background image

 

 

background image

 

 

CLAUS STEPHANI 

 

KOBIETA, KTÓRĄ 

PORWAŁ WIATR 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

background image

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Zmieniając miejsce, w którym mieszkasz, zmieniasz swój los. 

Talmud 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

background image

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Przedmowa 

Dziecko kwiatów* to dziecko miłości. 

A dziecko miłości to dziecko, które zrodziła namiętność. 

Rumuni nazywają je copil din flori. Poetyckie określenie wywodzi się zapewne stąd, 

że,  jak  powiadają,  dzieci  takie  płodzone  są  często  w  pełni  lata,  na  ukwieconej  łące.  Czy  to 

prawda, nie wiadomo. Samo otoczenie i atmosfera ukwieconych łąk nie wystarczą. Ani pora 

roku i rozgrzewające krew, nasycone ciepłem powietrze. 

Po  prostu  -  jak  nieproszony,  siejący  zamęt  gość  -  nagle  pojawiają  się  uczucia  i 

nienasycone  pragnienia  i  tak  szybko,  jak  się  pojawiły,  pewnego  dnia  odlatują.  Są  jak  ptaki, 

które nie zostawiają w powietrzu żadnych śladów. (Chyba że na świat przychodzi dziecko). U 

Cipszerów**, niemieckojęzycznych Spiszaków - niewielkiej grupy etnicznej zamieszkującej 

północno-zachodni skraj Karpat Lesistych - nazywa się to tie wildi Lieb. Tę „dziką miłość” 

najprościej byłoby przełożyć na język współczesnego człowieka jako „wolną miłość”. Wildi 

Lieb wymyka się jednak wszelkim definicjom i prowadzi swoją małą grę według sobie tylko 

znanych reguł. 

*  Niemiecko-rumuńska  kalka  językowa:  po  rumuńsku  copil  din  flori,  po  niemiecku 

również 

Liebespfand 

(„dowód” 

miłości, 

pamiątka  po 

miłości); 

w  języku 

transylwańsko-saskim  (w  słowniku  miejskim,  rzadko  używane)  Blamenkaengd,  w  jidysz 

mamzer  (Dnn),  po  hebrajsku  meam  sar  („z  obcego  ludu”),  po  węgiersku  szeremgyerek 

(„dziecko miłości”), po rosyjsku oraz ukraińsku 3ayeojiuui („spłodzony gdzieś na boku”). 

**  Cipszerzy  to  nazwa  wprowadzona  na  użytek  tej  powieści,  będąca  pochodną 

rumuńskich  i  węgierskich  określeń  JipJeri  i  Cipszer.  Cipszerzy  przywędrowali  do 

Marmaroszu, na północy Rumunii, z węgierskiego Szepes (dzisiaj to słowacki Spiś). Do 1945 

background image

roku  stanowili  znaczącą  część  niemieckojęzycznych  mniejszości  narodowych  rozsianych  na 

terytoriach Rumunii i Węgier. III Rzesza objęła ich programem przymusowych przesiedleń i 

deportacji.  Spora  część  została  jednak  w  regionie  rumuńskich  Karpat,  kultywując  mowę  i 

zwyczaje, które przetrwały do dziś. Po wojnie wielu emigrowało też do Niemiec Zachodnich i 

Austrii. 

Ta niezwykła historia miłosna opowiada o prawdziwych zdarzeniach. Wiodą nas one 

w krajobraz odległych stron - do Mołdawii, Bukowiny i do Marmaroszu. Opisane tu spotkania 

i relacje między ludźmi zmuszonymi do tego, by zaprzeć się swego żydostwa, są autentyczne. 

Były  częścią  tamtego  czasu,  nawet  jeśli  rozegrały  się  na  marginesie  wielkich  wydarzeń,  o 

jakich  przy  okazji  również  wspominamy.  W  tekście  zmienione  zostały  nazwiska  i  imiona 

pewnych osób, a w dwóch przypadkach nazwy miejscowości, żeby chronić jeszcze żyjących i 

nie narazić na szwank pamięci o tych, którzy rozstali się już ze światem. 

Jest  to  opowieść  o  spotkaniu  dwojga  ludzi.  Na  początku  byli  sobie  obcy,  bo  tak 

chciało  przeznaczenie,  a  potem  się  pokochali,  za  sprawą  tego  samego  niepojętego 

przeznaczenia. Bo czy wiemy, kto decyduje, że sprawy biegną określonym torem? I dlaczego 

przybierają niekiedy dziwny obrót? To pytania,  na jakie nie potrafimy udzielić odpowiedzi. 

Również Bajla, jedna z dwóch kobiet, o których będzie mowa, jej nie znalazła. A Marii, jej 

kwietnemu dziecku, nie przyszło nawet do głowy, aby się nad tym zastanawiać. Ambros zaś 

nigdy się nie dowiedział, że on również był dzieckiem kwiatów. Jego własna miłość nie była 

„dzika”, tylko niezwykła, niepowtarzalna i - można by rzec - nieunikniona. 

 

background image

Kiedy  wczesnym  rankiem  Bajla  odgarniała  sprzed  domu  świeży  śnieg,  zobaczyła 

liczne  ślady  wilczych  łap.  Szerokie,  głęboko  odciśnięte  w  śniegu  tropy  okrążały  małą 

zagrodę. Osobliwe, zapętlone, zamarznięte i  bardzo zagadkowe.  Z nastaniem  dnia zniknęły. 

Została  po  nich  tylko  aura  niewypowiedzianej  groźby,  ale  do  niej  wszyscy  zdążyli  się  tu 

przyzwyczaić.  Późnym  wieczorem  zawsze  powracała,  przemykała  po  cichu  z  pobliskiego 

lasu,  który  stawał  się  widoczny  dopiero  w  pierwszych  szarych  promieniach  światła. 

Nieruchomy, obojętny, jakby nic się nie wydarzyło. 

Latem  las  był  przyjacielem,  bliskim  i  zaufanym,  przez  co  wcale  nie  mniej 

tajemniczym.  Przyjacielem,  któremu  często  i  chętnie  składało  się  wizytę.  Mówiono,  że  w 

pradawnych drzewach kryją się baśnie; prosty lud przekazywał je sobie z ust do ust. Niekiedy 

można  tu  było  spotkać  osobliwe  stwory,  wróżki  i  przedziwne  karły,  piekielnego  psa 

broniącego  bram  podziemi  czy  nawet  prikulicza.  Tak  w  każdym  razie  twierdziły  kobiety, 

które często chodziły na jagody. 

Ale  zimą  knieję  brał  we  władanie  szary  zastęp  wilków.  W  cieplejszych  miesiącach 

zaszywały się w górach. Zjawiały się w watahach, gromadziły na łąkach, które w języku ludu 

nosiły  nazwę  Plaiul  Scruntar.  Odległe  echo  przeraźliwego  wycia,  jakby  dobiegającego  z 

tysiąca zachrypniętych gardeł, towarzyszyło Bajli w niespokojnym śnie. W zimie zdarzało się 

to dosyć często - wilcze głosy wdzierały się nocą do ludzkich snów. 

Jednak  te  wilki,  które  zbliżały  się  do  obejścia,  stąpały  bezszelestnie.  Nikt  ich  nie 

słyszał.  W  świetle  księżyca  za  szparami  w  okiennicach  majaczyły  ich  cienie.  Wielkie, 

bezgłośne cienie, które sprowadziłyby pewną śmierć na każdego, kto ośmieliłby się wejść im 

w  drogę.  Ale  ponieważ  wszystko  zamykano  na  cztery  spusty,  w  końcu  odchodziły  jak 

niepyszne. Choć już następnej nocy znowu nadciągały i zostawiały wokół domu odciśnięte w 

śniegu ślady i milczącą trwogę. 

Byli  we  wsi  ludzie,  którzy  uważali,  że  te  cienie  to  powracający  zza  grobu  umarli. 

Dusze,  co  nie  zaznały  spokoju  w  zaświatach,  nie  zapadły  w  wieczny  sen.  Niekiedy  nocą 

powracały  do naszego świata pod postacią prikulicza, wilkołaka. Ale przed nimi  można się 

było  obronić  znakiem  krzyża.  Wiedziało  o  tym  każde  dziecko,  które  po  raz  pierwszy  samo 

szło do lasu i napotykało bezpańskiego psa. Na taki znak bowiem prikulicz tracił swoją moc. 

Najpierw należało zwilżyć palce prawej dłoni śliną, a dopiero potem się przeżegnać. 

Jakob  też  pewnego  razu  spotkał  prikulicza.  Ale  gdy  palcem  wskazującym  nakreślił 

znak  krzyża,  trzykrotnie,  jak  to  zwykle  robią  chrześcijanie,  nic  nie  nastąpiło.  Prikulicz 

background image

podszedł jeszcze bliżej, warcząc i obnażając wielkie zęby Były długie i brązowe jak u starej 

Nenei Mitru, która bez przerwy ćmiła fajkę. Wtedy Jakob przypomniał sobie nagle, że Żydzi 

muszą w takim przypadku użyć małego palca lewej dłoni. I gdy tak zrobił, prikulicz oddalił 

się z ujadaniem. 

- Zapamiętaj sobie, Bajla - powiedział potem Jakob - u nas jest inaczej niż u gojów. 

Kobieta, którą porwał wiatr 

Dwa  lata  wcześniej  zdarzyło  się  coś,  co  wstrząsnęło  całą  okolicą.  Jeszcze  dzisiaj 

niektórzy o tym wspominają. Jakaś chłopka pracowała na polu z mężem. Pod wieczór mieli 

wracać  do  domu.  Wtedy  mężczyzna  powiedział,  że  musi  do  lasu  za  potrzebą.  I  zniknął 

między drzewami. Kobieta przysiadła na skibie i czekała. Nagle ni stąd, ni zowąd pojawił się 

priku-licz,  który  rzucił  się  na  nieszczęsną,  żeby  ją  ukąsić.  Próbowała  obronić  się  kosą,  pies 

chwycił jednak zębami za łydkę ofiary, odrywając przy okazji kawałek katrincy, podwójnej 

spódnicy,  jaką  zwykle  noszą  rumuńskie  wieśniaczki.  Baba  odwinęła  się  żwawo  i  zdzieliła 

zwierzę z całej siły w łeb. Dopiero wtedy uciekło z podkulonym ogonem. 

Po kilku minutach z lasu wyszedł chłop. Na głowie miał niewielką ranę, z której lekko 

krwawił.  Powiedział,  że  się  potknął  o  korzeń.  Kiedy  przemówił,  z  ust  wypadł  mu  skrawek 

sukna.  Biedna  kobieta  uświadomiła  sobie  wtedy,  że  jej  mąż  jest  prikuliczem.  Pobiegła  do 

miejscowego  popa  i  użaliła  się  na  swój  los.  Ten  poradził,  aby  na  noc  kładła  krzyż  pod 

poduszkę męża. Tak też uczyniła, ale to najwyraźniej nic nie dało, chłop bowiem nadal znikał 

pod wieczór w lesie na jakieś pół godziny, a gdy wracał, miał na ustach zaschniętą juchę. 

Wieść szybko rozeszła się po wsi i zaczęto szeptać, bo inni też zauważyli na twarzy 

sąsiada  krew.  Pewnego  wieczora  mężczyzna  już  nie  wrócił  do  domu.  Kobieta  czekała  i 

modliła się całą noc, bo liczyła na jakiś cud. Nad ranem znaleziono jej męża na polnej drodze. 

Leżał spętany na zakurzonej ziemi, a w jego otwartych ustach tkwił ogromny okrągły kamień. 

Ktoś wcisnął mu go między zęby, żeby nie mógł więcej kąsać. Serce miał przebite osinowym 

kołkiem,  a  na  czole  wypalony  znak  krzyża.  Widać  było  jeszcze  węgle  po  ogniu,  w  którym 

rozżarzono  żelazo.  Leżały,  dogasając  w  wilgotnej  od  rosy  trawie,  rozrzucone  i  zadeptane 

buciorami. 

Nikt  jednak  nie  wiedział,  kto  to  zrobił.  Również  dwaj  policjanci,  co  przyjechali  z 

Fokszan,  by  przesłuchać  miejscowych,  niczego  nie  wyjaśnili.  Nawet  prokurator  Ilie 

Voiculescu, który przybył samochodem w asyście dwóch panów z Bukaresztu, musiał, nic nie 

wskórawszy, z pustymi rękami wrócić do stolicy. 

Zamordowanego  chłopa  nie  pochowano  na  chrześcijańskim  cmentarzu,  tylko  poza 

poświęconą ziemią, w dole przy niskim cmentarnym murze. Po pogrzebie nie przygotowano 

background image

też pomany i prasnika, czyli stypy dla nieboszczyka oraz jałmużny dla żebraków i ubogich. 

Zabrakło  więc  też  później  i  parastas,  jak  pobożni  Rumuni  nazywają  nabożeństwo,  podczas 

którego żywi proszą Boga o odpuszczenie grzechów zmarłemu. 

Grób wykopał jeden z mieszkających we wsi Żydów, ma się rozumieć za opłatą. Bo 

chrześcijanie się bali, że ich przy kopaniu przydybie inny prikulicz, pragnący pożegnać się ze 

zmarłym.  Stary  woźnica  Herszel,  na  którego  wołano  tutaj  Her§cu  Carausu,  specjalnie  się 

jednak  nie  przejmował.  Uważał,  że  żadne  trejfene  chajes,  nieczyste  zwierzęta,  jak  nazywał 

prikuliczów, nic mu nie zrobią. A poza tym żuł bez przerwy ząbek czosnku i zawsze miał pod 

ręką  poświęcone  przez  popa  widły.  A  to,  jak  wiadomo,  bardzo  skuteczna  broń.  Niektórzy 

mieszkający we wsi goje twierdzili, że stary Żyd ma tajemny układ z diabłem i dlatego nic 

sobie  nie  robi  z  prikuliczów.  Herszla  mało  jednak  obchodziła  ta  czcza  gadanina.  Był 

postawnym, silnym mężczyzną, który wiedział, że nikt nie ośmieli się z nim zadzierać. 

Bajla zatopiona w myślach nadal odgarniała śnieg, teraz przed oborą, na tyłach domu. 

Przypomniała  sobie  nagle,  że  już  w  listopadzie  pojawiły  się  na  drogach  pierwsze  wilcze 

hordy. Właśnie wtedy, pod wieczór, Jakob powrócił do domu saniami po wyprawie w góry. 

W  Poduri  kupił  u  pasterza  barani  kożuch  i  gdy  zjechał  z  drewnianej  kładki  na  potoku 

Chilimelea, z pobliskiego lasu wychynęły nagle wilki. Naliczył ich co najmniej siedem albo 

osiem. Przez jakiś czas biegły za saniami, zaciekle ścigając konia, i w pewnej chwili znalazły 

się już zupełnie blisko. Jakob zdawał sobie sprawę, że za chwilę któryś skoczy mu na plecy, 

podczas gdy reszta zaatakuje zwierzę. To oznaczałoby koniec. 

W  saniach  leżała  bela  białego  płótna.  Chwycił  ją  prawą  dłonią  i  jednym  szybkim 

ruchem  rozwinął.  W  lewej  trzymał  lejce,  których  nie  wolno  było  mu  wypuścić.  Miał  też w 

gąsiorze kilka litrów bronfen, mocnego, podwójnie palonego bimbru. Rozlał go po materiale i 

podpalił  zapalniczką.  Na  powierzchni  płótna  rozjarzył  się  maleńki  płomień  i  nasączona 

wódką  tkanina  szybko  stanęła  w  ogniu.  Trzymając  mocno  w  dłoni  jej  koniec,  mężczyzna 

zrzucił płonącą belę z sań... 

