background image

Artur Conan Doyle

Pies Baskervillów

Przygody Sherlocka Holmesa

Sherlock Holmes

Sherlock Holmes wstawał zazwyczaj późno, chyba, że — co zdarzało się dość często — 

spędzał bezsennie całą noc. Tego dnia rano siedział przy stole w jadalni. Ja stałem przy kominku, 
oglądając laskę, zostawioną poprzedniego wieczora przez naszego gościa. Był to ładny, mocny 
kij z dużą gałką i przymocowaną u jej spodu złotą, szeroką prawie na cal, obrączką z napisem: 
„Jakubowi   Mortimerowi,   M.R.C.S.,   od   przyjaciół   z   C.C.H."   oraz   datą   „1884”.   Laska,   pełna 
godności, poważna, budząca zaufanie, była z rodzaju tych, jakie nosili lekarze domowi starej 
daty.
— I cóż, Watsonie — odezwał się do mnie Holmes — jakie wnioski wyciągasz po obejrzeniu 
tego kija?
Holmes siedział obrócony do mnie plecami, a ja ani słowem, ani gestem nie zdradziłem się, czym 
byłem zajęty.
— Skąd wiesz, co robię? Jestem gotów uwierzyć, że masz oczy z tyłu głowy.
—   Nie,   ale   mam   przed   sobą   wypolerowany   jak   zwierciadło   srebrny   imbryk   —   odparł.   — 
Chciałbym wiedzieć, co możesz powiedzieć o naszym gościu oglądając tylko jego laskę? Skoro 
nie zastał nas wczoraj, a nie mamy pojęcia, jaki mógł być  cel jego wizyty,  ta przypadkowa 
pamiątka nabiera znaczenia. Niech się dowiem, co myślisz o jej właścicielu.
— Sądzę — odpowiedziałem, stosując, najlepiej jak tylko umiałem metodę swego przyjaciela — 
że doktor Mortimer jest starym, bardzo wziętym i bardzo poważanym lekarzem, skoro znajomi 
obdarzyli go takim dowodem uznania.
— Dobrze — powiedział Holmes. — Wyśmienicie.
—   Sądzę   także,   że   według   wszelkiego   prawdopodobieństwa,   doktor   Mortimer   jest   wiejskim 
lekarzem, odwiedzającym swoich chorych przeważnie pieszo.
— Dlaczego?
— Dlatego, że ta laska, bardzo ładna gdy była nowa, wydaje mi się teraz tak zniszczona, iż nie 
wyobrażam jej sobie w rękach lekarza miejskiego. Żelazne okucie na końcu jest bardzo starte, co 
świadczy, że kij służy doktorowi do częstych przechadzek.
— Doskonale, zupełnie słusznie! — przytakiwał Holmes.
— A wreszcie są tu jeszcze wyrazy „Od przyjaciół z C.C.H." Domyślam się, że chodzi tu o jakieś 

background image

lokalne stowarzyszenie łowieckie... Doktor leczył pewnie członków tego stowarzyszenia, a oni, 
w dowód wdzięczności, ofiarowali mu ten drobny upominek.
—   Doprawdy   Watsonie,   przechodzisz   samego   siebie   —   rzekł   Holmes,   odsuwając   krzesło   i 
zapalając papierosa. — Muszę przyznać, że we wszystkich raportach, w jakich pisałeś o moich 
skromnych pracach, nie doceniałeś własnych zdolności. Nie jesteś może sam przez się jaśniejącą 
pochodnią, ale doskonały z ciebie przewodnik w poszukiwaniu światła. Są ludzie, którzy, sami 
nie będąc geniuszami, posiadają talent pobudzania go u innych. Przyznaję, mój drogi, że jestem 
twoim dłużnikiem.
Holmes nigdy jeszcze nie przemawiał do mnie w ten sposób. Muszę przyznać, że słowa jego 
sprawiły mi wielką przyjemność, gdyż często bywałem dotknięty jego obojętnością, zarówno 
wtedy gdy podziwiałem jego talent, jak i gdy starałem się rozpowszechnić jego metody. Byłem 
także dumny z tego, że tak dobrze poznałem jego sposób rozumowania, iż używając go zdobyłem 
uznanie Holmesa.
Wziął z moich rąk laskę i zaczął ją pilnie oglądać. Nagle rzucił papierosa, podszedł do okna i 
zabrał się do jej badania przez lupę.
— Ciekawe, chociaż proste — powiedział, siadając w ulubionym kącie kanapy. — Dostrzegłem 
parę wskazówek, które doprowadzą nas do ciekawych wniosków.
— Czy czegoś nie zauważyłem? — spytałem z pewną zarozumiałością w głosie. — Nie sądzę, 
żebym pominął jakiś ważny szczegół.
—   Obawiam   się,   mój   drogi,   że   większość   twoich   wniosków   jest   błędna.   Gdy  mówiłem,   że 
naprowadzasz mnie na ślad, to znaczyło, iż twoje pomyłki doprowadzają mnie przypadkowo do 
odkrywania prawdy. W tym wypadku nie mylisz się co do istoty rzeczy. Właściciel laski jest 
niewątpliwie wiejskim lekarzem i bardzo dużo chodzi.
— Miałem zatem słuszność.
— Tak jest, pod tym względem.
— I to wszystko?
— Nie, nie mój drogi, nie wszystko... Tylko, widzisz, mnie się na przykład wydaje bardziej 
prawdopodobne, że ofiarowany doktorowi podarunek pochodzi od pracowników szpitala, a nie 
od członków stowarzyszenia łowieckiego. Jeśli więc litery „C.C." umieszczone są przed literą, 
określającą ten szpital, wyrazy „Charing Cross" nasuwają się same.
— Może masz słuszność.
—  Moje  wyjaśnienie  ma  wszelkie  cechy  prawdopodobieństwa.  Jeśli  przyjmiemy   tę  hipotezę 
mamy nową podstawę, która pozwala odtworzyć postać naszego nieznajomego gościa.
—   Dobrze,   przypuszczając   zatem,   że   C.C.H.   znaczy   „Charing   Cross   Hospital”,   jakie   inne 
wnioski stąd wysnujemy?
— Czyż nie nasuwa ci się żaden? Znasz moją metodę. Zastosuj ją!
— Jedynym oczywistym wnioskiem jest to, że nasz nieznajomy praktykował w mieście, zanim 
przeniósł się na wieś.
— Posuńmy się dalej w naszych przypuszczeniach i idźmy ciągle tym śladem. Z jakiej okazji 
najprawdopodobniej   ofiarowano   mu   ten   podarunek?   Kiedy   przyjaciele   Mortimera   zebrali 
składkę,   by   mu   dać   upominek?   Niewątpliwie   w   chwili   gdy   doktor   opuszczał   szpital,   żeby 
rozpocząć prywatną praktykę. Wiemy już, że był to podarunek. Przypuszczamy, że przeszedł ze 
szpitala miejskiego do praktyki  na wsi. Czy zatem zbyt śmiałe byłoby nasze twierdzenie, że 
podarunek ofiarowano przy pożegnaniu?
— Jest to bardzo prawdopodobne.
— A teraz zechciej zauważyć, że doktor Mortimer nie mógł być stałym lekarzem szpitala. Na te 
posady przyjmowani są tylko najlepsi londyńscy lekarze, a ci nie przenoszą się nigdy na wieś. 

background image

Więc  kim  był?   Lekarzem-asystentem,  czyli   zajmował   stanowisko  niewiele  wyższe  niż   starsi 
studenci. Szpital zaś opuścił przed pięciu laty... masz datę na lasce. Tak więc, twój poważny 
doktor   w   średnim   wieku   znika   jak   widmo,   mój   drogi,   a   na   jego   miejsce   ukazuje   się   nam 
trzydziestoletni   młodzieniec   —   miły,   skromny,   roztargniony   i   posiadający   psa,   którego 
określiłbym mniej więcej jako większego od jamnika a mniejszego od brytana.
Uśmiechałem się z niedowierzaniem, gdy Sherlock Holmes przechylił się w tył, puszczając pod 
sufit kółka dymu.
—   Nie   potrafię   podważyć   twojego   ostatniego   wywodu   —   odparłem   —   ale   nie   ma   nic 
łatwiejszego niż dowiedzieć się szczegółów, dotyczących wieku i kariery zawodowej doktora. 
Podszedłem   do   biblioteki,   wziąłem   z   półki   „Przewodnik   lekarski”   i   odszukałem   literę   M. 
Znalazłem   kilku   Mortimerów,   jednym   z   nich   mógł   być   nasz   gość.   Przeczytałem   głośno 
odpowiednią notatkę;
Mortimer   Jakub,   M.R.C.S,  1882;   Grimpen,   Dartmoor,   Devon.   Asystent-chirurg   w   szpitalu 
Charing   Cross   od   1882   do   1884.  Laureat   nagrody   Jacksona   za   pracę   z   dziedziny   patologii 
porównawczej   p.t.   „Czy   dziedziczność   jest   chorobą?".   Członek-korespondent   Szwedzkiego 
Towarzystwa   Patologicznego.   Autor   „Kilku   kaprysów   atawizmu"   (The   Lancet,   1882)   „Czy 
postępujemy?" (Joumal of Psychology, marzec 1883). Lekarz rządowy gmin: Grimpen, Thomsey 
i High-Barrow.
— No, a o stowarzyszeniu łowieckim ani słowa — powiedział Holmes z drwiącym uśmiechem 
—  ale  jest  lekarz   wiejski,  jak  sprytnie  wywnioskowałeś.  Zdaje  mi   się,  że  moje  wnioski  się 
potwierdzą.   Co   do   przymiotników,   powiedziałem,   jeśli   się   nie   mylę:   miły,   skromny, 
roztargniony. Otóż doświadczenie nauczyło mnie, że podarunki otrzymuje na tym świecie tylko 
człowiek miły', jedynie skromny opuszcza Londyn dla osiedlenia się na wsi, a tylko roztargniony 
zostawia laskę, zamiast karty wizytowej, po godzinnym czekaniu w twoim salonie.
— A pies?
— Pies nosi zazwyczaj laskę swego pana. Ponieważ jest ciężka, pies trzyma ją mocno na środku, 
a ślady jego kłów są wyraźnie widoczne. Wskazują, moim zdaniem, że szczęka jest za duża na 
jamnika, a za mała na brytana. To może... tak, to jest wyżeł!
Mówiąc to Holmes wstał, zaczął chodzić po pokoju aż nagle zatrzymał się przed oknem, a jego 
głos był tak stanowczy, że spojrzałem na niego zdumiony.
— Mój drogi, skąd ta pewność?
—   Stąd   po   prostu,   że   widzę   tego   psa   przed   naszymi   drzwiami,   a   oto   i   głos   dzwonka 
przyciskanego przez jego pana. Nie odchodź, Watsonie. To przecież twój kolega po fachu, a 
twoja  obecność  może  być  pożyteczna.   Oto  dramatyczna   chwila:  słyszysz   na  schodach   kroki 
człowieka, wchodzącego w twoje życie i nie wiesz co przyniesie, złą czy dobrą wiadomość. 
Czego może chcieć doktor Jakub Mortimer, człowiek nauki, od Sherlocka Holmesa, specjalisty w 
dziedzinie kryminalistyki ?... Proszę!
Byłem  zaskoczony wyglądem  naszego gościa, spodziewałem się ujrzeć typowego  wiejskiego 
lekarza. Doktor Mortimer był zaś bardzo wysoki, chudy, miał długi haczykowato zakrzywiony 
nos, wystający między parą szarych, blisko osadzonych przenikliwych oczu, iskrzących się za 
okularami w złotej oprawie.
Ubrany   był   w   tradycyjny,   choć   nieco   zaniedbany   strój,   charakterystyczny   dla   lekarzy;   miał 
wytarty surdut, spodnie były obszarpane u dołu. Mimo młodego wieku plecy miał zgarbione, a 
głowę pochyloną naprzód. Na jego twarzy malowała się wielka dobroduszność.
Wchodząc spostrzegł laskę w ręku Holmesa i rzucił się ku niemu z radosnym okrzykiem:
— Co za szczęście! — rzekł — Nie byłem pewien, gdzie ją zostawiłem, tutaj, czy w biurze 
żeglugi. Za nic w świecie nie chciałbym jej zgubić.

background image

— Podarunek, nieprawdaż? — zapytał Holmes.
— Tak jest.
— Od pracowników szpitala Charing Cross?
— Od kilku przyjaciół stamtąd... z okazji mego ślubu.
— Do licha! To niedobrze — odezwał się Holmes, potrząsając głową.
Doktor Mortimer przymrużył oczy i spojrzał ze zdziwieniem.
— Niedobrze? Dlaczego?
— Dlatego, że nasze wnioski okazały się błędne. Mówi pan zatem, że to podarunek z okazji 
ślubu?
— Tak jest. Ożeniłem się i porzuciłem szpital, a wraz z nim wszelką nadzieję kariery. Trzeba 
było założyć rodzinę.
— Co prawda — rzekł Holmes  — nie pomyliliśmy  się znów tak bardzo. A teraz, doktorze 
Jakubie Mortimer...
— Proszę mnie tak nie tytułować... Jestem skromnym lekarzem.
— I widocznie człowiekiem o ścisłym umyśle.
— Jestem dyletantem w nauce, panie Holmes, zbieraczem muszelek na wybrzeżach wielkiego 
nieznanego oceanu. Przypuszczam, że mówię do pana Sherlocka Holmesa, nie zaś...
— Tak, a oto mój przyjaciel, doktor Watson.
— Bardzo mi przyjemnie. Słyszałem często pana nazwisko wymieniane razem z nazwiskiem 
pańskiego przyjaciela. Panie Holmes, pan mnie niesłychanie interesuje. Rzadko zdarza mi się 
widzieć czaszkę tak szeroką jak pańska i do tego stopnia rozwinięte guzy nadoczodołowe. Czy 
pozwoli mi pan przesunąć palec po szwie ciemieniowym? Odlew pańskiej czaszki, w zastępstwie 
oryginału, byłby ozdobą każdego muzeum antropologicznego. Nie pragnę bynajmniej pańskiej 
śmierci, ale przyznaję, że na pańską czaszkę mam wielką ochotę.
Holmes wskazał krzesło dziwnemu gościowi.
—   Jest   pan   entuzjastą   swojego   zawodu,   podobnie   jak   ja   mojego   —   odrzekł.   Pański   palec 
wskazujący mówi mi, że sam zwija pan swoje papierosy. Proszę, niech się pan nie krępuje.
Nasz gość wyjął z kieszeni bibułkę i tytoń i ze zdumiewającą zręcznością zwinął papierosa. Palce 
miał   długie,   zwinne   i   ruchliwe,   jak   macki   owada.   Holmes   milczał,   ale   jego   wzrok,   uparcie 
utkwiony w naszym gościu dowodził, do jakiego stopnia przybysz budził jego zainteresowanie.
— Przypuszczam — odezwał się wreszcie — że nie tylko dla zbadania mojej czaszki zaszczycił 
mnie pan swoimi odwiedzinami wczoraj i powrócił pan dzisiaj.
— Nie, proszę pana, chociaż bardzo się cieszę, że nadarzyła mi się taka sposobność. Przyszedłem 
do pana, panie Holmes, bo wiem, że sam sobie nie poradzę, a znalazłem się wobec sprawy 
równie   poważnej   jak   i   tajemniczej.   Ponieważ   uważam   pana   za   drugiego   wśród   najlepszych 
detektywów w Europie...
— Naprawdę! A czy wolno wiedzieć, kto ma zaszczyt  być  pierwszym?  — spytał Holmes z 
odcieniem goryczy.
— Prace pana Bertillona muszą robić wrażenie na człowieku o umyśle naukowca.
— A więc dlaczego nie uda się pan do niego po poradę?
— Mówiłem o umyśle naukowca, ale jeśli chodzi o podejście praktyczne jest pan najlepszy. 
Spodziewam się. że nie uraziłem...
— Tylko trochę — przerwał Holmes. — Sadzę doktorze, że dobrze będzie, gdy damy temu 
wszystkiemu spokój i wyjaśni pan dokładnie problem, którego bez mojej pomocy nie może pan 
rozwiązać.

background image

Przekleństwo rodu Baskervillów

— Mam w kieszeni rękopis — zaczął doktor.
— Zauważyłem to, gdy pan wszedł — odparł Holmes.
— Rękopis ten jest bardzo stary.
— Z pierwszej potowy XVIII wieku, jeśli nie jest podrobiony.
— Skąd pan wie?
— Papiery wystają z pańskiej kieszeni, a przez ten czas, gdy pan mówił, widziałem ze dwa cale 
rękopisu.   Byłbym   marnym   detektywem,   gdybym   na   tej   podstawie   nie   mógł   określić   daty 
dokumentu, myląc się najwyżej o jakieś dziesięć kil. Może czytał pan moją monografię na ten 
temat? Pański rękopis jest mniej więcej z 1730 roku.
—   Dokładnie   z   1742   roku   —   odparł   Mortimer,   wydobywając   go   z   kieszeni.   —   Papiery   te 
powierzył mi sir Karol Baskerville, którego tragiczna śmierć trzy miesiące temu wywołała takie 
wzburzenie w Devonshire. Byłem jednocześnie jego lekarzem i przyjacielem.  Był to człowiek 
stanowczy, przenikliwy, praktyczny, równie trzeźwo myślący jak ja. Niemniej jednak wierzył w 
ten dokument, a wiara ta przywiodła go do takiej śmierci jaką zginął.
Holmes wyciągnął rękę po rękopis i rozłożył go na kolanach:
— Spójrz Watsonie — powiedział, zwracając się do mnie — na to „s”, raz długie, to znów 
krótkie. Jest to jedna ze wskazówek, które pozwoliły mi określić datę.
Spojrzałem przez jego ramię na pożółkły papier i prawie zatarte pismo. Jako nagłówek widniał 
napis: „Baskerville Hall”, a poniżej wielkimi niekształtnymi cytrami: „1742”.
— Widzę, że to jakby jakieś sprawozdanie.
— Tak. To opis pewnej legendy, krążącej w rodzinie Baskervillów.
— Sądziłem, że pan chce zasięgnąć mojej rady w sprawie bardziej aktualnej i konkretnej.
— Niech mi pan wierzy, że jest to sprawa bardzo świeża i pilna, trzeba ja koniecznie wyjaśnić w 
ciągu   dwudziestu   czterech   godzin.   Rękopis,   który   przyniosłem   ze   sobą.   jest   krótki   i   ściśle 
związany ze sprawą. Pozwoli pan, że go przeczytam.
Holmes   wsunął   się   w   głąb   fotela,   splótł   dłonie,   zamknął   oczy   i   przybrał   postawę   pełną 
rezygnacji. Doktor Mortimer rozłożył rękopis przy świetle i donośnym, suchym głosem zaczął 
czytać następująca stara opowieść:
O pochodzeniu psa Baskervillów krążyły różne pogłoski. Ponieważ jednak jestem potomkiem 
Hugona Baskervilla w prostej linii, u historię niniejszą słyszałem z ust mego ojca, któremu znów 
przekazał ją jego ojciec, przeto spijałem ją, przekonany wierze o jej prawdziwości. I chciałbym,  
potomkowie moi, abyście wierzyli, ze ta sama Sprawiedliwość, która karze za grzechy, umie  
również, przebaczać miłosiernie, i że nie ma tak strasznego przekleństwa na świecie, którego nie 
można okupić skruchą i modlitwą. Z opowieści niniejszej zatem wciągnijcie tę naukę, ze nie 
należy obawiać się skutków przeszłości, lecz trzeba '.tac się baczniejszym w przyszłości i unikać  
tych okropnych nałogów, które ściągnęły na naszą rodzinę lak wielkie nieszczęściu.
Wiedzcie więc, ze w czasach wielkiej rewolucji (której historię. napisaną przez, wielce uczonego 
lorda Charendona polecam gorąco waszej uwadze), zamek Baskerville był własnością Hugona  
tegoż nazwiska, człowieka dzikich namiętności, bezbożnika i rozpustnika. Sąsiedzi wybaczyliby  
mu   te   błędy,   wiedząc,   że   zamek   nie   był   nigdy   siedliskiem   świętych,   ale   okrucieństwa.   jakie  
popełniał podczas hulaszczymi zabaw, stały się przysłowiowe w całej okolicy.
Zdarzyło się. ze ów Hugon zapalał miłością (jeżeli określenie to, użyte w tym przypadku, nie  
będzie   profanacją)   do   córki   ziemianina,   którego   grunta   sąsiadowały   z   posiadłościami 
Baskervillów.   Panna,   skromnie   i   pobożnie   wychowana,   unikała   wielbiciela,   znając   jego   złą  

background image

sławę.
Pewnego dnia, w wigilia świętego Michała, ów Hugon z pięcioma czy sześcioma towarzyszami 
hulanek,   wtargnął   do   folwarku   i   porwał   pannę,   podczas   nieobecności   jej   ojca   i   braci. 
Przywiózłszy brankę do zamku, osadził ją w wieży, a sam udał się do jadalni, by, jak zwykle,  
spędzie noc na pijatyce. Nieszczęsna dziewczyna była bliska obłędu, słysząc śpiewy, wrzaski i  
bluźnierstwa   ucztujących,   które   dobiegały   jej   uszu,   aż   wreszcie,   zdjęta   śmiertelną   trwogą, 
zdobyła się na czyn, przed którym zawahałby się najodważniejszy mężczyzna. Wyszła przez okno  
i, przy pomocy gałęzi bluszczu, który porastał (i porasta jeszcze) mur, zsunęła się po rynnie i  
uciekła przez łąki do folwarku rodzicielskiego, oddalonego o trzy mile.
Wkrótce potem Hugon opuścił gości, aby zanieść trochę jadła i picia swej brance — a może żywił 
i jakieś gorsze zamiary — ale zastał więzienie puste. Na ten widok, jakby opętany przez szatana,  
zbiegł   w   szalonym   pędzie   ze   schodów,   wpadł   do   jadalni,   wskoczył   na   stół,   tłukąc   talerze   i 
kryształy,   i   wobec   przerażonych,   na   wpół   pijanych   biesiadników   przysiągł,   ze   jeśli   tej   nocy 
jeszcze zdoła schwytać zbiegłą dziewczynę, zaprzeda czartu ciało i duszę. Obecni przez chwilę w 
osłupieniu   patrzyli   na   niego,   gdy   naraz   jeden,   podlejszy,   a   może   bardziej   pijany   od   innych 
krzyknął, żeby puścić psy gończe śladem dziewczyny. Propozycja przypadła do smaku Hugonowi, 
wybiegł z zamku, wrzeszcząc na stajennych, by mu siodłali klacz, a na dojeżdżaczy by wypuścili  
psy z psiarni, po czym cisnął psom chustkę dziewczęcia. Ludzie klnąc a zwierzęta wyjąc popędzili  
wśród bladego blasku księżyca ku łąkom.
Wszystko to dokonało się tak szybko, że biesiadnicy zrazu nie zrozumieli co zaszło. Niebawem 
jednak   zaświtało   w   ich   zamroczonych   umysłach,   uprzytomnili   sobie   o   co   chodzi   i   powstało 
piekielne zamieszanie. Jedni wołali o pistolety, inni o konie, inni znów o świeże butelki wina. W  
końcu oprzytomnieli do reszty i wszyscy, w liczbie trzynastu, dosiedli koni i puścili się w pogoń. 
Księżyc rzucał na ziemię srebrzyste blaski, a konie pędziły wyciągniętym galopem drogą. którą 
podążać musiała nieszczęsna dziewczyna, chcąc się dostać do domu.
Ujechali tak ze dwie mile. gdy spotkali nocnego pastucha, pilnującego trzodę na łące, a mijając  
go   krzyknęli,   czy   nie   widział   ściganej   zwierzyny.   Opowieść   niesie,   ze   nieborak   tak   był 
wystraszony, iż nie mógł odpowiedzieć, w końcu jednak objaśnił, że widział młodą dziewczynę i 
psy pędzące za nią.
— Ale widziałem więcej jeszcze — dodał — widziałem dziedzica z Baskerville na czarnej klaczy,  
a za nim biegł cicho pies tak potworny, ze niechaj mnie Bóg uchowa. abym go spotkał na swej  
drodze.
Oboje posiali pastucha do wszystkich diabłów i popędzili dalej.
Ale niebawem krew ścięła się mrozem w ich żyłach. Na równinie rozległ się tętent kopyt końskich  
i czarna klacz, okryła pianą, minęła ich w piekielnym galopie, bez pana, wlokąc cugle za sobą.
Zdjęci trwogą, jeźdźcy zbliżyli się do siebie, lecz pogoni nie zaniechali, jakkolwiek każdy z nich. 
gdyby był sam, chętnie zawróciły konia. Jadąc już wolniej, spotkali nareszcie sforę psów, które  
znane   z   odwagi   i   wszelkich   przymiotów   dobrej   rasy,   stały,   wyjąc   ponuro,   nad   krawędzią 
głębokiego wąwozu. Niektóre zaczynały się już cofać, inne, ze zjeżoną sierścią, ze ślepiami krwią  
nabiegłymi, patrzyły w wąwóz.
Grono mężczyzn, już zupełnie trzeźwych, jak się łatwo domyśleć, zatrzymało się. Większość nie 
miała odwagi zapuszczać się dalej, lecz trzej najśmielsi zjechali do wąwozu. Rozszerzał się on w 
tym miejscu znacznie i tu, na dość obszernej polance, wznosiły się dwa wielkie kamienie, jakimi  
niektóre zapomniane ludy znaczyły w dawnych czasach miejsca swego pobytu. Księżyc oświecał 
jasno płaszczyznę, a na środku leżała biedna dziewczyna bez życia. Tutaj widocznie upadki i 
skonała ze znużenia i trwogi. Ale nie na jej widok ani na widok wyciągniętych o parę kroków  
dniej zwłok Hugona Baskervilla skamienieli trzej śmiałkowie. Nad trupem Hugona stał potwór — 

background image

czarne wielkie zwierzę, kształtu psa, a rozmiarów dotąd nie widzianych.
Potwór miał kły zatopione w gardle Hugona, ci w chwili gdy trzej mężczyźni się zbliżyli, wyrwał 
kawał ciała z szyi trupa i zwrócił ku przybyłym swe ogniste ślepia i paszczę krwią broczącą... 
Trójka śmiałków wrzasnęła przeraźliwie i krzycząc ciągle, popędziła z powrotem przez równinę.
Utrzymują, ze jeden z tych trzech umarł jeszcze tej samej nocy, a dwaj zostali obłąkani do końca 
życia.
Tak brzmi, synowie moi, opowieść o pierwszym ukazaniu się psa, który od owego czasu stał się  
okrutną plagą dla naszego rodu. Spisałem tę opowieść, bo wzmianki i domysły wzbudzają zawsze 
więcej trwogi niż rzeczy dokładnie wiadome.
Nie można zaprzeczyć, że kilku członków naszej rodziny zginęło śmiercią gwałtowną nagłą i  
tajemniczą. Powinniśmy jednak ufać w nieskończoną dobroć Opatrzności, która rzadko kiedy  
karze niewinnych w trzecim lub czwartym pokoleniu, jak powiedziano w Piśmie Świętym.
Polecam was, synowie moi, opiece Opatrzności i radzę unikać, przez ostrożność, chodzenia w  
pobliże owego wąwozu, w godzinach nocy, kiedy panuje moc złego ducha.
Spisał Hugon Baskerville dla synów swoich Rogera i Jana, zalecając wszakże, aby pod żadnym  
pozorem nie powtarzali opowieści powyższej siostrze swojej Elżbiecie.
Doktor Mortimer skończył czytać, zsunął okulary na czoło i spojrzał na Sherlocka Holmesa. Ten 
ziewnął, wrzucił do ognia niedopałek papierosa i spytał lakonicznie:
— I cóż?
— Czy ta historia nie wydaje się panu interesująca?
— Owszem, dla amatora bajek o żelaznym wilku. 
Doktor Mortimer wyjął z kieszeni starannie złożoną gazetę.
—   Teraz,   panie   Holmes,   pokażę   panu   coś   nowszego.   Oto   numer   pisma   ,,Devon   County 
Chronicle” z 14 czerwca tego roku, zawierający szczegóły śmierci sir Karola Baskervilla, który 
zmarł kilka dni wcześniej.
Mój przyjaciel pochylił się nieco do przodu, a wyraz jego twarzy świadczył o pewnym skupieniu. 
Nasz gość poprawił okulary i zaczął:
Nagła   śmierć   sir   Karola   Baskervilla,   którego   wymieniano   jako   kandydata   stronnictwa 
liberalnego z okręgu środkowego Devon w zbliżających się wyborach, zaskoczyła całe hrabstwo. 
Sir Karol mieszkał w Baskerville Hall od niedawna, niemniej stylem bycia i wielką hojnością  
zdobył uznanie oraz szacunek wszystkich tych, którzy go znali.
W tych czasach „świeżych bogaczy" pocieszający jest widok potomka starego rodu, który mimo 
ciężkich przejść, zdołał wzbogacić się i przywrócić dawną świetność rodzinnej siedziby.
Sir Karol, jak wiadomo, doszedł do fortuny w Afryce Południowej. Rozsądniejszy od tych, którzy  
spekulują,  aż szczęście się odwróci, zrealizował wszystkie swoje plany i powrócił do Anglii.  
Zaledwie dwa lata mieszkał w Baskerville Hall. Miał zamiar odbudować zamek i unowocześnić 
gospodarstwa rolne. Śmierć nie pozwoliła mu urzeczywistnić tych planów, zakrojonych na wielką  
skalę. Będąc bezdzietnym, pragnął żeby cała okolica korzystała z jego majątku, toteż wiele osób 
zasmuciła   jego   przedwczesna   śmierć.   Niejednokrotnie   na   naszych   łamach   pisaliśmy   o   jego  
hojnych darach na różne cele dobroczynne w hrabstwie.
Śledztwo   nie   mogło   wyjaśnić   dokładnie   okoliczności,   które   towarzyszyły   śmierci   sir   Karola  
Baskervilla, ale rozproszyło przynajmniej pewne zabobonne pogłoski. Sir Karol był wdowcem i 
prowadził samotne życie. Pomimo znacznej fortuny żył bardzo skromnie, a cała jego służba to 
małżeństwo Barrymore — on był lokajem, ona gospodynią.
Ich zeznania, potwierdzone przez kilku przyjaciół, wskazują, że od pewnego czasu sir Karol źle 
się czuł. Męczyła go choroba serca, objawiająca się nagłym bladnięciem, napadami duszności i  
rozstrojem   nawowym.   Doktor   Mortimer,   przyjaciel   i   lekarz   zmarłego,   potwierdził   to   w  

background image

zeznaniach.
Fakty w tej sprawie są bardzo proste. Co wieczór, przed snem sir Karol przechadzał się po  
słynnej   alei   cisowej   w   Baskerville   Hall.   Małżonkowie   Barrymore   stwierdzili   w   swoich  
zeznaniach, że taki był zwyczaj ich pana.
4 czerwca sir Karol oznajmił, że nazajutrz wyjeżdża do Londynu i polecił Barrymorowi, aby 
spakował jego rzeczy. Wieczorem wyszedł na codzienną przechadzkę, podczas której zawsze palił  
cygaro.
Z przechadzki tej już nie wrócił.
O północy, Barrymore, widząc, że drzwi przedsionka zamku są jeszcze otwarte, zaniepokoił się. 
Zapalił latarnię i poszedł szukać pana. Dzień był dżdżysty, z łatwością więc na rozmiękłej ziemi 
w alei odnalazł ślady stóp sir Karola. W połowie drogi znajduje się furtka, która wychodzi na  
moczary.   Głębsze   w   tym   miejscu   ślady   wskazywały,   te   sir   Karol   zatrzymał   się   przy   niej.  
Następnie prawdopodobnie znów podjął przechadzkę, bo jego zwłoki znaleziono znacznie dalej.
Pewien szczegół zeznania Barrymora pozostaje jeszcze nie wyjaśniony: kształt śladów zmienił się  
z chwilą kiedy sir Karol Baskerville minął furtkę: wydawało się, że szedł dalej na palcach.
Niejaki Murphy, Cygan, handlarz koni, znajdował się wówczas blisko, na moczarach, lecz, jak 
sam   zeznał,   był   zupełnie   pijany.   Oświadczył,   że   słyszał   krzyki,   ale   nie   mógł   wskazać   skąd 
dochodziły. Na zwłokach sir Karola nie stwierdzono żadnych śladów napadu, jakkolwiek raport 
lekarza   wspomina   o   niezwykłym,   konwulsyjnym   skrzywieniu   twarzy   —   tak   strasznym,   że  
początkowo  doktor  Mortimer  nie   chciał  wierzyć,  iż   istotnie  leży  przed nim   jego  przyjaciel   i 
pacjent.  Wyjaśniono  jednak, że jest to objaw zdarzający się często w wypadkach dusznicy  i  
śmierci spowodowanej atakiem serca. Oględziny zwłok potwierdziły taką właśnie diagnozę, a 
sędzia śledczy uznał orzeczenie lekarskie.
Jesteśmy   zadowoleni   z   takiego   wyniku   śledztwa.   Spadkobierca   sir   Karola   powinien   jak  
najszybciej zamieszkać na zamku i prowadzić dalej, przerwane w tak tragiczny sposób, dzieło 
swego   poprzednika.   Gdyby   rzeczowy   raport   sędziego   nie   rozwiał   ostatecznie   zabobonnych 
opowieści krążących o tej śmierci, nie można by wcale wydzierżawić Baskerville Hall.
Spadkobiercą zmarłego jest – jeśli jeszcze żyje – Henryk Baskerville, syn najmłodszego brata sir 
Karola. Ostatnie listy młodego człowieka pochodziły z Ameryki. Poczyniono starania aby go 
odnaleźć i zawiadomić spadku jaki mu przypadł.
Doktor Mortimer złożył dziennik i wsunął go do kieszeni.
— Takie są, panie Holmes, publicznie znane szczegóły śmierci sir Karola Baskervilla — rzekł.
— Dziękuję panu — odparł Holmes — za zwrócenie mojej uwagi na ten wypadek, interesujący 
pod wieloma względami. Swego czasu zauważyłem kilka wzmianek w dziennikach, ale byłem 
tak pochłonięty sprawą kamei, które zginęły w Watykanie, że przestałem się interesować tym, co 
działo się w Anglii. Mówi pan, że ten artykuł zawiera wszystkie publicznie znane fakty.
— Tak jest.
— Niech mi pan teraz poda nieznane.
Holmes wsunął się znów głębiej w fotel, splótł dłonie, a jego twarz przybrała wyraz powagi i 
obojętności.
—   Zgodnie   z   pańskim   życzeniem   —   mówił   doktor   Mortimer,   okazując   już   gwałtowne 
zdenerwowanie   –   powiem   panu   to,   czego   nie   mówiłem   nikomu.   Nie   powiedziałem   tego 
sędziemu, bo człowiekowi nauki trudno jest przyznać się publicznie, że podziela powszechny 
zabobon.   Chodziło   mi   także   o   to   —   jak   słusznie   napisano   w   gazecie   –   nie   można   byłoby 
dzierżawić Baskerville Hall, gdyby jeszcze cokolwiek wzmocniło straszną sławę tej siedziby. 
Dlatego uważałem za stosowne powiedzieć mniej niż wiedziałem, ale z panem chcę być zupełnie 
szczery.

background image

Równina jest prawie niezamieszkała, a tych którzy sąsiadują ze sobą, łącza ścisłe związki. Stąd 
moja zażyłość z sir Karolem Baskervillem. Z wyjątkiem pana Franklanda w Lafter Hall i pana 
Stapletona, przyrodnika, nie ma w promieniu w promieniu kilku mil ludzi wykształconych.
Sir Karol lubił samotność, ale jego choroba zbliżyła nas, a wspólne zamiłowanie do nauki jeszcze 
to utrwaliło. Sir Karol przywiózł z Afryki Południowej dużo ciekawych materiałów i spędziliśmy 
razem   niejeden   mity   wieczór,   rozmawiając   o   anatomii   Buszmenów   i   Hotentotów.   W   ciągu 
ostatnich kilku miesięcy sir Karol był coraz bardziej rozdrażniony. Legenda, którą przeczytałem 
przed chwilą, prześladowała go do tego stopnia, że nic na świecie nie zmusiłoby go do wyjścia w 
nocy poza ogrodzenie parku. Wyda się to panu nieprawdopodobne, niemniej jednak sir Karol był 
szczerze przeświadczony, że okrutne fatum ciąży nad jego rodem, a kroniki rodzinne nie mogły 
dodać mu otuchy. Nieustannie dręczyła go myśl o ciągłej obecności jakiegoś ducha. Często pytał 
mnie, czy podczas nocnych spacerów nie dostrzegłem nigdy jakiejś niezwykłej postaci lub czy 
nie słyszałem wycia psa. To ostatnie pytanie zadawał mi wielokrotnie, zawsze głosem drżącym 
ze zdenerwowania. Przypominam sobie doskonale drobne zajście, które zdarzyło się na kilka 
tygodni   przed   jego   śmiercią.   Przyjechałem   do   zamku   i   zastałem   sir   Karola   w   drzwiach 
przedsionka.   Zeskoczyłem   z   dwukółki   i   stanąłem   na   wprost   swojego   przyjaciela,   gdy   nagle 
zauważyłem,   że   z   przerażeniem   wpatruje   się   w   coś   za   moimi   plecami.   Odwróciłem   się   i 
dostrzegłem jeszcze na zakręcie drogi coś nieokreślonego; zdawało mi się, że to wielkie czarne 
cielę. Sir Karol był tym tak zdenerwowany i zaniepokojony, że musiałem pójść na miejsce, gdzie 
zwierzę się ukazało i szukać go. Ale zniknęło bez śladu. Wydarzenie to wywarło na nim straszne 
wrażenie.   Spędziłem   z   nim   cały   wieczór   i   właśnie   wtedy   dla   wytłumaczenia   swojego 
zdenerwowania, powierzył mi rękopis, który panu przeczytałem. Wspominam o tym drobnym 
zajściu tylko dlatego, że ze względu na późniejszą tragedię nabiera ono pewnego znaczenia. 
Wtedy   nie   przywiązywałem   do   niego   żadnej   wagi   i   uważałem,   że   zdenerwowanie   mojego 
przyjaciela   jest   nieuzasadnione.   Na   skutek   moich   nalegań   sir   Karol   postanowił   jechać   do 
Londynu. Wiedziałem, że ma chore serce, a nieustający lęk, w jakim żył — choćby jego powód 
był urojony — oddziaływał niekorzystnie na jego zdrowie. Sądziłem, że pobyt w mieście dobrze 
mu zrobi, a pan Stapleton, nasz wspólny przyjaciel, poproszony o radę, był tego samego zdania. 
W ostatniej chwili nastąpiła ta okropna tragedia. Tej nocy, kiedy zmarł sir Karol. Barrymore, 
jego lokaj, przysłał po mnie chłopca stajennego Perkinsa, a ponieważ nie spałem jeszcze, w 
godzinę po wypadku byłem już w Baskerville Hali.
Osobiście stwierdziłem wszystkie wspomniane w śledztwie fakty. Zbadałem ślady kroków w alei 
cisowej,   widziałem   przy   furtce   miejsce,   gdzie   sir   Karol   się   zatrzymał,   zauważyłem   zmianę 
kształtu śladów począwszy od tego miejsca, widziałem że na piasku nie ma innych śladów oprócz 
pochodzących od butów Barrymora, po czym zbadałem uważnie zwłoki, których jeszcze nikt nie 
dotykał.
Sir   Karol   leżał   wyciągnięty,   twarzą   do   ziemi,   ręce   miał   rozkrzyżowane,   palce   zaciśnięte 
kurczowo i zagłębione w ziemi, a twarz tak wykrzywioną, że nie odważyłbym się stwierdzić pod 
przysięgą jego tożsamości.
Na   ciele   nie   znalazłem   żadnych   obrażeń.   Jednak   zeznania   Barrymora   nie   były   dokładne. 
Powiedział,   że   przy   zwłokach   nie   było   żadnych   innych   śladów.   Nie   widział   ich.   Ja   jednak 
dostrzegłem... w pewnej odległości... świeże, wyraźne...
— Ślady kroków?
— Tak jest, ślady kroków.
— Mężczyzny czy kobiety?
Doktor Mortimer spoglądał na nas przez chwilę dziwnym wzrokiem, po czym, niemal szeptem, 
odpowiedział:

background image

— Panie Holmes, to były ślady łap olbrzymiego psa!

Problem

Przyznam, że te słowa przejęły mnie dreszczem. Głos doktora Mortimera drżał także, 

widać było że zdenerwowało go własne opowiadanie. Holmes, nieco pochylony wprzód, słuchał 
go z błyskiem w oczach, świadczącym o żywym zainteresowaniu.
— Czy pan to widział? — zapytał.
— Tak dokładnie, jak widzę pana w tej chwili.
— I nic pan o tym nie mówił?
— Dlaczego miałbym o tym mówić?
— Jak to się stało, że nikt poza panem nie dostrzegł tych siadów?
—   Były   widoczne   dopiero   dwadzieścia   metrów   od   zwłok...   Nikt   na   to   nie   zwrócił   uwagi. 
Gdybym nie znał tej legendy, tego dziwnego podania, pewno, jak wszyscy, nie dostrzegłbym ich.
— Czy na moczarach znajduje się dużo psów pasterskich?
— O, bardzo dużo!... Ale to nie był pies pasterski.
— Mówi pan, że pies był wielki?
— Olbrzymi!...
— I że nie zbliżył się do ciała?
— Nie.
— A jaka była wtedy noc?
— Wilgotna i zimna.
— Czy padał deszcz?
— Nie.
— Proszę mi opisać, jak wygląda ta aleja cisowa.
— Tworzą ją dwa rzędy starych, wysokich na dwanaście stóp cisów, ich wierzchołki stanowią 
zwartą kopułę zieleni. Pomiędzy drzewami biegnie dróżka szerokości ośmiu stóp.
— A pomiędzy drzewami i aleją nie ma nic?
— Owszem, jest. Po obu stronach dróżki rozciąga się trawnik mający ze sześć stóp szerokości.
— Mówił pan, że na końcu alei znajduje się furtka?
— Tak, prowadzi na moczary.
— Nie ma innego wyjścia?
— Żadnego.
— Więc do cisowej alei można wejść tylko z domu lub przez tę furtkę?
— Można wejść jeszcze przez cieplarnię, zbudowaną na końcu alei.
— Czy sir Karol doszedł aż do tego miejsca?
— Nie, był o jakieś pięćdziesiąt metrów od cieplarni.
— A teraz doktorze, proszę mi powiedzieć — a jest to szczegół bardzo ważny — czy ślady, jakie 
pan dostrzegł, znajdowały się na piasku, czy na trawie?
— Na trawie nie dostrzegłem żadnych śladów...
—   A   zatem   były   one   tylko   od   strony   furtki...   To   bardzo   ciekawe...   A   czy   ta   furtka   była 
zamknięta?
— Zamknięta na klucz i na kłódkę.
— Jak wysoka jest ta furtka?
— Ma cztery stopy wysokości.
— Czy mógłby się ktoś przez nią przedostać?
— Z łatwością.

background image

— Może zauważył pan tam jakieś inne ślady?
— Nie.
— Czy nikt inny nie badał tego miejsca?
— Tylko ja tam szukałem.
— I nic pan nie odkrył?
— Sir Karol stał w jednym miejscu pięć albo dziesięć minut.
— Jak pan do tego doszedł?
— W dwóch miejscach na ziemi zobaczyłem popiół strząśnięty z cygara.
—   Ma   pan   słuszność   —   potwierdził   Holmes.   —   Watsonie   —   dodał   —   znaleźliśmy 
sympatycznego kolegę... Ale jakie to były ślady?
— Było wiele śladów sir Karola. Innych nie zauważyłem.
Sherlock Holmes uderzył się niecierpliwie ręką w kolano.
— Ach! Gdybym ja tam był! — zawołał. — Sprawa przedstawia się bardzo interesująco! Ślady 
na piasku, z których mógłbym  tyle rzeczy wyczytać, zatarł deszcz i buty ciekawskich ludzi! 
Doktorze, dlaczego mnie pan wtedy nie wezwał? Stało się bardzo źle!
— Nie mogłem pana wezwać, nie ujawniając tych wszystkich faktów, a mówiłem już, dlaczego 
chciałem milczeć. Zresztą... zresztą...
— Dlaczego się pan waha?
— Są okoliczności, w których najlepszy i najbardziej doświadczony policjant angielski nie może 
nic poradzić.
— Czy przypuszcza pan, że mamy do czynienia z czymś nadprzyrodzonym?
— Nic takiego nie powiedziałem.
— Ale tak pan myśli?
—   Po   tej   tragedii   opowiadano   mi   o   rozmaitych   wypadkach,   których   nie   można   uznać   za 
wydarzenia zwykłe i naturalne.
— Na przykład?
—   Dowiedziałem   się,   że   przed   tą   straszną   nocą   wiele   osób   widziało   zwierzę,   którego   opis 
zgadzał się zupełnie z wyglądem złego ducha Baskervillów - To zwierzę nie da się zaliczyć do 
żadnego   znanego   gatunku.   Wszyscy   przyznają,   że   wyglądało   przerażająco,   jakby   nie   z   tego 
świata. Wypytywałem jednego z okolicznych chłopów, a także kowala i dzierżawcę. Wszyscy tak 
samo opisywali tę straszną zjawę. Było to dokładne wcielenie opisanego w legendzie piekielnego 
psa. Strach ogarnął całą okolicę i tylko ktoś naprawdę bardzo odważny zdobyłby się pójść nocą 
na moczary.
— A pan, jako człowiek nauki, czy wierzy w istnienie jakichś nadprzyrodzonych mocy?
— Sam nie wiem, co mam o tym myśleć.
Holmes wzruszył ramionami.
— Dotychczas — rzekł — ograniczałem swoje badania do spraw z tego świata. Na miarę moich 
skromnych możliwości walczyłem ze złem, ale walka ze złym duchem przekracza moje ambicje. 
Jednakże, jak pan mówi, te ślady były materialne.
— Ten dziwny pies jest o tyle materialny, że zdołałby rozerwać szyję człowiekowi, ale pochodzi 
z piekła.
— Widzę, że zalicza się pan do ludzi wierzących w zjawiska nadprzyrodzone... Teraz niech mi 
pan odpowie na jeszcze jedno pytanie: dlaczego przyszedł pan do mnie po radę jeśli pan w to 
wierzy? Prosi mnie pan, abym nie badał przyczyn śmierci sir Karola Baskervilla i żąda zarazem, 
abym się zajął poszukiwaniami.
— Nie, ja pana o to nie prosiłem.
— W czym więc mogę panu pomóc?

