background image

G

ÜNTER 

G

RASS

 

Kot i mysz 

 

 
Dzieła Güntera Grassa pod redakcją SŁAWOMIRA BŁAUTA I JOANNY KONOPACKIEJ 
 
Przełożyli 
Irena i Egon Naganowscy 
POLNORD WYDAWNICTWO 
Tytuł oryginału 
Katz und Maus 
Opracowanie graficzne Piotr PIÓRKO 
Grafika na okładce Günter GRASS 
ISBN 83-86181-25-7 
Copyrighted 1993 by Steidl Verlag. Göttingen 
© Copyright for the Polish translation by Egon i Tomasz Naganowski. 1999 
© Copyright for the Polish edition by POLNORD -Wydawnictwo OSKAR. Gdańsk 1996 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 

background image

 
 
 
 

 
 
...a pewnego dnia, kiedy Mahlke nauczył się już pływać, leżeliśmy na trawie koło boiska do gry w palanta. 
Właściwie miałem pójść do dentysty, ale oni mnie nie puścili, ponieważ trudno mnie było zastąpić. Mój ząb 
podnosił gwałt. Kot skradał się na skos przez łąkę i nikt w niego nie rzucał kamieniami. Niektórzy żuli albo 
skubali źdźbła. Kot był własnością zarządcy boiska i miał czarną sierść. Hotten Sonntag pocierał swój kij 
wełnianą skarpetką. Mój ząb dreptał w miejscu. Rozgrywka trwała już dwie godziny. Przegraliśmy bardzo 
wysoko i czekaliśmy właśnie na mecz rewanżowy. Kot był młody, ale nie był już kociakiem. Na stadionie 
często i z obu stron padały bramki w szczypiorniaku. Mój ząb powtarzał wciąż jedno i to samo. Na bieżni 
chłopcy ćwiczyli start do biegu na sto metrów i denerwowali się. Kot kluczył. Po niebie pełzał powoli i z 
głośnym  pomrukiem  trójsilnikowy  samolot,  ale  nie  mógł  zagłuszyć  mego  zęba.  Poprzez  źdźbła  trawy 
przeświecał  biały  śliniaczek  czarnego  kota  zarządcy  boiska.  Mahlke  spał.  Krematorium  pomiędzy 
cmentarzami  a  politechniką  dymiło  przy  wschodnim  wietrze.  Profesor  Mallenbrandt  zagwizdał:  zmiana, 
„dwa ognie”, przejście drużyn na drugą stronę boiska. Kotek gimnastykował się. Mahlke spał, przynajmniej 
tak  wyglądało.  Leżąc  obok  niego  cierpiałem  na  ból  zęba.  Kot  gimnastykując  się  podszedł  bliżej.  Jabłko 
Adama  na  szyi  Mahlkego  zwracało  uwagę,  bo  było  duże,  wciąż  się  poruszało  i  rzucało  cień.  Czarny  kot 
zarządcy  boiska  wyprężył  się  pomiędzy  mną  a  Mahlkem  do  skoku.  Tworzyliśmy  trójkąt. Mój  ząb  umilkł, 
przestał dreptać w miejscu: jabłko adamowe Mahlkego wydało się kotu myszą. Taki młody był ten kotek czy 
też tak ruchliwa grdyka Mahlkego - w każdym razie kot skoczył mu do gardła; a może to jeden z nas chwycił 
kota i posadził go na szyi Mahlkego; albo ja, zapominając o bólu zęba, złapałem kota i pokazałem mu mysz 
Mahlkego: Joachim Mahlke krzyknął, odniósł jednak tylko nieznaczne zadrapania. 
Ale  ja,  który  pokazałem  twoją  mysz  temu  kotu  i  wszystkim  innym  kotom,  muszę  o  tym  pisać.  Nawet 
gdybyśmy  obaj  byli  wymyślonymi  postaciami,  musiałbym  pisać.  Ten,  kto  nas  z  racji  swego  zawodu 
wymyślił,  zmusza  mnie,  abym  wciąż  dotykał  ręką  twego  jabłka  Adama,  prowadził  je  wszędzie,  gdzie 
zwyciężało  lub  ponosiło  klęskę;  dlatego  każę  na  początek  myszy,  żeby  przeskakiwała  przez  śrubokręt, 
ciskam  stado  obżartych  mew  wysoko,  ponad  głowę  Mahlkego,  w  porywy  północno-wschodniego  wiatru, 
określam dzień jako pogodny lub dość pogodny, przyjmuję, że chodzi o wrak okrętu klasy „Czajka”, nadaję 
Bałtykowi barwę grubego szkła butelek od wody sodowej, a teraz, skoro miejsce akcji zostało już ustalone 
na południowy wschód od boi kierunkowej Nowego Portu, sprawiam, że skóra Mahlkego, ociekająca wciąż 
jeszcze  strumyczkami  wody,  staje  się  drobnoziarnista,  jakby  pokryta  kaszą;  ale  to  nie  strach,  lecz  zwykłe 
dreszcze po zbyt długiej kąpieli wywołały u Mahlkego gęsią skórkę i odebrały gładkość jego skórze. 
A przecież nikt z nas, chudych, długorękich chłopaków, przykucniętych na resztkach kapitańskiego mostku, 
z  kolanami  sterczącymi  na  boki,  nie  zażądał  od  Mahlkego,  żeby  jeszcze  raz  nurkował  do  wnętrza 
pomieszczeń  dziobowych  zatopionego  minowca  i  sąsiadującej  z  nimi  maszynowni  i  odkręcał  coś  swoim 
śrubokrętem  -  gwint,  kółko  albo  coś  fantastycznego:  szyldzik  mosiężny,  zapisany  gęsto  po  polsku  i  po 
angielsku  wskazówkami  obsługi  jakiejś  maszyny;  obsiedliśmy  bowiem  wszystkie  sterczące  nad  poziom 
wody nadbudówki mostku byłego, spuszczonego w Modlinie na wodę, w Gdyni wykończonego, polskiego 
minowca  klasy  „Czajka”,  który  zatonął  przed  rokiem  na  południowy  wschód  od  boi  kierunkowej”,  a  więc 
poza obrębem toru wodnego, nie hamując ruchu statków. 
Od  tego  czasu  wiele  łajna  mewiego  zaschło  na  rdzy.  Mewy,  wypasione  i  gładkie,  z  oczkami  jak  szklane 
paciorki po bokach główek, latały przy każdej pogodzie, niekiedy tuż ponad resztkami kabiny nawigacyjnej, 
tak  nisko,  że  można  by  je  chwycić,  to  znów  wysoko  w  górze,  chaotycznie  lub  według  planu,  którego 
niepodobna było odcyfrować, pryskały w locie śluzowatym łajnem i nie trafiały nigdy w miękką toń morza, 
tylko  zawsze  w  zardzewiałe  nadbudówki  mostku.  Twarde,  matowe,  przypominające  wapno  grudki 
odchodów leżały gęsto obok siebie albo też kupkami jedne 
na  drugich.  I  zawsze,  ilekroć  siedzieliśmy  na  wraku,  czyjeś  paznokcie  nóg  czy  rąk  usiłowały  oderwać  te 
grudki.  Dlatego  właśnie  łamały  nam  się  paznokcie,  a  nie  dlatego,  żebyśmy  je  obgryzali  -  z  wyjątkiem 
Schillinga, który stale to robił i miał paznokcie jak nity. Tylko Mahlke posiadał długie, chociaż zżółkłe od 
ciągłego nurkowania, paznokcie i zachowywał je w tym stanie, bo ani ich nie ogryzał, ani nie wyskubywał 
mewiego łajna. On jeden też nigdy nie jadł odskrobanych ekskrementów, podczas gdy my żuliśmy wapienne 
grudki jak okruchy muszli, skoro okazja sama nam się narzucała, i wypluwaliśmy pieniący się śluz za burtę. 
Nie miało to żadnego smaku albo tylko smak gipsu, mączki rybnej lub wszystkiego, co tylko można sobie 

background image

było wyobrazić: szczęścia, dziewczyny, Pana Boga. Winter, który wcale dobrze śpiewał, powiadał: „Wiecie, 
że  tenorzy  codziennie  jadają  łajno  mew?”  Ptaki  często  łapały  w  locie  naszą  z  wapnem  zmieszaną  ślinę  i 
widocznie nic nie zauważały. 
 
Kiedy  wkrótce  po  wybuchu  wojny  Joachim  Mahlke  skończył  czternaście  lat,  nie  umiał  ani  pływać,  ani 
jeździć na rowerze, w ogóle niczym się nie wyróżniał i nie miał jeszcze owego jabłka Adama, które później 
zwabiło kota. Był zwolniony z gimnastyki i pływania, ponieważ przedstawił zaświadczenie lekarskie, stwier-
dzające,  że  jest  chorowity.  Zanim  jeszcze  Mahlke  nauczył  się  jeździć  na  rowerze  i  sztywny,  zaciekły,  z 
odstającymi czerwonymi uszami i wygiętymi na boki kolanami, które skakały w górę i w dół, przedstawiał 
komiczny widok, zgłosił się w czasie zimowego sezonu w krytej pływalni w Niederstadt

1

 na naukę pływania, 

ale  zrazu  przydzielono  go  do  suchej  zaprawy  razem  z  chłopcami  od  ośmiu  do  dziesięciu  lat.  Jeszcze  i 
następnego lata nie dał rady. Kąpielowy w Brösen, typowa postać kąpielowego z cienkimi, pozbawionymi 
owłosienia  nogami,  dźwigającymi  tułów  jak  boja,  ciasno  opięty  materiałem  zakrywającym  marynarski 
tatuaż,  musiał  najpierw  pomusztrować  Mahlkego  na  piasku,  a  potem  wziąć  go  na  wędkę.  Kiedy  jednak 
odpływaliśmy mu każdego popołudnia sprzed nosa i opowiadali potem cuda o zatopionym minowcu, nabrał 
potężnego rozpędu, w ciągu dwóch tygodni nauczył się i zaczął pływać swobodnie. 
Z  powagą  i  pilnie  sunął  pomiędzy  molem  z  dużą  trampoliną  i  zakładem  kąpielowym  tam  i  z  powrotem  i 
nabrał  już  pewnej  wprawy,  kiedy  rozpoczął  koło  falochronu  mola  ćwiczenia  w  nurkowaniu;  początkowo 
wydobywał  zwykłe  bałtyckie  muszle,  potem  nurkował  po  butelkę  z  piaskiem,  którą  rzucał  dosyć  daleko. 
Widocznie  w  krótkim  czasie  doprowadził  do  tego,  że  za  każdym  razem  podnosił  z  dna  swoją  flachę,  bo 
kiedy zaczął nurkować u nas, z okrętu, nie był już początkującym. 
Błagał,  żebyśmy  pozwolili  mu  popłynąć  z  nami.  Zamierzaliśmy  właśnie,  sześciu  czy  siedmiu  chłopa, 
rozpocząć nasz codzienny kurs i moczyliśmy się ceremonialnie w płytkim kwadracie ogólnego kąpieliska, 
kiedy Mahlke stanął na molo: 
- Weźcie mnie ze sobą. Na pewno dam radę. 
Na szyi wisiał mu śrubokręt i odwracał uwagę od grdyki. 
-  No,  dobrze!  -  Mahlke  popłynął  z  nami,  prześcignął  nas  pomiędzy  pierwszą  a  drugą  łachą,  a  myśmy  nie 
zadali sobie trudu, żeby go dogonić. 
- Niech się wyhasa! 
Kiedy Mahlke płynął żabką, śrubokręt tańczył wyraźnie pomiędzy jego łopatkami, ponieważ miał drewniany 
trzonek.  Kiedy  płynął  na  wznak,  drewniany  trzonek  skakał  mu  po  piersi,  ale  nigdy  zupełnie  nie  zasłaniał 
owej fatalnej chrząstki pomiędzy podbródkiem a obojczykami,  która pruła wodę niby płetwa grzbietowa i 
pozostawiała za sobą ślad na wodzie. 
Potem Mahlke pokazał, co potrafi. Nurkował kilka razy z rzędu, na krótko, ze swoim śrubokrętem i przynosił 
to,  co  się  dało  odśrubować  po  dwu-  lub  trzykrotnym  zanurzeniu:  pokrywy,  części  oszalowania,  kawałek 
generatora,  znalazł  też  na  dole  linę  i  przy  pomocy  przeżartego  rdzą  splotu  drutów  wyciągnął  z  dziobu 
autentycznego Minimaxa; no i aparat - zresztą niemieckiej produkcji - okazał się jeszcze zdatny do użytku; 
Mahlke udowodnił nam to, gasił pianą, pokazał nam, jak się to robi, gasił pianą zieloni jak szkło morze - i od 
pierwszego dnia objawił się nam w całej swej wspaniałości. 
Strzępki  piany  leżały  jeszcze  w  kształcie  wysepek  i  wydłużonych  pasemek  na  płytkich,  równych  falach, 
wabiły  mewy,  odpychały  je,  wpadały  na  siebie  i  dryfowały  w  kierunku  plaży  jak  płatki  skwaśniałej 
śmietanki; wtedy i Mahlke zrobił fajrant, przykucnął w cieniu kabiny nawigacyjnej, a skóra jego zrobiła się, 
nie,  była  już  od  dawna,  ziarnisto-ściągnięta,  jeszcze  zanim  zabłąkane  strzępki  piany  osiadły  znużone  na 
mostku  i  zaczęły  drżeć  za  lada  powiewem.  Mahlke  trząsł  się,  a  grdyka  mu  latała;  śrubokręt  pląsał  na 
drgających obojczykach. Nawet plecy Mahlkego, częściowo serowatobiałe, od ramion w dół spalone na raka, 
z których skóra łuszczyła się wciąż od nowa po obu stronach kręgosłupa o wystających, zębatych kręgach, 
nawet jego plecy były pokryte gęsią skórką i wstrząsały się od dreszczy. Żółtawe wargi Mahlkego miały sine 
obwódki i odsłaniały dzwoniące zęby. Wielkimi, wymoczonymi rękami usiłował przytrzymać kolana obtarte 
na  grodzi  pokrytej  muszlami,  by  w  ten  sposób  zapanować  nad  swym  ciałem  i  zębami.  Hotten  Sonntag  -  a 
może to byłem ja? - natarł na Mahlkego: 
- Człowieku, żebyś tylko czego nie złapał. Musimy przecież wracać. 
Śrubokręt nabrał rozsądku. 
 
W tamtą stronę płynęliśmy dwadzieścia pięć minut licząc od mola, a trzydzieści pięć od kąpieliska. Droga 
powrotna zajmowała dobre trzy kwadranse. Mógł być nie wiem jak wypompowany, ale zawsze przypływał 

                                                      

1

  Wszystkie  nazwy  miejscowości,  dzielnic,  ulic  itp.  na  terenie  byłego  Wolnego  Miasta  Gdańska  zgodnie  z  zastosowaną  przez  autora  konwencją 

pozostawiono w brzmieniu niemieckim.

 

background image

przynajmniej minutę przed nami do granitowego mola. Przewagę z pierwszego dnia utrzymywał i nadal. Za 
każdym razem, zanim dotarliśmy do krypy - tak nazywaliśmy minowiec - Mahlke zdążył już raz dać nurka i 
w  chwili,  gdy  prawie  równocześnie  dotykaliśmy  rękami,  wymoczonymi  jak  ręce  praczek,  rdzy  i  mewiego 
łajna na mostku lub chwytaliśmy za wystające tarcze obrotowe, pokazywał nam bez słowa jakieś zawiasy, 
coś, co się dało łatwo odśrubować, i trząsł się już, chociaż od czasu drugiej czy trzeciej wyprawy smarował 
się zawsze grubo i obficie Nicea, bo kieszonkowych pieniędzy Mahlke miał zawsze dosyć. 
Mahlke był w domu jedynym dzieckiem. 
Mahlke był półsierotą. 
Ojciec Mahlkego nie żył. 
Zarówno w zimie, jak i w lecie Mahlke chodził w staromodnych wysokich butach, które odziedziczył chyba 
po ojcu. 
Na sznurowadle do wysokich czarnych butów Mahlke zawieszał na szyi śrubokręt. 
Teraz dopiero przypomina mi się, że Mahlke nosił jeszcze coś na szyi i robił to z określonych powodów; ale 
śrubokręt bardziej wpadał w oczy. 
Nosił go prawdopodobnie od dawna, tylko myśmy na to nigdy nie zwrócili uwagi; z pewnością jednak od 
czasu, kiedy w kąpielisku przechodził suchą zaprawę i musiał wykonywać różne ruchy na piasku, miał na 
szyi srebrny łańcuszek, na którym wisiało coś srebrzyście katolickiego: Matka Boska. 
Mahlke  nigdy  nie  zdejmował  łańcuszka  z  szyi,  nawet  podczas  gimnastyki;  bo  ledwie  rozpoczął  suchą 
zaprawę  i  pływanie  na  wędce  w  zimowej  krytej  pływalni  w  Niederstadt,  pojawił  się  również  w  sali 
gimnastycznej  i  nigdy  już  nie  okazywał  zaświadczeń  domowego  lekarza.  Medalik  chował  się  w  wycięciu 
koszulki  gimnastycznej,  albo  też  srebrna  Madonna  spoczywała  na  białym  materiale  tuż  pod  czerwonym 
pasem na piersi. 
Mahlke nie pocił się na poręczach. I nie opuszczał nawet ćwiczeń na koniu, które wykonywało tylko trzech 
czy  czterech  najlepszych  z  pierwszej  grupy;  zgięty  i  grubokościsty,  szybował  od  odskoczni  ponad  długim 
skórzanym  wałkiem  i  z  łańcuszkiem  oraz  przekrzywioną  Madonną  lądował  na  macie,  wzbijając  tuman 
kurzu.  Kiedy  uczepiony  zgiętymi  kolanami  drążka  wykonywał  przewroty  -  później  udawało  mu  się  w 
brzydkiej postawie przekręcić się nawet o dwa razy więcej niż Hottenowi Sonntagowi, naszemu najlepszemu 
gimnastykowi - kiedy zatem na siłę wyduszał z siebie trzydzieści siedem obrotów, medalik wysuwał się spod 
koszulki  gimnastycznej  i  srebrny  wisiorek  trzydzieści  siedem  razy  wirował  wokół  trzeszczącego  drążka, 
wyprzedzając  ciemnoblond  włosy,  nie  mogąc  oderwać  się  od  szyi  i  odzyskać  wolności,  bo  Mahlke  prócz 
wybujałej grdyki miał jeszcze wystającą potylicę, która u nasady włosów wyraźnym załamaniem hamowała 
zsuwający  się,  rozhuśtany  przewrotami  łańcuszek.  Śrubokręt  wisiał  ponad  medalikiem  i  sznurowadło 
zakrywało częściowo łańcuszek. Pomimo to narzędzie nie spychało medalika na drugi plan, bo zakończony 
drewnianą  rączką  przedmiot  nie  był  dopuszczony  do  sali  gimnastycznej.  Nasz  nauczyciel  wychowania 
fizycznego,  profesor Mallenbrandt,  znany  w środowisku  gimnastyków  z  tego,  że  napisał  podręcznik  gry  w 
palanta,  zabronił  Mahlkemu  noszenia  śrubokrętu  na  sznurowadle  podczas  ćwiczeń.  Amuletu  na  szyi 
Mahlkego  Mallenbrandt  nigdy  nie  kwestionował,  gdyż  poza  wychowaniem  fizycznym  i  geografią  uczył 
jeszcze religii i aż do drugiego roku wojny zdołał utrzymać przy drążku i na poręczach niedobitki Związku 
Gimnastycznego Robotników Katolickich. 
Tak więc śrubokręt musiał czekać w szatni, zawieszony na haczyku nad koszulą, podczas gdy srebrna, trochę 
już wytarta Madonna na szyi Mahlkego mogła uczestniczyć w jego karkołomnych ćwiczeniach. 
Zwyczajny  śrubokręt:  masywny  i  tani.  Żeby  odkręcić  i  wydobyć  na  powierzchnię  wąski  szyldzik,  nie 
większy  od  tabliczki  z  nazwiskiem  u  drzwi  wejściowych  mieszkania,  przytwierdzony  dwiema  śrubkami, 
Mahlke często musiał nurkować pięć lub sześć razy, zwłaszcza kiedy szyldzik był umocowany na częściach 
metalowych i obie śruby zardzewiały. Za to czasami, kiedy używał śrubokrętu jako łomu, udawało mu się 
większe i gęsto zapisane tabliczki wyrywać wraz ze śrubami ze zbutwiałej deski oszalowania i prezentować 
nam  swą  zdobycz  na  mostku  kapitańskim.  Gromadził  te  szyldziki  bez  zapału,  wiele  z  nich  podarował 
Winterowi i Jürgenowi Kupka, którzy bez wyboru zbierali wszystko, co się dało odśrubować, nawet tabliczki 
z oznaczeniem ulic i mniejsze, z publicznych ustępów; Mahlke zabierał do domu tylko takie rzeczy, które 
nadawały się do jego rupieciarni. 
Mahlke  nie  ułatwiał  sobie  życia:  kiedy  myśmy  drzemali  na  krypie,  on  pracował  pod  wodą.  My 
odskrobywaliśmy mewie łajno, brązowieliśmy jak cygara, a który z nas miał jasne włosy, temu płowiały one 
na  kolor  słomy;  Mahlke  zaś  nabawiał  się  wciąż  nowych  oparzeń  od  słońca.  Podczas  gdy  my 
obserwowaliśmy ruch okrętów na północ od boi kierunkowej, on miał wzrok nieprzerwanie skierowany w 
dół: zaczerwienione, trochę podrażnione powieki z skąpymi rzęsami dokoła jasnoniebieskich, zdaje mi się, 
oczu, które dopiero pod wodą rozbłyskiwały zaciekawieniem. Wielokrotnie Mahlke wracał bez tabliczki, bez 
zdobyczy, ale ze złamanym lub beznadziejnie wygiętym śrubokrętem. Pokazywał nam go i to robiło na nas 

background image

wrażenie.  Ruch,  jakim  przez  ramię  rzucał  śrubokręt  w  morze  i  drażnił  mewy,  nie  wypływał  ani  z  tępego 
rozczarowania, ani z bezsensownej wściekłości. Nigdy też Mahlke nie rzucał zepsutego narzędzia z udawaną 
lub prawdziwą obojętnością. Nawet ten gest miał nam powiedzieć: teraz pokażę wam coś lepszego! 
 
...a  pewnego  dnia  -  właśnie  zawinął  do  portu  dwukominowy  statek  szpitalny  i  po  krótkim  zgadywaniu 
ustaliśmy,  że  jest  to  „Kaiser”  z  linii  do  Prus  Wschodnich  -  Joachim  Mahlke  opuścił  się  do  pomieszczeń 
dziobowych bez śrubokrętu, zniknął w wyłamanym,  zielonym jak łupek luku tuż pod powierzchnią wody, 
dwoma  palcami  zatkał  sobie  nos,  głowa  i  gładko  przylegające,  od  pływania  i  nurkowania  na  środku 
rozdzielone przedziałkiem włosy zniknęły pierwsze, potem wciągnął plecy i pośladki, raz jeszcze odbił się w 
lewo, po czym obiema stopami odepchnął się od brzegu luku skośnie w dół, w mroczne, chłodne akwarium, 
do którego przez otwarte iluminatory dochodziło światło: zaniepokojone kolki, nieruchoma ławica minogów, 
kołyszące  się,  wciąż  jeszcze  mocno  uczepione  hamaki  w  kubryku,  sfilcowane  i  opasane  zwojami 
morszczynu, w których śledzie miały swoje pokoje dziecinne. Z rzadka jakiś zabłąkany dorsz. O węgorzach 
tylko pogłoski. Ani jednej flądry. 
Przytrzymywaliśmy  lekko  drżące  kolana,  przeżuwaliśmy  mewie  łajno  na  papkę,  byliśmy  średnio 
zaciekawieni,  na  wpół  zmęczeni,  na  wpół  pochłonięci,  liczyliśmy  kutry  płynące  w  szyku,  czepialiśmy  się 
widoku kominów statku szpitalnego, wypuszczających wciąż jeszcze pionowo dym, spoglądaliśmy na siebie 
z ukosa - długo tkwił tam na dole! - mewy zataczały kręgi, fale nad dziobem bulgotały, załamywały się na 
podstawie wymontowanego działa dziobowego - klaskanie za mostkiem, gdzie między wentylatorami woda 
odbijała  się,  liżąc  wciąż  te  same  nity,  wapno  pod  paznokciami,  swędzenie  suchej  skóry,  migotanie, 
dolatujący  z  wiatrem  terkot  silników,  odciśnięte  pośladki,  na  wpół  sztywne  członki,  siedemnaście  topoli 
pomiędzy  Brösen  a  Clettkau  -  wtedy  nagle  wyprysnął:  z  siną  brodą,  żółtawy  ponad  kośćmi  policzków,  z 
przedziałkiem dokładnie na środku głowy, porwał za sobą wodę w luku i po kolana w wodzie zatoczył się na 
dziobie,  chwycił  się  sterczącej  podstawy  działa,  opadł  na  kolana,  patrzył  nieprzytomnie,  musieliśmy  go 
wciągnąć  na  mostek.  Ale  chociaż  ciekła  mu  jeszcze  woda  z  nosa  i  kącików  ust,  pokazał  nam  swój  łup: 
stalowy  śrubokręt  z  jednej  sztuki.  Było  to  narzędzie  angielskiego  pochodzenia.  Widniał  na  nim  napis: 
Sheffield. Ani odrobiny rdzy, bez szczerb, jeszcze pokryty warstwą tłuszczu  - woda zbierała się na nim w 
kuleczki, staczające się w dół. 
Ten  ciężki,  powiedzmy  niezniszczalny  śrubokręt  Joachim  Mahlke  nosił  stale  przeszło  rok,  uwiązany  na 
sznurowadle u szyi, nawet wtedy, gdy rzadziej lub nawet wcale nie wypływaliśmy do krypy, i uprawiał w 
stosunku do niego rodzaj kultu, pomimo, a może właśnie dlatego, że był katolikiem; dawał go na przykład 
przed lekcją gimnastyki profesorowi Mallenbrandtowi na przechowanie w obawie przed kradzieżą i zabierał 
nawet do kaplicy Marii Panny. Mahlke chodził bowiem nie tylko w niedzielę, ale również w powszednie dni, 
przed  rozpoczęciem  nauki,  na  wczesną  mszę  do  kaplicy  przy  Marineweg,  za  spółdzielczym  osiedlem 
Neuschottland. 
On i jego angielski śrubokręt nie mieli daleko do kaplicy Marii Panny; z Osterzeile przez Bärenweg. Dużo 
dwupiętrowych  budynków,  również  wille  z  dwuspadowymi  dachami,  kolumnowymi  portalami  i 
karłowatymi  drzewkami  owocowymi.  Potem  dwa  rzędy  szeregowych  domków,  nie  otynkowanych  lub  z 
zaciekami  na  tynkach.  Tramwaj  skręcał  na  prawo,  a  wraz  z  nim  przewody  na  tle  przeważnie  na  wpół 
pokrytego chmurami nieba. Z lewej strony piaszczyste, mizerne ogródki działkowe kolejarzy: altany i klatki 
dla  królików  z  czerwonoczarnego  drewna  z  wycofanych  wagonów  towarowych.  Za  nimi  semafory  nad 
torami  w  kierunku  wolnocłowego  portu.  Silosy,  ruchome  lub  martwe  dźwigi.  Obce,  jaskrawe  nadbudówki 
frachtowców.  Wciąż  jeszcze  te  same  dwa  szare  okręty  liniowe  ze  staromodnymi  wieżyczkami,  pływający 
dok,  zakłady  piekarnicze  „Germania”;  a  niewysoko  w  górze  kilka  łagodnie  kołyszących  się,  sytych, 
srebrzystych  balonów  na  uwięzi.  Po  prawej  ręce  zaś,  na  wpół  wysunięte  przed  dawną  szkołę  im.  Heleny 
Lange,  obecnie  im.  Gudrun,  która  zasłaniała  stalowy,  chaos  stoczni  Schichaua  z  wyjątkiem  ogromnego 
żurawia  obrotowego,  starannie  pielęgnowane  kryte  boiska  sportowe,  świeżo  malowane  bramki,  na  krótko 
strzyżonej  trawie  biało  oznaczone  pola  karne;  w  niedzielę  niebiesko-żółci  przeciwko  Schellmühl  98:  bez 
trybun, ale nowoczesna, na jasnożółto otynkowana hala gimnastyczna o wysokich oknach, rzecz osobliwa, z 
wylanym  smołą  krzyżem  na  jasnoczerwonym  dachu;  z  kaplicy  Marii  Panny  bowiem,  dawnej  sali  gimnas-
tycznej  klubu  sportowego  Neuschottland,  musiano  zrobić  prowizoryczny  kościół,  ponieważ  kościół  Serca 
Jezusowego  był  zbyt  odległy  i  mieszkańcy  Neuschottland, Schellmühl  oraz  osiedla  pomiędzy  Osterzeile  a 
Westerzeile, przeważnie stoczniowcy, pracownicy poczty i kolejarze, latami całymi słali podania do Oliwy, 
gdzie  znajdowała  się  siedziba  biskupa,  aż  wreszcie,  jeszcze  za  czasów  Wolnego  Miasta,  zakupiono, 
przebudowano i konsekrowano halę gimnastyczną. 
Ponieważ jednak, pomimo barwnych obrazów i ozdobnych dekoracji, pochodzących z piwnic i rupieciarni 
prawie  wszystkich  kościołów  parafialnych  biskupstwa,  a  nawet  od  prywatnych  właścicieli,  sportowy 

background image

charakter  wnętrza  kaplicy  Marii  Panny  nie  dał  się  zaprzeczyć  ani  ukryć  -  nawet  woń  kadzidła  i  świec 
woskowych  nie  zawsze  i  w  niedostatecznej  mierze  zagłuszała  stęchły  zapach  kredy,  skóry  i  potu 
gimnastyków  z  ubiegłych  lat  i  mistrzostw  w  piłce  ręcznej  -  kaplica  miała  w  sobie  coś  niezniszczalnie 
ewangelicko-surowego, fanatyczną trzeźwość sali modłów. 
W neogotyckim, z końcem dziewiętnastego stulecia zbudowanym z cegieł kościele Serca Jezusowego, który 
wznosił  się  poza  osiedlami,  w  pobliżu  dworca  podmiejskiego,  stalowy  śrubokręt  Joachima  Mahlkego 
wydawałby  się  czymś  rażącym  i  świętokradczo  brzydkim.  W  kaplicy  Marii  Panny  mógł  on  to 
wysokogatunkowe angielskie narzędzie nosić zupełnie otwarcie: bowiem, pomimo że we wszystkich kątach 
stały  pomalowane,  pozłacane  i  plastycznie  błogosławiące  gipsowe  figury,  kaplica  ze  swą  starannie 
utrzymaną podłogą, wyłożoną linoleum, z kwadratowymi, sięgającymi tuż pod strop szybami z mlecznego 
szkła,  z  porządnie  wykonanymi  żelaznymi  uchwytami  w  podłodze,  dawniej  gwarantującymi  dobre 
umocowanie  i  bezpieczeństwo  drążków,  z  żelaznymi,  chociaż  na  biało  otynkowanymi  dźwigarami  pod 
sufitem  z  gruboziarnistego  betonu,  noszącego  ślady  oszalowania,  dźwigarami,  do  których  ongiś  były 
przytwierdzone  kółka,  trapez  i  pół  tuzina  lin  do  wspinania,  była  jednak  raczej  nowoczesną,  chłodną, 
rzeczową kaplicą, tak że swobodnie zwisający stalowy śrubokręt, któremu modlący się, potem przyjmujący 
komunię  gimnazjalista  pozwalał  dyndać  na  swojej  piersi,  nie  uraziłby  z  pewnością  uczuć  ani  nielicznych 
uczestników wczesnej mszy świętej, ani księdza Guzewskiego czy też jego zaspanego ministranta, którym 
często ja bywałem. 
Nieprawda!  Mojej  uwagi  ten  przedmiot  na  pewno  by  nie  uszedł.  Kiedy  tylko  służyłem  do  mszy,  nawet 
podczas modlitwy na stopniach ołtarza starałem się zawsze mieć ciebie na oku, i to z kilku powodów; ale ty 
widocznie nie chciałeś do tego dopuścić, chowałeś śrubokręt na sznurowadle pod koszulę i dlatego miałeś 
wyraźne,  przypominające  kształtem  śrubokręt  plamy  od  smarów  na  materiale  koszuli.  Mahlke  klęczał  - 
patrząc od strony ołtarza  – w drugiej ławce po lewej stronie i spojrzenie szeroko otwartych, zdaje mi się, 
jasnoszarych, zaognionych od nurkowania i pływania oczu kierował ku Matce Boskiej, ku jej ołtarzowi. 
...a pewnego dnia - nie pamiętam, którego to było roku: czy podczas pierwszych letnich wakacji na krypie, 
wkrótce gdy skończyła się draka we Francji, czy następnego lata? - pewnego gorącego, parnego dnia, kiedy 
w  ogólnym  kąpielisku  panował  tłok,  chorągiewki  zwisały  sflaczałe,  ciała  pęczniały,  kioski  z  napojami 
chłodzącymi robiły duże obroty, spalone stopy przebiegały po kokosowych chodnikach przed zamkniętymi 
kabinami, pełnymi chichotów, pomiędzy rozbrykanymi dziećmi, które tarzały się, brudziły, rozcinały sobie 
nogi,  i  kiedy  pośród  dzisiejszego  dwudziestotrzyletniego  pokolenia,  u  stóp  troskliwie  pochylonych  doro-
słych, mniej więcej trzyletni bachor uderzał monotonnie drewnianą pałeczką w dziecięcy blaszany bębenek, 
zamieniając popołudnie w piekielną kuźnię - otóż tego dnia urwaliśmy się, popłynęliśmy do naszej krypy, 
staliśmy  się  dla  lornetki  kąpielowego  na  plaży  szóstką  malejących  głów;  a  jedna  była  na  przedzie  i  jako 
pierwsza u celu. 
Rzuciliśmy się na ochłodzoną wiatrem, a zarazem rozpaloną rdzę i mewie łajno i nic nas nie mogło poruszyć 
z  miejsca,  podczas  gdy  Mahlke  zdążył  już  dwa  razy  być  na  dole.  Wrócił  z  czymś  ciężkim  w  lewej  ręce, 
szperał w dziobie i w kubryku, w na wpół przegniłych, bezwładnie zwisających lub wciąż jeszcze mocno 
napiętych  hamakach  i  pod  nimi,  w  morszczynowych  zaroślach,  pośród  rojów  migocących  kolek  i 
pierzchających minogów, w pozarastanych i rozmokłych rupieciach, będących ongiś workiem mata Witolda 
Duszyńskiego albo Lisińskiego, i znalazł brązową plakietkę wielkości dłoni, na której po jednej stronie, pod 
małym,  wypukłym  polskim  orłem  widniało  nazwisko  jej  właściciela  oraz  data  przyznania,  po  drugiej  zaś 
płaskorzeźba  wąsatego  generała:  po  chwili  pocierania  piaskiem  i  sproszkowanym  łajnem  mew  napis 
obiegający plakietkę objaśnił nas, że Mahlke wydobył na światło dzienne podobiznę marszałka Piłsudskiego. 
Przez  dwa  tygodnie  Mahlke  polował  już  tylko  na  plakietki,  znalazł  też  coś  w  rodzaju  cynowego  talerza 
pamiątkowego  z  regat  żeglarskich  na  redzie  w  Gdyni  w  trzydziestym  czwartym  roku  -  a  w  śródokręciu, 
jeszcze  przed  maszynownią,  w  wąskiej  i  trudno  dostępnej  mesie  oficerskiej,  wyszperał  srebrny  ryngraf 
wielkości  marki,  ze  srebrnym  uszkiem  do  zawieszania;  odwrotna  strona  ryngrafu  była  niezwykle  płaska  i 
starta,  przednia  zaś  bogato  rzeźbiona  i  ozdobiona:  mocno  wypukłym  wizerunkiem  Marii  Panny  z 
Dzieciątkiem. 
Była  to,  jak  głosił  również  wypukły  napis,  słynna  Matka  Boska  Częstochowska;  i  Mahlke,  odkrywszy  na 
mostku,  co  mu  się  udało  wyłowić,  nie  oczyścił  srebra,  pozostawił  czarniawą  patynę,  chociaż 
proponowaliśmy mu piasek do szorowania. 
Podczas gdy my kłóciliśmy się jeszcze i koniecznie chcieliśmy, żeby srebro się świeciło, on ukląkł w cieniu 
kabiny  nawigacyjnej  i  tak  długo  przesuwał  znalezisko  przed  swoimi  kościstymi  kolanami,  aż  wizerunek 
znalazł się pod odpowiednim kątem dla jego spuszczonych do modlitwy oczu. Śmieliśmy się, kiedy siny i 
trzęsący  się  kreślił  wymoczonymi  palcami  znak  krzyża,  usiłował  odmawiać  pacierz  drżącymi  wargami  i 
mamrotał coś po łacinie za kabiną nawigacyjną. Dziś myślę, że już wówczas było to coś z jego ulubionych 

background image

sekwencji, rozbrzmiewających tylko w piątek przed Niedzielną Palmową: „Virgo virginum, praeclara, mihi 
iam non sis amara...” 
Później, kiedy nasz dyrektor, profesor Klohse, zabronił Mahlkemu publicznego noszenia polskiego medalu 
w szkole - Klohse był amtsleiterem, ale z rzadka tylko wykładał w mundurze partyjnym - Joachim zadowalał 
się dawnym małym amuletem i stalowym śrubokrętem, dyndającym pod jabłkiem Adama, które pewnemu 
kotu wydało się myszką. 
Mahlke  powiesił  sczerniałą  srebrną  Matkę  Boską  pomiędzy  brązowym  profilem  Piłsudskiego  a 
pocztówkowym zdjęciem komodora Bontego, bohatera spod Narviku. 
 
 
 
 

II 

 
 
Czy ta adoracja była jedynie żartem? Wasz dom stał przy Westerzeile. Twoje poczucie humoru, jeżeli je w 
ogóle posiadałeś, było osobliwego rodzaju. Ależ nie, wasz dom znajdował się przy Osterzeile. Zresztą i tak 
wszystkie  ulice  osiedla  wyglądały  jednakowo.  Wystarczyło,  żebyś  jadł  kawałek  chleba  z  masłem,  a  już 
pękaliśmy  ze  śmiechu,  zarażając się  nim  nawzajem.  Dziwiliśmy  się,  kiedy  musieliśmy  się  śmiać  z  ciebie. 
Gdy  jednak  profesor  Brunies  zapytał  wszystkich  uczniów  z  naszej  klasy  o  ich  przyszły  zawód,  a  ty  - 
wówczas  umiałeś  już  pływać  -  odpowiedziałeś  mu:  „Ja  zostanę  klownem  i  będę  rozśmieszał  ludzi”,  w 
czworokątnej klasie nikt się nie roześmiał - a ja przestraszyłem się, bo kiedy Mahlke oświadczył, że pragnie 
być klownem w cyrku lub gdzie indziej, zrobił bardzo poważną minę i naprawdę można się było obawiać, że 
pobudzi  kiedyś  ludzi  do  okropnego  śmiechu,  choćby  wsuniętą  między  numer  z  dzikimi  zwierzętami  a 
akrobacje na trapezie publiczną adoracją Marii Panny; ale to chyba było serio, ta modlitwa na krypie  - czy 
też chciałeś nam tylko zrobić kawał? 
Mieszkał  przy  Osterzeile,  a  nie  przy  Westerzeile.  Jednorodzinny  dom  znajdował  się  obok,  pomiędzy  i 
naprzeciw takich samych domków jednorodzinnych, które różniły się tylko numeracją, ewentualnie różnymi 
wzorami  lub  sposobem  podpięcia  firanek,  ale  bynajmniej  nie  roślinnością  w  wąskich  ogródkach  przed 
domami. W każdym takim ogródku był też umieszczony na słupku domek dla ptaków i glazurowane ozdoby: 
żaby, muchomory albo karzełki. Przed domem Mahlkego przykucnęła ceramiczna żaba. Ale również przed 
następnym i jeszcze dalszym domkiem siedziały zielone ceramiczne żaby. 
Krótko mówiąc, był to numer dwudziesty czwarty i Mahlke mieszkał, jeśli szło się od strony Wolfsweg, w 
czwartym domu po lewej stronie ulicy. Osterzeile, podobnie jak równoległa do niej 
Westerzeile,  stykała  się  pod  kątem  prostym  z  Bärenweg,  równoległą  do  Wolfsweg.  Kto  szedł  przez 
Westerzeile  od  strony  Wolfsweg,  widział,  ponad  czerwonymi  dachówkami,  po  lewej  ręce  przednią  i 
zachodnią stronę wieży z oksydowaną cebulastą kopułą. Kto szedł w tym kierunku przez Osterzeile, widział 
ponad dachami po prawej ręce przednią i wschodnią stronę tej samej dzwonnicy; kościół Serca Jezusowego 
znajdował się bowiem dokładnie pomiędzy Osterzeile a Westerzeile, po przeciwległej stronie Bärenweg, i 
czterema tarczami zegarowymi pod zieloną cebulastą kopułą wskazywał czas całej dzielnicy, od placu Maxa 
Halbego  po  katolicką  kaplicę  Marii  Panny,  która  nie  miała  zegara,  od  Magdeburger  Strasse  po 
Posadowskiweg,  w  pobliżu  Schellmuhl,  i  dzięki  niemu  zarówno  ewangeliccy  jak  katoliccy  robotnicy, 
urzędnicy, sprzedawczynie, uczniowie szkół podstawowych i gimnazjaliści, niezależnie od wyznania, mogli 
stawiać się punktualnie do pracy czy w szkole. 
Ze  swego  pokoju  Mahlke  widział  tarczę  zegara  po  wschodniej  stronie  wieży.  Urządził  sobie  izdebkę  na 
poddaszu,  między  lekko  pochylonymi  ścianami,  z  deszczem  i  gradem  tuż  nad  swoją  czupryną  z 
przedziałkiem  pośrodku  głowy;  była  to  mansarda  pełna  chłopięcych  rupieci,  od  zbioru  motyli  po  fotosy 
ulubionych aktorów, lotników z wysokimi odznaczeniami i generałów wojsk pancernych; pomiędzy nimi zaś 
nie  oprawiona  reprodukcja  Madonny  Sykstyńskiej  z  dwoma  pyzatymi  aniołkami  na  samym  dole  obrazu, 
wspomniany  już  medal  Piłsudskiego  i  pobożny,  poświęcony  amulet  z  Częstochowy  obok  fotografii 
komodora zespołu niszczycieli spod Narviku. 
 
