background image

 

background image

 

 

 
 
 

T

RANSLATE BY

L

UDKA

666 

 

background image

 

  

 

 

 

 

 

 

 

 

Dla Heather Osborn, 

największej fanki Malachi’ego Wolfe. 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

background image

 

 

NIE  PO  RAZ  PIERWSZY  wyciągnięto  mnie  z  łóżka  z  powodu  ważnej  misji,  ale 

jeszcze nigdy nie zostałam potraktowana tak osobistym pytaniem. 

- Jesteś dziewicą? 

- He? 

Przetarłam zaspane oczy na wypadek gdyby to był tylko przedziwny sen, który zaraz 

się rozpłynie. Pilny telefon zerwał mnie z łóżka pięć minut temu i miałam pewne problemy z 
dobudzeniem się. 

Moja  nauczycielka  historii,  pani  Terwilliger,  pochyliła  się  ku  mnie  i  powtórzyła 

teatralnym szeptem: 

- Pytałam, czy jesteś dziewicą? 

- Eee, tak… 

W  końcu  się  rozbudziłam  i  rozejrzałam  się  niespokojnie  po  lobby  dormitorium, 

sprawdzając, czy nikt nie podsłuchał tej szalonej rozmowy. Nie musiałam się martwić - nie 
licząc znudzonej portierki na drugim końcu lobby,  byłyśmy same… pewnie dlatego, że nikt 
przy  zdrowych  zmysłach  nie  szwendał  się  o  tak  pogańskiej  godzinie.  Pani  Terwilliger 
zadzwoniła  żądając,  żebym  spotkała  się  z  nią  w  sprawie  „życia  i  śmierci”.  Jakoś  nie 
przewidziałam, że zacznie mnie przesłuchiwać na temat mojego prywatnego życia. 

Cofnęła się i odetchnęła z ulgą. 

- Tak, oczywiście. No jasne, że jesteś dziewicą. 

Zwęziłam oczy niepewna, czy mam się czuć urażona czy nie. 

- Oczywiście? Co to miało właściwie znaczyć? Co się dzieje? 

Natychmiast  spoważniała  i  poprawiła  swoje  okulary  w  drucianych  oprawkach,  które 

zawsze zsuwały jej się na koniuszek nosa. 

- Nie ma czasu na wyjaśnienia. Musimy iść. 

Złapała mnie za ramię, ale zaparłam się i nie ruszyłam z miejsca. 

-  Proszę  pani,  jest  trzecia  nad  ranem!  Środek  szkolnej  nocy  –  dodałam,  żeby 

zrozumiała powagę sytuacji. 

- Nie przejmuj się tym. – Odwróciła się ku portierce i zawołała przez pomieszczenie: – 

Zabieram  ze  sobą  Sydney  Melrose.  Pani  Weathers  może  jutro  wykłócać  się  ze  mną  o  ciszę 
nocną. 

Portierka  wyglądała  na  zaskoczoną,  ale  była  tylko  jakąś  studentką  zatrudnioną  do 

siedzenia  za  biurkiem  nocami.  Nie  miała  szans  w  starciu  z  niesławną  panią  Terwilliger  o 
ptasiej  twarzy  i  wysokiej,  chudej  sylwetce.  Tak  naprawdę  to  ochroniarz  na  zewnątrz 

background image

 

powstrzymywał  dziewczyny  przed  wymykaniem  się  z  dormitorium,  ale  on  tylko  przyjaźnie 
skinął głową pani Terwilliger, gdy wlekła mnie za sobą. Zaczęłam się zastanawiać, ile razy 
zdarzało jej się porywać dziewczyny w środku nocy. 

- Jestem w piżamie – przypomniałam. 

To była moja ostatnia linia obrony, gdy dotarłyśmy do samochodu zaparkowanego na 

drodze  pożarowej.  Okazało  się,  że  jeździła  czerwonym  volkswagenem  garbusem  z 
wymalowanymi na bokach kwiatami. Z jakiegoś powodu to mnie wcale nie zaskoczyło. 

-  Nic  ci  nie  będzie  –  zapewniła,  wyławiając  kluczyki  ze  swojej  wielkiej  aksamitnej 

torebki. 

Wokół  nas  panowała  chłodna  i  cicha  pustynna  noc.  Wysokie  palmy  wyglądały  jak 

czarne, pająkowate cienie na tle nieba. Nad nimi migotał księżyc w pełni i gwiazdy. Objęłam 
się  ramionami,  dotykając  miękkiego  materiału  szlafroka.  Poza  nim  miałam  na  sobie  tylko 
piżamę i puchate pantofle. Taki strój sprawdzał się w przytulnym pokoju w dormitorium, ale 
nie był szczególnie praktyczny na nocne wojaże po Palm Springs.  W sumie wychodzenie w 
piżamie nie sprawdzało się w żadnych warunkach. 

Otworzyła auto, a ja szybko wsiadłam przebijając się przez opróżnione, jednorazowe 

kubki  po  kawie  i  stare  numery  „Utne  Reader”.  Moje  zamiłowanie  do  porządku  zostało 
wystawione  na  ciężką  próbę  przez  ten  bajzel,  ale  w  tej  chwili  to  było  najmniejsze  z  moich 
zmartwień. 

- Panie Terwilliger – zaczęłam, gdy jechałyśmy przez przedmieścia. – Co się dzieje? 

Teraz,  gdy  byłyśmy  poza  dormitorium,  miałam  nadzieję,  że  udzieli  mi  jakichś 

wyjaśnień. Nie zapomniałam tego kawałka o „życiu i śmierci” i zaczynałam się niepokoić. 

Nie spuszczała oczu z drogi, a linie zmartwienia znaczyły jej kanciastą twarz. 

- Musisz rzucić zaklęcie. 

Zamarłam  próbując  przetrawić  jej  słowa.  Jeszcze  nie  tak  dawno  temu  podobna 

deklaracja sprowokowałaby mnie do żywiołowych protestów. Nie żebym teraz czuła się z tym 
za dobrze – magia wciąż wytrącała mnie z równowagi. Pani Terwilliger nie tylko nauczała w 
prywatnej szkole, Amberwood, ale była też czarownicą. Twierdziła, że ja również posiadam 
wrodzony  talent  do  magii  i  mimo  mojego  oporu  udało  jej  się  nawet  nauczyć  mnie  kilku 
zaklęć. Tak się składało, że miałam kilka dobrych powodów, żeby unikać wiedzy tajemnej. 
Pomijając  nawet  wrodzone  przekonanie,  że  magia  jest  zła,  zwyczajnie  nie  chciałam 
wplątywać  się  w  więcej  paranormalnych  awantur  niż  to  było  absolutnie  konieczne.  Już 
należałam do zakonspirowanej społeczności, która chroniła ludzkość przed wampirami. To w 
dodatku do zadania domowego, każdemu dostarczyłoby aż za dużo do roboty. 

Mimo  to  szkolenie,  które  mi  zafundowała,  pomogło  mi  wyplątać  się  niedawno  z 

różnych opresji i już nie byłam tak skora do opierania się wszystkiemu, co magiczne. Sama 
sugestia, że mam zająć się czarami nie była najdziwniejsza w tej całej sytuacji. 

-  Dlaczego  ja  mam  to  zrobić?  –  spytałam.  Ruch  na  ulicy  był  niewielki,  ale  mijające 

nas  od  czasu  do  czasu  samochody  rzucały  na  nas  widmowe  światło.  –  Pani  jest  tysiąc  razy 
potężniejsza. Moje zaklęcia nie są nawet w części tak silne jak pani. 

- Moc to jedno – przyznała. – Ale sytuacja narzuca pewne ograniczenia i  metody. Ja 

nie mogę rzucić tego konkretnego zaklęcia. 

Skrzyżowałam  ramiona  i  rozparłam  się  na  siedzeniu.  Jeśli  dalej  będę  się  skupiać  na 

praktycznych aspektach sprawy, może uda mi się zignorować narastające zmartwienie. 

background image

 

- I to nie mogło poczekać do rana? 

- Nie – odpowiedziała grobowo. – Nie mogło. 

Coś  w  jej  tonie  sprawiło,  że  poczułam  ciarki  na  kręgosłupie  i  zamilkłam. 

Wyjechałyśmy poza granice miasta ku prawdziwej, dzikiej pustyni. Im bardziej oddalałyśmy 
się od cywilizacji tym robiło się ciemniej. Gdy opuściłyśmy główną drogę, nie mijałyśmy już 
więcej latarni ani domów. Ciemne kształty kolczastych, pustynnych krzewów na poboczach, 
przypominały mi przyczajone, gotowe do ataku zwierzęta. „Nikogo tu nie ma” pomyślałam. 
„Ale też nikt w Amberwood nie wie, że tu jestem.” 

Poruszyłam  się  niespokojnie  myśląc  o  jej  pytaniu  na  temat  dziewictwa.  Chyba  nie 

planowała złożyć mnie w ofierze w jakimś niecnym rytuale? Żałowałam, że nie pomyślałam o 
zabraniu  telefonu  –  nie  żebym  mogła  powiadomić  moją  organizację,  Alchemików,  że 
spędzam  tyle  czasu  z  czarownicą.  I  to  taką,  która  na  dobitkę  uczyła  mnie  magicznych 
arkanów. Już lepiej zostać poświęconą niż zmierzyć się z gniewem Alchemików. 

Dwadzieścia minut później pani Terwilliger nareszcie zjechała na pobocze zakurzonej, 

polnej drogi, która wydawała się kierować prosto donikąd. Wysiadła i skinęła na mnie, żebym 
podążyła za nią. Okazało się, że tu  jest zimniej niż w Amberwood. Patrząc na nocne niebo 
wstrzymałam  oddech.  Z  daleka  od  miejskich  świateł  gwiazdy  świeciły  z  pełną  siłą. 
Widziałam Drogę Mleczną i tuzin konstelacji zazwyczaj niedostrzegalnych gołym okiem. 

-  Pogapisz  się  na  gwiazdy  później  –  powiedziała  szorstko.  –  Musimy  zdążyć  nim 

księżyc zajdzie. 

Rytuał  w  świetle  księżyca,  odległy  zakątek  pustyni,  ofiara  z  dziewicy…  w  co  ja  się 

głupio wpakowałam? Zawsze irytował mnie sposób, w który pani Terwilliger zmuszała mnie 
do magii, ale nigdy nie uważałam jej za zagrożenie. Teraz wypominałam sobie naiwność. 

Zarzuciła na ramię wypchaną torbę i  ruszyła przez odludzie usiane kamieniami  oraz 

karłowatymi roślinami. Mimo blasku gwiazd panowały ciemności, ale ona szła pewnie, jakby 
doskonale  wiedziała,  gdzie  idzie.  Obowiązkowo  podążyłam  za  nią,  krzywiąc  się,  gdy 
natrafiałam na kamienie. Moje puchate kapcie nie były przeznaczone do wędrówek po takim 
terenie. 

-  Tutaj  –  oznajmiła,  gdy  dotarłyśmy  do  niewielkiej  wolnej  przestrzeni.  Ostrożnie 

położyła torbę i uklękła. – Nada się. 

Bezlitośnie  gorąca  w  dzień  pustynia  była  zimna  w  nocy,  ale  i  tak  się  pociłam. 

Prawdopodobnie w większym stopniu  niż temperatura albo gruba piżama, odpowiadał za to 
mój własny niepokój. Zawiązałam pasek szlafroka ciaśniej w doskonały węzeł. Okazało się, 
że taki rutynowy drobiazg działał uspokajająco. 

Pani  Terwilliger  wyjęła  wielkie,  owalne  lustro  w  zdobionej  ramie.  Ustawiła  je  po 

środku wolnej przestrzeni, zerknęła na niebo i lekko przesunęła lustro. 

-  Podejdź,  panno  Melbourne  –  Wskazała  na  miejsce  po  przeciwnej  stronie  lustra.  – 

Usiądź sobie wygodnie. 

W  Amberwood  byłam  znana  jako  Sydney  Melrose,  zamiast  pod  moim  prawdziwym 

imieniem,  Sydney  Sage.  Pierwszego  dnia  w  szkole  Pani  Terwilliger  źle  zrozumiała  moje 
fałszywe nazwisko i tak już niestety zostało. Posłuchałam jej polecenia, chociaż nie dało się 
powiedzieć, że jest mi szczególnie wygodnie. Wydawało mi się, że słyszę jakieś duże zwierzę 
przedzierające się przez busz i dodałam „kojoty” do mojej prywatnej listy niebezpieczeństw, z 
którymi się zmagałam, zaraz pod „użycie magii” i „brak kawy”. 

- Dobrze więc. Zaczynamy. – Pani Terwilliger wpatrywała się we mnie oczami, które 

background image

 

w środku nocy na pustyni sprawiały wrażenie mrocznych i strasznych. – Masz na sobie coś 
metalowego? Jeśli tak, musisz to zdjąć. 

- Nie… Och, moment. 

Rozpięłam  delikatny,  złoty  łańcuszek,  na  którym  wisiał  mały  krzyżyk.  Miałam  ten 

naszyjnik  od  lat,  ale  jakiś  czas  temu  podarowałam  go  komuś  innemu,  żeby  go  pocieszyć. 
Oddal  go  niedawno  przez  naszą  wspólną  przyjaciółkę  Jill  Mastrano  Dragomir.  Nawet  w  tej 
chwili  wyraźnie  pamiętałam  jej  gniewną  minę,  gdy  dorwała  mnie  w  szkole  i  bez  słowa 
wcisnęła mi krzyżyk do ręki. 

Teraz gapiłam  się na lśniący  w blasku księżyca  krzyżyk  i  czułam gulę w żołądku na 

myśl o Adrianie, czyli facecie, któremu go dałam. Stało się to kilka tygodni temu, gdy totalnie 
zaskoczył  mnie  swoim  wyznaniem  miłości  do mnie.  Chociaż  może  nie  powinnam  być  taka 
zaskoczona.  Im  dłużej  o  tym  myślałam  –  to  znaczy  cały  czas  –  tym  więcej  przypominałam 
sobie rzeczy, które powinny uprzedzić mnie o jego uczuciach. Wcześniej zwyczajnie tego nie 
dostrzegałam. 

Rzecz jasna nie miało znaczenia, czy byłam tego świadoma, czy nie. Adrian  nie był 

dla mnie stworzony i nie miało to nic wspólnego z jego wieloma nałogami albo potencjalnym 
pogrążaniem  się  w  szaleństwie.  Adrian  był  wampirem.  Fakt,  należał  do  Morojów  –  tych 
dobrych, żyjących wampirów – ale to nie robiło żadnej różnicy. Związki ludzi z wampirami 
były  zakazane.  W  tym  jednym  Moroje  i  Alchemicy  niezmiennie  się  zgadzali.  Wciąż  mnie 
zadziwiało, że Adrian przyznał się, że mnie kocha. Równie zaskakujące było to, że w ogóle 
coś  do  mnie  czuł  i  miał  dość  śmiałości,  żeby  mnie  pocałować  –  fakt,  że  ten  pocałunek  był 
oszałamiający. 

Oczywiście musiałam mu odmówić. Mój trening nie dopuszczał żadnej innej reakcji. 

Nasza  sytuacja  w  Palm  Springs  sprawiła,  że  wciąż  musieliśmy  się  widywać  przy  różnych 
towarzyskich spotkaniach, ale po jego wyznaniu nasze relacje stały się napięte. Nie chodziło 
tylko  o  to,  że  zrobiło  się  niezręcznie.  Po  prostu…  tęskniłam  za  nim.  Przed  tą  katastrofą 
byliśmy  przyjaciółmi  i  spędzaliśmy  wspólnie  wiele  czasu.  Przyzwyczaiłam  się  do  jego 
uśmieszku  i  wiecznego  przekomarzania  się.  Dopóki  tego  nie  straciłam,  nawet  sobie  nie 
zdawałam  sprawy,  ile  to  dla  mnie  znaczyło…  jak  bardzo  tego  potrzebowałam.  Czułam  się 
pusta…  co  było  oczywiście  niedorzeczne.  Niby  dlaczego  powinnam  aż  tak  przejmować  się 
jakimś wampirem? 

Czasami  to  mnie  wkurzało.  Dlaczego  zniszczył  naszą  przyjaźń?  Dlaczego  musiałam 

teraz  tak  bardzo  za  nim  tęsknić?  I  niby  czego  ode  mnie  oczekiwał?  Przecież  wiedział,  że 
związek między nami jest niemożliwy. Nie mogłam nic do niego czuć. Po prostu nie mogłam
Gdybyśmy żyli z Powiernikami – niecywilizowaną grupą wampirów, ludzi i dampirów – być 
może wtedy… nie. Nawet jeśli coś do niego czułam – a twardo powtarzałam sobie, że tak nie 
jest – złe było samo rozważanie związku między nami. 

Teraz Adrian odzywał się do mnie tylko wtedy, gdy było to konieczne. I zawsze, bez 

przerwy  wpatrywał  się  we  mnie  tymi  udręczonymi  zielonymi  oczami,  których  wyraz 
sprawiał, że serce mi się łamało i… 

- Aaach! Co to jest? 

Wzdrygnęłam się, gdy pani Terwilliger wysypała mi na głowę misę pełną zasuszonych 

liści i kwiatów. Tak się skupiłam na krzyżyku i wspomnieniach, że nawet nie zauważyłam, co 
ona kombinuje. 

-  Rozmaryn  –  poinformowała  mnie  rzeczowo.  –  Hizop.  Anyż.  Nie  rób  tego.  – 

Sięgałam właśnie, żeby wyciągnąć sobie liście z włosów. – Potrzebujesz tego do zaklęcia. 

background image

 

-  Racja  –  powiedziałam,  skupiając  się  na  zadaniu.  Ostrożnie  położyłam  krzyżyk  na 

ziemi  próbując  nie  myśleć  o  tych  jakże  zielonych  oczach.  –  Zaklęcie,  które  tylko  ja  mogę 
rzucić. Właściwie dlaczego tak jest? 

- Bo to musi być zrobione przez dziewicę – wyjaśniła. Udało mi się nie skrzywić. Jej 

słowa  insynuowały,  że  ona  nie  jest  dziewicą  i  chociaż  to  miało  sens  w  przypadku 
czterdziestolatki,  to  jakoś  wolałam  się  w  to  nie  zagłębiać.  –  W  dodatku  osoba,  której 
szukamy, osłoniła się przede mną. Z twojej strony niczego się nie spodziewa. 

Spojrzałam na lśniące lustro i zrozumiałam. 

- Chodzi o zaklęcie lokalizujące. Dlaczego nie użyjemy tego samego, które już kiedyś 

stosowałam? 

Nie szczególnie mi się paliło do powtórki. Wykorzystałam je do znalezienia kogoś, ale 

wymagało gapienia się w misę z wodą przez kilka godzin. Mimo to teraz znałam procedurę i 
wiedziałam, że mogę je rzucić ponownie. Poza tym średnio uśmiechał mi się pomysł babrania 
się z czarem, o którym nic nie wiedziałam. Słowa i zioła to drobiazg, ale czego więcej będzie 
ode mnie chciała? Podpisania cyrografu? Upuszczania krwi? 

-  Tamto zaklęcie działa tylko na znane ci  osoby  –  wyjaśniła.  –  To pomoże odszukać 

osobę, której nigdy nie spotkałaś. 

Zmarszczyłam  brwi.  Nie  przepadałam  za  magia,  ale  uwielbiałam  rozwiązywać 

łamigłówki – a zagadki związane z czarami intrygowały mnie. 

- Więc skąd mam wiedzieć, kogo szukać? 

Pani Terwilliger wręczyła mi zdjęcie. Oczy przyzwyczaiły mi się  już do ciemności i 

mogłam  zobaczyć  twarz  ładnej,  młodej  kobiety.  Między  nią  a  moją  nauczycielką  istniało 
uderzające  podobieństwo,  choć  nie  było  ono  zupełnie  oczywiste.  Pani  Terwilliger  miała 
mysio-brązowe włosy, a ta kobieta tak ciemne, że niemal czarne. Prezentowała się też o wiele 
powabniej w czarnej, atłasowej sukni wieczorowej, która drastycznie różniła się od typowych 
dla  pani  Terwilliger  hipisowskich  ciuchów.  Mimo  tych  znaczących  różnic  obie  kobiety 
dzieliły takie same wysokie kości policzkowe i przenikliwe oczy. 

Spojrzałam na nią. 

- Jesteście spokrewnione. 

- To moja starsza siostra – przytaknęła pani Terwilliger bezbarwnym głosem. 

Starsza?  Powiedziałabym,  że  ta  kobieta  była  przynajmniej  dziesięć  lat  młodsza  od 

niej. 

- Zaginęła? – spytałam. Gdy ostatnio bawiłam się w te klocki, poszukiwałam porwanej 

przyjaciółki. 

Usta pani Terwilliger drgnęły. 

- Nie w taki sposób jak myślisz. 

Wyciągnęła z tej swojej bezdennej torby oprawioną w skórę książeczkę i otworzyła ją 

na  zaznaczonej  stronie.  Zerkając  na  podkreślony  akapit  zauważyłam  łacińską  instrukcję 
opisującą lustro i mieszankę ziół, które na mnie wysypała. Poniżej znajdowały się wskazówki 
jak rzucić zaklęcie. Na szczęście nie było tam nic o upuszczaniu krwi. 

- To wydaje się zbyt proste – zauważyłam podejrzliwie. 

Zdążyłam  się  już  przekonać,  że  czary  mające  tylko  kilka  etapów  i  komponentów  na 

background image

 

ogół wymagały mnóstwa mentalnej energii. Po ostatnim zaklęciu lokalizującym zemdlałam. 

Przytaknęła domyślając się o czym myślę. 

-  Wymaga  silnej  koncentracji…  więcej  niż  tamto  poprzednie.  Wiem,  że  nie  chcesz 

tego  przyjąć  do  wiadomości,  ale  twoja  siła  zwiększyła  się  w  takim  stopniu,  że  tym  razem 
powinno ci pójść łatwiej. 

Skrzywiłam się. Miała rację. Ja nie chciałam tego przyjąć do wiadomości. 

Ale czy aby na pewno? 

Część  mnie  była  przekonana,  że  powinnam  odmówić  angażowania  się  w  to 

szaleństwo. Z drugiej strony martwiłam się, że zostawi mnie na pustyni, jeśli jej nie pomogę. 
No i nie mogłam się oprzeć szalonej ciekawości, jak to wszystko działa. 

Wzięłam głęboki wdech i wyrecytowałam inkantację z książki, a następnie położyłam 

zdjęcie  na  środku  lustra.  Powtórzyłam  zaklęcie  i  usunęłam  zdjęcie.  Pochylając  się, 
wpatrzyłam  się  w  lśniącą  powierzchnię,  próbując  oczyścić  umysł  i  pozwolić  sobie  na 
zjednoczenie  z  ciemnością  i  księżycowym  światłem.  O  wiele  szybciej  niż  oczekiwałam 
przeniknął mnie poszum energii. Mimo to nic nie pojawiło się w lustrze i tylko moje odbicie 
gapiło się na mnie. Słabe światło przyciemniało moje jasne włosy, które wyglądały okropnie 
od spania i zaplątanych w nie zeschniętych roślin. 

Wciąż narastała we mnie energia, która stawała się zadziwiająco ciepła i podniecająca. 

Zamknęłam  oczy  i  pozwoliłam  się  porwać.  Czułam  się  jakbym  leciała  na  księżycowej 
poświacie, jakbym sama była blaskiem. Mogłabym tak trwać wiecznie. 

- Widzisz coś? 

Głos  pani  Terwilliger  był  nieprzyjemnym  zakłóceniem  w  moim  błogostanie,  ale 

posłusznie otworzyłam oczy i spojrzałam w lustro. Moje odbicie zniknęło. Srebrnoszara mgła 
spowijała  budynek,  ale  wiedziałam,  że  nie  jest  ona  materialna.  Została  stworzona  przez 
magię, jako mentalna bariera powstrzymująca mnie przed zobaczeniem tego, co kryło się za 
nią. Wzmacniając swoją wolę przebiłam się przez osłonę i po chwili mgła się rozpłynęła. 

- Widzę budynek. – Mój głos miał dziwny pogłos w nocy. – Stary wiktoriański dom. 

Ciemnoczerwony  z  tradycyjną  zadaszoną  werandą.  Rosną  przed  nim  krzewy  hortensji.  Jest 
też tabliczka, ale nie mogę przeczytać, co na niej pisze. 

-  Potrafisz  powiedzieć,  gdzie  jest  ten  dom?  –  Głos  mojej  nauczycielki  wydawał  się 

bardzo odległy. – Rozejrzyj się. 

Spróbowałam się cofnąć, żeby rozszerzyć moją wizję na okolicę domu. Zajęło mi to 

chwilę, ale powoli obraz się oddalił, jakbym patrzyła na film pokazujący sąsiedztwo złożone z 
podobnych wiktoriańskich domów z werandami porośniętymi dzikim winem. To był piękny 
widok – doskonały fragment historii we współczesnym świecie. 

-  Nic  konkretnego  –  poinformowałam  ją.  –  Tylko  jakaś  ulica  z  ekstrawaganckimi 

rezydencjami. 

- Cofnij się jeszcze bardziej. Zobacz pełniejszy obraz. 

Posłuchałam  i  okazało  się,  że  to  przypomina  dryfowanie  w  powietrzu  –  teraz 

patrzyłam  na  okolicę  z  lotu  ptaka.  Pojawiało  się  coraz  więcej  domów,  które  ostatecznie 
przeszły w przemysłowe i użytkowe tereny. Krzyżowało się między nimi coraz więcej ulic. 
Budynki stawały się coraz wyższe, w końcu nabierając kształt znajomego horyzontu. 

-  Los  Angeles  –  powiedziałam.  –  Ten  dom  znajduje  się  na  przedmieściach  Los 

background image

10 

 

Angeles. 

Usłyszałam gwałtowny wdech, a następnie: 

- Dziękuję, panno Melbourne. To już wszystko. 

W moim  polu  widzenia pojawiła się machająca  dłoń,  która zburzyła obraz miasta, a 

przy  okazji  mój  stan  euforii.  Już  nie  szybowałam,  jak  promień  światła.  Brutalnie 
wylądowałam  w  rzeczywistości,  na  kamienistej  pustyni  w  mojej  ponaciąganej  piżamie. 
Czułam  się  wyczerpana  i  roztrzęsiona,  jakbym  miała  zaraz  zemdleć.  Pani  Terwilliger 
wręczyła  mi  termos  pełen  pomarańczowego  soku,  który  chciwie  wypiłam.  Poczułam  się 
trochę  lepiej,  gdy  substancje  odżywcze  trafiły  do  mojego  organizmu.  Intensywne  użycie 
magii obniża poziom cukru we krwi. 

-  Czy  to  pomogło?  –  spytałam,  gdy  opróżniłam  termos.  Marudny  głosik  w  mojej 

głowie zaczął mnie opieprzać wyliczając kalorie w soku pomarańczowym, ale zignorowałam 
go. – Tego chciała się pani dowiedzieć? 

Uśmiech pani Terwilliger nie sięgnął jej oczu. 

- Pomogło, owszem. Czy tego chciałam? – Zapatrzyła się w dal. – Nie, nie do końca. 

Miałam nadzieję, że wskażesz jakieś inne miasto. Najlepiej bardzo, bardzo odległe. 

Podniosłam krzyżyk i zapięłam łańcuszek na karku. Znajomy przedmiot niósł ze sobą 

poczucie  normalności  po  tym,  co  właśnie  zrobiłam.  Sprawił  też,  że  ogarnęły  mnie  wyrzuty 
sumienia z powodu euforycznego odlotu, który dało mi zaklęcie. Ludzie nie byli przeznaczeni 
do  władania  magią  –  a  już  na  pewno  nie  powinni  czerpać  z  tego  takiej  przyjemności. 
Dotykając krzyżyka znów zaczęłam myśleć o Adrianie. Czy kiedykolwiek go nosił? A może 
zwyczajnie  miał  go  przy  sobie  na  szczęście?  Czy  też  muskał  go  palcami,  jak  mnie  się  to 
często zdarzało? 

Pani Terwilliger zaczęła zbierać swoje rzeczy. Wstała, a ja zrobiłam to samo. 

- Co to właściwie znaczy, proszę pani? – spytałam. – To, że zobaczyłam Los Angeles? 

Poszłam za nią w stronę samochodu, ale nie odpowiedziała od razu. Gdy to zrobiła, jej 

głos był niezwykle ponury. 

-  To  znaczy,  że  ona  jest  stanowczo  zbyt  blisko  by  mogło  mi  to  odpowiadać.  To 

oznacza również, że będziesz musiała bardzo, bardzo szybko popracować nad poprawieniem 
swoich umiejętności magicznych. 

Zatrzymałam się gwałtownie, nagle czując gniew. Wszystko ma swoje granice. Byłam 

wyczerpana i całe ciało mnie bolało. Wywlekła mnie tu w środku nocy i teraz jeszcze miała 
czelność mówić coś takiego, chociaż dobrze wiedziała, co myślę o magii? Co gorsza jej słowa 
przestraszyły mnie. Co niby miałam z tym zrobić? To było jej zaklęcie, jej sprawa. A jednak 
dawała mi wytyczne z taką mocą i pewnością, że to wyglądało prawie tak, jakbym to ja była 
przyczyną wizyty na tym pustkowiu. 

- Proszę pani… – zaczęłam. 

Pani Terwilliger odwróciła się gwałtownie i pochyliła się ku mnie tak, że dzieliło nas 

tylko kilka cali. Przełknęłam i wszelkie gniewne słowa utknęły mi w gardle. Jeszcze nigdy nie 
wiedziałam  jej  w  takim  stanie.  Nie  wyglądała  do  końca  groźnie,  ale  było  w  niej  jakieś 
napięcie,  jakiego  jeszcze  nie  widziałam,  zupełnie  nietypowe  dla  roztrzepanej  nauczycielki, 
którą znałam. Wyglądała też na… wystraszoną. Sprawa życia i śmierci

- Sydney – powiedziała, zwracając się do mnie po imieniu, co rzadko jej się zdarzało. 

–  Zapewniam  cię,  że  to  nie  jest  żaden  podstęp  z  mojej  strony.  Będziesz  doskonalić  swoje 

background image

11 

 

umiejętności,  czy  ci  się to  podoba czy nie.  I to  wcale nie dlatego, że jestem  okrutna  albo z 
powodu jakichś moich samolubnych zachcianek. Nawet nie chodzi o to, że nie podoba mi się 
sposób, w jaki marnujesz swój potencjał. 

- Więc dlaczego? – spytałam cichutko. – Dlaczego muszę nauczyć się więcej? 

Wiatr  szemrał  wokół  nas,  wydmuchując  część  zasuszonych  liści  i  kwiatów  z  moich 

włosów. Rzucane przez nas cienie wyglądały złowieszczo, a blask księżyca i  gwiazd, który 
wcześniej wydawał się tak boski, teraz stał się zimny i ostry. 

- Dla twojego własnego bezpieczeństwa – oznajmiła pani Terwilliger. 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

background image

12 

 

 

PO  TYM  PANI  TERWILLIGER  NIE  CHCIAŁA  powiedzieć  już  nic  więcej. 

Odwiozła  nas  z  powrotem  do  Amberwood  i  wydawało  się,  że  ledwie  zdaje  sobie  sprawę  z 
mojej obecności. Wciąż mamrotała do siebie rzeczy w stylu: „Za mało czasu” i „Potrzebuję 
więcej  dowodów”.  Gdy  w  końcu  dotarłyśmy  na  miejsce,  spróbowałam  wyciągnąć  z  niej 
jakieś konkrety. 

-  Co  moje  bezpieczeństwo  ma  z  tym  wszystkim  wspólnego?  –  spytałam.  –  Co  mi 

grozi? 

Tak jak wcześniej zaparkowała na drodze pożarowej i wciąż wyglądała na nieobecną 

duchem. 

- Wyjaśnię później, na naszej jutrzejszej sesji. 

-  Nie  będzie  mnie  –  przypomniałam  jej.  –  Wyjeżdżam  zaraz  po  zakończeniu  moich 

zwykłych lekcji. Pamięta pani? Muszę złapać samolot.  Mówiłam  pani  w zeszłym  tygodniu. 
Wczoraj też. I dzisiaj. 

To przykuło jej uwagę. 

- Naprawdę? Cóż, zdaje się, że musi nam wystarczyć to, co mamy. Rano zobaczymy, 

co będę miała dla ciebie. 

Po tym  zostawiłam ją i  powędrowałam do łóżka, nie żeby zostało  mi wiele czasu  na 

sen. Gdy dotarłam na poranną lekcję historii, okazało się, że dotrzymała słowa. Jeszcze przed 
dzwonkiem  podeszła  do  mojej  ławki  i  wręczyła  mi  starą  książkę  w  popękanej  oprawie  z 
czerwonej skóry. Miała łaciński tytuł, który można było przetłumaczyć jako „Żywioły bitwy”, 
co sprawiło,  że zimny dreszcz przebiegł  mi po kręgosłupie.  Czary, które  tworzyły światło i 
powodowały niewidzialność to jedna sprawa. Były tak przydatne, że prawie mogłam się do 
nich  przekonać.  Coś  mi  podpowiadało,  że  z  bitewnymi  zaklęciami  mogę  mieć  większy 
problem. 

-  Coś  do  poczytania  w  samolocie  –  oznajmiła.  Mówiła  swoim  zwykłym  tonem 

roztrzepanego  naukowca,  ale  w  jej  oczach  wciąż  dostrzegałam  błysk  niepokoju  z  minionej 
nocy. – Skoncentruj się na pierwszej części. Wierzę, że przyłożysz się jak zawsze… a nawet 
trochę bardziej. 

Żaden z wchodzących uczniów nie zwracał na nas uwagi.  Na ostatniej lekcji miałam 

niezależne  studia  z  historii  klasycznej,  podczas  których  ona  była  moją  mentorką.  Niemal 
zawsze  wykorzystywała  ten  czas  do  pasywnie  agresywnych  prób  nauczenia  mnie  magii.  W 
tym układzie nikt się nie dziwił, że dawała mi jakąś księgę. 

- I byłoby ekstremalnie użyteczne, gdybyś dowiedziała się, gdzie jest tamto osiedle  – 

dodała. 

Na chwilę mnie zatkało. Miałam zlokalizować jedno osiedle w Los Angeles? 

background image

13 

 

-  To…  wielki  teren  do  sprawdzenia  –  powiedziałam  w  końcu,  ostrożnie  dobierając 

słowa na użytek świadków dookoła. 

Przytaknęła i poprawiła okulary. 

- Wiem. Większość ludzi pewnie nie byłaby w stanie tego dokonać. 

Po tym pseudo-komplemencie wróciła do swojego biurka. 

- Jakie osiedle? – odezwał się nowy głos. 

Eddie Castile właśnie przyszedł i usiadł w sąsiedniej ławce. Był dampirem – posiadał 

DNA zarówno ludzkie jak i wampirze, co było pamiątką po czasach, kiedy nasze rasy jeszcze 
krzyżowały się ze sobą. Mimo to, z której strony by nie patrzyć, nie dałoby się go odróżnić od 
zwykłego  człowieka.  Dzięki  piaskowym  włosom  i  brązowym  oczom  na  tyle  przypominał 
mnie, że na potrzeby naszej przykrywki mógł ujść za mojego bliźniaka. Prawda była taka, że 
Eddie  przebywał  w  Amberwood  jako  ochroniarz  Jill.  Dysydenci  wśród  jej  własnej  rasy, 
Morojów, polowali na nią i chociaż w Palm Springs nie widać było po nich ani śladu, Eddie 
zawsze pozostawał czujny i w pełnej gotowości bojowej. 

Wsunęłam czerwoną księgę do torby. 

- Nawet nie pytaj. Jeszcze jedno z tych jej niedorzecznych zadań. 

Żadne  z  moich  przyjaciół  –  nie  licząc  Adriana  –  nie  było  świadome  moich 

magicznych  praktyk  z  panią  Terwilliger.  Cóż,  Jill  też  wiedziała  przez  powiązanie.  Wszyscy 
Moroje  władali  magią  żywiołów,  a  Adrianowi  dostał  się  rzadki  i  potężny  rodzaj  nazywany 
duchem,  który  mógł  zdziałać  cuda  w  uzdrawianiu.  Użył  tej  magii,  aby  przywrócić  Jill  do 
życia  po  przeprowadzonym  przez  zabójców  zamachu.  Tym  sposobem  Jill  została 
„naznaczona pocałunkiem cienia” – oznaczało to stworzenie między nimi psychicznej więzi, 
która pozwalała jej odczuwać jego emocje i czasami patrzyć jego oczami. Tym sposobem Jill 
wiedziała więcej niż bym chciała o tym, co między nami zaszło. 

Wyjęłam z torby kluczyki do samochodu i z oporami wręczyłam je Eddiemu. Tylko 

jemu ufałam na tyle, żeby powierzyć mu mój samochód i gdy opuszczałam miasto, zawsze go 
pożyczałam na wypadek, gdyby potrzebował go, by załatwić coś dla naszej grupy. 

- Proszę bardzo. Tylko nie porysuj lakieru. I nie dopuszczaj Angeline do kierownicy. 

Uśmiechnął się. 

-  Czy  ja  ci  wyglądam  na  samobójcę?  Pewnie  nawet  nie  będę  go  potrzebował.  Na 

pewno nie chcesz, żebym cię później odwiózł na lotnisko? 

- Opuściłbyś lekcje – powiedziałam. 

Mogłam  wyjść  ze  szkoły  wcześniej  wyłącznie  dzięki  niezwykłej  naturze  moich 

niezależnych studiów. 

- Wierz mi, nie miałbym nic przeciwko. Mam test z fizyki – skrzywił się i zniżył głos. 

– Nienawidzę fizyki od pierwszego wejrzenia. 

Nie  udało  mi  się  powstrzymać  uśmiechu.  Eddie  i  ja  mieliśmy  już  osiemnaście  lat  i 

ukończyliśmy  liceum;  ja  dzięki  nauczaniu  w  domu,  a  on  w  elitarnej  szkole  dla  Morojów  i 
dampirów,  jednak  ciężko  byłoby  udawać  uczniów,  gdybyśmy  nie  chodzili  na  lekcje.  Ja  nie 
miałam nic przeciwko dodatkowej pracy, ale Eddie nie pałał aż taką miłością do nauki. 

- Nie, dzięki – powiedziałam. – Pojadę taksówką. 

Zadzwonił dzwonek i Eddie wyprostował się w swojej ławce. 

background image

14 

 

-  Jill  dąsa  się,  że  też  nie  może  polecieć  –  wyszeptał  do  mnie,  gdy  pani  Terwilliger 

przywoływała klasę do porządku. 

- Wiem – wymamrotałam w odpowiedzi. – Ale wszyscy wiemy, dlaczego tak jest. 

- No – zgodził się. – I dlatego nie mam pojęcia, dlaczego wkurza się na ciebie. 

Odwróciłam się ku tablicy ignorując go ostentacyjnie. Dzięki więzi tylko Jill wiedziała 

o wyznaniu miłości Adriana. To była kolejna z rzeczy, którymi wolałabym się nie dzielić, ale 
Adrian nie mógł nic na to poradzić. Wprawdzie Jill zdawała sobie sprawę z tego, że romanse 
między  ludźmi  i  wampirami  są  złe,  ale  i  tak  nie  chciała  mi  wybaczyć  zranienia  go  tak 
okropnie. Żeby było jeszcze lepiej, prawdopodobnie osobiście odczuwała jego ból. 

Co  prawda  reszta  naszych  przyjaciół  nie  wiedziała,  co  się  stało,  ale  było  dość 

oczywiste, że coś jest nie tak między Jill i mną. Eddie natychmiast to zauważył i z miejsca 
zaczął mnie przesłuchiwać. Udzieliłam wymijającej odpowiedzi, że niby Jill nie podobają się 
niektóre z wyznaczonych przeze mnie zasad. Eddie nie dał sobie wcisnąć kitu, ale Jill również 
nabrała wody w usta, co pozostawiło go ciężko sfrustrowanego w nieświadomości. 

Szkolny dzień minął szybko i zanim się zorientowałam znalazłam się w taksówce w 

drodze na lotnisko. Podróżowałam lekko, tylko z małą walizką i torbą, które mogłam nieść. 
Chyba  po  raz  setny  wyjęłam  małą,  srebrno-białą  torebkę  na  prezent  i  przyjrzałam  się  jej 
zawartości. W środku był drogi, kryształowy łapacz słońca

1

 z rodzaju takich, które wiesza się 

na  werandzie  albo  w  oknie.  Przedstawiał  dwa  gołębie  w  locie,  stykające  się  dzióbkami. 
Owinęłam  go  w  papier  podarunkowy,  wsunęłam  do  torebki,  a  następnie  do  mojej  torby. 
Miałam nadzieję, że to stosowny prezent na takie wydarzenie. 

Wybierałam się na wampirzy ślub. 
Jeszcze nigdy na żadnym nie byłam – pewnie żadnemu innemu Alchemikowi też się 

to  nie  zdarzyło.  Owszem,  współpracowaliśmy  z  Morojami  ukrywając  ich  egzystencję,  ale 
Alchemicy  jasno  postawili  sprawę,  że  nie  chcą  przekraczać  granicy  relacji  biznesowych. 
Niemniej  w  świetle  ostatnich  wydarzeń  obie  grupy  zdecydowały,  że  powinniśmy  poprawić 
nasze  profesjonalne  relacje.  Ten  ślub  był  wielkim  wydarzeniem,  więc  zostałam  zaproszona 
razem z kilkoma innymi Alchemikami. 

Znałam parę młodą i w teorii cieszyłam się, że mogę być obecna na ślubie. To reszta 

tego wydarzenia sprawiała, że robiłam się nerwowa: wielkie, towarzyskie zebranie Morojów i 
dampirów.  Nawet  razem  z  innymi  Alchemikami  znajdowałam  się  w  beznadziejnej 
mniejszości.  Przebywanie  w  Palm  Springs  z  Eddiem,  Jill  i  spółką  bardzo  poprawiło  moje 
nastawienie do ich rodzaju, miałam z nimi dobre relacje i teraz uważałam ich wszystkich za 
przyjaciół.  Owszem,  byłam  tolerancyjna,  ale  i  tak  podzielałam  sporo  żywionych  przez 
Alchemikami  obaw  względem  świata  wampirów.  Morojów  i  dampiry  może  nie  dało  się 
nazwać „złymi kreaturami nocy”, jak kiedyś wierzyłam, ale definitywnie nie byli ludźmi. 

Trochę  żałowałam,  że  moi  przyjaciele  z  Palm  Springs  nie  mogli  dotrzymać  mi 

towarzystwa,  ale  to  nie  wchodziło  w  grę.  Powodem  pobytu  nas  wszystkich  w  Palm  Springs 
było  ukrycie  Jill  przed  tymi,  którzy  próbowali  ją  zabić.  Moroje  i  strzygi  starali  się  unikać 
słonecznych, pustynnych regionów. Jej nagłe pojawienie się na tak wielkiej imprezie byłoby 
sprzeczne z celem naszych działań. Eddie i Angeline – dampirzyca, która pomagała chronić ją 
w Amberwood – również musieli zostać. Tylko ja i Adrian zostaliśmy zaproszeni na ślub, ale 
na szczęście lecieliśmy różnymi samolotami. Gdyby ktoś zorientował się, że podróżowaliśmy 

                                                 

1

  OK,  „sun  catcher”.  Pojęcia  nie  mam,  co  to  za  cudo,  więc  lecę  dosłownie.  Niestety  kłaniają  się 

problemy techniczne i nie mogę tego skonsultować z wujkiem guglem, więc sorka jeśli dałam plamę :( 

background image

15 

 

razem  mogłoby  to  przyciągnąć  uwagę  do  Palm  Springs,  co  z  kolei  naraziłoby  Jill.  Adrian 
nawet nie wylatywał z lotniska w Palm Springs tylko z Los Angeles, dwie godziny na zachód, 
żeby się upewnić, że nikt nas nie połączy. 

Musiałam  dostać  się  do  Los  Angeles,  co  przypomniało  mi  o  zadaniu  od  pani 

Terwilliger.  Miałam  znaleźć  jedno  osiedle.  Jasne,  żaden  problem.  Moją  jedyną  wskazówką 
były  wiktoriańskie  domy.  Jeśli  uda  mi  się  znaleźć  jakieś  towarzystwo  historyczne,  istniała 
szansa, że wskażą mi okolice pasujące do opisu. W ten sposób znacząco zawęziłabym obszar 
poszukiwań. 

Dotarłam  do  właściwej  bramki  na  lotnisku  godzinę  przed  odlotem.  Właśnie 

usadowiłam się wygodnie z książką od pani Terwilliger, gdy usłyszałam komunikat: 

- Pasażerka Melrose proszona o skontaktowanie się z agentem obsługi klienta. 

Poczułam,  że  żołądek  mi  się  skręca.  Zebrałam  swoje  rzeczy  i  podeszłam  do  punktu 

obsługi, gdzie powitała mnie uśmiechnięta przedstawicielka linii lotniczych. 

-  Przykro  mi  to  mówić,  ale  w  pani  samolocie  brakło  miejsc  –  poinformowała  mnie. 

Sądząc po jej pogodnym głosie i szerokim uśmiechu, jakoś wcale nie wyglądała jakby było jej 
przykro. 

-  Co  to  właściwie  oznacza  dla  mnie?  –  spytałam  z  rosnącym  strachem.  –  Mam 

zabookowane miejsce. 

Cały  czas  wojowałam  z  biurokracją  i  paragrafami,  ale  tego  jakoś  nie  mogłam 

zrozumieć. Jak to w ogóle możliwe? Przecież ilość miejsc w samolocie nie była dla nich jakąś 
niespodzianką. 

-  To  oznacza,  że  pani  już  nie  leci  tym  samolotem  –  wyjaśniła.  –  Pani  i  jeszcze  paru 

ochotników  zrezygnowało  ze  swoich  miejsce,  żebyśmy  mogli  pomieścić  tamtą  rodzinę. 
Gdyby nie to, musieliby się rozdzielić. 

-  Ochotnicy?  –  powtórzyłam,  patrząc  we  wskazanym  kierunku.  Zobaczyłam 

uśmiechającą  się  do  mnie  rodzinę  z  siedmiorgiem  dzieci.  Dzieciaki  były  małe  i  urocze,  z 
wielkimi  oczami  i  z  rodzaju  takich,  które  można  zobaczyć  w  musicalach  o  sierotach 
znajdujących  nowy  dom.  Wściekła  odwróciłam  się  ku  agentce.  –  Jak  pani  tak  może? 
Załatwiłam wszystko długo przed czasem! Muszę dostać się na bardzo ważny ślub. 

Kobieta wyjęła przepustkę pokładową. 

-  Już  o  to  zadbaliśmy.  Zabookowaliśmy  pani  miejsce  w  innym  samolocie  do 

Filadelfii…  który  na  dodatek  wylatuje  wcześniej.  W  ramach  zadośćuczynienia  za 
niedogodności poleci pani pierwszą klasą. 

-  To  już  coś  –  przyznałam.  Wciąż  byłam  zirytowana,  choćby  tylko  dla  zasady. 

Lubiłam  porządek  i  przestrzeganie  zasad,  a  naruszanie  ich  wywracało  mój  świat  do  góry 
nogami. Spojrzałam na tablicę i zatkało mnie. – Ale on odlatuje teraz! 

Przytaknęła. 

- Jak uprzedzałam. Radzę się pośpieszyć. 

Jak na zawołanie usłyszałam komunikat dotyczący mojego nowego lotu, mówiący, że 

wszyscy pasażerowie muszą już być na pokładzie. Nie należałam do przeklinających osób, ale 
w tej chwili niewiele mi brakło – zwłaszcza, gdy zobaczyłam, że moja nowa bramka znajduje 
się na drugim końcu terminala. Bez słowa złapałam swoje bagaże i pognałam ku bramce, jak 
mogłam najszybciej, robiąc mentalną notkę, żeby napisać do linii lotniczych list z zażaleniem. 
Jakimś cudem dotarłam na miejsce dosłownie w ostatniej chwili przed tym, jak mój lot został 

background image

16 

 

zamknięty dla pasażerów.  Stojąca przy bramce  agentka poinformowała  mnie, że następnym 
razem powinnam wszystko rozplanować zostawiając sobie większy margines czasowy. 

Zignorowałam ją i skierowałam się do samolotu, gdzie przywitała mnie o wiele milsza 

stewardesa – zwłaszcza, gdy zobaczyła mój bilet pierwszej klasy. 

- Oto pani miejsce, panno Melrose – powiedziała wskazując na trzeci od przodu rząd 

siedzeń. – Cieszymy się, że pani dotarła. 

Pomogła  mi  zapakować  moją  walizkę  do  skrytki,  co  było  nie  lada  sztuką,  skoro 

pasażerowie,  którzy  pojawili  się  wcześniej,  zajęli  już  większość  miejsca.  Wymagało  to 
lekkiego  naginania  praw  fizyki  i  gdy  nareszcie  się  udało,  praktycznie  padłam  na  swoje 
siedzenie, wyczerpana tym niespodziewanym zamieszaniem. To by było na tyle, jeśli idzie o 
relaksującą  podróż.  Ledwie  miałam  czas  zapiąć  pasy  zanim  samolot  zaczął  startować. 
Nieważne  ile  razy  latałam,  zawsze  uważałam,  że  trzeba  przestrzegać  procedur. 
Obserwowałam  jak  stewardesa  mocuje  maskę  tlenową,  gdy  opłynął  mnie  znajomy  i 
odurzający zapach. W tym całym chaosie nawet nie zauważyłam przy kim siedzę. 

Adrian. 

Zagapiłam się z niedowierzaniem. Przyglądał mi sie z rozbawieniem i bez wątpienia 

czekał chcąc się przekonać, ile mi zajmie zauważenie go. Nawet nie próbowałam pytać, co tu 
robi.  Wiedziałam,  że  leci  z  tego  lotniska  i  jakimś  dzikim  zbiegiem  okoliczności, 
wylądowaliśmy w tym samym samolocie. 

- Niemożliwe – zawołałam. Mój wewnętrzny naukowiec był zbyt zadziwiony, żeby w 

pełni zdać sobie sprawę z tego, w jak niezręcznej sytuacji się znalazłam. – To, że zmienili mi 
lot  to  jedna  sprawa,  ale  masz  pojęcie,  jakie  jest  prawdopodobieństwo,  że  skończę  obok 
ciebie? To niemożliwe. 

-  Niektórzy  nazywają  to  przeznaczeniem  –  powiedział.  –  Ale  możliwe  też,  że  po 

prostu  nie  ma  zbyt  wielu  samolotów  do  Filadelfii.  –  Zasalutował  mi  szklanką  wypełnioną 
przezroczystym płynem. Jeszcze nigdy nie widziałam, żeby Adrian pił wodę, więc założyłam, 
że to wódka. – Tak swoją drogą, miło cię zobaczyć. 

- Hm… ciebie też. 

Silnik  z rykiem obudził  się do życia, chwilowo ratując mnie przed dalszą rozmową. 

Zaczęło  do  mnie  docierać,  co  się  stało.  Zostałam  uwięziona  na  czas  pięciogodzinnego  lotu 
przy  Adrianie  Iwaszkowie.  Pięć  godzin.  Pięć  godzin  siedzenia  tylko  kilka  cali  od  niego, 
wdychania  jego  zbyt  drogiej  wody  kolońskiej  i  patrzenia  w  te  wiedzące  oczy.  I  co  ja  teraz 
pocznę?

2

  Nic,  oczywiście.  Nie  miałam  gdzie  pójść,  ani  jak  uciec,  skoro  nawet  pasażerowie 

pierwszej klasy nie zostali wyposażeni w spadochrony. Serce zaczęło mi walić, gdy panicznie 
próbowałam  wymyślić,  co  powiedzieć.  Przyglądał  mi  się  w  milczeniu  z  tym  swoim 
uśmieszkiem, czekając aż zacznę konwersację. 

-  Tak  więc…  –  zaczęłam  w  końcu,  gapiąc  się  na  swoje  dłonie.  –  Co  tam  u…  hm… 

twojego samochodu? 

- Zostawiłem go na ulicy. Pomyślałem, że może tak sobie postać, dopóki nie wrócę. 

Gwałtownie poderwałam głowę, a szczęka mi opadła. 

- Że co zrobiłeś? Odholują go, jeśli zostawiłeś go tak na noc! 

Adrian parsknął śmiechem, jeszcze zanim skończyłam. 

                                                 

2

 Myślę, że dampira ;) Sorka, wieczorna głupawka xD 

background image

17 

 

-  Więc  tego  było  trzeba,  żeby  wywołać  u  ciebie  namiętną  reakcję,  co?  –  Pokręcił 

głową.  –  Nie  martw  się,  Sage.  Tylko  żartowałem.  Samochodzik  jest  cały  i  zdrowy  na 
parkingu za moim mieszkaniem. 

Czułam, że policzki mnie palą. Wypominałam sobie, że dałam się nabrać na jego żart i 

trochę się wstydziłam, że tak eksplodowałam z powodu samochodu. Trzeba jednak przyznać, 
że  to  nie  było  byle  jakie  auto,  tylko  piękny,  klasyczny  Mustang,  którego  Adrian  niedawno 
kupił.  Tak  właściwie  zdobył  go,  żeby  mi  zaimponować  i  udawał,  że  nie  potrafi  jeździć  z 
ręczną skrzynią biegów, co dawało  mu  pretekst, żeby spędzić więcej  czasu ze mną, gdy  go 
uczyłam.  Uważałam,  że  samochód  jest  wspaniały,  ale  nie  przestawało  mnie  zaskakiwać,  że 
zadał sobie tyle kłopotu, żebyśmy byli razem. 

Samolot  osiągnął  pułap  lotu,  a  stewardesa  pojawiła  się  z  kolejnym  drinkiem  dla 

Adriana. 

- Coś pani podać? – spytała. 

- Dietetyczną Colę – powiedziałam automatycznie. 

Adrian prychnął, gdy odeszła. 

- Tylko uważaj, żeby te kalorie cię nie zabiły. 

Przewróciłam oczami. 

-  Czy  muszę  spędzić  następne  pięć  godzin  na  słuchaniu  twoich  docinków?  Jeśli  tak 

zamienię się na miejsca z jakimś szczęściarzem. 

Adrian uniósł ręce w geście poddania. 

- Nie, nie. Mną się nie przejmuj. Znajdę sobie coś do zrobienia. 

Okazało się, że to oznacza rozwiązywanie krzyżówki w gazetce pokładowej. Wyjęłam 

książkę od pani Terwilliger i próbowałam czytać, ale miałam problemy z koncentracją, gdy 
tak siedział przy mnie. Kątem oka wciąż rzucałam mu ukradkowe spojrzenia, częściowo, żeby 
się przekonać, czy patrzy na mnie, a trochę, żeby zwyczajnie się pogapić. Adrian jak zawsze 
wyglądał irytująco dobrze ze swoimi potarganymi, brązowymi włosami i przystojną twarzą. 
Przysięgłam sobie, że się do niego nie odezwę, ale gdy zauważyłam, że przez jakiś czas nic 
nie napisał i głośno stuka długopisem o podkładkę, nie mogłam się powstrzymać. 

- Co tam masz? – spytałam. 

- „Pionier w produkcji wełny” na siedem liter. 

Whitney – odpowiedziałam. 

Pochylił się i uzupełnił kratki. 

- „Dominuje w skali Moha”. Też siedem liter. 

Brylant

Pięć haseł później, zrozumiałam, co się dzieje. 

- Hej – powiedziałam do niego. – Nie będę tego robić. 

Spojrzał na mnie anielskim wzrokiem. 

- Czego? 

- Dobrze wiesz. To była przynęta. Wiesz, że nie potrafię się oprzeć… 

- Mnie? – podpowiedział. 

background image

18 

 

Wskazałam na gazetę. 

- Przypadkowym zagadnieniom. – Odsunęłam się od niego i zrobiłam wielki pokaz z 

otwierania książki. – Mam dużo do zrobienia. 

Poczułam  jak  Adrian  zagląda  mi  ponad  ramieniem,  ale  próbowałam  nie  zwracać 

uwagi na to, jak jestem świadoma jego bliskości. 

- Wygląda na to, że Jackie wciąż potrafi zagonić cię do roboty. 

Adrian spotkał panią Terwilliger i jakoś zdołał ją oczarować na tyle, że teraz byli po 

imieniu. 

- To raczej ponadprogramowe zadanie – wyjaśniłam. 

-  Poważnie?  A  wydawało  mi  się,  że  wolisz  ograniczyć  do  minimum  zajmowanie  się 

tymi sprawami. 

Sfrustrowana zamknęłam książkę. 

-  Bo  tak  jest!  Ale  powiedziała…  –  urwałam,  przypominając  sobie,  że  nie  powinnam 

również wdawać się w dyskusje z Adrianem. Aż zbyt łatwo było pogrążyć się w naszej starej, 
przyjaznej rutynie. To wydawało się tak właściwe, choć wcale takie nie było. 

- Co powiedziała? – ponaglił łagodnie. 

Spojrzałam  na  niego  i  nie  zobaczyłam  ani  cienia  cwaniactwa,  czy  kpiny.  Nie 

widziałam  też  tego  palącego  bólu,  który  prześladował  mnie  przez  ostatnie  kilka  tygodni. 
Wydawał się zmartwiony, co chwilowo odwróciło moją uwagę od zadania wyznaczonego mi 
przez panią Terwilliger. Widzenie go w takiej formie drastycznie kontrastowało z tym, co się 
z  nim  działo  po  naszym  niefortunnym  pocałunku.  Tak  się  denerwowałam  perspektywą 
siedzenia przy nim w czasie tego lotu, a tymczasem on był  gotowy mnie wspierać. Skąd ta 
zmiana? 

Zawahałam  się  niepewna  co  robić.  Od  ostatniej  nocy  bez  końca  rozmyślałam  nad 

słowami pani Terwilliger i wizją, próbując zrozumieć, co to wszystko oznaczało. Adrian (nie 
licząc  Jill)  jako  jedyny  wiedział  o  moich  powiązaniach  z  nią  oraz  magii  i  dopiero  teraz 
uświadomiłam  sobie,  jak  strasznie  chciałam  z  kimś  o  tym  porozmawiać.  Nie  mogłam  się 
powstrzymać i opowiedziałam mu wszystko o mojej przygodzie na pustyni. 

Gdy skończyłam, zaskoczyło mnie jak mroczny wyraz przybrała jego twarz. 

-  Jej  spontaniczne  próby  nauczenia  cię  zaklęć  to  jedno,  ale  wciąganie  cię  w  coś 

niebezpiecznego to już zupełnie inna kwestia. 

Jego intensywne zmartwienie trochę mnie zaskoczyło – chociaż może nie powinno. 

- Z jej słów wynika, że to nie jej sprawka. Wydawała się naprawdę zdenerwowana… 

cóż, czymś. 

Adrian wskazał na książkę. 

- A to ma jakoś pomóc? 

-  Chyba.  –  Przejechałam  palcami  po  okładce  i  wytłoczonych  słowach  po  łacinie.  – 

Mam  tu  zaklęcia  do  obrony  i  ataku…  są  trochę  bardziej  hardcorowe  niż  to,  co  do  tej  pory 
przerabiałam.  Nie  podoba  mi  się  to,  a  przecież  one  są  raczej  podstawowe.  Powiedziała  mi, 
żeby pominąć te bardziej zaawansowane. 

- Ty w ogóle nie lubisz magii – przypomniał mi. – Ale skoro mają cię ochronić, może 

lepiej ich nie ignoruj. 

background image

19 

 

Nie  zamierzałam  przyznawać, że się z nim  zgadzam.  W ten sposób tylko dodałabym 

mu amunicji. 

- Tia, ale naprawdę chciałabym wiedzieć, co mi zagraża… nie. Nie. Nie możemy tego 

robić. 

Nawet nie zdając sobie z tego sprawy, wpadłam w nasz zwykły rytm, rozmawiając z 

Adrianem w ten nasz łatwy, komfortowy sposób. De facto zwierzałam mu się. Wyglądał na 
zaskoczonego. 

- Co robimy? Przecież przestałem cię pytać o hasła z krzyżówki, prawda? 

Wzięłam  głęboki  wdech  zbierając  się  w  sobie.  Wiedziałam,  że  ta  chwila  w  końcu 

nadejdzie,  nieważne  jak  bardzo  chciałam  ją  odsunąć.  Po  prostu  nie  spodziewałam  się,  że 
dojdzie do tego w czasie lotu samolotem. 

- Adrian, musimy porozmawiać o tym, co się stało. Między nami – oznajmiłam. 

Przez chwilę zastanawiał się nad tym, co powiedziałam. 

- Cóż, ostatnio gdy sprawdzałem nic się między nami nie działo. 

Odważyłam się spojrzeć na niego. 

-  Dokładnie.  Przepraszam,  że  tak  wyszło…  za  to  co  powiedziałam,  ale  taka  jest 

prawda.  Musimy  się  z  tym  pogodzić  i  żyć  normalnie.  To  dla  dobra  naszej  grupy  w  Palm 
Springs. 

- Zabawna sprawa. Ja się z tym pogodziłem – powiedział. – To ty wyciągasz ten temat. 

Znów się zaczerwieniłam. 

-  To  przez  ciebie!  Spędziłeś  ostatnie  kilka  tygodni  cały  sfochany,  ze  skokami 

nastrojów i prawie się do mnie nie odzywałeś. A gdy już raczyłeś coś powiedzieć zwykle były 
to jakieś docinki.  

Niedawno  byliśmy  na  obiedzie  u  Clarenca  Donahue  i  do  salonu  wlazł  chyba 

najstraszniejszy  pająk  jakiego  w  życiu  widziałam.  Zebrawszy  całą  odwagę  złapałam 
obrzydliwą  bestyjkę  i  wyrzuciłam.  Adrian  skomentował  mój  akt  męstwa  w  następujący 
sposób: „Wow, nie miałem pojęcia, że zdarza ci się zmierzyć z rzeczami, które cię przerażają. 
Wydawało mi się, że normalnie reagujesz ucieczką z wrzaskiem i udajesz, że nie istnieją.” 

-  Masz  rację,  co  do  mojego  zachowania  –  powiedział  teraz,  przytakując  moim 

słowom. Ponownie wyglądał na niezwykle poważnego. – I przepraszam. 

-  Ty…  naprawdę?  –  Mogłam  się  tylko  gapić.  –  Więc…  skończyłeś  z  tym… 

wszystkim? I z… hm… twoimi uczuciami? – Nie mogłam się zmusić do sprecyzowanie. Czy 
odkochał się we mnie? 

- Och, nie – odpowiedział radośnie. – Ani trochę. 

- Ale właśnie powiedziałeś… 

- Skończyłem z dąsami – wyjaśnił. – I ze skokami nastrojów… to znaczy nastroje są 

wpisane  w  definicję  bycia  Adrianem  Iwaszkowem,  ale  koniec  ze  skrajnościami.  To  do 
niczego mnie nie doprowadziło z Rose i z tobą byłoby podobnie. 

- Inna taktyka też cię do niczego ze mną nie doprowadzi – zaprotestowałam. 

-  No nie wiem  –  Zrobił zamyśloną minę, co było nieoczekiwane i intrygujące.  – Nie 

jesteś aż tak straconą sprawą jak ona. Chodzi o to, że w jej przypadku, musiałem ją odkochać 
z  jej  głębokiej,  epickiej  miłości  do  ruskiego  wojaka.  My  dwoje  mamy  tylko  do 

background image

20 

 

przezwyciężenia setki lat głęboko zakorzenionych przesądów i tabu między naszymi rasami. 
Łatwizna. 

- Adrian! – poczułam, że mój temperament daje o sobie znać. – To nie jest żart. 

-  Wiem.  Z  całą  pewnością  nie  dla  mnie.  I  właśnie  dlatego  nie  mam  zamiaru  cię 

dręczyć. – Zrobił dramatyczną pauzę. – Po prostu będę cię kochać, czy tego chcesz czy nie. 

Pojawiła  się  stewardesa  z  gorącymi  ręcznikami,  co  przerwało  naszą  rozmowę  i 

sprawiło,  że  jego  lekko  niepokojące  słowa  zwisły  między  nami.  Byłam  oszołomiona  i  nie 
mogłam wyartykułować odpowiedzi dopóki nie odeszła. 

- Czy chcę czy nie? Co to u licha miało znaczyć? 

Adrian skrzywił się. 

-  Przepraszam.  To  wyszło  z  deczka  bardziej  zboczenie  niż  zamierzałem.  Chciałem 

tylko  powiedzieć,  że  nie  dbam,  czy  według  ciebie  nie  możemy  być  razem.  Nie  obchodzi 
mnie, czy masz mnie za najgorszą, nienaturalną kreaturę na ziemi. 

Na  ułamek  chwili  jego  słowa  cofnęły  mnie  w  czasie  do  momentu,  kiedy  powiedział 

mi,  że  jestem  najpiękniejszą  istotą  na  ziemi.  Te  słowa  wciąż  mnie  prześladowały  z 
niemalejącą siłą. Siedzieliśmy w  ciemnym, oświetlonym  świecami pokoju, a on spojrzał  na 
mnie w sposób, w jaki nikt inny nigdy nie spojrzał… 

„Przestań, Sydney. Skup się.” 

-  Myśl,  co  chcesz,  rób  co  chcesz  –  kontynuował  Adrian,  nieświadom  moich 

zdradzieckich myśli. Był w nim nietypowy spokój. – A ja zwyczajnie wciąż będę cię kochać, 
nawet jeśli to beznadziejne. 

Nie wiem, dlaczego to mnie tak bardzo zszokowało. Rozejrzałam się, upewniając się, 

że nikt nie podsłuchiwał. 

- Ja… co? Nie. Nie możesz! 

Przekrzywił głowę, przyglądając mi się uważnie. 

- Dlaczego? To cię w żaden sposób nie zrani. Obiecałem, że nie będę ci się narzucać, 

jeśli  nie  będziesz  chcieć.  A  jeśli  zechcesz…  cóż,  jestem  jak  najbardziej  za.  Więc  co  to  za 
problem, jeśli będę cię kochał z dystansu? 

Nie do końca wiedziałam. 

- Bo… bo nie możesz! 

- Dlaczego nie? 

-  Musisz…  musisz  ruszyć  dalej  ze  swoim  życiem  –  wydusiłam.  Tak,  to  brzmiało 

sensownie.  –  Musisz  znaleźć  sobie  kogoś  innego.  Wiesz,  że  ja  nie…  że  nie  mogę.  Przecież 
wiesz. Marnujesz na mnie czas. 

Pozostał niewzruszony. 

- Sam decyduję, co robię z moim czasem. 

- Ale to szalone! Dlaczego to robisz? 

-  Bo  nie  mogę  się  powstrzymać  –  odpowiedział  wzruszając  ramionami.  –  Poza  tym 

jeśli nie przestanę cię kochać, może w końcu zmienisz zdanie i też mnie pokochasz. Cholera, 
jestem całkiem pewny, że ty już jesteś w połowie zakochana we mnie. 

- Wcale nie! I wszystko, co powiedziałeś jest niedorzeczne. Masz okropną logikę. 

background image

21 

 

Adrian wrócił do swojej krzyżówki. 

- Cóż, myśl co chcesz pod warunkiem, że pamiętasz… nieważne jak wszystko wydaje 

się zwyczajne między nami… że zły czy nie, wciąż czekam, zakochany w tobie i zależy mi na 
tobie bardziej niż jakiemukolwiek innemu facetowi kiedykolwiek będzie zależało. 

- Nie uważam cię za złego. 

-  Widzisz?  Sytuacja  już  wygląda  obiecująco.  –  Ponownie  postukał  długopisem  w 

gazetę. – Romantyczna wiktoriańska poetka na osiem liter. 

Nie  odpowiedziałam.  Wciąż  byłam  pozbawiona  daru  wymowy.  Przez  resztę  lotu 

Adrian ani razu nie wspomniał tego niebezpiecznego tematu. Przez większość czasu nic nie 
mówił,  a  gdy  już  się  odzywał  trzymał  się  idealnie  bezpiecznych  tematów,  jak  obiad  i 
nadchodzący ślub. Nikt siedzący przy nas nie mógłby się zorientować, że między nami działo 
się coś dziwnego. 

Ale ja wiedziałam. 

Ta wiedza mnie zżerała, pochłaniała. W czasie lotu i gdy w końcu wylądowaliśmy, nie 

patrzyłam już na Adriana w ten sam sposób jak wcześniej. Za każdym razem, gdy nasze oczy 
się spotykały, wciąż przypominałam sobie jego słowa: „wciąż czekam, zakochany w tobie i 
zależy  mi  na  tobie  bardziej  niż  jakiemukolwiek  innemu  facetowi  kiedykolwiek  będzie 
zależało”.  Czułam  się  trochę  obrażona.  Jak  śmiał?  Kto  mu  pozwolił  kochać  mnie,  czy 
chciałam tego, czy nie? Powiedziałam mu, że nie może tego robić! Nie miał prawa. 

Ale poza tym byłam przerażona. 
„Jeśli nie przestanę cię kochać, może w końcu zmienisz zdanie i też mnie pokochasz.” 
To  był  jakiś  absurd.  Nie  da  się  zmusić  kogoś  do  miłości  tylko  poprzez  kochanie  tej 

osoby.  Nie  miało  znaczenia  jak  jest  czarujący,  przystojny  i  zabawny.  Alchemiczka  i  Moroj 
nie mogli być parą. To było niemożliwe. 

„Jestem całkiem pewny, że ty już jesteś w połowie zakochana we mnie.” 

Bardzo niemożliwe. 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

background image

22 

 

 

ZGODNIE Z OBIETNICĄ Adrian już nic nie powiedział na temat naszego związku – 

lub  braku takowego. Jednak mogłabym  przysiąc, że co jakiś czas widziałam  w jego oczach 
coś, co przypominało o jego deklaracji niegasnącej miłości do mnie. Albo może to była tylko 
jego zwykła impertynencja. 

Zapadła  już  noc,  gdy  po  jeszcze  jednym  locie  i  godzinnej  jeździe  samochodem 

nareszcie dotarliśmy do niewielkiego miasteczka uzdrowiskowego w Pocono Mountains. Gdy 
wysiadłam z auta, czekał mnie szok. Grudzień w Pensylwanii bardzo, ale to bardzo różnił się 
od grudnia w Palm Springs. Lodowate powietrze mroziło mi skórę. Śnieg pokrywał wszystko, 
lśniąc w blasku tego samego pełnego księżyca,  w którego promieniach  czarowałam z panią 
Terwilliger. Gwiazdy świeciły tu równie mocno jak nad surową pustynią, ale zimne powietrze 
sprawiło, że ich światło wydawał się ostrzejsze. 

Adrian  został  w  naszym  wynajętym  samochodzie,  ale  wychylił  się,  gdy  kierowca 

podał mi moją małą walizkę. 

- Pomóc ci? – spytał. Jego oddech tworzył obłoczki pary. W jego wykonaniu to była 

dość niezwykła propozycja. 

-  Poradzę  sobie,  ale  dzięki.  Nie  zostajesz  tu,  prawda?  –  Kiwnęłam  głową  w  stronę 

hostelu, pod którym parkowaliśmy. 

Adrian wskazał wzdłuż ulicy na wielki, oświetlony hotel usytuowany na wzgórzu. 

-  Tam  będą  się  odbywać  wszystkie  imprezy,  jeśli  cię  to  interesuje.  Pewnie  właśnie 

zaczynają. 

Wzdrygnęłam się i nie miało to nic wspólnego z zimnem. Moroje normalnie operowali 

na  nocnym  rozkładzie  i  ich  „dnie”  rozpoczynały  się  około  zachodu  słońca.  Ci,  którzy  żyli 
wśród  ludzi  –  jak  Adrian  –  musieli  przystosować  się  do  aktywności  w  dzień.  Tutaj,  w 
miasteczku  rojących  się  od  morojskich  gości,  miał  szansę  wrócić  do  tego,  co  z  jego 
perspektywy, było normalnym rozkładem dnia. 

-  Odnotowano  –  powiedziałam.  Nastąpiła niezręczna chwila, ale ziąb dał  mi pretekst 

do ucieczki. – Cóż, lepiej pójdę w jakieś cieplejsze miejsce. Miło było… hm… podróżować z 
tobą. 

Uśmiechnął się. 

- Z tobą też, Sage. Do zobaczenia jutro. 

Drzwi samochodu zamknęły się i nagle bez niego ogarnęło mnie poczucie samotności, 

gdy odjechał w stronę wysokiego hotelu. Mój hostel wydawał się malutki w porównaniu, ale 
był sympatyczny i zadbany. Alchemicy zarezerwowali mi miejsce tutaj, bo dobrze wiedzieli, 
że Moroje znajdą sobie inne noclegi. W każdym razie większość z nich. 

-  Też  na  ślub,  moja  droga?  –  spytałam  właścicielka,  gdy  się  meldowałam.  –  Część 

background image

23 

 

innych gości też tu nocuje. 

Przytaknęłam podpisując wydruk z mojej karty kredytowej. Nie dziwiłam się, że mają 

prawie  pełny  stan  gości,  ale  i  tak  było  ich  mniej  niż  w  drugim  hotelu.  Pieczołowicie 
zamknęłam drzwi w pokoju na klucz. Mogłam ufać moim przyjaciołom w Palm Springs, ale 
miałam pewne wątpliwości, co do innych Morojów i dampirów. 

Tego typu miasteczka i  noclegownie zawsze wydawały się specjalnie dostosowywać 

do  par,  dając  im  możliwość  romantycznych  ucieczek,  a  mój  pokój  nie  był  wyjątkiem. 
Wielkie,  podwójne  łóżko  zostało  wyposażone  w  kotary,  a  przy  kominku  znajdowało  się 
Jacuzzi  w  kształcie  serca.  Romantyzm  wręcz  kuł  w  oczy,  co  przypomniało  mi  Adriana. 
Ignorując  to  wszystko  najlepiej  jak  się  dało,  szybko  napisałam  SMSa  do  Donny  Stanton  – 
wysoko postawionej Alchemiczki, która nadzorowała mój przydział w Palm Springs. 

„Dotarłam do Pocono Hollow. Zameldowałam się w hostelu.” 
Jej  odpowiedź  nadeszła  szybko:  „Doskonale.  Do  zobaczenia  jutro.”  Drugi  SMS 

przyszedł chwilę później: „Zamknij drzwi na klucz.” 

Stanton i jeszcze jeden Alchemik również zostali zaproszeni na ślub, ale oni już byli 

na Wschodnim Wybrzeżu i mogli zwyczajnie przyjechać jutro. Zazdrościłam im. 

Mimo niepokoju spałam zaskakująco dobrze i rano ośmieliłam się zejść na śniadanie. 

Okazało  się,  że  nie  muszę  się  przejmować  Morojami  –  byłam  jedyną  osobą  w  skąpanej  w 
słońcu jadalni. 

- Dziwna sprawa – zauważyła właścicielka podając mi kawę i jajka. – Wiem, że wielu 

gości  nie  spało  do  późna,  ale  myślałam,  że  choć  kilku  zejdzie  coś  zjeść.  –  Jakby  chcąc 
podkreślić  niezwykłość  tego  wszystkiego  dodała:  –  Ostatecznie  śniadanie  jest  wliczone  w 
koszty. 

Preferujący noce Moroje wciąż byli w łóżkach, więc ośmieliłam się trochę pozwiedzać 

miasto. Wyposażyłam się w ciepłe buty i płaszcz, ale i tak przeżywałam mały szok termiczny. 
Palm  Springs  sprawiło,  że  zmiękłam.  Wkrótce  dałam  sobie  spokój  i  spędziłam  resztę 
popołudnia przy kominku czytając książkę od pani Terwilliger. Szybko przeleciałam pierwszą 
część  i  dobrałam  się  do  zaawansowanych  zaklęć,  które  kazała  mi  opuścić.  Może  zakazany 
owoc zawsze kusi, ale po prostu nie mogłam się powstrzymać.  Książka tak mnie wciągnęła, 
że prawie wyskoczyłam ze skóry, gdy usłyszałam pukanie do drzwi. Zamarłam, zastanawiając 
się,  czy  to  nie  zamotany  Moroj,  który  pomyślał,  że  to  pokój  jakiegoś  znajomego.  Albo  – 
jeszcze gorzej – karmiciela. 

Nagle  na  moim  telefonie  wyświetlił  się  SMS  od  Stanton:  „Jesteśmy  pod  twoimi 

drzwiami.” 

W  rzeczy  samej,  gdy  otworzyłam,  zobaczyłam  Stanton  stojącą  razem  z  Ianem 

Jansenem  –  Alchemikiem  w  moim  wieku.  Jego  obecność  mnie  zaskoczyła.  Nie  widziałam 
Iana  od  czasu  gdy  on,  Stanton  i  ja  zostaliśmy  zamknięci  przez  Morojów  w  areszcie 
domowym,  w  celu  przesłuchania na temat pewnej  dampirzej  uciekinierki.  Wtedy  Ian się we 
mnie durzył, co ani trochę mi nie odpowiadało, a sądząc po jego szerokim uśmiechu na mój 
widok, to  wcale się nie  zmieniło. Zaprosiłam  ich do środka i  zamknęłam  za nami drzwi na 
klucz.  Podobnie  jak  ja  dwójka  Alchemików  miała  złote  lilie  wytatuowane  na  lewych 
policzkach.  Ten  tatuaż  był  znakiem  naszego  zakonu  –  został  nasycony  wampirzą  krwią  i 
pozwalał  nam  na  przyspieszone  leczenie  oraz  powstrzymywał  nas  przed  zdradzaniem 
sekretów Alchemików niewtajemniczonym. 

Stanton  uniosła  brew  na  widok  Jacuzzi  w  kształcie  serca  i  usiadła  na  krześle  przy 

background image

24 

 

kominku. 

- Podróż minęła bez kłopotów? 

„Nie  licząc  podróżowania  z  przystojnym  wampirem,  który  sobie  ubzdurał,  że  mnie 

kocha?” 

- Tak – odpowiedziałam. Zerknęłam na Iana marszcząc brwi. – Nie spodziewałam się, 

że cię zobaczę. Nie żebym się nie cieszyła, ale po tym, co się stało ostatnio… – Urwałam, gdy 
coś do mnie dotarło. Rozejrzałam się. – To nasza trójka była w areszcie domowym. 

Stanton przytaknęła. 

- Podjęto decyzję, że jeśli mamy poprawić relacje między naszymi grupami, to Moroje 

powinni specjalnie zacząć od nas trojga. 

Ian skrzywił się i założył ramiona na piersi, opierając się o ścianę. Miał brązowe oczy 

i schludnie przycięte włosy w takim samym kolorze. 

-  Po  tym,  co  nam  zrobili  tego  lata,  nie  życzę  sobie,  żeby  te  potwory  cokolwiek 

„zaczynały” z nami. Nie mogę uwierzyć, że tu  jesteśmy! To miasto  aż się od nich roi. Kto 
wie,  co  się  stanie,  jeśli  któryś  z  nich  wypije  za  dużo  szampana  i  wyruszy  na  poszukiwanie 
przekąski? Oto jesteśmy, świeżutcy ludzie. 

Kusiło mnie, żeby mu powiedzieć, że to śmieszne, ale z punktu widzenia Alchemika 

było to uzasadnione zamartwienie. A gdy przypomniałam też sobie, że nie znam większości 
przebywających tu Morojów, dotarło do mnie, że jego obawy może nie są tak nieuzasadnione. 

-  Wygląda  na  to,  że  musimy  się  trzymać  razem  –  powiedziałam.  Sądząc  po  jego 

szczęśliwym uśmiechu, to nie był najlepszy dobór słów. 

Alchemicy rzadko mieli czas na rozrywki, a ta sytuacja nie była wyjątkiem. Stanton 

szybko zagoniła nas do interesów, omawiając nasze plany i cele na ślubie. Oboje dostaliśmy 
teczki  zawierające  zarys  historii  Sonii  i  Michaiła,  żeby  stworzyć  pozory,  że  nic  o  nich  nie 
wiem. Moja misja i powiązania ze Sonią zostały utajnione przed innymi Alchemikami, więc 
ze  względu  na  Iana,  musiałam  przytakiwać,  jakby  to  wszystko  było  dla  mnie  taką  samą 
nowością jak dla niego. 

-  Świętowanie  zapewne  potrwa  aż  do  świtu  –  oznajmiła  Stanton  zbierając  swoje 

papiery, gdy skończyła odprawę. – Jak będziemy odjeżdżać z Ianem, po drodze podrzucimy 
cię na lotnisko. Nie będziesz musiała spędzać tu kolejnej nocy. 

Twarz Iana przybrała wyraz jednocześnie mroczny i opiekuńczy. 

-  Nie  powinnaś  była  zostawać  tu  sama  zeszłej  nocy.  Ktoś  powinien  się  o  ciebie 

zatroszczyć. 

- Sama potrafię o siebie zadbać – warknęłam, może trochę ostrzej niż zamierzałam. 

Czy mi się to podobało, czy nie, trening z panią Terwilliger wyposażył mnie w różne 

wystrzałowe  –  w  przenośni  i  dosłownie  –  umiejętności.  W  dodatku  podjęty  niedawno  kurs 
samoobrony  nauczył  mnie,  jak  najlepiej  pilnować  siebie  i  swojego  otoczenia.  Może  i  Ian 
chciał  dobrze,  ale  nie  podobało  mi  się,  że  on  –  czy  ktokolwiek  –  uważał,  że  potrzebuję 
niańczenia. 

-  Jak  widzisz  z  panną  Sage  wszystko  w  porządku  –  zauważyła  sucho  Stanton.  W 

oczywisty sposób zauroczenie Iana nie było dla niej tajemnicą, ale nie miałam wątpliwości, że 
uważa taką frywolność za bezużyteczną. Spojrzała na okno zabarwione na pomarańczowo i 
czerwono  przez  zachodzące  słońce.  –  No  dobrze.  Już  prawie  czas.  Nie  powinnaś  się 

background image

25 

 

przygotować? 

Pozostali przyjechali już w swoich kreacjach, ale ja wciąż miałam strojenie się przed 

sobą.  Oni  umilali  sobie  oczekiwanie  rozmową,  podczas  gdy  ja  przygotowywałam  się  w 
łazience, ale za każdym razem, gdy się pojawiałam – żeby zabrać szczotkę, kolczyki, czy inny 
drobiazg – Ian gapił się na mnie szczenięcymi oczami. Wspaniale. Tylko tego było mi jeszcze 
potrzeba. 

Ślub  odbywał  się  w  miejscu,  które  było  tutejszą  chlubą:  wielkim  ogrodzie,  który 

przeciwstawiał się zimowej pogodzie. Sonia kochała wszystko,  co zielone i dla niej było to 
wymarzone  miejsce  na  ślub.  Szklane  ściany  budynku  zaparowały  z  powodu  drastycznej 
różnicy  temperatur  w  środku  i  na  zewnątrz.  Nasza  trójka  weszła  do  hali,  w  której 
sprzedawano  bilety  podczas  zwykłych  godzin  otwarcia  ogrodu  botanicznego.  Tu  wreszcie 
natknęliśmy się na Morojów, którzy wcześniej ukrywali się przed słonecznym blaskiem. 

Przy wejściu kręciło się ich jakieś dwa tuziny, wszyscy byli bladzi, smukli i ubrani w 

drogie  stroje,  piękni  w  pewien  niesamowity  sposób.  Niektórzy  należeli  do  obsługi  i  do  ich 
zadań  należała  organizacja  wieczoru  oraz  odprowadzanie  pozostałych  do  dalej  położonego 
atrium. Większość Morojów była  gośćmi i  wpisywała się do księgi  gości,  albo gawędziła z 
dawno niewidzianymi przyjaciółmi lub  rodziną.  Pod ścianami w schludnych czarno-białych 
strojach  stały  dampiry  wypatrujące  najdrobniejszych  oznak  zagrożenia.  Ich  obecność 
przypomniała mi, o czymś bez porównania gorszym niż jakiś pijany Moroj, który mógłby nas 
wziąć za karmicieli. 

Urządzenie ślubu w nocy oznaczało zagrożenie ze strony strzyg, czyli zupełnie innego 

rodzaju  wampirów.  Właściwie  były  tak  różne,  że  niemal  czułam  się  głupio  z  powodu 
niepokoju, jaki wywoływali u mnie ci tutaj. Strzygi były nieumarłe i stawały się nieśmiertelne 
poprzez  zabijanie  swoich  ofiar,  w  przeciwieństwie  do  Morojów,  którzy  wypijali  z  ludzkich 
ochotników  tylko  tyle  krwi,  żeby  nie  głodować.  Strzygi  można  opisać,  jako  podstępne, 
szybkie i silne – i wychodziły tylko w nocy. Światło słoneczne, które dla Morojów stanowiło 
najwyżej  niedogodność,  zabijało  strzygi.  Najczęściej  polowały  na  niczego  nieświadomych 
ludzi, ale ich ulubioną zdobyczą byli Moroje i dampiry. Wydarzenie takie jak to – obie gruby 
zebrane na niewielkiej przestrzeni – musiało przypominać strzygom bar z przekąskami. 

Patrząc na dampiry, wiedziałam jednak, że każda strzyga miałaby niełatwą przeprawę 

z dobraniem się do nas. Strażnicy trenowali ciężko przez całe życie, doskonaląc umiejętności 
w  zwalczaniu  strzyg.  Biorąc  pod  uwagę  to,  że  królowa  Morojów  też  była  obecna,  miałam 
pewność,  że  środki  bezpieczeństwa,  które  widziałam  do  tej  pory,  to  nic  w  porównaniu  z 
całokształtem sytuacji. 

Wielu  z  zebranych  Morojów  zamilkło  na  nasz  widok.  Nie  wszyscy  wiedzieli  o 

Alchemikach  i  naszej  współpracy,  więc  pojawienie  się  trojga  ludzi,  którzy  nie  byli 
karmicielami,  musiało  wydawać  się  trochę  dziwne.  Biorąc  pod  uwagę  jak  formalne  były 
nasze stosunki nawet ci, którzy wiedzieli o Alchemikach zapewnie zostali zaskoczeni naszym 
widokiem. Stanton zbyt dobrze nad sobą panowała by okazać niepokój, gdy skupiły się na nas 
spojrzenia  Morojów  i  dampirów,  ale  Ian  otwarcie  wykonał  nasz  znak  przeciwko  złym 
mocom.  Ja  całkiem  nieźle  radziłam  sobie  z  zachowaniem  spokoju,  ale  żałowałam,  że  nie 
widzę w tłumie ani jednej znajomej twarzy. 

-  Panna  Stanton?  –  Podeszła  do  nas  Morojka  z  mocno  zarysowanymi  kośćmi 

policzkowymi. – Jestem Colleen, koordynatorka ślubu. Rozmawiałyśmy przez telefon? 

Wyciągnęła  rękę  i  nawet  zaprawiona  w  bojach  Stanton  zawahała  się  przed  jej 

uściśnięciem. 

background image

26 

 

-  Tak,  oczywiście  –  potwierdziła  spokojnym,  uprzejmym  głosem.  –  Dziękuję  za 

zaproszenie nas. 

Przedstawiła mnie i Iana, a Colleen skinęła w stronę wejścia do atrium. 

- Chodźcie. Zarezerwowaliśmy wam miejsca. Sama was zaprowadzę. 

Przeprowadziła  nas  przez  ciekawski  tłumek  gapiów.  Gdy  weszliśmy  do  atrium, 

zatrzymałam się, na chwilę zapominając o otaczających nas wampirach. Główna część ogrodu 
botanicznego  wyglądała  przepięknie.  Wysoki,  sklepiony  sufit  został  wykonany  z  takiego 
samego  szkła  jak  ściany.  Centralna  przestrzeń  została  oczyszczona  i  ustawiono  na  niej 
udekorowane  kwiatami  siedzenia,  jakie  można  zobaczyć  na  normalnym  ludzkim  ślubie. 
Naprzeciw  rzędów  krzeseł  znajdowała  się  platforma  przyozdobiona  jeszcze  większą  ilością 
kwiatów i było zupełnie oczywiste, że to tam państwo młodzi złożą swoje przysięgi. 

Ale to reszta pomieszczenia zaparła mi oddech. Miałam wrażenie, że znaleźliśmy się 

w jakiejś tropikalnej dżungli. Po bokach rosły drzewa i inne rośliny bujnie pokryte barwnymi 
kwiatami,  które  wypełniały  wilgotne  powietrze  niemal  odurzającym  aromatem.  Ponieważ 
słońce  zaszło,  ogród  botaniczny  oświetlały  kreatywnie  rozmieszczone  wśród  zieleni 
pochodnie  i  świece,  które  rzucały  tajemnicze  –  lecz  romantyczne  –  światło.  Czułam  się 
jakbym trafiła na miejsce jakiegoś tajemnego rytuału w Amazonii. Niemal niewidzialni wśród 
drzew i krzewów strażnicy w czerni krążyli, mając oko na wszystko. 

Colleen  zaprowadziła  nas  do  trzech  krzeseł  z  prawej  strony  oznaczonych  jako 

rezerwacja. Znajdowały się mniej więcej w środkowym rzędzie – fakt, nie były to miejsca tak 
prestiżowe, jak te dla rodziny, ale i tak wskazywały, że Moroje cenią nas wysoko i próbują 
załagodzić stosunki napięte z powodu naszych uprzedzeń. 

-  Może  coś  wam  podać?  –  spytała  Colleen.  Dopiero  teraz  do  mnie  dotarło,  że  jej 

przesadna  energiczność  wynikała  częściowo  z  nerwów.  Stresowaliśmy  ją  niemal  równie 
mocno, jak Moroje nas. – Cokolwiek? 

- Nie, dziękujemy – powiedziała Stanton za całą nasza trójkę. 

Colleen przytaknęła gorliwie. 

- Jeśli będziecie czegokolwiek potrzebować… nieważne o jaki drobiazg by chodziło… 

nie  wahajcie  się  prosić.  Wystarczy,  że  spytacie  kogoś  z  obsługi,  a  oni  natychmiast  mnie 
znajdą.  –  Stała  jeszcze  przez  chwilę  wykręcając  sobie  dłonie.  –  Muszę  zająć  się  innymi. 
Pamiętajcie, żeby mnie wezwać, jeśli czegoś zechcecie. 

- Potrzebuję, ale wydostać się stąd – wymamrotał Ian, gdy poszła. 

Ja się nie odezwałam, niepewna jak zareagować. Gdybym zapewniła go, że nic nam 

nie  grozi,  potraktowaliby  mnie  podejrzliwie.  Z  drugiej  strony,  kłamałabym  zachowując  się 
jakby  nasze  życia  były  w  niebezpieczeństwie.  Mój  punkt  widzenia  znajdował  się  gdzieś  po 
środku między tymi skrajnościami. 

Ktoś podał mi program, a Ian chcąc zajrzeć mi przez ramię, przysunął się trochę zbyt 

blisko,  by  mogło  mi  to  odpowiadać.  Program  zawierał  piosenki  i  przemówienia  oraz  spis 
gości. Sądząc po minie, Ian spodziewał się tam znaleźć „Krwawą orgię” zaraz po Liście do 
Koryntian. Jego następne słowa potwierdziły moje podejrzenia. 

-  Dobrze  im  idzie  udawanie  normalnych,  co?  –  spytał,  nawet  nie  próbując  ukryć 

odrazy.  Jego  wrogie  nastawienie  trochę  mnie  zaskoczyło.  Nie  przypominałam  sobie,  żeby 
zachowywał się tak ekstremalnie ubiegłego lata. – Jakby to był prawdziwy ślub. 

Nawet  nie  próbował  mówić  cicho,  więc  rozejrzałam  się  niespokojnie,  sprawdzając, 

background image

27 

 

czy nikt nas nie podsłuchał. 

- Twierdzisz, że to nie jest prawdziwy ślub? – wyszeptałam w odpowiedzi. 

Ian wzruszył ramionami, ale przynajmniej załapał aluzję i zniżył głos. 

-  W  ich  przypadku  to  bez  znaczenia.  Oni  nie  są  zdolni  do  stworzenia  prawdziwych 

rodzin, albo do odczuwania miłości. To potwory. 

Na  ironię  zakrawało,  że  wspomniał  o  miłości,  bo  akurat  w  tej  chwili  Adrian  i  jego 

ojciec pojawili się po przeciwnej stronie atrium. Adrian zawsze potrafił nieźle się odstawić, 
ale jeszcze nigdy nie widziałam, żeby ubrał się tak formalnie. Nie chciałam tego przyznawać, 
ale  wyglądał  wspaniale:  granatowa,  niemal  czarna  marynarka  i  kamizelka  pasowały  do 
bladoniebieskiej koszuli i krawata w niebiesko-białe paski. Na tle bardziej ponurych w tonacji 
czarnych  i  szarych  garniturów  innych  mężczyzn  wyróżniał  się,  ale  nie  w  jakiś  dziwny,  lub 
tandetny sposób. Gdy mu się przyglądałam, Adrian spojrzał w moją stronę i nasze  oczy się 
spotkały.  Uśmiechnął  się  i  lekko  kiwnął  głową.  Niemal  odpowiedziałam  uśmiechem,  ale 
Stanton  ściągnęła  mnie  do  rzeczywistości.  Rzuciłam  mu  ostatnie,  tęskne  spojrzenie  i  się 
odwróciłam. 

-  Panie  Jansen  –  powiedziała  surowo  Stanton.  –  Proszę  zachować  swoje  opinie  dla 

siebie. Możesz mieć rację, ale jesteśmy tu gośćmi i musimy zachowywać się w cywilizowany 
sposób. 

Ian niechętnie przytaknął i lekko zaczerwienił się zerkając ku mnie – zupełnie jakby 

się  bał,  że  taka  publiczna  nagana  może  zrujnować  jego  szanse  u  mnie.  Nie  musiał  się  o  to 
martwić, bo tak się składało, że od początku nie miał u mnie żadnych szans. 

Colleen przysłała kogoś z obsługi, żeby sprawdził, czy niczego nam nie brakuje. Gdy 

rozmawiał ze Stanton, Ian pochylił się ku mnie. 

-  Czy  jestem  jedynym,  który  uważa,  że  nasze  uczestnictwo  w  tym  czymś  jest 

szaleństwem? – Kiwnął głową w stronę Stanton. – Ona tak sądzi, ale bez jaj. Przecież oni nas 
uwięzili
. To niewybaczalne. Nie jesteś przez to wściekła? 

Wtedy z pewnością nie  byłam tym  zachwycona, ale  z czasem  zrozumiałam  dlaczego 

tak postąpili. 

-  Nienawidzę  tego,  co  zrobili  –  skłamałam,  licząc,  że  to  zabrzmiało  przekonująco.  – 

Złoszczę się za każdym razem, gdy o tym myślę. 

Ianowi ulżyło na tyle, że przestał drążyć temat. 
Siedzieliśmy  w  błogosławionej  ciszy,  a  atrium  wciąż  się  napełniało.  Gdy  ceremonia 

miała się zacząć w pomieszczeniu musiało być już około dwieście osób. Cały czas szukałam 
w tłumie znajomych twarzy, ale znałam tylko Adriana i jego ojca. I wtedy, w ostatniej chwili 
do  atrium  wtargnęła  barwna  postać.  Jęknęłam  w  tej  samej  chwili,  gdy  Stanton  syknęła  z 
dezaprobatą. Przybył Abe Mazur. 

 Adrian  używał  kolorów  w  formalnym  stroju  w  stylowy  sposób,  ale  od  patrzenia  na 

Aba  aż  w  oczach  szczypało.  Musiałam  przyznać,  że  to  i  tak  był  jeden  z  jego  bardziej 
stonowanych  strojów:  biały  garnitur,  koszula  w  kolorze  kiwi  i  krawat  z  wymyślnymi 
wzorkami. Jak zawsze miał złote kolczyki, a jego włosy lśniły w sposób, który sugerował, że 
hojnie  użył  jakiegoś  olejku.  Abe  był  Morojem  o  wątpliwej  moralności  i  ojcem  mojej 
przyjaciółki – oraz byłej miłości Adriana – dampirzycy Rose Hathaway. Sprawiał, że robiłam 
się  nerwowa,  bo  kiedyś  wdałam  się  z  nim  w  potajemne  interesy,  ale  Stanton  też  wytrącał  z 
równowagi, ponieważ nie należał do Morojów, nad którymi Alchemikom kiedykolwiek uda 
się zapanować. Abe zaanektował miejsce w pierwszym rzędzie, zarabiając tym na przerażone 

background image

28 

 

spojrzenie koordynatorki Colleen, która starała się wszystko nadzorować z boku. Domyśliłam 
się, że zburzył jej plan przydzielania siedzeń. 

Zagrała  trąbkę  i  nagle  ci  z  tylnych  rzędów  padli  na  kolana.  Jak  fala,  siedzący  bliżej 

podium podążyli za ich przykładem. Stanton, Ian i ja wymieniliśmy skołowane spojrzenia, ale 
wtedy zrozumiałam. 

- Królowa – wyszeptałam. – Królowa nadchodzi. 

Sądząc  po  minie  Stanton,  nie  przemyślała  tego  punktu  etykiety.  Miała  ułamek 

sekundy,  żeby  zdecydować  jak  powinniśmy  się  zachować  w  tej  sytuacji  zgodnie  z  naszym 
statusem „cywilizowanych” gości.  

- Nie klękamy – poinformowała nas szeptem. – Zostańcie na miejscu. 

To  była  słuszna  decyzja,  ponieważ  nie  zaliczaliśmy  się  do  poddanych  królowej 

Morojów.  Mimo  to  czułam  się  przytłoczona  i  nieco  zbyt  widoczna,  bo  jako  jedyni  nie 
klęczeliśmy. Chwilę później zabrzmiał donośny głos: 

- Jej Wysokość, Królowa Wasylisa, pierwsza tego imienia. 

Nawet Ian wstrzymał oddech z podziwu, gdy weszła. Wasylisa – albo Lissa jak Adrian 

i Rose wciąż powtarzali, żebym ją nazywała – stanowiła ucieleśnienie eterycznego piękna. Aż 
ciężko było uwierzyć, że jest moją rówieśniczką. Poruszała się z godnością i dostojeństwem, 
które wykraczały poza ramy wieku. Była wysmukła i pełna wdzięku nawet jak na Morojkę, a 
jej platynowe włosy otaczały jej bladą twarz niczym jakiś nieziemski welon.  Miała na sobie 
zupełnie współczesną lawendową sukienkę koktajlową, ale nosiła ją w taki sposób, że równie 
dobrze  mogłaby  to  być  wiktoriańska  suknia  balowa.  Towarzyszył  jej  czarnowłosy  facet,  z 
przeszywająco  niebieskimi  oczami.  Jej  chłopaka,  Christiana  Ozerę,  nie  dało  się  przegapić  i 
stanowił mroczny kontrast względem jej jasności. 

Gdy  para  królewska  zajęła  miejsca  w  pierwszym  rzędzie  –  wydawali  się  nieźle 

zaskoczeni  widokiem  czekającego  na  nich  Aba  –  goście  ponownie  usiedli.  Zaczęła  grać 
niewidzialna wiolonczela i wszyscy wypuścili zbiorowy oddech, gdy rozpoczął się znajomy 
rytuał ślubu. 

-  Niezwykłe,  co?  –  wymamrotał  mi  do  ucha  Ian.  –  Jak  chwiejny  jest  jej  tron.  Jedno 

potknięcie i pogrążą się w chaosie. 

Miał  rację  i  właśnie  dlatego  zapewnienie  Jill  bezpieczeństwa  było  kwestią 

priorytetową. Stare morojskie prawo mówiło, że monarcha musi mieć przynajmniej jednego 
żywego członka rodziny, aby utrzymać tron. Poza Lissy tylko Jill przetrwała z ich rodu. Ci, 
którzy nie chcieli jej za królową z powodu jej wieku i przekonań

3

, doszli do wniosku, że Jill 

jest  łatwiejszym  celem  do  zabicia.  Wiele  osób  sprzeciwiało  się  temu  prawu  i  próbowali  je 
zmienić.  W  międzyczasie  polityczny  bajzel,  którym  skończyłoby  się  zamordowania  Jill, 
przybrałby  monumentalne  rozmiary.  Zadaniem  Alchemików  było  ukrywanie  i  chronienie 
świata Morojów, więc musieliśmy powstrzymać ich społeczeństwo przed pogrążeniem się w 
chaosie.  Z  czysto  osobistego  punktu  widzenia  musiałam  zapobiec  śmierci  Jill,  bo  wbrew 
wszelkiemu prawdopodobieństwu w czasie naszej krótkiej znajomości naprawdę zaczęło mi 
na niej zależeć. 

Odgoniłam  ponure  myśli  i  skupiłam  się  na  następnym  etapie  ceremonii.  Druhny  w 

satynowych  sukniach  koloru  głębokiej  zieleni  szły  na  czele  procesji  i  zaczęłam  się 

                                                 

3

  Nastolatka,  która  pół  roku  wcześniej  cięła  się,  imprezowała  po pijaku  na  basenie  i  zachowywała  się 

jak egocentryczny bachor - doskonała królowa… Tak, nie przepadam za Lissą. Rany, co mnie zdradziło? ;) 

background image

29 

 

zastanawiać, czy Abe przypadkiem nie próbował dopasować się do nich kolorystycznie. Jeśli 
tak, to mu się nie udało. 

W końcu udało mi się wypatrzyć pierwszą, nie licząc Adriana, przyjazną twarz. Rose 

Hathaway.  Nie  zdziwiło  mnie,  że  została  druhną,  ponieważ  właśnie  jej  szczęśliwa  para 
zawdzięczała swoje zjednoczenie. Odziedziczyła po ojcu ciemne włosy i oczy, i była jedyną 
dampirzycą wśród druhen. Nie musiałam nawet widzieć zaskoczonych min niektórych gości, 
żeby  wiedzieć,  że  to  dość  niespotykane.  Nawet  jeśli  Rose  to  dostrzegała,  albo  ją  to 
obchodziło,  to  niczego  po  sobie  nie  pokazała.  Szła  dumnie  wyprostowana,  z  wysoko 
uniesioną głową i twarzą promieniującą szczęściem. Dampiry wyglądały jak ludzie, więc była 
niższa niż jej chude morojskie towarzyszki o płaskich biustach i w przeciwieństwie do nich 
miała bardziej atletyczną budowę. 

Na ludzkie standardy Rose miała bardzo normalne i wysportowane ciało, a jednak gdy 

ja  porównywałam  się  do  Morojów,  czułam  się  ociężała.  Wiedziałam,  że  to  niedorzeczne  – 
zwłaszcza,  że  nosiłam  mniejszy  rozmiar  ubrań  niż  Rose  –  ale  nie  mogłam  się  pozbyć  tego 
odczucia.  Niedawno  Adrian  zupełnie  nieproszony  poinformował  mnie,  że  jestem  na  skraju 
niedożywienia.  Wściekłam  się  i  powiedziałam  mu,  żeby  pilnował  własnego  nosa…  ale  od 
tego czasu zmusiłam się do zrewidowania swoich zachowań. Teraz próbowałam jeść więcej i 
w efekcie przytyłam dokładnie jeden funt, co było istną torturą dopóki mój przyjaciel, Trey, 
nie oznajmił, że „ostatnio wyglądam naprawdę ładnie”. To poparło pomysł, że kilka funtów 
więcej mnie nie zabije i może ewentualnie wyjść mi na dobre. Nie żebym zamierzała się do 
tego przyznać Adrianowi. 

Wszyscy wstali,  gdy pojawiła się Sonia. Miała na sobie cudowną suknię  z jedwabiu 

koloru  kości  słoniowej,  a  malutkie  białe  różyczki  ozdabiały  jej  ogniste  włosy.  Królowa 
wyglądała wspaniale, ale Sonia z łatwością przyćmiła nawet jej piękno. Może tak właśnie się 
dzieje,  gdy  jest  się  panią  młodą.  Sonia  emanowała  miłością,  która  sprawiała,  że  niemal 
promieniowała. Sama siebie zaskoczyłam, gdy poczułam nagłe ukłucie w sercu. 

Ian  musiał  być  zawiedziony,  bo  nie  doszło  do  żadnego  grupowego  picia  krwi,  ale 

ceremonia była słodka i pełna emocji. Nie mogłam uwierzyć, że moi towarzysze, Alchemicy, 
byli  w  stanie  cały  czas  mieć  kamienne  twarze  –  ja  byłam  na  granicy  łez,  gdy  para  młoda 
składała swoje przysięgi. Sonia i Michaił przeszli przez piekło i ta  ceremonia po prostu nie 
mogła  nie  poruszyć.  Gdy  przysięgali  sobie  swoją  wieczną  miłość,  moje  spojrzenie  w 
niekontrolowany sposób powędrowało ku Adrianowi. Nie zauważył, że na niego patrzę, ale 
widziałam, że ten ślub ma na niego taki sam wpływ jak na mnie. Był oczarowany. 

Nie  często  wyglądał  w  ten  sposób,  ale  to  przypominało  mi,  że  pod  tym  całym 

sarkazmem, kryje się udręczony artysta. Właśnie to mi się podobało w Adrianie – nie to, że 
się zadręczał, ale jego zdolność do odczuwania wszystkiego tak głęboko i kierunkowanie tych 
emocji w sztukę. Ja też miałam uczucia jak każdy, ale umiejętność do wyrażania ich w postaci 
czegoś  kreatywnego  to  po  prostu  nie  była  moja  działka.  To  nie  leżało  w  mojej  naturze. 
Czasami  byłam  krytyczna  względem  jego  sztuki,  zwłaszcza  tych  bardziej  abstrakcyjnych 
dzieł, ale skrycie podziwiałam jego umiejętności i uwielbiałam tą złożoność jego osobowości. 

W  międzyczasie  musiałam  z  sobą  walczyć,  żeby  utrzymać  twarz  bez  wyrazu  i 

wyglądać  jak  normalny  Alchemik,  którego  nie  wzruszają  bezbożne  zachowania  wampirów. 
Żadne z moich towarzyszy niczego mi nie wypomniało, więc najwyraźniej mi sie udało. Być 
może czekała mnie kariera w pokerze.  

Sonia  i  Michaił  pocałowali  się,  a  tłum  zaczął  wiwatować.  Aplauz  stał  się  jeszcze 

głośniejszy, gdy bez ceregieli pocałował ją po raz drugi – i trzeci. Po tym przechodziliśmy do 
następnego punktu programu, czyli wesela, które odbywało się w hotelu, w którym zatrzymał 

background image

30 

 

się  Adrian  i  większość  Morojów.  Sonia  i  Michaił  wyszli  jako  pierwsi,  a  za  nimi  królowa  i 
reszta grubych ryb. Stanton,  Ian i  ja cierpliwie czekaliśmy  aż nasz rząd się ruszy i  w końcu 
będziemy mogli zaczekać na jedną z limuzyn, które odwoziły gości do położonego pół mili 
dalej hotelu. W normalnych okoliczności dałoby się tyle przejść nawet na obcasach, ale mróz 
nie sprzyjał wędrówkom. 

Gdy nadeszła nasza kolej, w trójkę wsiedliśmy do limuzyny. 

- Teraz musimy tylko przeżyć wesele – powiedział Ian, gdy kierowca zamknął drzwi. 

– Przynajmniej mamy samochód tylko dla siebie. 

Jak na zamówienie drzwi się otworzyły i Abe wślizgnął się na miejsce przy mnie. 

- Zmieszczę się? – Posłał mnie i Stanton promienny uśmiech. – Jak miło znów spotkać 

tak urocze damy jak wy. A ty musisz być Ian. Cała przyjemność po mojej stronie. 

Abe  wyciągnął  do  niego  rękę.  Początkowo  wyglądało  jakby  Ian  nie  zamierzał  jej 

uścisnąć, ale ostre spojrzenie Stanton zmusiło go do zmiany zachowania. Po wszystkim  Ian 
wciąż wpatrywał się w swoją dłoń, jakby spodziewał się, że zaraz zacznie dymić. 

Jazda zajęła jakieś pięć minut, ale sądząc po minach pozostałych Alchemików równie 

dobrze mogło to być pięć godzin. 

-  Moim  zdaniem  to  wspaniale,  że  wasza  trójka  została  zaproszona  –  powiedział 

totalnie wyluzowany Abe.  –  Biorąc pod uwagę zakres  naszej  współpracy, powinniśmy mieć 
więcej  tak  przyjemnych  spotkań,  nie  uważacie?  Może  kiedyś  zaprosicie  nas  na  jeden  ze 
swoich ślubów. – Mrugnął do mnie. – Jestem pewien, że młodzi mężczyźni ustawiają się do 
ciebie w kolejce. 

Teraz nawet Stanton nie mogła utrzymać kamiennej twarzy. Jej przerażona mina jasno 

mówiła,  że  tylko  kilka  rzeczy  jest  gorszym  świętokradztwem  niż  obecność  wampira  na 
ludzkim  ślubie.  Widać  było,  że  jej  ulżyło,  gdy  dotarliśmy  do  hotelu,  ale  nawet  wtedy  nie 
uwolniliśmy  się  od  Aba.  Jakaś  przemyślna  osoba  –  zapewne  Colleen  –  umieściła  nas  przy 
jednym stoliku, najwyraźniej myśląc, że miło będzie posadzić nas z Morojem, którego znamy. 
Abe ewidentnie miał niezły ubaw z naszego skrępowania, wywołanego jego obecnością, ale 
musiałam przyznać, że  właściwie sprawiło  mi ulgę, że ktoś otwarcie odnosi się do naszych 
napiętych relacji, zamiast udawać, że wszystko gra. 

- W tym nie ma krwi – poinformował nas Abe, gdy podano obiad. Cała nasza trójka, 

ze mną włącznie, miała pewne obawy przed dobraniem się do kurczaka w winie. – Krew jest 
tylko w drinkach, a i wtedy trzeba specjalnie o nią poprosić przy barze. Nikt wam niczego nie 
doda, a karmiciele są w innym pokoju. 

Ian  i  Stanton  wciąż  wyglądali  na  nieprzekonanych.  Zdecydowałam,  że  czas  być  tą 

odważną i zaczęłam jeść bez dalszego ociągania.  Wampiry mogły sobie być nienaturalnymi 
kreaturami, ale definitywnie miały doskonały gust jeśli idzie o dobieranie cateringu. Po chwili 
pozostali  Alchemicy  dołączyli  do  mnie  i  nawet  oni  musieli  przyznać,  że  jedzenie  jest 
naprawdę pyszne. 

Gdy  talerze  zalśniły  czystością,  Ian  dzielnie  powędrował  do  łazienki,  dając  Stanton 

krótką chwilę na wyciągnięcie ze mnie raportu. 

- Czy wszystko było w porządku, gdy wyjeżdżałaś? 

Nieważne jakie mieliśmy relacje z Morojami, musieliśmy utrzymać stabilny status ich 

społeczeństwa. 

- Tak – powiedziałam. – Cisza, spokój i ani śladu kłopotów – Nie musiała wiedzieć o 

background image

31 

 

moich osobistych dramatach. Utrzymując lekki ton spytałam: – Dowiedzieliśmy się czegoś o 
Wojownikach? Albo o Marcusie Finchu? 

Stanton pokręciła głową. 

- Nic. Ale na pewno dam ci znać, jeśli coś odkryjemy. 

Odpowiedziałam uprzejmym uśmiechem, poważnie wątpiąc w jej słowa. Nie zawsze 

podobały mi się zadania wyznaczone przez Alchemików, ale spędziłam  większość życia na 
wypełnianiu  rozkazów  bez  ich  kwestionowania,  bo  wierzyłam,  że  moi  przełożeni  wiedzą 
najlepiej i działamy dla większego dobra. Niedawne wydarzenia sprawiły, że zaczęłam mieć 
wątpliwości.  Gdy  przyszło  do  pokrzyżowania  planów  szalonych  łowców  wampirów,  którzy 
sami siebie nazywali Wojownikami Światłości, Stanton zataiła przede mną pewne informacje, 
powtarzając,  że  wystarczy  mi  wiedzieć  tylko  tyle,  ile  jest  konieczne.  Zbyła  to  wszystko, 
chwaląc mnie za bycie dobrą Alchemiczką, która rozumie taką politykę, ale incydent sprawił, 
że  wręcz  kipiałam  ze  złości.  Nie  chciałam  być  niczyim  pionkiem.  Akceptowałam  fakt,  że 
walka  dla  większej  sprawy  oznacza  trudne  decyzje,  ale  nie  zamierzałam  pozwalać  się 
wykorzystywać  i  narażać  na  niebezpieczeństwo  w  imię  „ważnych”  kłamstw.  Poświęciłam 
Alchemikom  swoje życie, wierząc w to,  co  według nich było  słuszne.  Myślałam,  że jestem 
ważna, że zawsze o mnie zadbają. Teraz już nie miałam tej pewności.  

A  jednak…  co  właściwie  mogłam  zrobić?  Byłam  zaprzysiężona  i  związana  z 

Alchemikami. Czy mi się podobało,  co ze mną robią, czy nie,  nie mogłam  się uwolnić, ani 
podważać ich opinii… 

Przynajmniej tak sądziłam, dopóki nie dowiedziałam się o Marcusie Finchu. 
Usłyszałam  o  nim  stosunkowo  niedawno,  po  tym  jak  odkryłam,  że  kiedyś  miał 

utarczkę z Wojownikami Światłości, gdy pomógł Morojowi o imieniu Clarnece. Wojownicy 
zwykle  polowali  tylko  na  strzygi,  ale  ich  buntownicza  grupa  zdecydowała  się  zaatakować 
Clarenca.  Marcus  wtrącił  się  i  obronił  go,  przekonując  Wojowników,  żeby  zostawili  go  w 
spokoju.  Byłam  niemal  pewna,  że  Clarence  to  wszystko  zmyślił,  dopóki  nie  pokazał  mi 
zdjęcia Marcusa. 

I wtedy sytuacja stała się naprawdę dziwna. Wyglądało na to, że Marcus podpadł też 

Alchemikom. Tak właściwie Clarence i jeden z Wojowników robili aluzje, że Marcus kiedyś 
był  Alchemikiem  –  ale  to  rzucił.  Nie  wierzyłam,  dopóki  nie  zobaczyłam  zdjęcia.  Nie  miał 
złotej lilii – na jej miejscu wytatuowano niebieski wzór z półksiężyców na tyle duży aby ją 
ukryć. 

To była przełomowa chwila. Nie miałam pojęcia, że w ogóle  jest możliwe zrobienie 

drugiego  tatuażu  na  czymś  tak  potężnym  jak  lilia.  Do  głowy  mi  nie  przyszło,  że  da  się 
wystąpić z szeregów Alchemików, albo że ktoś  mógłby tego chcieć  – nie po tym jak nasze 
cele wbijano nam do głów praktycznie od urodzenia. Jak ktokolwiek mógł choćby pomyśleć o 
zrezygnowaniu  z  naszej  misji?  Jak  można  było  się  zbuntować  i  tak  po  prostu  odejść  od 
Alchemików? Co takiego się stało, że tego zechciał? Doświadczył, czegoś podobnego jak ja? 

I czy oni w ogóle pozwoliliby mu odejść? 

Gdy  o  niego  spytałam,  Stanton  zarzekała  się,  że  Alchemicy  nie  wiedzą  o  żadnym 

Marcusie, ale wiedziałam, że to kłamstwo. Nie miała pojęcia, że widziałam jego zdjęcie. Jego 
niebieski  tatuaż  był  wystarczająco  duży  by  zakryć  lilię  i  zauważyłam  pod  nim  metaliczny 
błysk,  stanowiący  dowód,  że  kiedyś  należał  do  nas.  A  skoro  nosił  znak  Alchemików, 
organizacja po prostu musiała wiedzieć, kim jest. Ukrywali fakt jego istnienia, co intrygowało 
mnie  jeszcze  bardziej.  Tak  właściwie  miałam  lekką  obsesję  na  jego  punkcie.  Intuicyjnie 
wiedziałam,  że  jest  kluczem  do  rozwiązania  moich  problemów  i  że  może  mi  pomóc 

background image

32 

 

zdemaskować  sekrety  i  kłamstwa,  które  wmawiali  mi  Alchemicy.  Problem  w  tym,  że  nie 
miałam bladego pojęcia jak go znaleźć. 

- Nikt tutaj nie może wiedzieć, na czym polega twoje zadanie, więc musisz pamiętać o 

zachowaniu  dyskrecji  –  dodała  Stanton,  jakbym  potrzebowała  przypomnienia.  Między  jej 
brwiami  pojawiła  się  niewielka  zmarszczka.  –  Szczególnie  martwi  mnie  obecność  młodego 
Iwaszkowa.  Nie  możemy  pozwolić,  żeby  ktoś  się  zorientował,  że  wasza  znajomość  nie  jest 
tylko przelotna. Nawet taki drobiazg mógłby narazić naszą misję. 

-  Och,  nie  –  powiedziałam  szybko.  –  Nie  musi  się  pani  martwić  o  Adriana.  On 

rozumie, jak ważna jest nasza praca. Na pewno nie zrobi niczego, co mogłoby zaszkodzić. 

