background image

Aby rozpocząć lekturę,

 kliknij na taki przycisk           ,

który da ci pełny dostęp do spisu treści książki.

Jeśli chcesz połączyć się z  Portem Wydawniczym

LITERATURA.NET.PL

kliknij na logo poniżej.

background image

2

STENDHAL

CZERWONE I CZARNE

TOM I

background image

3

Tower Press 2000

Copyright by Tower Press, Gdańsk 2000

background image

4

I. MAŁE MIASTECZKO

Put thousands together

Less bad,

But the cage less gay.

H o b b e s

Miasteczko Verrières może uchodzić za jedno z najładniejszych we Franche-Comté. Białe

domy, spadziste dachy z czerwonych dachówek rozsiadły się na zboczu porosłym na wijących
się drogach kępami rozłożystych kasztanów. Rzeka Doubs płynie o kilkaset stóp poniżej for-
tyfikacji, zbudowanych niegdyś przez Hiszpanów, a obecnie zrujnowanych.

Od  północy  zasłania  Verrières  duża  góra  łącząca  się  z  pasmem  jurajskim.  Okrzesane

wierzchołki  Verra  pokrywają  się  śniegiem  z  nastaniem  pierwszych  październikowych  chło-
dów. Strumień spadający z gór przerzyna Verrières, nim utonie w Doubs, i porusza mnogość
tartaków; prosty ten przemysł zapewnia niejaki dobrobyt większej części mieszkańców, raczej
wieśniaków niż mieszczan. Nie tartaki wszelako wzbogaciły to miasteczko. Fabryka perkali-
ków  stworzyła  powszechną  zamożność,  dzięki  której  od  upadku  Napoleona  przebudowano
prawie wszystkie domy w Verrières.

Już  wchodzącego  do  miasta  ogłusza  turkot  hałaśliwej  i  straszliwej  na  pozór  machiny.

Dwadzieścia ciężkich młotów spadając z hukiem, od którego drży ulica, podnosi się za pomo-
cą koła obracanego wodą potoku. Każdy młot wyrabia co dzień fantastyczną ilość gwoździ.
Młode  dziewczęta,  ładne  i  świeże,  podsuwają  pod  ciosy  tych  olbrzymich  młotów  kawałki
żelaza, które w jednej chwili zmieniają się w gwoździe. Ta praca, tak  gruba na pozór, zdu-
miewa najbardziej podróżnego, który zapuszcza się po raz pierwszy w góry dzielące Francję
od  Szwajcarii.  Kiedy  wjeżdżając  do  Verrières  zapytacie,  do  kogo  należy  ta  piękna  fabryka
gwoździ, ogłuszająca każdego przechodnia idącego główną ulicą,  odpowiedzą wam przecią-
gając z lekka: „Tać do pana burmistrza.”

O ile podróżny bodaj parę chwil zatrzyma się na głównej ulicy w Verrières, która wznosi

się od Doubs pod sam szczyt pagórka, można trzymać sto  przeciw  jednemu,  że  spotka  tam
wysokiego mężczyznę z ważną i poważną miną.

Na jego widok odkrywają się natychmiast wszystkie głowy. Włosy ma szpakowate, ubrany

jest szaro. Jest kawalerem licznych orderów, ma wydatne czoło, orli nos, rysy na ogół dosyć
regularne; na pierwsze wrażenie twarz ta jednoczy nawet godność prowincjonalnego mera ze
śladami urody, jakie może jeszcze zachować fizjonomia między czterdziestym ósmym a pięć-
dziesiątym  rokiem.  Ale  niebawem  przykro  uderzy  paryżanina  wyraz  zadowolenia  z  siebie  i

background image

5

tępej zarozumiałości. Czuje się, koniec końców, że talenty tego człowieka sprowadzają się do
punktualnego ściągania cudzych należytości i płacenia możliwie najpóźniej własnych.

Taki jest burmistrz Verrières, pan de Rênal. Przeszedłszy poważnym krokiem ulicę wcho-

dzi do merostwa i ginie oczom podróżnego. Ale jeśli ów pójdzie cokolwiek dalej, widzi o sto
kroków wyżej dość okazały dom i poprzez otaczające go żelazne sztachety wspaniałe ogrody.
Dalej widnokrąg zamknięty pagórkami Burgundii, jakby stworzony dla rozkoszy oka. Widok
ten  pozwala  podróżnemu  odetchnąć  po  atmosferze  zapowietrzonej  drobnymi  pieniężnymi
interesami, które zaczynały go już dławić.

Dowiadujemy się, że ta siedziba należy do pana de Rênal. Piękny ten dom zbudowany z

ciosu,  jeszcze  niezupełnie  skończony,  zawdzięcza  pan  burmistrz  zyskom,  jakie  mu  daje  fa-
bryka gwoździ. Rodzina jego, powiadają, jest starożytnego hiszpańskiego pochodzenia i po-
dobno osiadła w okolicy na wiele lat przed podbojem Ludwika XIV.

Od 1815 pan de Rênal rumieni się, że jest przemysłowcem: rok 1815 zrobił go merem Ver-

rières. Murowane terasy tego wspaniałego ogrodu, który piętrami opada aż do Doubs, są rów-
nież nagrodą inteligencji pana de Rênal w przemyśle żelaznym.

Nie spodziewajcie się znaleźć we Francji malowniczych ogrodów, które otaczają przemy-

słowe  miasta  Niemiec:  Lipsk,  Frankfurt,  Norymbergę  etc.  We  Franche-Comté  im  więcej
wznosi  ktoś  murów,  im  więcej  jeży  swą  posiadłość  spiętrzonymi  kamieniami,  tym  więcej
nabywa praw do szacunku sąsiadów. Ogrody pana de Rênal, zapełnione murami, budzą po-
dziw i przez to, że kupił na wagę złota niektóre partie gruntu. Na przykład tartak, który ude-
rzył was przy wjeździe do Verrières swym oryginalnym położeniem i na którym widnieje nad
dachem olbrzymimi literami nazwisko SOREL, otóż ten tartak zajmował sześć lat temu prze-
strzeń, gdzie wznosi się dzisiaj czwarta terasa ogrodów pana de Rênal.

Mimo swej dumy pan mer musiał się sporo nachodzić koło starego Sorela, twardego wie-

śniaka;  musiał  mu  wyliczyć  sporo  pięknych  ludwików,  aby  go  nakłonić  do  przeniesienia
gdzie indziej fabryczki. Co do p u b l i c z n e g o strumienia, który poruszał piłę, pan de Rê-
nal,  dzięki  wpływom,  jakich  zażywał  w  Paryżu,  uzyskał,  że  go  odwrócono.  Uprzejmość  ta
spadła nań po wyborach w 182*.

Dał Sorelowi cztery morgi za jeden, o pięćset kroków niżej, nad Doubs. I mimo że to poło-

żenie było o wiele korzystniejsze dla handlu deskami i jodłowym drzewem, Sorel znalazł spo-
sób, aby z niecierpliwości i m a n i i  p o s i a d a n i a, rozpierającej jego sąsiada, wycisnąć
sumę sześciu tysięcy franków.

Prawda, że miejscowi luminarze krytykowali tę transakcję. Jednego razu – było to w nie-

dzielę, cztery lata temu – pan de Rênal, wychodząc z kościoła w uniformie mera, ujrzał z da-
leka starego Sorela w otoczeniu trzech synów; stary patrząc nań uśmiechał się. Uśmiech ten
zaszczepił złowrogie podejrzenie w duszy pana mera; myśli od tego czasu, że mógł był dobić
targu tańszym kosztem…

Aby dojść  w Verrières do publicznego szacunku,  główna rzecz jest, aby wznosząc wiele

murów nie przejąć wszelako jakiegoś pomysłu przywiezionego z Włoch przez murarzy, któ-
rzy na wiosnę ciągną przez Jura do Paryża. Takie nowatorstwo ściągnęłoby na nieopatrznego
budownika  wiekuistą  reputację  p  o  m  y  l  o  n  e  j    g  ł  o  w  y:  byłby  na  zawsze  zgubiony  w
oczach  roztropnych  i  umiarkowanych  ludzi,  którzy  rozstrzygają  o  poważaniu  we  Franche-
Comté.

W gruncie, owi roztropni ludzie uprawiają tam najnudniejszy w świecie d e s p o t y z m;

toteż z przyczyny tego brzydkiego słowa pobyt w małym miasteczku nieznośny jest dla ko-
goś, kto żył w wielkiej republice nazwanej  Paryżem.  Tyrania  opinii  –  i  co  za  opinii!  –  jest
równie  g  ł  u  p  i  a  w  małych  miasteczkach  Franche-Comté,  co  w  Stanach  Zjednoczonych
Ameryki.

background image

6

II. MER

Znaczenie! Panowie, alboż to nic?

Szacunek kupców, podziw dzieci,

zazdrość bogaczy, wzgarda mędrca.

B a r n a v e

Szczęściem dla sławy pana de Rênal jako administratora, w promenadzie publicznej, bie-

gnącej zboczem o jakie sto stóp nad Doubs, okazało się potrzebne olbrzymie podmurowanie.
Temu  cudownemu  położeniu  zawdzięcza  ta  promenada  jeden  z  najbardziej  malowniczych
widoków  Francji.  Ale  co  wiosnę  deszcze  orały  bruzdy,  żłobiły  wyrwy  i  czyniły  to  miejsce
przechadzki niepodobnym do użytku. Niedogodność ta, która dokuczyła wszystkim, dała pa-
nu de Rênal szczęśliwą sposobność unieśmiertelnienia swych rządów murem na dwadzieścia
stóp wysokim, a długim na trzydzieści lub czterdzieści sążni.

Parapet  ten  –  dla  którego  pan  de  Rênal  musiał  trzy  razy  jeździć  do  Paryża,  przedostatni

bowiem minister spraw wewnętrznych okazał się śmiertelnym wrogiem promenady w Verriè-
res  –  otóż  parapet  wznosi  się  obecnie  na  cztery  stopy  nad  ziemią.  I  jakby  na  urągowisko
wszystkim obecnym i przeszłym ministrom zdobi się go w tej chwili płytami z ciosu.

Ileż razy, dumając o świeżo porzuconych zabawach paryskich, z piersią opartą o te wielkie

bloki sinego kamienia, tonąłem spojrzeniem w dolinie Doubs! W dali po lewej stronie wije się
kilka dolinek, w których oko wyraźnie rozróżnia małe strumyki. Kręcą się, tworząc raz po raz
nikłe siklawy, aby wreszcie utonąć w Doubs! Słońce jest w tych górach bardzo skwarne; sko-
ro dopieka zbyt silnie, zaduma wędrowca znajduje schronienie na tej terasie, w cieniu wspa-
niałych jaworów. Swój szybki wzrost oraz piękną zieloność z odcieniem prawie niebieskim
drzewa  te  zawdzięczają  nawiezionej  ziemi,  którą  pan  mer  pomieścił  za  swoim  olbrzymim
podmurowaniem:  wbrew  opozycji  bowiem  rady  gminnej  rozszerzył  promenadę  przeszło  o
sześć stóp. (Mimo że mer jest u 1 t r a, ja zaś jestem liberałem, pochwalam mu ten czyn, dzię-
ki któremu, w opinii samego mera oraz w opinii pana Valenod, szczęśliwego dyrektora przy-
tułku w Verrières, terasa ta może wytrzymać porównanie z terasą w Saint-Germain-en-Laye.)

Co do mnie, znajduję jedną rzecz do zganienia w tej A l e i  W i e r n o ś c i (to oficjalne

miano  można  wyczytać  kilkanaście  razy  na  murowanych  tablicach,  które  zyskały  panu  de
Rênal  jeden  order  więcej);  mianowicie  barbarzyński  sposób,  w  jaki  władza  każe  obcinać  i
strzyc do żywego te bujne jawory. Miast upodabniać się swymi niskimi, okrągłymi i spłasz-
czonymi  głowami  do  najpospolitszej  jarzyny,  byłyby  z  ochotą  przybrały  owe  wspaniałe

background image

7

kształty,  jakie  widuje  się  w  Anglii.  Ale  wola  pana  mera  jest  despotyczna;  dwa  razy  na  rok
wszystkie  drzewa  gminne  ulegają  bezlitosnej  amputacji.  Miejscowi  liberałowie  twierdzą
(przesadzają!), że ręka oficjalnego ogrodnika stała się o wiele surowsza, odkąd ksiądz wika-
riusz Maslon przyjął zwyczaj zagarniania dla siebie produktów tych postrzyżyn.

Młody  ten  duchowny  przybył  przed  kilku  laty  z  Besançon,  przysłany  dla  nadzorowania

księdza  Chélan  i  paru  innych  proboszczów.  Stary  chirurg,  pułkownik  włoskiej  armii,  który
osiadł  w  Verrières  (zdaniem  pana  mera  razem  jakobin  i  bonapartysta),  ośmielił  się  jednego
dnia krytykować to systematyczne kaleczenie pięknych drzew.

– Lubię cień – odparł pan de Rênal z nutą wyższości, naturalnej w rozmowie z felczerem,

kawalerem Legii Honorowej. – Lubię cień, każę tedy przycinać m o j e drzewa, iżby dawały
cień, i nie rozumiem, aby drzewo służyć mogło do czego innego,  chyba że, jak pożyteczny
orzech, p r z y n o s i  d o c h o d y.

Oto wielkie słowo, które rozstrzygają o wszystkim w Verrières: p r z y n o s i ć  d o c h ó

d; streszcza ono stałą myśl trzech czwartych ludności.

P r z y n o s i ć  d o c h ó d – oto argument rozstrzygający o wszystkim w miasteczku, które

zdało się wam tak powabne. Obcy, zachwycony świeżością i urodą głębokich dolin, które je
otaczają, wyobraża sobie zrazu, że mieszkańcy jego wrażliwi są na p i ę k n o; mówią aż na-
zbyt często o piękności okolicy – nie można zaprzeczyć, że przywiązują do niej wagę, ale to
dlatego,  że  ściąga  cudzoziemców,  których  sakiewka  wzbogaca  oberżystów,  co  znowu  siłą
mechanizmu podatkowego p r z y n o s i  d o c h ó d miastu.

W piękny jesienny dzień pan de Rênal przechadzał się po Alei Wierności pod rękę z żoną.

Słuchając  męża,  który  rozprawiał  z  poważną  miną,  pani  de  Rênal  ścigała  niespokojnym
okiem ruchy trzech chłopców. Najstarszy, może jedenastoletni, zbliżał się za często do para-
petu z wyraźną chęcią wdrapania się na mur. Łagodny głos upominał wówczas małego Adol-
fa i dziecko odstępowało od ambitnego zamiaru. Pani de Rênal wyglądała na lat trzydzieści,
ale była jeszcze dość ładna.

– Może łatwo tego pożałować ów fircyk paryski – mówił pan de Rênal wzburzony, z twa-

rzą bledszą jeszcze niż zazwyczaj. – Ostatecznie mam parę życzliwych osób na dworze...

Ale mimo że zamierzam przez dwieście stronic mówić o prowincji, nie posunę się do tego

okrucieństwa, aby wam kazać słuchać mdłych i rozwlekłych prowincjonalnych rozmów.

F i r c y k  p a r y s k i, tak antypatyczny merowi Verrières, był to niejaki Appert, który

dwa dni wprzódy zdołał się wcisnąć nie tylko do więzienia i przytułku, ale i do szpitala, gdzie
bezinteresownie władali mer oraz główni miejscowi właściciele.

– Ale – rzekła nieśmiało pani de Rênal – cóż tobie może wadzić ten paryżanin, skoro za-

rządzasz mieniem ubogich najskrupulatniej?

– Przyjeżdża tylko po to, aby wydziwiać na wszystko, a potem zamieścić artykuł w libe-

ralnych dziennikach.

– I tak ich nie czytujesz.
– Ale ludzie gadają o tych jakobińskich artykułach: to nas niepokoi i p r z e s z k a d z a  n

a m  w  c z y n i e n i u  d o b r e g o

1

. Nie, co do mnie, nigdy tego nie wybaczę proboszczowi.

                                                          
1 Historyczne.

background image

8

III. MIENIE UBOGICH

Zacny i z dala od intryg stojący

proboszcz jest opatrznością wioski.

F l e u r y

Trzeba wiedzieć, że proboszcz z Verrières, starzec osiemdziesięcioletni, ale zawdzięczają-

cy ożywczemu powietrzu  gór zdrowie i charakter z żelaza, miał prawo odwiedzać o każdej
porze  więzienie,  szpital,  a  nawet  przytułek.  Pan  Appert,  polecony  z  Paryża  proboszczowi,
umyślnie przybył do ciekawego miasteczka o szóstej rano i natychmiast udał się na plebanię.

Przeczytawszy  list  margrabiego  de  la  Mole,  para  Francji  i  najbogatszego  właściciela  w

okolicy, ksiądz Chélan zadumał się.

– Jestem stary, kochają mnie tutaj – rzekł do siebie – nie śmieliby!
Następnie obrócił się ku paryżaninowi z oczami, w których mimo podeszłego wieku błysz-

czał  ów  święty  ogień,  zrodzony  przyjemnością  spełnienia  dobrego  uczynku  połączonego  z
pewnym niebezpieczeństwem.

– Chodź pan ze mną, drogi panie; ale w obecności dozorcy więzienia, a zwłaszcza przytuł-

ku, chciej nie wyrażać sądu o rzeczach, które będziemy widzieli.

Pan Appert zrozumiał, że ma do czynienia z dzielnym człowiekiem; udał się za czcigod-

nym proboszczem, zwiedził więzienie, areszt, zadał wiele pytań i mimo dziwnych odpowiedzi
nie pozwolił sobie na najmniejszą krytykę.

Zwiedzanie trwało kilka godzin. Proboszcz zaprosił pana Appert na obiad, ale ten wymó-

wił się pilną korespondencją; nie chciał bardziej jeszcze narażać swego szlachetnego towarzy-
sza. Około trzeciej poszli dokończyć inspekcji przytułku, następnie wrócili do więzienia. Za-
stali  w  progu  dozorcę,  olbrzyma  o  sześciu  stopach  wzrostu  i  kabłąkowatych  nogach:  nik-
czemna jego fizjonomia stała się wstrętna pod wpływem strachu.

– Proszę dobrodzieja – rzekł na widok proboszcza – czy ten pan, który przyszedł z księ-

dzem proboszczem, to nie pan Appert?

– A o co chodzi? – spytał proboszcz.
–  Ano  bo  wczoraj  otrzymałem  najściślejszy  rozkaz  –  od  pana  prefekta,  żandarm  pędził

galopa całą noc! – aby nie wpuszczać pana Appert do więzienia.

– Oświadczam panu, panie Noiroud – rzeki proboszcz – że ten podróżny, który mi towa-

rzyszy, to właśnie pan Appert. Czy uznajesz, że mam prawo wchodzić do więzienia o każdej
porze dnia i nocy, wprowadzając, kogo mi się podoba?

background image

9

– Tak, księże proboszczu – odparł dozorca ciszej, spuszczając głowę jak buldog przed ki-

jem.  –  Tylko  że,  proszę  księdza,  ja  mam  żonę  i  dzieci;  skoro  mnie  ktoś  zdradzi,  wypędzą
mnie, a to miejsce to całe moje utrzymanie.

– I mnie byłoby przykro stracić swoje – odparł dobry proboszcz wzruszony.
– Cóż za różnica! – odparł żywo dozorca – toć wiadomo, że ksiądz ma osiemset funtów

renty, ładny kawałek ziemi...

Oto  fakty,  które  komentowane,  powiększane  na  dwadzieścia  sposobów,  poruszały  od

dwóch  dni  ziejące  nienawiścią  namiętności  małego  miasteczka.  One  to  właśnie  stanowiły
treść rozmowy państwa de Rênal. Tego rana w towarzystwie pana Valenod, dyrektora przy-
tułku, mer udał się do proboszcza, aby mu wyrazić najżywsze niezadowolenie. Ksiądz Chélan
nie miał protektorów, zrozumiał całą doniosłość tych słów.

– Dobrze więc, panowie, będę trzecim proboszczem, którego w osiemdziesiątym roku ży-

cia usuną z tej okolicy. Jestem tu od pięćdziesięciu lat; ochrzciłem prawie wszystkich miesz-
kańców miasta, które było lichą wioszczyną, kiedym przybył. Daję co dzień śluby młodym,
których dziadkom dawałem ślub niegdyś. Verrières to moja rodzina; ale powiedziałem sobie
widząc tego przybysza: „Ten paryżanin może być w istocie liberałem; mamy ich nazbyt wie-
lu; ale co może złego zrobić naszym biednym więźniom?”

Gdy  wymówki  mera,  a  zwłaszcza  pana  Valenod,  dyrektora  przytułku,  stawały  się  coraz

żywsze, stary proboszcz wykrzyknął drżącym głosem:

– Więc dobrze, panowie, usuńcie mnie! I tak zostanę w tych stronach. Wiadomo, że przed

czterdziestu laty odziedziczyłem kawałek ziemi przynoszący osiemset funtów; będę żył z te-
go. Nie robię oszczędności na swojej posadzie, panowie, dlatego może nie jestem zbyt prze-
rażony groźbą jej utraty.

Pan de Rênal żył bardzo dobrze z żoną; ale nie wiedząc, co odpowiedzieć na jej nieśmiałą

uwagę: „Cóż ten pan z Paryża może złego zrobić więźniom?”, był  już gotów wybuchnąć na
dobre, kiedy pani wydała krzyk. Średni syn wdrapał się na parapet i biegł po nim, mimo że
mur wznosił się na dwadzieścia metrów nad winnicą. Bojąc się przestraszyć syna i przypra-
wić go o upadek, pani de Rênal nie śmiała wyrzec słowa. Wreszcie dzieciak, uszczęśliwiony z
takiego aktu dzielności, spojrzawszy na matkę ujrzał jej bladość, zeskoczył i podbiegł ku niej.
Wyłajano go porządnie.

To drobne wydarzenie zmieniło bieg rozmowy.
– Trzeba bezwarunkowo wziąć do domu młodego Sorela, syna tracza – rzekł pan de Rênal

–  będzie  dozorował  dzieci,  które,  jak  dla  nas,  robią  się  nadto  wielkie  zabijaki.  Ten  młody
księżyk  czy kleryk, dobry  przy tym łacinnik, potrafi  pokierować  chłopcami;  mówił  mi  pro-
boszcz, że  to  tęgi  charakter.  Dam  mu  trzysta  franków  i  życie.  Miałem  skrupuły  co  do  jego
moralności, był bowiem beniaminkiem starego felczera, kawalera  Legii, który pod pozorem
pokrewieństwa odnajmował izdebkę z wiktem u Sorelów. Ten człowiek mógł w gruncie bar-
dzo łatwo być po prostu tajnym agentem liberałów; powiadał, że górskie powietrze dobrze mu
robi na astmę, ale ostatecznie to nie żaden dowód. Przebył wszystkie kampanie B u o n a p a r
t e g o we Włoszech, a nawet, jak powiadają, podpisał swego czasu protest przeciw wprowa-
dzeniu Cesarstwa. Ten liberał uczył po trosze łaciny  młodego Sorela i zostawił mu książki,
które przywiózł z sobą. Toteż nigdy nie przyszłoby mi do głowy brać tego syna cieśli do na-
szych dzieci; ale proboszcz właśnie w wilię sceny, która poróżniła nas na zawsze, powiedział
mi,  że  Sorel  studiuje  od  trzech  lat  teologię  z  zamiarem  wstąpienia  do  seminarium;  nie  jest
zatem liberałem, a umie po łacinie.

– Kombinacja ta ma różne dobre strony – ciągnął pan de Rênal spoglądając na żonę z miną

dyplomaty. – Valenod jest bardzo dumny z pary cugowych normandów, które kupił, ale nie
ma korepetytora.

– Żeby go nam tylko nie odmówił.

background image

10

–  Pochwalasz  więc  mój  projekt?  –  rzekł  pan  de  Rênal  dziękując  uśmiechem  żonie  za

szczęśliwą myśl. – Zatem rzecz postanowiona.

– Ach, Boże! Mężu, jak ty się szybko decydujesz!
– Bo ja mam charakter; proboszcz przekonał się o tym. Nie ma co owijać w bawełnę, jeste-

śmy tu otoczeni liberałami. Wszyscy ci fabrykanci perkalików zazdroszczą mi, wiem; paru z
nich  zbiło  ładny  majątek,  dobrze  tedy!  niech  widzą  synów  pana  de  Rênal  idących  na  prze-
chadzkę z p r e c e p t o r e m. To imponuje. Dziadek opowiadał nam często, że w młodości
miał  preceptora.  Będzie  mnie  to  kosztowało  sto  talarów,  ale  można  je  wciągnąć  w  rubrykę
wydatków reprezentacyjnych.

To nagłe postanowienie pogrążyło panią de Rênal w zadumie. Była to wysoka, kształtna

kobieta, już jako panna znana w okolicy z urody. Miała w sobie jakąś prostotę, coś młodego
w ruchach: w oczach paryżanina ten naiwny wdzięk pełen niewinności i życia zbudziłby mo-
że  obrazy  pełne  słodkiej  rozkoszy.  Gdyby  pani  de  Rênal  mogła  się  domyślać  triumfu  tego
rodzaju, uczułaby się z pewnością bardzo zawstydzona. Ani zalotność, ani mizdrzenie się nie
zagościły nigdy w jej sercu. Szeptano, że Valenod, bogaty dyrektor przytułku, zalecał się do
niej swego czasu, ale na próżno, co rzucało osobliwy blask na cnotę pani de Rênal; Valenod
bowiem, słuszny młody człowiek o atletycznej budowie, z rumianą twarzą i bujnymi czarny-
mi bokobrodami, był z typu owych grubych i hałaśliwych brutalów, którym na prowincji daje
się miano „przystojnych mężczyzn”.

Panią de Rênal, osobę nader nieśmiałą, z pozoru bardzo nierówną, raziła zwłaszcza usta-

wiczna ruchliwość i donośny głos pana Valenod. Niechęć do tego, co w Verrières nazywa się
wesołością, zyskała jej reputację osoby bardzo dumnej ze swego urodzenia. Nie czyniła tego
rozmyślnie,  ale  była  bardzo  rada,  że  mieszkańcy  Verrières  rzadziej  ją  odwiedzają.  Nie  bę-
dziemy ukrywali, iż w oczach miejscowych pań uchodziła za głupią, ponieważ nie uprawiała
wobec męża żadnej polityki, przepuszczała najlepsze sposobności zdobycia ładnych kapelu-
szy z Paryża lub z Besançon. Byle jej pozwolono błądzić samotnie po ogrodzie, nie skarżyła
się nigdy.

Była to naiwna dusza, która nigdy nie odważyła się sądzić męża i przyznać sama przed so-

bą, że ją nudzi. Nie uświadamiając sobie tego jasno, przypuszczała, że stosunki między mę-
żem a żoną nie bywają milsze. Lubiła zwłaszcza, kiedy jej mówił o przyszłości synów, z któ-
rych  jednego  przeznaczył  do  wojska,  drugiego  do  urzędu,  a  trzeciego  na  księdza.  Ogółem
wziąwszy, pan de Rênal wydawał się jej o wiele mniej nudny niż wszyscy mężczyźni, jakich
znała.

Ten  małżeński  sąd  był  dość  racjonalny.  Burmistrz  zawdzięczał  reputację  dowcipu,  a

zwłaszcza  dobrego  tonu,  kilkunastu  anegdotom  odziedziczonym  po  wuju.  Stary  kapitan  de
Rênal  służył  przed  rewolucją  w  pułku  księcia  Orleańskiego  i  kiedy  bawił  w  Paryżu,  miał
wstęp na salony księcia. Poznał tam panią de Montesson, sławną panią de Genlis, pana Du-
cret, twórcę Palais-Royal. Osobistości te powtarzały się aż nazbyt często w anegdotach pana
de Rênal. Ale z czasem wywoływanie wspomnień rzeczy tak subtelnych stało się dlań pracą;
toteż od pewnego czasu jedynie w ważnych okolicznościach wydobywał swoje anegdoty o r l
e a ń s k i e. Ponieważ był zresztą bardzo grzeczny (z wyjątkiem, gdy chodziło o pieniądze),
uchodził słusznie za najdystyngowańszą osobistość w całym Verrières.

background image

11

IV. OJCIEC I SYN

E sera mia colpa,

se cosi è?

M a c h i a v e l l i

–  Moja  żona  ma,  doprawdy,  rozum  –  powiadał  sobie  nazajutrz  o  szóstej  rano  burmistrz,

schodząc ku tartakowi starego Sorela. – Nie przyznałem jej tego dla zachowania wyższości,
jaka mi przynależy; niemniej nie pomyślałem o tym, że jeśli nie wezmę tego księżyka, który
podobno mówi po łacinie jak anioł, dyrektor przytułku, ten zachłanny człowiek, mógłby łatwo
wpaść na tę samą myśl i sprzątnąć mi go. Z jaką by on arogancją mówił o swoim p r e c e p t
o r z e !... Hm! Czy ten chłopiec, skoro już będzie u mnie, zechce nosić sutannę?

Pan  de  Rênal  rozważał  tę  wątpliwość,  kiedy  ujrzał  z  dala  rosłego  chłopa,  miał  chyba  ze

sześć  stóp,  który  od  świtu  zdawał  się  wielce  zajęty  mierzeniem  drzewa  złożonego  wzdłuż
rzeki na jezdnej drodze. Człowiek ten nie był zbytnio uszczęśliwiony z widoku mera; kloce
zawalały gościniec i znajdowały się tam wbrew przepisom.

Stary Sorel (on to był bowiem) był bardzo zdziwiony, a jeszcze  bardziej rad z osobliwej

propozycji, jaką pan de Rênal uczynił mu co do syna. Mimo to wysłuchał z markotną i obo-
jętną miną, jaką mieszkańcy owych stron tak dobrze umieją osłaniać swą przebiegłość. Prze-
bywszy długi czas pod jarzmem hiszpańskim, zachowali jeszcze ten rys egipskich fellahów.

Odpowiedź Sorela była zrazu jakby na pamięć wyuczoną formułą szacunku. Podczas gdy

powtarzał te czcze słowa z niepewnym uśmiechem, potęgującym wrodzony jego  fizjonomii
wyraz  fałszu  i  niemal  hultajstwa,  czynny  umysł  starego  wieśniaka  silił  się  odgadnąć,  co  za
powód może mieć człowiek tak znaczny, aby brać do domu jego ladaco-synalka. On sam był
bardzo  niezadowolony  z  Juliana.  I  oto  pan  de  Rênal  ofiarowuje  zań  nieoczekiwaną  pensję
trzystu franków rocznie, z życiem, a nawet ubraniem! Pan de Rênal przyjął ten ostatni waru-
nek, który ojciec Sorel sformułował w lot z genialną przytomnością umysłu.

Pretensja ta uderzyła mera. – Skoro Sorel nie jest (jak by powinien być) uszczęśliwiony i

zachwycony moją propozycją, jasne jest – rzekł sobie mer – iż musiał go już nagabywać kto
inny; a któżby, jeśli nie Valenod? –  Próżno pan de Rênal przyciskał Sorela, aby zaraz dobił
targu; chytry stary bronił się uparcie. Musi, powiadał, poradzić się syna. Jak gdyby na pro-
wincji bogaty ojciec radził się, inaczej niż dla formy, syna, który nie ma nic!

Podstawą tartaku jest buda nad strumieniem. Dach wznosi się na  belkowaniu, które zno-

wuż spoczywa na czterech słupach. Na wysokości ośmiu lub dziesięciu stóp pośrodku szopy

background image

12

widać piłę, która porusza się pionowo, bardzo zaś prosty mechanizm popycha ku tej pile sztu-
kę drzewa. Koło obracane wodą spełnia tę podwójną robotę.

Zbliżając się do swej budy Sorel zawołał Juliana stentorowym głosem; nikt nie odpowie-

dział. Ujrzał jedynie starszych synów, młodych olbrzymów, którzy, zbrojni siekierami, ocio-
sywali  pnie  przeznaczone  pod  piłę.  Bacząc  pilnie  na  czarną  linię  wykreśloną  wzdłuż  bala,
odłupywali  za  każdym  uderzeniem  olbrzymie  szczapy.  Nie  słyszeli  głosu  ojca.  Wszedł  do
środka i na próżno szukał Juliana w jego zwykłym miejscu obok piły. Siedział o kilka stóp
wyżej okrakiem na belce; miast nadzorować czynności mechanizmu chłopiec czytał. Nic bar-
dziej nie drażniło starego: przebaczyłby może Julianowi jego szczupłą postać, mało sposobną
do ciężkiej pracy i tak różną od starszych braci, ale ta mania  czytania była mu wstrętna: on
sam nie umiał czytać.

Daremnie wołał kilka razy. Hałas piły, ale bardziej jeszcze uwaga, z jaką chłopiec utonął w

książce, nie pozwoliły mu słyszeć straszliwego głosu ojca. Wreszcie mimo swego wieku stary
wskoczył  lekko  na  piłowane  drzewo,  a  stamtąd  na  poprzeczną  belkę  podtrzymującą  dach.
Gwałtowne uderzenie posłało w strumień książkę, którą Julian miał w ręku, drugi cios, rów-
nie silny, wymierzony na odlew w głowę chłopca, przyprawił go o utratę równowagi. Byłby
się  potoczył  o  dziesięć  lub  piętnaście  stóp  niżej,  między  miażdżące  tryby,  ale  ojciec  przy-
trzymał go lewą ręką.

– A, leniu, wiecznie będziesz czytał swoje przeklęte książki, gdy masz pilnować roboty?!

Czytaj wieczór, wówczas gdy tracisz czas darmo u proboszcza; wtedy owszem.

Julian, mimo iż ogłuszony uderzeniem i zlany krwią, udał się na swój posterunek koło piły.

Miał łzy w oczach nie tyle z bólu, ile z powodu straty uwielbianej książki.

– Złaź, ciemięgo, mam z tobą do pomówienia! – Hałas nie pozwolił Julianowi dosłyszeć

tego  rozkazu.  Ojciec,  który  już  zeszedł,  nie  chcąc  powtórnie  gramolić  się  na  rusztowanie,
wziął  żerdź  do  strącania  orzechów  i  trącił  go  w  ramię.  Ledwie  Julian  znalazł  się  na  ziemi,
stary pognał go przed sobą do domu. – Bóg wie, co mnie tam czeka! – myślał chłopiec. Po
drodze spoglądał smutno na strumień, w który wpadła jego książka; była to najulubieńsza ze
wszystkich: 

Pamiętnik z Wyspy Św. Heleny.

Policzki miał purpurowe, oczy spuszczone. Był to nieduży chłopiec osiemnasto- lub dzie-

więtnastoletni,  dość  wątły;  rysy  miał  nieregularne,  ale  delikatne,  nos  orli.  Wielkie  czarne
oczy, które w chwilach spokoju błyszczały zapałem i inteligencją, w tej chwili wyrażały naj-
dzikszą nienawiść. Ciemnokasztanowate włosy nad niskim czołem dawały, w chwili gniewu,
twarzy jego zły wyraz. Pośród niezliczonych odmian fizjonomii ludzkich niełatwo spotkałoby
się wyrazistszą. Smukła kibić zdradzała więcej lekkości niż siły. Od wczesnego dzieciństwa
wyraz szczególnej zadumy oraz uderzająca bladość chłopca wyrobiły w ojcu mniemanie, że
nie  będzie  żył  lub  stanie  się  rodzinie  ciężarem.  Będąc  przedmiotem  wzgardy  całego  domu,
Julian nienawidził braci i ojca; w niedzielę podczas zabaw zawsze był ofiarą.

Od roku blisko ładna jego twarzyczka zaczynała mu zyskiwać sympatię młodych dziew-

cząt. Lekceważony przez wszystkich jako istota słaba, Julian uwielbiał owego starego felcze-
ra, który ośmielił się raz zagadnąć mera w kwestii jaworów.

Felczer ów płacił niekiedy Sorelowi dzienną robociznę za syna, aby go uczyć łaciny i hi-

storii, to znaczy tego, co wiedział z historii: kampanii włoskiej z 1796. Umierając zapisał mu
swój Krzyż Legii, zaległość swej emerytury oraz kilkadziesiąt tomów, z których najcenniej-
szy skąpał się właśnie w  s t r u m i e n i u  p u b l i c z n y m  odwróconym dzięki stosunkom
pana mera.

Wszedłszy  do  domu  Julian  uczuł  na  ramieniu  potężną  dłoń  ojca;  drżał  spodziewając  się

nowych razów.

– Odpowiadaj bez łgarstwa! – zakrzyczał mu w ucho twardy głos starego chłopa, gdy ręka

ojca kręciła nim jak dziecko ołowianym żołnierzem. Wielkie czarne oczy Juliana, napełnione

background image

13

łzami, znalazły się na wprost szarych oczków cieśli, który zdawał się czytać w samym dnie
jego duszy.

background image

14

V. UKŁADY

Cunctando restituit rem.

E n n i u s

– Odpowiadaj bez łgarstwa, jeśli potrafisz, hyclu jeden: skąd znasz panią de Rênal? Kiedyś

z nią mówił?

– Nigdym nie mówił – odparł Julian – widziałem ją tylko w kościele.
– Aleś patrzył na nią, bezwstydne ladaco?!
– Nigdy! W kościele widzę tylko Boga – dodał Julian z obłudną miną stanowiącą w jego

mniemaniu tarczę przeciw nowym uderzeniom.

– Coś w tym siedzi – mruknął chytry kmiotek i zamilkł na chwilę – ale z ciebie nic nie wy-

cisnę, obłudniku przeklęty! Mniejsza z tym, uwolnię się od  ciebie, a  tartak  tylko  skorzysta.
Pozyskałeś sobie proboszcza czy innego diabła, który ci się wystarał o ładną posadę. Idź spa-
kować rzeczy, zaprowadzę cię do pana de Rênal, gdzie będziesz nauczycielem przy dzieciach.

– Cóż za to dostanę?
– Życie, ubranie i trzysta franków rocznie.
– Ja nie chcę być lokajem.
– Tumanie, kto mówi o lokaju? czy ja bym pozwolił, aby mój syn był lokajem?
– Ale z kim będę jadał?
Pytanie to zbiło z tropu starego, uczul, że mówiąc więcej mógłby strzelić bąka; uniósł się

na  Juliana,  którego  zasypał  obelgami  wyrzucając  mu  łakomstwo,  po  czym  odszedł,  aby  się
naradzić z synami.

Julian ujrzał niebawem, jak wsparci na siekierach skupili się w poufnej rozmowie. Przy-

glądał się im długo, ale widząc, iż nic nie zdoła odgadnąć, przeszedł na drugą stronę tartaku,
aby  go  nikt  nie  zaskoczył.  Chciał  dumać  nad  tą  niespodzianą  nowiną,  która  zmieniała  jego
losy, ale czuł się niezdolny do jakiejkolwiek uwagi; wyobraźnia jego cała utonęła w rojeniach
o tym, co ujrzy w pięknym domu pana de Rênal.

– Raczej się go wyrzec – myślał – niż jadać ze służbą. Ojciec zechce mnie zmusić: prędzej

zginę. Mam oszczędzonych przeszło piętnaście franków, drapnę tej nocy; w trzy dni boczny-
mi drogami, gdzie mnie żaden żandarm nie dosięgnie, będę w Besançon. Zaciągnę się do woj-
ska i jeśli będzie trzeba, przekradnę się do Szwajcarii. Ale wówczas przepadła kariera, prze-
padła ta piękna sukienka kapłańska, która wiedzie do wszystkiego.

background image

15

Ten wstręt do jadania ze służbą nie był u Juliana wrodzony; aby w y p ł y n ą ć, zgodziłby

się na rzeczy o wiele cięższe. Odrazę tę wzbudziły w nim 

Wyznania Russa: jedyna książka, z

której czerpał pojęcie o świecie. 

Biuletyny Wielkiej Armii oraz Pamiętnik z wyspy Św. Hele-

ny uzupełniały jego Koran. Dałby się zabić za te trzy dzieła; nie wierzył w żadne inne.  Na
wiarę  starego  chirurga,  wszystkie  książki  uważał  za  cygaństwa  pisane  przez  szalbierzy  dla
kariery.

Obok płomiennej duszy Julian posiadał zdumiewającą pamięć, tak często zresztą zdarzają-

cą się u ludzi skądinąd miernych. Aby sobie zjednać księdza Chélan, rozumiejąc, iż od niego
zależy  jego  los,  nauczył  się  na  pamięć  Nowego  Testamentu  po  łacinie;  znał  też  na  wylot
książkę 

O papieżu pana de Maistre, ale równie mało wierzył w jedno, jak i drugie.

Jakby  za  wspólną  zgodą  Sorel  i  jego  syn  unikali  tego  dnia  rozmowy.  Wieczorem  Julian

udał się na lekcję do proboszcza, ale nie uważał za właściwe wspomnieć o niezwykłej propo-
zycji, którą zrobiono jego ojcu. – Może to pułapka – myślał – trzeba udać, żem zapomniał o
wszystkim.

Nazajutrz  wczesnym  rankiem  pan  de  Rênal  posłał  po  starego  Sorela,  który  –  dawszy  na

siebie czekać dobrą godzinę – przybył w końcu, przepraszając od drzwi wśród mnóstwa ukło-
nów. Zagadując o tym i owym Sorel wyrozumiał, że syn będzie jadał z państwem, w dnie zaś,
gdy będą goście, sam z dziećmi. Wciąż mnożąc trudności, w miarę jak widział niecierpliwość
mera, zresztą pełen nieufności i zdumienia, stary zażądał, aby mu pokazano sypialnię. Był to
duży, przyzwoicie umeblowany pokój, do którego przenoszono właśnie łóżka chłopców.

Okoliczność ta była błyskiem światła dla starego wieśniaka; pewniejszym już głosem za-

żądał, aby mu pokazano ubranie syna. Pan de Rênal otworzył biurko i wyjął sto franków.

–  Syn  pański  uda  się  z  tą  kwotą  do  pana  Durand,  sukiennika,  i  sprawi  sobie  kompletne

czarne ubranie.

– A gdybym go odebrał – rzekł chłop zapominając nagle o czołobitności – czy odzież zo-

stanie przy nim?

– Oczywiście.
– Zatem – rzekł Sorel rozwlekłym głosem – zostaje tylko jedno: porozumieć się co do pen-

sji, którą mu pan przeznacza.

– Jak to! – wykrzyknął pan de Rênal, oburzony. – Zgodziliśmy się przecie wczoraj: daję

trzysta franków, zdaje mi się, że to dużo, może za dużo.

– Tyle pan proponował, nie przeczę – rzekł stary jeszcze wolniej, po czym z genialną in-

tuicją, zdolną zdziwić jedynie tych, którzy nie znają chłopów z Franche-Comté, dodał patrząc
w oczy panu de Rênal: – D a j ą  n a m  w i ę c e j.

Na te słowa mer zmienił się na twarzy. Przyszedł wszelako do siebie: po wytrawnej roz-

mowie  trwającej  dobre  dwie  godziny,  gdzie  ani  jedno  słowo  nie  padło  lekko,  przebiegłość
chłopa wzięła górę nad przebiegłością bogacza, dla którego ona nie jest kwestią życia. Usta-
lono punkty regulujące egzystencję Juliana:  nie  tylko  pensję  podniesiono  do  czterystu  fran-
ków, ale miała być płatna z góry, z początkiem każdego miesiąca.

– Więc dobrze, wręczę mu trzydzieści pięć franków – rzekł pan de Rênal.
– Dla okrągłości, taki bogaty i hojny pan jak nasz mer – rzekł chłop przymilnie – da już

trzydzieści sześć.

– Niech będzie – rzekł pan de Rênal – ale skończmy już.
Tym  razem  gniew  nadał  jego  słowom  stanowczość.  Chłop  zrozumiał,  że  nie  można  iść

dalej. Z kolei pan de Rênal zaczął robić trudności. Stanowczo nie zgodził się wręczyć płacy
za  pierwszy  miesiąc  staremu,  który  skwapliwie  chciał  ją  odebrać  za  syna.  Panu  de  Rênal
przyszło na myśl, że będzie musiał zdać sprawę żonie z tej negocjacji.

– Oddajcie mi sto franków, które wam dałem – rzekł z podrażnieniem. – Durand jest mi

coś tam winien; pójdę sam z Julianem zamówić ubranie.

background image

16

Wobec tego wyskoku energii Sorel cofnął się ostrożnie w formuły czołobitności, które za-

jęły  dobry  kwadrans.  Wreszcie  widząc,  że  już  stanowczo  nie  ma  nic  do  wytargowania,  od-
szedł. Ostatni ukłon zakończył słowami:

– Zaraz przyślę syna do pałacu.
W ten sposób  p o d d a n i  pana mera nazywali jego dom, kiedy chcieli mu sprawić przy-

jemność.

Wróciwszy do tartaku Sorel na próżno szukał syna. Niepewny, co się zdarzy, Julian wy-

mknął się w nocy – chciał ubezpieczyć swoje książki i Krzyż  Legii. Przeniósł wszystko do
młodego handlarza drzewem, nazwiskiem Fouqué, swego przyjaciela, który mieszkał na zbo-
czu góry nad Verrières.

Skoro się Julian zjawił, stary rzekł:
– Bóg to wie, przeklęty leniuchu, czy będziesz miał kiedy tyle  sumienia, aby mi zwrócić

to, co na ciebie łożę od tylu lat! Bierz swoje łachy i idź do pana mera.

Julian zdziwiony, że się obeszło bez bicia, ruszył czym prędzej. Ale ledwie zeszedł z oczu

groźnemu ojcu, zwolnił kroku. Pomyślał, iż z korzyścią dla jego hipokryzji będzie wstąpić do
kościoła.

Dziwi was to słowo? Nim doszło do tego ohydnego słowa, dusza młodego wieśniaka mu-

siała przebiec wiele drogi.

W dzieciństwie widział, jak dragoni szóstego pułku

2

, w długich białych płaszczach, w ka-

skach z czarną włosianą kiścią, wracając z Włoch, wiązali konie do zakratowanego okna oj-
cowskiego domu; widok ten obudził w nim szaloną namiętność do wojska. Później słuchał z
upojeniem o bitwach pod Lodi, Arcole, Rivoli, o których opowiadał mu stary chirurg. Widział
płomienie w oczach starca, kiedy spoglądał na swój Krzyż.

Ale kiedy Julian miał czternaście lat, zaczęto budować w Verrières kościół, który – jak na

małe miasteczko – można było nazwać wspaniałym. Oko Juliana uderzyły zwłaszcza cztery
marmurowe kolumny; stały się sławne w okolicy przez śmiertelna nienawiść, jaką wznieciły
między sędzią pokoju a młodym wikarym, przysłanym z Besançon i uchodzącym za szpiega
Kongregacji. Sędzia pokoju omal nie stracił miejsca, przynajmniej tak powszechnie mówiono.
Ośmielił się wejść w zatarg z księdzem, który prawie  co  dwa  tygodnie  bywał  w  Besançon,
gdzie, powiadano, widywał samego biskupa!

Wówczas to sędzia pokoju, ojciec licznej rodziny, wydał kilka wyroków rażących swą nie-

sprawiedliwością: wszystkie godziły w obywateli czytujących dziennik 

Constitutionnel. Do-

bra  sprawa  triumfowała.  Chodziło,  co  prawda,  tylko  o  sumy  kilkufrankowe;  jedna  z  tych
grzywien dosięgła pewnego  gwoździarza, chrzestnego ojca Juliana. Oburzony, człowiek ów
wykrzyknął: „Cóż za zmiana! I powiedzieć, że od dwudziestu z górą lat sędzia uchodził za
uczciwego człowieka!”

Stary chirurg, przyjaciel Juliana, nie żył już wówczas.
Naraz Julian przestał mówić o Napoleonie i oznajmił, że pragnie zostać księdzem. Widy-

wano go stale w tartaku, jak uczył się na pamięć łacińskiej Biblii pożyczonej od proboszcza.
Dobry staruszek, zachwycony postępami chłopca, trawił całe wieczory kształcąc go w teolo-
gii... Julian objawiał w jego obecności same pobożne uczucia. Któż by mógł zgadnąć, że ta
dziewczęca twarzyczka, tak blada i słodka, kryje niewzruszone postanowienie zrobienia ka-
riery za wszelką cenę?

Dla  Juliana  kariera  to  było  przede  wszystkim  opuścić  Verrières:  nienawidził  rodzinnego

miasta; wszystko tam mroziło jego wyobraźnię.

Od  wczesnego  dziecięctwa  miewał  momenty  egzaltacji.  Myślał  wówczas  z  rozkoszą,  że

kiedyś  pozna  piękne  panie  paryskie,  potrafi  ściągnąć  na  siebie  uwagę  jakim  świetnym  czy-
nem. Czemu jedna z nich nie miałaby go pokochać, tak jak Napoleona, jeszcze wówczas bie-
daka, pokochała świetna pani de Beauharnais? Od wielu lat nie minęła może godzina w życiu

                                                          

2

 Autor był podporucznikiem w 6 pułku dragonów w 1800.

background image

17

Juliana, w której by sobie nie powtarzał, że Bonaparte, ubogi i nieznany podporucznik, zdobył
królestwo świata ostrzem szpady. Myśl ta była mu pociechą w nieszczęściach, które zdawały
mu się wielkie, a zdwajała jego radość, kiedy miał jaką.

Budowa kościoła i wyroki sędziego pokoju oświeciły go nagle; idea, która nim owładnęła,

oszołomiła go na kilka tygodni, wreszcie zaś ogarnęła go z całą potęgą pierwszej myśli, którą
płomienna dusza uważa za swój wynalazek.

–  Kiedy  zaczęto  się  zajmować  Bonapartem,  Francja  była  pod  grozą  najazdu;  cnoty  woj-

skowe były potrzebne i modne. Dziś czterdziestoletni księża mają po sto tysięcy franków pen-
sji, to znaczy trzy razy tyle co słynni wodzowie napoleońscy. Oto nasz sędzia pokoju, zdolny,
tak  uczciwy  dotąd,  stary,  poświęca  honor,  aby  się  nie  narazić  trzydziestoletniemu  wikariu-
szowi. Trzeba zostać księdzem.

Raz, w pełni neofityzmu pobożności – mijały już dwa lata, jak Julian studiował teologię –

zdradził Juliana nagły wybuch ognia pożerającego jego duszę. Było to u księdza Chélan; przy
obiedzie, przed którym dobry proboszcz przedstawił go innym księżom jako cud nauki, zda-
rzyło mu się odezwać z uwielbieniem o Napoleonie! Przywiązał sobie prawe ramię do piersi,
powiedział, że wytknął rękę podważając drzewo, i wytrwał dwa miesiące w tej niewygodnej
pozycji.  Wycierpiawszy  tę  dotkliwą  karę,  przebaczył  sobie.  Takim  był  ów  młodzieniec
osiemnastoletni, ale wątły z pozoru i wyglądający najwyżej na lat siedemnaście, który niosąc
zawiniątko pod pachą wszedł do wspaniałego kościoła w Verrières.

Kościół był ciemny i pusty. Z powodu jakiejś uroczystości okna zasłonięte karmazynową

materią; wnikające promienie tworzyły olśniewającą grę światła, wspaniałą i mistyczną zara-
zem. Julian zadrżał. Był sam; usiadł w najwspanialszej ławce, zdobnej herbem pana de Rênal.

Na klęczniku Julian zauważył kawałek drukowanego papieru,  rozłożony jakby  umyślnie.

Spojrzał  i  przeczytał:  „Szczegóły  egzekucji  i  ostatnich  chwil  Ludwika  Jenrel,  straconego  w
Besançon...”

Reszty brakowało. Na drugiej stronie widniały tylko pierwsze słowa: P i e r w s z y  k r o

k.

– Kto mógł rzucić ten papier? – pomyślał Julian. – Biedny człowiek! – dodał z westchnie-

niem. – nazwisko brzmi podobnie do mojego...

I zmiął papier.
Wychodząc Julian miał wrażenie, że widzi koło kropielnicy krew: rozlana święcona woda

w odblasku czerwonych zasłon przybrała kolor krwi.

Po chwili Julian zawstydził się swego tajemnego lęku.
– Byłżebym tchórzem? – szepnął. – D o  b r o n i !
To słowo, powtarzające się tak często w opowieściach starego chirurga, miało dla Juliana

dźwięk bohaterski. Wstał i skierował się szybko ku domostwu pana de Rênal.

Mimo  tych  pięknych  postanowień  o  dwadzieścia  kroków  od  celu  ogarnęła  go  straszliwa

nieśmiałość.  Żelazna  brama  (wydała  mu  się  czymś  wspaniałym)  była  otwarta;  trzeba  było
wejść.

Nie tylko sam Julian wylękniony był swym przybyciem. Panią de Rênal, istotę nadzwyczaj

nieśmiałą, niepokoiła myśl o tym obcym, który mocą swego stanowiska wiecznie się będzie
znajdował między nią a dziećmi. Przywykła, iż chłopcy sypiali w jej pokoju, spłakała się tego
rana  widząc,  jak  przenoszą  łóżeczka  do  pokoju  preceptora.  Daremnie  prosiła  męża,  aby  jej
zostawiono choć najmłodszego.

Pani de Rênal posiadała delikatność kobiecą rozwiniętą w wysokim stopniu. Tworzyła so-

bie najgorszy obraz pospolitego i rozczochranego osobnika, mającego z urzędu łajać jej dzieci
jedynie dlatego, że zna łacinę, barbarzyński język, za który jej synowie będą brali chłostę.

background image

18

VI. NUDA

Non so più cosa son,

Cosa facio.

M o z a r t, 

Figaro

Z żywością i wdziękiem, które były jej wrodzone, kiedy się czuła z dala od męskich spoj-

rzeń, pani de Rênal wychodziła oszklonymi drzwiami do ogrodu. Spostrzegła u bramy mło-
dego wieśniaka, dziecko niemal, z twarzą bardzo bladą i noszącą ślady łez. Był w czystej ko-
szuli, pod pachą zaś miał schludny surducik drelichowy.

Cera chłopca była tak biała, oczy tak słodkie, iż w romantycznym  nieco  umyśle  pani  de

Rênal  poczęła  się  zrazu  myśl,  że  to  może  być  przebrana  dziewczyna,  przychodząca  prosić
pana  mera  o  jakąś  łaskę.  Uczula  litość  dla  nieboraka,  który  stał  jak  wryty  i  widocznie  nie
śmiał pociągnąć dzwonka. Pani de Rênal zbliżyła się, zapominając na chwilę o trosce, jaką
budziła w niej myśl o preceptorze. Julian, wpatrzony w bramę, nie widział pani de Rênal. Za-
drżał, kiedy łagodny głos ozwał się tuż nad jego uchem:

– Czego sobie życzysz tutaj, dziecko?
Julian obrócił się żywo; uderzony pełnym wdzięku spojrzeniem pani de Rênal zapomniał o

swej nieśmiałości. Niebawem, zdumiony jej urodą, zapomniał wszystkiego, nawet po co przy-
szedł. Pani de Rênal powtórzyła pytanie.

–  Zgodziłem  się  za  nauczyciela,  proszę  pani  –  rzekł  wreszcie,  zawstydzony  łzami,  które

starał się otrzeć ukradkiem.

Pani de Rênal zatrzymała się w zdumieniu; mogli się sobie przyjrzeć z bliska. Julian nie

widział  nigdy  istoty  tak  ładnie  ubranej  ani  zwłaszcza  z  tak  olśniewającą  cerą;  w  dodatku
przemawiała  doń  tak  łagodnie!  Pani  de  Rênal  patrzała  na  duże  łzy  toczące  się  po  bladych
wprzódy, tak różowych obecnie policzkach chłopca. Niebawem zaczęła się śmiać z szaloną,
dziewczęcą pustotą, śmiała się z siebie, nie mogła się nacieszyć swoim szczęściem. Jak to! To
jest ów nauczyciel, którego wyobrażała sobie jako brudnego i źle odzianego klechę, mającego
łajać i bić jej dzieci!

– Jak to, to pan – rzekła wreszcie – pan umie po łacinie?
To słowo  p a n  oszołomiło Juliana, który zacukał się na chwilę.
– Tak, pani – rzekł nieśmiało.
Pani de Rênal czuła się tak szczęśliwa, iż odważyła się spytać:
– Nie będzie pan bardzo łajał biednych malców?

background image

19

– Ja, pani? – rzekł Julian zdziwiony. – Dlaczego?
– Nieprawdaż – dodała po chwili z rosnącym wzruszeniem – będzie pan dobry dla nich,

przyrzeka mi pan?

Po raz drugi ta pięknie ubrana dama nazywała go zupełnie poważnie  p a n e m ! To prze-

chodziło wszelkie oczekiwania Juliana. W najśmielszych zamkach na lodzie, jakie budowała
jego młodość, nie spodziewał się, aby prawdziwa dama raczyła doń przemówić słowo, zanim
będzie  w  pięknym  uniformie.  Panią  de  Rênal  znowuż  zupełnie  zwiodła  piękna  cera,  duże
czarne oczy i ładne włosy chłopca, które kręciły się bardziej niż zwykle, ponieważ pragnąc
się ochłodzić umaczał głowę w studni. Ku wielkiej radości ów nieszczęsny preceptor, którego
srogiej i odrażającej miny tak się lękała dla dzieci, wyglądał na nieśmiałą młodą dziewczynę.
Dla spokojnej duszy pani de Rênal kontrast między jej obawami a rzeczywistością był wiel-
kim wydarzeniem. Ochłonęła wreszcie, zarazem uczuła się zdziwiona, iż stoi tak pod bramą z
młodym chłopcem, ledwie że ubranym, i tak blisko niego!

– Proszę, chciej pan wejść – rzekła lekko zakłopotana.
W życiu swoim nie doznała tak głębokiej i szczerej przyjemności; jakież lube zjawisko po

dręczących obawach! Zatem te śliczne, tak przez nią wypielęgnowane dzieci nie dostaną się
w ręce niechlujnego i zgryźliwego klechy. Wszedłszy do sieni obejrzała się na Juliana, który
kroczył za nią  nieśmiało.  Jego  zdumienie  na  widok  tak  ładnego  domu  przydało  mu  jeszcze
wdzięku w oczach pani de Rênal. Nie wierzyła własnym oczom. Wyobrażała sobie zwłaszcza,
że preceptor musi być ubrany czarno.

–  Więc  to  prawda  –  rzekła  przystając  jeszcze  i  drżąc,  aby  to,  co  ją  przepełniało  takim

szczęściem, nie okazało się omyłką – że pan umie po łacinie?

Słowa te uraziły dumę Juliana i rozproszyły czar, pod którym żył od kwadransa.
– Tak, pani – odparł starając się przybrać oziębłą minę – umiem po łacinie równie dobrze

jak ksiądz proboszcz; czasami nawet ksiądz Chélan raczy uznawać, że lepiej.

Pani de Rênal wydało się w tej chwili, że Julian ma minę bardzo surową. Podeszła doń i

rzekła:

– Nieprawdaż, w pierwszych dniach nie będzie pan bił chłopców, choćby nawet nie umieli

lekcji?

Słodki, prawie błagalny głos pięknej pani sprawił, że Julian zapomniał nagle o swej repu-

tacji łacinnika. Twarz pani de Rênal była tuż przy jego twarzy; uczuł – cóż za wrażenie dla
biednego kmiotka! – zapach letnich sukien kobiecych. Julian zarumienił się, odetchnął głębo-
ko i rzekł drżącym głosem:

– Niech się pani nie lęka, zrobię wszystko, co pani każe.
W tej chwili dopiero, skoro minęła wszelka obawa o dzieci, uderzyła panią de Rênal nad-

zwyczajna uroda Juliana. Kobieca niemal delikatność rysów oraz wyraz zakłopotania nie wy-
dały się zgoła śmieszne istocie również niezmiernie lękliwej. Wyraz męskości, uważany po-
wszechnie za podstawę urody, byłby ją wystraszył.

– Ile pan ma lat? – spytała.
– Niedługo dziewiętnaście.
– Mój najstarszy ma jedenaście – odparła pani de Rênal, zupełnie już uspokojona – będzie

prawie pana kolegą, przemówi mu pan do rozsądku. Raz ojciec chciał go wybić, dziecko od-
chorowało to blisko tydzień, choć skończyło się na klapsie.

– Cóż za różnica! – pomyślał Julian. – Wczoraj jeszcze ojciec mnie zbił. Jacy ci bogacze

szczęśliwi!

Pani  de  Rênal  już  była  wrażliwa  na  najlżejsze  odcienie  tego,  co  się  działo  w  duszy  pre-

ceptora, wzięła ten odruch smutku za nieśmiałość, chciała mu dodać odwagi.

– Jak panu na imię? – rzekła z wdziękiem, którego, mimo iż bezwiednie, Julian odczuł cały

urok.

background image

20

– Zowię się Julian Sorel; z drżeniem przestępuję pierwszy raz w życiu próg obcego domu,

trzeba mi pani dobroci, trzeba, aby mi pani wiele wybaczyła w pierwszych dniach. Nie posy-
łano mnie do szkół, byłem za biedny, nie rozmawiałem z nikim prócz krewniaka mego, chi-
rurga polowego, kawalera Legii, oraz księdza Chélan. Proboszcz da pani o mnie dobre świa-
dectwo.  Bracia  bili  mnie  zawsze;  proszę  im  nie  wierzyć,  kiedy  będą  źle  mówili  o  mnie,  i
niech mi pani daruje, jeśli co źle zrobię, bo to z pewnością nieumyślnie.

Julian ochłonął podczas tej przemowy; przyglądał się pani de Rênal. Oto skutek doskona-

łego wdzięku, wówczas kiedy jest wrodzony i naturalny; Julian, który znał się dobrze na uro-
dzie kobiecej, byłby przysiągł w tej chwili, że pani de Rênal ma nie więcej niż dwadzieścia
lat. Powziął śmiałą myśl, aby ją pocałować w rękę, niebawem uląkł się tej myśli, w chwilę
potem rzekł sobie:

– Byłoby tchórzostwem nie spełnić zamiaru, który może mi dopomóc i zmniejszyć wzgar-

dę tej pięknej pani dla biednego drwala!

Od pół roku Julian słyszał czasem w niedzielę, jak dziewczęta nazywały go  ł a d n y m  c

h ł o p c e m; może to mu dodało odwagi? Gdy przechodził te wewnętrzne walki, pani de Rê-
nal udzielała mu wskazówek co do pierwszego zbliżenia z dziećmi. Pod wpływem tych zma-
gań Julian znowu pobladł; rzekł zmienionym głosem:

– Przysięgam pani wobec Boga, że nigdy nie podniosę ręki na jej dzieci.
Mówiąc to odważył się ująć dłoń pani de Rênal i podnieść ją do ust. Gest ten zdziwił ją w

pierwszej chwili, potem nawet uraził. Ponieważ było bardzo gorąco, miała pod szalem ramio-
na zupełnie nagie – Julian, podnosząc rękę do ust, odsłonił je całkowicie. Po chwili pani de
Rênal uczula gniew na siebie samą: zdało się jej, że oburzenie nie przyszło dość szybko.

Słysząc głosy pan de Rênal wyszedł z gabinetu; tym samym majestatycznym i ojcowskim

tonem, jaki przybierał w merostwie wobec nowożeńców, rzekł do Juliana:

– Muszę z tobą pomówić, nim przyjdą dzieci.
Wpuścił  Juliana  do  pokoju  i  zatrzymał  żonę,  kiedy  chciała  ich  zostawić  samych.  Za-

mknąwszy drzwi pan de Rênal usiadł z powagą.

–  Proboszcz  polecił  mi  cię  jako  dobrego  chłopca,  wszyscy  będziemy  cię  tu  traktowali

uczciwie i jeśli mi się nadasz, pomogę ci w przyszłości znaleźć jaką posadkę. Nie życzę so-
bie,  abyś  odtąd  widywał  twoich  krewnych  i  przyjaciół;  ich  ton  nie  może  być  właściwy  dla
moich dzieci. Oto trzydzieści sześć franków za pierwszy miesiąc, lecz dasz mi słowo, że ani
grosza z tej sumy nie dasz ojcu.

Pan de Rênal czuł złość do starego Sorela, że w tej sprawie okazał się chytrzejszy od nie-

go.

– A teraz, proszę  p a n a (z mego rozkazu wszyscy będą cię tu nazywali  p a n e m, ocenisz

całą  korzyść  pobytu  w  przyzwoitym  domu),  nie  przystoi,  aby  dzieci  widziały  cię  w  bluzie.
Czy służba widziała go? – rzekł pan de Rênal do żony.