Już podczas pierwszych odwiedzin zwróciła moją uwagę wypchana biała sowa. Mieszkałem niedaleko, na 
Westerzeile;  ale  nie  o  mnie  mamy  mówić,  tylko  o  Mahlkem  albo  o  Mahlkem  i  o  mnie,  lecz  zawsze  ze 
względu na Mahlkego, ponieważ on miał przedziałek na środku głowy, nosił wysokie buty, miał to lub owo 
zawieszone na szyi, żeby odwrócić uwagę wiecznego kota od wiecznej myszy, klęczał przed ołtarzem Marii 
Panny,  był  nurkiem  z  wciąż  świeżymi  oparzeniami  od  słońca,  wyprzedzał  nas  zawsze,  choć  brzydko 

background image

skurczony, o dobry kawałek, i ledwie nauczył się pływać, chciał później, po ukończeniu szkoły i tak dalej, 
zostać klownem w cyrku i doprowadzać ludzi do śmiechu. 
Sowa  miała  również  pełen  powagi  przedziałek  na  środku  głowy  i  tak  samo  jak  Mahlke  miała  cierpiącą, 
łagodną i zdecydowaną, jak gdyby wewnętrznym bólem zęba wywołaną minę Zbawcy. To ojciec pozostawił 
mu w spadku tego dobrze spreparowanego, tylko lekko podbarwionego ptaka, którego szpony obejmowały 
brzozową gałąź. 
Dla  mnie,  starającego  się  nie  widzieć  ani  sowy,  ani  reprodukcji  Madonny,  ani  srebrnego  ryngrafu  z 
Częstochowy, centralnym punktem izdebki był gramofon, który Mahlke z mozołem wydobył z okrętu. Płyt 
na dole nie znalazł. Widocznie rozpuściły się. Dosyć nowoczesne pudło z korbą i ruchomym ramieniem na 
igły  wyszperał  w  owej  mesie  oficerskiej,  która  obdarzyła  go  już  srebrnym  medalem  i  paru  innymi 
przedmiotami.  Kabina  leżała  w  śródokręciu,  a  więc  w  miejscu  dla  nas,  nawet  dla  Hottena  Sonntaga, 
niedostępnym. Bo my nurkowaliśmy tylko do części dziobowej i nie mieliśmy odwagi przeciskać się przez 
ciemną  grodź,  w  której  ledwie  migotały  czasem  ryby,  do  maszynowni  i  przylegających  do  niej  wąskich 
kajut. 
Na krótko przed końcem pierwszych wakacji spędzonych na krypie Mahlke zdobył ten gramofon - zresztą, 
podobnie jak gaśnica, niemieckiej produkcji - nurkując chyba ze dwanaście razy, przy czym holował pudło 
metr po metrze w kierunku dziobu aż pod luk w pokładzie i wreszcie wywindował je na tej samej linie, za 
pomocą której wydobył przedtem Minimaxa do nas, na górę, na mostek. 
Z  drzewa  i  korka,  naniesionego  przez  wodę,  musieliśmy  zmajstrować  tratwę,  żeby  przewieźć  na  ląd 
skrzynkę, której korba była zardzewiała. Holowaliśmy ją na zmianę, Mahlke nie ciągnął wcale. 
Tydzień  później  gramofon  stał  w  jego  izdebce  zreperowany,  naoliwiony,  z  pobrązowanymi  częściami 
metalowymi. Talerz do płyt był pokryty nowym filcem. Nakręciwszy gramofon, Mahlke puścił w ruch pusty, 
jaskrawozielony  talerz.  Stał  ze  skrzyżowanymi  rękami  obok  białej  sowy  na  brzozowej  gałęzi.  Jego  mysz 
spoczywała  nieruchomo.  Ja  stałem  plecami  do  sykstyńskiego  oleodruku,  spoglądałem  to  na  pusty,  lekko 
kołyszący się talerz gramofonowy, to przez okno mansardy, ponad jasnoczerwonymi dachami, w kierunku 
kościoła Serca Jezusowego z zegarem od frontu i zegarem po wschodniej stronie cebulastej wieży. Zanim 
wybiła szósta, sprężyna gramofonu z  minowca rozkręciła się z monotonnym szumem i  mechanizm stanął. 
Mahlke  wielokrotnie  nakręcał  pudło,  oczekując  ode  mnie  nie  zmniejszonego  zainteresowania  nowym 
ceremoniałem;  wiele  różnych,  stopniowanych  dźwięków,  celebrowany  pusty  bieg.  Wówczas  Mahlke  nie 
miał jeszcze płyt. 
Książki stały na długiej, wygiętej półce. Czytał przecież dużo, również książki religijne. Obok kaktusów na 
parapecie  okna,  obok  modelu  torpedowca  klasy  „Wilk”  i  modelu  awiza  „Świerszcz”,  trzeba  jeszcze 
wymienić szklankę z wodą, która stała koło miednicy na komodzie, zawsze była mętna i ukazywała na dnie 
grubą  na  palec  warstwę  cukru.  W  szklance  tej  Mahlke  co  rano  mieszał  wodę  z  cukrem,  z  uwagą,  aż  do 
uzyskania  mlecznobiałego  płynu,  który  miał  nadać  sztywność  jego  z  natury  cienkim  i  rozsypującym  się 
włosom,  przy  czym  jednak  nie  usuwał  osadu  z  dnia  poprzedniego.  Zaproponował  mi  kiedyś  ten  środek  i 
wczesałem  sobie  ocukrzoną  wodę  we  włosy.  Rzeczywiście  po  nasmarowaniu  tym  utrwalającym  płynem 
fryzura  zrobiła  się  szklisto-sztywna  i  trzymała  się  aż  do  wieczora:  głowa  mnie  swędziała,  ręce  lepiły  się, 
podobnie jak dłonie Mahlkego, od sprawdzającego skutki przyczesywania - może zresztą wyobrażam sobie 
tylko, że się lepiły, a one wcale nie były lepkie. 
Pod  nim,  w  trzech  pokojach,  z  których  tylko  dwa  były  używane,  mieszkała  jego  matka  ze  swoją  starszą 
siostrą.  Obie  ciche,  kiedy  on  był  w  domu,  zalęknione  i  dumne  z  chłopca,  bo Mahlke  uchodził,  sądząc  po 
świadectwach,  za  dobrego  ucznia,  chociaż  nie  za  prymusa.  Był  o  rok  starszy  od  nas  -  co  obniżało  trochę 
wartość  ocen  -  ponieważ  matka  i  ciotka  o  rok  później  posłały  wątłego  czy,  jak  one  mówiły,  chorowitego 
chłopca do szkoły podstawowej. 
Nie  był  lizusem,  wkuwał  umiarkowanie,  każdemu  pozwalał  odpisywać,  nigdy  nie  skarżył,  poza  lekcjami 
gimnastyki  nie  objawiał  szczególnych  ambicji,  miał  widoczny  wstręt  do  świńskich  kawałów,  robionych 
przez  uczniów  z  tercji,  i  interweniował,  kiedy  Hotten  Sonntag  przyniósł  do  klasy  zatkniętą  na  gałąź 
prezerwatywę,  znalezioną  pomiędzy  ławkami  w  parku  Steffena,  i  wsunął  ją  na  klamkę  u  drzwi.  Chciano 
zrobić  kawał  profesorowi  Treuge,  półślepemu  belfrowi,  który  właściwie  powinien  był  być  na  emeryturze. 
Już  ktoś  krzyknął  z  korytarza:  -  Idzie!  -  kiedy  Mahlke  przecisnął  się  ze  swojej  ławki,  podszedł  wolnym 
krokiem do drzwi i przez papier śniadaniowy usunął prezerwatywę z klamki. 
Nikt się temu nie sprzeciwił. Znowu nam zaimponował; a teraz mogę powiedzieć: dzięki temu, że nie był 
lizusem,  wkuwał  umiarkowanie,  wszystkim  pozwalał  odpisywać,  nie  objawiał  żadnych  ambicji,  poza 
lekcjami gimnastyki, i nie brał udziału w zwykłych świństwach, był w naszych oczach owym niezwykłym 
Mahlkem,  który  zbierał  oklaski  to  w  wyszukany,  to  w  ekstrawagancki  sposób; ostatecznie  chciał  przecież 
występować kiedyś na arenie, może nawet na scenie teatralnej, wprawiał się jako  klown, usuwając śliskie 

background image

prezerwatywy  przyjmował  pomruk  uznania  i  był  już  niemal  klownem,  kiedy  zawieszony  na  zgiętych 
kolanach  wykonywał  obroty  wokół  drążka,  a  srebrna  Madonna  wirowała  w  kwaśnych  wyziewach  sali 
gimnastycznej.  Ale  największy  aplauz  zdobył  Mahlke  podczas  wakacji  letnich  na  zatopionym  okręcie, 
chociaż nie mogliśmy sobie wyobrazić jego zapamiętałego nurkowania jako przebojowego numeru cyrkowe-
go. Nie śmieliśmy się też nigdy, kiedy siny i trzęsący się zanurzał się raz po raz w głąb wraku i wydobywał z 
niego coś, żeby nam to pokazać. Zawsze mówiliśmy z poważnym podziwem: 
-  Byczo,  bracie,  pierwsza  klasa.  Chciałbym  mieć  twoje  nerwy.  Jesteś  morowy  facet,  Joachimie.  Jakeś  to 
znowu skombinował, co? 
Uznanie  robiło  mu  dobrze  i  łagodziło  ruchy  skoczka  na  jego  szyi;  równocześnie  jednak  wprawiało  go  w 
zmieszanie  i  dodawało  bodźca  owemu  skoczkowi.  Przeważnie  machał  tylko  lekceważąco  ręką,  czym 
zyskiwał  nowy  poklask.  Nie  był  przecież  pyszałkiem;  nigdy  nie  powiedziałeś:  -  Zrób  to  samo.  -  Albo:  - 
Niech  to  któryś  z  was  spróbuje  zrobić.  —  Albo:  —  Żaden  z  was  jeszcze  tego  nie  dokazał:  zlazłem 
przedwczoraj  cztery  razy,  raz  po  razie,  na  dół  do  kambuza  i  przyniosłem  puszkę  konserw.  Na  pewno 
francuska, w środku były żabie udka, smakowały trochę jak cielęcina, ale wyście mieli pietra, nie chcieliście 
nawet  spróbować,  kiedy  ja  opchnąłem  już  połowę  puszki.  Wyciągnąłem  jeszcze  drugą  -  znalazłem  nawet 
otwieracz - ale ta była zepsuta: corned beef. 
Nie,  Mahlke  nigdy  tak  nie  mówił.  Robił  coś  nadzwyczajnego,  przynosił  na  przykład  z  byłego  kambuza 
okrętu  kilka  puszek  konserw,  które  według  wyciśniętych  napisów  były  pochodzenia  angielskiego  lub 
francuskiego, skombinował nawet jako tako zdatny do użytku otwieracz, na naszych oczach otwierał puszki, 
konsumował owe rzekome żabie udka, przy czym, gdy żuł, jego jabłko Adama podnosiło się jak gimnastyk 
na drążku - zapomniałem powiedzieć, że Mahlke był z natury łakomy, a pomimo to chudy jak szczapa  - i 
częstował  nas,  choć  nie  natarczywie,  kiedy  puszka  była  już  do  połowy  opróżniona.  Dziękowaliśmy,  bo 
Winter już podczas przyglądania musiał się wczołgać na jedną z pustych tarcz obrotowych i dłuższy czas 
dławił się bez skutku, zwrócony twarzą w stronę wejścia do portu. 
Oczywiście  i  ta  demonstracyjna  uczta  wywołała  nasze  brawa,  ale  Mahlke  machnął  tylko  ręką  i  nakarmił 
resztkami  żabich  udek  oraz  zepsutym  corned  beefem  mewy,  które  już  od  początku  posiłku  uwijały  się  w 
bliskim sąsiedztwie. Wreszcie wyrzucił puszki, a wraz z nimi mewy, za burtę i oczyścił piaskiem otwieracz; 
tylko  on  był  w  oczach  Mahlkego  wart  zachowania.  Tak  jak  angielski  śrubokręt  i  jak  jeden  z  amuletów, 
Mahlke nosił odtąd przez dłuższy czas, choć nie zawsze, tylko wtedy, kiedy wyprawiał się po konserwy do 
kambuza dawnego polskiego minowca - a nigdy nie zepsuł sobie żołądka - ów otwieracz, zawieszony u szyi 
na sznurowadle; nosił go razem z innymi rupieciami pod koszulą do szkoły, nawet brał ze sobą na wczesną 
mszę do kaplicy Marii Panny; za każdym bowiem razem, kiedy Mahlke klękał przy balaskach, żeby przyjąć 
komunię świętą, kiedy odchylał w tył głowę, wyciągał język, a ksiądz Guzewski udzielał mu sakramentu, 
ministrant,  stojący  u  boku  kapłana,  zapuszczał  żurawia  za  kołnierzyk  koszuli  Mahlkego:  dyndał  tam  na 
twojej szyi otwieracz do konserw obok Madonny i natłuszczonego śrubokrętu; podziwiałem ciebie, chociaż 
ty o to nie dbałeś. Nie, Mahlke nie był łasy na pochlebstwa. 
Nawet  fakt,  że  jesienią  tego  roku,  kiedy  nauczył  się  pływać,  wyrzucono  go  z  Jungvolku  i  wcielono  do 
Hitlerjugend, ponieważ kilkakrotnie odmawiał pełnienia służby w niedzielę przed południem i prowadzenia 
swojej  grupy  -  był  jungzugführerem  -  na  poranne  uroczystości  w  Jäschkentaler  Wald,  zyskał  mu,  przynaj-
mniej  w  naszej  klasie,  głośny  podziw.  Jak  zwykle,  przyjął  nasze  owacje  od  „obojętnie”  do  „z  lekkim 
zażenowaniem”  i  nadal,  już  teraz  jako  szeregowy  członek  Hitlerjugend,  opuszczał  służbę  w  niedzielne 
przedpołudnia; tylko że w tej organizacji, która skupiała całą młodzież od czternastego roku życia wzwyż, 
jego  nieobecność  mniej  rzucała  się  w  oczy,  bo  HJ  prowadzono  bardziej  niedbale  niż  Jungvolk,  był  to 
nieruchawy  związek,  w  którym  tacy  ludzie  jak  Mahlke  mogli  się  dekować.  Przy  tym  nie  był  on 
buntownikiem  w  zwykłym  znaczeniu  tego  słowa,  w  powszednie  dni  tygodnia  regularnie  uczęszczał  na 
wieczorne  zebrania  i  szkolenie,  uczestniczył  w  coraz  częściej  organizowanych  akcjach  specjalnych,  w 
zbieraniu odpadków, również w zbiórce na Pomoc Zimową, o ile tylko potrząsanie puszką nie kolidowało z 
jego mszą w niedzielne przedpołudnie. Mahlke pozostał w państwowej organizacji młodzieżowej członkiem 
nieznanym,  bezbarwnym,  zwłaszcza  że  przeniesienie  z  Jungvolk  do  Hitlerjugend  nie  było  czymś 
wyjątkowym,  natomiast  w  naszej  szkole,  już  po  pierwszych  wakacjach  na  krypie,  przylgnął  do  niego  ani 
dobry, ani zły, lecz legendarny rozgłos. 
Widocznie nasze gimnazjum w porównaniu z ową organizacją młodzieżową na dłuższą metę znaczyło dla 
ciebie coś więcej, ale normalne gimnazjum, ze swą po części sztywną, po części miłą tradycją, z barwnymi 
czapkami  uczniowskimi,  z  duchem,  na  który  się  często  powoływano,  nie  mogło  sprostać  temu,  czego  od 
niego oczekiwałeś. 
 
- Co mu właściwie jest? 

background image

- On ma fioła, mówię ci. 
- Może to ma jakiś związek ze śmiercią jego ojca? 
- A te klamoty na szyi? 
- I ciągle lata do kościoła. 
- A przy tym w nic nie wierzy, mówię wam. 
- Na to jest zbyt trzeźwy. 
- I te jego rupiecie, a teraz jeszcze coś nowego... 
- Spytaj go, przecież to ty mu wtedy tego kota...  
Gubiliśmy się w domysłach i nie mogliśmy ciebie zrozumieć. 
Zanim nauczyłeś się pływać, byłeś niczym, uczniem, którego od czasu do czasu przepytywano, który dawał 
przeważnie  dobre  odpowiedzi  i  nazywał  się  Joachim  Mahlke.  A  jednak  wydaje  mi  się,  że  w  sekście  albo 
później,  w  każdym  razie  przed  twoimi  pierwszymi  próbami  pływania,  siedzieliśmy  przez  pewien  czas  w 
jednej ławce, albo też miałeś miejsce za mną lub obok, w środkowym rzędzie, podczas gdy ja siedziałem w 
rzędzie koło okna, obok Schillinga. Potem mówiło się, że aż do kwinty musiałeś nosić okulary; ja tego nie 
zauważyłem. Tak samo twoje odwieczne sznurowane buty spostrzegłem dopiero wtedy, kiedy pływałeś już 
swobodnie  i  zacząłeś  nosić  na  szyi  sznurowadło  od  wysokich  butów.  Wielkie  wydarzenia  wstrząsały 
wówczas  światem,  ale  dla  Mahlkego  istniała  inna  rachuba  czasu:  przed  nauczeniem  się  pływania  i  po 
nauczeniu  się  pływania;  bo  kiedy  wszędzie,  nie  naraz,  ale  stopniowo,  najpierw  na  Westerplatte,  potem  w 
radio, a potem w gazetach, rozpoczęła się wojna, on, gimnazjalista, który nie umiał ani pływać, ani jeździć 
na rowerze, był jeszcze niczym; tylko minowiec klasy „Czajka”, który miał mu później dostarczyć pierwszej 
okazji do zabłyśnięcia, odgrywał już wtedy, chociaż tylko przez kilka tygodni, swoją wojenną rolę w Zatoce 
Puckiej i w porcie rybackim na Helu. 
Polska flota nie była wielka, ale ambitna. Znaliśmy na pamięć jej nowoczesne, przeważnie w Anglii lub we 
Francji spuszczone  na  wodę jednostki  i  potrafiliśmy  wymienić  ich  uzbrojenie, tonaż,  prędkość  w  węzłach 
równie  bezbłędnie,  jak  umieliśmy  na  przykład  wyrecytować  jednym  tchem  nazwy  wszystkich  lekkich 
krążowników włoskich czy wszystkich przestarzałych brazylijskich pancerników i monitorów. 
Później  Mahlke  wyprzedził  nas  i  w  tej  dziedzinie,  płynnie  i  bez  zająknienia  cytował  nazwy  japońskich 
niszczycieli,  od  nowoczesnej,  dopiero  w  trzydziestym  ósmym  roku  zbudowanej  klasy  „Kasumi”,  aż  do 
wolniej  płynących  okrętów  zmodernizowanej  w  dwudziestym  trzecim  roku  klasy  „Asagao”.  Mówił:  - 
„Humiduki”, „Satuki”, „Yuduki”, „Hokaze”, „Nadakaze” i „Oite”. 
Recytowanie  danych  dotyczących  jednostek  polskiej  marynarki  nie  zajmowało  wiele  czasu;  były  to  oba 
niszczyciele:  „Błyskawica”  i  „Grom”,  o  wyporności  dwóch  tysięcy  ton,  okręty,  które  mogły  rozwijać 
prędkość  trzydziestu  dziewięciu  węzłów,  ale  na  dwa  dni  przed  wybuchem  wojny  wypłynęły,  zawinęły  do 
portów  angielskich  i  zostały  wcielone  do  brytyjskiej  floty.  „Błyskawica”  dziś  jeszcze  istnieje.  Stoi  na 
kotwicy jako pływające muzeum marynarki wojennej w Gdyni i zwiedzają ją wycieczki szkolne. 
Kurs  na  Anglię  wziął  również  niszczyciel  „Burza”,  tysiąc  pięćset  ton,  prędkość  trzydzieści  trzy  węzły.  Z 
pięciu polskich okrętów podwodnych tylko „Wilkowi” i - po pełnej przygód podróży bez map i kapitana - 
„Orłowi”,  o  wyporności  tysiąc  sto  ton,  udało  się  zawinąć  do  angielskich  portów.  Łodzie  „Ryś”,  „Żbik”  i 
„Sęp” internowano w Szwecji. 
W chwili wybuchu wojny w portach w Gdyni, Pucku, Jastarni i na Helu znajdowały się tylko: przestarzały 
dawny krążownik francuski, służący jako okręt szkolny i pływające koszary, oraz stawiacz min „Gryf, silnie 
uzbrojony,  zbudowany  w  stoczni  „Normand”,  w  Le  Havre,  okręt  o  wyporności  dwa  tysiące  dwieście  ton, 
który zawsze miał trzysta min na pokładzie; pozostał także  „Wicher”, jedyny niszczyciel, i kilka dawnych 
niemieckich  torpedowców,  jeszcze  z  floty  cesarskiej;  no  i  owe  sześć  minowców  klasy  „Czajka”,  które 
stawiały  i  wyławiały  miny,  płynęły  z  prędkością  osiemnastu  węzłów,  posiadały  działo  pokładowe 
siedemdziesięciopięciomilimetrowe,  cztery  karabiny  maszynowe  na  tarczach  obrotowych  i,  według 
oficjalnych danych, zabierały dwadzieścia min. 
A jeden z tych stoosiemdziesięciopięciotonowych okrętów zbudowano specjalnie dla Mahlkego. 
Wojna morska w Zatoce Gdańskiej trwała od pierwszego września do drugiego października i po kapitulacji 
Helu skutki jej, biorąc czysto zewnętrznie, przedstawiały się następująco: polskie jednostki „Gryf, „Wicher”, 
„Bałtyk”, jak również trzy okręty klasy „Czajka”: „Mewa”, „Jaskółka” i „Czapla” były wewnątrz wypalone i 
zatonęły  w  portach;  niemiecki  niszczyciel  „Leberecht  Maass”  został  uszkodzony  przez  artylerię, 
poszukiwacz  min  M  85  najechał  na  północny  wschód  od  Jastarni  na  polską  minę  i  zatonął,  tracąc  jedną 
trzecią załogi. 
Zdobyto  tylko  trzy  pozostałe,  lekko  uszkodzone  okręty  klasy  „Czajka”.  Podczas  gdy  minowce  „Żuraw”  i 
„Czajka” wkrótce potem podjęły służbę pod nazwami  „Oxthöft” i „Westerplatte”, trzeci okręt,  „Rybitwa”, 
kiedy  holowano  go  z  Helu  do  Nowego  Portu,  zaczął  nabierać  wody,  zanurzył  się  i...  czekał  na  Joachima 

background image

Mahlke; bo to on właśnie następnego lata wydobył tabliczkę mosiężną z wyrytą nazwą  „Rybitwa”. Potem 
mówiono,  że  polski  oficer  i  polski  bosman,  którzy  pod  strażą  Niemców  musieli  obsługiwać  ster,  zatopili 
okręt według znanego sposobu Scapa Flow. 
W każdym razie „Rybitwa” z tych czy innych powodów zatonęła obok toru wodnego i boi kierunkowej w 
Nowym  Porcie,  i  nie  podniesiono  jej,  chociaż  leżała  dogodnie  na  jednej  z  wielu  ławic;  tylko  jej  mostek, 
resztki  relingu,  pogięte  wentylatory  i  oszalowania  wymontowanego  działa  dziobowego  sterczały  z  wody 
przez dalsze lata wojny, początkowo jak coś obcego, potem zaś swojskiego, i dostarczyły tobie, Joachimie 
Mahlke,  celu;  podobnie  jak  pancernik  „Gneisenau”,  który  w  lutym  czterdziestego  piątego  roku  został 
zatopiony  przed  wejściem  do  portu  w  Gdyni,  stał  się  celem  wypraw  dla  polskich  uczniów;  ale  nie  da  się 
stwierdzić, czy pomiędzy nurkującymi i patroszącymi wnętrze pancernika chłopakami był choć jeden, który 
by zanurzał się w wodę z taką zawziętością jak Mahlke. 
 
 
 
 
 

III 

 
 
Nie był przystojny. Powinien był dać sobie zoperować jabłko Adama. Być może ta chrząstka była powodem 
wszystkiego. 
Ale  miała  ona  swoje  odpowiedniki.  Nie  można  też  wszystkiego  udowadniać  przy  pomocy  proporcji.  A 
swojej  duszy  nigdy  mi  nie  odsłonił.  Nigdy  nie  dowiedziałem  się,  o  czym  myśli.  W  końcu  pozostaje  jego 
szyja i wiele jej odpowiedników. Nawet to, że taszczył do szkoły czy do pływalni pękate paczki z chlebem i 
podczas nauki lub też krótko przed kąpielą pochłaniał kromki posmarowane margaryną, wiąże się też w jakiś 
sposób z myszą, bo ta mysz żuła razem z nim i była nienasycona. 
Pozostają  jeszcze  modlitwy,  kierowane  do  ołtarza  Marii  Panny.  Ukrzyżowanym  nie  interesował  się 
szczególnie. Rzucało się w oczy, że wprawdzie ten ruch w górę i w dół jego szyi nie znikał i nie uspokajał 
się, kiedy Mahlke składał ręce stykając końce palców, ale podczas modlitwy przełykał ślinę w zwolnionym 
tempie i starał się przez przesadnie wystylizowane trzymanie rąk odwracać uwagę od windy, która była w 
ciągłym ruchu ponad kołnierzykiem jego koszuli i wisiorkami na sznurkach, sznurowadłach i łańcuszkach. 
Dziewczętami zbytnio się nie interesował. Może gdyby miał siostrę?... Nawet moje kuzynki nie potrafiły mu 
pomóc Jego stosunku do Tulli Pokriefke nie można brać pod uwagę, ponieważ miał szczególny charakter i 
jego  numer  cyrkowy  -  Mahlke  chciał  przecież  zostać  klownem  -  byłby  niczego  sobie,  bo  Tulla, 
dziewczynisko  z  nogami  jak  patyki,  przypominała  raczej  chłopca.  W  każdym  razie  to  chucherkowate 
stworzenie, które zależnie od humoru wypływało z nami, kiedy spędzaliśmy już drugie lato na krypie, nigdy 
się przed nami nie wstydziło, gdy oszczędzając kąpielówek tarzaliśmy się goli na zardzewiałym żelazie i nie 
bardzo wiedzieliśmy, co z sobą począć. 
 Twarz Tulli można by naszkicować posługując się jedynie kropką, przecinkiem i kreską. Tulla poruszała się 
w  wodzie  tak  lekko,  że  chyba  miała  błony  pomiędzy  palcami.  Zawsze,  nawet  na  krypie,  pomimo  silnego 
zapachu  morszczynu,  mew  i  kwaskowatej  rdzy,  cuchnęła  klejem  stolarskim,  ponieważ  jej  ojciec  miał  do 
czynienia z klejem w stolarni wuja. Składała się ze skóry, szkieletu i ciekawości. Podparłszy ręką podbródek, 
spokojnie przyglądała się, kiedy Winter albo Esch nie mogli już wytrzymać i musieli złożyć swą daninę. Z 
wygiętym kręgosłupem kucała naprzeciw Wintera, który zawsze potrzebował wiele czasu, by osiągnąć efekt, 
i psioczyła: - Chłopaki, chłopaki, ależ to długo trwa! 
Kiedy wreszcie nasienie wytrysło i klasnęło o żelazo, zaczynała się po prostu trząść z przejęcia, rzucała się 
na brzuch, mrużyła oczy jak szczur, patrzyła, patrzyła, chciała odkryć niewiadomo-co, znowu przysiadała, 
przysuwała  się  na  klęczkach,  stawała  nad  nim  z  nogami  lekko  wygiętymi  w  literę X i  mieszała  to  dużym 
palcem u nogi tak długo, aż zaczynało się pienić, czerwone od rdzy: 
- Wspaniale, Winter! Teraz ty, Atze. 
Ta zabawa - odbywało się to naprawdę zupełnie niewinnie - nigdy nie znudziła się Tulli. Mówiąc przez nos, 
żebrała: 
- No, zróbże. Kto jeszcze dzisiaj nie robił? Teraz twoja kolej. Zawsze znajdywała głupich i dobrodusznych, 
którzy, nawet bez wielkiej ochoty, zabierali się do dzieła, żeby tylko ona miała na co popatrzeć. Jedynym, 
który  w  tym  nie  uczestniczył,  dopóki  Tulla  nie  znalazła  odpowiedniego  podżegającego  słówka,  był  -  i 
dlatego  trzeba  tę  olimpiadę  opisać  -  wielki  pływak  i  nurek,  Joachim  Mahlke.  Podczas  gdy  my  wszyscy, 
pojedynczo lub też - jak to się nazywa w rachunku sumienia - przywodząc innych do grzechu, oddawaliśmy 

background image

się  temu  już  w  Biblii  opisanemu  zajęciu,  Mahlke  nigdy  nie  zdejmował  kąpielówek  i  spoglądał  uparcie  w 
kierunku Helu. Byliśmy pewni, że w domu w swojej izdebce, pomiędzy białą sową a Madonną Sykstyńską, 
uprawia ten sam sport. A teraz właśnie wynurzył się z luku, trząsł się jak zwykle i nie przyniósł ze sobą nic 
do pokazania. Schilling napracował się już raz tego dnia dla Tulli. Jakiś statek żeglugi przybrzeżnej wpływał 
do portu. 
- Zrób to jeszcze raz - żebrała Tulla, bo Schilling mógł najwięcej. Na redzie nie stał żaden statek. 
- Po  kąpieli nie. Jutro  - spławił ją Schilling, wtedy Tulla obróciła się na pięcie i na rozstawionych palcach 
podreptała ku Mahlkemu, który, jak zawsze, dzwonił zębami za kabiną nawigacyjną, ale jeszcze nawet nie 
przysiadł. Holownik dalekomorski z działem na dziobie wychodził z portu. 
- Czy ty też umiesz? No, zrób choć raz. A może nie umiesz? Nie chcesz? Nie wolno ci? 
Mahlke  wysunął  się  częściowo  z  cienia  i  dał  Tulli  raz  z  lewej,  raz  z  prawej,  wewnętrzną  i  zewnętrzną 
powierzchnią  dłoni,  w  małą,  skurczoną  twarz.  Chrząstka  na  jego  szyi  straciła  wszelkie  opamiętanie. 
Śrubokręt też.  Tulla  nie  uroniła  oczywiście  ani jednej łzy,  roześmiała  się  bekliwie  z  zamkniętymi  ustami, 
przetoczyła się przed nim jak kulka, wykręciła swoje gumowe kończyny i zrobiwszy bez wysiłku mostek, 
spoglądała spomiędzy patykowatych nóg tak długo w kierunku Mahlkego, aż ten, już znowu ukryty w cieniu 
- holownik skręcił na północny zachód - powiedział: 
- No dobrze. Żeby ci nareszcie zamknąć gębę. 
Tulla  natychmiast  wywinęła  się  z  mostku  i  przysiadła  zwyczajnie,  z  podwiniętymi  nogami,  podczas  gdy 
Mahlke  opuścił  kąpielówki  do  kolan.  Chłopcy  patrzyli  zdumieni,  jak  dzieci  w  teatrze  marionetek:  parę 
krótkich ruchów prawej ręki i jego członek stanął tak sztywno, że żołądź wysunęła się z cienia rzucanego 
przez  kabinę  nawigacyjną  i  znalazła  się  w  słońcu.  Dopiero  kiedy  wszyscy  utworzyliśmy  półkole,  wańka-
wstańka Mahlkego cofnęła się znowu w cień. 
-  Mogę  dotknąć,  tylko  troszkę?  -  Tulla  siedziała  z  otwartymi  ustami.  Mahlke  skinął  głową  i  opuścił  rękę, 
trzymając  ją  jednak  w  pogotowiu.  Podrapane,  jak  zawsze,  ręce  Tulli  błądziły  po  członku,  który  pod 
badawczym  dotykiem  koniuszków  jej  palców  nabierał  objętości,  naczynia  krwionośne  pęczniały,  a  żołądź 
ciemniała. 
- Zmierz go! - zawołał Jüargen Kupka. Tulla musiała rozstawić palce lewej ręki, raz na całą szerokość i raz 
prawie na całą. Ktoś tam i jeszcze ktoś szepnął: - Co najmniej trzydzieści centymetrów! - Była to oczywiście 
przesada. Schilling, który miał z nas wszystkich najdłuższy dyszel, musiał swój wyciągnąć, doprowadzić do 
sztywności i przymierzyć: członek Mahlkego był po pierwsze o jeden numer grubszy, po drugie o pudełko 
zapałek dłuższy, a po trzecie wyglądał o wiele doroślej, niebezpieczniej, był bardziej godny podziwu. 
Jeszcze raz pokazał nam, co potrafi, a za chwilę pokazał to ponownie, wycisnąwszy dwa razy, raz po razie, 
sok  ze  swojej  pały  -  jakeśmy  to  nazywali.  Mahlke  stał  z  lekko  zgiętymi  kolanami  przy  relingu,  za  kabiną 
nawigacyjną, gapił się nieruchomo w stronę boi kierunkowej Nowego Portu, jak gdyby śledząc płaski ślad 
dymu  oddalającego  się  holownika,  nie  zwracał  uwagi  na  wypływający  torpedowiec  klasy  „Mewa”  i 
ukazywał nam z profilu swoją sylwetkę, od palców stóp, lekko wystających poza burtę, aż po dział wodny 
przedziałka  na  głowie:  długość  prącia  wyraźnie  zrównoważyła  tak  zwykle  rzucające  się  w  oczy  jabłko 
Adama i osobliwa, niemniej dobrze wyważona harmonia uporządkowała proporcje jego ciała. 
Ledwie  Mahlke  wybryzgał  za  burtę  pierwszy  ładunek,  zaraz  zaczął  od  nowa.  Winter  kontrolował  czas  na 
wodoszczelnym zegarku: Mahlke potrzebował tyluż sekund, co wypływający torpedowiec na przepłynięcie 
od  mola  do  boi  kierunkowej,  kiedy  okręt  mijał boję, Mahlke chlusnął  taką  samą  porcją jak  za  pierwszym 
razem; śmieliśmy się do rozpuku, kiedy  mewy rzuciły się na spermę, kołyszącą się na gładkim, tylko tu i 
ówdzie lekko pomarszczonym morzu, i z piskiem domagały się więcej. 
Mahlke  nie  musiał  powtarzać  ani  poprawiać  swego  wyniku,  bo  żaden  z  nas,  zwłaszcza  po  pływaniu  i 
wycieńczającym nurkowaniu, nie mógł osiągnąć jego rekordu; cokolwiek bowiem robiliśmy, uprawialiśmy 
sport i szanowaliśmy jego reguły. 
Tulla Pokriefke, na której Mahlke zrobił z pewnością największe wrażenie, latała za nim przez pewien czas, 
siadywała  na  krypie  zawsze  w  pobliżu  kabiny  nawigacyjnej  i  wlepiała  oczy  w  spodenki  kąpielowe 
Mahlkego. Parę razy żebrała u niego, ale on bez złości odprawiał ją z niczym. 
- Czy musisz się z tego spowiadać? 
Mahlke skinął głową i żeby odwrócić jej wzrok, bawił się śrubokrętem uwieszonym na sznurowadle. 
- Weźmiesz mnie kiedy ze sobą na dół? Sama się boję. Zakład, że tam jest jeszcze jakiś trup. 
Zapewne  ze  względów  pedagogicznych  Mahlke  zabrał  raz  Tullę  do  wnętrza  dziobowej  części  okrętu. 
Nurkował z nią o wiele za długo, bo kiedy wypłynął na powierzchnię, zwisała mu szarożółta z ramienia i 
musieliśmy jej lekkie, wszędzie zupełnie płaskie ciało odwrócić do góry nogami. 
Od tego dnia Tulla Pokriefke rzadko bywała z nami i choć była bardziej morowa od innych dziewcząt w tym 
wieku, denerwowała nas coraz bardziej wiecznym gadaniem o zwłokach marynarza we wraku okrętu. Ale to 

background image

był jej ulubiony temat. 
- Kto mi je przyholuje, temu pozwolę - obiecywała Tulla jako nagrodę. 
Być  może,  nie  przyznając  się  do  tego,  wszyscy  szukaliśmy  w  pomieszczeniach  dziobowych,  a  Mahlke  w 
maszynowni, zwłok polskiego marynarza; nie po to zresztą, żeby dostać to niedojrzałe stworzenie, tylko po 
prostu tak sobie. 
Ale  i  Mahlke  nic  nie  znalazł,  z  wyjątkiem  zarośniętych  morszczynem,  rozpadającym  się  manatków,  z 
których wyskakiwały kolki, dopóki mewy tego nie spostrzegły i nie powiedziały sobie „smacznego!” 
 
Nie, Mahlke niewiele sobie robił z Tulli, choć później podobno się z nim puściła. Nie był łasy na dziewczęta, 
nie  wyłączając  siostry  Schillinga.  Na  moje  kuzynki  z  Berlina  patrzył  jak  ryba.  Jeżeli  w  ogóle  się  kimś 
interesował, to raczej chłopcami; przez co nie chcę bynajmniej powiedzieć, że Mahlke był na opak; w owych 
latach,  kiedy  stale  kursowaliśmy  pomiędzy  kąpieliskiem  a  spoczywającą  na  dnie  krypą,  sami  nie 
wiedzieliśmy  dokładnie,  czy  jesteśmy  samcami  czy  samiczkami.  Właściwie  -  pomimo  że  w  przyszłości 
miały temu przeczyć plotki i fakty - jeżeli dla Mahlkego istniała jakaś kobieta, to tylko Maria Panna. Jedynie 
dla  niej  taszczył  do  kaplicy  wszystko,  co  się  dało  unieść  i  zawiesić  na  szyi.  Wszystko,  począwszy  od 
nurkowania, aż po późniejsze, bardziej wojskowe wyczyny, robił dla niej lub też po to - już sobie samemu 
przeczę - żeby odwrócić uwagę od swego jabłka Adama. W końcu, nie rezygnując z motywów Marii Panny i 
myszy,  można  wymienić  jeszcze  trzeci:  nasze  gimnazjum.  Ta  zatęchła,  nie  dająca  się  nigdy  wywietrzyć 
buda, a zwłaszcza aula, znaczyła dla Mahlkego wiele i ostatecznie zmusiły cię, Joachimie, do największych 
wysiłków. 
Czas  już  powiedzieć,  jaką  twarz  miał  Mahlke.  Niektórzy  z  nas  przeżyli  wojnę,  mieszkają  w  małych 
miasteczkach  lub  w  dużych  miasteczkach,  utyli,  wyłysieli  i  zarabiają  niezgorzej.  Z  Schillingiem 
rozmawiałem w Duisburgu, a z Jürgenem Kupka w Brunszwiku, na krótko zanim wywędrował do Kanady. 
Obaj zaczęli od razu od jabłka Adama: 
- Słuchaj no, czy on nie miał czegoś na szyi? A czy myśmy mu tam kiedyś nie posadzili... Tak, to zdaje się ty 
mu tego kota... - aż musiałem im przerwać: 
- Nie, nie, mnie chodzi tylko o jego twarz. 
Wreszcie doszliśmy do jakiej takiej zgody: miał szare albo szaroniebieskie, jasne, ale nie błyszczące oczy, w 
każdym razie nie piwne. Twarz podłużną, chudą, koło kości policzkowych silnie umięśnioną. Nos niezbyt 
wielki, ale mięsisty, na zimnie łatwo czerwieniejący. O wystającej potylicy już była mowa. Nie mogliśmy się 
zgodzić  co  do  górnej  wargi  Mahlkego.  Jürgen  Kupka  był  mego  zdania:  odstawała,  nieco  wywinięta, i  nie 
zakrywała  całkowicie  -  chyba  że  podczas  nurkowania  -  obu  górnych  siekaczy,  które  zresztą  nie  rosły 
pionowo,  lecz  trochę  krzywo,  jak  kły.  Ale  już  opadały  nas  wątpliwości;  przypomnieliśmy  sobie,  że  mała 
Pokriefke miała również wywiniętą wargę i zawsze widoczne siekacze. W końcu nie byliśmy pewni, czy co 
do górnej wargi nie mylimy Mahlkego z Tullą. Może tylko ona miała taką wargę, bo co do niej, nie ulegało 
to żadnej wątpliwości. 
Schilling  -  spotkaliśmy  się  w  Duisburgu  w  restauracji  dworcowej,  ponieważ  jego  żona  nie  lubiła  nie 
zapowiedzianych  wizyt  -  przypomniał  mi  karykaturę,  która  na  przeciąg  kilku  dni  narobiła  w  naszej  klasie 
sporo  hałasu.  Mniej  więcej  w  czterdziestym  pierwszym  roku  pojawił  się  u  nas  wysoki  chłopak,  mówiący 
płynną,  ale  łamaną  niemczyzną:  został  on  razem  z  rodziną  przesiedlony  z  krajów  bałtyckich,  był 
szlacheckiego pochodzenia, zawsze elegancko ubrany, znał grekę, gadał jak z książki, miał ojca barona, nosił 
w zimie futrzaną czapkę, jak też on się nazywał, w każdym razie na imię mu było Kareł. A rysować umiał 
fantastycznie, według wzorów i bez: sanie z końmi, otoczone przez wilki, pijanych kozaków, Żydów jak ze 
„Sturmera”, nagie dziewczęta na lwach, w ogóle nagie dziewczęta z bardzo długimi, porcelanowymi nogami, 
ale  nigdy  po  świńsku,  dalej  bolszewików  rozdzierających  zębami  małe  dzieci,  Hitlera  w  kostiumie  Karola 
Wielkiego, auta wyścigowe, w których siedziały przy kierownicy damy z długimi, powiewającymi szalami; 
zwłaszcza  szybko  i  zręcznie  wykonywał  pędzlem,  piórkiem  lub  czerwonym  ołówkiem,  na  byle  kawałku 
papieru albo też kredą na tablicy, karykatury nauczycieli i kolegów; w każdym razie  Mahlkego narysował 
nie czerwonym ołówkiem na papierze, lecz skrzypiącą kredą szkolną na tablicy. 
Narysował  go  z  przodu.  Już  wówczas  Mahlke  nosił  śmieszny,  wodą  z  cukrem  utrwalony  przedziałek  na 
środku głowy. Twarz przedstawił jako trójkąt, spiczasto zakończony podbródkiem. Usta kwaśno zaciśnięte. 
Ani  śladu  wystających  siekaczy,  które  jako  kły  wyglądałyby  efektownie.  Oczy:  kłujące  punkciki  pod 
boleśnie wzniesionymi brwiami. Szyja przekrzywiona, na wpół z profilu, z anormalnie rozwiniętym jabłkiem 
Adama. A głowa i cierpiętnicza mina na tle okrągłej aureoli, jak u świętych: Mahlke-Zbawca był doskonały i 
oczywiście zrobił duże wrażenie. 
Kwiczeliśmy w ławkach i przyszliśmy do siebie dopiero wtedy, kiedy ktoś złapał pięknego Karela Jak-mu-
tam-było za  guziki i chciał go  koło katedry zwalić z nóg, najpierw gołą pięścią, a potem, na krótko  zanim 

background image

zdołaliśmy obu rozdzielić, stalowym śrubokrętem, zerwanym z szyi. 
To ja starłem gąbką z tablicy twój portret jako Zbawiciela. 
 
