background image

MARGIT SANDEMO

ZAPOMNIANE KRÓLESTWA

Saga o czarnoksiężniku tom 12

background image

1

Byli już w domu od miesiąca, gdy pewnego ranka Dolga odwiedził Cień.

- Na Wschodzie pogoda jest zmienna - rzekł potężny.

- Ubierzcie się ciepło, bo podróżować będziecie daleko, a na Dachu Świata hulają 

wichry.

Był powszedni, szarobiały dzień, na dworze cicho padał śnieg. Z punktu widzenia 

Dolga  nie wydawało  się  możliwe  dostanie  się na drugi pod względem wysokości  górski 

masyw świata, Karakorum, obok płaskowyżów Pamiru... Dachu Świata.

- Ile mamy czasu?

-   Zbierzcie   się   wszyscy   w   pawilonie   muzycznym.   Zdążycie   się   spakować   i 

poinformować resztę domowników, że wyruszacie. Żeby tylko ten ranek nie trwał zbyt długo! 

Czas podróży jest dokładnie oznaczony.

Dolg spoglądał przestraszony na swego dziwnego przyjaciela.

- Czy mogę zabrać Nera?

Cień uśmiechnął się krzywo.

- Pewnie sobie bez niego nie poradzisz? Dobrze, zabierz go! Może się nawet przyda. 

Poprosimy Zwierzę, by czuwało nad jego bezpieczeństwem.

- W takim razie nic mu nie zagrozi.

Karakorum... To tam mają się udać, by odnaleźć twierdzę Sigiliona.

Móri także otrzymał wiadomość.

Rano odnalazł go Nauczyciel.

Czarnoksiężnik protestował nieśmiało:

- Moja jedyna córka ma za parę tygodni brać ślub.

- Miała dość czasu, żeby to zrobić.

- Ale jej matka i babka chciały, żeby to była naprawdę wielka uroczystość. To zaś 

wymaga zachodu. Wiele spraw już zostało załatwionych, ale i wiele jeszcze trzeba załatwić.

-  Należało  myśleć   o  tym   wcześniej.  Teraz   musicie   wybierać:   ślub  albo   wyprawa. 

Potem na wyjazd będzie za późno.

-  Oczywiście,  że   wybieramy   podróż  -  rzekł   Móri.  -  Boję  się   tylko,  że   wzajemny 

stosunek Taran i Uriela stal się ostatnimi czasy bardzo... gorący.

- W takim razie niech jedno z nich zostanie w domu!

- Ha! - roześmiał się Móri. - I ty myślisz, że oni się na to zgodzą?

background image

Z ponurą miną spoglądał w okno, za którym sypał gęsty śnieg.

- Dokąd chcecie nas przenieść? Do Kaszmiru?

-   Nie,   nie!   Nie   będziecie   mieli   czasu   na   wspinaczkę   w   obcych,   niebezpiecznych 

górach. Dostarczymy was na miejsce.

- Przeniesiecie nas aż do samego celu?

- Pani powietrza śledziła Sigiliona aż do jego budzącej grozę siedziby po tym, jak 

został   pokonany   przez   Uriela   i   Sol   z   Ludzi   Lodu.   Teraz   Powietrze   będzie   naszą 

przewodniczką.

Zapatrzony w dal Móri uśmiechnął się.

- Sol z Ludzi Lodu, tak, ja jej co prawda nie widziałem, ale młodzi opowiadali o niej z 

wielkim entuzjazmem. Czy znowu ją spotkamy?

Spotkacie wielu, chociaż jej może akurat tym razem nie, nie wiem. Ludzie Lodu to 

bardzo   samodzielny   ród,   nad   którym   my,   duchy,   nie   mamy   władzy.   Ale   czy,   pamiętasz 

podróż w czasie i przestrzeni do Tiveden, którą odbyłeś z Tiril w młodości?

- Jak mógłbym o czymś takim zapomnieć? Przecież unicestwiłem wtedy wasze plany. 

O ile jednak wiem, tym razem nie będzie to taka sama podróż?

- Nie, nie. Podczas tamtej wasze ciała pozostały przecież w Norwegii i tylko dusze się 

przemieszczały.   Nie   wolno   wam   było   niczego   dotykać,   by   nie   zakłócać   biegu   czasu. 

Musieliście być absolutnie bierni.

Móri skulił się.

- Pamiętam wszystko bardzo dobrze. Ściągnąłem przecież na siebie wielki wstyd, bo 

nie byłem w stanie się temu podporządkować.

- Zapomnij o tym! Tym razem musicie zachować swój fizyczny stan. A poza tym nie 

będziecie podróżować w czasie. Nie będziecie się musieli cofać w minione stulecia.

- Wiem. Sposób poruszania się zapożyczony od elfów, z tego musimy skorzystać, 

prawda?

- W pewnym sensie tak. Elfy nie znają rachuby czasu. Będziecie się poruszać poza 

granicami wszystkiego, co można mianem czasu określić.

- A konie? Przecież nie możemy ich za sobą prowadzić w strome, pokryte śniegiem 

góry!

Nie, nie, żadnych koni! Wezwij teraz wszystkich młodych, a potem porozmawiaj ze 

swoją żoną i teściową. - To będzie najgorsze - mruknął Móri.

Brnąc po kostki w śniegu szli wszyscy do pawilonu muzycznego w ogrodzie. Tiril i 

Theresa patrzyły na nich przez okno. Obie panie nic Protestowały za bardzo. Z doświadczenia 

background image

wiedziały, że to się na nic nie zda.

Poza   tym   dostały   od   duchów   coś   w   rodzaju   obietnicy,   że   być   może   grupa   zdoła 

powrócić przed wyznaczonym terminem ślubu.

Tego jednak nikt nie mógł być pewien. Tyle spraw trzeba było brać pod uwagę, tyle 

się mogło wydarzyć w dalekich krajach, nikt nie wiedział, co spotka uczestników wyprawy.

- jak oni ładnie wyglądają - powiedziała Tiril z bladym uśmiechem. - Czarne sylwetki 

na tle bieli. I Nero, który skacze obok nich radośnie, nawet nie przypuszczając, na co się 

zanosi. Po prostu ślepo ufa swoim państwu.

- Tak, Nero jest cudowny. Och, jaka maleńka i bezradna wydaje się Danielle - żaliła 

się Theresa. - Nie powinna jechać!

- Móri i Dolg też tak powiedzieli. Ale ona się uparła. Natomiast jeśli chodzi o Rafaela, 

to myślę, że wyjazd dobrze mu zrobi.

- Owszem - przyznała Theresa. - Potrzebuje nowych wrażeń, by przestać myśleć o tej 

strasznej Wirginii von Blancke.

- Nie wydaje mi się, żeby on wciąż coś do niej czul. Po prostu rozsypał mu się w 

gruzy   ideał   kobiety,   musi   teraz   spojrzeć   na   to   z   nowej   perspektywy.   Nie   tylko   szukać 

łagodnych i podporządkowanych panienek - powiedziała Tiril.

- Tak, pod tym  względem  mój  syn  nie ma  wielkiego  doświadczenia  - westchnęła 

Theresa.

- Obcując na co dzień z Taran powinien był się prze konać, że nawet kobieta silna i 

stanowcza może być pociągająca i dobra.

- Bez wątpienia, ale jakoś chyba ułożyło się inaczej - rzekła Theresa w zamyśleniu. - 

Teraz doszli do pawilonu, już ich stąd nie widać. Niech ich wszystkie dobre moce mają w 

swojej opiece.

- Amen - zakończyła Tiril.

Zmęczenie. Odrętwiałe, pozbawione czucia mózgi i ciała.

Siedzieli pod pięcioma ścianami pawilonu, szósta była otwarta ku dolinie. Wszyscy 

mieli  ze  sobą  wyposażenie,   jakie  Cień  polecił   im  zabrać:   ubrania,  jedzenie,  koce...  Dolg 

trzymał przy sobie Nera tak, by pies nie wyprawił się czasem w swoją zwykłą rundę na pola. 

Znużony zdążył tymczasem zasnąć i zdawało się, że śpi głęboko. Podobnie Danielle, wsparta 

o Villemanna.

Móri był jedynym, który wiedział, co się stało. Nauczyciel doradził mu mianowicie, 

by zaaplikował wszystkim, również sobie i psu, odpowiedni środek nasenny, niegroźny, ale 

skuteczny.

background image

Tak właśnie uczynił,  z tą tylko różnicą, że sam zażył  nieco mniejsza dozę, chciał 

bowiem przynajmniej częściowo kontrolować to, co się będzie działo. Ale wiedział o tym 

jedynie on sam.

To naturalne,  że Nero i Danielle  zasnęli  jako pierwsi.  Oni  byli  najmniej  odporni. 

Potem przysnęła Taran, a po niej Rafael.

Móriego dręczył niepokój. W kuchni przed wyjściem panowało zamieszanie i nie był 

teraz   pewien,   czy   przypadkiem   nie   zamienił   z   Villemannem   kieliszka.   Taran   parę   razy 

przesunęła tacę na stole i mogło dojść do pomyłki.

Miał   nadzieję,   że   wypił   to,   co   dla   siebie   przeznaczył.   Nie   chciał   zrezygnować   z 

przeżyć.

Na dworze śnieg padał wielkimi płatami. Jakiś dziecinny glos gdzieś w okolicy stajni 

przerwał   ciszę.   Uriel   zasnął,   a   po   nim   Dolg.   Teraz   czuwali   już   tylko   oni   dwaj,   Móri   i 

Villemann.

Móri starał się zachować przytomność, choć powieki ciążyły mu niczym z ołowiu...

Ostatni z wszystkich zasnął wreszcie Villemann, zmarznięty w ten ponury zimowy 

dzień.

To jednak on miał przeżywać niektóre fragmenty podróży.

Nie był to stan czuwania, o nie. Mimo to słyszał wokół siebie glosy. Czasami docierał 

do niego jakiś błysk światła, mignęło mu coś, czego pozostali nie mogli zobaczyć.

Villemann usłyszał stukot szybkich kroków po podłodze pawilonu. Wiele kroków. 

Szepczące, gorączkowe glosy.

Został uniesiony w górę. Z bardzo przyjemnym uczuciem płynął w powietrzu. Ktoś 

musiał  go podtrzymywać,  ale  nie miał  pojęcia,  kto. Oddalał  się od swojego miejsca,  nie 

stawiając oporu, lekki, wyzbyty odpowiedzialności. Euforia. To znaczy intensywne poczucie 

szczęścia.

Uśmiechał   się   delikatnie,   półprzytomny.   Myślało   czekających   go   bohaterskich 

czynach. Miał wizje, wyobrażenia o wielkości...

Wszystko zgasło.

Nowe   glosy.   Stali   teraz   spokojnie.   Wiał   potężny   wiatr.   Poczucie   przestrzeni. 

Nieograniczonej przestrzeni. Mimo to wyczuwało się istnienie jakiejś bariery.

- Hasło! - rzucił czyjś ostry glos. Czy to wilk domagał się hasła? Potężna, ludzka 

postać o głowie wilka? Skąd mu, przyszedł do głowy taki pomysł?

- Nie znamy żadnego hasła - powiedział ktoś obok niego. - Mamy natomiast długo 

oczekiwanego i jego orszak. Cisza. Potem podniecone szepty.

background image

- Przechodzić!

Oni   mówią   o   Dolgu,   pomyślał   Villemann   niejasno.   Ale   przecież   tym   razem   nie 

poszukujemy możliwości rozwiązania tajemnicy Świętego Słońca. Więc zadanie Dolga nie 

jest tym razem najważniejsze. Zamierzamy tylko odnaleźć uwięzionych Madragów, którzy 

zresztą może wcale nie istnieją.

A może te dalie sprawy mają ze sobą coś wspólnego? Oczywiście, że mają. Choć nie 

jest   to   bardzo   ścisły   związek.   Ci,   którzy   poszukują   Świętego   Słońca,   nie   przejmują   się 

ewentualnie istniejącymi Madragami.

Wiele  głosów,  wywołujących   długotrwałe   echo  w  nieskończoności.   Villemann  nie 

miał teraz żadnego wyczucia czasu ani przestrzeni, nie wiedział, czy grupa się porusza, czy 

nie.

- Przejmiecie tutaj? My nie przejdziemy.

Kto przejmie? Głos należy do Nauczyciela. Przez co oni nie przejdą?

Villemann tracił i znowu odzyskiwał świadomość. Głosy dźwięczały mu w uszach, a 

potem niby milkły.

Ciemno. Wokół panowały nieprzeniknione ciemności.

Potem znowu pojawiło się światło.

Perlisty kobiecy śmiech:

- Villemann? On ma na imię Villemann? W takim razie jest mój. Ja się nim zajmę.

- A ja biorę Taran. Znam ją. Jesteśmy jak dwie krople wody.

To mówił inny głos kobiecy. Niższy i brzmiało w nim coś w rodzaju lekceważenia.

- Zabierzemy ze sobą dwoje żywych - oznajmił głęboki bas, którego Villemann nigdy 

nie słyszał. - Oni sami pochodzą z terenów wschodnich i mogą się przydać, jeśli chodzi o 

obyczaje.

- Znakomicie - odparł Nauczyciel lekko śpiewnym głosem, z wyraźnym  akcentem 

hiszpańskim. - Będziemy czekać po drugiej stronie. Tylko pies potrzebuje ochrony.

Nerem miało opiekować się Zwierzę, pomyślał Villemann, choć nie byłby w stanie 

ubrać swoich myśli w słowa. Nie, oczywiście, oni „nie przeszli”. Cień i duchy nie przeszły. 

Ale przez co?

Wokół wiały porywiste wiatry. Lodowate zimno, a mimo to nie marzł.

Jakiś mur oddzielający inny wymiar? Stanęli przy granicy? Może przed jakąś bramą? 

Jakaś zmiana warty? Po co im wartownicy?

Odlegle przeciągłe wycie uświadomiło mu, że wartownicy mogą być konieczni.

Lecz miało też pójść dwoje żywych. W charakterze ochrony? Jakby Dolg i Móri nie 

background image

mogli dać sobie rady sami. Któż może być od nich silniejszy?

Villemann   otworzył   oczy.   Ledwo,   ledwo.   Bardziej   nie   mógł.   Wymagało   to   zbyt 

wielkiego wysiłku.

Powietrze było szare jak ołów, w górze szybko przepływały obłoki. W niewidocznych 

skalach coś szeptało i piszczało. Dokoła Villemanna tłoczyły się jakieś stwory.

Nie, to zwyczajni ludzie, tyle że w staroświeckich ubiorach. Niektórzy bardzo ładni. 

Niektórzy brzydcy, ale ich brzydota zdawała się dziwnie pociągająca. Wobec żadnego z nich 

nie można było być obojętnym.

Villemann   widział   kobietę   z   chmurą   kędzierzawych   rudoblond   włosów.   Piękną. 

Powiedziała coś do pozostałych i wtedy rozpoznał jej glos. To ta, która chciała go ochraniać.

Jakiś wysoki mężczyzna o niebywale szerokich ramionach, niemal jak u wielkiego 

łosia, oznajmił:

- Bardzo dobrze, Villemo. Dominiku, ty, który tak bardzo kochasz zwierzęta, może 

byś się zajął psem? Trzymaj mocno smycz, bo niewykluczone, że on zechce puścić się za 

czymś w pościg.

- Raczej nie - odparł młody mężczyzna. - Śpi jak zabity.

- Nigdy nic nie wiadomo.

A, więc to dlatego kobieta uważała, że oni oboje świetnie do siebie pasują: Villemann 

- Villemo.

Ale co to za ludzie?

I Villemann znowu zapadł na dłuższy czas w głęboki sen.

Niespokojne   krzyki   w   pobliżu.   Groźne   pomruki   bestii,   w   żadnym   razie   nie 

przypominającej człowieka. Jakieś parskania, sapania. Dławiący smród siarki, gorąco.

Czy my jesteśmy na Islandii? zastanawiał się Villemann. Gdzieś nad bulgoczącymi, 

kipiącymi siarczanymi źródłami w okolicy Namaskardh?

Nie, to sapią te dziwne istoty, nie kipiące źródła. Sylwetki. Rozpaczliwie starał się 

otworzyć oczy, ale bez powodzenia.

Opiekunowie   z   trudem   posuwali   się   naprzód.   Villemann   nie   wiedział,   czy   jest 

niesiony, czy też wieziony na czymś. W ogóle nie odczuwał własnego ciała. Miał wrażenie, 

że nic nie waży. Ale to, oczywiście, nieprawda, wiedział o tym. Zachował swoją fizyczną 

postać,   wszyscy   jego   krewni   tutaj   ją   zachowali,   bo   przecież   to   oni   sami   mają   dojść   do 

Karakorum, a nie ich dusze w jakimś niesamowitym eksperymencie.

Ale   jak,   na   Boga,   zdołają   tego   dokonać?   Sposób   poruszania   się   elfów   można   by 

jeszcze od biedy wyjaśnić i jakoś zaakceptować, ale to?

background image

Dotarł do nich dudniący grzmot i ów niski, ostry glos kobiecy zawołał:

- Tengel, spójrz w górę!

Odpowiedział mu spokojny bas:

- Widzę, Sol.

Sol? Sol, gdzie on już kiedyś słyszał to imię? Myśli Villemanna mącił środek nasenny.

Ależ oczywiście, Sol z Ludzi. Lodu, ta, która pomogła Taran w walce z Sigilionem!

Ludzie Lodu? Villemann nigdy przedtem o nich nie słyszał. Nie, nie był  w stanie 

przytomnie myśleć.

Spotykali   wciąż   nowe,   obce   i   przerażające   zjawiska.   Do   niego   docierały   jedynie 

dźwięki, ale i to wystarczało. Wrzaski przypominające wycie, niesamowite zgrzyty,  jakby 

pocieranie kamieniem po metalu, głuche, dudniące grzmoty i wreszcie ten straszny łoskot, 

zdawało się, że to nadchodzą jakieś kamienne kolosy. Zbliżały się do nich, wtedy pomocnicy 

Villemanna odskakiwali gwałtownie w bok, po czym na pewien czas robiło się spokojnie, a 

dźwięki zamierały w oddali.

Do kolejnego zagrożenia.

Coś ogromnego i bardzo gorącego przemknęło obok. Powieki Villemanna przeniknęło 

ostre światło.

To coś przesunęło się przy nim, ale zaraz pojawiły się nowe zjawiska. W końcu na 

ułamek   sekundy   udało   się   Villemannowi   unieść   powieki   i   w   tym   samym   momencie 

przebiegła   obok   nich   przypominająca   smoka   istota   z   ogromnym   trójrogim   stworem   na 

grzbiecie. Istota, szczerząc zęby, wyciągnęła ku nim dzidę, ale broń została powstrzymana w 

powietrzu przez strzałę, wysłaną przez kogoś znajdującego się w bok od Villemanna. Dzida 

zapieniła kierunek.

Z wielkim wysiłkiem Villemann zwrócił wzrok w stronę łucznika. Zobaczył kogoś, 

kto mu się w pierwszej chwili wydal wrogiem, lecz zaraz zrozumiał, że to pomocnik. Wysoki 

mężczyzna o czarnych potarganych włosach i orientalnych rysach, groteskowy, ale bardzo 

interesujący.   Wieszał   właśnie   ogromny   luk   na   ramieniu.   Więcej   Villemann   nie   zdołał 

zobaczyć, usłyszał natomiast, jak ów potężny mężczyzna imieniem Tengel, który wyraźnie 

był tu przywódcą, mówi do strzelca:

- Bardzo dobrze, Mar!

A potem podniecony glos:

- Udało się! Przeszliśmy! Jesteśmy po drugiej stronie! I nikt nie został zraniony.

-   Właśnie   dlatego,   nam   się   udało   odpowiedział   mężczyzna   o   głębokim   glosie.   - 

Idziemy dalej.

background image

Villemann znowu stracił kontakt z rzeczywistością. Pogrążył się w niebycie.

W domu, w Theresenhof. przestało padać. Erling poszedł do pawilonu muzycznego, 

by zobaczyć, jak się sprawy potoczyły; i ewentualnie zabrać całą gromadkę do domu.

Wrócił bardzo szybko.

- No? - zapytał zdenerwowana Tiril.

Erling rozłożył ręce.

- Zniknęli. Wszyscy.

- Zniknęli? Widziałeś, jak odchodzili?

-   Widziałem   tylko   na   śniegu   ich   ślady   z   domu   do   pawilonu.   A   stamtąd...   Nic. 

Absolutnie nic. Doszli do pawilonu, a potem zniknęli.

- A zatem ich podróż się rozpoczęła - westchnęła. Theresa.

background image

2

Budzili się w ciemnościach, jedno po drugim. Ostatnia ocknęła się Taran.

Usiadła i nasłuchiwała, podobnie jak to przed nią czynili wszyscy inni. Cisza wokół 

była taka... przytłaczająca. Taka... fizycznie wyczuwalna. Ciężka. Po omacku szukała Uriela, 

po chwili on ujął ją za rękę.

- Gdzie jesteśmy? - szepnęła z drżeniem. - Tutaj jest tak zimno. I wilgotno.

- Masz rację - przyznał Móri. - Próbowałem się już trochę zorientować w sytuacji, ale 

nie bardzo mi się to udało. Początkowo myślałem, że jesteśmy na otwartej przestrzeni. Chyba 

jednak nie.

- To... W takim razie, gdzie?

- Znajdujemy się w jakiejś głębi, która została stworzona przez ludzi. No, w każdym 

razie coś takiego.

- Nie podoba mi się właśnie owo „coś takiego” - mruknęła Taran. - Ale masz rację 

ojcze. To, co zdaje się takie przytłaczające, co głuszy wszelkie dźwięki, to może być niski 

ciach.

- Skala - sprosta - wał Mori. - Mamy nad sobą skałę.

- Uff - szepnął ktoś w ciemnościach.

- Czy nikt nie zaorał krzesiwa? - zawalała Taran niecierpliwie.

- Światła idea - rzeki Villemarin. Skrzesał ogień i zapalił niewielką pochodnię.

Rozglądali się dookoła.

- Zabawne, nie ma co - skrzywiła się Taran.

Chyba naprawdę znajdowali się w górskiej jaskini, tak to przynajmniej na pierwszy 

rzut   oka   wyglądało.   Tylko   że   nierówna   podłoga,   ociosane   ściany,   a   przede   wszystkim 

wyrąbany   w   skale   korytarz,   ginący   w   mroku,   uświadamiały   im,   że   nie   jest   to   naturalna 

jaskinia. No, może częściowo, ale jeśli nawet, to została gruntownie przerobiona ludzko, ręką.

- Może to kopalnia? - zastanawiał się Rafael.

-   Nie,   nic   na   to   nie   wskazuje   -   odparł   Móri.   -   jeśli   miałbym   zgadywać,   to 

powiedziałbym, że podziemny loch, więzienie.

- Na to też nic nie  wskazuje - wtrącił  Villemann.  I nagle drgnął. - Co ty robisz, 

Danielle?

Wszyscy spojrzeli w tę samą stronę, co on. Danielle siedziała w kącie i głaskała jakąś 

okropną istotę, bardzo wolno i spokojnie.

background image

Zwierzę!

Dziewczyna uśmiechała się do nieszczęsnego stworzenia.

Kiedy się otrząsnęli z wrażenia, Dolg powiedział:

- Znakomicie, Danielle! Mama Tiril też to zawsze robiła, a wtedy stan jego ran bardzo 

się poprawiał.

- Już to zauważyłam - oznajmiła Danielle z promienną twarzą. - On to lubi.

- Tak - potwierdził  Móri. - Ale musisz  wiedzieć,  że ludzkość  przysparza  naszym 

przyjaciołom zwierzętom coraz to nowych  ran. Więc Zwierzę całkiem zdrowe nie będzie 

nigdy.  My możemy tylko starać się ulżyć  trochę jego cierpieniom. Znakomicie, Danielle! 

Przyjemnie nas zaskoczyłaś!

- Może  zaczynam  być   dorosła   - szepnęła   ze  smutnym   uśmiechem.   - Nasza  długa 

podróż z Norwegii nauczyła mnie wiele o cieniach życia.

Dolg, który siedział  najbliżej  dziewczyny,  wyciągnął  rękę i pogłaskał Danielle  po 

policzku.

- Ślicznie, mała siostrzyczko!

Odpowiedziała mu nieśmiałym uśmiechem, wszyscy jednak zauważyli, że to ze strony 

Villemanna   oczekiwała   pochwały.   Ten   nie   pozwalał   jej   długo   czekać,   uśmiechnął   się 

serdecznie i powiedział, że bardzo jej dziękuje. Danielle pochyliła głowę nad zmierzwionym 

futrem Zwierzęcia. Nero siedział obok nich, jakby i on chciał okazać sympatię.

- Ale co tutaj robi Zwierzę? - zdziwił się Móri. - - W dodatku całkiem samo?

W głębi. mrocznego korytarza ukazał się Cień w towarzystwie pozostałych duchów.

Ludzie natychmiast wstali i kłaniali się z szacunkiem.

- Nie, nie, siedźcie - powstrzymał ich Cień. - My też przy was usiądziemy. Musimy 

porozmawiać. Naradzić się.

Wszyscy znaleźli dla siebie miejsca w niewielkiej grocie, rozpalono też ognisko ze 

smolnych  drzazg, które ze sobą przynieśli.. Ale naprawdę niewielkie, drogocenne drzazgi 

należało oszczędzać, bo z pewnością będą jeszcze potrzebne. W końcu Móri zapytał:

- No dobrze, więc gdzie jesteśmy?

- Pod twierdzą Sigiliona - odparła pani powietrza, która przedtem bardzo dokładnie 

zbadało okolicę. - Niegdyś znajdowała się tam w górze i nadal trwa, ale bardzo trudno do niej 

dotrzeć.

- Na pewno pokonamy wszystkie trudności - zapewnił Villemann. - Akurat droga do 

siedziby Sigiliona interesuje mnie najbardziej. Skoro mieliśmy już okazję poznać przedsmak 

podróży...

background image

Inni przerwali mu zdumieni.

- Niczego takiego nie przeżywaliśmy, coś ty!

- Więc to jednak ty wypiłeś zawartość mojego kieliszka - westchnął Móri. - Sobie 

przygotowałem   nieco   słabszy   środek   nasenny,   żeby   choć   w   części   śledzić   podróż,   ale 

kieliszki zostały zamienione. Niech to licho porwie, przez całą drogę spałem jak kamień!

Nauczyciel spojrzał na niego surowo.

- To mogło być bardzo niebezpieczne - rzekł z powagą. - Muszę prosić, byście od tej 

chwili bardzo dokładnie przestrzegali naszych zaleceń.

- Milo popatrzeć, jak tatę przywołują do porządku - zachichotała Taran. - No dobrze, 

braciszku, powiedz teraz, co widziałeś.

Jak dobrze jest mieć ich wszystkich przy sobie, pomyślał Villemann.. Nidhogga z jego 

przezroczystą bladością, wyglądającego jak unosząca się w powietrzu zjawa, Nauczyciela o 

ciężkiej,   zwalistej   sylwetce,   w   którego   zamazanych   rysach   wciąż   można   dostrzec   mądrą 

wyrozumiałość. A także tego ponad wszelkie granice groteskowego Ducha Zgasłych Nadziei 

czy inaczej Ducha Beznadziei albo Ducha Niespełnionych Iluzji, miał on bowiem wiele nazw. 

Piękne panie Wodę i Powietrze, które muszą się czuć bardzo ile w tej dławiącej atmosferze 

górskiej jaskini. Dobrze jest mieć przy sobie Pustkę, której nikt nie widzi, ale której obecność 

wszyscy wyczuwają jako pusto, przestrzeń, a także jako smutne westchnienie wydobywające 

się   z   piersi,   gdy   tylko   ona   znajdzie   się   w   pobliżu.   Było   też,   oczywiście,   Zwierzę   oraz 

Hraundrangi - Móri. I Cień. Potężny i nieprzenikniony.

Villemann w najmniejszej mierze nie ponosił przecież winy za to, co słyszał i widział 

po drodze, odpowiedział więc z czystym sumieniem:

- Wydawało mi się, że pędzimy przez - wielkie przestrzenie.

- W pewnym sensie tak było - skinął głową Nauczyciel.

- A poza tym mijaliśmy chyba jakąś bramę - ciągnął dość niepewnie Villemann. A 

może nawet dwie.

- Wiele - sprostował Cień.

-   Musiałem   chyba   wtedy   przysypiać   -   stwierdził   Villemann.   -   Pamiętam,   że 

pomyślałem   sobie:   „   Czy   to   jakiś   wilk?   Człowiek   o   wilczej   głowie?”   Właśnie   wtedy 

usłyszałem, że ten człowiek pyta o hasło, i ktoś z was, mam wrażenie, że to był Nauczyciel, 

odpowiedział, iż nie znamy hasła, lecz marny ze sobą tego, na którego długo oczekiwano, po 

czym ów człowiek - wilk, którego jednak nigdy nie widziałem, oznajmił: „Przechodźcie!”

- To rzeczywiście była istota podobna do wilka - rzekł Nauczyciel zdumiony. - Jesteś 

pewien, że go nie widziałeś?

background image

- Absolutnie. Odbierałem tylko bardzo intensywne wrażenie, że tak właśnie jest.

- Brawo, Villemann! Coś mi się zdaje, że w tej rodzinie nie tylko Móri i Dolg posiedli 

niezwykłe zdolności. No dobrze, jeszcze jakieś wrażenia? Bo mam nadzieję, że nie wtrącałeś 

się do tego, co się działo. To by się mogło skończyć naprawdę źle.

- Naturalnie, że niczego takiego nie robiłem. Przede wszystkim dlatego, że nie byłem 

w stanie, znajdowałem się w kompletnym oszołomieniu, właściwie jakbym nie miał ciała. 

Parę razy udało mi się tylko leciutko uchylić powiek. Raz zdawało mi. się, że widzę jakąś 

bramę w chmurach, myślałem, że za chmurami znajdują się skały.

- Nie, tam nie było żadnych skal. Tylko te chmury. Mów dalej!

-   No   to   musiałem   się   chyba   wtedy   zdrzemnąć,   bo   potem   miałem   wrażenie,   że 

natrafiliśmy na kolejną barierę. I tak... Jak to było tam...?

- Przekroczyliśmy wiele granic. Nie wiem, o którym miejscu teraz mówisz - stwierdził 

Cień..

- Niech się zastanowię... Wszystko to jest dosyć niewyraźne.

- Trudno się dziwić - wtrącił Cień z ironią.

Villemann   zauważył,   że   ojciec   mu   wyraźnie   zazdrości,   iż   syn   przeżył   to,   co   on 

przygotował dla siebie. Młody człowiek przyjął to z rozbawieniem.

- No więc - powrócił do opowiadania. - No więc słyszałem długotrwałe echo, jakby 

dochodzące spoza granic wieczności. Zdawało mi się, że znaleźliśmy się poza czasem, jeśli 

rozumiecie, co mam na myśli.

-   I   tak   też   było!   Istniejecie   teraz   w   czasie   elfów,   w   którym   żadna   rachuba   nie 

obowiązuje.

- Takie właśnie było moje wrażenie - skinął głową Villemann. - I co to się przytrafiło 

później? Znowu znaleźliśmy się przy jakiejś granicy. Nowy wartownik. Taki wielki, że nie 

mogłem go dokładnie zobaczyć, nie mam pojęcia, kto to był. Chociaż znajdowali się tam 

również inni - Villemann mówił teraz z większym zapałem, jakby lepiej pamiętał. - Były to 

jednak istoty ludzkie. Przypominam sobie! Pamiętam kobietę o imieniu Villemo, która chciała 

się   mną  zaopiekować,  ponieważ  mamy  podobne  imiona.   Innego  nazywali   Tengel,  był  to 

wspaniały mężczyzna, brzydki jak troll, a mimo to w jakiś sposób bardzo piękny. Był ich 

przywódcą.  Zwracał  się do kogoś imieniem  Dominik  i do jakiegoś  Mara. Ten ostatni  to 

ogromny łucznik o orientalnych rysach. Wyglądał strasznie, ale i on mimo to wydawał się 

bardzo sympatyczny! Czy nie zapomniałem o kimś? Tak! Jeszcze Sol! Sol z Ludzi Lodu!

- Co takiego? - wołali Taran, Rafael i Danielle jedno przez drugie.

- Tak, tak, to byli Ludzie Lodu - potwierdził Cień z uśmiechem. - Towarzyszył im 

background image

jeszcze jeden. Trond.

- Ale oni mieli ze sobą także dwoje żyjących - wtrącił Villemann z uporem. - Jakim 

sposobem   ci   ludzie   mogliby   nam   pomóc?   Przecież   tata   i   Dolg   są   znacznie   silniejsi   niż 

ktokolwiek inny!

- Owi żyjący to Mar i Shira. Wspaniała młoda dziewczyna o ogromnych zdolnościach 

okultystycznych. Oboje bardzo dużo wiedzą o tych okolicach.

- Dziewczyny nie widziałem, ale tez miałem ograniczony zasięg. Jednego tylko nie 

rozumiem:   Co takiego   mają  Ludzie  Lodu,  czego  nie  posiadacie  wy,  duchy?  Bo  przecież 

wymieniono wartownika, prawda? I przeszliśmy wtedy do innego wymiaru...

- Słusznie!

-   Na   mnie   ten   wymiar   robił   okropne   wrażenie.   Przede   wszystkim   niczego   nie 

widziałem. W każdym razie na początku. Słyszałem natomiast potworne hałasy, jakby jakaś 

straszna siła przetaczała ogromne skalne bloki, przenikliwe zgrzyty, wizgi, grzmoty i mrożące 

krew w żyłach pomruki. Parskania i bulgotanie, jakbyśmy się znajdowali przy Namaskardh. 

Śmierdziało też podobnie jak tam. Cuchnęło siarką, jakby się rozwarły wrota piekieł. Wciąż 

przeżywaliśmy   coś   nowego!   W   końcu   udało   mi   się   otworzyć   jako   tako   oczy   i   ujrzałem 

ogromnego stwora podobnego do smoka, jak pędzi wprost na nas, a na plecach dźwiga inną 

istotę   o trzech   rogach,  wykrzywiającą   się do  nas paskudnie  i  ciskającą  w nas  dzidą.  Na 

szczęście   ten   łucznik,   Mar,   zestrzelił   dzidę.   A   zatem   powiedzcie,   nasze   genialne   duchy, 

dlaczego to Ludzie Lodu znaleźli się w tym wymiarze, a nie wy?

Nauczyciel westchnął.

- Jak widzę, wszyscy oczekujecie ode mnie odpowiedzi...

- Tak jest - potwierdziła Taran.

- To bardzo niebezpieczny wymiar. Jak już wiecie, kiedy transportowaliśmy was tutaj 

z domu, czas stal w miejscu. No, nie bez przerwy, w pewnych okresach zaczynał się toczyć 

mniej   więcej   normalnie.   Zresztą   wszystko   działo   się   w   wielkim   skrócie,   ponieważ 

podróżowaliśmy   niebywale   szybko.   Ale   przez   ów   wymiar,   przez   który   wy   jako   ludzie 

musieliście   przejść,   my   nie   byliśmy   w   stanie   was   przeprowadzić   Ten   wymiar   bowiem 

znajduje   się   w   przestrzeni   oddzielającej   dwa   okamgnienia,   istnieje   pomiędzy   dwoma 

drgnieniami. Rozumiecie mnie?

- Rozumiemy - potwierdziła Taran. - Załóżmy, że poruszam kciukiem, to ten wymiar 

znajduje się w przestrzeni czasowej pomiędzy ułamkiem sekundy, w którym zaczynam ruch 

kciukiem, a ułamkiem, w którym mój kciuk znajduje się znowu w dawnym położeniu.

- Trwa to jeszcze krócej - rzeki Nauczyciel. - To przestrzeń między początkiem twoje j 

background image

myśli, by poruszyć kciukiem, a pierwszym słowem w jakie tę myśl ubierasz.

Taran z zapałem kiwała głową. Zrozumiała.

-   W   tej   przestrzeni   dzieje   się   niesłychanie   dużo   spraw   w   czasie   tak   krótkim,   że 

właściwie nie istniejącym. To, co usłyszałeś, Villemannie, było zaledwie nikłym fragmentem 

tego, cc się tam w istocie wydarzyło. Ten wymiar pełen jest istot które w ogóle nie mają 

miejsca   w   czasie,   ponieważ   czas   ich   nie   chciał.   Są   one   zirytowane   i   dlatego   podwójnie 

niebezpieczne,   i   bardzo   złe.   My,   duchy,   nie   mamy   sposobu,   by   się   im   przeciwstawić. 

Natomiast Ludzie Lodu to potrafią.

- Jak to?

Opowiadanie   sagi   o   Ludziach   Lodu   zabrałoby   nam   zbyt   wiele   czasu.   Najkrócej 

mówiąc, ród ten prowadzi walkę ze złem. Złem samym w sobie. Ludzie Lodu mają przodka. 

który napił się wody ze Źródła Zła i przez to stal się samym Złem. Gdyby przejął władzę nad 

światem, zniszczyłby wszystko. Również inne złe istoty,  takie jak demony i im podobne, 

wszystkie musiałyby się podporządkować jego mocy, a to by światu nie wyszło na dobre. Te 

ponure istoty chcą być wolne i swobodnie czynie zło według własnej woli. Ludzie Lodu są 

jedynymi, którzy mogą uwolnić świat od strasznego przodka. On się nazywa Tengel Zły w 

przeciwieństwie   do   tego   Tengela,   którego   ty   spotkałeś   Villemannie.   Ten   jest   dobry. 

Natomiast Shira, która też tam była jako jedna z dwojga żyjących, właśnie niedawno zdołała 

zdobyć jasną wodę, która jest w stanie zniszczyć ciemną wodę zia - jeśli. tylko Ludziom Lodu 

uda się odnaleźć Tengela Złego i naczynie, w którym przechowuje on swoją wodę. O to 

właśnie zabiegają. Na tym polega ich walka.

Umilkł na chwilę.

- Mów dalej - rzekła Taran cicho. - Jak dotychczas wszystko zrozumieliśmy.

- No właśnie. W takim razie pojmujecie pewnie też, że owe istoty, znajdujące się w 

tamtym wymiarze, nie chcą Ludziom Lodu uczynić nic złego.

- Naturalnie, że pojmujemy przyznał Villemann. - Ale, z drugiej strony, Ludzie Lodu 

są tacy jak my. Oni też nie chcą czynić zła. I dlatego właśnie mogli przejść. Tutaj jest coś, 

czego nie rozumiem... Słyszałem, jak mówiłeś, ty albo Cień, czy może jeszcze ktoś inny, że 

musicie zostać po drugiej stronie. Przecież wiem, że potraficie przenosić się nie zauważeni z 

miejsca na miejsce. Dlaczego więc po prostu nie przeniesiecie nas na tę drugą stronę?

-   Rzeczywiście,   trzeba   powiedzieć,   że   masz   głowę   nie   od   parady,   Villemannie   - 

Nauczyciel uśmiechnął się powściągliwie. - Ale aż takie proste to to nie jest. Nie mogliśmy 

zastosować w pełni sposobu poruszania się elfów, bo w tych górskich okolicach konie nie 

dadzą sobie rady. Musieliśmy tak postępować, byście uniknęli zderzenia z czasem. Poza tym 

background image

wciąż przecież jesteście ludźmi. Musieliśmy was przeprowadzić przez wszystkie konieczne 

wymiary. Również przez ten, nad którym sarni nie mamy władzy.

-   Przez   ten   niebezpieczny,   pozbawiony   czasu   -   westchnął   Dolg.   -   Rozumiemy   to 

bardzo dobrze, więc jeszcze tylko  jedno pytanie:  Jeśli demony w tej przestrzeni  uznają i 

akceptują Ludzi Lodu, to dlaczego ten trójrogi potwór ich zaatakował z dzidą?

- Dzida nie była skierowana przeciwko Ludziom Lodu, lecz przeciwko wam, intruzom 

- wyjaśnił Nauczyciel łagodnie.

Ludzie   pod  ścianami  skulili  się   na  te  słowa.  Siedzieli  w  napięciu,  teraz  znali   już 

wszystkie odpowiedzi.

- I jeszcze raz ci dziękuję, Villemannie, że nie próbowałeś się mieszać do wydarzeń - 

rzekł Cień.

Młody człowiek w milczeniu skinął głową, ale trudno mu było ukryć dumę.

-   Czy   możemy   teraz   przedyskutować   plany?   -   zapytała   Woda   głosem,   który 

przypominał szemranie strumyka.

- Tak, powinniśmy się za to zabrać - potwierdził Uriel, który do tej pory siedział w 

milczeniu i tylko słuchał.

- Nie ma znowu tak wiele do dyskutowania - rzekła pani powietrza i teraz zebranym 

się zdawało, że słyszą szum wiatru w koronach drzew. - Potraktujcie to pomieszczenie jako 

punkt   wyjścia   i   jako   miejsce   zbiórki.   Tutaj   możecie   wracać,   bo   o   ile   zdążyłam   się 

zorientować, chociaż nie miałam zbyt wiele czasu, nie żyje już nikt, kto wie o istnieniu tego 

miejsca.   Jest   trudno   dostępne   i   chyba   nigdy   nie   było   używane.   Nawet   Sigilion   nie   wie, 

dlaczego kazał swoim niewolnikom kopać tak głęboko.

- Trudno dostępne? - zdziwił się Móri. - W takim razie jak z niego wyjdziemy?

- Prowadzi stąd jedna jedyna droga i z pewnością, ją odnajdziecie.

- A jak się tu znaleźliśmy?

Piękna kobieta uśmiechnęła się.

- Znowu pomogli nam Ludzie Lodu. Mała Shira, o której już wspominaliśmy, zdobyła 

pewnego... nie, nie przyjaciela, ale, powiedzmy,  sojusznika, podczas swojej wędrówki do 

źródła   jasnej   wody.  Jego  imię  brzmi   Shama   i  jest  to  duch kamienia.   Jest  jeszcze   czymś 

więcej, ale to nas nie dotyczy.  To on właśnie utworzył we wnętrzu góry korytarz, dzięki 

czemu mogliście wejść aż tak głęboko i znaleźć się pod siedzibą Sigiliona. Ten korytarz, 

oczywiście, został natychmiast zamknięty.

-   Więc   wyście   wiedzieli   o   istnieniu   tego   pomieszczenia?   -   My   nie.   Ale   Shama 

wiedział.

background image

- To znaczy, że bardzo wiele zawdzięczamy Ludziom Lodu - rzekł Dolg cicho.

- Niewątpliwie! Nie mogłam jednak dokładnie zbadać zamczyska, ponieważ Sigilion 

wszędzie   porozstawiał   zapory,   przez   które   nie   przejdzie   żaden   duch.   Są   pozamykane   na 

magiczne zamki, w każdym razie różne ich fragmenty. Co nieco jednak nam, duchom, udało 

się zobaczyć. I chcę wam powiedzieć, że nie powinniście się bać tego, co was spotka podczas 

poszukiwania Madragów...

- Widziałaś ich? - zapytał Móri pospiesznie.

- Nie, nawet nie wiem, czy naprawdę istnieją. A jeśli tak, to muszą się znajdować w 

tych starannie pozamykanych częściach zamku.

- Skoro wam nie udało się otworzyć zamków, to jak my sobie z tym poradzimy? - 

niepokoił się Rafael.

Pani powietrza zwróciła ku niemu swoje niebiańsko błękitne oczy.

- To będzie, niestety, wasz problem. Pomyślcie, to może się wam uda. O te małe 

wieśniaczki nie musicie się martwić. One znajdują się w całkowitej władzy Sigiliona i bardzo 

dobrze się z tym czują. Nie chcą wracać do domów.

-   No   a   ich   rodzice?   -   zapytał   Móri.   -   Chyba   nie   są   z   tego   powodu   specjalnie 

szczęśliwi?

Też tak myślę, ale nic nie możemy zrobić. Jeśli siłą przetransportujemy biedaczki z 

powrotem na wieś, to zapłaczą się na śmierć z tęsknoty za Sigilionem.

- O, nie - . szepnęła Taran drżącym głosem, a Danielle skuliła się jak na zimnie.

- Wy nigdy się nie znajdowałyście pod jego wpływem - rzekła pani powietrza. - Taran 

była na to zbyt  silna, a Danielle została w porę uratowana. Te nieszczęsne małe kobietki 

natomiast już nie będą miały możliwości uwolnienia się od niego. A więc, Danielle, musisz 

być bardzo ostrożna! Nigdy nie pozostawaj sama z Sigilionem! Ty, Taran, dasz sobie radę, a 

poza tym udasz Uriela.

- Natomiast Danielle ma mnie! - wykrzyknął Villemann i natychmiast tego pożałował. 

Danielle jednak spojrzała na niego z taką wdzięcznością, że aż się zaczerwienił.

Wygląda na to, że ona zaczyna się uwalniać od uczuć dla Dolga, już chyba go tak nie 

wielbi, pomyślał. Ale jeszcze trochę potrwa, zanim zrozumie, że to ja jestem mężczyzną jej 

życia.

A czy jestem? Może powinna sobie znaleźć kogoś całkiem innego?

Dalej nie zdążył się posunąć w swoich rozmyślaniach, bo wszyscy zebrani zaczęli się 

znowu zastanawiać nad tym, co należy zrobić najpierw.

Villemann usiadł wygodniej i słuchał, co mają do powiedzenia „geniusze”.

background image

3

Narada została zakończona. Duchy opuściły zgromadzenie.

Móri i jego bliscy wiedzieli, że teraz, kiedy podróż dobiegła końca, znowu poruszają 

się   w   czasie.   Bardzo   szybko   zostali   przeniesieni   z   domu   tutaj,   nawet   rile   wiedzieli,   jak 

szybko, od tej chwili jednak liczyła się każda minuta.

Szczerze mówiąc, musieli się spieszyć. Pominąwszy już prośby i marudzenie Taran, 

że   muszą   wrócić   do   domu   tak,   by   zdążyć   na   wyznaczony   termin   ślubu,   bardzo   dobrze 

wiedzieli, iż me mogą się bez końca ukrywać w zamczysku Sigiliona i że lada chwila mogą 

zostać   odkryci.   Wtedy   on   na   pewno   nie   będzie   się   z   nimi   cackał.   Brak   litości,   to 

najłagodniejsze określenie, jakie w tych warunkach mogło przyjść na myśl.

Ruszyli zatem w ciemność jedynym korytarzem, który prowadził z ich tajemniczego 

schronienia.

- I nie liczcie na pomoc duchów - ostrzegał Móri szeptem. - One są tutaj po to, by nas 

wspierać wyłącznie wówczas, kiedy już naprawdę nie będzie innej rady. Nie mogą jednak 

interweniować  bezpośrednio, nie mogą  uratować Madragów, to możemy  zrobić tylko  my 

sami. Nie wolno im też pojawiać się w okolicy zamczyska, jedynie w tej jaskini pod nim.

Odwrócił się i zatrzymał orszak.

- Dolg i ja musimy mieć wolne ręce, natomiast ty, Urielu, będziesz się opiekował 

Taran, Villemann zajmie się Danielle, a Rafael Nerem.

- Tato, ile razy ty to musisz powtarzać? - jęknęła Taran.

- Będę to robił, dopóki nie pojmiecie, jak ważne jest, by wszyscy znajdowali się na 

swoich miejscach. Każde z nas otrzymało od duchów konkretne zadanie. I musimy je po kolei 

w   odpowiednim   czasie   wykonywać,   jak   na   przykład   teraz.   Teraz   zwolnimy   Rafaela   z 

obowiązku zajmowania się Nerem, ponieważ zadaniem Nera jest przeszukiwanie korytarzy i 

pomieszczeń. W tej sytuacji ja pójdę pierwszy, tuż za psem, a ty, Rafaelu, będziesz zamykał 

pochód i musisz mieć baczenie, by nas nikt nie zaskoczył od tylu.

Villemann pomyślał, że to przecież niemożliwe, nikt nie może ich zaskoczyć, skoro za 

nimi znajduje się tylko jaskinia, którą dopiero co opuścili. Wiedział jednak, że Rafael musi 

czuć   się   potrzebny   i   ważny.   Rafael   musi   zapomnieć   o   swoim   uczuciu   do   Wirginii   von 

Blancke,  które   sprawiło  mu   tyle  bólu.   Ważne   jest  więc,   by  miał  do  wykonania   zadanie, 

absorbujące myśli.

Rafael przyjął polecenie z całą powagą, jako wyraz zaufania. Dogonił swoją siostrę, 

background image

Danielle, jakby chciał ją ochronić przed ewentualnym atakiem od tylu.

Ciemny korytarz oświetlała tylko mdła pochodnia, którą Móri polecił zapalić. Widzieli 

czarne kamienne ściany, grubo ciosane, nierówne, ociekające sączącą się z góry wodą.

Przejście nie było długie. Nieoczekiwanie Nero się zatrzymał, bo wyrosła przed nim 

ściana.

- Aha. No i co teraz? - zastanawiała się Taran.

- Nie mów tak głośno - syknął Móri ostrzegawczo.

-   Znajdujemy   się   głęboko   pod   twierdzą,   prawda?   -   rzekł   Dolg.   -   W   takim   razie 

powinniśmy...

Nie musiał kończyć zdania. Wszyscy unieśli głowy, żeby popatrzeć w gore.

Rzeczywiście, znajdował się tam otwór.

- Danielle - powiedział cicho Móri.

Dziewczyna wiedziała, na czym polega jej zadanie. Jeśli trafią na jakieś szczególnie 

wąskie przejście, ona musi pokonać je jako pierwsza.

Villemann i Uriel, najsilniejsi w grupie, unieśli Danielle tak, by mogła się pewnie 

chwycić krawędzi.

- Nie bardzo mam się tu czego trzymać - jęknęła ogromnie przejęta tym, że może się 

do czegoś przydać. - Dam sobie radę, tylko żebyś mnie, Villemann, podniósł jeszcze trochę 

wyżej.

Obaj chłopcy wspięli. się na palce i Danielle wkrótce znalazła się na górze.

No, tym razem się udało, pomyślała Taran. Ciekawe, kto podsadzi ostatniego.

- Co widzisz? - zapytał Móri szeptem.

- Nic. Tu jest ciemno jak w kominie. Strasznie nierówna podłoga - odrzekła także 

szeptem. - Podłoga dokładnie taka sama jak tam u was na dole.

Jedno   po   drugim   podnoszono,   czy   też,   ściślej   biorąc,   wypychano   na   górę.   Nero 

wyrywał się na początku okropnie, ale później, zawieszony pomiędzy niebem i ziemią, dal za 

wygraną po prostu ze strachu. Taran musiała czekać do końca jako najlżejsza, ją najłatwiej 

można było wciągnąć. Wypadło, niestety, na nią, choć tak się bala, by nie zostać w ciemnym 

korytarzu sama.

Większość wyposażenia zostawili w dolnej kryjówce. Zabrali tylko to, co, jak sądzili, 

może im być potrzebne już teraz.

-   Musimy   sporządzić   jakąś   drabinę   albo   coś   w   tym   rodzaju   -   szepnął   Móri.   - 

Wystarczyłaby  na przykład  sznurowa drabinka.  Nie możemy  przecież  tak się nieustannie 

podsadzać i zsadzać, a wspinania będzie pewnie sporo.

background image

Wszyscy się z nim zgadzali.

- A teraz... - mówił dalej Móri. - Teraz rozejrzyjmy się trochę wokół.

Znajdowali   się  w  bardzo  małym  pomieszczeniu.   I całkiem   pustym.  Najważniejsze 

jednak, że w kamiennej ścianie zobaczyli niskie drzwi.

Może zresztą drzwi to zbyt dostojne określenie. Wyglądało jak wejście do komórki, i 

miało się wrażenie, że po drugiej stronie otworu zgromadzono mnóstwo jakichś gratów.

- Trzeba odsunąć te rupiecie - stwierdził Móri.

Ale barykada nie dawała się poruszyć.

- Boję się, żebyśmy nie narobili zbyt wielkiego hałasu, starając się sforsować tę zaporę 

czy co to jest - Móri był poważnie zaniepokojony. - Chodźcie, chłopcy, postaramy się zrobić 

jakieś przejście. Tylko ostrożnie, bardzo ostrożnie...

Villemann oglądał blokujące wejście rzeczy.

-   Są   tu   jakieś   solidne   deski...   a   może   to   nawet   belki...   -   Cuchnie   to   wszystko 

nieprzyjemnie - Taran krzywiąc się zatykała nos.

- Rzeczywiście - przyznał Dolg. - Ponieważ jednak drewno nie daje się poruszyć, 

możemy być pewni, iż od dawna nikt nie schodził na dół do „naszej” kryjówki.

- Od bardzo dawna - poparł go Uriel.

-   Drewno   poczerniało   ze   starości.   Właściwie   jest   jak   skamieniałe,   zresztą   w 

przeciwnym razie musiałoby zgnić. Dotknij tego!

Z wielką ostrożnością zdołali przesunąć nieco zaporę.

- Bardzo dobrze, chłopcy - szepnęła Taran. - Jeszcze troszeczkę, wystarczy poszerzyć 

szczelinę i będziemy mogli wślizgnąć się do. środka. Nie, Nero! Zostań! I nie warcz, na 

miłość boską! Rafael, trzymaj go!

Rafael natychmiast zajął się zwierzęciem, zacisnął mu dłoń na pysku. Nero poczuł się 

obrażony,   że   tak   mu   nie   dowierzają,   wyrwał   się   Rafaelowi,   ale   milczał   ku   zdumieniu 

wszystkich. Niech sobie nie myślą, że on nie rozumie, iż położenie tego wymaga.

Z największym napięciem wpatrywał się jednak w otwór, który powstał po odsunięciu 

zapory.

- Naprawdę nie pachnie stamtąd ładnie - rzekła Danielle.

- Masz rację. Ale pamiętajcie wszyscy, że nadal znajdujemy się w tym czymś, co 

nazwaliśmy piwnicą. W każdym razie bardzo głęboko pod twierdzą - przypomniał Móri. - 

Dolg, ty pójdziesz pierwszy.  Nie, Nero, ty jeszcze nie. My przejdziemy bezpośrednio do 

drugiego pomieszczenia.

- Po tamtej stronie jest kamienna podłoga - oznajmiła Taran. - Wygląda na to, że 

background image

wszystkie te izby, czy jak to nazwać, wyłożone zostały blokami skalnymi.

-  Muszę   powiedzieć,   że   przypuszczałem,   iż   stary   Sigilion   urządził   się   tu   bardziej 

komfortowo - mruknął Móri. Taran spojrzała na ojca spod oka.

- Prawda, że Sigilion jest stary, ale zapewniam cię, że to żaden dziadek. Co to, to nie! 

Możesz mi wierzyć, że zachował pełnię wszelkich życiowych możliwości.

Móri wolał teraz nie komentować szczerości swojej córki. Może przy sposobniejszej 

okazji...

Dolg ostrożnie przeciskał się przez szparę. Nie wziął ze sobą pochodni, lepiej być jak 

najmniej widocznym.

Reszta czekała. Zwiadowca bardzo długo nie dawał znaku życia. Taran niecierpliwie 

przestępowała z nogi na nogę.

W końcu wychynął z powrotem. W chybotliwym blasku pochodni jego twarz jaśniała 

bladością,   bo   przecież   Dolg   miał   cerę   koloru   kości   słoniowej.   Teraz   było   to   uderzająco 

wyraźne.

- Nie czeka nas nic zabawnego - rzekł z powagą. - Musimy tam jednak wejść, zresztą 

nie widzę niebezpieczeństwa. Bądźcie jednak przygotowani na szok. I, na Boga, trzymajcie 

Nera krótko!

Ostatnie słowa Dolga zabrzmiały złowieszczo.

Jedno po drugim przechodzili do większej „sali”. Nie była to, oczywiście, żadna sala, 

lecz coś najbardziej piwnicznego, co przyszło im kiedykolwiek oglądać. Wysokie sklepienie. 

Nadal jednak musieli się znajdować głęboko pod ziemią.

Kiedy wszyscy weszli, Dolg wziął pochodnię z rąk ojca i pokazał im,  co takiego 

zastawiało wejście z tamtej strony. Nie zdziwiliby się, gdyby naprawdę nikt tu od stuleci nie 

zaglądał!

Była   to   po   prostu   wielka   skrzynia.   W   niej   leżały   porzucone   ciała   dziewcząt   z 

położonych w dolinach wsi. Móri mówił ochrypłym głosem:

- Mam wrażenie,  że już kiedyś  widziałem  taką scenę. To samo przeżywaliśmy  w 

Tiveden,   kiedy   znaleźliśmy   zamek   Tistelgorm.   Ów   okropny   hrabia   Tierstein   również 

wykorzystane   kobiety   wrzucał   do   takiej   piwnicy.   My   jednak   widzieliśmy   już   tylko   ich 

szczątki. Te tutaj... wyglądają jak zabalsamowane.

- W każdym razie zwłoki zostały wysuszone niczym mumie - rzekł Dolg, któremu 

zbierało się na wymioty. Taran ze złością ocierała łzy.

- Przeklęty morderca! Pożałuje tego!

Wszyscy się z nią zgadzali.

background image

-   Jeszcze   w   innym   miejscu   widzieliśmy   coś   podobnego   -   przypomniał   Dolg.   - 

Pamiętacie   sale   zakonu   rycerskiego   w   Burgos,   w   Hiszpanii?   Tylko   że   tam   wrzucano 

przeważnie zwłoki osób, które w taki czy inny sposób rozgniewały zakon.

- Tak - przyznał Móri. - Wspominam to ze wstrętem.

- Przepraszam, że tak mówię - wtrącił Uriel. - Ale Sigilion świetnie by pasował do 

Zakonu Świętego Słońca. W każdym razie gdyby przyjmowano członków na podstawie tego, 

jak bardzo są źli.

- Obawiam się, że nawet dla nich byłby trochę zbyt okrutny - stwierdził Rafael, który 

nawiązał już znajomość z Sigilionem w Norwegii.

- Tak jest - przyznała Taran.

Móri   nie   mówił   nic.   On   nie   miał   wątpliwego   honoru   spotkania   się   z   potworem, 

podobnie zresztą Villemann i Dolg. Żaden z nich nie widział jeszcze osławionego Sigiliona.

- Urielu - rzekł Rafael. - Ty byłeś mnichem, prawda? I prawie aniołem...

- Nie będę zaprzeczał.

- Czy nie mógłbyś... odmówić modlitwy za dusze tych pomordowanych?

- Coś ty, Rafael! - zawołała Taran. - One przecież nie były katoliczkami!

- A jakie to ma znaczenie?

- Nie, no rzeczywiście - przyznała. - Pomódl się, Urielu, naprawdę ulżysz naszym 

sumieniom.

Uriel podszedł do wielkiej poczerniałej skrzyni i z szacunkiem pochylił głowę. Inni 

zbliżyli się również, tak samo skupieni jak on. Następnie Uriel złożył ręce, przytykając do 

warg opuszki środkowych palców, i zaczął odmawiać modlitwę po łacinie, której nikt oprócz 

Rafaela i Danielle nie rozumiał. Wszyscy jednak słuchali z uwagą i wzruszeniem głębokiego 

głosu średniowiecznego mnicha.

Danielle zamknęła oczy. Nie była w stanie patrzeć na te nieszczęsne pomordowane 

istoty, na ich wykrzywione z bólu i potwornego strachu twarze.

Żadna   z   nich   nie   wyglądała   tak,   jakby   śmierć   przyniosła   jej   ulgę   czy   szczęście. 

Danielle nie chciała wiedzieć, co Sigilion im zrobił w chwili, gdy konały, a on porzucał je, 

znudzony, dla innych, młodszych kobiet.

Przeklęty drań, myślała Taran. Gdybym go tak dopadła, to...

Zachowała jednak tyle poczucia realizmu, by wiedzieć, że jeśli istotnie doszłoby do 

spotkania, to nie ona byłaby tą, która by „dopadła”, ale wprost przeciwnie.

Gdy Uriel skończył, odwrócili się gotowi iść dalej. - Co teraz? - spytał Villemann 

ojca.

background image

- Są tutaj, jak widzieliście, schody. Nie przypuszczam, by ta dolna część zamku była 

przesadnie często odwiedzana. Myślę, że nawet kobiety w górze na zamku nic o tym miejscu 

nie   wiedzą.   A   wygląda   mi   na   to,   że   schody   wiodą   do   jakichś   drzwi.   Musimy   być   w 

najwyższym   stopniu   ostrożni,   niebawem   zaczniemy   się   zbliżać   do   górnych   regionów 

twierdzy.