Za jego plecami unosił się teraz szarpany wiatrem, długi płonący welon ognia. Wilki 

zawahały się, niepewne, zalęknione. Zwolniły, a sanie pomknęły naprzód. Tym razem Jakob i 

jego  koń  ocaleli.  Bajla  wciąż  jeszcze  pamiętała,  jak  tamtego  wieczora  Jakob  siedział  z 

kamienną  twarzą  przy  otwartym  ciepłym  pripecziku,  jak  trzęsły  mu  się  dłonie,  gdy  w 

oszczędnych słowach opisywał, co mu się przytrafiło. Obok niego przycupnęła niewidzialna 

groza, straszliwy lęk, że coś takiego może się powtórzyć. 

Tamtej zimy ludzie we wsi gadali, że między wilkami są też takie, które mają ludzkie 

twarze. Niektórzy twierdzili, że przychodziły nocą na ich próg. A nawet próbowały otworzyć 

background image

drzwi domu lub obory łapami. W te długie wieczory snuto najdziwniejsze opowieści. Zdarzali 

się też i tacy, którzy uważali, że to wszystko bobemajses, czcze wymysły, głupia paplanina 

starych bab. Ale wtedy zawsze znajdował się ktoś, kto był gotów przysiąc, że na własne oczy 

widział ludzkie twarze wilków. 

Pop kategorycznie stwierdził jednak, że takie istoty nie istnieją. Pobożny chrześcijanin 

nigdy  nie  przemieni  się  w  wilka,  nawet  jeśli  ciężko  zgrzeszył  i  nie  odpokutował.  Takiego 

człeka pewnego dnia dosięgnie zapewne kara niebios. Albo raczej nagroda w piekle. Bo jeśli 

nie  chcą  cię  niebiosa,  to  na  pewno  będziesz  miłym  gościem  w  piekle.  Tak  to  już  prosto 

urządzono po naszej  śmierci.  Chrześcijanie wierzyli  w to,  co mówił pop, gdyż był  mądrym 

człowiekiem.  Przychodziły  do  niego  matki,  których  synowie  służyli  w  wojsku,  bo  tylko  on 

jeden w całej wsi potrafił czytać i pisać. Układał więc dla nich listy, które posyłano potem do 

odległych  koszar.  A  to,  co  pisał,  tak  chwytało  za  serce  pięknym  słowem,  że  niejedna 

kobiecina rzewnie zapłakała, zanim udała się na pocztę. 

Rabbi Mendel Baumstark z miasta, człowiek, który miał w domu wiele ksiąg, inaczej 

tłumaczył te zjawiska. Jego zdaniem w ludziach zamieszkiwał czasem po prostu zły instynkt, 

jecer hara, i ci nim opętani coraz bardziej się zmieniali, aż w końcu stawali się jak wilki, to 

jest  wi  welfun  chajes,  jak  wilki  i  zwierzęta.  Ale  prawdziwe  ich  oblicze  rzadko  można 

rozpoznać.  I  często  zauważa  się  zbyt  późno,  że  ten,  z  kim  ma  się  do  czynienia,  nie  jest 

człowiekiem z krwi i kości. Wieśniacy Żydzi wierzyli w to, co mówił rabbi, bo w tym małym 

świecie posiadał on największą klugszaft. 

Na  wiosnę  z  ostatnim  śniegiem  zniknęły  również  wilki,  które  przedtem  tak  często 

wychodziły  z  lasów  i  których  wycie  towarzyszyło  ludziom  całą  zimę.  Wkrótce  nikt  już  nie 

pamiętał ani o nich, ani o pozostawianych przez nie śladach. Te jednak, których twarze i ślady 

rzadko dawało się rozpoznać, nie zniknęły. 

Tego ranka Bajla mimowolnie uniosła wzrok ku pobliskim górom Vrancei. Coś jakby 

się tam poruszyło. Wydało jej się, że dostrzegła wysoką kobiecą postać. Niewiastę w długiej, 

spowitej  oparami  mgły  ciemnej  szacie  sięgającej  aż  do  samej  ziemi.  Była  to  Padureanca, 

Czarna  Matka  Lasu,  która  ponoć  ukazuje  się  ludziom  tylko  wtedy,  gdy  nadciąga  jakieś 

wielkie  nieszczęście.  Szerokimi  krokami  Padureanca  zstępowała  z  gór  i  chwilami  zdawało 

się,  że  zawisa  w  powietrzu.  Powoli  jej  sylwetka  ogromniała,  rosła  i  rosła,  aż  stała  się 

przerażająco wielka. Matce Lasu wystarczyło zaledwie siedem kroków, by stanąć na pokrytej 

śniegiem łące. Znalazła się teraz już tak blisko, że Bajla mogła rozpoznać jej bladą, pooraną 

zmarszczkami twarz. 

Siedem  razy  kciukiem  lewej  dłoni  wskazała  na  leżącą  u  jej  stóp  ziemię,  pokrytą 

background image

nieruchomym,  obojętnym  na  wszystko  śniegiem,  i  z  jej  ciemnych  oczu  popłynął  sznur 

krwawych łez. Śnieżna biel powoli się zaczerwieniła. Niezwykłe. Padureanca płakała. Nigdy 

przedtem nikt nie widział, by to robiła - ona, stara karpacka bogini przeznaczenia. W każdym 

razie nie przed ludźmi, którzy tu mieszkali. A przecież niejeden głośno chwalił się, że choć 

raz spotkał ją w tych górach. 

Siedem  to  zła  liczba.  Bajla  nasłuchała  się  wiele  na  ten  temat  od  chrześcijańskich 

kobiet  mieszkających  we  wsi.  Rumuńska  wieść  gminna  niosła,  że  siódmy  syn  w  rodzinie 

zawsze zostaje prikuliczem; gdy siedem  czarownic wyznacza sobie we  wsi  nocną schadzkę, 

mleko  się  warzy,  a  masło  traci  kolor  i  jełczeje;  grzeszne  dusze  dopiero  po  siedmiu  latach 

wydostają się na wolność z czyśćca, a z paktu zawartego z diabłem wyjść można tylko wtedy, 

gdy człek przez siedem długich lat nie myje się i nie tyka grzebienia... 

Ale było też żydowskie siedem. Napisano przecież, że Przedwieczny - błogosławione 

Jego  imię  -  właśnie  siódmego  dnia  zakończył  dzieło  stworzenia  i  odpoczywał.  Po  siedmiu 

miesiącach  Arka  Noego  przybiła  do  stałego  lądu,  a  siedmioro  oczu  Boga  to  znak  Jego 

wszechwiedzy,  stąd  siedmioramienne  menory.  A  gdy  w  dzień  Sądu  Ostatecznego  nadejdzie 

Mesziach, słońce zaświeci siedem razy jaśniej... 

Bajla  często  słuchała,  jak  rozprawiali  o  tym  starsi;  dowiedziała  się  też  wiele  od 

Jakoba.  I  teraz  sobie  o  wszystkim  przypomniała,  gdy  przerażona  patrzyła  w  górę,  na  Matkę 

Lasu.  Co  z  tego  było  prawdą,  na  czym  mogła  się  oprzeć  tu,  w  tej  małej  góralskiej  wiosce, 

gdzie  od  dawien  dawna,  ramię  przy  ramieniu,  żyli  razem  żydzi  i  chrześcijanie?  Czy  tym 

razem  Padureanca  przychodziła  tylko  do  jednych  z  nich,  czy  może  jej  przepowiednia 

dotyczyła każdego? Któż mógł wiedzieć? I dlaczego roniła krwawe łzy, jak ta stara ikona w 

odległym klasztorze górskim, daleko hen, w Karpatach, dokąd co roku pielgrzymowali goje? 

W  pewnej  chwili  Matka  Lasu  zaczęła  rozpływać  się  w  powietrzu,  zmieniając  się  z 

wolna w ciemny obłok. I jak obłok wspięła się ku górom, po czym zniknęła za skałami. Bajla 

przeczuwała, że niebawem zdarzy się najgorsze i po wielu ludzi przyjdzie śmierć. Pomyślała 

o  Jakobie,  który  pewnie  już  był  w  drodze.  Ale  jemu  nic  nie  mogło  się  przytrafić,  bo 

podróżował saniami tylko za dnia, a gdy zrobiło się jasno, na drogach nie pałętały się żadne 

wilki. 

Gdyby była chrześcijanką, szybko uczyniłaby potrójny znak krzyża, trzy razy by się 

teraz przeżegnała, jak to robią Rumunki, by odegnać złego. W tej jiszuw, która dawniej była 

małą żydowską wioską, a teraz nazywała się po prostu Arwinica, od wielu lat mieszkali też 

rumuńscy chłopi, jeden Cygan, który podkuwał  konie, i Ormianin, do którego należał młyn 

nad rzeczką Milcovel. 

background image

Bajla pędem puściła się do domu, gdzie jak zawsze z rana na pripecziku płonął ogień. 

Usadowiła  się  tam  i  zaczęła  rozmyślać  o  niezwykłym  zjawisku,  które  zobaczyła  u  podnóża 

gór. Nie wierzyła w żadne kiszufim, czary, o których na okrągło rozprawiano we wsi. Stare 

kobiety  zawsze  opowiadają  rozmaite  majses.  Tym  razem  jednak  na  własne  oczy  widziała 

Czarną  Matkę  Lasu.  A  to  z  pewnością  musiało  coś  oznaczać.  Dotąd  bowiem  Padureanca 

nigdy nie ukazała się Żydówce. W każdym razie nie tutaj, w żadnej ze wsi leżących u stóp 

Vrancei. 

Bajla  wdziała  wysokie  filcowe  buty,  które  tak  naprawdę  należały,  do  Jakoba. 

Spojrzała w lustro obok drzwi. Patrząc badawczo na własne odbicie, pomyślała: „Czy ja do 

reszty zwariowałam? Czy porządnej  Żydówce przystoi wierzyć w Padureancę? Co by na to 

powiedziała Frajda, rebecin, żona rabbiego Mendla Baumstarka z Fokszan?”. Bajla nieraz ją 

już odwiedzała, zasięgając rady w różnych życiowych sprawach. 

Uważnie  przyjrzała  się  swej  jasnej  twarzy,  wąskiemu  nosowi  i  wielu  małym 

punkcikom  na  lekko  zaróżowionych  policzkach,  teraz  prawie  niewidocznych,  bo  ciało 

dziewczyny rozgrzało się przy przerzucaniu śniegu. Odgarnęła bujne rude włosy i włożyła na 

głowę ciemną chustkę. Nie była zadowolona ani z siebie, ani z tego, jak wyglądała. Szkoda, 

że nie miała ciemniejszych włosów, jak większość kobiet we wsi. I innej karnacji skóry, na 

której nie byłoby widać tych okropnych piegów. Najlepiej brązową. Byle nie tak ciemną jak u 

Cyganek. 

Skończyła już całe dziewiętnaście lat i z niecierpliwością czekała na potomstwo. Co 

najmniej  troje  dzieci,  tak  zaplanowała  i  myślała  o  nich  każdego  ranka,  gdy  budziła  się  po 

nocy  spędzonej  z  mężem.  Bo  dom  bez  dzieci  to  dom,  gdzie  nie  ma  życia.  No  i  Jakob  też 

bardzo  pragnął  syna,  swojego  kadeszele,  jak  zwykł  mawiać,  dziedzica,  który  kiedyś,  gdy 

przyjdzie czas, będzie mógł za niego zmówić kadisz, modlitwę za umarłych. 

„Nie będę o tym mówić z Frajdą. Ani nawet z Jakobem, kiedy wróci z drogi. Tylko z 

kobietą z mojej wsi, która mnie zna, lubi i nieczęsto zdarza się jej obgadywać Żydów, jak to 

robią inni” - pomyślała Bajla. 

Od razu więc zaszła do sąsiadki, która mieszkała tuż za rogiem. Była to Rumunka, o 

wiele od niej starsza, która niejedno już przeżyła i z którą całkiem dobrze się dogadywała. 

- Czy ty też widziałaś Padureancę, Varvaro? 

- Nie. 

-  Ale  ona  tu  naprawdę  była,  widziałam  ją  po  tamtej  stronie,  stała  u  zbocza  góry.  I 

wyraźnie dawała mi znak lewą dłonią, ten znak, który oznacza śmierć. Siedem razy. A siedem 

to przecież zła liczba, prawda? Przynajmniej u was, chrześcijan. 

background image

- Jesteś pewna, że spotkałaś Matkę Lasu? 

- Tak, to była ona. Na pewno. 

- Dziwne. Powiadają przecież, że wam się ona nie pojawia, bo wyznajecie inną wiarę. 

- Mówię najszczerszą prawdę. Stała tam. Widziałam ją na własne oczy I siedem razy 

zrobiła nieczysty znak. 

-  Dlaczego  akurat  teraz  śmierć  miałaby  schodzić  do  nas  tu,  w  dolinę,  kiedy  nie  ma 

żadnej wojny? 

-  Tego  nie  wiem  -  odpowiedziała  Bajla  -  ale  Jakob  pewnie  zapyta  o  to  rabbiego 

Mendla z Fokszan. Tylko że Jakob jest teraz jeszcze w drodze, choć niedługo powinien się 

pojawić. 

-  Lepiej  będzie,  jak  porozmawiam  o  tym  z  popem.  On  się  dobrze  wyznaje  na  tych 

znakach  Padureancy.  Nawet  sam  ją  kiedyś  widział.  Opowiadał,  że  przybrała  ludzką  postać. 

Nie była wcale dużo większa od którejkolwiek z tutejszych chłopek... 

I  wtedy  Varvara  przypomniała  sobie  o  zapowiedzianych  przez  Padureancę  walkach 

nad  Milcovem,  w  czasie  ostatniej  wojny,  przed  ośmiu  laty,  w  styczniu  1917  roku,  gdy 

pewnego dnia obce wojska wkroczyły do Fokszan. Niemcy, Austriacy i Madziarzy. Wówczas 

Padureanca  ukazała  się  dwukrotnie,  płacząc  czerwonymi  łzami,  wielkimi  jak  szklane  kulki, 

którymi bawią się małe dzieci. Tak opowiadano. Zdarzyło się to w grudniu 1916 roku. I zaraz 

potem  umarło  wielu  mężczyzn,  również  tych,  którzy  pochodzili  z  okolicznych  wsi.  Wśród 

nich niemało Żydów. Bajla była wtedy jeszcze małą dziewczynką i mieszkała w Hliboce. 

- Czy tamte czasy jeszcze wrócą? - zapytała. 

- Nie wiem, czy tamte, czy może jakieś inne - odparła. - Ale na pewno coś się zdarzy. 

I opowiedziała jej, jak to całkiem niedawno stara Chivu£a, Cyganka, która też czasem 

przepowiada  przyszłość,  znowu  zobaczyła  varcolaca.  Było  to  w  czasie  ostatniej  pełni 

księżyca. Którejś nocy varcolac, wielki czarny pies, który mieszka wysoko w górach, wyszedł 

ze swojej pieczary. Kilkoma susami wspiął się na najwyższą skałę, chwycił zębami kawałek 

księżyca  i  go  odgryzł.  Następnego  dnia  został  tylko  półksiężyc.  Tamtej  poprzedniej  nocy 

wilki  przestały  wyć.  Ze  strachu  przed  var-colakiem,  bo  czasami  porywa  też  kilka  młodych, 

gdy je zoczy. Strasznie ogromna bestia. 

- Ale ludziom nic nie robi - dokończyła Varvara. 

- Tego nie możemy wiedzieć - odpowiedziała Bajla - bo przecież mieszka w górach i 

nigdy nie schodzi w doliny. 