 
 

IV 

 
 
Żartem  i  na  serio:  może  nie  wyrósłby  z  ciebie  klown,  tylko  coś  w  rodzaju  twórcy  mody;  bo  to  właśnie 
Mahlke  zimą,  po  drugim  naszym  lecie  na  krypie,  wylansował  tak  zwane  „pomponiki”:  jedno-  lub 
wielobarwne kulki z wełny wielkości piłek pingpongowych, które nosiło się, zawsze po dwie, na plecionym 
wełnianym sznurku pod kołnierzykiem, wiązane jak krawat, tak żeby kule sterczały na boki i tworzyły coś w 
rodzaju  muszki.  Potwierdzono  mi  z  różnych  stron,  że  mniej  więcej  od  trzeciej  zimy  wojennej  prawie 
wszędzie w Niemczech, zwłaszcza na północy i na wschodzie, noszono te piłeczki czy pomponiki  - jak je 
nazywaliśmy  -  głównie  w  środowiskach  gimnazjalnych.  U  nas  wprowadził  je  Mahlke.  Może  nawet  on  je 
wymyślił, może był ich wynalazcą. W każdym razie ciotka Zuzia zrobiła według jego wskazówek kilka par 
pomponików z jakichś resztek, ze spranej, wytartej wełny z gęsto pocerowanych skarpet jego zmarłego ojca; 
Mahlke nosił je do szkoły zawiązane pod szyją, zwracając nimi powszechną uwagę. 
Dziesięć  dni  później  były  już  wyłożone  w  sklepach  tekstylnych,  początkowo  wstydliwie  i  niepewnie,  w 
kartonach koło kasy, wkrótce potem pięknie ułożone na wystawach, i co ważniejsze, nie na kartki, następnie 
zaś rozpoczęły, wciąż nie reglamentowane, swój triumfalny pochód z Langfuhr przez wschodnie i północne 
Niemcy, noszone - mam na to świadków - nawet w Lipsku i w Pirnie, a po kilku miesiącach, kiedy Mahlke 
już z nich zrezygnował, pojawiły się aż w Nadrenii i Palatynacie. Znam dokładną datę, kiedy Mahlke zdjął z 
szyi swój wynalazek, i opowiem o tym później. 
Nosiliśmy  te  pomponiki  długo,  w  końcu  już  tylko  na  znak  protestu,  ponieważ  nasz  dyrektor,  profesor 
Klohse, nazwał je „babskim wynalazkiem, niegodnym młodego Niemca” i zabronił pokazywania się z nimi 
w  obrębie  gmachu  szkolnego,  a  nawet  podwórza  rekreacyjnego.  Wielu  stosowało  się  do  zarządzenia 
Klohsego,  które  odczytano  we  wszystkich  klasach  jako  okólnik,  tylko  w  czasie  jego  lekcji.  W  związku  z 
pomponami  przypomina  mi  się  papa  Brunies,  emerytowany  profesor,  którego  podczas  wojny  posadzono  z 
powrotem na katedrze: barwne piłeczki wyraźnie go bawiły, raz czy dwa, już kiedy Mahlke przestał je nosić, 
zawiązał  sobie  nawet  pomponiki  pod  stojącym  kołnierzykiem  i  w  takim  stroju  deklamował  Eichendorffa: 
„Ciemne szczyty, łuki okien...” albo coś innego, ale w każdym razie Eichendorffa, swego ulubionego poety. 
Oswald  Brunies  był  łakomy,  bardzo  lubił  słodycze  i  został  później  w  budynku  szkolnym  aresztowany, 
rzekomo  dlatego,  że  przywłaszczył  sobie tabletki  witaminowe  przeznaczone  dla uczniów,  prawdopodobnie 
jednak  ze  względów  politycznych  -  Brunies  był  wolnomularzem.  Przesłuchiwano  wtedy  uczniów.  Mam 
nadzieję,  że  nie  powiedziałem  nic  na jego  niekorzyść. Jego  wychowanka,  lalkowate  stworzenie,  które po-
bierało  lekcje  tańca,  obnosiła  po  ulicach  żałobę;  wywieziono  go  do  Stutthofu  i  tam  zginął  -  ponura, 
zawikłana  historia,  która  na  innym  miejscu,  ale  nie  przeze  mnie,  a  w  każdym  razie  nie  w  związku  z 
Mahlkem, powinna być opisana. 
Wróćmy do pomponów. Mahlke wynalazł je oczywiście z myślą o swoim jabłku Adama. Na pewien czas 
zdołały  one uspokoić  nieokiełznanego  skoczka,  kiedy  jednak  wszędzie,  nawet w  sekście,  weszły  w  modę, 
przestały zwracać uwagę na szyi swego wynalazcy. Takiego właśnie widzę przed sobą Joachima Mahlke w 
zimie  czterdziestego  pierwszego  -  czterdziestego  drugiego  roku  -  która  musiała  być  przykra  dla  niego,  bo 
nurkować nie było można, a pompony zawiodły - jak idzie przez Osterzeile i Bärenweg w kierunku kaplicy 
Marii Panny, zawsze zamknięty w pewnego rodzaju monumentalnej samotności: w wysokich sznurowanych 
butach,  po  skrzypiącym  śniegu,  wysypanym  popiołem.  Bez  czapki.  Odstające  uszy,  czerwone  i  szkliste. 
Zesztywniałe  od  cukrzonej  wody  i  mrozu  włosy  z  przedziałkiem  na  środku,  biegnącym  od  kogutka  na 
czubku głowy. Brwi boleśnie ściągnięte ku nasadzie nosa. Przerażone, wodnistowyblakłe oczy, zdające się 
widzieć coś więcej, niż można było zobaczyć. Kołnierz płaszcza podniesiony w górę. Płaszcz pozostawił mu 
również  ojciec.  -  Szary  wełniany  szal,  skrzyżowany  tuż  pod  spiczastym,  mizernym  podbródkiem, 
przytrzymany  wielką,  z  daleka  widoczną  agrafką.  Co  dwadzieścia  kroków  jego  prawa  ręka  wysuwa  się  z 
kieszeni płaszcza i sprawdza położenie szala na szyi - widziałem komików, klowna Crocka, a także Chaplina 
w kinie, posługującego się podobnie dużymi agrafkami - Mahlke ćwiczy się: mężczyźni, kobiety, wojskowi 
na  urlopie,  dzieci,  pojedynczo  lub  grupami  wyrastają  naprzeciw  niego  na  śniegu.  Wszystkim,  również 
Mahlkemu,  oddech  białą  parą  ulatuje  ponad  ramionami.  I  wszystkie  oczy  zbliżające  się  ku  niemu  są 
skierowane na śmieszną, prześmieszną agrafkę - myśli zapewne Mahlke. 
 

background image

Tej  samej  surowej  i  suchej  zimy  zrobiliśmy  z  dwiema  kuzynkami,  które  przyjechały  z  Berlina  na  ferie 
Bożego  Narodzenia,  i  z  Schillingiem,  żeby  było  do  pary,  wycieczkę  po  zamarzniętym  morzu  do  naszego 
tkwiącego w okowach lodu minowca. Chcieliśmy się trochę popisać przed dziewczętami, pokazać coś nie-
zwykłego,  naszą  krypę,  tym  ładnym,  gładkim  blondynkom  z  loczkami,  rozpieszczonym  przez  berlińskie 
życie. Mieliśmy też nadzieję, że uda nam się odstawić jakiś nielichy numer, nie wiedzieliśmy jeszcze jaki, z 
tym babkami, które w tramwaju i na wybrzeżu udawały bardzo wstydliwe. 
Mahlke  popsuł  nam  popołudnie.  Ponieważ  łamacze  lodów  musiały  wielokrotnie  oczyszczać  pobliski  tor 
wodny prowadzący do portu, złomy lodu zsunęły się aż do krypy, a ze spiętrzonych, powbijanych w siebie 
brył powstał poszarpany, w podmuchach wiatru śpiewający wał, który zakrywał część nadbudówek mostku. 
Spostrzegliśmy  Mahlkego  dopiero  wówczas,  gdy  staliśmy  już  na  owym  wale,  sterczącym  na  wysokość 
człowieka, i wciągnęliśmy na górę dziewczęta. Mostek, kabina nawigacyjna, wentylatory za mostkiem i co 
się  tam  jeszcze  uchowało,  tworzyły  jeden  białoniebieską  glazurą  pokryty  cukierek,  który  zesztywniałe  od 
mrozu  słońce  na  próżno  lizało.  Nie  było  mew.  Krążyły  gdzieś  dalej  nad  odpadkami  z  frachtowców, 
uwięzionych w lodach na redzie. 
Mahlke miał oczywiście podniesiony kołnierz płaszcza oraz szal związany pod brodą i spięty agrafką. Był z 
gołą  głową,  ale  za  to  miał  nauszniki,  takie,  jakie  noszą  sprzątacze  uliczni  i  woźnice  rozwożący  piwo;  te 
czarne, okrągłe nauszniki, przytrzymywane metalowym kabłąkiem, przekreślającym na krzyż przedziałek na 
środku głowy, przyciskały odstające zazwyczaj uszy Mahlkego. 
Nie  zauważył  nas,  ponieważ  z  takim  wysiłkiem  obrabiał  pokrywę  lodową  na  dziobowej  części  okrętu,  że 
musiał się przy tym nielicho napocić. Przy pomocy toporka usiłował rozbić lód w miejscu, w którym pod 
powłoką  powinien  był  się  znajdować  otwarty  luk.  Szybkimi,  krótkimi  uderzeniami  zaznaczył  krąg 
odpowiadający  wielkości  pokrywy  włazu  do  kanału.  Schilling  i  ja  zeskoczyliśmy  z  wału,  chwyciliśmy 
dziewczęta  i  przedstawiliśmy  mu  je.  Rękawiczek  nie  potrzebował  zdejmować.  Toporek  powędrował  do 
lewej ręki, Mahlke wszystkim podał gorącą prawicę, która zaraz wróciła do narzędzia i pracy nad wyrębem 
okrągłego rowka, skoro tylko uścisnęła nasze dłonie. Obie dziewczynki lekko rozdziawiły usta. Małe zęby 
ziębły na mrozie. Oddech osiadł szronem na chustkach. Słodkimi oczyma gapiły się w miejsce, gdzie żelazo 
wgryzało  się  w  lód.  Myśmy  stali  obok  zignorowani  i  chociaż  byliśmy  na  Mahlkego  wściekli,  zaczęliśmy 
opowiadać o jego wyczynach jako nurka, a więc o lecie: 
- On ma szyldziki, no i gaśnicę, konserwy, powiadam wam, od razu z otwieraczem, w środku było ludzkie 
mięso, z gramofonu, a kiedy wydostał go na powierzchnię, coś wypełzło, a raz... 
Dziewczęta nie zrozumiały wszystkiego, stawiały idiotyczne pytania i mówiły do Mahlkego per pan. On zaś 
rąbał  nieprzerwanie,  potrząsał  głową  z  nausznikami,  kiedy  zbyt  przesadnie  wysławialiśmy  na  lodzie  jego 
wyczyny nurka, nie zapominał jednak wolną ręką sięgać do szala i agrafki. Kiedy wyczerpaliśmy temat i już 
tylko  marzliśmy,  Mahlke  zaczął  robić  krótkie  przerwy  co  dwudzieste  uderzenie  i  nie  prostując  się 
całkowicie, wypełniał je skąpym, rzeczowym sprawozdaniem. Z mieszaniną pewności siebie i zażenowania 
mówił  o  pomniejszych  próbach  nurkowania,  przemilczał  ryzykowne  wyprawy,  więcej  opowiadał  o  swojej 
pracy  niż  o  przygodach  we  wnętrzu  zatopionego  poławiacza  min  i  coraz  głębiej  wrąbywał  się  w  lodową 
pokrywę. Nie, Mahlke nie oczarował moich kuzynek; jego słowa były na to zbyt bezbarwne i pozbawione 
dowcipu.  Obie  dziewczyny  nie  wdałyby  się  też  nigdy  w  bliższą  znajomość  z  typem  noszącym  czarne 
nauszniki, jak jakiś dziadzio. Pomimo to byliśmy spaleni. Zrobił z nas małych, zmarzniętych chłopaczków, 
którzy z kapkami u nosów stali wyraźnie na uboczu; już w drodze powrotnej dziewczęta traktowały mnie i 
Schillinga z góry. 
Mahlke  pozostał  przy  wraku,  chciał  wyrąbać  otwór  do  końca  i  sobie  samemu  udowodnić,  że  utrafił 
dokładnie  w  miejsce  ponad  lukiem.  Wprawdzie  nie  powiedział:  „Zostańcie,  aż  się  przegryzę”,  ale  kiedy 
byliśmy już na wale lodowym, odwlekł nasze odejście o niecałe pięć minut, rzucając słowa półgłosem, w 
pochylonej pozycji, nie do nas, lecz raczej w kierunku zamarzniętych frachtowców na redzie. 
Prosił,  żeby  mu  pomóc.  Czy  też  może  wydał  nam  rozkaz  ubrany  w  uprzejmą  formę?  W  każdym  razie 
mieliśmy  się  załatwić  do  klinowato  wyrąbanego  rowka  i  gorącym  moczem  roztopić,  a  przynajmniej 
zmiękczyć lód. Zanim Schilling lub ja mieliśmy czas powiedzieć: „Mowy nie ma!” albo „Myśmy już idąc w 
tę stronę”, moje kuzynki zapiszczały z usłużną gotowością: 
- Oj, tak! Ale musicie się odwrócić i pan także, panie Mahlke! 
Kiedy Mahlke wytłumaczył im, gdzie mają przykucnąć - mówił, że strumień musi trafiać zawsze w to samo 
miejsce, inaczej wszystko na nic - wdrapał się na wał i razem z nami odwrócił się w stronę brzegu. Podczas 
gdy  za  naszymi  plecami  rozlegał  się  pluszczący  dwugłos  przy  akompaniamencie  chichotów  i  szeptów, 
wpatrywaliśmy się w mrowie czarnych punkcików przed Brösen i w oblodzone molo. Siedemnaście topoli 
nadbrzeżnej promenady, siedemnastokrotnie pocukrzonych. Złota kula na szczycie pomnika poległych, który 
sterczał  z  lasku  w  Brösen  wysokim  obeliskiem,  słała  ku  nam  przynaglające  świetlne  sygnały.  Wszędzie 

background image

panowała niedziela. 
Kiedy dziewczęta podciągnęły swoje narciarskie spodnie, a myśmy stanęli czubkami butów tuż przy rowku, 
krąg  dymił  jeszcze,  zwłaszcza  w  dwóch  miejscach,  które  Mahlke  zapobiegliwie  zaznaczył  toporkiem. 
Bladożółty  mocz  wypełniał  rowek  i  z  cichym  szelestem  sączył  się  dalej.  Brzegi  rowka  nabrały 
zielonozłotego koloru. Lód zawodził płaczliwie. Gorący odór utrzymywał się długo, bo nie było tu innego 
zapachu i nic go nie rozwiewało, stał się nawet silniejszy, gdy Mahlke zaczął rąbać toporkiem w ciepłej mazi 
i  wydobył  z  rynny  prawie  tyle  rozdrobnionego  lodu,  ile  zmieści  się  w  zwykłym  wiadrze.  Zwłaszcza  na 
zaznaczonych miejscach udało mu się wydrążyć szyby, wedrzeć się w głąb. 
Kiedy rozmiękczona masa lodu była już usunięta na bok i zaraz stwardniała na mrozie, zaznaczył dwa nowe 
miejsca. Teraz dziewczęta musiały się odwrócić, rozpięliśmy spodnie i pomogliśmy Mahlkemu, roztapiając 
dalsze  centymetry  pokrywy  lodowej  i  drążąc  dwa  nowe  otwory,  które  jednak  wciąż  jeszcze  nie  były 
dostatecznie głębokie. On sam nie oddał moczu. Nie zachęcaliśmy go też, baliśmy się nawet, że dziewczęta 
mogłyby go namawiać. 
Kiedy  skończyliśmy  i  zanim  jeszcze  dziewczęta  zdążyły  otworzyć  usta,  Mahlke  odprawił  nas.  Stanąwszy 
znów na wale, obejrzeliśmy się: ściągał przez brodę i nos swój szal razem z agrafką nie obnażając przy tym 
szyi.  Czerwono-białe,  pręgowane  wełniane  piłeczki  czy  pomponiki  wyjrzały  między  szalem  a  kołnierzem 
płaszcza na świat. Mahlke rąbał już znowu w rowku szepcącym o nas i o dziewczętach, pochylał plecy za 
ulotnymi, jakby pralnianymi oparami, w których grzebało się słońce. 
 
Podczas drogi powrotnej w stronę Brösen była mowa tylko o nim. Obie kuzynki stawiały na przemian lub 
jednocześnie  pytania,  na  które  nie  zawsze  mogliśmy  odpowiedzieć.  Dopiero  gdy  młodsza  chciała  się 
dowiedzieć, dlaczego Mahlke nosi szal tak wysoko pod brodą, jak bandaż na szyi, a starsza też zaczęła coś 
mówić o szalu, Schilling skorzystał z tej nikłej szansy i opisał jabłko Adama Mahlkego, jakby to było wole. 
Przełykał  przy  tym  z  przesadą  ślinę,  naśladował  żującego  Mahlkego,  zdjął  i  schował  czapkę  narciarską, 
palcami  rozdzielił  włosy  mniej  więcej  na  środku  głowy  i  osiągnął  w  końcu,  że  dziewczęta  śmiały  się  i 
orzekły, iż Joachim Mahlke jest komiczny i nie ma wszystkich klepek w porządku. 
Ale pomimo tego małego zwycięstwa twoim kosztem - ja też dodałem swoje trzy grosze i przedrzeźniałem 
twój stosunek do Marii Panny - moje kuzynki odjechały tydzień później z powrotem do Berlina i nie udał 
nam się żaden lepszy numer z nimi, poza zwykłym obmacywaniem się w kinie. 
 
Nie wolno mi na tym miejscu przemilczeć, że następnego dnia dosyć wcześnie pojechałem koleją do Brösen, 
w gęstej przybrzeżnej mgle pobiegłem przez lód, omal nie minąłem krypy, przekonałem się, że dziura nad 
dziobem okrętu jest, z trudem, przy pomocy obcasa i przezornie zabranej laski ojca, rozkruszyłem świeżą 
warstwę lodu, która utworzyła się w ciągu nocy, i tą laską z żelaznym końcem podłubałem w szaroczarnym 
otworze, pełnym lodowej kaszki. Laska zanurzyła się aż po rączkę i zmoczyłem już sobie trochę rękawiczkę, 
kiedy  ostrze  zatrzymało  się  na  przednim  pokładzie,  nie,  nie  zatrzymało  się,  lecz  najpierw  zagłębiło  w 
bezdennej studni, a potem dopiero, gdy poprowadziłem laskę bokiem do brzegu dziury, napotkałem na dole 
opór: żelazo przesuwało się po żelazie - był to pozbawiony pokrywy luk, prowadzący do wnętrza dziobowej 
części okrętu. Luk znajdował się dokładnie pod dziurą w lodzie, jak jeden talerz pod drugim, kiedy się je na 
sobie postawi - nie, nieprawda, nic nie może być „dokładnie jak” - albo luk był trochę większy, albo dziura; 
niemniej prawie dokładnie pod nią otwierał się luk i odczuwałem coś w rodzaju słodkiej jak śmietankowy 
cukierek dumy z Joachima Mahlkego, i byłbym ci chętnie podarował mój zegarek na rękę. 
Dobre  dziesięć  minut  pozostałem  na  krypie,  przesiedziałem  na  wale  lodowym  przeszło 
czterdziestocentymetrowej grubości obok otworu. Na głębokości dwóch trzecich warstwy wydobytego lodu 
przebiegał  u  dołu  bladożółty  ślad  moczu.  Mahlke  pozwolił,  żebyśmy  mu  pomogli.  Ale  byłby  też  wyrąbał 
dziurę sam. Czyż mógł się jednak obejść bez publiczności? Czy istniało coś, co by pokazywał tylko sobie 
samemu? Bo nawet mewy nie podziwiałyby twojej dziury w lodzie ponad lukiem, gdybym ja nie przyszedł, 
żeby ciebie podziwiać. 
 
Zawsze  miał publiczność. Jeśli mówię, że zawsze, że nawet gdy sam jeden na pokrytym lodem statku rył 
okrągły  ślad,  miał  Matkę  Boską  przed  sobą  lub  za  sobą,  że  patrzyła  ona  na  jego  toporek  i  była  nim 
zachwycona,  Kościół  powinien  mi  właściwie  przyznać  rację;  ale  nawet  jeżeli  Kościół  nie  może  w  Marii 
Pannie upatrywać stałego świadka wyczynów Mahlkego, przypatrywała mu się ona jednak uważnie; znam 
się  na  tym:  byłem  przecież  ministrantem,  najpierw  u  księdza  Wiehnkego  w  kościele  Serca  Jezusowego, 
potem u księdza Guzewskiego w kaplicy Marii Panny. Służyłem nawet wtedy jeszcze, gdy już od dawna, jak 
gdyby  w  miarę  dorastania,  traciłem  wiarę  w  praktyki  przed  ołtarzem.  Ta  krzątanina  sprawiała  mi 
przyjemność. Zmuszała mnie też do wysiłku. Nie pozwalała poprzestać na zwykłym odbębnianiu. Nie byłem 

background image

też nigdy pewny, i do dziś nie jestem, czy może jednak coś za tym 
albo  przed  tym,  albo  w  tabernakulum...  W  każdym  razie  ksiądz  Guzewski  był  zawsze  rad,  kiedy  służyłem 
mu  jako  jeden  z  dwóch  ministrantów,  ponieważ  między  Ofiarowaniem  a  Przeistoczeniem  nigdy  nie 
zamieniałem się obrazkami z pudełek od papierosów, co jego chłopcy zwykle robili, nigdy nie potrząsałem 
za  długo  dzwonkami  i  nie  handlowałem  winem  mszalnym.  Bo  ministranci  zawsze  byli  najgorszymi 
łobuzami:  nie  tylko  rozkładali  na  stopniach  ołtarza  zwykłe  skarby  chłopięce,  zakładali  się  o  monety  lub 
zużyte łożyska kulkowe, ale nawet podczas modlitw, zamiast tekstu liturgicznego albo pomiędzy łacińskimi 
odpowiedziami,  wypytywali  się  nawzajem  o  techniczne  dane  jeszcze  pływających  lub  już  zatopionych 
okrętów wojennych: 
-  Introibo  ad  altare  Dei.  W  którym  roku  wodowano  krążownik  „Erytrea”?  -  W  trzydziestym  szóstym. 
Przeznaczenie?  -  Ad  Deum,  qui  laetificat  juventutem  meam.  Jedyny  włoski  krążownik  dla  Afryki 
Wschodniej.  Wyporność?  -  Deus  fortitudo  mea.  Dwa  tysiące  sto  siedemdziesiąt  dwie.  Ile  węzłów?  —  Et 
introibo 

ad 

altare 

Dei. 

Nie 

wiem. 

Uzbrojenie? 

Sicut  erat  in  principio.  Sześć 

stopięćdziesięciomilimetrowych,  cztery  siedemdziesięciosześciomilimetrowe.  -  Źle!  -  Et  nunc  et  semper.  - 
Dobrze.  Nazwy  niemieckich  artyleryjskich  okrętów  szkolnych?  —  Et  in  saecula  saeculorum,  Amen. 
Nazywają się „Brummer” i „Bremse”. 
Później  nie  służyłem  już  regularnie  do  mszy  w  kaplicy  Marii  Panny,  przychodziłem  tylko  wtedy,  kiedy 
ksiądz  Guzewski  przysyłał  po  mnie,  ponieważ  jego  chłopcy  z  powodu  niedzielnych  marszów  terenowych 
albo zbiórek na Pomoc Zimową sprawili mu zawód. 
Wszystko  to  opowiadam  tylko  po  to,  żeby  opisać  moje  miejsce  przed  głównym  ołtarzem,  bo  sprzed 
głównego ołtarza mogłem obserwować Mahlkego, kiedy klęczał przed ołtarzem Matki Boskiej. A modlić się 
naprawdę umiał! Cielęce oczy. Spojrzenie coraz bardziej szkliste. Usta wykrzywione kwaśnym grymasem, 
ciągle w ruchu, bez interpunkcji. Ryby wyrzucone na brzeg z taką samą regularnością łapią powietrze. 
A poniższa scena niechaj uzmysłowi, jak zapamiętale Mahlke potrafił się modlić: - kiedy ksiądz Guzewski i 
ja przykrywaliśmy balaski obrusem do komunii świętej i zbliżaliśmy się do Mahlkego, który klęczał zawsze 
ostatni na lewo, patrząc od strony ołtarza, to klęczał tam ktoś, kto zapomniał o wszelkiej ostrożności, o szalu 
i  ogromnej  agrafce,  kto  miał  nieruchome  oczy,  odchylał  głowę  z  przedziałkiem  na  środku  w  tył,  wyciągał 
język  i  w  tej  postawie  odsłaniał  żywą  mysz,  ruchliwe  zwierzątko,  które  mógłby  schwytać  ręką,  tak  było 
bezbronne.  Ale  Joachim  Mahlke  spostrzegał  widocznie,  że  jego  przynęta  nie  ma  osłony,  i  jednym 
szarpnięciem  zmieniał  pozycję  głowy.  Być  może  dopomagał  sobie  przesadnie  demonstracyjnym 
przełykaniem śliny, żeby zwabić spojrzenie szklanych oczu stojącej z boku Marii Panny, bo nie chcę i nie 
mogę uwierzyć, żebyś kiedykolwiek zrobił, Joachimie, najmniejszą nawet rzecz bez publiczności. 
 
 
 
 
 

 
 
W  kaplicy  Marii  Panny  nigdy  nie  widziałem  go  z  pomponami.  Zresztą  nosił  je  coraz  rzadziej,  chociaż 
uczniowska moda dopiero zaczynała się szerzyć. Czasami, kiedy we trzech staliśmy zawsze pod tym samym 
kasztanem na podwórzu szkolnym i ponad bzdurnymi wełnianymi ozdóbkami gadaliśmy jeden przez drugie-
go, Mahlke zdejmował pomponiki z szyi, żeby je po drugim dzwonku, niezdecydowanym ruchem, z braku 
czegoś lepszego, znowu zawiązać sobie pod kołnierzykiem. 
Kiedy po raz pierwszy dawny uczeń naszej szkoły i jej absolwent wrócił z frontu, odwiedziwszy po drodze 
główną kwaterę führera, gdzie mu zawieszono na szyi upragnione cacko, specjalny dzwonek w środku lekcji 
zwołał nas wszystkich do auli. Młody człowiek stał w honorowym końcu sali, na tle trzech wysokich okien 
przed półkolem doniczek z roślinami o wielkich liściach i półkolem zebranego ciała pedagogicznego, stał ze 
swoim cackiem na szyi nie za katedrą, lecz obok tego starego, brązowego pudła, i ponad naszymi głowami 
mówił małymi, jasnoczerwonymi, jakby stworzonymi do pocałunków ustami, robiąc przy tym wyjaśniające 
gesty. Wtedy zobaczyłem, że siedzący jeden rząd przede mną i Schillingiem Joachim Mahlke, którego uszy 
stawały  się  coraz  bardziej  przezroczyste  i  coraz  mocniej  nabiegały  krwią,  odchylił  się  sztywno  w  tył,  to 
prawą,  to  lewą  ręką  sięgał  do  szyi,  przełykał  ślinę  i  wreszcie  rzucił  coś  pod  ławkę:  wełniane  pomponiki, 
piłeczki,  zielono-czerwone,  zdaje  mi  się.  A  podporucznik  lotnictwa,  który  początkowo  mówił  trochę  za 
cicho, ciągnął dalej urywanymi, sympatycznie nieskładnymi słowami i czerwienił się wielokrotnie, choć jego 
przemówienie nie dawało do tego powodu: 

background image

-  ...ale  nie  myślcie  sobie,  że  to  się  odbywa  jak  polowanie  na  króliki,  huzia  na  niego  i  po  krzyku.  Często 
tygodniami ani widu, ani słychu. Ale kiedyśmy nad Kanałem... to pomyślałem sobie: teraz albo nigdy. No i 
wyszło.  Zaraz  przy  pierwszym  locie  wpakował  nam  się  pod  sam  nos  ich  klucz  pod  osłoną  myśliwców  i 
zrobiła się karuzela na całego: to pod chmurami, to nad chmurami, fajny lot kołowy. Próbuję wywindować 
się w górę, pode mną krążą trzy spitfire’y, osłaniają się wzajemnie, myślę sobie, śmiechu warte, gdyby teraz 
nie wyszło, nurkuję, mam go i już dymi; akurat udało mi się przechylić landarę na lewe skrzydło, a tu już 
drugi spitfire w celowniku, mierzę w śmigło, albo on, albo ja; no i, jak widzicie, on musiał się skąpać, a ja 
pomyślałem  sobie:  jeśli  masz  dwóch,  spróbuj  jeszcze  z  trzecim  i  tak  dalej,  żeby  tylko  starczyło  paliwa. 
Patrzę, a tu pode mną siedem w rozproszonym szyku chce wiać, wtedy ja, z ukochanym słoneczkiem ciągle 
za  plecami,  dziabię jednego,  dostał swoje,  powtarzam  numer,  udało  się, cofam  drążek  aż  do  oporu,  kiedy 
trzeci podłazi pod maszynkę: schodzi w dół, musiałem go kropnąć, instynktownie walę za nim, zgubiłem go, 
chmury, mam go znowu, jeszcze raz naciskam sikawkę, już roluje po wodzie, ale i ja o mały włos się nie 
skąpałem; naprawdę sam już nie wiem, jak poderwałem pudło w górę. W każdym razie, gdy pomachałem 
skrzydłami  już  nad  bazą,  na  pewno  wiecie  lub  widzieliście  w  kronice  filmowej,  że  zawsze  machamy 
skrzydłami,  kiedyśmy  coś  upolowali  -  nagle  nie  mogę  wypuścić  podwozia,  zacięło  się.  I  tak  musiałem 
pierwszy raz lądować na brzuchu. Później, w kantynie, koledzy mówili, że z całą pewnością mam sześć, sam 
w  trakcie  walki  nie  liczyłem,  byłem  zbyt  podniecony,  oczywiście  to  cholerna  radość,  ale  koło  czwartej 
musieliśmy jeszcze raz polecieć i krótko mówiąc: poszło prawie tak jak dawniej, kiedyśmy tu, na naszym 
starym,  poczciwym  podwórzu  szkolnym  -  boiska  wtedy  jeszcze  nie  było  -  grali  w  szczypiorniaka.  Może 
profesor Mallenbrandt jeszcze pamięta: albo nie strzelałem ani jednego gola, albo od razu dziesięć; tak samo 
było tamtego popołudnia: do sześciu z przedpołudnia doszły jeszcze trzy, to były moje od dziewiątego do 
siedemnastego, ale dopiero dobre pół roku później, kiedy zrobiłem pełną czterdziestkę, to mój szef, a kiedy 
potem  jechałem  do  głównej  kwatery,  miałem  już  czterdzieści  cztery  na  rozkładzie;  bo  my  nad  Kanałem 
prawie nie wychodziliśmy z maszyn, zostawaliśmy w środku, podczas kiedy personel techniczny, nie każdy 
mógł to wytrzymać; ale teraz dla odmiany coś wesołego: na każdym lotnisku jest pies jednostki. 
A kiedyśmy któregoś dnia naszemu psu Alexowi, bo była właśnie wspaniała pogoda... 
Tak  mniej  więcej  opowiadał  ów  udekorowany  podporucznik,  wtrącając  pomiędzy  opisy  dwóch  bitew 
powietrznych  historię  psa  Alexa,  którego  chcieli  nauczyć  skoków  na  spadochronie,  albo  anegdotkę  o 
pewnym  gefrajtrze,  który  podczas  alarmu  zawsze  za  późno  wygrzebywał  się  spod  koców  i  wielokrotnie 
musiał latać w piżamie. 
Podporucznik  śmiał  się,  kiedy  śmieli  się  uczniowie,  nawet  ci  z  primy,  a  niektórzy  nauczyciele  pozwalali 
sobie  na  lekki  uśmiech.  W  trzydziestym  szóstym  zdał  w  naszej  szkole  maturę,  a  w  czterdziestym  trzecim 
zestrzelono go nad Zagłębiem Ruhry. Miał ciemne włosy, zaczesane gładko w tył, bez przedziałka, nie był 
bardzo wysoki, wyglądał raczej na zwinnego kelnera z nocnego lokalu. Opowiadał trzymając jedną rękę w 
kieszeni,  ale  wyciągał  ją  za  każdym  razem,  kiedy  miał  opisać  walkę  powietrzną,  aby  uplastycznić  obraz 
gestami  obu  rąk.  Tę  wymyślną  grę  wygiętych  powierzchni  dłoni  opanował  doskonale,  umiał  naśladować 
ramionami  skradający  się  lot  kołowy,  wobec  czego  rezygnował  z  długich,  wyjaśniających  zdań,  rzucał 
pojedyncze  terminy  i  przechodził  samego  siebie  naśladując,  tak  że  się  rozlegało  na  całą  aulę,  odgłosy 
wydawane przez motor od startu aż do lądowania i urywając je zająkliwie, gdy silnik miał defekt. Można 
było  przypuszczać,  że  wyćwiczył  ten  numer  w  kasynie  swojej  jednostki,  zwłaszcza,  że  słówko  „kasyno” 
odgrywało w jego opowiadaniach zasadniczą rolę: 
- Siedzieliśmy sobie wszyscy spokojnie w kasynie i właśnie... Akurat chciałem wejść do kasyna, bo... U nas 
w kasynie wisi... 
Ale i poza tym, niezależnie od aktorskich gestów rąk i od wiernego naśladowania odgłosów, prelekcja jego 
była  wcale  dowcipna,  ponieważ  potrafił  przypinać  łatki  naszym  nauczycielom,  którzy  już  za  jego  czasów 
mieli te same przezwiska co za naszych. Był przy tym miły, łobuzerski, trochę się wdzięczył, bez wielkiego 
zresztą bujania, a kiedy chodziło o coś niezwykle trudnego, mówił o szczęściu, a nie o sukcesie: 
- Jestem po prostu w czepku urodzony, nawet w szkole, kiedy przypominam sobie niektóre promocje... 
Potem, w środku uczniowskiego kawału, wspomniał trzech dawnych kolegów z klasy, którzy nie mogli, jak 
się  wyraził,  polec  nadaremnie,  ale  nie  zakończył  swego  przemówienia  nazwiskami  tych  trzech  poległych, 
tylko w lekki sposób, wyznaniem: 
- Chłopcy, mówię wam: każdy, kto walczy na froncie, często i chętnie powraca myślą do szkolnych czasów! 
Klaskaliśmy długo, ryczeliśmy i tupali. Dopiero kiedy dłonie zaczęły mnie piec i stwardniały, zauważyłem, 
że Mahlke zachowywał się powściągliwie i nie wyrażał swego uznania w kierunku katedry. 
Przed nami dyrektor Klohse uderzająco gwałtownie potrząsał obu rękami swego dawnego ucznia, dopóki nie 
przestano  klaskać.  Potem  z  uznaniem  chwycił  podporucznika  za  ramiona,  wypuścił  nagle  z  rąk  drobną 
figurkę, która natychmiast wróciła na swoje miejsce, i stanął na katedrze. 

background image

Mowa dyrektora trwała długo. Nuda rozlewała się od bujnych roślin w doniczkach aż po olejny portret na 
tylnej  ścianie  auli,  który  przedstawiał  fundatora  szkoły,  niejakiego  barona  von  Conradi.  Szczupły 
podporucznik,  wciśnięty  pomiędzy  profesorów  Bruniesa  i  Mallenbrandta,  spoglądał  wciąż  na  swoje 
paznokcie. Chłodny, zalatujący miętą oddech Klohsego, który przepajał wszystkie jego lekcje matematyki i 
stał się dla nas niejako zapachem czystej wiedzy, ginął w wysokiej sali. Słowa dochodziły ledwie do środka 
auli: 

Cicoponas 

iwtejgodzinie 

przechodniukiedybędziesz 

aletymrazemojczyzna 

iniezechcemynigdyochoczotwardowytrwaleuczciwie  -  mówiłemjuż  -  uczciwie  -  aktonietoniech  - 
iwtejgodzinie 

uczciwymbyć 

zakończyćsłowamischillera 

ktożycianieskładawofierze 

owocówżycianiezbierze - aterazdopracy! 
Zwolniono nas i dwoma winnymi gronami zawiśliśmy przed zbyt wąskimi wyjściami z auli. Pchałem się za 
Mahlkem.  Pocił  się,  a  usztywnione  ocukrzoną  wodą  włosy  sterczały  pozlepiane  w  strąki  koło  resztek 
przedziałka.  Nigdy,  nawet  w  sali  gimnastycznej,  nie  widziałem,  żeby  Mahlke  się  pocił.  Smród  po  trzystu 
gimnazjalistach tkwił jak korek w drzwiach wyjściowych auli. Dwa pasma ścięgien Mahlkego, sięgające od 
siódmego  kręgu  szyjnego  po  wystającą  potylicę,  płonęły  i  perliły  się.  Dopiero  w  kolumnadzie  przed 
dwuskrzydłowymi  drzwiami,  gdzie  uczniowie  z  seksty  z  wielkim  hałasem  zaczęli  się  już  bawić  w  berka, 
wyprzedziłem Mahlkego i rzuciłem mu prosto w twarz pytanie: 
- No, i co powiesz? 
Mahlke  patrzył  przed  siebie.  Starałem  się  nie  widzieć  jego  szyi.  Pomiędzy  kolumnami  stało  gipsowe 
popiersie Lessinga: ale szyja Mahlkego zwyciężyła. Wtedy doszedł mnie jego spokojny i smętny głos, jak 
gdyby Mahlke chciał mi opowiedzieć o długoletnich cierpieniach swojej ciotki: 
- Teraz muszą zestrzelić aż czterdzieści, jeżeli chcą to zdobyć. Na początku i kiedy skończyli we Francji i na 
północy, dostawali już po dwudziestu - a jeśli tak dalej pójdzie? 
Przemówienie podporucznika widocznie ci nie posłużyło. Bo inaczej, czy sięgnąłbyś po tak tanią namiastkę? 
W tych czasach na wystawach sklepów papierniczych i tekstylnych leżały okrągłe lub owalne fosforyzujące 
plakietki i guziki. Niektóre miały kształt ryb, inne, świecąc mlecznozielonym światłem, ukazywały w cie-
mności  mewę  w  locie.  Plakietki  te  nosili  na  klapach  płaszczy  przeważnie  starsi  panowie  i  słabowite 
staruszki, obawiając się zderzenia na zaciemnionych ulicach; istniały także laski z fosforyzującymi paskami. 
Ty nie byłeś ofiarą obrony przeciwlotniczej, a jednak sprawiłeś sobie pięć czy sześć plakietek, całą ławicę 
świecących  ryb,  pułk  żeglujących  mew,  bukiety  fosforyzujących  kwiatów,  umieszczając  je  najpierw  na 
klapach  płaszcza,  potem  na  szalu;  kazałeś  ciotce  przyszyć  do  twego  płaszcza  pół  tuzina  guzików  ze 
świecącej masy, od góry do dołu, zrobiłeś z siebie klowna; takim widziałem ciebie, takim cię wciąż widzę i 
długo jeszcze będę cię widział: jest zima, w podwójnym świetle wieczoru, przez ukośnie zacinający śnieg 
albo przez ledwie zróżnicowane pasma ciemności kroczysz po Bärenweg i masz: raz, dwa, trzy, cztery, pięć, 
sześć  zielonkawo  świecących  guzików;  żałosny  upiór,  który  może  wystraszyć  najwyżej  dzieci  i  babcie  i 
który  stara  się  odwrócić  uwagę  od  swojej  skazy,  i  tak  niewidocznej  czarną  nocą,  ale  ty  sobie  pewnie 
myślałeś:  żadne  ciemności  nie  zdołają  pochłonąć  tego  wybujałego  owocu,  każdy  go  widzi,  domyśla  się, 
wyczuwa,  chciałby  go  schwycić,  bo  on  sam  się  prosi  do  ręki;  żeby  ta  zima  prędzej  minęła  -  chcę  znów 
nurkować i być pod wodą. 
 
 
 
 
 

VI 

 
 
Ale  kiedy  nadeszło  lato  z  truskawkami,  komunikatami  nadzwyczajnymi  i  pogodą  do  kąpieli,  Mahlke  nie 
chciał pływać. Popłynęliśmy w połowie czerwca po raz pierwszy do wraku. Nie mieliśmy wielkiej ochoty. 
Złościli nas uczniowie niższej i wyższej tercji, którzy przed nami i razem z nami płynęli do krypy, stadem 
obsiedli  mostek,  nurkowali  i  wydobyli  ostatnie  dające  się  odśrubować  zawiasy.  Dawniej  Mahlke  musiał 
prosić: „Pozwólcie mi popłynąć z wami, ja już umiem pływać” - teraz Schilling, Winter i ja nalegaliśmy na 
niego: 
- Chodź z nami. Bez ciebie nudy na pudy. Opalać się możemy przecież i na naszej krypie. Może znajdziesz 
znowu coś fajnego tam na dole. 
Niechętnie,  po  wielokrotnej  odmowie,  Mahlke  wlazł  w  ciepłą  zupę  pomiędzy  plażą  a  pierwszą  mielizną. 
Płynął  bez  śrubokrętu,  trzymał  się  pomiędzy  nami,  na  odległość  dwóch  ramion  za  Hottenem  Sonntagiem, 

background image

robił nareszcie spokojne ruchy i po raz pierwszy posuwał się wolno, bez kurczowego rzucania się naprzód i 
pryskania.  Na  mostku  usadowił  się  w  cieniu  za  kabiną  nawigacyjną  i  nie  można  go  było  skłonić  do 
nurkowania.  Nie  odwracał  nawet  głowy,  kiedy  ci  z  tercji  znikali  w  dziobie  i  wynurzali  się  z  jakimiś 
fidrygałkami  w  rękach.  A  przecież  Mahlke  mógłby  przeszkolić  chłopaków.  Niektórzy  prosili  go  nawet  o 
wskazówki, ale on ledwie odpowiadał. Właściwie Mahlke spoglądał wciąż zmrużonymi oczyma na otwarte 
morze w stronę boi kierunkowej, ale nie interesowały go ani wpływające frachtowce, ani wypływające kutry, 
ani torpedowce sunące w szyku. Tylko okręty podwodne robiły na nim jakie takie wrażenie. Czasami daleko 
na  morzu  wysunięty  peryskop  zanurzonego  okrętu  rozdzierał  wodę  kreską  piany.  W  stoczni  Schichaua 
budowano seriami siedemsetpięćdziesięciotonowe łodzie, odbywały one w zatoce lub za Helem próbne rejsy, 
wynurzały się z głębin toru wodnego, dopływały do wejścia do 
portu  i  rozpraszały  naszą  nudę.  Pięknie  wyglądało,  kiedy  się  wynurzały:  najpierw  peryskop.  Ledwie 
wieżyczka  znalazła  się  nad  wodą,  wypluwała  z  siebie  sylwetkę  jednego  albo  dwóch  marynarzy. 
Mętnobiałymi  strumieniami  woda  spływała  z  działa,  z  dziobu,  potem  z  rufy,  z  wszystkich  luków  coś 
wyłaziło,  myśmy  krzyczeli  i  machali  rękami  -  nie  jestem  pewien,  czy  z  okrętu  nam  odpowiadano,  choć 
widzę  przed  sobą  z  wszelkimi  szczegółami  scenę  pozdrawiania  i  czuję  ją  znowu  jako  napięcie  w  stawie 
ramienia; ale odpowiadano, czy nie odpowiadano, wynurzanie się okrętu podwodnego boleśnie porusza serce 
i nie ustaje — tylko Mahlke nigdy nie machał. 
 