background image

— Chciałem prosić, aby mi pan poradził, jak mam się zachować wobec sir Henryka Baskervilla, 
który przybywa  na dworzec Waterloo — tu doktor Mortimer wyjął zegarek — za godzinę i 
kwadrans.
— Czy to on jest spadkobiercą majątku?
— Tak. Po śmierci sir Karola dowiadywaliśmy się szczegółowo o wszystko, co dotyczy tego 
młodego człowieka i zawiadomiono nas, że zajmuje się rolnictwem w Kanadzie. Wiadomości o 
nim są najzupełniej zadowalające... W tej chwili nie mówię jako lekarz, lecz Jako wykonawca 
testamentu sir Karola Baskervilla.
— Czy nie ma innych pretendentów do majątku pozostałego po zmarłym?
—  Nie.  Jedyny krewny, którego ślad jeszcze odnaleziono, nazywa się, a raczej nazywał  się, 
Rower   Baskerville,   był   trzecim   bratem   sir   Karola.   Drugi   brat,   który   umarł   bardzo   młodo, 
pozostawił tylko jednego syna, Henryka. Rogera, trzeciego brata, uważano zawsze w rodzinie za 
parszywą owcę. Byt uosobieniem dawnego typu Baskervillów i, jak mi opowiadano, błąkał się po 
świecie,  jak  stary  Hugo.  Życie   w  Anglii  nie   przypadło  mu   do  gustu,   przeniósł   się  więc  do 
Ameryki Środkowej, gdzie umaił na żółtą febrę w 1876 roku. Sir Henryk jest więc ostatnim 
potomkiem  rodu  Baskervillów,  Za  godzinę   i pięć   minut  mam   się z  nim  spotkać  na  dworcu 
Waterloo... Telegrafował do mnie z Southampton. że przyjedzie dziś rano. Cóż więc mam robić, 
panie Holmes?
— Dlaczego nowy spadkobierca nie mógłby zamieszkać w siedzibie swoich przodków?
— Wydaje się to zupełnie naturalne, nieprawda? Jednak trzeba pamiętać, że wszyscy członkowie 
rodziny   Baskervillów,   którzy   mieszkali   w   tym   zamku,   zginęli   gwałtowną   śmiercią.   Jestem 
przekonany, że gdyby sir Karol mógł porozmawiać ze mną przed śmiercią, poleciłby mi. aby nie 
wprowadzać do tego domu ostatniego potomka jego rodu i spadkobiercy olbrzymiego majątku. 
Ale z drugiej strony nie można zaprzeczyć, że rozwój tej biednej okolicy zależy głównie od 
obecności   sir   Henryka.   Wszystko   co   zrobił   sir   Karol,   byłoby   bezpowrotnie   stracone,   gdyby 
zamek byt niezamieszkały. Przyszedłem więc prosić pana o zdanie i radę, gdyż boję się, żeby na 
moją decyzję nie wpłynął za bardzo mój własny interes. 
Holmes długą chwilę siedział zamyślony, wreszcie powiedział:
— Krótko mówiąc uważa pan, że z powodu jakichś piekielnych wpływów, pobyt w Dartmoor 
jest niebezpieczny dla członków rodziny Baskervillów.
— Czy nie mam podstaw by lak twierdzić?
— Nie przeczę. Ale, jeśli pańska teoria o faktach nadprzyrodzonych jest prawdziwa, ten młody 
człowiek może podlegać tym wpływom lak samo w Londynie jak w Devonshire. Trudno mi 
uwierzyć w diabła, którego potęga sięgałaby tylko do granic jednej parafii, jak — na przykład — 
władza zarządu w jakiejś fabryce.
— Patrzyłby pan. panie Holmes, poważniej na te sprawy, gdyby miał pan osobiście z nimi do 
czynienia. Według pana ten młody człowiek nic jest narażony na większe niebezpieczeństwo w 
Devonshire niż w Londynie... Przyjeżdża za pięćdziesiąt minut. Co radzi mi pan robić?
— Radzę panu wziąć powóz, zawołać swego psa, który drapie do moich drzwi, i pojechać na 
spotkanie sir Henryka Baskervilla na dworzec Waterloo.
— No, a potem?
— Potem nie powie mu pan nic, dopóki ja się nad tym wszystkim me zastanowię.
— Czy długo będzie się pan zastanawiał?
— Dwadzieścia cztery godziny. Będę panu szczerze wdzięczny, doktorze, jeżeli przyjdzie pan tu 
jutro o dziesiątej. Proszę również, aby przyprowadził pan ze sobą sir Henryka.
— Zrobię to oczywiście, panie Holmes.
Doktor Mortimer zapisał na mankiecie godzinę spotkania i wyszedł. Holmes zatrzymał go na 

background image

schodach.
— Jeszcze jedno pytanie, doktorze. Mówił mi pan, że przed śmiercią sir Karola Baskervilla kilka 
osób widziało na moczarach dziwne zjawisko.
— Tak, trzy osoby.
— A czy widziano je też później?
— Nie słyszałem o tym.
— Dziękuję panu. Do widzenia.
Holmes powrócił do swego fotela, a zadowolenie malujące się na twarzy mojego przyjaciela 
dowodziło, że myśli o jakimś miłym zajęciu.
— Czy wychodzisz, Watsonie? — zapytał mnie.
— Tak, a może jestem ci potrzebny?
— Nie. drogi przyjacielu. Będziesz mi potrzebny dopiero gdy zaczniemy działać. Wiesz, że to 
wspaniała   sprawa   i   pod   niektórymi   względami   jedyna   w   swoim   rodzaju.   Gdy   będziesz 
przechodził koło sklepu Bradleya, powiedz, żeby mi przysłał etui mojego zwykłego tytoniu. A 
teraz   zostaw   mnie   samego   aż  do wieczora.   Gdy wrócisz,  opowiemy  sobie  nasze  wnioski  w 
sprawie, którą dał nam do rozwiązania doktor Mortimer.
Holmes  lubił rozważać każda sprawę w samotności. Zbijał wtedy lub popierał swoje własne 
teorie i dochodził do ostatecznych wniosków.
Spędziłem   popołudnie   w   klubie   i   dopiero   wieczorem   wróciłem   na  Baker   Street.   Była   może 
dziewiąta,   gdy   znalazłem   się   znów   w   salonie   Sherlocka   Holmesa.   Gdy   otworzyłem   drzwi, 
zdawało mi się, że się pali — gęsty dym wypełniał cały pokój, a płomień lampy migotał w nim 
niepewnym blaskiem. Zrobiłem kilka kroków i uspokoiłem się. Był to tylko dym tytoniowy, 
klon, zaczął mnie drapać w gardle wywołując nieprzyjemny kaszel. Dopiero po chwili, wśród tej 
gęstej chmury dostrzegłem Holmesa otulonego w szlafrok i zagłębionego w ulubionym fotelu. W 
zębach trzymał fajkę.
Wokół niego, na dywanie, leżały kartki papieru.
— Zaziębiłeś się, Watsonie? — zapytał.
— Nie, to ten okropny dym.
— A tak, dym jest gęsty...
— Ależ tu nie można oddychać!
— No to otwórz okno. Założyłbym się, że cały ten czas przesiedziałeś w klubie.
— Mój kochany.
— No, czy zgadłem?
— Tak, ale jakim sposobem...
Holmes roześmiał się. widząc moje zdumienie.
—   Jakiś   ty   naiwny   —   odrzekł.   —   Zawsze   sprawiało   mi   przyjemność   korzystanie   z   moich 
skromnych umiejętności by zabawić się twoim kosztem. Pomyśl tylko, taki dżentelmen, jak ty, 
który ma niewielu serdecznych przyjaciół, wychodzi podczas deszczu i błota, wraca wieczorem 
wcale   nic   zabłocony,   w   błyszczących   bułach...   No,   co   byś   z   tego   wywnioskował?   To,   że 
przesiedział gdzieś cały dzień... Czy nie jest to oczywiste i jasne?
— Na świecie jest dużo rzeczy oczywistych, na które nic zwraca się jednak uwagi.
— A jak ci się zdaje, gdzie ja byłem?
— Zdaje mi się. że przesiedziałeś całe popołudnie na tym samym miejscu.
— Mylisz się... bytem w Devonshire.
— Ale tylko w myśli?
— Naturalnie, nie ruszyłem się z tego fotela, wypiłem nieświadomie — czego żałuję — dwie 
duże filiżanki kawy i wypaliłem mnóstwo tytoniu. Po twoim wyjściu postałem do Stanforda po 

background image

mapę równiny Dartinoor i przebiegałem ją całą — w myślach oczywiście — we wszystkich 
kierunkach. Sądzę, że mógłbym już teraz wędrować po tym terenie bez przewodnika. 
— Czy la mapa obejmuje dużą przestrzeń?
— Bardzo dużą.
Holmes rozwinął część mapy i rozłożył ją na kolanach.
— Oto obszar, o który nam chodzi — powiedział. — Tu, w środku, znajduje się posiadłość 
Baskerville Hali.
— Otoczona lasem?
— Tak... Chociaż szpaler cisowy nie jest tu opisany, przysiągłbym, że oznacza go ta linia, mająca 
po  prawej   stronie  równinę.   Tu.  len   szereg   domów,   to  wioska  Grimpen.   gdzie   mieszka   nasz 
przyjaciel, doktor Mortimer.  Widzisz, że w promieniu trzech mil ludzkie siedziby są rzadko 
rozrzucone. Tu jest posiadłość Lafter Hali, o której wspomina stary rękopis. Budynek, oznaczony 
nieco   dalej,   to   mieszkanie   przyrodnika   Stapletona,   leżeli   dobrze   pamiętam   jego   nazwisko. 
Wreszcie dwa folwarki: High Tor i Foulmire. O czternaście mil stamtąd wznosi się więzienie 
Princelown. Dokoła i pomiędzy tymi domami ciągnie się ponura i pusta równina. Właśnie tu 
rozegrał się dramat, tu więc będziemy się starali rozwikłać otaczającą go tajemnicę,
— To jest dzikie i puste miejsce.
— Tak jest. Gdyby diabeł chciał się mieszać w ludzkie sprawy...
— A więc i ty przypuszczasz, że istnieją jakieś siły nadprzyrodzone?
— A czy diabeł nie może się posługiwać pomocnikami z krwi i kości? Od początku dwa pytania 
nasuwają mi się na myśl. Pierwsze: czy popełniono tu zbrodnię? Drugie: jakiego rodzaju jest to 
zbrodnia   i   w   jaki   sposób   ją   popełniono?   Jeżeli   przypuszczenia   duktom   Mortimera   są 
uzasadnione, i jeżeli znajdujemy się wobec potęgi, która nie podlega prawom natury, najlepiej 
byłoby zaprzestać dalszego dochodzenia. Ale musimy rozważyć wszystkie inne hipotezy, zanim 
zatrzymamy się na tej ostatniej. Zamknij teraz okno. Być może. to tylko dziwne uprzedzenie, ale 
zdaje  mi  się.  że  skoncentrowana   atmosfera   pomaga   skupić  myśli;  co  prawda  me   izoluję  się 
jeszcze całkowicie, aby jaśniej rozumować, choć byłoby to logiczne... No, a ty czy zastanawiałeś 
się nad tą sprawa?
— W ciągu dnia wiele o niej myślałem.
— I jakie jest twoje zdanie?
— Jest wyjątkowo zagmatwana.
— Rzeczywiście, to niezwykła sprawa, bardzo różniąca się od innych... Na przykład ta zmiana w 
kształcie śladów stóp. Jak ją wytłumaczysz?
— Mortimer twierdzi, ze sir Karol Baskerville przeszedł część alei na palcach.
— Powtarza tylko wniosek jakiegoś idioty, który prowadził śledztwo. Dlaczego Baskerville miał 
się przechadzać po alei na palcach?
— A więc?
— Sądzę, że biegł... Sir Karol biegi z rozpaczliwym wysiłkiem! Biegł, aby się uratować, dopóki 
nagły atak serca nie powalił go na ziemię.
— Dlaczego uciekał?
— W tym właśnie tkwi zagadka. Z pewnych oznak wyciągnąłem wniosek., że byt przerażony, 
zanim zaczął uciekać.
— Na czym go opierasz?
— Przypuszczam, że powód jego przerażenia znajdował się na moczarach. Wydaje mi się to 
prawdopodobne, gdyż  tylko  człowiek oszalały ze strachu, może  w  takiej  sytuacji uciekać  w 
przeciwną stronę niż znajduje się jego dom. Jeżeli możemy wierzyć opowiadaniu Cygana, sir 
Karol biegł, wołając o pomoc w kierunku, skąd najmniej mógł się spodziewać pomocy? Zresztą, 

background image

na co czekał tej nocy?... Dlaczego czekał w cisowej alei, a nie w zamku?
— Czy uważasz, że czekał na kogoś?
—   Doktor   Mortimer   odmalował   nam   sir   Karola   Baskervilla   jako   człowieka   starego   i 
niedołężnego. Przypuśćmy nawet, że wyszedł wieczorem na spacer... No, ale tego wieczora było 
wilgotno i zimno, czy jest zatem możliwe, żeby sir Karol stał w jednym miejscu dziesięć minut, 
jak dowodzi doktor Mortimer. wnioskując z popiołu strząśniętego z cygara?
— Przecież sir Karol wychodził podobno co dzień wieczorem.
—   Nic   wydaje   mi   się   prawdopodobne,   aby   co   wieczór   przechadzał   się   w   pobliżu   furtki 
prowadzącej na moczary. Zeznania wszystkich świadczą o czymś przeciwnym: wszyscy mówią, 
że sir Karol unikał tego miejsca, a tej nocy znalazł się właśnie tam. Nazajutrz miał jechać do 
Londynu? Sprawa przedstawia się teraz jaśniej... Watsonie, daj mi moje skrzypce. Nie myślmy 
już o tej sprawie i poczekajmy na odwiedziny doktora Mortimera i sir Henryka Baskervilla.

Sir Henryk Baskerville

Tego dnia zjedliśmy śniadanie bardzo wcześnie. Sherlock Holmes czekał w szlafroku na 

gości. Punktualnie o godzinie dziesiątej w pokoju zjawił się doktor Mortimer i młody baronet.
Henryk Baskerville miał około trzydziestu lat. Był niskiego wzrostu, krępej budowy, o żywych 
ruchach, jego czarne oczy uważnie patrzyły spod krzaczastych brwi, co nadawało twarzy wyraz 
energii i silnej woli. Opalenizna świadczyła, ze spędzał większość czasu na świeżym powietrzu. 
Spokój w spojrzeniu i powaga w ruchach mówiły o dobrym wychowaniu.
— Przedstawiam panom sir Henryka Baskervilla — rzekł doktor Mortimer.
— Tak, to ja we własnej osobie — dodał młody człowiek.
— Ale co dziwniejsze, panie Holmes, gdyby obecny tu mój przyjaciel nie zaproponował, że mnie 
panu przedstawi, sam przyszedłbym do pana. Pan lubi zagadki. A od dzisiejszego ranka jestem w 
posiadaniu zagadki, której rozwiązanie wymaga więcej czasu niż mogę na to poświęcić.
Holmes ukłonił się.
— Proszę usiąść, sir Henryku — powiedział. — Przypuszczam. że podczas krótkiego pobytu w 
Londynie przydarzyła się panu jakaś przygoda?
— Nic ważnego. Wydaje mi się, że to żart, bo tak można określić list, jaki odebrałem dzisiaj 
rano.
I sir Henryk położył na stole kopertę.
Zbliżyliśmy się wszyscy, aby ją lepiej zobaczyć. Była zrobiona z szarego papieru i wyglądała 
zwyczajnie. Niewprawna ręka napisała na niej następujący adres:
Sir Henryk Baskerville w hotelu Northumberland
Na liście był stempel pocztowy z Charing Cross z wczorajszą datą.
— Czy ktoś wiedział, że zatrzyma się pan w hotelu Northumberland? — zapytał Holmes, patrząc 
uważnie na gościa.
— Nie, nikt nie wiedział, gdyż o tym gdzie się zatrzymam, zdecydowałem dopiero po spotkaniu 
z doktorem Mortimerem.
— Zapewne doktor Mortimer tam mieszkał?
—   Nie,   ja   zatrzymałem   się   u   przyjaciela   —   odpowiedział   doktor   —   nie   można   więc   było 
przewidzieć, że pojedziemy do tego hotelu.
—   Hm!   —   mruknął   Sherlock.   —   Wydaje   mi  się,  że   ktoś   jest   doskonale   poinformowany   o 
pańskich zamiarach.
Holmes wyjął z koperty kartkę wydartą z zeszytu i złożoną we czworo.

background image

Rozłożył papier na stole. Było na nim tylko jedno zdanie, składające się z drukowanych  liter
naklejonych na papierze.
Zdanie to brzmiało następująco:
Jeżeli cenisz swoje życie, trzymaj się z dala od moczarów.
Tylko jeden wyraz: „moczarów” był napisany ręką.
— Może wyjaśni mi pan, panie  Holmes — zapytał sir Henryk Baskerville — co to wszystko 
znaczy, i kto może się mną tak bardzo interesować?
— A co doktor o tym myśli? Musi pan przyznać, że nie ma w tym nic nadprzyrodzonego.
—   To   prawda.   Ale   czy   ta   przestroga   nie   może   być   przysłana   przez   osobę,   pewną   tego,   że 
zetkniemy się z siłami nadprzyrodzonymi?
— Jakimi siłami? — zapytał ożywiony sir  Henryk. — Zdaje mi się, że panowie znacie moje 
interesy i sprawy lepiej niż ja sam.
— Przyrzekam panu, że zanim wyjdzie pan z tego pokoju, będzie pan wiedział to wszystko co i 
my — odpowiedział Sherlock Holmes. Teraz, jeżeli się pan na to zgadza, musimy się uważnie 
przyjrzeć   temu   ciekawemu   dokumentowi.   Niewątpliwie   został   on   zredagowany   wczoraj 
wieczorem i oddany natychmiast na pocztę. Czy masz Watsonie wczorajsze „Times”?
— Leży na stole.
— Podaj mi go, proszę, chce przejrzeć kolumnę zawierającą artykuły redakcyjne.
Holmes szybko przebiegł gazetę wzrokiem.
— Najważniejszy artykuł mówi o wolnym handlu — rzekł.
—   Pozwólcie   abym   przeczytał   wam   jego   fragment:    Na   podstawie   wiadomości,   krążących 
obecnie,   możesz   sobie   wyobrażać,   że   twoje   własne   przedsiębiorstwo   handlowe   czy   też  
przemysłowe zyska przez wprowadzenie ceł ochronnych. Trzymaj się jednak z dala od takich  
poglądów i nie zgadzaj się na tego rodzaju ustawy i zarządzenia. Jeśli cenisz ogólny dobrobyt 
kraju, a tym samym i swoje spokojne życie.
— Jakie jest twoje zdanie w tej sprawie, Watsonie? — zawołał wesoło Holmes — zacierając ręce 
z   widocznym   zadowoleniem.   Doktor   Mortimer   patrzył   ciekawie   na   Holmesa,   a   sir   Henryk 
spoglądał na mnie ze zdumieniem.
— Nie znam się na taryfach celnych i ekonomii — rzekł sir Henryk. — Zresztą zdaje się, że 
odeszliśmy od głównego tematu.
— Przeciwnie, sir Henryku, zdaje mi się. że sprawa się wyjaśnia. Watson zna lepiej moje metody 
pracy, a jednak widzę, że nie zrozumiał dokładnie o co mi chodzi.
— W istocie — odparłem — nie mogę zrozumieć jaki związek ma...
— Jest związek i to bardzo ważny... ,,Trzymaj się... z dala od... Jeśli cenisz... swoje... życie...” 
Czy rozumie pan skąd wzięto te wyrazy?
— Rzeczywiście! — zawołał sir Henryk. — Bardzo zręcznie zrobione.
— Gdybym nawet miał jakiekolwiek wątpliwości — ciągnął Holmes — to wyrazy „Trzymaj się” 
lub ,,Jeśli cenisz”, które żywcem wycięte nożyczkami, rozproszyłyby je natychmiast.
— Rzeczywiście panie Holmes, to przechodzi ludzkie pojęcie — rzekł Mortimer, spoglądając ze 
zdumieniem na mojego przyjaciela. — Nietrudno domyśleć się, że zdanie jest wycięte z gazety, 
ale z jakiej gazety, a nawet z jakiego artykułu, to na prawdę zdumiewające! Jak pan to odgadł?
— Przypuszczam, doktorze, że potrafi pan odróżnić czaszkę Murzyna od czaszki Eskimosa?
— Naturalnie że potrafię,
— Co je różni?
— Przecież to mój zawód, uczyłem się tego. Różnice są tak wielkie, że same rzucają się w oczy. 
Kość czołowa, kąt twarzy, kształt szczęki i...
— A to, co ja mówię, dotyczy mojego zawodu. Istnieją różnice między drukiem „Timesa” a 

background image

jakiejś   marnej   gazety   i   są   równie   oczywiste   jak   dla   pana   różnica   między   Murzynem   a 
Eskimosem.   Rozróżnianie   czcionek   to   najłatwiejsza   umiejętność   dla   kogoś,   kto   zajmuje   się 
sprawami   kryminalnymi.   Przyznaję,   że   gdy   byłem   młody,   nie   odróżniałem   czasem   „Leeds 
Mercury”  od ,,Western Mornini  News”. Druk „Timesa”  można  bardzo  łatwo  rozpoznać  i te 
wyrazy nie mogły być wycięte z innego dziennika. Szukałem zatem we wczorajszym numerze.
— Więc ktoś wyciął te wyrazy nożyczkami? — zapytał sir Henryk Baskerville,
— Naturalnie. I to takimi nożyczkami, jakich używa się do obcinania paznokci — dodał Holmes 
— Ich ostrze musiało być krótkie, gdyż widać dwa cięcia w wyrazach: „Trzymaj się” i „jeśli 
cenisz”.
— Rzeczywiście, ktoś wycinał wyrazy małymi nożyczkami i następnie przylepiał je klejem.
— Nie. Gumą arabską — poprawił Holmes.

KOREKTA

— No, niech będzie gumą arabską — powtórzył sir Henryk — Ale niech mi pan wytłumaczy, 
dlaczego wyraz „moczarów” jest dopisany ręcznie?
—   Dlatego,   że   tego   wyrazu   nie   ma   w   artykule.   Inne   wyrazy   można   spotkać   wszędzie,   we 
wszystkich gazetach, ale nie jest łatwo znaleźć wyraz „moczarów”.
— Przyjmuję pańskie wyjaśnienie, panie Holmes, ale czy doczytał się pan w tym ostrzeżeniu 
jeszcze czegoś innego?
— Znalazłem w nim parę wskazówek, choć widać z tego listu, że autorowi chodziło o zatarcie 
śladów, które mogłyby naprowadzić na jego trop. Na przykład adres napisany jest koślawo i 
niedbale, a przecież wiemy, że „Timesa” prenumerują tylko ludzie wykształceni. Z tego możemy 
wnioskować, że list pisał człowiek wykształcony, który chciał uchodzić za niewykształconego. 
Następnie: staranie aby zmienić kształt liter nasuwa myśl, że zna pan ten charakter pisma, lub 
może go wkrótce poznać. Dalej, niech pan zwróci uwagę na to, że wyrazy nie są naklejone w linii 
prostej, lecz  jedne wyżej  a  drugie niżej  i  tak:  „życie”  jest  zupełnie  nad linią.  Czy ten brak 
staranności należy przypisać niedbalstwu wycinającego, zdenerwowaniu czy też pośpiechowi? 
Dajmy na to, że pośpiechowi. Przestroga jest bardzo poważna i ten, kto układał list, czynił to z 
uwagą   i   napięciem.   Przypuśćmy,   że   niedbalstwo   wynikało   z   pośpiechu.   Trzeba   szukać   jego 
przyczyny, gdyż ten list, czy byłby wysłany wczoraj wieczorem, czy dziś rano, powinien dojść 
do rąk sir Henryka, zanim wyszedłby on z hotelu. Autor obawiał się więc, aby mu nie przerwano. 
Ale kogo się bał?
— Wchodzimy teraz w sferę przypuszczeń — odezwał się doktor Mortimer.
— Tak jest — powiedział Holmes — i z tych przypuszczeń musimy wybrać to, które wydaje nam 
się najbardziej prawdopodobne. To jest naukowe wykorzystanie wyobraźni. Zawsze jest jakieś 
zdarzenie, na którym możemy oprzeć nasze hipotezy. Może pan nazwać to zgadywaniem, ale 
jestem pewien, że ten list był pisany w hotelu.
— Na jakiej podstawie pan to wnioskuje? — zawołał Mortimer.
—   Jeśli   uważnie   przyjrzy   się   pan   temu   listowi,   przekona   się   pan,   że   pióro   i   atrament 
pozostawiały wiele do życzenia. Pióro bryzgnęło dwukrotnie w tym samym wyrazie, a w adresie 
nie chciało znowu wypuścić atramentu, chociaż to tylko kilka wyrazów, zatem pióro było zużyte, 
a w kałamarzu brakowało atramentu. Rzadko kiedy w prywatnym mieszkaniu pióro i kałamarz 
znajdują się w tak złym stanie, zaś pióra i kałamarze w hotelach zapewne zna pan dobrze... 
Powinniśmy przetrząsnąć kosze na śmieci w hotelach sąsiadujących z Charing Cross, a jestem 
przekonany,   że   znajdziemy   pocięty   numer   ,,Timesa”.   Idąc   dalej   tym   tropem   sądzę,   że 
schwytalibyśmy autora tej dziwnej przestrogi... No, no... — Holmes przysunął papier bliżej oczu 

background image

i przypatrywał się pilnie naklejonym wyrazom.
— Zauważyłeś jeszcze coś? — zapytałem go.
— Nic — odparł, kładąc kartkę papieru na stole. — Papier jest biały, bez żadnego znaku. Wydaje 
mi się, że wywnioskowaliśmy z tego listu wszystko, co się dało. Teraz, sir Henryku, proszę nam 
powiedzieć, czy nie przytrafiło się panu jeszcze coś od chwili, gdy wysiadł pan z pociągu?
— Nie, panie Holmes... Nie pamiętam.
— Może zauważył pan, że ktoś się panu przypatruje lub idzie za panem?
— Zdaje mi się, że jestem bohaterem jakiejś powieści — odpowiedział sir Henryk. — Dlaczego, 
do licha, miałby mnie ktoś śledzić?
— Jednak zdaje mi się, że tak było.  Czy nie ma pan nam nic więcej do powiedzenia, zanim 
zaczniemy się zastanawiać jaką opieką pana otoczono?
— Nie wiem co pana interesuje?
— Wszystko, co tylko wykracza poza normalny tryb życia.
Sir Henryk uśmiechnął się.
—   Nie   znam   angielskich   zwyczajów   —   powiedział   —   gdyż,   większość   życia   spędziłem   w 
Stanach Zjednoczonych  lub w Kanadzie. Nie sądzę jednak, aby strata buta wychodziła poza 
granice normalnych zdarzeń.
— Zgubił pan but?
— Ech, pewnie się gdzieś zapodział — odezwał się Mortimer — Znajdzie go pan po powrocie do 
hotelu. Czy warto nudzić pana Holmesa takimi drobnostkami?
— Pan Holmes pyta mnie, więc mu odpowiadam — odparł sir Henryk.
— Bardzo słusznie — rzekł Holmes. — Niech mi pan opowie wszystko, nawet to, co uważa pan 
za mato istotne. A wiec stracił pan but?
— Jeżeli  go nic  zgubiłem,  to  w każdym  razie  gdzieś  mi  się zapodział.  Wczoraj  wieczorem 
postawiłem buty przed drzwiami mojego pokoju, a dziś rano znalazłem tylko jeden. Pytałem
chłopca hotelowego, ale nie umiał mi tego wyjaśnić. A to były nowiuteńkie buty, kupiłem je 
wczoraj na Strandzie i nie miałem ich jeszcze na nogach.
— Jeśli pan w nich nie chodził, to dlaczego kazał je pan czyścić?
— Żółta skóra nie miała połysku, chciałem żeby go nabrała.
— Wczoraj więc, po przyjeździe do Londynu wyszedł pan natychmiast na miasto i kupił buty?
— Kupowałem jeszcze inne rzeczy. Towarzyszył mi doktor Mortimer. Do licha! Jeżeli mam grać 
rolę wielkiego pana muszę być odpowiednio ubrany. Na Dalekim Zachodzie nie dbałem tak o 
swój   wygląd...   Kupując   różne   rzeczy,   kupiłem   też   i   żółte   obuwie,   zapłaciłem   za   nie   sześć 
dolarów i skradziono mi je, zanim je włożyłem na nogi.
— Nie rozumiem dlaczego ktoś miałby skraść pański but — rzekł Holmes  — Podobnie jak 
doktor Mortimer uważam, że zguba wkrótce się znajdzie.
— Zdaje mi się, panowie — rzekł baronet — że już wystarczająco wiele mówiliśmy o mnie. 
Nadeszła chwila, abyście mi powiedzieli o co chodzi.
— Pańskie życzenie jest słuszne — odpowiedział Sherlock Holmes. — Doktorze, niech pan 
powtórzy sir Henrykowi to, co opowiedział nam pan wczoraj rano.
Nasz przyjaciel, zachęcony w ten sposób, wyjął z kieszeni papiery i opowiedział historię znaną 
już czytelnikom. Sir Henryk Baskerville słuchał go z wielką uwagą. Od czasu do czasu wyrywał 
mu się mimowolny okrzyk zdumienia. Gdy doktor Mortimer skończył, baronet zawołał:
— Odziedziczyłem zatem przeklęty spadek. Tak jest, od dzieciństwa słyszałem o tym psie. Ta 
legenda Jest dobrze znana w naszej rodzinie, ale nie sądziłem, że należy ją traktować poważnie. 
A śmierć mojego stryja... Zdaje mi się, że wszystko miesza mi się w głowie... Nie mogę się 
skupić... Czy to, co mi pan powiedział wymaga sądowego śledztwa, czy może egzorcyzmów?

background image

— Rzeczywiście, trudno powiedzieć.
— Potem ten list, przysłany do hotelu... Trzeba przyznać, że przyszedł w porę.
— Jest zarazem  dowodem,  że  ktoś  wie lepiej  niż  my,  co dzieje  się na moczarach  — rzekł 
Mortimer.
  I   że   jest   to   ktoś   panu   życzliwy,   ponieważ   ostrzega   pana   o   niebezpieczeństwie   —   dodał 
Holmes.
— Może moja obecność tam pokrzyżuje czyjeś plany.
— To możliwe... Dziękuję panu, doktorze, że dał mi pan do rozwiązania sprawę, która zawiera 
tyle   interesujących   szczegółów.   Teraz,   sir   Henryku,   pozostaje   nam   tylko   jedna   kwestia   do 
rozstrzygnięcia: czy ma pan jechać do zaniku?
— Dlaczego miałbym tam nie jechać?
— Bo tam może grozić panu jakieś niebezpieczeństwo.
— Niebezpieczeństwo pochodzące od złego ducha, prześladującego rodzinę, czy może ze strony 
ludzi?
— To należałoby wyjaśnić.
— Cokolwiek powiecie. Ja już podjąłem decyzję. Nie istnieje panie Holmes, taki diabeł w piekle, 
ani taki człowiek na ziemi, który mógłby mi przeszkodzić pojechać do siedziby moich przodków. 
To jest moja ostateczna decyzja.
Gdy to mówił, zmarszczył brwi. a jego twarz stała się purpurowa. Ostatni potomek Baskervillów 
odziedziczył widocznie gwałtowny temperament swoich przodków.
— Muszę nieco dłużej zastanowić się nad tym co mi pan powiedział — rzekł po chwili — Nie 
mogę tak od razu wszystkiego zrozumieć i zdecydować. Chciałbym przez chwilę w samotności 
skupić się nad tym... Panie Holmes, teraz jest wpół do jedenastej, wracam prosto do hotelu. Może 
zechce   pan   wraz   z   doktorem   Watsonem   przyjść   do   mnie   o   drugiej   i   zjeść   z   nami   drugie 
śniadanie? Sądzę, że będę miał do tego czasu jaśniejsze pojęcie o całej tej sprawie.
— Czy zgadzasz się, Watsonie?
— Najzupełniej.
— W takim razie niech pan na nas czeka. Czy posłać po dorożkę?
— Wolę pójść pieszo, jestem bardzo zdenerwowany.
— Z przyjemnością będę panu towarzyszył — odezwał się doktor Mortimer.
— A więc, do widzenia o drugiej!
Usłyszeliśmy kroki naszych gości na schodach i stuk zamykanych drzwi. W tej samej chwili 
Holmes wyrwał się z zadumy i zamienił w człowieka czynu.
— Kapelusz i buty. Watsonie, szybko! Nie ma chwili do stracenia!
Wpadł w szlafroku do garderoby i kilka sekund później powrócił w surducie. Zbiegliśmy ze 
schodów i wypadliśmy na ulicę. Doktor Mortimer i sir Baskerville szli o jakieś dwieście metrów 
przed nami, w kierunku Oxford Street.
— Czy mam ich dogonić i zatrzymać? — spytałem.
— Ani mi się waż! Twoje towarzystwo zupełnie mi wystarczy, jeśli ty zadowolisz się moim. 
Nasi goście mieli słuszność, dzisiejszy ranek jest wyśmienity na przechadzkę.
Przyspieszył   kroku,   tak,   że   niebawem   odległość,   od   naszych   znajomych   zmniejszyła   się   o 
połowę, po czym, pozostając już o jakieś sto metrów w tyle, szliśmy za nimi przez Oxford Street, 
a później po Regent Street. Doktor Mortimer i sir Baskerville zatrzymali się przed jakąś wystawą 
sklepową, Holmes uczynił to samo. W chwilę później wydał stłumiony okrzyk radości. Śledząc 
kierunek jego badawczego spojrzenia, spostrzegłem dorożkę z jakimś pasażerem, która stała po 
przeciwnej stronie ulicy i teraz ruszyła znów wolno w drogę.
— Mamy go Watsonie! Chodź prędko. Przyjrzyjmy mu się przynajmniej, jeżeli nic innego nie 

background image

będziemy mogli zrobić.
Na chwilę dostrzegłem gęstą czarną brodę i przenikliwe oczy spoglądające na nas przez boczne 
okna   dorożki.   W   tej   samej   chwili   z   trzaskiem   otworzyło   się   okienko,   przez   które   pasażer 
porozumiewa   się  z woźnicą,   jadący krzyknął   coś   powożącemu  i  dorożka  ruszyła  szybko   po 
Regent Street. Holmes obejrzał się bacznie dokoła, szukając jakiejś innej dorożki, ale nic nie 
znalazł.   Rzucił   się   więc   w   pościg,   ale   od   dorożki   dzieliła   go   już   zbyt   wielka   odległość   i 
niebawem zupełnie znikła nam ona z oczu.
—   Do   licha!   —   zaklął   Holmes   ze   złością,   gdy   wydostał   się   zadyszany   spomiędzy   szeregu 
pojazdów — Czy widziałeś kiedyś  taki pech i takie niedołęstwo? Watsonie, Watsonie, jeżeli 
jesteś człowiekiem sprawiedliwym, zapamiętasz to i zapiszesz na rachunek moich niepowodzeń.
— Kto to był?
— Nie mam pojęcia.
— Szpieg?
— Sądząc z tego, co słyszeliśmy nie ulega wątpliwości, że od chwili przyjazdu sir Baskervilla, 
ktoś   siedzi   go   bardzo   pilnie,   chodzi   za   nim   jak   cień.   Inaczej,   skąd   wiedziałby   od   razu,   że 
zamieszkał w hotelu Northumberland? Jeśli śledzili go pierwszego dnia, pomyślałem, ze będą go 
szpiegować   i   dzisiaj.   Zauważyłeś   pewnie,   że   gdy   doktor   Mortimer   czytał   swoją   opowieść, 
podszedłem dwukrotnie do okna.
— Tak, przypominam sobie.
— Patrzyłem, czy ktoś nie chodzi przed domem, ale nie zobaczyłem nikogo. Słuchaj, mamy do 
czynienia  ze sprytnym  człowiekiem.  Sprawa się wikła, a chociaż nie wiem czy ten ktoś ma 
przyjazne   czy   wrogie   zamiary,   niemniej   widzę,   że   jest   w   tym   coś   tajemniczego.   Gdy   nasi 
przyjaciele wyszli, poszedłem za nimi, aby wykryć ich niewidzialnego opiekuna. Ten człowiek 
jest tak przebiegły, że nie chciał iść pieszo, lecz wsiadł w dorożkę, by móc śledzić ich z tyłu lub 
wyprzedzić i w ten sposób być przez nich niezauważony. Ta metoda dawała i tę korzyść, że 
gdyby chcieli jechać dorożką, mógł ich śledzić bez straty czasu. Ale ma to i słabą stronę...
— Zdaje tego kogoś na łaskę i niełaskę dorożkarza.
— Właśnie.
— Szkoda, że nie zauważyliśmy Jego numeru.
— Mój drogi, chociaż zagapiłem się porządnie, nie przypuszczasz chyba na serio, że nie znam 
numeru dorożki? 2704... Zapamiętałem go dobrze. Ale na razie jest nam mało użyteczny.
— Nie wiem, co mógłbyś więcej zrobić.
— Gdybym  wcześniej zauważył  dorożkę, zawróciłbym,  poszedł w przeciwnym  kierunku i z 
pewnością znalazłbym wolny pojazd. Wtedy mógłbym jechać za nim w przyzwoitej odległości, 
lub też, co byłoby lepsze, pojechałbym do hotelu Northumberland i zaczekał. Jeżeli okazałoby 
się,   że   nasz   nieznajomy   śledzi   sir   Baskervilla,   to   my  śledzilibyśmy   jego.  Tymczasem   przez 
pośpiech, z którego nasz przeciwnik umiał skorzystać z rzadko spotykaną szybkością i energią, 
zdradziliśmy się i zgubiliśmy jego ślad.
Rozmawiając, szliśmy wolno Regent Street i od dawna straciliśmy już z oczu doktora Mortimera 
i jego towarzysza.
— Dalsze śledzenie ich nie ma sensu — powiedział Holmes.
— Szpieg zniknął i już nie wróci. Pozostały nam jednak jeszcze inne karty w ręku i dobrze je 
rozegramy. Czy poznałbyś człowieka, który siedział w dorożce?
— Poznałbym tylko jego brodę.
— I ja również. Dlatego myślę, że najprawdopodobniej była ona fałszywa. Sprytny człowiek, gdy 
robi coś takiego, nosi brodę tylko po to, aby ukryć rysy twarzy. Wejdźmy tutaj.
Holmes wszedł do biura posłańców, gdzie dyrektor powitał go z wielką uprzejmością.

background image

—   A   pan   Wilson.   Widzę,   że   nie   zapomniał   pan   drobnej   przysługi,   jaką   kiedyś   panu 
wyświadczyłem.
— Nie, i nie zapomnę. Ocalił mi pan honor, a może i życie.
— Przesadza pan, mój drogi. Przypominam sobie, panie Wilson, że miał pan u siebie chłopca o 
nazwisku Cartwright, który w czasie śledztwa wykazał niemało sprytu.
— Tak, jest jeszcze u nas.
—   Czy   może   go   pan   wezwać?   Dziękuję!   A   teraz   czy   mógłby   mi   pan   rozmienić   banknot 
pięciofuntowy.
Czternastoletni   chłopak,   o   inteligentnej   twarzy   i   sprytnych   oczach   pojawił   się   na   odgłos 
dyrektorskiego   dzwonka,   stanął   przed   Holmesem   i   wpatrywał   się   z   szacunkiem   w   słynnego 
detektywa.
— Daj mi przewodnik hotelowy — rzeki Holmes. — Dziękuję! Słuchaj, Cartwright, masz tutaj 
nazwy   dwudziestu   trzech   hoteli,   położonych   w   bezpośrednim   sąsiedztwie   Charing   Cross. 
Widzisz?
— Widzę, proszę pana.
— Pójdziesz kolejno do wszystkich.
— Dobrze, proszę pana.
— Zaczniesz od tego, że portierowi każdego z nich dasz szylinga. Masz tu dwadzieścia trzy 
szylingi.
— Dobrze, proszę pana.
— Zażądasz od każdego z nich, żeby ci dał do przejrzenia kosz z papierami z wczoraj. Powiesz, 
że zaniesiono ważny telegram pod niewłaściwy adres i że musisz go odnaleźć. Rozumiesz?
— Rozumiem, proszę pana.
— Naprawdę będziesz szukał środkowej strony „Timesa”, powycinanej nożyczkami. Masz tu ten 
sam numer „Timesa”, a to strona, o którą mi chodzi. Poznasz ją chyba bez problemu, co?
— Poznam, proszę pana.
— W każdym hotelu portier odeśle cię do woźnego, któremu również dasz szylinga. Masz tu 
znowu   dwadzieścia   trzy   szylingi.   Według   wszelkiego   prawdopodobieństwa   w   dwudziestu 
hotelach na dwadzieścia trzy powiedzą ci, że papiery z kosza zostały spalone albo wyrzucone. W 
trzech   zaprowadzą   cię   do   stosu   papierów   i   tam   będziesz   szukał   strony   z   „Timesa”. 
Prawdopodobieństwo, żebyś  ją znalazł jest bardzo małe. Masz jeszcze dziesięć szylingów  na 
nieprzewidziane wydatki. Przed wieczorem przyślij mi telegraficznie na Baker Street wiadomość
co   osiągnąłeś.  A   teraz,  Watsonie,  musimy   również  telegraficznie,  stwierdzić  jak  się  nazywa 
dorożkarz nr 2704, a potem wstąpimy do którejś z galerii na Bond Street, aby wypełnić sobie 
czas do śniadania w hotelu.

Trzy zerwane nici

Sherlock Holmes potrafił bez trudu oderwać się od bieżących spraw. Niezwykła sprawa, 

w   którą   zostaliśmy   wplątani,   została   odłożona   na   dwie   godziny,   a   Holmes   podziwiał   dzieła 
współczesnych mistrzów belgijskich. Nie chciał mówić o niczym innym, tylko u sztuce, o której 
zresztą miał bardzo słabe pojęcie.
Wreszcie znaleźliśmy się w hotelu Northumberland.
— Sir Henryk Baskerville czeka na panów u siebie — rzekł portier. — Polecił mi, abym panów 
niezwłocznie poprosił na górę.
— Czy pozwoli mi pan zajrzeć do spisu gości? — spytał Holmes.

background image

— Owszem, proszę.
W księdze po Baskervillu zostały zapisane jeszcze trzy nazwiska: Teofila Johnsona z rodziną z 
Newcastle i pani Oldmore wraz z Alton, pokojówką, z High Lodge.
— Myślę, że znam tego Johnsona — zwrócił się Holmes do portiera — adwokat, nieprawda? 
Siwy, chodząc utyka?
— Nie, proszę pana. Ten Johnson jest właścicielem składu węgla, jest bardzo energiczny, mniej 
więcej w pańskim wieku.
— Z pewnością myli się pan co do jego zawodu.
— Nie, proszę pana. Od wielu lat zatrzymuje się w tym hotelu. Wszyscy bardzo dobrze go 
znamy.
— Jeśli tak, to co innego. A pani Oldmore? Zdaje mi się, że znam to nazwisko. Proszę wybaczyć 
moja ciekawość, ale często odwiedzając jednego znajomego, spotykam tam znajomych.
— Pani Oldmore jest sparaliżowana. Jej mąż był kiedyś burmistrzem Gloucester. Zawsze kiedy 
przyjeżdża do Londynu, zatrzymuje się u nas.
— Dziękuję za wyjaśnienia. Wydaje mi się, że jednak nie znam tych osób.
Wchodząc na schody. Holmes mówił do mnie przyciszonym głosem:
— Stwierdziliśmy tym sposobem bardzo ważny fakt. Wiem również, że ci, którzy tak bardzo 
zajmują się naszym przyjacielem nie mieszkają w tym hotelu. To dowodzi, że chociaż ciągle go 
śledzą,   o  czym   mieliśmy   już   okazję   się   przekonać,   równie   starannie   dbają   o   to,  by  ich   nie 
zauważono. Daje to dużo do myślenia.
— Co mianowicie?
— Nasuwa myśl... A to co? Co się tu dzieje?
Na zakręcie korytarza wpadliśmy na sir Henryka Baskervilla. Twarz miał czerwona od gniewu, a 
w ręku trzymał stary i zakurzony but. Był tak wściekły, że minęła dobra chwila, zanim zdołał coś 
powiedzieć, a gdy się wreszcie odezwał, mówił jeszcze wyraźniejszym, niż rano, amerykańskim 
akcentem.
— Zdaje mi się. że tu sobie ze mnie drwią! — krzyczał. — Ale niech uważają, bo będą żałować! 
Jeśli chłopak nie znajdzie buta, który mi zginął, narobię takiego piekła, że mnie popamiętają! 
Znam się na żartach, panie Holmes, ale tym razem trochę przeholowali.
— Szuka pan jeszcze ciągle swojego buta?
— Tak, i mam zamiar go odnaleźć.
— Ale przecież mówił pan, że zginął panu nowy, żółty but?
— Tak, a teraz jeszcze jeden, stary czarny.
— Co pan mówi...
— Właśnie. Mam tylko trzy pary... nowe żółte, stare czarne i te, które mam na nogach. Wczoraj 
wieczorem zabrali mi jeden żółty, a dzisiaj rano skradli mi znów czarny. I co? Znaleźliście? Mów 
człowieku, zamiast stać i gapić się na mnie!
Powiedział to do służącego Niemca, który akurat się zjawił.
— Nie proszę pana, pytałem w całym hotelu, ale nikt nie nic...
—  Albo  but   znajdzie  się   do  wieczora,   albo  zawiadomię   właściciela   hotelu,   że  niezwłocznie 
opuszczam jego budę.
— Znajdzie się, przyrzekam panu, że się znajdzie, proszę tylko o trochę cierpliwości.
— No, pamiętajcie! Nie dam się okradać w tej złodziejskiej norze. Panie Holmes, proszę mi 
wybaczyć, że nudzę pana taka drobnostką...
— Myli się pan, to wcale nie jest drobnostka,
— Czyżby sprawa wydała się panu poważna?
— Jak pan sobie ją tłumaczy?

background image

— Wcale nie usiłuję tłumaczyć sobie tej całej awantury. Faktem jest, że dotychczas nie zdarzyło 
mi się jeszcze nic równie dziwnego i szalonego.
— Dziwnego... może — odrzekł zamyślony Holmes.
— A co pan o tym myśli?
—  Jak dotąd,  nic.  Jeszcze  nie   rozumiem.   Wszystkie   pańskie  przygody,   sir Henryku,  tworzą 
bardzo zawikłaną historię. Gdy dodamy do nich śmierć pańskiego stryja, wydaje mi się, że wśród 
pięciuset ważniejszych spraw, którymi się dotychczas zajmowałem nie było ani jednej równie 
dziwnej. Ale mamy w ręku kilka nici, a jedna z nich bez wątpienia doprowadzi nas do prawdy. 
Stracimy   może   nieco   czasu,   idąc   początkowo   fałszywym   śladem,   ale   wcześniej   czy   później 
natrafimy na właściwy.
Przy śniadaniu niewiele mówiliśmy o tej sprawie. Dopiero, gdy przeszliśmy do innego pokoju, 
Holmes zapylał Baskervilla co postanowił.
— Pojadę do Baskerville Hall.
— Kiedy?
— Pod koniec tygodnia.
— Wydaje mi się — powiedział Holmes — ze pańska decyzja jest rozsądna. Jestem pewny, że w 
Londynie   jest   pan   śledzony,   a   wśród   kilku   milionów   mieszkających   tu   ludzi   trudno   będzie 
odnaleźć tego, kto pana śledzi i stwierdzić dlaczego to robi. Jeśli ma złe zamiary, może panu 
wyrządzić krzywdę, a my nie będziemy mogli temu zapobiec. Doktorze, czy zauważył pan, że 
ktoś śledził panów dzisiaj rano, gdy ode mnie wyszliście?
Doktor Mortimer poruszył się gwałtownie.
— Śledził nas! Kto to był?
— Niestety nie wiem. Czy któryś z pana sąsiadów lub znajomych z Dartmoor nosi dużą czarną 
brodę?
— Nie... A może jednak... Taką jak Barrymore czarną brodę ma kamerdyner sir Karola.
— A! Gdzie on teraz jest?
— Jego opiece powierzono zamek.
—   Trzeba   sprawdzić,   czy   rzeczywiście   tam   jest,   czy   też   może   niespodziewanie   przybył   do 
Londynu.
— Jak pan to sprawdzi?
—   Proszę   o   blankiet   telegraficzny...   „Czy   wszystko   gotowe   na   przyjęcie   sir   Henryka?”   To 
wystarczy.   Trzeba   zaadresować   depeszę   do   pana   Barrymora   w   Baskerville   Hall.   Gdzie   jest 
najbliższa poczta? Grimpen... dobrze. Do poczmistrza w Grimpen wyślemy drugą depeszę takiej 
treści: „Depeszę do pana Barrymora doręczyć mu do rąk własnych. Jeśli jest nieobecny, wrócić ją 
sir Henrykowi Baskervillowi, hotel Northumberland”.
W ten sposób do wieczora dowiemy się, czy Barrymore jest na miejscu w Devonshire.
— Świetnie — odezwał się Baskerville. — Ale, ale, doktorze, kim jest właściwie ten Barrymore?
— To syn starego, nieżyjącego już zamkowego intendenta. Rodzina Barrymorów od czterech 
pokoleń służy Baskervillom. O ile wiem. kamerdyner sir Karola i jego żona są ludźmi bardzo 
uczciwymi.
— Niemniej — stwierdził sir Baskerville — faktem jest, że nikt z rodziny nie mieszka u zamku, 
ci ludzie mają pańską rezydencie i nic nie robią.
— To prawda.
— Czy sir Karol zapisał coś w testamencie Barrymorowi? — spytał Holmes.
— Jemu i jego żonie przypada po pięćset funtów szterlingów.
— A!... Czy wiedzieli o tym zapisie?
— Wiedzieli, sir Karol lubił opowiadać, o tym co komu zapisał w testamencie.

background image

— To ciekawe.
— Spodziewam się — rzekł doktor Mortimer — że nie wszyscy obdarowani w testamencie przez 
sir Karola wydają się panu podejrzani. Mnie bowiem zapisał tysiąc funtów.
— Doprawdy! I komu jeszcze?
— Różnym osobom przypadły drobne kwoty, ponadto zostawił spore sumy na cele dobroczynne, 
resztę zaś dziedziczy sir Henryk.
— A ile wynosi ta reszta?
— Siedemset czterdzieści tysięcy funtów.
Holmes zrobił wielkie oczy.
— Nie miałem pojęcia, że sir Karol pozostawił tak olbrzymi majątek — powiedział.
— Sir Karol uchodził za człowieka bogatego, ale dopóki nie spisano majątku, nie wiedzieliśmy, 
że jest aż tak bogaty. Ogółem jego majątek wynosił blisko milion funtów.
— Do diabła! To wielka suma, warto się o nią pokusić, nie przebierając w środkach. Jeszcze 
jedno pytanie, doktorze. W razie gdyby naszemu młodemu przyjacielowi stało się coś złego... 
proszę mi wybaczyć, sir Henryku, to niemile przypuszczenie, kto odziedziczyłby majątek?
—   Ponieważ   Roger   Baskerville,   młodszy   brat   sir   Karola   umarł   będąc   kawalerem,   więc 
spadkobiercami zostaliby dalecy krewni zmarłego, Desmondowie. Jakub Desmond to człowiek w 
podeszłym wieku, duchowny w Westmoreland.
— Dziękuję, to są bardzo ważne szczegóły. Czy zna pan, doktorze, Jakuba Desmonda?
— Widziałem go raz u sir Karola. Swoim zachowaniem budzi najwyższy szacunek, prowadzi 
przykładne życie. Pamiętam, że oparł się naleganiom sir Karola, który chciał koniecznie zmusić 
go do przyjęcia znacznej darowizny.
— I ten skromny człowiek zostałby spadkobiercą krociowej fortuny sir Karola?
— Tak jest. Odziedziczyłby posiadłość ziemską, według ustanowionego w rodzinie porządku 
spadkowego, odziedziczyłby również gotówkę, o ile obecny dziedzic, który oczywiście ma w 
tym względzie całkowitą swobodę, nic zadysponuje inaczej.
— Sir Henryku, czy spisał pan testament?
— Nie, panie Holmes. Nie miałem jeszcze czasu, wczoraj dopiero dowiedziałem się o całej tej 
sprawie. Ale, w każdym razie, gotówka dostanie się temu, kto odziedziczy tytuł i posiadłość 
ziemską.   Taka   była   wola   mojego   biednego   stryja.   W   jaki   sposób   właściciel   zamku   mógłby 
przywrócić   świetność   Baskervillów,   gdyby   nie   miał   odpowiednich   funduszy   na   urządzenie 
odziedziczonej posiadłości... Dom, ziemia i pieniądze muszą pójść w jedne ręce.
— Bardzo słusznie. Zgadzam się w zupełności z panem, sir Henryku, musi pan rzeczywiście 
zaraz jechać do Devonshire.
Stawiam tylko jeden warunek: nie może pan jechać sam.
— Doktor Mortimer wraca ze mną.
— Ale doktor Mortimer musi zajmować się pacjentami, a to zabiera sporo czasu, a ponadto 
mieszka kilka mil od zamku. Mimo najlepszych chęci, nic będzie w stanie w razie potrzeby 
przyjść panu z pomocą. Nie, sir Henryku, musi pan zabrać ze sobą człowieka zaufanego, który 
cały czas będzie z panem.
— A czy pan mógłby pojechać ze mną?
—   W   krytycznej   chwili   postaram   się   być   na   miejscu.   Ale   rozumie   pan,   że   moja   praca   nie 
pozwala mi wyjeżdżać na nieokreślony czas z Londynu. Dziesiątki osób czeka na moją pomoc, 
albo   wzywa   mnie   w   różne   strony...   Teraz,   na   przykład,   jakiś   szantażysta   szkaluje   jedną   z 
najbardziej szanowanych osób w Anglii i tylko ja mogę zapobiec skandalowi. Wobec tego, sam 
pan przyzna, nic mogę wyjechać do Dartmoor.
— Kogo zatem pan mi poleci?

background image

Holmes położył dłoń na moim ramieniu.
— Jeśli mój przyjaciel zgodzi się na to, nie ma człowieka odpowiedniejszego. Mam do niego 
całkowite zaufanie i wiem z doświadczenia jak dobrze w ciężkiej sytuacji mieć go przy sobie.
Propozycja   ta  zupełnie   mnie  zaskoczyła,   lecz  zanim  zdążyłem  odpowiedzieć,  sir  Baskerville 
chwycił moja dłoń i uścisnął ją gorąco.
— To bardzo miło z pańskiej strony — powiedział — pan o całej sprawie wie pan tyle, co ja. 
Jeśli pan pojedzie ze mną do Baskerville Hall i dotrzyma mi towarzystwa, nigdy panu tego nie 
zapomnę.
Perspektywa niezwykłych przygód zawsze miała dla mnie nieodparty urok, pochlebiały mi też 
słowa Holmesa i skwapliwość, z jaką baronet domagał się mojego towarzystwa.
— Pojadę z przyjemnością — odrzekłem. — Myślę, że trudno byłoby mi lepiej zużytkować czas.
— Będziesz szczegółowo pisał mi o wszystkim — odezwał się Holmes. — A gdy nadejdzie 
krytyczna chwila, a będzie tak z pewnością, przyślę ci wówczas odpowiednie wskazówki. Sądzę, 
że będziecie panowie mogli jechać w sobotę?
— Doktorze Watsonie. czy ten dzień panu odpowiada?
— Najzupełniej.
— A zatem w sobotę, o ile nie stanie się mc nowego, spotkamy się na dworcu Paddington i 
wyruszymy pociągiem o godzinie 10 minut 30.
Zbieraliśmy się do wyjścia, gdy sir Baskerville krzyknął triumfalnie i schyliwszy się wydobył 
spod szafy żółty but.
— But, który mi zginął! — zawołał.
— Oby wszystkie trudności, piętrzące się na naszej drodze, zostały równie szybko usunięte! — 
powiedział Sherlock Holmes.
— Jednak to dziwne — wtrącił doktor Mortimer. — Przed śniadaniem starannie przeszukałem 
pokój...
— I ja również — dodał Baskerville — zaglądałem we wszystkie kąty.
— I nigdzie nie było buta.
— W takim razie służący przyniósł go, gdy jedliśmy śniadanie.
Wezwany Niemiec zapewnił nas, że o niczym nie wie, a wszystkie dopytywania pozostały bez 
odpowiedzi.   To   wydarzenie   zatem   powiększyło   ciąg   drobnych   i   pozornie   przypadkowych 
wypadków, które tak szybko następowały po sobie. Pominąwszy całą ponurą historię śmierci sir 
Karola, w ciągu ostatnich dwóch dni zaszło kilka tajemniczych zdarzeń, sir Henryk otrzymał 
wyklejany   list,   czarnobrody   szpieg   w   dorożce,   zniknięcie   nowego   żółtego   buta,   znikniecie 
starego czarnego buta, wreszcie odzyskanie buta żółtego.
Wracając  dorożka   na  Baker  Street,  widać   było  po  ściągniętych   brwiach  i   zamyślonych   lecz 
czujnie patrzących oczach Holmesa, że podobnie jak ja, starał się powiązać te wszystkie dziwne 
zdarzenia, nie mające pozornie ze sobą nic wspólnego.
Także później, przez całe popołudnie aż do późnego wieczora Holmes siedział pogrążony w 
rozmyślaniach, tonąc w obłokach dymu.
Tuż przed kolacją otrzymał dwie depesze.
Pierwsza brzmiała:

Doniesiono mi w tej chwili, że Barrymoore jest w zamku Baskervilów.