-  Masz  rację  -  przyznała  Varvara  -  właściwie  tylko  wilki  zapuszczają  się  aż  do 

naszych wsi. I może czasem prikulicze. Dawniej, przed setkami lat, a nawet wcześniej, żyły 

background image

jeszcze na świecie  wielkoludy, które mieszkały hen, wysoko w  górach.  I  te dziwne stwory, 

pół ludzie, pół konie, które przemierzały lasy. Czasem takie dziecko wielkoludów schodziło z 

gór na pola nad brzegiem rzeki i porywało jakiegoś chłopa, razem z wołem i pługiem. Kilka 

dni bawiło się nim jak zabawką, a potem odstawiało biedaka z powrotem do zagrody. 

Na  koniec  rozmowa  zeszła  na  różne  inne  rzeczy,  jak  to  zazwyczaj.  Rozprawiały  o 

niezwykłych  wilkach,  o  jakich  powiadano,  że  miały  ludzkie  głowy  i  chodziły  na  dwóch 

nogach o niekończącej się ciężkiej zimie, po której, żywiły nadzieję, rychło przyjdzie wiosna. 

Potem,  życząc  sobie  lepszych  czasów,  pożegnały  się  serdecznie.  Wówczas  nie  wiedziały 

jeszcze, co zdarzyło się nie tak znów daleko, w mieście. 

Nowy dzień z trudem przebijał się przez górskie mgły i z ociąganiem rozpościerał w 

dolinie.  Na  rozległych  polach  pokrytych  miękkim,  milczącym  śniegiem  wszystko  trwało  w 

bezruchu.  Tylko  kilka  wielkich  czarnych  ptaków  wyleciało  z  głośnym  krakaniem  z  lasu  i 

skierowało  się  ku  nieznanym,  dalekim  równinom.  Pojedyncze  płatki  śniegu  nieśmiało  i 

powoli  opadały  z  nieba.  Gdzieś  zaszczekał  pies.  Zdawało  się,  że  świat  wstrzymał  oddech, 

jakby też przeczuwał, że już wkrótce wszystko się odmieni i nic nie będzie tak jak przedtem. 

To był świat tych, którzy tutaj żyli. Sięgał od gór aż do Milcova, cicho szemrzącego, 

leniwie  toczącego  swe  wody  potoku,  pokrytego  teraz  połyskującą  warstwą  lodu, 

spływającego  do  rzeki  Putny.  Ale  rzeka  była  już  po  tamtej  stronie,  na  wschodzie,  gdzie 

zaczynała się wdzięczna kraina bujnych winnic. 

Tym razem tylko Bajli dane było zobaczyć Padureancę. Bo gdy Varvara zaszła do niej 

później, powiedziała, że nikt we wsi nie widział Matki Lasu; nikt nie wierzył, że bogini mogła 

ukazać  się  Żydówce.  Nigdzie  też  nie  spostrzeżono  sówki  pójdźki.  Żadnych  wron,  które  w 

takich  razach  zwykle  głośno  kraczą  nawet  nocą.  Nie  zawołał  również  żaden  cucuvea, 

puszczyk,  który  obwieszcza  niechybną  śmierć.  Pewnie  to  wszystko  się  tylko  Bajli  uroiło. 

Musiała śnić na jawie, mieć przywidzenie, jak objaśniał pop wypadki, kiedy ktoś upierał się, 

że spotkał w lesie anioła lub wcielonego diabła. 

Z kilku dachów uniósł się wątły, biały obłoczek. Bo tutejsze domy nie miały kominów 

i dym jak przed wiekami wylatywał przez szczelinę w goncie i otwór poniżej kalenicy, gdzie 

zwykle  schronienie  znajdowały  sowy  płomykówki.  Dym  i  smoła  wzmacniały  wiązania  i 

gonty. Niejeden z takich dachów przetrwał nawet i sto lat i przeżył budowniczego; zakopcony 

na czerń widział niekiedy więcej niż ludzie zamieszkujący tę dolinę. 

Powszedni  dzień  jak  zwykle  ociągał  się  z  nadejściem,  w  końcu  jednak  wieś 

przebudziła  się  ze  snu.  Jasne  dźwięki  monasterskiej  toaki,  wzywającej  ludzi  na  modlitwę, 

popłynęły  wesoło  wąskimi  uliczkami.  Kościelny,  jak  co  rano,  uderzył  w  dębową  deskę 

background image

dwoma zgrabnymi młoteczkami, wydobywając z drewna rześkie, rytmiczne tony. Drewniany 

kościół  stał  dumnie  wyprostowany  i  wznosił  ku  niebu  smukłą  wieżę  spoglądającą  na  całą 

okolicę  niczym  władczyni.  Całkiem  niedaleko,  między  dwiema  chłopskimi  zagrodami, 

przycupnęła mała szil, stara bóżnica żydów. Skromniejsza i mniej pokaźna od kościoła. I jak 

zawsze trwożliwie zerkała w dół ku ulicy, która prowadziła w stronę rzeki, a stamtąd, przez 

drewniany most, do miasta. To tamtędy bowiem, ową wąską drogą, od niepamiętnych czasów 

przychodziły do wsi zły los i nieszczęścia. 

Słońce, jak każdego zimowego dnia, z pozoru obojętnie i leniwie, spoglądało zza gór 

na  nic  nieprzeczuwającą  ziemię,  pokrytą  małymi  szarymi  chałupkami,  które  stłoczyły  się 

ciasno w samym środku wsi. Opierały się jedna o drugą, tak jak czasem  czynią ludzie, gdy 

przemarzli  albo  czują  się  samotni.  Ale  dzisiaj  to  słońce  miało  „wilcze  zęby”,  jak  mówią 

chłopi.  „Słońce  z  zębami  jak  u  wilka”  dlatego  jest  złym  słońcem,  że  tylko  oślepia,  a  nie 

grzeje.  Dopiero  co  wzeszło  na  wschodzie,  a  już  spieszno  mu  było  odejść,  by  czym  rychlej 

wejść  na  szlak  niebieskiej  drogi  wiodącej  dalej,  ku  południu  i  zachodowi.  Bo  jeszcze  tego 

dnia miało spełnić się proroctwo Padureancy. 

Było to siedemnastego marca 1925 roku. 

Tego dnia w Fokszanach miał przed sądem stanąć człowiek oskarżony o zastrzelenie 

prefekta  z  Jass.  Lotem  błyskawicy  rozeszła  się  jednak  wieść,  że  mężczyzna  w  zielonym 

mundurze, nazwiskiem Zelea, ten, który naprawdę był mordercą, został z góry uniewinniony i 

mógł  od  razu  wyjść  na  wolność.  Żaden  sędzia  nie  chciał  bowiem  orzekać  w  tej  sprawie. 

Prawo wycofało się ukradkiem i trwożliwie, czmychając jak pies z podkulonym ogonem, taki 

co  nie  zamierza  czekać,  aż  ktoś  rzuci  weń  kamieniem  i  przepłoszy.  Wiadomość  w 

okamgnieniu dotarła do wielu miejscowości, gdzie mieszkali Żydzi. 

Motłoch,  który  przez  cały  dzień  zbierał  się  na  ulicach  Fokszan,  okupując  centrum  i 

siejąc  trwogę  wśród  żydowskich  mieszkańców,  głośnymi  rykami  świętował  pierwsze 

zwycięstwo. Zapowiadały się następne. Znowu miano pustoszyć synagogi, plądrować sklepy, 

napadać na ludzi i zabierać im ich własność. Policja i wojskowi przypatrywali się biernie tym 

ekscesom,  obierając  taktykę  na  przeczekanie.  W  końcu  chaos  i  anarchia  zwracały  się 

przeciwko „obcym”, nie „naszym”. Nikogo więc specjalnie nie dziwiło, że ci, którzy mienili 

się  „legionistami”,  obnosili  się  teraz  triumfalnie  po  ulicach,  machając  sztandarami  z 

Michałem Archaniołem. 

Tego ranka Jakob Altmann zamierzał właśnie wyjeżdżać w swoich saniach z Valceli, 

osady  na  przedmieściach  Fokszan.  Odwiedził  tam  handlarza,  któremu  sprzedał  tuzin  sztuk 

cojoace.  Tak  nazywano  w  tych  stronach  kolorowo  haftowane  skórzane  kamizele,  które 

background image

zazwyczaj noszono w zimie, ale również latem. 

W tym samym czasie, gdy Bajla pierwszy raz ujrzała Czarną Matkę Lasu, Jakob był 

już w drodze powrotnej do domu. Przejeżdżał właśnie przez wioskę Campineanca, skąd trakt 

odgałęział się na lewo, w kierunku Pietroasy, gdy czterech mężczyzn w zielonych uniformach 

zagrodziło mu  drogę. Zatrzymali konia, jeden z nich chwycił uzdę, a trzej  pozostali ryknęli 

zgodnym chórem: 

- Date jos, jidane!* 

- Dlaczego? - dopytywał Jakob. 

- Wysiadać, ale szybko. Żadnych pytań, cuchnący Żydzie! 

- Czego ode mnie chcecie? Przecież nic wam nie zrobiłem. Pozwólcie mi przejechać! - 

zawołał Jakob. Przez chwilę przeszło mu przez głowę, że ci mężczyźni mają wilcze twarze. 

Wydało  mu  się  to  bardzo  osobliwe.  Zabrakło  jednak  czasu,  by  się  nad  tym  zastanawiać.  - 

Pozwólcie mi odjechać! - powtórzył błagalnie. - Dam wam wszystkie pieniądze, które mam 

przy sobie! 

To były ostatnie jego słowa. Nagle spadły na niego liczne razy, uderzenia wymierzane 

cienkimi żelaznymi prętami. 

* (rum.) Jazda, wysiadaj, Żydzie! 

Trafiały  boleśnie  przede  wszystkim  w  twarz  i  głowę,  bo  miał  na  sobie  grubą, 

chroniącą  od  ciosów  futrzaną  szubę,  którą  sam  kiedyś  uszył.  Po  pierwszym  uderzeniu  na 

ziemię spadła skórzana czapka, a po chwili sam  Jakob leżał  bez ruchu w brązowym  śniegu 

ulicy.  Czterech  mężczyzn  roześmiało  się,  spluwając  na  niedającego  znaku  życia  Żyda,  po 

czym  ze  śpiewem  na  ustach  wsiedli  do  sań  i  zawrócili  w  stronę  Fokszan.  Na  którejś  z  ulic 

miasta się zatrzymali, wysiedli, zostawiając konia i sanie, i odeszli, jak gdyby nigdy nic. 

Wkrótce  potem  znaleziono  ciało.  Jakob  opuścił  już  ten  świat.  A  dokładniej  w  kilka 

minut wybito mu ten świat z głowy żelazną pałką. Trudno było  go rozpoznać. Nie miał już 

właściwie  twarzy  Najpierw  odwieziono  go  do  morgi,  miejskiej  kostnicy.  I  dopiero  tutaj 

zakrwawiony  strzęp  człowieka  wciągnięto  do  rejestru  jako  „Żyda”,  „osobę  o  nieustalonej 

tożsamości”,  „z  licznymi  śmiertelnymi  zranieniami”.  To,  że  miano  tutaj  do  czynienia  z 

Żydem, dało się łatwo ustalić, gdyż mężczyzna był obrzezany. 

Bajla  przeczuwała,  że  stało  się  coś  złego,  kiedy  Jakob  do  wieczora  nie  zajechał  do 

Arwinicy. Po bezsennej nocy jeden z sąsiadów zabrał ją saniami do Fokszan. Nie zajęło jej 

wiele  czasu  odnalezienie  drogi  do  kostnicy.  Od  razu  rozpoznała  Jakoba  po  małej  srebrnej 

hamsie. Używał jej, jak wszyscy Żydzi, jako amuletu i zawsze nosił przy sobie, przyczepioną 

na łańcuszku pod koszulą. Ale tamtego ranka nie zdołała go ochronić. 

background image

W  tym  miejscu  naszej  historii  rozstajemy  się  z  błogosławionej  pamięci  Jakobem 

Aaronem Altmannem - synem Alfreda Izaaka Altmanna, winogrodnika i oberżysty. 

Opowieść biegnie jednak dalej. 

Teraz  będzie  to  historia  o  Bajli,  wdowie  po  Jakobie,  córce  Hermanna  Salomona 

Wagnera  z  Hilboki  koło  Suczawy  w  Bukowinie  Południowej.  Po  śmierci  rodziców  Bajla 

poślubiła Jakoba, kuśnierza, i przeniosła się z nim do Arwinicy. 

 

background image

Zatrzymajmy  się  jednak  na  chwilę  przy  tym,  co  jeszcze  potem  wydarzyło  się  w 

Arwinicy. 

Wszystko odbyło się tak, jak to w tamtych czasach bywało, ale Bajla nie potrafiła się z 

tym  pogodzić.  Czterej  mężczyźni  w  zielonych  mundurach  nie  zostali  ujęci.  Bo  w 

Campineancy ponoć nikt niczego nie widział. Nie odnaleziono żadnych świadków i zdawało 

się, że w chwili gdy zatłuczono Jakoba na śmierć, ulice były puste. Mołdawska policja nagle 

jakby oślepła na jedno oko, jak to się w tych stronach mówi. A potem oślepła też na drugie. 

Kto  by  się  zresztą  przejmował  tym,  że  jakiś  wsiowy  Żyd,  niepozorny  kuśnierz  i 

chłopina, w biały dzień został pobity na śmierć przez czterech nieznajomych. 

„Za  dużo  już  tych  Żydów  w  naszym  kraju”  -  miał  powiedzieć  Zelea,  kiedy  stanął 

przed  sędziowską  ławą,  a  aplauz,  który  na  te  słowa  zatrząsł  całą  salą  jak  burza,  zmusił 

sędziego do daleko posuniętej ostrożności. 

Jakieś  dwa  tygodnie  później,  na  posiedzeniu  miejscowego  sejmu  4  kwietnia  1925 

roku, deputowany Natan Lerner wystosował interpelację do przewodniczącego rumuńskiego 

parlamentu w Bukareszcie, w której dokładnie opisał, co zdarzyło się w marcu w Fokszanach 

i  okolicach.  Wyraził  przy  tym  przekonanie,  że  zostaną  podjęte  niezbędne  kroki,  by  ukarać 

sprawców. Bo bezprawia, które zawładnęło krajem, nie można dłużej tolerować. 

Ale na tę interpelację Natan Lerner nie otrzymał żadnej odpowiedzi. 

Zapytania  ze  strony  innych  deputowanych,  między  innymi  doktora  Sterna  i  posła 

Zirlsohna  z  4  czerwca  1925  roku,  również  pozostały  bez  reakcji.  Wprawdzie  rumuńskie 

porzekadło  mówi:  „Zawołasz  w  las,  a  na  pewno  ktoś  odpowie”,  teraz  jednak  zapanowała 

trwożliwa  cisza.  Ci,  co  je  wypowiadali,  roztropni  i  wymowni,  gdy  przekazywali  mądrości 

ojców, milczeli jak zaklęci. 