– Nie, nie – odparła z wyrazem głębokiej zadumy.
– Doskonale! Włóż pan to – rzekł do zdumionego chłopca, podając mu własny surdut. –

Chodźmy teraz do pana Durand, sukiennika.

W dobrą godzinę pan de Rênal wrócił z nowym preceptorem ubranym czarno; zastał żonę

siedzącą na tym samym miejscu. Obecność Juliana uspokajała ją: przyglądając mu się, zapo-
mniała o swoich obawach. Julian nie myślał o niej; mimo swej nieufności do losu i ludzi był
w tej chwili w duszy jedynie dzieckiem; miał wrażenie, iż przeżył lata całe od chwili, kiedy
przed trzema godzinami wchodził z drżeniem do kościoła. Zauważył lodowaty wyraz pani de
Rênal – zrozumiał, iż gniewa się o to, że ośmielił się ją pocałować w rękę. Ale uczucie dumy
z przyczyny stroju, tak odbijającego od jego zwykłej odzieży, rozpierało go do nieprzytomno-
ści; tak bardzo zaś pragnął ukryć swą radość, iż kręcił się niespokojnie, jak szalony. Pani de
Rênal przyglądała mu się ze zdziwieniem.

background image

21

–  Więcej  powagi,  radzę  panu  –  rzekł  pan  de  Rênal  –  jeśli  chcesz  wzbudzić  szacunek  w

dzieciach i służbie.

– Państwo wybaczą – rzekł Julian – czuję się nieswój w tym nowym stroju; ja, biedny wie-

śniak, nosiłem dotąd jedynie bluzę. Jeśli państwo pozwolą, pójdę na chwilę do siebie.

– Jakże ci się wydaje nowy nabytek? – spytał pan de Rênal żony.
Instynktownym niemal odruchem, z którego z pewnością sama sobie nie zdała sprawy, pa-

ni de Rênal ukryła swe prawdziwe uczucie.

– Nie podzielam twego zachwytu – rzekła. – Względy twoje przewrócą chłopcu w głowie,

tak iż nie minie miesiąc, a będziemy zmuszeni odesłać go z powrotem.

– Więc cóż! to go się odprawi, będzie mnie to kosztowało jakieś sto franków, a Verrières

przyzwyczai się do widoku preceptora dzieci pana de Rênal. Gdybym go zostawił w odzieży
robotnika, cel byłby chybiony. Jeśli go oddalę, zatrzymam, rozumie się, czarny garnitur, który
zamówiłem u sukiennika. Zostawię mu tylko to, co znalazłem gotowego u krawca i w co go
oblekłem na razie.

Godzina, którą Julian spędził w swoim pokoju, wydała się pani de Rênal chwilą. Dzieci,

którym  oznajmiono  nowego  preceptora,  zasypywały  matkę  pytaniami.  Wreszcie  zjawił  się
Julian. Był to nowy człowiek. Powiedzieć, że był poważny, to mało – był wcieloną powagą.
Przedstawiono go dzieciom, przemówił do nich tonem, który zdziwił nawet pana de Rênal.

– Jestem tutaj, panowie – rzekł kończąc – aby was nauczyć łaciny. Wiecie już, co znaczy

wydawać lekcje. Oto Pismo święte – rzekł pokazując małą książeczkę w czarnej oprawie. –
Jest tu oddzielnie historia Zbawiciela naszego, Jezusa Chrystusa, część, którą nazywamy No-
wym Testamentem. Ja was będę często przesłuchiwał, przesłuchajcie i wy mnie.

Adolf, najstarszy, wziął książkę.
–  Proszę  otworzyć  w  dowolnym  miejscu  –  rzekł  Julian  –  i  poddać  mi  pierwsze  słowo

pierwszego  wiersza. Wyrecytuję na pamięć tę świętą księgę, najszczytniejszy  wzór naszego
życia, póki mnie nie zatrzymacie.

Adolf otworzył książkę, poddał słowo, Julian zaś wyrecytował całą stronicę tak swobod-

nie,  jakby  mówił  po  francusku.  Pan  de  Rênal  spojrzał  na  żonę  z  triumfem.  Dzieci  widząc
zdumienie rodziców otwarły szeroko oczy. Julian wciąż mówił po łacinie i kiedy zjawił się w
drzwiach służący, stanął w pierwszej chwili nieruchomo, następnie znikł. Niebawem zbliżyły
się do drzwi pokojówka i kucharka; Adolf otwierał już książkę w szóstym miejscu, a Julian
recytował wciąż z tą samą łatwością.

– Och, Boże! Jaki śliczny  księżyk –  rzekła  głośno kucharka, poczciwa i nabożna  dziew-

czyna.

Pan  de  Rênal  uczuł  się  zaniepokojony  w  miłości  własnej;  zamiast  egzaminować  Juliana

szukał uporczywie w pamięci paru słów łacińskich, wreszcie wyjąkał jakiś wiersz z Horace-
go. Julian znał po łacinie tylko Biblię; odparł tedy marszcząc brew:

– Święte powołanie, do którego się sposobię, zabrania mi czytać tak świeckiego poety.
Pan  de  Rênal  przytoczył  sporą  ilość  mniemanych  wierszy  Horacego.  Objaśnił  dzieciom,

kto był Horacy, ale chłopcy, przejęci podziwem, nie zwracali na to uwagi. Patrzyli na Juliana.

Ponieważ służba ciągle stała w drzwiach, Julian uważał za stosowne przedłużyć próbę.
– Teraz – rzekł do najmłodszego – niech pan Stanisław także wskaże mi jaki ustęp.
Mały Staś, przejęty dumą, wysylabizował pierwsze słowo, Julian zaś wygłosił całą stroni-

cę. Iżby nic nie brakowało do triumfu pana de Rênal, podczas gdy Julian recytował, weszli
pan Valenod, posiadacz pięknej pary normandów, oraz podprefekt, pan Charcot de Maugiron.
Scena ta zjednała Julianowi tytuł  p a n a : nawet służba nie śmiała mu go odmówić.

Wieczorem całe Verrières cisnęło się do pana de Rênal, aby ujrzeć to cudo. Julian odpo-

wiadał wszystkim z miną chmurną, która trzymała z dala. Sława jego rozeszła się po mieście
tak szybko, że w kilka dni potem pan de Rênal, lękając się, by mu go nie odmówiono, zapro-
ponował podpisanie umowy na dwa lata.

background image

22

– Nie, proszę pana – odparł chłodno Julian. – Gdyby mnie pan zechciał odprawić, zmuszo-

ny  byłbym  opuścić  dom.  Umowa,  która  wiąże  mnie,  nie  zobowiązuje  pana  do  niczego,  nie
jest równa, nie mogę jej przyjąć.

Julian umiał się tak postawić, iż w niespełna miesiąc sam pan de Rênal musiał go szano-

wać. Ponieważ proboszcz poróżnił się z panem de Rênal i Valenod, nikt nie mógł zdradzić
dawnego kultu Juliana dla Napoleona: on sam mówił o swym bożyszczu jedynie ze wstrętem.

background image

23

VII. POWINOWACTWO Z WYBORU

Nie umieją tknąć serca, aby go nie urazić.

Contemporain

Dzieci ubóstwiały go, on ich nie lubił; myśl jego była gdzie indziej. Cokolwiek te smarka-

cze wyprawiały, nie niecierpliwił się nigdy. Chłodny, sprawiedliwy, niewzruszony, a mimo to
kochany, ponieważ przybycie jego wypędziło poniekąd nudę, Julian był dobrym nauczycie-
lem.  On  sam  odczuwał  jedynie  nienawiść  i  wstręt  do  wyższego  towarzystwa,  gdzie  go  do-
puszczano, co prawda do szarego końca stołu, co tłumaczy może jego niechęć i wstręt. Zda-
rzały się wystawne obiady, w czasie których ledwie mógł wstrzymać nienawiść do wszystkie-
go,  co  go  otaczało.  Raz,  w  dzień  świętego  Ludwika,  gdy  pan  Valenod  rozprawiał  w  domu
państwa de Rênal, Julian omal się nie zdradził; wymknął się do ogrodu pod pozorem poszu-
kania dzieci.

– Cóż za pochwały uczciwości! – wykrzyknął. – Powiedziałby kto, że najwyższa cnota, a

równocześnie co za szacunek, co za uniżoność dla człowieka, który najoczywiściej podwoił i
potroił majątek od czasu, jak zarządza mieniem ubogich! Założyłbym się, że zarabia nawet na
funduszach podrzutków, biedaków, których nędza świętsza jest od innej! Och, potwory, po-
twory! I ja także jestem jakby podrzutkiem, znienawidzonym przez ojca, braci, rodzinę.

Na kilka dni przed świętym Ludwikiem Julian przechadzając się i odmawiając brewiarz w

lasku  nad  Aleją  Wierności,  na  próżno  starał  się  uniknąć  braci,  których  ujrzał  z  daleka  na
ścieżce. Piękne czarne ubranie, schludny wygląd młodszego brata, wzgarda wreszcie, jaką im
okazywał,  obudziły  zawiść  w  tych  gruboskórnych  robotnikach;  zbili  Juliana  tak,  iż  legł  na
drodze zemdlony i zlany krwią. Pani de Rênal, przechadzając się z panem Valenod i podpre-
fektem, zaszła przypadkowo do lasku; ujrzała Juliana na ziemi, sądziła, że nie żyje. Wzrusze-
nie jej obudziło zazdrość w panu Valenod.

Niepokój jego był przedwczesnym. Julian podziwiał urodę pani de Rênal, ale nienawidził

jej za jej piękność, była to pierwsza rafa, o którą omal nie rozbił się jego los. Jak najmniej
odzywał się do niej, aby zatrzeć w jej pamięci wzruszenie, które pierwszego dnia kazało mu
ją pocałować w rękę.

Eliza,  pokojówka  pani  de  Rênal,  zakochała  się  w  młodym  preceptorze,  natrącała  o  nim

często pani. Miłość panny Elizy ściągnęła na Juliana nienawiść  służącego. Jednego dnia Ju-
lian słyszał, jak mówił do Elizy:

– Nie chcesz ze mną gadać, od czasu jak ten śmierdzący bakałarz wszedł do domu.

background image

24

Julian nie zasługiwał na tę obelgę; mimo to, czując się ładnym chłopcem, podwoił dbałość

o swoją osobę. Niechęć pana Valenod wzrosła również – odzywał się publicznie, że taka ko-
kieteria  nie  przystała  młodemu  klerykowi:  oprócz  sutanny  bowiem  strój  Juliana  był  niemal
księży.

Pani de Rênal zauważyła, że Julian częściej niż zwykle  rozmawia z panną Elizą; dowie-

działa się, iż przyczyną tych rozmów były niedostatki garderoby chłopca. Miał tak mało bieli-
zny, iż często zmuszony był dawać ją do prania poza domem, Eliza pomagała mu w tych kło-
potach. To krańcowe ubóstwo, którego się nie domyślała, wzruszyło panią de Rênal; byłaby
chętnie wyekwipowała chłopca, ale nie śmiała: ta wewnętrzna rozterka była pierwszym przy-
krym  przeżyciem  związanym  z  osobą  Juliana.  Dotąd  imię  Juliana  spływało  się  dla  niej  z
uczuciem czystej, na wskroś uduchowionej radości. Dręczona myślą o ubóstwie Juliana, pani
de Rênal poddała mężowi myśl, aby mu sprawić bieliznę.

– Cóż za niepraktyczność! – odparł. – Jak to! Dawać podarki człowiekowi, z którego jeste-

śmy zupełnie zadowoleni i który dobrze spełnia obowiązki? A, gdyby się zaniedbywał, wów-
czas trzeba by podsycić jego zapał.

Takie poglądy urażały delikatność pani de Rênal; przed przybyciem Juliana nie zwróciłaby

na to uwagi. Widząc nadzwyczajną, bardzo prostą zresztą, schludność młodego kleryka, my-
ślała w duchu: – Biedny chłopiec, jak on sobie radzi!

Niebawem wszystkie braki Juliana, miast ją razić, budziły w niej współczucie.
Pani de Rênal należała do gatunku tych mieszkanek prowincji, które w pierwszych tygo-

dniach znajomości mogą uchodzić za głupie. Nie znała zupełnie życia i nie siliła się rozpra-
wiać. Miała duszę delikatną i dumną oraz zmysł szczęścia wrodzony wszystkim istotom, co
sprawiało,  że  po  największej  części  nie  zwracała  uwagi  na  postępki  gruboskórców,  wśród
których los ją pomieścił.

Przy jakim takim wykształceniu żywość i naturalność jej umysłu wyszłyby niechybnie na

jaw; ale jako posażną pannę wychowano ją u zakonnic żywiących namiętny kult Serca Jezu-
sowego i przejętych nienawiścią dla społeczeństwa wrogiego jezuitom. Pani de Rênal miała
tyle zdrowego rozsądku, aby zapomnieć niebawem wszystkich absurdów, jakich się nauczyła
w klasztorze, ale nie wstawiła nic na to miejsce i w końcu nie umiała nic. Przedwczesne po-
chlebstwa, którymi ją otaczano jako bogatą dziedziczkę, oraz wybitna skłonność do dewocji
stworzyły w niej nawyk do życia w sobie. Przy pozorach doskonałej uległości, wyrzeczenia
się swej woli (które mężowie w Verrières stawiali za przykład żonom, ku wielkiej pysze pana
de  Rênal),  zachowanie  jej  było  w  istocie  wynikiem  dumy.  Niejedna  księżniczka,  głośna  ze
swej pychy,  nieskończenie  więcej  zwraca  uwagi  na  to,  co  robi  jej  dwór,  niż  ta  kobieta,  tak
łagodna, tak skromna na pozór, zważała na wszystko, co robił lub mówił jej mąż. Do przyby-
cia Juliana zajmowały ją naprawdę tylko dzieci. Ich choroby, ich drobne strapienia i radości
zaprzątały całą wrażliwość tej duszy, która w życiu swoim uwielbiała jedynie Boga, wówczas
gdy była w Sacré-Coeur.

Nie zwierzając się z tym nikomu, każdy napad gorączki któregoś z synów odczuwała tak,

jakby dziecko już umarło. Kiedy w pierwszych latach, wiedziona potrzebą zwierzeń, chciała
się podzielić tym z mężem, odpowiedzią był zawsze rubaszny śmiech, wzruszenie ramion i
jakaś  trywialna  uwaga  o  niedorzeczności  kobiet.  Tego  rodzaju  żarciki,  zwłaszcza  gdy  cho-
dziło o chorobę dzieci, przeszywały sztyletem serce pani de Rênal. Oto co znalazła zamiast
obleśnych pochlebstw jezuickiego klasztoru, w którym spędziła młodość. Wychowaniem jej
stało się cierpienie. Zbyt dumna, aby mówić o tego rodzaju zgryzotach nawet swojej przyja-
ciółce, pani Derville, wyobraziła sobie, że wszyscy mężczyźni są tacy jak jej mąż, jak Vale-
nod  i  podprefekt  Charcot  de  Maugiron.  Gruboskórność  oraz  najbrutalniejsza  nieczułość  na
wszystko, co nie jest kwestią pieniądza, awansu lub orderu, ślepa nienawiść do wszelkiej my-
śli, będącej im nie na rękę, wydawały się jej przyrodzoną właściwością tej płci, podobnie jak
filcowy kapelusz i buty.

background image

25

Po wielu latach pani de Rênal nie przyzwyczaiła się jeszcze do  tych groszorobów, wśród

których przyszło jej żyć.

Stąd przyjaźń jej do młodego wieśniaka, do Juliana. W sympatii tej szlachetnej i hardej du-

szy  znajdowała  słodycze  pełne  nowości.  Wybaczała  mu  jego  rażącą  nieświadomość,  która
stanowiła jeden wdzięk więcej, oraz nieokrzesanie, z którego zdołała go poprawić. Słuchała
go  z  uwagą  nawet  wówczas,  gdy  chodziło  o  najpospolitsze  rzeczy,  nawet  o  biednego  psa
przejechanego przez wóz chłopski. Obraz ten wywołał gruby śmiech męża, gdy piękne czarne
i sklepione brwi Juliana zmarszczyły się. Z wolna zdało się jej, że szlachetność, wzniosłość,
ludzkość są tylko w nim jednym. Czuła dlań całą sympatię, a nawet podziw, jaki te cnoty bu-
dzą w duszach z czystego kruszcu.

W Paryżu stosunek Juliana i pani de Rênal uprościłby się niebawem, ale w Paryżu miłość

jest córą romansów. Młody preceptor i jego nieśmiała chlebodawczyni znaleźliby wyjaśnienie
swego  położenia  w  pierwszej  lepszej  powieści,  piosence  nawet.  Powieść  wyznaczyłaby  im
role,  wskazała  wzór  do  naśladowania  i  wcześniej  czy  później,  mimo  że  bez  przyjemności,
może z niechęcią, próżność skłoniłaby Juliana do pójścia za tym wzorem.

W okolicy Aveyron lub Pirenejów, w ognistym klimacie, najmniejszy przypadek spowo-

dowałby  przełom.  Pod  naszym  chłodniejszym  niebem  młody  człowiek  może  widywać  co
dzień trzydziestoletnią kobietę, szczerze cnotliwą, zajętą dziećmi i nie czerpiącą zgoła wzoru
w romansach. Na prowincji wszystko idzie wolniej, wszystko spełnia się pomału, życie płynie
naturalniej.

Często myśląc o ubóstwie młodego preceptora, pani de Rênal rozczulała się do łez. Jedne-

go dnia Julian zastał ją płaczącą na dobre.

– Co pani? Stało się jakie nieszczęście?
– Nie, panie Julianie – odparła – niech pan zawoła dzieci, chodźmy się przejść.
Ujęła jego ramię i oparła się o nie w sposób, który wydal się Julianowi szczególny. Pierw-

szy raz nazwała go  p a n e m  J u l i a n e m.

Pod  koniec  przechadzki  Julian  zauważył,  że  pani  de  Rênal  rumieni  się  często.  Zwolniła

kroku.

– Słyszał pan zapewne – rzekła nie patrząc nań – że jestem spadkobierczynią bardzo bo-

gatej ciotki w Besançon. Obsypuje mnie podarkami… Chłopcy nasi  robią postępy... tak za-
dziwiające, że chciałabym prosić, aby pan przyjął mały upominek jako znak mej wdzięczno-
ści. Ot, po prostu kilka ludwików… aby pan mógł sobie sprawić bieliznę. Ale... – dodała ru-
mieniąc się jeszcze bardziej i zamilkła.

– Co takiego, pani? – spytał Julian.
– Nie ma potrzeby – ciągnęła spuszczając głowę – mówić o tym mężowi.
– Jestem ubogi, pani, ale nie jestem podły – odparł Julian zatrzymując się z oczyma błysz-

czącymi od gniewu i prostując się – nad tym się pani nie zastanowiła. Byłbym czymś poniżej
lokaja, gdybym był zmuszony ukrywać przed panem de Rênal cokolwiek, co tyczy  m o i c h
p i e n i ę d z y.

Pani de Rênal zmartwiała.
– Pan mer – ciągnął Julian – wręczył mi pięć razy po trzydzieści sześć franków od czasu,

jak jestem w tym domu; gotów jestem pokazać swoje rachunki panu de Rênal i każdemu, na-
wet panu Valenod, który mnie nienawidzi.

Po  tym  wybuchu  pani  de  Rênal  szła  obok  Juliana  blada  i  drżąca;  do  końca  przechadzki

żadne  nie  znalazło  pretekstu  do  nawiązania  rozmowy.  W  dumnym  sercu  Juliana  miłość  do
pani de Rênal stawała się coraz większym niepodobieństwem: ona  zaś szanowała go, podzi-
wiała:  skrzyczał  ją!  Pod  pozorem,  że  chce  naprawić  mimowolne  upokorzenie,  na  jakie  go
naraziła, otoczyła go najserdeczniejszą tkliwością. Ta nowa faza stała się na cały tydzień źró-
dłem szczęścia dla pani de Rênal. Julian udobruchał się trochę; w głowie mu nie postało, że
na dnie tego mógł tkwić odcień żywszego uczucia.

background image

26

– Oto bogacze – mówił sobie – upokarzają, a potem zdaje się im, że wszystko naprawią

trochą mizdrzenia.

Serce pani de Rênal było zbyt wezbrane, a jeszcze zbyt niewinne, aby mimo postanowień

mogła zataić przed mężem propozycję, jaką uczyniła Julianowi, i sposób, w jaki ją odrzucił.

– Jak to! – rzekł de Rênal, oburzony – I ty mogłaś ścierpieć odmowę ze strony służącego?
Gdy zaś pani de Rênal okrzyknęła się na to, dodał:
– Mówię, moja droga, jak nieboszczyk książę de Condé przedstawiając młodej małżonce

szambelanów: „w s z y s c y  c i  l u d z i e, rzekł,  t o  n a s i  s ł u ż ą c y.” Czytałem ci z pa-
miętników  Besenvala  ten  ustęp,  bardzo  godny  uwagi,  w  przedmiocie  etykiety.  Każdy  nie-
szlachcic, który jest w twoim domu i otrzymuje zapłatę, jest twoim służącym. Powiem parę
słów temu panu Julianowi i dam mu sto franków.

– Och, mężu – rzekła pani de Rênal, drżąca – ale chociaż nie przy służbie.
– Tak, mogliby być zazdrośni, i słusznie – rzekł mąż oddalając się i ważąc w myślach wy-

sokość sumy.

Pani de Rênal padła na krzesło wpółomdlała z bólu. Ten człowiek upokorzy Juliana, i to z

jej winy! Uczuła wstręt do męża, zasłoniła sobie twarz. Przyrzekła sobie nie zwierzać się nig-
dy z niczym.

Ujrzawszy Juliana drżała jeszcze, w piersiach czuła taki ucisk, że nie mogła wyrzec słowa.

W zakłopotaniu ujęła go za ręce i ściskała je.

– I cóż, panie Julianie – rzekła wreszcie – czy pan rad z mego męża?
– Jakżebym nie był rad? – odparł z gorzkim uśmiechem. – Dał mi sto franków.
Popatrzyła nań niepewnie.
– Niech mi pan poda ramię – rzekła wreszcie z akcentem determinacji, jakiej Julian nigdy

u niej nie widział.

Odważyła się iść do miejscowej księgarni, mimo że księgarz zażywał reputacji okropnego

liberała. Wybrała za dziesięć ludwików książek i dała je chłopcom, ale były to książki, o któ-
rych  wiedziała,  że  Julian  ich  pragnie.  Kazała  zaraz  w  sklepie  każdemu  z  synów  podpisać
książki, które mu przypadły. Podczas gdy pani de Rênal poiła się zadośćuczynieniem, na któ-
re się zdobyła wobec Juliana, ten zdumiewał się ogromną ilością książek w księgarni. Nigdy
nie ośmielił się wejść do tak wyklętego miejsca; serce mu biło. Nie domyślając się tego, co
się  działo  w  sercu  pani  de  Rênal,  dumał  głęboko  nad  sposobem,  w  jaki  on,  biedny  student
teologii, mógłby zdobyć niektóre z tych książek. Wreszcie wpadł na pomysł, iż przy pewnej
zręczności można by podsunąć panu de Rênal, jako temat wypracowań dla synów, życiorysy
wybitnych  ludzi  z  okolicznej  szlachty.  Po  miesiącu  starań  Julian  dopiął  celu;  w  jakiś  czas
później ośmielił się poddać panu merowi krok jeszcze cięższy dla tego  d o b r z e  m y ś l ą c
e  g  o    człowieka:  chodziło  mianowicie  o  zbogacenie  liberała  przez  wzięcie  abonamentu  w
księgarni. Pan de Rênal uznawał, że byłoby racjonalne dać starszemu synowi bliższe pojęcie o
wielu dziełach, o których będzie słyszał, gdy się znajdzie w szkole wojskowej; mimo to nie
chciał się posunąć dalej. Julian czuł jakąś tajemną przyczynę, ale nie mógł jej odgadnąć.

– Zastanawiałem się, proszę pana – rzekł raz – że byłoby bardzo niewłaściwe, aby dobre

szlacheckie nazwisko jak pańskie miało figurować  w  plugawych  rejestrach  księgarni  (czoło
pana de Rênal rozjaśniło się). Byłoby również złym świadectwem – ciągnął Julian pokorniej –
dla biednego studenta teologii, gdyby ktoś odkrył jego nazwisko na liście wypożyczalni. Li-
berałowie mogliby mnie obwinić o czytanie najbezecniejszych książek, kto wie nawet, może
wypisaliby tytuły tych ohydnych dzieł obok mego nazwiska.

Ale Julian wszedł na fałszywy trop. Fizjonomia mera przybrała wyraz zakłopotania i nie-

chęci.

– Mam go – rzekł sobie.
W kilka dni potem, skoro najstarszy chłopiec zagadnął w obecności pana de Rênal o książ-

kę oznajmioną w 

Quotidienne, młody preceptor rzekł:

background image

27

– Aby uchylić wszelki pozór triumfu jakobinów, a mimo to dać możność objaśnienia pana

Adolfa, można by wziąć abonament na imię kogoś ze służby.

– Niezła myśl! – rzekł pan de Rênal, widocznie uradowany.
– Ale trzeba by zastrzec – rzekł Julian owym poważnym i stroskanym niemal tonem, który

umieją  przybrać  niektórzy  ludzie,  kiedy  wiedzą,  iż  sprawy  przybierają  z  dawna  upragniony
obrót – trzeba zastrzec, że służący nie będzie miał prawa brać romansów. Wcisnąwszy się do
domu, te niebezpieczne książki mogłyby zepsuć garderobianą pani, a nawet lokajów.

– Zapomina pan o pamfletach politycznych – dodał pan de Rênal wyniośle. Chciał ukryć

podziw, jaki w nim obudził mądry półśrodek preceptora.

Życie Juliana składało się tedy z drobnych spraw, a powodzenie ich zaprzątało go o wiele

więcej niż wyraźna sympatia, którą byłby mógł z łatwością wyczytać w sercu pani de Rênal.

W domu mera znów Julian wszedł w rolę, w jakiej tkwił przez całe życie. I tu, jak w oj-

cowskim tartaku, głęboko pogardzał ludźmi, z którymi się stykał, oni zaś płacili mu nienawi-
ścią. Słuchając rozmów podprefekta, pana Valenod i innych o rzeczach, na które patrzał ra-
zem z nimi, czuł, jak ich pojęcia odległe są od rzeczywistości. Niechby mu się jakiś postępek
wydał wspaniały, u nich ż pewnością spotkałby się z naganą. Raz po raz wykrzykiwał w du-
chu: – Cóż za potwory! albo: co za głupcy! – Zabawne jest, że przy całej tej wyniosłości czę-
sto nie rozumiał tego, co mówiono.

W życiu swoim rozmawiał szczerze jedynie ze starym chirurgiem; to trochę, co wiedział,

odnosiło się do włoskich kampanii Bonapartego albo do chirurgii. Jego młodzieńcza odwaga
lubowała się w szczegółowym opowiadaniu o najboleśniejszych operacjach.

– Ja bym ani drgnął! – powiadał sobie.
Pierwszy raz, kiedy pani de Rênal próbowała nawiązać z nim rozmowę poza tematem wy-

chowania, zaczął mówić o operacjach: zbladła i prosiła, aby przestał.

Poza tym nie wiedział nic. Toteż ilekroć znalazł się sam z panią de Rênal, zapadało oso-

bliwe milczenie. W salonie, mimo jego skromności, pani de Rênal widziała w oczach Juliana
błysk wyższości intelektualnej wobec innych gości. Skoro zostali sami, czuła, że jest zakło-
potany.  Niepokoiło  ją  to,  instynktem  kobiecym  odgadywała,  że  to  zakłopotanie  nie  ma  by-
najmniej podkładu tkliwości.

Wedle pojęć przejętych od starego chirurga o wykwintnym towarzystwie – takim, jak się

przedstawiało staremu wiarusowi – Julian czul się upokorzony, ilekroć zapanowało milczenie
w obecności damy, tak jakby ono wyłącznie było jego winą. Wrażenie to było jeszcze sto razy
dotkliwsze sam na sam. Wyobraźnia jego, napełniona przesadnie romantycznymi pojęciami o
tym, co powinien rzec mężczyzna, kiedy się znajdzie sam z kobietą, podsuwała mu niemożli-
we pomysły. Dusza jego bujała w obłokach, mimo to nie umiał się wyrwać z upokarzającego
milczenia. Okrutne męki, jakie przechodził w czasie długich przechadzek z panią de Rênal i z
dziećmi,  pogłębiały  surowość  wyrazu  jego  twarzy.  Gardził  sobą  straszliwie,  jeżeli  zaś,  nie-
szczęściem, zmusił się do mówienia, plótł brednie. Na domiar nieszczęścia widział i przesa-
dzał  jeszcze  swą  niedorzeczność;  ale  czego  nie  widział,  to  wyrazu  swoich  oczu:  były  tak
piękne  i  zwiastowały  tak  płomienną  duszę,  iż  podobne  dobrym  aktorom,  dawały  niekiedy
urocze znaczenie czemuś, co  go  wcale  nie  miało.  Pani  de  Rênal  zauważyła,  że  będąc  z  nią
sam,  jedynie  wtedy  zdołał  powiedzieć  coś  do  rzeczy,  kiedy,  zaskoczony  czymś  nieprzewi-
dzianym, nie silił się na wyskoki dworności. Ponieważ przyjaciele domu nie przekarmiali jej
nowymi i świetnymi myślami, syciła się z rozkoszą błyskami umysłu Juliana.

Od upadku Napoleona wszelki cień płochości wygnany jest z życia prowincji. Każdy lęka

się stracić posadę. Hultaje szukają poparcia w Kongregacji; obłuda rozwinęła się nawet wśród
liberałów. Nuda wzrasta. Jedyne przyjemności, jakie zostały, to czytanie i gospodarstwo.

Pani  de  Rênal,  bogata  dziedziczka  nabożnej  ciotki,  wyszedłszy  w  szesnastym  roku  za

przyzwoitego  szlachcica,  w  całym  życiu  nie  doświadczyła  ani  nie  widziała  nic,  co  by  było
choć trochę podobne do miłości. Jedynie zacny ksiądz Chélan  mówił  jej  o  miłości  z  okazji

background image

28

zalotów pana Valenod i nakreślił tak ohydny obraz, iż słowo to  wcielało  dla  pani  de  Rênal
najwstrętniejszą rozpustę. Miłość taką, jaką znalazła w paru powieściach, które przypadkiem
wpadły jej w ręce, uważała za wyjątek lub za fakt zgoła nienaturalny. Dzięki tej nieświado-
mości pani de Rênal, zupełnie szczęśliwa, zajęta Julianem bez przerwy, nie czuła najlżejszych
wyrzutów.

background image

29

VIII. DROBNE WYPADKI

Then there were sighs, the deeper lor suppression,

And stolen glances, sweeter for the theft,

And burning blushes, though for no transgression.

Don Juan, p. I. strofa 74

Anielską słodycz pani de Rênal, płynącą z charakteru i z jej obecnego szczęścia, mąciła je-

dynie  myśl  o  pokojówce  Elizie.  Dziewczyna  ta  odziedziczyła  mały  spadek,  poszła  się  wy-
spowiadać do księdza Chélan i zwierzyła mu się z zamiarami na Juliana. Proboszcz ucieszył
się szczerze szczęściem młodego przyjaciela, toteż zdumiał się bardzo, kiedy Julian oznajmił
stanowczo, że propozycja panny Elizy zgoła mu nie odpowiada.

–  Rozpatrz  się,  dziecko,  w  sercu  –  rzekł  proboszcz  marszcząc  brwi  –  winszuję  ci  twego

powołania, jeśli to tylko ono skłania cię do wzgardzenia losem  aż nadto wystarczającym. Z
górą pięćdziesiąt lat jestem proboszczem w Verrières; i tak, wedle wszelkiego prawdopodo-
bieństwa, usuną mnie. Martwi mnie to, a wszakże mam osiemset franków renty! Mówię ci to,
iżbyś sobie nie robił złudzeń co do widoków w zawodzie kapłańskim. Jeśli zechcesz zabiegać
o łaskę tych, którzy dzierżą władzę, zguba twoja wieczna jest pewna. Możesz zrobić los, ale
trzeba  by  krzywdzić  nędzarzy,  schlebiać  podprefektowi,  merowi,  ludziom  wpływowym,  iść
na rękę ich namiętnościom. Postępowanie to, zwane powszechnie  u m i e j ę t n o ś c i ą  ż y c
i  a,  może  dla  człowieka  świeckiego  nie  być  absolutnie  sprzeczne  z  drogą  zbawienia,  ale  w
naszym  stanie  trzeba  wybierać:  chodzi  o  triumf  na  tym  świecie  albo  na  tamtym  –  nie  ma
środka. Idź, drogie dziecko, zastanów się i wróć za trzy dni dać mi odpowiedź. Ze smutkiem
widzę w tobie jakąś posępną żarliwość, nie zwiastującą umiarkowania ani doskonałego wy-
rzeczenia  się  ziemskich  korzyści,  które  jest  konieczne  u  księdza.  Mam  wysokie  pojęcie  o
twoich zdolnościach, ale pozwól sobie powiedzieć – dodał zacny proboszcz ze łzami – że w
stanie kapłańskim drżę o twoje zbawienie.

Julian wstydził się swego wzruszenia; pierwszy raz w życiu czuł, że go ktoś kocha; płakał

z rozkoszą i poszedł ukryć łzy w lasach nad Verrières.

– Czego ja się tak wzruszam – rzekł wreszcie – czuję, że dałbym życie za tego poczciwinę

Chélana, który mi dowiódł, że jestem tylko głupcem. Jego przede wszystkim powinien bym
oszukać, a on mnie przejrzał. Ów tajemny żar, o którym mówi, to moje postanowienie wybi-
cia się. Uważa mnie za niegodnego kapłaństwa,  gdy ja sobie  wyobrażałem,  że  wyrzeczenie
się tysiąca franków renty da mu najwyższe wyobrażenie o mej pobożności i moim powołaniu.

background image

30

– Na przyszłość – ciągnął Julian – będę polegał na sobie tylko o tyle, o ile się wypróbuję.

Kto  by  powiedział,  że  znajdę  przyjemność  w  wylewaniu  łez,  że  będę  kochał  tego,  kto  mi
udowodni, że jestem dudkiem!

W trzy dni potem Julian znalazł pozór, do którego powinien się  był uciec od razu; pozór

ten był  potwarzą,  ale  cóż  to  znaczy?  Po  wielu  omawianiach  wyznał  księdzu,  że  przyczyna,
której nie może odsłonić, ponieważ zaszkodziłaby osobie trzeciej, oddala go od tego małżeń-
stwa.  Znaczyło  to  rzucić  cień  na  Elizę.  Ksiądz  Chélan  ujrzał  w  tym  postępowaniu  pobudki
zgoła świeckie, bardzo różne od tych, które powinny by ożywiać młodego lewitę.

– Mój chłopcze – rzekł jeszcze raz – bądź raczej zacnym, uczciwym i światłym rolnikiem,

niżbyś miał być księdzem bez powołania.

Julian odpowiedział na to bardzo wymownie, gdy chodzi o słowa: znalazł wyrazy, jakich

by użył młody i gorliwy seminarzysta; ale jego ton, zaledwie powściągany ogień tryskający z
jego oczu zaniepokoiły księdza Chélan.

Nie  trzeba  nadto  źle  wróżyć  o  przyszłości  Juliana:  posługiwał  się  wzorowo  językiem

przemyślnej obłudy. Jak na jego wiek, było to nieźle. Co się tyczy tonu i gestów, trzeba mieć
na uwadze, że wyrósł on wśród chłopów, nie mając przed oczami pierwszorzędnych wzorów.
W dalszym życiu, skoro tylko mu było dane zbliżyć się do elity, cudownie opanował tak ge-
sty, jak słowa.

Pani de Rênal dziwiła się, że Eliza tak mało jest ucieszona spadkiem; dziewczyna  wciąż

wymykała  się  do  proboszcza  i  wracała  ze  łzami  w  oczach;  wreszcie  zwierzyła  się  pani  ze
swych małżeńskich planów.

Pani de Rênal miała uczucie, że jest chora; trawiła ją jakby gorączka, bezsenność, żyła je-

dynie wówczas, gdy widziała w pobliżu pokojówkę albo Juliana. Nie była zdolna myśleć o
niczym innym jak tylko o nich, o ich przyszłym szczęściu. To skromne gospodarstwo, na któ-
rym na wszystko miało starczyć pięćdziesiąt ludwików renty, przedstawiało się jej w czarują-
cych barwach. Julian mógłby wszak zostać adwokatem w Bray, powiatowym mieście o dwie
mile od Verrières; wówczas widywałaby go niekiedy.

Pani de Rênal szczerze myślała, że zwariuje; powiedziała to mężowi i w końcu rozchoro-

wała się. Tego samego dnia, gdy Eliza kręciła się po pokoju, zauważyła, że dziewczyna po-
płakuje. W tej epoce nie znosiła Elizy i właśnie połajała ją za coś; przeprosiła ją. Eliza roz-
płakała się na dobre; prosiła pani, aby jej pozwoliła zwierzyć się ze swym nieszczęściem.

– Mów – rzekła pani de Rênal.
– Otóż, proszę pani, nie chce mnie, niegodziwcy nagadali mu coś o mnie i on wierzy.
– Kto cię nie chce? – spytała pani de Rênal ledwie mogąc oddychać.
– A któż by, proszę pani? Pan Julian – odparła dziewczyna szlochając. – Ksiądz proboszcz

nie mógł go przekonać, ksiądz proboszcz uważa, że nie powinien  odtrącać uczciwej dziew-
czyny, dlatego tylko, że była pokojówką. Toć ostatecznie ojciec pana Juliana jest drwalem, a
on sam, jak zarabiał na życie, nim się dostał do jaśnie państwa?

Pani de Rênal nie słuchała już, nadmiar szczęścia niemal pozbawił ją rozumu. Kazała sobie

kilka razy powtórzyć, że Julian odmówił w sposób stanowczy, wykluczający nadzieję, aby się
dał zwrócić na rozsądniejszą drogę.

– Spróbuję ostatniego sposobu – rzekła – pomówię z nim.
Nazajutrz po śniadaniu pani de Rênal sprawiła sobie tę nieopisaną rozkosz, aby  przema-

wiać za swoją rywalką i patrzeć, jak przez godzinę Julian niewzruszenie odtrąca rękę i mają-
tek Elizy.

Stopniowo Julian przestał ważyć słowa i z żywością odpowiadał na przedłożenia pani de

Rênal. Nie mogła się oprzeć strumieniowi szczęścia, który zalewał jej duszę po tylu dniach
rozpaczy. Zrobiło się jej słabo. Kiedy przyszła do siebie i spoczęła wygodnie w swoim poko-
ju, oddaliła wszystkich. Była zdumiona.

– Czyżbym kochała Juliana? – rzekła w duchu.

background image

31

Odkrycie  to,  które  w  innej  chwili  stałoby  się  źródłem  wyrzutów  i  głębokiego  wstrząsu,

było dla niej czymś dziwnym, ale obojętnym. Dusza jej, wyczerpana  ostatnimi  przejściami,
jak gdyby stępiała, straciła wrażliwość.

Pani de Rênal chciała się czymś zająć, ale zapadła w głęboki sen; kiedy się obudziła, czuła

się  mniej  strwożona,  niżby  należało.  Była  nadto  szczęśliwa,  aby  się  czymś  troskać.  Ta  po-
czciwa  parafianka,  naiwna  i  niewinna,  nie  umiała  się  dręczyć  po  to,  aby  z  siebie  wycisnąć
jakiś  nowy  odcień  uczucia  lub  cierpienia.  Zupełnie  pochłonięta  przed  przybyciem  Juliana
ogromem zatrudnień, który na prowincji zaprząta gospodynię i matkę rodziny, pani de Rênal
myślała  o  namiętnościach  jak  my  o  loterii:  pewne  oszukaństwo,  szczęście,  za  którym  upę-
dzają się szaleńcy.

Rozległ  się  dzwon  na  obiad.  Pani  de  Rênal  zaczerwieniła  się  usłyszawszy  głos  Juliana

rozmawiającego z dziećmi. Od czasu jak kochała, stała się zręczniejsza, aby usprawiedliwić
rumieniec, użaliła się na straszny ból głowy.

– Oto kobiety! – wykrzyknął pan de Rênal z rubasznym uśmiechem. – Zawsze coś tam jest

do naprawy w tej maszynerii.

Mimo że przywykła do tego rodzaju dowcipów, ton męża uraził panią de Rênal. Dla zatar-

cia wrażenia spojrzała na Juliana; gdyby był najszpetniejszy w świecie, w tej chwili podobał-
by się jej.

Pilnie naśladując obyczaje dworu, z początkiem wiosny pan de Rênal przeniósł się do Ver-

gy:  była  to  owa  wioska  wsławiona  tragiczną  przygodą  Gabrieli.  O  kilkaset  kroków  od  ma-
lowniczych ruin gotyckiego kościoła pan de Rênal posiadał stary zamek z czterema wieżami i
ogród  na  wzór  tuileryjskiego,  z  alejami  kasztanowymi,  strzyżonymi  dwa  razy  do  roku.  Są-
siednie  pole,  zasadzone  jabłoniami,  służyło  za  miejsce  przechadzki.  Na  końcu  sadu  rosło  z
dziesięć wspaniałych orzechów; pyszne ich gałęzie wznosiły się może na osiemdziesiąt stóp.

– Każdy z tych przeklętych orzechów – mawiał pan de Rênal, kiedy żona zachwycała się

nimi – kosztuje mnie pół morgi zbiorów: zboże nie rodzi się w ich cieniu.

Widok wsi uderzył panią de Rênal, jak gdyby był dla niej czymś nowym; nie posiadała się

z uniesienia. Uczucie, jakie ją ożywiało, tchnęło w nią inteligencję i energię. Kiedy w dwa dni
po przybyciu do Vergy sprawy urzędowe powołały pana de Rênal do miasta, sama najęła na
swój  koszt  robotników.  Julian  poddał  myśl  wykopania  ścieżki,  która,  wysypana  piaskiem,
wiłaby się po sadzie i wśród orzechów, tak aby dzieci mogły uganiać od rana nie rosząc buci-
ków. Myśl tę wprowadzono w czyn w niespełna dwadzieścia cztery  godziny. Pani de Rênal
spędziła wesoło z Julianem cały dzień, doglądając roboty.

Wróciwszy  z  miasta  pan  mer  zdziwił  się  mocno  widząc  aleję.  Również  panią  de  Rênal

zdziwiło przybycie męża – zapomniała o jego istnieniu. Dwa miesiące odzywał się cierpko o
śmiałości, z jaką bez naradzenia się z nim podjęto  w k ł a d  tak doniosły: pocieszało go tro-
chę to, że pani de Rênal dokonała go swoim kosztem.

Całe dnie spędzała z dziećmi w sadzie, uganiając za motylami. Sporządzono siatki z białej

gazy, w które chwytano te biedne  l e p i d o p t e r y. To barbarzyńskie miano usłyszała pani
de Rênal z ust Juliana; sprowadziła z Besançon piękne dzieło Godarda i Julian opowiadał jej o
szczególnych obyczajach tych zwierzątek.

Przyszpilano je bez litości w tekturowym pudle, też sporządzonym przez Juliana.
Wreszcie był między  panią  de  Rênal  a  Julianem  temat  do  rozmowy;  nie  przechodził  już

straszliwych mąk, o jakie przyprawiały go chwile milczenia.

Rozmawiali bez ustanku z zainteresowaniem, mimo że o rzeczach bardzo niewinnych. To

czynne, zatrudnione i wesołe życie przypadło do smaku wszystkim z wyjątkiem Elizy, która
utyskiwała na nadmiar roboty. „Nigdy, nawet w karnawale – mówiła – w epoce balów w Ver-
rières, pani nie dbała tak o strój; zmienia suknie po dwa i trzy razy dziennie.”

background image

32

Ponieważ nie mamy zamiaru schlebiać nikomu, nie będziemy taić, że pani de Rênal, która

miała pyszne ciało, kazała sobie suknie skroić w ten sposób, iż gors i  ramiona  były  mocno
odsłonięte. Była doskonale zbudowana i ten sposób ubierania podkreślał jej urodę.

„Nigdy pani  n i e  b y ł a  t a k  m ł o d a”, powiadali przyjaciele domu, gdy zjawili się na

obiad w Vergy. (Próbka miejscowego stylu.)

Rzecz osobliwa i trudna wręcz do wiary – to iż pani de Rênal rozwijała te starania bez wy-

raźnej intencji. Znajdowała w tym przyjemność. Nie zastanawiając się bliżej, o ile nie uga-
niała za motylami z dziećmi i z Julianem, trawiła czas z Elizą na sporządzaniu toalet. Jedyną
wyprawę do Verrières spowodowały nowe suknie letnie, które nadeszły z Miluzy.

Przywiozła do Vergy młodą kobietę, swoją kuzynkę. Od zamążpójścia pani de Rênal żyła

w przyjaźni z panią Derville, koleżanką z Sacré-Coeur.

Pani Derville serdecznie się bawiła tym, co nazywała  s z a l e ń s t w a m i  kuzynki. –

Mnie by to nigdy do głowy nie przyszło – mówiła. Sama z mężem pani de Rênal wstydziła się
tych  wyskoków;  obecność  pani  Derville  dodawała  jej  odwagi.  Zwierzała  się  jej  zrazu  nie-
śmiało; im dłużej obydwie panie pozostawały same, pani de Rênal stopniowo ożywiała się i
długi poranek mijał jak chwilka wśród wesołości obu przyjaciółek. Tym razem rozsądna pani
Derville znalazła kuzynkę o wiele mniej wesołą, a o wiele szczęśliwszą.

Julian od czasu pobytu na wsi żył jak dziecko; uganiał za motylami równie szczęśliwy jak

jego  uczniowie.  Po  takim  nakładzie  przymusu  i  obłudy,  sam,  z  dala  od  ludzkich  oczu,  in-
stynktownie czując się swobodny wobec pani de Rênal, wśród najpiękniejszych gór w świe-
cie, oddawał się tak naturalnej w tym wieku rozkoszy istnienia.

Skoro przybyła pani Derville, Julian miał uczucie, że to jest jego przyjaciółka; skwapliwie

pokazywał jej widok z końca nowej alei spod wielkich orzechów; widok, jeżeli nie ładniejszy,
to równy wszystkiemu, co Szwajcaria i włoskie jeziora mają najpiękniejszego. Wdrapawszy
się na zbocze zaczynające się o parę kroków wyżej, dochodzi się niebawem do urwisk poro-
słych dębiną, ciągnących się prawie do rzeki. Na te okrzesane wierzchołki Julian, szczęśliwy,
wolny,  a  nawet  coś  więcej  –  król  domu,  zaprowadził  obie  przyjaciółki  i  cieszył  się  ich  za-
chwytem.

– To dla mnie niby muzyka Mozarta – powiadała pani Derville.
Zawiść  braci,  bliskość  ojca  despoty  i  gbura  zbrzydziły  Julianowi  okolice  Verrières.  W

Vergy nie czyhały nań te gorzkie wspomnienia; pierwszy raz w życiu nie czuł w pobliżu wro-
ga. Kiedy pan de Rênal był w mieście, co mu się często zdarzało, Julian ośmielał się czytać.
Zamiast czytać w nocy, i to kryjąc lampę pod doniczką, mógł się wysypiać, za to w dzień, po
lekcji,  chronił  się  w  te  skały  z  książką,  jedyną  busolą  swego  postępowania  i  przedmiotem
zachwytu. Znajdował w niej zawsze szczęście, upojenie i pociechę w chwilach zniechęcenia.

Niektóre zdania Napoleona o kobietach, uwagi o romansach modnych za jego czasu obu-

dziły  w  Julianie  pierwszy  raz  myśli,  które  każdy  z  jego  rówieśników  miałby  zapewne  od
dawna.

Przyszły upały. Wieczory spędzano pod lipą o kilka kroków od domu. Panowała tam głę-

boka ciemność. Jednego wieczora Julian rozprawiał żywo; upajał się przyjemnością własnej
wymowy,  i  to  wobec  młodych  kobiet.  Gestykulując  dotknął  ręki  pani  de  Rênal  wspartej  o
poręcz ogrodowego krzesła.

Ręka cofnęła się szybko; Julian zaś pomyślał, że  o b o w i ą z k i e m  jego jest uzyskać,

aby pani de Rênal nie cofała tej ręki, gdy jej dotknie. Myśl o tym nałożonym sobie obowiąz-
ku,  o  śmieszności  lub  raczej  o  poniżeniu,  jeśli  tego  nie  dokona,  zniweczyła  natychmiast  w
jego sercu wszelką rozkosz.

background image

33

IX. WIECZÓR NA WSI

Dydona pana Guérin, cóż za uroczy szkic!

S t r o m b e c k

Nazajutrz Julian spoglądał na panią de Rênal dziwnym wzrokiem; obserwował ją jak nie-

przyjaciela przed bitwą. Spojrzenia te, tak różne od wczorajszych, zmieszały panią de Rênal:
była dlań dobra, a on zdawał się zagniewany! Nie mogła oderwać ócz od jego oczu.

Obecność pani Derville pozwalała Julianowi mniej mówić, a więcej oddawać się myślom.

Przez cały dzień silił się umocnić czytaniem natchnionej książki, w której hartował duszę.

Skrócił znacznie lekcje; następnie pod wpływem obecności pani de Rênal,  podniecającej

jego ambicję, postanowił, że tego wieczora ręka jej bezwarunkowo musi pozostać w jego rę-
ce.

Skoro z zachodem słońca zbliżył się stanowczy moment, serce Juliana zaczęło bić gwał-

townie. Zapadła noc; zauważył, że będzie bardzo ciemna; olbrzymi ciężar spadł mu z piersi.
Niebo  pokryte  chmurami,  które  przeganiał  bardzo  ciepły  wiatr,  zwiastowało  burzę.  Przyja-
ciółki przechadzały się do późna. Zachowanie ich tego wieczora zdawało się Julianowi bardzo
dziwne:  rozkoszowały  się  tą  aurą,  która  dla  delikatnych  dusz  pomnaża  niejako  rozkosz  ko-
chania.

Usiadły wreszcie; pani de Rênal obok Juliana, pani Derville koło przyjaciółki. Julian, po-

chłonięty swym zamiarem, milczał, rozmowa nie kleiła się.

– Czy będę równie drżący i nieszczęśliwy przy pierwszym pojedynku? – myślał; zbyt po-

dejrzliwy był wobec siebie i drugich, aby nie widzieć stanu swojej duszy.

Odczuwał tak nieznośny lęk, że wolałby raczej wszelkie inne niebezpieczeństwo. Ileż razy

pragnął, aby panią de Rênal odwołała jakaś sprawa! Gwałt, jaki  sobie zadawał,  odbił  się  w
zmienionym głosie Juliana. Niebawem głos pani de Rênal zaczął drżeć również, ale Julian nie
zauważył tego; straszliwa walka  o b o w i ą z k u  z nieśmiałością pochłaniała go całkowicie.
Trzy kwadranse na dziesiątą wybiły na zamkowym zegarze, a on jeszcze nie odważył się na
nic. Oburzony własnym tchórzostwem, rzekł sobie:

– Z uderzeniem dziesiątej spełnię, com postanowił, albo też pójdę do siebie i strzelę sobie

w łeb.

Jeszcze moment oczekiwania i lęku, w ciągu którego Julian był prawie nieprzytomny  ze

wzruszenia.  I  dziesiąta  wybiła  na  zegarze  nad  jego  głową.  Każde  uderzenie  nieszczęsnego
młota rozlegało mu się w piersi: czuł je niemal fizycznie.

background image

34

Wreszcie, gdy ostatni dźwięk drżał jeszcze w powietrzu, wyciągnął rękę i ujął dłoń pani de

Rênal,  która  cofnęła  się  szybko.  Julian,  nie  bardzo  wiedząc,  co  czyni,  chwycił  ją  na  nowo.
Mimo że sam był bardzo wzruszony, uderzył go lodowaty chłód ręki, którą ściskał konwul-
syjnie. Ręka uczyniła jeszcze ostatni wysiłek, aby się wydrzeć, ale w  końcu  została  w  jego
dłoni.

Fala szczęścia zalała duszę Juliana; nie iżby kochał panią de Rênal, ale okropna męczarnia

ustała.  Sądził,  że  trzeba  coś  mówić  dla  odwrócenia  uwagi  pani  Derville,  głos  jego  brzmiał
donośnie i silnie. Głos pani de Rênal, przeciwnie, zdradzał takie wzruszenie, że przyjaciółka
zlękła się, iż jest niezdrowa, i zaproponowała powrót. Julian uczuł niebezpieczeństwo:

– Jeśli pani de Rênal wróci do salonu, popadnę znów w katusze, w jakich spędziłem cały

dzień. Zbyt krótko trzymałem tę rękę, abym mógł to uważać za zdobyty przywilej.

W chwili gdy pani Derville ponawiała propozycję, Julian ścisnął silnie rękę zwisającą w

jego dłoni. Pani de Rênal, która już wstawała, siadła z powrotem mówiąc omdlewającym gło-
sem:

– Czuję się w istocie nieco cierpiąca, ale świeże powietrze orzeźwi mnie.
Słowa te potwierdziły szczęście Juliana, które w tej chwili odczuwał w całej pełni. Zaczął

mówić, zapomniał o udawaniu, oczarował obie przyjaciółki. Ale było jeszcze nieco tchórzo-
stwa w tym potoku wymowy. Obawiał się śmiertelnie, aby pani Derville, spłoszona wiatrem,
który  się  zerwał  przed  burzą,  nie  zechciała  sama  wrócić.  Zostałby  wówczas  sam  na  sam  z
panią de Rênal. Zdobył się, prawie przypadkiem, na ślepą odwagę, która wystarcza do działa-
nia,  ale  czuł,  że  nie  byłby  zdolny  wyrzec  słowa  do  pani  de  Rênal.  Wymówka  z  jej  strony,
choćby najlżejsza, znalazłaby go bezbronnym; owoc zwycięstwa byłby stracony.

Szczęściem,  tego  wieczoru  jego  gorąca  wymowa  znalazła  łaskę  w  oczach  pani  Derville,

której zazwyczaj wydawał się dziecinnie niezręczny i nudny. Pani de Rênal, z dłonią w dłoni
Juliana, nie myślała o niczym: żyła! Godziny spędzone pod lipą  zasadzoną,  wedle  podania,
przez Karola Śmiałego, były  dla niej  epoką szczęścia. Słuchała  z rozkoszą szumu  wiatru  w
gęstwinie oraz szelestu kropel spadających na liście. Julian nie zauważył okoliczności, która
byłaby  mu  znacznie  dodała  otuchy:  pani  de  Rênal,  która  cofnęła  rękę,  aby  pomóc  kuzynce
podnieść  obaloną  wiatrem  doniczkę,  siadłszy  z  powrotem  oddała  mu  na  nowo  dłoń  prawie
bez trudności, jak gdyby to już była rzecz umówiona.

Północ wybiła od dawna; trzeba było wreszcie opuścić ogród. Rozstali się. Pani de Rênal,

upojona rozkoszą kochania, w naiwności swojej nie czyniła sobie prawie wyrzutów. Szczę-
ście odjęło jej sen. Julian natomiast, śmiertelnie znużony walką, jaka cały dzień toczyła się w
jego sercu między nieśmiałością i dumą, spał jak zabity.

Nazajutrz zbudzono go o piątej i – rzecz, która zabolałaby okrutnie panią de Rênal, gdyby

to wiedziała – zaledwie pomyślał o niej. Spełnił  s w ó j  o b o w i ą z e k;  i  t o  o b o w i ą z e
k  h e r o i c z n y. Przejęty szczęściem tego uczucia, zamknął się na klucz i utonął z nową
przyjemnością w opisie przygód swego bohatera.

Skoro rozległ się dzwonek na śniadanie, Julian, zatopiony w Biuletynach Wielkiej Armii,

zapomniał  wszystkich  triumfów  dnia  poprzedniego.  Schodząc  do  salonu  szepnął  sobie:  –
Trzeba powiedzieć tej kobiecie, że ją kocham.

Miast przepojonych rozkoszą spojrzeń, których  się  spodziewał,  ujrzał  surową  fizjonomię

pana de Rênal, który, przybywszy od dwóch godzin z Verrières, nie ukrywał swego niezado-
wolenia, iż Julian cały ranek nie zatroszczył się o dzieci. Nic szpetniejszego, jak ten człowiek
przejęty swą ważnością, czujący się w prawie dać uczuć swój niehumor.

Każde cierpkie słowo męża przeszywało serce pani de Rênal. Julian był tak oszołomiony,

tak jeszcze pełen wielkich czynów, które przez kilka godzin przesuwały się przed jego ocza-
mi, iż w pierwszej chwili ledwie raczył zauważyć wymówki pana de Rênal. W końcu odparł
dość ostro:

– Byłem niezdrów!

background image

35

Ton odpowiedzi byłby uraził człowieka nawet o wiele mniej drażliwego niż pan de Rênal.

W pierwszej chwili chciał go wypędzić bez zwłoki; powściągnęła go tylko zasada, iż nie na-
leży się nigdy śpieszyć w interesach.

– Ten smarkacz – pomyślał sobie – zyskał dzięki memu domowi pewną reputację: pójdzie

do Valenoda albo ożeni się z Elizą i tak czy tak będzie sobie drwił ze mnie.

Mimo  tej  przezornej  refleksji  pan  de  Rênal  dal  upust  niezadowoleniu  w  szorstkich  sło-

wach,  które  w  końcu  rozdrażniły  Juliana.  Pani  de  Rênal  omal  się  nie  rozpłakała.  Zaraz  po
śniadaniu poprosiła Juliana, aby jej podał ramię i przeszedł się z nią trochę; wspierała się na
nim przyjacielsko. Na wszystko, co mówiła, Julian zdołał tylko szepnąć:

– O t o  b o g a c z e !
Pan de Rênal szedł tuż za nimi; obecność jego wzmagała  gniew Juliana. Uczuł nagle, iż

pani de Rênal wspiera się znacząco na jego ramieniu; zdjęty nagłym wstrętem, odepchnął ją
gwałtownie i wyrwał ramię.

Szczęściem pan de Rênal nie widział tego nowego zuchwalstwa, zauważyła je tylko pani

Derville; przyjaciółka jej zalała się łzami. W tej chwili pan de Rênal zaczął pędzić precz ka-
mieniami małą wieśniaczkę, która szła niedozwoloną drogą, skracając, przez sad.

– Panie Julianie, przez litość – szepnęła pani Derville – niech się pan uspokoi, pomyśl pan,

wszyscy miewamy swoje humory.

Julian zmierzył ją zimno oczami, w których malowała się najwyższa wzgarda.
Spojrzenie to zdumiało panią Derville, a byłoby ją zdziwiło o wiele bardziej, gdyby odga-

dła jego istotną treść: wyczytałaby w nim mętną nadzieję najokrutniejszej zemsty. Bez wąt-
pienia takie upokorzenia tworzyły Robespierów.

– Twój Julian jest bardzo gwałtowny, przeraża mnie – szepnęła do przyjaciółki.
– Ma prawo do urazy – odparła. – Przy tak zadziwiających postępach, jakie chłopcy robią,

cóż znaczy, że przez jeden ranek nie zajmował się nimi. Trzeba  przyznać, że mężczyźni są
bardzo bezwzględni.

Pierwszy raz w życiu pani de Rênal uczuła jakby chęć zemsty na mężu. Bezgraniczna nie-

nawiść  do  bogaczy,  jaka  kipiała  w  Julianie,  miała  wybuchnąć.  Szczęściem  pan  de  Rênal
przywołał ogrodnika i zaczął z nim grodzić cierniem niedozwoloną ścieżkę. Julian nie odpo-
wiadał ani słowa na uprzejmość pań. Ledwie pan de Rênal się oddalił, przyjaciółki utrzymu-
jąc, że są zmęczone, poprosiły go obie o ramię.

Między tymi dwiema kobietami, spłonionymi z zakłopotania, twarz  Juliana,  pokryta  wy-

niosłą  bladością,  posępna  i  stanowcza,  tworzyła  osobliwy  kontrast.  Czul  wzgardę  dla  tych
kobiet i dla wszystkich tkliwych uczuć.

– Ha! – myślał. – Ani pięciuset franków renty dla dokończenia studiów! Och, jakże bym

plunął na nich!

Pochłonięty tymi ponurymi myślami, ledwie raczył słuchać obu pań; każde słowo raziło go

jako niedorzeczne, głupie, mdłe, słowem – k o b i e c e.

Paplać byle co dla podtrzymania rozmowy, pani de Rênal wspomniała, że mąż przybył z

Verrières, ponieważ zamówił u jednego z dzierżawców kukurydzaną słomę (w tych stronach
używa się kukurydzanej słomy do wypychania sienników).

– Mąż nie wróci – dodała – zajęty jest  z  ogrodnikiem  i  służącym  zmienianiem  słomy  w

siennikach w całym domu. Rano załatwili się z pierwszym piętrem, teraz poszli na drugie.

Julian zbladł, spojrzał znacząco na panią de Rênal i przyśpieszając kroku odciągnął ją na

stronę. Pani Derville puściła ich przodem.

–  Ratuj  mnie,  pani!  –  wykrzyknął.  –  Pani  jedna  to  może.  Wie  pani,  że  lokaj  nienawidzi

mnie śmiertelnie. Muszę się przyznać: w sienniku w moim łóżku schowany jest portret.

Na te słowa pobladła z kolei pani de Rênal.
– Pani jedna może w tej chwili wejść do mego pokoju; niech pani sięgnie tak, aby nikt nie

widział, do siennika w rogu blisko okna, znajdzie tam pani czarne puzderko.

background image

36

– W nim portret... – rzekła pani de Rênal, ledwie mogąc utrzymać się na nogach.
Julian spostrzegł jej wzruszenie i skorzystał z niego w lot.
– Mam panią prosić o drugą łaskę: błagam, aby pani nie oglądała portretu, to moja tajem-

nica.

– Tajemnica! – powtórzyła pani de Rênal gasnącym głosem.
Ale  mimo  iż  wzrosła  między  ludźmi  dumnymi  z  majątku  i  wrażliwymi  jedynie  na  pie-

niądz, dusza jej wyszlachetniała już przez miłość. Okrutnie zraniona, pani de Rênal zdobyła
się wszelako na akcent szczerego poświęcenia, zadając Julianowi parę niezbędnych pytań.

– Zatem – rzekła odchodząc – okrągłe pudełko z czarnego kartonu?
– Tak, pani – odrzekł Julian z owym twardym wejrzeniem, jaki przybierają mężczyźni w

chwilach niebezpieczeństwa.

Weszła na drugie piętro, blada, jak gdyby szła na śmierć. Na domiar nieszczęścia czuła, iż

bliska jest omdlenia, ale chęć ratowania Juliana dodała jej siły.

– Muszę mieć to pudełko – rzekła przyśpieszając kroku.
Usłyszała, jak mąż mówił coś do służącego – byli w pokoju Juliana; szczęściem przeszli

do  pokoju  dzieci.  Podniosła  materac  i  zanurzyła  rękę  w  sienniku  tak  gwałtownie,  że  sobie
podrapała palce. Ale mimo że bardzo wrażliwa na ból, nie czuła zgoła nic, gdyż w tej chwili
zmacała pudełko. Chwyciła je i wyszła.

Ledwie znalazła się poza niebezpieczeństwem, zrobiło się jej słabo.
Julian zakochany! To portret kobiety, którą kocha!
Osunąwszy się na krzesło w przedpokoju, pani de Rênal przechodziła wszystkie męki za-

zdrości. Znowu naiwność przyszła jej z pomocą: zdumienie paraliżowało ból. Julian wszedł,
chwycił pudełko nie dziękując, bez słowa; pobiegł do swego pokoju, rozniecił ogień i spalił je
w jednej chwili. Był blady, bez tchu; przesadzał rozmiar minionego niebezpieczeństwa.

– Portret Napoleona – mówił potrząsając głową – u człowieka, który popisuje się taką nie-

nawiścią do  u z u r p a t o r a ! Gdyby go dostał w ręce pan de Rênal, taki klerykał i taki
wściekły  na  mnie!  W  dodatku  z  odwrotnej  strony  kilka  wierszy  kreślonych  moją  ręką,  nie
zostawiających żadnej wątpliwości co do bezmiaru mego uwielbienia! I każdy z tych wybu-
chów miłości nosi datę! Ostatni z przedwczoraj.