- Tak - przyznał Dolg. - I wobec tego proponuję, by jedno z nas, na przykład ja, poszło 

przodem zbadać, jak się sprawy mają.

- Idź - zgodził się Móri. - Nie ma sensu, byśmy wchodzili wszyscy nie wiadomo 

dokąd.

Patrzyli na wspinającego się po kamiennych schodach Dolga. Stopnie nie wyglądały 

na zniszczone, więc pewnie rzeczywiście rzadko ktoś tędy chodził. Wkrótce Dolg zniknął w 

panującym na górze mroku. Słyszeli, że mocuje się z jakimiś drzwiami, że stara się je po 

omacku otworzyć, ale zachowuje się bardzo cicho.

Po chwili wrócił. Nie odważył się wołać do nich z góry.

- Drzwi są zamknięte z tamtej strony. Tego się chyba należało spodziewać, ale czy 

mógłbyś mi pomóc, ojcze? Drzwi są za ciężkie, by je wyważyć, poza tym narobilibyśmy zbyt 

wielkiego rabanu.

-   Tak,   oczywiście   -   odparł   Móri.   -   Spodziewałem   się   od   początku,   że   będziemy 

natrafiać na takie przeszkody, wziąłem więc ze sobą magiczną, runę, która otwiera zamki.

- Znakomicie! Tak właśnie myślałem.

- Miejmy tylko nadzieję, że nie jest to zamek magiczny, taki o jakim mówiła pani 

powietrza - mruknął Villemann.

- Zobaczymy - odparł Móri. - Gdyby się to okazało prawdą, to jesteśmy zamknięci na 

zawsze we wnętrzu góry. Duchy nie pomogą nam stąd wyjść.

- Przyjemna perspektywa, nie ma co - burknęła Taran.

Móri wszedł na schody za swoim niezwykłym synem.

Dolg stal z boku, patrząc, jak czarnoksiężnik otwiera drzwi swoją runą. Widział, że 

ojciec   wyjął   jakieś   maleńkie   etui,   zawierające   chyba   coś   w   rodzaju   smarowidła,   którego 

odrobinę nałożył na zamek.

- Nigdy mi nie pokazywałeś tej runy, ojcze - szepnął Dolg.

- Nie - potwierdził Móri. - A to dlatego, że ona powinna przepaść, zniknąć ze świata 

wraz z nami.

- No właśnie, zawsze mi mówiłeś, że jest bardzo groźna. Ale może też przecież być 

dla nas bardzo pożyteczna, prawda?

background image

- Gdybyś wiedział, jakie ingrediencje znajdują się w tej maści, nie zadawałbyś takich 

pytań. Przypadkowo dostałem ją od mojego wielkiego przyjaciela, pastora Eirikura z Vogsos, 

i bardzo jej  oszczędzałem,  ponieważ jest taka  skuteczna!  Sam jednak nigdy bym  się nie 

zgodził zbierać środków koniecznych do tego, by mogła działać. I tobie ich nie wyjawię. No, 

zamek ustąpił. Bogu dzięki nie ma tu żadnej magii.

Magię reprezentujesz ty sam, pomyślał Dolg, ale nie powiedział nic. Ujęli klamkę i 

bardzo   ostrożnie   otworzyli   drzwi,   śmiertelnie   przestraszeni,   że   zamek   szczęknie   albo   że 

zaskrzypią zawiasy, a wtedy mogłoby być z nimi źle.

Ale najsłabszy nawet szelest nie zakłócił ciszy.

Czekała ich natomiast wielka niespodzianka. Światło.

I   nie   byle   jakie   światło.   Nie   światło   dnia,   którego   zresztą   wcale   nie   oczekiwali, 

ponieważ zdążyli przyjąć do wiadomości, że znajdują się głęboko pod ziemią.

Uchylili drzwi jeszcze bardziej.

Ich oczom ukazał się dziwny widok.

Tym   razem   znaleźli   się   w   dużej   sali,   można   nawet   powiedzieć,   wielkiej,   choć 

sklepienie nie było specjalnie wysokie. Dla odmiany pachniało tu przyjemnie i świeżo.

I   było   ciepło!   Ciepło   i   światło   płynęły   od   małych   ogników   płonących   wokół   na 

ścianach. Otwarty ogień, ale w sali nie czuło się zapachu dymu. Zresztą te ogniki wcale też 

nie przypominały zwyczajnych płomieni, unosiła się nad nimi ciężka, mokra para.

Pośrodku sali znajdowały się stoły, na których ustawiono zielone rośliny. W ogóle 

cala sala wypełniona była mnóstwem roślin.

Tutaj   musiało   znajdować   ujście   owo   zamiłowanie   Sigiliona   do   roślin.   To   z   nich 

czerpał niezbędny mu do życia sok.

Zdawało się, że system ogrzewczy i oświetleniowy funkcjonuje bezbłędnie.

- Genialne! - szepnął Dolg.

Móri natychmiast go ostrzegł. Uczynił ruch w kierunku centrum sali.

Dolg   zrozumiał,   o   co   chodzi.   Dwie   niedużego   wzrostu   kobiety   zajmowały   się 

roślinami. Podlewały je, obrywały suche liście.

Boże, spraw, by żadne z naszych na dole się teraz nie odezwało, modlił się w duchu 

Dolg, a Móri zdawał się czytać w jego myślach. Cofnął się na schody i ruchem dłoni nakazał 

czekającym na dole, by zachowali się absolutnie bezszelestnie. Potem wrócił do Dolga.

Te nieszczęsne istoty w wielkiej sali! Dwie młode kobiety, przedstawicielki typowej 

wschodniej rasy góralskiej o szerokich twarzach i oczach wąskich niczym szparki, o czarnych 

sterczących   włosach   i   przysadzistych   sylwetkach.   Ale   nie   brakowało   im   urody,   Sigilion 

background image

wybierał starannie.

Móriego zawsze do pasji doprowadzali mężczyźni,  którzy kierowali się wyglądem 

kobiet. Ile biednych stworzeń z podgórskich wsi unieszczęśliwił ten potwór? No cóż, te dwie 

mogły czuć się mimo wszystko wybrankami losu.

Obaj czekali w milczeniu, gotowi natychmiast zamknąć drzwi, gdyby któraś z kobiet 

odwróciła się lub tylko podeszła w ich kierunku. Ale obie nieduże istoty tak się zajęły swoją 

pracą, że nawet ze sobą nie rozmawiały.

I ojciec, i syn myśleli o tym samym: Ta część twierdzy musiała być zamknięta na 

magiczne   zamki,   nic   innego   nie   mogło   wchodzić   w   rachubę.   To   przecież   serce   domu   i 

podstawa egzystencji Sigiliona. Gdyby te rośliny zostały zniszczone, człowiek - jaszczur nie 

mógłby dłużej żyć.

Nagle obu przyszła do głowy okrutna myśl, która od dawna zdawała się im świtać: a 

gdyby tak zniszczyć wszystko w tej sali i raz na zawsze skończyć z Sigilionem? Domyślali się 

jednak,   że   jeśli   Madragowie   istnieją,   to   i   oni   żywią   się   tą   trawą.   Ze   swojego   punktu 

obserwacyjnego nie mogli dokładnie oglądać roślin, ledwo je dostrzegali spoza stołów.

Nie   wyglądało   na   to,   by   kobiety   były   specjalnie   zainteresowane   roślinami. 

Najprawdopodobniej nie zdawały sobie sprawy, do czego też one służą, pojęcia nie miały, że 

mogą żyć przez długi czas właśnie dzięki nim.

Nareszcie skończyły i wyszły przez drzwi w drugim końcu sali. Zbyt daleko od obu 

mężczyzn, by ci mogli zobaczyć, dokąd się udają, zresztą żadnych drzwi też nie widzieli, 

domyślali się jedynie, że muszą tam istnieć.

- Poproś, by pozostali do nas dołączyli - szepnął Móri.

Dolg   wyszedł   i   sprowadził   cale   towarzystwo.   Wszystkim   surowo   przykazano,   by 

ukryli się natychmiast za stołami, gdyby tylko ktoś wszedł do pomieszczenia. Zrobili wielkie 

oczy na widok oranżerii Sigiliona, większość jednak, a przede wszystkim Uriel, wiedziała 

przecież, że te życiodajne rośliny istnieją. To właśnie Uriel wtedy, gdy jego ukochanej Taran 

groziło   niebezpieczeństwo,   straszył   jaszczura,   że   Madragowie   mogą   unicestwić   jego 

plantację. Było to z pewnością pierwsze kłamstwo anioła stróża, uważał jednak, i wówczas, i 

teraz, że musiał tak postąpić.

Taran też tak sądziła.

Wszyscy   wyrazili   chęć   zniszczenia   roślin,   Móri   jednak   stanowczo   się   temu 

przeciwstawił.

- Musimy pamiętać i o Madragach - przekonywał. - jeśli stwierdzimy, że nie istnieją, 

zamienimy tę hodowlę w perzynę. Ale gdyby żyli, dzieje się tak właśnie dzięki tym roślinom. 

background image

Piją ich sok podobnie jak Sigilion.

Trudno nie ustąpić wobec takiego argumentu.

- Zastanawiam się, co to może być? - rzekł Villemann. - Może spróbować?

- Ani mi się waż! - syknął Móri gwałtownie.

W   milczeniu   przyglądali   się   roślinom.   W   całej   sali   znaj   -   dowal   się   tylko   jeden 

gatunek - małe niepozorne krzewinki z koroną liści tuż nad ziemią, a nad liśćmi białe kwiatki 

lub czerwone jagody, w zależności od fazy rozwoju rośliny.

- Ale... jedną jagodę moglibyśmy chyba ukraść - powiedział Móri z uśmiechem. - W 

celach naukowych, rzecz jasna, nie po to, by jeść.

Uriel, który kiedyś w klasztorze uważnie badał zioła, oznajmił teraz:

- W tym przypadku niekoniecznie jagody muszą być jadalne. jagody mogą nawet być 

trujące, choć cala roślina jest całkiem niewinna. Proponuję więc, by nie zabierać całej rośliny, 

mogłoby nas to zdradzić, ale po prostu po parę listków z różnych miejsc. Chętnie wziąłbym 

też jakiś korzonek, ale tego nie powinniśmy robić.

- Uriel mówi rozsądnie - stwierdził Móri. - Trzeba uszczypnąć to tu, to tam jakiś listek 

albo kwiatek, róbcie jednak, co chcecie, byście tylko nie brali niczego do ust.

- Taką samą przestrogę usłyszeli też Adam i Ewa w Raju - rzekła Taran. - I co? 

Posłuchali? Wiadomo, jak to się dla nich skończyło.

- Naprawdę myślisz, że skończyło się źle? - droczył się z nią Villemann. - Mnie się 

zdaje, że odkrywanie świata poza granicami Raju musiało być dużo bardziej ciekawe niż w 

rajskich ogrodach. Tyle przeciwności musieli pokonywać. Wyobrażasz sobie, jakie to nudne 

snuć się przez cale stulecia w rajskiej idylli? Dostaję mdłości na samą myśl, że mógłbym tak 

żyć.

Rafael protestował, Taran jednak zgadzała się z bratem.

- Albo weź te małe kobietki tutaj - podjęła. - Czy ktoś może pojąć, jak one mogą 

zrezygnować z oglądania świata za cenę mieszkania tutaj z tym przerośniętym jaszczurem?

Villemann nie słuchał dłużej ich rozmowy. Podążył za własnymi pragnieniami o tym, 

by podróżować, odkrywać dalekie, nieznane kraje, przeżywać nowe przygody. Zżymał się, że 

nie dane mu było czuwać podczas całej podróży w przestrzeni. Tęsknił do tego, co przeżył, do 

tych błyskawicznie zmieniających się obrazów, do widoku istot, o których na ziemi nie mógł 

nawet marzyć. Bardzo chciał ponownie zobaczyć Ludzi Lodu, przyjrzeć im się dokładniej, 

zwłaszcza tej kobiecie o podobnym do jego imieniu: Villemo. Bardzo mu, się podobał błysk 

w jej oczach, czul, że jest ona duchem równie optymistycznym jak on sam.

Z nią mógłby przeżywać najwspanialsze przygody na świecie, a może nawet również 

background image

poza jego granicami. Do rzeczywistości przywołał go głos Taran:

- Ale przecież on był naprawdę wyjątkowy!

Kto taki? Ach, tak, Sigilion! Villemann nie widział jeszcze jaszczurki Taran, poznawał 

jednak po jej śmiechu, że Taran miała na myśli osławioną zmysłowość człowieka - jaszczura. 

Zdaje się właśnie ta jego cecha wabiła i trzymała przy nim młode osoby z tutejszych okolic.

Villemann  zapragnął,  by jak najprędzej zobaczyć  znowu świat poza tym  pałacem. 

Zobaczyć otoczenie. Wyrobić sobie pojęcie na temat, gdzie się właściwie znajdują.

Kiedy szli przez drugą część dławiąco gorącej i dusznej sali, Danielle otworzyła usta, 

by o coś zapytać, i już to samo było tak niezwykłe, że wszyscy przystanęli, gotowi słuchać. 

Natomiast Danielle poczuła się bardzo onieśmielona i ledwo się odważyła coś powiedzieć.

- Nie rozumiem tego - wykrztusiła nareszcie, zarumieniona. - Nie rozumiem, jaka w 

tym logika. Sigilion napastował Taran, bo chciał zdobyć szafir, mający zapewnić mu wieczne 

życie,   a   w   każdym   razie   dodać   sił.   Tymczasem   przecież   wcześniej   odwiedzał   świątynię 

Lemurów,   w   której   przechowywano   wszystkie   trzy   wielkie   kamienie.   Jego   życie   zostało 

dzięki temu przedłużone. No i poza tym posiada te życiodajne zioła. Po co mu zatem jeszcze 

szafir?

- Bardzo dobre pytanie, Danielle - odparł Móri przyjaźnie. - Dolg i ja też się nad tym  

długo zastanawialiśmy i dyskutowaliśmy wiele. Wydaje nam się, że to jest jakoś tak: Sigilion 

uzyskał   przedłużenie   życia   dzięki   temu,   że  znalazł  się  w  polu  oddziaływania   wszystkich 

trzech   cudownych   kamieni   w   tej   świątyni   przed   tysiącami   lat.   Nigdy   jednak   nie   zdołał 

żadnego z nich dotknąć, bo nadeszli strażnicy. Więc o życiu wiecznym nie może być mowy. 

A   te   rośliny   tutaj...   No   cóż,   myślę,   że   one   w   nim   życie   podtrzymują.   Musi   je   jednak 

nieustannie spożywać, bo w przeciwnym razie przestają działać.

Danielle ze zrozumieniem kiwała głową.

- W takim razie to samo odnosi się też do Madragów.

- Przyjmujemy, że tak.

- Dlaczego on chce utrzymywać ich przy życiu?

- Tego  nie  wiemy.   I nie  będziemy  wiedzieli,  dopóki  ich  nie  spotkamy.  Posłuchaj 

jednak, Danielle. Wszyscy inni zresztą także: My z Dolgiem uważamy, że Święte Słońce 

nadal posiada jakąś siłę czy też specjalne właściwości. Słyszeliśmy o Wrotach. Owe trzy 

kamienie mogą jakoby wspólnymi siłami otworzyć bramy do czegoś.

- To by się nie zgadzało - wtrącił Villemann. - Nie zgadza się, jeśli mamy wierzyć w 

baśń o morzu, które nie istnieje. Bo w takim razie Lemurowie musieliby już schować dwa 

kamienie, niebieski w bagnach w Centralnej Europie, czerwony natomiast na Islandii.

background image

- Słusznie - potwierdził Móri. - I możemy się tylko domyślać, że piękne kamienie 

Lemurów, ludu poszukującego domu, zniknęły za czymś w rodzaju wrót na - wybrzeżu tego 

mistycznego morza.

- A tam oni mieli samo Święte Słońce, to prawda. Złocistą kulę - dodał Rafael.

- To musi być nadzwyczajny lud!

- Wspaniały - rzekł Dolg. - Najzupełniej wyjątkowy!

-  No  dobrze   -  wtrąciła  Taran.  -  Cień   jest,  co   prawda,  i  wspaniały,   i  najzupełniej 

niezwykły, ale akurat wyjątkowym nie chciałabym go nazywać.

-   Myśl,   co   chcesz   -   uciął   Dolg,   urażony   w   imieniu   przyjaciela.   -   Musisz   jednak 

pamiętać,   że   Cień   nie   pochodzi   z   czystej   rasy.   Jest   spokrewniony   z   niżej   postawionym 

ziemskim ludem. Inni, czyli ogniki, są jedynie następcami jego i pozostałych przedstawicieli 

tej mieszanej rasy.

- A Strażnicy? - - zapytał Uriel cicho. - Kobieta z bagien i tamci trzej . strzegący 

islandzkiego kamienia.

Dolg zwrócił się do niego.

Naprawdę nie pamiętacie baśni? A wojownicy i inni przedstawiciele niższej rasy? Z 

tamtych   pierwszych   zostało   zaledwie   kilkoro.   I   właśnie   oni   szli   na   przedzie   procesji 

podążającej wybrzeżem. Moim zdaniem Strażnicy są równi Cieniowi. Szlachetni, piękni, ale 

nie rasowi.

- A moim zdaniem teraz jesteś niemądry - rzekła Taran. - Czy jedna rasa może być 

lepsza niż inna? Mówić o uszlachetnianiu rasy to wielkopańskie zarozumialstwo.

- Nie, nie, źle mnie zrozumiałaś! Cień i tamci nie są pod żadnym względem gorsi. Ale 

prawdziwi Lemurowie mieli siły, których my... chciałem powiedzieć: Ziemianie... nie znamy. 

Ta siła lub zdolność została umniejszona w wyniku spokrewnienia z innymi ludami.

- Ziemianie, powiedziałeś? Czy to znaczy, że Lemurowie mogliby pochodzić spoza 

Ziemi?

- Nie. Nie o to mi chodziło. Jaw ogóle nie mam pojęcia, kim oni mogą być, chciałem  

jedynie powiedzieć, że się różnią od rias, zwyczajnych ludzi.

Móri roześmiał się ubawiony:

- Skoro już się wykłóciliście o wszystko, to może moglibyśmy wrócić do naszych 

zajęć? Znajdujemy się właśnie przy drzwiach.

Umilkli i spoglądali z zaciekawieniem na drogę, którą musieli przebyć, by wyjść z 

sali.

background image

4

Nie pojmowali, co takiego widzą.

Otwór drzwiowy, to nie ulegało wątpliwości, ale żadnych drzwi tam nie było, tylko 

kłębiące   się   masy   powietrza.   Otwór   zdawał   się   szeroki,   wysoki   i   głęboki.   Villemann, 

nieroztropny jak zawsze, podbiegł do otworu, lecz Móri zdążył go powstrzymać dosłownie w 

ostatnim momencie; chłopak został odrzucony w tył przez jakąś gwałtowną siłę, jakby owo 

kłębiące się powietrze skierowało się przeciwko niemu.

- To było bardzo niebezpieczne - syknął Móri z napomnieniem w głosie, podczas gdy 

Uriel i Rafael pomagali jego żądnemu przygód synowi stanąć znowu na nogi. - Nie tylko dla 

ciebie, Villemann, ale też i dla nas, ponieważ nie wiemy,  co tam jest. Sigilion mógł nas 

usłyszeć, niezależnie od tego, gdzie się teraz znajduje.

- Jednego wszakże dzięki Villemannowi się dowiedzieliśmy - wtrącił Dolg łagodząco. 

- Wiemy już teraz, że tyra sposobem nie przejdziemy.

- No to co robić? - zastanawiał się Móri. - Moja runa otwierająca zamki na nic się tutaj 

nie zda. W ogóle żadna runa.

Przez chwilę stali w milczeniu.

W końcu Taran oznajmiła:

- Musimy wykorzystać nasz niebieski klejnot!

- Mowy nie ma - zaprotestował Dolg.

Rafael potrząsał w zamyśleniu głową.

- Dolg, czy to nie jest za bardzo ryzykowne nosić oba kamienie po tym zamczysku 

przenikniętym złem?

- Jakie tam zamczysko? - skrzywił się Villemann. - Dotychczas widzieliśmy tylko 

gładkie górskie ściany i hodowlę dziwnych roślin.

- I martwe kobiety Sigiliona, o nich nie powinieneś zapominać - wtrąciła Taran.

Dolg zwrócił się do Rafaela.

- Zgadzam się z tobą, że to miejsce może być niebezpieczne dla naszych szlachetnych 

kamieni. Cień powiedział jednak wyraźnie, że powinienem je ze sobą zabrać. Muszę tylko 

uważać, żeby ich nie wystawiać na działanie zła. A te „drzwi” naprawdę mi się nie podobają.

Móri właśnie otworzył usta, by powiedzieć coś niewątpliwie bardzo istotnego, gdy 

Nero warknął groźnie.

- Ukryjcie się, szybko! - syknął Móri. - Właśnie miałem wam zaproponować, byśmy 

background image

się schowali i poczekali, aż ktoś tu przyjdzie.

- Świetnie, Nero - pochwalił Dolg i pies zamachał radośnie swoim długim ogonem, o 

mało nie strącając stojących na stole roślin.

Schronili się wszyscy w jednym miejscu, za długim stołem, który najwyraźniej bywał 

rzadko używany. Wskazywały na to puste skrzynki po ziemi.

Kilkoro   ukrywających   się   mogło   przez   szpary   w   blacie   stołu   obserwować,   co   się 

dzieje.

Do   pomieszczenia   weszła   jakaś   młoda   dziewczyna,   która   chciała   coś   zabrać.   Nie 

widzieli, co to takiego, ale kobieta odwróciła się szybko, by wyjść. Villemann chciał się 

rzucić, by ją powstrzymać i zmusić do przeprowadzenia ich na drugą stronę, Móri jednak 

znowu w ostatnim momencie zdołał mu przeszkodzić.

Uriel stal pochylony najbliżej otworu drzwiowego i widział, co dziewczyna zrobiła. 

Popchnęła   mianowicie   słupek,   który   znajdował   się   tuż   przy   wyjściu,   i   natychmiast   ciąg 

powietrza ustal; dziewczyna  mogła  przejść. W chwilę potem masy powietrza poczęły się 

znowu kłębić.

- Twoja jaszczurka zdaje się być niezwykle uzdolniona - szepnął Móri do Taran, która 

ze złością prychnęła, że potwór żadną miarą nie jest jej.

Wszyscy podnosili się z wolna. Zachowywali się z coraz większą ostrożnością, zbyt 

wielu spraw bowiem nie rozumieli.

Zbliżyli się do otworu drzwiowego.

- Odważymy się? - zapytał Rafael niepewnie.

- A co, miałeś może zamiar zostać tu na zawsze? - zapytała Taran zdziwiona.

Poszczególni   członkowie   grupy   znajdowali   się   w   twierdzy   Sigiliona   z   różnych 

przyczyn. Móri kierował się poczuciem obowiązku, a także ciekawością. Dolga przywiodło 

palące   pragnienie,   by   rozwiązać   nareszcie   tajemnicę   swojego   ludu.   Villemanna   ożywiała 

żądza przygód, którą dzielił z Taran. Uriel przybył z powodu Taran, Danielle zaś ze względu 

na swoje uczucie dla braci Dolga i Villemanna. Była wprawdzie bardzo niezdecydowana, nie 

wiedziała, który z nich jest jej bliższy. W najgorszej sytuacji znalazł się jednak z pewnością 

Rafael, ponieważ jego nadwrażliwość sprawiała, że żal mu było wszystkich ludzi, których 

jego zdaniem należało żałować. Na widok małych góralek jego oczy napełniły się łzami, on 

by chyba uznał, że nawet Sigilion zasługuje na współczucie. Samotny potwór, który musi się 

borykać z losem od tysięcy lat...

Nero był z nimi, ponieważ nikt raczej nie umiał sobie wyobrazić, by mogło się stać 

inaczej. Zawsze gotowy służyć swoim właścicielom.

background image

Zdaje się jednak tylko Rafael i Danielle żałowali od czasu do czasu, że znaleźli się tak 

daleko   od   bezpiecznego   Theresenhof,   i   tylko   oni   tęsknili   za   domem,   choć   żadne   nie 

odważyłoby się powiedzieć tego głośno. W każdym razie nie w obecności żądnej coraz to 

nowych wyzwań rodziny czarnoksiężnika.

Móri podszedł do niewysokiego słupka. Dotykał go ostrożnie i uważnie oglądał.

- Można założyć, że drugi taki sam znajduje się po tamtej stronie przejścia - szepnął. - 

I że będziemy mogli „zamknąć” za sobą owo przejście tak, jak to zrobiła ta dziewczyna. 

Możliwe,   że   za   każdym   razem,   kiedy   ktoś   porusza   słupkiem,   otwierając   lub   zamykając 

bramę, odzywają się jakieś sygnały. Może też być, że po tamtej stronie znajdują się jakieś 

istoty. Jesteście gotowi podjąć takie wyzwanie?

Mruczeli coś na potwierdzenie, że tak.

Móri głęboko odetchnął, po czym popchnął słupek.

Szum kłębiącego się powietrza natychmiast zamarł.

Teraz   mogli   zobaczyć,  co  się   znajduje  w  pomieszczeniu   po  tamtej  stronie.  Jakieś 

stłumione światło, nie wiadomo skąd płynące, tak im się przynajmniej wydawało. Ów blask 

oświetlał schody w górę.

Tego się chyba wszyscy spodziewali. Wiedzieli, że trzeba będzie wejść wyżej.

Hall   jednak   sprawiał   wrażenie   miejsca   nie   całkiem   opuszczonego,   może   nawet 

zamieszkanego.   Co   prawda   nadal   widzieli   przeważnie   skalne   ściany,   ale   jakby   bardziej 

wypolerowane, i prawdziwą, gładką posadzkę. Nigdzie żadnych ozdób.

Bez   wahania   zaczęli   wchodzić   po   schodach,   Móri   natomiast   „zamknął”   drzwi 

powietrzne, naciskając słupek znajdujący się przy wejściu. Dostrzegli go już wcześniej, kiedy 

patrzyli na znikająca dziewczynę.

jeśli to był wynalazek Sigiliona, to musiał on mieć więcej rozumu, niż skłonni mu byli 

przyznać. Czworo młodych, którzy go spotkali - Taran, Danielle, Uriel i Rafael - opisywali 

potwora  jako prymitywną   zmysłową   istotę.  Taki  obraz  nie  bardzo  się  zgadzał  z  tym,   co 

widzieli w jego twierdzy.

W końcu znaleźli się na górze w zdecydowanie zamieszkanym pomieszczeniu.

Duże   otwory   y   dawały   tu   widok   na   rozległą   dolinę,   co   niezwykle   uradowało 

Villemanna, tęskniącego za czymś takim od dawna.

Znajdował   się   tu   co   prawda   tylko   jeden   korytarz,   a   raczej   wąskie   przejście,   ale 

odnosiło się wrażenie, że otacza ono całą twierdzę.

- Czy ten gad naprawdę żyje w takiej nie zamkniętej twierdzy? - zapytał Villemann z 

niedowierzaniem. - Zimowe wichry muszą pokrywać wszystko śniegiem i nie - ile dawać mu 

background image

się we znaki!

- Nie sądzę - odparł Móri z wolna. - Popatrz no na te słupki, takie same jak tamte na  

dole. Sigilion wykorzystuje powietrze do zamykania otworów. Z pewnością wystarczy mu 

siły, by powstrzymywać sztormy i śnieżyce.

Techniczne uzdolnienia Sigiliona imponowały im coraz bardziej.

Z przejęciem obserwowali też niezwykle  piękną okolicę  u stóp zamczyska.  Ostre, 

poszarpane  skały wyciągały się  ku niebu, głębokie  kotliny i  górskie  rozpadliny tworzyły 

mrożące krew w żyłach widoki, ale pomiędzy tym wszystkim rozciągały się żyzne, zielone 

doliny, kiedy zaś wytężyło się wzrok, można było dostrzec także ludzkie siedziby.

Wsie.

Udawało   im   się   nawet   rozróżnić   charakterystyczne   tarasowate   wzniesienia,   na 

zboczach których uprawia się ryż i inne pożyteczne rośliny.

A więc to stamtąd brat Sigilion swoje miłosne partnerki. Chociaż pewnie z jego strony 

o miłości raczej nie mogło być mowy, wyglądało jednak na to, że wiejskie dziewczyny go 

uwielbiały. Czy zdawał sobie sprawę z tego, ile rozpaczy zostawia po sobie w tych małych, 

biednych wsiach?

- Wspaniały widok - szepnęła Taran. - Już dla niego samego warto tutaj mieszkać. Ale 

jakim sposobem Sigilion się tu dostał? Co za idiota buduje sobie dom tak wysoko?

- Zamczysko wcale nie stoi na najwyższej górze - odparł Móri.

-   Tak.   Przecież   wszystkie   opowieści,   jakie   słyszeliśmy,   o   tym   właśnie   mówią   - 

stwierdził Rafael. - Ale jednak zamek musi być położony dosyć  wysoko. Powiedziałbym 

nawet, bezsensownie wysoko. Wystawiony na działanie wichrów i niepogody. Przez większą 

część roku musi tu panować okropne zimno.

- Rzeczywiście. To niepojęte, jak mu się udało wybudować to mauzoleum - rzekł 

Móri.

- Dlaczego mauzoleum? - zdziwiła się Taran. Móri spojrzał na nią.

- A czy nie wygląda to jak monumentalny grobowiec? Co prawda Sigilion żyje, ale po 

tylu tysiącleciach musi być chyba uważany raczej za zmarłego. A poza tym te nieszczęsne 

małe kobiety...

- Tak, rzeczywiście - przyznała Taran. - Chyba masz rację.

Szli dalej korytarzem,  jak długo się dało, przystając niekiedy,  by podziwiać nowe 

widoki na zewnątrz. Przez cały czas rozglądali się uważnie, bo stwierdzili, że istnieje wiele 

drzwi wiodących do zamku i wiele schodów prowadzących na górę, a Villemann raz nawet 

wychylił się przez okno, by lepiej widzieć okolicę. Nie było to bardzo rozsądne, musieli go 

background image

mocno trzymać, żeby nie wypadł. Dzięki temu jednak mógł przekazać wiadomość, że dzielą 

ich   co   najmniej   dwa   piętra   od   wieży.   Na   samym   szczycie   mogła   istnieć   jeszcze   jedna, 

mniejsza wieżyczka, ale tego Villemann nie był pewien.

Na końcu zewnętrznego korytarza zobaczyli kolejne schody, tym razem wiodące w 

dół. Nie były wysokie, a u ich podnóża znajdowały się drzwi. Nie ulegało wątpliwości., że są 

one   zamknięte   na   magiczne   zamki,   wszyscy   mogli   to   stwierdzić   na   pierwszy   rzut   oka. 

Płaszczyznę drzwi zdobił jakiś skomplikowany ornament, najwyraźniej jednak umieszczono 

go tam nie dla dekoracji. Emanowała z niego atmosfera czarów i magii.

Już wcześniej mijali wielkie, paradne odrzwia w głębi twierdzy i szeptali wtedy do 

siebie: „Tam w środku z pewnością żyje sam pan tego zamczyska, mógłbym przysiąc!”

Na palcach przemykali obok.

I teraz to drugie zejście w dół...

- Madragowie? - zapytał bezgłośnie Rafael, a pozostali z przejęciem kiwali głowami.

Danielle szepnęła:

- No a te małe kobiety?

- Z pewnością mieszkają w jednym z licznych pomieszczeń Sigiliona - rzekł Móri.

Uznali, że to możliwe. Owe kobietki były z pewnością całkiem dla niego niegroźne. 

Plotki mówią prawdę. One uwielbiają swego pana, natomiast o Madragach nie wiedziano 

niczego.

- Nie mamy pojęcia, czy znajdują się tam na dole - szepnął Móri. - Równie dobrze on 

może   tam   przechowywać   jakieś   tajemnicze   skarby   albo   czarodziejskie   przedmioty,   albo 

cokolwiek innego. Nie wierny nic, możemy co najwyżej zgadywać.

Dolg rozejrzał się wokół.

- Muszę powiedzieć, że miejsce jest dok marnie chronione.

- Na co mu strażnicy? - zdziwił się Móri. - W tym orlim gnieździe musi się czuć 

całkiem bezpieczny.

- W takim razie nie zna nas - powiedział Villemann z diabelskim uśmiechem. - Co 

robimy, ojcze?

- Właśnie się nad tym zastanawiałem. I proponuję, co następuje: Ta czwórka, która 

zna Sigiliona, powinna się trzymać od niego z daleka. On pewnie nienawidzi Taran i Uriela 

bardziej niż jakiegokolwiek innego wroga, a nie sądzę też, by okazał miłosierdzie Danielle i 

Rafaelowi. Villemann, przyłączysz się do nich i zabierzecie ze sobą Nera.

Villemann poczuł się urażony.

- Ale ja przecież nigdy Sigiliona nie widziałem!

background image

- Rzeczywiście, będziesz tu jednak potrzebny. Chciałbym, żebyście się podjęli dosyć 

niebezpiecznego eksperymentu.

To uspokoiło Villemanna.

- O co chodzi, ojcze?

- Zaraz do tego dojdziemy. Dolg i ja spróbujemy powęszyć w twierdzy i może uda 

nam się dowiedzieć, gdzie jaszczur siedzi.

- To może być niebezpieczne - ostrzegł Uriel. - - Z nim nie ma żartów.

- Z nami także nie - odparł Móri uspokajająco. - Dlatego musimy to zrobić my z 

Dolgiem, bo obaj znamy się trochę na, czarach. Wy natomiast... - przerwał zamyślony.

Wszyscy czekali pełni napięcia. Villemannowi omal oczy nie wyszły z orbit.

-   Myślę   sobie   tak   -   podjął   Móri.   -   jakiś   czas   temu   wychyliłem   się   przez   okno   i 

stwierdziłem, że piętro pod nami ma niewielkie okienka w ścianie. Proponuję więc, byście 

spuścili Villemanna na linie do jednego z tych okienek, a on spróbuje zajrzeć do środka.

Villemann   głośno   przełknął   ślinę,   może   właśnie   pomyślał   o   skale   sterczącej   pod 

samym murem?

- No, a co będzie, jeśli spojrzę prosto w oczy Sigiliona?

- Sądzę, że do tego nie dojdzie. On musi mieszkać wysoko, prawdopodobnie ponad 

nami, mogę się założyć o własną duszę, że tak jest. Choć wielu z ludzi Kościoła odmawia mi 

posiadania duszy - zakończył z goryczą.

- W jaki sposób dostaniecie się do pomieszczeń Sigiliona? - dopytywała się Taran. - 

Nie sądzę, by drzwi do nich otworzyły się łatwo.

- Wcale też nie zamierzam przez nie wchodzić, nie warto. Moim zdaniem istnieje 

wiele innych przejść wiodących do środka. Dolg i ja wedrzemy się w jakimś takim miejscu. 

Mamy zresztą zupełnie inny problem...

- Jaki?

- Kamienie. Dolg nie powinien zabierać ze sobą czerwonego, a Villemann nie może 

zaryzykować znalezienia się na zewnątrz murów z niebieskim kamieniem przy sobie. Urielu, 

ty zaopiekujesz się czerwonym, jesteś do tego stopnia istotą anielską, że on nie zdoła cię 

skrzywdzić. Rafaelu, ty przejmiesz odpowiedzialność za niebieski, jesteś na to dostatecznie 

delikatny.

-   Oczywiście,   mogłam   się   domyślać!   -   prychnęła   Taran.   -   My,   kobiety,   zawsze 

jesteśmy pomijane!

- Wcale nie! - odparł Móri ostro. - Ale ty jesteś zbyt nieopanowana, jak na nasze 

wrażliwe klejnoty, a Danielle zbyt młoda i strachliwa.

background image

- Bardzo dobrze bym mogła... - zaczęła Taran, lecz ojciec jej przerwał:

-   Gdybyś   tylko   znalazła   się   w   kłopotach,   natychmiast   sięgnęłabyś   po   kamienie, 

prawda?

- Tak, ale przecież one...

- Nie, nie, nic z tego nie będzie. Kamienie nie mogą być w tym zamczysku używane 

inaczej, jak tylko w skrajnych przypadkach, kiedy nie ma już innego wyjścia. Zrozumiałaś?

Taran dala za wygraną. To nie było miejsce na dłuższe dyskusje. Móri poklepał córkę 

czule po policzku, na co ona zaczęła coś mruczeć, że nie chce uprzejmości od zwycięskiej 

strony.

Można   odnieść   wrażenie,   że   najzupełniej   nieostrożnie   stali   sobie   na   korytarzu   i 

swobodnie rozmawiali, ale to nieprawda. Przy otworach okiennych znajdowało się wiele nisz, 

w których można się było bezpiecznie ukryć. Damelle miała się zajmować Nerem, żeby nie 

warczał lub w inny sposób nie hałasował. Taran dbała, by nikogo nie było widać z niszy, w 

której się schronił i w której stal bądź siedział w kucki. Znajdowali się w pobliżu okna, przez 

które miał być spuszczony Villemann, i starali się jak najlepiej zamocować linę. Villemann 

pobladł wyraźnie, ale chyba bardziej z przejęcia niż ze strachu. Niestety, on nigdy nie nauczył 

się odczuwania  zdrowego lęku, co Móriego bardzo niepokoiło.  Bo przecież  tylko  bardzo 

nierozsądni ludzie nie odczuwają strachu na myśl o wielkim ryzyku.

Lekceważenie   śmierci   nie   jest   najlepszym   punktem   wyjścia   dla   niebezpiecznych 

przygód.

Wkrótce Dolg i Móri pomachali bliskim na pożegnanie i wyślizgnęli się ze swojej 

niszy.

Na zewnątrz zbliżała się noc. Słońce coraz szybciej przesuwało się ku zachodowi. Do 

czegoś takiego nie byli przyzwyczajeni, przypuszczali, że czeka ich bardzo długi wieczór i że 

zdążą przed nocą dokonać jeszcze wiele.

Popełniali jednak błąd.

Słońce nadal stało nad wyżyną Pamiru na zachodzie, ale ze zdumieniem obserwowali, 

w jakim tempie zbliża się ono do linii horyzontu.

Zastanawiali się przez chwilę, jak długo trwała podróż do Karakorum. Theresenhof 

opuścili rankiem. Ale które to było rano? Dzisiejsze, czy może wczorajsze? A może rano 

jakiegoś dnia w ubiegłym tygodniu? Nie, tak dawno nie mogło to chyba być, jedzenie, które 

ze sobą mieli, nadal zachowywała świeżość. To, co sprawiało, że tak trudno było im się 

zorientować, to różnica czasu pomiędzy Wschodem i Zachodem. Prawdopodobnie teraz w 

krajach Zachodu znowu było  rano. Tylko  które? To samo,  podczas którego wyjeżdżali  z 

background image

domu, czy następne?

Im dłużej się zastanawiali, tym mniej wiedzieli, myśli krążyły i powracały do punktu 

wyjścia: Który ranek? Który wieczór?

Taran spoglądała na wymarły górski krajobraz i ogarnął ją smutek, jaki zawsze się 

pojawia, gdy zapada zmrok. Teraz nie można było jeszcze mówić o zmierzchu, w każdym 

razie nie o takim, jakie bywają w krajach Północy, w Norwegii albo na Islandii, gdzie latem 

nigdy nie zapadają gęste ciemności. Ktoś powiedział, że tutaj przez cały rok jest tak samo. 

Słońce zachodzi o tej samej porze. Zawsze.

Czy to nie wydaje się trochę nudne?

Jakkolwiek by było, Taran ogarnął smutek. Wiek świata, nieskończoność, oto co kryło 

się   w   wieczornej   mgiełce   unoszącej   się   nad   dolinami.   Strzelające   wysoko   w   niebo, 

przerażające szczyty gór rysowały się wyraźnie na tle nieba. Nie zbadane, nigdy nie dotknięte 

stopą człowieka ani zwierzęcia.

Jak tu samotnie, jak strasznie samotnie!

- Taran, nie stój tam rozmarzona! Chodź i pomóż nam! Ocknęła się z zakłopotanym 

uśmiechem i nagle ogarnął ją strach z powodu tego, co robią.

Znajdują   się   oto   w   twierdzy   Sigiliona!   Dotychczas   nie   do   końca   zdawała   sobie 

sprawę, co ten fakt oznacza. Teraz sobie uświadomiła. A zapadający wieczór sprawiał, że 

wszystko stawało się jeszcze bardziej okropne.

background image

5

Danielle   czuła   się   strasznie   opuszczona,   kiedy   tak   siedziała   sama   z   Nerem   w 

najgłębszej niszy;  nikt więcej nie mógł się tam zmieścić, ale przyjaciele chcieli możliwie 

najlepiej ukryć dwoje członków grupy, narażonych na największe ryzyko, Danielle i psa.

Dziewczyna   zmarkotniała,   kiedy   dotarło   do   niej,   że   stanowi   słaby   punkt.   Była 

przekonana, że robi co może, stara się być tak samo opanowana jak inni, ale zawsze określano 

ją jako lękliwą i niedoświadczoną.

Raz tylko zdarzyło się, że Móri ją pochwalił, miało to miejsce na dole, w oranżerii. 

Przychylna uwaga równoważyła wiele przykrości, ale przecież nic do końca.

Nie mogła jednak zaprzeczyć, że się boi. Dolg odszedł z ojcem nawet nie spojrzawszy 

w jej stracę, całkowicie pochłonięty tym, co go czeka. A Villemann... Miał napiętą twarz, 

koncentrował się przed wykonaniem trudnego zadania. Na nic się nie zdało to, że uparcie 

szukała jego wzroku, on pewnie nawet nie wiedział, w którym miejscu się Danielle znajduje. 

jestem tutaj, Villemann! Tutaj, w najciemniejszym  kącie. pomiędzy kamiennym  murem a 

szeroką kolumną wyciętej w skale arkady. Czy pamiętasz jeszcze, ze od wielu lat jesteś we 

mnie   zakochany?   A   ja,   głupia,   wcale   cię   nie   dostrzegałam.   Teraz   wydaje   się,   że   już   na 

wszystko za późno. Jesteś dla mnie miły jak zawsze, ale przecież nie sympatii potrzebuję. Ja 

pragnę   twojej   uwagi   i  twoich   pocieszających   dłoni,   bo  niemal  odchodzę   od  zmysłów  ze 

strachu w tej ponurej budowli.

Dla Danielle zamczysko było ciężkim, groźnym, żywym kolosem, który dławił w niej 

wszelką odwagę, całą chęć do życia. Nienawidziła każdego ciemnego kamienia w murach, 

odczuwała boleśnie chłód płynący od wypolerowanych skalnych bloków, gładkich niczym 

ramiona węża. Nie, węże nie mają przecież  ramion.  Ale jak same węże, i jak jaszczurki 

wijące się za jej plecami.

Miała wrażenie, że spomiędzy kamieni dochodzą do niej jakieś szepty, wyrażające 

wieloletnie   cierpienia,   tęsknotę,   śmiertelne   przerażenie.   Z   oczu   poczęły   jej   płynąć   łzy, 

pochyliła głowę i oparła ją o kudłaty łeb Nera. Pies przytulił się do niej, w swoim długim 

życiu   widział   wiele   łez   i   wysłuchał   wielu   zwierzeń.   Uważał   pewnie,   że   to   część   jego 

życiowego zadania. Być  pociechą i towarzyszem samotnych ludzi, zarówno dużych, jak i 

małych. Jego ludzi.

Villemann znalazł się po drugiej stronie muru i opuszczał się powoli w dół. Danielle i 

Nero zesztywnieli z napięcia.

background image

Móri i Dolg w dalszej części korytarza dotarli do jakichś drzwi. Małych i właściwie 

niewidocznych. Ryzykowali, że znajdą się w czymś w rodzaju komórki, lepiej jednak było 

posuwać się naprzód, niż zostać przyłapanym na gorącym uczynku w którymś z paradnych 

wejść.

Drzwi nie były zamknięte na klucz, co jeszcze wzmogło ich przeczucie, iż to ślepy 

zaułek. Wsunęli się jednak do środka.

Panowała tam wilgoć. i zaduch zamkniętego pomieszczenia. Znikąd żadnego szmeru 

czy szelestu.

Móri posuwał się po omacku.

- Tak jak myślałem - szepnął niemal bezgłośnie prosto do ucha Dolga. - Narzędzia. 

Donikąd nas to nie doprowadzi.

Dolg zaczął się zastanawiać, jak w dawnych czasach budowano twierdze i zamki. 

Schowki i komórki na narzędzia to pojęcia wtedy nie znane. Budowle miały być okazale i 

pompatyczne, z izbami mieszkalnymi to tu, to tam, głównie jednak sale. Sale tronowe, sale 

rycerskie, zbrojownie...

Dla takich praktycznych pomieszczeń, jak komórki na narzędzia czy pomieszczenia 

dla sprzątaczek, nikt nie miał głowy ani pewnie nie było na nic takiego zapotrzebowania. 

Może warsztaty dla wytwarzających broń rzemieślników, ale na tym koniec.

A   więc   to   pomieszczenie   musiało   być   zwyczajnym   pokojem.   Nie   używanym,   to 

oczywiste, wypełnionym niepotrzebnymi gratami, ale jednak pokojem, i to wcale nie małym.

Twierdze,  które kiedyś  widział...  A przecież  zwiedził  A naprawdę  sporo. Jak one 

zostały zbudowane?

Nie,   na   nic   takie   porównania.   To   dwie   odmienne   epoki.   Dolg   ma   na   myśli 

średniowiecze, podczas gdy siedziba Sigiliona jest dużo, ale to duto starsza.

W   tej   chwili   podstawowe   pytania   brzmiały:   Czy   pokoje   są   ułożone   w   szeregu   z 

wejściami od strony długiego korytarza, czy też są ze sobą połączone? Czy pomiędzy nimi 

znajduje się coś jeszcze? A może pokoje rozlokowano wokół zamkowego podwórca?

Tak rozmyślając, Dolg przez cały czas posuwał się po omacku pod ścianami, potykał 

się o jakieś graty, wpadał co chwila w pajęcze sieci. Nagle usłyszał ciche przekleństwo.

Po chwili Móri zawołał stłumionym głosem:

- Chodź tutaj!

Dolg ruszył w jego kierunku. Wkrótce wyczul palcami coś jakby futrynę drzwi. W 

bocznej ścianie, a zatem na lewo od nich, musiała się znajdować jeszcze jedna izba.

Próbowali sobie przypomnieć, jak wygląda korytarz. Rzeczywiście, na lewo od tego 

background image

wejścia,   które   wybrali,   widzieli   jeszcze   jedne   drzwi.   Większe   i   z   pewnością   starannie 

zamknięte na klucz. Wtedy nie odważyli się ich otworzyć.

Fakt,   że   drzwi   pomiędzy   pokojami   zostały   zamknięte,   wydawał   im   się   czymś 

oczywistym.  Musieli  zresztą odsunąć mnóstwo różnych  sprzętów, by do nich podejść. A 

zatem drzwi nie były używane. Może o nich zapomniano? Może po tamtej stronie też są 

czymś zastawione?

Jakkolwiek   było,   znaleźli   przecież   wygodne   wejście   do   wewnętrznych   regionów 

twierdzy.

Raz jeszcze musiał się Móri odwołać do znienawidzonej runy otwierającej zamki. Raz 

jeszcze bezzwłocznie mu pomogła.

Drzwi   ustąpiły   bez   oporu.   Mieli   szczęście.   Ostrożnie   zajrzeli   do   środka,   gdzie 

powitało ich mocno stłumione światło.

Światło we wnętrzu twierdzy? A może znajdują się tu okna wychodzące na jakiś nie 

znany zamkowy podwórzec i stamtąd sączy się ten mroczny blask?

Szybko jednak odkryli, dlaczego to światło było aż tak stłumione. Mianowicie drzwi, 

które dopiero co otworzyli, były przesłonięte jakimś gobelinem czy draperią z innej tkaniny.

Dolg dotknął jej dłonią. Ciężki brokat zachrzęścił.

Czy mogą się odważyć, by wyjrzeć spod tkaniny do oświetlonego pomieszczenia? 

Światło ich przerażała. A także świadomość, że nie mają najmniejszego pojęcia, co ich wzrok 

napotka po tamtej stronie zasłony.

Obaj jednak myśleli to samo: Nie wolno im tu stać przez całą wieczność ani lękliwie 

zawrócić. Muszą podjąć wyzwanie.

Wchodzili tak wolno, że zdążyli tymczasem obejrzeć dokładnie cale pomieszczenie i 

byli   zaskoczeni,   że   nie   widać   niczego,   co   mogłoby   ich   przestraszyć   lub   przynajmniej 

zdumieć.

Mieli przed sobą długą, niewiarygodnie piękną salę rozjaśnioną światłem z jakichś 

niewidocznych źródeł. Oświetlenie było przytłumione, jakby dla oszczędności, kiedy nikogo 

czy niczego w sali nie ma.

To znaczy, coś tu jednak było, ale zdawało się niegroźne. Obaj mężczyźni weszli dalej 

w głąb tej cudownie pięknej sali.

- Sala pamięci - szepnął Móri, a Dolg potwierdził skinieniem głowy.

- To wcale nie jest żadna stara, wyrąbana w kamieniu twierdza. To wspaniały zamek!

- Owszem. Można by nawet powiedzieć: królewski zamek! Naprawdę wyjątkowy!

Ornamenty na ścianach i ciężkie tkaniny połyskiwały zlotem. Same ściany mieniły się 

background image

zielono i niebiesko, barwy nabierały różnych odcieni w zależności od natężenia światła, sufit 

był tego samego koloru, tylko trochę jaśniejszy. Podłoga czarna i tak lśniąca, że bali się, iż 

zostawiają na niej brudne ślady.

Dotarli do końca jednej z dłuższych  ścian. Znaleźli się w pobliżu ogromnej statui 

spoczywającej   na   królewskim   tronie.   Najpierw   patrzyli   przestraszeni,   wkrótce   jednak 

stwierdzili, że posąg wykonany zestal z jakichś minerałów. Połyskiwał tak samo zielono i 

niebiesko jak ściany sali i tak samo jak ściany pokryty był złotymi ornamentami.

Figura jednak nie przedstawiała człowieka.

Po pierwsze, posiadała nadnaturalne wymiary, niczym obiekt kultu. Po drugie, dużo 

bardziej mi, postać ludzką przypominała jaszczura.

- Czy to Sigilion? - zapytał szeptem Dolg.

- Nie. już raczej jakiś jego przodek. A może bóg Sili - nów, nie wiadomo. Możemy 

natomiast przyjąć, że inne posągi stojące w niszach wzdłuż ścian są wizerunkami dawnych 

królów.

Dolg   również   się   tego   domyślał.   Miały   bardziej   naturalne   rozmiary   i   wyglądem 

przypominały Sigiliona takiego, jak opisała go Taran i inni.

U   stóp   figur   leżało   wiele   różnych,   bardzo   kosztownych   przedmiotów.   Głównie 

posążków bóstw.

- Cóż to za skarby - szepnął Móri. - Myślę jednak, że nie powinniśmy niczego ruszać. 

To nas nie dotyczy. Ruszamy dalej?

Szli bardzo cicho przez salę ku drzwiom w jednej z dłuższych ścian, znajdujących się 

na   skos   od   pierwszego   wejścia.   Lękliwie   spoglądali   za   siebie,   by   sprawdzić,   czy   nie 

zostawiają śladów, ale nie.

Dolg poczuł się źle na widok tych wszystkich posągów półludzi. Jednemu przyjrzał 

się uważniej i stwierdził, że wzrok figury go śledzi. Małe wężowe oczka pod ciężkimi, na pół 

przymkniętymi  powiekami  sprawiały wrażenie  żywych.  Ale to tylko  złudzenie,  wiedziało 

tym,   bo   tak   samo   było   z   portretami   w   Theresenhof,   przedstawiającymi   przodków   babci 

Theresy. One też śledziły wzrokiem idącego przez pokój, a to z tego powodu, że portretowany 

podczas malowania patrzył artyście prosto w oczy.

To samo zjawisko zachodziło tutaj.

Mimo to nie mógł przestać ukradkiem spoglądać na stojące w półmroku postaci.

Podeszli wreszcie do drugiej ściany i znaleźli się bardzo blisko jednej z rzeźb. Nagle 

Dolg odskoczył przerażony.

- Ojcze!

background image

Móri przystanął.

- Co się stało?

Spójrz - szepnął Dolg, wskazując jeden z posągów stojący w swojej niszy, pięknie 

ubrany na zielono, niebiesko i złoto, w pełni oświetlony, choć nie wiadomo, z jakiego źródła 

światło wypływało. Posąg budził podziw i przerażenie.

Móri przyglądał mu się uważnie.

- Co chciałeś mi powiedzieć? - spytał i nagle jęknął przejmująco: - Oooch...

-   Tak.   Kiedyś   musiała   to   być   żywa   istota,   ojcze.   Oni   wszyscy   byli   żywymi 

stworzeniami.   Zostali   zabalsamowani.   Ale   zwłoki   nie   uległy   wysuszeniu.   Myślę,   że 

wyglądają teraz dokładnie tak samo jak za życia.

- Owszem. Oto dawni królowie Silinów. - Móri westchnął głęboko. - Są wstrętni.

Dolg zwrócił się ku wielkiemu posągowi.

- Ten jednak chyba nigdy żywy nie był.

- Nie, nie, to musi być posąg bóstwa, niczego innego nie mogę sobie wyobrazić.

Raz jeszcze Dolg skierował wzrok ku tej części sali, skąd dopiero co przyszli.

- Czy widziałeś, że ostatnia nisza jest pusta?

- Tak, i najpierw mnie to zdziwiło, ale teraz myślę, że to miejsce dla Sigiliona. Z tą 

tylko uwagą, że on nigdy nie umarł. Odwiedził bowiem świątynię Lemurów i uzyskał tam 

przedłużenie życia, potem zdobył swoje rośliny i stal się prawie nieśmiertelny.

- Prawie. Zapamiętajmy to słowo, ojcze. On nieśmiertelny nie jest.

- Dopóki nie zdobędzie trzech świętych kamieni - potwierdził Móri cierpko. - Nie 

wolno nam dopuścić, żeby do tego doszło.

- Tak jest - potwierdził Dolg. - A teraz wyjdźmy już z tej sali. Dostaję tu gęsiej skórki.

Mieli   _   -   wdzieję,   że   drzwi,   którymi   zamierzali   wymknąć   się   na   zewnątrz,   będą 

otwarte. Ale nie były.

- Sigilion dobrze strzeże swoich skarbów - szepnął Dolg. - I równie dobrze siebie - 

dodał Móri. - Najwyraźniej nie ufa nikomu ze swego otoczenia.

- Na jego miejscu, też bym nikomu nie ufał.

Móri   przystanął,   żeby   raz   jeszcze   wyjąć   swoją   czarodziejską   runę.   Po   raz   ostatni 

odwrócił się, by popatrzeć na potężne bóstwo, i z wolna powiedział do syna:

- Widywaliśmy jaszczury... ale przyjrzyj się temu dokładniej. Jego by raczej należało 

nazywać...

-   Smokiem   -   uzupełnił   Dolg.   -   Tak,   to   rzeczywiście   jest   smok!   Chociaż   smoki   i 

jaszczury bywają często do siebie podobne. Przynajmniej niektóre gatunki jaszczurów. Ale 

background image

ten... Takie jaszczury na ziemi nie istnieją.

- Nie. On przypomina  raczej potwora, jakiego opisywał  Villemann. Tego, którego 

spotkał po drodze tutaj, a który niósł na plecach trójrogiego demona.

- Masz rację. Czyżby ta groteskowa paskuda przedstawiała przodka Sigiliona?

- Smoki nigdy naprawdę nie istniały, one należą do świata baśni - stwierdził Móri 

krótko. - Pytanie tylko, skąd Silinowie, którzy zbudowali tę twierdzę, wiedzieli, jak będą 

wyglądać baśniowe smoki naszej współczesności?

- No właśnie, przecież ta twierdza musiała zostać wzniesiona przed tysiącami lat.

- Otóż to! A tak długo baśnie i legendy nie trwają.

- Nie mów takich rzeczy! Przypomnij sobie baśń o morzu, które nie istnieje!

Móri nic nie odrzekł. Podeszli obaj do kolosa i studiowali go w przytłaczającej ciszy 

tej sali.

Miał   skrzydła,   w   przeciwieństwie   do   innych   figur   ustawionych   w   niszach,   które 

zostały   wyposażone   jedynie   w   rodzaj   błony   pławnej   lub   lotnej   pomiędzy   ramionami   i 

korpusem oraz pomiędzy odnóżami. Ponadto posąg bóstwa miał bardzo długi ogon zwężający 

się ku końcowi. Pozostałe figury miały palce i tylko jeden pazur, olbrzym zaś jedynie pazury. 

Również   jego   głowa   różniła   się   od   pozostałych.   Rysy   tamtych   przypominały   ludzkie,   w 

posągu bóstwa nic ludzkiego nie było.

Ale poza tym, jakkolwiek dziwnie to zabrzmi, figury były dość do siebie podobne. 

Królowie zdawali się należeć do jakiegoś niższego gatunku w stosunku do kolosa. Gatunku 

zdegenerowanego, a może zmieszanego z inną rasą, trudno powiedzieć. Co to mówił Cień? 

Że Silinowie pochodzą z czasów sprzed dwustu milionów lat, z epoki strasznych jaszczurów.

Skąd jednak  wzięły się  te straszne  jaszczury?  Pierwszy znany przedstawiciel  tego 

gatunku był dość niewielki, niewiele większy od sporego psa. Czy wyglądem przypominał 

stojące tutaj bóstwo? Zakładając, że tutejszy posąg jest od niego wielokrotnie większy. Co w 

ogóle wiadomo o rozwoju wymarłych gatunków?

A przede wszystkim: Skąd pochodzą wszystkie ziemskie baśnie o wielkich smokach?

Dolg   i   Móri   nie   mieli   czasu   się   nad   tym   zastanawiać.   Musieli   się   natomiast 

koncentrować na próbie otworzenia następnego zamka.

Móri przerwał pracę i wyprostował się.

-   Czy   nie   powinniśmy   na   dzisiaj   skończyć?   Może   lepiej   wrócić   do   naszych, 

opowiedzieć, co tu widzieliśmy, i dowiedzieć się, czego dokonał Villemann?

- To kusząca propozycja - przyznał Dolg. - Pytanie tylko, czy następnym razem uda 

nam się dotrzeć równie daleko.

background image

- Masz, oczywiście, rację - rzekł Móri i znowu pochylił  się nad zamkiem pięknie 

rzeźbionych drzwi. - Jeśli to potrwa dłużej - westchnął - to moja maść na zamki się skończy. 

Ale niech tam, nie będę tego żałował.

- No, mimo wszystko dobrze jest ją mieć wtrącił Dolg. - O, możesz otwierać drzwi. 

Ciekawe, co nas czeka za nimi?

W kolejnym pomieszczeniu nie dostrzegli jednak niczego nadzwyczajnego. Po prostu 

znaleźli się w przedsionku, przed wielką bramą Sigiliona. Wiodły stąd na piętro wspaniałe 

schody.

- Dotarliśmy tu okrężną drogą - uznał Móri. - Ale mimo wszystko jesteśmy. I sądzę, że 

od tej chwili nie powinniśmy ze sobą rozmawiać.

Dolg potwierdzał skinieniem głowy. Również to pomieszczenie zostało oświetlone w 

dziwny sposób; nie mogli zrozumieć, jak. Naprzeciwko drzwi, którymi tu weszli, znajdowały 

się jeszcze jedne. Trudno powiedzieć, czy były oprócz tego jakieś inne przejścia po obu 

stronach schodów, ta część pomieszczenia tonęła bowiem w mroku.

Przez chwilę spoglądali po sobie, potem przełknąwszy ślinę zaczęli się skradać ku 

schodom, błogosławiąc, że mają takie miękkie podeszwy u butów.

Chyba zwariowaliśmy, myślał Dolg. Żeby się pakować prosto w paszczę lwa.

Ale to jednak niebywale podniecające!

Na górze czekała ich spora niespodzianka. Szczerze mówiąc, kilka. Pierwsza polegała 

na tym, że znajdowało się tam okno i mogli zobaczyć, że słońce już zaszło. Nad światem 

gęstniał mrok i wkrótce zrobi się całkiem ciemno. Co się stało z Villemannem, wiszącym nad 

mroczną przepaścią?