Wrócił Ian, co zakończyło naszą dyskusję. Wkrótce po obiedzie rozpoczęły się tańce. 

Atmosfera stała się bardziej nieformalna, więc wielu Morojów podchodziło do nas, żeby się 
przedstawić. Czułam się niemal równie popularna jak państwo młodzi. Ian uścisnął tyle dłoni, 
że  w  końcu  przestało  go  to  poruszać.  Cała  sytuacja  była  dyskomfortowa  dla  moich 
towarzyszy, ale widziałam, że impreza odnosi sukces i łagodzi  nastawienie Alchemików do 
Morojów.  Stanton  i  Ian  w  żadnym  razie  nie  zamierzali  od  razu  zmieniać  się  w  najlepszych 
kumpli wampirów, ale było jasne, że są przyjemnie zaskoczeni tym, jak przyjazna wydaje się 
większość gości. 

- Tak się cieszę, że mamy okazję spędzić razem trochę czasu – zwrócił się do mnie Ian 

w przerwie między naszymi towarzyskimi interakcjami. – To ciężka sprawa przy takiej pracy 
jak nasza, wiesz? Teraz mam przydział w St. Louis, w archiwach tamtejszej placówki. Gdzie 
ciebie wysłali? 

Dyskrecja była kluczem do zapewnienia Jill bezpieczeństwa. 

- Mam przydział polowy, ale nie mogę ci powiedzieć gdzie. Sam wiesz, jak to jest. 

- Prawda, prawda. Ale wiesz, gdybyś kiedyś chciała wpaść z wizytą… Pokazałbym ci 

wszystko. 

Jego desperacja była niemal urocza. 

- Jak na urlopie? 

- No tak. Albo nie. – Wiedział równie dobrze jak ja, że Alchemicy nieczęsto dostawali 

urlopy.  –  Ale  teraz  urządzają  te  wszystkie  świąteczne  nabożeństwa.  Jeśli  zdecydujesz  się 
wziąć udział, daj mi znać. 

W  okresie  bożonarodzeniowym  kapłani  Alchemików  zawsze  sprawowali  specjalne 

msze  w  naszych  głównych  placówkach.  Niektóre  centra  starały  się  tak  robić  co  roku.  Od 
dawna nie brałam udziału w żadnej mszy, bo moja misja dostarczała mi zbyt wiele zajęcia. 

- Zapamiętam. 

Nastąpiła dłuższa przerwa i następne słowa przyszły mu z wahaniem. 

- Poprosiłbym cię do tańca, ale to byłoby złe w tak bezbożnych okolicznościach. 

Posłałam mu sztywny uśmiech. 

-  Oczywiście.  Poza  tym  jesteśmy  tu  w  interesach.  Musimy  się  skupić  na 

wypracowaniu z nimi dobrych stosunków. 

Ian zaczął odpowiadać, gdy przerwał nam znajomy głos. 

- Panno Sage? 

Nad nami stał Adrian, wyglądając oszołamiająco w różnych odcieniach niebieskiego. 

background image

33 

 

Jego  mina  wyrażała  perfekcyjną  uprzejmość  i  dystans,  co  najpewniej  oznaczało,  że  jakaś 
katastrofa jest w trakcie tworzenia. 

- Miło znów cię spotkać – powiedział. Mówił jakbyśmy nie wiedzieli się od dawna, a 

ja przytaknęłam. Jak zapewniłam Stanton, Adrian wiedział, że zbytnia poufałość między nami 
mogłaby  stworzyć  poszlakę  wiodącą  do  Jill.  –  Czy  mi  się  wydawało,  czy  mówiliście  coś  o 
wypracowaniu dobrych stosunków? 

Język stanął mi kołkiem w gardle, więc to Ian odpowiedział: 

-  Zgadza  się.  Jesteśmy  tu,  żeby  relacje  między  naszymi  grupami  stały  się  bardziej 

przyjacielskie. – Jego ton zdecydowanie nie był przyjazny. 

Adrian przytaknął z pełną powagą, jakby nie zauważył wrogości Iana. 

-  Uważam,  że  to  wspaniały  pomysł.  I  pomyślałem,  o  czymś  co  byłoby  wielkim 

krokiem w stronę naszej wspólnej przyszłości  – Mina Adriana  wyrażała  czystą niewinność, 
ale  w  jego  oczach  pojawił  się  łobuzerski  błysk,  który  znałam  aż  za  dobrze.  Wyciągnął  do 
mnie rękę. – Zatańczysz ze mną? 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

background image

34 

 

 

ZAMARŁAM NIE WIEDZĄC, jak zareagować. 
Co Adrian sobie wyobrażał? Nawet pomijając nasze osobiste dramaty, było absolutnie 

nie  do  pomyślenia,  żeby  prosił  mnie  do  tańca  na  oczach  tych  wszystkich  Morojów  i 
Alchemików. Być może w Palm Springs, gdzie sprawy wyglądały trochę zwyczajniej wśród 
przyjaciół,  to  nie  byłaby  aż  tak  szalona  prośba,  ale  tutaj?  Ryzykował,  że  sapali  naszą 
przykrywkę,  co  wystawiało  na  niebezpieczeństwo  Jill.  Niemal  równie  złe  było  to,  że  w  ten 
sposób mógł zdradzić się ze swoimi uczuciami do mnie. Mogłam się zarzekać ile chciałam, że 
ja nic do niego nie czuję, ale sam fakt, że pozwoliłam sprawom zajść tak daleko, mógł mnie 
wpędzić w poważne kłopoty z Alchemikami. 

Gdy te wszystkie obawy przelatywały mi przez głowę, nagle dołączyła do nich bardzo 

niepokojąca myśl. Dobra Alchemiczka nie powinna się martwić o żadną z tych rzeczy, tylko 
byłaby  przerażona  perspektywą  tańca  z  Morojem.  Dotykania  wampira.  Gdy  to  sobie 
uzmysłowiłam, szybko przybrałam oburzoną minę, mając nadzieję, że wygląda przekonująco. 

Na szczęście wszyscy byli tak zszokowani, że nikt nie przyglądał mi się zbyt uważnie. 

Dobre relacje mają swoje granice. Stanton i Ian wyglądali na autentycznie zdegustowanych. 
Stojącym  w  pobliżu  Morojom  sporo  brakowało  do  przerażenia,  ale  sprawiali  wrażenie 
oszołomionych takim naruszeniem etykiety. Mimo to zauważyłam, jak niektórzy wymieniają 
znaczące  spojrzenia  sugerujące,  że  wcale  nie  byli  zaskoczeni  kolejnym  oburzającym 
wybrykiem  Adriana  Iwaszkowa.  Często  spotykałam  się  z  takim  nastawieniem  do  niego. 
Ludzie zwykle zbywali jego ekscesy mówiąc: „Cóż, to przecież Adrian”. 

Ian pierwszy odzyskał głos. 

- Ona… nie! W żadnym razie nie może tego zrobić! 

-  Dlaczego nie?  –  Adrian przyglądał  się nam  z pogodną i  uprzejmą miną.  –  Przecież 

wszyscy jesteśmy przyjaciółmi, prawda? 

Abe, którego zwykle nic nie zaskakiwało, zdołał częściowo otrząsnąć się z szoku. 

- To chyba nic wielkiego – powiedział niepewnie. 

Wiedział,  że  Adrian  nie  jest  dla  mnie  kompletnie  obcą  osobą,  ale  bez  wątpienia 

założył, że mam typowe dla Alchemików opory. Jak pokazywały wydarzenia tego wieczoru, 
większość z nas bała się wymienić uściski dłoni. 

Stanton  wyglądała  jakby  przeżywała  wewnętrzną  walkę.  Wiedziałam,  że  dla  niej  to 

prośba nie z tej Ziemi… a jednak zdawała sobie sprawę z konieczności utrzymana przyjaznej 
atmosfery. Przełknęła z wysiłkiem. 

-  Być  może…  to  byłby  miły  gest.  –  Rzuciła  mi  współczujące  spojrzenie,  które 

wydawało się mówić: „czasem trzeba przyjąć kulę dla dobra zespołu”. 

Ian gwałtownie odwrócił się ku niej. 

background image

35 

 

- Oszalałaś? 

- Panie Jansen – warknęła ostrzegawczo i to wystarczyło, żeby go uciszyć. 

Oczy zebranych zwróciły się ku mnie, gdy wszyscy zrozumieli, że ostatecznie decyzja 

należy  do  mnie.  Na  tym  etapie  sama  już  nie  wiedziałam,  czy  mam  być  zszokowana,  czy 
przerażona  –  a  myśl  o  tańcu  z  Adrianem  sprawiała,  że  czułam  obie  te  rzeczy.  Spojrzałam 
Stanton w oczy i powoli kiwnęłam głową. 

- Jasne. W porządku. Dobre relacje, prawda? 

Twarz  Iana  nabrała  intensywnie  czerwonego  koloru,  ale  kolejne  ostre  spojrzenie 

Stanton  zamknęło  mu  usta.  Gdy  Adrian  prowadził  mnie  na  parkiet,  usłyszałam  ciche 
komentarze zaintrygowanych Morojów, mamroczących coś o „biednej Alchemiczce” i że „on 
jest czasami totalnie nieprzewidywalny”. 

Adrian  położył  dłoń  na  mojej  talii  zachowując  perfekcyjny  dystans  i  maniery. 

Starałam się nie myśleć o ostatnim razie, kiedy znalazłam się w jego ramionach. Co prawda 
między  nami  wciąż  pozostawało  trochę  przestrzeni,  ale  nasze  dłonie  były  splecione,  a 
postawa intymna. Czułam się mega-świadoma każdego dotykanego przez niego milimetra na 
moim ciele. Jego dotyk był lekki i delikatny, ale wydawał się nieść ze sobą niezwykłą dawkę 
gorąca i intensywności. 

-  Co  ty  sobie  myślisz?  –  zażądałam  wyjaśnień,  gdy  zaczęliśmy  się  poruszać  w  rytm 

muzyki.  Usiłowałam  ignorować  jego  dłonie.  –  Masz  pojęcie  w  jakie  kłopoty  mogłeś  mnie 
właśnie wpakować? 

Adrian uśmiechnął się. 

- E tam. Wszyscy ci współczują. Zostaniesz ogłoszona męczennicą za sprawę po tańcu 

z podłym, złym wampirem. Pewna gwarancja pracy u Alchemików. 

- Myślałam, że nie będziesz na mnie naciskał w sprawie… no wiesz… tych rzeczy… 

Znów zrobił minę niewiniątka. 

-  Czy  ja  coś  wspomniałem  na  ten  temat?  Ja  tylko  w  ramach  uprzejmego  gestu 

poprosiłem  cię  do  tańca.  –  Zrobił  efektowną  pauzę.  –  Powiedziałbym,  że  to  ty  nie  możesz 
przestać myśleć o tych rzeczach. 

- Przestań odwracać kota do góry ogonem! To nie… nie… tak się nie robi. 

- Powinnaś zobaczyć tą twoją Stanton, jak się na nas gapi – zauważył z rozbawieniem, 

oglądając się. 

- Wszyscy się na nas patrzą – burknęłam. 

To  nie  tak,  że  cała  sala  przyszła  się  pogapić,  ale  nie  dało  się  ukryć,  że  sporo 

ciekawskich widzów zgromadziło się podziwiać nieczęsty widok, jakim był Moroj tańczący z 
człowiekiem – i to Alchemiczką na dodatek. 

Przytaknął i mną zakręcił. Dobrze tańczył, co jakoś mnie nie zaskoczyło. Adrian mógł 

być  arogancki  i  impertynencki,  ale definitywnie  wiedział, jak się poruszać.  Niewykluczone, 
że  lekcje  tańca  znajdowały  się  w  standardzie  wychowania  w  elicie  morojskiego 
społeczeństwa. Albo może po prostu miał wrodzony talent do używania swego ciała. Tamten 
pocałunek bez dwóch zdań pokazał, że zna się na rzeczy… 

Ugh. Adrian miał rację. Ja naprawdę nie mogłam przestać o tym myśleć.  
Nieświadomy moich myśli, ponownie zerknął na Stanton. 

background image

36 

 

- Ma minę generała, który właśnie wysłał swoją armię na samobójczą misję. 

-  Dobrze  wiedzieć,  że  się  przejmuje  –  skomentowałam.  Na  moment  zapomniałam  o 

moich  zmartwieniach  związanych  z  tańcem,  gniewnie  rozmyślając  o  tym,  jak  wiele  rzeczy 
Stanton przede mną ukrywała. 

-  Możemy  się  zbliżyć,  jeśli  chcesz  –  zaproponował.  –  Zobaczymy,  jak  bardzo  się 

przejmuje. Wiesz, że zawsze chętnie pomogę w taki sposób. 

- Okropnie się poświęcasz dla zespołu – odparłam. – Stanton nawet by nie mrugnęła, 

gdyby z narażania mnie na niebezpieczeństwo miało wyniknąć jakieś większe dobro. 

Zadowolony uśmieszek Adriana zniknął. 

- Zdradziła ci coś na temat tego gościa, którego próbujesz znaleźć? Martina? 

- Marcusa – poprawiłam i zmarszczyłam brwi. Jej zaprzeczenia wciąż nie dawały mi 

spokoju.  –  Cały  czas  twierdzi,  że  go  nie  zna,  a  ja  nie  mogę  naciskać,  bo  wzbudzę  jej 
podejrzenia. 

- Wymyśliłem, jak możesz go znaleźć – oznajmił Adrian. 

Pomyślałabym, że żartuje, gdyby jego mina nie była tak poważna. 

Naprawdę? – spytałam. 

Alchemicy  mieli  do  dyspozycji  wiele  źródeł  informacji  w  różnych  agencjach  i 

organizacjach.  Prowadziłam  wywiad  przez  ostatnie  kilka  tygodni  i  było  mało 
prawdopodobne, żeby Adrian zdobył dostęp do czegoś lepszego. 

-  No.  Masz  jego  zdjęcie,  prawda?  Mogłabyś  posłużyć  się  tym  samym  czarem,  jak 

wczoraj w nocy i go zlokalizować. 

Prawie  się  potknęłam  z  zaskoczenia.  Adrian  wzmocnił  swój  uścisk,  chroniąc  mnie 

przed upadkiem. Zadrżałam, bo ten ruch jeszcze bardziej nas zbliżył. Iskrzyło między nami, 
jak  na  pokazie  fajerwerków,  a  do  mnie  dotarło,  że  wraz  ze  zmniejszeniem  się  dystansu 
między naszymi ciałami, nasze usta również znalazły się bliżej. 

Uczucia wywoływane tą bliskością i oszołomienie jego słowami sprawiały, że miałam 

pewne trudności z mową artykułowaną. 

- To… wow… to nie taki zły pomysł… 

- Wiem – powiedział. – Czasami sam siebie zadziwiam. 

W  rzeczy  samej  okoliczności  były  takie  same,  jak  przy  szukaniu  siostry  pani 

Terwilliger.  Musiałam  namierzyć  osobę,  której  nigdy  nie  spotkałam.  Dysponowałam 
zdjęciem  wymaganym  przy  zaklęciu.  Jedyna  różnica  polegała  na  tym,  że  teraz  rzucę  czar 
zupełnie  sama.  Zdawałam  sobie  sprawę  z  tego,  że  to  nie  bułka  z  masłem  i  nadzór  pani 
Terwilliger  bardzo  mi  pomógł.  Pojawiał  się  też  moralny  dylemat,  czy  powinnam  z  własnej 
inicjatywy  zajmować  się  zaklęciami.  Moje  sumienie  dawało  mi  taryfę  ulgową  wyłącznie 
wtedy, gdy zostawałam zmuszana do posługiwania się magią. 

-  Nie  mogę  spróbować  przez  cały  miesiąc  –  powiedziałam,  przypominając  sobie 

elementy zaklęcia. – Mam  zdjęcie  przy sobie,  ale ten czar trzeba rzucić  w czasie pełni, a to 
już ostatnia noc, więc nie zdążę zgromadzić ingrediencji. 

- Czego potrzebujesz? 

Powiedziałam  mu,  a  on  przytakiwał,  obiecując,  że  może  wszystko  zdobyć. 

Prychnęłam. 

background image

37 

 

- Niby skąd weźmiesz anyż i hizop o tej porze? W tym mieście? 

-  Mają  tu  pełno  różnych  dziwnych  sklepików.  Widziałem  mydlarnię,  w  której 

sprzedają mydła i perfumy zrobione, z czego tylko sobie zamarzysz. Jestem pewny, że mają 
to, czego potrzebujesz. 

- A ja jestem pewna, że już jest zamknięty. 

Znów  zakręcił  mną  w  piruecie,  a  ja  perfekcyjnie  go  wykonałam.  Piosenka  już  się 

kończyła – czas płynął szybciej niż mi się wydawało. Zapomniałam o gapiach, a nawet o tym, 
że  jestem  z  wampirem.  Po  prostu  tańczyłam  z  Adrianem,  co  przychodziło  mi  łatwo  i 
naturalnie, dopóki nie myślałam o naszej widowni. 

Jego twarz znów przybrała łobuzerski wyraz. 

- Nic się nie martw. Mogę znaleźć właścicielkę i przekonać ją do zrobienia wyjątku. 

Jęknęłam. 

- Nie. Tylko bez kompulsji. 

Była  to  umiejętność,  która  pozwalała  wampirom  narzucać  swoją  wolę  innym. 

Wszyscy  oni  opanowali  ją  w  pewnym  stopniu,  ale  użytkownicy  ducha  dysponowali 
najsilniejszą. Większość Morojów uważała kompulsję za niemoralną. Dla Alchemików była 
grzechem. 

Piosenka się skończyła, ale Adrian nie puścił mnie od razu. Przysunął się trochę bliżej. 

- Chcesz czekać ze znalezieniem Marcusa do następnej pełni? 

- Nie – przyznałam. 

Usta Adriana znalazły się niebezpiecznie blisko moich. 

-  Więc  spotkaj  się  ze  mną  za  dwie  godziny  przy  służbowym  wyjściu  z  hotelu.  – 

Przytaknąłem słabo, gdy cofnął się puszczając moje dłonie. – Potraktuj to jako jeszcze jeden 
przejaw  dobrych  relacji.  –  Z  ukłonem  wziętym  żywcem  z  jednej  z  książek  Jane  Austin, 
wskazał na bar i powiedział głośno: – Dziękuję za taniec. Mogę zaproponować ci drinka? 

Poszłam za nim bez słowa, czując, że wiruje mi w głowie z powodu tego, co musiałam 

zrobić za dwie godziny. Przy barze Adrian zaskoczył mnie zamawiając imbirowe piwo. 

- Co za wstrzemięźliwość – zauważyłam. 

Dotarło do mnie, że musiał pozostać trzeźwy, jeśli chciał pracować z duchem. Miałam 

tylko nadzieję, że już nie zdążył wypić za dużo. Z jego perspektywy jedyną rzeczą lepszą od 
darmowego baru, była paczka papierosów sama pukająca mu do drzwi.  

- Jestem mistrzem samokontroli – oznajmił. 

Miałam  pewne  wątpliwości,  ale  zachowałam  je  dla  siebie  i  tylko  napiłam  się 

dietetycznej  Coli.  Staliśmy  razem  w  przyjemnej  ciszy.  Niedaleko  nas  przy  barze  usiadło 
dwóch  Morojów  rozmawiających  ze  sobą  głośno  i  z  taką  emfazą,  jak  tylko  osoby  totalnie 
nawalone potrafią. 

- Dziewczyna niech sobie będzie liberalna, ale przynajmniej jest ładna – głosił jeden z 

facetów. – Mógłbym tak patrzyć przez cały dzień, zwłaszcza, gdy paraduje w tej kiecce. 

Jego kolega przytaknął. 

-  Definitywnie  duża  poprawa  po  Tatianie.  Szkoda,  że  tak  skończyła,  ale  zmiana 

wizerunku przyda się nam wszystkim. Czy ta kobieta kiedykolwiek się uśmiechała? 

background image

38 

 

Obaj zaśmiali się z żartu. 
Przy  mnie  Adrian  znieruchomiał,  a  jego  uśmiech  zniknął.  Tatiana,  wcześniejsza 

królowa  Morojów,  była  jego  cioteczną  babcią.  Tego  lata  została  okrutnie  zamordowana  i 
chociaż Adrian prawie o niej nie mówił, wiele osób twierdziło, że byli blisko. Ściągnął usta w 
warknięciu i zaczął się odwracać. Bez wahania złapałam go za wolną rękę i ścisnęłam mocno. 

- Adrian, nie – powiedziałam cicho. 

- Nie powinni tak mówić, Sydney. 

W  oczach  miał  niebezpieczny  błysk,  jakiego  jeszcze  nigdy  nie  widziałam.  Mocniej 

ścisnęłam jego dłoń. 

-  Są  pijani  i  głupi.  Nie  trać  na  nich  czasu.  Proszę,  nie  urządzaj  tutaj  sceny…  ze 

względu na Sonię. – Zawahałam się. – I dla mnie. 

Na  twarzy  wciąż  miał  wypisaną  furię  i  przez  chwilę  myślałam,  że  mnie  zignoruje  i 

rzuci  kuflem,  w  któregoś  z  tych  facetów.  Albo  gorzej.  Widziałam  już  wściekłych 
użytkowników ducha i to było przerażające. W końcu jego gniew zelżał i poczułam, jak się 
rozluźnia. Na chwilę zamknął oczy, a gdy je otworzył stały się zamglone i nieobecne. 

-  Nikt  tak  naprawdę  jej  nie  znał,  Sydney.  –  Smutek  w  jego  głosie  łamał  mi  serce.  – 

Wszyscy  uważali  ją  za  jakąś  babę-smoka.  Nie  mieli  pojęcia,  jaka  była  zabawna,  jak  słodka 
bywała. Nie możesz… nie możesz sobie nawet wyobrazić, jak za nią tęsknię. Nie zasługiwała 
na taką śmierć. Ona jedna mnie rozumiała… nawet lepiej niż moi rodzice. Akceptowała mnie. 
Widziała we mnie dobro. Tylko ona we mnie wierzyła. 

Niby  stał  przy  mnie,  ale  tak  naprawdę  wcale  go  tu  nie  było.  Rozpoznałam  tą 

chaotyczną  paplaninę  spowodowaną  duchem,  który  mieszał  w  umysłach  swoich 
użytkowników. Czasami stawali się rozproszeni i nieobecni, jak w przypadku Adriana teraz. 
Zdarzało  się,  że  prowokował  szaleństwo.  A  bywało  i  tak,  że  wywoływał  rozpacz  o 
druzgocących konsekwencjach. 

- Nie tylko ona – zapewniłam go. – Ja też w ciebie wierzę. Ona odnalazła spokój i nic, 

co oni mogliby powiedzieć, nie zmieni tego, kim była. Proszę, wróć do mnie. 

Wciąż  wpatrywał  się  w  coś,  czego  nie  mogłam  zobaczyć.  Po  kilku  strasznych 

chwilach, zamrugał i skupił się na mnie. Wciąż miał smutną minę, ale przynajmniej odzyskał 
kontrolę. 

- Jestem tu, Sage. – Cofnął dłoń i rozejrzał się, sprawdzając, czy nikt nie widział jak 

go  dotykałam.  Na  szczęście  państwo  młodzi  wyszli  na  parkiet  i  wszyscy  byli  zbyt  zajęci 
wpatrywaniem się w nich. – Dwie godziny. 

Dopił  resztę  piwa  i  odszedł.  Patrzyłam  za  nim  dopóki  nie  zniknął  w  tłumie  i  wtedy 

wróciłam do swojego stolika, zerkając po drodze na zegar. Dwie godziny. 

Na mój widok Ian zerwał się z miejsca. 

- Nic ci nie jest? 

W  okolicy  nie  kręcili  się  żadni  życzliwi  Moroje,  więc  tylko  Stanton  go  usłyszała. 

Wyglądało na to, że podziela jego zmartwienie. 

- Przykro mi, że musiałaś przeżyć coś takiego, panno Sage. Jak zawsze twoje oddanie 

naszej pracy budzi podziw. 

- Robię co mogę, żeby pomóc, proszę pani – odpowiedziałam. Wciąż martwiłam się o 

Adriana i miałam nadzieję, że duch znów nad nim nie zapanuje. 

background image

39 

 

- Zranił cię? – spytał Ian. – Co z twoimi dłońmi? 

Spojrzałam  w  dół  i  uświadomiłam,  że  pocieram  swoje  dłonie.  Wciąż  były  ciepłe  od 

dotyku Adriana. 

- Co? Och, nie. Ja tylko… ee, czuję się skażona. Tak właściwie… chyba musze iść się 

umyć. Zaraz wracam. 

Ta  argumentacja  najwyraźniej  do  nich  trafiła  i  nie  powstrzymywali  mnie,  gdy 

ruszyłam do łazienki. Odetchnęłam z ulgą, gdy oddaliłam się od ich troskliwości. Upiekłam 
dwie pieczenie na jednym ogniu, zatajając przed nimi moją przyjaźń z wampirem i fakt, że 
razem planujemy seans magiczny. 

- Sydney? 

Wyszłam z łazienki tak pogrążona w myślach, że nawet nie zauważyłam Rose stojącej 

w  pobliżu  z  Dymitrem  Bielikowem.  Oboje  uśmiechali  się  z  mojego  zaskoczenia.  Nie 
widziałam  dziś  Dymitra,  a  jego  czarno-biały  uniform  podpowiedział  mi  dlaczego  –  był  tu 
służbowo.  Bez  wątpienia  był  jednym  z  cieni  czających  się  w  ogrodzie  botanicznym  i 
wypatrujących jakichś oznak zaskoczenia. Musiał mieć przerwę, bo w przeciwnym wypadku 
nie  stałby  sobie  tak  zwyczajnie  z  Rose.  Oczywiście  „zwyczajnie”  w  wykonaniu  Dymitra 
oznaczało, że i tak cały czas jest gotowy do walki. 

Byli  wspaniałą  parą;  oboje  mieli  ciemne  włosy  i  oczy,  i  wyglądali  oszałamiająco 

atrakcyjnie. Wcale mnie nie dziwiło, że Adrian się w niej zakochał i trochę mnie zaskoczyło 
jak dyskomfortowo poczułam się na tą myśl. Tak jak w przypadku Sonii i Michaiła, pomiędzy 
Rose i Dymitrem wyczuwało się niemal namacalną więź miłości. 

- Wszystko w porządku? – spytała łagodnie Rose. – Nie mogę uwierzył, że Adrian to 

zrobił. – Zastanowiła się nad tym. – Tak właściwie, jednak mogę. 

- Tak – powiedziałam. – Myślę, że pozostali Alchemicy przerazili się jeszcze bardziej 

niż ja. – To mi przypomniało, że nie mogę sobie pozwolić na nieostrożność, chociaż Rose i 
Dymitr wiedzieli, że znam Adriana z Palm Springs. Przybrałam moją dyżurną oburzoną minę. 
– Ale i tak posunął się za daleko. 

- Adrian nigdy nie potrafił za dobrze wtopić się w tłum – zauważył Dymitr. 

Rose zaśmiała się z tego niedopowiedzenia. 

-  Nie  wiem,  czy  to  ci  poprawi  humor,  ale  razem  wyglądaliście  naprawdę  ładnie.  Aż 

ciężko  uwierzyć,  że  niby  jesteście  śmiertelnymi  wrogami…  czy  cokolwiek  tam  Alchemicy 
myślą. – Wskazała na moją sukienkę. – Nawet dobraliście się kolorystycznie. 

Na śmierć zapomniałam, że mam na sobie jedwabną sukienkę z krótkimi rękawami, 

prawie całą czarną, nie licząc granatowych wzorów na spódnicy. To był dość śmiały kolor jak 
na moje standardy, ale czerń go tonowała. Przypomniałam sobie różne odcienie niebieskiego, 
w  które  wystroił  się  Adrian  i  zrozumiałam,  że  w  rzeczy  samej  dopasowaliśmy  się 
kolorystycznie. 

„Razem wyglądaliście naprawdę ładnie.” 
Nie wiem, jaką miałam minę, ale znów udało mi się rozśmieszyć Rose. 

-  Nie  wyglądaj  na  aż  tak  spanikowaną  –  powiedziała,  jej  oczy  zalśniły.  –  Fajnie 

zobaczyć człowieka i Moroja, którzy wyglądają, jakby byli dla siebie stworzeni. 

„Stworzeni dla siebie.” 
Dlaczego  ciągle  mówiła  takie  rzeczy?  Jej  słowa  burzyły  moje  chłodne,  logiczne 

background image

40 

 

nastawienie.  Wiedziałam,  że  próbuje  tylko  wyrażać  się  w  przyjacielski,  dyplomatyczny 
sposób, do którego zmuszali się wszyscy. Rose i Dymitr byli postępowi, ale wiedziałam, że 
nawet  oni  byliby  zszokowani,  gdyby  dowiedzieli  się  o  prawdziwych  uczuciach  Adriana  i 
tamtym nieziemskim pocałunku. 

Spędziłam  resztę  wesela  czując  coraz  cięższą  gulę  w  żołądku.  Na  szczęście  nie 

musiałam  tego  ukrywać,  skoro  Moroje  i  Alchemicy  właśnie  tego  się  po  mnie  spodziewali. 
Tak  się  złożyło,  że  wkrótce  Stanton  też  musiała  odbębnić  swoją  działkę  „dyplomacji”,  gdy 
Moroj w średnim wieku poprosił ją do tańca, ewidentnie biorąc przykład z pokazu dobrej woli 
Adriana.  Jego  zachowanie  mogło  zostać  zaszufladkowane  jako  oburzające,  ale  niektórzy 
uznali to za dobre posunięcie i zdecydowali się pójść w jego ślady. Stanton nie bardzo mogła 
odmówić po tym, jak zachęcała mnie, więc musiała zacisnąć zęby i wyjść na parkiet. Nikt nie 
prosił  do  tańca  Iana,  co  było  raczej  sprzyjającą  okolicznością.  Jakoś  nie  sprawiał  wrażenia 
rozczarowanego. 

Adriana  nigdzie  nie  było  widać  i  przypuszczalnie  zbierał  ingrediencje  do  zaklęcia. 

Dwie  godziny  mijały,  a  ja  uświadomiłam  sobie,  że  wprawdzie  zabrałam  ze  sobą  zdjęcie 
Marcusa (prawie nie spuszczałam go z oka), ale zostało ono w moim pokoju. Powiedziałam 
Ianowi,  że  muszę  wrócić  do  hostelu  przebrać  buty  i  pojadę  jednym  z  samochodów,  które 
woziły gości po mieście. 

Twarz Iana natychmiast przybrała troskliwy wyraz. 

- Chcesz, żebym poszedł z tobą? Tam nie jest bezpiecznie. 

Pokręciłam głową. 

- Nie, musisz zostać. Stanton jest bardziej zagrożona. – Stała przy barze rozmawiając z 

dwoma  Morojami.  Ciekawiło  mnie,  czy  czeka  ją  kolejny  taniec.  –  Poza  tym  noc  jeszcze 
młoda i większość wciąż jest tutaj. Przynajmniej hostel jest prowadzony przez ludzi. 

Ian  nie  mógł  podważyć  mojego  rozumowania  Alchemika  i  niechętnie  pozwolił  mi 

odejść.  Złapanie  transportu  nie  było  problemem  i  udało  mi  się  idealnie  wyrobić  w  czasie. 
Przebrałam  nawet  buty,  żeby  zgadzała  się  historyjka,  którą  opowiedziałam  Ianowi.  Na  ślub 
wybrałam się w obcasach, ale na wszelki wypadek spakowałam balerinki. To było rozsądne 
posunięcie na każdą okazję. 

Gdy  dotarłam  do  wyjścia  służbowego,  uświadomiłam  sobie,  że  ten  przebiegły  plan 

jednak  ma  lukę.  Zdenerwowana,  zostawiłam  mój  ciepły,  ciężki  szal  w  samochodzie,  który 
pewnie już dawno pojechał. W efekcie sterczałam na zimnie obejmując się ramionami i mając 
nadzieję, że Adrian pojawi się zanim zamarznę. 

Dotrzymał  słowa  i  stawił  się  dokładnie  o  czasie  z  torbą  przerzuconą  przez  ramię. 

Dodatkowym plusem było to, że już całkowicie wrócił do siebie. 

- Wszystko gotowe – zameldował. 

- Naprawdę? – spytałam szczękając zębami. – Zdobyłeś wszystko? 

Poklepał torbę. 

- Twoje życzenie jest dla mnie rozkazem. Gdzie to zrobimy? 

-  W  jakimś  ustronnym  miejscu.  –  Rozejrzałam  się.  Za  hotelowym  parkingiem 

wypatrzyłam puste pole, które powinno się nadać. – Tam. 

Przejście przez dobrze posypany solą parking okazało się łatwe, ale gdy znaleźliśmy 

się  na  „bezdrożach”  na  zaśnieżonym  polu,  nawet  moje  praktyczne  balerinki  zostały 
wystawione na próbę. Co gorsza było mi tak zimno, że pewnie zrobiłam się równie niebieska 

background image

41 

 

jak moja sukienka. 

- Poczekaj – odezwał się w pewnej chwili Adrian. 

- Musimy odejść jeszcze kawałek – sprzeciwiłam się. 

Adrian, który miał dość rozsądku, żeby zabrać ciepły płaszcz, teraz go zdejmował. 

- Proszę. 

-  Zmarzniesz  –  zaprotestowałam,  ale  nie  powstrzymywałam  go,  gdy  pomagał  mi 

włożyć okrycie. Adrian był wyższy ode mnie, więc dzięki niebiosom jego płaszcz otulał mnie 
kompletnie. Pachniał papierosami i wodą kolońską. 

- No i proszę. – Ciaśniej owinął mnie płaszczem. – Mam długie rękawy i marynarkę. 

Teraz możemy iść… lepiej się pośpieszmy. 

Nie musiał mi tego dwa razy powtarzać. Nawet nie licząc temperatury, musieliśmy to 

załatwić zanim ktoś się zorientuje, że zniknęliśmy. Tym razem nie byłabym w stanie wyłgać 
się przed Alchemikami. 

Księżyc wciąż mocno świecił, gdy znaleźliśmy odpowiednie miejsce. Przekopałam się 

przez torbę Adriana, zadziwiona, że zgromadził wszystko, czego potrzebowałam od lustra po 
zasuszone liście i kwiaty. Stał cicho, gdy wszystko przygotowywałam i odezwał się dopiero, 
jak przygotowałam się do akcji. 

- Mogę jakoś pomóc? – spytał miękko. 

- Uważaj, żeby ktoś nas nie nakrył – powiedziałam. – I złap mnie, jeśli zemdleję. 

- Z miłą chęcią. 

Zapamiętałam  zaklęcie,  gdy  rzucałam  je  dla  pani  Terwilliger,  ale  i  tak  trochę 

niepokoiłam  się  swoim  solowym  występem,  zwłaszcza,  że  okoliczności  nie  sprzyjały 
skupieniu. Ciężko było się skoncentrować, klęcząc w śniegu. Nagle przypomniałam sobie o 
wszystkich  kłamstwach,  które  wciskała  mi  Stanton  i  inni  Alchemicy.  Poczułam  płomyk 
gniewu,  tworzący  gorąco  innego  rodzaju.  Wykorzystałam  go  do  ukierunkowania  swoich 
myśli, gdy wpatrywałam się w zdjęcie Marcusa. Był w wieku Adriana, miał jasne, sięgające 
ramion  włosy,  a  jego  niebieskie  oczy  przybrały  zamyślony  wyraz.  Tatuaż  na  jego  policzku 
składał się z półksiężyców w kolorze indygo. Powoli pozwoliłam się ponieść zaklęciu. 

Poczułam znajomą euforię, gdy w lustrze pojawił się obraz miasta. Tym razem mojej 

wizji  nie  blokowała  żadna  mgła,  ale  to  było  do  przewidzenia,  skoro  Marcus  raczej  nie 
stosował ochronnej magii, jak siostra pani Terwilliger. Obraz pokazywał coś, co wyglądało na 
bardzo  skromne  mieszkanie  w  stylu  studio.  Na  podłodze  leżał  materac,  a  w  rogu  stał 
przestarzały telewizor. Rozejrzałam się w poszukiwaniu jakichś znaków charakterystycznych, 
ale  niczego  takiego  nie  znalazłam.  Ostatecznie  to  jedyne  w  pokoju  okno  dostarczyło  mi 
wskazówki.  Na  zewnątrz  wypatrzyłam  w  pewnej  odległości  budynek  w  hiszpańskim  stylu, 
który  wyglądał  na  kościół  albo  klasztor.  Był  otynkowany  na  biało,  a  wieżyczki  miały 
czerwone dachy. Próbowałam lepiej mu się przyjrzeć, podlecieć bliżej jak przy poprzednim 
zaklęciu, ale nagle stałam się świadoma przenikającego mnie pensylwańskiego zimna. Obraz 
rozpadł się, a ja znów klęczałam na ziemi. 

- Uch – mruknęłam, dotykając dłonią czoła. – Było blisko. 

- Zobaczyłaś coś? – spytał Adrian. 

- Nic pomocnego. 

Wstałam,  czując  lekkie  zawroty  głowy,  ale  udało  mi  się  utrzymać  w  pionie. 

background image

42 

 

Zauważyłam, że Adrian jest gotowy do łapania mnie, gdybym naprawdę padła. 

- Dobrze się czujesz? 

- Chyba tak. Tylko trochę kręci mi się w głowie od obniżenia poziomu cukru we krwi. 

– Powoli pozbierałam lustro i torbę. – Szkoda, że ci nie powiedziałam, żebyś załatwił jeszcze 
sok pomarańczowy. 

- Może to pomoże. 

Adrian wyjął z wewnętrznej kieszeni marynarki srebrną piersiówkę i podał mi. Jakże 

by inaczej, ofiarował mi alkohol. 

- Wiesz, że ja nie piję – przypomniałam. 

-  Kilkoma  łykami  się  nie  nawalisz,  Sage.  I  masz  szczęście…  to  jest  Kahlua.  Ma  w 

sobie sporo cukru i kawowy aromat. No dalej, łyknij dla mnie. 

Niechętnie  podałam  mu  torbę  i  przyjęłam  piersiówkę,  gdy  ruszyliśmy  do  hotelu. 

Ostrożnie wzięłam łyczek i skrzywiłam się. 

- To wcale nie smakuje jak kawa. 

Nieważne,  jak  ludzie  doprawiali  alkohol,  dla  mnie  zawsze  smakował  okropnie.  Nie 

miałam pojęcia, jak on może tyle pić. Mimo to wyczuwałam cukier i po kilku dalszych łykach 
poczułam  się  trochę  pewniej.  Więcej  nie  ryzykowałam,  bo  wiedziałam,  że  zaraz  zacznę  się 
zataczać z zupełnie innych powodów. 

- Co widziałaś? – zapytał Adrian, gdy dotarliśmy do parkingu. 

Opisałam, co pokazało mi zaklęcie i westchnęłam sfrustrowana. 

- Takich budynków jest pełno w Kalifornii. Albo na południowym-zachodzie. Albo w 

Meksyku. 

Adrian zatrzymał się i przerzucił torbę przez ramię. 

-  Może…  –  Wyjął  telefon  z  kieszeni  i  coś  wpisał.  Zadrżałam  i  siliłam  się  na 

cierpliwość, gdy kontynuował swoje poszukiwania. – Tak to wyglądało? 

Spojrzałam  na  wyświetlacz  i  szczęka  mi  opadła.  Patrzyłam  na  zdjęcie  budynku  z 

mojej wizji. 

- Tak! Co to jest? 

- Stara misja Santa Barbara. – I na wypadek, gdybym nie zrozumiała, dodał:  – To w 

Santa Barbara. 

- Skąd wiedziałeś? – zawołałam. – Chodzi mi o to, skąd wiedziałeś, że to właśnie ten 

budynek? 

Wzruszył ramionami. 

- Bo byłem w Santa Barbara. Pomogło? 

Moje wcześniejsze poczucie klęski przerodziło się w podekscytowanie. 

-  Tak!  W  oparciu  o  położenie  okna,  mogę  w  miarę  dokładnie  określić,  gdzie  jest  to 

mieszkanie. Chyba udało ci się znaleźć Marcusa Fincha. 

Zaaferowana,  ścisnęłam  jego  ramię.  Adrian  dłonią  w  rękawiczce  dotknął  mojego 

policzka i uśmiechnął się do mnie. 

- A Angeline twierdzi, że ponoć jestem zbyt ładny, żeby się do czegokolwiek przydać. 

background image

43 

 

Wygląda na to, że jednak mam coś do zaoferowaniu światu. 

- Ale ładny jesteś i tak – słowa wymknęły mi się zanim zdążyłam się ugryźć w język. 

Księżyc  rzucał  blask  na  jego  cudowną  twarz,  a  między  nami  znów  zaczęło  iskrzyć. 

Nastrój szlag trafił, gdy w ciemności zabrzmiał obcy głos: 

- Kto tu jest? 

Oboje  wzdrygnęliśmy  się  i  odskoczyliśmy  od  siebie,  gdy  czarno-biała  postać 

zmaterializowała  się  z  cieni.  Strażnik.  Nie  znałam  go,  ale  zdałam  sobie  z  tego,  jak  byłam 
naiwna  licząc,  że  możemy  wymknąć  się  i  wrócić  niezauważeni.  Strażnicy  roili  się  po  całej 
okolicy, strzegąc nas przed strzygami. Mogli nie zwracać uwagi na wymykającą się parę, ale 
ciężko było oczekiwać, że tak samo nam się poszczęści w drodze powrotnej. 

- Cześć, Pete – rzucił Adrian z tym swoim niezawodnym, wyluzowanym uśmiechem. 

– Miło cię zobaczyć. Mam nadzieję, że tu nie zamarzasz. 

Strażnik trochę się rozluźnił, gdy rozpoznał Adriana, ale wciąż był podejrzliwy. 

- Co wy dwoje tu robicie? 

-  Tylko  odprowadzam  pannę  Sage  –  odpowiedział  Adrian.  –  Musiała  wziąć  coś  ze 

swojego pokoju. 

Rzuciłam  mu  zaskoczone  spojrzenie.  Przecież  do  hostelu  nawet  nie  szło  się  w  tą 

stronę. Pete przez chwilę wyglądał na zamąconego, ale w końcu przytaknął ze zrozumieniem. 

- W porządku. Cóż, lepiej wracajcie do środka zanim zmarzniecie.  

-  Dzięki  –  powiedział  Adrian,  ciągnąc  mnie  za  sobą.  –  Jak  będziesz  miał  przerwę 

powinieneś spróbować kanapeczek. Są przepyszne. 

- Zauroczyłeś go – wyszeptałam, gdy znaleźliśmy się poza zasięgiem słuchu. 

-  Tylko  trochę  –  przyznał  Adrian.  Brzmiał  na  bardzo  zadowolonego  z  siebie.  –  No  i 

odprowadzanie  cię  to  sensowne  wyjaśnienie,  którego  nie  będzie  później  przemyśliwał. 
Zauroczenie działa najlepiej, jeśli w historyjce jest ziarno prawdy… 

- Adrian? Sydney? 

Niemal  dotarliśmy  do  hotelu  i  nagle  znaleźliśmy  się  oko  w  oko  z  postacią  w  sukni 

kolorze  kości  słoniowej.  Przed  nami  stała  Sonia  owinięta  futrzaną  pelerynką.  Ponownie 
uderzyło mnie jej piękno i szczęście, którym wręcz promieniowała. Posłała nam zaskoczony 
uśmiech. 

- Co wy tu robicie we dwoje? – spytała. 

Nas zatkało. Adrian nie miał już żadnych asów w rękawie na tą okoliczność. Sonia też 

była użytkowniczką ducha, więc kompulsja na nią nie działała. Rozpaczliwie uczepiłam  się 
jedynego  wyjaśnienia,  które  nie  brzmiało  w  stylu:  my  tylko  wymknęliśmy  się,  żeby 
nielegalnie poczarować, bo próbujemy odkryć, co Alchemicy przede mną ukrywają. 

-  Nie  możesz  nikomu  powiedzieć  –  wypaliłam.  Pokazałam  jej  piersiówkę.  –  Adrian 

pozwolił mi napić się trochę Kahlua. Stanton mnie zamorduje, jak się dowie. 

Sonia była w zrozumiały sposób zaskoczona. 

- Wydawało mi się, że ty nie pijesz. 

- Ten wieczór był ciut stresujący – powiedziałam. Akurat to nie było kłamstwem. 

- To ma kawowy aromat – dorzucił Adrian, jakby to zamykało sprawę. 

background image

44 

 

Jakoś  nie  byłam  przekonana,  że  Sonia  kupuje  ten  kit,  więc  spróbowałam  zmienić 

temat. 

-  Tak  swoją  drogą,  gratulacje.  Nie  miałyśmy  okazji  wcześniej  porozmawiać. 

Wyglądasz przepięknie. 

Sonia dała spokój przesłuchaniu i uśmiechnęła się do mnie. 

-  Dziękuję.  To  wydaje  się  wręcz  nierealne.  Michaił  i  ja  tyle  przeszliśmy…  Nie  raz 

myślałam,  że  nigdy  do  tego  nie  dojdzie.  Ale  teraz…  –  Zerknęła  na  iskrzący  na  jej  dłoni 
diament. – Jednak się doczekaliśmy. 

-  Co  pani  tu  robi,  pani  Tanner?  –  Adrian  otrząsnął  się  z  szoku  i  wrócił  do  swojego 

swobodnego  sposobu  bycia.  –  Nie  powinnaś  czasem  być  w  środku  i  z  uwielbieniem 
wpatrywać się w swojego męża? 

Zachichotała. 

- Och, mamy na to całe życie. A tak szczerze, musiałam na chwilę wydostać się z tego 

tłumu. – Sonia odetchnęła głęboko zimnym, ostrym powietrzem. – Chyba powinnam wracać. 
Zaraz będę rzucać bukiet. Lepiej nie przegap swojej szansy, co? 

To ostatnie było do mnie. Prychnęłam. 

- Myślę, że to przeczekam. Już i tak sprowokowałem tej nocy aż za dużo kontrowersji. 

- Ach, tak. Wasz niesławny taniec. – Sonia patrzyła to na mnie to na niego i część jej 

wcześniejszego zadziwienia wróciła. – Wy dwoje naprawdę dobrze razem wyglądacie. – Na 
chwilę  zapadła  niezręczna  cisza,  aż  w  końcu  odkaszlnęła.  –  Cóż,  wracam  do  ciepła.  Mam 
nadzieję, że jeszcze zmienisz zdanie, Sydney. 

Zniknęła  w  służbowym  wejściu,  a  ja  oparłam  się  pokusie,  żeby  walnąć  głową  w 

ścianę. 

- Ona wie, że kłamaliśmy. Wyczuła to. 

Użytkownicy ducha byli bardzo dobrzy w odczytywaniu mowy ciała, a Sonia należała 

do mistrzów w tej dziedzinie. 

-  Chyba tak  –  zgodził się Adrian.  –  Ale wątpię,  żeby się domyśliła, że uprawialiśmy 

magię w polu. 

Naszła mnie straszna myśl. 

-  O  Boże.  Ona  pewnie  myśli,  że  my…  no  wiesz…  wymknęliśmy  się…  yy,  robić 

romantyczne rzeczy… 

To rozbawiło Adriana o wiele bardziej niż powinno. 

-  No  i  proszę.  Po  raz  kolejny  to  jest  twoja  pierwsza  myśl.  –  Melodramatycznie 

potrząsnął głową. – Nie mogę uwierzyć, że wciąż oskarżasz mnie, że to ja mam obsesję… 

- Nie mam żadnej obsesji! – zawołałam. – Wskazuję tylko oczywistą konkluzję. 

- Być może dla ciebie. Ale Sonia ma rację w jednym: powinniśmy wracać do środka. – 

Niespokojnie pomacał się po głowie. – Myślę, że zamarza mi żel do włosów. 

Oddałam  mu  piersiówkę  i  otworzyłam  drzwi.  Zawahałam  się  przed  wejściem  i 

obejrzałam się na niego. 

- Adrian? Dziękuję, że tak mi pomogłeś. 

- Od czego są przyjaciele? 

background image

45 

 

Przytrzymał drzwi i gestem zaprosił mnie do wejścia. 

- Prawda, ale ta cała afera nie ma nic wspólnego z tobą, a i tak tyle zrobiłeś. Doceniam 

to.  Nie  musiałeś  mi  pomagać.  Nie  masz  takich  jak  ja  powodów,  żeby  rozszyfrować 
Alchemików. 

Nie  wiedząc,  co  jeszcze  powiedzieć,  skinęłam  głową  i  weszłam  do  środka.  Gdy 

pochłonęło nas ciepło i gwar tłumu, wydawało mi się, że usłyszałam jak mówi: 

- Mam inne powody. 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

background image

46 

 

 

NIEDLUGO  PÓŹNIEJ  WYSZŁAM  razem  z  pozostałymi  Alchemikami.  Wyglądało 

na to, że przez jakiś czas nie zobaczę Adriana, który zostawał jeszcze przez parę dni z innymi 
Morojami w Pensylwanii. W tej sytuacji czekała mnie samotna i nudna podróż do Kalifornii, 
ale  głowa  i  tak  pękała  mi  od  zwrotów  akcji  w  ostatnich  dniach.  Pomiędzy  enigmatycznymi 
ostrzeżeniami  pani  Terwilliger i  nowymi poszlakami wiodącymi do Marcusa, miałam sporo 
tematów do przemyśleń. 

Gdy  łapałam  taksówkę  na  lotnisku  w  Palm  Springs,  dostałam  SMSa  od  Eddiego: 

„Jesteśmy  na  obiedzie  w  Marquee.  Przyłączysz  się?”  Chwilę  później  dostałam  następną 
wiadomość: „Możesz nas później odwieźć”. Poleciłam taksówkarzowi, żeby zawiózł mnie na 
daleko  położone  przedmieście  zamiast  do  akademika  Amberwood  w  Vista  Azul.  Byłam 
głodna, bo w samolocie nie serwowali obiadu, a poza tym chciałam odzyskać mój samochód. 

W restauracji zastałam Eddiego i Angeline siedzących po jednej stronie stolika, a Jill z 

drugiej. Natychmiast zorientowałam się dlaczego wybrali się na obiad tak daleko od szkoły – 
tutaj Eddie i Angeline nie musieli ukrywać, że są parą. W Amberwood wszyscy myśleli, że 
jesteśmy spokrewnieni.  Eddie, Jill i ja udawaliśmy rodzeństwo, a Angeline podawała się za 
naszą  kuzynkę.  Eddie  i  Angeline  od  niedawna  chodzili  ze  sobą  i  chcąc  uniknąć  podejrzeń 
musieli  ukrywać  swój  związek  przed  innymi  uczniami.  Wyglądało  na  to,  że  nawet  bez 
„kazirodztwa” przyciągamy za dużo uwagi. 

Angeline wtulała się w ramiona Eddiego, który choć raz  wydawał się dobrze bawić. 

Podchodził do swoich obowiązków bardzo poważnie i zwykle był tak spięty jakby miał zaraz 
eksplodować.  Angeline  –  fakt,  że  dzika,  nieprzewidywalna  i  często  nie  potrafiąca  się 
zachować – jak się okazało świetnie do niego pasowała. Oczywiście nic nie mogło zachwiać 
jego oddania obowiązkom strażnika. 

Po  drugiej  stronie  stolika  sytuacja  prezentowała  się  nieco  inaczej.  Jill  siedziała  ze 

skrzyżowanymi  ramionami  i  sprawiała  ponure  wrażenie.  Jej  jasnobrązowe  włosy  zwisały 
zakrywając  część  twarzy.  Po  skazanych  na  marny  koniec  romansach  z  ludzkim 
współlokatorem Eddiego i z facetem, który chciał zostać strzygą, Jill w końcu uświadomiła 
sobie, że to Eddie może być dla niej właściwym facetem. To nawet pasowało, bo on od dawna 
po  cichu  się  w  niej  durzył,  oddany  jej  niczym  rycerz  w  lśniącej  zbroi  swojej  pani  lennej. 
Święcie  wierzył,  że  nie  jest  warty  Jill,  która  nie  odwzajemniała  jego  zainteresowania,  więc 
skupił  się  na  Angeline  –  akurat  w  chwili,  gdy  Jill  zaczęła  coś  do  niego  czuć.  Z  początku 
przypominało  to  szekspirowską komedię…  ale  gdy patrzyło  się na minę  Jill, sytuacja jakoś 
przestawała wyglądać zabawnie. Teraz czułam się rozdarta, bo gdyby spiknęła się z Eddiem, 
to  Angeline  skończyłaby  na  lodzie.  Ten  cały  bajzel  sprawiał,  że  naprawdę  cieszyłam  się  z 
braku romantycznych komplikacji w moim życiu

4

- Sydney! – Jill rozpromieniła się na mój widok i odgarnęła włosy do tyłu. 

                                                 

4

 Poważnie? Mogłabym wymienić jedną. Zaczyna się na „A” i kończy na „drian”. 

background image

47 

 

Być  może  odwrócenie  uwagi  było  dokładnie  tym,  czego  potrzebowała,  ale 

niewykluczone  też,  że  zmiana  postawy  Adriana  poprawiła  także  jej  nastawienie  względem 
mnie.  Niezależnie  od  powodów  cieszyłam  się  z  powrotu  jej  dawnej  przyjazności  zamiast 
ponurych i pełnych wyrzutu spojrzeń, którymi raczyła mnie odkąd dałam mu kosza. 

- Cześć wam. 

Usiadłam przy niej. Od razu otworzyłam album zdjęć w swoim telefonie i podałam jej, 

wiedząc,  że  chce  natychmiast  zobaczyć,  jak  było  na  ślubie.  W  przerwach  między  tymi 
wszystkimi  intrygami,  udało  mi  się  niezauważenie  pstryknąć  kilka  zdjęć.  Jill  na  pewno 
widziała  trochę  oczami  Adriana,  ale  wiedziałam,  że  musi  wszystko  zbadać  osobiście  w 
najdrobniejszych szczegółach. 

Przeglądając zdjęcia, westchnęła cała szczęśliwa. 

- Tylko spójrzcie na Sonię. Jest taka śliczna. – Angeline i Eddie przechylili się przez 

stolik, żeby też zobaczyć. – Och. A to Rose i Lissa. One też wyglądają wspaniale. 

W  tonie  Jill  pojawiła  się  dziwna  nuta.  Przyjaźniła  się  z  Rose,  ale  sprawy  z  jej 

przyrodnią  siostrą  przybrały  dość  skomplikowany  obrót.  Jill  i  Lissa  stosunkowo  niedawno 
dowiedziały się, że są siostrami, a zawirowania w polityce zmusiły tą drugą do zachowywania 
się względem Jill bardziej jak królowa niż siostra. Dla żadnej z nich nie był to łatwy związek. 

- Dobrze się bawiłaś? – spytał mnie Eddie. 

Przez chwilę zastanawiałam się nad odpowiedzią. 

-  Z  pewnością  było  interesująco.  Relacje  między  Alchemikami  a  waszymi  ludźmi 

wciąż są raczej napięte i chwilami robiło się dość dziwnie. 

-  Przynajmniej  Adrian  tam  był.  Dobrze,  że  miałaś  przy  sobie  kogoś  znajomego  – 

oznajmiła  Angeline  w  błogiej  nieświadomości.  Wskazała  na  zdjęcie  przedstawiające  salę 
weselną. Chciałam, żeby Jill zobaczyła, jak wszystko zostało urządzone, ale Adrianowi udało 
się  wejść  mi  prosto  w  kadr  i  pozował  jak  jakiś  przystojny  model  urządzający  przyjęcie.  – 
Zawsze  taki  z  niego  piękniś.  –  Angeline  z  dezaprobatą  pokręciła  głową.  –  Tak  właściwie 
wszyscy  ładnie  wyglądają.  To  chyba  znaczy,  że  na  imprezie  nie  doszło  do  żadnych 
pojedynków? 

O postępie jaki poczyniła Angeline najlepiej świadczyło to, że domyśliła się tego tak 

szybko.  Jej  własny  lud,  Powiernicy,  zamieszkiwał  dzikie  obszary  Zachodniej  Wirginii. 
Akceptacja  względem  związków  między  wampirami,  dampirami  i  ludźmi  stanowiła  tylko 
preludium  do  ich  dziwnych  zwyczajów.  Często  dochodziło  między  nimi  do  przyjacielskich 
walk  i  Angeline  dopiero  musiała  się  nauczyć,  że  takie  zachowania  są  niedopuszczalne  w 
bardziej cywilizowanej części Ameryki. 

- Ja żadnego nie widziałam – powiedziałam. – Ale kto wie… może do czegoś doszło, 

gdy już wyszłam. 

Tym wywołałam uśmiechy Jill i Eddiego oraz pełną nadziei minę Angeline. 
Podeszła kelnerka, a ja zamówiłam Colę dietetyczną i sałatkę. Wprawdzie nie trzęsłam 

się już  nad każdą kalorią, ale mogłabym  przysiąc, że wciąż czuję cukier z weselnego tortu, 
który zjadłam po rzuceniu zaklęcia. 

Angeline mocniej ścisnęła ramię Eddiego i uśmiechnęła się do niego. 

-  Jeśli  kiedykolwiek  pojawisz  się  u  mnie  w  domu,  możesz  walczyć  z  moim  bratem, 

Joshem, żeby udowodnić, że jesteś mnie godny. 

background image

48 

 

Ledwie  udało  mi  się  powstrzymać  śmiech.  Widziałam  społeczność  Powierników  i 

wiedziałam, że ona mówi zupełnie poważnie. Jakoś zdołałam utrzymać poważną minę. 

- Nie łamiesz przypadkiem wielu zasad będąc z nim przed taką walką? 

Angeline przytaknęła z nieco ponurą miną. 

-  Moja  mama  strasznie  by  się  zgorszyła,  gdyby  wiedziała.  Ale  jak  uważam,  że  to 

wyjątkowa sytuacja. 

Eddie  uśmiechnął  się  pobłażliwie.  Czasami  wydawało  mi  się,  że  według  niego 

przesadzałyśmy na temat Powierników. Cóż, czekała go mała niespodzianka, jeśli kiedyś ich 
spotka. 

-  W  takim  razie  mogę  walczyć  z  całą  bandą  twoich  krewnych,  żeby  się  wykazać  – 

powiedział. 

- Chyba będziesz musiał – odpowiedziała nieświadoma, że on żartował. 

Nie dało się tego nazwać romantycznym przekomarzaniem, ale Jill i tak wyglądała na 

skrępowaną  słuchaniem,  jak  omawiają  swój  związek.  Odwróciła  się  do  mnie  w  zupełnie 
oczywisty sposób nie chcąc na nich patrzyć. 

- Sydney, jak spędzimy Boże Narodzenie? 

Wzruszyłam ramionami, nie do końca wiedząc, o co pytała. 

- Chyba jak zwykle. Prezenty. Kolędy. Tradycyjnie pojedynki. 

Angeline rozpromieniła się na to ostatnie, ale Jill przewróciła oczami. 

- Nie. Chodzi mi o to, że zbliżają się ferie. Może dałoby się… wrócić do domu? 

W jej głosie pojawiła się żałosna nuta, która sprawiła, że nawet Eddie i Angeline dali 

spokój  wzajemnemu  podziwianiu  się  i  spojrzeli  na  mnie.  Poruszyłam  się  niespokojnie. 
Angeline  nie  dbała  za  bardzo  o  odwiedzanie  Powierników,  ale  wiedziałam,  że  Eddie  i  Jill 
tęsknili za rodziną i przyjaciółmi. Żałowałam, że mam im do zaoferowania odpowiedzi, którą 
chcieli usłyszeć. 

-  Przykro  mi  –  powiedziałam.  –  Na  feriach  zostaniecie  u  Clarenca.  Nie  możemy 

ryzykować… no sami wiecie. 

Nie  musiałam  podkreślać  konieczności  zapewnienia  bezpieczeństwa  Jill.  Wszyscy 

znaliśmy  sytuację.  Komentarz  Iana  o  chwiejności  tronu,  tylko  podkreślał  wagę  tego,  co 
robiliśmy. 

Mina Jill zrzedła. Nawet Eddie wyglądał na zawiedzionego. 

- Tak właśnie myślałam – przyznała. – Tylko miałam nadzieję… tak strasznie tęsknię 

za mamą. 

- Myślę, że możemy wysłać jej wiadomość – powiedziałam miękko. 

Wiedziałam, że to nie to samo. Od czasu do czasu rozmawiałam przez telefon z moją 

mamą i usłyszenie jej głosu było milion razy lepsze niż jakiś email. Czasami udawało mi się 
nawet  skontaktować z moją starszą siostrą, Carly, co  nieodmiennie poprawiało  mi humor  – 
ona zawsze była taka bystra i zabawna. Niestety sytuacja z moją młodszą siostrą, Zoe… cóż, 
wyglądała  gorzej.  Nie  odbierała,  gdy  dzwoniłam.  Prawie  została  zainicjowana  przez 
Alchemików – i to do tej konkretnej misji – ale ja jej to ukradłam. Zrobiłam to, aby ją chronić 
przed wcieleniem do organizacji w tak młodym wieku, ale ona odebrała to jako zniewagę. 

Patrząc na smutną minę Jill, poczułam ukłucie w sercu. Tak wiele przeszła – jej nowy 

background image

49 

 

arystokratyczny  status,  zamachy,  przystosowanie  się  do  ludzkiej  szkoły,  swoje  własne 
niefortunne  i  niebezpieczne  romanse,  a  teraz  jeszcze  musiała  znosić  Eddiego  i  Angeline 
klejących się do siebie. Radziła sobie z tym wszystkim z niezwykłą siłą, rezolutnie zmagając 
się  z  przeciwnościami  i  robiąc  to,  co  musiała  nawet  jeśli  wcale  tego  nie  chciała.  Lissę 
wychwalano za bycie tak wzorową królową, ale ja widziałam w Jill siłę i królewskość, które 
większość niedoceniała. Zauważyłam błysk w oczach Eddiego, który świadczył, że on też to 
dostrzega i podziwia. 

Po obiedzie odwiozłam ich do Amberwood i z ulgą przekonałam się, że mój samochód 

przetrwał  w  nienaruszonym  stanie.  Jeździłam  brązowym  Subaru,  które  nazwałam  Latte,  a 
Eddie  był  jedyną  osobą,  której  czasami  powierzałam  kierownicę.  Wysadziłam  go  pod 
dormitorium  chłopaków,  a  następnie  odwiozłam  Angeline  i  Jill  do  naszego.  Wchodząc, 
zauważyłam panią Santos, nauczycielkę, którą znałam ze słyszenia. 

- Idźcie – powiedziałam do dziewczyn. – Do zobaczenia jutro. 

Odeszły, a ja przeszłam przez lobby i cierpliwie poczekałam aż pani Santos skończy 

rozmawiać  z  opiekunką  dormitorium,  panią  Weathers.  Zbliżyłam  się  do  nauczycielki,  gdy 
odwracała się by odejść. 

- Pani Santos? Jestem Sydney Melrose. Zastanawiałam się, czy nie mogłaby pani… 

-  Ach,  tak  –  powiedziała.  –  Wiem,  kim  jesteś,  moja  droga.  Pani  Terwilliger 

przechwala się tobą cały czas w pokoju nauczycielskim. 

Santos wyglądała na sympatyczną i miała przyprószone siwizną, czarne włosy. Wieść 

gminna  niosła,  że  niedługo  przechodzi  na  emeryturę.  Lekko  się  zaczerwieniłam  słysząc 
pochwałę. 

-  Dziękuję.  –  Obie  z  Terwilliger  nauczały  historii,  ale  Santos  skupiała  się  na 

amerykańskiej, a nie na powszechnej. – Ma pani chwilkę? Chciałabym o coś spytać. 

- Oczywiście. 

Stanęłyśmy pod ścianę, schodząc z drogi wchodzącym i wychodzącym uczniom. 

- Pani dużo wie o historii Południowej Kalifornii, prawda? 

Pani Santos przytaknęła. 

- Urodziłam się tu i wychowałam. 

-  Interesuje  mnie  nietradycyjna  architektura  w  okolicach  Los  Angeles  – 

poinformowałam  ją,  kłamiąc  gładko.  Zawczasu  przemyślałam  taktykę.  –  Nie  chodzi  mi  o 
południowe style. Obiło mi się o uszy, że są tam dzielnice z wiktoriańskimi zabudowaniami. 
Słyszała może pani o nich? 

Rozpromieniła się. 

-  Och,  tak.  Jasne,  że  słyszałam.  Fascynujący  temat.  Mamy  tu  dużą  różnorodność 

stylów… wiktoriański, Cape Cod, kolonialny. Nie mam przy sobie wszystkich informacji, ale 
gdy  wrócę  do  domu,  wyślę  ci  coś  emailem.  Nawet  teraz  mogłabym  wymienić  kilka  takich 
osiedli i znam historyka, który pomoże ci namierzyć pozostałe. 

- To wspaniale. Bardzo pani dziękuję. 

-  Zawsze z przyjemnością pomogę prymusce.  – Mrugnęła do mnie na odchodnym.  – 

Może  w  przyszłym  semestrze  zapiszesz  się  na  niezależne  studia  ze  mną.  Oczywiście 
zakładając, że uda ci się wyrwać pani Terwilliger. 

background image

50 

 

- Zapamiętam – obiecałam. 

Ledwie odeszła, a ja już SMSowałam do pani Terwilliger. „Pani Santos pomoże mi z 

historycznymi  okolicami.” Odpowiedź nadeszła szybko:  „Doskonale. Przyjdź  do mnie w tej 
chwili.”
  Krzywiąc  się,  odpisałam:  „Dopiero  wróciłam.  Nie  dotarłam  nawet  do  mojego 
pokoju”
. Na co odpowiedziała: „W takim razie możesz się do mnie dostać jeszcze szybciej.” 

Może miała rację, ale i tak powędrowałam do swojego pokoju, odnieść walizkę i się 

przebrać.  Pani  Terwilliger  mieszkała  niedaleko  szkoły,  ale  po  dotarciu  na  miejsce 
przekonałam się, że prawie chodzi po ścianach z niecierpliwości. 

- Nareszcie – powiedziała. 

Sprawdziłam czas. 

- Minęło tylko piętnaście minut. 

 Pokręciła głową i jej mina stała się równie ponura jak wtedy na pustyni. 

- Nawet tyle może być za długo. Chodź ze mną. 

Parterowy  dom  pani  Terwilliger  śmiało  mógłby  robić  za  sklepik  z  artykułami  dla 

fanów New Age albo schronisko dla kotów. Od panującego tu bałaganu aż mnie zęby bolały. 
Księgi zaklęć, kadzidełka, posążki, kryształy i wszelkiego rodzaju magiczne przybory leżały 
porozwalane  w  stertach  po  całym  domu.  Tylko  jej  pracownia,  do  której  mnie  zaprowadziła, 
prezentowała  się  schludnie  i  porządnie  –  i  to  nawet  jak  na  moje  standardy.  Wszystko  było 
czyste  i  posortowane  alfabetycznie.  Na  środku  pomieszczenia  stał  wielki  stół  roboczy,  na 
którym  nic  nie  leżało,  nie  licząc  wspaniałego  naszyjnika,  którego  nigdy  wcześniej  nie 
widziałam.  Łańcuszek  wykonano  z  misternych  złotych  kółek,  a  za  wisiorek  robił 
wypolerowany kamień koloru głębokiej czerwieni, osadzony w koronkowej, złotej oprawie. 

- Granat? – spytałam. 

- Bardzo dobrze – pochwaliła podnosząc naszyjnik. 

Światło świec sprawiało, że cały kamień iskrzył. 

- Jest cudowny – oznajmiłam. 

Podała mi go. 

- I twój. 

Cofnęłam się niepewnie. 

- Mój? D-dziękuję, ale nie mogę przyjąć takiego prezentu. 

- To nie prezent – sprostowała. – Tylko konieczność. Może uratować ci życie. Weź go 

i załóż. 

Nie tknęłam go. 

- Jest zaczarowany, prawda? 

-  Tak  –  potwierdziła.  –  Nie  patrz  na  mnie  takim  wzrokiem.  Niczym  się  nie  różni  od 

amuletów, które sobie robiłaś. 

-  Ale  wszystko,  co  pani  zrobi…  –  Przełknęłam  wpatrując  się  w  głębie  krwawego 

klejnotu. – Jest o wiele potężniejsze niż moje wytwory. 

- I właśnie o to chodzi. Weź go. 

Podsunęła  mi  go  tak  blisko,  że  prawie  uderzył  mnie  w  twarz.  Zbierając  się  w  sobie 

background image

51 

 

wzięłam od niej naszyjnik. Nic się nie stało. Żadnego dymu, iskier ani przeszywającego bólu. 
Widząc jej wyczekujące spojrzenie zapięłam  łańcuszek na karku, a  granat  opadł  na miejsce 
obok krzyżyka. 

Odetchnęła z niemal namacalną ulgą. 

- Tak jak liczyłam. 

- Co takiego? – spytałam. 

Granat ciążył mi na szyi, ale nie wyczuwałam w nim nic niezwykłego. 

-  Maskuje  twoje  magiczne  moce  –  wyjaśniła.  –  Nikt,  kto  cię  zobaczy,  nie  powinien 

być w stanie rozpoznać w tobie czarodziejki. 

- Ja nie jestem czarodziejką – przypomniałam jej ostro. – Tylko Alchemiczką. 

Na jej ustach pojawił się cień uśmiechu. 

-  Oczywiście,  że  jesteś  Alchemiczką…  która  używa  magii.  Dla  kogoś  wystarczająco 

potężnego  byłoby  to  oczywiste.  Magia  naznaczyła  twoją  krew  pozostawiając  trwały  ślad  w 
twoim ciele. 

-  Co?  –  Nie  mogłabym  być  bardziej  zaskoczona,  nawet  gdyby  mi  powiedziała,  że 

złapałam jakąś śmiertelną chorobę. – Pani nigdy wcześniej o tym nie wspomniała! 

-  To  nie  było  istotne  –  odpowiedziała,  lekko  wzruszając  ramionami.  –  Aż  do  tej 

chwili. Musisz zamaskować swoje moce. Nie zdejmuj go. Nigdy. 

Oparłam dłonie na biodrach. 

- Nie rozumiem. 

- Wszystko zostanie wyjaśnione we właściwym czasie… 

- Nie – sprzeciwiłam się. W tej chwili równie dobrze mogłabym rozmawiać ze Stanton 

i  niekończący  się  zastępem  innych,  którzy  przez  całe  moje  życie  wykorzystywali  mnie  i 
częstowali fragmentami informacji. – Teraz jest właściwy czas. Jeśli wciągnęła mnie pani w 
coś  niebezpiecznego  to  musi  mnie  pani  z  tego  wyciągnąć,  albo  powiedzieć  mi  jak  mam  to 
zrobić. 

Pani Terwilliger przyglądała mi się przez chwilę w milczeniu. Kot w szare łaty zaczął 

ocierać mi się o nogi, skutecznie rujnując w ten sposób powagę sytuacji. 

- Masz rację – przyznała w końcu. – Jestem ci winna wyjaśnienie. Usiądź. 

Zajęłam jeden ze stołków przy stole, a ona usiadła naprzeciwko mnie. Złożyła dłonie 

w  piramidkę  i  wydawało  się,  że  ma  problemy  z  zebraniem  myśli.  Zmusiłam  się  do 
zachowania  spokoju  i  cierpliwości.  Alternatywą  było  poddanie  się  panice,  która  we  mnie 
narastała od wydarzeń na pustyni. 

- Pamiętasz kobietę ze zdjęcia? – spytała w końcu. 

- Pani siostra. 

Pani Terwilliger przytaknęła. 

-  Weronika.  Jest  ode  mnie  starsza  dziesięć  lat,  ale  wygląda  jakby  była  o  połowę 

młodsza,  jak  na  pewno  sama  zauważyłaś.  Stworzenie  takiej  iluzji  to  drobiazg.  Gdybym 
chciała wyglądać młodo i pięknie, mogłabym… a akcentem na słowo „wyglądać”. Weronika 
to  zupełnie  inna  historia.  Ona  naprawdę  sprawiła,  że  jej  ciało  jest  młode  i  promienne.  To 
skomplikowana  i  zdradliwa  dziedzina  magii.  Wieku  nie  da  się  pokonać  bez  poniesienia 

background image

52 

 

pewnych ofiar. – Zmarszczyła brwi, a mnie serce waliło. Wszystkie moje zmysły Alchemika 
zawyły na perspektywę stwarzania młodości. To było niemal równie złe jak nieśmiertelność 
strzyg, a może nawet gorsze, skoro to istota ludzka się tego dopuszczała. Dla tak pokręconej 
magii  nie  powinno  być  miejsca  na  tym  świecie.  Jej  następne  słowa  tylko  podkreśliły  zło 
takiego postępowania: – Ona poświęca innych ludzi. 

Ofiara z ludzi. Już same słowa wydawały się zatruwać powietrze. Wstała, podeszła do 

półki  i  wzięła  wycinek  z  gazety,  który  wręczyła  mi  bez  słowa.  Okazało  się,  że  to  artykuł 
sprzed  trzech  dni  mówiący  o  dziewiętnastoletniej  studentce  UCLA,  którą  znaleziono 
pogrążoną w śpiączce w jej pokoju w akademiku. Nie wiadomo, co spowodowało śpiączkę i 
dziewczyna trafiła do szpitala bez większych rokowań na obudzenie się. 

- Co to jest? – spytałam, niepewna, czy chcę znać odpowiedź. 

Uważnie  zbadałam  artykuł,  zwracając  szczególną  uwagę  na  załączone  zdjęcie. 

Początkowo zastanawiałam się, dlaczego przedstawiało śpiącą staruszkę, ale czytając podpis 
dowiedziałam  się,  że  dziewczyna  w  śpiączce  przejawia  niespotykane  fizyczne  symptomy: 
posiwiałe  włosy  i  suchą,  pomarszczoną  skórę.  Lekarze  badali  ją  pod  kątem  rzadko 
występujących chorób. Wzdrygnęłam się, nie mogąc uwierzyć w to, co widziałam. Ona była 
ohydna i nie mogłam znieść jej widoku. 

I  wtedy  mnie  olśniło.  Weronika  nie  zabijała  swoich  ofiar  nożem  na  kamiennym 

ołtarzu.  Zamiast  tego  rzucała  na  te  dziewczyny  jakieś  wypaczone  zaklęcie,  które  burzyło 
naturalny  porządek  rzeczy  i  wpędzało  je  w  ten  okropny  stan.  Zrobiło  mi  się  niedobrze  i 
musiałam przytrzymać się stołu, żeby nie upaść. 

- Ta dziewczyna jest jedną z ofiar Weroniki – potwierdziła pani Terwilliger. – Właśnie 

w  taki  sposób  zachowuje  swoją  młodość  i  piękno:  kradnie  je  innym.  Gdy  to  przeczytałam, 
myślałam…  miałam  nadzieję…  że  to  dzieło  jakiegoś  innego  czarnoksiężnika.  Nie  żebym 
życzyła  komuś  takiego  losu.  Twoje  zaklęcie  potwierdziło,  że  ona  jest  w  tej  okolicy,  co 
oznacza, że to mnie przypada obowiązek rozprawienia się z nią. 

Ośmieliłam  się  jeszcze  raz  zerknąć  na  artykuł  i  ponownie  poczułam  mdłości. 

Dziewczyna  miała  dziewiętnaście  lat.  Co  ona  musiała  przeżywać,  gdy  życie  zostało  z  niej 
wyssane  w  tak  młodym  wieku?  Niewykluczone,  że  śpiączka  była  mimo  wszystko 
błogosławieństwem. Jak zła i okrutna musiała być osoba, która skazywała innych na taki los? 

Nie  wiedziałam  w  jaki  sposób  pani  Terwilliger  planowała  „rozprawić  się”  ze  swoją 

siostrą  i  nie  byłam  pewna,  czy  chcę  wiedzieć.  Ale  jeśli  Weronika  krzywdziła  niewinnych, 
ktoś taki jak moja nauczycielka musiał ją powstrzymać. Tak potężny magiczny atak był jedną 
z  najgorszych  rzeczy,  jakie  mogłam  sobie  wyobrazić.  To  ożywiło  wszystkie  moje  głęboko 
zakorzenione lęki przed złem niesionym przez magię. Jak mogłam usprawiedliwiać jej użycie, 
skoro korzystając z niej można było dopuszczać się tak koszmarnych czynów? Przypomniała 
mi  się  jedna  ze  starych  lekcji  Alchemików:  „Moroje  są  tak  niebezpieczni  między  innymi 
dzięki  swojej  zdolności do  władania  magią.  Nikt  nie  powinien  mieć  możliwości  wypaczania 
świata w ten sposób. Takie działania są złe i mogą łatwo wymknąć się spod kontroli.” 

Zmusiłam się do skupienia na chwili bieżącej. 

-  Tak  właściwie  co  ja  mam  z  tym  wszystkim  wspólnego,  proszę  pani?  Już  ją 

namierzyłam. Dlaczego jestem w niebezpieczeństwie? 

-  Sydney.  –  Pani  Terwilliger  popatrzyła  na  mnie  dziwnym  wzrokiem.  –  W  okolicy 

mieszka  jeszcze  kilka  dziewczyn  obdarzonych  podobnymi  zdolnościami  jak  ty.  Oprócz 
młodości i urody ona wysysa również cudzą magię, przez co staje się coraz potężniejsza. Ty, 
moja droga, byłabyś dla niej smakowitym kąskiem. 

background image

53 

 

-  Ona  jest  jak  strzyga  –  wymamrotałam,  wzdrygając  się.  Nieumarłe  wampiry  mogły 

żywić się wszystkimi, ale preferowały Morojów ze względu na magię płynącą w ich krwi. W 
taki sposób zwiększały swoją siłę. Następna myśl mnie zmroziła. – Prawie jak ludzki wampir. 

- Coś w tym stylu – zgodziła się pani Terwilliger. – Ten amulet powinien ukryć twoją 

moc nawet przed kimś tak potężnym jak ona. Nie powinna cię znaleźć. 

Nakrapiana  kotka  wskoczyła  na  stół,  a  ja  pogłaskałam  jej  miękkie  futerko,  próbując 

się uspokoić. 

-  Fakt,  że  wciąż  powtarza  pani  słowo  „powinno”  sprawie,  że  trochę  się  niepokoję. 

Czego właściwie miałaby szukać w Palm Springs? Dowiedziała się o mnie? 

- Nie. Ale wie, że ja tu mieszkam i co jakiś czas może mnie sprawdzać… dlatego na 

wszelki  wypadek  koniecznie  trzeba  cię  zamaskować.  Niestety  mam  problem,  bo  muszę  ją 
znaleźć, ale nie mogę jej poszukiwać otwarcie, bo wtedy dowie się, że wiem o jej obecności. 
Nie chcę jej zaalarmować. Element zaskoczenia zwiększa moje szanse na powstrzymanie jej. 
–  Zmarszczyła  brwi.  –  Dziwię  się,  że  w  ogóle  złożyła  wizytę  w  Kalifornii  i  zaryzykowała 
zbliżenie się do mnie. Jakby nie było, muszę działać dyskretnie dopóki nie nadejdzie czas na 
atak. 

Pani  Terwilliger  rzuciła  mi  znaczące  spojrzenie  i  poczułam  pustkę  w  żołądku,  gdy 

dotarły do mnie konsekwencje jej słów. 

- Pani chce, żebym to ja ją znalazła. 

-  Bardziej  chodzi  mi  o zbieranie  informacji.  Tylko  tobie  ufam  w  tej  kwestii.  Jeśli za 

bardzo zbliżę się do Weroniki  wyczujemy się nawzajem, nieważne co zrobimy, żeby ukryć 
naszą  magię.  Wiem,  że  to  zabrzmi  szokująco,  ale  naprawdę  myślę,  że  byłoby  najlepiej, 
gdybyś to ty jej szukała… nawet przy możliwości, że ona na ciebie poluje. Należysz do tych 
nielicznych osób, którym kompletnie ufam i jesteś na tyle zaradna, że sobie poradzisz. 

-  Ale to  oznacza  dla mnie duże ryzyko. Sama pani  powiedziała, że byłabym  dla niej 

smakowitym kąskiem. 

Ta sytuacja była tak pokręcona, że w głowie mi wirowało. 

-  Tak.  Dlatego  dałam  ci  amulet.  Nie  wyczuje  twojej  magii,  a  jeśli  zachowasz 

ostrożność w swoim dochodzeniu, nawet cię nie zauważy. 

Jej logika wciąż mi umykała. 

-  Ale  dlaczego  ja?  Ma  pani  swój  sabat.  Nawet  jeśli  nie  może  pani  zająć  się  tym 

osobiście, na pewno zna pani kogoś… jakąś silną czarownicę… która mogłaby to zrobić. 

-  Z  dwóch  powodów  –  oznajmiła.  –  Po  pierwsze:  dysponujesz  wybitnymi 

zdolnościami  do  zdobywaniu  informacji…  jesteś  w  tym  nawet  lepsza  niż  starsi  od  ciebie. 
Jesteś  też  inteligentna  i  zaradna.  A  drugi  powód…  cóż,  jeśli  inna  czarownica  zapoluje  na 
Weronikę, całkiem możliwe, że ją zabije. 

-  A to  źle?  – W żadnym razie nie przepadałam za przemocą i  zabijaniem, ale w tym 

przypadku  byłoby  to  uzasadnione  działanie,  które  uratowałoby  niewinne  życia.  –  Mówiła 
pani, że się z nią „rozprawi”. 

- Tylko jeśli sytuacja mnie zmusi… i nie będę miała innego wyjścia, wtedy ją zabiję. – 

Miała  posępną  minę,  a  mnie  ogarnęło  współczucie.  Kochałam  moje  obie  siostry.  Co  bym 
zrobiła,  gdybym  kiedykolwiek  znalazła  się  w  śmiertelnym  konflikcie  z  którąś  z  nich? 
Oczywiście,  nie  mogłam  sobie  wyobrazić  Carly  albo  Zoe  dopuszczających  się  czegoś  tak 
strasznego. – Na szczęście istnieją inne sposoby na ujarzmienie czarownicy. Jeśli mam szansę 

background image

54 

 

tego  dokonać…  choćby  minimalną…  to  muszę  spróbować.  Moje  siostry  z  sabatu  nie  będą 
podzielać tego sentymentu i właśnie dlatego potrzebuję twojej pomocy. 

-  Nie  mogę.  –  Odsunęłam  stołek  i  wstałam,  niemal  przydeptując  przy  okazji  kota.  – 

Musi  być  jakiś  inny  sposób.  Przecież  pani  wie,  że  i  tak  tkwię  po  uszy  w  paranormalnych 
aferach. 

Nie potrafiłam się zmusić do ujawnienia prawdziwego powodu mojej niechęci do tego 

pomysłu.  Nie  chodziło  wyłącznie  o  niechęć  do  ryzykowania  własnym  życiem.  Do  tej  pory 
moje interakcje z magią ograniczały się wyłącznie do pani Terwilliger, ale wmieszanie się w 
tą  sprawę  było  równoznaczne  ze  skokiem  na  główkę  w  świat  czarownic  –  czyli  coś,  co 
przysięgałam sobie, że nigdy nie zrobię. 

Pani Terwilliger postukała palcem w artykuł i odezwała się cichym głosem: 

- Pozwolisz, żeby to przytrafiało się innym dziewczynom, chociaż wiesz, że możesz to 

powstrzymać? Nigdy nie słyszałam, żeby któraś z ofiar się obudziła. Zaklęcie działa w  taki 
sposób,  że  Weronika  musi  co  kilka  lat  odnawiać  jego  moc,  a  to  wymaga  pięciu  ofiar  w 
przeciągu miesiąca. Już raz tak zrobiła, ale wtedy  mnie zaskoczyła. Tym razem  zostałyśmy 
ostrzeżone. Jeszcze cztery osoby mogą skończyć w ten sposób. Tego chcesz? 

No i masz. Znała mnie zbyt dobrze, więc odwołała się do mojego nie dającego o sobie 

zapomnieć  sumienia.  Nie  mogłam  pozwolić  cierpieć  niewinnym,  nawet  jeśli  oznaczało  to 
ryzykowanie  własnym  życiem,  albo  stawienie  czoła  prześladującym  mnie  lękom.  Skoro 
powstrzymanie  tego  leżało  w  granicach  moich  możliwości,  nie  miałam  wyboru.  Nikt  nie 
zasługiwał na los, jaki spotkał dziewczynę, którą widziałam w gazecie. 

- Oczywiście, że nie. 

- I nie zapominajmy, że niedługo sama możesz dołączyć do jej ofiar. 

Dotknęłam granatu. 

- Mówiła pani, że to mnie ukryje. 

-  I  tak  jest,  przynajmniej  na  razie.  I  wbrew  wszelkiemu  prawdopodobieństwu  mam 

nadzieję, że tak zostanie. – Nigdy wcześniej nie widziałam jej tak ponurej i ciężko było mi 
patrzyć na nią w takim stanie. Przywykłam do jej gadatliwości i pogodnego, zdecydowanego 
sposobu  bycia.  –  Jest  coś,  o  czym  nigdy  ci  nie  powiedziałam  na  temat  wyczuwania  się 
nawzajem przez czarownice. 

Przez lata nauczyłam się, że gdy ktoś zaczyna zdanie od „jest coś, o czym nigdy ci nie 

powiedziałam…” zwykle nie wynika z tego nic dobrego. Przygotowałam się mentalnie. 

-  Niewyszkoleni ludzie dysponujący talentem magicznym  mają inną sygnaturę niż ci 

bardziej doświadczeni  – wyjaśniła.  – W magii, która cię otacza, jest pewna… ach, dzikość. 
Doświadczona  czarownica  z  łatwością  może  to  wyczuć.  Mój  sabat  ma  oko  na  potencjalne 
nowicjuszki, ale ich imiona są pilnie strzeżoną tajemnicą. Weronika nie ma do nich dostępu, 
ale istnieją zaklęcia pozwalające namierzyć taką nieokrzesaną magię, jeśli jest się w pobliżu 
jej źródła. Prawdopodobnie właśnie tak znalazła tą biedną dziewczynę. 

 Pani Terwilliger wskazała artykuł. Pomysł, że mam jakąś „dziką” magiczną aurę był 

niemal równie szokujący jak to, że magia naznaczyła moją krew. 

-  Gdy  wchłania  energię  ofiary,  część  tej  dzikości  przechodzi  na  nią  –  kontynuowała 

pani Terwilliger. – To szybko zanika, ale dopóki ją posiada przez pewien czas ułatwia jej to 
poszukiwanie  kolejnych  niewyszkolonych  ofiar.  Im  więcej  ich  wchłonie,  tym  silniejsza  się 
staje.  Niewykluczone,  że  to  może  wystarczyć  do  przebicia  się  przez  magię  granatu  – 

background image

55 

 

powiedziała grobowym tonem pani Terwilliger i rozłożyła ręce. – Sama nie wiem 

-  Więc  mówi  pani…  że  im  więcej  ofiar  zaatakuje  tym  większe  są  szanse,  że  mnie 

znajdzie? 

- Tak. 

- Dobrze. Pomogę pani ją znaleźć. 

Odepchnęłam  wszystkie  lęki  i  wątpliwości.  Stawka  była  zbyt  wysoka.  W  grę 

wchodziły  życia  innych  dziewczyn  i  moje…  Weronika  musiała  zostać  powstrzymana  dla 
dobra nas wszystkich. To, co zrobiła, nie mogło jej ujść na sucho. 

- Jest coś jeszcze – dodała pani Terwilliger. 

Poważnie? 

- Coś poza złą wiedźmą, która chce wyssać ze mnie życie i moc? 

- Powstrzymując Weronikę przed znalezieniem słabszych ofiar, uratujemy ich życia i 

ograniczymy jej możliwość namierzenia ciebie. – Wyciągnęła niewielką aksamitną torebkę i 
wysypała jej zawartość  na stół. Okazało  się, że  to  kilka niewielkich okręgów z agatu.  – Te 
uroki  w  pewnym  stopniu  zamaskują  magię.  Nie  są  równie  silne  jak  granat…  ale  zrobienie 
czegoś  takiego  zajmuje  dużo  czasu.  Wystarczą,  żeby  uratować  życia  niektórych  z  tych 
dziewczyn. 

Wiedziałam już, gdzie to zmierza. 

- I to ja mam je do nich dostarczyć. 

- Przykro mi. Wiem, że zadania, które ci powierzam, są bardzo trudne. 

Robiło się coraz gorzej i gorzej. 

- „Trudne”? To mało powiedziane. Nawet pomijając to, że mam znaleźć kobietę, która 

chce wyssać ze mnie życie, jest jeszcze mały, tyci szczególik, że Alchemicy pewnie spaliliby 
mnie na stosie, gdyby się dowiedzieli, że jestem w to wszystko zamieszana

5

Pani  Terwilliger  nie  odpowiedziała  od  razu  i  tylko  mnie  obserwowała.  Czarny  kot 

wskoczył  na  stół  i  też  zaczął  się  gapić.  Jego  żółte  oczy  wydawały  się  mówić  „postępuj 
słusznie”. 

-  Gdzie  powinnam  zacząć?  –  spytałam  bezbarwnie.  –  Znalezienie  tamtego  osiedla  to 

już coś, prawda? 

-  Tak.  Powiem  ci,  gdzie  mieszkają  jej  potencjalne  ofiary,  jeśli  piszesz  się  do 

ostrzeżenia  ich.  Mój  sabat  ma  ich  adresy.  Te  dziewczyny  bardzo  cię  przypominają… 
dysponują  mocą,  ale  nie  chcą  się  szkolić  pod  okiem  mentorki,  która  by  ich  strzegła.  Gdy 
zdobędziemy  namiar  na  samą  Weronikę…  –  Spojrzenie  pani  Terwilliger  stwardniało.  –  No 
cóż. Wtedy ja wkroczę do akcji. 

Po  raz  kolejny  doszłam  do  wniosku,  że  nie  jestem  pewna,  czy  chcę  wiedzieć,  co  to 

właściwie oznacza. Chwilę później dodała: 

- Och, pomyślałam, że dobrze byłoby też jakoś zamaskować twój wygląd. 

Rozpromieniłam się. Nie potrafiłam tego wyjaśnić, ale w pewien sposób to sprawiło, 

że poczułam się bez porównania lepiej. 

                                                 

5

 Przesadziłam z tym stosem, ale nie mogłam się powstrzymać. Inkwizycja i te sprawy. Just love it.  

background image

56 

 

- Wiele zaklęć mogłoby do tego posłużyć, prawda? 

Widziałam kilka w czasie moich studiów. Niby  musiałabym  posłużyć się magią, ale 

zmiana wyglądu definitywnie by się przydała. 

-  Tak…  –  Zabębniła  palcami  o  blat  stołu.  –  Ale  amulet  może  nie  być  w  stanie 

zamaskować  cię,  jeśli  będziesz  przebrana  dzięki  „aktywnemu”  czarowi,  a  to  rozmija  się  z 
celem. Myślałam raczej o tym, że twój „brat” Adrian mógłby pomóc. 

Kolana mi zmiękły i znowu usiadłam. 

- Dlaczego u licha mamy mieszać w to wszystko Adriana? 

-  Cóż,  powiedziałabym,  że  sprawia  wrażenie  jakby  był  gotów  zrobić  dla  ciebie 

wszystko. – Łypnęłam na nią zastanawiając się, czy jej słowa kryły drugie dno, czy tylko mi 
się  wydawało.  Jej  spojrzenie  było  odległe  i  najwyraźniej  błądziła  myślami  gdzieś  daleko. 
Mówiła szczerze. – Weronika nie wykryje wampirzej magii. Jego moc… ten żywioł ducha, o 
którym  mi  opowiadał…  potrafi  namieszać  w  głowie,  prawda?  Wpływa  na  to,  co  ludzie 
widzą? 

- Tak… 

Znów skupiła się na mnie, przytakując z satysfakcją. 

-  Gdyby  ci  towarzyszył  i  pomógł  zmienić  twój  wygląd  w  oczach  innych  ludzi…  to 

zapewniłoby ci dodatkową ochronę. 

Wciąż nie miałam pojęcia, jak niby znaleźć siostrę pani Terwilliger, ale wyglądało na 

to,  że  czeka  mnie  przynajmniej  wycieczka  do  Los  Angeles.  I  znów  wyląduję  zamknięta  w 
ciasnej przestrzeni z Adrianem, który „kochał mnie z dystansu”. Ten emocjonalny bajzel tak 
mnie pochłonął, że chwilę mi zajęło uświadomienie sobie, że pakowałam się w coś jeszcze 
gorszego. 

- Zdaje sobie pani sprawę z tego, o co mnie prosi? – spytałam cicho. Znów dotknęłam 

granatu. – Żeby wziąć w tym udział, muszę wystawić się na działanie jednocześnie ludzkiej i 
wampirzej magii. Czyli wszystko, czego próbowałam unikać.

6

 

Pani  Terwilliger  prychnęła  i  po  raz  pierwszy  tej  nocy  zauważyłam  w  niej  przebłysk 

zwykłego humoru. 

-  Jeśli  się  nie  mylę,  wystawiasz  się  na  oba  rodzaje  magii  już  od  pewnego  czasu,  co 

oznacza, że to nie może być aż tak sprzeczne z twoimi przekonaniami – urwała z namysłem. – 
Można by powiedzieć, że raczej stoi w sprzeczności z przekonaniami Alchemików. 

- Przekonania Alchemików są moimi przekonaniami – odpowiedziałam szybko. 

Uniosła jedną brew. 

- Doprawdy? A miałam nadzieję, że twoje przekonania należą do ciebie

Nigdy nie myślałam o tym w ten sposób, ale nagle zapragnęłam rozpaczliwie, żeby się 

nie myliła. 

 

 

 

                                                 

6

 Hm, czy jestem jedyną, która ma wrażenie, że jej wykłócanie się to sztuka dla sztuki? ;) Nie bądź taką 

hipokrytką, Syd. 

background image

57 

 

 

W PEŁNI ZASTOSOWAŁAM SIĘ DO zaleceń pani  Terwilliger. Ani na chwilę nie 

zdejmowałam  łańcuszka  z  granatem,  nawet  gdy  spałam  albo  brałam  prysznic.  Następnego 
dnia w czasie lekcji nosiłam go pod bluzką, żeby uniknąć pytań. Słowa „magiczny amulet” 
nie  były  pierwszym  skojarzeniem  jakie  wywoływał,  ale  definitywnie  był  podejrzany.  Ku 
mojemu zaskoczeniu pani Terwilliger nie pojawiła się na swojej pierwszej lekcji, co sprawiło, 
że zaczęłam się zastanawiać, czy nie prowadzi jakiegoś dochodzenia na własną rękę. 

- Pani T wyruszyła na jakąś tajemniczą misję? 

Wzdrygnęłam  się,  gdy  dotarło  do  mnie,  jak  głęboko  pogrążyłam  się  we  własnych 

myślach.  Odwróciłam  się  i  zastałam  Treya  Juareza  klęczącego  przy  mojej  ławce.  Lekcja 
jeszcze się nie zaczęła, a skołowana nauczycielka zastępująca panią Terwilliger wojowała z 
chaosem na jej biurku. Trey uśmiechnął się na widok mojego zaskoczenie. 

-  C-co?  –  spytałam.  Czyżby  jakimś  cudem  dowiedział  się  o  Weronice?  Próbowałam 

zachować spokój. – Dlaczego tak sądzisz? 

-  Tylko  żartowałem  –  powiedział.  –  Drugi  rok  mam  z  nią  lekcję  i  jeszcze  nigdy  nie 

opuściła dnia. – Rzucił mi zaintrygowane spojrzenie. – No chyba, że wiesz coś, czego ja nie 
wiem? 

- Nie – zaprzeczyłam szybko. – Jestem równie zaskoczona jak ty. 

Trey przyglądał mi się przez chwilę. Przyjaźniliśmy się w Amberwood, ale dzielił nas 

jeden drobny szczególik. 

Jego rodzina była powiązana z Wojownikami Światłości. 

W  zeszłym  miesiącu  Wojownicy  próbowali  zabić  Sonię  w  barbarzyńskiej,  rytualnej 

egzekucji.  Trey  należał  do  pretendentów  ubiegających  się  o  „zaszczyt”  jakim  było 
zamordowanie  jej,  ale  w  ostatniej  chwili  z  rozmysłem  przegrał  pojedynek.  Próbowałam 
przekonać  Wojowników  do  uwolnienia  Sonii,  ale  nie  chcieli  słuchać.  Obie  zostałyśmy 
uratowana, gdy przybyły dampiry z odsieczą, które pokonały Wojowników. Stanton pomogła 
doprowadzić  ten  najazd  do  skutku  –  ale  nie  raczyła  mnie  poinformować,  że  zostanę 
wykorzystana do dywersji. Ten fakt podsycił moją nieufność względem niej i Alchemików. 

Treya obwiniono za pozwolenie mi na wzięcie udziału w rytuale i w efekcie on wraz 

ze  swoim  ojcem  zostali  wykluczeni  z  szeregów  Wojowników.  Ich  organizacja  wpajała 
Treyowi swoją doktrynę przez całe życie w podobny sposób, jak Alchemicy postąpili ze mną. 
Jego  ojciec  był  tak  zawstydzony  tym,  co  się  stało,  że  teraz  praktycznie  się  do  niego  nie 
odzywał. Zdawałam sobie sprawę z tego, jak bardzo Treyowi zależy na ojcowskiej aprobacie i 
to milczenie raniło go bardziej niż ostracyzm Wojowników. 

Nasza lojalność względem  różnych organizacji komplikowała nasze relacje. Gdy raz 

ostrożnie  zasugerowałam,  że  musimy  jakoś  rozwiązać  ten  problem,  w  odpowiedzi  tylko 
gorzko  się  roześmiał.  Powiedział,  że  już  nie  muszę  się  martwić,  iż  coś  kombinuje  i  nie 

background image

58 

 

ukrywa  przede  mną  żadnych  tajemnych  planów,  bo  zwyczajnie  ich  nie  zna.  Dodał,  że 
Wojownicy nawet się z nimi nie kontaktują i zostali wykluczeni prawdopodobnie na zawsze. 
Potrzebowali chyba cudu, żeby znów ich przyjęli. Coś w jego oczach podpowiedziało mi, że 
gdyby  tylko  nadarzyła  się  okazja  uczepiłby  się  jej  ze  wszystkich  sił.  Próbowałam  go 
podpytywać, ale ani myślał rozmawiać na ten temat. „Chcę się z tobą przyjaźnić, Melbourne” 
powiedział  wtedy.  „Lubię  cię,  ale  różnice  między  nami  nie  znikną  od  tego.  Równie  dobrze 
możemy je ignorować, skoro musimy codziennie się widywać.” 

O  dziwo  nasza  przyjaźń  jakoś  przetrwała  ten  dramat.  Wciąż  wyczuwało  się  między 

nami  napięcie,  ale  próbowaliśmy  je  ignorować.  Trey  wiedział  o  moich  powiązaniach  z 
światem wampirów, ale nie miał bladego pojęcia o lekcjach magii, których na boku udzielała 
mi nasza nauczycielka historii. 

Nie  drążył  tematu,  nawet  jeśli  uważał,  że  kłamię  na  temat  nieobecności  pani 

Terwilliger. Wskazał na zastępczynię. 

- Ten dzień zapowiada się odlotowo. 

Zmusiłam  się  do  nie  myślenia  o  magicznych  intrygach.  Całe  życie  miałam  domowe 

nauczanie, więc niektóre aspekty „normalnej” szkoły były dla mnie owiane tajemnicą. 

- A co to właściwie oznacza? 

-  Zwykle  nauczyciele  zostawiają  dla  zastępców  plan  lekcji  i  mówią  im,  co  mają 

przerobić.  Widziałem  notatkę  od  pani  Terwilliger.  Pisało:  „Zajmij  ich  czymś.”  –  Trey 
potrząsnął głową z udanym współczuciem. – Mam nadzieję, że jakoś przeżyjesz marnowanie 
czasu w trakcie lekcji. Mogę się założyć, że każe nam po prostu odrabiać zadanie domowe, 
czego oczywiście nikt nie zrobi. 

Miał rację. Nie bardzo mogłam to przetrawić. 

- Ale dlaczego nie? 

Tym rozbawiłam go konkretnie. 

- Melbourne, czasami tylko dla ciebie przychodzę do budy. Widziałem, co zastępczyni 

zaplanowała  dla  ciebie  na  czas  twoich  niezależnych  studiów.  Podobno  w  ogóle  nie  musisz 
przychodzić. Możesz sobie poszaleć. 

Siedzący przy nas Eddie usłyszał to i prychnął: 

- Jasne, chyba w bibliotece. 

To rozśmieszyło ich obu, ale w mojej głowie zaroiło się od pomysłów. Jeśli naprawdę 

nie musiałam zostawać na ostatnią lekcję, mogłam wcześniej opuścić kampus. Miałabym czas 
wybrać się do Los Angeles, żeby poszukać Weroniki i… nie. Adrian jeszcze nie wrócił. Przez 
chwilę  rozważałam  pomysł  prowadzenia  śledztwa  bez  wsparcia  użytkownika  ducha,  ale 
przypomniały mi się ostrzeżenia pani Terwilliger. To polowanie mogło zaczekać. 

Ale za to mogłam spróbować znaleźć Marcusa Fincha. 

Santa Barbara znajdowała się dwie  godziny  jazdy  stąd, a to  oznaczało,  że zdążę tam 

dojechać,  powęszyć  za  Marcusem  i  wrócić  przed  ciszą  nocną.  Planowałam  wziąć  się  za 
poszukiwania dopiero w weekend, ale dotarło do mnie, że nie mogę przepuścić takiej okazji. 
Wciąż ciążyło  na mnie zadanie od pani  Terwilliger, ale  przecież  i  tak byłam  uziemiona, bo 
Adrian wracał dopiero tej nocy. 

Marcus  Finch  stanowił  dla  mnie  zagadkę  od  chwili,  gdy  odkryłam,  że  kiedyś  był 

Alchemikiem.  Świadomość,  że  mogę  zdobyć  kilka  odpowiedzi  jeszcze  dzisiaj  sprawiła,  że 

background image

59 

 

serce  zabiło  mi  mocniej.  Podejrzewanie,  że  Alchemicy  coś  przede  mną  ukrywali  to  nie  to 
samo,  co  znalezienie  się  na  krawędzi  potwierdzenia  tych  podejrzeń.  Tak  właściwie  ta 
świadomość wręcz mnie przerażała. 

Im  więcej  czasu mijało tym bardziej utwierdzałam  się w przekonaniu,  że powinnam 

pojechać. Musiałam zmierzyć się z prawdą prędzej czy później, więc równie dobrze mogłam 
mieć to już za sobą. Z tego, co wiedziałam, Marcus wpadł do Santa Barbara tylko przelotem i 
już gdzieś się ulotnił. Wolałabym nie powtarzać tamtego zaklęcia lokalizacji, jeśli tylko dało 
się tego uniknąć. 

W  rzeczy  samej,  gdy  dotarłam  na  moje  rzekome  niezależne  studia,  zastępczyni 

(wyglądała  na  totalnie  padniętą  po  całym  dniu  wypełniania  „instrukcji”  pani  Terwilliger) 
powiedziała mi, że mogę wracać do domu.  Podziękowałam jej i  pognałam  do dormitorium, 
świadoma  upływu  cennego  czasu.  Nie  byłam  pewna,  co  mnie  czeka  w  Santa  Barbara,  ale 
musiałam przygotować się na wszelkie ewentualności. 

Pozbyłam się mundurka Amberwood i przebrałam w dżinsy i czarną bluzkę. Uklękłam 

przy łóżku, a następnie wyciągnęłam spod niego wielkie metalowe pudło. Na pierwszy rzut 
oka  przypominało  kosmetyczkę,  ale  zostało  wyposażone  w  skomplikowane  zamknięcie 
wymagające klucza i kodu cyfrowego. W środku znajdowały się moje alchemiczne przybory, 
czyli coś w rodzaju zestawu małego chemika, za posiadanie którego pewnie wyleciałabym ze 
szkoły,  bo  wyglądało  to  jak  miniaturowa  fabryczka  narkotyków.  Musiałam  przyznać,  że 
niektóre z tych substancji rzeczywiście były średnio legalne. 

Wybrałam kilka podstawowych rzeczy. Jedna z mikstur służyła do pozbywania się ciał 

strzyg.  Wprawdzie  nie  spodziewałam  się  ich  spotkać  w  Santa  Barbara,  ale  ten  środek 
sprawdzał się równie dobrze, gdy przychodziło do rozpuszczania metalu. Wybrałam jeszcze 
parę innych mieszanek – jedna z nich była w stanie stworzyć zasłonę dymną z prawdziwego 
zdarzenia  –  i  starannie  zabezpieczyłam  wszystko  przed  wsunięciem  do  torby.  Ponownie 
zamknęłam pudełko i wsunęłam je pod łóżko. 

Po chwili namysłu wzięłam głęboki oddech i wyjęłam jeszcze jedno ukryte pudło – to 

było stosunkowo nowym dodatkiem do kolekcji. Zawierało kilka różnych uroków i eliksirów, 
które  zrobiłam  dla  pani  Terwilliger.  Patrząc  na  to  wszystko,  poczułam  jak  żołądek  mi  się 
skręca. Nawet w najdzikszych snach nie przewidziałam, że kiedykolwiek wejdę w posiadanie 
takich rzeczy. Na początku naszej znajomości tworzyłam uroki tylko pod przymusem. Teraz 
dysponowałam  kilkoma,  które  zrobiłam  z  własnej  inicjatywy  i  jeśli  pani  Terwilliger  nie 
myliła  się  co  do  swojej  siostry,  to  musiałam  stworzyć  jeszcze  więcej.  Z  oporami  zabrałam 
kilka rzeczy również z tego pudełka i spakowałam je wraz z chemikaliami Alchemików. Po 
namyśle upchnęłam parę do kieszeni, żeby mieć do nich szybki dostęp. 

Mieliśmy grudzień, który trochę ochłodził gorące kalifornijskie powietrze, więc nawet 

o  tej  porze  dnia  przyjemnie  się  jechało  do  Santa  Barbara.  Słońce  wciąż  świeciło  przez  co 
wydawało się, że jest cieplej niż w było w rzeczywistości. O tej porze roku częściej padało w 
środkowej  i  północnej  części  stanu,  co  sprawiało,  że  krajobraz  stał  się  bardziej  zielony. 
Naprawdę  kochałam  Palm  Springs  i  Amberwood,  ale  czasami  żałowałam,  że  Jill  nie 
umieszczono w takiej okolicy. 

Bez  problemów  znalazłam  Starą  Misję  w  Santa  Barbara,  która  była  dobrze  znaną 

atrakcją turystyczną i w żaden sposób nie dało się jej przegapić. Rozłożysty kościół wyglądał 
dokładnie tak samo, jak w mojej wizji, nie licząc tego, że wtedy widziałam go wieczorem, a 
teraz rozświetlało go popołudniowe słońce. Zjechałam na pobocze podziwiając tynkowany i 
pokryty terakotą cud architektury. Żałowałam, że nie mam czasu na zwiedzanie, ale – jak to 
często bywało – moje prywatne zachcianki musiały ustąpić miejsca wyższym celom. 

background image

60 

 

Teraz czekała mnie trudniejsza część zadania – musiałam znaleźć widziane wcześniej 

mieszkanie.  Widok  z  miejsca,  w  którym  zaparkowałam,  przypominał  ten  z  zaklęcia,  ale 
patrzyłam  pod  nieco  innym  kątem,  a  poza  tym  na  tej  ulicy  stały  tylko  domy  jednorodzinne. 
Byłam niemal pewna, że poszukiwane mieszkanie, znajdowało się w bloku. Utrzymując misję 
w  polu  widzenia  przejechałam  jeszcze  kilka  ulic  i  znalazłam  to,  czego  szukałam:  osiedle 
bloków. 

Jeden  z  budynków  wyglądał  zbyt  ładnie,  jak  na  mocno  podniszczone  mieszkanie 

wyposażone  wyłącznie  w  niezbędne  sprzęty.  Pozostałe  dwa  bloki  wydawały  się  bardziej 
prawdopodobnymi  kandydatami.  Podjechałam  tam  i  obeszłam  każdy  z  nich,  próbując  sobie 
wyobrazić, jaki widok rozpościerałby się z wysoko położonego okna. Żałowałam, że w wizji 
nie  udało  mi  się  przyjrzeć  parkingowi,  bo  w  ten  sposób  zyskałabym  lepsze  pojęcie,  o  które 
piętro  chodzi.  Po  dłuższym  namyśle  zdecydowałam,  że  mieszkanie  musi  się  znajdować  na 
drugim  albo  trzecim. Jeden z budynków miał  tylko jedno piętro  i  wyglądało  na to, że drogą 
eliminacji znalazłam właściwe miejsce. 

Gdy weszłam do budynku, ucieszyłam się, że zabrałam ze sobą płyn do dezynfekcji 

rąk.  Korytarz  wyglądał  jakby  w  nim  nie  sprzątano  od  ponad  roku,  a  ściany  były  brudne  i 
odłaziła  z  nich  farba.  Na  podłodze  zalegały  śmieci,  w  kątach  wisiały  pajęczyny,  a  ja  tylko 
modliłam  się  żarliwie,  żeby  nie  gnieździło  się  tu  nic  gorszego  od  pająków.  Na  widok 
karalucha  chyba  uciekłabym  stąd  w  podskokach.  W  budynku  nie  było  portiera,  którego 
mogłabym  spytać  o  wskazówki,  więc  zaczepiłam  kobietę  w  średnim  wieku,  która  właśnie 
wychodziła. Zatrzymała się przyglądając mi się nieufnie. 

-  Dzień  dobry  –  powiedziałam  próbując  wyglądać  nieszkodliwie.  –  Próbuję  znaleźć 

znajomego,  ale  nie  wiem,  pod  jakim  numerem  mieszka.  Może  go  pani  zna?  Nazywa  się 
Marcus. Ma niebieski tatuaż na twarzy. 

Widząc jej nierozumiejącą minę powtórzyłam pytanie po hiszpańsku. W jej spojrzeniu 

pojawiło się zrozumienie, ale ostatecznie tylko pokręciła głową. Nie dała mi nawet okazji do 
pokazania zdjęcia Marcusa. 

Spędziłam następne pół godziny wypytując mieszkańców za każdym razem, gdy jakiś 

wchodził albo wychodził. Tym razem zostałam na zewnątrz, decydując, że lepiej trzymać się 
jasnego, publicznego miejsca zamiast sterczeć w obskurnym korytarzu. Niektórzy z tubylców 
sprawiali dość nieprzyjemne wrażenie, a paru facetów gapiło się na mnie w sposób, który ani 
trochę  mi  się  nie  podobał.  Już  miałam  się  poddać,  gdy  podszedł  do  mnie  wyglądający  na 
jakieś dziesięć lat chłopczyk, który do tej pory bawił się na parkingu. 

-  Znam  faceta,  którego  szukasz  –  powiedział  po  angielsku.  –  Ale  on  nie  nazywa  się 

Marcus tylko Dave. 

Biorąc pod uwagę trudności, których przysparzało znalezienie Marcusa, jakoś niezbyt 

mnie dziwiło, że używał fałszywego imienia. 

- Jesteś pewny? – spytałam chłopca i pokazałam mu zdjęcie. – To on? 

Przytaknął energicznie. 

- Ten sam. Jest raczej milczącym typem. Moja mama mówi, że pewnie robi jakieś złe 

rzeczy. 

Cudnie. Właśnie tego mi było potrzeba. 

- Wiesz, gdzie mieszka? 

- Na samej górze. W 407. 

background image

61 

 

Podziękowałam mu, wróciłam do środka i wspięłam się po skrzypiących schodach na 

trzecie piętro. Mieszkanie znajdowało  się przy końcu korytarza;  zza drzwi obok dochodziła 
irytująco  głośna  muzyka.  Zapukałam  do  407,  ale  nie  doczekałam  się  odpowiedzi.  Nie 
wiedząc, czy lokator mnie usłyszał zastukałam głośniej, jednak wciąż bez efektu. 

Przyjrzałam  się  klamce,  zastanawiając  się,  czy  nie  stopić  jej  moim  specjałem 

Alchemika,  ale  natychmiast  odrzuciłam  ten  pomysł.  Nawet  w  tak  zapuszczonym  budynku 
jakiś sąsiad mógłby podnieść alarm widząc, że próbuję włamać się komuś do mieszkania. Nie 
chciałam przyciągać niczyjej uwagi. Sytuacja stawała się coraz bardziej frustrująca, a przecież 
nie mogłam tu sterczeć przez cały dzień. 

Rozważyłam  moje  opcje.  Wszyscy  twierdzili,  że  jestem  bystra.  Na  pewno  istniało 

jakieś  sensowne  wyjście  z  tej  sytuacji?  Czekanie  na  korytarzu  odpadało,  bo  nie  miałam 
pojęcia,  kiedy  Marcus  czy  może  raczej  „Dave”  raczy  się  pokazać.  Poza  tym  nie  chciałam 
spędzać w tym zapuszczonym korytarzu ani chwili dłużej niż musiałam. Gdyby tylko dało się 
dostać do mieszkania nie niszcząc… 

I wtedy mnie olśniło. Jęknęłam. Ten pomysł wcale mi się nie podobał, ale powinien 

rozwiązać mój problem. 

Wyszłam  z  budynku  i  pomachałam  do  chłopca,  który  bawił  się  w  skakanie  ze 

schodów. 

- Widziałaś się z Dave’m? – spytał. 

- Nie. 

Chłopiec kiwnął głową. 

- Zwykle gdzieś wybywa. 

To  powinno  okazać  się  pomocne  przy  następnej  fazie  mojego  szalonego  planu. 

Zostawiłam chłopca i obeszłam budynek, szczęśliwie nie napotykając nikogo po drodze. Na 
tyłach znalazłam najbardziej rozklekotane schody pożarowe, jakie w życiu widziałam. Biorąc 
pod uwagę wyśrubowane wymogi bezpieczeństwa w Kalifornii zdziwiłam się, że nikt tego nie 
zgłosił. Inna sprawa, że sądząc po nędznym stanie budynku, jego właściciel prawdopodobnie 
nie zabrałby się za naprawy zbyt szybko. 

Upewniwszy  się  po  raz  kolejny,  że  nikogo  nie  ma  w  okolicy,  stanęłam  w  cieniu 

schodów pożarowych, mając nadzieję, że choćby trochę mnie osłonią. Wyjęłam z torby jeden 
z moich uroków: naszyjnik z agatu i wronich piór. Założyłam go i wyrecytowałam zaklęcie w 
grece.  Poczułam  przepływające  przeze  mnie  ciepło  magii,  ale  nie  dostrzegłam  żadnych 
widocznych  zmian.  Teoretycznie  powinnam  teraz  być  niewidzialna  dla  tych,  którzy  nie 
wiedzieli,  że  powinni  mnie  wypatrywać.  Nie  potrafiłam  powiedzieć,  czy  to  podziałało  czy 
nie. Cóż, dowiem się, jeśli ktoś się napatoczy i zażąda wyjaśnień, dlaczego próbuję dostać się 
do cudzego mieszkania drogą ewakuacyjną. 

Gdy stanęłam na pierwszym stopniu prawie zrezygnowałam ze swojego planu. Schody 

skrzypiały  i  chwiały  się;  cała  konstrukcja  była  tak  przerdzewiała,  że  wcale  by  mnie  nie 
zdziwiło, gdyby rozpadła się pod moim ciężarem. Zamarłam w miejscu próbując zebrać się na 
odwagę.  Powtórzyłam  sobie,  że  to  może  być  moja  jedyna  szansa  na  znalezienie  Marcusa. 
Chłopczyk na parkingu potwierdził, że on tu mieszka. Nie mogłam zmarnować takiej okazji. 

Przełknęłam i ostrożnie kontynuowałam wspinaczkę. Gdy dotarłam do trzeciego piętra 

z niedowierzaniem zagapiłam się w dół nie mogąc uwierzyć, że schody jakoś to przetrwały. 
Teraz pojawiał się kolejny problem – według moich obliczeń mieszkanie Marcusa znajdowało 
się  jedno  okno  dalej  od  schodów  pożarowych.  Nie  był  to  jakiś  wielki  dystans,  ale 

background image

62 

 

perspektywa pokonania tej odległości posuwając się po wąskim gzymsie sprawiała, że równie 
dobrze mogłyby to być kilometry. Na dokładkę później musiałam się jeszcze przedostać przez 
okno.  Było  zamknięte,  co  miało  sens  skoro  Marcus  się  ukrywał

7

.  Miałam  przy  sobie  parę 

magicznych  amuletów,  które  mogły  stopić  szkoło,  ale  wątpiłam,  czy  zdołam  się  nimi 
posłużyć  wisząc  na  wąskim  gzymsie  –  wyglądało  na  to,  że  muszę  się  przekonać,  w  jakim 
stopniu poprawiłam swój celownik na WFie. 

Bezustannie świadoma niebezpiecznych schodów wyjęłam z torby woreczek z pyłem. 

