background image

 

Fiodor Dostojewski — Potulna 

 

Opowiadanie fantastyczne 

 

OD AUTORA 

     Zechcą  mi  czytelnicy  wybaczyć,  że  tym  razem  zamiast 
Dziennika  w  jego  zwykłej  postaci  daję  tylko  opowieść,  ale 
naprawdę  zabrała  mi  większą  część  miesiąca.  W  każdym  razie 
proszę 

czytelników 

pobłażliwość. 

     A  teraz  co  do  samego  opowiadania.  Określiłem  je  jako 
„fantastyczne", mimo że uważam je za wysoce prawdziwe. Lecz 
element  fantastyki  jest  tu  istotnie,  i  to  w  samej  formie 
opowiadania, co też uważam za konieczne wyjaśnić na wstępie. 
     Rzecz w tym, że nie jest to ani opowiadanie, ani pamiętnik. 
Proszę  sobie  wyobrazić  męża,  który  ma  przed  sobą  na  stole 
zwłoki żony, samobójczyni, która kilka godzin temu wyskoczyła 
oknem. Jest wzburzony, nie zdążył jeszcze skupić myśli. Chodzi 
po mieszkaniu i usiłuje zrozumieć, co się stało, „skupić myśli w 
jedno ognisko". W dodatku jest to niepoprawny hipochondryk, z 
gatunku  tych,  co  to  rozmawiają  sami  ze  sobą.  No  i  rozmawia 
sam  ze  sobą,  opowiada  o  tym,  co  się  stało,  próbuje  to  sobie 
wyjaśnić.  Mimo  pozornej  konsekwencji  opowieści  raz  po  raz 
popada  on  w  sprzeczność  zarówno  logiczną,  jak  uczuciową. 
Usprawiedliwia  się  i  oskarża  żonę,  i  zbacza  z  tematu 
zapuszczając  się  w  różne  dygresje;  a  w  tym  wszystkim  jest  i 
prostactwo myśli i serca, i głębokie uczucie. Stopniowo, krok po 
kroku,  rzeczywiście  wyjaśnia  sobie  rzecz całą  i skupia  „myśli w 
jedno  ognisko".  Szereg  rozbudzonych  wspomnień  nieodparcie 
przywodzi  go  w  końcu  ku  prawdzie,  a  prawda  nieodparcie 
uszlachetnia  jego  umysł  i  serce.  Pod  koniec  zmienia  się  nawet 
ton  opowieści  w  porównaniu  z  jej  chaotycznym  początkiem. 
Prawda  objawia  się  nieszczęsnemu  dość  jasno  i  wyraziście, 
przynajmniej 

dla 

niego 

samego. 

Taki  jest  temat.  Oczywiście  proces  opowiadania  trwa  kilka 
godzin,  z  przerwami  i  wtrętami,  w  formie  dość  chaotycznej: 
narrator  to  mówi  do  siebie,  to  znów  zwraca  się  jakby  do 
niewidocznego  słuchacza,  do  jakiegoś  sędziego.  Tak  zresztą 
bywa  zawsze  w  rzeczywistości.  Gdyby  mógł  go  posłuchać 

background image

stenograf i wszystko od razu zapisać, zapis byłby nieco bardziej 
chropawy,  mniej  gładki  niż  u  mnie,  lecz  wydaje  mi  się,  że 
proces psychologiczny pozostałby  chyba ten  sam.  Otóż  właśnie 
to  założenie  o  notującym  wszystko  stenografie  (po  którym  ja 
bym  opracował  zapis)  jest  tym,  co  nazywam  w  tej  opowieści 
pierwiastkiem  fantastycznym.  Ale  coś  podobnego  w  pewnej 
mierze  stosowano  już  nieraz  w  literaturze:  na  przykład  Wiktor 
Hugo  w  swoim  arcydziele  Ostatni  dzień  skazańca  użył  prawie 
takiego  samego  chwytu  i  choć  nie  wprowadził  stenografa, 
dopuścił 

się 

jeszcze 

większego 

nieprawdopodobieństwa 

zakładając,  że  człowiek  skazany  na  śmierć  może  (i  ma  czas) 
prowadzić  notatki  w  ostatnim  dniu  życia,  w  ostatniej  godzinie, 
ba  —  dosłownie  w  ostatniej  minucie.  Ale  gdyby  sobie  na  tę 
fantazję  nie  pozwolił,  nie  powstałby  w  ogóle  utwór  — 
najrealniejszy, najprawdziwszy ze wszystkich, jakie napisał. 

 

ROZDZIAŁ PIERWSZY 

Kim byłem ja a kim ona 

 
     ...Póki  jeszcze  tu  jest  —  wszystko  dobrze:  podchodzę,  i 
patrzę co chwila, ale gdy ją jutro zabiorą — jakże zostanę sam 
jeden? Teraz jest  w salonie  na  stole,  zsunęliśmy dwa stoliki do 
kart,  a  trumna  będzie  jutro,  biała,  biały  atłas,  a  zresztą  nie  o 
tym  miałem...  Ja  wciąż  chodzę  i  chcę  to  zrozumieć.  Już  od 
sześciu godzin usiłuję zrozumieć, ale wciąż się nie mogę skupić. 
W  tym  właśnie  rzecz,  że  wciąż  chodzę  i  chodzę,  i  chodzę...  To 
było  tak.  Po  prostu  opowiem  po  kolei,  porządnie.  (Porządek!) 
Proszę państwa, nie jestem w ogóle literatem, bynajmniej, i wy 
to widzicie, ale niech tam, opowiem tak, jak sam to rozumiem. 
W  tym  właśnie  cała  groza,  że  ja  wszystko  rozumiem! 
     Więc  jeżeli  was  to  interesuje,  to  znaczy,  jeżeli  mam  zacząć 
od  samego  początku  —  po  prostu  przychodziła  wtedy  do  mnie 
zastawiać  rzeczy,  aby  mieć  pieniądze  na  opłacanie  anonsów  w 
„Głosie",  że  niby  tak  a  tak,  guwernantka  przyjmie  kondycję, 
może wyjechać lub przychodzić na lekcje do domu, itd., itp. Tak 
było  na  samym  początku  i  nie  odróżniałem  jej  naturalnie  od 
innych: przychodzi jak wszyscy, i tak dalej. Ale potem zacząłem 
odróżniać.  Była  taka  szczuplutka,  blondyneczka,  średniego 

background image

wzrostu, wobec mnie zawsze jakaś niezręczna, jakby zmieszana 
(pewnie  była  taka  wobec  wszystkich  obcych,  a  ja,  ma  się 
rozumieć,  byłem  dla  niej  taki  sam  jak  każdy  inny,  oczywiście 
nie jako zastawnik, lecz jako człowiek). Otrzymawszy pieniądze, 
od razu w tył zwrot i wychodzi. I zawsze w milczeniu. Inni to się 
sprzeczają, proszą, targują się, żeby więcej uzyskać, ona — nie, 
weźmie,  ile  dam...  Zdaje  się,  że  coś  plączę...  Aha,  przede 
wszystkim  zaskoczyły  mnie  jej  rzeczy:  srebrne  pozłacane 
kolczyki, jakiś lichy medalionik — takie groszowe rzeczy. Sama 
zresztą  wiedziała,  że  są  warte  grosze,  ale  wyczytałem  z  jej 
twarzy,  że  dla  niej  są  bardzo  cenne  —  i  w  istocie  było  to 
wszystko, co jej zostało po rodzicach, potem się  dowiedziałem. 
Raz tylko pozwoliłem sobie  na  uśmiech na  widok jej rzeczy.  Ja 
sobie  na  to,  uważacie  państwo,  nigdy  nie  pozwalam,  wobec 
klientów  zachowuję  się  po  dżentelmeńsku:  mówię  mało, 
uprzejmie  i  surowo.  „Surowo,  surowo  i  surowo".  Ale  pozwoliła 
sobie raptem przynieść resztki (dosłownie resztki) jakiejś starej 
zajęczej salopki — i wypsnęło mi się coś w rodzaju żartu. Boże, 
jak  się  żachnęła!  Oczy  ma  wielkie,  niebieskie,  pełne  zadumy, 
ale — jakże się zaiskrzyły! Lecz nie rzekła słowa, zabrała swoje 
„resztki"  i  —  poszła.  Wtedy  właśnie  spostrzegłem  ją  po  raz 
pierwszy  w  szczególny  sposób  i  pomyślałem  o  niej  coś  w  tym 
rodzaju,  to  znaczy  coś  właśnie  w  szczególnym  rodzaju.  Aha, 
pamiętam jeszcze jedno wrażenie, a właściwie, prawdę mówiąc, 
główne  wrażenie,  po  prostu  syntezę:  mianowicie,  że  jest 
strasznie  młoda,  tak  młodziutka,  jakby  miała  dopiero 
czternaście  lat.  A  przecież  miała  już  wtedy  prawie  szesnaście, 
bez  trzech  miesięcy.  A  zresztą  nie  to  chciałem  powiedzieć, 
wcale  nie  w  tym  była  synteza.  Nazajutrz  znów  przyszła. 
Dowiedziałem się potem, że była z tą salopką u Dobronrawowa 
i u  Mozera, ale  ci  oprócz  złota  niczego nie  przyjmują  i nawet  z 
nią  gadać  nie  chcieli.  Ja  natomiast  przyjąłem  od  niej  kiedyś 
kameę  (ot,  takie  byle  co)  —  a  po  chwili  sam  się  zdziwiłem:  ja 
przecież także nie przyjmuję nic oprócz złota i srebra, a od niej 
raptem  zgodziłem  się  na  kameę.  Była  to  wtedy  druga  myśl  o 
niej, 

pamiętam. 

     Tym  razem,  to  znaczy  po  Mozerze,  przyniosła  bursztynowy 
munsztuk  —  ot,  taki  sobie  drobiazg,  dla  nas  też  bez  wartości, 
bo  my uznajemy tylko  złoto.  Ponieważ  było to po  wczorajszym 
buncie,  przyjąłem  ją  surowo.  Surowość  u  mnie  oznacza 
oschłość.  A  jednak  wręczając  jej  dwa  ruble  nie  wytrzymałem  i 

background image

oświadczyłem  z  niejaką  irytacją:  „Robię  to  tylko  dla  pani,  bo 
Mozer  nie  przyjąłby  czegoś  takiego".  Słowa  „dla  pani" 
wypowiedziałem  ze  szczególnym  naciskiem,  i  to  właśnie  w 
pewnym  sensie.  Znów  się  żachnęła  usłyszawszy  te  słowa,  ale 
nic nie  powiedziała, nie rzuciła pieniędzy, przyjęła — co znaczy 
bieda!  Ale  jak  się  żachnęła!  Zrozumiałem,  żem  dotknął 
boleśnie.  A  gdy  wyszła,  zadałem  sobie  nagle  pytanie:  „Czyżby 
triumf  nad  nią  wart  był  dwa  ruble?"  Ha,  ha,  ha!  Pamiętam,  że 
zadałem sobie właśnie to pytanie dwa razy: „Czy był wart? Czy 
był  wart?"  I  śmiejąc  się  odpowiedziałem  sobie  na  nie 
twierdząco.  O,  bardzo  mnie  to  wtedy  ubawiło.  Ale  nie  było  to 
brzydkie  uczucie:  zrobiłem  to  rozmyślnie,  w  określonym  celu: 
chciałem ją wystawić na próbę, bo nagle zaświtał mi w związku 
z  nią  pewien  pomysł.  Była  to  moja  trzecia  szczególna  myśl  o 
niej. 
     ...No i właśnie od tej chwili wszystko się zaczęło. Naturalnie 
od razu postarałem się dowiedzieć o niej wszystkiego pośrednio 

oczekiwałem 

jej 

przyjścia 

wielką 

niecierpliwością. 

Przewidywałem, 

że 

wkrótce 

przyjdzie. 

Kiedy 

przyszła, 

wszcząłem  uprzejmą  rozmowę  z  niezwykłym  ugrzecznieniem. 
Jestem  przecież  nieźle  wychowany  i  mam  dobre  maniery.  Hm! 
Wtedy się domyśliłem, że jest dobra i potulna. Dobrzy i potulni 
ludzie  nie  opierają  się  długo  i  jeśli  nawet  nie  są  skłonni  do 
zwierzeń,  od  rozmowy  nie  potrafią  się  wykręcić  ani  rusz, 
odpowiadają  skąpo,  ale  bądź  co  bądź  odpowiadają,  im  dalej, 
tym  więcej,  byle  się  nie  zniechęcać,  jeżeli  nam  zależy.  Ma  się 
rozumieć, sama niczego mi wtedy nie wyjaśniła. Potem dopiero 
dowiedziałem się  o „Głosie" i o wszystkim. Ogłaszała  się  wtedy 
rozpaczliwie,  z  początku,  rozumie  się,  ambitnie:  tak  a  tak, 
„guwernantka  przyjmie  kondycję,  może  wyjechać,  oferty 
przysyłać  listem  poleconym",  a  potem  „przyjmie  wszelkie 
warunki,  zgodzi  się  udzielać  korepetycji  i  do  towarzystwa,  i 
zajmować  się  gospodarstwem,  i  pielęgnować  chorą  osobę,  i 
szyć  umiem"  itd.  —  znane  rzeczy!  Oczywiście  wszystko  to 
dodawano  w  ogłoszeniu  w  różnych  wariantach,  a  pod  sam 
koniec,  kiedy  sytuacja  stała  się  rozpaczliwa,  to  nawet  „bez 
pensji,  za  samo  utrzymanie".  I  cóż  —  nie  znalazła  posady! 
Postanowiłem ją wtedy wypróbować po raz ostatni: biorę nagle 
dzisiejszy  „Głos"  i  pokazuję  jej  anons:  „Młoda  osoba,  sierota, 
szuka  posady  guwernantki  do  małych  dzieci,  najchętniej  u 
starszego 

wdowca. 

Może 

pomóc 

gospodarstwie". 

background image

     — O, widzi pani, ta się dziś ogłosiła, a do wieczora na pewno 
znajdzie 

miejsce. 

Tak 

się 

trzeba 

ogłaszać! 

     Znów  się  żachnęła,  znów  oczy  się  zaiskrzyły,  w  tył  zwrot  i 
już jej nie było. Bardzo mi się to spodobało. Zresztą  byłem już 
wtedy  całkiem  pewien  swego  i  nie  obawiałem  się  wiedząc,  że 
przecież munsztuków nikt nie przyjmie, tym bardziej że już nie 
miała  nawet  munsztuków.  No  i  faktycznie,  na  trzeci  dzień 
przychodzi  bledziutka,  wzburzona  —  domyśliłem  się,  że  coś 
musiało zajść w domu, i rzeczywiście zaszło. Zaraz powiem, co 
zaszło,  ale  teraz  chcę  tylko  opowiedzieć,  jak  to  nagle  zadałem 
szyku  i  urosłem  w  jej  oczach.  Taki  raptem  zamiar  powziąłem. 
Chodzi  o  to,  że  przyniosła  ten  obraz  (zdecydowała  się 
przynieść)...  Ach,  słuchajcie,  słuchajcie!  Teraz  to  się  już 
naprawdę  zaczęło,  bo  przedtem  jakoś  tylko  krążyłem...  Chodzi 
o  to,  że  teraz  chcę  to  wszystko  sobie  przypomnieć,  każdy 
drobiazg,  najdrobniejszy  szczegół.  Wciąż  chcę  skupić  myśli  w 
jedno ognisko i — nie mogę, bo ciągle te szczegóły, szczególiki, 
drobiazgi... 
     Obraz  Matki  Boskiej,  Matka  Boska  z  Dzieciątkiem  — 
familijny, antyczny, w srebrnej pozłacanej oprawie, wart — no, 
ze sześć rubli wart. Widzę, że jej bardzo zależy na tym obrazie 
—  zastawia  cały,  nie  zdejmując  oprawy.  Mówię  do  niej: 
     —  Lepiej  byłoby  zdjąć  oprawę,  a  obraz  zabrać,  bo  obraz  to 
jednak 

jakoś 

nie 

tego... 

     — 

co, 

to 

jest 

zakazane? 

     —  Ach,  nie  o  to  chodzi,  ale  chyba  dla  pani  samej... 
     — 

No 

to 

proszę 

zdjąć. 

     —  Wie  pani  co,  nie  będę  zdejmował,  ale  postawię  tam,  w 
ołtarzyku — powiedziałem po namyśle — obok innych obrazów, 
pod  lampką (u  mnie  zawsze, od chwili otwarcia  kasy, paliła  się 
lampka  oliwna),  i  proszę  po  prostu  wziąć  dziesięć  rubli. 
     —  Nie  potrzebuję  dziesięciu,  niech  pan  da  pięć,  na  pewno 
wykupię. 
     — Nie chce pani dziesięciu? Obraz wart jest tyle — dodałem 
zauważywszy,  że  oczęta  jej  znów  zaiskrzyły  się.  Milczała. 
Wręczyłem 

jej 

pięć 

rubli. 