Cała moja reputacja obalona, obrócona  wniwecz w jednej chwili!  – powtarzał Julian  pa-

trząc na płonące pudełko. – A moja reputacja to cale moje mienie, żyję tylko nią... a i to jesz-
cze co za życie, wielki Boże!

W godzinę później znużenie i litość dla samego siebie nastroiły go tkliwie. Spotkał panią

de Rênal, ujął jej rękę i ucałował szczerzej niż kiedykolwiek.  Zarumieniła się ze szczęścia i
prawie w tej samej chwili odepchnęła Juliana w paroksyzmie gniewu i zazdrości. Duma Ju-
liana, tak świeżo zraniona, sprawiła, że postąpił jak głupiec. Widział w pani de Rênal jedynie
bogaczkę; puścił jej rękę ze wzgardą  i  oddalił  się.  Zadumany,  przechadzał  się  po  ogrodzie;
niebawem gorzki uśmiech wykwitł na jego wargach.

– Przechadzam się tutaj spokojnie, jak człowiek rozrządzający swoim czasem! Nie zajmuję

się dziećmi! Narażam się na słuszne zniewagi pana de Rênal.

Poszedł do chłopców. Pieszczoty najmłodszego, którego bardzo lubił, ukoiły nieco piekący

ból.

– Ten nie pogardza mną jeszcze – myślał Julian. Ale niebawem zaczął sobie wyrzucać to

roztkliwienie,  nowy  objaw  słabości.  –  Te  dzieci  pieszczą  mnie  tak,  jakby  pieściły  młodego
psa, którego mają od wczoraj.

background image

37

X. WIELKIE SERCE I MAŁA DOLA

But passion most dissembles, yet betrays,

Even by its darkness; as the blackest sky

Foretells the heaviest tempest.

Don Juan, I, 75

Pan de Rênal obszedłszy wszystkie pokoje wrócił do sypialni dzieci ze służbą, która odno-

siła sienniki. Widok jego był dla Juliana kroplą wody, która przelała naczynie.

Ponury, bledszy niż zwyczajnie, rzucił się ku niemu. Pan de Rênal zatrzymał się, spojrzał

na służących.

– Panie – rzekł Julian – czy pan przypuszcza, że z każdym nauczycielem dzieci zrobiłyby

takie postępy? A jeżeli nie – ciągnął nie pozwalając panu de Rênal dojść do słowa – jak pan
śmie wyrzucać mi, że je zaniedbuję?

Pan de Rênal, ochłonąwszy z przestrachu, wywnioskował z dziwnego tonu młodego kore-

petytora, że ma w kieszeni korzystniejszą propozycję i że go opuści. Gniew Juliana wzrastał,
w miarę jak mówił.

– Dam sobie radę bez pana – dodał.
– Doprawdy bardzo mi przykro, że pan się tak przejmuje – odparł pan de Rênal zająkując

się nieco. (Służący słali łóżko tuż koło nich.)

– To mi nie wystarcza, proszę pana – ciągnął Julian niemal bezprzytomny – proszę sobie

przypomnieć, w jaki ohydny sposób odzywał się pan do mnie, i to wobec kobiet!

Pan de Rênal rozumiał aż nadto dobrze, czego żąda Julian, i ciężka walka toczyła się w je-

go duszy. Przypadkowo Julian, w istocie oszalały z gniewu, wykrzyknął:

– Wiem, dokąd się udać, skoro opuszczę pański dom.
Na te słowa pan de Rênal ujrzał go już u pana Valenod.
– Zatem, proszę pana – rzekł w końcu z westchnieniem i z miną taką, jakby wzywał chi-

rurga dla bolesnej operacji – godzę się. Od pojutrza, to znaczy od najbliższego miesiąca, daję
panu pięćdziesiąt franków miesięcznie.

Julian miał ochotę się śmiać, stanął osłupiały: cały gniew znikł.
– Nie dość gardziłem bydlęciem – rzekł sobie. – Oto zapewne szczyt zadośćuczynienia, na

jakie może się zdobyć dusza tak podła.

Dzieci, które słuchały tej  sceny  z  szeroko  otwartymi  ustami,  pobiegły  do  ogrodu  powie-

dzieć matce, że pan Julian bardzo się gniewał, ale że będzie miał pięćdziesiąt franków mie-
sięcznie.

background image

38

Julian z przyzwyczajenia udał się za nimi, nie spojrzawszy nawet na pana de Rênal, które-

go zostawił w stanie silnego podrażnienia.

– Hm! – mówił sobie mer – ten Valenod kosztuje mnie sto sześćdziesiąt osiem franków.

Muszę mu powiedzieć parę ciepłych słów w sprawie jego dostaw do podrzutków.

W chwilę potem Julian znów stanął przed panem de Rênal.
–  Potrzebuję  w  sprawach  mego  sumienia  widzieć  się  z  księdzem  Chélan;  mam  zaszczyt

uprzedzić, że przez kilka godzin będę nieobecny.

–  Ależ,  drogi  panie  Julianie  –  rzekł  mer  śmiejąc  się  nieszczerze  –  cały  dzień,  jeśli  pan

chce, i cały jutrzejszy. Niech pan weźmie konia od ogrodnika, aby pojechać do Verrières.

– Aha – pomyślał – idzie dać odpowiedź panu Valenod; nic mi nie przyrzekł, ale trzeba

dać ochłonąć tej gorącej głowie.

Julian wymknął się szybko i zapuścił się w lasy, którymi można się dostać z Vergy do Ver-

rières. Nie chciał zbyt rychło przybyć do księdza Chélan: nie pilno mu było do nowej sceny
obłudy. Potrzebował rozpatrzyć się jasno w swej duszy, dać głos przeróżnym uczuciom, jakie
nim miotały.

– Wygrałem bitwę – rzeki znalazłszy się w lesie z dala od spojrzeń ludzkich – wygrałem

bitwę!

Słowo to odmalowało mu jego położenie w pięknych kolorach i uspokoiło go nieco.
–  Mam  tedy  pięćdziesiąt  franków  miesięcznie.  Musi  pan  de  Rênal  mieć  tęgiego  stracha.

Ale przed czym?

Dociekanie, co mogło przestraszyć szczęśliwego i potężnego człowieka, na którego przed

godziną  jeszcze  wrzał  cały  gniewem,  do  reszty  rozpogodziło  Juliana.  Przez  chwilę  czuł  się
niemal  upojony  czarem  cudnego  lasu.  Olbrzymie  złomy  skał  zwalały  się  tu  niegdyś  z  gór.
Wielkie buki wznosiły się prawie tak wysoko jak skały, których cień dawał rozkoszny chłód
na parę kroków od miejsc palonych nieznośnym żarem.

Julian wytchnął chwilę, po czym zaczął piąć się na nowo. Niebawem, idąc wąską, ledwie

widzialną ścieżką wydeptaną przez pasterzy, znalazł się na szczycie turni, z poczuciem prze-
strzeni dzielącej go od świata. Uśmiechnął się; stanowisko to było symbolem pozycji, jaką tak
żarliwie pragnął osiągnąć. Czyste górskie powietrze wlało pogodę, nawet radość w jego du-
szę. Burmistrz był wprawdzie ciągle w jego oczach wcieleniem bogaczy i gnębicieli, ale Ju-
lian czuł, że nienawiść jego nie ma mimo swej gwałtowności nic osobistego. Gdyby stracił z
oczu pana de Rênal, w ciągu tygodnia zapomniałby o nim, o jego zamku, psach, dzieciach i
całej rodzinie.

– Zmusiłem go, sam nie wiem jak, do najcięższej ofiary. Jak to, więcej niż pięćdziesiąt ta-

larów  rocznie?!  Chwilę  przedtem  ocaliłem  się  z  największego  niebezpieczeństwa.  Oto  dwa
zwycięstwa w ciągu dnia – drugie nie jest moją zasługą, trzeba  by odgadnąć jego sprężyny.
Ale do jutra z mędrkowaniem!

Stojąc na wysokiej skale Julian spoglądał w niebo gorejące sierpniowym słońcem. W polu,

poniżej, śpiewały koniki polne; skoro milkły, wszystko  dokoła  stawało  się  ciszą.  Widział  u
swoich  stóp  okolicę  na  dwadzieścia  mil  wokoło.  Spomiędzy  skał  wzbił  się  nad  jego  głową
jastrząb i zakreślał w milczeniu olbrzymie koła. Oko Juliana goniło machinalnie drapieżnego
ptaka. Uderzały go jego spokojne i potężne ruchy; zazdrościł tej siły, zazdrościł tej samotno-
ści.

To był los Napoleona; czy będzie kiedy jego losem?

background image

39

XI. WIECZÓR

Yet Julia’s very coldness still was kind,

And tremulously gentle her small hand

Withdrew itself from his, but left behind

A littte pressure, thrilling’ and so bland

And slight, so very slight that to the mind

’Twas but a doubt.

Don Juan, I, 71

Ale  trzeba  pokazać  się  w  Verrières.  Szczęśliwym  trafem,  wychodząc  z  plebanii,  Julian

spotkał pana Valenod, któremu opowiedział skwapliwie o podwyżce pensji.

Wróciwszy  do  Vergy  Julian  zszedł  do  ogrodu  aż  z  zapadnięciem  nocy.  Dusza  jego  była

zmęczona nawałem gwałtownych wzruszeń tego dnia. – Co ja im powiem? – pytał z niepo-
kojem,  myśląc  o  paniach.  Nie  zdawał  sobie  sprawy,  że  właśnie  dusza  jego  znajduje  się  na
poziomie drobnych okoliczności, którymi zazwyczaj interesują się kobiety. Często Julian był
zagadką dla pani Derville, a nawet dla jej przyjaciółki, i nawzajem on sam na wpół tylko ro-
zumiał to, co one doń mówiły. Przyczyną tego była siła i, jeśli wolno się tak wyrazić, rozpię-
cie namiętności,  jakie  poruszały  duszę  ambitnego  chłopca.  W  tym  dziwnym  sercu  co  dzień
szalała burza.

Wchodząc tego wieczoru do ogrodu, Julian skłonny był dostroić się do tonu ładnych kuzy-

nek. Czekały go niecierpliwie. Usiadł na zwykłym miejscu, obok  pani de Rênal. Niebawem
zapadła głęboka ciemność. Chciał ująć białą rękę, którą od dawna widział blisko siebie opartą
o  poręcz.  Ręka  zawahała  się  chwilę,  wreszcie  cofnęła  się  z  gestem  niezadowolenia.  Julian
gotów był pogodzić się z losem i dalej wieść wesołą rozmowę, kiedy usłyszał kroki pana de
Rênal.

Chłopak  miał  jeszcze  w  uszach  obelżywe  słowa  usłyszane  rano.  –  Czyżby  to  nie  był  –

rzekł sobie – wspaniały sposób zadrwienia z tego człowieka, tak obsypywanego darami fortu-
ny, trzymać za rękę jego żonę właśnie w jego obecności? Tak, ja to uczynię, ja, z którym ob-
szedł się tak wzgardliwie.

Spokój Juliana, tak obcy jego charakterowi, pierzchnął, całą duszę jego wypełniło zapraw-

ne lękiem pragnienie, aby pani de Rênal zechciała mu dać swą rękę.

Pan de Rênal, silnie poirytowany, zaczął mówić o polityce: chodziło o paru przemysłow-

ców,  którzy,  wyrósłszy  mu  ponad  głowę  majątkiem,  próbowali  pokrzyżować  wybory.  Pani

background image

40

Derville słuchała. Julian, podrażniony tymi wywodami, przysunął krzesło do pani de Rênal.
Ruchy  jego  ginęły  w  ciemności.  Odważył  się  oprzeć  rękę  tuż  przy  ładnym  ramieniu,  które
wychylało się obnażone z sukni. Zamęt jakiś ogarnął jego myśli, nie wiedział, co robi: zbliżył
policzek do tego pięknego ramienia, ośmielił się położyć na nim wargi.

Pani de Rênal zadrżała. Mąż był o cztery kroki. Czym prędzej dała rękę Julianowi odpy-

chając  go  równocześnie  nieco.  Gdy  pan  de  Rênal  miotał  dalej  zniewagi  na  bogacących  się
chłystków i jakobinów, Julian okrywał dłoń jego żony namiętnymi pocałunkami – takimi wy-
dawały  się  przynajmniej  pani  de  Rênal.  A  jednak  tegoż  nieszczęsnego  dnia  biedna  kobieta
miała dowód, że człowiek, którego ubóstwiała nie przyznając się do tego przed sobą, kocha
inną! Przez cały czas nieobecności Juliana była pastwą straszliwej boleści, która pobudziła ją
do zastanowienia.

– Jak to, czyżbym kochała? – mówiła sobie. – Miałaby to być miłość? Ja, kobieta zamężna,

byłabym  zakochana?  Ależ  –  mówiła  sobie  –  nigdy  mąż  nie  budził  we  mnie  tego  dzikiego
szału, który sprawia, że nie mogę oderwać myśli od Juliana. W gruncie rzeczy to dziecko peł-
ne szacunku dla mnie! To szaleństwo minie. Cóż obchodzą mego męża uczucia moje dla tego
chłopca?  Jego  znudziłyby  rozmowy,  jakie  prowadzę  z  Julianem  o  rzeczach  duchowych,  on
myśli tylko o interesach. Nie krzywdzę go w niczym dla Juliana.

Ani cień obłudy nie mącił tej czystej, naiwnej duszy, zbłąkanej nie znaną dotąd namiętno-

ścią. Błądziła, ale bezwiednie: cnota jej wszelako wzdrygała się instynktownie. Takie walki
toczyły się w pani de Rênal, kiedy Julian zjawił się w ogrodzie. Usłyszała jego głos; równo-
cześnie prawie chłopiec usiadł przy niej. Duszą jej owładnęło owo błogie szczęście, które od
dwóch tygodni bardziej jeszcze zdumiewało ją, niż pociągało. Wszystko było dla niej niespo-
dzianką.  Po  chwili  jednak  rzekła  sobie:  –  Wystarczy  tedy  obecność  Juliana,  aby  zmazać
wszystkie jego winy? – Przelękła się: wówczas cofnęła rękę.

Namiętne pocałunki, jakich nie znała dotąd, zatarły w jej pamięci myśl, że on może kocha

inną kobietę. Niebawem przestał być winnym w jej oczach. Dotkliwy ból, zrodzony podejrze-
niem, znikł wobec szczęścia, o jakim pani de Rênal nawet nie marzyła; ogarnął ją szał miłości
i wesela. Wieczór ten był uroczy dla wszystkich z wyjątkiem pana mera, który nie mógł stra-
wić  zbogaconych  przemysłowców.  Julian  zapomniał  o  swej  posępnej  ambicji,  o  projektach
tak trudnych do wykonania. Pierwszy raz w życiu uległ czarowi piękności. Zatopiony w mgli-
stym i słodkim marzeniu, tak obcym jego naturze, przyciskając łagodnie tę śliczną rękę, słu-
chał  z  roztargnieniem  szumu  liści  poruszanych  lekkim  wiatrem  oraz  dalekiego  szczekania
psów.

Ale wzruszenie to było rozkoszą, nie miłością. Idąc do swego pokoju myślał tylko o jed-

nym  szczęściu,  mianowicie:  aby  wrócić  do  swej  ulubionej  książki  –  w  dwudziestym  roku
myśl o świecie i o czekającej w nim roli przeważa wszystko.

Niebawem jednak odłożył książkę. W miarę jak wgłębiał się w zwycięstwa Napoleona, uj-

rzał coś podobnego w swoim własnym. – Tak, wygrałem bitwę – rzekł – trzeba zmiażdżyć
pychę tego szlachetki, gdy się cofa. To najczystsza metoda napoleońska. Muszę go poprosić o
trzy  dni  urlopu  dla  odwiedzenia  mego  przyjaciela.  Jeśli  odmówi,  dam  mu  jeszcze  raz  wóz
albo przewóz; ale on ustąpi!

Pani de Rênal nie mogła zmrużyć oka. Zdawało się jej, że nie żyła do tej chwili. Nie mogła

się oderwać od rozkosznej myśli o płomiennych pocałunkach, jakimi Julian okrywał jej rękę.

Naraz  błysło  jej  okropne  słowo:  cudzołóstwo.  Wszystko,  czym  najohydniejsza  rozpusta

może pokalać pojęcie fizycznej miłości, nasunęło się jej wyobraźni. Myśli te siliły się zaćmić
tkliwy i boski obraz Juliana oraz szczęście kochania go. Przyszłość jawiła się jej w straszli-
wych barwach. Czuła się nędznicą.

Był to straszny moment; dusza jej wchodziła w nieznane kraje. W wilię zakosztowała nie

znanego wprzód szczęścia; obecnie zanurzyła się w okrutnej męczarni. Nie miała najmniej-
szego  pojęcia  o  takich  cierpieniach;  odchodziła  od  zmysłów.  Przez  chwilę  przyszło  jej  do

background image

41

głowy  wyznać  mężowi,  że  się  boi  pokochać  Juliana.  W  ten  sposób  mówiłaby  choć  o  nim!
Szczęściem przypomniała sobie przestrogę ciotki w dzień ślubu,  aby się nigdy nie zwierzać
mężowi, który ostatecznie jest  p a n e m. W bezmiarze boleści pani de Rênal łamała ręce.

Szarpały ją okrutne i sprzeczne obrazy. To lękała się, że Julian jej nie kocha, to dręczyło ją

straszliwe poczucie zbrodni, jak gdyby nazajutrz miała się znaleźć pod pręgierzem, na placu,
z napisem objaśniającym pospólstwo o cudzołóstwie, którego się dopuściła.

Pani de Rênal nie miała pojęcia o życiu; nawet na jawie i w pełni rozumu nie dostrzegłaby

różnicy między winą w obliczu Boga a piętnem powszechnej wzgardy.

Kiedy ochłonęła nieco z myśli o wiarołomstwie i o hańbie, jaką w jej pojęciu zbrodnia ta

wlecze za sobą, kiedy zatonęła w marzeniach o słodyczy niewinnego życia obok Juliana jak
wprzódy, naraz ogarniała ją straszliwa myśl, że Julian kocha inną. Widziała jeszcze jego bla-
dość  na  myśl,  że  postrada    j  e  j    portret  lub  też  narazi  ją,  wydając  go  obcym  spojrzeniom.
Pierwszy to raz ujrzała lęk na tej spokojnej i szlachetnej twarzy. Nieznośny ból  doszedł  do
nasilenia, w którym duszy ludzkiej niepodobna go udźwignąć. Bezwiednie pani de Rênal wy-
dała krzyk, który obudził pokojową. Naraz ujrzała koło łóżka błysk światła i poznała Elizę.

– Ciebie kocha?! – wykrzyknęła nieprzytomnie.
Pokojówka, zdumiona stanem swej pani, nie zwróciła na szczęście uwagi na to szczególne

pytanie. Pani de Rênal zrozumiała swą nierozwagę.

– Mam gorączkę – rzekła – zdaje się trochę maligny; zostań przy mnie.
Rozbudzona i zmuszona panować nad sobą, uczuła się mniej nieszczęśliwą; rozsądek od-

zyskał władzę postradaną w tym półsennym stanie. Aby się uwolnić od  wzroku pokojówki,
kazała jej czytać gazetę. Przy dźwięku jednostajnego głosu dziewczyny czytającej długi arty-
kuł z 

Quotidienne pani de Rênal powzięła cnotliwe postanowienie,  aby skoro ujrzy Juliana,

zachować najzupełniejszą obojętność.

background image

42

XII. PODRÓŻ

W Paryżu znajdują się ludzie eleganccy,

na prowincji mogą się znaleźć ludzie z charakterem.

S i é y è s

Nazajutrz o piątej rano, nim pani de Rênal pojawiła się, Julian uzyskał u mera trzydniowy

urlop. Wbrew swemu oczekiwaniu Julian pragnął ją widzieć, myślał  o  jej  pięknej  ręce.  Ze-
szedł do ogrodu, gdzie pani de Rênal dała długo na siebie czekać. Ale gdyby Julian kochał,
byłby ją ujrzał za uchyloną żaluzją na piętrze, z czołem przylepionym do szyby. Patrzała nań.
Wreszcie mimo postanowień zeszła do ogrodu.  Zwykła jej bladość  ustąpiła miejsca żywym
kolorom. Ta kobieta, tak pełna prostoty, wyraźnie była wzburzona; uczucie przymusu, a na-
wet gniewu mąciło wyraz pogody, jak gdyby unoszącej się ponad pospolitymi interesami ży-
cia i dającej tyle uroku tej niebiańskiej twarzy.

Julian zbliżył się żywo; podziwiał piękne ramiona widniejące spod narzuconego naprędce

szala. Chłód poranku podnosił jeszcze blask cery, którą przejścia tej nocy czyniły tym czulszą
na wszelkie wrażenia. Ta skromna i wzruszająca piękność, pełna  myśli, których nie spotyka
się w gminie, ujawniła niejako Julianowi nie znaną dotąd stronę własnej jego duszy. Pochło-
nięty wdziękami i pożerając je chciwym okiem, nie myślał zgoła o życzliwym przyjęciu, któ-
rego był pewny. Tym bardziej uderzył go lodowaty chłód, jaki pani de Rênal siliła się okazać;
zdawało mu się nawet, że dostrzega intencję osadzenia go w miejscu.

Luby  uśmiech  zamarł  mu  na  ustach;  przypomniał  sobie  stanowisko  swoje  w  społeczeń-

stwie, zwłaszcza w oczach bogatej szlachcianki. W tej chwili twarz jego odbijała jedynie du-
mę  i  złość  na  siebie.  Wściekły  był,  że  opóźnił  podróż  po  to,  aby  doznać  upokarzającego
przyjęcia.

–  Tylko  głupiec  –  powiedział  sobie  –  wpada  w  gniew  na  innych:  kamień  spada,  bo  jest

ciężki.  Czy  zawsze  będę  dzieckiem?  Kiedyż  wreszcie  nauczę  się  dawać  ze  swej  duszy  lu-
dziom tylko tyle, ile się im należy za ich pieniądze? Jeśli chcę, aby mnie szanowali i abym ja
szanował sam siebie, trzeba im pokazać, że to ubóstwo moje paktuje z ich bogactwem, ale że
serce moje jest o tysiąc mil od ich buty i przebywa w sferze zbyt wysokiej, aby je mogły do-
sięgnąć drobne oznaki wzgardy lub łaski.

Gdy  te  uczucia  cisnęły  się  tłumnie  w  duszy  młodego  preceptora,  żywa  jego  fizjonomia

przybrała wyraz obolałej dumy i okrucieństwa. Pani de Rênal zmieszała się. Cnotliwy chłód,
jaki  chciała  nadać  powitaniu,  ustąpił  miejsca  wyrazowi  życzliwości  i  zdumienia  z  powodu

background image

43

nagłej  przemiany,  na  którą  patrzyła.  Banalne  słowa,  jakie  się  wymienia  co  rano  na  temat
zdrowia, pogody, zastygły obojgu na ustach. Julian, którego myśli nie mąciło uczucie, umiał
zaznaczyć wobec pani de Rênal, że swój stosunek do niej uważa za bardzo daleki; nie wspo-
mniał nic o zamierzonej podróży, skłonił się i odszedł.

Gdy  spoglądała  za  nim,  zmiażdżona  posępną  dumą,  którą  czytała  w  tym  tak  ujmującym

wczoraj spojrzeniu, najstarszy chłopiec nadbiegając z ogrodu rzekł ściskając matkę:

– Mamy wolne, pan Julian jedzie.
Na te słowa pani de Rênal uczuła śmiertelny chłód; cierpiała okrutnie w swym poczuciu

moralnym, bardziej jeszcze w poczuciu swej słabości.

Nowe to wydarzenie zaprzątnęło całą jej wyobraźnię; zapomniała  o rozsądnych  postano-

wieniach powziętych tej straszliwej nocy. Nie chodziło już o to, aby się opierać temu lubemu
chłopcu, ale aby go nie stracić na zawsze!

Nadeszło śniadanie. Na domiar męki pan de Rênal i pani Derville mówili cały czas o wy-

jeździe Juliana. Mer zauważył coś niezwykłego w tonie preceptora, gdy prosił o urlop.

– Ten chłopak ma z pewnością w kieszeni czyjąś propozycję. Ale temu komuś, choćby to

był  Valenod,  zrzednie  mina,  skoro  usłyszy,  że  trzeba  wyłożyć  sześćset  franków  rocznie.
Wczoraj w Verrières zażądano od niego trzydniowej zwłoki dla namysłu; dziś rano, aby nie
być  zmuszony  odpowiedzieć  mi,  panicz  puszcza  się  w  góry.  Liczyć  się  z  lada  bezczelnym
chłystkiem, wyrobnikiem! Oto, do czegośmy doszli!

– Skoro mąż, który nie wie, jak głęboko zranił Juliana, przypuszcza, że on nas opuści, cóż

ja dopiero mam myśleć? – rzekła w duchu pani de Rênal. – Och, wszystko przepadło!

Aby móc przynajmniej płakać w spokoju i nie odpowiadać na pytania pani Derville, udała

ból głowy i poszła się położyć.

–  Och,  te  kobiety!  –  powtórzył  pan  de  Rênal.  –  Zawsze  jest  coś  nie  w  porządku  w  tej

skomplikowanej maszynerii.

I odszedł dowcipkując.
Gdy pani de Rênal przechodziła burzę straszliwej namiętności, w jaką zawikłał ją przypa-

dek,  Julian  wędrował  ochoczo  wśród  najpiękniejszych  górskich  widoków.  Trzeba  mu  było
przebyć  łańcuch  gór  na  północ  od  Vergy.  Ścieżka  wznosząc  się  pomału  w  bukowym  lesie
tworzy  liczne  skręty  na  zboczu  góry  zamykającej  od  północy  dolinę.  Niebawem  spojrzenia
wędrowca, biegnąc nad pagórki określające bieg rzeki od południa, utonęły w żyznych rów-
ninach Burgundii i Beaujolais. Mimo iż dusza ambitnego młodzieńca niezbyt była tkliwa na
te wrażenia, nie mógł się wstrzymać, aby nie przystanąć od czasu do czasu, ogarniając okiem
rozległy i wspaniały krajobraz.

Wreszcie  dosięgnął  szczytu  wysokiej  góry,  wkoło  której  trzeba  było  się  przewinąć,  aby

dotrzeć do samotnej doliny, gdzie mieszkał jego przyjaciel, młody handlarz drzewa. Julianowi
nie było spieszno ujrzeć go, jak w ogóle żadnej ludzkiej istoty. Ukryty niby drapieżny ptak
wśród nagich skał wieńczących górę, mógł z dala dojrzeć każdego, kto by się przybliżył. Od-
krył w prostopadłej niemal skale małą grotę – puścił się ku niej, niebawem znalazł się w tym
schronieniu. – Tutaj – rzekł z błyszczącymi radością oczami – ludzie nie zdołają mi uczynić
nic złego. – Skusiła go rozkosz spisania swoich myśli; wszędzie gdzie indziej rzecz tak nie-
bezpieczna!  Graniasty  kamień  posłużył  mu  za  pulpit.  Pióro  jego  pomykało,  nie  widział  nic
dokoła siebie. W końcu spostrzegł, iż słońce kryje się za górami, het, daleko za Beaujolais.

– Czemu nie miałbym spędzić tutaj nocy? – rzekł – mam chleb i  j e s t e m  w o l n y ! –

Na dźwięk tego wielkiego słowa dusza jego wezbrała radością: obłuda jego sprawiała, że nie
był wolny nawet u Fouquégo. Z głową wspartą na rękach Julian trwał w tej grocie, szczęśliw-
szy niż kiedykolwiek, kołysany marzeniami i pijaństwem wolności. Nie myśląc o tym patrzył,
jak  gasną  kolejno  płomienie  zachodzącego  słońca.  W  tej  olbrzymiej  ciemności  dusza  jego
tonęła w obrazach tego wszystkiego, co sobie wyobrażał, że kiedyś ujrzy  w Paryżu. Przede
wszystkim – kobieta, o wiele piękniejsza, świetniejsza niż wszystkie, które mógł spotkać na

background image

44

prowincji. Kochał ją namiętnie, posiadał jej wzajemność. Jeśli się rozłączał z nią na chwilę, to
jedynie po to, aby się okryć chwałą i zasłużyć na więcej miłości.

Każdy inny młodzieniec, nawet z wyobraźnią Juliana, lecz wychowany pośród smutnych

prawd paryskiego życia, obudziłby się w tym punkcie romansu pod ukłuciem zimnej ironii.
Znikłyby wielkie czyny i nadzieje, aby ustąpić miejsca znanej maksymie: „Kto rozstaje się z
kochanką,  naraża  się  niestety  na  to,  że  go  zdradzi  parę  razy  dziennie”.  Młody  kmiotek  nie
widział nic, co by go dzieliło od najbardziej heroicznych czynów; nic, prócz braku sposobno-
ści.

Ale  zapadła  już  głęboka  noc,  a  do  sioła,  w  którym  mieszkał  Fouqué,  były  jeszcze  dwie

mile. Nim opuścił grotę, Julian rozniecił ogień i spalił troskliwie wszystko, co napisał.

Zdumiał mocno przyjaciela pukając do jego drzwi o pierwszej z rana. Fouqué siedział przy

rachunkach.  Był to wysoki młody człowiek, dość niezręczny,  o  grubych,  twardych  rysach  i
nieskończenie  długim  nosie.  Pod  tym  odpychającym  pozorem  fizjonomia  jego  kryła  wiele
dobroduszności.

– Pokłóciłeś się z merem, że spadasz tak niespodziewanie?
Julian opowiedział wczorajsze wypadki, przekształcając je odpowiednio.
– Zostań ze mną – rzekł Fouqué – widzę, że znasz de Rênala, pana Valenod, podprefekta,

proboszcza, przeniknąłeś charaktery i słabostki tych ludzi, mógłbyś stawać przy licytacjach.
Rachujesz lepiej ode mnie, będziesz mi prowadził książki: zarabiam grubo. Niepodobna za-
łatwić wszystkiego samemu, biorąc zaś wspólnika lękam się, bym nie trafił na hultaja; dlatego
co dzień  muszę  odrzucać  doskonałe  interesy.  Ot,  miesiąc  temu  dałem  zarobić  sześć  tysięcy
franków  Michaudowi  z  Saint-Amand,  którego  nie  widziałem  od  pięciu  lat;  spotkałem  go
przypadkiem na licytacji w Pontarlier. Czemu ty byś nie miał zarobić sześciu albo choć trzech
tysięcy? Gdybym miał ciebie tego dnia, licytowałbym wyżej i utrzymałbym się przy kupnie.
Zostań mym wspólnikiem.

Propozycja ta zepsuła humor Julianowi i krzyżowała jego szaleństwo. Podczas wieczerzy,

którą przyrządzili sami, niby bohaterowie Homera – Fouqué sam prowadził gospodarstwo –
druh  pokazywał  Julianowi  rachunki  i  dowodził,  jak  bardzo  handel  drzewem  jest  rentowny.
Fouqué miał wysokie pojęcie o inteligencji i o charakterze Juliana.

Skoro wreszcie chłopiec znalazł się w samotnej izdebce, pomyślał: – Prawda, mogę tu za-

robić  kilka  tysięcy,  następnie  zaś  oblec  w  lepszych  warunkach  mundur  lub  sutannę,  wedle
tego, jaka moda będzie wówczas we Francji. Trochę uzbieranego grosza usunie drobne trud-
ności.  Żyjąc  samotnie  w  tych  górach  okrzeszę  się  trochę  z  potwornej  nieświadomości  tylu
rzeczy, stanowiących treść salonów. Ale Fouqué nie ma zamiaru się żenić; powtarza, że sa-
motność mu cięży. Jasne jest, że jeśli  bierze  wspólnika  bez  kapitału,  to  w  nadziei  zyskania
towarzysza, który go nie opuści.

– Mamże oszukiwać przyjaciela? – zawołał wzburzony. Ten chłopak, w którym obłuda i

bezwzględność stanowiły zwyczajną drogę do celu, nie mógł w tym wypadku znieść myśli o
najmniejszej nielojalności wobec człowieka, który go kochał.

Naraz ogarnęła go radość: miał powód, aby odmówić.
– Jak to, miałbym zmarnować nędznie kilka lat! Dobić tak do dwudziestego ósmego roku!

Ależ w tym wieku Napoleon dokonał już największych czynów! Kiedy uciułam parę groszy
targując wyręby i zabiegając o względy hultajów, któż mi  ręczy,  czy  będę  miał  jeszcze  ten
święty ogień, potrzebny, aby zdobyć imię?

Nazajutrz rano Julian odpowiedział spokojnie dobremu Fouqué, który uważał sprawę spół-

ki za ubitą, że powołanie do stanu kapłańskiego nie pozwala mu przyjąć propozycji. Fouqué
nie mógł się opamiętać.

– Ależ pomyśl – powtarzał – ja cię biorę za wspólnika lub jeżeli wolisz, daję ci cztery ty-

siące  franków  rocznie  i  ty  chcesz  wracać  do  tego  pana  de  Rênal,  który  tobą  gardzi!  Kiedy
będziesz miał oszczędzonych dwieście ludwików, któż ci broni wstąpić do seminarium! Po-

background image

45

wiem więcej, podejmuję ci się wystarać o najpiękniejsze probostwo w okolicy. Toć – dodał
Fouqué ciszej – ja dostarczam drzewa na opał panom X, Y, Z... Daję im najlepszą dębinę, za
którą płacą jak za zwykłe drwa; ale trudno by o lepszą lokatę pieniędzy.

Nic nie mogło przezwyciężyć wokacji Juliana. Fouqué pomyślał w końcu, że on ma źle w

głowie. Trzeciego dnia rankiem Julian pożegnał przyjaciela. Spędził dzień wśród skał. Odna-
lazł grotę, ale nie miał już spokoju w duszy: odebrała mu go propozycja przyjaciela. Jak Her-
kules znalazł się nie między występkiem a cnotą, ale między miernością dającą pewny dobro-
byt a heroicznymi marzeniami młodości.

– Nie mam tedy prawdziwego charakteru – powiadał sobie; i ta wątpliwość bolała go naj-

więcej. – Nie jestem z kruszcu, z którego wykuwa się wielkich ludzi, skoro  się  lękam,  aby
kilka  lat  poświęconych  pracy  na  chleb  nie  odebrało  mi  owej  szczytnej  energii,  która  działa
cuda.

background image

46

XIII. AŻUROWE POŃCZOCHY

Powieść jest to zwierciadło,

które obnosi się po gościńcu.

S a i n t - R é a l

Ujrzawszy  malownicze  ruiny  starego  kościoła  w  Vergy,  Julian  zauważył,  że  od  przed-

wczoraj ani razu nie pomyślał o pani de Rênal. – W dniu kiedy puszczałem się w drogę, ta
kobieta przypomniała mi nieskończoną odległość, jaka nas dzieli; potraktowała mnie jak syna
wyrobnika. Z pewnością chciała tym wyrazić żal, że pozwoliła mi ściskać swą rękę poprzed-
niego wieczora... Bądź co bądź, śliczna ręka! a co za wdzięk, co za godność!

Możliwość zrobienia majątku przy Fouquém złagodziła niejako tok myśli Juliana; ubóstwo

i  własna  nicość  przestały  go  tak  upokarzać.  Spoglądał  na  świat  niby  z  wyniosłego  cypla;
wznosił  się  nad  krańcową  nędzę  oraz  nad  dostatek,  który  jeszcze  nazywał  bogactwem.  Nie
umiał się zdobyć na filozofię, ale miał tyle jasności spojrzenia, aby się czuć innym po tej wy-
cieczce.

Uderzyło go głębokie wzruszenie, z jakim pani de Rênal wysłuchała sprawozdania z po-

dróży, poprosiwszy go o nie.

Fouqué miał na sercu niedoszłe małżeństwo, zawód miłosny; zwierzył się obszernie Julia-

nowi. Dostąpiwszy szczęścia zbyt wcześnie, spostrzegł, że nie on jeden cieszył się względami
ukochanej. Zwierzenia te uderzyły Juliana; dowiedział się wielu rzeczy nowych. Jego samot-
ne życie, utkane z marzeń i nieufności, trzymało go z dala od wszystkiego, co by go mogło
uświadomić.

Podczas jego nieobecności życie było dla pani  de  Rênal  pasmem  udręczeń  wręcz  nie  do

zniesienia; była naprawdę chora.

– Przede wszystkim – rzekła do niej pani Derville widząc Juliana z powrotem – nie chodź

wieczorem do ogrodu, wilgoć zaszkodziłaby ci.

Pani Derville ujrzała ze zdumieniem, że przyjaciółka, którą mąż łajał zawsze za nadmierną

skromność w ubraniu, włożyła ażurowe pończochy i śliczne, sprowadzone z Paryża pantofel-
ki. Od trzech dni jedyną rozrywką pani de Rênal było przykrawanie i szycie z Elizą letniej
sukni z ładnej i modnej lekkiej materii. Suknię ukończono tuż po przybyciu Juliana; pani de
Rênal włożyła ją natychmiast. Przyjaciółka nie miała już wątpliwości. – Kocha go, nieszczę-
śliwa! – rzekła sobie pani Derville. Zrozumiała całą tę dziwną chorobę.

background image

47

Widziała, jak pani de Rênal rozmawiała z Julianem. Bladość zajęła miejsce rumieńca; we

wzroku  utkwionym  w  oczach  młodego  preceptora  malował  się  lęk.  Czekała,  że  powie  coś
stanowczego, czy zostaje w domu, czy też odchodzi. Julian nie odzywał się ani słowem w tym
przedmiocie, nie myślał zresztą o tym. Po straszliwych walkach  pani de Rênal ośmieliła się
rzec drżącym głosem, w którym odbijała się cała jej miłość:

– Czy opuści pan swoich uczniów dla innej posady?
Drżący głos i spojrzenie pani de Rênal uderzyły Juliana. – Ta kobieta kocha mnie – pomy-

ślał – ale skoro się upewni, że zostanę, odzyska dawną pychę, pożałuje przelotnej słabości.

W mgnieniu oka ogarnął sytuację i odparł z namysłem:
– Bardzo by mi było przykro opuścić dzieci tak miłe i tak  d o b r z e  u r o d z o n e, ale

może będzie trzeba. Mam obowiązki i względem siebie.

Wymawiając owo  d o b r z e  u r o d z o n e  (jedno z arystokratycznych wyrażeń, których

nauczył się od niedawna) Julian doznał uczucia wstrętu.

– W oczach tej kobiety ja – mówił sobie – nie jestem dobrze urodzony.
Słuchając  go  pani  de  Rênal  podziwiała  jego  inteligencję,  urodę;  serce  się  jej  ściskało  na

myśl o  możliwości  rozstania.  Znajomi,  którzy  w  nieobecności  Juliana  przybyli  na  obiad  do
Vergy,  winszowali  jej,  jakby  z  umysłu,  zdumiewającego  człowieka,  jakiego  mąż  jej  miał
szczęście odkryć. Nie znaczy to, aby w czymkolwiek byli zdolni  ocenić  postępy  chłopców.
Umiał na pamięć Biblię, i to po łacinie! Ten fakt przejął Verrières podziwem, który przetrwał
może wiek.

Julian, który nie rozmawiał z nikim, nie wiedział o tym. Gdyby pani de Rênal miała bodaj

trochę przenikliwości, powinszowałaby mu reputacji, jaką sobie zyskał; w ten sposób, zaspo-
kojony w swej dumie, byłby dla niej miły i słodki, tym bardziej iż nowa suknia wydała mu się
czarująca. Pani de Rênal, też rada z nowej sukni i z pochwał Juliana, chciała się przejść tro-
chę; wkrótce oznajmiła, że nie jest w stanie iść, przyjęła ramię Juliana, a dotknięcie tego ra-
mienia nie tylko nie dało jej sił, ale odjęło je zupełnie.

Była noc; ledwie usiedli, Julian – korzystając z  dawnego  przywileju  –  ośmielił  się  przy-

tknąć wargi do ramienia pięknej sąsiadki i ująć ją za rękę. Myślał o przedsiębiorczości Fouq-
uégo wobec kochanek, a nie o pani de Rênal. Słowo  d o b r z e  u r o d z e n i  ciążyły mu
jeszcze na sercu. Nawet uścisk dłoni nie sprawił mu żadnej przyjemności. Uczucie, które pani
de Rênal zdradzała tego wieczoru aż nazbyt wyraźnie, nie budziło w nim dumy ani wdzięcz-
ności; piękność, wykwint, świeżość zostawiały go niemal obojętnym. Czystość duszy, wolna
od drgnień nienawiści, przedłuża bez wątpienia młodość. U większości ładnych kobiet twarz
starzeje się najwcześniej.

Julian był markotny cały wieczór; dotąd dąsał się jedynie na społeczeństwo; od czasu jak

Fouqué ofiarował mu płaski sposób zdobycia dobrobytu, wściekły był na siebie. Zatopiony w
myślach, mimo że od czasu do czasu odzywał się parę słów do pań, bezwiednie puścił rękę
pani de Rênal. Postępek ten wstrząsnął do głębi biedną kobietą, ujrzała w nim obraz swego
losu.

Pewna miłości Juliana, znalazłaby może w cnocie siłę oporu. Drżąc, że go straci na zaw-

sze, w namiętności swej posunęła się tak daleko, że sama ujęła dłoń Juliana, którą w roztar-
gnieniu oparł o poręcz. Postępek ten obudził z zadumy ambitnego chłopaka; byłby chciał, aby
jego świadkiem byli wszyscy ci dumni pankowie, którzy przy stole, gdzie siedział na szarym
końcu z dziećmi, przyglądali mu się z protekcjonalnym uśmiechem. – Ta kobieta  nie  może
mną pogardzać; w takim razie mogę ulec jej piękności; wobec samego siebie mam obowiązek
zostać jej kochankiem. – Ta myśl nie przyszłaby mu do głowy przed naiwnymi zwierzeniami
przyjaciela.

Postanowienie  to  sprawiło  mu  przyjemność.  Mówił  sobie:  –  Muszę  mieć  jedną  z  tych

dwóch kobiet. – Wolałby o wiele starać się o względy pani Derville; nie aby była powabniej-

background image

48

sza, ale że poznała go już jako szanowanego dla swej wiedzy preceptora, a nie jako chłopaka
ciesielskiego w drelichowej bluzie, jak go ujrzała pani de Rênal.

Otóż w pamięci pani de Rênal najwięcej miał uroku wówczas, kiedy jako młody robotnik,

zarumieniony stał pod furtką nie śmiejąc zadzwonić.

Rozważając dalej sytuację, Julian osądził, że nie należy myśleć o podboju pani Derville,

która zauważyła z pewnością skłonność przyjaciółki. Trzeba wrócić do tamtej. – Co ja wiem
o charakterze tej kobiety? – myślał Julian. – Jedynie to: przed mą podróżą ja brałem ją za rę-
kę, ona cofała ją, dziś ja usuwam rękę, ona ujmuje ją i ściska. Ładna sposobność odpłacenia
jej wzgardy. Bóg wie, ilu miała kochanków! Wybrała mnie jedynie dla łatwości schadzek.

Oto,  niestety,  wynik  nadmiernej  cywilizacji.  W  dwudziestym  roku  dusza  młodego  czło-

wieka, z odrobiną bodaj wykształcenia, odległa jest o tysiąc mil od owego zapału, bez którego
miłość bywa jedynie najnudniejszym z obowiązków.

– Tym bardziej jesteś sobie winien – ciągnęła drobna próżność Juliana – zdobyć tę kobietę,

iż jeśli kiedyś wypłyniesz i ktoś ci zarzuci podlą kondycję preceptora, będziesz mógł powie-
dzieć, że to miłość kazała ci przyjąć to miejsce.

Julian znów cofnął rękę, następnie ujął dłoń pani de Rênal i uścisnął ją. Gdy koło północy

wracano do salonu, pani de Rênal szepnęła:

– Opuszcza pan nas, jedzie pan?
Julian odparł z westchnieniem:
– Muszę jechać, bo kocham panią bez pamięci; to grzech, i co za grzech dla młodego kle-

ryka.

Pani de Rênal oparła się na jego ramieniu i pochyliła się tak,  że uczuła na twarzy ciepło

oddechu Juliana.

Noc  spłynęła  obojgu  bardzo  różnie.  Pani  de  Rênal  upajała  się  najgórniejszymi  wzlotami

wyobraźni.  Zalotna  młoda  dziewczyna,  przyzwyczajona  za  młodu  do  tych  wzruszeń  miło-
snych,  później,  kiedy  dojdzie  do  wieku  prawdziwej  namiętności,  nie  znajduje  w  niej  uroku
nowości. Pani de Rênal nie czytywała romansów; wszystkie odcienie szczęścia były dla niej
nowe.  Żadna smutna prawda nie  mroziła  jej,  nawet  widmo  przyszłości.  W  rojeniach  swych
widziała się równie szczęśliwą za dziesięć lat jak w tej chwili. Myśl o cnocie i wierze małżeń-
skiej, tak dręcząca przed kilku dniami, próżno nastręczała się jej duszy; oddalała ją jak natręt-
nego  gościa.  –  Nigdy  nie  pozwolę  Julianowi  posunąć  się  dalej  –  myślała.  –  Będziemy  żyć
nadal tak, jak żyjemy od miesiąca. Będzie moim przyjacielem.

background image

49

XIV. ANGIELSKIE NOŻYCZKI

Szesnastoletnia dziewczyna miała

różową płeć i używała różu.

P o l i d o r i

Propozycja Fouquégo zmąciła szczęście Juliana; nie mógł się zdobyć na postanowienie.
– Może mi brak charakteru; byłbym lichym żołnierzem Napoleona. Ba! stosuneczek z pa-

nią domu rozerwie mnie na chwilę.

Szczęściem dla niego, nawet w tym podrzędnym epizodzie wnętrze jego niezupełnie było

zgodne z zuchwalstwem słów. Onieśmielała  go ładna suknia pani de Rênal.  Ta  suknia  była
dlań  niby  awangarda  Paryża.  Duma  jego  nie  chciała  się  w  niczym  poddać  przypadkowi  i
chwili. W myśl zwierzeń Fouquégo oraz mętnych pojęć o miłości zaczerpniętych z Biblii uło-
żył bardzo szczegółowy plan kampanii. Ponieważ, nie przyznając się do tego przed sobą, był
bardzo wzruszony, spisał sobie ów plan.

Nazajutrz rano spotkał się na chwilę z panią de Rênal w salonie.
– Czy pan nie ma innego imienia prócz Julian? – spytała.
Na to pochlebne zapytanie bohater nasz nie wiedział, co odpowiedzieć. Nie przewidział tej

okoliczności w swoim planie. Gdyby nie ten niemądry pomysł, aby  s t w o r z y ć  p l a n,
żywy umysł Juliana znalazłby w tej niespodziance nową podnietę.

Odpowiedział niezdarnie; za chwilę wyrzucał sobie  przesadnie  swoje  niezgrabstwo.  Pani

de Rênal przebaczyła je szybko. Widziała w nim rys uroczej naiwności, tego zaś właśnie bra-
kło w jej oczach chłopcu, którego talenty tak podziwiano.

– Ten księżyk nie budzi we mnie zaufania – mówiła niekiedy pani Derville. – Robi wraże-

nie, że wciąż myśli i że działa jedynie z wyrachowania. To filut.

Julian poczuł się głęboko upokorzony, że nie umiał zręcznie odpowiedzieć pani de Rênal.
– Winien to jestem sobie, aby naprawić tę porażkę! – myślał. Jakoż chwytając chwilę, gdy

przechodzili do drugiego pokoju, uważał za obowiązek pocałować ją.

Było to w równym stopniu nienaturalne, niesmaczne i nieostrożne zarówno dla niej, jak i

dla niego. Omal że ich nie spostrzeżono. Pani de Rênal myślała, że Julian oszalał. Przeraziło
ją to, a zwłaszcza zraziło. Osielstwo to przypomniało jej pana Valenod.

– Cóż by było – pomyślała – gdybym się z nim znalazła sam na sam!
Wszystkie  skrupuły  cnoty  wróciły,  ponieważ  miłość  pierzchła  na  chwilę.  Odtąd  pani  de

Rênal starała się, aby któreś z dzieci zawsze było przy niej.

background image

50

Dzień upłynął Julianowi mdło; najniezgrabniej silił się przeprowadzić uwodzicielskie pla-

ny. Każde spojrzenie jego na panią de Rênal miało swoje znaczenie; mimo to – czuł, że nie
udaje mu się być ani miłym, ani tym bardziej niebezpiecznym.

Pani de Rênal zdumiona była tym skojarzeniem niezręczności i zuchwalstwa.
– To nieśmiałość serca przy genialnym umyśle! – rzekła sobie wreszcie z niewysłowioną

radością. – Byłożby możliwe, że ona, moja rywalka, nigdy go nie kochała!

Po śniadaniu pani de Rênal przeszła do salonu, aby przyjąć podprefekta Bray, pana Char-

cot  de  Maugiron.  Haftowała  coś  na  wysoko  umieszczonych  krosienkach;  pani  Derville  sie-
działa obok. W tej pozycji, w biały dzień, bohater nasz uznał za stosowne wysunąć but i przy-
cisnąć  ładną  nóżkę  pani  de  Rênal,  której  ażurowa  pończocha  i  paryski  trzewiczek  ściągały
chciwe spojrzenia dwornego podprefekta.

Pani  de  Rênal  zlękła  się  straszliwie,  upuściła  nożyczki,  kłębek,  igły;  gest  Juliana  mógł

uchodzić  za  niezręczną  chęć  złapania  nożyczek.  Szczęściem  małe  angielskie  nożyczki  zła-
mały się; pani de Rênal zaczęła ubolewać, że Julian się nie znalazł bliżej. – Spostrzegł pan, że
lecą, byłby je pan schwycił, gdy tak gorliwość pańska zdała się tylko na to, że mnie pan po-
kopał.  –  Wszystko  to  oszukało  podprefekta,  ale  nie  panią  Derville.  –  Ładny  chłopiec,  ale
straszny cham – pomyślała: etykieta prowincjonalna nie przebacza tego rodzaju błędów. Pani
de Rênal znalazła chwilę, aby szepnąć Julianowi:

– Proszę być ostrożniejszym, rozkazuję panu!
Julian czuł swoje niezgrabstwo i był wściekły. Długo zastanawiał się, czy ma się obrazić o

to:  r o z k a z u j ę  p a n u. Głuptas rozumował tak: – Mogłaby mi powiedzieć  r o z k a z u j
ę, gdyby chodziło o wychowanie dzieci, ale odwzajemniając mą miłość stawia się ze mną na
stopie równości. Nie można kochać bez równości...

Tu zapuścił się myślą w komunały o równości. Podrażniony, powtarzał sobie wiersz Cor-

neille’a, który usłyszał parę dni wprzód w ustach pani Derville:

Nie! równości nie szuka miłość, lecz ją stwarza.

Julian siląc się odgrywać Don Juana, mimo że nie miał pojęcia, co to kobieta, zachowywał

się cały dzień jak skończony głupiec. Jedną miał tylko szczęśliwą myśl. Znudzony sobą i pa-
nią de Rênal, patrzał z lękiem na zbliżanie się wieczoru, kiedy znajdzie się w ogrodzie obok
niej i po ciemku. Oświadczył panu de Rênal, że idzie do proboszcza; wyszedł po obiedzie i
wrócił aż w nocy.

W  Verrières  zastał  księdza  proboszcza  Chélan  zajętego  przenosinami;  usunięto  go  osta-

tecznie,  miejsce  jego  obejmował  wikary  Maslon.  Julian  pomógł  zacnemu  staruszkowi,  po
czym wpadł na myśl, aby napisać do Fouquégo. Pisał, iż nieprzezwyciężona wokacja służby
bożej nie pozwoliła mu przyjąć jego przyjacielskiej ofiary; obecnie jednak, patrząc na jaskra-
wy przykład niesprawiedliwości, zastanawia się, czy nie będzie korzystniej dla jego zbawie-
nia wyrzec się myśli o stanie duchownym.

Dumny  był,  że  tak  sprytnie  wyzyskał  usunięcie  proboszcza,  aby  sobie  zostawić  furtkę  i

wrócić do handlu, o ile w duszy jego mizerna trzeźwość odniesie zwycięstwo nad heroizmem.

background image

51

XV. PIANIE KOGUTA

Amour en latin faict amor;

Or donc provient d’amour la mort,

Et, par avant, soulcy qui mord.

Deuil, plours, pieges, forfaitz, remords...

Blason d’amour

Gdyby Julian miał nieco tego sprytu, który sobie tak bezzasadnie przypisywał, byłby na-

zajutrz dumny z rezultatu swej wycieczki do Verrières. Nieobecność zatarła pamięć jego nie-
zgrabstwa. Cały dzień dąsał się znowu; wieczór zaś strzeliła mu do głowy niedorzeczna myśl,
której udzielił pani de Rênal z rzadkim zuchwalstwem.

Ledwie usiedli w ogrodzie, Julian nie czekając, aż się dostatecznie ściemni, zbliżył usta do

ucha pani de Rênal i narażając ją straszliwie, rzekł:

– Dziś w nocy o drugiej przyjdę do pani pokoju, mam pani coś do powiedzenia.
Drżał z pragnienia, aby się nie zgodziła; rola uwodziciela ciążyła mu niezmiernie. Chętnie

schowałby się na kilka dni, nie pokazując się paniom na oczy. Rozumiał, iż swą uczoną tak-
tyką  wczorajszą  zniweczył  wszystkie  piękne  pozory  z  poprzedniego  dnia,  i  doprawdy  nie
wiedział, z której beczki zacząć.

Pani de Rênal przyjęła tę bezczelną propozycję ze szczerym, wcale nie przesadnym obu-

rzeniem. Julian dopatrzył się wzgardy w jej krótkiej odpowiedzi wyrzeczonej szeptem.  Pod
pozorem zajrzenia do dzieci wyszedł, za powrotem zaś usiadł koło pani Derville, z dala od
pani de Rênal, pozbawiając się możliwości ujęcia jej za rękę. Rozmowa weszła na tory po-
ważne; Julian podtrzymywał ją  z  powodzeniem,  poza  paru  chwilami  milczenia,  przez  które
łamał sobie głowę. – Gdybyż wynaleźć jaki sposób – dumał – aby wymusić na pani de Rênal
owe niedwuznaczne objawy czułości, które pozwalały wierzyć trzy dni temu, że jest moją!

Fatalna  sytuacja,  jaką  sam  wytworzył,  nękała  Juliana,  ale  powodzenie  wprawiłoby  go  w

jeszcze większy kłopot.

Zostawszy  sam  o  północy,  ogarnięty  pesymizmem,  rozmyślał  na  ten  temat,  że  pani  De-

rville nim gardzi, przyjaciółka jej zaś też nie lepsze żywi dlań uczucia.

Upokorzony, wściekły, nie mógł zasnąć. Przez myśl mu nie przeszło poniechać wszelkiego

udania,  taktyki,  i  ot,  żyć  z  dnia  na  dzień  przy  pani  de  Rênal,  zadowalając  się  jak  dziecko
szczęściem każdego dnia. Wysilał mózg obmyślaniem uczonych manewrów, które w chwilę

background image

52

potem  zdawały  mu  się  niedorzeczne;  był,  jednym  słowem,  bardzo  nieszczęśliwy,  kiedy  na
zegarze zamkowym wybiła druga.

Dźwięk  ten  zbudził  go,  jak  świętego  Piotra  pianie  koguta.  Uczuł  się  w  obliczu  najprzy-

krzejszej konieczności. Bezczelną jego propozycję przyjęto tak źle, że nie pomyślał o niej od
tej chwili!

–  Powiedziałem,  że  przyjdę  o  drugiej  –  rzekł  wstając  –  mogę  być  nieokrzesany  prostak,

chłopski syn, jak mi dała do zrozumienia pani Derville, ale przynajmniej nie będę tchórzem.

Julian miał prawo  szczycić  się  swym  męstwem:  nigdy  jeszcze  nie  zadał  sobie  sroższego

przymusu.  Otwierając  drzwi  drżał  tak,  że  kolana  uginały  się  pod  nim,  musiał  się  oprzeć  o
ścianę.

Był bez trzewików. Zatrzymał się pod drzwiami pana de Rênal, usłyszał regularne chrapa-

nie. Rozpacz! Nie miał już pozoru, aby nie iść. Boże! Co on tam pocznie? Nie miał planu, a
gdyby nawet miał, był tak wzruszony, że nie byłby zdolny go wykonać.

Wreszcie, z uczuciem gorszym sto razy, niż gdyby szedł na śmierć, zapuścił się w koryta-

rzyk wiodący do sypialni pani de Rênal. Otworzył drzwi drżącą ręką, czyniąc straszliwy ha-
łas.

W pokoju było światło: lampa nocna stała na kominku. Nie spodziewał się tego nowego

nieszczęścia. Na jego widok pani de Rênal zerwała się. – Nieszczęśliwy! – krzyknęła. Nocny
jej strój był w nieładzie. Julian zapomniał o swoich czczych planach i wrócił do naturalnych
uczuć – niełaska tej uroczej kobiety wydała mu się największym  nieszczęściem. Na jej wy-
mówki upadł jej po prostu do nóg, ściskał jej kolana. Przemawiała doń bardzo surowo, roz-
płakał się.

Kiedy w parę godzin później Julian wychodził od pani de Rênal, można powiedzieć stylem

romansów, że nie zostawało mu nic do życzenia. Zwycięstwo, do którego nie doprowadziłaby
go cała niezręczna przemyślność, zawdzięczał miłości pani de Rênal oraz nieprzewidzianemu
wrażeniu, jakie na nim zrobiły jej uroki.

Ale  w  najsłodszych  chwilach,  party  jakąś  dziką  ambicją,  jeszcze  silił  się  odgrywać  rolę

zdobywcy  kobiet  –  dokładał  niesłychanych  wysiłków,  aby  niszczyć  swój  naturalny  wdzięk.
Zamiast chłonąć uniesienia kochanki, wyrzuty, które podnosiły ich żywość, on nie tracił ani
na chwilę myśli o obowiązku. Lękał się straszliwej zgryzoty i wiekuistej śmieszności, gdyby
się odchylił od idealnego wzoru, jaki sobie założył. Słowem, to właśnie, co stanowiło niepo-
spolitość  Juliana,  broniło  mu  kosztować  szczęścia  ścielącego  mu  się  pod  stopy.  Był  niby
szesnastoletnia dziewczyna, która ma rumieńce, a która idąc na bal szpeci sobie policzki ró-
żem.

Śmiertelnie  przerażona  zjawieniem  się  Juliana  pani  de  Rênal  stała  się  niebawem  pastwą

okrutniejszych wzruszeń. Płacze i rozpacz Juliana wnosiły głęboki zamęt w jej duszę.

Nawet kiedy już wszystko się stało, odpychała Juliana ze szczerym oburzeniem, następnie

zaś rzucała się w jego ramiona. Nie było w tym żadnego planu ani zamiaru. Uważała się za
potępioną bez ratunku i siliła się przesłonić sobie obraz piekła, obsypując Juliana pieszczota-
mi. Słowem, niczego by nie brakło do szczęścia naszego bohatera, nawet palących wzruszeń
posiadanej kobiety, gdyby umiał sycić się tym szczęściem. Odejście Juliana nie położyło kre-
su wzruszeniom, walkom i wyrzutom pani de Rênal.

– Mój Boże! Być szczęśliwym, być kochanym, więc to tylko to? – to była pierwsza myśl

Juliana, skoro wrócił do swojego pokoju. Ogarnął go  stan  owego  osłupienia  oraz  dziwnego
zamętu, w jaki popada dusza, skoro otrzyma to, czego dawno pragnęła. Przywykła pragnąć,
nie  ma  już  czego  pragnąć,  a  nie  ma  jeszcze  wspomnień.  Jak  żołnierz  po  powrocie  z  rewii,
Julian  z  uwagą  przechodził  szczegóły  swego  postępowania:  –  Czy  nie  uchybiłem  w  czym
samemu sobie? Czy dobrze grałem rolę?

I jaką rolę! Człowieka nawykłego do popisów niezrównanego kochanka.

background image

53

XVI. NAZAJUTRZ

He turn’d his lip to hers, and with his hand

Call’d back the tangles of her wandering hair.

Don Juan, I, 170

Szczęściem dla Juliana pani de Rênal była zbyt wzruszona i nieprzytomna, aby spostrzec

śmiesznostki człowieka, który w ciągu jednej nocy stal się dla niej całym światem.

Nakłaniała go, aby wyszedł, widząc, że świta.
– Och, Boże – mówiła – jeśli mąż słyszał hałas, jestem zgubiona!
Julian, który w wolnych chwilach obmyślał frazesy, przypomniał sobie taki:
– Żałowałabyś życia?
– Och, bardzo w tej chwili! Ale nie żałowałabym, żem ciebie poznała.
Julian uważał za obowiązek swej godności wrócić umyślnie w jasny dzień i bez zachowa-

nia ostrożności.

Baczność,  z  jaką  nieustannie  obliczał  najdrobniejsze  uczynki  w  tej  niedorzecznej  myśli,

aby uchodzić za doświadczonego człowieka, miała  tylko  jedną  korzyść:  skoro  się  spotkał  z
panią de Rênal przy śniadaniu, zachowanie jego było arcydziełem roztropności.

Ona rumieniła się po białka za każdym spojrzeniem, a nie mogła wytrwać ani chwili, aby

nań nie patrzeć; czuła swe pomieszanie, a siląc się je ukryć, mieszała się tym bardziej. Julian
raz tylko podniósł na nią oczy. Zrazu pani de Rênal zachwycona była tą ostrożnością, nieba-
wem jednak widząc, że to spojrzenie nie powtarza się, uczuła lęk: – Czyżby mnie już nie ko-
chał? – myślała. – Ach, niestety, za stara jestem dla niego, starsza o dziesięć lat!

Przechodząc  z  pokoju  jadalnego  do  ogrodu,  ścisnęła  go  za  rękę.  Zdumiony  tym  niezwy-

kłym objawem uczucia, spojrzał na nią namiętnie; przy śniadaniu wydała mu się bardzo ład-
na; mimo że miał spuszczone oczy, cały czas rozbierał w myśli jej wdzięki. Spojrzenie to po-
cieszyło panią de Rênal; nie stłumiło wszystkich niepokojów, ale w zamian niepokoje te tłu-
miły zupełnie wyrzuty i myśli o mężu.

Przy śniadaniu mąż nie zauważył nic; pani Derville przeciwnie; ale sądziła, że pani de Rê-

nal jest dopiero nad przepaścią. Przez cały dzień śmiała i energiczna przyjaciółka starała się
za pomocą wymownych aluzji malować w okropnych barwach grożące niebezpieczeństwo.

Pani de Rênal płonęła niecierpliwością, aby zostać sama z Julianem; chciała go spytać, czy

kocha  ją  jeszcze.  Mimo  niezmąconej  słodyczy  charakteru  kilka  razy  omal  nie  dała  uczuć
przyjaciółce, jak bardzo jest natrętna.

background image

54

Wieczorem w ogrodzie pani Derville postarała się usiąść między  panią de Rênal a Julia-

nem. Pani de Rênal, która napawała się w myślach rozkoszą ściskania ręki Juliana i tulenia jej
do ust, nie mogła się doń nawet odezwać.

Ta przeszkoda wzmogła jej niepokój, dręczyła ją jedna zgryzota. Tak ostro połajała Juliana

za nieostrożność, jaką popełnił przychodząc do niej poprzedniej nocy, że drżała, iż tej nocy
nie przyjdzie. Wcześniej opuściła ogród i poszła czekać na niego w pokoju. Ale nie mogąc
opanować  niecierpliwości  zakradła  się  pod  drzwi  Juliana  i  przyłożyła  do  nich  ucho.  Mimo
obawy i namiętności, które ją pożerały, nie śmiała wejść: to wydawało się jej zbyt szpetne.

Służba jeszcze nie spała; ostrożność zmusiła  wreszcie  panią  de  Rênal  do  odwrotu.  Dwie

godziny oczekiwania zdały się jej dwoma wiekami męczarni.

Ale Julian nadto był wierny temu, co nazywał  o b o w i ą z k i e m, aby uczynić wyłom w

swoim programie.  Z uderzeniem pierwszej wysunął się cicho z pokoju, upewnił się, że pan
domu śpi, i zjawił się u pani de Rênal. Tego dnia znalazł więcej szczęścia w objęciach ko-
chanki; nie myślał tak ustawicznie o przepisanej roli. Miał oczy ku widzeniu i uszy ku słysze-
niu. Lamenty pani de Rênal nad jej wiekiem dodały mu nieco pewności.