Oceniłam  dystans  i  mocno  nim  rzuciłam  celując  w  okno,  jednocześnie  recytując  zaklęcie  – 
spudłowałam. Woreczek uderzył o ścianę wzbijając chmurę pyłu, który zaczął wżerać się w 
tynk. Skrzywiłam się widząc zniszczenia. Zaklęcie w końcu się wyczerpało, zostawiając po 
sobie sporą dziurę. Na szczęście nie przeżarło się aż na drugą stronę, a biorąc pod uwagę stan 
budynku, pewnie i tak nikt niczego nie zauważy. 

Miałam  jeszcze  tylko  jeden  woreczek  i  tym  razem  musiałam  się  lepiej  przyłożyć. 

Okno  było  tak  duże,  że  nie  mogłam  spudłować.  Rzuciłam  mocno  –  i  trafiłam.  Pył 
rozprzestrzenił  się  na  oknie,  powodując  natychmiastową  reakcję  i  topiąc  szkło,  które 
rozpłynęło  się jak lód  w słońcu.  Obserwowałam  rozwój wypadków mając nadzieję, że czar 
nie wypali się przed czasem. Dziura musiała rozrosnąć się na tyle, żebym mogła się przez nią 
przecisnąć. Na szczęście, gdy było już po wszystkim, nabrałam pewności, że dam rady dostać 
do środka – naturalnie jeśli przeżyję wędrówkę do okna. 

Nie miałam lęku wysokości, ale gdy przesuwałam się po gzymsie, prześladowało nie 

wrażenie, że jestem na szczycie drapacza chmur. Serce podeszło mi do gardła i zabrałam się 
za obliczanie prawdopodobieństwa przeżycia upadku z trzeciego piętra. Dłonie zaczęły mi się 
pocić,  ale  zmusiłam  się  do  spokoju.  Zaszłam  tak  daleko  i  nie  zamierzałam  dopuścić,  żeby 
dłoń omsknęła mi się w ostatniej chwili. 

Jak  się  okazało  to  stopa  mi  się  omsknęła.  Świat  zawirował,  a  ja  desperacko 

wyciągnęłam ręce w ostatniej  chwili chwytając się wewnętrznej  strony okna. Podciągnęłam 
się  i  dzięki  adrenalinie  dodającej  mi  sił,  zdołałam  przerzucić  jedną  nogę  przez  parapet. 
Wzięłam głęboki oddech, próbując uspokoić walące serce. Byłam bezpieczna. Dam rady. Po 
chwili udało mi się wciągnąć drugą nogę i wpadłam do pokoju.  

Wylądowałam  na  podłodze.  Nogi  miałam  jak  z  waty  i  nie  mogłam  zapanować  nad 

przyspieszonym  oddechem.  O  mały  włos.  Gdybym  mój  refleks  był  choćby  trochę  gorszy, 
przekonałabym się na własnej skórze, jak spisuje się ludzkie ciało w konfrontacji z upadkiem 
z  trzeciego  piętra.  Kochałam  naukę,  ale  jakoś  nie  miałam  ochoty  przeprowadzać  takiego 
eksperymentu  na  sobie.  Może  to  spędzanie  czasu  w  towarzystwie  dampirów  pomogło  mi 
poprawić formę. 

Gdy  w  końcu  się  uspokoiłam,  rozejrzałam  się  po  pomieszczeniu.  Znalazłam  się  w 

dokładnie  tym  samym  mieszkaniu,  które  widziałam  w  wizji.  Obejrzałam  się  sprawdzając 
misję  i  upewniając  się,  że  trafiłam  we  właściwe  miejsce.  Tak,  widok  się  zgadzał. 
Rozpoznałam też leżący na podłodze materac i tych kilka porozrzucanych rzeczy. Po drugiej 
stronie  pomieszczenia  zobaczyłam  drzwi  wejściowe  wyposażone  w  kilka  nowoczesnych 
zamków. Stopienie zewnętrznej klamki w niczym by mi nie pomogło. 

- Teraz co? – wymamrotałam. 

Dostałam  się  do  środka.  Wprawdzie  nie  znalazłam  Marcusa,  ale  byłam  w  jego 

mieszkaniu.  Nie  miałam  pewności,  czego  właściwie  szukać,  ale  równie  dobrze  mogłam 

                                                 

7

 To co? Jak się ukrywasz, to nie wolno nawet wywietrzyć w pokoju?  

background image

63 

 

zacząć. 

Najpierw sprawdziłam materac nie spodziewając się zbyt wiele. W przeciwieństwie do 

mojego  łóżka,  pod  tym  materacem  nie  dało  się  za  wiele  schować,  ale  mogły  się  tam  czaić 
szczury i Bóg jeden wie jakie jeszcze formy życia. Dobrze wiedząc, że się krzywię, ostrożnie 
uniosłam róg, ale okazało się, że nic tam nie ma – przynajmniej nic mnie nie zaatakowało. Za 
następny cel obrałam bezładną stertę ubrań. Przekopywanie się przez cudze brudy (założyłam, 
że  tak  jest  skoro  leżały  na  podłodze)  nie  było  wiele  lepsze  niż  zaglądanie  pod  materac. 
Zapach  płynu  do  płukania  podpowiedział  mi,  że  te  ciuchy  jednak  zostały  wyprane.  Nie 
dostrzegałam  w  nich  nic  niezwykłego;  ewidentnie  należały  do  faceta,  prawdopodobnie 
młodego,  co  zgadzało  się  z  tym,  co  wiedziałam  o  Marcusie.  Dżinsy.  T-shirty.  Bokserki… 
Przekopując  się  przez  stertę,  odruchowo  prawie  zaczęłam  je  składać,  ale  w  porę 
przypomniałam sobie, że nie chcę zostawiać po sobie żadnych śladów. Oczywiście stopione 
okno tak jakby mnie zdradzało. 

W  pobliżu  leżało  parę  przedmiotów  osobistego  użytku  –  szczoteczka  do  zębów  i 

dezodorant  nazywający  się  jakże  oryginalnie  „Ocean  Fiesta”.  Nie  licząc  rozklekotanego 
drewnianego krzesła i telewizora starego jak matka Ziemia, w pustym pokoju znajdował się 
tylko jeden przedmiot służący rozrywce: sponiewierane wydanie „Buszującego w zbożu”

8

-  Cudnie  –  wymamrotałam,  zastanawiając  się  jak  to  świadczy  o  osobie  nie 

posiadającej żadnych innych osobistych rzeczy. – Marcus Finch jest zadufanym pozerem.  

Łazienka  wywoływała  klaustrofobię  –  kabina  prysznicowa,  sedes  i  odrapana 

umywalka  ledwie  się  w  niej  mieściły.  Sądząc  po  pleśni  na  podłodze,  wylewało  się  na  nią 
mnóstwo  wody  za  każdym  razem,  gdy  prysznic  był  w  użyciu.  Ogromny  czarny  pająk 
przebiegł po zlewie, a ja wycofałam się w te pędy. 

Pokonana  zaczęłam  badać  wąskie  drzwi  do  szafy.  Tyle  się  napracowałam  i  zamiast 

Marcusa Fincha znalazłam tylko jego „milusie” mieszkanie. Nic nie zyskałam. Nie mogłam 
też czekać na niego wiecznie. Problem w tym, że gdybym była Marcusem i po powrocie do 
domu  znalazła  stopione  okno,  wyszłabym  i  znalazłabym  sobie  lepszą  kryjówkę.  Jeśli  mi 
ucieknie, nie będę miała innego wyboru niż powtórzenie zaklęcia i… 

- Aaach! 

Gdy  otworzyłam  drzwi  szafy,  coś  z  niej  na  mnie  wyskoczyło  –  i  to  bynajmniej  nie 

szczur albo karaluch. 

To był mężczyzna. 
Szafa  była  naprawdę  ciasna,  więc  na  cud  zakrawało,  że  w  ogóle  się  tam  zmieścił. 

Niestety  nie  miałam  czasu  na  przemyślenie  logistycznych  aspektów  sprawy,  bo  jego  pięść 
wystrzeliła uderzając mnie w bok twarzy. 

Zdarzyło  mi  się  już  być  rzucaną  na  ceglane  ściany  i  gryzioną  przez  strzygi,  ale  nikt 

nigdy  mnie  nie  uderzył  i  nie  było  to  doświadczenie,  które  zamierzałam  powtarzać. 
Zatoczyłam się do tyłu zbyt zaskoczona, żeby od razu zareagować. Facet rzucił się na mnie, 
złapał mnie za ramiona i potrząsnął pochylając się ku mnie. 

- Jak mnie znaleźliście? – krzyknął. – Ilu was jest? 

Bok  twarzy  promieniował  mi  bólem,  ale  jakoś  zdołałam  się  otrząsnąć.  W  zeszłym 

                                                 

8

  Książka  autorstwa  J.  D.  Salingera.  Szybko  stała  się  jedną  z  najbardziej  napiętnowanych  książek  w 

USA  dzięki  wulgarności  i  poruszanej  tematyce  seksualności  nieletnich.  Główny  bohater  książki,  Holden 
Caulfield, stał się ikoną nastoletnich buntowników i prowokatorów. Thx, ciociu. 

background image

64 

 

miesiącu zapisałam się na kurs samoobrony u lekko stukniętego hodowcy psów Chihuahua, 
który wyglądał jak pirat. Malachi Wolfe zachowywał się dość ekscentrycznie, ale i tak udało 
mu się nauczyć nas paru przydatnych rzeczy, które teraz mi się przypomniały. Wpakowałam 
napastnikowi kolano w brzuch. Jego niebieskie oczy rozszerzyły się w szoku, gdy mnie puścił 
i upadł na podłogę. Niestety nie został tam zbyt długo. Pozbierał się do pionu i rzucił na mnie, 
ale zdążyłam złapać krzesło i wykorzystałam je do trzymania go na dystans. 

- Nie zbliżaj się – ostrzegłam. – Chcę tylko… 

Ignorując  moje  groźby,  facet  zaatakował  łapiąc  krzesło  za  nogę  i  wyrywając  mi  je. 

Zagonił mnie do kąta i chociaż Eddie nauczył mnie paru sztuczek jakoś niezbyt wierzyłam, że 
potrafię  komuś  porządnie  przywalić.  Mimo  to  podjęłam  niezłą  walkę,  gdy  mój  przeciwnik 
znów spróbował mnie złapać. Szamotaliśmy się ze sobą i oboje wylądowaliśmy na podłodze. 
Kopałam  i  drapałam  jak  szalona,  stawiając  zaciekły  opór.  Żeby  mnie  unieruchomić  musiał 
mnie przycisnąć używając pełnej masy swojego ciała. Jego pech, że zostało mi na tyle luzu, 
że mogłam sięgnąć do kieszeni. 

- Kto cię nasłał? – domagał się. – Gdzie są pozostali? 

Nie odpowiedziałam. Zamiast tego jedną ręką wyjęłam niewielką fiolkę i otworzyłam 

korek.  Przypominająca  suchy  lód  zawartość  natychmiast  uniosła  się  w  postaci  ohydnego 
żółtego oparu. Zamachnęłam się tym paskudztwem na twarz napastnika. Odskoczył z odrazą, 
a w jego oczach pojawiły się łzy. Substancja sama w sobie była względnie nieszkodliwa, ale 
jej  opary  działały  jak  gaz  pieprzowy.  Puścił  mnie,  a  ja  korzystając  z  okazji  zdołałam  go 
zepchnąć  i  przyszpilić  do  ziemi  z  siłą,  o  którą  siebie  nawet  nie  podejrzewałam. 
Potraktowałam  jego  nadgarstek  łokciem,  co  sprawiło,  że  jęknął  z  bólu.  W  drugiej  ręce 
ściskałam fiolkę, którą zamachnęłam się, jakbym groziła mu maczetą. Wiedziałam, że to nie 
zwiedzie  go  na  długo,  ale  liczyłam,  że  zyskałam  dość  czasu,  aby  oszacować  swoje  opcje. 
Teraz,  gdy  się  nie  ruszał,  nareszcie  mogłam  mu  się  porządnie  przyjrzeć  i  ulżyło  mi,  gdy 
przekonałam  się,  że  przynajmniej  osiągnęłam  cel  swoich  poszukiwań.  Okazało  się,  że  jest 
młody i przystojny z policzkiem przyozdobionym tatuażem koloru indygo, który przedstawiał 
abstrakcyjny wzór przypominający koronkę z półksiężyców. Słaby srebrny połysk przenikał 
między niebieskimi liniami. 

- Miło cię poznać, Marcus. 

Właśnie  wtedy  stało  się  coś  przedziwnego.  On  też  próbował  mi  się  przyjrzeć, 

mrugając zaciekle by pozbyć się łez i na jego twarzy pojawiło się rozpoznanie. 

- Sydney Sage – wydyszał. – Szukałem cię. 

Nie  miałam  czasu,  żeby  się  dziwić,  bo  nagle  usłyszałam  szczęk  bezpiecznika  i  lufa 

dotknęła mojej potylicy.  

- Złaź z niego – polecił nowy głos. – I puść bombę dymną. 

 

 

 

 

 

 

 

background image

65 

 

 

MOGŁAM  BYĆ  ZDETERMINOWANA,  żeby  znaleźć  Marcusa,  ale  absolutnie  nie 

zamierzałam się spierać, gdy ktoś przykładał mi broń do głowy. 

Podniosłam  ręce  do  góry  i  powoli  wstałam,  nie  odwracając  się  ku  nowoprzybyłej. 

Równie ostrożnie odsunęłam sie od Marcusa i położyłam fiolkę na podłodze. Wciąż unosiły 
się  z  niej  opary,  ale  chemikalia  niedługo  się  wypalą.  W  końcu  odważyłam  się  ostrożnie 
zerknąć za siebie. Ledwie mogłam uwierzyć swoim oczom, gdy zobaczyłam stojącą za mną 
dziewczynę. 

- Nic ci nie jest? – spytała Marcusa, który chwiejnie zbierał się z podłogi. – Przyszłam, 

jak mogłam najszybciej. 

- Ty! – nie potrafiłam się zdobyć na nic bardziej elokwentnego. 

Dziewczyna była gdzieś w moim wieku i miała długie, potargane blond włosy. Wciąż 

celowała do mnie z pistoletu, ale na jej twarzy pojawił się niewielki uśmiech. 

- Miło znów cię zobaczyć. 

Nie  odwzajemniałam  tego  odczucia.  Ostatnio  widziałam  ją  na  arenie  Wojowników. 

Wtedy  też  entuzjastycznie  wymachiwała  bronią  z  grymasem  przyklejonym  do  twarzy. 
Pomiatała  mną,  groziła  mi  i  jasno  dawała  do  zrozumienia,  że  ma  mnie  za  skończonego 
heretyka, skoro broniłam Sonii. Teraz wyglądała na o wiele spokojniejszą niż wśród tamtych 
fanatyków,  ale  ja  nie  zapominałam,  czym  była  –  ani  implikacji  tego.  Z  niedowierzaniem 
zwróciłam się do Marcusa. Ściskał sobie nadgarstek, który uszkodziłam łokciem. 

- Ty… jesteś jednym z Wojowników Światłości! 

Jeszcze chyba nigdy w całym życiu nie czułam się równie rozczarowana. Wiązałam z 

Marcusem  tyle  nadziei.  Zdążyłam  sobie  stworzyć  obraz  jego,  jako  jakiegoś  giganta, 
zbuntowanego  wybawcy,  który  wtajemniczy  mnie  we  wszystkie  sekrety  i  uwolni  od  bycia 
kolejnym  trybikiem  w  machinie  Alchemików.  Ale  to  wszystko  okazało  się  kłamstwem. 
Clarence powiedział, że Marcus w jakiś sposób przekonał Wojowników do zostawienia go w 
spokoju.  Założyłam,  że  dokonał  tego,  bo  miał  nad  nimi  jakąś  wielką  przewagę,  którą 
wykorzystał,  ale  wyglądało  na  to,  że  kluczem  do  sukcesu  była  przynależność  do  tych 
popaprańców. 

Spojrzał na mnie znad swojego nadgarstka. 

- Co? Że niby jestem z tymi pomyleńcami? Za cholerę nie.  

Prawie machnęłam ręką w stronę dziewczyny, ale zdecydowałam, że może lepiej nie 

wykonywać żadnych gwałtownych ruchów. Zadowoliłam się kiwnięciem głową i przy okazji 
zauważyłam,  że  wszystkie  zamki  w  drzwiach  zostały  otworzone.  Szamotanina  z  Marcusem 
tak mnie pochłonęła, że nic nie usłyszałam. 

- Doprawdy? Więc jak to się stało, że jedna z nich właśnie cię uratowała? 

background image

66 

 

- Tak naprawdę do nich nie należę – powiedziała niemal spokojnie, ale pistolet trochę 

psuł wrażenie. – To znaczy, w pewnym sensie jestem z nimi… 

-  Sabrina  jest  szpiegiem  –  wyjaśnił  Marcus.  Teraz,  gdy  go  nie  atakowałam,  on  też 

wyglądał na bardziej rozluźnionego. – I to jakim uroczym. Pracuje pod przykrywką od prawie 
roku. Właśnie ona opowiedziała mi o tobie.  

Po  raz  kolejny  nie  bardzo  wiedziałam  jak  odpowiedzieć.  Nie  byłam  też  pewna,  czy 

kupuję tę historyjkę o szpiegu. 

- Co takiego mu powiedziałaś? 

Rzucił mi uśmiech godny filmowego gwiazdora. Jego zęby były tak białe, że zaczęłam 

się  zastanawiać,  czy  nie  używa  jakiegoś  wybielacza.  Średnio  to  pasowało  do  wiecznie 
kryjącego się buntownika, ale tego dnia nic nie wyglądało tak, jak się spodziewałam. 

-  Opowiedziała  mi  o  dziewczynie  Alchemików,  która  broniła  Morojki,  a  później 

pomogła dowodzić najazd dampirów. 

Dowodzić? Nie za bardzo. Nikt – a Stanton w szczególności – nie uznał za stosowne 

mnie  wtajemniczyć,  że  ma  dojść  do  jakiegoś  najazdu  i  dowiedziałam  się  już  po  fakcie. 
Oczywiście nie zamierzałam teraz o tym wspominać. 

- Alchemicy zatwierdzili akcję – powiedziałam. 

- Widziałam, w jaki sposób przemawiałaś – odezwała się Sabrina. Patrzyła to na mnie 

to  na  Marcusa,  obdarzając  mnie  twardymi  spojrzeniami,  a  jego  pełnymi  uwielbienia.  –  To 
płynęło  z  serca.  I  widzisz,  przez  jakiś  czas  cię  obserwowaliśmy.  Spędzasz  strasznie  dużo 
czasu z Morojami i dampirami w Palm Springs. 

- Taka praca – powiedziałam. 

Na  arenie  jakoś  nie  wyglądała  na  szczególnie  wzruszoną  moją  przemową  –  raczej 

jakby żałowała, że nie miała okazji poczęstować mnie kulką. 

Uśmiech Marcusa stał się znaczący. 

-  Z tego, co słyszałem,  wyglądasz jakbyś  niemal  przyjaźniła się z tymi  Morojami. A 

teraz jeszcze się tu pojawiasz w poszukiwaniu mnie. Definitywnie jesteś takim dysydentem, 
jak mieliśmy nadzieję. 

Nie, to ani trochę nie zmierzało w takim kierunki, jak planowałam. Tak właściwie w 

zupełnie  przeciwny.  Byłam  tak  z  siebie  dumna,  że  udało  mi  się  wytropić  Marcusa,  ale  nie 
miałam pojęcia, że on już mnie obserwuje. Nie podobało mi się to, bo sprawiało, że czułam 
się zagrożona i nie pomagało nawet to, że mówili niektóre z rzeczy, które chciałam usłyszeć. 
Musiałam poczuć, że znowu kontroluję sytuację, więc próbowałam rozegrać to na zimno. 

- Może za chwilę pojawią się pozostali Alchemicy – powiedziałam. 

-  Już  by  tu  byli  –  odparł,  przejrzawszy  mój  blef.  –  Nie  puściliby  cię  samej…  ale 

przyznaję,  że  na  początku  spanikowałem  na  twój  widok.  Nie  poznałem  cię  od  razu  i 
myślałem,  że  jesteś  tu  z  innymi.  –  Urwał  i  jego  pewność  siebie  ustąpiła  zmieszaniu.  – 
Przepraszam  za…  ee,  uderzenie  cię.  Może  poczujesz  się  od  tego  lepiej,  ale  zrobiłaś  coś 
naprawdę poważnego z moim nadgarstkiem. 

Na twarzy Sabriny odmalowało się zmartwienie. 

- Och, Marcus. Może powinniśmy zabrać się do lekarza? 

Spróbował poruszyć nadgarstkiem i pokręcił głową. 

background image

67 

 

-  Wiesz, że nie możemy. Mogą obserwować szpitale. Takie miejsca są aż zbyt  łatwe 

do monitorowania. 

- Ty naprawdę ukrywasz się przed Alchemikami – oznajmiłam z podziwem. 

Przytaknął wyglądając na niemal dumnego. 

- Wątpiłaś w to? Byłem pewny, że o tym wiesz. 

- Tak podejrzewałam, ale oni nigdy tego nie potwierdzili. Właściwie zaprzeczają, że w 

ogóle istniejesz. 

To  najwyraźniej  go  rozbawiło.  W  sumie  jego  wszystko  śmieszyło,  co  uważałam  za 

lekko irytujące. 

- No. Inni też mi o tym mówili. 

- Jacy inni? 

-  Tacy  jak  ty.  –  Te  niebieskie  oczy  przyglądały  mi  się  przez  chwilę,  jakby  mogły 

przejrzeć wszystkie moje sekrety. – Inni Alchemicy, którzy chcą się wyrwać spod ich władzy. 

Wiedziałam, że mam oczy jak spodki. 

- A są tacy? 

Nie puszczając swojego nadgarstka, Marcus usiadł na podłodze opierając się o ścianę. 

- Rozgość się. Sabrina, schowaj tego gnata. Nie sądzę, żeby Sydney próbowała czegoś 

niedobrego. 

Sabrina  nie  wyglądała  na  przekonaną,  ale  po  chwili  posłuchała.  Usiadła  na  podłodze 

opiekuńczo wysuwając się trochę przed niego. 

- Wolę postać – poinformowałam ich. 

Żadna siła nie mogła mnie zmusić, żebym usiadła na tej podłodze. Po tarzaniu się po 

niej  z  Marcusem  miałam  ochotę  wykąpać  się  w  płynie  do  dezynfekcji.  Marcus  wzruszył 
ramionami. 

-  Jak  uważasz.  Chcesz  odpowiedzi?  Najpierw  sama  coś  mi  powiedz.  Dlaczego  mnie 

szukałaś w tajemnicy przed Alchemikami? 

Nie  podobało  mi  się  wrażenie,  że  jestem  przesłuchiwana,  ale  sterczenie  tutaj  bez 

wdania się w dialog mijało się z celem. 

- Clarence powiedział mi o tobie – oznajmiłam w końcu. – Pokazał mi twoje zdjęcie i 

zobaczyłam, że zrobiłeś tatuaż na lilii. Nawet nie wiedziałam, że to możliwe. 

Ten tatuaż był praktycznie niezniszczalny. 

- Clarence Donahue? – Marcus wyglądał na szczerze zadowolonego. – Porządny facet. 

Zakładam, że przyjaźnisz się z nim, skoro mieszkasz w Palm Springs, co? 

Zaczęłam zaprzeczać, ale zmieniłam zdanie. No bo właściwie jak inaczej to określić? 

- Nie łatwo to zdobyć – dodał Marcus poklepując niebieski tatuaż. – Musisz się bardzo 

postarać, żeby to zrobić. 

Cofnęłam się. 

- Moment. Wcale nie mówiłam, że tego chcę. I niby dlaczego miałabym chcieć? 

-  Bo  to  cię  wyzwoli  –  powiedział  po  prostu.  –  Tatuaż  powstrzymuje  cię  przed 

background image

68 

 

mówieniem  o  sprawach  wampirów,  zgadza  się?  Ale  chyba  nie  myślisz  że  to  wszystko,  co 
robi? Pomyśl. Nic go nie powstrzymuje przed kontrolowaniem cię na inne sposoby. 

Dałam spokój nadziejom, że z tej rozmowy wyniknie coś dobrego, bo każdy temat był 

bardziej zwariowany niż poprzedni.  

-  Nigdy  nie  słyszałam,  o  czymś  takim  ani  nie  czułam  nic,  co  by  na  to  wskazywało. 

Wszystko w pełni kontroluję, nie licząc cenzury informacji o wampirach. 

Przytaknął. 

-  Możliwe.  Początkowy  tatuaż  zawiera  tylko  to.  Dodają  nawet  składniki  tylko,  jeśli 

poprawiają tatuaż, gdy mają powody do wątpienia w twoją lojalność. Czasami ludzie potrafią 
zwalczyć nawet to, a wtedy… cóż, lądują w obozach reedukacyjnych. 

Jego  słowa  przyprawiły  mnie  o  zimny  dreszcz  i  dotknęłam  policzka,  przypominając 

sobie spotkanie, w czasie którego zostałam przydzielona do Palm Springs. 

- Niedawno poprawili mój tatuaż… ale to było rutynowe. 

Rutynowe. Normalne. Na pewno nie stało się to, co sugerował. 

- Może. – Przekrzywił głowę i rzucił mi kolejne  przenikliwe spojrzenie. – A zrobiłaś 

wcześniej coś złego, kochaniutka? 

Na przykład pomogłam uciec pewnej dampirzycy? 

- Zależy od twojej definicji zła. 

Oboje się roześmiali. Śmiech Marcusa był  głośny i całkiem zaraźliwy  – ale sytuacja 

wyglądała zbyt poważnie z mojego punktu widzenia, żeby do nich dołączyć. 

- W takim razie mogli wzmocnić twoją lojalność względem organizacji  – powiedział 

wciąż  chichocząc.  –  Jednak  albo  nie  dali  zbyt  mocnego  przymusu,  albo  go  pokonałaś…  w 
przeciwnym wypadku nie byłoby cię tutaj. – Zerknął na Sabrinę. – Jak uważasz? 

Sabrina  przyjrzała  mi  się  krytycznie.  Wciąż  miałam  opory  przed  uwierzeniem  w  jej 

dobre intencje. 

-  Myślę,  że  byłaby  dobrym  dodatkiem.  A  skoro  wciąż  jest  w  organizacji,  mogłaby 

pomóc nam z… tą inną sprawą. 

- Też tak uważam – zgodził się. 

Założyłam ręce na piersi. Nie znosiłam, gdy ktoś rozmawiał na mój temat, jakby mnie 

przy tym nie było. 

- Dobrym dodatkiem do czego? 

-  Naszej  grupy.  –  Następnie  zwrócił  się  do  Sabriny.  –  Wiesz,  naprawdę  musimy 

wymyślić dla nas jakąś nazwę. – Ona prychnęła, a Marcus znów skupił się na mnie. – Niezła 
z nas zbieranina. Niektórzy są byłymi Wojownikami albo podwójnymi agentami jak Sabrina. 
Inni to zbuntowani Alchemicy. 

-  A  czym  się  zajmujecie?  –  Wskazałam  na  mieszkanie.  –  To  jakoś  nie  wygląda  na 

super-nowoczesną tajną bazę wypadową zakonspirowanej organizacji. 

- No proszę. Ładna i zabawna – oznajmił zachwycony. – Robimy to samo co ty… albo 

to,  co  chciałabyś  robić.  Lubimy  Morojów.  Chcemy  im  pomóc…  na  naszych  własnych 
warunkach. Teoretycznie Alchemicy też im pomagają, ale wszyscy wiemy, że to opiera się na 
strachu  i  niechęci…  że  nie  wspomnę  o  ścisłej  kontroli  pracowników.  W  tym  układzie, 
działamy  w  tajemnicy,  bo  Alchemików  jakoś  nie  da  się  nazwać  fanami  samowolki.  Moimi 

background image

69 

 

fanami też naprawdę nie są i właśnie dlatego ląduję w takich dziurach jak ta. 

-  Mamy  oko  i  na  Wojowników  –  dodała  Sabrina  krzywiąc  się.  –  Nienawidzę  bycia 

wśród  tych  psychopatów  i  udawania,  że  jestem  jedną  z  nich.  Twierdzą,  że  chcą  zniszczyć 
tylko strzygi… ale słyszałam, że o Morojach też niejedno mówią… 

Pomyślałam  o  jednym  z  bardziej  niepokojących  momentów  na  arenie  Wojowników. 

Słyszałam, jak jeden z nich rzucił enigmatyczny komentarz, że pewnego dnia rozprawią się 
również z Morojami. 

- Ale co robicie tak konkretnie? 

Gadanina  o  rebeliach  i  tajnych  operacjach  to  jedno,  ale  doprowadzenie  do 

autentycznych  zmian  to  już  zupełnie  inna  sprawa.  Odwiedziłam  moją  siostrę,  Carly,  na  jej 
uniwersytecie  i  widziałam  sporo  studenckich  komitetów,  które  chciały  zmienić  świat. 
Większość z nich siedziała popijając kawę, dużo mówiąc i niewiele robiąc. 

Marcus i Sabrina wymienili spojrzenia. 

-  Nie  mogę  za  wiele  powiedzieć  o  naszych  operacjach  –  oznajmił.  –  Przynajmniej 

dopóki nie będę miał pewności, że chcesz przełamać swój tatuaż. 

Przełamanie  tatuażu.  Te  słowa  miały  w  sobie  jakiś  złowieszczy  –  że  nie  wspomnę 

ostateczny  –  wydźwięk  i  nagle  zaczęłam  się  zastanawiać,  co  ja  tu  robię.  Kim  tak  naprawdę 
byli ci ludzie? Właściwie dlaczego się z nimi zadawałam? I wtedy naszła mnie inna, jeszcze 
bardziej przerażająca myśl: „A może to tatuaż zmusza mnie do zwątpienia w nich? Czy to on 
sprawia,  że  odnoszę  się  sceptycznie  względem  wszystkich,  którzy  kwestionują  poczynania 
Alchemików? Co jeśli Marcus ma rację?” 

-  Tak  naprawdę  tego  też  nie  rozumiem  –  powiedziałam  im.  –  Co  oznacza  to 

„przełamanie” tatuażu? Chodzi o nałożenie na niego innego atramentu? 

Marcus wstał. 

-  Wszystko  we  właściwym  czasie.  Teraz  musimy  się  stąd  wynosić.  Wiem,  że  byłaś 

ostrożna, ale zakładam, że posłużyłaś się środkami Alchemików, żeby mnie znaleźć? 

Zawahałam  się.  Nawet  jeśli  ci  ludzie  byli  szczerzy  i  mieli  dobre  intencje  wobec 

Morojów, w żadnym razie nie zamierzałam zdradzać im moich powiązań z magią. 

- Coś w tym stylu. 

- Wierzę, że jesteś dobra, ale nie możemy ryzykować. To miejsce jest już spalone. 

Rozejrzał  się  smętnie  po  mieszkaniu.  Szczerze  mówiąc,  uważałam,  że  powinien  się 

cieszyć, że dałam mu pretekst do wyniesienia się z tej nory. 

Sabrina też wstała, poważniejąc. 

- Sprawdzę, czy zapasowa kryjówka jest gotowa. 

- Jak zawsze jesteś aniołem – pochwalił ją. 

- Hej, skąd wiedziałeś, że się pojawię? – spytałam. – Miałeś czas, żeby się schować i 

do niej zadzwonić. 

Tak  naprawdę  chciałam  wiedzieć,  jakim  cudem  zobaczył  mnie  przez  czar 

niewidzialności. Czułam wypełniającą mnie magię. Byłam pewna, że prawidłowo posłużyłam 
się magią, ale on i tak mnie odkrył. Czar nie działał na osobę, która wiedziała, że ma kogoś 
wypatrywać. Może Marcus wyjrzał przez okno, gdy oceniałam schody pożarowe? Doprawdy 
nie mógł sobie wybrać gorszego momentu. 

background image

70 

 

-  Tony  mnie  ostrzegł.  –  Marcus  obdarzył  mnie  jeszcze  jednym  z  tych  swoich 

oszałamiających uśmiechów. Myślę, że próbował mnie sprowokować do uśmiechnięcia się w 
odpowiedzi. – Dobry z niego dzieciak. 

Tony?  Zrozumiałam.  Chłopiec  z  parkingu.  Udawał,  że  mi  pomaga,  a  później  mnie 

wystawił.  Musiał  ostrzec  Marcusa,  gdy  wchodziłam  po  schodach  pożarowych.  Możliwe,  że 
Marcus  otwierał  wyłącznie,  jeśli  zapukało  się  w  jakiś  ustalony  sposób.  Teraz  przynajmniej 
wiedziałam, że rzuciłam zaklęcie poprawnie. Nie zadziałało tylko dlatego,  że Marcus został 
zawczasu ostrzeżony, że szuka go jakaś dziewczyna. 

Zaczął pakować swój skromny dobytek do plecaka. 

- Tak swoją drogą „Buszujący w zbożu” to wspaniała książka. – Mrugnął do mnie. – 

Może pewnego dnia podyskutujemy o literaturze. 

Nie  byłam  tym  zainteresowana.  Obserwując  go  zauważyłam,  że  oszczędza  swój 

uszkodzony nadgarstek. Nie mogłam uwierzyć, że naprawdę kogoś zraniłam i mimo wszystko 
czułam się trochę winna. 

- Trzeba coś z tym zrobić – powiedziałam, a Sabrina przytaknęła. 

Westchnął. 

- Nie mogę. A przynajmniej nie dzięki konwencjonalnym metodom. Alchemicy mają 

oczy wszędzie. 

Konwencjonalne metody. 

-  Hm,  chyba  mogę  ci  pomóc  w  uzdrowieniu  tego  w  niekonwencjonalny  sposób  – 

powiedziałam. 

- Znasz jakiegoś lekarza, który pracuje na lewo? – spytała z nadzieją Sabrina. 

- Nie. Ale znam Moroja, który jest użytkownikiem ducha. 

Marcus zamarł. Myśl, że go zaskoczyłam była całkiem przyjemna. 

- Poważnie? Słyszeliśmy o nich, ale nigdy żadnego nie spotkaliśmy. Ta kobieta, którą 

pojmali…  Sonia?  Ona  była  użytkowniczką  ducha,  prawda?  Zniknęła  zanim  zdążyliśmy 
dowiedzieć się więcej. 

Poczułam  ukłucie  niepokoju  mówiąc  im  o  Adrianie,  ale  jeśli  mnie  obserwowali, 

Sabrina najpewniej i tak wiedziała, że go znam. 

-  Prawda,  ale  nie  była  jedyna  w  Palm  Springs.  Mogę  cię  do  niego  zabrać,  a  on  cię 

uzdrowi. 

Podekscytowany Marcus rozpromienił się. Sabrina popatrzyła na niego ze zgrozą. 

- Nie możesz tak po prostu pojechać z nią. 

Zmartwienie tu słyszałam, czy zazdrość? 

-  Dlaczego  nie?  –  spytał.  –  Ona  nam  zaufała,  więc  musimy  odwdzięczyć  się  tym 

samym.  Zresztą  nie  mogę  się  doczekać  spotkania  z  użytkownikiem  ducha.  Kryjówka  jest 
blisko Palm Springs. Sprawdź, czy wszystko jest w porządku, a później przyjdź po mnie. 

To  ani  trochę  nie  podobało  się  Sabrinie.  Może  jeszcze  nie  do  końca  rozumiałam 

dynamikę w ich zespole, ale było oczywiste, że uważa go za przywódcę i  zachowywała się 
względem niego szalenie opiekuńczo. Tak właściwie podejrzewałam, że żywiła do niego nie 
tylko  czysto  profesjonalne  uczucia.  Dyskutowali,  czy  to  bezpieczne,  czy  nie,  a  ja 
przysłuchiwałam  się  bez  słowa.  W  międzyczasie  zastanawiałam  się,  czy  to  mnie  coś  nie 

background image

71 

 

będzie  groziło,  jeśli  zabiorę  ze  sobą  obcego  faceta.  „Clarence  mu  ufał,  a  przecież  jego 
paranoja wybija sufit” przypomniałam sobie. Poza tym Marcus miał uszkodzony nadgarstek, 
więc pewnie mogłam sobie z nim poradzić. 

W końcu przekonał Sabrinę, żeby go puściła, ale na odchodnym jeszcze warknęła: 

- Jeśli coś mu się stanie, jesteś trupem. 

Wyglądało na to, że na arenie nie do końca udawała to hardcorowe nastawienie. 
Rozdzieliliśmy sie i  wkrótce znalazłam się z Marcusem na drodze do Palm Springs. 

Próbowałam wyciągnąć z niego więcej informacji, ale nabrał wody w usta. Nie przeszkadzało 
mu  to  w prawieniu  mi komplementów i  rzucaniu  komentarzy, które niewiele różniły się od 
tekstów  na  podryw.  Biorąc  pod  uwagę  to,  że  z  Sabriną  też  cały  czas  się  przekomarzał,  nie 
traktowałam tego poważnie. Pomyślałam, że pewnie tylko przywykł do tego, że kobiety same 
się  na  niego  rzucają.  Musiałam  przyznać,  że  jest  całkiem  niezły,  ale  nie  wystarczyło,  żeby 
mnie zdobyć. 

Dotarliśmy  do  mieszkania  Adriana  o  zachodzie  słońca,  a  ja  pomyślałam,  że  może 

jednak powinnam go wcześniej uprzedzić, że się pojawimy. Cóż, było trochę za późno na to. 

Podeszliśmy do drzwi i zapukałam trzy razy. 

- Otwarte – zawołał głos z mieszkania, więc weszłam, a Marcus podążył za mną. 

Adrian  pracował  nad  abstrakcyjnym  malowidłem,  które  przedstawiało  kryształowy 

pałac rodem z jakiegoś fantastycznego świata. 

- Niespodziewana wizyta – powiedział. Zobaczył Marcusa i jego oczy się rozszerzyły. 

– A niech mnie licho. Znalazłaś go. 

- Dzięki tobie – odpowiedziałam. 

Adrian spojrzał na mnie. Zaczął się uśmiechać… ale nagle ten uśmiech zniknął. 

- Co ci się stało w twarz? 

- Och. – Lekko dotknęłam opuchniętego miejsca. Wciąż je czułam, ale już nie bolało 

jak wcześniej. Następne słowa wymknęły mi się bez myślenia: – Marcus mnie uderzył. 

Jeszcze  nie  widziałam,  żeby  Adrian  poruszał  się  tak  szybko.  Marcus  nie  miał  szans 

zareagować zwłaszcza, że był zmęczony wcześniejszą potyczką. Adrian pchnął go na ścianę i 
– ku mojemu kompletnemu i bezdennemu zdumieniu – uderzył go. Kiedyś żartował, że jego 
dłonie  nie  zostały  stworzone  do  brudnej  roboty,  więc  nic  mnie  nie  przygotowało  na  taki 
rozwój  wypadków.  Prawdę  mówiąc  zawsze  mi  się  wydawało,  że  gdyby  miał  kogoś 
zaatakować  posłużyłby  się  jakąś  sztuczką  ducha.  Jednak  patrząc  na  niego,  zdałam  sobie 
sprawę,  że  w  tej  chwili  Adrianowi  ani  w  głowie  jakieś  przemyślane  magiczne  posunięcia. 
Całkowicie przerzucił się na pierwotny bojowy tryb – widzisz zagrożenie, atakuj. Zobaczyłam 
kolejną zaskakującą – ale fascynującą – stronę enigmy, którą był Adrian Iwaszkow. 

Marcus  szybko  się  ogarnął  i  odpowiedział  w  podobnym  stylu.  Odepchnął  Adriana, 

lekko się krzywiąc. Nawet zraniony wciąż był silny. 

- Co do cholery? Kim jesteś? 

- Facetem, który zrobi ci łomot za skrzywdzenie jej – poinformował go Adrian. 

Znów spróbował go walnąć, ale Marcus zrobił unik i uderzył dość mocno, by posłać 

Adriana  na  jedne  z  jego  sztalug.  Gdy  Marcus  znów  ruszył  do  boju,  Adrian  przywitał  go 
manewrem żywcem wyjętym z kursu Wolfa. Biłabym brawo, gdybym nie była tak przerażona 

background image

72 

 

rozwojem  sytuacji.  Wiedziałam,  że  niektóre  dziewczyny  myślą,  że  to  seksowne,  gdy  faceci 
biją się z ich powodu. Nie należałam do nich. 

- Przestańcie! – krzyknęłam. 

- Nikomu nie ujdzie na sucho uderzenie cię – odpowiedział Adrian. 

- To nie ma nic wspólnego z tobą – odpowiedział Marcus. 

- Ma wszystko, gdy to o nią chodzi. 

Krążyli wokół siebie, czekając aż któryś wykona pierwszy ruch. 

- Adrian – zawołałam. – To był tylko wypadek. 

- Jakoś nie wygląda na wypadek – odpowiedział nie odrywając oczu od Marcusa. 

-  Powinieneś  jej posłuchać  –  warknął  Marcus.  Zniknęło  jego wyluzowanie, ale bycie 

zaatakowanym  chyba  zwykle  ma  taki  efekt.  –  To  uchroniłoby  twoją  ładniutką  twarz  przed 
uszkodzeniami. Ile czasu spędziłeś przed lustrem stylizując sobie włosy? 

- Ja przynajmniej się czeszę – odciął się Adrian. 

Marcus skoczył – ale nie wprost na Adriana. Chwycił malowidło na sztalugach i użył 

go  jako  broni.  Adrian  znów  zrobił  unik,  ale  obraz  nie  miał  już  tyle  szczęścia.  Materiał  się 
podarł, a Marcus go odrzucił gotowy na następną rundę. 

Adrian zerknął na obraz. 

- No teraz to mnie naprawdę wkurzyłeś. 

- Wystarczy! 

Coś mi mówiło, że ci dwaj nie posłuchają głosu rozsądku, więc musiałam przejść do 

bezpośredniej interwencji. Podbiegłam ku nim przez pokój i wepchnęłam się między nich. 

- Sydney, zejdź mi z drogi – rozkazał Adrian. 

- Właśnie – zgodził się Marcus. – Choć raz powiedział coś sensownego. 

- Nie! – Wyciągnęłam ręce rozdzielając ich. – Obaj się uspokójcie… już! – Moj głos 

zabrzmiał głośno w mieszkaniu i nie ruszyłam się z miejsca. – Spokój. 

- Sydney… – W tonie Adriana pojawiła się niepewna nuta, której nie było, gdy mówił 

mi, żebym się odsunęła. 

Obdarzyłam ich obu twardym spojrzeniem. 

-  Adrian,  to  naprawdę  był  tylko  wypadek.  Marcus,  to  on  ma  ci  pomóc,  więc  lepiej 

okaż trochę szacunku. 

Tym ostatnim totalnie wybiłam ich z rytmu. 

- Czekaj – odezwał się Adrian. – Czy ty powiedziałaś „pomóc”? 

Marcusa też zatkało. 

Ten gnojek jest użytkownikiem ducha? 

- Obaj zachowujecie się jak idioci – upomniałam. Następnym razem,  gdy będę miała 

trochę  czasu  do  zabicia,  chyba  poszukam  jakiejś  książki  o  zachowaniach  napędzanych 
testosteronem.  Czasem  nie  ogarniam  facetów.  –  Adrian,  możemy  gdzieś  porozmawiać  w 
cztery oczy? Może w sypialni? 

Adrian  się  zgodził,  ale  na  odchodnym  rzucił  Marcusowi  jeszcze  jedno  groźne 

background image

73 

 

spojrzenie. Kazałam mu zostać na miejscu i pozostawało tylko mieć nadzieję, że nie wyleci i 
nie  zadzwoni  po  kogoś  ze  spluwą.  Adrian  poszedł  za  mną  do  swojej  sypialni  i  zamknął  za 
nami drzwi. 

-  Wiesz  –  zaczął.  –  W  normalnych  okolicznościach  zaproszenie  przez  ciebie  do 

sypialni byłoby jak spełnienie marzeń. 

Skrzyżowałam  ramiona  i  usiadłam  na  łóżku.  Zrobiłam  to  tylko  dlatego,  że  byłam 

zmęczona i dopiero po chwili dotarło do mnie co robię. „Właśnie tu sypia Adrian. Dotykam 
kołdry, którą okrywa się co noc. Co wtedy ma na sobie? A może nic?” 

Zerwałam się. 

- To był tylko wypadek – poinformowałam go. – Marcus myślał, że chcę go porwać. 

Adrian  usiadł,  nie  podzielając  moich  zahamowań  względem  łóżka.  Skrzywił  się, 

zapewne odczuwając skutki uderzenia w brzuch. 

- Nie opierałbym się gdybyś chciała mnie porwać. 

Nie mógł sobie darować, nawet gdy coś go bolało. 

-  Mówię  poważnie.  Zadziałał  instynkt,  ale  gdy  zorientował  się,  kim  jestem, 

przepraszał mnie później przez całą drogę. 

Tym przykułam jego uwagę. 

- To on cię zna? 

Zdałam mu raport z mojej wyprawy do Santa Barbara. Słuchał uważnie, przytakując, a 

na jego twarzy na przemian gościła ciekawość i zaskoczenie. 

-  Do  głowy  mi  nie  przyszło,  że  jeśli  go  zabiorę  ze  sobą,  ty  też  mu  przyłożysz  – 

powiedziałam na zakończenie. 

-  Broniłem  twojego  honoru.  –  Adrian  posłał  mi  swój  szatański  uśmieszek,  który 

zawsze doprowadzał mnie do furii i jednocześnie obezwładniał. – Bardzo po męsku, co? 

-  Strasznie  –  odpowiedziałam  sucho.  Nie  przepadałam  za  przemocą,  ale  musiałam 

przyznać,  że  zrobienie  przez  niego  czegoś  tak  sprzecznego  z  charakterem,  było  całkiem 
imponujące.  Nie  żebym  kiedykolwiek  przyznała,  że  tak  myślę.  –  Wolfe  byłby  dumny. 
Wytrzymasz bez dalszych pokazów „męskości” z Marcusem? Proszę? 

Adrian pokręcił głową, wciąż uśmiechnięty. 

- Jak ci to bez końca powtarzam… dla ciebie zrobię wszystko. Zawsze tylko miałem 

nadzieję, że to będzie coś w stylu: „Adrian, zróbmy sobie gorącą kąpiel” albo „Adrian, mam 
ochotę zjeść z tobą fondue”. 

-  Cóż,  bywa, że  musimy…  Czy ty  właśnie powiedziałeś fondue?  – Czasami nie dało 

się nadążyć za tokiem myśli Adriana. – Dlaczego niby miałabym powiedzieć coś takiego? 

Wzruszył ramionami. 

- Lubię fondue. 

Nawet  nie  wiedziałam  jak  na  to  odpowiedzieć.  Ten  dzień  stawał  się  coraz  bardziej 

wyczerpujący. 

- Wybacz, że nie proszę o nic równie wspaniałego jak topiony ser, ale na razie muszę 

się skupić na poznaniu Marcusa i jego grupy… i dowiedzeniu się o co chodzi z tatuażami. 

Adrian  zorientował  się w  powadze  sytuacji.  Wstał  i  delikatnie  dotknął  lilii  na moim 

background image

74 

 

policzku. 

-  Nie  ufam  mu.  Niewykluczone,  że  cię  wykorzystuje.  Ale  z  drugiej  strony…  nie 

podoba mi się myśl, że to może cię kontrolować. 

- No to jest nas dwoje – przyznałam, trochę spuszczając z tonu. 

Przez  kilka  oszałamiających  chwil  wodził  palcami  wzdłuż  mojego  policzka,  ale 

ostatecznie cofnął dłoń. 

- Chyba opłaci się pomóc, jeśli zyskamy dzięki temu kilka odpowiedzi. 

- Obiecasz mi, że nie wdasz się z nim w kolejną bójkę? Proszę? 

- Obiecuję – powiedział. – Pod warunkiem, że sam nie zacznie. 

-  Jego  też  zmuszę,  żeby  obiecał  się  zachowywać.  –  Pozostawało  mi  tylko  mieć 

nadzieję,  że  ich  „męska”  natura  nie  skłoni  ich  do  czegoś  głupiego.  Gdy  tak  nad  tym 
rozmyślałam niemal zapomniałam o innym problemie. – Och… Adrian, muszę cię poprosić o 
jeszcze jedną przysługę. Dużą. 

- Fondue? – spytał z nadzieją. 

- Nie. Chodzi o siostrę pani Terwilliger… 

Opowiedziałam  mu,  czego  się  dowiedziałam.  Rozbawienie  na  jego  twarzy  zmieniło 

się w niedowierzanie. 

-  I  dopiero  teraz  mi  o  tym  mówisz?  –  krzyknął,  gdy  skończyłam.  –  Ta  wysysająca 

dusze wiedźma poluje na ciebie? 

- Nawet nie wie, że istnieję – nagle zaczęłam się tłumaczyć. – I tylko ja mogę pomóc, 

a przynajmniej tak twierdzi pani Terwilliger. Uważa mnie za jakiegoś super-detektywa. 

-  No  niezły  z  ciebie  Sherlock  Holmes  –  przyznał,  ale  był  zbyt  zdenerwowany,  żeby 

ciągnąć ten żart. – Ale i tak powinnaś zadzwonić i mi powiedzieć! 

- Byłam ciut zajęta z Marcusem. 

- Więc masz dziwne priorytety. To jest o wiele ważniejsze niż ta jego Wesoła Banda. 

Jeśli mamy pokonać jakąś złą wiedźmę, zanim ona dorwie ciebie, to oczywiście, że pomogę. 
– Zawahał się. – Pod jednym warunkiem. 

Łypnęłam na niego podejrzliwie. 

- Jakim? 

- Pozwolisz mi się uzdrowić. 

Cofnęłam się gwałtownie, zszokowana niemal w takim stopniu jakby zasugerował, że 

on też mnie uderzy. 

- Nie! Mowy nie ma! Nie ma takiej potrzeby. Jestem w lepszym stanie niż on. 

- I chcesz wrócić do Amberwood z limo na twarzy? Nie dasz rady tego ukryć, Sage. A 

jeśli  Castile  to  zobaczy  z  Marcusa  nie  zostanie  nawet  mokra  plama.  –  Adrian  uparcie 
skrzyżował ramiona. – Taka jest moja cena. 

Blefował i ja zdawałam sobie z tego sprawę. Może byłam egoistką, ale wiedziałam, że 

nie  pozwoli  mi  zmagać  się  samej  z  niebezpieczeństwem.  Niestety  miał  rację.  Jeszcze  nie 
zdążyłam  zobaczyć  siniaka  zafundowanego  mi  przez  Marcusa,  ale  nie  miałam  ochoty 
tłumaczyć  się  w  szkole,  tym  bardziej,  że  było  całkiem  możliwe,  że  Eddie  naprawdę 
wyruszyłby na wojenną ścieżkę. Pobicie Marcusa przez wściekłego dampira mogłoby trochę 

background image

75 

 

skomplikować współpracę z nim. 

Ale… jak mogłam  się zgodzić? Gdy sama używałam magii, przynajmniej  odbywało 

się  to  na  moich  warunkach.  Mój  tatuaż  też  zawierał  śladowe  ilości  wampirzej  magii,  ale 
pocieszałam się świadomością, że w jego skład wchodziły cztery „normalne” żywioły, które 
rozumieliśmy.  Duch  wciąż  stanowił  wielką  niewiadomą  i  bezustannie  nas  zaskakiwał.  Jak 
mogłam się wystawić na działanie dzikiej, wampirzej magii? 

Adrian domyślił się czego dotyczy mój wewnętrzny zamęt i jego mina złagodniała. 

- Robię takie rzeczy cały czas. To łatwe zaklęcie. Nic złego się nie stanie. 

- Może – powiedziałam niechętnie. – Ale za każdym razem, gdy używasz ducha, staje 

się bardziej prawdopodobne, że zwariujesz. 

- Już jestem szalony na twoim punkcie, Sage. 

Teraz przynajmniej wypłynęliśmy na znajome wody. 

- A mówiłeś, że nie będziesz wyciągał tego tematu. – On tylko przyglądał mi się bez 

komentarza. W końcu uniosłam ręce. – Dobrze. Miejmy to już za sobą – powiedziałam siląc 
się na odwagę. 

Adrian nie tracił czasu. Przysunął się i po raz kolejny oparł dłoń na moim policzku. 

Oddech uwiązł mi w gardle, a serce przyspieszyło. Tak łatwo mógłby teraz przysunąć mnie i 
znów pocałować. Na skórze rozlało mi się mrowiące ciepło i przez chwilę wydawało mi się, 
że to moja zwykła reakcja na jego dotyk. „Nie” uświadomiłam sobie. „To magia.” Spojrzał mi 
prosto w oczy i na jedno uderzenie serca byliśmy jak zawieszeni w czasie, ale wtedy opuścił 
dłoni i się cofnął. 

- Zrobione – powiedział. – I co, nie było tak źle? 

Nie,  rzeczywiście  nie  było.  Pulsujący  ból  zniknął.  Jedyną  pozostałością  okazał  się 

wewnętrzny  głosik  dający  mi  reprymendę  na  temat  niewłaściwości  takiego  postępowania. 
Próbował mi też wmówić, że Adrian zbezcześcił mnie swoim dotykiem… ale nie mogłam w 
to uwierzyć, gdy chodziło o niego. Wypuściłam wstrzymywany oddech. 

- Dziękuję – powiedziałam. – Nie musiałeś tego robić. 

Uśmiechnął się do mnie lekko. 

- Och, uwierz… musiałem. 

Między nami zapadła niezręczna cisza. Odkaszlnęłam. 

- Cóż. Powinniśmy wracać do Marcusa. Może zdążymy zjeść obiad zanim  przyjedzie 

Sabrina, a wy jakoś naprostujecie sprawy między wami. 

- Wątpię, żeby nawet walc w świetle księżyca coś tu naprostował. 

Jego słowa przypomniały mi o pewnej rzeczy, której nadałam niewielki priorytet. 

- Dalej mam twój płaszcz… nie zabrałeś go po ślubie. Jest w moim samochodzie. 

Lekceważąco machnął ręką. 

- Zatrzymaj go. Mam inne. 

- I niby co mam zrobić z zimowym płaszczem? – spytałam. – W Palm Springs? 

- Sypiaj pod nim – zasugerował. – Myśl o mnie. 

Oparłam  dłonie  na  biodrach,  próbując  spojrzeć  na  niego  z  góry,  co  było  niezłym 

background image

76 

 

wyzwaniem  przy  jego  wzroście.  Sprzeczne  uczucia  wywołane  siedzeniem  na  jego  łóżku  też 
nie pomagały. 

- Obiecałeś, że nie będziesz robił żadnych romantycznych sugestii. 

-  To  niby  miało  być  romantyczne?  –  zdziwił  się.  –  Ja  tylko  podpowiadałem  ci,  co  z 

nim zrobić, skoro ten płaszcz jest taki ciepły. To miły gest z mojej strony, więc wydawało mi 
się, że pomyślisz o mnie, gdy będziesz się nim przykrywać. Ale ty od razu doszukujesz się 
romantycznych podtekstów we wszystkim, co mówię. 

- Wcale nie. Dobrze wiesz, o co mi chodziło. 

Pokręcił głową z kpiącym współczuciem. 

-  Wiesz  co,  Sage…  Czasami  myślę,  że  to  ja  powinienem  się  wystarać  o  zakaz 

zbliżania się dla ciebie

- Adrian! 

Ale on już wyszedł i wciąż tylko słyszałam jego śmiech. 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

background image

77 

 

 

MIAŁAM WRAŻENIE, ŻE ADRIAN pognałby polować na siostrę pani  Terwilliger 

tak jak stał. Niestety cisza nocna w Amberwood na to nie pozwalała, a zresztą wolałam zabrać 
się za to w świetle dnia. Zapunktował uzdrawiając Marcusa i to bez wdawania się z nim w 
kolejną bijatykę, co było postępem samo w sobie. Sam Marcus też nie szukał guza i próbował 
nawet  wciągnąć  Adriana  w  dyskusję  na  temat  ducha.  Iwaszkow  udzielał  wymijających 
odpowiedzi i wyraźnie mu ulżyło, gdy pojawiła się Sabrina, żeby zabrać Marcusa. W ramach 
pożegnania powiedział tajemniczo, że wyśle mi SMSa na temat przejścia na „dalszy etap”. 

Byłam  za  bardzo  zmęczona,  żeby  wypytywać  o  szczegóły.  Wróciłam  do  swojego 

dormitorium, chcąc odespać ten szalony dzień, ale bladym świtem obudziło mnie walenie do 
drzwi.  Łypnęłam  na  budzik  i  skrzywiłam  się,  gdy  przekonałam  się,  że  zwykle  śpię  jeszcze 
godzinę dłużej. Nie ruszyłam się z łóżka, mając nadzieję, że intruz odejdzie. Gdyby naprawdę 
działo  się  coś  bardzo  ważnego,  zadzwoniliby  do  mnie  na  komórkę.  Sprawdziłam  i  okazało 
się, że nie mam żadnych nieodebranych połączeń. 

Niestety  ktoś  wciąż  się  dobijał.  Niespokojnie  zwlekłam  się  z  łóżka,  trochę  bojąc  się 

tego, co czekało mnie za drzwiami. 

Okazało się, że to Angeline. 

-  Nareszcie  –  powiedziała  bez  zaproszenia  wchodząc  do  mojego  pokoju.  –  Już 

myślałam, że nigdy nie otworzysz. 

- Przepraszam – odparłam zatrzaskując za nią drzwi. – Byłam zajęta spaniem. 

Podeszła do mojego łóżka i rozsiadła się na nim jak pani na włościach. Nie znałam jej 

rozkładu zajęć, ale zawsze sprawiała wrażenie kogoś, kto zostaje w łóżku do ostatniej chwili. 
Najwyraźniej dzisiaj zmieniła zwyczaje. Miała na sobie szkolny mundurek, a jej wspaniałe, 
rude włosy zostały ściągnięte w coś, co według jej standardów robiło za porządny kucyk. 

- Mam problem – oznajmiła. 

Poczułam, że mój strach rośnie. Włączyłam ekspres do kawy, który zawsze trzymałam 

w gotowości bojowej. Coś mi podpowiadało, że przyda mi się dawka kofeiny, jeśli mam to 
przetrwać. 

- Co się dzieje? – spytałam, siadając na krześle przy biurku. 

Nawet nie próbowałam zgadywać. Problemy Angeline wahały się od rzucenia ławką 

w  szale  do  wylania  kwasu  solnego  na  innego  ucznia.  I  jedno,  i  drugie  wydarzyło  się 
stosunkowo niedawno. 

- Grozi mi pała z matmy – powiedziała. 

Nie były to najlepsze wieści, ale też nie do końca niespodziewane. Górska społeczność 

Angeline zapewniała dzieciom edukację, ale sporo jej brakowało do wymagań elitarnej szkoły 
Amberwood. Miała trudności na wielu lekcjach, ale do tej pory jakoś sobie radziła. 

background image

78 

 

- Już wcześniej miałam problemy z hiszpańskim – dodała. – Ale dostałam dodatkową 

ocenę za pinatę

9

, więc sytuacja jest pod kontrolą. 

Słyszałam o tej pinacie. Zajmowali się tym w ramach poznawania kultury i Angeline 

tak  przemyślnie  zrobiła  swoją,  że  nikt  w  klasie  nie  był  w  stanie  jej  otworzyć  żadnymi 
normalnymi sposobami. Ostatecznie Angeline zaczęła nią bić w ścianę i nauczycielka musiała 
ją powstrzymać, gdy wyjęła zapalniczkę. 

- Ale jeśli zawalę oba przedmioty wyleją mnie ze szkoły. 

To odciągnęło moje myśli od łatwopalnej pinaty i ściągnęło do rzeczywistości. 

- Uch – mruknęłam, nie wiedząc, co innego powiedzieć. 

Problem  ze  szkołą  mającą  wysokie  standardy  polegał  na…  cóż,  na  tym,  że  miała 

wysokie standardy. Mogli jej darować problemy z jednym przedmiotem, ale już nie z dwoma. 
A jeśli Angeline wyleci, Jill straci jeden poziom ochrony – nawet nie wspominając o tym, że 
najpewniej to ja zostanę za to obwiniona. 

-  Pani  Hayward  powiedziała,  że  mam  załatwić  sobie  korepetycje.  Muszę  albo  się 

poprawić albo przynajmniej pokazać, że próbuję. 

To już było  coś. Nawet  gdyby korepetycje nie pomogły, szkoła mogłaby przymknąć 

na to oko, gdyby naprawdę robiła wszystko, co w jej mocy. 

- Dobrze – powiedziałam. – Znajdziemy ci korepetytora. 

Zmarszczyła brwi. 

- Dlaczego ty się tym nie zajmiesz? Jesteś bystra i dobra z matmy. 

Dlaczego nie mogłam? Cóż, po pierwsze musiałam powstrzymać złą wiedźmę przed 

wysysaniem  młodości  i  mocy  z  niewinnych  dziewczyn.  I  musiałam  jeszcze  zdemaskować 
sekrety i kłamstwa organizacji, w której się urodziłam. 

Zamiast tego powiedziałam tylko: 

- Jestem zajęta. 

- Musisz to zrobić. To dla ciebie łatwizna – zaprotestowała. 

- Jestem bardzo zajęta – powtórzyłam. – Czemu Eddie nie mógłby się tym zająć? 

Jego imię sprawiło, że się uśmiechnęła. 

- Chciał, ale sam jedzie na dostatecznych. Potrzebuję kogoś naprawdę dobrego. 

- Więc znajdę ci kogoś takiego. Po prostu teraz nie mogę sama cię uczyć. 

Angeline to się nie podobało, ale przynajmniej nie cisnęła we mnie biurkiem. 

- Niech będzie. Tylko się pośpiesz. 

-  Oczywiście,  wasza  wysokość  –  wymamrotałam,  patrząc  jak  wkurzona  wylatuje  z 

mojego pokoju. 

Dobre było to, że z szkolnymi problemami Angeline mogłam rozprawić się łatwiej niż 

z  pozostałymi  paranormalnymi  intrygami,  które  nie  dawały  mi  spokoju.  Skoro  już  się 
obudziłam i miałam kawę, wracanie do łóżka nie miało sensu. Wzięłam prysznic, ubrałam się 

                                                 

9

  Piniata  (hiszp.  Piñata)  to  ludowy  zwyczaj  w  krajach  latynoskich  osadzony  w  tradycji 

bożonarodzeniowej.  Zabawa  polega  na  strąceniu  specjalnie  przygotowanej  kuli  wypełnionej  przeważnie 
słodyczami, których uczestnicy starają się zebrać jak najwięcej. Dosłownie ściągnięte z Wiki. 

background image

79 

 

i  przed  śniadaniem  odrobiłam  trochę  dodatkowego  zadania  domowego.  Gdy  otworzyli 
kafeterię, zeszłam na dół i poczekałam przy wejściu. Po jakichś pięciu minutach pojawiła się 
moja znajoma, Kristin Sawyer. Zawsze przed lekcjami wybierała się pobiegać i zwykle była 
jedną  z  pierwszych  osób  w  kolejce.  Chodziła  razem  ze  mną  na  matematykę  dla 
zaawansowanych. 

- Cześć – powiedziałam i zaczęłam iść przy niej. – Dobrze się biegało? 

- Wspaniale – poprawiła. Jej ciemną skórę wciąż pokrywała warstewka potu. – Teraz 

biega się o wiele lepiej, bo jest chłodniej. – Zerknęła na mnie podejrzliwie. – Rzadko widuję 
cię tu tak wcześnie. Tak właściwie zwykle w ogóle nie jesz śniadania. 

-  To  najważniejszy  posiłek  w  czasie  dnia,  prawda?  –  Wzięłam  owsiankę  i  jabłko.  – 

Poza tym chcę cię prosić o przysługę. 

Z  wrażenia  Kristin  niemal  upuściła  talerz  z  jajecznicą,  który  właśnie  dostała.  Jej 

brązowe oczy zrobiły się wielkie. 

- Ty chcesz mnie prosić o przysługę? 

Wprawdzie  nie  odpowiadałam  za  moich  ludzkich  przyjaciół  jak  za  Morojów  i 

dampiry,  ale  przejawiałam  tendencję  do  troszczenia  się  o  nich.  Wiele  razy  pomagałam 
Kristin. 

- No… moja kuzynka, Angeline, potrzebuje korepetycji z matematyki. 

Kristin  patrzyła  na  mnie  wyczekująco,  jakby  oczekiwała  ciągu  dalszego.  I  wtedy  do 

niej dotarło. 

- Kto, ja? Nie. Mowy nie ma. 

-  Och,  daj  spokój.  To  dla  ciebie  nic  trudnego.  –  Ruszyłam  za  nią  do  stolika, 

przyśpieszając, żeby dotrzymać jej kroku. Chyba myślała, że jeśli będzie szła wystarczająco 
szybko,  to  może  ucieknie  przed  moją  prośbą.  –  Ona  jest  na  uzupełniającej  matematyce. 
Mogłabyś ją uczyć przez sen. 

Kristin usiadła i wpatrzyła się we mnie z powagą. 

-  Sydney,  widziałam  jak  twoja  kuzynka  walnęła  dorosłego  mężczyznę  i  rzuciła  w 

kogoś głośnikiem. Chyba nie myślisz, że zgodzę się robić coś, co zmusi ją do wykonywania 
pracy, która wcale jej się nie podoba? Co jeśli się na mnie wkurzy? Skąd mam wiedzieć, że 
wtedy nie dźgnie mnie cyrklem? 

- Nie wiesz – przyznałam. – Ale wierzę, że tego nie zrobi. Chyba. Ona naprawdę chce 

poprawić swoje oceny. Jeśli jej się nie uda, wyleci. 

- Przepraszam. – Kristin naprawdę wyglądała jakby było jej przykro. – Wiesz, że dla 

ciebie zrobiłabym prawie wszystko… ale nie to. Musisz znaleźć kogoś, kto się jej nie boi. 

Myślałam  nad  jej  słowami  idąc  na  historię.  Miała  rację.  Problem  w  tym,  że  tylko 

Eddie  i  Jill  czuli  się  przy  niej  bezpiecznie,  a  żadne  z  nich  nie  znajdowało  się  na  liście 
potencjalnych  korepetytorów.  Pomyślałam,  że  może  skuszę  kogoś  na  matematyce  obietnicą 
hojnej zapłaty. 

- Panno Melbourne. 

Tym  razem  pani  Terwilliger  stawiła  się  w  swojej  klasie,  bez  wątpienia  ku  wielkiej 

uldze  nauczycielki,  która  ją  wczoraj  zastępowała.  Przywołała  mnie  do  swojego 
zabałaganionego biurka i podała mi kartkę. 

background image

80 

 

- To jest lista, o której mówiłyśmy. 

Przejrzałam  ją  i  przekonałam  się,  że  zawiera  imiona  sześciu  dziewczyn  oraz  ich 

adresy. To musiały być te, które posiadały talent do magii, ale nie należały do żadnego sabatu 
i nie miały nauczycielek, które by ich strzegły. Wszystkie mieszkały w Los Angeles. 

-  Wierzę,  że  pani  Santos  dostarczyła  ci  pozostałych  informacji  potrzebnych  do 

projektu? 

-  Tak.  –  Pani  Santos  wysłała  mi  emailem  informacje  o  znanych  jej  historycznych 

osiedlach,  co  pozwoliło  mi  wytypować  kilka  możliwych  miejsc.  –  Zabiorę  się  za  ten… 
projekt w weekend. 

Pani Terwilliger uniosła brew. 

- Dlaczego to odkładasz? Jeszcze nigdy nie ociągałaś się w żadnej sprawie. 

Trochę mnie zaskoczyła. 

-  Cóż…  normalnie  tak  nie  postępuję,  proszę  pani.  Ale  to  zadanie  wymaga  długich 

podróży, a po lekcjach nie mam już na to dość czasu. 

 -  Ach  –  mruknęła,  gdy  dotarły  do  niej  fakty.  –  No  cóż,  możesz  wykorzystać  na  to 

niezależne studia, to da ci trochę więcej czasu. I powiem pani Weathers, że prawdopodobnie 
wrócisz już po ciszy nocnej. Dopilnuję, żeby współpracowała. Nie ma nic ważniejszego niż 
ten projekt. 

Na to już nie miałam żadnych argumentów. 

- W takim razie zacznę jeszcze dzisiaj. 

- Dżiiiz, Melbourne – odezwał się Trey, gdy wędrowałam do swojej ławki. – Gdy już 

mi się wydawało, że te twoje niezależne studia nie mogą być łatwiejsze… teraz się okazuje, 
że w ogóle nie musisz na nie przychodzić? 

Zatrzymałam  się  i  uśmiechnęłam  do  niego.  W  czasie  tej  lekcji  wciąż  pełnił  rolę 

asystenta pani Terwilliger, co oznaczało mnóstwo papierkowej roboty i kserowania. 

- To bardzo ważny projekt – powiedziałam. 

- Domyśliłem się. Co to właściwie jest? 

-  Znudziłbyś  się.  –  Przyjrzałam  mu  się  uważniej.  Nawet  nie  musiałam  się  wysilać, 

żeby wymyślić jakiś inny temat. – A tobie co się stało? 

Miał przekrwione oczy, a żałosny stan jego czarnych włosów sugerował, że nie wziął 

rano  prysznica.  Jego  normalnie  zdrowo  opalona  skóra  przybrała  bladozielony  odcień. 
Uśmiechnął się słabo i zniżył głos: 

- Brat Craiga Lo zorganizował nam wczoraj piwo. Powiedziałbym, że robią naprawdę 

mocne w tym ich mikro-browarze. 

Jęknęłam. 

- A myślałam, że nie zniżasz się do takich rzeczy, Trey. 

Trey rzucił mi najbardziej oburzone spojrzenie, na jakie potrafił się zdobyć na kacu. 

-  No  co,  niektórzy  z  nas  lubią  się  od  czasu  do  czasu  zabawić.  Powinnaś  czasem 

spróbować. Chciałem cię nawet spiknąć z Braydenem, ale schrzaniłaś sprawę. 

- Nic nie schrzaniłam! – Brayden pracował z Treyem w kawiarni i rywalizował ze mną 

w swojej miłości do nauki oraz wiedzy powszechnej. Nasz krótki związek obfitował faktami i 

background image

81 

 

brakowało w nim namiętności. – To on zerwał ze mną

- A wygląda jakby było dokładnie na odwrót. Wiesz, że całe swoje przerwy spędza na 

pisaniu wierszy miłosnych? 

Tym mnie nieźle zaskoczył. 

- On… poważnie? – Brayden zerwał ze mną, bo przeróżne obowiązki związane z moją 

wampirzą  rodzinką  wciąż  zabierały  mi  czas,  zmuszając  mnie  do  rezygnacji  ze  spotkań  i 
wystawiania go do wiatru. – Trochę mi głupio, że tak ciężko to przyjął. Nie spodziewałabym 
się po nim takiego… no nie wiem… wybuchu namiętności. 

Trey prychnął. 

-  Tak  bym  tego  nie  nazwał.  Bardziej  przejmuje  się  poprawną  konstrukcją  wiersza, 

więc siedzi z książkami rozgryzając jambiczny pentametr i interpretację. 

-  No  w  to  już  prędzej  uwierzę.  –  Zaraz  miał  zadzwonić  dzwonek,  więc  ruszyłam  ku 

swojemu miejscu, ale wtedy zobaczyłam coś na ławce Treya. – Jeszcze tego nie skończyłeś? 

To  było  wielkie  zadanie  domowe  z  chemii  i  dotyczyło  wielu  skomplikowanych 

kwasów oraz zasad. Chemię mieliśmy na następnej lekcji i Trey raczej nie miał szans zdążyć 
tego zrobić, bo jak na razie wypełnił tylko rubrykę z imieniem i nazwiskiem. 

- No… miałem się za to zabrać wczoraj wieczorem, ale… 

- Racja. Piwo. Imprezka. – Nawet nie próbowałam ukrywać dezaprobaty. – To zadanie 

ma duży wpływ na ostateczną ocenę. 

- Wiem, wiem. – Spojrzał na kartkę z westchnieniem. – Zrobię tyle, ile zdążę. Lepiej 

dostać słabą ocenę niż banię. 

Przyglądałam mu się przez chwilę i podjęłam decyzję sprzeczną z większością moich 

zasad. Sięgnęłam do torby i podałam mu swój wypełniony arkusz. 

- Proszę – powiedziałam. 

Przyjął kartkę, marszcząc brwi. 

- Co to jest? 

- Zadanie domowe. Możesz odpisać odpowiedzi. 

- Ja… – Szczęka mu opadła. – Czy ty wiesz, co robisz? 

- Tak. 

- Nie wydaje mi się. Dałaś mi swoje zadanie domowe. 

- Tak. 

- I mam odpisać odpowiedzi. 

- Tak. 

- Ale przecież to nie będzie moja własna praca. 

-  Chcesz,  czy  nie?  –  spytałam  sfrustrowana.  Spróbowałam  odebrać  mu  arkusz,  ale 

szybko go porwał. 

-  Och,  chcę  –  zapewnił.  –  Po  prostu  zastanawiał  się,  czego  ty  chcesz  w  zamian.  Bo 

nawet  zadanie  domowe  z  chemii  nie  wynagrodzi  mi  bycia  pariasem  wśród  rodziny  i 
przyjaciół. 

background image

82 

 

Jego ton  mógł  być  lekki, ale słyszałam w nim gorzką nutę. Nie miało  znaczenia jak 

przyjaźnie  się  zachowywaliśmy  –  nasze  sprzeczne  lojalności  wobec  Wojowników  i 
Alchemików  nigdy  nie  przestawały  nas  dzielić.  Może  w  tej  chwili  traktowaliśmy  to  jako 
żart… ale kiedyś to się zmieni. 

- Potrzebuję przysługi – wyjaśniłam. – To drobiazg, naprawdę. Nie ma nic wspólnego 

z… tymi sprawami. 

Ostrożność Treya była w pełni uzasadniona. 

- To znaczy? 

Dzwonek zadzwonił, więc szybko wyrzuciłam z siebie: 

- Angeline potrzebuje korków z matmy albo dostanie pałę. A wtedy wyleci ze szkoły. 

Uczenie jej to drobiazg dla ciebie i będzie dobrze wyglądać na podaniu na studia. 

- Twoja kuzynka jest z deczka stuknięta  – powiedział, ale nie odmówił z miejsca, co 

wzięłam za dobry znak. 

- Kiedyś uważałeś, że jest seksowna – przypomniałam mu. 

-  No  tak,  ale  to  było  zanim…  –  nie  dokończył,  ale  nie  musiał.  Myślał  tak  zanim 

dowiedział  się,  że  ona  jest  dampirem.  Wojownicy  dzielili  z  Alchemikami  tabu  względem 
związków pomiędzy naszymi rasami. 

-  Dobrze  –  powiedziałam.  –  Rozumiem.  W  takim  razie  zabieram  moje  zadanie 

domowe i znikam. 

Wyciągnęłam rękę, ale nie oddał mi kartki. 

-  Czekaj,  zrobię to.  Ale mam nadzieję, że będzie ci  bardzo przykro, jeśli  mnie zrani. 

Właśnie  zaczął  się  sezon  koszykówki  i  drużyna  się  rozpadnie,  jeśli  wyląduję  na  ławce 
rezerwowych. 

Uśmiechnęłam się. 

- Będę zdruzgotana. 

Angeline  nie  była  szczególnie  zachwycona,  gdy  powiedziałam  jej  na  lunchu. 

Zarumieniła się z furii i wyglądała, jakby miała rzucić tacą przez kafeterię. 

-  Chcesz,  żebym  pracowała  z  tym…  tym…  łowcą  wampirów?  –  oburzyła  się. 

Zastanowiło  mnie,  czy  miała  na  końcu  języka  jakiś  ciężki  epitet,  ale  powstrzymała  się 
okazując nadzwyczajne opanowanie. – I to po tym, co próbowali zrobić Sonii? 

- Trey nie jest taki jak reszta z nich – powiedziałam broniąc go. – Odmówił zabicia jej 

i  wpakował  się  w  kłopoty  próbując  jej  pomóc…  dodam,  że  to  porządnie  namieszało  mu  w 
życiu. 

Eddie wyglądał na rozbawionego, chociaż temat był dość ponury. 

- Powinnaś jeszcze powiedzieć, że bardzo, bardzo chce odzyskać swoje dawne życie. 

Wycelowałam w Eddiego widelec. 

- Nie mów mi, że też uważasz Treya za zły wybór. 

- Do korków? – Pokręcił głową. – Nie, nada się. Mówię tylko, że w jego kwestii nie 

powinnaś tak z góry zakładać, że wszystko gra i trąbi jak zespół Kombi. Bardzo możliwe, że 
jego organizacja działa przeciwko nam. 

-  Jest  moim  przyjacielem  –  powiedziałam,  licząc,  że  mój  twardy  ton  położy  koniec 

background image

83 

 

dalszej dyskusji. 

Po kilku dalszych zapewnieniach Eddie przekonał Angeline do współpracy z Treyem, 

przypominając  jej,  że  musi  poprawić  oceny.  Mimo  to  prześladowały  mnie  jego  słowa.  Bez 
zastrzeżeń  wierzyłam,  że  Trey  jest  moim  przyjacielem,  ale  teraz  znów  zaczęłam  się 
zastanawiać, kiedy konflikt między nami podniesie swój paskudny łeb. 

Gdy  Eddie  i  Angeline  poszli  na  swoje  popołudniowe  zajęcia,  poprosiłam  Jill,  żeby 

została jeszcze chwilę. 

- Co teraz robi Adrian? 

- Jest na zajęciach z malarstwa – odpowiedziała natychmiast. 

- Więź jest dzisiaj niezwykle mocna, co? – spytałam. Czasami jej wgląd w jego umysł 

i zajęcia bywał lepszy niż zwykle. 

Wzruszyła ramionami. 

- Nie, zwyczajnie mamy wtorek i jest godzina jedenasta. 

-  Racja  –  mruknęłam,  czując  się  głupio.  Przecież  znałam  rozkłady  zajęć  wszystkich; 

tego wymagała ode mnie praca. – Powinnam sama wiedzieć. Myślisz, że może spotkać się ze 
mną po szkole? 

- Żeby zapolować na wiedźmę? No, najchętniej pognałby nawet w tej chwili. 

Jill  wiedziała  to,  co  wiedział  Adrian,  więc  poszukiwania  Weroniki  nie  były  dla  niej 

tajemnicą. Zaakceptowałam fakt, że gdy zwierzam się Adrianowi, Jill też dowiadywała się o 
wszystkim,  ale  wciąż  deprymowało  mnie  otwarte  omawianie  tych  zakazanych  tematów. 
Widząc moją oszołomioną minę, Jill uśmiechnęła się lekko. 

- Nic się nie martw – powiedziała. – Wasze sekrety są u mnie bezpieczne. 

Zaskoczyła mnie gorycz w jej głosie. 

-  Pogniewałaś  się  na  mnie?  –  spytałam  zdziwiona.  –  Wciąż…  wciąż  złościsz  się  z 

powodu tego, co zaszło między mną i Adrianem, prawda? Myślałam, że się z tym pogodziłaś. 

Deklaracja  Adriana,  że  będzie  mnie  kochał  mimo  wszelkich  przeciwności  była  ciut 

niepokojąca, ale do tej pory jego bardziej wyrozumiała postawa miała wpływ również na nią. 

-  Adrian  się  pogodził  –  powiedziała.  –  I  on  nie  wierzy,  że  mogłabyś  uciec  z  innym 

facetem. 

Byłam totalnie zagubiona. 

- Z innym facetem? Ale chyba nie mówisz o… Marcusie? To szalone. 

-  Czyżby?  –  spytała.  Czasami  więź  działała  naprawdę  dziwnie  i  teraz  Jill  była 

zazdrosna w imieniu Adriana.  – On jest  człowiekiem, tak samo  jak ty.  Oboje buntujecie się 
przeciwko  Alchemikom.  Zresztą  widziałam  go.  Jest  naprawdę  przystojny.  Niewiadomo,  do 
czego może dojść. 

- Cóż, ja wiem: do niczego – oznajmiłam. Wyglądało na to, że Marcus potrafi mieszać 

dziewczynom w głowach, nawet jeśli widziały go tylko przez psychiczne więzi. – Dopiero go 
poznałam. Nawet nie mam pewności, czy mogę mu zaufać, a już na pewno nic do niego nie 
czuję. Rozumiem, że chcesz pomóc Adrianowi, ale nie możesz się na mnie wściekać przez to, 
co się stało. Wiesz, dlaczego mu odmówiłam… zwłaszcza po tej historii z Micahem. 

Micah  był  ludzkim  współlokatorem  Eddiego;  Jill  wiedziała,  że  związek  człowieka  z 

wampirzycą  nie  miał  szans  na  przyszłość,  ale  i  tak  zaskoczyło  ją,  jak  sytuacja  się 

background image

84 

 

pokomplikowała. 

- Tia… – Zmarszczyła brwi, rozdarta między uczuciami Adriana, a tym, co wiedziała. 

– Ale nie jestem pewna, gdy chodzi o Adriana. Może znalazłoby się jakieś wyjście z sytuacji. 
Albo dałoby się to tak rozegrać, żeby aż tak go nie ranić. 

Odwróciłam się, nie mogąc spojrzeć jej w oczy. Też nie podobała mi się perspektywa 

cierpienia Adriana, ale co innego mogłam zrobić? Czego oni właściwie ode mnie oczekiwali? 
Wszyscy znaliśmy zasady. 

-  Przykro  mi  –  powiedziałam,  podnosząc  torbę  i  wstając.  –  Nigdy  o  to  nie  prosiłam. 

Adrianowi kiedyś przejdzie to, co do mnie czuje. 

- Naprawdę chcesz, żeby mu przeszło? – spytała. 

- Co? Dlaczego w ogóle o to pytasz? 

Nie  odpowiedziała  i  tylko  ostentacyjnie  zabrała  się  za  dręczenie  swoich  duszonych 

ziemniaków. Gdy dotarło do mnie, że nie zamierza wyjaśnić, pokręciłam głową i ruszyłam w 
stronę  wyjścia.  Cały  czas  czułam  na  sobie  jej  spojrzenie  i  wciąż  prześladowało  mnie  jej 
pytanie: „Naprawdę chcesz, żeby mu przeszło?” 

background image

85 

 

 

ZGODNIE  ZE  SŁOWAMI  JILL  Adrian  był  bardziej  niż  szczęśliwy,  mogąc  wybrać 

się  na  polowanie  jeszcze  tego  popołudnia.  W  dodatku,  gdy  skontaktowałam  się  z  nim, 
zaproponował, że po lekcjach przyjedzie po mnie, żeby nie tracić ani chwili. Nie miałam nic 
przeciwko,  bo  to  oznaczało  przejażdżkę  Mustangiem.  Oczywiście  wolałabym  osobiście 
siedzieć za kierownicą, ale nie zamierzałam grymasić. 

-  Kiedy  zamierzasz  jakoś  nazwać  samochód?  –  spytałam,  gdy  znaleźliśmy  się  na 

drodze do Los Angeles. 

- To obiekt nieożywiony – odparł. – Imiona są dla ludzi i zwierzaków. 

Poklepałam tablicę rozdzielczą Mustanga. 

-  Nie  słuchaj  go.  –  Dopiero  po  tym  zwróciłam  się  do  Adriana:  –  Statkom  też  nadają 

imiona. 

-  Tego  też  nie  rozumiem,  ale  może  zmieniłbym  zdanie,  gdyby  staruszek  zafundował 

mi  mój  prywatny  jacht.  –  Rzucił  mi  szybkie,  rozbawione  spojrzenie  i  znów  skupił  się  na 
drodze.  –  Jak  to  możliwe,  że  ktoś  tak  zimny  i  logiczny  jak  ty,  może  być  równie  opętany 
czymś tak trywialnym? 

Sama nie byłam pewna, co trafiło mnie mocniej – nazwanie zimną, czy opętaną. 

- Ja tylko jestem pełna uzasadnionego szacunku dla pięknych maszyn. 

- Nazwałaś swoje auto po kawie. To ma być oznaka szacunku? 

Najwyższego szacunku – odpowiedziałam. 

Wydał odgłos będący czymś pośrednim między prychnięciem i śmiechem. 

- Niech ci będzie. Ty go nazwij. Zgodzę się na wszystko, co wymyślisz. 

-  Poważnie?  –  spytałam,  trochę  oszołomiona.  Jasne,  nudziłam,  że  powinien  nazwać 

samochód, ale nie byłam pewna, czy chcę aby mi powierzał aż tak odpowiedzialne zadanie. – 
To poważna decyzja. 

- Sprawa życia i śmierci – powiedział z kamienną twarzą. – Lepiej wybieraj ostrożnie. 

- Tak, ale podobno to ty jesteś ten kreatywny! 

- W takim razie to będzie dla ciebie dobre ćwiczenie. 

Zamilkłam na większość podróży przytłoczona wagą tego wyboru. Do czego powinno 

odnosić  się  imię? Słonecznie  żółtego  koloru  samochodu?  Opływowego  kształtu?  Potężnego 
silnika? To zadanie wykraczało poza moje kompetencje. 

Adrian wyrwał mnie z zamyślenia, gdy zbliżyliśmy się do przedmieścia Los Angeles. 

- Wjeżdżamy do miasta, czy nie? 

background image

86 

 

-  He?  –  Byłam  właśnie  w  środku  mentalnej  debaty  nad  wyborem pomiędzy „Letnim 

wichrem” i „Złotym pyłem”. – Och, nie. Jedziemy na północ. Skręć na następnym zjeździe. 

Pani  Santos  dostarczyła  mi  informacje  na  temat  dwóch  osiedli  z  zabudowaniami  w 

wiktoriańskim  stylu.  Sprawdziłam  je  dokładnie  przez  internet,  a  nawet  przejrzałam  zdjęcia 
satelitarne.  Ostatecznie  wybrałam  to,  które  najbardziej  przypominało  moją  wizję  i  teraz 
trzymałam  kciuki,  żeby  znów  dopisało  mi  szczęście,  które  pomogło  mi  znaleźć  mieszkanie 
Marcusa. Wszechświat bez dwóch zdań był mi winien to i owo. 

Niestety gdy w końcu dotarliśmy na właściwą ulicę, przekonałam się, że sytuacja nie 

wygląda szczególnie obiecująco. Znajdowaliśmy się w spokojnej okolicy pełnej niezwykłych 
domów, ale żaden z nich nie przypominał tego, który widziałam w wizji. Jeździliśmy wzdłuż 
ulicy, a ja uważnie skanowałam obie strony, mając nadzieję, że może coś przegapiłam. 

-  Uch  –  westchnęłam  zapadając  się  w  siedzenie.  A  to  pech.  Wyglądało  na  to,  że 

wszechświat zdecydował, że wyczerpałam swój limit szczęścia. – Musimy sprawdzić jeszcze 
jedno osiedle, ale poważnie wątpię, żeby o nie chodziło. 

-  Na  pewno  nie  zaszkodzi…  –  Adrian  nagle  ostro  skręcił  na  ulicę,  którą  prawie 

minęliśmy. Wyprostowałam się, gdy wcisnął hamulec. 

- Co ty wyprawiasz? Pomyśl o oponach! 

- Spójrz. 

Ponownie skręcił, kierując się ku ulicy położonej równolegle do pierwszej. Większość 

zabudowań  była  w  kalifornijski  stylu…  ale  zobaczyłam  też  kilka  wiktoriańskich  domów. 
Westchnęłam. 

- To tam! 

Adrian  zjechał  na  pobocze  –  przed  nami  po  drugiej  stronie  ulicy  stał  dom  z  mojej 

wizji. Wszystko wyglądało dokładnie tak samo, jak zapamiętałam, poczynając od porośniętej 
dzikim  winem  werandy,  a  na  krzewach  hortensji  w  ogródku  kończąc.  Teraz,  w  pełnym 
świetle dnia nareszcie mogłam przeczytać napis na tabliczce: „Zajazd Old World”. Dopisek 
mniejszymi literami głosił, że budynek ma wartość historyczną. 

-  No  i  proszę.  –  Adrian  był  ewidentnie  bardzo  zadowolony  ze  swojego  znaleziska  i 

kompletnie nie przejmował się stanem opon. – Siostra Jackie mogła się tu zatrzymać. 

- Dziwne miejsce do praktykowania czarnej magii – zauważyłam. 

- Czy ja wiem? W okolicy jakoś nie widać starych zamczysk, więc zajazd musiał się 

nadać. 

Odetchnęłam głęboko. 

-  No  dobrze.  Czas  trochę  powęszyć.  Poradzisz  sobie  ze  zmienianiem  tego,  jak  mnie 

będą widzieć? 

- Nic prostszego – zapewnił. – A pójdzie jeszcze łatwiej, jeśli włożysz perukę. 

- O rany, zapomniałam. 

Pochyliłam się i  wyciągnęłam sięgającą ramion, brązową perukę, którą  dała mi pani 

Terwilliger,  chcąc  zapewnić  mi  dodatkową  ochronę  oprócz  magii  Adriana.  Dobrze  byłoby, 
gdyby  ludzie  zobaczyli  niepozorną  blondynkę,  ale  jeszcze  lepiej,  jeśli  będzie  to  niepozorna 
brunetka.  Włożyłam  perukę  mając  nadzieję,  że  nikt  nie  zauważył  mojej  metamorfozy. 
Podniosłam głowę. 

background image

87 

 

- I jak wyglądam? 

Mina Adriana wyrażała aprobatę. 

-  Uroczo.  Wyglądasz  na  jeszcze  większego  mózgowca,  choć  nie  sądziłem,  że  to 

możliwe. 

Wysiedliśmy z samochodu, a ja zastanawiałam się, czy chcę wyglądać na większego 

mózgowca.  Wiele  osób  już  uważało  mnie  za  nudną.  Blond  włosy  były  moją  jedyną 
ekscytującą  cechą.  Ale  wtedy  pomyślałam  o  mojej  wspinaczce  po  schodach  pożarowych, 
włamaniu i bijatyce ze zbiegiem. Że nawet nie wspomnę o polowaniu na potężną wiedźmę z 
pomocą wampira, który potrafił kontrolować umysły innych ludzi. 

No dobrze, może jednak nie byłam taka nudna. 
Weszliśmy  do  środka  i  znaleźliśmy  się  w  sympatycznym  lobby  z  rzeźbionym 

biurkiem i wiklinowymi meblami. Półki zdobiły wypchane króliki w balowych sukniach, a na 
ścianach  wisiały  olejne  obrazy  królowej  Wiktorii.  Wyglądało  na  to,  że  właściciele  bardzo 
dosłownie potraktowali motyw przewodni wystroju, ale za nic nie mogłam rozgryźć, jak do 
tego wszystkiego miały się te króliki. 

Za  biurkiem  siedziała  dziewczyna  w  moim  wieku,  która  spojrzała  na  nas  z 

zaskoczeniem  znad  kolorowej  gazety.  Miała  krótkie  platynowe  włosy  i  okulary  w  grubych 
oprawach.  Z  jej  szyi  zwieszały  się  niezliczone  wisiorki,  których  krzykliwa  różnorodność 
boleśnie  raziła  mój  stonowany  gust.  Jaskraworóżowe  koraliki,  iskrząca  zielona  gwiazdka, 
złota kłódka z diamencikami, nieśmiertelnik… mózg się od tego lasował. Co gorsza, głośno 
przeżuwała gumę. 

- Cześć – powiedziała. – W czym mogę pomóc? 

Wszystko  mieliśmy  zaplanowane,  ale  oczywiście  Adrian  musiał  natychmiast 

wyskoczyć z twórczą improwizacją i otoczył mnie ramieniem. 

-  Zastanawiamy  się,  gdzie  spędzić  weekend,  a  nasza  znajoma  przysięga,  że  tutaj  jest 

nieziemsko  romantycznie.  – Przycisnął  mnie mocniej  do siebie.  – Zbliża się nasza  rocznica. 
Chodzimy ze sobą już rok, ale sam nie wiem, kiedy ten czas zleciał. 

- To na pewno – powiedziałam, ledwo panując nad opadającą szczęką. Spreparowałam 

coś, co miało robić za szczęśliwy uśmiech. 

Dziewczyna przyglądała się nam, a jej mina stawała się coraz przyjaźniejsza. 

- Och, to cudownie. Gratuluję. 

-  Możemy  się  rozejrzeć?  –  spytał  Adrian.  –  Naturalnie,  jeśli  macie  jakieś  wolne 

pokoje? 

-  Jasne  –  powiedziała,  wstając.  Wypluła  gumę  do  kosza  i  podeszła  do  nas.  –  Jestem 

Alicia. Moja ciocia i wujek są właścicielami zajazdu. 

- Taylor – powiedziałam, potrząsając jej dłonią. 

- Jet – przedstawił się Adrian. 

Prawie  jęknęłam.  Z  bliżej  niewyjaśnionych  przyczyn  Adrian  najchętniej  używał 

pseudonimu „Jet Steele”. Wcześniej ustaliliśmy, że na potrzeby dzisiejszego  przedstawienia 
będzie się przedstawiał jako Brian. 

Alicia patrzyła to na mnie to  na niego,  a między jej brwiami pojawiła się niewielka 

zmarszczka,  która  jednak  szybko  znikła.  Domyśliłam  się,  że  zadziałała  kompulsja  Adriana, 

background image

88 

 

zmieniająca to, jak nas widziała. 

- Chodźcie za mną. Mamy kilka wolnych pokoi, które możecie zobaczyć. 

Rzuciła nam jeszcze jedno zdziwione spojrzenie, ale odwróciła się i ruszyła na górę. 

- Czy tu nie jest cudownie, moja słodka? – spytał głośno Adrian, gdy wchodziliśmy po 

skrzypiących  schodach.  –  Wiem  jak  uwielbiasz  króliki.  Chyba  miałaś  jednego,  gdy  byłaś 
mała? Jak to on się nazywał, Skoczek? 

-  Tia  –  powiedziałam,  powstrzymując  się  przed  walnięciem  go  w  ramię.  Skoczek? 

Poważnie? – Najmilszy króliczek na świecie. 

-  Och,  super  –  odezwała  się  Alicia.  –  W  takim  razie  najpierw  zabiorę  was  do 

Apartamentu Króliczków.  

Na miejscu zastaliśmy jeszcze więcej wystrojonych w suknie, wypchanych królików, 

które robiły za dekorację. Na okrywającej  podwójne łoże  narzucie wyszyto wzorek z serc i 
królików. Na gzymsie kominka stało kilka książek takich jak „Świat królika Piotrusia i jego 
przyjaciół”  albo  „Uciekaj,  króliku”.  Nigdy  nie  sądziłam,  że  można  przepchnąć  motyw 
przewodni tak daleko poza wszelkie granice absurdu. 

- Wow – powiedział Adrian. Usiadł na łóżku, spróbował jak się ugina i kiwnął głową z 

aprobatą. – Tu jest ekstra. Co o tym myślisz, pączuszku? 

- Brak mi słów – oznajmiłam szczerze. 

Poklepał miejsce obok siebie. 

- Chcesz spróbować? 

W odpowiedzi tylko łypnęłam na niego i ulżyło mi, gdy wstał. Adrian w zestawieniu z 

łóżkiem wywoływał u mnie zbyt wiele skonfliktowanych emocji

10

Później  Alicia  pokazała  nam  Apartament  Wspaniałości  Poranka,  Atłasowy  i 

Londyński,  z  których  każdy  wyglądał  tandetniej  od  poprzedniego.  Mimo  absurdalnego 
wybryku Adriana zauważyłam na korytarzu jeszcze kilka oznakowanych drzwi. Wróciliśmy z 
Alicią na dół. 

- Nie możemy zobaczyć Apartamentów Księcia Alberta i Szafirowego? – spytałam. 

Alicia pokręciła głową. 

- Przykro mi. Są zajęte. Jeśli chcecie, mogę wam dać broszurę ze zdjęciami. 

Adrian znów mnie objął. 

- Czy to nie w Apartamencie Księcia Alberta zatrzymała się Weronika, mój ty ptysiu? 

Chyba już wyjechała, prawda? 

-  Nie  jestem  pewna  –  powiedziałam.  Ta  linia  chociaż  trochę  przypominała  to,  co 

zaplanowaliśmy.  Spojrzałam  na  Alicię.  –  Pewnie  nie  możesz  nam  powiedzieć,  czy  nasza 
przyjaciółka, Weronika, została tu na dłużej? Jest bardzo ładna, ma długie ciemne włosy. 

-  Och,  tak  –  powiedziała  Alicią  rozpromieniając  się.  –  Oczywiście,  że  ją  pamiętam. 

Tak właściwie mieszkała w Aksamitnym Apartamencie i wymeldowała się wczoraj. 

Ledwo  powstrzymałam  się  od  kopnięcia  w  biurko.  A  byliśmy  tak  blisko. 

Rozminęliśmy się z nią o dzień. Tia, wszechświat na bank zdecydował, że kończy się taryfa 

                                                 

10

 Czyli tłumacząc na język ludzki, miała zbereźne myśli ;) 

background image

89 

 

ulgowa  dla  mnie.  Nie  mogłam  rzucić  kolejnego  zaklęcia  lokalizacyjnego  aż  do  następnej 
pełni, czyli dopiero za miesiąc. 

- No cóż – powiedział Adrian wciąż uśmiechając się beztrosko. – I tak spotkamy się z 

nią na Boże Narodzenie. Dziękujemy za pomoc. 

- Chcecie zarezerwować pokój? – spytała z nadzieją Alicia. 

- Jeszcze się skontaktujemy  – obiecałam. Właściwie byłoby całkiem w stylu Adriana 

zarezerwować  pokój  i  później  twierdzić,  że  zrobił  to  dla  poparcia  naszej  bajeczki.  – 
Sprawdzimy jeszcze kilka miejsc. W końcu to nasza pierwsza rocznica i nie chcemy później 
żałować decyzji. 

-  Ale  –  zaczął  Adrian  mrugając  do  niej  konspiracyjnie.  –  Coś  mi  mówi,  że  jednak 

skończy się na Apartamencie Króliczków. 

Alicia odprowadziła nas i jej oczy rozszerzyły się na widok Mustanga. 

- Wow, niezła bryka. 

- To wspaniały samochód – powiedziałam. 

-  Nasza  dziecinka…  w  każdym  razie  dopóki  nie  dorobimy  się  prawdziwych.  Nie 

uważasz,  że  potrzebuje  jakiegoś  imienia?  –  spytał  Adrian.  –  Cały  czas  próbuję  namówić 
Taylor. 

Po raz kolejny poczułam przemożną pokusę, żeby go walnąć. 

- Och, z pewnością – zgodziła się Alicia. – Taki samochód to… po prostu król wśród 

samochodów. 

-  Widzisz?  –  Adrian  rzucił  mi  tryumfalne  spojrzenie.  –  Alicia  to  ekspert  od 

królewskości. Sama widziałaś te wszystkie obrazy. 

- Dziękuję za pomoc – zwróciłam się do niej, ciągnąc za sobą Adriana. – Będziemy w 

kontakcie. 

Wsiedliśmy  do  samochodu,  pomachaliśmy  Alicii  i  odjechaliśmy.  Gapiłam  się  przed 

siebie niewidzącym wzrokiem. 

- Tak jak w przypadku Apartamentu Króliczków, brak mi słów na opisanie tego, co się 

właśnie stało. No powaga… Nasza rocznica? Jet? 

- Jet bardziej mi się podoba niż Brian – upierał się. – A poza tym moja historia była o 

wiele  lepsza  niż  ta,  że  niby  chcemy  odwiedzić  naszą  „przyjaciółkę”  Weronikę  w  ramach 
urodzinowej niespodzianki. 

- Nie sądzę. Ale przynajmniej czegoś się dowiedzieliśmy. Nie jest dobrze. 

Adrian spoważniał. 

- Jesteś pewna? Może Weronika wyjechała na dobre. Może ty i pozostałe dziewczyny 

jesteście już bezpieczne. 

-  To  byłaby  pozytywna  strona  sytuacji…  problem  w  tym,  że  wtedy  zamiast  nas 

skrzywdziłaby jakąś inną biedną dziewczynę gdzieś daleko stąd, a my nie moglibyśmy nic na 
to poradzić. – Wyjęłam z torebki listę uzdolnionych magicznie dziewczyn, którą dostałam od 
pani  Terwilliger.  – Jedna z nich mieszka w Pasadenie. Przynajmniej możemy do niej wpaść 
po drodze i ją ostrzec. 

Dziewczyna  nazywała  się  Wendy  Stone  i  studiowała  na  Kalifornijskim  Instytucie 

Technologii, co wydawało  się dziwnym  wyborem  jak na niedoszłą czarownicę. Oczywiście 

background image

90 

 

trzeba było wziąć poprawkę na to, co powiedziała pani Terwilliger o tym, że te dziewczyny 
nie chcą uczyć się magii. Zwyczajnie posiadały talent  w tej dziedzinie, ale fakt,  że żadna z 
nich  nie  posiadała  mentorki,  mówił  jasno,  że  nie  zamierzają  rozwijać  tych  umiejętności  – 
podobnie jak ja. 

Mieszkanie Wendy znajdowało się na kampusie i znaleźliśmy je bez problemów. Nie 

dało  się  ukryć,  że  to  skromniutka  studencka  kwatera,  ale  w  porównaniu  do  bloku  Marcusa 
wyglądała prawie jak luksusowy pałac. Gdy mijaliśmy zabieganych studentów dźwigających 
plecaki i rozmawiających ze sobą o zajęciach, poczułam ukłucie tęsknoty, jakiej nie czułam 
od dłuższego czasu. Odziedziczenie spuścizny Alchemików oznaczało, że nie mogę pójść na 
studia,  chociaż  od  dawna  o  tym  marzyłam.  Uczenie  się  w  Amberwood  trochę  łagodziło  tą 
tęsknotę, ale teraz na ruchliwym kampusie ogarnęła mnie zazdrość. Jakby to było wieść takie 
życie? Skupiać się wyłącznie na zdobywaniu  wiedzy i  nie musieć przejmować  się  żadnymi 
intrygami ani zmagać ze śmiertelnymi niebezpieczeństwami? Nawet Adrian, który chodził na 
pół gwizdka na zajęcia ze sztuki mógł posmakować studenckiego życia. 

-  Nie  dołuj  się  tak  –  powiedział,  gdy  dotarliśmy  na  piętro  Wendy.  –  Może  kiedyś 

pójdziesz na studia. 

Spojrzałam na niego w zachwycie. 

- Skąd wiedziałeś, o czym myślę? 

-  Bo  cię  znam  –  odpowiedział  po  prostu,  bez  cienia  kpiny  w  oczach.  –  Twoja  aura 

pokazuje, że posmutniałaś i domyśliłem się, że to ma coś wspólnego ze studiami. 

Nie potrafiłam spojrzeć mu w oczy, więc odwróciłam się. 

- Nie podoba mi się to. 

- Co, że ktoś naprawdę wie, co jest dla ciebie ważne w życiu? 

Tak,  dokładnie  o  to  chodziło.  Ale  dlaczego  tak  mnie  to  niepokoiło?  Uświadomiłam 

sobie, że chodzi o Adriana. Dlaczego to właśnie wampir musiał mnie tak dobrze rozumieć? 
Dlaczego nie któryś z moich przyjaciół? W każdym razie z tych, którzy byli ludźmi

-  Jak  chcesz,  możesz  znowu  przedstawić  się  jako  Jet  –  powiedziałam  szorstko, 

próbując  się  skupić  na  zadaniu  i  ukryć  moje  skonfliktowane  uczucia.  W  końcu  to  nie  była 
moja prywatna sesja terapeutyczna. – Ale tym razem nie udajemy pary. 

-  Na  pewno?  –  spytał.  Jego  ton  stał  się  lżejszy,  a  on  znów  zmienił  się  w  Adriana, 

którego wszyscy znali i kochali. – Bo mam jeszcze do sprezentowania kilka fajnych zwrotów: 
miodziu, karmelku, budyńku… 

-  Dlaczego  to  wszystko  muszą  być  wysokokaloryczne  potrawy?  –  spytałam.  Nie 

chciałam  go zachęcać, ale pytanie wymknęło mi się zanim zdążyłam się powstrzymać.  – A 
poza tym „budyniek” wcale nie brzmi romantycznie. 

Doszliśmy do drzwi mieszkania Wendy. 

-  Więc  jak  mam  do  ciebie  mówić?  „Mój  ty  selerze”?  –  spytał.  –  To  jakoś  nie  brzmi 

czule. 

- Wolałabym, żebyś mówił mi Sydney. – Zapukałam do drzwi. – To znaczy Taylor. 

Otworzyła  piegowata  dziewczyna  z  kędzierzawymi,  rudymi  włosami.  Podejrzliwie 

zwęziła oczy. 

- Tak? 

background image

91 

 

- Szukamy Wendy Stone – powiedziałam. 

Skrzywiła się. 

- Jesteście z sekcji bytowej uczelni? Przecież mówiłam, że już wysłałam opłatę. 

-  Nie  –  zniżyłam  głos,  sprawdzając,  czy  w  okolicy  nie  ma  nikogo.  –  Nazywam  się 

Taylor. Przyszliśmy, żeby porozmawiać o… magii. 

Zmiana jej zachowania była nagła i zaskakująca, gdy z podejrzliwej i ostrożnej stała 

się zszokowana i wściekła. 

-  Nie.  Nie.  Powtarzałam  wam  sto  razy,  że  nie  chcę  mieć  z  tym  nic  wspólnego!  Nie 

mogę  uwierzyć,  że  dobijacie  mi  się  do  drzwi  i  próbujecie  mnie  zmienić  w  jakieś  sabatowe 
dziwadło. 

Spróbowała  zamknąć  drzwi,  ale  Adrian  zdążył  zablokować  drzwi  stopą.  Jakże  po 

męsku. 

- Czekaj – powiedział. – Nie po to tu jesteśmy. Twoje życie jest w niebezpieczeństwie. 

Wendy łypnęła na nas niedowierzająco. 

- Więc teraz jeszcze mi grozicie? 

-  Nie,  źle  nas  zrozumiałaś.  Proszę  –  błagałam.  –  Tylko  nas  wpuść  i  pozwól  nam 

wytłumaczyć. Później odejdziemy i już nigdy nie będziemy cię niepokoić. 

Wendy zawahała się, ale w końcu przytaknęła z rezygnacją. 

- Dobra. Ale będę mieć pod ręką mój pieprzowy sprej. 

Okazało się, że jej mieszkanie jest czyste i uporządkowane, nie licząc sterty papierów 

oraz  inżynierskich  podręczników  porozrzucanych  na  podłodze.  Najwyraźniej  była  w  trakcie 
odrabiania zadania domowego, co przypomniało mi o mojej własnej tęsknocie za pójściem na 
studia. Wendy nie rzucała słów na wiatr i  rzeczywiście uzbroiła się w pieprzowy sprej  nim 
stanęła przed nami z założonymi rękami. 

- No to mówcie – rozkazała. 

Pokazałam jej zdjęcie Weroniki. 

- Czy kiedykolwiek widziałaś tą kobietę? 

- Nie. 

-  To  dobrze.  –  Ale  czy  na  pewno?  Czy  to  znaczyło,  że  Weronika  tylko  znalazła 

Wendy, ale czekała na właściwy moment by uderzyć? – Ona jest niebezpieczna. Nie wiem jak 
mam to powiedzieć, ale… 

- Znajduje magiczne dziewczyny i wysysa ich dusze – podsunął usłużnie Adrian. 

Wendy zatkało. 

- Przepraszam, możesz powtórzyć? 

-  To  nie  do  końca  tak  –  powiedziałam.  –  Ale  mniej  więcej  do  tego  się  wszystko 

sprowadza. Wyszukuje dziewczyny z magicznymi mocami, które im odbiera i przejmuje dla 
siebie. 

- Ale ja nie używam magii – zaprotestowała Wendy. – Mówiłam wam, że nie chcę w 

tym uczestniczyć. W Anaheim mieszka czarownica, która ciągle mi powtarza, jak wielki mam 
potencjał i że powinnam zostać jej uczennicą. Wciąż jej odmawiam i nigdy nie spróbowałam 

background image

92 

 

żadnego czaru. Ta wysysająca dusze kobieta nie ma powodów do atakowania mnie. 

Pani  Terwilliger  ostrzegała  mnie,  że  niektóre  z  dziewczyn  mogą  powiedzieć  coś  w 

tym stylu. Tak właściwie, powiedziała, że większość użyje tego argumentu. 

- To nie ma znaczenia – powiedziałam. – To jej nie powstrzyma. 

Teraz  Wendy  wyglądała  na  przerażoną  i  wcale  jej  się  nie  dziwiłam.  Sama 

zareagowałam  podobnie.  Niewiele  rzeczy  frustruje  równie  mocno,  jak  dopadnięcie  przez 
własne demony przed którymi się uciekało. 

- Co mogę zrobić? – spytała. 

-  Cóż,  unikaj  jej  jak  możesz.  Jeśli  cię  zobaczy…  po  prostu  jej  nie  wpuszczaj.  Nie 

zostawaj  z  nią  sama.  –  To  była  dość  żałosna  rada  i  wszyscy  dobrze  o  tym  wiedzieliśmy.  – 
Jeśli  ją  zobaczysz,  lepiej  powiedz  tej  czarownicy  z  Anaheim.  No  dobrze…  wiem,  że 
wolałabyś  tego  uniknąć,  ale  na  twoim  miejscu  już  teraz  spróbowałabym  namówić  tamtą 
czarownicę  do  pomocy.  Najlepiej  byłoby,  gdybyś  nauczyła  się  paru  defensywnych  zaklęć. 
Rozumiem,  że  nie  chcesz  tego  robić…  uwierz,  naprawdę  znam  to  uczucie…  ale  to  może 
uratować ci życie. Dodatkowo… – Wyjęłam zaklęty agat. – Powinnaś to wziąć i nosić cały 
czas. 

Wendy łypnęła na amulet jakby był jadowitym wężem. 

- To ma być jakaś sztuczka, żeby zmusić mnie do uczenia się magii? Tak po prostu tu 

przychodzicie i mówicie mi, że jeśli się nie nauczę, to ktoś wyssie ze mnie duszę? 

Dobrze kombinowała. Na jej miejscu pewnie pomyślałabym dokładnie to samo. 

- Mówimy prawdę – nalegałam. – Nie mogę tego udowodnić… chwila. Jeśli dasz mi 

swój email, wyślę ci artykuł o dziewczynie, której przytrafiło się coś takiego. 

Wendy wyglądała jakby zaraz miała użyć tego pieprzowego spreju.  

- Myślę, że usłyszałabym coś o tym, że z jakiejś dziewczyny magicznie wyssali duszę. 

- To nie takie oczywiste dla tych, którzy nie wiedzą o magii. Pozwól, że ci to wyślę i 

wtedy sama podejmiesz decyzję. Tylko tyle mogę zrobić. 

Niechętnie  napisała  mi  swój  email.  Adrian  zrobił  krok,  żeby  go  od  niej  wziąć,  ale 

najwyraźniej ruszył się zbyt szybko, bo nagle wycelowała w niego sprejem. 

- Nie zbliżaj się! – krzyknęła. 

Dokładnie w tej samej chwili rzuciłam się przed niego, przerażona, że zaraz wystrzeli 

mu  sprejem  prosto  w  twarz.  Rzuciłam  pierwsze  zaklęcie  jakie  mi  przyszło  do  głowy;  było 
proste  i  wywoływało  ostre  –  ale  nieszkodliwe  –  kolorowe  światło.  Bardziej  przydałaby  się 
jakaś  magiczna  osłona,  ale  nie  nauczyłam  się  jeszcze  jak  wyczarować  coś  takiego.  Chyba 
musiałam  się  za  to  zabrać,  na  wypadek  gdyby  znów  przyszło  nam  zmagać  się  z  gazem 
pieprzowym. 

- To ty się nie zbliżaj – ostrzegłam. 

Tak jak się spodziewałam taki pokaz świetlnej magii okazał się przerażający dla kogoś 

tak  negatywnie  nastawionego  do  czarów  jak  Wendy.  Uciekła  w  odległy  kąt  pokoju  i  na 
szczęście nie użyła spreju. 

- W-wynoście się – wyjąkała, jej oczy były pełne strachu. 

- Proszę, bądź ostrożna – powiedziałam i położyłam amulet na podłodze. – I lepiej go 

noś. Wyślę ci ten artykuł. 

background image

93 

 

- Wynoście się – powtórzyła, nawet nie próbując dotknąć amuletu. 

Westchnęłam głośno, gdy razem z Adrianem wyszliśmy z budynku na słońce. Byłam 

tak przygnębiona, że nawet nie zaczęłam dołować się tym, że jestem na terenie uniwersytetu. 

- Nie poszło za dobrze – oznajmiłam. 

Pomyślał nad tym i uśmiechnął się. 

- No nie wiem, Sage. Rzuciłaś się dla mnie na linię ognia pieprzowego spreju. Jednak 

musisz mnie trochę lubić. 

- P-pomyślałam, że lepiej nie ryzykować, że coś się stanie twojej ładniutkiej buźce  – 

wymamrotałam. 

Prawda była taka, że nic tak konkretnego nie przyszło mi wtedy do głowy. Liczyło się 

tylko to, że Adrian znalazł się w niebezpieczeństwie. Broniłam go instynktownie. 

- To zaklęcie było naprawdę zajebiste. 

Udało mi się blado uśmiechnąć. 

-  Było  totalnie  nieszkodliwe  i  w  tym  problem.  Wendy  nie  mała  o  tym  pojęcia. 

Weronika atakuje te dziewczyny, bo nie mają żadnej magicznej ochrony… i właśnie dlatego 
one  nie  są  w  stanie  jej  powstrzymać.  Wątpię,  żeby  pieprzowy  sprej  w  czymś  pomógł,  ale 
może ten artykuł ją przekona. A niech to… Muszę założyć fałszywego maila dla Taylor. 

-  Nic  się  nie  martw  –  powiedział  Adrian.  –  Mam  adres  jako  Jet  Steele.  Możesz  go 

użyć. 

To mnie rozśmieszyło. 

- Oczywiście, że masz. Używasz go do umawiania się na randki przez internet, co? 

Adrian nie skomentował tego w żaden sposób, co poruszyło mnie  choć nie powinno. 

Tylko żartowałam… ale może właśnie tak było? Jeśli plotki – i moje własne obserwacje – się 
zgadzały,  Adrian  spotykał  się  z  wieloma  kobietami.  Wyobrażanie  go  sobie  z  inną 
denerwowało mnie o wiele bardziej niż powinno. Z iloma innymi dziewczynami całował się z 
taką samą namiętnością? Z iloma wylądował w łóżku? Ile z nich rozkoszowało się dotykiem 
jego  dłoni?

11

  Niemożliwe,  żeby  kochał  je  wszystkie.  Niektóre  –  zapewne  większość  –  były 

dla niego wyłącznie podbojami, których twarze zapominał następnego dnia. Niewykluczone, 
że we mnie widział najtrudniejszy podbój, ostateczną próbą swoich uwodzicielskich talentów. 
Chyba nie dało się znaleźć większego wyzwania niż usidlenie człowieka z uprzedzeniami do 
wampirów. 

Mimo  to,  gdy  myślałam  o  wszystkich  rzeczach,  które  sobie  powiedzieliśmy  albo 

przemilczeliśmy, miałam całkowitą pewność, że to nieprawda. Nieważne jak szalony był ten 
romantyczny  galimatias,  wiedziałam,  że  mnie  kocha  –  albo  przynajmniej  tak  mu  się 
wydawało. Nie byłam dla niego żadnym skomplikowanym podbojem. Z drugiej strony chyba 
byłoby  lepiej,  gdyby  tylko  do  tego  wszystko  się  sprowadzało.  Jeśli  w  grę  nie  wchodziłyby 
żadne  silniejsze  uczucia,  w  końcu  dałby  sobie  spokój  i  poszukał  pocieszenia  w  ramionach 
kogoś innego. Prawdopodobnie powinnam zasugerować, żeby właśnie to zrobił. 

Ale nic nie powiedziałam. 

 

                                                 

11

 Hehe zupełnie jakby Adi był jakimś inkubem. Przynajmniej zna się na rzeczy ;) Co za pies ogrodnika 

z naszej Sydney. 

background image

94 

 

 

NASTĘPNEGO  DNIA  spotkałam  się  z  panią  Terwilliger,  żeby  zdać  jej  raport  z 

wczorajszych przygód. Podczas mojej opowieści opierała się o biurko, popijając cappuccino. 
Im  więcej  się  dowiadywała  tym  bardziej  ponura  stawała  się  jej  mina  i  tylko  westchnęła 
ciężko, gdy skończyłam. 

-  Cóż,  to  niedobrze  –  powiedziała.  –  Cieszę  się,  że  udało  ci  się  znaleźć  Stone,  ale 

skończył  się  nam  tropy  wiodące  do  Weroniki…  przynajmniej  do  następnej  pełni.  A  wtedy 
będzie już za późno. 

- Jest pani pewna, że nie możemy użyć innego czaru? – spytałam. 