A druga:
Byłem,   według   polecenia,   w   dwudziestu   trzech   hotelach.   Ze   smutkiem   donoszę,   że  
nigdzie nie znalazłem pociętej stronicy „Timesa".

Cartwright

— I tak zerwały się dwie nici, które mieliśmy w rękach, Watsonie. Najbardziej intryguje mnie 

background image

zawsze sprawa, w  której  wszystko  obraca się przeciwko mnie.  Musimy teraz  szukać innego 
tropu.
— Pozostaje nam jeszcze dorożkarz, który wiózł szpiega.
— Tak. Telegrafowałem do głównego biura policji z pytaniem o jego nazwisko i adres. Nie 
zdziwiłbym się, gdyby to była właśnie odpowiedź — dodał, gdy rozległ się głos dzwonka.
Okazało się. że los zestal nam więcej, niż odpowiedź — do pokoju wszedł dorożkarz we własnej 
osobie.
— Otrzymałem zawiadomienie, z biura głównego, że jakiś obywatel, mieszkający w tym domu, 
dowiadywał się o numer
2704 — powiedział — Od siedmiu lat powożę dorożką i dotąd nikt nie skarżył się na mnie. 
Przyszedłem więc prosto z remizy, ażeby mi pan powiedział prosto w oczy, co pan ma przeciwko
mnie.
— Nie mam nic przeciwko panu, mój przyjacielu — odparł Holmes — Przeciwnie mam dla pana 
dziesięć szylingów, jeżeli odpowie mi pan szczerze na wszystkie pytania.
— Oho, będę miał dobry dzień — rzekł dorożkarz szczerząc zęby w szerokim uśmiechu — A co 
pan chce wiedzieć?
— Przede wszystkim jak się pan nazywa i gdzie mieszka, na wypadek, gdybym  pana znów 
potrzebował.
—   Jan   Clayton.  Turpey   Street   3.   Moja   dorożka   jest   z   remizy   Shipley,   w   pobliżu   dworca 
Waterloo. Sherlock Holmes zanotował te szczegóły,
— A teraz, Clayton, niech mi pan powie, co pan wie o podróżnym, który uważnie obserwował 
ten dom o dziesiątej rano, a potem jechał za dwoma panami wzdłuż Regent Street.
Na twarzy dorożkarza odmalowało się zdziwienie i pewne zakłopotanie.
— Nie widzę potrzeby opowiadania panu rzeczy, które są panu równie dobrze znane, jak mnie — 
odrzekł — Dodam tylko, że ów mężczyzna powiedział mi, iż jest agentem tajnej policji i zabronił 
mówić o tym komukolwiek.
— Mój przyjacielu, sprawa jest bardzo poważna i może się pan narazić na duże przykrości, jeżeli 
będzie pan przede mną cokolwiek ukrywał. Mówi pan zatem, że ten mężczyzna przedstawił się 
jako agent tajnej policji?
— Tak jest.
— Kiedy to powiedział?
— Wysiadając z dorożki,
— Czy powiedział jeszcze coś więcej?
— Wymienił swoje nazwisko.
Holmes rzucił na mnie triumfujące spojrzenie.
— A... Wymienił swoje nazwisko? To było nieostrożne. Jak ono brzmi?
— Sherlock Holmes — odpowiedział dorożkarz.
Chyba nigdy jeszcze nic tak bardzo nie zbiło z tropu mojego przyjaciela, jak tu odpowiedź. Przez 
chwilę siedział jak osłupiały, po czym parsknął śmiechem.
— Watsonie, świetnie wycelował. I mnie trafił — powiedział w końcu. — Czuję przed sobą broń 
równie szybką i giętką, jak moja. Odniósł tym razem zwycięstwo. A więc mówi pan, że ten 
mężczyzna nazywa się Sherlock Holmes? — zwrócił się do dorożkarza.
— Tak jest proszę pana, tak się nazywa.
— Kapitalna historia! Proszę mi opowiedzieć, gdzie wsiadł do dorożki i wszystko, co się potem 
działo.
—   Wsiadł   do   mojej   dorożki   o   wpół   do   dziesiątej   na   Trafalgar   Square.   Powiedział,   że   jest 
agentem   tajnej   policji   i   obiecał   mi   dwie   gwinee,   jeśli   będę   przez   cały   dzień   spełniał   jego 

background image

wszystkie   polecenia   i   u   nic   nie   zapytam.   Oczywiście   zgodziłem   się   na   to   bardzo   chętnie. 
Pojechaliśmy   najpierw   przed   hotel   Northuberland   i   tam   czekaliśmy   dopóki   nie   wyszli   dwaj 
panowie, którzy zaraz wsiedli do jakiejś dorożki.
Potem jechaliśmy znów za tą dorożką, dopóki nie zatrzymała się gdzieś tu w pobliżu.
— Przed moją bramą — rzeki Holmes.
— Nie jestem tego pewien, ale zdaje mi się, że mój pasażer dobrze wiedział dokąd tamci jadą. 
Powlekliśmy   się   później   stępa   może   do   połowy   ulicy   i   czekaliśmy   tam   z   półtorej   godziny. 
Wreszcie ci dwaj panowie minęli nas pieszo, a my pojechaliśmy znów za nimi wzdłuż Baker 
Street i dalej...
— Wiem — przerwał Holmes.
— Aż przejechaliśmy tak ze trzy czwarte Regent Street. Nagle mój pasażer otworzył z trzaskiem 
okienko i krzyknął, żebym pędził co koń wyskoczy na dworzec Waterloo. Zaciąłem klacz i w 
niespełna dziesięć minut byliśmy na miejscu. Gdy wysiadł, zapłacił mi obiecane dwie gwinee i 
wszedł na dworzec. Ale, wysiadając, odwrócił się i rzekł do mnie: „Jeśli to pana interesuje, woził 
pan Sherlocka Holmesa'". W ten sposób dowiedziałem się jak się nazywa.
— Rozumiem. I już go pan więcej nie widział?
— Nie, nie widziałem.
— A mógłby mi pan opisać, jak pan Sherlock Holmes wygląda?

Dorożkarz poskrobał się w głowę.

— Nie tak łatwo go opisać. Dałbym mu ze czterdzieści lat, jest średniego wzrostu może o dwa 
lub trzy cale niższy od pana. Był elegancko ubrany, miał czarną, prosto przystrzyżoną brodę i był 
bardzo blady. Nic więcej nie potrafię powiedzieć.
— A kolor jego oczu?
— Nie wiem, nie zauważyłem.
— Nie pamięta pan żadnego innego szczegółu?
— Nie, proszę pana.
— Oto pańskie 10 szylingów. A dostanie pan dwa razy więcej, jeśli przyniesie mi pan więcej 
wiadomości. Dobranoc.
— Dobranoc panu i dziękuję.
Jan Clayton  wyszedł z miną wielce zadowoloną, a Holmes  zwrócił się do mnie,  wzruszając 
ramionami i żałośnie się uśmiechając.
— Tak pękła nasza trzecia nić i nie posunęliśmy się ani o krok naprzód — powiedział — Co za 
przebiegły drań!  Znal numer naszego domu, wiedział, że Henryk Baskerville radził się mnie, 
zauważył na Regent Street. kun jestem, wywnioskował, że zauważyłem numer dorożki — a więc 
mogę odszukać woźnicę — i dlatego tak sprytnie podszył się pode mnie. Watsonie, mówię ci, że 
tym razem mamy godnego nas przeciwnika. Zaszachował mnie zupełnie w Londynie. Życzę ci 
więcej szczęścia w Devonshire. Ale wcale nie jestem spokojny.
— O co?
— O ciebie. To paskudna historia. Paskudna, Watsonie i niebezpieczna, a im lepiej ją poznaję, 
tym bardziej mi się nie podoba. Tak, mój drogi, śmiej się ze mnie, ale daję ci słowo, że bardzo się 
ucieszę, gdy cię znów ujrzę zdrowego i całego tu w tym pokoju.

Baskerville Hall

Sir   Henryk   Baskerville   i   doktor   Mortimer   umówionego   dnia   punktualnie   przybyli   na 

dworzec i zgodnie z umową, pojechaliśmy do Devonshire. Sherlock Holmes odprowadził mnie i 

background image

po drodze dawał ostatnie zalecenia.
—   Nie   będę   ci   zwracał   głowy   wykładaniem   swoich   teorii   ani   zwierzaniem   się   ze   swoich 
podejrzeń — mówił — chcę tylko, żebyś pisał o wszystkim z najdrobniejszymi szczegółami, a 
mnie pozostawił wyciąganie wniosków.
— Co cię interesuje? — spytałem.
— Wszystko, co może mieć jakikolwiek, choćby pośredni, związek z tą sprawą. Zwłaszcza zaś 
pisz mi, jak ułożą się kontakty młodego Baskervilla z sąsiadami i wszystko, co tylko będziesz 
mógł się jeszcze dowiedzieć nowego o śmierci sir Karola. W ostatnich dniach przeprowadziłem 
sam małe śledztwo, niestety, bez rezultatu. Tylko jedna rzecz wydaje mi się pewna — pan Jakub 
Desmond, najbliższy spadkobierca, jest starszy i nie ma z tym nic wspólnego. Sądzę, że możemy 
wyłączyć go zupełnie z kręgu podejrzanych. Pozostają wiec tylko te osoby, które stanowić będą 
bezpośrednie otoczenie sir Henryka.
— Czy nie byłoby dobrze pozbyć się przede wszystkim małżeństwa Barrymore?
—   W   żadnym   wypadku!   Popełniłbyś   największy   błąd.   Jeśli   są   niewinni,   byłoby   to   bardzo 
niesprawiedliwe, a jeśli są winni, stracilibyśmy jakąkolwiek możliwość udowodnienia im tego. 
Nie, nie, zachowamy ich na liście podejrzanych. Oprócz nich jest w zaniku, jeśli się nie mylę, 
stangret,   a   ponadto   na   bagnistej   równinie   mieszka   dwóch   dzierżawców.   W   bezpośrednim 
sąsiedztwie   mieszka   nasz   przyjaciel,   doktor   Mortimer,   który,   moim   zdaniem,   jest   z   gruntu 
uczciwy i jego żona, o której nic nie wiemy. Dalej mieszka przyrodnik Stapleton i jego siostra, 
podobno bardzo piękna. Jest pan Frankland z Latter Hall, człowiek nam również nieznany, i 
jeszcze dwóch czy trzech sąsiadów. Tych wszystkich ludzi musisz mieć na oku.
— Zrobię, co tylko będzie w mojej mocy.
— Zabrałeś broń?
— Zabrałem. Sądzę, że może mi się przydać.
— Niewątpliwie. Pamiętaj, żebyś  dniem i nocą miał rewolwer pod ręką, i ani na chwilę nie 
zapominaj o wszystkich środkach ostrożności.
Nasi przyjaciele zajęli już przedział pierwszej klasy i czekali na nas na peronie.
— Nie, nie mamy żadnych nowych wiadomości dla pana — odparł doktor Mortimer na pytanie 
Sherlocka Holmesa. — Mogę tylko pana najuroczyściej zapewnić, że przez ostatnie dwa dni nikt 
nas nie śledził. Ilekroć wychodziliśmy, rozglądaliśmy się uważnie i na pewno zauważylibyśmy 
szpiega.
— Przypuszczam, że byli panowie cały czas razem.
— Z wyjątkiem wczorajszego popołudnia. Podczas każdego pobytu w mieście poświęcam jeden 
dzień wyłącznie na rozrywki, tym razem byłem w muzeum Akademii Chirurgicznej.
— A ja poszedłem do Hyde Parku popatrzeć na elegancki świat — rzekł sir Baskerville — Ale 
nic się nie wydarzyło, nie mieliśmy żadnej nadzwyczajnej przygody.
— Niemniej postąpiliście panowie bardzo nierozsądnie — powiedział poważnym tonem Holmes, 
kręcąc głową. — Bardzo pana proszę, sir Henryku, aby nie chodził pan nigdzie sam, jeśli nic 
chce się pan narazić na wielkie nieszczęście. Czy znalazł pan drugi but?
— Nie, przepadł na wieki.
— Doprawdy? To ciekawe. No, to do widzenia! — dodał, gdy pociąg zaczął powoli ruszać. — 
Sir   Henryku,   niech   pan   zapamięta   sobie   dobrze   to   zdanie   z   ponurej,   starej   legendy,   która 
przeczytał nam doktor Mortimer, nakazujące unikać moczarów w nocy, kiedy panuje moc złego 
ducha.   Wyjrzałem   przez,   okno   wagonu   na   peron,   od   którego   oddaliliśmy   się   szybko   i 
dostrzegłem   wysoką,   imponująca   postać   Holmesa,   stojącego   nieruchomo   i   patrzącego   na 
odjeżdżający pociąg.
Podróż minęła szybko i przyjemnie. Poznałem bliżej moich towarzyszy podróży, a także wyżła 

background image

doktora Mortimera. Po kilku godzinach jazdy kolor ziemi zmienił się zupełnie - z brunatnej stała 
się czerwona, granit zastąpił glinę. Rudawe krowy pasły się na bujnych łąkach, świadczących o 
żyźniejszej, choć wilgotniejszej glebie.
Młody Baskerville z zainteresowaniem patrzył przez okno i wydawał okrzyki zachwytu na widok 
znanych krajobrazów.
— Od wyjazdu z Anglii zwiedziłem kawał świata, ale niech mi pan wierzy, doktorze Watson — 
zwrócił się do mnie — nigdzie nie widziałem nic równie pięknego.
— Nie zdarzyło mi się spotkać mieszkańca Devonshire, który nie byłby zakochany w swoim 
hrabstwie.
— To zależy zarówno od pochodzenia danej osoby, jak i od hrabstwa — rzekł doktor Mortimer. 
— Jeden rzut oka wystarczy, by poznać u naszego przyjaciela zaokrągloną celtycką czaszkę z 
silnie  rozwiniętymi  znamionami  entuzjazmu  i przywiązania  do ziemi.  Biedny sir Karol miał 
czaszkę bardzo rzadkiego typu, na wpół galijskiego, na wpół irlandzkiego. Pan, sir Henryku, gdy 
widział ostatni raz Baskerville Hall, był chyba jeszcze bardzo młody?
— Miałem niewiele więcej niż trzynaście lat, gdy umarł mój ojciec, a w zamku nigdy nie byłem, 
ponieważ   mieszkaliśmy   w   niewielkiej   willi   na   południowym   wybrzeżu   Anglii.   Stamtąd 
pojechałem prosto do przyjaciela w Ameryce. Zapewniam pana, że, podobnie jak dla doktora 
Watsona, ta okolica jest dla mnie  równie nieznana i bardzo chciałbym  zobaczyć  tę bagnistą 
równinę.
— Naprawdę? Nie będzie pan długo na to czekał, bo widać. Już jej początek — odrzekł doktor 
Mortimer wskazując przez okno.
W dali, nad zielonymi polami i skrajem nisko położonego lasu wznosiło się szare, melancholijne 
wzgórze, z dziwacznie poszczerbionym szczytem, rysującym się niewyraźnie. Jak we śnie. Sir 
Baskerville milczał, wpatrując się w krajobraz, a na jego ruchliwej twarzy widziałem jak silne 
wrażenie wywierał na nim widok tej ziemi, na której jego przodkowie panowali od wieków i 
pozostawili po sobie niezatarte ślady.
Siedział  na wprost  mnie,  wtulony w  kąt zwykłego  wagonu kolejowego, ubrany w popielaty 
garnitur, mówił z silnym amerykańskim akcentem, a jednak, gdy spoglądałem na jego energiczną 
i   wyrazistą  twarz,   czułem  bardziej   niż  ktokolwiek  inny,   że  jest   potomkiem  potężnego  rodu. 
Duma, waleczność i siła malowały się na gęstych brwiach, ruchliwym nosie i wielkich, piwnych 
oczach.   Jeżeli   na   tej   dzikiej,   bagnistej   równinie   czekały   nas   jakieś   niebezpieczne   i   ciężkie 
przejścia,   mogliśmy   być   pewni,   że   dla   sir   Henryka   warto   się   narażać,   bo   on   nawet   w 
najtrudniejszej sytuacji nie zawiedzie.
Wysiedliśmy  na małej  stacyjce.  Z drugiej strony toru, za niską. białą  barierą,  czekał  na nas 
powóz.   Nasz   przyjazd   byt   widocznie   ważnym   wydarzeniem,   gdyż   zawiadowca   stacji   i   inni 
pracownicy kolei podbiegli i zanieśli nasz,  bagaż do powozu. Wychodząc z budynku stacji ze 
zdumieniem spostrzegłem stojących przy drzwiach dwóch żołnierzy, którzy oparci na karabinach 
przyglądali   się   nam   uważnie,   gdy   ich   mijaliśmy.   Woźnica,   mały,   krępy,   o   surowej   twarzy, 
powitał sir Henryka Baskervilla i w kilka minut później jechaliśmy szybkim kłusem po szerokiej, 
białawej   drodze.   Z   obu   stron   ciągnęły   się   żyzne   pastwiska,   spiczaste   dachy   starych   domów 
wyłaniały się spośród gęstych drzew. Za tą cichą, oświetloną promieniami zachodzącego słońca 
wsią,   ponuro   odcinała   się   na   tle   wieczornego   nieba   długa   linia   moczarów,   poprzecinana 
wyszczerbionymi, posępnymi wzgórzami. Powóz skręcił w boczną drogę, a polem jechaliśmy w 
górę stromą ścieżką, w której przez wieki tysiące kół wyżłobiły głębokie bruzdy. Z obu stron 
puszysty mech zaścielał ziemię, rozpościerały się wachlarze paproci, płonęły w zachodzącym 
słońcu   pąsowe   jagody   głogu.   Minęliśmy   wąski   granitowy   mostek   i   jechaliśmy   wzdłuż 
hałaśliwego potoku, który pienił się i szumiał w szarym, kamiennym korycie. Zarówno droga jak 

background image

i potok wiły się w dolinie gęsto zarośniętej karłowatymi dębami i jodłami.
Na każdym zakręcie drogi sir Baskerville z zachwytem rozglądał się dokoła i ciągle o coś pytał 
doktora Mortimera. Wszystko wydawało mu się piękne, ale ja wszędzie widziałem już smutne 
ślady kończącego się lata. Pożółkłe liście zasypywały ziemie i spadały na nas z poczerniałych 
gałęzi. Turkot kół zamierał, gdy jechaliśmy po tym dywanie. Smutne dary rzucała przyroda pod 
stopy powracającego spadkobiercy Baskervillów.
— A to co! — krzyknął doktor Mortimer. — Spójrzcie!
Przed   nami   wznosił   się   mały,   zarośnięty   wrzosem   pagórek,   niby   utworzona   przez   moczary, 
wrzynająca się w dolinę ostroga. Na szczycie. Jak posąg, siedział na komu groźny i ponury 
żołnierz, gotowy do strzału, z karabinem, opartym o lewe ramię. Strzegł drogi, którą właśnie 
jechaliśmy.
— Co to znaczy, Perkins? — spytał doktor Mortimer.
Woźnica odwrócił się do nas.
— A to, proszę pana, przed trzema dniami uciekł więzień z Princetown. Postawiono warty na 
wszystkich drogach i stacjach. Wszędzie czatują na niego, ale, jak dotąd, zniknął bez śladu. 
Dzierżawcy w całej okolicy są wystraszeni,
— Przecież za jakąkolwiek wiadomość o zbiegu każdy z nich dostałby pięć funtów.
—  Tak  proszę  pana,  ale  co  znaczy pięć  funtów   wobec  tego,  że  mogą   być   w  każdej  chwili 
zamordowani.   Bo,   widzi   pan,   to   nie   był   zwykły   więzień.   Ten   człowiek   jest   zdolny   do 
wszystkiego.
— Kto to jest?
— Selden, zabójca z Notting Hill.
Pamiętam doskonale tę zbrodnię, bo w swoim czasie bardzo zainteresowała Holmesa, ze względu 
na niezwykłe okrucieństwo z jakim została popełniona, i na niespotykaną brutalność mordercy. 
Nie skazano go jednak na śmierć, gdyż okrucieństwo było tak wielkie, że poczytalność mordercy 
budziła wątpliwości.
Powóz wjechał na wzgórze i zobaczyliśmy przed sobą bezkresną bagnistą równinę, najeżona 
skalistymi  pagórkami  i poprzecinaną  urwiskami.  Podmuch  lodowatego wiatru przeniknął  nas 
zimnem do szpiku kości. A więc gdzieś na tym pustkowiu ukrywał się. jak dzikie zwierzę w 
norze,   morderca   ziejący   nienawiścią   do   społeczeństwa,   które   go   odtrąciło.   Brakowało   tylko 
wspomnienia o nim,  by uzupełnić ponure wrażenie, wywołane bezkresną pustką, lodowatym 
wichrem i zapadającym coraz szybciej mrokiem. Nawet Baskerville umilkł i szczelniej otulił się 
płaszczem.
Wokół nas rozciągały się teraz urodzajne ziemie. Obejrzeliśmy się, chcąc jeszcze raz ogarnąć je 
wzrokiem. Ukośne promienie słońca pozłacały wody potoku, rzucały ognisty blask na świeżo 
zaorane pola, na wierzchołki drzew szerokiego skraju lasu. Droga przed nami, biegnąca wśród 
olbrzymich   rudawych   skał,   stawała   się   coraz   dziksza   i   bardziej   stroma.   Od   czasu   do   czasu 
mijaliśmy kamienne domy. których surowego wyglądu nigdzie nie łagodziły kwiaty czy rośliny.
Nagle spostrzegliśmy kotlinę, którą porastały karłowate dęby i jodły,  pochylone, z konarami 
powyginanymi od szamotania się z wichrami i burzami przez setki lat. Ponad wierzchołkami 
drzew widać było dwie wysokie smukłe wieże. Woźnica wskazał na nie batem:
— Baskerville Hall — powiedział.
Pan   zamku   powstał   i   z   zaczerwienioną   twarzą   przyglądał   się   swojej   przyszłej   siedzibie 
roziskrzonym   wzrokiem.   Kilka   chwil   później   stanęliśmy   przed   wzorzystą   żelazną   bramą 
zamkową,
osadzoną w zniszczonych, popękanych kamiennych słupach, które zdążyły już porosnąć mchem. 
Na słupach widniały kamienne łby dzików — herb Baskervillów.

background image

Dom odźwiernego był już tylko ruiną z czarnego granitu i rusztowaniem z belek pozbawionych 
dachu,   który   niegdyś   podtrzymywały,   ale   naprzeciwko   stał   nowy,   w   połowie   wykończony 
budynek, pierwszy owoc zebranego w Afryce złota sir Karola.
Przez bramę wjechaliśmy w aleję, gdzie znów zwiędłe liście zagłuszyły turkot kół, a gałęzie 
starych drzew splatały się nad naszymi głowami, tworząc jakby ciemny tunel.
Gdy sir Baskerville spojrzał w głąb ponurej alei, na końcu której, niczym widmo, rysował się 
zamek, wstrząsnął nim dreszcz.
— Czy to tutaj? — spytał przyciszonym głosem,
— Nie, nie, cisowa aleja jest z drugiej strony.
Młody spadkobierca spojrzał wkoło chmurnym wzrokiem.
— Nie dziwię się, że mojego stryja dręczyły złe przeczucia — powiedział po chwili. — Takie 
otoczenie może przerazić każdego człowieka. W ciągu pół roku każę postawić tutaj oraz przed 
samym   zamkiem   lampy   elektryczne   i   zobaczycie   panowie,   jak   tu   się   wszystko   zmieni,   gdy 
zajaśnieją światła.
Aleja   kończyła   się   obszernym   trawnikiem,   za   którym   ujrzeliśmy   zamek.   W   bladym   świetle 
zamierającego dnia dostrzegłem, że środkowa część zamku tworzyła potężny blok z wystającym 
krużgankiem.   Cała   fasada   zarośnięta   była   bluszczem,   a   tylko   okna   i   kilka   tarcz   herbowych 
przebijało się gdzieniegdzie przez jednostajną, ponurą zieleń.
Nad środkową częścią zamku wznosiły się dwie stare, zębate wieże, podziurawione licznymi 
strzelnicami. Z prawej i lewej strony wież wznosiły się dwa skrzydła zbudowane z czarnego 
granitu już w nowocześniejszym stylu. Blade światło przebijało przez gęste zasłony okien, a z 
wysokich kominów na stromym spiczastym dachu, strzelał w górę wielki słup czarnego dymu.
— Witaj, sir Henryku! Witaj w zamku Baskerville!
Z mrocznego krużganka wyszedł wysoki mężczyzna, zbliżył się do powozu i otworzył drzwiczki. 
W żółtym świetle przedsionka rysowała się postać kobiety, która również podeszła do powozu i 
pomagała mężowi zdejmować nasze bagaże.
— Nie będzie mi pan miał za złe, sir Henryku, że pojadę już do domu? — powiedział doktor 
Mortimer - Żona na mnie czeka.
— Jak to, nie zostanie pan na obiedzie?
— Nie, muszę jechać, z pewnością czeka na mnie w domu robota. Chętnie bym został, żeby pana 
oprowadzić po zamku, ale Barrymore będzie lepszym ode mnie przewodnikiem. Do widzenia! A 
jeżeli tylko będę mógł być panu w czymś potrzebny, niech się pan nie waha przystać po mnie o 
każdej porze dnia i nocy.
Turkot kół powozu wiozącego doktora zamilkł w oddali. Weszliśmy do przedsionka, a ciężkie 
drzwi   zamknęły   się   za   nami   z   głuchym   łoskotem.   Znaleźliśmy   się   w   obszernej,   wysokiej 
komnacie,   której   sufit   podtrzymywały   ciężkie   i   poczerniałe   z  biegiem   lat   dębowe  belki.   Na 
wielkim, staroświeckim kominku płonął ogień. Zbliżyliśmy się do niego z sir Henrykiem, aby 
ogrzać ręce skostniałe podczas długiej jazdy. Rozglądaliśmy się ciekawie dokoła, przyglądaliśmy 
się wysokim, wąskim oknom o stałych różnokolorowych szybach, dębowym boazeriom, łbom 
rogaczy i tarczom herbowym, zawieszonym na ścianach — całemu temu smutnemu i ponuremu 
otoczeniu, na które padało przyćmione światło lampy zawieszonej na suficie.
— Tak właśnie wyobrażałem sobie zamek — odezwał się sir Henryk. — Czy to nie wygląda jak 
obraz starej siedziby rodzinnej? I pomyśleć, że to ten sam gmach, w którym przez pięćset lat żyli 
moi przodkowie! Już sama ta myśl nastraja mnie podniośle.
Rozglądał   się  dokoła,   a  jego  twarz   rozjaśniła  się   młodzieńczym   zachwytem.  Światło   padało 
prosto na jego postać, ale po ścianach rozwłóczyły się długie cienie, tworząc ponad nim i za nim 
jakby czarny baldachim.

background image

Barrymore zaniósłszy bagaże do naszych pokoi, powrócił i stał przed nami w pełnej szacunku 
postawie   wielkopańskiego   sługi.   Był   to   mężczyzna   o   nieprzeciętnym   wyglądzie,   wysoki, 
przystojny, z czarną przystrzyżona brodą i bladą twarzą o szlachetnych rysach.
— Czy każe pan zaraz podać obiad?
— A czy jest gotowy?
— Za kilka minut może być na stole - Gorącą wodę znajdą panowie w swoich pokojach. Moja 
żona i ja chętnie pozostaniemy u pana — dodał, zwracając się do sir Henryka — dopóki pan nie 
wyda innych zarządzeń - Ale pan sam rozumie, że wobec nowych warunków potrzebna będzie 
znacznie liczniejsza służba.
— Wobec jakich nowych warunków?
— Chcę przez to powiedzieć, że sir Karol prowadził samotne życie i wystarczały mu dwie osoby 
służby. Pan zaś, co jest zupełnie naturalne, będzie pragnął towarzystwa, a to spowoduje zmiany 
w życiu domu.
— Czy mam przez to rozumieć, że zamierzacie mnie opuścić?
— Tylko wówczas, gdyby tak panu było wygodniej.
— Ale przecież już chyba kilka pokoleń waszej rodziny było u nas na służbie? Byłoby mi bardzo 
przykro zaczynać życie tutaj od zrywania starych rodzinnych zwyczajów. 
Wydawało mi się, że dostrzegam ślady pewnego wzruszenia na bladej twarzy kamerdynera.
— I ja, proszę pana, i moja żona mamy takie same odczucia, ale, mówiąc szczerze, byliśmy oboje 
bardzo przywiązani do sir Karola, a jego śmierć była dla nas strasznym ciosem i sprawiła, że całe 
to otoczenie stało się dla nas niesłychanie przykre. Wydaje mi się. że pozostając tutaj, w zaniku, 
nie odzyskamy już nigdy spokoju ducha.
— Czy macie jakieś plany?
—   Sadzę,   ze   zajmiemy   się   handlem.   Dzięki   wspaniałomyślności   sir   Karola,   posiadamy 
odpowiednie środki. A teraz może panowie pozwolą, że wskażę drogę do pokojów.
Dokoła przedsionka, w górze, ciągnęła się galeria, na którą z dwóch stron prowadziły schody. Z 
tego miejsca szły dwa korytarze wzdłuż całego gmachu i prowadziły do sypialni. Nasze pokoje 
znajdowały   się   blisko   siebie,   w   tym   samym   skrzydle   zamku.   Były   widocznie   o   wiele 
nowocześniejsze od komnat środkowej części zamku, a jasne obicia i licznie płonące świece 
zatarły nieco ponure wrażenie, jakie mnie ogarnęło w chwili przyjazdu
Ale   w   jadalni,   przylegającej   do   przedsionka,   znów   panował   mrok   i   smutek.   Była   to   długa 
komnata ze wzniesieniem, na którym dawniej stawiano stół dla panów zamku i ich rodzin, a 
dworzanie zasiadali niżej - z jednej strony znajdowała się galeria dla muzyków. Nad naszymi 
głowami   czarne   belki   przecinały   poczerniały   od   sadzy   sufit.   Szeregi   płonących   pochodni, 
rubaszna wesołość dawnych biesiad wpływały niewątpliwie na złagodzenie posępnego otoczenia, 
ale dzisiaj, gdy tylko dwaj dżentelmeni w czarnych garniturach siedzieli w niewielkim kręgu 
światła, jaki rzucała przysłonięta lampa, głos zniżał się mimo woli, a i budził się niepokój.
Galeria przodków, którzy w najróżniejszych strojach, od rycerza z epoki królowej Elżbiety aż do 
eleganta   z   czasów   Regencji,   patrzyli   na   nas   ze   ścian   onieśmielała   swym   milczącym 
towarzystwem.   Rozmawialiśmy   mało   i   byłem   bardzo   zadowolony,   gdy  obiad   się   skończył   i 
przeszliśmy zapalić do nowoczesnej sali bilardowej.
—   Nie   jest   to   wesołe   miejsce   —   odezwał   się   sir   Henryk   —   Przypuszczam,   że   można   się 
przyzwyczaić, ale na razie czuję się tu strasznie nieswojo. Nie dziwię się, że stryj zdziwaczał, 
mieszkając samotnie w takim domu.  Jeśli pan nie ma nic przeciwko temu,  myślę  że dobrze 
będzie pójść dzisiaj wcześnie spać. Może jutro rano to wszystko wyda się nam weselsze.
Przed snem rozsunąłem firanki w oknie, które wychodziło na wielki trawnik. Stojące za nim dwie 
kępy drzew poruszały się, jęcząc pod podmuchami wiatru. Zza rozdartych w szalonym pędzie 

background image

chmur wyłonił się księżyc, w jego bladym świetle dostrzegłem w oddali poszarpane szczyty skał 
i bezkresne ponure moczary. Zasunąłem firanki z uczuciem, że to ostatnie wrażenie było równie 
silne jak poprzednie.
Ale nie był to koniec. Zmęczenie nie pozwalało mi zasnąć. Kręciłem się niespokojnie na łóżku, w 
oddali zegar wydzwaniał kwadranse, przerywając grobową ciszę starego domu. Nagle, wśród 
nocnej ciszy, usłyszałem wyraźny, donośny, nie pozostawiający żadnej wątpliwości dźwięk. Był 
to płacz kobiety, stłumiony, dławiący jęk. Taki, jaki tylko beznadziejna rozpacz może wyrwać z 
ludzkiej piersi. Usiadłem na łóżku i zacząłem nasłuchiwać. Dźwięk dobiegał z bliska i pochodził 
na pewno z wnętrza domu. Przez pół godziny siedziałem tak, uważnie słuchając, ale oprócz 
zegara i szelestu liści bluszczu na murze, nie doleciał mnie już żaden inny odgłos.

Państwo Stapleton z Merripit House

Nazajutrz świeży, pogodny ranek nieco rozproszył posępne wrażenie, jakie wywarł na nas 

zamek Baskerville. Gdy jadłem śniadanie z sir Henrykiem, słonce wpadające przez wysokie okna 
rozjaśniało   kolorowe,   ozdobione   herbami,   szyby.   Ciemne   boazerie   nabierały   słonecznych 
błysków  i rzeczywiście  trudno było  wyobrazić  sobie, że  to ta  sama  komnata,  która wczoraj 
nastroiła nas tak posępnie.
— Zdaje mi się, że nie była to wina zamku, tylko nasza — powiedział baronet. — Podróż była 
męcząca,   zziębliśmy   w   powozie   i   stąd   wszystko   widzieliśmy   w   najczarniejszych   barwach. 
Dzisiaj jesteśmy wypoczęci, więc patrzymy weselej na świat.
— A jednak nie wszystko można wytłumaczyć zmęczeniem — odparłem — Czy nie słyszał pan, 
na przykład, w nocy kogoś płaczącego? Zdaje mi się, ze to była kobieta.
— A to ciekawe, bo w półśnie zdawało mi się, że słyszę jęk czy płacz, nasłuchiwałem potem 
przez dobrą chwilę, ale ponieważ nic już nie usłyszałem, więc pomyślałem, że mi się śniło.
— A ja słyszałem ten odgłos bardzo wyraźnie i jesieni pewien, że to było łkanie kobiety.
— Trzeba to od razu wyjaśnić.
Baskerville zadzwonił i zapytał przybyłego Barrymora, czy coś o tym wie. Patrzyłem uważnie na 
kamerdynera   i   zdawało   mi   się,   że   jego   blada   twarz   pobladła   jeszcze   bardziej,   gdy   usłyszał 
pytanie.
— W całym domu są tylko dwie kobiety — odpowiedział.
— Pomywaczka, która śpi w drugim skrzydle, i moja żona, a mogę pana zapewnić, że ona nie ma 
nic wspólnego z odgłosami, o których pan mówi.
Jednak kamerdyner skłamał. Po śniadaniu spotkałem panią Barrymore na korytarzu w pełnym 
świetle słońca. Była wysoką, ociężałą kobietą o grubych rysach twarzy i surowych, zaciętych 
ustach. Zdradziły ją oczy, gdy spojrzała na mnie spod obrzękłych, zaczerwienionych powiek. 
Więc to ona płakała w nocy i jej mąż o tym z pewnością wiedział. Jednak narażał się i zapewniał, 
że   to   nie   ona,   nie   zwracając   uwagi,   że   te   oznaki   mogły   w   każdej   chwili   ujawnić   prawdę. 
Dlaczego to robił? I dlaczego ona płakała tak rozpaczliwie? Już więc na samym wstępie, dookoła 
tego   bladego,   przystojnego   mężczyzny   o   czarnym   zaroście,   zaczynała   się   tworzyć   ponura   i 
tajemnicza atmosfera.
To on znalazł zwłoki sir Karola i tylko z jego opowiadania znaliśmy okoliczności poprzedzające 
tą śmierć. A może jednak Barrymore był tym pasażerem, którego widziałem w dorożce, idąc z 
Holmesem   przez   Regent   Street?   Broda   tego   nieznajomego   łudząco   przypominała   brodę 
kamerdynera. Dorożkarz opisał nam wprawdzie swego pasażera, jako mężczyznę raczej niskiego, 
ale takie przelotne wrażenie mogło być błędne.

background image

Jak wyjaśnić tę sprawę? Oczywiście, przede wszystkim należało pójść do kierownika poczty w 
Grimpen i stwierdzić, czy wysłany z Londynu telegram rzeczywiście został oddany Barrymorowi 
do rąk własnych. Niezależnie od tego, czego się dowiem, będę mógł przynajmniej coś napisać 
Holmesowi.
Sir Henryk zabrał się po śniadaniu do przeglądania rozmaitych dokumentów, więc swobodnie 
mogłem   zrobić   to,   co   postanowiłem.   Po   przyjemnej   czteromilowej   przechadzce   skrajem 
moczarów,   dotarłem   do   małej   wioski,   gdzie   dwa   większe   budynki   wyróżniały   się   z   daleka. 
Jednym z nich była gospoda, drugim — dom doktora Mortimera.
Kierownik poczty, który był jednocześnie właścicielem sklepiku spożywczego, pamiętał 
doskonale depeszę.
— Tak jest, proszę pana — odpowiedział zapytany — posiałem pana telegram Barrymorowi, 
zgodnie ze wskazówkami.
— A kto go zaniósł?
— Mój syn... ten oto. Kuba, czy oddałeś w zeszłym tygodniu telegram panu Barrymorowi w 
zamku?
— Tak ojcze, oddałem.
— Do rąk własnych? — zapytałem.
— Był wtedy na strychu, więc nic mogłem mu oddać do ręki, ale dałem depesze pani Barrymore, 
a ona przyrzekła, że natychmiast zaniesie mężowi.
— Czy widziałeś pana Barrymora?
— Nie, proszę pana, mówię przecież, że był na strychu.
— Skoro go nie widziałeś, skąd możesz wiedzieć, że był na strychu?
—  Przecież   jego  własna żona  musi  chyba  wiedzieć  gdzie  jest! —  wtrącił   kierownik  poczty 
zniecierpliwionym tonem. — Czy nie otrzymał depeszy? Jeśli zaszła jakaś pomyłka, to niech pan 
Barrymore sam złoży skargę.
Dalsze pytania wydały mi się bezcelowe. Okazało się zatem, że mimo wybiegu Holmesa nie 
mieliśmy pewności, czy Barrymore nie był w tym czasie w Londynie. Przypuśćmy, że był — 
przypuśćmy,   że   ten   sam   człowiek,   który   ostatni   widział   sir   Karola   przy   życiu,   szpiegował 
nowego dziedzica zaraz po jego przyjeździe do Anglii. I co z tego wynika? Wykonywał czyjeś 
polecenia,   czy   też   sam   miał   złe   zamiary?   Jaki   miałby   cel   w   prześladowaniu   rodziny 
Baskervillów? Przypomniało mi się dziwne ostrzeżenie wycięte z wstępnego artykułu „Timesa”.
Czy było to dzieło Barrymora, czy też kogoś, kto chciał pokrzyżować jego plany?
Najbardziej   prawdopodobne   było   tłumaczenie   sir   Henryka   —   gdyby   udało   się   rodzinę 
Baskervillów  trzymać  z dala  od zamku,  Barrymorowie  mieliby  zapewnioną  stałą  i wygodną 
siedzibę.
Ale takie wyjaśnienie nie tłumaczy bynajmniej subtelnego, wytrawnie obmyślonego planu, który 
jakby niewidzialną siecią oplątywał młodego baroneta. Holmes sam przyznał, że wśród licznych 
sensacyjnych   spraw,   jakimi   się   zajmował,   nic   zdarzyła   mu   się   jeszcze   równie   zawikłana. 
Powracając szarą, samotną drogą, modliłem się w duchu, żeby mój przyjaciel uwolnił się jak 
najszybciej   od   swoich   zajęć   i   przyjechał   zdjąć   ze   mnie   tę   ciężką   odpowiedzialność.   Nagle 
wyrwał mnie z tych rozmyślań szelest kroków, śpieszących za mną i głos wołający mnie po 
nazwisku. Odwróciłem się, sądząc, ze ujrzę doktora Mortimera, lecz, ku swojemu niemałemu 
zdziwieniu, okazało się, że biegł za mną ktoś zupełnie nieznany.
Ujrzałem mężczyznę średniego wzrostu, chudego blondyna, o wymuskanej, ogolonej twarzy, z 
wystającą   szczęką.   Był   ubrany   w   szary   garnitur   i   słomkowy   kapelusz,   mógł   mieć   około 
trzydziestu, czterdziestu lat. Przez ramię miał przewieszone blaszane pudełko na rośliny, a w 
ręku niósł zieloną siatkę na motyle.