– Ach, jestem o dziesięć lat starsza od ciebie! Jak możesz mnie kochać?! – powtarzała z

całą szczerością, mocując się ustawicznie z tą myślą.

Julian nie pojmował tej troski, ale widział, że jest szczera, i zbył się prawie zupełnie obawy

śmieszności.  Niedorzeczna  myśl,  że  jego  urodzenie  może  go  poniżać  w  oczach  tej  kobiety,
pierzchła również. Uspokojona nieco pieszczotami Juliana, nieśmiała pani de Rênal czuła się
lepiej, zarazem odzyskiwała zdolność sądzenia kochanka. Szczęściem tego dnia nie miał zu-
pełnie  owej  pozy,  która  sprawiła,  że  we  wczorajszej  schadzce  znalazł  więcej  triumfu  niż
przyjemności. Gdyby spostrzegła w nim grę, smutne to odkrycie zabiłoby w niej na zawsze
szczęście. Dopatrzyłaby się w tym tylko smutnych objawów różnicy wieku.

Pani de Rênal nie zastanawiała się nigdy nad teoriami miłości; ale różnica wieku jest, po

różnicy  majątkowej,  najulubieńszym  tematem  prowincjonalnych  konceptów  za  każdym  ra-
zem, kiedy jest mowa o miłości.

W krótkim czasie Julian, odzyskawszy cały zapał młodości, zakochał się bez pamięci.
– Trzeba przyznać – myślał – że jest anielsko dobra i śliczna przy tym.
Zapomniał prawie zupełnie o wszelkich rolach. W chwili wylania wyznał jej nawet swoje

lęki. Zwierzenie to przepełniło miarę miłości pani de Rênal. –  Nie miałam tedy szczęśliwej
rywalki – powtarzała sobie z rozkoszą. Odważyła się spytać o portret, do którego przywiązy-
wał taką wagę – Julian przysiągł, że to był portret mężczyzny.

Kiedy pani de Rênal była nieco przytomniejsza i zdolna do zastanawiania się, nie mogła

się nadziwić, że takie szczęście istnieje i że nie przeczuwała go nawet.

– Ach – mówiła sobie – gdybym znała Juliana przed dziesięciu laty, kiedy mogłam ucho-

dzić za ładną!

Julian obcy był podobnym myślom. Miłość jego była w znacznej części ambicją; była to

radość, że on, nieszczęśliwy, wzgardzony, posiada kobietę tak piękną. Jego uwielbienia, szały
na widok powabów kochanki uspokoiły ją w końcu co do różnicy wieku. Gdyby pani de Rê-
nal znała życie, jak je zna kobieta trzydziestoletnia w bardziej cywilizowanych krajach, za-
drżałaby o trwałość uczucia, które podtrzymywała jedynie ciekawość i upojenie miłości wła-
snej.

W momentach zapomnienia o ambicji Julian podziwiał z zapałem nawet kapelusze, nawet

suknie pani de Rênal. Nie mógł się nasycić ich zapachem; otwierał szafę i godziny całe po-
dziwiał piękność i ład jej wnętrza. Pani de Rênal, wsparta na nim, patrzyła nań – on patrzył na
klejnoty, szmatki, które w wilię zamęścia wypełniały koszyk weselny.

– Mogłam była wyjść za takiego człowieka! – myślała niekiedy pani de Rênal. – Cóż za

płomienna dusza! Cóż za cudowne życie przy nim!

background image

55

Julian nigdy nie widział z bliska tych straszliwych przyrządów artylerii kobiecej. – Niepo-

dobna  –  myślał  –  aby  mogło  w  Paryżu  istnieć  coś  ładniejszego!  Wówczas  szczęście  jego
zdawało mu się bez zarzutu. Często szczery podziw i upojenia kochanki pozwalały mu zapo-
mnieć  o  czczych  teoriach,  pod  wpływem  których  był  tak  sztywny,  tak  śmieszny  niemal  w
pierwszym  okresie.  Czasami  mimo  nałogu  obłudy  znajdował  przyjemność  w  tym,  aby  tej
wielkiej  damie,  która  go  podziwiała,  wyznać  swą  nieświadomość  mnóstwa  drobnych  zwy-
czajów.  Stanowisko  kochanki  podnosiło  go.  Pani  de  Rênal  znajdowała  znowuż  słodycz  w
tym,  aby  w  zakresie  tych  drobiazgów  oświecać  niepospolitego  chłopca,  któremu  wszyscy
wróżyli wspaniałą przyszłość. Nawet podprefekt i pan Valenod nie mogli się wstrzymać od
podziwu dla Juliana, przez co wydawali się pani de Rênal mniej głupi. Pani Derville nie po-
dzielała tych uczuć. Zrozpaczona tym, czego się domyślała, widząc, że głos rozsądku stal się
wstrętny  kobiecie,  która  dosłownie  straciła  głowę,  opuściła  Vergy  bez  wyjaśnień:  nikt  ich
zresztą  nie  wymagał.  Pani  de  Rênal  uroniła  parę  łez,  ale  wkrótce  uczuła  zdwojoną  pełnię
szczęścia. Dzięki temu wyjazdowi była prawie cały dzień sam na sam z kochankiem.

Julian chętnie zanurzał się w tym słodkim obcowaniu, tym chętniej, że za każdym razem,

kiedy został sam, trapiła go nieszczęsna propozycja Fouquégo.

W pierwszych dniach nowego życia chłopak ten, który nigdy jeszcze nie kochał i nie był

kochany,  znajdował  taką  rozkosz  w  szczerości,  że  omal  nie  wyznał  pani  de  Rênal  ambicji
wypełniającej dotąd treść jego istnienia. Chętnie poradziłby się jej nawet co do dziwnej poku-
sy,  jaką  budziła  w  nim  propozycja  Fouquégo.  Ale  drobne  wydarzenie  uniemożliwiło  mu
wszelką szczerość.

background image

56

XVII. PAN WICEMER

O, how this spring of love resembleth

The uncertain glory of an April day;

Which now shows all the beauty of the sun,

And by and by a cloud takes all away!

Two gentlemen of Verona

Jednego wieczora, o zachodzie słońca, siedząc obok kochanki w sadzie, z dala od natrę-

tów, Julian dumał głęboko. – Czy wiecznie będą trwały te słodkie chwile? – Duszę jego za-
przątała  całkowicie  trudność  obrania  kariery;  bolał  nad  tą  niedolą,  która  kładzie  kres  dzie-
cięctwu i psuje pierwsze lata niezasobnej młodości.

– Ach – wykrzyknął – jakąż opatrznością dla młodzieży był Napoleon! Któż go zastąpi?!

Co  zrobią  bez  niego  nieszczęśliwi,  nawet  bogatsi  ode  mnie,  mający  ledwie  parę  groszy  na
zdobycie wykształcenia, a nie dość, aby kupić sobie zastępcę w  dwudziestym roku i  rozpo-
cząć jakąś drogę. Mimo wszystko – dodał z głębokim westchnieniem – to nieszczęsne wspo-
mnienie zatruje nam na zawsze wszelkie szczęście!

Naraz ujrzał, że pani de Rênal marszczy brew; przybrała chłodny i wzgardliwy wyraz, po-

jęcia te wydawały się jej godne lokaja. Wychowana w poczuciu swego dostatku, uważała za
rzecz naturalną, że i Julian go posiada. Kochała go tysiąc razy więcej niż życie, a nie dbała o
pieniądze.

Julian nie mógł odgadnąć jej myśli. To zmarszczenie brwi sprowadziło go na ziemię. Był

na  tyle  przytomny,  aby  się  wycofać.  Wytłumaczył  szlachetnej  pani,  siedzącej  obok  na  dar-
niowej  ławeczce,  że  powtarzał  jedynie  słowa,  które  usłyszał  podczas  podróży  do  swego
przyjaciela, handlarza drzewa. Ot, majaczenie niedowiarków!

–  Nie  zadawaj  się  już  z  tymi  ludźmi  –  rzekła  pani  de  Rênal  zachowując  jeszcze  odcień

chłodu, który nagle ustąpił miejsca tkliwości.

To  zmarszczenie  brwi  lub  raczej  wyrzut  z  powodu  jego  nieostrożności  było  pierwszym

rozdarciem atmosfery złudzeń otaczającej Juliana. Rzekł sobie: – Jest dobra i słodka, jest do
mnie szczerze przywiązana, ale  wychowała  się  w  nieprzyjacielskim  obozie.  Ba!  oni  nikogo
się  tak  nie  boją  jak  zuchów,  którzy  osiągnąwszy  wykształcenie  nie  mają  na  tyle  pieniędzy,
aby się o coś zaczepić. Co by się stało z tymi jaśnie wielmożnymi, gdybyśmy mogli walczyć
równą bronią! Ja na przykład, gdybym był merem, człowiekiem dobrej woli, uczciwym, ja-
kim  jest  w  gruncie  pan  de  Rênal,  jakbym  ja  sobie  dał  rady  z  wikarym,  panem  Valenod  i

background image

57

wszystkimi szelmostwami! Jaka sprawiedliwość zapanowałaby w Verrières! To nie są głowy,
które by mi mogły stanąć w drodze. Co oni wiedzą? Ot, kręcą się po omacku.

Tego  dnia  Julian  mógł  posiąść  trwale  szczęście,  ale  nie  umiał  być  szczery.  Trzeba  było

zdobyć się na to, aby wydać bitwę, ale  n a t y c h m i a s t. Panią de Rênal zdumiało odezwa-
nie Juliana, ponieważ ludzie z  t o w a r z y s t w a  powtarzali, że zbytnie wykształcenie mło-
dych proletariuszy to widmo powrotu Robespierre’a. Chłód pani de Rênal trwał dość długo i
wydał się Julianowi rozmyślny. Było to stąd, że miejsce chwilowej niechęci spowodowanej
jego odezwaniem zastąpił wyrzut, że czymś może uraziła Juliana. Troska ta odbiła się żywo w
jej rysach, tak czystych i szczerych, kiedy się czuła szczęśliwa, z dala od natrętów.

Julian  już  nie  śmiał  marzyć  swobodnie.  Ochłonąwszy  nieco  z  szałów  miłości,  uznał,  że

nierozważnie jest odwiedzać panią de Rênal  w  jej  pokoju.  Lepiej,  aby  ona  przychodziła  do
niego; gdyby ją kto spotkał, tysiąc pozorów mogło usprawiedliwić jej obecność na schodach.

Ale i ten system miał swoje niedogodności. Julian dostał od Fouquégo książki, których on,

uczeń teologii, nigdy nie mógłby zażądać w księgarni. Ważył się zaglądać do nich jedynie w
nocy.  Często  byłby  bardzo  rad,  aby  mu  nie  przerywały  odwiedziny,  których  oczekiwanie,
jeszcze w wilię sceny w sadzie, czyniłoby go niezdolnym do czytania.

Dzięki pani de Rênal rozumiał książki w zupełnie nowy sposób. Odważył się ją wypyty-

wać  o  mnóstwo  drobiazgów,  których  nieświadomość  paraliżuje  inteligencję  młodego  czło-
wieka, urodzonego poza społeczeństwem, choćby najbardziej obdarzonego z natury.

To wychowanie  m i ł o s n e, udzielone przez bardzo niewykształconą kobietę, było nader

szczęśliwe. Julian ujrzał wprost społeczeństwo takie, jakim jest dzisiaj. Umysł jego nie zaćmił
się opowiadaniami o tym, czym ono było niegdyś, przed dwoma tysiącami lat lub bodaj przed
sześćdziesięciu laty, za czasu Woltera i Ludwika XV.  Ku niewymownej  radości Juliana za-
słona spadła mu z oczu, zrozumiał wreszcie rzeczy, które się działy w Verrières.

Na pierwszym planie ukazały się bardzo zawiłe intrygi, osnute od dwu lat około prefekta z

Besançon. Wchodziły w tę grę i listy z Paryża, kreślone przez najdostojniejsze dłonie. Szło o
to,  aby  pana  de  Moirod,  najpobożniejszego  człowieka  w  okolicy,  zrobić  nie  drugim,  ale
pierwszym wicemerem Verrières.

Rywalem jego był bogaty fabrykant, którego należało bezwarunkowo zepchnąć na stano-

wisko drugiego wicemera.

Julian zrozumiał wreszcie półsłówka, które pochwycił, kiedy miejscowe grube ryby zjeż-

dżały  się  na  obiad  do  pana  de  Rênal.  To  dostojne  towarzystwo  mocno  zajmowało  się  ową
kandydaturą, gdy reszta miasta, a zwłaszcza liberałowie, nawet nie podejrzewali jej możliwo-
ści. Wagi dodawała okoliczność, iż jak każdy wie, wschodnią stronę głównej ulicy Verrières
miano  cofnąć  przeszło  o  dziesięć  stóp,  ponieważ  droga  ta  stała  się  gościńcem  królewskim.
Otóż  jeżeli  panu  de  Moirod,  który  miał  trzy  domy  podlegające  tej  ustawie,  uda  się  zostać
pierwszym wicemerem, a później merem, w razie gdyby pana de Rênal wybrano posłem, za-
mknąłby oczy i można by podjąć w domach wychodzących na gościniec niedostrzegalne na-
prawki,  przy  pomocy  których  przetrwałyby  sto  lat.  Mimo  znanej  pobożności  i  uczciwości
pana de Moirod nie ulegało wątpliwości, że będzie  m o ż n a  z  n i m  g a d a ć, miał bowiem
dużo  dzieci.  Wśród  domów  przeznaczonych  na  zburzenie  dziewięć  należało  do  śmietanki
Verrières.

W oczach Juliana intryga ta była donioślejsza niż bitwa pod Fontenoy, której nazwę wy-

czytał pierwszy raz w książkach Fouquégo. Wiele rzeczy zdumiewało Juliana już od pięciu
lat, odkąd zaczął chodzić wieczorami do proboszcza. Ale ponieważ dyskrecja i pokora ducha
są to główne przymioty adepta teologii, niepodobna mu było pytać o cokolwiek.

Jednego dnia pani de Rênal dała jakiś rozkaz lokajowi męża, owemu wrogowi Juliana.
– Ależ, proszę pani, to dziś ostatni piątek – odparł szczególnym tonem.
– Idź! – rzekła pani de Rênal.

background image

58

– Więc cóż! – rzekł Julian – pójdzie do owego spichrza, który był dawniej kościołem i któ-

ry teraz świeżo zwrócono religii, ale po co? To jedna z tajemnic, których nigdy nie zdołam
przeniknąć.

– Jest to instytucja bardzo zbawienna, ale nader osobliwa – odparła pani de Rênal. – Ko-

biety nie mają tam wstępu! Tyle tylko wiem, że wszyscy się tam   t y k a j ą. Nasz lokaj na
przykład spotka tam pana Valenod; ten pyszałek, głupiec nie pogniewa się, skoro go nasz Jan
zagadnie  p e r  t y; ba, sam odpowie w tym samym tonie. Jeśli  ci zależy na tym, aby wie-
dzieć, co się tam dzieje, poproszę Maugirona i Valenoda o szczegóły. Płacimy po dwadzieścia
franków od każdego służącego, iżby pewnego dnia nie wyrżnęli nas.

Czas leciał. Urok kochanki odrywał Juliana od jego posępnej ambicji. Nie mógł z nią mó-

wić o rzeczach smutnych i poważnych, skoro należeli do przeciwnych obozów; okoliczność ta
pomnażała bezwiednie szczęście Juliana i wpływ pani de Rênal.

W chwilach gdy obecność zbyt inteligentnych dzieci kazała się im zamykać w granicach

chłodnej i rozsądnej gawędy, Julian, bez cienia buntu, patrząc na nią oczami promieniejącymi
uczuciem, słuchał jej wyjaśnień o tym, jak światek się toczy. Czasem wśród opowiadania o
jakimś  sprytnym  oszustwie  przy  budowie  drogi  albo  dostawie  pani  de  Rênal  traciła  nagle
głowę z tkliwości; Julian musiał ją łajać, pozwalała sobie z nim na te same poufałe gesty co z
dziećmi. Bo też były dni, w których miała złudzenie, że kocha go jak własne dziecko. Czyż
bez ustanku nie musiała odpowiadać na jego naiwne pytania w kwestiach, które dziecku  d o b
r z e  u r o d z o n e m u  wiadome są w piętnastym roku? W chwilę później podziwiała go jak
swego mistrza. Polot jego przerażał ją; z każdym dniem wyraźniej widziała przyszłego wiel-
kiego  człowieka w tym młodym kleryku. Widziała  go  papieżem  albo  pierwszym  ministrem
jak Richelieu.

– Czy będę żyła dość długo, aby cię widzieć w twojej chwale? – mówiła do Juliana. – Jest

miejsce dla wielkiego człowieka; tron, religia potrzebują go.

background image

59

XVIII. KRÓL W VERRIÈRES

Czy jesteście warci tylko tego, aby

was odrzucić, niby trupa bez duszy i bez

krwi w żyłach?

P r z e m ó w i e n i e  b i s k u p a

w  k a p l i c y  ś w i ę t e g o  K l e m e n s a

Trzeciego września o dziesiątej wieczór żandarm obudził całe Verrières galopując główną

ulicą;  przynosił  wiadomość,  że  Jego  Królewska  Mość  przybędzie  w  niedzielę.  Było  to  we
wtorek. Prefekt zezwalał, to znaczy nakazywał utworzenie straży honorowej, należało rozwi-
nąć możliwą okazałość. Wyprawiono sztafetę do Vergy. Pan de Rênal przybył w nocy i zastał
miasto w poruszeniu. Każdy się na coś silił; najobojętniejsi najmowali balkony, aby widzieć
wjazd króla.

Kto  będzie  dowodził  strażą  honorową?  Pan  de  Rênal  spostrzegł  natychmiast,  jak  ważne

jest w interesie domów skazanych na zburzenie, aby godność ta przypadła panu de Moirod.
To mogło mu utorować drogę do stanowiska wicemera. Nic nie można było nadmienić prze-
ciw wysokiej nabożności pana de Moirod, nie dało jej się z niczym porównać, ale faktem jest,
iż nigdy nie siedział na koniu. Był to człowiek trzydziestoletni, lękliwy, równie obawiający
się spaść z konia, co ośmieszyć się.

Mer kazał go wezwać już o piątej rano.
– Widzi pan, drogi panie, zasięgam pańskiej rady, jak gdybyś już zajmował stanowisko, na

które  wszyscy  przyzwoici  ludzie  pana  sobie  życzą.  W  tym  nieszczęsnym  mieście  przemysł
kwitnie, liberały dochodzą do milionów, sięgają po władzę, potrafią ukuć broń ze wszystkie-
go. Weźmy pod uwagę interes króla, monarchii, a przede wszystkim naszej świętej religii. Jak
pan sądzi, komu powierzyć dowództwo straży?

Mimo strasznego lęku, jakim przejmował go koń, pan de Moirod przyjął w końcu ten za-

szczyt jako męczeństwo.

– Potrafię godnie wywiązać się z zadania – rzekł.
Zaledwie  był  czas,  aby  odświeżyć  uniformy,  które  zostały  sprzed  siedmiu  lat,  z  okazji

przejazdu jakiegoś księcia krwi.

O siódmej przybyła z Vergy pani de Rênal z Julianem i z dziećmi. W salonie zastała pełno

żon liberałów, które głosiły zjednoczenie stronnictw i błagały o miejsce dla mężów w straży

background image

60

honorowej. Jedna utrzymywała, że gdyby jej męża nie wybrano, zbankrutowałby z rozpaczy.
Pani de Rênal szybko pozbyła się wszystkich. Zdawała się czymś mocno zajęta.

Julian czuł się zdziwiony, a jeszcze bardziej dotknięty tym, że pani de Rênal nie chce mu

zdradzić przyczyny roztargnienia. – Przewidywałem to – myślał z goryczą – miłość jej pierz-
chła wobec szczęścia podejmowania króla w swym domu. Cały ten zgiełk oszołomił ją. Wróci
do mnie, skoro arystokratyczne fumy ustąpią jej z mózgu.

Rzecz osobliwa, kochał ją za to tym więcej.
Tapicerzy uwijali się po całym mieszkaniu; Julian na próżno czyhał na sposobność szep-

nięcia słówka do pani de Rênal. Wreszcie dopadł ją, kiedy wychodziła z pokoju niosąc jego
ubranie. Byli sami; chciał coś mówić: uciekła nie słuchając.

– Głupi jestem, aby kochać podobną kobietę; ambicja uderzyła jej na mózg; oszalała jak jej

mąż.

Tak, i więcej jeszcze: jednym z jej gorących pragnień (nigdy tego nie wyznała Julianowi,

aby go nie urazić) była chęć ujrzenia go, bodaj przez dzień, inaczej niż w tym smutnym czar-
nym ubraniu. Ze zręcznością w istocie cudowną w tak naturalnej kobiecie uzyskała najpierw
u pana de Moirod, później u podprefekta nominację Juliana do straży honorowej z pominię-
ciem młodych ludzi, synów zamożnych fabrykantów, chłopców – dwóch przynajmniej – bar-
dzo nabożnych. Pan Valenod, który zamierzał ofiarować swój powóz najpiękniejszym damom
i oprowadzać w całym blasku swoje pyszne normandy, zgodził się  oddać jednego konia od
pary Julianowi, istocie, którą nienawidził najbardziej pod słońcem. Ale  wszyscy  gwardziści
mieli,  własne  albo  pożyczone,  piękne  niebieskie  mundury  ze  srebrnymi  epoletami,  które
błyszczały wspaniale przed siedmiu laty. Pani de Rênal chciała, aby Julian miał ubranie zu-
pełnie nowe, a zostało ledwie cztery dni, aby posłać do Besançon i sprowadzić uniform, broń,
kapelusz etc., słowem, wszystko, co tworzy honorowego gwardzistę. Zabawne jest, że pani de
Rênal uważała za nieostrożność kazać robić ubranie Juliana w Verrières. Chciała  go zasko-
czyć, jego i całe miasto.

Dokonawszy dzieła gwardii honorowej oraz przygotowania  n a s t r o j ó w, mer musiał

się zająć ceremonią religijną; król nie chciał minąć Verrières nie odwiedziwszy słynnej reli-
kwii świętego Klemensa, przechowywanej w Bray-le-Haut, o milkę od miasta. Pożądany był
liczny udział duchowieństwa, z czego wynikły wielkie trudności. Ksiądz Maslon, nowy pro-
boszcz,  chciał  za  wszelką  cenę  uniknąć  obecności  księdza  Chélan.  Próżno  pan  de  Rênal
przedstawiał mu niebezpieczeństwo tego kroku. Margrabia  de  la  Mole,  którego  przodkowie
byli tak długo namiestnikami prowincji, towarzyszył królowi! Znał od trzydziestu lat księdza
Chélan, spyta z pewnością o niego. Dowiedziawszy się o dymisji, gotów odwiedzić go z ca-
łym orszakiem w jego ustroniu. Cóż za policzek!

– Jeśli ten człowiek pojawi się wśród mojego duchowieństwa – odparł proboszcz – jestem

zhańbiony, tu i w Besançon. Jansenista, wielki Boże.

– Gadaj, co chcesz, drogi proboszczu – mówił pan de Rênal – nie narażę rady miasta Ver-

rières na policzek pana de la Mole. Nie znasz go, na dworze jest pełen namaszczenia, ale tu,
na prowincji, jest to nielitościwy kpiarz, żartowniś, rad, kiedy może spłatać figla. Potrafiłby,
ot, dla rozrywki, ośmieszyć nas w oczach liberałów.

Zaledwie  w  noc  z  soboty  na  niedzielę  po  trzydniowym  zmaganiu  się,  ambicja  księdza

Maslon ugięła się wobec strachu mera przemienionego w odwagę. Trzeba było napisać słodki
liścik do księdza Chélan z prośbą, aby zechciał wziąć udział w ceremonii, o ile podeszły wiek
i  niedomagania  mu  pozwolą.  Ksiądz  Chélan  zażądał  karty  uczestnictwa  dla  Juliana,  który
miał mu towarzyszyć jako poddiakon.

W niedzielę od wczesnego rana tysiące mieszkańców, którzy ściągnęli z gór, zaległy ulice.

Dzień był prześliczny. Wreszcie koło trzeciej w tłumie zapanował ruch; spostrzeżono wielki
ogień na skale, o dwie mile od Verrières. Sygnał ten zwiastował, że król wkroczył w granice
departamentu.  Zaczęto bić w dzwony; salwy starej  hiszpańskiej  armaty  należącej  do  miasta

background image

61

również wyraziły radość z tego wydarzenia. Część ludności wdrapała się na dachy, wszystkie
kobiety były na balkonach. Straż honorowa zaczęła się krzątać.  Podziwiano świetne unifor-
my,  każdy  rozpoznawał  krewnego,  przyjaciela.  Dworowano  sobie  z  pana  de  Moirod,  który
ostrożnie, w każdej chwili gotów był chwycić się łęku u siodła. Ale jedno zjawisko przesło-
niło wszystkie inne: pierwszy jeździec w dziewiątym szeregu, bardzo ładny,  szczupły  chło-
piec, którego zrazu nie poznano. Niebawem okrzyk zgorszenia u jednych, milczące zdumienie
u drugich dały wyraz powszechnemu wrażeniu. W młodym człowieku dosiadającym jednego
z normandów pana Valenod poznano młodego Sorela, syna  cieśli.  Podniósł  się  jeden  krzyk
oburzenia na mera, zwłaszcza wśród liberałów. Jak to! Dlatego że ten podły robociarz prze-
brany za kleryka jest preceptorem jego smarkaczy, odważa się wpychać go w gwardię hono-
rową z uszczerbkiem tego lub owego z bogatych fabrykantów?

– Ci  panowie  –  mówiła  bankierowa  –  powinni  by  zrobić  jakiś  afront  temu  smarkaczowi

urodzonemu w błocie.

– Ba! kiedy urwis ma szablę – odpowiedział sąsiad – mógłby być na tyle niedelikatny i po-

kiereszować im gęby.

Uwagi  wyższej  sosjety  były  jeszcze  jadowitsze.  Damy  pytały,  czy  ten  gruby  nietakt  jest

dziełem samego mera. Wzgarda jego dla ludzi niskiego pochodzenia była powszechnie znana
i uznana.

Podczas gdy tyle języków strzępiło się na nim, Julian czuł się  najszczęśliwszym z ludzi.

Śmiały z natury, trzymał się na koniu lepiej niż większość młodych tubylców górskiego mia-
steczka. W oczach kobiet czytał, że o nim mowa.

Epolety jego bardziej błyszczały, ponieważ były nowe. Koń wspinał się co chwila; Julian

był w upojeniu.

Szczęście  jego  nie  miało  granic,  kiedy  podczas  defilady,  w  pobliżu  starego  szańca,  huk

armatni  wypłoszył  jego  konia  z  szeregów.  Istnym  cudem  nie  spadł;  od  tej  chwili  uczuł  się
bohaterem – był oficerem ordynansowym Napoleona i szarżował baterie.

Jedna osoba była szczęśliwsza od niego. Najpierw widziała go z okna ratusza, jak przejeż-

dżał, następnie wsiadłszy do powozu i czyniąc szybko wielkie koło przybyła na czas, aby z
drżeniem ujrzeć, jak koń unosi Juliana z szeregów. Wreszcie, puściwszy się galopem drugą
bramą, zdołała dopaść drogi, którą król miał przebyć, i mogła jechać o dwadzieścia kroków za
strażą w tumanach dostojnego kurzu. Dziesięć tysięcy chłopa krzyczało:  N i e c h  ż y j e  k r
ó l ! – gdy mer miał zaszczyt przemawiać do Jego Królewskiej Mości. W  godzinę później,
kiedy wysłuchawszy przemówień król miał jechać dalej do miasta, armatka zaczęła walić w
przyśpieszonym tempie. Ale zdarzył się wypadek: nie kanonierom, którzy przeszli szkołę pod
Lipskiem  i  pod  Montmirail,  ale  przyszłemu  wicemerowi,  panu  de  Moirod.  Koń  złożył  go
miękko w jedynej kałuży, która się znajdowała na gościńcu, co spowodowało zamęt, ponie-
waż trzeba go było wyciągnąć, aby powóz mógł przejechać.

Jego Królewska Mość wysiadł pod pięknym, nowym kościołem, który tego dnia przybrany

był bogato karmazynowym suknem. Król miał spożyć obiad, a zaraz potem wsiąść z powro-
tem do powozu, aby odwiedzić czcigodną relikwię świętego Klemensa. Zaledwie król wszedł
do  kościoła,  Julian  puścił  się  z  powrotem  do  domu.  Tam  złożył  z  westchnieniem  błękitny
mundur, szablę, epolety, aby przywdziać czarne wyświechtane ubranko. Wsiadł z powrotem
na konia i w kilka chwil znalazł się w Bray-le-Haut, na szczycie malowniczego wzgórza.

– Zapał mnoży tych chłopków – pomyślał. – W Verrières nie można się poruszać, a tu, do-

koła tego starożytnego opactwa, jest ich przeszło dziesięć tysięcy.

Kościół, wpółzrujnowany przez wandalizm rewolucji, odbudowano z nastaniem Restaura-

cji wspaniale i zaczynano bąkać o cudach. Julian odszukał księdza Chélan, który połajał go
ostro i dał mu sutannę i komżę. Ubrał się spiesznie i obaj z księdzem Chélan poszli do młode-
go biskupa z Agde. Był to siostrzeniec pana de la Mole, świeżo mianowany. On miał pokazać
relikwie królowi. Ale niepodobna było odnaleźć biskupa.

background image

62

Księża niecierpliwili się. Oczekiwali zwierzchnika w posępnym gotyckim klasztorze stare-

go opactwa. Ściągnięto dwudziestu czterech proboszczów, iżby reprezentowali  dawną  kapi-
tułę Bray-le-Haut, składającą się przed 1789 z dwudziestu czterech kanoników. Nabiadawszy
się trzy kwadranse nad młodością biskupa, księża uchwalili, aby ksiądz dziekan udał się do
Jego Dostojności uprzedzić, że król przybędzie lada chwila i że czas byłby przejść na chór.
Dziekanem był ksiądz Chélan, dla swego podeszłego wieku. Mimo iż nierad z Juliana, dał mu
znak, aby się udał za nim. Julian nosił bardzo godnie swoją komżę. Za pomocą jakichś tajem-
nic eklezjastycznej toalety uczesał bujne faliste pukle zupełnie gładko; ale przez zapomnienie,
które zdwoiło gniew księdza Chélan, pod fałdami sutanny można było dostrzec ostrogi gwar-
dzisty.

U wejścia do apartamentów biskupa świetni lokaje, suto szamerowani złotem, ledwie ra-

czyli odpowiedzieć staremu księdzu, że Jego Dostojność nie przyjmuje w tej chwili. Wyśmia-
no go, kiedy przedkładał, iż w charakterze dziekana szlachetnej kapituły Bray-le-Haut ma o
każdej porze przywilej wstępu do celebrującego biskupa.

Zuchwalstwo  lokajów  oburzyło  ambitnego  Juliana.  Przebiegł  korytarze  starego  opactwa

próbując wszystkich drzwi, które napotkał. Jedne drzwiczki ustąpiły pod jego dłonią – Julian
znalazł się w celi wśród pokojowców Jego Dostojności, czarno przybranych, z łańcuchami na
szyi. Z pośpiechu Juliana sądzili, że przybywa na wezwanie biskupa, i pozwolili mu przejść.
Postąpił kilka kroków i znalazł się w wielkiej gotyckiej sali, bardzo ciemnej i wyłożonej czar-
nym dębem; z wyjątkiem jednego, okna sklepione w łuk były zamurowane. Nagie cegły ni-
czym nie osłonięte stanowiły smutny kontrast ze starożytnym przepychem boazerii. Wzdłuż
dwóch ścian tej sali, słynnej wśród burgundzkich antykwariuszy,  a zbudowanej  około  1470
przez  Karola  Śmiałego  dla  odpokutowania  jakiegoś  grzechu,  ciągnęły  się  bogato  zdobione
drewniane  stalle.  Wyobrażone  tam  były  w  mozaice  z  różnokolorowego  drzewa  tajemnice
Apokalipsy.

Ta melancholijna wspaniałość, oszpecona widokiem nagich cegieł i świeżego tynku, wzru-

szyła  Juliana.  Zatrzymał  się  w  milczeniu.  W  drugim  końcu  sali,  koło  jedynego  okna,  przez
które  wnikało  światło,  ujrzał  ruchome  zwierciadło  oprawne  w  mahoń.  Młody  człowiek  w
fioletowej sukni, w koronkowej komży, z gołą głową stał przed lustrem. Sprzęt ten wydawał
się  dziwny  w  tym  miejscu;  przywieziono  go  zapewne  z  miasta.  Julian  zauważył,  że  młody
człowiek  ma  minę  poirytowaną;  prawą  ręką  rozdawał  poważne  błogosławieństwa  w  stronę
lustra.

– Co to może znaczyć? – pomyślał. – Czy ten młody księżyk dopełnia jakiej wstępnej ce-

remonii? To może sekretarz biskupa... Będzie niegrzeczny jak ci lokaje... Ano cóż, mniejsza!
próbujmy.

Ruszył  naprzód  i  przebył  dość  wolno  całą  długość  sali,  wciąż  z  oczami  zwróconymi  w

stronę  jedynego  okna,  gdzie  młody  człowiek  uroczystym  gestem  bez  przerwy  rozdawał  ty-
siączne błogosławieństwa.

W miarę jak się zbliżał, mógł tym wyraźniej oglądać zagniewaną minę młodego księżyka.

Na widok bogatej koronkowej komży zatrzymał się mimo woli o kilka kroków od wspaniałe-
go zwierciadła.

– Obowiązkiem moim jest zagadać doń – rzekł sobie wreszcie, ale piękność sali onieśmie-

liła go; przy tym z góry już czuł się przykro dotknięty opryskliwością, jakiej się spodziewał.

Młody człowiek, spostrzegłszy Juliana w lustrze, odwrócił się i wypogadzając twarz rzekł

łagodnie:

– I cóż, drogi panie, gotowe wreszcie?
Julian zdumiał się. W chwili gdy młody człowiek się odwrócił, Julian ujrzał krzyż na jego

piersiach: był to biskup z Agde.

– Taki młody – pomyślał Julian – najwyżej sześć lub siedem lat starszy ode mnie!...
I zawstydził się swoich ostróg.

background image

63

– Wasza Dostojność – odparł nieśmiało – przychodzę z polecenia dziekana kapituły, księ-

dza Chélan.

– A tak! Bardzo gorąco mi go rekomendowano – rzekł biskup grzecznym tonem, który po-

dwoił zachwyt Juliana. – Przepraszam bardzo, myślałem, że pan mi przynosi infułę. Źle mi ją
zapakowano w Paryżu, srebrna lama uszkodziła się mocno u wierzchołka, to będzie fatalnie
wyglądało – dodał młody biskup smutnie – i jeszcze tak mi każą czekać.

– Jeśli Wasza Dostojność pozwoli, przyniosę infułę.
Piękne oczy Juliana zrobiły swoje.
–  Proszę  bardzo  –  odparł  biskup  z  czarującą  grzecznością  –  muszę  ją  mieć  natychmiast.

Przykro mi bardzo, że kapituła czeka.

W połowie sali Julian odwrócił się i spostrzegł, że biskup znowu się zabrał do rozdzielania

błogosławieństw.

– Co to być może? – myślał. – To z pewnością jakieś duchowne przygotowanie do cere-

monii.

Wszedłszy do celi, w której siedzieli lokaje, ujrzał infułę w ich rękach. Ulegając bezwied-

nie rozkazującemu spojrzeniu Juliana powierzyli mu infułę Jego Dostojności.

Czuł się dumny, że ją niesie; szedł powoli, trzymał infułę z szacunkiem. Biskup siedział

przed lustrem, ale od czasu do czasu prawa jego ręka, mimo iż znużona, udzielała błogosła-
wieństwa. Julian pomógł mu włożyć infułę. Biskup potrząsnął głową.

– Będzie się trzymać – rzekł z zadowoleniem. – Zechce pan oddalić się nieco?
Biskup przeszedł szybko na środek, po czym, zbliżając się wolno do lustra, przybrał znowu

stroskaną minę i zaczął poważnie rozdzielać błogosławieństwa.

Julian osłupiał i próbował zrozumieć, ale nie śmiał. Biskup zatrzymał się i spoglądając na

chłopca z miną, która straciła nagle uroczysty wyraz, rzekł:

– Co pan powie o infule, dobrze siedzi?
– Bardzo dobrze, Wasza Dostojność.
– Nie zanadto w tył? To by wyglądało trochę głupkowato, ale znowu nie można jej nasu-

wać na oczy, jak czako oficerskie.

– Zdaje mi się, że jest bardzo dobrze.
–  Król  przywykł  widywać  duchowieństwo  czcigodne  i  zapewne  bardzo  poważne.  Nie

chciałbym, zwłaszcza z przyczyny mego wieku, wyglądać zbyt płocho.

I biskup zaczął się na nowo przechadzać rozdając błogosławieństwa.
– To jasne – rzekł sobie Julian ośmielając się wreszcie zrozumieć – ćwiczy się w błogo-

sławieństwach.

Po paru chwilach biskup rzekł:
– Jestem gotów. Niech pan zechce uprzedzić księdza dziekana i kapitułę.
Niebawem ksiądz Chélan w towarzystwie dwóch najstarszych księży wszedł przez wspa-

niałe  rzeźbione  drzwi,  których  Julian  nie  zauważył.  Ale  tym  razem  trzymał  się  na  swoim
miejscu, ostatni ze wszystkich, i mógł oglądać biskupa jedynie poprzez ramiona księży, któ-
rzy cisnęli się tłumnie.

Biskup przeszedł z wolna salę; skoro stanął w progu, księża ustawili się procesjonalnie. Po

krótkim  zamieszaniu  procesja  ruszyła  intonując  psalm.  Biskup  kroczył  ostatni  między  księ-
dzem Chélan a drugim proboszczem starowiną. Julian wśliznął się w pobliże Jego Dostojno-
ści jako przydzielony księdzu Chélan. Posuwali się długimi korytarzami, które mimo jarzące-
go słońca były ciemne i wilgotne. Wreszcie dotarli do przedsionka klasztoru. Julian olśniony
był wspaniałością obrzędu. Ambicja rozbudzona młodym wiekiem biskupa, łagodność i do-
skonała grzeczność tego prałata wniosły zamęt w jego serce. Jakże odbijała ta grzeczność od
grzeczności pana de Rênal, nawet gdy się starał być uprzejmy!

– Im wyżej ku szczytom – myślał Julian – tym wyborniejszy wdzięk się spotyka.

background image

64

Procesja  weszła  do  kościoła  bocznymi  drzwiami.  Naraz  straszliwy  huk  wstrząsnął  staro-

żytnym sklepieniem; Julian myślał, że mury się walą. Była to znowu armatka, przywieziona
przez osiem koni w galopie, przybyła w tej chwili. W mig ustawiona i narządzona przez ka-
nonierów spod Lipska, waliła pięć razy na minutę, jak gdyby do Prusaków.

Ale ten wspaniały huk nie robił wrażenia na Julianie, nie myślał już o Napoleonie i o sła-

wie wojskowej.

– Tak młody – myślał – już biskup w Agde! Ale gdzie jest to Agde? Ile to przynosi? Dwie-

ście, trzysta tysięcy franków?

Lokaje Jego Dostojności zjawili się ze wspaniałym baldachimem; ksiądz Chélan ujął jeden

drążek, w istocie jednak dźwigał go Julian. Biskup zajął miejsce pod sklepieniem. Osiągnął
to, że wyglądał niemal sędziwie: Julian patrzył nań z bezgranicznym podziwem.

– Czegóż nie można dokazać przy zręczności! – myślał.
Wszedł król. Julian miał to szczęście, że widział go z bardzo bliska. Biskup przemówił z

namaszczeniem, podkreślając starannie lekki odcień zmieszania,  bardzo  pochlebny  dla  Jego
Królewskiej  Mości.  Nie  będziemy  powtarzali  opisu  ceremonii;  dwa  tygodnie  wypełniały
szpalty miejscowych dzienników. Z przemowy biskupa Julian dowiedział się, że król pocho-
dzi od Karola Śmiałego.

Później przypadła Julianowi funkcja sprawdzenia rachunków uroczystości. Pan de la Mole,

który uzyskał dla siostrzeńca infułę, wziął przez dworność wobec niego wszystkie koszta na
siebie. Sama ceremonia w Bray-le-Haut kosztowała trzy tysiące osiemset franków.

Po przemowie biskupa i odpowiedzi króla monarcha zajął miejsce  pod baldachimem, na-

stępnie  zaś  ukląkł  pobożnie  na  poduszce  koło  ołtarza.  Prezbiterium  otaczały  stalle,  które
wznosiły się o dwa stopnie nad posadzką. Julian usiadł na najniższym stopniu u nóg księdza
Chélan niby paź u stóp kardynała w Kaplicy Sykstyńskiej. Nastąpiło 

Te Deum, fale kadzidła,

niezliczone salwy z muszkietów i armat; wieśniacy byli pijani ze szczęścia i pobożności. Taki
dzień niweczy pracę stu numerów gazet jakobińskich.

Julian był o kilka kroków od króla, który w istocie utonął w modlitwie.  Był to  człowiek

średniego  wzrostu,  o  rozumnym  spojrzeniu,  ubrany  skromnie,  prawie  bez  haftów.  Na  tym
prostym  stroju  widniała  niebieska  wstęga  wysokiego  orderu.  Natomiast  panowie  ze  świty
mieli ubrania tak zahaftowane złotem, że, jak mówił Julian, nie było widać materii. Jeden z
nich,  jak  się  dowiedział  w  chwilę  później,  był  to  margrabia  de  la  Mole.  Na  oko  wydał  się
dumny, nawet wzgardliwy.

– Margrabia nie byłby tak grzeczny jak ów śliczny biskupek – myślał. – O tak, stan du-

chowny daje rozum i słodycz. Ale król przybył, aby oglądać relikwie, a ja tu żadnej relikwii
nie widzę. Gdzie może być święty Klemens?

Młody kleryk stojący obok objaśnił go, że czcigodna relikwia znajduje się na górze, w  g o

r e j ą c e j  k a p l i c y.

– Co to jest gorejąca kaplica? – pomyślał Julian.
Ale nie chciał pytać i patrzył ze zdwojoną uwagą.
W razie odwiedzin panującego etykieta nie pozwalała, aby kanonicy towarzyszyli  bisku-

powi. Ale ruszając w pochód do  g o r e j ą c e j  k a p l i c y  biskup skinął na księdza Chélan,
Julian ośmielił się iść za nim.

Przebywszy długie schody dotarli do małych, ale wspaniale wyzłoconych drzwiczek; wy-

glądały na to, że przepych ich datuje się ledwie  od  wczoraj.  Przed  drzwiami  klęczało  dwa-
dzieścia  cztery  dziewcząt,  z  najprzedniejszych  rodzin  w  Verrières.  Nim  otworzono  drzwi,
biskup  ukląkł  wśród  tych  ładnych  dziewczątek.  Modlił  się  głośno,  one  zaś  nie  mogły  dość
napodziwiać jego pięknych koronek, jego wdzięku, jego młodej i słodkiej twarzy. Widok ten
oszołomił do reszty naszego bohatera; w tej chwili byłby się bił za inkwizycję, i to szczerze.
Naraz otworzyły się drzwi. Kapliczka ukazała się zalana światłem. Na ołtarzu płonęło prze-
szło  tysiąc  świec  w  ośmiu  szeregach  oddzielonych  bukietami.  Słodki  zapach  najczystszego

background image

65

kadzidła wychodził kłębami z sanktuarium. Kaplica, wyzłocona świeżo, była mała, ale bardzo
wysoka. Julian zauważył na ołtarzu świece mające przeszło piętnaście stóp. Dziewczęta nie
mogły  wstrzymać  okrzyku  podziwu.  Do  przedsionka  wpuszczono  tylko  dwadzieścia  cztery
dziewczęta, dwóch proboszczów i Juliana.

Niebawem wszedł król samotrzeć z panem de la Mole i wielkim ochmistrzem. Nawet straż

została  zewnątrz,  na  klęczkach  prezentując  broń.  Wówczas  dopiero  Julian,  przylepiony  do
złoconych drzwi, ujrzał ponad obnażone ramię młodej panny śliczny posążek świętego Kle-
mensa. Był ukryty pod ołtarzem, w stroju młodego rzymskiego żołnierza: na szyi miał szero-
ką  krwawą  ranę.  Artysta  przeszedł  tu  sam  siebie.  Gasnące,  ale  pełne  wdzięku  oczy  były
przymknięte.  Lekki  puszek  zdobił  czarujące  usta,  które,  wpółotwarte,  jeszcze  zdawały  się
modlić. Na ten widok młoda panna klęcząca obok zalała się gorącymi łzami; jedna łza padła
na rękę Juliana.

Po chwili modłów wśród najgłębszej ciszy, zmąconej jedynie odległym dźwiękiem dzwo-

nów w sąsiednich wsiach na dziesięć mil wkoło, biskup poprosił  króla, aby mu wolno było
przemówić. Niedługą, bardzo wzruszającą mówkę zakończył słowami prostymi, ale sprawia-
jącymi tym niezawodniejsze wrażenie.

–  Nie  zapominajcie  nigdy,  młode  chrześcijanki,  żeście  widziały  jednego  z  największych

królów świata na kolanach przed sługami wszechmocnego i straszliwego Boga. Owi słudzy,
słabi, prześladowani, mordowani na ziemi, jak to widzicie z krwawiącej jeszcze rany świętego
Klemensa, święcą triumf w niebie. Nieprawdaż, młode chrześcijanki, zapamiętacie na zawsze
ten  dzień,  będziecie  nienawidziły  bezbożników?  Zawsze  będziecie  wierne  temu  wielkiemu,
straszliwemu, ale tak dobremu Bogu.

Z tymi słowy biskup podniósł się z powagą.
– Przyrzekacie? – rzekł wyciągając natchnionym gestem ramię.
– Przyrzekamy! – odparły dziewczęta zalewając się łzami.
– W imię straszliwego  Boga  przyjmuję  wasze  przyrzeczenie!  –  dodał  biskup  grzmiącym

głosem. Ceremonia skończyła się.

Sam król płakał. Dopiero w długi czas później Julian ochłonął na tyle, aby spytać, gdzie

znajdują  się  kości  świętego,  przysłane  z  Rzymu  Filipowi  Dobremu,  księciu  Burgundii.  Po-
uczono go, że są ukryte w ślicznej woskowej figurze.

Jego Królewska Mość raczył pozwolić panienkom, które towarzyszyły mu do kaplicy, aby

nosiły czerwoną wstążkę z wyhaftowanym napisem: N i e n a w i ś ć  b e z b o ż n i k o m,  w
i e k u i s t a  a d o r a c j a.

Pan de la Mole kazał rozdać między wieśniaków dziesięć tysięcy butelek wina. Wieczorem

w Verrières  liberałowie  iluminowali  okna  sto  razy  wspanialej  niż  rojaliści.  Przed  odjazdem
król złożył wizytę panu de Moirod.

background image

66

XIX. MYŚL RODZI CIERPIENIE

Pocieszność codziennych wydarzeń

zasłania wam wprawdzie niedole

namiętności.

B a r n a v e

Przywracając do dawnego porządku meble w pokoju, który zajmował pan de la Mole, Ju-

lian znalazł ćwiartkę grubego papieru złożoną we czworo. Wyczytał na pierwszej stronicy u
dołu:

D o  J.  E.  M a r g r a b i e g o  d e  l a  M o l e,  p a r a  F r a n c j i,  k a w a l e r a  o r d e r

ó w,  e t c.,  e t c.

Było to podanie wypisane nieprawnym pismem kucharki.

Jaśnie Wielmożny Panie Margrabio!

Całe życie byłem wierny zasadom religii. Przebyłem bombardowanie Lyonu w czasie ob-

lężenia w roku haniebnej pamięci 1793. Przyjmuję komunię, bywam co niedziela na mszy w
parafialnym kościele. Nigdy nie poniechałem wielkanocnej spowiedzi; nawet w ohydnej pa-
mięci  roku  1793.  Kucharka  moja  (przed  rewolucją  miałem  liczną  służbę!)  pości  co  piątek.
Cieszę  się  w  Verrières  powszechnym  –  i  mogę  powiedzieć,  zasłużonym  –szacunkiem.  Na
procesji idę pod baldachimem obok księdza proboszcza i pana mera. W wielkie uroczystości
niosę grubą świecę, zakupioną z własnych funduszów. Świadectwa  na to wszystko znajdują
się w Paryżu w Ministerium Finansów. Upraszam J. W. margrabiego o powierzenie mi kanto-
ru  loterii  w  Verrières,  który  niebawem  zawakuje  w  ten  czy  inny  sposób,  ile  że  dzierżawca
jego jest chory, przy tym głosuje nielojalnie podczas wyborów etc.

De Cholin.

Na marginesie dopisek pana de Moirod:

Miałem zaszczyt przemówić wczoraj w przedmiocie niniejszej prośby etc.

– Tak więc nawet ten głupiec de Cholin wskazuje mi drogę, po której należy iść – rzekł do

siebie Julian.

background image

67

W tydzień po przyjeździe króla, wśród niezliczonych kłamstw, niemądrych wniosków, po-

ciesznych  dyskusji,  których  przedmiotem  byli  kolejno:  król,  biskup,  margrabia  de  la  Mole,
dziesięć tysięcy butelek wina, katastrofa pana de Moirod, który w nadziei orderu przesiedział
w domu cały miesiąc po wypadku – najdłużej była komentowana niewłaściwa obecność Ju-
liana Sorel, syna cieśli, w gwardii honorowej.

Trzeba było posłuchać na ten temat zbogaconych fabrykantów, którzy od rana do wieczora

aż chrypli w kawiarniach rozprawiając o  równości!  To  owa  wyniosła  dama,  pani  de  Rênal,
była sprawczynią tej ohydy. A powód? Ładne oczy i świeży buziak młodego kleryka dopo-
wiadały reszty.

Wkrótce po powrocie do Vergy najmłodszy z chłopców, Stanisław, dostał gorączki. Panią

de  Rênal  ogarnęły  straszliwe  zgryzoty  sumienia.  Pierwszy  raz  zaczęła  się  zastanawiać  nad
swą miłością i wyrzucać ją sobie; zrozumiała, jakby cudem, ogrom występku, do jakiego dała
się pociągnąć. Mimo że z natury głęboko religijna, do tej chwili nie pomyślała, czym jest jej
zbrodnia w obliczu Boga.

Niegdyś w Sacré-Coeur kochała  Boga z całą namiętnością, teraz drżała przed nim w ten

sam  sposób.  Walki  rozdzierające  jej  duszę  byty  tym  straszliwsze,  iż  umykały  się  zupełnie
działaniu rozumu. Julian przekonał się, że najlżejsze rozumowanie drażni ją zamiast uspoka-
jać: widziała w nim podszept diabelski. Ponieważ i Julian kochał małego Stasia, lepiej rozu-
mieli się rozmawiając o jego chorobie. Niebawem przybrała ona poważny charakter. Wów-
czas nieustanne wyrzuty odjęły pani de Rênal wręcz możność snu; zacięła się w jakimś upar-
tym milczeniu; gdyby otwarła usta, to po to, aby wyznać swą zbrodnię przed Bogiem i ludź-
mi.

– Zaklinam cię – powtarzał Julian, gdy zostali sami – nie mów do nikogo, niech ja sam bę-

dę powiernikiem twych cierpień. Jeśli mnie kochasz jeszcze, milcz; twoje słowa nie zmniej-
szą gorączki biednego Stasia.

Ale perswazje zostały bez skutku; nie wiedział, iż pani de Rênal wmówiła sobie, że aby

uśmierzyć gniew zazdrosnego Boga, trzeba jej znienawidzić Juliana albo też być przygotowa-
ną na śmierć syna. Czuła, że nie może znienawidzić kochanka, i dlatego była tak nieszczęśli-
wa.

–  Uchodź  ode  mnie  –  rzekła  jednego  dnia  –  na  miłość  boską,  opuść  ten  dom;  to  twoja

obecność zabija mego syna. Bóg mnie karze – dodała ciszej – on jest sprawiedliwy, korzę się
przed jego sprawiedliwością. Zbrodnia moja jest straszna i ja żyłam w niej bez wyrzutów! To
pierwszy znak, że Bóg mnie opuścił: mam być podwójnie ukarana.

Julian był głęboko wzruszony, nie mógł w tym widzieć obłudy ani przesady. – Ona myśli,

że zabija syna kochając mnie, a jednak, nieszczęśliwa, kocha mnie więcej niż syna. Nie ma
wątpliwości,  zgryzota  ją  zabija.  Oto  zaprawdę  wielkie  uczucie.  Jakim  cudem  zdołałem  na-
tchnąć taką miłość ja, biedny, bez wychowania, nieokrzesany, czasem tak gminny, tak brutal-
ny?

Jednego dnia z chłopcem było bardzo źle. Około drugiej w nocy pan de Rênal zaszedł go

odwiedzić. Dziecko trawione gorączką było bardzo czerwone i nie poznało ojca. Naraz pani
de Rênal rzuciła się do stóp męża: Julian uczuł, że wyzna wszystko i zgubi się na zawsze.

Szczęściem wybuch ten zniecierpliwił pana de Rênal.
– Dobranoc, dobranoc! – rzekł odchodząc.
– Nie, słuchaj mnie! – wykrzyknęła klęcząc i siląc się go zatrzymać. – Dowiedz się praw-

dy! To ja zabiłam syna. Dałam mu życie i odbieram mu je. Niebo mnie karze, w oczach Boga
winna  jestem  mordu.  Muszę  się  zgubić,  upokorzyć  siebie  samą,  może  ta  ofiara  ułagodzi
Stwórcę.

Gdyby pan de Rênal miał trochę lotniejszą wyobraźnię, domyśliłby się wszystkiego.
– Romantyczne baśnie! – zawołał usuwając żonę, która siliła się objąć jego kolana. – Ro-

mantyczne baśnie! Julianie, każ pan zawołać doktora o świcie.

background image

68

I  poszedł  spać.  Pani  de  Rênal  osunęła  się  wpółzemdlona,  odpychając  konwulsyjnym  ru-

chem Juliana, który chciał jej przyjść z pomocą.

Julian zdumiał się.
–  Więc  to  jest  wiarołomstwo!  –  rzekł  do  siebie.  –  Byłoby  możliwe,  aby  ci  księża,  tacy

szalbierze... mieli słuszność? Oni, którzy popełniają tyle grzechów, czyżby posiadali przywi-
lej prawdziwej teorii grzechu? Dziwna rzecz!...

Upłynęło dwadzieścia minut, jak pan de Rênal odszedł. Julian patrzał na ukochaną kobietę

klęczącą z głową wspartą o łóżeczko, martwą, prawie bezprzytomną.

– Oto kobieta o niepospolitej duszy znalazła się w otchłani nieszczęścia dlatego, że mnie

poznała – myślał. – Godziny mkną szybko. Co mogę dla niej uczynić? Trzeba się zdobyć na
coś.  Nie  chodzi  tu  już  o  mnie.  Co  mi  ludzie  i  ich  płaskie  błazeństwa!  Co  mogę  zrobić  dla
niej?...  Opuścić  ją.  Zostawiłbym  ją  na  pastwę  najstraszliwszej  boleści.  Mąż,  ten  bezduszny
bałwan, raczej zaszkodziłby jej, niż pomógł. Brutal zrani ją jakim twardym słowem, kobieta
może popaść w szaleństwo, rzuci się z okna. Jeśli ją opuszczę, jeśli przestanę czuwać nad nią,
wyzna wszystko. I kto wie, mimo spadku, jaki mu żona wniesie, ten człowiek byłby zdolny
zrobić skandal. Gotowa wszystko powiedzieć, wielki Boże, temu drabowi Maslon, który pod
pozorem choroby sześcioletniego dziecka nie rusza się z tego domu, i nie bez intencji! Ona w
swoim bólu i lęku przed Bogiem zapomina wszystkiego, co wie o człowieku, widzi jedynie
kapłana.

– Idź stąd – rzekła nagle pani de Rênal otwierając oczy.
– Dałbym tysiąc razy życie, aby ci pomóc – odparł Julian – nigdy cię tyle nie kochałem,

drogi aniele, lub raczej dopiero od tej chwili zaczynam cię ubóstwiać tak, jak zasługujesz. Co
ja pocznę z dala od ciebie i ze świadomością, żeś nieszczęśliwa przeze mnie! Ale nie mówmy
o  moich  cierpieniach.  Wyjadę,  tak,  ukochana  moja.  Ale  jeśli  cię  opuszczę,  jeśli  przestanę
czuwać nad tobą, być wciąż między tobą  a mężem, powiesz mu wszystko, zgubisz się. Po-
myśl, on wygna cię haniebnie z domu; całe Verrières, Besançon będą mówić o tym skandalu.
Zwalą na ciebie wszystko, nigdy w życiu nie podźwigniesz się z hańby...

– Chcę tego! – wykrzyknęła wstając. – Będę cierpiała, tym lepiej!
– Ale przez taki okropny skandal unieszczęśliwisz i jego!
– Ale upokorzę się sama, rzucę się w błoto, w ten sposób może ocalę dziecko. To poniże-

nie w oczach wszystkich to może publiczna pokuta. O ile mnie, nędznej, wolno o tym sądzić,
czyż  to  nie  jest  największe  poświęcenie,  jakie  mogę  uczynić  Bogu?...  Może  raczy  przyjąć
moje upokorzenie i wróci mi syna! Wskaż mi cięższą jaką ofiarę, a spełnię ją natychmiast.

– Pozwól mnie, abym się ukarał. Jam także winien. Chcesz, bym wstąpił do trapistów? Su-

rowość tej reguły zdoła może przebłagać twego Boga?... Och, Boże, czemu nie mogę wziąć
na siebie choroby Stasia!...

– Och, ty go kochasz! – rzekła pani de Rênal rzucając się w jego ramiona.
W tej samej chwili odtrąciła go ze zgrozą.
–  Wierzę  ci,  wierzę  –  mówiła  upadłszy  na  nowo  na  kolana  –  o  mój  jedyny  przyjacielu!

Czemu nie jesteś ojcem Stasia! Wówczas nie byłoby straszliwym grzechem kochać cię więcej
niż twego syna.

– Pozwolisz mi, bym został i abym odtąd kochał cię jak brat? To jedyna rozsądna pokuta;

nią zdołamy przebłagać gniew Najwyższego.

– Ale ja! – wykrzyknęła wstając, ujmując w dłonie głowę Juliana i wpatrując się w niego.

– Ja, czy potrafię kochać cię jak brata?! Czy jest w mej mocy kochać cię jak brata?!

Julian zalał się łzami.
– Będę cię słuchał – mówił u jej stóp – będę cię słuchał, co bądź rozkażesz; to jedno mi

pozostało. Duch mój grzęźnie w ciemnościach, nie widzę drogi. Jeśli cię opuszczę, powiesz
wszystko mężowi, zgubisz siebie i jego. Nigdy po takim ośmieszeniu nie wybiorą go posłem.
Jeśli zostanę, będziesz we mnie widziała przyczynę śmierci syna i umrzesz z boleści. Chcesz

background image

69

spróbować, jak podziała na ciebie mój wyjazd? Jeśli chcesz, skarzę się za naszą winę tygo-
dniową rozłąką. Spędzę ten czas, gdzie każesz, w klasztorze na przykład, ale przysięgnij, że w
czasie  mej  nieobecności  nic  nie  wyznasz  mężowi.  Pomyśl,  że  nie  będę  mógł  wrócić,  jeżeli
powiesz...

Przyrzekła; Julian opuścił dom, ale po dwóch dniach wezwała go z powrotem.
– Niepodobna mi bez ciebie dotrzymać przysięgi. Powiem wszystko mężowi, jeśli ciebie

nie będzie wciąż tutaj, aby mi wzrokiem nakazywać milczenie. Każda godzina tego straszne-
go życia trwa dla mnie całą dobę.

Wreszcie niebo ulitowało się nad  nieszczęśliwą  matką,  Stasiowi  przestało  grozić  niebez-

pieczeństwo. Ale stało się; pani de Rênal objęła myślą rozmiar występku, nie mogła już odzy-
skać  równowagi.  Wyrzuty  zostały  i  stały  się  tym,  czym  musiały  być  w  tak  prostym  sercu.
Życie było dla niej niebem i piekłem: piekłem, kiedy nie widziała Juliana, niebem, kiedy był
u jej nóg.

– Nie mam złudzeń – mówiła nawet w chwilach, gdy dawała się ponieść uczuciu – jestem

przeklęta, przeklęta bez ratunku. Tyś młody, uległeś mym pokusom, niebo ci przebaczy, ale ja
jestem stracona. Mam tego nieomylny znak, boję się; któż by się nie bał widząc przed sobą
piekło.  Ale  w  głębi  nie  żałuję:  popełniłabym  na  nowo  swój  błąd,  gdyby  to  było  możebne.
Niech tylko niebo nie karze mnie na tym świecie i nie ściga w mych dzieciach, a będę miała
więcej, niż zasługuję. Ale ty bodaj, Julianie – wołała kiedy indziej – czy jesteś szczęśliwy?
Czy uważasz, że dosyć cię kocham?!

Nieufność i drażliwość Juliana, który łaknął nad wszystko miłości heroicznej, nie ostały się

wobec tak wielkiego, tak oczywistego  i  ciągłego  poświęcenia.  Ubóstwiał  panią  de  Rênal.  –
Mimo że szlachcianka, a ja syn robotnika, kocha mnie... Nie jestem dla niej lokajem podnie-
sionym do funkcji kochanka. – Wyzbywszy się tej obawy, Julian pogrążył się we wszystkie
szaleństwa miłości, w jej śmiertelne niepokoje.

– Gdybym bodaj mogła ci dać szczęście przez ten krótki czas, który mamy przed sobą! –

wołała widząc, że wątpi o jej miłości. – Spieszmy się, jutro może już nie będę  twoją!  Jeśli
niebo ugodzi mnie w dzieciach, próżno siliłabym się żyć, kochać cię, nie widzieć, że to moja
zbrodnia  je  zabija.  Nie  przeżyłabym  tego.  Gdybym  chciała  nawet,  nie  mogłabym,  oszalała-
bym. Och, gdybym mogła wziąć na siebie twój ciężki grzech, jak ty chciałeś tak szlachetnie
wziąć gorączkę Stasia!

Ten wstrząs moralny zmienił charakter uczuć Juliana. Miłość jego nie była już tylko po-

dziwem  dla  piękności,  dumą  posiadania.  Szczęście  ich  wzbiło  się  o  wiele  wyżej;  płomień,
który ich pożerał, zyskał jeszcze na sile. Miewali chwile graniczące z szaleństwem. W oczach
świata szczęście ich wydałoby się jeszcze większe. Ale nie odnaleźli już rozkosznej słodyczy,
błogości bez chmurki, pogodnego szczęścia pierwszej epoki ich miłości, kiedy jedyną troską
pani de Rênal było to, że Julian nie dość ją kocha. Szczęście ich miało niekiedy coś ze zbrod-
ni.

W najsłodszych, najspokojniejszych na pozór chwilach pani de Rênal wykrzykiwała nagle:

– Och, wielki Boże! widzę piekło! – i ściskała konwulsyjnie rękę Juliana. – Cóż za straszliwe
męki! Ach, zasłużyłam na nie! – Ściskała go, tuląc się doń jak bluszcz do muru.

Próżno silił się Julian uspokoić tę oszalałą duszę. Brała go za rękę, okrywała pocałunkami.

I znowu popadała w posępne majaki.

– Piekło – mówiła – piekło byłoby dla mnie dobrodziejstwem, miałabym jeszcze na ziemi

jakiś czas, aby oglądać Juliana, ale piekło na tym świecie, śmierć dzieci... Jednak za tę cenę
może by mi odpuszczono zbrodnię... Och, wielki Boże, nie chcę łaski za tę cenę! Te biedne
dzieci nie obraziły cię. To ja, ja sama jestem winna: kocham człowieka, który nie jest moim
mężem!

Czasami następowały chwile pozornego spokoju. Pani de Rênal siliła się panować nad so-

bą; nie chciała zatruwać życia ukochanemu.

background image

70

Wśród tych kolejnych przypływów miłości, zgryzoty i rozkoszy dnie mijały z szybkością

błyskawicy. Julian stracił nałóg zastanawiania się.

Panna Eliza wybrała się z powodu jakiegoś drobnego procesu do Verrières. Spotkała pana

Valenod, który miał Juliana mocno na wątrobie. Ona sama nienawidziła Juliana i często na-
trącała o nim dyrektorowi przytułku.