...a  pewnego  dnia  -  było  to  w  końcu  czerwca,  jeszcze  przed  wakacjami,  i  zanim  kapitan  marynarki  miał 
wykład  w  auli  naszej  szkoły  -  Mahlke  opuścił  swoje  miejsce  w  cieniu,  ponieważ  uczeń  niższej  tercji  nie 
wynurzał się z dziobu minowca. Mahlke nurkował przez luk pomieszczeń dziobowych i wydobył chłopca, 
który zaplątał się w śródokręciu, ale jeszcze przed maszynownią. Znalazł go pod sufitem, między rurami i 
zwojami  kabli.  Dwie  godziny  Schilling  i  Hotten  Sonntag  pracowali  na  przemian  według  wskazówek 
Mahlkego. Powoli twarz chłopca nabierała barwy, ale w drodze powrotnej trzeba go było holować. 
Następnego  dnia  Mahlke  nurkował  znowu  jak  opętany,  ale  bez  śrubokrętu.  Już  w  drodze  do  krypy  wziął 
dawne tempo, oderwał się od nas i zanim wciągnęliśmy się na mostek, zdążył już dać nurka. 
Zima, oblodzenie i gwałtowne wichry pozbawiły naszą krypę ostatniej resztki relingu, obu tarcz obrotowych 
i dachu kabiny nawigacyjnej. Tylko warstwa zaschniętego mewiego łajna przetrwała dobrze zimę, a nawet 
się  powiększyła.  Mahlke  nic  nie  wydobył,  nie  odpowiadał  też,  gdyśmy  go  zasypywali  coraz  to  nowymi 
pytaniami.  Dopiero  późnym  popołudniem,  kiedy  już  z  dziesięć  czy  dwanaście  razy  był  na  dole,  a  my 
zaczęliśmy rozluźniać stawy gotując się do drogi powrotnej, Mahlke nie wynurzył się i wtedy padł na nas 
blady strach. 
Jeżeli teraz powiem: pięć minut oczekiwania, nic to nie znaczy; ale po pięciu długich jak lata minutach, które 
wypełnialiśmy  przełykaniem  śliny,  aż  nasze  języki  leżały  obrzmiałe  i  suche  w  wysuszonej  jamie  ustnej, 
zanurzyliśmy się jeden po drugim we wnętrzu okrętu: w dziobie nic, kolki. Za Hottenem Sonntagiem po raz 
pierwszy odważyłem się przepłynąć przez grodź, zajrzałem przelotnie do dawnej mesy oficerskiej, musiałem 
wypłynąć, wyszedłem z luku, kiedy się już dusiłem, znów dałem nurka, powtórnie przedostałem się przez 
grodź  i  dopiero  po  dobrej  pół  godzinie  zrezygnowałem.  W  siedmiu  czy  w  sześciu  leżeliśmy  plackiem  na 
mostku,  ciężko  dysząc.  Mewy  zataczały  coraz  mniejsze  kręgi,  widocznie  coś  zwąchały.  Na  szczęście  nie 
było na krypie szczeniaków z tercji. Wszyscy milczeli albo też gadali jednocześnie. Mewy rzuciły się w bok 
i  przyleciały  znowu.  Układaliśmy  sobie,  co  powiemy  kąpielowemu,  matce  Mahlkego,  jego  ciotce  i  dyrek-
torowi Klohsemu, bo należało liczyć się z przesłuchaniem w szkole. Ponieważ byłem prawie że sąsiadem 
Mahlkego, wlepili mi wizytę na Osterzeile. Schilling miał powiedzieć kąpielowemu i w szkole. 
- Jeżeli go nie znajdą, musimy przypłynąć z wieńcem i zrobić uroczyste pożegnanie. 
- Złożymy się. Każdy da co najmniej po pięćdziesiąt fenigów. 
- Albo rzucimy wieniec stąd przez burtę, albo spuścimy go do wnętrza dziobu. 
-  Musimy  też  zaśpiewać  -  powiedział  Kupka;  ale  ten  brzęczący,  pusty  śmiech,  który  zawtórował  jego 
propozycji, nie pochodził od żadnego z nas: ktoś śmiał się wewnątrz mostku. I podczas gdy nie odważyliśmy 
się  jeszcze  spojrzeć  za  siebie  i  oczekiwaliśmy  powtórzenia  tego  odgłosu,  od  strony  dziobu  rozległ  się 
normalny, już nie brzmiący pusto śmiech. Z luku wynurzył się Mahlke z ociekającym wodą przedziałkiem 
na środku głowy, wcale nie oddychał z trudem, rozcierał sobie świeże oparzenia na karku i na ramionach i 
powiedział śmiejąc się bekliwie, trochę ironicznie, ale raczej dobrodusznie: 
- No, ułożyliście już mowę i skreśliliście mnie z ewidencji? Zanim popłynęliśmy z powrotem - Winter dostał 
wkrótce po tej przerażającej historii ataku płaczu i trzeba go było uspokajać - Mahlke zanurzył się jeszcze 
raz. Po piętnastu minutach - Winter wciąż jeszcze szlochał - znalazł się znowu na mostku, mając na uszach 
zewnętrznie zupełnie nie uszkodzone, trochę tylko zapleśniałe słuchawki, takie, jakich używają telegrafiści; 
Mahlke  odkrył  bowiem  w  śródokręciu  dostęp  do  pomieszczenia,  które  znajdowało  się  wewnątrz  mostku 

background image

kapitańskiego,  powyżej  poziomu  wody:  do  dawnej  kabiny  telegrafisty  minowca.  Opowiadał,  że 
pomieszczenie ma suchą podłogę, ale jest trochę wyziębione. 
W końcu przyznał się, że odkrył wejście do kabiny wtedy, gdy wyzwalał chłopca z tercji spomiędzy rur i 
kabli. 
-  Wszystko  pięknie  zamaskowałem.  Nawet  sam  diabeł  nie  znajdzie  wejścia.  Ale  to  była  niewąska  robota. 
Teraz ta buda należy do mnie, żebyście wiedzieli. Jest zupełnie przytulna. Mógłbym się tam ukryć, gdyby 
kiedyś było ze mną krucho. Dużo tam jeszcze technicznych przyrządów, nadajnik i tak dalej. Trzeba by go 
uruchomić. Przy okazji spróbuję. 
Ale tego Mahlke nie zdołałby dokonać. Zresztą wcale nie próbował. A jeżeli nawet cichaczem majstrował 
coś  na  dole,  widocznie  nie  udawało  mu  się.  Chociaż  był  zręczny  w  majsterkowaniu  i  dobrze  znał  się  na 
modelarstwie, jego plany nigdy nie szły w kierunku techniki; zresztą, gdyby Mahlke uruchomił aparat i coś 
zaczął nadawać, nakryłaby nas policja portowa albo marynarka. 
Wydobywał więc tylko różne techniczne rupiecie z kabiny, rozdarowywał je Kupce, Eschowi i chłopakom z 
tercji,  nosił  przez  dobry  tydzień  słuchawki  na  uszach  i  wyrzucił  je  za  burtę  dopiero  wtedy,  gdy  zaczął 
planowo urządzać dla siebie kabinę telegrafisty. 
W zniszczone koce wełniane zawinął książki - nie pamiętam już, jakie, zdaje mi się, że była tam „Cuszima”, 
powieść o bitwie morskiej, jeden czy dwa tomy Dwingera, również coś religijnego  - zapakował zawiniątko 
w  ceratę,  zasmarował  szwy  smołą,  dziegciem  czy  woskiem,  załadował  na  poręczną  tratwę,  zbitą  z  wy-
rzuconego na brzeg drewna, i płynąc przetransportował to do wnętrza wraku, częściowo przy naszej pomocy. 
Podobno udało mu się książki i koce przenieść do kabiny prawie suche. Następny transport składał się ze 
świec  woskowych,  maszynki  spirytusowej,  paliwa,  aluminiowego  garnka,  herbaty,  płatków  owsianych  i 
suszonych jarzyn. Często tkwił tam godzinę i nie odpowiadał, kiedy gwałtownym pukaniem chcieliśmy go 
skłonić do powrotu. Oczywiście podziwialiśmy go. Ale Mahlke ledwie to zauważał, stawał się coraz bardziej 
mrukliwy i nawet nie pozwalał nam już pomagać przy transporcie swoich manatków. Kiedy przed naszymi 
oczyma zwinął w rulon barwną reprodukcję Madonny Sykstyńskiej, znaną mi z jego mansardy, wsunął ją do 
kawałka  mosiężnego  pręta  od  firanek,  otwarte  końce  zalepił  plasteliną  i  przeprawił  Madonnę  w  rurze 
najpierw  na  krypę,  a  następnie  do  kabiny,  wiedziałem  już,  dla  kogo  zadawał  sobie  tyle  trudu,  dla  kogo 
przygotowywał kabinę. 
 
Reprodukcja  widocznie  niezbyt  dobrze  zniosła  nurkowanie,  albo  też  papierowi  szkodziło  przebywanie  w 
zimnym, być może wilgotnym pomieszczeniu z niedostatecznym dopływem świeżego powietrza, ponieważ 
nie miało iluminatorów ani połączenia z wentylatorami, zresztą i tak zatopionymi; w każdym razie kilka dni 
po przeprawieniu oleodruku do kabiny Mahlke miał znowu coś uwieszonego na szyi: nie był to śrubokręt, 
lecz  ryngraf  z  wizerunkiem  tak  zwanej  czarnej  Matki  Boskiej  Częstochowskiej,  zawieszony  za  uszko  na 
czarnym sznurowadle poniżej dołka. Podnieśliśmy już znacząco brwi, myśleliśmy, że teraz zacznie znowu 
swoje  historie  z  Madonną,  nagle,  ledwie  zdołaliśmy  zasiąść  na  pokładzie  i  trochę  się  osuszyć,  Mahlke 
zniknął w dziobie, ale po niecałym kwadransie był już bez sznurowadła i ryngrafu pomiędzy nami i siedząc 
za kabiną nawigacyjną robił wrażenie zadowolonego. 
Gwizdał.  Po  raz  pierwszy  słyszałem,  że  Mahlke  gwiżdże.  Oczywiście  nie  gwizdał  po  raz  pierwszy.  Ale 
dopiero  wtedy  zauważyłem,  że  gwiżdże,  bo  rzeczywiście  po  raz  pierwszy  złożył  w  ten  sposób  wargi;  ale 
tylko  ja, jedyny  -  poza  nim  -  katolik  na  krypie,  wtórowałem  mu:  gwizdał  bowiem  jedną  maryjną  pieśń  po 
drugiej, zsunął się ku resztkom relingu i, wyraźnie w dobrym humorze, zwisającymi nogami zaczął wybijać 
takt o chwiejne ścianki mostku, potem, przy akompaniamencie głuchego dudnienia, nie zatrzymując się ani 
na chwilę, odgwizdał całą sekwencję na Zielone Świątki: „Veni, Sancte Spiritus”, wreszcie zaś - tylko na to 
czekałem  -  sekwencję  na  piątek  przed  Niedzielą  Palmową.  Wszędzie  dziesięć  strof  od  „Stabat  Mater 
dolorosa” aż do „Paradisi gloria” i „Amen” wymamrotał jak z nut; ja, który wówczas jeszcze gorliwie, potem 
już  tylko  sporadycznie  służyłem  do  mszy  księdzu  Guzewski  emu,  mógłbym  sklecić  co  najwyżej  początki 
strof. 
Ale on bez trudu rzucał łacińskie słowa ku mewom, a inni: Schilling, Kupka, Esch, Hotten Sonntag i kto tam 
jeszcze był, podnieśli się, słuchali, mówili: - Popatrzpopatrz! - i - Ażczłowiekazatyka! - i prosili Mahlkego, 
żeby powtórzył „Stabat Mater”, chociaż nic im nie było bardziej obce niż łacina i teksty kościelne. 
Wydaje  mi  się  jednak,  że  nie  zamierzałeś  przemienić  kabiny  telegrafisty  w  kapliczkę  Marii  Panny. 
Większość rzeczy, które powędrowały na dół, nie miała z nią nic wspólnego. Chociaż nigdy nie widziałem 
twojej  kryjówki  -  nie  daliśmy  po  prostu  rady  do  niej  się  dostać  -  wyobrażam  ją  sobie  jako  zmniejszone 
wydanie  twojej  mansardy na  Osterzeile. Tylko  geranie i  kaktusy,  które twoja  ciotka,  często  wbrew twojej 
woli,  stawiała  na  parapecie  okna  i  na  wielostopniowych  półeczkach,  nie  miały  odpowiednika  w  dawnej 
kabinie radiotelegrafisty, poza tym przeprowadzka była doskonała pod każdym względem. 

background image

Po  książkach  i  przyborach  do  gotowania  musiały  powędrować  pod  pokład  modele  okrętów:  awiza 
„Świerszcz” i torpedowca klasy „Wilk” w skali 1:1250. Zmusił też do nurkowania atrament, kilka obsadek, 
linijkę, cyrkiel szkolny, swój zbiór motyli i wypchaną białą sowę. Myślę, że graty Mahlkego stawały się w 
zamknięciu oblanym zastałą wodą coraz bardziej niepozorne. Zwłaszcza motylom w oszklonych pudełkach 
po cygarach, które przebywały zawsze w suchym powietrzu mansardy, wilgoć musiała zaszkodzić. 
Ale  my  podziwialiśmy  właśnie  bezsensowność  i  świadomie  niszczycielskie  cele  wielodniowej 
przeprowadzki;  i  gorliwość  Joachima  Mahlkego,  który  po  kolei  zwracał  polskiemu  minowcowi  dwa  lata 
temu  z  trudem  wymontowane  części  wyposażenia  -  poczciwego,  starego  Piłsudskiego,  tabliczki  ze 
wskazówkami  dla  obsługi  -  pozwoliła  nam,  pomimo  natrętnych  i  dziecinnych  smarkaczy  z  tercji,  spędzić 
znowu przyjemne, a nawet pełne napięcia lato na okręcie, dla którego wojna trwała tylko cztery tygodnie. 
Żeby przytoczyć tylko jeden przykład: Mahlke raczył nas muzyką. Ów gramofon, który latem czterdziestego 
roku, po sześcio- czy siedmiokrotnej wyprawie na krypę, z wielkim nakładem żmudnej pracy wydobył przy 
naszej pomocy z wnętrza pomieszczeń dziobowych czy z mesy oficerskiej, zreperował w swojej izdebce i 
zaopatrzył w nowy filcem wyłożony talerz na płyty, powędrował teraz jako jedna z ostatnich rzeczy razem z 
tuzinem płyt pod pokład i Mahlke nie mógł sobie w ciągu dwóch dni pracy odmówić przyjemności noszenia 
korby gramofonowej na od dawna wypróbowanym sznurowadle u szyi. 
Gramofon  i  płyty  widocznie  zniosły  dobrze  podróż  przez  dziób  i  grodź  do  pomieszczeń  śródokręcia  i  na 
górę,  do  kabiny  telegrafisty,  ponieważ  tego  samego  popołudnia,  kiedy  Mahlke  ukończył  ostatni  etap 
transportu, zrobił nam niespodziankę muzyką, brzmiącą wprawdzie głucho i chwilami mocno chrapliwie, ale 
bądź co bądź pochodzącą z wnętrza okrętu. Mogła ona co prawda obluzować nity i oszalowanie. Nas jednak 
przyprawiała o gęsią skórkę, pomimo  że słońce ukośnymi promieniami świeciło wciąż jeszcze na mostek. 
Oczywiście zaczęliśmy zaraz krzyczeć: 
- Przestań! Graj dalej! Nałóż jeszcze jedną! 
Usłyszeliśmy  słynną,  ciągnącą  się  jak  guma  do  żucia  pieśń  „Ave  Maria”,  która  wygładziła  pomarszczone 
morze; bez Matki Boskiej nie mógł się obejść. 
A  potem  arie,  uwertury  -  czy  mówiłem  już,  że  Mahlke  bardzo  lubił  poważną  muzykę?  W  każdym  razie  z 
wnętrza  okrętu  poczęstował  nas  na  górze  przejmującym  kawałkiem  z  „Toski”,  czymś  bajkowym 
Humperdincka i częścią symfonii z motywem dada-da-daaa, znanej nam dobrze z koncertów życzeń. 
Schilling  i  Kupka  domagali  się  czegoś  skocznego,  ale  tego  on  nie  miał.  Najwspanialszy  efekt  osiągnął 
jednak, kiedy puścił płytę z Sarą Leander. Jej podwodny głos rozłożył nas wprost na rdzy i pofałdowanym 
mewim  łajnie.  Nie  pamiętam  już,  co  śpiewała.  Wszystko  było  przecież  posmarowane  tą  samą  oliwą.  Ale 
śpiewała  też  coś  z  opery,  coś  znanego  nam  z  filmu  „Ojczyzna”.  Śpiewała:  „Achstraciłemją”,  buczała 
przeciągle: „Wiatropowiedziałmipieśń”, przepowiadała: „Wiemżestaniesięcud”. Umiała naśladować organy i 
zaklinać  żywioły,  proponowała  wszelkie  możliwe  odmiany  melancholii; Winter  przełykał  ślinę,  nawet  nie 
starał się ukryć łez, a inni też trzepotali mokrymi rzęsami. 
Do  tego  mewy.  Zawsze  wariujące  bez  żadnego,  ale  to  żadnego  powodu,  teraz,  kiedy  na  dole  szła  płyta  z 
Sarą, do cna oszalały. Ich tnący, szklisty krzyk, który zdawał się płynąć z dusz zmarłych tenorów, unosił się 
wysoko ponad grzmiącym, piwnicznoniskim, często naśladowanym, lecz nie dającym się naśladować głosem 
aktorki  filmowej,  tak  bardzo  utalentowanej,  lubianej  i  wyciskającej  łzy  w  latach  wojny  na  wszystkich 
frontach i w kraju. 
 
Mahlke  częstował  nas  wielokrotnie  takim  koncertem,  aż  wszystkie  płyty  się  zdarły  i  ze  skrzynki 
wydobywało się tylko udręczone bulgotanie i zgrzyty. Aż do dnia dzisiejszego  muzyka nigdy nie dała mi 
większej  niż  wówczas  rozkoszy,  chociaż  nie  opuszczam  prawie  żadnego  koncertu  w  sali  im.  Roberta 
Schumanna i kupuję sobie, ilekroć jestem przy gotówce, długogrające płyty od Monteverdiego po Bartoka. 
Nienasyceni siedzieliśmy w milczeniu nad gramofonem, nazywaliśmy go brzuchomówcą. Słowa uznania nie 
przychodziły nam już na myśl. Podziwialiśmy Mahlkego; ale nagle, w środku pęczniejącego hałasu, podziw 
zmienił  się  w  przeciwieństwo:  uważaliśmy,  że  jest  wstrętny,  i  nie  mogliśmy  na  niego  patrzeć.  Potem, 
podczas gdy głęboko zanurzony frachtowiec wchodził do portu, robiło nam się go trochę żal. Baliśmy się też 
Mahlkego, wodził nas na pasku. A ja wstydziłem się pokazać na ulicy z Mahlkem. I byłem dumny, kiedy 
siostra  Hottena  Sonntaga  albo  mała  Pokriefke  spotkały  mnie  w  twoim  towarzystwie  przed  kinem  albo  na 
wojskowym placu ćwiczeń. Byłeś tematem naszych rozmów. Zakładaliśmy się: 
-  Co  on  teraz  może  robić?  Załóżmy  się,  że  znowu  boli  go  gardło!  Trzymam  zakład:  on  się  jeszcze  kiedyś 
powiesi albo wyrośnie na wielkiego człowieka, albo wymyśli coś fantastycznego! 
A Schilling pytał Hottena Sonntaga: 
- Powiedz zupełnie szczerze, gdyby twoja siostra chodziła z Mahlkem do kina i w ogóle, co byś zrobił, ale 
powiedz szczerze. 

background image

 
 
 
 
 

VII 

 
 
Wystąpienie kapitana marynarki, a zarazem odznaczonego wysokimi orderami dowódcy łodzi podwodnej, w 
auli naszej szkoły położyło kres koncertom we wnętrzu dawnego polskiego minowca „Rybitwa”. Owszem, 
gdyby się nie zjawił, płyty i gramofon hałasowałyby jeszcze co najmniej cztery dalsze dni; ale on się zjawił i 
mimo że nie odwiedził naszej krypy, położył kres podwodnym koncertom, a rozmowom o Mahlkem nadał 
nowy, choć nie zasadniczo nowy, kierunek. 
Kapitan zdał maturę chyba w roku trzydziestym czwartym. Mówiono, że zanim zgłosił się na ochotnika do 
marynarki,  studiował  trochę  teologię  i  germanistykę.  Miał  płomienne  spojrzenie,  nie  mogę  go  nazwać 
inaczej.  Gęste,  kędzierzawe,  zapewne  twarde  jak  drut  włosy,  typ:  głowa  Rzymianina.  Nie  miał  bujnego 
zarostu, jaki hodują załogi łodzi podwodnych, ale za to krzaczaste, wystające jak daszek brwi. Nad nimi coś 
pośredniego pomiędzy czołem myśliciela i marzyciela, nie pobrużdżone poziomymi fałdami, lecz przecięte 
pionowo dwiema liniami, biegnącymi od nasady nosa stromo w górę, jakby w poszukiwaniu Boga. Odbicie 
światła na najwyższym punkcie śmiałej wypukłości czoła. Nos delikatny i ostry. Usta, którymi do nas mówił, 
miękko  zarysowane,  stworzone  do  przemawiania.  Aula  pełna,  także  porannego  słońca.  Przysiedliśmy  w 
niszach  okiennych.  Na  czyje  to  życzenie  zaproszono  na  prelekcję,  wygłaszaną  wymownymi  ustami,  dwie 
najwyższe  klasy z  gimnazjum im. Gudrun? Dziewczęta siedziały w przednich rzędach; powinny już nosić 
biustonosze,  ale  ich  nie  nosiły.  Początkowo,  kiedy  pedel  zapowiedział  prelekcję,  Mahlke  nie  chciał  iść. 
Zwietrzywszy  dla  siebie  szansę,  pociągnąłem  go  za  sobą.  Jeszcze  zanim  kapitan  otworzył  usta,  Mahlke 
zaczął drżeć koło mnie w niszy - a za nami i za szybami nieruchomo stały kasztany na podwórzu szkolnym. 
Mahlke wsunął ręce pomiędzy ściśnięte kolana, ale drżenie nie ustawało. Grono profesorskie, wraz z dwiema 
nauczycielkami  z  gimnazjum  im.  Gudrun,  zapełniało  półkole  dębowych  krzeseł  o  wysokich  oparciach  i 
wybitych  skórą  siedzeniach,  które  pedel  pieczołowicie  poustawiał.  Profesor  Moeller  klaskaniem  w  dłonie 
uciszył salę przed przemówieniem dyrektora Klohsego. Za warkoczami i włosami związanymi w pytkę ä la 
Mozart siedzieli uczniowie z kwarty ze scyzorykami, gotowi do akcji. Wiele dziewcząt przerzuciło warkocze 
na przód. Chłopcom z kwarty pozostały tylko mozartowskie pytki. Tym razem był to wstęp. Klohse mówił o 
wszystkich,  którzy  są  na  frontach,  o  wszystkich  na  lądzie,  na  morzu  i  w  powietrzu,  mówił  długo  i 
monotonnie  o  sobie  i  studentach  spod  Langemarck,  a  na  wyspie  Ösel  poległ  Walter  Flex,  cytat:  - 
„Dojrzećinieskalaćsię”, cnota męska. - Zaraz potem Fichte czy Arndt, cytat: — „Odciebieitwychczynów”. - 
Przypomnienie  wzorowego  wypracowania  szkolnego,  które  kapitan  napisał  jako  uczeń  wyższej  sekundy  o 
Arndcie  czy  Fichtem:  -  Jeden  z  nas,  spośród  nas,  wyrosły  z  ducha  naszego  gimnazjum,  i  w  tym  sensie 
powinniśmy...  Czy  trzeba  opowiadać,  jakimi  okrężnymi  drogami  podczas  przemówienia  Klohsego 
kursowały karteczki pomiędzy nami w niszach okiennych a uczennicami z wyższej sekundy? Oczywiście ci 
z  kwarty  dopisywali  po  drodze  swoje  głupie  uwagi.  Ja  posłałem  karteczkę  z  „niewiadomoczym”  albo  do 
Very Plötz, albo do Hildy Matuli, nie dostałem jednak ani od tej, ani od tamtej odpowiedzi. Mahlke trzymał 
wciąż  jeszcze  ręce  między  ściśniętymi  kolanami.  Drżenie  trochę  ustawało.  Kapitan  siedział  na  podium, 
wtłoczony między starego profesora Bruniesa, który jak zwykle bez żenady ssał cukierki, a dr. Stachnitza, 
naszego  nauczyciela  łaciny.  Podczas  gdy  przemówienie  wstępne  dobiegało  końca,  gdy  nasze  karteczki 
wędrowały,  a  scyzoryki  były  w  ruchu,  podczas  gdy  spojrzenie  führera  ze  zdjęcia  spotykało  się  ze 
spojrzeniem  olejno  namalowanych  oczu  barona  von  Conradi,  gdy  poranne  słońce  wysuwało  się  z  auli, 
kapitan zwilżał wciąż swoje łagodnie wygięte, wymowne usta, patrzył ponuro na publiczność i z wysiłkiem 
omijał  wzrokiem  gimnazjalistki.  Marynarska  czapka  przepisowo  ułożona  na  równo  zsuniętych  kolanach. 
Rękawiczki  pod  czapką.  Mundur  wyjściowy.  Cacko  u  szyi  wyraźnie  widoczne  na  tle  nieprawdopodobnie 
białej  koszuli.  Nagły  zwrot  głowy,  któremu  order  był  tylko  częściowo  posłuszny,  w  kierunku  bocznych 
okien  auli:  Mahlke  drgnął,  jakby  go  rozpoznano,  ale  tak  nie  było.  Przez  okno,  w  którego  niszy 
przysiedliśmy, dowódca łodzi podwodnej wpatrywał się w  zakurzone, nieruchome  kasztany; o czym  mógł 
myśleć,  o  czym  myślał  Mahlke,  o  czym  myślał  przemawiający  Klohse  lub  profesor  Brunies,  kiedy  ssał 
cukierki, o czym myślała Vera Plötz, otrzymawszy moją karteczkę, lub Hilda Matuli, o czym mógł myśleć 
on,  on,  on,  Mahlke,  albo  ten  mężczyzna  z  miękko  zarysowanymi,  wymownymi  ustami?  Rozważałem  to 
wówczas  albo  rozważam  dzisiaj;  byłoby  bowiem  ciekawe  wiedzieć,  o  czym  myśli  dowódca  podwodnego 
okrętu,  kiedy  musi  przysłuchiwać  się,  a  jego  oczy,  nawykłe  do  siatki  celownika  i  chyboczącego  się 

background image

horyzontu,  błąkają  się  bez  celu,  wywołując  w  gimnazjaliście  Mahlkem  wrażenie,  że  spoczęły  właśnie  na 
nim; ale on wpatrywał się ponad głowami uczniów przez podwójne szyby okna na zszarzałą zieleń obojęt-
nych  drzew  szkolnego  podwórza  i  jasnoczerwonym  językiem  raz  jeszcze  zwilżył  wspomniane  wymowne 
usta, ponieważ Klohse słał właśnie na miętowym oddechu ostatnie zdanie w głąb auli: 
-  A  teraz  my,  w  kraju,  uważnie  posłuchamy,  co  wy,  synowie  naszego  narodu,  opowiecie  nam  o  froncie,  o 
frontach. 
Ale  usta,  które  zdawały  się  jakby  specjalnie  stworzone  do  wypowiadania  słów,  sprawiły  zawód.  Całkiem 
bezbarwnie  kapitan  dał  przegląd,  jaki  można  było  znaleźć  w  każdym  kalendarzu  marynarskim:  zadanie 
okrętów  podwodnych.  Niemieckie  łodzie  podwodne  podczas  pierwszej  wojny  światowej:  Weddigen,  U9, 
łodzie podwodne  rozstrzygają  wynik  kampanii  dardanelskiej, łącznie  zatopiono  trzynaście  milionów  BRT, 
potem nasze pierwsze dwustopięćdziesięciotonowe okręty, pod wodą silniki elektryczne, nad wodą Diesla, 
nazwisko Prien, potem Prien i jego U 47, i że komandor podporucznik Prien posłał na dno  „Royal Oak” - 
wiedzieliśmy o tym wszystkim, wiedzieliśmy - oraz „Repulse”, a Schuhart zatopił „Courageous”, i tak dalej, 
i tak dalej. On jednak częstował nas ograną śpiewką: 
-  Załoga  stanowi  zaprzysiężoną  wspólnotę,  bo  z  dala  od  ojczyzny,  ogromne  napięcie  nerwów,  musicie  to 
sobie wyobrazić, na środku Atlantyku albo na Oceanie Lodowatym nasza łódź, pudełko od sardynek, ciasne, 
wilgotne,  gorące,  ludzie  muszą  spać  na  zapasowych  torpedach,  całymi  dniami  nic  się  nie  nawinie,  pusty 
horyzont, potem wreszcie konwój, silnie ubezpieczony, wszystko musi iść jak w zegarku, ani słowa za wiele; 
a  kiedy  dwiema  torpedami  w  sam  środek  kadłuba  załatwiliśmy  nasz  pierwszy  tankowiec,  „Arndale”, 
siedemnaście tysięcy dwieście ton, dopiero w trzydziestym siódmym zbudowany, wtedy pomyślałem, czy mi 
pan uwierzy, czy nie, o panu, drogi doktorze Stachnitz, i zacząłem mówić głośno, nie wyłączywszy telefonu: 
qui quae quod cuius cuius cuius... aż mi nasz L-1 odpowiedział przez telefon: bardzo dobrze, panie kapitanie, 
ma  pan  dziś  wakacje!  Ale  wyprawa  na  wroga,  niestety,  nie  składa  się  tylko  z  ataków,  wyrzutnia  jeden, 
wyrzutnia dwa: ognia! - całymi dniami jednostajne morze, stukot i kołysanie okrętu, w górze niebo, niebo, aż 
w głowie się kręci, mówię wam, i zachody słońca... 
Chociaż kapitan z wysoko pod szyją przypiętym orderem zatopił dwieście pięćdziesiąt tysięcy BRT, lekki 
krążownik  klasy  „Despatsch”,  wielkiego  niszczyciela  klasy  „Tribal”,  wykład  swój  wypełnił  nie  tyle 
szczegółową relacją o sukcesach, ile gadatliwymi opisami przyrody, puszczał się też na śmiałe porównania: 
-  ...olśniewająco  białe,  burzy  się  morze  za  rufą,  drogocennym,  koronkowym  trenem  faluje  śladem  łodzi, 
która  niby  uroczyście  przystrojona  panna  młoda,  owiana  woalami  piany,  podąża  ku  śmiercionośnym 
zaślubinom... 
Rozległ się chichot, nie tylko wśród dziewcząt; ale następne porównanie wymazało obraz panny młodej: 
-  Taka  łódź  podwodna  jest  jak  garbaty  wieloryb,  woda,  którą  pruje  dziobem,  wygląda  niby  mocno 
podkręcone wąsy huzara. 
Kapitan wypowiadał przy tym suche terminy techniczne jak bajkowe zaklęcia. Prawdopodobnie zwracał się 
raczej  do  swego  dawnego  nauczyciela  języka  niemieckiego,  papy  Bruniesa,  który  uchodził  za  wielbiciela 
Eichendorffa,  niż  do  nas;  Klohse  wspomniał  przecież  kilkakrotnie  o  jego  szumnych  wypracowaniach. 
Szeptał więc coś o „pompie odwadniającej” i „wachtowych przy sterze”. Kiedy mówił o „kompasie-matce” i 
„repetytorach”, myślał zapewne, że to dla nas zupełnie nowe rzeczy. A tymczasem my mieliśmy od lat całe 
słownictwo morskie w małym palcu. On jednak robił z siebie bajkarza, wymawiał słowa „psia wachta” albo 
powszechnie  zrozumiałe  określenie  „zderzenie  przeciwnych  fal”  w  taki  mniej  więcej  sposób,  w  jaki 
poczciwy stary Andersen albo bracia Crimm szeptaliby tajemniczo o impulsach azdykowych. 
Prelekcja stawała się żenująca, kiedy brał się do odmalowywania zachodów słońca: 
-  Zanim  atlantycka  noc  otuli  nas  zaczarowaną  kruczoczarną  opończą,  barwy  układają  się  w  gamę,  jakiej 
nigdy nie oglądamy w kraju, pojawiają się pomarańczowe smugi mięsistego, nienaturalnego koloru, potem 
stają  się  zwiewne  i  ulotne,  po  brzegach  wyzłocone,  jak  na  obrazach  starych  mistrzów,  a  pomiędzy  nimi 
delikatnie upierzone chmurki; jakież dziwne oświetlenie ponad morzem spływającym krwią! 
Ze  swoim  sztywnym  wisiorkiem  u  szyi  grzmiał  i  szeleścił  na  organach  barw,  od  wodnistego  błękitu 
przechodził  poprzez  zimno-szklistą,  cytrynową  żółtość  do  brązowej  purpury.  Na  niebie  kazał  zakwitać 
makom. Pomiędzy nimi rozsnuwał chmurki, początkowo srebrzyste, potem nabierające barwy: 
- Tak mogłyby wykrwawiać się ptaki i anioły! - powiedział dosłownie swymi wymownymi ustami i od tego 
ryzykownego  opisu  zjawiska  przyrody,  od  sielankowych  chmurek  przeszedł  nagle  do  wodnopłatowca  typu 
„Sunderland”, biorącego kurs na łódź, a potem, kiedy samolot nic nie wskórał, rozpoczął, już bez porównań, 
drugą część prelekcji, lakonicznie, sucho, jakby mimochodem: 
-  Tkwię  przy  okularze.  Atak.  Przypuszczalnie  statek-chłodnia:  nabiera  wody  rufą.  Łódź  w  dół  na  sto 
dziesięć.  Zbliża  się  niszczyciel,  idzie  kursem  sto  siedemdziesiąt,  bakburta  dziesięć,  nowy  kurs  sto 
dwadzieścia,  zwrot  na sto dwadzieścia  stopni,  hałas  śrub  wybrzmiewa,  znowu  się  rozlega,  idziemy  na  sto 

background image

osiemdziesiąt stopni, miotacze bomb głębinowych: sześć, siedem, osiem, jedenaście bomb; nie ma światła, 
wreszcie  światło  awaryjne  i  po  kolei  meldunki  o  gotowości  poszczególnych  stanowisk.  Niszczyciel 
zastopował. Ostatni namiar sto sześćdziesiąt, bakburta dziesięć. Nowy kurs czterdzieści pięć stopni... 
Niestety,  po  tym  naprawdę  pasjonującym  wtręcie  nastąpiły  zaraz  dalsze  opisy  przyrody,  jak  „atlantycka 
zima”  albo  „mocne  fosforescencje  na  Morzu  Śródziemnym”,  nie  brakło  też  nastrojowego  obrazka:  „Boże 
Narodzenie  na  łodzi  podwodnej”  z  nieodzowną  miotłą  zamienioną  w  choinkę.  Na  zakończenie  wygłosił 
hymn  na  cześć  w  mistyczną  sferę  przeniesionego  powrotu  po  pełnym  sukcesów  rejsie,  z  Odyseuszem  i 
wszystkimi szykanami: „Pierwsze mewy zwiastują macierzysty port”. 
Nie pamiętam, czy dyrektor Klohse zamknął imprezę dobrze nam znanymi słowami: „A teraz do zajęć!”, czy 
też odśpiewano: „Kochamywichryiburze”. Przypominam sobie raczej ściszone, ale pełne szacunku oklaski i 
zrazu  pojedyncze  głosy  odsuwania  krzeseł,  które  zaczęły  się  w  rzędach  dziewcząt  i  warkoczy.  Kiedy 
obejrzałem  się  za  Mahlkem,  już  go  nie  było  i  dojrzałem  tylko  jego  przedziałek  na  środku  głowy, 
wynurzający  się  raz  po  raz  w  prawym  wyjściu;  nie  mogłem  jednak  zaraz  opuścić  niszy  i  stanąć  na 
wyfroterowanej podłodze, ponieważ podczas prelekcji zdrętwiała mi noga. 
Dopiero  w  szatni  przy  sali  gimnastycznej  natknąłem  się  znowu  na  Mahlkego,  ale  jakoś  nie  znalazłem 
odpowiedniego  słowa  do  rozpoczęcia  rozmowy.  Już  przy  przebieraniu  się  rozeszły  się,  a  później 
potwierdziły  pogłoski,  że  spotkał  nas  nie  byle  jaki  zaszczyt:  kapitan  marynarki  prosił  swego  dawnego 
nauczyciela gimnastyki, profesora Mallenbrandta, żeby mu pozwolił, mimo że prawie nie ma treningu, wziąć 
udział  w  lekcji  w  starej,  poczciwej  sali  gimnastycznej.  Podczas  dwóch  godzin  wychowania  fizycznego, 
kończących, jak zawsze w sobotę, naukę, pokazał najpierw nam, a potem uczniom najwyższej klasy, którzy 
od drugiej lekcji dzielili z nami salę, co potrafi. 
Był  przysadzisty,  czarno  owłosiony,  dobrze  zbudowany.  Pożyczył  sobie  od  Mallenbrandta  tradycyjnie 
czerwone  spodenki  i  białą  koszulkę  z  czerwonym  poprzecznym  pasem  na  piersi  i  wyszytą  na  nim  czarną 
literą C. W czasie przebierania otaczała go gromada chłopaków, Padało wiele pytań: 
— ...czy mogę obejrzeć z bliska? Jak długo to trwa, zanim... A jeżeli już się...? Ale przyjaciel mego brata, 
który jest na ścigaczu, mówi... 
Odpowiadał  cierpliwie.  Czasami  śmiał  się  bez  powodu,  ale  zaraźliwie.  Cała  szatnia  rżała;  i  tylko  dlatego 
zwróciłem  uwagę  na  Mahlkego:  nie  śmiał  się  z  innymi,  był  zajęty  składaniem  i  wieszaniem  swojej 
garderoby. 
Gwizdek  Mallenbrandta  wezwał  nas  na  salę,  pod  drążki.  Lekcję  prowadził  kapitan,  dyskretnie  wspierany 
przez nauczyciela, ale nie musieliśmy się za bardzo wysilać, bo oficer przykładał wagę do tego, żeby nam 
coś  pokazać,  przede  wszystkim  wielki  młynek  na  drążku,  z  zeskokiem  w  rozkrok.  Poza  Hottenem 
Sonntagiem tylko Mahlke potrafił to zrobić, ale nie warto było patrzeć, ponieważ przewroty i lądowanie w 
rozkroku wykonywał ze zgiętymi kolanami, w brzydkiej postawie. Kiedy kapitan rozpoczął z nami rozluź-
niającą  i  dobrze  prowadzoną  gimnastykę  na  podłodze,  jabłko  Adama  na  szyi  Mahlkego  wciąż  jeszcze 
tańczyło jak szalone. Przy 
skoku  przez  siedmiu  chłopców,  który  trzeba  było  zakończyć  koziołkiem  w  przód,  wylądował  krzywo  na 
macie,  zdaje  się,  że  skręcił  sobie  nogę,  siadł  ze  swą  niespokojną  chrząstką  na  uboczu,  na  drabince,  i 
zadekował  się,  kiedy  ci  z  primy  weszli  na  salę  z  początkiem  drugiej  lekcji.  Dopiero  przy  koszykówce 
przeciwko primie przyłączył się znowu do nas, rzucił też trzy czy cztery kosze; pomimo to przegraliśmy. 
Nasza neogotycka sala gimnastyczna robiła uroczyste wrażenie w tej samej mierze, w jakiej kaplica Marii 
Panny  w  Neuschottland  zachowała  trzeźwy,  gimnastyczny  charakter  byłej,  nowocześnie  zaplanowanej  i 
szerokimi oknami rozjaśnionej hali sportowej, choćby ksiądz Guzewski porozmieszczał w niej nie wiadomo 
ile pokolorowanego gipsu i wotywnych dewocjonaliów. O ile tam ponad wszystkimi tajemnicami panowała 
jasność,  my  gimnastykowaliśmy  się  w  tajemniczym  półmroku:  sala  miała  ostrołukowe  okna,  a  ceglane 
ornamenty dzieliły je na wypełnione maswerkiem rozety. Podczas gdy w kaplicy Panny Marii Ofiarowanie, 
Przeistoczenie i Komunia w jasnym oświetleniu były tylko skomplikowanym i odartym z uroku technicznym 
procesem  -  zamiast  sakramentu  ołtarza  można  by  tu  rozdzielać  okucia  drzwi,  narzędzia  albo,  jak  kiedyś, 
przybory  do  ćwiczeń  fizycznych,  na  przykład  kije  do  palanta  czy  pałeczki  do  sztafety  -  w  mistycznym 
oświetleniu  naszej  sali  proste  losowanie  obu  drużyn  koszykówki,  które  sprężyście  przeprowadzoną, 
dziesięciominutową rozgrywką zakończyły lekcję gimnastyki, robiło uroczyste i przejmujące wrażenie, jak 
święcenia kapłańskie lub bierzmowanie; a rozchodzenie się drużyn po wylosowaniu boiska w mroczną głąb 
sali odbywało się z pokorą nabożnej ceremonii. Zwłaszcza kiedy na dworze świeciło poranne słońce i wiązki 
promieni przedostawały się przez gałęzie kasztanów na podwórzu rekreacyjnym i przez ostrołukowe okna, a 
my  właśnie  ćwiczyliśmy  na  pierścieniach  czy  też  na  trapezie,  powstawały  dzięki  ukośnie  padającemu, 
bocznemu  światłu  nastrojowe  efekty.  Wytężywszy  pamięć,  dziś  jeszcze  widzę  przysadzistego  kapitana  w 
czerwonych jak pelerynki ministrantów spodenkach gimnastycznych naszego gimnazjum, widzę, jak lekko i 

background image

płynnie  ćwiczy  na  rozhuśtanym  trapezie,  widzę  jego  stopy  -  ćwiczył  boso  -  bezbłędnie  wyciągnięte  i 
zanurzające się w snop ukośnych, złociście połyskujących promieni słonecznych, widzę jego ręce - bo nagle 
zawisł na kolanach - chwytające jedno z tych świetlistych pasm, wibrujących złotym pyłem; tak cudownie 
staroświecka była nasza sala gimnastyczna, nawet w szatni światło padało przez ostrołukowe okna. Dlatego 
nazywaliśmy szatnię zakrystią. 
Mallenbrandt zagwizdał i zarówno chłopcy z primy jak też z niższej sekundy musieli stanąć w dwuszeregu, 
zaśpiewać  dla  kapitana:  „Porannejrosieidziemywgóryhej”  i  potem  puszczono  nas  do  szatni.  Natychmiast 
wszyscy  obskoczyliśmy  znów  kapitana.  Tylko  ci  z  primy  zachowywali  się  trochę  mniej  natarczywie. 
Podczas  gdy  kapitan  po  starannym  umyciu  rąk  i  pach  nad  jedyną  umywalką  -  kabin  z  prysznicami  nie 
mieliśmy  -  szybkimi  ruchami  wciągał  na  siebie  bieliznę,  zdjąwszy  pożyczony  kostium  tak,  że  nic  nie 
zobaczyliśmy,  musiał  wciąż  odpowiadać  na  pytania  uczniów,  i  robił  to  ze  śmiechem,  dobrodusznie,  nie 
zanadto z góry; potem między dwoma pytaniami nagle zamilkł; niepewnie obmacujące palce, początkowo 
ukradkowe, po chwili nie ukrywane już poszukiwania, również pod ławką - chwileczkę, chłopcy, zaraz będę 
znów  na  pokładzie!  -  i  w  granatowych  marynarskich  spodniach,  w  białej  koszuli,  bez  butów,  ale  w 
skarpetach, kapitan przeciskał się pomiędzy uczniami i rzędami ławek, przez smród ogrodu zoologicznego: 
małego  pawilonu  dla  drapieżców.  Kołnierz  miał  rozpięty  i  podniesiony,  przygotowany  do  zawiązania 
krawata  i  wstążki  z  owym  orderem,  którego  nazwa  nie  przechodzi  mi  przez  usta.  Na  drzwiach 
nauczycielskiego pokoju Mallenbrandta wisiał tygodniowy plan zajęć w sali gimnastycznej. Kapitan zapukał 
i od razu wszedł. 
Któż nie pomyślał, tak jak ja, o Mahlkem? Nie jestem pewien, czy od razu, choć powinienem był od razu, ale 
tak  czy  owak  nie  zawołałem  głośno:  „Gdzie  podział  się  Mahlke?”  Schilling  też  nie  krzyknął  ani  Hotten 
Sonntag,  Winter,  Kupka  czy  Esch,  żaden  z  nich;  raczej  zgodziliśmy  się  wszyscy,  że  to  chucherkowaty 
Buschmann, łobuziak, który nawet po tuzinie policzków nie potrafił zaprzestać wiecznego, wrodzonego mu 
szczerzenia zębów. 
Kiedy Mallenbrandt w miękkim płaszczu kąpielowym stanął pomiędzy nami z na wpół ubranym kapitanem i 
ryknął  swoje:  -  Ktotozrobił?  Przyznaćsię!  -  podsunięto  mu  Buschmanna.  Ja  także  zawołałem,  że  to 
Buschmann, i nawet po cichu byłem gotów tak myśleć, bez przekonywania samego siebie: rzeczywiście, to 
mógł zrobić jedynie Buschmann, któż inny, jeśli nie Buschmann. 
Tylko gdzieś głęboko w mózgownicy zaczęło mnie coś łaskotać, podczas gdy Buschmanna przesłuchiwano 
ze wszystkich stron i indagowali go kapitan, przewodniczący samorządu primy i inni. To łaskotanie jeszcze 
się  wzmogło,  kiedy  Buschmann  po  raz  pierwszy  oberwał  po  gębie,  ponieważ  uśmiech  nie  schodził  mu  z 
twarzy nawet w czasie śledztwa. Czekając wzrokiem i słuchem na jednoznaczne przyznanie się Buschmanna 
do winy, czułem w mózgownicy rosnącą pewność: no, no, czy to przypadkiem nie był ktoś zupełnie inny! 
I  wtedy  przestałem  czyhać  na  wyjaśniające  słówko  uśmiechniętego  Buschmanna,  zwłaszcza  że  ilość 
wymierzonych mu policzków wskazywała na niepewność Mallenbrandta. Nie mówił też już o skradzionym 
przedmiocie, lecz w przerwie między jednym a drugim uderzeniem ryczał: 
- Przestań się śmiać! Nie śmiej się! Już ja cię oduczę tych uśmieszków! 
Nawiasem mówiąc to się Mallenbrandtowi bynajmniej nie udało. Nie wiem, czy Buschmann jeszcze żyje; 
ale  jeżeli  gdzieś  istnieje  dentysta,  weterynarz  czy  też  lekarz  nazwiskiem  Buschmann  -  Heini  Buschmann 
chciał  studiować  medycynę  -  to  z  całą  pewnością  istnieje  uśmiechnięty  doktor  Buschmann,  bo  takiego 
grymasu nie można się łatwo pozbyć, jest odporny, przetrzymuje wojny i reformy walutowe i już wówczas, 
kiedy  kapitan  z  rozpiętym  kołnierzykiem  czekał  na  rezultat  śledztwa,  okazał  się  silniejszy  od  uderzeń 
profesora Mallenbrandta. 
Ukradkiem - chociaż oczy wszystkich były skierowane na Buschmanna — odwróciłem się do Mahlkego; nie 
musiałem go szukać, bo przez skórę czułem, gdzie jest ze swoimi pieśniami maryjnymi w głowie. Zupełnie 
ubrany,  stał  rzeczywiście  niedaleko,  ale  na  uboczu,  i  zapinał  sobie  ostatni  guzik  koszuli,  którą,  sądząc  po 
kroju  i  wzorze  w  paski,  miał  zapewne  po  ojcu.  Zapinając  koszulę  musiał  się  trudzić,  żeby  swój  znak 
rozpoznawczy wtłoczyć za guzik. 
Pomijając  mocowanie  się  z  guzikiem  i  towarzyszącą  temu  grę  muskułów  szczęki,  Mahlke  robił  wrażenie 
spokojnego.  Kiedy  zrozumiał,  że  guzika  nie  da  się  zapiąć  nad  jabłkiem  Adama,  wyciągnął  z  kieszeni 
wiszącej  na  haku  marynarki  pomięty  krawat.  Nikt  w  naszej  klasie  nie  nosił  krawata.  Tylko  w  wyższej 
sekundzie  i  w  primie  kilku  elegancików  wiązało  sobie  śmieszne  muszki.  Dwie  godziny  przedtem,  gdy 
kapitan  wygłaszał  swój  pełen  zachwytów  nad  przyrodą  wykład,  Mahlke  miał  jeszcze  rozpięty  kołnierzyk 
koszuli; ale w jego kieszeni gniótł się już krawat i czekał na wielką okazję. 
Krawatowa  premiera  Mahlkego!  Przed  jedynym  i  do  tego  jeszcze  całym  w  plamy  lusterkiem  w  szatni 
Mahlke, nie podchodząc bliżej do swego odbicia, przypatrując mu się na dystans i raczej pro forma, zawiązał 
barwnie nakrapiany, jak mi się dziś wydaje, niegustowny łaszek wokół postawionego kołnierzyka, wywrócił 