background image

- Przepraszam bardzo za moje natręctwo — rzekł, gdy stanął przede mną zadyszany. — My, 
mieszkańcy tych moczarów jesteśmy prostymi ludźmi i nic czekamy na oficjalne przedstawienie. 
Przypuszczam, że już pan o mnie słyszał od naszego wspólnego przyjaciela, doktora Mortimera. 
Nazywam się Slapleton, mieszkam w Merripit House.
— Poznałbym pana po siatce i blaszanym pudełku — odparłem, wiedziałem bowiem, że pan 
Stapleton jest przyrodnikiem.
— Ale skąd pan mnie zna?
— Bytem właśnie u Mortimera, gdy pan przechodził przed domem i doktor pokazał mi pana 
przez okno swego gabinetu.
Ponieważ idziemy tą samą drogą, więc postanowiłem pana dogonić i przedstawić się osobiście. 
Mam nadzieję, że sir Henryk nie jest zbył zmęczony podróżą?
— Nie, bynajmniej, czuje się doskonale, dziękuję panu.
— Obawialiśmy się wszyscy, że po smutnej śmierci sir Karola, nowy baronet nie będzie chciał 
tutaj mieszkać. Co prawda, wiele poświęcenia wymaga od zamożnego człowieka zakopanie się w 
takiej dziurze, ale nie potrzebuję chyba panu mówić, że obecność gospodarza zamku ma wielkie 
znaczenie dla całej okolicy. Przypuszczam, ze sir Henryk nie boi się zabobonów.
— Tak sądzę.
— Pan, oczywiście, zna legendę o piekielnym psie, który jest jakoby plagą rodziny?
— Opowiadano mi ją.
—   To   dziwne,   jak   tutejsi   chłopi   są   łatwowierni!   Wielu   z   nich   przysięgnie,   że   widziało   na 
moczarach to fantastyczne zwierzę — mówił z uśmiechem,  ale zdawało mi się, że bierze tę 
sprawę
zupełnie na serio. — Dziwaczna legenda opanowała wyobraźnię sir Karola i nie wątpię, że była 
bezpośrednim powodem jego tragicznej śmierci.
— W jaki sposób?
— Miał tak bardzo rozstrojone nerwy, że ukazanie się jakiegokolwiek psa mogło mieć fatalny 
wpływ na jego chore serce. Mysie, że rzeczywiście tego wieczora coś zobaczył w cisowej alei. 
Ciągle   obawiałem   się   jakiegoś   nieszczęścia,   bo   byłem   bardzo   przywiązany   do   sir   Karola   i 
wiedziałem, że jest chory.
— A skąd pan wiedział?
— Od mego przyjaciela, Mortimera.
— Sądzi pan zatem, że jakiś pies ścigał sir Karola i że śmiertelnie go przestraszył?
— Czy może pan to lepiej wyjaśnić?
— Nie wysnuwałem z tego jeszcze żadnych wniosków.
— A pan Sherlock Holmes?
Oniemiałem przez chwilę, gdy usłyszałem to pytanie, ale jedno spojrzenie na obojętną twarz i 
spokojne   oczy   mojego   towarzysza   wystarczyło,   żeby   mnie   przekonać,   że   nie   chciał   mnie 
zaskoczyć.
—   Udawanie,   że   pana   nie   znamy   byłoby   bezcelowe,   doktorze   Watson   —   powiedział   znów 
Stapleton.   —   Wiadomości   o   sukcesach   pana   Holmesa   doszły   i   do   nas,   a   pan   nie   mógł   ich 
rozsławić sam nie zyskując rozgłosu. Jeśli pan tutaj jest, to znaczy, że pan Sherlock Holmes 
interesuje się tą sprawą. Nic dziwnego, że jestem ciekaw, co o niej myśli.
— Żałuję, że nie mogę odpowiedzieć na to pytanie.
— A mogę spytać czy on sam zaszczyci nas odwiedzinami?
— Teraz nie może opuścić Londynu. Prowadzi śledztwo w kilku innych ważnych sprawach.
— Jaka szkoda! Może wyjaśniłby wiele spraw, których nic możemy rozgryźć. A jeśli w pańskich 
poszukiwaniach   mógłbym   być   w   czymś   pomocny,   jestem   do   pana   dyspozycji.   Gdybym 

background image

cokolwiek wiedział na temat pańskich podejrzeń, albo jak zamierza pan prowadzić śledztwo, 
mógłbym może już nawet teraz w czymś pomóc.
— Zapewniam pana, że jestem tutaj jedynie jako gość mojego przyjaciela, sir Henryka, i że nie 
potrzebuję żadnej pomocy.
—   Świetnie!   —   rzeki   Stapleton.   —   Ma   pan   całkowitą   rację,   1zachowując   się   ostrożnie   i 
dyskretnie. Zasłużyłem na to za moje nieusprawiedliwione wścibstwo, może pan być pewien, że 
już więcej nie będę wspominał o tej sprawie.
Doszliśmy do miejsca, z którego wąska, zarośnięta trawą ścieżka, schodziła z drogi i prowadziła 
przez   moczary.   Na   prawo   wznosił   się   skalisty,   stromy   pagórek,   niegdyś   były   tu   widocznie 
kamieniołomy.  Stok z naszej strony byt pełen załomów  i szczelin, zarośniętych  paprociami i 
głogiem. W dali widać było szary słup dymu.
— Krótki spacer tą ścieżką doprowadzi nas do Merripit House — odezwał się Stapleton. — 
Może zechce pan poświęcić godzinkę. Bardzo chciałbym przedstawić pana siostrze.
Chciałem   odmówić,   bo   obowiązek   nakazywał   mi   wrócić   do   sir   Henryka.   Lecz   po   chwili 
przypomniałem   sobie   stos   papierów   i   rachunków,   którymi   zawalone   było   jego   biurko. 
Oczywiście nie mogłem mu pomóc w tej pracy. A przecież Holmes polecił mi, żebym starał się 
poznać sąsiadów. Przyjąłem więc zaproszenie Stapletona i skręciliśmy na ścieżkę.
—   To   są   dziwne   moczary   —   powiedział,   rozglądając   się   po   falistej   równinie,   przeciętej 
wyszczerbionymi   skalistymi   grzbietami,   które   przybierały   w   oddali   postać   fantastycznych 
bałwanów morskich. — Nie można się przyzwyczaić do ich widoku. Są tak wielkie, tak dzikie i 
tak tajemnicze. Nie ma pan pojęcia, jak dziwne niespodzianki się w nich kryją.
— A więc pan dobrze zna te moczary?
—   Jestem   tu   dopiero   od   dwóch   lat.   Stali   mieszkańcy   nazwaliby   mnie   nowym   przybyszem. 
Zamieszkaliśmy tutaj wkrótce po osiedleniu się sir Karola w zamku. Ale moje zainteresowania 
zmusiły mnie do zwiedzaniu całej okolicy i zdaje mi się, że niewielu mieszkających tutaj ludzi 
zna ją lepiej ode mnie.
— Czy to takie trudne?
— Bardzo. Widzi pan na przykład tę wielką równinę na północ, z dziwacznymi wzgórzami w 
środku?
— Widzę, świetne miejsce do konnej przejażdżki.
— Tak by się oczywiście zdawało, ale wielu ludzi, którzy myśleli tak jak pan przypłaciło to 
życiem. Czy widzi pan jaśniejsze zielone kępy, rozsiane gęsto po tej równinie?
— Widzę. Są chyba żyźniejsze niż reszta równiny.
Stapleton roześmiał się.
— To jest wielkie Trzęsawisko Grimpen — powiedział. — Jeden fałszywy krok przynosi tam 
śmierć ludziom i zwierzętom. Wczoraj widziałem, jak wszedł w nie kucyk i już się nie wydostał. 
Przez długi czas jeszcze łeb nieszczęsnego zwierzęcia wystawał nad bagnem, dopóki zupełnie się 
nie zapadł. Nawet podczas wielkiej suszy niebezpiecznie jest tamtędy przechodzić, a po ostatnich 
jesiennych deszczach, to miejsce jest po prostu straszne. Ja jednak potrafię dotrzeć do samego 
środka i wrócić. Do diabła! Oto i drugi nieszczęsny kucyk!
Cos brunatnego rzucało się i szarpało wśród zielonego sitowia. Kucyk wyrzucił w górę długi, 
wyprężony w śmiertelnym skurczu kark i po moczarach rozległ się przeraźliwy ryk. Zdrętwiałem 
z przerażenia, mój towarzysz miał widocznie silniejsze nerwy.
— Utonął — rzekł — Trzęsawisko już go pochłonęło. Dwa w ciągu dwóch dni. a może ich 
zginęło znacznie więcej: przyzwyczajają się chodzić tam podczas suszy i me dostrzegają różnicy, 
dopóki trzęsawisko nie pochwyci ich w swoje kleszcze. Straszne miejsce.
— A jednak pan umie je przejść bezpiecznie?

background image

— Umiem. Są tam ze dwie ścieżki, którymi bardzo zwinny człowiek może się przedostać, i ja je 
odnalazłem.
— Ale po co pan tam chodzi?
— Czy widzi pan dalej  te pagórki?  Otóż są to prawdziwe  wyspy,  odcięte  z biegiem  lat  ze 
wszystkich stron przez morze bagien. Tam znajdują się rzadkie rośliny i motyle, a kto zdoła się 
tam dostać, może zebrać obfite żniwo.
— Któregoś dnia i ja spróbuję szczęścia.
Stapleton spojrzał zdumiony na mnie.
— Na miłość boską, niech pan porzuci ten pomysł — powiedział. — Pańska krew spadłaby na 
moją głowę. Zapewniam pana, że już by pan nic wrócił. Mnie chroni tylko to, że pamiętam 
dobrze pewne charakterystyczne punkty, nie dostrzegalne dla innych.
— A to co? — zawołałem. — Co to jest.
Nad moczarami uniósł się przeciągły i stłumiony pomruk. Wypełnił powietrze, a mimo to nie 
sposób było określić, skąd pochodził. Stopniowo wzmógł się i zamienił w groźny ryk, po czym 
znów przycichł i w końcu ucichł drżącym, przeraźliwym smutnym skowytem. Stapleton spojrzał 
na mnie dziwnym wzrokiem.
— To są tajemnicze moczary! — rzekł.
— Ale, co to jest?
— Chłopi powiedzieliby, że to pies Baskervillów domaga się nowej ofiary. Słyszałem ten odgłos 
już   ze   dwa   razy,   ale   nigdy  nie   był   tak   wyraźny.   Ze   strachem   rozglądałem   się   po   rozległej 
falującej równinie, pokrytej zielonymi kępami sitowia. Jak okiem sięgnąć nie było widać żywego 
stworzenia, tylko dwa kruki krakały przeraźliwie, bujając się nad nami na trzcinie.
— Przecież pan, wykształcony człowiek, nie wierzy w podobne głupstwa — spytałem. — Co 
pana zdaniem, jest przyczyną tego dziwnego odgłosu'?
— W bagnach odzywają się niekiedy dziwne szmery. Może błoto opada, albo woda się wznosi, 
czy ja wiem.
— Nie, nie, to był głos żyjącej istoty.
— Może. Słyszał pan kiedyś wabienie bąka?
— Nie, nigdy.
—   To   bardzo   rzadki   teraz   ptak   błotny,   w   Anglii   prawie   już   wytępiony,   ale   na   moczarach 
wszystko jest możliwe. Tak... Nie zdziwiłbym się, gdyby mi powiedziano, że ten odgłos, który 
usłyszeliśmy byt krzykiem ostatniego ptaka tego gatunku.
— Jak żyję, nie słyszałem nic tak dziwnego i przerażającego.
— Tak, to w ogóle niezwykle miejsce. Niech pan spojrzy tam, na ten stok pagórka. Co to jest, jak 
się panu zdaje?
Cały urwisty stok pokrywały wielkie okrągłe kamienie, było ich co najmniej ze dwadzieścia.
— Czy to są może zagrody dla owiec?
— Nie, to siedziby naszych czcigodnych przodków. W czasach przedhistorycznych moczary były 
gęsto  zaludnione,   a  ponieważ  od tego   czasu nikt   tu nie   mieszka,  wiec  znajdujemy  budowle 
naszych poprzedników w takim stanie, w jakim je zostawili. Jeżeli jest pan ciekawy, proszę wejść 
do środka, a zobaczy pan jeszcze ogniska i legowiska,
— Ależ to całe miasto. Kiedy było zamieszkane?
— W epoce kamiennej... Dokładnej daty nikt nie zna.
— Czym się wtedy ludzie zajmowali?
— Wypasali  bydło  na tych  stokach i uczyli  się wykopywać  kruszce, gdy kamienną siekierę 
zaczął zastępować miecz z brązu. Niech pan spojrzy na ten wielki rów w pagórku przed nami. To 
ślady ich pracy. Tak, tak, doktorze Watson, znajdzie pan na tych moczarach wiele dziwnych 

background image

miejsc... Ach, przepraszam pana... chwileczkę... To z pewnością Cyklopides
Muszka czy też ćma przeleciała nad nasza ścieżką, Stapleton błyskawicznie rzucił się za nią w 
pogoń. Ku mojemu przerażeniu owad leciał prosto nad wielkie trzęsawisko, a mój nowy znajomy 
nie zatrzymał  się nawet na chwilę. Gonił za nim, skacząc  z kępy na kępę i wymachując  w 
powietrzu   zielona   siatką,   a   jego   szara   postać   w   tym   urywanym,   zygzakowatym   biegu   także 
przypominała jakąś olbrzymią ćmę.
Stałem, podziwiając niespotykaną zwinność Stapletona i batem się, żeby nic stracił gruntu pod 
nogami   w   grząskim   trzęsawisku,   gdy  nagle   dobiegł   mnie   odgłos   kroków.   Odwróciłem   się   i 
ujrzałem na ścieżce kobietę. Szła od strony, w której słup dymu wskazywał położenie Merripit 
House. Nie wątpiłem, że to panna Stapleton, o której mi mówiono, ponieważ kobiet w okolicy 
było bardzo miało. Pamiętam tez, iż ktoś wspomniał, że siostra przyrodnika jest bardzo piękna. A 
zbliżająca   się   kobieta   była   niewątpliwie   piękna.   Trudno   było   u   większą   różnicę   między 
rodzeństwem — Stapleton miał cerę bezbarwną, jasne włosy i szare oczy, zaś jego siostra była 
najciemniejsza brunetką, jaką kiedykolwiek widziałem w Anglii — smukła, wytworna i wysoka. 
Miała dumną twarz, o regularnych, posągowych rysach, tak że mogła się wydawać zimna gdyby 
nie zmysłowe usta i cudowne, ciemne, namiętne oczy.
Była bardzo zgrabna, wykwintnie ubrana, i jej obecność zaskoczyła mnie na pustej ścieżce wśród 
moczarów. Gdy odwróciłem się jej wzrok był utkwiony w brata, po czym spojrzała na mnie i 
przyspieszyła kroku. Uchyliłem kapelusza i zamierzałem coś powiedzieć, gdy jej słowa zwróciły 
wszystkie moje myśli w innym kierunku.
— Niech pan wraca! — powiedziała. — Natychmiast wraca prosto do Londynu.
Patrzyłem na nią, ogłupiały ze zdumienia. Jej oczy ciskały we mnie błyskawice, niecierpliwie 
tupała nogą.
— Dlaczego mam wracać? — spytałem,
—   Nic   mogę   nic   więcej   powiedzieć   —   mówiła   głosem   stłumionym.   gwałtownym,   z   lekka 
sepleniąc. — Ale, na miłość boską, nich pan zrobi to, o co proszę. Niech pan wraca i niech 
pańska noga już nigdy nie postanie na tych moczarach.
— Ależ ja dopiero co przyjechałem.
— Człowieku, człowieku! — zawołała. — Czyż nie może pan pojąć, że ta przestroga ma na celu 
pańskie dobro? Niech pan wraca do Londynu! Wyjedzie jeszcze dziś wieczorem! Uciekaj stąd za 
wszelką cenę! Cicho, mój brat nadchodzi. Ani słowa o tym co mówiłam. O, niech pan patrzy, jaki 
tam śliczny storczyk... Jesteśmy tu, na moczarach, bardzo bogaci w storczyki, ale przyjechał pan 
za późno i już pan nie będzie mógł docenić piękna naszej okolicy.
Stapleton zaprzestał pogoni i wracał do nas zadyszany i czerwony z wysiłku.
— Beryl, to ty — powiedział. Zdawało mi się, że ton tego powitania nie byt zbyt serdeczny.
— Zgrzałeś się bardzo, Janku?
— Tak, goniłem okaz Cykiopulff,. To rzadki owad, a ostatniej jesieni widziałem go tylko kilka 
razy. Jaka szkoda, że nie mogłem go schwytać!
Mówił obojętnie, ale małe siwe oczka biegały nieustannie od młodej dziewczyny do mnie.
— Widzę, żeście się już państwo poznali.
— Tak, mówiłam właśnie sir Henrykowi, że przyjechał za późno i nie będzie już mógł ocenić 
prawdziwej urody moczarów.
— Ach, więc ty bierzesz pana...
— Myślę, że to sir Henryk Baskerville.
— Nie, nie — powiedziałem. — Jestem tylko zwykłym śmiertelnikiem, choć jego przyjacielem. 
Nazywam się doktor Watson.
Gniew przemknął po jej wyrazistej twarzy.

background image

— W takim razie nasza rozmowa nie miała sensu — rzekła.
— Niewiele mieliście, co prawda, czasu na rozmowę — zauważył jej brat, patrząc tym samym 
badawczym wzrokiem.
— Mówiłam do doktora Watsona. że jest już zbyt późna pora dla storczyków, ale co może go to 
obchodzić, skoro jest tylko chwilowo w naszej okolicy. Ale może wstąpi pan do Merripit House?
Wkrótce   stanęliśmy   przed   kamiennym   domem,   który   był   kiedyś,   w   dawnych   czasach, 
folwarkiem jakiegoś hodowcy bydła, teraz zaś został odbudowany i unowocześniony. Otaczał go 
sad, ale drzewa, jak zwykle  wśród bagien, były nędzne i skarłowaciałe,  więc całe otoczenie 
wyglądało ubogo i robiło smutne wrażenie.
Otworzył nam stary służący, o dziwnej, jakby zasuszonej twarzy. Był ubrany w chłopski strój, 
widocznie  prowadził  tu  gospodarstwo. Obszerne  pokoje były  jednak urządzone  ze smakiem, 
który   wskazywał   na   staranną   kobiecą   rękę.   Spoglądając   przez   okna   na   ogromne,   usłane 
kamieniami moczary, ciągnące się aż do widnokręgu, ze zdumieniem pytałem sam siebie, co 
zmusiło tego bardzo wykształconego człowieka i tę piękną kobietę do zamieszkania na takim 
odludziu.
— Dziwi się pan, że wybraliśmy takie miejsce — odezwał się Stapleton, jak gdyby w odpowiedzi 
na moją myśl.  — A jednak urządziliśmy sobie życie  tak, że jesteśmy szczęśliwi, nieprawda 
Beryl?
— Zupełnie szczęśliwi — odparła, jednak bez przekonania.
— Prowadziłem szkołę w jednym z północnych hrabstw — rzekł Stapleton. — Dla człowieka o 
moim temperamencie była to nudna i jednostajna praca, ale kontakty z młodzieżą, kształtowanie 
świeżych umysłów, wpajanie w nie własnych poglądów i pojęć miało dla mnie dużo uroku. Nie 
miałem jednak szczęścia. W szkole wybuchła epidemia i trzech chłopców zmarło. To był ciężki 
cios dla mojego zakładu, który przez to zupełnie podupadł, a ja straciłem bezpowrotnie znaczną 
część mojego majątku. Gdyby nie brak kontaktów z młodzieżą, które wiele dla mnie znaczyły, 
mógłbym  żyć  tu zadowolony.  Zawsze interesowałem  się botaniką  i zoologią,  a tu posiadam 
nieograniczone pole działania. Moja siostra zaś kocha przyrodę niemniej niż ja. Mówię to, aby 
odpowiedzieć na pytanie wypisane na pańskiej twarzy, gdy patrzył pan przez okno na moczary.
— Rzeczywiście, myślałem sobie, że pobyt tutaj musi być smutny... Może mniej dla pana niż dla 
pańskiej siostry.
— O nie, nie, nie jestem tu smutna — wtrąciła żywo panna Stapleton.
— Mamy książki, mamy nasze zainteresowania naukowe, wreszcie mamy ciekawych sąsiadów. 
Doktor   Mortimer   jest   bardzo   wykształcony   w   swojej   specjalności,   biedny   sir   Karol   był 
niezrównanym towarzyszem. Znaliśmy go dobrze, nie umiem wypowiedzieć, jak bardzo go nam 
brakuje.   Jak   pan   myśli,   czy   przeszkodzę   sir   Henrykowi,,   jeżeli   odwiedzę   go   po   południu? 
Chciałbym go poznać.
— Sądzę, że będzie bardzo zadowolony.
— A zatem może pan go uprzedzić o moim zamiarze. Pragnęlibyśmy, o ile jest to w naszej mocy, 
ułatwić mu wejście do nowego otoczenia. Czy chce pan pójść ze mną na górę i obejrzeć mój 
zbiór motyli? Zdaje mi się. że większego nie ma w całej południowej Anglii. Zanim pan skończy 
oglądać motyle, śniadanie będzie gotowe.
Ale ja chciałem wracać na moje stanowisko. Ponury krajobraz, śmierć nieszczęsnego kucyka, 
piekielny odgłos, mający podobno związek ze straszną legendą Baskervillów — wszystko to 
mnie   niepokoiło.   A   w   dodatku   do  tych   mniej   lub   bardziej   ulotnych   przeczuć,   dołączyła   się 
całkiem jednoznaczna przestroga panny Stapleton, wypowiedziana tak poważnie, że nie miałem 
wątpliwości, iż zmusiły ją do tego jakieś ważne powody. 
Oparłem się wszystkim naleganiom, nie zostałem na śniadaniu, ale ruszyłem zaraz z powrotem tą 

background image

samą ścieżką, którą przyszedłem. Musiała być jednak jeszcze jakaś inna, krótsza ścieżka, znana 
tylko nielicznym, gdyż dochodząc do drogi, zdumiony spostrzegłem pannę Stapleton siedzącą 
przy drodze na kamieniu. Zadyszana, trzymała dłoń na sercu, jakby chcąc uspokoić jego bicie.
—   Biegłam,   jak   tylko   mogłam   najszybciej,   żeby   tu   pana   dogonić   —   powiedziała.   —   Nie 
zdążyłam nawet włożyć kapelusza. Nie mogę zatrzymywać się tu dłużej, bo brat zorientuje się, że 
mnie   nie   ma.   Chciałam   tylko   pana   przeprosić   za   tę   głupią   pomyłkę...   Wzięłam   pana   za   sir 
Henryka. Proszę, niech pan zapomni o tym, co powiedziałam, to pana w ogóle nie dotyczy.
—   Ale   ja   nie   mogę   zapomnieć   —   odrzekłem.   —   Jestem   przyjacielem   sir   Henryka,   a   jego 
bezpieczeństwo bardzo mnie obchodzi. Niech mi więc pani powie, dlaczego tak pani nalegała, 
żeby sir Henryk wrócił do Londynu?
— Kaprys kobiecy, doktorze Watson. Gdy mnie pan pozna lepiej, zrozumie pan, że nie zawsze 
potrafię wyjaśnić swoje słowa i czyny.
— Nie, nie. Pamiętam jak drżał pani głos. Pamiętam spojrzenie pani oczu. Błagam panią, niech 
pani będzie ze mną szczera, bo od przyjazdu w te strony czuję, że otacza mnie jakaś tajemnica. 
Życie tutaj stało się podobne do lego wielkiego trzęsawiska, jest usiane zielonymi kępami, gdzie 
śmierć czyha na człowieka, a nigdzie nie ma przewodnika, który wskazałby właściwą drogę. 
Niech mi pani zatem powie, co miało znaczyć to ostrzeżenie, a przyrzekam, że powtórzę je sir 
Henrykowi.
Wahała się przez chwilę, ale jej twarz zaraz przybrała stanowczy wyraz, a oczy patrzyły chłodno. 
— Przywiązuje pan do moich słów zbyt wielką wagę — odpowiedziała. — Śmierć sir Karola 
była dotkliwym ciosem dla mojego brata i dla mnie. Łączyły nas bardzo zażyłe stosunki, a droga 
przez moczary do naszego domu była jego ulubioną przechadzką. Był głęboko przejęty klątwą, 
ciążącą nad całym rodem, nic dziwnego, że po tej tragicznej śmierci zaczęłam wierzyć, iż jego 
obawy były uzasadnione. Stąd mój strach, gdy dowiedziałam się. że przybywa do zamku inny 
członek rodziny
Baskervillów i uważałam za swój obowiązek ostrzec go o niebezpieczeństwie, jakie mu grozi. 
Tylko to miałam na myśli.
— Ale na czym polega to niebezpieczeństwo?
— Słyszał pan opowieść o psie?
— Nie wierzę w takie głupstwa.
— Ale ja wierze. Jeżeli ma pan jakikolwiek wpływ na sir Henryka, niech go pan zabierze z tego 
miejsca, które zawsze przynosiło nieszczęście jego rodzinie. Świat jest ogromny. Dlaczego sir 
Henryk ma pozostać tutaj, gdzie grozi mu niebezpieczeństwo?
— Dlatego właśnie, że mu grozi. Taka już jest natura sir Henryka. Obawiam się, że o ile pani nie 
wyjaśni mi tego dokładniej, nie nakłonię go do wyjazdu.
— Nie mogę panu nic więcej powiedzieć, bo nic więcej nie wiem.
— Chciałbym zadać pani jeszcze jedno pytanie. Jeśli rzeczywiście nie chce pani przede mną nic 
ukryć, to dlaczego nie chciała pani, aby brat wiedział, o czym mówiliśmy na ścieżce, gdy się 
spotkaliśmy? Nie było w tym nic takiego, co trzeba ukrywać przed nim lub kimś innym.
— Mój brat bardzo chce, żeby zamek był zamieszkany, gdyż uważa, że wymaga tego dobro 
ubogich mieszkańców tej okolicy. Gniewałby się bardzo, gdyby wiedział, że powiedziałam coś 
takiego, co mogłoby skłonić sir Henryka do wyjazdu. Ale, spełniłam już swój obowiązek i nic 
więcej nie powiem. Muszę wracać, inaczej brat zorientuje się, że mnie nie ma i domyśli się, że 
rozmawiałam z panem. Do widzenia!
Zawróciła i chwilę później znikła pośród rozrzuconych skalnych odłamków, gdy ja, pełen obaw, 
szedłem do Baskerville Hall.

background image

Pierwszy raport doktora Watsona

Odtąd   będę  śledził  bieg   wypadków,  przepisując   leżące  przede  mną   moje   listy  do  Sherlocka 
Holmesa. Brakuje mi jednej kartki, ale reszta jest starannie przepisana, i pokazuje dokładniej 
moje ówczesne odczucia i podejrzenia niż pamięć, chociaż zachowałem niezatarte wspomnienie 
tych tragicznych wypadków.

Baskerville Hall, 13 października
Mój drogi Holmesie!
Moje   poprzednie   listy   i   depesze   poinformowały   cię   dokładnie   o   wszystkim,   co   się   dotąd 
wydarzyło w tym zapomnianym przez Boga miejscu. Im dłużej człowiek tu żyje, tym silniej 
działa na niego ponura atmosfera moczarów, tym więcej strachu budzi ich bezkresny obszar i ich 
przerażający urok. Gdy się tu dotrze, znika gdzieś obraz współczesnej cywilizacji, pojawiają się 
natomiast wszędzie siedziby przedhistorycznych ludzi. Gdzie byś nie stanął, wszędzie widzisz 
ślady tych zapomnianych pokoleń, ich groby i olbrzymie bloki skalne, które zdaje się, oznaczają 
miejsca, gdzie były ich świątynie.
Patrząc na te szare, kamienne chaty, oparte o urwiste stoki pagórków, zapominasz o czasach, w 
jakich   żyjemy,   a   gdybyś   nagle   ujrzał   odzianego   w   skórę,   zarośniętego   człowieka,   który 
wyczołguje się z niskiego wejścia i zakłada na tuk strzałę, zakończoną krzemiennym grotem, 
zdawałoby ci się. że jego obecność tutaj jest bardziej naturalna, niż Twoja. Można się tylko 
dziwić,   dlaczego   nasi   przedhistoryczni   przodkowie   osiedlili   się   tak   licznie   na   ziemi,   która 
niewątpliwie zawsze była nieurodzajna. Nie jestem archeologiem, ale przypuszczam. że było tu 
jakieś pokojowo usposobione plemię, które po klęsce musiało zamieszkać tam. gdzie nikt inny 
nić chciał. Nie ma to jednak nic wspólnego z zadaniem,  które mi  zleciłeś  i nie zainteresuje 
prawdopodobnie   Twojego   praktycznego   umysłu.   Dobrze   pamiętam,   że   jest   ci   obojętne   czy 
ziemia obraca się wokół słońca, czy leż na odwrót. Wracam więc do wydarzeń, dotyczących 
Henryka   Baskervilla.   Nie   pisałem   dotychczas   tylko   dlatego,   że   nie   miałem   o   czym.   Ale 
wydarzyło się właśnie coś, o czym powinieneś wiedzieć.
Najpierw jednak muszę poinformować Cię o innych szczegółach dotyczących sprawy, którą się 
zajmujemy. Po pierwsze na moczarach ukrywa się zbiegły więzień. Prawdopodobnie opuścił już 
te strony, i to uspokoiło mieszkańców tego pustkowia. Minął już tydzień od jego ucieczki, i przez 
ten czas nikt go nie widział ani o nim nie słyszał. Jest niemożliwe, żeby wytrzymał tak długo na 
moczarach. Mógłby się bez problemu ukryć w którejkolwiek z kamiennych chat, ale nie miałby 
co jeść, chyba, że schwytałby i zarżnął jednego z pasących się na stokach gór baranów. Sądzimy 
więc, że stąd uciekł, a okoliczni dzierżawcy są przez to spokojniejsi.
W zamku jest czterech mężczyzn, zdolnych obronić się w razie potrzeby, ale przyznam, że byłem 
niespokojny, na myśl o Stapletonach. Mieszkają na zupełnym pustkowiu, trzymają tylko dwie 
osoby służby, a sam Stapleton nie grzeszy siłą. Byliby więc wraz z siostrą zupełnie bezbronni w 
rękach takiego okrutnego bandyty, jak ów zbieg z Notting Hill, gdyby się do nich dostał. Sir 
Henryk był tym zaniepokojony nie mniej niż ja i zaproponował, że Perkins, jego stangret, będzie 
u nich nocował. Stapleton jednak nie chciał o tym słyszeć. Troskliwość baroneta wynika też i 
stąd.   że   nasz   przyjaciel   zaczyna   interesować   się   piękną   sąsiadką.   Nic   dziwnego,   dla   tak 
energicznego człowieka jak on czas na tym dzikim pustkowiu wlecze się, a panna jest czarująca. 
Ma jakiś egzotyczny urok, płynie w niej gorąca południowa krew, co stanowi dziwny kontrast z 
chłodem i obojętnością jej brata. Ale i w nim chyba płynie gorąca krew. Ma widocznie wielki 

background image

wpływ na siostrę. Zauważyłem, że rozmawiając, panna Stapleton ciągle spogląda na niego. Jakby 
szukała   uznania   dla   swoich   słów.   Metaliczny   błysk   w   jego   oczach,   zacięte   wąskie   wargi, 
pokazują stanowczy, a może nawet bezlitosny charakter. Na pewno by Cię zainteresował. 
Odwiedził Baskervilla już pierwszego dnia, a nazajutrz rano zaprowadził nas obu tam gdzie, jak 
utrzymują, wzięła początek legenda o okrutnym Hugonie. Szliśmy kilka mil przez moczary do 
tak ponurego miejsca, że rzeczywiście mogła tu powstać ta straszna opowieść.
Stanęliśmy   między   urwiskami,   u   wejścia   do   krótkiego   wąwozu,   który   prowadzi   na   małą, 
zarośniętą trawa polankę. Na środku polanki sterczą dwa wielkie głazy,  o wierzchołkach tak 
ostrych   i   spiczastych,   że   wyglądają,   jak   olbrzymie   kły   jakiegoś   żarłocznego   potwora.   Całe 
otoczenie dokładnie przypomina miejsce legendarnej tragedii.
Sir Henryk z wielkim zainteresowaniem rozglądał się dokoła i niejednokrotnie pytał Stapletona, 
czy wierzy, że siły nadprzyrodzone wpływają na rzeczywistość. Mówił wesołym głosem, lecz 
było widać, że bierze sprawę poważnie. Stapleton odpowiadał powściągliwie, ale łatwo można 
było   dostrzec,   że   nie   mówi   wszystkiego,   i   nie   chce   jasno   odpowiedzieć,   aby   nie   niepokoić 
baroneta.   Opowiedział   nam   kilka   przypadków   prześladowania   rodzin   przez   nieznane   siły   i 
zostawił wrażenie, że, ogólnie rzecz biorąc, wierzy w legendę.
Wracając wstąpiliśmy na śniadanie do Merripit House i tu sir Henryk poznał pannę Stapleton. Od 
pierwszej chwali wywarła na nim wielkie wrażenie i sadzę, że się nie mylę, pisząc, iż było to 
wzajemne. Gdy wracaliśmy do domu ciągle o niej mówił, a teraz prawie nie ma dnia, abyśmy się 
nie widzieli się z bratem i siostrą. Dziś są tu na obiedzie. a w przyszłym tygodniu my mamy 
podobno być u nich.
Należałoby   przypuszczać,   że   Stapleton   powinien   być   zadowolony   z   perspektywy   takiego 
małżeństwa, tymczasem nie raz zauważyłem wyraz wielkiego niezadowolenia na jego twarzy, 
gdy sir Henryk w jakikolwiek sposób okazuje zainteresowanie jego siostrą. Stapleton jest do niej 
niewątpliwie bardzo przywiązany, bo gdyby jej zabrakło prowadziłby bardzo samotne życie, ale 
byłby znów największym egoistą, gdyby z tego powodu nie dopuścił do tak świetnego dla niej 
małżeństwa. Jestem pewien, ze Stapleton nie życzy sobie, żeby młodzi zakochali się w sobie i 
kilkakrotnie  zauważyłem,  że starał się, aby nie zostawali sami.  Nawiasem mówiąc,  jeśli ten 
romans
dojdzie do dotychczasowych problemów, wykonanie Twojego polecenia, abym nie opuszczał sir 
Henryka   na   żadnym   spacerze,   będzie   dla   mnie   o   wiele   trudniejsze.   Straciłbym   całą   jego 
sympatię, gdybym chciał ściśle wypełnić Twój rozkaz.
Przed kilkoma dniami — a dokładnie w czwartek — doktor Mortimer był u nas na śniadaniu. 
Wykopał z grobu w Long Down czaszkę przedhistorycznego człowieka i jest uszczęśliwiony. Nie
znam równie łatwowiernego entuzjasty. Po śniadaniu przyszli Stapletonowie i poczciwy doktor, 
na   prośbę   sir   Henryka,   zaprowadził   nas   wszystkich   do   alei   cisowej,   żeby   nam   opowiedzieć 
dokładnie na miejscu, jaki był przebieg wypadków tej fatalnej nocy.
Aleja jest długa, ponura, zacieniają ją dwa wysokie żywopłoty,  a z każdej strony ciągnie się 
wąski pas trawnika. Na końcu stoi stara, rozpadająca się altana, a w połowie alei znajduje się 
furtka, gdzie sir Karol strząsnął popiół z cygara. Za nią rozciągają się bezkresne moczary.
Pamiętam Twoją hipotezę w tej sprawie i usiłowałem odtworzyć sobie w wyobraźni to, co się 
tam stało. Stojąc przy furtce sir Karol ujrzał coś idącego przez moczary, coś, co tak go przeraziło, 
że zaczął uciekać i biegł bez opamiętania, dopóki nie umarł ze strachu i zmęczenia. Biegł długim, 
ponurym, liściastym tunelem. Przed czym uciekał? Przed psem pasterskim z moczarów? Czy też 
przed jakimś czarnym, milczącym, nieziemskim potworem? Czy ktoś to przygotował? Czy blady, 
uważny Barrymore wie coś więcej, niż chce powiedzieć? Wszystko okrywa ciemność i tajemnica 
z niezatartym piętnem zbrodni.

background image

Od czasu, gdy pisałem do Ciebie ostatni raz, poznałem jeszcze jednego sąsiada, pana Franklanda 
z Lafter Hall. Mieszka o jakieś cztery mile na południe od nas. Jest już starszym człowiekiem. 
Siwy,   czerwony   jak   burak,   choleryk.   Ma   jedną   namiętność   —   przestrzega   zawzięcie 
wykonywania przepisów prawa. Stracił już majątek na procesy, a procesuje się z upodobania. 
Uprawia sztukę dla sztuki i bywa w jednej i tej samej sprawie raz powodem, to znów pozwanym. 
Nic dziwnego, iż stało się to dla niego tak kosztowne.
Zdarza się, że nagle zamknie publiczną drogę i gmina musi pozwać go do sądu. Innym razem 
rozbiera płot, otaczający posiadłość któregoś z mieszkańców, upierając się, że od zawsze istniała 
tam ścieżka i zmusza właściciela do zaskarżenia go do sadu. Zna doskonale prawa własności 
dworu i gminy więc wykorzystuje niekiedy te wiadomości na korzyść chłopów z Fernworth, 
niekiedy zaś  przeciwko nim,  tak,  że bywa  kolejno albo  triumfalnie  obnoszony po wsi, albo 
symbolicznie palony na stosie, zależy co ostatnio zrobił.
Podobno ma teraz siedem procesów, które pochłoną resztki jego majątku, co wytrąci mu broń z 
ręki   i  unieszkodliwi.  Poza   tą  manią  jest,  zdaje  się,  człowiekiem  łagodnym,  dobrodusznym  i 
wspominam o nim tylko dlatego, że chciałeś, żebym ci opisał wszystkie osoby, z którymi się 
stykamy.
Pan Frankland ma na razie inne zajęcie:  zajmuje się amatorsko astronomią,  posiada świetny 
teleskop i przez cały dzień z dachu swojego domu rozgląda się po moczarach w nadziei, że 
dostrzeże   zbiegłego   więźnia.   Gdyby   tylko   chciał   ograniczyć   do   tego   swoją  działalność!   Ale 
ludzie   mówią,   że   zamierza   wytoczyć   proces   doktorowi   Mortimerowi   za   otwarcie   grobu   bez 
zezwolenia najbliższych krewnych, a to dlatego, że doktor wykopał z mogiły w Long Down tą 
przedhistoryczną czaszkę. Tak więc Frankland trochę ubarwia i rozwesela tu nasze życie.
A  teraz,  skoro wiesz  już  wszystko,  co  się  dotąd  stało  ze  zbiegłym   więźniem,   Stapletonami, 
doktorem   Mortimerem   i   Franklandem   z   Laffer   Hall,   przejdę   do   rzeczy   ważniejszych   —   do 
Barrymorów, a zwłaszcza do dziwnego wydarzenia z ubiegłej nocy. Przede wszystkim powrócę 
do depeszy, którą wysłałeś z Londynu, ażeby się upewnić, czy Barrymore rzeczywiście jest w 
zamku.   Pisałem   Ci   już,   że   rozmowa   z   kierownikiem   poczty   wykazała,   że   nie   mamy   na   to 
żadnego dowodu. Powiedziałem o tym sir Henrykowi, a on, ze swoją zwykłą szczerością wezwał 
Barrymora i zapytał go, czy odebrał depeszę osobiście. Barrymore odpowiedział twierdząco.
— Czy chłopiec oddał ci ją do rąk? — zapytał sir Henryk.
Barrymore był widocznie zdumiony i zastanowił się przez chwilę.
— Nie — odparł — byłem na strychu i przyniosła mi ją żona.
— A czy sam odpowiedziałeś na depeszę?
— Nie, powiedziałem żonie, co ma odpisać i zrobiła to za mnie.
Wieczorem Barrymore z własnej inicjatywy powrócił do tej sprawy.
— Nie bardzo rozumiem dlaczego dziś rano zadawał mi pan te pytania — powiedział. — Mam 
nadzieję, że nie oznacza to utraty pańskiego zaufania?
Sir Henryk zapewnił go, że tak nie jest i uspokoił ostatecznie podarowaniem dużej części swoich 
starych ubrań, ponieważ nadeszły już rzeczy zamówione w Londynie.
Bardzo zaciekawia mnie pani Barrymore. Jest tęga, ociężała, ograniczona, ale pełna godności, ze 
skłonnością   do   purytanizmu.   Nie   można   sobie   wyobrazić   osoby   mniej   wrażliwej.   A   jednak 
pisałem Ci, że pierwszej nocy po naszym przyjeździe słyszałem jej gwałtowny płacz, a potem 
nieraz   zauważyłem   ślady   łez   na   jej   twarzy.   Dręczy   ją   zapewne   jakieś   wielkie   zmartwienie. 
Niekiedy wydaje mi się, że trapią ją wyrzuty sumienia, a chwilami znów posądzam Barrymora, 
że jest domowym tyranem.
Od razu wyczułem w tym człowieku coś niezwykłego i tajemniczego, a wydarzenia ostatniej 
nocy umocniły moje podejrzenia. Chociaż sama sprawa może wydawać się mało istotna. Jak 

background image

wiesz, mam lekki sen, a od czasu gdy tu przyjechałem z misją, wcale nie śpię, tylko drzemię. 
Otóż. ubiegłej nocy, około drugiej nad ranem, zbudził mnie odgłos kroków kogoś mijającego mój 
pokój. Wstałem, uchyliłem drzwi i wyjrzałem. Po korytarzu wlókł się wydłużony czarny cień. 
Cień skradającego się mężczyzny, który trzyma w ręku świecę. Miał na sobie tylko koszulę i 
spodnie,  był   boso. Widziałem   jedynie   zarysy  postaci,   ale  po wzroście  poznałem  Barrymora. 
Szedł wolno i ostrożnie, sprawiając wrażenie przestępcy. Pisałem Ci, że korytarz jest przecięty 
balkonem, biegnącym dokoła przedsionka i ciągnącym się jeszcze dalej. Zaczekałem aż postać 
zniknie i poszedłem za nią. Gdy okrążyłem balkon, ten człowiek byt już na końcu korytarza i po 
blasku   światła,   padającego   przez   otwarte   drzwi,   wywnioskowałem.   że   wszedł   do   jednego   z 
pokojów.   Pokoje   w   tym   skrzydle   zamku   są   jednak   niezamieszkane   i   nieumeblowane,   ta 
wędrówka stawała się więc coraz bardziej tajemnicza. Światło stale padało w jednym punkcie, 
Jak gdyby trzymający je człowiek stał bez ruchu. Zakradłem się, jak mogłem najciszej, pod drzwi 
i zajrzałem do środka.
Barrymore stał skulony przy oknie i trzymał świecę przed samą szybą. Odwrócony bokiem do 
mnie, wpatrywał się w czarną dal moczarów, a jego rysy jakby skamieniały w oczekiwaniu. Stał 
tak przez kilka minut, po czym westchnął głęboko i nerwowym ruchem zgasił świecę. Wróciłem 
błyskawicznie do siebie, i zaraz znów usłyszałem odgłos cichych kroków. Długo potem, gdy 
zapadłem   już   w   półsen.   dobiegł   mnie   zgrzyt   klucza   obracanego  w  zamku,   ale   nie   mogę 
powiedzieć skąd dochodził ten dźwięk.
Nie mam pojęcia co to wszystko znaczy, ale w tym ponurym domu dzieją się jakieś tajemnicze 
sprawy, które na pewno wyjaśnimy prędzej czy później. Nie będę zawracał Ci głowy swoimi 
przypuszczeniami, gdyż chciałeś ode mnie tylko faktów.
Dziś rano długo rozmawiałem z sir Henrykiem i na podstawie moich obserwacji z ubiegłej nocy 
ustaliliśmy   plan   działania.   Nie   piszę   dziś   na   czym   polega,   więc   z   tym   większym 
zainteresowaniem przeczytasz mój następny raport.

Drugi raport doktora Watsona

Baskerville Hall, 15 października
Mój drogi Holmesie!
Jeżeli przez pierwsze dni po przyjeździe tutaj nie przesyłałem Ci zbyt obszernych listów, musisz 
przyznać, że nadrabiam zaległości i że wydarzenia nabrały tempa. Ostatni raport zakończyłem 
opisem nocnej wędrówki Barrymora, a dzisiaj mam znów wiele nowych wiadomości, które na 
pewno wprawią Cię w zdumienie. Rzeczy przybrały zupełnie niespodziewany obrót. Częściowo 
wyjaśniły się przez wydarzenia ostatnich dwóch dni, częściowo zaś wszystko się jeszcze bardziej 
zawikłało. Ale opiszę Ci wszystko i sam wyciągniesz wnioski.
Następnego ranka po tej nocnej wędrówce udałem się przed śniadaniem do pokoju, do którego w 
nocy wszedł Barrymore.
Zauważyłem, że zachodnie okno, przez które wyglądał, ma szczególne położenie. Dobrze widać 
z niego moczary przez prześwit między dwoma drzewami, gdy ze wszystkich innych okien ten 
widok jest zasłonięty. Wynika stąd, że Barrymore, skoro stał w tym oknie, wypatrywał kogoś tub 
czegoś na moczarach. Noc była tak ciemna, że nie wyobrażam sobie, jak mógł przypuszczać, iż 
coś   zobaczy.   Przyszło   mi   do   głowy,   że   chodzi   o   jakiś   romans,   co   tłumaczyłoby   tajemnicze 
skradanie się, a także rozdrażnienie jego żony. Barrymore jest bardzo przystojnym mężczyzną, 
bez   trudu   mógłby   zdobyć   serce   wiejskiej   dziewczyny,   moje   przypuszczenie   było   więc 
prawdopodobne.

background image

To skrzypienie otwieranych drzwi, które usłyszałem, gdy wróciłem do siebie, mogło oznaczać, że 
wyszedł na umówione spotkanie. Takie wytłumaczenie przyszło mi do głowy i piszę Ci o nim, 
chociaż w końcu okazało się, że byłem w błędzie.
Jaka by nie była przyczyna postępowania Barrymora, czułem, że jest to zbyt ważne wydarzenie, 
aby zachować je w tajemnicy, aż uda się je wyjaśnić. Po śniadaniu poszedłem więc z baronetem 
do jego gabinetu i opowiedziałem mu wszystko, co widziałem. Sir Henryk zdziwił się mniej, niż 
przypuszczałem.
—   Wiedziałem,   że   Barrymore   chodzi   nocą   i   chciałem   już   z   nim   o   tym   porozmawiać   — 
powiedział.   —   Kilka   razy   słyszałem   odgłos   jego   kroków   na   korytarzu,   o   tej   samej,   co   pan 
godzinie.
— Więc może co noc chodzi do tego jednego okna — wtrąciłem.
— Może, a w takim razie będziemy mogli go zaskoczyć i dowiedzieć się, czego tam właściwie 
chce. Ciekaw jestem, co by zrobił pański przyjaciel Holmes, gdyby był tutaj?
— Myślę, że zrobiłby to samo, co pan zamierza — odparłem. — Poszedłby za Barrymorem i 
przekonałby się, co robi.
— W takim razie pójdziemy obaj.
— Ależ na pewno nas usłyszy.
— Nie sądzę, ma przytępiony słuch. Zresztą musimy skorzystać z tej okazji. Dziś wieczorem 
zaczekamy w moim pokoju. dopóki nie przejdzie.
Zadowolony sir Henryk zatarł ręce. Widać było, że cieszy się z tego urozmaicenia jednostajnego 
życia wśród bagien. Baronet skontaktował się z architektem, który przygotowywał plany dla sir 
Karola, oraz z dostawcą w Londynie, tak, że wkrótce rozpoczną się tu wielkie zmiany. Byli już 
tapicerzy i stolarze z Plymouth i widać, że nasz przyjaciel ma wielkie plany. Postanowił nie 
oszczędzać   trudu   ani   pieniędzy,   aby   przywrócić   dawny   blask   rodowej   siedzibie.   Gdy   dom 
zostanie   odnowiony   i   urządzony,   baronetowi   będzie   brakowało   tylko   żony,   a   między   nami 
mówiąc, mam podstawy aby domyślać się, kto mógłby nią zostać. Jeśli tylko zechce. Niewielu 
widziałem ludzi tak zakochanych w kobiecie, jak sir Henryk w naszej pięknej sąsiadce, pannie 
Stapleton. Ale droga tej gorącej miłości nie jest tak prosta, jak można by się spodziewać. Dzisiaj, 
na przykład, naszego przyjaciela spotkała niespodziewana przeszkoda, która sprawiła mu wielką 
przykrość.
Po naszej rozmowie o kamerdynerze sir Henryk wziął kapelusz i zabierał się do wyjścia. 
Zrobiłem oczywiście to samo.
— Jak to, czy pan chce iść ze mną? — zapytał, spoglądając na mnie w dziwny sposób.
— To zależy od tego, czy pan pójdzie na moczary — odparłem.
— Tak, tam właśnie idę.
— Przecież wie pan, jakie mam polecenie. Jest mi przykro narzucać panu moje towarzystwo, ale 
słyszał pan sam, jak bardzo Holmes nalegał, żebym pana nie opuszczał, a zwłaszcza, żeby nie 
chodził pan sarn po moczarach.
Sir Henryk położył dłoń na moim ramieniu.
— Mój drogi — powiedział z uśmiechem. — Nawet Holmes nie mógł przewidzieć pewnych 
okoliczności, które zaszły od czasu, gdy przybyłem nad te moczary. Rozumie mnie pan? Jestem 
pewien, że nie chce mi pan przeszkadzać. Muszę pójść sam.
W  ten  sposób  znalazłem   się w   okropnym  położeniu.  Nie  wiedziałem  co  mam   robić,  ani  co 
powiedzieć, i zanim się zastanowiłem sir Henryk wziął laskę i wyszedł. Gdy trochę ochłonąłem, 
zacząłem   sobie   wyrzucać,   że   bez   względu   na   przyczynę,   pozwoliłem   mu   wyjść   bez   opieki. 
Wyobraziłem sobie, jak bym się czuł, gdybym na skutek lekceważenia twoich poleceń, musiał 
oznajmić Ci. że przydarzyło mu się jakieś nieszczęście. Daję Ci słowo, że na samą myśl o tym 

background image

krew uderzyła mi do głowy. Miałem nadzieję, że nie będzie jeszcze za późno, i że zdołam go 
dogonić, więc pospieszyłem niezwłocznie w kierunku Merripit House. Na początku mojej pogoni 
nie   mogłem   zauważyć   sir   Henryka   na   drodze.   Bałem   się,   że   mogłem   pójść   w   złą   stronę. 
Zobaczyłem go dopiero gdy dotarłem do miejsca, z którego ścieżka na moczary skręca w bok. 
Wszedłem więc na skalny pagórek, z którego mogłem się lepiej rozejrzeć. Stał jakieś ćwierć mili 
dalej na ścieżce, a obok niego kobieta — mogła to być tylko panna Stapleton. Było oczywiste, że 
byli  tutaj omówieni. Szli wolno, zatopieni  w rozmowie, widziałem szybkie ruchy rąk panny 
Stapleton, jak gdyby chciała nimi podkreślić własne słowa, on słuchał z uwagą, lecz kilkakrotnie 
potrząsnął energicznie głową, widocznie czemuś zaprzeczał.
Stałem wśród skał, śledząc ich i nie wiedziałem, co ze sobą zrobić. Zupełnie nie wypadało mi 
dogonić ich i przerwać tę intymną  rozmowę,  a jednak miałem  obowiązek ani na chwilę nie 
spuszczać z oka sir Henryka. Szpiegowanie przyjaciela jest, moim zdaniem, okropne. Jednak nie 
pozostawało mi nic innego, jak tylko śledzić go z pagórka, a następnie oczyścić sumienie mówiąc 
mu o wszystkim. Oczywiście byłem za daleko by mu pomóc, gdyby zagroziło mu jakieś nagłe 
niebezpieczeństwo,  jednak jestem pewien, że przyznasz,  iż znalazłem  się w bardzo trudnym 
położeniu i nie mogłem nic więcej zrobić.
Nasz przyjaciel, sir Henryk i młoda panna zatrzymali się na ścieżce i stali pogrążeni w rozmowie, 
gdy nagle zauważyłem, że nie jestem jedynym świadkiem ich spotkania. Moją uwagę zwróciło 
coś zielonego, powiewającego na wietrze, a gdy się lepiej przyjrzałem, spostrzegłem, że to coś 
wisiało na kiju, a niósł go idący wśród głazów mężczyzna.
Był to Stapleton ze swoją siatką na motyle. Znajdował się znacznie bliżej młodej pary niż ja i 
szedł do nich. W tej samej chwili sir Henryk nagle objął w pół pannę Stapleton. Zdawało mi się. 
że usiłowała wyrwać się z jego objęć i odwróciła głowę. On pochylił się nad nią, a ona podniosła 
rękę, jakby w obronie. Wtem odskoczyli od siebie i odwrócili się szybko. Spłoszył ich Stapleton. 
Biegł ku nim jak szalony, a ta głupia siatka powiewała na kiju. Stanąwszy przed zakochanymi 
zdenerwowany wymachiwał rękami i tupał nogami.
Nie   miałem   pojęcia   co   to   wszystko   może   znaczyć,   ale   zdawało   mi   się,   że   Stapleton   robił 
wymówki   sir   Henrykowi,   który   tłumaczył   się,   co   tamtego   wprawiało   w   coraz   większe 
zdenerwowanie.   Panna   stała   wyniosła   i   milcząca.   W   końcu   Stapleton   odwrócił   się   i   skinął 
rozkazująco   na   siostrę,   która,   spojrzawszy   z   wahaniem   na   sir   Henryka,   odeszła   z   bratem. 
Gniewne ruchy przyrodnika wskazywały, że i ona zasłużyła na jego niezadowolenie.
Baronet stał przez chwilę, patrząc za odchodzącymi, po czym, wolnym krokiem, ze spuszczoną 
głową i bardzo przygnębiony, wracał ścieżką, którą przyszedł.
Nie   rozumiałem,   co   to   wszystko   miało   znaczyć,   ale   bardzo   się   zawstydziłem,   że   byłem 
świadkiem tej poufnej sceny bez wiedzy swego przyjaciela. Zbiegłem więc z pagórka i na dole 
spotkałem baroneta. Miał rozpalone gniewem oczy, zmarszczone brwi, i twarz człowieka, który 
nie wie, co robić.
— A to co, Watson? — A pan skąd się tu wziął? — zapytał.
— Może wbrew mojej prośbie poszedł pan za mną, co?
Powiedziałem mu wszystko: jak doszedłem do wniosku, że nie powinienem go zostawiać, jak 
poszedłem za nim i jak stałem się świadkiem tego, co zaszło. Najpierw jego oczy zapłonęły 
gniewem, ale rozbroiła go moja szczerość i w końcu roześmiał się żałośnie.
— Mogłoby się zdawać człowiekowi, że na środku tego pustkowia może być pewien, że jest sam 
— powiedział — a tu chyba cała okolica wyległa, by patrzeć na moje oświadczyny...
I to nieudane!... Gdzie pan zamówił miejsce na to widowisko?
— Stałem na tym wzgórzu.
— Więc w ostatnim rzędzie? A jej brat usadowił się na samym przodzie! Czy widział pan, jak 