Bo  apele  o  pomoc  podnoszone  przez  mołdawskich  posłów  najwyraźniej  pozostały 

wołaniem  na  puszczy  Parlament  zasiadał  w  Bukareszcie,  a  Bukareszt  był  daleko  stąd,  choć 

niekiedy  ręka  odległej  metropolii  sięgała  też  i  tutaj.  To  długie  ramię  stolicy  rumuńskiego 

państwa  wkraczało  nazbyt  często  w  bieg  wydarzeń,  które  rozgrywały  się  w  maleńkiej 

Arwinicy.  Bo  „zewnętrzny  świat”,  jak  nieproszony  i  hałaśliwy  gość  stukający  obcasami  w 

przedpokoju, zawitał teraz też do małych wsi i sztetli na skraju  zazwyczaj dość spokojnych 

Karpat Wschodnich. I ten złowrogi nowy świat bardzo szybko wziął w swe władanie nie tylko 

bliską, swojską dolinę rzeki Milcov, lecz także okolice wielkich, obcych rzek, które nazywały 

się Prut i Dniestr. 

background image

Tam  właśnie,  nad  Dniestrem,  na  samej  granicy  z  Besarabią,  pewnego  dnia  oficer 

nazwiskiem  Morarescu  zastrzelił  ponad  tuzin  żydowskich  uchodźców,  w  chwili  gdy 

przekraczali  rzekę.  Mężczyzn,  kobiety  i  dzieci.  Wkrótce  potem  stanął  przed  sądem  w 

Bukareszcie. Z oskarżenia o morderstwo. Własnoręcznie pozbawił życia trzynaście ludzkich 

istot. Groziła mu surowa kara; tak przynajmniej sądzono, gdy zaczynał się proces. Jednakże 

po  haniebnym  oczyszczeniu  z  zarzutów  triumfalnie  opuścił  salę  rozpraw.  Czekający  na 

zewnątrz tłum wiwatował i krzyczał w zwierzęcym upojeniu. Młodzi mężczyźni w zielonych 

uniformach nieśli go na ramionach przez ulice, a przechodnie obrzucali pochód kwiatami. 

Niedługo  potem  tłuszcza  znów  wyległa  na  ulice  Fokszan,  biorąc  we  władanie  całe 

miasto. Tym razem oprawcy nie kryli twarzy. Widoczne były w całej krasie: okrutne oblicza 

wilków, które dotąd paradowały w owczej skórze, a teraz maszerowały w nowych zielonych 

uniformach,  zajadle  warcząc  i  łaknąc  krwi  świeżych  ofiar.  Większość  ludzi  zdążyła  się  już 

oswoić z ich widokiem. I kolejni wyli pospołu z wilczą hordą. 

Tylko nieliczni z mieszkańców Arwinicy czytali gazety. Do wszystkich dotarła jednak 

fala niedobrych wieści, która nagle wylała się jak powódź po całej, nieprzeczuwającej jeszcze 

nadchodzących niepokojów krainie wzdłuż pasma Karpat. 

W czerwcu rozeszło się, że któregoś dnia grupa studentów i gimnazjalistów z różnych 

miejscowości  przybyła  do  Jass,  aby  wziąć  udział  w  manifestacji  zwolenników  Aleksandra 

Cuzy.  Potem  pomaszerowali  w  kierunku  dworca  Vasile  Lupu*  i  wdarli  się  do  wagonów 

pociągu, który odjeżdżał właśnie z Jass do Kiszyniowa. Grasowali po przedziałach, gdzie bili 

żydowskich  pasażerów  oraz  rabowali  i  kradli,  co  popadło.  Nieszczęśnicy  musieli  oddawać 

napastnikom  zegarki,  biżuterię  i  gotówkę.  Dwie  młode  kobiety,  Marię  Wengler  i  Malkę 

Riemer,  zgwałcono  w  toalecie,  po  czym  wypchnięto  z  pędzącego  pociągu.  Znaleziono  je 

potem martwe w pobliżu torów. Leżały bose i półnagie, bo ktoś przedtem zdążył już zedrzeć z 

nich buty, płaszcze i ubrania. 

*  W  polskojęzycznych  źródłach  Vasile  Lupu  występuje  jako  Bazyli  Lupu,  Bazyli 

Wilk. 

Opowiadano  o  tym  również  w  Fokszanach  i  Arwinicy.  We  wsi  znalazło  się  nawet 

kilka kobiet, które kiedyś też jechały tym pociągiem. Ale jeszcze do niedawna coś podobnego 

byłoby wręcz nie do pomyślenia. Przez cały dzień o niczym innym nie mówiono. 

O wydarzeniach z Jass dowiedziała się również Bajla, kiedy odwiedziła swą sąsiadkę. 

-  Co  za  ludzie!  -  biadała  Varvara.  -  Nie  mogę  tego  pojąć.  Wyrzucać  dwie  młode 

dziewuszki z pociągu, dla zabawy, jak gdyby nigdy nic? Po co? 

Również Bajla nie umiała znaleźć odpowiedzi. 

background image

- Te bezrozumne psy! Czego one właściwie chcą? - dziwiła się Varvara. 

Tu jednak Bajla musiała zaprzeczyć: 

- To nie są żadne psy, droga Varvaro. Psy nie robią takich rzeczy. Psy nie dopuszczają 

się okrucieństw i nie są wcale bezrozumne. To zrobiły wilki, złe wilki, takie, które nie cofną 

się przed niczym... Ludzie mówią przecież: „człowiek człowiekowi wilkiem”, a czy słyszałaś, 

by ktoś powiedział kiedyś, że człowiek człowiekowi psem? Bo psy są naszymi najstarszymi 

przyjaciółmi, prawda...? 

- Może i masz rację, Bajla - zasępiła się Varvara. - Wilki zagryzają przecież na śmierć 

także  psy,  ot  tak,  bez  powodu,  tylko  dlatego  że  sprawia  im  przyjemność  zabijanie.  A  duży 

pies nigdy nie skrzywdziłby wilczątka... 

Opowiedziała  jeszcze  Bajli  o  pewnym  zdarzeniu,  które  miało  miejsca  nie  dalej  jak 

poprzedniego roku. Cyganka poszła zimą do lasu ze swym psem, żeby nabrać drew na opał. 

Następnego  dnia  znaleziono  ją  i  psa.  A  właściwie  to,  co  z  nich  zostało.  Bo  wilki  pożarły 

również zwierzę. 

Wtedy Bajla przypomniała sobie, co kiedyś powiedział rabbi Mendel, gdy Jakob i ona 

rozmawiali  z  nim  o  groźnych  stworach,  które  każdej  zimy  przychodziły  pod  ich  drzwi  z 

ciemnego  lasu.  Żeby  wesprzeć  swą  argumentację,  rabbi  zacytował  wtedy  słowa  innego 

rabina.  Ów  rabin  napomknął  kiedyś,  że  „oblicze  nadchodzących  czasów  upodobni  się  do 

twarzy wilka, a prawda pójdzie na zatracenie...”. Te słowa przypisywano mądremu rabbiemu 

Jehudzie. Mówił w nich o końcu świata, gdy objawi się Mesjasz. Dokładnie to samo musiało 

stać  też  gdzieś  w  Talmudzie,  trzeba  by  tylko  zadać  sobie  trud  i  odnaleźć  odpowiedni 

fragment. Ale Jakob pracował  przez okrągły tydzień, od rana do wieczora, i  nie miał  czasu 

czytać  Talmudu.  A  w  szabas  szedł  do  szilu,  a  po  nabożeństwie  odpoczywał,  jak  wszyscy 

żydowscy chłopi i rzemieślnicy we wsi. 

Varvara  należała  do  tych  kobiet,  które  troszczyły  się  o  Bajlę,  bo  ta  była  teraz 

najmłodszą  wdową  w  miejscowości.  Sąsiedzi  zorganizowali  coś  w  rodzaju  cichej  pomocy. 

Żydzi i chrześcijanie od niepamiętnych czasów wspierali się w potrzebie i znajdowali więź w 

cierpieniu. Niezależnie od różnic w obrzędach i zwyczajach. 

Bajla szybko jednak doszła do przekonania, że na dłuższą metę nie da się tak żyć. Po 

rocznej  żałobie  musiała  albo  znów  poszukać  sobie  męża,  albo  wynieść  się  z  Arwinicy. 

Samotna kobieta, do tego jeszcze naprawdę ładna i całkiem młoda, która nie chciała należeć 

do nikogo, pewnego dnia mogła stać się własnością wszystkich. Nawet na drodze gwałtu. Bo 

mężczyźni  bardzo  szybko  stawali  się  brutalni.  Zwłaszcza  gdy  sobie  popili.  Zdradzały  to 

spojrzenia tych, którzy się jej przyglądali albo głośno ją zaczepiali, ni to żartem, ni to serio, 

background image

dwuznacznymi słowami, których wymowa była jednak całkiem jednoznaczna. Zauważała to, 

gdy  szła  do  gewelb,  małego  wiejskiego  sklepiku.  Jeśli  pozostanie  niezamężna,  niechybnie 

podzieli los wioskowych dziwek, rozmyślała gorzko. Coś takiego nieraz się już zdarzało. 

Choćby  jedna  młoda  wdowa  z  sąsiedniej  gminy,  która  po  śmierci  męża  nie  chciała 

ponownie wejść w małżeński związek. Pewnego dnia wybrała się na jagody do pobliskiego 

lasu.  Nie  przeczuwała  nic  i  nie  zauważyła,  że  kilku  mężczyzn  podążyło  za  nią.  Nikt  nie 

usłyszał jej przeraźliwych krzyków. Nie zjawiła się żadna zand, żadna dobra wróżka, która by 

ją obroniła. Te bowiem na ogół występują tylko w przeróżnych bajkach i gawędach, które lud 

bez przerwy snuje, by nie musieć mówić o tym, co dzieje się w prawdziwym świecie. 

Siedmiu tęgich osiłków rzuciło się na nią i wzięło po kolei. Ślad po tym zdarzeniu dał 

się  wkrótce  zauważyć.  Bo  suknia  na  jej  brzuchu  z  każdym  tygodniem  coraz  bardziej  się 

wzdymała. Ale nikt nie współczuł wdowie i gdy zachodziła do wsi, starsze kobiety spluwały 

jej  pod  nogi.  Rzucano  za  nią  złym  słowem,  a  niekiedy  i  kamieniem.  Aż  do  czasu,  gdy 

któregoś dnia powiesiła się w tym samym lesie. Tam, gdzie przed miesiącami spotkała owych 

mężczyzn. Powiadano potem, że diabeł zabrał ją do siebie, bo za życia była lafiryndą, a może 

i  vrajitoare,  czarownicą.  Ze  złych  słów  i  potwarzy  tkanych  przy  gadatliwych  kołowrotkach 

powstawał  całun,  którym  pośmiertnie  okryto  tamtą  wdowę.  Choć  od  dawna  go  nie 

potrzebowała. Ludzkie gadanie i obmowa często i chętnie przemawiają wieloma językami. 

Bajla też znała tę historię. I wiedziała, że nikt jej nie pomoże, gdy pewnego dnia coś 

podobnego spotka ją w ciemnym lesie albo nawet nocą we własnym domu - gdy minie rok 

żałoby, a może i wcześniej, kto wie. Stanie się wtedy łatwym łupem mężczyzn, którzy teraz 

wodzili za nią spojrzeniami, a gdy w pobliżu nie widzieli nikogo, mlaskali językami, śliniąc 

się obleśnie. 

Ale  myśl  o  innym  mężczyźnie,  z  którym  mogłaby  się  związać,  była  dla  niej  nie  do 

zniesienia.  I  gdy  leżała  nocą  w  swoim  łóżku,  jeszcze  nieraz  miała  wrażenie,  że  obok  śpi 

Jakob, że słyszy jego oddech. Gdy  jednak wyciągała dłoń,  dotykała pustki.  Nie znajdowała 

nic, tylko chłodne płótno prześcieradeł. 

Któregoś  dnia  w  jej  drzwiach  pojawił  się  rumuński  pop.  Uśmiechnąwszy  się 

dobrotliwie, nazwał ją owieczką Pana. Po czym oznajmił, że byłoby wspaniale, gdyby Bajla 

wzięła  sobie  za  męża  chrześcijanina.  Zna  nawet  jednego,  który  stanowiłby  dla  niej  dobrą 

partię. Trzeba by załatwić kilka drobnych formalności, oczywiście. Musiałaby wpierw przyjąć 

prawdziwą  wiarę.  To  jest  nawrócić  się,  stać  się  jedną  z  nich,  chrześcijanką,  jak  wszystkie 

dobre kobiety w okolicy. To przecież nic trudnego, bo jak wiemy, nasz Pan sam pochodził z 

żydowskiego rodu. I również jego matka, święta dziewica Maria, była Żydówką. Nie widział 

background image

tu problemu. 

-  Parinte  -  powiedziała  Bajla,  celowo  używając  zwrotu,  jakim  pobożni  Rumuni 

zwracają  się  do  księży,  choć  nazywanie  kapłana  „ojcem”  zawsze  budziło  w  niej  odrazę.  - 

Jesteście dobrym człowiekiem, wszyscy o tym wiedzą. Wdzięczna jestem za troskę, jaką mi 

okazujecie, ale nie porzucę mojej wiary. Winna to jestem Jakobowi i sobie samej. Nie jestem 

bardzo religijna, zostanę jednak tym, kim jestem, bo czuję się Żydówką. 

-  Jak  uważasz,  moje  dziecko,  jak  uważasz.  Ale  przemyśl  to  sobie  jeszcze.  A  gdy 

dojdziesz do przekonania, że nadeszła pora, pamiętaj, zawsze służę dobrą radą i uczynkiem. - 

Co  powiedziawszy,  popa  Savu,  wyraźnie  poirytowany,  nie  wykonawszy  misji,  z  którą 

przybył, wrócił do wsi, do swojego kościoła. 

W  podobnym  duchu  przemówił  do  niej  również  rabbi  Mendel,  gdy  pewnego  razu 

przypadkiem spotkała go w Fokszanach. 

-  Posłuchaj  dobrze,  co  ci  powiem,  Bajla:  Dawid  Blumenberg,  spedytor,  dowed, 

wdowiec,  poczciwy  i  zamożny  człowiek,  myśli  ponownie  o  ożenku.  Kandydatka  musi  być 

ładna i młoda, a jak Bóg da, to i niegłupia. No a ty, Bajla, jesteś przecież piękna, a i rozumu 

niejedna  mogłaby  ci  pozazdrościć.  Umiesz  nawet  czytać  i  pisać.  Nie  wszystkie  kobiety  to 

potrafią.  Zgoda,  Dawid  nie  jest  już  młokosem,  a  jego  czterech  synów  jest  mniej  więcej  w 

twoim wieku, tylko ten ostatni będzie chyba trochę młodszy. Ale cóż to szkodzi? Nie za nich 

masz się wydać, tylko za ich ojca, tak? A ten, powiadam ci, Bajla, jest bogaty, bardzo bogaty. 

Wyjedziesz ze wsi, przeniesiesz się do miasta, będziesz wielką panią, gwirte. 

-  Niepotrzebny  mi  mężczyzna,  rabbi.  Nie  chcę  już  wychodzić  za  mąż.  Nie  miałam 

żadnego mężczyzny przed Jakobem i po jego śmierci też nie chcę innego. 

- Przemyśl to sobie - powiedział rabbi Mendel - dobrze przemyśl. Ładna kobieta bez 

mężczyzny nie należy do nikogo, a to niekiedy znaczy, że do wszystkich należy. Taki już jej 

los. Jest jak liść na gościńcu. Byle podmuch może ją zwiać z obranej drogi, byle przechodzień 

zdeptać.  Tak  to  jest  w  tym  kraju.  Kobieta  nie  powinna  żyć  bez  mężczyzny.  Czyż  nie 

napisano:  „Stworzył  mężczyznę  i  niewiastę  i  nazwał  ich  istotą  ludzką”?  Mężczyzna  i 

niewiasta są sobie przypisani. Żadne nie jest pełnym człowiekiem bez drugiego. Tak stoi w 

świętych pismach. 