Druga niespodzianka to to, że izba, którą widzieli na prawo i do której wiodły dwa 

wejścia, jedno obok drugiego, nie miała zamykanych drzwi. Stali oto przed jakąś sypialnią.

Dolg podszedł na palcach bliżej, lecz we wnętrzu panowała kompletna cisza. Naliczył 

sześć lóżek, a w każdym z nich leżała młoda uśpiona kobieta lub dziewczyna. Z wyjątkiem 

jednego, które stało puste.

Małe wielbicielki Sigiliona. Jego zabawki i niewolnice. Szóste łoże przeznaczone było 

z pewnością dla ,szczęśliwej wybranki”, tej, która miała w nocy zabawiać Sigiliona.

Móri wstrząsnął się z obrzydzeniem. Dolg nie powiedział nic. To nie był krąg jego 

zainteresowań.

Opuścili pomieszczenie ze śpiącymi  kobietami  i zajęli się drugimi drzwiami. Och, 

jakież były wspaniale! Nie ulegało żadnej wątpliwości, że to mieszkanie Jego Wysokości.

Teraz   musieli   być   jeszcze   bardziej   ostrożni,   znajdowali   się   w   pobliżu   śpiących 

background image

dziewcząt, nie oddzieleni od nich żadnym zamknięciem. Móri zastanawiał się, czy powinien 

znowu użyć magicznej runy i otworzyć zamek do sypialni Sigiliona, ale naprawdę nie miał na 

to ochoty. Szczerze mówiąc, nie miał też ochoty nawet dotykać tamtych drzwi.

Ale nie, tutaj nie można się obyć bez pomocy magii. Dotychczas radzili sobie dzięki 

swojej runie, wiedzieli jednak, że w pewnym momencie mogą natrafić na znacznie większe 

trudności. Na magiczną bramę na przykład, taką jaką widzieli u podnóża drugich schodów.

No cóż, trzeba było ponownie wyjąć runę. Dolg widział, że wargi ojca poruszają się 

miarowo, wymawiając zaklęcie, i zaraz potem drzwi ustąpiły.

Spoglądali na siebie bardzo zadowoleni. Wszystko jak dotąd szło dobrze. Może nawet 

zbyt łatwo.

Tym razem za drzwiami ogarnęły ich ciemności. Tylko słabe światło nocy sączyło się 

przez   okienne   otwory.   Słońce   nieodwołalnie   zaszło,   zaś   azjatycka   noc   była   nieubłagana, 

zapadała natychmiast. Przykrywała ziemię swoją ciemną kapą.

Zrobili kilka niepewnych kroków w głąb pokoju. Drzwi za nimi zatrzasnęły się same.

Obaj   zadrżeli   przerażeni.   Ze   wszystkich   stron   zeskakiwały   na   nich   milczące 

dziwaczne stworzenia. Dolg zdołał rozróżnić jedną na tle okna, Móri inną. Istoty, mniejsze od 

nich, stanowiły jakby krzyżówkę ludzi - jaszczurów i zwyczajnych przedstawicieli rodzaju 

ludzkiego.  Dolg  dostrzegł  w  oczach   niektórych  zwierzęce   błyski.   Móri  zobaczył  całkiem 

ludzką twarz, ale głowę tego stworzenia wieńczył grzebień jak u niektórych jaszczurów z 

Galapagos.

Nagle   cisza   została   gwałtownie   przerwana.   Dziwne   istoty   jęły   wrzeszczeć   i   wyć, 

najwyraźniej żądne walki.

Móri i Dolg starali się bronić przed wściekłymi atakami i zaraz też pojęli, kim są ich 

przeciwnicy:

To potomstwo Sigiliona z nieszczęsnymi tubylczymi kobietami!

background image

6

Villemann   wisiał   między   niebem   a   ziemią   i   z   lękiem   spoglądał   na   rozjarzoną 

słoneczną kulę zsuwającą się do linii horyzontu tak szybko, że mógł to obserwować.

Ale   z   drugiej   strony...   czyż   ciemne   tło   nie   było   dla   niego   korzystne,   skoro   miał 

zaglądać przez okno? Widział, że tam, dokąd zmierza, pali się światło.

Cale przedsięwzięcie wydawało się jednak dość głupie!

Czy   jednak   zawsze   nie   pragnął   właśnie   czegoś   takiego?   Villemann   Dzielny. 

Villemann, Silniejszy od Śmierci.

W   tym   momencie   światło   dnia   zgasło.   Wokół   Villemanna   zrobiło   się   ponuro   i 

przerażająco. A poza tym zimno.

Twarze   przyjaciół   znajdowały   się   ponad  nim.   Teraz,   w  ciemnościach,   już   ich   nie 

widział. Wyczuwał tylko, że są bardzo wysoko.

Villemann, Samotny Nocny Jeździec.

Niech to licho! Również Villemann Śmiertelnie Przerażony.

Powoli, zrywami, z szarpaniem opuszczano go w dół. Linę trzymali Uriel, Rafael i 

Taran,   niekiedy   odnosił   wrażenie,   że   trzymający   nie   są   ze   sobą   zgodni.   Cierpiał,   kiedy 

zmieniali taktykę, zatrzymywali go, gdy był gotów zsuwać się niżej, po czym w następnej 

chwili, zupełnie nieprzygotowanemu, pozwalali lecieć na łeb, na szyję, by po chwili znowu 

gwałtownie go przytrzymać. Miał wrażenie, że uszy łopoczą mu na wietrze.

Nareszcie znalazł się na odpowiednim poziomie. Zamierzał oprzeć stopy o ścianę, ale 

mu się nie udało i z całej siły rąbnął podkurczonymi kolanami w twardy kamień. Zdławił jęk 

bólu, okręcił się parę razy wokół własnej osi, starając się zapanować nad liną i skierować 

ciało w odpowiednią stronę.

Tuż przed sobą miał okno.

Nie było w żadnej mierze pożądane, by się teraz zaczął kiwać przed oknem niczym 

wahadło, to w tę, to w drugą stronę. Wyglądałoby to głupio i głupio by się czuł. Poza tym  

mogło się okazać niebezpieczne.

W końcu jednak udało mu się zapanować nad własnym ciałem.

Nie, nie opuszczajcie już więcej liny!

Szarpnął się mocno, by dać im to do zrozumienia. Lina zatrzymała się tak gwałtownie, 

że omal od niej nie odpadł, czul, że zaraz cały rozsypie się na kawałki. Niech to licho, znowu 

zaczął się kiwać tam i z powrotem.

background image

Nareszcie się uspokoiło. Ale czy może mieć zaufanie do swoich przyjaciół?

Cisza, nigdzie najmniejszego ruchu. Powolutku, pomagając sobie nogami i rękami, 

zbliżał się do okna.

Światło za nim paliło się w dalszym ciągu. To mu pomagało. Jeśli, rzecz jasna, nie 

zbliży się zanadto do szyby i blask nie padnie na jego twarz.

Szkło   było   nierówne.   Ale   jednak   szkło,   choć   tego   nie   oczekiwał   w   tym   kraju. 

Wszystko   tu   zdawało   się   być   na   wysokim   poziomie   technicznym,   odkryli   to   zaraz   na 

początku.

Villemann przyjął wygodną pozycję, pochylił się do przodu i zajrzał do środka.

Niespodziewany wiatr poruszył  jego jasnymi  włosami  i grzywka  przesłoniła  oczy. 

Gdyby tak ktoś zobaczył jego bielejącą głowę w nocnym mroku! Można by pomyśleć, że to 

światło księżyca!

Światło   księżyca!   Bogu   dzięki,   że   dzisiejszej   nocy   księżyc   nie   świeci!   Villemann 

zaczął   histerycznie   chichotać,   choć   naprawdę   nie   miał   do   tego   powodów.   Jeśli   nie   jest 

dostatecznym powodem do śmiechu to, że się dynda na linie, zawieszonej na Dachu Świata, 

pomiędzy niebem a ziemią, mając pod sobą diabelską przepaść. I czego się tu szuka? Istot, 

które istnieją jedynie w świecie baśni?

Choć Villemann nigdy by się do tego nie przyznał, to w głębi duszy dobrze wiedział, 

że chichot jest wynikiem strachu. Ale przecież Największy Łowca Przygód nie okazuje lęku! 

Co tam! Nieznane potwory w straszliwej twierdzy? Ha!

Nie miał wolnej ręki, by odsunąć włosy z twarzy. Potrząsnął więc głową i na chwilę 

znowu odzyskał zdolność widzenia.

Zobaczył, że we wnętrzu coś się porusza.

Najpierw   nie   mógł   przez   nierówne   szkło   rozróżnić   żadnych   kształtów,   po   chwili 

jednak uświadomił sobie, że to jakieś duże, ciężkie istoty. Naliczył cztery i chyba tyle ich tam 

było.

Villemann zaczął popadać w nastrój egzaltacji. Odnalazł ich, odnalazł Madragów!

Był o tym przekonany. Choć przecież mogli to być nie znani strażnicy Sigiliona...

Widział tak niewyraźnie. Dostrzegał tylko, że żadna z postaci nie spogląda w stronę 

okna. Wyglądało na to, iż wszyscy są bardzo zajęci, stoją czy może siedzą pod czymś w 

rodzaju... stołu?

Nagły   poryw   wiatru   zakołysał   wiszącym   Villemannem   i   wtedy   młody   człowiek 

znalazł się w innej pozycji. Patrzył teraz przez cieńszy fragment szkła. Uchwycił się z całych 

sit skały wystającej za oknem i starał się w tym położeniu pozostać.

background image

Nareszcie...   Widział   wszystko   bardzo   wyraźnie.   Wprawdzie   tylko   fragment 

pomieszczenia za oknem, ale to mu wystarczało.

Zdumiało go przede wszystkim urządzenie izby. Nigdy przedtem nie widział niczego 

podobnego, w ogóle nie miał pojęcia, do czego mogłyby służyć choćby niektóre aparaty, na 

jakie patrzył. Poza tym była to raczej spora sala, Villemann jednak nie był w stanie wyrobić 

sobie dokładniejszego pojęcia co do rozmiarów pomieszczenia. Miał na to zbyt ograniczone 

pole widzenia.

Najbardziej przykuwały jego uwagę same tajemnicze istoty. Wielkie, potężne postaci, 

o barkach szerokich niczym bycze karki...

Zastanowił się chwilę. Gdzie on już widział coś podobnego?

Tengel z Ludzi Lodu! Tak! On tak wyglądał! Był zbudowany mniej więcej tak samo 

jak ci tutaj, tylko oni są znacznie więksi.

Widział ich ręce zajęte jakąś skomplikowaną pracą, której nie pojmował. Ręce mieli 

ludzkie,   tylko   po   prostu   dużo   większe,   choć   zdawały  się   bardzo   delikatne,   takie   odnosił 

wrażenie. Widział, jak zręcznie obracały jakimiś niewielkimi detalami, choć palce miały z 

pozoru niezdarne i tylko po trzy u każdej ręki!

Głowy? Gdyby miał być szczery, to spodziewałby się ujrzeć na nich rogi. Ale myślał 

tak bez żadnej przyczyny, dziwne istoty bowiem niczego takiego nie miały. W każdym razie 

żadnych   rogów   nie   widział.   Włosy   tych   stworów   były   niezwykle   bujne,   potargane   i 

poskręcane, niczym u byków rasy angielskiej lub francuskiej, Villemann nie znal nazwy. Owe 

sympatyczne byki z grzywami opadającymi na oczy i bujnymi lokami między rogami bywają 

złocistorudej maści. Madragowie, bo to bez wątpienia musieli być Madragowie, włosy mieli 

ciemne i szorstkie, to tu, to tam srebrzyły się w nich siwe nitki. Włosy wydawały się takie 

gęste, że z powodzeniem mogły się w nich kryć rogi. Taką właśnie sierść mają jaki.

Villemann   widział   też   twarz   tego,   który   stal   zwrócony   ku   niemu,   i   drugiego, 

zwróconego profilem. Może Villemann miał inny gust niż większość ludzi, uznał jednak, że 

są to twarze urodziwe. Nawet bardzo. Oczy miały ciemne i smutne, jak to często bywa u 

zwierząt.   Nosy   raczej   płaskie   i   szerokie,   o   przesadnie   dużych   dziurkach.   Nosy   były 

symetrycznie osadzone między oczami, a usta wydatne i wrażliwe.

Miał wszelkie powody, by nazywać te istoty ludźmi - bawołami, mimo że miały w 

wyglądzie więcej cech ludzkich niż zwierzęcych.

Villemannowi bardzo się podobały ich oczy.

W ogóle poczuł do nich sympatię. Było w nich coś zdecydowanie pociągającego.

A poza tym emanował z nich smutek.

background image

Villemann co do jednego nie miał wątpliwości: Taran i pozostali mieli z pewnością 

rację, gdy mówili, że Sigilion to wstrętna, ociekająca zmysłowością istota. To nie on był tym 

technicznym geniuszem, którego działalność rzucała się w oczy w twierdzy. Geniuszami są 

Madragowie.

To zresztą wyjaśniało również, dlaczego Sigilion chciał utrzymać ich przy życiu. I 

dlaczego przez wiele stuleci więził ludzi - bawołów.

Madragowie to jego niewolnicy,  podobnie jak owe młode  dziewczyny.  Z tą tylko 

różnicą,   że   jednak   dziewczyny   przychodziły   do   niego   w   mniej   lub   bardziej   dobrowolny 

sposób. Zaś smutek w oczach Madragów świadczył, iż trzymane są tutaj siłą.

Nagle   drgnął   przestraszony.   Musiał   chyba   być   nieostrożny,   bo  zobaczył,   że   ten   z 

Madragów, który stal zwrócony ku niemu, spogląda w okno i mówi coś do towarzyszy.

W pierwszym impulsie Villemann chciał się cofnąć. Opanował jednak tę chęć. Nie 

wiedział, jak wiele Madragowie są w stanie zobaczyć przez okno, ale nie ulegało wątpliwości, 

że coś widzą.

Postawił wszystko na jedną kartę. Pokiwał głową i uśmiechał się do nich zza szyby.

Dziwne   istoty   powoli   podnosiły   się   z   miejsc.   Villemann   początkowo   działał 

niepewnie, teraz nie miał już wątpliwości.

Były wyższe, niż sądził. Były przerażająco wielkie. Przypuszczał teraz, że muszą mieć 

po jakieś trzy i pół łokcia wzrostu (ok. 215 cm) i z tymi swoimi ciężkimi głowami robiły 

naprawdę imponujące wrażenie.

Villemann uśmiechał się tak sympatycznie, jak tylko umiał, patrzył na nich niczym 

chińska laleczka, aż poczuł, że twarz mu sztywnieje. Położył  palec na wargach, dając do 

zrozumienia, że wszyscy powinni zachować ciszę oraz że Sigilion nie ma pojęcia o jego 

dziwnej wspinaczce po fasadzie twierdzy.

Tamci  naradzali   się  między  sobą,  sprawiali  wrażenie  wzburzonych   i  chyba  nawet 

przestraszonych.  Villemann musiał  im jakoś uświadomić,  że widzi jedynie  przez maleńki 

fragmencik szyby. Fakt, że wiatr kołysał nim we wszystkie strony, wcale sytuacji nie ułatwiał.

Z   grupy   Madragów   wysunęła   się   kobieta,   mógłby   przysiąc,   że   tak   właśnie   jest, 

pochyliła się naprzód i przez szybę spojrzała mu prosto w oczy. Villemann nie widział nic 

poza   jej   jednym   okiem,   a   ona   też   pewnie   niewiele   więcej   z   jego   postaci,   ale   z   całą 

wyrazistością dostrzegł w tym oku łzę.

Villemann starał się jakoś jej wytłumaczyć, że on i jego przyjaciele pragną jedynie ich 

uwolnić, ale musiały to być wyjaśnienia bardzo krótkie, na nic bardziej szczegółowego nie 

było czasu.

background image

Kobieta dala mu znak, by czekał, a on starał się odpowiedzieć, że zrozumiał. Po czym 

Madragowie cofnęli się w głąb pomieszczenia.

Jeśli teraz sprowadzisz Sigiliona, to wszystkie moje złudzenia prysną, pomyślał, choć 

nie wierzył, by naprawdę miała zamiar to zrobić.

Zaczynał okropnie marznąć. Noc w górach Wschodu była lodowato chłodna, wiatr 

szarpał Villemannem bezlitośnie i przenikał go do szpiku kości, przemarznięte uszy musiały 

być już nie czerwone, lecz liliowe albo nawet niebieskie. A może jeszcze gorzej: białe!

W   chwilę   potem   cztery   stworzenia   wróciły.   Ich   twarze   wyrażały   podniecenie   i 

niedowierzanie oraz wcale nie ukrywaną niepewność, czy mogą się odważyć na odrobinę 

nadziei...

Villemann pomyślał, że jego biała skóra i jasne włosy muszą ich niepokoić. Na pewno 

nigdy   przedtem   nie   widziały   nikogo   z   Zachodu   ani   z   Północy.   Może   myślą,   że   jest 

niebezpieczny?

Za nic nie chciał, żeby tak się stało. W obecności złych ludzi pragnął wydawać się zły, 

wtedy niechby uważano, że jest silny i bezlitosny, że stanowi potworne zagrożenie. Ci tutaj 

jednak sprawiali takie sympatyczne wrażenie!

Widział, że chcą go jakoś przekonać, iż mu ufają. Dlatego pochylił głowę, uroczyście i 

z wielką powagą. Nieznajome istoty wahały się jeszcze przez kilka chwil, po czym pokazały 

mu przez szybę jakiś diagram.

Najpierw niczego nie zrozumiał, ale gdy one wciąż bardzo energicznie wskazywały na 

drzwi, pojął.

To kod otwierający zamek!

Rzecz   jasna,   one   same   go   stworzyły.   Schemat,   który   mu   pokazywały,   został 

nakreślony w wielkim pośpiechu. Sigilion  zadbał widocznie  o to, by zamka  nie dało  się 

otworzyć od środka. Więźniowie sami nie mogli tego dokonać.

Villemann kiwał głową z przejęciem na znak, że rozumie. Machał przy tym rękami, by 

pokazać, że nie ma nic do pisania. To głupie z jego strony, ale skąd miał wiedzieć, że będzie 

czegoś takiego potrzebował? Kto to wspina się po murach i skałach z przyborami do pisania 

w kieszeniach?  Poprosił  ich natomiast,  by przesuwali  rysunek  po tym  fragmencie  szyby, 

przez który widział najlepiej, i starał się zapamiętać szczegół po szczególe. Kiedy doszli do 

końca, na wszelki wypadek powtórzyli wszystko od początku.

Villemann dal znak, że wie już, co trzeba.

Pomachał   im   ręką   na   pożegnanie,   po   czym   trzykrotnie   szarpnął   liną,   żeby 

poinformować przyjaciół, iż chce wracać.

background image

Kiedy wolno, kręcąc  się, sunął  w górę, widział  twarze Madragów przylepione  do 

szyby.

Czy te gapy na górze nie mogłyby go wciągać bardziej zdecydowanie? Wydawało mu 

się, że musi wyglądać idiotycznie, kiedy tak dynda przy murze i uśmiecha się do swoich 

nowych przyjaciół za każdym razem, kiedy okręca się twarzą do skały.

Czy to zresztą lita skala? Nie, to, oczywiście, mur zbudowany ze skalnych bloków, 

przy tym  najniższa  jego partia,  więc  i same  bloki, jest rzeczywiście  ogromna.  Kryjówka 

Villemanna i jego przyjaciół znajdowała się natomiast w tej części twierdzy, która została 

wykuta w górze.

Przeniknął go dreszcz niepokoju. Jakim sposobem uda im się wydostać z zamczyska 

Sigiliona, jeśli teraz postawią sobie za cel uwolnienie Madragów z piekła, w którym żyją od 

stuleci?

No   cóż,   będą   się   zastanawiać   później.   Tymczasem   Villemannowi   powiodło   się   z 

pierwszą częścią zadania. Cieszył się, że zaraz wszystkim o tym opowie. Zwłaszcza ojcu i 

Dolgowi.

background image

7

No, teraz zacznie się awantura, pomyślał Móri, kiedy bękart Sigiliona rzucił się na 

niego. Bo przecież Sigilion musiał słyszeć te skrzeki, piski i wrzaski, które owe piekielne 

istoty z siebie wydawały. Niech to diabli porwą!

Słyszał glos Dolga i zdawał sobie sprawę, że syn walczy rozpaczliwie z napastnikami, 

którzy   najwyraźniej   czepiali   się   jego   pleców.   Glos   miał   stłumiony,   bo   pewnie   któryś 

potworek zawisł mu na szyi. Ciemności panowały tak gęste, że Móri nie potrafił rozstrzygnąć, 

czy to, co zaciskało się na szyi Dolga, można nazwać ramieniem, czy też jakoś inaczej.

- Tato, ja nie chcę się bić z dzieciakami! - wołał Dolg.

- To nie są dzieci - odparł Móri przez zaciśnięte  zęby,  kopiąc rozpaczliwie,  żeby 

odrzucić od siebie potworki czepiające się jego nóg, gdy tymczasem inne wbijały ostre zęby 

w   jego   ramiona.   Na   szczęście   Móri   nosił   gruby   sweter   i   nieprzewiewną   kurtkę,   które 

łagodziły ostrość kłów. - Te bestie mogą być nawet bardzo stare, nic nam przecież o nich nie 

wiadomo.

Dolg próbował się zorientować, jak wielu mają przeciwników. Nie tak wielu, jak się 

początkowo wydawało. Mogło ich być sześciu, w każdym razie nie mniej niż pięciu, ale też 

nie więcej niż siedmiu.

Byli jednak wystarczająco niebezpieczni. Stosowali chwyty, jakich Dolg i Móri nie 

znali. Podstępni i bezwzględni, ale bez odrobiny tego choćby i czarnego humoru, który na 

ogół tego typu stworzenia charakteryzuje. Działali ze śmiertelną powagą.

Dolg i Móri nie bardzo wiedzieli, czego w tej sytuacji pragnąć najbardziej. Przeklinali 

w duchu upór, z jakim przedzierali się w głąb twierdzy. Kto powiedział, że koniecznie musieli 

iść oni dwaj, i to razem? Przecież gdyby tylko jeden wyruszył na zwiady, drugi mógłby go 

uratować, a tak wpadli w pułapkę obaj, gdy tymczasem żadne z pozostałych nie posiadało 

magicznych sil, które tu z pewnością są niezbędne.

Obaj   z   utęsknieniem   myśleli   o   wielkich   szlachetnych   kamieniach,   a   zarazem 

dziękowali Stwórcy, że ich przy sobie nie mają.

Sytuacja zdawała się beznadziejna. Zwłaszcza że ponure istoty wokół nich nieustannie 

ponawiały ataki.

Duchy pomóc im tutaj nie mogły, a owe małe kobietki, gdyby się nawet ocknęły, nie 

ruszą palcem, by się za nimi ująć. Raczej wprost przeciwnie.

Móri   próbował   wyjąć   z   kieszeni   którąś   z   czarodziejskich   run,   ale   ręce   miał 

background image

unieruchomione   niczym   w   klubach.   Poza   tym   nie   był   w   stanie   przytomnie   myśleć.   W 

pośpiechu   zastanawiał   się,   jaka   runa   byłaby   tutaj   pomocna,   ale   na   nic   nie   mógł   się 

zdecydować.

Zaklęcia? Magiczne formułki?

Nie pamiętał ani jednej.

Tak   bardzo   chciałby   pomóc   swemu   synowi!   Dolg   jednak   leżał   na   plecach   na 

podłodze, a trzy potworki siedziały mu na piersiach.

No i te ciemności! Zęby chociaż trochę widzieć! Ale... Czy Móri rzeczywiście tego 

chciał? Czy naprawdę pragnął się dowiedzieć, jakich to bastardów spłodził Sigilion? Czy 

należało żałować tych istot, jak twierdzi Dolg? Czy to dzieci?

Nie, nie, z pewnością nie dzieci! W mroku mignęła mu twarz któregoś. Odpychająca, 

pokryta   twardą   wężową   skórą,   a   przy   tym   dziwnie   połyskliwa,   choć   poorana   głębokimi 

zmarszczkami. Jak u sędziwego starca. Nie umiałby wytłumaczyć, jak to możliwe, by coś 

było   zarazem   lśniące   i   pokryte   głębokimi   zmarszczkami,   ale   tak   to   wyglądało.   Niczym 

posmarowana tłuszczem skóra żółwia.

Móri tłukł na oślepi oganiał się, starając się zbliżyć do Dolga. Wrzaski i wycie były 

tak głośne, że musiały docierać do Sigiliona, niemożliwe, żeby nie zwróciły jego uwagi.

W słabej poświacie sączącej się z okna czarnoksiężnik dostrzegł otwartą jaszczurczą 

paszczę,   gotową   do   zaciśnięcia   się   na   ramieniu   syna.   Móri   zareagował   błyskawicznie, 

gwałtownym kopnięciem odrzucił gada pod ścianę.

I wtedy coś się stało. W niewidzialnych źródłach z wolna zapalało się światło.

Móri rozejrzał się.

Boże   drogi,   pomyślał.   One   są   prastare!   Wszystkie   sześć,   bo   w   pomieszczeniu 

znajdowało się sześć potworków. One nie zostały urodzone przez kobiety śpiące w pokoju 

obok. Te sprawiają wrażenie, że mają po tysiąc lat. Wszystkie. Muszą być owocem dużo 

wcześniejszych  romansów Sigiliona  z kobietami,  które uprowadzał  z okolicznych  wiosek 

bardzo dawno temu.

Dolg... Dolg, ukochany syn, ani drgnął na tej podłodze. Leżał kompletnie bez ruchu.

Móri wpadł we wściekłość. Obudziła się w nim niewiarygodna wprost siła, wyrwał się 

prześladowcom z żelaznego uścisku, akurat w chwili, gdy jeden znowu chciał go ugryźć i 

wcale nie wiadomo, czym by się to skończyło. Może paraliżem, może ogólnym zatruciem 

jakimś jadem?

- Spokojnie, tato - usłyszał glos Dolga. - Nic mi nie grozi.

Nic mu nie grozi! I on to mówi, mając na sobie kilka żądnych krwi potworów!

background image

- Nie masz przy sobie szlachetnych kamieni! - wołał Móri, czołgając się po podłodze 

do syna.

- Nie, ale mam pierwotny znak Słońca - zawołał Dolg w odpowiedzi i odepchnął od 

siebie kolanem atakującego stwora.

Móri się trochę uspokoił. Pierwotny znak Słońca! Rzadko o nim myślał, właściwie 

nawet   nie   bardzo   brał   go   w   rachubę,   bo   oba   kamienie   ochraniały   ich   we   wszelkich 

niebezpieczeństwach. Posiadały cudowną siłę, dopóki ten, do kogo należą, stoi po stronie 

dobra.

Dzięki Bogu, że je mają! I Móri uświadomił sobie teraz, że na przykład szafir Dolg 

znalazł już przed wieloma laty. Tak dawno temu, że syn stal się już chyba nieśmiertelny, nikt 

nie może mu odebrać życia. Cudowna myśl. I jaka ulga!

Oszalałe krzyki raniły Móriemu uszy do tego stopnia, że nie potrafił spokojnie myśleć. 

Jedyne,   co   mógł   robić,   to   działać   instynktownie,   próbować   odpierać   ciosy,   nie   dać   się 

zaskoczyć, angażować całą swoją siłę. To wszystko.

Bogu chwała, że napastnicy byli nieduzi. Prawdopodobnie to dziedzictwo ze strony 

matek, pochodzących z górskich plemion. Z tego co wiedział, Sigilion jest wysoki, wyglądem 

przypomina   rosłego   mężczyznę.   Ci   tutaj   natomiast   nie   przekraczali   wzrostem 

dwunastoletnich chłopców.

Mimo to byli naprawdę niebezpieczni.

Szczególnie zaciekle atakowali Dolga, jakby pojmowały, że on jest tutaj ważniejszy.

Nigdy   przedtem   Móri   nie   odczuwał   równie   mocno,   jak   bardzo   kocha   swego 

pierworodnego syna, to dziecko obce w świecie ludzi.

Bogu niech będą dzięki za to, że te potworki nie są w stanie pozbawić go życia!

Mogłyby go jednak sparaliżować! I chyba właśnie to planowały. Móri widział w ich 

oczach żądzę zła. Jeden z nich miał na rękach zakrzywione nożycowate pazury, niczym u 

kraba, tylko dużo większe, silniejsze i ostrzejsze. Tymi pazurami zamierzał rozpłatać ramię 

Dolga.

Dlaczego Dolg wciąż tak leży na podłodze? zastanawiał się Móri. Dlaczego się nie 

broni?

Wtedy zobaczył, że potworki wepchnęły Dolga w coś w rodzaju żelaznych kleszczy 

przytwierdzonych do podłogi, także się po prostu nie mógł ruszyć. I kiedy Móri z wrzaskiem 

rzucił się na odsiecz, poczuł, jak paskudztwo czepia się jego ramion, szyi, nadgarstków i 

kostek. Ostatnim wysiłkiem strącił z Dolga to monstrum o pazurach w kształcie szczypiec, ale 

w następnej sekundzie sam został unieruchomiony.

background image

A to było dużo gorsze, bowiem czarnoksiężnik nie posiadał, tak jak syn, magicznej 

ochrony. Żadne święte kamienie nie przedłużyły mu życia ani nie uczyniły go odpornym na 

zranienia, nie nosił na piersi żadnego magicznego znaku.

Najstraszniejsze dla Móriego było jednak to, że nie mógł już teraz bronić ukochanego 

syna, na którego pomoc liczyło tak wiele nieszczęsnych dusz.

Dlaczego? Dlaczego zdecydowali się na tę beznadziejną wyprawę do Karakorum? Co 

mają do roboty w twierdzy Sigiliona?

background image

8

Villemann znalazł się na górze ogromnie podniecony. Przelazł przez otwór w murze i 

pospiesznie zeskoczył na podłogę.

- Spotkałem ich - wykrztusił zdyszany. - Jest ich czworo. Nic nie mówcie, muszę ich 

wypuścić, dopóki mam kod w głowie.

- Nie wolno ci tego robić! - zawołała Taran. - Nie możesz przecież wiedzieć, czy cię 

nie oszukują! A poza tym, jaki kod?

- Cicho bądź! Nie gadaj tyle, bo zapomnę! Rafael, idziesz ze mną. Weź pochodnię, 

tam jest bardzo ciemno!

Potrząsali głowami, zdumieni jego podnieceniem, ale robili, co im kazał.

Villemann   nie   bardzo   wiedział,   dlaczego   na   pomocnika   wybrał   właśnie   Rafaela, 

chodziło pewnie o odwagę, czy ściślej biorąc: brak odwagi, kogoś musiał ze sobą wziąć, a nie 

chciał rozdzielać Uriela i Taran. Nie chciał też, by wszyscy poszli na dół, dla Madragów 

mogło być wówczas zbyt wielu obcych. Poza tym ktoś musiał czekać pod murem na Móriego 

i Dolga.

Obaj z Rafaelem zbiegli po ciemnych schodach. Rafael miał do niego mnóstwo pytań, 

ale domyślał się, że powinien milczeć.

Zatrzymali się przed wielkimi drzwiami o skomplikowanym ornamencie. Villemann 

starał się maksymalnie skoncentrować.

Może zauważył pełne lęku napięcie Rafaela, bo mimo wszystko pozwolił sobie na 

krótkie wyjaśnienie: „One są mile”, a potem zaczął przesuwać dłonie po płycie drzwi. Rafael 

świecił mu resztkami pochodni, która miała wkrótce zgasnąć.

Ręce Villemanna poszukiwały, przesuwały się po wzorze, zatrzymywały niepewne, 

znowu sunęły dalej, naciskały jakieś punkty to tu, to tam...

- No - szepnął i opuścił ręce.

Stali przez dłuższą chwilę, wciąż wpatrując się w drzwi.

-   Czyżbym   popełnił   błąd?   -   zastanawiał   się   głośno   Villemann.   -   Myślałem,   że 

wszystko dobrze pamiętam, ale...

I  właśnie   w  tym   momencie   rozległo   się  ledwo   dosłyszalne   skrzypnięcie,   a   potem 

drzwi uchyliły się leciuteńko. Równocześnie ostatni błysk światła pochodni zgasł.

Po tamtej stronie wejścia, w świetle, panowała absolutna cisza.

Obaj młodzi ludzie stali bez ruchu.

background image

Wiedzieli, że to będzie rozstrzygające spotkanie.

Spotkanie dwóch całkiem odmiennych epok. Spotkanie dwóch kultur. Spotkanie istot 

z dwóch różnych ras.

Po prostu spotkanie dwóch światów.

Czy zdołają się porozumieć?

A może rzucą się na siebie jak wrogowie? Albo ich ciała okażą się tak różne, że nie 

będą w stanie trwać w obecności czegoś tak obcego i zniszczą się nawzajem? Jedni drugich 

będą próbowali zetrzeć z powierzchni ziemi jako coś niepożądanego.

Rafael i Villemann nie mieli odwagi oddychać.

Villemann   już   ich   co   prawda   widział,   ale   sądził,   że   są   wyżsi.   Rafael   był   tak 

przerażony, że potrafił zrobić tylko jedno: uznał mianowicie, że istoty, których tu oczekują, 

należą wyłącznie do świata baśni i naprawdę nie ma się czego bać. Oswajał z nimi swoją 

wyobraźnię   i   powoli   dawał   się   ponieść   patetycznemu   nastrojowi.   Wmawiał   sobie,   że   te 

nieszczęsne,  przyjazne  mu  stworzenia  potrzebują jego pomocy.  To romantyczna  i bardzo 

piękna postawa, całkowicie zgodna z usposobieniem Rafaela. Gdyby przywołał na pomoc 

rozsądek   i   starał   się   spojrzeć   prawdzie   w   oczy,   uciekłby   stąd   na   pewno   z   krzykiem 

przerażenia. Tymczasem czul, że zbiera mu się na płacz ze współczucia.

Czasami opłaca się żyć w świecie marzeń i iluzji tak, jak czynił to Rafael.

Ciekawe, co one widzą? zastanawiał się Villemann. Dwóch młodych ludzi z całkiem 

obcej im rasy? Musieli przecież spotykać w twierdzy młode góralki, wiedzą zatem, kim są 

ludzie i że w ogóle ktoś taki istnieje. Ale my nie jesteśmy do tych kobiet podobni. Nawet jeśli 

Rafael ma ciemne włosy, to jego skóra jest biała, a on sam jest wysoki prawie jak ja i... ech,  

jesteśmy dość przystojni, mam chyba prawo tak myśleć, choć głośno nigdy bym tego nie 

powiedział.

Nieszczęsne istoty sprawiają wrażenie w najwyższym stopniu skrępowanych. Mogę to 

zrozumieć,  i nie o nasz wygląd  tu chodzi, to z pewnością ta  sytuacja...  Powinienem  coś 

zrobić.

Villemann rozjaśnił się w swoim najsympatyczniejszym uśmiechu, miał nadzieję, że 

ich nie przestraszy, i ukłonił się uprzejmie. Rafael poszedł za jego przykładem.

O Boże, to chyba nie oznacza wrogich zamiarów?

Ale   nie,   istoty   odpowiedziały   pozdrowieniem,   składały   dłonie   i   kłaniały   się.   Tak 

musiały czynić młode góralki, Madragowie nauczyli się od nich, pomyślał Villemann i zrobił 

dokładnie to samo, a Rafael za nim, niczym echo.

Ale jak się z nimi porozumiewać dalej? Ratunku, nie pomyślałem o tym wcześniej, 

background image

zastanawiał się Villemann w panice. Boże, gotowiśmy wszystko popsuć!

Co miał zrobić? Zaczął od jedynego słowa, które mogło mu przyjść do głowy:

- Madragowie?

Tamci wstrzymywali dech i spoglądali na siebie swymi wielkimi, ciemnymi oczyma, 

po czym zaczęli się uśmiechać przyjaźnie i kiwać głowami.

Czy oni władają jakimś językiem?

Oczywiście!   W   następnym   momencie   popłynęły   nieprzerwanym   strumieniem 

kompletnie niezrozumiale słowa. Nawet sposób mówienia w niczym nie przypominał ludzkiej 

mowy, dźwięki wydobywały się głęboko z gardeł, bulgoczące i, szczerze mówiąc, niezbyt 

piękne.

Villemann dał im znak, że on i Rafael niczego nie rozumieją, mówił im to w swoim 

macierzystym,   norweskim  języku,   którym  posługiwał  się  znacznie   chętniej  niż  austriacką 

odmianą   niemieckiego,   po   kilku   zdaniach   jednak   przerwał   skonfundowany.   Widział,   jak 

bardzo Madragowie pragną go zrozumieć i jak, mimo wysiłków, im się to nie udaje.

Gdy przerwał, Madragowie - było to trzech mężczyzn i jedna kobieta - znowu zaczęli 

się uśmiechać i kłaniać. Jeden, który wydawał się Villemannowi szczególnie sympatyczny, 

odwrócił się na pięcie i po chwili przyniósł coś z tej niewiarygodnej, oświetlonej sali. Podał to 

chłopcom, by sobie obejrzeli, oni jednak nie mieli pojęcia, co to. W sali znajdowały się rzeczy 

na   poziomie   technicznym   tak   zaawansowanym,   że   Villemann   i   Rafael   w   ogóle   nie 

przypuszczali, iż coś takiego jest możliwe.

- Oni wyprzedzają nas w rozwoju o setki lat - szepnął Rafael.

- Może nawet o tysiące - poprawił go Villemann.

Znowu uśmiechnął się do stojących przed nimi istot. Są tacy wzruszający, pomyślał, 

chociaż   małostkowi   ludzie   mogliby   się   ich   bać   albo   wyśmiewać   biedaków.   Ich   wielkie, 

niezdarne ciała z ogromnymi barami, ciężkie głowy z kudłatymi grzywami ponad smutnymi 

oczyma, szerokie nosy przywodzące na myśl bycze chrapy i wydatne, wrażliwe wargi nie 

mające   nic   wspólnego   z   wyglądem   zwierząt,   przypominające   natomiast   usta   ludzi,   oraz 

podobne do ludzkich brody.

Przedziwna   mieszanina.   Villemann   uważał   jednak,   że   bardzo   udana.   Rafael   był 

podobnego zdania.

Wrócił   czwarty   z   Madragów.   Przymocował   jakiś   nieduży   przedmiot   do   ramienia 

jednego z towarzyszy, potem uniósł koszulę Villemanna i przytwierdził mu do skóry taki sam 

przedmiocik. To samo powtórzył w stosunku do Rafaela.

Potem zaczął mówić w swoim języku.

background image

Villemann i Rafael rozumieli wszystko!

- My nie mówimy waszym językiem, a wy nie znacie naszego - zaczął Madrag. - Ale 

potrafimy tak zrobić, byśmy się nawzajem mogli porozumieć.

Villemann, spontaniczny jak zawsze, podskoczył w górę z radości. Śmiał się od ucha 

do ucha i zaraził Madragów swoją wesołością. Oni też zaczęli się uśmiechać.

- Będziemy musieli mieć więcej takich aparatów - rzekł po chwili Villemann. - Nas 

jest tu znacznie więcej. Ilu dokładnie, Rafael?

Usłyszeli,   że   Madragowie   powtarzają   imię,   jakby   chcieli   zapamiętać:   ,Rafael, 

Rafael...”

Wymawiali je bardzo ładnie.

Rafael odpowiedział:

-   Oprócz   nas   jest   jeszcze   pięcioro.   I   jeden   pies.   Duże   brwi   pod   grzywkami 

zmarszczyły się.

- Pies?

Rafael   pokazał,   jaki   duży   jest   Nero.   Madragowie   spoglądali   po   sobie   i   kręcili 

głowami, że nie rozumieją.

- Nero z pewnością nie będzie potrzebował tego aparatu do porozumiewania się - rzekł 

Villemann do swego towarzysza. Potem zwrócił się do czterech istot: - A ja mam na imię 

Villemann.

Jego imię też powtarzali. Villemann starał się zachować powagę, choć rozbawiła go 

ich dość dziwaczna wymowa.

Potem Madragowie dokonali prezentacji. Mężczyźni nosili imiona kolejno: Chor, Tich 

i Tam. Kobieta nazywała się Misa. Ich imiona nietrudno było wymówić. Przynieśli sześć 

dalszych aparacików, bo całej sprawy z Nerem jednak nie pojęli. Uważali, że skoro z nimi 

jest, to będzie potrzebował pomocy i na nic się nie zdały protesty Villemanna.

- W takim razie idziemy do naszych - oznajmił. - Jesteśmy tu po to, by was wyrwać z 

niewoli.

- Dziękujemy - odpowiadali wzruszeni. - Trudno nam uwierzyć w tyle szczęścia, ale 

nie myślcie, że będzie łatwo stąd wyjść.

- Domyślamy się. Jak wiele rzeczy chcielibyście stąd zabrać?

- O tym porozmawiamy później - odparli. - Najpierw trzeba zrobić przejście.

Villemann skinął głową. Madragowie zamknęli za sobą drzwi z tajemniczym kodem, 

odetchnęli z ulgą i ruszyli po schodach za swymi wybawcami.

Na górze czekali Taran z Urielem i Villemann ich przedstawił.

background image

Oboje zachowali się bardzo elegancko, nie okazali ani trochę zdziwienia wyglądem 

Madragów. Villemann wytłumaczył im sprawę aparacików do wzajemnego porozumiewania 

się,   co   Taran   uznała   za   niebywale   rozsądne.   Gdy   tylko   dostała   swój   aparat,   zaczęła 

wypytywać Misę, skąd się biorą takie piękne rzęsy.

Od tej chwili rozumiały się obie znakomicie i szczerze lubiły.

Dotychczas Villemann nie miał czasu zastanawiać się nad ubraniem Madragów. Było 

ono tak proste jak to tylko możliwe. Jakiś mocno obcisły kostium czy raczej kombinezon 

koloru jasnoniebieskiego, a na to rdzawa krótka bluza z paskiem. To wszystko. Spostrzegł, że 

Taran   już   dyskutuje   z   Misą   na   temat   stroju   i   że   wyraża   pragnienie,   by   mieć   taki   sam. 

Wyglądało też, że Misa ze swej strony życzyłaby sobie mieć długą, piękną spódnicę Taran. 

Niestety, zamienić się nie mogły, bo bardzo się różniły rozmiarami. Misa szepnęła Taran, że 

strasznie by chciała być piękna ze względu na Ticha...

- Danielle! Możesz już wyjść z kryjówki! - zawołał Villemann półgłosem.

Dziewczyna  wychynęła  ostrożnie   z  niszy,  prowadząc  przed  sobą  Nera  na krótkiej 

smyczy. Pies powarkiwał niepewnie.

Czworo Madragów zareagowało gwałtownie. Zasłaniali się rękami, jakby im groziło 

niebezpieczeństwo.

- Nie, nie - uspokajał ich Villemann. - To jest właśnie pies, o którym wam mówiłem. 

Nero. On naprawdę nie stanowi zagrożenia. Spokojnie, Nero! To przyjaciele. Przyjaciele.

Pies złagodniał i zaczął machać wielkim ogonem.

- W ten sposób wyraża radość i przyjazne uczucia - wyjaśnił Villemann. - Podejdźcie, 

możecie go też pogłaskać, nie ugryzie.

Zbliżyli się bardzo ostrożnie. Nero starał się wyglądać jak uosobienie dobrej woli. 

Chor z wielkim lękiem wyciągnął rękę i zgodnie ze wskazówkami  Villemanna  pogłaskał 

zwierzę. Pies polizał jego dłoń.

Lody zostały przełamane.

Danielle   również   dostała   swój   aparacik,   a   Villemann   wytłumaczył,   dlaczego   to 

konieczne. Kiedy jednak Tam mocował aparat na piersi Nera, wszyscy ludzie się śmiali.

Dopóki...

Mój Boże, ja rozumiem, co Nero myśli! - zawołał Uriel. - Patrzy na mnie i mówi, że 

chce mu się pić! Ze też nikt o tym nie pomyślał!

Chor, który zrozumiał słowa Uriela, zapytał:

- Czego on potrzebuje?

- Miseczkę wody.

background image

Wielki Madrag pospieszył, żeby przynieść picie dla psa.

Kiedy wrócił i pełen wdzięczności Nero ugasił pragnienie, Villemann, który odgrywał 

teraz   w   grupie   rolę   przywódcy   i   tak   też   był   najwyraźniej   traktowany   przez   czworo 

przybyszów, powiedział:

-  Jest   z  nami   jeszcze  dwóch  ludzi,   mój   ojciec  i  starszy  brat.  Poszli  teraz   w głąb 

twierdzy na poszukiwanie Sigiliona.

Madragowie spoglądali na niego przerażeni.

- Czyście poszaleli? To przecież śmiertelnie niebezpieczne!

- Wiemy o tym - rzekła Taran. - My wszyscy tutaj, z wyjątkiem Villemanna, już go 

spotykaliśmy. W innym kraju. On chciał mnie uwięzić, ale na szczęście mieliśmy potężnych 

sojuszników.

- Domyślamy się, że musicie ich mieć - wtrącił Tich. - Skoro zdecydowaliście się 

przyjść tutaj, chociaż, mówiąc szczerze, jest dla nas całkowicie niepojęte, jakim sposobem 

dostaliście się do twierdzy, i skoro przegoniliście Sigiliona z waszego kraju...

- Nie mamy czasu, by wam wszystko wyjaśniać akurat w tej chwili - uciął Villemann. 

- Teraz najważniejsze pytanie brzmi: Jakim sposobem stąd wyjdziemy?

Zaczął Chor:

- Jeśli mamy uciekać, powinniśmy to zrobić natychmiast, dopóki Sigiliona nie ma w 

domu.

- Nie ma? Przecież obiecaliśmy Cieniowi, że go unicestwimy!

- Sigiliona? - zapytał Chor z goryczą i wielką dłonią potarł czoło. - Nikt nie jest w 

stanie odebrać życia Sigilionowi. A poza tym, kto to jest Cień?

- To jest... A to co za krzyki? Mój ojciec i Dolg... Madragowie znieruchomieli.

- To sługusy Sigiliona. Jego potomstwo. Musimy...

Więcej nie zdążył powiedzieć, bo Nero zaczął się awanturować. Wyrwał smycz z rąk 

Danielle, przewracając ją przy tym na podłogę, i pomknął jak szalony do małego pokoju, w 

którym znajdowali się dwaj z jego ukochanych państwa.

- My nie powinniśmy chodzić w tamte regiony - rzekł Chor. - I wam też nie radzę - 

ostrzegł nowych przyjaciół, ale oni ruszyli już za Nerem. Madragom nie pozostawało więc nic 

innego, jak pójść ich śladem. Najpierw jednak pomogli wstać Danielle, czym pozyskali sobie 

jej sympatię.

-   Nie   wolno   tam   chodzić   -   powtarzał   Chor.   -   Ta   hołota   Sigiliona   jest   naprawdę 

niebezpieczna. Oni gryzą, a ich ukąszenia...

- Ale kim oni są? - zapytał Uriel.

background image

-   To   bękarty,   które   Sigilion   spłodził   z   ziemskimi   kobietami   dawno,   dawno   temu. 

Później jednak dodaliśmy do jego roślin pewnej substancji i od tej pory jest bezpłodny. My 

zresztą również. Sigilion nie miał więcej niż sześciu potomków, ale wystarczy i tego zła. Jak 

to się stało, że te drzwi są otwarte?

- Ojciec się o to postarał - mruknął Villemann, kiedy weszli do Sali Pamięci. - O Boże, 

a cóż to za upiory? A tam najprawdziwszy smok!

- To są zmarli królowie Silinów - rzekł Tam. - Sprzed czasów Sigiliona. A te wielkie 

posągi bóstw mają przedstawiać ich przodków.

Biegli szybko przez salę. Nie musieli się rozglądać, wystarczyło podążać za Nerem, 

on, kierując się węchem, pędził wprost do Móriego i Dolga.

Villemann słyszał, że biegnący za nim Tam powtarza raz po raz: - Pies. Pies.

Dźwięk   tego   słowa   sprawiał   dziwne   wrażenie   i   zawierał   podziw   przemieszany   z 

uznaniem.

Gdyby Villemann mógł się zastanowić, uświadomiłby sobie, że psy pojawiły się na 

Ziemi długo, długo po tym, kiedy jaszczury i ludzie - bawoły, a także ród Cienia przybył 

tutaj, do Azji.

Znajdowali się teraz w wielkiej sali naprzeciwko budzącej zdumienie bramy Sigiliona. 

Ponieważ Nero niemal przeleciał ponad schodami, oni ruszyli za nim.

Tam z coraz większym zadowoleniem spoglądał na psa.

Przez   cały   czas   docierały   do   nich   skrzeki   i   wrzaski.   Przykro   było   tego   słuchać. 

Piskliwe, syczące, zgrzytające i nieprawdopodobnie agresywne. Nagle Villemann odróżnił 

glos ojca. ,Dolg!”, wołał Móri i serce Villemanna ścisnęło się boleśnie.

Nero wykonał  niepewny skok w stronę jednych  drzwi, ale zaraz skierował się ku 

następnym.   Okazały   się   jednak   zamknięte.   Pierwsze   zamknięte   drzwi   na   ich   drodze. 

Villemann zajrzał pospiesznie do otwartego pokoju i zobaczył wytrzeszczone oczy dziewcząt, 

które siedziały wyprostowane na lóżkach. Spięte, przerażone, nie rozumiejące, co się dzieje.

Madragowie dali za wygraną.

- To zamek z kodem, który zna tylko Sigilion. Niestety na początku naszej niewoli 

nauczyliśmy go tego i owego. Później byliśmy już bardziej ostrożni, ale ten zamek zmontował 

on sam i nic tu nie możemy zrobić.

Wewnątrz Dolg krzyknął rozdzierająco:

- Nie, ojcze! Nie! Co wy zrobiliście z moim ojcem, potwory?

Krzyczał tak, gdy małe bestie zdołały również Mórie go zakuć w kajdany, ale zebrani 

za drzwiami nie mogli o tym wiedzieć.

background image

Małe potworki Sigiliona wrzeszczały podniecone i triumfujące.

- Co teraz zrobimy? - jęknął Tam bezradnie.

- Rafael, niebieski kamień - nakazał Villemann. - Ale przecież nie możemy...

- Tu decydują sekundy - odparł Villemann, biorąc od niego wyjętą już z woreczka 

kulę. Madragowie nie widzieli, co trzyma w rękach, stal bowiem odwrócony do nich tyłem. 

Nero z wyciem rzucił się do drzwi.

Zaciskając zęby i bardzo ostrożnie unosząc klejnot, Villemann zrobił, co należało.

Drzwi otworzyły się. Pospiesznie schował kamień, bo przecież to on był  za niego 

odpowiedzialny.

- Dziękuję, Rafaelu - powiedział mając na myśli i to, że Rafael podał mu szafir, i to, że 

się nim pod jego nieobecność opiekował.

Madragowie oniemieli. Nie zdążyli zobaczyć, co się stało, widzieli tylko, że zamknięte 

na tajemniczy zamek drzwi są otwarte.

Potworki na widok światła zerwały się na równe nogi. Dwa z nich były już gotowe 

wbić swoje ohydne zębiska w ciała Dolga i Móriego, i one spojrzały na drzwi jako ostatnie, 

odwróciły jedynie głowy, ale nie odsunęły się od ofiar.

Nero natychmiast zorientował się w sytuacji i z wściekłym ujadaniem ruszył naprzód. 

Ciął kłami powietrze zdecydowany bronić za wszelką cenę swoich ukochanych przed tymi 

wstrętnymi bestiami.

Efekt jego pojawienia się był kolosalny.

Bękarty Sigiliona zaczęły wyć ze strachu na widok nieznanego rodzaju zwierzęcia. 

Większy   od   nich,   z   czerwoną   paszczą   i   białymi,   śmiertelnie   niebezpiecznymi   zębami,   z 

czarnym, kudłatym futrem Nero parł zdecydowanie przed siebie.

Potworki zerwały się z podłogi, ruszyły ku drzwiom w tylnej ścianie i zatrzasnęły je 

za sobą dosłownie w ostatniej chwili, gdy Nero już, już dochodził zmykających.

- Dobry, stary Nero - szepnął Dolg.

background image

9

- Zostawmy ich - powiedział Chor, mając na myśli Silinów. - Akurat teraz i tak nie 

mielibyśmy co z nimi zrobić. Ci tutaj są ważniejsi.

Wszyscy zebrali się wokół leżących.

Ludzie   stwierdzili,   że   i   Dolg,   i   Móri   wyszli   z   opresji   bez   większych   szkód. 

Madragowie jednak wciągali powietrze tak głęboko, że Villemann i jego przyjaciele musieli 

przyjrzeć   im   się   uważniej.   Słyszeli   słowa   Móriego:   „Dziękuję,   że   przyszliście”,   ale   cala 

uwaga Madragów skupiała się na Dolgu.

- To Lemur - szepnął jeden z nich. - A my myśleliśmy, że oni wymarli przed tysiącami 

lat.

- Nie, nie wymarli - rzekła Taran łagodnie.

- Ty rozumiesz, co oni mówią? - zdziwił się Dolg zaskoczony.

- Ty też zaraz zaczniesz rozumieć.

- To są Madragowie, prawda?

- Tak, oczywiście, to Madragowie. Są bardzo sympatyczni i przyjaźni.

- Właśnie widzę. Uwolnijcie nas!

Łatwiej powiedzieć, niż zrobić. Villemann musiał ponownie posłużyć się szafirem i 

tym razem Madragowie zobaczyli, jak to się dzieje. Wprost nie mogli uwierzyć własnym 

oczom.

-   Jeden   ze   świętych   kamieni   Lemurów   -   szepnęła   Misa.   -   A   pierwszy?   Czy 

odnaleźliście też pierwszy?

- Pokaż im, Urielu - rzekł Villemann, któremu ta cala sytuacja sprawiała prawdziwą 

przyjemność.

Uriel wyjął czerwony kamień.

-   Farangil   też   mają!   -   zawołali   Madragowie   chórem.   -   Ale   uważajcie,   ten   jest 

niebezpieczny!

- Nie jest groźny, dopóki mamy dobro po swojej stronie - wyjaśnił Villemann.

- Villemann, tutaj nie powinieneś używać kamieni - upomniał go Dolg.

- Jak inaczej zdołalibyśmy was rozkuć?

- Ale Sigilion...

-   Sigilion   oddalił   się   na   jakiś   czas   od   swego   zamczyska   -   poinformowała   Taran 

pospiesznie. - Rozkuj ich nareszcie, Villemann. Niebieski kamień, na Boga! Uriel, schowaj 

background image

czerwony jak najszybciej!

W   końcu   udało   im   się   uwolnić   Móriego   i   Dolga.   Madragowie   w   kompletnym 

milczeniu obserwowali, co może sprawić szafir.

-   Czy   wiecie,   jakie   wartościowe   są   te   kamienie?   -   pytali,   mocując   swoje   aparaty 

świeżo uwolnionym więźniom.

- Wiemy, wiemy - odparł Villemann. - Tylko że wciąż jeszcze brakuje nam Świętego 

Słońca.

Tich skinął głową.

- Nikt nie wie, gdzie znajduje się Słońce. I tak mieliście szczęście, trafiając na te dwa.

- To Dolg je znalazł - powiedział Villemann dumny ze starszego brata.

Madragowie długo się przyglądali Dolgowi.

- Nie dziwi nas to. Ty jesteś jednym ze starych, prawda?

- On jest moim synem - wyjaśnił Móri, który uważał, że aparaciki do porozumiewania 

się   są   znakomitym   wynalazkiem.   -   Ma   w   sobie   krew   starego   rodu   Lemurów,   ale   jest 

potomkiem moim i mojej małżonki.

- Będziesz nam to musiał dokładniej wyjaśnić.

-   Później.   Teraz   powinniśmy   się   stąd   zabierać.   Czy  możemy...   zrobić   coś   z   tymi 

potworkami, które uciekły?

- Nie, teraz nic. Przeniosły się do zajmowanej przez Sigiliona części twierdzy. A my 

nie możemy otworzyć bram do tych pomieszczeń, bo on zamknął je za pomocą sobie tylko 

znanej magii. Byliśmy na tyle głupi, że w pierwszym okresie niewoli nauczyliśmy go techniki 

kodowania zamków.

Villemann był optymistą.

- Mamy przecież szafir!

-   Nie!   -   Móri   i   Chor   zaprotestowali   jednocześnie.   -   Nie   należy   używać   szafiru 

przeciwko temu złu!

Villemann musiał ustąpić, choć czuł się urażony stanowczością ich decyzji.

- A jakim sposobem wydostaniemy się z twierdzy? - niepokoiła się Taran.

- Żeby to ktoś wiedział  - westchnął Tam.  - My już w ogóle nie mamy  się gdzie 

schronić, bo Sigilion i jego gady potrafią otworzyć drzwi do naszej sali.

- A my znamy takie miejsce - powiedział Móri cicho, nie chciał bowiem, by małe 

kobiety słyszały, co mówi. - Chodźcie, pokażemy wam.

Liczny teraz orszak zaczął wędrówkę przez zamkowe sale. Kobiety stały w drzwiach i 

spoglądały na nich przerażone.

background image

- One wypaplają wszystko Sigilionowi, gdy tylko się tu pojawi - szepnęła Misa.

- No a kiedy on może przyjść?

-  Tego  nigdy  nie  wiadomo.   Kiedy  się  znudzi  jedną  kobietą,  to   ją  porzuca.   Teraz 

znajduje się w dolinie i szuka po wsiach nowej zdobyczy.

Ludzie byli skupieni. Madragowie również.

Móri pamiętał drogę na dół do oranżerii.

-  A więc   to  tutaj   znajduje  się  nasze   jedzenie  -  rzekł  Tich  lakonicznie.  -  Tak   jak 

myśleliśmy.

- Co wy z tym robicie? - zapytał Dolg. - Będziecie musieli trochę ze sobą zabrać?

Tich podrapał się po karku. Miał bardzo niepewną minę.

- Chyba rzeczywiście powinniśmy...

Villemann powiedział z promiennym uśmiechem:

- - A my przez chwilę mieliśmy taki pomysł, by zniszczyć całą tę plantację. Żeby 

skończyć z Sigilionem. Ale zaraz pomyśleliśmy o was.

-   Dziękujemy   wam   za   to   -   rzekł   Chor,   który   zdawał   się   być   kimś   w   tej   grupie 

najważniejszym. - Pomysł nie był wcale taki nierozsądny. Co prawda nie można w ten sposób 

zabić Sigiliona, ale niszcząc rośliny, można mu skrócić życie.

- Trwałoby ono jakiś bardziej normalny czas, prawda? - zapytał Villemann.

- Właśnie. Jego życie  i życie  tych,  jego wstrętnych  bękartów, bo one też się tym 

żywią.

- Powiedz mi - wtrącił Móri. - Dlaczego oni się tak rozpaczliwie trzymają życia?

Chor przyglądał mu się, wytrzeszczając oczy.

- Dlatego, że mają nadzieję zdobyć trzy, wspaniale kamienie Lemurów, oczywiście! 

Tyle tylko że nie są w stanie podjąć takiego wysiłku, by ich szukać. Nie możecie im nigdy 

pokazać, że macie dwa z tych kamieni!

- A wy? - zapytała Taran krótko.

Chor zwrócił na nią smutne oczy.

- My też mamy tę nadzieję.

Móri powiedział do Uriela i Rafaela:

- Nie wiemy,  co się stanie, kiedy Sigilion odkryje,  że Madragowie wyrwali  się z 

zamknięcia.   Ze   względu   na   bezpieczeństwo   Madrasów   powinniśmy   zabrać   skrzynki   z 

pożywieniem dla nich do naszej kryjówki.

Uriel i Rafael natychmiast zrobili, co polecił, a Madragowie i Villemann, poszli za ich 

przykładem. Skrzynki nic były duże, można je było przenosić pod pachą. Danielle nie chciała 

background image

być gorsza i też się do nich przyłączyła.

- No, wystarczy już - - powiedział po chwili Móri. - Na więcej nie ma w grocie 

miejsca.

Potem poszli do pomieszczenia, w którym znajdowały się martwe kobiety.

Na ich widok Madragowie zaczęli rozpaczać.

-   Te   kobiety   podawały   nam   jedzenie   przez   otwór   w   ścianie   -   wyjaśnił   Chor.   - 

Widywaliśmy ich twarze. Nikogo więcej tutaj nie znaliśmy. O, ta żyła bardzo dawno temu! I 

ta też, biedaczka!

- A gdzie jest ta, która ostatnio została odrzucona? - zapytał Dolg.