     —  Nie  trzeba  nikim  gardzić,  sam  byłem  w  takich  opałach, 
nawet  w  jeszcze  gorszych,  i  jeżeli  widzi  mnie  pani  teraz  przy 
takim  zajęciu...  to  po  tym  wszystkim,  co  zniosłem... 
     —  Mści  się  pan  na  społeczeństwie?  Tak?  —  przerwała  mi 
nagle  z  dość  zjadliwą  ironią,  w  której  było  zresztą  sporo 

background image

pobłażliwości  (to  znaczy  nie  był  to  przytyk  osobisty,  bo  na 
pewno  nie  odróżniała  mnie  wtedy  od  innych,  tak  iż  zabrzmiało 
to  prawie  nieszkodliwie).  „Aha  —  pomyślałem  —  takie  z  ciebie 
ziółko, 

nowomodny 

charakterek". 

     — Widzi pani — odparłem pół żartem, pół tajemniczo: „Jam 
jest  tej  siły  cząstką  drobną,  co  zawsze  złego  chce  —  i  zawsze 
sprawia 

dobro"... 

     Spojrzała  na  mnie  szybko  i  z  wielkim  zaciekawieniem, 
bardzo 

zresztą 

dziecinnym. 

     —  Chwileczkę...  Co  to  za  mysi?  Skąd  to  jest?  Już  to  chyba 
słyszałam... 
     —  Niech  się  pani  nie  głowi,  tymi  słowami  przedstawia  się 
Mefistofeles 

Faustowi. 

Czytała 

pani 

Fausta? 

     — 

Nie... 

nieuważnie. 

     —  A  więc  w  ogóle  pani  nie  czytała.  Trzeba  przeczytać.  Ale 
znów  widzę na  pani ustach  ironiczny uśmiech. Proszę  mnie  nie 
posądzać o taki brak smaku, że dla upiększenia roli zastawnika 
przedstawiam 

siebie 

jako 

Mefistofelesa. 

Zastawnik 

zastawnikiem 

zostanie. 

Wiadoma 

rzecz. 

     —  Jaki  pan  dziwny...  Wcale  nie  chciałam  tego  powiedzieć... 
     Miała ochotę powiedzieć: „Nie spodziewałam się, że pan jest 
wykształconym  człowiekiem",  ale  nie  powiedziała,  ja  jednak 
wiedziałem,  że  to  pomyślała.  Ogromnie  jej  zaimponowałem. 
     —  Widzi  pani  —  zauważyłem  —  na  każdym  polu  można 
czynić  dobrze.  Oczywiście  nie  mówię  o  sobie,  nic  dobrego, 
powiedzmy, 

nie 

robię, 

ale... 

     —  Oczywiście  można  dobrze  czynić  w  każdym  miejscu  — 
powiedziała 

obrzuciwszy 

mnie 

szybkim, 

przenikliwym 

spojrzeniem.  —  Właśnie  w  każdym  miejscu  —  dodała  raptem. 
     O,  ja  pamiętam,  wszystkie  te  chwile  pamiętam!  I  chcę 
jeszcze dodać, że kiedy ta młodzież, ta kochana młodzież, chce 
powiedzieć coś mądrego i głębokiego, to zbyt szczerze i naiwnie 
odmaluje  się  na  ich  twarzy,  że  „widzisz,  bracie,  mówię  et  oto 
coś  mądrego  i  głębokiego"  —  ale  nie  z  próżności  to  czyni,  jak 
my,  lecz  widać  od  razu,  że  sama  ogromnie  ceni  to  wszystko  i 
wierzy głęboko i poważa, i myśli, że my to poważamy tak samo, 
jak ona. Ach, ta szczerość! Tym właśnie nas rozbrajają. A u niej 
jakież 

to 

było 

urocze! 

     Pamiętam,  niczego  nie  zapomniałem!  Kiedy  poszła,  od  razu 
postanowiłem.  Tego  samego  dnia  poszedłem  po  raz  ostatni  na 
zwiady  i  dowiedziałem  się  o  niej  wszystkiego  od  A  do  Z,  teraz 

background image

już o jej obecnym życiu; o poprzednim wiedziałem już wszystko 
od Łukierii, która wtedy u nich służyła i którą przekupiłem parę 
dni wcześniej. To, czego się dowiedziałem, było tak straszne, że 
w  ogóle  nie  rozumiem,  jak  mogła  śmiać  się  przed  chwilą  i 
interesować  słowami  Mefistofelesa,  będąc  w  tak  okropnej 
sytuacji.  Ale  —  taka  jest  młodzież!  Tak  właśnie  pomyślałem  o 
niej  wtedy  z  dumą  i  radością,  bo  jest  w  tym  wszakże  i 
wielkoduszność:  widzicie,  stoję  nad  brzegiem  przepaści,  a 
jednak  wielkie  słowa  Goethego  jaśnieją.  Młodość  jest  zawsze, 
bodaj  odrobinkę 

i  bodaj 

w  nieodpowiednim  kierunku, 

wielkoduszna.  Chociaż  właściwie  mówię  tylko  o  niej  jednej.  A 
przede wszystkim patrzyłem już wtedy na nią jak na moją i nie 
wątpiłem  o  swej  potędze.  Wiecie  państwo,  to  wysoce  lubieżna 
myśl, 

kiedy 

się 

już 

nie 

wątpi. 

     Ale cóż to się ze mną dzieje? Jeżeli tak pójdzie dalej, kiedyż 
skupię  to  wszystko  w  jedno  ognisko?  Prędzej,  prędzej  — 
przecież nie o to chodzi, o Boże! 

II 

Oświadczyny 

 
     „Wszystko od A do Z", czego się dowiedziałem o niej, da się 
streścić  w  paru  słowach:  jej  rodzice  zmarli  już  dawno,  przed 
trzema  laty,  i  wtedy  zamieszkała  u  ciotek,  które  nie  były 
comme  il  faut.  Właściwie  to  za  mało  powiedzieć  o  nich  nie 
comme  il  faut.  Jedna  z  ciotek  to  wdowa  obarczona  liczną 
rodziną  —  sześcioro  dzieci,  sam  drobiazg.  Druga  panna,  stara, 
wstrętna.  Obie  wstrętne.  Ojciec  jej  był  urzędnikiem,  ale  z 
kancelistów, szlachcicem tylko z nominacji — słowem, wszystko 
mi  sprzyjało.  Zjawiłem  się  jakby  z  wyższego  świata:  byłem 
przecież  bądź  co  bądź  dymisjonowanym  sztabskapitanem 
świetnego 

pułku, 

rodowitym 

szlachcicem, 

człowiekiem 

niezależnym  itd.,  no  a  kasa  pożyczkowa  w  ciotkach  mogła 
budzić  tylko  szacunek.  Była  u  ciotek  trzy  lata  w  niewoli,  ale 
mimo  to  zdała  gdzieś  egzamin  —  zdołała  zdać,  udało  jej  się 
zdać mimo stałej bezlitosnej harówki — a to przecież świadczyło 
o  dążeniu  do  czegoś  wyższego,  wzniosłego!  Bo  i  czemu 
chciałem  się  żenić?  A  zresztą,  do  diabła  ze  mną,  o  tym 
później... I czy w ogóle o to chodzi! — Dzieci ciotczyne uczyła, 
szyła  bieliznę,  a  pod  koniec  nie  tylko  szyła,  lecz  z  tymi  jej 
płucami  nawet  podłogi  szorowała.  A  one  ją  biły  po  prostu, 

background image

każdy  kęs  wymawiały.  Doszło  do  tego,  że  miały  zamiar  ją 
sprzedać. 

Tfu! 

opuszczam 

ohydne 

szczegóły... 

Później 

opowiedziała 

mi 

wszystko 

dokładnie. 

     Wszystko  to  obserwował  przez  cały  rok  sąsiad,  gruby 
sklepikarz,  ale  nie  jakiś  tam  zwyczajny  sklepikarz,  lecz 
właściciel  dwóch  sklepów  kolonialnych.  Zdążył  już  dwie  żony 
wykończyć  i  szukał  trzeciej,  no  i  ją  właśnie  sobie  wypatrzył: 
spokojna,  myślał  pewnie,  wyrosła  w  biedzie,  a  ja  się  żenię  ze 
względu  na  moje  sieroty.  W  istocie  miał  sieroty.  Posłał  swaty, 
zaczął  omawiać  rzecz  z  ciotkami,  w  dodatku  miał  pięćdziesiąt 
lat. Oczywiście była w rozpaczy. No i wtedy zaczęła przychodzić 
do mnie  w związku  z ogłoszeniami w gazecie. Wreszcie  zaczęła 
błagać ciotki, żeby jej dały odrobinę czasu do namysłu. Dały jej 
tę „odrobinę", ale tylko raz, drugi raz już nie dały, zadręczały ją 
wymówkami:  „Same  nie  mamy  co  do  ust  włożyć,  nie  trzeba 
nam dodatkowej gęby". Wiedziałem już o tym wszystkim, a po 
tym,  co  się  stało  rano,  zdecydowałem  się  ostatecznie. 
Wieczorem  tego  dnia  przyjechał  kupiec,  przywiózł  ze  sklepu 
funt cukierków za pół rubla. Ona z nim siedzi, a ja wywołałem z 
kuchni  Łukierię  i  kazałem  jej  szepnąć,  że  czekam  w  bramie  i 
chcę  z  nią  pomówić  w  bardzo  pilnej  sprawie.  Byłem  z  siebie 
zadowolony. W ogóle  przez cały tamten dzień  byłem niezwykle 
zadowolony. 
     No  i  zaraz  tam,  w  bramie,  w  obecności  Łukierii, 
oświadczyłem jej — zdumionej  już tym,  że ją  wywołałem — że 
będę sobie poczytywał za szczęście i zaszczyt... Po drugie: żeby 
się  nie  dziwiła  tej  formie  i  że  w  bramie,  bo  człowiek  ze  mnie 
szczery,  no  i  wiem,  jak  się  rzeczy  mają.  Nie  kłamałem  — 
jestem  szczery.  Ach,  do  licha  z  tym...  A  mówiłem  nie  tylko 
przyzwoicie,  to  znaczy  prezentując  się  jako  człowiek  z 
wychowaniem,  lecz  i  oryginalnie,  a  to  przecież  najważniejsze. 
Cóż, czy to zbrodnia przyznać się do tego? Chcę siebie sądzić — 
i  sądzę.  Muszę  mówić  pro  i  contra  —  i  mówię.  Później  też 
wspominałem  to  z  lubością,  chociaż  to  głupie:  po  prostu 
oświadczyłem  wtedy  bez  najmniejszego  zakłopotania,  że  po 
pierwsze nie jestem specjalnie uzdolniony, niespecjalnie mądry, 
dość przeciętny egoista (pamiętam to wyrażenie, wymyśliłem je 
sobie wtedy po drodze i byłem z niego bardzo zadowolony) i że 
bardzo, ale  to  bardzo  możliwe,  że mam wiele  innych  niemiłych 
cech. Wszystko to zostało powiedziane ze szczególnego rodzaju 
dumą  —  wiadomo,  jak  się  mówi  takie  rzeczy.  Oczywiście 

background image

starczyło  mi taktu,  żeby uczciwie  wymieniwszy  moje  wady, nie 
zabrać  się  do  wyliczania  zalet:  „że  niby  w  zamian  mam  to  i 
owo".  Widziałem,  że  na  razie  ona  jeszcze  strasznie  się  boi,  ale 
nie  złagodziłem  niczego  —  więcej,  widząc,  że  się  boi, 
rozmyślnie  podkreśliłem:  powiedziałem  bez  ogródek,  że  głodu 
nie  zazna,  ale  strojów,  teatrów,  balów  —  o,  tego  nie  będzie, 
chyba że w przyszłości, kiedy osiągnę swój cel. Ten surowy ton 
mnie  naprawdę  upajał.  Dodałem,  też  jakby  mimochodem,  że 
jeżeli zajmuję się czymś takim, to znaczy prowadzę tę kasę, to 
mam w tym pewien określony cel, bo jest pewna okoliczność... 
Przecież miałem prawo tak mówić: rzeczywiście miałem taki cel 
i taką okoliczność. Chwileczkę, proszę państwa, sam przez całe 
życie  nienawidziłem tej  kasy pożyczkowej, ale  wszak  w  istocie, 
choć  to  śmieszne  mówić  do  siebie  samego  zagadkowymi 
zdaniami  —  przecież  „mściłem  się  na  społeczeństwie", 
naprawdę,  naprawdę,  naprawdę!  Tak  iż  jej  ironiczna  uwaga 
tego  rana  o  tej  mojej  „zemście"  była  niesprawiedliwa.  To  jest, 
widzicie państwo, gdybym powiedział jej wprost te słowa: „Tak, 
mszczę  się  na  społeczeństwie",  roześmiałaby  się  jak  z  rana  i 
wypadłoby  to  w  samej  rzeczy  śmiesznie.  No  a  taką  pośrednią 
aluzją,  rzucając  zagadkowe  zdanie,  okazało  się,  można 
podziałać  na  wyobraźnię.  W  dodatku  niczego  się  już  wtedy  nie 
bałem:  wiedziałem  przecież,  że  gruby  sklepikarz  jest  dla  niej 
bądź  co  bądź  wstrętniejszy  ode  mnie  i  że  ja,  stojąc  tu  w 
bramie,  jestem  zbawcą.  Rozumiałem  to  przecież.  O,  podłość 
człowiek  szczególnie  dobrze  rozumie!  Ale  czy  to  jest  podłość? 
Jakże  tu  sądzić  człowieka?  Czyż  już  wtedy  jej  nie  kochałem? 
     Chwileczkę:  oczywiście  nie  napomknąłem  jej  wtedy  ani 
słowem  o  dobrodziejstwie,  na  odwrót:  „że  to  ja  muszę  być 
wdzięczny,  nie  pani".  Tak  iż  nawet  to  wyraziłem  słowami,  nie 
mogłem  się  powstrzymać,  i  pewnie  wypadło  to  głupio,  bo 
dostrzegłem  przelotny  skurcz  na  jej  twarzy.  Ale  w  sumie 
stanowczo  wygrałem.  Chwileczkę,  jeżeli  już  mam  tę  ohydę 
wywlekać, przypomnę także ostatnie świństwo: gdy tak stałem, 
chodziło mi po głowie: jesteś smukły, wysoki, dobrze ułożony — 
i  wreszcie,  mówiąc  bez  fanfaronady,  całkiem  przystojny.  Takie 
to  myśli  snuły  się  w  moim  mózgu.  Ma  się  rozumieć,  zaraz  w 
bramie  powiedziała  mi  tak.  Ale...  ale  muszę  dodać,  że  w  tejże 
bramie  długo  się  namyślała,  zanim  powiedziała  to  tak. 
Zamyśliła się do tego stopnia, że aż spytałem: „No i co?" — nie 
wytrzymałem  i  spytałem  takim  dziarskim  tonem,  z  naciskiem: 

background image

„No 

co?" 

— 

ironicznym 

szacunkiem. 

     — 

Proszę 

zaczekać, 

zastanawiam 

się. 

     I  taką  poważną  miała  twarzyczkę,  taką  —  że  już  wtedy 
mogłem był wyczytać! A ja się czułem dotknięty: „Czy możliwe 
— myślałem — że wybiera między mną a kupcem?" Ach, wtedy 
jeszcze  nie  rozumiałem!  Niczego  jeszcze  nie  rozumiałem!  Do 
dzisiaj  nie  rozumiałem!  Pamiętam,  Łukieria  wybiegła  za  mną, 
kiedy już odchodziłem, zatrzymała na drodze i rzekła zdyszana: 
„Bóg  zapłać,  że  pan  bierze  naszą  kochaną  panienkę,  tylko 
proszę 

jej 

tego 

nie 

mówić, 

bo 

ona 

jest 

dumna". 

     A,  dumna!  Właściwie  to  lubię  dumne  osóbki.  Dobre  są 
zwłaszcza  wtedy,  kiedy...  ano,  kiedy  już  nie  wątpimy  o  naszej 
władzy nad nimi, co? O, podły, niezręczny człowieku! Ach, jakiż 
byłem  zadowolony!  A  wiecie  państwo,  kiedy  tak  stała 
zamyślona  w  bramie,  zanim  powiedziała  mi  tak,  a  ja  się 
dziwiłem  —  czy  wiecie,  że  mogła  nawet  tak  pomyśleć:  „Jeżeli 
jedno,  i  drugie  jest  nieszczęściem,  to  czy  nie  lepiej  wybrać  od 
razu  to  najgorsze,  to  znaczy  grubego  sklepikarza  —  niech  po 
pijanemu  czym  prędzej  zatłucze  na  śmierć!"  Co?  Jak  sądzicie, 
mogło 

jej 

to 

przyjść 

do 

głowy? 