Tak więc Bajli pozostało tylko jedno wyjście - jak najszybciej opuścić Arwinicę. Ale 

gdzie  miała  się  udać  młoda  kobieta,  co  nie  chciała  należeć  do  żadnego  mężczyzny,  ale  po 

którą  sięgało  tak  wielu  -  właśnie  dlatego,  że  nie  należała  do  nikogo?  To  pytanie 

prześladowało ją jak słowa tamtych mężczyzn. Słowa cuchnące wódką i potem. Czekały na 

nią zawsze, ilekroć przychodziła do wsi. 

background image

Pewnego piątku Bajla wyciągnęła z wąskiej szafy jedyną dobrą suknię, jaką miała. Od 

keriah* i pogrzebu Jakoba ani razu jej nie włożyła. Ostrożnie odpruła wstążkę, którą wtedy 

przyszyła  i  naderwała  na  znak  żałoby  Minęły  już  trzy  miesiące  od  lewaje,  pochówku,  i  od 

chwili, gdy na zawsze musiała rozstać się z mężem. Spoczywał teraz w Domu Wieczności w 

Arwinicy.  Nie  w  samej  wsi,  lecz  daleko  od  niej,  w  lesie.  Żydzi  musieli  bowiem  chować 

swoich zmarłych z dala od chrześcijańskich osad. Wyprawianie się na cmentarz w pojedynkę 

było dla kobiety dosyć ryzykowne. Umawiała się więc z innymi i wspólnie odwiedzały groby. 

Po upływie roku na grobie Jakoba miała pojawić się macewa, prosty, skromny kamień 

z  wyrytym  imieniem  i  nazwiskiem.  Takie  zwykłe  płyty  stawiano  tu  od  dawien  dawna. 

Okazałe nagrobki wznoszono tylko na cmentarzu w mieście. 

Ale wszystko potoczyło się inaczej. 

Pewnej  nocy  usłyszała  pukanie  do  drzwi.  Najpierw  ciche,  potem  coraz  głośniejsze, 

bardziej  natarczywe  i  groźne.  W  końcu  ktoś  zaczął  tłuc  pięścią  z  całej  siły  i  rytmicznie 

poruszać klamką. 

-  Otwieraj,  mała  Żydowico,  ruda  kiciu,  otwieraj!  Już  my  cię  tam  połechcemy  pod 

futerkiem! I wychrzcimy, jak się patrzy! 

* Keriah - żydowski zwyczaj darcia ubrania na znak żałoby, przybiera różne formy. 

Po chwili rozległ się zduszony chrapliwy rechot. Sądząc po głosach, za drzwiami stało 

dwóch  mężczyzn.  Trzęsąc  się  z  przerażenia,  Bajla  uniosła  się  na  łóżku.  Nie  śmiała  choćby 

drgnąć.  Jedyne,  co  mogła  zrobić,  to  modlić  się  i  czekać.  Trwało  to  kilka  minut.  Szarpali 

klamkę, próbując jakoś dostać się do środka. Tuż przed śmiercią Jakob zainstalował jednak 

nowe, ciężkie, dębowe drzwi. Nie tak łatwo było je sforsować. Przez małe okna również nie 

dało  się  dostać  do  izby,  nawet  przy  otwartych  okiennicach.  W  końcu,  klnąc  na  czym  świat 

stoi, napastnicy musieli się wycofać. 

-  No  dobra,  nie  tym  razem!  Ale  następnym  to  na  amen!  Wrócimy  na  pewno!  - 

zawołali na odchodnym, obsikując jeszcze drzwi, jak psy, które naznaczają swoje terytorium. 

Bajla wiedziała już, że jej dni są policzone. Okres ochronny dobiegał końca. Musiała 

szybko działać. 

Nazajutrz  rano  pobiegła  do  Varvary  i  opowiedziała,  co  się  wydarzyło  w  nocy. 

Wysłuchawszy jej relacji, sąsiadka rzekła: 

- Pijane świnie. Tylko jedno mogę ci poradzić: wieczorami przychodź do mnie. Vasile 

jest jeszcze z owcami w górach. Zanim wróci, możesz spać u nas. 

-  Dzięki,  Varvaro.  Ale  potem  czas  mi  się  wynosić.  Sprzedałam  już  konia  i  sanie. 

Trzeba tylko znaleźć jeszcze kupca na dom. 

background image

- Chcesz więc wyjechać, tak? Ale gdzie pójdziesz, Bajlo? Do kogo? Mówiłaś przecież, 

że nie masz żadnych krewnych. 

-  Do  Klinitzu,  koło  Czerniowców.  To  daleko  w  górze  kraju,  w  samej  Bukowinie. 

Mieszka tam kuzyn Jakoba, starszy już mężczyzna. Nie wiem tylko, czy w ogóle żyje i co to 

za  człowiek.  Znam  jednak  nazwisko  i  spróbuję  go  odszukać.  Tam  pojadę,  Varvaro.  Nic 

innego mi nie pozostaje. Nie ma już dla mnie miejsca w Arwinicy... 

Po chwili rozległ się zduszony chrapliwy rechot. Sądząc po głosach, za drzwiami stało 

dwóch  mężczyzn.  Trzęsąc  się  z  przerażenia,  Bajla  uniosła  się  na  łóżku.  Nie  śmiała  choćby 

drgnąć.  Jedyne,  co  mogła  zrobić,  to  modlić  się  i  czekać.  Trwało  to  kilka  minut.  Szarpali 

klamkę, próbując jakoś dostać się do środka. Tuż przed śmiercią Jakob zainstalował jednak 

nowe, ciężkie, dębowe drzwi. Nie tak łatwo było je sforsować. Przez małe okna również nie 

dało  się  dostać  do  izby,  nawet  przy  otwartych  okiennicach.  W  końcu,  klnąc  na  czym  świat 

stoi, napastnicy musieli się wycofać. 

-  No  dobra,  nie  tym  razem!  Ale  następnym  to  na  amen!  Wrócimy  na  pewno!  - 

zawołali na odchodnym, obsikując jeszcze drzwi, jak psy, które naznaczają swoje terytorium. 

Bajla wiedziała już, że jej dni są policzone. Okres ochronny dobiegał końca. Musiała 

szybko działać. 

Nazajutrz  rano  pobiegła  do  Varvary  i  opowiedziała,  co  się  wydarzyło  w  nocy. 

Wysłuchawszy jej relacji, sąsiadka rzekła: 

- Pijane świnie. Tylko jedno mogę ci poradzić: wieczorami przychodź do mnie. Vasile 

jest jeszcze z owcami w górach. Zanim wróci, możesz spać u nas. 

-  Dzięki,  Varvaro.  Ale  potem  czas  mi  się  wynosić.  Sprzedałam  już  konia  i  sanie. 

Trzeba tylko znaleźć jeszcze kupca na dom. 

- Chcesz więc wyjechać, tak? Ale gdzie pójdziesz, Bajlo? Do kogo? Mówiłaś przecież, 

że nie masz żadnych krewnych. 

-  Do  Klinitzu,  koło  Czerniowców.  To  daleko  w  górze  kraju,  w  samej  Bukowinie. 

Mieszka tam kuzyn Jakoba, starszy już mężczyzna. Nie wiem tylko, czy w ogóle żyje i co to 

za  człowiek.  Znam  jednak  nazwisko  i  spróbuję  go  odszukać.  Tam  pojadę,  Varvaro.  Nic 

innego mi nie pozostaje. Nie ma już dla mnie miejsca w Arwinicy... 

Kilka  dni  później  Bajla  sprzedała  dom  i  zagrodę  miejscowemu  Żydowi,  krawcowi 

nazwiskiem Josef Silberblum. Pewien Rumun oferował wprawdzie więcej, nie chciała jednak, 

żeby dom Jakoba przeszedł w gojowskie ręce, kto wie, może nawet tych, którzy tamtej nocy 

łomotali do jej drzwi. 

Czternaście lat później ci „inni” sami wzięli sobie na własność wszystkie żydowskie 

background image

domy i  zagrody  -  również obejście, który  dawniej  należało  do Jakoba Altmanna. Ale wtedy 

Bajla nie mogła jeszcze tego wiedzieć. 

Nastał chłodny, cichy poranek, gdy Varvara wozem zaprzężonym w konie ruszyła w 

stronę dworca w Fokszanach. Obok niej siedziała Bajla. Z Fokszan pociąg osobowy miał ją 

zabrać  do  Suczawy.  A  po  przesiadce  w  Suczawie  dalej  do  Czerniowców.  Plik  banknotów, 

które otrzymała ze sprzedaży domu,  zaszyła  w  małej  sakiewce. Umieściła ją na sznurku ńa 

nagim ciele, poniżej piersi. 

W miejscu, gdzie droga brała szeroki zakręt i wolno opuszczała dolinę, Bajla ostatni 

raz  spojrzała  szybko  za  siebie,  w  stronę  wsi,  ku  górom.  Ale  nic  się  tam  nie  poruszyło. 

Uśpione niebo obojętnie wisiało ponad szczytami. Tylko łagodna poranna mgła powoli pełzła 

w dół z ciemnych lasów. Nie dostrzegła jednak żadnych chmur. Ani śladu Padureancy, bogini 

przeznaczenia,  która  mogłaby  dać  jej  jakikolwiek  znak,  przekazać  zapowiedź  tego,  co  się 

zdarzy. 

Jeszcze kilka razy spojrzała wstecz, po czym odwróciła wzrok i poczuła nagle lekkie 

ukłucie  w  okolicy  serca,  osobliwy  ból  tęsknoty,  którego  nie  umiała  wytłumaczyć.  Z  oddali 

machały do niej na pożegnanie wspomnienia minionych lat. Energicznie i obydwiema dłońmi, 

tak jak to robią małe dzieci. Ale znajomy pejzaż, od którego się coraz bardziej oddalała, nie 

zamierzał odpowiedzieć na jej czułe spojrzenia i ze spuszczonymi oczami tkwił nieruchomo 

za linią horyzontu. 

„Nigdy cię już nie zobaczę, moja Arwinico  - pomyślała Bajla. - Ani twoich łąk, ani 

lasów.  Twoich  ludzi  ani  twoich  Żydów,  nikogo.  Nie  usłyszę  już  dźwięku  toaki  i  wycia 

wilków zimową nocą. Opuszczam cię już na zawsze...”. 

-  Kiedy  się  znów  zobaczymy?  -  zapytała  Varvara,  gdy  żegnając  się,  długo  trzymały 

jedna drugą w ramionach. 

-  Myślę,  że  już  nigdy  -  odparła  Bajla  i  niespodziewanie  dla  siebie  samej  doznała 

dziwnej ulgi, bo słowa, które wypowiedziała, zabrzmiały jakoś beztrosko i stanowczo. - Czuję 

to, sądzę, że już nigdy się nie zobaczymy, Varvaro. 

Po raz ostatni mocno się uściskały. 

-  To  tylko  Bóg  może  wiedzieć  -  skarciła  ją  Varvara  i  wierzchem  dłoni  otarła  mokre 

oczy. 

Bajla nic nie odrzekła.  Ale po cichu pomyślała: „Który  Bóg? Twój? Mój?  I czy ten 

twój  Bóg jest też moim  Bogiem?  I  czy może wie, dlaczego Jakob, który nigdy  nikomu nie 

zrobił  żadnej  krzywdy,  tak  wcześnie  musiał  odejść  z  tego  świata?  Czy  to  on  zamyślił  dla 

niego taki koniec? Chętnie bym go o to zapytała”. 

background image

Ale  teraz  była  onhajmik,  bez  domu  i  ojczyzny,  a  bezdomni  muszą  przyjmować  bez 

szemrania  to,  co  im  gotuje  los,  jak  żebracy,  którzy  zadowalają  się  byle  jaką  jamłużną  i  nie 

przebierają w datkach. I dlatego nie powinni też zadawać pytań. Tak powiedział kiedyś rabbi 

Mendel.  Bezdomni  jak  my,  Żydzi.  Bezdomni  na  całym  bożym  świecie  i  tak  długo,  aż 

pewnego dnia odnajdą drogę do kraju swoich ojców. Ale kiedy dokładnie się to stanie, tego 

rabbi już nie wiedział. 

 

background image

Kilkadziesiąt lat później 

Pewnego dnia, latem 1965 roku, młoda Niemka pojawiła się w Arwinicy. Przyjechała 

czerwonym  samochodem,  który  zaparkowała  w  pobliżu  rumuńskiego  kościoła.  Szybko 

rozeszło się po całej wsi, że w okolicy kręci się jakaś cudzoziemka. Natychmiast obsiadła ją 

gromadka  ciekawskich  dzieci.  Zeszli  się  i  chłopi,  podziwiając  osobliwy  pojazd,  który 

wytwornie lśnił w promieniach słońca. 

Niemka  umiała  po  rumuńsku  zaledwie  kilka  słów.  A  to,  co  mówiła,  odczytywała 

najczęściej  z  notatnika.  W  jej  pytaniach  powracało  jednak  wciąż  uparcie  słowo  „Żydzi”. 

Odpowiadano jej od razu, że od wielu lat nie ma we wsi żadnych Żydów. I owszem, jest tu w 

lesie  nadal  mały  cmentarz,  ale  całkiem  zarośnięty.  Miejsce,  od  którego  wieje  grozą. 

Mówiono, że mieszkają tam demony i złe duchy. Dlatego nikt się tam chętnie nie zapuszcza. 

Ale Niemka niewiele rozumiała z tego, co gorliwie i z przejęciem opowiadali jej miejscowi. 

Zdołała  się  tylko  zorientować,  że  nie  znajdzie  pośród  nich  nikogo,  kto  pamiętałby  kobietę, 

którą  zwano  Bajlą  Altmann.  Dopiero  późnym  popołudniem  przypadkiem  poznała 

nauczycielkę Elenę Arvinte, córkę Varvary Moldovan. Elena mówiła trochę po niemiecku i 

francusku. 

Ją również Niemka zapytała o ową Bajlę, która miała tu ponoć kiedyś mieszkać. Jeśli 

istotnie  odnalazła  miejscowość,  z  jakiej  przed  prawie  trzydziestu  laty  ta  kobieta  rzekomo 

wyprowadziła się w górę kraju, do Bukowiny, a stamtąd do Marmaroszu, będącego wówczas 

częścią Węgier. 

- Tak, Bajla, piękna Żydówka Bajla - odparła Elena i zamyśliła się na chwilę. - Do tej 

pory nikt się nią tu nie interesował. Pani jest pierwszą osobą, która o nią pyta. Właśnie o nią... 

- Mój Boże, ile to już lat  - podjęła. - Muszę zrzucić pajęczynę pamięci, tak się tutaj mawia, 

wie pani? By przypomnieć sobie znowu tamte czasy 

Moja matka, Varvara, urodziła się w 1896 roku. Była starsza od Bajli o jakieś dziesięć 

lat. Ta kobieta mieszkała wtedy z nami po sąsiedzku. 

Mój  ojciec  poległ  na  Wielkiej  Wojnie,  w  bitwie  pod  Mara§e§ti,  która  trwała 

czternaście  dni,  od  6  do  19  sierpnia  1917  roku.  Ta  miejscowość  leży  niedaleko  stąd, 

osiemnaście kilometrów na północ od Fokszan. Wiem na pewno, że tam właśnie umarł, choć 

nigdy nie widziałam jego grobu. 

Dorastałam  więc  bez  ojca.  Opiekował  się  mną  jego  brat,  który  się  do  nas 

przeprowadził i pomagał matce w gospodarstwie. Żona go dość wcześnie odumarła, nie mieli 

background image

dzieci.  Bo  ta  jego  żona  była  Żydówką.  A  mieszanym  małżeństwom  nasz  Pan  Bóg  nie  daje 

dzieci, jak to mówią. Zawsze tak już było. 1 dlatego pewnie, że mój wuj połączył się z kobietą 

z innego ludu, dosięgła go kara przeznaczenia. Bo i z moją matką nie miał dzieci. 