–  Zgubiłby  mnie  pan,  gdybym  powiedziała  całą  prawdę!...  -rzekła  jednego  dnia  do  pana

Valenod. – Gdzie chodzi o ważne rzeczy, tam państwo trzymacie z sobą... Nie przebacza się
biednym sługom, jeśli zdradzą pewne tajemnice.

Po tych zwykłych ceregielach, które podrażniona ciekawość pana Valenod umiała skrócić,

dygnitarz ten dowiedział się rzeczy nader dotkliwych dla swej miłości własnej.

Kobieta najdystyngowańsza w okolicy, którą od sześciu lat otaczał takimi względami, i to,

nieszczęściem, z wiedzą i na oczach całego świata, kobieta tak  dumna, której lekceważenie
przyprawiło go tyle razy o rumieniec, pasowała na swego kochanka czeladnika przebranego
za preceptora. I – aby nic nie brakło upokorzeniu pana Valenod – pani de Rênal ubóstwia tego
kochanka!

– Co więcej – dodała służąca z westchnieniem – pan Julian nie raczył nawet zabiegać o to,

nie porzucił wobec pani zwykłej swej obojętności.

Eliza  zyskała  pewność  tego  dopiero  na  wsi,  przypuszcza  jednak,  że  romans  zaczął  się  o

wiele dawniej.

– Dlatego to z pewnością – dodała z żalem – nie chciał swego czasu ożenić się ze mną. A

ja, głupia, radziłam się pani de Rênal, prosiłam ją, aby pomówiła z preceptorem!

Tego samego dnia pan de Rênal otrzymał wraz z dziennikami długi anonimowy list obja-

śniający go najszczegółowiej o wszystkim, co się dzieje w domu. Julian spostrzegł, że czyta-
jąc  ten  list,  skreślony  na  sinym  papierze,  pan  de  Rênal  blednie  i  obrzuca  go  nienawistnym
spojrzeniem. Przez cały wieczór mer nie zdołał ochłonąć; próżno Julian starał się go rozch-
murzyć wypytując o genealogie pierwszych rodzin w okolicy.

background image

71

XX. ANONIMY

Do not give d’alliance

Too much the rein; the strongest

oaths are straw

To the fire i’the blood.

The Tempest

Opuszczając salon koło północy Julian zdołał szepnąć kochance:
– Nie przychodź do mnie dziś w nocy, mąż podejrzewa nas, przysiągłbym, że ten duży list,

który czytał z tak chmurną miną, to anonim.

Szczęściem Julian zamykał się na klucz. Pani de Rênal powzięła szaloną myśl, że ta prze-

stroga była jedynie pozorem uniknięcia schadzki. Straciła zupełnie głowę – o zwykłej porze
przyszła pod drzwi. Słysząc hałas w korytarzu Julian zgasił natychmiast lampę. Ktoś silił się
otworzyć drzwi – pani de Rênal czy zazdrosny mąż?

Nazajutrz  bardzo  wcześnie  kucharka,  życzliwa  Julianowi,  przyniosła  mu  książkę:  na

okładce widniało, co następuje, skreślone po włosku: 

Guardate alla pagina 130.

Julian zadrżał na widok tej nieostrożności, otworzył na wskazanej stronicy i znalazł przy-

pięty szpilką list pisany w pośpiechu, oblany łzami i pełen ortograficznych błędów. Zazwy-
czaj  pani  de  Rênal  pisała  bardzo  poprawnie.  Wzruszony  tym  szczegółem,  Julian  zapomniał
nieco o jej strasznej nierozwadze.

Nie chciałeś mnie wpuścić tej nocy? Bywają chwile, w których zdaje mi się, że nie zdołam

nigdy zajrzeć w głąb twej duszy. Spojrzenia twoje przerażają  mnie.  Boję  się  ciebie.  Wielki
Boże! Możeś ty mnie nigdy nie kochał! W takim razie niech mąż dowie się o naszym stosun-
ku, niech mnie zamknie w więzieniu, na wsi, z dala od dzieci. Może Bóg tak chce. Umrę ry-
chło, ale ty będziesz potworem.

Nie  kochasz  mnie?  Znużony  jesteś  mym  szaleństwem,  mymi  wyrzutami,  ty  bezbożny?

Chcesz mnie zgubić? Dam ci łatwy sposób. Pokaż ten list w całym Verrières albo raczej tylko
panu Valenod. Powiedz mu, że cię kocham; ale nie, nie wymawiaj takiego bluźnierstwa; po-
wiedz mu, że cię ubóstwiam, że życie zaczęło się dla mnie dopiero od dnia, gdy cię ujrzałam;
że w najszaleńszych pragnieniach młodości nie śniłam nawet o szczęściu, jakie  ci zawdzię-
czam; że poświęciłam ci życie, duszę. Wiesz, że poświęcam ci daleko więcej.

background image

72

Ale czy ten człowiek wie, co to poświęcenie? Powiedz mu, powiedz, aby go podrażnić, że

ja gardzę ludzką złośliwością, że istnieje dla mnie na świecie jedno tylko nieszczęście – stra-
cić serce jedynego człowieka, który mnie trzyma przy życiu. Cóż za szczęściem byłoby dla
mnie stracić to życie, złożyć je w ofierze i nie drżeć już o dzieci.

Bądź pewny, jedyny mój, jeśli był jaki anonim, pochodzi on od tego wstrętnego człowieka,

który przez sześć lat prześladował mnie swoim grubym głosem, przechwałkami z jazdy kon-
nej, swą głupią i nadętą zarozumiałością!

Czy był jaki anonim? Ty niedobry, o tym właśnie chciałam mówić z tobą; ale nie, dobrze

zrobiłeś. Tuląc cię w ramionach, może ostatni raz, nie byłabym  zdolna do  chłodnego zasta-
nowienia, na jakie zdobyłam się w samotności. Od tej chwili szczęście nasze nie będzie już
tak łatwe. Czy to będzie przykrość dla ciebie? Może; w dni, w których nie dostaniesz od pana
Fouqué jakiej ciekawej książki. Zdobyłam się na poświęcenie: jutro, czy istnieje anonim czy
nie, ja też powiem mężowi, że otrzymałam anonim i że trzeba natychmiast wynagrodzić Cię
hojnie, znaleźć przyzwoity pozór i odesłać Cię bezzwłocznie do rodziców.

Ach, jedyny mój, rozstaniemy się na dwa tygodnie, miesiąc może! Och, wierzę, chcę wie-

rzyć, że będziesz cierpiał tyle co ja. Ale to jedyny sposób, aby sparaliżować ów anonim – nie
pierwszy to, jaki mąż otrzymał o mnie. Ach, dawniej jakże bym się z tego śmiała!

Plan  mój  ma  jeden  tylko  cel:  przekonać  męża,  że  list  pochodzi  od  Valenoda,  nie  wątpię

zresztą, że tak jest w istocie. Skoro opuścisz dom, udaj się do Verrières. Postaram się, aby i
mąż  wybrał  się  tam  na  jakie  dwa  tygodnie,  by  dowieść  głupcom,  że  nic  nie  zaszło  między
tobą a nim. Znalazłszy się  w Verrières, nawiąż stosunki ze wszystkimi, nawet z liberałami;
wiem, że kobiety będą Cię rozrywały.

Nie szukaj zwady z Valenodem ani nie myśl o żadnym  o b c i n a n i u  u s z u, jak się od-

grażałeś  kiedyś;  owszem,  bądź  dlań  najuprzejmiejszy.  Trzeba,  aby  gadano  w  Verrières,  że
masz wstąpić do Valenodów lub do innego domu jako preceptor.

Tego mąż nie zniesie. A gdyby nawet się z tym pogodził, będziesz mieszkał w Verrières,

chłopcy  moi,  którzy  cię  tak  kochają,  będą  cię  odwiedzali  od  czasu  do  czasu.  Boże  wielki!
Czuję, że bardziej kocham moje dzieci dlatego, że one Ciebie kochają. Co za męka! Jak się to
wszystko skończy?!... Zmysły tracę... słowem, wiesz, jak postępować; bądź miły, grzeczny,
uprzejmy dla tych chamów, błagam cię na kolanach, w ich rękach będzie nasz los. Bądź prze-
konany, że w postępowaniu z Tobą mąż nagnie się do tego, co mu każe  o p i n i a  p u b l i c z
n a.

Ty  masz  mi  dostarczyć  anonimu:  uzbrój  się  w  cierpliwość  i  nożyczki.  Powykrawaj  z

książki słowa, które ci nakreślę, naklej je potem na arkuszu sinego papieru, który dołączam –
mam go od pana Valenod. Bądź przygotowany na rewizję, spal resztę książki, z której powy-
cinasz słowa. Jeśli nie znajdziesz całych słów, miej cierpliwość złożyć je litera po literze. Aby
ci umniejszyć trudu, ułożyłam list aż nazbyt krótki. Aha, jeśli mnie już nie kochasz – a oba-
wiam się tego – jakże długi wyda ci się mój własny!

A N O N I M

Pani!

Wszystkie Twoje intryżki są znane, ale uprzedzono już osoby, które powołane są, aby je

poskromić. Przez resztkę przyjaźni dla pani wzywam Cię, abyś zerwała z tym parobczakiem.
Jeśli zdobędziesz się na ten rozsądny krok, mąż pomyśli, iż ostrzeżenie, które otrzymał, jest
fałszem, i nikt nie wyprowadzi go z błędu. Pomnij, że mam twoją tajemnicę; drzyj, nieszczę-
śliwa – odtąd będziesz tak tańczyć, jak ja ci zagram.

background image

73

Skoro skończysz naklejać ten list (czy poznajesz styl dyrektora?), wyjdź z domu, postaram

się spotkać z Tobą.

Udam się w stronę wsi i wrócę niby zmęczona – ach, i będę w istocie! Wielki Boże, na co

ja się narażam, a wszystko tylko dlatego, że  j a k  c i  s i ę  z d a j e, ów list to był anonim!
Wzruszona, oburzona, oddam mężowi ten list, wręczony mi rzekomo przez nieznajomego. Ty
wybierz się z dziećmi do lasu i nie wracaj, aż na obiad.

Z wysokości skał możesz dostrzec wieżę gołębnika. Jeśli sprawy  obrócą się dobrze, wy-

wieszę białą chusteczkę, w przeciwnym razie nie będzie nic.

Czy  serce  twoje,  niewdzięczny,  nie  znajdzie  przed  tą  przechadzką  sposobu  powiedzenia

mi, że mnie kochasz? Co bądź się zdarzy, bądź pewien jednego: nie przeżyję ani o dzień na-
szej ostatecznej rozłąki. Och, zła matka ze mnie! Ale te dwa słowa są dla mnie tylko czczym
dźwiękiem, drogi Julianie. Nie czuję ich, jedynie o Tobie mogę myśleć w tej chwili, napisa-
łam je jedynie, abyś mnie nie potępiał. Teraz, kiedy za chwilę mogę cię stracić, po cóż uda-
wać?  Tak,  choćby  dusza  moja  miała  ci  się  wydać  ohydną,  nie  chcę  kłamać  przed  człowie-
kiem,  którego  ubóstwiam.  Za  wiele  już  oszukiwałam  w  życiu.  Jeśli  mnie  już  nie  kochasz,
przebaczam ci. Nie mam czasu odczytać listu. Nic to dla mnie opłacić życiem szczęsne dni
spędzone w Twych ramionach. Wiesz, że będą mnie kosztowały więcej.

background image

74

XXI. ROZMOWA Z PANEM

Alas, our frailty is the cause, not we;

For such as we are made of, such we be.

Twelfth Night

Z  dziecinną  przyjemnością  Julian  składał  przez  godzinę  wyrazy.  Wychodząc  z  pokoju

spotkał chłopców oraz panią de Rênal; wzięła list z prostotą i spokojem, który go przeraził.

– Guma dosyć wyschła? – spytała.
– Czy to jest owa kobieta, którą wyrzuty doprowadziły do szaleństwa? – pomyślał. – Co

ona zamyśla w tej chwili?

Zbyt dumny był, aby spytać; ale nigdy może nie wydała mu się tak urocza.
– Jeśli rzecz źle się obróci – dodała z tą samą zimną krwią – zabiorą mi wszystko. Niech

pan ukryje ten skarbczyk w jakiej dziupli; będzie to może kiedyś moja jedyna ucieczka.

Wręczyła mu safianowe pudełko zawierające złoto i nieco brylantów.
– Idźcie teraz – rzekła.
Uściskała chłopców, najmłodszego dwa razy, Julian stał nieruchomo. Pani de Rênal odda-

liła się szybko nie patrząc nań.

Od chwili otrzymania anonimu pan de Rênal męczył się straszliwie. Tak wzruszony nie był

nawet przed pojedynkiem, którego omal nie miał w roku 1816; trzeba mu oddać sprawiedli-
wość,  perspektywa  kuli  mniej  by  go  uczyniła  nieszczęśliwym.  Oglądał  list  ze  wszystkich
stron.

– Czy to nie jest pismo kobiece – dumał – w takim razie co za kobieta mogła to pisać?
Przechodził myślą wszystkie znajome w Verrières, nie mogąc ustalić podejrzeń. Miałżeby

ten  list  dyktować  mężczyzna?  Ale  kto?  Taż  sama  niepewność:  większość  osób;  które  znał,
zazdrościły mu, ba, nienawidziły go zapewne.

– Trzeba się poradzić żony – rzekł sobie z przyzwyczajenia, podnosząc się z fotela, w któ-

ry osunął się bezwładnie.

– Boże wielki! – wykrzyknął uderzając się w czoło. – Toż przed nią zwłaszcza trzeba się

mieć na baczności, ona jest moim wrogiem w tej chwili.

Z rozdrażnienia łzy stanęły mu w oczach.
Przez słuszną odpłatę za oschłość serca, która stanowi treść całej prowincjonalnej mądro-

ści, dwaj ludzie, których w tej chwili pan de Rênal najwięcej  się  obawiał,  byli  jego  najser-
deczniejszymi przyjaciółmi.

background image

75

– Prócz nich mam może jeszcze z dziesięciu przyjaciół – i szacował w myśli stopień po-

ciechy, jakiej mógłby się po nich spodziewać. – Wszystkim, wszystkim! – powtarzał z wście-
kłością – moja okropna przygoda sprawi przyjemność.

Szczęściem  czuł,  że  to  zazdrość,  i  nie  bez  racji.  Prócz  wspaniałego  domu  w  mieście,

uświetnionego po wszystkie czasy noclegiem króla, miał ślicznie urządzony pałacyk w Ver-
gy: biała fasada, zielone okiennice. Myśl o tych przepychach pocieszyła go na chwilę. Faktem
jest, że pałac widać było na parę mil wokoło, ku wielkiemu przygnębieniu wszystkich dwo-
rów wiejskich, czyli tak zwanych pałaców w sąsiedztwie, którym pozostawiono ich skromną
szarą barwę nadaną przez patynę czasu.

Pan de Rênal mógł liczyć na łzy i współczucie jednego tylko z przyjaciół, skarbnika para-

fii, ale ten tuman płakał nad wszystkim. Druh ten był wszelako jedyną jego ucieczką.

– Czy może być ktoś nieszczęśliwszy ode mnie? – wykrzyknął, wściekły. – Cóż za osa-

motnienie! Czy podobna – powtarzał ten człowiek w istocie godzien pożałowania – czy po-
dobna,  abym  w  tej  niedoli  nie  miał  jednego  przyjaciela,  którego  bym  się  mógł  poradzić?
Zmysły  tracę,  czuję  to!  Ach,  Falcoz!  Ach,  Ducros!  –  Były  to  nazwiska  dwóch  przyjaciół  z
dzieciństwa,  których  odstręczył  butą  swoją  w  roku  1814.  Nie  byli  szlachtą,  nie  mógł  tedy
ścierpieć nadal poufałości, w jakiej żył z nimi od dziecka.

Jeden z nich, Falcoz, rozumny i tęgi człowiek, kupiec papieru w Verrières, nabył drukarnię

w stolicy departamentu i założył dziennik. Kongregacja postanowiła go zrujnować; zamknięto
mu dziennik, odebrano koncesję. W tych ciężkich opałach spróbował napisać do pana de Rê-
nal pierwszy raz od dziesięciu lat. Mer dał odpowiedź godną dawnego Rzymianina. „Gdyby
pan minister uczynił mi ten zaszczyt i spytał o zdanie, odpowiedziałbym: Zniszcz bez litości
wszystkie  prowincjonalne  drukarnie,  stwórz  monopol  druku,  jak  istnieje  monopol  tytoniu.”
Dziś pan de Rênal przypomniał sobie ze zgrozą ten list do serdecznego przyjaciela, list, który
całe Verrières podziwiało w swoim czasie. – Kto by rzekł, iż przy moim stanowisku, majątku,
orderach pożałuję go kiedyś? – W tych paroksyzmach gniewu to na siebie, to na cale otocze-
nie spędził okropną noc, ale na szczęście nie przyszło mu do głowy szpiegować żony.

– Przywykłem do Ludwiki – powiadał sobie – zna wszystkie moje interesy; gdybym mógł

się ożenić choćby jutro, nie potrafiłbym jej zastąpić. – Za czym chętnie zwracał się ku myśli,
że żona jest niewinna; takie stanowisko nie zmuszało go do okazywania charakteru i w ogóle
było o wiele wygodniejsze: ileż to kobiet spotwarzono niewinnie!

– Jak to! – wykrzykiwał nagle, znowu biegając gorączkowo po pokoju. – Mamże ścierpieć,

jak gdybym był jakim chłystkiem, hołyszem, aby ona się natrząsała ze mnie z kochankiem?
Mam czekać, aż całe Verrières zacznie sobie opowiadać baśnie o  mej ślepocie? Czegóż nie
nagadano się o takim Charmier (był to mąż notorycznie oszukiwany przez żonę)? Skoro go
wspomnieć, czyż uśmiech nie pojawia się na wszystkich wargach? Jest dobrym adwokatem,
czy wspomni kto o jego wymowie? „A, Charmier! – powiadają – ten Charmier od Bernarda”:
tak go nazywają od nazwiska człowieka, który go okrył hańbą!

– Dzięki niebu – mówił sobie pan de Rênal innym razem – nie mam córki: kara, jaką wy-

mierzę matce, nie zaszkodzi przyszłości mych dzieci. Mogę przydybać tego chłopaka z żoną i
zabić ich oboje, w tym wypadku tragizm przygody uwolni mnie może od śmieszności. – Ta
myśl uśmiechała się panu de Rênal, rozważył ją we wszystkich szczegółach. – Kodeks jest za
mną; w razie czego Kongregacja, przyjaciele, zasiadający jako przysięgli, wykręciliby mnie.

Obejrzał ostry nóż myśliwski, ale wzdrygnął się na myśl o krwi.
– Mogę oćwiczyć batami chłystka i wypędzić go,  ale cóż za skandal w Verrières,  w  de-

partamencie! Po zamknięciu dziennika Falcoza, kiedy naczelny redaktor wyszedł z więzienia,
postarałem się go wysadzić z miejsca przynoszącego mu sześćset franków. Powiadają, że ten
pismak  ośmielił  się  znów  wypłynąć  w  Besançon;  może  mnie  opisać  tak  zręcznie,  iż  niepo-
dobna mi będzie go pozwać. Pozwać!... Bezczelnik na tysiąc sposobów da do zrozumienia, że
mówił  prawdę.  Człowieka  dobrze  urodzonego,  szanującego  swoje  stanowisko,  nienawidzą

background image

76

wszyscy plebejusze. Wezmą mnie na języki te plugawe dzienniki paryskie; o mój Boże, cóż
za ohyda! Starożytne imię Rênalów w kałuży śmieszności! Gdybym  gdzie wyjeżdżał, trzeba
by mi zmienić nazwisko. Jak to, rzucić to nazwisko, które stanowi mą chwałę i siłę! Cóż za
otchłań!

Jeśli nie zabiję żony i wypędzę ją haniebnie, ma ciotkę w Besançon, która jej odda ciepłą

ręką  cały  majątek.  Pojedzie  sobie  do  Paryża  z  Julianem.  Dowie  się  o  tym  całe  Verrières  i
znowuż wyjdę na durnia.

Nieszczęśliwy  człowiek  spostrzegł  po  blednącym  świetle  lampy,  że  świta.  Wyszedł  do

ogrodu odetchnąć nieco powietrzem. W tej chwili prawie był zdecydowany nie robić skanda-
lu, głównie dla tej przyczyny, że skandal napełniłby radością jego serdecznych przyjaciół.

Przechadzka uspokoiła go nieco. – Nie! – wykrzyknął – nie mogę rozstać się z żoną, za-

nadto mi jest potrzebna! – Wyobraził sobie ze zgrozą, czym byłby dom bez żony; miał za całe
krewieństwo jedynie margrabinę de R., starą, głupią i złą.

Ta tak roztropna myśl błysła mu  wprawdzie,  ale  wykonanie  wymagało  siły  charakteru  o

wiele wyższej niż ta, którą nieborak rozporządzał. – Jeśli zostanę z żoną – myślał – znam sie-
bie: jednego dnia, skoro mnie czym podrażni, wypowiem jej wszystko. Ona jest dumna, po-
różnimy  się,  i  to  zanim  odziedziczy  po  ciotce!  Wówczas  dopiero  będą  sobie  kpić  ze  mnie!
Żona kocha dzieci, wszystko z czasem przejdzie na nie, a ja będę pośmiewiskiem całego Ver-
rières. Jak to, powiedzą, nie umiał się nawet zemścić! Czy nie lepiej poprzestać na podejrze-
niach i nie dochodzić bliżej? Ale wówczas wiążę sobie ręce i nie będę mógł jej w przyszłości
nic wyrzucić.

W chwilę potem zraniona próżność znowuż przychodziła do głosu. Pan de Rênal przypo-

mniał sobie szczegółowo anegdoty cytowane w kasynie albo w „Kole Szlacheckim” w Ver-
rières, kiedy któryś z żartownisiów przerwał pulę, aby się zabawić kosztem jakiegoś zdradzo-
nego męża. Jakże mu się w tej chwili te koncepty wydały okrutne!

– Boże, dlaczego ona nie umarła! Byłbym wówczas bezpieczny od wszelkiej śmieszności.

Czemuż nie jestem wdowcem! Spędzałbym pół roku w Paryżu w najlepszym towarzystwie...

Po tej chwili rojeń o szczęsnym wdowieństwie myśl jego wróciła  do sposobów zdobycia

prawdy. – A gdyby tak o północy, kiedy wszyscy się udadzą na spoczynek, rozsypać otręby
pod drzwiami Juliana? Nazajutrz o świcie zostałby odcisk kroków.

– Bzdurstwo! – wykrzyknął nagle z wściekłością; – szelma Eliza zauważy otręby i w ca-

łym domu będą gadać, że jestem zazdrosny.

W innej anegdocie, opowiadanej w kasynie, mąż stwierdził zdradę umocowując za pomocą

odrobiny wosku włos, który zamykał niby pieczęcią drzwi żony i kochanka.

Ten sposób wydał mu się stanowczo najlepszy. Układał już w głowie, jak się nim posłu-

żyć, kiedy na zakręcie alei ujrzał tę żonę, którą chciał widzieć na marach.

Wracała ze wsi. Poszła wysłuchać mszy w kościele w Vergy. Tradycja bardzo niepewna w

oczach krytycznego filozofa, ale wiarygodna dla pani de Rênal,  utrzymuje, że kościółek ów
był niegdyś kaplicą zamkową pana de Vergy. Jedna myśl prześladowała panią de Rênal cały
czas, jaki zamierzała spędzić w tym kościele na modlitwie. Wyobrażała sobie bez ustanku, jak
mąż, niby przypadkiem, zabija na polowaniu Juliana, a potem, wieczorem, daje jej serce ko-
chanka do zjedzenia.

–  Los  mój  –  rzekła  sobie  –  zależy  od  jego  pierwszego  wrażenia.  Po  tym  nieszczęsnym

kwadransie nie znajdę już może sposobności do rozmowy. To nie jest człowiek działający z
rozwagi,  potrafię  tedy  przy  pomocy  mego  słabego  rozsądku  przewidzieć,  co  on  zrobi  albo
powie. On rozstrzygnie o naszym wspólnym losie, władza jest w jego ręku. Ale ten los spo-
czywa  w  mej  zręczności,  w  zdolności  pokierowania  tym  gwałtownikiem,  który  zaślepiony
gniewem  nie  widzi  nic  koło  siebie.  Wielki  Boże,  trzeba  mi  sprytu,  zimnej  krwi,  skąd  ich
wziąć?!

background image

77

Wchodząc do ogrodu i widząc z dala męża, odzyskała jakby czarami spokój. Włosy i ubiór

w nieładzie świadczyły, że spędził noc bezsennie.

Podała mu list rozpieczętowany, ale złożony. Pan de Rênal,  nie  otwierając,  spoglądał  na

żonę błędnymi oczami.

–  Patrz  –  rzekła  –  oto  ohyda,  którą  mi  wręczył  jakiś  człowiek  niedaleko  ogrodu  rejenta.

Utrzymywał, że cię zna i że ci jest winien wdzięczność. Żądam od ciebie jednej rzeczy: abyś
odesłał, i to bez zwłoki, tego pana Juliana do rodziców.

Pani de Rênal wyrzekła to zdanie z pośpiechem, za wcześnie nawet może, aby się uwolnić

od straszliwej myśli, że ma je powiedzieć.

Ogarnęła ją radość na widok uciechy, jaką sprawiła  mężowi.  Z  uporczywego  spojrzenia,

jakie w nią wlepiał, odgadła, że domysł Juliana był prawdziwy.  Zamiast się trapić prawdzi-
wym nieszczęściem myślała: – Cóż za inteligencja!  Co  za  doskonałe  odczucie,  i  to  w  mło-
dym,  niedoświadczonym  chłopcu!  Do  czegóż  on  dojdzie  z  czasem!  Ach,  wówczas  wśród
swoich triumfów zapomni o mnie!

Ten przelotny akt uwielbienia dla ubóstwianego kochanka rozproszył do reszty jej pomie-

szanie. Czuła się dumna ze swego kroku. – Byłam godna Juliana – powtarzała sobie ze słodką
i cichą rozkoszą,

Nie mówiąc ni słowa z obawy, aby się nie wiązać, pan de Rênal obejrzał ów drugi anonim,

ułożony, jeżeli czytelnik sobie przypomina, z literek naklejonych na sinym papierze.

– Wszyscy drwią sobie ze mnie – pomyślał z uczuciem znużenia. – Znów jakieś zniewagi,

a wciąż z powodu żony!

Omal że jej nie rzucił w twarz najbrutalniejszych obelg; myśl o besansońskim spadku led-

wie zdołała go wstrzymać. Potrzebując wywrzeć gniew na czymś, zgniótł papier i zaczął się
przechadzać wielkimi krokami. Czuł potrzebę oddalenia się od żony. Po jakimś czasie wrócił
do niej już spokojniejszy.

– Trzeba się zdobyć na stanowczy krok i oddalić Juliana – rzekła. – Ostatecznie to tylko

syn robotnika. Załagodzisz go paru talarami; zresztą to chłopak z głową, znajdzie bez trudu
miejsce, na przykład u pana Valenod albo u podprefekta, którzy  mają dzieci. Nie stanie mu
się wtedy krzywda.

– Ot, gadasz jak głupia! – wykrzyknął pan de Rênal straszliwym głosem. – Skądże zresztą

spodziewać się rozumu po kobiecie? Nigdy nie zainteresujecie się niczym rozsądnym; skąd
miałybyście coś wiedzieć? Lenicie się, gnijecie, ożywiacie się jedynie wtedy, gdy idzie o ła-
panie  motyli!...  Et,  marne  stworzenia,  które,  na  nasze  nieszczęście,  trzeba  nam  cierpieć  w
domu!

Pani de Rênal dała mu się wygadać; gadał też jak najęty. Pozwoliła mu się wyburzyć.
– Mężu – rzekła wreszcie – mówię jak kobieta obrażona w swoim honorze, to znaczy w

tym, co ma najcenniejszego.

Przez cały czas przykrej rozmowy, od której zależała możliwość  dalszego życia pod jed-

nym dachem z Julianem, pani de Rênal zachowała niezmąconą zimną krew. Szukała najlep-
szej drogi do opanowania ślepego gniewu męża. Była obojętna na wszystkie obelgi, nie sły-
szała ich: myślała o Julianie. – Czy będzie ze mnie zadowolony?

– Ten chłopak, któregośmy obsypali względami, a nawet podarkami, może być niewinny –

rzekła  wreszcie  –  niemniej  jednak  jest  przyczyną  pierwszej  zniewagi,  jaka  mnie  spotkała.
Słuchaj, kiedy przeczytałam ten ohydny papier, postanowiłam sobie, że albo on, albo ja opu-
ścimy ten dom.

– Chcesz wywołać skandal, aby zniesławić mnie i siebie? Dostarczysz żeru plotkarzom w

całym Verrières.

– To prawda.  Zazdroszczą ci rozumu, powodzenia, tak w życiu publicznym, jak prywat-

nym... Dobrze więc! Wpłynę na Juliana, aby cię poprosił o miesiąc urlopu; niech jedzie do
tego drwala w górach. Ot, godny przyjaciel parobczaka.

background image

78

– Ani się waż – rzekł pan de Rênal dość spokojnie. – Pierwsza rzecz, której żądam, to abyś

z nim nie mówiła. Uniosłabyś się i poróżniłabyś mnie z nim: wiesz dobrze, jaki ten panicz jest
drażliwy.

– Ten chłopak nie ma taktu – odparła pani de Rênal – może być uczony, ty się znasz na

tym; ale w gruncie to prosty chłop. Co do mnie, nigdy nie miałam o nim dobrego pojęcia od
czasu, jak odrzucił rękę Elizy. Prawdziwy los dla takiego chłystka! I to pod pozorem, że ona
czasami po kryjomu odwiedza pana Valenod.

– A! – rzekł pan de Rênal podnosząc wysoko brwi – Julian ci to mówił?
– Nie, nie wprost... mówił zawsze o swym powołaniu do stanu duchownego;  ale wierzaj

mi,  pierwszym  powołaniem  tych  hołyszów  to  mieć  pewny  chleb.  Dawał  mi  wszelako  dość
wyraźnie do zrozumienia, że te tajemne wizyty nie są mu obce.

– A ja, ja nie wiedziałem o nich! – wykrzyknął znowu pan de Rênal, ogarnięty na nowo fu-

rią, i akcentując każde słowo. – Dzieją się u mnie w domu rzeczy, o których nie wiem... Jak
to, jest coś między Elizą a panem Valenod?

– Ech, to stara historia, mój drogi – rzekła śmiejąc się pani de Rênal. – Może nic tam nie

było znów tak złego. To z tych czasów, kiedy twój przyjaciel Valenod nie byłby od tego, aby
w Verrières myślano, że między nim a mną istnieje  mały  stosuneczek...  Och,  bardzo  plato-
niczny...

–  Przychodziło  mi  to  na  myśl!  –  wykrzyknął  pan  de  Rênal  uderzając  z  wściekłością  w

czoło przy tym nowym odkryciu. – I tyś mi nic nie mówiła?

– Miałamż różnić dwóch przyjaciół dla próżnostki kochanego dyrektora? Czy jest w towa-

rzystwie choć jedna kobieta, do której by nie napisał paru dwornych, nawet czułych liścików?

– Co?! Pisał do ciebie?
– On tak wiele pisuje...
– Pokaż mi te listy natychmiast, ja każę!... (Pan de Rênal urósł o sześć stóp.)
–  Niech  Bóg  broni!  –  odparła  łagodnie,  niemal  obojętnie  –  pokażę  ci  kiedyś,  kiedy  bę-

dziesz spokojniejszy.

– Natychmiast, do kroćset! – wykrzyknął pan de Rênal pijany gniewem, a mimo to dziwnie

szczęśliwy.

– Przysięgniesz mi – rzekła pani de Rênal bardzo poważnie – że nigdy się nie poróżnisz z

dyrektorem z powodu tych listów?

–  Poróżnię  się  czy  nie,  mogę  mu  odebrać  dom  podrzutków  –  ciągnął  z  wściekłością.  –

Chcę mieć natychmiast te listy. Gdzie są?

– W moim sekretarzyku, ale możesz być pewny, że nie dostaniesz klucza.
– Potrafię wyłamać zamek – rzekł biegnąc do pokoju żony.
Rozbił w istocie żelazną sztabą kosztowny mahoniowy sekretarzyk sprowadzony z Paryża,

który nieraz wycierał połą surduta, kiedy spostrzegł na nim najmniejszą plamę.

Pani de Rênal przebiegła pędem sto dwadzieścia stopni wiodących na szczyt  gołębnika i

przywiązała  białą  chusteczkę  do  kraty.  Nie  posiadała  się  ze  szczęścia.  Ze  łzami  w  oczach
spoglądała w stronę lesistej góry. Spod któregoś z tych rozłożystych buków – myślała – Julian
wygląda sygnału. – Długo nadstawiała ucha przeklinając monotonny głos polnych koników i
ćwierkanie ptaków. Gdyby nie ten natrętny hałas, doleciałby tu może okrzyk radości od skał!
Chciwe oko pani de Rênal pożerało ten zwał ciemnej i jednostajnej jak łąka zieloności, jaki
tworzyły wierzchołki drzew. – Że jemu nie przyszło do głowy – myślała wzruszona – znaleźć
jakiś sygnał dla wyrażenia, że podziela me szczęście! – Zeszła z gołębnika dopiero wówczas,
kiedy się zlękła, że mąż może jej szukać.

Zastała go wściekłym. Przebiegał ckliwe frazesy pana Valenod, nieprzywykłe do tego, aby

je ktoś czytał z takim wzruszeniem. Korzystając z chwilowej pauzy między wykrzyknikami
męża, pani de Rênal rzekła:

background image

79

– Wracam wciąż do mojej myśli, trzeba, aby Julian znikł na jakiś czas z oczu. Mimo swej

łaciny to ostatecznie chłop, często nieokrzesany i bez taktu. Raz po raz, sądząc, że się okaże
grzeczny, pali mi strzeliste komplementy, których uczy się na pamięć z jakiegoś romansu.

– Nie czytuje romansów – wykrzyknął pan de Rênal – upewniłem się o tym. Czy sądzisz,

że jestem ślepy i że nie wiem, co się dzieje w domu?

– Zatem jeśli nigdzie nie wyczytał tych głupich komplementów, w takim razie sam je wy-

myśla, to jeszcze gorzej. Musiał odzywać się o mnie w tym tonie w Verrières... a nie szukając
tak daleko – dodała pani de Rênal z miną taką, jakby robiła odkrycie – musiał tak mówić wo-
bec Elizy, to znaczy jak gdyby wobec pana Valenod.

– Ha! – wykrzyknął pan de Rênal waląc w stół z taką siłą, że wszystko się zatrzęsło w po-

koju. – Dzisiejszy anonim i listy Valenoda są na jednym papierze.

– Nareszcie!... – pomyślała pani de Rênal. Po czym, jak gdyby zmiażdżona tym odkryciem

i nie mając siły dodać ani słowa, siadła na kanapie w głębi.

Bitwa była wygrana. Zaledwie z wielkim trudem zdołała pani de Rênal wstrzymać męża

od rozmówienia się ze sprawcą anonimu.

–  Jak  ty  nie  czujesz,  że  robić  panu  Valenod  scenę  bez  dostatecznych  dowodów  byłoby

szczytem niezręczności? Zazdroszczą ci, i czyja w tym wina? Twoich zdolności: twoja roz-
tropna  administracja,  budowy  pełne  smaku,  posag,  jaki  ci  wniosłam,  a  zwłaszcza  znaczny
spadek, którego się spodziewam po ciotce – spadek, którego ludzie przeceniają rozmiary! –
uczyniły z ciebie pierwszą osobistość w Verrières.

– Zapominasz o urodzeniu – rzekł pan de Rênal z lekkim uśmiechem.
– Należysz do najstarszej szlachty w okolicy – podjęła skwapliwie pani de Rênal; – gdyby

król  miał  wolną  rękę  i  mógł  sprawiedliwie  nagradzać  urodzenie,  zasiadłbyś  z  pewnością  w
Izbie Parów etc. I ty, zajmując taką pozycję, chcesz dostarczyć zawiści plotek? Wspomnieć
panu  Valenod  o  anonimie  znaczy  obwieścić  w  całym  Verrières,  co  mówię,  w  Besançon,  w
całej okolicy, że ten łyk, dopuszczony, niebacznie może, do poufałości z  R ê n a l e m  zdołał
go obrazić. Gdyby listy, które znalazłeś, dowodziły, że cię zdradziłam z panem Valenod, po-
winien  byś  mnie  zabić,  zasługiwałabym  na  to  tysiąc  razy,  ale  i  wówczas  nie  powinien  byś
okazać gniewu. Pomyśl, że wszyscy wkoło czekają tylko sposobności, aby się pomścić za twą
wyższość; pomyśl, że w 1816 przyczyniłeś się do pewnych aresztowań... Ten człowiek, który
się schronił na dach...

– Ty nie masz dla mnie ani szacunku, ani przyjaźni! -wykrzyknął pan de Rênal z całą go-

ryczą, jaką rozbudziło w nim podobne wspomnienie. – I nie zostałem parem!

– A ja myślę – odparła z uśmiechem pani de Rênal – że będę kiedyś bogatsza od ciebie, że

jestem twoją żoną od dwunastu lat i że z tych wszystkich tytułów powinnam mieć prawo gło-
su, zwłaszcza w dzisiejszej sprawie. Jeśli przekładasz nade mnie takiego pana Juliana – do-
dała ze źle ukrywanym podrażnieniem – jestem gotowa wyjechać na całą zimę do ciotki.

Słowa te powiedziane były z akcentem bardzo szczęśliwym. Kryła się w nich stanowczość

pod uprzejmą formą. Przekonały pana de Rênal, ale jak typowy mieszkaniec prowincji gadał
jeszcze długo powtarzając w kółko argumenty. Żona pozwoliła mu się wygadać, gdyż w gło-
sie jego wciąż dźwięczał gniew. Wreszcie dwie godziny bezużytecznego mielenia wyczerpały
tego człowieka, który całą noc miotał się w paroksyzmach gniewu. Ustalił linię postępowania
wobec pana Valenod, Juliana, nawet Elizy.

Parę razy podczas tej długiej sceny pani de Rênal żal się zrobiło tego nieboraka, z którym

przeżyła zgodnie dwanaście lat. Ale prawdziwa namiętność jest samolubna. Przy tym oczeki-
wała ciągle przyznania się męża do listu anonimowego, jaki otrzymał w wilię, a zwierzenie to
nie nadchodziło. Pani  de  Rênal  nie  czuła  się  bezpieczna  nie  znając  myśli  nurtujących  czło-
wieka,  od  którego  zależał  jej  los.  Na  prowincji  mężowie  są  panami  opinii.  Mąż,  który  się
skarży, ośmiesza się (rzecz z każdym dniem coraz mniej niebezpieczna we Francji!), ale żona,

background image

80

o ile mąż nie da jej pieniędzy, spada do rzędu wyrobnic za kilkadziesiąt groszy dziennie, a i to
jeszcze dobre dusze wzdragają się dawać jej zarobek.

Odaliska w seraju może ze wszystkich sił kochać sułtana; jest wszechpotężny, ona zaś nie

ma żadnej nadziei umknąć się za pomocą drobnych sztuczek jego władzy. Zemsta pana jest
straszna,  krwawa,  ale  rycerska,  wspaniałomyślna;  jeden  cios  sztyletu  kończy  wszystko.  W
XIX wieku mąż zabija żonę ciężarem wzgardy publicznej, zamyka jej drzwi salonów.

Skoro pani de Rênal znalazła się u siebie, obudziło się w niej tym żywiej poczucie niebez-

pieczeństwa: uderzył ją nieład w pokoju. Strzaskano zamki przy najładniejszych szkatułkach i
puzderkach, podważono kilka desek w posadzce. – Byłby dla mnie bez litości – pomyślała. –
Zepsuć tak mozaikową posadzkę, którą tak lubił; kiedy które z dzieci stąpi na nią w wilgot-
nych trzewikach, on czerwieni się z gniewu! Zniszczona zupełnie.

Widok tego brutalstwa rozproszył ostatnie wyrzuty, jakie sobie  czyniła  z  powodu  swego

zbyt  łatwego  zwycięstwa.  Na  chwilę  przed  dzwonem  obiadowym  Julian  wrócił  z  dziećmi.
Przy deserze, po odejściu służby, pani de Rênal rzekła doń sucho:

– Wspominał mi pan, że pragnąłbyś spędzić dwa tygodnie w Verrières: otóż pan de Rênal

godzi się udzielić panu urlopu. Może pan jechać, kiedy się panu podoba. Aby zaś chłopcy nie
tracili czasu, co dzień będzie pan otrzymywał ich wypracowania do przejrzenia.

– Tak – rzekł pan de Rênal cierpko – ale zwalniam pana nie dłużej niż na tydzień.
Julian wyczytał w jego twarzy niepokój i udrękę.
– Nic jeszcze nie postanowił – rzekł do kochanki, skoro na chwilę zostali sami w salonie.
Pani de Rênal opowiedziała mu spiesznie, co zdziałała w ciągu rana.
– Dziś w nocy bliższe szczegóły – dodała śmiejąc się.
– O przewrotności kobieca! – pomyślał Julian. – Co za przyjemność, co za instynkt pcha je

ku temu, aby nas oszukiwać?

– Mam wrażenie, że miłość oświeca cię i zaślepia równocześnie – rzekł z pewnym chło-

dem. – Postępowanie twoje dzisiejsze jest cudowne, ale czy to rozsądnie chcieć widzieć się
wieczór? Dom pełen jest wrogów: pomyśl o nienawiści, jaką pała do mnie Eliza.

– Ta nienawiść bardzo jest podobna do gwałtownej obojętności, jaką ty pałasz do mnie.
– Nawet w razie obojętności winien jestem ratować cię z niebezpieczeństwa, w jakie  cię

pogrążyłem.  Jeżeli  przypadkowo  pan  de  Rênal  weźmie  na  spytki  Elizę,  w  dwóch  słowach
dowie się wszystkiego. Może się zaczaić koło mego pokoju, uzbrojony...

– Jak to, więc nawet odwagi!... – rzekła pan de Rênal, w której zbudziła się dumna szlach-

cianka.

– Nie zniżę się nigdy do tego, aby mówić o swojej odwadze – rzekł Julian – to nikczem-

ność. Niechaj świat sądzi z czynów. Ale – dodał ujmując ją za rękę – ty nie masz pojęcia, jaki
jestem  do  ciebie  przywiązany  i  jakim  szczęśliwy,  że  mogę  się  pożegnać  z  tobą  przed  tym
okrutnym rozstaniem.

background image

81

XXII. METODY Z ROKU 1830

Mowę dano człowiekowi dla ukrywania myśli.

O.  M a l a g r i d a

Ledwie  przybywszy  do  Verrières,  Julian  zaczął  sobie  wyrzucać  swą  niesprawiedliwość

względem pani de Rênal. – Pogardziłbym nią jako słabym kobieciątkiem, gdyby przez brak
odwagi zawiodła w scenie z mężem. Wywiązała się z niej jak skończony dyplomata, i oto ja
staję po stronie pokonanego, który jest mym wrogiem. Ot, mieszczańskie sentymenty; próż-
ność moja czuje się obrażona, ponieważ pan de Rênal jest mężczyzną! Dostojna i liczna kor-
poracja, do której mam zaszczyt należeć: ot, głupiec ze mnie!

Ksiądz Chélan, usunąwszy się z plebanii, nie przyjął gościny, którą mu na wyprzódki ofia-

rowywali najwybitniejsi liberałowie w miasteczku. Dwa pokoje, które wynajął, zawalone były
książkami. Julian,  chcąc  podnieść  jeszcze  powagę  księdza  w  Verrières,  wziął  od  ojca  tuzin
sosnowych desek i zaniósł je sam na grzbiecie przez całą główną ulicę. Pożyczył od dawnego
kolegi narzędzi i rychło sporządził półki, na których pomieścił książki księdza Chélan.

– Myślałem, że próżności świeckie zepsuły cię – rzekł starzec płacząc z radości. – Czyn

ten okupuje w zupełności dziecinne zachcenie owego błyszczącego munduru gwardzisty, któ-
ry ci zrobił tylu nieprzyjaciół.

Pan de Rênal kazał Julianowi zamieszkać u siebie w domu. Nikt nie domyślał się tego, co

zaszło.  Trzeciego  dnia  w  pokoju  Juliana  zjawił  się,  ni  mniej,  ni  więcej,  jak  tylko  sam  pan
podprefekt. Ledwie po dwóch  godzinach czczej gadaniny, jeremiad na temat niegodziwości
ludzkiej,  niesumienności  w  szafowaniu  groszem  publicznym,  niebezpieczeństwa  biednej
Francji  etc.,  etc.  wyjechał  z  istotnym  celem  wizyty.  Już  byli  na  schodach,  biedny  na  wpół
zdegradowany  bakałarz  odprowadzał  z  należytym  szacunkiem  przyszłego  prefekta  jakiegoś
szczęśliwego departamentu, kiedy nagle dygnitarz zaczął się troszczyć o los Juliana, chwalić
jego  umiarkowanie,  bezinteresowność  etc.  Wreszcie,  ściskając  go  z  ojcowskim  gestem,  za-
proponował mu, aby opuścił pana de Rênal i przyjął miejsce u pewnego urzędnika, który ma
dzieci do  e d u k o w a n i a. Nauczyciel otrzymałby osiemset franków pensji, płatnych nie
miesięcznie (to nie jest  d y s t y n g o w a n e – dodał pan Maugiron), ale kwartalnie i zawsze
z góry.

Z kolei zabrał głos Julian, który od półtorej godziny czekał znudzony, aż będzie się mógł

odezwać. Odpowiedź jego była wzorowa, a zwłaszcza długa jak list pasterski, pozwalała się
wszystkiego domyślać, a jednak nic nie mówiła jasno. Był tam i szacunek dla pana de Rênal, i

background image

82

cześć dla mieszkańców Verrières, i wdzięczność dla dostojnego podprefekta. Dygnitarz, zdu-
miony, że trafił na większego jezuitę od siebie, próżno starał się zeń wydobyć coś określone-
go. Julian, uszczęśliwiony tym ćwiczeniem, podjął na nowo swą odpowiedź w innych wyra-
zach. Nigdy wymowny minister, korzystając z końca posiedzenia,  kiedy większość Izby już
drzemie,  nie  zawarł  mniej  treści  w  obfitszych  słowach.  Ledwie  pan  de  Maugiron  wyszedł,
Julian zaczął się śmiać jak szalony. Aby skorzystać ze swego jezuickiego rozpędu, napisał do
pana de Rênal list na dziesięć stronic, w którym zdawał mu sprawę ze wszystkiego, prosząc
pokornie o radę. – Hultaj nie wymienił osoby czyniącej tę propozycję – myślał Julian. – To z
pewnością Valenod, który wygnanie moje uważa za następstwo anonimu.

Wysławszy list Julian, rad niby myśliwiec, który o szóstej rano w piękny jesienny  dzień

sunie  równiną  obfitującą  w  zwierzynę,  wyszedł,  aby  się  poradzić  księdza  Chélan.  Ale  nim
doszedł do proboszcza, niebo, jak gdyby gotując mu nowe rozkosze, skierowało na jego drogę
pana Valenod. Julian nie ukrywał mu swej dusznej rozterki: biedny chłopiec, jak on, powinien
cały  się  oddać  powołaniu,  które  niebo  tchnęło  w  jego  serce;  ale  powołanie  to  jeszcze  nie
wszystko  na  tym  padole.  Aby  pracować  w  winnicy  Pańskiej  i  stać  się  godnym  światłych
współpracowników, trzeba nauki: trzeba przebyć seminarium w Besançon. Te dwuletnie stu-
dia są bardzo kosztowne, trzeba by robić oszczędności, o co łatwiej przy ośmiuset frankach
płatnych kwartalnie niż przy sześciuset, które się przejada z miesiąca na  miesiąc.  Z  drugiej
strony niebo, powierzając mu młodych de Rênal, a zwłaszcza rodząc w nim osobliwe do nich
przywiązanie, czyż nie wskazuje mu, że nie powinien szukać innej drogi?...

Julian doszedł do takiej doskonałości w tym rodzaju wymowy, która zastąpiła energię Ce-

sarstwa, że w końcu znudził go dźwięk własnego głosu.

Wróciwszy do domu zastał lokaja pana Valenod w pełnej liberii: szukał go po całym mie-

ście z listem zapraszającym na obiad.

Julian nigdy nie był w domu tego człowieka; jeszcze kilka dni wprzódy łamał sobie głowę

nad tym, jak by mu wyłoić skórę nie narażając się na znajomość z policją poprawczą. Mimo
że obiad był o pierwszej, Julian uważał, że lepiej wyrazi swój  szacunek zjawiając się już o
wpół do pierwszej w gabinecie pana dyrektora. Zastał go w całym blasku dostojeństwa, wśród
mnóstwa tek i papierów. Wielkie czarne bokobrody, bujne włosy, grecka czapeczka nieco na
bakier,  olbrzymia  fajka,  haftowane  pantofle,  grube  złote  łańcuszki  krzyżujące  się  na  piersi,
cały ten przepych prowincjonalnego finansisty, który się ma za zjadacza serc, nie olśniły Ju-
liana: tym goręcej myślał o kijach, które mu w duchu ślubował.

Poprosił o ten zaszczyt, aby go przedstawiono pani Valenod; kończyła toaletę i nie mogła

go przyjąć. W zamian za to miał przyjemność asystować toalecie dyrektora. Następnie prze-
szli do pani Valenod, która ze łzami w oczach przedstawiła Julianowi dzieci. Dama ta, jedna z
najznaczniejszych w Verrières, miała dużą, męską twarz, silnie  na tę uroczystość ubarwioną
różem. Rozwinęła cały patos macierzyństwa.

Julian myślał o pani de Rênal. Nie chciał dopuścić innych wspomnień prócz tych, które się

rodzą z kontrastu, ale i to wystarczyło, aby  go  wprawić w roztkliwienie. Wygląd domu dy-
rektora  spotęgował  jeszcze  to  wrażenie.  Oprowadzano  go  po  pokojach.  Wszystko  było  tam
wspaniałe i nowe; wymieniano cenę każdego przedmiotu. Ale Julian czuł w tym coś pluga-
wego,  coś,  co  trąciło  skradzionym  pieniądzem.  Wszystko,  aż  do  służby  nawet,  zdawało  się
nadrabiać miną, aby się obronić od wzgardy.

Poborca  podatków,  dyrektor  podatków  pośrednich,  oficer  żandarmerii  i  jeszcze  paru

urzędników  przybyło  z  żonami.  Po  nich  zjawiło  się  kilku  bogatych  liberałów.  Oznajmiono
obiad. Julian, już bardzo nieswój, pomyślał, że za ścianą jadalni znajdują się biedni więźnio-
wie, że na ich porcjach oszczędzono może środki do nabycia tego całego niesmacznego zbyt-
ku, którym go chciano olśnić.

– Może oni są tam głodni w tej chwili? – myślał; gardło mu się ściskało, nie mógł ani jeść,

ani mówić. Gorzej jeszcze było za kwadrans; w oddali rozległy się dźwięki popularnej pio-

background image

83

senki,  trzeba  przyznać,  nieco  plugawej,  śpiewanej  przez  jednego  z  więźniów.  Pan  Valenod
spojrzał na lokaja w szamerowanej liberii: sługus wyszedł i niebawem śpiew ustał. Równo-
cześnie służący nalewał Julianowi wino reńskie do zielonego kieliszka, przy czym pani Vale-
nod uważała za stosowne objaśnić, że wino to kosztuje na miejscu po dziewięć franków bu-
telka. Julian trzymając w ręku zielony kieliszek zagadnął pana Valenod:

– Przestali śpiewać tę bezczelną piosenkę?
– Tam, do licha, myślę sobie! – odparł dyrektor triumfalnie. – Kazałem zamknąć gęby ho-

łocie.

Odezwanie to dobiło Juliana – posiadł obejście, ale nie posiadł jeszcze wnętrza swego sta-

nu. Mimo nawyku obłudy uczuł, że duża łza spłynęła po jego twarzy, próbował ukryć ją za
zielonym kieliszkiem, w żaden sposób jednak nie mógł przełknąć kropli reńskiego wina.  Z a
b r o n i ł  ś p i e w a ć! – powtarzał sobie w duchu. – O Boże, i ty to cierpisz!

Szczęściem nikt nie zauważył tego niewłaściwego rozczulenia. Poborca zaintonował roja-

listyczną piosenkę. Podczas hałaśliwego refrenu, śpiewanego chórem, sumienie Juliana szep-
tało doń: – Oto plugawa kariera, jaka cię czeka, a osiągniesz ją jedynie pod tym warunkiem i
w  takim  towarzystwie!  Dochrapiesz  się  może  posady  za  dwadzieścia  tysięcy,  ale  trzeba  ci
będzie  opychać  się  łakociami  i  zabronić  śpiewać  biednemu  więźniowi;  będziesz  wyprawiał
obiady za pieniądze odkradzione z jego nędznego jadła, a podczas twoich obiadów on będzie
jeszcze dotkliwiej czuł swą nędzę. – O Napoleonie! Jak słodko było za twoich czasów piąć się
ku fortunie wśród niebezpieczeństw! Ale pomnażać nikczemnie niedolę biedaków!...

Wyznaję, że słabość, jakiej dowód składa Julian w tym monologu, daje mi o nim dość li-

chą opinię. Byłby godnym kolegą owych spiskowców w glansowanych rękawiczkach, którzy
zamyślają zmienić postać wielkiego kraju, a nie chcą wziąć na sumienie najlżejszego draśnię-
cia.

W tej chwili przywołano gwałtownie Juliana do jego roli. Jeżeli go zaproszono na obiad w

tak wytwornym towarzystwie, to nie po to, aby dumał i nic nie mówił.

Zbogacony fabrykant perkalików, członek-korespondent akademii w Besançon i w Uzès,

zagadnął go z końca stołu, czy to prawda, co mówią powszechnie o jego nadzwyczajnej zna-
jomości Nowego Testamentu.

Zapanowało głębokie milczenie. Łaciński tekst Nowego Testamentu znalazł się jakby cu-

dem  w  rękach  uczonego  członka  dwu  akademii.  Odczytano  na  los  szczęścia  urywek  łaciń-
skiego zdania. Julian wyrecytował dalszy ciąg: pamięć go nie zawiodła, obecni zaś wyrazili
podziw z całą hałaśliwością, jaka ogarnia zwykle towarzystwo pod koniec obiadu. Julian po-
wiódł  okiem  po  rozpromienionych  twarzach  kobiet;  niektóre  były  niebrzydkie.  Zauważył
zwłaszcza żonę poborcy, a zarazem amatora-śpiewaka.

– Wstyd mi, w istocie, tak długo mówić po łacinie przy paniach – rzekł spoglądając w jej

stronę. – Gdyby pan Rubigneau (ów członek dwu akademii) zechciał przeczytać pierwsze z
brzegu  zdanie,  wówczas  zamiast  recytować  dalszy  ciąg  tekstu  spróbowałbym  go  naprędce
przetłumaczyć.

Ta druga próba dopełniła jego chwały. Było tam kilku bogatych liberałów, ale zarazem oj-

ców rodziny, marzących o stypendiach dla synów, co było przyczyną, że ludzie ci nawrócili
się raptownie podczas ostatniej  m i s j i. Mimo tego wysoce politycznego zwrotu pan de Rê-
nal nie dopuszczał ich do swego domu. Poczciwi ci ludzie, znający Juliana jedynie z reputacji
i z konnego występu podczas wjazdu króla, oklaskiwali go najgłośniej.

– Kiedyż tym głupcom sprzykrzy się słuchać biblijnego stylu, z którego nie rozumieją ani

słowa? – myślał. Ale przeciwnie, styl ten bawił ich swą niezwykłością: śmiali się. Julian uczuł
się znużony.

Z uderzeniem szóstej wstał, poważnie tłumacząc, że musi się nauczyć  rozdziału z nowej

teologii Ligoria, aby go wydać nazajutrz księdzu Chélan. – Moim zadaniem – dodał z wdzię-
kiem – jest kolejno słuchać lekcji i wydawać je samemu.

background image

84

Przyjęto to śmiechem, zachwytem: oto dowcip na miarę Verrières. Gdy Julian wstał, wszy-

scy  podnieśli  się  mimo  woli,  taka  jest  władza  ducha.  Pani  Valenod  zatrzymała  go  jeszcze
kwadrans, musiał przesłuchać dzieci z katechizmu; popełniały najpocieszniejsze omyłki, które
on  jeden  zauważył.  –  Cóż  za  nieznajomość  elementarnych  zasad!  –  pomyślał.  Pożegnał  się
wreszcie mniemając, iż zdoła się wymknąć, ale trzeba mu było wycierpieć jeszcze bajkę La
Fontaine’a.

–  To  autor  wysoce  niemoralny  –  rzekł  Julian  do  pani  Valenod  –  w  powiastce  o  Janie

Chouart  ośmiela  się  podawać  w  pośmiewisko  rzeczy  najgodniejsze  szacunku.  Najlepsi  ko-
mentatorowie potępiają go surowo.

Przed odejściem Julian otrzymał kilka zaproszeń na obiad. – Ten młody człowiek przynosi

chlubę miastu! – wykrzyknęli oczarowani goście. Zaczęli nawet przebąkiwać o pensji z fun-
duszów gminnych dla studiów w Paryżu.

Podczas gdy ta niebaczna myśl zrodziła się w jadalni, Julian chyżym krokiem wydostał się

za bramę. – Och, kanalia, kanalia! – wykrzyknął z cicha kilka razy z rzędu, z przyjemnością
zaciągając się świeżym powietrzem.

Czuł  się  w  tej  chwili  na  wskroś  arystokratą,  on,  którego  tak  długo  ranił  wzgardliwy

uśmiech  oraz  protekcjonalna  wyższość  przebijająca  przez  wszystkie  uprzejmości  w  domu
pana de Rênal. Mimo woli czuł olbrzymią różnicę. – Zapomnijmy nawet – mówił oddalając
się – pieniądze skradzione biednym więźniom, którym zabrania się śpiewać! Czy kiedy panu
de Rênal przyszłoby na myśl oznajmiać gościom cenę butelki, którą im podaje? A ten Vale-
nod, przy bezustannym wyliczaniu swoich posiadłości, nie może, o ile żona jest obecna, mó-
wić o swoim domu w gruncie inaczej niż  t w ó j  dom,  t w ó j  grunt.

Dama ta, widocznie tak tkliwa na rozkosze posiadania, zrobiła podczas obiadu straszliwą

scenę służącemu, który stłukł kieliszek z  t u z i n a, służący zaś odpowiedział wysoce gru-
biańsko.

– Cóż za towarzystwo! – myślał Julian – gdyby mi nawet dali połowę tego, co kradną, i tak

nie chciałbym żyć z nimi. Wcześniej czy później zdradziłbym się, nie mógłbym ukryć wzgar-
dy, jaką we mnie budzą.

Trzeba  było  wszelako,  w  myśl  rozkazów  pani  de  Rênal,  przebyć  kilka  podobnych  obia-

dów. Julian wszedł w modę; przebaczono mu mundur gwardzisty lub raczej nieopatrzność ta
była istotną przyczyną jego powodzenia. Niebawem całe Verrières mówiło tylko o tym, kto
zwycięży w zapasach o uczonego młodzieńca: pan de Rênal czy dyrektor więzienia. Te dwie
osobistości wraz z księdzem Maslon stanowiły triumwirat, który  od szeregu lat tyranizował
miasto. Zazdroszczono merowi, liberałowie mieli powody krzywić się na niego, ale ostatecz-
nie był szlachcicem i zrodzonym do splendorów, gdy pan Valenod nie miał po ojcu ani sze-
ściuset franków renty. Trzeba było przejść w stosunku do niego drogę od współczucia, jakie
budził w młodości wiecznym zielonkawym kubraczkiem, do zazdrości towarzyszącej obecnie
jego normandzkim koniom, złotym łańcuszkom, ubraniu z Paryża i  całej świeżej pomyślno-
ści.

Wśród tego tak nowego dlań świata Julian zauważył jednego, zdaje się, zacnego człowie-

ka: był to geometra nazwiskiem Gros, który uchodził za jakobina. Julian, nałożywszy sobie
obowiązek  ustawicznego  fałszu  wobec  świata,  musiał  się  mieć  na  ostrożności  przed  panem
Gros.

Z Vergy otrzymywał pakiety wypracowań oraz rady, aby często odwiedzał ojca; poddawał

się tej smutnej konieczności. Słowem, łatał wcale nieźle swą reputację, kiedy pewnego ranka,
ku jego zdumieniu, obudziły go dwie rączki zasłaniające mu oczy.

Była to pani de Rênal, która wybrała się do miasta i która wpadłszy pędem na schody, gdy

dzieci  zabawiały  się  z  ulubionym  królikiem,  wśliznęła  się  na  chwilę  przed  nimi  do  pokoju
Juliana. Była to chwila rozkoszna, ale bardzo krótka: skoro dzieci przybyły z królikiem, aby
go pokazać nauczycielowi, pani de Rênal znikła. Julian ucieszył się wszystkim, nawet króli-

background image

85

kiem. Miał uczucie, że odnajduje swą rodzinę; czuł, że kocha te dzieci, że miło mu gawędzić
z  nimi.  Uderzyła  go  słodycz  ich  głosu,  prostota  i  dystynkcja;  potrzebował  obmyć  swą  wy-
obraźnię ze wszystkich pospolitości, ze wszystkich szpetnych myśli, których atmosferą oddy-
chał w Verrières. Była to wciąż obawa braku, wciąż zbytek i nędza szamoczące się z sobą.
Ludzie,  u  których  jadł  obiad,  czynili  przy  pieczystym  zwierzenia  upokarzające  dla  nich  sa-
mych, a ohydne dla tego, kto ich słuchał.

– Wy, szlachta, macie wszelkie prawo być dumni – mówił do pani de Rênal. I opowiadał

jej wszystkie obiady, które przecierpiał.

– Jesteś tedy w modzie! – I śmiała się z całego serca na myśl o różu, którym pani Valenod

uważała za obowiązek się zdobić, ilekroć oczekiwała Juliana. –  Sądzę, że ona ma na ciebie
zamiary – dodała.

Śniadanie było rozkoszne. Obecność dzieci, krępująca na pozór, w rzeczywistości mnożyła

jeszcze  wspólne  szczęście.  Poczciwe  dzieciaki  nie  wiedziały,  jak  objawiać  swą  radość,  że
znów  oglądają  Juliana.  Służba  rozpowiedziała  im  oczywiście,  że  dają  Julianowi  o  dwieście
franków więcej za to, żeby  h e d u k o w a ł  małych Valenod.

Przy  śniadaniu  Staś,  jeszcze  blady  po  chorobie,  spytał  nagle  matki,  ile  warte  jest  jego

srebrne nakrycie i kubek.

– Dlaczego?
– Chcę je sprzedać i oddać pieniądze panu Julianowi, żeby nie był  d u d k i e m, jeśli zo-

stanie u nas.

Julian uściskał go ze łzami w oczach. Matka płakała, podczas gdy Julian biorąc Stasia na

kolana tłumaczył mu, że nie trzeba używać słowa  d u d e k, które w tym znaczeniu jest wyra-
żeniem gminnym, godnym służby. Widząc, że sprawia tym przyjemność pani de Rênal, starał
się  objaśnić  za  pomocą  malowniczych  przykładów  i  ku  wielkiej  zabawie  dzieci,  co  znaczy
być  d u d k i e m.

– Rozumiem – rzekł Staś – to tak jak ten kruk, na tyle głupi, że upuścił kawał sera, który

pochwycił lis pochlebca.

Pani de Rênal w upojeniu szczęścia okrywała dzieci pocałunkami, czego nie mogła uczy-

nić nie opierając się trochę o Juliana. W tej chwili drzwi się otworzyły, wszedł pan de Rênal.
Twarz jego, surowa i niezadowolona, tworzyła osobliwy kontrast z miłą radością, spłoszoną
jego przybyciem. Pani de Rênal zbladła; nie czuła się na siłach, aby czemukolwiek przeczyć.
Julian  zaczął  bardzo  głośno  opowiadać  merowi  historyjkę  o  srebrnym  kubku,  który  Staś
chciał sprzedać. Pewien był, że opowiadanie to sprawi złe wrażenie. Pan de Rênal ściągnął ze
zwyczaju  brwi  na  samo  wspomnienie  o  pieniądzach.  –  Wzmianka  o  tym  kruszcu  –  mówił
sobie – jest zawsze wstępem do jakiegoś zamachu na moją sakiewkę.