Pokręciła głową. 

-  Większość  zaklęć  ostrzegłaby  ją,  że  jej  szukam.  Jedno  mogłoby  mnie  ukryć…  ale 

raczej nie przebiłoby się przez używane przez nią osłony. 

- Ale warto spróbować, prawda? – dopytywałam. 

Zadzwonił dzwonek i uczniowie zaczęli gromadzić się w klasie. Uśmiechnęła się do 

mnie i wyprostowała się. 

-  Ależ, panno Melbourne, do głowy by mi nie przyszło,  że zasugerujesz coś  takiego. 

Ale masz rację. Porozmawiamy o tym popołudniu. Chcę, żebyś to zobaczyła. 

Moja niechęć do magii odezwała się… ale szybko ucichła. Nie wiem, jak to się stało, 

ale  mimowolnie  naprawdę  zaangażowałam  się  w  tą  sprawę.  Za  bardzo  martwiłam  się  o 
potencjalne ofiary Weroniki, żeby przejmować się moimi zwykłymi zastrzeżeniami. Z punktu 
widzenia Alchemików magia była zła. Ja uważałam za jeszcze gorsze porzucanie niewinnych 
w niebezpieczeństwie. 

Dzień  minął  mi  spokojnie  bez  dalszych  śmiertelnych  kryzysów.  Gdy  dotarłam  na 

niezależne studia z panią Terwilliger, zastałam ją spakowaną i czekającą na mnie. 

- Czas wyruszyć w teren – poinformowała mnie. – Zajmiemy się tym u mnie w domu. 

– Jej twarz przybrała tęskny wyraz. – Szkoda, że nie możemy wstąpić do Spencera. 

Kofeina nie najlepiej miksowała się z magią, co dawało mi kolejny dobry pretekst do 

unikania jej. Zaczęłam mówić, że skoro ja nie będę czarować, to nie muszę stosować się do 
podobnych  ograniczeń,  ale  zdecydowałam,  że  to  byłoby  podłe,  więc  ugryzłam  się  w  język. 
Pani  Terwilliger  miała  dość  problemów  z  szalejącą,  żądną  krwi  siostrą.  Ostatnim  czego 
potrzebowała było robienie jej na złość. 

W  domu  znalazłyśmy  koty  czekające  na  nas  przy  drzwiach,  co  uznałam  za  trochę 

upiorne.  Jeszcze  nigdy  nie  widziałam  ich  wszystkich  na  raz  i  oczywiście  musiało  ich  być 
trzynaście. Założyłam, że ta liczba nie jest przypadkowa. 

- Najpierw muszę je nakarmić – powiedziała, gdy zaczęły się o nią ocierać. – Później 

weźmiemy się do roboty. 

background image

95 

 

Przytaknęłam bez słowa, zgadzając się w stu procentach. Jeśli te kociska nie zostaną 

szybko nakarmione, pewnie rzucą się na nas. Co gorsza, miały przewagę liczebną. 

Kiedy  zajęły  się  jedzeniem,  razem  z  panią  Terwilliger  poszłyśmy  do  pracowni. 

Okazało się, że niewiele mogłam zdziałać poza obserwowaniem. Zaklęcia zwykle wymagały, 
żeby rzucająca je osoba wykonała wszystko osobiście. Trochę pomogłam przy odmierzaniu, 
ale na tym  koniec. Parę  razy widziałam  jak rzuca szybkie, błyskotliwe zaklęcia, ale żadne z 
nich nie dorównywało siłą temu. Nie miałam wątpliwości, że to naprawdę potężna magia. Nie 
używała do nawiązania połączenia z Weroniką absolutnie niczego, nawet włosów ani zdjęcia. 
W  tym  zaklęciu  należało  stworzyć  w  głowie  obraz  osoby,  którą  chciało  się  zobaczyć. 
Pozostałe  komponenty  czyli  zioła  i  olejki  pomagały  wyzwolić  magię,  ale  praktycznie  cała 
reszta  zależała  od  pani  Terwilliger.  Patrzenie  jak  się  przygotowuje  wywołało  we  mnie 
mieszane  emocje.  Oczywiście  denerwowałam  się,  ale  obserwowanie  kogoś  o  jej  sile 
rzucającego zaklęcie, budziło we mnie cichą fascynację. 

Gdy  wszystko  było  gotowe,  wypowiedziała  inkantację,  a  ja  prawie  się  zakrztusiłam 

czując  impuls  mocy,  który  przemknął  przez  pokój.  Jeszcze  nigdy  nie  poczułam  czegoś 
takiego  u  innej  osoby  i  intensywność  tego  doznania  niemal  zwaliła  mnie  z  nóg.  Pani 
Terwilliger wpatrywała się w punkt przed sobą. Po kilku chwilach w powietrzu pojawiła się 
lśniąca plamka, która zaczęła rosnąć zmieniając się w płaski, migoczący owal, który zawisł w 
powietrzu jak lustro. Cofnęłam się, trochę się obawiając, że dysk wciąż będzie się powiększać 
dopóki  nie  pochłonie  całego  pokoju.  W  końcu  znieruchomiał.  Otaczała  nas  napięta  cisza,  a 
pani  Terwilliger  wpatrywała  się  w  jaśniejącą  powierzchnię.  Po  minucie  owal  zaczął  coraz 
bardziej się kurczyć aż w końcu całkowicie zniknął. Zachwiała się z wyczerpania i  musiała 
przytrzymać się  stołu, żeby odzyskać równowagę. Pociła się mocno,  a ja  wręczyłam  jej sok 
pomarańczowy, który wcześniej przygotowałyśmy. 

-  Co  pani  zobaczyła?  –  spytałam.  Ja  nic  nie  dostrzegłam,  ale  niewykluczone,  że 

zaklęcie mogło coś pokazać wyłącznie rzucającemu. 

Pokręciła głową. 

- Nic. Czar nie dotknął jej umysłu. Jej osłony muszą być zbyt silne. 

- Więc nie możemy nic zrobić przez cały miesiąc. 

Poczułam  ciężar  w  żołądku.  Dopiero  teraz  dotarło  do  mnie,  jak  bardzo  liczyłam  na 

skuteczność zaklęcia. Tak wiele w moim życiu zależało od rozwiązania problemu i poczułam 
się zagubiona, gdy skończyły mi się opcje. 

- Możesz z Adrianem ostrzegać pozostałe dziewczyny – powiedziała pani Terwilliger. 

Kolory  zaczęły  wracać  na  jej  twarz.  –  Być  może  w  ten  sposób  przynajmniej  spowolnimy 
Weronikę. 

Sprawdziłam czas na komórce. Rzucanie zaklęcia zajęło dłużej niż mi się wydawało. 

- Dzisiaj chyba już nie zdążymy zrobić rundki po Los Angeles. Jutro wezmę Adriana i 

spróbujemy dostać się do wszystkich. 

Upewniłam  się,  że  pani  Terwilliger  nie  zemdleje  z  magicznego  wyczerpania  i 

zaczęłam zbierać się do wyjścia. Zatrzymała mnie już w drzwiach. 

- Sydney? 

Obejrzałam  się,  czując  nagły  niepokój.  Tyle  osób  zwracało  się  do  mnie  różnymi 

ksywkami  i  teraz  gdy  ktoś  używał  mojego  prawdziwego  imienia,  zwykle  oznaczało  to,  że 
sprawa jest poważna. 

background image

96 

 

- Tak? 

- Cały czas mówimy o ostrzeganiu innych, ale nie zapominaj, że musisz też uważać na 

siebie. Przeczytaj książkę. Naucz się zaklęć defensywnych. I nie zdejmuj amuletu. 

Dotknęłam ukrytego pod bluzką granatu. 

- Tak zrobię, proszę pani. 

Jadąc do szkoły dostałam obiecanego SMSa od Marcusa, który chciał spotkać się ze 

mną  w  pobliskim  parku  rozrywki.  Już  tam  kiedyś  byłam  na  korcie  do  mini-golfa,  więc 
trafiłam  bez  problemu.  Marcus  czekał  na  mnie  zaraz  za  drzwiami  i  na  szczęście  nigdzie  w 
okolicy nie kręciła się Sabrina z pistoletem. 

Rzadko  bywałam  w  parkach  rozrywki  i  tak  naprawdę  ich  nie  rozumiałam.  Trochę 

gryzły  się  z  tym,  co  mój  ojciec  uważał  za  stosowną  edukację.  Dla  mnie  oznaczały 
przytłaczającą mieszaninę doznań, na które nie byłam przygotowana. W powietrzu unosił się 
zapach  lekko  przypalonej  pizzy.  Wszystko  wokół  wydawało  się  migać  i  wydawało  dziwne 
odgłosy. Skrzywiłam się i pomyślałam, że tata może jednak miał rację unikając takich miejsc. 

- Tutaj mamy omawiać tajne operacje? – spytałam z niedowierzaniem. 

Posłał mi jeden ze swoich firmowych uśmiechów filmowego gwiazdora. 

-  W takim  miejscu ciężko kogoś  szpiegować. A  poza tym  od lat nie  grałem  w Skee-

Ball. To zarąbista gra. 

- Tego nie wiem. 

-  Co  takiego?  –  Poniekąd  dobrze  było  go  czymś  zaskoczyć,  nawet  w  tak  trywialnej 

kwestii. – Dużo cię ominęło. Sypnij groszem na żetony, to ci pokażę. 

Najwyraźniej  nie  za  dobrze  płacili  za  bycie  szefem  banitów.  Natychmiast  namierzył 

automaty do Skee-Balla, a ja kupiłam żetony i podałam mu. 

- Nie krępuj się. 

Szybko  wykorzystał pierwszy żeton  i  rzucił kulę. Totalnie spudłował  nie  trafiając w 

żaden pierścień, co sprawiło, że się skrzywił.  

- Nie tracisz ani chwili – skomentowałam. 

Oczy miał utkwione w grze, gdy ponownie rzucił, jeszcze raz haniebnie pudłując. 

-  To  taktyka  przetrwania.  Gdy  spędza  się  dość  czasu  na  uciekaniu…  wiecznie  w 

ukryciu… cóż, trzeba jak najlepiej wykorzystywać chwile wolności. Albo gdy rzucają się na 
ciebie piękne dziewczyny. 

-  Skąd  wiesz,  że  jesteśmy  wolni?  Skąd  wiesz,  że  Alchemicy  mnie  nie  obserwują?  – 

spytałam.  Byłam  przekonana,  że  nikt  mnie  nie  śledzi,  ale  przede  wszystkim  chciałam  go 
sprawdzić. 

- Bo pokazaliby się już pierwszego dnia. 

Tu miał rację. Oparłam dłonie na biodrach, siląc się na cierpliwość. 

- Jak długo masz zamiar w to grać? Kiedy porozmawiamy? 

-  Możemy  rozmawiać  teraz.  –  Krzyknął  z  radości,  gdy  jego  kolejny  rzut  trafił 

pierścień  za  dziesięć  punktów.  –  Mogę  mówić  i  rzucać.  Pytaj.  Zdradzę  ci  tyle  szokujących 
tajemnic, ile się da. 

-  Niełatwo  mnie  zszokować.  –  Oczywiście  nie  zamierzałam  przepuścić  takiej  okazji. 

background image

97 

 

Rozejrzałam się, ale miał rację. Nikt nie mógł nas podsłuchać w takim hałasie. Tak właściwie 
ledwie słyszeliśmy się nawzajem. – Co zrobiłeś, że cię wyrzucili z organizacji? 

-  Nie  wyrzucili  mnie.  Sam  odszedłem.  –  Skończyła  się  pierwsza  runda,  więc 

wykorzystał drugi żeton. – Poszło o morojską dziewczynę. 

Zamarłam, nie mogąc uwierzyć w to, co słyszałam. Marcus Finch zaczął swoją wielką 

rebelię…  bo  związał  się  z  Morojką?  To  aż  za  bardzo  przypominało  moją  własną  sytuację. 
Gdy się nie odzywałam, spojrzał na mnie i zobaczył moją minę. 

-  Och.  Och.  Nie,  to  zupełnie  nie  tak  –  powiedział,  domyślając  się,  o  czym  myślę.  – 

Pewnych granic nawet ja nie przekraczam. 

- Oczywiście, że nie – mruknęłam, mając nadzieję, że udało mi się ukryć nerwy. – Kto 

mógłby zrobić coś takiego? 

Znów skupił się na grze. 

- Przyjaźniliśmy się. Wysłali mnie do Aten i ona tam mieszkała ze swoją siostrą. 

To mnie oszołomiło. 

-  Ateny…  byłeś  w  Atenach?  To  jedno  z  miejsc,  do  których  chciałabym  mieć 

przydział. Zamiast tego wylądowałam w Petersburgu, ale cały czas miałam nadzieję, że może, 
może przeniosą mnie do Grecji. Albo przynajmniej do Włoch. – Praktycznie bełkotałam, ale 
on chyba tego nie zauważył. 

- A co jest nie tak z Petersburgiem? Nie licząc tego, że mają tam strzyg na pęczki. 

- To, że nie jest Atenami albo Rzymem. Moj tata specjalnie zaznaczył, żeby mnie nie 

wysyłali do żadnego z tych miast. Uważa, że to odciągałoby mnie od obowiązków. 

Marcus znów oderwał się od gry i obdarzył mnie długim, uważnym spojrzeniem. Jego 

mina wyrażała współczucie, jakby cała moja historia i rodzinny dramat rozgrywały się przed 
jego  oczami.  Nie  chciałam  jego  litości  i  żałowałam,  że  w  ogóle  o  tym  wspomniałam. 
Odkaszlnęłam. 

- Opowiedz mi o tamtej dziewczynie z Aten. 

Złapał aluzję. 

-  Jak  mówiłem,  była  moją  przyjaciółką.  Taka  zabawna.  Cholera…  całkiem  mnie  do 

siebie przekonała. Tyle czasu spędziliśmy razem… ale sama wiesz, że takie zachowanie tak 
jakby nie jest dobrze widziane. 

Niemal  parsknęłam  śmiechem  z  tego  subtelnego  żartu.  „Tak  jakby?” 

Niedopowiedzenie  roku.  Pracujący  w  terenie  Alchemicy  nie  powinni  zadawać  się  z 
Morojami, jeśli to nie było absolutnie konieczne ze względu na jakieś interesy albo z powodu 
zwalczania strzyg i ukrywania ich działalności. Sytuacja, w której się znajdowałam, stanowiła 
wyjątek, bo moja misja wymagała codziennych rozmów z moją podopieczną. 

- W każdym razie – kontynuował. – Ktoś nas zauważył i zaczęli mieć na mnie oko, co 

wcale  mi  się  nie  podobało.  Mniej  więcej  w  tym  samym  czasie  dotarły  do  mnie  różne 
pogłoski…  jak  na  przykład  to,  że  Alchemicy  przetrzymują  Morojów  wbrew  ich  woli.  A 
niektórzy z nich spiskują z Wojownikami. 

-  Co?  Niemożliwe.  Nikt  z  nas  nigdy  nie  wdałby  się  we  współpracę  z  tymi 

psychopatami. 

Już sam  pomysł,  że ktoś więzi  Morojów był  nie  z tej ziemi,  ale to  drugie naprawdę 

background image

98 

 

mnie  powaliło.  Nie  potrafiłam  tego  przetrawić.  Równie  dobrze  mógł  powiedzieć,  że 
Alchemicy pracują z kosmitami. 

-  Też  tak  pomyślałem.  –  Rzucił  kolejną  kulę  i  zrobił  wyjątkowo  zadowoloną  minę, 

gdy zarobił trzydzieści punktów. – Ale cały czas słyszałem plotki na ten temat, więc zacząłem 
zadawać pytania. Dożo pytań. No i wtedy sprawy przybrały naprawdę zły obrót. Zadawanie 
pytań  nie  zawsze  wychodzi  na  zdrowie…  zwłaszcza  jeśli  jest  się  przy  okazji  niezłym 
utrapieniem. 

Pomyślałam o moich własnych doświadczeniach. 

- Nie da się zaprzeczyć. 

- Wtedy odszedłem. Albo raczej uciekłem. Widziałem, co się święci. Posunąłem się za 

daleko i to była tylko kwestia czasu zanim wyślą mnie z biletem w jedną stronę do ośrodka 
reedukacyjnego. – Zaczęła się kolejna runda i zachęcił mnie gestem. – Chcesz spróbować? 

Wciąż  byłam  tak  oszołomiona  jego  wcześniejszymi  słowami,  że  zrobiłam  krok  do 

przodu  i  przyjęłam  kulę.  Alchemików  dało  się  opisać  jako  logicznych,  zorganizowanych  i 
rozsądnych. Wiedziałam, że niektórzy z nas żałują, że nie robimy więcej  w celu zwalczania 
strzyg,  ale  nie  było  mowy,  żeby  nasza  organizacja  współpracowała  z  bandą  morderczych 
fanatyków. 

- Stanton powiedziała mi, że ledwie tolerujemy Wojowników i tylko ich obserwujemy. 

-  Usłyszałem  to  samo.  –  Przyglądał  się,  jak  celuję.  –  Tak  swoją  drogą,  nabranie 

wprawy chwilę zajmuję. Możesz potrzebować kilku… 

Rzuciłam  i  trafiłam  w  pierścień  za  pięćdziesiąt  punktów.  Marcus  tylko  gapił  się  na 

mnie przez kilka sekund, a jego wcześniejszy uśmieszek zniknął. 

- Mówiłaś, że nigdy nie grałaś! – zaprotestował. 

- Bo nie grałam. – Znów trafiłam w pięćdziesiątkę. 

- Więc jakim cudem to robisz? 

-  Nie  wiem.  –  Kolejne  pięćdziesiąt  punktów.  –  Po  prostu  musisz  obliczyć  potrzebną 

siłę  uwzględniając  ciężar  kuli  i  odległość  od  pierścienia.  Prosta  sprawa.  Poważnie,  to  dość 
nudna gra. 

Marcus wciąż nie mógł wyjść z szoku. 

- Jesteś jakoś super uzdolniona w sportach? 

Prawie prychnęłam. 

- Nie trzeba być sportowcem, żeby w to grać. 

- Ale… nie… – Spojrzał na pierścienie, później na mnie i znów na pierścienie.  – To 

niemożliwe. Gram w to od dziecka! W lecie cały czas chodziłem z tatą na wesołe miasteczka 
w naszym mieście i za każdym razem grałem w to przynajmniej godzinę. 

- W takim razie może powinieneś spędzać na tym dwie godziny.  – Rzuciłam jeszcze 

jedną kulę. – Powiedz mi więcej o Wojownikach i Alchemikach. Czy kiedykolwiek udało ci 
się zdobyć jakiś dowód? 

Chwilę mu zajęło ponowne skupienie się na rozmowie. 

- Próbowaliśmy, ale na razie nic nie mamy. Przez jakiś czas nawet przymilałem się do 

Wojowników…  właśnie  wtedy  poznałem  Clarenca.  Moja  grupa  dowiedziała  się  o  kilku 
brudnych  sekretach  Alchemików  i  uratowaliśmy  przed  Wojownikami  innych  Morojów,  ale 

background image

99 

 

nigdy  nie  udało  nam  się  znaleźć  połączenia  między  obiema  grupami.  –  Zrobił  dramatyczną 
przerwę. – Aż do teraz. 

Wzięłam  kolejną  kulę.  To  przyziemne  zajęcie  pomagało  mi  przeanalizować  jego 

zaskakujące słowa. 

- Co się stało? 

-  Naprawdę  mieliśmy  fuksa.  Przyłączył  się  do  nas  facet,  który  niedawno  porzucił 

Alchemików  i  przełamał  swój  tatuaż  –  wyjaśnił.  Powiedział  to  w  taki  sposób,  jakby  to  nie 
było  nic  wielkiego,  ale  nie  potrafiłam  pozbyć  się  strachu,  który  wywoływało  we  mnie 
wyrażenie  „przełamanie  tatuażu”.  –  Podsłuchał  coś,  co  zgadzało  się  z  tym,  co  odkryła 
Sabrina. Teraz musimy tylko zdobyć dowód, który połączy to wszystko w jedną całość. 

- Jak to zrobicie? 

- Tak właściwie ty to zrobisz. 

Powiedział to akurat w chwili, gdy rzucałam i mój strzał minął szerokim łukiem nie 

tylko  pierścienie,  ale  całą  maszynę.  Kula  odbiła  się  od  ściany  i  wylądowała  u  stóp  kilku 
zaskoczonych  dziewczyn.  Marcus  poszedł  po  piłkę  uśmiechając  się  do  nich  przepraszająco, 
czym  zyskał  zapewnienia,  że  nic  się  nie  stało.  Gdy  tylko  odeszły,  pochyliłam  się  ku 
Marcusowi. 

- Co powiedziałeś? 

-  Słyszałaś.  Chcesz  przyłączyć  się  do  naszej  organizacji  i  przełamać  swój  tatuaż?  – 

Wyglądał na irytująco zadowolonego z siebie. – To jest częścią całego procesu. 

-  Wcale  nie  mówiłam,  że  tego  chcę!  –  syknęłam.  –  Chciałam  tylko  dowiedzieć  się 

czegoś więcej o nich. 

- I mogę się założyć, że gorąco pragniesz dowiedzieć się, czy naprawdę istnieje frakcja 

Alchemików współpracująca z Wojownikami. 

Miał rację – rzeczywiście chciałam. Złapał mnie za rękę. 

- Sydney, wiem, że o wiele proszę. Nie dziwię ci się, że masz wątpliwości, ale właśnie 

dlatego potrzebujemy ciebie. Jesteś bystra i spostrzegawcza. Zadajesz pytania. I podobnie jak 
mnie,  te  pytania  wpakują  cię  w  kłopoty…  jeśli  już  do  tego  nie  doszło.  Uwolnij  się  dopóki 
jeszcze możesz… na swoich własnych warunkach. 

-  Dopiero  cię  poznałam!  Nie  ucieknę  z  organizacji,  która  mnie  wychowała.  – 

Wyrwałam  dłoń  z  jego  uchwytu.  –  Chciałam  was  wysłuchać,  ale  teraz  posuwasz  się  za 
daleko. 

Odwróciłam się i ruszyłam ku wyjściu, nie mogąc już tego słuchać. Mimo to w miarę 

jak  szłam  jego  słowa  mnie  prześladowały.  Wybaczono  mi  powiązania  z  Rose,  ale  w  moich 
aktach  zapewne  pozostał  czarny  znak.  Wprawdzie  nie  wypytywałam  zbyt  natarczywie  o 
Marcusa  Fincha,  ale  może  nawet  to  wystarczyło  do  wzbudzenia  podejrzeń  u  Stanton?  Ile 
czasu minie nim to wszystko osiągnie masę krytyczną? 

Pchnęłam drzwi i wyszłam na jasne światło dnia, które odpędziło mrok kryjący się w 

tym, co usłyszałam. Marcus dogonił mnie i dotknął mojego ramienia. 

- Przepraszam, Sydney. Nie chciałem cię przestraszyć. – Jego zuchwalstwo zniknęło i 

stał  się  śmiertelnie  poważny.  –  Po  prostu  wyczuwam  w  tobie  kogoś…  pokrewnego  mi 
duchem.  Wierzę,  że  jesteśmy  po  jednej  stronie  i  zależy  nam  na  tym  samym.  Oboje 
zbliżyliśmy  się  do  Morojów.  Chcemy  im  pomagać…  bez  tych  wszystkich  kłamstw  i 

background image

100 

 

wyzyskiwania nas. 

Przyglądałam mu się ostrożnie. 

- Kontynuuj. 

- Proszę, wysłuchaj nas. 

- Wydawało mi się, że właśnie to zrobiłam. 

-  Wysłuchałaś  mnie  –  poprawił.  –  Chcę  cię  przedstawić  innym,  żebyś  poznała  ich 

historie. Opowiedzą ci bardziej szczegółowo o swoich przejściach. I o tym. – Poklepał swój 
tatuaż.  –  A  gdy  dowiesz  się  więcej  o  tym  zadaniu…  cóż,  myślę,  że  sama  zechcesz  je 
wypełnić. 

-  Racja.  Wielkie,  oszałamiające  zadanie,  które  ujawni  konspirację  między 

Alchemikami  i  Wojownikami.  –  Zachował  powagę,  co  zaniepokoiło  nie  bardziej  niż  gdyby 
zmienił to wszystko w jeden wielki żart. – Więc, co? Zadzwonisz po resztę i wszyscy razem 
urządzimy sobie wypad do parku rozrywki? 

Zaprzeczył kręcąc głową. 

- To zbyt niebezpieczne. Zbierzemy się w innym miejscu i wtedy powiem ci, gdzie nas 

spotkasz, ale tą informację muszę ci podać w ostatniej chwili. Nie chcę ryzykować wykrycia. 

- Nie mogę wybrać się w jakąś epicką podróż w nieznane – ostrzegłam. – Nikogo nie 

obchodzą wypady do LA, ale jeśli zacznę się rozbijać po całym stanie, ktoś może zwrócić na 
to uwagę. 

- Wiem, wiem. To nie będzie daleko. Muszę tylko sprawdzić, czy jest bezpiecznie.  – 

Wrócił do swojego normalnego podekscytowanego, radosnego sposobu bycia. – Co ty na to? 
Spotkasz się z nami? 

Wbrew  sobie  czułam  rosnącą  ciekawość.  Ani  myślałam  uwierzyć  w  żaden  spisek 

między Alchemikami i Wojownikami, ale zamierzałam poznać poszlaki, które doprowadziły 
ich do tego wniosku. Poza tym chciałam zobaczyć tą jego tajemniczą grupę. Jak to ich Adrian 
nazwał?  Wesoła  Banda  Marcusa?  I  oczywiście  pozostawała  sprawa  tatuażu.  Marcus  wciąż 
rzucał aluzje na temat jego sekretów, ale nie podał mi żadnych szczegółów. 

- Zrobię to – powiedziałam w końcu. – Pod jednym warunkiem. 

- Tylko powiedz. 

- Chcę kogoś ze sobą zabrać – powiedziałam. – Słowo, możesz mu ufać. Zrozum, że 

po  tym  jak  Sabrina  groziła  mi  spluwą,  mam  pewne  obawy  przed  samotnym  włażeniem  na 
spotkanie twojej kliki. 

Marcus wyglądał jakby już miał się zgodzić, ale nagle się zawahał. 

- Ale to nie Adrian? 

-  Nie,  nie.  Facet  jest  dampirem.  Nie  ma  żadnego  interesu  w  wydawaniu  was 

Alchemikom, zwłaszcza, jeśli naprawdę działacie, żeby chronić Morojów. Mówisz, że masz 
dobre  przeczucia,  co  do  mnie? Więc  zaufaj  mi,  że  nie  musisz  się  o  niego  martwić.  W jego 
towarzystwie poczuję się trochę bezpieczniej. 

- Nie musisz się niczego obawiać z naszej strony – zapewnił Marcus. – Nie zrobimy ci 

krzywdy. 

- Chcę ci wierzyć. Ale na razie nie mam co do ciebie równie dobrych przeczuć jak ty 

do mnie. 

background image

101 

 

Nie odpowiedział od razu, ale ostatecznie wybuchnął śmiechem. 

- W porządku. Weź ze sobą tego przyjaciela. – Uścisnął moją dłoń, jakbyśmy właśnie 

przypieczętowali  jakąś  wielką  umowę.  –  Później  skontaktuję  się  i  podam  ci  szczegóły.  Nie 
pożałujesz tego, Sydney. Obiecuję. 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

background image

102 

 

 

MARCUS ZNIKNĄŁ KIERUJĄC SIĘ do czegoś, co obecnie robiło za jego kryjówkę, 

a ja pojechałam do domu. To, co mi powiedział, naprawdę wydawało się niemożliwe. Wciąż 
powtarzałam sobie, że nic z tego nie mogło być prawdą. Dzięki temu łatwiej było mi sobie z 
tym poradzić. 

W  Amberwood  zastał  mnie  zwykły  gwar  towarzyszący  aktywności  uczniów.  To 

działało  uspokajająco  po  moim  szokującym  wypadzie,  tym  bardziej  że  nie  miało  nic 
wspólnego z fanatykami ani wiedzą tajemną. W chwili, gdy weszłam do swojego pokoju, mój 
telefon  zawibrował.  Jill  wysłała  mi  SMSa:  „Wpadnij  do  nas,  gdy  wrócisz.”  Westchnęłam. 
Wyglądało na to, że zło nigdy nie śpi. Zostawiłam torebkę w pokoju i zeszłam na pierwsze 
piętro, niepewna, co mnie tam czeka. 

Jill otworzyła, sprawiając wrażenie jakby jej ulżyło na mój widok. 

- Dzięki Bogu. Mamy problem. 

-  My  zawsze  mamy  problem  –  rzuciłam.  Weszłam  i  zobaczyłam  Angeline  z  bardzo 

nieszczęśliwą miną siedzącą na podłodze pod ścianą. – Co się stało? 

Szybko spojrzała w górę. 

- To nie moja wina. 

Poczułam, jak gula w moim żołądku rośnie. 

- Nigdy nie jest, co? Pytam po raz kolejny: co się stało? 

Angeline nie odpowiedziała, więc Jill zrobiła to za nią: 

- Zafundowała Treyowi wstrząs mózgu książką do algebry. 

Zanim dotarło do mnie, co to oznacza, Angeline zerwała się na równe nogi. 

- Lekarz powiedział, że to wcale nie jest wstrząs mózgu! 

- Chwila. – Patrzyłam to na jedną to na drugą mając nadzieję, że wybuchną śmiechem 

i powiedzą, że tylko mnie wkręcają. – Naprawdę zrobiłaś Treyowi coś, co wymagało pomocy 
medycznej? 

- Ledwie go tknęłam – upierała się. 

Usiadłam  na  łóżku  Jill,  ledwie  powstrzymując  się  przed  zwinięcie  się  w  kłębek  pod 

kocem. 

- Nie. Nie mogłaś. Nie znowu. Co powiedział dyrektor? O Boże… I gdzie my cię teraz 

wyślemy? 

Po awanturze, w którą Angeline wdała się z grupą motywacyjną, postawiono sprawę 

bardzo jasno i powiedziano nam, że dalsze bijatyki zostaną ukarane wydaleniem. 

background image

103 

 

- Eddie wziął winę na siebie – powiedziała Jill. Gdy mówiła, na jej ustach pojawił się 

lekki  uśmiech.  –  Nie  było  wielu  świadków,  więc  Eddie  powiedział,  że  wygłupiali  się  w 
bibliotece i rzucali do siebie książką. Twierdził, że trochę przesadził i rzucił za mocno… no i 
niechcący trafił Treya w głowę. 

Angeline przytaknęła. 

- W pewnym sensie właśnie tak to wyglądało. 

-  Nie,  ani  trochę  –  zaprotestowała  Jill.  –  Widziałam,  co  się  stało.  Wściekłaś  się,  bo 

Trey powiedział, że wcale nie tak trudno zrozumieć, że „x” zawsze ma inną wartość. 

- Insynuował, że jestem głupia! 

Z mojego punktu widzenia zmienne były łatwe, ale widziałam, że ona maskuje swoją 

brawurą  autentyczne  wzburzenie.  Zawsze  miałam  wrażenie,  że  gdy  Angeline  mieszkała  z 
Powiernikami, robiła za gwiazdą wśród swoich rówieśników. Tutaj cały czas musiała zmagać 
się, żeby dopasować się do standardów akademickich i społecznych w świecie bardzo różnym 
od  tego,  w  którym  dorastała.  Taka  sytuacja  każdego  mogłaby  pozbawić  pewności  siebie. 
Wątpiłam,  żeby  Trey  nazwał  ją  idiotką,  ale  musiałam  przyznać,  że  niektóre  z  jego  ciętych 
komentarzy prawdopodobnie mogły zostać odebrane w ten sposób. 

- W jak poważnych kłopotach jest Eddie? – spytałam. 

Nie wierzyłam, żeby go wyrzucili za coś takiego, ale przy moim szczęściu nie dało się 

całkowicie wykluczyć możliwości, że spadła na niego kara, przed którą uratował Angeline. 

- Ma szlaban – powiedziała Jill. 

- Przyjął to bardzo dzielnie – dodała Angeline. 

- Na pewno – powiedziałam, zastanawiając się, czy dziewczyny zdają sobie sprawę z 

tego,  że  obie  mają  identyczną,  pełną  uwielbienia  minę.  –  Posłuchaj,  Angeline,  wiem,  że  te 
korepetycje  muszą  być  dla  ciebie  frustrujące,  ale  musisz  kontrolować  swój  temperament, 
dobrze? Trey tylko próbuje ci pomóc. 

Zrobiła sceptyczną minę. 

- Czasem nie podoba mi się jego nastawienie. 

- Wiem, ale to nie tak, że mamy kolejkę chętnych na jego miejsce. Potrzebujemy cię. 

Jill  cię  potrzebuje,  Eddie  tak  samo.  –  Zauważyłam,  że  jej  oburzenie  trochę  osłabło,  gdy 
wspomniałam o przyjaciołach i obowiązku. – Proszę, spróbuj współpracować z Treyem. 

Przytaknęła słabo, a ja wstałam, żeby odejść. Jill wyleciała ze mną na korytarz. 

- Hej, Sydney? Jak poszło spotkanie z Marcusem? 

- W porządku – powiedziałam ani myśląc wyciągać na światło dzienne alarmujących 

rewelacji Marcusa. – Sporo się dowiedziałam. No i nauczyłam się, jak grać w Skee-Ball. 

Jill niemal wyglądała na obrażoną. 

-  Grałaś  w  Skee-Ball?  A  podobno  miałaś  dowiedzieć  się  czegoś  o  grzeszkach 

Alchemików? 

- Jesteśmy wielozadaniowi – odpowiedziałam. Jej ton wcale mi się nie podobał. 

Odeszłam  zanim  znów  zdążyła  skomentować,  a  gdy  dotarłam  do  swojego  pokoju 

wysłałam  Eddiemu  SMSa.  „Słyszałam,  co  się  stało.  Przykro  mi.  Dzięki.”  Odpowiedział 
szybko: „Dobrze, że nie dostał wstrząsu mózgu.” 

background image

104 

 

Następnego  dnia  wybrałam  się  na  spotkanie  z  Adrianem  przygotowana  na  różne 

uszczypliwe komentarze. Jill pewnie opowiedziała mu o mojej wycieczce do parku rozrywki, 
którą prawdopodobnie zasłużyłam sobie na komentarze w stylu: „Dobrze wiedzieć, że z takim 
poświęceniem próbujesz rozgryźć Alchemików. Najważniejsze to być rozgrywającym.” 

Gdy zatrzymałam się przed budynkiem, w którym mieszkał Adrian, okazało się, że już 

tam  na  mnie  czeka.  Serce  mi  stanęło  na  widok  na  jego  ponurej  miny.  Wyskoczyłam  z 
samochodu, zatrzymując się tylko po to by złapać kluczyki. 

- Co się stało? – krzyknęłam, podbiegając do niego. 

Położył mi dłoń na ramieniu, ale byłam zbyt zmartwiona, żeby zwrócić na to uwagę. 

- Sydney, tylko bez paniki. Nie ma żadnych trwałych uszkodzeń. 

Przyjrzałam mu się. 

- Nic ci nie jest? Jesteś ranny? 

Na chwilę jego smętna mina stała się zdziwiona. W końcu zrozumiał. 

- Och, myślisz, że to mnie coś się stało? Nie, jestem w jednym kawałku. Chodź. 

Zaprowadził  mnie  na  tyły  budynku  na  prywatny  parking  dla  mieszkańców. 

Zatrzymałam się gwałtownie i szczęka mi opadła na widok strasznej, okropnej sceny przede 
mną. Paru innych mieszkańców snuło się po okolicy; w pobliżu stał policjant spisujący raport. 
Siedem zaparkowanych samochodów wokół nas miało przebite opony. 

Włącznie z Mustangiem. 

- Nie! 

Podbiegłam do niego i przyklękłam oceniając uszkodzenia. Czułam się jak żołnierz na 

wojnie,  klęczący  przy  poległym  towarzyszu  na  polu  bitwy.  Niewiele  brakło  a  zaczęłabym 
krzyczeć: „Tylko mi tu nie umieraj!” 

Adrian kucnął przy mnie. 

- Opony można wymienić. Myślę, że moje ubezpieczenie to pokryje. 

Moje przerażenie nie malało. 

- Kto to zrobił? 

Wzruszył ramionami. 

-  Chyba  jakieś  dzieciaki.  Wczoraj  kilka  samochodów  zostało  uszkodzonych  w 

sąsiedztwie. 

- I nie przyszło ci do głowy, żeby mi o tym powiedzieć? 

- Cóż, nie wiedziałem, że tutaj też wpadną. Poza tym byłem pewny, że ześwirujesz i 

załatwisz całodobową ochronę na parkingu. 

-  To  niezły  pomysł.  –  Spojrzałam  na  budynek.  –  Powinieneś  porozmawiać  o  tym  z 

właścicielem. 

Adrian nie wyglądał nawet w przybliżeniu na tak zmartwionego, jak powinien być. 

- Wątpię, żeby coś z tym zrobił. W końcu to nie jest niebezpieczna okolica. 

Wskazałam na Mustanga. 

- Więc niby jak do tego doszło? 

background image

105 

 

Mogliśmy pojechać do Los Angeles Latte, ale i tak musieliśmy jeszcze poczekać, żeby 

załatwić sprawy z policją, a później zorganizować lawetę. Zadbałam, żeby kierowca dobrze 
wiedział,  co  go  czeka,  jeśli  choćby  porysuje  lakier,  a  po  tym  mogłam  już  tylko  ponuro 
obserwować, jak zabierają Mustanga. Dopiero gdy słonecznie żółty błysk zniknął za rogiem, 
odwróciłam się do Adriana. 

- Gotowy? 

- Zdążymy jeszcze? 

Spojrzałam  na  swoją  komórkę  i  jęknęłam.  Zmaganie  się  z  efektami  wandalizmu 

potrwało dłużej niż mi się wydawało. Mimo to nie chciałam zwlekać do jutra, zwłaszcza, że 
wczoraj  straciłam  dość  czasu  zajmując  się  Marcusem.  Zadzwoniłam  do  pani  Terwilliger  i 
spytałam, czy załatwi mi zwolnienie u pani Weathers, jeśli wrócę już po ciszy nocnej. 

-  Tak,  tak,  oczywiście  –  zapewniła,  a  jej  ton  sugerował,  że  nie  rozumie,  dlaczego  w 

ogóle do niej dzwoniłam. – Po prostu znajdź te dziewczyny. 

Pani  Terwilliger  podała  mi  sześć  nazwisk.  Zajęliśmy  się  już  Wendy  Stone.  Trzy  z 

pozostałych  dziewczyn  mieszkały  stosunkowo  blisko  siebie  i  to  one  były  naszym  celem. 
Ostatnia  dwójka  zamieszkiwała  bliżej  wybrzeża  i  liczyliśmy,  że  dotrzemy  do  nich  jutro. 
Podczas  jazdy  Adrian  próbował  wciągnąć  mnie  w  rozmowę,  ale  ja  wciąż  nie  mogłam 
oderwać myśli od Mustanga. 

-  Boże,  ale  ze  mnie  kretynka  –  oznajmiłam,  gdy  byliśmy  już  blisko  celu  naszej 

podróży. 

- Nigdy nie użyłbym tego określenia do opisania ciebie – wytknął. – Komunikatywna, 

dobrze ubrana, bystra, zorganizowana, piękna… właśnie to mi przychodzi do głowy, ale na 
pewno nie „kretynka”. 

Prawie  spytałam,  dlaczego  powiedział  „piękna”  dopiero  po  „zorganizowana”,  ale  w 

porę przypomniałam sobie w czym tkwił prawdziwy problem. 

-  Zachowuję się jak opętana,  gdy chodzi  o samochód, a tymczasem  życia  dziewczyn 

są w niebezpieczeństwie. To głupie. Mam poważnie poprzestawiane priorytety. 

Wpatrywałam się w drogę, ale wiedziałam, że się uśmiecha. 

-  Gdybyś  naprawdę  miała  poprzestawiane  priorytety,  pojechałabyś  za  tamtą  lawetą. 

Zamiast  tego  próbujesz  pomóc  zupełnie  obcym  osobom.  To  dość  szlachetne  postępowanie, 
Sage. 

-  Nie  zapominaj  o  sobie  –  powiedziałam.  –  Ty  też  jesteś  całkiem  szlachetny  skoro 

razem ze mną jeździsz na te wszystkie wyprawy. 

-  To  nie  to  samo  co  Skee-Ball,  ale  tyle  musi  wystarczyć.  Tak  właściwie  jak  poszło? 

Dowiedziałaś się czegoś? 

- Całkiem sporo… w sumie w niektóre rzeczy aż ciężko uwierzyć. Wciąż czekam na 

jakieś dowody. 

Początkowo mieliśmy szczęście. Zastaliśmy pierwsze dwie dziewczyny w domu, ale 

zareagowały podobnie jak Wendy Stone. Tym razem przezornie zaopatrzyłam się w artykuł w 
nadziei,  że  to  wywrze  silniejsze  wrażenie.  Upiorne  zdjęcie  przynajmniej  zmusiło  je  do 
namysłu,  ale  wychodząc  nie  wiedziałam,  czy  potraktowały  mnie  poważnie  ani  czy  użyją 
zaklętych agatów. 

Szczęście  opuściło  nas,  gdy  przeszliśmy  do  trzeciej  dziewczyny.  Ona  też  była 

background image

106 

 

studentką, co oznaczało kolejną wizytę na kampusie. Nazywała się Lynne Titus i mieszkała w 
domu  stowarzyszenia.  Pukając  do  drzwi,  musiałam  przyznać,  że  spodziewam  się  zobaczyć 
grupę  dziewczyn  w  różu  bijących  się  na  poduszki  w  salonie.  Gdy  weszliśmy,  odkryliśmy 
najzwyklejszy  w  świecie  akademik  niezbyt  różniący  się  od  budynku,  w  którym  mieszkała 
Wendy.  Niektóre  dziewczyny  wchodziły  inne  wychodziły,  a  pozostałe  siedziały  z 
podręcznikami i papierami. 

- Lynne? – spytała dziewczyna, która nas wpuściła. – Przed chwilą wyszła. 

Wiem, że to nie powinno mnie tak zaskoczyć. Te dziewczyny miały swoje życia i nie 

mogłam  oczekiwać,  że  będą  siedzieć  i  czekać  aż  się  pokażę,  żeby  z  nimi  porozmawiać. 
Niespokojnie wyjrzałam przez okno i przekonałam się, że niebo robi się fioletowe. 

- Wiesz może, kiedy wróci? 

Tylko pokręciła głową. 

- Nie, sorry. Nie wiem, gdzie poszła. 

Wymieniłam spojrzenia z Adrianem. 

- Nie musisz przejmować się ciszą nocną – przypomniał mi. 

-  Wiem.  Ale  to  wcale  nie  znaczy,  że  chcę  sterczeć  całą  noc  czekając  na  Lynne.  – 

Dokonałam  w  głowie  szybkich  obliczeń.  –  Myślę,  że  możemy  poczekać  ze  dwie  godziny. 
Góra trzy. 

Adrian  wyglądał  na  zaskakująco  zachwyconego  tym  pomysłem  i  nic  nie  mogłam 

poradzić  na  to,  że  zaczęłam  się  zastanawiać,  czy  bardziej  cieszyła  go  perspektywa 
posiedzenia na miasteczku studenckim… czy spędzenia czasu ze mną. 

- Można gdzieś tu się zabawić? – spytał. Rozejrzał się po cichym akademiku. – Żadnej 

dzikiej imprezy, co? 

Mina dziewczyny wyrażała dezaprobatę. 

-  Jesteśmy  poważnym  stowarzyszeniem.  Skoro  szukacie  imprezy,  gwarantuję,  że 

wystarczy, jeśli pójdziecie wzdłuż tej uliczki. Tamte dziewczyny balują co noc. 

Adrian spojrzał na mnie z nadzieją. 

- Och, daj spokój – powiedziałam. – Nie możemy poszukać jakiegoś miłego muzeum? 

-  Powinniśmy  trzymać  się  blisko  na  wypadek  gdyby  Lynne  wróciła  –  odpowiedział 

Adrian.  Miałam  przeczucie,  że  obstawałby  za  imprezą  nawet  gdyby  urządzali  ja  na  drugim 
końcu kampusu. – Zresztą jeśli tak strasznie chcesz iść na studia, powinnaś zobaczyć pełną 
ofertę. A poza tym myślałem, że jesteś fanką Grecji? 

Nie  o  to  mi  chodziło  i  on  dobrze  o  tym  wiedział.  Zgodziłam  się  niechętnie,  ale 

ostrzegłam,  że  ma  się  trzymać  z  daleka  od  drinków.  Wcześniej  włożyłam  perukę  i 
zakładałam, że używa ducha, aby zamaskować nas jeszcze lepiej. Alkohol poważnie osłabiłby 
jego możliwości. Poza tym zwyczajnie nie chciałam patrzyć, jak się upija. 

Łatwo znaleźliśmy dom, w którym odbywała się impreza, bo głośna muzyka niosła się 

na daleko. Przy drzwiach zatrzymała nas parka pijąca piwo z plastikowych kubków.  

- Tylko w greckich strojach – powiedziała dziewczyna. Wyglądała jakby zaraz miała 

spaść ze stołka. – Skąd jesteście? 

Machnęłam ręką gdzieś w stronę akademika Lynne. 

- Yy, stamtąd. 

background image

107 

 

- Alfa Yam Ergo – powiedział bez wahania Adrian. 

Byłam pewna, że „odźwierni” wytkną, że to w większości nawet nie są greckie litery. 

Może  udało  się  dzięki  pewności  siebie,  z  którą  mówił  Adrian  –  albo  zwyczajnie  wypili  za 
dużo piwa – ale chłopak zaprosił nas do środka. 

Gdy  uderzyła  mnie  fala  doznań,  poczułam  się  niemal  jakbym  wróciła  do  parku 

rozrywki.  Dom  był  zatłoczony  i  głośny,  w  powietrzu  unosił  się  dym,  a  alkohol  płynął 
rzekami.  Kilka  osób  chciało  z  nami  pić,  a  jedna  dziewczyna  zapraszała  nas  –  trzy  razy,  bo 
zapominała, że już z nami rozmawiała – żebyśmy zagrali w pijacką gierkę. Gapiłam się na to 
wszystko w osłupieniu, próbując ukryć zdegustowaną minę. 

-  Co  za  marnotrawstwo  czasu  do  nauki.  To  niszczy  wszystkie  moje  marzenia  o 

studiach  –  krzyknęłam  do  Adriana.  –  Czy  oni  nie  mogą  się  zająć  czymś,  co  nie  uwzględnia 
picia i robienia z siebie idiotów? 

Rozejrzał się, a trzeba było dodać, że miał lepszy widok  dzięki swojemu wzrostowi. 

Rozpromienił się. 

- To wygląda obiecująco. – Złapał mnie za rękę. – Idziemy. 

W  zaskakująco  ładnej,  obszernej  kuchni  znaleźliśmy  kilka  dziewczyn  siedzących  na 

rozłożonym  na  podłodze  kocu  i  malujących  jednobarwne  T-shirty.  Sądząc  po  bazgrołach  i 
plamach farby one też były już nieźle wstawione.  Przy jednej z nich stał kubek piwa, który 
wyglądał identycznie jak ten, w którym trzymała farbę i pozostawało tylko mieć nadzieję, że 
się jej nie pomylą. 

- Co robicie? – spytałam. 

Jedna z dziewczyn spojrzała na nas i uśmiechnęła się. 

- Koszulki na zimowy karnawał. Chcecie pomóc? 

Zanim zdążyłam odmówić, Adrian już siedział z nimi na ziemi. 

-  Jasne. – Bez niczyjej  zachęty wziął białą koszulkę i  pędzel  z niebieską farbą.  –  Co 

malujemy? 

Kiepskie  popisy  artystyczne  dziewczyn  sprawiały,  że  to  pytanie  było  całkiem  na 

miejscu. 

- Nasze imiona – odpowiedziała jedna. 

- Zimowe motywy – dodała druga. 

Tyle  wystarczyło  Adrianowi  i  zabrał  się  za  malowanie  płatków  śniegu  na  koszulce. 

Nie  mogąc  się  powstrzymać  uklękłam  przy  nim,  żeby  lepiej  się  przyjrzeć.  Bez  względu  na 
swoje wady Adrian był niezłym artystą. Zmieszał kilka kolorów, co sprawiło, że płatki śniegu 
stały  się  intrygujące  i  nabrały  stylu.  W  pewnej  chwili  przerwał  i  zapalił  goździkowego 
papierosa, dzieląc się popielniczką z którąś z dziewczyn. Nie przepadałam za tym nałogiem, 
ale  pokój  był  tak  zadymiony,  że  jeden  dymek  więcej  nie  robił  różnicy.  Gdy  już  kończył 
wypisując  nazwę  stowarzyszenia,  zauważyłam,  że  wszystkie  dziewczyny  przerwały  swoje 
zajęcia i obserwowały, jak pracuje. 

-  Super  –  powiedziała  jedna  z  nich  gapiąc  się  szeroko  otwartymi  oczami.  –  Mogę  ją 

mieć? 

- Ja też chcę – zaprotestowała inna. 

- Namaluję po jednej dla każdej z was – zapewnił. 

background image

108 

 

Sposób  w  jaki  na  niego  patrzyły  stanowił  nieprzyjemne  przypomnienie,  jego 

rozlicznych  przygód  z  innymi  kobietami.  Przysunęłam  się  trochę  bliżej  do  niego  tak  na 
wszelki wypadek, żeby żadnej nic nie strzeliło do głowy. 

Podał  biały  T-shirt  pierwszej  dziewczynie  i  zabrał  się  za  niebieską  koszulkę.  Gdy 

zgodnie z obietnicą każda z dziewczyn dostała po jednej, zaczął przekopywać się przez stertę 
niepomalowanych aż znalazł czarny T-shirt w męskim rozmiarze. 

- Czas złożyć hołd mojemu braterstwu. 

- Jasne – prychnęłam. – Alfa Yam Ergo. 

Adrian przytaknął z powagą. 

- Bardzo stare i prestiżowe stowarzyszenie. 

-  Nigdy  o  nim  nie  słyszałam  –  odezwała  się  dziewczyna,  która  dostała  pierwszą 

koszulkę. 

- Nie przyjmujemy za wielu ludzi – powiedział. 

Użył białej farby, żeby wypisać inicjały swojego braterstwa: AYE. 

- Piraci chyba tak mówili? – spytała inna dziewczyna. 

- Cóż, nasze korzenie tkwią w marynarce – wyjaśnił. 

Ku mojej zgrozie zaczął malować szkielet pirata jadący na motorze. 

- Och, nie – jęknęłam. – Tylko nie tatuaż. 

-  Takie  mamy  logo  –  powiedział.  Jakiś  czas  temu  Adrian  i  ja  badaliśmy  sprawę 

związaną z salonem tatuażu i chcąc odwrócić uwagę właściciela, zagadał go udając, że chce 
sobie  zrobić  tatuaż,  który  wyglądał  jak  to,  co  właśnie  malował.  W  każdym  razie  miałam 
nadzieję, że tylko udawał. – Czy nie wygląda zajebiście? 

Nie użyłabym słowa „zajebiście”, ale musiałam przyznać, że nieźle mu szło, chociaż 

sam  w  sobie  obrazek  był  niedorzeczny.  Rozsiadłam  się  wygodniej,  podwijając  kolana  i 
opierając się o ścianę. Adrian szybko ucichł, całkowicie skupiając się na swoim zadaniu, czyli 
metodycznemu malowaniu kości szkieletu i papugi-kościotrupa siedzącej na ramieniu pirata. 
Obserwowałam  jego  twarz,  gdy  pracował,  zafascynowana  radością  w  jego  oczach.  Sztuka 
była jedną z tych nielicznych rzeczy, które pomagały mu się skoncentrować na rzeczywistości 
i odstraszała ciemność. Wydawał się promieniować wewnętrznym światłem, które dodatkowo 
podkreślało  jego  przystojne  i  bez  tego  rysy.  To  był  kolejny  z  tych  rzadkich  i  pięknych 
przebłysków jego uczuciowej, namiętnej natury kryjącej się pod żartami. Czasem miała ona 
wydźwięk w jego sztuce. Czułam ją też, gdy mnie całował. 

Nagle Adrian spojrzał na mnie. Nasze spojrzenia się spotkały, a ja poczułam się jakby 

czytał mi w myślach. Jak często rozmyślał o tamtym pocałunku? A jeśli naprawdę miał bzika 
na  moim  punkcie  to,  czy  te  myśli  dotyczyły  czegoś  więcej  niż  tylko  całowania?  Może 
fantazjował o mnie? Co wtedy chodziło mu po głowie? Całowanie mnie po szyi? Dotykanie 
mojej nogi? I czy w takiej fantazji ta noga była goła…? 

Bałam  się,  co  może  wyczytać  w  moich  oczach,  więc  szybko  odwróciłam  wzrok. 

Desperacko zmusiłam się do ciętego i pozbawionego sentymentów komentarza. 

- Tylko nie zapomnij o tych gwiazdkach ninja. 

-  Racja.  –  Czułam  na  sobie  jego  spojrzenie  jeszcze  przez  chwilę.  Było  w  nim  wręcz 

namacalne ciepło, które zaczynało mnie przenikać. Nie podniosłam oczu dopóki nie nabrałam 

background image

109 

 

pewności,  że  znów  skupił  się  na  T-shircie.  Dodał  gwiazdki  i  usiadł  wygodniej  bardzo 
zadowolony z siebie. – Ekstra, co? 

- Nawet nieźle – przyznałam. Prawda była taka, że to naprawdę wyglądało super. 

- Też taką chcesz? – Jego uśmiech znów wyzwolił to wrażenie ciepła. Nie potrafiłam 

powstrzymać uśmiechu. 

- Nie mamy czasu – wykrztusiłam. – Musimy sprawdzić, czy Lynne się pokazała. 

- Pośpieszę się. 

-  Tylko  nie  pirata  –  ostrzegłam.  Znalazł  purpurową  koszulkę  w  małym  rozmiarze  i 

zaczął malować srebrną farbą. – Purpurowy? 

- To twój kolor – upierał się. 

Jego słowa wywołały dreszcz. Adrian widział aury, czyli otaczające wszystkich ludzi 

światło  powiązane  z  ich  osobowościami.  Powiedział,  że  moja  jest  żółta,  jak  w  przypadku 
większości  intelektualistów.  Dodał  też,  że  są  w  niej  purpurowe  rozbłyski,  które  oznaczały 
namiętną i duchową naturę. Jakoś nie kojarzyłam ze sobą tych cech… ale czasem chciałabym 
je mieć. 

Patrzyłam  oczarowana,  jak  maluje  wielkie  srebrne  serce  z  płomieniami  po  jednej 

stronie. Całość była w celtyckim stylu i wyglądała przepięknie. 

- Skąd to wytrzasnąłeś? – spytałam zachwycona. Widziałam wiele jego prac, ale nigdy 

nic podobnego. 

Utkwił oczy w sercu, całkowicie pochłonięty pracą. 

-  Chodziło  mi  po  głowie.  Przypomina  mi  ciebie.  Jednocześnie  ogniste  i  słodkie. 

Płomień w ciemności rozświetlający moją drogę. 

Jego głos… jego słowa… rozpoznałam jeden z tych napędzanych duchem epizodów. 

To powinno mnie przestraszyć, ale w jego tonie kryło się coś czułego, co sprawiło, że oddech 
uwiązł mi w gardle. „Płomień w ciemnościach.” 

Zmienił srebrny pędzel na czarny. Zanim zdążyłam go powstrzymać napisał na sercu: 

AYE. Pod spodem mniejszymi literami dodał: CZŁONEK HONOROWY.  

- Co robisz? – zawołałam. Czar prysł. – Zepsułeś je! 

Adrian obdarzył mnie łobuzerskim spojrzeniem. 

- A wydawało mi się, że będziesz zaszczycona byciem członkiem honorowym. 

- Jak mogę się dostać? – spytała jedna z dziewczyn. 

Byłam  wkurzona,  ale  wzięłam  koszulkę,  gdy  mi  ją  podał.  Trzymałam  ją  ostrożnie, 

żeby nie rozmazać farby. Nawet mimo absurdalnych napisów serce i tak pozostało wspaniałe. 
Praktycznie  promieniało  i  nie  mogłam  się  na  nie  napatrzyć.  Jak  to  możliwe,  że  ktoś  tak 
cyniczny  potrafił  stworzyć  coś  równie  pięknego?  Gdy  w  końcu  oderwałam  od  niego  oczy, 
zauważyłam,  że  Adrian  mnie  obserwuje.  Ponownie  ogarnął  mnie  wcześniejszy  czar  i 
zamarłam niezdolna do ruchu. 

- Nic nie namalowałaś – zauważył miękko. 

- Bo mam w sobie zero kreatywności – poinformowałam go. 

-  Każdy  jest  choćby  trochę  kreatywny  –  nie  ustępował.  Podał  mi  pędzel  ze  srebrną 

farbą  i  usiadł  przy  mnie  pod  ścianą.  Nasze  nogi  i  ramiona  dotykały  się.  Rozłożył  sobie  na 

background image

110 

 

kolanach własną koszulkę z AYE. – No dalej. Dodaj coś, nieważne co. 

Zaprotestowałam kręcąc głową i spróbowałam oddać mu pędzel. 

- Nie potrafię rysować ani malować. Tylko ją zepsuję. 

-  Sydney.  –  Znów  wcisnął  mi  pędzel.  –  To  szkielet  pirata,  a  nie  Mona  Lisa.  Przez 

ciebie nie straci na wartości. 

Może nie, ale miałam trudności z wymyśleniem czegokolwiek, co mogłabym dodać. 

Posiadałam wiele umiejętności, ale to znajdowało się totalnie poza moją ligą – zwłaszcza w 
porównaniu  do  jego  talentu.  Mimo  to  coś  w  wyrazie  jego  twarzy  zachęciło  mnie  i  po 
dłuższym  namyśle,  zrobiłam,  co  w  mojej  mocy  domalowując  szkieletowi  krawat.  Adrian 
zmarszczył brwi. 

- Czy to nos? 

- Krawat! – jęknęłam urażona. 

Roześmiał się wyraźnie zachwycony. 

- Mój błąd. 

-  Teraz  może  pójść  na  konferencję  zarządu  –  dodałam,  broniąc  swojego  dzieła.  – 

Wygląda bardzo elegancko. 

To najwyraźniej coraz bardziej podobało się Adrianowi. 

- Oczywiście, że tak. Elegancki i niebezpieczny. – Część jego rozbawienia znikła, gdy 

znieruchomiał przyglądając mi się swoim przeszywającym spojrzeniem. – Dokładnie jak ty. 

Tak  się  przejęłam  artystycznym  wyzwaniem,  że  dopiero  teraz  dotarło  do  mnie  jak 

blisko się przysunął. Widziałam tyle szczegółów, kształt jego ust, linię jego szyi… 

- Nie jestem niebezpieczna – westchnęłam. 

Przysunął się do mnie jeszcze bliżej. 

- Dla mnie jesteś. 

I  wtedy  jakimś  sposobem  wbrew  rozsądkowi  zaczęliśmy  się  całować.  Zamknęłam 

oczy i cały świat przestał istnieć. Hałas, dym… wszystko zniknęło. Liczył się tylko smak jego 
ust,  mieszanka  goździków  i  mięty.  Ten  pocałunek  miał  w  sobie  pasję  i  pragnienie…  a  ja 
odpowiedziałam  równie  namiętnie.  Nie  opierałam  się,  gdy  wciągnął  mnie  sobie  na  kolana. 
Jeszcze  nigdy  nie  znalazłam  się  tak  blisko  drugiej  osoby  i  byłam  zadziwiona  jak  gorliwie 
zareagowało moje ciało. Objął mnie w pasie, przyciskając  jeszcze mocniej do siebie, a jego 
druga dłoń powędrowała na mój kark, wplątując się w moje włosy. O cudzie, peruka została 
na  miejscu.  Jego  wargi  oderwały  się  od  moich  ust  i  zasypał  moją  szyję  serią  delikatnych 
pocałunków.  Odrzuciłam  głowę  do  tyłu,  dysząc  z  powodu  intensywności  tego  dotyku. 
Wyzwalał  we  mnie  wręcz  zwierzęcą  reakcję,  która  wywoływała  dreszcze  przenikające  całe 
moje  ciało.  Alchemiczny  głosik  ostrzegał  mnie,  że  właśnie  w  taki  sposób  wampiry  się 
pożywiają,  ale  nie  czułam  strachu.  Adrian  nigdy  by  mnie  nie  skrzywdził  i  pragnęłam  tylko 
przekonać się jak odurzające są jego pocałunki… 

- O mój Boże! 

Adrian i ja odskoczyliśmy od siebie jakby ktoś wylał na nas kubeł zimnej wody, ale 

nasze nogi wciąż pozostały splątane. Rozejrzałam się spanikowana, prawie spodziewając się 
zobaczyć  nad  nami  wściekłą  Stanton.  Zamiast  niej  zauważyłam  nieznajomą  dziewczynę, 
która nawet na nas nie patrzyła. 

background image

111 

 

- Nie uwierzycie, co się stało! – krzyknęła do otaczających nas artystek. Wskazała w 

bliżej  niesprecyzowanym  kierunku.  –  Po  drugiej  stornie  ulicy  w  Kappie  znaleźli  jedną  z 
tamtejszych dziewczyn. Jest nieprzytomna i nie mogą jej obudzić. Nie wiem, co się stało, ale 
najwyraźniej ktoś ją zaatakował. Przyjechała policja i w ogóle. 

W szoku zagapiliśmy się na siebie z Adrianem. Wstaliśmy bez słowa. Trzymał mnie 

za  rękę  dopóki  nogi  nie  przestały  mi  się  trząść.  „To  ta  wiadomość  mnie  osłabiła” 
powiedziałam sobie. „I to nie ma nic wspólnego z całowaniem się z wampirem.” 

Wspomnienie  tych  niebezpiecznych  i  oszałamiających  pocałunków  znikło 

natychmiast, gdy wróciliśmy do akademika Lynne. Wszędzie było pełno przerażonych ludzi, 
a po okolicy kręciła się ochrona kampusu, która pozwoliła nam wejść przez otwarte drzwi. 

- Co się stało? – spytałam stojącą niedaleko brunetkę. 

-  To  Lynne  –  powiedziała  przygryzając  wargi.  –  Przed  chwilą  ją  znaleźli  w  pustym 

audytorium. 

Coś w sposobie, w jaki mówiła, sprawiło, że włosy stanęły mi dęba. 

- Czy ona… żyje? 

Dziewczyna przytaknęła. 

- Nie wiem… chyba tak, ale powiedzieli, że coś jest bardzo nie tak. Jest nieprzytomna 

i wygląda… no… staro

Wymieniłam spojrzenia z Adrianem i nieprzytomnie zauważyłam, że ma we włosach 

srebrną farbę. Gdy go objęłam, wciąż trzymałam pędzel. 

- Cholera – wymamrotał. – Spóźniliśmy się. 

Chciało mi się krzyczeć z frustracji. Tak niewiele brakło. Wyszła tylko chwilę przed 

naszym  pojawieniem.  A  gdybyśmy  przyszli  wcześniej?  Jeśli  odwiedzilibyśmy  ją  przed 
tamtymi dwiema dziewczynami? Wybrałam kolejność zupełnie przypadkowo. Jeszcze gorsza 
była  myśl,  że  może  zdążylibyśmy  ją  znaleźć  gdybyśmy  nie  bawili  się  w  malowanie  z 
nawalonymi studentkami. 

Może sprawy potoczyłyby się inaczej, gdybym nie kleiła się do Adriana? A może to 

on kleił się do mnie? Z której strony by nie patrzyć, to nie tak, że się opierałam. 

W miarę jak dowiadywaliśmy się więcej, stawało się coraz bardziej oczywiste, że i tak 

nic  nie  wskóralibyśmy  snując  się  po  akademiku  Lynne.  Nikt  nie  wiedział,  gdzie  poszła. 
Jedyna  osoba,  która  widziała  jak  wychodzi  –  kędzierzawa  blondynka  –  tylko  frustrowała 
policję swoimi niejasnymi odpowiedziami. 

- Przepraszam – powtarzała. – Ja tylko… nie pamiętam jak wyglądała dziewczyna, z 

którą wyszła. 

- Nic? – wypytywał funkcjonariusz. – Wzrost? Wiek? Kolor włosów? 

Dziewczyna zmarszczyła brwi, wyglądając przy tym jakby przepalała sobie wszystkie 

szare komórki. W końcu oklapła pokonana i pokręciła głową. 

- Przykro mi. 

- Miała czarne włosy? – podsunęłam. 

Dziewczyna trochę się ożywiła. 

- Chyba tak. Albo… nie. Może brązowe. Nie. Rude? 

background image

112 

 

Cofnęliśmy się, wiedząc, że nic więcej nie zdziałamy. 

- Wygląda na totalnie skołowaną – powiedziałam, gdy szliśmy do samochodu. 

- Nie da się ukryć – przytaknął. – Brzmi znajomo, co? 

- Bardzo – mruknęłam, rozpoznając ślady magii. 

Nie  dało  się  temu  zaprzeczyć.  Weronika  tu  była.  Przybyliśmy  za  późno,  żeby  ją 

powstrzymać. 

 

 

 

 

 

 

background image

113 

 

 

NASTĘPNEGO  DNIA  PRZED  LEKCJAMI  przepełniona  poczuciem  klęski 

dostarczyłam wieści pani Terwilliger. 

Pobladła, a jej mina stała się ponura, ale powiedziała mi, że nie mogłam tego w żaden 

sposób  powstrzymać.  Miałam  co  do  tego  pewne  wątpliwości  i  wciąż  zadręczałam  się  tymi 
samymi  pytaniami,  co  poprzedniej  nocy.  Może  sytuacja  wyglądałaby  inaczej,  gdybym 
przedwczoraj nie spotkała się z Marcusem? Co by się stało, jeśli nie straciłabym wczoraj tyle 
czasu trzęsąc się nad Mustangiem? A może nie doszłoby do tego, gdybym nie obściskiwała 
się publicznie z Adrianem? Pozwoliłam, żeby osobiste sprawy mnie rozproszyły i dziewczyna 
przypłaciła to życiem. Chciałam darować sobie szkołę i od razu pognać ostrzec pozostałe, ale 
pani Terwilliger zapewniła mnie, że Weronika nie będzie w stanie pożywić się ponownie tak 
szybko. Powiedziała, że spokojnie mogę poczekać jeszcze kilka godzin.  

Przytaknęłam  niechętnie  i  wróciłam  do  swojej  ławki.  Zdecydowałam,  że  mogę 

poczytać dopóki nie zacznie się lekcja, ale wątpiłam, czy uda mi się skupić. 

- Panno Melbourne? – zawołała. 

Spojrzałam  na  nią  i  przekonałam  się,  że  jej  smutna  mina  trochę  się  rozpogodziła. 

Wyglądała na niemal rozbawioną, co kompletnie nie pasowało do sytuacji. 

- Tak proszę pani? 

- Może coś zrobisz ze swoją szyją? 

Byłam totalnie zagubiona. 

- Z moją szyją? 

Wyjęła z torebki lusterko kompaktowe i mi podała. Otworzyłam je i zbadałam sobie 

szyję, wciąż nie mając pojęcie do czego piła. I wtedy to zobaczyłam. Na boku szyi miałam 
niewielki, fioletowy siniaczek. 

- Co to jest do licha? – krzyknęłam. 

Pani Terwilliger prychnęła. 

-  Trochę  czasu  minęło  odkąd  miałam  coś  takiego,  ale  myślę,  że  nadal  nazywają  to 

malinką. – Urwała, unosząc brew. – Wiesz, co to jest, prawda? 

- Oczywiście, że wiem! – Opuściłam lusterko. – Ale to się nie mogło stać… chodzi o 

to, że my ledwie… to znaczy… 

Uciszyła mnie unosząc dłoń. 

-  Nie  musisz  mi  się  spowiadać  ze  swojego  osobistego  życia.  Ale  jeśli  chcesz,  żeby 

takie pozostało, lepiej wykorzystaj następne piętnaście minut na zastanowienie się, co z nią 
zrobić. 

Zerwałam się z miejsca praktycznie jeszcze zanim skończyła mówić. Poszczęściło mi 

background image

114 

 

się,  gdy  wypadłam  z  budynku,  bo  kursujący  po  kampusie  autobus  właśnie  zajeżdżał  na 
przystanek.  Wsiadłam  szybko  i  miałam  wrażenie,  że  jazda  trwa  całe  wieki,  choć  w 
rzeczywistości to było tylko kilka minut. Mózg cały czas dymił mi od tego, co się stało. 

„Mam malinkę. Pozwoliłam Adrianowi Iwaszkowowi zrobić mi malinkę.” 
Jakim  cudem  do  tego  doszło?  Okropne  wieści  o  Lynne  sprawiły,  że  na  chwilę 

zapomniałam  o  swoich  wybrykach,  ale  oczywiście  w  końcu  mnie  dopadły.  Co  mnie 
nawiedziło, że do tego dopuściłam? Nie odwzajemniałam jego uczuć. Przecież był Morojem. 
A nawet pomijając to, nie dało się zaprzeczyć, że ciężko o faceta bardziej nieodpowiedniego 
dla mnie. Potrzebowałam kogoś poważnego, z potencjałem pozwalającym na zdobycie pracy 
zapewniającej medyczne świadczenia. Kogoś takiego jak Brayden. 

„Tia, Sydney, i popatrz, jak ci się to podobało.” 
To,  co  zrobiliśmy  z  Adrianem,  było  złe.  W  oczywisty  sposób  to  musiał  być  jakiś 

wynaturzony akt  żądzy, najpewniej wynikający z tego, jaki był  z niego owoc zakazany. Na 
pewno  tylko  o  to  chodziło.  Kobiety  leciały  na  takie  rzeczy.  Szukając  książek  o  związkach 
natrafiłam na jedną o tytule: „Źli chłopcy i kobiety, które ich uwielbiają”. Zignorowałam ją, 
bo Brayden był praktycznie przeciwieństwem złego chłopaka. Może jednak teraz powinnam 
się wziąć za tą książkę. 

„Płomień  w  ciemności”  –  powinnam  zapomnieć,  że  Adrian  tak  mnie  nazwał. 

Musiałam. 

Od  dormitorium  dzieliła  mnie  jeszcze  minuta  jazdy,  więc  wysłałam  Adrianowi 

szybkiego SMSa: „Mam malinkę! Już nigdy więcej mnie nie całuj.” Szczerze mówiąc byłam 
pewna, że o tej godzinie jeszcze śpi, więc zaskoczył mnie widok odpowiedzi: „Dobrze. Nigdy 
więcej nie pocałuję cię w szyję.”
 

Jakże  typowo  dla  niego.  „Nie!  Nie  możesz  mnie  NIGDZIE  całować.  Mówiłeś,  że 

zachowasz dystans.” 

„Próbuję. Ale ty nie chcesz się trzymać z daleka ode mnie.” 
Nie zaszczyciłam tego odpowiedzią.

12

 

Przed dormitorium spytałam kierowcę, kiedy wraca na główny kampus. 

- Odjeżdżam od razu – powiedziała kobieta. 

- Proszę – błagałam. – Niech pani poczeka sześćdziesiąt sekund. Zapłacę. 

Wyglądała na urażoną. 

- Nie przyjmuję łapówek. 

Mimo to, gdy wyleciałam z dormitorium – z szaliczkiem – okazało się, że poczekała. 

Dotarłam do klasy pani Terwilliger tuż przed dzwonkiem. Rzuciła mi znaczące spojrzenie, ale 
nie skomentowała mojej zmiany garderoby. 

Na lekcji dostałam SMS od Marcusa. „Masz dziś czas? San Bernardino, 16:00.” 
Cóż, ostrzegał mnie, że będzie się kontaktował w ostatniej chwili. Do San Bernardino 

jechało się godzinę. Uprzedzałam Eddiego, że spotkanie odbędzie się w tym tygodniu, a on 
zgodził się wziąć udział. Pozostawało mi tylko mieć nadzieję, że niczego nie zaplanował na to 
popołudnie. Odpisałam, że się pojawimy, a Marcus podał mi adres. 

                                                 

12

 Hmm, panikuje jakby zaszła w ciążę xD 

background image

115 

 

Po  lekcji  zaczepiła  mnie  dziewczyna,  z  którą  chodziłam  na  angielski.  Wczoraj 

chorowała i chciała pożyczyć ode mnie notatki. Zanim z nią skończyłam Eddie już zniknął, co 
oznaczało, że mogę z nim porozmawiać dopiero na lunchu. 

- Jasne – powiedział, przełączając się na czujny strażniczy tryb. 

Jill  wiedziała  o  co  chodzi,  bo  wtajemniczyłam  Adriana.  Miałam  lekkie  wyrzuty 

sumienia  zabierając  od  niej  Eddiego.  No  dobrze,  naprawdę  się  tym  gryzłam.  Jego 
nieobecność wiązała się z poważnym ryzykiem i musiałam sobie przypominać, że przecież i 
tak  nie  towarzyszył  jej  non  stop.  Czasami  to  zwyczajnie  było  niemożliwe  i  dlatego 
zatrudniliśmy  Angeline.  Mimo  to  i  tak  znalazłabym  się  w  poważnych  opałach,  gdyby 
Alchemicy  dowiedzieli  się,  że  pożyczam  sobie  jej  głównego  ochroniarza  do  załatwiania 
prywatnych spraw. Cóż, w sumie nawet bez tego miałabym kłopoty za spotykanie się z bandą 
rebeliantów.  Odwróciłam  się  do  Angeline,  która  próbowała  rozszyfrować  notatki  na  temat 
równań kwadratowych. 

- Angeline, nie spuszczaj Jill z oka dopóki nie wrócimy – powiedziałam. – Na wszelki 

wypadek, lepiej jeśli obie zostaniecie w dormitorium. Żadnych wędrówek po kampusie. 

Jill zgodziła się, ale Angeline wyglądała na rozczarowaną. 

- Muszę się spotkać z Treyem na korki z matmy. Jak mam zdać bez tego? 

Z tym w żaden sposób nie mogłam się spierać. 

-  Uczcie się w lobby dormitorium. Tam  powinno być wystarczająco bezpiecznie. Jill 

może odrabiać zadanie domowe z tobą. 

Angeline  nie  wyglądała  na  szczególnie  zachwyconą  tą  propozycją,  ale  już  nie 

protestowała. Właśnie miała wrócić do swoich notatek, gdy coś przykuło jej uwagę. 

- Po co ci ten szaliczek? – spytała. – Przecież jest tak gorąco. 

Miała  rację.  Wrócił  nietypowy  dla  tej  pory  roku  upał.  Ku  mojemu  zaskoczeniu 

odezwał się Eddie: 

- Też się nad tym zastanawiałem. 

-  Och,  eee…  –  „Proszę,  tylko  się  nie  czerwień,  wszystko  tylko  nie  to”  nakazałam 

sobie. – Było mi zimno. 

-  Dziwne  –  odezwała  się  Jill  z  perfekcyjną  twarzą  pokerzysty.  –  Jak  na  kogoś  tak 

zimnego rozgrzewasz się całkiem szybko. 

Ten  komentarz  był  żywcem  wyciągnięty  z  podręcznika  Adriana.  Jill  doskonale 

wiedziała,  dlaczego  nosiłam  szaliczek,  więc  rzuciłam  jej  ostrzegawcze  spojrzenie.  Eddie  i 
Angeline  pozostali  w  błogiej  nieświadomości.  Wstałam,  choć  prawie  nic  nie  zjadłam. 
Wątpiłam, żeby akurat to zdziwiło któreś z nich. 

- Muszę iść. Widzimy się później, Eddie. 

Uciekłam zanim znów zaczęli mnie wypytywać. 
Miałam  pewne  opory  przed  opowiedzeniem  Eddiemu  o  Marcusie.  Wiedziałam,  że 

nikomu  nie  zdradzi,  że  spiskujemy  na  boku,  ale  nie  chciałam  też,  żeby  podejrzewał 
Alchemików o knucie podłych intryg przeciwko Morojom. Mógłby przekazać te informacje 
swoim  zwierzchnikom,  co  doprowadziłoby  do  niezłego  dyplomatycznego  karambolu.  Już 
sama  pogłoska,  że  Alchemicy  potencjalnie  pozostają  w  kontakcie  z  Wojownikami  była 
niebezpieczna.  Mimo  to  uznałam,  że  warto  zapewnić  sobie  ochronę  Eddiego,  nawet  jeśli 
oznaczało  to  ryzyko,  że  usłyszy  coś,  czego  nie  powinien.  Był  moim  przyjacielem  i  ufałam 

background image

116 

 

mu. Po drodze do San Bernardino musiałam udzielić mu kilku podstawowych informacji. 

- Kim oni są tak właściwie? – spytał. 

- Ex-Alchemicy – wyjaśniłam. – Nie trawią tych wszystkich procedur i zakazów. Chcą 

pomagać Morojom i dampirom na własnych warunkach. 

-  Nie  brzmi  tak  źle.  –  Eddie  nie  był  idiotą  i  wyraźnie  słyszałam  ostrożność  w  jego 

głosie. – Dlaczego mnie zabrałaś? 

- Po prostu nie wiem o nich za wiele. Myślę, że mają dobre intencje, ale musimy się 

upewnić.  –  Starannie  przemyślałam  moje  następne  słowa.  Musiałam  go  jakoś  uprzedzić, 
czego  się  spodziewać.  –  Snują  sporo  teorii  spiskowych.  Niektórzy  myślą  nawet,  że…  hm, 
Alchemicy współpracują z Wojownikami. 

Że co? – Nic dziwnego, że Eddiemu szczęka opadła. 

-  Nie  mają  na  to  żadnych  dowodów  –  dodałam  szybko.  –  Jedna  z  Wojowniczek 

szpieguje  dla  nich.  Wydaje  jej  się,  że  podsłuchała  coś  na  ten  temat…  ale  jak  dla  mnie  to 
wszystko  jest  mocno  naciągane.  Chcą  mojej  pomocy,  ale  wątpię,  że  naprawdę  jest  co 
odkrywać. Przecież Alchemicy pomogli w ataku na Wojowników, prawda? Przerywanie tej 
szalonej egzekucji nie jest dobrym sposobem na zapewnienie sobie dobrych relacji. 

- Chyba nie – przyznał, ale było zupełnie oczywiste, że to za mało, aby go uspokoić. 

Zdecydowałam wyciągnąć bezpieczniejszy temat. Zamartwianie się o Marcusa i jego 

Wesołą  Bandę  (wymyślona  przez  Adriana  ksywka  uczepiła  się  mnie  na  dobre)  nie  miało 
sensu, dopóki nie dowiemy się, co mieli nam do powiedzenia. 

-  Jak  tam  sytuacja  z  Angeline  i  Jill?  –  spytałam.  –  Ostatnio  byłam  tak  zajęta,  że  nie 

bardzo miałyśmy okazję porozmawiać. 

Eddie nie odpowiedział od razu. 

-  Cisza  i  spokój,  gdy  chodzi  o  Jill,  na  co  nie  narzekam.  Lepiej  dla  niej,  żeby  wręcz 

wiało nudą. Pogodziła się z Micahem. Zaraz po tym jak się rozstali wielu jego znajomych w 
ogóle  nie  chciało  z  nią  rozmawiać.  Teraz  przeszło  mu  na  tyle,  że  wciąż  mogą  być 
przyjaciółmi… reszta zdecydowała, że oni też tego chcą. 

- To dobrze. 

Początkowo  Jill  miała  problemy  ze  znalezieniem  się  w  Amberwood.  Związek  z 

Micahem pomógł jej nawiązać wiele znajomości i martwiłam się, co się stanie po zerwaniu z 
nim. Sytuacja tylko się pogorszyła, gdy zabroniłam jej pozować dla wybitnie upartej, lokalnej 
projektantki mody, Lii DiStefano – to narażało Jill na wykrycie przez wrogów. Jill czuła się 
jakby straciła wszystko, więc ulżyło mi, gdy sytuacja zaczęła wracać do normy. 

- Jill łatwo polubić – dodałam. – Mogę się założyć, że większość ucieszyła się mogąc 

dalej się z nią przyjaźnić. 

- Fakt. – Nie dodał nic więcej, ale to jedno słowo niosło tak wiele emocji. Popatrzyłam 

na niego i zauważyłam, że ma rozmarzoną minę. Wyglądało na to, że w przeciwieństwie do 
Micaha, Eddiemu nie przeszły uczucia do Jill. Zastanawiałam się, czy w ogóle zdawał sobie z 
tego sprawę. – Co tam u Angeline? 

Jego rozmarzona mina została zastąpiona zmarszczeniem brwi. 

- Ona jest niepojęta. 

Zaśmiałam się. 

background image

117 

 

- Nie da się ukryć. 

- Przechodzi z jednej skrajności w drugą. Na początku, gdy zaczęliśmy się spotykać, 

ona tak jakby nie mogła się ode mnie odkleić. – Nie do końca wiedziałam, co to oznaczało, 
ale naprawdę wolałam się w to nie zagłębiać. – Teraz mam problem z pobyciem z nią przez 
pięć  minut.  Coś  ją  naszło  i  zaczęła  chodzić  na  mecze  koszykówki.  Wydaje  mi  się,  że 
fascynuje ją gra z tyloma regułami, zwłaszcza w porównaniu do dowolnego szaleństwa, które 
Powiernicy uważają za zabawę. I naprawdę zależy jej na poprawie oceny z matematyki. To 
chyba dobrze. 

Nie brzmiał na do końca przekonanego, ale ja byłam cała w skowronkach. 

-  Myślę,  że  perspektywa  wyrzucenia  ze  szkoły  naprawdę  ją  przestraszyła.  Miała 

problemy  z  dostosowaniem  się,  ale  nie  chce  wracać  do  domu.  –  W  czasie  ucieczki  Rose, 
ukryłam  ją  i  Dymitra  u  Powierników.  Właśnie  wtedy  spotkaliśmy  Angeline  i  już  wtedy 
błagała Rose, żeby zabrała ją z tego dzikiego środowiska. – Daj jej trochę czasu. Z czasem 
wszystko wróci do normy i wtedy odzyska entuzjazm. 

Dojechaliśmy  do  podanego  adresu  w  San  Bernardino,  czyli  sklepu  żelaznego,  który 

uznałam za dziwne miejsce na sekretne spotkanie. Zatrzymałam się na parkingu i wysłałam 
Marcusowi SMSa, że jesteśmy na miejscu. Nie odpowiedział. 

- Dziwne – powiedziałam. – Chyba się nie rozmyślił. 

Eddie  dał  spokój  problemom  sercowym  i  w  jego  oczach  pojawił  się  ten  ostry 

strażniczy błysk. 

- Mogę się założyć, że nas obserwują. Jeśli mają taką paranoję, jak mówisz, to raczej 

nie jest miejsce spotkania. Wysłali cię tutaj, bo chcą sprawdzić, czy ktoś cię nie śledzi. 

Spojrzałam na niego zadziwiona. 

- Nigdy bym na to nie wpadła. 

- I właśnie dlatego jestem z tobą – powiedział z uśmiechem. 

Miał  rację.  Dziesięć  minut  później  Marcus  wysłał  mi  SMSa  z  innym  adresem. 

Najwyraźniej pomyślnie przeszliśmy test. Ostatecznie wylądowaliśmy w kolejnym głośnym, 
zatłoczonym  lokalu  –  przeznaczonej  dla  rodzin  restauracji  z  personelem  chodzącym  po 
okolicy  w  wielkich  pluszowych  kostiumach.  Nie  wiem  jak  to  możliwe,  ale  to  miejsce  było 
jeszcze niedorzeczniejsze niż park rozrywki.  

- Ma talent do wybierania dziwnych miejsc – powiedziałam. 

Eddie zachowywał pełną czujność.  

-  Tak  właściwie  to  genialny  wybór.  Za  głośno,  żeby  ktoś  mógł  podsłuchać.  Jedno 

wejście  z  tyłu,  drugie  od  frontu.  I  myślę,  że  nawet  gdyby  Alchemicy  się  pojawili  to  nie 
urządziliby sceny przy tych wszystkich dzieciakach? 

- Raczej nie. 

Marcus czekał na nas w lobby i pomachał na powitanie. 

- Cześć, piękna. Chodźcie, zajęliśmy wam stolik. – Zatrzymał się, żeby uścisnąć dłoń 

Eddiego. – Miło cię poznać. Im więcej osób działa dla sprawy, tym lepiej. 

Nie  jestem  pewna,  czego  właściwie  się  spodziewałam  po  Wesołej  Bandzie;  może 

zbieraniny twardzieli i banitów z bitewnymi bliznami albo noszącymi opaskami na oczach jak 
Wolfe. Tymczasem spotkaliśmy chłopaka i dziewczynę dzielących się talerzem paluszków z 

background image

118 

 

kurczaka. Oboje mieli złote lilie na policzkach. 

Marcus wskazał nam krzesła. 

- Sydney, Eddie… to są Amelia i Wade. 

Wymieniliśmy uściski dłoni. 

- Sabriny nie ma? – spytałam. 

- Och, jest tutaj – powiedział Marcus enigmatycznie. 

Wychwyciłam  podtekst  i  rozejrzałam  się;  nie  ja  jedna  wzięłam  ze  sobą  ochronę. 

Sabrina  ukrywała  się  gdzieś  w  tłumie,  obserwując  i  czekając.  Możliwe,  że  miała  na  sobie 
puchaty kostium. Zastanawiałam się, czy wzięła ze sobą pistolet. 

Amelia podsunęła nam talerz. 

- Chcecie trochę? Zdobyliśmy mazzarellę po drodze. 

Odmówiłam.  Postanowiłam  jeść  więcej,  ale  wciąż  mówiłam  stanowcze  „nie” 

potrawom smażonym na głębokim tłuszczu. 

-  Porozmawiajmy  –  powiedziałam.  –  Mieliście  mi  opowiedzieć  o  tatuażach  i  tym 

tajemniczym zadaniu, które dla mnie macie. 

Wade zachichotał. 

- Przechodzi prosto do interesów. 

- Oto moja dziewczyna – powiedział Marcus. 

Niemal usłyszałam niewypowiedziane „właśnie dlatego potrzebujemy jej dla sprawy”. 

Poczekał  aż  przebrana  za  kota  kelnerka  przyniesie  im  mozzarellę  i  przyjmie  od  nas 
zamówienia  napojów.  W  każdym  razie  tak  mi  się  wydawało,  że  to  kelnerka,  bo  maska 
skutecznie utrudniała określenie płci. 

- Sprawa z tatuażem jest prosta – powiedział Marcus, gdy odeszła. – Mówiłem ci, że 

Alchemicy potrafią nasycić go morojską kompulsją, prawda? Ogranicza komunikację… i inne 
rzeczy, jeśli to konieczne. 

Wciąż nie byłam pewna, czy mam uwierzyć, że tatuaż naprawdę mnie kontroluje, ale 

nie przerywałam. 

- Gdy Moroje pomagają robić tusz z krwi, użytkownicy ziemi nasączają go kompulsją, 

która powstrzymuje przed mówieniem o wampirach. Magia ziemi znajduje się w harmonii z 
pozostałymi trzema fizycznymi żywiołami: powietrzem, wodą i ogniem. Właśnie ta harmonia 
daje tatuażowi moc. Jeśli uda się zdobyć zaklęty tusz i Moroj zaburzy działanie magii ziemi, 
można  w  ten  sposób  zerwać  więź  z  pozostałymi  żywiołami,  co  zniszczy  kompulsję. 
Wszczepienie „zepsutego” tuszu w twój tatuaż również przełamie harmonię żywiołów… a to 
z kolei odbierze moc każdemu przymusowi, jaki umieścili w nim Alchemicy. 

Eddie i ja tylko się na niego gapiliśmy. 

- I to „wszystko” co muszę zrobić? – spytałam z niedowierzaniem. 

-  To  prostsze  niż  myślisz  –  zapewniła  Amelia.  –  Problematyczna  część  to…  cóż, 

Marcus  dodał  jeszcze  jeden  etap  do  całego  procesu.  Teoretycznie  nie  jest  konieczny…  ale 
pomaga. 

Siedzieliśmy tu dopiero dziesięć minut, a mnie już rozbolała głowa. 

- Postanowiłeś, że przyda się trochę improwizacji? 

background image

119 

 

Śmiech  Marcusa  był  równie  zaraźliwy  jak  wcześniej…  problem  w  tym,  że  teraz  też 

nie  widziałam  w  tej  sytuacji  nic  śmiesznego.  Przerwał  jakby  spodziewał  się,  że  do  niego 
dołączymy, ale rechotał dalej, nawet gdy tak się nie stało. 

- Można i tak to określić. Ale Amelia ma rację… to pomaga. Za każdym razem zanim 

pozwolę  na  zabieg,  kandydaci  muszą  wykonać  jakieś  zadanie.  Zawsze  polega  ono  na 
bezpośrednim wystąpieniu przeciwko Alchemikom. 

Eddie nie wytrzymał. 

- Co to ma być? Jakiś rytuał inicjacyjny? 

- To coś więcej – odpowiedział Marcus. – Mam teorię, że zrobienie czegoś takiego i 

sprzeciwienie się wszystkiemu, czego nas uczyli, też trochę osłabi kompulsję. Zwykle zadania 
polegają  na  infiltracji  i  wspierają  naszą  sprawę.  Takie  osłabienie  wzmacnia  działanie 
„zepsutego”  tuszu.  W  dodatku  to  niezły  test.  Dezaktywacja  tatuażu  jeszcze  nie  oznacza,  że 
delikwent jest gotowy wystąpić z szeregów. Wciąż pozostaje kwestia prania mózgu przez całe 
życie. Staram się wyszukiwać ludzi, którzy wierzą, że są gotowi do buntu, ale czasem pękają, 
gdy  przyjdzie  co  do  czego.  Lepiej  przekonać  się  wcześniej  niż  później,  jeszcze  zanim 
zaczniemy grzebać w tatuażu. 

Zwróciłam się do Amelii i Wade’a. 

- Oboje tak zrobiliście? Wypełniliście jakieś wyzwanie i wtedy dezaktywowali wasze 

tatuaże? 

Przytaknęli jednocześnie. 

- Teraz musimy jeszcze tylko zapieczętować je indygo. – Widząc moją dezorientację, 

Wade  dodał:  –  Nawet  po  przełamaniu  żywiołów  w  tatuażu,  wciąż  da  się  go  jeszcze 
aktywować.  Ktoś  siłą  mógłby  go  poprawić  i  narzucić  ci  przymus.  Zrobienie  na  lilii  tatuażu 
indygo to zawór bezpieczeństwa, dzięki któremu już nigdy nie zdołają narzucić ci kontroli. 

- A wydawało mi się, że zrobiłeś go tylko dla walorów artystycznych – powiedziałam 

do Marcusa. 

Bezwiednie pogładził wzór z półksiężyców. 

- Och, tak jest z obrazkiem, ale tatuaż jest konieczny. To specjalna, ciężka do zdobycia 

mieszanka i muszę się po nią wybrać aż do faceta w Meksyku. Za dwa tygodnie zabieram do 
niego Amelię i Wade’a, żeby zapieczętować ich tatuaże. Możesz się do nas przyłączyć. 

Zignorowałam ten szalony pomysł. 

-  Powiedziałabym,  że  niebieski  tusz  mógłby  tak  jakby  zdradzić  Alchemikom,  że  coś 

się szykuje. 

- Och, uciekamy od Alchemików – powiedziała Amelia. – Już do nich nie należymy. 

Eddie ponownie włączył się do rozmowy: 

-  Przecież  jeszcze  chwilę  temu  mówiliśmy  o  infiltracji.  Dlaczego  nie  podjąć  się 

dalszych  działań  pod  przykrywką  po  przełamaniu  żywiołów?  Zwłaszcza,  jeśli  to  was 
wyzwala? Wasze tatuaże wyglądają tak samo jak lilia Sydney. Skoro naprawdę wierzycie, że 
dzieje się coś niedobrego, powinniście ich rozpracowywać od środka zamiast zapieczętować 
tatuaż indygo. 

-  Chyba  warto  zaryzykować  dla  dodatkowych  informacji  –  przytaknęłam.  –  Pod 

warunkiem, że będzie się ostrożnym. 

background image

120 

 

Marcus pokręcił głowom, już nie w nastroju do żartów. 

-  Znam  takich,  co  próbowali.  Wydawało  im  się,  że  są  dyskretni.  Mylili  się.  Nie 

popełnimy tego błędu po raz kolejny. – Znów dotknął swojego tatuażu. – Dlatego tak robimy. 
Wypełnij swoją misję, przełam tatuaż, zostaw Alchemików i zapieczętuj go. Próbujemy ich 
rozpracować  z  zewnątrz.  W  ten  sposób  nie  jesteśmy  już  popychadłami  Alchemików  i 
unikamy rutyny. 

- Więc jest was więcej? – spytałam, łapiąc go za słowa. 

-  Oczywiście.  –  Jego  rozbawienie  wróciło.  –  Chyba  nie  myślałaś,  że  jest  nas  tylko 

troje, co? 

Prawdę mówiąc nie wiedziałam. 

-  Więc  do  tego  sprowadza  się  twoja  oferta.  Bajkowe  rozwiązanie  problemu  z 

tatuażem, ale pod warunkiem, że wypełnię dla ciebie jakąś zdradziecką misję. 

-  Oferuję  ci  wolność  –  skontrował  Marcus.  –  I  możliwość  pomagania  Morojom  i 

dampirom nie będąc tylko pionkiem w organizacji. Możesz robić, co chcesz. 

Wymieniliśmy z Eddim spojrzenia. 

- Jeśli już mowa o organizacjach to chyba właściwy moment, żebyś opowiedział mi o 

tym domniemanym mariażu Alchemików z Wojownikami… który podobno mam udowodnić. 

Mój sarkazm umknął całej trójcy, która nagle zrobiła się strasznie podniecona. 

- Dokładnie – przytaknął Marcus. – Powiesz jej, Wade? 

Wade skończył umazany w sosie paluszek z kurczaka i pochylił się ku nam. 

- Niedługo przed przyłączeniem się do Marcusa zostałem przydzielony do placówki w 

St.  Louis.  Pracowałem  w  dziale  technicznym,  zajmowałem  się  gośćmi,  oprowadzałem 
wycieczki… średnio interesująca robota. 

Przytaknęłam.  Na  ten  temat  przynajmniej  coś  wiedziałam.  Bycie  Alchemikiem 

oznaczało  podejmowanie  się  wielu  różnych  ról.  Czasami  niszczyło  się  ciała  strzyg,  ale 
bywało i tak, że przyrządzało się tylko kawę dla grubych ryb. Wszystko dla większego dobra. 

-  Nie  jedno  widziałem.  Sama  możesz  się  domyślić,  jak  to  wyglądało.  –  Sprawiał 

wrażenie  przygnębionego.  –  Brak  wyrozumiałości,  surowe  zasady.  Ale  odwiedzali  nas 
Moroje  i  ja  ich  lubiłem.  Cieszyłem  się,  że  z  nimi  współpracujemy,  chociaż  wszyscy  wokół 
zachowywali się jakby udzielanie pomocy takim „złym” kreaturom było strasznym losem, od 
którego nie da się uciec. Pogodziłem się z tym, bo myślałem, że mówią nam prawdę. Ale był 
taki jeden tydzień… przysiągłbym, że strzygi atakowały non stop w całym kraju. Tak to już 
bywa.  Strażnicy  załatwili  większość  z  nich  i  Alchemicy  w  terenie  mieli  mnóstwo  pracy. 
Problem  został  rozwiązany,  ale  mnie  zastanowiło  dlaczego  zawsze  zajmujemy  się  tylko 
skutkami, skoro mamy do dyspozycji takie środki. Nie mówię, że mamy zacząć polować na 
strzygi,  ale  według  mnie  powinniśmy  jakoś  pomóc  Morojom  i  strażnikom  w  działaniach 
prewencyjnych. I… powiedziałem o tym przełożonym. 

Marcus  i  Amelia  mieli  śmiertelnie  poważne  miny  i  nawet  mnie  wciągnęła  jego 

historia. 

- Co się stało? – spytałam miękko. 

Spojrzenie Wade’a stało się nieobecne, gdy myślał o przeszłości. 

-  Dali  mi  w  kość.  Wszyscy  moi  przełożeni  bez  końca  powtarzali,  że  nie  wolno  mi 

background image

121 

 

nawet myśleć w ten sposób o Morojach, a co dopiero mówić. Nie wysłali mnie na reedukację, 
ale  zostałem  zawieszony  na  dwa  tygodnie  i  codzienne  zmuszano  mnie  do  wysłuchiwania 
kazań,  jak  złą  osobą  jestem  i  niewiele  mi  brakuje  do  całkowitego  wypaczenia.  Pod  koniec 
uwierzyłem im… ale wtedy poznałem Marcusa. Uświadomił mi, że moje życie nie musi już 
tak wyglądać. 

- Więc odszedłeś – dopowiedziałam, czując nagły przypływ sympatii do Marcusa. 

-  Tak. Ale najpierw wypełniłem misję wyznaczoną mi przez Marcusa. Dorwałem się 

do zastrzeżonej listy gości. 

To  mnie  zaskoczyło.  Alchemicy  zawsze  tkwili  po  uszy  w  tajemnicach.  Większość 

naszych  posunięć  była  skrupulatnie  rejestrowana,  ale  nasi  przywódcy  nie  chcieli,  żeby  cała 
społeczność  dowiedziała  się  o  niektórych  sprawach.  Oczywiście,  wszystko  dla  większego 
dobra. Zastrzeżona lista zawierała spis ludzi, którym pozwolono wejść – ale szychy chciały 
utrzymać to w sekrecie. Przeciętny Alchemik nie miał prawa jej zobaczyć. 

- Jesteś za młody – powiedziałam. – Niemożliwe, że miałeś dostęp do czegoś takiego. 

Wade prychnął. 

-  Oczywiście,  że  nie.  Właśnie  dlatego  to  zadanie  było  takie  trudne.  Marcus  nie 

pozwala nam iść na łatwiznę. Musiałem nieźle ryzykować… cieszę się, że po tym uciekłem. 
Lista zawierała poszlakę wiodącą do Wojowników. 

- Zapisali na niej „Ściśle tajne spotkanie z łowcą wampirów”? – spytał Eddie. Oprócz 

zabójczej skuteczności w ochronie, właśnie dlatego cieszyłam się, że mam go ze sobą. 

Wade zaczerwienił się słysząc docinek. 

- Nie. Wszystko było zakodowane. Zapisywali tylko inicjały, a nie pełne imiona. Nie 

udało mi się zdobyć nic więcej. Jeden punkt nas zainteresował. Z.J. 

Marcus  i  jego  Wesoła  Banda  wpatrzyli  się  we  mnie  wyczekująco,  jakby  te  inicjały 

miały coś dla mnie znaczyć. Znów spojrzałam na Eddiego, ale on też nic z tego nie rozumiał. 

- Co to znaczy? – spytałam. 

-  Zebulon  Jameson  –  powiedział  Marcus,  najwyraźniej  przekonany,  że  to  wszystko 

wyjaśnia. Gdy nie odpowiedziałam, jego mina stała się niedowierzająca. – Przecież spotkałaś 
Wojowników. Nie pamiętasz mistrza Jamesona? 

Oczywiście,  że  pamiętałam.  Należał  do  wysoko  postawionych  Wojowników  i  był 

groźnym mężczyzną z szpakowatą brodą; nosił wtedy złote ceremonialne szaty. 

- Nie znałam jego imienia – powiedziałam. – Ale nie uważacie, że to mocno naciągane 

założenie, że Z. J. to on? To mógł być na przykład jakiś Zachary Johnson. 

- Albo Zeke Jones – dodał Eddie. 

Podszedł  kot,  żeby  dolać  Marcusowi  lemoniady  i  w  końcu  dowiedziałam  się,  że  to 

jednak jest kobieta. 

-  Dzięki,  skarbie  –  powiedział  Marcus,  uśmiechając  się  do  niej  w  taki  sposób,  że 

niewiele  brakło,  a  potknęłaby  się  i  puściłaby  tacę.  Mimo  to,  gdy  odwrócił  się  do  nas,  był 
całkowicie skupiony na interesach. – I tu zaczyna się rola Sabriny. Niedługo przed zdobyciem 
listy  przez  Wade’a,  podsłuchała  jak  mistrz  Jameson  mówi  innemu  dziadydze,  że  wkrótce 
wybiera się do St. Louis i tam zdobędzie informacje o jakiejś zaginionej dziewczynie. Czas 
się zgadza. 

background image

122 

 

-  To  też  jest  ogromny  zbieg  okoliczności.  –  Jeszcze  zanim  skończyłam  mówić 

przypomniało mi się coś, co Sonia Karp powtarzała na temat świata Morojów i Alchemików: 
„nie istnieje coś takiego jak zbieg okoliczności”. 

- Kim jest ta zaginiona dziewczyna, o której mówimy? – spytał ostrożnie Eddie. 

Spojrzałam  mu  w  oczy  i  natychmiast  zrozumiałam,  o  co  mu  chodzi.  Wojownicy 

poszukiwali informacji o zaginionej dziewczynie. Była taka jedna, którą Moroje też bardzo, 
ale to bardzo się interesowali. Alchemicy robili, co mogli, żeby zapewnić jej bezpieczeństwo. 
Ze względu na nią zostałam przydzielona do Palm Springs. Udawałam nawet jej siostrę. 

Jill. 

Nic nie powiedziałam i skupiłam się na Marcusie, który tylko wzruszył ramionami. 

-  Nie  mam  pojęcia.  Wiem  tylko,  że  znalezienie  jej  wywołałoby  niezłe  zamieszanie 

wśród Morojów. Szczegóły nie są w tej chwili istotne. Przede wszystkim musimy udowodnić, 
że doszło między nimi do współpracy. 

Te  szczegóły  były  jak  najbardziej  istotne  dla  mnie  i  Eddiego,  ale  nie  miałam 

pewności,  ile  Marcus  i  spółka  wiedzą  o  Jill.  Lepiej  nie  okazywać  przesadnego 
zainteresowania. 

- Tego właśnie chcecie ode mnie? – spytałam, przypominając sobie rozmowę w parku 

rozrywki. – Jak niby mam tego dokonać? Wpadnę z wizytą do mistrza Jamesona i go spytam? 

- Gdy się przechodzi przez strzeżony punkt  kontrolny, wszyscy goście są zapisywani 

przez monitoring – powiedział Wade. – Nawet tamci najtajniejsi. Musisz tylko ukraść kopię 
nagrania. Wszystko jest archiwizowane na komputerach. 

Oni mieli naprawdę dziwną definicję „musisz tylko”. 

- Mam przydział do Palm Springs – przypomniałam im. – Nie znam się na hakowaniu 

komputerów i nawet nie jestem w St. Louis! Mam tam tak po prostu wejść i coś ukraść? 

Marcus przekrzywił głowę przyglądając mi się; kilka złotych kosmyków opadło mu na 

twarz. 

- Wierzę w twoją pomysłowość. Nie znajdziesz żadnego pretekstu do odwiedzenia St. 

Louis? 

-  Nie!  Nie  mam…  –  urwałam  przypominając  sobie  ślub.  Ian,  patrząc  na  mnie  tymi 

maślanymi oczętami, zaprosił mnie do odwiedzenia go w St. Louis. Był nawet tak bezczelny, 
że użył mszy do zwiększenia swoich szans u mnie. 

Oczy Marcusa zaiskrzyły. 

- Już coś wymyśliłaś, prawda? Genialna, tak jak się spodziewałem. 

Amelia  wyglądała  na  lekko  wytrąconą  z  równowagi,  słysząc  jak  prawi  mi 

komplementy. 

- Musiałabym mieć dużo szczęścia – powiedziałam. 

- Zwykle właśnie tak operujemy – odpowiedział Marcus. 

Wciąż nie byłam przekonana. 

-  Słuchaj,  znam  tam  kogoś,  ale  najpierw  muszę  zdobyć  pozwolenie,  żeby  tam 

pojechać, a to nie takie proste. – Po kolei spojrzałam każdemu z nich w oczy.  – Wiecie, jak 
jest. Wszyscy byliście Alchemikami. Nie możemy tak po prostu zrobić sobie wakacji, kiedy 
tylko nam się zamarzy. 

background image

123 

 

Wade  i  Amelia  mieli  dość  przyzwoitości,  żeby  wyglądać  na  zawstydzonych,  ale 

Marcus pozostał nieporuszony. 

- Pozwolisz, żeby taka szansa przeszła nam koło nosa? Chociaż się nad tym zastanów, 

nawet jeśli nie zamierzasz przyłączyć się do nas ani nie przełamiesz tatuażu. Sama widziałaś 
Wojowników. Wiesz do czego są zdolni. Wyobraź sobie, co się stanie, jeśli zyskają dostęp do 
zasobów Alchemików. 

- To tylko przypuszczenia – upierał się mój wewnętrzny naukowiec. 

- Sydney – odezwał się Eddie. 

Spojrzałam  na  niego  i  zobaczyłam  w  jego  oczach  coś,  czego  nigdy  się  po  nim  nie 

spodziewałam:  błaganie.  Nie  obchodziły  go  sekreciki  Alchemików  ani  Wesoła  Banda 
Marcusa.  Jemu  zależało  tylko  na  Jill  i  właśnie  się  dowiedział,  że  ona  może  być  w 
niebezpieczeństwie,  a  na  to  nie  mógł  pozwolić.  Zrobiłby  wszystko  byleby  zapewnić  jej 
bezpieczeństwo,  ale  wiedział,  że  wykradzenie  informacji  Alchemikom  wykracza  poza  jego 
możliwości.  Poza  moje  zresztą  też,  ale  on  o  tym  nie  wiedział.  Wierzył  we  mnie  i  teraz 
milcząco błagał mnie o pomoc. 

Marcus natychmiast wyczuł sposobność. 

- Nie masz nic do stracenia… przynajmniej, jeśli nie dasz się złapać. Jeśli na zapisie z 

monitoringu  nic  nie  znajdziemy…  cóż,  to  i  dobrze.  Fałszywy  alarm.  Ale  sama  doskonale 
wiesz,  jak  przełomowe  byłoby  zdobycie  twardego  dowodu,  że  Jameson  złożył  tam  wizytę. 
Niezależnie od wyniku, powinnaś przełamać swój tatuaż i przyłączyć się do nas. Bo chyba nie 
chcesz wciąż tkwić w organizacji po takiej akcji? – Cały czas się we mnie wpatrywał. – Ale 
to już zależy od ciebie. Potrzebujemy twojej pomocy. 

Wbrew rozsądkowi zaczęłam rozkminiać, jak się za to zabrać. 

- Muszę dowiedzieć się więcej o dziale technicznym – wymamrotałam. 

- Przekażę ci wszystko, co wiem – szybko obiecał Wade. 

Nie odpowiedziałam. To było istne szaleństwo – zwariowany pomysł spłodzony przez 

bandę  pomyleńców.  Ale  nie  mogłam  przestać  myśleć  o  tatuażu  Marcusa  i  sposobie  w  jaki 
pozostali  podążali  za  jego  przywództwem  –  nawet  Sabrina.  Było  w  nich  oddanie  i  żarliwa 
wiara,  które  nie  miały  nic  wspólnego  z  głupim  flirtowaniem  Marcusa.  Niewykluczone,  że 
wiedzieli, co robią. 

- Sydney – powtórzył Eddie i tym razem dodał: – Proszę. 

Czułam,  jak  mój  upór  słabnie.  Zaginiona  dziewczyna,  której  znalezienie  spowoduje 

wielkie kłopoty… Jeśli naprawdę mówili o Jill, to jak mogłam  pogodzić się z ryzykiem, że 
coś może się jej stać? 

Ale co jeśli zostanę złapana? 
„Więc nie daj się złapać” odezwał się wewnętrzny głosik. 

Z westchnieniem spojrzałam na Wade’a. 

- No dobrze – powiedziałam. – Mów, co wiesz. 

 

 

 

 

background image

124 

 

 

WADE  PRZEKAZAŁ  MI  WSZYSTKO,  co  wiedział.  Każdy  drobiazg  mógł  się 

przydać, ale to mogło nie wystarczyć. Przede wszystkim musiałam dostać się do St. Louis… i 
dopiero  wtedy  zaczynało  się  robić  naprawdę  ciekawie.  Przygotowałam  się  duchowo  do 
czekającej  mnie  rozmowy,  z  nadzieją,  że  mam  w  sobie  dość  podstępności  Alchemików  by 
nawet ich wywieść w pole. 

Zanim wzięłam się do dzieła, wolałam znaleźć się w moim bezpiecznym, przytulnym 

pokoju.  Po  drodze  do  Amberwood  przeanalizowaliśmy  z  Eddiem  każdy  szczegół  spotkania. 
Roztrząsał nawet najmniejsze detale, a ja obiecałam mu, że będę go informować na bieżąco. 

Właśnie dotarłam do drzwi pokoju, gdy zadzwonił mi telefon. Okazało się, że to pani 

Terwilliger.  Czasem  mogłabym  przysiąc,  że  chyba  zamontowała  czujnik  przed  moim 
pokojem, żeby wiedzieć, kiedy wracam. 

- Panno Melbourne – powiedziała. – Musimy się spotkać. 

Serce mi stanęło. 

- Ale chyba Weronika nikogo nie dopadła, prawda? Mówiła pani, że mamy czas. 

-  Mamy  –  zapewniła.  –  I  właśnie  dlatego  im  szybciej  się  spotkamy  tym  lepiej. 

Czytanie  o  zaklęciach  to  jedno,  ale  potrzebujesz  trochę  praktyki  z  prawdziwego  zdarzenia. 
Nie pozwolę Weronice dobrać się do ciebie. 

Jej  słowa  wyzwoliły  mieszane  emocje.  Oczywiście  włączyła  się  moja  odruchowa 

niechęć  do  czarów,  która  jednak  została  szybko  zmieciona  przez  świadomość,  że  pani 
Terwilliger zależało na mnie i tak okropnie zamartwiła się o moje bezpieczeństwo. Osobista 
niechęć do skończenia w śpiączce też okazała się niezłym motywatorem. 

- Kiedy się spotkamy? – spytałam. 

- Jutro rano. 

Uświadomiłam sobie, że jutro jest sobota. Tak szybko? Kiedy mi umknął ten tydzień? 

Rano musiałam podwieźć Adriana, żeby odebrał swój samochód i pozostawało mi tylko mieć 
nadzieję, że to nie potrwa długo. 

- A nie dałoby się tego przesunąć do południa? Muszę coś zrobić. 

-  Chyba  tak  –  zgodziła  się  z  lekkimi  oporami  pani  Terwilliger.  –  Zobaczymy  się  w 

moim domu, a później pojedziemy do Rezerwatu Lone Rock. 

Właśnie miałam się położyć, ale zamarłam. 

- Dlaczego musimy jechać aż na środek pustyni? 

Rezerwat  Lone  Rock  znajdował  się  na  kompletnym  odludziu  i  kręciło  się  po  nim 

niewielu  turystów.  Nie  zapomniałam,  jak  przerażająca  była  moja  ostatnia  wizyta  w  dziczy. 
Teraz przynajmniej załatwimy to w dzień. 

background image

125 

 

- No raczej nie możemy trenować na terenie szkoły – wytknęła. 

- Prawda… 

- Weź ze sobą książkę i niezbędne ingrediencje. 

Rozłączyłyśmy  się  i  szybko  napisałam  Adrianowi  SMSa:  „Jutro  musimy  się 

pośpieszyć.  Spotykam  się  z  panią  T.  o  12.”  Jego  odpowiedź  nie  była  dla  mnie  szczególnie 
zaskakująca: „Po co?” Adrian oczywiście musiał wiedzieć wszystko o moich zajęciach, więc 
napisałam  mu,  że  pani  Terwilliger  chce  ze  mną  popracować  nad  technikami  magicznej 
ochrony.  Tym  razem  mnie  zaskoczył:  „Mogę  popatrzyć?  Chcę  wiedzieć,  w  jaki  sposób  cię 
chroni.”
 

Wow,  Adrian  spytał  o  pozwolenie?  Zwykle  sam  się  zapraszał  gdziekolwiek  mu  się 

podobało. Zawahałam się, niepewna, co robić po wydarzeniach w domu stowarzyszenia. Ale 
do tej pory ani razu o tym nie wspomniał, a poza tym poruszała mnie jego troska. Odpisałam, 
że może z nami pojechać i zostałam za to nagrodzona uśmiechniętą buźką. 

Nie bardzo wiedziałam w co się ubrać na „magiczny trening”, więc zdecydowałam się 

na coś wygodnego. Adrian otaksował mnie wzrokiem, ledwie wsiadł do Latte. 

- Zwykłe ciuchy, co? Nie widziałem cię w takich odkąd chodziliśmy do Wolfa. 

- Nie wiem, co ona wymyśliła – wyjaśniłam, zawracając na jego ulicy. – Pomyślałam, 

że tak będzie najlepiej. 

- Mogłaś ubrać koszulkę z AYE. 

- Nie chciałam jej ubrudzić – powiedziałam z uśmiechem. 

Częściowo  to  była  prawda.  Namalowane  przez  niego  ogniste  serce  strasznie  mi  się 

podobało,  ale  za  każdym  razem,  gdy  patrzyłam  na  koszulkę  ogarniało  mnie  zbyt  wiele 
wspomnień.  Co  ja  sobie  myślałam?  –  zadawałam  sobie  to  pytanie  setki  razy,  ale  każda 
odpowiedź,  którą  udawało  mi  się  spreparować  mijała  się  z  prawdą.  Moja  ulubiona  teoria 
głosiła, że zwyczajnie zafascynowało mnie to, jak poważnie Adrian podchodził do sztuki; jak 
dochodzą  wtedy  do  głosu  uczucia  i  pasja.  Kobiety  uwielbiają  artystów  tak  samo  jak  złych 
chłopaków, prawda? Nawet  teraz czułam motylki  w brzuchu,  gdy wspominałam tamtą jego 
zachwyconą minę. Wręcz uwielbiałam to, że ma w sobie tak wspaniały talent. 

Nie  zmieniało  to  faktu,  że  nic  nie  usprawiedliwiało  obściskiwania  się  z  nim  i 

pozwolenia mu na całowanie mnie – w szyję. Kupiłam ebooka o „złych chłopcach”, ale okazał 
się kompletnie bezużyteczny. Ostatecznie wybrałam najlepszą metodę – jeśli nie najzdrowszą 
– i zdecydowałam zachowywać się, jakby nigdy do niczego nie doszło. Co nie znaczyło, że o 
tym  zapomniałam.  Tak  właściwie,  gdy  teraz  siedziałam  przy  nim  w  samochodzie,  miałam 
spore  problemy  z  myśleniem  o  czymkolwiek  innym  oprócz  uczucia,  jakie  wywoływało 
przytulanie się do niego. Albo o tym jak wplatał palce w moje włosy. Lub jak jego usta… 

„Sydney!  Opanuj  się!  Myśl  o  czymś  innym.  Odmieniaj  łacińskie  wyrazy.  Recytuj 

układ okresowy.” 

Nic mi nie pomogło. Musiałam przyznać, że Adrian też nie skomentował tamtej nocy 

w  żaden  sposób.  W  końcu  udało  mi  się  na  czymś  skupić  i  opowiedziałam  mu  o  mojej 
wycieczce  do  San  Bernardino.  Omawianie  spisków,  grup  rebeliantów  i  przełamywania 
tatuaży skutecznie zgasiło szalejącą namiętność. Adrianowi ani trochę nie spodobała się myśl, 
że Alchemicy współpracują z Wojownikami albo teoria, że tatuaż mnie kontroluje. Nie był też 
zachwycony  tym,  że  mogę  znaleźć  się  w  niebezpieczeństwie.  Próbowałam  zbagatelizować 
niemal  niewykonalną  misję,  jaką  było  włamanie  się  do  St.  Louis,  ale  widziałam,  że  mi  nie 
uwierzył. 

background image

126 

 

Pani  Terwilliger  dwa  razy  wysyłała  mi  SMSy  z  przypomnieniami,  żebym  się  nie 

spóźniła. Pilnowałam czasu, ale nie mogłam też zlekceważyć poważnego zadania, jakim było 
zajmowanie się Mustangiem, więc chwilę potrwało sprawdzanie, czy mechanik doprowadził 
go do perfekcyjnego stanu. Adrian chciał poprzestać na zwykłych oponach, ale przekonałam, 
go, że lepiej  się opłaci  wziąć droższe.  Zbadałam  je i  pogratulowałam sobie wyboru.  Zanim 
pozwoliłam  mu zapłacić, najpierw przeprowadziłam  szczegółową inspekcję by upewnić się, 
że nie ma żadnych wgnieceń. Pojechaliśmy oboma samochodami do Vista Azul i ucieszyłam 
się, że doskonale wyrobiliśmy się w czasie. Nie spóźniliśmy się, ale pani Terwilliger już na 
nas czekała na ganku. 

Wybraliśmy Adriana na kierowcę. 