background image

szedł do nas?
— Widziałem.
— Czy ten jej brat nie robił na panu nigdy wrażenia wariata?
— Nie, nie mogę tego powiedzieć.
— No, i ja również. Miałem go zawsze za człowieka dosyć normalnego, aż do dzisiaj, ale może 
mi pan uwierzyć na słowo, że albo on, albo ja powinniśmy być w kaftanie bezpieczeństwa. Co się 
ze mną dzieje? Niech pan słucha, jest pan razem ze mną niż kilka tygodni, proszę mi zatem 
szczerze powiedzieć, czy jest we mnie coś takiego, co przeszkadzałoby mi być dobrym mężem 
kobiety, którą kocham?
— Moim zdaniem nie.
— Stapleton nie może nic zarzucić mojej pozycji, a więc ma coś przeciwko mnie. Ale co? Nie 
wyrządziłem nigdy nikomu najmniejszej krzywdy, a jednak on nie pozwala mi nawet dotknąć 
czubków jej palców.
— Czy tak powiedział?
— Tak, i jeszcze znacznie więcej. Znam ją dopiero kilka tygodni. ale od pierwszej chwili czułem, 
że ta kobieta jest dla mnie stworzona, a ona również była szczęśliwa, przebywając ze mną... 
Przysiągłbym, że tak było. Kobieta miewa w oczach błyski, sto razy bardziej wymowne od słów. 
Ale   brat   nigdy   nie   pozwalał   abyśmy   byli   sami   i   dopiero   dzisiaj,   pierwszy   raz   mogłem 
porozmawiać z nią bez świadków. Cieszyła się z naszego spotkania, lecz nie pozwoliła mi mówić 
o miłości. Powracała ciągle do jednej sprawy, ostrzegała mnie, że grozi mi tu niebezpieczeństwo, 
i że nie uspokoi się, dopóki stąd nie wyjadę. Odpowiedziałem jej, że od chwili, kiedy ją ujrzałem, 
nie spieszy mi się wcale wyjeżdżać, i jeśli istotnie zależy jej na tym, abym opuścił te strony, to 
niech jedzie ze mną. Po tym poprosiłem ją o rękę, ale, zanim zdążyła odpowiedzieć, wpadł na nas 
ten jej
brat. Wyglądał jak wariat, blady jak ściana z gniewu, a z jego jasnych oczu sypały się iskry! Co 
ja robię z jego siostrą? — krzyczał. Jak śmiem okazywać jej uczucia, które są dla niej wstrętne? 
Czy sądzę, że dlatego, iż jestem baronetem, to mi wszystko wolno? Gdyby nie był jej bratem, 
dałbym  mu należytą  odprawę. Ale w tych warunkach powiedziałem mu tylko, że nie muszę 
wstydzić się swoich uczuć dla jego siostry i mam nadziei, iż zechce zostać moją żoną. Ale to 
bynajmniej   nie   poprawiło   sprawy,   tak,   że   i   ja   uniosłem   się   w   końcu   i   odpowiedziałem   mu 
gwałtowniej niż chciałem ze względu na jej obecność. Skończyło się na tym, że odszedł wraz z 
nią, jak sam pan widział, a ja zostałem jak głupi. Niech mi pan powie, co to może znaczyć, a 
będę wdzięczny do śmierci. 
Tłumaczyłem to sobie na różne sposoby, ale sam już nie wiem co o tym myśleć. Za naszym 
przyjacielem przemawia tytuł, majątek, wiek, charakter, wygląd. Nic złego o nim nie słyszałem, a 
jedyny zarzut, jaki można mu zrobić, to owo fatum, które ściga jego rodzinę. To rzeczywiście 
zdumiewające, że oświadczyny baroneta zostały tak brutalnie odrzucone, bez względu na uczucia 
panny i że ona przyjęta decyzję brata bez oporu.
Nasze   dociekania   zakończyła   wizyta   Stapletona   tego   samego   dnia   po   południu.   Przyszedł 
przeprosić za swoje zachowanie, a po długiej rozmowie w cztery oczy z sir Henrykiem w jego 
gabinecie nastąpiło całkowite pogodzenie. Na dowód zgody mamy być w piątek na obiedzie w 
Merripit House.
— Niemniej — powiedział sir Henryk po odejściu Stapletona — nadal uważam go za narwanego 
człowieka.  Nie mogę  zapomnieć  jego wzroku, gdy pędził do mnie  dziś rano. Muszę jednak 
przyznać, że usprawiedliwiał się bardzo szczerze.
— Czy jakoś wyjaśnił swoje postępowanie?
— Mówił, że siostra jest dla niego wszystkim na świecie. To zupełnie naturalne i cieszę się, że ją 

background image

należycie ceni. Nie rozstawali się nigdy i jak mówi, pędzi życie bardzo samotne, ograniczając się 
wyłącznie do jej towarzystwa, tak, że wprost nie może znieść myśli o jej utracie. Początkowo nie 
widział mojego przywiązania do niej, ale gdy przekonał się na własne oczy o moich uczuciach i 
zrozumiał, że mogę mu ją zabrać, doznał takiego wstrząsu, iż nie panował nad tym, co mówi i 
robi. Zapewniał mnie. że bardzo żałuje tego, co się stało i przyznał. iż to było szalone i bardzo 
egoistyczne z jego strony, jeśli przypuszczał, iż będzie mógł zatrzymać przy sobie na całe życie 
tak piękną kobietę. Jeżeli ma go zostawić — mówił — to woli, żeby to zrobiła dla takiego jak ja, 
sąsiada, niż dla kogoś innego. Ale w każdym razie był to dla niego ciężki cios i musi upłynąć 
trochę czasu zanim się na tyle  uspokoi, że będzie mógł się z tym  pogodzić. Zapewnił mnie 
następnie, iż przestanie stawiać opór, jeśli mu przyrzeknę, że nie poruszę tej sprawy przez trzy 
miesiące i zadowolę się przez ten czas przyjaźnią jego siostry, nie domagając się jej miłości. 
Przyrzekłem mu, że zrobię jak sobie życzy i na tym zakończyliśmy naszą rozmowę.
Zatem jedna z naszych drobnych tajemnic została wyjaśniona... Wiemy teraz- dlaczego Stapleton 
spoglądał niechętnym okiem na konkurenta siostry, choć była to tak świetna partia.
A teraz przechodzę do innego wątku, który udało mi się wyjaśnić wśród tych tajemnic — do 
dziwnych   nocnych   łkań,   do   śladów   łez   na   twarzy   pani   Barrymore   i   nocnej   wędrówki 
kamerdynera do zachodniego okna.
Możesz mi pogratulować, kochany Holmesie, przyznaj, że jako Twój pomocnik nie zawiodłem 
Cię, i że nie żałujesz zaufania, jakie mi okazałeś, wysyłając tutaj. Wyjaśnienie tego wszystkiego 
było dziełem jednej nocy. Napisałem „jednej nocy”, ale właściwie stało się to w ciągu dwóch 
nocy, gdyż podczas pierwszej nic się nie wydarzyło. 
Siedzieliśmy   z   sir   Henrykiem   w   jego   gabinecie   prawie   do   trzeciej   nad   ranem,   ale   nie 
usłyszeliśmy żadnego odgłosu, oprócz dźwięku zegara na schodach. Niezbyt zabawne było to 
czuwanie i skończyło się tym. że obaj zasnęliśmy głęboko w fotelach.
Na szczęście nie zniechęciliśmy się i postanowiliśmy spróbować jeszcze raz. Następnej nocy 
przygasiliśmy   światło   lampy,   siedzieliśmy   nieruchomo   i   cicho,   paląc   papierosy.   Trudno 
uwierzyć, jak wolno wlokły się godziny, a jednak podtrzymywał nas ten sam cierpliwy zapał, 
który podtrzymuje myśliwego, gdy uważnie obserwuje zasadzkę, w którą ma wpaść zwierzyna.
Wybiła pierwsza, potem druga, zniechęceni zamierzaliśmy już skończyć to czekanie, gdy naraz 
zerwaliśmy się obaj na równe nogi. Usłyszeliśmy szelest kroków na korytarzu.
Słyszeliśmy,   jak   ktoś   zakradał   się   chyłkiem,   aż   wreszcie   kroki   ucichły   w   oddali.   Wówczas 
baronet otworzył ostrożnie drzwi ruszyliśmy za nim. Barrymore minął już galerię i pogrążony w 
cieniu   korytarz.   Szliśmy   na   palcach   do   drugiego   skrzydła,   aż   dostrzegliśmy   wysoką   postać 
brodatego, pochylonego mężczyzny wchodzącego w te same drzwi, co tamtej nocy. W blasku 
świecy framuga zarysowała się wyraźnie, a płomień przeciął żółtym promieniem mrok korytarza. 
Posuwaliśmy się cichutko do tych drzwi, sprawdzając każdą deskę posadzki, zanim stawaliśmy 
na niej całym ciężarem ciała.
Chociaż   zdjęliśmy   buty,   stare   deski   uginały   się   i   skrzypiały   pod   naszymi   nogami,   tak,   że 
chwilami   wydawało   się   niemożliwe,   żeby   Barrymore   nas   nie   usłyszał.   Na   szczęście   jest   on 
jednak trochę głuchy i był  zupełnie pochłonięty przez swoje zajęcie. Wreszcie doszliśmy do 
drzwi i zajrzeliśmy do pokoju. Barrymore stał skulony przy oknie, trzymając świecę w ręku. 
Bladą twarz, na której malowało się skupione oczekiwanie, przycisnął do szyby, zupełnie jak 
wtedy, gdy go tam widziałem po raz pierwszy.
Nie umówiliśmy się, co zrobimy w takiej sytuacji. ale baronet jest człowiekiem, który uważa, że 
prosta droga najszybciej prowadzi do celu. Wszedł więc do pokoju, a Barrymore, gdy to usłyszał, 
odskoczył od okna. ciężko oddychając. Stał przed nami drżący, śmiertelnie blady. Jego ciemne 
oczy,  błyszczące  na białej  twarzy,  patrzyły  ze strachem i zdumieniem  to na mnie,  to na sir 

background image

Henryka.
— Co ty tu robisz? — spytał baronet.
— Nic, proszę pana. — Był tak wystraszony, że ledwo mógł mówić, a świeca chwiała się w jego 
drżącej ręce i rzucała na ścianę skaczące cienie. — To okna, proszę pana... Chodzę w nocy i 
patrzę, czy są zamknięte.
— Na drugim piętrze?
— Tak, proszę pana, oglądam wszystkie okna.
—   Słuchaj,   Barrymore   —   rzekł   sir   Henryk   surowo   —   postanowiliśmy   wyciągnąć   z   ciebie 
prawdę, więc im prędzej ją wyznasz, tym lepiej dla ciebie. Gadaj zaraz, tylko bez kłamstw. Co tu 
robisz przy oknie?
Nieszczęśnik spojrzał na nas i załamał ręce, jak człowiek zupełnie zgnębiony i nieszczęśliwy.
— Nie robiłem nic złego, proszę pana. Trzymałem świecę przy oknie.
— A dlaczego trzymałeś świecę przy oknie?
— Niech mnie pan nie pyta... Błagam, niech mnie pan nie pyta. Daję panu słowo, że to nie jest 
moja tajemnica i nie mogę powiedzieć. Gdyby dotyczyła tylko mnie, nie ukrywałbym jej przed 
panem.
Nagle błysnęła mi w głowie myśl i wziąłem świecę z parapetu, gdzie postawił ją Barrymore.
— Założę się. że to jakiś sygnał — powiedziałem. — Zobaczymy, czy będzie odpowiedź.
Trzymałem przez chwilę świecę w taki sam sposób jak on i wpatrywałem się uważnie w ciemną 
noc. Z trudem mogłem odróżnić ciemny pas drzew i jaśniejszy obszar moczarów, bo księżyc 
schował się za chmury.
Nagle krzyknąłem z radości: małe, żółte światełko przebijało się z ciemności i jaśniało w dali.
— Jest! — zawołałem.
— Nie, nie, proszę pana, to nic... To nic nie znaczy! — przerwał mi Barrymore — Zapewniam 
pana...
— Niech pan przesuwa świecę przed szybą — wołał baronet.
— Proszę spojrzeć, i tamto światło się porusza! Czy i teraz jeszcze, będziesz zaprzeczał, że to są 
sygnały? Mów zaraz, kto jest twoim wspólnikiem i co knujecie?
Na twarzy kamerdynera pojawił się teraz wyraźnie gniew.
— To moja rzecz, a nie pańska. Nie powiem.
— W takim razie wynoś się z mojego domu... Natychmiast!
— Dobrze, panie. Jeśli muszę, to trudno.
— I odchodzisz wypędzony! Jak ci nie wstyd! Twoja rodzina była przeszło sto lat pod jednym 
dachem z moją, a ja zastaję ciebie knującego coś przeciwko mnie!
— Nie, nie, proszę pana, nie przeciw panu! — odezwał się kobiecy głos.
Pani   Barrymore,   bledsza   i   jeszcze   bardziej   od   męża   przestraszona,   stała   we   drzwiach.   Jej 
przysadzista  postać,   otulona   w  szal,   w   krótkiej   spódnicy,  byłaby   może  komiczna   gdyby   nie 
tragiczny wyraz twarzy.
— Mamy się stąd wynieść, Elizo. Skończyło się. Idź. Pakuj rzeczy — powiedział kamerdyner.
— Och, Janie!. Janie, a więc cię zgubiłam! To moja wina, sir Henryku... Tylko moja. On robił 
jedynie to, o co go prosiłam.
— Więc mówcie co to znaczy!
— Mój nieszczęśliwy brat umiera z głodu wśród moczarów. Nie możemy przecież pozwolić mu 
zginąć. Światło stąd jest sygnałem, że przygotowaliśmy dla niego jedzenie, a światło stamtąd 
wskazuje nam miejsce, gdzie mamy mu zanieść żywność.
— Pani brat jest zatem...
— Zbiegłym więźniem, proszę pana... zbrodniarzem Seldenem.

background image

— Teraz zna pan prawdę — odezwał się Barrymore. — Mówiłem panu, że to nie moja tajemnica 
i że nie mogę jej panu zdradzić. Przekonał się pan, że nie kłamałem i że, jeżeli był to spisek, to na 
pewno nie przeciwko panu.
Tak więc zostały wyjaśnione tajemnicze nocne wędrówki i te światła w oknie.
Całkiem zaskoczeni, patrzyliśmy wraz z sir Henrykiem na panią Barrymore. Czy to możliwe, 
żeby   w   żyłach   tej   spokojnej,   uczciwej   kobiety   płynęła   ta   sama   krew.   co   w   żyłach 
najsłynniejszego w kraju zbrodniarza?
— Tak, proszę pana — zaczęta po chwili — jestem z domu Selden, a to mój młodszy brat. 
Rozpieszczaliśmy go w dzieciństwie i pozwalaliśmy mu na wszystko, tak iż nabrał przekonania, 
że świat został stworzony dla jego przyjemności i że może robić co mu się podoba. Potem, gdy 
dorósł, trafił na złe towarzystwo, diabeł go opętał. Matkę wpędził do grobu, i skompromitował 
naszą rodzinę. Dopuszczał się jednej zbrodni po drugiej, stopniowo upadał coraz bardziej i łaska 
boska tylko ocaliła go od ręki kata. Ale dla mnie, proszę pana, pozostał zawsze malcem o jasnych 
kręconych   włosach,   którego   niańczyłam   jako   starsza   siostra.   Dlatego   właśnie   gdy   uciekł   z 
więzienia, proszę pana, wiedział, że jestem tutaj i że nie odmówimy mu pomocy. Gdy przywlókł 
się do nas w nocy.  wycieńczony i głodny,  ścigany przez dozorców więziennych,  co miałam 
robić? Ukryliśmy go u siebie, karmiliśmy i pielęgnowaliśmy. Potem pan wrócił j bratu zdawało 
się, że będzie bezpieczniejszy wśród bagien, dopóki sprawa jego ucieczki nie przycichnie. Teraz 
się tam ukrywa. Co drugą noc upewnialiśmy się, czy jeszcze tam jest i stawialiśmy świecę w 
oknie — jeżeli odpowiadał takim samym   sygnałem, mąż zanosił mu trochę chleba i mięsa. Z 
dnia na dzień spodziewaliśmy się, że gdzieś stąd pójdzie, ale dopóki tu był, nie mogliśmy go 
opuścić.   Oto   cała   prawda,   którą   wyznaję   lako   uczciwa   chrześcijanka,   i   przyzna   pan.   że   nie 
zawinił tu mój mąż, lecz ja, bo to, co uczynił, zrobił dla mnie.
Mówiła szczerze i poważnie.
— Czy to prawda, Barrymore? — spytał sir Henryk.
— Tak jest, proszę pana, szczera prawda.
— Trudno, nie mogę mieć ci za złe. że pomagałeś żonie. Zapomnij o moich poprzednich 
słowach. Wracajcie oboje do siebie, a jutro rano jeszcze o tym porozmawiamy.
Gdy wyszli znów wyjrzeliśmy przez okno. Sir Henryk otworzył je na oścież, i uderzył w nas 
zimny, przejmujący dreszczem wiatr. Daleko w mroku, paliło się jeszcze żółte światełko.
— Dziwię się jego odwadze — rzekł sir Henryk.
— Może umieścił światło tak, że tylko stąd jest widoczne.
— Być może! Jak się panu zdaje, czy to daleko stąd?
— Myślę, że to będzie pod Cleft Tour.
— Mniej więcej jedna, dwie mile?
— Nawet nie tyle.
— Zapewne, nie może być zbyt daleko, skoro Barrymore nosił tam jedzenie... A ten bandyta 
czeka tam, obok świecy. Watsonie, pójdę i schwytam tego zbrodniarza!
To   samo   i   mnie   przyszło   na   myśl.   Wahałbym   się,   gdyby   Barrymorowie   zwierzyli   się   nam 
dobrowolnie,   ale   przecież   zmusiliśmy   ich   do   wyznania   tajemnicy.   Ten   człowiek   był 
niebezpieczny   dla   całej   okolicy,   to   zbrodniarz,   nie   zasługujący   ani   na   współczucie,   ani   na 
usprawiedliwienie.   Gdyby   udało   nam   się   go   złapać   i   umieścić   w   miejscu   gdzie   byłby 
nieszkodliwy- spełnilibyśmy tylko nasz obowiązek. Przy jego brutalności naszą obojętność inni 
mogli   przypłacić   życiem.   Którejś   nocy,   na   przykład,   mógłby   napaść   na   naszych   sąsiadów, 
Stapletonów, a myśl o tym niewątpliwie spowodowała, że sir Henryk z taką odwagą podejmował 
się tej niezbyt bezpiecznej wyprawy.
— Pójdę z panem — powiedziałem.

background image

— Dobrze, niech pan bierze rewolwer i zakłada buty. Im szybciej wyruszymy, tym lepiej, bo ten 
bandyta może zgasić światło i ukryć się.
Pięć minut później byliśmy już w drodze. Szliśmy przez ciemne zarośla, wśród smętnego świstu 
jesiennego wiatru i szelestu spadających liści. Nocne powietrze było przesiąknięte wilgocią i 
zapachem zgnilizny. Od czasu do czasu księżyc wyglądał zza chmur, pędzących po niebie, a gdy 
doszliśmy do moczarów, zaczął padać drobny deszczyk. Światło jeszcze płonęło.
— Czy ma pan broń? — spytałem.
— Mam nóż myśliwski.
—   Musimy   go   zaskoczyć,   bo   mówią,   że   nie   cofa   się   przed   niczym.   Trzeba   go   schwytać   i 
obezwładnić, zanim zdąży stawić opór.
— Słuchaj, Watsonie, co by powiedział Holmes, gdyby nas widział? — spytał baronet. — W 
nocy na moczarach, kiedy panuje moc złego ducha?
Jakby w odpowiedzi na te słowa, wśród wielkiego pustkowia bagien rozległ się dziwny ryk, który 
już raz słyszałem na skraju rozległego trzęsawiska. Niesiony przez wiatr, przerwał ciszę nocy i 
szedł   ku   nam,   najpierw   przeciągły   pomruk,   potem   przeraźliwe   warczenie,   które   skonało   w 
żałosnym   skowycie.   Powtórzył   się   kilkakrotnie,   przerażający,   dziki,   groźny,   wstrząsając 
wszystkim dokoła.
Baronet chwycił mnie za rękaw — mimo ciemności widziałem, że był blady jak chusta — Na 
Boga, Watsonie, co to jest?
— Nie wiem. To jakiś odgłos, częsty podobno wśród bagien. Raz już go słyszałem.
Głos ucichł i dokoła nas zaległa grobowa cisza. Staliśmy, wsłuchując się w nią, ale żaden dźwięk 
nie dobiegł nas już z pustkowia.
— Watsonie — odezwał się baronet — to było  wycie  psa. Serce mi zamarło, bo jego głos 
załamał się, jakby pod wpływem nagłego przerażenia.
— Jak oni nazywają ten odgłos? — spytał.
— Kto?
— Okoliczni chłopi.
— Ach, to zabobonni wieśniacy. Co pana to obchodzi, jak to określają?
— Niech mi pan jednak powie... Co mówią?
Zawahałem się. Nie mogłem jednak zostawić tego pytania bez odpowiedzi.
— Mówią, że to wycie psa Baskervillów.
Sir Henryk westchnął głęboko i milczał przez długą chwilę.
—   Tak,   to   był   pies   —   odezwał   się   wreszcie   —   ale   zdawało   mi   się,   że   głos   przychodzi   z 
odległości kilku mil, z tamtej strony.
— Trudno określić kierunek, z jakiego dobiegał.
— Wzmagał się i słabł wraz z podmuchem wiatru. Czy nie szedł stamtąd, od strony wielkiego 
trzęsawiska?
— Tak, tam jest trzęsawisko.
— Z pewnością dobiegał stamtąd. Niech pan szczerze powie, czy sam pan nie myślał, że to wycie 
psa? Nie jestem dzieckiem. Może pan powiedzieć prawdę.
— Pierwszy raz usłyszałem ten głos, gdy był ze mną Stapleton. Mówił, że może to być wabienie 
się rzadkiego ptaka.
— Nie, nie, to był pies. Wielki Boże! Czyżby istotnie było trochę prawdy w tych wszystkich 
opowieściach? Czyżby rzeczywiście groziło mi jakieś niebezpieczeństwo? Pan w to wierzy?
— Nie, nie!
— A jednak, co innego śmiać się z tego w Londynie, a zupełnie co innego stać tutaj w nocy, 
wśród moczarów i słyszeć podobne wycie. A mój stryj! Przecież obok jego zwłok dostrzeżono 

background image

ślady psich łap. To wszystko ma ze sobą związek. Nie sądzę, żebym był tchórzem, ale na ten 
dźwięk krew zamarła mi w żyłach. Niech pan dotknie mojej ręki.
Była zimna jak marmur.
— Jutro będzie się pan z tego śmiał.
— Nie sądzę, zdaje mi się. że już zawsze będę słyszał to wycie. Co radzi pan teraz zrobić?
— Może wrócimy do zamku?
— Nie! Przyszliśmy tutaj, żeby złapać zbrodniarza i złapiemy go! Rzuciliśmy się w pogoń za 
więźniem a jakiś szatański pies za nami. Postawimy na swoim, choćby diabeł wysyłał na bagna 
wszystkie piekielne duchy!
Powoli szliśmy wśród ciemności, dokoła nas wznosiły się czarne, urwiste wzgórza. Przed nami 
jaśniała   żółta   plama   światła.   Nie   ma   nic   bardziej   złudnego   niż   odległość   od   światła   w 
ciemnościach. Raz zdawało nam się, że płomień jest gdzieś daleko na widnokręgu, to znów, że 
jaśnieje kilka metrów przed nami. 
W końcu jednak dostrzegliśmy, gdzie się świeci, a byliśmy już wtedy bardzo blisko. Świeca stała 
w szczelinie skały, która osłaniała ją z obu stron od wiatru i powodowała, że była widoczna tylko 
z zamku Baskerville.
Zasłaniał nas skalny zrąb. Skuleni, wysunęliśmy głowy i patrzyliśmy na ten świetlny sygnał. 
Świeczka robiła dziwne wrażenie. Paliła się wśród moczarów, bez znaku życia w pobliżu — nic. 
prócz tego żółtego płomyka i blasku, jaki rzucał na skały po bokach.
— l co teraz? — szepnął sir Henryk.
— Będziemy czekali. Musi być gdzieś w pobliżu światła. Może go zauważymy.
Ledwo wymówiłem te słowa, ujrzeliśmy go obaj. Nad szczeliną w skałach, gdzie płonęła świeca, 
wysunęła się żółta, ohydna, jakby zwierzęca twarz. Ochlapana błotem, otoczona długim zarostem 
i poczochranymi włosami, mogła przywołać na myśl jednego z tych przedhistorycznych ludzi, 
którzy zamieszkiwali ruiny na stokach pagórków.
Stojące niżej światło odbijało się w małych, chytrych oczach, które gorączkowo rozglądały się, 
usiłując przeniknąć ciemności, jak ślepia przebiegłego, dzikiego zwierza, gdy dobiegnie do niego 
odgłos kroków myśliwego.
Widocznie coś obudziło jego podejrzenia. Może Barrymore dawał mu jeszcze jakiś umówiony, 
nieznany nam sygnał, może miał inny powód żeby przypuszczać, że grozi mu niebezpieczeństwo, 
w każdym razie dostrzegłem strach na jego wstrętnej twarzy.
W każdej chwili mógł odejść od światła i zniknąć w ciemnościach. Skoczyłem więc naprzód a sir 
Henryk za mną. Zbrodniarz zaklął i rzucił w nas kamieniem, który trafił w skałę. Przez moment 
widziałem wyraźnie przysadzistą, barczystą, silną postać mordercy, gdy zerwał się na równe nogi 
i rzucił do ucieczki. Na szczęście w tej chwili księżyc wysunął się z zza chmur. Wbiegliśmy na 
grzbiet pagórka, ale przestępca już pędził w dół z urwistego stoku, przeskakując przez kamienie 
jak kozica.
Mógłbym go położyć jednym celnym strzałem z rewolweru, ale zabrałem ze sobą broń tylko dla 
obrony   własnej,   w   razie   napadu,   nie   zaś   po   to,   żeby   zabijać   bezbronnego,   uciekającego 
człowieka.
Obaj z sir Henrykiem jesteśmy dobrze wytrenowani i szybko biegamy, ale niebawem doszliśmy 
do przekonania, że nie dogonimy zbiega. Widzieliśmy go jeszcze długo w świetle księżyca, aż w 
końcu stal się już tylko małym punktem, sunącym szybko między głazami na stoku odległego 
pagórka. Biegliśmy, dopóki starczyło nam tchu, lecz dzieliła nas coraz większa odległość. W 
końcu stanęliśmy i zadyszani  usiedliśmy na skałach, skąd patrzyliśmy za znikającym  w dali 
zbiegiem.
I w tym momencie zdarzyła się dziwna i niespodziewana rzecz. Wstaliśmy ze skał i zabieraliśmy 

background image

się do odwrotu, rezygnując z bezskutecznej  pogoni. Księżyc  wisiał nisko z prawej strony,  a 
zębaty szczyt skały zasłaniał dolną część jego srebrzystej tarczy. I tam. na tym szczycie, ujrzałem 
nagle postać mężczyzny, odcinającą się jak hebanowy posąg na tle światła.
Nie myśl, Holmesie, że to było złudzenie. Zapewniam cię, że nigdy w życiu nie widziałem nic 
tak wyraźnie. O ile mogłem zauważyć była to postać wysokiego, szczupłego mężczyzny. Stał ze 
skrzyżowanymi rękami i pochyloną głową, jakby zadumany nad tym bezkresnym pustkowiem, 
które leżało przed nim.
Mógł to być duch bagna... W każdym razie nie był to zbiegły więzień. Tajemnicza postać ukazała 
się daleko od miejsca, w którym Selden znikł nam z oczu, i była znacznie wyższa od niego.
Ze stłumionym okrzykiem wskazałem go baronetowi, lecz przez tę chwilę, gdy się odwróciłem, 
by schwytać go za ramię, postać zniknęła.
Grzbiet   skały   zakrywał,   jak   poprzednio,   dolną   część   księżyca,   ale   na   szczycie   nie   było   już 
niczego widać. Chciałem pójść w tamtą stronę i przeszukać urwisko, ale było to daleko. Ponadto 
baronet był jeszcze za bardzo pod wrażeniem straszliwego ryku, który mu przypomniał ponure 
dzieje rodziny. Nie widział tej drugiej postaci na szczycie skały, nie wstrząsnęło nim więc to 
dziwne wydarzenie.
— To niewątpliwie żołnierz na warcie. Pełno ich na moczarach od czasu, gdy Selden uciekł z 
więzienia — mówił.
Może to wyjaśnienie baroneta jest trafne, niemniej jednak wolałbym mieć jeszcze jakieś dowody. 
Dzisiaj zamierzamy poinformować zarząd więzienia Princentown, gdzie należy szukać zbiega. 
Wielka szkoda, że nie udało nam się go schwytać i odstawić do więzienia, jako naszego jeńca. 
Tak przebiegła ostatnia noc i musisz przyznać, mój drogi, że przesyłam ci doskonały raport. 
Zawiera  wprawdzie sporo szczegółów  bez znaczenia,  sądzę jednak, że lepiej  będzie, gdy Ci 
opiszę wszystko, co się stało, a Ty sam wybierzesz te fakty, które Ci pomogą w wysnuwaniu 
wniosków.
Nie ulega wątpliwości, że posuwamy się naprzód. Co do Barrymorów, wykryliśmy przyczyny 
ich zachowania, a to bardzo przyczyniło  się do wyjaśnienia sytuacji. Ale moczary ze swymi 
tajemnicami i dziwnymi mieszkańcami pozostają nadal niedostępne i niezbadane.
Może w następnym liście będę mógł Ci przestać jakieś wyjaśniające szczegóły. Najlepiej byłoby, 
gdybyś mógł sam do nas przyjechać.

Z dziennika doktora Watsona

Dotąd mogłem pomagać sobie raportami, które wysyłałem do Sherlocka Holmesa. Teraz 

jednak w mojej opowieści doszedłem do punktu, w którym jestem zmuszony znów zaufać tylko 
własnym wspomnieniom i pomocy dziennika, jaki wtedy prowadziłem. Kilka jego fragmentów 
przypomni mi szczegóły wydarzeń, na zawsze zapisanych w mojej pamięci. Powracam zatem do 
ranka po naszym nieudanym pościgu za więźniem i innych dziwnych przygód na bagnach.

16 października
Dzień jest posępny, mglisty, nieustannie pada drobny deszczyk. Cały zamek jest jakby spowity w 
chmury, które unoszą się od czasu do czasu, a spoza nich widać falistą równinę moczarów i 
cienkie, srebrzyste pasemka przypadkowych, powstałych z deszczu strumyków, które spływają 
ze stoków wzgórz.
W oddali, gdy pada na nie światło, lśnią wilgotne głazy. Smutno i ponuro — w zamku i na 
świecie.

background image

Baronet jest w złym humorze po nocnych wydarzeniach. Mnie samemu jakiś ciężar przytłacza 
serce i ogarnia przeczucie nieustannie grożącego niebezpieczeństwa, tym straszniejszego, że nie 
jestem w stanie go określić.
A czy nie mam rzeczywistego powodu do obaw, widząc długi ciąg wypadków wskazujących, że 
ściga nas jakaś szatańska moc? A śmierć ostatniego pana zamku, całkowicie zgodna z treścią 
rodzinnej legendy, a opowieści chłopów o ukazywaniu się jakiegoś piekielnego zwierzęcia na 
moczarach? Przecież sam, na własne uszy, słyszałem głos podobny do odległego wycia psa.
Przecież to niemożliwe, żeby rzeczywiście działała tu jakaś nadprzyrodzona siła, stojąca ponad 
prawami natury. Trudno przypuszczać, że istnieje jakiś legendarny pies, który pozostawia ślady 
swoich łap i wyje. W takie zabobony może wierzyć Stapleton, może w to wierzyć i Mortimer. 
Ale ja mogę się pochwalić, że posiadam jedną zaletę — zdrowy rozsądek, i nic na świecie nie 
zmusi mnie do uwierzenia w takie bzdury. Gdybym uwierzył, zniżyłbym się do poziomu tych 
biednych   chłopów,   którym   nie   wystarcza   samo   istnienie   szatańskiego   psa,   ale   jeszcze 
opowiadają, że z pyska i ślepiów zieje piekielnym ogniem.
Holmes nie uwierzyłby w takie brednie, a ja jestem przecież jego współpracownikiem. Niemniej 
jednak fakt pozostaje faktem, a i ja dwa razy słyszałem ten głos na moczarach. Przypuśćmy, że 
istotnie włóczy się tam jakiś olbrzymi pies.
To by wszystko wyjaśniło. Ale gdzie mógłby się ukrywać, czym by się żywił, skąd by się tam 
wziął i dlaczego nikt go nie widział w ciągu dnia? Trzeba przyznać, że naturalne wyjaśnienie 
tych faktów jest niemal tak samo trudne, jak przyjęcie jakiegoś nadprzyrodzonego wpływu.
A   jednak,   pominąwszy   psa,   pozostają   nam   zawsze   wydarzenia   w   Londynie   —   człowiek   w 
dorożce   i   list,   ostrzegający   sir   Henryka   przed   moczarami.   Te   fakty   nie   wychodzą   poza 
rzeczywistość, ale mogły być zarówno dziełem troskliwego przyjaciela, jak i wroga.
Gdzie jest teraz ten wróg, czy przyjaciel? Czy pozostał w Londynie, czy też przybył tu za nami? 
Może to był mężczyzna, którego widziałem na szczycie skały?
Widziałem go tylko przez chwilę, ale mógłbym przysiąc, że go tu jeszcze nie spotkałem, a znam 
już teraz wszystkich sąsiadów. Ta postać była o wiele wyższa od Stapletona i daleko szczuplejsza 
od Franklanda. Mógłby to być Barrymore, ale ten został w domu i jestem pewien, że nie poszedł 
za nami. Więc śledzi nas tutaj ktoś nieznajomy, podobnie jak śledził i w Londynie. Widocznie 
wale się go nie pozbyliśmy. Gdybym mógł go złapać, skończyłyby się na razie wszystkie nasze 
zmartwienia. Trzeba będzie zrobić wszystko, wytężyć wszystkie siły, żeby to osiągnąć.
Najpierw chciałem  powiedzieć  sir Henrykowi  o moich  planach.  Potem jednak postanowiłem 
działać na własną rękę i mówić mu jak najmniej. Baronet jest milczący i zamyślony. Ten odgłos 
na moczarach bardzo go zdenerwował. Nie chcę więc jeszcze powiększać jego niepokoju, ale 
zrobię wszystko, żeby zrealizować to co zamierzyłem.
Dziś rano, po śniadaniu, wydarzył się mały incydent. Barrymore prosił sir Henryka o posłuchanie 
i   przez   jakiś   czas   rozmawiali   w   gabinecie,   przy   zamkniętych   drzwiach.   Siedząc   w   pokoju 
bilardowym, słyszałem kilkakrotnie podniesione głosy i domyślałem się o co chodzi. Po chwili 
baronet otworzył drzwi i wezwał mnie.
— Barrymore ma do nas urazę — rzekł. — Wydaje mu się, ze postąpiliśmy nielojalnie, ścigając 
jego szwagra, skoro on nam zaufał i z własnej woli zdradził tajemnicę jego pobytu.
Kamerdyner stał przed nami bardzo blady, lecz i bardzo spokojny, widocznie już ochłonął.
— Może się uniosłem, proszę pana — powiedział — w takim razie, bardzo proszę, niech mi pan 
wybaczy.   Niemniej   byłem   bardzo   zdziwiony,   słysząc,   że   panowie   wracają   nad   ranem   i 
dowiedziawszy   się,   że   panowie   ścigali   Seldena.   Nieszczęśnik   ma   już   wystarczająco   wiele 
kłopotów, ukrywając się przed tymi, którzy go szukają, nie powinienem zatem powiększać liczby 
jego naganiaczy.

background image

— Gdybyś zwierzył się nam dobrowolnie, to co innego — odparł baronet. — Ale powiedziałeś 
nam, a raczej powiedziała twoja żona, pod naciskiem, kiedy nie mieliście już innego wyjścia.
— Nie przypuszczałem, że pan z tego skorzysta... Na prawdę nie przypuszczałem.
— Ten człowiek jest niebezpieczny dla całej  okolicy.  Na moczarach stoją samotne  domy,  a 
Selden nie cofnie się przed niczym. Wystarczy na niego spojrzeć, by się o tym przekonać. Na 
przykład dom pana Stapletona. kto go obroni? Jest tam tylko jeden mężczyzna. Nikt nie będzie 
bezpieczny, dopóki Selden nie znajdzie się znów pod kluczem.
— On nie napadnie na żaden dom, proszę pana. Daję słowo honoru. Już nigdy nie napadnie na 
nikogo   w   okolicy.   Zapewniam   pana,   że   za   kilka   dni   postaramy   się   go   wysłać   do   Ameryki 
Południowej. Na Boga, proszę pana, błagam, niech pan nie zawiadamia policji, że Selden jest 
jeszcze na moczarach. Zaprzestali  już pościgu w tamtych  stronach i może się tam ukrywać, 
dopóki okręt nie odpłynie. Jeśli pan go wyda, będziemy mieli oboje z żoną ogromne kłopoty. 
Błagam pana. niech pan nie daje znać policji.
— I co pan na to? — zwrócił się do mnie baronet.
Wzruszyłem ramionami.
— Gdyby się wyniósł z kraju, ulżyłby płacącym podatki.
— Ale jak nie dopuścić do tego, żeby przed wyjazdem nie popełnił jeszcze jakiejś zbrodni?
— Nie popełni takiego szaleństwa, proszę pana. Zaopatrzyliśmy go we wszystko. Gdyby popełnił 
teraz jakieś przestępstwo zdradziłby swoją kryjówkę.
— To racja — odrzekł sir Henryk. — Niech tak będzie. Barrymore...
— Niech pana Bóg wynagrodzi, dziękuję z całego serca! Moja żona nie przeżyłaby, gdyby go 
jeszcze raz złapali.
— Tak więc, Watsonie. opiekujemy się zbrodniarzem i pomagamy mu, co? Ale skoro jest tak, jak 
mówi   Barrymore,   nie   mogę   wydać   tego   człowieka...   Zatem,   sprawa   jest   skończona.   Bądź 
spokojny, Barrymore, możesz odejść.
Kamerdyner podziękował w kilku urywanych słowach i poszedł do drzwi. Nagle zawahał się i 
zawrócił.
—   Pan   był   dla   nas   tak   dobry,   że   chciałbym   się   odwdzięczyć.   Proszę   pana,   ja   coś   wiem   i 
powinienem był może już to powiedzieć, ale śledztwo było dawno skończone, gdy to wykryłem. 
Nikomu nie pisnąłem słówka. Dotyczy to śmierci biednego sir Karola.
Zerwaliśmy się obaj z baronetem na równe nogi.
— Wiesz, co spowodowało jego śmierć?
— Nie, proszę pana, tego nie wiem.
— Więc o co chodzi'?
— Wiem, dlaczego był przy furtce o tak późnej porze. Był umówiony z kobietą.
— Z kobietą! On?
— Tak, proszę pana.
— Jak ona się nazywa?
— Nie wiem, proszę pana, wiem tylko, że ma inicjały „L.L.”
— Skąd o tym wiesz?
—   Pański   stryj   otrzymał   rano   list.   Zazwyczaj   otrzymywał   dużo   listów,   bo   był   człowiekiem 
znanym z hojności, więc jeśli ktoś potrzebował pomocy, to zwracał się do niego. Ale akurat tego 
dnia przyszedł tylko ten jeden list, więc zwróciłem na niego uwagę. Miał stempel pocztowy z 
Coombe Tracey i był zaadresowany kobiecą ręką.
— No i co?
— Zapomniałem  o tym  i  gdyby  nie żona,  nie przypomniałbym  sobie tego  szczegółu.  Przed 
kilkoma tygodniami, porządkując gabinet sir Karola, w którym, od jego śmierci, nic nie było 

background image

ruszane, znalazła w głębi kominka ślady spalonego listu, widocznie podartego przed wrzuceniem 
do ognia. Ocalał jednak jeden skrawek papieru, na którym można było odczytać litery, choć stały 
się zupełnie szare a papier sczerniał. Zdawało nam się, że był to dopisek do listu. Zawierał tylko 
te wyrazy: „Zaklinam pana na honor dżentelmena, niech pan spali ten list i przyjdzie pod furtkę o 
godzinie dziesiątej”. Podpisany był „L.L.”.
— Czy masz jeszcze ten niedopalony skrawek papieru?
— Nie, proszę pana, gdy go dotknęliśmy, rozsypał się na popiół.
— Czy sir Karol odbierał już kiedyś przedtem listy, zaadresowane tym samym pismem?
— Nie zwracałem szczególnej uwagi na listy sir Karola. Nie zauważyłbym i tego ostatniego, 
gdyby, jak już mówiłem, tego dnia nie był jedyny.
— Czy nie domyślasz się kto to jest...L.L."?
—   Nie,   proszę   pana.   ale   sądzę,   że   gdyby   udało   nam   się   ustalić   nazwisko   tej   pani, 
dowiedzielibyśmy się niejednego szczegółu o śmierci sir Karola.
— Zupełnie nie rozumiem, dlaczego dotychczas ukrywałeś tak ważną wiadomość?
— Bo, widzi pan, zaraz potem spadło na nas to nieszczęście z Seldenem. A zresztą byliśmy 
bardzo przywiązani do sir Karola, doznaliśmy od niego tylu dobrodziejstw... Wracanie do tej 
historii nie wskrzesiłoby naszego biednego pana, a gdzie wchodzi w grę kobieta, tam należy 
bardzo ostrożnie postępować. Nawet najlepszy z nas...
— Myślałeś, że to zaszkodzi jego dobremu imieniu?
—   Wydawało   mi   się,   proszę   pana.   że   nic   dobrego   z   tego   nie   wyjdzie.   Ale   teraz   byłbym 
niewdzięczny, za tyle okazanej mi przez pana dobroci, gdybym panu nie powiedział wszystkiego, 
co wiem w tej smutnej sprawie.
— Dobrze, możesz odejść.
Gdy kamerdyner wyszedł, sir Henryk zwrócił się do mnie.
— No, doktorze Watson, co pan myśli o tym nowym szczególe?
— Zdaje mi się, że jeszcze bardziej zaciemnia całą sprawę.
— Ja też tak sądzę. Ale gdybyśmy mogli wykryć ową L.L., wyjaśniłoby to wszystko. Niemniej to 
duży krok naprzód: wiemy, że istnieje ktoś, kto zna okoliczności śmierci sir Karola. Gdybyśmy 
tylko mogli odnaleźć tę kobietę! Jak pan myśli, co teraz robić?
— Przede wszystkim trzeba donieść o tym natychmiast Holmesowi. Ten szczegół przyda mu się 
w rozwiązywaniu tej zagadki. Jestem prawie pewny, że przyjedzie do nas, gdy się o tym dowie.
Zaraz poszedłem do siebie i napisałem raport dla Holmesa o tej naszej rozmowie. Był widocznie 
teraz   bardzo   zajęty,   bo   otrzymywałem   z   Baker   Street   rzadkie   i   krótkie   liściki   bez   żadnych 
wskazówek dla mnie. Niewątpliwie zupełnie pochłonęła go sprawa szantażu. A jednak ten nowy 
szczegół powinien zdecydowanie zwrócić jego uwagę i zmusić na nowo do zajęcia się naszą 
sprawą. Chciałbym, żeby tutaj był.