     Ale  i  teraz  nie  rozumiem,  nawet  teraz  nic  nie  rozumiem! 
Powiedziałem  przed  chwilą,  że  mogła  tak  pomyśleć:  a  gdyby 
tak z dwojga nieszczęść wybrać gorsze, czyli kupca? Ale kto był 
dla  niej  wtedy  gorszy  —  ja  czy  kupiec?  Kupiec  czy  zastawnik 
cytujący Goethego? To jeszcze pytanie! Jakie pytanie? Tego też 
nie  rozumiesz:  odpowiedź  leży  na  stole,  a  ty  powiadasz  — 
pytanie! A, do diabła ze mną! Wcale nie o mnie idzie... Zresztą, 
co mi teraz do tego, czy  idzie o mnie, czy nie o mnie? Tego to 
już  w  ogóle  nie  mogę  rozstrzygnąć.  Trzeba  by  się  położyć. 
Głowa boli... 

III 

Najszlachetniejszy z ludzi, ale sam w to nie wierzę 

 
     Nie,  nie  zasnąłem.  Skąd,  cały  czas  coś  pulsuje  w  głowie. 
Chcę to wszystko zrozumieć, całą tę ohydę. O, co za ohyda! O, 
z jakiego błota ją wtedy wyciągnąłem! Przecież powinna to była 
zrozumieć,  docenić  mój  postępek!  Podobały  mi  się  też  różne 
myśli,  na  przykład,  że  ja  mam  czterdzieści  jeden,  a  ona 
zaledwie  szesnaście.  To  mnie  upajało, to poczucie  nierówności, 
bardzo 

to 

rozkoszne, 

ach! 

bardzo. 

background image

     Chciałem właściwie urządzić ślub à l'anglaise, czyli tylko we 
dwoje,  najwyżej  z  dwojgiem  świadków,  z  których  jednym 
byłaby  Łukieria,  a  potem  od  razu  do  pociągu,  ot,  choćby  do 
Moskwy (tam miałem akurat coś do załatwienia), do hotelu, na 
jakieś  dwa  tygodnie.  Sprzeciwiła  się,  nie  zgodziła,  i  byłem 
zmuszony złożyć oficjalną wizytę jej ciotkom jako krewnym, od 
których ją biorę. Ustąpiłem, i ciotkom zostały okazane należyte 
względy. Dałem nawet tym kreaturom po sto rubli i obiecałem, 
że dam jeszcze, naturalnie jej o tym nie wspominając, żeby nie 
martwić jej nikczemnością tej atmosfery. Ciotki od razu zrobiły 
się  takie,  że  do  rany  przyłożyć.  Była  także  różnica  zdań  co  do 
wyprawy:  nic  nie  miała,  prawie  dosłownie  nic,  ale  niczego  nie 
chciała.  Jednak  udało  mi  się  ją  przekonać,  że  w  ogóle  bez 
niczego  —  nie  można,  i  sam  załatwiłem  wyprawę,  bo  i  któż  by 
coś  dla  niej  załatwił?  No,  ale  do  diabła  ze  mną.  Różne  swoje 
poglądy  zdążyłem  jej  jednak  już  wtedy  przedstawić,  żeby 
przynajmniej  wiedziała.  Może  się  nawet  zbytnio,  z  tym 
pośpieszyłem.  Przede  wszystkim  ona  zaraz  na  początku,  mimo 
że  się  starała  hamować,  rzucała  mi  się  niemal  na  szyję;  kiedy 
przyjeżdżałem  wieczorami,  witała  z  zachwytem,  opowiadała 
tym  swoim  dziecinnym  szczebiotem  (uroczym  szczebiotem 
niewinności!) całe swoje dzieciństwo, o domu rodzinnym, o ojcu 
i matce. Ale ja ten entuzjazm od razu zgasiłem. Na tym właśnie 
polegał  mój  system.  Na  zachwyty  odpowiadałem  milczeniem, 
oczywiście  życzliwym...  ale  mimo  to  prędko  dostrzegła,  że  jest 
między nami różnica i że jestem zagadką. A ja właśnie biłem na 
zagadkę!  Przecież  całe  to  głupstwo  popełniłem  może  po  to 
właśnie, żeby zadać zagadkę! Przede wszystkim oschłość — pod 
tym znakiem wprowadziłem ją do swego domu. Słowem, mimo 
że  byłem  wtedy  zadowolony,  stworzyłem  cały  system.  O, 
powstał sam z siebie, bez żadnego silenia się z mojej strony. A i 
nie  można  było  inaczej,  musiałem  tworzyć  ten  system  z 
konieczności  —  czemuż  ja  siebie  szkaluję  doprawdy!  Był  to 
prawdziwy  system.  Nie,  posłuchajcie,  skoro  już  trzeba  sądzić 
człowieka,  to  pod  warunkiem,  że  się  zna  sprawę...  Słuchajcie! 
     Jak  by  tu  zacząć,  bo  to  jest  bardzo  trudne.  Kiedy  się 
zaczynamy usprawiedliwiać — zjawia się trudność. Widzicie bo: 
młodzież na przykład pogardza pieniędzmi — więc położyłem od 
razu  nacisk  na  pieniądze.  Taki  nacisk,  że  zaczęła  stopniowo 
milknąć.  Otwierała  szeroko  oczy,  słuchała,  patrzyła  —  i  milkła. 
Bo,  widzicie,  młodzież  jest  wielkoduszna,  oczywiście  dobra 

background image

młodzież,  wielkoduszna  i  porywcza,  ale  niezbyt  tolerancyjna, 
ledwo  coś  nie  po  jej  myśli  —  już  się  zjawia  pogarda.  A  ja 
chciałem  szerszych  poglądów,  chciałem  zaszczepić  tolerancję 
wprost w serce, w serdeczne przekonania, nieprawdaż? Wezmę 
najpospolitszy  przykład:  jak  miałem  na  przykład  wytłumaczyć 
swoją  kasę  pożyczkową  takiemu  charakterowi?  Ma  się 
rozumieć,  nie  zacząłem  wprost,  bo  wyglądałoby,  że  błagam  o 
wyrozumiałość  dla  tej  kasy  pożyczkowej,  a  ja,  że  tak  powiem, 
działałem za pomocą dumy, mówiłem prawie milcząc. O, jestem 
mistrzem w mówieniu milcząc, całe swoje życie przegadałem w 
milczeniu,  całe  tragedie  przeżyłem  sam  ze  sobą  w  milczeniu. 
Ach,  wszak  i  ja  byłem  nieszczęśliwy!  Byłem  odtrącony  przez 
wszystkich,  odtrącony  i  zapomniany,  ale  o  tym  nikt  a  nikt  nie 
wie. I raptem ta szesnastolatka nazbierała informacji o mnie od 
podłych  ludzi  i  myślała,  że  wie  wszystko,  a  tymczasem  to,  co 
najskrytsze,  zostało  w  sercu  tylko  jednego  człowieka!  Ja  wciąż 
milczałem, zwłaszcza z nią  milczałem, aż do wczorajszego dnia 
—  a  dlaczego  milczałem?  A  jako  dumny  człowiek.  Chciałem, 
żeby się dowiedziała sama, beze mnie, ale już nie z opowiadań 
nikczemników,  lecz  żeby  się  sama  domyśliła  tego  człowieka  i 
pojęła  go!  Wprowadzając  ją  do  swojego  domu,  chciałem 
całkowitego  szacunku.  Chciałem,  żeby  klęczała  przede  mną  za 
moje  cierpienia  —  zasługiwałem  na  to.  O,  ja  zawsze  byłem 
dumny,  zawsze  chciałem  mieć  wszystko  lub  nic!  Właśnie 
dlatego, że nie chciałem połowicznego szczęścia, lecz całego — 
właśnie  dlatego  musiałem  wtedy  tak  postąpić:  żeby  sama  się 
domyśliła  i  oceniła!  Bo,  nieprawdaż,  gdybym  zaczął  się  przed 
nią  tłumaczyć  i  podpowiadać,  przymilać  się  i  upominać  o 
szacunek  —  byłoby  to  tym  samym,  co  upominać  się  o 
jałmużnę...  A  zresztą...  a  zresztą  po  co  ja  o  tym  mówię! 
     Och, jakież to głupie, głupie, głupie i jeszcze raz głupie! Bez 
ogródek 

bezlitośnie 

(podkreślam, 

że 

bezlitośnie) 

wytłumaczyłem  jej  wtedy  w  paru  słowach,  że  wielkoduszność 
młodzieży jest piękna, ale — nic niewarta. A dlaczego niewarta? 
A dlatego, że łatwo im przyszła, spadła z nieba, że są to, że tak 
powiem,  „pierwsze  wrażenia  egzystencji",  ale  zobaczymy,  jak 
będziecie wyglądali w praktycznym życiu! Tania wielkoduszność 
jest zawsze łatwa, nawet oddać życie — nawet i to nie za drogo 
kosztuje,  bo  to  tylko  krew  kipi  z  nadmiaru  sił,  z  namiętnego 
dążenia  do  piękna!  Ale  weźmy  dzieło  wielkoduszne,  trudne, 
ciche, niedosłyszalne, bez blasku, na które się rzuca potwarz, w 

background image

którym  jest  dużo  ofiary  i  ani  kropli  chwały  —  w  którym  ty, 
wzniosły  człowieku,  uchodzisz  wobec  wszystkich  za  szubrawca, 
mimo  że  jesteś  najuczciwszym  człowiekiem  na  ziemi  —  ano 
spróbujcie  udźwignąć takie  dzieło  — nie,  łaskawcy,  odmówicie! 
A  ja  —  ja  przez  całe  życie  nic  tylko  dźwigałem  takie  dzieło. 
     Z  początku  spierała  się,  i  to  jak,  a  potem  zaczęła  milknąć, 
nawet  całkiem  umilkła,  tylko  oczy  szeroko  otwierała  słuchając, 
takie  wielkie,  uważne.  I...  i  prócz  tego  zobaczyłem  nagle 
uśmiech  —  nieufny,  niemy,  niedobry.  Z  tym  uśmiechem 
wprowadziłem  ją  do  mego  domu.  Co  prawda  nie  miała  już 
dokąd iść... 

IV 

Wciąż plany i plany 

 
     Kto 

nas 

wtedy 

pierwszy 

zaczął? 

     Nikt.  Samo  się  zaczęło  od  pierwszej  chwili.  Powiedziałem, 
żem  ją  wprowadził  do  domu  pod  znakiem  surowości,  jednakże 
od  pierwszej  chwili  złagodziłem.  Jeszcze  przed  ślubem 
oznajmiłem  jej,  że  się  zajmie  przyjmowaniem  zastawów  i 
wypłacaniem pieniędzy, i przecież wtedy nic nie powiedziała (na 
to  proszę  zwrócić  uwagę).  Mało  tego  —  zabrała  się  do  roboty 
nawet  gorliwie.  Oczywiście  mieszkanie,  meble  —  wszystko 
zostało  po  staremu.  Moje  mieszkanie  to  dwa  pokoje;  jeden  to 
duży  salon,  gdzie  za  przegródką  jest  także  kasa,  a  drugi  też 
duży,  nasz  pokój,  wspólny,  a  jednocześnie  sypialnia.  Meble 
mam nędzne, nawet ciotki miały lepsze. Ołtarzyk z lampką — w 
salonie,  tam  gdzie  kasa,  a  w  moim  pokoju  szafa,  w  niej  kilka 
książek  i  kufer,  ja  mam  klucze  do  niego,  no  i  łóżko,  stoły, 
krzesła.  Jeszcze  przed  ślubem  powiedziałem,  że  na  nasze 
utrzymanie,  dla  mnie,  dla  niej  i  dla  Łukierii,  którą  do  nas 
zwabiłem,  przeznaczam  rubla  dziennie,  nie  więcej,  bo  „muszę 
mieć  trzydzieści  tysięcy  rocznie,  inaczej  się  nie  uskłada 
pieniędzy". Nie sprzeciwiała się, ale sam podwyższyłem fundusz 
na  utrzymanie  o  trzydzieści  kopiejek.  To  samo  z  teatrem. 
Mówiłem  przed  ślubem,  że  teatru  nie  będzie,  a  jednak 
postanowiłem, że będzie raz na miesiąc, i to przyzwoicie, fotele. 
Chodziliśmy  razem,  byliśmy  trzy  razy,  widzieliśmy  Pogoń  za 
szczęściem
 i Śpiewające ptaki, zdaje się (o, do diabła z tym, do 
diabła!).  Chodziliśmy  w  milczeniu  i  w  milczeniu  wracaliśmy. 
Dlaczego,  ach  dlaczego  od  samego  początku  milczeliśmy?  Na 

background image

początku  przecież  nie  było  kłótni,  ale  już  wtedy  milczenie. 
Wciąż  jakoś,  pamiętam,  zerkała  na  mnie  z  ukosa;  zauważyłem 
to  kiedyś  i  milczałem  jeszcze  bardziej  zaciekle.  Tak,  to  ja  do 
milczenia dążyłem, nie ona. Z jej strony raz czy dwa były jakieś 
porywy,  rzucała  mi  się  na  szyję,  ale  ponieważ  porywy  były 
chorobliwe, histeryczne, a mnie trzeba było szczęścia solidnego, 
opartego  na  jej  szacunku,  przyjąłem  to  chłodno.  No  i  miałem 
rację:  za  każdym  razem  po  porywach  nazajutrz  była  kłótnia. 
     To jest kłótni właściwie nie było, ale było milczenie i — coraz 
częściej,  zuchwała  mina  z  jej  strony.  „Bunt  i  niezależność"  — 
tak,  to  było  właściwie  to,  chociaż  nie  bardzo  umiała.  Tak,  ta 
potulna istota stawała się coraz zuchwalsza. Czy dacie wiarę, że 
zaczynała  czuć  do  mnie  odrazę?  Niewątpliwie  chwilami  traciła 
panowanie nad sobą. Jak mogła na przykład, wydostawszy się z 
takiej  nędzy  i  ohydy,  włącznie  z  szorowaniem  podłóg!  —  jak 
mogła  sarkać  na  nasze  ubóstwo?  Nie  ubóstwo  to  było, 
uważacie,  lecz oszczędność, a  gdzie trzeba  — to nawet zbytek, 
na przykład w bieliźnie, w czystości. Od dawna roiłem sobie, że 
schludność męża pociąga żonę. Zresztą nie na biedę narzekała, 
lecz  na  moje  rzekome  sknerstwo  w  gospodarowaniu:  „że  niby, 
patrzajcie  go,  jakie  to  ma  cele,  jaki  to  wykazuje  niezłomny 
charakter". Z teatru sama nagle zrezygnowała. I coraz częściej 
ten  ironiczny  grymas...  a  ja  milczę  coraz  bardziej  zawzięcie. 
     Przecież  nie  będę  się  usprawiedliwiał,  co?  Najważniejsza  w 
tym była ta kasa pożyczkowa. Za pozwoleniem: wiedziałem, że 
kobieta, 

dodatku 

szesnastoletnia, 

nie 

może 

nie 

podporządkować  się  całkowicie  mężczyźnie.  Kobietom  brak 
oryginalności,  to  —  to  jest  pewnik,  nawet  teraz,  nawet  i  teraz 
jest  to  dla  mnie  pewnik!  A  cóż  to  jest  —  to  co  tam  leży  w 
salonie: prawda jest prawdą i nawet sam Mill nic tu nie poradzi! 
A  kobieta  kochająca  —  o,  kochająca  kobieta  nawet  przywary, 
nawet  występki  ukochanego  człowieka  ubóstwi.  Sam  nie 
znajdzie dla swych  bezeceństw takiego usprawiedliwienia, jakie 
mu  ona  wyszuka.  Jest  to  wielkoduszne,  ale  nie  oryginalne. 
Tylko  brak  oryginalności  zgubił  kobiety.  I  cóż,  powtarzam, 
pokazujecie mi tam na stole? Czy to, co tam leży na stole, jest 
oryginalne? 

— 

o! 

     Uważajcie: jej miłości byłem wtedy pewien. Przecież rzucała 
mi się wtedy na szyję. Kochała więc, a raczej — chciała kochać. 
Tak,  właśnie  tak  było:  chciała  kochać,  usiłowała  kochać.  A 
najważniejsze,  że  tu  nawet  żadnych  bezeceństw  nie  było,  dla 

background image

których  musiałaby  szukać  usprawiedliwienia.  Powiadacie: 
zastawnik,  i  wszyscy  tak  powiadają.  No  i  co  z  tego,  że 
zastawnik? 