-  Dżiiiz  – powiedziałam, gdy praktycznie biegiem  wpadła do samochodu.  – Wybiera 

się pani gdzieś później? 

Jej uśmiech był trochę wymuszony i nie mogłam nie zauważyć, jak blado wyglądała. 

- Nie, ale nie mamy czasu do stracenia. Rano rzuciłam silne zaklęcie, które z czasem 

się wyczerpie. Odliczanie trwa. 

Nie wyjaśniła nic więcej dopóki nie dotarliśmy do rezerwatu i ta cisza wytrącała mnie 

z równowagi. Przy okazji wyobrażałam sobie wszystkie możliwe przerażające konsekwencje i 
chociaż jej ufałam, nagle ucieszyłam się, że Adrian robi za naszego szofera. 

Rezerwat  Lone  Rock  nie  należał  do  szczególnie  ruchliwych  miejsc,  ale  od  czasu  do 

czasu dało się w nim spotkać jakiegoś turystę. Pani Terwilliger – która w rzeczy samej miała 
buty  turystyczne  –  przeszła  przez  kamienisty  obszar,  szukając  wystarczająco  odludnego 
miejsca, nadającego się do czegokolwiek, co sobie wymyśliła. W krajobrazie wyróżniało się 
kilka  niezwykłych  formacji  kamieni,  ale  nie  byłam  w  stanie  docenić  ich  piękna. 
Przejmowałam się przede wszystkim tym, że nic nie chroni nas przed południowym słońcem. 
Upał dawał w kość, chociaż mieliśmy niemal zimę. 

Obejrzałam się na Adriana i przekonałam się, że na mnie patrzy. Z kieszeni marynarki 

wyjął butelkę z kremem do opalania. 

- Wiedziałem, że o to spytasz. Przygotowałem się niemal równie dobrze jak ty. 

- Niemal – przytaknęłam. 

I  znowu  byłam  dla  niego  jak  otwarta  księga.  Przez  chwilę  udawałam,  że  tylko  we 

dwoje  wybraliśmy  się  na  przyjemną  popołudniową  wycieczkę.  Tak  się  składało,  że  niemal 
zawsze spędzany wspólnie czas przeznaczaliśmy na jakieś ważne zadania. Fajnie byłoby choć 
raz  spotkać  się  i  nie  przejmować  problemami  całego  świata.  Pani  Terwilliger  szybko 
ściągnęła nas z powrotem do naszej ponurej rzeczywistości. 

-  Nada  się  –  oznajmiła,  rozglądając  się  po  okolicy.  Udało  jej  się  znaleźć  chyba 

najustronniejsze  miejsce  w  parku.  Nie  zdziwiłabym  się  widząc  krążące  nad  nami  sępy.  – 
Wzięłaś to, o co prosiłam? 

-  Tak,  proszę  pani.  –  Uklękłam  na  ziemi,  przekopując  się  przez  zawartość  swojej 

torby. Schowałam w niej księgę zaklęć oraz przygotowane na zlecenie zioła i eliksiry. 

- Potrzebujemy przyborów do stworzenia kuli ognia – zarządziła. 

Adrian zrobił wielkie oczy. 

- Powiedziałaś „kula ognia”? Zajebiście. 

- Przecież cały czas widzisz takie rzeczy – przypomniałam mu. – Użytkownicy ognia 

background image

127 

 

nie mają z tym problemu. 

- Tak, ale jeszcze nigdy nie widziałem, żeby człowiek robił coś takiego. Ty nigdy tego 

nie próbowałaś. 

Wolałabym,  żeby  nie  wyglądał  na  tak  zachwyconego,  bo  w  pewnym  sensie  to 

uświadamiało  mi  powagę  tego,  za  co  się  zabierałyśmy.  Ulżyłoby  mi,  gdyby  uważał  to  za 
drobnostkę. Mimo to musiałam przyznać, że to zaklęcie to rzeczywiście nie byle co. 

Kiedyś  rzuciłam  zaklęcie  wymagające  stworzonego  w  bólach  amuletu  i  recytacji 

odpowiednich słów, które sprawiły, że się zapalił. Oczywiście wtedy miałam do dyspozycji 
solidny  fizyczny  komponent.  To  zaklęcie  opierało  się  na  sile  woli,  co  oznaczało,  że  muszę 
stworzyć ogień z powietrza. 

Rozpałką,  o  którą  chodziło  pani  Terwilliger,  była  niewielka  torebka  wypełniona 

popiołami  ze  spalonej  kory  cisu.  Wzięła  ją  ode  mnie  i  sprawdziła  zawartość,  mamrocząc  z 
aprobatą: 

- Tak, tak. Bardzo dobrze. Doskonała konsystencja. Paliłaś ją dokładnie tyle czasu, ile 

trzeba.  –  Oddała  mi  torebkę.  –  Na  późniejszym  etapie  nie  będzie  ci  to  potrzebne.  Właśnie 
dlatego  to  zaklęcie  jest  tak  potężne.  Można  je  rzucić  bardzo  szybko,  praktycznie  bez 
wcześniejszych przygotowań. Ale zanim osiągniesz ten etap, musisz najpierw potrenować. 

Przytakiwałam, próbując się skoncentrować. Na razie to, co opisywała, przypominało 

instrukcję z książki. Jeśli potraktuję to wszystko jako zwykły eksperyment na lekcji może to 
przestanie być tak straszne. Nie, wcale się nie bałam. 

Pani Terwilliger przekrzywiła głowę i spojrzała za mnie. 

- Adrian? Lepiej się odsuń. Daleko. 

No dobrze. Może jednak trochę mnie to przerażało. 
Posłuchał  i  oddalił  się.  Wyglądało  na  to,  że  pani  Terwilliger  nie  przejmowała  się 

swoim bezpieczeństwem, bo wciąż trzymała się tylko kilka kroków ode mnie. 

- Do roboty – powiedziała. – Nabierz popiołu i wyciągnij rękę. 

Sięgnęłam  do  torebki  dotykając  popiołu  kciukiem  i  palcem  wskazującym.  Potarłam 

nimi  aż w końcu  popiół pokrył  mi  całą dłoń.  Odłożyłam torebkę i  wyciągnęłam rękę przed 
siebie, dłonią do góry. Wiedziałam, co teraz nastąpi, ale czekałam na instrukcję. 

-  Wezwij  magię  i  przywołaj  płomień  z  popiołów.  Żadnej  inkantacji,  użyj  tylko  siły 

woli. 

Poczułam jak wzbiera we mnie magia. Przywoływanie żywiołu trochę przypominało 

mi  to,  co  robili  Moroje  i  było  to  dość  surrealne  wrażenie.  Moje  wysiłki  zaowocowały 
czerwonym  ognikiem  unoszącym  się  w  powietrzu  nad  moją  dłonią.  Powili  zaczął  się 
powiększać dopóki nie osiągnął wielkości piłki tenisowej. Wypełniła mnie magiczna euforia. 
Wstrzymałam  oddech,  ledwie  mogąc  uwierzyć  w  to,  czego  właśnie  dokonałam.  Czerwone 
płomienie wiły się i skręcały, ale nie parzyły mnie, chociaż czułam ich gorąco. 

Pomruk Pani Terwilliger wyrażał jednocześnie rozbawienie i zaskoczenie. 

-  Niezwykłe.  Czasami  zapominam  jak  silny  jest  twój  wrodzony  talent.  Na  razie 

płomień jest tylko czerwony, ale coś mi mówi, że niedługo uda ci się przywołać niebieski i to 
bez  pomocy  popiołów.  Przywoływanie  żywiołów  z  powietrza  jest  łatwiejsze  niż  przemiana 
jednej substancji w drugą. 

Wpatrywałam  się w kulę ognia jak  w transie, ale szybko ogarniało  mnie zmęczenie. 

background image

128 

 

Płomień zaczął migotać, kurczyć się i w końcu całkiem zniknął. 

-  Im  szybciej  ją  wypuścisz  tym  lepiej  –  pouczyła  mnie.  –  Tylko  zużywasz  własną 

energię, jeśli próbujesz go podtrzymywać. Najlepiej  natychmiast nią rzucić w przeciwnika i 
szybko przywołać następną. Spróbuj jeszcze raz, ale tym razem od razu ją wypuść. 

Ponownie  przywołałam  ogień  i  poczułam  lekkie  ukłucie  satysfakcji,  gdy  pojawił  się 

nieco bardziej pomarańczowy. W dzieciństwie już na pierwszej  lekcji chemii  dowiedziałam 
się, że im ogień jest gorętszy tym jaśniej płonie. Niestety przywołanie niebieskiego wydawało 
się bardzo odległym celem. 

A jeśli już mowa o odległych celach… rzuciłam ognistą kulą. 
Albo  przynajmniej  próbowałam.  Straciłam  nad  nią  kontrolę,  próbując  wysłać  ją  ku 

nagiemu  skrawkowi  ziemi.  Kula  rozpadła  się,  a  płomień  zmienił  się  w  smugi  dymu 
rozwiewane przez wiatr. 

-  To  trudne  –  powiedziałam,  doskonale  wiedząc,  jak  żałośnie  to  zabrzmiało.  – 

Utrzymywanie  jej  i  rzucanie  przypomina  swój  fizyczny  odpowiednik.  Problem  w  tym,  że 
muszę cały czas kontrolować magię. 

-  Dokładnie.  –  Pani  Terwilliger  sprawiała  wrażenie  bardzo  zadowolonej.  –  I  właśnie 

dlatego trenujemy. 

Na szczęście nie potrzebowałam wielu prób, żeby rozgryźć jak to wszystko działało. 

Adrian zaczął wiwatować, gdy po raz pierwszy udało mi się rzucić kulą ognia i perfekcyjnie 
trafić  w  kamień,  do  którego  celowałam.  Tryumfalnie  spojrzałam  na  panią  Terwilliger, 
spodziewając się, że teraz przejdziemy do następnego zaklęcia.  Zaskoczyło mnie, że wbrew 
moim oczekiwaniom nie wyglądała jakby to zaimponowało  jej tak, jak mi się wydawało, że 
powinno. 

- Jeszcze raz – poleciła. 

-  Ale  już  to  opanowałam  –  zaprotestowałam.  –  Powinnyśmy  spróbować  czegoś 

nowego. Czytałam, co było dalej w książce… 

-  Nie  powinnaś  się  tym  jeszcze  zajmować  –  upomniała  mnie.  –  Wydaje  ci  się,  że  to 

jest wyczerpujące? Jeśli spróbujesz bardziej zaawansowanych zaklęć, zemdlejesz. – Wskazała 
na kamienistą powierzchnię pustyni. – Jeszcze raz. 

Kusiło  mnie,  żeby  jej  powiedzieć,  że  nie  potrafię  się  powstrzymać  od  przeczytania 

całej książki. Zawsze tak robiłam. Mimo to teraz coś mi mówiło, że to nie jest odpowiednia 
pora na wywlekanie tego. 

Zmusiła  mnie  to  rzucania  kul  ognia  raz  za  razem.  Gdy  w  końcu  uznała,  że 

opanowałam  to  w  dostatecznym  stopniu,  przeszłyśmy  do  zwiększania  temperatury  ognia. 
Moim  największym  osiągnięciem  okazało  się  wyczarowanie  żółtego  płomienia,  ale  okazało 
się, że na razie to kres moich możliwości. Później zaczęłam pracować nad przywoływaniem 
ognia  bez  pomocy  popiołów.  Gdy  nareszcie  udało  mi  się  to  osiągnąć,  znów  wróciłyśmy  do 
rzutów. Wybierała dla mnie różne cele, a ja trafiałam w nie z łatwością. 

- Tak jak w Skee-Ball – wymamrotałam. – Łatwe i nudne. 

-  Tak  –  zgodziła  się  pani  Terwilliger.  –  Łatwo  trafić  w  nieruchomy  obiekt,  ale 

ruchome cele albo żywe to już zupełnie inna sprawa. Przejdźmy więc właśnie do tego, co ty 
na to? 

Kula ognia unosząca się nad moją dłonią znikła, bo szok strzaskał moją kontrolę. 

background image

129 

 

- Co pani ma na myśli? – Jeśli jej się wydawało, że zacznę rzucać ogniste kule w ptaki 

albo gryzonie to mocno się przeliczyła. Mowy nie było, żebym podpaliła coś żywego. – W co 
właściwie mam trafić? 

Pani Terwilliger poprawiła okulary i cofnęła się kilka kroków. 

- We mnie. 

Czekałam aż określi, gdzie najbliżej mogę trafić albo przynajmniej udzieli mi jakichś 

dalszych  wyjaśnień,  ale  ona  już  nic  nie  powiedziała.  Obejrzałam  się  na  Adriana,  licząc,  że 
może  on  coś  z  tego  zrozumiał,  ale  wyglądał  na  równie  zaskoczonego,  jak  ja  się  czułam. 
Spojrzałam na wypaloną ziemię, gdzie trafiały moje wcześniejsze rzuty. 

- Pani Terwilliger, nie może mnie pani prosić, żebym celowała do pani. 

Jej usta wykrzywiły się w lekkim półuśmiechu. 

- Uwierz mi, mogę. Śmiało, nic mi nie zrobisz. 

Chwilę zastanawiałam się nad doborem następnych słów. 

- Całkiem dobrze celuję, proszę pani. Mogę panią trafić. 

Tym ją autentycznie rozśmieszyłam. 

- Trafisz, jak najbardziej. Ale nie zranisz mnie. Śmiało, rzucaj. Czas nam się kończy. 

Nie  wiedziałam  jak  długo  tu  byliśmy,  ale  słońce  definitywnie  zajmowało  niższą 

pozycję  na  nieboskłonie.  Obejrzałam  się  na  Adriana,  milcząco  prosząc  go  o  pomoc  w  tym 
szaleństwie. Jego jedyną odpowiedzią było wzruszenie ramion. 

-  Będziesz  świadkiem  –  powiedziałam  do  niego.  –  Słyszałeś,  że  sama  mi  kazała  to 

zrobić. 

Przytaknął. 

- Jesteś zupełnie niewinna. 

Wzięłam głęboki oddech i przywołałam kolejną kulę ognia. Byłam tak oszołomiona, 

że zapłonęła czerwono i musiałam się postarać, żeby zwiększyć temperaturę. Spojrzałam na 
panią Terwilliger, mentalnie przygotowując się do rzutu. Okazało się to trudniejsze niż mi się 
wydawało  –  i  to  nie  tylko  dlatego,  że  nie  chciałam  jej  zranić.  Ciśnięcie  kulą  w  ziemię 
praktycznie  nie  wymagało  myślenia,  tylko  odrobiny  skupienia  i  celowania.  Ale  teraz 
patrzyłam na żywą osobę, widziałam jej oczy i ruch piersi przy oddechu… cóż, miała rację. 
Nie było porównania do celowania w obiekt nieżywiony. Ociągałam się, niepewna, co zrobić. 

- Marnujesz czas – ostrzegła. – I tracisz energię. Rzucaj

Rozkaz w jej tonie pchnął mnie do akcji. Rzuciłam. 

Kula wyleciała z mojej dłoni kierując się prosto na nią – ale nigdy nie dotarła do celu. 

Nie wierzyłam własnym oczom. Mniej-więcej stopę

13

 od niej kula trafiła w jakąś niewidzialną 

barierę i  rozpadła się w  niewielkie ogniki, które szybko zmieniły się w dym. Mnie szczęka 
opadła. 

- Co to jest? – krzyknęłam. 

- Niezwykle potężna tarcza magiczna – wyjaśniła, ewidentnie ubawiona moją reakcją. 

Wyciągnęła  wisiorek,  który  do  tej  pory  skrywała  pod  koszulą.  Nie  wyglądał  jakoś 

                                                 

13

 Brak netu = nie pamiętam, ile ma stopa, chyba mniej niż 30cm. Wrrrrr 

background image

130 

 

nadzwyczajnie;  był  tylko  niepolerowanym  czerwonym  chalcedonem,  owiniętym  srebrnym 
drutem. – Stworzenie czegoś takiego wymaga niewiarygodnego wysiłku… a potrzeba jeszcze 
więcej  energii  do  podtrzymania  jego  działania.  Jak  sama  miałaś  okazję  się  przekonać… 
tworzy  niewidzialną  tarczę,  która  jest  w  stanie  powstrzymać  większość  fizycznych  i 
magicznych ataków. 

Adrian natychmiast znalazł się przy mnie. 

- Chwila-moment. To zaklęcie sprawia, że nie da się ciebie zranić, ale nie przyszło ci 

do  głowy,  żeby  wcześniej  o  tym  wspomnieć?  Cały  czas  powtarzasz  jak  wielkie 
niebezpieczeństwo  grozi  Sydney!  Dlaczego  jej  tego  nie  nauczysz?  Wtedy  twoja  siostra  nie 
mogłaby jej skrzywdzić. 

Wątpiłam, żeby Adrian ją zaatakował jak Marcusa, ale wyglądał na równie wściekłego 

jak  wtedy.  Na  twarz  wystąpiły  mu  rumieńce,  a  jego  spojrzenie  stało  się  twarde.  Zaciskał 
pięści,  ale  chyba  nawet  nie  zwrócił  na  to  uwagi,  bo  to  wynikało  przede  wszystkim  z 
pierwotnego instynktu. 

Pani Terwilliger pozostała nieugięta mimo jego gniewu. 

-  Wierz  mi,  zrobiłabym  to,  gdyby  to  było  takie  proste.  Niestety  po  drodze  wynika 

sporo  komplikacji.  Przede  wszystkim,  Sydney  choć  niezwykle  uzdolniona,  nie  jest  nawet  w 
przybliżeniu wystarczająco silna. Mnie ledwie starcza siły. Po drugie, działanie tego zaklęcia 
jest  wyjątkowo  krótkie  i  właśnie  dlatego  tak  naciskałam  na  pośpiech.  Czar  utrzymuje  się 
jedynie  przez  sześć  godzin  i  wymaga  tyle  wysiłku,  że  po  prostu  nie  da  się  cały  czas 
utrzymywać go w gotowości. Już jestem zmęczona, a będzie jeszcze gorzej, gdy się skończy. 
Przez  następny  dzień  nie  będę  w  stanie  go  ponownie  rzucić…  podobnie  jak  większości 
czarów. Właśnie dlatego Sydney musi przygotować się na każdą ewentualność. 

Ani Adrian, ani ja nic nie odpowiedzieliśmy od razu. Zauważyłam, że była zmęczona 

już,  gdy  wsiadała  do  samochodu,  ale  więcej  o  tym  nie  myślałam.  W  czasie  treningu 
zauważyłam,  że  poci  się  i  wygląda  na  coraz  bardziej  padniętą,  ale  zrzuciłam  to  na  upał. 
Dopiero teraz w pełni mogłam docenić to, co zrobiła. 

- Dlaczego zadała sobie pani tyle trudu? – spytałam. 

- Żeby utrzymać cię przy życiu – warknęła. – Nie marnujmy tego. Została nam tylko 

godzina, zanim zaklęcie się wyczerpie i do tego czasu musisz już być w stanie rzucić kulę bez 
namysłu. Za dużo się wahasz. 

Miała rację. Wiedziałam, że nie mogę jej zranić, ale i tak atakowanie jej przychodziło 

mi  z  oporami.  Zwyczajnie  nie  przepadałam  za  przemocą.  Zmusiłam  się  do  zepchnięcia 
wszystkich zmartwień na dalszy plan i traktowania tego jak Skee-Ball. Cel, pal. Cel, pal. Nie 
myśl.
 

Po jakimś czasie zwalczyłam swoje rozterki i rzucałam bez wahania. Pani Terwilliger 

nawet trochę chodziła, aby dać mi lepsze wyobrażenie jakby to wyglądałoby z prawdziwym 
wrogiem,  ale  okazało  się,  że  to  nie  jest  dla  mnie  wielkim  wyzwaniem.  Po  prostu  była  zbyt 
zmęczona,  żeby  biegać  albo  robić  uniki.  Naprawdę  zaczynało  mi  się  robić  jej  szkoda. 
Wyglądała  jakby  zaraz  miała  zemdleć  i  gdy  przywoływałam  kulę  ognia,  ogarnęły  mnie 
wyrzuty sumienia… 

- Aaach! 

Ogień trysnął z palców pani Terwilliger akurat w chwili, gdy wypuszczałam kolejny 

rzut. Spudłowałam haniebnie, a kula rozpadła zanim w ogóle się do niej zbliżyła. Jej płomień 
minął mnie o jakąś stopę. Ze zmęczonym uśmiechem, opadła na kolana i westchnęła. 

background image

131 

 

- Koniec zajęć – oznajmiła. 

- Co to było? – oburzyłam się. – Ja nie mam żadnej magicznej tarczy! 

Nie podzielała moich uzasadnionych obaw. 

- Nawet się do ciebie nie zbliżyła. Zadbałam o to. Zwyczajnie udowodniłam ci, że bez 

względu na to jak „łatwe i nudne” to ci się wydaje, wszystko się zmienia, gdy ktoś naprawdę 
cię  atakuje.  A  teraz…  Adrian,  byłbyś  tak  uprzejmy  i  podasz  mi  moją  torbę?  Mam  w  niej 
trochę suszonych daktyli, których teraz bardzo potrzebujemy. 

Miała  rację.  Lekcja  tak  mnie  pochłonęła,  że  nawet  nie  zwróciłam  uwagi  na  to  jak 

jestem zmęczona. Ona była w gorszym stanie, ale magia mnie też dała w kość. Jeszcze nigdy 
nie rzuciłam tylu zaklęć na raz i teraz moje ciało odczuwało typowe skutki spadku poziomu 
cukru  we  krwi.  Praktycznie  wchłonęłam  suszone  daktyle,  które  dla  nas  przygotowała  i 
chociaż to pomogło, desperacko chciałam więcej. Adrian po dżentelmeńsku pomógł nam obu 
dojść na parking przy wejściu do rezerwatu, użyczając nam obu po ramieniu. 

-  Szkoda,  że  jesteśmy  na  środku  pustkowia  –  wymamrotałam,  gdy  wszyscy 

znaleźliśmy się w samochodzie Adriana. – Nie uwierzysz, ile mogłabym  w tej chwili zjeść. 
Chyba zemdleję zanim dotrzemy do cywilizacji i jakichś restauracji. 

-  Myślę,  że  szczęście  ci  dopisuje  –  powiedział  Adrian.  –  Gdy  jechaliśmy,  wydawało 

mi się, że mijamy jakiś lokal. 

Ja  nic  nie  zauważyłam,  ale  wtedy  za  bardzo  zamartwiałam  się  nadchodzącą  lekcją  z 

panią Terwilliger. Pięć minut po wyjechaniu na autostradę, przekonałam się, że Adrian miał 
rację co do restauracji. Zjechał na szarą dróżkę wiodącą do żużlowego parkingu przed małym, 
ale za to świeżo pomalowanym na biało budynkiem. 

Z niedowierzaniem zagapiłam sie na znak nad nim. 

- „Ciacha i różności”? 

- Chciałaś cukru – przypomniał mi Adrian. Mustang wzbijał chmurę pyłu i żużlu, a ja 

skrzywiłam się z obawy o niego. – Przynajmniej nie napisali „słodka pokusa” ani nic w tym 
stylu. 

- Tia, ale ten kawałek o „różnościach” też nie brzmi za dobrze. 

- A wydawało mi się, że to te „ciacha” cię wystraszyły. 

Wbrew  moim  obawom  „Ciacha  i  różności”  okazały  się  całkiem  uroczą  i  czystą 

miejscówką. Na oknach wisiały zasłony z motywami polki, a wystawę wypełniały wszelkie 
możliwe  ciasta,  ale  nie  brakowało  też  „różności”  jak  na  przykład  placka  z  marchewką  i 
pierniczków. Okazało się, że jesteśmy jedynymi klientami przed sześćdziesiątką. 

Złożyliśmy  zamówienia  i  usiedliśmy  przy  stoliku  w  rogu.  Ja  zdecydowałam  się  na 

placek  z  brzoskwiniami,  Adrian  wziął  francuską  delicję,  a  pani  Terwilliger  ciasto  z 
orzechami.  Wcześniej  obie  zostałyśmy  zmuszone  do  bolesnej  abstynencji  ze  względu  na 
magię, więc teraz oczywiście zażyczyłyśmy sobie kawy najszybciej jak się dało. Napiłam się i 
natychmiast poczułam się lepiej. 

Adrian  jadł  swoje  ciasto  w  rozsądnym  tempie,  jak  każda  normalna  osoba,  ale  pani 

Terwilliger  i  ja  rzuciłyśmy  się  na  nasze  jakbyśmy  nie  widziały  jedzenia  od  miesiąca. 
Konwersacja  była  całkowicie  zbędna.  Liczyło  się  tylko  ciasto.  Adrian  przyglądał  się  nam 
rozbawiony  i  nie  przerywał  nam  dopóki  praktycznie  nie  wylizałyśmy  talerzy  do  czysta. 
Wskazał na mój. 

background image

132 

 

- Może dokładkę? 

- Napiję się jeszcze kawy. 

Łypnęłam  na  lśniący  talerz  i  dotarło  do  mnie,  że  wewnętrzny  głosik  robiący  mi 

wykłady na temat kalorii jest ostatnio dziwnie cichy. Właściwie w ogóle nie było go słychać. 
Wściekałam  się  na  Adriana  za  tamtą  „interwencję”  dotyczącą  jedzenia,  ale  okazało  się,  że 
jego słowa wpłynęły na mnie mocniej niż można by się spodziewać. Oczywiście to nie miało 
nic  wspólnego  z  nim  osobiście.  Złagodzenie  moich  zasad  odnośnie  żywienia  zwyczajnie 
wydawało się sensownym pomysłem. I tyle. 

- Czuję się o już wiele lepiej. 

- Przyniosę ci następny kubek – obiecał. Gdy wrócił, przyniósł jeszcze jeden dla pani 

Terwilliger. – Pomyślałem, że też chcesz. 

Uśmiechnęła się wdzięcznie. 

- Dziękuję. To bardzo miło z twojej strony. 

Gdy piła, nie mogłam nie zauważyć, że wciąż wygląda na zmęczoną, chociaż właśnie 

uzupełniłyśmy niedobór cukru. Już nie sprawiała wrażenia jakby zaraz miała zemdleć, ale nie 
dało się ukryć, że nie odzyskała sił równie szybko jak ja. 

- Dobrze się pani czuje? – spytałam ją. 

- Nie martw się, nic mi nie będzie. – Napiła się kawy z zamyśloną miną. – Od lat nie 

używałam tego zaklęcia. Zapomniałam jakie jest wyczerpujące. 

Po  raz  kolejny  poruszyło  mnie,  ile  kłopotu  sobie  zadała  dla  mnie.  Od  chwili,  gdy 

zidentyfikowała  mnie  jako  potencjalną  czarownicę,  tylko  się  z  nią  spierałam,  a  nawet 
traktowałam ją wrogo. 

-  Dziękuję  –  powiedziałam  do  niej.  –  Za  wszystko…  chciałabym  to  jakoś  pani 

wynagrodzić. 

Odstawiła kubek z kawą i dosypała sobie więcej cukru. 

- Cieszę się, że mogłam to zrobić. Nie musisz mi dziękować. Ale… gdy już będzie po 

wszystkim,  bardzo  chciałabym,  żebyś  spotkała  mój  sabat.  Nie  proszę  cię  o  dołączenie  do 
niego  –  dodała  szybko.  –  Tylko  z  nimi  porozmawiaj.  Myślę,  że  uznasz  Stelle  za  niezwykle 
interesującą. 

- Stelle – powtórzyłam. Nigdy wcześniej nie podała imienia żadnej z nich. – Gwiazdy. 

Pani Terwilliger przytaknęła. 

-  Tak. Nasze korzenie sięgają Włoszech, ale jak sama się przekonałaś, praktykujemy 

magię pochodzącą z wielu różnych kultur. 

Brakło mi słów. Tyle dla mnie zrobiła… rozmowa z innymi czarownicami to przecież 

nic  wielkiego,  prawda?  Ale  jeśli  rzeczywiście  tak  było,  dlaczego  tak  przerażała  mnie  ta 
perspektywa?  Po  chwili  uświadomiłam  sobie  w  czym  rzecz.  Rozmowa  z  pozostałymi  i 
spotkanie  z  większą  organizacją  przeniosłyby  moje  powiązania  z  magią  na  zupełnie  nowy 
poziom.  Długo  mi  zajęło  oswojenie  się  z  czarami,  których  używałam  do  tej  pory. 
Przezwyciężyłam  wiele  z  moich  lęków,  ale  w  pewnym  sensie  traktowałam  to  tylko  jako 
dodatkowe zajęcie na boku. Coś jak hobby. Poznanie innych czarownic zmieniłoby wszystko. 
Musiałabym pogodzić się z faktem, że jestem częścią czegoś o wiele większego i to nie jest 
zabawa. Spotkanie z sabatem miało w sobie coś oficjalnego. I nie byłam pewna, czy jestem 
gotowa, żeby uznali mnie za czarownicę. 

background image

133 

 

- Pomyślę o tym – powiedziałam w końcu. Żałowałam, że nie mogę jej ofiarować nic 

więcej, ale mój instynkt samozachowawczy działał zbyt mocno. 

-  Nie  narzekam  –  odparła  z  lekkim  uśmiechem.  Zadzwonił  jej  telefon  i  spojrzała  w 

dół. – Jeśli już mowa o Stelle, muszę porozmawiać z jedną z moich sióstr. Spotkamy się przy 
samochodzie. 

Dopiła kawę i wyszła. 
Kilka minut później poszliśmy za nią z Adrianem. Wciąż męczyła mnie ta sprawa z 

sabatem i złapałam go za rękaw zatrzymując go. 

- Kiedy do tego doszło, Adrianie? – spytałam cicho. – Wyciągam na światło dzienne 

brudy Alchemików i trenuję magię na pustyni. 

Zeszłego  lata,  gdy  byłam  z  Rose  w  Rosji  nie  potrafiłam  nawet  spać  w  jednym 

pomieszczeniu  z  nią.  Miałam  wtedy  w  głowie  zbyt  wiele  przykazań  Alchemików, 
ostrzegających  mnie  przed  tym  jakie  złe  są  wampiry.  Teraz  jakimś  cudem  skończyłam  w 
jednej drużynie z Morojami i kwestionowałam poczynania Alchemików. Tamta dziewczyna 
w Rosji nie miała nic wspólnego z tą w Palm Springs. 

„Nie, w głębi serca wciąż jestem tą samą osobą.” Musiało  tak być… bo jeśli  nie, to 

kim tak właściwie byłam? 

Adrian uśmiechnął się do mnie ze współczuciem. 

-  Myślę,  że  wszystko  po  prostu  się  skumulowało.  Twoja  ciekawość,  potrzeba 

słusznego  postępowania…  wszystko  doprowadziło  właśnie  do  tego.  Wiem,  że  Alchemicy 
wpoili ci pewien sposób myślenia, ale to co teraz robisz… nie jest złe. 

Przeczesałam włosy palcami. 

- Tylko jakoś nie mogę się zmusić do zwykłej rozmowy z sabatem pani Terwilliger. 

-  Masz  swoje  granice.  –  Delikatnie  przygładził  mi  zmierzwione  kosmyki  włosów.  – 

Nie ma w tym nic złego. 

- Marcus powiedziałby, że to tatuaż mnie powstrzymuje. 

Adrian opuścił rękę. 

- Marcus dużo mówi. 

- Wątpię, żeby Marcus próbował mnie oszukać. On naprawdę wierzy w swoją sprawę, 

a  mnie  też  martwi  ta  cała  kontrola  umysłu…  ale  tak  prawdę  mówiąc,  jakoś  wątpię,  żeby 
istniało coś takiego, skoro tu jestem i zajmuję się tym wszystkim. – Wskazałam w kierunku, 
w którym odeszła pani Terwilliger. – Kredo Alchemików mówi, że magia jest nienaturalna i 
zła. 

Adrian znów się uśmiechnął. 

- Może cię to pocieszy, ale wyglądałaś w tamtym parku bardzo naturalnie. 

-  Robiąc…  co?  Rzucając  kule  ognia?  –  Pokręciłam  głową.  –  Nie  ma  w  tym  nic 

naturalnego. 

-  Nie  widzisz  tego  w  ten  sposób,  ale…  cóż.  Byłaś…  niesamowita,  rzucając 

płomieniami jak jakaś starożytna bogini-wojowniczka. 

Odwróciłam się zirytowana. 

- Przestań się ze mnie nabijać. 

background image

134 

 

Złapał mnie za ramię i znów do siebie przysunął. 

- Jestem zupełnie poważny. 

Przełknęłam,  chwilowo  pozbawiona  daru  wymowy.  Nie  mogłam  myśleć  o  niczym 

innym oprócz tego jak blisko jesteśmy i że dzielą nas tylko cale. „Prawie równie blisko jak w 
akademiku”. 

- Żadna ze mnie wojowniczka ani bogini – wydusiłam w końcu. 

Adrian przysunął się jeszcze bliżej. 

- Jak dla mnie jesteś i jedną, i drugą. 

Znałam  ten  wyraz  jego  oczu,  bo  już  wcześniej  go  widziałam.  Spodziewałam  się,  że 

zaraz mnie pocałuje, ale zamiast tego pogładził mnie po szyi. 

- To tutaj, co? Odznaka honoru. 

Chwilę  mi  zajęło  zrozumienie,  że  mówi  o  malince,  która  zbladła,  ale  wciąż  była 

widoczna. Odsunęłam się. 

- Wcale nie! To był błąd. Przegiąłeś. 

Uniósł brwi. 

- Sage, pamiętam tamtą noc w bardzo żywych detalach. Jakoś  wtedy nie wyglądałaś, 

jakby ci to przeszkadzało. Praktycznie na mnie siedziałaś. 

- Nie za bardzo pamiętam takie szczegóły – skłamałam. 

Zabrał dłoń z mojej szyi i musnął palcami moje usta. 

-  W  takim  razie  ograniczę  się  do  całowanie  cię  tutaj,  skoro  tego  chcesz.  Żadnych 

śladów. 

Zaczął się ku mnie pochylać, ale odskoczyłam. 

- Mowy nie ma! To jest złe. 

- Co, całowanie cię ogólnie, czy tylko w „Ciachach i różnościach”? 

Rozejrzałam  się,  nagle  uświadamiając  sobie,  że  robimy  nieme  przedstawienie  dla 

staruszków. Cofnęłam się. 

-  I  jedno i  drugie  – powiedziałam,  czując, że palą mnie policzki.  –  Skoro już musisz 

próbować  czegoś  niestosownego…  chociaż  obiecywałeś,  że  więcej  tego  nie  zrobisz… 
powinieneś przynajmniej wybrać lepsze miejsce. 

Roześmiał się miękko, a wyraz jego oczu tylko pogłębił moje zakłopotanie. 

- Dobrze – zgodził się. – Obiecuję, że następnym razem wybiorę bardziej romantyczne 

miejsce, żeby cię pocałować. 

-  Ja…  co?  Nie!  W  ogóle  nie  powinieneś  tego  robić!  –  Ruszyłam  ku  drzwiom,  a  on 

sunął przy mnie. – Co się stało z kochaniem mnie na dystans? Podobno miałeś nie wyciągać 
tego… hm… wszystkiego? 

Nie  szło  mu  za  dobrze,  jak  na  kogoś,  kto  miał  się  trzymać  na  odległość.  Mnie 

wychodziło jeszcze gorzej pozostawanie obojętną. 

Zatrzymał się przed drzwiami, blokując mi drogę. 

- Powiedziałem, że nic nie zrobię… jeśli ty nie będziesz tego chciała. Ale ty, Sage, tak 

background image

135 

 

jakby wysyłasz mi sprzeczne sygnały. 

- Wcale nie – zaprotestowałam, nie mogąc uwierzyć, że udało mi się to powiedzieć z 

twarzą  pokerzysty.  Nawet  jeśli  sama  w  to  nie  wierzyłam.  –  Jesteś  arogancki,  chyba  masz 
urojenia i inne rzeczy, jeśli ci się wydaje, że zmieniłam zdanie. 

-  Widzisz,  właśnie  o  tym  mówiłem.  –  I  znowu  naruszał  moją  przestrzeń  osobistą.  – 

Myślę, że lubisz te „inne rzeczy”. 

Otrząsnęłam się z oszołomienia i cofnęłam się. 

- Lubię ludzi

Przypomniała  mi  się  kolejna  wygłaszana  przez  Alchemików  lekcja.  „Oni  wyglądają 

jak  my,  ale  nie  pozwól  się  zwieść.  Moroje  nie  przejawiają  podłości  strzyg,  ale  kreatury 
wysysające  krew  i  manipulujące  naturalnym  porządkiem,  nie  mają  miejsca  w  tym  świecie. 
Współpracuj z nimi tylko w razie konieczności. Nie jesteśmy tacy, jak oni. Dla dobra swojej 
duszy trzymaj się od nich najdalej, jak możesz.”
 

Adrian  wyglądał  jakby  w  to  też  nie  uwierzył,  ale  cofnął  się  i  wyszedł.  Po  chwili 

ruszyłam za nim, dobrze wiedząc, że dzisiaj igrałam z ogniem przy więcej niż jednej okazji. 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

background image

136 

 

 

NIEDZIELA  ZACZĘŁA  SIĘ  spokojnie.  Zbliżał  się  czas  przypuszczalnego  ataku 

Weroniki,  a  mnie  żołądek  wiązał  się  w  supełek,  gdy  zastanawiałam  się,  jaki  będzie  jej 
następny krok… co gorsza nie bardzo mogliśmy ją powstrzymać. I właśnie wtedy otrzymałam 
pomoc  z  wyjątkowo  nieoczekiwanego  źródła,  gdy  zadzwonił  mój  telefon  wyświetlając 
nieznany numer. 

Z zasady nie odbierałam takich telefonów, ale ostatnio ciężko było nazwać moje życie 

normalnym. Zresztą numer kierunkowy wskazywał na Los Angeles. 

- Halo? 

- Cześć! Rozmawiam z Taylor? 

Nie od razu dotarło do mnie, że tak się przedstawiałam na potrzeby misji. Jakoś nie 

przypominałam  sobie  dawania  mojego  prawdziwego  numeru  żadnej  z  dziewczyn,  które 
ostrzegaliśmy przed Weroniką. 

- Tak – odpowiedziałam ostrożnie. 

- Z tej strony Alicia z zajazdu „Old World”. 

- Cześć – powiedziałam, wciąż nie ogarniając, po co do mnie dzwoni. 

Jej głos był równie radosny i pogodny, jak wtedy, gdy ją poznaliśmy. 

- Chciałam tylko spytać, czy zdecydowaliście, gdzie spędzicie waszą rocznicę. 

-  Och,  no  cóż…  Wciąż  się  zastanawiamy.  Ale…  chyba  weźmiemy  coś  bliżej 

wybrzeża. Sama wiesz, romantyczne spacery po plaży i takie tam. 

- Oczywiście, rozumiem – powiedziała, ale brzmiała na rozczarowaną utratą zarobku. 

– Jeśli zmienicie zdanie, dajcie mi znać. W tym miesiącu mamy promocję, więc moglibyście 
dostać  Apartament  Króliczków  za  naprawdę  dobrą  cenę.  Pamiętam,  jak  mówiłaś,  że 
przypomina ci twojego królika. Jak to on się nazywał? 

- Skoczek – odpowiedziałam bez wyrazu. 

- Skoczek! Racja. Urocze imię. 

-  Tia,  cudne.  –  Zastanawiałam  się,  jak  uprzejmie  zadać  następne  pytanie,  ale 

ostatecznie postawiłam na bezpośredniość. – Słuchaj, Alicia, skąd masz mój numer? 

- Och, Jet mi dał. 

- Naprawdę? 

- No. – Najwyraźniej nie za bardzo przejęła się moją odmową i jej głos znów brzmiał 

radośnie. – Wypełnił kartę informacyjną, gdy u nas byliście i podał twój numer. 

Prawie jęknęłam. Mogłam się tego spodziewać. 

background image

137 

 

-  Dobrze  wiedzieć  –  powiedziałam.  Zastanawiałam  się,  komu  jeszcze  Adrian  podał 

mój numer. – Dzięki za wszystko. 

-  Cała  przyjemność  po  mojej  stronie.  Och!  –  Zachichotała.  –  Prawie  zapomniałam. 

Wasza przyjaciółka wróciła. 

Znieruchomiałam. 

- Co takiego? 

- Weronika. Wczoraj znowu się zameldowała. 

Początkowo zareagowałam entuzjazmem, ale później ogarnęła mnie panika. 

- Powiedziałaś jej, że o nią pytaliśmy? 

- Och, nie. Pamiętam, że chcieliście jej zrobić niespodziankę. 

Prawie zemdlałam z ulgi. 

- Dziękuję. Lepiej… nie psujmy jej niespodzianki. Musimy wpaść z wizytą… ale nic 

jej nie mów. 

- Możesz na mnie liczyć! 

Rozłączyłyśmy  się,  a  ja  tylko  gapiłam  się  na  telefon.  Weronika  wróciła.  I  to  akurat 

wtedy,  gdy  wydawało  nam  się,  że  ją  zgubiliśmy.  Natychmiast  zadzwoniłam  do  pani 
Terwilliger,  ale  włączyła  się  poczta  głosowa.  Zostawiłam  jej  wiadomość  i  na  dodatek 
wysłałam  SMSa,  informując,  że  mam  pilne  wieści.  Mój  telefon  zadzwonił  w  chwili,  gdy 
miałam skontaktować się z Adrianem. Miałam nadzieję, że może Alicia przypomniała sobie o 
czymś jeszcze, ale okazało się, że to Stanton. Wzięłam głęboki oddech i zrobiłam wszystko, 
by mój głos zabrzmiał możliwie spokojnie. 

- Panno Sage – powiedziała. – Wczoraj dostałam twoją wiadomość. 

- Tak, proszę pani. Dziękuję, że pani oddzwoniła. 

Zadzwoniłam  wczoraj  przed  spotkaniem  z  Adrianem.  Magiczny  trening  z  panią 

Terwilliger  miał  wówczas  najwyższy  priorytet,  ale  nie  zapomniałam  o  mojej  umowie  z 
Marcusem. 

- Chciałabym poprosić o… przysługę – ciągnęłam. 

Niewiele zaskakiwało Stanton, ale teraz mi się udało. 

- Oczywiście masz do tego prawo… ale to raczej nietypowe dla ciebie. 

-  Wiem  i  aż  mi  głupio.  Jeśli  pani  odmówi,  zrozumiem.  –  Prawdę  powiedziawszy, 

gdyby  odmówiła  miałabym  spory  kłopot,  ale  lepiej  było  nie  nalegać  za  bardzo.  –  Cóż,  tak 
sobie  myślałam,  że  muszę  tu  spędzić  Boże  Narodzenie…  z  Morojami.  Naprawdę  to 
rozumiem, proszę pani. Taką otrzymałam misję, ale… cóż, skłamałabym, mówiąc, że to mnie 
nie dręczy. Zastanawiam się, czy nie mogłabym  wziąć udziału w jednej z naszych wielkich 
świątecznych  ceremonii.  Przez  to  poczułabym  się…  och,  sama  nie  wiem.  Jak  część 
wspólnoty.  Wręcz  oczyszczona.  Cały  czas  jestem  otoczona  przez  nich  i  ich  zepsucie,  wie 
pani? Ledwie mogę oddychać. To chyba brzmi absurdalnie. 

Przerwałam swój bełkot. Gdy Marcus zasugerował, że warto wykorzystać znajomości 

w  St.  Louis,  natychmiast  pomyślałam  o  Ianie.  Później  uświadomiłam  sobie,  że  to  za  mało. 
Alchemicy  na  służbie  nie  mogli  sobie  tak  po  prostu  poprosić  o  urlop,  żeby  spotkać  się  ze 
znajomymi.  Jednak  wolne  przeznaczone  na  coś  bardziej  duchowego  i  grupowego  – 
powiedzmy jak coroczna, bożonarodzeniowa msza Alchemików – to już zupełnie co innego. 

background image

138 

 

Wielu z nas dostawało pozwolenie na podróże i udział w tych celebracjach, które były mocno 
powiązane z naszą wiarą i poczuciem wspólnoty. Tak właściwie Ian sam o tym wspomniał na 
weselu,  licząc,  że  w  ten  sposób  skusi  mnie  do  odwiedzenia  go.  Biedaczyna  nawet  nie  miał 
pojęcia, że ta sztuczka zadziałała. W pewnym sensie. 

- To wcale nie brzmi absurdalnie – zapewniła Stanton. To było dość obiecujące, więc 

zmusiłam się do rozluźnienia ściśniętych pięści i uspokojenia się. 

- Zastanawiam się, czy nie mogłabym wybrać się przed feriami zimowymi – dodałam. 

–  Jill  zostałaby  pod  kuratelą  szkoły,  więc  byłaby  bezpieczna.  Poza  tym  Eddie  i  Angeline 
zawsze są przy niej. Mogłabym polecieć do St. Louis na szybką weekendową wizytę. 

- St. Louis? – Nawet przez telefon niemal widziałam jak marszczy brwi. – W Phoenix 

też odprawiają mszę. Miałabyś tam o wiele bliżej. 

-  Wiem,  proszę  pani.  Ja  tylko…  –  Liczyłam,  że  ta  nieudawana  nerwowość  w  moim 

głosie zabrzmi przekonująco. – Chcę znowu zobaczyć się z Ianem. 

-  Ach,  rozumiem.  –  Po  tym  nastąpiła  dłuższa  cisza.  –  Tym  mnie  zdziwiłaś  jeszcze 

bardziej  niż  chęcią  uczestniczenia  w  mszy.  Na  weselu  zauważyłam,  że  pan  Jansen 
nieszczególnie cię oczarował. 

Tia. Miałam rację – Stanton rzeczywiście zaobserwowała, że się we mnie zadurzył. Co 

więcej,  zorientowała  się,  że  nie  odwzajemniam  jego  uczuć.  Trzeba  jej  przyznać,  że  była 
spostrzegawcza,  a  to  przypomniało  mi  ostrzeżenia  Marcusa,  że  Alchemicy  śledzą  nasze 
najdrobniejsze  poczynania.  Zaczynałam  rozumieć  jego  obawy  i  dlaczego  dążył  do  jak 
najszybszego  uwalniania  nowych  rekrutów  spod  władzy  Alchemików.  Czy  właśnie 
ściągnęłam na siebie czujne oko wielkiego brata? Czy to możliwe, że wszystkie te drobiazgi – 
nawet ta prośba – miały posłużyć do zbudowania oskarżenia przeciwko mnie?

14

 

Znów  miałam  nadzieję,  że  Stanton  weźmie  mój  niepokój  za  typowy  przejaw  bycia 

zamąconą,  zakochaną  dziewczyną,  nad  którą  można  tylko  pokręcić  głową  z  politowaniem. 
Jeśli leciało się samolotem, St. Louis nie znajdowało się o wiele dalej, a ostateczny efekt był 
przecież ten sam. 

- To był wyjazd służbowy, proszę pani. Nie chciałam, żeby cokolwiek odciągało moją 

uwagę od misji. 

-  Oczywiście.  –  Następna  pauza  trwała  tylko  kilka  sekund,  ale  dla  mnie  ciągnęła  się 

godzinami.  –  Cóż,  nie  widzę  żadnych  przeciwwskazań.  Wspaniale  się  spisujesz  w  swojej 
pracy i… z osobistego punktu widzenia… potrafię zrozumieć, dlaczego chcesz znów znaleźć 
się  w  otoczeniu  przyjaznych  twarzy.  Spędziłaś  z  Morojami  więcej  czasu  niż  większość 
Alchemików przez całe życie i nie wahałaś się, gdy Iwaszkow ci się narzucał na weselu. 

„Nie szczególnie wahałam się też, kiedy narzucał mi się w akademiku. Albo może to 

ja się na niego rzuciłam? 

- Dziękuję pani. 

Zatwierdziła mój wyjazd w następny weekend i powiedziałam jeszcze, że przydałyby 

mi  się  fundusze  Alchemików  do  zapłacenia  za  transport.  Gdy  skończyłyśmy,  przez  chwilę 
rozważałam zadzwonienie do  Iana,  ale w końcu  zdecydowałam się na bardziej bezosobowe 
podejście.  Szybko  napisałam  emaila,  informując  go,  że  będę  w  mieście  i  chciałabym  się 
spotkać. Po krótkim namyśle wysłałam Marcusowi SMSa: „Wszystko ustawione.” 

                                                 

14

  No,  kochanie,  jak  bardziej  boisz  się  własnej  mafii  niż  rzekomego  wroga,  to  najwyższy  czas 

przemyśleć kwestię lojalności wobec organizacji. 

background image

139 

 

W porze lunchu dostałam SMS od Eddiego, który pytał, czy spotkam się z nim i Jill w 

kafeterii.  We  właściwym  czasie  zeszłam  na  dół  i  znalazłam  wyjątkowo  ponurego  Eddiego 
siedzącego  samotnie  przy  stoliku.  Zastanawiałam  się,  gdzie  wcięło  Angeline  i  dotarło  do 
mnie, że o niej nawet nie wspomniał w SMSie. Zamiast to wywlekać, poprzestałam na tym, 
co napisał. 

- A gdzie Jill? 

Wskazał na drugi koniec kafeterii. Spojrzałam w tamtą stronę i zobaczyłam, że Jill stoi 

przy  innym  stoliku  rozmawiając  i  śmiejąc  się.  Trzymała  swoją  tacę  i  wyglądało  na  to,  że 
zaczepili  ją,  gdy  odeszła  z  ogonka  po  jedzenie.  Przy  stoliku  siedział  Micah  i  paru  innych 
chłopaków, a ja ucieszyłam się widząc, że chyba naprawdę wystarczało mu poprzestanie na 
przyjaźni z nią. 

- Fajnie – powiedziałam, skupiając się na jedzeniu. – Dobrze, że wszyscy ją lubią. 

Eddie spojrzał na mnie z niedowierzaniem. 

- Nie widzisz, co się dzieje? 

Właśnie miałam ugryźć jabłko, ale się zatrzymałam. Nienawidziłam takich znaczących 

pytań. Sugerowały, że znowu przegapiłam jakiś towarzyski niuans – nie byłam za dobra w te 
klocki. Obejrzałam się na Jill i spróbowałam zgadnąć, co się święci. 

- Micah próbuje ją odzyskać? 

- Jasne, że nie – powiedział Eddie, jakby to było zupełnie oczywiste. – Teraz chodzi z 

Claire Cipriano. 

- Sorry. Nie jestem na bieżąco z życiem miłosnym wszystkich. Zajmę się tym później, 

no wiesz, gdy zdemaskuję konspirację Alchemików i dowiem się, czy Wojownicy naprawdę 
polują na Jill. 

Eddie  nie  odrywał  oczu  od  Jill  i  tylko  przytaknął  jakby  nie  usłyszał  ani  jednego 

mojego słowa. 

- Travis i Juan chcą ją zaprosić na randkę. 

- No i co? Już dostała nauczkę, jak kończą się związki ludzi z wampirami.  – Szkoda, 

że nie poszłam za jej przykładem. – Odmówi im. 

- I tak nie powinni jej prześladować – zawarczał. 

Jill jakoś nie wyglądała na prześladowaną. Tak właściwie przyjemnie było zobaczyć ją 

dla  odmiany  wesołą  i  uśmiechniętą.  Pewność  siebie  pasowała  do  niej  i  podkreślała  jej 
arystokratyczny status, a poza tym przekomarzanie się ewidentnie sprawiało jej przyjemność. 
Podczas  mojej  towarzyskiej  edukacji  nauczyłam  się,  że  flirtowanie  jeszcze  nie  oznacza 
chodzenia  z  kimś.  Moja  znajoma,  Julia,  była  prawdziwym  ekspertem  w  rozróżnianiu  tego. 
Jeśli to poprawiało Jill humor, ja absolutnie nie miałam nic przeciwko. 

Szczerze  mówiąc  wszystko  wskazywało  na  to,  że  Eddie  jest  jedyną  osobą 

prześladowaną  przez  zalotników  Jill. Jego  oficjalną  wymówką  była  chęć  chronienia  jej,  ale 
jak  dla  mnie  to  wyglądało  na  sprawę  osobistą.  Postanowiłam  przypomnieć  mu  o  jego 
własnym miłosnym życiu, którym powinien się przejmować. 

- Gdzie jest Angeline? 

Jill ruszyła w naszą stronę, a Eddie odwrócił się do mnie, wyglądając jakby mu ulżyło. 

- Cóż, właśnie o tym chcieliśmy z tobą porozmawiać. 

background image

140 

 

Jeśli  ktoś  chciał  o  czymś  ze  mną  porozmawiać  z  reguły  oznaczało  to,  że  dzieją  się 

jakieś dziwy. Naprawdę pilne sprawy zrzucali na mnie bez ostrzeżenia, waląc prosto z mostu. 
Takie przemyślane działanie nie należało do naszej normy. 

- Co się dzieje? – spytałam, gdy Jill usiadła. – O co chodzi z Angeline? 

Wymienili z Eddiem znaczące spojrzenia. 

-  Wydaje  nam  się,  że  Angeline  coś  kombinuje  –  powiedziała.  Po  chwili  uściśliła:  – 

Coś niedobrego. 

Tylko nie to znowu. Odwróciłam się do Eddiego. 

- Dalej jest taka zdystansowana? 

-  Tia.  Wczoraj  zjadła  z  nami  lunch.  –  Zmarszczył  brwi.  –  Ale  zachowywała  się 

nietypowo. Nie chciała nam powiedzieć, czym jest tak strasznie zajęta. 

- W sumie im dłużej ją wypytywaliśmy tym bardziej się wkurzała  – dodała Jill. – To 

było dziwne. Myślę, że ona ma jakieś kłopoty. 

Usiadłam wygodniej. 

-  Angeline  zwykle  wpada  w  kłopoty  w  sposób  zupełnie  spontaniczny  i 

nieprzewidywalny. Teraz mówicie jakby cichcem szykowała coś wielkiego, a to zupełnie nie 
w jej stylu. W najgorszym wypadku szmugluje niedozwolone ciuchy. 

Eddie  sprawiał  wrażenie  jakby  chciał  się  uśmiechnąć,  ale  nieszczególnie  mu 

wychodziło. 

- Prawda. 

Jill najwyraźniej nie była przekonana. 

- Musisz z nią porozmawiać i dowiedzieć się, co się dzieje. 

-  Dlaczego  ty  z  nią  nie  porozmawiasz?  –  spytałam  patrząc  to  na  nią  to  na  niego.  – 

Przecież z nią mieszkasz. 

- Próbowaliśmy – zaprotestowała Jill. – Mówiłam ci. Tylko się na nas wściekała. 

- Cóż, wcale się jej nie dziwię – warknęłam. – Słuchajcie, przykro mi, że dzieje się z 

nią coś dziwnego. Wierzcie mi, nie chcę, żeby wpadła w tarapaty, ale przecież nie mogę cały 
czas  trzymać  jej  za  rączkę.  Rozwiązałam  jej  problem  z  matematyką.  Moja  praca  polega  na 
utrzymaniu jej w szkole i zachowaniu naszej przykrywki. Cała reszta to sprawy poboczne, a 
ja zwyczajnie nie mam na to wszystko czasu. Poza tym skoro odmówiła rozmawiać z wami, 
skąd u licha pomysł, że otworzy się przede mną? 

To  zabrzmiało  trochę  ostrzej  niż  zamierzałam.  Naprawdę  zależało  mi  na  nich 

wszystkich i nie chciałam niesnasek w szeregach. Mimo to nie przestawało mnie frustrować, 
gdy  przybiegali  do  mnie  z  takimi  dramatami,  jakbym  była  ich  matką.  Zaliczali  się  do 
najbystrzejszych  i  najbardziej  kompetentnych  osób,  jakie  znałam.  Nie  potrzebowali  mnie,  a 
Angeline też nie dało się nazwać geniuszem zbrodni. Rozpracowanie jej motywów nie mogło 
być aż tak trudne. 

Żadne z nich nie odpowiedziało od razu na moje kazanie. 

- Tobie zawsze udaje się dotrzeć do ludzi – powiedziała w końcu Jill. – Jesteś bardzo 

komunikatywna. 

Jakoś nieczęsto słyszałam, żeby ktoś mnie za to komplementował. 

background image

141 

 

- Nie robię nic niezwykłego, zwyczajnie jestem uparta. Próbujcie dalej, to może puści 

farbę. – Widząc, że Jill zaczyna protestować, dodałam:  – Proszę. Nie przekonujcie mnie do 
tego. Oboje wiecie, że mam teraz dużo na głowie. 

Rzuciłam  im  obojgu  znaczące  spojrzenia.  Wiedzieli  o  Marcusie,  a  Jill  była  też 

wtajemniczona w sprawę siostry pani Terwilliger. Po chwili to do nich dotarło i wyglądali na 
trochę zawstydzonych. 

Eddie delikatnie szturchnął Jill. 

- Ma rację. Sami zajmiemy się Angeline. 

-  Dobrze  –  powiedziała  Jill.  Moja  ulga  nie  potrwała  długo.  –  Popróbujemy  jeszcze 

trochę. Jeśli nam się nie uda, Sydney może wkroczyć do akcji. 

Tylko jęknęłam. 
Później,  gdy  się  rozstaliśmy,  nie  mogłam  się  powstrzymać  od  myślenia  nad 

komentarzami  Marcusa  na  temat  tego,  jak  to  Alchemicy  bywali  popychadłami. 
Przekonywałam  samą  siebie,  że  Eddie  i  Jill  poradzą  sobie  bez  mojej  pomocy.  Rzecz  jasna 
przy założeniu, że Angeline nie zaplanowała prawdziwego kataklizmu. 

Niestety  o  tych  zmartwieniach  nie  dało  się  zapomnieć  i  dostałam  przypomnienie, 

ledwie  wsiadłam  do  autobusu  jadącego  w  stronę  centrum  kampusu.  W  weekendy  kursował 
tylko  jeden  między  wszystkimi  budynkami  i  wcześniej  zatrzymał  się  przy  dormitorium 
chłopaków. Zastałam w nim Treya, gapiącego się przez okno z dziwnie szczęśliwą miną. Na 
mój widok jego uśmiech zniknął. 

- Cześć – przywitałam się, siadając przy nim. Sprawiał wrażenie zdenerwowanego.  – 

Już po nauce? 

- Tak właściwie spotykam się z Angeline. 

Ona  dosłownie  wyskakiwała  dzisiaj  na  mnie  zza  każdego  rogu,  ale  przynajmniej 

uczyła  się  matematyki,  więc  raczej  nie  miała  już  czasu  na  zamach  staniu  ani  podpalenie 
czegoś. Mimo to jego nerwowa mina, zaniepokoiła mnie. 

- Ale… nie uderzyła cię znowu? – Nie zauważyłam na nim żadnych śladów przemocy, 

ale mówiliśmy tu o Angeline. 

- He? Nie, nie. Nie ostatnio. – Zawahał się nim odezwał się ponownie. – Melbourne, 

jak długo mam się tym zajmować? 

- Nie wiem. – Skupiałam się przede wszystkim na teraźniejszości, niewiele myśląc o 

przyszłości.  Wszystko  w  swoim  czasie.  –  Pisze  egzamin  jeszcze  przed  feriami.  Jeśli  zda, 
myślę, że możesz ogłosić fajrant. No chyba, że chcesz ją dalej uczyć po feriach… to znaczy, 
jeśli nie padniesz do tego czasu. 

To wytrąciło go z równowagi o wiele bardziej niż można było się spodziewać. 

- Jasne. Dobrze wiedzieć. 

W  drodze  do  biblioteki  wyglądał  tak  żałośnie,  że  zaczęłam  się  zastanawiać,  czy  te 

odpowiedzi  z  chemii  naprawdę  były  tego  warte.  Lubiłam  Treya.  Nie  miałam  pojęcia,  że 
obdarzenie go Angeline tak dramatycznie wpłynie na jego życie. Ona naprawdę miała talent 
do ludzi. 

Przez  kilka  sekund  obserwowałam  jak  odchodzi,  ale  w  końcu  skierowałam  się  do 

budynku,  w  którym  nauczano  przedmiotów  ścisłych.  Jedna  z  nauczycielek,  pani  Whittaker, 
była  botanikiem-amatorem  i  chętnie  zaopatrywała  panią  Terwilliger  w  przeróżne  rośliny  i 

background image

142 

 

zioła. Była święcie przekonana, że historyczka używa ich do różnych zmyślnych projektów w 
stylu  ziołowych  mieszanek  i  aromatycznych  świec.  Dość  często  chodziłam  do  niej  po 
najnowsze dostawy. Weszłam do jej klasy i zastałam ją za biurkiem poprawiającą egzaminy. 

-  Witaj,  Sydney  –  powiedziała,  ledwie  na  mnie  zerkając.  –  Wszystko  zostawiłam  na 

tamtym blacie. 

- Dziękuję pani. 

Podeszłam i zdziwiłam się na widok czegoś, co śmiało mogłoby zapełnić całą szafkę 

na  przyprawy.  Pani  Terwilliger  zażyczyła  sobie  wiele  rodzajów  liści,  kłączy  i  płatków. 
Jeszcze nigdy nie widziałam, żeby tyle tego zamówiła. 

- Sporo tego tym razem – zauważyła pani Whittaker, jakby czytając mi w myślach. – 

Chyba nie używa czosnku do mieszanek aromatycznych? 

- Och, dodaje go do niektórych dań. Wie pani, święta i te sprawy. 

Przytaknęła i skupiła się na swojej pracy. To, że ludzie rzadko dopatrywali się czegoś 

paranormalnego  w  dziwnych  zachowaniach  i  fenomenach,  często  bardzo  ułatwiało  życie 
Alchemikom (i czarownicom). 

Prawie poszłam odwiedzić Treya i Angeline w bibliotece tylko po to, żeby sprawdzić 

jak się zachowuje, ale postanowiłam, że lepiej się w to nie mieszać. Eddie i Jill sami sobie z 
tym poradzą. Nie mając nic więcej do roboty, ośmieliłam się na słabą nadzieję, że może dane 
mi  będzie  dzisiaj  posiedzieć  w  pokoju  i  poczytać.  Zamiast  tego,  gdy  wróciłam  do 
dormitorium, czekał mnie niezwykły widok – Marcus siedział na ławce na zewnątrz, grając na 
gitarze. Wokół niego zebrała się grupka dziewczyn, słuchająca z zachwytem. Podeszłam do 
nich z rękami założonymi na piersi. 

- Poważnie? – spytałam. 

Marcus spojrzał  na mnie uśmiechając się, co sprawiło,  że jedna z dziewczyn niemal 

zemdlała z wrażenia. 

- Siemka, Sydney. 

Cztery  pary  oczu  skierowały  się  na  mnie,  wyrażając  mieszankę  niedowierzania  i 

zazdrości. 

- Cześć – powiedziałam. – Jesteś ostatnią osobą, którą spodziewałam się tu zobaczyć. 

-  Jestem  nieprzewidywalny.  –  Odrzucił  włosy  do  tyłu  i  zaczął  wkładać  gitarę  do 

pokrowca. – Przykro mi, moje panie. Muszę o czymś porozmawiać z Sydney. 

Zyskałam w ten sposób więcej złych spojrzeń, co lekko mnie zirytowało. Naprawdę aż 

tak ciężko było uwierzyć, że przystojny facet chciał ze mną pogadać? Jego fanki niechętnie 
odeszły i razem z Marcusem ruszyliśmy przez kampus. 

-  Nie  powinieneś  się  czasem  ukrywać,  zamiast  bawić  się  w  grajka  z  gitarą?  – 

spytałam. 

- Nie grałem za pieniądze. Poza tym jestem dziś incognito. 

Poklepał się po policzku, a ja zauważyłam, że jego tatuaż został nieźle zamaskowany. 

- Zrobiłeś sobie makijaż? – spytałam. 

-  Nie  osądzaj  –  powiedział.  –  W  ten  sposób  mogę  się  poruszać  swobodniej.  Sabrina 

pomogła mi dobrać kolor. 

Zatrzymaliśmy się pod względnie ustronną kępą drzew. 

background image

143 

 

- Co tu robisz? Dlaczego nie zadzwoniłeś, albo nie wysłałeś SMSa? 

- Bo mam dla ciebie przesyłkę. 

Sięgnął do kieszeni koszuli i wręczył mi złożoną kartkę, która wyglądała jakby odbyła 

podróż dookoła świata zanim do mnie trafiła. Po rozłożeniu jej i wyprostowaniu, zobaczyłam 
kilka pieczołowicie wyrysowanych schematów. Spojrzałam na Marcusa. 

- Wade zrobił plan piętra. 

- Zgodnie z obietnicą. –  Część jego samozadowolenia trochę znikła i wyglądał jakby 

szczerze był pod wrażeniem. – Naprawdę wymyśliłaś jak się dostać do St. Louis? 

- W dodatku wszystko zostało oficjalnie zatwierdzone – powiedziałam. – Oczywiście 

poza tym, że włamię się na ich serwer. Mam kilka pomysłów jak się do tego zabrać. 

Zaśmiał się. 

-  Oczywiście,  że  tak.  Nawet  nie  pytam.  Każda  dziewczyna  ma  swoje  sekrety.  Może 

kiedyś  podzielisz  się  ze  mną  swoimi.  –  Sądząc  po  jego  tonie  niekoniecznie  mówił  o 
tajemnicach zawodowych. – Gdy to wszystko się skończy. 

-  Czy  to  kiedykolwiek  nastąpi?  –  rzuciłam.  W  założeniu  to  miał  być  żart,  ale 

zabrzmiało to trochę zbyt melancholijnie jak na mój gust. 

Przez chwilę przyglądał mi się poważnie. 

- Nie, raczej nie. Ale zapieczętowanie tatuażu w Meksyku jest całkiem zabawne. Mam 

nadzieję, że polecisz z nami. Przynajmniej przy okazji zaliczymy kilka plaż i Margarit, gdy 
już rozprawimy się z podstępną magią. Masz jakieś bikini? 

- Nie. I nie piję. 

- Cóż, no to może kiedyś wyskoczymy na kawę. Wiem, że ją lubisz. 

-  Jestem  dość  zajęta  –  powiedziałam,  myśląc  o  wszystkich  swoich  obowiązkach.  –  I 

wiesz, jeszcze nie zdecydowałam, czy zgodzę się na pierwszą fazę przełamywania tatuażu. 

-  Powinnaś,  Sydney.  –  Znów  spoważniał  i  dotknął  mojego  policzka.  –  Zrób  choćby 

tylko  to.  Nie  pozwól  im  zachować  więcej  kontroli  nad  sobą  niż  to  konieczne.  Wiem,  że 
według ciebie przesadzamy, ale tego jesteśmy absolutnie pewni. 

- Cześć, Sydney. 

Obejrzałam się i zobaczyłam  Julię Cavendish dźwigającą wielką stertę książek. Parę 

sekund  później  Marcus  też  na  nią  spojrzał.  Zrobiła  wielkie  oczy,  potknęła  się  i  puściła 
wszystko, co niosła. Zaczerwieniła się. 

- Och, Boże. Ale ze mnie idiotka. 

Zaczęłam jej pomagać, ale Marcus mnie uprzedził z tym swoim firmowym uśmiechem 

na twarzy. 

- Zdarza się nawet najlepszym. Jestem Dave. 

-  J-Julia  –  wyjąkała.  Jeszcze  nigdy  nie  widziałam,  żeby  jakiś  facet  sprawił,  że  się 

zaczerwieniła. Można powiedzieć, że zjadała chłopaków na śniadanie. 

- No i proszę. – Podał jej zgrabnie uporządkowane książki. 

- Dziękuję. Wielkie dzięki. Nie musiałeś. To znaczy, to była moja wina. Normalnie nie 

jestem  taka  niezdarna.  I  na  pewno  jesteś  zajęty.  Pewnie  masz  dużo  do  zrobienia.  Jasne,  że 
masz. – Nigdy nie słyszałam też, żeby Julia praktycznie bełkotała. 

background image

144 

 

Marcus poklepał ją po plecach i wydawało się, że dziewczyna zaraz zemdleje. 

-  Zawsze  z  radością  pomogę  pięknej  damie  w  opresji.  –  Kiwnął  do  mnie  głową.  – 

Muszę lecieć, Sydney. Będziemy w kontakcie. 

Przytaknęłam. Ledwie odszedł, Julia znowu puściła książki i dopadła mnie. 

- Sydney, musisz mi powiedzieć, kim on jest. 

- Przecież ci powiedział. Nazywa się Dave. 

- No tak, ale kim on jest

Złapała mnie za ramię, jakby zaraz miała wytrząsnąć ze mnie odpowiedzi. 

- To tylko kolega. – Przemyślałam to. – Można powiedzieć, że przyjaciel. 

Wstrzymała oddech. 

- Ale ty i on… to znaczy… 

- Co? Nie! Skąd taki pomysł? 

-  Zajebiste  z  niego  ciacho  –  powiedziała  takim  tonem,  jakby  samo  to  czyniło  go  jej 

bratnią duszą. – Nie kusi cię, żeby po prostu zedrzeć z niego ciuchy? 

- Nie, za nic. 

- Poważnie? – Zmarszczyła się, jakbym sobie z niej żartowała. – Ani trochę? 

- Nie. 

Cofnęła się i pozbierała swoje książki. 

- Dżiiiiz, Syd. Czasami naprawdę nie wiem, co o tobie myśleć. Znaczy, cieszę się, że 

jest wolny… bo jest, prawda?… ale na twoim miejscu po prostu rzuciłabym się na niego. 

Przypomniało  mi  się,  co  mówiła  Jill  na  temat  tego,  że  on  jest  człowiekiem  i  ma  w 

sobie  ten  urok  „zbuntowanego  Alchemika”.  Może  powinnam  wziąć  pod  uwagę  jego  albo 
innego ex-Alchemika jako obiekt romantycznego zainteresowania. Chodzenie z kimś, kto nie 
był  zakazanym  wampirem,  z  pewnością  ułatwiłoby  mi  życie

15

.  Próbowałam  wykrzesać  z 

siebie taką reakcję jak inne dziewczyny przy Marcusie, ale nic z tego nie wyszło. Nieważne 
co  robiłam,  on  zwyczajnie  nie  pociągał  mnie  w  ten  sposób.  Doszłam  do  wniosku,  że  jego 
włosy są za jasne. A oczy powinny być trochę bardziej zielone. 

- Przykro mi – powiedziałam do Julii. – Po prostu tego nie czuję. 

-  Skoro  tak  twierdzisz.  Ale  i  tak  myślę,  że  jesteś  szalona.  Dla  takiego  faceta  można 

odbyć podróż do piekła i z powrotem. 

Po drodze do dormitorium zapomniałam o sercowych komplikacjach nagle czując jak 

żołądek wiąże mi się w supełek. „Piekło” było całkiem niezłym określeniem na to, w co się 
pakowałam. 

- Myślę, że jesteś bliższa prawdy niż ci się wydaje. 

Rozpromieniła się. 

- Widzisz? Wiedziałam, że mu się nie oprzesz. 

 

                                                 

15

  Jaasne,  bo  Alchemicy  byliby  zachwyceni,  gdyby  się  umawiała  z  jakimś  rebeliantem.  Logika  Mead 

czasem mnie zachwyca, ale niech jej będzie. 

background image

145 

 

 

PANI TERWILLIGER JUŻ NA MNIE CZEKAŁA w lobby, gdy wróciłam z Julią do 

dormitorium. 

- No powaga. Podrzuciła mi pani urządzenie namierzające? – spytałam. 

Julia tylko zerknęła na poważną minę naszej nauczycielki i szybko się ulotniła. 

- Mam doskonałe wyczucie czasu – odpowiedziała pani Terwilliger. – Jak rozumiem, 

masz nowe informacje. 

- O dziwo, tak. 

Pani  Terwilliger  ze  zdeterminowaną  miną  wyprowadziła  mnie  na  zewnątrz,  żeby 

zapewnić  nam  więcej  prywatności  –  to  musiał  być  mój  dzień  ściśle  tajnych  spotkań  na 
świeżym powietrzu. Ostatnio praktycznie w ogóle nie przypominała roztrzepanej, hipisowatej 
nauczycielki, którą była, gdy po raz pierwszy pojawiłam się w Amberwood. 

- Powiedz, co się stało – rozkazała. 

Opowiedziałam  o  telefonie  Alicii,  ale  jej  wystraszona  mina  nie  napełniała 

optymizmem. W pewnym sensie miałam nadzieję, że wtajemniczy mnie w jakiś błyskotliwy, 
idiotoodporny plan, który cichcem spreparowała. 

- Dobrze więc – powiedziała, gdy skończyłam. – Zdaje się, że muszę się tam wybrać. 

Ja to zrobię – poprawiłam. 

Nagrodziła mnie słabym uśmiechem. 

- Zrobiłaś już dość. Czas, żebym wykonała swój ruch i zajęła się Weroniką. 

- Ale już wcześniej mnie tam pani wysyłała. 

-  Wtedy  nie  miałyśmy  pewności,  gdzie  się  ukrywała  ani  co  robiła.  Teraz  mamy 

naocznego świadka, który potwierdza, że ona tam jest. Nie mogę zmarnować takiej okazji. – 
Spojrzała  na  zegar  przy  drzwiach  i  westchnęła.  –  Pojechałabym  jeszcze  dzisiaj,  ale  nie 
zrobiłam  niezbędnych  przygotowań.  Od  razu  wezmę  się  do  roboty  i  wybiorę  się  tam  jutro 
wieczorem. Miejmy nadzieję, że tym razem się z nią nie rozminę. 

- Nie. – Upór w moim głosie, zaskoczył nawet mnie. Bardzo rzadko sprzeciwiałam się 

nauczycielom…  albo  innym  przedstawicielom  władzy.  No  dobrze,  nigdy  się  nie 
sprzeciwiałam.  –  Wcześniej  nas  oszukała.  Niech  nam  pani  pozwoli  zrobić  zwiad.  Nie 
powinna się pani na razie wychylać, tak na wszelki wypadek, gdyby coś poszło nie tak. Skoro 
będzie  pani  gotowa  jutro  w  nocy,  my  możemy  wybrać  się  tam  w  dzień…  to  znaczy  pod 
warunkiem, że ktoś zwolni mnie z lekcji… 

Jej napięcie częściowo znikło i roześmiała się. 

- Chyba mogłabym to zrobić. Ale ani trochę mi się nie podoba ciągłe narażanie cię na 

background image

146 

 

niebezpieczeństwo. 

- Na to już za późno. 

Z  tą  logiką  nie  mogła  się  sprzeczać.  Umówiłam  się  z  Adrianem,  żeby  po  mnie 

przyjechał następnego dnia – po tym jak opieprzyłam „Jeta” za rozdawanie numeru „Taylor”. 
Rano pani Terwilliger dotrzymała słowa  – zostałam zwolniona z lekcji, bo musiałam odbyć 
„badania  w  terenie”.  Dobrą  stronę  bycia  prymusem  stanowiło  to,  że  żaden  z  moich 
nauczycieli nie robił problemów, gdy opuszczałam zajęcia. Wiedzieli, że odrobię zaległości. 
Całkiem możliwe, że mogłabym sobie zrobić wolne na resztę semestru. 

Podczas jazdy opowiedziałam Adrianowi, jak zaaranżowałam wycieczkę do St. Louis, 

której  celem  było  wypełnienie  zadania  Marcusa.  Jego  mina  stawała  się  coraz  bardziej 
mroczna, ale nie skomentował. Zdawałam sobie sprawę z jego wewnętrznego konfliktu. Nie 
lubił  Marcusa  i  wcale  mu  się  nie  podobało,  że  podejmuję  się  potencjalnie  niebezpiecznej 
misji. Z drugiej strony ufał podejmowanym przeze mnie decyzjom. W jego naturze nie leżało 
zabranianie  mi  czegokolwiek  albo  mówienie  mi,  co  mam  robić.  Jego  jedyny  komentarz 
wyrażał wsparcie. 

- Bądź ostrożna, Sage. Na litość boską, uważaj na siebie. Widziałem, jak radzisz sobie 

z niezłym wariatkowem, ale to jest ekstremalne nawet na twoje standardy. Prawdopodobnie 
nikt inny nie byłby w stanie tego zrobić, ale i tak… nie trać czujności ani na chwilę. 

Gdy  powiedziałam  mu,  że  planuję  wykorzystać  Iana  jako  moją  przepustkę, 

zmartwiona mina Adriana stała się niedowierzająca. 

-  Czekaj  no.  Upewnijmy  się,  że  dobrze  zrozumiałem.  Zamierzasz  uwieść  jakiegoś 

gościa, żeby ci pomógł w twojej misji szpiegowskiej. 

Uwodzić Iana? Fuj. 

- Tylko bez takich – ostrzegłam. – Ja tylko wykorzystam jego uczucia do mnie, żeby 

dostać to, czego chcę. 

- Wow. To się nazywa zimne podejście, Sage. Bardzo zimne. 

- Bez przesady  – zaprotestowałam nieco urażona jego oskarżeniami.  – To nie tak, że 

zgodzę  się  wziąć  z  nim  ślub,  a  później  go  rzucę.  Napisał,  że  chce  wybrać  się  ze  mną  na 
kolację, gdy tam będę. Miło spędzimy czas, a ja spróbuję go przekonać, żeby pozwolił mi na 
wycieczkę po placówce. I tyle. 

- A to „przekonywanie” nie uwzględnia totalnego omotania go? 

Łypnęłam na niego, licząc, że to zauważy kątem oka. 

- Adrian. Czy ja naprawdę wyglądam na kogoś takiego? 

-  Cóż…  –  urwał,  prawdopodobnie  powstrzymując  się  od  dowcipnego  komentarza.  – 

Nie, chyba nie. W każdym razie nie w przypadku tego faceta. Masz już sukienkę? 

I znowu Adrian zupełnie przypadkowo zmienił temat. 

- Na kolację i mszę? Całe mnóstwo. 

-  Sprawa  jasna.  –  Wyglądał  jakby  toczył  ciężką  wewnętrzną  bitwę.  W  końcu 

powiedział: – Dam ci pewną radę. 

- Tylko nie to. 

Znów na mnie spojrzał. 

- Które z nas wie więcej na temat męskich słabości: ty czy ja? 

background image

147 

 

- Kontynuuj. – Nie zamierzałam wprost odpowiadać na to pytanie. 

-  Kup  nową  sukienkę,  która  dużo  odsłania.  Krótką.  Bez  ramiączek.  Możesz  też 

zainwestować w biustonosz push-up. – Bezczelnie obrzucił szybkim spojrzeniem moją klatkę 
piersiową. – Albo i nie. Ale musisz mieć wysokie obcasy. 

- Adrian – krzyknęłam. – Widziałeś jak ubierają się Alchemicy. Naprawdę myślisz, że 

mogłabym pójść w czymś takim na mszę? 

Nawet nie mrugnął. 

-  Coś  wykombinujesz.  Przebierzesz  się  albo  coś.  Ale  uwierz  mi,  jeśli  chcesz  zmusić 

faceta do zrobienia czegoś trudnego, najlepiej tak mu zamąć w głowie, że jego szare komórki 
zapomną o konsekwencjach. 

- Nie masz za wysokiej opinii o swojej własnej płci. 

- Hej, taka prawda. Mnie często rozpraszają seksowne kiecki. 

Nie  wiedziałam,  czy  traktować  to  poważnie,  bo  Adriana  rozpraszało  wiele  rzeczy. 

Fondue. Koszulki. Małe kotki. 

- I co wtedy? Odsłonię trochę ciała i świat jest mój? 

-  To  pomoże.  –  O  cudzie  on  był  poważny  jak  zawał  serca.  –  I  cały  czas  musisz 

emanować  pewnością  siebie,  jakby  sprawa  już  była  załatwiona.  Później,  gdy  naprawdę 
będziesz  go  prosić  o  przysługę,  powiedz  mu,  że  będziesz  „tak  bardzo  wdzięczna”.  Ale  nie 
poszerzaj tego. Jego wyobraźnie zrobi za ciebie połowę roboty. 

Potrząsnęłam  głową,  ciesząc  się,  że  już  prawie  dojechaliśmy.  Nie  wiedziałam,  ile 

jeszcze wytrzymam. 

-  W  życiu  nie  słyszałam  równie  niedorzecznej  rady.  Tak  właściwie  to  dość 

seksistowskie podejście, ale sama nie wiem, czy bardziej obraziłeś kobiety czy mężczyzn. 

-  Słuchaj,  Sage…  nie  za  bardzo  się  znam  na  chemii,  hakowaniu  komputerów  ani 

zdjęciosyntezie,  ale  w  tej  dziedzinie  mam  wielkie  doświadczenie.  –  Chyba  chodziło  mu  o 
fotosyntezę,  ale  nie  poprawiłam  go.  –  Skorzystaj  z  mojej  wiedzy.  Szkoda,  żeby  się 
zmarnowała. 

Tak bardzo palił się do pomocy, że w końcu obiecałam mu, że się zastanowię, chociaż 

w  żaden  sposób  nie  potrafiłam  sobie  wyobrazić  siebie  ubranej  w  opisaną  przez  niego 
sukienkę. Ta obietnica mu wystarczyła i już nic nie powiedział. 

Znów  mieliśmy  udawać  Jeta  i  Taylor,  więc  gdy  dotarliśmy  do  zajazdu,  włożyłam 

brązową perukę. Spięłam się, gdy podeszliśmy do drzwi. 

- Kto wie, co tam na nas czeka? – wymamrotałam. 

Mogłam być bardzo odważna rozmawiając z panią Terwilliger, ale właśnie docierała 

do  mnie  świadomość,  że  wkrótce  może  mnie  czekać  bliskie  spotkanie  ze  złą  wiedźmą. 
Jeszcze  nie  rozwinęłam  umiejętności  wyczuwania  magii  w  innych,  więc  łatwo  mogła  mnie 
wziąć  z  zaskoczenia,  jeśli  też  zamaskowała  swój  prawdziwy  wygląd.  Pozostawała  mi  tylko 
nadzieja,  że  duch  Adriana  i  amulet  od  pani  Terwilliger  skutecznie  mnie  ukryją.  Jeśli 
Weronika tu była, zobaczy w nas tylko zwykłą parę. Oby. 

Alicia czytała kolejny magazyn, gdy weszliśmy. Wciąż miała te same okropne okulary 

i krzykliwą zbieraninę naszyjników. Rozpromieniła się na nasz widok. 

- Wróciliście. 

background image

148 

 

Adrian natychmiast mnie objął. 

- Cóż, gdy usłyszeliśmy, że Weronika wróciła do miasta, postanowiliśmy, że musimy 

się z nią zobaczyć. Prawda, brzoskwinko? 

- Prawda – powiedziałam. Przynajmniej teraz używał zdrowszych ksywek. 

- Och. – Promienny uśmiech Alicii trochę przygasł. – Właśnie wyszła. 

-  No  chyba  żartujesz  –  rzuciłam.  Jak  to  możliwe,  że  prześladował  nas  taki  pech?  – 

Wymeldowała się? 

-  Nie,  dalej  wynajmuje  Aksamitny  Apartament.  Myślę,  że  tylko  poszła  coś  załatwić. 

Ale… – Zrobiła zakłopotaną minę. – Możliwe, że… zepsułam waszą niespodziankę. 

- Tak? – spytałam bardzo ostrożnie. Wyczułam, że Adrian obejmuje mnie mocniej, ale 

nie było w tym nic romantycznego. 

-  Nie  mogłam  się  powstrzymać.  Powiedziałam  jej,  że  niedługo  może  mieć 

niespodziewanych  gości.  Takich  mile  widzianych  –  dodała.  –  Nie  chciałam,  żeby  gdzieś 
znikła na cały dzień. 

- To bardzo miło z twojej strony – powiedział Adrian. 

Jego uśmiech wyglądał na równie wymuszony jak mój. Próbując nam „pomóc” Alicia 

równie dobrze mogła wszystko zepsuć. 

I  co  teraz  mieliśmy  zrobić?  Od  natychmiastowej  decyzji  uratowało  mnie  wejście 

kobiety w średnim wieku. 

-  Dzień  dobry  –  przywitała  się  z  Alicią.  –  Chciałabym  spytać  na  jakich  zasadach 

urządzacie wesela? To dla mojej siostrzenicy. 

- Oczywiście – powiedziała Alicia, patrząc to na nas to na nią. Wyglądała na rozdartą 

komu pomoc, więc szybko wkroczyłam do akcji. 

-  Hej  –  odezwałam  się.  –  Skoro  już  tu  jesteśmy,  moglibyśmy  jeszcze  raz  zobaczyć 

Apartament Króliczków? Cały czas o nim rozmawiamy. 

Alicia zmarszczyła brwi. 

- Wydawało mi się, że planujecie spędzić rocznicę na wybrzeżu? 

-  Myśleliśmy  o  tym  –  powiedział  Adrian,  podążając  za  moim  przykładem.  –  Ale 

którejś nocy Taylor wspominała Śnieżka i pomyśleliśmy, że jeszcze się wstrzymamy. 

Musiałam  mu  przyznać,  że  świetnie  sobie  poradził  przyłączając  się  do  zabawy  i 

uzupełniając bajeczkę, którą wymyśliłam na poczekaniu. Oczywiście, można by pomyśleć, że 
powinien pamiętać imię królika, którego to on wymyślił. 

- Skoczka – poprawiłam. 

-  Dalej  macie  wolny  Apartament  Króliczków?  –  zapytał.  –  Tylko  rzucimy  na  niego 

okiem, a ty pomożesz tej pani. 

Alicia wahała się tylko chwilę, nim wręczyła nam klucz. 

- Jasne. Przyjdźcie do mnie, jeśli będziecie mieć jakieś pytania. 

Wzięłam klucz i razem z Adrianem ruszyliśmy ku schodom. Za nami usłyszałam jak 

kobieta wypytuje, czy mogliby rozstawić namiot w ogrodzie na tyłach i  ile podgrzewanych 
talerzy można używać w zajeździe zanim spowodują zagrożenie pożarowe. 

background image

149 

 

-  Niech  zgadnę.  Chcesz  powęszyć  w  Aksamitnym  Apartamencie  –  odezwał  się 

Adrian, gdy w końcu znaleźliśmy się na piętrze poza zasięgiem słuchu. 

Nagrodziłam go uśmiechem, zadowolona, że odgadł mój plan. 

- Chcę. Niezła myśl, co? Miejmy nadzieję, że Alicia będzie przez jakiś czas zajęta. 

- Mogłem ją zwyczajnie zauroczyć – przypomniał mi. 

- I bez tego używasz za dużo ducha. 

Znalazłam  Aksamitny  Apartament  i  wsunęłam  klucz  do  zamka  w  nadziei,  że  Alicia 

dała  nam  klucz  uniwersalny,  a  nie  tylko  do  Apartamentu  Króliczków.  Ostatnio,  gdy  nas 
oprowadzała,  używała  tylko  jednego  klucza.  Klikniecie  powiedziało  mi,  że  jednak  nam  się 
poszczęściło i nie musimy używać żadnych topiących metal kwasów. 

Widzieliśmy  Aksamitny  Apartament  podczas  naszej  ostatniej  wizyty  i  generalnie 

wyglądał  tak  samo.  Aksamitna  pościel,  obite  aksamitem  meble  i  nawet  tapeta  o  aksamitnej 
teksturze. Różnica polegała na tym,  że teraz pokój  nie był  już nieskazitelny i  niezajęty, jak 
wtedy. Różne drobiazgi  wskazywały, że ktoś tu  rezydował. Łóżko nie zostało pościelone, a 
płynący z łazienki zapach szamponu sugerował, że ktoś niedawno brał prysznic. 

- Możliwe, że Alicia się pomyliła i Weronika naprawdę się stąd wyniosła – powiedział 

Adrian. Otwierał szufladę po szufladzie i nic w nich nie znalazł. W szafie odkrył wepchnięte 
do kąta buty na wysokim  obcasie i pasek na  wieszaku… takie rzeczy łatwo było przegapić 
przy szybkim pakowaniu. – Ktoś bardzo się śpieszył. 

Moje  nadzieje  legły  w  gruzach.  Przypadkowo  zdradzając  naszą  „niespodziankę” 

Alicia najwyraźniej spłoszyła Weronikę, która opuściła pokój. Wyglądało na to, że już tu nie 
wróci i tak jak powiedział Adrian, wszystko wskazywało na to, że wyniosła się w pośpiechu, 
o  czym  świadczyły  łatwe  do  zapomnienia  rzeczy,  które  zostawiła:  maszynka  do  golenia  w 
łazience, flakonik perfum na blacie i plik menu na wynos na szafce nocnej. 

Usiadłam na łóżku i przejrzałam te ostatnie, wątpiąc, czy podpowiedzą mi cokolwiek 

użytecznego.  Chińszczyzna,  jedzenie  indyjskie,  meksykańskie…  Weronika  miała 
przynajmniej różnorodne gusta. Dotarłam do końca i rzuciłam je na podłogę. 

-  Odeszła  –  powiedziałam.  Nie  mogłam  dłużej  unikać  prawdy.  –  Ta  idiotka,  Alicia, 

uprzedziła ją i znowu ją zgubiliśmy. 

Adrian usiadł przy mnie; jego mina również wyrażała poczucie klęski. 

-  Znajdziemy  ją.  Spowolniliśmy  ją  ukrywając  dziewczyny.  Może  w  ten  sposób 

zyskamy czas do przyszłej pełni, a wtedy znowu ją namierzysz. 

- Miejmy nadzieję – powiedziałam, chociaż jakoś nie czułam optymizmu. 

Odgarnął włosy peruki i odwrócił ku sobie moją twarz. 

- Wszystko będzie dobrze. Ona nic o tobie nie wie. 

Wiedziałam,  że  miał  rację,  ale  to  była  niewielka  pociecha.  Oparłam  głowę  na  jego 

ramieniu, żałując, że nie mogę naprawić wszystkiego. Czyż nie na tym polegała moja praca? 

-  Ale  to  znaczy,  że  zamiast  mnie  ucierpi  ktoś  inny.  Nie  chcę  tego.  Muszę  ją 

powstrzymać raz na zawsze. 

- Tak odważna… – Uśmiechnął się do mnie lekko. Jego palce przesunęły się z mojej 

twarzy delikatnie muskając szyję, aż dotarły do ramienia. W każdym miejscu, którego dotknął 
pojawiała mi się gęsia skórka. Jakim sposobem on mi to robił? Marcus (chociaż doprowadzał 

background image

150 

 

do  szaleństwa  inne  dziewczyny)  miał  na  mnie  zerowy  efekt.  Ale  najlżejszy  dotyk  Adriana 
sprawiał, że kompletnie się rozpływałam. – Jeszcze pobijesz Castila w jego własnym biznesie 
– dodał. 

- Przestań – ostrzegłam. 

- Co, porównywać cię do Castila? 

- Nie o tym mówię i ty dobrze o tym wiesz. 

Jego  dłonie  były  zbyt  niebezpieczne,  podobnie  jak  siedzenie  z  nim  na  łóżku. 

Przerażona,  że  znowu  mnie  pocałuje,  odsunęłam  się  gwałtownie  i  ten  nagły  ruch  go 
zaskoczył.  Jego  palce  zaplątały  się  w  moje  włosy  i  łańcuszki  od  obu  naszyjników,  co 
skończyło  się  rozpięciem  ich,  a  peruka  prawie  mi  zleciała.  Szybko  złapałam  granat  zanim 
zdążył spaść, ale krzyżyk się zsunął. Dzięki Bogu, że udało mi się utrzymać ten ważniejszy. 

- Żadnego całowania – zapowiedziałam. 

Zapięłam łańcuszek z amuletem i poprawiłam perukę. 

-  Powiedziałaś,  że  nie  chcesz  się  całować,  chyba  że  znajdę  romantyczne  miejsce  – 

przypomniał  mi.  –  Przecież  ten  pokój  aż  ocieka  romantyzmem.  –  Wskazał  na  tandetny 
aksamitny wystrój. Podniósł mały krzyżyk i uniósł go w  powietrzu, w zamyśleniu studiując 
sposób w jaki światło igrało na jego złotej powierzchni. – Dałaś mi go kiedyś. 

- A ty go oddałeś. 

- Wtedy byłem wkurzony. 

- A teraz? 

Wzruszył ramionami. 

- Teraz tylko zdeterminowany. 

-  Adrian  –  westchnęłam.  –  Dlaczego  ciągle  to  robisz?  Dotykanie…  całowanie… 

wiesz, że wcale tego nie chcę. 

- Zachowujesz się jakbyś chciała. 

- Przestań to powtarzać. Tak się nie robi. Brakuje tylko, żebyś powiedział, że „sama o 

to  prosiłam”.  –  Dlaczego  on  musiał  mnie  doprowadzać  do  furii?  No  dobrze…  nie 
zachowywałam się jednoznacznie w domu stowarzyszenia. Albo w „Ciachach i różnościach”. 
Ale  teraz  spisałam  się  lepiej.  –  Właśnie  się  odsunęłam.  W  jaki  sposób  mam  się  wyrazić 
jeszcze jaśniej? 

-  Tak  właściwie  to  nie  twoje  zachowania  –  powiedział.  Wciąż  trzymał  krzyżyk.  – 

Chodzi o twoją aurę. 

Jęknęłam. 

- Nie, nie, tylko nie to. Nie chcę słuchać o aurach. 

-  Ale  mówię  poważnie.  –  Przesunął  się  i  wyciągnął  na  łóżku,  kładąc  się  na  boku. 

Poklepał miejsce przy sobie. – Połóż się. 

- Adrian… 

- Nie pocałuję cię – powiedział. – Obiecuję. 

- Myślisz, że jestem taka głupia? – spytałam. – Nie dam się nabrać. 

Obdarzył mnie poważnym spojrzeniem. 

background image

151 

 

- Naprawdę myślisz, że się na ciebie rzucę, czy coś? 

- Nie – zapewniłam szybko. – Oczywiście, że nie. 

- Więc zrób to dla mnie. 

Ostrożnie też położyłam się na boku twarzą do niego, oddalona tylko o kilka dalekich 

cali. Jego oczy nabrały zachwyconego, lekko rozproszonego wyrazu. Poddał się duchowi. 

- Wiesz, co w tej chwili w tobie widzę? Zwykłą aurę. Spokojny złotawy żółty, zdrowy 

i mocny, z akcentami purpury tu i ówdzie. Ale gdy robię tak… 

Oparł rękę na moim biodrze i całe moje ciało zesztywniało. Jego dłoń przesunęła się 

dalej, wślizgując mi się pod bluzkę i zatrzymała się na moich plecach. Moja skóra płonęła pod 
jego dotykiem, a miejsca, które ominął, tęskniły za tym gorącem. 

- Widzisz? – powiedział. Znajdował się w objęciach ducha, ale cały czas zachowywał 

kontrolę. – Cóż, w sumie to nie widzisz. Ale gdy cię dotykam, twoja aura… dosłownie dymi
Kolory się pogłębiają, płoną intensywniej, a purpura się nasila. Dlaczego? Dlaczego, Sydney? 
–  Wykorzystał  rękę,  którą  mnie  dotykał,  do  przysunięcia  mnie  jeszcze  bliżej.  –  Dlaczego 
reagujesz w ten sposób, jeśli nic dla ciebie nie znaczę? 

W jego głosie brzmiała autentyczna desperacja. Miałam problemy z mówieniem. 

- To instynkt. Albo coś w tym stylu. Jesteś Morojem, a ja Alchemikiem. Oczywiście, 

że reaguję. Chyba nie uważasz, że mogłabym nie reagować? 

-  Reakcje  większości  Alchemików  sprowadzają  się  do  odrazy,  niechęci  i  wody 

święconej. 

Słuszna uwaga. 

-  Cóż…  czuję  się  w  obecności  Morojów  trochę  swobodniej  niż  większość 

Alchemików. Moja reakcja jest prawdopodobnie czysto fizyczna i napędzana hormonami oraz 
latami ewolucji. Moje ciało nie wie, że tak nie powinno. Ulegam żądzy jak każdy człowiek. 

Ktoś  na  pewno  napisał  na  ten  temat  książkę,  albo  przynajmniej  artykuł  w 

„Cosmopolitan”. 

Na jego ustach igrał cień uśmiechu. Znów całkowicie skupił się na mnie. 

- Nie, wcale nie. To znaczy to też, ale nie bez powodu. Znam cię na tyle dobrze, żeby 

to widzieć. Nie należysz do osób, które tak po prostu „ulegają żądzy”, jeśli nie działają jakieś 
głębsze  emocje.  –  Przesunął  dłoń  z  powrotem  na  moje  biodro,  muskając  moją  nogę. 
Zadrżałam,  a  on  przysunął  swoją  twarz  bliżej  mojej.  W  jego  oczach  było  tyle  pożądania  i 
tęsknoty. – Widzisz? Znowu tak się dzieje. Mój płomień w ciemnościach. 

-  Nie  całuj  mnie  –  szepnęłam.  Tylko  na  taką  obronę  mogłam  się  zdobyć.  Jeśli  mnie 

pocałuje, będę zgubiona. Zamknęłam oczy. – Obiecałeś, że tego nie zrobisz. 

- Nie pocałuję cię. – Nasze usta dzieliły milimetry. – Chyba, że sama tego zechcesz. 

Otworzyłam oczy, gotowa mu odmówić i wcale nie miało znaczenia, co mówiła moja 

niesforna aura… to się po prostu nie mogło ciągle dziać. Żadne uczucia nie wzmacniały tego 
pożądania  i  próbowałam  uczepić  się  moich  wcześniejszych  argumentów.  Czułam  się  tak 
swobodnie  w  towarzystwie  Moroja,  że  najwyraźniej  jakaś  prymitywne  część  mnie 
zapominała,  kim  on  był.  To  tylko  podstawowy  instynkt.  Najzwyczajniej  w  świecie 
reagowałam fizycznie na niego, jego dłonie, usta, całe jego ciało… 

Złapał mnie za ramię i  przetoczył na plecy. Znów zamknęłam oczy i zarzuciłam mu 

background image

152 

 

ręce  na  szyję.  Poczułam  jak  jego  usta  dotykają  moich,  nie  do  końca  w  pocałunku,  ale 
muskając najdelikatniej jak się dało… 

Drzwi  się  otworzyły,  a  ja  się  wzdrygnęłam.  Alicia  weszła  do  środka,  gwałtownie 

wciągnęła powietrze i zakryła usta dłońmi powstrzymując zaskoczony pisk. 

- O-och! – wykrztusiła. – Przepraszam… ja… nie wiedziałam… 

Adrian i ja odskoczyliśmy od siebie i usiedliśmy. Serce niemal mi wyskoczyło z piersi 

i wiedziałam, że się czerwienię. Szybko poklepałam perukę, ale ulżyło mi, gdy przekonałam 
się, że tkwi na miejscu. Adrian jako pierwszy odzyskał głos. 

- Przepraszam… trochę nas poniosło. Zaczęliśmy rozglądać się po innych pokojach i 

pomyśleliśmy, że warto… wypróbować je. 

Brzmiał  na  zmieszanego,  ale  miał  bardzo  zadowoloną  minę,  jakiej  można  się 

spodziewać  po  facecie,  który  właśnie  dokonał  skutecznego  podboju.  To  była  tylko  gra,  czy 
naprawdę gratulował sobie sukcesu? 

Alicia wyglądała na tak skrępowaną, jak ja się czułam. 

-  Rozumiem.  Cóż,  ten  pokój  jest  zajęty.  To…  –  Zmarszczyła  brwi  i  rozejrzała  się 

uważnie. – Tu zatrzymała się Weronika. Ale chyba wyjechała. 

W końcu przypomniałam sobie, jak się mówi. 

- Dlatego myśleliśmy, że jest pusty – powiedziałam szybko. – Nic tu nie ma. 

Dzięki  niebiosom  wydawało  się,  że  Alicia  zdążyła  już  zapomnieć  o  nakryciu  nas  w 

kompromitującej pozycji. 

- To dziwne. Nie wymeldowała się oficjalnie. Fakt, zapłaciła z góry w gotówce, ale to 

i tak dziwne. Nie wiem, o co tu chodzi. 

Po tym szybko się ulotniliśmy, znów wciskając Alicii kit, że będziemy w kontakcie. 

Prawie się nie odzywaliśmy, gdy wsiedliśmy do samochodu. Kompletnie pogrążyłam się we 
własnych myślach, które w równym stopniu dotyczyły frustracji z powodu ucieczki Weroniki 
i wywoływanego przez Adriana emocjonalnego zamętu. Mimo to próbowałam ignorować to 
drugie, zdając się na moją zwykłą taktykę. Im szybciej zapomnę o tym epizodzie tym lepiej. 
Byłam całkiem pewna, że mogę to sobie powtarzać do upojenia. Część mnie – niemal równie 
sarkastyczna jak Adrian – zasugerowała, że następnym razem, gdy odwiedzę dział dotyczący 
samopomocy powinnam poszukać książki o zaprzeczeniu. 

- Jeszcze jeden ślepy zaułek – powiedziałam, gdy znaleźliśmy się na drodze. 

Wysłałam pani Terwilliger SMSa: „W. zniknęła. Akcja odwołana.” Po kilku minutach 

nadeszła  jej  odpowiedź:  „Próbujemy  dalej.”  Jej  rozczarowanie  praktycznie  emanowało  z 
wyświetlacza  telefonu.  Nie  ona  jedna  była  zawiedziona.  Adrian  wyglądał  na  nietypowo 
przygnębionego, gdy wracaliśmy. Odpowiadał, gdy się do niego odzywałam, ale nie dało się 
ukryć, że myślami jest daleko. 

Gdy późnym wieczorem odwiózł mnie do Amberwood panowała tam litościwa cisza. 

Żadnych  kryzysów  ani  niebezpiecznych  misji.  Wydawało  mi  się,  że  minęły  wieki  odkąd 
miałam  chwilę  tylko  dla  siebie  i  teraz  zwinęłam  się  na  łóżku,  czerpiąc  pocieszenie  z 
wykonywania  rutynowych  czynności  takich  jak  zadanie  domowe  i  czytanie.  Zasnęłam  z 
głową na książce do matematyki. 

Zaczął mi się śnić jeden z tych nonsensownych snów, które zdarzają się wszystkim. W 

śnie  kot  mojej  rodziny  mówił  i  jeździł  Mustangiem  Adriana.  Spytał  mnie,  czy  chcę  się 

background image

153 

 

przejechać do Birmingham. Powiedziałam mu, że mam dużo zadania domowego, ale jeszcze 
przemyślę sprawę, jeśli zgodzi się wybrać do Fargo. 

Właśnie byliśmy z trakcie negocjacji, kto zapłaci za paliwo, gdy nagle sen rozpłynął 

się  w  ciemność.  Przeniknęło  mnie  zimno,  a  później  ogarnął  strach,  który  śmiało  mógłby 
konkurować  z  tym,  co  czułam,  kiedy  razem  z  Adrianem  walczyliśmy  ze  strzygami  w  jego 
mieszkaniu. Wokół rozbrzmiał kobiecy śmiech, zły i okropny, niczym jakiś toksyczny dym. 
W ciemności rozbrzmiał głos, odbijający się echami w mojej głowie. 

„Dobrze cię ukryła, ale to nie wystarczy na długo. Nie da się na zawsze zamaskować 

takiej mocy jak twoja. Jestem na twoim tropie. Znajdę cię.” 

Z  ciemności  nagle  wystrzeliły  ku  mnie  czyjeś  ręce,  chwytając  mnie  za  gardło  i 

odcinając  dostęp  powietrza.  Wrzasnęłam  i  obudziłam  się  we  własnym  łóżku,  otoczona 
książkami.  Zapaliłam  światło,  które  trochę  rozproszyło  wywołaną  snem  grozę.  Ale  tylko 
trochę. Cała się spociłam się, co sprawiło, że koszula lepiła się do mnie. Dotknęłam szyi, ale 
wszystko  wydawało  się  tam  być  w  porządku.  Granat  wisiał  na  swoim  miejscu,  ale  nie 
znalazłam krzyżyka. 

„Nie  trzeba  bać  się  snów”  pomyślałam.  To  nic  nie  znaczyło,  a  tak  poważnie,  jeśli 

wziąć pod uwagę wszystko, co się ostatnio działo aż dziw, że częściej nie miałam koszmarów. 
Mimo to, gdy głębiej się nad tym zastanawiałam, jakoś nie miałam pewności. Było w tym coś 
tak strasznego i prawdziwego; groza, która wydawała się sięgać samej mojej duszy. 

Nie chciałam już po tym zasypiać, więc zrobiłam sobie kawę i spróbowałam czytać. 

Na chwilę pomogło, ale gdzieś koło czwartej, moje ciało ogłosiło strajk. Znów zasnęłam na 
książkach, ale tym razem już nic mi się nie przyśniło. 

 

 

background image

154 

 

 

NASTĘPNEGO  DNIA  ZDAŁAM  pani  Terwilliger  pełny  raport  z  wyprawy  do 

zajazdu. Spotkałyśmy się u Spencera i nawet Adrian się do nas przyłączył wstając nietypowo 
wcześnie. 

-  Moja  grupa  studyjna  spotyka  się  za  chwilę  –  wyjaśnił.  Nastrój  wyraźnie  mu  się 

poprawił i nawet nie wspomniał o wczorajszych… wybrykach. 

Nie mieliśmy wiele do powiedzenia, ale na twarzy pani Terwilliger pojawiły się linie 

zmartwienia. Zaczęła autentycznie panikować, gdy wspomniałam o moim śnie. Oczy jej się 
rozszerzyły i zacisnęła dłonie na kubku kawy tak mocno, jakby miała go zgnieść. 

- Dowiedziała się – wymamrotała. – Mniejsza z tym, czy to przez Alicię, czy w jakiś 

inny sposób, ale się o tobie dowiedziała. Źle zrobiłam wysyłając cię. Wydawało mi się, że cię 
nie  zauważy,  jeśli  pozostałe  dziewczyny  zostaną  ukryte,  ale  się  myliłam.  Byłam  tak 
samolubna  i  naiwna.  Już  lepiej  byłoby,  gdyby  od  początku  wiedziała,  że  na  nią  poluję.  Na 
pewno maskowałeś wygląd Sydney? – zwróciła się do Adriana. 

- Na pewno – potwierdził. – Wszyscy, z którymi rozmawialiśmy, tamte dziewczyny i 

nawet Alicia… nikt z nich nie powinien mieć nawet mglistego pojęcia, jak Sydney wygląda. 

-  Może  panią  szpiegowała  –  zasugerowałam.  –  I  zobaczyła  nas  razem.  Tutaj  nie 

próbowałam się ukrywać. 

- Może – przyznała pani Terwilliger. – Ale wiemy też, że działa w Los Angeles. Chcąc 

nie  chcąc,  musiała  poświęcić  trochę  czasu  na  wytropienie  swoich  ofiar,  a  to  znaczy,  że  nie 
miała  szans  tu  przyjechać  i  dokładnie  śledzić  moich  poczynań.  Nawet  przy  jej  mocach, 
teleportacja nie wchodzi w grę. – Determinacja sprawiła, że jej rysy stężały. – Cóż, chwilowo 
nie możemy nic zdziałać poza kontrolą szkód. Zdaje się, że na razie nie wie dokładnie, gdzie 
jesteś ani nie zna twoich powiązań ze mną. Przygotuję jeszcze jeden amulet, mocniejszy niż 
poprzedni,  ale  może  nie  zadziałać,  jeśli  już  znalazła  sposób  na  dosięgnięcie  cię.  Daj  sobie 
spokój  z  technikami  ofensywnymi  i  skup  się  na  defensywie…  zwłaszcza  na  zaklęciach 
niewidzialności.  Na tym etapie twoją najskuteczniejszą obroną przed Weroniką jest  ukrycie 
się przed nią, jeśli pojawi się węszyć w Palm Springs. 

Wbrew  jej  wcześniejszym  ostrzeżeniom,  nie  przestałam  czytać  o  zaawansowanych 

zaklęciach  ofensywnych.  Mimo  to  wiedziałam,  że  w  tych  okolicznościach,  miała  rację 
zalecając  mi  skupienie  się  na  obronie.  Nie  mogłam  pozbyć  się  obaw,  że  Weronika  odkryła 
mnie obserwując panią Terwilliger, co z kolei sprawiało, że jeszcze bardziej martwiłam się o 
bezpieczeństwo mojej nauczycielki. 

- Twierdzi pani, że ona na panią nie poluje… ale skąd ta pewność? 

- Robi, co może, żeby mnie unikać – oznajmiła pani Terwilliger z pewnością w głosie. 

–  Dysponuję  mocą,  ale  nie  młodością  i  pięknem,  na  które  poluje.  Zresztą  nawet  ona  nie 
posunęłaby się do zniszczenia własnej siostry. To jedyna pozostałość ludzkiej przyzwoitości 

background image

155 

 

jaka w niej została. 

- A nie zmieni zdania, jeśli dojdzie między wami do konfrontacji? – spytał Adrian. 

Pani Terwilliger pokręciła głową. 

-  Nie.  Wtedy  straci  wszelkie  zahamowania.  Musimy  się  spotkać  wieczorem,  żeby 

przetrenować parę taktyk defensywnych. 

Obserwowałam ją ostrożnie. 

- Może pani nie powinna… Bez obrazy, ale pani już wygląda na wyczerpaną. 

-  Nic  mi  nie  będzie.  Spotkajmy  się  w  rezerwacie  o  dwudziestej  drugiej.  Załatwię  z 

Weathers,  żeby  pozwoliła  ci  wyjść.  Musimy  cię  ochronić.  –  Na  moment  zagapiła  się  w 
przestrzeń  nim  znów  skupiła  się  na  mnie.  –  W  tych  okolicznościach…  powinnaś 
zorganizować sobie jakieś… ach, zwyczajniejsze środki obrony. 

- Zwyczajne? – spytałam zaskoczona. 

- Chodzi jej o nóż albo spluwę – podsunął Adrian, wyłapując to, co mi umknęło. 

Pani Terwilliger przytaknęła. 

- Jeśli dojdzie do walki z Weroniką możesz się spodziewać, że użyje magii bojowej… 

ale spróbować nie zaszkodzi. Dodatkowe wsparcie może okazać się nieocenione. 

Niezbyt podobał mi się ten pomysł. 

- Nie mam bladego pojęcia, jak się walczy na noże. I nie lubię broni palnej. 

- A lubisz być przedwcześnie postarzała w śpiączce? – spytał Adrian. 

Rzuciłam mu gniewne spojrzenie, dziwiąc się, że wspiera ten pomysł. 

- Oczywiście, że nie. Ale skąd weźmiemy broń tak szybko? 

Sądząc po minie, wiedział, że miałam rację. Nagle jego entuzjazm wrócił. 

- Chyba wiem. 

- Na pewno coś wykombinujecie – powiedziała pani Terwilliger, która już myślała o 

czymś innym. Zerknęła na zegarek. – Zaraz zaczną się lekcje. 

Wszyscy  wstaliśmy,  przygotowując  się  do  rozejścia  w  swoich  sprawach,  ale 

zatrzymałam Adriana. Nie wiedziałam jak on sobie wyobrażał zdobycie broni tak szybko. Nic 
mi nie wyjaśnił i tylko powiedział, że spotkamy się po szkole. Zanim odszedł, przypomniałam 
sobie, że chciałam zapytać o coś jeszcze. 

- Adrian masz może mój krzyżyk? 

-  Twój…  och.  –  Patrząc  mu  w  oczy  niemal  widziałam  wczorajsze  wydarzenia 

rozgrywające się w jego głowie… włącznie z naszym baraszkowaniem w łóżku.  – Puściłem 
go, gdy… ach, zanim wyszliśmy. Nie wzięłaś go? 

Pokręciłam głową i mina mu zrzedła. 

- Cholera, tak mi przykro, Sage. 

- Nic się nie stało – odpowiedziałam odruchowo. 

- Wcale nie i to moja wina. Wiem, ile dla ciebie znaczył. 

Rzeczywiście  dużo  dla  mnie  znaczył,  ale  winiłam  siebie  w  równym  stopniu  jak  on. 

Powinnam o tym pomyśleć zanim wyszliśmy, ale byłam wtedy ciut zajęta. 

background image

156 

 

- To tylko wisiorek – powiedziałam do niego. 

Nie  udało  mi  się  go  tym  pocieszyć.  Gdy  się  rozdzieliliśmy  wyglądał  tak  ponuro,  że 

zaczęłam się bać, czy nie zapomni o naszym późniejszym spotkaniu w celu zdobycie broni. 
Okazało  się,  że  niepotrzebnie  się  martwiłam.  Po  lekcjach  już  na  mnie  czekał  przed 
dormitorium w Mustangu, wyglądając o wiele radośniej i nawet nie wspomniał o krzyżyku. 

Gdy  podzielił  się  ze  mną  swoim  planem,  nieźle  mnie  zszokował,  ale  po  chwili 

namysłu  dotarło  do  mnie,  że  coś  mogło  z  tego  wyjść.  Tym  sposobem  w  mniej  niż  godzinę 
znaleźliśmy  się  poza  miastem,  jadąc  ku  zapuszczonemu  budynkowi  na  wielkiej,  pustej 
działce. Pojechaliśmy do Szkoły Samoobrony Wolfa. 

- Nie sądziłam, że jeszcze kiedyś tu wrócę – zauważyłam. 

Dom  Wolfa  nie  miał  okien  i  gdy  szliśmy  ku  drzwiom  w  zasięgu  wzroku  nie  było 

żadnych samochodów. 

- Może nie ma go w domy – mruknęłam do Adriana. – Chyba powinniśmy wcześniej 

zadzwonić. 

- Wolfe nie wygląda mi na faceta, który często wychodzi z domu – oznajmił Adrian. 

Zapukał i niemal natychmiast usłyszeliśmy wściekłe ujadanie i tupot łap. Skrzywiłem. 

Wolfe z sobie tylko znanych powodów trzymał w domu całą watahę chihuahua. Powiedział 
nam kiedyś, że te psiska potrafią zabić człowieka na jeden rozkaz. 

Odczekaliśmy  kilka  minut,  ale  szczekanie  było  jedynym  sygnałem  świadczącym  o 

życiu w środku. Adrian zapukał jeszcze raz (doprowadzając psy do jeszcze większego szału) i 
wzruszył ramionami. 

- Chyba miałaś… 

Nagle drzwi się otworzyły – tylko trochę – i znad łańcucha zaczęło na nas łypać jedno 

szare oko. 

- Och – odezwał się burkliwy głos. – To wy. 

Drzwi  się  zamknęły  i  usłyszałam  jak  odpina  łańcuch.  Chwilę  później  Wolfe 

wyślizgnął  się  na  zewnątrz,  uważając,  żeby  nie  wypuścić  psów.  Na  lewym  oczodole  miał 
przepaskę, co w niczym nie przeszkadzało, bo jego drugie oko z łatwością przewiercało nas 
na wylot. 

- Powinniście zadzwonić – powiedział. – Prawie poszczułem was psami. 

Wolfe miał na sobie swoje ulubione spodenki bermudy i T-shirt z orłem siedzącym na 

wielkiej ciężarówce. Ptak trzymał w jednej łapie amerykańską flagę, a w drugiej samurajski 
miecz. Taki dobór broni wydawał się nieco dziwny, jak na tak patriotyczną koszulkę, ale już 
dawno  nauczyliśmy  się,  że  lepiej  nie  kwestionować  jego  garderoby.  Kiedyś  wyrzucił  jakąś 
kobietę z treningu, bo spytała, czy ma tylko jedne spodnie, czy kilka identycznych par. 

- Czego potrzebujecie, dzieciaki? – spytał. – Następne kursy zaczynają się dopiero po 

Nowym Roku. 

Adrian i ja wymieniliśmy spojrzenia. 

- My… potrzebujemy pistoletu – powiedziałam. – Chcemy tylko pożyczyć.  

Wolfe zmierzwił sobie brodę. 

- Nie pożyczam broni uczniom, którzy nie zaliczyli kursu strzelania. Bezpieczeństwo 

jest najważniejsze. 

background image

157 

 

Zdecydowałam,  że  to  dobry  znak,  skoro  w  ogóle  pożycza  broń.  Nieźle  o  nim 

świadczyło, że nawet nie spytał po co nam ten pistolet. 

- Ja już przeszłam trening – oznajmiłam. 

Mówiłam  prawdę  –  ten  kurs  był  obowiązkowy  dla  wszystkich  Alchemików.  Dobrze 

mi poszło, ale jak powiedziałam Adrianowi, naprawdę nie lubiłam broni i kropka. Nóż miał 
przynajmniej jakieś inne zastosowania, ale pistolety służyły wyłącznie do ranienia i zabijania. 

Wolfe uniósł brew nad swoim zdrowym okiem. Widać było, że mi nie wierzy. 

- Możesz to jakoś udowodnić? 

- A masz strzelnicę? – odpowiedziałam chłodno. 

Wyglądał na niemal urażonego. 

- No oczywiście, że mam. 