background image

kołnierz, poskubał o wiele za duży węzeł i powiedział niegłośno, ale z naciskiem, tak że jego słowa wyraźnie 
rozległy  się  na  tle  wciąż  jeszcze  prowadzonego  przesłuchania  i  odgłosu  policzków,  którymi  Mallenbrandt 
obrabiał uśmiechniętego Buschmanna: 
— Mógłbym się co prawda założyć, że to nie był Buschmann. Ale czy ktoś już przeszukał jego manatki? 
Mahlke natychmiast znalazł słuchaczy. A przecież mówił tylko do lustra; jego krawat, nowy trick, zwrócił 
uwagę  dopiero  później,  i  to  nie  w  sposób  szczególny.  Mallenbrandt  przeszukał  własnoręcznie  rzeczy 
Buschmanna  i  zaraz  miał  powód,  żeby  trzepnąć  go  raz  jeszcze  po  gębie,  ponieważ  w  obu  kieszeniach 
marynarki  było  kilka  napoczętych  paczek  z  prezerwatywami,  którymi  Buschmann  uprawiał  handelek  w 
wyższych klasach; jego ojciec był drogerzystą. Poza tym, Mallenbrandt nic nie znalazł i kapitan, po prostu 
zrezygnowawszy z dalszych indagacji, zawiązał swój oficerski krawat, odwrócił kołnierzyk, dotknął pustego 
miejsca po wysokim odznaczeniu i zaproponował, żeby nie brać rzeczy zbyt poważnie. 
— To się da odkupić. Nic takiego, panie profesorze. Głupi kawał szczenięcy i tyle! 
Ale  Mallenbrandt  kazał  zamknąć  salę  gimnastyczną  i  szatnię  i przy  pomocy  dwóch  z  primy  przeszukiwał 
nasze  kieszenie  i  każdy  kącik  pomieszczenia,  który  mógłby  służyć  jako  schowek.  Początkowo  kapitan 
pomagał  rozbawiony,  potem  zniecierpliwił  się  i  zrobił  coś,  czego  jeszcze  nikt  nie  odważył  się  zrobić  w 
szatni: zaczął palić jednego papierosa po drugim, gasił niedopałki na wyłożonej linoleum podłodze i wpadł 
wyraźnie w zły humor, kiedy Mallenbrandt bez słowa podsunął mu spluwaczkę, która od lat kurzyła się nie 
używana  koło  umywalki  i  teraz  została  również  przeszukana  jako  ewentualna  kryjówka  skradzionego 
przedmiotu. 
Kapitan  zaczerwienił  się  jak  sztubak,  nagłym  ruchem  wyjął  ze  swoich  miękko  zarysowanych  ust  ledwie 
napoczęty papieros, 
przestał  palić,  skrzyżował  ramiona,  a  potem  zaczął  nerwowo  sprawdzać  czas  na  zegarku,  wysuwając 
krótkimi, bokserskimi ruchami zegarek z rękawa, żeby zaznaczyć, że się śpieszy. 
Pożegnał się w rękawiczkach, blisko drzwi i dał do zrozumienia, że sposób przeprowadzania śledztwa nie 
podoba mu się i że przekaże tę przykrą sprawę dyrektorowi szkoły, bo nie chce, żeby  mu źle wychowani 
gówniarze psuli urlop. 
Mallenbrandt rzucił klucz jednemu z primy, a ten był na tyle niezręczny, że podczas otwierania drzwi szatni 
powstała kłopotliwa chwila oczekiwania. 
 
 
 
 
 

VIII 

 
 
Dalsze dochodzenia spaskudziły nam sobotnie popołudnie, nie doprowadziły do żadnego rezultatu i wryły 
się w moją pamięć tylko kilkoma niewartymi wzmianki szczegółami, ponieważ wciąż musiałem patrzeć na 
Mahlkego  i  jego  wspomniany  już  krawat,  którego  węzeł  daremnie  starał  się  od  czasu  do  czasu  podsunąć 
wyżej; ale żeby zadowolić Mahlkego, trzeba by użyć gwoździa - nie można ci było nic pomóc. 
A  kapitan?  Jeżeli  to  pytanie  jest  w  ogóle  uzasadnione,  to  da  się  odpowiedzieć  na  nie  kilkoma  suchymi 
słowami:  nie  było  go  podczas  popołudniowego  przesłuchania,  a  nie  potwierdzona,  być  może  zgodna  z 
prawdą wersja głosiła, że w towarzystwie narzeczonej obleciał trzy czy cztery istniejące w mieście sklepy z 
orderami.  Któryś  z  naszej  klasy  widział  go  podobno  następnej  niedzieli  w  kawiarni  „Cztery  Pory  Roku”: 
siedział  otoczony,  nie  tylko  z  narzeczoną  i  jej  rodzicami,  pod  kołnierzykiem  także  niczego  mu  nie 
brakowało,  a  goście  w  lokalu  zapewne  z  onieśmieleniem  rozpoznali,  kto  przebywa  wśród  nich  i  stara  się 
wykwintnie rozdrabniać widelczykiem twarde ciastko trzeciego roku wojny. 
Ja  nie  spędziłem  niedzieli  w  kawiarni.  Obiecałem  księdzu  Guzewskiemu,  że  będę  mu  służył  do  wczesnej 
mszy.  Mahlke,  w  barwnym  krawacie,  przyszedł  zaraz  po  siódmej i  razem  z  pięcioma  starymi  kobiecinami 
nie mógł wypełnić pustki dawnej sali gimnastycznej. Jak zwykle przyjął komunię klęcząc na końcu po lewej 
stronie.  Poprzedniego  wieczora,  po  zakończeniu  dochodzeń  w  szkole,  musiał  widocznie  pójść  do  kaplicy  i 
wyspowiadać się; albo też, z tych czy innych względów, szeptałeś tym razem do ucha księdzu Wiehnkemu w 
kościele Serca Jezusowego. 
Ksiądz Guzewski zatrzymał mnie, spytał o mego brata, który walczył w Rosji, a może już nie walczył, bo od 
wielu tygodni nie było od niego żadnej wiadomości. Niewykluczone, że podarował mi dwie rolki dropsów 
malinowych, ponieważ znowu wykrochmaliłem mu i uprasowałem wszystkie komże i albę, w każdym razie, 
kiedy  opuszczałem  zakrystię,  Mahlkego  już  nie  było.  Wyprzedził  mnie  przypuszczalnie  o  jeden  tramwaj. 

background image

Wsiadłem  przy  placu  Maxa  Halbego  do  przyczepnego  wagonu  dziewiątki.  Schilling  wskoczył  na 
Magdeburger  Strasse,  kiedy  tramwaj  już  nabrał  rozpędu.  Mówiliśmy  o  zupełnie  innych  sprawach.  Może 
poczęstowałem go dropsami, które zafundował mi ksiądz Guzewski. Pomiędzy Gut-Saspe i Friedhof-Saspe 
wyprzedziliśmy Hottena Sonntaga. Jechał na damskim rowerze i wiózł małą Pokriefke, siedzącą okrakiem na 
bagażniku.  To  chude  stworzenie  wciąż  jeszcze  miało  żabie  uda,  ale  już  nie  wszędzie  było  płaskie.  Pęd 
powietrza uwidaczniał długość jej włosów. 
Ponieważ na mijance Saspe musieliśmy czekać na tramwaj z przeciwnej strony, z kolei Hotten Sonntag z 
Tullą  wyprzedzili  nas.  Na  przystanku  w  Brösen  czekali  oboje.  Rower  był  oparty  o  kosz  do  papierów, 
ustawiony  przez  zarząd  kąpieliska.  Bawili  się  w  braciszka  i  siostrzyczkę,  trzymali  się  za ręce:  mały  palec 
zahaczony  o  mały  palec.  Tulla  miała  sukienkę  niebieską,  niebieską  jak  farbka  do  bielizny,  i  wszędzie  za 
krótką, za ciasną, za niebieską. Zawiniątko z płaszczami kąpielowymi i tak dalej trzymał Hotten Sonntag. 
Umieliśmy porozumiewać się bez słów, tylko spojrzeniami, i wprost z wymownego milczenia rzucić zdanie: 
- Jasne, tylko Mahlke, któż by inny? Ale facet, co? 
Tulla chciała dowiedzieć się czegoś bliższego, nalegała, trącała nas spiczastymi palcami. Ale żaden z nas nie 
nazwał  rzeczy  po  imieniu.  Pozostaliśmy  przy  lapidarnym:  -  Któżbyjeśliniemahlke,  nojasne.  -  Tylko 
Schilling...  nie,  to  ja  wprowadziłem  nowe  określenie,  rzuciwszy  w  pustą  przestrzeń  pomiędzy  głową 
Sonntaga a główką Tulli: 
- Wielki Mahlke. To zrobił, to mógł zrobić jedynie Wielki Mahlke. 
I  ten  przydomek  mu  pozostał.  Wszystkie  poprzednie  próby  zastąpienia  nazwiska  Mahlke  jakimś 
przezwiskiem  po  krótkim  czasie  kończyły  się  fiaskiem:  Przypominam  sobie  jeszcze  „podskubanego 
kurczaka”, nazywaliśmy go też, kiedy trzymał się na uboczu „przełykaczem” albo „tym przełykaczem”. Ale 
dopiero  mój  spontaniczny  okrzyk:  „To  zrobił  Wielki  Mahlke!”  wytrzymał  próbę  czasu.  I  dlatego  w  tej 
opowieści będzie niekiedy mowa o Wielkim Mahlkem dla określenia Joachima Mahlkego. 
Przy kasie pozbyliśmy się Tulli. Poszła do kąpieliska dla kobiet, wystającymi łopatkami napinając materiał 
sukienki. Z podobnej do werandy przybudówki  kąpieliska dla mężczyzn widać było blade morze, na które 
padał lekki cień rzadkich sunących obłoków. Woda: dziewiętnaście stopni. We trójkę i bez długiego wypat-
rywania dojrzeliśmy za drugą mielizną kogoś, kto gwałtownymi ruchami, wśród bryzgów piany, płynął na 
wznak  w  kierunku  nadbudówek  minowca.  Uzgodniliśmy:  tylko  jeden  puści  się  za  nim.  Schilling  i  ja 
zaproponowaliśmy  to  Hottenowi  Sonntagowi;  ale  on  wolał  leżeć  z  Tullą  Pokriefke  za  ścianą  ogólnego 
kąpieliska i sypać piasek na żabie uda. Schilling wymówił się tym, że za dużo zjadł na śniadanie. 
- Jajka i tak dalej. Moja babcia w Krampitz ma kury i czasem przywozi na niedzielę cały mendel. 
Mnie nic nie przyszło na myśl. Śniadanie zjadłem jeszcze przed mszą. Rzadko trzymałem się nakazu, żeby 
być  na  czczo.  Poza  tym  ani  Schilling,  ani  Hotten  Sonntag  nie  powiedzieli:  „Wielki  Mahlke”.  Ja  to 
powiedziałem, popłynąłem więc za nim, zbytnio się nie śpiesząc. 
Na pomoście pomiędzy kąpieliskiem dla kobiet a kąpieliskiem dla mężczyzn omal nie doszło do kłótni, bo 
Tulla Pokriefke chciała koniecznie płynąć ze mną. Siedziała, nieskładna kupka gnatów, na poręczy. Od lat 
wciąż ten sam, mysioszary, wszędzie pocerowany, dziecinny kostium kąpielowy opinał jej ciało: odrobina 
spłaszczonego biustu, odciśnięte uda, między nogami sfilcowany wełniany trykot, który dokładnie odtwarzał 
kształt  jej  sromu.  Wymyślała  marszcząc  nosek  i  rozcapierzając  palce  u  nóg.  Kiedy  Tulla  za  -  obietnicę 
jakiegoś  podarunku  -  Hotten  Sonntag  szepnął  jej  coś  do  ucha  -  zrezygnowała  już  z  towarzyszenia  mi, 
przelazło  przez  -  poręcz  czterech  czy  pięciu  chłopaków  z  tercji,  dobrych  pływaków,  których  często 
widywałem  na  krypie;  widocznie  coś  zwąchali,  bo  też  chcieli  płynąć  do  wraku,  choć  podawali  inny  cel 
wyprawy; mówili: 
- My chcemy zupełnie gdzie indziej. Na molo albo jeszcze zobaczymy. 
Hotten Sonntag przyszedł mi z pomocą: 
- Kto popłynie za nim, temu jaja poprzetrącam... 
Płaskim skokiem na głowę oderwałem się od pomostu i wypłynąłem w wolnym tempie, często zmieniając 
styl. Kiedy tak płynąłem i kiedy teraz o tym piszę, starałem się i staram się myśleć o Tulli Pokriefke, bo nie 
chciałem  i  nie  chcę  myśleć  wciąż  tylko  o  Mahlkem.  Dlatego  właśnie  płynąłem  na  wznak  i  dlatego  piszę 
płynąłem na wznak. Jedynie w ten sposób mogłem i mogę widzieć Tullę Pokriefke, kościstą, w mysioszarym 
kostiumie  kąpielowym,  na  poręczy:  widzę,  jak  staje  się  coraz  mniejsza,  coraz  bardziej  zwariowana,  coraz 
bardziej bolesna; bo nam wszystkim Tulla utkwiła w myślach jak zadra - ale kiedy minąłem drugą mieliznę, 
zniknęła jak wymazana, nie była już punktem, zadrą, dziurą, już nie odpływałem od Tulli, lecz płynąłem ku 
Mahlkemu, piszę w twoim kierunku: płynąłem żabką i nie śpieszyłem się. 
A  pomiędzy  dwoma  ruchami  notuję  -  przecież  woda  mnie  unosi:  to  była  ostatnia  niedziela  przed  letnimi 
wakacjami.  Co  się  wówczas  działo?  Zajęto  Krym,  a  w  północnej  Afryce  Rommel  posuwał  się  znowu 
naprzód. Od Wielkanocy byliśmy w niższej sekundzie. Esch i Hotten Sonntag zgłosili się na ochotnika, obaj 

background image

do  lotnictwa,  ale  potem,  tak  samo  jak  ja,  który  wahałem  się  i  wahałem,  chciałem  pójść  do  marynarki,  to 
znów nie chciałem, dostali się do grenadierów pancernych, rodzaju lepszej piechoty. Mahlke nie zgłosił się, 
jak zawsze był wyjątkiem, i powiedział: 
- Chyba macie kręćka! 
A przecież, jako starszy od nas o rok, miał najlepsze szansę, żeby wydostać się przed nami; ale kiedy się 
pisze, nie należy wybiegać naprzód. 
Ostatnie  dwadzieścia  metrów  przepłynąłem  jeszcze  wolniej,  wciąż  żabką,  żeby  się  nie  zmęczyć.  Wielki 
Mahlke siedział jak zawsze w cieniu kabiny nawigacyjnej. Tylko jego kolana sterczały w słońcu. Musiał już 
raz być na dole. Gulgoczące tony jakiejś uwertury dolatywały z lekkim wiatrem, płynęły ku mnie wraz i z 
szumem  drobnych  fal.  Lubował  się  w  takich  efektach:  nurkował  do  swojej  kryjówki,  nakręcał  gramofon, 
nakładał płytę, z ociekającym wodą przedziałkiem wydostawał się z powrotem na górę, przysiadał w cieniu i 
słuchał swojej muzyki, podczas gdy mewy udowadniały krzykiem wiarę w wędrówkę dusz. 
Nie, zanim będzie za późno, chcę się jeszcze odwrócić na wznak i poobserwować wielkie chmury, kształtem 
przypominające  worki  kartofli,  które  w  zawsze  równym  ordynku  wędrowały  od  Zatoki  Puckiej  ponad 
naszym  okrętem  w  kierunku  południowego  wschodu  i  dostarczały  nam  zmian  w  oświetleniu  i  chłodu  na 
długość chmury. Nigdy nie widziałem tak pięknych, tak białych, tak podobnych do worków kartofli chmur - 
chyba  może  na  wystawie  pod  hasłem:  „Dzieci  z  naszej  parafii  malują  lato”,  którą  ojciec  Alban  z  moją 
pomocą urządził przed mniej więcej dwoma laty w naszym Domu im. Kolpinga

1

. Dlatego jeszcze raz, zanim 

pogięte  zardzewiałe  żelastwo  łodzi  znajdzie  się  w  zasięgu  moich  rąk:  dlaczego  ja?  Dlaczego  nie  Hotten 
Sonntag  albo  Schilling?  Mogłem  przecież  wysłać  na  krypę  chłopców  z  tercji  albo  Tullę  z  Hottenem 
Sonntagiem. Albo wszystkich razem, z Tullą na okrasę, tym bardziej że ci z tercji, a zwłaszcza jeden z nich, 
podobno  spokrewniony  z  Tullą  -  nazywano  go  zawsze  jej  kuzynem  -  lecieli  na  tego  chudzielca.  A 
tymczasem płynąłem sam, kazałem Schillingowi uważać, żeby nikt się za mną nie wypuścił, i nie śpieszyłem 
się. 
Ja, Pilenz - moje nazwisko nie ma zresztą nic do rzeczy - były ministrant, chciałem zostać Bóg wie czym, a 
jestem  sekretarzem  w  Domu  im.  Kolpinga

2

,  nie  mogę  wyzwolić  się  od  tego  wszystkiego,  czytam  Bloya, 

gnostyków,  Bólla,  Friedricha  Heera  i  często  z  przejęciem  wertuję  „Wyznania”  starego,  poczciwego 
Augustyna,  dyskutuję  całymi  nocami  przy  mocnej  herbacie  na  temat  Krwi  Chrystusa,  Trójcy  Świętej  i 
sakramentu  łaski  z  ojcem  Albanern,  oświeconym,  nawpół  wierzącym  franciszkaninem,  opowiadam  mu  o 
Mahlkem i jego Marii Pannie, o grdyce Mahlkego i o ciotce Mahlkego, o przedziałku Mahlkego, cukrzonej 
wodzie,  gramofonie,  białej  sowie,  śrubokręcie,  pomponikach  z  włóczki,  świecących  guzikach,  o  kocie, 
myszy, a także, mea culpa, jak Wielki Mahlke siedział na krypie, a ja, nie śpiesząc się, żabką i na wznak, 
płynąłem  do  niego;  bo  tylko  ja  byłem  z  Mahlkem  prawie  zaprzyjaźniony,  jeżeli  w  ogóle  można  się  było 
przyjaźnić z Mahlkem. W każdym razie starałem się o to. A właściwie, nie. Biegłem z własnej woli obok 
niego, wpatrzony w jego zmieniające się atrybuty. Gdyby Mahlke powiedział: „Zrób to i to!”, zrobiłbym to, 
a nawet jeszcze więcej. Ale Mahlke nic nie mówił, bez słowa i bez gestu godził się, że za nim łaziłem, że 
nakładając drogi wstępowałem do niego na Osterzeile, żeby iść do szkoły u jego boku. A kiedy wprowadził 
modę  pomponików,  byłem  pierwszym,  który  jej  uległ  i  nosił  pomponiki  na  szyi.  Przez  pewien  czas 
chodziłem nawet, ale tylko w domu, z śrubokrętem zawieszonym na sznurowadle. I jeżeli w dalszym ciągu 
zarabiałem na  wdzięczność księdza Guzewskiego jako ministrant, chociaż od czasów niższej tercji nic we 
mnie  nie  zostało  z  wiary  wraz  z  wszelkimi  związanymi  z  nią  założeniami,  to  tylko  dlatego,  żeby  móc 
podczas komunii wpatrywać się w krtań Mahlkego. Z tego samego powodu, kiedy Wielki Mahlke po feriach 
wielkanocnych czterdziestego drugiego roku - na Koralowym Morzu trwały wtedy walki z lotniskowcami  - 
po  raz  pierwszy  się  ogolił,  ja  również  w  dwa  dni  później  oskrobałem  moją  brodę,  choć  nie  było  na  niej 
jeszcze  śladu  zarostu.  I  gdyby  Mahlke  po  przemówieniu  dowódcy  łodzi  podwodnej  powiedział  do  mnie: 
„Pilenz,  zwędź  mu  ten  wisiorek!”,  zdjąłbym  z  haczyka  czarno-biało-czerwoną  wstążkę  i  schował  ją  dla 
ciebie. 
Ale  Mahlke  sam  troszczył  się  o  swoje  sprawy,  siedział  oto  na  mostku  w  cieniu,  przysłuchiwał  się 
wybrzmiewającym tonom skrzekliwej podwodnej muzyki: „Cavalleria rusticana” - w górze mewy - morze to 
gładkie, to lekko pomarszczone, to rozkołysane krótkimi falami - dwie pękate łajby na redzie - przemykające 
się cienie chmur - zespół ścigaczy w kierunku Pucka: sześć fal dziobowych, pomiędzy nimi kutry rybackie - 
już  bulgocze  woda  koło  wraku,  płynę  powoli  żabką,  patrzę  w  bok,  na  resztki  wentylatorów  -  ile  ich  było 
właściwie? - zanim ręce moje schwytają zardzewiałe żelastwo, widzę ciebie od dobrych piętnastu lat: ciebie! 
Płynę, chwytam się zardzewiałego żelastwa, widzę ciebie: Wielki Mahlke przysiadł nieruchomo w cieniu, 

                                                      

1

 Ksiądz Adolf Kolping (1813-1865) - założyciel katolickich stowarzyszeń czeladników, tzw. Gesellenvereine, skupiających młodych rzemieślników 

we własnych domach imienia twórcy ruchu.

 

 

background image

skrzekliwa płyta w kabinie, zakochana wciąż w tym samym miejscu, skończyła się, mewy odfruwająj a ty - 
masz ów przedmiot zawieszony na wstążce u szyi. 
Wyglądało to zabawnie, bo poza tym nie miał nic na sobie. Nagi, kościsty, ze skórą jak zawsze spaloną przez 
słońce,  siedział  skulony  w  cieniu.  Tylko  na  kolana  padał  blask.  Długi,  na  wpół  sztywny  członek  i  jądra 
rozpłaszczone na przeżartym rdzą żelazie. Ręce między ściśniętymi kolanami. Włosy kosmykami opadające 
na uszy, ale wciąż jeszcze, mimo nurkowania, przedzielone po środku. Twarz, a raczej mina Zbawiciela - a 
poniżej,  jako  jedyna  część  „ubrania”:  wielki,  bardzo  wielki  lizak,  zwisający  nieruchomo  o  dłoń  pod 
obojczykiem. 
Po raz pierwszy jabłko Adama, które, jak do dziś przypuszczam, było motorem i hamulcem Mahlkego - choć 
miał również motory zastępcze - zyskało całkowity równoważnik. Cicho spało pod skórą i przez pewien czas 
nie musiało się poruszać, bo to, co sprawiało mu ulgę i wisiało w postaci dobrze wyważonego krzyża, miało 
swoją  prehistorię;  już  w  tysiąc  osiemset  trzynastym  roku,  kiedy  złoto  oddawano  za  żelazo,  zostało 
zaprojektowane, chwytliwe dla oka i w duchu klasycystycznym, przez poczciwego, starego Schinkla; potem 
wprowadzono małe zmiany w latach siedemdziesiąt-siedemdziesiąt jeden, małe zmiany w latach czternaście-
osiemnaście i obecnie. Nie miało jednak nic wspólnego z rozwiniętym z krzyża maltańskiego orderem „Pour 
le merite”, chociaż schinkelowski płód był pierwszym odznaczeniem, które z piersi powędrowało na szyję i 
obwieściło zasadę symetrii. 
- No, Pilenz! Wcale ładne cacuszko, co? 
- Klasa, daj dotknąć. 
- Uczciwie zasłużone, no nie? 
- Zaraz pomyślałem sobie, że tyś je zwędził. 
- Co znaczy zwędził? Nadano mi je wczoraj, ponieważ z konwoju do Murmańska zatopiłem pięć łajb i prócz 
tego krążownik klasy „Southampton”... 
Wpadliśmy  w  idiotyczny  nastrój,  chcieliśmy  udowodnić  sobie,  że  jesteśmy  w  doskonałych  humorach, 
wyryczeliśmy wszystkie zwrotki pieśni: „Płyniemy przeciw Anglii”, wymyślaliśmy nowe, w których zamiast 
tankowców i transportowców dziurawiliśmy „śródokręcia” pewnych dziewcząt i nauczycielek z gimnazjum 
im.  Gudrun,  przez  ręce  złożone  w  trąbkę  ogłaszaliśmy  komunikaty  nadzwyczajne  z  częściowo 
nieprzyzwoicie przeinaczonymi, częściowo bombastycznie wyolbrzymionymi cyframi zatopień, bębniliśmy 
pięściami i piętami w pokład mostku: krypa dudniła, brzęczała, zeschnięte łajno odpadało, mewy wróciły, 
ścigacze  wchodziły  do  portu,  ponad  nami  wędrowały  na  horyzoncie  piękne  białe  chmury,  zwiewne  jak 
pióropusze dymu, ruch, szczęście, migotanie, rybki nie tańczyły, było nadal pogodnie, wprawdzie chrząstka 
skakała, ale nie z powodu krtani, nie, bo cały Mahlke był ożywiony i po raz pierwszy trochę niedorzeczny, 
bez zbawicielskiej miny, bzikował, zdjął sobie cacko z szyi, ceremonialnym gestem przyłożył końce wstążki 
z obu stron ponad biodrami i zabawnie naśladując pozycję nóg, ramion i przekrzywionej głowy dziewczyny, 
ale nie jakiejś określonej, tylko tak w ogóle, zawiesił wielki metalowy lizak na członku i jądrach: ale order 
zdołał zakryć zaledwie jedną trzecią jego narządów płciowych. 
Tymczasem  twój  numer  cyrkowy  zaczął  mnie  powoli  irytować  -  zapytałem  go,  czy  ma  zamiar  zatrzymać 
zdobycz, powiedziałem, że najlepiej byłoby, gdyby ukrył ją w swojej kabinie pod mostkiem, pomiędzy białą 
sową, gramofonem i Piłsudskim. 
Wielki  Mahlke  miał  inne  plany  i  przeprowadził  je.  Bo  gdyby  Mahlke  schował  order  pod  pokładem;  albo 
lepiej,  gdybym  nigdy  nie  przyjaźnił  się  z  Mahlkem;  albo  jeszcze  lepiej,  gdyby  jedno  i  drugie  zbiegło  się 
razem:  gdyby  ów  przedmiot  znikł  w  kabinie  telegrafisty,  a  ja  tylko  luźno,  z  ciekawości  i  ponieważ 
chodziliśmy  do  tej  samej  klasy,  byłbym  związany  z  Mahlkem  -  wtedy  nie  musiałbym  teraz  pisać,  nie 
musiałbym mówić do ojca Albana: „Czy to moja wina, że Mahlke później...” Ale ja piszę, bo muszę się od 
tego uwolnić. Wprawdzie przyjemnie jest uprawiać akrobacje na papierze - ale co mi pomogą białe chmury, 
wietrzyk,  w  precyzyjnym  szyku  wchodzące  do  portu  ścigacze  i  stado  mew,  odgrywających  rolę  greckiego 
chóru; co mi po czarodziejskich sztuczkach z gramatyką; i gdybym nawet wszystko pisał małą literą i bez 
interpunkcji, musiałbym i tak powiedzieć: Mahlke nie ukrył zdobyczy w dawnej kabinie telegrafisty byłego 
polskiego  minowca  „Rybitwa”,  nie  powiesił  jej  pomiędzy  marszałkiem  Piłsudskim  i  czarną  Matką  Boską, 
ponad gramofonem-gruchotem i rozkładającą się białą sową, złożył tylko na dole krótką półgodzinną wizytę 
z lizakiem na szyi, podczas gdy ja liczyłem mewy, chełpił się - jestem tego pewien - przed swoją Madonną 
pięknym orderem, wyniósł go znowu przed luk w dziobie na światło dzienne, nałożył na siebie i swoje cacko 
spodenki  kąpielowe,  popłynął  razem  ze  mną  w  wyrównanym  tempie  z  powrotem  na  plażę  i  na  oczach 
Schillinga, Hottena Sonntaga, Tulli Pokriefke i chłopców z tercji przeszmuglował metalowy przedmiocik w 
ściśniętej ręce do swojej kabiny w kąpielisku dla mężczyzn. 
Jeśli  o  mnie  chodzi,  to  tylko  połowicznie  i  półgębkiem  poinformowałem  Tullę  i  jej  towarzyszy,  potem 
również zniknąłem w swojej kabinie, przebrałem się szybko i złapałem Mahlkego na przystanku dziewiątki. 

background image

Przez  całą  drogę  tramwajem  starałem  się  go  namówić,  żeby  oddał  order  -  jeżeli  w  ogóle  chce to  zrobić  - 
osobiście kapitanowi, o którego adres można się będzie wystarać. 
Myślę, że wcale mnie nie słuchał. Staliśmy stłoczeni na tylnym pomoście. Wokoło nas ścisk, jak zwykle w 
późne  popołudnie  niedzielne.  Pomiędzy  przystankami  otwierał  rękę,  którą  trzymał  między  swoją  a  moją 
koszulą,  i  obaj  patrzyliśmy  w  dół  na  ciemny  metal  z  mokrą  jeszcze,  pomiętą  wstążką.  Koło  Gut  Saspe 
Mahlke przyłożył sobie na próbę order do węzła krawatu i nie zawiązując wstążki próbował przejrzeć się w 
szybie  na  pomoście  jak  w  lustrze.  Póki  tramwaj  stał  na  mijance,  czekając  na  wóz  z  przeciwnej  strony, 
spoglądałem  uparcie  ponad  uchem  Mahlkego,  ponad  zaniedbanym  cmentarzem  w  Saspe  i  pokrzywionymi 
sosnami  nadbrzeżnymi,  ku  lotnisku  i  miałem  szczęście:  gruby  trójmotorowy  Ju  52  powoli  schodził  do 
lądowania i dopomógł mi. 
Ale  niedzielni  pasażerowie  tramwaju  i  tak  nie  zwróciliby  chyba  uwagi  na  przedstawienie,  które  urządził 
Wielki Mahlke. Z małymi dziećmi i zwiniętymi płaszczami kąpielowymi na rękach, zmęczeni plażowaniem, 
staczali głośne boje ponad ławkami. Między przednim a tylnym pomostem tramwaju przelewał się głośny, to 
cichnący,  to  nasilający  się,  to  znów  dławiony  płacz  dzieci,  przechodzący  w  senne  kwilenie,  unosiły  się 
wyziewy, które potrafiłyby skwasić mleko. 
Na  końcowej  stacji  Brunshoferweg  wysiedliśmy  i  Mahlke  rzucił  przez  ramię,  że  ma  zamiar  zakłócić 
poobiednią drzemkę dyrektora Waldemara Klohsego; zamierza pójść sam - nie ma też sensu czekać na niego. 
Klohse mieszkał - o czym wszyscy wiedzieliśmy - przy Baumbachallee. Towarzyszyłem jeszcze Wielkiemu 
Mahlkemu  przez  wykaflowany  tunel  pod  torami  kolejowymi,  a  potem  puściłem  go  samego:  szedł 
zygzakami, nie śpiesząc się. W lewej ręce trzymał końce wstążki pomiędzy kciukiem a wskazującym palcem 
i kręcił młynka orderem, jakby to było śmigło pchające nas ku Baumbachallee. 
Przeklęty plan i przeklęte wykonanie! Gdybyś był cisnął to świecidełko między konary lip: w tej willowej 
dzielnicy,  ocienionej  liściastymi  drzewami,  było  dosyć  srok,  które  pochwyciłyby  je  i  zaniosły  do  swoich 
kryjówek, do srebrnych łyżeczek, pierścionków i broszek, do wielkiej ptasiej rupieciarni. 
W  poniedziałek  Mahlkego  nie  było  w  szkole.  W  klasie  coś  przebąkiwano.  Profesor  Brunies  miał  lekcję 
niemieckiego. Nad otwartym tomem Eichendorffa znowu ssał tabletki cebionu, które powinien był rozdzielić 
pomiędzy uczniów. Od strony katedry 
dochodził jego starczy, słodko-lepki bełkot: parę stronic z „Nicponia”, potem „Koło młyńskie”, „Kółeczko”, 
„Grajek” - „Wędrowali dwaj rześcy czeladnicy...” - „Jeśli sarenkę kochasz ponad inne...” - „We wszystkim 
drzemie pieśń...” - „Wiew łagodny tchnie niebiesko” - o Mahlkem ani słowa. 
Dopiero  we  wtorek  wszedł  do  klasy  dyrektor  Klohse  z  szarą  teczką  pod  pachą,  stanął  obok  profesora 
Erdmanna  -  który  zmieszany  zacierał  ręce  -  i  ponad  naszymi  głowami  wionął  chłodnym  oddechem,  że 
zdarzyło się coś niesłychanego, i to w chwili dziejowej, kiedy wszyscy powinni być solidarni. Dany uczeń - 
Klohse  nie  wymienił  nazwiska  -  został  usunięty  ze  szkoły.  Postanowiono  jednak  nie  zawiadamiać  innych 
instancji, na przykład władz rejonowych. Wszystkim uczniom zaleca się zachować całkowite milczenie i dla 
dobra imienia szkoły starać się powetować haniebny postępek. Takie jest życzenie dawnego ucznia, kapitana 
marynarki, dowódcy łodzi podwodnej, odznaczonego, i tak dalej... 
Wprawdzie  Wielki  Mahlke  wyleciał  z  naszej  budy,  ale  został  przeniesiony  do  gimnazjum  im.  Horsta 
Wessela, bo w czasie wojny rzadko się zdarzało, żeby kogoś zupełnie wydalano ze szkół. Również w tamtej 
uczelni nie robiono wiele hałasu z powodu jego historii. 
 
 
 
 
 

IX 

 
 
Gimnazjum im. Horsta Wessela nazywało się przed wojną gimnazjum realnym im. Kronprinca Wilhelma i 
pachniało kurzem tak samo jak nasza szkoła. Jego gmach, zbudowany, zdaje się, w tysiąc 
dziewięćset dwunastym roku, tylko zewnętrznie weselszy niż nasza buda z czerwonej cegły, znajdował się 
na południu przedmieścia, u stóp Jaschkentaler Wald, tak więc, kiedy jesienią rozpoczęła się znowu nauka, 
moja droga do szkoły nigdzie nie przecinała się z drogą Mahlkego. 
Również w czasie wielkich ferii Mahlke przepadł bez wieści - lato bez Mahlkego - bo, jak mówiono, zgłosił 
się  na  obóz  przysposobienia  wojskowego,  aby  przejść  kurs  przygotowawczy  do  służby  łączności.  Nie 
pokazywał  swoich  oparzeń  ani  w  Brösen,  ani  na  plaży  kąpieliska  w  Glettkau.  Ponieważ  nie  było  sensu 
szukać  go  w  kaplicy  Marii  Panny,  ksiądz  Guzewski  nie  mógł  liczyć  podczas  tych  wakacji  na 

background image

najpewniejszego ze swoich ministrantów - ministrant Pilenz powiedział sobie: nie ma mszy bez Mahlkego. 
Opuszczeni  przez  Mahlkego,  siadywaliśmy  od  czasu  do  czasu  na  krypie,  ale  bez  przyjemności.  Hotten 
Sonntag bezskutecznie usiłował znaleźć dojście do kabiny telegrafisty. Także pomiędzy chłopcami z tercji 
chodziły wciąż nowe słuchy o fantastycznej i w zwariowany sposób urządzonej kryjówce we wnętrzu nad-
budówki  mostku.  Jakiś  wisus  z  blisko  osadzonymi  oczami,  którego  smarkateria  z  kornym  podziwem 
nazywała  Störtebekerem

1

,  nurkował  niezmordowanie.  Kuzyn  Tulli  Pokriefke,  raczej  chucherkowaty 

chłopczyna,  był  raz  czy  dwa  na  krypie,  ale  nie  nurkował.  W  myślach  albo  też  naprawdę  próbowałem 
rozpocząć z nim rozmowę o Tulli; zależało mi na niej. Ale, tak jak mnie, zawróciła ona również kuzynowi 
głowę - i to czym? - sfilcowaną wełną, nieodłącznym zapachem kleju stolarskiego. - Gówno cię to obchodzi! 
- odpowiedział mi kuzyn, albo też mógł tak odpowiedzieć. 
Tulla  nie  pokazywała  się  na  krypie,  przesiadywała  na  plaży,  ale  zerwała  z  Hottenem  Sonntagiem. 
Wprawdzie byłem z nią dwa razy w kinie, ale nie stało się to dla mnie źródłem szczęścia: do kina chodziła z 
każdym. Mówiono, że zadurzyła się w owym Störtebekerze, i to nieszczęśliwie, ponieważ  Störtebeker był 
przede wszystkim zapatrzony w naszą łajbę i szukał wejścia do kabiny Mahlkego. Pod koniec wakacji wiele 
szeptano o jego nurkowaniu, uwieńczonym rzekomo pomyślnym skutkiem. Dowodów nie było: nie wydobył 
ani  jednej  wygiętej  od  wilgoci  płyty,  ani  jednego  przegniłego  pióra  białej  sowy.  Pomimo  to  plotki 
utrzymywały się; a kiedy dwa i pół roku później nakryto ową dosyć osobliwą bandę młodocianych, której 
przywódcą  miał  być  Störtebeker,  podczas  procesu  była  podobno  mowa  o  naszej  krypie  i  o  kryjówce  we 
wnętrzu  mostku  kapitańskiego.  Ale  ja  byłem  już  wówczas  w  wojsku,  dowiedziałem  się  o  tym  tylko  z 
napomknięć,  gdyż  ksiądz  Guzewski  aż  do  końca,  dopóki  działała  poczta,  pisywał  do  mnie  na  wpół 
duszpasterskie, na wpół przyjacielskie listy. W jednym z ostatnich, ze stycznia czterdziestego piątego roku - 
kiedy  wojska  rosyjskie  docierały  już  do  Elbląga  -  była  wzmianka  o  świętokradczym  napadzie,  którego 
dokonała  tak  zwana  „banda  sprzątaczy”,  okradając  kościół  Serca  Jezusowego,  teren  działalności  księdza 
Wiehnke. Młody Störtebeker był w liście wymieniony po nazwisku; czytałem też, zdaje się, coś o trzyletnim 
dziecku, które banda czciła jako talizman, maskotkę. Niekiedy jestem tego pewien, a niekiedy waham się, 
czy  w  ostatnim  lub  przedostatnim  liście  księdza  Guzewskiego  -  cały  plik,  podobnie  jak  mój  dziennik, 
przepadł wraz z chlebakiem koło Cottbus - była mowa o minowcu, który przed początkiem letnich wakacji w 
czterdziestym drugim roku święcił swój wielki dzień, ale potem podczas ferii stracił cały swój urok; nawet 
dziś  wakacje  te  zachowały  mdły  posmak,  ponieważ  zabrakło  podczas  nich  Mahlkego.  Bez  niego  nie  było 
lata! 
Nie to, żeby nieobecność Mahlkego wprawiła nas w rozpacz, bynajmniej. W szczególności ja byłem nawet 
zadowolony,  że  się  go  pozbyłem,  że  nie  muszę  za  nim  biegać;  ale  dlaczego  zaraz  po  rozpoczęciu  roku 
szkolnego zgłosiłem się znów do księdza Guzewskiego na ministranta? Twarz księdza zrazu uśmiechnęła się 
spoza okularów bez oprawki tysiącem życzliwych zmarszczek, lecz potem, kiedy czyszcząc jego sutannę  - 
siedzieliśmy w zakrystii - spytałem o Joachima Mahlkego, za tymiż okularami wygładziła się i spoważniała. 
Ksiądz  odpowiedział  spokojnie,  przytrzymując  ręką  okulary:  -  Oczywiście,  zawsze  jest  jednym  z 
najgorliwszych, nigdy nie opuszcza mszy niedzielnej, choć przez cztery tygodnie przebywał w tak zwanym 
obozie  przysposobienia  wojskowego;  ale  nie  ,  chciałbym  przypuszczać,  że  tylko  z  powodu  Mahlkego 
pragniesz znów służyć do mszy. Słucham twego wyjaśnienia, Pilenz! 
Otóż  niespełna  dwa  tygodnie  przedtem  otrzymaliśmy  wiadomość,  że  mój  brat  Klaus  poległ  w  stopniu 
podoficera nad Kubaniem. Jego śmierć podałem więc jako powód powrotu do ministrantury. Zdawało się, że 
ksiądz Guzewski uwierzył, albo przynajmniej starał się uwierzyć, w nawrót mojej pobożności. Nie bardzo 
przypominam  sobie  szczegóły  twarzy  Hottena  Sonntaga  lub  Wintera,  ale  jeżeli  chodzi  o  księdza 
Guzewskiego,  to  wiem,  że  miał  gęste,  grube  jak  drut  i  czarne,  tylko  z  rzadka  Kpoprzetykane  srebrnymi 
nitkami, kędzierzawe włosy, z których sypał się na sutannę łupież. Starannie wygolona tonsura odcinała się 
niebieskawo na ciemieniu. Pachniał wodą brzozową i mydłem Palmolive. Czasami palił tureckie papierosy w 
misternie  szlifowanym  bursztynowym  ustniku.  Uchodził  za  postępowego  i  grał  z  ministrantami  oraz 
chłopcami,  których  przygotowywał  do  pierwszej  komunii,  w  ping-ponga  w  zakrystii.  Wszystkie  szaty 
liturgiczne, humerał i albę, kazał przesadnie mocno krochmalić niejakiej pani Tolkmit albo, kiedy staruszka 
była chora, zręcznym ministrantom, często mnie. Manipularze, stuły i inne szaty, czy leżały w szafach, czy 
też wisiały, osobiście obkładał i obciążał woreczkami z lawendą. Kiedy miałem około trzynastu lat, wsunął 
mi  pewnego  razu  małą,  nieowłosioną  rękę  pod  koszulę  i  powiódł  nią  od  karku  w  dół  aż  do  spodenek 
gimnastycznych,  potem  jednak  cofnął  ją,  ponieważ  spodenki  nie  miały  wciągniętej  gumki  i  wiązałem  je  z 
przodu na tasiemki. Nie robiłem sobie wiele z tego, tym bardziej, że ksiądz Guzewski swym przyjacielskim, 
często młodzieńczym sposobem bycia zaskarbił sobie moją sympatię. Wspominam go dziś jeszcze z nieco 

                                                      

1

 Klaus Störtebeker - jeden z najsłynniejszych średniowiecznych korsarzy obszaru bałtyckiego, bohater licznych powieści ludowych i legend.