Widać  muszą 

być  jakieś  przyczyny,  skoro 

najszlachetniejszy  z  ludzi  został  zastawnikiem.  Widzicie 
państwo,  są  takie  myśli...  to  jest,  widzicie,  jeżeli  pewne  myśli 
wypowie  się  na  głos,  słowami,  wypadnie  to  strasznie  głupio. 
Sam  się  człowiek  zawstydzi.  A  dlaczego?  Dla  niczego.  Dlatego 
żeśmy wszyscy nic niewarci i nie znosimy prawdy, albo sam już 
nie  wiem  co.  Powiedziałem  przed  chwilą  „najszlachetniejszy  z 
ludzi".  Śmieszne  to,  ale  przecież  tak  właśnie  było.  Wszak  to 
prawda,  najszczersza  prawda!  Tak,  miałem  prawo  pomyśleć 
wtedy  o  zabezpieczeniu  się  i  założyć  tę  kasę.  „Wyście  mnie 
odtrącili,  wy,  ludzie,  odpędziliście  z  pogardliwym  milczeniem. 
Na  mój  namiętny  poryw  ku  wam  odpowiedzieliście  mi  krzywdą 
do  końca  mego  życia.  A  więc  miałem  prawo  odgrodzić  się  od 
was  murem,  uciułać  te  trzydzieści  tysięcy  rubli  i  dokonać 
żywota gdzieś na Krymie, na południowym wybrzeżu, wśród gór 
i  winnic,  we  własnym  majątku  kupionym  za  te  trzydzieści 
tysięcy, ale koniecznie z dala od was wszystkich, choć bez złości 
do  was,  z  ideałem  w  duszy,  z  ukochaną  kobietą  przy  boku,  z 
potomstwem,  jeśli  Bóg  zechce,  i  —  pomagając  okolicznym 
wieśniakom".  Ma  się  rozumieć,  dobrze  jest,  że  sam  to  teraz 
mówię  do  siebie,  bo  jakież  by  to  było  głupie,  gdybym  jej  to 
wtedy  naopowiadał!  Stąd  moje  dumne  milczenie,  stąd 
siedzieliśmy  milcząc.  Bo  cóż  by  z  tego  zrozumiała?  Lat 
szesnaście,  toć  to  pierwsza  młodość  —  cóż  mogła  zrozumieć  z 
moich  usprawiedliwień,  z  moich  cierpień?  Z  jednej  strony  — 
prostolinijność, 

nieznajomość 

życia, 

niedojrzałe, 

tanie 

przekonania,  kurza  ślepota  „szlachetnych  serc",  a  z  drugiej  — 
kasa  pożyczkowa  i  —  basta  (ale  czy  byłem  łotrem  w  tej  kasie, 
czyż nie  widziała, jak postępuję i  czy biorę za dużo?). O, jakże 
straszna jest prawda na ziemi! To cudo, ta potulna, to niebo — 
toż  ona  była  tyranem,  nieznośnym  tyranem  mej  duszy  i 
dręczycielem!  Przecież  ja  siebie  oszkaluję,  jeżeli  tego  nie 
powiem!  Myślicie,  że  jej  nie  kochałem?  Jest  w  tym,  uważacie, 
ironia, złośliwa ironia losu i natury! Jesteśmy przeklęci, w ogóle 
życie ludzi jest przeklęte (a moje w szczególności!). Ja przecież 
teraz  rozumiem,  że  się  w  czymś  pomyliłem.  Coś  wypadło  nie 
tak.  Wszystko  było  jasne,  mój  plan  był  jasny  jak  słońce. 
„Surowy,  dumny,  niczyjej  pociechy  nie  potrzebuje,  cierpi  w 
milczeniu".  I  tak  właśnie  było,  nie  kłamałem,  nie  kłamałem! 

background image

„Sama  potem  zobaczy,  że  była  w  tym  wielkoduszność,  ale  ona 
nie  umiała  jej  dostrzec  —  a  jak  się  kiedyś  domyśli,  oceni 
dziesięciokroć  bardziej  i  sama  uklęknie  przede  mną."  Taki 
miałem  plan.  Ale  o  czymś  zapomniałem  czy  coś  przeoczyłem. 
Czegoś  tu  nie  umiałem  zrobić.  Ale  dość,  dość!  I  przed  kim  się 
mam  teraz  usprawiedliwiać.  Jak  koniec,  to  koniec.  Odwagi, 
człowieku, 

bądź 

dumny. 

Nie 

ty 

jesteś 

winien!... 

     Cóż, powiem prawdę, nie ulęknę się stanąć twarzą w twarz z 
prawdą: to ona jest winna, ona jest winna!... 

Potulna buntuje się 

 
     Kłótnie  zaczęły  się  wtedy,  gdy  nagle  pozwoliła  sobie 
wypłacać  pieniądze  podług  własnego  uznania,  szacować  rzeczy 
powyżej ich  wartości, a  nawet ze dwa  razy raczyła  dyskutować 
ze  mną  na  ten  temat.  Nie  ustąpiłem.  No  i  właśnie  wtedy 
napatoczyła 

się 

ta 

kapitanowa. 

     Przyszła ta stara  kapitanowa z medalionem — upominek od 
nieboszczyka męża, wiadomo, pamiątka. Wypłaciłem trzydzieści 
rubli. Zaczęła nudzić jękliwie, prosić o przechowanie zastawu — 
naturalnie  przechowamy.  No  i  masz,  nagle  po  pięciu  dniach 
przychodzi  z  prośbą,  żeby  jej  wymienić  medalion  na 
bransoletkę, która nie była warta  nawet ośmiu rubli — rozumie 
się,  odmówiłem.  Musiała  jednak  coś  wyczytać  z  oczu  żony,  bo 
przyszła  podczas  mojej  nieobecności  i  ta  jej  wymieniła 
medalion. 
     Dowiedziawszy  się  o  tym  tego  samego  dnia,  przemówiłem 
spokojnie,  ale  stanowczo  i  rozsądnie.  Siedziała  na  łóżku, 
patrzyła  w  podłogę  uderzając  czubkiem  prawego  pantofla  o 
dywanik  (jej  stały  gest),  na  jej  wargach  błąkał  się  niedobry 
uśmieszek.  Oświadczyłem  nie  unosząc  się  i  nie  podnosząc 
głosu,  że  pieniądze  są  moje,  że  mam  prawo  patrzeć  na  życie 
moimi  oczami  i  że  —  kiedy  ją  wprowadzałem  do  swego  domu, 
niczego 

przed 

nią 

nie 

ukryłem. 

     Raptem  zerwała  się,  zatrzęsła  się  cała  i  —  proszę  sobie 
wyobrazić  —  zatupała  nogami.  To  była  bestia,  to  była  furia,  to 
była  bestia  w  ataku  furii.  Osłupiałem  ze  zdumienia,  czegoś 
takiego  nigdy  bym  się  nie  spodziewał.  Ale  nie  straciłem 
panowania  nad  sobą  i  z  zimną  krwią,  nie  podnosząc  głosu, 
oświadczyłem  bez  ogródek,  że  odtąd  pozbawiam  ją  udziału  w 

background image

swoich  zajęciach.  Roześmiała  mi  się  w  twarz  i  wyszła  z  domu. 
     Chodzi  o  to,  że  wychodzić  z  domu  nie  miała  prawa.  Beze 
mnie  —  nigdy,  taka  była  umowa  jeszcze  przed  ślubem.  Pod 
wieczór 

wróciła; 

nie 

rzekłem 

ani 

słowa. 

     Nazajutrz  znów  wyszła  z  rana,  na  trzeci  dzień  również. 
Zamknąłem  kasę  i  udałem  się  do  ciotek.  Od  razu  po  ślubie 
zerwałem  z  nimi  —  ani  my  do  nich,  ani  one  do  nas.  Teraz 
okazało  się,  że  nie  ma  jej  u  nich  i  nie  było.  Wysłuchały  z 
ciekawością,  lecz  wyśmiały  mnie  w  oczy:  „Dobrze  ci  tak", 
powiadają. Ale ja  byłem  przygotowany na  ich kpiny.  Młodszą  z 
nich,  starą  pannę,  z  miejsca  przekupiłem  za  sto  rubli,  dając 
dwadzieścia pięć  z góry. Po dwóch dniach przyszła do mnie: — 
„Jest  w  to,  powiada,  zamieszany  porucznik  Jefimowicz,  pański 
były kolega". Byłem ogromnie  zdumiony. Ten  Jefimowicz  zrobił 
mi  w  pułku  najwięcej  złego,  a  jakiś  miesiąc  temu  ten 
bezwstydnik  wstąpił  do  kasy  pod  pretekstem  zastawu  i  zaczął, 
pamiętam,  przekomarzać  się  z  żoną.  Od  razu  podszedłem  do 
niego i powiedziałem, żeby się nie ważył przychodzić do mnie z 
uwagi  na  nasze  dawniejsze  stosunki,  ale  nawet  mi  przez  myśl 
nie  przeszło  coś  takiego,  po  prostu  pomyślałem  sobie,  że  jest 
bezczelny. A teraz ciotka nagle mnie informuje, że żona już się 
z  nim  umówiła  na  schadzkę  i  że  wszystkim  zajmuje  się  dawna 
znajoma ciotek, Julia Samsonowna, wdowa, i to po pułkowniku 
— 

do 

niej 

rzekomo 

chodzi 

teraz 

moja 

małżonka. 

     Skrócę ten opis. W sumie kosztowała mnie ta sprawa około 
trzystu  rubli,  ale  w  ciągu  dwu  dni  została  załatwiona  w  taki 
sposób,  że  miałem  stać  w  sąsiednim  pokoju,  za  uchylonymi 
drzwiami, i  być  świadkiem pierwszego sam na  sam mojej  żony 
z  Jefimowiczem.  Ale  w  przeddzień  rozegrała  się  między  nami 
pewna  krótka,  lecz  bardzo  znamienna  dla  mnie  scena. 
     Wróciła  przed  wieczorem,  usiadła  na  łóżku,  patrzy  na  mnie 
kpiąco i uderza nóżką o dywanik. Gdy patrzyłem na nią, raptem 
przeszyła  mnie  myśl,  że  przez  cały  ostatni  miesiąc,  a  ściślej 
przez  dwa  ostatnie  tygodnie  była  jakaś  nieswoja  —  prawdę 
mówiąc,  jakby  w  ogóle  odmieniona.  Zamiast  niej  zjawiła  się 
istota  gwałtowna,  napastliwa,  nie  powiem  bezwstydna,  ale 
niezrównoważona i świadomie dążąca do awantur. Prowokująca 
awantury.  Ale  przeszkadzała  jej  w  tym  potulność.  Kiedy  taka 
zacznie szaleć, to choćby nawet przebrała miarę, jest widoczne, 
że sama  się  zmusza  do tego,  sama się  podbechtuje,  ale  że nie 
jest  zdolna  przezwyciężyć  własnej  wstydliwości  i  niewinności.  I 

background image

właśnie  dlatego  takie  osoby  niekiedy  tak  bardzo  przebierają 
miarę,  że  aż  trudno  uwierzyć  świadectwu  własnego  rozumu. 
Natomiast  istota  przywykła  do  rozpusty  złagodzi,  postąpi 
obrzydliwiej, ale w ramach porządku i przystojności, stwarzając 
tym 

nawet 

pozory 

górowania 

nad 

nami. 

     —  A  czy  to  prawda,  że  wyrzucono  cię  z  pułku  za  to,  żeś 
stchórzył,  żeś  nie  chciał  się  pojedynkować?  —  wyrwała  się 
raptem 

roziskrzonymi 

oczami. 

     — Tak, to prawda, na  mocy uchwały  oficerów  zwrócono się 
do  mnie,  abym  opuścił  pułk,  ale  ja  jeszcze  przedtem  podałem 
się 

do 

dymisji. 

     — 

Wyrzucono 

cię 

jako 

tchórza? 

     —  Tak,  uznali  mnie  za  tchórza.  Ale  ja  nie  zgodziłem  się  na 
pojedynek  nie  z  tchórzostwa,  lecz  dlatego,  że  nie  chciałem  się 
podporządkować ich idiotycznemu wyrokowi i rzucać wyzwania, 
skoro nie czułem się obrażony. Musisz wiedzieć — nie zdołałem 
się powstrzymać — że czynne przeciwstawienie się takiej tyranii 
i  poniesienie  wszystkich  skutków  było  dowodem  znacznie 
większej 

odwagi 

niż 

jakikolwiek 

pojedynek. 

     Nie  wytrzymałem,  tym  zdaniem  próbowałem  się  jakby 
usprawiedliwić,  a  jej  w  to  i  graj  —  chciała  mego  dalszego 
poniżenia. 

Roześmiała 

się 

zjadliwie. 

     —  A  czy  to  prawda,  że  potem  przez  trzy  lata  włóczyłeś  się 
po  Petersburgu  i  wyciągałeś  rękę  po  grosze  i  nocowałeś  pod 
bilardami? 
     —  Nawet  na  Siennej  nieraz  nocowałem,  w  domu 
Wiaziemskiego. Tak, to prawda; po wyjściu  z  pułku  moje  życie 
było  pełne  hańby  i  upadku,  ale  to  nie  był  upadek  moralny,  bo 
sam  nienawidziłem  swoich  postępków  już  wtedy.  Był  to  tylko 
upadek  woli  i  umysłu,  wywołany  jedynie  moją  rozpaczliwą 
sytuacją. 

Ale 

to 

minęło... 

     — 

O, 

teraz 

jesteś 

persona 

— 

finansista! 

     Aha,  aluzja  do  kasy  pożyczkowej.  Ale  zdążyłem  już 
zapanować nad sobą. Widziałem, że ona łaknie poniżających dla 
mnie  wyjaśnień,  i  nie  złożyłem  ich.  Akurat  zadzwonił  do  drzwi 
klient  i  poszedłem  do  niego  do  salonu.  Później,  po  godzinie, 
kiedy  nagle  się  ubrała  do  wyjścia,  stanęła  przede  mną  i 
powiedziała: 
     —  A  jednak  nie  wspomniałeś  mi  o  tym  przed  ślubem. 
     Nie 

odpowiedziałem 

wyszła. 

     Tak  więc  nazajutrz  stałem  w  tamtym  pokoju  za  drzwiami  i 

background image

słuchałem,  jak  się  rozstrzyga  mój  los,  a  w  kieszeni  miałem 
rewolwer.  Była  odświętnie  ubrana  i  siedziała  przy  stole,  a 
Jefimowicz zgrywał się przed nią. I cóż: wypadło tak (mówię to 
ku swojej chwale), wypadło co do joty tak, jak przeczuwałem i 
przewidywałem,  nie  zdając  sobie  sprawy,  że  przeczuwam  to  i 
przewiduję.  Nie  wiem,  czy  się  dość  jasno  wyrażam. 
     Wypadło  to  tak.  Słuchałem  przez  całą  godzinę  i  przez  całą 
godzinę  byłem  świadkiem  pojedynku  najszlachetniejszej, 
najwznioślejszej z kobiet ze światową, rozpustną, tępą kreaturą 
o  duszy  gadziny.  I  skąd  —  myślałem  zdumiony  —  skąd  ta 
naiwna,  potulna,  małomówna  istota  wie  to  wszystko? 
Najdowcipniejszy  autor  komedii  z  życia  wyższych  sfer 
towarzyskich  nie  potrafiłby  stworzyć  takiej  sceny  kpin, 
szyderstwa,  niewinnego  śmiechu  i  świętego  oburzenia,  jakie 
cnota  żywi  dla  występku.  Ach,  jak  się  iskrzyły  jej  słowa, 
wszystkie  powiedzonka,  co  za  dowcip  w  błyskawicznych 
ripostach,  jaka  trafność  w  potępieniu!  A  ile  przy  tym  niemal 
dziewczęcej  naiwności.  Śmiała  mu  się  w  twarz  z  jego  wyznań 
miłosnych,  z  jego  gestów  i  propozycji.  Przyjechawszy  z 
zamiarem 

obcesowego 

przystąpienia 

do 

rzeczy 

nie 

przewidując 

oporu, 

nagle 

oklapł. 

Początkowo 

mogłem 

przypuszczać,  że  z  jej  strony  jest  to  po  prostu  kokieteria  — 
„kokieteria  wprawdzie  rozpustnej,  lecz  zarazem  dowcipnej 
istoty,  która  się  droży".  Ale  nie,  prawda  zajaśniała  jak  słońce  i 
niepodobna  było  wątpić.  Tylko  z  nienawiści  do  mnie, 
gwałtownej, 

choć 

sztucznie 

rozniecanej 

sobie, 

ta 

niedoświadczona istota mogła się zdobyć na taki krok, odważyć 
na schadzkę, ale gdy przyszło do rzeczy — od razu oczy się jej 
otworzyły.  Po  prostu  miotało  się  stworzenie,  aby  mnie  w 
jakikolwiek  sposób  znieważyć,  ale  zdecydowawszy  się  na  taką 
ohydę,  nie  zniosło  błota.  Czyż  ją,  niewinną,  bez  skazy,  z 
ideałem  w  duszy,  mógł  uwieść  Jefimowicz  lub  którakolwiek  z 
tych wielkoświatowych kreatur? Ależ skąd, rozśmieszył ją tylko. 
Cała  prawda  wezbrała  w  jej  duszy,  a  oburzenie  wywołało 
sarkazm  w  sercu.  Powtarzam,  ten  błazen  pod  koniec  zupełnie 
osowiał i siedział zasępiony, ledwo odpowiadając, tak że byłem 
nawet  w  strachu,  by  nie  poważył  się  jej  obrazić  z  podłej 
zemsty.  Jeszcze  raz  powtarzam:  ku  swojej  chwale  scenie  tej 
przysłuchiwałem się niemal bez zdumienia, jakbym się spotkał z 
czymś  znanym,  jakbym  przyszedł  w  tym  celu,  aby  to  spotkać. 
Szedłem  niczemu  nie  wierząc,  żadnemu  oskarżeniu,  mimo  że 

background image

wzdąłem  rewolwer  do  kieszeni  —  taka  jest  prawda!  I  czy 
mogłem ją sobie wyobrazić inaczej? Za to ją przecież kochałem, 
za to wielbiłem, za to się z nią ożeniłem. O, oczywiście aż nadto 
się  przekonałem,  jak  bardzo  mnie  teraz  nienawidzi,  ale 
przekonałem  się  także  o  tym,  że  jest  bez  winy.  Przerwałem 
scenę  raptem  otwierając  drzwi.  Jefimowicz  zerwał  się,  wziąłem 
ją  za  rękę  i  skłoniłem  do  wyjścia  ze  mną.  Jefimowicz  od  razu 
oprzytomniał 

wybuchnął 

śmiechem. 