- Nie wiem. Jak widzicie, one zostały zabalsamowane. Ta ostatnia znajduje się pewnie 

gdzieś w innej części twierdzy.

- Więc to nie jest robota Silinów?

- Na szczęście nie!

Wspólnymi siłami odsunęli zaporę i w ścianie ukazały się drzwi. Przejścia były bardzo 

ciasne dla rosłych Madrasów, ale z dobrą wolą jakoś się przecisnęli. Zdumiało ich istnienie 

tajemnego korytarza, a zadziwili się jeszcze bardziej, gdy znaleźli się w kryjówce swoich 

wybawicieli.

- Jakim sposobem wyście tu trafili? - zapytał Tich. - I jakim sposobem dostaliście się 

do twierdzy? To dla nas wielka zagadka.

Móri opowiedział o Shamie, duchu kamienia, który zrobił dla nich otwór w skale. Ale 

otwór, rzecz jasna, został zamknięty natychmiast, gdy tylko znaleźli się we wnętrzu góry.

Madragowie uznali, że to kompletne szaleństwo.

- Więc... jak zamierzacie stąd wyjść? - dopytywał się Chor.

Móri westchnął.

- Najgorsze jest to, że drogę powrotną będziemy musieli znaleźć sami. Pomaga nam 

liczna grupa duchów, ale ponieważ teraz jesteśmy tacy bardzo cieleśni, to duchy nic zrobić 

nie mogą. Nie są w stanie nas stąd wyprowadzić. Shamy zaś nie możemy raz jeszcze prosić o 

pomoc, to Shira, inny duch, powiedziała bardzo wyraźnie, zgodnie z tym, co jej przekazał 

Cień, trzeci duch....

Móri   zdawał   sobie   sprawę   z   tego,   że   bardzo   się   już   zaplątał   w   tych   swoich 

opowieściach o duchach. Spoglądał na Madragów, którzy sprawiali wrażenie, że nigdy w 

swoim długim życiu nie słyszeli czegoś równie szalonego. Nic jednak nie mógł poradzić, 

kontynuował więc wyjaśnienia:

- Shama jest dość kapryśnym panem. Może on na przykład pomóc komuś wejść do 

background image

wnętrza   góry,   ale   potem   przyjdzie   mu   ochota,   by   go   tam   zatrzymać.   Ma   dość   zmienne 

poczucie humoru.

-   To   prawda   -   potwierdził   Dolg.   -   Musimy   znaleźć   jakąś   bardziej   ludzką   drogę 

wyjścia...

- Nie będzie to łatwe - rzeki Tich. - Nigdy nikomu się nie udała ucieczka z twierdzy 

Sigiliona.

- A czy ktoś próbował? - zapytał Uriel.

- My - odparł Chor krótko.

- Tak - wtrącił Tam. - - Jedyna możliwa droga to ta, którą młody Villemann wyprawił 

się dzisiejszego wieczora. Po zewnętrznej stronie murów, wisząc na linie. Ale takiej długiej 

liny nigdzie nie znajdziemy.

Wtedy ludzie spostrzegli, że Dolg się uśmiecha. Wyjaśnił im zaraz, dlaczego.

- Dostałem linę od islandzkich elfów - powiedział. - Z pewnością jest dość długa - 

zakończył stanowczo. Madragowie spoglądali po sobie.

- W takim razie na co jeszcze czekamy? Pomożemy wam, jeśli chodzi o praktyczne 

przygotowania...

- Momencik - przerwał im Móri, unosząc rękę. - Mamy do wykonania jeszcze jedno 

zadanie.

- Co takiego?

- Unieszkodliwienie Sigiliona.

- O, nie! - zawodzili Madragowie, kryjąc twarze w dłoniach. - Nikt nie jest w stanie go 

unieszkodliwić!

- My musimy. W przeciwnym razie będzie na nas polował przez resztę naszego życia.

- Na nas również - stwierdził Chor ponuro. Milczał przez chwilę, wzdychając raz po 

raz z głębi serca, potem rzekł: - No cóż. W takim razie będziemy z wami, dopóki zadanie nie 

zostanie spełnione.

Ludzie słyszeli w jego glosie, że te ostatnie słowa miały oznaczać śmierć i ostateczną 

klęskę.

Urządzili miejsce przeznaczone dla Madragów tak ładnie i wygodnie, jak to w tych 

warunkach było możliwe. Wszyscy rozsiedli się pod ścianami w bezpiecznym przekonaniu, 

że tutaj nikt ich nie może odnaleźć.

Tam był kompletnie zauroczony psem, a Nero odwzajemniał jego uczucia i siedział 

przytulony do niego. Bardzo lubił, kiedy go drapano po grzbiecie.

- Takiego psa muszę mieć - oznajmił Tam z czułością w głosie. - Pomyślcie tylko, co 

background image

on zrobił dzisiejszej nocy dla was dwóch!

- Tak - potwierdził  Móri. - Chociaż ani  Dolg, ani ja nie mieliśmy jeszcze okazji 

podziękować ci, piesku. Dokonałeś wielkiego czynu, Nero!

-   To   czyn   nadzwyczajny   -   dodał   Dolg,   a   wszyscy   pozostali   kiwali   z   uznaniem 

głowami i poklepywali Nera.

On zaś przyjmował wszystkie przejawy sympatii i pławił się w pochwałach, teraz 

bowiem rozumiał dokładnie, co też ludzie do niego mówią. Oni również mogli czytać jego 

myśli, nikt jednak nie śmiał się, kiedy ich ulubieniec, ostrożny i czujny jak nigdy przedtem, 

rzucał pospieszne spojrzenia spod swoich krzaczastych brwi, jakby w nadziei, że pojawi się 

jeszcze więcej przerośniętych, ponurych jaszczurów.

Zastanawiali   się   przez   chwilę,   która   ze   stron   powinna   opowiadać   jako   pierwsza, 

wszyscy bowiem byli bardzo ciekawi historii życia nowo pozyskanych przyjaciół. Ostatecznie 

uzgodnili, co trzeba.

Móri   poprosił   Madragów,   by   najpierw   ludzie   mogli   wysłuchać   opowieści   o 

zaginionych królestwach i zapomnianych światach.

background image

10

Na moment Villemannowi przyszła do głowy myśl, co zrobią z Madragami, jeśli uda 

im   się   stąd   wydostać?   Jak   się   dostosują   do   współczesnego   świata?   Albo   raczej:   Jak 

współczesny świat przyjmie te istoty? Nie miał, niestety, zbyt pochlebnego wyobrażenia o 

tolerancji ludzi ani ich wielkoduszności. Ci, którzy są w jakiś sposób inni od większości, 

muszą się liczyć z tym, że zostaną odrzuceni, a może nawet znajdą się w całkowitej izolacji, 

że będą obiektem polowań i nagonek.

Za nic nie chciał, by coś takiego mogło spotkać sympatycznych Madragów.

Ale przyjdzie czas, znajdzie się i rada. Teraz powinni się dowiedzieć czegoś o wieku 

Madragów.

Oni   zaś   wybrali   Chora,   by   opowiadał   w   imieniu   całej   czwórki.   Nietrudno   było 

odróżniać poszczególnych Madragów, byli odmienni mniej więcej tak, jak odmienni bywają 

ludzie.   Misa,   jako   kobieta,   różniła   się   najbardziej   od   pozostałych.   Tam   był   wśród   nich 

najwyższy   i   najsilniejszy,   miał   też   najbardziej   przypominające   byka   rysy   z   tym   nosem 

szerokim   niby   chrapy.   Uśmiechał   się   dobrotliwie.   Chorowi   przypadła   rola   przywódcy, 

odznaczał się wielką godnością i surowym wyrazem twarzy, Tich natomiast był chyba wśród 

nich  najbardziej   uzdolniony,  w jego  oczach  zdawała   się zawierać  nieskończona   wiedza  i 

mądrość. Wielcy geniusze rzadko bywają przywódcami.

Tam  najbardziej  się zaprzyjaźnił  z Nerem,  ale  inni również  odnosili  się do psa z 

wielką sympatią.

Chor  zdążył   zaledwie  rozpocząć  zdanie:   „Niegdyś,  bardzo   dawno  temu,  w  epoce, 

którą ludzie już dawno zapomnieli, na tych terenach żyło wiele różnych plemion...”, gdy Móri 

uniósł rękę.

- Zaczekaj chwileczkę! Mamy właśnie bardzo miłą wizytę.

Wszyscy   zdążyli   już   to   usłyszeć.   Ciche   kroki   na   korytarzu.   Madragowie   byli 

przerażeni i bardzo czujni, strach wyzierał z ich oczu.

- Spokojnie - szepnął Móri. - Nie ma żadnego niebezpieczeństwa.

Do środka wszedł Cień.

- - Ja też bardzo bym chciał posłuchać tej historii - rzekł swoim głębokim głosem.

- Pozwolę sobie przedstawić wam Cienia, opiekuna naszego Dolga.

Przestraszeni   Madragowie   zerwali   się   z   miejsc   i   zaczęli   się   kłaniać   z   takim 

szacunkiem, że ludzie zrozumieli, iż oni sami pewnie nie doceniali wielkości i znaczenia 

background image

Cienia.

- Czy wy się znacie? - zapytał Dolg zdumiony.  Cień, który bardzo powściągliwie 

uśmiechał się do Madragów, odparł:

-   Osobiście   nie.   Słyszałem   jedynie   pogłoski   o   tym,   że   na   wielkich   równinach   na 

północ od kraju Silinów żył jakoby pewien lud. Madragowie. Ludzie - bawoły. Witam was 

tedy we współczesnym świecie i bardzo się cieszę, że nasi przyjaciele zdołali was uwolnić, 

przynajmniej w połowie.

Odpowiedział mu Chor:

- Byli niezwykle dzielni i pomysłowi, o Najwyższy.

Chwileczkę!   -   przerwał   mu   Móri.   -   Nazywacie   Cienia   Najwyższym.   Dlaczego? 

Chodzi mi o to, że zawsze uważaliśmy Cienia za kogoś wyjątkowego, ale nie w ten sposób. O 

ile   zdołaliśmy   zrozumieć,   Cień   był   ostatnim   Lemurem   na   ziemi,   jedynym,   który   jej   nie 

opuścił,   kiedy   ci   naprawdę   wysoko   postawieni   uchodzili   z   naszego   świata.   Ale   Cienia 

przecież zmuszono, by został jednym z żołnierzy, czyż nie tak? Należał do tych, którzy nie 

mają w żyłach czystej krwi Lemurów.

- To się zgadza - odparł Cień, uśmiechając się do niego.

- Pozwól mi wytłumaczyć - wtrącił Chor. - W naszych minionych czasach wszystkie 

Lemury były traktowane jako istoty szlachetne. Były postawione ponad innymi ludami.

-   Uważam,   że   to   trochę   niesprawiedliwe,   Cieniu.   Czy   widziałeś,   co   potrafią 

Madragowie? To prawdziwi geniusze!

- Wierzę ci - rzekł Cień. - Oni dlatego nas podziwiali, że posiadaliśmy Święte Słońce. 

Słońce dawało nam zdolności, jakich oni nie mieli.

- Jakiego rodzaju zdolności?

-   Ponadnaturalne.   Oprócz   innych   przewag,   oczywiście.   Ale   ja   jestem   pierwszym 

wśród tych, którzy uznają, że opinia o nadzwyczajnej inteligencji Madragów jest w pełni 

uzasadniona. Są oni bardzo uzdolnieni technicznie.

- Owszem, owszem - mruknęła Taran.

- A Silinowie? - zapytał Rafael. - Jakie miejsce w hierarchii oni zajmują? Czy też jaka 

jest ich ranga?

- Silinowie to rasa stojąca bardzo nisko - rzekł Chor. Zdążył już zamocować aparacik 

na ramieniu Cienia, ale w tym przypadku to chyba zbędne. Cień rozumiał przecież wszystkie 

języki,   równie   dobrze   współczesne,   jak   minione.   Chor   mówił   dalej:   -   Silinowie   żyli   w 

morzu...

- Co? - wołali ludzie. - W morzu?

background image

To chyba niemożliwe - upierała się Taran. - - Twierdza Sigiliona leżu_ przecież na 

szczucie góry. Cala wieczność dzieli ją od morza.

- Jeszcze do tego wrócimy - uspokajał ją Cień. - Pozwólmy teraz mówić Chorowi, bo 

z pewnością wszyscy chcemy wysłuchać jego historii.

Móri potrząsnął głową.

-   Jeszcze   tylko   jedna   uwaga,   jeśli   nie   weźmiecie   mi   tego   za   złe.   Czy   mógłbym 

wezwać. moich przyjaciół, duchy? One też zasłużyły na to, by posłuchać.

- Oczywiście, to moje gapiostwo, powinienem było tym pamiętać - powiedział Cień. - 

Ale tak się spieszyłem...

-   I   Ludzi   Lodu   także!   -   zawołał   Villemann,   który   bardzo   by   chciał   znowu   ich 

zobaczyć.

- Niestety. Teraz nie możemy zaprosić Ludzi Lodu - odparł Cień. Oni należą do innej 

sfery. Później mogę ci o tym opowiedzieć, jeśli zechcesz.

- Owszem, dziękuję bardzo. - Villemann z trudem ukrywał rozczarowanie.

Móri wezwał duchy. Weszły ciche, witały się ze wszystkimi po kolei, w milczeniu 

robiono im miejsce. W niewielkiej przecież grocie zapanował tłok. Madragowie odnosili się 

do nowo przybyłych z wyraźną ostrożnością. Nic dziwnego, widok niektórych z nich nie był 

najprzyjemniejszy.

- Właściwie powinniśmy też mieć tu wszystkie tak zwane ogniki - dodał jeszcze Cień. 

-   -  To,   niestety,   niemożliwe,   ale   są   cztery  istoty,   dla   których   powinno   się   między   nami 

miejsce znaleźć.

- Oczywiście! - zawołał Dolg. - Wiem, które istoty masz na myśli. Chodzi ci o czworo 

Strażników, czyż nie? O kobietę z bagien i tych troje z groty Gjáin. Oni pochodzą z tego 

samego rodu co ty, prawda?

- Masz rację, Dolgu. Strażnicy pochodzili z rasy mieszanej, mimo to byli pierwszymi 

Lemurami   dokładnie   tak   jak   ja.   Podjęli   się   pilnowania   naszych   świętych   kamieni.   A   ja 

zostałem na ziemi, ponieważ w ostatniej chwili się zawahałem. Nigdy żadna żywa  istota 

niczego tak gorzko nie żałowała jak ja tego wahania! Trwało to, dopóki nie spotkałem rodziny 

czarnoksiężnika, która dala mi kuzyna  w osobie Dolga. Zapewniam was, moi  przyjaciele 

Madragowie, że Móri i jego bliscy wypełnili wszystkie moje oczekiwania, a nawet więcej.

- To możemy zrozumieć - mamrotali Madragowie.

Ludzie byli onieśmieleni. Nigdy nie oczekiwali pochwal ze strony Cienia, na ogół 

bardzo surowego i powściągliwego.

Wszyscy   skupili   się   jeszcze   bardziej,   robiąc   miejsce   dla   dodatkowych   gości.   Aż 

background image

Danielle, ściśnięta, zaczęła popiskiwać przestraszona. Chor i Villemann posadzili ją między 

sobą. Potem do groty weszło czworo Strażników. Kolejna ceremonia powitania, pełna radości 

i zaskoczeń. W końcu Cień burknął z naganą:

- Jeszcze my się nie znaleźli poza twierdzą Sigiliona!

-   Uważam,   że   ludzkość   dokonuje   obecnie   wielkiego   postępu   -   oznajmił   Chor.   - 

Dowiaduje się coraz więcej i więcej na temat przeszłości. Wy, zdaje się, wiecie już sporo...

- Na jaki temat? - przerwał mu Villemann cicho.

- Na temat naszego czasu. Wiecie to i owo, ale jeszcze nie dość dużo. Nasz świat 

zamieszkiwały ludy i rasy stosunkowo blisko spokrewnione z człowiekiem.

- Właśnie to pojęliśmy - rzekł Dolg. - Mów dalej.

- Dobrze. Nie mogę wprawdzie wiele powiedzieć na temat dalszego rozwoju na ziemi, 

jaki   nastąpił   po   nas,   mogę   jednak   wyjaśnić,   co   się   działo   w   czasie,   kiedy   my   ją 

zamieszkiwaliśmy. Aż do tej chwili, kiedyś zostałem wraz z innymi uwięziony w twierdzy 

Sigiliona. Potem nie mieliśmy już żadnych wiadomości o świecie poza twierdzą.

- Rozumiemy i chętnie wysłuchamy, co masz nam do powiedzenia - wtrącił Uriel.

I Chor rozpoczął swoją sagę o zapomnianych krajach, a podczas gdy mówił, on sam i 

jego towarzysze przenieśli się w marzeniach do praczasów, w których ich rasa żyła na ziemi. 

W oczach wszystkich czworga lśniły łzy.

*Na końcu książki znajduje się Posłowie zawierające informacji o świecie w którym 

żyli Madragowie, Sitliriowie i Lemurowie. Zainteresowani mogą przeczytać je już teraz.

background image

11

Madragowie   wiedli   swój   żywot   na   rozległych   stepach,   na   północny   zachód   od 

Karakorum.   Ich   siedzibami   były   ziemianki,   okrągłe   i   duże,   ponieważ   należeli   do   istot 

wysokich. Domostwa znajdowały się blisko siebie, tworząc liczne osiedla, chętnie lokowane 

na zboczach, by różne wrogie plemiona nie mogły ich zbyt łatwo odkryć. Z tego samego 

powodu dachy ziemianek pokrywano darnią, z większej odległości trudno wypatrzyć takie 

osiedle.

Madragowie byli  stworzeniami  przyjaznymi  innym  i zrównoważonymi.  Prowadzili 

jednak bardzo niespokojne i pełne niebezpieczeństw życie. Wewnątrz ich osiedli wprawdzie 

panowała pełna ładu atmosfera, ale na zewnątrz niebezpieczeństwa czaiły się ze wszystkich 

stron.

Smoki widywali od czasu do czasu, niezbyt  często, ale w zimne księżycowe noce 

pojawiały się na tle nieboskłonu, wypatrując zdobyczy.  Wtedy należało dzieci chronić za 

zamkniętymi drzwiami.

Na   stepach   pleniły   się   dzikie   zwierzęta,   niektóre   niegroźne,   inne   śmiertelnie 

niebezpieczne. Wielkie, ciężkie kolosy i nieduże, zwinne drapieżniki. A także ogromne koty, 

których lękali się wszyscy.

Starzy   przebąkiwali   również   o   śmiertelnie   groźnych   istotach   żyjących   dużo   dalej 

stąd...

Mówiono, że na północ od osad Madragów mieszkały też jakieś inne ludy. Były to 

jednak dzikie, prymitywne  plemiona, podobne bardziej do zwierząt. Żyły z polowania na 

sąsiadów, których zjadały żywcem. Poza tym ich pożywienie składało się z tego, co zdołali 

znaleźć na ziemi i w ziemi, z korzeni roślin, z robaków i małych gadów.

Madragowie   byli   inni.   To,   lud   już   wówczas   potężny   dzięki   swojej   niepospolitej 

inteligencji.   Rozwijała   się   ona   przez   tysiące,   może   nawet   miliony   lat,   od   pierwszego, 

nieporadnego stadium w okresie jurajskim.

Ich pochodzenie było, jeśli nie dokładnie takie samo, to przynajmniej  podobne do 

pochodzenia Silinów. Od pierwotnego bawołu, uważanego za przodka szczepu, rozwinęły się 

linie   boczne,   których   przedstawiciele   zaczęli   chodzić   na   dwóch   nogach   i   z   czasem,   w 

kolejnych pokoleniach, doszło do przekształcenia się w istoty człekopodobne. Madragowie 

mają jedynie po trzy palce tak u rąk, jak i u nóg, używają ich jednak z wielkim mistrzostwem 

i są może nawet zręczniejsi niż ludzie. Duży palec u nogi, kciuk u ręki i dodatkowo po dwa 

background image

palce u każdej z kończyn.

Ich   siedziby   były   urządzane   bardzo   wymyślnie,   posiadali   też   coś   w   rodzaju 

laboratoriów,   w   których   prowadzono   badania   nad   życiem   roślin   ;   przygotowywano 

odpowiednie pożywienie z traw i ziół rosnących na stepach. Madragowie byli roślinożerni, 

mięsa nie spożywali nigdy. pod żadną postacią.

W czasach, gdy zamieszkiwali ziemię, klimat panował ciepły i łagodny.

Chor i Misa byli kuzynostwem í od dzieciństwa znali braci Ticha oraz Parna.

Kiedy   dorośli,   wszyscy   czworo   zaczęli   pracować   w   wielkim   domu   badawczymi 

wszyscy zdołali się nauczyć więcej, niż na ogól młodzież wiedziała.

Zdawali   sobie   sprawę   z   tego,   że   cale   plemię   żyje   niczym   na   wulkanie.   Skorupa 

ziemska była w owych czasach bardzo cienka, wszędzie znajdowały się gorące źródła, dalekie 

góry wznosiły się groźnie na linii horyzontu, wciąż stamtąd dochodziły grzmoty, wyczuwało 

się też wstrząsy, które nieustannie groziły kamiennymi lawinami. Nasza czwórka nie przeżyła 

wprawdzie nigdy wybuchu  wulkanu, obserwowali  natomiast  wyłanianie  się łańcucha gór. 

Niedaleko siedzib Madragów znalazły się też masy ziemi wielkie niczym góry, które pojawiły 

się, gdy zniknęli morze.

- Prowadziliśmy dobre, wygodne życie - ciągnął swoją opowieść Chor, uśmiechając 

się ze smutkiem, a troje jego przyjaciół kiwało w zadumie głowami. - My sami byliśmy w 

jakiś   sposób   uprzywilejowani,   otrzymaliśmy   lepszą   pracę   niż   większość   naszych 

rówieśników, mieliśmy też siebie nawzajem i często organizowaliśmy wyprawy odkrywcze.

- Przepraszam  - przerwała  Taran  niepewnie.  - Ale czy na  stepach istnieje  coś do 

odkrywania?

Chor się roześmiał.

- Na stepie panowało bujne życie, moja przyjaciółko. Jak powiedzieliśmy, zewsząd 

otaczały nas skały, mnóstwo wzniesień i gór, na których rosły nawet lasy i zagajniki.

Zarówno   Taran,   jak   i   pozostali   ludzie   ze   wzruszeniem   przyjęli   zwrot   „moja 

przyjaciółko”. Nie mieli wątpliwości, że Madrag tak właśnie myśli.

- Wszędzie też znajdowały się groty i jaskinie - ciągnął dalej Chor. - Mogły w nich 

żyć   najdziwniejsze   zwierzęta   i   straszne   potwory,   ale   właśnie   im   były   straszniejsze,   tym 

bardziej   chcieliśmy   je   badać.   Stoczyliśmy   wtedy   na   stepach   wiele   walk.   Pamiętam,   jak 

pewnego razu...

- Nie, tylko nie to - zaprotestowała Misa cicho.

- Owszem, opowiedz - prosił Villemann z zapałem. - Czy to podniecająca historia?

- Paskudna - mruknęła Misa.

background image

- No, a Sigilion? - wtrącił Dolg. - Kiedy on się pojawi w opowieści?

Znaliśmy go - odparł Chor. - Świadomość jego istnienia ciążyła  nad nami niczym 

czarna chmura. Jako dzieci wiedzieliśmy, że trzeba się mieć na baczności przed podobną do 

Madragów istotą latającą ponad ziemią...

Móri uznał, że on by powiedział: „istotą podobną do ludzi”. Chor powiedział „do 

Madragów”. Ale bo też wszystkie trzy rasy charakteryzowały się bardzo podobną budową 

ciała.

Taran skuliła się na swoim miejscu między Urielem i Misą, czuła się tam znakomicie. 

Wszyscy zebrani byli przyjaciółmi, mieli ten sam cel, walczyli z tymi samymi wrogami, a 

niebezpieczeństwa, grożące im poza to, jaskinią, tu nie miały do nich przystępu.

- Sigilion   nieustannie   polował  na  coś w naszej  osadzie.   Z  początku  nie  mieliśmy 

pojęcia, o co mu chodzi, jedyne, co wiedzieliśmy,  to to, że jest samotnym  królem, który 

kiedyś   odwiedzał   świątynie   Lemurów   i   o   mało   nie   skradł   ich   osławionych   szlachetnych 

kamieni.

- Więc wiedzieliście też o istnieniu Lemurów? - wykrzyknął Rafael.

- Wiedzę o ich istnieniu traktowaliśmy tylko jako baśń, legendę z dawnych czasów, 

opowiadającą o jakimś kraju na południe od najwyższych gór.

-   Natomiast   my   tyle   właśnie   wiedzieliśmy   o   Madragach   -   Cień   uśmiechnął   się   z 

goryczą. - Także byliście dla nas jedynie legendą. Mimo że ja żyłem przecież bardzo długo i 

przeżyłem wasze plemię.

- Tak - zgodził się Chor. - Jeśli jednak chcecie usłyszeć pełną informację o Sigilionie, 

to   myślę,   że   powinienem   teraz   oddać   glos   naszemu   wielce   szanownemu   przyjacielowi, 

Cieniowi.

- Chętnie - zgodził się Cień i wszyscy czterej strażnicy z rodu Lemurów rozsiedli się 

wygodniej. Nadeszła ich chwila.

- Początkowo Silinowie żyli w morzu, podobnie jak niektóre gady - - zaczął Cień, 

który znowu zaglądał do wielkiej księgi wieku świata, którą nazywał swoją pamięcią. Ta jego 

„pamięć” była też niewiarygodnie pojemna, mógł „przypominać” sobie wydarzenia z czasów, 

kiedy go jeszcze nie było na ziemi. - Ląd jednak się poszerzał, a morza kurczyły. Silinowie 

byli wypychani na wybrzeże, zmieniali się pod względem fizycznym, przystosowywali do 

nowych warunków, wciąż jednak bez trudu mogli się utrzymywać na wielkich głębokościach. 

Musicie o tym pamiętać, wy, ludzie, którzy ścigacie Sigiliona! On jest w morzu tak samo 

niebezpieczny.

Obiecali, że zapamiętają, chociaż wszystko, co dałoby się nazwać morzem, zdawało 

background image

się teraz nieprawdopodobnie odlegle.

- Ich błony pławne przekształciły się w błony lotne, nauczyli się też chodzić, jako 

plemię bardzo inteligentne. Chociaż... Nie takie inteligentne jak Madragowie, rzecz jasna! 

Ani jak ludzie.

Wszyscy   roześmiali   się   cicho.   Jakie   to   dobre,   cieple   uczucie,   śmiać   się   razem   z 

przyjaciółmi!

- W dalszym ciągu Silinowie mieli swoją twierdzę w morzu, chociaż nieubłaganie byli 

wynoszeni ku lądowi. Moi przodkowie opowiadali, że działa się to w czasach, kiedy lądy z 

wolna   się   podnosiły.   Również   Lemuria   uległa   przemianie,   ale   w   tym   przypadku   sprawy 

potoczyły się odwrotnie - nasze królestwo zagarnęło morze. Po tym nastał wielki strach...

Cień uniósł dłoń.

- Nie, nie nasz, mówię teraz o wielkim strachu Silinów. Był naprawdę przerażający. 

Wybaczcie mi jednak, muszę na chwilę wybiec naprzód, najpierw powinienem opowiedzieć o 

świątyni.

- Oczywiście - przystał Móri. - Odwiedziny Sigiliona w waszej świątyni. Kiedy to się 

stało?

W czasach, kiedy mnie jeszcze nie było na świecie. Ale opowiedziano mi o wszystkim 

dokładnie.

- Cieniu - wtrącił Dolg ostrożnie. - Nigdy nam me wyjawiłeś skąd się wzięty święte 

kamienie.

Wszyscy Lemurowie wyprostowali się czujnie.

- Tego nam me wolno mówić - oznajmił Cień przez zaciśnięte zęby.

- No dobrze. A skąd w takim razie  wzięli  się Lemurowie? - zapytał  znowu Dolg 

niezwykle łagodnym głosem.

- Tego też nie możemy powiedzieć. W każdym razie jeszcze nie teraz. Jeśli jednak 

odnajdziecie dla nas Sionce, zasłużycie sobie, by się tego dowiedzieć.

Zaległa dokuczliwa cisza.

- - Dość i już na ten temat - rzekł Cień pospiesznie. - Mieliśmy wspaniałą osadę, 

właściwie miasto, i to o wiele piękniejsze niż współczesne miasta...

- No wiesz - zaprotestował Rafael. - Obecnie też są bardzo piękne, miasta. Jak na 

przykład Rothenburg. Albo Wiedeń.

Lemurowie uśmiechali się z wyrozumiałością.

- Trzeba ci wiedzieć, że nasza stolica me była  w niczym podobna do żadnego ze 

współczesnych miast. Została zbudowana z marmurów, złota i kryształu, miała przezroczyste 

background image

kopuły dachów, wysokie wieże, mnóstwo kolumn i pomników, a wszystko lśniło w słońcu. 

Byliśmy ludem wybranym  ponieważ, to my posiadaliśmy Święte Słońce, a także szafir ż 

farangil.

-   Wygląda   na   to,   że   święte   kamienie   miały   wielkie   znaczenie   dla   wszystkich 

przejawów życia - szepnął Móri.

- Oczywiście, że miały - odrzekł Cień tym samym tonem. - - Zwłaszcza Słońce. No 

cóż, w tym  czasie, o którym opowiadam, Silinowie posiadali już zdolność latania. Nasza 

wspaniała świątynia, w której przechowywane były kamienie, znajdowała się na wysokim 

wzgórzu   pośrodku   miasta.   Była   niezwykle   czujnie   strzeżona   przez   starannie   wybranych 

dozorców, macie tutaj czworo takich, lecz oni nastali dopiero po tysiącach lat. W czasach 

Sigiliona pilnowanie świątyni było czymś bardzo wyczerpującym, ponieważ on nieustannie 

polował na nasz skarb. Dowiedział się o nim, o skarbie opowiadano przecież legendy, nic 

więc   dziwnego,   że   i   do   niego   dotarły   pogłoski.   Wtedy   miał   pozycję   jedynie   księcia   w 

królestwie Silinów, położonym, jak powiedziałem, na skraju morza, częściowo pod wodą, 

częściowo nad jej powierzchnią. Silinowie nie należeli do istot sympatycznych, źli, podstępni 

i agresywni, ale Sigilion przewyższaj wszystkich. jego ponura sława rozchodziła się szeroko.

Cień przerwał. Siedział przez chwilę pogrążony w myślach, z posępnym wyrazem 

twarzy. Po czym podjął opowiadanie:

- Wreszcie nadszedł ten okropny dzień, gdy ziemia pod nami ponownie zadrżała. My 

w Lemurii byliśmy co prawda mniej narażeni na trzęsienia niż inne plemiona w okolicy, ale 

za każdym razem, kiedy coś się działo, również przeżywaliśmy chwile grozy. W podwójnym 

znaczeniu   -   dodał   i   uśmiechnął   się   cierpko,   a   Villemann   natychmiast   odpowiedział   mu 

uśmiechem.

Villemann nigdy nie rezygnował z okazji, by wprowadzić trochę pogodnego nastroju. 

Ludzie o takim usposobieniu przeważnie bardzo głęboko skrywają powagę swoich myśli, a 

takie współczucie dla innych. Tyle tylko, że otoczeniu bardzo trudno ich zrozumieć. Na ogół 

uważa się, że ci, którzy śmieją się każdej sytuacji, są powierzchowni i w gruncie rzeczy 

pozbawieni  psychicznej  głębi.  Nic bardziej  błędnego!  Często  uśmiech  służy dla pokrycia 

wielkiej wrażliwości.

Cień był dość mądry, by to rozumieć. Kontynuował swoje opowiadanie.

- W mieście powstało wielkie zaniepokojenie. Kamienie byty chronione w najlepszy 

znany   nam   sposób,   ale   drzwi   świątyni.   wypadły.   Potężny   wstrząs   rzucił   na   ziemię 

znajdujących się wewnątrz strażników. Nikomu innemu zaś nie wolno było przebywać w 

świętym miejscu.

background image

I wtedy Sigilion zaatakował.

Znajdował się właśnie w pobliżu, latał ponad miastem. Często tak czynił, kamienie nie 

przestawały przyciągać jego chciwej duszy.

Zobaczył, co się stało, i niczym drapieżny ptak spadł na dół, udało mu się przelecieć 

obok strażników i po prostu wkroczył do świątyni przez nie zamknięte wejście. Tam stanął 

oślepiony intensywnym blaskiem Świętego Słońca i dwóch pozostałych kamieni.

To   wystarczyło.   Strażnicy,   którzy   odzyskali   tymczasem   zdolność   działania, 

wyciągnęli go ze świątyni i drzwi zamknięto.

Właściwie to wielka szkoda, bo gdyby farangil promieniował na niego dłużej, byłby 

go unicestwił. Wszystko jednak rozegrało się w tysięcznej części sekundy, strażnicy wrócili, 

natomiast   wizyta   w   świątyni   posłużyła   Sigilionowi,   jego   życie   zostało   dzięki   temu 

przedłużone.

- To fatalnie - mruknął Móri.

- To gorzej niż, źle - potwierdził Cień. - Sigilion chciał, oczywiście, ukraść tylko 

Słońce. I może szafir. Farangila się śmiertelnie bal, wiedział bowiem, że on niszczy zło. 

Udało mu się wyrwać strażnikom. Szczerze mówiąc, spluwał na nich swoją ostrą, cuchnącą 

siarczanym odorem trucizną tak, że zostali poważnie poszkodowani i tylko szafir mógł ich 

uratować.

- Więc wy mogliście wchodzić do świątyni?

Strażnicy   mogli.   I   wszyscy   nasi   święci   mężowie   i   kobiety,   czyli   Lemurowie,   w 

których żyłach płynęła czysta krew. Farangil nie czyni krzywdy tym, po których stronie jest 

dobro, wiecie o tym., chłopcy prawda?

Wszyscy czterej młodzi mężczyźni rozpromienili się Dolg i Villemann mieli przecież 

codzienny kontakt ze szlachetnymi kamieniami, Rafael opiekował się szafirem, zaś Uriela 

uznano za dostatecznie szlachetnego i czystego, by mógł mieć do czynienia z farangilem. I 

wszyscy wykonywali swoje zadania znakomicie.

Cień westchnął głęboko.

- Powiedzieć, że Sigilion był wściekły, to bardzo łagodne określenie. On był po prostu 

oszalały ze ilości, rozczarowania i żądzy zemsty a kiedy opluwał strażników trucizną, zdołał 

ukraść klejnot, przechowywany w świątyni tuż przy drzwiach. Była to dla. nas prawdziwa 

tragedia, nie mogliśmy się pogodzić z utratą tak ważnego dla nas skarbu.

Pozostali Lemurowie kiwali głowami. lila ich twarzach malował się głęboki smutek.

- O jakim klejnocie teraz mówisz? - zapytał Dolg cicho.

Cień skierował ku memu swoją surową twarz, na której teraz malowało się poczucie 

background image

beznadziejności.

- Pamiętaj, że to wszystko wydarzyło się na długo przedtem, zanim pojawiłem się na 

ziemi. Wiele, wiele stuleci przed moim przybyciem. Tysiące lat, bo taki jest wiek Sigiliona. 

On   odebrał   nam   możliwość   dotarcia   do   Wrót.   Ten   klejnot   dawał   nam   poczucie 

bezpieczeństwa.  Podobnie jak trzy pozostałe  kamenie.  Po wszystkim  ten  nędznik opuścił 

cudowna stolicę Lemurii. Mieszkańcy widzieli go, jak krąży nad horyzontem, ale nic nie 

mogli zrobić. Wielu płakało z bezsilności.

Ale wtedy przytrafiło  się coś najzupełniej  nieoczekiwanego. Lemurowie  słyszeli o 

pewnym wielkim smoku, który żył gdzieś na północy, być może w wysokich gdzieś być może 

poza nimi. I nagle nasi przodkowie zobaczyli obok Sigiliona jakąś ogromną postać. Zbliżała 

się do niego, wielokrotnie od niego wyższa. Sigilion próbował latać, lecz nasi przodkowie 

widzieli,  jak czarny ,,ptak”,  który tak  naprawdę wyglądał  niby gigantyczny,  przerażający 

smok, napadł na niego w powietrzu. Wywiązała się dramatyczna walka, Sigilion próbował 

uciekać na ląd, w kierunku swojej twierdzy, stojącej na skraju morza. Zbyt daleko, by można 

go   było   nadal   obserwować,   wiedzieli   jednak,   że   twierdza   znajduje   się   po   tamtej   stronie 

morza. Potem widziano jeszcze, jak smok strącił go na dół i jak potwór pogrążył się w falach. 

Najpierw Lemurowie się tym bardzo zmartwili, przekonani, że nasz klejnot zginął wraz z 

Sigilionem, domyślali się, że leży na dnie morza i pozostanie tam na zawsze. Zaraz jednak 

przypomnieli   sobie,   że   jaszczur   potrafi   się   też   poruszać   w   głębinach.   Kilkoro   z   naszych 

przodków postanowiło zaryzykować życie, by odzyskać klejnot. W ciszy nocnych godzin 

zakradli się do twierdzy Sigiliona. Wtedy stała ona wciąż jeszcze na skraju morza. Zdołali 

przeszukać twierdzę i wszystkie osiedla należące do Silinów, wiedzieli bowiem, że oni w 

księżycowe noce wyprawiają się na połów ryb głębinowych. Choć to się może wydawać 

dziwne, moi przodkowie wrócili bez szwanku ze swojej wyprawy, ale klejnotu nie odzyskali. 

Nie znaleźli go ani u Sigiliona, ani gdzie indziej. Musieliśmy więc przyjąć, że zaginął w 

morzu.

Strażnicy kiwali głowami.

- - A wraz z nim przepadła nasza ostatnia nadzieja, że dotrzemy tam, dokąd wszyscy 

tęsknimy - dodał jeden z nich.

- Mieliście przecież kamienie - wtrącił Villemann.

- One same nie mogły nam pomóc, skoro nie wiedzieliśmy nawet, dokąd zmierzamy - 

rzekł Cień ze smutkiem. A potem dodał: - Kiedy smok. wepchnął Sigiliona do morza, odszedł 

z powrotem na północ i nasi przodkowie nigdy więcej go nie widzieli.

W grocie zaległa cisza.

background image

Ludzie domyślali się, jaka beznadziejna była sytuacja Lemurów, chociaż nie do końca 

rozumieli,   na   czym   to   polega.   Teraz   Dolg   odnalazł   dwa   kamienie,   ale   co   dalej?   Gdyby 

odnalazł  też Święte Słońce... To i tak będzie  brakowało tamtego  klejnotu, który miał  im 

wskazać drogę.

Drogę? Dokąd?

Tyle zagadek wiązało się z Lemurami.

Danielle   poszukała   dłoni   Villemanna,   by   poczuć,   że   jest   mu   bliska.   On   jednak 

pogrążony był we własnych rozmyślaniach i mimo woli odsunął się od niej.

Dziewczyna  doznała bolesnego skurczu serca. Nigdy przedtem Villemann tego nie 

robił. Jednak zbyt długo okazywała mu obojętność, teraz musiała ponieść konsekwencje.

Utraciłam Villemanna, myślała zrozpaczona. To moja wina!

- - Ale wy, moi młodzi przyjaciele, uczyniliście znowu nasze życie znośnym - mówił 

Cień. - Wasza odwaga, wasza ofiarność, wasze oddanie.

Taran wsunęła rękę pod ramię Uriela i przytuliła się do niego, chcąc pokazać, jak 

bardzo jest z niego dumna. On zaś zarumienił się zakłopotany.

Twarz Cienia znowu posmutniała.

- W końcu przydarzyła  się wielka katastrofa. Ale tym  razem byliśmy stosunkowo 

dobrze zabezpieczeni. Sili - nowie, że tak powiem, wzięli na siebie największe uderzenie. Nie 

będziecie   chcieli   w   to   wierzyć,   moje   dzieci,   ale   ogromne   zwały   gliny   i   szlamu   były 

wyrzucane z morza. Wszystko się trzęsło, nie ustawały potężne grzmoty, tak. silne, że wielu 

naszych ogłuchło. A przecież Lemuria znajdowała się daleko od miejsca katastrofy. Mnie 

wtedy jeszcze nie było wśród żywych, nikogo z nas tutaj zebranych, pojawiliśmy się na ziemi 

dużo,   dużo   później.   Jednak   opowiadania   o   wielkiej   katastrofie   żyły   wśród   naszego   ludu 

długo.  Podobno tłukły  o nasz  brzeg  fale  tak  wysokie,   że  wielu  utonęło.  To  było  piekło, 

nieszczęście   nie   mające   sobie   równych,   trudno   to   wszystko   opisać.   Najwięcej   jednak 

opowiadano o kolosalnych ścianach, które wyłaniały się z wody i spadały na kraj daleko od 

nas.

- A co się stało z Silinami? - zapytał cicho Rafael.

- Potopili się. Wszyscy z wyjątkiem jednego zostali starci z powierzchni ziemi. Bo 

morze zniknęło.

- Baśń o morzu, które nie istnieje - mruknęła Taran. Cień zwrócił ku niej swoje czarne 

oczy.

- Nie. Ty masz na myśli brzeg, którego wszyscy poszukujemy, prawda?

- - Tak jest. Mam na myśli morze i wybrzeże.

background image

Cień skinął głową.

- To było jednak inne morze i inny brzeg. Pamiętaj, że myśmy się jeszcze nie urodzili, 

gdy obraz świata tak bardzo się zmienił i wiele gór wyłoniło się wtedy z morza.

-   Ale   cala   ta   przemiana   nie   mogła   się   przecież   dokonać   w   ciągu   jednego   dnia   - 

zaprotestował Dolg.

- Oczywiście, że nie. Wyłonienie się na przykład tego łańcucha gór, przy którym teraz 

się znajdujemy, trwało tysiące lat. Jednak to wielkie załamanie miało miejsce w czasie, o 

którym właśnie opowiadam. Wtedy stało się to najgorsze, utraciliśmy znaczną część naszego 

kraju.

Ludzi przeniknął dreszcz.

Móri poruszył się na swoim miejscu.

- Myślę, że nadeszła pora, by opowiedzieć o twierdzy Sigiliona. O tym, jak została 

wyniesiona   na  taką   wysokość,  bo  nie   wyobrażam  sobie,   by  mogła   zostać  zbudowana   na 

górze, na którą w ogóle nie można wejść.

Cień uśmiechnął się cierpko.

- Chciałem właśnie wyjaśnić sprawę twierdzy, mój drogi przyjacielu. Marny podobne 

myśli. Sigilion, który mógł wyjść cało z katastrofy, dzięki temu, że wizyta w naszej świątyni 

przedłużyła   mu   życie,   miał   bajeczne   szczęście.   Kiedy   wszystko   dokoła   niego   uległo 

zniszczeniu,  twierdza   została   wyniesiona   na tej   wyłaniającej  się  z  morza  ścianie   na  taką 

wysokość, że nawet dzisiaj nie potrafiłbym jej zmierzyć.

Kiedy jednak przed chwilą powiedziałem, że zginęli wszyscy, z wyjątkiem Sigiliona, 

to była to tylko częściowa prawda. Kilkoro akurat obecnych w zamku uratowało się wraz z 

nim   i   zostało   wyniesionych   na   szczyt   góry.   Niektórzy   z   nich   pomarli   w   czasie   tego 

potwornego wznoszenia się w górę, jednak ci, którzy przeżyli, mieli potem do wykonania 

straszną pracę. Sigilion polecił im odrestaurować twierdzę, która została bardzo zniszczona. 

Dzieło okazało się tym trudniejsze, że góra, na której twierdza się znalazła, nie do końca 

jeszcze   była   ukształtowana.   Raz   po   raz   dawały   się   słyszeć   nowe   grzmoty,   twierdza   to 

wznosiła się wyżej, to znowu obniżała się wraz ze szczytem,  ale Sigilion był  twardym  i 

nielitościwym panem.

Cień przymknął oczy.

- Później jego krewniacy wymarli, jeden po drugim, i Sigilion został sam. W resztkach 

swego dawnego królewskiego zamczyska. Nadawało się ono do zamieszkania, ale nic więcej. 

Przez tysiące lat wiódł tutaj swój nędzny żywot, w niczym nie przypominający królewskiego 

życia.   Zimno,   przeciągi,   zaniedbanie.   Zdajecie   sobie,   oczywiście,   sprawę   z   tego,   że   w 

background image

dolinach nie było jeszcze wtedy ludzi. W ogóle na ziemi nie było ludzi. jednak na północy 

żyło pewne plemię - Madragowie. Mieli oni piękne domy, wiele wiedzieli i umieli zrobić, buli 

rośli i silni…

Cień uczynił ręką ruch w stronę Chora i powiedział:

- W tym miejscu opowiadanie przejmują Madragowie.

- Dziękuję ci, mój dobry przyjacielu - rzekł Chor. - Twoja historia bardzo wiele nam 

wyjaśniła i przyniosła odpowiedzi na wiele pytali. Na przykład, kto wyciął tę grotę. Musieli to 

uczynić Silinowie, kiedy tu mieszkali.

Skoro jednak mamy wrócić do naszego ludu, to trzeba powiedzieć, iż rzeczywiście 

pochodzimy   z   północy,   wędrowaliśmy   na   południe,   dopóki   nie   znaleźliśmy   spokojnego 

miejsca o otwartych przestrzeniach z miękką trawą i pokrytych roślinnością zboczach gór. 

Tam   się   osiedliliśmy.   Bo   kiedy   my   przybyliśmy,   wielkie   góry   były   niemal   całkiem 

ukształtowane. Słyszeliśmy tylko od czasu do czasu dalekie dudnienie, niekiedy powstawały 

rozpadliny. Ziemia wciąż jeszcze była bardzo niespokojna.

Umilkł na chwilę.

- Wtedy właśnie my, czworo przyjaciół, przyszliśmy na świat - ciągnął dalej. - Potem 

nastał spokój, ale nie całkiem. Niektórych rejonów w pobliżu naszych siedzib nie wolno nam 

było odwiedzać. - Chor uśmiechnął się szeroko. - Ale my właśnie dlatego to robiliśmy. - Po 

chwili znowu spoważniał. - Podczas jednej z takich wypraw przeżyliśmy to, o czym Misa 

zabroniła mi opowiadać.

- Gdyby twoja relacja miała sprawiać Misie przykrość, to myślę, że powinieneś z niej 

zrezygnować - rzekł Móri.

Villemann aż się skręcał z niecierpliwości. Akurat coś takiego bardzo chciał usłyszeć.

- Nie, cala historia w końcu nie jest aż tak przykra - powiedziała Misa z wahaniem. - 

A poza tym ma ona związek z tym, co powiedziono o Sigilionie. Więc opowiedz, Chor!

- Mogę ci zatkać uszy palcami - ofiarowała się Taran.

Misa roześmiała się.

- Nie - Jakoś wytrzymam.

Wobec tego Chor zaczął opowiadać.

background image

12

- W wolne dni - zaczął Chor - postanowiliśmy ukradkiem wychodzić, by zwiedzić 

zakazane  terytorium, czyli  góry na zachodzie. jak wiecie, jesteśmy roślinożerni, więc nie 

musieliśmy   zabierać   żadnych   zapasów.   Wody   też   było   pod   dostatkiem,   zwłaszcza   kiedy 

doszło się na skraj stepu, bliżej gór. Płynęła tam rzeka, można powiedzieć graniczna. Ktoś, 

kto miał trochę oleju w głowie, nie powinien był jej przekraczać. My jednak byliśmy za 

młodzi, by kierować się rozsądkiem.

- Wybacz mi - przerwał Villeniann. - jakim sposobem podróżowaliście? Piechotą?

- Tak. W osadzie mieliśmy różne pojazdy, ale nasza czwórka zniszczyła kiedyś jeden z 

nich,   uciekaliśmy   wtedy   przed   taką   wielką   istotą   podobną   trochę   do   waszego   psa,   tylko 

większą, i teraz nie odważyliśmy się prosić o pożyczenie kolejnego.

- Czy wyście przypadkiem nie spotkali stworzenia o wielkich, szablastych kłach?

- Tak. Miało długie, bardzo długie kły!

- To musiał być tygrys szablasto zębny! - zawołał Villemann podniecony. - Oj! Więc 

to dlatego tak się wystraszyliście Nera na początku? Bo przypominał wam tego stwora?

- Właśnie. Silinowie reagowali jeszcze gorzej. Oni się naprawdę śmiertelnie bali tego, 

jak mówicie, tygrysa. Nigdy, nie widzieliśmy w pobliżu nas takich stworzeń.

A koni też nie mieliście? Nie, co ja gadam? I przeszkadzam tylko. Przepraszam, mów 

dalej!

- Umiemy chodzić bardzo szybko, jeśli tylko chcemy - podjął Chor. - Więc nim słońce 

zbliżyło się ku zachodowi, znaleźliśmy się nad wielką rzeką graniczną, jak wspomniałem, i z 

oddali widzieliśmy zakazany teren.

- Dlaczego zakazany? - przerwał mu znowu Villemann.

- Bo był śmiertelnie niebezpieczny! I przeważnie nie zbadany. Wiedzieliśmy jedynie, 

że żyją tam smoki ślepiaste, jakieś ogromne owady, o których w naszej osadzie nie wolno 

było nawet wspominać, i wiele innych stworzeń.

- Smoki ślepiaste?

- Tak je nazywaliśmy,  choć mówiono, że są niewidome, lecz kierują się węchem. 

Nigdy ich nic widywaliśmy. Mówiono też, że nie oddalają się za bardzo od swoich jaskiń.

- I tam właśnie chcieliście się dostać? - zapytał Uriel, którego to dziwiło, ale też mu 

imponowało.

- Byliśmy,  jako się rzekło, młodzi - powiedział Chor z uśmiechem. - I spragnieni 

background image

przygód tak jak teraz młody Villemann.

Villemann śmiał się od ucha do ucha.

Chor mówił dalej:

-  No  i   zdarzyło   się   tak,   że   długo   musieliśmy   szukać   jakiegoś   miejsca,   w   którym 

moglibyśmy przekroczyć rzekę, dotarliśmy tak daleko na północ, jak jeszcze nigdy żaden z 

Madragów nie zaszedł. Okolica była nam całkowicie nieznana. Krótko przed zapadnięciem 

ciemności znaleźliśmy jednak coś w rodzaju brodu. Nie było to w żadnym  razie miejsce 

doskonałe   -   -   dodał   ze   śmiechem.   -   Znaleźliśmy   sio   na   drugim   brzegu   kompletnie 

przemoczeni, ale jednak!

Misa wtrącała:

- A pamiętasz, co zobaczyliśmy, kiedy znaleźliśmy się w najgłębszym miejscu?

Oczywiście, jak bym mógł zapomnieć? Ta wyprawa na zawsze wbiła mi się w pamięć. 

No   więc   od   południowej   strony   na   tle   nieba   ukazała   nam   się   jakaś   czarna.   chmura. 

Znajdowała się właśnie w tym miejscu, przed którym starsi zawsze nas przestrzegała. Wtedy 

jeszcze nie rozumieliśmy, co się dzieje, dowiedzieliśmy się tego później.

- Ale przez step przeszliście spokojnie?

-  Owszem,   nic   nam   nie   przeszkadzało.   Trawa   jest...   Była   wysoka,   zwłaszcza   nad 

rzeka, więc kiedy widzieliśmy. coś w oddali, kryliśmy się w trawie i trwaliśmy tam, dopóki 

niebezpieczeństwo   nie   minęło.   Zwierzęta   na   ogół   nam   nie   zagrażały,   poza   tym   byliśmy 

odpowiednio uzbrojeni. Nie mieliśmy się czego bać, żadnych drapieżnych istot w pobliżu nie 

dostrzegaliśmy. Noc spędziliśmy nad rzeka, ukryci pod wysoką skarpą.

- Owszem - potwierdził Tam. - A kiedy wczołgiwaliśmy się pod nawis, spłoszyliśmy 

chmarę ogromnych ważek.

- Och! - jęknęła Taran. - Czy one były groźne?

- Nie, nam nic zrobić nie mogły. Tylko to bardzo nieprzyjemne, kiedy cala chmara 

furkocze ci nad uszami. Na szczęście one nie żądlą. To znaczy, chciałem powiedzieć, nie 

żądliły. Łopot setek, a może nawet tysięcy skrzydeł był niczym grzmot.

- Ważki nadal żyją na ziemi - powiedział Móri. - Teraz jednak są małe i nikomu nie 

wadzą.

Danielle stwierdziła nieoczekiwanie, iż bardzo się cieszy, że przyszło jej żyć w takich 

bezpiecznych czasach.

Miała jednak wkrótce usłyszeć o dużo gorszych sprawach niż ogromne ważki.

- Następnego ranka podjęliśmy naszą wędrówkę w stronę gór, które teraz zdawały się 

leżeć   bardzo   blisko.   Minio   to   zajęło   nam   mnóstwo   czasu,   żeby   dotrzeć   do   pierwszych 

background image

kopulastych wzniesień u podnóża wysokiego łańcucha...

- Zaczekaj, znowu zapomniałeś o chmurze - przerwał mu Tich.

- Właśnie! Przepraszam! To pewnie dlatego, że bardzo nie chcę o tym pamiętać. O 

brzasku zobaczyliśmy ją znowu, wciąż jeszcze panował mrok, kiedy opuszczaliśmy okolicę 

rzeki. Teraz jednak chmura wydawała się znacznie większa, a wkrótce miało się okazać, że to 

nie żadna chmura. To była chmara niewielkich smoków, wzrostem równych mniej więcej 

Nerowi. Rzuciliśmy się wszyscy w trawę i leżeliśmy blisko przy ziemi. Kiedy po dłuższym 

czasie Chor spojrzał w niebo, niczego już tam nie zobaczył. Smoki zniknęły z nieboskłonu.

- Nocne ptaki? - zapytała Taran.

- Raczej nocne smoki - sprostował Rafael.

- Tak właśnie wtedy pomyśleliśmy - potwierdził Chor. - No i skoro sobie odleciały, 

mogliśmy   kontynuować   wędrówkę.   Na   południe,   ku   zakazanym.   górom.   Trochę   nas 

zdenerwowały liczne przeżycia, zwłaszcza spotkanie smoków ale co tam! Już ich przecież nie 

było.

Sympatyczna twarz Chora zasępiła się.

- Potem nastąpiło coś bardzo dziwnego, pamiętacie? Wszyscy troje skinęli głowami.

- Grota - wtrąciła Taran.

Dolg zwrócił uwagę, że również Zwierzę przysiadło się do Tama, który miał je teraz 

po jednej stronie, a po drugiej Nera. I jedno, i drugie wyglądało na bardzo zadowolone z 

bliskości przyjaznego, ogromnego Madraga. Ten zaś sprawiedliwie czochrał raz jednego, raz 

drugiego sam siada. To powinna zobaczyć mama Tiril, pomyślał Dolg. Ona, zawsze taka 

dumna,   że  Zwierzę  się   do  niej   łasi.  Zresztą  byłaby   też   pewnie  zadowolona.   Bo  Zwierzę 

potrzebuje bardzo wiele miłości, tylko miłość jest w stanie uleczyć jego rany.

W tej chwili Zwierzę zwróciło się stronę stronę Dolga, spojrzało mu w oczy, jakby 

czytało w jego myślach, i tak też pewnie było. Dolg widział, jakie jasne i czyste jest to 

spojrzenie, bez owej mgiełki, jaką oczy Zwierzęcia tak często przesłania ból. Dolg skinął 

głową   Tamowi   z   życzliwym   uśmiechem,   który   natychmiast   został   zrozumiany.   Madrag 

odpowiedział tym samym.

- Tak, grota - podjął Chor i Dolg skoncentrował się teraz na opowiadaniu. Chor mówił 

ostrym i dość nieprzyjemnym głosem, ale to nie miało żadnego znaczenia, bo z całej jego 

postaci emanowało dobro. - Musicie wiedzieć, że na długo przedtem, zanim dotarliśmy do 

gór, widzieliśmy samotny szczyt na teraz dość pofałdowanej równinie. Zresztą już nie można 

tego było nazywać równiną. Krajobraz był po prostu zróżnicowany. Zamierzaliśmy pod tym 

samotnym szczytem odpocząć. Rozsiedliśmy się. Mógłbym przysiąc, że nigdy przed nami nie 

background image

dotarł tu żaden Madrag, zwłaszcza że zboczyliśmy dość mocno z kursu. Dzikie, podobne do 

zwierząt   plemiona   z   północy   też   się   tutaj   z   pewnością   nie   zapuszczały.   One   są...   Były 

niewiarygodnie   przesądne,   więc   nigdy   by   się   nie   odważyły   nawet   zbliżyć   do   owianych 

legendą i mitami zachodnich gór.

Misa wtrąciła:

- Pamiętani, że panował tam jakiś dziwny, nieprzyjemny zapach.

- Tak. Skala, pod którą usiedliśmy, miała kolosalny nawis. I kiedy Tich przypadkiem 

spojrzał ku górze; zobaczył coś... No to teraz ty, Tich, mów dalej! To twoja historia.

Dobrze - zgodził się tamten z radością. Twarz mu się rozpromieniła i Taran nie miała 

już teraz najmniejszych wątpliwości, dlaczego Misa jest w nim zakochana. Zobaczyli, że pod 

nawisem znajduje się wejście do czegoś w rodzaju groty. Pokazałem to moim towarzyszom. 

Otwór znajdował się wysoko, ale wyglądało na to, że nietrudno się tam wdrapać. Wszyscy się 

wahali, ja jednak byłem bardzo podniecony i pełen zapału, więc ruszyłem nie zwlekając. Im 

wyżej wchodziłem, tym silniejszy wyczuwałem odór, a kiedy stanąłem przy otworze, o mało 

mi nosa nie urwało. Smród przypominał coś, co już kiedyś czułem. Przypominał mianowicie 

coś, co od dawna nie żyło. To znaczy, chciałem powiedzieć, coś, co dawno wymarło, w czym 

nie   było   życia.   Bo   znacie   pewnie   ten   duszny,   dławiący   zapach...   Nie,   nie   potrafię   tego 

wytłumaczyć.

- Ale my rozumiemy - rzekła Taran. - Chlewy, które długo stały puste, mają taki 

dziwny zapach czegoś wysuszonego. Domy zresztą też, tylko w domu bardziej czuć. pleśnią.

- Właśnie tak - Tich uśmiechał się z wdzięcznością. - Ten zapach nie budził niepokoju, 

w każdym razie się nie bałem. Zajrzałem do środka. Pomieszczenie okazało się dużo szersze, 

niż myślałem. Zawołałem moich przyjaciół i oni też. wspięli się na górę.

Chor   kiwał   głową   na   potwierdzenie.   Wszyscy   widzie   li,   że   tamte   wspomnienia 

wywołują w nim dreszcz. Tich mówił dalej:

-   Grota   rozszerzała   się.   Staliśmy   na   skalistej   podłodze,   a   nad   sobą   widzieliśmy 

wysokie, potężne sklepienie. Zobaczyliśmy coś jeszcze...

Umilkł na chwilę. Jakby zbierał odwagę.

-  Powinniście  pamiętać,  że   działo  się  to   przed  miliona   mi  lat.  Ale   wiek  tego,  co 

zobaczyliśmy, sięgał jeszcze da lej w przeszłość. Potwornie daleko. Na podłodze groty leżało 

kilka szkieletów czegoś, co nazwaliśmy smokami. I wszystko wskazywało na to, że za życia 

musiały one mieć skrzydła.

- Latające Jaszczury? - - wykrzyknął Rafael. - Chcesz po wiedzieć, że znaleźliście 

szczątki pterodaktyli? Pterozaurów?

background image

Przypuszczalnie. Miały podłużni czaszki, spiczaste w tylnej części, i równie długie 

dzioby. Trzeba było wiele czasu, by przejść od głowy do ogona.

- To musiał być pteranodon - powtarzał Rafael podniecony. - To niesamowite! Że też 

one mogły przetrwać tak długo...

- Owszem - rzekł Chor. - Ta gałąź najwyraźniej prze - żyła dużo, dużo dłużej niż 

pokrewne jej gatunki. Bowiem moi przodkowie opowiadali baśnie i legendy o tych, jak ich 

nazywaliśmy, smokach.