Ale tutaj chodziło o coś więcej niż o kwestię pieniężną; sytuacja komplikowała się nawro-

tem podejrzeń. Wyraz szczęścia, ożywiający rodzinę w jego nieobecności, nie mógł korzyst-
nie nastroić równie drażliwego, jak próżnego człowieka. Gdy żona chwaliła dowcip i wdzięk,
z jakim Julian wpaja dzieciom nowe pojęcia, mąż rzekł:

– Tak, tak, wiem, zohydza mnie wobec dzieci. Łatwo mu być dla nich sto razy milszym niż

ja, który, ostatecznie, jestem ich panem. Wszystko w naszej epoce zmierza do tego, aby zohy-
dzić  p r a w ą  w ł a d z ę. Biedna Francja!

Pani  de  Rênal  nie  zastanawiała  się  nad  odcieniami  mężowskiego  zachowania.  Widziała

możliwość spędzenia dwunastu godzin z Julianem. Miała mnóstwo sprawunków; oświadczyła
przy tym, że chce jeść obiad w restauracji, i mimo przedłożeń męża uparła się przy swoim.
Dzieci, zachwycone słowem  r e s t a u r a c j a, z entuzjazmem poparły projekt.

Pan de Rênal zostawił żonę zaraz w pierwszym magazynie, sam zaś udał się z paru wizy-

tami. Wrócił jeszcze markotniejszy; zyskał przeświadczenie, że całe miasto zajmuje się nim i
Julianem. A jednak nikt nie uchylił mu rąbka skandalicznych komentarzy krążących z ust do

background image

86

ust; to, co mu powtórzono, odnosiło się jedynie do kwestii, czy Julian zostanie u niego z sze-
ściuset frankami, czy też przyjmie osiemset u dyrektora.

Sam dyrektor, kiedy go pan de Rênal spotkał w towarzystwie, był bardzo oziębły. Postę-

powanie to było wcale zręczne. W ogóle na prowincji roztrzepanie jest rzeczą dość rzadką;
mało rzeczy się dzieje, wszystko zatem przetrawia się gruntownie.

Cechą natury pana Valenod były tupet i chamstwo. Od roku 1815 triumfalna jego kariera

spotęgowała te szacowne zalety. Panował, można powiedzieć, w Verrières pod berłem pana
de  Rênal,  ale  o  wiele  ruchliwszy,  nie  rumieniący  się  o  nic,  mieszający  się  do  wszystkiego,
biegający, piszący, rozprawiający bez przerwy, zapominający upokorzeń, wyzuty z godności
osobistej, przeważył w końcu wpływ mera w oczach władzy duchownej. Valenod powiedział
niejako miejskim łykom: dajcie mi dwóch najgłupszych spomiędzy was; urzędnikom: wskaż-
cie mi dwóch największych nieuków; lekarzom: dostarczcie mi dwóch największych szarlata-
nów. Kiedy zgromadził w ten sposób najbezwstydniejszych z każdego zawodu, rzekł: rządź-
my razem.

Sposoby, w jakie poczynali sobie ci ludzie, raziły pana de Rênal. Gruboskórności Valeno-

da nie dotykało nic, nawet zarzuty łgarstwa, jakich ten filut, ksiądz Maslon, nie szczędził mu
publicznie.

Wśród  tej  pomyślności  Valenod  czuł  wszelako  potrzebę  ubezpieczenia  się  drobnymi

sztuczkami przeciw tym wielkim prawdom, które – czuł to dobrze – każdy miał prawo rzucić
mu  w  oczy.  Stał  się  bardzo  czynny,  zwłaszcza  od  czasu  niepokojących  odwiedzin  pana
Appert. Trzy razy jeździł do Besançon, pisał kilka listów każdą pocztą, inne znowuż wysyłał
przez nieznanych osobników, którzy wsuwali się doń o zmierzchu. Źle może zrobił usuwając
starego księdza Chélan; ten akt zemsty zyskał mu w oczach paru dobrze urodzonych dewotek
opinię niedobrego człowieka. Poza tym usługa ta podała go w zupełną zależność od wielkiego
wikariusza de Frilair; otrzymywał też odeń szczególne zlecenia. W tym punkcie znajdowała
się jego polityka, kiedy dał się skusić przyjemności napisania anonimowego listu. Na domiar
kłopotów żona oświadczyła mu, że chce mieć Juliana u siebie: próżnostka ta utkwiła jej ćwie-
kiem w głowie.

W tym położeniu Valenod przewidywał stanowczą scenę ze swym dawnym sprzymierzeń-

cem, panem de Rênal. Słowne zniewagi były mu obojętne, ale mer  mógł napisać do Besan-
çon,  a  nawet  do  Paryża!  Kuzyn  jakiego  ministra  mógł  spaść  do  Verrières  i  przejąć  zarząd
przytułku. Valenod postanowił zbliżyć się do liberałów – dlatego to kilku z nich znalazło się
na obiedzie, na którym był Julian. Poparliby go potężnie przeciw merowi: ale wśród tego mo-
gły przyjść wybory. Otóż aż nadto było jasne, że jego posada i antyrządowy wynik wyborów
byłyby nie do pogodzenia. Pani de Rênal, która doskonale przejrzała tę politykę, wyłożyła ją
w krótkości Julianowi w drodze od jednego do drugiego sklepu. Niebawem gawęda ta zawio-
dła ich do Alei Wierności, gdzie spędzili kilka godzin prawie tak przyjemnie jak w Vergy.

Przez ten czas Valenod starał się uchylić stanowczą rozprawę z dawnym zwierzchnikiem,

traktując  go z wyniosłą i obrażoną miną;  system  ten  powiódł  się,  ale  pomnożył  jeszcze  zły
humor mera.

Nigdy próżność pasująca się ze sknerstwem nie wprawiły człowieka w stan przykrzejszy

niż ów, w jakim znajdował się pan de Rênal wchodząc do restauracji. Nigdy natomiast dzieci
nie były weselsze i bardziej rozbawione. Kontrast ten podrażnił go tym więcej.

– Widzę, że jestem zbyteczny we własnej rodzinie – rzekł tonem, który chciał uczynić im-

ponującym.

Za całą odpowiedź żona wzięła go na bok i wyłożyła mu konieczność oddalenia Juliana.

Kilka godzin szczęścia wróciło jej spokój nieodzowny do przeprowadzenia planu, który ob-
myślała od dwóch tygodni. Miary zgryzot biednego mera dopełniało to, że wiedział, iż w mie-
ście  żartują  sobie  publicznie  z  jego  sknerstwa.  Valenod  był  szczodry  jak  złodziej;  jakoż
świetnie się popisał w czasie ostatnich kwest na Stowarzyszenie Świętego Józefa, Matki Bo-

background image

87

skiej,  na  Kongregację  Świętego  Sakramentu  etc.  Między  nazwiskami  okolicznej  szlachty,
zręcznie zestawionymi na rejestrach wedle wysokości ofiar przez braci kwestarzy, nazwisko
pana de Rênal nieraz zajmowało ostatnie miejsce. Na próżno powtarzał, że on nic nie zarabia.
Duchowieństwo w tych rzeczach nie zna żartów.

background image

88

XXIII. STRAPIENIA URZĘDNIKA

Il piacere di alzar la testa tutto l’anno,

è ben pagato da certi quarti d’ora

che bisogna passar.

C a s t i

Ale zostawmy tę małą figurę jej małym troskom; po cóż brał do domu  c z ł o w i e k a,

kiedy mu trzeba było duszy lokajskiej? Czemu nie umie dobierać sobie ludzi? Prawidłem XIX
wieku jest, że kiedy dostojna i można osobistość napotka  c z ł o w i e k a, zabija go, skazuje
na wygnanie, wtrąca do więzienia lub upokarza do tego stopnia, że tamten jak głupiec umiera
z bólu. Tutaj przypadkowo nie człowiek z duszą jest tym, który cierpi. Nieszczęściem miaste-
czek Francji oraz rządów opartych na wyborach, jak Nowy Jork, jest to, że nie mogą zapo-
mnieć o istnieniu ludzi z gatunku pana de Rênal. W dwudziestotysięcznym miasteczku tacy
ludzie tworzą  o p i n i ę, a opinia to straszna rzecz w konstytucyjnym kraju! Człowiek o du-
szy szlachetnej, wzniosłej, który byłby twoim przyjacielem, ale który mieszka o sto mil, sądzi
o tobie na podstawie opinii twego miasteczka, złożonej z głupców urodzonych szczęśliwie w
szlachectwie, zamożności i  z a s a d a c h ! Biada temu, kto się wyróżnia.

Zaraz po obiedzie rodzina odjechała do Vergy, ale już trzeciego dnia wszyscy znowu ścią-

gnęli do Verrières.

Od pierwszej chwili po przyjeździe Julian spostrzegł, ku swemu wielkiemu zdziwieniu, że

pani  de  Rênal  coś  ukrywa.  Przerywała  rozmowę  z  mężem,  gdy  on  się  zjawiał,  zdawało  się
niemal, że pragnie, aby się oddalił. Julian nie czekał, aż mu to da ponownie do zrozumienia.
Stał się zimny i powściągliwy; pani de Rênal spostrzegła to i nie szukała wyjaśnień.

– Czyżby mi już przeznaczyła następcę? – myślał Julian. – Przedwczoraj jeszcze była tak

serdeczna! Ale to są podobno wielkie damy! To tak jak król: najuprzejmiejszy jest dla mini-
stra, gdy ten wróciwszy do domu ma zastać dymisję.

Julian zauważył, że w rozmowach, które urywały się za jego nadejściem, często była mo-

wa  o  domu  należącym  do  gminy  Verrières,  starym,  ale  obszernym  i  wygodnym,  na  wprost
kościoła,  w  najruchliwszym  punkcie.  –  Co  może  być  wspólnego  między  tym  domem  a  no-
wym kochankiem? – myślał Julian. W strapieniu swoim powtarzał sobie wierszyki Franciszka
I, które zdały mu się nowe, ponieważ ledwie przed miesiącem nauczyła go ich pani de Rênal i
za pomocą iluż przysiąg, pieszczot starała się zadać kłam każdemu z tych słów:

background image

89

Kobieta zmienną jest,
Szalony, kto wierzy jej

3

....

Pan de Rênal wyjechał pocztą do Besançon. Podróż tę postanowiono w ciągu dwóch go-

dzin; mer zdawał się stroskany. Za powrotem rzucił na stół pakiet owinięty szarym papierem.

– Oto ta głupia sprawa! – rzekł do żony.
W godzinę później Julian ujrzał, że afiszer zabiera pakiet, pośpiesznie udał się za nim. –

Dowiem się sekretu na najbliższym rogu – pomyślał.

Czekał cierpliwie za plecami afiszera, który mazał grubym pędzlem odwrotną stronę afi-

sza. Ledwie go przyklejono, ciekawe oczy Juliana wyczytały szczegółowe ogłoszenie najmu,
w drodze publicznej licytacji, owego starego domu, który tak często powtarzał się w rozmo-
wach  państwa  de  Rênal.  Wynik  licytacji  zapowiedziano  na  następny  dzień  o  drugiej  w  sali
gminnej, do zgaśnięcia trzeciej świecy.

Julian zdumiał się; termin wydał mu się nieco krótki. W jaki sposób konkurenci dowiedzą

się o sprawie? Poza tym afisz, datowany o dwa tygodnie wcześniej, nie powiadał mu absolut-
nie nic, mimo że odczytał go od deski do deski na trzech rogach ulicy.

Poszedł obejrzeć dom do wynajęcia. Odźwierny nie zauważywszy Juliana szeptał tajemni-

czo do sąsiada:

– Et, szkoda zachodu! Ksiądz Maslon przyrzekł mu, że dostanie dom za trzysta franków,

zaś mer stawał okoniem, wielki wikariusz wezwał go do biskupa.

Obecność Juliana była, zdaje się, nie w smak rozmawiającym, nie rzekli już ani słowa.
Julian nie omieszkał zjawić się na licytacji. W dość ciemnej sali było pełno, wszyscy spo-

glądali na siebie spode łba. Oczy obecnych wlepione były w stół, gdzie Julian zauważył na
cynowej tacy trzy zapalone ogarki. Woźny krzyczał:

– Trzysta franków, panowie!
– Trzysta franków! To niesłychane! – rzekł ktoś półgłosem do sąsiada, tuż obok Juliana. –

Wart jest więcej niż osiemset, idę do tej sumy.

–  Rzucasz  się  z  motyką  na  słońce!  Dużo  zyskasz,  że  sobie  ściągniesz  na  kark  księdza

Maslon, Valenoda, biskupa, tego piekielnego wikariusza de Frilair i całą klikę?

– Trzysta dwadzieścia! – krzyknął tamten.
– Ośle koronny! – mruknął sąsiad. – Patrz, właśnie tu stoi szpieg burmistrza.
Julian obrócił się żywo, aby  zażądać  porachunku  za  te  słowa,  ale  tamci  już  nie  zwracali

nań  uwagi;  obojętność  ich  otrzeźwiła  go.  W  tej  chwili  ostatni  ogarek  zgasł;  rozwlekły  głos
woźnego przysądził dom na dziewięć lat panu de Saint-Giraud, naczelnemu sekretarzowi pre-
fektury w***, za cenę trzystu trzydziestu franków rocznie.

Skoro tylko mer opuścił salę, zaczęły się komentarze. – Ot, i wyskok Grogeota przyniósł

gminie trzydzieści franków – mówił jeden. –  Ale też Saint-Giraud odpłaci to Grogeotowi –
odparł drugi.

– Cóż za łajdactwo! – powiadał jakiś grubas na lewo od Juliana. – Dom, za który ja dał-

bym osiemset franków na moją fabrykę, i jeszcze zrobiłbym interes.

– Ba! – odparł młody fabrykant, liberał. – Alboż Saint-Giraud nie należy do Kongregacji?

Czyż jego czterej synowie nie pobierają stypendiów? Biedaczek!  Gmina  musi  mu  wypłacić
pięćset franków nadwyżki do pensji, ot i wszystko.

– I powiedzieć, że mer nie mógł temu zapobiec! – zauważył trzeci. – Bo on jest wstecznik,

przyznaję; ale przynajmniej nie kradnie.

– Nie kradnie? – odparł drugi. –  Nie,  gdzieżby znowu! Wszystko  to idzie do wspólnego

worka, dzielą się z końcem roku. Ale patrzcie, patrzcie: ten smarkacz Sorel; chodźmy stąd.

Julian wrócił mocno podrażniony, zastał panią de Rênal smutną.

                                                          

3

 

Souvent femme varie,

Bien fol est qui s’y fie.

background image

90

– Wracasz z licytacji? – spytała.
– Tak, pani, gdzie miałem zaszczyt uchodzić za szpiega pana mera.
– Radziłam mu, żeby wyjechał!
W tej chwili ukazał się pan de Rênal, bardzo ponury. Obiad upłynął bez słowa. Pan de Rê-

nal kazał Julianowi wracać z dziećmi do Vergy; podróż była markotna. Pani de Rênal pocie-
szała męża.

– Powinieneś się już do tego przyzwyczaić, mój drogi.
Wieczorem wszyscy siedzieli w milczeniu koło kominka, trzask płonącego buku stanowił

jedyną rozrywkę. Była to jedna z owych chwil smutku, jakie się  zdarzają w najbardziej ko-
chających się rodzinach. Nagle któryś z chłopców wykrzyknął radośnie:

– Dzwonek! Dzwonek!
– Do kaduka! Jeżeli to Saint-Giraud przychodzi mnie nękać jeszcze pod pozorem podzię-

kowania, powiem mu parę słów prawdy, to już nadto. Valenod będzie miał jego wdzięczność,
a ja się skompromitowałem. Co pocznę, jeśli te przeklęte dzienniki jakobińskie zaczną sobie
gęby strzępić?

W  tej  chwili  służący  wprowadził  przystojnego  mężczyznę,  z  dużymi  czarnymi  bokobro-

dami.

– Panie merze, jestem  signor  Geronimo.  Oto  list,  który  kawaler  de  Beauvaisis,  sekretarz

ambasady w Neapolu, dał mi do pana w dzień odjazdu, zaledwie dziewięć dni temu – dodał
wesoło signor Geronimo spoglądając na panią de Rênal. – Signor de Beauvaisis, kuzyn pani, a
mój dobry przyjaciel, powiadał mi, że pani mówi po włosku.

Dobry humor Neapolitańczyka rozweselił ten smutny wieczór. Pani de Rênal  zatrzymała

gościa na kolacji, wprawiła w ruch cały dom, chciała za wszelką cenę dać zapomnieć Julia-
nowi  miano  szpiega,  które  dwa  razy  tego  dnia  doleciało  jego  uszu.  Signor  Geronimo  był
sławnym  śpiewakiem,  człowiekiem  dystyngowanym,  a  mimo  to  wesołym:  dwa  przymioty,
które we Francji nie dadzą się dziś bezwarunkowo pogodzić. Po wieczerzy odśpiewał duecik
z panią de Rênal. Opowiedział parę zabawnych historyjek. Około pierwszej, kiedy Julian za-
proponował chłopcom, aby poszli spać, ani chcieli słyszeć o tym.

– Jeszcze tę historię – rzekł najstarszy.
– To moja własna, signorino– rzekł Geronimo. – Przed ośmiu laty byłem jak ty młodzień-

cem, uczniem konserwatorium w Neapolu, to znaczy, byłem w twoim wieku, ale nie miałem
zaszczytu być synem dostojnego mera pięknego miasta Verrières.

Przy tych słowach pan de Rênal westchnął i spojrzał na żonę.
– Signor Zingarelli – ciągnął młody śpiewak, przesadzając nieco akcent ku wielkiej radości

dzieci – signor Zingarelli był nauczycielem bardzo surowym. Nie kochają go w konserwato-
rium; ale chce, aby postępować tak, jakby się go kochało. Wymykałem się, jak tylko mogłem;
zachodziłem do teatrzyku San Carlino, gdzie słuchałem boskiej muzyki; ale, o nieba! co po-
cząć,  aby  zdobyć  osiem  su  na  bilet?  Olbrzymia  suma  –  rzekł  patrząc  na  dzieci,  a  dzieci  w
śmiech. – Signor Giovannone, dyrektor San Carlino, usłyszał, jak śpiewam. Miałem trzyna-
ście lat. – Ten chłopiec to skarb – rzekł.

– Chcesz, abym cię zaangażował? – spytał.
– A ile mi pan da?
–  Czterdzieści  dukatów  na  miesiąc.  –  Moi  młodzi  panowie,  to  znaczy  sto  sześćdziesiąt

franków. Myślałem, że niebo mi się otwiera. – Ale co począć – rzekłem – aby ten srogi Zin-
garelli mnie wypuścił?

– 

Lascia fare a me.

– Zostaw to mnie! – wykrzyknął najstarszy chłopiec.
–  Właśnie,  mój  młody  panie.  Signor  Giovannone  rzekł:  – 

Caro,  najpierw  kontrakcik.  –

Podpisuję, daje mi trzy dukaty. Nigdy nie widziałem tyle pieniędzy. Następnie powiada mi,
co mam robić.

background image

91

Nazajutrz proszę o audiencję u straszliwego pana Zingarelli. Wpuszcza mnie stary służący.
– Czego chcesz, urwisie? – rzekł Zingarelli.
– 

Maestro – rzekłem – żałuję moich błędów, nigdy już nie wymknę się przez sztachety i

podwoję pilność.

– Gdybym się nie obawiał uszkodzić najpiękniejszy bas, jaki w życiu słyszałem, zamknął-

bym cię na dwa tygodnie o chlebie i wodzie, ladaco.

– 

Maestro– rzekłem – będę wzorem całej szkoły, credete a me. Ale proszę o jedną łaskę:

gdyby ktoś zażądał, abym śpiewał poza szkołą, niech pan odmówi. Niech pan powie, błagam,
że to niemożliwe.

– Kiż diabeł by się dopraszał o takiego nicponia jak ty? Czyż ja pozwolę kiedy, abyś ty

opuścił konserwatorium? Kpisz sobie ze mnie? Ruszaj precz! – wykrzyknął celując mi nogą
w z.... – albo strzeż się suchego chleba i więzienia.

W godzinę potem Giovannone zjawił się u dyrektora.
– Przychodzę z prośbą, abyś mnie pan postawił na nogi – rzekł – daj mi Geronima. Niech

zaśpiewa w moim teatrze, a w ciągu zimy złożę sobie posag dla córki.

–  Co  tobie  się  ubrdało  z  tymi  nicponiem!  –  odparł  Zingarelli.  –  Nie  chcę,  nie  pozwolę;

zresztą choćbym się nawet zgodził, on sam nigdy nie zechce opuścić konserwatorium, przy-
siągł mi.

– Jeżeli tylko o jego wolę chodzi – rzekł poważnie Giovannone wydobywając kontrakt –

carte cante! oto jego podpis.

Zingarelli, wściekły, dzwoni: – Wypędzić mi Geronima z konserwatorium! – krzyczy pie-

niąc się. Wypędzono mnie tedy, śmiałem się jak szalony. Tego wieczora śpiewałem arię 

del

Moltiplico. Poliszynel chce się żenić, liczy na palcach sprzęty, które mu będą potrzebne, i co
chwila plącze się w rachunku...

– Och, niech pan zaśpiewa tę arię – rzekła pani de Rênal.
Geronimo zaśpiewał, wszyscy uśmiali się do łez. Signor Geronimo udał się na spoczynek

aż o drugiej, zostawiając całą rodzinę w zachwycie nad jego dobrym ułożeniem, grzecznością
i humorem.

Nazajutrz oboje państwo de Rênal wręczyli mu polecające listy do osób na dworze.
–  Zatem  wszędzie  fałsz  –  myślał  Julian.  –  Ten  signor  Geronimo  jedzie  do  Londynu  z

sześćdziesięcioma  tysiącami  franków  płacy.  Gdyby  nie  spryt  dyrektora  San  Carlino,  boski
jego głos zalśniłby w świecie może o dziesięć lat później... Na honor, wolałbym być Geroni-
mem  niż  Rênalem.  Nie  zażywa  tylu  honorów  w  społeczeństwie,  ale  też  nie  musi  urządzać
takich licytacji jak dzisiejsza i pędzi wesołe życie.

Jedna rzecz dziwiła Juliana: samotne tygodnie spędzone w Verrières, w domu pana de Rê-

nal, były dlań epoką szczęścia. Niesmak i przygnębienie znajdował jedynie na obiadach, na
które  go  zapraszano.  W  tym  samotnym  domu  mógł  czytać,  pisać,  dumać  bez  przeszkody.
Świetnych jego rojeń nie przerywała co chwilę okrutna konieczność, nie musiał śledzić poru-
szeń niskiej duszy, i to jeszcze po to, aby ją oszukiwać przy pomocy obłudnych słów i uczyn-
ków.

Byłożby szczęście tak łatwe do osiągnięcia!... Życie takie kosztuje tak niewiele; mogę, do

wyboru, ożenić się z Elizą lub zostać wspólnikiem Fouquégo... Tak podróżny, który się wdra-
pał na stromą górę, siada na szczycie i znajduje rozkosz w tym, aby spocząć. Ale czy byłby
szczęśliwy, gdyby mu kazano spoczywać ciągle?

Pani de Rênal zaszła na krawędź niebezpiecznych myśli. Mimo postanowień zdradziła Ju-

lianowi tajemnicę licytacji. – Zapomnę tedy dla niego o wszystkich przysięgach! – myślała.

Poświęciłaby bez wahania życie dla ocalenia męża, gdyby był w niebezpieczeństwie. Była

z tych szlachetnych i romantycznych natur, dla których widzieć możliwość wzniosłego czynu
i nie dokonać go równa się niemal zbrodni. Bywały wszelako dni, w których nie mogła ode-
gnać obrazu bezgranicznego szczęścia, gdyby, owdowiawszy nagle, mogła zaślubić Juliana.

background image

92

Kochał jej synów więcej niż ojciec, oni zaś mimo jego surowej sprawiedliwości ubóstwiali

go. Czuła, iż wychodząc za Juliana musiałaby opuścić to Vergy, którego cienisty park był jej
tak drogi. Wyobrażała sobie, jak osiada w Paryżu i wychowuje synów z troskliwością budzą-
cą ogólny podziw. Dzieci, ona, Julian, wszyscy byliby szczęśliwi.

Dziwny skutek małżeństwa takiego, jakim uczynił je wiek XIX! Nuda małżeńskiego życia

nieuchronnie zabija miłość, o ile istniała przed ślubem. Równocześnie, powiadał pewien filo-
zof,  u  ludzi żyjących  w  dostatku,  bez  pracy,  wywołuje  ono  głębokie  znudzenie  wszystkimi
spokojnymi uciechami. Wreszcie, co się tyczy kobiet – z wyjątkiem bardzo oschłych natur –
nastraja je do miłości.

Refleksja filozofa usprawiedliwia panią de Rênal w moich oczach, ale nie w oczach mia-

steczka. Nic nie wiedziała o tym, iż całe Verrières zajmuje się jedynie jej gorszącą miłostką.
Dzięki tej wielkiej sprawie jesień była tego roku mniej nudna niż zazwyczaj.

Jesień, część zimy minęły bardzo szybko. Trzeba było opuścić lasy Vergy. Towarzystwo

miejscowe zaczęło się oburzać, że jego krytyki tak mało czynią  wrażenia na panu de Rênal.
Nim upłynął tydzień, poważne figury, które z lubością szukają wytchnienia po swej powadze
w tego rodzaju misjach, zaczęły nasuwać merowi, wciąż w na wskroś oględnej formie, naj-
okrutniejsze podejrzenia.

Valenod, nie myśląc dać za wygraną, umieścił Elizę w dystyngowanym domu, gdzie było

pięć kobiet. Eliza obawiając się, jak mówiła, że nie znajdzie miejsca w zimie, zgodziła się na
płacę znacznie niższą niż to, co otrzymywała u mera. Sama z siebie dziewczyna wpadła na
doskonałą myśl, aby się wyspowiadać u dawnego proboszcza, księdza Chélan, jak również u
nowego, i opowiedzieć obu księżom szczegółowo miłostki Juliana.

Nazajutrz po przybyciu Juliana do Verrières, o szóstej rano ksiądz Chélan wezwał go do

siebie.

– Nie pytam o nic – rzekł. – Proszę, a w potrzebie rozkazuję, abyś nie mówił nic, żądam

tylko, abyś w ciągu trzech dni wyjechał do seminarium w Besançon lub do przyjaciela swego
Fouqué, który wciąż gotów jest zapewnić ci świetny los. Wszystko przewidziałem, wszystko
ułożyłem: trzeba jechać i nie pokazywać się przez rok w Verrières.

Julian nie odpowiedział. Zastanawiał się, czy nie powinien się dopatrzyć obrazy w opiece,

jaką ksiądz Chélan, nie będąc ostatecznie jego ojcem, nad nim rozciąga.

– Jutro o tej porze będę miał zaszczyt zgłosić się ponownie -rzekł wreszcie.
Ksiądz  Chélan,  który  spodziewał  się,  że  zdoła  ugnieść  w  ręku  tak  młodego  człowieka,

rozwinął wiele wymowy. Julian, opancerzywszy się postawą i fizjonomią pełną pokory, nie
otworzył ust.

Wyszedł wreszcie i pobiegł wszystko powtórzyć pani de Rênal; zastał ją w rozpaczy. Mąż

odbył z nią właśnie dość szczerą rozmowę. Wrodzona słabość charakteru, wspierana nadzieją
ciotczynego spadku, skłoniła go do uznania niewinności żony. Zdał jej sprawę z osobliwego
nastroju, w jakim zastał opinię w Verrières. Publiczność, omamiona przez zawistnych, sądzi
fałszywie, ale wreszcie co począć?

Pani de Rênal łudziła się przez chwilę, że Julian może przyjąć propozycję pana Valenod i

zostać w Verrières. Ale nie była to już owa prosta, lękliwa kobieta z zeszłego roku: nieszczę-
sna namiętność, wyrzuty oświeciły ją. Niebawem, słuchając męża, doszła do bolesnego prze-
świadczenia,  że  rozstanie,  przynajmniej  chwilowe,  stało  się  konieczne.  –  Z  dala  ode  mnie
Julian  wróci  do  swych  ambitnych  projektów,  tak  naturalnych,  kiedy  ktoś  nie  ma  nic.  A  ja,
wielki Boże, jestem tak bogata! Ale cóż mi z tego! Zapomni o mnie. On, taki uroczy... poko-
cha  go  ktoś  i  on  pokocha.  Och,  nieszczęśliwa!...  Czy  mam  prawo  się  skarżyć?  Niebo  jest
sprawiedliwe, nie mam tej zasługi, bym się otrząsnęła ze zbrodni, odejmuje mi rozum. Mo-
głam  wszakże  opłacić  milczenie  Elizy,  nie  było  nic  łatwiejszego.  Nie  zadałam  sobie  trudu,
aby się zastanowić chwilę, szał miłości pochłaniał mnie całą. Ginę teraz.

background image

93

Julian  zdumiał  się,  iż  kiedy  oznajmił  pani  de  Rênal  straszliwą  nowinę,  nie  spotkał  się  z

żadną egoistyczną przeszkodą. Czyniła wyraźne wysiłki, aby się nie rozpłakać.

– Trzeba nam hartu, drogi mój. (Ucięła sobie pukiel włosów). – Nie wiem, co się ze mną

stanie – mówiła – ale jeśli umrę, przyrzeknij mi, że nie zapomnisz nigdy o moich dzieciach. Z
daleka czy z bliska staraj się z nich zrobić dzielnych ludzi. Jeżeli będzie nowa rewolucja, wy-
rżną całą szlachtę; pan de Rênal będzie musiał emigrować z powodu tego chłopa ubitego na
dachu. Czuwaj nad rodziną... Daj mi rękę. Bądź zdrów, drogi mój! To ostatnie chwile. Doko-
nawszy tego poświęcenia mam nadzieję, że zdobędę się na to, aby myśleć o swej reputacji.

Julian spodziewał się rozpaczy. Prostota tego pożegnania wzruszyła go.
– Nie, nie przyjmuję takiego pożegnania. Pojadę, chcę tego, i ty również. Ale w trzy dni po

wyjeździe przyjdę cię odwiedzić w nocy.

W istnieniu pani de Rênal zaszła zmiana. Julian kochał ją tedy, skoro sam z siebie powziął

myśl tych odwiedzin! Straszliwa jej boleść zmieniła się w skurcz radości, jakiej dotychczas
nie zaznała. Wszystko stało się jej łatwe. Pewność ujrzenia kochanka odjęła ostatnim chwi-
lom ich rozpacz. Odtąd zachowanie i fizjonomia pani de Rênal stały się szlachetne, nieugięte i
pełne godności.

Niebawem  wrócił  pan  de  Rênal;  był  w  najwyższym  stopniu  wzburzony.  Opowiedział

wreszcie żonie o anonimie otrzymanym przed dwoma miesiącami.

–  Zaniosę  go  do  kasyna,  pokażę  jako  dowód  nikczemności  Valenoda,  którego  z  żebraka

uczyniłem  najbogatszym  człowiekiem  w  Verrières.  Zhańbię  go  publicznie,  a  potem  wyzwę
go. To już za wiele.

– Mogłabym zostać wdową, wielki Boże! – pomyślała pani de Rênal. Ale prawie równo-

cześnie powiedziała sobie:

–  Jeśli  nie  zapobiegnę  pojedynkowi,  co  niewątpliwie  mogę  uczynić,  będę  morderczynią

męża.

Nigdy nie zagrała tak zręcznie na jego próżności. W niespełna dwie godziny wykazała mu,

i to wciąż za pomocą jego własnych argumentów, iż powinien być dla pana Valenod uprzej-
miejszy niż kiedykolwiek, a nawet przyjąć z powrotem Elizę. Ciężko było pani de Rênal zdo-
być  się  na  to,  aby  znów  ujrzeć  przy  sobie  tę  dziewczynę,  sprawczynię  całego  nieszczęścia.
Ale myśl ta pochodziła od Juliana.

Pod wpływem kilkakrotnych ostrożnych wzmianek żony pan de Rênal doszedł sam do my-

śli  finansowo  nader  przykrej,  iż  najdotkliwszym  dlań  ciosem  byłoby,  gdyby  Julian,  wśród
wzburzenia i plotek całego Verrières, został w miasteczku jako nauczyciel domowy pana Va-
lenod. W oczywistym interesie Juliana leżało przyjąć propozycję dyrektora przytułku. Prze-
ciwnie, honor pana de Rênal wymagał, aby Julian opuścił Verrières po to, by wstąpić do se-
minarium w Besançon albo Dijon. Ale jak skłonić go do tego, a potem skąd weźmie środki?

Pan de Rênal, widząc nad sobą ofiarę pieniężną, był bardziej zrozpaczony niż żona. Ona

po tej rozmowie znajdowała się w położeniu desperata, który, zmęczony życiem, zażył dawkę
szaleju; działa już, można powiedzieć, jedynie automatycznie, obojętny jest na wszystko. W
takim stanie był Ludwik XIV, kiedy umierając powiedział:  g d y  b y ł e m  k r ó l e m. Cu-
downie powiedziane!

Nazajutrz  wczesnym  rankiem  pan  de  Rênal  otrzymał  nowy  anonim,  tym  razem  pisany

stylem wysoce obelżywym.  W  każdym  wierszu  mieściły  się  najgrubsze  aluzje  do  jego  roli.
Wyglądało  to  na  dzieło  jakiegoś  zawistnika  niskiej  klasy.  List  ten  obudził  w  nim  na  nowo
myśl wyzwania pana Valenod. Niebawem myśl ta skrystalizowała się wyraźnie; pan de Rênal
wyszedł, udał się do rusznikarza po pistolety i kazał je nabić.

– Cóż – powtarzał sobie – gdyby nawet odżyła surowa administracja cesarza Napoleona,

osobiście nie mam sobie do wyrzucenia ani jednego szeląga. Co najwyżej zamykałem oczy;
ale mam w biurku nie lada listy uprawniające mnie do tego!

background image

94

Zimna wściekłość męża przeraziła panią de Rênal; znów jęła ją oblegać nieszczęsna myśl

o wdowieństwie, którą z takim trudem zdołała odtrącić. Zamknęła się z mężem w gabinecie.
Kilka  godzin  uspokajała  go  na  próżno  –  ostatni  anonim  przebrał  miarę.  Wreszcie  zdołała
przeobrazić odwagę spoliczkowania pana Valenod na odwagę ofiarowania sześciuset franków
Julianowi celem opłacenia rocznego pobytu w seminarium. Pan de Rênal, przeklinając po sto
razy dzień, w którym powziął nieszczęsną ideę wzięcia preceptora, zapomniał o anonimie.

Pocieszała go trochę myśl, z której nie zwierzył się żonie: przy pewnej zręczności, wyzy-

skując romantyczne poglądy młodzieńca, spodziewał się, iż zdoła go skłonić tańszym kosz-
tem do odrzucenia propozycji pana Valenod.

O  wiele  trudniej  było  pani  de  Rênal  przekonać  Juliana,  iż  wyrzekając  się  dla  próżności

męża korzystnej posady, może bez upokorzenia przyjąć kompensatę.

– Ależ – powtarzał Julian – nigdy ani przez chwilę nie miałem zamiaru przyjąć tej propo-

zycji. Zanadto przyzwyczailiście mnie do wykwintu, gruboskórność tych ludzi zabiłaby mnie.

Okrutna konieczność ugięła swą żelazną ręką wolę Juliana. Duma  podsuwała mu ten po-

zór,  aby  sumę  ofiarowaną  przez  mera  przyjąć  jedynie  jako  pożyczkę  i  wystawić  oblig  urę-
czający za pięć lat zwrot jej z procentami.

Pani de Rênal wciąż miała jakieś kilka tysięcy franków ukryte w grocie. Ofiarowała mu je

z drżeniem, aż nadto czując, iż odrzuci z gniewem tę ofiarę.

– Czy chcesz mi zohydzić pamięć naszej miłości?
Wreszcie Julian opuścił Verrières. Pan de Rênal był uszczęśliwiony. W obmierzłej chwili

przyjmowania pieniędzy poświęcenie okazało się zbyt ciężkie dla Juliana. Odmówił stanow-
czo. Pan de Rênal rzucił mu się na szyję ze łzami w oczach. Kiedy Julian poprosił go o świa-
dectwo, nie mógł w swym entuzjazmie znaleźć dość chlubnych  wyrażeń na jego pochwałę.
Bohater nasz miał zaoszczędzonych pięć ludwików; o takąż sumę zamierzał prosić Fouquégo.

Był bardzo wzruszony. Ale o milę za Verrières, gdzie zostawił tyle miłości, myślał już tyl-

ko o szczęściu oglądania Besançon, stolicy, dużego warownego miasta.

W czasie krótkiej trzydniowej rozłąki pani de Rênal była pastwą jednej z najokrutniejszych

złud miłości. Życie było jej znośne, między nią a ostatecznym nieszczęściem było jeszcze to
oczekiwane ostatnie widzenie z Julianem. Liczyła godziny, minuty, które ją od niego dzieliły.
Wreszcie trzeciego dnia w nocy usłyszała z daleka umówiony sygnał. Przebywszy tysiąc nie-
bezpieczeństw, Julian stanął przed nią.

Od tej chwili miała już tylko jedną myśl: – widzę go po raz ostatni. – Zamiast odpowiadać

na tkliwe wybuchy kochanka, była jak trup ledwie zdradzający resztki życia. Kiedy się zmu-
szała do tego, aby mu powtarzać, że go kocha, czyniła to jakby z przymusem, co zdawało się
przeczyć jej słowom. Nic nie mogło jej oderwać od okrutnej myśli o wiekuistym rozłączeniu.
Podejrzliwy Julian myślał przez chwilę, że już o nim zapomniała. Na cierpkie jego słowa od-
powiedziały jedynie dwie łzy spływające w milczeniu oraz konwulsyjny niemal uścisk ręki.

– Ależ, na miły Bóg, jak chcesz, abym ci wierzył? – odpowiadał Julian na chłodne zaklęcia

kochanki. – Sto razy więcej serca objawiałaś pani Derville, prostej znajomej.

Pani de Rênal, skamieniała, nie wiedziała, co odpowiedzieć.
– Niepodobna więcej cierpieć... Mam nadzieję, że umrę... Czuję, że serce mi stygnie...
Więcej Julian nie zdołał z niej wydobyć.
Kiedy o świcie trzeba się było rozstać, łzy pani de Rênal  ustały  nagle  zupełnie.  Patrzała

bez słowa, bez pieszczoty, jak Julian przywiązywał sznur do okna. Na próżno mówił:

– Przyszło nareszcie to, czego tak pragnęłaś. Odtąd będziesz mogła żyć bez wyrzutów. Za

najmniejszym niedomaganiem dzieci nie będziesz ich widziała w grobie.

– Żal mi, że nie możesz uścisnąć Stasia – odparła chłodno.
Zimne uściski tego żyjącego trupa uczyniły na Julianie wstrząsające wrażenie; przez kilka

mil  nie  mógł  myśleć  o  niczym  innym.  Przejęty  był  do  głębi;  nim  znikł  za  górami,  dopóki
mógł widzieć wieżę kościoła w Verrières, oglądał się często.

background image

95

XXIV. STOLICA

Ileż zgiełku, iluż krzątających się ludzi!

Ileż marzeń o przyszłości w dwudziestoletniej głowie!

Cóż za odtrutka dla miłości!

B a r n a v e

Wreszcie ujrzał na odległej górze czarne mury: była to cytadela w Besançon. – Jakże by to

było inaczej – pomyślał wzdychając – gdybym przybywał do tej wspanialej fortecy jako pod-
porucznik pułku walczącego w jej obronie!

Besançon jest nie tylko jednym z najładniejszych miast we Francji, obfituje prócz tego w

tęgich i bystrych ludzi. Ale Julian był sobie prostym i ubogim chłopcem; nie miał zgoła spo-
sobności zbliżyć się do wybitniejszych osób.

Pożyczył od Fouquégo zwykłego ubrania i w tym stroju przeszedł zwodzony most. Z gło-

wą nabitą oblężeniem z roku 1764, Julian pragnął zobaczyć, nim  go zamkną w seminarium,
szańce cytadeli. Parę razy omal go nie przytrzymała warta; wciskał się w miejsca, do których
inżynieria wojskowa broni publiczności wstępu, aby sprzedać z nich corocznie za dwanaście
lub piętnaście franków siana.

Oglądanie  wysokich  murów,  głębokich  fos,  straszliwych  armat  zajęło  mu  kilka  godzin,

wreszcie znalazł się na bulwarze tuż przed wielką kawiarnią. Stanął niemy z podziwu; próżno
czytał słowo KAWIARNIA, wypisane wielkim pismem nad ogromnymi drzwiami, nie mógł
uwierzyć oczom. Przemógł wreszcie lękliwość, odważył się wejść i znalazł się w sali długiej
na  trzydzieści  lub  czterdzieści  kroków,  a  wysokiej  co  najmniej  na  dwadzieścia  stóp.  Tego
dnia wszystko było dlań cudem.

Dwa bilardy były w ruchu; garsoni wykrzykiwali punkty, gracze uwijali się, otoczeni wi-

dzami. Obłoki dymu, wydobywające się z ust wszystkich obecnych, spowijały ich siną chmu-
rą. Wysoka postawa mężczyzn, barczyste ramiona, ciężki chód, olbrzymie bokobrody, długie
surduty, wszystko ściągało uwagę Juliana. Ci szlachetni potomkowie starożytnego Bizancjum
mówili strasznie głośno i przybierali miny groźnych wojowników. Julian zmartwiał w podzi-
wie; myślał o ogromie i wspaniałości stolicy takiej jak Besançon. Nie śmiał poprosić o kawę
jednego z wyniosłych panów, którzy wykrzykiwali punkty przy bilardzie.

Ale bufetowa zauważyła ładną twarzyczkę młodego prostaka, który przystanąwszy o trzy

kroki od pieca, z małym tobołkiem pod pachą, przyglądał się gipsowemu biustowi monarchy.

background image

96

Bufetowa, rosła dziewczyna, bardzo zgrabna i ubrana, jak się godzi reprezentantce przyzwo-
itej kawiarni, dwa razy już szepnęła stłumionym głosem, przeznaczonym dla ucha Juliana:

– Panie, panie!
Julian ujrzał duże niebieskie oczy patrzące bardzo tkliwie i zrozumiał, że do niego mówio-

no.  Zbliżył  się  żywo  do  bufetu  i  do  ładnej  dziewczyny,  jak  gdyby  szedł  do  nieprzyjaciela.
Przy nagłym ruchu tobołek upadł mu na ziemię.

Ileż politowania wzbudzi nasz parafianin w studencikach paryskich, którzy w piętnastym

roku umieją już wchodzić do kawiarni z tak wytworną miną! Ale ci chłopcy, tak dobrze uło-
żeni w piętnastym roku, w osiemnastym  p o s p o l i c i e j ą. Kurczowa nieśmiałość, jaką
spotyka się na prowincji, raz przezwyciężona, staje się szkołą woli. Zbliżając się do ślicznej
dziewczyny, która raczyła doń zagadać, Julian zdławiwszy lęk stawał się odważny. Pomyślał:
– muszę jej powiedzieć prawdę.

– Pani – rzekł – jestem pierwszy raz w Besançon i chciałbym za zapłatą dostać bułkę i fili-

żankę kawy.

Panna uśmiechnęła się lekko i zarumieniła, bała się, aby ten ładny chłopiec nie ściągnął na

siebie ironii i konceptów graczy. Spłoszony, nie pokazałby się więcej.

– Siądź pan tu, koło mnie – rzekła wskazując marmurowy stolik,  prawie zupełnie  zasło-

nięty olbrzymim mahoniowym bufetem, który zajmował część sali.

Wychyliła się z bufetu, co dało jej sposobność pokazania wspaniałej talii. Julian zauważył

to;  natychmiast  myśli  jego  wzięły  inny  obrót.  Piękna  panna  postawiła  przed  nim  filiżankę,
cukier i bułkę. Wahała się, czy ma zawołać o kawę rozumiejąc, że z nadejściem garsona sam
na sam skończyłoby się.

Julian, zamyślony,  porównywał  tę  wesołą  i  piękną  blondynę  z  pewnymi  wspomnieniami

oblegającymi  go  uparcie.  Świadomość  uczucia,  które  zostawił  za  sobą,  uczyniła  go  śmiel-
szym. Piękna panna w lot zrozumiała spojrzenie Juliana.

– Ten dym przyprawia pana o kaszel, niech pan przyjdzie na śniadanie jutro przed ósmą,

wówczas jestem prawie sama.

– Jak pani na imię? – spytał Julian z pieszczotliwym, uroczo nieśmiałym uśmiechem.
– Amanda Binet.
– Czy pozwoli pani, abym przesłał pani za godzinę paczkę, ot, taką jak ta?
Piękna Amanda zastanowiła się nieco.
– Pilnują mnie; to, o co mnie pan prosi, mogłoby mnie narazić, ale napiszę panu swój adres

na kartce, którą pan przypnie do pakunku. Niech pan przyśle bez obawy.

– Nazywam się Julian Sorel – rzekł chłopiec – nie mam tu nikogo.
– A, rozumiem – rzekła wesoło – przybył pan do szkoły prawnej.
– Niestety, nie – odparł Julian – przysłano mnie do seminarium.
Głębokie rozczarowanie odbiło się na twarzy Amandy, zawołała garsona, już się przestała

obawiać. Garson nie patrząc na Juliana nalał mu kawy.

Amanda  odbierała  przy  bufecie  pieniądze.  Julian  dumny  był,  że  się  ośmielił  przemówić.

Przy bilardzie wszczęła się kłótnia. Krzyki i wymyślania graczy, rozlegające się w olbrzymiej
sali, robiły hałas, który pochłonął uwagę Juliana. Amanda zamyśliła się i spuściła oczy.

– Jeżeli pani pozwoli – rzekł nagle śmiało – powiem, że jestem jej kuzynem.
Determinacja  ta  spodobała  się  Amandzie.  –  Zuch  chłopak  –  pomyślała.  Odparła  szybko,

nie patrząc nań i śledząc bacznie, czy się kto nie zbliża:

– Jestem z Genlis, koło Dijon, powiedz pan, że jesteś też z Genlis, krewny mojej matki.
– Nie zapomnę.
– Co czwartek o godzinie piątej seminarzyści przechodzą koło tej kawiarni.
– Jeżeli pani będzie o mnie myślała, proszę, kiedy będę przechodził, byś miała w ręku bu-

kiecik fiołków.

background image

97

Amanda spojrzała nań zdziwiona, spojrzenie to spotęgowało odwagę Juliana, mimo to za-

rumienił się mocno mówiąc:

– Czuję, że zakochałem się w pani na śmierć.
– Ciszej, na miłość boską! – rzekła przestraszona. Julian silił się przypomnieć sobie fraze-

sy z luźnego tomu 

Nowej Heloizy, który znalazł w Vergy. Pamięć posłużyła mu dobrze, dzie-

sięć minut recytował oczarowanej Amandzie 

Nową Heloizę; upojony był własną śmiałością,

kiedy nagle piękna dziewczyna przybrała wyraz lodowaty. Któryś z jej kochanków zjawił się
w drzwiach.

Zbliżył się do bufetu pogwizdując i  wypinając  pierś;  spojrzał  na  Juliana.  Natychmiast  w

wyobraźni chłopca, wciąż poruszającej się w krańcowych wyobrażeniach, błysła myśl poje-
dynku. Zbladł, odsunął filiżankę, przybrał minę bardzo pewną siebie i zaczął bystro wpatry-
wać się w rywala. Gdy ten pochylił się nad bufetem nalewając sobie poufale kieliszek wódki,
Amanda  spojrzeniem  nakazała  Julianowi,  aby  spuścił  oczy.  Usłuchał  i  przez  dwie  minuty
trwał nieruchomo w miejscu, blady, gotów na wszystko, myśląc jedynie o tym, co się stanie;
w tej chwili wyglądał w istocie chwacko. Wyraz oczu Juliana uderzył jego rywala, przełknął
jednym haustem kieliszek  wódki,  rzucił  parę  słów  Amandzie,  wsadził  ręce  w  kieszenie  ob-
szernego  surduta,  po  czym  odszedł  do  bilardu  gwiżdżąc  i  patrząc  w  stronę  Juliana.  Julian,
podrażniony, wstał; ale nie wiedział, co zrobić, aby się zachować wyzywająco. Położył tobo-
łek, po czym rozmyślnie niedbałym krokiem zbliżył się do bilardu.

Próżno  rozsądek  mówił  mu, że  pojedynek  na  samym  wstępie  położyłby  koniec  jego  du-

chownej karierze.

– Mniejsza! Nie powie nikt, żem pozwolił sobie ubliżać.
Amandę ujęła jego odwaga, stanowiąca uroczy kontrast z nieśmiałością chłopca; w jednej

chwili pobił w jej oczach surdutowego dryblasa. Wstała i udając, iż zauważyła kogoś prze-
chodzącego ulicą, zagrodziła drogę Julianowi:

– Nie waż się szukać zwady z tym panem. To mój szwagier.
– Wszystko jedno. Przyglądał mi się.
– Chcesz mego nieszczęścia? Oczywiście, przyglądał ci się, może cię nawet zagadnie. Po-

wiedziałam mu, że jesteś krewny mojej matki i że przybywasz z Genlis. On jest z Franche-
Comté i nigdy nie wyściubił nosa poza Dôle; możesz mówić, co ci się podoba, nie lękaj się o
nic.

Julian wahał się jeszcze; ona kłamała szybko dalej, z zawodową wprawą bufetowej:
– Oczywiście przyglądał ci się, bo właśnie w tej chwili mnie pytał, kto ty jesteś; on już jest

taki poufały ze wszystkimi, nie chciał cię obrazić.

Oko Juliana pobiegło w stronę mniemanego szwagra, właśnie obstawiał numer przy dru-

gim bilardzie. Julian usłyszał, jak krzyknął grzmiącym głosem:  T u  p i e n i ą d z e ! Wymi-
nął szybko Amandę i poszedł do bilardu. Amanda chwyciła go za ramię.

– Zapłać pan najpierw – rzekła.
– Słusznie – pomyślał Julian – boi się, abym nie wyszedł bez zapłacenia. – Amanda była

równie zmieszana jak on i bardzo czerwona, wydała mu resztę, jak mogła najwolniej, równo-
cześnie mówiąc cicho:

– Wyjdź natychmiast z kawiarni albo cię nie chcę znać, a chciałabym bardzo...
Julian wyszedł, ale z wolna. – Czy nie jest moim obowiązkiem – powtarzał sobie – abym

teraz ja przyjrzał się temu brutalowi? – W tej niepewności stal godzinę na ulicy przed kawiar-
nią: czekał, czy rywal nie przyjdzie. Nie zjawił się, Julian odszedł wreszcie.

Bawił  w  Besançon  dopiero  od  kilku  godzin,  a  już  napytał  się  zgryzoty.  Stary  chirurg

udzielił  mu  niegdyś,  mimo  swej  podagry,  paru  lekcji  fechtunku;  oto  cała  umiejętność,  jaką
Julian miał w paroksyzmie swego gniewu na podorędziu. Ale kłopot ten byłby niczym, gdyby
Julian  wiedział,  w  jaki  sposób  wyrazić  swoje  niezadowolenie  inaczej  niż  policzkując  prze-

background image

98

ciwnika; otóż gdyby przyszło do walki ręcznej, rywal jego, olbrzymi dryblas, poturbowałby
go i odszedł spokojnie.

– Dla takiego nieboraka jak ja – myślał Julian – bez stosunków i bez pieniędzy, niewielka

będzie różnica między seminarium a więzieniem; trzeba mi  złożyć  świecką  odzież  w  jakiej
gospodzie, gdzie przebiorę się na czarno. Jeśli mi się uda kiedy wyrwać na kilka godzin, będę
mógł przebrać się znowu i odwiedzić Amandę.

Rozumowanie było bardzo piękne, ale Julian mijał jedną gospodę  po drugiej nie śmiejąc

wejść.

Wreszcie, kiedy przechodził pod Hotelem Ambasadorów, niespokojne jego oczy spotkały

się z oczami zażywnej kobiety, dość młodej jeszcze, rumianej, o wesołej i życzliwej twarzy.
Zbliżył się i zwierzył ze swego kłopotu.

–  Oczywiście,  mój  śliczny  księżuniu  –  odparła  gospodyni  –  przechowam  twoje  suknie,

nawet przetrzepię je od czasu do czasu. W tej porze niedobrze jest zostawić sukienne ubranie
nie ruszając go po trosze.

Wzięła klucz i zaprowadziła go sama do pokoju polecając spisać na kartce, co zostawia.
–  Boże  drogi,  ależ  panu  do  twarzy  w  tym  stroju,  księże  Sorel  –  rzekła  pulchna  kobieta,

kiedy Julian zeszedł do kuchni. – Zaraz panu przygotuję smaczny obiadek; i – dodała ciszej –
będzie  pana  kosztował  tylko  dwadzieścia  su,  a  nie  pięćdziesiąt,  jak  wszyscy  płacą!  Trzeba
oszczędzać pańską sakiewkę.

– Mam dziesięć ludwików – rzekł Julian z niejaką dumą.
– Och, dobry Boże! – zawołała poczciwa gospodyni z przestrachem. – Niech pan nie mówi

tak głośno, dosyć jest nicponiów w Besançon. Ukradną to panu, ani się obejrzysz. Zwłaszcza
nie zachodź nigdy do kawiarni, aż się tam roi od hultajów.

– A, tak? – rzekł Julian, któremu te słowa dały do myślenia.
– Przychodź pan tylko do mnie: sama zrobię panu kawę. Pamiętaj, że zawsze znajdziesz tu

życzliwe serce i dobry obiad za franka: to się nazywa chyba uczciwie mówić. A teraz do sto-
łu, obsłużę pana sama.

– Nie mógłbym jeść – rzekł Julian – nadto jestem wzruszony: prosto stąd mam iść do se-

minarium.

Przed odejściem poczciwa kobieta wypchała mu kieszenie przysmakami. Wreszcie Julian

puścił  się  w  stronę  straszliwego  przybytku.  Gospodyni  stojąc  w  drzwiach  wskazywała  mu
drogę.

background image

99

XXV. W SEMINARIUM

Trzysta trzydzieści sześć obiadów

po 85 centymów, trzysta trzydzieści

sześć kolacji po 38 centymów,

czekolada dla uprzywilejowanych;

ile można zyskać na dostawie?

V a l e n o d  z  B e s a n ç o n

Z dala ujrzał żelazny złocony krzyż na drzwiach, zbliżył się wolno, nogi uginały się pod

nim. – Oto więc owo piekło, z którego nie zdołam się wyrwać! – Wreszcie zdobył się na to,
aby zadzwonić. Odgłos dzwonu rozległ się jak  w pustkowiu. Po dziesięciu minutach blady,
czarno ubrany człowiek przyszedł otworzyć. Julian spojrzał nań  i natychmiast spuścił oczy.
Odźwierny ów miał osobliwą fizjonomię. Zielone i wypukłe źrenice były okrągłe jak u kota;
nieruchome  powieki  zdradzały  absolutną  obojętność;  z  wąskich  wpółrozwartych  warg  ster-
czały zęby. Mimo to fizjonomia ta nie zwiastowała zbrodni, raczej ową doskonałą bezczułość,
która o wiele więcej budzi grozy w młodym sercu. Jedynym uczuciem, jakie bystre spojrzenie
Juliana zdołało odgadnąć na zwiędłej twarzy bigota, była głęboka wzgarda dla wszystkiego,
co nie tyczy spraw nieba.

Julian podniósł z wysiłkiem oczy i  głosem drżącym ze wzruszenia oznajmił, że chciałby

się  widzieć  z  księdzem  Pirard,  rektorem  seminarium.  Bez  słowa  człowiek  w  czerni  dał  mu
znak,  aby  szedł  za  nim.  Weszli  na  drugie  piętro  szerokimi  schodami  z  drewnianą  poręczą.
Dalej  od  muru  stopnie  przechylały  się  mocno  i  zdawały  się  grozić  zawaleniem.  Małe
drzwiczki,  nad  którymi  widniał  wielki  cmentarny  krzyż  z  prostego  drzewa  pomalowany  na
czarno, otworzyły się z trudnością. Odźwierny  wpuścił chłopca do niskiego i  ciemnego po-
koju, którego ściany, bielone wapnem, strojne były dwoma wielkimi obrazami sczerniałymi
od starości. Tam zostawił Juliana samego; chłopiec był wpółżywy, serce biło mu jak młotem,
czułby się szczęśliwy, gdyby się odważył płakać. Grobowa cisza panowała w całym domu.

Po kwadransie, który wydał się chłopcu dniem, odźwierny o złowróżbnej twarzy ukazał się

w progu i nie racząc przemówić skinął ręką. Julian wszedł do większego jeszcze niż poprzed-
ni  i  bardzo  licho  oświetlonego  pokoju.  Ściany  były  również  bielone,  ale  nie  było  żadnych
mebli. Jedynie w rogu koło drzwi Julian ujrzał proste drewniane łóżko, dwa wyplatane krzesła
i sosnowy nie wyściełany fotel. W drugim końcu pokoju, przy okienku z pożółkłymi szybami,
przybranym  paroma  niechlujnie  utrzymanymi  doniczkami,  spostrzegł  siedzącego  przy  stole

background image

100

człowieka w zniszczonej sutannie. Wyglądał zagniewany; brał jedną po drugiej kwadratowe
kartki i skreśliwszy po kilka słów układał je na stole. Nie zauważył obecności Juliana. Chło-
piec  stał  nieruchomo  na  środku,  gdzie  go  zostawił  odźwierny,  który  wyszedł  zamykając
drzwi.

Dziesięć  minut  upłynęło  w  ten  sposób;  człowiek  w  zniszczonej  sutannie  wciąż  pisał.

Wzruszenie  i  groza  Juliana  doszły  do  tego  nasilenia,  że  zdawało  mu  się,  iż  padnie.  Filozof
powiedziałby, może błędnie, że było to gwałtowne działanie szpetoty na duszę stworzoną do
piękna.

W końcu piszący podniósł głowę, Julian spostrzegł to dopiero po chwili, a i wówczas stał

dalej  nieruchomo,  jak  gdyby  śmiertelnie  rażony  straszliwym  spojrzeniem.  Zmętniałe  oczy
Juliana ledwie rozróżniały twarz podłużną i pokrytą czerwonymi plamami, z wyjątkiem czoła,
które  było  trupio  blade.  Między  czerwonymi  policzkami  a  białym  czołem  błyszczała  para
małych  czarnych  oczu,  zdolnych  przestraszyć  najodważniejszego.  Szerokie  kontury  czoła
określone były gęstymi, gładko uczesanymi i czarnymi jak heban włosami.

– Zbliżysz się nareszcie? – rzekł w końcu niecierpliwie.
Julian podszedł niepewnym krokiem; wreszcie, chwiejąc się, blady jak jeszcze nigdy w ży-

ciu, zatrzymał się o trzy kroki od prostego drewnianego stołu pokrytego kartkami papieru.

– Bliżej – rzekł ksiądz.
Julian postąpił jeszcze wyciągając rękę i bezwiednie szukając oparcia.
– Nazwisko?
– Julian Sorel.
– Spóźniłeś się bardzo – rzekł ksiądz mierząc go ponownie strasznymi oczyma.
Julian nie mógł znieść tego spojrzenia, wyciągnął rękę, jak gdyby chcąc się oprzeć o coś, i

runął jak długi na podłogę.

Ksiądz zadzwonił. Julian nie stracił przytomności; nie widział tylko nic i nie mógł się po-

ruszać; ale słyszał kroki.

Podniesiono go, posadzono na fotelu. Usłyszał jak straszny człowiek mówi do odźwierne-

go:

– Widać ma wielką chorobę; tego nam jeszcze brakowało.
Skoro Julian zdołał otworzyć oczy, człowiek o czerwonej twarzy znowu pisał, odźwierny

znikł. – Trzeba być mężnym – rzekł sobie nasz bohater – a zwłaszcza kryć to, co się czuje.
(Doznawał gwałtownego bólu w sercu.) Jeśli dostanę ataku, Bóg wie, co o mnie pomyślą.

Wreszcie ksiądz przestał pisać i rzekł patrząc spod oka na Juliana.
– Możesz odpowiadać?
– Tak, ojcze – rzekł Julian słabym głosem.
– No, to wielce szczęśliwie.
Człowiek w czerni podniósł się nieco szukając z niecierpliwością jakiegoś listu w szufla-

dzie,  która  zaskrzypiała  przy  otwieraniu.  Znalazł,  usiadł  z  wolna  i  rzekł  patrząc  znowu  na
Juliana z miną odbierającą chłopcu resztkę życia:

–  Poleca  cię  ksiądz  Chélan,  najlepszy  proboszcz  w  diecezji,  najzacniejszy  człowiek  pod

słońcem i mój przyjaciel od trzydziestu lat.

– A więc to z księdzem Pirard mam zaszczyt mówić – rzekł Julian zamierającym głosem.
– Prawdopodobnie – odparł dyrektor seminarium patrząc nań zgryźliwie.
Małe oczki zaiskrzyły się zdwojonym blaskiem, któremu towarzyszył mimowolny skurcz

w kątach ust. Była to fizjonomia tygrysa smakującego zawczasu rozkosz pożarcia ofiary.

– List krótki – rzeki jakby sam do siebie. – 

Intelligenti pauca; w dzisiejszych czasach im

mniej się pisze, tym lepiej. – Czytał głośno:

Polecam Ci Juliana Sorel, z mojej parafii, którego ochrzciłem niespełna przed dwudziestu

laty; ojciec jest bogatym cieślą, ale mu nic nie daje. Julian będzie wybitnym pracownikiem w

background image

101

winnicy  Pańskiej.  Pamięć  i  inteligencja  niepospolite;  umie  poważnie  myśleć.  Czy  jego  po-
wołanie będzie trwało? Czy jest szczere?

– S z c z e r e !– powtórzył ksiądz Pirard zdziwiony, patrząc na Juliana, ale już łagodniej –

s z c z e r e ! – powtórzył ciszej, podejmując czytanie.

Zechciej przyjąć Juliana Sorel jako stypendystę, poddawszy go egzaminom. Obznajmiłem

go nieco z teologią, z ową dawną, dobrą teologią – Bossuet, Arnauld, Fleury. Jeśli chłopiec Ci
się nie nada, odeślij mi go; dyrektor przytułku, którego znasz, ofiarowuje mu osiemset fran-
ków za miejsce preceptora. Ja jestem spokojny, dzięki Bogu. Przyzwyczajam się do straszli-
wego ciosu. Vale et me ama.

Ksiądz Pirard, zwalniając głos przy czytaniu podpisu wymówił z westchnieniem słowo C h

é l a n.

– Spokojny jest – rzekł – w istocie, cnota jego zasługiwała na tę nagrodę; oby Bóg mógł mi

jej użyczyć, gdy przyjdzie pora! – Podniósł oczy ku niebu i uczynił znak krzyża. Na widok
tego świętego znaku Julian uczuł, iż groza, która od chwili wejścia do tego domu ścięła  go
lodem, zaczyna ustępować.

–  Mam  tu  trzystu  dwudziestu  jeden  aspirantów  do  najświętszego  stanu  –  rzekł  wreszcie

ksiądz Pirard tonem surowym, lecz nie gniewnym – siedmiu lub ośmiu zaledwie posiada re-
komendację  ludzi  takich  jak  ksiądz  Chélan;  tak  więc  na  trzystu  dwudziestu  jeden  będziesz
dziewiąty. Ale względy moje nie są łaską ani słabością, jest to zdwojenie baczności i surowo-
ści w razie przewinień. Zamknij drzwi na klucz.

Julian uczynił wysiłek, aby nie upaść. Zauważył, że okienko w pobliżu drzwi wychodzi na

pola. Popatrzył na drzewa; widok ten orzeźwił go, jak gdyby ujrzał starych przyjaciół.

– 

Loquerisne linguam latinam? (Czy mówisz po łacinie?) – rzekł ksiądz Pirard, kiedy Ju-

lian wrócił.

– 

Ita, pater optime (Tak, najlepszy ojcze) – odparł Julian przychodząc nieco do siebie. To

pewna, iż od pół godziny żaden człowiek w świecie nie wydawał mu się mniej  n a j l e p s z
y, niż ksiądz Pirard.