     — O, ja szanuję święte prawa małżeńskie, może pan zabrać 
małżonkę,  proszę  bardzo!  I  wie  pan  co  —  zawołał  w  ślad  za 
mną  —  chociaż  porządny  człowiek  nie  powinien  się  z  panem 
pojedynkować, ale  z  szacunku dla pani jestem  do dyspozycji... 
Oczywiście, 

jeżeli 

pan 

się 

odważy... 

     —  Słyszysz?  —  zatrzymałem  ją  chwilę  na  progu. 
     Potem przez całą drogę do domu ani słowa. Prowadziłem ją 
za  rękę,  nie  opierała  się,  przeciwnie,  była  potwornie 
wstrząśnięta, ale  tylko  w drodze. Po przyjściu  do domu usiadła 
na  krześle  i  utkwiła  we  mnie  wzrok.  Była  strasznie  blada; 
wprawdzie  wargi jej najpierw skrzywiły  się  ironicznie,  ale  teraz 
patrzyła już na mnie z uroczystym, surowym wyzwaniem i była 
chyba  naprawdę  przekonana,  że  ją  zastrzelę.  Ale  wyjąłem  bez 
słowa  rewolwer  z  kieszeni  i  położyłem  na  stole.  Patrzyła  na 
mnie  i  na  rewolwer.  (Proszę  zwrócić  uwagę:  znała  już  ten 
rewolwer.  Sprawiłem  go  sobie  i  trzymałem  nabity  od  chwili 
uruchomienia  kasy. Zakładając  kasę  postanowiłem nie  trzymać 
ani  ogromnych  psów,  ani  silnego  lokaja,  jak  na  przykład  czyni 
to  Mozer.  U  mnie  klientom  otwiera  kucharka.  Ale  w  naszym 
zawodzie konieczne jest zapewnienie sobie na wszelki wypadek 
samoobrony, więc trzymałem w domu  zawsze nabity rewolwer. 
Początkowo,  po  zamieszkaniu  ze  mną,  bardzo  się  interesowała 
tym  rewolwerem,  wypytywała  o  jego  konstrukcję  i  system,  co 
też  jej  wytłumaczyłem,  a  nawet  namówiłem,  żeby  wystrzeliła 
raz  kiedyś  do  celu.  Trzeba  to  wszystko  wziąć  pod  uwagę).  Nie 
zwracając uwagi na jej wystraszoną minę, położyłem się na pół 
rozebrany  na  łóżku.  Byłem  bardzo  wyczerpany,  dochodziła 
jedenasta.  Siedziała  dalej  na  tym  samym  miejscu  bez  ruchu 
jeszcze około godziny, potem zgasiła  świecę i położyła się przy 
ścianie, na kanapie. Po raz pierwszy nie położyła się ze mną — 
to też należy wziąć pod uwagę... 

background image

VI 

Straszne wspomnienie 

 
     A 

teraz 

to 

straszne 

wspomnienie... 

     Obudziłem  się  rano  chyba  przed  ósmą,  w  pokoju  było  już 
prawie  jasno.  Obudziłem  się  od  razu  całkiem  przytomny  i 
raptownie  otworzyłem  oczy.  Stała  przy  stole  trzymając  w  ręku 
rewolwer.  Nie  widziała,  że  się  zbudziłem  i  patrzę.  Raptem 
widzę,  że  zaczyna  zbliżać  się  do  mnie  z  rewolwerem  w  ręku. 
Szybko 

zamknąłem 

oczy 

udałem, 

że 

mocno 

śpię. 

     Doszła  do  łóżka  i  stanęła  nade  mną.  Słyszałem  wszystko; 
chociaż  zapanowała  grobowa  cisza,  słyszałem  jednak  tę  ciszę. 
Wtem  pod  wpływem  nagłego  impulsu  otworzyłem  oczy  wbrew 
woli.  Patrzyła na  mnie,  prosto  w  oczy, a  rewolwer  był tuż  przy 
mojej skroni. Nasze spojrzenia spotkały się. Ale patrzyliśmy na 
siebie zaledwie przez mgnienie. Znów mocno zamknąłem oczy i 
w  tym  samym  momencie  postanowiłem  z  całej  mocy,  że  się 
więcej  nie  poruszę  i  nie  otworzę  oczu,  cokolwiek  się  stanie. 
     Bo  przecież  zdarza  się,  że  nawet  mocno  śpiący  człowiek 
nagle  otworzy  oczy,  uniesie  głowę  i  na  moment  obrzuci  pokój 
spojrzeniem,  by  po  chwili  nieprzytomnie  opuścić  głowę  na 
poduszkę  niczego  nie  pamiętając.  Gdy  spotkawszy  się  z  jej 
spojrzeniem  i  poczuwszy  rewolwer  na  skroni  raptem  znów 
zamknąłem  oczy  i  leżałem  bez  ruchu,  jak  pogrążony  we  śnie, 
stanowczo  mogła  przypuszczać,  że  śpię  naprawdę  i  że  nic  nie 
widziałem,  tym  bardziej  że  właściwie  było  niepodobieństwem 
zamknąć  oczy  w  takiej  chwili,  ujrzawszy  to,  co  ujrzałem. 
     Tak, 

niepodobieństwem. 

Ale 

mimo 

wszystko 

mogła 

odgadnąć  prawdę  —  i  właśnie  to  mi  przemknęło  przez  myśl  w 
tym  momencie.  O,  jakaż  wichura  myśli  i  wrażeń  zakłębiła  się 
błyskawicznie  w mojej  głowie  —  niech  żyje  elektryczność myśli 
ludzkiej!  W  takim  razie  (przemknęło  mi  przez  myśl),  jeżeli 
odgadła  prawdę  i  wie,  że  nie  śpię  —  już  ją  zmiażdżyłem 
gotowością  przyjęcia  śmierci  i  teraz  może  się  zawahać. 
Poprzednia decyzja może się rozbić o nowe, niesłychanie mocne 
wrażenie.  Podobno  ludzie  stojący  na  szczycie  dążą  jakby  sami 
w  dół,  w  przepaść.  Zapewne  wiele  samobójstw  i  zabójstw 
dokonało  się  tylko  dlatego,  że  rewolwer  znalazł  się  już  w 
rękach.  W  tym  też  jest  otchłań,  w  tym  też  jest  pochyłość  45°, 
na  której się  nie  sposób utrzymać,  i  coś  nas korci  przemożnie, 
by  nacisnąć  cyngiel.  Ale  świadomość,  że  wszystko  widziałem, 

background image

wiem  wszystko  i  w  milczeniu  oczekuję  śmierci  z  jej  ręki  — 
mogła 

ją 

wstrzymać 

na 

pochyłości. 

     Cisza  trwała  i  nagle  poczułem  na  skroni,  u  nasady  włosów, 
zimne  dotknięcie  stali.  Zapytacie:  czy  naprawdę  wierzyłem,  że 
ocaleję?  Odpowiem  wam jak  przed Bogiem: nie  miałem  żadnej 
nadziei,  najwyżej  jedną  szansę  na  sto.  Czemuż  więc  się 
godziłem  na  śmierć?  A  ja  spytam:  na  co  mi  było  życie  po  tym 
rewolwerze  przystawionym  mi  do  skroni  przez  uwielbianą 
istotę?  Prócz  tego  wiedziałem  całą  mocą  mojego  jestestwa,  że 
między  nami  w  tej  właśnie  chwili  toczy  się  walka,  straszliwy 
pojedynek  na  śmierć  i  życie,  pojedynek  tego  właśnie 
wczorajszego  tchórza,  wypędzonego  za  tchórzostwo  przez 
kolegów. Wiedziałem to i ona też to wiedziała, oczywiście jeżeli 
się 

domyśliła, 

że 

nie 

śpię. 

     Może  zresztą tak wcale  nie  było, może nie myślałem wtedy 
tego  wszystkiego,  ale  jednak  musiało  być  coś  w  tym  rodzaju, 
bodaj bez tych myśli, bo przecież o niczym innym nie myślałem 
potem, 

każdej 

chwili 

mojego 

życia. 

     Ale  zadacie  mi  nowe  pytanie:  czemuż  jej  nie  uchroniłem 
przed  zbrodnią?  O,  ja  sobie  potem  setki  razy  zadawałem  to 
pytanie  —  za  każdym  razem,  kiedy  z  mrowiem  w  plecach 
przypominałem  sobie  ten  moment.  Ale  dusza  moja  była  wtedy 
w ponurej rozterce: ginąłem, sam ginąłem, więc kogóż mogłem 
uratować?  A  skąd  wiecie,  czy  chciałem  jeszcze  wtedy  kogoś 
uratować?  Skąd  wiadomo,  co  mogłem  wtedy  odczuwać? 
     Świadomość  jednak  kłębiła  się;  chwile  mijały,  panowała 
grobowa cisza; ona wciąż stała nade mną — i nagle drgnąłem w 
nadziei!  Czym  prędzej  otworzyłem  oczy:  już  jej  nie  było  w 
pokoju.  Wstałem  z  łóżka:  zwyciężyłem  —  a  ona  była  na  wieki 
zwyciężona! 
     Poszedłem na  śniadanie.  Samowar  podawano u  nas  zawsze 
do pierwszego pokoju, a ona zawsze nalewała herbatę. Siadłem 
przy stole w milczeniu i wziąłem od niej szklankę herbaty. Może 
po  pięciu  minutach  spojrzałem  na  nią.  Była  strasznie  blada, 
jeszcze  bledsza  niż  wczoraj,  patrzyła  na  mnie.  Wtem  — 
spostrzegłszy,  że na  nią  patrzę, blado się  uśmiechnęła  bladymi 
wargami,  z  nieśmiałym  pytaniem  w  oczach.  „A  więc  wciąż 
jeszcze  się  waha  i  zadaje  sobie  pytanie:  czy  on  wie,  czy  nie, 
widział  czy  nie  widział?"  Obojętnie  odwróciłem  wzrok.  Po 
śniadaniu  zamknąłem  kasę,  poszedłem  na  rynek  i  kupiłem 
żelazne  łóżko  i  parawan.  Wróciwszy  do  domu  kazałem  wstawić 

background image

łóżko  do  salonu  i  odgrodzić  je  parawanem.  Było  to  łóżko  dla 
niej, ale nie powiedziałem jej ani słowa. I bez słów zrozumiała, 
przez  to  łóżko,  że  „wszystko  widziałem  i  wiem  wszystko"  i  że 
nie  ma  już  żadnych  wątpliwości.  Na  noc  zostawiłem  rewolwer 
na  stole,  jak  zawsze.  Wieczorem  w  milczeniu  położyła  się  do 
swego  nowego  łóżka:  małżeństwo  zostało  rozwiązane,  ona 
„zwyciężona,  lecz nie rozgrzeszona". W nocy zaczęła majaczyć, 
a rano dostała wysokiej gorączki. Przeleżała sześć tygodni. 

 

ROZDZIAŁ DRUGI 

Sen dumy 

 
     Łukieria  oświadczyła  przed  chwilą,  że  nie  zostanie  u  mnie  i 
jak  panią  pochowają  —  odejdzie.  Modliłem  się  klęcząc  pięć 
minut,  chciałem  się  modlić  godzinę,  ale  wciąż  myślę,  bez 
przerwy,  i  myśli  takie  bolesne,  i  głowa  obolała  —  jakże  się  tu 
modlić,  nie  przystoi,  doprawdy!  Dziwne  też,  że  spać  mi  się  nie 
chce: przecież zbyt wielkie nieszczęście po pierwszych mocnych 
wybuchach  zawsze  wywołuje  senność.  Podobno  skazani  na 
śmierć  zawsze  niezwykle  twardo  śpią  ostatniej  nocy.  To  i 
dobrze, to naturalne, inaczej by nie wytrzymali... Położyłem się 
na 

kanapie, 

ale 

nie 

zasnąłem... 

 
     ...Przez sześć tygodni choroby doglądaliśmy jej dniem i nocą 
—  ja,  Łukieria  i  dyplomowana  pielęgniarka,  ze  szpitala,  którą 
zaangażowałem.  Pieniędzy  nie  szczędziłem,  nawet  z  chęcią 
wydawałem  na  nią.  Wezwałem  doktora  Schroedera  i  płaciłem 
mu  po  dziesięć  rubli  za  wizytę.  Gdy  odzyskała  przytomność, 
przestałem tak ciągle sterczeć jej przed oczami. A zresztą po co 
o  tym  mówię?  Kiedy  już  całkiem  wstała,  cichutko,  w  milczeniu 
usiadła  w  swoim  pokoju  przy  osobnym  stole,  który  wtedy  też 
dla  niej  kupiłem...  Tak,  to  prawda,  milczeliśmy  absolutnie,  to 
znaczy, nieco później zaczęliśmy nawet rozmawiać, lecz tylko o 
sprawach  powszednich.  Ja  oczywiście  umyślnie  się  zbytnio  nie 
rozwodziłem,  ale  doskonale  widziałem,  że  i  ona  raczej  woli  się 
nie  wywnętrzać.  Wydawało  mi  się  to  zupełnie  naturalne  z  jej 
strony.  „Jest  nazbyt  wstrząśnięta  i  nazbyt  pokonana  — 
myślałem  —  i  niewątpliwie  trzeba  jej  pozwolić  zapomnieć  i 

background image

przyzwyczaić  się".  Tak  więc  milczeliśmy  oboje,  ale  ja  się  wciąż 
przygotowywałem po cichu,  myśląc o przyszłości. Myślałem,  że 
ona  też,  i  zgadywałem  namiętnie,  o  czym  myśli  właśnie  w  tej 
chwili? 
     Dodam jeszcze: o, oczywiście  nikt nie  wie,  com przecierpiał 
biadając  nad  nią  w  czasie  jej  choroby.  Lecz  biadałem 
wewnętrznie,  dławiłem  jęki  w  piersi  wobec  wszystkich,  nawet 
wobec  Łukierii.  Nie  mogłem  sobie  wyobrazić,  nawet  nie 
przypuszczałem,  że  może  umrzeć  nie  dowiedziawszy  się  o 
wszystkim.  A  kiedy  niebezpieczeństwo  minęło  i  zaczęła 
powracać  do  zdrowia,  wtedy  prędko,  pamiętam,  i  zupełnie  się 
uspokoiłem.  Nie  dość  na  tym:  postanowiłem  odłożyć  naszą 
przyszłość  na  możliwie  najdłuższy  czas,  a  na  razie  zostawić 
wszystko  w  obecnej  postaci.  Tak,  stało  się  wtedy  ze  mną  coś 
dziwnego,  osobliwego,  nie  umiem  tego  inaczej  określić: 
zatriumfowałem,  i  sama  ta  świadomość  była  dla  mnie  zupełnie 
wystarczająca.  I  tak  upłynęła  zima.  O,  byłem  zadowolony  jak 
nigdy 

jeszcze, 

to 

przez 

całą 

zimę. 