- To się zgadza - rzekł Cień bezbarwnym głosem. Siedział bez ruchu, z twarzą jakby 

pozbawioną wyrazu. - Nasi przodkowie również wspominają o jednym czy dwóch takich w 

swoich pismach. Ja przecież także mówiłem o jednym...

Tich kiwał głową,, potwierdzenie ze strony Cienia dodawało mu odwagi.

- Nie wiem, ile setek czy tysięcy lat one tutaj leżały, lecz o milionach lat nigdy mowy 

nie było, jak to najczęściej jest, gdy opowiada się o tego rodzaju smokach... jaszczurach, 

chciałem   powiedzieć.   Widziałem,   że   wysoko   na   ścianie   groty   zachowało   się   jeszcze   ich 

gniazdo.   Byłem   bardzo   ciekawy,   więc   się   tam   wdrapałem.   Okazało   się,   że   to   naprawdę 

ogromne gniazdo. Większe niż ta grota, w której teraz siedzimy.

Wszyscy  słuchali  w milczeniu.   Dolg  wyczuwał  wielkie   napięcie  i  oczekiwanie   ze 

strony Cienia.

- W gnieździe nie było śladu jaj ani młodych - mówił dalej Tich. - Znajdowały się 

natomiast,   tak   samo   jak   na   dnie   groty,   resztki   ofiar,   które   zostały   kiedyś   upolowane   i 

zjedzone.

Słyszeliście jednak z pewnością, że smoki kradną i ukrywają skarby. W tym gnieździe 

też coś połyskiwało. Zabrałem kilka przedmiotów, które niewątpliwie należały do Madragów, 

naszych przodków, rzecz jasna, oraz w tylnej części, i równie długie dzioby. Trzeba było 

wiele czasu, by przejść od głowy do ogona.

- To musiał być pteranodon - powtarzał Rafael podniecony. - To niesamowite! Że też 

one mogły przetrwać tak długo...

- Owszem - rzekł Chor. - Ta gałąź najwyraźniej prze - żyła dużo, dużo dłużej niż 

pokrewne jej gatunki. Bowiem moi przodkowie opowiadali baśnie i legendy o tych, jak ich 

nazywaliśmy, smokach.

- To się zgadza - rzekł Cień bezbarwnym głosem. Siedział bez ruchu, z twarzą jakby 

pozbawioną wyrazu. - Nasi przodkowie również wspominają o jednym czy dwóch takich w 

swoich pismach. Ja przecież także mówiłem o jednym...

Tich kiwał głową,, potwierdzenie ze strony Cienia dodawało mu odwagi.

background image

- Nie wiem, ile setek czy tysięcy lat one tutaj leżały, lecz o milionach lat nigdy mowy 

nie było, jak to najczęściej jest, gdy opowiada się o tego rodzaju smokach... jaszczurach, 

chciałem   powiedzieć.   Widziałem,   że   wysoko   na   ścianie   groty   zachowało   się   jeszcze   ich 

gniazdo.   Byłem   bardzo   ciekawy,   więc   się   tam   wdrapałem.   Okazało   się,   że   to   naprawdę 

ogromne gniazdo. Większe niż ta grota, w której teraz siedzimy.

Wszyscy  słuchali  w milczeniu.   Dolg  wyczuwał  wielkie   napięcie  i  oczekiwanie   ze 

strony Cienia.

- W gnieździe nie było śladu jaj ani młodych - mówił dalej Tich. - Znajdowały się 

natomiast,   tak   samo   jak   na   dnie   groty,   resztki   ofiar,   które   zostały   kiedyś   upolowane   i 

zjedzone.

Słyszeliście jednak z pewnością, że smoki kradną i ukrywają skarby. W tym gnieździe 

też coś połyskiwało. Zabrałem kilka przedmiotów, które niewątpliwie należały do Madragów, 

naszych   przodków,   rzecz   jasna,   oraz   mocno   zniszczone   fragmenty   niewielkiego,   bardzo 

pięknego przedmiociku ze złota i emalii, dotychczas jednak nie pojmuję, skąd się tam mógł 

wziąć. Z wyjątkiem nas, Madragów, nie było przecież na stepach w pobliżu żadnego ludu, 

który   zdołał   rozwinąć   kulturę.   To   dziwny   przedmiot,   ozdobiony   niezrozumiałym 

ornamentem. Został połamany na cztery części, więc każde z nas zachowało jedną.

- Ale, oczywiście, już ich nie macie? - zapytał Uriel.

-   Owszem,   mamy.   Długo   używaliśmy   ich   jako   amuletów,   baliśmy   się   jednak,   że 

Sigilion albo ta jego hołota zobaczą je u nas i odbiorą, ukryliśmy je więc bardzo starannie w 

naszej części twierdzy.

Podczas opowiadania Ticha o latających jaszczurach Cień siedział bez ruchu. Teraz 

zapytał:

- Czy któreś z was próbowało kiedykolwiek złożyć razem odnalezione fragmenty?

- Owszem, zrobiliśmy to. I stwierdziliśmy, że musiała to niegdyś być okrągła płytka z 

maleńkim otworkiem pośrodku.

Na te słowa Cień podniósł się z miejsca.

-   Przyjaciele   -   powiedział   głosem   drżącym   ze   wzruszenia.   -   Chciałbym   zobaczyć 

wasze amulety. Wiedziałem, że ta podróż pozwoli nam posunąć się dalej. Czy pamiętacie, co 

wam powiedziałem o Sigilionie? Ze udało mu się ukraść nam pewną rzecz. I że gonił go 

smok, z którym razem wpadli do morza. Sądziliśmy, że nasz skarb zginął, że spoczywa gdzieś 

na morskim dnie, ale to pewnie właśnie ten połyskujący zloty przedmiot sprawił, iż smok 

zaatakował Sigiliona.

- Właściwie co to był za klejnot? - zapytał Dolg. Na surowym na ogół obliczu Cienia 

background image

pojawił się błysk nadziei.

Mówię o mapie świata, przyjaciele. Wasze amulety to podzielona na kawałki mapa 

świata, pokazująca, gdzie znajdują się Wrota.

Wrota. Już o nich słyszeli. Te wrota, które mogło otworzyć jedynie Święte Słońce. Te 

wrota, za którymi zniknęli ostatni szlachetni Lemurowie.

Wrota, do których Cień, Strażnicy oraz tak zwane ogniki tak rozpaczliwie tęsknią.

- Otóż Wrota i mapa pokazująca, gdzie się one znajdują, były tym, co dawało nam 

poczucie bezpieczeństwa - rzekł Cień. - Kiedy życie na ziemi stawało się dla nas zbyt trudne.

- A w jakiej mniej więcej okolicy ziemi znajdują się te wrota? - zapytał Rafael cicho.

Cień wrócił na swoje miejsce, usiadł i odpowiedział:

- Było na ziemi wiele wrót. Znajdowały się w różnych tajemniczych miejscach. Ale po 

kradzieży dokonanej przez Sigiliona straciliśmy całą wiedzę na ten temat. Nasz ostatni król 

znal jedno takie miejsce na odległym  brzegu morza. Dotarliśmy do niego po wieloletnim 

błądzeniu po oceanie światowym. To wtedy popełniłem największy błąd w życiu i zostałem. 

A potem już nigdy nie odnalazłem ani tego morza, ani brzegu. To było „morze, które nie 

istnieje”, Taran.

- My bardzo się cieszymy, że zostałeś - rzekł jeden ze Strażników. - W przeciwnym 

razie bylibyśmy skazani na wieczne porzucenie i samotność.

Pospieszny uśmiech przeniknął po twarzy Cienia, gdy ze zrozumieniem skiną! głową.

Dolg odczuwał cichą radość. On przecież także miał udział w uratowaniu Strażników.

-  Dlaczego   wasi   krewni  nie   mogli   wrócić,  by was  zabrać   do  siebie?   -  -  zapytała 

Danielle.

- To bardzo rozsądne pytanie - rzekł Cień swoim głębokim głosem, a Daniele poczuła, 

że rośnie z dumy. - Musisz jednak zrozumieć, moja panienko o płochliwym sercu, a przy tym  

o tak wielkiej odwadze, że ten, kto przekroczy wrota, nie ma już powrotu. Nie istnieje taka 

możliwość, to droga tylko w jedną stronę.

- Tak jakby się umarło i poszło do nieba - szepnęła Danielle.

Cień nic na to nie powiedział. Zbyt był przejęty tym, co się działo i co jeszcze miało 

się stać.

- Muszę zobaczyć te amulety - szepnął bez tchu.

- Tak jest - poparli go Strażnicy.

Ich twarze płonęły wielką, choć wciąż jeszcze bardzo niepewną nadzieją.

- Wybaczcie nam jednak - dodał Cień. - Przerwaliśmy opowiadanie naszym drogim 

Madragom i nie wiemy, jak się skończyła ich niebezpieczna wyprawa.

background image

- Nie, nie, nic się nie stało - zaprotestował Chor. - Cieszymy się razem z wami. Jeśli 

odnaleźliśmy wtedy waszą mapę świata, to nie mogło nas spotkać nic lepszego.

Misa zawołała z wielkim podnieceniem:

- I pomyśleć, że wizyta w tej grocie była tylko fragmentem naszej wyprawy! Krótką 

wycieczką Ticha, o której w ogóle nie zamierzaliśmy opowiadać. Ale zrobimy wszystko, by 

znowu wydobyć z ukrycia fragmenty waszego klejnotu.

- Lemurowie wzdychali cicho, jakby wciąż nie mogli uwierzyć w swoje szczęście.

background image

13

Kiedy podniecenie opadło, Chor mógł podjąć swoje opowiadanie:

- Musicie pamiętać, że w grę wchodziły ogromne przestrzenie, zatem dotarliśmy do 

zachodnich gór dopiero późnym popołudniem. Daleko za nami została grota ze szczątkami 

smoków.

Ale  pośród  wysokich  skal  sytuacja  zaczynała   się  komplikować.  Chyba   jednak nie 

zdawaliśmy sobie sprawy z tego, na co się ważymy...

Milczał przez chwilę. Pozostali Madragowie spoglądali na niego zakłopotani i widać 

było, że wspomnienia sprawiają im ból.

-   To,   co   się.   stało,   było   po   prostu   głupie   -   rzekł   w   końcu   Chor   zakłopotany.   - 

Okazaliśmy się tacy krótkowzroczni, tacy młodzi... po prostu bardzo nieroztropni.

Misa jeszcze bardziej pochyliła głowę.

- A ja wcale tak nie uważam! - zawołała Taran spontanicznie. - Wy po prostu nie 

możecie zachowywać się nieroztropnie!

Chor uniósł rękę, jakby chciał powiedzieć: „Poczekaj trochę, a zobaczysz!”

- No cóż! Fatalne wydarzenia miały dopiero nastąpić. Najpierw stało się co innego. 

Jak powiedziałem, działo się to wszystko po południu i wciąż jeszcze było jasno. Chociaż 

wiedzieliśmy, że wkrótce słońce zacznie się zsuwać ku zachodowi. Musieliśmy przygotować 

się   do   noclegu   „,   jakimś   bezpiecznym   miejsca.   Znajdowaliśmy   się   w   zbyt   groźnych 

okolicach, gdzie z pewnością musiało się roić od dzikich zwierząt najrozmaitszego rodzaju. 

Posuwaliśmy się zatem wzdłuż skal i w końcu znaleźliśmy głęboką rozpadlinę w kamienistej 

ziemi pod osłoną sporego nawisu, miejsce, jakiego szukaliśmy.

Ponieważ Tich zawsze jako pierwszy podejmował różne wyzwania, więc i tym razem 

on pierwszy wczołgał się do wnętrza rozpadliny.  Po chwili dal znak, byśmy szli za nim. 

Zapach   wskazywał,   że   ta   nisza   czy   też   rodzaj   naturalnej   ziemianki   od   dawna   służy   za 

schronienie zwierzętom.

- Mówisz „ta nisza” - wtrącił Móri. - Czy to znaczy, że było ich więcej?

-   Oczywiście!   Jak   to   zwykłe   my,   wpakowaliśmy   się   prosto   do   jaskini   dzikiego 

zwierza.   Czołgaliśmy   się   przez   chwilę   na   brzuchach,   bo   jednak   ciekawość   nas   pchała 

naprzód, chcieliśmy się dowiedzieć, jak wielka jest jama. Wydawało nam się, że powinna 

ciągnąć się daleko w głąb ziemi i zwężać się tak, że w końcu będziemy musieli się wycofać. 

Ale nie. Wkrótce znaleźliśmy się w sporej grocie, dość. podobnej do tej na początku, ale nie 

background image

tak ciemnej, przez szczeliny w stropie wpadało sporo światła. Byliśmy na miejscu, przy tak 

zwanej zachodniej górze.

Przez chwilę oddychał głęboko.

- Najpierw mieliśmy wrażenie, że to jakieś ogromne nietoperze wiszą u sklepienia i na 

ścianach  groty.   Ale  to  nie   były  nietoperze   i  wcale   nie  wisiały  u  ścian,   one  siedziały  na 

różnych skalnych występach i na naturalnych półkach. Siedziały, wyglądało na to, że śpią, a 

my przypuszczaliśmy, że mamy przed sobą nieduże smoki. Teraz jednak wiemy, jak, to było 

naprawdę. Podpełzliśmy bliżej ściany, ukryliśmy się za wystającą skałą i obserwowaliśmy 

pomieszczenie. I wtedy stwierdziliśmy, iż nic jesteśmy w stanie określić, czy one śpią czy nie, 

bowiem nie miały oczu.

- - Smoki ślepiaste - mruknął Rafael.

- Właśnie! Czy mogliśmy trafić w gorsze miejsce? Te potworki kierowały się węchem 

i bez trudu mogły podążać za ofiarą, a my musieliśmy stanowić znakomitą zdobycz. Potworki 

były nieco mniejsze niż Nero, miały jednak wielkie, składające się skrzydła, rac - rej błoniaste 

niż   pokryte   puchem,   ogromne   łby   bez   oczu,   za   to   wyposażone   w   straszne   dzioby. 

Zakrzywione, ostre i potwornie silne. Byliśmy jak sparaliżowani ze strachu i zastanawialiśmy 

się,   jakim   sposobem   zdołamy   się   stąd   wydostać,   nie   zwracając   na   siebie   ich   uwagi. 

Domyślaliśmy się już., że muszą spać, skoro w ogóle na nas nie reagują.

- Dużo ich było?

-   Zbyt   dużo.   To   one,   rzecz   jasna,   tworzyły   ową   chmurę,   którą   widzieliśmy   na 

wieczornymi porannym niebie. Domyślaliśmy się, że to stworzenia nocne, a zatem wkrótce 

wyruszą na łowy. Czas tedy naglił.

- A czy nie mogliście po prostu zostać w przejściu, na pół w jaskini, a w połowie na 

zewnątrz, tak by was nie dosięgły te ptaszyska?

-   Myśleliśmy   to   samo.   Na   zewnątrz,   gdyby   one   wyleciały   z   jaskini,   byłoby 

niebezpiecznie, pozostanie w jej wnętrzu także groziło śmiercią. Przyjrzeliśmy im się bowiem 

uważnie  i stwierdziliśmy,  że te maszkary ze swoimi  ostrymi  pazurami  mogą  nam zrobić 

wielką krzywdę, wcale nie muszą w tym celu latać. Poza tym wedrą się za nami do przejścia, 

są przecież od nas duto mniejsze.

Musieliśmy   się   jak   najszybciej   wydostać   z   jaskini,   zaczęliśmy   więc   bezzwłocznie 

przemykać   z   powrotem   tam,   skąd   przyszliśmy.   Znajdowało   się   tam   rzecz   jasna   wiele 

otworów, ale nie odważyliśmy się korzystać z nie znanej drogi.

- A czy one same nie cuchnęły? - zapytał Uriel. - Tak, by ich własny odór zagłuszał 

wasz zapach.

background image

- W grocie specjalnie nie śmierdziało. W każdym razie nie tak jak w poprzedniej. 

Kiedy jednak podeszliśmy do wyjścia, skamienieliśmy ze strachu. Jeden z potworów zaczął 

się przeciągać. Zamachał rozpostartymi  skrzydłami tak, że mogliśmy je teraz zobaczyć  w 

całej okazałości, potem wzleciał ze skalnej półki i zrobił rundkę pod sklepieniem groty. Na 

szczęście natychmiast potem wrócił na dawne miejsce i znowu przyjął pozycję, jakby spal. 

Ku naszej niewypowiedzianej uldze, ponieważ tymczasem zobaczyliśmy coś strasznego.

- Co takiego? - zapytał ktoś zdławionym głosem.

- Zrozumieliśmy mianowicie, dlaczego one są, nazywane smokami ślepiastymi. Otóż 

wcale   nie   były   ślepe.   Miały   oczy!   Tylko   nie   tam,   gdzie   się  na   ogól   oczekuje.   Ich  oczy 

ulokowane   zostały   na   skrzydłach.   Tak   jest,   na   najwyższej   fałdzie   ich   nietoperzowatych 

skrzydeł  znajdowały się oczy.  Po jednym  na każdym  skrzydle!  Była  to para potwornych 

dzikich ślepi, które zdawały się widzieć wszystko. Przypominały przenikliwe, jakby gniewne 

oczy orla, tylko wielokrotnie większe. Brzeg skrzydła osłaniał ślepia niczym potężna brew.

- Ech! - wykrzyknął Villemann zachwycony.

-   Jedno   oko   po   każdej   stronie   cielska.   Jakie   to   szczęście,   że   żaden   potworek   nie 

spojrzał jeszcze w naszą stronę. Więc też chyba nieprawda, że kierowały się one węchem. Po 

co im zmysł węchu, kiedy posiadały takie ślepia? Wyobrażaliśmy sobie, jak cala chmara musi 

wyglądać z bliska, kiedy wyrusza na łowy. Setki uważnych, wściekłych ślepi...

- Uff! - jęknął ktoś w mroku.

Wszyscy zadrżeli z obrzydzenia.

- Zaczekaliśmy, aż się znowu wszystko uspokoi. Potem wybiegliśmy pospiesznie na 

zewnątrz, oddychając z ulgą, że niebezpieczeństwo minęło. Przynajmniej na razie.

Słońce wciąż zniżało  się ku zachodowi. Jeszcze nic po ważnego nam nie groziło, 

natychmiast jednak musieliśmy znaleźć sobie jakąś kryjówkę.

Chor westchnął.

-   I   wtedy   popełniliśmy   głupstwo,   którego   nigdy   nie   mieliśmy   sobie   wybaczyć. 

Poszliśmy   jeszcze   kawałek   ku   południowi,   nie   znajdując   żadnej   kryjówki,   gdy   nagle 

zobaczyliśmy   samotne   zwierzę.   -   Mówił   teraz   z   większym   wysiłkiem,   jakby   wolał   nie 

pamiętać o tym, co się wtedy wydarzyło. - Trzeba wam wiedzieć, że istniały wówczas wielkie 

ptaki,   które   nie   umiały   latać.   Były   naprawdę   ogromne   i   niewiarygodnie   szybko   biegały. 

Głowa takiego ptaszyska była większa niż twój bark, Villemannie. Dwa razy tak duża jak 

moja wielka głowa. I te ptaki dawały się oswajać. Niektórzy w naszej wsi je hodowali i 

używali  do  jazdy  wierzchem.  No  a  właśnie   teraz   mieliśmy  przed   sobą  jedno  ich   młode. 

Dziobało   spokojnie   ziemię,   wyglądało   jednak   na   opuszczone.   Zdawało   nam   się   bardzo 

background image

młodziutkie, chyba dopiero co wyszło z jaja.

Znowu zamilkł. Słuchacze czekali w ciszy, by dowiedzieć się czegoś więcej na temat 

młodego   ptaka,   który   niewątpliwie   musiał   reprezentować   gatunek  Phorophacos,   owe 

olbrzymy,   które   najbardziej   ze   wszystkiego   podobne   są   do   strusi,   mają   tylko   znacznie 

potężniejsze ciała i dużo krótsze szyje.

Chor oddychał nerwowo, po chwili podjął opowiadanie.

-   „Łapiemy   go”,   wykrzykiwaliśmy   jedno   przez   drugie.   „To   będzie   nasz 

wierzchowiec”. Był jeszcze taki mały, że bez trudu mogliśmy go nieść.

Misa przerwała mu:

- Powiedz  jednak, że obiecaliśmy  sobie, iż będziemy  się z nim obchodzić bardzo 

dobrze! Nie zamierzaliśmy robić mu krzywdy. Jak Chor powiedział, sądziliśmy, że malec 

został porzucony.

- Ja miałem przy sobie skórzany worek - dodał Tani. - Odpowiedni do niesienia ptaka.

Glos zabrał znowu Chor:

-  Młode  zachowywało   się  zdumiewająco   spokojnie.  Podkradliśmy  się  do  niego   w 

wysokiej trawie. Podeszliśmy już bardzo blisko, gdy okazało się, że nieco dalej na zboczu 

znajduje   się   jeszcze   jedno   pisklę.   Ale   nie   zastanawialiśmy   się   nad   tym,   zbyt   zajęci 

pierwszym. Malec wrzeszczał, rzecz jasna, gdy złapaliśmy go i staraliśmy się wepchnąć do 

worka; musieliśmy uważać na dziób, ostre szpony i twarde nogi, ale wszystko dokonało się 

bezboleśnie. Po krótkiej szamotaninie mieliśmy go w worku.

Wtedy   stwierdziliśmy   ze   zdumieniem,   że   ten   drugi   biegnie   za   nami.   I   wrzeszczy 

bardziej niż pierwszy. Przez moment staliśmy, nie wiedząc, co począć ani jak rozumieć tę 

sytuację. Może to przyjaciel tego naszego, zastanawialiśmy się. Przyjaciel, który postanowił 

nam towarzyszyć.

Zanim   zdążyliśmy   coś   postanowić,   zza   skal   wybiegła   matka   pojmanego.   Nie 

wyglądało to wesoło, chyba sobie nawet nie wyobrażacie, jakie ogromne są te ptaki. I jakie 

mocne! Jednym kopnięciem lub jednym ciosem dzioba matka może zabić dorosłego Madraga. 

- Chor był tak podniecony, iż nie zdawał sobie sprawy z tego, że używa. czasu teraźniejszego, 

jakby te wielkie ptaszyska nadal istniały. - Matce też nie zamierzaliśmy robić krzywdy. Nie 

było jednak czasu, by rozsupływać worek i wypuszczać malca, musieliśmy po prostu uciekać. 

Biegliśmy z powrotem ku skałom w nadziei, że znajdziemy tam jakiś kąt do ukrycia się.

Za matką pojawiło się mnóstwo innych wielkich ptaków. Dorosłe wielkie samce i 

samice z młodymi, cala gromada, siedem, może osiem zwierząt. A jak pędziły! Lecieliśmy na 

łeb, na szyję, drugie młode wciąż deptało nam po piętach, a tuż za nim reszta stada.

background image

-  Jakby  tego   było   mało   -   ciągnął   Chor   -  nagle   powie   trze   zadrżało   od  dalekiego 

grzmotu i z kryjówki w skalnej grocie wyleciała chmara smoków ślepiastych, przesłaniając 

ciemniejące od północy niebo.

- O Boże drogi - mruknęła Taran, chwytając Misę za rękę. Ta zaś pojękiwała z cicha, 

że musi raz jeszcze przeżywać we wspomnieniach tamtą historię.

- Ogromne ptaki zaczęły wrzeszczeć przerażone i wzywać swoje młode, któreśmy im 

zabrali. Natomiast smoki ślepiaste, o, te sprawiały potworne wrażenie, ze swoimi diabelskimi 

oczyma, wlepionymi, rzecz jasna, w samotne młode, znajdujące się między nami a stadem 

swoich krewniaków.

- Och! To była rozpaczliwa sytuacja - zawodziła Misa. - To my zawiniliśmy, z naszej 

przyczyny   malec   został   narażony   na   atak   smoków   ślepiastych,   a   przecież   mieliśmy   jak 

najlepsze intencje! Jak mogliśmy zachować się tak bezmyślnie? Tak egoistycznie?

- Byliście młodzi - pocieszał ją Móri. - A wtedy człowiek nie patrzy dalej niż czubek 

własnego nosa. Opowiadaj, Chor! Chociaż przeczuwam, że doszło do tragedii.

Gorzki   uśmiech   pojawił   się   na   wargach   Chora,   szybko   jednak   Madrag   znowu 

spoważniał.

- Później stało się coś niewiarygodnego. Nasza czwórka dotarła do skal i znaleźliśmy 

pod   wielkim   głazem   dobrze   chronioną   ze   wszystkich   stron   grotę.   Wepchnęliśmy   do   niej 

worek z młodym ptakiem i Misa miała go pilnować.

Pomogliśmy   jej   wpełznąć   do   groty,   możliwie   najgłębiej,   i   na   wszelki   wypadek 

daliśmy jej nóż. Zbyt daleko nie udało jej się wczołgać, prawie cale jej ciało znajdowało się 

na zewnątrz, ale malec był bezpieczny.

Misa skinęła głową.

- I wtedy moi przyjaciele zrobili coś, co odmieniło całą tę okropną sytuację, do jakiej 

doprowadziliśmy. Odwrócili się, by ratować drugie młode.

- No wiecie! - rzekła Taran. - Toście mi zaimponowali!

Inni przedstawiciele rodu ludzkiego najwyraźniej podzielali jej zdanie.

-  Wiedzieliśmy,   że   to   istne   szaleństwo   -  westchnął   Chor.  -   Nie  mogliśmy   jednak 

bezczynnie patrzeć, jak ten malec zostanie rozszarpany na strzępy. Smoki ślepiaste... Ocli, nie 

możecie sobie nawet wyobrazić, jak potwornie one wyglądały! Zaatakowały młode, a my 

rzuciliśmy   się   na   odsiecz.   Wtedy   jeszcze   nie   mieliśmy   takiej   dobrej   broni   jak   ta,   którą 

wymyśliliśmy dużo później, już w twierdzy Sigiliona, i której nie wolno nam używać. Jak 

pewnie się domyślacie, tutaj żadna broń nie jest tolerowana. Dysponowaliśmy jednak wtedy 

bardzo   skutecznymi   narzędziami   do   ciskania   z   większej   odległości,   mieliśmy   też,   dzidy, 

background image

długie noże, maczugi i inne rzeczy...

- Boże - - zdumiał się Villemann. - Jak wy się z tym wszystkim mogliście w ogóle 

poruszać?

- Umiejętne pakowanie - uśmiechnął się Chor. - Zrobiliśmy, co należało, ze smokami, 

one zaś były bardzo zaskoczone, że w ogóle napotkały jakiś opór, w dodatku taki skuteczny.

- Rzuciłem  się do młodego  ptaka - wyjaśnił  Tam ze śmiechem - i osłaniałem  go 

własnym ciałem tak, że smoki go nie widziały. Nieszczęsny otrzymał już kilka ciosów, ale 

wciąż jeszcze było w nim mnóstwo życia, toteż szarpał się, wyrywał, kopal i dziobał. Nie 

mógł   przecież   wiedzieć,   kto   jest   wrogiem,   a   kto   przyjacielem,   zwłaszcza   że   dopiero   co 

uprowadziliśmy jego towarzysza.

Wkrótce nadbiegły pozostałe ptaki i wobec przewagi sil smoki dały za wygraną. My 

trzej opuściliśmy już pole walki i wraz z Misą, oraz małym ptakiem szukaliśmy schronienia 

za skałami. Potem co sil w nogach pobiegliśmy w stronę dalekiej rzeki. Po drodze również 

znajdo   wały   się   samotne   skały,   za   którymi   mogliśmy   się   ukrywać,   taką   przynajmniej 

mieliśmy nadzieję.

- Tak daleko jednak nic dotarliśmy - rzekła Misa spokojnie.

- Nie, niestety - potwierdził Chor. - Misa już wtedy zaczęła płakać, a my też mieliśmy 

ściśnięte   gardła.   Biegliśmy   coraz   wolniej,   z   coraz   większym   wysiłkiem,   w   końcu 

zatrzymaliśmy się.

- Rozumiem - rzekła Taran. - Nie mieliście sumienia, by uprowadzić. małego ptaka.

- No właśnie - Chor jeszcze teraz mówiło tym lekko zachrypniętym głosem. - Wbrew 

wszelkiemu rozsądkowi wróciliśmy pod skały.

Słuchacze milczeli. Pogrążeni w myślach czekali na zakończenie historii.

- Na polu niedawnej walki nie zastaliśmy nikogo, musieliśmy więc ruszyć dalej, na 

teren zajmowany przez wielkie ptaki. W coraz bardziej gęstniejącym mroku. Nawoływaliśmy, 

choć   one   przecież   nie   mogły   rozumieć   naszych   okrzyków.   Wyjęliśmy   młode   z   worka   i 

trzymaliśmy  je wysoko  w górze tak,  jakbyśmy  chcieli  je oddać. Ptak  był  zmęczony i  w 

marnym  stanie, serca nam się krajały na jego widok. Nigdy niczego nie żałowaliśmy tak 

bardzo, jak tego, cośmy z nim zrobili. Nigdy nie czuliśmy się większymi nędznikami! Wokół 

nie dostrzegaliśmy jednak nawet najmniejszego śladu życia.

- Smoków ślepiastych się nie obawialiśmy - wtrącił Tam. - One bowiem po starciu z 

ptakami odleciały na południe.

-   -   No   właśnie.   W   końcu   jednak   w   ciemnościach   coś   się   poruszyło.   Po   chwili 

zauważyliśmy ruch w innym miejscu. Powoli i bardzo ostrożnie zaczęły się wyłaniać z mroku 

background image

jasne ptaki.

Nietrudno to zrozumieć - rzekł Uriel. - Uratowaliście przecież to drugie ich młode. I 

właściwie  to,  które   teraz  chcieliście  im   oddać  również.   Gdyby   was  tam  nie   było,  smoki 

porwałyby oba małe. Znajdowały się tak daleko od gromady.

- To prawda - przyznał Chor. - Ta myśl nam także przyszła do głowy. Duże ptaki 

tymczasem postały chwilę, po czyn - i podeszły bliżej. Tak blisko, ze mogliśmy wypuścić 

małego, który pomknął prosto do swojej matki. Pomachaliśmy mu i zawróciliśmy, by się 

rozejrzeć za jakimś noclegiem.

- I stado was nie zaatakowało?

- Nie. jak wspomniałem, przytrafiło się coś bardzo dziwnego. Stado podeszło jeszcze 

bliżej. Teraz nie mogliśmy ruszyć  na step, bo zapadły kompletne ciemności. Znaleźliśmy 

schronienie   pod   wiszącą   skałą,   czymś   w   rodzaju   płytkiej   groty.   Gdyby   było   jasno, 

mielibyśmy   stamtąd   widok   na   pagórkowaty   krajobraz   w   pobliżu   zachodnich   gór.   Tam 

ułożyliśmy się do snu. Zwróciliśmy jednak uwagę, że wielkie ptaki kręcą się niespokojnie w 

pobliżu. Misa twierdziła, że chcą nas przed czymś przestrzec, ale myśmy się z niej śmiali. 

Przed nami leżały wielkie kamienne bloki, wejście do naszej kryjówki było dość ciasne. W 

razie niebezpieczeństwa mogliśmy się bronić.

-   Nam   samym   też   było   tam   ciasno   -   wtrąciła   Misa   ze   śmiechem,   teraz   jakby   w 

lepszym nastroju. - Ja oczywiście starałam się być możliwie jak najbliżej Ticha.

- Może nawet trochę zbyt blisko. - Teraz Tich się śmiał.

-  Czy  wy  nadal   stanowicie   parę?  -  zapytała  Taran.   Wszyscy   czworo  Madragowie 

popatrzyli po sobie.

-   Minęło   bardzo   wiele   czasu   -   rzekła   Misa   z   wahaniem.   -   I   wiele   się   zmieniło. 

Musieliśmy urządzić nasze życie możliwie jak najrozsądniej.

Taran skinęła głową. Nie pytała o nic więcej. Pomyśli la tylko: Ty go nadal kochasz, 

Miso.

Spaliśmy tej nocy stosunkowo spokojnie - podjął Chor. - Zawsze jedno pełniło wartę. 

Kiedy się rozwidniło, Tam, który czuwał jako ostatni, zobaczył smoki ślepiaste wracające na 

północ. Ale zaraz krzyknął przejmująco, śmiertelnie przerażony.

- Tak jest - przyznał Tam. - Nigdy w życiu tak się jeszcze nie balem! W nocy niczego 

nie zauważyliśmy, w świetle brzasku widziałem jednak wyraźnie: Tuż koło nas dosłownie aż 

się roiło od jakichś upiornych stworów. Wyłaziły z rozpadliny, którą przeoczyliśmy, choć 

była   szeroka   i   głęboka.   Były   to   pająki,   moi   przyjaciele,   ale   jakie   pająki!   Podobne   w 

dzisiejszych   czasach   nie   istnieją!   Ogromne,   o   wielkich   cielskach   zwieszających   się   na 

background image

szeroko rozstawionych, kosmatych nogach. Spojrzałem jednemu z nich prosto w oczy i nigdy 

przedtem w niczyim wzroku nie widziałem takiej morderczej żądzy krwi, W jego głowie było 

coś niemal ludzkiego, teraz mogę to powiedzieć, właściwie można by mówić nawet o twarzy, 

pominąwszy, że została wyposażona \v potężne szczęki, paszczę, która bez wątpienia mogła 

wysysać krew. Jeden z tych stworów już się gotował, by zacisnąć szczęki na odzianej w skórę 

nodze   Ticha,   brakowało   dosłownie   ułamka   sekundy...   Wrzasnąłem   na   całe   gardło,   by 

wszystkich  przestrzec,  co wprawiło potworki w okropne zdenerwowanie.  Moi przyjaciele 

pobudzili się i z niepokojem rozglądali się dokoła, ale było z nami już naprawdę źle. Nie 

mieliśmy szans na uniknięcie niechybnej śmierci w męczarniach.

I wtedy w dole, pod nami, rozległ się ostry ptasi krzyk. Wychyliliśmy się wszyscy nad 

krawędź skały i spojrzeliśmy w dół. Taras cztery wielkie ptaki niecierpliwie przestępowały z 

nogi na nogę i spoglądały na nas w górę. Nie zdążyliśmy się zastanowić, czy przypadkiem nie 

współdziałają   one   z   pająkami,   widzieliśmy,   że   ptaki   ustawiły   się   tak,   iż   wystarczy;   ze 

zeskoczymy im na plecy, a one nas stąd wyniosą. Tak też zrobiliśmy.  Liczne pajęczyska 

ruszyły w pogoń za nami, ale ptaki pomknęły niczym wicher. Upędzałem się od potworków, 

starając się jednocześnie mocno trzymać, by nie zsunąć się z ptasiego grzbietu. Raz po raz 

spoglądałem w paskudne ślepia, widziałem, jak szczęki szykują się do ciosu, ale za każdym 

razem   zdołałem   strącić   napastnika   na   ziemię   tak,   że   lądował   daleko   na   równinie.   Misa 

również   radziła   sobie   jako   tako,   widziałem   jednak,   że   Tich   i   Chor   walczą   zaciekle   z 

osobnikami, którym udało się ulokować za ich plecami, na grzbiecie ptaka.

-   -   ja   nieźle   oberwałem   -   wtrącił   Tich.   -   Paskudztwo   ugryzło   mnie   w   ramię.   Na 

szczęście miałem na sobie kurtkę ze skóry z rękawami aż do nadgarstków. W końcu udało 

nam się jakoś uwolnić od tych monstrów. Ptaki potrafiły naprawdę szybko biegać. Przeniosły 

nas przez równinę, poruszały się skokami, niosąc nas na naszą stronę stepu.

- To prawda, byliśmy im szczerze wdzięczni za ratunek głaskaliśmy pieszczotliwie ich 

grube szyje w podzięce, a Misa przytuliła się nawet do swojego, oparła głowę o jego wielki 

łeb. W porównaniu z nim jej główka wydawała się maleńka.

Zebrani mruczeli coś i kiwali głowami.

-   Niełatwo   była   trzymać   się   grzbietu   ptaka   w   takim   pędzie   -   wyjaśniła   Misa 

skrępowana. - To moje tulenie się do jego głowy wynikało nie tylko z wdzięczności. Była to 

również rozpaczliwa próba, żeby nie spaść.

- Ale wtedy... - westchnął Chor. - Znowu coś się sta to. Znajdowaliśmy się tuż przy 

naszych górach, gdy ptaki nagle się zatrzymały. I to nie dlatego, że uznały, U zrobiły już dla 

na,,,   wystarczająco   dużo,   nic,   one   zatrzymały   się   pełne   niepokoju.   Potem   otrząsnęły   się, 

background image

jakby, chciały dać nam znak, ze powinniśmy zejść na ziemię. Zeszliśmy, choć może lepiej 

byłoby powiedzieć, spadliśmy, i w naszym języku podziękowaliśmy im gorąco za pomoc. 

One   jednak   nie   miały   czasu   nas   słuchać,   przerażone   zawróciły   i   pomknęły   z   powrotem 

jeszcze szybciej niż przedtem.

Nie pojmowaliśmy, o co chodzi. Nigdzie wokół na stepie nie dostrzegaliśmy żadnych 

oznak życia. Uspokojeni, z ulgą zaczęliśmy się wspinać po zboczu.

I   wtedy   to   do   nas   dotarło.   Wiecie   przecież,   że   zwierzęta   wyczuwają   zawczasu 

wszelkie zmiany w naturze, swoim zachowaniem przestrzegają przed trzęsieniem ziemi na 

przykład, lecz także przed zwyczajną burzą. Dopiero teraz odczuliśmy lekkie wstrząsy pod 

stopami. Nie braliśmy jednak tego zbyt poważnie. Takie wstrząsy odczuwało się wtedy dość 

często.

Po chwili zaczęło się ściemniać. Był przecież wczesny ranek, ładna pogoda, słońce. 

Oczywiście, jakieś obłoki na niebie, ale przecież nie aż tak, żeby...

Pamiętam, że w atmosferze jakby czaiło się coś złego, powietrze naładowane niby 

przed burzą, wszystkie barwy pociemniały.

Spoglądaliśmy jedno na drugie. Niepewni, nie rozumiejąc, co się dzieje.

Nagle nad wysokimi górami za naszą osadą zobaczyliśmy na niebie wielką chmurę. 

Znajdowaliśmy się wciąż daleko od osady, ale widzieliśmy, jak chmura nadciąga. Ku nam.

Kolejny wstrząs sprawił, że straciliśmy równowagę, musieliśmy trzymać się siebie 

nawzajem, żeby się nie poprzewracać.

Znowu zaległa cisza. Ponura, złowróżbna.

I wtedy do akcji wkroczył Sigilion.

Musiał siedzieć - ukryty w górach za osadą i obserwował, jak wychodzimy na step.

- Teraz nadeszła sposobność, której wypatrywał.

background image

14

Sigilion był sam przez niezliczone lata. Jego cień wisiał nad osadą Madragów, jak 

daleko   najstarsi   z   nich   sięgali   pamięcią,   cień   siał   grozę   jeszcze   za   ich   bardzo   dawnych 

przodków. Pojawiał się od strony gór na południu, żeglował po niebie tam i z powrotem. 

Wielu opowiadało o jaszczurczych ślepiach zaglądających przez okienko lub otwór w dachu. 

Nie   orientowali   się,   ile   Sigilion   wiedział   o   ich   pracach   badawczych,   nawet   się   tego   nie 

domyślali, wyjaśniał Chor, prawdopodobnie jednak sporo. I dla nikogo w osadzie nie ulegało 

wątpliwości, że Sigilion najuważniej pilnuje właśnie czworga młodych.

- A przy tym wy byliście też najodważniejsi - wtrącił Villemann, który słuchał tego 

jak najciekawszej baśni.

- Byliśmy  głupio  odważni  - rzekł Tam z  goryczą  i  objął  mocno  ramieniem  szyję 

drzemiącego   Nera.   Cudownie   było   czuć   pod   dłonią   szorstką   sierść   psa,   a   także   jego 

podnoszącą   się   i   opadającą   klatkę   piersiową.   Życie!   Prawdziwe   życie,   a   nie   koszmar 

Sigilionowego   zamczyska.   -   Pamiętaj   o   tym.   Nieustannie   wychodziliśmy   z   osady,   na 

wyprawy   odkrywcze,   nieustannie   podejmowaliśmy   nowe   wyzwania,   sprawiało   nam   to 

bezgraniczną radość. Z wyjątkiem tej ostatniej wyprawy, która była pechowa od początku do 

końca. Na ogół jednak nasze badania były naprawdę podniecające.

- Rozumiem was bardzo dobrze - wtrącił Villemann, który dalby wiele za to, by wtedy 

być razem z Madragami.

- Dobrze, dobrze - uśmiechnął się do niego Cień. - Nie było cię tam wówczas, ale 

teraz możesz przynajmniej w części przeżywać ich przygody.

Villemann musiał przyznać, że tak jest o wiele lepiej.

Danielle siedziała i rozmyślała, jak niewiele ryjących istot znajduje się w tej grocie. 

Tylko siedmioro ludzi i Nero. I może Madragowie? Do jakiej grupy należałoby ich zaliczyć? 

Nie, no przecież nie umarli, to oczywiste, że należą do żywych. I Strażnicy...?

Reszta jednak, trzeba powiedzieć: bardzo liczna reszta, to wyłącznie duchy różnego 

rodzaju.

Niewiarygodne! Ale ona to akceptowała!

Wszystko było lepsze niż Virneburg i jej samotne, pełne przerażenia dzieciństwo.

Tu natomiast otaczali ją wyłącznie przyjaciele. I nic nie szkodzi, że może ludzie małej 

wiary odnosiliby się do nich krytycznie albo z lekceważeniem.

Drgnęła, kiedy Chor znowu się odezwał:

background image

-   To   prawda,   że   nasza   czwórka   zachowała   się   głupio   i   bezmyślnie.   Wtedy 

znajdowaliśmy się daleko od domu, radośni i przejęci, że w drodze powrotnej spełniliśmy 

dobry   uczynek,   chociaż   wciąż   nie   widzieliśmy   naszej   osady.   Było   nas   jednak   czworo, 

młodych i silnych, zdawało nam się, że sprostamy każdemu wyzwaniu.

Nagle,   jak   powiedziałem,   ziemia   zaczęła   się   pod   nami   trząść.   Znajdowaliśmy   się 

przecież w terenie górskim, w którym niekiedy bywało bardzo niespokojnie. Na początku 

ziemia zadrżała tylko raz i jakoś jakby ostrożnie. Popatrzyliśmy po sobie, roześmialiśmy się 

nerwowo i powiedzieli coś w rodzaju, że trzeba się spieszyć do domu.

Potem nadszedł kolejny wstrząs. Silniejszy.  Niebo zrobiło się całkiem ciemne, nie 

rozumieliśmy,   co   się   dzieje.   Znajdowaliśmy   się   dość   wysoko   na   nierównym,   pooranym 

zboczu, niżej widzieliśmy zwierzęta różnych gatunków, uciekające w popłochu. Za nimi ziała 

czernią głęboka rozpadlina.

Więcej nie zdołaliśmy zobaczyć, bo nadszedł trzeci, najsilniejszy wstrząs. Wszyscy 

czworo straciliśmy równowagę, widziałem, jak Misa i Tam toczą się w dół na łeb, na szyję, 

ale nie razem, każde z nich upadło w innym miejscu. W pobliżu słyszałem krzyk Ticha, ale go 

nie widziałem. Zdawało mi się, że spory kawał ziemi koło nas zapadł się jakby z głębokim 

westchnieniem. Z jamy buchał ogień i czarny dym.

W chmurze tego dymu zobaczyłem coś, co z początku wziąłem za smoka, ale jak się 

okazało, był to Sigilion. Przeleciał obok mnie, zdawało mi się, ze upadł na ziemię, a potem 

wzleciał znowu, dźwigając coś w szponach, Pojąłem, że to Tich.

Ten zaś skinął głową i ukrył twarz w dłoniach.

- To oczywiste, ze ogarnęła mnie rozpacz - mówił Chor. - Nic jednak nie mogłem 

zrobić.   -   Uśmiechał   się   nieco   sarkastycznie.   -   Jedyną   pociechą   było   mi   przekonanie,   ze 

Sigilion   nie   ma   lekkiej   zdobyczy.   Ruszył   przed   siebie,   ciężko   pracując   całym   ciałem,   a 

zdobycz prawie ciągnął po ziemi. Jesteśmy przecież dosyć duzi.

- Owszem, owszem - potwierdził Tich ze śmiechem. - Robiłem, co mogłem, by mu nie 

ułatwiać sprawy.

- Wzywałem Misę i Tama - podjął Chor. - Ale nie otrzymałem odpowiedzi.

- Straciłam przytomność - wyjaśniła Misa. - Pojęcia nic miałam, co się stało, aż do 

chwili, gdy ocknęłam się w tym wilgotnym, ponurym zamczysku wysoko w górach.

- Ja zachowałem pełną świadomość - odezwał się Tan, - ale zostałem ranny, i to tak 

bardzo, że nie potrafiłem stawiać Sigilionowi oporu. Złapał mnie za ramiona i ta,,. głęboko 

wbił szpony w ciało, ze do tej pory mam blizny.

- My też mamy - zapewniali jego towarzysze.

background image

-   I   wisiałem   tak   między   niebem   i   ziemią,   dyndałem   bezradnie   -   mówił   Tam.   - 

Oczywiście w tej sytuacji nie odważyłbym się bronić.

- To zrozumiałe - rzekł Uriel.

Tani dal znak, by opowieść kontynuował Chor. Tamten skinął głową.

- Sigilion wracał i zabierał nas jedno po drugim. Jako jedyny mogłem się poruszać o 

własnych siłach, uciekałem więc w stronę osady, biegłem zygzakiem pomiędzy rozpadlinami 

w ziemi, więc zabrało mi to wiele czasu. Nie zdążyłem skryć się w domu. Sigilion pochwycił 

również mnie, ale muszę powiedzieć, że nie miał ze inną łatwego zadania, musiał stoczyć 

zaciekłą walkę nad tą wciąż drżącą i kołyszącą się ziemią. Rozdarłem mu z jednej strony 

błonę lotną w części między ciałem a ramieniem, myślę że powstała wielka dziura.

- - Ja ją widziałam - rzekła Taran pospiesznie. - I naprawdę się zastanawiałam, skąd 

mu się to wzięło. Mam nadzieję, że dręczą go przeciągi, które muszą tamtędy wiać.

- Z początku dziura była znacznie większa - oznajmił Chor z dumą.

- Zaraz, zaraz, chwileczkę - przerwał im Rafael wzburzony. - Jakim sposobem on 

mógł trzymać cię w szponach i jednocześnie lecieć? Sigilion nie ma przecież skrzydeł tak jak 

smoki, żeby się utrzymać w powietrzu, musi używać ramion, prawda?

Chor powiedział łagodnie:

- A czy widzieliście jego nogi?

Zastanawiali się przez chwilę, ale jakoś nie mogli sobie ich wyobrazić.

W nich dopiero tkwią prawdziwe pazury. Tak, tak, to prawda, na ogół nie zwraca się 

na nie uwagi, ale on właśnie nogami trzyma zdobycz, więc ramiona ma wolne i może latać.

- Rozumiemy - rzekł Rafael. - Mów dalej.

- Dziękuję - uśmiechnął się Chor. - Potwór był tak wściekły, że uderzył mnie NN, 

głowę, straciłem przytomność i nie wiedziałem, dokąd mnie niesie.

- Ale ja widziałem - wtrącił Tich. - To była bardzo długa droga, dłuższa niż. można 

sobie wyobrazić. I trzeba wam wiedzieć, że wtedy góry nie wyglądały tak jak dzisiaj. Nic 

wykształciły   się   jeszcze   do   końca,   proces   tworzenia   znajdował   się   ciągle   w   stadium 

początkowym,   i   były   o   wiele   bardziej   niebezpieczne.   Wszystko   pogrążone   w   chaosie. 

Poorane   dno   morskie,   no   cóż,   lecieliśmy   ponad   ponurym   światem.   W   końcu   miałem 

wrażenie, że moje ramiona zostały wyrwane ze stawów, cale ciało bolało mnie dotkliwie od 

ciągłych uderzeń o skały, ale jakoś dotarliśmy tu na górę. Powinniście byli widzieć, jak wtedy 

wyglądał zamek! Przekrzywiona, zniszczona, rozpadająca się skorupa, szarpana wichrami.

- Tak jest - potwierdził Chor. - I wtedy dowiedzieliśmy się, dlaczego uwięził akurat 

nas czworo.

background image

- No właśnie, dlaczego? - zapytał Villemann.

-   Długo   nas   obserwował.   Wiedział   zdumiewająco   dużo   na   temat   naszych   prac 

badawczych. Udało mu się znaleźć otwór w dachu naszego domu i przez ten otwór przyglądał 

się temu, co robimy. Musiało mu to bardzo imponować, ale nie rozumiał nic a nic.

-   Domyślał   się   jednak,   że   jesteśmy   inteligentni   -   rzekł   Tam   wciąż   obejmujący 

ramieniem szyję śpiącego Nera.

-   Byliśmy   też   wysocy   i   silni.   Postanowił,   że   zmusi   nas   do   remontu   zrujnowanej 

twierdzy.

- Jakim sposobem mógł was zmusić? - zawołał Rafael.

- Przewyższaliście go przecież pod każdym względem!

- Sigilion jest bardzo podstępny - - wyjaśnił Tam, który jako najwyższy z Madragów 

miał też. najniższy glos. - Natychmiast się zorientował, jak bardzo niepokoimy się o Misę, 

najmłodszą z nas, choć może teraz tych kilka lat nie robi różnicy - zakończył z nutą goryczy.

- Więc wykorzystywał twoją osobę do wywierania nacisku na resztę grupy? - spytała 

Taran Misę.

- No właśnie. I możecie sobie wyobrazić, jak się czułam w tej sytuacji. Z mojego 

powodu chłopcy zostali zmuszeni do pracy przekraczającej ich siły i możliwości, musieli 

harować jak niewolnicy. Ja, oczywiście, też dostawałam pracę, ale nigdy razem z nimi.

Liczący   sobie   po   mniej   więcej   dwadzieścia   milionów   lat   „chłopcy”   cierpieli   na 

wspomnienie tamtych czasów.

Villemann   gwałtownie   wyrzucił   przed   siebie   ramiona,   uderzył   przy   tym   kilkoro 

sąsiadów, przeprosił pospiesznie i zawołał:

-   Z   czego   jednak   zdołaliście   zbudować   wspaniały,   nadający   się   do   zamieszkania 

zamek? Z niczego?

Chor powiedział z bólem:

- On zmusił nas także, byśmy wszystko, co będzie potrzebne, zabrali z naszej osady.

- W takim razie mieszkańcy osady musieli to widzieć? Dowiedzieli się o waszym losie 

i nie pomogli wam?

Cala czwórka pochyliła głowy i długo milczała. Potem Chor oznajmił:

- W osadzie nie było już wtedy nikogo, wszystko znajdowało się w ruinie. To ostatnie 

trzęsienie ziemi oznaczało dla naszych bliskich katastrofę. Nie wiedzieliśmy, czy mieszkańcy 

zginęli, czy uciekli.

- Och - wzdychali ludzie pełni współczucia.

Chor znowu uniósł głowę. Jego piękne oczy spoglądały smutno spod kędzierzawej 

background image

grzywy.

- Jednak część laboratoriów i domostw została nietknięta. I stamtąd wzięliśmy to, co 

było nam potrzebne. Czy też, mówiąc właściwie: co było potrzebne Sigilionowi.

- Sigilion musiał rozporządzać wielka siłą - rzekł Villemann.

- Oczywiście! Nie pytaj mnie, skąd on te siły bierze, ale kiedy wznosi się w powietrze, 

jest w stanie udźwignąć ciężar równy kilkakrotnej wadze własnego ciała.

- Wiem o tym - wtrącił Cień. - To Święte Słońce dało mu taką moc.

- Trudno będzie go pokonać - mruknął Móri.

- To prawda - przyznał Cień. - Nie jest jednak nietykalny.

Zawierała   się   w   tym   ukryta   informacja,   będąca   pociechą   dla   zgromadzonych. 

Oznaczała bowiem, ze istnieje jakieś wyjście.

Chor ciągnął swoją opowieść:

-   Trudziliśmy   się   niewiarygodnie,   ciała   nasze   spływały   krwawym   potem,   by 

doprowadzić twierdzę do stanu używalności. Nie chciałbym  was męczyć  szczegółami, ale 

zabrało nam to wiele lat życia. Ten idiota upierał się, że musi koniecznie mieszkać tu na 

górze. Pewnie ze względu na bezpieczeństwo, bo przecież z dołu nie wiedzie do zamczyska 

żadna droga. Można się tu dostać tylko pod warunkiem, że posiada się skrzydła, jak Sigilion.

Twierdza była zawsze jego królewską siedzibą, może się więc bał, że w przeciwnym 

razie utraci władzę nad światem.

- Nad jakim światem? Jaką władzę? - mruknął Tich. - Nie istniał przecież nikt, kim on 

mógłby   rządzić.   Daleko,   daleko   na   południu   żyli   Lemurowie.   Ich   jednak   wystrzegał   się 

starannie po fatalnej wizycie, jaką im złożył. Na północy przemieszczały się dzikie plemiona 

różnych rodzajów, bliższe zwierzętom.  Nie, szczerze mówiąc, Sigilion musiał być  bardzo 

samotnym królem.

- - A wy jego samotnymi  niewolnikami - dodała Taran. - Ale jak udało wam się 

przeżyć? I naprawdę sądzicie, że żyjecie już ponad dwadzieścia milionów lat?

- - Nie, nie! Teraz powinny zostać wyjaśnione inne sprawy. Otóż wyhodowaliśmy 

wyjątkowe gatunki roślin, Sigilion wiedziało najwspanialszych z nich, o tych, które wy też 

widzieliście. Mam na myśli roślinę przedłużającą życie. Posiadaliśmy również inną, o której 

nie miał pojęcia.

Chor umilkł na chwilę.

-   Jeśli   jednak   o   to   ziele   chodzi,   to   się   przeliczyliśmy.   Nie   poznaliśmy   jego 

prawdziwego działania i to był błąd brzemienny w skutki - zakończył.

- Opowiedz nam o tym - poprosił Uriel.

background image

Trzej Madragowie popatrzyli na Misę.

Ona spuściła wzrok i rzekła półgłosem:

- Powinniście pamiętać, że w tamtych czasach byliśmy młodzi i nie różniliśmy się za 

bardzo od innych młodych. Tich i ja... kochaliśmy się. Trwało to od dawna, ale ukrywaliśmy 

nasze uczucia. Byliśmy bardzo nieśmiali. Nie mogliśmy się jednak spotykać inaczej jak z 

daleka w zamczysku Sigiliona, i to tylko od czasu do czasu.

Zastanawiała się przez chwilę.

- Ale - zaczęła po chwili niepewnie. - Nie wiem, czy zdajecie sobie z tego sprawy, 

jednak Sigilion jest bardzo zmysłowy, jego potrzeby w tym względzie są ogromne...

- Czy my zdajemy sobie sprawę! - prychnęła Taran. - Czy wiemy, jaki on jest... Ale ty 

nie chcesz przecież powiedzieć...

Misa skinęła głową wdzięczna za wsparcie.

- Szczerze mówiąc on patrzył na nas, Madragów, że tak powiem, z góry. Szydził z nas, 

że tacy jesteśmy duzi, niezdarni i brzydcy.

- Przecież to nieprawda! - zaprotestowali zebrani i czynili to szczerze.

Misa uśmiechała się skrępowana.

- Dziękuję, ale w jego oczach tak wyglądaliśmy.

- Można to sobie wyobrazić. Z pewnością bardziej mu się podoba śliska i lepka skóra 

gada.

- No więc w każdym razie... Byłam jedyną żeńską istotą w jego zasięgu. Zaczął mi 

więc robić... propozycje...

- O mój Boże! - jęknęła Taran. - Co za sytuacja! Glos zabrał znowu Chor.

- Byliśmy wszyscy bardzo przygnębieni od samego początku. Czego mogliśmy się 

spodziewać w przyszłości? Niczego! Absolutnie niczego. Ale już w tym czasie mieliśmy tę 

roślinę przedłużającą życie. Nie tylko życie Sigiliona, lecz również nasze, bo przecież nie 

dawał nam innego jedzenia. On marzył tylko o potomstwie, to była jedyna myśl, jaka go 

ożywiała. My trzej przedyskutowaliśmy sytuację i doszliśmy do wniosku, że powinniśmy 

użyć tego drugiego ziela.

Zrobiło się cicho. W grocie słychać było tylko posapywanie N era.

- Więc to było trujące ziele? - zapytał Móri.

-   Chcieliśmy   skończyć   z   Sigilionem.   I   skrócić   własne   cierpienia.   Wielokrotnie 

myśleliśmy o tym, żeby zamordować potwora, ale nam się to nie udawało, ponieważ nie 

mogliśmy oddzielić naszego jedzenia od tego, czym on się żywił. Poza tym zawsze Misa 

musiała   najpierw   pierwsza   próbować   wszystkiego,   co   jadł.   Był   potwornie   podejrzliwy   i 

background image

ostrożny, jeśli rozumiecie, co mam na myśli.

-   Oczywiście!   -   potwierdził   Dolg   swoim   fascynującym   głosem,   który   w   uszach 

słuchaczy brzmiał niczym muzyka i był dla ich zranionych dusz niby delikatny jedwab. - I 

znakomicie też rozumiemy,  że wy,  którzy macie  tyle  dumy i poczucia  własnej godności, 

chcieliście skończyć z takim niewolniczym, nic nie wartym życiem.

Wszyscy w grocie mruczeli coś na potwierdzenie jego słów.

Dziękuję! I jakoś nam się udało przesłać wiadomość dla Misy. Zgadzała się z nami 

całkowicie.   Zwłaszcza   że   Sigilion   zaczynał   być   wobec   niej   naprawdę   nieprzyjemny, 

wyglądało na to, że wkrótce nie będzie już miała sil mu się przeciwstawiać. Zmieszaliśmy 

trujące   zioła,   a   kiedy   poczuliśmy   zbliżające   się   zmęczenie,   pożegnaliśmy   się   ze   sobą 

nawzajem, płakaliśmy przy tym gorzko, żałowaliśmy z całego serca, że zostawiamy Misę 

własnemu losowi w jej ostatniej chwili. Potem ułożyliśmy się do snu.

- Tak - potwierdziła Misa. - A mój ostatni triumf nad Sigilionem polegał na tym, że on 

zasnął pierwszy, słyszałam bowiem, jak ciężko zwalił się na podłogę. Później i ja zasnęłam.

- Mój Boże - westchnął Móri. - I co było dalej?

-   Błędnie   oceniliśmy   skutki.   Przez   zbyt   długi   czas   jedliśmy   przedłużające   życie 

rośliny. Sam Sigilion znajdo - wal się kiedyś w pobliżu Świętego Słońca, był więc jeszcze 

silniejszy od nas. Poza rym wiedzieliśmy zbyt mało na temat działania trujących ziół. Nie 

umarliśmy. Ale przez miliony lat trwaliśmy w przypominającym śmierć zamroczeniu.

Wszystkich zgromadzonych przeniknął dreszcz.

- Myślę, że nawet nie oddychaliśmy - mówił dalej Chor. - Wszystkie funkcje naszych 

organizmów ustały, a jednak gdzieś w głębi tliły się iskry życia. I nie pytajcie mnie, gdzie się 

one znajdowały ani jak to możliwe.

- No ale w końcu się pobudziliście - skonstatowała Taran. - Kiedy? I czy ocknęli się 

wszyscy razem?

-   To   wiele   pytań   jak   na   jeden   raz   -   uśmiechnął   się   Chor   ze   smutkiem.   jego 

sympatyczną twarz wykrzywiał ból. - Kiedyśmy się obudzili, świat wyglądał już zupełnie 

inaczej. Pierwszy ocknąłem się ja i zobaczyłem, że obaj moi przyjaciele leżą obok martwi. 

Tak mi się zdawało. Wokół panowało lodowate zimno. I naprawdę było to zimno lodowate. 

Nigdy przedtem nie zaznaliśmy takiego chłodu.

Masz   rację   -   potwierdził   Móri.   -   Ale   pierwszy   okres   lodowcowy   musiał   nadejść 

wkrótce   po   tym,   jak   zasnęliście,   w   każdym   razie   bardzo,   bardzo   dawno   temu.   I 

przypuszczalnie to właśnie chłód sprawił, że przetrwaliście w uśpieniu, nie odnosząc szkód. 