Bardzo  dobrze  pamiętam  tę  Bajlę.  Czy  rzeczywiście  nosiła  nazwisko,  które  pani 

wymieniła,  tego  nie  wiem.  Na  pewno  kiedyś  je  poznałam,  ale  minęło  tyle  czasu.  Gdy  stąd 

wyjeżdżała, miałam już dwanaście lat i byłam w piątej klasie szkoły podstawowej w tutejszej 

wsi. Bo moja matka nieustannie wbijała mi do głowy: „Musisz dojść do czegoś więcej niż my 

wszyscy! Musisz wyuczyć się zawodu!”. I tak wiele lat później zostałam tu nauczycielką. 

Ta Bajla miała jasną, różową skórę i mnóstwo piegów na twarzy, wielkie niebieskie 

oczy  i  bardzo  gęste  rude  włosy.  I  nie  nosiła  szajtł,  to  jest  peruki,  jak  wiele  ortodoksyjnych 

Żydówek w naszej wsi. Nigdy nie zapomnę jej oczu: były wyjątkowo błękitne, bardzo jasne, i 

świeciły  czasem  dziwnym  blaskiem.  Zapytałam  kiedyś  mamę,  skąd  ten  blask.  Pamiętam 

dobrze, co mi wówczas powiedziała: „Bo Bajla jest Żydówką. Żydzi mają inne oczy niż nasi”. 

„Czy dlatego, że ich oczy rzucają urok?” - zapytałam jeszcze. 

„Nie, moje dziecko - wyjaśniła mi matka. - Złe’ spojrzenie mają tylko Cyganki, które 

tułają się po świecie i wróżą za pieniądze. Trzeba się ich bardzo strzec. Zawarły bowiem pakt 

z diabłem”. 

Ale czy tak jest, nie wiem. Potem nie widziałam tu już żadnej. Cyganie zniknęli stąd 

razem z Żydami. W czasie deportacji. 

Mam  tylko  jedno  zdjęcie  po  rodzicach.  To  z  ich  ślubu.  Zrobił  je  Elie  Fruchter, 

żydowski fotograf z naszej wsi. Chodził od domu do domu i fotografował ludzi, którzy mogli 

mu  zapłacić,  w  czasie  uroczystości  rodzinnych  albo  simches,  jak  się  wtedy  też  mówiło. 

Bardzo już pożółkło to zdjęcie. Ale coś tam jeszcze widać. Moja mama też była bardzo ładna, 

ale  inaczej  niż  Bajla.  Nosiła  długie  czarne  włosy,  które  zaplatała  w  gruby  warkocz,  i  miała 

bardzo jasną cerę, zwłaszcza twarzy. Podobnie jak Bajla - jasną skórę i też trochę różowawą. 

Bajla była bardzo smukła i zgrabna, no i całe dziesięć lat młodsza. Ale wtedy tego nie 

wiedziałam, bo wszyscy dorośli wydawali mi się jednakowo starzy. Ale Bajla miała naprawdę 

bardzo  dobrą  figurę,  nawet  jako  dziecku  rzucało  mi  się  to  w  oczy.  Bo  porównywałam  ją 

często z innymi Żydówkami, które najczęściej rodziły wiele dzieci i szybko się zaokrąglały. I 

coś  jeszcze  sobie  przypominam,  wie  pani?  Ta  Bajla  bardzo  bała  się  psów.  Moja  mama  mi 

opowiadała.  Dlatego  w  zagrodzie  nie  trzymali  psa.  To  było  wówczas  bardzo  rzadkie,  bo  w 

każdym  obejściu  musiał  przecież  być  pies,  który  pilnował  domu  przed  rabusiami.  Mam  na 

myśli włóczęgów wędrujących po wsiach. Często też śniły jej się wilki, okropnie się ich bała. 

Opowiadała mamie bardzo dziwne sny. Były niesamowite i niezwykłe jak sama Bajla, z tymi 

background image

jej gęstymi rudymi włosami. 

Właściwie  tylko  wśród  Żydówek  zdarzało  się  spotkać  we  wsi  jakąś  rudą.  Rumunki 

były  najczęściej  ciemnowłose  albo  ciemnoblond.  Jak  dzisiaj.  Kiedy  Bajla  gdzieś  się 

wybierała, od razu każdy wiedział: Żydówka. A winne temu były te piękne rude włosy. 

Nie wiem,  co się potem stało z tą Bajlą Roscovaną*, jak ją tutaj nazywano. Nigdy o 

niej później nie słyszałam. Mama też, o ile wiem, nie miała żadnych wieści po tym, jak się 

pożegnały.  Pewnie  z  powodu  czasów,  które  wkrótce  nastały,  gdy  zaczęto  prześladować 

Żydów i deportować ich masowo do obozów na Wschodzie. Ale o tym szkoda dzisiaj gadać. 

To było dawno i minęło, i nie ma po co grzebać się w przeszłości. Ludzie już o wszystkim 

zapomnieli, więc lepiej to zostawić. 

* (rum.) rudowłosą 

Może  zresztą  Bajli  udało  się  gdzieś  ukryć  i  przeżyć  jakoś  wojnę.  Może  ma  nawet 

dzieci i wnuki i żyje gdzieś jako szczęśliwa starsza pani. Z całego serca bym jej tego życzyła. 

Bo  była  dobrą  przyjaciółką  mamy.  Ale  los  nie  kieruje  się  tym,  czego  pragną  ludzie. 

Przekonałam się o tym sama, kiedy matka, niech Bóg da jej wieczne odpoczywanie, też nas w 

końcu  opuściła.  Wkrótce  po  tym,  jak  na  świat  przyszła  moja  najstarsza  córka,  Weronika. 

Mama miała wtedy wszystkiego czterdzieści dwa lata i była jeszcze bardzo młodą babcią. I 

nagle musiała zejść na zawsze z tego świata. A przecież mogła jeszcze długo żyć. Ale cóż, 

takie widocznie było jej przeznaczenie. Jeden Bóg wie dlaczego. 

Potem  opowiedziała  jeszcze  o  spotkaniu  Bajli  z  Padureancą.  Usłyszała  o  nim  od 

swojej matki. Ponoć bogini przeznaczenia miała zstąpić z gór, aby przekazać Bajli, że zbliża 

się dzień wielkiej katastrofy. 

-  Nikt  nie  wiedział  wtedy,  co  znaczyło  to  proroctwo.  Kiedy  potem  zaczęły  się 

prześladowania  Żydów,  deportacje  i  wywłaszczenia,  ludzie  przypomnieli  sobie,  co  mówiła 

Bajla. Ale już jej tu nie było; gdzie się wyprowadziła, nikt nie wiedział. Powiadano, że tylko 

ona  wzięła  sobie  do  serca  tamto  ostrzeżenie  Padureancy.  Bo  Żydzi  na  ogół  nie  wierzyli  w 

takie rzeczy. Pod tym względem również byli „niewierzący”, by tak rzec. 

Tuż po zakończeniu  wojny w lasach było jeszcze dużo faszystowskich partyzantów, 

głównie Legionistów, choć zdarzali się i Niemcy, żołnierze - opowiadała dalej Elena. - Byli 

uzbrojeni  i  mieszkali  wysoko  w  górach,  w  odległych  od  ludzkich  siedzib  jaskiniach,  tam, 

gdzie  niegdyś  kryli  się  zbójnicy  i  hajducy.  Mieli  zamiar  walczyć  z  komunistami.  Nowe 

władze,  zwłaszcza  oddziały  Securitate  i  wojska,  urządzały  wówczas  często  prawdziwe 

polowania na wilki, których tu pełno i tak się rozzuchwaliły, że zimą nawet za dnia schodziły 

aż do samej wsi, ale przy okazji też na ukrywających się po lasach partyzantów. Ale żywcem 

background image

żadnego nie pojmano. Strzelali do naszych żołnierzy, a potem sami padali od kul. Dzisiaj nie 

ma  już  żadnych  partyzantów,  nie  zostało  też  dużo  wilków.  A  jeśli,  to  nie  zbliżają  się  do 

ludzkich zagród. Bo gdyby któryś się pojawił, milicjant lub myśliwy z nadleśnictwa od razu 

położyłby go trupem. 

Elena opowiadała niestrudzenie. Dokładnie jak nauczycielka w czasie lekcji. W końcu 

lekcja dobiegła końca i kobieta oznajmiła: 

- To wszystko. Nic więcej nie przychodzi mi do głowy. 

-  A  co  by  się  stało,  gdyby  Bajla  została  wtedy  tutaj,  we  wsi?  -  zagadnęła  jeszcze 

Niemka. 

- Podzieliłaby z pewnością los innych, wielu, których wywieziono na Wschód. Choć 

po  prawdzie  to  ponoć  niektórym  udało  się  zbiec  do  lasów,  a  stamtąd  przez  góry  do 

Siedmiogrodu,  który  wówczas,  po  1940  roku,  należał  nadal  do  Rumunii.  Inni,  tak 

opowiadano,  ukrywali  się  gdzieś  w  Bukareszcie.  Ale  czy  naprawdę  tak  się  stało,  tego  nie 

wiem,  bo  po  wojnie  żaden  Żyd  nie  wrócił  już  do  Arwinicy.  Nikt  właściwie  dzisiaj  nie  ma 

pewności,  czy  dom,  w  którym  mieszka,  należał  kiedyś  do  Żydów,  czy  też  nie.  Bo  i  jak? 

Przecież  wszystko,  zagrody,  łąki  i  pola,  przeszło  po  wojnie  na  własność  państwa,  jeśli  nie 

zgłosili  się  właściciele.  „Czego  oczy  nie  widzą,  tego  sercu  nie  żal”,  jak  mawia  ludowe 

porzekadło.  Tak  myśli  większość  ludzi,  którzy  tutaj  żyją.  Dlatego  nikt  dziś  nie  mówi  o 

Żydach.  Dlaczego  młoda  doamna  z  Niemiec  chce  to  wszystko  usłyszeć,  teraz,  po  tych 

wszystkich latach, kiedy nawet pies z kulawą nogą nie interesuje się Żydami? 

-  Ta  Bajla  była  moją  matką  -  odpowiedziała  cicho  Maria.  -  I  od  dawna  już  nie żyje. 

Chciałam tylko zobaczyć miejsce, w którym mieszkała. 

-  Och,  proszę  mi  wybaczyć.  Tak  mi  przykro.  Nie  wiedziałam.  Nie  chciałam  pani 

urazić  z  tym  psem.  Naprawdę.  -  Elena  istotnie  wyglądała  na  przybitą  i  jeszcze  kilka  razy 

przepraszała, tłumacząc się z niefortunnego wyrażenia. - Ot, ludzie po prostu tak tu mówią. 

Chyba w jej oczach stanęła nawet łza; tak przynajmniej można było wnosić z ruchu 

dłoni, którą uniosła ponad czołem. 

Ale Maria rzekła tylko: 

-  Wiem,  jak  to  jest  z  kulawymi  psami,  Frau  Arvinte.  Nie  inaczej  kuleją  u  nas  w 

Niemczech, gdy w grę wchodzi los żydowskich ofiar. 

Szybko się pożegnała. Spóźnione łzy milczącej większości z tamtych czasów mało ją 

wzruszały. A jej własne oczy zawsze w czasie słuchania takich opowieści pozostawały suche. 

Spektakl,  który  przed  nią  odgrywano,  mial  wystarczyć  za  całe  zadośćuczynienie.  Trochę 

współczucia, przelotny żal, może nawet tylko udawany. A potem znowu pies z kulawą nogą, 

background image

jak  poprzednio.  I  ludzie  jak  chorągiewki,  jak  te  drewniane  kogu-ciki  w  roli  wiatromierzy, 

obracające się, gdy zawieje wiatr. Gotowe milczeć albo piać, gdy po temu pora. 

Wsiadła  do  samochodu,  na  którego  karoserii  znać  było  ślady  wilgotnych  placów. 

Małych i większych dłoni. Kiedy rozmawiała, dzieci wciąż go ciekawie dotykały, zostawiając 

na powierzchni wiele matowych zacieków. Ale Maria niewiele się tym przejmowała. Powoli, 

niemal  w  skupieniu  odjechała  spod  kościoła,  gdzie  zaparkowała,  mijając  po  drodze  dawną 

bóżnicę.  Nad  wejściem  wisiał  wielki  szyld,  który  przypuszczalnie  tylko  wieczorami  był 

widoczny. Dopiero wtedy czerwonym neonowym światłem rozbłyskiwał napis: „Kino”. 

W  lusterku  wstecznym  zobaczyła,  jak  kilkoro  dzieci  z  zapałem  macha  jej  na 

pożegnanie. Zatrzymała się, zakręciła i zawróciła. Między nimi dostrzegła jednego większego 

chłopca o ciemnych oczach i czarnych jak smoła włosach. 

- Jak ci na imię? - zapytała. 

-  Mircea,  ale  wołają  na  mnie  Mircica  -  odpowiedział  z  ważną  miną,  dumny,  że  do 

niego właśnie się zwróciła. 

Maria wyjęła z auta dużą torebkę z cukierkami, owiniętymi w kolorową cynową folię. 

- Masz, Mircica - powiedziała - podziel je, ale égal lafiecare, każdemu po równo. 

- Dziękujemy, doamnd,  dziękujemy!  -  zawołały  dzieci,  a  gdy odjeżdżała, pomachało 

jej wiele małych, brudnych dłoni. 

Pomyślała  tylko:  „Gdyby  los  okazał  się  łaskawszy,  sama  bawiłabym  się  tu  wtedy  z 

innymi dzieciakami, jak to  mała dziewczynka pośród swoich rówieśników.  I kto  wie, może 

stałabym dokładnie w takim miejscu i machała komuś na pożegnanie”. 

Tamtego ranka, gdy Varvara odwiozła ją na dworzec w Fokszanach, Bajla wsiadła do 

pociągu,  który  udawał  się  na  północ  -  przez  Bacau  i  Jassy,  do  Suczawy,  a  stamtąd  przez 

Beinetz, niegdysiejszy punkt graniczny, do Czerniowców. 

Nie  zabrała  wielkiego  bagażu,  jedynie  pleciony  wiklinowy  kuferek,  do  którego 

spakowała płaszcz i  coś  z bielizny.  Oprócz tego  małą płócienną torbę z  kilkoma kromkami 

chleba, skibką owczego sera i wielkimi lśniącymi pomidorami z ogrodu, który już do niej nie 

należał.  To  wszystko  włożyła  jej  do  torby  Varvara.  De  ale  gurii,  posiłek  na  drogę,  jak  się 

wyraziła. 

Bajla  zajęła  miejsce  w  trzeciej  klasie  wagonu  osobowego,  na  jednej  z 

polakierowanych  na  brązowo  ławek.  Ludzie  wsiadali  i  wysiadali.  Niektórzy  bez  przerwy 

palili  cuchnące,  tanie  papierosy,  inni  puszczali  w  koło  butelkę  mocnej  fuiki.  Ludzie  pili  i 

śmiali się, jedli i bekali. Niektóre z matek, jakby nigdy nic, wyciągały ze staników nabrzmiałe 

piersi, uciszając mlekiem drące się wniebogłosy niemowlaki. Kiedy Bajla się udała do toalety, 

background image

po drodze zobaczyła, że w pociągu znajdowały się też przedziały, gdzie podróżni siedzieli w 

wygodnych  fotelach  wyłożonych  skórą.  Niektórzy  czytali  książki,  inni  z  głowami 

odrzuconymi w tył zdawali się przysypiać. 

Była  to  długa,  uciążliwa  podróż,  w  czasie  której  Bajla  trzy  razy  musiała  się 

przesiadać.  Pod  wieczór  całkiem  wyczerpana  dotarła  do  Czerniowców,  gdzie  na  dworcu 

zaskoczył  ją  widok  ogromnego  tłumu  podróżnych,  którzy  w  pośpiechu  zmierzali  w  stronę 

wyjścia,  do  czekających  na  nich  żydowskich  fiakrów.  Dorożkarze  głośno  dopraszali  się 

klientów, ludzie, którzy wypatrywali znajomych, radośnie witali się z krewnymi, obejmowali 

ich i wypytywali. Plątanina głosów mówiących różnymi językami, barwna i utkana z obcych 

dźwięków.  Bo  wielu  z  nich  rozprawiało  po  niemiecku,  ale  też  po  rumuńsku  i  żydowsku. 