     Widzicie,  w  moim  życiu  była  pewna  straszna  historia,  która 
do  tego  czasu,  to  znaczy  aż  do  chwili  katastrofy  z  żoną, 
dręczyła  mnie  co  dzień,  co  godzina,  mianowicie  —  utrata 
reputacji  i  opuszczenie  pułku.  Krótko  mówiąc:  była  tyrańska 
niesprawiedliwość  wobec  mnie.  Co  prawda  koledzy  nie  lubili 
mnie  z  powodu  mego  ciężkiego  charakteru,  charakteru  może 
nawet śmiesznego, chociaż zdarza się często, że to, co jest dla 
nas  wzniosłe,  najbardziej  osobiste  i  święte,  jednocześnie 
śmieszy  z  jakiegoś  powodu  ogół  naszych  kolegów.  O,  mnie 
nigdy  nie  lubiano,  nawet  w  szkole.  Mnie  zawsze  i  wszędzie  nie 
lubiano.  Nawet  Łukieria  nie  może  mnie  lubić.  Zdarzenie  zaś  w 
pułku  było  wprawdzie  wynikiem  niechęci  do  mnie,  ale  bez 
wątpienia  miało  przypadkowy  charakter.  Mówię  to  dlatego,  że 
nie ma nic boleśniejszego i dotkliwszego, niż zginąć w wypadku, 
który mógłby się wcale nie zdarzyć — wskutek fatalnego zbiegu 
okoliczności,  które  mogły  przemknąć  obok  jak  obłoki.  Jakie  to 
poniżające  dla  obdarzonej  rozumem  istoty.  A  zdarzenie  było 
takie: 
     Podczas  antraktu  w  teatrze  poszedłem  do  bufetu.  Nagle 
wszedł  huzar  A-  -w  i  w  obecności  wszystkich  zebranych 
oficerów  i  cywilów  zaczął  głośno  opowiadać  swoim  kolegom, 
huzarom,  że  przed  chwilą  kapitan  naszego  pułku  Biezumcew 
urządził w kuluarach awanturę i że „jest chyba pijany". Tematu 

background image

nie podjęto, zresztą była to pomyłka, bo kapitan Biezumcew nie 
był  pijany,  a  awantury  też  właściwie  nie  było.  Huzarzy  zaczęli 
mówić  o  czymś  innym  i  na  tym  się  wszystko  skończyło,  ale 
nazajutrz historia dotarła do naszego pułku i od razu  zaczęto u 
nas mówić, że w bufecie z naszego pułku byłem tylko ja jeden i 
że  kiedy  huzar  A-  -w  odezwał  się  arogancko  o  kapitanie 
Biezumcewie,  powinienem  był  podejść  do  A-  -wa  i  skarcić  go. 
Ale  z  jakiej  racji  miałem  to  zrobić?  Jeżeli  on  ma  na  pieńku  z 
Biezumcewem,  jest  to  ich  prywatna  sprawa,  więc  po  cóż 
miałem się wtrącać? Oficerowie jednak skłaniali się do poglądu, 
że  sprawa  nie  jest  osobista,  lecz  dotyczy  również  pułku,  a 
ponieważ  z  oficerów  naszego  pułku  byłem  przy  tym  tylko  ja, 
dowiodłem  wszystkim  obecnym  w  bufecie,  wojskowym  i 
cywilom,  że  w  naszym  pułku  trafiają  się  oficerowie  niezbyt 
drażliwi na  punkcie  własnego  i  pułkowego honoru.  Nie  mogłem 
się  zgodzić  z  tym  określeniem.  Dano  mi  do  zrozumienia,  że 
mogę  jeszcze  wszystko naprawić, jeżeli  choćby teraz,  mimo  że 
to  nieco  spóźnione,  zechcę  zażądać  od  A-  -wa  formalnych 
wyjaśnień.  Nie  zechciałem,  a  ponieważ  byłem  zirytowany, 
odmówiłem  wyniośle,  po  czym  natychmiast  podałem  się  do 
dymisji. I to już cała historia. Wyszedłem z niej z godnością, ale 
złamany 

duchowo, 

osłabioną 

wolą 

umysłem. 

     Akurat  się  tak  zdarzyło,  że  mąż  mojej  siostry  w  Moskwie 
przehulał  nasz  niewielki  majątek  wraz  z  moim  udziałem  — 
udziałem  nieznacznym,  ale  zostałem  na  bruku  bez  grosza  przy 
duszy. Mogłem pójść na prywatną posadę, ale nie chciałem: jak 
to  —  po  tak  świetnym  mundurze  miałem  zgodzić  się  na  jakąś 
tam kolej? A więc — jak wstyd, to wstyd, jak hańba, to hańba, 
upadek,  to  upadek,  im  gorzej,  tym  lepiej  —  to  właśnie 
wybrałem.  Trzy  lata  ponurych  wrażeń,  a  nawet  dom 
Wiaziemskiego. 
     Przed  półtora  rokiem  zmarła  w  Moskwie  moja  matka 
chrzestna,  bogata  staruszka,  niespodziewanie  zostawiając  w 
spadku  między  innymi  i  mnie  trzy  tysiące.  Namyśliłem  się  i  od 
razu zadecydowałem o swoim losie. Zdecydowałem się na kasę 
pożyczkową,  nie  zważając  na  opinię  ludzką:  pieniądze, 
następnie  własny  kąt  i  —  nowe  życie  z  dala  od  dawnych 
wspomnień, taki był mój plan. Wszelako ponura przeszłość i na 
zawsze  splamiony  honor  dręczyły  mnie  stale,  bezustannie. 
Potem ożeniłem się. Przypadkiem czy nie — sam nie  wiem. Ale 
wprowadzając  ją  do  swego  domu  myślałem,  że  wprowadzam 

background image

przyjaciela,  a  mnie  był  bardzo  potrzebny  przyjaciel.  Lecz 
rozumiałem, że przyjaciela trzeba oswoić, a nawet pokonać. Bo 
czy  mogłem  tak  od  razu  wytłumaczyć  cokolwiek  tej 
szesnastolatce,  i  to  uprzedzonej  do  mnie?  Jak  mógłbym  na 
przykład bez przypadkowej pomocy owej strasznej katastrofy z 
rewolwerem  przekonać  ją,  że  nie  jestem  tchórzem  i  że  zarzut 
tchórzostwa  w  pułku  był  niesłuszny?  Ale  katastrofa  przyszła  w 
samą  porę.  Wytrzymawszy  rewolwer  wziąłem  odwet  za  całą 
swoją  ponurą  przeszłość.  I  chociaż  nikt  się  o  tym  nie 
dowiedział,  dowiedziała  się  ona,  a  to  było  dla  mnie  wszystkim, 
bo właśnie ona była dla mnie wszystkim, całą moją nadzieją na 
przyszłość, 

piastowaną 

marzeniach! 

Była 

jedynym 

człowiekiem, którego urabiałem sobie, inni mi nie byli potrzebni 
— i oto o wszystkim się dowiedziała; dowiedziała się w każdym 
razie, że niesłusznie postąpiła przyłączając się tak pochopnie do 
moich wrogów. Ta myśl upajała mnie. W jej oczach nie mogłem 
już być nędznikiem, najwyżej dziwnym człowiekiem, ale ta myśl 
teraz, po wszystkim, co się stało, nie była najgorsza: dziwactwo 
nie  jest  przywarą,  przeciwnie,  czasami  pociąga  naturę  kobiety. 
Słowem, umyślnie odsunąłem rozwiązanie: to, co się stało, było 
tymczasem  aż  nadto  wystarczające  dla  mego  spokoju  i 
zawierało  aż  nazbyt  wiele  obrazów  i  materiałów  do  moich 
marzeń.  Właśnie  to jest  fatalne, że  taki ze mnie  marzyciel: dla 
mnie  materiału  starczyło,  a  o  niej  myślałem,  że  poczeka. 
     Tak  upłynęła  cała  zima,  w  jakimś  czekaniu  na  coś.  Lubiłem 
przyglądać  się  jej  ukradkiem,  kiedy  siedziała  za  swoim 
stolikiem.  Zajmowała  się  szyciem,  bielizną,  a  wieczorami 
niekiedy  czytała  książki,  które  brała  z  mojej  szafy.  Dobór  tych 
książek też powinien był świadczyć na moją korzyść. Prawie nie 
wychodziła z domu. Przed wieczorem, po obiedzie zabierałem ją 
zwykle  na  spacer  i  przechadzaliśmy  się,  nie  w  całkowitym 
milczeniu, jak przedtem. Próbowałem udawać, że nie milczymy, 
że  zgodnie  rozmawiamy,  ale  jak  już  wspomniałem,  oboje 
staraliśmy  się  zbytnio nie rozwodzić. Ja to robiłem umyślnie, a 
jej,  myślałem,  trzeba  koniecznie  „zostawić  trochę  czasu". 
Dziwne  oczywiście,  że  ani  razu,  niemal  do  końca  zimy,  nie 
przyszło  mi  do  głowy,  że  sam  lubię  patrzeć  na  nią  ukradkiem, 
lecz  nie  zauważyłem  ani  jednego  jej  spojrzenia  na  mnie  przez 
całą  zimę!  Myślałem,  że  z  jej  strony  jest  to  nieśmiałość. 
Zwłaszcza że w ogóle miała tak zalęknioną, nieśmiałą minę, tak 
bezsilnie  wyglądała  po  chorobie.  Nie,  lepiej  poczekaj,  bracie,  a 

background image

— 

„a 

nuż 

ona 

sama 

nagle 

podejdzie 

do 

ciebie..." 

     Ta  myśl  zachwycała  mnie  nieodparcie.  Jedno  dodam: 
niekiedy  jakby  umyślnie  rozniecałem  sam  siebie  i  udawało  mi 
się wprawić swego ducha i umysł w taki stan, że czułem do niej 
jakby  urazę.  I  tak  było  kilkakroć  i  trwało  jakiś  czas.  Ale 
nienawiść nigdy nie mogła dojrzeć i utrwalić się w mojej duszy. 
Sam  zresztą  czułem,  że  jest  to  poniekąd  tylko  gra.  A  i  wtedy, 
choć  rozwiązałem  małżeństwo  kupując  łóżko  i  parawan,  nigdy 
jednak,  przenigdy  nie  zdołałem  w  niej  widzieć  zbrodniarki.  Nie 
dlatego,  żem  lekceważył  jej  przestępstwo,  lecz  dlatego,  że  od 
razu  miałem zamiar  jej przebaczyć, od pierwszego dnia, nawet 
zanim kupiłem łóżko. Słowem było to z mojej strony dziwactwo, 
gdyż  mam  surowe  zasady  moralne.  Rzecz  w  tym,  że  była  w 
moich oczach tak pokonana, tak poniżona, tak unicestwiona, że 
chwilami  litowałem  się  nad  nią  do  bólu,  choć  przy  tym 
wszystkim  stanowczo  miłą  mi  była  niekiedy  myśl  o  jej 
poniżeniu. 

Miłą 

myśl 

naszej 

nierówności... 

     Tej  zimy  zdarzyło  mi  się  umyślnie  spełnić  kilka  dobrych 
uczynków.  Darowałem  dwa  długi,  a  pewnej  ubogiej  kobiecie 
dałem  pieniądze  w  ogóle  bez  zastawu.  Żonie  o  tym  nie 
powiedziałem,  zresztą  wcale  nie  po  to  to  zrobiłem,  żeby  się 
dowiedziała, ale kobieta sama przyszła podziękować nieomal na 
klęczkach.  Tak  że  wyszło  to  na  jaw  i  odniosłem  wrażenie,  że 
sprawiło 

jej 

przyjemność. 

     Lecz  zbliżała  się  wiosna,  była  już  połowa  kwietnia,  wyjęto 
podwójne  okna  i  słońce  poczęło  oświetlać  jaskrawymi  snopami 
nasze  milczące  pokoje.  Ale  łuska  tkwiła  i  zaciemniała  mój 
umysł. Straszna, fatalna łuska! Jakże się stało, że nagle spadła 
z  oczu,  że  nagle  przejrzałem  i  wszystko  zrozumiałem?  Czy  był 
to  przypadek,  czy  nadszedł  wreszcie  właściwy  dzień,  czy 
promień słońca  zapalił myśl, domysł w mym otępiałym mózgu? 
Nie,  to  nie  była  myśl  ani  domysł,  lecz  nagle  drgnęła  pewna 
żyłka, od dawna zamarła — zaczęła pulsować, ożyła  i oświetliła 
całą  moją  otępiałą  duszę  i  moją  pychę  szatańską.  Nagle  jakby 
zerwałem się z miejsca. Bo to stało się nagle, niespodziewanie. 
Stało się przed wieczorem, około piątej po południu... 

II 

Łuska spadła z oczu 

 
     Ale  przedtem  dwa  słowa.  Miesiąc  wcześniej  zauważyłem  u 

background image

niej  jakieś  zamyślenie — już nie  tylko  milkliwość,  lecz ponadto 
zamyślenie. To również zauważyłem nagłe. Szyła wtedy z głową 
pochyloną nad robotą i nie widziała, że patrzę na nią. I raptem 
uderzyło  mnie,  że  zrobiła  się  taka  szczuplutka,  przezroczysta, 
twarzyczka  pobladła,  wargi  zbielały  —  wszystko  to  wraz  z 
zadumą  niezwykle  mnie  zafrapowało.  Już  przedtem  słyszałem 
suche  pokasływanie,  zwłaszcza  nocami.  Natychmiast  wstałem  i 
nic jej nie mówiąc udałem się do Schroedera, żeby poprosić go 
do 

nas. 

     Schroeder  przybył  nazajutrz.  Była  bardzo  zdziwiona  i 
patrzyła 

to 

na 

Schroedera, 

to 

na 

mnie. 

     — Ależ nic  mi nie  jest  — powiedziała  z bladym uśmiechem. 
     Schroeder  nie  zbadał  jej  dokładnie  (ci  lekarze  bywają 
czasami  lekceważąco  niedbali),  powiedział  mi  tylko  w  drugim 
pokoju,  że są to pozostałości po chorobie  i  że na  wiosnę  warto 
by  pojechać  gdzieś  nad  morze,  a  jeżeli  się  nie  da,  to  choćby 
przeprowadzić się na letnisko. Słowem, nic nie powiedział prócz 
tego, że jest  osłabiona  czy coś w  tym rodzaju. Po jego wyjściu 
powtórzyła, 

patrząc 

na 

mnie 

ogromną 

powagą: 

     — 

Nic 

mi 

nie 

jest, 

jestem 

zupełnie 

zdrowa. 

     Lecz  po  tych  słowach  raptem  się  zarumieniła,  widocznie  ze 
wstydu. O, teraz rozumiem; wstydziła się, że jestem jeszcze jej 
mężem, że wciąż jeszcze troszczę się o nią jak prawdziwy mąż. 
Ale  wtedy  nie  zrozumiałem  i  rumieniec  przypisałem  pokorze 
(łuska!). 
     Otóż  miesiąc  później,  około  piątej  po  południu,  w  kwietniu, 
w  jasny  słoneczny  dzień  siedziałem  przy  kasie  i  rachowałem. 
Nagle  słyszę,  że ona  w naszym pokoju, przy  swoim stole,  przy 
pracy,  cichutko...  zaśpiewała.  Nowość  ta  zrobiła  na  mnie 
wstrząsające  wrażenie.  Dotychczas  prawie  nigdy  nie  słyszałem 
jej  śpiewającej,  chyba  że  na  samym  początku,  kiedy  ją 
wprowadziłem  do  swego  domu  i  kiedy  jeszcze  mogliśmy  się 
zabawiać  strzelaniem  z  rewolweru  do  celu.  Wtedy  głos  miała 
jeszcze  dość  silny,  dźwięczny,  wprawdzie  niewyrobiony,  ale 
nadzwyczaj przyjemny i zdrowy. Teraz natomiast piosenka była 
taka wątła — nie, nie mówię żałosna (był to jakiś romans), lecz 
jakby  w  głosie  było  coś  pękniętego,  jakby  głosik;  nie  mógł 
podołać,  jakby  sama  piosenka  była  chora.  Nuciła  sobie 
półgłosem,  wtem  głos  wzniósł  się  i  urwał  —  taki  biedny  głosik, 
tak  żałośnie  się  urwał;  odchrząknęła  i  znów  cichuteńko 
zaśpiewała... 

background image

     Śmieszne się wyda zapewne moje wzruszenie, ale nikt nigdy 
nie  zrozumie,  czym  się  tak  przejąłem!  Nie,  nie  czułem  dla  niej 
litości,  było  to  jeszcze  coś  całkiem  innego.  Z  początku 
przynajmniej,  w  pierwszej  chwili,  pojawiło  się  raptem 
zdziwienie, ogromne zdumienie, ogromne i dziwne, chorobliwe i 
niemal  mściwe:  „Śpiewa  —  przy  mnie!  Czyżby  zapomniała  o 
moim 

istnieniu?" 

     Wstrząśnięty do głębi, trwałem jakiś czas w miejscu, potem 
nagle  wstałem,  wziąłem  kapelusz  i  wyszedłem,  niezupełnie 
przytomny.  W  każdym  razie  nie  wiedziałem,  gdzie  idę  i  po  co; 
Łukieria 

podała 

mi 

palto. 

     —  Ona  śpiewa?  —  zapytałem  mimo  woli.  Nie  zrozumiała, 
patrzyła  na  mnie  pytająco.  Zresztą  istotnie  trudno  mnie  było 
zrozumieć. 

— 

Po 

raz 

pierwszy 

śpiewa? 