Opowiadaj dalej!

background image

- Zabrało mi wiele godzin, co ja mówię, wiele dni, za nim zdołałem stanąć na nogi. 

Otwarcie oczu, poruszenie palcem zajmowało niemal wieczność. W końcu jednak wstałem. 

Potrząsałem przyjaciółmi, którzy, mimo iż twierdza jest taka czysta tu w górze i mimo że 

wszystko skute było lodem, pokryli się grubą warstwą zbierającego się miliony lat kurzu. Ja 

też zresztą wyglądałem podobnie. Oni jednak sprawiali wrażenie marnych. Po bardzo długim 

czasie udało mi się dojść do okna i wyjrzeć. Przestraszony zobaczyłem całkiem mi nieznany 

krajobraz świat leżał przede mną okropnie biały i połyskliwy. Ogarnął mnie potworny strach. 

Góry wokół białe, z moich ust wydobywał się biały obłok, nie pojmowałem niczego.

Chyba nigdy żadna żywa istota nie czuła się taka - samotna!

Dygotałem z zimna, musiałem się mocno trzymać, żeby nie upaść.

Na   całym   świecie   nie   było   nikogo,   z   kim   mógłbym   zamienić   słowo.   Na   dół   nie 

mogłem zejść, a w tym lodowa tym, białym świecie...

Płacząc z rozpaczy spędziłem dzień lub dwa, w końcu poczułem głód. Wyruszyłem - , 

po jedzenie do tego specjalnego miejsca, w którym je przechowywaliśmy, nasiona i rośliny 

znajdowały się wtedy u nas i nie były aż, takie duże jak obecnie. Ale, niestety, niczego nie 

znalazłem. Nigdzie nawet śladu jedzenia, żadnej rośliny, najmarniejszego nasionka, nic.

Co miałem robić?

Najpierw usiadłem, żeby umrzeć, tym  razem z głodu ale iskra życia  we mnie nie 

chciała   zgasnąć.   Przypomniałem   sobie,   że   mieliśmy   kiedyś   nieduży   zapas   nasion   roślin 

przedłużających życie. Odszukałem skrzyneczkę i ziarna wyglądały na nie uszkodzone.

Znalazłem też odrobinę ziemi, w której posiałem ziarenka. Potem mogłem już tylko 

czekać.

Przez cały czas marzłem niemiłosiernie. Nie zdawałem sobie wtedy sprawy, że idzie 

ku wiośnie, coraz częściej w środku dnia robiło się ciepło i te okresy trwały coraz dłużej. 

Rzecz jasna większość naszego wyposażenia uległa zniszczeniu, ale co nieco zostało i w 

końcu udało mi się uruchomić ogrzewanie jednego pokoju. Było mi teraz ciepło również w 

nocy.

To właśnie ciepło sprawiło, że zapragnąłem ocucić moich przyjaciół. Och, jakże ja się 

z   nimi   namęczyłem!   Masowałem   ich,   nacierałem   olejkami,   które   znalazłem   w   twierdzy, 

chociaż olejki były twarde niczym wysuszona smoła, udało mi się jednak je ogrzać, a potem 

również roztopić. Próbowałem wdmuchiwać powietrze do ich płuc, a kiedy posiane ziarenka 

wypuściły delikatne kiełki, sporządziłem z nich wywar i wlewałem przyjaciołom do ust. Były 

to przecież rośliny życia!

Czy możecie pojąć moją radość, kiedy dostrzegłem pierwsze oznaki życia? Najpierw u 

background image

Tama. Potem, kiedy on już naprawdę odzyskał przytomność, wspólnymi  siłami cuciliśmy 

Ticha   i   poszło   nam   naprawdę   szybko.   Mijały   tygodnie,   tymczasem   nauczyliśmy   się   jeść 

wszystko, co udało nami się znaleźć w zamczysku. Wciąż coś żuliśmy, również liny, chociaż 

zbutwiały i smakowały obrzydliwie, ale musieliśmy jako,, utrzymać się przy życiu, dopóki 

posiane przeze mnie rośliny nie dojrzeją. Zbieranie plonów to była cudowna chwila.

Wiele myśleliśmy o Misie. Nie zdołaliśmy wyjść na zewnątrz, nadal pozostawaliśmy 

niewolnikami, nie była żadnej drogi z tej twierdzy. Nagle któregoś dnia latem usłyszeliśmy 

wołanie   Misy.   Odpowiedzieliśmy   natychmiast,   rzuciliśmy   się   do   drzwi,   prosiliśmy,   by 

otworzyła.

- To musiała być naprawdę cudowna chwila dla was wszystkich znowu słyszeć jej 

glos - rzekła Taran cicho.

-   Och,   nawet   nie   możesz   sobie   tego   wyobrazić!   Okazało   się   więc,   że   Misa   i   ja 

obudziliśmy się, że tak powiem, sami z siebie, mniej więcej w odstępie trzech miesięcy jedno 

po drugim. Dwaj nasi towarzysze zostali obudzeni.

- Wy pochodzicie z silniejszego rodu - przyznał Tich, uśmiechając się do kuzynostwa 

Misy i Chora. - Ale i my obudziliśmy się bardzo prędko - dodał.

- To prawda - potwierdził Chor. - Otwarcie drzwi za jęło Misie sporo czasu. Nie 

bardzo mogła sobie poradzie z kodem, czyli magicznym zamkiem Sigiliona. W końcu jednak 

jej się to udało i znowu byliśmy razem wszyscy czworo. Misa najadła się do syta i, mimo 

strachu i poczucia bezsilności, byliśmy szczęśliwi.

Wszyscy siedzieli bez słowa. Próbowali postawić sil w sytuacji tej czwórki - obudzić 

się   w   nieznanym   czasie.   w   jakimś   całkiem   nowym   świecie,   a   przy   tym   w   starannie 

zamkniętym więzieniu, w kompletnej izolacji. Danieli: ukradkiem ocierała łzy.

- Natychmiast też zaczęliśmy planować ucieczkę - za brał znowu glos Chor. - W 

dolinach dostrzegaliśmy ślady życia w miejscach, gdzie przedtem żadnego życia nigdy nie 

było, od południowej strony.

Istniała   dla   nas   tylko   jedna   droga.   W   dół.   W   dół   tam   tędy,   którędy   dopiero   co 

przeszedł Villemann, ale dużo - dużo niżej, mijając po drodze sterczące skały. To białe, co - 

jak się potem dowiedzieliśmy, było śniegiem - nadal pokrywało większość gór, zwłaszcza 

najwyższe majestatyczne szczyty. Natomiast wokół zamku Sigiliona, leżały tyko tu i ówdzie 

białe płaty, im niżej, tym mniej.

No   i   rozpoczęliśmy   ucieczkę,   ale   było   to   od   początku   nieudane   przedsięwzięcie. 

Skończyło się na tym, że zawiśliśmy między niebem a ziemią, bowiem liny, jakie znajdowały 

się   w   twierdzy,   albo   przegniły,   albo   my   sami   zjedliśmy   większość   po   przebudzeniu,   ta 

background image

odrobina, jaka została, nie mogła wystarczyć...

I   wtedy   pojawił   się   Sigilion.   Prawdopodobnie   on   też   ocknął   się   zaraz   po   nas, 

przypuszczalnie dzięki ociepleniu klimatu, właśnie tak jak to się stało w przypadku Misy. Bez 

gadania ściągnął nas z powrotem do twierdzy. Tak więc znaleźliśmy się w punkcie wyjścia.

- Acz nie do końca - wtrącił Tich. - Sigilion odkrył, że w dolinie znajdują się żeńskie 

istoty, przedstawicielki nowej, bardziej urodziwej rasy. Dzięki temu zostawił Misę w spokoju.

- Tak - potwierdził Chor. - To była wielka ulga. Dla nas. A kobiety zaakceptowały 

Sigiliona. Co myślą mieszkańcy dolin, nie mieliśmy odwagi zgadywać. To nie nasza sprawa, 

tym bardziej że w twierdzy trzeba było wszystko mowa odbudowywać. Samo wnętrze zamku 

zachowało   się   zdumiewająco   dobrze,   ale   różne   delikatniejsze   detale   uległy,   oczywiście, 

zniszczeniu. Przygotowywaliśmy się do odbudowy, rozwijaliśmy technikę.

- Wasza inteligencja i umiejętności są nieprawdopodobne - rzekł Móri.

- Dzięki! Najważniejsze jednak ze wszystkiego było to, że znowu mogliśmy pracować 

i żyć razem.

Dolg poruszył się niespokojnie.

- Czy mógłbyś mi jednak powiedzieć: Kiedy się to wszystko działo?

- Tego nie wiemy. Kobiety z dolin rozmawiały o jakimś potężnym władcy imieniem 

Czyngis - chan, który napadał na ich kraj przed mniej więcej stu laty...

No   dobrze   -   mruknął   Villemann.   -   Czyngis   -   chan   zmarł   w   trzynastym   wieku. 

Możemy więc przypuszczać, że obudziliście się gdzieś na początku piętnastego stulecia. To 

było... niech się zastanowię...

- Zawsze byłeś słaby w rachunkach - syknęła jego ukochana siostra złośliwie. - To 

miało miejsce trzysta lat temu. Niezły wiek, samo to by wystarczyło. I od tamtej pory żyjecie 

tu nieprzerwanie?

- Tak. Zaakceptowaliśmy swój los, staraliśmy się zorganizować życie najlepiej jak to 

możliwe, nie mieliśmy jednak odwagi liczyć na jakąś odmianę, choć, oczywiście, tęsknota 

nas nie opuszczała. W bezsenne noce wspominaliśmy naszą osadę sprzed milionów lat. Albo 

marzyliśmy po prostu, by stąd wyjść, znaleźć się w dolinach, jak najdalej od Sigiliona.

- Ziemia była wtedy taka spokojna, żadnych wstrząsów, żadnych  katastrof - dodał 

Tich. - W górach też panowała cisza.

Wszyscy świetnie rozumieli ich uczucia i ciekawość nowego. Ich zachwyt, a z drugiej 

strony żal i osamotnienie.

- I wtedy zaczęło się rodzić potomstwo Sigiliona? - za pytał Cień, który do tej pory 

siedział milczący niczym mroczna góra.

background image

- Tak, to  było,  jak powiedziałem,  na samym  początku  „nowego  czasu”, kiedy on 

zaczął w dolinach „łowić” młode dziewczyny i sprowadzać do twierdzy. Odkryliśmy jednak, 

że zachowało się wiele różnych rodzajów nasion, i zaczęliśmy mu dodawać do jedzenia zioła 

powodujące bezpłodność. Nas też dotknęły skutki, najważniejsze jednak było to, żeby on nie 

sprowadzał już na świat więcej potworków.

- Czy tych sześciu też należy do nieśmiertelnych? - zapytał Villemann.

- Nieśmiertelność to zbyt wielkie słowo. No ale jedzą oni to samo, co my, więc też i 

żyją dłużej niż normalnie.

- Delikatnie mówiąc - wtrąciła Taran.

Móri zauważył przytomnie:

- Zatem ich można unicestwić, jeśli nie będą mogli jeść życiodajnych roślin?

- To prawda. Trudno jednak powiedzieć, jak długo po tym zachowają jeszcze zdolność 

życia.

Taran rzekła w zamyśleniu:

- Myślałam, że ta szóstka to istoty także liczące sobie miliony lat, a tymczasem to 

prawdziwi smarkacze.

- Trzysta lat, tak - mruknął Villemann. - Po prostu nie ma o czym mówić!

- No dobrze, teraz znamy waszą historię bez żadnych niedomówień - stwierdził Dolg. 

- Powinniśmy się zastanowić, jakie będą nasze dalsze plany...

Chor uniósł rękę.

- Czy o czymś nie zapomniałeś?

Dolg spojrzał na niego zdziwiony.

- Jeszcze wasza historia - przypomniał Chor nieco ubawiony.

- Oczywiście, wybacz! Zapędziłem się. Ojcze, czy mógłbyś...?

Móri zaczął od przedstawienia wszystkich obecnych, zarówno ludzi, jak i duchów. 

Prezentacja   duchów   zajęła   sporo   czasu,   bo   pominąwszy   już   wszelkie   ceremonie   temu 

towarzyszące i bardzo uprzejme wzajemne powitania, Madragowie chcieli wiedzieć bardzo 

dużo. Wszyscy czworo byli badaczami i bardzo krytycznie patrzyli na świat i życie. Duchy 

nie należały do ich dnia powszedniego, choć musieli w twierdzy spotykać różne bardzo stare 

istoty.   Wiele   czasu   zabrało   Móriemu   wytłumaczenie,   kim   duchy   są,   jakim   sposobem 

sprowadził  je do świata  ludzi  i czego  dokonały dla  rodziny czarnoksiężnika,  a  także  dla 

Świętego   Słońca.   Trzeba   było   przedstawić   całą   historię   rycerskiego   zakonu   i   jej 

najważniejsze wydarzenia.

Ponieważ jednak i tak musieli czekać na powrót Sigiliona, czasu mieli pod dostatkiem. 

background image

Duchy nie potrafiły im pomóc wydostać się z twierdzy, zresztą w ogóle nic nie mogły zrobić 

w zaczarowanym zamczysku Sigiliona, dopiero kiedy wszyscy znajdą się na dole, mogą ich 

wspierać   i   prowadzić   dalej.   Pani   powietrza   wstała   jednak,   by   rozejrzeć   się   po   siedzibie 

jaszczura. Wracała wielokrotnie i za każdym razem w milczeniu potrząsała głową.

Można było kontynuować opowieści.

Madragowie   nieustannie   przerywali   Móriemu,   wciągi.   zadawali   jakieś   uściślające 

pytania, wreszcie jednak opowieść dobiegła końca, Madragowie zaspokoili swoją ciekawość i 

mówili   teraz,   jak   bardzo   imponuje   im   to,   czego   dokonał   czarnoksiężnik   i   jego   bliscy. 

Szczególny   respekt   żywili   dla   Dolga   i   gratulowali   Cieniowi,   że   znalazł   na   ziemi   takich 

wspaniałych ludzi.

Cień spoglądał na Dolga i uśmiechał się tajemniczo.

- Teraz możemy przystąpić do następnej fazy - stwierdził Chor. - Teraz możemy, jak 

powiedział Dolg, zacząć układać plany.

- Tak jest - podchwycił Dolg. - Trzeba się zastanowić nad atakiem na Sigiliona. I nad 

tym, jak się stąd wydostaniemy.

Dwa na pierwszy rzut oka niemożliwe do spełnienia zadania.

background image

15

- Myślę, że Walery zacząć od tego drugiego - zaproponował Dolg. - To znaczy, jakim 

sposobem   się   stąd   wydostaniemy.   Uważam,   że   powinniśmy   sobie   zapewnić   odwrót! 

Zwłaszcza że mamy coś nieocenionego.

Tich skinął głową.

- Długą linę, prawda?

- Więcej. To jest lina elfów. Dostałem ją na Islandii. Czasami zastanawiam się, jak 

bardzo ona jest w stanie się wydłużyć.

- Sądzę, że nie istnieją żadne granice - powiedział Villemann. - Wyczułem to, kiedy 

mnie spuszczono w dół do waszego okna. Ta lina sięga dokładnie tam, gdzie pragniemy się 

dostać albo gdzie musimy.

- Ależ to fantastyczne! - zawołał Chor. - Miałem chyba zbyt sceptyczny stosunek do 

rzeczywistości. Nie przypuszczałem nawet, czego mogą dokonać istoty ponadnaturalne. To 

wspaniale! Ale czy myślicie, że lina utrzyma również nas, Madragów? Taka jest cieniutka, a 

przecież swoje ważymy, wiecie o tym.

- Utrzyma i was, i jeszcze znacznie więcej - zapewnił Móri. - Pamiętajcie, że nad 

Ófærufoss utrzymała dwóch mężczyzn! Proponuję, żebyśmy zjeżdżali po dwoje za jednym 

razem. Wtedy nikt nie będzie musiał być sam ani przez chwilę.

Tam zawołał błagalnie:

Czy ja mogę się opiekować psem? On przecież nie dostanie się na dół na własną rękę, 

to znaczy, chciałem powiedzieć, na własnych łapach.

Dolg z niepokojem spoglądał na trójpalczaste ręce Tama i przestraszył się, czy jego 

czworonożnemu przyjacielowi nie stanie się jakaś krzywda. Wiedział jednak, że Madrag zrobi 

wszystko, by opiekować się tym, na kim mu zależy.

- Oczywiście - skinął głową. - Nero się z pewnością bardzo ucieszy.

Napotkał wzrok psa i odczytał w nim zapewnienie: „Jestem bezpieczny pod opieką 

Tama, Dolg. Ale bardzo lubię, kiedy się o mnie troszczysz”.

Dolg   uśmiechnął   się.   Wielokrotnie   podczas   długich   opowieści   nawiązywał 

porozumienie z Nerem, zaglądał do psiej duszy. Było to cudowne doznanie dla nich obu. I 

Dolg wiedział, że nie jest osamotniony w tym  przeżywaniu  więzi między człowiekiem a 

zwierzęciem. Domyślał się tego po reakcji innych. Widział, jak raz po raz ktoś z zebranych 

kontaktował się z Nerem. Nie było bowiem tak, że wszyscy nieustannie czytali w myślach 

background image

zwierzęcia.   Należało   w   tym   celu   patrzeć   sobie   w   oczy   i   przesyłać   nawzajem   myśli   lub 

pytania.

„Dobry, stary przyjaciel”, myślał Dolg, patrząc prosto w psie oczy.

„Dobry, stary pan”, odpowiadał Nero.

Dolg   uśmiechnął   się   pod   nosem.   Powinni   to   słyszeć   ludzie,   którzy   uważają,   że 

zwierzęta nie mają poczucia humoru.

Wyciągnął rękę i oparł ją o pysk ukochanego psa. Nero przytulił głowę do jego dłoni.

Potem zaczęli słuchać uważnie. Teraz Cień zwracał się do wszystkich:

- I kiedy już będziecie na dole, poza twierdzą Sigiliona, my zajmiemy się resztą. Nie 

musicie się martwić podróżą powrotną do domu, jakoś to zorganizujemy.

Słuchali go w milczeniu.

- Prosimy was do naszego domu - rzekł Móri pospiesznie.

Wszyscy ludzie wiedzieli, jakie to pociągnie za sobą kłopoty.

- Dziękujemy - rzekł Chor. - Ale...

Sytuację uratował Cień.

-   Nawet   o   tym   nie   myślcie!   Madragowie   należą   do   mojej   epoki.   Pójdą   z   nami, 

Lemurami, i zamieszkają u nas... Przerwał.

-   Dopóki   nie   zostanie   odnalezione   Święte   Słońce   -   do   -   dal   Móri.   -   To   chciałeś 

powiedzieć, prawda?

- Owszem - przyznał Cień.

Taran wpadła w złość.

- Naprawdę nie rozumiem, o co ci chodzi, Cieniu. Madragowie to żyjące istoty, z krwi 

i kości. Nie macie prawa zabierać ich do tego pozbawionego życia świata duchów. To jasne, 

że powinni poznać nasze otoczenie, zakosztować naszego wspaniałego życia!

Cień wcale się nie obraził.

- Ależ oni zakosztują życia, droga Taran. My jednak chcemy mieć ich przy sobie, żeby 

być  pewnymi,  iż ludzie  nie wyrządzą  im krzywdy.  Jeśli uda nam się zagwarantować  im 

bezpieczeństwo, będą mogli żyć razem z wami. Jeśli nie, przesłonimy ich mgłą tak, by źli 

ludzie nie mieli do nich przystępu.

Taran ustąpiła.

- Brzmi to rozsądnie. Żebyśmy tylko mogli ich od czasu do czasu widywać. Oni są 

dokładnie tacy,  jak się chce, żeby przyjaciele  byli, a jakich rzadko się spotyka.  Ciekawe 

jednak, co sami Madragowie mają w tej sprawie do powiedzenia?

- Nam się wydaje, że propozycja Cienia jest bardzo dobra. I też chcemy się z wami 

background image

spotykać, a także pomagać wam w walce o Słońce i przeciwko złemu zakonowi - zakończył 

Chor z wielką powagą.

- Wszyscy  mówią   niezwykle   rozsądnie   - rzekł   Villemann.   - A więc  tak  zrobimy. 

Madragowie będą istnieć na ziemi, ale nikt niepowołany się o nich nie dowie.

- Obiecuję wam to - zapewnił Cień. - Zaopiekujemy się nimi najlepiej jak można, a 

Strażnicy będą im dotrzymywać towarzystwa.

- Jestem zadowolona z takiego rozwiązania - oznajmiła Taran.

Mogli więc przejść do dalszych kwestii.

Wybuchła   sprzeczka,   kiedy   Móri   oświadczył,   kto,   jego   zdaniem,   powinien 

uczestniczyć w starciu z Sigilionem i jego bandą. Móri chciał, by Danielle jak najprędzej 

znalazła się w Theresenhof, w każdym razie poza niebezpieczną strefą. Najchętniej zresztą 

wysłałby   też   do   domu   Taran   i   Rafaela.   Ci   dwoje   poczuli   się   boleśnie   dotknięci,   gdy 

tymczasem   Danielle   przyznała,   że   naprawdę   ma   już   dość   przygód,   zwłaszcza   że   nabrała 

przekonania,   iż   straciła   wszelkie   szanse   na   odzyskanie   Villemanna.   Tego   jednak   nie 

powiedziała głośno. Danielle była i miała pozostać niedojrzałą marzycielką.

- Tylko że nie chcę wracać sama - szeptała przestraszona.

- I wcale też sama nie zostaniesz ani na chwilę - obiecał Móri. - Pierwsze, co musimy 

teraz zrobić, zanim Sigilion wróci do twierdzy, to spuścić na dół wszystko, czego będziemy 

stąd   potrzebować.   Proponuję,   by   Danielle   i   jeszcze   kilkoro   do   pomory   stało   na   dole   i 

odbierało   przesyłki.   Trzeba   to   wszystko   porządnie   poukładać   i   pilnować,   by   nic   się   nie 

zapodziało. Zgadzasz się na to, Danielle?

- Oczywiście - odparła, rada, że może się przydać i że będzie miała towarzystwo. - 

Może Villemann ze mną pójdzie? Albo Dolg...

Do tego jednak nie doszło.

Móri posłał na dół Rafaela i Misę, o którą się trochę niepokoił. Taran jednak wyczuła 

pismo nosem.

- O, nie! Mnie nie wyślesz na dół, ojcze. Dużo trudniej jest wspiąć się na górę niż 

zjechać w dół.

- Wcale nie - zaprotestował Villemann. - - ja się na tej linie wspiąłem na górę bez 

najmniejszych kłopotów. W równych odstępach znajdują się na niej supły.

Taran nie data się przekonać. Nikt jej nie odsunie podstępem od walki u boku Uriela.

- Ale jesteś nam potrzebna właśnie na dole, Taran - powtarzał Móri. - Duchy też tam 

będą. Wszystkie. To sprawiło, że zmieniła zdanie.

- No dobrze - powiedziała. - Mogę zjechać! Ale jeśli mnie oszukacie, to się to skrupi 

background image

na duchach. Wtedy wezmę jednego z nich jako zakładnika. Będę go trzymać za tyłek, dopóki 

nie wciągniecie mnie z powrotem na górę!

- Taran - jęknął Rafael. - Czy ty zawsze musisz być taka okropnie wulgarna?

- Nikogo nie zamierzamy oszukiwać - uciął Móri.

- Ja także wrócę na górę - zapewnił Rafael.

- I ja - dodała Misa.

- Jak chcecie. Ale Nero nie będzie nigdzie jeździł - postanowił Móri. - Silinowie się go 

boją i bardzo się już tutaj przysłużył, prawda, Nero?

Pies   wyglądał   na   bardzo   zadowolonego   i   zarazem   bardzo   spragnionego   walki. 

„Słyszeli”, jak powtarza: Jeszcze bardziej ich przestraszy.

Zaplanowanie   ataku   na   Silinów   było   dużo   trudniejsze,   w   końcu   jednak   ustalili 

strategię, i to w wielu różnych wariantach. Nikt przecież nie mógł przewidzieć, gdzie ani 

kiedy dojdzie do konfrontacji.

Cień, który podobnie jak duchy nie mógł wejść na górę do twierdzy, nie przestawał 

prosić Madragów, by spróbowali odnaleźć amulety i żeby ich w żadnym razie nie zapomnieli.

- Teraz już wiemy, jakie znaczenie mają dla was te fragmenty, Jasny Panie - rzekł 

Tam. - Natychmiast zaczniemy ich szukać. Ukryliśmy je tak dawno temu, że już nie bardzo 

pamiętamy, gdzie to było, ale wydaje mi się, że odnajdziemy drogę.

Skoro Madragowie mówią „dawno temu”, to naprawdę musi chodzić o wieczność. 

Cień patrzył na nich błagalnym wzrokiem: Spróbujcie!

Potem duchy się pożegnały z życzeniami powodzenia i wieloma dobrymi radami oraz 

napomnieniami.

Ludzie   i   Madragowie   poczuli   się   trochę   osamotnieni,   kiedy   zaczęli   się   ponownie 

wspinać do twierdzy. Opuszczeni przez swoich najpewniejszych pomocników.

Ale niech no tylko  zrobią porządek z Sigilionem i jego bandą, to znowu zobaczą 

przyjaciół.

Już w oranżerii natrafili na trudności. Stało tam pięć kobiet i gorączkowo o czymś 

rozprawiały. Prawdopodobnie chodziło o te zaginione skrzynki z roślinami.

- Ojcze, zapomnieliśmy o nich - szepnął Villemann, kiedy ukryli się tak, że kobiety 

nie mogły ich zobaczyć. - Co my z nimi zrobimy? Nie możemy ich przecież tak po prostu 

tutaj zostawić.

Móri zaczął się zastanawiać.

- Dolg - zwrócił się w końcu do starszego syna. - Musimy się nimi zająć. Ty i ja. Zaraz 

teraz. Istnieje tylko jedno wyjście, nie sądzisz?

background image

- Zapomnienie? - szepnął Dolg.

- Tak jest. To najbardziej miłosierne rozwiązanie, zostały przecież zaczarowane przez 

Sigiliona. Potem wyślemy je z powrotem w doliny, do rodzinnych wiosek.

Dolg   kiwał   głową.   Wszyscy   czekali,   gdy   Móri   „zamykał”   kobiety   za   pomocą 

magicznej runy tak, by nie uciekły.

Wyglądały   na   zupełnie   bezradne,   kiedy   tak   stały   w  pięknych   ubraniach   i   z   masą 

błyskotek,   które   pewnie   Sigilion   dla   nich   kradł   gdzieś   w   ludzkich   siedzibach.   To   ich 

niewolnicze uwielbienie dla potwora, który ukradł również ich dusze, wywierało patetyczne 

wrażenie.

Następnie   Móri   i   Dolg   odśpiewali   zaimprowizowaną   magiczną,   pieśń   na   temat 

tęsknoty za domem i zapomnienia oraz o tym, że nie powinny nigdy pamiętać Sigiliona i 

nigdy więcej pragnąć tu wrócić.

- Sigilion przyprowadzi z pewnością nową - mruknął Uriel. - Nią też będziemy się 

musieli zająć.

Kobiety jak porażone wsłuchiwały się w pieśń. Gdy dobiegła końca, przestraszone 

zaczęły się rozglądać dokoła. Móri i Chor weszli do sali, by z nimi porozmawiać. Najpierw 

zaczęły krzyczeć przestraszone. Dla tych małych tubylczych kobiet, jakimi znowu się stały, 

nie pamiętających wielkiego jaszczura, wstrząsem był widok ludzi obcej rasy. Móri jednak 

sprawił, że się uspokoiły. Chor, który przez spędzone tu razem lata nauczył się trochę ich 

mowy,   musiał   odpowiadać   na   mnóstwo   pytań   takich,   jak:   „Gdzie   jesteśmy?   Co   my   tu 

robimy? Kim wy jesteście?” Odpowiadał spokojnie, że wszystko dobrze się skończy, że teraz 

one wrócą do rodzinnych wsi, do swoich bliskich.

Fakt, że musiało minąć bardzo wiele czasu od chwili, gdy kobiety opuściły swoje 

domy,   martwił   ludzi,   ale   nic   przecież   nie   mogli   zrobić.   Nikt   nie   chciał   zabić   tych 

nieszczęsnych istot, chociaż to byłoby pewnie najbardziej humanitarne posunięcie.

Oddali je pod opiekę Taran, Danielle oraz Misy i kontynuowali swoją wędrówkę w 

głąb twierdzy. Nieśli teraz skrzynki z roślinami, wzięli ich tyle, ile tylko się dało. W końcu 

doszli do tego długiego, otwartego przejścia.

Świeże   powietrze   uderzyło   ich   w   twarze.   Na   dworze   był   dzień,   czego   się   nie 

spodziewali. Opowieści i rozmowy w podziemiach, które - taką mieli nadzieję - opuścili na 

zawsze, musiały trwać bardzo długo.

W dole na stoku, daleko pod murem twierdzy zobaczyli duchy i machali im radośnie. 

Kobiety z tutejszych wsi niczego nie pojmowały. Stoją oto te dziwne, blade istoty, niektóre 

ogromne jak domy, i machają radośnie w stronę, gdzie nikogo nie ma...

background image

Naprawdę   biedaczkom   trudno   było   cokolwiek   zrozumieć.   Stały   kompletnie 

oszołomione i gdyby nie magiczne formułki Móriego zsyłające na nie spokój, krzyczałyby 

pewnie histerycznie.

Uroda   gór   była   obezwładniająca.   Śnieg   migotał   w   słońcu   oślepiającym   blaskiem. 

Zieleń   daleko   w   dolinach   stanowiła   piękny   kontrast   dla   pokrytych   śniegiem   zboczy   i 

czarnych, suchych szczytów oraz skal, na których wznosiła się twierdza. Wiało potężnie, ale 

nie   bardziej   niż   można   oczekiwać   na   takich   wysokościach,   pod   szczytami   wicher   unosił 

chmury śnieżnego pyłu.

Ludzie rozumieli,  że powinni dziękować naturze za taką piękną pogodę. Himalaje 

podczas burzy czy śnieżycy to naprawdę nie żarty.

Karakorum jest wysuniętym na zachód przedprożem Himalajów, łańcuchem górskim 

mniej więcej tak samo wysokim i niedostępnym jak szczyty od wschodniej strony. Jeszcze 

dalej   na   zachód   znajduje   się   Pamir,   Dach   Świata,   ze   swoimi   płaskowyżami.   i   stromymi 

górami. Na południu Indie, a na północy góry Kunlun. Pustynia Takla Makan, zamknięta 

wielką rzeką Tarym. Może to właśnie ją musieli przekraczać Madragowie w swojej wędrówce 

ku tajemniczym górom zachodnim? A może oni mieszkali jeszcze dalej na północ, na stepach 

syberyjskich? Ludzie tak niewiele wiedzieli o tych okolicach, że nie potrafili zlokalizować 

dawnych terenów Madragów. Tarym miała niegdyś przecinać pustynię. Tak mówiono. Ale 

czy to oznacza, że pustynia znajdowała się tam już przed dwudziestoma milionami lat?

Wiatr   rozwiewał   jasne   włosy   Villemanna,   gdy   młody   człowiek   rozkoszował   się 

krajobrazem w dole. Mógł w pewnym sensie rozumieć poczucie wolności, jakiego Sigilion 

doznawał tutaj xv górze. Ale Sigilion umiał latać. Czy jego potomstwo też to potrafi? Bo małe 

tubylcze kobietki z pewnością nie. One były więźniarkami w górskiej pustelni.

Teraz mają zostać uwolnione.

Pierwszy zjechał na dół Rafael. Misa znalazła trzy wielkie kosze, które przymocowali 

do   liny.   Złożyli   do   nich   mnóstwo   skrzynek   z   roślinami   i   wszystko   razem   z   Rafaelem 

pomknęło na dół. Następnie wysyłano jeden transport skrzynek za drugim.

Rafael dal znak, że zbocze  jest zbyt  strome,  nie będzie miał  na czym  stanąć, nie 

mówiąc już o miejscu na bagaż. Nikt nie miał ochoty patrzeć, jak wszystkie pakunki, a na 

dodatek   Rafael   spadają   do   doliny,   znajdującej   się   oszałamiająco   nisko,   poszukano   więc 

pewniejszego miejsca do lądowania. To jednak oznaczało, że wszyscy na górze tez musieli się 

przenieść w inne miejsce.

Potem wysłano na dół Danielle i Taran.

Rafael   przekazał   duchom   wiadomość,   iż   pięć   tubylczych   kobiet   należy 

background image

odtransportować do rodzinnych wiosek. Tymczasem Madragowie pobiegli do swojej izby, by 

uratować jak najwięcej aparatury i wyposażenia.

I oto kiedy już kobiety z dolin w wielkim strachu zjechały po linie w dół, zjawiła się 

triumfująca   Misa,   dzierżąc   dumnie   w   ręce   cztery   przedmioty   ze   złota   i   emalii,   każdy 

zawieszony na prostym łańcuszku. Natychmiast została posłana na dół do Cienia i wręczyła 

mu to wszystko drżącymi dłońmi.

Cień  z  przejęcia  padł  na  kolana  i  układał   fragmenty  mozaiki  na  ziemi,  pomiędzy 

płatami śniegu i kiełkującą trawą. Złożył wszystko i wydal okrzyk radości. Nigdy jeszcze nie 

widzieli Cienia w takim stanie! Pozostali Lemurowie tłoczyli się wokół niego.

- To jest mapa! - krzyknął do zebranych na górze. - Dzięki wam, wszystkie dobre siły! 

To nasza tak strasznie upragniona mapa!

Rafael i Taran zapomnieli na moment o powadze chwili i przyglądali się krążkowi 

mieniącemu się na ziemi.

- No a gdzie są te Wrota? - zapytała Taran.

- Tutaj są jedne - pokazał Cień. - I tam drugie.

Nie do końca rozumieli, co on pokazuje, chyba wyczuwał linie palcami, bo żadnych 

specjalnych   znaków   tam,   gdzie   pokazywał,   nie   widzieli.   Zwrócili   też   uwagę,   że   albo 

Lemurowie nie umieli rysować map, albo świat wyglądał wtedy zupełnie inaczej.

Prawdą było oczywiście to drugie. Taran starała się zorientować, co na tej mapie jest 

czym.

- Południowa Ameryka? - mamrotała niepewnie. - Czy to ma być Europa? Szczerze 

mówiąc, nie wiem. A gdzież to mamy Morze Bałtyckie?

- Morze Bałtyckie? - zdziwił się Cień.

Taran   próbowała   odszukać   Skandynawię.   Nie   było   to   takie   trudne,   jak   się 

spodziewała,   wybrzeże   norweskie   wyglądało   dość   podobnie.   Natomiast   Bałtyk   wcale   nic 

przedstawiał   się   tak,   jak   powinien.   Przecinał   na   skos   Szwecję   i   Norwegię,   odnosiło   się 

wrażenie, że południowa część Szwecji łączy się z Polską Litwą, Estonią. Danii też nie mogła 

znaleźć, jaka,, nieduża, sprawiała niepozorne wrażenie.

Kolejny wysłany z góry kosz uderzyło ziemię, bo nie miał kto go odebrać. Wszyscy z 

wyrzutami sumienia zbierali rozsypane narzędzia i układali je.

- Porozmawiamy o tym później! - zawołała Taran do Cienia. - Chciałabym wiedzieć 

więcej o Morzu Bałtyckim, bo mam pewną teorię.

- Jaką teorię? - zdziwił się.

-  Że  Bałtyk  to   „morze,   które  nie   istnieje”.   Wybrzeże,   na  którym   straciłeś   swoich 

background image

współplemieńców.

Cień nie odpowiedział. Ale przyglądał jej się długo w zamyśleniu.

Taran dygotała w zimnym  górskim powietrzu. Jak to dobrze, że zabraliśmy cieple 

ubrania, pomyślała. Danielle zrobiła się całkiem sina. Ku wielkiej radości Taran Uriel zjechał 

na dół, trzymając w objęciach jakiś delikatny aparat.

Pięć   kobiet   stało   niedaleko   nich,   nieco   na   uboczu.   Ponieważ   nie   mogły   widzieć. 

duchów, niewiele pojmowały z tego, co się działo. Ale nie rozumiały też, co one same robią 

tak wysoko w górach, w tej wymarłej kotlinie, pod skałą przypominającą twierdzę. Pamiętały 

nawet, że były w jej wnętrzu. Czego u licha tam szukały?

Ruchem ręki przed twarzą każdej z wieśniaczek Cień pogrążył je w czymś w rodzaju 

letargu, po czym pięć duchów wyprawiło się ze śpiącymi do położonych w dolinie wiosek. 

Nie dowiedzą się nigdy, jak i kiedy zostały przeniesione do rodzinnych okolic, które opuściły 

tak dawno temu. Same będą musiały odnaleźć swoje domy, duchy nie miały czasu się tym 

zajmować.

W   twierdzy   na   górze   przez   dłuższy   czas   panował   ożywiony   ruch.   Ci,   którzy 

pozostawali w zamczysku, przez cały czas pilnowali wejścia do pomieszczeń zajmowanych 

przez   Sigiliona.   Nagle   jednak   Nero   zaczął   warczeć   i   szczerzyć   zęby,   odwracając   się   w 

całkiem przeciwną stronę, ku korytarzowi.

Zebrani zdążyli zobaczyć plecy znikających Silinów, którzy, przerażeni widokiem psa, 

zawrócili i zmykali na łeb, na szyję skąd przyszli.

- Wspaniale, Nero - pochwalił Móri. - Co my byśmy zrobili bez ciebie?

Na szczęście pies był na smyczy,  w przeciwnym razie ani chybi pogoniłby bestie. 

Teraz dumnie spoglądał na Móriego i pozostałych, domagał się dalszych pochwal, których 

mu zresztą nikt nie szczędził.

Móri pozwolił sobie na uśmiech nad tym całym paskudnym zdarzeniem:

- jest nas tu dwóch czarnoksiężników, cały zastęp duchów i czworo rosłych, potężnych 

Madragów, a te potwory uciekają przed zwyczajnym małym psem!

- No, no, ojcze, Nero nie jest ani mały, ani zwyczajny - zaprotestował Villemann.

- Wiem, wiem - roześmiał się Móri. - Ale mimo wszystko.

- Rozumiem, co masz na myśli, ojcze - rzekł Villemann. - Nero! Nadal pilnuj!

Potrząsnął zaskoczony głową, kiedy nieoczekiwanie dotarła do niego odpowiedź psa: 

„Możesz na mnie polegać, Villemann. To najzabawniejsza przygoda, jaka mi się zdarzyła!”

Villemann nie uważał, że sytuacja jest akurat zabawna, ale pojmował intencje Nera.

- No to mamy wszystko, czego możemy sobie życzyć lub potrzebować - rzekł Chor do 

background image

Móriego. - To ostatni ładunek.

- Bardzo dobrze - mruknął czarnoksiężnik. - Istnieją przecież granice tego, co możemy 

zabrać. Nie będziemy chyba prosić duchów, by dźwigały towary! Sami Madragowie muszo, o 

to zadbać, a my im tylko pomożemy!

Uriel   wrócił   po   linie   na   górę.   Miał   wiadomość   dla   Móriego.   Nauczyciel   prosił 

zawiadomić, że kobiety zostały odniesione na miejsce. Wyznaczone do tego duchy właśnie 

wróciły.

- Znakomicie, to teraz możemy...

Przyszły zięć przerwał mu gestem ręki.

-   Ale   duchy   widziały   Sigiliona.   Opuścił   już   dolinę   i   wraca.   Bez   kobiety.   Duchy 

mówiły, że jest w fatalnym humorze.

Móri miał słońce prosto w twarz i musiał mrużyć oczy, kiedy patrzył na Uriela. Blask 

opromieniał głowę byłego anioła stróża niczym gloria.

- Sigilion chyba nie wie, że tutaj jesteśmy?

- Nie, nie. Pewnie nieudane polowanie na dziewicę tak go zirytowało.

- Dla nas to dużo lepiej, bo nie będziemy się musieli martwić o jeszcze jedną kobietę!

Móri wyprostował się i głęboko wciągnął powietrze.

- Idź jeszcze raz na dół do zgromadzonych na zboczu. Powiedz im, że czas nagli, i 

postaraj się, by Danielle wyruszyła w drogę. Przykryjcie wszystkie pakunki śniegiem, żeby 

Sigilion niczego nie spostrzegł. Gdyby ci się nie udało przekonać Rafaela, Taran i Misy, by 

również się stąd zabrali, to sprowadź ich tu wszystkich na górę, z wyjątkiem Danielle, rzecz 

jasna. Ech, gdybyśmy tak mieli odpowiedni zapas prochu, to wysadzilibyśmy ty całą ruinę w 

powietrze i byłby spokój. Ale domyślam się, że niczego takiego nie macie? - zwrócił się do 

Chora.

- Nie, nie wolno nam było produkować materiałów wybuchowych. Sigilion był bardzo 

ostrożny.

Móri westchnął.

- Cóż, trudno. Teraz się zacznie nasza prawdziwa walka z potworem i jego bandą. 

Walka, którą będziemy musieli stoczyć bez pomocy duchów, dokładnie tak jak inni ludzie, 

którym nikt w ich zmaganiach nie pomaga. Brzmi to bardzo smutno, nie uważacie? Ale my 

chyba jesteśmy rozpieszczani przez los.

Villemann nie odpowiedział. Sprawiał wrażenie. niespokojnego.

- Czy nie powinniśmy się najpierw, rozprawić z jego potomstwem?

- Tak, oczywiście! Ale już nie zdążymy.  Najważniejsze było  przygotowanie  sobie 

background image

odwrotu. I to zrobiliśmy.

Miał coś bardzo stanowczego w spojrzeniu, kiedy skierował wzrok ku linii horyzontu. 

Na niebie niczego jeszcze nie było widać.

- No, chodź ty podstępny gadzie! Tak w ogóle to nie mam nic przeciwko wężom ani 

innym gadom, ale tobie chętnie wbiję lancę w grzbiet, chodź no tylko! My jesteśmy gotowi.

background image

16

Czekali   w   milczeniu   i   wielkiej   koncentracji   na   koronie   muru.   Plany   zostały 

przedyskutowane, wszyscy byli gotowi.

Ciszę przerwał Móri:

- Zastanawiałem się i rozglądałem, czy mimo wszystko nie ma stąd gdzieś wyjścia - 

powiedział, wciągając linę po ostatnim przybyłym na górę członku grupy.

Teraz na dole pod skałą nie było już nikogo ani niczego. Wszystkie bagaże leżały 

ukryte pod śniegiem, Danielle została oszołomiona i wysłana z panią powietrza w drogę, 

gdzie   czekała   ją   bardzo   osobista   i   nieoczekiwana   przygoda,   która   miała   się   okazać 

brzemienna w skutki.

Myśl,  że   coś  mogłoby   się  stać  Danielle,   była  jednak  ostatnią,  jaka  przyszłaby   do 

głowy   jej   przyjaciołom   stojącym   na   murach   twierdzy.   Szczerze   mówiąc,   pomyśleli,   że 

Danielle jest bezpieczna i w drodze do domu, po czym zapomnieli o niej. Jak zwykle. Bardzo 

łatwo było zapomnieć o Danielle.

- Jakieś wyjście z twierdzy? - zapytał Chor. - Co masz na myśli?

- Wiesz, słyszeliśmy o pewnej kobiecie z zamku, którą widziano w górskiej dolinie, 

przypuszczalnie w tej właśnie - wyjaśnił Móri.

Aha, o to chodzi. Otóż wytłumaczenie  jest bardzo proste. Kiedy potrzebowaliśmy 

więcej ziół, Sigilion wysyłał kobiety w doliny, by ich nazbierały. Nie mógł przecież wysyłać 

nas, bo byśmy uciekli. Chwytał więc kobiety w szpony i znosił na dół, absolutnie przekonany, 

że żadna nigdy nie zechce go opuścić. Były więźniarkami jego zmysłowości. Chociaż ja nie 

bardzo rozumiem, jak to możliwe...

- Ani ja - przyznał Móri. - A zatem nie ma tu żadnego tajemnego wyjścia?

- Absolutnie nie.

- No a potomstwo? Tych sześciu dziadków, bo przecież chyba tak można ich już teraz 

nazywać?

- Oni nigdy się nie dowiedzieli o istnieniu jakiegoś świata poza tą twierdzą. Ponadto 

śmiertelnie się boją wszystkiego, co jest na zewnątrz. Widziałeś przecież, jak reagowali na 

widok   Nera!   Gdzieś   tutaj   w   zamczysku   znajdują   się   zabalsamowane   zwłoki   tygrysa 

szablastozębnego i oni trzęsą się ze strachu na ten widok. Szczerze mówiąc raz w czasach 

młodości   wyszli   na   zewnątrz   i   wtedy   napadły   na   nich   współczesne   tygrysy.   Nigdy   nie 

zapomnieli   tej   przygody   i   teraz   nie   ma   takiej   siły,   która   zmusiłaby   ich   do   powtórzenia 

background image

wyprawy.

Móri westchnął cicho. Nie miał ochoty mordować, na wet tych potworków. Ale co się 

z nimi stanie, kiedy za braknie Sigiliona? Kobiety już przecież zniknęły.

- A co oni właściwie robili w twierdzy? - zapytał. - Ci potomkowie Sigiliona. W jaki 

sposób spędzali czas?

- Och, wykonywali wiele różnych prac, chociaż znacz nie niższego rodzaju niż my. 

Ubóstwiali swego ojca, choć on ich lekceważył. Kobiety chciał mieć tylko dla siebie.

Móri   odwrócił   się   niechętnie.   Cieszył   się,   że   te   kobiety   już   opuściły   zamek   i   że 

sprowadzono na nie zapomnienie. Miał nadzieję, że nie są aż tak stare, by ich rodziny nie 

mogły rozpoznać.

Kiedy tak stali, zastanawiając się, czy nie wysłać nic wielkiej grupy w głąb twierdzy,  

żeby odszukała i unieszkodliwiła Silinów, Uriel, który czuwał w punkcie obserwacyjnym, 

zawołał:

- Zdaje mi się, że widzę coś nad horyzontem! Wszyscy, osłaniając rękami oczy od 

słońca, spoglądali w tamtą stronę.

- Tak jest, Urielu - potwierdził Chor. - Coś się tam dzieje.

Móri chwycił się mocno kamiennej balustrady. Nerwy miał napięte do ostateczności. 

Odpowiadał za tyle ludzkich istnień. Madragom powinno się właściwie oszczędzić udziału w 

walce, oni jednak powtarzali, że mają z Sigilionem wiele nie załatwionych porachunków. 

Nietrudno w to uwierzyć.  Zresztą ludzie też ich potrzebowali. Madragowie znają wnętrze 

twierdzy, w każdym razie Misa. I Madragowie są silni...

Móri myślało  tym,  że ma  przy sobie wszystkie  swoje dzieci, całą  trójkę, ponadto 

przyszłego zięcia oraz Rafaela, ukochanego syna Theresy i Erlinga. No i Nera, który aż, drżał 

z chęci walki. Kochany, stary Nero! Nic nie może ci się stać!

Kamienie... Móri odpowiadał również za klejnoty. Gdyby one wpadły w ręce Sigiliona 

i jego bandy... Móri nie chciał nawet myśleć, co by się wtedy stało. Zastanawiali się nawet, 

czy   nie   wysłać   szafiru   razem   z   Danielle   do   domu,   ale   ryzyko   wydawało   się   zbyt   duże. 

Danielle była jeszcze zbyt dziecinna, by składać na nią odpowiedzialność za najpiękniejszy i 

najczystszy kamień, ale nie odważyli się też ukryć klejnotów w bagażu złożonym na stoku 

pod twierdzą ani oddać pod opiekę duchom. Wiedzieli przecież, jak bardzo Cień ich pożąda, 

choć panował nad sobą przez cały czas.

Tak   więc   Villemann   wciąż   nosił   szafir   ukryty   pod   ubraniem.   To   też   wcale   nie 

najlepsze miejsce, kamienia w ogóle nie powinno być w twierdzy Sigiliona, ale inne wyjścia 

wydawały się jeszcze gorsze.

background image

Dolg zaś nosił czerwony farangil w woreczku przytroczonym do pasa. Ten klejnot 

znajdował   się   na   właściwym   miejscu.   Dolga   upominano   jednak,   by   go   nie   używał 

niepotrzebnie.

Niepotrzebnie? myślał Móri z ironią. W jakiej sytuacji farangil mógłby się okazać 

niepotrzebny w twierdzy złego potwora?

Och, ileż to już razy przedyskutowali wszystkie możliwe warianty bitwy! A mimo to 

Móri się bal. Czy przewidzieli wszystko? Te bestie znają twierdzę na wylot, dużo lepiej niż 

oni, którzy nawet nie mają do końca wyobrażenia o sile wroga. O Silinach nie wiedzą zgoła 

nic, z wyjątkiem tego, że ich ugryzienie jest śmiertelne.

Co te bękarty jeszcze mogły im zrobić, nie wiedział nikt.

Móri   nie   obawiał   się,   że   któraś   z   dwu   kobiet   znajdujących   się   w   grupie   ulegnie 

czarowi Sigiliona. Obie zostały już poddane działaniu jego wdzięków bez żadnego rezultatu.

Wróg mógł jednak mieć w zanadrzu różne niespodzianki.

Móri   zastanawiał   się,   gdzie   tez   teraz   może   przebywać   potomstwo   Sigiliona.   Było 

przecież   na  tyle  liczne,  że   moi   na  się  było  spodziewać  kontrataku.  Ale   nie,  nikt   się  nic 

pokazywał.

Czarnoksiężnik   wyprostował   plecy.   Mocno   zacisnął   dłonie   na   wybranych   runach, 

które trzymał w kieszeniach.

- Potwór nadchodzi - powiedział cicho, lecz wyraźnie. Ukryjcie się!

W następnej chwili twierdza sprawiała wrażenie wymarłej, skąpanej w blasku słońca 

tak ostrym, że oświetlił każdą najmniejszą szczelinę, każda szpara w murze był widoczna.

Sigilion miał naprawdę okropny humor. Nie znalazł ani jednej młodej dziewicy, choć 

szukał długo, przez wiele dni wypatrywał koło wiejskich studzien i przy źródłach. Wszędzie 

kręciły się tylko stare, pomarszczone baby. I czasami mężczyźni! Ale po co mu mężczyźni?

Potwór   nie   pojmował,   że   to   jego   własna   wina.   Ludzie   na   wsiach   nie   pozwalali 

młodym dziewczętom wychodzić na drogę ani zbliżać się do studni od czasu, gdy stracili 

wiele córek porwanych właśnie tam przez potwornego smoka z gór.

Wściekły i niezadowolony wracał Sigilion do zamczyska. Bardzo potrzebował czegoś 

nowego, żeby się trochę rozerwać. Na szczęście duchy dostrzegły go w porę, same zresztą 

niezauważone, i zostawiły pięć młodych kobiet w pobliżu wioski, którą Sigilion dopiero co 

odwiedził.

Jaszczur wylądował na swojej wieży.

Jaka   cisza   panuje   w   twierdzy!   jego   podwładni   zwykle   witali   go   po   dłuższej 

nieobecności.   Kobiety   pełne   uwielbienia,   chętne,   stęsknione.   A   sześcioro   Silinów? 

background image

Służalczych, posłusznych, szczęśliwych i reagujących na każcie jego skinienie.

Teraz nic nie słychać, nigdzie ani śladu życia.

Sigilion nie wiedział, co o tym sądzić. Zrobił się jeszcze bardziej zły, ponuro zaciskał 

zęby.

Przez chwilę stal całkiem bez ruchu.

Potem zaczął działać. Zwinnie niczym łasica przemknął przez swoje pomieszczenia, 

przez niedostępną część twierdzy do tej bardziej otwartej.

Pokój kobiet stal pusty.

Pewnie wszystkie są w oranżerii i przygotowują jedzenie.

Ale o tej porze dnia nie powinny tego robić. Miały surowo przestrzegany rozkład 

zajęć, nie wolno im go naruszać!

Gdzie się w takim razie podziewają?

Gniew w nim narastał. Czy te nędzne gadziny wbrew zakazom władcy spotykają, się z 

jego synami? Romansu ją z nimi za plecami swego pana?

Pomknął   dalej   przez   salę,   w   której   nic   tak   dawno   Móri   i   Dolg   zostali   pojmani. 

Świetnie rozwinięty węch Sigiliona wyczuwał coś obcego. Coś, czego nie lubił, ale nie po 

trafił określić dokładnie. Czy to zwierzę?

Żadne zwierzę nie mogło się wedrzeć do jego twierdzy. Z wyjątkiem ptaków, ale to 

nie pachniało ptakiem. Bardziej... sierścią?

Niecierpliwymi palcami wystukiwał kod w zamku do siedziby swojego potomstwa. 

Drzwi uniosły się w górę, a on sam wleciał do środka wściekły, że nic w jego twierdzy nie 

jest takie jak powinno.

Odszukał   sześć   potworków,   wbitych   w   najciemniejszy   kąt   pomieszczenia.   Jego 

wrażliwy nos wyczul, że zsikały się ze strachu. Siedziały przerażone i szczękały zębami.

Kiedy   zobaczyły   Sigiliona,   wypadły   z   ukrycia   i   zaczęły   jeden   przez   drugiego 

wykrzykiwać   jakieś   wyjaśnienia.   Wrzasnął,   że   mają   się   uciszyć,   i   polecił   najstarszemu 

opowiedzieć, co się stało.

Najstarszy okazał się naprawdę bardzo stary i był ter najbardziej odpychający, długie 

jaszczurcze   ciało,   ciągnący   się   po   ziemi   ogon,   chodził   jednak   na   dwóch   nogach 

wyprostowany, i miał w sobie coś ludzkiego. Rozpieszczany przez matkę w dzieciństwie, był 

pyszałkowaty i podstępny, złośliwy i żądny władzy. Opowiadał podniecony, skrzekliwym, 

bełkotliwym głosem, że poluje na nici, olbrzymi kot z szablastymi zębami.

- Olbrzymie koty już nie istnieją - odparł Sigilion krótko. - Wymarły bardzo dawno 

temu.

background image

Syn kulił się i wił, chcąc się przypodobać ojcu.

- Nie, o Wielki i Piękny, on wcale tez nie przypomina tamtych kotów, tutaj Wasza 

Wysokość ma rację. Jak zawsze. Ale on się znajduje w twierdzy. Wielki, włochaty i bardzo 

niebezpieczny. Walczyliśmy dzielnic, ale on jest niepokonany. I w twierdzy znajdują się też 

ludzie!   Jeśli   Waszej   Wysokości   to   nic   rozgniewa   -   zakończył   potulnie,   przerażony,   że 

zostanie pobity.

- Chodzi ci o kobiety?

- Nic, nie, o Szlachetny Władco! Pozwól in., bym jutro rano mógł ucałować twoją 

stopę! My nawet nie wiemy, gdzie się one znajdują. Dzięki naszym wysiłkom w straszliwej 

walce   pojmaliśmy   dwóch   z   tych   niebezpiecznych   ludzkich   gadów.   I   już   mieliśmy   ich 

uśmiercić,   gdy   napadł   na   nas   ów   straszny   potwór.   Później   szpiegowaliśmy   ich.   Byliśmy 

bardzo dzielni, Wasza Wielebność! (Co Sigilion miał wspólnego z tytułem należnym raczej 

biskupowi, nic wiadomo). Oni mają Madragów!

- Co? - Sigilion podskoczył tak wysoko, że głową o mało nie uderzył w sklepienie - 

Oni pojmali moich…

Moich więźniów?

- Nie, nie pojmali - odparł najstarszy, a w jego wąskich wężowych oczkach płonęła 

złość pomieszana z radością. - Ci nędzni, podli Madragowie pomagają im, Panie, czegoś 

takiego my byśmy nigdy nie zrobili! My, twoi dzielni poddani, już mieliśmy ich zaatakować, 

kiedy owo wielkie monstrum znowu na nas napadło. Bez wątpienia  poszarpałoby nas na 

strzępy i pożarła Uciekliśmy więc i oto jesteśmy.

Jego   bracia   kiwali   głowami   z   przejęciem   i   wykrzykiwali   coś   bełkotliwie   lub 

wrzeszczeli   niczym   małpy.   Stanowili   najokropniejszą   mieszankę   ludzi   i   jaszczurów,   jaką 

ziemia kiedykolwiek widziała. Potworki najrozmaitszego rodzaju. Ich wygląd zasługiwał na 

współczucie, ale pod względem duchowym  byli  wprost przeżarci  złem,  amoralni,  zawsze 

gotowi służyć silniejszemu, zawsze chętni do popełnienia każdej podłości.

Nie ulegało przy tym wątpliwości, że to bardzo stare istoty. Pomarszczone, okryte 

słoniowatą skórą, o matowych  wężowych oczkach, miały skorupy na głowach i stępione, 

niegdyś ostre kły. To jednak można im było wybaczyć. Chyba nie należy żądać więcej od 

istot liczących sobie ponad trzysta lat życia.

Sigilion odwrócił się.

- Gdzie są ci ludzie?

Mimo   wszystko   nie   do   końca   wierzył   w  gadanie   swoich   potomków,   to   wszystko 

wydawało mu się zbyt fantastyczne, zbyt mało prawdopodobne, by ktoś zdołał się wedrzeć do 

background image

jego twierdzy, coś jednak się tu wydarzyło, nic mógł temu zaprzeczyć. Czy jego podwładni 

wynaleźli jakiś mocny napój i upili się, a teraz mają halucynacje?

Najstarszy z Silinów odpowiedział:

- Kiedy widzieliśmy ich po raz ostatni, stali przy zachodniej baszcie. Wyglądało na to, 

że spuszczają coś na dół. Jakieś rzeczy.

Ich ojciec najchętniej by im przylał, taki był wściekły w tym dniu, kiedy wszystko szło 

na   opak,   przeczuwał   jednak,   że   jeśli   potworki   mają   rację,   to   są   one   jego   jedyny   mi 

sojusznikami. No i oczywiście kobiety, ale te się gdzieś zapodziały.

Odwrócił się na pięcie i ruszył ku drzwiom.

- Chodźcie!  Musimy zobaczyć,  co się dzieje! I jeśli na prawdę ktoś się błąka po 

twierdzy, należy go pojmać. Kto by to mógł być?

Podnieceni jego obecnością, w dalszym ciągu jednak niepewni, na kogo stawiać, szli 

za nim, wrzeszcząc ii, czym wygłodzone świnie.

Więc ci jacyś intruzi uwolnili Madragów, myślał Sigilion. Nie, to nie do wiary, ten 

zamek przecież nie da otworzyć. A jeśli…? Komu mogło się to udać? A jego kobiety? Czy 

mogło się tak zdarzyć, że jacyś obcy odważyli się uprowadzić jego kobiety?

Nie, nie, to tylko takie gadanie tych niewydarzonych synów. Postarzeli się już biedacy 

i myśli im się plączą. Lepiej jednak na razie trzymać z nimi, mogą się przydać. Zachodnia 

baszta?

Powinien ją zobaczyć przez jedno z okien.

Sigilion   szedł   zdecydowanym   krokiem   przez   swoje   wspaniale   sale.   Minął   Salę 

Pamięci, gdzie znajdowały się zabalsamowane ciała dawnych królów. A także bóg - smok. 

Spojrzał   na   niego.   Bóstwo   na   pewno   nie   pozwoli   zrobić   krzywdy   Sigilionowi,   swemu 

ulubieńcowi wśród Silinów.

Trochę   go   to   uspokoiło,   postanowił,   że   kiedy   już   wszystko   minie,   ukarze   swoich 

synów, i poszedł dalej. Gdy zbliżył się do okna, potomkowie próbowali wyglądać razem z 

nim. Zirytowany odsunął ich na bok gwałtownym ruchem.

Zachodnia baszta była spokojna i cicha jak zawsze. Kazał synom uświadomić sobie 

ten fakt.

- Ale oni tam byli, byli tam - przekonywali Silinowie. - Może uciekli przestraszeni 

naszą siłą i odwagą?

Z pewnością, pomyślał Sigilion złośliwie. W to akurat nigdy nie uwierzę.

- Teraz trzeba obejrzeć pokój Madragów.

Pokornie dotrzymywali  mu kroku, kiedy przemierzał  twierdzę. Bezpieczni  za jego 

background image

plecami, gdyby ktoś ich zaatakował, tuż_, tuż za nim...