Poczuła,  jakby  nagle  znalazła  się  w  jakimś  innym  kraju,  ponieważ  nic  nie  przypominało  tu 

mołdawskich miast, przez które tego dnia przejeżdżała. 

Bajla stała na peronie, zastanawiając się, co ma teraz zrobić. Nieco dalej znajdowało 

się pomieszczenie z szerokimi drewnianymi ławkami, na których drzemało kilkoro chłopów, 

mężczyzn i kobiet. Mieli na sobie dziwne stroje. Byli to Huculi, górale z Karpat Wschodnich, 

którzy  widocznie  czekali  na  następne  połączenie.  Na  podłodze,  u  ich  stóp,  leżały  ciężkie 

trajste, wielkie dwuczęściowe plecaki dźwigane przez tamtejszych wieśniaków. W poczekalni 

unosił  się  natrętny  zapach  zastarzałego  potu  i  zwierząt.  Ale  zwierząt  tu  nie  było,  tylko 

futrzane  kaftany  z  baranicy  zarzucone  na  plecaki.  Być  może  od  nich  bił  ten  odór.  Bajla 

mimowolnie pomyślała o kolorowych cojoace, które tkał i obszywał ozdobami Jakob. Tamte 

nie zalatywały zwierzęcą skórą. Były miękkie, elastyczne i miłe w dotyku. 

W tej dusznej, przesyconej zapachami sali Bajla spędziła całą noc. Próbowała zasnąć, 

ale  nieustannie  się  budziła.  Od  czasu  do  czasu  między  przejściami  przechodził  patrol 

policyjny.  Czasem  zachrapał  ktoś  z  Hucułów,  ciężko  i  zapamiętale.  Odgłosy  snu  cięły 

powietrze  na  kawały,  zrobiło  się  parno  i  ciepło  od  wilgoci.  Noc  się  dłużyła,  ale  w  końcu 

nastał brzask. 

Nad ranem Bajla obmyła twarz w damskiej toalecie. Potem wsiadła do pociągu, który 

przez Zabłotów jechał w górę, aż do Kołomyi. Ale już w Berchomecie nad rzeką Czeremosz 

znów  wysiadła  i  poszła  dalej  pieszo.  Żeby  oszczędzić  jedyną  parę  butów,  jaką  miała, 

wędrowała boso. Na wąskiej, rozchwianej wiszącej kładce, po której posuwała się z drżącymi 

kolanami,  powoli  i  ostrożnie,  przekroczyła  rzekę  Prut,  płynącą  w  tym  miejscu  płytkim  i 

spokojnym  korytem.  Na  drugim  brzegu  znalazła  miejsce,  gdzie  mogła  umyć  i  osuszyć  w 

trawie stopy. Dopiero wtedy ponownie wzuła buty. Bo od Klinitzu dzieliło ją już tylko niecałe 

sześć kilometrów i po godzinie dotarła wreszcie do celu swej podróży. 

background image

W  Klinitzu,  Rohosznie,  Łukowicy,  Kicmaniu,  Krasnej,  Banilli  i  innych  gminach  w 

okolicy  Czerniowców  mieszkało  wówczas  również  wielu  chłopów,  których  przodkom 

pozwalano  osiedlać  się  w  tych  miejscach  jako  „tolerowanym  Żydom”  i  „rolnikom”.  Od 

ukraińskich,  rumuńskich,  szwabskich  i  niemiecko-czeskich  mieszkańców  tych  stron  różnili 

się nie tylko wiarą, lecz także strojem i językiem. Ubierali się inaczej niż inni chłopi, którzy 

tu  mieszkali.  I  mówili  w  jidysz.  Wytworni  i  bogatsi  Żydzi  natomiast,  żyjący  w  wielkim 

mieście, w Czerniowcach, rozmawiali najczęściej tylko po niemiecku, ale porozumiewali się 

też w nowym języku urzędowym - rumuńskim. 

Mieszkańców  wsi  nazywano  jiszuwnikami  i  często  popatrywano  na  nich  z  góry,  do 

mieszkańców  miast  zaś  przylgnęło  miano  dajcziszen  -  ci  opłakiwali  wciąż  minione  czasy 

cesarstwa  austriackiego,  w  których  świetnie  im  się  powodziło.  Kiedy  któregoś  z  owych 

gwirim,  bogatych  Żydów,  lub  mejuchim,  którzy  szczycili  się  szlachetnym  pochodzeniem, 

przypadkowo  zapytano  o  coś  po  żydowsku,  udawali,  że  nie  rozumieją  ani  słowa.  Albo  po 

prostu  odpowiadali  po  niemiecku.  Wiedziała  o  tym  również  Bajla,  bowiem  Jakob,  który 

często bywał w tych stronach za interesami, wiele jej o tym mówił. Owi gwirim i jachsonim, 

wszyscy  ci  zamożni  Żydzi  posiadający  wiele  aszires,  bogactw  -  byli  i  tacy,  co  kupili  sobie 

tytuły szlacheckie - uważali się za kogoś lepszego. I często odnosili się z pogardą do prostych 

Żydów,  jak  do  gojim.  Z  tymi  ostatnimi  zresztą  całkiem  dobrze  się  dogadywali.  „Pieniądz 

lgnie  do  pieniądza  i  pieniądze  Żydów  pachną  nie  inaczej  niż  pieniądze  gojów  albo 

meszumedów,  odszczepieńców,  co  się  wychrzcili”  -  mawiali.  Takie  słowa  słyszała  nieraz  z 

ust Jakoba, któremu zdarzało się handlować z chrześcijanami. 

Żydowskie  wsie,  jiszuwim,  i  sztetle  Bajla  znała  również  z  okolic  Fokszan.  Wokół 

Botoszan  i  Dorohoi  istniały  bowiem  niezliczone  małe  i  większe  miejscowości,  zaludnione 

żydowskimi wieśniakami. Mieszkali tam obok siebie Żydzi i Rumuni, a raczej Rumuni, obok 

których mieli swe siedziby Żydzi. Tych pozostających w większości wymieniano zwykle jako 

pierwszych.  Tak  się  już  utarło.  A  miejscowości,  gdzie  mieszkali  głównie  Żydzi,  a  goje 

należeli do rzadkości, nazywano osiedlami żydowskimi, właśnie jiszuwami lub sztetlami. 

W Klinitzu spotykało się jednak obok Żydów też nielicznych Ukraińców i Rumunów, 

zdarzały  się  też  rodziny  polskie  i  niemieckie.  Na  ulicy  słyszało  się  często  wiele  języków,  a 

większość mieszkańców porozumiewała się albo w mowie swoich ojców, albo po rumuńsku 

lub niemiecku. 

Mężczyźni z rodu Herzigów - Izaak, Mojżesz i Hersz - należeli do owych żydowskich 

chłopów  -  tak  ich  tutaj  zwano  -  których  przodkowie  na  początku  dziewiętnastego  wieku 

przywędrowali do cesarsko-królewskiej austriackiej Bukowiny z północnych stron, z Galicji. 

background image

Jakob opowiadał jej kilka razy o Mojżeszu, o tym Mojszem z miejscowości Klinitz. I 

o  tym,  jak  kiedyś  ze  swym  ojcem  byli  w  odwiedzinach  u  wujostwa  w  dalekiej  Bukowinie. 

Ten  Mojsze  miał  okazać  się  bardzo  miłym  człowiekiem.  Równie  życzliwie  i  pogodnie 

zachowywała się też jego żona, Rebeka. Upiekła dla nich wówczas bukowińską struclę, tak 

chrupką  i  pachnącą,  że  nie  mogli  jej  zapomnieć.  Matki  Mojszego  i  Jakoba  były  siostrami. 

Obydwie już nie żyły. Bajla zapamiętała ten szczegół z opowieści męża, a poza tym nic o tej 

rodzinie właściwie nie wiedziała. 

Stała  teraz  przed  misternie  rzeźbioną  drewnianą  bramą  małej  wiejskiej  zagrody. 

Dostała się pod te drzwi, wypytawszy przedtem o Mojszego Herziga jakąś rumuńską chłopkę. 

Ta  natychmiast  chciała  wszystko  wiedzieć:  A  pani  skąd?  Krewna  z  miasta?  Bajla  dobrze 

znała  to  niezwykłe  wścibstwo  mieszkańców  wsi,  ciekawość  prostych  ludzi,  których 

powszednie dni  nie obfitowały  w wielkie  wydarzenia i  dla których wszystko,  co się działo, 

było bardzo ważne. Nawet spotkanie z nieznajomą, która przypadkiem przechodziła drogą. 

- Przyjechałam w odwiedziny - wyjaśniła Bajla, nie wiedziała bowiem jeszcze, jak ją 

przyjmą. - Ale może na jakiś czas się tu zatrzymam. 

- Ach tak, w odwiedziny - powtórzyła kobiecina i nie czekając na dalsze tłumaczenia, 

oddaliła się szybko w stronę wsi, by jak najszybciej podzielić się z innymi wieścią. Mojsze 

miał wizytę z miasta. 

Z  lekkim  wahaniem  Bajla  pchnęła  trzeszczącą  furtkę  i  od  razu  zobaczyła  małego 

czarnego  psa,  który  najwyraźniej  drzemał  na  podwórku.  Podniósł  się  teraz  i  wybiegł  jej 

naprzeciw.  Po  chwili  znalazł  się  tuż  przed  nią,  szczekał  z  ważną  miną,  bardzo  poruszony. 

Wypowiedziała kilka pieszczotliwych słów, by go udobruchać, i w tej samej chwili z domu 

wyszła  ku  niej  starsza  kobieta.  Najpewniej  była  to  Rebeka,  ta,  która  onegdaj  upiekła 

smakowite  ciasto.  Poprawiła  na  głowie  chustkę,  jak  to  zwykle  czynią  chłopki,  i  spojrzała 

podejrzliwie i trochę zadziwiona w stronę młodej, nieznajomej kobiety, która stała przed nią i 

nie bardzo wiedziała, co ma począć. 

Jeszcze  na  podwórku,  z  psem  obwąchującym  ciekawie  jej  nogi  i  kuferek,  Bajla 

wyjaśniła szybko w kilku słowach, kim jest, skąd przyjeżdża i  co spotkało  ją w Arwinicy i 

Fokszanach. 1 stało się to, na co w skrytości ducha podczas długiej podróży tak liczyła. Bo o 

tym, że mogło się wszystko potoczyć inaczej, wolała nie myśleć. 

Rebeka powiedziała tylko: 

- Oj, mejdele, ojojoj. 

Objęła  nieznajomą  krewną  i  poprowadziła  w  stronę  domu.  Bajlę  przyjęto.  Nie 

zamknięto  przed  nią  drzwi.  Znów  miała  rodzinę  i  cokolwiek  by  się  działo,  nie  była  już 

background image

całkiem sama. I ten nowy, nieznany świat, którego bramę właśnie przekroczyła, najwyraźniej 

wydawał się przyjazny. 

Bajla weszła do małej izdebki, nieśmiało i ciekawie rozglądając się dokoła, po czym 

usiadła przy stole, na którym stała gliniana misa z jabłkami. Tymczasem Rebeka wniosła do 

pokoju brzuchatą flaszkę słodzonego bronfen. 

- Po szklaneczce, na l’chaim - powiedziała, uśmiechając się do dziewczyny. 

I nagle Bajli język stanął kołkiem w gardle, jak to mówią. Nie z powodu wódki, lecz 

dlatego,  że  bezwiednie  przypomniała  sobie  dziewiętnaste  urodziny,  które  jeszcze  tak 

niedawno świętowała z mężem. 

Wracał  wtedy  z  miasta  i  gdy  wchodził  do  domu,  trzymał  w  uniesionej  dłoni  małą 

butelkę z szyjką obwiązaną szeroką złotą wstążką. 

„Wszystkiego  dobrego  w  dniu  urodzin!”  -  zawołał  już  od  progu.  Po  czym  wyjął  z 

kieszeni  błyszczącą  błękitną  chustę  z  jedwabiu,  zarzucił  ją  wokół  ramion  młodej  żony  i 

głośno się roześmiał. 

„Mazi tor, Bajla majne! Hob dich lib mer wi dus chajes! Mer wi dus chajes” - kochał 

ją nad życie, powiedział, również ponad swoje  własne. Nie mógł  jednak wiedzieć, że mógł 

rozstrzygać  tylko  o  trwaniu  swej  miłości,  a  samo  życie  nie  do  niego  należało  i  było  tylko 

tymczasowym  darem  Wszechmocnego.  I  teraz  to  życie  dobiegło  końca.  Nagle  mu  je 

odebrano.  I musiał  odejść z tego świata, nawet  się nie pożegnawszy z  Bajlą. Nigdy już nie 

miało  być  mu  dane  przepić  do  niej  na  l’chaim.  Ona  zaś  nigdy  już  nie  miała  usłyszeć  jego 

śmiechu i zobaczyć błyszczących, rozkochanych oczu. 

Bajla nie mogła się powstrzymać i łzy napłynęły nagle i znienacka jak niespodziewana 

burza.  I  nawet  nie  próbowała  stłumić  szlochu.  Trzeba  jej  bowiem  było  choćby  na  chwilę 

uwolnić się od bólu, jaki od tamtej pory z sobą niosła, co w niektóre dni spadał na jej plecy, 

przygniatając swym ciężarem do ziemi. Rebeka siedziała, nic nie mówiąc. Od czasu do czasu 

tylko gładziła ją po włosach, ostrożnie i troskliwie, i jej oczy też zrobiły się wilgotne. 

Pod wieczór do domu wrócił Mojsze. Cały dzień spędził w mieście. W interesach, jak 

to  ujął.  Był  wysoki  i  silny  i  przypominał  Bajli  trochę  Żydów,  którzy  w  Fokszanach 

rozładowywali  wagony  na  stacji  pociągów  towarowych.  Tamci  robili  jednak  wrażenie 

szorstkich i bardzo zaniedbanych, a on nosił na głowie czapkę z daszkiem, ubrany był w białą 

koszulę, czarny surdut i ciemnoszare spodnie, które tkwiły w lśniących wysokich cholewach, 

choć trwało przecież lato. W trakcie rozmowy od czasu do czasu skubał gęstą czarną brodę, 

przetkaną  już  wieloma  srebrnymi  nitkami,  która  sięgała  mu  do  piersi.  Miał  wyraźnie 

zarysowany  nos  i  duże  ciemne  oczy,  których  spojrzenie  nieustannie  się  zmieniało,  kiedy 

background image

mówił. 

Kiedy  witał  się  z  Bajlą,  były  mile  i  łagodne,  potem  jednak  zasnuły  się  mgiełką 

zamyślenia. A gdy opowiadała o ostatnich chwilach Jakoba, zmrużył je powoli, aż stały się 

zupełnie małe i w końcu na jego jasnej, szerokiej twarzy widać było tylko dwie czarne kreski, 

a  wokół  mnóstwo  małych  zmarszczek.  Wysłuchawszy,  splunął  na  myśl  o  bezrefleksyjnych 

durniach, których nazwał balwanes i którzy zachowywali się jak chajes, jak dzikie bestie, gdy 

wdziewali swe mundury i ruszali zgrają na ulice. Byli jak te wilki zimą, schodzące w doliny 

po skutych lodem rzekach z wysokiej leśnej krainy Czeremosz. Samotny wilk nie jest żadnym 

zagrożeniem. Można go przepędzić jak wściekłego psa. I bywało, że niejeden chłop batogiem, 

ciężkim, splecionym w pytę skórzanym knutem ubijał na śmierć takiego zwierza. I to wprost 

z pędzących sani. Celnie odmierzony cios w głowę i wilk broczył krwią w bielutkim śniegu. 