Za  garażem,  w  którym  trenowaliśmy,  znajdował  się  budynek,  do  którego  nas  teraz 

zaprowadził.  Jeszcze  nigdy  do  niego  nie  weszłam,  ale  tu  też  nie  było  okien.  Drzwi  broniło 
tyle  zamków,  że  nawet  standardy  bezpieczeństwa  Alchemików  wymiękały.  Wpuścił  nas  do 
środka,  a  mnie  oczy  wyszły  z  orbit,  gdy  zobaczyłam  tam  nie  tylko  strzelnicę,  ale  też  całą 
ścianę  obwieszoną  różnymi  rodzajami  broni.  Wolfe  obdarzył  nieprzychylnym  spojrzeniem 
pusty wieszak. 

- Musiałem zostawić słuchawki w domu. Zaraz wracam. 

Wciąż gapiłam się na ścianę, dobrze wiedząc, że oczy mam okrągłe jak spodki. 

- Nie ma szans, że to wszystko jest legalne. 

Adrian odpowiedział w dość nieoczekiwany sposób. 

- Zauważyłaś tą jego opaskę na oku? 

Oderwałam wzrok od arsenału. 

- No jasne. Pierwszego dnia, gdy go spotkaliśmy. 

- Nie, nie. Mógłbym przysiąc, że ostatnio miał ją na drugim oku. 

- Na pewno nie – zaprotestowałam natychmiast. 

- A pewna jesteś? – spytał Adrian. 

Dotarło  do  mnie,  że  jednak  nie  jestem  pewna.  Z  łatwością  zapamiętywałam  słowa  i 

numery, ale inne detale jak na przykład ubrania i fryzury – albo opaski na oczy – nie raz mi 
umykały. 

- To bez sensu – powiedziałam w końcu. – Niby dlaczego miałby to robić? 

- To Malachi Wolfe – odparł Adrian. – Dlaczego miałby tego nie robić? 

Z tym już nie mogłam się spierać. 

Wolfe  wrócił  z  ochroną  na  uszy.  Przyjrzał  się  ścianie,  wybrał  niewielki  pistolet  i 

otworzył szafkę z amunicją. Dobrze, że przynajmniej nie trzymał broni naładowanej. 

- Potrafię to zrobić – powiedziałam mu. 

Wzięłam  od  niego  broń  i  z  łatwością  ją  załadowałam.  Mruknął  z  aprobatą  i  gestem 

zachęcił mnie do zajęcia miejsca na strzelnicy. Przede mną wisiał papierowy cel w kształcie 
człowieka z zaznaczonymi różnymi punktami. 

background image

158 

 

- No dobrze – powiedział. – Nie musisz celować w… 

Strzeliłam,  opróżniając  magazynek  prosto  w  najtrudniejsze  cele.  Oddałam  mu  broń, 

ale on wręczył mi ją z powrotem. Za nim zobaczyłam Adriana, który wpatrywał się we mnie 
wielkimi oczami. 

-  Zatrzymaj  go  –  powiedział  Wolfe.  –  Zdałaś.  Sama  musisz  kupić  amunicję,  ale 

możesz go wziąć, jak tylko wypełnisz umowę wynajmu. 

Jak się okazało za „umowę wynajmu” robiła kartka papieru, na której z jednej strony 

zapisał typ broni, a na drugiej ja strzeliłam parafkę. 

-  Poważnie?  –  spytałam.  –  I  to  wszystko?  To  znaczy,  cieszę  się,  ale…  –  Nie 

wiedziałam, jak właściwie mam to skomentować. 

Wolfe zbył moje protesty. 

- Dobry z ciebie dzieciak. Skoro mówisz, że potrzebujesz broni, to ci wierzę. Ktoś robi 

ci problemy? 

Wsunęłam pistolet do torby. 

- Coś w tym stylu. 

Wolfe spojrzał na Adriana. 

- A co z tobą? Ty też potrzebujesz gnata? 

-  Nie,  dzięki  –  odpowiedział  Adrian.  –  Zresztą,  nie  przeszedłem  treningu. 

Bezpieczeństwo jest najważniejsze. 

Wolfe  znów  otworzył  szafkę  z  amunicją  i  wyciągnął  długą,  drewnianą  rurkę  i 

śniadaniową torbę pełną czegoś co wyglądało jak małe strzałki. 

-  Może  chcesz  pożyczyć  dmuchawę?  Nic  nie  uczy  tak  celować  jak  to.  Oczywiście 

nigdy nie dorównasz Amazonkom, którym to ukradłem, ale i tak daje wycisk. 

-  Dzięki,  ale  spasuję  –  powiedział  Adrian  po  dłuższej  chwili.  Zabrzmiał  jakby 

naprawdę się nad tym zastanawiał. 

Ja wciąż przetrawiałam słowa Wolfa, nie wierząc w to, co usłyszałam. 

- Byłeś w Amazonii? 

Tym razem Wolfe uniósł brew nad opaską. 

- Nie wierzysz? 

- Nie, nie, jasne, że wierzę – zapewniłam szybko. – Po prostu nigdy wcześniej o tym 

nie mówiłeś. 

Wolfe zagapił się w przestrzeń. 

- Od lat próbuję zapomnieć czas, który tam spędziłem. Ale przed niektórymi rzeczami 

zwyczajnie nie ma ucieczki. 

Zapadła bardzo długa i niezręczna cisza. Ostatecznie odkaszlnęłam. 

-  Cóż,  dziękuję.  Powinniśmy  już  iść.  Mam  nadzieję,  że  niedługo  będę  mogła  oddać 

broń. 

- Zatrzymaj ją tak długo, jak potrzebujesz – powiedział. – Jeśli zechcę ją odzyskać, to 

cię znajdę. 

background image

159 

 

Po  tej  niepokojącej  uwadze,  Adrian  i  ja  odeszliśmy.  Rozumiałam,  dlaczego  pani 

Terwilliger doradzała mi wyposażenie się w „staromodne” środki obrony, ale wcale mi się nie 
uśmiechało chodzenie wszędzie z bronią. Musiałam schować pistolet w samochodzie tak na 
wszelki  wypadek,  gdyby  władze  szkoły  zarządziły  kipisz  w  moim  pokoju.  Mój  przybornik 
Alchemika  i  magiczny  były  obciążające  same  w  sobie,  więc  wolałam  nie  dokładać  do 
kompletu jeszcze broni palnej. 

Adrian odwiózł mnie do Amberwood. Zaczęłam otwierać drzwi, ale zatrzymałam się, 

oglądając się na niego. 

-  Dzięki  –  powiedziałam.  –  Za  wszystko.  Za  wycieczki  do  zajazdu,  pomysł  z 

Wolfem… 

- Hej, warto było, choćby tylko po to, żeby dowiedzieć się, że Wolfe ma dmuchawę. 

Zaśmiałam się. 

- Tak właściwie bardziej by mnie zaskoczył, gdyby nie miał. Do zobaczenia. 

Adrian przytaknął. 

- Szybciej niż ci się wydaje. 

- To znaczy? – spytałam podejrzliwie. 

Uniknął odpowiedzi nurkując pod swoje siedzenie. 

- Zadzwoniłem do Alicii – powiedział, wyciągając niewielkie pudełeczko. – Nie udało 

jej się znaleźć twojego krzyżyka. Sprzątaczka już tam była i wysprzątała pokój, ale obiecała, 
że sprawdzi, czy nie zaplątał się gdzieś w pościeli. Och, pytałem też o Weronikę. Nie wróciła. 

To były zniechęcające wieści, ale byłam wzruszona, że zadzwonił. 

- Dziękuję, że próbowałeś. 

Otworzył  pudełeczko  i  wyciągnął  z  niego  naszyjnik  z  malutkim  drewnianym 

krzyżykiem. 

- Załatwiłem ci coś w zamian. Wiem, że to nie to samo, ale chciałem ci to dać. I tylko 

nie  mów,  że  nie  przyjmujesz  żadnych  wymyślnych  prezentów  –  powiedział,  perfekcyjnie 
odgadując mój protest jeszcze zanim zdążyłam się odezwać. – Kupiłem go za pięć dolców od 
ulicznego sprzedawcy i jestem całkiem pewien, że ten łańcuszek jest z mosiądzu. 

Przełknęłam  słowa sprzeciwu i  wzięłam od niego wisiorek. Krzyżyk praktycznie nic 

nie  ważył.  Przyglądając  mu  się  uważniej,  zauważyłam  na  nim  wymalowany  wzorek  z 
malutkich, srebrnych kwiatów. 

- Sprzedawca tego nie zrobił. To twoje dzieło. 

- Cóż… wiem, że jesteś fanką prostoty, ale nie mogłem się powstrzymać i musiałem 

go trochę ozdobić. 

Przesunęłam palcem po powierzchni krzyżyka. 

- Dlaczego akurat wilec purpurowy? 

- Bo nie przepadam za liliami. 

Uśmiechnęłam się słysząc to. 
Gdy  wróciłam  do  swojego  pokoju,  położyłam  krzyżyk  na  toaletce.  Obdarzyłam  go 

ostatnim  czułym  spojrzeniem  i  zaczęłam  się  zastanawiać,  co  zrobić  z  resztą  dnia.  Nasza 
wycieczka  do  Wolfa  potrwała  krótko,  więc  miałam  mnóstwo  czasu  na  obiad  i  zadanie 

background image

160 

 

domowe. Dla odmiany zjadłam z Kristin i Julią, co dało mi przyjemną przerwę od dramatów 
reszty moich przyjaciół. Rzecz jasna przez większość czasu Julia piała pochwalne peany pod 
adresem „Dave’a”. Pod koniec obie z Kristin próbowały ze mnie wyciągnąć, kiedy znowu go 
przyprowadzę. 

Pod  wieczór  zaczęłam  się  przygotowywać  na  spotkanie  z  panią  Terwilliger.  Nie 

miałam pojęcia, jakie zaklęcia będziemy trenować, ale pomyślałam, że lepiej przygotować się 
na  wszystko.  Wybrałam  z  mojego  przybornika  dość  różnorodny  zestaw  przedmiotów  i 
przezornie wzięłam nawet batonik musli, żeby jakość przeżyć zapaść powodowaną użyciem 
magii.  Gdy  się  przygotowałam,  ruszyłam  na  dół.  Niemal  dotarłam  do  wyjścia,  ale  nagle 
zawołała mnie pani Weathers. 

- Sydney? 

Zatrzymałam się i obejrzałam. 

- Tak, proszę pani? 

- Dokąd idziesz? Już prawie cisza nocna. 

Marszcząc brwi podeszłam do jej biurka. 

- Mam zadanie od pani Terwilliger. 

Pani Weathers wyglądała na zakłopotaną. 

-  Wiem,  że  często  coś  dla  niej  załatwiasz…  ale  dzisiaj  nie  autoryzowała  twojego 

wyjścia  po  godzinach.  –  Zrobiła  przepraszającą  minę.  –  To  na  pewno  wina  biurokracji,  ale 
takie są zasady. 

- Oczywiście – powiedziałam. – Ale obiecała, że panią powiadomi. Na pewno nic pani 

nie dostała? Żadnej notatki albo telefonu? 

Pokręciła głową. 

- Nic. Przykro mi. 

- Rozumiem – mruknęłam, chociaż wcale tak nie było. 

Pani  Terwilliger  mogła  być  roztrzepana,  ale  zwykle  świetnie  sobie  radziła  w  takich 

sprawach. Pani Weathers obiecała, że skontaktuje się ze mną, jeśli nauczycielka da mi zielone 
światło  przez  telefon,  więc  wróciłam  do  swojego  pokoju  i  spróbowałam  się  do  niej 
dodzwonić.  Trafiłam  prosto  na  pocztę  głosową  i  nie  otrzymałam  odpowiedzi  na  SMSa. 
Czyżby coś jej się przytrafiło? Może w końcu doszło do tej magicznej konfrontacji, której tak 
się bałam? 

Rozbijałam się po pokoju  przez następną  godzinę, a moje zmartwienia zżerały mnie 

żywcem. Weronika. Marcus. St. Louis. Pani Terwilliger. Koszmar. Bez końca wyobrażałam 
sobie  najgorsze  możliwe  scenariusze.  Gdy  już  myślałam,  że  oszaleję,  pani  Terwilliger 
nareszcie oddzwoniła. 

- Dlaczego nie przyszłaś? – spytała, ledwie odpowiedziałam. 

Ulżyło mi. Pojechała do rezerwatu, co wyjaśniało trudności z komunikacją, bo tam nie 

było zasięgu. 

-  Próbowałam!  Pani  Weathers  nie  pozwoliła  mi  wyjść.  Zapomniała  pani  dać  mi 

przepustkę. 

- Na pewno nie… – urwała niepewnie. – Wydawało mi się, że to zrobiłam… 

- W porządku – zapewniłam. – Ma pani dużo na głowie. 

background image

161 

 

- Wcale nie w porządku. – Brzmiała na rozgniewaną, ale na siebie a nie na mnie. – Nie 

mogę sobie pozwolić na takie niedociągnięcia. 

- Cóż, możemy zadzwonić do pani Weathers teraz – zasugerowałam. 

- Za późno. Już wróciłam do domu. Spróbujemy następnym razem. 

- Przepraszam – powiedziałam. – Próbowałam. 

Pani Terwilliger westchnęła. 

- Wiem, że próbowałaś. To nie twoja wina, tylko moja. Pozwoliłam temu wszystkiemu 

wytrącić się z równowagi i zaczynam popełniać błędy. Zbyt wiele razy ryzykowałam twoim 
kosztem i teraz Weronika chce cię dopaść. Nie pozwolę jej posunąć się dalej. 

Zimny dreszcz przebiegł mi po kręgosłupie, gdy pomyślałam o tych dziewczynach w 

śpiączce  –  i  możliwości,  że  do  nich  dołączę.  Potrafiłam  zachować  opanowanie  i  chłodny 
rozsądek  prowadząc  śledztwo,  ale  wczorajszy  koszmar  w  pełni  uświadomił  mi  powagę 
sytuacji. Ściskając telefon i przechadzając się po pokoju, nie mogłam pozbyć się sprzed oczu 
widoku zdjęcia dziewczyny w gazecie. Zatrzymałam się przed lustrem i spróbowałam sobie 
wyobrazić,  jak  starzeję  się  przedwcześnie.  Zacisnęłam  oczy  i  odwróciłam  się.  Nie  mogłam 
pozwolić, żeby coś takiego mi się przytrafiło. Po prostu nie mogłam i potrzebowałam pomocy 
pani Terwilliger, jeśli miałam to przetrwać. Może i byłam wybitnie uzdolniona, ale dużo mi 
brakowało do poziomu pozwalającego pokonać jej siostrę. 

- Niech pani trochę odpocznie – powiedziałam w końcu. – Pani tego potrzebuje. 

- Spróbuję. I bądź ostrożna, panno Melbourne. 

- Będę. 

Ostrożność  była  jedynym,  co  obecnie  mogłam  zrobić  samodzielnie.  Oby  to 

wystarczyło. 

Po rozłączeniu się, nie poszłam od razu spać. Za bardzo się bałam i nie chodziło tylko 

o czystą grozę, którą wzbudził we mnie wczorajszy koszmar. Pani Terwilliger wyjaśniła mi, 
że  istnieje  pewne  zaklęcie  lokalizujące  pozwalające  na  namierzenie  ludzi  we  śnie  i  teraz 
martwiłam się, że Weronika znów mnie dosięgnie i ustali, gdzie jestem. Problem w tym, że po 
zarwanej  nocy  byłam  totalnie padnięta. Moje zwykłe sztuczki  i  kawa zawiodły, i  zanim się 
zorientowałam już pogrążyłam się we śnie. 

Nie  wiedziałam,  ile  czasu  minęło  nim  zaczęłam  śnić.  W  jednej  chwili  byłam 

pogrążona w nieświadomości, a w następnej znalazłam się na sali, w której urządzono wesele 
Sonii i Michaiła. Wyglądała dokładnie tak samo, jak ją zapamiętałam: wszystko udekorowano 
kwiatami,  a  na  okrytych  białymi  obrusami  stołach  stała  kryształowa  zastawa…  Jedyna 
różnica polegała na tym, że teraz panowały tu pustka i cisza. Aż dziwne, że nikt nie cieszył 
się tym bogactwem i przepychem. Równie dobrze mogłam znaleźć się w wymarłym mieście. 
Spojrzałam w dół i przekonałam się, że mam na sobie tą samą sukienkę, co wtedy. 

- Wiesz, mógłbym zmienić ją na czerwoną. Wyglądałaby lepiej… nie żeby niebieski ci 

nie pasował. 

Adrian  podszedł  do  mnie,  wystrojony  w  ten  sam  niebieski  garnitur.  Uderzyło  mnie 

zrozumienie.  Znajdowałam  się  w  śnie  ducha.  Możliwość  nawiedzania  cudzych  snów  przez 
użytkowników ducha była kolejną z niesamowitych korzyści dawanych przez ten żywioł. Tak 
właściwie „nawiedzanie” nie było dobrym określeniem. Użytkownik mógł stworzyć cały sen, 
kontrolując go w najdrobniejszych szczegółach. 

- Dawno nie wciągnąłeś mnie do swojego snu – powiedziałam. 

background image

162 

 

-  Tylko  popatrz  jaki  poczyniliśmy  postęp.  Ostatnio  wrzeszczałaś  i  kopałaś.  – 

Wyciągnął do mnie rękę. – Zatańczysz? 

- Ale nie ma muzyki – zaprotestowałam, nie żebym naprawdę chciała tańczyć. 

Nie mylił się, co do mojej wcześniejszej reakcji. Może nie dosłownie wrzeszczałam i 

kopałam,  ale  nie  dało  się  ukryć,  że  spanikowałam.  Wtedy  całkowicie  zawładnął  mną  mój 
strach przed wampirami i magią, a znalezienie się w świecie stworzonym od podstaw przez 
czary, przeraziło mnie i wytrąciło z równowagi. Teraz moim największym zmartwieniem było 
to, że znowu miałam na sobie tamtą sukienkę. Wskazałam na nią. 

- Możesz mnie ubrać w coś innego? 

-  Sama  możesz  to  zrobić  –  powiedział.  –  Przekazuję  ci  kontrolę.  Po  prostu  wyobraź 

sobie to, co masz na sobie w rzeczywistości. 

Zrobiłam  dokładnie  tak,  jak  powiedział  i  już  po  chwili  miałam  na  sobie  dżinsy  i 

bladoniebieski top. Nie dało się ukryć, że to go rozczarowało. 

- W tym sypiasz? 

-  Nie  –  zaśmiałam  się.  –  Próbowałam  w  ogóle  nie  zasnąć.  Nie  udało  się.  Dlaczego 

mnie tu sprowadziłeś? 

Bez  pośpiechu  podszedł  do  jednej  z  kryształowych  czar  i  z  zadowoleniem  kiwnął 

głową, jakby był ekspertem od wyrobów szklarskich. 

-  Właśnie  dlatego.  Zauważyłem,  jak  tamten  koszmar  cię  wystraszył.  Pomyślałem,  że 

wciągnięcie cię do mojego snu, powstrzyma Weronikę przed dobraniem się do ciebie. 

Nawet mi to do głowy nie przyszło. Bez dwóch zdań wolałam wampirzą magię niż jej. 

Rozglądając  się,  czułam  coraz  większy  podziw  względem  tej  sali.  Stała  się  sanktuarium,  w 
którym nie mogła mnie dosięgnąć. A przynajmniej taką miałam nadzieję. Tak naprawdę nie 
wiedzieliśmy,  jak  zachowa  się  magia  Weroniki  w  konfrontacji  z  czarem  Adriana.  Rzecz  w 
tym, że mogła nawet wejść głównym wejściem niosąc bukiet Sonii. 

- Dziękuję – powiedziałam. Usiadłam na jednym ze stołów. – Tak się cieszę, że o tym 

pomyślałeś. 

To był kolejny z tych niewiarygodnych momentów, kiedy Adrian przejrzał moje myśli 

– albo w tym przypadku, lęki. 

-  No  to  było  też  dość  samolubne.  Chciałem  znowu  cię  zobaczyć  w  tej  sukience.  – 

Zastanowił  się.  –  W  sumie  to  jeszcze  chętniej  popatrzyłbym  na  ciebie  w  tamtej  kreacji  z 
Halloween, ale pomyślałem, że lepiej nie przeginać. 

Odwróciłam  wzrok,  gdy  przypomniałam  sobie  tamtą  sukienkę,  zaprojektowaną  dla 

mnie przez Lię DiStefano, która w dość luźny sposób bazowała na kroju starożytnej greckiej 
sukni,  co  skończyło  się  stworzeniem  czerwonej  i  złotej  konfekcji.  Właśnie  wtedy  Adrian 
powiedział,  że  jestem  najpiękniejszą  istotą  na  ziemi.  Stało  się  to  jeszcze  zanim  wyznał  mi 
swoje uczucia, ale nawet wtedy jego słowa mnie rozbroiły. Pomyślałam o tym, co teraz dla 
mnie robił i postanowiłam dać mu niewielką rekompensatę. Skupiłam się na swoich ubraniach 
i ponownie przywołałam niebieską sukienkę. 

- Lepiej? – spytałam. 

Jego twarz rozpromieniła się w taki sposób, że znów się uśmiechnęłam. 

- Tak. 

background image

163 

 

Modląc się, żeby nie zarobić sobie na kolejną sugestywną odpowiedź, spytałam: 

- Co będziemy robić? 

-  A  na  pewno  nie  chcesz  zatańczyć?  Mogę  załatwić  nam  muzykę.  –  Moje  milczenie 

stanowiło  wystarczającą  odpowiedź.  –  Dobrze,  dobrze.  Sam  nie  wiem.  Możemy  zagrać  w 
jakieś gry. Może monopol? Butelkę? Statki? Twistera? Nieważne co, ale na pewno nie gram z 
tobą w Scrabble. 

Na rozgrzewkę zagraliśmy w statki – wygrałam – a później wzięliśmy się za monopol. 

To  wymagało  trochę  kreatywności,  bo  Adrian  mógł  stworzyć  tylko  to,  co  potrafił  sobie 
wyobrazić.  Nie  pamiętał  wszystkich  ulic  i  kart,  więc  zrobiliśmy,  co  się  dało,  żeby  je 
odtworzyć. Oboje nie mogliśmy sobie przypomnieć nazwy jednej z żółtych ulic, więc ochrzcił 
ją „Aleją Jeta”. 

Okazało się, że nasze umiejętności są zadziwiająco wyrównane i gra całkowicie mnie 

pochłonęła. Władza przechodziła między nami z rąk do rąk.  Zawsze,  gdy wydawało  się, że 
jedno z nas przejęło całkowitą kontrolę, drugie ją odbijało. Nie wątpiłam, że mogę wygrać – 
aż do chwili, gdy przegrałam. Siedziałam tam, oszołomiona, gapiąc się na planszę. 

- Zdarzyło ci się już kiedyś przegrać w jakiejś grze? – spytał. 

- Ja… tak, jasne… tylko nie myślałam… 

- Że ja cię pokonam? 

- Nie, tylko… to się nie zdarza za często. – Spojrzałam na niego i pokręciłam głową. – 

Gratuluję. 

Ze śmiechem odchylił się na swoim krześle. 

- Coś mi się wydaje, że to zwycięstwo nad tobą właśnie poprawiło twoją opinię o mnie 

bardziej niż wszystko, co zrobiłem do tej pory. 

-  Zawsze  miałam  o  tobie  wysoką  opinię.  –  Przeciągnęłam  się,  z  zaskoczeniem 

przekonując  się,  że  ścierpłam.  Dziwne,  ile  te  sny  miały  w  sobie  realistycznych,  fizycznych 
aspektów. – Ile już tu jesteśmy? 

- Nie wiem. Jeszcze nie jest rano. – Nie przejmował się tym ani trochę. – W co chcesz 

zagrać teraz? 

- Nie powinniśmy w nic grać – oznajmiłam, wstając. – Minęły godziny. Ja śpię, ale ty 

nie. Nie możesz czuwać przez całą noc. 

- Jestem wampirem, Sage. Mroczna kreatura nocy, pamiętasz? 

- Tia, wampirem, który działa na ludzkim rozkładzie – upomniałam go. 

Nadal się tym nie przejmował. 

- Jutro mam tylko jedne zajęcia. Nadrobię to. 

-  Ale  co  z  duchem?  –  Zaczęłam  się  niespokojnie  przechadzać,  gdy  dotarły  do  mnie 

dalsze konsekwencje. – Na pewno mnóstwo go zużywasz. To źle na ciebie wpływa. 

- Zaryzykuję. – Na końcu zdania niemal słyszałam niewypowiedziane „dla ciebie”. 

Wróciłam do stolika i stanęłam przed nim. 

-  Musisz  być  ostrożny.  Pomiędzy  tym  i  uganianiem  się  za  Weroniką…  –  Nagle 

zaczęłam  mieć  wyrzuty  sumienia.  Bez  namysłu  poprosiłam  go  o  pomoc,  zapominając  o 
ryzyku. – Gdy ją powstrzymamy, musisz na jakiś czas dać sobie spokój z duchem. 

background image

164 

 

- Nie martw się. – Uśmiechnął się. – Jak już sukę załatwimy, zacznę tak świętować, że 

nie wytrzeźwieję przez tydzień. 

- Ugh. To nie jest najzdrowsza metoda. Myślałeś kiedyś o środkach antydepresyjnych? 

Wiedziałam,  że  pomagają  niektórym  użytkownikom  ducha  blokując  ich  magię.  Jego 

uśmiech zniknął. 

- Nawet tego syfu nie tykam. Lissa ich używała i szczerze tego nienawidziła. Odcięcie 

od ducha niemal doprowadziło ją do szaleństwa. 

Założyłam ręce na piersi i pochyliłam się nad stołem. 

- No tak, ale używanie go też doprowadza cię do szaleństwa. 

- Tylko bez kazań, Sage. Bo zepsujesz moje oszałamiające zwycięstwo w monopol. 

Był  zbyt  spokojny,  jak  na  tak  poważną  sprawę,  ale  znałam  go  dość  dobrze,  by 

wiedzieć, że się nie podda. 

- Dobrze. W takim razie zakończymy tym optymistycznym akcentem. Odeślij mnie i 

trochę się prześpij. 

- Nic ci nie będzie? 

Tak okropnie się o mnie  martwił. Chyba jeszcze nikt tak bardzo nie  przejmował  się 

moim losem. No może z wyjątkiem pani Terwilliger. 

- Prawdopodobnie już dała sobie spokój tej nocy. – Tak naprawdę nie wiedziałam, ale 

nie  mogłam  pozwolić,  żeby  tak  się  przemęczał.  Perspektywa  dosięgnięcia  mnie  przez 
Weronikę  znów  mnie  wystraszyła…  ale  myśl,  że  Adrian  naraża  się  na  niebezpieczeństwo 
przerażała mnie praktycznie jeszcze bardziej. Tak wiele dla mnie zaryzykował. Czy mogłam 
zrobić mniej dla niego? – Ale możesz do mnie wpaść jutro w nocy. 

Adrian uśmiechnął się, jakbym właśnie zgodziła się pójść z nim na randkę. 

- Umowa stoi. 

I tak po prostu weselna  sala rozpłynęła się  wokół  mnie. Znów spokojnie  zasnęłam  i 

usłyszałam jeszcze tylko jak mówi: 

- Kolorowych snów, Sage. 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

background image

165 

 

 

Z  MAGICZNEGO  TRENINGU  NIC  NIE  WYSZŁO,  ale  pani  Terwilliger  chciała, 

żebym  rano  przed  lekcjami  przyszła  do  jej  klasy  w  celu  omówienia  strategii  i  przyszłych 
zadań.  Miałam  akurat  dość  czasu  na  szybki  wypad  do  kafeterii,  w  której  spotkałam  Jill, 
Eddiego i Angeline siedzących razem. Wydawało się, że minęły wieki odkąd po raz ostatni 
zebraliśmy  się  w  jakichś  normalnych  okolicznościach  i  cieszyła  mnie  ta  krótka  chwila 
spokoju.  To  była  miła  odmiana  po  tych  wszystkich  gromach,  które  ostatnio  przetoczyły  się 
przez moje życie. 

Jill śmiała się z czegoś, co Eddie wcale nie uważał za zabawne. 

- Nic mi nie wspomniał na ten temat – oznajmił. 

- Jasne, że nie – chichotała Jill. – Za bardzo się wstydzi. 

Usiadłam przy nich ze swoją tacą. 

- Kto się wstydzi? 

Założyłam,  że  mowa  o  Adrianie,  ale  jakoś  nie  potrafiłam  sobie  wyobrazić,  żeby  on 

czegokolwiek się wstydził. 

-  Micah  –  wyjaśniła  Jill.  –  Znowu  namówiłam  go  do  bycia  modelem  dla  naszego 

klubu szwaczek. A on wciągnął w to Juana i Travisa. 

- Jakim cudem? – spytałam. 

Początkowo  Jill  nawiązała  współpracę  z  Lią  przez  szkolny  klub  szwaczek.  Wtedy 

chodziła  z  Micahem  i  przekonała  go  do  służenia  im  za  modela,  co  oznaczało  ubieranie 
wyjątkowo  okropnych  ubrań.  Był  w  niej  tak  zadurzony,  że  się  zgodził,  ale  jakoś  wątpiłam, 
żeby to zajęcie sprawiało mu jakąś wielką przyjemność. 

Jill pochyliła się ku mnie z oczami iskrzącymi od ekscytacji. 

- Claire grała mu na poczuciu winy dopóki się nie zgodził! To było prześmieszne. Ale 

nie mam pojęcia, jak udało mu się przekonać do tego Juana i Travisa. Może byli mu winni 
przysługę. 

- Albo mieli jakieś ukryte motywy – wtrącił się Eddie. 

Jego ton mnie zaskoczył, ale przypomniałam sobie jego wykład na temat najnowszych 

zmian na froncie towarzyskim. Jak to leciało? Claire została nową dziewczyną Micaha. Juan i 
Travis  przyjaźnili  się  z  nim  i  lubili  Jill.  To  ostatnie  ani  trochę  nie  podobało  się  Eddiemu. 
Załapałam.  Wyglądało  na  to,  że  Eddie  nie  zachował  swoich  opinii  dla  siebie,  bo  Jill 
przewróciła oczami. 

-  Przestaniesz  w  końcu  się  tym  zamartwiać?  –  spytała.  Nadal  się  uśmiechała,  ale 

brzmiała na lekko zirytowaną. – To fajne chłopaki. I nie zamierzam zrobić nic głupiego. Nie 
musisz mi prawić kazań na temat ludzi i Morojów. Rozumiem to. 

background image

166 

 

Utkwiła we mnie swoje  jadeitowe oczy i  jej uśmiech trochę zadrżał.  Przyglądała mi 

się przez długą, ciężką chwilę, a ja zastanawiałam się, co jej chodzi po głowie. Wciąż liczyła, 
że  znajdziemy  z  Adrianem  jakieś  romantyczne  rozwiązanie  naszego  problemu?  Czy  może 
ciekawiło  ją,  jak  to  się  dzieje,  że  ciągle  lądujemy  w  jakichś  niedwuznacznych  sytuacjach? 
Sama chciałabym to wiedzieć. W końcu odwróciła wzrok i wrócił jej radosny nastrój. 

- Ja tylko na ciebie uważam – oznajmił uparcie Eddie. 

- Uważasz, czy nie napatoczy się jakiś zabójca. Z chłopakami poradzę sobie sama. Nie 

jestem  dzieckiem,  a  poza  tym  jeszcze  nigdy  nie  miałyśmy  tylu  męskich  modelów.  To 
naprawdę  super.  Jeśli  zdobędziemy  jeszcze  paru,  nasz  klub  będzie  mógł  stworzyć  całą 
kolekcję męską. 

Mina Eddiego wciąż była stanowczo zbyt poważna, jak na tą rozmowę. 

-  Może Eddie zgłosiłby  się na ochotnika  –  podsunęłam.  –  Mogę się założyć, że jego 

strażnicza sylwetka prezentowałaby się wspaniale na wybiegu. 

Zaczerwienił się i nawet ja musiałam przyznać, że to urocze. Jill już nie wyglądała na 

zirytowaną  jego  wcześniejszą  nadopiekuńczością.  Sądząc  po  jej  rozmarzonej  minie, 
rumieniący  się  Eddie  był  najcudowniejszym  widokiem,  jaki  w  życiu  widziała.  Myślę,  że 
Eddie  nawet  tego  nie  zauważył,  bo  perspektywa  paradowania  po  wybiegu  za  bardzo  go 
przeraziła. 

Do tej pory Angeline siedziała w kompletnym milczeniu. Spojrzałam na nią pewna, że 

rzuci  jakiś  dowcipny  komentarz  na  temat  swojego  chłopaka  jako  modela,  ale  ku  mojemu 
zaskoczeniu ona nawet nie słuchała, o czym mówimy. Trzymała przed sobą otwartą książkę 
do geometrii i z pasją próbowała kreślić okręgi od ręki. Patrzenie na to zakrawało na torturę, 
ale biorąc pod uwagę komentarz Kristin, że Angeline mogłaby kogoś zadźgać cyrklem, może 
rzeczywiście lepiej było, jeśli ograniczała się tylko do tego. 

-  Co  o  tym  myślisz,  Angeline?  –  spytałam,  tylko  po  to  by  sprawdzić,  jak  była  w  to 

zaangażowana. – Myślisz, że z Eddiego byłby dobry model? 

-  Hmm?  –  Nie  podniosła  wzroku.  –  Och,  tak.  Powinieneś  pozwolić  Jill  w  coś  się 

ubrać. 

Teraz to Jill się zaczerwieniła, a na twarzy Eddiego można było usmażyć jajko. 
Gdy już myślałam,  że  ta sytuacja nie może stać się ani  trochę bardziej surrealna, na 

scenę wkroczył Trey. Szturchnął krzesło Angeline. 

- Hej, McCormick. – Wskazał na jej arkusz. – Czas sprawdzić te twoje krągłości. 

Zamiast potraktować go jakąś ciętą ripostą, natychmiast spojrzała na niego z szerokim 

uśmiechem. 

- Zajmuję się nimi od rana – powiedziała. – Myślę, że są całkiem niezłe. 

- Z mojego punktu widzenia wyglądają nienajgorzej – zgodził się Trey. 

Jeszcze nigdy nie widziałam aż tak paskudnych okręgów, ale domyślałam się, że Trey 

próbuje  ją  zachęcić.  Byłam  pełna  podziwu,  że  tak  poważnie  podchodzi  do  oceny  z 
matematyki  i  wyglądało  na  to,  że  stawia  ją  na  pierwszym  miejscu,  nawet  przed  prywatnym 
życiem.  Pozbierała  swoje  rzeczy  i  poszła  z  Treyem  do  biblioteki.  Eddie  wyglądał  na 
rozczarowanego,  ale  nie  mógł  zaprotestować  nie  zdradzając,  że  coś  się  między  nimi  dzieje. 
Trey wiedział, że tak naprawdę nie jesteśmy spokrewnieni, ale związek Eddiego z Angeline 
pozostawał sekretem. 

background image

167 

 

Uświadomiłam  sobie,  że  zbliża  się  czas  spotkania  z  panią  Terwilliger.  Szybko 

skończyłam  banana  i  pożegnałam  się  z  Eddiem  i  Jill.  Nie  miałam  pojęcia,  czy  wrócą  do 
omawiania męskich modeli, czy miłosnego życia Jill. 

Na  miejscu  stawiłam  się  punktualnie,  ale  przekonałam  się,  że  klasa  pani  Terwilliger 

jest zamknięta i ciemna. Żyłyśmy w czasach kryzysu i chyba miała prawo trochę się spóźnić, 
więc usiadłam na podłodze korytarza i zaczęłam czytać na późniejszą lekcję angielskiego. 

Pogrążona w lekturze nawet się nie zorientowałam, kiedy ten czas zleciał, dopóki nie 

usłyszałam  pierwszego  dzwonka  i  uczniowie  nie  wypełnili  korytarzy.  Spojrzałam  w  górę  i 
zobaczyłam,  jak  ta  sama  zaaferowana  nauczycielka,  która  wcześniej  robiła  za  zastępstwo, 
dopada do drzwi z pękiem kluczy. Pozbierałam się do pionu. 

- Pani Terwilliger dzisiaj nie przyjdzie? – spytałam. – Czy coś się stało? 

-  Nie  podali  mi  uzasadnienia  –  odpowiedziała  opryskliwie  zastępczyni.  –  Po  prostu 

kazali przyjść. Mam nadzieję, że tym razem zostawiła jakieś notatki. 

Znając panią Terwilliger miałam przeczucie, że czekał nas kolejny dzień „odrabiania 

zadania domowego”. Powlokłam się do klasy za nauczycielką, czując gulę w żołądku. 

Następna godzina była udręką. Ledwie słyszałam, jak nauczycielka każe nam zająć się 

zadaniem  domowym.  Zamiast  tego  cały  czas  zerkałam  na  telefon  z  nadzieją,  że  dostanę 
choćby SMSa od pani Terwilliger. Próżna nadzieja. 

Chodziłam  z  lekcji  na  lekcję,  ale  nie  mogłam  się  na  niczym  skupić.  Zszokowałam 

samą  siebie,  gdy  pisząc  esej  na  angielskim  prawie  udało  mi  się  pomylić  Henryka  IV  z 
Henrykiem VI. Dzięki niebiosom zorientowałam się, co robię zanim popełniłam tak żenujący 
błąd na papierze. 

Gdy  pod  koniec  dnia  wróciłam  do  klasy  pani  Terwilliger  na  niezależne  studia 

spodziewałam się spotkać zastępczynię, która znowu mi powie, że mogę wcześniej wrócić do 
domu.  Zamiast  niej  znalazłam  tam  panią  Terwilliger  we  własnej  osobie,  przekopującą  się 
przez papiery na biurku. 

- Wróciła pani! – krzyknęłam. – Już się bałam, że coś się pani stało. 

-  Nie  mnie  –  powiedziała.  Jej  twarz  była  blada  i  spięta.  –  Ale  ktoś  inny  miał  mniej 

szczęścia. 

-  Nie.  Nie  znowu.  –  Opadłam  na  krzesło,  gdy  dopadły  mnie  wszystkie  lęki,  które 

prześladowały mnie przez cały dzień. – Miałam nadzieję, że ochroniłyśmy tamte dziewczyny. 

Pani Terwilliger usiadła przede mną. 

-  To  nie  była  żadna  z  nich.  Zeszłej  nocy  Weronika  zaatakowała  jedną  z  członkiń 

mojego własnego sabatu. Alanę. 

Chwilę mi zajęło przetrawienie tego. 

- Pani sabat… mówi pani, że dopadła wykwalifikowaną czarownicę? 

- Tak. 

- Kogoś takiego jak pani

Jej mina zdradziła mi odpowiedź jeszcze zanim powiedziała: 

- Tak. 

W głowie mi się zakręciło. 

background image

168 

 

- Ale mówiła pani, że ona poluje tylko na młode dziewczyny. 

-  Zwykle  tak  robi.  W  ten  sposób  zdobywa  młodość  i  piękno  w  dodatku  do  mocy.  – 

Pani Terwilliger wyglądała tak, że raczej nie musiała się martwić, iż ktoś w przewidywalnej 
przyszłości  zechce  ukraść  jej  młodość.  Zmęczenie  i  stres  odcisnęły  na  niej  swoje  piętno, 
sprawiając,  że  wyglądała  na  starszą  niż  była.  –  Niektórzy  z  rzucających  tamto  zaklęcie 
pożądają  wyłącznie  mocy  i  nie  obchodzi  ich  młodość.  Ale  to  nigdy  nie  leżało  w  stylu 
Weroniki. Zawsze była próżna. Zależy jej na dodatkowych korzyściach… nie wspominając o 
tym,  że  to  oznacza  łatwiejsze  ofiary.  Zaskoczyła  mnie,  bo  o  wiele  trudniej  pokonać  kogoś 
równie silnego, jak jedna z moich sabatowych sióstr. 

- Ale to znaczy, że pani może zostać jej następnym celem – zauważyłam. – Cały czas 

twierdzi pani, że jest bezpieczna, ale teraz sytuacja się zmieniła. 

Pani Terwilliger pokręciła głową i w jej oczach rozbłysnął stalowy upór. 

-  Nie.  Może  postąpiła  w  ten  sposób,  żeby  zbić  mnie  z  tropu  i  przekonać,  że  to  ktoś 

inny odpowiada za to  zaklęcie. Albo chce mnie przekonać, że nie jest tobą zainteresowana. 
Cokolwiek by nią nie kierowało, na pewno mnie nie zaatakuje. 

Podziwiałam wiarę pani Terwilliger w siostrę, ale jakoś nie podzielałam pewności, że 

siostrzane uczucie okaże się dla Weroniki ważniejsze niż podła misja zdobywania młodości i 
mocy. 

-  Bez  urazy,  proszę  pani,  ale  czy  nie  istnieje  choćby  niewielka  szansa,  że  myli  się 

pani? Wcześniej mówiła pani, że ona atakuje tylko młode nowicjuszki, ale jak widać zmieniła 
taktykę. Ona już robi rzeczy, których pani się po niej nie spodziewała. 

Pani Terwilliger ani myślała ustępować. 

- O Weronice można powiedzieć wiele okropnych rzeczy, ale wiem, że nie podejmie 

wielki  ze  mną,  jeśli  nie  zostanie  do  tego  zmuszona.  –  Podała  mi  nową  księgę  zaklęć  i 
niewielką torebkę. – Niestety atak na starszą czarownicę jeszcze wcale nie znaczy, że jesteś 
bezpieczna. Zaznaczyłam strony, z którymi chcę, żebyś się zapoznała. Jest tam zaklęcie, które 
powinno okazać się niezwykle użyteczne. Zebrałam dla ciebie trochę ingrediencji, a z resztą 
poradzisz  sobie  sama…  tylko  zrób  to  w  jakimś  ustronnym  miejscu.  Tak  czy  inaczej,  muszę 
jeszcze przygotować dla ciebie tamten dodatkowy urok. Ostatnio mam tyle do zrobienia. 

Ogarnęły mnie mieszane uczucia. Ponownie zadziwiło mnie, ile pani Terwilliger dla 

mnie robi i nie mogłam pozbyć się strachu o nią. 

- Może powinna pani zrobić jakiś dla siebie. Tak na wszelki wypadek. 

Uśmiechnęła się do mnie blado. 

-  Dalej  się  upierasz,  co?  Jak  skończę  urok  dla  ciebie,  sobie  też  może  coś  wyczaruję. 

Ale  to  może  chwilę  potrwać.  Amulet,  który  dla  ciebie  planuję,  jest  wyjątkowo 
skomplikowany. 

To  sprawiło,  że  poczułam  się  jeszcze  gorzej.  Ostatnio  cały  czas  wyglądała  na 

zmęczoną,  a  te  wszystkie  wysiłki,  które  podejmowała  dla  mnie,  tylko  pogarszały  sprawę. 
Mimo to mogłam spierać się do upojenia, a ona i tak nie chciała mnie posłuchać. Wyszłam z 
jej  klasy  zdenerwowana  i  zmieszana.  Musiałam  spuścić  parę,  ale  niestety  liczba  osób,  do 
których  mogłam  się  zwrócić,  była  dość  krótka.  Napisałam  Adrianowi  SMSa:  „W  nocy  W. 
zaatakowała  prawdziwą  czarownicę.  Pani  T.  zamiast  chronić  siebie,  tylko  zamartwia  się  o 
mnie.”
 Jak zwykle odpowiedział szybko: „Chcesz pogadać?” 

Chciałam?  Nie  należałam  do  osób,  które  siedzą  i  rozczulają  się  nad  swoimi 

background image

169 

 

przeżyciami,  ale  naprawdę  potrzebowałam  towarzystwa.  Dobrze  wiedziałam,  że  nie 
powinnam spędzać z Adrianem jeszcze więcej czasu, skoro wyzwalał we mnie tak mieszane 
emocje.  Problem  w  tym,  że  był  jedyną  osobą,  z  którą  chciałam  porozmawiać.  „Kazała  mi 
rzucić jakieś zaklęcie. Może po mnie wpadniesz i pojedzmy razem?”
 

W odpowiedzi dostałam uśmiechniętą buźkę. 
Powiedziała,  że  mam  się  za  to  zabrać  w  jakimś  ustronnym  miejscu,  więc  znów 

wybrałam Rezerwat Lone Rock. Gdy z Adrianem dotarliśmy na miejsce, powietrze drżało od 
popołudniowego skwaru i aż ciężko było uwierzyć, że od Bożego Narodzenia dzielą nas tylko 
dwa  tygodnie.  Tak  jak  poprzednio  ubrałam  się  wygodnie  i  gdy  przedzieraliśmy  się  przez 
kamienisty teren, zdjęłam bluzę z kapturem z Amberwood. Adrian też ściągnął płaszcz, a ja 
prawie się potknęłam, gdy zobaczyłam, co ma pod spodem. 

- Poważnie? – spytałam. – Twój T-shirt AYE? 

Posłał mi uśmiech. 

- Hej, to doskonała koszulka. Zastanawiam się, czy nie założyć filii AYE w Carlton. 

Chodził na zajęcia w Carlton, ale był to dość niewielki uniwersytet, który nawet nie 

miał swoich własnych stowarzyszeń. 

- Filia? – prychnęłam. – Chciałeś powiedzieć jedyny punkt? 

- Gdzieś trzeba zacząć, Sage. 

Dotarliśmy  do  miejsca,  w  którym  trenowałam  z  panią  Terwilliger  i  robiłam  co 

mogłam,  żeby  ignorować  wypalone  połacie  ziemi.  Adrian  wymyślił,  że  urządzimy  sobie 
piknik na pustyni i wziął ze sobą kosz, w którym schował koc i termos z lemoniadą. 

- Pomyślałem, że w drodze powrotnej możemy wpaść do „Ciach i różności”. Dobrze 

wiem,  jak  je  uwielbiasz  –  wyjaśnił  z  kamienną  twarzą,  nalewając  mi  lemoniady.  –  To 
powinno wystarczyć do utrzymania cię w pionie po zaklęciu. 

-  Chciałabym,  żeby  już  było  po  wszystkim  –  powiedziałam,  przesuwając  dłonią  po 

podniszczonej  skórze  okładki  książki  od  pani  Terwilliger.  Została  spisana  odręcznie  i 
zatytułowano  ją  „Przywołania  i  rytuały”.  –  Nienawidzę  tej  niepewności  i  strachu,  że 
Weronika  może  na  nas  wyskoczyć  jak  diabeł  z  pudełka.  Moje  życie  jest  skomplikowane 
nawet bez polujących na mnie czarownic. 

Z poważną miną Adrian wyciągnął się na kocu i oparł głowę na łokciu. 

- Przy założeniu, że ona naprawdę chce cię dorwać. 

Usiadłam  po  turecku,  uważając,  żeby  utrzymać  bezpieczną  odległość  większą  niż  w 

Aksamitnym Apartamencie. 

-  Pani  Terwilliger  nie  chce  mnie  posłuchać.  Ciągle  tylko  stresuje  się  moim 

bezpieczeństwem. 

-  Pozwól  jej  –  zasugerował.  –  Jasne,  rozumiem,  dlaczego  się  o  nią  boisz.  Ja  też  się 

martwię. Ale musimy zaakceptować, że może jednak wie, co robi. Siedzi  w tym  biznesie o 
wiele dłużej niż my. 

Nie udało mi się powstrzymać uśmiechu. 

- Od kiedy to ty jesteś powiązany z magią? 

- Odkąd zacząłem się o ciebie troszczyć i stałem się cały męski i odważny. 

- Śmieszna sprawa, jakoś inaczej to pamiętam. – Musiałam nieźle się namęczyć chcąc 

background image

170 

 

utrzymać poważną minę. – Jak tak sobie myślę o tych wszystkich okazjach, kiedy cię gdzieś 
podwoziłam albo jak załatwiłam ci studia… można by powiedzieć, że to raczej ja troszczę się 
o ciebie. 

Przysunął się do mnie. 

- Więc wygląda na to, że troszczymy się o siebie nawzajem. 

Spojrzeliśmy  sobie  w  oczy  i  uśmiechnęliśmy  się,  ale  krył  się  w  tym  jakiś  poważny 

wydźwięk.  Żadnych  sztuczek  ani  niemądrych  manewrów  Adriana  w  celu  dobrania  się  do 
mnie.  A  ja  się  nie  bałam.  Byliśmy  tylko  dwojgiem  ludzi,  którzy  troszczyli  się  o  siebie. 
Przypomniało  mi  się,  co  nas  do  siebie  zbliżyło  przed  tymi  wszystkimi  romantycznymi 
komplikacjami.  Polegaliśmy  na  sobie.  Wbrew  wszelkim  przeciwnościom  rozumieliśmy  się 
nawzajem i  –  jak powiedział  – uważaliśmy na siebie. Nigdy nie  czułam się tak połączona z 
drugą osobą i nawet mnie samą zaskakiwało, jak wiele to dla mnie znaczyło. 

- No dobrze… chyba powinnam wziąć się do roboty. – Spojrzałam na książkę. – Nie 

zdążyłam nawet sprawdzić, co kazała mi zrobić. To mi nie wygląda na książkę o obronie. 

- Może przechodzisz już od kul ognia do błyskawic – podsunął Adrian. – Mógłbym się 

złożyć,  że  to  przypominałoby  rzucaniem  gwiazdkami  ninja.  Oczywiście  nie  licząc  tego,  że 
mogłabyś sfajczyć ludzi. 

Znalazłam zaznaczoną przez panią Terwilliger stronę i przeczytałam tytuł na głos: 

- „Przywołanie Callistany”. 

- Co znaczy callistana? – spytał Adrian. 

Przeanalizowałam słowo, upewniając się, że poprawnie odczytałam ozdobną czcionkę. 

-  Nie  wiem.  Brzmi  trochę  jak  „piękno”  po  grecku,  ale  nie  do  końca.  Zobacz  na 

podtytuł: „Dla ochrony i szybkiego ostrzeżenia”. 

-  Może  to  jakaś  tarcza,  jak  tamta,  którą  miała  Jackie  –  zasugerował  Adrian.  –  Tylko 

łatwiejsza. 

- Może – zgodziłam się. Nie miałabym nic przeciwko porządnej osłonie. 

Otworzyłam  torebkę  od  pani  Terwilliger  i  znalazłam  w  środku  krwawoczerwoną 

żywicę,  buteleczkę  olejku  z  gardenii,  gałązki  z  jagodami  jałowca  i  lśniący,  przydymiony 
kwarc  przetykany  złotymi  żyłkami.  Dostarczyła  mi  ingrediencji,  ale  zaklęcie  wymagało 
użycia  ich  i  odmierzenia  w  bardzo  specyficzny  sposób,  co  miało  sens.  Jak  zwykle  to 
rzucający  nadawał  zaklęciu  moc  samodzielnie  przechodząc  przez  wszystkie  etapy.  Adrian 
usiadł i zabrał się za czytanie ponad moim ramieniem. 

- Nigdzie nie jest napisane, co się stanie, gdy już je rzucisz – wytknął. 

-  Tia…  jakoś  wcale  nie  jestem  tym  zachwycona.  –  Można  by  pomyśleć,  że  rzucając 

zaklęcie  powinno  się  wiedzieć,  co  się  tak  właściwie  robi.  Jeśli  to  miało  stworzyć  jakiegoś 
rodzaju  tarczę,  może  po  prostu  zmaterializuje  się  ona  wokół  mnie  jak  wtedy,  gdy  robiła  to 
pani Terwilliger. – Nie ma sensu tracić czasu. Niedługo się dowiemy. 

Adrian parsknął śmiechem, patrząc jak kieruję się w stronę wolnego skrawka ziemi. 

- Czy tylko mnie zadziwia fakt, że teraz rzucasz zaklęcia w ciemno? 

- Nie – zapewniłam go. – Nie tylko ciebie. 

Pierwszym  etapem  było  zrywanie  jagód  jałowca  jedną  po  drugiej  i  ułożenie  z  nich 

niewielkiego  kręgu,  powtarzając:  „Ogień  i  dym”  za  każdym  razem,  gdy  kładłam  jagodę  na 

background image

171 

 

ziemi. Gdy skończyłam na każdą z nich wylałam po kropli olejku mówiąc: „Oddech i życie”. 
W  kręgu  umieściłam  niewielką  kupkę  żywicy,  na  której  położyłam  przydymiony  kwarc.  W 
tym miejscu się zatrzymałam i ponownie przeczytałam zaklęcie, zapamiętując słowa i gesty. 
Gdy zdecydowałam, że znam je wystarczająco dobrze, podałam książkę Adrianowi, rzucając 
mu optymistyczne spojrzenie. 

- Życz mi powodzenia – powiedziałam. 

- Sama dopomagasz swojemu szczęściu – odpowiedział. 

Powstrzymałam się od przewrócenia oczami i skupiłam się na kręgu. Wyrecytowałam 

skomplikowaną  inkantację  po  grecku,  w  miarę  mówienia  wskazując  cztery  strony  świata 
zgodnie  ze  spisanymi  w  księdze  instrukcjami.  Zadziwiające  jak  szybko  wezbrała  we  mnie 
magia,  napełniając  mnie  tą  cudowną  mocą.  Wymówiłam  słowa,  wskazując  na  jałowcowy 
krąg. Poczułam jak magia przelewa się ze mnie do kwarcu. Poczekałam, co będzie dalej. 

Nic się stało. 
Obejrzałam się na Adriana, licząc, że może zauważył  coś, co ja przeoczyłam. Tylko 

wzruszył ramionami. 

- Może coś źle zrobiłaś. 

- Działało – upierałam się. – Poczułam magię. 

- Może po prostu tego nie widzisz. Zaryzykuję, że zaraz mi się oberwie, ale powinnaś 

wiedzieć,  jak  wspaniale  wyglądasz  zajmując  się  tym.  Tak  pełna  wdzięku  i…  –  Nagle 
wytrzeszczył oczy. – Yy, Sydney? Ten kamień się kopci. 

Spojrzałam na kamień. 

- To tylko żywica… 

Urwałam  –  miał  rację.  Z  kwarcu  unosił  się  dym.  Obserwowałam  zafascynowana  i 

wtedy  kwarc  powoli  zaczął  się  topić.  Zamiast  zmienić  się  w  kałużę,  ciecz  zaczęła  się 
formować przybierając kształt czegoś nowego i nieoczekiwanego: krystalicznego smoka. 

Był malutki, zmieściłby się w dłoni i błyszczał tak samo jak brązowy kwarc. Bardziej 

przypominał  wężowate  smoki  kojarzące  się  z  Chinami,  niż  tamte  skrzydlate  z  europejskich 
legend.  Był  doskonały  w  najdrobniejszych  szczegółach  od  włosów  w  grzywie  po  łuski. 
Wyglądał oszałamiająco. 

I się poruszał. 

Wrzasnęłam i cofnęłam się, wpadając na Adriana. Objął mnie najmocniej, jak się dało, 

ale było oczywiste, że jest równie spanikowany jak ja. Smok otworzył kryształowe powieki i 
zamrugał  na  nas  złotymi  oczkami.  Zaskrzeczał  cicho  i  zaczął  iść  w  naszą  stronę,  a  jego 
pazurki skrobały po kamieniach. 

- Co to do cholery jest? – zawołał Adrian. 

- Wydaje ci się, że niby wiem? 

- Ty go wyczarowałaś! Zrób coś. 

Już chciałam mu wytknąć, że ponoć miał na mnie uważać, ale musiałam przyznać, że 

się nie mylił. Ja to coś przywołałam. Nieważne jak szybko się cofaliśmy, smoczek cały czas 
lazł za nami wydając z siebie wysokie piski przypominające skrzypienie paznokci na tablicy. 
Złapałam swój telefon, próbując dodzwonić się do pani Terwilliger, ale tu nie było zasięgu. 
Rzuciłam  się  w  stronę  koca,  dorwałam  księgę  zaklęć  i  szybko  wróciłam  do  Adriana. 

background image

172 

 

Przejrzałam  indeks,  szukając  callistany.  Znalazłam  dwa  trafienia:  Przywołanie  Callistany  i 
Odesłanie  Callistany. Można by pomyśleć, że te dwie rzeczy powinny znajdować się blisko 
siebie,  ale  gdzie  tam.  Przekartkowałam  księgę  szukając  tego  drugiego  i  znalazłam  krótką, 
rzeczową instrukcję: „Kiedy już twoja callistana zostanie nakarmiona i wypocznie, przyzywać 
ją możesz i odsyłać wedle woli przez rok i jeden dzień”
. Dołączono do tego krótką inkantację. 

Spojrzałam na Adriana. 

- Pisze, że mamy go nakarmić. 

- A zamknie się wtedy? – spytał. Znów otoczył mnie ramionami. 

- Szczerze, nie mam pojęcia. 

- Może po prosu mu uciekniemy. 

Ożyły wszystkie moje instynkty nakazujące mi ukrywać paranormalny świat. 

- Nie możemy go tak zostawić. Jakiś turysta mógłby go znaleźć! Musimy dać mu coś 

do zjedzenia. 

Nie  żebym  wiedziała,  czym  go  nakarmić.  Oby  tylko  nie  miał  w  menu  ludzi  i 

wampirów. 

Twarz  Adriana  przybrała  zdeterminowany  wyraz.  Wykazując  się  wielkim  męstwem 

rzucił  się  po  piknikowy  koszyk  i  udało  mu  się  nawet  zgarnąć  do  niego  smoka.  Zatrzasnął 
pokrywę, co trochę uciszyło pomiaukiwanie, które jednak nie zostało całkiem zagłuszone. 

- Wow – skomentowałam. – Męski i odważny. 

Adrian ponuro przyglądał się koszykowi. 

-  Módlmy  się,  żeby  przypadkiem  nie  ział  ogniem.  Teraz  przynajmniej  go 

zamknęliśmy. Co teraz? 

- Nakarmimy go – zdecydowałam. – Zabierzemy go do „Ciach i różności”. 

Nie wiedziałam, czy smoki jedzą ciasta, ale właśnie tam najszybciej mogliśmy zdobyć 

coś do zjedzenia. Poza tym byłam dość pewna, że stamtąd da się dodzwonić do cywilizacji. 
Adrian zawiózł nas na miejsce, a ja z wszystkich sił ściskałam hałaśliwy koszyk. Iwaszkow 
wszedł  do  „Ciach”,  a  ja  zostałam  w  samochodzie  i  spróbowałam  zadzwonić  do  pani 
Terwilliger.  Trafiłam  prosto  na  pocztę  głosową  i  nawet  nie  chciało  mi  się  bawić  w 
uprzejmości. Czy ona ostatnio nigdy nie miała przy sobie telefonu? 

-  Proszę  do  mnie  natychmiast  oddzwonić  –  wycedziłam  przez  zaciśnięte  zęby.  Piski 

smoka naprawdę zaczynały mi działać na nerwy. 

Adrian  wrócił  po  jakichś  dziesięciu  minutach  niosąc  dwie  torby.  Gapiłam  się 

oszołomiona, gdy wsiadał do samochodu. 

- Wykupiłeś wszystko, co mieli? 

- Nie wiedziałem, jaki rodzaj mu posmakuje – zaprotestował. 

W  torbach  zmieściło  się  pół  tuzina  porcji  różnych  ciast.  Każde  z  nich  zostało 

schludnie opisane. 

- Też nie wiem – przyznałam. 

Adrian przekopał się przez torby i wyciągnął placek z kokosowym kremem. 

- Na miejscu smoka miałbym ochotę właśnie na to. 

background image

173 

 

Nie odezwałam się głównie dlatego, że tego twierdzenia nie popierały żadne logiczne 

argumenty.  Oderwał  kawałek  ciasta  i  spojrzał  na  mnie  wyczekująco.  Przełknęłam  głośno  i 
otworzyłam koszyk, modląc się, żeby smok nie wylazł i nie zeżarł mi twarzy. Adrian szybko 
wrzucił ciasto do środka. Oboje pochyliliśmy się, nerwowo zaglądając do środka. 

 Początkowo  wydawało  się,  że  smok  naprawdę  wyjdzie  po  nas,  ale  nagle  zauważył 

ciasto.  Kryształowa  istotka  powąchała  placek,  okrążyła  go  kilka  razy  i  w  końcu  zaczęła  go 
pochłaniać  malutkimi  gryzami.  Najlepsze  było  to,  że  piski  nareszcie  ustały.  Z  podziwem 
obserwowaliśmy,  jak  smoczek  pochłania  trzeci  kawałek  kokosowego  ciasta.  Później  bez 
ostrzeżenia przetoczył się brzuszkiem do góry i zaczął chrapać. Adrian i ja siedzieliśmy jak 
skamieniali, ale ostatecznie odważyliśmy się spojrzeć na siebie. 

- Zdaje się, że miałeś rację, co do smaku – powiedziałam. 

-  Czy  to  znaczy,  że  teraz  możemy  go  odesłać?  –  spytał.  –  Może  już  najadł  się  i 

wypoczął wystarczająco? 

Wyciągnęłam księgę zaklęć, sprawdzając zaklęcie. 

- Czas się przekonać. 

Wyrecytowałam  słowa.  Z  ciała  smoka  uniósł  się  dym.  Zaczął  lśnić  i  po  chwili 

patrzyliśmy  na  nieruchomy  dymny  kwarc.  Po  raz  kolejny  wykazując  się  wielką  odwagą 
Adrian podniósł go i przyjrzał się, co nie przeszkadzało mu trzymać go najdalej, jak się dało. 
Dzwonek  mojego  telefonu  zaskoczył  nas  oboje  i  znów  wrzucił  kryształ  do  koszyka. 
Spojrzałam na wyświetlacz i zobaczyłam numer pani Terwilliger. 

- Kazała mi pani przywołać smoka! – krzyknęłam. 

- Z całą pewnością tego nie zrobiłam – oznajmiła. – Callistana to rodzaj demona. 

Zamarłam. 

- Demon. 

- No… raczej pomniejszy i generalnie przyjazny – wyjaśniła. Nie odpowiadałam przez 

dłuższą chwilę. – Sydney? Jesteś tam jeszcze? 

- Kazała mi pani przywołać demona – powtórzyłam sztywno. – Przecież pani wie, co 

myślę o złych paranormalnych istotach. Tyle czasu spędziła pani próbując mnie przekonać, że 
nasza magia służy wyższym celom i walce ze złem, a teraz zmusiła mnie pani do przywołania 
istoty z piekła rodem. 

-  Z  piekła  rodem?  –  prychnęła.  –  W  żadnym  razie.  Nic  nie  wiesz  o  demonach. 

Mówiłam  ci  na  samym  początku,  pamiętasz?  Callistany  bywają  bardzo  pożyteczne. 
Ostrzegają przed czarną magią i próbują cię bronić, jeśli ktoś cię atakuje… nie żeby potrafiły 
wyrządzić jakieś prawdziwe szkody. 

Nie kupowałam tego. 

- Skoro są tak pożyteczne, dlaczego pani też sobie takiej nie załatwi? 

-  No  cóż…  Na  moim  poziomie  nie  potrzebuję  pomocy  by  wyczuć  czarna  magię.  A 

poza  tym…  jeśli  wybaczysz  mi  wyrażenie…  callistany  to  istny  wrzód  na  tyłku.  Robią  się 
irytująco hałaśliwe, jak zgłodnieją. Koty odpowiadają mi o wiele bardziej. 

-  Tia  –  powiedziałam.  –  Tak  jakby  już  się  przekonałam,  jakie  są  hałaśliwe. 

Nakarmiłam ją ciastem i zmieniłam z powrotem w kamień. 

- No widzisz? – Od dawna nie słyszałam u niej tak radosnego tonu.  – Tylko popatrz, 

background image

174 

 

jaki dobrze ci idzie. Bez względu na to, co jeszcze wyjdzie z tego bagna, w które wpadłyśmy, 
jestem zupełnie pewna, że dokonałam słusznego wyboru kierując cię na ścieżkę magii. 

Byłam zbyt skołowana, żeby docenić komplement. 

- I co mam teraz zrobić? 

-  Zniknie  sama  po  roku  i  jednym  dniu.  W  tym  czasie  możesz  ją  wzywać,  kiedy 

będziesz  jej  potrzebować.  Spróbuj  ją  wytresować.  No  i  oczywiście  musisz  ją  karmić. 
Cokolwiek  zrobisz,  będzie  wobec  ciebie  lojalna.  Przywiązuje  się  do  pierwszej  osoby,  którą 
zobaczy i musi spędzać z tobą czas… Sydney? Jesteś tam? 

Znów zamilkłam. 

-  Do  pierwszej  osoby,  którą  zobaczy?  –  wydusiłam  w  końcu.  –  Nie  do 

przyzywającego? 

- Cóż, zazwyczaj to jedna i ta sama osoba. 

Zerknęłam  na  Adriana,  który  jadł  jagodowe  ciasto  słuchając  mojej  połowy 

konwersacji. 

-  A  co  jeśli  po  otworzeniu  oczu  zobaczyła  dwie  osoby?  Byłam  z  Adrianem,  gdy  ją 

przywołałam. 

Ucichła na chwilę. 

- Tak? Hmm, no cóż. Chyba powinnam cię uprzedzić przed rzuceniem zaklęcia. 

Niedopowiedzenie stulecia. 

- Powinna mnie pani uprzedzić o wielu rzeczach nim rzuciłam to zaklęcie! Jakie to ma 

właściwe  znaczenie,  że  smok…  demon,  czy  cokolwiek  to  jest…  zobaczył  nas  dwoje? 
Przywiązał się do mnie i do Adriana? 

-  Spójrz  na  to  w  ten  sposób  –  powiedziała  pani  Terwilliger  po  chwili  namysłu.  – 

Callistana uważa teraz waszą dwójeczkę za swoich rodziców. 

background image

175 

 

 

W  ŻADEN  SPOSÓB  NIE  MOGŁAM  PRZEWIDZIEĆ,  że  dzisiejsza  wycieczka 

skończy  się  dla  mnie  przyjęciem  kurateli  nad  miniaturowym  smokiem.  (Nie  zamierzałam 
nazywać  go  demonem).  Jak  się  okazało,  Adrian  udowodnił,  że  wcale  nie  zalicza  się  do  
szczególnie oddanych „ojców”. 

- Możesz go wziąć – poinformował mnie, gdy wróciliśmy do Amberwood. – Mnie w 

zupełności wystarczą weekendowe wizyty. 

- Nie masz nic do roboty, a zresztą weekend jest już za dwa dni – zaprotestowałam. – 

Poza tym nawet nie wiesz, czy to jest „on”. 

-  Cóż,  on  chyba  nie  ma  nic  przeciwko,  a  poza  tym  nie  zamierzam  mu  zaglądać  pod 

ogon,  żeby  sprawdzić.  –  Adrian  włożył  kwarc  do  koszyka  i  zamknął  pokrywę,  nim  mi  go 
przekazał. – Nie musisz go znowu przywoływać, wiesz. 

Wzięłam koszyk i otworzyłam drzwiczki samochodu. 

- Wiem. Ale mam wyrzuty sumienia, że tak go przetrzymuję jako kamień. 

Pani Terwilliger powiedziała mi, że lepiej dla niego, jeśli od czasu do czasu pozwolę 

mu pohasać. 

-  No  widzisz?  Już  ci  się  odezwał  instynkt  macierzyński.  Dobrze  ci  idzie,  Sage.  – 

Adrian  uśmiechnął  się  i  podał  mi  torbę  z  ciastami,  ale  część  zachował  dla  siebie.  –  Tylko 
popatrz. Nawet nie musisz przełamywać tatuażu. Jeszcze miesiąc temu, kto by pomyślał, że 
zostaniesz mamusią malutkiego smoczka? 

-  Nie  wiem.  –  Trzeba  przyznać,  że  miał  punkt.  Najprawdopodobniej  uciekłabym  z 

wrzaskiem  zostawiając  smoka  na  pustyni.  Albo  może  próbowałabym  go  egzorcyzmować.  – 
Na  razie  go  wezmę,  ale  kiedyś  musisz  wziąć  na  siebie  odpowiedzialność.  Pani  Terwilliger 
mówiła, że callistana powinna spędzać czas też z tobą. Hmm. 

- Co „hmm”? 

Pokręciłam głową. 

-  Tylko  myślę  o  przyszłości.  Zastanawiam  się,  co  z  nim  zrobię,  jeśli  wyjadę  do 

Meksyku. 

Adrian obdarzył mnie zdziwionym spojrzeniem. 

- Wybierasz się do Meksyku? 

Dopiero  teraz  do  mnie  dotarło,  że  ten  temat  jakoś  nigdy  nie  wyskoczył.  Adrian 

wiedział  tylko  o  wyznaczonej  przez  Marcusa  misji  i  przełamywaniu  tatuażu,  a  nie  o  jego 
zapieczętowaniu.  Nie  próbowałam  tego  ukrywać,  ale  nagle  poczułam  się  niezręcznie 
opowiadając o tym Adrianowi. 

-  Och.  Cóż,  Marcus  powiedział,  że  po  dopełnieniu  tego  aktu  buntu,  przełamiemy 

background image

176 

 

żywioły  i  uwolnimy  mnie  spod  kontroli  tatuażu.  Ale  żeby  raz  na  zawsze  unieszkodliwić 
kompulsję i zabezpieczyć lilię przed naprawieniem,  trzeba zrobić na niej inny tatuaż… taki 
jak  on  ma.  Nazywa  to  zapieczętowaniem.  Niestety  to  wymaga  specjalnych  komponentów, 
które  trudno  zdobyć.  Swój  załatwił  w  Meksyku  i  zabiera  tam  część  swojej  Wesołej  Bandy, 
żeby też sobie takie zrobili. 

- Rozumiem. – Uśmiech Adriana zniknął. – Przyłączysz się do nich? 

Wzruszyłam ramionami. 

- Nie wiem. Marcus tego chce. 

- Och, nie wątpię. 

Zignorowałam jego ton. 

-  Myślałam  o  tym…  ale  to  poważny  krok.  Nie  chodzi  tylko  o  tatuaż.  Jeśli  to  zrobię, 

nie będzie już powrotu. Raz na zawsze porzuciłabym Alchemików. 

-  I nas  –  dodał.  – No chyba, że naprawdę pomagasz Jill tylko  dlatego, że takie masz 

rozkazy. 

-  Dobrze wiesz, że już tak nie jest.  –  Tym  razem  też nie spodobał  mi się jego ton.  – 

Przecież wiesz, że zależy mi na niej i… i na reszcie z was też. 

Jego mina pozostała zacięta. 

- Ale i tak chcesz uciec z jakimś facetem, którego ledwie znasz. 

- To wcale nie tak! Nie uciekamy razem. Wróciłabym! Poza tym ta wyprawa miałaby 

ważny cel. 

- Plaże i Margarity? 

Na  moment  mnie  zatkało.  Trafił  niepokojąco  blisko  wcześniejszego  żartu  Marcusa. 

Czyżby Meksyk wszystkim kojarzył się tylko z tym? 

- Och, rozumiem – warknęłam. – Byłeś fanem przełamywania tatuażu i samodzielnego 

myślenia…  ale  tylko  wtedy,  kiedy  tobie  to  odpowiadało,  co?  Tak  samo  było  z  twoim 
„kochaniem z dystansu”, dopóki nie trafiła ci się okazja do obmacywania mnie. I całowania. 
I… tak dalej. 

Adrian rzadko się wściekał i teraz też nie do końca się rozgniewał. Ale definitywnie 

udało mi się go wkurzyć. 

- Ty poważnie aż do tego stopnia zwodzisz samą siebie, Sydney? Naprawdę potrafisz 

sobie wmówić, że nic nie czujesz? I to po tym, co się między nami wydarzyło? 

-  Nic  się  między  nami  nie  dzieje  –  odpowiedziałam  automatycznie.  –  Fizyczne 

pożądanie  to  jeszcze  nie  oznacza  miłości.  Akurat  ty  z  wszystkich  ludzi  powinieneś  o  tym 
wiedzieć najlepiej. 

-  Auć  –  skomentował.  Jego  mina  nie  zmieniła  się  ani  trochę,  ale  zauważyłam  ból  w 

jego oczach. Zraniłam go. – Tym się przejmujesz? Moją przeszłością? A może raczej tym, że 
jestem ekspertem w pewnych kwestiach a ty nie? 

-  Nie  wątpię,  że  chciałbyś  mnie  doedukować.  Kolejna  dziewczyna  odfajkowana  na 

liście podbojów. 

Na dłuższą chwilę odebrało mu mowę, ale w końcu wyprostował jeden palec. 

- Po pierwsze: nie mam żadnej listy. – Dodał drugi palec. – Po drugie: gdybym takową 

background image

177 

 

posiadał,  łatwo  mógłbym  dopisać  do  niej  cel,  który  nie  byłby  tak  cholernie  frustrujący.  – 
Prostując trzeci palec, pochylił się ku mnie. – A na dobitkę wiem, że ty wiesz, że nie jesteś 
podbojem, więc nie zachowuj się, jakbyś naprawdę tak myślała. Za wiele razem przeszliśmy. 
Jesteśmy sobie zbyt bliscy, zbyt mocno połączeni. Nie byłem tak całkiem szalony od ducha, 
gdy ci powiedziałem, że jesteś moim płomieniem w ciemnościach. Chronimy się nawzajem 
przed naszymi cieniami. Nasze pochodzenie nie ma znaczenia, bo to, co mamy, jest od tego 
silniejsze. Kocham cię i wiem, że pod warstwą tej całej logiki, wyrachowania i przesądów też 
kryjesz miłość do mnie. Wyjazd do Meksyku i ucieczka przed wszystkimi problemami tego 
nie zmienią. Skończysz tylko przerażona i skołowana. 

- Już się tak czuję – powiedziałam cicho. 

Adrian cofnął się, opierając się o swoje siedzenie. Wyglądał na zmęczonego. 

- Cóż, do tej pory to jedyna szczera rzecz, którą powiedziałaś. 

Złapałam koszyk i wysiadłam. Bez słowa pognałam w stronę dormitorium ani myśląc 

się  odwracać  z  obawy,  że  zobaczy  łzy,  które  niespodziewanie  napłynęły  mi  do  oczu.  Nie 
byłam tylko pewna, który fragment tej konwersacji zdenerwował mnie najbardziej. 

Udało mi się zapanować nad łzami nim dotarłam do pokoju, ale wciąż musiałam się 

jeszcze  uspokoić.  Nawet,  gdy  już  uporządkowałam  swoje  emocje,  nie  mogłam  pozbyć  się 
jego  słów…  „Jesteś  moim  płomieniem  w  ciemnościach.  Chronimy  się  nawzajem  przed 
naszymi cieniami.” Co to właściwie znaczyło? 

Dobrze chociaż, że szmuglowanie smoka do pokoju dostarczyło mi zajęcia. Wniosłam 

koszyk do środka, mając nadzieję, że demoniczny smok nie kwalifikuje się jako kontrabanda. 
Nikt mnie nie zatrzymywał po drodze na górę, co dało mi czas na zastanowienie się, gdzie go 
mam trzymać, jeśli znowu go ożywię. Koszyk nie był wystarczająco bezpieczny, a na pewno 
nie  zamierzałam  pozwolić  mu  na  swobodne  harce  po  moim  pokoju.  Przed  drzwiami  już 
czekała na mnie Jill, a jej bladozielone oczy były rozszerzone z ekscytacji. 

- Chcę go zobaczyć – oznajmiła. 

Więź działała najmocniej, gdy do głosu dochodziły silne uczucia, a sądząc po minie 

Adriana,  gdy  gonił  nas  smok,  jego  emocje  wręcz  wybijały  skalę.  Ciekawiło  mnie,  czy  Jill 
obserwowała też naszą kłótnię, czy może to jeszcze nie przeszło przez więź. Niewykluczone, 
że napięcie między nami stało się normą z jej perspektywy. 

-  Nie  mogę  go  jeszcze  wypuścić  –  powiedziałam,  pozwalając  jej  wejść  do  pokoju.  – 

Muszę  go  w  czymś  trzymać.  Przydałoby  się  coś  w  rodzaju  klatki  dla  ptaka.  Może  jutro  ją 
kupię. 

Jill zmarszczyła brwi w namyśle i rozpromieniła się. 

- Mam pomysł. – Spojrzała na budzik. – Może jeszcze zdążę. 

Bez  dalszych  wyjaśnień  wyleciała  z  pokoju,  obiecując  tylko,  że  zaraz  wróci.  Wciąż 

byłam  trochę  roztrzęsiona  po  dzisiejszym  użyciu  magii  i  przez  te  wszystkie  emocje  nie 
miałam  jeszcze  czasu  się  ogarnąć.  Usiadłam  przy  biurku  z  księgą  zaklęć  i  zjadłam  resztę 
trochę  już  rozmiękłego  kokosowego  ciasta,  wcześniej  starannie  odkroiwszy  część 
nadgryzioną  przez  smoka.  Nie  wiedziałam,  czy  callistany  roznoszą  zarazki,  ale  lepiej  nie 
ryzykować. 

Jill wróciła godzinę później, niosąc prostokątne akwarium z rodzaju takich, w których 

trzyma się rybki albo gryzonie. 

- Skąd je wytrzasnęłaś? – spytałam przesuwając lampkę na biurku. 

background image

178 

 

-  Od  nauczycielki  biologii.  Parę  tygodni  temu  zdechła  nasza  świnka  morska  i  nie 

mogła się zdobyć na kupienie nowej. 

- Nie spytała, po co go potrzebujesz? – Zbadałam pojemnik i przekonałam się, że jest 

czysty.  Zdaje  się,  że  ktoś  go  wyczyścił  po  smutnym  zejściu  świnki  morskiej.  –  Nie  wolno 
nam trzymać zwierzątek. 

-  Powiedziałam  jej,  że  robię  dioramę.  Nie  pytała  o  nic  więcej.  –  Jill  pośpiesznie 

postawiła akwarium na biurku. – Możemy je oddać, gdy załatwisz sobie własne. 

Włożyłam  do  środka  kwarc  i  przykryłam  akwarium  pokrywą  z  kosza,  dokładając 

starań, żeby dobrze się trzymała. Po jakimś czasie Jill ubłagała mnie i wypowiedziałam słowa 
przywołania. Pojawiło się trochę dymu  i  kwarc zmienił się w smoka. Dzięki niebiosom nie 
zaczął  znowu  się  wydzierać,  co  chyba  znaczyło,  że  jeszcze  nie zgłodniał.  Zaczął  biegać  po 
akwarium,  badając  nowy  dom.  W  pewnej  chwili  spróbował  wspiąć  się  po  ściance,  ale  jego 
pazurki tylko ześlizgiwały się po szkle. 

- Co za ulga – skomentowałam. 

Twarz Jill wyrażała czysty zachwyt. 

- Myślę, że mu się nudzi. Powinnaś dać mu coś do zabawy. 

- Mam dawać zabawki demonowi? Nie wystarczy, że karmię go ciastami? 

- On chce do ciebie – upierała się. 

Zajrzałam do akwarium i przekonałam się, że callistana  rzeczywiście w wpatruje się 

we mnie z uwielbieniem. Nawet machała ogonem. 

-  Nie  –  powiedziałam  stanowczo.  –  To  nie  jest  kreskówka  Disneya,  więc  nie 

zostaniesz moim uroczym pomocnikiem. Nigdzie stąd nie wychodzisz. 

Urwałam  kawałek  jagodowego  ciasta  i  włożyłam  do  pojemnika  na  wypadek,  gdyby 

naszła  go  ochota  na  przekąskę  o  północy.  Ani  myślałam  ryzykować  pobudki  o  jakiejś 
pogańskiej godzinie. Po chwili namysłu dodałam jeszcze piłeczkę i szalik. 

- Proszę bardzo – zwróciłam się do Jill. – Jedzenie, zabawka i spanie. Zadowolona? 

Callistana chyba się ucieszyła. Kilka razy pchnęła piłkę i ułożyła się w gniazdku, które 

dla  niej  zrobiłam  z  szalika.  Wyglądała  na  mniej  więcej  zadowoloną  i  tylko  cały  czas  mnie 
obserwowała. 

- Ojej – powiedziała Jill. – Tylko zobacz jaki jest słodki. Jak go nazwiesz? 

Jakbym potrzebowała kolejnego zmartwienia. 

- Jego „ojciec” może go nazwać. Ja wciąż kombinuję jak ochrzcić Mustanga. 

Jill jeszcze przez jakiś czas rozpływała się nad smokiem, ale w końcu poszła do siebie. 

Zaczęłam się przygotowywać do snu, nie spuszczając oka z callistany. Nie zachowywała się 
agresywnie,  więc  udało  mi  się  pogrążyć  w  niespokojnym  śnie.  Bez  ustanku  wyobrażałam 
sobie,  że  się  wydostanie  i  wlezie  mi  się  do  łóżka.  Oczywiście  jak  zwykle  bałam  się,  że 
Weronika dosięgnie mnie we śnie. 

W  końcu  zasnęłam  głęboko  i  wtedy  Adrian  wciągnął  mnie  w  sen  ducha.  Szczerze 

mówiąc  po  naszej  wcześniejszej  kłótni  nie  spodziewałam  się  go  dzisiaj  zobaczyć,  co  mnie 
smuciło. Wokół nas pojawiła się weselna sala, ale obraz falował i momentami zanikał. 

- Myślałam, że się nie pojawisz – powiedziałam do niego. 

Tej nocy nie mieliśmy na sobie strojów ze ślubu. Był ubrany tak samo, jak wcześniej, 

background image

179 

 

czyli w dżinsy i koszulkę AYE, które teraz wyglądały na trochę przymięte. Dotarło do mnie, 
że właśnie to ma na sobie w rzeczywistości. 

- Myślałaś, że cię porzucę na pastwę Weroniki? 

- Nie – przyznałam. – Co się dzieje z salą? 

Wyglądał na nieco zawstydzonego. 

- Moja kontrola nie jest taka, jak powinna być. 

Nie zrozumiałam… początkowo. 

- Jesteś pijany. 

-  Wypiłem  tylko  trochę  –  poprawił,  opierając  się  o  jeden  ze  stołów.  –  Gdybym 

naprawdę się nawalił, to wcale by mnie tu nie było. Wierz mi, po czterech Białych Ruskach i 
tak nie jest jeszcze najgorzej. 

-  Białym  czym?  –  Prawie usiadłam, ale bałam się, że krzesło  mogłoby się pode mną 

zdematerializować. 

- Taki drink – wyjaśnił. – Kto by pomyślał, że polubię coś o takiej nazwie… no wiesz, 

biorąc pod uwagę moje osobiste doświadczenia z Ruskimi. Ale są zaskakująco pyszne. Drinki 
nie prawdziwi Rosjanie. Wymyślili też Kahluę. Myślę, że właśnie na ten drink czekałaś całe 
życie. 

- Kahlua wcale nie smakuje jak kawa – zaprotestowałam. – Nawet mnie nie przekonuj. 

Byłam szalenie ciekawa dlaczego pił. Czasem robił to, aby stłumić ducha, ale rzecz w 

tym,  że  tej  nocy  chciał  mieć  dostęp  do  swojej  magii.  Inna  sprawa,  że  zwykle  nawet  nie 
potrzebował okazji do picia. Gdzieś głęboko na dnie umysłu kołatała mi się myśl, że to może 
nasza  kłótnia  go  do  tego  doprowadziła.  Sama  nie  wiedziałam,  czy  powinnam  się  irytować, 
czy mieć wyrzuty sumienia. 

- Musiałem przyjść przeprosić – oznajmił. Usiadł, najwyraźniej nie podzielając moich 

lęków dotyczących krzeseł. 

Przez jedno – przerażające z niewiadomych przyczyn – uderzenie serca, myślałam, że 

odwoła  to,  co  mówił  o  tym,  że  jestem  jego  płomieniem  w  ciemności.  Zamiast  tego 
powiedział: 

-  Zrozumiem,  jeśli  musisz  wybrać  się  do  Meksyku,  żeby  zakończyć  proces.  Nie 

powinienem cię za to krytykować albo nawet sugerować, że mam coś do powiedzenia w tej 
kwestii.  Jedną  z  najwspanialszych  twoich  zalet  jest  to,  że  ostatecznie  zawsze  podejmujesz 
dobre  decyzje.  O  sobie  już  nie  mogę  tego  samego  powiedzieć.  Cokolwiek  postanowisz… 
masz moje wsparcie. 

Wróciły te irytujące łzy i musiałam zamrugać, żeby się ich pozbyć. 

- Dziękuję. To bardzo wiele dla mnie znaczy… i tak prawdę mówiąc wciąż nie  mam 

pojęcia, co robić. Wiem, że Marcus boi się, że  w końcu wpadnę w kłopoty i znów przejmą 
nade  mnie  kontrolę.  Z  drugiej  strony,  pozostanie  wśród  Alchemików  daje  mi  większe 
możliwości, a poza tym… nie chcę zostawiać ciebie. To znaczy was. 

Uśmiech rozjaśnił jego twarz. Płomień w ciemnościach

- Cóż… „my” bardzo się z tego cieszymy. Och, a poza tym z miłą chęcią zaopiekuję 

się  tym  naszym  dzieciaczkiem,  czyli  kochanym,  malutkim  smoczkiem,  gdy  będziesz  w  St. 
Louis. 

background image

180 

 

Też się uśmiechnęłam. 

- Wolisz kamień, czy jego prawdziwą formę? 

- Jeszcze nie zdecydowałam. Co teraz porabia? 

- Zamknęłam go w akwarium. Chyba się obudzę, jeśli wpakuje mi się do łóżka, więc 

śmiało mogę powiedzieć, że śpi. – Przynajmniej taką miałam nadzieję. 

-  Cóż, myślę, że wpakowanie ci  się do  łóżka byłoby…  –  Adrian powstrzymał  się od 

dalszego  komentarza.  Zamiast  tego  wskazał  na  stół,  na  którym  pojawiła  się  plansza  do 
monopolu. – Zagramy? 

Podeszłam,  przyglądając  się  planszy.  Wyglądało  na  to,  że  ona  także  ucierpiała  na 

skutek  jego  picia,  bo  połowa  ulic  pozostała  bezimienna.  Te,  które  przetrwały,  miały  dość 
niekonwencjonalne nazwy jak na przykład „Grobla Castila” i „Zaułek Podlotka”.

16

 

- Plansza jest ciut niekompletna – zauważyłam dyplomatycznie. 

Adrian nie przejął się tym. 

- To chyba zwiększa twoje szanse. 

Nie mogłam się oprzeć i zajęłam pozycję na jednym z krzeseł. Uśmiechnęłam się do 

niego  i  zaczęłam  liczyć  pieniądze,  cała  szczęśliwa,  że  wszystko  na  świecie  znów  było  jak 
powinno (przynajmniej na nasze standardy). 

                                                 

16

 Nie wiem dlaczego tak mi się to kojarzy, ale od razu pomyślało mi się „Latarnia Podlotka” albo „Róg 

Podlotka”… Ech, źle ze mną xD 

background image

181 

 

 

JAKIMŚ SPOSOBEM ZNÓW PRZEGRAŁAM. 
Przy  założeniu,  że  Adrian  potrafił  liczyć  w  myślach,  mogłabym  przysiąc,  że 

wykorzystuje swoje moce i wpływa na kostkę. Bardziej prawdopodobne było, że odziedziczył 
jakieś niewytłumaczalne zdolności  do monopolu, których nie ogarniałam  – albo  zwyczajnie 
miał  mnóstwo  szczęścia.  Jakby  nie  było,  nieźle  się  bawiłam  i  bez  porównania  wolałam 
przegrywać z nim niż zmagać się z Weroniką przeprowadzającą inwazję na moje sny. Przez 
kilka  następnych  dni  wciąż  odwiedzał  moje  sny  i  chociaż  mój  strach  przed  nią  nigdy 
całkowicie nie zniknął, przynajmniej nie myślałam o niej cały czas. Ten honor przypadł mojej 
weekendowej  wyprawie  do  St.  Louis,  do  której  czas  zleciał  szybciej  niż  się  to  wydawało 
możliwe. 

W samolocie w pełni uzmysłowiłam sobie powagę tego przedsięwzięcia. Nie było już 

odwrotu. W bezpiecznym Palm Springs potrafiłam się z tym zmierzyć na spokojnie, gdy St. 
Louis  wydawało  się  tak  odległe.  Teraz  moje  zadanie  prezentowało  się  coraz  bardziej 
zniechęcająco i wręcz szalenie. I niebezpiecznie. Każdy, najdrobniejszy element mojej misji 
groził  mi  poważnymi  opałami.  Okłamywanie  Stanton.  Włamywanie  się  na  ściśle  tajne 
serwery. Nawet uwodzenie Iana w celu zdobycia informacji spotkałoby się z reperkusjami. 

I  bądźmy  poważni,  niby za kogo się uważałam,  wierząc, że potrafię oczarować  go  i 

wydobyć z niego tajemnice? Nie przypominałam Rose albo Julii, które potrafiły sprawić, że 
faceci jedli im z ręki. Ja dla odmiany zachowywałam się niezręcznie w towarzystwie i byłam 
totalnie  nieudolna  w  romansach.  Może  Ian  mnie  lubił,  ale  to  jeszcze  nie  znaczyło,  że  mam 
nad nim jakąś magiczną moc. Oczywiście, jeśli zawiodę już w początkowej, uwzględniającej 
go fazie, mogę przestać się martwić o dalszą część zadania. 

Każdy  etap  tej  misji  był  przytłaczający  i  gdy  tak  siedziałam,  patrząc  przez  okno 

samolotu na zbliżające się St. Louis, mój strach rósł coraz bardziej. Dłonie tak mi się pociły, 
że nie mogłam utrzymać książki. Nic nie chciało mi przejść przez gardło nie ze względu na 
moją obsesję na punkcie kalorii tylko dlatego, że zwyczajnie mnie mdliło. 

Nie mogłam zdecydować, czy zatrzymać się w  hotelu, czy w samej placówce, która 

zapewniała  nocleg  odwiedzającym  Alchemikom.  Ostatecznie  wybrałam  to  pierwsze  –  im 
mniej czasu spędzę pod czujnym okiem moich władców tym lepiej. 

Dzięki  temu  nie  musiałam  też  przejmować  się  tym,  że  mój  strój  przyciągnie  czyjąś 

uwagę. Nie do końca zdałam się na sugestie Adriana, ale kupiona na tą okazję sukienka trochę 
się  różniła  od  mojej  zwykłej  biznesowej  garderoby.  No  dobrze,  była  całkiem  wystrzałowa. 
Wśród skromnie ubranych w stonowane kolory Alchemików wyróżniałabym się jak neon. A 
jednak, gdy przed kolacją spotkałam się z Ianem w lobby hotelu, wiedziałam, że dokonałam 
słusznego wyboru. 

- Wow – westchnął, patrząc na mnie wielkimi oczami. – Wyglądasz niesamowicie. 

background image

182 

 

Najwyraźniej jego zmysły Alchemika nie zostały obrażone przez mój strój. Miałam na 

sobie  dopasowaną  sukienkę,  sięgającą  połowy  uda,  bez  pleców  i  z  niepokojąco  głębokim 
dekoltem  w  kształcie  V,  który  uwypuklał  moje  atuty  bardziej  niż  sądziłam,  że  to  możliwe. 
Wszelkie  pozory  przyzwoitości  dawane  przez  długie  rękawy  ginęły  marnie  w  zestawieniu  z 
tym,  z  czego  wykonano  sukienkę:  spodnią  warstwę  stanowił  beżowy  materiał,  a  na  nim 
znajdowała się czarna koronka. To stwarzało pozory, że mam na sobie tylko tą koronkę i nic 
poza  tym.  Sprzedawczyni  zapewniła  mnie,  że  sukienka  ma  być  tak  obcisła  (pierwszy  raz  w 
życiu  zasugerowałam  większy  rozmiar)  i  potrzebuję  butów  na  przynajmniej  czterocalowym 
obcasie, żeby całość odpowiednio się prezentowała. Przy pomocy kilku wsuwek udało mi się 
nawet upiąć włosy w kok, co było niezłym wyczynem przy stylu w jakim były obcięte. 

Idąc  przez  lobby  czułam  się  nieco  nieswojo,  ale  nikt  nie  rzucał  mi  zgorszonych 

spojrzeń.  Jeśli  już,  to  patrzyli  z  podziwem.  Ten  hotel  zaliczał  się  do  dość  szykownych  i 
kręciło  się  po  nim  wiele  wystrojonych  kobiet.  Nie  było  we  mnie  nic  skandalicznego  ani 
niezwykłego.  „Poradzisz  sobie,  Sydney.”  Przecież  paradowanie  w  eksponującej  to  i  owo 
kiecce nie jest nawet w przybliżeniu równie trudne, jak włamanie się na serwer, prawda? 

Prawda? 

Uśmiechnęłam się podchodząc do Iana i objęłam go szybko, co było dość dziwne ze 

względu na to kim był i ponieważ czułam się naga w tej sukience. Odstawianie femme fatale 
okazało się trudniejsze niż mi się wydawało. 

- Dobrze znowu cię zobaczyć – powiedziałam. – Wiem, że takie pojawienie się prawie 

bez uprzedzenia musi oznaczać niedogodności dla ciebie. 

Ian  potrząsnął  głową  tak  gwałtownie,  że  prawie  spodziewałam  się,  że  usłyszę 

grzechotanie. 

- N-nie. To żaden problem. 

Miał  już  swoją  okazję  do  podziwiania  widoków,  więc  włożyłam  czarny  płaszcz 

średniej długości i wskazałam na wyjście. 

- To co, czas zmierzyć się z żywiołem? 

Pognał przodem i otworzył dla mnie drzwi. Wokół wirowały płatki śniegu opadając na 

mój płaszcz i włosy. Oddech unosił się w postaci obłoczków pary, a mnie przypomniała się 
przeprawa  przez  pole  z  Adrianem.  Do  głowy  by  mi  wtedy  nie  przyszło,  że  poszukiwanie 
Marcusa doprowadzi mnie do załatwiania dla niego różnych spraw w obcisłej kiecce. 

Ian zaparkował na przednim podjeździe hotelu. Jeździł białą Toyotą Corollą, która po 

prostu  nie  mogła  być  ani  trochę  nudniejsza.  Na  lusterku  wstecznym  wisiał  odświeżacz 
powietrza  w  kształcie  drzewka,  ale  zamiast  zwykłego  sosnowego  aromatu,  niewielki  napis 
głosił,  że  to  ma  być  „Zapach  nowego  samochodu”.  Co  znaczyło,  że  kojarzył  się  głównie  z 
plastikiem. Robiłam, co mogłam, próbując zachować dzielną minę. Po tym wszystkim Marcus 
naprawdę będzie mi coś winien. 

-  Zarezerwowałem  nam  miejsca  w  naprawdę  dobrej  restauracji  z  owocami  morza  – 

poinformował mnie. – Jest blisko placówki, więc później możemy wybrać się prosto na mszę. 

- Brzmi świetnie – zapewniłam. Jeszcze nigdy nie jadłam owoców morza w restauracji 

w stanie położonym w środku kontynentu. 

Restauracja nosiła nazwę „Świeży połów”, co wcale nie poprawiło mojej opinii o niej. 

Mimo  to  musiałam  jej  przyznać  punkty  za  próby  stworzenia  romantycznej  atmosfery. 
Większość  światła  pochodziła  ze  świec,  a  pianista  w  rogu  grał  wpadające  w  ucho  kawałki. 
Miejsca przy stolikach zajmowali dobrze ubrani ludzie, śmiejący się i gawędzący nad winem i 

background image

183 

 

koktajlami  z  krewetek

17

.  Hostessa  wskazała  nam  narożny  stolik  okryty  ciemnoczerwonym 

obrusem i udekorowany zielonymi orchideami. Jeszcze nigdy nie widziałam tych kwiatów z 
bliska i ujęły mnie swoim egzotyzmem i delikatnością. Szkoda tylko, że byłam tu z Ianem a 
nie kimś innym… 

Miałam pewne opory przed ściągnięciem płaszcza. Bez niego czułam się obnażona i 

musiałam  sobie  przypominać  konsekwencje  współpracy  Alchemików  z  Wojownikami.  Gdy 
tylko  odsłoniłam  sukienkę  w  jej  pełnym  powalającym  uroku,  miałam  satysfakcję  zobaczyć, 
jak  Ian  znów  całkowicie  głupieje.  Przypomniałam  sobie  radę  Adriana  na  temat  pewności 
siebie,  więc  uśmiechnęłam  się  przewrotnie,  usiłując  wywrzeć  wrażenie,  że  wyświadczam 
Ianowi  wielką  łaskę  zaszczycając  go  swoją  obecnością.  Ku  mojemu  kompletnemu  i 
całkowitemu  zdumieniu  wyglądało  na  to,  że  to  działa.  Pozwoliłam  sobie  nawet  na 
niebezpieczną myśl: może to nie sukienka miała taką moc. 

Może to byłam ja
Otworzyłam menu i zaczęłam szukać czegoś w rodzaju wołowiny albo kurczaka. 

- Co polecasz? 

- Mają tu wspaniałe mahi mahi – powiedział. – Przyrządza się je z miecznika. 

Podszedł kelner, więc zamówiłam sałatkę z kurczaka Caesara. Doszłam do wniosku, 

że w niej zwyczajnie nie da się nic zepsuć. 

Czekając,  zostaliśmy  sami  i  nie  mieliśmy  do  roboty  nic  poza  gadką-szmatką.  Ian 

podjął pałeczkę. 

- Zakładam, że dalej nie możesz mi powiedzieć, gdzie pracujesz, prawda? 

- Obawiam się, że nie. Wiesz, jak jest. – Wylałam na pieczony na zakwasie paluszek 

jakąś połowę łyżki stołowej masła. Nie chciałam za bardzo szaleć, ale mogłam sobie trochę 
podogadzać, skoro i tak zamówiłam sałatkę. – Zdradzę, że działam w terenie, ale to wszystko. 

Ian oderwał oczy od mojego dekoltu i utkwił spojrzenie w płomieniu świecy. 

- Wiesz, tęsknię za pracą w terenie. 

- Kiedyś też miałeś przydział w terenie, prawda? Co się stało? 

Ostatnio niewiele o tym myślało, ale gdy Ian towarzyszył Stanton i mnie na Dworze 

Morojów,  został  ściągnięty  ze  swojego  stanowiska.  Jeśli  się  nie  myliłam,  miał  przydział 
gdzieś na południu, na Florydzie albo w Georgii. 

-  To  się  stało,  że  Moroje  nas  uwięzili.  –  Przeniósł  na  mnie  spojrzenie  i  zaskoczyła 

mnie jego zawziętość. – Kiepsko sobie z tym poradziłem. 

- Cóż, wszyscy mieliśmy z tym problemy. 

Pokręcił głową. 

-  Nie, nie. Ja naprawdę  źle to zniosłem.  Powiedzmy, że  puściły mi hamulce. Później 

wysłali mnie na trening z zakresu radzenia sobie z gniewem. 

Prawie  puściłam  paluszek.  Tego  się  nie  spodziewałam.  Gdyby  kazali  mi  sporządzić 

listę  dziesięciu  osób  mających  problemy  z  panowaniem  nad  gniewem,  Ian  nie 
zakwalifikowałby się nawet na samym dole… Za to mój ojciec dostałby jedno z pierwszych 
miejsc. 

                                                 

17

 Shrimp cocktails – naprawdę nie wiem, co mam o tym myśleć x| 

background image

184 

 

- Jak… jak długo tam byłeś? – wyjąkałam. 

- Dwa tygodnie i mnie puścili. 

Musiałam przyznać, że nie wiedziałam w jakiej furii musiał być, żeby wylądować na 

tym  treningu,  ale  zastanowiło  mnie,  że  wystarczyły  tylko  dwa  tygodnie  i  uznali  go  za 
zdolnego do dalszej pracy. Tymczasem Keith, który kombinował, jak wykorzystać Moroja do 
robienia  kasy,  wegetował  w  reedukacji  przez  dwa  miesiące  –  albo  nawet  więcej,  bo  nie 
miałam o nim żadnych informacji. 

- Nie pozwolili mi pracować w terenie – dodał Ian. – Zdecydowali, że przez jakiś czas 

powinienem trzymać się z daleka od Morojów. I tym sposobem tu utknąłem. 

- W archiwach. 

- Tak. 

- Nie brzmi tak źle – powiedziałam. Nie do końca kłamałam. – Dużo książek. 

- Nie daj się zwieść, Sydney. – Zaczął rozrywać razowy paluszek na kawałki. – Jestem 

szanownym bibliotekarzem. 

Może, ale nie tym się przejmowałam. Martwiło mnie to, co Wade powiedział o tym, 

że  archiwum  znajduje  się  w  zastrzeżonej  sekcji,  piętro  nad  pokojem  nadzoru,  w  którym 
przechowywano zapisy z monitoringu. Narysował mi mapę każdego piętra, a ja zapamiętałam 
położenie oraz najlepsze drogi dojścia i wyjścia. 

- Strasznie chciałabym zobaczyć te książki – powiedziałam. – Już sama historia, którą 

zawierają jest niesamowita. – Ponownie to nie było do końca kłamstwo. Przechyliłam się w 
jego stronę, opierając łokcie na blacie i poczułam ukłucie satysfakcji, gdy zagapił się na mój 
wyeksponowany  dekolt.  To  wcale  nie  było  takie  trudne!  Poważnie,  sama  nie  wiedziałam 
dlaczego  już  dawno  nie  zaczęłam  wykorzystywać  swoich  „kobiecych  wdzięków”.  Tak 
właściwie  do  tej  pory  nie  byłam  nawet  świadoma,  że  takowymi  dysponuję.  –  Oprowadzisz 
mnie  po  archiwum?  Wyglądasz  mi  na  mężczyznę,  który  mógłby  zdobyć  dostęp  do…  wielu 
miejsc. 

Ian zakrztusił się paluszkiem. Rozkaszlał się, spojrzał mi w twarz, później (znowu) na 

moją klatkę piersiową i ponownie na twarz. 

-  Ja…  ach,  chciałbym,  ale  ta  sekcja  jest  zamknięta  dla  zwiedzających…  to  znaczy 

nawet  dla  Alchemików.  Tylko  ci  ze  specjalnymi  naukowymi  przepustkami  mogą  tam 
wchodzić. Ale, jeśli chcesz, mogę cię oprowadzić po ogólnie dostępnej części placówki. 

- Och. Rozumiem. – Spuściłam oczy na talerz, leciutko wydymając usta, ale nic więcej 

nie powiedziałam. 

Podszedł kelner z naszym jedzeniem, a ja liczyłam, że moje milczenie zmusi Iana do 

zastanowienia się nad tym, co go omija. W końcu nie mógł tego już dłużej znieść. Odkaszlnął, 
ale może tylko dlatego, że resztki chleba utkwiły mu w gardle. 

-  Cóż,  myślę,  że  mógłbym…  widzisz,  problem  tkwi  tylko  z  przemyceniem  cię  na 

zastrzeżony  poziom.  Gdyby  udało  ci  się  przejść  przez  punkt  kontrolny,  bez  problemu 
dostałabyś się do archiwum… zwłaszcza w moich godzinach pracy. 

 -  I  w  żaden  sposób  nie  możesz  mi  pomóc  w  ominięciu  tego  punktu  kontrolnego?  – 

zagruchałam jakby to leżało w zakresie możliwości każdego prawdziwego mężczyzny. 

-  Nie,  albo…  może.  Mój  znajomy  tam  pracuje.  Nie  wiem,  czy  jutro  ma  dyżur,  ale 

niewykluczone, że pomoże. Jest mi winien trochę pieniędzy, więc mógłbym użyć tego jako 

background image

185 

 

waluty wymiennej. Chyba. 

-  Och,  Ian.  –  Posłałam  mu  uśmiech,  który  miałam  nadzieję,  że  dorównuje  tym 

Marcusa.  –  To  cudownie.  –  Przypomniałam  sobie  instrukcje  Adriana.  –  Będę  tak  bardzo 
wdzięczna, jeśli to dla mnie zrobisz. 

Moja reakcja ewidentnie ucieszyła Iana, co sprawiło, że zaczęłam się zastanawiać, czy 

Adrian jednak nie miał racji, co do tłumaczenia tego „tak bardzo wdzięczna”. 

-  Zadzwonię  do  niego  jeszcze  dzisiaj  po  mszy  –  obiecał  Ian.  Teraz  wyglądał  na 

zdeterminowanego. – Może uda nam się wszystko załatwić zanim jutro odlecisz. 

Nagrodziłam go wsłuchując się w każde jego słowo przez resztę kolacji, jakbym nigdy 

nie słyszała nic bardziej fascynującego. Serce mi waliło, gdy ogarnęła mnie świadomość, że 
znajduję  się  krok  bliżej  wypełnienia  zadania  Marcusa  –  krok  bliżej  potencjalnego 
udowodnienia mariażu między bandą morderczych fanatyków a organizacją, której służyłam 
całe życie. 

Wzięłam małą sałatkę, więc zgodziłam się po kolacji przejrzeć menu z deserami. Ian 

zaproponował, że możemy się dzielić, ale według mnie to było trochę zbyt intymne i nawet 
nie  wspomnę,  jak  niehigieniczne.  W  tym  układzie  musiałam  sama  zjeść  całe  ciasto 
cytrynowe, ale byłam dość pewna, że jeszcze mi dużo brakuje do tych zamierzonych pięciu 
funtów.  Adrian  powiedział,  że  wyglądałabym  zdrowiej  po  lekkim  przybraniu  na  wadze  i 
dodał  jeszcze,  że  to  poprawiłoby  mi  rozmiar  biustonosza.  Aż  strach  pomyśleć,  jakie  efekty 
dałoby to w tej sukience. 

Centrum Alchemików w St. Louis mieściło się w wielkim, przemysłowym budynku, 

który oficjalnie robił za fabrykę sadzonek. Placówki Morojów – Dwór i akademie – zwykle 
udawały  uniwersytety.  O  ironio  „mroczne  kreatury  nocy”  żyły  sobie  wśród  pięknych, 
pejzażowych ogrodów, a tymczasem tacy „słudzy światłości” jak my czaili się w okropnych 
budynkach bez okien. 

Mimo  to  w  środku  wszystko  było  nieskazitelne,  jasne  i  uporządkowane.  Gdy 

weszliśmy, zostaliśmy odnotowani przez recepcjonistę przy głównym biurku i przepuszczeni 
razem z resztą tłumu przybyłego na mszę. Wszędzie widziałam złote lilie. Dla wielu z nich to 
było radosne rodzinne wyjście i sporo dzieci ciągnęło się za swoimi rodzicami-Alchemikami. 
Dziwnie  mi  się  patrzyło  na  te  dzieciaki  urodzone  w  naszej  profesji.  Zastanawiałam  się,  co 
będą  o  tym  myśleć  za  dziesięć  lat.  Czy  perspektywa  przyjęcia  schedy  ucieszy  je?  A  może 
zaczną mieć wątpliwości? 

Centrum miało trzy piętra nad ziemią i pięć pod. Zwykli ludzie z ulicy nie mogliby tu 

tak  po  prostu  wejść,  ale  i  tak  zachowywaliśmy  ostrożność  pozostawiając  na  parterze 
większość  niewzbudzających  podejrzeń  biur.  Gdy  zmierzaliśmy  korytarzem  w  stronę 
audytorium minęliśmy kasę, działy podróży i kantorek konserwatora. We wszystkich biurach 
znajdowały  się  przejrzyste  okna  na  korytarz  podtrzymujące  wiodącą  myśl  Alchemików,  że 
nie mamy nic do ukrycia. 

Z drugiej strony zastrzeżone biura pod ziemią nie były już takrównie otwarte. 
Już  raz  odwiedziłam  tą  placówkę  z  okazji  treningowego  seminarium,  które  nomen-

omen  odbywało  się  w  tym  samym  audytorium  co  msza.  Mimo  duchowej  atmosfery  tego 
wieczoru, sala nieszczególnie przypominała kościół. Ktoś zadał sobie trud przystrojenia ścian 
świerkowymi  girlandami  z  czerwonymi  kokardami  i  ustawił  donice  z  gwiazdami 
betlejemskimi na scenie. Sala została wyposażona w wypasiony system audio-wideo, a w tym 
ogromny  ekran  pokazujący,  co  się  działo  na  podwyższeniu.  Audytorium  zostało  tak 
zaprojektowane, że nawet ci siedzący w najodleglejszych kątach mieli dobry widok, więc jak 

background image

186 

 

dla mnie ekran był już przesadą. 

Znaleźliśmy z Ianem siedzenia gdzieś w połowie audytorium.  

- Może zdejmiesz płaszcz? – spytał z nadzieją. 

Mowy nie było, żebym odsłoniła moją sukienkę w tym siedlisku bigoterii i sztywnych 

kołnierzyków. Poza tym, jeśli zachowam płaszcz, dam Ianowi coś, na co mógł wyczekiwać. 
Adrian byłby dumny z moich zdolności do manipulowania płcią przeciwną… i nie mogłam 
przestać się zastanawiać, jak on spisałby się w konfrontacji z tą kiecką. Nie dało się ukryć, że 
robiłam się zbyt pewna siebie dzięki tej nowej mocy. 

- Zimno mi – powiedziałam ciaśniej owijając się płaszczem. 

Było to trochę śmieszne, bo światła ze sceny i tłum sprawiły, że w sali już robiło się 

duszno, ale zdecydowałam, że ta wymówka przejdzie dzięki mrozowi na zewnątrz. 

„Jak na kogoś tak zimnego rozgrzewasz się całkiem szybko.” 

- Sydney? Czy to ty? 

Zamarłam,  zszokowana  nie  tyle  dźwiękiem  swojego  imienia,  co  głosem,  który  je 

wypowiedział. Wszędzie bym go rozpoznała. Powoli odwróciłam się od Ina i spojrzałam w 
twarz mojego ojca. Stał w przejściu w grubym garniturze i z płatkami śniegu topniejącymi w 
jego siwiejących ciemno-blond włosach. 

- Część, tato – powiedziałam. I wtedy zobaczyłam, kto stoi obok niego. – Zoe? 

Z  najwyższym  trudem  powstrzymałam  się  przed  uściskaniem  jej.  Nie  widziałam  się 

ani  nie  rozmawiałam  z  moją  młodszą  siostrą  od  czasu  tamtej  nocy,  kiedy  zostałam 
wyciągnięta  z  łóżka  i  wysłana  z  misją  do  Palm  Springs.  Była  święcie  przekonana,  że 
ukradłam jej to zadanie i nie obchodziły jej moje usprawiedliwienia. Właśnie ta misja stanęła 
między nami kością niezgody. 

Przyglądałam się jej uważnie próbując ustalić, na czym stoimy. Nie patrzyła na mnie z 

taką żywiołową nienawiścią jak ostatnio, co było dobrym znakiem. Niestety nie sprawiała też 
wrażenia  szczególnie  przyjaznej  i  serdecznej.  Zachowywała  ostrożność,  obserwując  mnie 
czujnie – prawie podejrzliwie. Zauważyłam, że jeszcze nie ma złotej lilii na lewym policzku. 

- Nie spodziewałam się ciebie tu spotkać – powiedział mój ojciec. 

Ostatnio na dowidzenia powiedział mi, że mam nie przynosić mu wstydu, więc jakoś 

mnie nie zdziwiły jego niskie oczekiwania. 

-  Mamy  święta  –  powiedziałam.  Zdobycie  się  na  wymuszony  uśmiech  sprawiło  mi 

jeszcze więcej trudności teraz niż wcześniej przy Ianie. – Spotkanie się z resztą wspólnoty jest 
ważne w tym okresie. Znasz może Iana Jansena? 

Z rozszerzonymi oczami Ian rzucił się uścisnąć dłoń mojemu ojcu. Widać było, że nie 

spodziewał się spotkania z rodzicami tak szybko. 

- Miło pana poznać. 

Mój  ojciec  przytaknął  grobowo  patrząc  to  na  mnie  to  na  niego.  Jego  zdziwienie 

wywołane spotkaniem mnie, tylko  się pogłębiło,  gdy zorientował  się, że przyszłam z osobą 
towarzyszącą. Zerknęłam na Iana, oceniając, jak musiał wyglądać w oczach kogoś takiego jak 
mój  ojciec.  Schludnie  obcięte  włosy,  porządny  obywatel,  Alchemik…  Fakt,  że  Ian  miał 
tendencje do zanudzania mnie był nieistotny. Wątpiłam, żeby mój ojciec poświęcał za wiele 
namysłu  mojemu  życiu  miłosnemu,  ale  prawdopodobnie  nie  myślał,  że  znajdę  sobie  kogoś 
takiego. 

background image

187 

 

 - Usiądzie pan z nami? – spytał Ian. Musiałam mu przyznać, że szybko przezwyciężył 

początkowy szok i teraz zachowywał się jak przystało na odpowiedzialnego zalotnika. – To 
byłby dla mnie wielki zaszczyt. 

W pierwszej chwili pomyślałam, że tylko próbuje się przypodobać, ale uświadomiłam 

sobie, że naprawdę mógł uważać spotkanie z moim ojcem za zaszczyt. Jared Sage może nie 
był gwiazdą rocka, ale wśród Alchemików cieszył się wybitną reputacją. Wyglądało na to, że 
pochlebstwo do niego trafiło, bo zajął miejsce obok Iana. 

- Usiądź przy siostrze – polecił Zoe, wskazując na mnie. 

Zoe posłuchała i usiadła, patrząc prosto przed siebie. Dotarło do mnie, że ona też była 

podenerwowana. Patrząc na nią w pełni odczuwałam ból tęsknoty. Obie odziedziczyłyśmy po 
ojcu takie same brązowe oczy, ale ona wzięła po mamie ciemniejsze włosy, co było dla mnie 
powodem  lekkiej  zazdrości.  Zoe  prezentowała  się  też  nieco  poważniej  niż  wtedy,  gdy 
widziałam ją po raz ostatni. Miała na sobie ładną, ciemnobrązową kaszmirową sukienkę i ani 
jeden niesforny kosmyk nie psuł jej fryzury. Coś w jej wyglądzie mnie martwiło i początkowo 
nie mogłam się zorientować o co chodzi, ale wtedy mnie olśniło. Wyglądała na starszą, jak 
młoda  dama,  moja  rówieśniczka.  Smucenie  się  z  tego  powodu  było  dość  głupie  –  w  końcu 
miała  już  piętnaście  lat  –  ale  w  pewnym  sensie,  żałowałam,  że  nie  może  zostać  małym 
dzieciakiem na zawsze. 

-  Zoe.  –  Mówiłam  cicho, ale nie musiałam się przejmować, że nas  podsłuchają. Tata 

był zajęty przesłuchiwaniem Iana. – Od dawna chciałam z tobą porozmawiać. 

Przytaknęła. 

- Wiem. Mama mówiła mi po każdej rozmowie z tobą. 

W żaden sposób nie przepraszała za unikanie moich telefonów. 

- Przykro mi, że tak się pokomplikowało. Nigdy nie chciałam cię zranić ani zepchnąć 

na dalszy plan. Myślałam, że działam dla twojego dobra, ratując cię przed wciągnięciem w to 
wszystko. 

Zacisnęła usta i w jej oczach pojawił się twardy błysk. 

-  Nie  przeszkadza  mi  wciągniecie  w  to.  Widzisz,  ja  tego  chcę.  Wysłanie  w  teren  w 

wieku piętnastu lat to coś wielkiego! Miałabym zapewnioną wybitną karierę. Tata byłby taki 
dumny. 

Ostrożnie dobierałam słowa, nie chcąc jej urazić w żaden sposób. 

-  Tak,  ale  spędzenie  kolejnego  roku  z  tatą  też  byłoby  naprawdę…  wybitne.  Ma  tak 

wielkie doświadczenie… i wierz mi, przyda ci się wszystko, czego może cię nauczyć. Nawet 
jeśli dostaniesz przydział jako szesnastolatka i tak wyprzedzisz całą resztę. 

Te  słowa  przyprawiały  mnie  o  mdłości,  ale  wydawało  się,  że  Zoe  mi  uwierzyła.  Nie 

przejmowałam się tym, że chce stać się częścią sprawy – dobijało mnie, że ewidentnie starała 
się tylko po to by zaimponować tacie. 

-  Może. Dużo się  uczę.  Chciałabym  zdobyć trochę  doświadczenia w terenie… nawet 

jeśli  nie  dostałabym  własnego  posterunku.  Tata  przekazuje  mi  tylko  teorię.  Jeszcze  nigdy 
nawet nie widziałam Moroja. 

-  Na  pewno  szybko  to  naprawi.  –  Nie  byłam  tym  wszystkim  zachwycona,  ale 

przynajmniej się do mnie odzywała. 

Światła przygasły, co zakończyło naszą rozmowę. Organowa muzyka wypełniła salę i 

background image

188 

 

otoczył  nas  aromat  frankincense

18

.  Różne  kadzidła  i  żywice  często  stosowano  przy 

uprawianiu magii i w myślach natychmiast wyszukałam odpowiednie ustępy z książki, którą 
pieczołowicie  skopiowałam.  „Frankincense  służy  do  leczenia  oparzeń.  Bywa  używane 
również do zaklęć wróżebnych albo oczyszczających…”
 

Natychmiast  przerwałam  ten  ciąg  myśli.  Nawet  jeśli  zachowywałam  je  tylko  dla 

siebie, samo myślenie o magii w trakcie mszy Alchemików zakrawało na niezłe bluźnierstwo. 
Poruszyłam  się  niespokojnie,  zastanawiając  się,  co  ci  wszyscy  ludzie  pomyśleliby,  gdyby 
znali prawdę o mnie: praktykowałam magię i całowałam się z wampirem… 

Alchemicy  nazywali  swoich  księży  hierofantami.  Udzielali  oni  błogosławieństw  i 

służyli duchową poradą w razie potrzeby. Na co dzień ubierali garnitury, ale na taką okazję 
główny hierofanta wystroił się w szaty, które niepokojąco przypominały mi te noszone przez 
niektórych  Wojowników.  To  było  kolejne  przypomnienie  naszej  wspólnej  historii  –  a 
niewykluczone,  że  i  przyszłości.  Marcus  miał  rację.  Musiałam  rozwiązać  tą  tajemnicę 
zupełnie niezależnie od przełamywania tatuażu. 