 

background image

drwiącą  życzliwością;  dlatego  już  ani  słowa  więcej  o  przypadkowych  i  nieszkodliwych  chwytach, 
szukających  w  gruncie  rzeczy  tylko  mojej  katolickiej  duszy.  W  sumie  był  kapłanem  jak  setki  innych, 
utrzymywał starannie dobraną bibliotekę dla swojej mało czytającej gminy robotniczej, nie był przesadnie 
gorliwy, wierzył z zastrzeżeniami — na przykład jeżeli chodzi o wniebowzięcie Marii Panny - i każde słowo 
wymawiał  z  jednakową,  trochę  namaszczoną  a  zarazem  wesołą  intonacją,  bez  względu  na  to,  czy  mówił 
ponad korporałem o Krwi Chrystusowej, czy tez w zakrystii o ping-pongu. Niepoważne wydało mi się tylko, 
że już na początku czterdziestego roku złożył podanie o zmianę nazwiska i niespełna rok później nazywał się 
i  kazał  się  nazywać  Gusewing,  ksiądz  Gusewing.  Ale  modzie  germanizowania  brzmiących  po  polsku 
nazwisk, kończących się na „ski”, „ske” lub „a” - jak Formella - ulegało wówczas wielu ludzi: Lewandowski 
przeobraził się w Lengnischa; z pana Olczewskiego, naszego rzeźnika, wykluł się mistrz rzeźnicki Ohlwein; 
rodzice Jürgena Kupki chcieli się nazywać z pruska Kupkat  - ale podanie zostało, nie wiadomo dlaczego, 
odrzucone.  Może  według  wzoru:  Szaweł  przemienił  się  w  Pawła,  niejaki  Guzewski  chciał  się  stać 
Gusewingiem - ale w tej opowieści ksiądz Guzewski nadal nazywa się Guzewski; bo ty, Joachimie Mahlke, 
nie zabiegałeś o zmianę nazwiska. 
 
Kiedy po raz pierwszy po letnich wakacjach służyłem do wczesnej mszy, zobaczyłem go znowu i na nowo. 
Już  zaraz  po  modlitwach  na  stopniach  ołtarza  -  ksiądz  Guzewski  stał  po stronie  Lekcji  i  był  właśnie przy 
Introitus  -  odkryłem  go  w  drugiej  ławce  przed  ołtarzem  Marii  Panny.  Ale  dopiero  pomiędzy  Epistołą  a 
Graduałem,  a  następnie  w  czasie  odczytywania  przypadającej  na  ten  dzień  Ewangelii,  znalazłem  dosyć 
czasu, żeby mu się dokładniej przyjrzeć. Chociaż jego włosy nadal były przedzielone na środku i jak zwykle 
usztywnione  ocukrzoną  wodą,  miał  je  teraz  dłuższe  co  najmniej  o  zapałkę.  Zlepione  i  stężałe  od  cukru, 
zwisały nad uszami jak spadzista strzecha: mógłby występować w roli Chrystusa, składał dłonie w powietrzu 
na wysokości czoła, nie podpierając się łokciami, a pod daszkiem rąk odsłaniał widok szyi, która, naga i nie 
osłonięta,  nic  nie  ukrywała;  kołnierzyk  koszuli  był  bowiem  wyłożony  na  marynarkę,  ani  śladu  krawatu, 
pomponików, wisiorków, śrubokrętów czy innych przedmiotów z bogatego arsenału. Jedynym zwierzęciem 
herbowym na czystym polu była owa niespokojna mysz, którą miał pod skórą zamiast krtani, a która kiedyś 
zwabiła kota i mnie skusiła, żeby kota na niej posadzić. Do tego pomiędzy jabłkiem Adama a brodą widniało 
kilka strupków po goleniu. Omal nie spóźniłem się z dzwonieniem na Sanctus. 
Przy balaskach Mahlke zachowywał się mniej afektowanie. 
Złożone ręce opuścił poniżej obojczyka i pachniało mu z ust, jakby w jego wnętrzu, w garnuszku na małym 
płomieniu,  gotowała  się  ustawicznie  włoska  kapusta.  Ledwo  otrzymał  opłatek,  zwróciła  moją  uwagę 
następna śmiała innowacja: drogę powrotną od ołtarza do miejsca w drugim rzędzie ławek, ową cichą drogę, 
którą  Mahlke  dotychczas,  jak  każdy  komunikujący,  odbywał  bez  nadkładania,  wydłużył  teraz  i  przerwał, 
gdyż powolnymi, sztywnymi krokami doszedł do miejsca naprzeciw środka ołtarza, padł na kolana, ale nie 
na  linoleum,  tylko  na  szorstkowłosy  dywan,  zaczynający  się  blisko  stopni.  Złożone  ręce  wzniósł  w  górę, 
ponad oczy, ponad przedziałek, jeszcze wyżej i już z wyraźną żarliwością gipsowej figurze ponadnaturalnej 
wielkości,  która  bez  Dzieciątka,  jako  Dziewica  wybrana  spośród  dziewic,  stała  na  posrebrzonym  sierpie 
księżyca, w niebieskim jak farbka, wysadzanym gwiazdami płaszczu, zwisającym od ramion do kostek, ze 
złożonymi na płaskiej piersi dłońmi o długich palcach, patrząc lekko wypukłymi, szklanymi oczyma w sufit 
dawnej sali gimnastycznej. 
-  Gdy  Mahlke  podniósł  się  z  klęczek  i  opuścił  znów  ręce  na  wysokość  wykładanego  kołnierzyka,  miał  na 
zaczerwienionych kolanach - odciśnięty wzór dywanu. 
Księdza  Guzewskiego  również  uderzyły  szczegóły  nowej  mody  Mahlkego.  Nie  zadawałem  oczywiście 
pytań. To on sam, zaniepokojony, jakby chcąc pozbyć się ciężaru lub podzielić się nim, zaczął mówić zaraz 
po mszy o nadmiernej pobożności Mahlkego, o jej przesadnych zewnętrznych przejawach i o trosce, która go 
w związku z tym od długiego czasu gnębi. Powiedział, że kult, jakim Mahlke otacza Matkę Boską, graniczy 
z  pogańskim  bałwochwalstwem,  niezależnie  od  tego,  jaka  wewnętrzna  potrzeba  sprowadza  go  do  stóp 
ołtarza. 
Czekał na mnie przed wyjściem z zakrystii. Strach omal że nie wepchnął mnie z powrotem do wnętrza, ale 
Mahlke ujął moje ramię, zaśmiał się w nowy, swobodny sposób i zaczął beztrosko gawędzić. On, zazwyczaj 
taki małomówny, rozprawiał o pogodzie - babie lato, złote nitki w powietrzu - i nagle tym samym tonem, nie 
zniżając głosu, powiedział: 
- Aha, zgłosiłem się na ochotnika. Sam kiwam głową nad sobą. Wiesz przecież, co ja o tym sądzę: wojsko, 
zabawa  w  wojnę  i  to  przesadne  podkreślanie  żołnierskości.  Zgadnij,  do  jakiej  broni.  Nic  podobnego.  Do 
lotnictwa już dawno nie warto. Spadochroniarze! Koń by się uśmiał. A czemu nie pytasz, czy nie do łodzi 
podwodnych? No więc, nareszcie! To jedyna broń, która ma jeszcze jakieś szansę; chociaż będę się sobie 
wydawał dziecinny w takim pudle i o wiele chętniej robiłbym coś celowego albo przynajmniej zabawnego. 

background image

Wiesz przecież, że chciałem kiedyś zostać klownem. Co za pomysły ma się w chłopięcym wieku! Ale i dziś 
jeszcze uważam ten zawód za zupełnie niezły. Poza tym powodzi mi się nijako. Och, szkoła jak szkoła. Jakie 
głupstwa robiło się dawniej. Pamiętasz? Nie mogłem się po prostu przyzwyczaić do mojej grdyki. Myślałem, 
że to rodzaj choroby, a to jest zupełnie normalne. Znam ludzi, albo przynajmniej widziałem takich, którzy 
mają większe i wcale się tym nie przejmują. Zaczęło się od tej historii z kotem. Pamiętasz jeszcze, leżeliśmy 
na boisku Heinricha Ehlersa. Odbywała się właśnie rozgrywka palanta. Spałem albo drzemałem sobie, a ta 
szara  bestia,  może  zresztą  była  czarna,  zobaczyła  moją  szyję  i  skoczyła,  albo  jeden  z  was,  zdaje  się,  że 
Schilling,  po  nim  można  się  było  tego  spodziewać,  wziął  kota...  No,  mniejsza  z  tym.  Nie,  na  krypie  już 
potem nie byłem. Störtebeker? Słyszałem o tym. Niech sobie, co mi tam. Nie wydzierżawiłem przecież łajby, 
prawda? Zajdź kiedyś do nas. 
 
Dopiero  w  trzecią  niedzielę  adwentu,  gdy  już  przez  całą  jesień  byłem  dzięki  Mahlkemu  najgorliwszym 
ministrantem, skorzystałem z jego zaproszenia. Jeszcze w adwencie służyłem do mszy sam jeden, bo ksiądz 
Guzewski nie mógł znaleźć drugiego ministranta. Właściwie chciałem odwiedzić Mahlkego już w pierwszą 
niedzielę  i  przynieść  mu  świecę,  ale  dostaliśmy  przydział  za  późno  i  Mahlke  mógł  postawić  poświęconą 
świecę przed ołtarzem Marii Panny dopiero w drugą niedzielę. Kiedy spytał mnie: - Czy możesz postarać się 
o  świecę?  Guzewski  nie  chce  mi  dać  -  powiedziałem:  -  Zobaczę.  -  I  postarałem  się  dla  niego  o  rzadką w 
latach wojennych, długą, bladą jak kartoflany kiełek świecę; ponieważ brat mój poległ, rodzina nasza miała 
prawo  do  tego  racjonowanego  artykułu.  Poszedłem  pieszo  do  Urzędu  Gospodarki,  po  przedstawieniu 
dowodu śmierci otrzymałem talon, pojechałem tramwajem do specjalnego sklepu w Oliwie, dowiedziałem 
się, że świec nie ma na składzie, odbyłem tę drogę jeszcze dwukrotnie i dopiero w drugą niedzielę adwentu 
mogłem ci dostarczyć świecę i zobaczyć cię, tak jak to sobie wyobrażałem i jak tego pragnąłem, klęczącego 
przed ołtarzem Marii Panny. Podczas gdy ksiądz Guzewski i ja mieliśmy na sobie adwentowe fiolety, twoja 
szyja wyrastała z białego wykładanego kołnierza, którego przenicowany i przerobiony płaszcz zabitego ongi 
w wypadu maszynisty kolejowego nie mógł zakryć, zwłaszcza że ty - następna innowacja – nie zawiązałeś 
sobie na szyi szala spiętego wielką agrafką. 
W  drugą  i  trzecią  niedzielę  adwentu  Mahlke  klęczał  długo  i  sztywno  na  szorstkim  dywanie.  Wtedy  to 
postanowiłem wziąć go za słowo i odwiedzić po południu. Jego szkliste spojrzenie, które nie drgnęło ani na 
chwilę  -  albo  może  ożywiało  się  tylko  wtedy,  kiedy  byłem  zajęty  przy  ołtarzu  —  było  skierowane  ponad 
ofiarowaną  świecą  na  brzuch  Matki  Boskiej.  Ręce  Mahlkego  utworzyły  stromy  daszek  nad  czołem  i 
snującymi się w nim myślami, przy czym skrzyżowane kciuki nie dotykały głowy. 
Pomyślałem sobie: dzisiaj pójdę. Pójdę i obejrzę go sobie. 
Zupełnie dokładnie obejrzę. Raz wreszcie. Przecież za tym coś się musi... No i przecież mnie zaprosił. 
 
Mimo  że  Osterzeile  była  krótką  ulicą,  to  jednak  jednorodzinne  domki,  z  gołymi  szpalerami  koło  szorstko 
tynkowanych fasad, i w równych odstępach zasadzone wzdłuż chodników drzewa - młode lipy po niecałym 
roku potraciły już swoje paliki, ale podpórki były im jeszcze potrzebne - choć odebrały mi jakoś odwagę i 
zmęczyły mnie, choć nasza Westerzeile była identyczna albo może dlatego właśnie, że tak samo pachniała i 
ze  swoimi  lilipucimi  ogródkami  tak  samo  wyglądała  przez  wszystkie  pory  roku.  Jeszcze  dzisiaj,  kiedy 
opuszczam Dom im. Kolpinga, co się rzadko zdarza, by odwiedzić znajomych czy przyjaciół w Stockum lub 
Lohhausen,  pomiędzy  lotniskiem  a  północnym  cmentarzem,  i  muszę  przejść  przez  ulice  osiedla,  które  są 
równie męczące  - i zniechęcająco jednostajne, dom po domu, drzewo po drzewie, mam wrażenie, jakbym 
wciąż jeszcze był w drodze do matki Mahlkego, do ciotki Mahlkego, do ciebie, Wielki Mahlke: a na furtce 
ogrodowej, którą można by przesadzić jednym dużym, nawet niezbyt dużym susem, wisi dzwonek. Potem 
przejście  przez  zimowy,  ale  nie  ośnieżony  ogródek  z  krzakami  róż,  otulonymi  w  chochoły.  Klomby  bez 
kwiatów,  ozdobione  całymi  lub  uszkodzonymi  muszlami  morskimi,  ułożonymi  w  ornamenty.  Ceramiczna 
zielona  żaba  wielkości  siedzącego  królika,  na  podstawie  z  ciosanego  marmuru,  obramowanej  przekopaną 
ziemią  ogrodową,  która  tu  i  ówdzie  pokrywa  kamień  zaschniętymi  grudkami.  A  na  klombie,  po  drugiej 
stronie  wąskiej  dróżki,  która,  odkąd  sięgam  pamięcią,  wiodła  mnie  od  furtki  do  trzech  stopni  z  klinkieru, 
przed  pobejcowane  na  kolor  ochry,  zakończone  okrągłym  łukiem  drzwi,  w  tej  samej  odległości  od  ścieżki 
stoi  prawie  że  pionowo  wbity  drąg  wysokości  człowieka,  z  zawieszonym  na  nim  domkiem  dla  ptaków  w 
kształcie górskiego szałasu. Wróble nie odlatują od karmy, kiedy robię siedem czy osiem kroków pomiędzy 
jednym  a  drugim  klombem;  można  by  sądzić,  że  osiedle  pachnie  odpowiednio  do  pory  roku  świeżością, 
czystością i piaskiem  - ale nie tylko na Osterzeile, Westerzeile czy Bärenweg, lecz wszędzie, w Langfuhr, 
Prusach  Zachodnich  i  w  całych  Niemczech  pachniało  w  owych  latach  wojennych  cebulą  duszoną  w 
margarynie, zresztą nie upieram się: pachniało cebulą gotowaną, świeżo pokrojoną, choć cebuli brakowało i 
trudno było ją zdobyć, choć o nieosiągalnej cebuli, wspomnianej w jakimś przemówieniu radiowym przez 

background image

samego marszałka Göringa, krążyły dowcipy po Langfuhr, Prusach Zachodnich i całych Niemczech; dlatego 
powinienem na dobrą sprawę posmarować moją maszynę do pisania sokiem cebuli i w ten sposób wywołać 
w sobie ów zapach, który w tamtych latach psuł powietrze w całych Niemczech, w Prusach Zachodnich, w 
Langfuhr, na Osterzeile czy na Westerzeile, zagłuszając nawet dominujący odór trupów. 
 
Z`Jednym  susem  przemierzyłem  trzy  stopnie  i  chciałem  właśnie  zgiętą  już  do  chwytu  dłonią  ująć  klamkę, 
kiedy  drzwi  otworzyły  się  od  wewnątrz.  Przede  mną  stał  Mahlke  w  filcowych  pantoflach  i  w  koszuli  z 
wykładanym kołnierzem. Widać było, że przed chwilą zrobił sobie na nowo przedziałek. Ni to jasne, ni to 
ciemne kosmyki włosów, sztywne i porozdzielane zębami grzebienia, biegły od przedziałka ukośnie w dół, 
ku  tyłowi  głowy,  i  jeszcze  się  trzymały;  ale  kiedy  po  godzinie  wychodziłem,  zdążyły  już  opaść  i  przy 
każdym wypowiadanym przez Mahlkego słowie chwiały się nad dużymi, silnie przekrwionymi uszami. 
Siedzieliśmy  po  przeciwnej  stronie  domu,  w  pokoju  mieszkalnym,  do  którego  światło  wpadało  przez 
oszkloną werandę. Podano - ciasto według jakiejś wojennej recepty: kartoflane ciasto o smaku wody różanej, 
imitujące  marcepan.  Potem  jedliśmy  śliwki  z  weków,  które  miały  normalny  smak  i  dojrzały  jesienią  w 
ogrodzie Mahlkego - przez lewe oszklone okno werandy widać było bezlistne drzewo z pobielonym pniem. 
Z  krzesła,  które  mi  wskazał,  miałem  widok  na  dwór;  siedziałem  po  węższej  stronie  stołu,  naprzeciwko 
Mahlkego, obróconego plecami do werandy. Na lewo ode mnie, w bocznym oświetleniu, tak że siwe włosy 
kędzierzawiły  się  srebrzyście,  siedziała  ciotka  Mahlkego;  po  prawej,  oświetlona  z  prawej  strony,  mniej 
połyskująca srebrem, bo gładziej uczesana, matka Mahlkego. A brzegi jego uszu i porastający je meszek oraz 
lekko drżące końce kosmyków włosów były jakby obwiedzione zimnym zimowym światłem, chociaż pokój 
był przegrzany. Górna część szeroko wyłożonego kołnierza błyszczała śnieżną bielą, a dolna wydawała się 
szara: szyja Mahlkego rysowała się płasko w cieniu. 
Obie  kobiety,  grubokościste,  urodzone  i  wychowane  na  wsi,  niepewne,  co  robić  z  rękami,  mówiły  dużo, 
nigdy  jednocześnie,  ale  zawsze  w  kierunku  Joachima  Mahlkego,  nawet  kiedy  zwracały  się  do  mnie  i 
wypytywały  o  zdrowie  mojej  matki.  Obie  wyraziły  poprzez  niego,  grającego  rolę  tłumacza,  swoje 
współczucie: 
- Tera i pański brat Klaus tarn się został. Znałam go ino z widzenia, ale zawsze... Taki dzielny człowiek! 
Mahlke  pośredniczył  w  sposób  łagodny,  ale  stanowczy.  Zbyt  osobiste  pytania  -  podczas  gdy  ojciec 
przebywał  w  Grecji  i  przysyłał  stamtąd  listy  pocztą  polową,  moja  matka  utrzymywała  intymne  stosunki 
przeważnie  z  wyższymi  szarżami  wojskowymi  -  pytania  zatem  zmierzające  w  tym  kierunku  Mahlke 
zdecydowanie ucinał: 
- Zostaw to, ciociu. Kto może bawić się w sędziego w czasach, gdy wszystko mniej lub więcej przewraca się 
do góry nogami. A poza tym to cię nic a nic nie obchodzi, mamo. Gdyby tato jeszcze żył, sprawiłoby mu to 
przykrość i nie pozwoliłby ci tak mówić. 
Obie kobiety były posłuszne jemu czy też owemu zmarłemu maszyniście, którego ducha w nie narzucający 
się  sposób  zaklinał,  by  nakazał  milczenie,  kiedy  ciotka  czy  matka  stawały  się  zbyt  gadatliwe.  Również 
rozmowy o położeniu na froncie – obie mieszały działania wojenne w Rosji z walkami w północnej Afryce, 
mówiły  El  Alamein  mając  na  myśli  Morze  Azowskie  -  Mahlke  umiał  skierowywać  na  właściwe  tory 
geograficzne spokojnie, bez rozdrażnienia: 
- Nie, ciociu, ta bitwa odbyła się koło Guadalcanal, a nie w Karelii. 
Ale  tak  czy  owak  ciotka  dała  hasło  i  zaczęliśmy  snuć  przypuszczenia  co  do  japońskich  i  amerykańskich 
lotniskowców, które uczestniczyły i ewentualnie zostały zatopione w bitwie koło Guadalcanal. Mahlke był 
zdania,  że  okręty  „Hörnet”  i  „Wasp”,  jednostki  podobne  do  lotniskowca  „Ranger”,  których  budowa 
rozpoczęła się dopiero w trzydziestym dziewiątym roku, tymczasem podjęły służbę i uczestniczyły w bitwie, 
bo  albo  „Saratogę”,  albo  „Lexington”,  być  może  nawet  oba  te  okręty,  już  przedtem  należało  umieścić  na 
liście  strat.  Jeszcze  mniej  jasna  była  sprawa  obu  największych  japońskich  lotniskowców:  „Akagi”  i 
stanowczo zbyt powolnej „Kagi”. Mahlke wygłaszał ryzykowne poglądy, mówił, że w przyszłości będą się 
toczyły walki tylko pomiędzy lotniskowcami, że budowa okrętów bojowych już się nie opłaca i że - gdyby 
miało  jeszcze  kiedykolwiek  dojść  do  wojny  -  przyszłość  należy  do  szybkich,  lekkich  jednostek  i  do 
lotniskowców.  No  i  zaczął  sypać  szczegółami;  obie  kobiety  nie  mogły  wyjść  z  podziwu,  a  kiedy  płynnie 
wymienił  nazwy  wszystkich  włoskich  esploratori,  ciotka  tak  głośno  i  z  tak  dziewczęcym  entuzjazmem 
klasnęła w kościste ręce, że po zapanowaniu ciszy w pokoju zawstydziła się i jęła sobie poprawiać włosy z 
zażenowania. 
Na  temat  gimnazjum  im.  Horsta  Wessela  nie  padło  ani  jedno  słowo,  wydaje  mi  się  tylko,  że  Mahlke 
powstając  z  krzesła  wspomniał  ze  śmiechem  swoje  zamierzchłe,  jak  się  wyraził,  perypetie  z  szyją, 
opowiedział też - matka i ciotka śmiały się razem z nim - historyjkę o kocie: tym razem Jürgen Kupka miał 
mu posadzić bestię na grdyce; gdybym tylko wiedział, kto właściwie wymyślił tę bajkę, on, czy ja, czy ten, 

background image

kto to pisze? 
W każdym razie - i to jest pewne - gdy się żegnałem, jego matka zapakowała mi w papier dwa kawałki ciasta 
kartoflanego. Na korytarzu, koło schodów wiodących na piętro i do mansardy, Mahlke objaśnił mi zdjęcie, 
które wisiało obok woreczka na szczotki. Podłużna fotografia przedstawiała dosyć nowocześnie wyglądający 
parowóz  z  węglarką  dawnych  polskich  kolei  państwowych  -  znak  PKP  wyraźnie  widoczny  był  w  dwóch 
miejscach. Przed lokomotywą stali ze skrzyżowanymi ramionami dwaj mężczyźni, drobni, lecz z władczymi 
minami. Wielki Mahlke powiedział: 
— Mój ojciec i palacz Labuda, na krótko zanim w trzydziestym czwartym zginęli w katastrofie w pobliżu 
Tczewa. To znaczy, niemu ojcu udało się nie dopuścić do najgorszego i otrzymał pośmiertne odznaczenie. 
 
 
 
 
 

 
 
Z początkiem nowego roku zapragnąłem brać lekcje muzyki - mój brat pozostawił skrzypce - ale powołano 
nas  do  służby  pomocniczej  w  lotnictwie,  a  dziś  jest  już  chyba  za  późno,  chociaż  ojciec  Alban 
niezmordowanie  mnie  namawia,  żebym  się  jednak  jeszcze  zdecydował.  To  on  również  zachęcał  mnie  do 
opowiedzenia historii o kocie i myszy: 
- Niech pan po prostu usiądzie, drogi panie Pilenz, i wszystko swobodnie spisze. Mimo że pańskie pierwsze 
poetyckie próby i nowelki były mocno kafkowskie, ma pan jednak oryginalne pióro; niech pan sięgnie po 
skrzypce albo pisząc zrzuci z siebie to, co pana dręczy — Pan Bóg nie bez powodu obdarzył pana talentami. 
A  więc:  wzięto  nas  do  baterii  nadbrzeżnej,  będącej  jednocześnie  baterią  szkoleniową  Brösen-Clettkau,  do 
położonych  za  wydmami,  kołyszącymi  się  wydmuchrzycą,  i  za  wyżwirowaną  promenadą  baraków,  które 
wypełniał zapach smoły, brudnych skarpetek i materaców z trawy morskiej. Wiele można by opowiadać o 
powszednim  dniu  chłopca  powołanego  do  lotniczej  służby  pomocniczej,  umundurowanego  gimnazjalisty, 
którego  przed  południem  uczyli  według  tradycyjnej  metody  posiwiali  nauczyciele,  a  który  po  południu 
musiał wkuwać na pamięć regulamin służby kanoniera oraz tajemnice balistyki; ale nie chodzi tu przecież o 
mnie ani o naiwne i junackie dzieje Hottena Sonntaga, ani wreszcie o zupełnie banalną historię Schillinga, 
lecz tylko o ciebie; tylko o tobie ma tu być mowa; a Joachim Mahlke nigdy nie należał do lotniczej służby 
pomocniczej. 
Uczniowie  z  gimnazjum  im.  Horsta  Wessela,  których  również  szkolono  w  baterii  nadbrzeżnej  Brösen-
Clettkau,  dostarczyli  nam  mimochodem  nowych  informacji,  nie  wdając  się  zresztą  w  dłuższą  od  kota  i 
myszy wywodzącą się rozmowę: 
-  A  jego  to  krótko  po  Bożym  Narodzeniu  powołali  do  Reichsarbeitsdienst.  Dali  mu  wojenną  maturę.  No, 
egzaminy  nigdy  nie  były  dla  niego  problemem.  Był  starszy  od  nas.  Jego  oddział  stacjonuje  podobno  w 
Borach Tucholskich. Może wydobywają tam torf? Gadają, że to niespokojne strony. Partyzanci i tak dalej. 
W  lutym  odwiedziłem  Escha  w  szpitalu  lotniczym  w  Oliwie.  Leżał  ze  złamanym  obojczykiem  i  chciał 
papierosów.  Dałem  mu  parę,  a  on  poczęstował  mnie  lepkim  likierem.  Nie  pozostałem  długo.  Idąc  do 
przystanku  w  stronę  Clettkau,  poszedłem  drogą  okrężną  przez  park  pałacowy.  Chciałem  zobaczyć,  czy 
poczciwa  stara  grota  szeptów  jeszcze  istnieje.  Istniała  i  odbywający  rekonwalescencję  strzelcy  górscy 
wypróbowywali ją z pielęgniarkami. Szeptali z obu stron w porowaty kamień, chichotali, szeptali, chichotali. 
Ja nie miałem z kim szeptać i z jakimiś tam myślami w głowie poszedłem podobną do tunelu ciernistą aleją 
bez ptaków, która, w górze zamknięta nagimi gałęziami, biegła prościutko jak strzelił od stawu pałacowego i 
groty  w  kierunku  niepokojąco  wąskiego  wylotu  na  szosę  sopocką.  Po  dwóch  pielęgniarkach,  które 
prowadziły kuśtykającego-śmiejącego się porucznika, po dwóch babciach i może trzyletnim, uparcie osobno 
kroczącym  chłopcem,  który  miał  dziecięcy  bębenek,  ale  weń  nie  uderzał,  w  szarym,  lutowym,  ciernistym 
tunelu ukazała się i zaczęła zbliżać jeszcze jakaś postać: natknąłem się na Mahlkego. 
Spotkanie zmieszało nas obu. Do tego zbliżanie się ku sobie w uczepionej cierniami nieba i nie posiadającej 
bocznych odgałęzień alei parkowej miało w sobie coś uroczystego, aż przygnębiającego: los albo rokokowa 
fantazja jakiegoś francuskiego architekta ogrodów sprowadziły nas razem  - jeszcze dziś omijam pałacowe 
ogrody przypominające labirynt, które zaprojektowano w duchu starego, poczciwego Le Nötre’a. 
Oczywiście zaraz zaczęliśmy rozmawiać, ale ja, jak urzeczony, nie mogłem oderwać oczu od jego nakrycia 
głowy; bo czapka Arbeitsdienst była na każdej głowie, nie tylko Mahlkego, unikatem brzydoty: przesycona 
barwą  wyschniętych  ekskrementów,  wybrzuszała  się  wysoko  i  nieproporcjonalnie  ponad  daszkiem;  miała 

background image

wprawdzie główkę przypominającą męski kapelusz, ale dwie równoległe fałdy biegły tu bliżej siebie, łączyły 
się  i  tworzyły  ową  wąską,  plastyczną  szczelinę,  z  powodu  której  nakrycie  głowy  członków 
Reichsarbeitsdienst  nazywano  „dupą  z  uchwytem”.  Czapka  ta  wyglądała  na  głowie  Mahlkego  szczególnie 
źle. Była jakby drastycznym wyolbrzymieniem jego przedziałka na środku głowy, mimo że Mahlke musiał 
go w Arbeitsdienst zarzucić; staliśmy tak naprzeciwko siebie, cienkoskórzy pod i pomiędzy cierniami - chło-
pczyk wrócił sam, bez babci, bijąc teraz głośno w blaszany bębenek, zatoczył wokoło nas magiczne półkole i 
zniknął wreszcie razem ze swym hałasem w wylocie alei. 
Pożegnaliśmy się spiesznie, zaraz potem gdy Mahlke odpowiedział mi półsłówkami i mrukliwie na pytania o 
walki z partyzantami w Borach Tucholskich, o wyżywienie w Arbeitsdienst i o to, czy w pobliżu stacjonują 
też żeńskie oddziały. Byłem również ciekaw, co robi w Oliwie i czy odwiedził już księdza Guzewskiego. 
Dowiedziałem  się,  że  wyżywienie  jest  znośne  i  że  dziewcząt  nie  ma  ani  śladu.  Pogłoski  o  walkach  z 
partyzantami uważał za przesadzone, ale niezupełnie wyssane z palca. Do Oliwy wysłano go po jakieś części 
zamienne: podróż służbowa na dwa dni. 
- Z Guzewski m rozmawiałem dziś krótko zaraz po rannej mszy. - Potem dodał z gestem dezaprobaty: - Ten 
nigdy  się  nie  zmieni,  choćby  świat  się  walił!  -  i  odstęp  pomiędzy  nami  powiększył  się,  ponieważ 
oddalaliśmy się już od siebie. 
Nie, nie obejrzałem się za nim. Nieprawdopodobne, co? Ale takie zdanko, jak: „Mahlke nie obejrzał się za 
mną”,  nie  wzbudzi  niczyjej  wątpliwości.  Tak,  wielokrotnie  oglądałem  się  za  siebie,  ale  nikt,  nawet 
chłopczyk ze swą hałaśliwą zabawką, nie szedł w moją stronę i nie pomógł mi. 
 
Potem, jak  wyliczyłem  sobie,  nie  widziałem  ciebie przeszło  rok; ale  nie  widzieć  ciebie  nie  znaczyło  i  nie 
znaczy  zapomnieć  o  tobie  i  o  twojej  usilnie  przestrzeganej  symetrii.  Przy  tym  pozostały  trwałe  ślady  w 
pamięci:  ile razy  zobaczyłem  kota,  szarego,  czarnego  czy  pręgowanego,  zawsze  ukazywała  mi  się  w  polu 
widzenia mysz; ale wciąż się wahałem i byłem niezdecydowany, czy należy chronić mysz, czy też podjudzać 
kota do jej złapania. 
Aż  do  lata  przebywaliśmy  w  baterii  nadbrzeżnej,  rozgrywaliśmy  nie  kończące  się  zawody  piłki  ręcznej, 
tarzaliśmy  się  podczas  niedzielnych  odwiedzin  mniej  lub  więcej  zręcznie  z  zawsze  tymi  samymi 
dziewczętami i siostrami tych dziewcząt w nadbrzeżnych ostach wydm; tylko ja nie miałem nikogo i do dziś 
nie pozbyłem się nieśmiałości i ironizowania tej mojej słabości. Co działo się poza tym? Przydziały dropsów 
miętowych,  pogadanki  na  temat  chorób  wenerycznych,  przed  południem  „Herman  i  Dorota”,  po  południu 
karabin  98  K,  poczta,  czteroowocowa  marmolada,  konkurs  śpiewu?  -  w  czasie  wolnym  od  służby 
pływaliśmy do naszej krypy, zastawaliśmy tam z reguły stado podrośniętych chłopców z tercji, złościliśmy 
się  i  płynąc  z  powrotem  nie  mogliśmy  zrozumieć,  czym  nas  przez  trzy  lata  urzekał  ten  mewim  łajnem 
pokryty wrak. Potem przeniesiono nas do baterii osiemdziesięcioośmiomilimetrowych  - dział w Pelonken, 
następnie do baterii w Zigankenberg. Trzy czy cztery razy mieliśmy alarm i nasza bateria brała udział w ze-
strzeleniu  czterosilnikowego  bombowca.  Wiele  tygodni  wykłócano  się  w  kancelariach  różnych  baterii  o  to 
przypadkowe  zestrzelenie  -  a  tymczasem  były  dropsy,  „Herman  i  Dorota”,  oddawanie  honorów 
przechodzącym szarżom. 
 Jeszcze przede mną Hotten Sonntag i Esch dostali się jako ochotnicy do Arbeitsdienst. Ja zaś, wahając się 
jak zwykle i nie mogąc zdecydować na wybór broni, przegapiłem termin i w lutym czterdziestego czwartego, 
razem  z  połową  naszej  klasy,  zdałem  w  baraku  wykładowym  prawie  że  normalną,  pokojową  maturę, 
dostałem natychmiast powołanie do Arbeitsdienst, zostałem zwolniony ze służby pomocniczej w lotnictwie, 
a ponieważ miałem dobre dwa tygodnie czasu, zapragnąłem innego, pozamaturalnego potwierdzenia mojej 
dojrzałości  -  u  kogóż  by  innego,  jeśli  nie  u  Tulli  Pokriefke,  która  miała  już  szesnaście  lat  albo  i  więcej  i 
dopuszczała  do  siebie  prawie  każdego,  kto  miał  ochotę;  ale  nie  poszczęściło  mi  się  i  z  siostrą  Hottena 
Sonntaga nie doszedłem również do ładu. W tym stanie rzeczy - pocieszały mnie tylko listy jednej z moich 
kuzynek,  która wskutek bombardowania straciła dach nad głową i została ewakuowana wraz z rodziną na 
Śląsk - złożyłem pożegnalną wizytę księdzu Guzewski emu, obiecałem mu służyć jako ministrant w czasie 
przyszłych  urlopów  frontowych,  dostałem  poza  nowym  mszalikiem  mały  metalowy  krucyfiks  -  specjalne 
wykonanie  dla  powołanych  do  wojska  katolików  i  w  drodze  powrotnej,  na  rogu  Bärenweg  i  Osterzeile, 
spotkałem  ciotkę Mahlkego,  która  na  ulicy  używała okularów  o  grubych  szkłach  i  której  nie  udało  mi  się 
wyminąć. 
Zanim jeszcze przywitaliśmy się, zaczęła pytlować po wiejsku, rozwlekle, a zarazem szybko. Kiedy zbliżali 
się  do  nas  przechodnie,  łapała  mnie  za  ramię,  przyciągała  moje  ucho  do  swoich  ust.  Gorące  zdania, 
wyszeptywane wilgotnymi wargami. Na początku rzeczy nieważne. Kłopoty z zakupami:  - Nawet tego nie 
można dostać, co się człowiekowi należy na kartki. - W ten sposób dowiedziałem się, że już znowu nie ma 
cebuli, ale że u Matzeratha można dostać żółty cukier i kaszę jęczmienną, a także, że rzeźnik Ohlwein czeka 

background image

na  konserwy  z  boczku.  -  Czysto  wieprzowe.  -  Wreszcie,  bez  słowa  zachęty  z  mojej  strony,  przeszła  do 
właściwego  tematu:  -  Chłopcu  idzie  tera  lepiej,  ino  że  o  tym  nie  pisze.  Ale  on  ta  nigdy  się  nie  skarżył, 
akuratnie jak jego ojciec, co był moim szwagrem. A dali go jednak do czołgów. Tam pewnikiem lepiej się 
uchowa jak w piechocie, a i w deszcz będzie miał suszej. Potem jej szept zaczął sączyć się do mego ucha i 
dowiedziałem  się  o  nowych  dziwactwach  Mahlkego,  o  bazgrotach  wyglądających  tak,  jakby  dziecko  coś 
rysowało pod podpisem na listach wysyłanych pocztą polową. 
- A przecież jako dziecko nigdy nie rysował, tylko jak kazali mu tuszem coś malować do szkoły. Ale tu mam 
w torbie jego list, co ta niedawno przyszedł, tylko już taki zmięty. Wie pan, panie Pilenz, tylu ludzi chce 
dokumentnie przeczytać, jak chłopcu idzie. I ciotka Mahlkego pokazała mi jego list z poczty polowej. - Na, 
niech se pan poczyta. 
Ale ja nie czytałem. Papier szeleścił w palcach bez rękawiczek. 
Od strony placu Maxa Halbego wiał suchy wiatr, wirował, zwijał się w spiczasty lejek, nie można się było 
przed nim obronić. Serce tłukło mi gwałtownie w piersi, jak obcas, którym ktoś dobija się do drzwi. Siedmiu 
ludzi mówiło we mnie, ale żaden nie zapisywał słów. Zawiewało śniegiem, ale list pozostał czytelny, chociaż 
szaro-brązowy  papier  był  w  kiepskim  gatunku.  Dziś  mogę  powiedzieć,  że  natychmiast  wszystko 
zrozumiałem, ale wpatrywałem się w list nie chcąc go widzieć, nie chcąc go zrozumieć; bo jeszcze zanim 
papier  zaszeleścił  tuż  przed  moimi  oczyma,  pojąłem,  że  Mahlke  znowu  był  w  transie:  nabazgrane  rysunki 
pod  starannym  pismem  sütterlinowskim

1

.  Mimo  widocznych  wysiłków  zachowania  prostej  linii  przy 

rysowaniu  bez  podkładki,  osiem,  dwanaście,  trzynaście,  czternaście  nierówno  naniesionych  kółek, 
podobnych do spłaszczonych nerek, a na każdej nerce narośl przypominająca brodawkę, z której wystawały 
długie  na  paznokieć  i  sterczące  ponad  krzywe  kółka  belki,  biegnące  ku  lewej  stronie  kartki;  wszystkie  te 
czołgi — bo choć rysunki były nieporadne, rozpoznałem od razu rosyjskie T 34 - miały w jednym punkcie, 
zwykle  pomiędzy  wieżą  a  podstawą,  mały,  przekreślający  brodawkę  znaczek,  krzyżyk,  który  markował 
miejsce trafienia; a ponadto - ponieważ rysownik liczył się z niezbyt pojętnymi odbiorcami swojej ryciny, na 
wszystkich  czternastu  -  tyle  ich  było  widocznie  -  czołgach  widniały  wielkie  krzyże,  zrobione  niebieskim 
ołówkiem i przerastające rozmiarami szkice. 
Nie bez dumy wytłumaczyłem ciotce Mahlkego, że chodzi tu niewątpliwie o czołgi, które Joachim zniszczył. 
Ale  ciotka  wcale  się  nie  zdziwiła,  to  już  wiele  osób  jej  powiedziało,  natomiast  nie  mogła  zrozumieć, 
dlaczego  jest  ich  czasem  więcej,  czasem  mniej;  raz  tylko  osiem,  a  w  przedostatnim  liście  aż  dwadzieścia 
siedem sztuk. 
- Może to i poczta winna, bo ją nieregularnie do domu przynoszą. Ale tera to pan musi przeczytać, co nasz 
Joachim pisze, panie Pilenz. O panu też pisze, wedle świec - ale myśmy już dostały. 
Przebiegłem  list  kącikami  oczu:  Mahlke  wyrażał  troskę,  dopytywał  się  o  drobne  i  poważne  dolegliwości 
matki i ciotki - list był skierowany do obu kobiet - pytał o żylaki i bóle w krzyżach, interesował się ogrodem: 
„Czy śliwa dobrze obrodziła? Jak rosną moje kaktusy? Lakoniczne zdania o służbie, o której pisał, że jest 
wyczerpująca  i  odpowiedzialna:  „Oczywiście  mamy  też  straty.  Ale  Najświętsza  Panienka  będzie  mnie  i 
nadal ochraniać”. W zakończeniu prośba, żeby matka i ciotka były tak dobre i ofiarowały księdzu Guzewski 
emu  jedną  czy  też  -  o  ile  to  możliwe  -  dwie  świece  na  ołtarz  Matki  Boskiej:  „Może  Pilenz  mógłby  się 
postarać, oni je dostają na kartki”. Prócz tego prosił, żeby zamówić mszę i modlitwy do św. Judy Tadeusza, 
siostrzeńca  drugiego  stopnia  Matki  Boskiej  -  Mahlke  znał  całą  Świętą  Rodzinę  -  na  intencję  tragicznie 
zmarłego  ojca.  -  „Opuścił  nas  przecież  nie  opatrzony  sakramentami”.  U  dołu  arkusika  znowu  błahostki, 
trochę  blady  opis  kraju:  „Nie  możecie  sobie  wyobrazić,  jak  tu  wszystko  jest  zapuszczone,  w  jakiej  nędzy 
żyją ludzie i liczne dzieci. Nie ma światła elektrycznego ani bieżącej wody. Czasem chciałoby się zapytać o 
sens  - ale widocznie tak  musi być. A jeśli będziecie miały  kiedyś ochotę i będzie ładna pogoda, pojedźcie 
tramwajem do Brösen - ale ubierzcie się ciepło - i popatrzcie, czy na lewo od wejścia do portu, ale nie bardzo 
daleko, widać resztki zatopionego okrętu. 
Dawniej  leżał  tam  wrak.  Można  go  dojrzeć  gołym  okiem,  a  ciotka  ma  przecież  okulary  -  interesowałoby 
mnie, czy jeszcze...” 
Powiedziałem do ciotki Mahlkego: 
- Może pani tam nie jechać. Okręt znajduje się wciąż na tym samym  miejscu. Serdeczne pozdrowienia dla 
Joachima, kiedy pani będzie do niego pisała. Może być spokojny. Tutaj nic się nie zmienia, a okrętu nikt tak 
łatwo nie zwędzi. 
A nawet gdyby stocznia Schichaua go zwędziła, to znaczy podniosła, pocięła na złom albo odbudowała, czy 
to by ci pomogło? Czy przestałbyś wtedy z dziecięcą, nieporadną dokładnością rysować na listach poczty 
polowej rosyjskie czołgi i przekreślać je niebieskim ołówkiem? A kto pociąłby na złom Matkę Boską? Kto 

                                                      

1

 Pismo zaprojektowane przez grafika berlińskiego L Sütterlina (18SS-1917) i wprowadzone w szkołach wielu prowincji niemieckich.