     —  Nie,  jak  pana  nie  ma,  pani  śpiewa  czasem  —  odrzekła 
Łukieria. 
     Pamiętam  wszystko.  Zszedłem  po  schodach,  wyszedłem  na 
ulicę  i  poszedłem,  gdzie  oczy  poniosły.  Doszedłem  do  rogu  i 
zacząłem  patrzeć  przed  siebie.  Mijano  mnie,  potrącano  —  nic 
nie czułem. Zawołałem dorożkę i kazałem się zawieźć do mostu 
Policyjnego, sam nie wiem po co. Lecz po chwili rozmyśliłem się 

dałem 

dorożkarzowi 

dwadzieścia 

kopiejek: 

     — Za to, żem cię fatygował — powiedziałem zaśmiawszy się 
bezmyślnie,  ale  w  sercu  nagle  zjawiło  się  jakieś  uniesienie. 
     Skierowałem  się  w  stronę  domu,  przyspieszając  kroku. 
Pęknięta,  żałosna,  urwana  nutka  nagle  znów  zadźwięczała  w 
mojej  duszy.  Brakło  mi  tchu.  Spadała,  spadała  z  oczu  łuska! 
Skoro  zaśpiewała  przy  mnie,  to  znaczy,  że  o  mnie  zapomniała 
—  było  to  jasne  i  straszne.  Serce  to  czuło.  Lecz  uniesienie 
promieniało 

mej 

duszy 

przemagając 

strach. 

     O, ironio losu! Przecież nic innego nie było i nie mogło być w 
mojej  duszy  przez całą  zimę  prócz tego właśnie  uniesienia, ale 
gdzie  ja  sam  byłem  przez  całą  zimę?  Czym  własną  duszę 
utracił? Wbiegłem po schodach w wielkim pośpiechu, nie wiem, 
czy wszedłem spokojnie. Pamiętam tylko, że cała podłoga jakby 
falowała,  jakbym  płynął  po  rzece.  Wszedłem  do  pokoju,  ona 
siedziała  na  tym  samym  miejscu,  szyła  z  pochyloną  głową,  ale 
już  nie  śpiewała.  Przelotnie,  bez  zaciekawienia  spojrzała  na 
mnie,  lecz  nie  było  to  nawet  spojrzenie,  ot,  taki  sobie  ruch, 
zwyczajny 

obojętny, 

gdy 

wchodzi 

ktoś 

do 

pokoju. 

     Podszedłem od razu i usiadłem na krześle tuż obok niej, jak 

background image

opętany. Zerknęła na mnie, jakby się przestraszywszy: wziąłem 
ją  za  rękę  i  nie  pamiętam,  co  powiedziałem,  a  raczej,  co 
chciałem powiedzieć, gdyż nawet nie mogłem mówić normalnie. 
Głos  mi  się  załamywał  i  odmawiał  posłuszeństwa.  Nie 
wiedziałem  zresztą,  co  powiedzieć,  i  nie  mogłem  tchu  złapać. 
     —  Porozmawiajmy...  wiesz...  powiedz  coś!  —  wybąkałem 
wreszcie  głupawo  —  o,  czy  mogłem  się  zdobyć  w  tej  chwili  na 
coś 

mądrego? 

     Znów drgnęła i odsunęła się  bardzo przestraszona wyrazem 
mojej  twarzy,  lecz  nagle  surowe  zdziwienie  pojawiło  się  w  jej 
oczach.  Tak,  zdziwienie,  i  to  surowe.  Patrzyła  na  mnie  szeroko 
otwartymi oczami. Ta surowość, to surowe zdziwienie po prostu 
mnie  zdruzgotały.  „To  ci  jeszcze  potrzeba  miłości?  Miłości?"  — 
jakby  zabrzmiało nagle  w tym zdziwieniu,  chociaż milczała. Ale 
ja wszystko wyczytałem, wszystko. Wstrząśnięty runąłem do jej 
stóp. Tak, padłem do jej stóp. Zerwała się natychmiast, ale ja z 
nadzwyczajną 

siłą 

przytrzymałem 

ją 

za 

obie 

ręce. 

     O,  dobrze  rozumiałem  swoją  niedolę.  Ale  uwierzcie  mi, 
uniesienie  wzbierało  w  mym  sercu  tak  nieodparcie,  że 
myślałem, że umrę. Całowałem jej stopy w upojeniu i szczęściu. 
Tak,  w  szczęściu,  bezgranicznym  i  nieskończonym  —  choć 
rozumiałem  swą  rozpaczliwą,  beznadziejną  sytuację!  Płakałem, 
mówiłem  coś,  ale  mówić  nie  mogłem.  Przestrach  i  zdziwienie 
ustąpiły  w  niej  nagle  miejsca  jakiemuś  zatroskaniu,  jakiemuś 
niesamowitemu  pytaniu,  i  dziwnie  patrzyła  na  mnie,  wręcz  ze 
zgrozą, chciała  coś jak najprędzej zrozumieć i uśmiechnęła się. 
Była  ogromnie  zawstydzona,  że  ją  całuję  po  nogach,  odsuwała 
je,  ale  ja  całowałem  miejsce  na  podłodze,  gdzie  stały. 
Spostrzegła  to  i  nagle  zaczęła  się  śmiać  ze  wstydu  (wiecie 
zapewne,  że  można  się  śmiać  ze  wstydu).  Zbliżał  się  atak 
histerii,  widziałem  to,  ręce  jej  dygotały  —  ale  nie  myślałem  o 
tym  i  wciąż  bełkotałem,  że  ją  kocham,  że  nie  wstanę:  „Pozwól 
mi całować twoją suknię... całe życie modlić się do ciebie"... Nie 
wiem,  nie  pamiętam  —  raptem  zaszlochała,  zatrzęsła  się, 
nastąpił 

straszny 

atak 

histerii. 

Przestraszyłem 

ją. 

     Zaniosłem ją na łóżko. Kiedy atak minął, usiadła na łóżku, z 
ogromnie  przygnębioną  miną  chwyciła  mnie  za  ręce  i  prosiła, 
żebym  się  uspokoił.  „Daj  spokój,  nie  dręcz  się  tak!"  —  i  znów 
zaczynała  płakać.  Przez  cały  wieczór  nie  odstępowałem  jej  ani 
na krok. Mówiłem wciąż, że ją zawiozę do Boulogne sur Mer, że 
będzie  się  kąpać  w  morzy,  wnet,  za  dwa  tygodnie,  że  ma  taki 

background image

nadwątlony  głosik,  słyszałem  dopiero  co;  że  zamknę  kasę, 
sprzedam  Dobronrawowi,  że  wszystko  zaczniemy  od  nowa,  ale 
najważniejsze  to  Boulogne,  Boulogne!  Słuchała  —  i  ciągle  się 
bała.  Coraz  bardziej  się  bała.  Ale  nie  to  było  dla  mnie 
najważniejsze,  lecz  to,  że  coraz  bardziej,  coraz  gwałtowniej 
pragnąłem  znów  leżeć  u  jej  stóp  i  znów  całować,  całować 
ziemię, na której stoją jej stopy, modlić się do niej  i — „więcej 
nic, nic nie  chcę  od  ciebie  —  powtarzałem raz po raz — nic  mi 
nie  odpowiadaj,  nie  dostrzegaj  mnie  wcale,  pozwól  tylko 
patrzeć z kąta na siebie, zrób ze mnie swoją rzecz, psiaka"... A 
ona 

płakała. 

     —  A  ja  myślałam,  że  zostawisz  mnie  tak  —  wyrwało  się  jej 
raptem,  mimowolnie  —  tak  mimowolnie,  że  może  sama  nie 
zauważyła,  a  przecież  —  o,  to  były  jej  główne,  najfatalniejsze 
słowa  i  najbardziej  zrozumiałe  dla  mnie  tego  wieczoru,  i  jakby 
dźgnęły  mnie  nożem  w  samo  serce!  Wszystko  mi  wyjaśniły, 
wszystko, ale póki była obok, przed moimi oczami, łudziłem się 
nieodparcie  i  byłem  szalenie  szczęśliwy.  O,  jakże  ją  strasznie 
zmęczyłem  tego  wieczoru,  i  sam  to  czułem,  ale  bez  przerwy 
myślałem,  że wszystko od razu  naprawię.  Wreszcie  przed nocą 
zupełnie  opadła  z  sił;  namówiłem  ją,  żeby  spała,  i  od  razu 
twardo zasnęła. Obawiałem się  maligny i rzeczywiście  była, ale 
nieznaczna.  Wstawałem  w  nocy  niemal  co  chwila,  cichutko  w 
papuciach  zbliżałem  się,  żeby  na  nią  popatrzeć.  Załamywałem 
ręce  nad  nią,  patrząc  na  to  chore  stworzenie  na  tym  nędznym 
żelaznym  łóżeczku,  które  kupiłem  jej  wtedy  za  trzy  ruble. 
Klękałem,  ale  nie  ważyłem  się  całować  nóg  śpiącej  (bez  jej 
wiedzy!)  Klękałem,  żeby  się  pomodlić,  ale  zaraz  się  zrywałem. 
Łukieria  przyglądała  mi  się  i  ciągle  wchodziła  tu  z  kuchni. 
Poszedłem  do  niej  i  powiedziałem,  żeby  się  kładła  i  że  jutro 
zacznie 

się 

„nowe 

życie". 

     I  wierzyłem  w  to  ślepo,  szaleńczo  wierzyłem.  O,  jakież  we 
mnie  wzbierało  uniesienie!  Oczekiwałem  tylko  jutrzejszego 
dnia.  A  przede  wszystkim  nie  wierzyłem  w  nic  złego,  mimo 
symptomów.  Rozeznanie  jeszcze  nie  wróciło  ze  wszystkim, 
mimo że łuska spadła z oczu, i długo jeszcze nie wracało — ach, 
do  dzisiaj,  aż  do  dzisiaj!!!  Bo  i  jak  mogło  wrócić:  przecież  żyła 
jeszcze wtedy, przecież była tuż obok, przy mnie, a ja przy niej. 
„Jutro  się  zbudzi,  a  wtedy  powiem  jej  to  wszystko  i  wszystko 
zrozumie".  Tak  wówczas  rozumowałem,  było  to  rozumowanie 
proste i jasne, stąd właśnie uniesienie! A najważniejszy był ten 

background image

wyjazd  do  Boulogne.  Nie  wiem  czemu,  myślałem,  że  Boulogne 
— to jest wszystko, że zawiera się w tym coś ostatecznego. „Do 
Boulogne, do Boulogne!"... W opętaniu oczekiwałem rana. 

III 

Aż za dobrze rozumiem 

 
     A przecież to było dopiero kilka dni temu — pięć dni, dopiero 
pięć  dni,  w  zeszły  wtorek!  Ach,  gdybym  miał  jeszcze  trochę 
czasu,  gdyby  tylko  odrobinkę  zaczekała,  a  —  a  rozproszyłbym 
mrok!  Przecież  się  uspokoiła.  Już  nazajutrz  słuchała  mnie  z 
uśmiechem,  mimo zażenowania... Najważniejsze,  że przez cały 
ten czas, całe te pięć dni, było w niej  zażenowanie albo wstyd. 
Bała się też, bardzo się bała. Nie przeczę, nie będę przeczył jak 
jakiś  szaleniec;  strach  był,  ale  czy  mogła  się  nie  bać?  Przecież 
tak  dawno  staliśmy  się  sobie  obcy,  tak  bardzo  odzwyczailiśmy 
się  od siebie — i raptem to wszystko... Ale ja nie zważałem na 
jej  strach,  roiło  mi  się  coś  nowego,  promiennego!  To  prawda, 
niewątpliwa  prawda,  że  popełniłem  błąd.  A  może  nawet  dużo 
błędów.  Gdy  się  zbudziliśmy  nazajutrz  (było  to  w  środę), 
popełniłem błąd: zacząłem od razu traktować ją jak przyjaciela. 
Pośpieszyłem  się,  zbytnio  się  pośpieszyłem,  ale  spowiedź  była 
potrzebna,  niezbędna,  ba,  więcej  niż  spowiedź!  Nie  ukryłem 
nawet tego, co przed samym sobą ukrywałem przez całe życie. 
Powiedziałem  bez  ogródek,  że  przez  całą  zimę  nic  tylko  byłem 
pewien  jej  miłości.  Wytłumaczyłem  jej,  że  kasa  pożyczkowa 
była  tylko  upadkiem  mej  woli  i  umysłu,  prywatnym  pomysłem 
samobiczowania  i  samowywyższenia.  Wyjaśniłem  jej,  że  wtedy 
w  bufecie  rzeczywiście  stchórzyłem,  przez  mój  charakter, 
przewrażliwienie: 

onieśmieliła 

mnie 

atmosfera, 

bufet 

onieśmielił;  sparaliżowała  myśl:  jakże  ja  tak  ni  stąd,  ni  zowąd 
wystąpię,  czy  nie  wypadnie  to  głupio?  Stchórzyłem  nie  przed 
pojedynkiem,  lecz  przed  obawą  śmieszności...  A  potem  nie 
chciałem  się  przyznać  i  dręczyłem  wszystkich,  i  ją  za  to 
dręczyłem,  po  to  się  z  nią  ożeniłem,  aby  ją  za  to  dręczyć.  W 
ogóle mówiłem prawie cały czas jak w malignie. W końcu sama 
brała  mnie  za  ręce  i  prosiła,  żebym  przestał:  „Przesadzasz... 
zadręczasz się" — i znów  zaczynały się  łzy, znów niemal ataki! 
Wciąż  prosiła,  żebym  nie  mówił  takich  rzeczy  i  nie  wspominał 
ciągle. 
     Nie  zważałem  na  te  prośby  albo  niewiele  zważałem. 

background image

Boulogne! Tam jest słońce, nasze nowe słońce, powtarzałem to 
bez  przerwy.  Zamknąłem  kasę,  wszystkie  sprawy  przekazałem 
Dobronrawowi.  Zaproponowałem  jej  nagle,  żebyśmy  wszystko 
rozdali 

ubogim 

oprócz 

podstawowych 

trzech 

tysięcy, 

otrzymanych  od  matki  chrzestnej,  za  które  pojechalibyśmy  do 
Boulogne, a potem wrócimy i zaczniemy nowe, pracowite życie. 
Tak  też  zostało  postanowione,  chociaż  nic  nie  powiedziała... 
uśmiechnęła  się  tylko.  I  chyba  raczej  przez  delikatność  się 
uśmiechnęła, żeby mi nie zrobić przykrości. Widziałem przecież, 
że  jej  ciąży  moja  obecność,  nie  myślcie,  że  byłem  takim 
głupcem  i  egoistą,  żeby  tego  nie  widzieć.  Wszystko  widziałem, 
aż  do  najdrobniejszych  szczegółów,  widziałem  i  wiedziałem 
najlepiej; 

cała 

moja 

nędza 

leżała 

jak 

na 

dłoni! 

     Opowiadałem  jej  ciągle  o  sobie  i  o  niej.  I  o  Łukierii. 
Mówiłem, żem płakał... Oczywiście zmieniałem temat, starałem 
się  nie  przypominać  pewnych  rzeczy.  I  nawet  się  ożywiła  raz 
czy  dwa,  przecież  ja  to  pamiętam  —  tak,  pamiętam!  Czemu 
mówicie, że patrzyłem i nic nie  widziałem? I gdyby tylko to się 
nie  zdarzyło,  wszystko  by  zmartwychwstało.  Opowiadała  mi 
przecież jeszcze onegdaj, kiedy rozmowa zeszła na lekturę i na 
to,  co  przeczytała  przez  tę  zimę  —  opowiadała  mi  wszak  ze 
śmiechem,  przypomniawszy  sobie  tę  scenę  Gil  Blasa  z 
arcybiskupem  Grenady.  I  to  z  jakim  dziecinnym  śmiechem, 
miłym jak dawniej,  przed  ślubem  (mgnienie! mgnienie!); jakże 
się  cieszyłem!  Zresztą  bardzo  mnie  to  uderzyło  —  ta  scena  z 
arcybiskupem:  a  więc  znalazła  w  sobie  tyle  równowagi  ducha  i 
radości,  żeby  śmiać  się  czytając  arcydzieło,  kiedy  tak  siedziała 
w  zimie.  A  więc  już  całkiem  zaczęła  się  uspokajać,  całkiem 
wierzyć,  że zostawię  ją  tak. „Myślałam, że zostawisz mnie  tak" 
— 

powiedziała 

to 

przecież 

we 

wtorek. 

O, 

ta 

myśl 

dziesięcioletniej dziewczynki! A przecież wierzyła — wierzyła, że 
w samej rzeczy wszystko zostanie tak: ona przy swoim stole, ja 
przy  swoim,  i  tak  oboje,  do  sześćdziesięciu  lat.  Wtem  nagle  — 
podchodzę, 

mąż, 

ten 

mąż 

potrzebuje 

miłości! 

O, 

nieporozumienie, 

o, 

moja 

ślepota! 

     Błędem  było  i  to,  że  patrzyłem  na  nią  z  zachwytem: 
należało  się  pohamować,  bo  zachwyt  ją  przerażał.  Ale  przecież 
się hamowałem, nie całowałem już więcej jej stóp. Ani razu nie 
dałem do poznania,  że... no,  że jestem  mężem —  o, nawet  mi 
to  przez  myśl  nie  przeszło,  ja  się  do  niej  tylko  modliłem!  Ale 
przecież nie  mogłem zupełnie  milczeć, nie  mogłem w ogóle  nie 

background image

mówić! Nagle jej się zwierzyłem, że upajam się jej słowami, że 
uważam  ją  za  bez  porównania  inteligentniejszą  i  bardziej 
wykształconą  ode  mnie.  Zarumieniła  się  i  powiedziała  z 
zażenowaniem, 

że 

przesadzam. 