Uczęszczałam na takie msze przez całe życie i łacińskie modlitwy znałam na pamięć. 

Wymawiałam  ich  słowa  wraz  z  całą  resztą  zgromadzenia  i  pilnie  słuchałam,  jak  hierofanta 
przypomina cele naszej  misji; jego głos  grzmiał  dzięki systemowi nagłośnienia. Wprawdzie 
religia  Alchemików  była  luźno  powiązana  z  chrześcijaństwem,  niewiele  pojawiło  się 
wzmianek  o  Bogu,  Jezusie,  czy  nawet  Bożym  Narodzeniu.  Większość  kazania  tyczyła  się 
tego, że musimy pomagać chronić ludzkość przed oferowaną przez strzygi pokusą służenia im 
w  zamian  za  obietnicę  przeklętej  nieśmiertelności.  Przynajmniej  to  ostrzeżenie  nie  było  ani 
trochę przesadzone. 

Słyszałam  różne  rzeczy  i  nawet  widziałam  na  własne  oczy,  co  się  działo  z  ludźmi, 

którzy  zdecydowali  się  służyć  strzygom.  W  nagrodę  obiecywano  im  nieśmiertelność.  Tacy 
ludzie pomagali strzygom szerzyć zło i sami stawali się potworami, jeszcze przed przemianą. 
Ukrywaliśmy  istnienie  tych  mrocznych  wampirów  dla  dobra  słabych  ludzi,  niezdolnych  do 
samodzielnego  obronienia  się.  Zwracałam  szczególną  uwagę  na  to,  co  hierofanta 
mimochodem wspomniał o Morojach, jako środku wiodącym do celu, którym było pokonanie 
strzyg.  Nie  wyrażał  się  na  ich  temat  szczególnie  ciepło,  ale  przynajmniej  nie  wyzywał  do 
zniszczenia także ich i dampirów. 

Zgadzałam się z dobrą częścią kazania, ale już nie napełniało mnie takim ogniem jak 

kiedyś. A gdy hierofanta zaczął nawijać o służbie, posłuszeństwie i tym, co jest „naturalne” 
moje  myśli  zaczęły  wędrować.  Niemal  żałowałam,  że  nie  ma  więcej  mowy  o  Bogu,  jak  na 
normalnej  kościelnej  mszy.  W  tym  całym  chaosie  panującym  w  moim  życiu,  naprawdę  nie 
miałabym  nic  przeciwko  duchowemu  łączeniu  się  z  jakąś  wyższą  mocą.  Momentami, 
słuchając hierofanta zastanawiałam się, czy te wszystkie frazesy, które powtarzał, nie zostały 
spreparowane jeszcze w średniowieczu. Nie było w tym nic świętego. 

 Pod  koniec  mszy  czułam  się  jak  zdrajca.  Może  żart  Adriana  wcale  nie  mijał  się  z 

prawdą: nie potrzebowałam nawet Marcusa do przełamania tatuażu i mojego połączenia z tą 
grupą. Patrząc na moich towarzyszy  – i  wszystkich innych Alchemików  na sali  –  wyraźnie 
widziałam, że jestem odosobniona w swoich odczuciach. Wszyscy wyglądali na urzeczonych 
kazaniem i oddanych sprawie. 

To  znów  wywołało  dziwne  skojarzenia  z  Wojownikami  i  tą  ich  fanatyczną  wiarą. 

„Nie,  nie,  co  by  nie  mówić  o  Alchemikach,  nie  da  się  nas  nazwać  bandą  pomyleńców.”  A 

                                                 

18

 Nazwa pochodzi z średniowiecznej Francji i to słowo oznacza „prawdziwe kadzidło”, „balsamiczny 

zapach”. Ma głębokie znaczenie jako święty Namaszczający Olej. 

background image

189 

 

jednak…  zrozumiałam,  że  to  jest  nieco  bardziej  skomplikowane.  To  nie  tak,  że  Alchemicy 
strzelali, a pytania zadawali później albo zmuszali swoich członków do pojedynków ze sobą. 
Byliśmy  cywilizowani  i  logiczni,  ale  przejawialiśmy  tendencję  do  wykonywania  rozkazów 
bez pytania. To podobieństwo mogło okazać się niebezpieczne.  

Zoe i mój ojciec wyszli razem ze mną i Ianem. 

- Czyż to nie wspaniałe? – spytała. – Słuchanie tego… cóż, tym bardziej się cieszę, że 

tata zdecydował się wychować kolejnego Alchemika w rodzinie. Dobrze jest zwiększyć naszą 
liczebność. 

Czy właśnie to nim kierowało? A może zwyczajnie nie ufał mi po tym, jak pomogłam 

Rose? 

Doprowadzało  mnie  do  furii  to,  że  mogłam  porozmawiać  z  Zoe  wyłącznie  na  temat 

doktryny Alchemików, ale po kilku miesiącach milczenia nawet to było dobre. Tęskniłam za 
naszymi  dawnymi  rozmowami  od  serca,  chciałam  odzyskać  tamto  połączenie.  Traktowała 
mnie nieco cieplej, ale gdzieś przepadła niegdysiejsza zażyłość między nami. 

- Żałuję, że nie mamy więcej czasu – powiedziałam do niej, zanim się rozstaliśmy na 

parkingu. – Tyle chciałabym ci powiedzieć. 

Uśmiechnęła  się  i  ten  uśmiech  miał  w  sobie  serdeczność,  która  napełniła  mnie 

nadzieją. Może jeszcze da się zamknąć tą przepaść między nami. 

-  Ja  też.  Przepraszam  za…  cóż,  że  tak  wyszło.  Chętnie  spędziłabym  z  tobą  więcej 

czasu. Ja… tęskniłam za tobą. 

To w połączeniu z faktem, że mnie uściskała, sprawiło, że niemal się rozkleiłam. 

- Niedługo się spotkamy. Obiecuję. 

Ian – wydawało się, że ojciec zaczyna go uważać za przyszłego zięcia – odwiózł mnie 

do hotelu i nie mógł przestać nawijać, jak wspaniale było poznać Jareda Sage. Ja dla odmiany 
wciąż czułam na sobie objęcia Zoe. 

Ian obiecał, że rano się ze mną skontaktuje w sprawie wycieczki do archiwum. Później 

– o dziwo  – zamknął oczy i  przysunął  się do mnie. Chwilę mi zajęło zorientowanie się, że 
oczekuje  buzi  na  dobranoc.  No  powaga?  I  tak  się  do  tego  zabierał?  Ciekawe,  czy 
kiedykolwiek  wcześniej  się  całował?  Nawet  Brayden  wykazał  się  większą  namiętnością.  I 
rzecz jasna żaden facet nie mógł się mierzyć z Adrianem. 

Nic nie zrobiłam, więc Ian w końcu otworzył oczy. Znów go przytuliłam – tym razem 

miałam na sobie płaszcz – i powiedziałam, jak strasznie się cieszę, że poznał mojego tatę. To 
mu chyba wystarczyło. 

Gdy  później  zasnęłam,  jak  co  noc  w  moich  snach  pojawił  się  Adrian,  żeby  mnie 

sprawdzić.  Naturalnie  wypytywał  o  moją  kreację.  Ciągle  próbował  też  dowiedzieć  się,  jak 
dokładnie zdobyłam Iana i ewidentnie ubawiły go te drobiazgi, które mu zdradziłam. Jednak 
przede  wszystkim  nie  mogłam  przestać  mówić  o  Zoe.  Wkrótce  Adrian  dał  spokój  innym 
tematom i tylko słuchał jak o niej nawijam. 

-  Odezwała  się  do  mnie,  Adrianie!  –  Chodziłam  tam  i  z  powrotem  po  sali,  w 

podnieceniu zaciskając ręce. – I już się na mnie nie gniewa. Pod koniec nawet cieszyła się ze 
spotkania. Masz pojęcie jakie to uczucie? To znaczy, wiem, że nie masz braci ani sióstr, ale 
wyobrażasz sobie jak to jest, gdy ktoś, kogo długo nie widziałeś, cieszy się na twój widok? 

- Nie wiem, jak to jest – powiedział cicho. – Ale mogę sobie wyobrazić. 

background image

190 

 

Chwilowo byłam zbyt pochłonięta własną radością, ale później zastanawiałam się, czy 

mówił o swojej matce w więzieniu. 

-  Dobrze  widzieć  cię  tak  szczęśliwą  –  dodał.  –  Nie  żebyś  wyglądała  ponuro,  ale 

ostatnio masz sporo zmartwień. 

Nie udało mi się powstrzymać śmiechu i zatrzymałam się. 

- Twierdzisz, że złe wiedźmy i kontrwywiad są stresujące? 

-  E  tam.  –  Podszedł  do  mnie.  –  To  nam  dobrze  robi.  Ale  myślę,  że  teraz  trochę  się 

prześpię. Chyba przetrwasz dzisiaj beze mnie. 

Odwiedzał mnie co noc od koszmaru z Weroniką. Obecnie większość tych wizyt była 

krótka, ale wiedziałam, że to i tak kosztuje go dużo wysiłku i ducha. 

- Dziękuję. Naprawdę nie wiem, jak mam ci dziękować. 

- W ogóle nie musisz mi dziękować, Sage. Powodzenia jutro. 

Racja. Miałam wykraść ściśle tajne informacje z pilnie strzeżonej placówki. 

-  Dzięki  –  powtórzyłam.  Mój  dobry  humor  trochę  przygasł,  ale  nie  do  końca.  – 

Nieważne,  co  się  stanie,  pogodziłam  się  z  Zoe,  a  to  sprawia,  że  czuję  jakby  ta  misja  już 
zakończyła się sukcesem. 

- Bo cię nie złapali. – Ujął moją twarz w dłonie i pochylił się ku mnie. – Upewnij się, 

że  tak  już  zostanie.  Nie  chciałbym  składać  ci  sennych  wizyt  w  więzieniu…  czy  gdzie  tam 
wysyłają niegrzecznych Alchemików. 

- Oj tam, przynajmniej miałabym ciebie do towarzystwa, prawda? 

Smętnie pokręcił głową i sen rozpłynął się wokół mnie. 

 

 

background image

191 

 

 

NASTĘPNEGO  DNIA  IAN  OBUDZIŁ  MNIE  dzwoniąc  o  wyjątkowo  pogańskiej 

godzinie.  W  pierwszej  chwili  pomyślałam,  że  spróbuje  mnie  przemycić  zanim  pozostali 
Alchemicy przyjdą do pracy, ale okazało się, że po prostu chce zjeść ze mną śniadanie przed 
akcją.  Biorąc  pod  uwagę  to,  że  załatwił  mi  wejściówkę,  nieszczególnie  mogłam  odmówić. 
Oryginalnie  planował  wybrać  się  do  placówki  jeszcze  rano,  ale  przekonałam  go  do 
przesunięcia tego do południa. Wiązało się to z dłuższym siedzeniem z nim na śniadaniu, ale 
warto było  się poświęcić. Tym  razem  miałam na sobie moje zwykłe spodnie khaki  i  lniany 
top,  bo  wieczorowe  sukienki  i  stołówki  średnio  do  siebie  pasowały,  nawet  gdy  się 
szpiegowało.  W  ramach  ustępstwa  rozpięłam  dwa  górne  guziki  w  bluzce.  Otwarte 
paradowanie w ten sposób po placówce Alchemików zakrawało praktycznie na porno, ale Ian 
wydawał się podniecony takim „skandalicznym” zachowaniem. 

Niedziela  w  placówce  okazała  się  o  wiele  spokojniejsza  niż  poprzednia  noc. 

Wprawdzie  Alchemicy  praktycznie  nigdy  nie  mieli  wolnego  od  obowiązków,  ale  większość 
centrum  działała  według  zwykłych  biznesowych  godzin  otwarcia  w  weekendy.  W  recepcji 
zostałam  przepuszczona  bez  problemów,  ale  zgodnie  z  przewidywaniami  wystąpiło 
opóźnienie przy przedostawaniu  się do zastrzeżonej  sekcji, bo pełniący służbę facet  nie był 
kolegą winnym Ianowi przysługę. Musieliśmy czekać aż przyjdzie z zaplecza i nawet wtedy 
nie  obyło  się  bez  sporej  dawki  podlizywania  się,  żeby  pozwolił  mi  przejść.  Było  chyba 
zupełnie  oczywiste  dla  nich  obu,  że  Ian  próbuje  mi  zaimponować  i  w  końcu  kolega  ustąpił 
wierząc, że to zupełnie nieszkodliwy drobiazg. Przecież należałam do Alchemików i chciałam 
tylko zobaczyć bibliotekę. Co niby mogło pójść nie tak? 

Przeszukali mi torebkę i  kazali przejść przez wykrywacz metalu.  Przygotowałam się 

do  rzucenia  dwóch  zaklęć  nie  wymagających  fizycznych  komponentów,  więc  przynajmniej 
nie musiałam wyjaśniać, dlaczego wlekę ze sobą kryształy albo zioła. Jedyną kontrabandą był 
pandrive  ukryty  w  biustonoszu.  Mogliby  nie  zwrócić  na  niego  większej  uwagi,  gdybym 
przenosiła  go  w  torebce,  ale  wolałam  uniknąć  spisania  go.  Łagodnie  rzecz  ujmując,  jeśli 
pendrak  wyjdzie  na  skanie,  przyjdzie  mi  się  gęsto  tłumaczyć  dlaczego  go  przemycam. 
Zesztywniałam wchodząc pod skaner przygotowując się do ucieczki, lub wykonania jednego 
z  manewrów  Wolfa.  Zgodnie  z  oczekiwaniami  pandrive  okazał  się  za  mały  do  wykrycia  i 
zostaliśmy przepuszczeni. Jedna przeszkoda głowy, ale to nie pomogło mi  się rozluźnić. 

-  Przehandlowałeś  nasze  przejście  za  te  pieniądze,  które  był  ci  winien?  –  spytałam, 

gdy z Ianem szliśmy do archiwum. 

-  Tak.  –  Zrobił  minę.  –  Chciałem  odstąpić  mu  tylko  połowę,  ale  z  nim  to  wszystko 

albo nic. 

- Więc ile ta wycieczka cię kosztowała? 

- Pięćdziesiąt dolców. Albo było warto – dodał szybko. 

Za kolację zapłacił mniej więcej tyle samo. Wyglądało na to, że ten weekend skończy 

background image

192 

 

się dość kosztownie dla Iana zwłaszcza, że tak naprawdę to ja zgarniałam wszystkie benefity. 
Czułam  się  trochę  winna  z  tego  powodu  i  bez  końca  przypominałam  sobie,  że  robię  to  z 
ważnych  powodów.  Zwróciłabym  mu  pieniądze,  ale  coś  mi  podpowiedziało,  że  to 
zrujnowałoby wszystko, co zwojowałam moimi „kobiecymi wdziękami”. 

Archiwum  chroniły  elektroniczne  zamki,  które  otworzyły  się  dopiero  po 

zeskanowaniu  przez  Iana  karty  wstępu.  Weszliśmy  do  środka,  a  ja  prawie  zapomniałam,  że 
dostanie  się  tu  było  tylko  przykrywką  dla  większego  planu.  Otaczały  nas  tysiące  książek, 
zwojów i dokumentów spisanych na pergaminie. Stare i delikatne eksponaty przechowywano 
w  szklanych  gablotach,  wszystkie  starannie  opisane  i  opatrzone  wskazówkami  mówiącymi, 
jak skorzystać z elektronicznych kopii na komputerach. Para młodych Alchemików pracowała 
przy  stołach  przepisując  stare  księgi  na  laptopy.  Pierwsza  z  nich  wyglądała  na 
podekscytowaną  tym  zajęciem,  ale  drugi  sprawiał  wrażenie  znudzonego.  Wydawał  się 
zadowolony z atrakcji, jaką dostarczało nasze wejście. 

Moja mina musiała wyrażać wystarczający zachwyt, bo gdy odwróciłam się do Iana, 

zauważyłam, że obserwuje mnie z dumą. 

- Super, co? – Wyglądało na to, że bycie „szacownym bibliotekarzem” nagle nabrało 

dla niego uroków. – Chodź za mną. 

Nie musiał mi tego dwa razy powtarzać. Zaczęliśmy zagłębiać się w archiwum, które 

okazało  się  o  wiele  większe  niż  mi  się  początkowo  wydawało.  Alchemicy  cenili  wiedzę, 
czego koronny dowód stanowiła ta kolekcja gromadzona od stuleci. Snułam się wzdłuż półek, 
chcąc  przeczytać  każdy  tytuł.  Zapisano  je  w  różnych  językach  i  dotyczyły  każdego 
możliwego tematu: chemii, historii, mitologii, zjawisk paranormalnych… w głowie mi się od 
tego kręciło. 

- Jak to wszystko organizujecie? – spytałam. – Jak można coś znaleźć? 

Ian  wskazał  na  przypięte  do  półek  niewielkie  tabliczki,  których  do  tej  pory  nie 

zauważyłam.  Wypisano  na  nich  alfanumeryczne  oznaczenia,  jakich  jeszcze  nigdy  nie 
widziałam w żadnym systemie. 

- W ten sposób je katalogujemy. A tu masz katalog. 

Zaprowadził  mnie  do  dotykowego  ekranu  wbudowanego  w  ścianę.  Dotknęłam  go  i 

wyświetliło  się  menu  wyboru:  AUTOR,  PRZEDZIAŁ  CZASOWY,  TEMATYKA,  JĘZYK. 
Dotknęłam TEMATYKI i przechodząc od tematu do tematu, nagle uświadomiłam sobie, że 
wyszukuję „Magii” w dziale paranormalnym. Uzyskałam listę tytułów, każdy wyposażony we 
własny kod w systemie. 

Ku  własnemu  zaskoczeniu  znalazłam  sporo  książek  o  magii  i  aż  płonęłam  z 

ciekawości. Czyżby Alchemicy dysponowali jakimiś faktami na temat czarownic? A może to 
wszytko  były  tylko  spekulacje?  Najprawdopodobniej  te  książki  zawierały  wyłącznie 
moralitety  jak  to  magia  jest  zła,  niedobra  i  ludzie  nie  powinni  zajmować  się  czymś  tak 
bezbożnym. 

-  Mogę  przejrzeć  kilka  książek?  –  spytałam.  –  Mogłabym  tu  siedzieć  cały  dzień,  ale 

tyle tu historii… w pewien sposób chcę zostać jej częścią. Będę ci tak bardzo wdzięczna. 

Naprawdę nie sądziłam, że ten numer zadziała dwa razy, ale jednak się udało. 

- Dobrze. – Wskazał niewielkie biuro na tyłach. – Muszę zająć się kilkoma sprawami. 

Może spotkamy się tu za godzinę? 

Podziękowałam  mu  serdecznie  i  skupiłam  się  na  ekranie  dotykowym.  Rozpaczliwie 

chciałam  zbadać  te  książki  o  magii,  ale  musiałam  pamiętać,  co  naprawdę  mnie  tu 

background image

193 

 

sprowadziło.  Skoro  już  dostałam  się  do  archiwum,  równie  dobrze  mogłam  przeprowadzić 
badania, które pomogłyby naszej sprawie. Przeglądałam menu dopóki nie namierzyłam sekcji 
dotyczącej wczesnej historii Alchemików. Liczyłam, że znajdę jakieś odniesienia do łowców 
wampirów  ogólnie  albo  nawet  samych  Wojowników,  ale  nie  poszczęściło  mi  się.  W 
najlepszym  wypadku  pozostawało  mi  sprawdzić  kody  na  półkach  opisujących  struktury 
naszej organizacji. Większość książek była gruba i spisana w archaicznym stylu. Te najstarsze 
nawet nie były po angielsku. 

Przejrzałam  kilka,  ale  szybko  zorientowałam  się,  że  to  zadanie  wymaga  więcej  niż 

godziny.  W  nowszych  książkach  nie  znalazłam  ani  słowa  o  Wojownikach,  co  mnie  nie 
zaskoczyło,  skoro  obecnie  tuszowano  informacje  o  nich.  Doszukałam  się  bardzo  niewielu 
wzmianek  o  nich  w  spisach  treści  i  indeksach,  a  nie  miałam  czasu  na  dokładne 
przestudiowanie  książek.  Pamiętając  o  mojej  prawdziwej  misji  po  dziesięciu  minutach 
odłożyłam księgi i wyruszyłam na poszukiwanie Iana. Wróciło tamto wcześniejsze napięcie i 
zaczęłam się pocić. 

- Hej, macie tu gdzieś łazienkę? 

Modliłam  się, żeby nie  mieli. Gdy weszliśmy do tej sekcji, zauważyłam łazienkę na 

korytarzu. Ten etap mojego planu wymagał wyjścia z archiwum. 

-  Wzdłuż  korytarza,  po  schodach  –  powiedział.  Jakiś  problem  w  pracy  przykuł  jego 

uwagę i jeśli szczęście mi dopisze, dostarczy mu zajęcia jeszcze na jakiś czas. – Zapukaj, jak 
wrócisz. Powiem skrybom, żeby cię wpuścili. 

Cały dzień chodziłam z gulą w żołądku, którą próbowałam ignorować. Teraz już nie 

miałam wyboru. Nadeszła pora na zbrodnię. 

Ochrona  Alchemików  nie  bawiła  się  w  subtelności.  Na  każdym  końcu  korytarza 

umieszczono kamery. Ich obiektywy skierowano ku sobie, zapewniając pełny i ciągły nadzór. 
Łazienki  znajdowały  się  na  końcu  korytarza  niemal  dokładnie  pod  kamerą.  Weszłam  do 
damskiej i upewniłam się, że nie ma w niej innych osób – ani kamer. Dobrze, że Alchemicy 
pozwalali na przynajmniej tyle prywatności. 

Rzucenie czaru niewidzialności nie było  trudne  – to  wydostanie się stwarzało  lekkie 

komplikacje. Kamery zostały tak umiejscowione, że prawdopodobnie żadna z nich nie dawała 
dobrego podglądu na drzwi, które dodatkowo wtapiały się w ścianę. Otwierały się do środka, 
co pozwoliło mi wymknąć się i byłam raczej pewna, że żadna z kamer nie zarejestrowała jak 
drzwi  poruszają  się  same  z  siebie.  Pani  Terwilliger  zapewniła  mnie,  że  to  zaklęcie  uchroni 
mnie  przed  zarejestrowaniem  na  wideo,  więc  nie  bałam  się,  że  zostanę  zauważona.  Jedyne 
ryzyko  sprowadzało  się  do  tego,  że  kamera  nagra,  jak  drzwi  otwierają  się  same  jakby 
poruszane przez ducha. 

Wiedziałam, że ochrona cały czas obserwuje zapisy z monitoringu, ale było ich zbyt 

wiele, by mogli prześledzić każdą klatkę. Jeśli ta kamera nie pokaże żadnego nagłego ruchu 
to raczej nikt tego nie zauważy.  Jeśli zachowam dyskrecję, nikt nie będzie miał powodu do 
dokładnego przeglądania nagrań. A co do działu technicznego… cóż, jeśli wszystko pójdzie 
zgodnie z planem ta senna niedziela zrobi się tam nieco ciekawsza. 

Przemknęłam przez klatkę schodową uchylając drzwi najdelikatniej jak się dało. Dział 

techniczny  miał  nawet  mocniejsze  zabezpieczenia  niż  archiwa,  dzięki  ciężkim, 
przemysłowym  drzwiom,  które  otwierały  się  dopiero  po  użyciu  karty  magnetycznej  i 
wpisaniu kodu. Nie miałam żadnych złudzeń, co do samodzielnego złamania tego. Podobnie 
jak  całokształt  tej  misji,  wejście  do  biura  ochrony  wymagało  połączenia  logiki  i  szczęścia. 
Gdy  chodziło  o  Alchemików  mogłam  śmiało  liczyć  na  przewidywalność  posunięć.  Znałam 

background image

194 

 

ich  grafik  pracy.  Robili  przerwę  na  lunch  w  typowych  godzinach  między  jedenastą  a 
trzynastą.  Właśnie  dlatego  przekonałam  Iana  do  wizyty  w  tym  czasie,  kiedy  pracownicy 
według  wszelkiego  prawdopodobieństwa  będą  się  przemieszczać  tam  i  z  powrotem. 
Dochodziła dwunasta i trzymałam kciuki, żeby niedługo ktoś wychodził. 

Jak się okazało – wchodził. Na korytarzu pojawił się pogwizdujący mężczyzna. Gdy 

dotarł do drzwi, zapach hamburgerów zdradził, co wybrał na drugie śniadanie. Wstrzymałam 
oddech,  gdy  skanował  kartę  i  wklepywał  kod.  Zamek  szczęknął  i  facet  otworzył  drzwi. 
Podreptałam  za  nim  i  przemknęłam  przez  drzwi  bez  przytrzymywania  ich  albo  otwierania 
szerzej. Niestety mężczyzna zatrzymał się szybciej niż przewidywałam i otarłam się o niego. 
Natychmiast odskoczyłam, a on rozejrzał się zaskoczony. 

„Proszę, tylko nie myśl, że jest tu ktoś niewidzialny.” Dotarcie tak daleko i wpadnięcie 

teraz  byłoby  po  prostu  okropne.  Na  całe  szczęście  magiczny  kamuflaż  jakoś  nie  należał  do 
pierwszych  skojarzeń,  które  mogły  zakiełkować  w  głowie  Alchemika.  Po  kilku  chwilach 
zaskoczenia, wzruszył ramionami i przywitał się z kolegą. 

Wade  doskonale  opisał  to  biuro.  Jedną  ścianę  pokrywały  monitory,  wyświetlające 

widok z różnych kamer. Para strażników miała oko na monitoring, a pozostali pracowali przy 
komputerach.  Wade  uprzedził  mnie  też,  na  jakim  stanowisku  przechowują  pliki,  których 
potrzebowałam.  Podeszłam  do  niego  –  uważając,  żeby  już  na  nikogo  nie  wpaść.  Przy 
komputerze cały czas siedziała jakaś kobieta. 

-  Powinniśmy  wziąć  tajskie  jedzenie  na  wynos  –  powiedziała  do  jednego  z 

współpracowników. – Tylko skończę ten raport. 

Nie!  Właśnie  się  wybierała  na  przerwę.  Mój  plan  spali  na  panewce,  jeśli  do  tego 

dopuszczę. Jeśli odejdzie, zablokuje komputer, a wtedy nie zdołam się na niego włamać. Ona 
już spóźniała się na swój lunch, więc musiałam działać natychmiast. 

W tym biurze też znajdował  się monitoring  – nawet  ci którzy obserwowali, nie byli 

wolni od nadzoru. Na szczęście umieszczono tu tylko jedną kamerę. Wybrałam nieobsadzony 
komputer z monitorem zwróconym ku niej i stanęłam za nim. Kable i przewody wiły się za 
komputerem,  w  którym  spokojnie  szumiały  wiatraczki.  Oparłam  dłoń  na  panelu  szybko 
oceniając  sytuację.  Tył  komputera  znajdował  się  poza  polem  widzenia  kamery,  ale  lepiej, 
żeby nikt nie zauważył, że coś się święci. Wszyscy wydawali się zajęci. Do dzieła. 

Wyczarowałam małą kulę ognia. Trzymałam ją w otwartej dłoni i przysunęłam ją do 

panelu. Mimo niewielkiego rozmiaru rozgrzałam ją jak tylko się dało. Nie osiągnęłam błękitu, 
ale  już  niewiele  mi  brakowało.  Podziałało  błyskawicznie  i  w  przeciągu  kilku  sekund  kable 
oraz panel  zaczęły się topić. Owionął mnie zapach palącego się plastiku i  zaczął  unosić się 
dym. Tyle mi wystarczyło. Zgasiłam kulę ognia i w ostatniej chwili uciekłam od komputera. 
Teraz  już  wszyscy  się  na  niego  gapili,  a  na  dodatek  rozdzwonił  się  alarm.  Rozległy  się 
zaskoczone okrzyki i ktoś głośno domagał się przyniesienia gaśnicy. Wszyscy zerwali się ze 
swoich  miejsc  i  podeszli  do  komputera  –  włączając  w  to  kobietę  zajmującą  stanowisko,  do 
którego musiałam się dobrać. 

Nie  było  czasu  do  stracenia.  Natychmiast  usiadłam  w  jej  fotelu  i  podłączyłam 

pandriva.  Złapałam  mysz  dłonią  w  rękawiczce  i  zaczęłam  się  przedzierać  przez  drzewko 
folderów.  W  tym  temacie  Wade  nie  mógł  mi  za  wiele  pomóc  i  mieliśmy  nadzieję,  że 
intuicyjnie znajdę, co trzeba. Cały czas miałam pełną świadomość upływu czasu – i tego, że 
ktoś  może  zauważyć,  że  mysz  sama  się  porusza.  Nawet  po  ugaszeniu  ognia,  Alchemicy 
wisieli  nad  dymiącym  komputerem  rozkminiając,  co  się  właściwie  stało.  Przegrzewanie  się 
sprzętu  mieściło  się  w  normie,  w  przeciwieństwie  do  spontanicznego  samozapłonu.  W 
dodatku te komputery zawierały informacje o wielkim znaczeniu. 

background image

195 

 

Czułam  się  jakbym  miała  milion  miejsc  do  sprawdzenia.  Zajrzałam  do  kilku 

najprawdopodobniejszych  lokalizacji,  ale  trafiałam  tylko  na  ślepe  zaułki.  Za  każdym  razem 
cicho przeklinałam stracony czas. Inni Alchemicy w końcu wrócą do swoich zajęć! Nareszcie, 
po stresującej chwili spędzonej na wyszukiwaniu, trafiłam na katalog ze starymi zapisami z 
monitoringu.  Zawierał  foldery,  w  których  przechowywano  nagrania  z  wszystkich  kamer  w 
budynku – włącznie z tą oznaczoną jako GŁÓWNY PUNKT KONTROLNY. Weszłam tam i 
znalazłam  pliki  posortowane  datami.  Wade  powiedział,  że  po  pewnym  czasie  te  zapisy 
zostawały archiwizowane, ale dzień, o który mi chodziło, wciąż tu był. Kamery nagrywały z 
częstotliwością  jednej  klatki  na  sekundę,  ale  po  pomnożeniu  przed  dwadzieścia  cztery 
godziny to dawało ogromny plik – ale i tak mniejszy niż powstały przy ciągłym nagrywaniu. 
Nagranie mieściło się na moim pandrivie, więc zaczęłam kopiować. 

Mieli  tu  dużą  przepustowość,  ale  przenosiłam  naprawdę  wielki  plik.  Na  ekranie 

wyświetlił  się  komunikat  mówiący,  że  pozostało  dziesięć  sekund.  Dziesięć  sekund
Właścicielka  komputera  mogła  wrócić  do  tego  czasu.  Odważyłam  się  znów  zerknąć  na 
Alchemików,  ale  okazało  się,  że  wciąż  są  zajęci  rozgryzaniem  tajemnicy.  Kłopot  z 
naukowcami takimi jak my tkwił w tym, że problemy techniczne nas fascynowały. W dodatku 
żaden  z  nich  nawet  nie  pomyślał,  że  może  istnieć  jakieś  paranormalne  wytłumaczenie. 
Wymieniali  się  teoriami  i  zaczęli  rozbierać  stopiony  komputer  na  części.  Kopiowanie 
zakończyło się sukcesem i zerwałam się z fotela akurat w chwili, gdy kobieta zaczęła iść w 
jego stronę. Nastawiłam się na podjęcie ryzyka, jakim było otwieranie drzwi „przez ducha”, 
gdy zajmowali się czymś innym,  ale alarm pożarowy przywołał  innych z korytarza.  Ludzie 
wchodzili i wychodzili cały czas, więc z łatwością przytrzymałam drzwi dość długo, żeby się 
wymknąć. 

Praktycznie  pobiegłam  do  sekcji,  w  której  mieściły  się  archiwa  i  musiałam  się 

uspokoić, gdy wróciłam do łazienki. Cofnęłam czar niewidzialności, czekając aż mój oddech 
nieco  zwolni.  Znów  ukryłam  pandrive  w  biustonoszu,  a  rękawiczki  schowałam  w  torebce. 
Przyjrzałam  się  sobie  w  lustrze  i  stwierdziłam,  że  wyglądam  wystarczająco  niewinnie  by 
wrócić do archiwum. 

Wpuściła mnie skryba. To była tamta pochłonięta pracą dziewczyna i teraz rzuciła mi 

spojrzenie  jasno  mówiące,  że  otwieranie  drzwi  to  czysta  strata  jej  czasu.  Ulżyło  mi,  że  Ian 
wciąż  tkwił  zakopany  w  robocie  na  tyłach.  Moja  wyprawa  zajęła  ciut  dłużej  niż  zwykłe 
wyjście do łazienki i bałam się, że zacznie się zastanawiać, gdzie zaginęłam. Sprawy mogłyby 
przybrać nieprzyjemny obrót, jeśli wysłałby dziewczynę na poszukiwania, bo zwyczajnie nie 
było  mnie  w  łazience  i  ponieważ  naprawdę  wkurzyłoby  ją  takie  odrywanie  od  pracy. 
Wróciłam  do  działu  z  historią  i  usiadłam  na  podłodze  z  przypadkowo  wybraną  książką, 
udając, że czytam. Moje nerwy wciąż szalały i traciłam wątek bez względu na to, jak bardzo 
próbowałam  się  opanować.  Alchemicy  nie  mieli  cienia  powodu,  aby  podejrzewać  mnie  o 
wzniecenie  ognia.  W  żaden  sposób  nie  powinni  się  domyślić,  że  to  ja  ukradłam  dane.  Nie 
mogli mnie z tym wszystkim połączyć. 

W wyznaczonym czasie Ian mnie znalazł, a ja udawałam rozczarowanie, że już muszę 

iść.  W  rzeczywistości  ledwie  się  powstrzymywałam  przed  wybiegnięciem  z  budynku. 
Odwiózł  mnie  na  lotnisko,  nawijając  jak  bardzo  chciałby  znowu  się  ze  mną  spotkać. 
Uśmiechałam  się  i  przytakiwałam  w  odpowiednich  chwilach,  ale  przypomniałam  mu,  że 
musimy  stawiać  pracę  na  pierwszym  miejscu,  a  mój  przydział  pochłania  wyjątkowo  wiele 
czasu. Ewidentnie był tym zawiedziony, ale nie mógł spierać się z tą logiką. Wyższe dobro 
Alchemików  zawsze  miało  najwyższy  priorytet.  Dobrze  chociaż,  że  nie  spróbował  mnie 
znowu pocałować – ale za to zasugerował, że powinniśmy trochę poskypować. Powiedziałam, 
żeby wysłał mi emaila, w duchu przysięgając sobie, że w życiu nie otworzę wiadomości od 
niego. 

background image

196 

 

Rozluźniłam  się  dopiero,  gdy  samolot  wystartował,  co  mocno  ograniczyło 

Alchemikom  możliwości  aresztowania  mnie.  Moja  paranoja  przypominała  mi,  że  komitet 
powitalny mógł na mnie czekać na lotnisku w Palm Springs, ale przynajmniej miałam kilka 
godzin spokoju. 

Zakładałam, że zwyczajnie dostarczę pandrive Marcusowi i cześć. Ale teraz, gdy już 

go  miałam,  ciekawość  zwyciężyła.  Musiałam  zgłębić  tą  tajemnicę.  Czy  Z.J.  odwiedzający 
Alchemików naprawdę był mistrzem Jamesonem? 

Dzierżąc świeżą kawę otworzyłam wideo na laptopie i zaczęłam oglądać. 

Nawet  przy  nagrywaniu  jednej  klatki  na  sekundę  nagranie  ciągnęło  się  w 

nieskończoność.  Głównie  pokazywało  spokojny  punkt  kontrolny  i  jedyną  atrakcją  były 
zmiany  warty  albo  wyjścia  ochroniarzy  na  przerwę.  Wielu  Alchemików  wchodziło  i 
wychodziło, ale w zależności od godziny ruch był duży albo niemal nieistniejący. Raz nawet 
pokazał się Ian, idący zacząć swoją zmianę. 

Nie  doszłam  nawet  do  połowy,  gdy  samolot  zaczął  obniżać  pułap  lotu. Zniechęcona 

przygotowałam  się  mentalnie  do  spędzenia  na  tych  nudach  wieczoru  w  dormitorium.  Tam 
przynajmniej  mogłam  sobie  zrobić  dobrą  kawę,  która  pomogłaby  mi  jakoś  to  przetrwać. 
Kusiło  mnie,  żeby  jutro  zwyczajnie  oddać  plik  Marcusowi  i  niech  on  się  męczy  z 
oglądaniem…  ale  ostatecznie  wygrał  uparty  głosik  przekonujący  mnie  do  odkrycia  prawdy 
samodzielnie.  Nie  chodziło  wyłącznie  o  ciekawość.  Nie  wierzyłam,  że  Marcus  mógłby  coś 
spreparować, ale skoro miałam możliwość przekonać się na własne oczy… 

I wtedy on pojawił się na ekranie. 
Tym  razem  nie  miał  na  sobie  tych  przesadnie  ozdobnych  szat,  ale  bez  cienia 

wątpliwości  rozpoznałam  staromodną  brodę  mistrza  Jamesona.  Był  ubrany  w  zwykły 
biznesowy strój i uśmiechał się słuchając czegoś, co mówił mężczyzna przy nim. Nie znałam 
go, ale na jego policzku zobaczyłam złotą lilię. 

Mistrz Jameson. Z Alchemikami. 

Sprawdziły  się  podejrzenia  Marcusa  i  jego  zakonspirowanej  Wesołej  Bandy.  Jakaś 

podejrzliwa część mnie chciała wierzyć, że to wszystko zostało ukartowane, że może oni to 
podłożyli.  Ale  nie.  Sama  to  wzięłam  prosto  z  serwera  Alchemików.  Niewykluczone,  że 
Marcus dysponował innymi podwójnymi agentami wykonującymi jego polecenia, ale nawet 
ja miałam trudności z dobraniem się do tego pliku, chociaż pomagałam sobie magią. Zresztą 
niby dlaczego Marcus zadawałby sobie tyle trudu tylko po to, żeby mnie do siebie przekonać? 
Jeśli  to  był  jakiś  pokręcony  spisek  mający  na  celu  zmuszenie  mnie  do  przyłączenia  się  do 
niego,  to  przecież  istniał  milion  prostszych  sposobów  na  osiągniecie  tego  i  łatwiejsze  do 
sfałszowania dowody. 

Przeczucie podpowiadało mi, że taka jest prawda. Nie zapomniałam o podobieństwach 

w  naszych  rytuałach  ani  o  tym,  że  Wojownicy  chcieli  doprowadzić  do  fuzji  naszych 
organizacji. Możliwe, że jeszcze nie byli z Alchemikami najlepszymi przyjaciółmi, ale nawet 
bez  tego,  ktoś  zgodził  się  na  spotkanie  z  mistrzem  Jamesonem.  Pytanie  brzmiało:  co 
wydarzyło się na tym spotkaniu? Czy Alchemik z nagrania odesłał Jamesona z kwitkiem? A 
może byli razem nawet w tej chwili? 

Niezależnie  od  okoliczności  to  stanowiło  niezaprzeczalny  dowód  na  komunikację 

między  Alchemikami  i  Wojownikami.  Stanton  zapewniała  mnie,  że  zaledwie  mamy  ich  na 
oku i nikt nie planuje wdawać się z nimi w konszachty. 

Po raz kolejny zostałam okłamana. 

background image

197 

 

 

CZĘŚĆ  MNIE  MODLIŁA  SIĘ,  żeby  to  wszystko  okazało  się  tylko  pomyłką. 

Obejrzałam nagranie jeszcze trzy razy, wymyślając coraz bardziej szalone teorie. Może mistrz 
Jameson  miał  bliźniaka,  który  wcale  nie  był  fanatykiem  nienawidzącym  wampirów?  Nie. 
Wideo nie kłamało. To Alchemicy się w tym specjalizowali. 

Nie  zamierzałam  tego  ignorować.  Nie  mogłam  czekać.  Musiałam  rozwiązać  ten 

problem natychmiast. Albo jeszcze szybciej. 

Ledwie  mój  samolot  wylądował,  wysłałam  Marcusowi  SMSa:  „Spotkamy  się 

wieczorem. Tylko bez gierek i uników. DZISIAJ.” 

Gdy  dotarłam  do  dormitorium,  wciąż  nie  otrzymałam  od  niego  odpowiedzi.  Co  on 

takiego  robił?  Znowu  czytał  „Buszującego  w  zbożu”?  Gdybym  wiedziała  w  jakiej  dziurze 
tym razem się zamelinował wtargnęłabym tam w tej chwili. Pozostawało mi tylko czekanie, 
więc zadzwoniłam do pani Terwilliger, chcąc czymś zająć myśli i zdobyć glejt. 

-  Nic  się  nie  wydarzyło  –  zameldowała  po  odebraniu  telefonu.  –  Dalej  tylko 

obserwujemy i czekamy… ale twój dodatkowy amulet jest już prawie gotowy. 

-  Nie  po  to  dzwonię  –  powiedziałam.  –  Chciałabym,  żeby  załatwiła  mi  pani  dzisiaj 

wyjściówkę po ciszy nocnej. 

Miałam  wyrzuty  sumienia,  że  tak  ją  wykorzystuję  do  czegoś  zupełnie  z  nią 

niezwiązanego, ale musiałam to zrobić. 

- Tak? Planujesz złożyć mi niespodziewaną wizytę? 

- Yy… nie. Chodzi o coś innego. 

Ewidentnie uznała to za zabawne. 

- Więc teraz wykorzystujesz moją pomoc do załatwiania spraw osobistych? 

- Nie uważa pani, że zasłużyłam? – skontrowałam. 

Zaśmiała  się  –  dawno  nie  słyszałam,  żeby  to  zrobiła.  Zgodziła  się  na  moją  prośbę  i 

obiecała  od  razu  zadzwonić  do  portierni.  Ledwie  się  rozłączyłyśmy,  przyszedł  oczekiwany 
SMS od Marcusa. Zawierał tylko adres jakiegoś miejsca położonego pół godziny jazdy stąd. 
Założyłam, że oczekuje mnie teraz, więc złapałam torbę i uderzyłam w trasę. 

Biorąc  pod  uwagę  statystykę  moich  wcześniejszych  spotkań  z  Marcusem  nie 

zdziwiłabym  się,  gdyby  wysłał  mnie  do  supermarketu  albo  baru  z  karaoke.  Zamiast  tego 
znalazłam  się  przed  wypasionym  sklepem  muzycznym  z  rodzaju  takich,  w  których  można 
kupić  płyty  gramofonowe.  Na  drzwiach  wisiała  wielka  tabliczka  z  napisem  ZAMKNIĘTE, 
której  treść  tylko  podkreślały  ciemne  okna  i  pusty  parking.  Wysiadłam  z  samochodu, 
upewniając się, że trafiłam pod właściwy adres i zastanawiając się, czy GPS nie wysłał mnie 
w kosmos. Mój wcześniejszy zapał ustąpił miejsca strachowi. Zachowałam się beznadziejnie 
lekkomyślnie. Jedna z pierwszych lekcji Wolfa głosiła, żeby unikać niebezpiecznych sytuacji, 

background image

198 

 

a jednak tkwiłam tutaj wystawiając się jak na tacy. 

I wtedy usłyszałam jak ktoś w cieniu wyszeptał moje imię. Odwróciłam się w stronę 

źródła  dźwięku  i  zobaczyłam  materializującą  się  z  ciemności  Sabrinę,  która  jak  zwykle 
dzierżyła broń. Może jeśli pokażę jej gnata w schowku to przekonam ją, że mamy wspólne 
hobby. 

- Idź na tyły – poleciła. – Zapukaj do drzwi. 

Nic więcej nie mówiąc, znów skryła się w cieniach. 
Zaplecze  budynku  wyglądało  jak  stereotypowe  miejsce  napaści  i  zaczęłam  się 

zastanawiać, czy Sabrina przybędzie mi z odsieczą, jeśli znajdę się w opałach. Zapukałam do 
drzwi, praktycznie spodziewając się kabaretu z hasłami w stylu „żyrafy wchodzą do szafy”. 
Zamiast tego Marcus otworzył drzwi z już gotowym uśmiechem jakby liczył, że dzięki niemu 
mnie zdobędzie. O dziwo, dzisiaj to mnie uspokoiło. 

- Hej, piękna. Wejdź. 

Minęłam  go  i  znalazłam  się  na  zapleczu  sklepu,  wypełnionym  stołami,  półkami  i 

pudłami z płytami oraz kasetami. Wade i Amelia stali pod ścianą jak swoje lustrzenie odbicia, 
z ramionami skrzyżowanymi na piersi. 

Marcus zamknął na klucz drzwi za mną. 

-  Cieszę  się,  że  wróciłaś  w  jednym  kawałku.  Sądząc  po  twoim  SMSie…  i  minie… 

znalazłaś coś. 

W  końcu  wyzwoliłam  gniew,  który  mną  trząsł  odkąd  dokonałam  mojego  odkrycia. 

Wyjęłam laptopa z torby, ledwie powstrzymując się przed walnięciem nim o stół. 

- Tak! Nie mogę w to uwierzyć. Mieliście rację. Wasza szalona,  naciągana teoria się 

sprawdziła. Alchemicy kłamali! Albo przynajmniej niektórzy z nich. Nie wiem. U nich prawa 
ręka nigdy nie wie, co robi lewa. 

Spodziewałam się, że Marcus rzuci jakąś dowcipną uwagę albo chociaż powie „a nie 

mówiłem”, ale na jego przystojnej twarzy malowały się zmęczenie i smutek, przypominające 
tamtą minę, którą miał na zdjęciu z Clarencem. 

- Cholera – zaklął cicho. – A taką miałem nadzieję, że wrócisz tylko z nudnym wideo. 

Amelia, idź zmienić Sabrinę. Chcę, żeby to zobaczyła. 

Amelia wyglądała na rozczarowaną, że ją odsyłają, ale bez wahania wypełniła rozkaz. 

Zanim przyszła Sabrina, znalazłam na wideo właściwą minutę. Zebrali się wokół mnie. 

- Gotowi? – spytałam. 

Przytaknęli z wypisaną na twarzach mieszanką emocji. Zaraz mieli zobaczyć koronny 

dowód potwierdzający ich teorię spiskową. Rzecz w tym, że implikacje były przytłaczające i 
wszyscy troje wiedzieli, jak niebezpieczne mogło się okazać to, co zobaczymy. 

Włączyłam  wideo.  Trwało  tylko  kilka  sekund,  ale  to  były  niezwykle  znaczące 

sekundy,  gdy  na  ekranie  pojawiła  się  brodata  postać.  Usłyszałam,  jak  Sabrina  gwałtownie 
wciąga oddech. 

- To on. Mistrz Jameson. – Po kolei spojrzała w oczy nam wszystkim. – To naprawdę 

placówka Alchemików? On rzeczywiście tam był? 

- Tak – potwierdził Wade. – Towarzyszy mu Dale Hawthorne, jeden z dyrektorów. 

To przywołało wspomnienia. 

background image

199 

 

- Znam to imię. Jest na takiej pozycji jak Stanton, prawda? 

- Mniej więcej. 

- Czy to w ogóle możliwe, że ona mogłaby nie wiedzieć o takiej wizycie? – spytałam. 

– Nawet na jej stanowisku? 

- Może – odpowiedział Marcus. – Ale potrzeba jaj do wprowadzenia go tam… i to do 

zastrzeżonej sekcji. Nawet jeśli ona nie wie o spotkaniu, śmiało możesz założyć, że pozostali 
wiedzą. Gdyby ta schadzka była naprawdę nielegalna, Hawthorne spotkałby się z nim gdzieś 
na boku. Oczywiście umieszczenie go na zastrzeżonej liście znaczy, że to też nie jest ogólnie 
dostępna informacja. 

Więc  niewykluczone,  że  Stanton  mnie  nie  okłamała  –  przynajmniej  w  kwestii 

współpracy Alchemików z Wojownikami. Na bank skłamała na temat tego, że Alchemicy nie 
wiedzą o Marcusie, a przecież znajdował się wysoko na ich liście poszukiwanych. Nawet jeśli 
tkwiła w nieświadomości o postępkach mistrza Jamesona, nie zmieniało to faktu, że pozostali 
Alchemicy – grube ryby – obracali się w dość niebezpiecznych kręgach. Nie zawsze podobały 
mi się ich procedury, ale desperacko pragnęłam wierzyć, że szerzyli dobro na świecie. Może 
nawet tak było. A może nie. Sama już nie wiedziałam. 

Gdy oderwałam oczy od zatrzymanej klatki z mistrzem Jamesonem,  zauważyłam, że 

Marcus mnie obserwuje. 

- Gotowa? – spytał. 

- Do czego? 

Podszedł do innego stołu i wrócił z niewielką walizką. Gdy ją otworzył, zauważyłam 

małą fiolkę ze srebrnym płynem i strzykawkę. 

- Co to… och. – Ogarnęło mnie zrozumienie. – To krew, która przełamie tatuaż. 

Przytaknął. 

-  Usunięcie  żywiołów  wyzwala  reakcję,  która  zmienia  go  na  srebrny.  To  wymaga 

kilku lat, ale ostatecznie złoto w twojej skórze przemieni się w srebro. 

Wszyscy wpatrywali się we mnie oczekująco, a ja cofnęłam się. 

- Nie wiem, czy jestem na to gotowa. 

-  Po  co  czekać?  –  spytał  Marcus.  Wskazał  na  laptopa.  –  Sama  widziałaś.  Wiesz,  do 

czego są zdolni. Dalej chcesz okłamywać samą siebie? Nie lepiej usunąć sobie klapki z oczu? 

-  No…  tak,  ale  nie  wiem,  czy  chcę,  żeby  ktoś  jeszcze  wstrzykiwał  we  mnie  jakąś 

dziwną substancję. 

Marcus napełnił srebrną strzykawkę srebrnym płynem. 

-  Mogę  ci  zademonstrować  na  moim  tatuażu,  jeśli  to  cię  uspokoi.  Mnie  to  nie 

zaszkodzi, a ty zobaczysz, że nie ma żadnych okropnych skutków ubocznych. 

-  Ale  nie  wiemy  na  pewno,  czy  coś  mi  zrobili  –  zaprotestowałam.  Logicznie 

argumentował, ale ten krok wciąż mnie przerażał. Czułam, że dłonie mi się trzęsą. – To może 
być strata czasu. Możliwe, że nie wpoili mi żadnej lojalności względem organizacji. 

-  Nie  możesz  też  tego  w  wykluczyć  –  skontrował.  –  Zawsze  umieszczają  trochę 

lojalności  w  pierwotnym  tatuażu.  Nie  na  tyle,  żeby  zmienić  cię  w  jakiegoś  zniewolonego 
robota, ale nawet tyle wystarczy. Nie uważasz, że poczułabyś się lepiej wiedząc, że już nic nie 
wpływa na twoje opinie? 

background image

200 

 

Nie mogłam oderwać oczu od igły. 

- Poczuję się po tym inaczej? 

- Nie. Ale możesz podejść do jakiegoś ciecia na ulicy i opowiesz mu o wampirach.  – 

Nie potrafiłam stwierdzić, czy żartuje, czy mówi poważnie. – No, ale wtedy wyślą cię prosto 
do wariatkowa. 

Czy  byłam  na  to  gotowa?  Naprawdę  miałam  wykonać  kolejny  krok  w  kierunku 

dołączenia  do  Wesołej  Bandy  Marcusa?  Przeszłam  test  –  nie  mylił  się  względem  jego 
przydatności.  Ewidentnie  ta  grupa  nie  była  bezużyteczna.  Obserwowali  poczynania 
Alchemików i Wojowników. Wyglądało na to, że leżało im na sercu dobro Morojów. 

Tak,  Moroje…  a  jeszcze  konkretniej,  Jill.  Nie  zapomniałam  rzuconej  mimochodem 

uwagi  Sabriny  o  tym,  że  Wojownicy  interesują  się  zaginioną  dziewczyną.  O  kogo  innego 
mogło  chodzić,  jeśli  nie  o  Jill?  Czy  ten  cały  Hawthorne  miał  dostęp  do  informacji  o  jej 
miejscu pobytu? Czy przekazał je mistrzowi Jamesonowi? I czy ta wiedza mogła narazić na 
niebezpieczeństwo tych w bezpośrednim otoczeniu Jill, jak na przykład Adriana? 

Nie znałam odpowiedzi na te pytania, ale musiałam je odkryć. 

- Dobrze – powiedziałam. – Zrób to. 

Marcus  nie  tracił  ani  chwili.  Chyba  bał  się,  że  jeszcze  zmienię  zdanie  – 

niewykluczone,  że  to  nie  była  tak  do  końca  nieuzasadniona  obawa.  Usiadłam  na  jednym  z 
krzeseł i przekrzywiłam głowę na bok, dając mu dostęp do mojego policzka. Wade delikatnie 
ujął moją głowę w dłonie. 

- Tak na wszelki wypadek, żebyś się nie ruszyła – powiedział przepraszająco. 

- Gdzie nauczyłeś się to robić? – spytałam, nim Marcus zaczął. 

Skupiony  na  zadaniu  miał  poważną  minę,  ale  moje  pytanie  sprawiło,  że  się 

uśmiechnął. 

-  Technicznie  nie  robię  ci  tatuażu,  jeśli  to  cię  niepokoi  –  odparł.  Prawdę  mówiąc 

niepokoiło  mnie  wiele  rzeczy.  –  Wszczepiam  tego  tylko  odrobinę…  podobnie  jak  przy 
poprawianiu. 

- A co z samym procesem? Jak się o nim dowiedziałeś? 

Prawdopodobnie powinnam o to spytać jeszcze zanim usiadłam na tym krześle, ale nie 

spodziewałam się, że do tego dojdzie tak szybko – i nagle. 

- Mój morojski przyjaciel teoretyzował na ten temat. Zgłosiłem się na ochotnika w roli 

szczura  laboratoryjnego  i  zadziałało.  –  Znów  skupił  się  na  interesach  i  ujął  pewniej 
strzykawkę. – Gotowa? 

Wzięłam głęboki oddech, czując się jakbym stała na krawędzi przepaści. 
Czas skoczyć. 

- Do dzieła. 

Poczułam  na  skórze  szereg  ukłuć,  co  bolało  mniej  więcej  tak  samo  jak  poprawianie 

tatuażu.  Niezbyt  przyjemne,  ale  nieszczególnie  bolesne.  Prawdę  mówiąc  sam  proces  nie 
potrwał  długo,  ale  dla  mnie  ciągnął  się  wiekami.  Cały  czas  pytałam  samą  siebie:  „Co  ty 
wyprawiasz?  Co  ty  wyprawiasz?”  Nareszcie  Marcus  cofnął  się  i  przyjrzał  mi  się 
błyszczącymi oczami. Sabrina i Wade też się uśmiechnęli. 

- I gotowe – oznajmił Marcus. – Witaj w szeregach, Sydney. 

background image

201 

 

Wyjęłam z torebki lusterko kompaktowe i obejrzałam tatuaż. Od nakłuwania igłą moja 

skóra  stała  się  różowa,  ale  jeśli  ten  proces  naprawdę  przypominał  poprawianie,  ta  sensacja 
powinna wkrótce ustąpić. Pomijając to lilia wyglądała na nienaruszoną. 

Wewnętrznie też nie zauważyłam żadnej zmiany. Nie czułam potrzeby wtargnięcia do 

placówki  Alchemików  z  żądaniami  sprawiedliwości,  czy  coś  w  ten  deseń.  Przyjęcie 
wyzwania  Marcusa  i  powiedzenie  obcemu  o  wampirach  wydawało  się  najskuteczniejszym 
sposobem  na  sprawienie,  czy  coś  zmieniło  się  w  tatuażu,  ale  na  to  też  jakoś  nie  miałam 
ochoty. 

- I to wszystko? – spytałam. 

- To wszystko – zapewnił Marcus. – Jak go już zapieczętujemy, nie będziesz musiała 

się martwić, że… 

- Nie zapieczętuję go. 

Ich uśmiechy zniknęły. 
Marcus wyglądał na skołowanego jakby myślał, że się przesłyszał. 

-  Musisz.  W  następny  weekend  lecimy  do  Meksyku.  Po  zapieczętowaniu  Alchemicy 

już nigdy nie zdołają cię kontrolować. 

- Nie zapieczętuję go – powtórzyłam. – I nie wybieram się do Meksyku. – Wskazałam 

na  laptop.  –  Sami  widzicie,  ile  udało  mi  się  dowiedzieć!  Jeśli  zostanę  na  moim  posterunku, 
wciąż  mogę  zdobywać  nowe  informacje.  Dowiem  się,  co  jeszcze  Alchemicy  i  Wojownicy 
wyprawiają  razem.  –  „Dowiem  się,  czy  Jill  znalazła  się  w  niebezpieczeństwie.”  – 
Permanentne  oznaczenie  i  stanie  się  banitą  pozbawi  mnie  tych  wszystkich  możliwości.  Od 
tego już nie ma odwrotu. 

Odniosłam wrażenie, że wszystko niemal zawsze odbywało się po myśli Marcusa i te 

nowe okoliczności totalnie wytrąciły go z równowagi. Wade podjął spór. 

- Już teraz nie masz odwrotu. Ślad okruszków prowadzi prosto do ciebie. Pomyśl, co 

zrobiłaś.  Już  samo  wypytywanie  o  Marcusa  może  źle  się  skończyć.  Nawet  jeśli  nie  jesteś 
najlepszą psiapsiułą Morojów, Alchemicy i tak wiedzą, że spędzasz z nimi mnóstwo czasu. A 
pewnego  dnia,  ktoś  może  pokojarzyć  fakty  i  uświadomi  sobie,  że  byłaś  w  placówce,  gdy 
skradziono dane. 

- Nikt nie wie, że coś zostało skradzione – odparłam szybko. 

- Tylko masz taką nadzieję – poprawił Wade. – Te drobiazgi w zupełności wystarczą, 

żeby  ich  zaalarmować.  Rób  tak  dalej  i  twoja  sytuacja  tylko  się  pogorszy.  W  pewnej  chwili 
zwrócą na ciebie uwagę i będzie po tobie. 

Marcus otrząsnął się już z szoku. 

-  Dokładnie.  Słuchaj,  nie  powinno  być  problemu,  jeśli  chcesz  zostać  na  miejscu 

dopóki  nie  wybierzemy  się  do  Meksyku.  Pożegnaj  się  z  tym  miejscem,  czy  co  tam  chcesz. 
Ale później musisz uciec. Nadal będziemy działać z zewnątrz. 

-  Wy  róbcie  co  chcecie.  –  Zaczęłam  pakować  swój  laptop.  –  Ja  zamierzam 

rozpracować ich od środka. 

Marcus złapał mnie za ramię. 

- Sama sobie kopiesz dołek, Sydney! – oznajmił twardo. – Przyłapią cię. 

Odsunęłam się od niego. 

background image

202 

 

- Będę ostrożna. 

- Wszyscy popełniają błędy – włączyła się Sabrina, odzywając się po raz pierwszy od 

dłuższego czasu. 

- Zaryzykuję. – Zarzuciłam torbę na ramię. – No chyba, że zamierzacie powstrzymać 

mnie siłą? – Żadne z nich nie odpowiedziało. – W takim razie idę. Nie boję się Alchemików. 
Dziękuję za wszystko, co zrobiliście. Naprawdę to doceniam. 

-  Dziękuję  –  powiedział  w  końcu  Marcus.  Pokręcił  głową,  widząc,  że  Wade  próbuje 

dalej  się  spierać.  –  Za  zdobycie  informacji.  Szczerze,  nie  sądziłem,  że  ci  się  uda.  Byłem 
pewny, że wrócisz bez niczego, ale i tak przełamałbym twój tatuaż. No wiesz, za samą próbę. 
Tymczasem  ty  potwierdziłaś  to,  czego  domyślałem  się  już  wcześniej:  jesteś  niesamowita. 
Naprawdę przydałaby nam się twoja pomoc. 

- Cóż, wiesz, jak się ze mną skontaktować. 

- A ty wiesz, jak skontaktować się z nami – powiedział. – Zostaniemy tu jeszcze przez 

tydzień, na wypadek gdybyś zmieniła zdanie. 

Otworzyłam drzwi. 

- Nie zmienię. Nie ucieknę. 

Gdy wsiadałam do samochodu, Amelia pożegnała się ze mną, zupełnie nieświadoma 

faktu,  że  właśnie  sprzeciwiłam  się  jej  ukochanemu  przywódcy.  Jadąc  do  Amberwood  nie 
mogłam  się  nadziwić,  jak  wolna  się  czuję  –  i  to  nie  miało  nic  wspólnego  z  tatuażem.  To 
poczucie płynęło ze świadomości, że postawiłam się wszystkim – Alchemikom, Wojownikom 
i  Wesołej  Bandzie.  Nie  odpowiadałam  przed  nikim,  bez  względu  na  to  za  kogo  się  mieli. 
Należałam  tylko  do  siebie  i  podejmowałam  własne  decyzje.  Nie  miałam  w  tym  temacie  za 
wiele doświadczenia. 

Zamierzałam  zrobić  coś  drastycznego.  Nie  powiedziałam  Marcusowi  i  spółce,  bo 

bałam się, że jeszcze naprawdę mnie powstrzymają. Gdy wróciłam do Amberwood, poszłam 
prosto do swojego pokoju i zadzwoniłam do Stanton. Odebrała już po pierwszym sygnale, co 
wzięłam za znak od opatrzności, że dobrze robię. 

- Panno Sage, nie spodziewałam się telefonu od ciebie. Jak ci się podobało na mszy? 

- Bardzo – zapewniłam. – Była niezwykle pouczająca, ale nie dlatego dzwonię. Mamy 

problem. Wojownicy Światłości szukają Jill. 

Nie zamierzałam tracić ani chwili. 

-  Dlaczego  niby  mieliby  to  robić?  –  Brzmiała  na  autentycznie  zaskoczoną,  ale  jeśli 

jeszcze w coś wierzyłam z całego serca to w nieziemski talent Alchemików do kłamania. 

- Bo wiedzą, że jeśli miejsce pobytu Jill przestanie być tajemnicą, Moroje pogrążą się 

w  chaosie.  Na  razie  wciąż  koncentrują  się  na  strzygach,  ale  raczej  nie  mają  nic  przeciwko 
sprowokowaniu kłopotów dla Morojów. 

- Rozumiem. – Zawsze mnie zastanawiało, czy robiła przerwy w celu zebrania myśli, 

czy tylko dla efektu. – A w jaki sposób się tego dowiedziałaś? 

-  Znam  chłopaka, który  kiedyś należał  do Wojowników. Nadal  się przyjaźnimy i  ma 

wobec  nich  wątpliwości.  Wspomniał,  że  podsłuchał,  jak  mówili  o  zaginionej  dziewczynie, 
której znalezienie mogłoby sprowokować poważne kłopoty. 

Może źle robiłam wciągając w to kłamstwo Treya, ale jakoś wątpiłam, żeby Stanton 

miała okazję przesłuchać go w przewidywalnej przyszłości. 

background image

203 

 

- I założyłaś, że chodzi o pannę Dragomir? 

- No bez przesady! – krzyknęłam. – O kogóż innego mogłoby chodzić? Wie pani coś o 

jakiejś innej morojskiej dziewczynie? Oczywiście, że o niej mówili! 

-  Proszę  się  uspokoić,  panno  Sage.  –  Jej  głos  był  bezbarwny  i  obojętny.  –  Nie  ma 

potrzeby urządzać sceny. 

- Ale zachodzi potrzeba podjęcia działań! Jeśli na nią polują, natychmiast musimy ją 

zabrać z Palm Springs. 

-  Nie  ma  takiej  opcji  –  odparła  cierpko.  –  Umieszczenie  jej  w  obecnej  lokalizacji 

wymagało wiele planowania. 

Nawet przez sekundę nie uwierzyłam w ten argument. Nasza praca w połowie opierała 

się na kontroli szkód i dostosowywaniu się do błyskawicznie zmieniającej się sytuacji. 

- Doprawdy? Więc planowano też, że znajdą ją psychopatyczni łowcy wampirów? 

Stanton zignorowała docinek. 

- Dysponujesz jakimikolwiek dowodami, że Wojownicy naprawdę zdobyli konkretne 

informacje na jej temat? Czy ten twój przyjaciel dostarczył ci jakichś szczegółów? 

- Nie – przyznałam. – Ale i tak musimy coś zrobić. 

- Nie jesteś uwzględniona w procesie decyzyjnym.  – Jej głos z bezbarwnego zmienił 

się w lodowaty. – Ty nie decydujesz, co robimy. 

Prawie  zaczęłam  dalej  się  wykłócać,  ale  w  porę  się  powstrzymałam.  Ogarnęła  mnie 

groza. Co ja najlepszego narobiłam? Początkowo zamierzałam nakłonić Stanton do podjęcia 
usankcjonowanych działań albo sprowokować ją do przypadkowego zdradzenia się z wiedzą 
na temat współpracy z Wojownikami. Wymyśliłam, że wspomnienie o Treyu da mojej historii 
solidne  oparcie,  bo  przecież  nie  mogłam  ujawnić  prawdziwych  przyczyn  mojego  strachu  o 
Jill. Tymczasem jakimś sposobem przeszłam od prośby do żądań. Praktycznie nakrzyczałam 
na  nią  wydając  jej  rozkazy.  To  nie  należało  do  typowych  zachowań  Sydney.  Takie 
postępowanie w ogóle nie mieściło się w normach Alchemików. Co to Wade mówił? „Ślad 
okruszków prowadzi prosto do ciebie.” 

Czyżby to była zasługa przełamania tatuażu? 
Tego już nawet  nie dało się nazwać okruszkiem, tylko  neonową strzałką. Znalazłam 

się na granicy niesubordynacji i nagle wyobraziłam sobie tą listę z ostrzeżeń Marcusa, która 
zawierała  wszystkie  moje  podejrzane  postępki.  Czy  to  możliwe,  że  Stanton  właśnie 
aktualizowała ten spis? 

Musiałam  to  jakoś  naprawić,  tylko  w  jaki  sposób?  Jak  u  licha  mam  cofnąć  to,  co 

powiedziałam?  W  głowie  kłębiły  mi  się  spanikowane  myśli  i  chwilę  mi  zajęło  uspokojenie 
się, i włączenie logicznego myślenia. Misja. Skup się na misji. Stanton to zrozumie. 

-  Przepraszam  panią  –  powiedziałam  w  końcu.  „Bądź  spokojna  i  zachowuj  się  z 

szacunkiem.” – Ja tylko… tak bardzo przejmuję się tą misją. Wie pani, spotkałam na mszy 
mojego tatę. – Podsuwałam jej fakt, który mogła sprawdzić. – Tamtej nocy, gdy wyjechałam, 
na pewno pani zauważyła, jak to wygląda. Jak złe są nasze relacje. Chcę… chcę, żeby był ze 
mnie dumny. Jeśli tu zawiodę, on nigdy mi nie wybaczy. 

Nie  odpowiedziała,  a  ja  tylko  się  modliłam,  żeby  to  znaczyło,  że  mnie  uważnie 

słucha… i wierzy mi. 

-  Chcę  się  wykazać.  Próbuję  wypełnić  nasze  cele  i  utrzymać  Jill  w  ukryciu.  Ale 

background image

204 

 

wystąpiło  tyle  komplikacji,  których  nikt  nie  przewidział…  najpierw  Keith,  a  później 
Wojownicy. Po tym wszystkim cały czas mi się wydaje, że coś jej grozi nawet przy Eddiem i 
Angeline. To rujnuje moje nerwy. Teraz… – Nie byłam tak zdolną aktorką, żeby ronić łzy, ale 
włożyłam  wszystkie  umiejętności  w  sprawienie,  że  głos  mi  się  załamał.  –  Teraz  nigdy  nie 
czuję  się  bezpieczna.  Gdy  prosiłam  o  pozwolenie  na  udział  we  mszy,  mówiłam  pani,  jak 
przytłaczająco wpływa na mnie towarzystwo Morojów. Oni są wszędzie… i dampiry też. Jem 
z  nimi  posiłki.  Chodzę  z  nimi  na  lekcję.  Spędzenie  tego  weekendu  z  innymi  Alchemikami 
praktycznie  uratowało  mi  życie.  Nie  chodzi  o  to,  że  próbuję  unikać  moich  obowiązków, 
proszę  pani.  Rozumiem,  że  musimy  ponosić  ofiary.  Trochę  się  przyzwyczaiłam  do  ich 
towarzystwa,  ale  czasami  stres  staje  się  nie  do  wytrzymania…  a  gdy  usłyszałam  jeszcze  o 
Wojownikach  to  po  prostu  było  już  za  dużo.  Mogłam  myśleć  tylko  o  tym,  że  zawiodę. 
Przepraszam  panią.  Nie  powinnam  tego  wyładowywać  na  pani.  Straciłam  nad  sobą 
panowanie, a to nie do przyjęcia. 

Przerwałam swoją tyradę i spięłam się, czekając aż odpowie. Oby tylko udało mi się 

dać  jej  dość  wymówek,  żeby  nie  pomyślała,  że  stałam  się  dysydentem.  Oczywiście  równie 
dobrze  mogłam  wyjść  na  słabą  i  totalnie  niezrównoważoną  Alchemiczkę,  którą  należy 
odsunąć od misji. Jeśli do tego dojdzie… cóż, niewykluczone, że jednak zostanę zmuszona 
przyjąć ofertę Marcusa odnośnie Meksyku. 

Jej charakterystyczna przerwa ciągnęła się tym razem wyjątkowo boleśnie. 

-  Rozumiem  –  powiedziała.  –  Cóż,  wezmę  to  pod  uwagę.  Ta  misja  ma  najwyższy 

priorytet,  możesz  mi  wierzyć.  Moje  wcześniejsze  wypytywanie  na  temat  źródła  twoich 
informacji nie świadczy o osłabieniu naszej determinacji. Twoje obawy zostały odnotowane i 
zdecyduję, jaki kierunek działań najlepiej się sprawdzi. 

Nie do końca o to mi chodziło, ale miałam nadzieję, że dotrzyma słowa. Desperacko 

chciałam wierzyć, że jest szczera w swoim postępowaniu. 

- Dziękuję pani. 

- Czy to wszystko, panno Sage? 

- Tak, proszę pani. I… jeszcze raz przepraszam. 

- Odnotowano twoje przeprosiny. 

Klik. 

W  czasie  rozmowy  chodziłam  tam  i  z  powrotem,  ale  teraz  stanęłam  gapiąc  się  na 

telefon. Instynkt podpowiadał mi, że naprawdę sprowokowałam Stanton do podjęcia działań. 
Tajemnicą  pozostawało,  czy  owe  działania  w  czyś  pomogą,  czy  skończą  się  dla  mnie 
katastrofą. 

Po  tym  wszystkim  miałam  problemy  z  zaśnięciem  i  dla  odmiany  to  nie  miało  nic 

wspólnego  z  Weroniką.  Zbyt  wiele  myśli  kłębiło  mi  się  w  głowie,  za  bardzo  się 
denerwowałam  tym,  co  wyniknie  z  tej  całej  sytuacji  z  Marcusem  i  Stanton.  Próbowałam 
przypomnieć sobie tamto poczucie wolności,  żeby dodać sobie sił. Tym razem  pojawiła się 
tylko iskra, migocząca wśród moich nowych zmartwień, ale lepsze to niż nic. 

Zasnęłam gdzieś koło trzeciej. Miałam mgliste wrażenie, że minęło parę godzin nim 

zostałam wciągnięta w jeden ze snów Adriana w sali weselnej. 

- Nareszcie – powiedział. – Już miałem się poddać. Myślałem, że zostaniesz na nogach 

całą noc. 

W  snach  przestał  nosić  garnitur,  pewnie  dlatego,  że  ja  zawsze  pokazywałam  się  w 

background image

205 

 

dżinsach. Tej nocy też miał na sobie dżinsy i zwykły czarny T-shirt. 

-  Ja  też.  –  Znów  zaczęłam  chodzić  tam  i  z  powrotem,  wykręcając  dłonie.  Nerwowa 

energia przepełniająca mnie na jawie przesączyła się i do snu. – Dużo się dzisiaj wydarzyło. 

W śnie wszystko wydawało się prawdziwe, trwałe. Adrian był trzeźwy. 

- Wydawało mi się, że dopiero wróciłaś? Ile mogło się wydarzyć? 

Gdy mu opowiedziałam, pokręcił głową z niedowierzaniem. 

- Rany, Sage. Ty to zawsze idziesz na całość. Ani chwili nudy. 

Zatrzymałam się przed nim i oparłam o stół. 

-  Wiem,  wiem.  Myślisz,  że  właśnie  popełniłam  kolosalny  błąd?  Boże,  może  jednak 

Marcus miał rację i  w tatuażu naprawdę była jakaś kompulsja wymuszająca posłuszeństwo. 
Jestem wolna przez godzinę i już napaprałam sobie w papierach u szefowej. 

- Ale mówiłaś, że jakoś z tego wybrnęłaś – przypomniał, ale lekko zmarszczył brwi. – 

Będę  rozczarowany,  jeśli  dadzą  ci  jakiś  mniej  stresujący  przydział,  ale  z  tego,  co 
powiedziałaś, wynika, że to najgorszy możliwy scenariusz. 

Zaczęłam się śmiać, ale ten śmiech miał w sobie coś z histerii. 

-  Co  u  licha  się  ze  mną  dzieje?  Odstawiałam  szalone  numery  na  długo  przed  tym 

wieczorem,  jeszcze  zanim  Marcus  przełamał  mój  tatuaż.  Spotykałam  się  z  rebeliantami, 
ścigałam  złe  wiedźmy  i  jeszcze  kupowałam  tamtą  sukienkę!  Wydzieranie  się  na  Stanton  to 
tylko kolejny punkt na długiej liście wariactw. Jak mówiłam w „Ciachach i różnościach”: już 
nie wiem, kim jestem. 

Adrian uśmiechnął się i zrobił kilka kroków w moją stronę, ujmując moje dłonie. 

- Po pierwsze: to ja jestem ekspertem od szaleństwa i twoje wybryki to jeszcze nic. A 

co  do  tego,  kim  jesteś,  powiem,  że  pozostałaś  tą  samą  piękną,  odważną,  niedorzecznie 
inteligentną i uzależnioną od kawy wojowniczką, którą poznałem. 

No nareszcie umieścił „piękną” na czele listy przymiotników. Nie żebym powinna się 

tym przejmować. 

-  Lizus  –  prychnęłam.  –  Nic  o  mnie  nie  wiedziałeś,  gdy  się  spotkaliśmy  po  raz 

pierwszy. 

- Wiedziałem, że jesteś piękna – odparł. – Na resztę miałem nadzieję. 

Zawsze, gdy komplementował mój wygląd miał w oczach ten błysk, jakby widział we 

mnie o wiele więcej niż tylko fizyczną prezencję. To było dezorientujące i upajało… ale ani 
trochę mi nie przeszkadzało. Nagle okazało się, że nie tylko to mnie oszałamia. Kiedy zdążył 
tak się do mnie zbliżyć, a ja nawet nie zauważyłam, jak do tego doszło? Zupełnie jakby miał 
umiejętności super-szpiega. Dotyk jego dłoni na moich niósł w sobie ciepło, nasze palce się 
splotły.  Wciąż  czułam  w  sobie  trochę  tamtej  wcześniejszej  radośni,  a  bycie  przy  nim  tylko 
potęgowało to uczucie. Zieleń jego oczu była równie wspaniała jak zwykle i ciekawiło mnie, 
czy moje działają na niego tak samo. Miały lekko bursztynowy odcień zmieszany z brązem i 
kiedyś powiedział, że wyglądają jak złote. 

„On jeden nigdy mi nie mówi, co mam robić” uświadomiłam sobie. Och, jasne, prosił 

mnie  o  wiele  rzeczy,  często  przymilając  się  i  przekonując.  Ale  nigdy  niczego  nie  żądał  w 
przeciwieństwie do Alchemików i Marcusa. Nawet Jill i Angeline przejawiały tendencję do 
zaczynania swoich próśb od: „Musisz…”. 

background image

206 

 

- Jeśli już o tamtej sukience mowa – dodał. – Nadal jej nie widziałem. 

Roześmiałam się cicho. 

- To za dużo jak na ciebie. 

Uniósł brew słysząc to. 

- Czy to wyzwanie, Sage? Potrafię wiele wytrzymać. 

- Nie, jeśli nasza historia o czymkolwiek świadczy. Głupiejesz za każdym razem, gdy 

zdarza mi się włożyć jakąś względnie atrakcyjną sukienkę. 

- To nie do końca prawda – sprzeciwił się. – Przy tobie głupieję zupełnie niezależnie 

od  tego,  co  masz  na  sobie.  A  tamtej  czerwonej  sukni  nie  da  się  nazwać  „względnie 
atrakcyjną”. Można powiedzieć, że jest jak niebo na Ziemi. Czerwone, jedwabiste niebo. 

Powinnam  przewrócić  oczami.  Powinnam  mu  powiedzieć,  że  nie  jestem  tu  dla  jego 

osobistej  rozrywki.  Ale  coś  w  sposobie,  w  który  na  mnie  patrzył  oraz  to  jak  się  czułam tej 
nocy  wzbudziło  we  mnie  pragnienie  zobaczenia  jego  reakcji.  Przełamanie  tatuażu  nie 
wpłynęło na nasze relacje, ale sprawiło – do spółki z wyczynami tego weekendu – że czułam 
się wyjątkowo śmiała. Po raz pierwszy pragnęłam zaryzykować z nim, ignorując moje zwykłe 
logiczne opory. Poza tym nie było nic niebezpiecznego w pozwoleniu mu na rzut okiem. 

Wpłynęłam na sen w taki sposób, jak mnie nauczył. Po chwili moje dżinsy i bluzka 

zostały  zastąpione  koronkową,  krótką  sukienką.  Przywołałam  nawet  buty  na  wysokim 
obcasie,  które  dodały  mi  trochę  wzrostu.  Wciąż  dużo  mi  brakowało  do  jego  wysokości,  ale 
nawet to niewielkie powiększenie zbliżyło do siebie nasze twarze. 

Jego oczy zrobiły się okrągłe. Nie puszczając moich dłoni, zrobił krok do tylu, żeby 

mieć lepszy widok. W sposobie w jaki jego spojrzenie przesuwało się po moim ciele, było coś 
niemal namacalnego. Praktycznie czułam każde miejsce, którego dotykało. Zanim nasze oczy 
znów się spotkały, mój oddech stał się ciężki i nagle ogarnęła mnie bolesna świadomość, jak 
niewiele ubrań nas dzieliło. Może jednak pokazanie mu tej sukienki było niebezpieczne. 

- Niebo? – zdołałam zapytać. 

Powoli pokręcił głową. 

-  Nie.  Raczej  tamto  drugie  miejsce.  Będę  się  w  nim  smażył  za  to,  co  w  tej  chwili 

myślę. 

Znów się do mnie przysunął. Jego dłonie puściły moje i przesunęły się ku mojej talii, a 

ja  zauważyłam,  że  on  też  szybciej  oddycha.  Pociągnął  mnie  ku  sobie  i  nasze  ciała  się 
spotkały. Na całym świecie nie było już nic poza gorącem i elektrycznością, powietrze stało 
się  ciężkie  od  napięcia,  które  tylko  iskra  dzieliła  od  eksplozji.  Balansowałam  nad  kolejną 
przepaścią, co okazało się dość problematyczne w wysokich obcasach. 

Zarzuciłam mu ręce na szyję i tym razem to ja przyciągnęłam go jeszcze bliżej. 

- Cholera – wymamrotał. 

- Co? – spytałam, nie odrywając od niego oczu. 

Przesunął dłońmi po moich biodrach. 

- Nie powinienem cię całować. 

- Dobrze. 

- Dlaczego? 

background image

207 

 

- To dobrze, bo ja mogę pocałować ciebie. 

Niewiele  zaskakiwało  Adriana  Iwaszkowa,  ale  mnie  się  udało,  gdy  zamknęłam 

dystans między naszymi ustami. Pocałowałam go i przez chwilę był zbyt oszołomiony, żeby 
odpowiedzieć. Trwało to… och, jakąś sekundę. Wróciła ta jego namiętność, którą tak dobrze 
znałam.  Pchnął  mnie  do  tyłu,  podnosząc  mnie,  dzięki  czemu  usiadłam  na  stole.  Obrus  się 
przesunął,  przewracając  część  zastawy.  Usłyszałam  coś,  co  zabrzmiało  podejrzanie,  jak 
chińska porcelana tłukąca się na podłodze. 

Wszelka logika i rozsądek, którymi normalnie dysponowałam, teraz wyparowały. Nie 

zostało nic prócz zmysłów i ognia, i ani myślałam się okłamywać – przynajmniej nie tej nocy. 
Pragnęłam go. Wygięłam się w łuk, w pełni świadoma jak jestem wrażliwa w tej pozycji i że 
daję mu zaproszenie. Te jego odurzające pocałunki przesunęły się z ust na mój kark. Odsunął 
na bok rąbek sukienki i ramiączko stanika, odsłaniając mi ramię i dając swoim ustom pole do 
dalszego podboju. Szklanka przetoczyła się i rozbiła, a po chwili kolejna poszła jej śladem. 
Adrian oderwał się od całowania, a ja otworzyłam oczy. Miał zirytowaną minę. 

- Stół – powiedział. – Przeklęty stół. 

Moment  później  stół  zniknął.  Znaleźliśmy  się  w  jego  mieszkaniu  na  łóżku  i 

pozostawało mi już tylko cieszyć się, że teraz nie mam pod sobą sreber. Gdy scena całkowicie 
się zmieniła, jego usta znów odnalazły moje. Natarczywość z jaką odpowiadałam zaskoczyła 
nawet  mnie  samą.  Nigdy  nawet  mi  do  głowy  nie  przyszło,  że  jestem  w  stanie  tak  dać  się 
ponieść  pierwotnej  części  mnie,  wolnej  od  rozsądku,  który  zwykle  kierował  moim 
postępowaniem.  Wbiłam  mu  paznokcie  w  plecy,  a  on  scałował  ścieżkę  przez  linię  mojej 
szczęki,  przez  szyję  i  niżej.  Nie  przestawał,  dopóki  nie  dotarł  na  dół  dekoltu  sukienki. 
Westchnęłam cicho, gdy jego wargi błądziły po wycięciu drocząc się ze mną. 

- Nic się nie martw – wymamrotał. – Sukienka zostaje na miejscu. 

- Tak? A to twoja decyzja? 

-  Tak  –  odpowiedział.  –  Nie  stracisz  dziewictwa  we  śnie.  Jeśli  to  w  ogóle  możliwe. 

Nie chce mi się zmagać z filozoficznym aspektem takiej sytuacji. A poza tym nie ma potrzeby 
się śpieszyć. Czasem warto trochę przedłużyć podróż nim dotrze się do celu. 

Metafory. Taka była cena za migdalenie się z artystą. 
Prawie  to  powiedziałam,  ale  wtedy  jego  dłoń  przesunęła  się  na  moją  gołą  nogę  i 

przepadłam.  Sukienka  może  i  została  na  mnie,  ale  to  wcale  nie  utrudniało  mu  dostępu. 
Wsunął rękę pod materiał, sunąc nią wzdłuż mojej nogi ku biodru. Płonęłam tam, gdzie mnie 
dotykał i nie mogłam myśleć o niczym innym niż jego dotyk. Jego dłoń była stanowczo zbyt 
powolna, więc złapałam ją ponaglająco. 

Adrian zachichotał, złapał mnie za nadgarstek i odsunął moją rękę przyciskając ją do 

kołdry. 

- Kto by pomyślał, że to ja będę spowalniał ciebie. 

Otworzyłam oczy i napotkałam jego spojrzenie. 

- Ja się szybko uczę. 

Ten  cały  płomień  i  zwierzęca  potrzeba  musiały  wręcz  ze  mnie  emanować,  bo 

wstrzymał oddech i jego uśmiech zniknął. Puścił mój nadgarstek, ujął moją twarz w dłonie i 
pochylił się nade mną aż dzielił nas tylko oddech. 

- Dobry Boże, Sydney. Jesteś… 

background image

208 

 

Namiętność w jego oczach zmieniła się w zaskoczenie i nagle się rozejrzał. 

- Coś nie tak? – spytałam, zastanawiając się, czy to nie jakiś dziwny etap „podróży”. 

Skrzywił się i zaczął znikać sprzed moich oczu. 

- Ktoś cię budzi. 

background image

209 

 

 

NIEPRZYTOMNIE  OTWORZYŁAM  OCZY  wciąż  w  szoku  od  nagłego  obudzenia. 

Czułam się ociężała i mrużyłam powieki oślepiona światłem. Do lampki, którą zapomniałam 
wyłączyć  zeszłej  nocy,  dołączył  jeszcze  blask  słońca  wlewający  się  przez  okno,  ale 
wyświetlacz  telefonu  pokazywał  nieludzko  wczesną  godzinę.  Ktoś  zapukał  do  drzwi  i 
uświadomiłam sobie, że właśnie to mnie obudziło. Przeczesałam dłonią rozczochrane włosy i 
chwiejnie zwlekłam się z łóżka. 

-  Jeśli  teraz  potrzebuje  korków  z  geografii,  to  naprawdę  pojadę  do  tego  Meksyku  – 

wymamrotałam. Ale gdy otwarłam drzwi to nie Angeline zobaczyłam. To była Jill. 

- Właśnie stało się coś wielkiego – poinformowała mnie, wchodząc szybko. 

- Nie, dla mnie nic się nie stało. 

Nawet  jeśli  zauważyła  moją  irytację  nie  okazała  tego.  Przyglądając  się  jej  uważnie, 

zrozumiałam, że prawdopodobnie nie miała pojęcia (na razie) o tym, co wydarzyło się między 
mną  i  Adrianem.  Z  tego  co  wiedziałam,  sny  ducha  nie  były  transmitowane  na  żywo  przez 
więź, no chyba, że naznaczona pocałunkiem cienia specjalnie próbowała się do nich dostać. 

Westchnęłam i znów usiadłam na łóżku, marząc tylko o śnie. Żar i podekscytowanie 

ze snu zaczynały zanikać i teraz czułam się przede wszystkim zmęczona. 

- Coś nie tak? 

- Angeline i Trey. 

Jęknęłam. 

- Och, Boże. Co tym razem mu zrobiła? 

Jill  usiadła  na  krześle  przy  biurku  ze  zdegustowaną  miną.  Cokolwiek  miałam  zaraz 

usłyszeć, na pewno nie były to dobre wieści. 

- Próbowała go przemycić do naszego dormitorium zeszłej nocy. 

-  Co?  –  Naprawdę  potrzebowałam  więcej  snu,  bo  mój  mózg  miał  problemy  z 

ogarnięciem  przyczyn  takiego  postępowania.  –  Ona  nie  jest  aż  tak  zdeterminowana,  żeby 
poprawić ocenę z matmy… prawda? 

Jill rzuciła mi skwaszone spojrzenie. 

- Sydney, oni wcale nie uczyli się matematyki. 

- Więc dlaczego… och… Och, nie. – Padłam na łóżko i zagapiłam się w sufit. – Nie. 

To się nie dzieje. 

- Też próbowałam to sobie wmawiać – oznajmiła. – Nie pomogło. 

Przetoczyłam się na bok, żeby znów móc na nią spojrzeć. 

background image

210 

 

- Dobrze, zakładając, że to prawda, od jak dawna to się dzieje? 

- Nie wiem. – Jill brzmiała na równie zmęczoną jak ja… i nawet bardziej wkurzoną. – 

Wiesz jaka ona jest. Próbowałam wyciągnąć z niej odpowiedzi, ale ona tylko nawija, że to nie 
jej wina i że jakoś samo tak wyszło. 

- A co powiedział Trey? – spytałam. 

-  Nie  miałam  okazji  z  nim  porozmawiać.  Wywlekli  go  natychmiast,  gdy  ich 

przyłapali.  –  Uśmiechnęła  się,  ale  w  tym  uśmiechu  nie  było  prawdziwej  radości.  –  Do 
pozytywów  można  zaliczyć,  że  to  jemu  bardziej  się  oberwało  niż  jej,  więc  nie  musimy  się 
bać, że Angeline wyleci ze szkoły. 

O nie. 

- A musimy się martwić, że to on wyleci? 

-  Wątpię.  Słyszałam,  że  inni  już  odstawiali  takie  numery  i  tylko  dostali  dożywotni 

szlaban. Czy coś w tym guście. 

Dobre i to. Angeline prawie zawsze miała jakiś szlaban, więc teraz przynajmniej będą 

mogli spędzić trochę czasu razem. 

- Chyba nic nie możemy zrobić. Oczywiście, wiem, że emocjonalne skutki są okropne. 

-  Cóż…  –  Jill  poruszyła  się  niespokojnie.  –  W  tym  rzecz.  Widzisz,  Eddie  musi  się 

dowiedzieć… 

Zerwałam się z łóżka. 

- Ja mu nie powiem. 

- Och, oczywiście, że nie. Nikt tego od ciebie nie oczekuje. – Nie byłam taka pewna, 

ale pozwoliłam jej kontynuować. – Angeline sama musi to zrobić. Tak trzeba. 

- Tak… – Wciąż nie traciłam czujności. 

-  Ale  ktoś  i  tak  musi  porozmawiać  z  Eddiem  już  po  wszystkim  –  wyjaśniła.  –  Nie 

będzie mu lekko, wiesz? Nie możemy go zostawić samego. Potrzebuje przyjaciela. 

- A ty się z nim nie przyjaźnisz? – spytałam. 

Zaczerwieniła się. 

-  No  tak,  jasne.  Ale  myślę,  że  to  nie  najlepsze  wyjście,  bo…  no  sama  wiesz,  co  do 

niego czuję. Tym powinien zająć się ktoś rozsądniejszy i bardziej obiektywny. Poza tym nie 
wiem, czy udałoby mi się coś zdziałać. 

- Pewnie więcej niż mnie. 

- Jesteś lepsza w te klocki niż ci się wydaje. Potrafisz wyjaśnić sprawy i… 

Jill  nagle  zamarła.  Oczy  lekko  jej  się  rozszerzyły  i  przez  chwilę  wydawało  się,  że 

obserwowała coś, czego ja nie mogłam zobaczyć. Po chwili uświadomiłam sobie, że wcale mi 
się nie wydaje. Ona rzeczywiście to robiła. To był jeden z tych momentów, kiedy weszła w 
synchronizację  z  umysłem  Adriana.  Zauważyłam  jak  zamrugała  i  ponownie  znalazła  się  w 
pokoju. Skupiła spojrzenie na mnie i zbladła. I tym sposobem już wiedziałam, że ona wie

Rose  powiedziała,  że  czasami  przy  pomocy  więzi  można  zobaczyć  świeże 

wspomnienia,  nawet  jeśli  nie  zostało  się  wciągniętym  w  danej  chwili.  Patrząc  na  Jill, 
zrozumiałam, że ona widziała wszystko, co zrobiliśmy z Adrianem zeszłej nocy. Ciężko było 
powiedzieć, która z nas jest bardziej przerażona w tej chwili. Przypomniałam sobie wszystko, 

background image

211 

 

co  zrobiłam  i  powiedziałam,  każdą  kompromitującą  pozycję,  w  której  w  przenośni  albo 
dosłownie  się  znalazłam.  Jeszcze  nikt  nie  przyłapał  mnie  w  sytuacji,  którą  Jill  właśnie 
„zobaczyła” – oczywiście Adriana nie licząc. I co ona tak właściwie poczuła? Jak się ze mną 
całuje? Jak przesuwa swoimi – jego? – dłońmi po moim ciele? 

Na  taki  rozwój  wypadków  nie  byłam  przygotowana  w  żaden  sposób.  Nasze 

okazjonalne wybryki z Adrianem też docierały do Jill, ale wszyscy to zbywaliśmy  – a ja w 
szczególności.  Jednak  zeszła  noc  przeniosła  sytuację  na  zupełnie  nowy  poziom,  który 
pozostawił nas obie oszołomione i pozbawione mowy. Czułam się upokorzona, że zobaczyła 
mnie tak słabą i obnażoną, a ta bardziej opiekuńcza część mojej duszy zamartwiała się, że ona 
w ogóle nie powinna być świadkiem takich rzeczy. 

Gapiłyśmy  się  na  siebie,  zagubione  w  myślach,  ale  Jill  pierwsza  się  otrząsnęła. 

Zaczerwieniła  się  jeszcze  intensywniej  niż  wtedy,  gdy  wspomniała  o  Eddiem  i  praktycznie 
wyskoczyła z krzesła. Nawet na mnie nie patrząc pognała do drzwi. 

- Yy, powinnam już iść, Sydney. Przepraszam, że tak wcześnie zawracam ci głowę. To 

chyba mogło  poczekać.  Angeline porozmawia z Eddiem  jeszcze dziś  rano, więc możesz go 
znaleźć,  kiedy  ci  pasuje.  –  Wzięła  głęboki  wdech  i  otworzyła  drzwi,  wciąż  ani  myśląc 
spojrzeć mi w oczy. – Muszę iść. Do zobaczenia później. Jeszcze raz przepraszam. 

- Jill… 

Zamknęła drzwi, a ja padłam na łóżko nie mogąc utrzymać się na nogach. To już było 

oficjalne.  Wszelkie  pozostałości  gorąca  i  żądzy  jakie  czułam  po  nocy  z  Adrianem  teraz 
kompletnie  znikły  pod  wpływem  miny  Jill.  Aż  do  tej  chwili  nie  zdawałam  sobie  w  pełni 
sprawy  z  konsekwencji  bycie  z  kimś,  kto  miał  więź.  Ona  słyszała  wszystko,  co  Adrian  do 
mnie powiedział. Doświadczała każdego uczucia, które do mnie żywił. Czuła wszystkie nasze 
pocałunki… 

Miałam wrażenie, że zaraz zwymiotuję. Jak Rose i Lissa sobie z tym radziły

19

? Gdzieś 

w głębi mojej skołatanej łepetyny zakołatała się myśl, że Rose coś wspominała, jak nauczyła 
się blokować większość z uczuć Lissy – ale wykombinowanie tego zajęło jej kilka lat. Adrian 
i Jill zostali połączeni więzią dopiero przed paroma miesiącami. 

Szok, jakim było zrozumienie, co zobaczyła Jill przyćmił wszystko, co jeszcze zeszłej 

nocy  wydawało  się  tak  pełne  uczucia  i  podniecające.  Miałam  wrażenie  jakbym  zrobiła  z 
siebie  pokaz.  Czułam  się  łatwa  i  brudna,  zwłaszcza  na  wspomnienie  tego,  jak  sama 
zwiększałam  obroty.  Zrobiło  mi  się  jeszcze  bardziej  niedobrze  i  już  nic  nie  mogło 
powstrzymać dalszego toku myśli. 

Zeszłej  nocy  straciłam  nad  sobą  kontrolę  i  dałam  się  ponieść  pożądaniu.  Nie 

powinnam tego wszystkiego robić – i to nie tylko dlatego, że Adrian był Morojem (chociaż to 
bez dwóch zdań też stanowiło problem). W życiu kierowałam się rozsądkiem i logiką, ale tej 
nocy  to  wszystko  zwisało  mi  i  powiewało.  Te  cechy  stanowiły  moją  siłę,  a  odrzucając  je 
stałam  się  słaba.  Miałam  odlot  wywołany  wolnością  i  podjętym  ryzykiem,  a  nawet  nie 
wspomnę  o  odurzeniu  przez  Adriana,  który  nazwał  mnie  piękną,  odważną  i  „niedorzecznie 
inteligentną”.  Po  prostu  się  rozpłynęłam,  gdy  zobaczył  mnie  w  tej  absurdalnej  sukience. 
Świadomość, że mnie pragnie, zaciemniła moje myśli i sprawiła, że je też go pożądałam… 

Nic z tego nie było w porządku. 
Z  wielkim  wysiłkiem  zwlekłam  się  z  łóżka  i  jakoś  zdecydowałam,  co  na  siebie 

włożyć.  Poczłapałam  pod  prysznic  jak  zombie  i  zostałam  tam  tak  długo,  że  przegapiłam 

                                                 

19

 Nie radziły ;) Rose zaliczyła lot w stronę światła i po sprawie. Znaczy, trzeba ukatrupić Jill xD 

background image

212 

 

śniadanie.  To  nie  miało  znaczenia.  I  tak  nie  mogłabym  nic  przełknąć  przez  te  wszystkie 
kłębiące się we mnie  emocje.  Ledwie odzywałam się do  ludzi idąc korytarzem  i  dopiero w 
klasie pani Terwilliger przypomniałam sobie, że na świecie są jeszcze inni ludzie, którzy mają 
swoje własne problemy. 

Zwłaszcza Eddie i Trey. 
Miałam stuprocentową pewność, że wydarzenia ostatniej nocy nie mogły być dla nich 

aż tak traumatyczne jak dla mnie i Jill, ale nie dało się ukryć, że obaj faceci przeżywali ciężki 
poranek. Nie odzywali się ani nie nawiązywał kontaktu wzrokowego ze sobą. Chyba jeszcze 
nigdy  nie  widziałam,  żeby  Eddie  ignorował,  co  się  wokół  niego  dzieje.  Dzwonek 
powstrzymał  mnie przed powiedzeniem czegokolwiek i  spędziłam  lekcję  obserwując ich ze 
zmartwieniem.  Nie  sprawiali  wrażenia  jakby  zaraz  mieli  się  wdać  w  jakieś  napędzane 
testosteronem  szaleństwo,  co  już  było  dobrym  znakiem.  Żałowałam  ich  obu  –  zwłaszcza 
Eddiego,  który  został  najbardziej  pokrzywdzony  –  i  przejmowanie  się  nimi  pomogło  mi 
odwrócić uwagę od własnych nieszczęść. Troszkę. 

Po  lekcji  od  razu  chciałam  porozmawiać  z  Eddiem,  ale  pani  Terwilliger  mnie 

przechwyciła.  Podała  mi  wielką  żółtą  kopertę,  w  której  prawdopodobnie  znajdowała  się 
książka. Chyba nigdy nie braknie zaklęć, których musiałam się nauczyć. 

- Omawiałyśmy niektóre z tych rzeczy – powiedziała mi. – Zajmij się tym, gdy tylko 

będziesz miała okazję. 

- Dobrze, proszę pani. 

Wsunęłam kopertę do torby i rozejrzałam się w poszukiwaniu Eddiego. Zniknął. 
Miałam z Treyem następną lekcję i usiadłam w mojej zwykłej ławce przy nim. Rzucił 

mi ukośne spojrzenie i odwrócił się. 

- No cóż – odezwałam się. 

Pokręcił głową. 

- Nawet nie zaczynaj. 

- Przecież nic nie mówię. 

Milczał jeszcze chwilę, ale w końcu odwrócił się do mnie ze spanikowanym błyskiem 

w oczach. 

- Nie wiedziałem, przysięgam. O niej i Eddiem. Nic mi nie powiedziała i oczywiście 

nie rozmawiali o tym tutaj. Nigdy bym mu tego nie zrobił. Musisz mi uwierzyć. 

Wierzyłam.  Bez  względu  na  swoje  wady,  Trey  miał  dobre  serce  i  był  szczery.  Jeśli 

ktoś tu ponosił winę za ten karambol to tylko Angeline. 

- Tak właściwie bardziej mnie dziwi, że wdałeś się w romans z kimś takim jak ona. – 

Nie musiałam wyjaśniać, że wyrażenie „z kimś takim jak ona” odnosiło się do tego, że jest 
dampirzycą. 

Trey oparł czoło na ławce. 

- Wiem, wiem. Ale to stało się tak szybko. W jeden dzień rzuca we mnie książką, a w 

następny migdalimy się za biblioteką. 

-  Uch.  Nie  musiałam  tego  wiedzieć.  –  Rozejrzałam  się  i  zauważyłam,  że  nauczyciel 

chemii wciąż się przygotowywał, co dawało mi i Treyowi więcej czasu. – I co teraz zrobisz? 

-  A  jak  ci  się  wydaje?  Muszę  położyć  temu  kres.  Nie  powinienem  pozwolić  zajść 

background image

213 

 

sprawom tak daleko. 

Sydney sprzed trzech miesięcy powiedziałaby, że  jak najbardziej musi położyć temu 

kres. Obecna spytała tylko: 

- Lubisz ją? 

- Tak, ja… – Urwał i zniżył głos. – Myślę, że ją kocham. Czy to nie szalone? I to tylko 

po kilku tygodniach? 

-  Nie…  nie  wiem.  Nie  jestem  za  dobra  w  ogarnianiu  takich  spraw.  –  Lepszym 

określeniem niż „nie za dobra” byłoby „tragiczna”. – Ale jeśli naprawdę coś do niej czujesz… 
może… może nie powinieneś z tego rezygnować. 

Trey wytrzeszczył oczy i zaskoczenie kompletnie wymiotło jego ponury nastrój. 

-  Poważna  jesteś? Jak  możesz  tak  mówić?  Zwłaszcza  ty  ze  wszystkich  ludzi.  Wiesz, 

jak jest. Ciebie dotyczą takie same zasady jak nas. 

Sama ledwie wierzyłam, że to powiedziałam. 

- Ale jej społeczność nie stosuje się do tych zasad i dobrze im z tym. 

Przez  chwilę  wydawało  mi  się,  że  w  jego  oczach  mignęła  nadzieja,  ale  ostatecznie 

tylko pokręcił głową. 

-  Nie  mogę,  Sydney.  Wiesz,  że  nie  mogę.  To  na  pewno  skończyłoby  się  katastrofą. 

Nie bez powodu nasze rasy nie mieszają się ze sobą. A jeśli moja rodzina kiedykolwiek się 
dowie… Boże… wolę nawet sobie nie wyobrażać. Wtedy już na pewno nie przyjęliby mnie z 
powrotem. 

- A naprawdę tego chcesz? 

Zignorował pytanie i zamiast tego tylko powiedział: 

- Nic z tego nie wyjdzie. To koniec. 

Jeszcze  nigdy  nie  widziałam  go  tak  nieszczęśliwego.  Rozpoczęła  się  lekcja,  co 

zakończyło naszą dyskusję. 

Eddie nie pojawił się w kafeterii na lunchu. Jill siedziała z Angeline przy narożnym 

stoliku i wyglądało na to, że prawi jej surowe kazanie. Może czuła się niezręcznie pocieszając 
Eddiego, ale ewidentnie nie miała oporów przed opieprzaniem jej w jego imieniu. Wolałam 
uniknąć  wysłuchiwania  usprawiedliwień  Angeline  i  patrzenia  Jill  w  oczy,  więc  wzięłam 
swoją  kanapkę  i  zjadłam  na  zewnątrz.  Nie  miałam  czasu  na  podróże  do  stołówki  Eddiego, 
więc wysłałam mu SMSa. 

„Wybierzemy się później na kawę?” 
„Nie użalaj się nade mną”
 odpowiedział. Nie miałam pewności, czy w ogóle odpisze, 

więc to już było coś. 

„Chcę tylko porozmawiać. Proszę.” 

Tym  razem  chwilę  zwlekał  z  odpowiedzią  i  niemal  widziałam  jego  mentalną  bitwę. 

„Dobrze, ale po obiedzie. Mam kółko naukowe.” Po chwili dodał: „Tylko nie w Spencerze.” 
W tej kawiarni pracował Trey. 

Teraz  gdy  dramat  z  Angeline  został  opanowany,  znów  zaczęłam  myśleć  o  moim 

pokręconym  życiu  miłosnym.  Cały  czas  prześladowała  mnie  mina  Jill.  Nie  mogłam  sobie 
wybaczyć  utraty  kontroli  i  teraz  na  dodatek  słowa  Treya  tłukły  mi  się  po  głowie:  „To  na 
pewno skończyłoby się katastrofą. Nie bez powodu nasze rasy nie mieszają się ze sobą.” 

background image

214 

 

Jak na zawołanie Adrian wysłał SMSa: „Chcesz wziąć dzisiaj smoka?” 
Na śmierć zapomniałam o callistanie. Została z Adrianem na czas mojej wyprawy do 

St. Louis, ale teraz przyszła moja kolej. Adrian nie mógł go zmienić w kwarc, więc smoczek 
spędził cały weekend w swojej prawdziwej formie. 

„Jasne” odpisałam. 
Żołądek  zawiązał  mi  się  w  supełek,  gdy  później  jechałam  do  Adriana.  Spędziłam 

resztę dnia rozmyślając nad swoimi opcjami i w końcu wybrałam ekstremalną. 

Gdy  otwierał  drzwi  miał  promienną  minę…  dopóki  nie  zobaczył  mojej.  Jego  twarz 

przybrała wyraz jednocześnie zdenerwowany i smutny. 

- O nie. Wiedziałem, że do tego dojdzie – powiedział. 

Weszłam do środka. 

- Do czego? 

-  To  jest  ta  chwila,  kiedy  mi  mówisz,  że  zeszła  noc  była  błędem  i  już  nigdy  się  nie 

powtórzy. 

Odwróciłam oczy. Dokładnie to miałam zamiar powiedzieć. 

- Adrian, wiesz, że to nie wypali. 

- Bo ludzie i Moroje nie mogą być razem? Bo nie odwzajemniasz moich uczuć? 

- Nie – zaprzeczyłam. – No, nie do końca. Adrian… Jill widziała wszystko. 

Przez chwilę wydawało się, że nie zrozumiał. 

- O czym ty… O cholera. 

- Dokładnie. 

-  Nawet  o  tym  nie  pomyślałem.  –  Usiadł  na  kanapie  i  zapatrzył  się  w  przestrzeń. 

Calisstana przydreptała do pokoju i zaczęła balansować na oparciu. – To znaczy, wiem, że tak 
się dzieje. Rozmawialiśmy o tym, gdy chodziło o inne dziewczyny. Ona to rozumie. 

- Rozumie? – krzyknęłam. – Ma piętnaście lat! Nie możemy jej na to narażać. 

- Może z ciebie było niewiniątko, jak miałaś piętnaście lat, ale Jill wie jak to ptaszki i 

pszczółki. 

Nie mogłam uwierzyć w to, co słyszałam. 

-  Nie  jestem  kolejną  z  twoich  innych  dziewczyn!  Widuję  się  z  nią  codziennie.  Masz 

pojęcie, jak trudno było mi jej spojrzeć w oczy? Wyobrażasz sobie jakie to uczucie wiedzieć, 
że ona widziała, jak to robię? I dobry Boże, co jeśli doszłoby do czegoś więcej? 

-  Co  właściwie  chcesz  powiedzieć?  –  spytał.  –  Nareszcie  ustąpiłaś,  ale  teraz 

zamierzasz wszystko zakończyć ze względu na nią? 

- Pocałowanie cię jeszcze nie jest równoznaczne z „ustąpieniem”. 

Obdarzył mnie długim, przenikliwym spojrzeniem. 

- Na całowaniu się nie skończyło, panno Ja-Się-Szybko-Uczę. 

Robiłam, co mogłam próbując ukryć, jak teraz się tego wstydziłam. 

- I właśnie dlatego koniec z tym wszystkim. Nie pozwolę Jill znowu na to patrzyć. 

- Więc przyznajesz, że może znowu doszłoby do czegoś? 

background image

215 

 

- Teoretycznie, tak. Ale nie zamierzam ryzykować. 

- Masz zamiar do końca życia unikać spędzania ze mną czasu sam na sam? 

-  Zamierzam  cię  unikać,  kropka.  –  Wzięłam  głęboki  wdech.  –  Wyjeżdżam  do 

Meksyku z Marcusem. 

- Co? – Adrian zerwał się i podbiegł do mnie. Natychmiast się cofnęłam. – A podobno 

miałaś pracować pod przykrywką? 

-  To  miałoby  jakieś  szanse  powodzenia  tylko,  jeśli  zachowywałabym  się  dyskretnie! 

Wydaje ci, że mogłabym coś zdziałać jednocześnie romansując z tobą na boku? 

- I tak spędzasz ze mną połowę czasu! – Nie potrafiłam powiedzieć, czy naprawdę się 

rozgniewał,  ale  definitywnie  był  zdenerwowany.  –  Nikt  niczego  nie  zauważy.  Będziemy 
ostrożni. 

- Wystarczy jedno potknięcie – powiedziałam. – I nie wiem, czy mogę sobie ufać. Nie 

zaryzykuję,  że  Alchemicy  się  o  nas  dowiedzą  ani  nie  narażę  Jill  na  nasze  wybryki.  Wyślą 
innego  Alchemika,  żeby  na  nią  uważał  i  jeśli  dobrze  pójdzie  Stanton  podejmie  środki 
ostrożności względem Wojowników. 

- Jill wie, że nie mogę tak po prostu się z tym pogodzić. 

- A powinieneś – warknęłam. 

Teraz się wkurzył

-  Cóż,  przecież  jesteś  ekspertem  w  odmawianiu  sobie  wszystkiego,  czego  chcesz. 

Teraz musisz się upewnić, że stracisz jeszcze więcej, więc wyjeżdżasz z kraju. 

- Tak, dokładnie. 

Podeszłam  do  callistany  i  wymówiłam  zaklęcie  zmieniające  smoka  w  nieożywioną 

formę.  Włożyłam  kryształ  do  torebki  i  zebrałam  całą  siłę  woli,  żeby  rzucić  Adrianowi  tak 
zimne spojrzenie jak tylko się dało. Musiało mi doskonale wyjść, bo zrobił minę jakbym go 
spoliczkowała.  Ból  wypisany  na  jego  twarzy  łamał  mi  serce.  Nie  chciałam  go  ranić.  Nie 
chciałam go zostawiać! Ale jaki miałam wybór? Stawka była zbyt wysoka. 

- Już po wszystkim. Dokonałam wyboru, Adrian – powiedziałam. – Wyjeżdżam w ten 

weekend,  więc  proszę,  nie  utrudniaj  mi  tego  jeszcze  bardziej.  Chciałabym,  żebyśmy  zostali 
przyjaciółmi.

20

 

Sposób w jaki mówiłam, przypominał mi finalizowanie umowy biznesowej. 
Podeszłam  do  drzwi,  ale  Adrian  mnie  dogonił.  Nie  mogłam  znieść  agonii  w  jego 

oczach i potrzebowałam całej siły woli, żeby nie odwrócić wzroku. 

- Sydney, nie rób tego. Wiesz, że źle postępujesz. Gdzieś w głębi wiesz. 

Nie  odpowiedziałam.  Nie  mogłam.  Odeszłam,  siłą  powstrzymując  się  przed 

obejrzeniem  się  za  siebie.  Za  bardzo  się  bałam,  że  mój  upór  osłabnie  –  i  właśnie  dlatego 
musiałam opuścić Palm Springs. Nie byłam już przy nim bezpieczna. Nikt nie powinien mieć 
nade mną takiej władzy. 

Po  tym  chciałam  już  tylko  ukryć  się  w  swoim  pokoju  i  płakać.  Przez  tydzień.  Ale 

oczywiście  nigdy  nie  miałam  chwili  wytchnienia.  Zawsze  musiałam  zajmować  się  innymi, 
odsuwając  na  dalszy  plan  własne  uczucia  i  marzenia.  W  tych  okolicznościach  nie  byłam  w 

                                                 

20

 Jillian – najlepszy środek antykoncepcyjny. Teraz gratis w zestawie z Adrianem ;) 

background image

216 

 

najlepszej  formie  do  udzielania  Eddiemu  sercowych  porad,  gdy  spotkaliśmy  się  wieczorem. 
Na szczęście własne emocje pochłaniały go do tego stopnia, że nie zauważył moich. 

- Nigdy nie powinienem wdawać się w związek z Angeline – powiedział mi. 

Siedzieliśmy w kawiarni „Wszystko już za nami” po drugiej stronie miasta. Zamówił 

gorącą czekoladę i mieszał ją już ponad godzinę. 

-  Nie  wiedziałeś  –  odparłam.  Miałam  pewne  trudności  z  radzeniem  sobie  ze  swoją 

połową  konwersacji,  bo  wciąż  widziałam  ból  w  oczach  Adriana.  –  Nie  mogłeś  wiedzieć… 
zwłaszcza, gdy o nią chodzi. Jest nieprzewidywalna. 

- I właśnie dlatego nie powinienem z nią chodzić. – W końcu odłożył łyżkę na stół. – 

Związki są wystarczająco niebezpieczne nawet bez wiązania się z kimś takim jak ona. A poza 
tym ja nie mam czasu na pierdoły! Jestem tu dla Jill, nie dla siebie. Źle zrobiłem pozwalając 
sobie na wplątanie się w tą aferę. 

-  Nie  ma  nic  złego  w  pragnieniu  bycia  z  kimś  –  zauważyłam  dyplomatycznie.  „No 

chyba,  że  ta  osoba  wywraca  twój  świt  do  góry  nogami  i  sprawia,  że  tracisz  całą 
samokontrolę.”
 

-  Może  na  emeryturze  będę  miał  na  to  czas.  –  Nie  potrafiłam  stwierdzić,  czy  mówi 

poważnie, czy nie. – Ale nie teraz. Jill jest moim priorytetem. 

Nie do mnie należało bawienie się w swatkę, ale nie mogłam się powstrzymać. 

- A myślałeś kiedyś na poważnie o byciu z Jill? Wiem, że kiedyś ją lubiłeś. – I byłam 

absolutnie pewna, że nadal ją lubił. 

- To nie wchodzi w grę  – odparł twardo. – Wiesz o tym doskonale. Nie mogę o niej 

myśleć w ten sposób. 

-  Ale  ona  myśli  tak  o  tobie.  –  Słowa  wymknęły  mi  się,  nim  zdążyłam  się  ugryźć  w 

język.  Po  mojej  prywatnej  katastrofie  sercowej  rozpaczliwie  pragnęłam,  żeby  przynajmniej 
ktoś inny znalazł szczęście. Nie chciałam, aby inni cierpieli jak ja. 

Zamarł. 

- Ona… nie. Mowy nie ma. 

- Uwierz mi. 

Przez  oczy  Eddiego  przemknęła  pełna  gama  emocji.  Niedowierzanie.  Nadzieja. 

Radość. I… rezygnacja. Znów podniósł łyżkę i wrócił do upartego mieszania. 

- Sydney, wiesz, że nie mogę. Ty ze wszystkich ludzi powinnaś wiedzieć, jak to jest 

być zmuszonym do pełnego skupienia się na pracy. 

Już drugi raz dzisiaj ktoś potraktował mnie frazą „ty ze wszystkich ludzi”. Wyglądało 

na to, że wszyscy mieli wyrobioną opinię na mój temat. 

-  Przynajmniej  o  tym  pomyśl  –  nalegałam.  –  Obserwuj  ją  następnym  razem,  gdy  się 

spotkacie. Zobacz, jak reaguje. 

Wyglądał  jakby  zaczął  się  nad  tym  zastanawiać,  co  samo  w  sobie  było  jakimś 

sukcesem. Nagle jego twarz przybrała niespokojny wyraz. 

- Co się stało z tobą i Marcusem? Jak poszła wycieczka do St. Louis? Dowiedziałaś się 

czegoś o Jill? 

Bardzo ostrożnie dobierałam słowa z dwóch powodów: nie chciałam go alarmować i 

próbowałam  uniknąć  sprowokowania  go  do  podjęcia  jakichś  drastycznych  działań,  które 

background image

217 

 

mogłyby przypadkowo ujawnić moje konszachty z Marcusem. 

- Znaleźliśmy pewne dowody, że Wojownicy prowadzą rozmowy z Alchemikami, ale 

nic  wskazującego  na  współpracą  ani  że  mają  jakieś  plany  wobec  Jill.  Już  podjęłam  kroki, 
żeby zapewnić jej ochronę. 

Stanton nie odezwała się dzisiaj, więc nie wiedziałam na pewno, czy z tego ostatniego 

coś wyjdzie. Mimo wszystko Eddie wyglądał jakby mu ulżyło, a ja nie chciałam mu dokładać 
dzisiaj kolejnych stresów. Jego spojrzenie przesunęło się na coś za mną i odsunął nietkniętą 
gorącą czekoladę. 

- Musimy się zbierać. 