 

background image

zaczarowałby  nasze  stare,  poczciwe  gimnazjum  i  przemienił  w  pokarm  dla  ptaków?  A  kot  i  mysz?  Czy 
istnieją historie, które się kończą? 
 
 
 
 
 

XI 

 
 
Z nabazgranymi dowodami sukcesów Mahlkego przed oczyma musiałem wytrzymać w domu dalsze trzy czy 
cztery  dni:  moja  matka  pochłonięta  była  wtedy  podtrzymywaniem  swoich  stosunków  z  budowniczym  z 
organizacji Todta - czy też kurowała chorego na żołądek porucznika Stewego przy pomocy bezsolnej diety, 
która go tak do niej przywiązała? - W każdym razie ten czy tamten pan poruszał się bez żenady po naszym 
mieszkaniu i nosił, nie zdając sobie sprawy z wymowy tego symbolu, sfatygowane ranne pantofle mego ojca. 
Matka  zaś,  w  skrzętnej  żałobie,  obnosiła  wśród  przytulnego  otoczenia,  jakby  wyciętego  z  ilustrowanego 
magazynu, czarne twarzowe suknie, to znaczy chodziła w nich nie tylko po ulicy, ale też w domu, pomiędzy 
kuchnią  a  bawialnią.  Na  kredensie  urządziła  coś  w  rodzaju  ołtarzyka  ku  czci  mego  poległego  brata;  po 
pierwsze ustawiła powiększone aż do zatarcia podobieństwa zdjęcie paszportowe, przedstawiające go jako 
podoficera bez czapki, po drugie kazała oprawić pod szkłem w czarne ramki oba nekrologi z „Vorposten” i 
„Neueste  Nachrichten”,  po  trzecie  związała  czarną  wstążeczką  plik  listów  z  poczty  polowej,  po  czwarte 
obciążyła tenże plik Żelaznym Krzyżem drugiej klasy i Odznaką Krymską, umieszczając go po lewej stronie 
zdjęcia,  podczas  gdy,  po  piąte,  skrzypce  brata  wraz  ze  smyczkiem  i  podłożonym,  zapisanym  papierem 
nutowym  -  wielokrotnie  próbował  komponować  sonaty  na  skrzypce  -  miały  tworzyć  z  prawej  strony 
optyczną przeciwwagę dla listów. 
Dzisiaj  brak  mi  czasami  mego  starszego  brata  Klausa,  którego  zresztą  mało  znałem,  ale  wówczas  byłem 
raczej  zazdrosny  o  ten  ołtarzyk  i  wyobrażałem  sobie  moją  własną  powiększoną  fotografię  w  czarnych 
ramkach;  czułem  się  pokrzywdzony  i  często  obgryzałem  paznokcie,  kiedy  byłem  sam,  w  bawialni  i  nie 
mogłem ominąć wzrokiem urządzonego ku czci brata ołtarzyka. 
Czuję, że któregoś przedpołudnia, kiedy porucznik pielęgnował na tapczanie swój żołądek, a matka gotowała 
w  kuchni  kleik  owsiany  bez  soli,  byłbym  odmawiającą  posłuszeństwa  pięścią  zniszczył  ową  fotografię, 
nekrologi,  a  nawet,  być  może,  skrzypce  -  ale  właśnie  nadszedł  dzień  powołania  do  Arbeitsdienst  i  okradł 
mnie z możliwości wystąpienia, które do dziś i jeszcze przez wiele lat dałoby się z powodzeniem odgrywać - 
tak  świetnie  zainscenizowali  je:  śmierć  nad  Kubaniem,  moja  matka  przy  kredensie  i  ja,  wielki  kunktator. 
Wyruszyłem w podróż z walizką z imitacji skóry, pojechałem przez Kościerzynę do Chojnic i w ciągu trzech 
miesięcy  miałem  okazję  poznawać  Bory  Tucholskie  pomiędzy  Osiem  a  Reczem.  Po  drodze  wciąż  wiatr  i 
piasek.  Wiosna  dla  miłośników  owadów.  Jałowiec  pokrywał  się  kuleczkami.  W  ogóle  krzaki  i  podawanie 
celu: czwarta sosna na lewo, za nią dwóch tekturowych kolegów, których należy trafić. Ale ponad brzozami 
piękne  chmury  i  motyle,  które  nie  wiedziały,  dokąd  lecieć.  Ciemne,  połyskujące,  okrągłe  stawki  wśród 
moczarów,  w  których  można  było  przy  pomocy  ręcznych  granatów  łowić  karasie  lub  obrośnięte  mchem 
karpie. Jednym słowem: przyroda, gdziekolwiek się srało. Kino było w Tucholi. 
Ale  pomimo  brzóz,  chmur  i  karasi  prezentuję  jak  modelowany  w  piasku  ten  oddział  Arbeitsdienst  -  z 
kwadratem  baraków  w  osłaniającym  je  lasku,  z  masztem  sztandarowym,  rowami  przeciwlotniczymi  i 
latryną, położoną w bok od budynku szkoleniowego - tylko dlatego, że rok przede mną, Winterem, Jürgenem 
Kupką i Bansemerem w tym samym kwadracie poruszał się w drelichu i butach z cholewami Wielki Mahlke 
i najdosłowniej pozostawił tu trwały ślad swego nazwiska: w latrynie, otwartej u góry zagrodzie, położonej 
pod szumiącymi karłowatymi sosnami i otoczonej krzakami janowca, widniało naprzeciw gładkiej belki to 
dwusylabowe  słowo,  bez  imienia,  wyrzeźbione  czy  raczej  wyryte  na  desce  -  a  pod  nim  wypisany 
nieskazitelną  łaciną,  ale  literami  bez  zaokrągleń,  raczej  pismem  runicznym,  początek  jego  ulubionej 
sekwencji:  „Stabat  Mater  dolorosa...”  Franciszkanin  Jacopone  da  Todi  miałby  powód  do  radości;  ale  ja 
nawet w Arbeitsdienst nie mogłem pozbyć się Mahlkego. Bo kiedy chciałem sobie ulżyć, a za mną i pode 
mną  gromadziła  się  rojąca  się  od  robaków  kupa  odchodów  mego  rocznika,  ty  nie  dawałeś  mi  spokoju: 
żmudnie wyryty tekst wołał głośno, natrętnie wskazywał na Mahlkego i Marię Pannę, choćbym nie wiem co 
robił, żeby temu zaprzeczyć. 
Jestem  przy  tym  przekonany,  że  ze  strony  Mahlkego  nie  były  to  kpiny.  Mahlke  nie  umiał  kpić.  Niekiedy 
próbował.  Ale  wszystko,  cokolwiek  robił,  czego  tknął,  co  wyrażał,  stawało  się  poważne,  I  znaczące  i 
monumentalne;  tak  też  było  z  napisem  na  desce  sosnowej  w  latrynie  obozu  Reichsarbeitsdienst  pomiędzy 

background image

Osiem  a  Reczem,  zwanego:  Tuchola-Północ.  Tekst  Mahlkego  bił  wszystkie  k  inne  mniej  lub  więcej 
dowcipnie sformułowane świństewka, sentencje defekacyjne, wierszyki o kobietach, ordynarne lub aluzyjne 
opisy anatomii, które, wyryte lub nabazgrane, pokrywały od góry, do dołu ochronny płot z desek i kazały 
przemawiać ścianom. 
Niewiele  brakowało,  a  byłbym  wówczas,  dzięki  trafnemu,  w  ustronnym  miejscu  umieszczonemu  cytatowi 
Mahlkego,  stał  się  człowiekiem  pobożnym  i  nie  musiałbym  teraz  z  niezupełnie  czystym  sumieniem 
wykonywać  kiepsko  płatnej  pracy  w  Domu  im.  Kolpinga,  nie  musiałbym  doszukiwać  się  w  naukach 
Nazareńczyka  wczesnego  komunizmu,  a  w  ukraińskich  kołchozach  późnego  chrześcijaństwa,  byłbym 
wreszcie uwolniony od całonocnych rozmów z ojcem Albanem, od dociekań, w jakim stopniu bluźnierstwo 
może zastąpić modlitwę, mógłbym wierzyć, również w coś, w cokolwiek lub w zmartwychwstanie ciała; ja 
jednak, rąbiąc drewno na rozpałkę dla kuchni oddziału, wydziobałem siekierą ulubioną sentencję Mahlkego 
z deski i wymazałem też twoje nazwisko. 
 
Istnieje  stara  bajka  o  nie  dającej  się  zetrzeć  plamie,  trochę  przerażająca,  trochę  moralizująca  i  trochę 
transcendentna; w każdym razie czyste, świeżo wydłubane miejsce przemawiało do mnie jeszcze wyraźniej 
niż  przedtem  wyryte  znaki.  Twoje  świadectwo  zwielokrotniło  się  też  widocznie  wraz  z  odłupanymi 
drzazgami, bo w oddziale, pomiędzy kuchnią, wartownią a magazynem odzieżowym, kursowały, zwłaszcza 
w  niedziele,  kiedy  z  nudów  liczyliśmy  muchy  na  ścianie,  niestworzone  historyjki.  Były  one,  z  drobnymi 
zmianami, zawsze takie same i dotyczyły pewnego chłopaka z Arbeitsdienst, nazwiskiem Mahlke, który rok 
temu służył w oddziale Tuchola-Północ i widocznie odstawił nieliche numery. Dwaj kierowcy ciężarówek, 
szef  kuchni  i  magazynier,  którzy  byli  tu  już  w  owym  czasie  i  dotychczas  uniknęli  przeniesienia,  mówili 
mniej więcej w ten sposób, nie przecząc sobie w zasadniczych sprawach: 
- Ten ci wyglądał, kiedy tu przybył! Włosy potąd. No, przede wszystkim musiał pójść do fryzjera. Ale to nic 
nie pomogło. Uszy miał odstające, że nic, tylko pianę nimi ubijać, a  grdykę! Miał też... - i pewnego razu, 
kiedy tutaj... - a kiedy na przykład... - Ale najfantastyczniejsze było, kiedy jako magazynier pognałem całe to 
świeżo spędzone towarzystwo do odwszenia do Tucholi. Stoją wszyscy pod prysznicem, a ja myślę sobie, że 
źle widzę, spójrz no jeszcze raz, mówię do siebie, tylko nie pęknij z zazdrości: jego kutas, powiadam wam, 
istny dyszel, jak ci stanął, to był taki albo i dłuższy, w każdym razie żonę oberfeldmeistra, czterdziestoletnią 
babkę na chodzie, obrobił nim z przodu i z tyłu że aż ho, bo mu ten idiota oberfeldmeister, dziwak nie z tej 
ziemi - później został przeniesiony do Francji - kazał budować klatki dla królików przy swoim domu, drugim 
po lewej w osiedlu dowództwa. Mahlke, bo tak się nazywał, początkowo odmówił, ale bez ciskania się, tylko 
zupełnie spokojnie i rzeczowo, cytując regulamin służbowy. Wtedy szef wziął go do galopu, że aż dupą rył 
po ziemi, a potem musiał przez dwa dni wybierać rękami miód z latryny. Inni nie chcieli go później wpuścić 
do  umywalni,  musiałem  go  wężem  ogrodowym  i  to  z  dobrego  dystansu...  Wreszcie  ustąpił,  poszedł  z 
deskami  ze  skrzyń  i  narzędziami,  ale  diabła  tam  do  królików.  Musiał  starą  nieźle  nawyobracać.  Zażądała 
potem, żeby przychodził przez tydzień do pracy w ogrodzie, i Mahlke szorował do niej co rano, a na apel 
wracał.  Dopiero  kiedy  klatki  dla  królików  wciąż  nie  były  i  nie  były  gotowe,  widocznie  szefowi  coś 
zaświtało. Nie wiem, czy ich zaskoczył, kiedy stara właśnie na plecach, na stole kuchennym, czy też może 
jak ojciec i matka pod pierzyną, w każdym razie odjęło mu pewnie mowę, gdy zobaczył kutasa Mahlkego, 
ale  tu  w  oddziale  nigdy  pary  z  gęby  nie  puścił:  sztuka!  A  Mahlkego  wysyłał  odtąd  co  rusz  w  podróż 
służbową do Oliwy i Oksywia po części zamienne, żeby byczek ze swymi jajami nie pętał się w pobliżu. Bo 
stara szefa musiała się nieźle naśmiewać z powodu i tak dalej. Gadają w kancelarii, że oni i teraz jeszcze 
pisują do siebie listy. Za tym  kryło się coś więcej. Wszystkiego się człowiek nigdy nie dowie. A ten sam 
Mahlke - przy tym byłem osobiście - odkrył na własną rękę koło Bysławia podziemny magazyn partyzantów. 
To także fantastyczna historia. Bo to był zupełnie zwyczajny staw, jak wszędzie tutaj. Robiliśmy w okolicy 
trochę służby terenowej i trochę patrolowej, leżymy już z pół  godziny  koło tej sadzawki, a Mahlke wciąż 
patrzy  i  patrzy,  potem  nagle  powiada:  „Chwileczkę,  tam  coś  jest”.  No,  zastępca  szefa,  jak  mu  tam  było, 
uśmiecha się, my też, ale niech tam, a Mahlke w mgnieniu oka wyskakuje z łachów i nic tylko do stawu. I co 
wam powiem: już przy czwartym nurkowaniu znalazł w samym środku brunatnego bajora, ale nie więcej niż 
pięćdziesiąt centymetrów pod powierzchnią wody, wejście do zupełnie nowoczesnego bunkra-magazynu z 
hydraulicznym  urządzeniem  do  ładowania;  było  co  wywozić:  starczyło  na  cztery  pełne  ciężarówki  i  szef 
musiał go pochwalić przed frontem całego oddziału. Podał go też podobno, pomimo tej historii ze starą, do 
odznaczenia. Posłano mu je później do wojska. Chciał iść do czołgów, jeżeli go tam przyjęli. 
Początkowo  trzymałem  się  z  daleka  od  tej  gadaniny.  Winter,  Jürgen  Kupka  i  Bansemer  także  stawali  się 
małomówni,  kiedy  rozmowa  schodziła  na  Mahlkego.  Czasami  przy  fasowaniu  jedzenia  albo  gdy 
przechodziliśmy  przez  osiedle  dowództwa  na  ćwiczenia  terenowe,  a  drugi  dom  po  lewej  stronie  wciąż 
jeszcze nie miał klatek na króliki, spoglądaliśmy na siebie ukradkiem. Wystarczyło też, żebyśmy zobaczyli 

background image

kota czatującego nieruchomo na zielonej, lekko rozkołysanej łące, a już porozumiewaliśmy się znaczącymi 
spojrzeniami, stawaliśmy się sprzysiężoną grupą, chociaż Winter i Kupka, a zwłaszcza Bansemer, byli mi 
dosyć obojętni. 
Niecałe cztery tygodnie przed naszym zwolnieniem - uganialiśmy się wciąż za partyzantami, ale nikogośmy 
nie  złapali  i  nie  mieliśmy  też  żadnych  strat  -  zatem  w  okresie,  kiedy  prawie  nie  zdejmowaliśmy  z  siebie 
łachów, zaczęto to i owo przebąkiwać. 
Tamten  magazynier,  który  umundurował  Mahlkego  i  zaprowadził  go  do odwszenia,  przyniósł  z  kancelarii 
plotkę: 
- Po pierwsze: znowu nadszedł list od Mahlkego do żony dawnego szefa. Poślą go jej do Francji. Po drugie: 
z  samej  góry  przyszło  zapytanie  w  jego  sprawie.  Odpowiedź  jeszcze  opracowują.  Po  trzecie,  i  to  ja  wam 
mówię: u Mahlkego zapowiadało się to od początku. Ale w tak krótkim czasie! No, dawniej toby mu żadne 
ciągotki  nie  pomogły,  gdyby  nie  był  oficerem.  Ale  dziś  mogą  wszyscy,  w  każdym  stopniu  służbowym. 
Będzie chyba najmłodszy. Kiedy go sobie wyobrażam z tymi uszami... 
Wtedy nie wytrzymałem i rozpuściłem język. Winter za mną. Jürgen Kupka i Bensemer też musieli wyłożyć, 
co wiedzieli. 
- Och, wie pan, tego Mahlkego znamy już od dawna. 
- Chodziliśmy z nim do jednej budy. 
- Jego zawsze korciło, kiedy jeszcze nie miał czternastu lat. 
-  No,  a  ta  historia  z  kapitanem  marynarki?  Kiedy  w  czasie  lekcji  gimnastyki  gwizdnął  mu  jego  błyskotkę 
razem ze wstążką z wieszaka? To było tak... 
- Nie, musimy zacząć od gramofonu. 
- A te puszki konserw, to nic? Więc zupełnie na początku nosił zawsze śrubokręt... 
- Chwileczkę! Jeżeli chcesz zacząć od początku, to od rozgrywki w palanta na boisku Heinricha Ehlersa. To 
było tak: leżeliśmy sobie, a Mahlke drzemał. Nagle pojawił się szary kot, który biegł przez łąkę wprost w 
stronę szyi Mahlkego. A kiedy ją dostrzegł, pomyślał pewnie, że to mysz się tam tak rusza, i skoczył... 
- Pleciesz, bracie! To przecież Pilenz wziął kota i posadził mu - może nie? 
 
Dwa dni później przyszło oficjalne potwierdzenie. Podczas rannego apelu podano nam do wiadomości, że 
były  szeregowiec  Arbeitsdienst,  oddziału  Tuchola-Północ,  biorąc  bez  przerwy  udział  w  akcji  bojowej, 
początkowo  jako  zwykły  strzelec,  potem  kapral  i  dowódca  czołgu,  zniszczył  na  ważnym  odcinku 
strategicznym tyle a tyle rosyjskich czołgów, a ponadto... i tak dalej, i tak dalej... 
Zaczęliśmy  już  zdawanie  manatków,  następni  mieli  przyjechać,  kiedy  matka  przysłała  mi  wycinek  z 
„Vorposten”. Było tam wyraźnie podane drukiem: „Syn naszego miasta, biorąc bez przerwy udział w akcji 
bojowej, początkowo jako zwykły strzelec, potem jako dowódca czołgu...”, i tak dalej, i tak dalej. 
 
 
 
 
 

XII 

 
 
 Obsuwający się margiel, piasek, świecące bagno, zarośla karłowatej sosny, uciekające grupy drzew, stawy, 
granaty ręczne, karasie, chmury ponad brzozami, partyzanci w janowcu, jałowce, jałowce, stary, poczciwy 
Lóns  -  pochodził  z  tych  stron  -  i  kino  w  Tucholi  -  wszystko  to  pozostało  za  mną  zabrałem  ze  sobą  tylko 
swoją walizkę z imitacji skóry i bukiecik zeschłego wrzosu. Ale już podczas podróży, kiedy za Kartuzami 
wyrzuciłem wrzos pomiędzy tory, na wszystkich podmiejskich dworcach, potem na głównym dworcu, przed 
okienkami, w tłumie urlopowanych, przy wyjściu i w tramwaju do Langfuhr zacząłem bez sensu, ale uparcie 
poszukiwać  Joachima  Mahlkego.  Wydawałem  się  sobie  śmieszny  i  obnażony  w  zbyt  ciasnym  ubraniu 
cywilnym, mundurku szkolnym - nie pojechałem do domu, co mnie tam mogło oczekiwać? - i wysiadłem w 
pobliżu naszego gimnazjum, na przystanku koło hali sportowej. 
Oddałem walizkę u pedela, nie pytałem go jednak o nic, wiedziałem przecież, gdzie i co, i popędziłem na 
górę szerokimi granitowymi schodami, przeskakując po trzy stopnie na raz. Nie dlatego, żebym oczekiwał, 
że złapię go w auli - drzwi były otwarte, ale tylko sprzątaczki ustawiały ławki do góry nogami i szorowały 
podłogę  chyba  na  specjalną  okazję.  Skręciłem  w  lewo:  przysadziste  kolumny  granitowe,  ochłoda  dla 
gorących  czół.  Marmurowa  tablica  pamiątkowa  z  nazwiskami  poległych  w  obu  wojnach,  jeszcze  sporo 
pustego miejsca. Lessing w niszy: Wszędzie odbywała się nauka, bo w korytarzach wzdłuż drzwi do klas nie 

background image

było  nikogo.  Raz  tylko  mignął  chłopaczek  z  kwarty  na  cienkich  nóżkach,  niosący  zwiniętą  mapę  przez 
zaduch, który wypełniał wszystkie kąty. 3-a, 3-b, sala rysunkowa, 5-a, oszklona gablotka na wypchane ssaki, 
co w niej teraz było? Oczywiście kot. A gdzie gorączkowała się mysz? Minąłem salę konferencyjną. Tam 
gdzie korytarz mówił amen, pomiędzy sekretariatem a gabinetem dyrektora, na tle jasnego frontowego okna, 
stał  Wielki  Mahlke  bez  myszy:  bo  miał  na  szyi  ów  szczególny  wisiorek,  to  coś,  magnes,  przeciwieństwo 
cebuli,  galwanizowany  czterolistek,  produkt  starego,  poczciwego  Schinkla,  ten  przedmiot,  lizak,  tę  rzecz, 
rzecz, rzecz-której-nie-nazwę. 
A mysz? Spała, spała zimowym snem w czerwcu. Drzemała pod grubą pokrywą, bo Mahlke utył. Nie znaczy 
to,  że  ktoś,  los  albo  autor,  ją  wytępił  czy  wymazał,  tak  jak  Racine  skreślił  ze  swego  herbu  szczura  i 
pozostawił tylko łabędzia. Myszka była wciąż jeszcze zwierzęciem herbowym i poruszała się nawet przez 
sen, kiedy Mahlke przełykał; bo od czasu do czasu, mimo wysokiego odznaczenia, Wielki Mahlke musiał 
jednak przełykać ślinę. 
Jak wyglądał? Mówiłem już, że utyłeś w czasie działań wojennych, tylko odrobinę, o grubość dwóch bibuł. 
Stałeś na wpół oparty o parapet okna, na wpół siedziałeś na biało lakierowanej desce. Jak wszyscy, którzy 
służyli w oddziałach pancernych, miałeś na sobie fantazyjny mundur, po rozbójnicku upstrzony czarnymi i 
szarozielonymi  plamami,  wyrzucone  nogawki  spodni  przykrywały  cholewy  na  wysoki  połysk 
wyglansowanych butów. Czarna, szykowna kurtka czołgisty, trochę za ciasna i marszcząca się pod pachami - 
bo twoje ręce odstawały jak ucha dzbana - nadawała, pomimo paru przybranych funtów, szczupłość twojej 
sylwetce.  Na  kurtce  nie  było  orderu.  A  miałeś  przecież  oba  krzyże  i  jeszcze  coś  tam,  z  wyjątkiem 
odznaczenia za rany: dzięki pomocy Marii Panny kule się ciebie nie imały. Właściwie to zrozumiałe, że na 
piersi nie było nic, co by mogło odciągać wzrok do tego nowego nabytku. Popękany, niedbale wyczyszczony 
pas  opinał  tylko  wąski  skrawek  materiału:  tak  krótkie  były  kurtki  czołgistów,  zwane  też  małpimi 
kurteczkami.  Podczas  gdy  pas  z  pistoletem,  wiszącym  daleko  w  tyle,  prawie  na  siedzeniu,  nadawał  twojej 
sztywnej,  wymuszonej  postawie  odrobinę  niedbałej  zawadiackości,  szara  czapka  polowa  tkwiła  na  twojej 
głowie  bardzo  prosto,  bez  ulubionego,  zarówno  wówczas,  jak  i  dzisiaj,  przekrzywienia  w  prawo,  i 
przypominała swoją podłużną fałdą twoje upodobanie do symetrii, twój przedziałek na środku głowy z lat 
nauki  szkolnej  i  nurkowania,  kiedy  twierdziłeś,  że  chcesz  zostać  klownem.  Przy  tym,  zanim  kawałkiem 
metalu wyleczono twoje chroniczne dolegliwości szyi, a także potem, nie nosiłeś już włosów ä la Zbawiciel. 
Ową szczotkę długości zapałki, która wówczas zdobiła głowy rekrutów, dziś natomiast nadaje palącym fajki 
intelektualistom wyraz nowoczesnej ascezy, przycięto ci, albo ty sam ją sobie przyciąłeś. Pomimo to mina 
Zbawiciela: orzeł na czapce, siedzącej na głowie jak przylutowana, rozpinał skrzydła nad twoim czołem niby 
Duch Święty w postaci gołębicy.  I ta twoja cienka, wrażliwa na słońce skóra. Wągry na mięsistym nosie. 
Górne  powieki,  przetkane czerwonawymi  żyłkami,  miałeś  lekko  opuszczone.  A  kiedy  stanąłem  przed  tobą 
zdyszany, mając za plecami wypchanego kota w szklanej gablotce, twoje spojrzenie nie wyraziło zdziwienia. 
Pierwsza próba zażartowania: 
- Dzień dobry, podoficerze Mahlke! - Próba nie udała się. 
- Czekam tu na Klohsego. Ma gdzieś matematykę. 
- No, to się ucieszy! 
- Chcę z nim pomówić na temat prelekcji. 
- Byłeś już w auli? 
- Mam już prelekcję przygotowaną słowo po słowie. 
- A widziałeś sprzątaczki? Szorują już ławki. 
- Zajrzę tam potem z Klohsem i omówię sposób ustawienia krzeseł na podium. 
- Ale się ucieszy! 
- Zażądam, żeby prelekcja odbyła się tylko dla uczniów od niższej tercji wzwyż. 
- Czy Klohse wie, że czekasz tutaj na niego? 
- Panna Hersching z sekretariatu zameldowała mu o tym. 
- No, ale się ucieszy! 
- Wygłoszę prelekcję bardzo krótką, ale treściwą. 
- No, chłopie, opowiedzże, jakeś to zrobił, i to w tak krótkim czasie? 
- Mój drogi Pilenz, trochę cierpliwości: w mojej prelekcji zostaną poruszone i omówione niemal  wszystkie 
problemy związane z tym odznaczeniem. 
- No, ale się Klohse ucieszy! 
- Poproszę, żeby mnie nie wprowadzał, ani nie przedstawiał.  
- To może Mallenbrandt, co? 
- Nie, po prostu pedel zapowie prelekcję i basta. 
- No, ale się... 

background image

Głos dzwonka skakał z piętra na piętro i zakończył lekcje we wszystkich klasach gimnazjum. Dopiero teraz 
Mahlke zupełnie otworzył oczy obramowane krótkimi, rzadkimi rzęsami. Jego postawa miała się wydawać 
niedbała - ale stał gotowy do skoku. Jakby zagrożony od tyłu, na wpół odwróciłem się od szklanej gablotki: 
to  już  nie  był  szary  kot,  lecz  raczej  czarny,  który  skradał  się  w  naszym  kierunku  na  białych  łapkach  i 
pokazywał swój biały śliniaczek. Wypchane koty umieją czaić się prawdziwiej niż żywe. Na umieszczonej w 
gablotce tekturowej karteczce widniał pięknie wykaligrafowany napis: kot domowy. Ponieważ po dzwonku 
zrobiło się za cicho, ponieważ mysz się obudziła, a kot nabierał coraz większego znaczenia, powiedziałem w 
kierunku okna coś żartobliwego i jeszcze coś, coś o jego matce i ciotce, mówiłem, żeby mu dodać sił, o jego 
ojcu, o parowozie ojca, o śmierci ojca koło Tczewa i przyznanym mu pośmiertnie odznaczeniu za odwagę: 
- No, twój ojciec, gdyby jeszcze żył, ucieszyłby się na pewno. 
Zanim  jednak  zdołałem  przywołać  zaklęciem  ojca  i  wyperswadować  myszy  kota,  pomiędzy  nami  stanął 
dyrektor  Waldemar  Klohse  i  odezwał  się  wysokim,  czystym  głosem.  Klohse  nie  gratulował,  nie  mówił 
„panie kapralu, odznaczony tak i tak”, ani nawet „panie Mahlke, ogromnie się cieszę”, tylko podkreśliwszy 
swoje żywe zainteresowanie dla mojej służby w Arbeitsdienst i dla piękna krajobrazu Borów Tucholskich - 
Lóns tam się wychował - wypowiedział jakby mimochodem kilka starannie uporządkowanych słów ponad 
czapkę Mahlkego: 
- Widzi pan, Mahlke, jednak pan swego dokonał. Był pan już w gimnazjum Horsta Wessela? Mój szanowny 
kolega, dyrektor doktor Wendt, ucieszy się. Na pewno nie omieszka pan wygłosić małej prelekcji dla swoich 
dawnych  kolegów,  która  umocni  w  nich  wiarę  w  nasz  oręż.  Czy  mogę  prosić  pana  na  minutę  do  mego 
gabinetu? 
Wielki Mahlke, z rękami wygiętymi jak ucha dzbana, poszedł za dyrektorem Klohsem do jego gabinetu i w 
drzwiach  zmiótł  polową  czapkę  z  krótko  ostrzyżonej  głowy:  jego  guzowata  potylica!  Oto  umundurowany 
gimnazjalista w drodze na poważną rozmówkę; nie czekałem na jej wynik,  mimo  że byłem ciekaw, co też 
zupełnie już rozbudzona i bardzo przedsiębiorcza mysz powie po tej rozmowie do kota, który był wprawdzie 
wypchany, ale wciąż czaił się do skoku. 
Drobny, złośliwy triumf: znowu ja byłem  górą. No,  poczekaj! Ale on nie będzie mógł ustąpić, nie będzie 
mógł chcieć ustąpić. 
Pomogę mu. Muszę porozmawiać z Klohsem. Poszukam słów, które trafiają do serca. Szkoda, że wywieźli 
papę  Bruniesa  do  Stutthofu.  Ten  byłby  go  chwycił  pod  ramię,  ze  starym,  poczciwym  Eichendorffem  w 
kieszeni. 
Ale Mahlkemu nikt nie mógł pomóc. Może, gdybym był porozmawiał z Klohsem... Ale ja z nim przecież 
rozmawiałem,  przez  pół  godziny  dmuchał  mi  w  twarz  zaprawione  miętą  słowa,  na  które  odpowiadałem 
pokornie i chytrze: 
- Według zwykłej ludzkiej miary ma pan zapewne rację, panie dyrektorze. Ale czy nie można by, biorąc pod 
uwagę, mam na myśli, w tym szczególnym wypadku. Z jednej strony doskonale pana rozumiem. Zasady, na 
których opiera się zakład, to rzecz nienaruszalna. To, co było, nie może stać się niebyłym, ależ drugiej strony 
i ponieważ tak wcześnie stracił ojca... 
Rozmawiałem  też  z  księdzem  Guzewskim  i  z  Tullą  Pokriefke,  żeby  ona  z  kolei  porozmawiała  ze 
Störtebekerem  i  jego  kompanią.  Poszedłem  do  mego  dawnego  jungbannführera.  Miał  drewnianą  nogę, 
pamiątkę  z  Krety,  siedział  za  biurkiem  w  kierownictwie  okręgu  na  Winterplatz,  był  zachwycony  moim 
projektem i wymyślał na belfrów. 
- Jasne, oczywiście, zrobi się. Niech tu przyjdzie ten Mahlke. Przypominam go sobie mgliście. Czy nie było 
z  nim  jakiejś  historii?  Mniejsza  z  tym.  Strąbię,  kogo  się  da.  Nawet  Bund  Deutscher  Mädel  i  organizację 
kobiet. Zdobędę salę naprzeciwko, w głównej dyrekcji poczty, trzysta pięćdziesiąt miejsc... 
A  ksiądz  Guzewski  podjął  się  zgromadzić  w  zakrystii  swoje  starsze  panie  i  kilkunastu  katolickich 
robotników, ponieważ nie rozporządzał salą parafialną. 
- Może pański przyjaciel mógłby na początku powiedzieć coś o świętym Jerzym, a przy końcu wskazać na 
znaczenie  i  moc  modlitwy  w  wielkiej  potrzebie  i  w  niebezpieczeństwie,  żeby  nadać  wykładowi  ramy 
odpowiednie dla kościoła - zaproponował ksiądz Guzewski i obiecywał sobie wiele po prelekcji. 
Na marginesie wspomnę jeszcze o owej piwnicy, którą wyrostki spod znaku Störtebekera i Tulli Pokriefke 
chciały  mu  oddać  do  dyspozycji.  Niejaki  Rennwand,  którego  znałem  z  widzenia  -  był  ministrantem  w 
kościele Serca Jezusowego - a teraz został mi przedstawiony przez Tullę, napomknął coś tajemniczo o liście 
żelaznym dla Mahlkego, tyle tylko, że będzie musiał oddać pistolet. 
- Oczywiście zawiążemy mu oczy, kiedy będzie szedł do nas. Musi także podpisać krótkie oświadczenie w 
miejsce  przysięgi,  że  będzie  milczał  i  tak  dalej,  czysta  formalność.  Ma  się  rozumieć,  że  zapłacimy  mu 
przyzwoicie. Albo w gotówce, albo zegarkami. My także nic nie robimy za darmo. 
Ale Mahlke nie chciał ani tego, ani tamtego, ani też honorarium. Szturchnąłem go: 

background image

- Czego ty właściwie chcesz? Nic nie dogadza. No, to pojedź do oddziału Tuchola-Północ. Tam jest teraz 
nowy  rocznik.  Szef  kuchni  i  magazynier  pamiętają  cię  jeszcze  z  tamtych  czasów  i  na  pewno  będą  się 
cieszyli, kiedy się u nich zjawisz i palniesz mówkę. 
Mahlke spokojnie wysłuchał wszelkich propozycji, chwilami uśmiechał się, kiwał głową, zadawał rzeczowe 
pytania  dotyczące  organizacji  planowanej imprezy,  a  kiedy  już  nic jej  nie  stało na  przeszkodzie,  odrzucał 
krótko  i  mrukliwie  wszystko,  nawet  zaproszenie  od  władz  okręgowych;  bo  dla  niego  istniał  od  początku 
tylko  jeden  cel:  aula  naszej  szkoły.  Chciał  stanąć  w  przesyconym  kurzem  świetle,  sączącym  się  przez 
neogotyckie,  ostrołukowe  okna.  Chciał  mówić  w  smrodzie  trzystu  głośno  lub  cicho  pierdzących 
gimnazjalistów.  Chciał  mieć  poczucie,  że  koło  niego  i  za  nim  zgromadzone  są  wyłysiałe  głowy  jego 
dawnych  nauczycieli.  Chciał  mieć  jako  swoje  vis-à-vis  w  końcu  sali  ów  olejny  obraz,  przedstawiający 
fundatora szkoły, barona von Conradi, serowato bladego i nieśmiertelnego pod grubą warstwą połyskującego 
pokostu.  Chciał  wejść  do  auli  przez  stare  brązowe  drzwi  i  po  krótkim,  możliwie  udanym  przemówieniu 
wyjść przez drugie drzwi; ale Klohse, w pumpach w drobną kratkę, zastawił mu jednocześnie oba przejścia. 
- Jako żołnierz powinien pan to rozumieć, Mahlke. Nie, tamte sprzątaczki szorowały ławki bez specjalnego 
powodu, nie dla pana, nie w związku z pańskim przemówieniem. Pański plan może być nie wiem jak dobrze 
obmyślony, pomimo to nie doczeka się realizacji: wielu ludzi - proszę pozwolić to sobie powiedzieć - przez 
całe  życie  kocha  się  w  kosztownych  dywanach,  a  pomimo  to  umiera  na  gołych  deskach.  Niech  pan  się 
nauczy rezygnować, Mahlke. 
W  końcu  Klohse  na  tyle  zmiękł,  że  zwołał  konferencję,  na  której  jednak,  w  porozumieniu  z  dyrektorem 
gimnazjum im. Horsta Wessela, postanowiono: „Dobro zakładu wymaga...” 
Klohse postarał się o potwierdzenie ze strony rady pedagogicznej, że były uczeń, którego przeszłość, nawet 
jeżeli... nie przywiązując przesadnie wielkiego znaczenia do tamtego incydentu, zwłaszcza że wydarzył się 
dawno temu... jednak właśnie w obliczu ciężkich i poważnych czasów... z uwagi na to, że wypadek ten był 
bez precedensu... kolegia obu zakładów doszły zgodnie do wniosku, że... 
Potem Klohse napisał list, zupełnie prywatny. Mahlke dowiedział się z niego, że Klohse nie może postąpić 
tak,  jak  dyktuje  mu  serce.  Niestety,  czasy  i  okoliczności  są  tego  rodzaju,  że  doświadczony  i  obarczony 
brzemieniem odpowiedzialności pedagog nie może kierować się po prostu i po ojcowsku głosem serca; prosi 
więc  o  męskie  zrozumienie  dla  swego  stanowiska  w  duchu  zasad  starego  zakładu;  chętnie  wysłucha 
prelekcji, którą Mahlke, miejmy nadzieję, chyba wkrótce i to bez gorzkich myśli, wygłosi w gimnazjum im. 
Horsta Wessela; albo też, jak to z dawien dawna przystoi bohaterom, niechaj wybierze raczej rzecz lepszą od 
mowy - milczenie. 
Ale  Wielki  Mahlke  znajdował  się  w  alei  podobnej  do  tamtej,  zrośniętej  u  góry  jak  tunel,  ciernistej  i 
pozbawionej  ptaków,  alei  parku  w  Oliwie,  która  nie  miała  odgałęzień,  a  jednak  była  labiryntem:  w  dzień 
spał,  grał  z  ciotką  w  młynka  albo  znużony  zdawał  się  bezczynnie  czekać  na  koniec  urlopu,  w  nocy  zaś 
włóczył  się  ze  mną,  ja  zawsze  za  nim,  nigdy  przed  nim,  rzadko  koło  niego,  po  ulicach  Langfuhr.  Nie 
snuliśmy  się  bez  celu:  wędrowaliśmy  wzdłuż  cichej,  eleganckiej,  ściśle  trzymającej  się  przepisów  obrony 
przeciwlotniczej  Baumbachallee,  w  której  kląskały  słowiki,  przy  której  mieszkał  dyrektor  Klohse. 
Wszeptywałem zmęczony w jego plecy, okryte suknem munduru: 
-  Nie  rób  głupstw.  Widzisz  przecież,  że  głową  muru  nie  przebijesz.  Co ci  tak  na  tym  zależy?  Te  kilka  dni 
urlopu,  jakie  ci  jeszcze  pozostały.  Kiedy  się  właściwie  kończy  twój  urlop?  Człowieku,  tylko  nie  zrób 
jakiegoś głupstwa... 
Ale w odstających uszach Wielkiego Mahlkego brzmiała inna melodia niż moja monotonnie napominająca 
litania.  Aż  do  drugiej  w  nocy  oblegaliśmy  Baumbachallee  i  jej  dwa  słowiki.  Dwukrotnie  musieliśmy  go 
przepuścić, ponieważ szedł w towarzystwie. Kiedy jednak po czterech nocach czatowania, około jedenastej 
wieczorem,  dyrektor  Klohse,  wysoki  i  szczupły,  w  pumpach,  ale  bez  kapelusza  i  bez  płaszcza  -  powietrze 
było łagodne - skręcił z Schwarzer Weg w Baumbachallee, Wielki Mahlke wyciągnął lewą rękę i chwycił go 
za  kołnierz  z  cywilnym  krawatem.  Przydusił belfra  do  kutych  żelaznych  sztachet,  za  którymi  kwitły  róże, 
pachnące szczególnie mocno i głośniej, niż śpiewały słowiki - bo było tak ciemno. Mahlke wziął dosłownie 
listowną poradę Klohsego, wybrał rzecz lepszą do mowy, bohaterskie milczenie, i bez słowa walił na odlew, 
z  lewa,  z  prawa,  grzbietem  i  powierzchnią  dłoni,  w  ogoloną  twarz  dyrektora.  Obaj  sztywni  i  w  należytej 
postawie. Tylko klaskanie uderzeń, żywe i wymowne; bo Klohse także nie otwierał swoich małych ust i nie 
chciał mieszać zapachu mięty z wonią róż. Stało się to w czwartek i nie trwało nawet minuty. Zostawiliśmy 
Klohsego  przy  żelaznych  sztachetach.  To  znaczy,  Mahlke  pierwszy  odszedł,  kroczył  wysokimi  butami  po 
chodniku  wysypanym  żwirem,  pod  czerwonym  klonem,  który  jednak  wszystko  od  góry  osłaniał  czernią. 
Próbowałem jakby przeprosić Klohsego za Mahlkego i za siebie. Zbity skinął ręką, nie wyglądał już wcale 
na zbitego; wspierany przez kwiaty na klombach i z rzadka odzywające się ptaki, stał wyprostowany, a jego 
czarne  kontury  uosabiały  zakład,  szkołę,  fundację  Conradiego,  ducha  Conradiego,  Conradinum  -  tak 

background image

nazywało się nasze gimnazjum. 
 