Wejście do Madragów było zamknięte. Bardzo rzadko sam Sigilion tam chodził, nie 

czul się za dobrze w obecności tych rosłych istot. Nigdy w życiu by głośno tego nie przyznał, 

ale w głębi duszy czul, że Madragowie są od niego znacznie inteligentniejsi i mądrzejsi. 

Kiedy czegoś od nich potrzebował, posyłał swoje kobiety, wiedział bowiem, że Madragowie 

nigdy by ich nie tknęli.

Teraz jednak miał ze sobą swoje podstępne potomstwo. Gdyby nas ktoś zaatakował, to 

oni wezmą na siebie pierwsze uderzenie….

Tyle  tylko  ze  potomstwo  miało  taki  sam  pomysł.  Wszyscy  stali  stłoczeni  za  jego 

plecami, jakby się bali, że ktoś napadnie na nich z tylu. I nic na świecie nie zmusi loby ich, by 

stanęli przed nim, by go osłaniali.

Nigdy!

Ale jak też okropnie wyglądają wielkie pomieszczenia Madragów! Gdzie się podziało 

cale wyposażenie, które to przeważnie on dla nich zdobył, najpierw z osady Madragów, a 

później   z   miast   ludzi?   Sigilion   wiedział   bardzo   dobrze,   że   tylko   dzięki   zdolnościom 

Madragów cały ten złom, który tu przynosił, nadawał się znowu do użytku, ale teraz nie 

chciał   pamiętać   o   takich   nieważnych   szczegółach.   To   on   był   zwierzchnikiem.   Tamci   to 

zwyczajni niewolnicy.

W milczeniu przemierzał sale. Gdzie się wszystko podziało?  Tutaj nic nie zostało 

ukryte.   Tutaj   są   tylko   sprzęty   przytwierdzone   do   podłogi,   które   trudno   ruszy   z   miejsca. 

Wszystko, co dało się unieść, zniknęło.

Nagle przyszła mu do głowy potworna myśl.

- Rośliny! Nasze życiodajne rośliny - szeptał sam do siebie, odwrócił się potem na 

swój gadzi sposób i pobiegł do oranżerii. Potomkowie odskoczyli, żeby ich nie stratował.

Tutaj,   w  pomieszczeniach   Madragów,   Móri,   Chor   i   inni   zastanawiali   się,   czy   nic 

zatrzasnąć drzwi od zewnątrz, kiedy wrogowie znajdą się w środku. Byłaby to bardzo trudna 

sytuacja   dla   potworów,   wiedzieli   o   tym.   Sigilion   był   niemal   nieśmiertelny,   nikt   też   nie 

wiedział, jak długa może żyć jego potomstwo. Nikt w grupie Móriego nie był do tego stopnia 

pozbawiony serca, by skazywać siedmiu Silinów na powolne konanie z głodu. Zwłaszcza 

Sigilion, który zyskał przedłużenie życia, męczyłby się długo.

Odrzucili więc tę możliwość, choć musieli przyznać, że była bardzo kusząca.

Sigilion pędził przez pomieszczenia twierdzy, a w jego jaszczurczej głowie kłębiły się 

straszne myśli.

Jaszczur   od   początku   był   bardzo   rozczarowany   swoim   potomstwem.   Marzył,   by 

background image

stworzyć nową rasę istot podobnych, rzecz oczywista, do siebie. Miał zamiar sprowadzić na 

ziemię liczną gromadę pięknych, jego zdaniem, stworzeń. Ale co to mu się urodziło? Sześć 

potworków   nieudanych   pod   każdym   względem,   niektórzy   mieli   rysy   jego   pierwszych, 

prymitywnych  przodków. Inni znowu nie  przypominali  ani matki,  ani ojca, a jeden miał 

niemal   ludzką   postać,   tyle   że   z   długim   ogonem   ciągnącym   się   po   ziemi.   Wszyscy   byli 

tchórzliwi i nieodpowiedzialni.

No a poza tym było ich tylko sześciu! I ani jeden więcej, chociaż Sigilion rozsiewał 

swoje nasienie wszędzie, gdzie się tylko dało, czynił to z wielką przyjemnością, ale dzisiaj nie 

myślało radościach, dzisiaj miotał nim gniew.

Na domiar złego te żałosne ludzkie samice z dolin okazały się bezpłodne. Jedna w 

drugą niezdolne do wydania na świat potomka, pewnie dlatego, że pochodziły z takiej nędznej 

rasy.

Myśl, że to on sam mógł być bezpłodny, nigdy nie powstała w jego jaszczurczym łbie. 

A już w żadnym razie by się nie domyślił, że stało się to za sprawą Madragów.

Oczywiście, w pierwszym okresie, kiedy zaczął dopiero sprowadzać tu sobie kobiety z 

dolin, przyszło też na świat kilka córek, ale zabijał je natychmiast po urodzeniu. Bo na co mu 

córki?

Teraz tego żałował. Mogły po osiągnięciu dorosłości dać mu synów. Były przecież 

istotami z jego krwi, więc silniejsze, ładniejsze i bardziej witalne niż, te nędzne samice z rodu 

ludzkiego.

Z obrzydzeniem spoglądał na łaszących się do niego synów. Nauczył ich magii, choć 

nie wiedział, czy to rozsądne.

O żadnych uczuciach ojcowskich do koszmarnego potomstwa nigdy nie było mowy. 

Matki natomiast synów rozpieszczały, zdecydowanie za bardzo, wyobrażali. więc sobie, że są 

prawdziwymi cudami natury. A przecież nic są. Absolutnie nie.

W pomieszczeniu dla roślin Sigilion krzyknął głośno ze strachu. Wszystkie, to znaczy 

prawie wszystkie rośliny zniknęły. Rzucił się do tych kilku skrzynek, które stały na swoich 

miejscach, i obejmował je ramionami, jakby chciał ich bronić. Nie zdołał jednak ogarnąć 

wszystkich   i   Silinowie   rzucili   się   na   resztę.   Zaczęli   o   nie   walczyć,   wyrywać.   je   sobie   i 

łapczywie   pożerać,   ogarnięci   paniką.   Jeden   odbierał   drugiemu,   bili   się   i   szamotali   przy 

akompaniamencie dzikich wrzasków.

Dopiero gdy Sigilion wymierzył im ręką kilka potężnych ciosów, przerażeni umknęli 

w kąt.

- Czy to wasza robota? - wycedził przez zęby.

background image

- Nie, nie - zapewniali.

- Dobrze, to w takim razie Madragów - prychnął Sigilion ze złowieszczym spokojem. 

- W jakiś sposób wyszli z zamknięcia i ukryli nasze pożywienie. Ale my ich znajdziemy i 

odbierzemy, co nasze. Tym razem posunęli się za daleko. Madragowie muszą umrzeć.

- Tak, tak! - wrzeszczeli radośnie Silinowie. - Chętnie wbijemy im dzidy w serca. 

Ugotujemy ich. Pożremy... W końcu najstarszy się opanował.

- Ale oni nie byli sami, o Wielki Ojcze. To ci obcy ich wypuścili.

-  Obcy!   -  wrzasnął  Sigilion.  -  Jacy obcy?   Wymyślacie   sobie   jakieś   głupstwa!  To 

Madragów widzieliście! Nikt sil nie wedrze do mojej twierdzy!

- Ale my ich widzieliśmy, o Oślepiająca Piękności! I widzieliśmy też bestię!

-   Dość   już   tego!   Przenieście   jedzenie   do   mojej   części   zamku!   Tutaj   nie   jest 

bezpieczne.

Chwycili ostatnie skrzynki i wypłynęli z pomieszczenia. Silinowie bowiem nigdy nie 

chodzą. Oni suną, odpływają z miejsca i poruszają się niczym węgorze w wodzie. Bezgłośnie, 

niepostrzeżenie...

Znaleźli się w korytarzu, w którym górski. wiatr szarpał roślinki. Kiedy po chwili 

zatrzymali się przed siedzibą Sigiliona, wejście było zamknięte. Zamek nie reagował ani na 

hasła, ani na ręcznie wystukiwane kody.

Został   zapieczętowany   nowym   magicznym   kodem.   Surowa   twarz   Sigiliona   o 

jaszczurczych oczach stężała.

- Znowu Madragowie! Pożałują tego!

- Nie, tym razem to nie Madragowie - rzekł kobiecy glos za jego plecami.

Silinowie kręcili się w kółko. Sigilion spoglądał za siebie. Stała tam kobieta, którą... 

Którą już kiedyś widział. Niedawno. Bardzo atrakcyjna przedstawicielka rodu ludzkiego.

Taran! Siostra tego, który ma wielki szafir. Taran, którą Sigilion chciał wziąć jako 

zakładniczkę i potem wymienić za cudowny kamień.

Fala   wściekłości   przeniknęła   go   od   stóp   do   głów.   Nigdy   przedtem   nie   został   tak 

wyszydzony, tak upokorzony jak wtedy!

Więc to ona jest tym obcym intruzem.

Ale jak, jak ona się tu dostała?

Tę   samicę   chciałby   mieć.   Powinna   odcierpieć   za   wstyd,   na   jaki   go   naraziła. 

Podporządkowałby ją sobie i wykorzystał. Płodziłby z nią dzieci. Jest córką czarnoksiężnika, 

więc pewnie się do tego nadaje. Potem skazałby ją na śmierć, powolną i w cierpieniach. 

Upuścił skrzynki i odwrócił się do niej, musiał się przepychać wśród swoich synów, którzy 

background image

starali się podejść do niej pierwsi i zasłużyć na jego pochwałę za odwagę. W stosunku do 

dziewczyny czuli się odważni, byli bowiem przyzwyczajeni do pokory kobiet z dolin.

Ta głupia stała nieporuszona. Ale akurat w chwili, gdy już byli przy niej, z bocznego 

korytarza wyłoniła się jakaś postać z uniesioną wysoko ręką.

Sigilion cofnął się gwałtownie. To ten, który go pokonał! Jedyny, którego jaszczur się 

naprawdę lękał, jedyny, który go upokorzył. Anioł z miotającym błyskawice mieczem. Ten 

sam, który go oszukał i powiedział, że Madragowie zniszczyli jego rośliny... Tym razem nie 

miał miecza, ale blask słońca otaczał jego głowę świetlistą aureolą, widocznie i, naprawdę 

jest anioł.   Sigilion  pamiętał   nauczkę,  jaką  wtedy  dostał.   Krzyknął   głośno i  jego poddani 

ucichli.   Zanim   zdążyli   cokolwiek   zrozumieć,   jaszczur   wybiegł   z   korytarza,   uniósł   się   w 

powietrze i wyleciał z twierdzy.

Pojawił   się   jeszcze   jeden   człowiek.   Także   młodzieniec   o   blond   włosach,   który 

przyprowadził ze sobą groźną bestię. Bestia szczerzyła do Silinów ostre kły i ujadała jak 

wściekła, gotowa ich pożreć.

Zostali zdradzeni przez swego pana i mistrza. W takim razie oni też mogą uciec.

Wrzeszcząc. jak szaleni rzucili się w tył, nie znaleźli żadnego przejścia, ale to ich nie 

powstrzymało. Przeskakiwali ponad ścianami i zmykali do swojej części tak zwanego zamku. 

Ludzie nazwaliby to raczej ruiną.

Sigilion miał trudności. Wkrótce przekonał się, że za nic nie powinien był opuszczać 

twierdzy.  Duchy nie mogły rozprawić  się z nim tak, jak to uczyniły ze złymi  rycerzami 

zakonnymi na Islandii, nie było tu też wulkanów więc nie można go było spuścić do krateru, 

nie mogły odebrać mu znaku Słońca, ponieważ długość jego życia od niczego takiego nie 

zależała.

Duchy mogły mu jednak obrzydzić życie i robiły to z prawdziwą przyjemnością.

Zaczęły popychać i potrącać Sigiliona, leciał to w jedną, to w drugą stronę, niczym 

przerzucana przez duchy rękawica. Uderzały go po delikatnej skórze, szarpały, ciągnęły za 

najszlachetniejszą część ciała, w każdym razie starały się go za nią pociągać tak, że musiał się 

osłaniać w najbardziej upokarzający sposób, od czasu do czasu któryś z duchów wymierzał 

mu cios tak silny, że biedak podskakiwał wysoko...

Nagle wydało mu się, że twierdza była najbezpieczniejszym miejscem na świecie.

W takim razie duchy pomogły mu tam wrócić. Jednym uderzeniem, które sprawiło, że 

zaczęło mu dzwonić w uszach, a głowa o mało nie odpadła od szyi, cisnęły go na kamienną 

podłogę w jego części zamczyska, pod balustradą.

Minęła dłuższa chwila, zanim doszedł do siebie. Leżał wsparty na łokciu i potrząsał 

background image

głową,   by  zacząć   myśleć   przytomnie,   i   widział,   że   synowie   stoją   wokół   niego   z   bardzo 

wieloznacznymi  minami. Z rykiem wściekłości zerwał się w końcu z podłogi i zniknął w 

swoich pokojach.

Sigilion dawno przekroczył wszelkie granice irytacji i gniewu. Teraz pragnął tylko 

jednego:   mordować.   Wymordować   tych   obcych.   Madragów,   kobiety,   które   gdzieś   się 

pochowały, a także swoje potomstwo.

A potem...

Potem chciałby wyruszyć  na podbój świata. Uczynić  wszystkich ludzi i wszystkie 

zwierzęta na ziemi swoimi niewolnikami.

background image

17

W domu, w ogrodach Theresenhof, Nero miał prawo szukać żab, pod tym jednak 

warunkiem, że nie wolno mu było ich atakować. Nie robił tego, uwielbiał jednak godzi nami 

stać z podniesioną jedną przednią łapą, jak prawdziwy pies myśliwski, albo przestępować z 

nogi na nogę do póty, dopóki nie powyłaziły ze swoich kryjówek.

Teraz  zobaczył,  jak gromada  wściekłych,  wielkich  żab znika  za wysokim  murem. 

Domowe żaby nigdy nie miały specjalnie imponujących rozmiarów, te jednak okazale się 

wielkie i silne, po prostu przerażające, nie pozwolono mu na nic zapolować i w końcu ich nie 

dogonił. Nero z wściekłym ujadaniem rzucił się na ścianę, skakał wysoko, by przynajmniej 

ostatnią ugryźć w ogon, ale na próżno, wszystkie uciekły.

Żaby w domu były właściwie z nim zaprzyjaźnione. I w żadnym razie. Zdecydowanie 

nie. O, Nero czul mrowienie pod skórą, skakał i łapał powietrze, rozpierało gir pragnienie 

polowania.

- Nie  poszło  to  dokładnie  tak,  jak się  spodziewaliśmy   - rzekła   Taran  do  Uriela  i 

Villemanna.

- Zapomnieliśmy, że to gady i potrafią się wspinać po ścianach - rzekł Villemann. - I 

że Sigilion umie  latać. Pozostaje tylko  mieć  nadzieję, że tata i Dolg są przygotowani na 

zmianę planu.

- Pójdziemy teraz normalną drogą - powiedział Uriel.

- Szkoda tylko, że nie dotrzemy do regionów Sigilioni. Nie znamy magicznego kodu.

- Madragowie znają - uspokoił go Villemann. - To oni go skonstruowali.

Zabrali ze sobą bardzo podnieconego psa i weszli drzwiami, których przedtem używali 

Móri i Dolg. Minęli Salę Pamięci z zabalsamowanymi królami.

Uriel zatrzymał się przed ogromnym smokiem z kamienia.

- Zastanawiam się, czy ma on jakieś magiczne właściwości - mruknął.

Pozostali zatrzymali się również.

- Nie sądzę - rzekł Villemann, dotykając bóstwa. - Poza tym niebieski kamień w ogóle 

nie zareagował, kiedy weszliśmy do tego pomieszczenia.

- Na królów też nie reaguje?

- Nie chcę sprawdzać - odparł Villemann. - Trzeba go oszczędzać, jak tylko można, 

kiedy w pobliżu znajduje się tyle zła. W ogóle nie wolno mi go wyjmować ze skórzanego 

woreczka.

background image

- Skóra chyba nie chroni przed taka, siłą jak Sigilion - zaniepokoiła się Taran.

- Ojciec i Dolg włożyli  do woreczka osłaniające  go runy - wyjaśnił  Villemann.  - 

Znajduje się w nim mnóstwo znaków gwarantujących powodzenie.

- No tak, w takim razie najlepiej, żeby kamień pozostał na swoim miejscu.

Opuścili ponure pomieszczenie, w którym martwi Silinowie wpatrywali się w nich 

pustymi oczyma. Villemann mógłby przysiąc, że te oczy śledzą każdy jego ruch.

Wyszli do hallu przed wielkimi drzwiami i zaczęli wchodzić po schodach. Wiedzieli, 

że ich przyjaciele rozlokowani są w strategicznych punktach, nie mieli jednak pojęcia, gdzie 

dokładnie.   Ich   zadaniem   było   wziąć   na   siebie   pierwsze   uderzenie   i   wytrącić   Silinów   z 

równowagi. Nie spodziewali się jednak takiego obrotu spraw, do jakiego doszło. Reszta wciąż 

czeka, by przystąpić do akcji... Trzeba się dobrze zastanowić, jak to zrobić.

- Pragnę, by pojawił się tutaj któryś z Madragów - po wiedział Villemann bardzo 

wyraźnie.

Natychmiast   z   cienia   wyłonił   się   Tich.   Wprowadzili   go   w   sprawę,   wyjaśnili,   że 

Silinowie zabarykadowali sio w swojej części twierdzy i że potrzebny jest teraz magiczny 

kod, otwierający ich zamki.

- Ten kod nie jest magiczny - wyjaśnił Tich ze śmiechem. - Został stworzony na 

normalnych zasadach technicznych. Ale czy naprawdę chcecie tam wejść? Sami?

- Nie, nie, inni też powinni z nami pójść, chociaż wy, Madragowie, raczej nie. Wy 

powinniście stanowić rezerwę i uderzyć w razie, gdyby nam się nie powiodło.

- Rozumiem. Tak, Sigilion zrobi z pewnością wszystko, by nas, Madragów, unicestwić 

i, niestety, ma na to dość siły. Ale będziemy czekać... Powiedzmy w Sali Pamięci.. Zgadzacie 

się?

- Znakomicie! W takim razie umowa stoi, gdyby nam się nie udało, musicie wkroczyć 

do akcji. Pamiętajcie tylko, gdzie została ukryta lina, żebyście mogli się stąd wydostać.

- Tak, wiem o tym. Czy mam wezwać waszych przyjaciół?

- Wszystkich. Nikt się na nic nie przyda poza centrum twierdzy zwłaszcza teraz, kiedy 

pierwszy plan się nie po wiódł.

Tich skinął głową.

- Postarajcie się tylko odciąć Sigilionowi możliwość ucieczki. Nie wolno dopuścić, by 

się w razie czego wy mknął.

- Będziemy pamiętać. Ale... Na zewnątrz znajdują się przecież duchy.

Wkrótce zebrali się znowu wszyscy razem, ludzie i Madragowie.

- Teraz musimy improwizować - rzekł Móri - Pozwólcie mnie i Dolgowi zająć się 

background image

Sigilionem. Wszyscy pozostali plus Nero powinni się koncentrować na jego bękartach.

Bękarty?   Czy   liczących   sobie   po   trzysta   lat   starców   można   tak   nazwać?   Żabie 

bękarty?

Gdyby   Sigilion   i jego synowie   nie  byli  do  tego  stopnia  przesyceni  złem  ani  tacy 

zadufani   w   sobie,   pewnie   wielu   członków   grupy   odczuwałoby   współczucie   dla   ich 

samotności i izolacji. Nie mogli im jednak wybaczyć  tego, co zrobili Madragom, a takie 

dziewczętom ze wsi.

Dolg znaj dowal się w trudniejszej sytuacji niż inni. On absolutnie nie mógł nikogo 

zamordować. Ale w takim razie, jak unicestwić tych siedmiu? Powinni przecież zniknąć z 

powierzchni ziemi, zresztą nic mogą żyć przez całą wieczność. Czyż i tak długością ich życia 

nie dałoby się obdzielić wielkiej liczby ludzi?

Inna sprawa z Madragami. Oni zasłużyli sobie na to, by choć trochę pożyć w lepszych 

warunkach, bardziej normalnie po tych trwających tyle wieków cierpieniach.

Ale   ludzie   nie   mogli   im   ofiarować   normalnego   życia.   W   najlepszym   wypadku 

Madragowie zostaliby schwytani i pokazywani w wędrownych cyrkach. W najgorszym byliby 

narażeni na prześladowania ze strony ludzi, przestraszonych, bo niczego nie rozumiejących. 

A człowiek, który boi się nieznanego, skłonny jest do nienawiści i okrucieństwa. jest takich 

ludzi na świecie aż nadto wielu.

Madragowie   złamali   tajemniczy   kod,   a   potem   pospiesznie   zniknęli   na   schodach 

wiodących w dół.

- Nero, bądź ostrożny - mruknął Villemann. - Twoje wielkie żabska mogą cię zagryźć. 

Nie   sądzę,   by   pluły   trucizną   podobnie   jak   Sigilion,   ale   są   naprawdę   niebezpieczne.   Nie 

pozwól, by cię dopadły.

Nero, który teraz rozumiał wszystko, co do niego mówiono, odparł w myśli: „Bądź 

spokojny! Dobrze wiem, co robię. Powiedz, mi tylko, czy mnie wolno gryźć te bestie?”

- Wolno ci - zgodził się Villemann.

Pies rozglądał się za swoim panem, Dolgiem, wiedział jednak, że teraz towarzyszyć 

mu nie może. Dolg miał do wypełnienia swoje zadanie, Nero swoje.

Do tajemniczych pomieszczeń Sigiliona wkroczył bardzo dumny pies.

Wszystkich zaskoczył przepych pierwszej sali, prawdo podobnie tej, w której jaszczur 

przyjmował swoje kobiety, tutaj spędzał z nimi noce. Jak zdołał zgromadzić tyle pięknych 

rzeczy? Część pochodziła z pewnością z dawnego zamku, który stal nad morzem, złoto, perły 

i inne szlachetne materiały. Wiele jednak musiało pochodzić z dalszych stron, ze świata ludzi. 

Ściany   zostały   pokryte   migotliwymi   mozaikami,   stoły,   krzesła   i   miejsca   odpoczynku, 

background image

wszystko   w   najlepszym   gatunku.   Jedynym,   który   mógł   to   wszystko   zgromadzić,   był 

oczywiście   sam   Sigilion.   Musiało   się   to   do   konać   podczas   niezliczonych   złodziejskich 

wypraw   do   Indii,   bo   sala   urządzona   została   wyraźnie   w   stylu   orientalnymi   z   takimż 

przepychem.

Z   żalem   stwierdzali   jednak,   że   wiele   rzeczy   zrabowano   ze   zniszczonej   osady 

Madragów.  Mieli  szczerą  nadzieję,   iż  przyjaciele  odzyskają   swojo,  własność  teraz,   kiedy 

walka dobiegnie końca.

Choć przecież może się zdarzyć i tak, że wszyscy padną w tej walce, a wtedy Sigilion 

stanie się właścicielem obu szlachetnych kamieni.

Nie, nie wolno do tego dopuścić!

Gdzie się pochowały bestie? Sądząc po liczbie paradnych drzwi wiodących z tej sali, 

musiało się tu znajdować wiele pokojów.

Nikt z grupy nie powinien by,  ani na chwilę  zosta, sani. Zawsze musiało  być  co 

najmniej dwoje. Móri podjął się, że to on sam odetnie Silinom drogę ucieczki zarówno w 

górę, jak i w dół, zamierzał zabrać ze sobą Rafaela i zamknąć wszystkie wyjścia za pomocą 

magicznych run. Jedyna droga, która miała pozostać otwarta, to ta, którą dopiero co przyszli, i 

tej strzegli Taran z Urielem. Sami przecież musieli zachować dla siebie drogę powrotu. Móri 

świadomie wybrał Uriela, wiedział bowiem, że Sigilion lęka się byłego anioła stróża bardziej 

niż wszystkich innych w grupie razem wziętych.

Gdyby tylko wiedział, jakim łagodnym stworzeniem jest Uriel! A przede wszystkim, 

że nie ma już teraz niebezpiecznego ognistego miecza.

Natomiast Móriego i Dolga Sigilion nie znal. Jeszcze nie. Znajdowali się na Islandii w 

czasie, gdy Taran i inni spotkali jaszczura.

- Chodź, Rafaelu - rzeki Móri. - Teraz odetniemy im wszystkie drogi ucieczki.

Otworzył   pierwsze   drzwi.   Weszli   do   niewielkiej   izby   wypełnionej   cennymi 

przedmiotami zwalonymi na stosy.

- Smok gromadzi skarby - mruknął do Rafaela.

- Owszem, owszem - potwierdził młodzieniec. Bardzo się cieszył,  że ma za szefa 

samego czarnoksiężnika. Czul się przy nim bezpieczny.

Z izdebki wiodły tylko jeszcze jedne drzwi i Móri je otworzył, przygotowany na to, że 

spotka Sigiliona. Na to jednak, co naprawdę zobaczył, przygotowany nie był. Z izby wionęło 

chłodem i zapleśniałą wilgocią. W środku panowały ciemności i przenikliwe, mokre zimno. 

Obaj, zaskoczeni, przystanęli w drzwiach.

Móri popatrzył na Rafaela.

background image

- Jaszczury. Gady. Tutaj jest ich prawdziwa siedziba. Te piękne sale to tylko po to, by 

imponować... i może po to, by czarować kobiety. Myślę, że dla Sigiliona wartość przedstawia 

jedynie   Sala   Pamięci   królów.   Jest   też   możliwe,   że   bastardzi   chcieli   trochę   ludzkiego 

komfortu. Chodź, wracamy! Myślę, że istnieje tu zbyt wiele wejść, byśmy mogli zamknąć je 

wszystkie.   Spróbuję   posłużyć   się   runą   działającą   na   odległość,   to   jedyna   szansa.   Potem 

sprawdzi my pozostałe drzwi.

Wrócili do towarzyszy i zdali sprawę ze swego taska kującego odkrycia.

- Szkoda, - westchnął Villemann. - Oni mogą się ukrywać, gdzie tylko Sigilion sobie 

zażyczy.

Madragowie przynieśli swoje tajemnicze zbiory ostrych, narzędzi i uzbroili swoich 

nowych przyjaciół, siebie zresztą również. Były to skomplikowane proce i groźne dla życia 

noże, bagnety i inne. Madragowie natomiast ze zdumieniem oglądali. pistolet Villemanna, 

jedyną   broń   palną,   jaką   ludzie   mieli   przy   sobie.   I   tylko   Villemann   miał   prawo   się   nim 

posługiwać,   pozostali   brzydzili   się   takimi   wynalazkami.   Wszyscy   jednak   przyznawali,   iż 

świadomość, że Villemann go ma, daje im poczucie bezpieczeństwa. To podwójna moralność, 

zdawali sobie z tego sprawę, ale specjalnie ich to nie martwiło.

Móri jednak zawarł umowę ze swoim młodszym synem: Wolno mu wystrzelić tylko 

raz.   W   naprawdę   ostatecznej   potrzebie,   gdyby   czyjeś   życic   było   zagrożone.   O   żadnej 

strzelaninie   nie   chciał   nawet   słyszeć,   powinni   walczyć   z   Silinami   po   rycersku.   Pistolet 

oznaczał zbyt wielką przewagę nad wrogiem.

Chociaż Villemann pragnąłby pozwolenia na siedem kul, po jednej dla każdego Silina, 

to uznał argumentacji ojca za uzasadnioną. Naprawdę walka honorowa jest tu bardziej na 

miejscu.

Choć wszyscy wątpili, czy Silinowie potrafią walczyć honorowo.

Kiedy   Móri   i   Dolg   wrócili,   nikogo   ani   niczego   nie   zauważywszy,   poszukiwanie 

Silinów zlecono Nerowi.

On przyjął to z ogromna, dumą, włożył w działanie cale serce. Węszył zaciekle, potem 

ruszył   jakimś   tropem,   wkrótce   jednak   zawrócił.   Tam   nie   chciał   iść   za   żadną   cenę,   ślad 

prowadził do wielkiego szybu.

- Sigilion - mruknął Dolę. - Poszukaj innego tropu, Nero!

Wreszcie Nero zwęszył swoje ulubione żaby (tak określał Silinów Villemann, znal 

bardzo dobrze swego czworonożnego przyjaciela i wiedział, o czym teraz myśli).

Sam Villemann o mało nie został przewrócony, kiedy Nero szarpnął gwałtownie.

- Spokojnie, piesku! Spokojnie! Nic przesadzaj, oni mogą się czaić wszędzie!

background image

Nero opanował się. Nie ulegało jednak wątpliwości, że chciałby się przedostać na 

drugą stronę drzwi, przed którymi zatrzymał się i ujadał wściekle.

- To jedyne drzwi, przez które jeszcze nie przechodziliśmy, nie ma już na co czekać. 

Idź za nim, Rafaelu - polecił Móri. - My z Dolgiem pójdziemy tamtym tropem, który Nero 

wskazał,   a   który   prowadzi   do   Sigiliona.   A   zresztą,   nie!   Zaczekajcie!   To   nie   byłoby 

sprawiedliwe. My z Dolgiem nie musimy chodzić razem, podczas gdy wy pozostajecie bez 

ochrony. Rafaelu, pójdziesz ze mną, a Villemann będzie towarzyszył Dolgowi. Zwłaszcza że 

Villemann   opiekuje   się   szafirem.   On   potrzebuje   większego   zabezpieczenia   niż   wy.   Tak 

właśnie zrobimy, a już wy sobie jakoś poradzicie.

Specjalnie   powiedział,   że   to   właśnie   ze   względu   na   szafir   chce   mieć   tam   Dolga. 

Villemanna tak łatwo zranić, taki jest dumny i uważa się za niemal równego ojcu i bratu.

Dobrze jednak było mieć ze sobą Dolga.

Obaj bracia i ich ukochany pies weszli do tej jedynej sali, której dotychczas jeszcze 

nie badali, a nie ulegało wątpliwości, że sześciu Silinów tutaj znalazło ostateczne schronienie. 

Wszystkie pokoje tak pięknie wyposażone w drogie przedmioty Silinowie zdążyli zabrudzić, 

zniszczyć i zrujnować. Ich poczucie piękna nie miało chyba czasu się rozwinąć.

A poza tym rozsiewali wokół siebie smród, cuchnęło, przy nich jak w chlewie.

Chłopcy nie mogli zbyt długo się nad tym zastanawiać Nero bowiem wiedział, dokąd 

zmierza.  Zniknął w najbardziej  chyba  zabrudzonej  sypialni,  w której łóżka dosłownie się 

uginały od jakichś porzuconych gratów i której nigdy pewnie nie sprzątano. Porządkiem w 

twierdzy zajmowały się najwyraźniej kobiety, ale Silinowie nie mieli chyba do nich takiego 

pociągu   jak   ojciec.   Dolg   i   Villemann   odnosili   wrażenie,   że   owe   nieszczęsne   wiejskie 

dziewczyny   gotowe   były   zrobić   wszystko,   byle   tylko,   uniknąć   zalotów   ze   strony   tych 

trzystuletnich dziadów.

Obaj młodzi ludzie rozumieli je bardzo dobrze.

Nero ujadając jak szalony wsunął łeb pod jedno z łóżek, natychmiast jednak stamtąd 

wyskoczył, wyjąc z bólu.

- Bądź ostrożny, stary! Chyba cię żaden nie ugryzł?

Nie, pies został  tylko  kopnięty,  ale musieli  go trafić w nos, bo wył  rozpaczliwie. 

Villemann wpadł w gniew i z rozmachem tez kopnął na chybił trafił pod łóżko. Zbyt głęboko 

nie sięgnął, ale wystarczająco, by jeden z ukrywających się tam Silinów mógł go złapać za 

nogę. Nieoczekiwanie szarpnięty Villemann przewrócił się i natychmiast został wciągnięty do 

wężowego gniazda.

Na szczęście Dolg zdołał go chwycić za rękę i ciągnął z powrotem. Villemann znalazł 

background image

się na tyle głęboko poci łóżkiem, że groziło mu poważne niebezpieczeństwo, obaj z Dolgiem 

najbardziej obawiali się trujących ukąszeń Silinów, więc Dolg szarpnął tak gwałtownie, iż 

razem   z   Villemannem   wytaszczył   spod   łóżka   również   jednego   Silina.   Był   niezbyt   duży, 

bardziej przypominał człowieka niż jaszczura, ale wyglądał obrzydliwie.

Wrzeszczał ze strachu i próbował gryźć obu młodych ludzi, ciął kłami na wszystkie 

strony,   aż   w  końcu   musiał   puścić   stopę   Villemanna.   Pięciu   pozostałych   rozpierzchło   się 

tymczasem   na   wszystkie   strony   niczym   spłoszone   kury.   Wszyscy   gnali   ku   drzwiom, 

ostatniego Nero trzymał za nogę.

- Świetnie, Nero! Nie puszczaj go! - wołał Villemann. - Nie! - krzyknął Dolg bez tchu. 

- Puść, Nero! Pozwól mu odejść!

Pies, głęboko rozczarowany, musiał ustąpić. Silin rozcierał obolałą stopę, wyposażoną 

w szpon, a potem parskając i warcząc pokuśtykał ku drzwiom.

- Dlaczego? - zapytał Villemann również rozczarowany.

- Z dwóch powodów - odparł Dolg. - Co byśmy z nim zrobili, gdybyśmy go wzięli do 

niewoli?   A   po   drugie,   mam   paskudne   podejrzenia,   że   one   są   cale   trujące,   nie   tylko   ich 

ukąszenia.

- Dobry Boże - szepnął Villemann wstrząśnięty. - Nero, mogę cię obejrzeć? Ugryzłeś 

tego potwora? Dokładnie zbadał zęby Nera.

- Nigdzie nie widzę śladów krwi ani niczego zielonego, nie wiadomo zresztą, jakiego 

koloru jest to, co płynie w ich żyłach. Nie, chyba nie ma żadnego niebezpieczeństwa. Myślę, 

ze one mają bardzo grubą skórę.

- Chodź, rozejrzymy się za nimi!

Biegnąc, myśleli obaj o tym samym: Jak - zdołają pokonać Silinów? Skoro nie można 

ich zabić, nie można ich też uwięzić ani się do nich zbliżać?

Pierwsze plany były traktowane idiotycznie serio, miały rozwiązać wszelkie dylematy. 

Ale, z drugiej strony, to nie plany były idiotyczne, to Silinowie okazali się przebieglejsi.

Chociaż teraz i Villemann, i Dolg wiedzieli, że to akurat powinni byli brać pod uwagę.

Tkwili po uszy w kłopotach.

Villemann zapytał z nerwowym uśmiechem:

- Kiedy wyciągałeś mnie spod tego łóżka, to chodziło ci bardziej o mnie, czy o szafir?

Dolg zatrzymał się w drzwiach. Przez chwilę zastana wiał się, jak to było naprawdę.

- Wiesz co, braciszku? Właściwie na chwilę całkiem za pomniałem o szafirze!

Położył rękę na ramieniu Villemanna.

Ten uśmiechnął się od ucha do ucha.

background image

- Dziękuję ci, bracie - rzeki radośnie.

background image

18

W dziwnym mrocznym, zielonkawym świetle, panującym w twierdzy, Móri i Rafael 

biegli do Ticha, najbliżej nich znajdującego się Madraga, by go poprosić o pożyczenie latarki. 

Zastała tak skonstruowana, że odbijała światło, zwiększając dzięki temu jego siłę. Ponadto 

można było ograniczyć jej zasięg i skierować dzięki temu silny strumień w miejsce, które 

chciało się akurat lepiej oświetlić.

- Niewiarygodnie uzdolnieni są ci nasi Madragowie - zauważył Móri. - Pospiesz się 

teraz! I uważaj na Silinów!

Rafael obiecał, że będzie ostrożny, i zniknął.

Móri, czekając na niego w zielonkawym mroku, myślał, jak chętnie miałby teraz u 

swego boku Dolga. Musieli się jednak rozdzielić, by obie grupy dysponowały podobną siłą. 

Sigilion posiadał bez wątpienia zdolności magiczne, a sposób, w jaki Silinowie skuli obu 

czarnoksiężników, świadczył, że im także ta sztuka nie całkiem jest obca.

Poza tym wyglądało na to, że Rafael nieźle się czuje podczas tej wojennej wyprawy na 

Wschód. Sprawiał wrażenie spokojniejszego, silniejszego i bardziej pewnego siebie. Nie był 

już tak melancholijnie pogrążony w okropnych wspomnieniach o Wirginii von Blancke.

Jakby wiedział, że ma tu do wypełnienia zadanie.

A zatem... Nic ma tego złego, co by na dobre nie wyszło! Dlaczego Móri tak często 

marzyło   tym,   by   Uriel,   jego   przyszły   zięć,   zachował   chociaż   część   swoich   niezwykłych 

umiejętności? Uriel był silny, zarówno ciałem, jak i duchem, gdyby jednak miał jeszcze swój 

ognisty miecz, Taran byłaby bardzo dobrze chroniona przez cale życie.

Ale chyba to zbyt wielkie żądania wobec wysokich sfer.

Rafael wrócił z latarką oraz życzeniami powodzenia i błogosławieństwem Ticha na 

dodatek.

- Teraz ponownie wejdziemy w mrok - rzekł Móri.

Znowu   więc   stanęli   przed   drzwiami   i   poczuli   ów   nieprzyjemny,   wilgotny   chłód 

przenikający do szpiku kości, raz jeszcze zaatakował ich wiejący z dołu wiatr. Dzięki latarce 

widzieli teraz lepiej. Dostrzegali szyb obok wejścia oraz kamienny most wiodący na drugą 

stronę   góry,   gdzie   ciągnęły   się   w   nieskończoność   tajemnicze   przejścia   pomiędzy 

szaroczarnymi skalami.

- Sigilion! - zawołał Móri, a echo jego głosu długo jeszcze odbijało się od zimnych 

skal.   -   -   Sigilion,   wychodź!   Nie   możesz   się   ram   ukrywać   przez   całą   wieczność! 

background image

Postanowiliśmy   tu   czekać,   dopóki   nie   będziesz   musiał   wyjść.   Dopóki   nie   zabraknie   ci 

jedzenia.

Nikt nie odpowiadał. Gdzieś w głębi szybu kapała woda. Móri skierował latarkę w dół 

stwierdził, że głębia pod nimi jest niemal bezdenna.

- On siedzi w jednym z przejść - szepnął Rafael. - Z pewnością ma tu i tam jakieś 

tajemnicze schowki.

- Myślę, że nie - odparł Móri. - Zdaje mi się, że słyszałem dopiero co spadający 

kamień gdzieś niedaleko. Sigilion! - krzyknął znowu. - Czy wiesz, co moi synowie przynieśli 

do twierdzy? Jeden z nich ma przy sobie szafir, a drugi czerwony farangil. Chodź tui spróbuj 

im je odebrać!

- Chyba uzna, że to zbyt niebezpieczne - - szepnął Rafael przestraszony.

- On jest chciwcu. Przyjdzie, zobaczysz. A naszą rzeczą będzie nie dopuścić go do 

Villemanna i Dolga.

Zdaniem Rafaela nie była to zbyt radosna perspektywa, milczał jednak.

Czekali. W końcu z dołu doszły ich jakieś ostrożne szmery. jakby coś szorowało o 

skalę.

Móri oświetlił szyb latarka, jasna plama przemykała po kamiennych ścianach niczym 

zajączek świetlny. Zatrzymała się.

- On tam jest - szepnął Rafael podniecony.

I wtedy zobaczyli Sigiliona. Głęboko w dole biegał po murze jak jaszczurka, którą 

przecież był. Zatrzymał się, kiedy plama światła na nim spoczęła, i przez chwilę wydawało 

się, że zacznie z powrotem uciekać na dół. Móri natychmiast zgasił światło i już nie widzieli 

tej połyskującej zielonkawo istoty, mocno uczepionej muru.

- Wracamy - rzekł Móri szeptem. - Poczekamy na niego po tamtej stronie drzwi.

Nie zamknęli ich za sobą. Zaczaili się po prostu i czekali.

W twierdzy panowała cisza. Nie wiadomo, co działo się z innymi, w pobliżu nie było 

nikogo. Rozległ się tumult, kiedy Silinowie próbowali się przedrzeć przez blokadę Taran i 

Uriela, a potem zbieganie po schodach, gdy Dolg i Villemann ich gonili. Nero wył!

Potem wszystko ucichło, najwyraźniej wszyscy opuścili już górne piętro, wszyscy z 

wyjątkiem ich dwóch i Sigiliona.

Czekali. Po chwili znowu zapalili latarkę.

Czas płynął.

W   końcu   zaczęli   się   niepokoić.   Uchylili   nieco   drzwi,   ale   niczego   nie   dostrzegli. 

Absolutnie   niczego.   Światło   latarki   padało   na   puste   skalne   ściany.   Gdzieś   w   dole   woda 

background image

skapywała melancholijnie do jakiejś podziemnej sadzawki.

Właściwa   siedziba   dla   jaszczura.   Sigilion   miał   podwójną   naturę.   Czul   się   bardzo 

dobrze w urządzonych z przepychem, w jakim lubują się ludzie, salach i pokojach, czasami 

jednak   potrzebował   odmiany   i   zaspokojenia   innych   pragnień.   Chronił   się   wtedy   w 

wilgotnych, zimnych, oślizgłych dziurach w ziemi.

Bękarty zdawały się woleć bardziej wyrafinowany styl życia.

- Co teraz zrobimy? - zapytał Rafael.

Móri westchnął. Wszystko wokół cuchnęła Sigilionem, nieludzkim stworzeniem, które 

zdawało się w ogóle nic mieć w sobie ani odrobiny dobra.

- Myślałem, że bliskość szlachetnych kamieni zwabi go do nas. Ale nie, jest bardziej 

przebiegły, niż myślałem. Wie, że w tej jamie nic mu nie możemy zrobić.

Rafael spoglądał w ciemny szyb  i wiedział, że Móri ma rację. Zadrżał z chłodu i 

obrzydzenia. Sigilion mógł się tu taj ukryć w każdej szczelinie, w każdym ciasnym przejściu. 

Potrafił chodzić po pionowych ścianach i nawet gdyby mieli tę linę, którą Dolg dostał od 

elfów, i gdyby mogli się na niej spuszczać w dół, to i tak by go nie złapali, bo poruszał się 

zbyt zwinnie. Zanim zdołaliby przesunąć linę tam, gdzie się znajdował, on już dawno by im 

uciekł w inne miejsce.

Z   westchnieniem   rozczarowania   zamknęli   drzwi   oddzielające   ich   od   tej   wilgoci   i 

ciemności. Przegrali starcie z Sigilionem. Teraz należało się zastanowić nad tym, co począć z 

jego bękartami.

Chociaż oni akurat byli mniej groźni. Ci starcy nigdy nie opuszczą twierdzy, więc...

Rozmyślania Móriego przerwał jakiś odległy krzyk. Popatrzyli z Rafaelem po sobie.

- Skąd...?

- Piętro pod nami - rzeki Rafael. - To Taran.

- Boże, dopomóż nam! Co się mogło stać?

Pobiegli do górnego hallu.

Znowu usłyszeli krzyki, tym razem bardziej wyraźne.

- Ojcze, pomocy! On porwał Dolga i Villerrianna! On? Sigilion? zastanawiał się Móri, 

zbiegając ze schodów.

-   Jacy   my   jesteśmy   głupi!   -   wykrztusił.   -   Przecież   on   na   pewno   ma   mnóstwo 

dodatkowych wyjść z lochu. Na niższych poziomach.

To   mój   błąd,   myślał   czarnoksiężnik   zrozpaczony.   Sam   mu   podpowiedziałem,   by 

schwytał moich synów, a zdobędzie kamienie. O, mój Boże, teraz już za późno!

Reszta znajdowała się w Sali Pamięci, naprzeciwko wiodących do niej drzwi. Taran i 

background image

Uriel stali bezradni, nie wiedząc, co robić. Uriel trzymał na smyczy ujadającego Nera. Dzięki 

Bogu chociaż za to, pomyślał Móri. Sigilion szybko by z nim zrobił koniec, gdyby tylko Nero 

się do niego zbliżył.

Nieco w głębi sali zobaczył swoich synów.

- O nie, tylko nie to - - jęknął bezradnie.

Nie tak dawno on sam znajdował się w sytuacji Dolga i Villemanna. Obaj leżeli na 

podłodze przykuci magicznymi kajdanami, schwytani przez podstępnych Silinów, którzy stali 

teraz   przezornie   ukryci   za  plecami  Sigiliona.   Ich  jedynym  postrachem   był  Nero.  Władca 

jaszczurów   stal   pochylony   nad   obydwoma   synami   Móriego,   z   szyderczym   uśmiechem, 

gotowy  do  ataku.   Nic  wiadomo,   czy  interesowały   go   tylko   szlachetne   kamienie,   czy  też 

najpierw chciał zamordować obu młodzieńców.

Poprzednim razem Villernann za pomocą magicznego kamienia uwolnił ich z kajdan. 

Teraz nikt nic by! w stanie zbliżyć się do klejnotów. Nikt oprócz Sigiliona.

Móri zachował dość rozsądku, by nie rzucić się na jaszczura. Bał się jego trującego 

jadu.

Rozmyślał natomiast gorączkowo, jak sio wydostać z tej matni. Sigilion z pewnością - 

widział, że przyszli obaj z Rafaelem, ale się nimi nic przejmował.

Magia, czarodziejskie  zaklęcia...  Którym  z nich  powinienem  się posłużyć?  Trzeba 

myśleć szybko! Tu wystarczy kilka sekund, a zostanę pozbawiony synów.

Czarna magia. Najczarniejsza! Nigdy jej nie stosowałem, ale teraz konieczność mnie 

zmusza.

- Sigilion!

Krzyk sprawił, że Silinowie spojrzeli w jego strony. Móri wyciągnął ku nim rękę z 

czarodziejską runą i wyrecytował formułkę tak obrzydliwą, że Taran, która ją zrozumiała, 

zadrżała ze zgrozy. Nie, ojcze, nie ta!

Sigilion jednak był silniejszy, niż można oczekiwać. Owe unicestwiające, śmiertelne 

słowa,   które   wypowiadał   Móri,   a   także   straszna   runa,   którą   trzymał   przed   jaszczurem, 

sprawiły jedynie, iż Sigilion uskoczył pod ścianę. Upadł tam na ziemię, ale natychmiast się 

pozbierał i z żądzą mordu w wąziutkich niczym szparki oczach zwrócił się do maga.

Wargi potwora drgały. Móri poczuł uderzenie w pierś, od którego zaparło mu dech. Ze 

wszystkich sit starał się utrzymać na nogach i wciąż recytował zaklęcia. Te zaklęcia, których 

nigdy nie miały wypowiadać jego usta.

Jeszcze raz Sigilion skulił się pod ścianą, jak trafiony śmiertelnym ciosem. Taran i 

Uriel podbiegli do skutych kajdanami braci, żeby ich uwolnić, ale sześciu Silinów czuwało. 

background image

Uriel oddał Nera pod opiekę Rafaelowi, teraz zaś wołał do młodego poety, by spuścił psa z 

uwięzi. Natychmiast jednak pożałował i zdążył zmienić polecenia. Nie chciał narażać życia 

Nera, poza tym on i Taran nie byli w stanic nic poradzić na czary, którymi zostali spętani 

Dolg i Villemann.

Rafael   musiał   użyć   wszystkich   sił,   by   zatrzymać   Nera,   i   właśnie   wtedy   Uriel 

uświadomił sobie, iż mimo wszystko powinna poszczuć Silinów psem, że tylko to odstraszy 

ich od leżących na ziemi braci i będzie można wyjąć oba szlachetne kamienie, które potrafią 

zlikwidować magiczne kajdany.

Pan Silanów był mocno oszołomiony zaklęciami Móriego i nie panował nad sytuacją. 

Czarnoksiężnik   jednak   też   czul   się   nie   najlepiej,   Sigilion   należał   do   potężnych   magów, 

rozporządzał większą siłą, niż Móri się spodziewał.

W końcu jednak jaszczurzy król zaczął tracić nad sobą kontrolę i sięgał po mniej 

wyszukane metody. Kiedy Móri zbliżył się do niego z kolejnym zaklęciem, wznosząc nad 

głową inną z magicznych run, Sigilion splunął w niego strumieniem trującej śliny.

Na szczęście Móri zdążył uskoczyć w bok, trucizna spadła na podłogę i wypaliła w 

niej wielką dziurę.

- Matko Boska - szepnął Rafael blady jak ściana. Taran czuła, że za chwilę zemdleje.

Popis Sigiliona jednak rozgniewał Móriego, to dodało mu sit. Gwałtownie wyciągnął 

rękę i z jego palców pomknęły ku Sigilionowi błyskawice. Ten, przerażony, odwrócił się i 

ruszył  pędem  przez   sale,  zostawiając  więźniów  na podłodze,   za  to  z depczącymi   mu   po 

piętach Silanami, którzy za wszelką cenę starali się ukryć za plecami swe - go pana i władcy, 

Sigiliona z jaszczurczego rodu.

Wszyscy razem schronili się w Sali Pamięci za pomnikiem bóstwa, owego ogromnego 

smoka na olbrzymim postumencie.

- Oni go dotykają - szepnęła Taran. - Proszą go o wsparcie.

Móri nie wiedział, co robić. Nie miał już więcej czarodziejskich run, wykorzystać 

swoje najsilniejsze, te znienawidzone, którymi nie zamierzał się nigdy posługiwać, a które i 

tak na niewiele się zdały.

I niewiele też pomogło to, że Taran, Uriel i Rafael podbiegli do leżących na ziemi 

braci, żeby ich uwolnić. To Sigilion wygrał ten pojedynek, ponieważ Sigiliona nie można 

zabić. On będzie powracał za każdym razem, a kiedy już uda mu się zdobyć panowanie nad 

światem, biada wszelkiemu żywemu stworzeniu.

Nagle drgnęli od jakiegoś okropnego huku.

Bóstwo, pomyśleli przerażeni ludzie. Bóstwo się poruszyło!

background image

Czy rzeczywiście Sigilion ma aż taką władzę? I czy to bóstwo żyje?

Potem wydarzenia potoczyły się straszliwie szybko.

Usłyszeli   okropny   krzyk   przerażenia,   kiedy   bóstwo,   czyli   wielki,   obojętny   smok, 

pochyliło się naprzód i wszyscy Silinowie legli pod ciężarem ogromnego postumentu.

Ludzie   mimo   woli   przesłonili   twarze   i   uskoczyli   w   bok   tak,   ze   nie   widzieli 

ostatecznego upadku posągu. Dostrzegali jednak sterczące to tu, to tam z gruzów ręce i nogi 

Silanów. Nie ulegało wątpliwości, że zostali przywaleni i unicestwieni.

Pozostawała tylko jedna mała wątpliwość: Akurat kiedy odwracali się w bok, zdążyli 

dostrzec jakiś gwałtowny ruch Sigiliona. Czyżby zdołał umknąć?

Chyba nie.

Powoli prostowali plecy i oddychali z ulgą. Jak doszło do katastrofy?

Odpowiedź nadeszła niezwłocznie.

Spoza leżącego w gruzach posągu bóstwa wyłoniły się cztery sylwetki Madragów.

- A może nie powinniśmy byli tego robić? - zapytała Misa niepewnie. - Nie chcieliśmy 

mordować, ale...

- Och, Misa - rzeki Móri z ulgą. - Nigdy nikomu nie byłem tak wdzięczny jak wam 

teraz! Dzięki wam za życie obu moich synów! Dziękuję, dziękuję! Mam odwagę sądzić, że 

życie moich chłopców jest więcej warte niż Silanów.

Wielcy, silni, sympatyczni Madragowie, myśleli ludzie. Obejmowano się nawzajem, 

dziękowano   ze   łzami   w   oczach,   w   końcu   obaj   młodzieńcy   zostali   uwolnieni   za   pomocą 

szafiru i wszyscy byli gotowi opuścić makabryczne zamczysko.

Madragowie przeszli się jeszcze przez wewnętrzne sale, by przejrzeć rzeczy, które 

zostały skradzione w ich starej ukochanej osadzie. Inne przedmioty zostawili na miejscu.

- Znajdują się tu nieprzebrane skarby - rzekł Móri. - Sądzę jednak, że nie będziemy 

tego   rozgłaszać.   Nie   ma   potrzeby,   by   mieszkańcy   dolin   organizowali   wyprawy   po   nie. 

Zawiadomimy ich tylko, że straszny smok nie żyje. Ta twierdza zaś jest tak przeniknięta 

złem, że najlepiej się stanie, jeśli popadnie w zapomnienie.

Umilkł pogrążony w marzeniach czy raczej w przewidywaniu przyszłości.

Widział oczyma wyobraźni bardzo dziwne rzeczy. Ludzi, którzy nastaną za setki lat, 

ogarniętych   potrzebą   wspinania   się   na   te   wysokie,   dzikie   szczyty.   Widział   ich   również 

docierających tu z powietrza...

Tej ostatniej wizji jednak nie pojmował.

W euforii spowodowanej ulgą, że najgorsze już za nimi, spuszczali na dół zarówno 

przedmioty, jak i osoby. Wciąż jeszcze było jasno, ale dzień dobiegał kresu i należało się 

background image

spieszyć. Skończyli raz na zawsze z twierdzą Sigiliona.

Ludzie mieli sporo wyrzutów sumienia. Radzi wprawdzie, że nie musieli zabijać.., ale 

poczucie, że zepchnęli ten ponury obowiązek na Madragów, nie dawało im spokoju. Przecież 

Madragowie to bardzo wrażliwe istoty i też nie lubią odbierać życia.

Taran zwierzyła się z tych rozterek Misie, a ona zrozumiała.

- Nie trzeba się tym przejmować - powiedziała. - Cieszymy się, że mogliśmy pomóc. I 

że uratowaliśmy twoich braci.

Taran kiwała głową, ale musiało minąć wiele czasu, zanim była w stanie przestać 

myśleć o wydarzeniach w twierdzy Sigiliona.

Villemann nalegał, by mógł zsunąć się w dół jako ostatni.

-   Skoro   już   wszystko   za   nami   -   śmiał   się   -   to   ja   chciałbym   podjąć   się   najmniej 

wdzięcznego zadania i ostatni opuścić nieprzyjemne miejsce. Chcę przeżyć  ten dreszczyk 

emocji, jaki daje uczucie, że za naszymi plecami nie ma już nikogo, kto by w razie czego 

chronił.

- Rozumiem - uśmiechnął się Móri. - Skoro więc nalegasz...

Kiedy już wszyscy znaleźli się na dole, a w przejściu został tylko sam Villemann, 

wychylił się przez mur i zawołał:

- Zegnaj, twierdzo strachu! Wstrzymajcie oddech, bo oto nadchodzi bohater!

Wiatr zagłuszał jego glos tak, że zgromadzeni na dole słyszeli jedynie pojedyncze 

słowa, nie rozumiejąc  sensu okrzyku.  Machali do niego wesoło wszyscy:  ludzie, duchy i 

Madragowie. Duchy bowiem przybyły, by gratulować swoim protegowanym.

Tak   więc   Villemann   znowu   dyndał   pomiędzy   niebem   a   ziemią.   Kilku   mężczyzn 

naciągało linę tak, by chłopiec nie uderzał ciałem o skaty.

- A jakim sposobem ściągniemy linę na dół? - zapytał Chor.

- Całkiem zwyczajnie - odpowiedział Móri. - To lina elfów i odczepi się sama, kiedy 

tego zapragniemy.

Chor skinął głową. Z wyrazu jego twarzy można było wyczytać, że bardzo pragnie 

mieć taką linę na własność.

- Spójrzcie! - krzyknął nagle Uriel.

Wszyscy poszli za jego wzrokiem i również wydawali z siebie okrzyki zgrozy. Nad 

najwyższa, wieżą twierdzy unosił się w powietrzu Sigilion.

- Więc jednak uciekł - szepnął Móri.

Teraz dla nikogo nie ulegało już wątpliwości: Sigilion polował na Villemanna, który 

wisiał bezradnie wysoko ponad nimi.

background image

Pani powietrza wylądowała z Danielle w dalekim lesie.

- Co się stało? - zapytała dziewczyna, która, zgodnie z życzeniem ducha, otworzyła 

oczy.

-   Muszę   wracać,   oni   mnie   potrzebują   -   rzekła   piękna   pani.   -   Sigilion   atakuje   i 

niezbędna jest moja pomoc, natychmiast. Danielle, teraz jesteśmy niedaleko twojego domu, 

spójrz, on znajduje się tam, niedaleko linii horyzontu. Teraz jest wczesny ranek, możesz sama 

dojść na miejsce. Mam nadzieję, że dasz sobie radę.

Danielle spojrzała w dół i zakręciło jej się w głowie. Nie rozwidniło się jeszcze, był 

szary brzask i tylko białe płaty śniegu rozjaśniały trochę krajobraz.

- Oczywiście, ze dam sobie radę - powiedziała drżącym głosem. - Wracaj, ja znam 

drogę.

-   Naprawdę?   Teraz   trzeba   iść   przez   las,   rozumiesz?   Ale   kieruj   się   tam,   gdzie   ci 

pokazywałam, i pamiętaj, że przez cały czas musisz mieć za sobą wschodzące słońce!

- Będzie dobrze - zapewniła Danielle.

- Wspaniale!

Pani powietrza posadziła dziewczynę w bardzo ładnym lesie, a sama ponownie wzbiła 

się w niebo.

Danielle rozejrzała się. Wschodzące słońce... Gdzie ono może być? Wśród drzew nic 

nie widziała.

background image

19

Villemann słyszał wołania duchów:

- Na dół, Villemann! Na dół! Po tej stronie murów! W obrębie twierdzy nie możemy 

ci pomóc!

Spojrzał w dół. Wciąż jeszcze daleko mu było do miejsca, gdzie mury przechodzą w 

skałę. Tymczasem w pobliżu czaił się Sigilion, który też już się zorientował, gdzie powinien 

atakować. Villemann w żadnym razie nie zdążyłby naładować pistoletu.

Władca Silinów był teraz oszalały z wściekłości. Wszystko poszło nie tak, jak należy. 

Stracił   swoich   poddanych.   Najpierw   kobiety,   potem   Madragów,   a   na   koniec   własne 

potomstwo.

Wszystko zaś z powodu tych czarnoksiężników i ich kompanii.

Nienawidził ich z taką siłą, że omal nie pękł. Ta bestia, którą mają... Bękarty nie 

kłamały, bestia jest okropna i śmiertelnie niebezpieczna. Ochraniała jednego z tych, którzy 

niosą święte kamienie Lemurów. Ale ten drugi mężczyzna... Wisi teraz śmiesznie przy murze 

i już jest zdobyczą Sigiliona.

Nikt mu nic odbierze ani tej zdobyczy, ani szlachetne go kamienia. Wszystko należy 

do Sigiliona!

A potem...? Potem, mając święty kamień w swojej władzy, napadnie na ty gromadę 

nędzników stojących na dole. Unicestwi ich. Odbierze im drugi kamień.

Ci niewidzialni, którzy tak mu dokuczali, kiedy po raz ostatni latał ponad twierdzą, też 

tu są, wyczuwał ich obecność.

One na kogoś czekają, domyślał się. Ale na kogo?

Nagle zorientował się, o co chodzi. One chcą złapać właśnie jego! Ha, ha, nie uda im 

się   to,   bo   on   trzyma   się   blisko   muru   twierdzy.   Sam   zaczarował   zamek,   tak   by   odpierał 

wszelkie wpływy istot z innego świata, bo pojmował przecież, że z takimi właśnie miał tutaj 

do czynienia.

Stojący na zboczu rozumieli problem Villemanna i w przeciwieństwie do Sigiliona 

widzieli   również   duchy,   które   świadomie   kryły   się   przed   jaszczurem.   Ludzie   wołali   coś 

ostrzegawczo do Villemanna, zastanawiali się, czy nie powinni go poprosić, by zrzucił na dół 

szafir, ale się na to nie odważyli. Sigilion mógł pochwycić kamień w locie, a wtedy wszystko 

byłoby stracone.

Nagle zobaczyli panią powietrza nadlatującą z szumem i dostrzegli wielką ulgę, z jaką 

background image

jej pojawienie się przyjęły inne duchy, ona zaś natychmiast zorientowała się w sytuacji.

Widzowie   na   zboczu   ze   zdumieniem   stwierdzili,   że   przybyła   zbiera   chmury   znad 

horyzontu i gromadzi je nad twierdzą. Jakby jakaś siła wsysała chmury do centrum, w którym 

chciała je zebrać piękna pani. Wokół Villemanna, lecz także wokół Sigiliona.