Spojrzałam  na  zegar  i  przekonałam  się,  że  miał  rację.  Wciąż  mogliśmy  spokojnie 

zdążyć przed ciszą nocną, ale wolałam nie zwlekać. Dopiłam resztkę kawy i poszłam za nim. 
Słońce zapadało się za horyzont, malując niebo odcieniami czerwieni i purpury. Temperatura 
nareszcie  opadła  do  normalnego  poziomu,  ale  z  mojej  perspektywy  wciąż  nie  pasowała  do 
zimy. Z przodu parkingu stało sporo źle zaparkowanych samochodów, więc zostawiłam Latte 
na tyłach na wszelki wypadek, gdyby ktoś otworzył drzwiczki za szybko. 

-  Dzięki za moralne wsparcie  –  odezwał  się Eddie.  –  Czasami mam wrażenie jakbyś 

naprawdę była moją siostrą… 

I wtedy moje auto eksplodowało. W pewnym sensie. 
Musiałam przyznać, że Eddie miał niesamowity czas reakcji. Rzucił mnie na ziemię, 

osłaniając  mnie  własnym  ciałem.  Huknęło  ogłuszająco  i  krzyknęłam,  gdy  na  twarzy 
wylądowała mi jakaś piana. 

Piana? 

Eddie  wstał  ostrożnie,  a  ja  poszłam  za  jego  przykładem.  Mój  samochód  nie 

eksplodował  w  płomieniach  ani  nic  w  tym  stylu.  Zamiast  tego  wypełniała  go  jakaś  biała 
substancja, która wybuchła z taką siłą, że wysadziła drzwi i wybiła okna. Oboje podeszliśmy 
do tego bajzlu i usłyszałam, jak za nami ludzie wychodzą z kawiarni. 

- Co do cholery? – spytał Eddie. 

Otarłam trochę piany z twarzy i potarłam ją między palcami. 

- Czymś takim są wypełnione gaśnice – zauważyłam. 

- Skąd to się wzięło w twoim samochodzie? – dziwił się. – I jakim cudem to stało się 

tak  szybko.  Sprawdzałam,  jak  wysiadaliśmy.  Ty  tu  jesteś  specjalistą  od  chemii.  Czy  jakaś 
reakcja mogła zajść tak szybko? 

-  Może  –  przyznałam.  Na  razie  byłam  zbyt  zszokowana,  żeby  analizować  formuły. 

Oparłam dłoń na masce Latte i prawie zalałam się łzami. Moje emocje w końcu osiągały masę 
krytyczną. – Mój biedny samochodzik. Najpierw Mustang, teraz on… Dlaczego ludzie robią 
takie rzeczy? 

-  Dla  wandali  to  zabawa  –  odezwał  się  głos  za  mną.  Obejrzałam  się  i  zobaczyłam 

jednego  z  baristów,  starszego  mężczyznę,  który  chyba  był  właścicielem.  –  Widziałem  już 
takie rzeczy. Cholerne dzieciaki. Zadzwonię dla was na policję. 

Wyjął komórkę i cofnął się. 

- Teraz to nie wiem, czy jeszcze zdążymy przed ciszą nocną – powiedziałam Eddiemu. 

Poklepał mnie współczująco po plecach. 

background image

218 

 

- Myślę, że jak pokażesz policyjny raport w dormitorium to nie będą się czepiać. 

- Tia, mam nadzieję, że… ugh. Policja. 

Dopadłam do siedzenia pasażera i zagapiłam się tępo na ścianę piany. 

- Coś nie tak? – spytał Eddie. – To znaczy, poza oczywistym. 

- Muszę dostać się do schowka. – Zniżyłam głos. – Trzymam w nim pistolet. 

Zatkało go. 

- Że co? 

Nic  więcej  nie  powiedziałam,  ale  pomógł  mi  przekopać  się  przez  pianę.  Oboje 

skończyliśmy cali nią oblepieni nim dobraliśmy się do schowka. Sprawdzając, czy nikogo za 
nami  nie  ma,  szybko  wyciągnęłam  broń  i  wsunęłam  ją  do  torby.  Już  miałam  zatrzasnąć 
wieczko, gdy coś błyszczącego przykuło moje spojrzenie. 

- Niemożliwe – powiedziałam. 

To  był  złoty  krzyżyk,  który  zgubiłam.  Złapałam  go  i  natychmiast  puściłam, 

gwałtownie wciągając powietrze z bólu. Metal mnie oparzył. Piana była chłodna, więc raczej 
to  nie  ona  rozgrzała  krzyżyk.  Owinęłam  dłoń  rękawem  i  ostrożnie  znów  podniosłam 
naszyjnik. 

Eddie zajrzał mi przez ramię. 

- Nosisz go cały czas. 

Przytaknęłam  nie  odrywając  oczu  od  krzyżyka.  Ogarnęło  mnie  straszne  przeczucie. 

Znalazłam w torebce chusteczkę i owinęłam ją wokół niego zanim go schowałam. Wyjęłam 
telefon i zadzwoniłam do pani Terwilliger. Odezwała się poczta głosowa. Rozłączyłam się nie 
zostawiając wiadomości. 

- Co się dzieje? – spytał Eddie. 

- Nie jestem pewna – powiedziałam. – Ale mam złe przeczucia. 

Jeszcze  nie  nauczyłam  się  wyczuwać  śladów  magii,  ale  miałam  niemal  całkowitą 

pewność, że coś zrobiono z krzyżykiem i zaowocowało to smętnym końcem Latte w pianie. 
Alicii nie udało się znaleźć naszyjnika, więc może to Weronika wróciła i go wzięła? Jeśli tak, 
jakim  sposobem  mnie  namierzyła?  Wiedziałam,  że  przedmioty  osobiste  mogą  zostać 
wykorzystane do wytropienia swoich właścicieli, ale zwykle używano do tego celu  włosów 
albo  paznokci.  Jednak  biorąc  pod  uwagę  poziom  zawansowania  Weroniki  rzecz 
prawdopodobnie jej wystarczyła – jak na przykład krzyżyk. 

Było całkiem możliwe, że Weronika mnie znalazła. Ale skoro tak się stało, dlaczego 

zdewastowała mój samochód zamiast wyssać ze mnie życie? 

Niedługo później przybyła policja i spisała nasze zeznania. Za nimi przyjechała laweta 

– mina kierowcy źle wróżyła Latte. Odholował moje biedne auto, a jeden z policjantów był 
tak uprzejmy, że odwiózł mnie i Eddiego do Amberwood. Wbrew wszelkim przeciwnościom, 
wróciliśmy na czas. 

Ledwie  dostałam  się  do  swojego  pokoju,  spróbowałam  dodzwonić  się  do  pani 

Terwilliger. Znów brak odpowiedzi. 

Opróżniłam  zawartość  swojej  torby  na  łóżko  i  zobaczyłam  kolekcję  przedmiotów, 

które  dziś  zebrałam.  Jednym  z  nich  był  pączek,  który  kupiłam  w  kawiarni.  Włożyłam  go 
razem z kryształem do akwarium, a następnie przywołałam callistanę. Natychmiast rzucił się 

background image

219 

 

na pączka. 

Znalazłam krzyżyk i przekonałam się, że teraz jest chłodny. Zaklęcie, które na niego 

rzucono,  musiało  się  wyczerpać.  Obok  leżał  pistolet,  ale  szybko  znów  schowałam  go  do 
torby. Teraz została tylko koperta od pani Terwilliger, którą ignorowałam cały dzień. Gdyby 
osobiste dramaty tak mnie nie rozproszyły, może udałoby mi się uratować Latte. 

Wyjęłam  najnowszą  księgę  zaklęć  z  koperty  i  usłyszałam  grzechotanie.  Odłożyłam 

książkę  i  znalazłam  w  środku  drugą,  mniejszą  kopertę.  Wyciągnęłam  ją  i  przeczytałam 
wiadomość  wypisaną  na  niej  przez  panią  Terwilliger:  „To  kolejny  amulet  do  maskowania 
twoich magicznych zdolności, tak na wszelki wypadek. Należy do najpotężniejszych i wymaga 
wiele pracy, więc na niego uważaj.”
 

Wróciło  to  samo  poczucie  winy,  które  zawsze  wzbudzały  we  mnie  podejmowane 

przez nią wysiłki, żeby mi pomóc. Otworzyłam mała kopertę i znalazłam łańcuszek ze srebrną 
gwiazdą z wprawionymi w nią oliwinami. Westchnęłam. 

Widziałam  już  kiedyś  taki  amulet  –  potężny  i  pieczołowicie  wykonany,  doskonale 

maskujący silne magiczne moce. 

Widziałam taki sam na szyi Alicii. 

 

 

background image

220 

 

 

PRZEZ CHWILĘ WIERZYŁAM, że tu musi być zbieg okoliczności. Ostatecznie, co 

tak  niezwykłego  miała  w  sobie  ta  gwiazdka  z  oliwinami?  Całkiem  możliwe,  że  Alicia  po 
prostu urodziła się w sierpniu i nosiła przypisany do tego miesiąca kamień wśród całej masy 
innych  naszyjników.  A  jednak,  jeśli  wierzyłam  w  coś  jeszcze  mocniej  niż  wcześniej  to  w 
powiedzonko Sonii, że zbiegi okoliczności nie istnieją w paranormalnym świecie. 

Osunęłam  się  na  podłogę  próbując  to  wszystko  przetrawić.  Jeśli  Alicia  naprawdę 

nosiła  taki  amulet  to  znaczyło,  że  ma  silne  magiczne  moce,  które  próbuje  ukryć.  Czy 
wiedziała  o  Weronice  i  próbowała  się  chronić?  Jednak  w  tej  sytuacji  raczej  nie  byłaby  tak 
wyluzowana w kwestii pobytu czarownicy w zajeździe. W tym układzie Alicia albo nie znała 
prawdziwej  natury  Weroniki  –  kolejny  podejrzany  zbieg  okoliczności  –  albo  pomagała  jej 
zacierać ślady. 

Czy to możliwe, że Alicia współpracuje z Weroniką? 
Wydawało mi się, że to  najprawdopodobniejsze wyjaśnienie. Weronika najwyraźniej 

szukała  młodych,  potężnych  użytkowników  magii,  więc  całkiem  możliwe,  że  z  jej  punktu 
widzenia  opłacało  się  mieć  pomocniczkę  spełniającą  te  wymagania.  Jak  się  przekonaliśmy, 
Weronika  miała  do  wyboru  wiele  innych  ofiar.  W  takim  układzie  możliwe,  że  Alicia 
pomagała  jej  i  ukrywała  jej  niegodziwe  plany  –  na  przykład,  gdy  pojawiła  się  ciekawska 
parka zadająca pytania. 

Jęknęłam.  Alicia  pogrywała  sobie  z  nami  od  samego  początku.  Wiedziała,  że 

kłamaliśmy  od  chwili,  gdy  weszliśmy  do  zajazdu  opowiadając  bajeczki  o  naszej  rocznicy  i 
„przyjaciółce” Weronice. Zdawała sobie sprawę z tego, że wcale nie jesteśmy jej przyjaciółmi 
i niewykluczone, że miała dość mocy do choćby częściowego zwalczenia kompulsji Adriana. 
Udawała,  że  nam  wierzy  –  nawet  usłużnie  do  mnie  zadzwoniła,  gdy  Weronika  znów  się 
pokazała.  Teraz  już  sama  nie  wiedziałam,  ile  z  tego  było  prawdą  i  czy  wiedźma  w  ogóle 
wyjechała  albo  później  wróciła.  Pozostało  mi  tylko  mdlące  podejrzenie,  że  uszkodziła  nie 
tylko mój samochód. 

Domyśliłam się, że wykorzystała krzyżyk do namierzenia mnie, ale jakim  cudem  na 

początku  znalazła  Mustanga?  Mózg  mi  dymił,  gdy  próbowałam  znaleźć  jakieś  wskazówki. 
Magia ducha Adriana zniekształciła sposób, w jaki nas widziała, uniemożliwiając znalezienie 
nas.  I  nagle  mnie  olśniło.  Alicia  odprowadziła  nas  i  zachwycała  się  Mustangiem.  Ktoś 
dostatecznie  sprytny  –  kogo  zaalarmowała  nasza  wizyta  –  mógł  spisać  rejestrację  i 
wykorzystać ją, żeby dowiedzieć się, gdzie mieszka Adrian. 

Ale dlaczego przebiła opony? „Żeby nas opóźnić” uświadomiłam sobie. Tamtej nocy 

Lynne została zaatakowana. A my przyjechaliśmy za późno, żeby ją ostrzec. 

Im  dłużej  myślałam  o  wydarzeniach  ostatnich  kilku  tygodni  tym  bardziej 

utwierdzałam się w przekonaniu, że zachowywaliśmy się bardzo, ale to bardzo lekkomyślnie. 
Wydawało  nam  się,  że  jesteśmy  tacy  ostrożni  ukrywając  się  przed  Weroniką.  Żadne  z  nas, 

background image

221 

 

nawet pani Terwilliger, nie wzięło pod uwagę, że  ona może mieć wspólniczkę, na którą też 
musimy  uważać.  I  te  sny…  wszystko  zaczęło  się  tamtego  dnia,  gdy  z  Adrianem 
wylądowaliśmy  na  aksamitnym  łożu.  Mój  granat  na  chwilę  się  ześlizgnął  i  to  najpewniej 
wystarczyło, żeby Alicia wyczuła moją magię w zajeździe. 

To  wszystko  prowadziło  do  chwili  obecnej.  Pani  Terwilliger.  Musiałam  jej 

powiedzieć, czego się dowiedziałam. Zadzwoniłam po raz trzeci. Wciąż brak odpowiedzi. Co 
prawda  nie  raz  wyobrażałam  sobie  panią  Terwilliger  odprawiającą  nocne  rytuały,  ale  było 
całkiem możliwe, że już spała. Czy mogłam poczekać z tymi wieściami do rana? 

„Nie” zdecydowałam z miejsca. „Nie mogę.” Mieliśmy do czynienia z niebezpieczną, 

gwałtowną wiedźmą – a mój samochód właśnie został zaatakowany. Niewykluczone, że coś 
niedobrego  działo  się  nawet  teraz,  gdy  tu  sterczałam  zmagając  się  z  decyzją.  Musiałam  ją 
obudzić… oczywiście przy założeniu, że się do niej dostanę. 

Podjęcie następnej decyzji zajęło mi tylko chwilkę. Zadzwoniłam do Adriana. 
Odpowiedział  już  po  pierwszym  dzwonku,  ale  brzmiał  nieufnie,  co  mnie  wcale  nie 

dziwiło po tym, co zrobiłam wcześniej. 

- Halo? 

Modliłam się, żeby naprawdę był tak szlachetny, za jakiego go uważałam. 

- Adrian, wiem, że sprawy między nami źle wyglądają i może nie mam prawa cię o nic 

prosić, ale potrzebuję przysługi. Chodzi o Weronikę. 

Odpowiedział bez wahania: 

- Czego potrzebujesz? 

-  Możesz  przyjechać  do  Amberwood?  Potrzebuję  twojej  pomocy  przy  naruszeniu 

ciszy nocnej i ucieczce z dormitorium. 

Po tym nastąpiło kilka chwil ciszy. 

- Sage, od dwóch miesięcy czekałem aż to powiesz. Mam wziąć drabinę? 

W  głowie  już  formował  mi  się  plan.  Patrolujący  w  nocy  ochroniarze  szczególnie 

uważali na parking dla uczniów, ale tyły posesji powinny być stosunkowo słabo strzeżone. 

-  Sama  wydostanę  się  z  budynku.  Jeśli  pojedziesz  główną  drogą  do  Amberwood  i 

miniesz  zjazd,  zobaczysz  wąską  drogę  serwisową  prowadzącą  na  wzgórze  i  za  moje 
dormitorium. Zaparkuj przy składziku, a ja przyjdę jak najszybciej, gdy tylko się wydostanę. 

Jego ton stracił poprzednią lekkość, gdy znów się odezwał: 

- Chciałbym wierzyć, że to jakaś wspaniała nocna przygoda, ale wcale tak nie jest, co? 

Coś poszło naprawdę źle. 

- Bardzo źle – przytaknęłam. – Wyjaśnię w samochodzie. 

Szybko przebrałam się w czyste dżinsy i T-shirt, a na to narzuciłam lekką, zamszową 

kurtkę  dla  ochrony  przed  wieczornym  chłodem.  Pomyślałam,  że  lepiej  wziąć  jeszcze  torbę 
zaopatrzoną  w  kilka  drobiazgów  tak  na  wszelki  wypadek.  Jeśli  dobrze  pójdzie,  zwyczajnie 
ostrzegę  panią  Terwilliger.  Niestety  biorąc  pod  uwagę  naszego  pecha,  wolałam  założyć,  że 
coś może nagle wyskoczyć. Tym razem ciężko byłoby mi wlec całą walizkę, więc musiałam 
podjąć  kilka  szybkich  decyzji,  które  chemikalia  i  magiczne  rekwizyty  wziąć.  Wrzuciłam 
niektóre do torby, a trochę innych upchnęłam w kieszeniach dżinsów i kurtki. 

 Gdy  byłam  gotowa,  skierowałam  się  do  pokoju  Julii  i  Kristin.  Przebrały  się  już  w 

background image

222 

 

piżamy,  ale jeszcze nie  poszły spać. Oczy Julii rozszerzyły się na  widok mnie w kurtce i  z 
torbą. 

- Słodko – mruknęła. 

- Wiem, że czasem się wymykacie – powiedziałam. – Jak to robicie? 

Wiele  z  randek  Julii  odbywało  się  już  po  uświęconej  ciszy  nocnej  i  obie  z  Kristin 

często  przechwalały  się  swoimi  wyczynami  w  przeszłości.  Miałam  nadzieję,  że  może  Julia 
wie coś o tajnym tunelu ze szkoły i ta eskapada nie skończy się dla mnie jakimiś szalonymi 
akrobacjami. Niestety dokładnie to mnie czekało. Dziewczyny zaprowadziły mnie do swojego 
okna i wskazały na wielkie drzewo rosnące tuż za nim. 

- Mamy ładny widok i łatwe wyjście – oznajmiła dumnie Kristin. 

Podejrzliwie przyjrzałam się sękatemu drzewu. 

- To ma być łatwe? 

- Połowa dormitorium z niego korzysta – zapewniła. – Ty też sobie poradzisz. 

- Powinnyśmy pobierać podatek – zamyśliła się Julia. Uśmiechnęła się do mnie. – Nic 

się nie martw. Tej nocy masz darmowe przejście. Stań na tym wielkim konarze tutaj, przesuń 
się tam i wykorzystaj te gałęzie, jako uchwyty. 

Zadziwiające, jak osoba twierdząca, że badminton na WFie jest zbyt „niebezpieczny”, 

nie miała najmniejszych oporów przed złażeniem po drzewie z drugiego piętra. Oczywiście, 
mieszkanie  Marcusa  znajdowało  się  na  trzecim,  a  tamte  schody  pożarowe  były  milion  razy 
niebezpieczniejsze  niż  to  drzewo.  Myślenie  o  Alicii  i  pani  Terwilliger  przypomniało  mi  o 
wadze misji, więc z determinacją kiwnęłam głową. 

- Niech będzie – powiedziałam. 

Julia klasnęła z radości i otworzyła mi okno. Kristin obserwowała nas ciekawie. 

- Proszę, powiedz, że uciekasz na spotkanie z jakimś zajebiście przystojnym facetem – 

powiedziała. 

Zatrzymałam się akurat w chwili, gdy już miałam wyjść. 

- W sumie tak. Ale nie w taki sposób jak myślisz. 

Gdy już udało  mi się stanąć na wskazanym  przez Julię konarze, odkryłam,  że miała 

rację.  To  było  proste  –  właściwie  tak  proste,  że  aż  zaczęłam  się  dziwić,  iż  dyrekcja  nie 
zorientowała się, jak łatwa droga ucieczki tu sobie rośnie i jej nie wycięli. Cóż, tym lepiej dla 
tych  z  nas,  którzy  mieli  sprawy  do  załatwienia  późno  w  nocy.  Dotarłam  na  ziemię  i 
pomachałam na dowidzenia obserwującym mnie dziewczynom. 

Tereny  za  dormitorium  były  częściowo  oświetlone,  żeby  odstraszyć  szlajających  się 

uczniów  takich  jak  ja.  Ochrona  patrolowała  tą  okolicę,  ale  nie  mieli  tu  stałego  posterunku. 
Nigdzie  nie  widziałam  ochroniarza  i  trzymałam  kciuki,  żeby  coś  dostarczyło  mu  zajęcia 
gdzieindziej.  Trawnik  spowijały  cienie,  które  kryły  mnie  przez  całą  drogę  –  dopóki  nie 
dotarłam do ogrodzenia. Oświetlono je naprawdę dobrze i do okoliczności sprzyjających dało 
się  zaliczyć  tylko  to,  że  potrafiłam  się  szybko  wspinać  i  strzażnik  jeszcze  się  nie  pokazał. 
Zdając się na nadzieję, że wszechświat jednak jest mi winien kilka przysług – zwłaszcza po 
tym  numerze  z  Alicią  –  przełknęłam  z  wysiłkiem  i  podciągnęłam  się  do  góry.  Nikt  nie 
krzyknął  na  mnie,  gdy  wylądowałam  po  drugiej  stronie,  więc  odetchnęłam  z  ulgą. 
Wydostałam  się.  Powrót  będzie  trudniejszy,  ale  tym  problemem  zajmę  się  później,  miejmy 
nadzieję, że z pomocą pani Terwilliger. 

background image

223 

 

Znalazłam  Adriana  czekającego  w  Mustangu  dokładnie  we  wskazanym  miejscu. 

Rzucił mi ukośne spojrzenie, gdy odjeżdżaliśmy. 

- A tak liczyłem, że pokarzesz się w czarnym, obcisłym kostiumie. 

- Oddałam go do prania. 

Uśmiechnął się. 

- Jasne. Gdzie właściwie się wybieramy i co się dzieje? 

-  Do  pani  Terwilliger  –  powiedziałam.  –  I  to  się  dzieje,  że  wróg  od  początku  nas 

rozpracował, a my nawet o tym nie wiedzieliśmy. 

Obserwowałam, jak w miarę opowieści mina Adriana przechodzi od niedowierzającej 

do przerażonej. 

- Jej aura była zbyt doskonała – oznajmił, gdy skończyłam. – Perfekcyjnie neutralna i 

przeciętna. Nikt taki nie jest, ale nie zwróciłem na to uwagi. Pomyślałem, że może to jakieś 
ludzkie dziwactwo. 

- Da się wpływać na wygląd swojej aury? – spytałam. 

-  Nie  do  tego  stopnia  –  odparł.  –  Nieszczególnie  znam  się  na  tych  waszych  czarach, 

ale powiedziałbym, że to jakiś urok musiał wpłynąć na wygląd jej kolorów. 

Zapadłam  się  głębiej  w  siedzenie,  wciąż  wściekła  na  siebie,  że  nie  rozgryzłam  tego 

prędzej. 

-  Dobre chociaż, że  raczej  nie wie, że  wpadliśmy  na trop  jej i  Weroniki. Może to  da 

nam przewagę. 

Gdy  dotarliśmy  do  domu  pani  Terwilliger,  okazało  się,  że  wszystkie  światła  są 

włączone, co nas zaskoczyło. Zakładałam, że już poszła spać, ale nie dało się powiedzieć, że 
to pierwszy raz, kiedy zdarzyło jej się przegapić telefon. Problem w tym, że gdy podeszliśmy 
i zapukaliśmy, nie otrzymaliśmy żadnej odpowiedzi. Wymieniliśmy z Adrianem spojrzenia. 

- Może musiała nagle wyjść – powiedział. 

Ton  jego  głosu  mówił  to,  co  przemilczał  w  słowach.  Co  jeśli  pani  Terwilliger 

dokonała tego samego odkrycia co my i wyruszyła walczyć z Alicią i Weroniką? Nie miałam 
bladego  pojęcia  jak  potężna  jest  Alicia,  ale  szanse  mojej  nauczycielki  nie  prezentowały  się 
zbyt optymistycznie. 

Niemal kopnęłam drzwi z frustracji, gdy nie otworzyła mimo dalszego pukania. 

- Teraz co? 

Adrian pociągnął za klamkę i drzwi się otworzyły. 

- Może na nią poczekamy? – zasugerował. 

Skrzywiłam się. 

- No nie wiem, czy możemy tak po prostu włamać się do jej domu. 

- Zostawiła drzwi otwarte. Praktycznie nas zaprosiła. 

Otworzył drzwi szerzej i spojrzał na mnie wyczekująco. 

Nie  chciałam  wracać  do  Amberwood  bez  rozmowy  z  nią,  ale  też  średnio  mi  się 

uśmiechało  sterczenie  na  jej  ganku.  Licząc,  że  nie  będzie  miała  nic  przeciwko  temu,  że się 
rozgościmy,  przytaknęłam  zrezygnowana  i  weszłam  za  Adrianem  do  środka.  Wnętrze  jej 

background image

224 

 

domu wyglądało jak zawsze, zagracone i przesiąknięte aromatem kadzidełka. Nagle stanęłam 
jak słup soli. 

-  Czekaj.  Coś  jest  nie tak.  –  Chwilę zajęło mi ustalenie, co  takiego, ale nareszcie się 

udało. Nie mogłam uwierzyć, że nie zorientowałam się szybciej. – Koty zniknęły. 

- Jasne cholera – zaklął Adrian. – Masz rację. 

Przynajmniej  jeden  z  nich  zawsze  przychodził  przywitać  gości,  a  pozostałe  zwykle 

zalegały  na  meblach,  pod  stołami  albo  zwyczajnie  siedziały  na  środku  podłogi.  Teraz  w 
zasięgu wzroku nie było ani jednego kota. 

Rozglądałam się z niedowierzaniem. 

- Co u licha mogło… 

Przeszywający  pisk  sprawił,  że  prawie  wyskoczyłam  ze  skóry.  Spojrzałam  w  dół  ku 

mojemu biodru i zauważyłam, że smoczek wychylił głowę z torby i próbuje wygramolić  się 
na zewnątrz. Za późno uświadomiłam sobie, że zapomniałam zakryć akwarium i najwyraźniej 
jeszcze w pokoju zabrał się ze mną na gapę. Odgłosy, które z siebie wydawał przypominały 
piski,  gdy  domagał  się  papu  –  tylko  były  jeszcze  bardziej  irytujące.  I  wtedy  jakimś  cudem 
uszczypnął mnie w nogę. Podskoczyłam, próbując oderwać go od siebie. 

- Nie mam przy sobie żadnego ciastka! Co próbujesz… aaach! 

Coś przemknęło obok mojej głowy i uderzyło w ścianę za mną z głośnym plaśnięciem. 

Parę palących kropel tego czegoś wylądowało na moim policzku. Aż dziwne, że nie słyszałam 
skwierczenia. 

- Sydney! – krzyknął Adrian. 

Podążyłam za jego wzrokiem i zobaczyłam Alicię stojącą w przejściu między salonem 

a  kuchnią.  Wyciągała  w  naszą  stronę  dłoń,  w  której  trzymała  jakąś  lśniącą,  galaretowatą 
substancję.  Najprawdopodobniej  właśnie  to  paskudztwo  paliło  mi  właśnie  skórę.  Prawie  to 
otarłam, ale bałam się, że w ten sposób osiągnę tylko tyle, że rozsmaruję sobie tą substancję 
na palcach. Skrzywiłam się próbując ignorować pieczenie. 

-  Sydney  –  odezwała  się  Alicia  uprzejmie.  –  A  może  powinnam  mówić  Taylor? 

Wiedziałam,  że  jeszcze  zobaczę  waszą  dwójeczkę.  Ale  nie  aż  tak  szybko.  Zdaje  się,  że 
kłopoty z samochodem dzisiaj was nie opóźniły. 

-  Wiemy  wszystko  –  oznajmiłam,  nie  spuszczając  oczu  z  galarety.  –  Wiemy,  że 

pracujesz dla Weroniki. 

Na moment jej zadowolony uśmieszek ustąpił miejsca zaskoczeniu. 

Dla niej? Pozbyłam się jej wieki temu. 

-  Pozbyłaś  się…  –  Przez kilka sekund byłam totalnie zagubiona. Ale w końcu reszta 

elementów  łamigłówki  trafiła  na  swoje  miejsca.  –  To  ty  wysysałaś  tamte  dziewczyny.  I 
czarownicę z San Diego. I… Weronikę Terwilliger. 

Namierzyłam Weronikę w zajeździe dzięki zaklęciu lokalizującemu. Jednak, gdy pani 

Terwilliger spróbowała innego czaru, nic z tego nie wyszło. Założyła, że Weronika osłoniła 
się,  ale  teraz  nagle  nabrałam  pewności,  że  tak  naprawdę  ona  już  wtedy  musiała  być  w 
śpiączce.  Pani  Terwilliger  nie  zdołała  dosięgnąć  żadnego  aktywnego  umysłu,  bo  Alicia 
wcześniej pochłonęła Weronikę. 

Pani Terwilliger… 

background image

225 

 

- Przyszłaś po nią – powiedziałam. – Po panią Terwilliger. Nie po mnie. 

-  Niewyszkolone  osoby  są  łatwymi  celami  –  przyznała  Alicia.  –  Ale  brak  im  mocy 

doświadczonych czarownic, których siłę można wchłonąć równie łatwo, jeśli się je wcześniej 
osłabi.  W  przeciwieństwie  do  Weroniki  nie  potrzebuję  młodości,  tylko  siły.  Gdy  tylko 
pokazała  mi,  jak  to  zaklęcie  działa,  dorwałam  ją  w  chwili  nieuwagi.  Tamta  studentka 
zaspokoiła mnie dopóki nie wyczerpałam Alany Kale. – Gdzie ja słyszałam to imię? Alana… 
to była pogrążona w śpiączce siostra pani Terwilliger z sabatu. – A teraz nareszcie mogę się 
wziąć  za  poważny  cel:  Jaclyn  Terwilliger.  Przyznam,  że  nie  byłam  pewna,  czy  zdołam  ją 
osłabić, ale okazuje się, że ona sama doskonale się spisała wyczerpując się przez te ostatnie 
kilka tygodni, byle tylko ochronić swoją słodką, młodziutką uczennicę. 

-  Nie  jestem  jej…  –  Nie  mogłam  skończyć.  Chciałam  powiedzieć,  że  nie  jestem  jej 

uczennicą,  ale…  czy  na  pewno?  Nie  zajmowałam  się  już  magią  dorywczo.  Dołączyłam  do 
szeregów. I teraz musiałam chronić moją mentorkę tak samo, jak ona chroniła mnie. Jeśli już 
nie było za późno. – Gdzie ona jest? – zażądałam odpowiedzi. 

-  Niedaleko  –  powiedziała  Alicia,  ewidentnie  bardzo  zadowolona,  że  ma  nade  mną 

przewagę.  –  Żałuję,  że  dowiedziałaś  się  o  tym  wszystkim.  Byłabyś  wspaniałą  zdobyczą, 
gdybyś trochę się podszkoliła. Obecnie jesteś jak mała iskierka w porównaniu do płomienia 
Jaclyn. To ona jest głównym daniem dzisiaj. 

-  Powiedz  nam,  gdzie  ona  jest  –  rozkazał  Adrian,  a  ja  rozpoznałam  potężną  nutę  w 

jego głosie. 

Spojrzenie Alicii przesunęło się ze mnie na niego. 

-  No  proszę  cię…  –  prychnęła.  –  Przestań  tracić  mój  czas  na  tą  twoją  wampirzą 

kompulsję.  Po  waszej  pierwszej  wizycie  zorientowałam  się,  co  się  dzieje,  bo  nie  mogłam 
zapamiętać waszych twarzy.  – Spośród zbieraniny  naszyjników  wyłowiła jadeitowy krąg.  – 
Później to sobie załatwiłam. Dzięki temu jestem odporna na twoje „uroki”. 

To pomagało  oprzeć się wampirzej  magii?  Przydałby mi się taki gadżet  do kolekcji. 

Muszę się tym zainteresować… przy założeniu, że przeżyję tą noc. 

Zauważyłam,  że  Alicia  zbiera  się  do  następnego  rzutu,  ale  zdążyłam  uskoczyć  w 

stronę salonu  pociągając za sobą Adriana. Za nami z sykiem rozbryznęła się kolejna porcja 
galarety.  Chcąc  oślepić  Alicię  wyjęłam  zasuszone  kwiaty  ostu  i  rzuciłam  je  w  jej  stronę, 
skandując inkantację w grece. Wykonała nieznaczny gest lewą ręką i prychnęła drwiąco. 

-  Poważnie?  –  spytała.  –  Takie  profilaktyczne  zaklęcie  oślepienia?  Może  jednak  nie 

jesteś aż taka uzdolniona. 

Niespodziewanie Adrian otworzył niewielki panel na ścianie przy nas. Nawet  go nie 

zauważyłam  głównie  dlatego,  że  rozpraszała  mnie  perspektywa  stopienia  mi  twarzy. 
Zobaczyłam  tylko  nerwowy  ruch  jego  ręki  i  nagle  pogrążyliśmy  się  w  egipskich 
ciemnościach. 

- No to teraz mamy profilaktyczną ślepotę – wymamrotał. 

Alicia zaklęła. Zamarłam, sparaliżowana otaczającymi mnie ciemnościami. To nie tak, 

że nie doceniałam prób spowolnienia Alicii, ale teraz tak jakby sama się zagubiłam. 

Poczułam  jak  Adrian  łapie  mnie  za  rękę  i  bez  słowa  pociągnął  mnie  w  głąb  salonu. 

Szybko  ruszyłam  na  nim,  zdając  się  na  jego  nadzwyczajny  wzrok  wampira,  który  przebijał 
mrok.  Usłyszałam  jak  Alicia  wymawia  zaklęcie  i  już  wiedziałam,  że  zaraz  wyczaruje  sobie 
światło. Albo magicznie naprawi bezpieczniki. 

background image

226 

 

- Uważaj – mruknął Adrian. – Schody. 

W  rzeczy  samej  poczułam  jak  moja  stopa  opiera  się  na  drewnianym  stopniu.  Oboje 

zbiegliśmy do piwnicy tak szybko i cicho jak się dało. Oczy nadal nie przystosowały mi się 
do ciemności i zastanawiałam się, czy właśnie nie weszłam do jakiegoś sekretnego lochu

21

. W 

miarę  jak  prowadził  nas  między  pudłami,  uświadomiłam  sobie,  że  piwnica  jest  zwykłym 
składzikiem.  Nagromadziło  się  tu  sporo  klamotów.  Widziałam  jak  zagracony  był  cały  dom 
pani Terwilliger i nie mogłam się nadziwić, że aż tyle udało jej się zachomikować. 

Adrian  zatrzymał  się  dopiero  w  odległym  kącie  za  piramidą  pudeł  niemal  równie 

wysoką jak ja. Przycisnął mnie do siebie, trzymając mnie w ramionach, dzięki czemu mógł 
mówić mi cicho prosto do ucha. Opierałam głowę na jego piersi i słyszałam, że serce wali mu 
równie szybko jak mnie. 

- To był dobry pomysł – powiedziałam najciszej jak mogłam. – Ale teraz jesteśmy tu 

uwięzieni. Lepiej było wyjść z domu. 

- Wiem – odpowiedział szeptem. – Ale stała za blisko drzwi i nie miałem czasu bawić 

się z oknem. 

Słyszałam  jak  podłoga  trzeszczy  nad  nami  w  miarę  jak  Alicia  przechadzała  się  po 

domu. 

- To tylko kwestia czasu – zauważyłam. 

-  Liczyłem,  że  zyskasz  czas  na  wymyślenie,  jak  nas  stąd  wyciągnąć.  Nie  mogłabyś 

użyć kuli ognia? Całkiem dobrze ci z nimi szło. 

-  Nie  w  zamkniętej  przestrzeni.  A  już  tym  bardziej  nie  w  piwnicy.  Spaliłabym  cały 

dom. A poza tym nie wiemy, gdzie jest pani Terwilliger. 

Wytężałam mózgownicę kombinując. Dom nie był zbyt  wielki i  Alicia nie miała do 

wyboru wielu miejsc, w których mogłaby schować panią Terwilliger. A musiałam założyć, że 
ona jest gdzieś zamknięta, bo w przeciwnym wypadku pewnie już przybyłaby nam z odsieczą. 
Z wypowiedzi Alicii wynikało, że na razie nie wyssała z niej mocy, więc liczyłam, że jeszcze 
nie została wyłączona z gry. 

-  Na  pewno  możesz  coś  zrobić  –  powiedziała  Adrian,  obejmując  mnie  mocniej.  – 

Jesteś genialna i czytałaś te wszystkie księgi zaklęć. 

W  rzeczy  samej.  Przez  ostatnie  kilka  miesięcy  wchłonęłam  całe  pokłady  wiedzy  – 

której  w  ogóle  nie  powinnam  posiadać  –  ale  w  tej  chwili  byłam  tak  przerażona,  że  nie 
potrafiłam się na niczym skupić. 

- Wszystko zapomniałam. 

-  Nie,  wcale  nie.  –  Jego  głos  w  ciemnościach  był  spokojny  i  dodawał  mi  otuchy. 

Pogładził  mnie  po  włosach  i  bardzo  delikatnie  pocałował  w  czoło.  –  Tylko  się  uspokój  i 
skoncentruj. Prędzej czy później ona zejdzie po tych schodach, żeby nas dopaść. Musimy ją 
załatwić albo przynajmniej spowolnić, a wtedy uciekniemy. 

Jego rozsądne słowa dotarły do mnie i pozwoliły znów dojść do głosu logice rządzącej 

moim  życiem.  Oczy  przyzwyczaiły  mi  się  do  słabego  światła  sączącego  się  przez  małe, 
wysoko  położone  okienka  piwnicy  i  nareszcie  mogłam  rozróżnić  jakieś  ciemne  kształty. 
Słyszałam jak  Alicia przemieszcza się na górze, więc ostrożnie odsunęłam się od Adriana i 
podeszłam  do  schodów.  Pomagając  sobie  kilkoma  wdzięcznymi  gestami,  wypowiedziałam 

                                                 

21

 Tia, od razu Czerwonego Pokoju Bólu. Sorka, mam dziś jakieś dziwne skojarzenia ;) 

background image

227 

 

zaklęcie  nad  stopniami  i  szybko  pomknęłam  z  powrotem  do  kąta,  kryjąc  się  w  objęciach 
Adriana. 

- Dobrze – powiedziałam. – Załatwiłam nam niewielkie opóźnienie. 

- Jakie? – spytał. 

Akurat w tej chwili usłyszeliśmy jak otwierają się drzwi na górze schodów. Pojawiło 

się światło, ale nas wciąż kryły cienie. 

- Skończyły się wam sztuczki. – usłyszałam głos Alicii. – Już nigdzie… aaach! 

Rozległo się głośne dudnienie, gdy stoczyła się po schodach i wylądowała z łomotem 

na dole. 

- Niewidzialny lód na schodach – poinformowałam Adriana. 

-  Wiem, że nie powinienem  tego mówić  –  odezwał  się.  –  Ale myślę, że w tej chwili 

kocham cię jeszcze mocniej niż kiedykolwiek wcześniej. 

Złapałam go za rękę próbując ignorować to, jak uszczęśliwiły mnie te słowa nawet w 

tak podbramkowej sytuacji. 

- Chodź. 

Opuściliśmy nasza kryjówkę i zobaczyliśmy na podłodze sponiewieraną Alicię, która 

próbowała pozbierać się na nogi. Srebrzysta kula światła wisiała w powietrzu nad nią, wiernie 
podążając  za  jej  ruchami.  Na  nasz  widok  warknęła  i  wykonała  gest  chcąc  nas  przekląć. 
Przewidziałam to i już miałam przygotowany amulet. Zakołysałam nim an jedwabnej wstążce 
i  wypowiedziałam  kilka  słów,  gdy  ją  mijaliśmy.  Na  moment  rozbłysła  między  nami  tarcza, 
która  ledwie  przechwyciła  małe,  jaśniejące  strzałki  mknące  w  naszą  stronę.  Osłona 
przypominała tą, której pani Terwilliger używała w rezerwacie, ale musiałam ją przywoływać 
na miejscu i nie utrzymywała się długo. 

Nie wiedziałam, co Alicia zamierzała teraz zrobić, ale to nie mogło być nic dobrego. 

Po raz pierwszy rzuciłam jedno z tych defensywnych zaklęć, których pani Terwilliger kazała 
mi jeszcze nie ruszać. Było stosunkowo proste i eleganckie, chociaż wymagało wiele energii, 
ale  za  to  zastosowane  poprawnie  dawało  potężny  efekt.  Najzwyczajniej  w  świecie 
wykorzystałam  falę  czystej  mocy  do  rzucenia  Alicią  przez  całe  pomieszczenie,  akurat  gdy 
udało jej się wstać. Poleciała do tyłu prosto na stertę ozdób choinkowych. Pudło z ozdóbkami 
przewróciło się i rozbiło przy niej na podłodze. 

Zaklęcie  sprawiło,  że  zakręciło  mi  się  w  głowie,  ale  nie  zatrzymywałam  się.  Przy 

schodach przywołałam kulę ognia, ale nie rzuciłam jej tylko trzymałam nisko jak przy grze w 
Skee-Ball – nie zamierzałam się z nią rozstawać. Liczyłam, że stopi lód i już po kilku krokach 
wiedziałam, że miałam rację. 

- Uważaj – ostrzegłam Adriana. – Są mokre. 

Dotarliśmy na górę, ale Alicia już gramoliła się za nami. Wciąż na dole potraktowała 

nas  tym  samym  zaklęciem,  co  ja  ją  wysyłając  w  naszą  stronę  falę  niewidzialnej  energii  i 
rzucając mnie i Adriana na podłogę. Wbrew ostrzeżeniom pani Terwilliger, że tylko marnuję 
energię nadal nie wypuściłam ognistej kuli. Gdy Alicia mnie powaliła, wyleciała mi z dłoni i 
wylądowała na kanapie pani Terwilliger. Biorąc pod uwagę to, że wyglądała jakby pokrywał 
ją  jakiś  tani  materiał  jeszcze  z  lat  siedemdziesiątych,  niespecjalnie  mnie  zdziwiło,  że  tak 
szybko stanęła w płomieniach. 

Pozytywna strona była taka, że ogień rozwiązał  nasz problem z ciemnością. Niestety 

oznaczało to, że jednak spalimy dom. Podbiegła do mnie callistana, która nie zdążyła z nami 

background image

228 

 

uciec do piwnicy. Miałam tylko ułamek sekundy na podjęcie decyzji. 

-  Przeszukaj  resztę  domu  i  znajdź  panią  Terwilliger  –  poleciłam  Adrianowi.  –  Ja 

zatrzymam Alicię. 

Rozpalający  się  coraz  intensywniej  ogień  rzucał  na  jego  twarz  dziwne  cienie, 

podkreślając malującą się na niej udrękę. 

- Sydney… 

-  To  jedna  z  tych  okazji,  kiedy  musisz  zaufać  mi  bez  pytania  –  powiedziałam.  – 

Pośpiesz się! Znajdź ją i uciekaj. 

Zobaczyłam jak przez jego oczy przewija się tysiąc emocji zanim posłuchał i pobiegł 

w  stronę  dalszej  części  domu.  W  salonie  ogień  rozprzestrzeniał  się  gwałtownie  w  niemal 
magiczny  sposób.  Kłębiący  się  dym  podsunął  mi  pomysł,  więc  zagęściłam  go  tworząc 
nieprzeniknioną ścianę blokującą wyjście z piwnicy. Tym zyskałam dość czasu na wycofanie 
się  razem  ze  smokiem,  zanim  pojawiała  się  Alicia,  która  rozgarnęła  dym  z  taką  łatwością 
jakby rozsuwała zasłony. 

- To – oznajmiła. – Bolało. 

Rzuciłam  zaklęcie,  które  powinno  związać  ją  pajęczynami,  ale  nici  rozpłynęły  się 

zanim  w  ogóle  jej  dosięgły.  To  doprowadzało  do  furii.  Zapamiętałam  tak  wiele,  ale  te 
„profilaktyczne” zaklęcia nie działały. Teraz rozumiałam dlaczego pani Terwilliger zalecała 
mi strategię polegającą przede wszystkim na ukrywaniu się i maskowaniu moich mocy. Nie 
miałam cienia szansy w starciu z Weroniką. Prawda, Alicia ją załatwiła, ale prawdopodobnie 
dopiero  po  osłabieniu  jej  w  taki  sposób,  jak  teraz  pani  Terwilliger.  Zrozumiałam  nawet 
dlaczego  powiedziała  mi,  że  powinnam  zdobyć  pistolet  –  który,  jak  właśnie  sobie 
uświadomiłam, zostawiłam w samochodzie. 

Zaklęcie  z  lodem  podziałało  jedynie  dlatego,  że  Alicia  niczego  się  nie  spodziewała. 

Oprócz tego osiągnęłam coś tylko impulsem mocy, wyzwolonym przez zaawansowany czar, 
który poważnie mnie osłabił. Dotarło do mnie, że sytuacja wymaga czegoś równie mocnego. 
Nie wiedziałam, czy w ogóle starczy mi sił na drugie takie zaklęcie, ale nie miałam innego 
wyjścia niż spróbować… 

 Krzyknęłam,  gdy  przeszyło  mnie  coś  co  przypominało  tysiąc  woltów  energii 

elektrycznej. Ruch dłoni Alicii był bardzo subtelny i nawet nie potrzebowała słów. Upadłam, 
wijąc się z bólu, gdy Alicia rzuciła się ku mnie z tryumfalną miną. Smok dzielnie stanął jej na 
drodze, ale ona kopnęła go z łatwością odrzucając na bok. Usłyszałam jak pisnął tocząc się po 
podłodze.

22

 

-  Może  jednak  powinnam  wchłonąć  ciebie  –  powiedziała  Alicia.  Elektrowstrząsy 

znikły,  ale  mogłam  tylko  siedzieć  łapiąc  powietrze.  –  Nadasz  się  na  moją  piątą  ofiarą.  Po 
Jaclyn  mogę  wrócić  za  kilka  lat.  Okazuje  się,  że  jesteś  o  wiele  potężniejsza  niż  mi  się 
wydawało… i wkurzająco pomysłowa. Nawet nieźle ci szło. 

- Kto powiedział, że skończyłam? – wykrztusiłam. 

Rzuciłam  pierwsze  z  zaawansowanych  zaklęć,  jakie  przyszły  mi  do  głowy.  Może 

zainspirowały je zniszczone ozdoby świąteczne, ale nagle z mózgu została mi wyżęta gąbka. 
Czar  nie  wymagał  fizycznych  komponentów  ani  słów  i  wystarczył  tylko  najlżejszy  ruch 
dłonią. Zaklęcie czerpało siłę ze mnie – upływ energii i mocy bolał niemal równie mocno jak 
elektrowstrząsy, którymi potraktowała mnie Alicia. 

                                                 

22

 Teraz nas, suko, wkurzyłaś. Wara od smoczka. 

background image

229 

 

Ale efekt… och… zapierał dech w piersiach. 

Na  stoliku  do  kawy  pani  Terwilliger  (który  obecnie  płonął)  stało  pięć  wiecznie 

ruchomych  kulek.  Rzuciłam  na  nie  zaklęcie  transmutacji  rozbijając  ich  okrągłą  formę  i 
zmieniając w cienkie, ostre jak brzytwa ostrza. Zerwały się z łańcuszków posłuszne mojemu 
rozkazowi. To była ta łatwiejsza część. 

Zgodnie z ostrzeżeniami pani Terwilliger trudności zaczynały się dopiero później, gdy 

przyszło  do  zaatakowania  kogoś.  I  to  nie  tylko  poprzez  sprowokowanie  upadku.  Tamto 
jeszcze nie było takie złe. Prawdziwy fizyczny atak, który bezpośrednio spowoduje poważne 
rany,  to  już  zupełnie  inna  sprawa.  Nie  miało  znaczenia  jakich  okropieństw  dopuszczała  się 
Alicia, która próbowała zabić mnie i wyssać moc z pani Terwilliger oraz wielu innych. Była 
żywą  osobą,  a  posługiwanie  się  przemocą  albo  próby  odebrania  komuś  życia  nie  leżały  w 
mojej naturze. 

Jednak bronienie własnego życia i tych których kochałam już jak najbardziej. 
Zebrałam  się  w  sobie  i  posłałam  ostrza  do  przodu.  Trafiły  ją  prosto  w  twarz. 

Wrzasnęła i rozpaczliwie próbowała je wyciągnąć, ale przy okazji straciła równowagę i znów 
stoczyła się po schodach. Usłyszałam, jak krzyknęła wpadając do piwnicy. Nie widziałam jej 
ze swojego miejsca, ale jej magiczna latarnia radośnie podążyła jej śladem na dół. 

Mój  tryumf  nie  potrwał  długo.  Byłam  bardziej  niż  oszołomiona.  Znalazłam  się  na 

granicy omdlenia. Gorąco i światło pożaru porażały, ale mnie robiło się ciemno przed oczami 
z wyczerpania spowodowanego rzucaniem zaklęć spoza mojej ligi. Nagle zapragnęłam tylko 
zwinąć się w kłębek na podłodze, zamknąć oczy i pogrążyć się w wygodnym cieple… 

- Sydney! 

Głos  Adriana  wyrwał  mnie  z  oszołomienia  i  udało  mi  się  na  niego  spojrzeć  spod 

ciężkich  powiek.  Otoczył  mnie  ramieniem  i  pomógł  mi  wstać.  Nogi  się  pode  mną  uginały, 
więc zwyczajnie podniósł mnie i zaczął nieść. Smok, który nie odniósł żadnych poważnych 
obrażeń  na  skutek  kopnięcia,  uczepił  się  mojej  bluzki  i  wślizgnął  do  torby,  która  wciąż 
zwieszała mi się z ramienia. 

- Gdzie… pani Terwilliger… 

- Tu jej nie ma – powiedział Adrian, kierując się sprawnie prosto do wyjścia. 

Teraz ogień ogarnął już ściany i sufity. Jeszcze nie zupełnie sięgnął przodu domu, ale 

drogę zagradzały nam dym i popiół. Oboje kaszleliśmy, a z moich oczu płynęły łzy. Adrian 
dotarł do drzwi i spróbował dotknąć klamki, ale była tak gorąca, że krzyknął z bólu. Jakimś 
sposobem wykopał drzwi i wydostaliśmy się na czyste, nocne powietrze. 

Na  zewnątrz  zebrali  się  sąsiedzi,  a  w  oddali  słyszałam  syreny.  Część  gapiów 

przyglądała  się  nam  ciekawie,  ale  większość  była  zbyt  zaabsorbowana  inferno,  w  które 
zmienił się  domek  pani  Terwilliger.  Adrian  zaniósł  mnie  do  swojego  samochodu  i  posadził 
delikatnie na ziemi tak, że mogłam się o niego oprzeć. Nawet na chwilę nie przestał otaczać 
mnie ramieniem. Oboje w zgrozie wpatrywaliśmy się w pożar. 

-  Szukałem  wszędzie,  Sydney  –  powiedział.  –  Nie  znalazłem  Jackie  w  domu.  Może 

uciekła.  –  Żarliwie  modliłam  się,  żeby  się  nie  mylił.  W  przeciwnym  wypadku  porzuciłam 
moją nauczycielkę historii na pastwę śmierci w płomieniach. – Co się stało z Alicią? 

- Ostatnio, gdy ją widziałam, wpadła do piwnicy. – Mdłości skręciły mi żołądek. – Nie 

wiem, czy się wydostała. Adrianie, co ja zrobiłam? 

- Obroniłaś się. I mnie. I miejmy nadzieję, że Jackie.  – Objął mnie mocniej. – Alicia 

background image

230 

 

była zła. Tylko pomyśl, co zrobiła tamtym innym czarownicom… i co chciała zrobić wam. 

- Totalnie mnie zaskoczyła – powiedziałam żałośnie. – Wydawało mi się, że postępuję 

tak sprytnie. Za każdym razem gdy z nią rozmawiałam, zbywałam ją jako jakiegoś ciemnego 
lachona. Tymczasem ona tylko się śmiała i cały czas pociągała za sznurki. To genialne. Nie 
spotkałam za wielu ludzi zdolnych do czegoś takiego. 

- Jeśli ty to Holmes, ona jest twoim Moriarty’m – podsunął. 

- Adrian – powiedziałam. Nic więcej nie musiałam mówić. 

Nagle przyjrzał mi się uważniej, po raz pierwszy zauważając w co jestem ubrana pod 

obecnie rozpiętą kurtką. 

- Masz na sobie koszulkę AYE? 

- No, nigdy nie wybieram się na magiczne bitwy bez… 

Ciche  miauknięcie  przykuło  moją  uwagę.  Zaczęłam  się  rozglądać  dopóki  nie 

wypatrzyłam  pary  zielonych  oczu  wpatrujących  się  we  mnie  spod  krzaka  po  drugiej  stronie 
ulicy. Udało  mi się pozbierać do pionu  i  przekonałam się, że chociaż nadal  mam nogi  jak z 
waty, to jednak mogę na nich ustać. Zrobiłam kilka niepewnych kroków w stronę krzaka, a 
Adrian natychmiast do mnie dopadł. 

- Co ty wyprawiasz? Potrzebujesz pomocy – zaprotestował. 

Wyciągnęłam rękę. 

- Musimy iść za kotem. 

- Sydney… 

- Pomóż mi – prosiłam. 

Nie potrafił mi odmówić. Wspierając mnie ramieniem, pomógł mi przejść przez ulicę 

w stronę kota, który pobiegł między dwoma krzakami i obejrzał się na nas. 

- Chce, żebyśmy za nim szli – powiedziałam Adrianowi. 

Więc  poszliśmy  mijając  po  drodze  domy  i  ulice  aż  znaleźliśmy  się  kilka  przecznic 

dalej, a kot doprowadził nas do parku. Ta resztka energii, którą miałam ruszając za naszym 
przewodnikiem  teraz  już  dawno  znikła.  Ciężko  dyszałam,  kręciło  mi  się  w  głowie  i  ledwie 
powstrzymywałam  się  od  poproszenia  Adriana,  żeby  znowu  mnie  poniósł.  Coś  w  centrum 
parku  przykuło  moją  uwagę  po  raz  ostatni  dając  mi  kopa  adrenaliny,  która  pozwoliła  mi 
pobiec. 

Na trawniku leżała pani Terwilliger. 
Dzięki Bogu była przytomna, ale wyglądała na niemal równie wyczerpaną, jak ja się 

czułam.  Łzy  i  smugi  na  twarzy  podpowiadały,  że  też  miała  ciężką  noc.  Udało  jej  się  uciec 
Alicii,  ale  nie  bez  walki.  Właśnie  dlatego  nie  znaleźliśmy  jej  w  domu.  Na  mój  widok 
zamrugała z zaskoczenia. 

- Nic ci nie jest – powiedziała. – I znalazłaś mnie. 

- Kot nas przyprowadził – odparłam wskazując na niego. 

Cała  trzynastka  siedziała  wokół  nas  w  parku,  otaczając  swoją  właścicielkę  – 

pilnowały, żeby nic jej się nie stało. 

Rozejrzała się i zmusiła do zmęczonego uśmiechu. 

- Widzisz? Mówiłam, że koty się przydają. 

background image

231 

 

-  Callistany  też  nie  są  takie  złe  –  powiedziałam,  spoglądają  na  swoją  torbę.  –  Ten 

piszczący „wrzód na tyłku” uratował mnie przed oberwaniem kwasem prosto w twarz. 

Adrian położył rękę na sercu w udawanej zgrozie. 

- Sage, czy ty właśnie zaklęłaś? 

Pani Terwilliger dopiero teraz go zauważyła. 

-  Ty  też  tutaj?  Przepraszam,  że  zostałeś  wciągnięty  w  tą  aferę.  Wiem,  że  nie 

potrzebujesz takich kłopotów. 

-  To  bez  znaczenia  –  odpowiedział  Adrian  z  uśmiechem.  Oparł  dłoń  na  moim 

ramieniu. – Pewne rzeczy są warte kłopotów. 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

background image

232 

 

 

CZUŁAM SIĘ OKROPNIE z powodu puszczenia z dymem domu mojej nauczycielki. 
Pani  Terwilliger  z  oczywistych  powodów  uważała  to  za  najmniejsze  ze  swoich 

zmartwień.  Nie  wiedziała  na  pewno,  czy  jej  ubezpieczenie  pokryje  szkody,  ale  firma 
ubezpieczeniowa naprawdę szybko wysłała kogoś do zbadania sprawy. Wciąż czekaliśmy na 
ostateczny werdykt, ale nie zameldowali nic na temat ludzkich szczątków. W pewnym sensie 
ulżyło mi, że jednak nikogo nie zabiłam, ale z drugiej strony obawiałam się, że Alicia nie da o 
sobie zapomnieć. Jaki brzmiało to niemądre porównanie, które wymyślił Adrian? „Jeśli ty to 
Holmes, ona jest twoim Moriarty’m.” Coś mi się wydawało, że chyba każdy żywiłby urazę po 
posiekaniu buźki ostrzami i porzuceniu w płonącym budynku. 

Szybkie  śledztwo  wykazało,  że  Weronika  leży  w  jednym  z  szpitali  w  Los  Angeles, 

jako  NN.  Odwiedzenie  pogrążonej  w  śpiączce  siostry  stało  się  najwyższym  priorytetem  dla 
pani  Terwilliger,  która  żywiła  nadzieję,  że  może  w  jakiś  sposób  odczyni  zaklęcie.  Mimo 
nawału zajęć moja nauczycielka i tak zdążyła jeszcze przekonać mnie do spotkania ze swoim 
sabatem,  a  ja  zgodziłam  się  z  kilku  różnych  powodów.  Po  pierwsze,  teraz  już  raczej  nie 
mogłam zachowywać się w taki sposób jakbym nie chciała władać magią. 

A po drugie nie planowałam zostawać tu tak długo. 
Nadal zamierzałam wybrać się z Marcusem do Meksyku i tydzień upłynął mi szybko. 

Egzaminy semestralne minęły jak we mgle i zanim się zorientowałam już mieliśmy piątek – 
wyjeżdżaliśmy  jutro.  Zaryzykowałam  i  pożegnałam  się  z  przyjaciółmi.  Najbezpieczniej 
byłoby zniknąć bez uprzedzenia, ale ufałam im wszystkim – nawet Angeline – że zachowają 
mój sekret i udadzą ignorancję, gdy Alchemicy w końcu zorientują się, że nawiałam. Treyowi 
też powiedziałam. Bez względu na to, co nas poróżniło, wciąż uważałam go za przyjaciela i 
wiedziałam, że będę za nim tęsknić. 

W miarę upływu dnia w dormitorium robiło się coraz ciszej – nie licząc świątecznych 

piosenek lecących w lobby. Nie chcąc wykluczać innych religii pani Weathers wystawiła też 
menorę  i  powiesiła  transparent  z  napisem  „Radosnego  Kwanzaa”

23

.  Oficjalnie  jutro  mijał 

ostateczny  termin,  gdy  wszyscy  musieli  się  wymeldować  i  wielu  uczniów  już  wyjechało  na 
ferie zimowe. Skończyłam pakować swój lekki bagaż. Nie chciałam obciążać się klamotami 
zwłaszcza, że naprawdę nie wiedziałam czego się spodziewać w Meksyku. 

Zostały jeszcze dwie osoby, z którymi się nie pożegnałam: Adrian i Jill. Unikałam tej 

dwójki  z  bardzo  różnych  powodów,  ale  kończył  mi  się  czas.  Wiedziałam,  że  od  Jill  dzieli 
mnie tylko  kondygnacja schodów, ale z Adrianem  był  problem. Parę razy  kontaktowaliśmy 
się po pożarze choćby tylko po to by ustalić kilka szczegółów, ale wkrótce zapanowała cisza 

                                                 

23

 Menora - w judaizmie dziewięcioramienny świecznik, używany w czasie święta Hanukka.  

Kwanzaa - święto w afro-amerykańskiej kulturze celebrowane w okresie między Bożym Narodzeniem 

a Nowym Rokiem.  

Wyjaśnienia  sponsorowane  przez  „The  Sage’s  English  Dictionary  and  Thesaurus” 

Ach, te zbiegi okoliczności… chyba naprawdę nie istnieją ;) 

background image

233 

 

w eterze. Nie zadzwonił, nie wysłał SMSa, nie odwiedzał mnie w snach. Może powinnam być 
zadowolona.  Może  powinnam  cieszyć  się  z  tego,  że  mogę  odejść  unikając  bolesnych 
pożegnań… ale nie mogłam. Na myśl, że już nigdy go nie zobaczę serce mi się łamało. Co 
prawda to on był przyczyną mojego odejścia, ale chciałam jakoś domknąć sprawy. 

„Wcale ci nie chodzi o żadne domknięcie, Sydney. Chcesz go zobaczyć. Potrzebujesz 

tego. I właśnie dlatego musisz odejść.” 

W końcu przemogłam się i zadzwoniłam do niego. Zebranie się na odwagę zajęło mi 

tyle  czasu,  że  nie  mogłam  uwierzyć,  gdy  nie  odebrał.  Oparłam  się  impulsowi,  żeby 
natychmiast spróbować jeszcze raz. Nie. Mogłam poczekać. Jutro jeszcze zdążę i na pewno… 
na pewno mnie nie unikał? 

Zdecydowałam, że wstrzymam się z rozmową z Jill do następnego dnia. Pożegnanie 

się z nią było równie trudne – i wcale nie tylko ze względu na to, co zobaczyła przez więź. 
Wiedziałam, że według niej zwyczajnie ją porzucam. Ale nie mogłam się oszukiwać – jeśli 
zostanę  i  zacznę  chodzić  z  Adrianem,  prawdopodobnie  mnie  złapią,  a  wtedy  już  w  żaden 
sposób nie zdołam jej pomóc. Jeśli ukryję się gdzieś daleko i pozostanę na wolności, mogłam 
wciąż jej dopomagać z odległości. Miałam nadzieję, że to zrozumie. 

Odwlekanie  rozmowy  z  nią  dało  mi  okazję  do  załatwienia  innej  nieprzyjemnej 

sprawy: musiałam oddać pistolet Malachi’emu Wolfe. Jeszcze nigdy nie wybrałam się do jego 
domu bez Adriana i chociaż wiedziałam, że nie muszę się niczego obawiać z jego strony w tej 
samotnej wyprawie mimo wszystko było coś niepokojącego. 

Ku mojemu  kompletnemu i  głębokiemu  zaskoczeniu,  Wolfe wpuścił mnie do domu, 

gdy przyjechałam. Panowała niezwykła cisza. 

- A gdzie psy? – spytałam. 

-  Na  treningu  –  powiedział.  –  Mój  przyjaciel  jest  ekspertem  w  tresurze  psów  i  teraz 

daje im lekcje podkradania się. Kiedyś pracował dla tutejszej policji. 

Poważnie  wątpiłam,  żeby  Chihuahua  miały  w  kodzie  genetycznym  podkradanie  się. 

Zachowałam  tą  myśl  dla  siebie  i  tylko  rozejrzałam  się  zadziwiona  kuchnią  Wolfa. 
Spodziewałam  się  czegoś  w  stylu  kubryku  na  okręcie,  a  tymczasem  znalazłam  się  w 
zaskakująco  radosnym  pokoju  z  tapetą  w  niebieską  szachownicę  i  puszką  na  ciastka  z 
wiewiórką. Gdyby ktoś mnie poprosił o wymyślenie czegoś, co na pewno nie wyglądało jak 
kuchnia  Wolfa,  opisałabym  coś  w  takim  stylu.  Nie…  moment.  Na  drzwiach  lodówki 
zobaczyłam  magnesy,  które  wyglądały  jak  gwiazdki  do  rzucania  ninja.  No  to  przynajmniej 
pasowało do niego. 

„Adrian  padnie,  jak  mu  opowiem.”  I  wtedy  przypomniałam  sobie,  że  nie  zobaczę 

Adriana przez bardzo długi czas. Ta świadomość skutecznie zgasiła całe moje rozbawienie. 

-  Więc  czego  potrzebujesz?  –  spytał  Wolfe.  Patrząc  na  niego  ogarnęło  mnie  dziwne 

wrażenie,  że  opaska  znajduje  się  nie  na  tym  oku  co  ostatnio.  Powinnam  bardziej  zwracać 
uwagę na takie szczegóły. – Jeszcze jednego pistoletu? 

Skupiłam się na swojej obecnej misji. 

-  Nie,  sir.  Okazało  się,  że  nawet  pierwszy  mi  się  nie  przydał,  ale  dziękuję  za 

pożyczenie. 

Wyjęłam  pistolet  z  torby  i  podałam  mu.  Po  szybkim  sprawdzeniu  schował  go  do 

szuflady. 

- Rozwiązałaś swój problem? Możesz go jeszcze zatrzymać, jeśli chcesz. 

background image

234 

 

- Wyjeżdżam z kraju. Przemycenie broni przez granicę mogłoby być problematyczne. 

- W porządku – powiedział. Złapał puszkę na ciastka i zdjął pokrywkę, częstując mnie. 

Poczułam wspaniały zapach. – Chcesz jedno? Właśnie je zrobiłem. 

Coraz bardziej żałowałam, że nie mogę opowiedzieć o tym Adrianowi. 

- Nie, dziękuję. Przez ostatnie kilka tygodni trochę zaszalałam z cukrem. 

Powinni mi wyrobić kartę stałego klienta w „Ciachach i różnościach”. 

-  Myślę,  że  lepiej  wyglądasz.  Już  nie  sama  skóra  i  kości  z  ciebie.  –  Kiwnął  głową  z 

aprobatą,  co  w  mojej  opinii  było  naprawdę  dziwne  i  z  deczka  upiorne.  –  Więc  gdzie  się 
wybieracie we dwoje? 

- Do Meksy… och, Adrian zostaje. Wyjeżdżam z kimś innym. 

- Naprawdę? – Odsunął puszkę z wiewiórką po blacie. – To mnie zaskoczyłaś. Zawsze 

mi  się  wydawało,  że  po  wyjściu  stąd  urządzacie  sobie  później  w  domu  prywatną  „sesję 
treningową” we dwoje. 

Spiekłam raka. 

- Nie! To nie tak… my jesteśmy tylko przyjaciółmi. 

-  Kiedyś  miałem  taką  przyjaciółkę.  Sally  Srebrny  Ząb.  –  Jego  twarz  przybrała 

nieobecną minę, jaką zawsze robił, gdy opowiadał jakąś anegdotę. 

- Przepraszam, mówiłeś… 

- Nigdy nie spotkałem kobiety takiej jak Sally – przerwał. – Wspólnie przebiliśmy się 

przez Szwajcarię, zawsze osłaniając się nawzajem. Wyszliśmy z tego żywi… ledwie… i ona 
chciała wrócić do Stanów i się ustatkować. Ja nie. Widzisz, marzyłem o czymś więcej. Byłem 
wtedy  młodym  człowiekiem,  napawałem  się  niebezpieczeństwem  i  chwałą.  Zostawiłem  ją  i 
zamieszkałem  z  szamanem  na  Orkadach

24

.  Potrzebowałem  dwóch  lat  i  wielu  duchowych 

podróży, żeby uświadomić sobie swój błąd, ale kiedy wróciłem, nie mogłem jej znaleźć. Gdy 
w nocy zamykam oczy wciąż widzę ten jej ząb błyszczący jak gwiazda. To mnie prześladuje, 
dziewczyno. Prześladuje. 

Zmarszczyłam brwi. 

-  Nie  sądziłam,  że  mieszkańcy  Orkadów  odbywają  duchowe  podróże.  Albo  że  mają 

szamanów. 

Wolfe pochylił się ku mnie i z rozszerzonymi oczami pogroził mi palcem. 

- Ucz się na moich błędach, dziewczyno. Nie leć na Orkady. Nie potrzebujesz żadnych 

mistycznych wizji, żeby zobaczyć to, co masz przed oczami, słyszysz mnie? 

Przełknęłam z wysiłkiem. 

- Tak jest. 

Po  tym  czmychnęłam  przekonana,  że  przebywanie  w  zupełnie  innym  kraju  niż 

Malachi Wolfe może być naprawdę dobrym pomysłem. 

Następnego  ranka  przygotowałam  się  do  rozstania  z Jill,  ale  uprzedziła mnie  i  sama 

                                                 

24

  Archipelag  gdzieś  między  Norwegią  a  Szkocją  o  łagodnym  klimacie.  Zamieszkują  je  Norwegowie, 

Szkoci i inni potomkowie Piktów, i Wikingów. Czasem kojarzeni jako poszukiwacze przygód. Pełny wypas. 

Hej, wie ktoś może, co tak niebezpiecznego jest w tej Szwajcarii, bo z tego opisu wynikało, że wygląda 

jak strefa działań wojennych? Bezskutecznie łamię sobie nad tym głowę od tygodnia :( 

background image

235 

 

stawiła się pod moimi drzwiami. Tak naprawdę rozmawiałyśmy po raz pierwszy od tamtego 
dnia, gdy obudziła mnie ze snu z Adrianem. 

Weszła do pokoju i zmarszczyła brwi na widok walizki. 

- Naprawdę odchodzisz? 

- Tak. I z pewnością wiesz dlaczego. 

Założyła ramiona na piersi i spojrzała mi prosto w oczy bez cienia tamtego dystansu, 

który okazała mi ostatnim razem. Miałam problemy z wytrzymaniem tego spojrzenia. 

- Sydney, nie porzucaj Adriana ze względu mnie. 

- To trochę bardziej skomplikowane – odpowiedziałam automatycznie. 

-  Wcale  nie  –  upierała  się.  –  Z  tego  wszystkiego,  co  słyszałam  wynika,  że  ty  się 

zwyczajnie  boisz.  Zawsze  kontrolowałaś  swoje  życie  w  najdrobniejszych  szczegółach.  Gdy 
nie mogłaś… jak w przypadku Alchemików… znalazłaś sposób na odzyskanie kontroli. 

- Nie ma nic złego w tym, że chcę mieć kontrolę – warknęłam. 

-  Poza  tym,  że  to  nie  zawsze  możliwe  i  czasami  to  nawet  dobrze.  Albo  wręcz 

wspaniale  –  dodała.  –  I  dokładnie  tak  jest  w  przypadku  Adriana.  Nieważne  jak  mocno  się 
starasz, nigdy nie uda ci się przejąć kontroli nad twoimi uczuciami do niego. Nie potrafisz się 
powstrzymać przed kochaniem go, więc uciekasz. Ja jestem tylko pretekstem. 

Kim ona była, że prawiła mi takie kazania? 

-  Wydaje  ci  się,  że  kłamię  na  temat  tego,  jak  niezręcznie  się  czuję,  gdy  patrzysz  na 

wszystko, co się między nami dzieje? Wszystkie intymne detale wystawione na pokaz. Ja tak 
nie mogę. Nie potrafię żyć w taki sposób. 

- Adrian się nauczył. 

- Cóż, on nie miał wyboru. 

- Dokładnie. – Jej zaciętość trochę złagodniała. – Sydney, on mnie wskrzesił. Nikt nie 

może  zrobić  ani  nie  zrobi  dla  mnie  nic  wspanialszego  niż  to.  Nie  jestem  w  stanie  mu  się 
odwdzięczyć,  ale  przynajmniej  mogę  pozwolić  mu  żyć  własnym  życiem  tak,  jak  mu  się 
podoba. Nie wymagam od niego, żeby mnie osłaniał ze względu na więź i ani myślę osądzać 
jego… albo ciebie. Pewnego dnia nauczymy się blokować nasze doznania. 

- Pewnego dnia – powtórzyłam. 

- Tak. A do tego czasu musimy sobie jakoś radzić. Wyjeżdżając tylko unieszczęśliwisz 

troje ludzi. 

- Troje? – Zdziwiłam się. – Pomagam ci. 

- Naprawdę myślisz, że mogę być szczęśliwa, jeśli on cierpi? Wydaje ci się, że podoba 

mi się, gdy pochłania go ciemność? – Nic nie powiedziałam, więc naciskała dalej: – Słuchaj, 
nie  wywołujesz  u  mnie  takiej  samej  fizycznej  reakcji,  jak  u  niego,  ale  gdy  jesteście  razem 
radość po prostu go wypełnia… to promieniuje na mnie i to jedno z najwspanialszych uczuć, 
jakie miałam okazję doświadczyć. Nigdy nie byłam tak zakochana jak wy. 

-  Nie  jestem…  –  Nie  potrafiłam  tego  powiedzieć,  a  ona  rzuciła  mi  znaczące 

spojrzenie. Spróbowałam zmienić taktykę.  – Zostawanie tu, zwłaszcza jeśli z nim będę, jest 
niebezpieczne.  Alchemicy  mogą  dowiedzieć  się  o  wszystkim…  o  nim,  tatuażu,  pani 
Terwilliger i Bóg jeden wie, czym jeszcze. 

-  Ale  jeśli  się  nie  dowiedzą  sama  pomyśl,  ile  zyskasz…  Adriana.  Nas  wszystkich. 

background image

236 

 

Magię.  Szansę  na  odkrycie  ich  sekretów.  Wiem,  że  kochasz  to  życie.  Dlaczego  miałabyś  z 
tego  rezygnować?  Jesteś  zbyt  inteligentna,  żeby  dać  się  złapać.  Pomożemy  ci.  Naprawdę 
uważasz,  że  Marcus  i  jego  Wesoła  Banda  są  w  stanie  za  wiele  powalczyć,  skoro  wiecznie 
uciekają? 

Pokręciłam głową. 

- Oni są tacy jak ja. Rozumieją mnie. 

Nawet jej powieka nie drgnęła. 

- W niczym cię nie przypominają. Oni gadają. Ty działasz. 

Zaskakiwało  widzenie  jej  tak  pewnej  siebie  i  mądrej  ponad  wiek.  To  było  również 

lekko  irytujące.  Skoro  taka  z  niej  mądrala,  dlaczego  nie  potrafiła  zrozumieć,  o  jak  wysoką 
stawkę toczy się gra? 

- Jill zostawanie tu to wielkie ryzyko… na każdy możliwy sposób. 

-  Oczywiście,  że  tak!  –  krzyknęła,  a  w  jej  oczach  rozbłysnął  gniew.  –  Każde  życie 

warte przeżycia zawsze  niesie w sobie ryzyko. Jeśli  wyjedziesz do Meksyku, będziesz tego 
żałować… i wydaje mi się, że ty o tym wiesz. 

Mój telefon zadzwonił skutecznie uciszając moją odpowiedź. Eddie. Rzadko dzwonił, 

więc ogarnęła mnie panika. 

- Co złego się stało? – spytałam. 

Brzmiał na konkretnie skołowanego. 

-  Nie  powiedziałbym,  że  złego…  tylko  zaskakującego.  Jill  jest  z  tobą?  Lepiej  obie 

zejdźcie na dół. Jesteśmy na zewnątrz. 

Rozłączył się pozostawiając mnie z mętlikiem w głowie. 

- Co tam? – spytała Jill. 

- Zdaje się, że jakaś niespodzianka. 

Razem zeszłyśmy do lobby bez dalszych wzmianek na temat Adriana. Gdy wyszłyśmy 

na  zewnątrz,  zobaczyłyśmy  Eddiego  i  Angeline,  którzy  ostentacyjnie  unikali  kontaktu 
wzrokowego  ze  sobą.  Przy  nich  stał  wysoki,  przystojny  facet  z  porządnie  przyciętymi, 
czarnymi  włosami  i  jasnoniebieskimi  oczami.  Miał  zdecydowaną,  poważną  minę  i  czujnie 
rozglądał się po okolicy. 

- To dampir – wymamrotała do mnie Jill. 

Gdy podchodziłyśmy utkwił w nas oczy i trochę się rozluźnił. 

- Jill, Sydney – odezwał się Eddie. – To jest Neil Raymond. Dołącza do nas. 

Neil skłonił się przed Jill tak nisko, iż na cud zakrawało, że nie uderzył o ziemię. 

- Księżniczko Jillian – powiedział głębokim głosem. – To zaszczyt ci służyć i zrobię 

wszystko,  co  w  mojej  mocy  aby  cię  ochronić,  nawet  jeśli  będzie  to  oznaczało  poświęcenie 
własnego życia. 

Jill zrobiła krok do tyłu, a jej oczy zrobiły się wielkie, gdy go obserwowała. 

- D-dziękuję. 

Eddie patrzył to na nią to na niego i lekko zmarszczył czoło. 

- Neil został przysłany jako wsparcie. Podobno złożyłaś jakąś skargę, że niby Jill nie 

background image

237 

 

jest dostatecznie chroniona? – To było do mnie i jeśli się nie myliłam, słyszałam w jego głosie 
oskarżycielską nutę. 

- Nie… Och… Chyba tak jakoś wyszło. 

Próbując  zminimalizować  szkody  ze  Stanton,  jako  jeden  z  żali  wymieniłam  swoje 

poczucie, że Jill nigdy nie jest w pełni bezpieczna. Wyglądało na to, że właśnie otrzymaliśmy 
jej  odpowiedź.  Tak  jak  powiedział  Eddie  to  było  zaskakujące,  ale  na  pewno  nie  zaszkodzi, 
jeśli więcej osób zacznie nad nią czuwać. Sądząc po tym, jak otaksowała Neila wzrokiem, Jill 
nie miała absolutnie nic przeciwko jego obecności. 

Uścisnęłam jego dłoń. 

- Cieszę się, że do nas dołączysz, Neil. Zapisali cię jako jeszcze jednego kuzyna? 

- Tylko jako nowego ucznia – powiedział. 

To prawdopodobnie było lepsze rozwiązanie. Nasza „rodzinka” niedługo kompletnie 

opanuje Amberwood. 

Chciałam  dowiedzieć  się  o  nim  czegoś  więcej,  ale  kończył  mi  się  czas.  Niedługo 

przyjedzie  po  mnie  Marcus,  żeby  zabrać  mnie  na  dworzec  kolejowy,  bo  Latte  spisano  na 
złom.  W  pewnym  sensie  to  też  dało  się  nazwać  zamknięciem  sprawy,  szkoda  tylko,  że  tak 
smutnym. 

Zanim  poszłam  po  walizkę  pożegnałam  się  z  wszystkimi,  zachowując  się  jakbym 

tylko  miała  coś  do  załatwienia.  Eddie,  Angeline  i  Jill  znali  prawdę,  i  widziałam  żal  oraz 
smutek w ich oczach – zwłaszcza u Jill. Modliłam się, żeby sobie  poradzili beze mnie. Gdy 
wróciłam na dół, przekonałam się, że tylko ona dalej tam stoi. 

-  Zapomniałam  ci  to  dać  –  powiedziała,  podając  mi  niewielką  kopertę.  Na  wierzchu 

znajomym charakterem pisma wypisano moje imię. 

- Próbowałam się z nim skontaktować, ale chyba mnie unika. To jego pożegnanie, co? 

–  Czułam  się  zawiedziona,  że  nie  zobaczę  Adrianem  po  raz  ostatni  twarzą  w  twarz.  Może 
lepszy  list  niż  nic,  ale  żałowałam,  że  nie  dane  mi  będzie  odejść  z  świeżym  wspomnieniem 
tych pięknych oczu. – Czy on… jest bardzo zły? 

Nie mogłam znieść myśli, że cierpi. 

-  Przeczytaj  list  –  powiedziała  tajemniczo.  –  I  pamiętaj,  Sydney…  tu  nie  chodzi  o 

mnie, tylko o was. Możesz sobie kontrolować wszystko inne, ale nie to. Odpuść i zaakceptuj 
swoje uczucia. 

Tym  akcentem zakończyłyśmy, a ja wyszłam na zewnątrz i usiadłam na krawężniku 

czekając na Marcusa. Zagapiłam się na kopertę, badając sposób w jaki Adrian wypisał moje 
imię.  Trzy  razy  prawie  ją  otworzyłam…  ale  stchórzyłam  za  każdym  razem.  Nareszcie 
zobaczyłam podjeżdżającego Marcusa i koperta zniknęła w torebce. 

Ledwie  wsiadłam  zaczął  entuzjastycznie  paplać  o  naszych  wielkich  planach.  Prawie 

go nie słyszałam. Myślałam tylko o Adrianie i jak puste wydawało się moje życie bez niego. 
Razem z Marcusem mieliśmy się spotkać na dworcu z Wade’m i Amelią, ale jakoś wątpiłam, 
żeby któreś z potrafiło mnie zrozumieć jak Adrian  – chociaż byli ludźmi i dzieliłam z nimi 
podobną  historię.  Żadne  z  nich  nie  mogło  się  pochwalić  tak  sarkastycznym  poczuciem 
humoru albo niezwykłą przenikliwością. A pod powierzchnią tych wszystkich uczuć snuły się 
wspomnienia naszych namiętnych momentów… to jak się całowaliśmy, obejmowaliśmy… 

- Sydney? Czy ty mnie w ogóle słuchasz? 

background image

238 

 

Zamrugałam  i  spojrzałam  na  Marcusa.  Myślę,  że  to  był  kolejny  z  tych  momentów, 

kiedy nie mógł uwierzyć, że ktoś nie wsłuchuje się w każde jego słowo. 

- Sorry – powiedziałam. – Myślałam o czymś innym. 

Uśmiechnął się. 

- Więc wyobraź sobie plaże i Margarity, bo twoje życie właśnie się zmienia. 

On miał tylko plaże i Margarity w głowie. 

-  Opuściłeś  ten  kawałek  o  zapieczętowaniu  tatuażu.  No  chyba,  że  twój  spec  dorabia 

jako barman. 

-  Jak  mówiłem…  jesteś  zabawna  i  piękna.  –  Zaśmiał  się.  –  Razem  będziemy  się 

świetnie bawić. 

- Jak długo tam zostaniemy? 

 -  Najpierw zajmiemy się tatuażami, bo to najważniejsze.  –  Ulżyło mi, że podchodzi 

do  tego  poważnie.  –  Później  przyczaimy  się  na  kilka  tygodni  i  nacieszymy  widokami. 
Dopiero wtedy wrócimy i wyszukamy innych niezadowolonych Alchemików. 

-  I  wtedy  powtórzymy  cały  proces  od  nowa?  –  spytałam.  We  wstecznym  lusterku 

widziałam odległe Palm Springs niknące za horyzontem, gdy coraz bardziej oddalaliśmy się 
na  południe.  Poczułam  ukłucie  tęsknoty  w  sercu.  –  Przekonamy  innych  do  zdobycia 
krytycznych informacji i ich wyzwolimy? 

- Dokładnie. 

Przez następną minutę jechaliśmy w ciszy, gdy przetrawiałam jego słowa. 

-  Marcus,  jak  ty  właściwie  wykorzystujesz  zgromadzone  informacje?  Chodzi  mi 

zwłaszcza o to, co zrobisz w sprawie mistrza Jamesona? 

-  Poszukamy  dalszych  dowodów  –  odparł  szybko.  –  Jeszcze  nigdy  nie  zdobyliśmy 

równie mocnego tropu. Teraz możemy tym intensywniej skupić się na pozyskiwaniu dalszych 
informacji. 

- To coś więcej niż trop. Może damy cynk Morojom? 

- Alchemicy wszystkiego się wyprą. Poza tym nie chcemy działać pochopnie. 

- Co z tego, że zaprzeczą? – dociekałam. – Moroje i tak zostaną ostrzeżeni. 

Popatrzył na mnie z miną przywołującą na myśl rodzica silącego się na cierpliwość do 

dziecka. Przed nami zobaczyłam znak mówiący, że zbliżamy się do dworca kolejowego. 

-  Sydney,  wiem,  że  chcesz  coś  zrobić,  ale  zaufaj  mi.  My  zawsze  działaliśmy  w  ten 

sposób. 

- Może, ale nie wiem, czy to właściwy sposób. 

-  Masz  mnóstwo  pomysłów,  jak  na  kogoś  kto  dopiero  dołączył  do  szeregów.  – 

Zachichotał. Chciałabym, żeby przestał w ten sposób reagować. – Tylko poczekaj, a wszystko 
zrozumiesz. 

Nie podobała mi się ta jego protekcjonalność. 

- Myślę, że już rozumiem. I wiesz co? Uważam, że wy nic nie robicie. Chodzi o to, że 

dokonaliście wspaniałych odkryć… a później co? Wciąż tylko czekacie. Uciekacie i chowacie 
się po kątach. W czym to niby pomaga? Wasze intencje są dobre… ale nic poza tym. 

background image

239 

 

Prawie słyszałam głos Jill: „Oni gadają. Ty działasz.” 
O ironio Marcusa pozbawiło daru mowy. 

- Moglibyście tyle zdziałać – kontynuowałam. – Na początku, gdy dowiedziałam się o 

tobie,  wydawało  mi  się,  że  dysponujesz  nieziemskim  potencjałem.  Teoretycznie  dalej  go 
masz. Ale go marnujesz. 

Zatrzymał się na parkingu przy dworcu wciąż totalnie oszołomiony. 

- Skąd się to u cholery wzięło? – spytał w końcu. 

-  Ode  mnie  –  powiedziałam.  –  Nie  jestem  taka  jak  wy.  Nie  potrafię  siedzieć 

bezczynnie. Nie mogę uciekać. I… nie mogę też z wami odejść. 

Czułam się dobrze mówiąc to… i to była właściwa decyzja. Przez cały tydzień umysł 

mówił  mi,  że  powinnam  odejść  zanim  wszystko  się  posypie  z  Adrianem  i  Alchemikami. 
Prawda,  to  prawdopodobnie  było  rozsądne  wyjście.  Moje  serce  nigdy  w  pełni  się  na  to  nie 
godziło, ale próbowałam je ignorować. Dopiero po wysłuchaniu Jill i Marcusa uświadomiłam 
sobie, że ten jeden raz, to mój umysł optował za mniej logicznym rozwiązaniem. 

Musiałam przyznać Marcusowi, że wyglądał na szczerze zmartwionego i nie był tylko 

zdenerwowany, że sprawy nie potoczyły się po jego myśli. 

- Sydney, wiem, jak przywiązałaś się do tego miejsca i ludzi, ale zostawanie tu to zbyt 

wielkie ryzyko. Niebezpieczeństwo  grozi  ci  w każdym  miejscu dopóki  Alchemicy wszystko 
obserwują i twój tatuaż wciąż jest podatny na manipulacje. 

- Ktoś mi powiedział, że każde życie warte przeżycia zawsze niesie w sobie ryzyko – 

powiedziałam,  nie  mogąc  ukryć  uśmiechu.  Nigdy  nie  myślałam,  że  kiedykolwiek  zacytuję 
Jill. 

Marcus walnął pięścią w deskę rozdzielczą. 

-  To  sentymentalne  pieprzenie!  Brzmi  dobrze  w  teorii,  ale  rzeczywistość  wygląda 

zupełnie inaczej. 

-  A  co  mógłbyś  zmienić  w  tej  rzeczywistości,  gdybyś  został  wśród  Alchemików?  – 

spytałam. – Ile zdołałbyś odkryć? 

-  Nic,  gdyby  mnie  złapali  –  odparł  bezbarwnie.  –  I  niezależnie  od  tego  za  jak 

bezużytecznych  nas  uważasz,  uwolniłem  już  tuziny  Alchemików.  Pomogłem  Clarencowi  i 
innym Morojom. 

-  Nie  jesteś  bezużyteczny,  Marcus.  Wykonujesz  kawał  dobrej  roboty  i  nie  zgadzamy 

się  wyłącznie  co  do  metod.  Ja  zostanę  i  będę  działać  na  swój  sposób.  Czy  nie  to  mi 
obiecywałeś,  gdy  spotkaliśmy  się  po  raz  pierwszy?  Pomaganie  Morojom  na  własnych 
warunkach? Oto są moje warunki. 

- Marnujesz czas! 

- Sama decyduję, co robię z moim czasem – odparłam. 

Podczas  lotu  na  ślub  Adrian  wypowiedział  do  mnie  dokładnie  te  same  słowa,  gdy 

upierałam się, że nie może mnie kochać. Żal mi było Marcusa i to bardzo, bo szczerze liczył, 
że się do niego przyłączę. 

Złapał mnie za rękę. 

- Sydney, proszę cię, nie rób tego – błagał. – Bez względu na to jak pewnie się czujesz 

i jak jesteś ostrożna, sytuacja wymknie się spod kontroli. 

background image

240 

 

-  Już tak się stało  –  powiedziałam,  otwierając drzwi od strony pasażera.  –  Ale ja nie 

przestanę walczyć. Dziękuję za wszystko, Marcus. Mówię poważnie. 

- Czekaj, Sydney – zawołał. – Powiedz mi tylko jedno. 

Obejrzałam się, czekając. 

-  Skąd  ci  się  to  wzięło?  Gdy  zadzwoniłaś  powiedzieć  mi,  że  jedziesz  z  nami, 

twierdziłaś, że rozumiesz dlaczego to jest rozsądne wyjście. Co zmieniło twoje zdanie? 

Posłałam mu uśmiech, licząc, że jest równie oszałamiający jak te jego. 

- Uświadomiłam sobie, że jestem zakochana. 

Skołowany Marcus rozejrzał się jakby spodziewał się zobaczyć mój  objet d’amour z 

nami w samochodzie. 

- I właśnie w tej chwili to do ciebie dotarło? Miałaś jakąś wizję, czy co? 

- Nie potrzebowałam wizji – powiedziałam myśląc o smętnym końcu wyprawy Wolfa 

na Orkady. – Cały czas miałam go przed oczami. 

background image

241 

 

 

GDY MARCUS W KOŃCU POGODZIŁA SIĘ z tym, że nigdzie się nie wybieram, 

życzył mi szczęścia, choć wciąż wyglądał na oszołomionego. Zamierzał porzucić samochód 
na  dworcu,  ale  wręczył  mi  kluczyki  jako  pożegnalny  prezent.  Patrzyłam  jak  odchodzi, 
zastanawiając  się,  czy  nie  popełniłam  błędu.  Ale  wtedy  pomyślałam  o  tych  intensywnie 
zielonych oczach i wszystkich rzeczach, których dokonałam wspólnie z Adrianem. Podjęłam 
właściwą decyzję… oby tylko nie za późno. 

Nadal  nie  odbierał  moich  telefonów.  Czy  mnie  znienawidził?  A  może  zdołowany 

zabunkrował  się  gdzieś  i  topił  smutki  w  butelce?  Wyłowiłam  jego  liścik  z  torebki, 
zastanawiając się, co tam znajdę. Znając Adriana spodziewałam się rozwlekłych, kwiecistych 
wyznań miłości, ale zamiast tego zobaczyłam długą serię liczb. 

Te liczy nic  mi nie mówiły. Przez chwile studiowałam je w samochodzie pod kątem 

kilku znanych mi popularnych kodów. Nic mi to  nie dało, ale jakoś mnie to nie zaskoczyło. 
Kody i złożone matematyczne zagadnienia nie były w stylu Adriana. Ale skoro tak, dlaczego 
zostawił mi tą notatkę? Najwyraźniej zakładał, że potrafię to rozszyfrować. 

Uniosłam  liścik  w  wyciągniętej  ręce,  licząc,  że  może  coś  samo  mi  się  pokaże.  I  tak 

właśnie  się  stało.  Gdy  ponownie  przyjrzałam  się  liczbom  zauważyłam  przerwę  po  środku 
kombinacji, co dawało znajomy format. Wpisałam oba zestawy cyfr w odpowiednie rubryki 
w GPSie. Po chwili wyświetlił się adres w Malibu w Południowej Kaliforni. Czy to mógł być 
tylko przypadek? 

Niewiele  myśląc  wyjechałam  z  parkingu  przy  dworcu  i  skierowałam  się  w  stronę 

wybrzeża.  Było  całkiem  możliwe,  że  stracę  dwie  i  pół  godziny  (pięć  jeśli  liczyć  drogę 
powrotną),  ale  wątpiłam,  żeby  tak  się  miało  stać.  „Nie  istnieje  coś  takiego  jak  zbieg 
okoliczności.” 

Wydawało  mi  się,  że  to  najdłuższa  podróż  w  moim  życiu.  Cały  czas  mocno 

zaciskałam  dłonie  na  kierownicy.  Byłam  pełna  niecierpliwości  i  jednocześnie  przerażona. 
Gdy znalazłam się tylko kilka mil od podanego adresu, zauważyłam znaki Willi Getty. Przez 
kilka  sekund  czułam  się  skołowana.  Centrum  Getty  było  bardzo  znanym  muzeum,  ale 
znajdowało się bliżej Los Angeles. Nie rozumiałam jak jedno ma się do  drugiego ani jakim 
sposobem  skończyłam  w  Malibu.  Mimo  wszystko  konsekwentnie  podążałam  za 
wskazówkami i dotarłam do parkingu Willi. 

Wszystko  się  wyjaśniło,  gdy  znalazłam  się  przed  wejściem.  Willa  była  siostrzanym 

muzeum Centrum Getty i specjalizowała się w sztuce klasycznej Grecji i Rzymu. Na dodatek 
spora  część  Willi  Getty  przypominała  starożytną  świątynię,  włącznie  z  kolumnami 
otaczającymi dziedziniec wypełniony ogrodami, fontannami i posągami. Wstęp był wolny, ale 
wymagano  rezerwacji.  Dziś  mieli  niewielki  ruch,  więc  szybko  rozwiązałam  ten  problem 
rezerwując wejście przez internet w telefonie. 

Po  wejściu  do  środka  niemal  zapomniałam  po  co  tu  jestem  –  ale  tylko  na  jedno 

background image

242 

 

uderzenie  serca.  Muzeum  okazało  się  spełnieniem  marzeń  dla  takiego  miłośnika  okresu 
klasycznego  jak  ja.  Tyle  sal  skupionych  na  starożytności…  Biżuteria,  posągi,  stroje… 
zupełnie  jakbym  weszła  do  wehikułu  czasu.  Mój  wewnętrzny  naukowiec  domagał  się 
zbadania  każdego  artefaktu  i  dokładnego  przeczytania  zamieszczonych  informacji.  Reszta 
mnie – ta z walącym sercem i ledwie panująca nad podnieceniem – tylko przelotnie zajrzała 
do każdego pomieszczenia jedynie je przeszukując i ruszając dalej. 

Po przeszukania niemal całego wnętrze weszłam pod zewnętrzną kolumnadą. Oddech 

uwiązł mi w gardle. Znalazłam się w wielkim ogrodzie umiejscowionym wokół basenu, który 
musiał  mieć  przynajmniej  dwieście  stóp  długości.  Posągi  i  fontanny  znaczyły  jego 
powierzchnię, a całość otaczały przepiękne, wypielęgnowane drzewa i inne rośliny. Grzejące 
mimo  grudnia  słońce  oświetlało  wszystko,  a  w  powietrzu  rozbrzmiewały  ptasie  trele,  plusk 
wody i ciche rozmowy. Wokół kręcili się turyści, zatrzymując się, żeby podziwiać widok, lub 
robiąc zdjęcia. Nikt z nich się nie liczył  – nie, gdy nareszcie znalazłam jedyną osobę, której 
szukałam. 

Siedział nad odległym końcem basenu po drugiej stronie ogrodu od miejsca, w którym 

weszłam.  Był  odwrócony  do  mnie  tyłem,  ale  rozpoznałabym  go  wszędzie.  Podeszłam 
niespokojnie  wciąż  czując  w  sobie  przedziwną  mieszankę  strachu  i  zapału.  Im  bardziej  się 
zbliżałam  tym  więcej  szczegółów  wiedziałam.  Wysokie,  smukłe  ciało.  Kasztanowy  połysk 
wydobywany przez blask słońca z jego ciemnych włosów. Gdy nareszcie dotarłam do końca 
basenu, zatrzymałam się zaraz za nim, nie ośmielając się podejść bliżej. 

- Sage – odezwał się, nie odwracając się. – A myślałem, że do tego czasu miniesz już 

południową granicę. 

-  Nie,  wcale  tak  nie  myślałeś  –  powiedziałam.  –  Gdyby  tak  było  na  pewno  nie 

przekazałbyś mi tamtej notatki i nie przyjechałbyś aż tutaj. Wiedziałeś, że nie odejdę. 

W końcu na mnie spojrzał, mrużąc oczy w jasnym słońcu. 

-  Byłem  dość  pewny,  że  nie  odejdziesz.  Miałem  taką  nadzieję.  Bez  końca 

dyskutowaliśmy  o  tym  z  Jill.  Jak  ci  się  podoba  moje  słodkie  wykorzystanie  współrzędnych 
geograficznych? Dość błyskotliwe, co? 

-  Geniusz  z  ciebie  –  powiedziałam,  próbując  powstrzymać  uśmiech.  Część  mojego 

strachu  znikła.  Znów  znaleźliśmy  się  na  znajomym  terytorium.  Tylko  Adrian  i  ja.  –  Nieźle 
zaryzykowałeś licząc, że domyślę się, co znaczą te cyfry. Mogłeś tu siedzieć cały dzień. 

-  E  tam.  –  Adrian  wstał  i  zrobił  krok  w  moją  stronę.  –  Bystra  z  ciebie  dziewczyna. 

Wiedziałem, że to rozpracujesz. 

-  Nie  aż  taka  bystra.  –  Im  bliżej  podchodził  tym  szybciej  waliło  mi  serce.  – 

Potrzebowałam dużo czasu, żeby zrozumieć pewne rzeczy. – Wskazałam na nasze otoczenie. 
– I jakim cudem ty wiedziałeś o tym miejscu, a ja nie? 

Opuszki jego palców śledziły linię mojego policzka i nagle  ciepło słońca wydało się 

niczym w porównaniu do gorąca wyzwalanego przez jego dotyk. 

-  Nic  trudnego  –  powiedział,  obejmując  mnie spojrzeniem.  –  Jakoś  musiałem  zacząć 

moje poszukiwania, więc wpisałem „starożytny Rzym” i „Kalifornia” w moim telefonie. To 
było pierwsze trafienie. 

- Jakie poszukiwania? – spytałam. 

Uśmiechnął się. 

- Szukałem jakiegoś miejsca bardziej romantycznego niż „Ciacha i różności”. 

background image

243 

 

Adrian odchylił moją twarz ku swojej i pocałował mnie. Jak zawsze świat wokół mnie 

stanął  w  miejscu.  Nie,  świat  stał  się  Adrianem…  tylko  Adrianem.  Całowanie  się  z  nim 
działało równie odurzająco jak zawsze, niosło w sobie ładunek namiętności i potrzeby, jakich 
nigdy  nie  sądziłam,  że  poczuję.  Ale  dzisiaj  kryło  się  w  tym  coś  więcej.  Nie  miałam  już 
żadnych wątpliwości,  czy to  jest słuszne, czy nie. Znalazłam się w kulminacyjnym  punkcie 
długiej podróży… albo może to był dopiero początek. 

Zarzuciłem  mu  ręce  na  szyję  i  przycisnęłam  się  jeszcze  bliżej  do  niego.  Miałam 

gdzieś, że znajdujemy się w miejscu publicznym. Nie obchodziło mnie, że on jest Morojem. 
Liczyło się tylko to, że był Adrianem, moim Adrianem. Mój partner… wspólnik w zbrodni, w 
długiej  bitwie,  do  której  się  przyłączyłam,  chcąc  naprawić  zło  w  świecie  Alchemików  i 
Morojów.  Może  Marcus  miał  rację,  że  wytyczyłam  kurs  na  klęskę,  ale  tym  też  się  nie 
przejmowałam.  W  tej  chwili  czułam,  że  dopóki  trzymamy  się  razem  z  Adrianem  żadne 
wyzwanie nie jest dla nas za wielkie. 

Nie  wiedziałam,  jak  długo  tam  staliśmy  całując  się.  Jak  mówiłam,  świat  wokół  nas 

mógł przestać istnieć. Czas się zatrzymał.  Przenikały mnie doznania wyzwalane przez ciało 
Adriana  przyciśnięte  do  mojego,  jego  zapach  i  smak  jego  ust.  Tylko  to  miało  dla  mnie 
znaczenie w tej chwili i nagle zaczęłam myśleć o tym, czego nie skończyliśmy we śnie. 

Gdy w końcu przerwaliśmy pocałunek – o wiele za szybko moim skromnym zdaniem 

–  nie  przestaliśmy  się  obejmować.  Słysząc  chichotanie  spojrzałam  w  bok,  gdzie  dwójka 
małych dzieci śmiała się i pokazywała na nas. Widząc, że je obserwuję szybko czmychnęły. 
Odwróciłam się do Adriana, prawie rozpływając się ze szczęścia, gdy patrzyłam mu w oczy. 

- To o wiele lepsze niż kochanie z dystansu – poinformowałam go. 

Odgarnął mi z twarzy kosmyk włosów i spojrzał mi w oczy. 

- Co sprawiło, że zmieniłaś zdanie? Oczywiście wiem, że nigdy nie mogłabyś za długo 

wytrzymać z daleka ode mnie, ale nie oszukujmy się… przez chwilę mnie przestraszyłaś. 

Oparłam się o jego pierś. 

- Tak naprawdę to była kombinacja kilku różnych rzeczy. Zaskakująco dobra rada Jill. 

Jedna  z  czarujących  anegdotek  Wolfa…  tak  swoją  drogą,  muszę  opowiedzieć  ci  o  jego 
kuchni. A poza tym nie mogłam zapomnieć o naszych wyczynach na stole. 

Adrian  przesunął  się  na  tyle,  że  znów  mogliśmy  na  siebie  patrzyć.  Po  raz  kolejny 

kompletnie go rozwaliłam. 

- Żebyśmy się dobrze zrozumieli… O przyszłości naszego związku zdecydowała rada 

piętnastolatki,  najprawdopodobniej  zmyślona  historyjka  jednookiego  tresera  Chihuahua  i 
moje nieromantyczne… lecz umiejętne… całowanie cię na srebrach stołowych i porcelanie? 

- No – przytaknęłam po chwili namysłu. 

- I tylko tyle było trzeba, co? A już myślałem, że zdobycie cię będzie trudne. – Znów 

spoważniał i leciutko pocałował mnie w czoło. – Co teraz zrobimy? 

- Teraz zbadamy to wspaniałe muzeum, do którego mnie zwabiłeś. Na bank pokochasz 

sztukę Etrusków. 

Wrócił ten uwielbiany przeze mnie łotrowski uśmieszek. 

- Nie wątpię. Ale co z naszą przyszłością? Co zrobimy z nami… z tym? 

Złapałam go za ręce, wciąż trzymając go blisko. 

- Od kiedy to przejmujesz się konsekwencjami albo przyszłością? 

background image

244 

 

- Ja? Nigdy. – Zastanowił się. – Cóż, przynajmniej dopóki ty jesteś ze mną, o nic się 

nie martwię. Ale wiem, że ty lubisz się przejmować takimi rzeczami. 

- Nie powiedziałabym, że to lubię – poprawiłam. 

Lekki  wietrzyk zmierzwił jego włosy i  oparłam  się pokusie  by znów je  przygładzić. 

Byłam całkiem pewna, że jeśli to zrobię, znów zaczniemy się całować, a zdecydowałam, że 
powinnam zachować się odpowiedzialnie i najpierw odpowiedzieć na jego pytania. 

- Uciekniemy do Powierników? – podsunął. 

-  Oczywiście,  że  nie  –  prychnęłam.  –  To  byłoby  tchórzowskie  i  niedojrzałe.  A  poza 

tym ty nigdy nie przetrwałbyś bez żelu do włosów… ale mógłbyś polubić pędzony przez nich 
bimber. 

 - Więc co zrobimy? 

- Zachowamy to wszystko w sekrecie. 

Zachichotał. 

- A to nie jest tchórzliwe? 

- To podniecające i śmiałe – powiedziałam. – Nawet męskie i odważne. Wydawało mi 

się, że lubisz takie rzeczy. 

-  Sage.  –  Roześmiał  się.  –  Piszę  się  na  wszystko,  dopóki  jesteś  ze  mną.  Ale  czy  to 

wystarczy?  Nie  jestem  zupełnie  nieświadomy  konsekwencji,  wiesz.  Rozumiem,  jak 
niebezpieczne  to  jest  dla  ciebie,  zwłaszcza,  że  ciągle  kwestionujesz  postępowanie 
Alchemików. Wiem też, że nie przestałaś się zamartwiać Jill na widowni. 

Racja. Jill. Jill, która prawdopodobnie była świadkiem tego wszystkiego, czy chciała 

czy  nie.  Cieszyła  się  jego  szczęściem?  Wypełniała  ją  radość  naszej  miłości?  A  może  to 
wszystko było dla niej rozdzierająco niezręczne? 

-  We  trójkę  jakoś  wymyślimy,  jak  sobie  z  tym  radzić  –  oznajmiłam  w  końcu.  Nie 

mogłam w tej chwili dłużej się nad tym zastanawiać, bo pewnie zaczęłabym panikować. – A 
co do Alchemików… po prostu musimy być ostrożni.  Nie śledzą mnie wszędzie, a jak sam 
powiedziałeś i tak spędzam z tobą połowę czasu. 

Miałam nadzieję, że to wystarczy. Musiało wystarczyć. 
I wtedy znów zaczęliśmy się całować. Nie próbowaliśmy się powstrzymywać, nie gdy 

byliśmy  razem  w  ten  sposób,  tak  daleko  od  prawdziwego  świata  naszych  normalnych  żyć. 
Okoliczności  okazywały  się  aż  zbyt  doskonałe.  On  był  zbyt  doskonały,  pomijając  fakt,  że 
należał do najbardziej niedoskonałych znanych mi ludzi. Rzecz w tym, że i tak straciliśmy aż 
za  dużo  czasu  na  te  wszystkie  wątpliwości  i  gierki.  Żyjąc  w  ciągłym  niebezpieczeństwie 
można nauczyć się jednego – lepiej nie tracić ani chwili. Nawet Marcus przyznał to w parku 
rozrywki. 

Adrian  i  ja  spędziliśmy  resztę  dnia  w  Willi,  przez  większość  czasu  całując  się  w 

ogrodach,  ale  przekonałam  go  też  do  obejrzenia  artefaktów  w  środku.  Mogłam  być 
zakochana, ale przecież wciąż pozostawałam sobą. Gdy w końcu zamknęli wszystko na noc, 
zjedliśmy kolację w położonej przy plaży restauracji z fondue. Nieźle się tam zasiedzieliśmy, 
przytulając się i obserwując ocean rzęsiście oświetlany księżycowym blaskiem. 

Byłam  pochłonięta  patrzeniem  na  rozbijające  się  fale,  gdy  poczułam  usta  Adriana 

muskające mój policzek. 

- Co się stało ze smokiem? 

background image

245 

 

Uderzyłam w swój najbardziej świętoszkowaty ton. 

- On ma imię, wiesz. 

Adrian odsunął się i rzucił mi zaintrygowane spojrzenie. 

- Nie wiedziałem, tak właściwie. Jak go nazwałaś? 

-  Skoczek.  –  Gdy  Adrian  parsknął  śmiechem,  dodałam:  –  Najmilszy  króliczek  na 

świecie. Byłby dumny wiedząc, że jego imię zostało przekazane. 

- Nie wątpię. Wymyśliłaś też imię dla Mustanga? 

- Chyba miałeś na myśli Iwaszkinatora. 

Zagapił się na mnie w zachwycie. 

- Mówiłem ci już, że cię kocham, prawda? 

- Tak – zapewniłam go. – Coś wspominałeś. 

-  Dobrze.  –  Adrian  przycisnął  mnie  mocniej  do  siebie.  –  Tak  się  tylko  upewniam, 

panno Ja-Się-Szybko-Uczę. 

Jęknęłam. 

- Nie darujesz mi tego do końca życia, co? 

- Mowy nie ma. Cholera, zamierzam trzymać cię za słowo. 

Podejrzewałam,  że  samochód  Marcusa  był  kradziony,  więc  zostawiliśmy  go  w 

Malibu.  Adrian  odwiózł  mnie  do  dormitorium  i  pocałował  na  dobranoc,  obiecując,  że 
zadzwoni  zaraz  rano.  Ciężko  mi  było  się  z  nim  rozstać,  chociaż  dobrze  wiedziałam,  że  to 
głupota  myśleć,  że  nie  przetrwam  bez  niego  dwunastu  godzin.  W  pląsach  weszłam  do 
dormitorium z wargami wciąż palącymi od jego pocałunków. 

Wiedziałam, że wdawanie się z nim w związek to szaleństwo. Skreślić to. To będzie 

niebezpieczne  –  moja  euforia  trochę  przygasła,  gdy  w  pełni  to  sobie  uświadomiłam. 
Rozmawiając z nim odstawiłam niezłe przedstawienie, próbując załagodzić jego obawy, ale 
znałam prawdę. Próby zdemaskowania sekretów Alchemików to nie bułka z masłem, a mój 
tatuaż nie został zabezpieczony. Mój związek z Adrianem znacząco zwiększał ryzyko, ale z 
radością się na to godziłam. 

- Panno Melrose. 

Chłodny głos pani Weathers ściągnął mnie do brutalnej rzeczywistości. Zatrzymałam 

się na środku lobby i obejrzałam na nią. Wstała zza swojego biurka i zbliżyła się. 

- Tak, proszę pani? 

- Jest już północ. 

Spojrzałam na zegar i zaskoczona przekonałam się, że miała rację. 

- Zgadza się, proszę pani. 

- Ferie już się zaczęły, ale do jutra jesteś zarejestrowana w dormitorium, co znaczy, że 

wciąż musisz stosować się do zasad. Jest już po ciszy nocnej. 

Pozostało mi jedynie stwierdzić oczywistość: 

- W rzeczy samej, proszę pani. 

Pani Weathers czekała jakby liczyła, że dodam coś jeszcze. 

background image

246 

 

-  Czy…  wykonywałaś  kolejne  zadanie  dla  pani  Terwilliger?  –  Jej  twarz  przybrała 

niemal komiczną, zdesperowaną minę. – Nie otrzymałam powiadomienia, ale ona na pewno 
może to wszystko naprostować później. 

Uświadomiłam sobie, że pani Weathers nie chciała, żebym wpadła w kłopoty. Miała 

nadzieję,  że  złamałam  zasady  z  jakiegoś  powodu,  który  pomoże  mi  uniknąć  kary. 
Wiedziałam,  że  mogłabym  skłamać  i  powiedzieć,  że  pomagałam  pani  Terwilliger.  Byłam 
pewna,  że  ona  potwierdzi  moją  wersję.  Ale  nie  mogłam  tego  zrobić.  Skażenie  kłamstwem 
tego dnia z Adrianem wydawało się po prostu złe. I dało się tego ukryć – ja złamałam zasady. 

- Nie – powiedziałam do pani Weathers. – Nie byłam z nią. Ja tylko… wyszłam. 

Pani Weathers czekała jeszcze moment, ale w końcu przygryzła wargę z rezygnacją. 

-  Więc  dobrze.  Znasz  zasady.  Gdy  lekcje  znowu  się  zaczną,  musisz  odsiedzieć 

szlaban. 

Przytaknęłam poważnie. 

- Tak, proszę pani. Rozumiem. 

Wyglądała, jakby wciąż się łudziła, że jakoś naprawię sytuację. Nie miałam żadnego 

usprawiedliwienia, więc odwróciłam się, chcąc odejść. 

-  Och,  prawie  zapomniałam!  –  zawołała.  –  Byłam  zbyt  zaskoczona  tym… 

wykroczeniem.  –  Znów  zmieniła  się  w  znaną  mi  sprawną  opiekunkę  dormitorium.  –  Proszę 
daj mi znać, czy twoja kuzynka zamieszka z tobą w jednym pokoju, czy będzie potrzebować 
własnego. 

Zamrugałam zaskoczona. 

- Dlaczego Angeline miałaby mieszkać ze mną? 

- Nie ona. Twoja druga kuzynka. 

Już zaczęłam mówić, że nie mam żadnej innej kuzynki, ale jakiś ostrzegawczy głosik 

ostrzegł  mnie,  żeby  lepiej  nie  zaprzeczać  ani  nie  potwierdzać.  Nie  miałam  pojęcia,  co  się 
dzieje,  ale  wszystkie  moje  alarmy  mówiły  mi,  że  coś  definitywnie  się  stanie.  Cokolwiek  to 
było musiałam dysponować pełną gamą możliwości. 

-  Ma  wszystkie  niezbędne  papiery  –  wyjaśniła  pani  Weathers.  –  Więc  po  prostu 

wpuściłam ją do twojego pokoju, skoro to tylko na jedną noc. 

Przełknęłam. 

- Rozumiem. Mogę… dać pani znać dopiero po feriach? 

- Oczywiście. – Po chwili wahania dodała: – Wtedy omówimy twój szlaban. 

- Tak, proszę pani – powiedziałam. 

Weszłam na górę, czując bryłę strachu w żołądku. 
Kto czekał na mnie w pokoju? Kto tym razem dołączał do mojej fikcyjnej rodzinki? 
Okazało się, że to ktoś z mojej prawdziwej rodziny. 
Gdy otworzyłam drzwi, zobaczyłam Zoe siedzącą na moim łóżku.  Na mój widok jej 

twarz rozpromieniła się i rzuciła na mnie mocno obejmując. 

- Sydney! – zawołała. – A już myślałam, że nie wrócisz na noc. 

-  Jasne,  że  wróciłam  –  odpowiedziałam  sztywno.  Byłam  tak  zszokowana,  że  ledwie 

background image

247 

 

zdołałam odwzajemnić jej uścisk. – Co ty tu robisz? 

Cofnęła  się  i  spojrzała  na  mnie  z  szerokim  uśmiechem.  Już  nie  widziałam  w  niej 

gniewu ani nawet tamtej ostrożności z St. Louis. Przepełniała ją radość i szczerze cieszyła się 
ze spotkania ze mną. Nie wiedziałam dlaczego tu jest, ale zakiełkowała we mnie nadzieja, że 
może nareszcie się pogodzimy. 

Aż do chwili gdy się odezwała. 

- Dali mi przydział w terenie! Zostałam przysłana tutaj. – Odwróciła głowę, pokazując 

mi złotą lilię na policzku. Serce niemal mi stanęło. – Teraz oficjalnie zostałam Alchemikiem. 
W  każdym  razie  młodszym.  Muszę  się  dużo  nauczyć,  więc  zdecydowali,  że  najlepiej 
przydzielić mnie do ciebie. 

-  Rozumiem  –  powiedziałam.  Pokój  wokół  mnie  wirował.  Zoe  tu  była  –  zrobili  ją 

Alchemikiem i na dodatek zostawała ze mną. 

Jej początkowo rozradowana twarz przybrała lekko zakłopotany wyraz. 

-  Podobno  mówiłaś  Stanton,  że  potrzebujesz  wsparcia  Alchemików?  I  że  ciężko  ci 

przebywać samej w towarzystwie tylu Morojów? 

Próbowałam się uśmiechnąć, ale nie mogłam. 

- Coś tym stylu. 

Przekonywałam  Stanton  do  podjęcia  działań  i  mnie  posłuchała.  Tylko  nie  w  taki 

sposób jak się spodziewałam. 

Wrócił entuzjazm Zoe. 

-  Teraz  już  nie  jesteś  sama.  Będę  przy  tobie,  chociaż  pewnie  i  tak  nie  potrzebujesz 

mojej pomocy. Ty nigdy nie wpadasz w kłopoty. 

Nie, ja tylko wdałam się w romans z wampirem, znalazłam się na granicy przyłączenia 

do sabatu i węszyłam w poszukiwaniu sekretów, których nikt nie chciał mi zdradzić. Jasne, 
jakie kłopoty? 

Jak u licha mam to wszystko przed nią ukryć? 

Znowu mnie uściskała. 

-  Och,  Sydney!  To  jest  super  –  zawołała.  –  Teraz  możemy  spędzać  wspólnie  cały 

czas!

25

 

 

 

                                                 

25

  Zakładam  się  o  wielki,  tajny  skład  bimbru  Adriana,  że  Zoe  –  jak  przystało  na  wścibską  młodszą 

siostrę – wszystko wyniucha i zakapuje Alchemikom. 

background image

248 

 

 
 

Dziękuję wszystkim chomikom za doping :) Do poczytania w: 

 

 

 

Spodziewana data wydania: 19 listopad 2013 

 

W “The Indigo Spell” Sydney czuła się rozdarta między sposobem życia Alchemików a 

tym, co podpowiadały jej serce i instynkt. W jednym, zapierającym dech w piersiach 

momencie, którego nigdy nie zapomną wszyscy fani Richelle Mead, podjęła decyzję, 

która zszokowała nawet ją samą… 

 

Jednak to jeszcze nie koniec kłopotów dla Sydney. Zmagając się ze skutkami decyzji, 

która wywróciła do góry nogami całe jej życie, jest rozdarta między zbyt wieloma 

powinnościami. Przybyła jej siostra, Zoe, i chociaż Sydney chce się do niej zbliżyć, musi 

ukrywać przed nią wiele sekretów. Współpraca z Marcusem zmieniła jej sposób 

postrzegania Alchemików i Sydney musi postępować ostrożnie, zgłębiając swoje potężne 

magiczne moce, podważając wszystko, czego jej uczono. Pochłonięta namiętnością i 

żądzą zemsty Sydney zmaga się próbując ukrywać swoje sekretne życie z obawy przed 

większą niż kiedykolwiek groźbą wykrycia i wysłania na reedukację. 

 

Serca przyspieszą w tej pasjonującej czwartej części bestsellerowej serii New York 

Times – Bloodlines. Żaden sekret nie jest bezpieczny. 

 

background image

249