Stamtąd, od tamtej chwili, biegliśmy przez puste ulice przedmieścia i nie poświęciliśmy Klohsemu już ani 
słóweczka. Mahlke z przesadną rzeczowością mówił o problemach, które jego i częściowo także mnie mogły 
interesować w tym wieku. Na przykład: czy istnieje życie po śmierci? Albo: czy ty wierzysz w wędrówkę 
dusz? Mahlke opowiadał: 
-  Ostatnio  czytam  dość  dużo  Kierkegaarda.  Powinieneś  kiedyś  koniecznie  przeczytać  Dostojewskiego, 
zwłaszcza jeżeli będziesz w Rosji. Wtedy masę rzeczy zrozumiesz, mentalność i tak dalej. 
Wielokrotnie stawaliśmy na mostach przerzuconych przez Striessbach, strumień pełen pijawek. Przyjemnie 
było zwisnąć na poręczy i czekać na szczury. Na każdym moście rozmowa przechodziła z rzeczy banalnych, 
na  przykład  od  powtarzania  uczniowskich  wiadomości  o  okrętach  wojennych,  ich  uzbrojeniu,  grubości 
opancerzenia  i  prędkości  w  węzłach,  na  religię  i  tak  zwane  sprawy  ostateczne.  Na  Neuschottlandbrücke 
wpatrywaliśmy się najpierw długo w czerwcowe wygwieżdżone niebo, potem gapiliśmy się - każdy z osobna 
-  w  strumień.  Podczas  gdy  pod  nami  płytki  odpływ  ze  stawu  załamywał  się  na  puszkach  od  konserw, 
unosząc ze sobą zapach drożdży z browaru towarzystwa akcyjnego, Mahlke mówił półgłosem: 
-  Oczywiście nie wierzę w Boga. To zwykłe oszustwo, żeby ogłupiać lud. Wierzę jedynie w Marię Pannę. 
Dlatego też nie ożenię się. 
To  było  zdanko  dostatecznie  lakoniczne  i  zawiłe,  żeby  je  wypowiedzieć  na  moście.  Ale  utkwiło  mi  w 
pamięci. Kiedy tylko widzę jakiś most, przerzucony nad rzeczką czy kanałem, w którym woda bulgocze i 
załamuje się na odpadkach wrzuconych przez nieporządnych ludzi, jacy wszędzie się trafiają, stoi koło mnie 
Mahlke  w  wysokich  butach,  w  wypuszczonych  na  cholewy  spodniach  i  w  małpiej  kurteczce  czołgisty,  i 
przechylony przez poręcz, tak że wielki wisiorek zwisa mu z szyi pionowo w dół, triumfuje z powagą lub z 
miną klowna nad kotem i myszą, pełen głębokiej wiary: „Oczywiście nie w Boga. Oszustwo, żeby ogłupiać 
lud. Jedynie w Marię. Nie ożenię się.” 
Wypowiedział  jeszcze  wiele  słów,  które  spadały  do  wody.  Okrążyliśmy  chyba  z  dziesięć  razy  plac  Maxa 
Halbego,  przebiegliśmy  ze  dwanaście  razy  Heeresanger  tarn  i  z  powrotem.  Staliśmy  niezdecydowani  na 
końcowym  przystanku  piątki.  Nie  bez  zazdrości,  bo  byliśmy  głodni,  patrzyliśmy,  jak  konduktorzy  i 
konduktorki z trwałą ondulacją siedzieli w zaciemnionym na niebiesko wagonie przyczepnym, jedli chleb i 
popijali go herbatą z termosów. 
...  a  w  pewnej  chwili  nadjechał  tramwaj  -  albo  mógł  nadjechać  tramwaj,  w  którym  by  siedziała  Tulla 
Pokriefke w przekrzywionym kepi na głowie, jako konduktorka, ponieważ od kilku tygodni pełniła wojenną 
służbę pomocniczą. Odezwalibyśmy się do niej i ja na pewno umówiłbym się z nią, gdyby miała służbę na 
linii numer pięć. Ale zobaczyliśmy tylko jej delikatny profil za mętną niebieską szybą i nie byliśmy pewni, 
czy to ona. 
Powiedziałem: 
- Z tą mógłbyś kiedyś spróbować.  
Mahlke z udręką w głosie: 
- Słyszałeś przecież, że się nie ożenię.  
Ja: 
- To by cię naprowadziło na inne myśli.  
On: 
- A co mnie potem naprowadzi znów na inne myśli?  
Próbowałem zażartować: 
- Maria Panna, oczywiście.  
Mahlke miał wątpliwości: 
- A jeżeli Ona będzie się czuła obrażona?  
Znalazłem wyjście: 
- Jeśli chcesz, będę jutro rano służył do mszy u księdza Guzewskiego. 
Nadspodziewanie  szybko  rzucił:  -  Dobra!  -  i  już  szedł  w  kierunku  wagonu  przyczepnego,  który  wciąż 
jeszcze  obiecywał,  że  majaczący  za  szybą  profil  konduktorki jest  profilem  Tulli  Pokriefke.  Zanim  wsiadł, 
zawołałem: 
- Jak długo masz jeszcze urlop? 
Wtedy Wielki Mahlke powiedział stojąc w drzwiach wagonu: 
- Mój pociąg odjechał przed czterema i pół godzinami i jeżeli nic nie zaszło, powinien być teraz niedaleko 
Modlina. 
 
 

background image

 
 
 
 
 
 
 

XIII 

 
 
- Misereatur vestri omnipotens Deus, et dimissis peccatis vestris... 
- unosiło się lekko jak bańka mydlana z ściągniętych ust księdza Guzewski ego, mieniło się barwami tęczy, 
kołysało, wypuszczone z niewidzialnej słomki, niezdecydowane, wreszcie uleciało w górę, odbijając w sobie 
okna, ołtarz, Matkę Boską, odbijając ciebie, mnie, wszystko, wszystko - i pękło bezboleśnie, kiedy nowymi 
bańkami  wzbiło  się  błogosławieństwo:  -  Indulgentiam,  absolutionem  et  remissionem  peccatorum 
vestrorum... 
A gdy „Amen” siedmiu czy ośmiu wiernych przebiło i te wychuchane kuleczki, ksiądz  Guzewski podniósł 
hostię,  starannie  złożonymi  ustami  wypuścił  największą,  lękliwie  drżącą  w  przewiewie  bańkę  mydlaną  i 
zepchnął ją z warg czerwonym  końcem języka: unosiła się długo, zanim opadła i pękła w pobliżu drugiej 
ławki przed ołtarzem Matki Boskiej: - Ecce Agnus Dei... 
Mahlke 

ukląkł 

pierwszy 

przy 

balaskach, 

jeszcze 

przed 

trzykrotnym 

„Panieniejestemgodzienabyśwszedłdoprzybytkusercamego”. Zanim sprowadziłem księdza Guzewski ego po 
stopniach w dół i przez balaski, odchylił głowę w tył, ułożył swą spiczastą i niewyspaną twarz równolegle do 
pobielonego  betonowego  sklepienia  kaplicy  i  rozdzielił  językiem  wargi.  Chwila,  kiedy  ksiądz  robi 
przeznaczonym dla niego opłatkiem mały, pośpieszny znak krzyża; jego twarz pokryła się potem. Jasna rosa 
wystąpiła  mu  z  porów  skóry  i  perełkami  spływała  w  dół,  rozdzielając  się  na  włosach  nie  ogolonej  brody. 
Oczy wyszły mu na wierzch, stężały jak ugotowane. Być może, że czerń kurtki czołgisty uwydatniała jeszcze 
bardziej bladość jego twarzy. Pomimo skołowaciałego języka nie przełykał śliny. Metalowy wisiorek, który 
miał być zapłatą za dziecinne bazgroty i przekreślenia niebieskim ołówkiem tylu rosyjskich czołgów, tkwił 
nieruchomo  ponad  górnym  guzikiem  kołnierzyka  i  nie  brał  w  niczym  udziału.  Dopiero  kiedy  ksiądz 
Guzewski  położył  hostię  na  języku  Joachima  Mahlkego  i  język  przyjął  lekki  opłatek,  musiałeś  przełknąć: 
temu ruchowi i metal był posłuszny. 
Przeżyjmy jeszcze raz we trójkę i wciąż od nowa ten moment komunii: ty klęczysz, ja stoję, moja skóra jest 
sucha. Tobie pot rozszerza pory. Na obłożonym języku ksiądz składa hostię. Przed chwilą jeszcze byliśmy 
nastrojeni na jeden ton, ale już mechanizm odruchu każe ci cofnąć język. Wargi zwierają się lepko. Twoje 
przełykanie  przenosi  się  dalej i  kiedy  wisiorek  zaczyna  wtórować  mu  drżeniem,  wiem,  że  Wielki  Mahlke 
opuści  kaplicę  wzmocniony,  że  pot  jego  wyschnie;  i  jeżeli  zaraz  potem  twarz  jego  jednak  połyskiwała 
wilgocią, to dlatego, że zwilżył ją deszcz. Na dworze, przed kaplicą, mżyło. 
W suchej zakrystii ksiądz Guzewski powiedział: 
- Pewnie stoi pod drzwiami. Należałoby go może zawołać do środka, ale... 
Odpowiedziałem: 
-  Dajmy  temu  spokój,  proszę  księdza.  Już  ja  się  nim  zajmę.  Ksiądz  Guzewski,  z  rękami  na  lawendowych 
woreczkach w szafie: 
- Chyba nie zrobi jakiegoś głupstwa? 
Pozostawiłem go tak, jak stał, nie pomogłem przy rozbieraniu się. 
- Niech się ksiądz lepiej do tego w ogóle nie miesza. 
Ale także do Mahlkego, który stał przede mną w mokrym od deszczu mundurze, powiedziałem stanowczo: 
-  Ty  idioto,  czego  tu  jeszcze  sterczysz?  Jedź  w  te  pędy  do  Hochstriess,  do  komendy  garnizonu.  Wymyśl 
sobie jakiś rozsądny powód przedłużenia urlopu. Nie chcę z tym mieć nic wspólnego. 
Po tych słowach powinienem był odejść, ale zostałem i mokłem: deszczowa pogoda łączy. Próbowałem po 
dobremu: 
- Głowy ci przecież od razu nie utną. Możesz powiedzieć, że stało się coś twojej matce albo ciotce. 
Po  każdym  moim  zdaniu,  zakończonym  kropką,  Mahlke  kiwał  głową,  chwilami  opuszczał  dolną  szczękę, 
śmiał się bez powodu, wreszcie trysnęło z niego: 
- Wczoraj było fantastycznie z małą Pokriefke. Nigdy bym nie myślał. Jest zupełnie inna, niż udaje. Mówiąc 
szczerze:  z  jej  powodu  nie  chcę  już  iść  na  front.  Ostatecznie  zrobiłem  swoje  -  może  nie?  Złożę  podanie. 
Mogą  mnie  wysłać  do  Gross-Boschpol  na  instruktora.  Niech  teraz inni  nadstawiają  karku.  Nie,  żebym  się 

background image

bał, po prostu mam już dość. Możesz to zrozumieć? Nie dałem się nabrać i przygwoździłem go od razu: 
- Ach tak, z powodu małej Pokriefke. Ale to wcale nie była ona. Tulla jeździ w dwójce do Oliwy, a nie w 
piątce. Każdy to tutaj wie. Robisz w portki ze strachu - to rozumiem doskonale! 
Ale on upierał się, że właśnie z nią coś miał: 
- Z Tullą, możesz mi wierzyć. Nawet u niej w domu, Eisenstrasse. Jej matka patrzy przez palce. Ale to się 
zgadza, że mi się odechciało. Może się boję. W każdym razie przedtem, przed mszą, bałem się. Teraz już mi 
lepiej. 
- Pomyśl, nie wierzysz przecież w Boga i te rzeczy... 
- Jedno nie ma nic wspólnego z drugim. 
- No dobrze, jechał go sęk, a co dalej? 
- Może mógłbym u Störtebekera i jego chłopaków, znasz ich przecież. 
- Nie, mój drogi. Z tą ferajną nic mnie nie łączy. Można sobie palce sparzyć i tak dalej. Trzeba było raczej 
zapytać się małej Pokriefke, jeżeli z nią rzeczywiście, u niej w domu...  
-  Zrozumże:  na  Osterzeile  nie  mogę  się  już  pokazać.  Jeżeli  ich  jeszcze  nie  ma,  to  lada  chwila  przyjdą  - 
powiedz,  czy  nie  dałoby  się  u  was  w  piwnicy,  tylko  na  parę  dni?  Ale  ja  nie  chciałem  mieć  z  tym  nic 
wspólnego: - Ukryj się gdzie indziej. Macie przecież krewnych na wsi, albo i u Pokriefków w szopie stolarni, 
którą jej wuj... Albo na krypie.  
To  chwyciło.  Wprawdzie  Mahlke  powiedział  jeszcze:  -  Przy  takiej  pogodzie?  -  ale  decyzja  już  zapadła.  I 
chociaż  uparcie  i  wymownie  broniłem  się  przed  towarzyszeniem  mu  do  wraka,  napomykając  również  o 
cholernej pogodzie, czułem coraz wyraźniej, że muszę z nim zostać: deszczowa pogoda łączy. 
Dobrą godzinę chodziliśmy z Neuschottland do Schellmühl i z powrotem, i jeszcze raz całą Posadowskiweg. 
Na chwilę schroniliśmy się przed wiatrem za dwoma słupami ogłoszeniowymi, opasłymi od nalepiania wciąż 
tych  samych  plakatów  nawołujących  do  oszczędzania  węgla,  i  pośpieszyliśmy  dalej.  Sprzed  głównego 
wejścia do miejskiej kliniki położniczej rozciągał się dobrze nam znany widok: poprzez nasyp kolejowy i 
rozrośnięte kasztany przyzywał nas szczyt frontonu i zwieńczenie wieży masywnego budynku gimnazjum; 
ale  Mahlke  nie  patrzył  tamtą  stronę  albo  też  widział  coś  innego.  Potem  staliśmy  przeszło  pół  godziny  w 
poczekalni  tramwajowej  na  przystanku  Reichskolonie,  gdzie  pod  bębniącym  blaszanym  dachem  czekało 
razem  z nami trzech czy czterech uczniów szkoły podstawowej. Chłopcy boksowali się trochę i spychali z 
ławki.  Nic  nie  pomogło,  że  Mahlke  odwrócił  się  do  nich  plecami.  Dwaj  podeszli  z  otwartymi  zeszytami, 
gadali jeden przez drugiego najprawdziwszym dialektem. Spytałem: 
- Czy nie macie dziś lekcji? 
- Nie. Dopiero o dziewiątej, jeżeli w ogóle pójdziemy. 
- No, to dajcie, ale szybko. 
Mahlke wpisał na ostatniej stronie oby zeszytów w lewym górnym rogu swoje nazwisko i stopień służbowy. 
Ale  chłopcy  nie  byli  zadowoleni,  chcieli,  by  podał  też  dokładną  liczbę  zniszczonych  czołgów  -  i  Mahlke 
ustąpił, pisał, jakby wypełniał przekazy pocztowe, najpierw cyframi, potem słownie, i musiał uwiecznić się 
moim piórem jeszcze w dwóch dalszych zeszytach. Już chciałem mu odebrać pióro, kiedy jeden z chłopców 
zadał nowe pytanie: 
- A gdzie je pan ustrzelił, pod Bielgorodem czy pod Żytomierzem? 
Mahlke powinien był skinąć głową i uspokoić chłopców. Ale on szepnął zduszonym głosem: 
-  Nie,  chłopcy,  większość  w  rejonie  Kowel-Brody-Brzeżany.  I  w  kwietniu,  kiedy  zamknęliśmy  pierwszą 
armię wojsk pancernych koło Buczacza. 
Jeszcze  raz  musiałem  odkręcić  wieczne  pióro.  Chłopcy  chcieli  mieć  wszystko  na  piśmie  i  gwizdnięciem 
wezwali  jeszcze  dwóch  dalszych  uczniaków  z  deszczu  do  poczekalni.  Zawsze  te  same  chłopięce  plecy 
służyły  jako  podkładka  do  pisania.  Malec  chciał  się  wyprostować  i  podać  także  swój  zeszyt,  ale  reszta 
zaoponowała: jeden musi się poświęcić. I Mahlke wypisywał coraz bardziej drżącym pismem - pot wystąpił 
mu znowu na skórę - Kowel, Brody, Brzeżany, Czerkasy i Buczacz. Połyskujące, umorusane twarze, wciąż 
nowe pytania: 
- Czy pan był także pod Krzywym Rogiem? - Wszystkie gęby rozdziawione. W każdej brak zębów. Oczy po 
dziadku ze strony ojca. Uszy po rodzinie matki. Każdy miał dziurki w nosie. 
- A dokąd pana teraz przenoszą? 
- Głupi, tego mu przecież nie wolno mówić, po co pytasz? 
- Zakład, że do wojsk inwazyjnych. 
- Nie, zachowują go sobie na po wojnie. 
- Spytaj go, czy był też u führera? 
- Był pan? 
- Czy nie widzisz, że to kapral? 

background image

- Czy nie ma pan przy sobie swojej fotografii? 
- Bo my zbieramy. 
- A jak długo ma pan jeszcze urlop? 
- Właśnie, jak długo? 
- Czy jutro jeszcze pan tu będzie? 
- A może pana urlop już się kończy? 
Mahlke wyrwał się. Potknął się o tornistry. Moje pióro zostało w poczekalni. Długotrwały bieg w pochylonej 
postawie. Bok przy boku przez kałuże: deszczowa pogoda łączy. Dopiero za boiskiem sportowym chłopcy 
pozostali  w  tyle.  Jeszcze  długo  wołali  za  nami,  nie  spieszno  im  było  do  szkoły.  Jeszcze  dziś  pragną  mi 
zwrócić pióro. 
Dopiero pomiędzy ogródkami działkowymi za Neuschottland odetchnęliśmy spokojniej. Byłem  wściekły i 
moja wściekłość rodziła nową wściekłość. Wskazującym palcem trąciłem przynaglająco w przeklęty lizak i 
Mahlke zdjął go szybko z szyi. Wisiał na sznurowadle, jak swego czasu śrubokręt. Mahlke chciał mi go dać, 
ale ja nie przyjąłem. 
- Zostaw, dziękuję za ulęgałki. 
Ale on nie wyrzucił metalowego cacka w mokre krzaki, schował je do tylnej kieszeni spodni. 
Jak się wydostać z tej sytuacji? Agrest tuż za prowizorycznymi płotami był niedojrzały; Mahlke zaczął go 
zrywać obu rękami. Szukałem odpowiedniego pretekstu. On zajadał i wypluwał skórki. 
- Poczekaj tutaj pół godziny. Musisz koniecznie zabrać prowiant, inaczej nie wytrzymasz długo na krypie. 
Gdyby Mahlke  powiedział:  „Tylko wróć”, byłbym  zwiał. Ale on ledwo kiwnął głową, kiedy odchodziłem, 
dalej  rwał  oburącz  agrest,  sięgając  palcami  pomiędzy  deski  płotu,  i  pełnymi  ustami  zmuszał  mnie  do 
uległości: deszczowa pogoda łączy. 
Otworzyła  mi  ciotka  Mahlkego.  Dobrze,  że  jego  matki  nie  było  w  domu.  Mógłbym  wziąć  od  nas  coś  do 
jedzenia. Pomyślałem jednak: od czego ma rodzinę? Byłem też ciekaw, co powie ciotka. Ale rozczarowała 
mnie. Stała przepasana kuchennym fartuchem i nie zadawała żadnych pytań. Przez otwarte drzwi pachniało 
czymś, od czego cierpły zęby: w domu Mahlkego gotowano rabarbar. 
- Chcemy urządzić Joachimowi małą uroczystość. Do picia mamy dosyć, ale gdybyśmy byli głodni... 
Bez  słowa  przyniosła  z  kuchni  dwie  kilowe  puszki  boczku  razem  z  otwieraczem.  Ale  to  nie  był  ten  sam, 
który Mahlke przyniósł z krypy, kiedy znalazł w kambuzie puszki z żabimi udkami. Podczas gdy przynosiła 
jedzenie i zastanawiała się, co by tu jeszcze - u Mahlków szafy były zawsze dobrze zaopatrzone, mieli krew-
nych na wsi, czerpali z pełnego - przestępowałem w korytarzu niespokojnie z nogi na nogę i oglądałem sobie 
tamto podłużne zdjęcie, które przedstawiało ojca Mahlkego z palaczem Labudą. Lokomotywa nie była pod 
parą. 
Kiedy ciotka wróciła z siatką na zakupy i gazetą do zapakowania puszek, powiedziała: 
-  A  gdybyśta  chcieli  jeść  boczek,  musita  go  trochę  podgrzać.  Bo  inaczej  za  tłusty  i  będzie  was  cisnął  w 
dołku. 
Gdybym  spytał  odchodząc,  czy  był  ktoś  i  dowiadywał  się  o  Joachima,  odpowiedziałaby  mi  zapewne 
przecząco. Ale ja nie spytałem, powiedziałem tylko w drzwiach: 
-  Serdeczne  pozdrowienia  od  Joachima  -  chociaż  Mahlke  nie  polecił  mi  pozdrowić  nikogo,  nawet  swojej 
matki. 
Mahlke  także  nie  był  niczego  ciekaw,  kiedy  znalazłem  się  znowu  naprzeciw  jego  munduru,  między 
ogródkami  działkowymi,  we  wciąż  padającym  deszczu,  i  powiesiwszy  siatkę  na  płocie  zacząłem  sobie 
rozcierać czerwone pręgi na palcach. Wciąż jeszcze pochłaniał niedojrzały agrest i zmusił mnie, abym tak 
jak ciotka zatroszczył się o jego zdrowie: 
- Zepsujesz sobie żołądek! 
Kiedy powiedziałem: - Chodźmy już! - Mahlke zerwał trzy garście owoców z ociekających wodą krzaków, 
napełnił  nimi  kieszenie  spodni  i  podczas  kiedy  obchodziliśmy  łukiem  Neuschottland  i  osiedla  pomiędzy 
Wolfsweg  a  Bärenweg,  wypluwał  co  chwila  twarde  skórki.  Obżerał  się  też  jeszcze  na  tylnym  pomoście 
przyczepnego wozu tramwajowego, kiedy przejeżdżaliśmy obok zasnutego deszczem lotniska. 
Drażnił mnie tym swoim agrestem. I deszcz już ustawał. Szarość stała się bardziej mleczna, zachęcała, żeby 
wysiąść i zostawić go z jego agrestem. Ale powiedziałem tylko: 
- U was w domu już dwa razy pytali o ciebie. Faceci w cywilu. 
-  Tak?  -  Mahlke  w  dalszym  ciągu  wypluwał  skórki  między  listwy  podłogi.  -  A  moja  matka?  Domyśla  się 
czegoś? 
- Twojej matki nie było, tylko ciotka. 
- Pewnie poszła po zakupy. 
- Nie sądzę. 

background image

- No, to była u Schielków i pomagała przy prasowaniu. 
- Niestety, nie była tam. 
- Chcesz trochę agrestu? 
-  Zabrano  ją  do  Hochstriess.  Właściwie  nie  chciałem  ci  mówić.  Dopiero  tuż  przed  Brösen  agrest  mu  się 
skończył. Ale jeszcze w drodze przez plażę, którą deszcz pokrył deseniem, przeszukiwał obie przemoczone 
kieszenie.  Kiedy  zaś  Wielki  Mahlke  usłyszał,  jak  morze  pluszcze  uderzając  o  brzeg,  kiedy  zobaczył  je  i 
dostrzegł  w  oddali  zarysy  wraku  i cienie  kilku  statków  na redzie,  powiedział  -  a  horyzont  przeciął  kreską 
jego obie źrenice: 
- Nie przepłynę. 
Tymczasem ja już zdjąłem spodnie i buty. 
- Tylko nie zaczynaj teraz z jakimiś historiami. 
- Naprawdę nie mogę, brzuch mnie boli. Przeklęty agrest. Kląłem i klnąc szukałem, aż znalazłem w kieszeni 
marynarki jedną markę i trochę drobnych. Pobiegłem z tym do Brösen i u starego Krefta wypożyczyłem na 
dwie godziny łódkę. Nie było to wcale takie łatwe, jak się teraz przy pisaniu wydaje, chociaż Kreft wiele nie 
pytał i pomógł mi zepchnąć łódkę na wodę. Kiedy przybijałem do brzegu, Mahlke tarzał się w mundurze po 
piasku.  Musiałem  go  kopnąć,  żeby  wstał.  Drżał,  pocił  się,  wpychał  sobie  pięści  w  okolicę  żołądka;  ale 
pomimo niedojrzałego agrestu na pusty żołądek do dziś jakoś nie mogę uwierzyć w te jego bóle. 
- Idź między wydmy, no, jazda! 
Poszedł  zgięty  w  pół,  powłócząc  nogami  po  piasku,  i  zniknął  za  kępami  wydmuchrzycy.  Może  mógłbym 
dojrzeć  jego  czapkę,  ale  patrzyłem  w  kierunku  mola,  chociaż  żaden  statek  nie  przybijał  ani  nie  odbijał. 
Wprawdzie  Mahlke  wrócił  jeszcze  zgięty,  ale  pomógł  mi  uporać  się  z  łódką.  Posadziłem  go  na  rufie, 
położyłem mu na kolanach siatkę z konserwami i wetknąłem w łapę otwieracz, zawinięty w gazetę. Kiedy za 
pierwszą, a potem za drugą mielizną morze pociemniało, powiedziałem: 
- Teraz ty mógłbyś trochę powiosłować. 
Wielki Mahlke nawet nie kiwnął głową, siedział skurczony, trzymał się zawiniętego w papier otwieracza i 
patrzył poprzez mnie: bo siedzieliśmy naprzeciwko siebie. 
Chociaż już nigdy, aż do dnia dzisiejszego, nie wsiadłem do łódki, wciąż jeszcze siedzimy naprzeciw siebie; 
jego palce poruszają się niespokojnie. Na szyi nie ma nic. Ale czapka nasadzona jest prosto. Z fałd munduru 
sypie się piasek. Deszcz nie pada, lecz czoło jego jest zroszone. Wszystkie mięśnie napięte. Oczy wychodzą 
na wierzch. Z kim zamienił się na nosy? Oba kolana rozlatane. Na morzu nie ma kota, lecz mysz ucieka. 
Przy  tym  wcale  nie  było  zimno.  Tylko  kiedy  chmury  się  rozdzierały,  a  przez  szczeliny  padały  promienie 
słońca, plamiaste dreszcze przebiegały ledwie oddychającą powierzchnię wody i sięgały łodzi. 
- Pomachaj trochę wiosłami, to rozgrzewa. 
Rufa odpowiedziała tylko dzwonieniem zębami, a wśród stękania padały zduszone słowa: 
-  ...ma  się  z  tego.  Mógł  mi  ktoś  wcześniej  powiedzieć.  Z  powodu  takiego  głupstwa.  A  prelekcję  miałbym 
naprawdę dobrą. Począwszy od opisu celownika, potem o granatach, silnikach Maybacha i tak dalej. Jako 
ładowniczy  musiałem  wychodzić  z  czołgu,  żeby  wbijać  obluzowane  bolce,  nawet  w  czasie  ostrzału.  Ale 
chciałem nie tylko o sobie. Chciałem o moim ojcu i o Labudzie. Tylko krótko o katastrofie pod Tczewem. I 
jak  mój  ojciec  dzięki  osobistej  odwadze.  I  że  ja  przy  celowniku  zawsze  o  moim  ojcu.  Nie  miałem  nawet 
zapewnionego  bytu,  kiedy  on.  Dziękuję  ci  także  za  świece  wtedy.  O,  zawsze  Czysta,  Ty  w  nieskalanym 
blasku.  Przez  Twoje  orędownictwo  stanę  się  godny.  Pełna  miłości.  Łaski  pełnaTak  jest.  Bo  zaraz  moja 
pierwsza akcja na północ od Kurska to udowodniła. 
I w samym środku tego bajzlu, kiedy pod Orłem ruszył kontratak. I jak w sierpniu nad Worsklą Maria Panna. 
Wszyscy  śmieli  się  i  ściągnęli  mi  na  kark  kapelana  dywizji.  Ale  potem  zatrzymaliśmy  front.  Niestety, 
przeniesiono  mnie  na  środkowy  odcinek.  Inaczej  pod  Charkowem  nie  poszłoby  tak  łatwo.  Wkrótce,  pod 
Korosteniem, ukazała mi się znowu, kiedyśmy pięćdziesiąty dziewiąty korpus. Przy tym nigdy nie trzymała 
Dzieciątka, tylko obraz. Wie pan, panie dyrektorze, on wisi u nas na korytarzu koło woreczka z przyborami 
do  czyszczenia  butów.  Nie  trzymała  go  na  wysokości  piersi,  lecz  niżej.  Miałem  dokładnie  na  środku 
celownika parowóz. 
Musiałem tylko mierzyć pomiędzy mojego ojca i palacza Labudę. Czterysta. Bezpośredni ostrzał. Widziałeś 
przecież, Pilenz, rąbię zawsze w środek, między wieżyczkę a dół. To daje niezły efekt. Nie, nie mówiła nic, 
panie  dyrektorze.  Ale  jeżeli  mam  być  zupełnie  szczery:  ze  mną  może  nie  rozmawiać.  Dowody?  Mówię 
przecież,  trzymała  obraz.  Albo  w  matematyce.  Kiedy  pan  wykłada  i  wychodzi  z  założenia,  że  linie 
równoległe spotkają się w nieskończoności, to wynika z tego, sam pan musi przyznać, coś transcendentnego. 
Tak samo było na pozycji na wschód od Kazatynia. Trzeciego dnia świąt Bożego Narodzenia. Poruszała się 
od  lewej  w  stronę  lasku  z  szybkością  marszową  trzydzieści  pięć.  Musiałem  się  tylko  tego  trzymać,  tego 
trzymać, ognia. Uderz dwa razy lewym wiosłem. Pilenz, oddalamy się od kursu na krypę. 

background image

W  czasie  tego  skrótowego  wykładu,  wygłoszonego  początkowo  wśród  szczękania  zębami,  a  potem  już  z 
opanowaniem, Mahlke potrafił czuwać nad kursem naszej łodzi i nadać mi przez rytm  swojej dykcji takie 
tempo wiosłowania, że aż pot wystąpił mi na czoło; jego skóra obeschła, pory się zamknęły. Ani przez jedno 
uderzenie wiosła nie byłem pewien, czy nie widzi ponad rosnącymi nadbudówkami minowca czegoś więcej 
prócz krążących tam jak zawsze mew. 
Zanim dobiliśmy do wraku, siedział swobodnie na rufie, bawił się niedbale wyjętym z papieru otwieraczem 
do konserw i nie skarżył się już na bóle brzucha. Na pokładzie stanął przede mną i kiedy umocowywałem 
łódkę,  jego  ręce  manipulowały  koło  szyi:  wielki  lizak  powrócił  z  tylnej  kieszeni  spodni  na  swoje  dawne 
miejsce. Zacieranie rąk, słońce przebiło się przez chmurę, rozluźnianie mięśni: Mahlke stąpał po pokładzie 
pewnym  krokiem właściciela, mruczał pod nosem urywki litanii, machał ręką  mewom i  grał rolę dobrego 
wujaszka,  który  po  długoletniej,  pełnej  przygód  nieobecności  przyjeżdża  w  odwiedziny,  przywozi  siebie 
samego w podarunku i cieszy się powrotem do bliskich: „Halo, moi kochani, wcaleście się nie zmienili!” 
Trudno mi było wpaść w jego nastrój. 
-  Pośpiesz  się,  pośpiesz!  Stary  Kreft  pożyczył  mi  łódkę  na  półtorej  godziny.  Początkowo  chciał  tylko  na 
godzinę. 
Mahlke uderzył od razu w rzeczowy ton: 
- No dobrze. Nie należy zatrzymywać podróżnych. Swoją drogą ten statek, tak, ten obok tankowca, ma dosyć 
głębokie zanurzenie. 
Załóżmy się, że to szwedzki. Jeszcze dzisiaj do niego powiosłujemy, żebyś wiedział. I to zaraz, jak tylko się 
ściemni. Postaraj się być tu około dziewiątej. Tego mogę chyba żądać od ciebie, co? 
Oczywiście  przy  tak  złej  widoczności  nie  można  było  stwierdzić,  jaką  banderę  ma  frachtowiec  na  redzie. 
Mahlke  zaczął  się  rozbierać  ceremonialnie  i  gadatliwie.  Plótł  trzy  po  trzy.  Trochę  o  Tulli  Pokriefke:  -  To 
ścierwo,  jeżeli  chcesz  wiedzieć.  -  Plotki  o  księdzu  Guzewskim:  -  Podobno  robił  jakieś  machlojki  z 
materiałami, a nawet z obrusami na ołtarze czy raczej z talonami na nie. Przychodził kontroler z wydziału 
gospodarczego.  -  Potem  coś  zabawnego  o  ciotce:  -  Ale  jedno  trzeba  jej  przyznać,  z  moim  ojcem  zawsze 
dobrze się rozumiała, jeszcze kiedy oboje byli dziećmi na wsi. - I wreszcie stare historyjki o lokomotywie: - 
Mógłbyś jednak przedtem zajrzeć na Osterzeile i zabrać fotografię z ramką lub bez ramki. Nie, niech lepiej 
wisi tam, gdzie wisi. To tylko balast. 
Stał w czerwonych spodenkach gimnastycznych, będących dla nas kawałkiem tradycji naszego gimnazjum. 
Mundur złożył starannie w przepisową kostkę i ukrył za kabiną nawigacyjną, na swoim stałym miejscu. Buty 
z cholewami ustawił jak przed położeniem się spać. Powiedziałem jeszcze: 
-  Masz  wszystko,  puszki  też?  Nie  zapomnij  otwieracza.  Przesuwał  order  to  w  lewo,  to  w  prawo,  plótł 
głupstwa jak sztubak, bawił się w dawną grę pytań: 
-  Ile  ton  ma  argentyński  okręt  bojowy  „Moreno”?  Prędkość  w  węzłach?  Grubość  opancerzenia  na  linii 
zanurzenia?  Rok  budowy?  Kiedy  przebudowany?  Ile  dział  stopięćdziesięciodwumilimetrowych  miał 
„Vittorio Veneto”? 
Odpowiadałem niechętnie, choć byłem zadowolony, że to wszystko jeszcze pamiętam. 
- Czy zabierzesz obie puszki za jednym razem na dół? 
- Zobaczę. 
- Nie zapomnij otwieracza, leży tutaj. 
- Troszczysz się o mnie jak matka. 
-Wiesz, gdybym był tobą, nie zwlekałbym już dłużej z zejściem. 
- Tak, oczywiście. Wyobrażam sobie, jak wszystko pięknie zapleśniało. 
- Przecież nie będziesz tam zimował. 
- Najważniejsze, żeby maszynka jeszcze działała, spirytusu mam na dole dosyć. 
- Tego wisiorka bym na twoim miejscu nie wyrzucał. Może uda ci się go po drugiej stronie przehandlować 
jako pamiątkę. Nigdy nie wiadomo. 
Mahlke przerzucał metalowe cacko z ręki do ręki. Nawet kiedy opuścił mostek i drobnymi krokami szedł w 
kierunku luku, robił to jedną, to drugą ręką odważające ruchy, chociaż siatka z obu puszkami wrzynała mu 
się w prawe ramię. Kolanami zataczał łuki. Wystający kręgosłup rzucał cień w lewo, bo właśnie na krótką 
chwilę wyjrzało słońce. 
- Będzie już pół do jedenastej albo i później. 
- Woda wcale nie jest taka zimna, jak myślałem. 
- Po deszczu zawsze tak bywa. 
- Moim zdaniem: woda siedemnaście, powietrze dziewiętnaście. 
Przed  boją  kierunkową  stała  na  torze  wodnym  pogłębiarka.  Widać  było,  że  pracuje,  ale  wszelkie  odgłosy 
były urojeniem, bo wiatr wiał w jej stronę. Urojeniem była też mysz Mahlkego, gdyż namacawszy stopami 

background image

brzeg luku był do mnie w dalszym ciągu odwrócony plecami. 
Ustawicznie dręczy mnie jedno i to samo ukute przez mnie pytanie: czy powiedział jeszcze coś, zanim się 
zanurzył?  Na  wpół  pewien  jestem  tylko  spojrzenia,  rzuconego  z  ukosa  przez  lewe  ramię  na  mostek. 
Przysiadłszy na chwilę, zamoczył się trochę, szkolne spodenki gimnastyczne nabrały matowej, ciemnej czer-
wieni, prawą ręką chwycił siatkę z puszkami  - ale wisiorek na szyi? Na szyi nic nie miał. Czy wyrzucił go 
ukradkiem?  Jaka  ryba  odniesie  mi  go?  Czy  powiedział  coś  jeszcze  przez  ramię?  W  górę,  do  mew?  W 
kierunku plaży lub statków na redzie? Czy przeklinał gryzonie? Nie sądzę, żebym naprawdę słyszał twoje 
słowa:  „A  więc  do  wieczora!”  Głową  naprzód,  obciążony  dwiema  puszkami  konserw,  dał  nurka:  okrągłe 
plecy i pośladki zanurzyły się w ślad za karkiem. Biała stopa odepchnęła się od próżni. Woda ponad lukiem 
powróciła do zwykłej gry krótkich fal. 
Podniosłem  nogę,  pod  nią  leżał  otwieracz  do  puszek.  Ja  i  otwieracz  pozostaliśmy  sami.  Gdybym  od  razu 
wskoczył  do  łódki,  odwiązał  linę  i  odpłynął:  „No,  on  sobie  i  tak  poradzi”,  ale  nie,  zostałem,  liczyłem 
sekundy, przekazałem tę funkcję pogłębiarce stojącej przed boją kierunkową z obracającymi się czerpakami 
na  gąsienicach,  liczyłem  z  wysiłkiem  razem  z  nią: trzydzieści dwie,  trzydzieści  trzy  zardzewiałe  sekundy. 
Trzydzieści sześć, trzydzieści siedem wyciągających muł sekund. Czterdzieści jeden, czterdzieści dwie źle 
naoliwione sekundy, czterdzieści sześć, czterdzieści siedem, czterdzieści osiem sekund, pogłębiarka robiła, 
co mogła, wznoszącymi się, przewracającymi, zagłębiającymi się w wodę czerpakami: pogłębiała tor wodny 
wejścia do Nowego Portu i pomagała mi liczyć czas: Mahlke musi już być u celu, już wszedł z puszkami 
konserw, bez otwieracza, z lizakiem, którego słodycz była bliźniaczą siostrą goryczy, lub też bez niego, do 
dawnej, ponad powierzchnią wody leżącej kabiny telegrafisty polskiego minowca „Rybitwa”. 
Chociaż nie umówiliśmy się co do sygnałów, mogłeś jednak zastukać. Jeszcze raz i jeszcze raz pogłębiarka 
odliczyła dla mnie trzydzieści sekund. Jak to się mówi? Na ile da się ocenić, musiał już... Mewy irytowały 
mnie.  Kreśliły  wzory  pomiędzy  łodzią  a  niebem.  Ale  kiedy  nagle,  bez  widocznego  powodu,  odfrunęły, 
irytował mnie ich brak. I zacząłem najpierw własnymi obcasami, potem butami Mahlkego obrabiać pokład 
mostku:  rdza  odpryskiwała  płatami,  zwapniałe  łajno  mew  kruszyło  się  i  tańczyło  przy  każdym  uderzeniu. 
Pilenz, z otwieraczem do puszek w bębniącej pięści, krzyczał: 
-  Wyjdź  na  górę,  chłopie!  Zapomniałeś  otwieracza  do  konserw,  otwieracza...  -  Przerwy  po  dzikich,  potem 
rytmicznie  uporządkowanych  uderzeniach  i  krzykach.  Niestety,  nie  umiałem  wystukiwać  alfabetem 
Morsego, waliłem: dwa trzy, dwa trzy. Ochrypłem: - O-twie-racz-do-kon-serw! O-twie-racz-do-kon-serw! 
Od  tego  piątku  wiem,  co  znaczy  cisza.  Cisza  następuje,  kiedy  mewy  zawracają.  Nic  nie  może  bardziej 
podkreślić  ciszy  niż  pracująca  pogłębiarka,  której  żelazne  zgrzyty  wiatr  zwiewa.  Ale  największą  ciszę 
wywołał Joachim Mahlke, nie odpowiadając na mój krzyk. 
A więc: powiosłowałem z powrotem. Ale zanim wyruszyłem, cisnąłem otwieraczem w kierunku pogłębiarki, 
lecz nie trafiłem w nią. 
A  więc:  cisnąłem  otwieracz,  powiosłowałem  z  powrotem,  oddałem  łódkę  rybakowi  Kreftowi,  musiałem 
dopłacić jeszcze trzydzieści fenigów i powiedziałem: 
- Może przyjdę nad wieczorem i jeszcze raz wezmę łódkę. 
A  więc:  cisnąłem,  powiosłowałem  z  powrotem,  oddałem,  dopłaciłem,  chciałem  jeszcze  raz,  wsiadłem  w 
tramwaj i pojechałem, jak to się zazwyczaj mówi, do domu. 
A więc: po tym wszystkim nie pojechałem od razu do domu, tylko zadzwoniłem do drzwi na Osterzeile, nie 
zadawałem żadnych pytań, kazałem sobie dać lokomotywę w ramce, bo powiedziałem przecież do niego i do 
rybaka Krefta: „Może przyjdę jeszcze raz nad wieczorem...” 
A więc: kiedy przyszedłem do domu z fotografią, moja matka miała właśnie gotowy obiad. Jadł z nami jakiś 
pan  z  komendy  straży  fabryki  wagonów.  Na  obiad  nie  było  ryby;  a  dla  mnie  leżał  obok  talerza  list  z 
Dowództwa Okręgu Wojskowego. 
A więc: czytałem i czytałem, i czytałem moje powołanie do wojska. Matka zaczęła płakać, a pan ze straży 
zmieszał się. 
- Pojadę dopiero w niedzielę wieczór - powiedziałem, a potem, nie zwracając uwagi na tamtego pana: - Nie 
wiesz, gdzie się podziała lorneta polowa ojca? 
A  więc:  z  tą  lornetą  i  z  fotografią  w  sobotę  przed  południem,  a  nie,  jak  było  umówione,  tego  samego 
wieczora - widoczność była zła z powodu mgły i znowu padało - pojechałem do Brösen, wyszukałem sobie 
najwyższy  punkt  na  wydmach  nadbrzeżnych:  plac  przed  pomnikiem  poległych.  Stanąłem  na  najwyższym 
stopniu  cokołu  i  trzymałem  pół  godziny,  jeżeli  nie  trzy  kwadranse,  lornetę  przed  oczyma  -  nade  mną 
wyrastał obelisk ze złotą kulą na szczycie, mokrą od deszczu. Dopiero kiedy wszystko zamazało mi się przed 
oczyma, opuściłem lornetę i patrzyłem na krzaki głogu. 
A więc: na krypie nic się nie poruszało. Wyraźnie widziałem dwa puste buty z cholewami. Wprawdzie nad 
żelastwem unosiły się znowu mewy, przysiadały, pudrowały pokład i buty; ale czegóż dowodzą mewy? Na 

background image

redzie stały  te  same  statki co  poprzedniego  dnia.  Ale  nie było  wśród  nich  żadnego  szwedzkiego,  w  ogóle 
żadnego  neutralnego.  Pogłębiarka  prawie  się  nie  przesunęła.  Pogoda  zdawała  się  poprawiać.  Znowu 
pojechałem, jak to się mówi, do domu. Moja matka pomogła mi spakować tekturową walizkę. 
A więc pakowałem: ową fotografię w poprzecznym formacie, wyjętą z ram, położyłem na samym spodzie, 
ponieważ ty nie zgłaszałeś już do niej pretensji. Na twoim ojcu, palaczu Labudzie i na lokomotywie twojego 
ojca, która nie była pod parą, leżał stos mojej bielizny, różne manatki i mój dziennik, który potem razem z 
fotografią i listami zginął koło Cottbus. 
Kto  mi  napisze  dobre  zakończenie?  Bo to,  co  się  zaczęło  od  kota i  myszy,  dręczy  mnie  dzisiaj  widokiem 
nurów na stawach zarośniętych trzciną. Chociaż unikam przyrody, filmy oświatowe ukazują mi te zwinne 
ptaki wodne. Albo też kronika filmowa podchwytuje jako aktualność tygodnia próby podniesienia zatopio-
nych  na  Renie  berlinek,  podwodne  prace  w  porcie  hamburskim;  bunkry  koło  stoczni  Howaldta  mają  być 
wysadzone  w  powietrze,  miny  rozbrojone.  Mężczyźni  w  błyszczących,  lekko  wgniecionych  hełmach 
schodzą na dół, wracają na górę, ramiona wyciągają się ku nim, odśrubowuje im się i podnosi hełmy: ale 
nigdy Wielki Mahlke nie zapala sobie papierosa na migotliwym płótnie ekranu; zawsze palą inni. 
Kiedy do miasta przyjeżdża cyrk, zarabia na mnie. Znam prawie wszystkie, rozmawiałem z tym i z owym 
klownem  prywatnie  za  wozem  mieszkalnym;  ale  ci  panowie  bywają  często  w  złych  humorach  i  nic  nie 
wiedzą o jakimś koledze Mahlke. 
Czy  muszę  jeszcze  dodawać,  że  w  październiku  tysiąc  dziewięćset  pięćdziesiątego  dziewiątego  roku 
pojechałem  do  Regensburga  na  spotkanie  tych  pozostałych  przy  życiu,  którzy,  tak  jak  ty,  zdobyli  Krzyż 
Rycerski?  Nie  wpuszczono  mnie  na  salę.  Grała  tam  orkiestra  Bundeswehry  czy  też  miała  przerwę.  Przez 
porucznika, który dowodził oddziałem porządkowym, kazałem podczas przerwy zawezwać ciebie z podium 
dla orkiestry: 
- Kapral Mahlke proszony do drzwi wejściowych! 
Ale ty nie chciałeś się wynurzyć.