Wtedy 

ja, 

głupi, 

nie 

wytrzymałem  i  opowiedziałem  jej,  jaki  byłem  zachwycony 
stojąc  za  drzwiami  i  słuchając  jej  pojedynku  —  pojedynku 
niewinności z tą kreaturą, jak się  rozkoszowałem jej rozumem, 
bystrością, dowcipem  — przy takiej  dziecięcej  prostoduszności. 
Wzdrygnęła  się,  znów  bąknęła,  że  przesadzam,  ale  raptem 
spochmurniała,  ukryła  twarz  w  dłoniach  i  znów  zaniosła  się 
łkaniem...  Teraz  nie  wytrzymałem:  znów  padłem  jej  do  nóg, 
znów  zacząłem całować jej stopy  i  znów  się  skończyło atakiem 
histerii, tak samo jak we wtorek. Było to wczoraj  wieczorem, a 
nazajutrz 

rano... 

     Nazajutrz rano!?  Szaleńcze, przecież to nazajutrz rano było 
dziś, 

dopiero 

co! 

     Posłuchajcie  i  zważcie:  przecież  kiedy  spotkaliśmy  się  dziś 
przy samowarze (po tym wczorajszym ataku), aż mnie zdumiał 
jej spokój — tak, tak właśnie było! A ja przez całą noc drżałem 
ze  strachu  na  myśl  o  tym,  co  było  wczoraj.  Raptem  podchodzi 
do  mnie,  staje  przede  mną  ze  złożonymi  rękami  i  (dopiero, 
dopiero co!) zaczyna mówić, że jest zbrodniarką, że sama wie o 
tym,  że  zbrodnia  dręczyła  ją  przez  całą  zimę,  dręczy  i  teraz... 
że  w  pełni  docenia  moją  wielkoduszność...  „będę  ci  wierną 
żoną,  będę  cię  szanować..."  W  tym  momencie  zerwałem  się  i 
objąłem  ją  jak  szalony!  Całowałem  ją,  całowałem  jej  twarz, 
usta,  jak  mąż,  pierwszy  raz  po  długiej  rozłące.  I  po  co 
wychodziłem,  tylko  na  dwie  godziny...  nasze  paszporty 
zagraniczne...  O  Boże!  Gdybym  wrócił  pięć  minut  —  tylko  pięć 
minut  wcześniej!  A  tu  ten  tłum  w  naszej  bramie,  te  spojrzenia 
na 

mnie... 

Boże, 

Boże! 

     Łukieria  mówi  (o,  ja  teraz  Łukierii  za  nic  w  świecie  nie 
puszczę, ona wszystko wie, była z nami przez całą zimę, będzie 
mi  wszystko  opowiadała),  mówi,  że  kiedy  wyszedłem  z  domu, 
najwyżej  dwadzieścia  minut  przed  moim  powrotem  —  nagle 
weszła do pani do naszego pokoju spytać o coś, nie pamiętam, i 
zobaczyła,  że  obraz  pani  (ten  właśnie  Matki  Boskiej)  jest  na 
wierzchu, stoi przed nią na stole, a pani jakby dopiero się przed 
nim  modliła.  —  Co  pani  jest?  —  „Nic,  Łukierio,  możesz  iść.  — 
Nie, poczekaj, Łukierio" — podeszła do niej  i ucałowała. — Jest 
pani  szczęśliwa?  —  powiadam.  —  „Tak,  Łukierio".  —  Pan  już 

background image

dawno  powinien  był  panią  przeprosić...  Dzięki  Bogu,  że  się 
państwo  pogodzili.  —  „Dobrze,  powiada,  Łukierio,  idź  już, 
Łukierio" — i uśmiechnęła się, ale jakoś tak dziwnie, że Łukieria 
nagle  po  dziesięciu  minutach  wróciła,  żeby  na  nią  popatrzeć: 
„Stoi  sobie  przy  ścianie,  przy  samym  oknie,  rękę  trzyma  na 
ścianie, głowę oparła na ręce, stoi sobie i myśli. Tak głęboko się 
zamyśliła, nawet  nie  słyszy,  że stoję  i patrzę na  nią z tamtego 
pokoju. Widzę, że się niby uśmiecha, stoi, myśli i uśmiecha się. 
Popatrzyłam na nią, odwróciłam się i cichutko wyszłam, no i tak 
sobie myślę, wtem słyszę — otworzyło się okno. Zaraz poszłam 
powiedzieć:  »chłodno, proszę pani, jeszcze  się  pani  przeziębi«, 
raptem  widzę,  weszła  na  okno,  stoi  już  na  nim  wyprostowana, 
w  otwartym  oknie,  plecami  do  mnie,  w  rękach  obraz  trzyma. 
Serce  we  mnie  omglało,  wołam:  »Pani,  pani!«.  Usłyszała, 
chciała  się  do  mnie  obrócić,  ale  się  nie  obróciła,  jeno  zrobiła 
krok,  obraz  przycisnęła  do  piersi  —  i  wyskoczyła  oknem". 
     Pamiętam tylko, że  kiedy  wszedłem na  podwórko, ona była 
jeszcze  ciepła.  Wszyscy  patrzą  na  mnie.  Przedtem  krzyczeli,  a 
teraz  nagle  umilkli  i  nagle  się  rozstępują  przede  mną,  a  ona... 
ona  leży  z  obrazem.  Pamiętam  jak  przez  mgłę,  że  podszedłem 
milcząc i długo patrzyłem. Wszyscy mnie obstąpili i coś do mnie 
mówią.  Łukieria  też  tam  była,  a  ja  nie  widziałem.  Mówi,  że 
rozmawiała  ze  mną.  Pamiętam  tylko  tego  człowieka:  ciągle 
wołał do mnie, że „kapkę krwi z ust wyciekło, kapkę, kapkę" — 
i  wskazywał  mi  na  krew  obok  na  kamieniu.  Zdaje  się,  że 
dotknąłem  krwi  palcem,  uwalałem  palec,  patrzę  na  palec  (to 
pamiętam), 

on 

do 

mnie 

wciąż: 

„kapkę, 

kapkę!" 

     —  A  idźże  z  tą  kapką!  —  wrzasnąłem  podobno  co  sił  i 
rzuciłem 

się 

na 

niego 

pięściami... 

     O  zgrozo,  zgrozo!  Nieporozumienie!  Niepodobieństwo! 
Niemożliwość! 

IV 

Spóźniłem się tylko pięć minut 

 
     A  czyż  nie  tak?  Czyż  jest  to  prawdopodobne?  Czyż  można 
powiedzieć,  że  jest  to  możliwe?  Dlaczego,  po  co  umarła  ta 
kobieta? 
     O,  wierzcie  mi,  wszystko rozumiem, ale  dlaczego umarła — 
to jednak pytanie. Zlękła się mojej miłości, namyślała się serio: 
przyjąć  czy  nie  przyjąć,  i  nie  zniosła  pytania,  i  wolała  umrzeć. 

background image

Wiem,  wiem,  nie  warto  się  głowić:  za  wiele  naobiecywała, 
przelękła się, że nie będzie mogła dotrzymać — to jasne. Jest w 
tym 

kilka 

momentów 

naprawdę 

okropnych. 

     Bo  czemu  jednak  umarła?  Problem  jest  mimo  wszystko 
otwarty.  Pytanie  pulsuje,  w  moim  mózgu  pulsuje.  Ja  bym 
przecież zostawił ją tak, gdyby chciała, żeby zostało tak. Ale nie 
uwierzyła,  w  tym  rzecz!  Nie,  nie  kłamię,  to  nie  to.  Po  prostu 
dlatego,  że  ze  mną  trzeba  było  uczciwie  postępować:  jak 
kochać  —  to  kochać  w  pełni,  nie  tak,  jak  kochałaby  kupca.  A 
ponieważ była zbyt czysta, zbyt wstydliwa, żeby się  zgodzić na 
taką  miłość,  jakiej  potrzeba  kupcowi,  nie  chciała  mnie 
oszukiwać.  Nie  chciała  oszukiwać  półmiłością  pod  pozorem 
miłości  lub  ćwierćmiłością.  Nadto  uczciwa,  tak,  moi  państwo! 
Chciałem  wtedy  zaszczepić  szerokie  poglądy,  pamiętacie! 
Dziwny 

pomysł. 

     Ciekaw  jestem  ogromnie,  czy  mnie  szanowała?  Nie  wiem, 
czy  mną  pogardzała,  czy  nie.  Nie  sądzę,  żeby  pogardzała. 
Bardzo  to  dziwne,  czemu  mi  ani  razu  nie  przyszło  do  głowy 
przez całą zimę, że ona mną gardzi? Byłem święcie przekonany, 
że  nie,  aż  do  chwili  kiedy  spojrzała  na  mnie  z  surowym 
zdziwieniem.  Właśnie  z surowym.  Wtedy  od razu  zrozumiałem, 
że  mną  gardzi.  Zrozumiałem  nieodwracalnie,  na  zawsze!  Ach, 
niech  tam,  niechby  nawet  gardziła,  bodaj  przez  całe  życie,  ale 
— niechby żyła, żyła! Dopiero co jeszcze ruszała się, mówiła. W 
ogóle  nie  rozumiem,  jak  wyskoczyła  przez  okno!  Więc  jak 
mogłem  przypuszczać  pięć  minut  wcześniej?  Zawołałem 
Łukierię. Ja teraz Łukierii za nic w świecie nie puszczę, za nic w 
świecie! 
     Och,  mogliśmy  jeszcze  się  porozumieć.  Myśmy  się  tylko 
strasznie  odzwyczaili  od  siebie  w  ciągu  zimy,  ale  czyż  nie 
można  było  z  powrotem  przywyknąć?  Czemuż  byśmy  nie  mieli 
się  zbliżyć  na  nowo  i  rozpocząć  nowego  życia?  Jestem 
wielkoduszny,  ona  też  —  oto  już  jakiś  punkt  styczności.  Żeby 
tak  jeszcze  parę  słów,  dwa  dni,  nie  więcej,  a  zrozumiałaby 
wszystko. 
     Ale  najbardziej  boli  mnie,  że  to  wszystko  przypadek  — 
zwyczajny  barbarzyński,  tępy  przypadek!  Jakże  to  boli!  Pięć 
minut,  jedynie  tylko  pięć  minut  się  spóźniłem!  Gdybym 
przyszedł  pięć  minut  wcześniej  —  moment  przemknąłby  mimo 
jak  obłok  i  nigdy  potem  nie  przyszłoby  jej  to  do  głowy,  i  w 
końcu  wszystko  by  zrozumiała.  A  teraz  znów  puste  pokoje, 

background image

znów jestem sam. O, tam zegar tyka, jego to nic nie obchodzi, 
nikogo  mu  nie  żal.  Nie  ma  tu  nikogo  —  w  tym  cała  tragedia! 
     Chodzę 

teraz, 

wciąż 

chodzę. 

Wiem, 

wiem, 

nie 

podpowiadajcie:  śmieszy  was,  że  narzekam  na  przypadek  i  na 
pięć  minut?  Ale  to  przecież  bije  w  oczy.  Zważcie  tylko:  nawet 
kartki  nie  zostawiła,  że  nikt  nie  ponosi  winy  za  jej  śmierć,  tak 
jak  to  robią  wszyscy.  Mogła  przecież  przypuszczać,  że  będą 
niepokoić  nawet  Łukierię:  „wszak  byłaś  z  nią  sama  w 
mieszkaniu,  no  to  ty  żeś  ją  pchnęła".  W  każdym  razie 
umęczyliby  ją  włóczeniem  po  sądach,  gdyby  cztery  osoby  na 
podwórku nie widziały przez okna oficyny, że stała z obrazem w 
rękach i że sama skoczyła. Ale to przecież też tylko przypadek, 
że  ludzie  stali  i  widzieli.  Nie,  była  to  tylko  chwila,  tylko 
bezwiedny  odruch.  Taka  nagła  fantazja!  I  co  z  tego,  że  się 
modliła przed obrazem? Nie znaczy to wcale, że przed śmiercią. 
Cała  rzecz  trwała  zaledwie  dziesięć  minut,  cała  decyzja  — 
właśnie  kiedy  stała  przy  ścianie  oparłszy  głowę  na  ręku  i 
uśmiechając  się.  Wpadł  jej  nagle  ten  pomysł  do  głowy, 
zawirował 

— 

już 

nie 

mogła 

mu 

się 

oprzeć. 

     Nie...  jest  w  tym  jawne  nieporozumienie,  z  pewnością.  Ze 
mną  można  by  jeszcze  żyć.  A  jeżeli  to  niedokrwistość?  Po 
prostu  z  niedokrwistości,  z  wyczerpania  się  energii  życiowej? 
Zmęczyła 

się 

przez 

tę 

zimę, 

tym 

rzecz... 

     Spóźniłem 

się! 

     Jaka  ona  szczuplutka  w  trumnie,  jak  się  nosek  zaostrzył! 
Rzęsy  leżą  jak  strzałki.  I  pomyśleć,  jak  dziwnie  upadła  — 
niczego  sobie  nie  uszkodziła,  nie  zmiażdżyła.  Tylko  ta  jedna 
„kapka  krwi".  Czyli  deserowa  łyżka.  Wstrząs  wewnętrzny. 
Dziwna myśl: a co, gdyby nie chować? Bo jeżeli ją zabiorą, to... 
o  nie,  to  niemożliwe,  żeby  ją  zabrano!  Ach  wiem,  wiem,  że  ją 
muszą  zabrać,  nie  jestem  szaleńcem  i  nie  majaczę,  o  nie,  na 
odwrót,  nigdy  jeszcze  nie  myślałem  tak  trzeźwo  —  ale  jak  to 
możliwe, że znów w domu nikogo nie będzie, znów dwa pokoje, 
znów  ja  sam  z  zastawami.  Koszmar,  koszmar  i  jeszcze  raz 
koszmar! 

Zadręczyłem 

ją, 

tym 

rzecz! 

     Co  mi  teraz  po  waszych  prawach?  Co  mi  po  waszych 
obyczajach,  waszej  moralności,  waszym  życiu,  waszym 
państwie,  waszej  religii?  Niech  mnie  sądzi  wasz  sędzia,  niech 
mnie postawią przed sądem, przed waszym sądem publicznym, 
a  powiem,  że  nie  uznaję  niczego.  Sędzia  krzyknie:  „Proszę 
milczeć,  oficerze!"  A  ja  zawołam  do  niego:  „Skąd  weźmiesz 

background image

teraz  taką  moc,  żebym  cię  usłuchał?  Dlaczego  ponury 
przypadek zniszczył to, co miałem najdroższego na świście? Na 
cóż mi teraz wasze prawa? Odłączam się od was". O, mnie jest 
wszystko 

jedno! 

     Ślepa,  ślepa!  Martwa,  nie  słyszy!  Nie  wiesz,  jakim  bym  cię 
rajem  otoczył.  Raj  miałem  w  duszy,  zasadziłbym  go  wokół 
ciebie.  Niechbyś  mnie  nie  kochała  —  no  i  co  z  tego?  Wszystko 
byłoby tak, wszystko zostałoby tak. Opowiadałabyś mi wszystko 
jak przyjacielowi — no i cieszylibyśmy się i śmiali, patrząc sobie 
radośnie  w  oczy.  I  tak  byśmy  sobie  żyli.  Gdybyś  nawet 
pokochała  innego  —  niechby  nawet  tak  było!  Szłabyś  z  nim, 
śmiałabyś  się,  a  ja  bym  się  wam  przyglądał  z  drugiej  strony 
ulicy...  Och,  zgodziłbym  się  na  wszystko,  byleby  chociaż  raz 
otworzyła oczy! Na jedno mgnienie, tylko na jedno! Spojrzałaby 
na mnie jak dziś rano, kiedy stała przede mną i przysięgała, że 
będzie  wierną  żoną!  Och,  po  jednym  spojrzeniu  zrozumiałaby 
wszystko! 
     Przypadek!  O,  naturo!  Ludzie  są  sami  na  ziemi  —  w  tym 
tragedia.  „Jestli  w  polu  żyw  człowiek?"  —  woła  witeź  rosyjski. 
Wołam  i  ja,  nie  witeź,  ale  nikt  się  nie  odzywa.  Podobno  słońce 
ożywia  wszechświat. Wzejdzie słońce i — spójrzcie na nie, czyż 
to  nie  trup?  Wszystko  jest  martwe  i  wszędzie  są  trupy.  Sami 
tylko ludzie, a wokół nich milczenie — i to jest ziemia! „Ludzie, 
kochajcie się" — kto to powiedział? Czyje to przykazanie? Tyka 
zegar,  obojętnie,  ohydnie.  Druga  po  północy.  Jej  trzewiczki 
stoją  przy  łóżeczku,  jakby  na  nią  czekały...  Nie,  serio,  jak  ją 
jutro zabiorą, co ja pocznę? 

1876 
 
     Przełożyła Maria Leśniewska