17 października
Deszcz lał przez cały dzień jak z cebra, chłoszcząc liście bluszczu, wijącego się na murach 
zamku i spływając po szybach. Mimo woli przyszedł mi na myśl zbiegły więzień, bez dachu nad 
głową, na ponurych moczarach, gdzie wiał lodowaty wicher. Jakie by nie były jego przestępstwa, 
nie   trzeba   zapominać,   że  wiele   już   wycierpiał,   i  w   części   odpokutował   za  nie.   A  potem  to 
wspomnienie wywołało inne — twarz dostrzeżona w dorożce, postać na szczycie skały. Czy i on 
— nieznany opiekun, tajemniczy przyjaciel — był również na dworze, pośród tego potopu?
Wieczorem   otuliłem   się   w   nieprzemakalny   płaszcz   i   z   głową   pełną   dręczących   mnie   myśli, 
chodziłem długo po bagnach.
Deszcz smagał mnie po twarzy, wicher z przeraźliwym świstem wpadał w uszy. Niech Bóg ma w 

background image

swojej   opiece   tych,   którzy   w   takim   momencie   wchodzą   na   trzęsawisko,   bo   nawet   twardy 
dotychczas   grunt   staje   się   wtedy   mokradłem.   Odnalazłem   Czarny   Szczyt,   na   którym   nocą 
dostrzegłem samotnego strażnika, i z tego skalistego wierzchołka rozglądałem się po pustkowiu 
pode mną. Strumienie wody żłobiły sobie koryta na rdzawej powierzchni równiny, a ciężkie, 
ołowiane chmury zawisły nisko nad ziemia, tworząc jakby szary wieniec dokoła fantastycznych 
pagórków.
Na lewo, w odległej kotlinie, na wpół ukryte we mgle, wynosiły się dwie smukłe wieże zamku 
Baskerville. Były to jedyne, dostrzegalne dla mnie oznaki ludzkiej działalności, z wyjątkiem 
przedhistorycznych   domów,   gęsto   rozsianych   po   stokach   pagórków.   Nigdzie   ani   śladu 
mężczyzny, którego widziałem w nocy w tym miejscu.
Wracając   spotkałem   doktora   Mortimera,   jadącego   kamienistą   ścieżką   wśród   moczarów   z 
odległego   folwarku   Foulmire.   Doktor   okazywał   nam   dużo   życzliwości.   Prawie   codziennie 
przyjeżdżał do zamku i z zainteresowaniem dopytywał się co u nas słychać. Teraz chciał odwieźć 
mnie do domu i nalegał, żebym wsiadł do jego powoziku. Na wstępie oznajmił mi, że jest bardzo 
zmartwiony   zniknięciem   swojego   ulubionego   wyżła.   Pies   pobiegł   na   moczary   i   nie   wrócił. 
Pocieszałem   doktora   jak   mogłem,   ale   przypomniał   mi   się   skowyt   na   trzęsawisku   Grimpen. 
Wydaje mi się, że doktor nie ujrzy więcej swojego wyżła.
—   Ale,   ale,   doktorze   —   powiedziałem,   podskakując   od   jazdy   po   kamienistej   drodze   — 
przypuszczam, ze mało jest w promieniu kilku mil osób, których pan nie zna.
— Wydaje mi się, że znam chyba wszystkich.
— Czy może zatem pan wymienić mi nazwisko i imię kobiety o inicjałach L.L.?
Doktor zamyślił się przez chwilę.
— Nie — odparł. — Jest tu wprawdzie trochę Cyganów i chłopów, których nazwisk nie znam, 
ale   wśród   rodzin   dzierżawców   i   mieszczan   nie   ma   ani   jednej   kobiety,   która   miałaby   takie 
inicjały. Chociaż, chwileczkę — dodał po chwili. — Jest Laura Lyons... Ma pan więc inicjały 
L.L... ale ona mieszka w Coombe Tracey.
— Kim ona jest? — spytałem.
— Córką Franklanda.
— Co? Tego starego wariata Franklanda?
— Właśnie. Wyszła za malarza Lyonsa. który przybył tu szkicować moczary. Okazało się, że był 
to   jakiś   łajdak   i   wkrótce   ją   porzucił.   Z   tego   co   jednak   słyszałem,   nie   on   sam   był   winien. 
Frankland nie chciał słyszeć o córce, bo wyszła za maż bez jego pozwolenia, a może miał też i 
inne powody. Opuszczona przez, ojca i męża młoda kobieta nie ma łatwego życia.
— Z czego żyje?
— Zdaje mi się, że Frankland płaci jej pensję, lecz nie może to być wiele, bo sam ma kłopoty 
finansowe. Jakie by me były winy Laury, nie można było pozwolić, żeby się zmarnowała. Gdy 
dowiedziano  się, co się stało, kilka osób pomogło  jej zdobyć  uczciwy zawód. Stapleton,  sir 
Karol, nawet ja, pomagaliśmy w tym, w miarę naszych możliwości. Chcieliśmy, żeby założyła 
biuro pisania na maszynie.
Doktor chciał wiedzieć dlaczego o to pytam, ale starałem się odpowiedzieć, nie mówiąc mu zbyt 
wiele, bo nie widzę potrzeby wtajemniczania innych w moje plany. Jutro rano pojadę do Coombe 
Tracey i jeżeli uda mi się porozmawiać z tą panią Laurą Lyons o dwuznacznej reputacji, będzie 
to duży krok do wyjaśnienia jednego z ogniw tego łańcucha tajemnic.
Zaczynam   nabierać   chytrości   węża.   Gdy   Mortimer   zadał   mi   pytanie,   na   które   nie   chciałem 
odpowiedzieć, zapytałem go nagle, do jakiego typu należy czaszka Franklanda i przez resztę 
jazdy mówiliśmy już tylko o tym. Nie na darmo spędziłem tyle lat z Sherlockiem Holmesem!
Dzisiejszego   pochmurnego   i   burzliwego   dnia   wydarzyła   się   jeszcze   jedna   ważna   rzecz, 

background image

mianowicie moja rozmowa z Barrymorem, która dała mi do ręki ważny atut. Skorzystam z niego 
w odpowiedniej chwili.
Mortimer został na obiedzie, po czym zasiadł z baronetem do kart. Kamerdyner przyniósł mi 
kawę do biblioteki, z czego skorzystałem, by mu zadać kilka pytań.
— No i cóż — rzekłem — czy ten twój kochany szwagier już pojechał, czy też włóczy się 
jeszcze po moczarach?
— Nie wiem, proszę pana. Mam nadzieję, że sobie pojechał. Skończyłyby się nasze zmartwienia! 
Zanosiłem mu jedzenie ostatni raz przed trzema dniami i potem nie dał już znaku życia.
— A widziałeś go wtedy?
— Nie proszę pana. Ale gdy przechodziłem tamtędy nazajutrz jedzenia już nie było.
— Więc widocznie jeszcze tam przebywał...
— Tak by się zdawało, o ile tamten nie zabrał zapasów.
Filiżanka, którą podnosiłem do ust., zatrzymała się w pół drogi. Spojrzałem ze zdumieniem na 
Barrymora.
— Jak to. wiesz, że jest tam jeszcze ktoś inny?
— Tak proszę pana. na moczarach jest jeszcze inny mężczyzna.
— Widziałeś go?
— Nie, proszę pana.
— Więc skąd wiesz, że tam ktoś jeszcze jest?
— Powiedział mi to Selden przed tygodniem, a może jeszcze wcześniej. I on się też ukrywa, ale 
to nie jest więzień, o ile mogę się zorientować. Panie doktorze, mnie się to wszystko nie podoba, 
mówię szczerze. To mi się nie podoba.
Mówił gwałtownie i bardzo poważnie.
—   Słuchaj,   Barrymore!   W   tej   całej   sprawie   obchodzi   mnie   tylko   dobro   twojego   pana. 
Przyjechałem tutaj jedynie po to, by mu pomóc. Powiedz mi więc otwarcie, co ci się nie podoba?
Barrymore zawahał się przez chwilę, jakby żałował poprzedniego wybuchu, lub nie umiał 
wyrazić swoich myśli.
— Wszystko, co się tam dzieje, proszę pana — zawołał w końcu, wskazując ręką w stronę okna. 
wychodzącego   na   moczary.   —   W   tym   jest   coś   złego,   ktoś   knuje   coś   podłego,   przysięgam! 
Byłbym szczęśliwy, proszę pana, gdyby sir Henryk chciał wrócić do Londynu.
— Ale co cię tak niepokoi?
—   Niech   sobie   pan   przypomni   śmierć   sir   Karola!   To   była   dziwna   śmierć,   jak   można   się 
domyślać z tego, co mówił sędzia śledczy. Niech pan także weźmie pod uwagę nocne odgłosy na 
moczarach. W całej okolicy nic ma człowieka, który by tam poszedł po zachodzie słońca, nawet 
za duże pieniądze. A ten nieznajomy, który się ukrywa, śledząc i wyczekując! Na co on czeka? 
Co to znaczy? Wszystko to nie wróży nic dobrego dla nikogo, kto nosi nazwisko Baskerville. 
Kamień spadnie mi z serca w dniu, kiedy stąd odejdę, a w zamku zjawi się nowa służba sir 
Henryka.
— Wróćmy do tego nieznajomego — powiedziałem. — Czy możesz mi coś o nim powiedzieć? 
Co mówił Selden? Czy odkrył, gdzie się ukrywa i co robi?
— Widział go raz, może dwa razy, ale to ostrożny człowiek i z niczym się nie zdradza. Selden 
najpierw myślał, że to policjant, ale szybko przekonał się. że tamten ma jakieś swoje cele. O ile 
mój szwagier mógł dostrzec, wygląda na dżentelmena, ale nie udało mu się odkryć, co robi.
— A gdzie się ukrywa?
— Na stoku pagórka, wśród ruin... Pan wie, między tymi, w których dawniej żyli ludzie.
— A skąd bierze jedzenie?
— Selden odkrył, że wszystko przynosi mu jakiś chłopczyk. Zdaje mi się, że robi zakupy w 

background image

Coombe Traccy.
— Dobrze, Barrymore. Pomówimy o tym jeszcze innym razem.
Gdy kamerdyner wyszedł, zbliżyłem się do okna i przez zroszone deszczem szyby patrzyłem na 
chmury pędzące po niebie, na wierzchołki drzew słaniające się pod podmuchami wiatru.
To była ciężka noc dla człowieka w wygodnym, ciepłym pokoju, a cóż dopiero dla takiego, 
którego schronieniem była kamienna chata na bagnach!
Jak potężna musiała być nienawiść, zmuszająca człowieka do czatowania w takim miejscu, w 
taka noc! Jak ważna była sprawa, dla której trzeba się tak poświęcać. Tam zatem, w ruinach 
kamiennych   domów   na   moczarach,   znajduje   się   rozwiązanie   zagadki,   która   mnie   tak   gnębi. 
Przysięgam, że w ciągu doby zrobię wszystko, co tylko w mocy 
ludzkiej, by dotrzeć do rozwiązania tajemnicy.

Człowiek z Czarnego Szczytu

Fragment   mojego   dziennika,   stanowiący   ostatni   rozdział,   doprowadził   moją   opowieść   do   l 
października, czyli do dnia, od którego dziwne wypadki zaczęły szybko prowadzić do strasznego 
finału. Wydarzenia następnych dni wyryły mi się na zawsze w pamięci, tak że mogę je odtworzyć 
bez pomocy pisanych wówczas notatek.
Powracam więc do dnia, w którym udało mi się ustalić dwa niezmiernie ważne fakty: że pani 
Laura Lyons z Coombe Traccy pisała do sir Karola Baskervilla i wyznaczyła mu spotkanie w tym 
samym   miejscu   i   o   tej   samej   godzinie,   o   której   zmarł,   oraz   że   tego   ukrywającego   się   na 
moczarach mężczyznę można znaleźć wśród ruin na stoku pagórka. Wiedząc już tyle, czułem, że 
jeśli nie uda mi się rzucić więcej światła na tę sprawę, to będzie to z mojej strony dowodem 
braku inteligencji lub odwagi.
Poprzedniego dnia wieczorem nie miałem okazji powiedzieć baronetowi, czego dowiedziałem się 
o pani Lyons, ponieważ doktor Mortimer grał z nim w karty do późnej nocy. Przy śniadaniu 
jednak powiedziałem mu o swoim odkryciu i spytałem, czy chce pojechać ze mną do Coombe 
Traccy. Najpierw zapalił się do tego wyjazdu, ale po namyśle obaj doszliśmy do wniosku, że jeśli 
pojadę sam, efekty mogą być lepsze. Z pewnością im ta wizyta będzie hardziej oficjalna, tym 
mniej   się   dowiemy.   Zostawałem   więc   sir   Henryka   w   domu,   nie   bez   wyrzutów   sumienia,   i 
wyruszyłem w drogę. Po przyjeździe do Coombe Tracey kazałem Perkinsowi wyprząc konie i 
zacząłem wypytywać o kobietę, z którą chciałem rozmawiać. Znalazłem ją bez problemów — 
mieszkała na głównej ulicy, w bardzo przyzwoitym domu.
Służąca wpuściła mnie bez problemu, a gdy wszedłem do pokoju, pani siedząca przy maszynie 
do pisania, zerwała się z uprzejmym  uśmiechem. Gdy się zorientowała, że gościem jest ktoś 
nieznajomy, zmartwiła się, usiadła na miejscu i spytała mnie o powód wizyty.
Na pierwszy rzut oka pani Lyons robiła wrażenie niezwykle pięknej kobiety. Miała kasztanowe 
oczy i włosy,  nieco piegowatą twarz, a jej policzki  o ciepłej  cerze brunetki miały delikatny 
odcień,   jak   płatki   herbacianej   róży.   Byłem   zachwycony.   Lecz   zaraz   obudził   się   we   mnie 
krytycyzm.   Była   w   niej   jakaś   subtelna   wada,   która   psuła   doskonałość   rysów   —  czy  pewna 
pospolitość w wyrazie, a może surowe spojrzenie lub skrzywienie ust. Ale to przyszło mi do 
głowy później. W tej chwili miałem świadomość, że stoję przed bardzo piękną kobietą i że ona 
pyta mnie o powód odwiedzin. Dopiero teraz zrozumiałem, jak delikatnej misji się podjąłem.
— Mam przyjemność — zacząłem — znać pani ojca. Ten wstęp był niezręczny i pani Lyons dała 
mi to zaraz odczuć.
— Między moim  ojcem  i mną  — odrzekła  — nie  ma  żadnych  związków. Niczego  mu  nie 

background image

zawdzięczam, a jego przyjaciele nie są moimi przyjaciółmi. Ojciec tak o mnie dbał, że gdyby nie 
sir Karol Baskerville oraz kilku innych życzliwych ludzi, umarłabym z głodu.
— Przyszedłem do pani właśnie w sprawie sir Karola Baskervilla.
Piegi na twarzy pani Lyons stały się wyraźniejsze.
— Co ja mogę panu o nim powiedzieć? — spytała, u jej palce przebiegały nerwowo po 
klawiszach maszyny do pisania.
— Przecież pani go znała?
— Mówiłam już, że dużo mu zawdzięczam. Jeśli jestem w stanie się utrzymać, to w znacznej 
części dzięki pomocy, jaką okazał mi w nieszczęściu.
— Czy pani pisywała do niego?
Spojrzała na mnie z błyskiem gniewu w pięknych oczach.
— Dlaczego mnie pan o to pyta? — zapytała ostrym tonem.
— Dlaczego? Żeby uniknąć publicznego skandalu. Lepiej, że ja zadam pani tutaj te pytania, niż 
żeby sprawa, która mnie tu sprowadza, stała się głośna.
Bardzo blada siedziała przez chwilę w milczeniu. W końcu spojrzała na mnie wyzywająco.
— Dobrze, odpowiem — powiedziała. — Co pan chce wiedzieć?
— Czy pani pisywała do sir Karola'?
—   Oczywiście...   Raz,   czy   dwa   razy,   żeby   mu   podziękować   za   jego   delikatność   i 
wspaniałomyślność.
— Czy pamięta pani kiedy to było?
— Nie.
— Czy pani się z nim spotykała?
— Parę razy, gdy przyjeżdżał do Coombe Tracey. Sir Karol był skromnym człowiekiem i nie 
szukał rozgłosu.
— Ale jeśli pani widywała się z nim tak rzadko i tak rzadko do niego pisywała, skąd wiedział o 
pani trudnym położeniu i mógł przyjść z pomocą?
Na ten mój zarzut odpowiedziała bardzo skwapliwie.
—   Kilku   znajomych   wiedziało   o   moim   nieszczęściu,   porozumieli   się   zatem,   by   mi   pomóc. 
Jednym z nich byt pan Stapleton, sąsiad i bliski przyjaciel sir Karola, człowiek bardzo życzliwy. 
To od niego sir Karol dowiedział się o moim położeniu. 
Wiedziałem   już,   że   w   kilku   wypadkach   zmarły   pan   Baskerville   udzielając   pomocy   używał 
pośrednictwa Stapletona, wyjaśnienie pani Laury było więc prawdopodobne— Czy pani pisała 
kiedykolwiek do sir Karola, wyznaczając mu spotkanie?
Twarz pani Lyons poczerwieniała z gniewu.
— Doprawdy, zadaje mi pan dziwne pytania.
— Bardzo mi przykro, ale muszę je powtórzyć.
— Więc odpowiem: oczywiście nie.
— Nawet w dniu śmierci sir Karola?
Z twarzy młodej kobiety zniknęła purpura i ustąpiła miejsca śmiertelnej bladości. Suche wargi 
poruszały się, nie mogąc wymówić wyrazu: „nie”, który raczej dostrzegłem niż usłyszałem.
—   Niewątpliwie   zawodzi   panią   pamięć   —   powiedziałem.   —   Mógłbym   nawet   przytoczyć 
fragment pani listu: „Zaklinam pana na honor dżentelmena, niech pan spali ten list i przyjdzie 
pod furtkę o godzinie dziesiątej".
Myślałem, że pani Lyons zemdleje — ale wysiłkiem woli zapanowała nad sobą.
— Czy nie ma już- na świecie ludzi honoru? — powiedziała z trudem.
— Jest pani niesprawiedliwa dla sir Karola. Spalił pani list. Ale spalony list pozostaje czytelny. A 
więc przyznaje się pani do napisania tego listu?

background image

— Tak, napisałam ten list! — zawołała i wyładowując zdenerwowanie w potoku słów dodała — 
Napisałam go. Dlaczego mam zaprzeczać. Nie mam powodu wstydzić się tego listu. Wydawało 
mi się, że gdybym mogła z nim porozmawiać, pomógłby mi. Więc poprosiłam go o spotkanie.
— Ale dlaczego o takiej godzinie?
— Dlatego, że dowiedziałam się, iż wyjeżdża następnego dnia do Londynu i wróci dopiero za 
kilka miesięcy, a z różnych przyczyn nic mogłam wcześniej pójść do niego.
— Ale dlaczego wyznaczyła pani spotkanie w ogrodzie, zamiast przyjść do niego do domu?
— Czy pan sądzi, że kobiecie wypada chodzić samej o tej godzinie do kawalera.
— I co się stało podczas tego spotkania?
— Nie poszłam na nie.
— Nie była pani!?
— Nie, przysięgam panu na wszystko, co mam najświętszego. Nie poszłam. Przeszkodziło mi 
niespodziewane wydarzenie.
— Jakie wydarzenie?
— To całkowicie prywatna sprawa. Nie mogę powiedzieć.
— Przyznaje pani zatem, że umówiła się pani na spotkanie z sir Karolem w tym samym miejscu i 
o tej samej godzinie, kiedy zmarł, i twierdzi pani, że na to spotkanie nie poszła?
— Tak, to prawda.
Wracałem kilka razy do tego pytania, ale nie mogłem nic więcej wyciągnąć z pani Lyons.
— Bierze pani na siebie bardzo dużą odpowiedzialność i stawia się pani w bardzo trudnym 
położeniu, nie mówiąc wszystkiego otwarcie — powiedziałem, wstając, by zakończyć tę długą i 
bezużyteczną   wizytę.   —   Jeśli   zmusi   mnie   pani   do   zawiadomienia   policji,   dopiero   wtedy 
przekona się pani, co to znaczy kompromitacja. Jeśli pani jest niewinna, dlaczego początkowo 
zaprzeczała pani, że pisała tego dnia do sir Karola?
— Bo bałam się, żeby nie wysnuwano stąd jakichś fałszywych wniosków i żebym nie została 
wplątana w skandal.
— A dlaczego nalegała pani tak bardzo, żeby sir Karol zniszczył list?
— Skoro pan czytał list, powinien pan wiedzieć dlaczego.
— Nie powiedziałem pani, że czytałem cały list.
— Przecież przytoczył pan urywek. Przytoczyłem dopisek. List, jak powiedziałem, był spalony i 
tylko częściowo czytelny.  Pytam panią raz jeszcze: dlaczego nalegała pani tak mocno na sir 
Karola, żeby spalił list. Który otrzymał w dniu śmierci?
— Z powodów osobistych.
— Tym bardziej powinna pani unikać publicznego śledztwa.
— Więc powiem panu. Jeśli pan słyszał coś o moim nieszczęściu, wie pan, iż byłam bardzo 
nierozważna w wyborze męża i ciężko za to odpokutowałam.
— Słyszałem o tym.
— Moje życie było jednym nieustającym pasmem prześladowań ze strony męża. Nienawidzę go, 
ale prawo jest po jego stronie i może lada dzień zmusić mnie do kontynuowania naszego pożycia. 
Wtedy, kiedy pisałam do sir Karola, dowiedziałam się, iż mogłabym odzyskać wolność, gdybym 
miała pieniądze. Chodziło o całe moje życie, o spokój, szczęście, szacunek dla samej siebie — 
słowem   o   wszystko.   Znałam   wspaniałomyślność   sir   Karola   i   pomyślałam   sobie,   że   gdyby 
usłyszał to ode mnie, pomógłby mi.
— Więc dlaczego pani nie poszła?
— Dlatego, że otrzymałam pomoc z innego źródła.
— Dlaczego więc nie zawiadomiła pani o tym sir Karola?
— Zrobiłabym to, ale następnego dnia rano przeczytałam w gazecie wiadomość o jego śmierci. 

background image

Wszystko, co mówiła pani Lyons, wydało się prawdopodobne. a wszystkie moje pytania nie 
zdołały jej zmusić do dalszych wyznań. Pozostało mi więc jeszcze tylko sprawdzić, czy istotnie 
zaczęła starania o rozwód w tym czasie, kiedy rozegrała się tragedia śmierci sir Karola.
Nie ośmieliłaby się chyba powiedzieć, że nie była w Baskerville Hali, gdyby było inaczej. Gdyby 
tam pojechała, mogłaby wrócić do Coombe Tracey dopiero następnego dnia wcześnie rano. Taka 
wyprawa nie dałaby się ukryć. Prawdopodobnie zatem mówiła prawdę albo przynajmniej część 
prawdy.
Wyszedłem   od   pani   Lyons   przygnębiony   i   zniechęcony.   Natknąłem   się   znów   na   ten 
nieprzenikniony mur, wznoszący się na każdej ścieżce,  którą usiłowałem dotrzeć do celu. A 
jednak, im bardziej zastanawiałem się nad twarzą tej kobiety i nad jej zachowaniem, tym mocniej 
czułem, że coś przede mną ukrywa. 
Dlaczego tak zbladła? Dlaczego musiałem niemal siłą wydobywać z niej każde wyjaśnienie? 
Dlaczego uparcie milczała na temat szczegółów, dotyczących samej tragedii? Wyjaśnienie tego 
wszystkiego pokaże z pewnością, że nie jest taka niewinna, za jaką chciała przede mną uchodzić. 
Na razie jednak dalsze badanie tego tropu nic by nie dało, należało więc zabrać się do tajemnicy, 
której wyjaśnienia szukać trzeba było wśród ruin na moczarach. 
Wskazówki, jakie mi dał Barrymore, były bardzo niedokładne. Uprzytomniłem to sobie w drodze 
do domu, widząc łańcuch pagórków, z których każdy wykazywał ślady prastarych ludzkich 
siedzib.
Kamerdyner  powiedział  mi  tylko,  że nieznajomy przebywał  w jednym  z  tych  opuszczonych 
kamiennych   domów,   a   wzdłuż   i   wszerz   moczarów   było   ich   setki.   Miałem   jednak   punkt 
odniesienia w poszukiwaniach od chwili, kiedy dostrzegłem mężczyznę stojącego na Czarnym 
Szczycie. Stamtąd zacznę przeszukiwać kolejno wszystkie ruiny na moczarach, dopóki nie znajdę 
tej właściwej. A gdy spotkam w niej tego mężczyznę, przy pomocy rewolweru, zmuszę go do 
powiedzenia kim jest i dlaczego nas szpieguje. Mógł nam się wymknąć wśród tłumu na Regent 
Street, ale tu, na tym pustkowiu, już mu się to nie uda. 
Jeżeli znajdę pieczarę, a mieszkańca w niej nie będzie, zostanę w niej aż wróci. Holmesowi nie 
udało się go schwytać w Londynie. Byłby to dla mnie wielki triumf, gdybym zwyciężył tam, 
gdzie mój mistrz poniósł porażkę.
Los nie sprzyjał dotychczas naszym poszukiwaniom, lecz teraz nareszcie zaczęło się to zmieniać. 
Zwiastunem był Frankland, który stał przed furtką swojego ogrodu, wychodzącą na drogę.
— Dzień dobry, doktorze Watson — zawołał, a jego czerwona twarz z siwymi bokobrodami 
promieniała wspaniałym humorem. — Pańskie konie muszą wypocząć, a pan wstąpi do mnie na 
kieliszek wina... Może iść pan też pogratulować.
Nie lubiłem go od chwili, gdy dowiedziałem się, jak postąpił z córką, ale chciałem odesłać 
Perkinsa i powóz do domu, a trafiła się do tego doskonała okazja. Wysiadłem więc i kazałem 
stangretowi powiedzieć sir Henrykowi, ze wrócę na obiad, po czym wszedłem z Franklandem do 
jadalni.
— Dziś jest mój wielki dzień, jeden z tych. które zakreślać trzeba w kalendarzu czerwonym 
ołówkiem   —   mówił   chichocząc.   —   Odniosłem   podwójne   zwycięstwo.   Już   ja   tu   wszystkich 
nauczę,   że   prawo   jest   prawem   i   że   jest   człowiek,   który   nie   obawia   się   na   nie   powołać. 
Stwierdziłem, że mamy prawo do przeprowadzenia publicznej drogi przez środek parku starego 
Milddletona, o jakieś sto metrów od głównej bramy jego domu. Co pan na to? Nauczymy tych 
magnatów,   że   nie   zawsze   wolno   im   tratować   końskimi   kopytami   praw   chłopów!   Ponadto 
ogrodziłem   i   zamknąłem   lasek,   gdzie   mieszkańcy   Fernworth   zwykle   urządzają   pikniki.   Te 
przeklęte  durnie myślą, że nie istnieje prawo własności i że mogą wszędzie rozkładać się z 
zatłuszczonymi papierami i butelkami. Sąd już wydał wyrok w obu sprawach, i doktorze Watson, 

background image

w obu na moją korzyść. Takiego dobrego dnia nie miałem od czasu, gdy z mojego powództwa 
Jim Mortland został skazany za złamanie prawa, bo polował we własnej królikarni!
— Jak, u licha, pan to zrobił?
— Niech pan przejrzy akta sądowe. Opłaci się przeczytać... Frankland przeciw Mortlandowi, sąd 
ławy królewskiej. Kosztowało mnie to 200 funtów szterlingów, ale wygrałem sprawę!
— Czy dało to panu jakąś korzyść?
—  Nie,   proszę   pana,  żadnej.  Jestem   dumny  z  tego,   że  nie  chodziło  mi   o  prywatny  interes. 
Działam zawsze w poczuciu obywatelskiego obowiązku. Nie wątpię, na przykład, że mieszkańcy 
Fernworth symbolicznie spalą dziś wieczorem moją kukłę. Gdy ostatni raz urządzali podobną 
szopkę, powiedziałem policji, że powinna zabronić takich wybryków. Policja w całym hrabstwie 
działa wprost skandalicznie — mimo, że wezwałem ją na pomoc, nie zapewniła mi opieki, do 
której   mam   prawo.   Sprawa   Frankland   przeciw   Królowej   zwróci   na   to   społeczną   uwagę. 
Powiedziałem   im,   że   jeszcze   kiedyś   tego   pożałują,   i   moja   przepowiednia   zaczyna   się   już 
sprawdzać.
—— A to w jaki sposób? — spytałem.
Twarz starego maniaka przybrała tajemniczy wyraz.
—- Bo mógłbym im powiedzieć to, co wszystkimi sposobami starają się teraz wykryć, ale nic 
mnie nie zmusi żeby pomóc tym łajdakom.
Od dłuższego czasu szukałem wymówki, która pozwoliłaby mi uwolnić się od tej gadaniny, ale 
teraz zapragnąłem słuchać go dalej. Na tyle znałem przekorną naturę Franklanda, że wiedziałem, 
iż najmniejsza oznaka zainteresowania powstrzymałaby go od dalszych wynurzeń.
— Wykrył pan jakiegoś kłusownika, co? — zapytałem obojętnie.
— Ho, ho! Drogi panie, to sprawa znacznie poważniejsza! Co pan myśli o więźniu, włóczącym 
się po moczarach?
Osłupiałem.
— Czyżby pan wiedział, gdzie on jest? — spytałem.
— Może nie wiem dokładnie, gdzie się ukrywa, ale jestem pewien, że mógłbym dopomóc policji 
w schwytaniu go. Czy nie wpadło panu na myśl. że najlepszym sposobem, aby wyśledzić tego 
zbrodniarza byłoby wykrycie, skąd bierze pożywienie?
Oczywiście Frankland zaczynał być niepokojąco bliski prawdy.
— Niewątpliwie — odparłem — ale skąd pan wie, że on się ukrywa na moczarach?
— Stąd, że widziałem na własne oczy posłańca, który mu nosi zapasy żywności.
Ogarnął mnie niepokój o Barrymora. To bardzo niebezpieczne znaleźć się na łasce tego 
złośliwego plotkarza. Jednak po następnej uwadze Franklanda ciężar spadł mi z serca.
— Zdziwi się pan, słysząc, że jedzenie przynosi mu dziecko. Widzę je codziennie przez teleskop 
z dachu. Idzie tą samą ścieżką, o tej samej godzinie. A do kogo mogłoby chodzić, jeśli nie do 
zbiegłego więźnia?
Co za szczęśliwy zbieg okoliczności! Nie pokazałem jednak po sobie najmniejszego zdumienia. 
Dziecko! Przecież Barrymore mi mówił, że naszemu nieznajomemu pomaga jakiś wyrostek - 
Frankland zatem wpadł na jego trop, nie zaś na trop Seldena. Gdyby zechciał podzielić się ze 
mną swoimi wiadomościami, oszczędziłby mi dużo pracy. Ale, przede wszystkim, trzeba było 
udawać niedowierzanie i obojętność.
— Sądzę, że to prędzej syn któregoś z pasterzy nosi ojcu obiad.
Najmniejsza   wątpliwość   doprowadzała   starego   despotę   do   pasji.   Spojrzał   na   mnie   złym 
wzrokiem, a jego siwe bokobrody zjeżyły się, jak sierść drażnionego kota.
— Doprawdy? — rzekł, wskazując na bezbrzeżne moczary — Czy widzi pan Czarny Szczyt? O, 
tam!   Dobrze.   A   widzi   pan   poza   nim   niski   pagórek,   pokryty   gęstymi   zaroślami?   To   jest 

background image

najbardziej   kamienista   część   moczarów.   Czy   to   prawdopodobne,   żeby   pasterz   wybrał   takie 
miejsce dla swoich zwierząt? Pańskie przypuszczenie jest zupełnie niedorzeczne.
Odpowiedziałem z pokorą, że nie znałem tych wszystkich szczegółów. Moja uległość spodobała 
się Franklandowi i wywołała dalsze zwierzenia.
—   Niech   pan   będzie   pewien,   że   zanim   coś   powiem,   muszę   mieć   niezbite   dowody.   Nieraz 
widziałem chłopca niosącego paczkę. Raz, a niekiedy dwa razy dziennie, mogłem... Ale, niech 
pan poczeka... Czy mnie oczy mylą, czy też na prawdę coś się tam porusza na stoku pagórka?
Chociaż   pagórek   był   bardzo   odległy,   niemniej   dostrzegłem   wyraźnie   mały   czarny   punkt   na 
zielonoszarym tle krajobrazu.
— Niech pan tu podejdzie, prędzej! — zawołał Frankland, pędząc na schody. — Zobaczy pan na 
własne oczy i sam się przekona.
Na  płaskim  dachu  stał  potężny  teleskop  na  trzech  nogach.  Frankland  doskoczył  do  lunety i 
krzyknął z radości.
— Prędko, doktorze Watson, prędko, zanim minie pagórek!
Rzeczywiście, mały chłopiec, z węzełkiem na ramieniu, wchodził powoli na wzgórze. Gdy stanął 
na szczycie, jego bied nie ubrana postać rysowała się wyraźnie na tle błękitnego nieba. Szybko i 
ze strachem rozejrzał się dokoła, jakby w obawie przed pogonią, po czym zniknął za pagórkiem.
— No i co? Mam rację?
— Oczywiście, jest tam chłopiec, który jak się zdaje, spełnia jakieś tajemnicze polecenie.
— A nawet policjant odgadłby, jakie to polecenie. Ale nie dowiedzą się ode mnie ani słówka. 
Pana również zobowiązuję do zachowania tajemnicy. Ani słówka! Rozumie pan?
— Niech pan będzie spokojny.
— Postąpili ze mną haniebnie... haniebnie. Gdy wszystkie fakty zostaną ujawnione w procesie 
Frankland przeciwko Królowej, oburzenie wstrząśnie całym krajem. Nic mnie nie zmusi aby w 
jakikolwiek sposób pomóc policji. Byliby szczęśliwi, żeby opalono nie moją kukłę, ale mnie 
samego... Co, pan już idzie? O, nie, nie puszczę pana! Musi pan wypić ze mną butelczynę na 
cześć moich wszystkich zwycięstw!
Ale oparłem się jego naleganiom i przekonałem go też, aby nie odprowadzał mnie do domu. 
Dopóki  mógł   mnie   widzieć   szedłem  drogą,  a   potem  skręciłem   szybko   w  bok  na   moczary   i 
poszedłem do skalistego pagórka, za którym zniknął chłopiec. Los mi sprzyjał i przysiągłem 
sobie, że jeżeli nie uda mi się wykorzystać  pomyślnego  zbiegu okoliczności,  to nie z braku 
energii i wytrwałości z mojej strony.
Słońce już zachodziło, gdy stanąłem na szczycie pagórka. Na stokach od strony równiny pełzały 
jeszcze złociste i zielonkawe blaski zachodzącego słońca, z przeciwnej strony ciągnęły się już po 
nich szare cienie. Białe opary w/nosiły się z wolna na horyzoncie, a spośród nich wyłaniały się 
wyraźne fantastyczne kształty szczytów Belliver i Vixen.
Nic   nie   zakłócało   ciszy   rozległej   równiny,   nigdzie   nic   się   nic   ruszało,   nic   dolatywał   żaden 
dźwięk. Tylko duża, szara rybitwa albo kulik, szybował po błękitnym niebie. On i ja byliśmy 
jedynymi  żywymi  stworzeniami  pomiędzy  bezbrzeżnym   sklepieniem  nieba  a  pustkowiem  na 
ziemi. Dziki krajobraz, uczucie samotności, świadomość, ze robię cos bardzo niebezpiecznego i 
pilnego, wszystko to przejmowało mnie dreszczem.
Chłopca nigdzie nie było. U moich stóp, w rozpadlinie między pagórkami, widziałem krąg tych 
prastarych kamiennych domów, a na jednym z nich zachował się prawie cały dach, tak że mógł 
służyć jako mieszkanie. Serce mi mocniej zabiło, gdy to zauważyłem. Z pewnością tam, w tej 
norze, czatował nasz nieznajomy. Nareszcie stałem u progu jego kryjówki — za chwilę mogłem 
poznać jego tajemnicę.
Zbliżyłem   się   ostrożnie   do   pieczary,   jak   Stapleton,   gdy   podchodzi   z   siatką   do   upatrzonego 

background image

motyla,   i   przekonałem   się,   że   rzeczywiście   służyła   za   mieszkanie.   Ledwo   widoczna   wśród 
głazów   ścieżka   prowadziła   do   otworu,   zastępującego   drzwi.   Wewnątrz   panowała   cisza. 
Nieznajomy   czatował   w   ukryciu,   lub   też   włóczył   się   po   moczarach.   Nerwowo   rzuciłem 
papierosa, wziąłem do ręki rewolwer, podszedłem szybko do otworu i zajrzałem do środka. Nie 
było nikogo. Dostrzegłem natomiast wiele znaków, że jestem na dobrym tropie. Tu niewątpliwie 
mieszkał   nieznajomy.   Przykryte   nieprzemakalnym   płaszczem   kosze   leżały   na   tym   samym 
wielkim głazie, na którym przedhisryczni mieszkańcy zwykle odpoczywali.
W prymitywny m ognisku tlił się popiół, za nim stały kuchenne naczynia i wiadro do połowów, 
napełnione wodą. Puste puszki po konserwach świadczyły,  że już, od pewnego czasu ktoś tu 
mieszkał,  a gdy mój  wzrok przywykł  do panującego dokoła półmroku,  w kącie dostrzegłem 
bochenek chleba i pół butelki wódki.
Płaski głaz na środku chaty służył jako stół. Leżało na nim małe zawiniątko — niewątpliwie to 
samo, które przez teleskop dostrzegłem na ramieniu chłopca. Był w nim świeży chleb, wędzony 
ozór   i   dwie   puszki   brzoskwiń.   Przejrzałem   zawiniątko   i   usiadłem,   lecz   w   tej   samej   chwili 
gwałtownie zabiło mi serce — pod puszkę wsunięta była kartka, zapisana niewprawną ręką.
Chwyciłem ją i przeczytałem:
Doktor Watson pojechał do Coombe Tracey.
Przez chwilę stałem z kartką w ręku zastanawiając się co znaczy to lakoniczne doniesienie. A 
więc to mnie, a nie sir Henryka, szpiegował tajemniczy nieznajomy! Nie śledził mnie sam, lecz 
wysłał za mną kogoś zaufanego — może tego chłopaka — i to jest jego raport.
Bardzo prawdopodobne, ze od przybycia tutaj byłem cały czas śledzony, i znów poczułem jakiś 
ciężar,   ogarnęła   mnie   świadomość,   że   zręcznie   zarzucono   na   nas   cienką   sieć,   która   jednak 
zacieśnia się dokoła nas tak lekko, że dopiero w ostatecznej chwili zorientujemy się, iż jesteśmy 
w pułapce.
Jeśli był jeden raport, mogły się znaleźć i inne — zacząłem więc rozglądać się i przeszukiwać 
chatę. Nie znalazłem jednak nigdzie żadnej innej kartki, ani tez jakiejkolwiek wskazówki, która 
mówiłaby o charakterze lub zamiarach człowieka mieszkającego w te] dziwnej siedzibie. To 
tylko   było  pewne,  że   musiał   być  przyzwyczajony  do  spartańskich  warunków   i  mało   dbał   o 
wygody.
Gdy pomyślałem o ulewie z ostatnich dni i spojrzałem na szerokie szpary między kamieniami 
tworzącymi dach, zrozumiałem, jak ważna dla nieznajomego była ta sprawa, skoro wytrwał w tak 
niewygodnym schronieniu.
Czy był naszym zaciętym wrogiem, czy też może naszym aniołem stróżem? Poprzysiągłem 
sobie, że nie opuszczę tego miejsca, dopóki się tego nie dowiem...
Na dworze słońce powoli zachodziło, zapalając na niebie krwawe łuny i złociste blaski, które 
odbijały się rdzawymi plamami w odległych kałużach wielkiego trzęsawiska. W dali widać było 
dwie   wieże   Baskerville   Hall,   a   za   nimi   słup   dymu   wznoszącego   się   ku   niebu   pokazywał 
położenie   wioski   Grimpen.   W   środku,   między   zamkiem   a   wsią,   za   wzgórzem,   stał   dom 
Stapletonów.
Cała przyroda tchnęła ciszą i spokojem. Ja jednak byłem  zdenerwowany,  ogarnął mnie jakiś 
strach przed spotkaniem, które stawało się z każdą chwilą coraz bliższe.
Zdenerwowany, lecz całkowicie zdecydowany, siedziałem w ciemnym kącie chaty i czekałem na 
przybycie   jej   mieszkańca.   W   końcu   usłyszałem,   że   nadchodzi.   Z   daleka   dobiegł   mnie   ostry 
odgłos   butów,   uderzających   o   kamienie.   Zbliżał   się   coraz   bardziej.   Cofnąłem   się   w 
najciemniejszy kąt i odbezpieczyłem w kieszeni rewolwer. Bytem zdecydowany schować się tu, 
dopóki nieznajomy nie wejdzie do środka.
Nagle nastąpiła przerwa, świadcząca, że się zatrzymał. Potem odgłos kroków zbliżył się 

background image

ponownie i w poprzek wejścia padł cień.
— Co za cudny wieczór, kochany Watsonie — odezwał się dobrze mi znany glos. — Zdaje mi 
się, że będzie nam przyjemniej na powietrzu, niż w tej norze.

Śmierć na moczarach

Przez   chwalę   siedziałem   osłupiały,   z   zapartym   oddechem,   nie   dowierzając   własnym   uszom. 
Potem oprzytomniałem, a ciężar odpowiedzialności spadł mi z serca. Tylko jeden człowiek na 
świecie miał głos tak zimny, przenikliwy i ironiczny.
— Holmes! — krzyknąłem. — Holmes!
— Wyjdź już — odezwał się — i proszę cię, tylko ostrożnie z rewolwerem.
Schylając się wszedłem przez niski otwór i spostrzegłem swojego przyjaciela, siedzącego na 
kamieniu. Na widok mojej zdumionej miny jego szare oczy zabłysły wesoło. Schudł nieco, w 
jego twarzy widać było zmęczenie, ale był bardzo ożywiony, twarz opaliła mu się i zaczerwieniła 
od wiatru. Ubrany  w  sportowy garnitur i czapkę,  wyglądał,  jak zwykły turysta,  zwiedzający 
moczary. Dbały o czystość, jak kot o swoje futerko — co jest dla niego charakterystyczne — 
starał się, być tak ogolony i nieskazitelnie ubrany, jakby wyszedł z mieszkania przy Baker Street.
— Nigdy się jeszcze tak nie ucieszyłem, że cię widzę — powiedziałem ściskając jego dłoń.
— Ani nie byłeś równie zaskoczony, co'?
— Tak... przyznaję.
— Mogę cię zapewnić, że moje zdumienie było nie mniejsze niż twoje. Nie miałem pojęcia, że 
odkryłeś moją kryjówkę, ani że w niej siedzisz, dopóki nie stanąłem jakieś dwadzieścia kroków 
od wejścia.
— Poznałeś ślady moich butów?
— Nie, mój drogi, nie podjąłbym się rozpoznawania śladów twoich butów wśród innych. Jeśli 
chcesz kiedyś ukryć się przede mną, musisz zmienić dostawcę tytoniu, bo gdy ujrzę niedopałek 
papierosa z napisem Bardley, Oxford Street, wiem, że mój przyjaciel Watson jest w pobliżu. 
Patrz, leży tam na ścieżce. Rzuciłeś go pewnie w uroczystej chwili wejścia do pustej chaty.
— Jakbyś wiedział.
— Domyśliłem się od razu... a znając twoją bajeczną wytrwałość, byłem przekonany, że zastanę 
cię tu w ukryciu, z bronią pod ręką, czekającego na mieszkańca tej siedziby. Wziąłeś mnie więc 
za tego zbrodniarza?
— Nie wiedziałem kim jesteś, ale bytem zdecydowany wyjaśnić tę tajemnicę.
— Wyśmienicie, Watsonie! A w jaki sposób odkryłeś moją obecność? Dostrzegłeś mnie może tej 
nocy,  kiedy wybraliście się w pogoń za więźniem, a kiedy ja byłem  na tyle  nieostrożny,  że 
stanąłem w świetle księżyca?
— Tak jest, widziałem cię wtedy.
— I pewnością przeszukałeś wszystkie ruiny, aż wreszcie trafiłeś do tej?
— Nie. Widziałem chłopca, który ci pomaga i to była wskazówka, dokąd pójść.
— Aha, ten stary mężczyzna z teleskopem!... Nie mogłem dojść, co to jest, gdy pierwszy raz 
zobaczyłem światło odbijające się w soczewkach. — Wstał i zajrzał do chaty. — A... Widzę, że 
Cartwright przyniósł mi jedzenie... Co to? Kartka? Więc byłeś w Coombe Tracey?
— Byłem.
— U pani Laury Lyons?
— Właśnie.
— Doskonale! Nasze poszukiwania biegły więc równolegle, a gdy zestawimy nasze informacje, 

background image

mam nadzieję, że będziemy bardzo blisko całkowitego wyjaśnienia sprawy.
— Bardzo się cieszę, że tu jesteś, bo odpowiedzialność  i tajemnica zaczynały mi  za bardzo 
rozstrajać nerwy. Ale, jak to się stało, że tu przyjechałeś i co tu robiłeś? Byłem pewien, że 
siedzisz na Baker Street i męczysz się nad sprawą szantażu.
— Właśnie mi na tym zależało, żebyś tak myślał.
— A wiec bierzesz mnie do pomocy, ale mi nie ufasz! — zawołałem z odcieniem goryczy. — 
Sądzę, że nie zasłużyłem na to z twojej strony.
— Mój drogi, twoja pomoc była nieoceniona, teraz, jak i w wielu innych przypadkach, i proszę 
cię, żebyś mi wybaczył ten mały podstęp. Prawdę mówiąc, przyjechałem tu ze względu na ciebie 
— miałem  świadomość  niebezpieczeństwa,  na jakie się narażasz, więc czułem,  że muszę  tu 
przyjechać   i   zbadać   sprawę   osobiście.   Gdybym   przyjechał   z   sir   Henrykiem   i   z   tobą, 
prawdopodobnie   podzielałbym   wasz   punkt   widzenia,   a   moja   obecność   ostrzegłaby   naszych 
bardzo groźnych przeciwników i byliby ostrożniejsi. Tymczasem, pozostając w ukryciu, mogłem 
działać swobodniej, niż gdybym mieszkał w zamku. Stanowię żalem nieznany element w sprawie 
i w krytycznej chwili mogę się do niej energicznie włączyć.
— A dlaczego mnie nie wtajemniczyłeś?
— Bo gdybyś wiedział, nic by nam to nie pomogło, a mogłoby tylko spowodować ujawnienie 
mojej obecności. Chciałbyś coś mi powiedzieć, albo znając twoją przyjaźń, przynosiłbyś mi coś 
do   jedzenia   i   narazilibyśmy   się   na   niepotrzebne   niebezpieczeństwo.   Wziąłem   tu   ze   sobą 
Cartwrighta...  pamiętasz  —  tego   malca  z  biura   posłańców...  —  i  on  przynosi   mi  niezbędne 
rzeczy: bochenek chleba i czysty kołnierzyk. Czego człowiekowi więcej trzeba? Przy tym jest 
bardzo zwinny i umie
uważnie patrzeć, więc jest dla mnie nieoceniony.
— A więc wszystkie moje raporty poszły na mamę?
Głos zadrżał mi gdy sobie przypomniałem, z jakim trudem i z jaką dumą je pisałem.
Holmes wyjął z kieszeni zwitek papierów.
— Mam je tutaj, mój drogi, i zapewniam cię. że je bardzo dokładnie przeczytałem. Kazałem, 
żeby mi je tu przysyłano tylko z jednodniowym opóźnieniem. Muszę ci szczerze pogratulować 
zaangażowania i inteligencji, jaką wykazałeś w tej niezwykle zawikłanej sprawie.
Ta   miła  pochwała   Holmesa  załagodziła   urazę,  jaką  miałem  do  niego   za  ten   cały  podstęp,   i 
uciszyła  mój  gniew. Czułem także, że miał rację i że istotnie lepiej było  dla oprawy, iż nie 
wiedziałem o jego obecności na moczarach.
— O, tak, już lepiej — powiedział, widząc że się rozchmurzam. — A teraz opowiedz mi czego 
się dowiedziałeś od pani Laury Lyons... Od razu odgadłem, że pojechałeś do niej. Jest jedyną 
osobą w Coombe Tracey, która może nam się przydać. Gdybyś do niej nie pojechał dziś, 
prawdopodobnie ja pojechałbym tam jutro.
Słońce już zupełnie zaszło i na moczarach zaległa ciemność. Powietrze znacznie się ochłodziło 
— schroniliśmy się więc w chacie i tu, siedząc w mroku, opowiedziałem Holmesowi rozmowę z 
panią Lyons. Słuchał jej tak uważnie, że niektóre szczegóły musiałem powtarzać dwukrotnie.
— To wszystko jest bardzo ważne — odrzekł, gdy skończyłem. Wypełniłeś niezrozumiałą dla 
mnie dotąd lukę. Czy wiesz, że tą panią łączą ze Stapletonem bardzo bliskie stosunki.
— Nie wiedziałem, że znają się tak dobrze.
— O, bardzo... Widują się, pisują do siebie, słowem, kontakty między nimi są doskonałe. Jest to 
bardzo potężna broń w naszych rękach. Gdyby tylko mogła mi posłużyć do uwolnienia jego 
żony...
— Jego żony?
— Teraz ja wyjaśnię ci parę spraw, w zamian za wszystkie twoje informacje. Otóż, kobieta, która 

background image

uchodzi tutaj za pannę Stapleton, jest jego żoną.
— Na Boga, Holmesie! Czy jesteś tego pewien? Jak mogłeś dopuścić. żeby sir Henryk się w niej 
zakochał?
— Uczucie sir Henryka nie mogło zaszkodzić nikomu innemu poza nim samym. Zauważyłeś, że 
Stapleton bardzo uważał, żeby baronet nie zbliżył się zbytnio do niej i nie zalecał. Powtarzam, ci, 
że ta kobieta jest jego żoną, a nie siostrą.
— Po co ta dziwna mistyfikacja.
— Dlatego, że przewidział, iż będzie mu bardziej użyteczna w charakterze wolnej kobiety. W 
tym momencie wszystkie moje ukryte przeczucia, wszystkie nieuchwytne podejrzenia skierowały 
się w stronę przyrodnika. Zobaczyłem teraz w tym obojętnym, bladym człowieku w słomkowym 
kapeluszu, z siatką na motyle  w  ręku — człowieka bardzo cierpliwego, piekielnie chytrego, z 
uśmiechniętą twarzą i duszą mordercy.
— A więc to on jest naszym wrogiem?... On nas śledził w Londynie?
— Tak mi się wydaje.
— A ostrzeżenie... To pewnie ona je wysłała?
— Naturalnie.
Spośród tajemnic, które tak długo nas otaczały, zaczął wyłaniać się jakiś jeszcze nieuchwytny, 
potworny zamysł.
— Czy jesteś tego pewien? Skąd wiesz, że ta kobieta jest żoną Stapletona — spytałem.
— Stąd, że gdy spotkał się z tobą pierwszy raz, zapomniał się tak bardzo, iż opowiedział ci 
niektóre prawdziwe fakty ze swojego życia. Zdaje mi się. że już nieraz żałował tego swego 
gadulstwa.   Stapleton   był   rzeczywiście   niegdyś   właścicielem   szkoły   w   jednym   z   hrabstw   w 
północnej Anglii. Otóż, nie ma nic łatwiejszego, jak odnaleźć ślady dyrektora szkoły. Istnieją 
agencje szkolne, które mogą stwierdzić tożsamość każdego pedagoga. Niedługie poszukiwania 
wykazały, że zamknięto w tamtych okolicach szkołę, a towarzyszyły temu ohydne okoliczności. 
Właściciel szkoły, który jednak nazywał się inaczej, zniknął razem z żoną. Rysopis zgadzał się. 
więc gdy dowiedziałem się jeszcze, że ten mężczyzna zajmował się entomologią, nie miałem już 
żadnej wątpliwości.
Ciemności zaczynały się rozpraszać, do wyjaśnienia pozostało jednak jeszcze wiele szczegółów.
— Jeśli ta kobieta jest istotnie żoną Stapletona, jaką rolę odegrała pani Laura Lyons? — spytałem 
ponownie.
—   To   wyjaśniły   twoje   poszukiwania.   Twoja   rozmowa   z   nią   przyczyniła   się   bardzo   do 
wyjaśnienia   sytuacji.   Nic   nie   wiedziałem   o   jej   planowanym   rozwodzie.   Ponieważ   uważa 
Stapletona za kawalera, liczy z pewnością, że on się z nią ożeni.
— A gdy się dowie prawdy?
— Zyskamy sprzymierzeńca. Więc przede wszystkim musimy się z nią zobaczyć... obaj, i to 
jutro.   Ale,   Watsonie,   czy   nie   uważasz,   że   za   długo   trwa   twoja   nieobecność   na   stanowisku. 
Powinieneś już być w Baskerville Hall. 
Ostatnie purpurowe blaski zgasły na zachodzie — noc zeszła na moczary, a na niebie roziskrzyły 
się pierwsze gwiazdy.
—   Jeszcze   jedno   pytanie   —   powiedziałem   wstając.   —   Nie   powinniśmy   mieć   wobec   siebie 
tajemnic. Co to wszystko znaczy? Do czego zmierza Stapleton? Jaki ma cel?
—   Morderstwo,   Watsonie   —   odpowiedział   Holmes   zniżonym   głosem   —   wyrafinowane, 
rozmyślne, z zimną krwią popełnione morderstwo. Nie żądaj ode mnie szczegółów. Zastawiłem 
na niego pułapkę, podobnie, jak on na sir Henryka, a dzięki twojej pomocy, mam go już prawie w 
ręku. Grozi nam tylko jedno niebezpieczeństwo — może nas zaskoczyć i wymierzyć cios, zanim 
będziemy gotowi do walki. Jeszcze jeden, najwyżej dwa dni, a będę miał wszystkie dowody. 