Rozmowa potoczyła się po łacinie. Wzrok księdza złagodniał, Julian odzyskał nieco zim-

nej krwi. – Jakiż ja jestem słaby – myślał – że daję się wziąć na te pozory świętości! Człowiek
ten  okaże  się  po  prostu  frantem  jak  ksiądz  Maslon.  –  I  Julian  rad  był  z  siebie,  że  prawie
wszystkie pieniądze ukrył w butach.

Ksiądz Pirard wziął Juliana na egzamin z teologii i zdumiał się jego wiedzą. Zdziwienie

jego wzrosło, kiedy przeszedł do szczegółowych pytań z Pisma świętego. Ale kiedy przyszło
do ojców Kościoła, okazało się, że Julian nie zna nawet imion świętego Hieronima, Augusty-
na, Bonawentury, Bazylego etc.

– Tak, tak – pomyślał ksiądz Pirard – wciąż ta nieszczęsna skłonność do protestantyzmu,

którą zawsze wyrzucałem Chélanowi. Głęboka, zanadto głęboka znajomość Pisma...

(W tej chwili Julian nie czekając na pytania zaczął rozprawiać o  p r a w d z i w e j  epoce

powstania Genesis, Pięcioksięgu etc.)

– Do czego wiedzie to wieczne roztrząsanie Pisma świętego -myślał ksiądz Pirard – jeżeli

nie do  s a m o i s t n e j  o c e n y, to znaczy najokropniejszego protestantyzmu? A obok tej
niebezpiecznej wiedzy nic o ojcach, którzy mogliby przeciwważyć tę skłonność.

Ale zdziwienie dyrektora seminarium nie miało granic, kiedy zagadnął Juliana w kwestii

autorytetu papieża. Spodziewał się spotkać z zasadami starego gallikańskiego Kościoła, tym-
czasem chłopiec wyrecytował mu całą książkę pana de Maistre.

– Osobliwy człowiek ten Chélan – pomyślał ksiądz Pirard – czy dał mu tę książkę po to,

aby nauczyć go z niej drwić?

background image

102

Próżno brał Juliana na spytki siląc się odgadnąć, czy serio wierzy w zasady pana de Ma-

istre. Chłopiec odpowiadał jedynie mechanicznie. W tej chwili Julian zachowywał się zupeł-
nie dobrze, czuł, że panuje nad sobą. Po bardzo długim egzaminie miał wrażenie, że srogość
księdza Pirard jest już tylko przybrana. W istocie, gdyby nie surowe zasady, jakie od lat pięt-
nastu nałożył sobie wobec uczniów, dyrektor uściskałby Juliana w imię logiki, tak odpowie-
dzi jego wydały mu się bystre, ścisłe i jasne.

– Umysł zdrowy i śmiały – pomyślał – ale 

corpus debile (ciało słabe).

– Często padasz w ten sposób? – rzekł do Juliana wskazując na podłogę.
– Pierwszy raz w życiu, fizjonomia odźwiernego tak mnie zmroziła – odparł Julian rumie-

niąc się jak dziecko.

Ksiądz Pirard niemal że się uśmiechnął.
–  Oto  skutek  próżności  świata!  Przyzwyczaiłeś  się  widać  do  uśmiechniętych  twarzy,

zwierciadeł kłamstwa. Prawda jest surowa, młodzieńcze. A nasze zadanie na tym padole czy
nie jest surowe? Trzeba się mieć na straży przed tą słabością:  z a  w i e l e  w r a ż l i w o ś c i
n a  c z c z e  p o z o r y.

– Gdyby mi cię nie polecono – dodał ksiądz Pirard wracając z widoczną przyjemnością do

łaciny – gdyby mi cię nie polecił taki człowiek jak ksiądz Chélan, mówiłbym do ciebie pu-
stym językiem tego świata, do którego, jak się zdaje, zbyt jesteś przyzwyczajony. Całkowite
zwolnienie od opłaty, o które się ubiegasz, powiedziałbym ci, jest rzeczą niezmiernie trudną.
Ale smutne by było, gdyby ksiądz Chélan po pięćdziesięciu sześciu latach pracy apostolskiej
nie rozporządzał jednym wolnym miejscem w seminarium.

Po  tych  słowach  ksiądz  Pirard  zalecił  Julianowi,  aby  nie  wstępował  do  żadnego  tajnego

towarzystwa ani do kongregacji bez jego zezwolenia.

– Ręczę honorem – rzekł Julian z zapałem uczciwego człowieka.
Dyrektor seminarium pierwszy raz się uśmiechnął.
– To słowo jest tu nie na miejscu – rzekł – zanadto przypomina czczy honor światowych

ludzi, który ich wiedzie do tylu błędów, a często i zbrodni. Winien mi jesteś posłuszeństwo na
podstawie siedemnastego paragrafu bulli 

Unam  Ecclesiam  świętego  Piusa  V.  Jestem  twoim

duchownym przełożonym. W tym domu, mój ukochany synu,  u s ł y s z e ć  znaczy  u s ł u c
h a ć. Ile masz pieniędzy?

(Aha – pomyślał Julian – to dlatego był ów  u k o c h a n y  s y n).
– Trzydzieści pięć franków, ojcze.
– Zapisuj skrzętnie użytek tych pieniędzy, będziesz mi zdawał zeń sprawę.
Ta męcząca rozmowa trwała trzy godziny. Julian zawołał odźwiernego.
– Zaprowadź Juliana Sorel do celi numer sto trzy – rzekł ksiądz Pirard.
Przez szczególniejsze wyróżnienie przeznaczono Julianowi oddzielne mieszkanie.
– Zanieś tam jego walizę – dodał.
Julian spuścił oczy i ujrzał swoją walizę tuż przed sobą; patrzał na nią od trzech godzin i

nie poznał jej.

Znalazłszy się w numerze 103, izdebce o powierzchni ośmiu stóp  kwadratowych, na naj-

wyższym piętrze, Julian zauważył, że okno wychodzi na wały, poprzez które widać było ład-
ną równinę między rzeką a miastem.

– Cóż za uroczy widok! – wykrzyknął Julian bezwiednie i jakby nie rozumiejąc znaczenia

słów. Wzruszenia, jakie przeszedł od kilku godzin w Besançon, wyczerpały jego siły. Usiadł
koło okna na jedynym drewnianym krześle, jakie było w celi, i zapadł w głęboki sen. Nie sły-
szał dzwonu na wieczerzę ani na modlitwę; zapomniano o nim.

Kiedy pierwsze promienie słońca obudziły go nazajutrz rano, Julian leżał wyciągnięty na

podłodze.

background image

103

XXVI. ŚWIAT ALBO CZEGO BRAKUJE BOGACZOM

Jestem sam na ziemi, nikt nie raczy

myśleć o mnie. Wszyscy, co dochodzą

do czegoś, posiadają bezczelność lub twardość,

do których nie czuję się zdolnym.

Nienawidzą mnie dla mej dobroduszności.

Och, niebawem umrę bądź z głodu, bądź ze zgryzoty,

iż ludzie są tak twardzi!

Y o u n g

Czym prędzej oczyścił suknie i zszedł na dół; spóźnił się. Zastępca nauczyciela połajał go

surowo; miast się usprawiedliwiać Julian skrzyżował ręce na piersi:

– 

Peccavi, pater optime (zgrzeszyłem, wyznaję mą winę, ojcze) – rzekł skruszonym  gło-

sem.

Ten pierwszy występ zyskał uznanie. Sprytniejsi uczniowie odgadli, że mają do czynienia

z kimś, komu arkana rzemiosła nie są obce. Skoro nadeszła pora  rekreacji,  Julian  uczuł,  że
jest przedmiotem powszechnej ciekawości; ale odpowiedział na nią wstrzemięźliwością i mil-
czeniem. Zgodnie z zasadami, jakie sobie stworzył, patrzył na swoich trzystu dwudziestu je-
den kolegów jako na wrogów; najniebezpieczniejszym zaś ze wszystkich był w jego oczach
ksiądz Pirard.

Wkrótce potem przyszło Julianowi wybrać spowiednika; wręczono mu listę.
– Ech, Boże! Za kogo mnie oni mają – rzekł sobie w duchu – czy myślą, żem ja fryc? – I

wybrał księdza Pirard.

Nie wiedział nawet, jak bardzo ten krok był. doniosły. Młodziutki seminarzysta rodem z

Verrières, który od początku garnął się do Juliana, pouczył go, iż roztropniej było może wy-
brać wicedyrektora księdza Castanède.

– Ksiądz Castanède jest wrogiem księdza Pirard, którego podejrzewa o jansenizm – dodał

nachylając się do ucha Juliana.

Pierwsze  kroki  naszego  bohatera,  który  tak  wiele  mniemał  o  swej  przebiegłości,  były

wszystkie, jak wybór spowiednika, omyłką. Zaślepiony wyobraźnią brał w swoim zrozumie-
niu intencje za czyny i sądził, że jest skończonym hipokrytą. W szaleństwie swym dochodził
do tego, że wyrzucał sobie nadmierną doskonałość w obłudzie, tej sztuce ludzi słabych.

background image

104

– Niestety, to moja jedyna broń! W innej epoce – mówił sobie –  z a r a b i a ł b y m  n a  c

h l e b  w y m o w ą  c z y n ó w  w  o b l i c z u  n i e p r z y j a c i e l a.

Julian, rad ze swego postępowania, rozglądał się dokoła; wszędzie znajdował pozory naj-

surowszej cnoty.

Jakiś dziesiątek seminarzystów żył w aureoli świętości, miewali widzenia jak święta Tere-

sa i święty Franciszek, wówczas gdy wystąpiły u niego stygmaty na górze Vernia, w Apeni-
nach. Ale to była wielka tajemnica, którą ich przyjaciele ukrywali. Ci biedni młodzi wizjone-
rzy  byli  prawie  zawsze  w  infirmerii.  Setka  innych  łączyła  z  niezłomną  wiarą  niestrudzoną
pilność.  Zapracowywali  się  aż  do  choroby,  bez  wielkich  rezultatów.  Paru  wyróżniało  się
istotnymi zdolnościami, między innymi niejaki Chazel; ale Julian czuł do nich odrazę, i wza-
jemnie.

Reszta seminarzystów to byli nieokrzesani chłopcy kujący łacińskie wyrazy, których led-

wie rozumieli znaczenie. Prawie wszystko chłopscy synowie, którzy woleli zarabiać na chleb
lichą łaciną niż pracą na roli. Na podstawie tych spostrzeżeń Julian od pierwszych dni oddał
się nadziei rychłych triumfów. – W każdej służbie trzeba ludzi inteligentnych – powiadał so-
bie  –  ostatecznie  ktoś  musi  coś  robić.  Pod  Napoleonem  byłbym  sierżantem;  między  tymi
przyszłymi proboszczami będę wielkim wikariuszem.

– Wszyscy ci nieboracy – myślał dalej – od dzieciństwa chodzący w kieracie, żyli aż do

przybycia tutaj zsiadłym mlekiem i czarnym chlebem. W domu jadali mięso ledwo kilka razy
na rok. Podobni żołnierzom rzymskim, którym wojna zdawała się odpoczynkiem, ci nieokrze-
sani chłopi oczarowani są rozkoszami seminarium.

W tępych ich oczach Julian czytał zawsze zwierzęce zaspokojenie po obiedzie, a oczeki-

wanie przed obiadem. Oto ludzie, wśród których trzeba mu się wybić! Ale czego Julian nie
wiedział,  czego  nie  zdradzono  przed  nim,  to  że  być  pierwszym  we  wszelkich  kursach  do-
gmatyki, historii kościelnej etc. było w ich oczach jedynie grzeszną pychą. Od czasu Woltera,
od czasu rządu dwu Izb, będącego w gruncie jedynie  n i e u f n o ś c i ą  i  o s o b i s t y m
dociekaniem, co zaszczepia w sercach ludów zły nałóg nieufności, Kościół we Francji zrozu-
miał  pono,  że  książki  są  jego  prawdziwym  wrogiem.  Pokora  serca  jest  wszystkim  w  jego
oczach.  Triumfy  w  naukach,  nawet  duchownych,  są  mu  podejrzane,  i  słusznie.  Któż  prze-
szkodzi wybitnej inteligencji przejść do przeciwnego obozu, jak Sieyés albo Grégoire? Wy-
straszony  Kościół  czepia  się  papieża  jako  jedynej  deski  zbawienia.  Jeden  papież  może  się
pokusić  o  sparaliżowanie  ducha  krytyki  i  za  pomocą  wspaniałych  ceremonii  swego  dworu
usypia znudzone i chore dusze światowców.

Na wpół przenikając te prawdy, którym wszelako każde słowo w seminarium sili się prze-

czyć, Julian popadł w głęboką melancholię. Pracował wiele, starając się szybko nauczyć rze-
czy użytecznych dla księdza, a fałszywych i bezwartościowych w jego własnych oczach. Są-
dził, że to jest wszystko, co ma do roboty.

– Czyżby już wszyscy o mnie zapomnieli? – myślał. Nie wiedział, że ksiądz Pirard otrzy-

mał  i  rzucił  w  ogień  kilka  listów  z  pieczątką  z  Dijon,  w  których  mimo  nienagannej  formy
przebijała namiętna miłość, walcząca widocznie z ciężkimi wyrzutami. – Tym lepiej – pomy-
ślał ksiądz Pirard – przynajmniej kobieta, którą kochał ów młody człowiek, nie jest bezbożni-
cą.

Jednego dnia dostał się w ręce księdza Pirard list wpółzatarty łzami: było to wiekuiste po-

żegnanie.

Wreszcie – pisała ta osoba do Juliana – niebo pozwoliło mi w swojej łasce znienawidzić,

nie  sprawcę  mej  winy,  on  będzie  dla  mnie  zawsze  najdroższą  istotą,  ale  samą  winę.  Ofiara
spełniona,  drogi  mój.  Jak  widzisz,  nie  przyszło  mi  to  bez  łez.  Dobro  istot,  wobec  których
mam obowiązki, istot, które Ty tak kochałeś, przeważyło. Bóg sprawiedliwy,  lecz  straszny,
nie będzie mścił się na nich za zbrodnie matki. Żegnaj, Julianie, bądź sprawiedliwy dla ludzi.

background image

105

Koniec był ledwie czytelny; pisząca przesyła Julianowi adres w Dijon, mimo iż spodziewa

się,  że  Julian  nigdy  nie  odpowie  lub  też  odpowie  w  słowach,  które  kobieta  odrodzona  dla
cnoty będzie mogła czytać bez rumieńca.

Melancholia  Juliana,  złączona  z  lichym  pożywieniem,  jakiego  dostarczał  przedsiębiorca

obiadów  po  85  centymów,  zaczęła  podkopywać  jego  zdrowie,  kiedy  jednego  rana  Fouqué
zjawił się nagle w pokoju.

– Wreszcie mnie wpuścili. Byłem, nie wymawiając, pięć razy w Besançon, aby cię zoba-

czyć. Ani dudu. Posadziłem kogoś na czatach u bramy: czemuż ty, u kaduka, nigdy nie wy-
chodzisz?

– Nałożyłem sobie próbę.
– Bardzoś zmieniony. Ostatecznie rad jestem, że cię  widzę. Dwa  nadobne talary  przeko-

nały mnie, że jestem głupiec, iżem ich nie ofiarował za pierwszą wizytą.

Gawęda  przeciągała  się  w  nieskończoność.  Naraz  Julian  zmienił  się  na  twarzy,  kiedy

Fouqué powiedział:

– Ale, ale, czy wiesz? Matka twoich wychowanków popadła w ostateczną dewocję.
Mówił to swobodnym tonem, który sprawia tak osobliwe wrażenie na duszy owładniętej

namiętnością, kiedy ktoś potrąci nieświadomie jej najdroższe uczucia.

– Tak, mój drogi, w dewocję najcięższego kalibru. Powiadają, że odbywa pielgrzymki. Ale

na  wiekuisty  wstyd  księdza  Maslon,  który  tak  długo  szpiegował  biednego  księdza  Chélan,
pani de Rênal odprawiła go z kwitkiem. Spowiada się w Dijon albo w Besançon.

– Bywa w Besançon! – zawołał Julian oblewając się pąsem.
– Dość często – odparł Fouqué zdziwiony.
– Masz przy sobie 

Constitutionnel?

– Co? – odparł Fouqué.
– Pytam, czy masz 

Constitutionnel? – powtórzył Julian najspokojniej w świecie. – Sprze-

dają go tu po trzydzieści su za numer.

– Jak to! liberalizm nawet w seminarium! – wykrzyknął Fouqué. – Biedna Francja! – dodał

przybierając obleśny i słodkawy głos księdza Maslon.

Odwiedziny te sprawiłyby na naszym bohaterze głębokie wrażenie, gdyby zaraz nazajutrz

odezwanie  się  owego  młodziutkiego  seminarzysty  z  Verrières,  który  zdawał  się  Julianowi
takim dzieckiem, nie otwarło mu oczu na ważne odkrycie. Od przybycia do seminarium po-
stępowanie Juliana było jedynie szeregiem fałszywych kroków.  Zaśmiał się z goryczą z sa-
mego siebie.

W istocie, w ważnych sprawach życia umiał się pokierować zręcznie, ale nie dość dbał o

szczegóły; wygi zaś seminaryjne patrzą tylko na szczegóły. Toteż już miał u kolegów opinię
niedowiarka. Zdradzało go mnóstwo drobiazgów.

W ich oczach posiadał najoczywiściej tę olbrzymią przywarę, że   m y ś l a ł,  s ą d z i ł

samodzielnie zamiast iść ślepo za autorytetem i przykładem. Ksiądz Pirard nie był mu żadną
pomocą; nie odezwał się doń ani razu poza konfesjonałem, gdzie też na ogół więcej słuchał,
niż mówił. Byłoby zgoła inaczej, gdyby wybrał księdza Castanède.

Odkąd Julian zrozumiał własną nieopatrzność, nie zaznał ani chwili nudów. Zapragnął po-

znać  całą  rozciągłość  złego;  w  tym  celu  wyszedł  nieco  z  wyniosłego  i  upartego  milczenia,
jakim odtrącał kolegów. Wówczas zemszczono się na nim. Pojednawcze jego kroki przyjęto
ze wzgardą i szyderstwem. Poznał, że od chwili wstąpienia do seminarium nie było ani go-
dziny, zwłaszcza podczas rekreacji, która by nie pociągnęła dodatnich lub ujemnych konse-
kwencji; która by nie pomnożyła liczby jego wrogów lub nie zjednała mu życzliwości jakie-
goś szczerze cnotliwego lub mniej gruboskórnego seminarzysty. Naprawić zło, które już się
stało, było niezmiernie trudno. Odtąd Julian miał się bez ustanku na baczności; chodziło o to,
aby się dać poznać w zupełnie nowym charakterze.

background image

106

Gra oczu, na przykład, sprawiała mu wiele kłopotu. Nie bez racji w seminarium mają je

wszyscy spuszczone. – Jakiż ja byłem zarozumiały w Verrières – powiadał sobie Julian – my-
śląc, że znam życie! Ja się dopiero przygotowywałem. Oto wreszcie znalazłem się w świecie
takim, z jakim będę miał do czynienia do końca mej roli, otoczony prawdziwymi wrogami!
Cóż to za piekielnie trudna rzecz – dodawał – ta hipokryzja o każdej minucie; zaiste, bledną
przy tym prace Herkulesa. Herkules naszych czasów to Sykstus V, oszukujący przez piętna-
ście lat skromnością swoją czterdziestu kardynałów, którzy znali go porywczym i dumnym za
młodu.

– Nauka jest tu więc niczym! – powiadał sobie z goryczą. – Postępy w dogmatyce, w histo-

rii  kościelnej  znaczą  coś  tylko  na  pozór.  Wszystko,  co  mówią  na  ten  temat,  to  jedynie  po-
trzask, w który łapie się dudków takich jak ja! Ha! Cała moja wartość zasadza się na szybkich
postępach, na zdolności przyswajania sobie tych banialuków. Czyżby w gruncie szacowali te
rzeczy tyle, ile są warte? Czy sądzą o nich tak jak ja? A ja byłem na tyle głupi, aby się pysz-
nić swą wiedzą! Owe pierwsze stopnie, które ciągle zdobywam, posłużyły mi tylko na to, aby
mi stworzyć zajadłych wrogów. Chazel, który umie więcej ode mnie, wsunie zawsze w swoje
zadanie  jakiś  gruby  błąd,  spychający  go  na  pięćdziesiąte  miejsce;  jeśli  czasem  zdobędzie
pierwsze, to przez roztargnienie. Och, jakąż byłoby mi pomocą jedno jedyne słowo księdza
Pirard!

Z chwilą gdy Julian poznał swój błąd, długie ćwiczenia w ascezie, jak również pięć razy

dziennie kantyczki do Serca Jezusowego etc., przedtem tak śmiertelnie nudne, stały się dlań
najbardziej  zajmującymi  aktami  życia.  Zastanawiając  się  surowo  nad  sobą,  starając  się
zwłaszcza nie przeceniać własnych środków, Julian nie silił się, jak owi wzorowi seminarzy-
ści, wspinać się do wyżyn chrześcijańskiej doskonałości. W seminarium jest sposób jedzenia
jajka, który świadczy o szczeblu osiągniętym w hierarchii pobożności.

Czytelnik, który uśmiecha się może w tym miejscu, zechce sobie  przypomnieć wszystkie

błędy,  jakich  dopuścił  się  jedząc  jajko  ksiądz  Delille,  zaproszony  na  śniadanie  do  pewnej
wielkiej damy na dworze Ludwika XVI.

Julian starał się zrazu dojść do 

non culpa, to znaczy do stanu młodego seminarzysty, które-

go  chód,  sposób  poruszania  oczami,  rękami  nie  zdradzają  wprawdzie  światowości,  ale  nie
wskazują jeszcze istoty pochłoniętej myślą o drugim życiu i o zupełnej nicości tego świata.

Bez  ustanku  spotykał  Julian  takie  zdanie  wypisane  węglem  na  ścianach:  „Cóż  znaczy

sześćdziesiąt lat próby w porównaniu z wiecznością rozkoszy lub z wiecznością wrzącej oli-
wy w piekle!” Nie lekceważył ich już; zrozumiał, że należy je mieć ciągle przed oczami. –
Cóż będę czynił przez całe życie? – myślał. – Będę sprzedawał wiernym miejsce w niebie.
Jak zdołam im uwidocznić to miejsce? Za pomocą zewnętrznej różnicy między sobą a czło-
wiekiem świeckim.

Po kilku miesiącach nieustannego wysiłku Julian jeszcze wyglądał na człowieka, który  m

y ś l i. Sposób poruszania oczami, składania ust nie zdradzał jeszcze wiary ślepej, gotowej we
wszystko wierzyć i wszystkiemu dać świadectwo, choćby męczeństwem. Z wściekłością wi-
dział Julian, że najtępsi chłopi przewyższają go w tej mierze. Ci, z zupełnie naturalnych przy-
czyn, nie mogli wyglądać na myślicieli.

Ileż  mąk  zadawał  sobie,  aby  osiągnąć  ten  pozór  żarliwej  i  ślepej  wiary,  gotowej  przed

wszystkim  się  ukorzyć  i  wszystko  wycierpieć,  którą  spotyka  się  tak  często  we  włoskich
klasztorach i której tak pyszne wzory zostawił nam Guerchin w kościelnych malowidłach.

W uroczyste święta dawano seminarzystom kiełbaski z kapustą. Sąsiedzi Juliana zauważy-

li, że jest nieczuły na to szczęście; była to jedna z pierwszych jego zbrodni. Koledzy widzieli
w tym wstrętną i głupią obłudę; nic nie przysporzyło mu tylu wrogów. – Patrzcie mieszczu-
cha, pyszałka – mówili – który udaje, że gardzi najlepszą wyżerką, kiełbaskami z kapustą! fuj,
paskudziarz! zarozumialec!

background image

107

–  Ach,  tak,  głupota  tych  młodych  kmiotków,  moich  kompanów,  jest  dla  nich  ogromną

przewagą  –  wzdychał  Julian  w  chwili  zniechęcenia.  –  Na  progu  seminarium  nie  muszą  się
otrząsać z mnogości świeckich myśli, które ja wnoszę i które mimo wszystkich starań biją mi
z twarzy.

Z uwagą, zazdrością niemal studiował Julian najtępszych chłopskich synów przybyłych do

seminarium. W chwili gdy im ściągano z grzbietu siermięgę, aby włożyć sutannę, wychowa-
nie ich ograniczało się do bezgranicznego szacunku dla pieniędzy, zwłaszcza w gotowiźnie.

Dla tych seminarzystów, jak dla bohaterów powiastek Woltera, szczęście polega na tym,

aby się dobrze najeść. Prawie u wszystkich odkrył Julian kult dla ludzi odzianych w  c i e n k i
e  s u k n  o.  Pod  wpływem  tego  uczucia  oceniają  oni  wymiar  sprawiedliwości,  jaki  można
zyskać w naszych trybunałach, wedle jego wartości, a nawet poniżej wartości. Na co się zda-
ło, powtarzają często, prawować się z  g r u b ą  r y b ą ?

Słowem tym określa się w dolinie Jura bogatego człowieka. Można stąd osądzić szacunek

ich dla istoty najbogatszej ze wszystkich: dla rządu.

Nie uśmiechnąć się z szacunkiem na samo imię pana prefekta uchodzi w oczach chłopów z

Franche-Comté za zuchwalstwo; owóż u biedaka zuchwalstwo pociąga za sobą rychłą utratę
chleba.

Wzgarda, która dławiła Juliana z początku, zmieniła się w litość: rodzicom większości ko-

legów zdarzyło się nieraz wrócić wieczorem w zimie do chaty i nie znaleźć ani chleba, ani
kasztanów, ani kartofli... – Cóż dziwnego – powiadał sobie Julian – jeżeli za szczęśliwego w
ich oczach uchodzi przede wszystkim ten, kto zjadł dobry obiad, kto posiada dobrą odzież!
Moi  koledzy  mają  silne  powołanie,  to  znaczy  widzą  w  stanie  duchownym  nieprzerwaną
trwałość tego szczęścia: mieć dobry obiad i ciepłe ubranie w zimie.

Julian usłyszał raz, jak młody seminarzysta, obdarzony snadź wyobraźnią, mówił do kole-

gi:

– Czemu nie miałbym zostać papieżem jak Sykstus V, który pasał świnie?
–  Papieżami  robią  tylko  Włochów  –  odparł  przyjaciel  –  ale  to  pewna,  że  będą  losować

między  nami  posady  wielkich  wikariuszów,  kanoników,  może  biskupów.  Ojciec  biskupa  z
Châlons był bednarzem: tak jak i mój.

Jednego dnia podczas lekcji dogmatyki ksiądz Pirard kazał zawołać Juliana. Nieborak cie-

szył się, że wyrwie się na chwilę z moralnej i fizycznej atmosfery otoczenia.

Julian spotkał u rektora to samo przyjęcie, które go tak zmroziło w dzień przybycia.
– Wytłumacz mi tę kartkę – rzekł patrząc nań strasznym wzrokiem.
Julian przeczytał:
Amanda Binet, w kawiarni „Pod Żyrafą”, przed ósmą. Powiedzieć, że przybywasz z Genlis

i jesteś kuzynem mojej matki.

Julian  zrozumiał  cały  ogrom  niebezpieczeństwa:  policja  księdza  Castanède  wykradła  mu

ten adres.

– W dniu, w którym przybyłem tutaj – rzekł patrząc na czoło księdza Pirard, nie mógł bo-

wiem znieść jego straszliwych oczu – drżałem cały; ksiądz Chélan uprzedził mnie, że roi się
tu od donosicielstwa i dokuczliwości, i że uczniów zachęca się do szpiegowania i denuncjacji.
Niebo tak chce, aby ukazać młodym księżom życie takim, jak jest, i wszczepić im odrazę do
świata i jego pokus.

– Ty mi będziesz tu plótł frazesy! – krzyknął ksiądz Pirard wściekły. – Ladaco!
– W Verrières – ciągnął spokojnie Julian – bracia bili mnie, kiedy im dawałem powód do

zawiści...

– Do rzeczy! Do rzeczy! – wykrzyknął ksiądz Pirard nieprzytomny z wściekłości.
Nie zatrwożony bynajmniej Julian podjął opowiadanie:
– Skorom przybył do Besançon koło południa, byłem głodny, wszedłem do kawiarni. Ser-

ce moje zdejmował wstręt do tak plugawego miejsca, ale sądziłem, że śniadanie wypadnie mi

background image

108

tam  taniej  niż  w  gospodzie.  Dama,  wyglądająca  na  właścicielkę,  wzruszyła  się  moim  nie-
śmiałym wejrzeniem. „Besançon pełne jest hultajów, rzekła, boję się o pana. Gdyby się panu
zdarzyło co złego, zwróć się pan do mnie, przyślij do mnie przed ósmą. Jeśli odźwierny nie
zechce spełnić pańskiego zlecenia, powiedz pan, że jesteś moim krewnym, rodem z Genlis...”

– Każę sprawdzić tę  gadaninę! – wykrzyknął ksiądz Pirard, który  nie  mogąc  wytrwać  w

miejscu przechadzał się po pokoju. – Ruszaj do celi!

Ksiądz  udał  się  za  Julianem  i  zamknął  go  na  klucz.  Chłopiec  wziął  się  natychmiast  do

przetrząśnięcia walizy, na której dnie nieszczęsna kartka byłą starannie ukryta. Nic nie brakło
w walizie, ale rzeczy były poprzewracane. A przecież miał zawsze klucz przy sobie! – Co za
szczęście – myślał Julian – że w czasie mej ślepoty nie skorzystałem nigdy z pozwolenia wyj-
ścia. Rozumiem teraz dobroć, z jaką ksiądz Castanède ofiarował mi je tak często. Może sku-
siłbym  się  zmienić  ubranie  i  odwiedzić  piękną  Amandę,  zgubiłbym  się.  Skoro  ten  plan  za-
wiódł wówczas, aby nie zmarnować poszlaki, użyto jej do denuncjacji.

W dwie godziny później rektor zawołał Juliana.
– Nie skłamałeś – rzekł patrząc mniej surowo – ale przechowywać taki adres to nierozwa-

ga, z której nie możesz sobie nawet zdać sprawy. Nieszczęsne dziecko! Za dziesięć lat jeszcze
może ci to zaszkodzić.

background image

109

XXVII. PIERWSZE DOŚWIADCZENIE

Współczesność, wielki Boże! to Arka

święta. Biada temu, kto jej dotknie.

D i d e r o t

Czytelnik daruje nam, że z tej epoki życia Juliana niewiele przytoczymy ścisłych i jasnych

faktów. Nie aby ich brakowało; przeciwnie; ale to, co ujrzał w seminarium, byłoby może zbyt
czarne w stosunku do kolorytu, jaki staraliśmy się zachować w tej książce. Współcześni, na-
wet  znosząc  pewne  rzeczy,  doznają  na  ich  przypomnienie  wstrętu  paraliżującego  wszelką
przyjemność, nawet tę, która płynie z czytania powieści.

Studia  nad  hipokryzją  gestów  szły  Julianowi  dość  opornie;  chwilami  ogarniał  go  wstręt,

zniechęcenie. Nie mógł osiągnąć sukcesu, do tego w karierze, która mu była wstrętna.  Naj-
mniejsza  pomoc  z  zewnątrz  wystarczyłaby,  aby  mu  dodać  otuchy,  trudności  nie  były  zbyt
wielkie; ale czuł się sam, jak łódka wśród oceanu. – A gdybym nawet zwyciężył – powiadał
sobie  –  całe  życie  spędzić  w  tym  ohydnym  towarzystwie!  Obżartuchy  marzący  jedynie  o
omlecie ze słoniną na obiad lub też tacy księża Castanède, dla których żadna zbrodnia nie jest
zbyt czarna! Dojdą do władzy, ale za jaką cenę, wielki Boże!

–  Wola  ludzka  jest  potęgą,  czytam  to  wszędzie,  ale  czy  wystarczy,  aby  pokonać  taki

wstręt? Zadanie wielkich ludzi było łatwe: niebezpieczeństwo, mimo całej grozy, zdało się im
piękne, a któż zdoła zrozumieć, z wyjątkiem mnie, ohydę tego, co mnie otacza?

Była to najcięższa próba w jego życiu. Tak łatwo by mu było zaciągnąć się do którego ze

świetnych pułków stojących w Besançon! Mógł zostać nauczycielem łaciny, tak niewiele po-
trzebował, aby wyżyć! Ale wówczas żadnych widoków, żadnego pokarmu dla wyobraźni: to
znaczy śmierć. Oto co mu się zdarzyło jednego z owych smutnych dni.

– Tak często pyszniłem się w duchu, że jestem różny od innych młodszych wieśniaków!

Otóż dość długo żyję, aby zrozumieć, że  r ó ż n i c a  p ł o d z i  n i e n a w i ś ć  – powiadał
sobie jednego rana. Tę wielką prawdę odgadł pod wpływem jednej ze swych najjaskrawszych
porażek. Pracował cały dzień nad pozyskaniem względów pewnego ucznia otoczonego aure-
olą świątobliwości. Przechadzał się z nim po dziedzińcu słuchając z rezygnacją bredni przy-
prawiających o mdłości. Naraz zaciągnęło się na burzę, zahuczał grzmot. W tej chwili świą-
tobliwy kolega wykrzyknął odpychając go brutalnie:

– Słuchaj, każdy musi myśleć o sobie, nie mam ochoty zginąć od pioruna: Bóg może cię

zdruzgotać jak bezbożnika, jak Woltera.

background image

110

Z zębami zaciśniętymi z wściekłości, z oczyma wzniesionymi ku niebu w błyskawicach,

Julian  wykrzyknął:  –  Wart  byłbym,  aby  utonąć,  gdybym  zasnął  podczas  burzy.  Spróbujmy
zdobyć innego jakiegoś cymbała.

Zadzwoniono na wykład historii kościelnej.
Młodym kmiotkom, tak drżącym przed ciężką pracą i przed rodzicielską nędzą, ksiądz Ca-

stanède wykładał tego dnia, iż rząd, owa instytucja tak straszna w ich oczach, posiada istotną i
prawą władzę jedynie dzięki pełnomocnictwu zastępcy bożego na ziemi.

– Stańcie się godni łask papieża świętością życia, posłuszeństwem, bądźcie jako kij w jego

ręku – dodał – a każdy z was otrzyma świetną posadę, na której będzie władał samodzielnie,
bez kontroli, posadę niewzruszoną, której dochody pokrywa w jednej trzeciej rząd, w dwóch
trzecich zaś wierni, urobieni waszą wymową.

Wychodząc z klasy ksiądz Castanède zatrzymał się na dziedzińcu.
– O proboszczu można z całą słusznością powiedzieć, że wartość miejsca zależy od czło-

wieka – rzekł do uczniów, którzy otoczyli go kołem. – Sam znałem zapadłe górskie parafie,
które przynosiły więcej niż niejedno probostwo w mieście, i to w samej gotowiźnie, nie licząc
tłustych kapłonów, a jajek, a świeżego masła, tysiąca miłych drobnostek... Ksiądz jest tam bez
kwestii pierwszą figurą; nie ma większego obiadu, aby go nie proszono, nie goszczono etc.

Ledwie  ksiądz Castanède odszedł, uczniowie podzielili się na  grupy  – Julian nie należał do

żadnej, zostawiono go jak parszywą owcę. W każdej gromadzie jakiś uczeń rzucał grosz w górę;
jeśli zgadł, na którą stronę padnie, koledzy wnosili, iż niebawem otrzyma tłuste probostwo.

Później następowały anegdoty. Młody księżyk, ledwie od roku wyświęcony, ofiarowawszy oswojo-

nego królika służącej starego proboszcza, uzyskał to, że ksiądz powołał go na wikarego, wkrótce zaś
potem (proboszcz umarł rychło) zajął jego miejsce w dobrej parafii. Inny znów wcisnął się, jako następ-
ca starego sparaliżowanego księdza, zabawiając go przy stole i krając mu zręcznie kurczęta.

Seminarzyści, jak zresztą  młodzi  adepci  wszelkich  zawodów,  przeceniają  znaczenie  tych

środeczków działających na ich wyobraźnię swą niezwykłością.

– Muszę – powtarzał sobie Julian – włożyć się do tych rozmów.
Kiedy  nie  rozmawiano  o  kiełbaskach  z  kapustą  i  o  tłustych  probostwach,  rozmawiano  o

świeckim zastosowaniu zasad duchownych, o sprawach między biskupami i prefektami, mię-
dzy  merem  a  proboszczem.  W  oczach  Juliana  rodziło  się  pojęcie  jakby  drugiego  Boga,  ale
Boga o wiele groźniejszego i potężniejszego niż tamten: ten drugi Bóg to był papież. Powia-
dano sobie, zniżając głos, kiedy była pewność, że ksiądz Pirard nie słyszy, że jeśli papież nie
zadaje sobie trudu mianowania wszystkich prefektów i merów we Francji, to dlatego iż po-
wierzył ten trud królowi, mianując go starszym synem Kościoła.

Wówczas to Julian sądził, iż może wyzyskać ku swej chwale znajomość książki O 

papieżu

pana de  Maistre.  W  istocie  zadziwił  kolegów,  ale  znów  obróciło  się  to  przeciw  niemu.  Po-
drażnił  ich,  formułując  lepiej  niż  oni  sami  ich  własne  mniemanie.  Ksiądz  Chélan  był  nie-
opatrzny  dla  Juliana,  jak  był  nieopatrzny  dla  samego  siebie.  Wpoiwszy  mu  nawyk  ścisłego
rozumowania i odrazę do czczych słów, zapomniał go nauczyć, że u chudego pachołka narów
ten jest zbrodnią; wszelkie logiczne rozumowanie ma w sobie coś obrażającego.

Wymowę  Juliana  poczytywano  mu  za  nową  zbrodnię.  Mówiąc  o  nim  koledzy  zdołali

wreszcie wyrazić jednym słowem wstręt, jaki w nich budził: nazwali go  M a r c i n e m  L u t
r e m ; zwłaszcza, mówili, z przyczyny owej piekielnej logiki, którą się tak pyszni.

Niejeden  młody  seminarzysta  miał  świeżą  cerę  i  mógł  pobić  Juliana  urodą;  ale  on  miał

białe ręce i nie mógł ukryć niektórych nałogów wyszukanej czystości. Zaleta ta nie była zgoła
zaletą  w  ponurym  gmachu,  do  którego  los  go  rzucił.  Niechlujni  chłopi,  którzy  go  otaczali,
okrzyknęli go rozpustnikiem. Lękamy się znużyć czytelnika tysiącznymi niedolami naszego
bohatera.  Najsilniejsi  z  klasy  chcieli  wprowadzić  znęcanie  się  nad  nim;  trzeba  mu  było
uzbroić się w żelazny cyrkiel i oznajmić, ale tylko gestem, że zrobi zeń użytek. Gesty trudniej
wyzyskać w raportach donosicieli niż słowa.

background image

111

XXVIII. PROCESJA

Wszystkie serca ogarnęło wzruszenie.

Zdawało się, że obecność Boga

zstąpiła w te wąskie gotyckie uliczki,

przybrane ze wszystkich stron i wysypane

piaskiem dzięki staraniu wiernych.

Y o u n g

Daremnie Julian silił się być małym i głupim, nie mógł pozyskać sympatii, nadto był inny.

– A wszakże – powiadał sobie – profesorowie  ci to ludzie bardzo  sprytni,  wybrani  spośród
tysiąca. W jaki sposób nie smakują w mojej pokorze? – Jeden tylko był na tyle uprzejmy, że
wierzył we wszystko i wszystko dawał w siebie wmówić. Był to ksiądz Chas-Bernard, mistrz
ceremonii przy katedrze, gdzie od piętnastu lat obiecywano mu miejsce kanonika; tymczasem
wykładał  wymowę  kościelną  w  seminarium.  W  epoce  swego  zaślepienia  Julian  najczęściej
celował na tym kursie; ksiądz Chas nabrał dlań sympatii i po lekcji nieraz ujmował go pod
ramię, aby się z nim przejść po ogrodzie.

– Do czego on zmierza? – myślał Julian słuchając, jak przez całe godziny ksiądz opowia-

dał mu o bogactwach katedralnej szatni. Było tam siedemnaście ornatów haftowanych zlotem,
nie licząc żałobnych. Wiele rachowano na starą prezydentową de Rubempré; dama ta, licząca
dziewięćdziesiąt lat, przechowywała od siedemdziesięciu lat co najmniej wyprawne suknie ze
wspaniałych materii liońskich przetykanych złotem.

– Wyobraź sobie, chłopcze – mówił ksiądz zatrzymując się nagle i otwierając szeroko oczy

– te suknie stoją same na ziemi, tyle w nich złota. Przypuszczają powszechnie w Besançon, że
dzięki  testamentowi  prezydentowej  skarbiec  katedralny  wzbogaci  się  o  więcej  niż  dziesięć
ornatów,  nie  licząc  kilku  kap  na  uroczyste  święta.  Ba!  Więcej  jeszcze  –  dodał  ksiądz  Chas
zniżając głos – mam powody przypuszczać, że prezydentowa zostawi nam osiem wspaniałych
pozłacanych świeczników ze srebra, nabytych, jak wieść niesie,  we Włoszech przez księcia
Burgundii, Karola Śmiałego, którego ulubionym ministrem był jeden z przodków tej damy.

– Dokąd ten człowiek zmierza z tą rupieciarnią? – myślał Julian. – Te zręczne przygoto-

wania trwają już cały wiek, a za nic nie chce puścić farby. Musi mi strasznie nie ufać. Spryt-
niejszy jest niż wszyscy inni, których tajemne cele można przeniknąć w ciągu dwóch tygodni.
Rozumiem, ten człowiek cierpi w swej ambicji od piętnastu lat!

Jednego wieczora, podczas lekcji, zawołano Juliana do księdza Pirard.

background image

112

– Jutro mamy święto 

Corpus Domini (Bożego Ciała); ksiądz Chas-Bernard potrzebuje cię

przy zdobieniu katedry; idź i bądź posłuszny.

Ksiądz Pirard przywołał go jeszcze i dodał z wyrazem współczucia:
– Od ciebie zależy, czy chcesz skorzystać ze sposobności i przejść się po mieście.
– 

Incedo per ignes (Mam ukrytych wrogów) – odparł Julian.

Nazajutrz wczesnym rankiem Julian udał się ze spuszczonymi oczyma do katedry. Widok

ulic i rozpoczynającego się ruchu dobrze nań podziałał. Na wszystkie strony zdobiono okna
dywanami. Cały czas spędzony w seminarium wydał się Julianowi jedną chwilą. Myśl jego
była  w  Vergy  oraz  przy  pięknej  Amandzie  Binet,  którą  mógł  spotkać,  gdyż  kawiarnia  była
opodal. Spostrzegł z dala księdza Chas-Bernard w bramie jego ukochanej katedry; był to za-
żywny człowiek o wesołej i szczerej twarzy. Ten dzień to był dzień jego triumfu.

– Czekałem na ciebie, drogi synu – zawołał, z daleka spostrzegłszy Juliana – bywajże mi!

Ciężki będziemy mieli dzień i długi; pokrzepmy się pierwszym śniadaniem, drugie czeka nas
o dziesiątej, podczas sumy.

– Pragnę, proszę ojca – rzekł Julian poważnie – nie być ani chwili sam; ojciec raczy za-

uważyć – dodał wskazując na zegar wieżowy – że przybywam o piątej bez jednej minuty.

– Ha! ha! Boisz się tych filutów z seminarium! Masz też o czym  myśleć! – rzekł ksiądz

Chas. – Czy droga jest mniej piękna, dlatego że w płotach, które ją otaczają, rosną ciernie?
Podróżny  idzie  naprzód,  a  złośliwym  cierniom  pozwala  tkwić  w  miejscu.  Ale  do  roboty,
chłopcze, do roboty!

Ksiądz Chas miał słuszność mówiąc, że praca będzie ciężka. Poprzedniego dnia odbywała

się w katedrze wielka uroczystość żałobna; nie można było nic przygotować, trzeba było tedy
w  ciągu  jednego  ranka  przybrać  czerwonym  adamaszkiem,  do  wysokości  trzydziestu  stóp,
wszystkie słupy gotyckie tworzące trzy nawy. Biskup sprowadził z Paryża ekstrapocztą czte-
rech  tapicerów,  ale  nie  mogli  nastarczyć  wszystkiego;  zamiast  zaś  wspomagać  dobrą  radą
niezręczność besansońskich kolegów zdwajali ją za pomocą drwin.

Julian zrozumiał, że trzeba wyleźć samemu na drabinę; wrodzona  zwinność przydała mu

się. Podjął się kierować pracą miejscowych tapicerów. Ksiądz Chas, zachwycony, patrzał, jak
młodzieniec  buja  z  drabiny  na  drabinę.  Skoro  wszystkie  kolumny  obleczono  adamaszkiem,
trzeba było umieścić pięć olbrzymich bukietów z piór na baldachimie nad głównym ołtarzem.
Jest to bogate sklepienie ze złoconego  drzewa,  wspierające  się  na  ośmiu  kręconych  kolum-
nach z  włoskiego  marmuru.  Ale  aby  się  dostać  na  środek  baldachimu  ponad  tabernakulum,
trzeba było przejść po starym drewnianym gzymsie, może spróchniałym, na wysokości czter-
dziestu stóp.

Widok tej niebezpiecznej drogi zagasił wesołość i koncepty paryżan; przyglądali się, roz-

prawiali, ale nie kwapili się wejść. Julian chwycił bukiety i wbiegł pędem na drabinę. Umo-
cował je zręcznie w kształt korony, w samym środku baldachimu.  Kiedy zeszedł z drabiny,
ksiądz Chas-Bernard uściskał go.

– 

Optime! – wykrzyknął zacny ksiądz. – Opowiem to Jego Dostojności.

Drugie śniadanie upłynęło bardzo wesoło. Nigdy katedra nie wydała się księdzu Chas tak

strojną.

– Drogi chłopcze – rzekł do Juliana– matka moja wynajmowała krzesła w tej czcigodnej

świątyni, wychowałem się poniekąd w tym gmachu. Terror Robespierre’a zrujnował nas; ale
w ósmym roku sługiwałem już do mszy w pokoju i dostawałem wikt w dzień mszy. Nikt nie
umiał tak złożyć ornatu jak ja, żaden  galon nie był załamany.  Od  przywrócenia  obrządków
przez Napoleona mam szczęście wszystkim zarządzać w tej czcigodnej świątyni. Pięć razy do
roku oczy moje oglądają ją przystrojoną w uroczyste szaty. Ale nigdy nie była tak wspaniała,
nigdy bryty adamaszkowe nie przylegały do filarów tak pięknie jak dziś.

– Wreszcie zdradzi mi swą tajemnicę – pomyślał Julian – zaczyna mówić o sobie, przej-

dziemy do wynurzeń. Ale mimo iż wyraźnie podniecony, ksiądz nie powiedział ani jednego

background image

113

niebacznego słówka. – A wszakże on też wiele pracował, jest szczęśliwy, nie żałował sobie
winka. Cóż za człowiek! Co za przykład dla mnie; należą mu się szlify. (To brzydkie wyraże-
nie przejął Julian od starego chirurga.)

Kiedy podczas sumy zadzwoniono na 

Sanctus, Julian chciał przywdziać komżę, aby towa-

rzyszyć biskupowi we wspaniałej procesji.

– A złodzieje, mój synu, a złodzieje! – wykrzyknął ksiądz Chas. – Czyś zapomniał o tym?

Procesja wyjdzie z kościoła, my we dwóch będziemy pilnowali. Możemy mówić o szczęściu,
jeśli będzie brakowało tylko paru łokci tego pięknego galonu, który stroi dół filarów. To także
dar pani de Rubempré; pochodzi od słynnego hrabiego, jej prapradziadka; czyste złoto, drogie
dziecko – szepnął ksiądz do ucha Julianowi z widocznym podnieceniem – czyściutenieczkie!
Polecam ci dozór w skrzydle północnym, nie  wychodź stamtąd. Ja  biorę na  siebie  skrzydło
południowe  i  wielką  nawę.  Baczność  na  konfesjonały:  z  nich  konfidenci  złodziejscy  wypa-
trują chwilę, gdy obrócimy się plecami.

W  tej  chwili  wybiły  trzy  kwadranse  na  dwunastą:  natychmiast  rozległ  się  wielki  dzwon.

Bił z całą siłą. Pełne i uroczyste dźwięki wzruszyły Juliana. Dusza jego uleciała ponad ziemię.

Zapach kadzidła i listków róży, które dziewczątka w bieli rzucały przed Świętym Sakra-

mentem, odurzyły go do reszty.

Te uroczyste dźwięki dzwonu powinny obudzić w Julianie jedynie myśl o pracy dwudzie-

stu ludzi, płatnych po pięćdziesiąt centymów i wspomaganych może przez piętnastu lub dwu-
dziestu  wiernych.  Powinien  był  myśleć  o  zużywaniu  się  sznurów  i  belek,  o  niebezpieczeń-
stwie samego dzwonu, który spada co dwa wieki, oraz zastanowić się nad sposobem zmniej-
szenia zarobku zakonników albo też spłacenia ich jakim odpustem czy inną łaską Kościoła nie
nadwerężając sakiewki.

W  miejscach  tych  roztropnych  myśli  dusza  Juliana,  podniecona  pełnią  tych  dźwięków,

błądziła w urojonych przestrzeniach. Nigdy nie będzie zeń dobry ksiądz ni dobry administra-
tor.  Dusze  ulegające  podobnym  wzruszeniom  zdolne  są  co  najwyżej  wydać  artystę.  Tutaj
ukazuje się w całym blasku zarozumiałość Juliana. Koledzy jego, nawykli zwracać uwagę na
realność życia – ile że czują się otoczeni powszechną nienawiścią oraz przyczajonym, w ich
mniemaniu, na każdym kroku  j a k o b i n i z m e m – myśleliby, słysząc dzwon katedralny,
jedynie o płacy dzwonników. Obliczyliby z matematyczną ścisłością, czy stopień wzruszenia
tłumu wart jest kwoty wydanej na dzwonników.

Gdy w cudną pogodę procesja obchodziła z wolna Besançon, zatrzymując się przy wspa-

niałych stacjach wzniesionych przez władze, kościół utonął w głębokim milczeniu. Panował
w nim mrok oraz miły chłód; jeszcze unosiły się zapachy kwiatów i kadzidła.

Cisza, samotność, chłód długich naw wprawiały Juliana w stan coraz słodszego marzenia.

Nie mącił mu go ksiądz Chas, zajęty w innej części kościoła. Dusza chłopca nieomal opuściła
śmiertelną  powłokę,  która  przechadzała  się  z  wolna  po  północnym  skrzydle  powierzonym
jego pieczy. Czuł się spokojny, ile że przy konfesjonałach znajdowało się jedynie kilka pro-
stych kobiet: wzrok jego biegł bez myśli przed siebie.

Wyrwał  go  poniekąd  z  roztargnienia  widok  dwóch  kobiet  bardzo  wykwintnie  ubranych;

obie  klęczały:  jedna  przy  konfesjonale,  druga  tuż  obok  na  klęczniku.  Julian  patrzał  nie  wi-
dząc. Jednakże bądź przez mętną świadomość obowiązków, bądź pod wpływem podziwu dla
prostego, lecz szlachetnego stroju pań, zauważył,  że  w  konfesjonale  nie  było  księdza.  –  To
szczególne – pomyślał – że te piękne panie, jeśli są nabożne, nie klęczą przy której ze stacyj;
lub jeśli to światowe damy, że się nie umieściły na  widoku, w pierwszym  rzędzie  balkonu.
Jak ta suknia doskonale leży! Co za wdzięk!

Zwolnił kroku, aby się im przyjrzeć.
Osoba klęcząca przy konfesjonale odwróciła głowę na odgłos kroków Juliana wśród ciszy.

Naraz wydała głośny krzyk i zemdlała.

background image

114

Czując, że mdleje, dama osunęła się na kolana i przegięła się w tył; przyjaciółka pośpie-

szyła jej z pomocą. Równocześnie Julian ujrzał biust zemdlonej damy: znany naszyjnik z du-
żych szlachetnych pereł uderzył jego oko. Cóż się  z  nim  stało,  kiedy  poznał  włosy  pani  de
Rênal! Była to ona. Osobą, która starała się jej podtrzymać  głowę  i  nie  dać  całkiem  upaść,
była pani Derville. Julian, nieprzytomny, rzucił się ku nim; pani de Rênal padając byłaby mo-
że pociągnęła przyjaciółkę, gdyby Julian ich nie podtrzymał. Ujrzał głowę pani de Rênal, bla-
dą, zwisła, bez czucia. Pomógł pani Derville umieścić tę śliczną głowę na wezgłowiu wypla-
tanego krzesła, ukląkł obok.

Pani Derville obróciła się i poznała go.
– Oddal się pan! – zawołała z gniewem. – Niech ona już pana nie zobaczy. To pewne, że

widok pański musi w niej budzić wstręt: była taka szczęśliwa, nim pana poznała. Postępowa-
nie pańskie jest okrutne. Uciekaj, oddal się, jeśli ci została resztka wstydu.

Słowa te brzmiały tak stanowczo, a Julian czuł się w tej chwili tak słaby, że oddalił się. –

Zawsze mnie nienawidziła – rzekł myśląc o pani Derville.

W  tej  samej  chwili  nosowy  śpiew  księży  wracających  z  procesji  rozległ  się  w  kościele.

Ksiądz  Chas-Bernard  zawołał  kilkakrotnie  na  Juliana,  który  nie  słyszał;  wreszcie  podszedł,
aby go wyciągnąć zza filaru, gdzie Julian ukrył się wpółżywy. Chciał go przedstawić bisku-
powi.

– Słabo ci się zrobiło, dziecko – rzekł ksiądz widząc go bladym i niezdolnym uczynić kro-

ku – zbyt się napracowałeś. – Ksiądz ujął go pod rękę. – Chodź, usiądź na ławeczce przy kro-
pielnicy za mną, ja cię zasłonię (stali w pobliżu głównych drzwi). Uspokój się, mamy jeszcze
dobrych dwadzieścia minut, nim Jego Dostojność się zjawi. Staraj się przyjść do siebie; kiedy
biskup będzie przechodził, ja cię podniosę; mimo swoich lat, silny jestem i krzepki.

Ale kiedy biskup nadszedł, Julian był tak drżący, że ksiądz poniechał zamiaru.
– Nie martw się – rzekł – znajdziemy inną sposobność.
Wieczorem  kazał  zanieść  do  kaplicy  seminarium  dziesięć  funtów  świec,  oszczędzonych,

jak mówił, dzięki staraniom Juliana i szybkości, z jaką je kazał gasić. Czysty wymysł! Chło-
piec sam był zgaszony; od czasu jak ujrzał panią de Rênal, nie wiedział, co się z nim dzieje.

background image

115

XXIX. PIERWSZE ODZNACZENIE

Znał swoją epokę, znał swój

departament i jest bogaty.

Zwiastun

Julian nie ocknął się jeszcze ze wzruszenia, w jakim pogrążyło  go spotkanie w katedrze,

kiedy jednego ranka surowy ksiądz Pirard wezwał go do siebie.

– Ksiądz Chas-Bernard pisał właśnie do mnie za tobą. Jestem na ogół dość zadowolony z

twego postępowania. Jesteś, mimo pozorów, nierozważny i roztrzepany; jednakże, jak dotąd,
serce dobre, nawet szlachetne, zdolności niepospolite... W sumie: widzę w tobie iskrę, której
nie należy zaniedbywać.

–  Po  piętnastu  latach  pracy  przyjdzie  mi  prawdopodobnie  opuścić  ten  zakład:  zbrodnią

moją jest, że zostawiłem seminarzystom wolność myśli i nie popierałem ani też nie tępiłem
sekretnego stowarzyszenia, o którym mówiłeś mi przy spowiedzi. Nim odejdę, chciałbym coś
uczynić dla ciebie; byłbym to zrobił dwa miesiące wcześniej, gdyby nie denuncjacja oparta na
znalezionym u ciebie adresie Amandy Binet. Mianuję cię repetytorem Starego i Nowego Te-
stamentu.

Julian, przejęty wdzięcznością, chciał paść na kolana i podziękować Bogu, ale szczery od-

ruch wziął górę. Zbliżył się do księdza Pirard, ujął jego rękę i chciał ją podnieść do ust.

–  Co  to  jest?  –  wykrzyknął  rektor  gniewnie.  Ale  oczy  Juliana  wyraziły  więcej  niż  jego

uczynek.

Ksiądz Pirard popatrzył nań ze zdumieniem, jak człowiek, który  od wielu lat odwykł  od

spotykania szczerych uczuć. To zdradziło rektora; zmienionym głosem rzekł:

– Tak, drogie dziecko, przywiązałem się do ciebie. Bóg widzi, że mimo woli; powinienem

był być sprawiedliwy, nie mieć dla nikogo miłości ani nienawiści. Droga twoja będzie ciężka.
Widzę w tobie coś, co drażni pospólstwo. Będą cię ścigały zazdrości i potwarz. Gdzie bądź
pomieści  cię  Opatrzność,  wszędzie  towarzysze  będą  cię  nienawidzili;  jeśli  będą  udawali
życzliwość, to tylko po to,  aby  cię  tym  pewniej  zdradzić.  Na  to  jest  tylko  jedno  lekarstwo:
chroń się ze wszystkim do Boga, który, aby cię ukarać za twą pychę, zesłał na ciebie tę nie-
nawiść. Niech twoje postępowanie będzie czyste, to jedyny ratunek dla ciebie. Jeśli będziesz
się  trzymał  prawdy  z  niezłomną  wytrwałością,  wcześniej  lub  później  wrogowie  twoi  będą
pognębieni.

Od tak dawna Julian nie słyszał przyjaznego głosu, że trzeba mu darować tę słabość: roz-

płakał się. Ksiądz Pirard wziął go w ramiona; była to chwila bardzo słodka dla obu.

background image

116

Julian szalał z radości. Było to pierwsze jego odznaczenie, przynoszące olbrzymie korzy-

ści. Aby je pojąć, trzeba być skazanym na miesiące całe bez chwili samotności, w bezpośred-
nim zetknięciu z dokuczliwymi i natrętnymi kolegami. Same ich krzyki wystarczyłyby,  aby
delikatniejszy ustrój doprowadzić do choroby.  Hałaśliwa  radość  dobrze odkarmionych i do-
brze odzianych chłopskich synów znajdowała dopiero wówczas pełny upust, kiedy krzyczeli,
ile im tchu starczyło.

Obecnie  Julian  jadał  sam  lub  prawie  sam,  w  godzinę  po  innych.  Miał  klucz  od  ogrodu,

mógł się przechadzać samotnie.

Ku  wielkiemu  zdumieniu  spostrzegł,  że  go  mniej  nienawidzą,  gdy  on  spodziewał  się

zdwojenia  nienawiści.  Tajemna  chęć  odosobnienia  się,  chęć  aż  nazbyt  widoczna,  która  zy-
skała  mu  tylu  wrogów,  przestała  być  oznaką  śmiesznej  pychy.  W  oczach  otaczających  go
gruboskórców  było  to  słuszne  poczucie  godności.  Nienawiść  osłabia  znacznie,  zwłaszcza
między  młodszymi,  którzy  stali  się  uczniami  Juliana  i  których  traktował  wielce  uprzejmie.
Stopniowo nawet zyskał stronników; stało się w złym tonie nazywać go Marcinem Lutrem.

Ale po co wymieniać jego przyjaciół, wrogów? Wszystko jest brzydkie, tym brzydsze, im

intencja szczersza. Oto są wszelako jedyni nauczyciele moralności, jakich ma lud; a co by się
z nim stało bez nich? Czyż dziennik zdoła kiedy zastąpić proboszcza?

Od  czasu  nowej  godności  Juliana  rektor  Pirard  uważał,  aby  z  nim  nigdy  nie  mówić  na

osobności. Była to ostrożność wskazana tak ze względu na przełożonego, jak na ucznia; ale
zwłaszcza  była  to  próba.  Niewzruszoną  zasadą  surowego  jansenisty  Pirarda  było:  gdy  dany
człowiek wart jest coś w twoich oczach, stawiaj mu przeszkody  we wszystkich jego życze-
niach i zamiarach. Jeśli wartość jest istotna, zdoła zwyciężyć albo ominąć przeszkody.

Był to czas polowania. Fouqué wpadł na myśl, aby posłać do seminarium jelenia i dzika,

niby od rodziców Juliana. Złożono zwierzynę w przejściu, między kuchnią i refektarzem; tam
ujrzeli ją seminarzyści  idąc  na  obiad.  Ciekawość  była  ogromna.  Dzik,  choć  martwy,  budził
lęk w najmłodszych: dotykali jego kłów. Cały dzień mówiono tylko o tym.

Dar  ten,  wznosząc  rodzinę  Juliana  do  wyżyn  powszechnego  szacunku,  zadał  śmiertelny

cios zazdrości. Urok dobrobytu uświęcił jego wyższość. Chazel i najwybitniejsi koledzy za-
częli mu nadskakiwać. Maluczko, a byliby mu robili wyrzuty, że ich nie uprzedził o swej za-
możności i tym samym naraził na możliwość chybienia szacunku pieniądzom.

Nadszedł  pobór  do  wojska;  Juliana  zwolniono  jako  seminarzystę.  Okoliczność  ta  wzru-

szyła go głęboko. – Oto więc minęła na zawsze chwila,  w której  przed dwudziestu laty za-
częłoby się dla mnie życie bohatera!

Przechadzając się po ogrodzie, usłyszał rozmowę dwóch murarzy naprawiających coś koło

muru.

– I cóż, trzeba iść, nowy pobór!
– Gdyby to za  n i e g o, niechby! Murarz zostawał oficerem, generałem. Ho! ho! Widzieli

to ludzie.

– Aha, właśnie! Teraz same dziady idą. Kto ma za co, zostaje w domu.
– Biedak zostanie biedakiem, i tyle!
– Słuchaj no, czy to prawda, co mówią, że  o n  umarł? – wtrącił trzeci murarz.
– To ino bogacze tak mówią, kapujesz? Bali się  j e g o.
– Cóż za różnica, hej! Jak to  robota  szła  za  tamtych  czasów!  I  powiedzieć,  że  to  właśni

marszałkowie go zdradzili: to trzeba być szelmą!

Rozmowa ta pocieszyła nieco Juliana. Oddalając się, powtarzał z westchnieniem:

Jedyny król, co w ludu ostał się pamięci!

Nadszedł czas egzaminów. Julian zdał świetnie; zauważył, że nawet Chazel stara się poka-

zać całą swą wiedzę.

background image

117

Pierwszego dnia egzaminatorzy, mianowani przez słynnego wielkiego wikariusza de Fri-

lair, bardzo byli nieradzi, iż pierwsze, a najwyżej drugie miejsce na liście muszą dawać temu
Julianowi Sorel, o którym wiedzieli, że jest beniaminkiem księdza Pirard. Uczniowie zakła-
dali  się,  że  na  ogólnej  nocie  Julian  otrzyma  pierwszy  stopień,  co  przynosi  z  sobą  zaszczyt
obiadu u księdza biskupa. Pod koniec egzaminu, kiedy pytano z ojców Kościoła, zręczny eg-
zaminator, zagadnąwszy Juliana o świętego Hieronima i jego sympatię dla Cycerona, wspo-
mniał  o  Horacym,  Wergilim  i  innych  świeckich  autorach.  Bez  wiedzy  kolegów  Julian  wy-
uczył się na pamięć sporo ustępów z tych pisarzy. Odurzony powodzeniem, zapomniał, gdzie
się znajduje, i na ponowne pytanie egzaminatora wyrecytował z zapałem oraz rozebrał kilka
ód Horacego. Pozwoliwszy mu brnąć przez dwadzieścia minut, naraz egzaminujący zmienił
wyraz i ostro zaczął mu wyrzucać czas stracony na świeckie studia oraz bezużyteczne i wy-
stępne myśli, jakimi nabił sobie głowę.

– Głupiom postąpił, ojcze, moja wina – rzekł Julian skromnie, rozumiejąc, iż padł ofiarą

zręcznego podstępu.

Ta sztuczka egzaminatora wywołała oburzenie nawet w seminarium, co nie przeszkodziło

księdzu  de  Frilair  (owemu  filutowi,  który  tak  doskonale  zorganizował  sieć  Kongregacji  be-
sansońskiej i którego raporty paryskie przyprawiały o drżenie sędziów, prefekta, a nawet ge-
nerałów) pomieścić swą potężną ręką numer 198 obok nazwiska Juliana. Miał tę satysfakcję,
że mógł dokuczyć swemu wrogowi, janseniście Pirard.