Villemann   widział,   co   się   dzieje,   Sigilion   jednak   nie   pojmował   niczego. 

Nieoczekiwanie   został   otoczony   gęstą,   nieprzeniknioną   chmurą,   zrobiło   się   ciemno   i   po 

omacku szukał czegoś, czego mógłby się przytrzymać; za nic też nie chciał stracić z oczu 

młodego człowieka wiszącego na linie przy murze.

Ale, niestety, nie widział go.

Słyszał jednak, jak gromada tych okropnych ludzi wrzeszczy:

- Na dół! Na dół, Villemann! Szybko!

O nie! Sigilion na to nie pozwoli!

Lina! To lina. Ten młodzieniec teraz mu już nie umknie.

- Spójrz w górę, Villemann! - wołały duchy, ale Villemann już podjął swój szalony lot 

na dół, prosto w ramiona Sigiliona.

Młody   człowiek   krzyknął   ze   strachu,   kiedy   zobaczył   potworne,   triumfujące 

jaszczurcze   oczy   tuż   przy   swojej   twarzy.   Widział   otwierającą   się   szeroko   paszczę, 

poruszający się ciężko jęzor...

Trucizna! On zaraz plunie na mnie tą swoją trującą śliną, pomyślał Villemann.

Ale i jego pęd, i ciężar były zbyt duże. Tutaj Sigilion się przeliczył. Obaj zsunęli się 

kawałek w dół, nie mogąc przyhamować, i znaleźli się poza gęstą chmurą.

Teraz   wszystko   stało   się   jasne.   Duchy   przemknęły   przez   powietrze   niczym 

błyskawica, bały się jednak, że przybędą za późno. Villemann może nie uniknąć trucizny.

Działał już jednak ktoś inny, mógł to robić teraz, kiedy znajdowali się poza złym 

wpływem twierdzy.

Dolg wyjął z futerału czerwony farangil.

Skierował go w stronę Sigiliona, który też natychmiast zwolnił uścisk Villemanna.

Syn czarnoksiężnika leciał w dół, ale tam pochwyciły go duchy i delikatnie zniosły na 

ziemię.

Sigilionowi natomiast nikt nie zamierzał okazać najmniejszej litości. Jaszczurczy król 

próbował odpełznąć pod bezpieczną osłonę twierdzy, ale promienie farangila przesuwały się 

w ślad za nim. Kamień płonął tak intensywnie, że czerwony blask odbijał się w chmurach, 

które pani powietrza pospiesznie odsuwała znad twierdzy. Nie chodziło przecież o to, by zły 

Sigilion mógł się w nich ukryć.

background image

Król Silinów czul, że śmiercionośne promienie przepalają mu skórę, czuł, że siły z 

niego uchodzą. Nie, nie, myślał. Jestem przecież nieśmiertelny, mnie nie można unicestwić. 

Teraz kiedy w końcu mogę przejąć panowanie nad światem, kiedy dwa święte kamienie są w 

zasięgu ręki...

Ogarnęła go potworna wściekłość, dodając sit, za wszelką cenę chciał uciec z kręgu 

działania farangila. Rzucił się w dół, prosto na tego ciemnowłosego syna czarnoksiężnika, i 

zanim ktokolwiek zdążył zareagować, wyrwał mu z rąk czerwony kamień.

Stało się to najzupełniej nieoczekiwanie, zarówno dla ludzi, jak i dla duchów. Móri 

krzyknął przerażony, ale powstrzymano go:

- Nie przeszkadzaj mu! Niech działa!

To był glos Cienia.

Ludzie   uspokoili   się.   Patrzyli   na   Sigiliona,   który,   wymachując   ciężko   ramionami, 

starał się znowu ulecieć nad twierdzę.

I nagle dotarł do nich jego krzyk przerażenia. On, niegodny, odważył się wziąć w ręce 

farangil,   ten   pośród   świętych   kamieni   Lemurów,   który   był   mścicielem,   obrońcą   i   który 

atakował.

W   okamgnieniu   Sigilion   został   unicestwiony.   Kilka   brudnych   strzępów,   jak   po 

pożarze, unosiło się jeszcze przez jakiś czas nad zboczem.

Farangil opadł prosto w ręce Dolga. On zaś wymył go w czystym śniegu Karakorum, 

zobaczył przy tym, że kamień dziwnie pociemniał. Rzeczywiście tak było, ale Uriel i Rafael 

szczerymi   modłami  sprawili,   iż  odzyskał   swój   blask,  po  czym   Dolg   mógł  go  na   powrót 

umieścić w skórzanym futerale, który specjalnie dla niego został wykonany.

Nadszedł więc czas powrotu. Lina została odczepiona od murów i można było się 

żegnać.

- Nie myślcie o tym wszystkim, co tutaj leży - odparł Chor na pytanie Móriego. - 

Zajmiemy się przeniesieniem naszych rzeczy, zwłaszcza że duchy obiecały nam pomóc.

Czworo Strażników z Lemurii też z nimi było. Móri zwrócił się teraz do nich.

- Powiadacie, że Madragowie mogą z wami zamieszkać - rzekł lekko zakłopotany. - 

Ale gdzie wy sami przebywacie? W jakim wymiarze? I dokąd zamierzacie przetransportować 

te bagaże?

- No właśnie, gdzie wy mieszkacie? - wtrąciła Taran. Cień spojrzał na nią. W jego 

oczach migotały iskierki wesołości.

- Naprawdę nie wiecie?

- Nic, skąd, u licha, mielibyśmy to wiedzieć? Pojawiacie się i znikacie. Trzymacie się 

background image

gdzieś w sobie tylko znanych regionach, a potem, pach! i jesteście, na wezwanie, albo i nie - 

mówiła Taran odrobinę zirytowana.

- No tak, powiedzcie nam, gdzie się podziewacie - poprosił Dolg.

Cień spojrzał wesoło na swojego ulubieńca.

- W starym zameczku myśliwskim pod Theresenhof.

- Co? Gdzie? - wykrzykiwali ludzie jedno przez drugie. - Tak blisko? Ale przecież tam 

nigdy nikt nie mieszka!

- No i właśnie to bardzo nam odpowiada. A że jesteśmy tak blisko was... Cóż, może 

dobrze   się   czujemy   w   waszym   sąsiedztwie?   Może   lubimy   być   blisko   przyjaciół?   Blisko 

rozsądnych, sympatycznych osób, które wszyscy bardzo lubimy.

Ludzi szczerze to wzruszyło.

- Zadbamy, żeby w zameczku było ciepło i przytulnie - obiecał Móri.

- A ja osobiście tam posprzątam - oświadczyła  Taran. Obaj jej bracia przewracali 

oczami i chichotali ubawieni. Taran posprząta? Z własnej woli?

-   Brawo,   siostrzyczko!   -   wołał   Villeniann.   -   Ale,   oczywiście,   urządzimy   wam 

wszystko   pięknie.   Ponieważ   żadne   z   nas   nie   poluje,   to   zameczek   popadł   w   ruinę, 

sprowadzimy teraz nowe meble i w ogóle, powiedzcie tylko, czego sobie życzycie!

Cień śmiał się i potrząsał głową.

- jest dobrze tak, jak jest. I mnóstwo miejsca, więc ani Madragowie, ani Strażnicy nie 

będą odczuwać ciasnoty.

- Ale co ty, trzeba wszystko odnowić i pięknie urządzić! - wołał Rafael. - Nic nas 

przed tym nie powstrzyma.

- Wcale też nie zamierzaliśmy tego robić - zapewnił Cień. - I bardzo się cieszymy, że 

ci niezwykli geniusze, Madragowie, będą z nami.

- I my się cieszymy - rzekła Taran, ;ciskając rękę Misy. Dolg roześmiał się.

- Nagle życie stało się takie cudowne! - zawołał. - Wracajmy do domu! Wszyscy!

Villemannowi udzieliło się jego podniecenie.

- Tak jest, wszyscy. I Cień, i duchy... Ale bądźcie tak dobre i pozwólcie nam zobaczyć 

drogi; powrotną! Nie ogłuszajcie nas tym idiotycznym środkiem nasennym, pozwólcie nam 

spotkać Ludzi Lodu i zobaczyć  tamte wymiary poza naszym czasem. Bądźcie tak dobre! 

Bądźcie tak dobre! jeśli trzeba was prosić na kolanach, to zaraz padam.

Duchy wahały się. Cień zapytał rozentuzjazmowanego młodzieńca:

- Nie masz jeszcze dość przygód i strasznych przeżyć?

- I nie będę miał!

background image

- No cóż, w tamtą stronę zachowywałeś się poprawnie. Ale co inni na to? jak wy 

sądzicie?

-   Jak   może   pamiętacie,   ja   od   samego   początku   zamierzałem   przeżyć   podróż 

świadomie - przypomniał Móri. - Przyłączam się do prośby Villemanna.

- Ja także - dodał Dolg, a Taran, Uriel i Rafael powtarzali za nim jak echo: - My także. 

My także.

- Rafaelu - rzekł Cień ostrzegawczo. - Nie wiem, czy twoje nerwy to wytrzymają.

-   Rafael   był   tym   razem   co   najmniej   tak   samo   dzielny   jak   pozostała   młodzież   - 

oświadczył   Móri.   -   Może   nawet   jeszcze   dzielniejszy,   bo   przecież   nie   ma   tej   naturalnej 

odwagi, którą oni przynieśli ze sobą na świat. Czasami mam ochotę na zrywać to głupią 

odwagą, ale tego nie czynię, ponieważ jestem niewypowiedzianie dumny ze swoich dzieci.

Cień spoglądał to na jedno, to na drugie.

- No to w porządku! Tylko Madragom oszczędzimy dodatkowych emocji, oni i tak 

przeżyli dzisiaj wystarczająco wiele. A wy będziecie sobie sami winni!

- Dzięki ci! I jeszcze tylko jedna sprawa: C możesz dać środek nasenny Nerowi?

Pies, który rozumiał, co ludzie mówią, protestował gwałtownie.

-   Spokojnie,   piesku   -   powiedział   Dolg.   -   Wiemy,   że   jesteś   najodważniejszym   i 

najbardziej lojalnym psem na świecie, ale musisz zrozumieć, że akurat w tym przypadku 

odwaga mogłaby się okazać dla ciebie zgubna. Niezależnie od tego, co się będzie działo, nie 

wolno nam atakować. A ty byś przecież tak nie mógł, prawda?

Nero zrezygnował.

-   I   chodźmy   nareszcie   z   tego   zimnego   i   wietrznego   miejsca!   -   zawołała   Taran, 

zacierając ręce, żeby pokazać, jak bardzo jest jej zimna. - Słońce chyli się już ku zachodowi, 

cienie stają się coraz dłuższe.

Rozdzielili więc bagaże, to znaczy Madragowie zostali obładowani tak, że się uginali 

pod   ciężarem,   resztę   wzięli   Strażnicy.   Ludzie   mieli   nieść   tylko   osobiste   rzeczy,   musieli 

bowiem mieć wolne ręce. Nero, Madragowie, a takie Strażnicy dostali proszki.

Dolg zastanawiał się nad sprawą Strażników. Właściwie uważano ich za należących 

do gromadki duchów, ale to przecież nieprawda. Zostali na ziemi, by strzec świętych kamieni 

do czasu, gdy ktoś przyjdzie i odnajdzie je. Dolg domyślał się, że starzy Lemurowie nie 

przypuszczali, iż minie aż tyle czasu, zanim się to stanie.

Jeszcze raz odetchnął z ulgą, że dane mu było uwolnić te cztery samotne istoty.

Tak,   trzy   w  dolinie   Gjain   miały   jednak   jakieś  towarzystwo   w  postaci   islandzkich 

elfów i karłów. Strażniczka na bagnach była kompletnie sama.

background image

Napotkał   jej   wzrok   akurat   w   momencie,   kiedy   zamierzała   zażyć   środek   nasenny. 

Poznali nawzajem swoje myśli i uśmiechnęli się do siebie.

I właśnie w tej chwili Dolg poczuł z nią więź silniejszą niż z jakąkolwiek inną istotą 

na ziemi. Naprawdę w jego żyłach płynęło wiele krwi Lemurów.

Przygotowania dobiegły końca. Uśpionych zabrano i ludzie ich już później w czasie 

podróży nie widzieli. Oni sami wyruszyli w drogę przez wymarłe doliny, prowadzeni przez 

kilka duchów.

Byli z nimi Cień, pani powietrza i potężny Nauczyciel.

Pustka   zniknęła   jakiś   czas   temu.   Pustka   jest   bardzo   silna,   wyjaśnił   Nauczyciel.   I 

dźwiga największy ciężar w tamtej grupie.

Dolg   oglądał   krajobraz   rozciągający   się   pod   nimi.   Widział   dzikie   stepy   i   nagie 

pustynie, niekiedy mignął mu skrawek urodzajnych ziem Indii. Potem pojawiły się wysokie 

góry. To Pamir, domyślał się.

Nagle wszystkie widoki zniknęły. Wznieśli się duto wyżej, ziemskie granice zostały 

zatarte. Znajdowali się w sferach otaczających świat ludzi.

Podróż bowiem musiała się odbyć bardzo szybko. Nic mogli wędrować mozolnie po 

górach i dolinach, jeśli mieli w odpowiednim czasie wrócić do domu.

O jednej sprawie kompletnie zapomnieli, mianowicie o jedzeniu. Teraz wszystkim 

burczało   w   żołądkach   z   głodu.   W   wielkim   napięciu   człowiek   nic   myśli   o   własnych 

potrzebach, kiedy jednak napięcie minie, one dają o sobie znać ze zdwojoną siłą. Na szczęście 

nie czuli się zmęczeni. Jeszcze teraz nie. To się pojawi później.

Można zresztą zrozumieć, że w twierdzy nic mieli ochoty na jedzenie. Warunki do 

tego nie nastrajały.

Villemann nadal nie odczuwał głodu. Wciąż był tak podniecony, że nie mógł rozluźnić 

mięśni. Przecież tylko on jeden miał okresy czuwania podczas podróży w tamtą stronę, do 

końca jednak przytomny nie by!. Doznawał jedynie przedsmaku tego, co czekało ich teraz, 

ale też tamte przeżycia bardzo rozbudzały jego ciekawość.

Taran znajdowała się w zupełnie innym nastroju. Była obolała, zgaszona, bezradna. 

Nikt w rodzie czarnoksiężnika nie lubił zabijać, Taran nic stanowiła wyjątku.

Tak   nie   powinno   było   się   stać.   Nic   powinno,   powtarzała   sobie   w   myśli.   Jakie 

mieliśmy prawo napaść na ich siedzibę i pozbawić ich życia?

Glos, który powtarzał, że Sihnowie żyli już i tak bardzo długo i że świat bez nich 

będzie lepszy,  brzmiał nie dość głośno, by zagłuszyć  wyrzuty sumienia. Sześciu Silinów, 

potomków Sigiliona, nigdy nawet nie wychynęło na świat. Wiedli swoje nędzne życie w tej 

background image

twierdzy.   Byli   obrzydliwi,   to   prawda,   bardzo   niebezpieczni,   lecz   i   tak...   Byli   groźni, 

próbowała   przekonywać   sama   siebie,   ale   to   nie   pomagało.   Widziała   ich   jako   gromadkę 

nieszczęśliwych istot, podporządkowanych woli Sigiliona.

To z pewnością nie do końca prawda, bo wyglądało na to, że lubią swoje życic i że 

bardzo ich podniecała perspektywa zamordowania Móriego i jego grupy.

Mimo wszystko w jej oczach były to stworzenia tragiczne.

Dużo łatwiej żywić obrzydzenie i nienawiść do Sigiliona. Taran poznała dostatecznie 

wiele   jego   najgorszych   cech,   a   żadnej   dobrej,   by   czuć,   że   jej   niechęć   do   gada   jest 

uzasadniona.

Mimo to jednak...

Taran   wyprostowała   się   i   przełknęła   ślinę,   by   pozbyć   się   skurczu   gardła.   Potem 

poddała   się   oszałamiającemu   uczuciu,   że   oto   opuszczają   czas   i   przestrzeń   w   ziemskim 

rozumieniu, a zagłębiają się w obce, nieznane sfery, daleko od ciasnego świata ludzi.

Otrząsnęła   się   z   nieprzyjemnych   wspomnień   i   wyruszyła   na   spotkanie   nowych 

przygód.

Teraz trzeba mieć oczy i uszy otwarte, postanowili. Przeżywać wszystko, co idzie nam 

naprzeciw.

background image

20

Villemann płonął. Teraz przeżyje świadomie wszystko to, co w tamtą stronę ledwie 

we fragmentach do niego dotarło.

Żeby   tylko   nie   pędzili   z   taką   oszałamiającą   szybkością!   Ale   na   tym   to   przecież 

polegało. Muszą poruszać się w ten specjalny sposób, by pokonać odległość w rekordowo 

krótkim czasie. Normalnie podróż zajęłaby miesiące, a moze nawet lata.

Rozglądał się uważnie. Wokół wiały dziwne, porywiste wiatry. Nietrudno zauważyć, 

że Taran fascynuje ten pęd. Trzymała Uriela za rękę i raz po raz wykrzykiwała przejęta i 

zachwycona ,Oooch!”

Móri rzekł do Villemanna:

- Miałeś rację. Te zjawiska, o których mówiłeś, istnieją naprawdę.

Milo było otrzymać pochwalę od ojca.

Zdążyli   przeżyć   już   tak   wiele   w   czasie   tej   podróży,   że   nie   zwracali   uwagi   na 

szczegóły. Jeden szok następował po drugim. Mijali wiele wrót i bram do nieznanych państw. 

Ponieważ czuwali, nikt nie musiał ich nieść niczym bezwładne mieszki, jak to było w tamtą 

stronę; płynęli tak jak duchy, które trzymały się blisko nich.

Widzieli tak wiele, że Villemann pamiętał jedynie fragmenty, coś tutaj, coś tam.

Raz na samym początku... Rozległo się wołanie duchów: „Nie wahaj się, Rafaelu! Nie 

wahaj się!” W ich glosach brzmiał wielki niepokój. Rafael odważył się postąpić jeszcze jeden 

krok dalej i potem wszystko szło dobrze. Villemann nie pamiętał już, o co to chodziło, bo 

zaraz spadły na nich nowe przeżycia.

Sfery...   Niektóre   jakby   konkretne,   wypełnione   krajobrazami   i   różnego   rodzaju 

istotami, przesuwały się obok nich z szumem i tak szybko, że nie mogli się nawet nad nimi 

zadziwić,  inne znowu tak abstrakcyjne,  że trudno je opisać słowami.  Zapamiętał  jedną z 

takich   sfer,  miało   to   miejsce   na   początku   podróży,   kiedy  wszystko   jeszcze   skrzyło   się  i 

migotało, a oni sami byli jakby częścią tego świata. Sfera krystaliczna, gdziekolwiek spojrzeć, 

wszędzie tylko kryształ. Zostali tam poddani procesowi oczyszczenia.

Jak przez mgłę pamiętał jakieś groty różnych  kształtów i rozmiarów, niektóre coś 

symbolizowały, ale zapomniał, co, napotykali też bezgraniczne przestrzenie całkowitej pustki, 

przestrzenie, w których przed oczyma wędrowców przesuwało się ich własne minione życie, 

mogli obserwować własną reakcję na oglądane epizody, a wszystko miało znaczenie dla tej 

niewiarygodnie szybkiej podróży.

background image

Dostrzegli jakiś potężny okręt nie znanego im typu, żeglujący obok. Okręt kosmiczny, 

zostali   poinformowani.   Majestatycznie   płynął   w   przestrzeni   i,   jak   się   zdawało,   nie   miał 

żadnych otworów, drzwi ani okien. Cień powiedział, że kierują nim siły pozaziemskie, choć 

nie bardzo wiadomo, co miał na myśli. Nie są one niebezpieczne, życzą ludziom wyłącznie 

dobra, te wysokie, jasne, super inteligentne istoty, których Villemann nie widział, jedynie o 

nich słyszał. Żeglowały wokół kuli ziemskiej, najbliższe niej w ciemne noce, przeważnie 

jednak w znacznej odległości, i obserwowały, czy ludzie nie zniszczyli swojej planety. Nie 

miały nic wspólnego z czasem, kierowane były światłem i myślami, potrafiły jedynie silą 

myśli znaleźć się momentalnie obok człowieka, który ich potrzebował.

- Czy my również nie moglibyśmy żyć poza czasem? - zainteresował się Villemann.

- Tak, ale nie w taki sani sposób jak one - odparł Cień. - Mówimy bowiem o dwóch 

całkiem odmiennych sferach..

Villemann skinął głową i nie podejmował już dalszej dyskusji.

Spotkali również inne kosmiczne statki. Matę w kształcie dysku, bardzo szybkie, o 

srebrzystej barwie.

- Te są kierowane przez małych - wyjaśnił Cień. - Mali mają zielonoszarą skórę i są 

tacy chropowaci, że człowiek nie jest w stanie ich dotknąć. Posiadają jedynie rozum i nie 

mają pojęcia, czym są uczucia. Właściwie jednak źli też nie są. Istnieje zresztą także trzeci 

gatunek, który pochodzi z jeszcze dalszych stron. Nazywa się ich Tyrannami. Nie są groźni w 

bezpośrednim zetknięciu, ale czasem zdarza się, że wchodzi taki w człowieka i staje się jego 

złym duchem. Macie w historii świata wiele przykładów. Różni źli despoci...

- Jak Kaligula - wtrącił Villemann.

Owszem, Kaligula był jednym z nich. Ale istniało bardzo wielu innych. Teraz jednak 

musimy patrzeć w górę, bo mijamy bardzo trudną sferę...

Minęli i tę bez specjalnych kłopotów.

Nagle Villemann rozpoznał okolicę. Tutaj ocknął się poprzednim razem.

Jeszcze raz Móri stwierdził:

- Miałeś rację, Villemannie. Opisałeś wszystko do najdrobniejszego szczegółu.

Wrota! Dotarli do pierwszych wrót, jakie zapamiętał z podróży w tamtą stronę.

Wszystko było jak wówczas. Wszystko takie samo, ale skoro teraz znajdowali się w 

drodze powrotnej, to zdziwiła go obecność człowieka - wilka. Uważał, że ta istota powinna 

przebywać po tamtej stronie, w innej niż oni sferze, no ale to z pewnością był strażnik, więc 

właściwie nie na znaczenia, po której stronie przejścia pilnuje.

Wiatry   wciąż   wiały.   Pozostawało   też,   uczucie   nieograniczonej   przestrzeni, 

background image

podróżowali jednak już tak dawno.. że nie wydawało się to niczym specjalnym. Villeiriann 

czuwał przecież przez cały czas. A poprzednim razem ocknął się akurat w tym miejscu.

Patrzył teraz na wielką, muskularną męską postać o głowie wilka. Czy też, goły - by 

ktoś wolał: ogromny samiec wilka o ludzkim korpusie.

- Hasło! - zawołał strażnik do duchów, dokładnie tak jak Villemann zapamiętał  z 

pierwszej podróży.

Odpowiedział Cień:

- Nie znamy hasła, szlachetny strażniku. Ale jest z nami Wybrany, prowadzimy go z 

powrotem. Są też zarówno tragarze, jak i szlachetne kamienie…

On mówi o mnie, pomyślał Villemann przejęty. Należę do tych, których się wymienia! 

Jestem   kimś  ważnym.   Zastanawiał  się,   czy  nie   wypadało  pozdrowić   człowieka   -  wilka   i 

podziękować za ostatnie spotkanie, uznał jednak, że lepiej dać spokój. Poprzednim razem 

miał przecież spać.

Cień mówił dalej:

-   Grupa   ludzi,   którą   teraz   prowadzimy,   wypełniała   swoje   zadanie.   Ten,   którego 

nazywano Wiecznym, został unicestwiony.

Wilk przesunął spojrzenie swoich wąskich, żółtych oczu po zebranych.

- Dlaczego oni czuwają? Czy zniosą podróż poza czasem?

-   Zniosą   -   zapewnił   Cień.   -   Ci   ludzie   przywykli   do   wszelkich   trudności,   nawet 

największych. Mają serca tak czyste i szlachetne, że oprą się naciskowi zła w strefach poza 

czasem.

Człowiek - wilk skinął głową. Był  niezmiernie wysoki,  a Villemann poznawał po 

reakcji swej siostry, że również niezmiernie przystojny. Ach, ta Taran, myślał z rozbawieniem 

i czułością. Tak się cieszę, że znalazła bezpieczną przystań w ramionach Uriela.

- Przechodźcie!

Przekroczyli wrota.

Ponownie znaleźli się pośród chmur.

Taran chwyciła Uriela za rękę.

- Wiem, że nie przeszliśmy jeszcze przez najgorsze - zachichotała nerwowo. - - Nie 

wiadomo,   jak   jest   w   sferze   poza   czasem,   ale   Villemann   mówiło   strachu   już   przy   tym 

przejściu.

- Nie był to taki wielki strach - wtrącił Villemann zawstydzony. - Byłem wtedy dosyć 

oszołomiony, to znaczy nie całkiem przytomny.

Umilkli. Posuwali się w ciszy naprzód, teraz musieli nieco zwolnić.

background image

Z głębi chmur dochodziły jakieś odgłosy, przypominające ciężkie westchnienia. Czuli, 

że nogi zapadają im się w podłoże, jakby szli po miękkim mchu.

Stąpali ostrożnie. Przestraszeni nie odważyli  się zapytać,  co to symbolizuje. Mieli 

wrażenie, że lepiej nie wiedzieć. Na każdy szelest dochodzący z mroku wszyscy podskakiwali 

spłoszeni.

- Zbliżamy się do skraju czasu - szepnął Móri. Atmosfera po prostu nakłaniała do tego, 

by mówić szeptem.

- Tak jest - potwierdził Cień cicho. - I już niedługo będziemy musieli was opuścić. My 

nie możemy się poruszać w bezczasie, do którego się właśnie zbliżamy.

Duchy wyjaśniły, dlaczego tak powinno być, ale Villemann zdążyło tym zapomnieć. 

Cieszył się tylko na spotkanie z nowymi przewodnikami.

Coś ciemnego wznosiło się przed nimi we mgle.

- Jesteśmy na miejscu - oznajmił Nauczyciel.

Villemann   poznawał   znowu   te   przeciągłe   echa,   które   docierały   do   niego   jakby   z 

nieskończoności, kiedy podróżował tędy poprzednio.

Znajdowali się w centrum ciemności. Kompletny mrok otulił ich szczelnie. Mimo woli 

szukali nawzajem swoich rąk, nie chcieli się pogubić.

Dobrze było wciąż mieć przy sobie duchy.

- Czy idziemy we właściwą stronę? - zapytał Rafael głośnym szeptem.

- Oczywiście! - zapewnił Cień. - Możecie nam ufać! Nikt nie powiedział nic więcej. 

Nie słyszeli własnych kroków. Wszędzie panowała przerażająca cisza.

Na Boga, co to takiego? zastanawiał się Villemann. Czy to ma symbolizować śmierć?

Nie, wiedział, że to nieprawda. Śmierć nie jest przecież wiekuistą ciemnością. Ojciec 

opowiadało śmierci. Inni również. Na Wschodzie ten stan nazywa się nirwaną, a nirwana to 

nie jest ciemność. To spokój, światło i bezruch.

I właśnie światło jest śmiercią. Nie jakaś nieokreślona ciemność.

Nagle pojaśniało, przed nimi, wokół nich.

- Tutaj byłem poprzednim razem - oznajmił Villemann głośno i radośnie. - A więc ni 

jesteście! Witaj, Villemo! Pamiętasz mnie?

Rudowłosa, bardzo piękna młoda kobieta śmiała się do niego szeroko. Wydawała się 

jednak zaskoczona.

-   Powinno   by   się   zapytać   odwrotnie:   Jakim   sposobem   ty   mnie   pamiętasz, 

Villemannie?

Zachichotał skrępowany:

background image

- Ja nic całkiem wtedy spałem. Dziękuję za tamto spotkanie!

- Sol! - krzyknęła Taran. - Och, jak to cudownie, że znowu jesteś!

- Widujemy się zawsze w bardzo dziwnych miejscach - rzekła Sol z Ludzi Lodu ze 

śmiechem, biegnąc na spotkanie Taran. Potem dodała z udawaną powagą: - Nie możemy się 

tak dalej zachowywać, trzeba to zmienić...

Wszyscy wybuchnęli śmiechem.  Cale napięcie rozpływało się w tym  śmiechu, nie 

mieli się czego obawiać, skoro spotkali Ludzi Lodu.

Tutaj także znajdował się strażnik, ale tak jak powiedział Villemann: Był ogromny i 

przesłaniały go gęste, wirujące chmury, więc nie potrafili określić, jak wygląda. Pokłonili mu 

się   jedynie   z   szacunkiem   i   wszystko   wskazywało   na   to,   że   szacunek   został   przyjęty   z 

życzliwością.

Wodzem Ludzi Lodu był Tengel Dobry. Również jego powitali z szacunkiem, on zaś 

poinformował  głębokim głosem,  że będzie opiekunem Móriego.  Nic bardziej  słusznego - 

jeden przywódca ochrania drugiego.

Lodowaty wicher szarpał ich ubrania, nikt jednak nie marzł. Ludzkie reakcje nic miały 

tutaj   mocy.   Widzieli   wrota,   przez   które   mieli   przejść,   wrota   z   wirujących   chmur, 

przekraczający je byli jakby wsysani do innej sfery. Dochodził do nich stamtąd głuchy szum, 

niby z odległych, bardzo dalekich światów.

Taran zadrżała.

-   A   psa   ze   sobą   nie   macie?   -   zapytał   ten,   którego   nazywano   Dominikiem.   - 

Poprzednim razem się nim opiekowałem.

- Nie, teraz, kiedy nie zostaliśmy uśpieni, nie chcieliśmy go ze sobą zabierać - odparł 

Móri. - Czasami bywa zanadto bojowy.

Tengel wyjaśnił Dominikowi:

Pies oraz ta młoda panienka, Danielle, już przechodzili przez wrota. A także Strażnicy 

i ci rośli, Madragowie. Przeszli tędy, jeszcze zanim was wezwałem. Wszyscy zażyli środek 

nasenny.

Dominik zrozumiał.

- W takim razie niewielu mamy podopiecznych. To dobrze.

Ludzie   powitali   uprzejmie   dwoje   ryjących   mieszkańców   Wschodu,   Shirę   i   Mara, 

wielkiego łucznika. Powitali też Tronda i każde z nich otrzymało opiekuna.

Nie   zwlekając,   pożegnali   się   z   Nauczycielem,   Cieniem   i   panią   powietrza.   I   teraz 

Villemann   przypomniał   sobie,   dlaczego   to   Ludzie   Lodu   mieli   prowadzić   ich   dalej   przez 

niebezpieczną przestrzeń. Otóż te złe istoty,  które nie mogły przebywać  w czasie i które 

background image

zostały skazane na życie w przestrzeni pomiędzy milionowymi częściami sekundy, również 

lękały się wroga Ludzi Lodu, Tengela Złego. Gdyby zdobył władzę, one także znalazłyby się 

pod jego panowaniem, a tego nie chciały. Dlatego owe złe istoty nie atakują Ludzi Lodu, 

bowiem są oni jedynymi, którzy mogą uwolnić świat od Tengela. Villemann przypominał 

sobie jednak, że napadły na niego i jego przyjaciół...

Cała duża grupa przeszła przez wrota z wirujących, ciemnych chmur.

Krzyki natychmiast przybrały na sile. Szybkość również się zwiększyła. Znajdowali 

się   w   centrum   przeciągu,   wicher   gnał   ich   naprzód,   wszystko   usuwało   się   przed   nimi   z 

oślepiającą szybkością.

A z  naprzeciwka  nadchodziło  co  innego:  To, co znajdowało się w owej  strasznej 

sferze poza Czasem.

Wielkie pięści jak wykute z kamienia zbliżyły się do nich i zacisnęły, jakby chciały 

zmiażdżyć intruzów. Kilkoma krótkimi słowami Tengel Dobry sprawił, że pięści się cofnęły. 

A po chwili zniknęły.

Przed idącymi rozległ się głuchy łoskot i kula ogromna niczym meteoryt stoczyła się z 

ramion   olbrzymów,   z   których   widzieli   tylko   te   ramiona   właśnie.   Ludzie   Lodu   schwycili 

każdy swego podopiecznego i dosłownie w ostatniej chwili wyszarpnęli ich z niebezpiecznej 

strefy.

Zbliżyli   się   teraz   do   śmierdzącej   jamy,   buchającej   syczącą,   bulgoczącą   siarką.   Z 

gorącej pary wyłoniła się trudna do opisania istota, która najwyraźniej chciała pochwycić 

Rafach.

- Nie! - wrzasnął młody marzyciel.

Oni wiedzą, że Rafael jest słaby, pomyślał Villemann wstrząśnięty. Chciał ratować 

przyrodniego brata, ale oczywiście działał zbyt wolno. Młoda, piękna Shira zdążyła już wbiec 

między nich, a z nią się najwyraźniej liczono, to rzucało się w oczy. Shira... Co Villemann o 

niej wie?

To ta, która dotarła do źródła jasnej wody, będącej w stanie złamać siłę Tengela Złego.

Nic dziwnego, że chylą przed nią głowy.

Znaleźli się wkrótce w otwartej przestrzeni. I tutaj spotkali tych, których Villemann 

nazywał smokami. Widzieli jednak nic tylko smoki, z tej przestrzeni wyłaniały się jedna po 

drugiej najbardziej okropne istoty, gotowe zrobić porządek z intruzami. Niewiele miały do 

stracenia w tym swoim świecie, ale to ich świat i pragnęły go bronić.

-   Przecież   my   nie   chcemy   zrobić   wam   nic   złego,   przeklęci   idioci!   -   wykrzyknął 

nieopanowany Villemann. - Nie chcemy zajmować waszego świata! Chcemy tylko, byście 

background image

pozwolili nam tędy przejść.

Trzy różne istoty skierowały się ku niemu. Rycerz na me - prawdopodobnym smoku, 

wąż zdający się nie mieć końca, który wił się w pustce, i mężczyzna, który, jak się Villemann 

domyślał, był źle widziany na ziemi, z jego dzikich oczu bito bowiem trudne do wyobrażenia 

zło.

Ludzie Lodu borykali się z ogromnymi trudnościami, by odeprzeć ataki. Kiedy im się 

to nareszcie udało, Móri powiedział z wyrzutem:

- Była to po prostu głupia reakcja, Villemann.

-   Ale   najzupełniej   zrozumiała   -   rzekł   Tengel   Dobry.   -   Wkrótce   stąd   wyjdziemy. 

Musimy jeszcze tylko minąć jedno z zaginionych i zapomnianych na ziemi królestw. Jedno z 

najbardziej   niebezpiecznych,   a   przy   tym   najbardziej   pechowych.   Jego   mieszkańcy 

wyniszczyli się sami własną nienawiścią, w końcu trafili tutaj.

Nie brzmiało to specjalnie radośnie. Ludzie stanęli w miejscu, znajdowali się bowiem 

w centrum zaginionego królestwa.

Zdawało im się, że rozpoznają otoczenie. Wysokie, strzeliste góry, piasek, gliniasta 

ziemia,   żółta   i   nieurodzajna.   Na   dnie   głębokich   dolin,   które   należałoby   raczej   nazywać 

dziurami, rosły jakieś pojedyncze kolczaste krzewy.

Oczywiście, takie miejsca znajdowały się również na ziemi, nic więc chyba dziwnego, 

że   rozpoznawali   krajobrazy.   Wkroczyli   teraz   znowu   w   jakąś   fazę   czasu,   więc   mogli   się 

ostrożnie poruszać. I bardzo wolno, nikt bowiem nie wiedział, co ich może spotkać.

Wkrótce mieli się tego dowiedzieć.

Zza   wzniesienia,   które   najbardziej   ze   wszystkiego   przypominało   jakieś   ogromne 

mrowisko, wychodziły paskudne, podobne do ludzi istoty. Ordynarne, o zaciętych twarzach, 

wydawały z siebie upiorne odgłosy. Warkliwe, ryczące...

- Dzięki wszystkim nadprzyrodzonym siłom za to, że nie wzięliśmy ze sobą Nera - 

mruknął Dolg.

Nie wiedząc czemu, zostali nieoczekiwanie otoczeni przez wrogie istoty.

Sytuacja wyglądała marnie. Tengel Dobry oznajmił, że Ludzie Lodu również mają 

kłopoty z tym przejściem, nie należy ono do tych, w których są przyjmowani dobrze. Chodzi 

tu bowiem o ich wymarły świat, który nie ma się czego obawiać ze strony Tengela Złego, i 

nie przejmuje się tym, czy potwór dojdzie do władzy, czy nie.

- - Miałem nadzieję, że nasza obecność ich powstrzyma mruknął Tengel. - Wygląda 

jednak na to, że może dojść do jakiejś potyczki.

- Nie mamy ochoty na zwykłą walkę - westchnął Móri. - A nie wiem, czy moje runy i 

background image

czarodziejskie zaklęcia zachowują tutaj moc.

- Zaczekajcie! - wtrącił Dolg. - Pozwólcie mi spróbować! Zaczął przemawiać wprost 

do ponurej, groźnej istoty, która nieustannie się do nich przybliżała.

-   Wy   zdaje   się   nie   znacie   niczego   poza   nienawiścią   -   mówił   Dolg   swoim 

najłagodniejszym głosem. - I nie wiecie wcale, że istnieje coś takiego jak miłość. Kaleczycie 

swoje kobiety,  kiedy są wam potrzebne do zaspokojenia żądzy,  a potem je odrzucacie, a 

nawet mordujecie. Wieczna podejrzliwość i niezadowolenie rodzą nową, nienawiść i nie dają 

spokoju, ani waszym duszom, ani ciałom. Nie rozumiecie tego, że nienawiść niszczy was 

strasznymi chorobami, bijecie się tylko o swoje prawa, nie przyznając ich nikomu innemu, i 

nie   chcecie   pojąć,   że   zniszczyliście   już   wszystko,   co   kiedykolwiek   było   w   waszym 

posiadaniu. Pozwólcie sobie samym na trochę łagodności, a odkryjecie całkiem nowy świat. 

Villemannie, podaj mi niebieski klejnot - zwrócił się do brata tym samym tonem, bowiem 

słowa takie jak miłość i łagodność byty dla owych istot niezrozumiałymi dźwiękami. Chociaż 

rozumiały,  co mówi, bo Dolg posługiwał się aparatem Madragów do tłumaczenia obcych 

języków.

Piękna i szlachetna postać Dolga musiała jednak wywrzeć na nich takie wrażenie, że 

powstrzymały się od ataku. Same tylko nie rozumiały, dlaczego tak postępują.

- A dlaczego nie czerwony farangil? - zapytała Taran.

- Nie, one sobie na to nie zasłużyły - odparł Dolg, biorąc w dłonie szafir. - Te istoty 

nigdy nie zaznały prawdziwego życia, one miały jedynie wojnę.

Mój   wspaniały   syn,   myślał   Móri   wzruszony.   Tylko   on   potrafi   rozumować   w   ten 

sposób.

Uniósł   szafir   nad   głową.   Fantastycznie   piękne,   niebieskie   promienie   rozbłyskały, 

obejmując swoim światłem coraz większą przestrzeń.

Pierwszą reakcją bestii była pożądliwość. Chciały zdobyć ten kamień, każda bestia dla 

siebie.

Gdy Ludzie Lodu zafascynowani przyglądali się refleksom niebieskiego kamienia i 

zastanawiali się, co to takiego, w całym otoczeniu wokół grupy „intruzów” coś zaczęło się 

zmieniać.

Dzikie istoty jakby się uspokoiły,  odsunęły się o krok w tył,  a w ich oczach pod 

potężnymi   brwiami   pojawiły   się   łagodniejsze   błyski.   Ich   niegościnna   pustynia   zaczęła 

rozkwitać,   trawa   rosła,   strumienie   spływały   z   gór,   a   motyle   i   piękne   kwiaty   ubarwiały 

rozlegle doliny. Istoty z praczasu spoglądały na siebie całkiem nowymi oczyma, a na ich 

twarzach zaczęło się pojawiać coś na kształt uśmiechu.

background image

W   następnej   chwili   wszyscy   usłyszeli   głuchy   łoskot.   Kiedy   rozejrzeli   się   wokół, 

zobaczyli, że opadły ciężkie wrota, zamykając dolinę i oddzielając ją od świata poza czasem.

- Jesteście wolni - oznajmił Tengel z Ludzi Lodu, nie kryjąc zdziwienia. - Już nie 

należycie   do   tej   zlej   sfery!   Tutaj   możecie   żyć   szczęśliwie   w   cieple   i   miłości,   możecie 

rozkoszować się egzystencją, która nigdy nie była wam dana.

Owe zapomniane istoty z zaginionej krainy wciąż się sobie nawzajem przyglądały. 

Potem wszystkie padły na kolana przed gośćmi. Zwłaszcza Dolg otrzymał wiele wyrazów 

czci  i   wdzięczności   z  ich   strony.   Potem  odprowadziły  wędrowców  aż  do  granicy  swego 

terytorium. Wszędzie było tak samo pięknie, wszędzie kwitło nowe życie i panował cudowny 

spokój.

Dziękuję ci, Dolg - powiedział Tengel Dobry, kiedy przechodzili przez wrota doliny. - 

Zasługujesz na wielki szacunek. Czy mógłbyś nam też opowiedzieć o tym kamieniu?

- Bardzo chętnie - zgodził się Dolg. - Myślę jednak, że Cień i nasi przyjaciele, duchy, 

zrobią to lepiej ode mnie. Oni tutaj na nas czekają i chyba musimy zaraz ruszać dalej.

- Naturalnie - przyznał Tengel i podziękował im za mile towarzystwo. Wędrowcy 

dziękowali równie serdecznie Ludziom Lodu.

- Oczywiście, że opowiem o kamieniu - obiecał Cień, kiedy dowiedział się o prośbie 

Tengela. - Chodźcie z nami, dzielni mężczyźni i kobiety z Ludzi Lodu, dopóki nie odstawimy 

naszych przyjaciół w bezpieczne miejsce, a potem porozmawiamy sobie! Dalsza droga nie 

będzie już trudna, pokonamy ją bardzo szybko. No, chodźcie już, moi ulubieńcy - rzekł z 

uśmiechem do rodziny czarnoksiężnika.

* Wśród teorii związanych z historią Atlantydy, zaginionego lądu, który - jak się sądzi 

- istniał w odległych czasach na Oceanie Atlantyckim, a później i ląd, i powstała na nim 

cywilizacja   uległy   zagładzie,   znajduje   się   również   pogląd,   że   Atlantyda   miała   swoją 

poprzedniczkę.   Była   to   Lemuria,   inaczej   zwana   Mu.   Cywilizacja   stworzona   przez 

mieszkańców   Lemurii   również   uległa   zagładzie,   a   pierwsi   Atlantydzi   uważani   są   za 

Lemurian, których bardziej zaawansowana sfera psychiczna umożliwiała gwałtowny rozwój 

ewolucyjny i w jego konsekwencji przyspieszenie wszystkich form życia na planecie.

background image

POWRÓT DO DOMU

Najpierw powitał ich Nero, który zastanawiał się, gdzież to zniknęli na tak długo, a 

potem starsi członkowie rodziny wraz ze służbą.

- Jak szybko to wszystko poszło - cieszyła się Tiril. - Zatem zdążymy z weselem.

-   Tak   jest   -   potwierdziła   Theresa.   -   Tylko   nie   znaleźliśmy   jeszcze   niestety 

odpowiedniego mieszkania dla was - mówiła do Taran i Uriela. - Zaraz jednak i tę sprawę 

załatwimy.

Taran przerwała jej.

- Zaczekaj, babciu! Nie ma się czym martwić. My z Urielem postanowiliśmy osiedlić 

się w Norwegii. Czuliśmy się tam bardzo dobrze, a ja bym chciała odnaleźć przynajmniej 

jedne wrota. Nad Morzem Bałtyckim.

Rozmowa   zeszła   na   boczny   tor,   bo   przecież   nie   o   tym   chcieli   teraz   dyskutować. 

Chcieli opowiedzieć o swoich najnowszych przygodach, o tym, zew zameczku myśliwskim 

zamieszkają Madragowie. Na razie wciąż jeszcze stali w hallu...

- Czego ty zamierzasz szukać nad Bałtykiem, Taran? - zapytał Erling, marszcząc brwi. 

- Nawet nie wiesz, gdzie się to znajduje.

Ale Cieli wie - odpowiedziała radośnie.

- Cień z tobą nie pójdzie, on towarzyszy Dolgowi.

- Natomiast. ja pójdę z Taran - rzekł Dolg z powagą. - Ja również chciałbym osiedlić 

się   w   Skandynawii,   najchętniej   zresztą   zabrałbym   taty   i   mamy,   i   wszystkich.   Miałam 

nadzieję, że dobrze się czujecie w Theresenhof - zmartwiła się Theresa.

- Kochamy to miejsce! - zawołała Taran. - Ale czasami zdaje się nam, że zdradziliśmy 

Norwegię.

Bracia potakiwali. Zgadzali się z Taran.

- Ale tutejszy dwór... - Theresa była zrozpaczona. - Kto go odziedziczy?

- Rafael albo Danielle, rzecz jasna - powiedział Dolg. - To przecież twoje dzieci, 

babciu, więc nic bardziej oczywistego.

Starsi   popatrywali   po   sobie,   próbując   porządkować   myśli.   Wszystko   stało   się   tak 

nagle. Właściwie jednak Theresa i Erling przyjęli to z ulgą, bo kwestia spadku rzeczywiście 

mogła stanowić problem. Dolg był najstarszym w młodym pokoleniu, ale Danielle i Rafael są 

przecież ich dziećmi, nie wnukami, jak tamci.

- No dobrze, porozmawiamy jeszcze o tym - rzekła Tiril. - Dlaczego Danielle tu nie 

background image

ma? Gdzie ona się podziewa?

- Danielle? - zapytał Móri zdumiony. - Danielle powinna być od dawna w domu.

- Nnie - wykrztusił Erling. - Jak to? Nie wróciła z wami?

- Nie. Pani powietrza przywiozła ją tutaj wcześniej, bo nasza podróż mogła być dla 

Danielle zbyt męcząca. Zaraz o wszystkim opowiemy, ale co to może...?

- Pani powietrza wyjaśniła, że musiała zostawić ją po drodze w pobliżu Theresenhof, 

ponieważ Sigilion atakował i ona sama była  potrzebna w twierdzy - tłumaczyła  Taran. - 

Zgodnie z obliczeniami pani powietrza, Danielle powinna być w domu od samego rana.

Nikt   niczego   nie   pojmował.   Radość   z   powrotu   do   domu   zmieniła   się   w   okropny 

niepokój.

Gdzie jest Danielle?

background image

POSŁOWIE

Krótka   informacja   pisarki   na   temat   jej   wizji   świata,   w   którym   żyli   Madragowie,  

Silinowie i Lemurowie.

Silinowie, jaszczurze plemię, pojawili się na Ziemi w okresie geologicznym .zwanym 

perm,   datowanym   na   około   220   milionów   lat   temu.   Madragowie   pojawili   się   znacznie 

później, w jurze, około 170 milionów lat temu. Kiedy na Ziemi znaleźli się Lemurowie, nie 

wie nikt.

Wymienione daty odnoszą się do przodków tych plemion, wszystkie gatunki bowiem 

rozwijały się przez tysiące, a nawet miliony lat, aż do czasów, w których żyli Chor i jego 

przyjaciele,   co   miało   miejsce   w   epoce   mioceńskiej,   w   erze   kenozoicznej.   Miocen   to 

stosunkowo „młoda” epoka, rozpoczęła się bowiem przed 25 milionami i trwała zaledwie 14 

milionów lat. Era kenozoiczna dzieli się na dwa okresy: trzeciorzęd i czwartorzęd. My żyjemy 

w czwartorzędzie. Przyjmijmy więc najogólniej i dla uproszczenia, że czas, w którym żyli 

Madragowie, to trzeciorzęd.

W   okresie   jurajskim,   który   przypada   na   tak   zwany   środkowy   wiek   Ziemi,   świat 

wyglądał   zupełnie   inaczej   niż,   obecnie.   Istniały   cztery   części   tego   świata.   Eurangara 

obejmowała większą część dzisiejszej Azji i Europę Północną. Na południe od niej położona 

była  Gondwana,  ogromny kontynent  obejmujący dzisiejszą Amerykę  Południową,  Afrykę 

oraz   Półwysep   Arabski.   Na   północ   od   Gondwany   znajdowała   się   legendarna   Atlantyda, 

położona na obszarze obecnej Ameryki Północnej, Oceanu Atlantyckiego oraz Grenlandii. 

Najdalej na południe znajdowała się czwarta część świata, Australis.

Poszczególne  części oddzielało  od siebie morze. Morze, którego forma  i rozmiary 

kształtowały się w toku dziejów Ziemi. W okresie jurajskim było on wąskie i kryło na swoim 

dnie południowe części obecnej Europy oraz północne krańce Indii, a także wąski przesmyk 

między   nimi.   Owo   morze,   czy   inaczej   ocean   światowy,   według   wszelkiego 

prawdopodobieństwa   istniało   już   w   okresie   prekambryjskim,   najstarszym   okresie   Ziemi, 

przed miliardami lat. Wtedy jednak wyglądało inaczej, a jego pozostałością jest częściowo 

Morze Śródziemne.

Przed i w okresie istnienia Lemurów morze światowe bardzo się powiększyło. Okres 

trzeciorzędu   był   dla   kuli   ziemskiej   czasem   wyjątkowo   niespokojnym.   Część   Atlantydy 

zniknęła we wzburzonych falach i została po niej tylko wyspa, na której później rozwinęło się 

legendarne państwo. Ameryka  Północna jednak pozostała po katastrofie, miała tylko  inny 

background image

kształt niż obecnie, ale stanowiła właściwie w pełni uformowany kontynent.

Gondwana   została   podzielona   na   dwoje,   podobnie   jak   Eurangara,   którą   część 

geologów   nazywa   Laurazją.   Natomiast,   co   dziwne,   Skandynawia   przetrwała   wszystkie 

zmiany   i   dopiero   później,   w  okresach   lodowcowych,   terytorium   skandynawskie   zmieniło 

charakter, o czym zresztą będziemy jeszcze mówić w sadze o Czarnoksiężniku.

Sławne morze eurazjatyckie w epoce trzeciorzędu otworzyło się i pochłonęło Indie 

dochodząc aż do Oceanu Lodowatego poprzez góry Ural, ogromne połacie Rosji i Syberię. 

Południowe - wschodnia część Eurangary nazywa się Cathay (porównaj z rosyjską nazwą 

Chin, która brzmi „Kitaj”). Na południe od Indii powstał niewielki nowy kontynent: Lemuria.

Tak więc Lemuria jest właściwie starsza niż Atlantyda. Początkowo była połączona z 

Gondwaną i Australis oraz z obecnymi  południowymi  Indiami. Podczas jednak gdy Indie 

zniknęły   w   głębinie   morza   światowego,   wyłoniła   się   Lemuria,   tworząc   kontynent,   który 

rozciągał się od Madagaskaru do Malediwów. Później miała się Lemuria jeszcze bardziej 

powiększyć i powstało na niej ogromne państwo.

Druga   wielka   część   Gondwany   stała   się   Ameryką   Południową.   I   tutaj   trzeba 

powiedzieć  o czymś  wielce interesującym:  pomniki cywilizacji, która dawno temu  uległa 

zagładzie, nazywane są Mu od licznych znaków, nadal istniejących a wyrytych w glinie i 

kamieniu. Owe znaki przypominają te nieliczne ślady, jakie pozostały po Lemurii.

Mieszkańcy   Lemurii,   a   po   nich   również   Atlantydzi,   posiadali   znaczną   wiedzę 

naukową,   zwłaszcza   w  dziedzinach   takich,   jak   mechanika,   chemia,   fizyka   i   psychologia. 

Znana im była elektryczność i energia atomowa, potrafili posługiwać się laserami i innymi 

źródłami   spójnych   wiązek   światła.   Do   ich   największych   osiągnięć   badacze   zaliczają 

wykorzystanie energii słonecznej, znali olbrzymie odbijające światło kryształy. Największy z 

nich przechowywano w Świątyni Słońca. Kult Słońca i Światła pojawia się w większości 

teorii na temat zaginionej cywilizacji. Wiele z nich mówi też o posiadających magiczną siłę 

kryształach. Por. Murry Hope,  Atlantyda - mit czy rzeczywistość? Wydawnictwo Medium, 

Warszawa 1994 (przyp. tłum.).

Dwa z  takich  znaków są identyczne  z tymi,  które symbolizują  dawną Gondwanę. 

Jeden oznacza „Kraj, który pogrążył się w morzu”, a drugi nazwę kraju „Mu”. Są to te znaki, 

które Dolg znalazł w wielu miejscach, kiedy poszukiwał Świętego Słońca:

„Kraj, który pogrążył się „Mu” w morzu”

(Słońce, które gaśnie)

Nie należy się przy tym specjalnie przejmować faktem, że obecnie istnieje gatunek 

małpiatek nazywany lemurami, o których twierdzi się czasami, że są potomkami jakiegoś 

background image

prastarego   ludu.   Obrażalibyśmy   pierwotnych   Lemurów.   Poza   tym   jednak   te   małpiatki   są 

śliczne i bardzo tajemnicze. Żyją na Madagaskarze, wiele gatunków bytuje na ziemi, chodzą 

na dwóch nogach dziwnie, jakby podbiegając. Jeden z gatunków małpiatek, indri, otrzymał 

swoją   nazwę   przez   pomyłkę.   Tubylcy,   wskazując   na   podskakujące   lemury,   wołali   do 

pewnego zoologa: „Patrz! Patrz! (Indri, indri!)”, on zaś sądził, że zwierzęta tak właśnie się 

nazywają. Są bardzo ładne i dostojne. Ale żeby miały być w przeszłości ludźmi? Nie, nie 

sądzę. Chciałabym tylko dodać, że mają wielkie i całkiem czarne oczy.

Poza   tym   Cień,   Dolg   i   ich   pobratymcy   mieli   oczy   niemal   takie   jak   surykatki   na 

pustyni   Kalahari,   owe   zwierzęta,   które   mogą   zbite   w  gromadkę   stać   na   tylnych   nogach, 

obracając to w tę, to w tamtą stronę swoje ciekawskie główki. Albo jak cybeta. Niezwykle 

oczy!   Dokładnie   takie   same   jak   oczy   Dolga.   Dolg   jednak   nie   był   taki   owłosiony   jak   te 

stworzenia. Poszukaj w jakim,, atlasie zoologicznym zdjęcia surykatki lub cybety, a dowiesz 

się, jakie oczy miał Dolg. W swojej poza tym najzupełniej ludzkiej twarzy.

Ostatni   Lemurowie,   wysocy,   szlachetni,   podobni   do   ludzi,   żyli   więc   w   epoce 

trzeciorzędu   i   w   początkach   czwartorzędu,   ale   na   długo   przedtem,   zanim,   jak   się   sądzi, 

pojawili się na Ziemi ludzie.

Wtedy   wydarzyły   się   na   naszej   planecie   okropne   rzeczy.   W   początkach   miocenu 

wygląd świata zaczynał przybierać znaną nam formę, kontynenty odsuwały się od siebie lub 

zbliżały, gigantyczne łańcuchy górskie wyłaniały się z dna wielkiego morza, a jednocześnie 

lądy przecinały morze wielkimi przestrzeniami. Powoli wszystko się układało i uspokajało, na 

zachodzie wyłoniły się Alpy, Karakorum i Himalaje na wschodzie, zaś na północy Ural.

Andy i  Góry Skaliste  na  zachodniej  półkuli  były  o wiele starsze,  ale  powstały w 

podobny sposób, w środkowym wieku Ziemi.

Wszystko   to   wydarzyło   się   oczywiście   miliony   lat   temu.   Himalaje   i   Karakorum 

zostały właściwie stworzone po części z wielkich północnych formacji lądowych, przeważnie 

jednak   z   pokładów   morskiego   dna,   które   zostały   wyniesione   w   górę,   niekiedy   powoli   i 

niezauważalnie przez nieprawdopodobnie długi czas albo oszałamiająco szybko w wyniku 

ruchów skorupy ziemskiej, czemu towarzyszył potworny huk; wielkie masy wyłaniały się z 

morza i tworzyły góry do 9 tysięcy metrów ponad jego poziom. Świadectwa tego, co się stało, 

znajdujemy w warstwach z eocenu (druga, wcześniejsza epoka trzeciorzędu), na przykład 

muszle z dna morskiego znalezione w Himalajach na wysokości 6 tysięcy metrów. Himalaje 

były początkowo znacznie wyższe niż obecnie i w wyniku rozmaitych procesów zniżyły się 

do obecnej wysokości.

To samo odnosi się do Alp. Przyczyną tych zjawisk był fakt, że poszczególne części 

background image

świata   znajdowały   się   w   nieustannym   ruchu,   zbliżały   się   do   siebie,   aż   dochodziło   do 

zderzenia.   Te   same   procesy   zachodzą   obecnie   na   przykład   na   Islandii,   gdzie   ruchy 

tektoniczne   powodują   wybuchy   wulkanów   i   trzęsienia   ziemi,   a   także   w   Kalifornii,   która 

wciąż żyje w oczekiwaniu wielkiej katastrofy sejsmicznej.

W eocenie było wiele trzęsień ziemi i wybuchów wulkanów. Nieco się to uspokoiło 

pod  koniec  trzeciorzędu,  w  okresie  wielkiego  rozkwitu   Lemurów,   nigdy  jednak   nie  było 

całkiem bezpiecznie.

Lemurowie   to   lud   baśniowy   i   wielu   sądzi,   że   nigdy   nie   istnieli.   Madragowie   i 

Silinowie należą do sagi o Mórim i jego niezwykłym synu, Dolgu.

I jeśli dawne ludy opowiadały sobie o smokach i potworach, to można je zrozumieć. 

Prawdopodobnie wszystkie straszne potwory z takich epok, jak trias, jura czy kreda, owe 

latające smoki i paskudne jaszczury, wyginęły. Wymarły w okresie środkowego wieku Ziemi, 

zwanym też niekiedy czasem wielkiej śmierci. Jednak różne dziwne stwory przetrwały lub 

pojawiły się nowe w epoce ssaków w trzeciorzędzie.

Istniał na przykład pewien ptak, Phororhacos, mniej więcej taki wysoki jak człowiek, 

ale z głową rozmiarów głowy konia. Inne znowu przypominały latające jaszczury, a może 

nawet przetrwały jakieś pokrewne im gatunki, choć w naszych czasach nie natrafiono na ich 

ślady. Latające jaszczury są przecież podobne do smoków z naszych baśni.

Później   pojawił   się   w   Azji   największy   ziemski   ssak,   jaki   kiedykolwiek   istniał. 

Nazwano go Baluchitherium, miał pięć i pot metra wysokości i siedem i pół metra długości. 

Traktowany jest jako wczesny przodek nosorożca, choć oba zwierzęta nie są specjalnie do 

siebie podobne. Megaloceros, wielki jeleń, miał rogi o rozpiętości ponad trzech metrów.

I jeszcze tak zwany tygrys szablastozębny, ogromne drapieżne zwierzę, które stało się 

pewnie przyczyną tego, że tak wiele gatunków wyginęło. Wszystkie zwierzęta bały się go 

potwornie, groźny był również dla żyjących wówczas gatunków człekokształtnych.

A poza tym... Może istniały również inne istoty? Nic nam o tym nie wiadomo, ale 

przecież wciąż się dokonuje odkryć. Właśnie niedawno odkryto, że człowiek jest gatunkiem 

znacznie starszym, niż do niedawna sądzono.

No i mamy,  rzecz  jasna, prawo do odrobiny fantazji.  Ten, kto zachował fantazję, 

pozostanie młody, i duchem, i ciałem, znacznie dłużej niż ten, kto nigdy nie pozwolił myślom 

płynąć swobodnie. Dotyczy to wszystkich, od matematyków poprzez ludzi pracy fizycznej, aż 

do poetów:

O  jednej   sprawie   jeszcze   dotychczas   nie   wspomniano.   Mianowicie   o   nazwie   tego 

eurazjatyckiego morza, które przestało istnieć.

background image

To było Tethys. Inaczej zwane Tetydą.

Nazwa, która przyczyniła Móriemu i jego rodzinie wielkiego bólu głowy, ponieważ do 

niczego nie pasowała.

background image

Document Outline