background image

Tymczasem ty czuwaj nad baronetem równie troskliwie, jak czuwa kochająca matka nad chorym 
dzieckiem. Twój dzisiejszy wyjazd był konieczny, a mimo to wolałbym, żebyś nie opuszczał sir 
Henryka. Słyszysz?
Okropny krzyk — krzyk śmiertelnego strachu i przerażenia rozdarł panującą na moczarach ciszę. 
Zamarła mi krew w żyłach.
— O, Boże! — wyjąkałem. — Co tu jest?
Holmes zerwał się na równe nogi. Jego olbrzymia postać zarysowała się w wejściu — stał z 
pochylonymi ramionami, z głową wysuniętą do przodu, usiłując wzrokiem przeniknąć ciemności.
— Cicho! — szepnął — Cicho.
Usłyszeliśmy ten krzyk dlatego, że był gwałtowny, choć pochodził z odległej części mokradeł. 
Teraz rozległ się znów bliżej, głośniejszy i jeszcze bardziej przejmujący.
— Gdzie to jest? — szepnął Holmes, a drżenie głosu wskazywało, że ten człowiek z żelaza jest 
do głębi poruszony. — Gdzie to jest, Watsonie?
— Zdaje mi się, że tam — odparłem, wskazując w ciemność.
— Nie, tam.
I znów ten okrzyk trwogi, głośniejszy i znacznie bliższy, rozległ się wśród ciszy nocy...
Ale tym razem przyłączył się do niego inny dźwięk — głuche warczenie, rytmiczne, a jednak 
groźne, które wzmagało się i cichło, jak nieustający szum morskich fal.
— Pies! — krzyknął Holmes. — Chodź, Watsonie, chodź szybko! Boże, żebyśmy tylko nie 
przyszli za późno!
I popędził naprzód, a ja biegłem tuż za nim. Nagle, gdzieś spośród skał przed nami, usłyszeliśmy 
ostatni rozpaczliwy wrzask, a potem rozległ się głuchy łoskot. Stanęliśmy, nadsłuchując. Żaden 
inny dźwięk nie przerwał już przytłaczającej ciszy tej bezwietrznej nocy.
Holmes przycisnął dłoń do czoła, jak człowiek nieprzytomny. Po chwili tupnął niecierpliwie.
— Zwyciężył, Watsonie. Spóźniliśmy się.
— Nie, nie... To niemożliwe!
— Jestem chyba szalony, że do tej chwili zostawiłem go w spokoju! Patrz, Watsonie, co wynikło 
z   tego,   że   opuściłeś   zamek!   Ale   przysięgam,   jeżeli   stało   się   najgorsze,   co   mogło   się   stać, 
zemścimy się.
Biegliśmy w ciemności, potykając się o głazy, przedzierając przez krzaki jałowca, wdrapując na 
wzgórza   i   zbiegając   ze   stoków.   ciągle   kierując   się   do   miejsca,   skąd   dobiegały   nas   straszne 
odgłosy.  Z każdego wzgórza Holmes  rozglądał się uważnie dokoła. ale czarny mrok zalegał 
moczary a wśród rozległego pustkowia nic się nie poruszało.
— Czy coś widzisz?
— Nic.
— Ale... Słuchaj... Co to jest?
Usłyszeliśmy cichy jęk. Znów, z lewej strony! Łańcuch skał kończył się tu nagle, tworząc urwistą 
pochyłość,   w   której   leżało   cos   czarnego   i   bezkształtnego.   Przedzierając   się   wśród   głazów, 
zbliżyliśmy   się   do   tego   miejsca   i   zobaczyliśmy   mężczyznę   leżącego   twarzą   do   ziemi.   Byt 
skulony, z głową pod sobą. Miał podniesione ramiona, a całe ciało skurczone jak do skoku. 
Wyglądał tak dziwacznie, że nie zdawałem sobie sprawy, że umierał. Ciemna postać, nad którą 
obaj pochylaliśmy się, nie wydała już nawet najcichszego szeptu. Holmes  przesunął ręką po 
leżącym   i   poderwał   się   zaraz   z   krzykiem.   Płomień   zapałki,   którą   zaświecił,   padł   na   jego 
zakrwawione palce i na strumień krwi, który wypływał  z roztrzaskanej czaszki ofiary. Blask 
oświetlił jeszcze coś więcej — to było ciało sir Henryka Baskervilla! Zamarliśmy z przerażenia. 
Obaj pamiętaliśmy jego dziwaczny garnitur ceglastego koloru, w którym ujrzeliśmy go po raz 
pierwszy na Baker Street. Zdążyliśmy  go dostrzec  nim zgasła zapałka,  a razem z nią nasza 

background image

nadzieja. Holmes odetchnął głęboko i, mimo ciemności, widziałem, że zbladł.
— Bandyta! — syknąłem przez zaciśnięte zęby- — Nigdy sobie nie daruję, że dopuściłem do 
tego nieszczęścia!
—   Jestem   bardziej   winny   od   ciebie.   Goniąc   za   drobnymi   szczegółami,   chcąc   mieć   niezbite 
dowody, pozwoliłem zabić swojego klienta. Jest to największa porażka, jaka mnie spotkała w 
mojej karierze. Ale skąd mogłem wiedzieć, że sir Henryk, pomimo moich ostrzeżeń, zechce 
narażać życie i będzie sam chodził po moczarach? Jak mogłem to przewidzieć?
— I pomyśleć, że słyszeliśmy jego krzyki... Boże, co za krzyki!... i nie zdołaliśmy go ocalić! 
Gdzie jest ten okropny pies, który go zabił? Włóczy się pewnie jeszcze wśród skał. A Stapleton? 
Gdzie się kryje? Zapłaci za tę zbrodnię.
— Zapłaci. Już ja się o to postaram. Stryj i bratanek zamordowani... Jeden umarł z przerażenia na 
sam widok zwierzęcia, które uważał za coś nadprzyrodzonego, drugi znalazł śmierć uciekając 
przed tą bestią. Ale teraz musimy jeszcze dowieść związków między człowiekiem a zwierzęciem. 
A   nie   możemy   nawet   udowodnić,   że   taki   pies   w   ogóle   istnieje,   skoro   tylko   słyszeliśmy 
szczekanie  i warczenie, a sir Henryk  zmarł  na skutek upadku. Ale przysięgam  na wszystkie 
świętości,   że   choć   ten   Stapleton   jest   przebiegły   i   sprytny,   dopadnę   go   w   ciągu   dwudziestu 
czterech godzin.
Ze ściśniętym sercem staliśmy nad okaleczonym ciałem, poruszeni nagłą i nieodwołalną 
katastrofą, która tak smutnie zakończyła naszą długą i trudną pracę.
Księżyc   powoli   wysuwał   się   zza   chmur.   Weszliśmy   na   skały,   z   których   spadł   nasz   biedny 
przyjaciel i ze szczytu spoglądaliśmy na moczary, w połowie już osrebrzone blaskiem księżyca, 
w połowie jeszcze tonące w mroku. 
Daleko, w kierunku Grimpen, jaśniało jedno żółte światełko. Mogło płonąć jedynie w samotnej 
siedzibie Stapletonów. Zakląwszy wściekle, podniosłem pięść i spytałem Holmesa:
— Dlaczego nie mielibyśmy schwytać go od razu?
— Nie mamy jeszcze wystarczających dowodów. Ten bandyta jest niezwykle zręczny i 
przebiegły. W sądzie nie chodzi o to, co się wie, ale o to, czego można dowieść. Jeden fałszywy 
krok z naszej strony, a morderca może nam się jeszcze wymknąć.
— Co w takim razie zrobimy?
— Będziemy mieli jutro wiele roboty, bądź spokojny. Tymczasem oddajmy naszemu biednemu 
przyjacielowi ostatnią posługę.
W świetle księżyca ciało było wyraźnie widoczne. Gdy znów spojrzałem na postać pokrzywioną 
w przedśmiertelnym skurczu zabolało mnie serce, a w oczach pojawiła się mgła.
— Trzeba wezwać pomoc, Holmesie. Sami nie zdołamy zanieść go do zamku... Wielkie nieba, 
człowieku, czyś ty oszalał?
Holmes krzyknął, pochylił się nad zwłokami, a teraz skakał, śmiał się i ściskał moją rękę. Nie 
poznawałem swojego poważnego, zawsze panującego nad sobą przyjaciela.
— Broda!... Broda! Ten człowiek ma brodę!
— Brodę?
— To nie baronet... to... ależ tak... to mój sąsiad, zbiegły więzień!
Z   gorączkowym   pośpiechem   odwróciliśmy   ciało   i   w   świetle   księżyca   ukazała   się   nam 
zakrwawiona broda. Nie można było pomylić się widząc to wystające czoło i zapadłe zwierzęce 
oczy. Poznałem twarz Seldena, którą widziałem wcześniej nad świecą w szczelinie skały. I w tej 
chwili wszystko stało się dla mnie jasne. Przypomniałem sobie, że baronet podarował swoją starą 
garderobę Barrymorowi. Barrymore zaś dał ją Seldenowi, chcąc mu pomóc w ucieczce. Buty, 
koszula, czapka — należały wcześniej do sir Henryka.
Wypadek był niewątpliwie bardzo smutny, ale sądy i tak skazały nieszczęśnika na śmierć. Już 

background image

uspokojony, opowiedziałem Holmesowi historię garderoby Seldena.
— W takim razie to ubranie stało się przyczyną jego śmierci — powiedział. — Teraz jest już 
jasne, że do wytresowania psa Stapleton użył jakiegoś przedmiotu, należącego do sir Henryka. 
Najprawdopodobniej,  posłużył   mu   do tego  but,  który zginął   w  hotelu,  pies  pobiegł  więc  za 
Seldenem. Pozostaje jeszcze do wyjaśnienia, skąd Selden mógł w ciemnościach wiedzieć, że 
ściga go pies?
— Prawdopodobnie go słyszał.
—   Tak   twardy   człowiek,   jak   ten   morderca,   nie   przeraziłby   się   słysząc   szczekanie   psa   na 
moczarach, aby krzyczeć jak wariat o pomoc, narażając się na aresztowanie. Sądząc z tego co 
słyszeliśmy musiał długo uciekać przed zwierzęciem. Skąd jednak wiedział, że ściga go pies?
— Jeśli przypuścimy, że wszystkie nasze wnioski są słuszne, to nie rozumiem dlaczego ten pies,..
— Ja nic nie przypuszczam.
— Otóż dlaczego ten pies został wypuszczony dzisiaj? Sądzę, że nie wałęsa się stale swobodnie 
po   moczarach.   Stapleton   nie   wypuściłby   go   gdyby   nie   miał   powodu   spodziewać   się,   że   sir 
Henryk wyjdzie dziś wieczorem.
— Trudniej jest odpowiedzieć na moje pytanie. Twoje, jak sądzę, wkrótce zostanie wyjaśnione, 
podczas   gdy  moje   na   zawrze   pozostanie   tajemnicą.   A   teraz,   co   zrobimy   ze   zwłokami?   Nie 
możemy ich zostawić.
— Proponuję, żeby je położyć w najbliższych ruinach, dopóki nie zawiadomimy policji.
—   Doskonale.   Myślę,   że   damy   sobie   radę   sami...   Watsonie,   a   to   co?   Patrz,   to   on...   Co   za 
piekielna odwaga. Tylko ani słowem nie zdradź swoich podejrzeń... Ani słówka, inaczej runą 
wszystkie moje plany. Zbliżała się do nas jakaś postać, idąca ścieżką przez moczary. Wkrótce 
dostrzegłem  żar  zapalonego  cygara,  a  w  bladym   świetle   księżyca  poznałem  drobną  postać  i 
skaczący chód przyrodnika. Gdy nas zauważył, przystanął, po czym ruszył do nas.
— Doktorze Watson, to pan? Ze wszystkich ludzi na świecie pana najmniej spodziewałem się 
zastać tu, na moczarach, o tak późnej porze. Ale, mój Boże, kto to? Jakiś ranny? Nie... Niech mi 
pan nie mówi, że to nasz przyjaciel sir Henryk! 
Minął mnie z pośpiechem i pochylił się nad ciałem. Słyszałem, jak zaczerpnął głęboko powietrza, 
a cygaro wypadło mu z dłoni.
— Kto... Kto to jest?
— Selden, więzień, który uciekł z Princetown.
Śmiertelnie   blady   Stapleton   odwrócił   się   do   nas,   lecz   z   wielkim   wysiłkiem   pokonał   swoje 
zdumienie i rozczarowanie.
Badawczo spoglądał kolejno na mnie i na Holmesa.
— Mój Boże! Co za smutne wydarzenie! Co spowodowało jego śmierć?
— Zdaje się, że roztrzaskał sobie głowę, spadając z tych skał. Przechadzałem się z przyjacielem 
po moczarach, gdy nagle usłyszeliśmy krzyk.
— Ja również usłyszałem krzyk i dlatego wyszedłem. Byłem niespokojny o sir Henryka.
— Dlaczego właśnie o sir Henryka?
Nic mogłem się powstrzymać od tego pytania.
— Dlatego, że prosiłem go, by spędził u nas wieczór i byłem zdziwiony, że nie przyszedł. Gdy 
usłyszałem krzyki na moczarach, ogarnął mnie niepokój. Ale — przenikliwe oczy przyrodnika 
znów biegały od mojej twarzy do twarzy Holmesa — czy nie słyszeliście panowie nic innego, 
oprócz krzyku?
— Ja nie — odparł Holmes — a ty?
— Ja też nie!
— Ale dlaczego zadaje pan to pytanie? — spytał Holmes.

background image

—   O,   tylko   tak...   Panowie   znają   przecież   opowieści,   krążące   tu   wśród   chłopów,   o   jakimś 
olbrzymim psie, który straszy... Mówią, że niekiedy wyje nocami. Zastanawiałem się więc nad 
tym, czy nie było słychać tej nocy jakiegoś odgłosu, który mógłby usprawiedliwić tę legendę.
— Nie słyszeliśmy nic podobnego — odrzekłem.
— A czemu pan przypisuje śmierć tego człowieka?
— Jestem pewien, że opanował go strach, w jakim ciągle żył, bojąc się wykrycia. W nagłym 
obłędzie biegł po moczarach, dostał się bezwiednie na te skały i spadł, roztrzaskując sobie głowę.
—   Pańskie   przypuszczenie   jest   bardzo   prawdopodobne   —   powiedział   Stapleton   i   odetchnął 
głęboko, co świadczyło, że doznał wielkiej ulgi. — A co pan myśli, panie Holmes?
Mój przyjaciel lekko się ukłonił.
— Jak pan szybko rozpoznaje ludzi — odrzekł.
— Spodziewaliśmy się tutaj pana od czasu przyjazdu doktora Watsona. Przyjechał pan w porę, 
by zostać świadkiem tragedii.
— Tak, rzeczywiście. Nie wątpię, że przypuszczenia mojego przyjaciela okażą się prawdziwe. 
Niemiłe wspomnienie zabiorę z sobą jutro do Londynu.
— A... jutro pan wyjeżdża?
— Mam taki zamiar.
— Spodziewam się, że pański pobyt wyjaśnił nieco wypadki, które nas tak zaniepokoiły.
Holmes wzruszył ramionami.
— Nie zawsze wszystko się udaje. Tu potrzeba faktów, a nie legend i pogłosek. Dotąd nic w tej 
sprawie nie wykryłem.
Mój  przyjaciel  mówił  zupełne  szczerym,  swobodnym  głosem.  Niemniej  Stapleton  patrzył  na 
niego uważnie. Po chwili zwrócił się do mnie.
— Chciałbym przenieść tego biedaka do mojego domu, ale boję się, że moja siostra bardzo by się 
przeraziła. Sądzę, że jeśli zakryjemy mu twarz, może tu poleżeć bezpiecznie do rana. 
Tak   zrobiliśmy.   Potem,   nie   dając   się   zaprosić   do   Stapletona,   ruszyliśmy   z   Holmesem   do 
Baskerville Hall. Przyrodnik został sam. Odwróciliśmy się po chwili i widzieliśmy, jak szedł 
wolnym krokiem w głąb moczarów. Za nim, na stoku osrebrzonym blaskiem księżyca, wielka 
czarna   plama   wskazywała   miejsce,   gdzie   leżał   człowiek,   który   zginął   tak   niespodziewaną 
śmiercią.
— Dochodzimy do krytycznej chwili — powiedział Holmes po dłuższym milczeniu. — Ależ ten 
człowiek ma nerwy! Jak on się trzymał na widok, że ktoś inny padł ofiarą jego pułapki! Nie 
każdy zapanowałby tak nad sobą. Powiedziałem ci już w Londynie, Watsonie, i powtarzam to 
teraz, że nie mieliśmy dotychczas równie przebiegłego przeciwnika.
— Żałuję, że cię widział.
— I ja również początkowo żałowałem. Ale nie można było uniknąć tego spotkania.
— Co on teraz, twoim zdaniem, zrobi, skoro wie, że jesteś tutaj?
— Może stanie  się ostrożniejszy,  a może  też  od razu zrobi cos  nieostrożnie. Jak większość 
wytrawnych przestępców, może za bardzo zaufa własnej mądrości i wyobrazi sobie, że zmylił 
nas zupełnie.
— Dlaczego nie mielibyśmy od razu go aresztować?
— Mój drogi, jesteś człowiekiem czynu. Wrodzony popęd skłania cię zawsze do energicznego 
działania.   Przypuśćmy,   że   aresztowalibyśmy   Stapletona   dzisiaj   w   nocy.   Co   byśmy   na   tym 
skorzystali? Niczego nie moglibyśmy mu udowodnić, i na tym właśnie polega jego piekielna 
przebiegłość. Gdyby działał przy pomocy innego człowieka, moglibyśmy wykryć jego wspólnika 
i zyskać świadka, ale jeśli nawet odnajdziemy tego olbrzymiego psa, nie pomoże nam to założyć 
stryczek na kark jego pana.

background image

— Mamy przecież dostatecznie wiele dowodów.
— Nie sądzę... Tylko same podejrzenia i przypuszczenia. Wyśmiano by nas w sądzie, gdybyśmy 
poszli z taką legendą i z takimi dowodami.
— A śmierć sir Karola?
— Znaleziono go nieżywego, bez najmniejszych obrażeń. Ty i ja wiemy, że umarł ze strachu i 
wiemy też, co go tak przeraziło, ale w jaki sposób przekonamy o tym dwunastu ograniczonych 
sędziów przysięgłych? Gdzie są siady psa? Gdzie są znaki jego kłów? Wiemy, oczywiście, że 
pies nie dotknął zmarłego i że sir Karol skonał, zanim to bydlę go dopadło. Ale musimy tego 
wszystkiego dowieść, a to niemożliwe.
— No, a wypadek z dzisiejszej nocy?
— Na nic się nam nie przyda. Znów nie było bezpośredniego związku między psem a śmiercią 
tego człowieka. Nie widzieliśmy psa. Słyszeliśmy go, ale nie moglibyśmy dowieść, ze ścigał 
właśnie tego więźnia. Bo i z jakiego powodu? Nie, mój drogi, musimy pogodzić się z tym, że 
dotąd nie mamy żadnych podstaw do oskarżenia i że musimy postarać się o niezbite dowody, 
pozwalające wnieść sprawę do sądu.
— A w jaki sposób zabierzesz się do tego?
— Mam nadzieję, że pomoże nam pani Laura Lyons, gdy jej wyjaśnimy całą sytuację. Mam też 
jeszcze inne plany. Kto wie, co nam przyniesie jutrzejszy dzień. Myślę, ze ostatecznie zwyciężę, 
zanim jutro zajdzie słońce.
Nic więcej nie mogłem się od niego dowiedzieć, i pogrążeni w myślach, doszliśmy do bramy 
zamku.
— Wejdziesz ze mną? — spytałem.
—   Wejdę,   nie   ma   potrzeby,   żebym   się   dalej   ukrywał...   Jeszcze   jedno   słowo   Watsonie.   Nie 
wspominaj sir Henrykowi o psie. Niech myśli o śmierci Seldena to, co Stapleton chce, żebyśmy 
my myśleli. Lepiej zniesie to, co go jutro czeka, pisałeś mi przecież, jeśli się nie mylę. że jest 
zaproszony na obiad do Merripit House?
— Tak, i ja również.
— Ty jakoś się wykręcisz, a on pójdzie sam. Wymyślimy dla ciebie jakiś powód. A teraz skoro 
spóźniliśmy się na obiad, sądzę, że dostaniemy przynajmniej kolację.

Zarzucanie sieci

Sir Henryk bardziej się ucieszył niż zdziwił widokiem Sherlocka Holmesa, gdyż od kilku 

dni   spodziewał   się   jego   przyjazdu   z   powodu   ostatnich   wypadków.   Niemniej   był   bardzo 
zaskoczony, gdy spostrzegł, ze mój przyjaciel nie ma ze sobą bagaży i że się z tego nie tłumaczy. 
Zaopatrzyliśmy   go   wkrótce   we   wszystko,   czego   potrzebował,   i   przy   spóźnionej   kolacji, 
opowiedzieliśmy baronetowi nasze przygody na tyle, na ile uznaliśmy za stosowne.
Wcześniej   spełniłem   przykry   obowiązek:   zawiadomiłem   Barrymora   i   jego   żonę   o   śmierci 
Seldena. Ta wiadomość przyniosła  kamerdynerowi wielką ulgę, ale jego żona rozpłakała się 
żałośnie.   Dla   całego   świata   zmarły   był   człowiekiem,   dopuszczającym   się   zbrodni,   na   wpół 
zezwierzęconym, dla niej jednak pozostał na zawsze samowolnym chłopcem, dzieckiem, które 
czepiało się jej spódnicy gdy była młodą dziewczyną.
—   Piekielnie   się   nudziłem   w   domu   przez   cały   dzień,   od   wyjazdu   Watsona   dziś   rano   — 
powiedział   baronet.   —   Sądzę,   że   będziecie   mi   panowie   już   teraz   ufali,   gdyż   dotrzymałem 
obietnicy.  Gdybym  nie przysiągł, że sam nie będę wychodzić, mógłbym  przyjemniej spędzić 
wieczór, bo miałem zaproszenie do Stapletona.

background image

— Nie wątpię, że spędziłby pan przyjemny wieczór — odparł Holmes sucho. — Ale nie domyśla 
się pan nawet, że my już opłakiwaliśmy pana śmierć.
Sir Henryk spojrzał na nas ze zdumieniem.
— A to dlaczego?
— Ten nieszczęsny zbrodniarz ubrany był w pański garnitur. Obawiam się, że pański lokaj, który 
mu go dał, będzie miał do czynienia z policją.
— Nie przypuszczam. O ile pamiętam, ubranie nie było znaczone moimi inicjałami.
— Tym lepiej dla niego, a faktycznie tym lepiej dla was wszystkich, bo wszyscy postąpiliście 
wbrew   przepisom.   Nie   jestem   pewien,   czy   jako   sumienny   stróż   prawa,   nie   powinienem 
aresztować wszystkich w domu. Raporty Watsona są bardzo obciążającymi dokumentami.
— A co z naszą sprawą? — spytał baronet. — Czy udało się panu wpaść na jakiś trop? Bo my z 
Watsonem nie wiemy wiele więcej niż na początku, choć siedzimy tutaj.
— Wydaje mi się, że niedługo będę mógł wyjaśnić dokładnie całą sytuację. Sprawa jest trudna i 
niesłychanie zawikłana. Niektóre elementy są jeszcze zupełnie niejasne, ale światło, które nam je 
rozjaśni, już się zbliża. — Watson powiedział panu z pewnością, że jedno stwierdziliśmy na 
pewno:   słyszeliśmy   psa   na   moczarach.   Mogę   zatem   przysiąc,   że   ta   legenda   nie   jest   tylko 
zabobonem. Miałem wiele do czynienia z psami na Dalekim Zachodzie w Ameryce, i rozpoznam 
wycie psa. Jeśli pan zdoła mu nałożyć kaganiec i uwiązać go na łańcuchu, gotów jestem ogłosić 
pana największym detektywem na świecie.
— Sądzę, że założę mu kaganiec i uwiążę na łańcuchu bez wielkich trudności, jeżeli pan mi 
pomoże.
— Zrobię wszystko, co mi pan każe.
— Doskonałe, żądam jednak, żeby pan był  mi ślepo posłuszny i nie pytał  o powody moich 
poleceń.
— Dobrze, jak pan chce.
— Jeśli dotrzyma pan słowa, możemy szybko rozwiązać naszą zagadkę. Nie wątpię...
Nagle urwał i patrzył uparcie ponad moją głową w próżnię. — Światło lampy padało prosto na 
jego twarz, która stała się tak uważna i zastygła jak kamień, że przypominała klasyczny posąg, 
wyobrażający zdumienie i wyczekiwanie.
— Co się stało? — krzyknęliśmy obaj z baronetem.
Gdy Holmes zwrócił wzrok ku nam. wiedziałem, że wydarzyło się coś ważnego. Twarz miał 
spokojną, ale w jego oczach widziałem radość.
—   Proszę   wybaczyć   podziw   znawcy   —   powiedział,   wskazując   ręką   szereg   portretów, 
zawieszonych na przeciwległej ścianie — Watson twierdzi wprawdzie, że nie mam pojęcia o 
sztuce, ale to prosta zazdrość wynikająca z tego, że nasze gusty się różnią. Ma pan tu zbiór 
bardzo pięknych portretów.
— Miło mi, że je pan chwali — odparł sir Henryk, spoglądając z pewnym zdumieniem na 
mojego przyjaciela. — Nie znam się na tym, co prawda, i lepiej niż obraz umiałbym ocenić konia 
lub byka. Nie wiedziałem, że znajduje pan czas i na takie zainteresowania.
— Umiem ocenić dzieło dobre, gdy je widzę, a tu jest ich wiele. Mogę przysiąc, że ta pani tam w 
niebieskim   jedwabiu   to   Kneller,   a   ten   otyły   dżentelmen,   w   peruce   to   na   pewno   Reynolds. 
Domyślam się. że to portrety rodzinne?
— Tak jest, wszystkie.
— A czy zna pan też imiona innych swoich przodków?
— Barrymore kładł mi je do głowy i sądzę, że potrafię powtórzyć jego lekcję.
— A więc kim jest ten dżentelmen z teleskopem?
— To wiceadmirał Baskerville,. który służył pod rozkazami Rodneya w Indiach Zachodnich. A 

background image

ten w błękitnym stroju, z plikiem papierów w ręku, to sir William Baskerville, prezes komisji 
Izby Gmin za Pitta.
— A ten kawaler na wprost mnie... w czarnym aksamicie i koronkach?
—   O,   tego   dżentelmena   powinien   pan   koniecznie   poznać,   gdyż   on   jest   powodem   całego 
nieszczęścia. To ów wyklęty Hugon. który wywołał z piekieł psa Baskervillów. Nie zapomnimy
go chyba.
Spoglądałem na portret z zainteresowaniem i z pewnym zdziwieniem.
—  Dziwna rzecz   — powiedział  Holmes  —  ma   wygląd  spokojnego,  skromnego   człowieka... 
Chociaż,   co   prawda,   diabeł   patrzy   mu   z   oczu.   Wyobrażałem   go   sobie   jako   barczystego 
mężczyznę, o brutalnym wyglądzie.
— Autentyczność portretu nie ulega wątpliwości bo na odwrotnej stronie płótna jest jego imię i 
data 1647.
Holmes mówił już niewiele — stary portret byt dla niego widocznie bardzo interesujący, gdyż do 
końca kolacji mój przyjaciel nie odrywał prawie wzroku od płótna. Dopiero później, gdy sir 
Henryk poszedł spać, Holmes podzielił się ze mną swoimi spostrzeżeniami. Zaprowadził mnie do 
jadalni i trzymając w ręku lichtarz ze świecą, oświetlił zniszczony przez czas portret na ścianie.
— Czy coś tu dostrzegasz? — spytał.
Wpatrzyłem się w pociągłą, surową twarz, w długie loki, które ją otaczały, w szeroki kapelusz z 
piórem i w biały koronkowy kołnierz. Ta wymuskana twarz nie miała wprawdzie zwierzęcego 
wyrazu, ale była ponura i harda, miała zaciśnięte wąskie usta i zimne, nieubłagane spojrzenie.
— Czy nie jest podobny do któregoś z twoich znajomych?
— Zdaje mi się, że dolna część twarzy przypomina sir Henryka.
— To tylko sugestia, nic więcej. Ale poczekaj chwilę.
Holmes wszedł na krzesło i trzymając świecę w lewej ręce, prawą zakrył kapelusz i długie loki.
— Wielki Boże! — krzyknąłem zdumiony.
Na płótnie ukazało się oblicze Stapletona.
—   A   co   teraz   widzisz!   Moje   oczy  przyzwyczaiły   się   badać   twarze   a   nie   dodatki.   Pierwszą 
umiejętnością,   którą   musi   posiadać   detektyw,   jest   umiejętność   rozpoznawania   wszelkich 
przebrań.
— Niesłychane... Rzeczywiście. Można by to wziąć za portret Stapletona.
—   Tak,   stoimy   wobec   ciekawego   przykładu   atawizmu,   zarówno   zdaje   się   fizycznego,   jak   i 
umysłowego. Studiowanie rodzinnych portretów może przekonać każdego do tej teorii. Stapleton 
pochodzi z rodu Baskervillów, to oczywiste i nie ulega dla mnie wątpliwości.
— I może myśleć o odziedziczeniu spadku.
— Właśnie. Ten portret przypadkowo dostarczył nam jednego z najważniejszych ogniw, którego 
nam dotąd brakowało. Mamy go, Watsonie. mamy go! Nie boję się przysiąc, że zanim minie 
jutrzejszy dzień, będzie trzepotał się w naszej sieci tak rozpaczliwie, jak jego motyle. Szpilka, 
korek i pudełko z napisem, a możemy go dołączyć do zbioru przy Baker Street.
Holmes, oddalając się od portretu, wybuchnął śmiechem, a zdarzało się to rzadko. Zawsze, kiedy 
słyszałem ten śmiech, bywał on dla kogoś złą wróżbą.
Następnego dnia wstałem wcześnie rano, ale Holmes  był  już na nogach, gdyż  ubierając się, 
widziałem, jak szedł główną aleją parkową.
— Tak, będziemy mieli dziś gorący dzień — rzekł, gdy się spotkaliśmy i zatarł ręce na myśl o 
zbliżającym się działaniu.
— Sieci są już zarzucone w odpowiednim miejscu i niebawem zacznie się połów. Zanim noc 
zapadnie, będziemy wiedzieli, czy schwytaliśmy naszego wielkiego żarłocznego szczupaka, czy 
też

background image

wymknął się z sieci.
— Byłeś już na moczarach?
— Wysłałem z Grimpen do Princetown raport o śmierci Seldena. Chyba mogę was zapewnić, iż 
nikt   nie   będzie   niepokojony   w   związku   z   tą   sprawą.   Doniosłem   też   memu   wiernemu 
Cartwrightowi, co się ze mną stało. Chłopiec lamentowałby przed moją jaskinią, jak pies nad 
grobem pana. gdybym go nie powiadomił, że jestem bezpieczny.
— A teraz, co zamierzasz?
— Zobaczyć się z sir Henrykiem. A... Oto jest!
— Dzień dobry panu — powiedział baronet. — Wygląda pan jak generał układający plan bitwy z 
szefem sztabu.
— Zupełnie trafne porównanie. Watson pyta mnie właśnie o rozkazy.
— I ja również po to przychodzę.
— Doskonale. Jest pan zaproszony na obiad do naszych przyjaciół Stapletonów, prawda?
— Spodziewam się, że i panowie pójdziecie ze mną. Slapletonowie są bardzo gościnni i przyjmą 
was z radością.
— Obawiam się, że będziemy musieli pojechać z Watsonem do Londynu.
— Do Londynu?
— Tak, wydaje mi się, że teraz będziemy tam bardziej potrzebni.
Twarz baroneta spochmurniała.
— Myślałem, że pozostaniecie tu ze mną, dopóki się wszystko nie wyjaśni. Pobyt w zamku 
wśród moczarów nie jest zbyt przyjemny, gdy człowiek zostaje sam.
— Mój kochany, musi mi pan ufać i spełniać ściśle wszystkie moje polecenia - Niech pan powie 
Stapletonom, że z największą ochotą przyszlibyśmy z panem, ale nie cierpiące zwłoki interesy 
wezwały nas do Londynu. Spodziewamy się jednak, że wkrótce wrócimy do Devonshire. Czy nie 
zapomni pan im tego powiedzieć?
— Jeśli pan koniecznie chce...
— Zapewniam pana, że to nieodzowne.
Zasępione czoło baroneta pokazywało mi jasno, że był niemile dotknięty naszą dezercją — bo tak 
oceniał nasz wyjazd.
— Kiedy panowie chcą jechać? — spytał sucho.
— Zaraz po śniadaniu. Pojedziemy powozem do Coombe Tracey, ale Watson pozostawi swoje 
rzeczy tutaj, żeby mi pan wierzył, że wróci. Watsonie, napiszesz do Stapletona list, że żałujesz, 
ale nie możesz być na obiedzie.
— Mam wielka ochotę pojechać z wami do Londynu — powiedział baronet. — Dlaczego mam 
tu zostać sam?
— Bo obowiązek tak panu nakazuje. Bo dał pan słowo, że będzie pan posłusznie wykonywał 
moje polecenia, a ja każę panu zostać.
— A więc dobrze, zostanę.
— Jeszcze jedno polecenie. Chcę, żeby pojechał pan do Merripit House. Stamtąd odeśle pan 
jednak konie i powie Stapletonom, że wróci do domu piechotą.
— Piechotą, przez moczary?
— Tak.
— Ależ przecież tyle razy upominał mnie pan, żebym tego nie robił!
— Tym razem może się pan bezpiecznie przespacerować. Gdybym nie miał takiego zaufania do 
pańskich silnych nerwów i pańskiej odwagi, nie pozwoliłbym panu na to, ale tak musi być.
— Dobrze, a zatem pójdę.
— Jeśli zaś ceni pan własne życie, niech pan idzie przez moczary tylko prosta drogą, prowadzącą 

background image

z Merripit House do drogi z Grimpen. Jest to zresztą najbliższa droga do domu.
— Zrobię wszystko jak mi pan polecił.
—   Wyśmienicie.   Chciałbym   bardzo   wyjechać   zaraz   po   śniadaniu,   żeby   być   w   Londynie 
popołudniu.
Byłem   zdumiony   tym   planem,   chociaż   pamiętałem,   że   Holmes   powiedział   Stapletonowi 
poprzedniego wieczora, iż dzisiaj wyjedzie. Nie przyszło mi jednak do głowy, że chce abym mu 
towarzyszył, ani też nie mogłem zrozumieć, dlaczego obaj mamy być nieobecni w chwili, którą 
on sam określił jako krytyczną.
Musiałem   jednak   milczeć   i   być   mu   posłuszny.   Pożegnaliśmy   się   z   naszym   zasmuconym 
przyjacielem i dwie godziny później staliśmy już na dworcu w Coombe Tracey,  odesławszy 
powóz
do zaniku. Na peronie do Sherlocka Holmesa zbliżył się młody chłopak. Był to Cartwright.
— Czy ma pan dla mnie jakieś polecenia? — zapytał.
—   Pojedziesz   najbliższym   pociągiem   do   Londynu   i   natychmiast   wyślesz   do   sir   Henryka 
Baskervilla depeszę z moim podpisem, prosząc go, aby, jeżeli znajdzie portfel, który zgubiłem, 
odesłał go, jako przesyłkę poleconą, na Baker Street.
— Tak jest, proszę pana.
— A teraz idź do biura i spytaj czy nie ma dla mnie depeszy. Chłopiec wrócił z telegramem, a 
Holmes przeczytał i podał mi go.
Brzmiał następująco;
Depeszę otrzymałem. Przyjeżdżam z nakazem aresztowania in blanco piąta czterdzieści.

 Lestrade.

—   To   odpowiedź   na   moją   ranną   depesza.   Ten   Lestrade   jest,   moim   zdaniem,   najlepszym   z 
policyjnych agentów, i może się nam przydać. A teraz, Watsonie, myślę, ze nic możemy zrobić 
nic lepszego, jak złożyć wizytę naszej znajomej pani Laurze Lyons.
Zaczynałem rozumieć plan Holmesa. Postanowił użyć baroneta do przekonania Stapletonów, że 
rzeczywiście wyjechaliśmy, a wrócimy razem ze mną w chwili, gdy będziemy potrzebni.
Depesza z Londynu, gdyby sir Henryk wspomniał o niej Stapletonom, rozproszyłaby ich ostatnie 
podejrzenia. W myślach już widziałem naszą sieć zaciskającą się coraz mocniej.
Pani Laura Lyons była w biurze, a Sherlock Holmes rozpoczął rozmowę z obcesową szczerością, 
która na razie zbiła ją zupełnie z tropu.
— Usiłuję wykryć okoliczności, które towarzyszyły śmierci Karola Baskervilla — powiedział. — 
Mój przyjaciel, doktor Watson, powiedział mi wszystko, czego dowiedział się od pani, jak i to, 
co pani przed nim ukryła.
— A co ukryłam? — spytała wyzywająco.
— Powiedziała pani. że żądała, aby sir Karol byt przy furtce o godzinie dziesiątej. Wiemy, że w 
tym właśnie miejscu i o tej godzinie zaskoczyła go śmierć. Przemilczała pani zatem, jaki związek 
maja ze sobą te dwa wydarzenia.
— Nie mają żadnego związku.
— W takim razie to jest rzeczywiście dziwny zbieg okoliczności. Ale, wydaje mi się, że mimo 
wszystko,   zdołamy   wykazać   powiązania   między   tymi   faktami.   Chcę   być   z   panią   zupełnie 
szczery. Uprzedzam, że naszym zdaniem, popełniono tu morderstwo, a śledztwo może pociągnąć 
do odpowiedzialności nie tylko pani przyjaciela, pana Stapletona ale i jego żonę.
— Jego żonę! — krzyknęła.
— Dla nikogo nie jest już dzisiaj tajemnicą, że osoba, którą uważano za jego siostrę, jest w 
rzeczywistości jego żoną.
Pani Lyons usiadła. Objęła dłońmi poręcze fotela, a jej palce wpiły się z taką siłą, że aż zbielały 

background image

jej różowe paznokcie
— Jego żona — powtórzyła. — Jego żona. Przecież on nie jest żonaty...
Sherlock Holmes wzruszył ramionami.
— Żądam dowodów! Niech mi pan pokaże dowody! A jeśli pan może mi ich dostarczyć...
Urwała — złowrogi błysk w jej oczach był wymowniejszy od wszelkich słów.
— Przyszedłem z tym zamiarem — odparł Holmes, wydobywając z kieszeni paczkę papierów. 
Oto   fotografia   tej   pary,   zrobiona   w   Yorku   przed   czterema   laty.   Napis   brzmi:   „Państwo 
Vandeleur”, ale pozna go pani z łatwością, i ją również, jeśli zna ją pani z widzenia. A tutaj są 
trzy rysopisy państwa Vandeleur prowadzących  w  swoim czasie prywatną szkołę św. Oliviera, 
napisane przez wiarygodne osoby. Niech je pani przeczyta, a jestem pewien, że nie będzie pani 
już miała wątpliwości co do tożsamości tych osób.
Pani   Laura   spojrzała   na   dokumenty,   a   potem   odwróciła   do   nas   surową,   kamienną   twarz 
zrozpaczonej kobiety.
— Panie Holmes — powiedziała po chwili — ten człowiek oświadczył mi się i zapewniał, że się 
ze mną ożeni, jeśli dostanę rozwód. Okłamał mnie w podły sposób. Nie powiedział nigdy słowa 
prawdy, dlaczego?... Dlaczego?... Wydawało mi się, że chciał mi pomóc, a teraz widzę, iż byłam 
tylko narzędziem w jego rękach. Dlaczego miałabym być wspaniałomyślna i chronić go przed 
skutkami jego przestępstw?... Może mnie pan teraz pytać o wszystko, nie będę nic ukrywać. 
Przysięgam panu tylko, że, gdy pisałam tamten list, nie miałam żadnych złych zamiarów wobec 
sir Karola Baskervilla, który zawsze był dla mnie życzliwy.
— Całkowicie pani wierzę — odparł Sherlock Holmes. — Opowiadanie tych wydarzeń musi być 
dla pani bardzo przykre. Ułatwię to, będę mówił, co się stało, a pani może mnie poprawić, gdy 
się w czymś pomylę. To Stapleton namówił panią do wysłania tego listu?
— On mi go dyktował.
—   Przypuszczam,   że   podsunął   pani   myśl,   iż   sir   Karol   pomoże   pani   i   da   pieniądze   na 
przeprowadzenie rozwodu?
— Tak jest.
— A potem, gdy list był wystany, namówił panią, żeby nie poszła pani na spotkanie?
— Powiedział mi, że straciłby dla siebie szacunek, gdyby jakiś inny mężczyzna dał pieniądze na 
ten cel i, choć nie jest bogaty, poświęci ostatni grosz, aby usunąć dzielące nas przeszkody.
— A potem nic pani nie słyszała, aż przeczytała pani w gazecie wiadomość o śmierci sir Karola?
— Tak.
—  Stapleton   kazał   pani  przysiąc,   że  nie  powie  pani   nikomu   o  planowanym  spotkaniu   z  sir 
Karolem.
— Tak. Powiedział, że jego śmierć jest bardzo tajemnicza i że, jeśli powiem o liście, padnie na 
mnie podejrzenie. Przestraszył mnie, żeby zmusić do milczenia.
— Oczywiście. Niemniej jednak miała pani wątpliwości?
Zawahała się i spuściła oczy.
— Znam go — odparła. — Ale, gdyby tak ze mną nie postąpił, nie zdradziłabym go nigdy.
— Moim zdaniem, cudem się pani uratowała — powiedział Sherlock Holmes. — Miała go pani 
w ręku, on o tym wiedział, a mimo to jeszcze pani żyje. Stała pani przez kilka miesięcy nad 
brzegiem przepaści. Teraz musimy panią pożegnać. Najprawdopodobniej niedługo wrócimy do 
tej rozmowy.
— Nasza sprawa wyjaśnia się i jedna trudność za drugą znikają z drogi — rzekł Holmes, gdy 
staliśmy   na   dworcu,   czekając   na   pociąg   z   Londynu.   —   Niedługo   będę   mógł   dokładnie 
przedstawić   jedną  z  najdziwniejszych  i  najbardziej   sensacyjnych   współczesnych   zbrodni.  Ci, 
którzy zajmują się kryminalistyką, niewątpliwie pamiętają analogiczne wypadki w Grodnie w 

background image

roku   1866.   Mamy   też   morderstwa   Andersena   w   Północnej   Karolinie,   ale   ta   sprawa   posiada 
zupełnie odrębne szczegóły. Nawet jeszcze teraz nie mamy w ręku żadnego dowodu przeciw 
temu zbrodniarzowi. Ale, zdaje mi się, że jeszcze dziś wieczór, zanim pójdę spać, jego wina 
będzie udowodniona.
Pociąg z Londynu wpadł z łoskotem na stację, a z wagonu pierwszej klasy wyskoczył niski, 
barczysty  mężczyzna.  Przywitaliśmy  się z nim i od razu spostrzegłem,  po pełnym  szacunku 
zachowaniu się Lestrada wobec mojego towarzysza, że nauczył się wielu rzeczy od czasu, kiedy 
zaczęli   razem   pracować.   Pamiętam   dobrze,   z   jakim   lekceważeniem   Lestrade,   jako   praktyk, 
przyjmował wywody teoretyka, Sherlocka Holmesa.
— Duża sprawa, co? — spytał.
— Od lat nie zdarzyło się nic podobnego — odparł Holmes.
— Mamy jeszcze dwie godziny do odjazdu. Skorzystamy z tego i zjemy obiad a potem wypędzi 
pan ze swojego gardła, Lestrade, londyńską mgłę, oddychając pełną piersią czystym wieczornym 
powietrzem w Dartmoor. Nie był pan nigdy w tej okolicy?... Nie?... No, sądzę, że nie zapomni 
pan tej pierwszej wizyty.

Pies Baskervillów

Jedną z wad Holmesa — jeśli można to nazwać wada — była niesłychana tajemniczość. 