Od  dziesięciu  lat  dokładał  starań,  aby  mu  odebrać  rektorat  seminarium.  Ksiądz  Pirard,

trzymając się sam linii postępowania, którą wskazał Julianowi, był szczery, pobożny, daleki
od intryg, oddany obowiązkom. Ale niebo w swym gniewie obdarzyło go żółciowym tempe-
ramentem, odczuwającym głęboko zniewagi i nienawiść. Żadna krzywda nie zacierała się w
tej namiętnej duszy. Byłby sto razy podał się do dymisji, lecz sądził, że jest użyteczny na sta-
nowisku,  na  którym  Opatrzność  go  pomieściła.  –  Tamuję  postęp  jezuityzmu  i  bałwochwal-
stwa – myślał.

W porze egzaminów, od dwóch miesięcy blisko, nie mówił z Julianem; mimo to przecho-

rował  cały  tydzień,  kiedy  otrzymawszy  urzędowy  wynik  ujrzał  numer  198  przy  nazwisku
ucznia, którego uważał za chlubę zakładu. Jedyną pociechą dla tej surowej natury było oto-
czyć Juliana najściślejszym nadzorem: z radością ujrzał, że nie ma w nim gniewu ani żądzy
zemsty, ani zniechęcenia.

W kilka tygodni później Julian zadrżał otrzymując list z paryską pieczęcią. – Wreszcie –

pomyślał – pani de Rênal przypomniała sobie swoje obietnice. –  Jakiś pan, rzekomo Paweł
Sorel, mieniący się jego krewnym, przysłał mu czek na pięćset franków. Dodawał, że jeżeli
Julian będzie nadal tak gorliwie studiował klasyków, otrzyma co roku tę samą kwotę.

– To ona, to jej dobroć – pomyślał Julian rozczulony – chce mnie pocieszyć; ale czemu ani

jednego przyjaznego słowa?

Mylił się: pani de Rênal, opanowana przez przyjaciółkę, panią Derville, oddała się całko-

wicie  głębokiej  skrusze.  Mimo  woli  często  myślała  o  szczególnym  człowieku,  którego  zja-
wienie się zburzyło jej egzystencję, ale nie byłaby się odważyła doń pisać.

Gdybyśmy  się  posługiwali  językiem  seminarium,  musielibyśmy  uważać  tę  przesyłkę  za

cud, i powiedzieć, iż niebo użyło samego księdza de Frilair za narzędzie swej łaski.

Dwanaście lat wprzódy ksiądz de Frilair przybył do Besançon ze szczupłym tłumoczkiem,

który wedle kroniki zawierał całe jego mienie. Obecnie był jednym z najbogatszych posiada-
czy w okolicy. W rozkwicie swej pomyślności kupił połowę majątku, którego druga połowa
przypadła drogą sukcesji panu de la Mole. Stąd zaciekły proces między tymi osobistościami.

Mimo  swej  paryskiej  świetności  i  dworskich  urzędów  margrabia  czuł,  że  niebezpiecznie

jest walczyć w Besançon przeciw wielkiemu wikariuszowi, o którym mówiono, że mianuje i
usuwa  prefektów.  Zamiast  wykołatać  pod  jakimkolwiek  pozorem  gratyfikację  pięćdziesię-

background image

118

ciotysięczną  i  zaniechać  procesu  o  takąż  sumę  z  księdzem  de  Frilair,  margrabia  uparł  się.
Uważał, że ma rację: dobra racja!

Owóż niech mi wolno będzie powiedzieć: któryż sędzia nie ma syna lub bodaj kuzyna, dla

którego potrzebuje protekcji?

Aby oświecić najbardziej ślepych, w tydzień po wygranej w pierwszej instancji ksiądz de

Frilair wziął powóz biskupa i osobiście zawiózł  swemu  adwokatowi  krzyż  legii  honorowej.
Pan de la Mole, trochę zbity z tropu zachowaniem się przeciwnej strony, osłupiał: czując, że
adwokaci jego słabną, poradził się księdza Chélan, który zapoznał go z księdzem Pirard.

W epoce naszego opowiadania stosunki te trwały już od kilku lat. Ksiądz Pirard włożył w

tę sprawę cały swój namiętny temperament. Stykając się bez ustanku z adwokatami margra-
biego, zgłębił proces i uważając go za słuszny stał się jawnym rzecznikiem margrabiego prze-
ciw  wszechpotężnemu  wikariuszowi.  To  zuchwalstwo,  i  to  ze  strony  mizernego  jansenisty,
oburzyło księdza de Frilair!

–  Patrzcie,  czym  są  w  rezultacie  ci  panowie  ze  dworu,  którzy  się  uważają  za  tak  potęż-

nych! – mówił do swoich zaufanych. – Pan de la Mole nie wyjednał nawet nędznego Krzyża
swemu pełnomocnikowi w Besançon i pozwolił, aby go w krótkiej drodze usunięto z posady.
A jednak, jak słyszę, nie minie tydzień, aby ten szlachetny par nie wysiadywał krzeseł w sa-
lonie każdorazowego ministra sprawiedliwości.

Mimo całej energii księdza Pirard i mimo, że pan de la Mole był wciąż w najlepszych sto-

sunkach  z  ministrem  sprawiedliwości,  a  zwłaszcza  z  jego  kancelarią,  wszystko,  co  mógł
uczynić po sześciu latach starań, było to, że nie przegrał jeszcze ostatecznie procesu.

Pozostając w ciągłej korespondencji z księdzem Pirard dla sprawy, którą obaj prowadzili z

zapałem,  margrabia  zasmakował  z  czasem  w  umyśle  księdza.  Stopniowo,  mimo  przepaści
społecznej,  korespondencja  ich  przybrała  ton  przyjacielski.  Ksiądz  Pirard  zwierzył  się  mar-
grabiemu,  że  chcą  go  szykanami  zmusić  do  dymisji.  Oburzony  niegodną,  jego  zdaniem,
sztuczką, jakiej użyto wobec Juliana, opisał margrabiemu jego historię.

Mimo że bardzo bogaty, magnat ów nie był skąpy. Nigdy nie mógł skłonić księdza Pirard,

aby przyjął bodaj zwrot kosztów pocztowych, jakimi obarczył go proces. Chwycił sposobność
przesłania pięciuset franków jego ulubionemu uczniowi.

Pan de la Mole sam sobie zadał trud napisania listu towarzyszącego przesyłce; to przypo-

mniało mu księdza Pirard.

Jednego dnia rektor seminarium otrzymał bilecik, który w naglącej sprawie wzywał go do

gospody. Zastał tam intendenta margrabiego de la Mole.

–  Pan  margrabia  polecił  mi  oddać  do  rozporządzenia  księdza  karetę  –  rzekł  intendent.  –

Spodziewa się, że po przeczytaniu tego listu zechce ksiądz rektor za kilka dni wybrać się do
Paryża. Czas, który mi ksiądz pozostawi, obrócę na objazd majątków pana margrabiego we
Franche-Comté; po czym w dniu, który będzie księdzu dogadzał, pojedziemy do Paryża.

List był krótki.

Otrząśnij się, drogi księże, ze wszystkich prowincjonalnych utrapień i przyjedź odetchnąć

swobodniej do Paryża. Posyłam ci mój powóz, który przez cztery  dni będzie czekał Twojej
decyzji. Ja sam będę Cię czekał w Paryżu do wtorku. Wystarczy jednego słowa, abym podpi-
sał w Twym imieniu akt objęcia jednej z najtłustszych parafii w okolicy Paryża. Najbogatszy
z Twych parafian nie  widział  Cię  jeszcze,  ale  jest  Ci  oddany  więcej,  niż  możesz  przypusz-
czać: jest nim margrabia de la Mole.

Sam  o  tym  nie  wiedząc,  surowy  ksiądz  Pirard  kochał  to  przepełnione  wrogami  semina-

rium, któremu od piętnastu lat poświęcał wszystkie myśli. List pana de la Mole był niby zja-
wieniem się chirurga, mającego dokonać bolesnej, ale koniecznej operacji. Dymisja była rze-
czą pewną. Przyrzekł intendentowi odpowiedź za trzy dni.

background image

119

Dwie doby żył w gorączce niepewności. Wreszcie napisał do pana de la Mole oraz ułożył

list do biskupa, nieskazitelny w swym duchownym stylu, mimo że przydługi. Trudno byłoby
znaleźć  wyrażenia  bardziej  nienaganne  i  oddychające  doskonalszym  szacunkiem.  List  ten,
pisany  z  zamiarem  skompromitowania  księdza  de  Frilair  wobec  zwierzchnika,  streszczał
wszelako wszystkie przedmioty poważnych zarzutów, aż do pogłosek i dokuczliwości, które
po sześcioletniej cierpliwej rezygnacji zmuszały wreszcie księdza Pirard do opuszczenia die-
cezji.

Kradziono mu drzewo w drewutni, otruto psa etc.
Ukończywszy list ksiądz kazał zbudzić Juliana, który o ósmej już spał jak wszyscy semina-

rzyści.

– Wiesz, gdzie jest pałac biskupi? – rzekł doń w wytwornej łacinie. – Zanieś ten list Jego

Dostojności. Nie będę ci ukrywał, że posyłam cię do jaskini wilków. Zmień się cały we wzrok
i w słuch. Wystrzegaj się w odpowiedziach wszelkiego kłamstwa; ale pamiętaj, że ten, kto cię
pyta, znalazłby może szczerą przyjemność w tym, aby ci zaszkodzić. Rad jestem, dziecko, iż
mogę przed odejściem użyczyć ci tego doświadczenia, nie będę ci bowiem taił, że list, który
niesiesz, zawiera dymisję.

Julian stał nieruchomy, kochał księdza Pirard. Daremnie wyrachowanie mówiło mu:
– Po ustąpieniu tego zacnego człowieka Stronnictwo Serca Jezusowego usunie mnie z po-

sady, a może wypędzi!

Nie mógł myśleć o sobie. Obracał w głowie zdanie, które chciał ubrać w grzeczną formę, i

nie umiał.

– I cóż, chłopcze, nie idziesz?
– Bo, proszę ojca – rzekł nieśmiało Julian – powiadają, że przez cały czas rektoratu ojciec

nic nie odłożył. Mam sześćset franków. Łzy nie pozwoliły mu mówić.

– I  t o  b ę d z i e  z a p i s a n e – rzekł chłodno rektor. – Idź do biskupa, późno jest.
Przypadek chciał, że tego wieczora ksiądz de Frilair urzędował  w biskupim salonie. Jego

Dostojność był na obiedzie w prefekturze. Julian wręczył tedy list samemu księdzu de Frilair,
którego nie znał.

Julian ujrzał ze zdziwieniem, jak ksiądz otwiera śmiało list adresowany do biskupa. Piękna

twarz wikariusza przybrała wyraz zdziwienia połączony z żywą przyjemnością, po czym ob-
lekła się w powagę. Podczas czytania Julian, uderzony jego imponującą fizjonomią, miał czas
mu się przyjrzeć. Twarz ta miałaby jeszcze więcej powagi, gdyby nie spryt przebijający się w
niektórych rysach, spryt, który łatwo przybrałby odcień fałszu, gdyby właściciel pięknej twa-
rzy przestał się nią choć chwilę zajmować. Nos, bardzo wydatny, tworzył zupełnie prostą linię
i na nieszczęście dawał wytwornemu profilowi podobieństwo z fizjonomią lisa. Ksiądz  ten,
tak  widocznie  zainteresowany  dymisją  księdza  Pirard,  ubrany  był  z  wykwintem,  który  za-
chwycił Juliana: nigdy nie widział nic podobnego u żadnego księdza.

Później dowiedział się Julian o specjalnym talencie księdza de Frilair. Umiał zabawić biskupa,

miłego staruszka stworzonego do życia w Paryżu i czującego się w Besançon jak na wygnaniu.
Biskup miał słaby wzrok, a namiętnie lubił ryby: ksiądz de Frilair wyjmował mu ości.

Julian przyglądał się w milczeniu księdzu, który odczytywał po raz wtóry list z rezygnacją,

kiedy  nagle  drzwi  otwarły  się  z  trzaskiem.  Bogato  ubrany  lokaj  przeszedł  spiesznie.  Julian
ledwie  miał  czas  obrócić  się  ku  drzwiom;  ujrzał  małego  staruszka  z  krzyżem  biskupim  na
piersiach.  Skłonił  się  nisko:  biskup  przechodząc  uśmiechnął  się  dobrotliwie.  Piękny  ksiądz
udał się za nim. Julian został sam w salonie i mógł podziwiać do woli jego zbożny przepych.

Biskup, człowiek ciężko doświadczony, ale nie złamany na duchu długimi latami emigra-

cji, miał przeszło siedemdziesiąt pięć lat i bardzo niewiele troszczył się o to, co się stanie za
lat dziesięć.

–  Kto  jest  ten  seminarzysta,  któremu  tak  sprytnie  patrzy  z  oczu?  –  spytał.  –  Czy  wedle

moich przepisów nie powinien już spać o tej porze?

background image

120

– Och, ten jest bardzo rozbudzony, ręczę za to. Wasza Dostojność, i przynosi nam wielką

nowinę:  dymisję  jedynego  jansenisty,  jakiego  mieliśmy  w  diecezji.  Wreszcie  niewzruszony
ksiądz Pirard zrozumiał.

– Ba! – rzekł biskup śmiejąc się. – Spróbujcie znaleźć kogoś godniejszego na jego miejsce.

Żeby wam pokazać, jak go wysoko cenię, zaproszę go jutro na obiad.

Wielki wikariusz chciał natracić parę słów co do wyboru następcy, ale prałat, nie usposo-

biony do poważnej rozmowy, rzekł:

– Nim zamianujemy nowego, dowiedzmy się, czemu ten odchodzi. Zawołaj mi seminarzy-

stę; prawda przemawia przez usta maluczkich.

Przywołano  Juliana.  –  Stanę  wobec  dwóch  inkwizytorów  –  pomyślał.  Nigdy  nie  czuł  w

duchu więcej męstwa.

W chwili gdy wszedł, dwaj lokaje, ubrani lepiej niż sam pan Valenod, rozbierali Jego Dostoj-

ność. Nim prałat spytał o księdza Pirard, uważał za właściwe zagadnąć Juliana o nauki. Zaczął od
dogmatów i zdumiał się. Niebawem przeszedł do klasyków: do Wergilego, Horacjusza, Cycero-
na. – Te nazwiska – pomyślał Julian – zyskały mi numer 198. Nie mam nic do stracenia, starajmy
się popisać. – Udało mu się; prałat, sam wyborny humanista, był zachwycony.

Podczas  obiadu  w  prefekturze  młoda  panna,  ciesząca  się  słusznym  rozgłosem,  deklamo-

wała poemat o Magdalenie; to usposobiło biskupa do rozmowy o literaturze. Zapomniał ry-
chło  o  księdzu  Pirard  i  o  wszystkich  kłopotach,  zagadawszy  się  z  seminarzystą  o  tym,  czy
Horacy był biedny, czy bogaty. Prałat przytoczył kilka ustępów, ale niekiedy pamięć go za-
wodziła; natychmiast Julian ze skromną miną recytował całą odę. Najbardziej uderzyła bisku-
pa naturalność Juliana; recytował kilkadziesiąt łacińskich wierszy tak, jakby opowiadał wyda-
rzenia z seminarium. Długo mówili o Wergiliuszu, o Cyceronie. Wreszcie prałat nie mógł się
wstrzymać, aby nie powinszować młodemu seminarzyście.

– Niepodobna lepiej opanować przedmiotu.
– Wasza Dostojność – rzekł Julian – znajdzie w seminarium stu dziewięćdziesięciu sied-

miu uczniów o wiele godniejszych jego zaszczytnego uznania.

– Jak to? – spytał prałat zdziwiony tą cyfrą.
– To, co opowiadam Waszej Dostojności, mogę potwierdzić urzędowym dowodem. Przy

dorocznym egzaminie, odpowiadając właśnie z przedmiotów, które zjednały mi w tej chwili
pochwałę Waszej Dostojności, otrzymałem numer 198.

– A, to jest ów beniaminek księdza Pirard! – wykrzyknął biskup śmiejąc się i spoglądając

na  wikariusza.  –  Powinienem  był  się  domyślić.  Ha,  na  wojnie,  jak  na  wojnie!  Nieprawdaż,
dziecko – dodał zwracając się do Juliana – że obudzono cię, aby cię przysłać tutaj?

– Tak, Wasza Dostojność. Wyszedłem sam z seminarium jedynie raz w życiu, aby pomóc

księdzu Chas-Bernard w przystrojeniu katedry w Boże Ciało.

– 

Optime – rzekł biskup. – Jak to, to ty złożyłeś dowód takiej odwagi, umocowując bukiety

z piór na baldachimie? Co rok drżę, patrząc na nie; zawsze się obawiam, aby nie kosztowały
życia człowieka. Moje dziecko, zajdziesz daleko; ale nie chcę podcinać twej przyszłości, któ-
ra będzie niewątpliwie świetna, skazując cię na śmierć głodową.

Na rozkaz biskupa podano malagę i biszkopty; Julian wziął się do nich żwawo, a jeszcze bar-

dziej ksiądz de Frilair, który wiedział, że biskup lubi, aby przy nim jeść wesoło i z apetytem.

Prałat, coraz bardziej rad z zakończenia wieczoru, natrącił coś z historii kościelnej. Spostrzegł,

że Julian nie rozumie. Zagadnął o ducha państwa rzymskiego za cesarzów w epoce Konstantyna.
Schyłkowi pogaństwa towarzyszył  ten sam  stan niepokoju  i  rozterki,  który  w  XIX  wieku  trapi
smutne i zwątpiałe dusze. Biskup zauważył, że Julian prawie nic nie słyszał o Tacycie.

Julian odpowiedział po prostu, ku zdumieniu prałata, że autora  tego nie ma w  bibliotece

seminarium.

– Bardzom rad z tego – rzekł biskup wesoło. – Wywiodłeś mnie z kłopotu; od dziesięciu

minut myślę, jak ci podziękować za miły wieczór, któregoś mi dostarczył, i to zupełnie nie-

background image

121

oczekiwanie. Nie spodziewałem się znaleźć takiego humanisty w wychowanku mego semina-
rium. Mimo że to dar niezbyt kanoniczny, daruję ci Tacyta.

Prałat kazał sobie przynieść osiem wspaniale oprawionych tomów i własnoręcznie wypisał

na pierwszej stronicy łacińską dedykację. Biskup szczycił się wytworną łaciną. W końcu rzekł
poważnym tonem, który szczególnie odbijał od całej rozmowy.

– Młodzieńcze,  j e ś l i  b ę d z i e s z  r o z s ą d n y, czeka cię z czasem najlepsze probo-

stwo w diecezji, i to niezbyt daleko od biskupiego pałacu, ale trzeba być  r o z s ą d n y m.

Kiedy Julian, obładowany książkami, wyszedł mocno zdziwiony z pałacu, biła dwunasta.
Biskup nie wspomniał ani słowa o księdzu Pirard. Julian zdumiony był zwłaszcza nadzwy-

czajną uprzejmością prałata. Nie miał pojęcia o takim wdzięku, połączonym z równie natural-
ną godnością. Odczuł żywo ten kontrast na widok ponurego księdza Pirard, który czekał go z
niecierpliwością.

– 

Quid tibi dixerunt? (Co ci powiedzieli?) – zakrzyknął donośnie na widok Juliana.

Kiedy Julian plątał się nieco przekładając na łacinę słowa biskupa, eks-rektor rzekł swoim

twardym głosem z niezręczną gestykulacją:

– Mów po francusku i powtarzaj wiernie słowa Jego Dostojności, nic nie dodając, nic nie

ujmując.

–  Osobliwy  podarek  biskupa  dla  seminarzysty!  –  mruknął  przeglądając  wspaniałego  Ta-

cyta, którego złocony brzeg zdawał się go przejmować wstrętem.

Wybiła druga, kiedy po bardzo szczegółowym sprawozdaniu ksiądz pozwolił swemu ulu-

bieńcowi udać się na spoczynek.

–  Zostaw  mi  pierwszy  tom  swego  Tacyta  z  dedykacją  Jego  Dostojności  –  rzekł.  –  Tych

kilka łacińskich wyrazów będzie dla ciebie gromochronem po moim wyjeździe. 

Erit tibi, fili

mi,  successor  meus  tanquam  leo  quaerens  quem  devoret.  (Następca  mój  będzie  dla  ciebie,
synu, niby lew szukający, kogo by pożarł.)

Nazajutrz  rano  Julian  zauważył,  że  koledzy  odnoszą  się  doń  w  szczególny  sposób.  To

zdwoiło jego ostrożność. – Oto – pomyślał – następstwa dymisji księdza Pirard. Całe semina-
rium wie o tym, a ja uchodzę za jego faworyta. Musi być coś zelżywego w tym obejściu – ale
nie mógł się niczego dopatrzyć. Przeciwnie, oczy wszystkich seminarzystów, których spoty-
kał w sypialni, wolne były od nienawiści. – Co to ma znaczyć? Zapewne jakaś pułapka, trzy-
majmy  się  ostro.  –  Wreszcie  mały  seminarzysta  z  Verrières  bąknął  śmiejąc  się:  – 

Cornelii

Taciti opera omnia. (Dzieła wszystkie Korneliusza Tacyta.)

Na te słowa wszyscy jęli na wyprzódki winszować Julianowi nie tylko wspaniałego podar-

ku,  ale  zaszczytu  dwugodzinnej  rozmowy  z  Jego  Dostojnością.  Wiedzieli  wszystko  do  naj-
drobniejszych  szczegółów.  Od  tej  chwili  ustała  wszelka  zawiść,  zaczęto  mu  się  łasić  nik-
czemnie: ksiądz Castanède, który jeszcze poprzedniego dnia obchodził się z nim najbrutalniej,
ujął go pod ramię i zaprosił na śniadanie.

Nieszczęśliwa  natura  Juliana:  chamstwo  tych  gruboskórców  robiło  mu  przykrość,  uniżo-

ność sprawiała mu niesmak, a żadnej przyjemności.

Około  południa  ksiądz  Pirard  pożegnał  uczniów,  nie  bez  surowego  napomnienia.  –  Pra-

gniecie zaszczytów świata – rzekł – przewag społecznych, przyjemności, rozkazywania, lek-
ceważenia praw i traktowania wszystkiego z góry, czy też pragniecie zbawienia wiecznego?
Nawet najsłabsi umysłem pośród was potrzebują jeno otworzyć oczy, aby rozróżnić te dwie
drogi.

Ledwie wyszedł, dewoci z Serca Jezusowego pobiegli zaintonować  w kaplicy 

Te  Deum.

Nikt w seminarium nie wziął na serio przemowy eks-rektora. „Wściekły jest o dymisję”, mó-
wili. Ani jeden nie był tak naiwny, aby uwierzyć w dobrowolne zrzeczenie się posady, która
daje tyle stosunków z dostawcami.

Ksiądz  Pirard  zamieszkał  w  najlepszej  gospodzie  w  Besançon  i  pod  pozorem  interesów,

których nie miał, zamierzał spędzić tam dwa dni.

background image

122

Biskup  zaprosił  go  na  obiad  i,  chcąc  wyprawić  psotę  wielkiemu  wikariuszowi,  starał  się

dać mu sposobność błyśnięcia talentami. Właśnie podczas deseru przyszła z Paryża nieocze-
kiwana wiadomość, że ksiądz Pirard otrzymał wspaniałe probostwo w N..., o cztery mile od
stolicy. Zacny prałat powinszował mu serdecznie. W całej tej sprawie widział doskonale ro-
zegraną partię, która wprawiła go w dobry humor i dała mu wysokie pojęcie o zdolnościach
księdza. Wypisał mu po łacinie wspaniałe świadectwo i zamknął usta księdzu de Frilair, który
pozwalał sobie na uwagi.

Wieczorem biskup dał wyraz swoim zachwytom u margrabiny  de  Rubempré.  Wśród  be-

sansońskiej arystokracji nowina ta sprawiła  wielkie  wrażenie;  łamano  sobie  głowę  nad  źró-
dłem tego nadzwyczajnego faworu. Wróżono już księdzu Pirard infułę.  Najsprytniejsi  przy-
puszczali, że  pandę  la  Mole  został  ministrem,  i  pozwolili  sobie  tego  dnia  uśmiechnąć  się  z
władczej miny, jaką ksiądz de Frilair przybierał w salonach.

Nazajutrz rano niemalże goniono za księdzem Pirard na ulicy. Kupcy wychodzili na próg,

kiedy  ich  mijał  udając  się  do  sędziów  w  sprawie  margrabiego:  pierwszy  raz  spotkał  się  z
grzecznym  przyjęciem.  Surowy  jansenista,  oburzony  tym  wszystkim  do  głębi,  odbył  długą
naradę z adwokatami, których wybrał dla pana de la Mole, i odjechał do Paryża. Miał tę sła-
bość, że paru przyjaciołom z kolegium, którzy go odprowadzili aż do bogatej karety, zwierzył
się, że po piętnastu latach zarządu seminarium opuszcza Besançon z pięciuset dwudziestoma
frankami. Przyjaciele uścisnęli go płacząc, po czym rzekli między sobą: – Poczciwina, mógł-
by sobie oszczędzić tego kłamstwa, to już nadto śmieszne.

Ludzie pospolici, zaślepieni miłością grosza, nie mogli zrozumieć, że właśnie w szczerości

swojej ksiądz  Pirard  znalazł  potrzebne  siły,  aby  walczyć  sześć  lat  przeciw  Marii  Alacoque,
przeciw Sercu Jezusowemu, jezuitom i własnemu biskupowi.

background image

123

XXX. AMBICJA

Istnieje tylko jeden tytuł arystokratyczny,

mianowicie książę; margrabia jest śmieszny;

na słowo książę wszystko odwraca głowę.

Edinburgh Review

Margrabia  de  la  Mole  przyjął  księdza  Pirard  bez  owych  wielkopańskich  manier,  tak

grzecznych,  a  tak  lekceważących  dla  kogoś  znającego  się  na  tym.  Byłaby  to  strata  czasu,
margrabia zaś miał za wiele ważnych spraw na głowie, aby móc pozwolić sobie na stratę cza-
su.

Od pół roku intrygował, aby narzucić królowi i narodowi pewne ministerium, które przez

wdzięczność zrobiłoby go księciem.

Od wielu lat margrabia domagał się na próżno od adwokata w Besançon jasnego i zwięzłe-

go sprawozdania w kwestii swoich procesów we Franche-Comté. W jaki sposób sławny ad-
wokat miał je wyłożyć, skoro ich sam nie rozumiał?

Ćwiartka papieru, którą mu wręczył ksiądz, tłumaczyła wszystko.
–  Drogi  księże  –  rzekł  margrabia  uporawszy  się  w  niespełna  pięć  minut  z  formułkami

grzeczności oraz kwestiami osobistymi – drogi księże, wśród mej rzekomej pomyślności brak
mi  czasu  na  poważne  zajęcie  się  dwiema  małymi,  a  wszelako  dość  poważnymi  sprawami:
interesami i rodziną. Troszczę się w wielkich liniach o losy swego domu, mogę go wznieść
wysoko. Dbam o swoje przyjemności, co powinno iść w pierwszym rzędzie, przynajmniej w
moich oczach – dodał spostrzegając zdziwienie na twarzy księdza Pirard (mimo iż człowiek
wytrawny,  proboszcz  zdumiał  się  słysząc,  że  starzec  może  tak  szczerze  mówić  o  swoich
przyjemnościach).

– Oczywiście, praca istnieje w Paryżu – ciągnął wielki pan – ale gdzieś na piątym pięterku;

z chwilą zaś gdy ktoś styka się ze mną, zaraz bierze mieszkanie na drugim, a żona jego wy-
znacza  dni  przyjęć;  tym  samym  koniec  z  pracą,  cały  wysiłek  obraca  się  na  to,  aby  być  lub
udawać, że się jest światowym człowiekiem. To ich jedyna troska, z chwilą gdy mają chleb.
Co do moich procesów, ściśle mówiąc, i to wziąwszy każdy proces z osobna, mam adwoka-
tów,  którzy  się  zabijają  pracą;  przedwczoraj  jeden  umarł  mi  na  suchoty.  Ale  co  do  moich
spraw w ogólności, czy uwierzyłbyś,  księże,  iż  od  trzech  lat  zrezygnowałem  ze  znalezienia
człowieka, który by pisząc dla mnie raczył zastanowić się bodaj trochę. Zresztą, wszystko to
to tylko wstęp.

background image

124

Szanuję cię, księże, i śmiem dodać, mimo że widzimy się po raz pierwszy, kocham cię. Czy
chcesz być moim sekretarzem z płacą ośmiu tysięcy franków lub dwa razy tyle? Zyskałbym
na tym jeszcze, przysięgam; i zobowiązuję się zachować księdzu  owo piękne probostwo na
czas, kiedy by nam przyszło się rozstać.

Ksiądz  odmówił,  ale  pod  koniec  rozmowy  szczery  kłopot  margrabiego  obudził  w  nim

myśl.

–  Zostawiłem  w  seminarium  biednego  chłopca,  którego,  jeśli  się  nie  mylę,  czeka  srogie

prześladowanie. Gdyby był po prostu zakonnikiem, już by się znalazł 

in pace. Dotąd ten mło-

dy człowiek zna jedynie łacinę i Pismo święte; ale możliwe jest, że kiedyś rozwinie wielkie
talenty, czy jako kaznodzieja, czy jako pasterz dusz. Nie wiem, co będzie robił, ale jest w nim
święty ogień, może zajść daleko.  Zamierzałem  go  umieścić  przy  biskupie,  gdybyśmy  kiedy
mieli na tym stanowisku człowieka podzielającego pański sposób patrzenia na ludzi i sprawy.

– Skąd ten młody człowiek?
– Podobno jest synem cieśli z naszych stron, ale raczej bym przypuszczał, że jest natural-

nym  dzieckiem  jakiegoś  bogatego  człowieka.  Widziałem,  jak  otrzymał  list  anonimowy  lub
pseudoanonimowy z przekazem na pięćset franków.

– A, to Julian Sorel – rzekł margrabia.
– Skąd pan zna jego nazwisko? – rzekł proboszcz, zdumiony, i w tej chwili zarumienił się.
– Tego nie mogę powiedzieć – rzekł margrabia.
– Zatem – rzekł ksiądz – niech pan spróbuje uczynić go swoim sekretarzem. Ma energię,

rozum, słowem, warto zrobić próbę.

–  Czemu  nie?  –  rzekł  margrabia.  –  Tylko  czy  to  nie  będzie  człowiek  zdolny  przyjąć  ła-

pówkę od prefekta policji lub kogo innego, aby mnie szpiegować w moim domu? Oto jedyna
wątpliwość?

Wobec korzystnych upewnień księdza Pirard, margrabia wyjął bilet tysiącfrankowy.
– Poślij to, księże, Julianowi Sorel na drogę i niech przybywa.
– Widać – rzekł ksiądz Pirard – że pan margrabia mieszka w Paryżu. Nie zna pan jarzma,

jakie ciąży na nas, biednych mieszkańcach prowincji, a zwłaszcza na księżach nie cieszących
się  łaską  jezuitów.  Nie  wypuszczą  bezwarunkowo  Juliana,  potrafią  znaleźć  tysiąc  pozorów,
odpowiedzą, że jest chory, że list zaginął etc.

– Poproszę ministra o list do biskupa – rzekł margrabia.
–  Zapomniałem  jednej  okoliczności  –  rzekł  proboszcz  –  młodzieniec  ten  mimo  niskiego

pochodzenia jest bardzo ambitny; jeśli się draśnie jego dumę, nie będzie zeń żadnego pożyt-
ku; stępieje.

– To mi się podoba – rzekł margrabia – będę go traktował jak kolegę mego syna. Czy to

wystarczy?

W jakiś czas potem Julian otrzymał list pisany nieznanym charakterem i noszący pieczątkę

z Châlon; wewnątrz znalazł przekaz pieniężny na nazwisko pewnego kupca z Besançon i po-
lecenie natychmiastowego udania się do Paryża. List podpisany był zmyślonym nazwiskiem,
ale otwierając go Julian zadrżał: do stóp jego upadł liść; był  to znak umówiony z księdzem
Pirard.

W niespełna godzinę wezwano Juliana do konsystorza, gdzie biskup przyjął go z ojcowską

dobrocią. Nawiązując zręcznie do Horacego, powinszował chłopcu wysokich losów, jakie go
czekają,  spodziewając  się  w  zamian,  jako  podziękowania,  pewnych  wyjaśnień.  Julian  nie
mógł nic powiedzieć, choćby dlatego, że nic nie wiedział, co sprawiło, że prałat powziął dlań
wielki szacunek. Jeden z młodszych księży odniósł się do merostwa, wskutek czego sam mer
przyniósł paszport podpisany, ale z miejscem 

in blanco na nazwisko podróżującego.

Wieczorem,  przed  północą,  Julian  zjawił  się  u  Fouquégo.  Rozsądny  młodzieniec  więcej

okazał zdziwienia niż zachwytu karierą przyjaciela.

background image

125

– Wszystko to się skończy – rzekł zawzięty liberał – jakąś rządową posadą zmuszającą cię

do postępków, które staną się żerem dzienników. Wieść o tobie dojdzie mnie wraz z twą hań-
bą.  Pamiętaj,  iż  nawet,  biorąc  pieniężnie,  lepiej  zarobić  sto  ludwików  w  uczciwym  handlu
drzewem, będąc swoim panem, niż otrzymać cztery tysiące franków od rządu, chociażby rzą-
du króla Salomona.

Julian widział w tych słowach jedynie mieszczańską ciasnotę.
Nareszcie  miał  wypłynąć  na  wielką  arenę.  Marzył  o  Paryżu:  wyobrażał  sobie,  że  jest  w

nim pełno intrygantów i hipokrytów, ale równie uprzejmych jak biskup z Besançon lub z Ag-
de – to przysłaniało wszystko. Wytłumaczył przyjacielowi, że list księdza Pirard odbiera mu
swobodę rozstrzygania o swym losie.

Nazajutrz koło południa przybył do Verrières; czul się najszczęśliwszym z ludzi spodzie-

wając się ujrzeć panią de Rênal. Udał się najpierw do swojego  protektora,  zacnego  księdza
Chélan. Ksiądz przyjął go surowo.

–  Czy  uważasz,  żeś  mi  coś  winien?  –  rzekł  ksiądz  nie  odpowiadając  na  przywitanie.  –

Zjesz śniadanie ze mną, przez ten czas najmę ci innego konia i opuścisz Verrières  n i e  w i d
z ą c  s i ę  z  n i k i m.

– U s ł y s z e ć  z n a c z y  u s ł u c h a ć – odparł Julian z miną seminarzysty, po czym

była już mowa jedynie o teologii i klasycznej łacinie.

Wsiadł na konia, ujechał milę, po czym, ujrzawszy las i pewny, że go nikt nie widzi, zapu-

ścił się weń. O zachodzie słońca odesłał konia; następnie zaszedł do wieśniaka, który zgodził
się sprzedać mu drabinę i zanieść ją za Julianem do lasku nad Aleją Wierności w Verrières.

– To jakiś biedny dezerter albo przemytnik – pomyślał wieśniak rozstając się z Julianem –

ale co mi tam! Zapłacił uczciwie za drabinę, a wszak i mnie zdarzało się to i owo w życiu.

Noc  była  ciemna.  Około  pierwszej  Julian  dźwigając  drabinę  wszedł  do  miasteczka.  Ze-

szedł co rychlej w łożysko potoku, który przerzyna wspaniałe ogrody pana de Rênal, ocem-
browane murem dziesięć stóp wysokim. Julian przebył z łatwością potok przy pomocy drabi-
ny. – Jak przyjmą mnie psy? W tym cała kwestia. – Psy zaczęły szczekać i puściły się pędem
na niego; gwizdnął z cicha, zaczęły się łasić.

Pnąc się z terasy na terasę, mimo że wszystkie furtki były zamknięte, dostał się z łatwością

pod okno pani de Rênal, położone od strony ogrodu na jakie osiem, dziesięć stóp nad ziemią.

W okiennicach znajdował się mały otwór w kształcie serca, dobrze znany Julianowi. Ku

jego zmartwieniu otwór był ciemny, nie oświecała go od wewnątrz lampka nocna.

– Wielki Boże – pomyślał – widocznie tej nocy pani de Rênal nie śpi u siebie! Gdzie ona

może być? Cały dom bawi  w  Verrières,  skoro  widziałem  psy;  ale  mogę  się  natknąć  w  tym
pokoju na pana de Rênal lub kogoś obcego, wówczas co za skandal!

Najrozsądniej  było  wycofać  się,  ale  Julian  wzdrygał  się  przed  tym.  –  Jeśli  to  ktoś  obcy,

umknę pędem zostawiając drabinę; jeżeli ona, jakie mnie czeka przyjęcie? Popadła w skruchę
i w dewocję, to nie ulega wątpliwości; ale ostatecznie, musi pamiętać o mnie, skoro pisała. –
Ten argument przeważył.

Z  drżącym  sercem,  mimo  to  zdecydowany  ujrzeć  ją  lub  zginąć,  rzucił  w  okiennicę  parę

kamyczków; żadnej odpowiedzi. Oparł drabinę tuż koło okna i sam zaczął pukać w okiennicę,
zrazu lekko, potem silniej. – Mimo że jest tak ciemno, może ktoś wygarnąć do mnie z fuzji –
pomyślał. Ta myśl sprowadzała szalone przedsięwzięcie do kwestii odwagi.

– Albo pokój jest tej nocy pusty, albo osoba, która w nim śpi, musiała się obudzić. Z tym

więc nie ma się co liczyć, chodzi tylko o to, aby nie usłyszał kto w sąsiednich pokojach.

Zeszedł, oparł drabinę, wszedł na nią z powrotem i wsunąwszy rękę w otwór w kształcie

serca, znalazł szczęśliwie haczyk. Pociągnął i ujrzał z niewysłowioną radością, że okiennica
się otwiera.

– Trzeba otworzyć z wolna i odezwać się.
Uchylił okiennicę na tyle, aby wsunąć głowę, i rzekł kilka razy z cicha:  T o  j a.

background image

126

Wytężył  słuch:  nic  nie  zmąciło  ciszy  pokoju.  W  kominku  nie  było  lampki,  nawet  przy-

ćmionej: zły znak.

– A jeśli strzelą? – Zastanawiał się chwilę, następnie odważył się zapukać w szybę. Żadnej

odpowiedzi; zapukał mocniej.  –  Gdybym  nawet  miał  stłuc  szybę,  trzeba  z  tym  skończyć.  –
Zastukał bardzo mocno; zdawało mu się, że widzi w mroku biały cień przesuwający się przez
pokój. Wreszcie nie  mógł  wątpić:  ujrzał  cień  zbliżający  się  niezwykłe  powoli.  Naraz  ujrzał
twarz opartą o szybę, do której on przyciskał oko. Zadrżał, odsunął się nieco. Ale noc była tak
ciemna, że nawet z tej odległości nie mógł poznać, czy to była pani de Rênal. Zląkł się pierw-
szego krzyku: słyszał, jak psy krążą i warczą koło drabiny. – To ja – powtarzał dość głośno –
swój.  –  Żadnej  odpowiedzi,  białe  widmo  znikło.  –  Otwórz,  muszę  z  tobą  mówić,  nie  męcz
mnie tak – i pukał z całych sił do okna.

Rozległ się lekki suchy trzask, zasuwka puściła, pchnął ramę i wskoczył lekko do pokoju.
Biała postać cofnęła się, chwycił ją za rękę: była to kobieta.  Cala  odwaga  Juliana  pierz-

chła. Jeśli to ona, co powie? Cóż się z nim stało, kiedy po lekkim krzyku poznał, że to pani de
Rênal!

Chwycił ją w ramiona, drżała, ledwie miała siłę go odepchnąć.
– Nieszczęśliwy! Co robisz?
W słowach tych,  wymówionych  zdławionym  głosem,  Julian  odczuł  najszczersze  oburze-

nie.

– Przychodzę cię odwiedzić po czternastu miesiącach okrutnej rozłąki.
–  Wychodź,  opuść  mnie  natychmiast!  Och,  czemuż  ksiądz  Chélan  zabronił  mi  pisać  do

ciebie! Byłabym zapobiegła tej ohydzie – mówiła odpychając  go z niezwykłą siłą. – Żałuję
mej  zbrodni;  niebo  raczyło  mnie  oświecić.  –  Powtarzała  przerywanym  głosem:  –  Wyjdź,
wyjdź stąd!

– Nie! Po czternastu miesiącach męki nie odejdę nie pomówiwszy  z tobą. Chcę wiedzieć

wszystko, coś robiła! Ach, dosyć cię kochałem, aby zasłużyć na to... Chcę wszystko wiedzieć.

Mimo woli pani de Rênal stanowczy ton jego głosu podziałał na nią.
Julian,  który  obejmował  ją  namiętnie  i  nie  pozwalał  się  jej  uwolnić,  puścił  ją.  Gest  ten

uspokoił nieco panią de Rênal.

– Usunę drabinę, aby nas nie zdradziła, gdyby ktoś ze służby, obudzony hałasem, wyszedł

do ogrodu.

– Och, wyjdź, wyjdź raczej! – rzekła we wspaniałym porywie gniewu. – Co mi ludzie! Ale

Bóg  widzi  straszliwą  scenę,  na  jaką  mnie  narażasz,  i  skarze  mnie  za  nią.  Nadużywasz  nik-
czemnie uczuć, które miałam dla ciebie, ale których już nie mam. Słyszy pan, panie Julianie!

Wciągnął drabinę bardzo wolno, aby nie robić hałasu.
– Czy twój mąż w domu? – rzekł, nie aby ją drażnić, ale z dawnego nawyku.
– Nie mów tak do mnie, zaklinam, albo zawołam męża. Zbyt występna już jestem, że nie

wypędziłam  pana  bez  względu  na  następstwa.  Zlitowałam  się  nad  panem  –  rzekła  siląc  się
zranić jego dumę i znając jego drażliwość.

To odtrącenie jego  t y, ta brutalność, z jaką zrywała serdeczny węzeł, doprowadziły mi-

łość Juliana do szału.

– Jak to! Czy możliwe, abyś mnie już nie kochała! – rzekł z akcentem, którego tak trudno

słuchać bez wzruszenia.

Nie odpowiedziała. Julian płakał, po prostu nie miał siły mówić.
–  Zatem  jedyna  istota,  która  mnie  kochała  w  życiu,  zapomniała  o  mnie  zupełnie!  Na  co

żyć?

Odkąd  nie  groziło  mu  już  spotkanie  z  mężczyzną,  cała  odwaga  opuściła  go;  wszystko

pierzchło z jego serca, z wyjątkiem miłości.

background image

127

Długo płakał w milczeniu. Ujął jej rękę, ona chciała ją cofnąć; mimo to, po paru konwul-

syjnych niemal  ruchach, zostawiła mu dłoń. Było zupełnie ciemno; siedzieli obok siebie na
łóżku.

– Jakaż różnica, czternaście miesięcy temu a dziś – pomyślał Julian i łzy popłynęły mu ob-

ficiej. – Tak więc rozłąka niweczy nieodzownie uczucia ludzkie!

– Zechciej mi pani odpowiedzieć, co się stało – rzekł wreszcie Julian, zakłopotany milcze-

niem. Łzy dławiły jego głos.

– Zapewne –  odparła pani de Rênal twardo i  z  odcieniem  wyrzutu  –  szaleństwa  moje  w

chwili pańskiego wyjazdu znane były całemu miastu. Był pan tak nieostrożny! W jakiś czas
później, kiedy tonęłam w rozpaczy, zaszedł do mnie czcigodny ksiądz Chélan. Długi czas silił
się  wydobyć  ze  mnie  wyznanie.  Pewnego  dnia  zawiódł  mnie  do  owego  kościoła  w  Dijon,
gdzie przystępowałam do pierwszej komunii. Tam  odważył  się  przemówić  pierwszy...  (Łzy
przerywały  pani  de  Rênal.)  Cóż  to  za  straszna  chwila  wstydu!  Wyznałam  wszystko.  Zacny
człowiek był tak dobry, że nie okazał mi całego oburzenia, podzielił mą zgryzotę. W owym
czasie pisywałam codziennie listy, których nie śmiałam ci przesłać; chowałam je troskliwie, a
kiedy byłam zbyt nieszczęśliwa, zamykałam się w pokoju i odczytywałam je. Wreszcie ksiądz
Chélan wymógł na mnie, że mu je oddałam. Niektóre, spokojniejsze, wysłałam do ciebie; nie
odpowiedziałeś ani razu.

– Nigdy, przysięgam ci, nie otrzymałem w seminarium żadnego listu!
– Wielki Boże! Któż je przejął?
– Osądź mą boleść: do owego dnia, w którym ujrzałem cię w katedrze, nie wiedziałem na-

wet, czy żyjesz.

– Bóg mi uczynił tę łaskę, że pozwolił mi zrozumieć, jak bardzo grzeszyłam wobec Niego,

wobec  dzieci,  męża  –  podjęła  pani  de  Rênal.  –  Nigdy  mnie  nie  kochał  tak,  jak  myślałam
wówczas, że ty mnie kochasz...

Julian rzucił się w jej ramiona zupełnie bezwiednie, nie panując nad sobą. Ale pani de Rê-

nal odepchnęła go i mówiła z odcieniem stanowczości:

– Czcigodny mój pasterz, ksiądz Chélan, przedstawił mi, że zaślubiając pana de Rênal od-

dałam mu wszystkie me uczucia, nawet te, których nie znałam i których nie doświadczyłam
nigdy przed tą nieszczęsną miłością... Odkąd złożyłam w ofierze owe tak drogie mi listy, ży-
cie  płynęło  mi,  jeśli  nie  szczęśliwie,  to  przynajmniej  spokojnie.  Nie  mąć  mi  go,  bądź  mi
przyjacielem, najlepszym przyjacielem. (Julian okrywał jej ręce pocałunkami, czuła, że płacze
jeszcze.)  Nie  płacz,  taką  mi  robisz  przykrość...  Powiedz  mi  teraz  ty,  co  robiłeś.  (Julian  nie
mógł mówić.) Chcę wiedzieć, jak tam żyłeś w seminarium – powtórzyła – potem pójdziesz.

Nie zastanawiając się, co mówi, Julian opowiedział zawiści i intrygi, z jakimi się spotkał

zrazu, a potem jak od czasu nominacji życie jego ułożyło się spokojniej.

– Wówczas – dodał – po długim milczeniu, którym zapewne chciałaś mi okazać to, co aż

nadto widzę dzisiaj, że mnie nie kochasz i że ci jestem już obojętny... (Pani de Rênal ścisnęła
go za rękę.) Wówczas przysłałaś mi pięćset franków.

– Nigdy – rzekła pani de Rênal.
– List datowany był w Paryżu i podpisany Paweł Sorel, aby zmylić podejrzenia.
Wszczęła się dyskusja o możliwym pochodzeniu tego listu. Nastrój zmienił się. Bezwied-

nie pani de Rênal i Julian porzucili ton uroczysty, wrócili do  tkliwej przyjaźni. Nie widzieli
się, tak było ciemno, ale głos wyrażał wszystko. Julian objął ramieniem przyjaciółkę; gest ten
krył w sobie wiele niebezpieczeństw. Próbowała usunąć ramię Juliana, który wcale zręcznie
starał się ją zagadać jakimś szczegółem. O ramieniu zapomniano, zostało, jak było.

Po wielu domysłach co do pieniężnego listu Julian snuł dalej swe dzieje. Uspokoił się nie-

co mówiąc o minionym życiu, które wobec chwili obecnej obchodziło go tak mało. Cała jego
uwaga skupiła się na tym, jak skończy się jego wizyta.

– Musisz odejść – powtarzała raz po raz pani de Rênal stanowczo.

background image

128

– Cóż za wstyd dla mnie, jeśli dam się odprawić z kwitkiem! To  wspomnienie zatrułoby

mi całe życie – myślał. – Ona nie napisze do mnie nigdy; Bóg wie, kiedy tu wrócę! – Wszyst-
kie niebiańskie uczucia pierzchły z jego serca. Siedząc obok ubóstwianej kobiety, tuląc ją w
ramionach, w tym pokoju, gdzie bywał tak szczęśliwy, w głębokiej ciemności, słysząc wyraź-
nie jej płacz, czując po ruchu piersi jej szlochanie, nieszczęśnik stał się chłodnym politykiem,
niemal tak wyrachowanym i zimnym, jak kiedy w seminarium czuł się pastwą żarcików sil-
niejszego kolegi. Julian przeciągał opowiadanie, malował swoje nieszczęśliwe życie, od czasu
jak opuścił Verrières.

– Tak więc – powiedziała sobie pani de Rênal – po roku rozłąki, gdy ja zapomniałam o nim,

on bez wszelkiego znaku mej pamięci myślał jedynie o szczęśliwych dniach w Vergy! – Szlocha-
nia jej wzmogły się. Julian zobaczył, że jego opowiadanie odniosło pożądany skutek, uczuł, że
trzeba spróbować ostatecznego ciosu: przeszedł nagle do listu, który otrzymał z Paryża.

– Byłem się pożegnać z biskupem.
– Jak to, nie wracasz do Besançon? Opuszczasz nas na zawsze?
– Tak – odparł Julian z mocą – tak, opuszczam strony, gdzie zapomniała o mnie nawet ta,

którą najbardziej kochałem; opuszczam je, aby nigdy nie wrócić. Jadę do Paryża...

– Jedziesz do Paryża! – krzyknęła pani de Rênal.
Głos jej zdławiony łzami zdradził jej bezmierne wzruszenie. Julian potrzebował tej zachę-

ty; miał zdobyć się na krok, który mógł wszystko zgubić: przed tym wykrzyknikiem nie wi-
dząc pani de Rênal, nie wiedział zupełnie, jakie wrażenie osiągnął. Już się nie wahał; obawa
wstydu wróciła mu zimną krew; wstał i rzekł chłodno:

– Tak, pani, opuszczam cię na zawsze; bądź szczęśliwa, żegnaj!
Uczynił kilka kroków w stronę okna; już je otwierał. Pani de Rênal pomknęła ku niemu i

padła w jego ramiona.

Tak  więc  w  trzeciej  godzinie  rozmowy  Julian  uzyskał  to,  czego  tak  namiętnie  pragnął

przez dwie pierwsze. Ten nawrót tkliwości, uśpienie wyrzutów pani de Rênal, gdyby przyszły
nieco wcześniej, byłyby dlań boskim szczęściem. Teraz, uzyskane podstępem, stały się tylko
przyjemnością. Mimo próśb kochanki Julian chciał koniecznie zapalić lampkę.

– Chcesz więc – mówił – aby mi nie zostało żadne wspomnienie? Miłość, która płonie w

tych  cudnych oczach, ma być dla mnie stracona? Mam nie ujrzeć tej ślicznej białej  rączki?
Pomyśl, że cię opuszczam być może na długo!

Na tę myśl, od której rozpływała się we łzach, pani de Rênal nie była zdolna niczego od-

mówić. Ale już na górze, na wschód od Verrières, ranek wyraźnie znaczył kontury świerków.
Zamiast odejść, Julian, pijany rozkoszą, prosił panią de Rênal, aby mógł spędzić cały dzień,
ukryty w jej pokoju, i odejść dopiero następnej nocy.

– Czemu nie? – odparła. – Ten nieszczęsny nawrót odjął mi wszelki szacunek dla samej

siebie i dopełnia na zawsze miarę mego nieszczęścia. – To mówiąc tuliła go do serca. – Mąż
zmienił się dla mnie, podejrzewa coś: sądzi, żem sobie zadrwiła z niego w tej sprawie, ma żal
do mnie. Jeśli usłyszy najlżejszy szmer, jestem zgubiona, wypędzi mnie jak ostatnią nędznicę!

– Och, mówi przez twoje usta ksiądz Chélan – rzekł Julian. – Nie mówiłabyś tak do mnie

przed odjazdem do seminarium; kochałaś mnie wówczas!

Julian otrzymał nagrodę za swą przytomność; kochanka zapomniała natychmiast o niebez-

pieczeństwie ze strony męża, aby myśleć o znacznie większym niebezpieczeństwie: o tym, że
Julian może wątpić o jej miłości. Robiło się coraz jaśniej, pokój napełniał się żywym świa-
tłem. Julian odnalazł wszystkie upojenia widząc w swych ramionach, prawie u swoich stóp, tę
uroczą  kobietę,  jedyną,  którą  kochał  w  życiu.  Jeszcze  przed  paru  godzinami  tonęła  w  lęku
przed straszliwym  Bogiem i w miłości  swoich  obowiązków!  Umocnione  rokiem  wytrwania
postanowienie nie mogło się ostać wobec jego śmiałości.

Niebawem zrobił się w domu ruch. Pani de Rênal zaniepokoiła się czymś, o czym nie po-

myślała dotąd.

background image

129

– Ta nieznośna Eliza może tu wejść lada chwila, co zrobić z tą ogromną drabiną – rzekła –

gdzie ją ukryć? Zaniosę ją na strych! – wykrzyknęła niemal radośnie.

– Ależ trzeba przejść przez pokój służącego – rzekł Julian, zdumiony.
– Zostawię drabinę na korytarzu, zawołam służącego i dam mu jakieś zlecenie.
– Przygotuj pozór w razie, gdyby służący przechodząc przez korytarz spostrzegł drabinę.
– Dobrze, aniele – odrzekła pani de Rênal całując go. – Ty uważaj, aby się skryć pod łóżko

w razie, gdyby w mej nieobecności Eliza weszła tutaj.

Ta nagła wesołość zdumiała Juliana. – Tak więc – pomyślał -bliskość niebezpieczeństwa

miast ją mieszać wraca jej wesołość, ponieważ daje zapomnieć o wyrzutach! cóż za szlachet-
na kobieta! Och, władać w takim sercu to prawdziwa chluba! – Julian był oczarowany.

Pani de Rênal ujęła drabinę; widoczne było, że jest za ciężka. Julian chciał jej pospieszyć z

pomocą; podziwiał tę wytworną kibić, tak nie zdradzającą swej siły, kiedy nagle, bez pomocy,
pani de Rênal chwyciła drabinę i uniosła ją, jakby to było krzesło. Zaniosła ją szybko na ko-
rytarz  na  trzecim  piętrze  i  ułożyła  przy  ścianie.  Zawołała  służącego  i  aby  mu  dać  czas  się
ubrać, poszła do gołębnika. W pięć minut później, wróciwszy, nie zastała już drabiny. Co się
z nią stało? Gdyby Julian był poza domem, niebezpieczeństwo to nie obeszłoby jej wcale. Ale
w tej chwili, gdy mąż spostrzegł drabinę, mogło to pociągnąć straszliwe następstwa. Pani de
Rênal obiegła cały dom. Wreszcie znalazła drabinę na strychu, gdzie służący zaniósł ją i na-
wet ukrył. Dawniej szczególna ta okoliczność byłaby ją zaniepokoiła.

– Cóż mi znaczy – pomyślała – co się może zdarzyć jutro, kiedy Julian już odjedzie? Czyż

wszystko nie będzie dla mnie wówczas ohydą i wyrzutem?

Miała jak gdyby mętną myśl, że powinna się rozstać z życiem, ale cóż jej to znaczyło? Po

rozłące, którą uważała za wieczną, wrócił do niej, oglądała go znowu, a to, co uczynił, aby się
dostać do niej, zdradzało tyle miłości!

Opowiadając Julianowi wypadek z drabiną, mówiła:
– Co powiem mężowi, jeśli służący zaraportuje mu, że znalazł drabinę? – Zadumała się na

chwilę. – Trzeba im będzie całej doby, aby odnaleźć wieśniaka, który ci ją sprzedał. – Rzuciła
się  w  objęcia  Juliana  i,  ściskając  go  konwulsyjnie,  wykrzyknęła:  –  Och,  umrzeć  tak!  –  To
mówiąc okrywała go pocałunkami.

– Ale nie trzeba ci dać umrzeć z głodu – rzekła śmiejąc się. – Chodź, ukryję cię w pokoju

pani  Derville,  jest  zawsze  zamknięty.  –  Stanęła  na  czatach  w  korytarzu;  Julian  przebiegł
spiesznie. – Nie otwieraj, choćby kto pukał – rzekła zamykając go – zresztą mogłyby to uczy-
nić jedynie dzieci wśród zabawy.

– Ściągnij je do ogrodu, pod okno – rzekł Julian – chciałbym się im przyjrzeć, mów co do

nich.

– Dobrze, dobrze – odrzekła pani de Rênal odchodząc. Wróciła niebawem niosąc poma-

rańcze, biszkopty i butelkę malagi; niepodobna jej było skraść chleba.

– Co robi mąż? – spytał Julian.
– Targuje się z chłopami.
Tymczasem wybiła ósma; w domu wszczął się wielki ruch. Gdyby pani de Rênal się nie

zjawiła, szukano by jej wszędzie. Trzeba jej było opuścić Juliana. Wróciła niebawem, urąga-
jąc wszelkiej ostrożności, z filiżanką kawy: drżała, by nie umarł z głodu. Po śniadaniu udało
się jej ściągnąć dzieci pod okno pokoju pani Derville. Julianowi zdawało się, że wyrosły, ale
nabrały czegoś pospolitego; może jego pojęcia się zmieniły. Pani de Rênal zagadnęła chłop-
ców o Juliana. Najstarszy wspomniał dawnego nauczyciela z sympatią i żalem, młodsi zapo-
mnieli go prawie zupełnie.

Pan de Rênal nie wychodził tego ranka; wciąż się kręcił po domu, zajęty sprzedażą karto-

fli, które kupowali chłopi. Do obiadu pani de Rênal nie mogła ani chwili poświęcić więźnio-
wi. Skoro zadzwoniono na obiad i podano do stołu, wpadła na myśl, aby ukraść dlań talerz
ciepłej zupy. Kiedy niosąc ostrożnie talerz, zbliżyła się bez szelestu do pokoju Juliana, spo-

background image

130

tkała się twarzą w twarz ze służącym, tym samym, który rano ukrył drabinę. Szedł na palcach
przez  korytarz,  jakby  nadsłuchując.  Prawdopodobnie  Julian  niebacznie  chodził  po  pokoju.
Służący oddalił się, nieco zmieszany. Pani de Rênal weszła śmiało do Juliana; spotkanie  to
przejęło go lękiem.

– Boisz się! – rzekła. – Co do mnie, naraziłabym się bez zmrużenia oka na wszystkie nie-

bezpieczeństwa.  Lękam się  tylko  jednej  rzeczy:  chwili,  gdy  zostanę  sama  po  twoim  wyjeź-
dzie. – To mówiąc wybiegła pędem.

– Ha! – pomyślał Julian w zachwycie. – Wyrzuty są jedynym niebezpieczeństwem, jakiego

się lęka ta wzniosła dusza!

Wreszcie nadszedł wieczór. Pan de Rênal wybrał się do kasyna.
Pani oznajmiwszy, że ma nieznośną migrenę, udała się do siebie, odprawiła Elizę i zerwała

się natychmiast, aby wypuścić Juliana.

W tej chwili Julian doprawdy umierał z głodu. Pani de Rênal poszła do kredensu po chleb.

Julian usłyszał krzyk. Pani de Rênal wróciła i opowiedziała mu,  że  wchodząc  bez  światła  i
zbliżając się do szafy, gdzie znajdował się chleb, dotknęła ramienia kobiety. Była to Eliza i
ona to wydała krzyk słyszany przez Juliana.

– Cóż ona tam robiła?
– Kradła słodycze lub może szpiegowała nas – rzekła pani de Rênal z zupełną obojętno-

ścią. – Ale na szczęście znalazłam pasztet i bochenek chleba.

– Co tu masz? – rzekł Julian wskazując kieszenie fartuszka.
Pani de Rênal zapomniała, że w czasie obiadu napełniła je chlebem.
Julian wziął ją w ramiona z upojeniem; nigdy nie wydała mu się tak piękna. – Nawet w Pa-

ryżu – majaczyło mu w głowie – nie mógłbym spotkać wspanialszego charakteru. Miała całą
niezręczność  kobiety  nienawykłej  do  takich  sytuacji,  a  równocześnie  odwagę  osoby,  która
lęka się jedynie niebezpieczeństw innej kategorii, o ileż straszliwszych!

Gdy  Julian  zajadał  z  apetytem,  ona  żartowała  sobie  z  tej  skromnej  wieczerzy  –  unikała

bowiem  wszelkiej  rozmowy  serio  –  ktoś  nagle  wstrząsnął  mocno  drzwiami.  Był  to  pan  de
Rênal.

– Dlaczego się zamknęłaś?! – krzyknął.
Julian ledwie miał czas wśliznąć się pod kanapę.
– Jak to! – rzekł pan de Rênal wchodząc. – Jesteś zupełnie ubrana, jesz kolację i zamknęłaś

się na klucz!

W zwykłych okolicznościach pytanie to, zadane z całą małżeńską oschłością, zmieszałoby

panią  de  Rênal.  W  tej  chwili  jednak  czuła,  że  mężowi  wystarczyłoby  się  schylić,  aby  spo-
strzec  Juliana;  pan  de  Rênal  rozsiadł  się  na  krześle,  które  dopiero  co  zajmował  Julian,  na
wprost kanapy.

Migrena posłużyła jej za wymówkę. Gdy mąż opowiadał jej obszerną historię puli, którą

wygrał  w  kasynie  –  dziewiętnaście  franków,  bagatela!  –  ona  spostrzegła  na  krześle,  o  trzy
kroki, kapelusz Juliana. Z zimną krwią zaczęta się rozbierać i w upatrzonej chwili, przecho-
dząc spiesznie za krzesłem męża, rzuciła suknię na kapelusz.

Wreszcie pan de Rênal odszedł. Poprosiła Juliana, aby raz jeszcze opowiedział jej życie w

seminarium.

– Wczoraj nie słuchałam cię – rzekła. – Gdy ty mówiłeś, ja myślałam tylko, jak się zdobę-

dę na to, aby cię wyprawić.

Była  strasznie  nieostrożna.  Mówili  bardzo  głośno.  Mogła  być  druga  po  północy,  kiedy

przerwało im gwałtowne tłuczenie do drzwi. Był to znów pan de Rênal.

– Otwórz prędko, złodzieje w domu! – wołał. – Jan znalazł drabinę dziś rano.
– Wszystko skończone! – wykrzyknęła pani de Rênal rzucając się w objęcia Juliana. – Za-

bije nas oboje, on nie wierzy w złodziei. Umrę w twoich ramionach, szczęśliwsza w chwili
śmierci, niż byłam za życia.

background image

131

Nie odpowiadała na wołanie męża, który się wściekał, ściskała Juliana namiętnie.
– Ratuj matkę dla Stasia – rzekł Julian z rozkazującym spojrzeniem. – Wyskoczę na dwór

przez okno w alkierzu i schowam się w ogrodzie, psy mnie poznały. Zwiń moje ubranie i jak
tylko będziesz mogła, wyrzuć je do ogrodu. Tymczasem pozwól mu wyważyć drzwi. Tylko
żadnych wyznań, zakazuję ci: lepiej niech ma podejrzenia niż pewność.

– Nie skacz, zabijesz się! – to była jej jedyna odpowiedź i jedyna obawa.
Odprowadziła  go  do  okna,  następnie  ukryła  odzież.  Wreszcie  poszła  otworzyć  mężowi

pieniącemu się z gniewu. Przepatrzył bez słowa pokój, alkierz i znikł. Pani de Rênal rzuciła
Julianowi ubranie; pochwycił je i zbiegł pędem ku rzece.

Biegnąc usłyszał świst kuli i równocześnie prawie strzał z fuzji.
– To nie pan de Rênal – pomyślał – zanadto źle ktoś strzela jak na niego. – Psy biegły obok

Juliana w milczeniu; drugi strzał strzaskał widocznie łapę psu, który zaczął wyć żałośnie. Ju-
lian zeskoczył z terasy, przebiegł pod jej zasłoną jakieś pięćdziesiąt kroków, po czym zaczął
uciekać w innym kierunku. Usłyszał nawołujące się głosy, ujrzał wyraźnie służącego, swego
wroga, jak pali doń z fuzji; jakiś chłop strzelił również z drugiej strony, ale Julian już dobił do
rzeki.

Ubrał się spiesznie. W godzinę potem był o milę od Verrières na drodze do Genewy. – Je-

śli się czegoś domyślą, będą mnie szukali na drodze do Paryża.


Document Outline