Nie   lubił   zwierzać   się   komukolwiek   ze   swoich   planów.   Wynikało   to   częściowo   z   jego 
despotycznego   charakteru,   gdyż   lubił   mieć   przewagę   i   sprawiać   otoczeniu   niespodzianki, 
częściowo   zaś   z   zawodowej   podejrzliwości,   która   nakazywała   mu   nie   zaniedbywać   żadnych 
środków ostrożności. Było to bardzo denerwujące dla współpracowników. Mnie też nieraz było 
przykro z lego powodu, lecz nigdy tak bardzo, jak podczas tej długiej jazdy wśród ciemności. 
Zbliżała się krytyczna chwila, mieliśmy się zdobyć na ostateczny wysiłek, a Holmes dotąd nic 
nie powiedział i mogłem tylko się domyślać, co chciał zrobić.
Przebiegł mnie dreszcz podniecenia, gdy wreszcie lodowaty wicher, który wiał nam w twarze, i 
ciemne rozległe przestrzenie po obu stronach wąskiej drogi, wskazały, że znajdujemy się znów 
na moczarach. Każdy krok koni, każdy obrót kół zbliżał nas do rozstrzygnięcia sprawy.
Wynajęty   woźnica   krępował   naszą   rozmowę,   i   musieliśmy   mówić   o   byle   czym,   mimo 
wewnętrznego zdenerwowania i podniecenia. Odetchnąłem z ulgą. gdy nareszcie minęliśmy dom 
Franklanda i skierowaliśmy się w stronę zamku — na miejsce akcji. Nie zajechaliśmy przed 
bramę, lecz wysiedliśmy w pobliżu furtki, prowadzącej do alei. Holmes zapłacił woźnicy i kazał 
mu zaraz wracać do Coombe Tracey, a my poszliśmy do Merripit House.
— Lestrade, czy ma pan przy sobie broń?
Detektyw uśmiechnął się.
— Dopóki będę miał spodnie, każę wszywać w nich kieszeń na broń, a dopóki będę miał tę 
kieszeń, zawsze się w niej coś znajdzie.
— Dobrze! Mój przyjaciel i ja także jesteśmy przygotowani na wszelkie niespodzianki.
— Jest pan tym razem bardzo tajemniczy, panie Holmes. Co mamy teraz robić?
— Czekać.
— Nie jest to wesoła okolica — odrzekł Lestrade, wzdrygając się i spoglądając dokoła na ciemne 
zbocza pagórków i na olbrzymie obłoki mgły, unoszące się nad trzęsawiskiem. — Zdaje mi się, 
że widzę przed nami światła w jakimś domu.
— To Merripit House, cel naszego marszu. Proszę iść dalej na palcach i mówić tylko szeptem.
Szliśmy ostrożnie ścieżką, prowadzącą do siedziby Stapletonów. O jakieś dwieście metrów przed 

background image

domem Holmes zatrzymał nas.
— Wystarczy — rzekł. — Te skały na prawo świetnie nas zasłonią.
— Więc tutaj mamy czekać.
—   Tak,   tutaj   urządzimy   małą   zasadzkę.   Lestrade,   niech   pan   wejdzie   do   tego   zagłębienia. 
Watsonie,   byłeś   w   tym   domu?   Czy   możesz   opisać   mi   układ   pokojów?   Co   jest   za   tymi 
zakratowanymi oknami?
— Wydaje mi się, że to okna kuchni.
— A to dalej, tak jasno oświetlone?
— To pewnie okna jadalni.
— Rolety są podniesione. Ty najlepiej znasz teren, podejdź więc cicho i zobacz, co robią... Ale, 
na miłość Boską, nie zdradź się, niech się nie domyśla, że ich ktoś śledzi!
Na palcach doszedłem ścieżką pod niski mur, opasujący sad i już bezpieczniejszy za tą osłoną, 
zakradłem się chyłkiem do miejsca, z którego mogłem patrzeć przez nie zasłonięte okno. W 
pokoju byli tylko dwaj mężczyźni — sir Henryk i Stapleton. Siedzieli zwróceni do mnie bokiem, 
po obu stronach okrągłego stołu. Obaj palili cygara, przed nimi stała kawa i wino. Stapleton 
mówił z ożywieniem, ale baronet wydawał się blady i roztargniony. Być może niepokoiła go 
myśl o samotnym marszu wśród moczarów.
Po chwili Stapleton wstał i wyszedł z pokoju. Sir Henryk napełnił kieliszek, wsunął się w fotel i 
puścił obłok dymu z cygara. Usłyszałem skrzypnięcie drzwi i odgłos butów na żwirze. Ktoś szedł 
ścieżką,   z   drugiej   strony   muru.   za   którym   czatowałem.   Wychyliłem   się   i   zobaczyłem, 
przyrodnika stojącego przed drzwiami pawilonu w kącie sadu. Klucz zazgrzytał w zamku, a gdy 
Stapleton   wszedł   do   pawilonu   dobiegł   mnie   dziwny   odgłos   —jakby   trzaskanie   z   bicza. 
Przyrodnik był tam nie dłużej niż minutę, po czym znów usłyszałem zgrzyt klucza. Stapleton 
minął mnie i wszedł do domu. Widziałem, jak usiadł znów przy gościu, a ja ostrożnie, po cichu, 
wróciłem do swoich towarzyszy i opowiedziałem im, co zobaczyłem.
— A więc mówisz. Watsonie, że pani tam nie ma? — spytał Holmes, gdy skończyłem raport.
— Nie.
— Gdzie może zatem być, jeśli w żadnym innym pokoju, oprócz kuchni, nie ma światła?
— Nie mam pojęcia.
Wspominałem, że nad wielkim trzęsawiskiem zawisła gęsta, biała mgła. Posuwała się wolno ku 
nam,   jak   ruchomy   mur,   niski,   ale   i   nieprzenikniony.   Oświetlona   blaskiem   księżyca,   z 
dziurawiącymi ją w dali szczytami skał. robiła wrażenie bezbrzeżnego, lśniącego pola lodowego. 
Holmes   stał   zwrócony   twarzą   ku   mglistej   fali   i   patrząc,   jak   rozciągała   się   leniwie,   lecz 
nieprzerwanie, mruknął coś niecierpliwie.
— Idzie na nas, Watsonie.
— Czy to nam w czymś przeszkadza?
— Bardzo... Jest to jedyna rzecz, która może pokrzyżować moje plany. Sir Henryk na pewno 
wkrótce wyjdzie. Już dziesiąta. Nasz sukces, a nawet jego życie zależy od tego, żeby wyszedł, 
zanim mgła rozłoży się na ścieżce.
Noc była cicha i pogodna. Gwiazdy migotały chłodnym blaskiem. a półksiężyc oblewał cały 
krajobraz   łagodnym,   bladym   światłem.   Przed   nami   stała   ciemna   bryła   domu,   z   dachem 
najeżonym kominami, odcinającymi się ostro na tle osrebrzonego nieba. Szerokie smugi światła 
padały z okien parteru na sad i wydłużały się aż do moczarów. Nagle jedna z nich zgasła. To 
służba opuściła kuchnię. Pozostała tylko lampa w jadalni, gdzie dwaj mężczyźni, gospodarz-
morderca i nieświadomy grożącego mu niebezpieczeństwa gość. gawędzili jeszcze, paląc cygara.
Z każdą minutą białe obłoki, zakrywające połowę moczarów, przysuwały się bliżej domu. Już 
pierwsze cienkie płatki waty kłębiły się dokoła padającej z okna smugi światła. Dalsza część 

background image

muru była już niewidoczna, a drzewa zaczynały znikać za białym tumanem.
Niebawem obłoki mgły podpełzły z dwóch stron pod oba rogi domu i połączyły się, tworząc 
gęstą falę, na której wyższe piętro i dach unosiły się, niby dziwaczny okręt na mistycznym 
morzu.
Holmes uderzał pięścią w skałę, która nas zasłaniała, i kręcił się niecierpliwie.
— Jeśli sir Henryk nie wyjdzie za kwadrans, ścieżka zupełnie zniknie we mgle. Za pół godziny 
nie będziemy już widzieli własnych rąk przed oczami.
— Może cofniemy się nieco dalej na wzgórze?
— Dobrze... Tak istotnie będzie lepiej.
Tak więc w miarę, jak morze mgły płynęło dalej, cofaliśmy się przed nim, aż wreszcie byliśmy 
już o pół mili od domu.
A gęsta biała fala, osrebrzona światłem księżyca, posuwała się leniwie, lecz nieubłaganie.
— Cofamy się za daleko — powiedział Holmes — Baronet może zostać napadnięty, zanim zdoła 
dojść do nas. Musimy koniecznie pozostać już tu gdzie jesteśmy.
Ukląkł i przyłożył ucho do ziemi.
— Bogu dzięki! Wydaje mi się, że nadchodzi.
Ciszę   na   moczarach   przerwał   odgłos   pospiesznych   kroków.   Ukryci   wśród   głazów, 
wpatrywaliśmy   się   przed   siebie,   usiłując   przebić   wzrokiem   unoszący   się   biały   mur.   Odgłos 
stawał się coraz głośniejszy i poprzez mgłę, jak spoza zasłony- ukazał nam się ten, na którego 
czekaliśmy. Gdy wyszedł z mgły, pod roziskrzone gwiazdami niebo, obejrzał się ze zdumieniem 
dokoła, a potem szybkim krokiem szedł ścieżką, przeszedł tuż obok naszej kryjówki i zaczął 
wchodzić na stok wzgórza, wznoszącego się za nami. Idąc zwracał głowę to w lewo. to w prawo, 
rozglądając się z niepokojem.
— Uwaga! — zawołał Holmes, i dobiegł mnie suchy dźwięk kurka rewolweru. — Idzie!
Gdzieś   z   głębi   pełznącego   ku   nam   morza   mgły   dobiegał   lekki,   nieustający   tupot.   Już   tylko 
pięćdziesiąt   jardów   dzieliło   nas   od   białych   tumanów   —   patrzyliśmy   w   nie   wszyscy   trzej, 
niepewni, co za potwór się z nich wyłoni. Klęczałem tuż obok Holmesa. Spojrzałem na jego 
twarz. Była blada, ale ożywiało ją niesłychane podniecenie, jego oczy płonęły w blasku księżyca. 
Nagle jednak otworzyły się szeroko, patrząc z osłupieniem a usta rozchyliły się drgając. W tej 
samej chwili Lestrade krzyknął przeraźliwie i padł twarzą na ziemię.
Zerwałem się na równe nogi. Moja zdrętwiała dłoń zacisnęła się na rękojeści rewolweru, czułem, 
że umysł odmawia mi posłuszeństwa na widok strasznego widma, które wyskoczyło z mgły.
Był to pies — pies czarny jak węgiel, olbrzymi, jakiego dotąd nikt śmiertelny nie widział. Jego 
paszcza zionęła ogniem, ślepia iskrzyły się, jak płonące pochodnie, z nozdrzy buchały płomienie, 
a migocące płomyki strzelały z. sierści na całym grzbiecie.
Majaki chorego umysłu nie mogły stworzyć nic równie dzikiego, przerażającego, szatańskiego, 
jak ten czarny potwór, który wypadł z tumanów mgły.
Olbrzymie zwierzę długimi skokami pędziło ścieżką, w ślad za naszym przyjacielem. Ten widok 
tak   nas   oszołomił,   że   zupełnie   zdrętwieliśmy   i   nieziemskie   zwierzę   minęło   nas,   zanim 
odzyskaliśmy przytomność.
Holmes i ja jednocześnie wystrzeliliśmy z rewolwerów, a zwierzę zawyło straszliwie. Mieliśmy 
dowód, ze przynajmniej jeden z nas strzelił celnie. Jednak pies nie zatrzymał się lecz pędził dalej 
w szalonych skokach. Nagle w świetle księżyca spostrzegliśmy,  jak sir Henryk odwrócił się, 
stanął, z przerażeniem wzniósł ręce w górę i wpatrywał się w straszliwe widmo, które go ścigało.
Wycie rannego psa rozproszyło wszystkie nasze obawy. Jeśli można go było zranić, był z tego 
świata, a skoro raniliśmy go, mogliśmy go także zabić.
Nigdy w życiu nie widziałem człowieka biegnącego takim szalonym pędem, jak biegł Holmes tej 

background image

nocy. Mam, jak to już zaznaczyłem, opinię świetnego biegaczu, ale prześcignął mnie tak łatwo, 
jak   ja   prześcignąłem   małego   Lestrada.   Biegnąc,   słyszeliśmy   krzyki   sir   Henryka   i   głuche 
warczenie psa. Nadbiegłem w chwili, gdy potwór skoczył na swą ofiarę, powalił ją na ziemią i 
już miał chwycić za gardło, gdy Holmes wpakował bestii w bok pięć kul z rewolweru.
Z  ostatnim  śmiertelnym  skowytem,  wyszczerzając  kły,  jakby chwytał  coś  w  powietrzu,  pies 
stanął na dwóch łapach, runął na wznak, kilka razy drgnął konwulsyjnie i przewrócił się na bok. 
Drżąc pochyliłem się nad nim, przyłożyłem rewolwer do potwornego łba i — już nie strzeliłem. 
Olbrzymi pies nie żył.
Sir Henryk leżał zemdlony tam, gdzie upadł. Rozerwaliśmy mu kołnierzyk i Holmes odetchnął 
głęboko, gdy się przekonał. że nie jest ranny i że ratunek przyszedł w porę. Powieki naszego 
przyjaciela zaczęły drgać — usiłował je otworzyć. Lestrade wlał mu kilka kropel koniaku przez 
zaciśnięte zęby i niebawem spoglądały na nas wystraszone oczy baroneta.
— Wielki Boże! — szepnął. — Co to było? Co to było, na miłość Boską?
— Cokolwiek to było, już nie istnieje — odparł Holmes. — Raz na zawsze zabiliśmy widmo, 
prześladujące ród Baskervillów.
Leżące przed nami zwierzę, przerażało rozmiarami i siłą. Był to mieszaniec ogara i brytana, 
smukły, dziki, wielki, jak młoda lwica. Nawet teraz, gdy był martwy z olbrzymiego pyska unosił 
się   błękitnawy   płomyk,   a   ogniste   pierścienie   jaśniały   dokoła   małych,   głęboko   osadzonych, 
okrutnych  ślepiów. Przesunąłem  dłonią  po gorejącym  pysku,  gdy ją podniosłem,  moje palce 
zaświeciły w ciemności.
— Fosfor — powiedziałem.
— I jak sprytnie spreparowany — dodał Holmes, oglądając nieżywe zwierzę. — Nie wydaje 
żadnego   zapachu,   który   mógłby   stępić   węch   zwierzęcia.   Sir   Henryku,   bardzo   zawiniliśmy, 
narażając pana na taki strach, i najmocniej przepraszamy. Byłem przygotowany zobaczyć psa. ale 
nie podobnego potwora.
A ponadto mgła nie pozwoliła nam przyjąć go jak zamierzaliśmy.
— Ocaliliście mi życie.
— Naraziwszy je najpierw na niebezpieczeństwo. Czy może pan utrzymać się na nogach? Ma 
pan tyle siły?
— Dajcie mi jeszcze trochę koniaku, a będę gotów do wszystkiego. Tak! A teraz pomóżcie mi się 
podnieść. Co chcecie teraz zrobić?
— Zostawić pana tutaj. Miał pan już dzisiaj dosyć przygód. Niech pan tu chwilę poczeka, a 
potem jeden z nas wróci z panem do zamku.
Sir Henryk usiłował stanąć. Chwiał się jeszcze na nogach i był bardzo blady. Usiadł na skale, do 
której go doprowadziliśmy. Cały drżał i ukrył twarz w dłoniach.
— Teraz musimy pana zostawić — powiedział Holmes. — Trzeba doprowadzić sprawę do 
końca, a każda chwila jest cenna. Zbrodnię już mamy, brak nam jeszcze tylko zbrodniarza.
Zawróciliśmy i szybkim krokiem schodziliśmy ścieżką ze wzgórza.
— Postawiłbym tysiąc przeciw jednemu — odezwał się Holmes — że nie zastaniemy go już w 
domu. Ostrzegły go nasze strzały.
— Byliśmy dosyć daleko od jego domu a mgła mogła stłumić odgłos.
— Szedł za psem, żeby go podszczuwać... Może pan być pewny. Nie, nie, z pewnością już 
uciekł! Niemniej, żeby się upewnić, przeszukamy dom.
Drzwi   były   otwarte.   Wpadliśmy   do  środka  i   biegaliśmy   z   pokoju   do  pokoju,  ku   zdumieniu 
starego   służącego,   którego   spotkaliśmy   w   korytarzu.   Światło   było   tylko   w   jadalni.   Holmes 
chwycił lampę i zaglądał do wszystkich zakątków domu. Nigdzie jednak nie znaleźliśmy śladu 
człowieka,  którego ścigaliśmy.  Jednak na pierwszym  piętrze  drzwi od jednego z pokoi były 

background image

zamknięte na klucz.
— Tam ktoś jest! — krzyknął Lestrade. — Słyszę jakiś ruch. Otwórzcie te drzwi!
Z wnętrza dobiegł nas stłumiony jęk i szelest. Holmes z całą siłą kopnął drzwi tuż nad klamką — 
otworzyły   się   z   trzaskiem.   Z   rewolwerami   w   rękach   wpadliśmy   we   trzech   do   pokoju.   Nie 
znaleźliśmy jednak nigdzie nawet śladu przestępcy. Zobaczyliśmy natomiast coś tak dziwnego i 
tak niespodziewanego, że staliśmy przez chwilę w osłupieniu.
Pokój przerobiony był na małe muzeum — na ścianach wisiały przymocowane oszklone pudełka, 
a   w   nich   rozpięte   motyle   i   ćmy,   których   zbieranie   stanowiło   rozrywkę   tego   niezwykłego   i 
niebezpiecznego człowieka.
Na   środku   pokoju   znajdowała   się   prostopadła   belka,   postawiona   dla   podtrzymania   starego, 
nadgniłego dachu. Do tego słupa przywiązana była postać, tak owinięta prześcieradłami, że w 
pierwszej chwili nie mogliśmy poznać, czy mamy przed sobą mężczyznę czy kobietę. Jeden 
ręcznik, okręcony dokoła szyi ofiary, przymocowany był do słupa z tyłu, drugi zakrywał niższą 
część   twarzy   i   usta.   Wielkie   ciemne   oczy   były   odsłonięte   i   spoglądały   na   nas   z   wyrazem 
rozpaczy, strachu i jakby wstydu.
W mgnieniu oka zerwaliśmy ręczniki i prześcieradło i pani Stapleton padła przed nami na ziemię. 
Gdy jej piękna głowa pochyliła się na piersi, dostrzegłem na karku świeżą czerwoną pręgę od 
uderzenia szpicruty.
— Co za bandyta... — krzyknął Holmes. — Lestrade, prędko, dawaj butelkę! Trzeba ją posadzić 
na krześle! Zemdlała z wyczerpania i bólu.
Po chwili otworzyła oczy.
— Czy żyje? — spytała. — Zdołał uciec?
— Nie wymknie się nam, może pani być pewna.
— Nie, nie mówię o moim mężu. Czy uratował się sir Henryk?
— Tak, wszystko w porządku.
— A pies?
— Zabity.
Odetchnęła głęboko.
—   Dzięki   Ci,   Boże.   Dzięki   Ci!   Och,   ten   bandyta!   Widzicie,   jak   on   się   ze   mną   obchodził! 
Wysunęła ręce z rękawów, i z oburzeniem zobaczyliśmy, że były całe sine od uderzeń.
— Ale to jeszcze nic... Nic! On katował i sponiewierał moją duszę. Wytrzymywałam wszystko: 
znęcanie się, osamotnienie, złamane życie, dopóki łudziłam się nadzieją, że mnie kocha, ale teraz 
wiem, że mnie oszukał, że byłam dla niego narzędziem... 
Mówiąc to wybuchnęła namiętnym płaczem.
— Wszak nie ma pani powodu go oszczędzać — powiedział Holmes. — Niech pani nam powie, 
gdzie możemy go znaleźć. Jeżeli pomagała mu pani w zbrodniach, proszę nam teraz pomóc, a 
będzie to pokuta za winę.
— Mógł się schronić tylko w jednym miejscu — odparła.
— Na samym środku wielkiego trzęsawiska jest wyspa, a na niej stara kopalnia ołowiu. Tam 
trzymał psa i tam urządził sobie kryjówkę, na wszelki wypadek. Mógł się schować tylko tam... 
Holmes   wziął   lampę   i   skierował   ją   na   okno   —   tumany   mgły,   jak   wielkie   pasma   waty, 
rozpościerały się przed szybami.
— Spójrzcie — powiedział. — Dzisiaj nikt nie dojdzie do trzęsawiska.
Pani Stapleton roześmiała się i klasnęła w ręce. W jej oczach zabłysła ponura radość.
— Dojść, dojdzie, ale już z niego nie wyjdzie — zawołała.
— Bo jak odnajdzie żerdzie, które są drogowskazem? Powtykaliśmy je razem, on i ja, żeby 
oznaczyć ścieżkę przez trzęsawisko. Ach! Gdybym mogła dzisiaj je powyrywać! Może byłby już 

background image

w waszych rękach.
Uznaliśmy   oczywiście,   że   jakakolwiek   pogoń   jest   niemożliwa,   dopóki   mgła   nie   opadnie. 
Pozostawiliśmy Lestrada na straży w Merripit House a Holmes i ja wróciliśmy z baronetem do
Baskerville Hall.
Nie można było dłużej ukrywać przed sir Henrykiem historii Stapletonów! Zniósł cios mężnie, ze 
spokojem   przyjął   wiadomość,   kim   rzeczywiście   była   kobieta,   którą   pokochał.   Ale   wstrząs, 
spowodowany nocnymi wydarzeniami, był tak silny, że o świcie leżał z gorączką i majaczył, a 
doktor Mortimer siedział przy jego łóżku.
Lekarz   postanowił,   że   jedynie   podróż   naokoło   świata   przywróci   sir   Henrykowi   spokój   i 
równowagę. Ofiarował się towarzyszyć mu i przywieźć go w takim stanie, w jakim był, zanim 
został właścicielem złowrogiej posiadłości.
Szybko   dochodzę   do   zakończenia   tej   dziwnej   opowieści,   przy   pomocy   której,   starałem   się 
wzbudzić w czytelniku te same obawy i podejrzenia, jakie przez pewien czas zakłócały nam 
spokój i skończyły się tak tragicznie.
Rankiem następnego dnia po zabiciu  psa mgła  opadła i pani Stapleton  zaprowadziła  nas do 
miejsca, skąd wytyczyli razem z mężem ścieżkę przez trzęsawisko. Zaangażowanie i radość, z 
jaką ta kobieta naprowadziła nas na ślad męża, byty bardzo wymownym dowodem, ile od niego 
wycierpiała.
Pozostawiliśmy ją na wąskim cyplu, którym twardy grunt wrzynał się w rozległe trzęsawiska. 
Począwszy od tego punktu, żerdzie powtykane tu i ówdzie wskazywały ścieżkę, wijącą się od 
jednej kępy sitowia do drugiej, pomiędzy grząskimi miejscami, które zagradzały drogę każdemu 
obcemu.   Uschnięta   trzcina   i   oślizgłe   rośliny   wodne   śmierdziały   zgnilizną,   a   ciężkie,   trujące 
wyziewy zatykały nam dech w piersi.
Każdy  fałszywy   krok  kończył   się   zapadnięciem   powyżej   kolan   w   drgające   błoto,   które   pod 
naciskiem naszych nóg falowało na przestrzeni kilku jardów i lepiło się do naszych butów. Gdy 
zapadaliśmy się głębie], zdawało się. że jakaś złowroga ręka ciągnie nas w czarną głębię.
Znaleźliśmy tylko jeden dowód, że ktoś przed nami przebył  tę niebezpieczną drogę. Z kępy 
sitowia wystawał jakiś czarny przedmiot. Holmes zeskoczył ze ścieżki na kępę i ugrzązł po pas w 
błocie. Wyciągnęliśmy go z trudem, a gdyby nas nie było, z pewnością już nigdy nie stanąłby na 
twardym gruncie.
W ręku trzymał  stary czarny but — wewnątrz na skórze wydrukowana była  firma: „Meyers 
Toronto”.
— Błotna kąpiel opłaciła się — rzekł Holmes — to but skradziony naszemu przyjacielowi sir 
Henrykowi.
— I wyrzucony przez Stapletona w czasie ucieczki,
— Naturalnie. Używał go do wprowadzenia psa na trop baroneta. Stapleton trzymał jeszcze but 
w   ręku,   gdy   przekonał   się,   że   wszystko   stracone.   Uciekł   więc   i   tutaj   go   wyrzucił.   Wiemy 
przynajmniej, że dotąd doszedł bezpiecznie. 
Więcej jednak nie udało nam się wykryć. Zresztą jak odnaleźć ślady kroków na trzęsawisku, 
skoro ruchome błoto zalewało je zaraz po przejściu?
Gdy   dotarliśmy   do   stałego   gruntu,   tworzącego   coś   w   rodzaju   wyspy   na   trzęsawisku, 
rozpoczęliśmy poszukiwania na nowo, ale — daremnie. Nie dostrzegliśmy nigdzie najmniejszego 
śladu. Jeśli ziemia nie kłamała. Stapleton nie zdołał dojść do tego schronienia na wyspie, do 
którego   uciekał,   walcząc   z   falą   mgły.   Ten   zimny   i   okrutny   człowiek   leży   gdzieś   w   głębi 
wielkiego trzęsawiska, przytłoczony cuchnącym błotem, które go pochłonęło.
Na   otoczonej   przez   bagno   wyspie,   gdzie   ukrywał   swojego   dzikiego   sprzymierzeńca, 
odnaleźliśmy jego liczne ślady. Wielkie stare koło napędowe i w połowie napełniony gruzem 

background image

wózek, wskazywały położenie opuszczonej kopalni. Obok istniały jeszcze resztki chat górników, 
których niewątpliwie wypędziły stąd trujące wyziewy bagniska.
Łańcuch przymocowany do haka i stos ogryzionych kości w jednej z chat świadczył, że była 
kryjówką psa. Znaleźliśmy kości i szkielet, z kępką ciemnej sierści na czaszce.
— Pies — zawołał Holmes- — Wyżeł! Biedny Mortimer nigdy już nie zobaczy swego ulubieńca. 
Nie przypuszczam, żeby to miejsce kryło jeszcze jakieś tajemnice. Stapleton mógł ukryć swego 
psa, ale nie mógł zagłuszyć jego głosu i stąd to wycie, tak przerażające nawet w biały dzień. 
Ostatecznie mógł trzymać psa w pawilonie przy Merripit House, ale było to zawsze ryzykowne i 
dlatego   dopiero   ostatniego   dnia,   gdy   myślał,   że   już   dochodzi   do   celu   wszystkich   swoich 
wysiłków, odważył,  się sprowadzić tam psa. Maść w tej ołowianej puszce jest na pewno tą 
świecącą mieszaniną, którą pies byt wysmarowany. Ten pomysł nasunęła Stapletonowi rodzinna 
legenda   o   piekielnym   psie   i   chęć   takiego   przerażenia   sir   Henryka,   które   by   go   zabiło.   Nic 
dziwnego, że ten nieszczęśnik Selden uciekał i krzyczał, podobnie jak nasz przyjaciel, gdy ujrzał 
takiego   potwora   pędzącego   jego   śladem.   My   zrobiliśmy   to   samo.   Pomysł   był   rzeczywiście 
genialny, bo pomijając możliwość doprowadzenia ofiary do śmierci, zapobiegał ściganiu psa. 
Czy któryś z tutejszych mieszkańców, nawet gdyby ujrzał go na moczarach, a zdarzyło się to 
niejednemu,   odważyłby   się   podejść   do   takiego   potwora?   Powiedziałem   już   w   Londynie, 
Watsonie, i powtarzam teraz tutaj, że nigdy jeszcze nie łapałem tak niebezpiecznego człowieka 
jak ten. który tam leży.
Mówiąc to, wskazał ręką na rozległe, usiane zielonymi kępami trzęsawisko, które zlewało się w 
dali z rdzawymi stokami wzgórz na moczarach.

Spojrzenie wstecz

W ostatnich dniach listopada, w zimny, mglisty wieczór, Holmes i ja siedzieliśmy w bawialni 
przy Baker  Street,  przed  kominkiem,   na którym  płonął   wesoły ogień.  Od  czasu tragicznego 
zakończenia naszego pobytu w Devonshire, Holmes zajmował się dwoma ważnymi sprawami. W 
jednej  wykrył  ohydne  postępowanie pułkownika  Upwooda w związku z głośnym  skandalem 
karcianym   w   klubie   „Nonpanei”,   w   drugiej   zaś   uwolnił   nieszczęśliwą   panią   Montpellier   od 
zarzutu morderstwa, jaki na niej ciążył w związku ze śmiercią pasierbicy, panny Carere, młodej 
osoby, którą pół roku później odnaleziono w Nowym Jorku, nie tylko żywą ale i zamężną.
Sukces w tych trudnych i ważnych sprawach wprawił mojego przyjaciela w doskonały humor, 
tak.   że   mogłem   zaryzykować   rozmowę   o   szczegółach   dotyczących   tajemnicy   Baskervillów. 
Czekałem   cierpliwie   na   odpowiednią   okazję,   bo   wiedziałem,   że   Holmes   nie   lubi,   aby   mu 
przeszkadzać w pracy i odrywać jego jasny i metodyczny umysł od nowych zajęć.
Sir Henryk i doktor Mortimer byli akurat w Londynie, wybierając się w długą podróż, zaleconą 
baronetowi   dla   wzmocnienia   nadwerężonych   nerwów   i   odwiedzili   nas   po   południu,   więc 
rozmowa o tragicznych wydarzeniach na moczarach sama się nasunęła.
— Wszystkie wypadki — mówił Holmes — były, z punktu widzenia człowieka, który używał 
nazwiska Stapleton, jasne i zrozumiałe, chociaż dla nas, ponieważ nic znaliśmy początkowo ani 
jego motywów ani wszystkich faktów, sprawa wydawała się niesłychanie zawikłana. Dwa razy 
rozmawiałem z panią Stapleton. Wyjaśniła mi różne szczegóły tak dokładnie, że w tej sprawie 
nie ma  już chyba  dla mnie  żadnych  tajemnic.  Pod literą  „B” znajdziesz  w moich  papierach 
notatki na ten temat.
— Jednak może zechciałbyś w skrócie opowiedzieć mi ważniejsze szczegóły.
—   Dobrze,   chociaż   nie   mogę   ręczyć,   czy   wszystko   dokładnie   pamiętam.   Intensywna   praca 

background image

umysłowa powoduje, między innymi, także zacieranie się szczegółów w pamięci. Na przykład 
adwokat,   który   świetnie   zna   swoją   sprawę   i   swobodnie   rozmawia   z   każdym   świadkiem   o 
najdrobniejszych   szczegółach,   spostrzega   w   tydzień   lub   dwa   po   rozprawie,   że   nic   już   nie 
pamięta.
Tak samo ostatnia sprawa zaciera mi zawsze w pamięci poprzednią a panna Carere zastąpiła w 
mojej  pamięci sir Henryka Baskervilla.  Jutro znów będę rozwiązywał jakąś nową tajemnicę, 
która także zatrze sprawę pięknej dziewczyny i pułkownika Upwooda.
Sprawę psa pamiętam jednak lepiej i postaram się jak najdokładniej opowiedzieć ci przebieg 
wypadków. A gdybym czegoś zapomniał, na pewno mi pomożesz.
Otóż   moje   poszukiwania   wykazały,   że   portret   w   Baskerville   Hall   nie   kłamał   -   Stapleton 
rzeczywiście pochodził z rodu Baskervillów. Był synem młodszego brata sir Karola, tego Rogera 
Baskervilla, który na skutek skandalicznych  ekscesów uciekł do Ameryki  Południowej i tam 
umarł, jak mówiono, nie ożeniwszy się. Tymczasem stwierdziłem na pewno, że był żonaty i miał 
jedno dziecko, tego nędznika, noszącego oczywiście to samo nazwisko!
Syn  poślubił  pannę Beryl  Garcia, znaną piękność z Costa Rica, a gdy ukradł sporą sumę  z 
funduszy publicznych, zmienił nazwisko na Vandeleur i uciekł do Anglii, gdzie założył szkołę w 
małej miejscowości w zachodnim Yorkshire. Do wybrania właśnie tego zawodu nakłoniła go 
znajomość,   jaką   zawarł   z   wracającym   do   kraju   chorym   na   gruźlicę   nauczycielem. 
Wykorzystywał   jego   wiedzę,   ale   Fraser   —   ten   nauczyciel   —   umarł,   i   szkoła,   która   miała 
początkowo powodzenie, podupadała coraz bardziej, aż w końcu miała jak najgorszą opinię. 
Vandeleur uznał za stosowne zmienić znów nazwisko na Stapleton i z resztka majątku, planami 
na przyszłość oraz zainteresowaniem owadami przeniósł się na południe Anglii. Dowiedziałem 
się w Muzeum Brytyjskim, że był uznanym autorytetem w tej dziedzinie i że nazwę Vandeleur 
otrzymał pewien gatunek ćmy, którą on pierwszy opisał podczas pobytu w Yorkshire.
Teraz przechodzimy do tej części jego życia, która w swoim czasie pochłaniała całą naszą uwagę. 
Vandeleur przeprowadził widocznie poszukiwania i dowiedział się, że tylko dwaj ludzie stoją mu 
na drodze do zdobycia dużych pieniędzy. Wydaje mi się, że gdy przybył do Devonshire, miał 
jeszcze bardzo mgliste plany, ale fakt, że swoją żonę przedstawiał jako siostrę, świadczył. że od 
razu   miał   złe   zamiary.   Pomysł   użycia   jej   jako   przynęty   skrystalizował   się   wyraźnie   w   jego 
umyśle, chociaż nie wiedział jeszcze dokładnie, jak przeprowadzi swój plan.
Był   zdecydowany   zagarnąć   majątek   w   jakikolwiek   sposób,   nawet   narażając   się   na   wielkie 
niebezpieczeństwa. Przede wszystkim więc zamieszkał jak najbliżej siedziby swoich przodków, a 
następnie zaprzyjaźnił się z sir Karolem Baskervillem i sąsiadami.
Baronet sam opowiedział mu legendę o psie i w ten sposób niejako przygotował własną śmierć. 
Stapleton — będę go dalej tak nazywał — wiedział, że sir Karol ma wadę serca i że gwałtowny 
wstrząs zabije go. Powiedział mu to doktor Mortimer. Słyszał również, że baronet jest przesądny 
i że bierze zupełnie na serio ponurą legendę. Był sprytny, więc wymyślił jak spowodować śmierć 
baroneta, tak aby nie można było niczego udowodnić prawdziwemu mordercy.
Gdy   już   opracował   plan,   zaczął   go   realizować   z   niesłychanym   sprytem.   Zwykłemu 
zbrodniarzowi wystarczyłby zły pies. Zastosowanie dodatkowych środków, aby nadać zwierzęciu 
wygląd jakiegoś piekielnego potwora, było genialne.
Kupił   psa   w   Londynie   u   Rossa   i   Manglesa,   handlarzy   zwierząt   na   Fulham   Road.   Wziął 
największego i najdzikszego, jaki akurat był. Przywiózł go koleją do North Devon i szedł kawał 
drogi piechotą przez moczary, aby dostać się do domu nie zwracając uwagi. Podczas pogoni za 
owadami   odkrył   ścieżkę   przez   trzęsawiska   i   znalazł   bezpieczną   kryjówkę   dla   psa.   Tam   też 
uwiązał go na łańcuchu i czekał na odpowiednią okazję. Czekanie trwało dość długo. W żaden 
sposób nie można było wywabić nocą starego dżentelmena poza obręb parku. Stapleton włóczył 

background image

się   kilkakrotnie   wraz   z   psem   w   pobliżu,   ale   bez   rezultatu.   Podczas   tych   bezskutecznych 
wędrówek chłopi dostrzegli jego towarzysza, co wskrzesiło starą legendę.
Stapleton spodziewał się, że żona pomoże mu zabić sir Karola, ale niespodziewanie spotkał się z 
oporem. Nie chciała uwodzić starego dżentelmena i w ten sposób wciągnąć go w pułapkę, Ani 
groźby, ani nawet, wstyd mi to powiedzieć, bicie, nie zdołały złamać jej oporu. Nie chciała tego 
zrobić pod żadnym pozorem i przez pewien czas Stapleton nie wiedział, co zrobić.
Sir Karol, który go polubił, sam wybawił go z tego kłopotu, przekazując przez niego zapomogi, 
przeznaczone   dla   tej   nieszczęśliwej   pani   Laury   Lyons.   Przedstawiając   się   jej   jako   kawaler, 
Stapleton zapanował nad nią zupełnie i dał biednej kobiecie do zrozumienia, że, gdyby uzyskała 
rozwód, ożeniłby się z nią. Gdy tylko dowiedział się, że sir Karol ma wyjechać za radą doktora 
Mortimera, którego zdanie pozornie gorąco popierał — postanowił od razu działać, bojąc się, że 
ofiara wymknie mu się na zawsze. Nakłonił panią Lyons, żeby napisała list, błagający starego 
dżentelmena   o   chwilę   rozmowy   w   przeddzień   wyjazdu   do   Londynu.   Następnie   obłudnie 
powstrzymał ją od pójścia na spotkanie i w ten sposób stworzył okazję, na którą czekał.
Wracając wieczorem z Coombe Traccy, zdążył zabrać swojego psa, wysmarować go tą piekielną 
mieszaniną i zaprowadzić pod furtkę, gdzie stary dżentelmen miał czekać.
Pies, poszczuty przez pana, przeskoczył  przez furtkę i ścigał nieszczęśliwego baroneta, który 
krzycząc, uciekał aleją cisową. To musiał być straszny widok w tej ciemnej alei — olbrzymie, 
czarne   zwierzę,   z   płonącym   pyskiem   i   ślepiami   w   ogniu,   pędzące   za   ofiarą.   Baronet   upadł 
martwy na końcu szpaleru — przerażenie przyspieszyło śmiertelny atak serca.
Pies   biegł   po   trawniku,   a   baronet   uciekał   ścieżką,   więc   widoczne   pozostały   tylko   ślady 
człowieka. Zwierzę prawdopodobnie zbliżyło się do leżącego, żeby go obwąchać a przekonawszy 
się,   że   nie   żyje,   zawróciło.   To   wtedy   pies   zostawił   ślady,   które   dostrzegł   doktor   Mortimer. 
Stapleton przywołał psa i szybko zaprowadził go do kryjówki na trzęsawisku, a śmierć baroneta 
stała się niewyjaśnioną zagadką dla policji, przeraziła całą okolicę i ostatecznie sprawa dotarła w 
nasze ręce. Tyle co do śmierci sir Karola Baskervilla.
Rozumiesz   teraz   całą   przebiegłość   tego   szatańskiego   podstępu   —   nie   sposób   było   znaleźć 
podstaw do oskarżenia prawdziwego mordercy. Jego jedyny wspólnik — pies — nie mógł go 
nigdy zdradzić, a cały pomysł, tak potworny i niesłychany, zapewniał tym samym powodzenie 
tego planu.
W   obu   kobietach,   wplątanych   w   sprawę,   pani   Stapleton   i   pani   Laurze   Lyons,   obudziło   się 
podejrzenie. Pani Stapleton wiedziała o jego zamiarach wobec baroneta i o istnieniu psa. Pani 
Lyons zaś nic nie wiedziała, ale śmierć baroneta właśnie wtedy, gdy był z nią umówiony na 
spotkanie wywarła na niej głębokie wrażenie. Obie kobiety były pod wpływem Stapletona i nie 
musiał się ich obawiać. Pierwszą połowę zadania zrealizował zatem z powodzeniem, pozostała 
jednak druga, trudniejsza.
Możliwe,   że   Stapleton   nie   wiedział   o   istnieniu   spadkobiercy   w   Kanadzie.   W   każdym   razie, 
dowiedział się o tym bardzo prędko od swojego przyjaciela, doktora Mortimera, który mówił mu 
też  o  wszystkich  szczegółach   przyjazdu   Henryka  Baskervilla.  Najpierw   Stapleton  myślał,  że 
będzie można tego młodego przybysza z Kanady sprzątnąć ze świata w Londynie, zanim zdąży 
dojechać do Devonshire.
Od czasu, gdy żona odmówiła mu pomocy w zastawieniu sideł na sir Karola, nie ufał jej i nie 
zostawiał jej samej na dłużej, bojąc się, że straci na nią wpływ. Dlatego zabrał ją ze sobą do 
Londynu. Odkryłem, że mieszkali w hotelu Mexbourough przy Craven Street, w jednym z tych, 
w których był Cartwright, szukając dowodów. Tam Stapleton zamykał żonę w pokoju, a sam, 
doklejając sobie brodę, jeździł za doktorem Mortimerem na Baker Street, a potem na dworzec i 
do hotelu Northumberland.

background image

Pani Stapleton trochę się domyślała co chce zrobić jej mąż, ale bała się go do tego stopnia — 
obchodził się z nią przecież tak brutalnie — że nie miała odwagi napisać do człowieka, któremu 
groziło niebezpieczeństwo. Gdyby list wpadł w ręce Stapletona, mógłby ją nawet zabić. Więc, 
jak   wiemy,   wpadła   na   pomysł   wycięcia   wyrazów   z   gazety   i   zaadresowała   list   zmienionym 
pismem.   List   doszedł   do   baroneta   i   był   pierwszym   ostrzeżeniem   przed   grożącym   mu 
niebezpieczeństwem.
Bardzo ważne było dla Stapletona zdobycie jakiejkolwiek części ubrania sir Henryka, tak, aby 
wytresować psa i naprowadzić go na trop baroneta. Szybko i odważnie zrobił to, z pewnością 
przekupując w hotelu służącego albo pokojówkę.
Przypadkiem   jednak   pierwszy   but,   który   mu   przyniesiono,   był   nowy   i   dlatego   zupełnie 
bezużyteczny. Oddał go zatem i otrzymał inny — ten szczegół był dla mnie bardzo ważny, gdyż
udowodnił, że mamy do czynienia z psem z krwi i kości. Inaczej nie można było wytłumaczyć 
tych starań o stary but i obojętności dla nowego.
Im jakiś szczegół jest bardziej błahy i śmieszny, tym bardziej zasługuje na dokładne zbadanie, a 
to samo wydarzenie, które, na pozór, tylko komplikuje sprawę, uważnie rozważone i umiejętnie 
wykorzystane, najprawdopodobniej posłuży do jej wyjaśnienia.
Następnego   dnia   rano   nasi   przyjaciele   odwiedzili   nas,   ciągle   śledzeni   przez   Stapletona   w 
dorożce.   Ponieważ   wiedział   gdzie   mieszkam   i   znał   mnie   z   widzenia,   przypuszczam,   że 
przestępcza   kariera   Stapletona   nie   ograniczała   się   tylko   do   tego   jednego   zamachu   na 
Baskervillów. W ciągu ostatnich trzech lat popełniono cztery duże kradzieże na zachodzie Anglii, 
a nie wykryto sprawcy żadnej z nich. Ostatnia, w Folkestone Court, która wydarzyła się w maju, 
zdumiewała zimną krwią, z jaką zamaskowany bandyta zastrzelił służącego, który schwytał go na 
gorącym uczynku. Jestem prawie pewny, że Stapleton utrzymywał się w taki sposób, i że od 
wielu lat należał do największych, nie cofających się przed niczym, przestępców.
Mieliśmy przykład jego sprytu i pomysłowości tego ranka, kiedy się nam wymknął, a 
podszywając się pode mnie pokazał, że jest nie tylko odważny, ale i bezczelny. Zrozumiał wtedy, 
że zająłem się tą sprawą w Londynie i że tu nic już nie zrobi. Wrócił do Dartmoor i czekał na 
przyjazd baroneta.
—   Przepraszam,   zaczekaj   chwilę   —   powiedziałem.   —   Opowiedziałeś   wydarzenia   bardzo 
dokładnie, ale jednego wcale nie wyjaśniłeś. Co się działo z psem, gdy jego pan był w Londynie?
— Starałem się rozgryźć także to. Nie ulega wątpliwości, że Stapleton miał współpracownika, 
chociaż jestem pewien, że nie mówił mu wszystkiego, aby się od niego nie uzależnić. W Merripit 
House był stary służący, nazywał się Antoni. Miał kontakt ze Stapletonami od kilku lat, od czasu, 
kiedy Stapleton był dyrektorem szkoły, tak. że służący musiał wiedzieć, iż jego pan i pani są 
małżeństwem. Ten człowiek zniknął i uciekł z kraju. Imię Antoni nie jest tak popularne w Anglii, 
jak   Antonio   w   Hiszpanii   lub   w   krajach   hiszpańskich   Ameryki   Południowej.   Ten   służący, 
podobnie   jak   pani   Stapleton.   mówił   dobrze   po   angielsku,   ale   z   dziwnym   akcentem.   Sam 
widziałem, jak szedł
przez trzęsawisko ścieżką, którą wytyczył  Stapleton, dlatego jest prawdopodobne, że podczas 
nieobecności pana to on żywił psa, chociaż nie wiedział, do czego to zwierzę służyło.
Stapletonowie powrócili zatem do Devonshire, gdzie niebawem przyjechał sir Henryk z tobą. A 
teraz kilka słów o tym, co ja wtedy robiłem. Przypominasz sobie prawdopodobnie, że oglądając 
kartkę, na której naklejone były drukowane wyrazy wycięte z „Timesa”, dokładnie obejrzałem 
znak wodny. Trzymałem przy tym kartkę bardzo blisko oczu i doleciał do mnie słaby zapach 
białego jaśminu. Detektyw  zajmujący się sprawami kryminalnymi,  powinien umieć rozróżnić 
siedemdziesiąt pięć gatunków perfum. Nieraz, wiem to z własnego doświadczenia, wyjaśnienie 
sprawy zależy od szybkiego rozpoznania zapachu. Ten zapach powiedział mi, że wchodzi tu w 

background image

grę kobieta, i już wtedy zacząłem podejrzewać Stapletonów. Przed wyjazdem do Devonshire 
byłem już więc pewien, że pies istnieje i wpadłem na trop przestępcy. Moje zadanie polegało na 
śledzeniu Stapletona. Oczywiście miałbym związane ręce, gdybym był z wami, bo on bardzo by 
się   wówczas   pilnował.   Dlatego   zmyliłem   wszystkich,   nie   wyłączając   ciebie,   i   gdy   byliście 
przekonani, że jestem w Londynie, ja przyjechałem do Dartmoor. Warunki, w jakich mieszkałem, 
nie były  tak okropne, jak sobie wyobrażałeś,  zresztą takie drobiazgi nie powinny być  nigdy 
przeszkodą w prowadzeniu śledztwa. Mieszkałem przeważnie w Coombe Tracey, a z chaty na 
moczarach korzystałem tylko wtedy, gdy moja obecność w pobliżu miejsca akcji była potrzebna. 
Wziąłem ze sobą Cartwrighta, który w wiejskim przebraniu bardzo mi pomógł. Zaopatrywał 
mnie w żywność i czystą bieliznę, a gdy ja śledziłem Stapletona, Cartwright miał ciebie na oku. 
tak, że mogłem trzymać w ręku wszystkie nici. Powiedziałem ci już, że twoje raporty dochodziły 
do mnie szybko, bo z Baker Street natychmiast wysyłano je do Coombe Tracey. Były dla mnie 
bardzo   ważne,   a   zwłaszcza   ten,   który   przypadkowo   zawierał   prawdziwe   szczegóły   biografii 
Stapletona. Pozwoliło mi to ustalić tożsamość ich obojga i dzięki temu wiedziałem, czego się 
trzymać.   Sprawa   zbiegłego   więźnia   i   jego   kontaktów   z   Barrymorami   wszystko   bardzo 
skomplikowała. Ale wyjaśniłeś ją i to bardzo skutecznie, chociaż i ja doszedłem do tego samego 
wniosku.   Gdy   odnalazłeś   mnie   na   moczarach,   wiedziałem   już   o   wszystkim,   ale   nie   miałem 
dowodów, wystarczających do oddania Stapletona pod sąd. Nawet jego zasadzka na sir Henryka 
tej samej  nocy,  zakończona śmiercią nieszczęsnego więźnia, nie dałaby nam jednoznacznego 
dowodu. Nie pozostało nic innego, tylko schwytać go na gorącym uczynku, a żeby to zrobić, 
trzeba było użyć jako przynęty pozornie bezbronnego sir Henryka. Tak zrobiliśmy i kosztem 
zdrowia   naszego   klienta   wszystko   ostatecznie   wykryliśmy   i   doprowadziliśmy   do   klęski 
Stapletona. Przyznam, że mam wyrzuty, iż naraziłem na to baroneta, ale nie mogliśmy przecież 
przewidzieć,   że   zwierzę   ukaże   się   w   tak   przerażającej   postaci,   ani   mgły,   która   je   z   daleka 
zasłaniała. Osiągnęliśmy cel kosztem zdrowia sir Henryka, lecz zarówno lekarz specjalista, jak i 
doktor Mortimer zapewnili mnie, że szybko wróci do zdrowia. Długa podróż wyleczy nie tylko 
nerwy, ale i serce naszego przyjaciela. Jego miłość do pani Stapleton była głęboka i szczera, a 
najsmutniejsze jest dla niego to, że zawiódł się na ukochanej kobiecie. Pozostaje mi tylko odkryć 
jej rolę w tym wszystkim. Nie ulega wątpliwości, że Stapleton miał na nią wpływ, dzięki miłości 
albo strachowi, a może dzięki obu tym uczuciom. Zgodziła się udawać jego siostrę, ale nie udało 
mu   się   zrobić   z   niej   bezpośredniego   narzędzia   zbrodni.   Ostrzegała   sir   Henryka   i   to 
niejednokrotnie, ale tak, zęby nie narażać męża.
Stapleton widocznie był bardzo zazdrosny. Gdy zauważył, że baronet interesuje się jego żoną. 
choć to było w jego planach, nie mógł powstrzymać się od namiętnego wybuchu, który odsłonił 
jego   gwałtowny   charakter,   tak   dobrze   ukryty   pod   pozornym   chłodem   i   powściągliwością. 
Zachęcając oboje do bliższej znajomości, spowodował, że sir Henryk często odwiedzał Merripit 
House,   co,   prędzej   czy   później,   mogło   stworzyć   warunki   sprzyjające   zbrodni.   Jednak   w 
krytycznym dniu pani Stapleton nagle zajęła wrogie stanowisko. Słyszała coś o śmierci więźnia i 
wiedziała, że tego dnia. kiedy sir Henryk miał przyjść na obiad, pies był w pawilonie w ogrodzie. 
Oskarżyła   męża,   że   zamierza   popełnić   zbrodnię   i   nastąpiła   straszna   scena,   podczas   której 
Stapleton dał jej pierwszy raz do zrozumienia, że ma rywalkę. W jednej chwili jej wierność 
zamieniła się w straszną nienawiść i Stapleton zrozumiał, że żona go zdradzi. Żeby nie mogła 
ostrzec sir Henryka, związał ją i zamknął. Pewnie spodziewał się, że gdy cała okolica będzie 
przypisywała śmierć baroneta klątwie, ciążącej na rodzinie — jak z pewnością by się stało — 
zdoła przekonać żonę do pogodzenia się z faktami i milczenia. Wydaje mi się. że co do tego. to 
się pomylił i że nawet bez naszego udziału Jego los byt przesądzony. Kobieta z hiszpańska krwią 
w żyłach łatwo nie przebacza podobnej zniewagi. Więcej szczegółów tej ciekawej sprawy nie 

background image

mógłbym ci opowiedzieć, mój drogi, bez sięgnięcia do moich notatek. Myślę jednak, ze niczego 
ważnego nie pominąłem.
— Chyba jednak Stapleton nie spodziewał się, że sir Henryk umrze, tak stryj, ze strachu na 
widok tego piekielnego psa?
— Zwierzę było dzikie i zgłodniałe. Jeśli sam widok psa nie przestraszyłby śmiertelnie ofiary, to 
w każdym razie z pewnością uniemożliwiłby jakikolwiek opór.
— Niewątpliwie. Pozostaje jednak jeszcze jedno pytanie. Gdyby Stapleton został spadkobiercą 
tego   majątku,   w   jaki   sposób   wytłumaczyłby   takt.   że   mieszkał   tak   długo   pod   zmienionym 
nazwiskiem w najbliższym  sąsiedztwie posiadłości Baskervillów? W jaki sposób, nie budząc 
podejrzeń, mógłby ogłosić swoje prawa do tego majątku?
—   Byłoby   to   rzeczywiście   bardzo   trudne.   Żądasz   ode   mnie   za   wiele,   jeśli   chcesz,   żebym 
odpowiedział   na   to   pytanie.   Zajmuję   się   przeszłością   i   teraźniejszością,   ale   powiedzieć,   co 
człowiek może zrobić w przyszłości, to naprawdę ciężkie zadanie. Pani Stapleton słyszała wiele 
razy,   jak   mąż   rozważał   tę   kwestię.   Miał   trzy   możliwości.   Albo   upomniałby   się   o   spadek   z 
Ameryki
Południowej,   tam   stwierdziłby   swoją   tożsamość   przed   władzami   brytyjskimi   i   otrzymałby 
majątek, wcale nie przyjeżdżając do Anglii, albo w przebraniu zamieszkałby na jakiś czas w 
Londynie, albo wreszcie znalazłby wspólnika, zaopatrzyłby go w dokumenty, przedstawiające go 
jako spadkobiercę, a później zapłaciłby mu częścią swojego majątku. Sądząc z tego, co wiemy o 
Stapletonie, nie możemy mieć wątpliwości, że dałby sobie radę. A teraz, mój drogi, mieliśmy 
kilka   tygodni   ciężkiej   pracy   i   sądzę,   że   mamy   prawo   trochę   się   rozerwać.   Mam   bilety   na 
„Hugonotów”.   Słyszałeś   Reszków?...   Czy   mogę   cię   zatem   prosić,   żebyś   byt   gotowy   za   pół 
godziny? Po drodze wstąpimy na obiad do Marcinieao.


Document Outline