Ale  przed  watahą  nie  można  było  się  obronić.  W  hordzie  wilki  stawały  się  nieobliczalne  i 

niezwykle niebezpieczne. Mojsze zasępił się, gdy pomyślał, co w przyszłości mogło spotkać 

jego dzieci i wnuki. 

Trzej  synowie  dawno  się  już  stąd  wyprowadzili  i  założyli  rodziny.  Mieszkali  w 

Czerniowcach, Serecie i Radowcach. Córka wyszła za mąż w Wischnitzu, małym żydowskim 

miasteczku  nad  rzeką  Czeremosz.  Cała  rodzina  spotykała  się  jednak  w  jomtowim,  w  dni 

świąteczne.  Jechali  razem  do  Seretu  nad  rzeką  Seret,  gdzie  mieszkał  najmłodszy  z  synów, 

Josef, którego nadal nazywano Jossele, choć przekroczy! już trzydziestkę. W wyniku udanej 

transakcji  nabył  duży  dom  w  dolinie  Seretu,  wraz  z  kawałkiem  gruntu,  do  którego  należał 

również mały sad. Przy dobrej pogodzie dzieci mogły się tam bawić i do woli dokazywać na 

świeżym  powietrzu.  Jossele  byl  erdfarmeger,  jak  w  tamtych  stronach  nazywano  posiadaczy 

ziemskich, ale również ojszer, człowiekiem przedsiębiorczym i zamożnym. Bo poza tym miał 

na własność także tartak, który stał na brzegu rzeki. 

Mojsze nie był ojszer, choć dorobił się rozległych kartoflisk i dostarczał kilku kupcom 

i  sklepom  warzywnym  w  Czerniowcach  szejnste  bulbes.  Tak  z  rumuńska  nazywał  swe 

ziemniaki.  Z  tymi  jego  kartoflami,  które,  jako  się  rzekło,  nazywano  tutaj  bulbes,  mogły  się 

równać tylko te spod Roschu, ziemniaki z okolic Czerniowców, gdzie swe  ziemie uprawiali 

szwabscy hodowcy warzyw. Rebeka od lat zajmowała się hodowlą ojfjes, drobiu, kur i gęsi, 

które sprzedawała na targu, w mieście. Nieźle im się więc powodziło. 

W  gospodarstwie  nie  brakowało  zajęć.  Bajla,  która  również  w  Arwinicy  wiele 

pracowała  w  polu,  już  nazajutrz  pomagała  przy  okopywaniu  ziemniaków.  Ziemia  była  tu 

piaszczysta i nieustannie należało ją rozpulchniać. Bez tego szybko twardniała i kartofle nie 

mogły dobrze rosnąć. 

background image

Zimą  robiła  na  drutach  dla  wnucząt  gospodarzy  ciepłe  swetry,  kaftany,  spodnie, 

rękawice i szale z owczej wełny, którą Mojsze kupował od Rusina. W ten sposób odpłacała 

się  za  chajune,  wikt  i  opierunek.  Niekiedy  dostawała  też  od  synów  drobne  sumy,  za  które 

mogła kupić u handlarza starzyzną jakieś rzeczy do ubrania. 

background image

Tak upływały lata. I czas płynął, jak w tej starej nigun, ludowej pieśni o „mijających 

latkach”, biegnących szybko i niepostrzeżenie, podczas gdy kołowrotek życia nieustannie się 

obraca,  przędąc  cierpliwie  nić  przeznaczenia.  Ale  ten  czas  nie  przechodził  obok  Bajli, 

przeciekając jej przez palce. Była bowiem pilna, pracowała dużo i szybko zadomowiła się w 

rodzinie  jak  bliska  krewna.  Pewnego  razu  Rebeka  powiedziała  nawet,  że  zawsze  życzyła 

sobie córki, która na stare lata pozostanie przy nich w domu. I że się wraz z nimi zestarzeje. 

Córka w domu - o czymś takim zawsze myślała z utęsknieniem. Bo gdy Sarałe wyprowadziła 

się do Wischnitzu, bała się, że na starość zostaną z Mojszem sami. Ale w podzięce za ich trud 

dobry Bóg zesłał im na stare lata Bajlę i wszystko, czego pragnęła, się ziściło. 

Ale i Bajla zastanawiała się niekiedy nad swym życiem. Jej myśli szły jednak zupełnie 

innym  tropem.  Nachodziły  ją,  kiedy  zostawała  sama,  na  zewnątrz,  na  kartoflisku,  gdy  w 

południe słońce stało w swym najwyższym punkcie. Odpoczywała wtedy w cieniu potężnego 

dębu.  Leżała  na  starej  czerdze  w  niewysokiej  trawie,  wciąż  od  nowa  wspominając  dawno 

minione  czasy.  Taki  sam  koc  z  długiego  włosia,  z  brązowej  i  białej  owczej  wełny,  miała 

kiedyś na przypiecku, przy pripecziku, murowanym palenisku w jej domu w Arwinicy. Na tej 

szerokiej ławie, na której można było również spać, kochała się niekiedy z Jakobem. Czasem 

nawet w środku dnia i w szabat. Lub w czasie długich zimowych wieczorów, gdy na dworze 

padał  śnieg  i  szalała  zamieć,  a  od  pripeczika  szedł  podmuch  gorącego  powietrza,  który 

osobliwie muskał jej nagie ciało i jeszcze bardziej rozniecał zmysły. 

Kładła się więc popołudniami na czerdze, w szczerym polu, zamykając oczy, żeby nie 

musieć na nic patrzeć. I wspomnienia brały ją delikatnie w posiadanie, obejmując ramionami, 

które były tylko marzeniami i słowami napływającymi, by po chwili rozwiać się w łagodnym 

wietrze, wiejącym nieustannie od pobliskiej rzeki. Była to pieszczota, którą zwykle pocieszają 

się samotne kobiety, a potem tym mocniej odczuwają, że są same na świecie. Te chalojmes, 

ciche  marzenia,  przynoszą  jeszcze  więcej  bólu  i  tęsknoty  Wiedziała  o  tym  Bajla,  a  jednak 

wciąż  od  nowa  wracała  myślami  do  tego,  jak  było  dawniej,  kiedy  Jakob  trzymał  ją  w 

ramionach.  I  często  się  w  tych  obrazach  zatracała.  Zamykała  oczy,  poddając  się  pędowi 

wspomnień i utraconych pragnień. 

- Jeśli chcesz czegoś od życia, po prostu po to sięgnij - powiedziała jej kiedyś Sarałe, 

która  przeprowadziła  się  do  Wischnitzu,  żeby  rozpocząć  nowe  życie  z  Markusem 

Rittburgerem, krawcem z Topporoutzu. 

- Jak mam sięgnąć po coś, czego nie daje mi Przedwieczny, błogosławione Jego imię? 

background image

- zapytała Bajla. 

Wiedziała bowiem, że wszystko, co ofiaruje lub odbiera przeznaczenie, leży jedynie w 

mocy Najwyższego. Dlaczego w jej przypadku miałoby być inaczej? 

-  To,  co  sobie  bierzesz,  to  właśnie  daje  ci  Ojberszte,  nie  inaczej  -  odpowiedziała 

stanowczym głosem Sarałe. 

- A więc biorę sobie to coś i to ma pochodzić od Ojberszten? - nie mogła się nadziwić 

Bajla. 

-  Tak  właśnie  jest.  Wszystko  jest  z  góry  przeznaczone.  Musisz  tylko  sama  się 

postarać,  żeby  twoje  przeznaczenie  się  spełniło.  Powiedzmy,  że  Jakob  patrzy  na  ciebie  z 

ojlemhabe, z zaświatów. Bo on wciąż żyje tam, w ojlem haemes, w świecie zmarłych, który 

jest światem prawdy, i jeśli zauważy, że się martwisz, sam również będzie smutny. Bo poza 

tym  jest  mu  dobrze,  jest  szczęśliwy  i  zadowolony.  A  ty  żyjesz  tutaj,  w  ojlemhaze,  na  tym 

świecie, gdzie mieszkają ludzie. A ludzie to tylko ludzie, nie anioły. Ale co możesz zrobić? 

Właśnie możesz wziąć sobie na własność małą cząstkę mazi, szczęścia, które dano ludziom, 

jeśli tylko to małe szczęście jest w pobliżu. Musisz tylko szybko je pochwycić. 

- Ale jak mam wiedzieć, że jest blisko? Nie mogę przecież go zobaczyć! Szczęście to 

nie  żadna  rzecz,  którą  widać.  I  co  to  w  ogóle  jest  szczęście?  -  dopytywała  się  niezmiennie 

Bajla. 

-  Mazi  i  mozoles  to  coś,  co  chcesz  mieć  i  tylko  wtedy  je  dostajesz,  kiedy  po  nie 

sięgasz. Wtedy jesteś mazldik, szczęśliwa, bo złapałaś szczęście i mocno trzymasz. Kiedy je 

wypuścisz,  odchodzi.  -  Sarałe  się  roześmiała.  -  Poznałam  Markusa  na  chassene.  Kiedy  Lea, 

córka Abrahama Bindera z Rochoszny, wychodziła za mąż. To nie było takie proste, jak się 

dziś  wydaje.  Bo  rodziny  z  tamtych  stron,  Binderowie,  Weningerowie,  Grabachowie, 

Reissowie,  Schlosserowie  i  jak  się  tam  jeszcze  nazywają,  dobrzy  znajomi  mego  ojca,  są 

wszystkie bardzo religijne, prawie jak Chassidim. Na weselu horę wolno było tańczyć tylko 

samym mężczyznom. Mężczyźni z mężczyznami. U innych, mam na myśli chrześcijan, jest 

inaczej.  U  nas  tańczą  tylko  mężczyźni,  a  kobiety  i  dziewczęta  są  w  oddzielnym 

pomieszczeniu.  Siedziałam  blisko  drzwi  i  od  czasu  do  czasu  spoglądałam  przez  szparę  na 

tańczących mężczyzn, ale przeważnie na Markusa. W pewnej chwili on też na mnie popatrzył 

i  nasze  spojrzenia  się  spotkały.  I  wtedy  już  wiedziałam:  ten  jedyny  będzie  kiedyś  moim 

mężem. Ten i żaden inny. Tak to jest, kiedy się zobaczy kogoś po raz pierwszy i od razu się 

wie, co się zdarzy, co się musi zdarzyć. A gdy się tego bardzo chce, to wtedy na pewno się 

wydarzy, bo Ojberszte od razu spełnia to pragnienie. 

Bajla nigdy nie słyszała podobnych słów z ust kobiety. Ta Sarałe była kimś zupełnie 

background image

wyjątkowym,  w  każdym  razie  różniła  się  od  wszystkich  żydowskich  kobiet,  które  znała  z 

Arwinicy.  Mówiła  całkiem  inaczej  niż  matka  Rebeka  i  reszta  kobiet,  które  zdążyła  poznać 

tutaj, w Klinitzu. Rozmyślała o różnych rzeczach, we wszystkim miała swoje zdanie, a gdy 

czegoś zapragnęła, niezwłocznie działała i dostawała to. 

Ta rozmowa z Sarałe nieustannie powracała do  Bajli  w myślach,  gdy popołudniową 

porą wypoczywała w cieniu starego dębu. Gdyby teraz przechodził obok młody mężczyzna, 

myślała  czasem,  wówczas  to,  o  czym  mówiła  córka  Mojszego,  z  pewnością  mogłoby  się 

zdarzyć,  a  ona  wcale  by  się  nie  broniła,  a  nawet  bez  namysłu  poddała.  I  na  krótką  chwilę 

zapomniała o wszystkim... 

Ale nikt taki się nie trafił. Bo kartoflane pola, na których rosła też kukurydza i gdzie 

sadzono  dynie,  leżały  na  uboczu  drogi,  jaką  Bajla  przywędrowała  ongiś  do  Klinitzu  z 

Berchometu.  A  w  wiszącej  kładce  przerzuconej  ponad  Prutem  brakowało  już  tylu  desek,  że 

nikt  jej  już  właściwie  nie  używał.  Na  drugą  stronę  rzeki  można  było  się  dziś  przeprawić 

gdzieś  daleko  stąd,  pod  Schipenitzem,  tak  słyszała.  Ale  do  tego  miejsca  było  co  najmniej 

dwanaście kilometrów albo nawet więcej. 

- Ile ja właściwie mam lat? - któregoś dnia zapytała Bajla samą siebie, bo wciąż czuła 

się bardzo młoda. 

I szybko policzyła na palcach, ile to już minęło, odkąd zamieszkała w Klinitzu. W jej 

sercu nagle pojawił się niepokój, który nachodzi kobietę, kiedy ta powoli się starzeje. Bo jak 

długo jest faktycznie młoda - tak młoda, że może jeszcze rodzić dzieci, nie musząc rachować 

lat, które przyjdą, nim te dzieci dorosną? Większość babć w Arwinicy, ale również tutaj, w 

Klinitzu, była jeszcze przed czterdziestką. Te przynajmniej, które miały córki. 

I Bajla przypomniała sobie pewną majse o młodej i pięknej Jentl, która beztrosko żyła 

z dnia na dzień, nie przejmując się przyszłością. Miała długie jasne włosy, opowiadała stara 

Raszel, i chętnie bujała się na hojdelke, huśtawce, szczęśliwa, bo nie zmuszano jej do żadnej 

pracy.  W  domu  i  ogrodzie  wszystko  robiła  za  nią  bobe,  jej  babcia.  I  tak  mijały  lata,  aż 

pewnego dnia sama się postarzała i zeszpetniała. Bo starość to zawsze coś szpetnego. I wtedy 

zapytała sama siebie: „Jak to się stało? Kiedy te wszystkie lata wyfrunęły z mojego życia?”. 

Z  tego  zmartwienia  Jentl  powędrowała  w  wysokie  góry,  które  nazywają  Ceahlau. 

Całymi  dniami  przesiadywała  w  kucki  na  odosobnionej  łące  i  ze  skargą  w  głosie  wołała  w 

niebo: „Dlaczego tak mi przyszło żyć? Dlaczego zmarnowałam swoje lata? Dlaczego nikt mi 

nie powiedział, że czas tak szybko mija i że będę coraz starsza i starsza?”. W końcu pojawiła 

się  sowa  pójdźka  i  z  litości  dla  kobiety  zamieniła  ją  w  skałę.  Ten  osobliwy  kamień  można 

jeszcze dziś oglądać; Rumuni nazywają go Baba Dochia. Wyglądem przypomina siedzącą w 

background image

kucki  kobietę.  U  jego  stóp  tryska  źródło  zimnej,  przejrzystej  wody,  która  ma  jednak  smak 

soli. To z powodu łez tej Jentl, mówią ludzie, która nadal opłakuje bezsensownie zmarnowane 

życie. 

Tamta  stara  Raszel  powtarzała  także  często,  że  kobieta  bez  mężczyzny  nie  wie,  czy 

właściwie żyje, czy jest piękna, brzydka i czy się zestarzała, bo nikt nie szepce jej o tym do 

ucha nocą i dlatego, że nikogo nocą już nie pragnie. Jest jak garnek bez pokrywki. Dlatego też 

powiada się: kobieta i mężczyzna zajnen ajn łajb, tylko keszene hobn zej cwaj. Co znaczy, że 

kobieta i mężczyzna są jak jedno ciało, nawet jeśli mają dwie oddzielne sakiewki. Taka była 

klugszaft  tamtej  majse,  bo  Raszel  zawsze  morałem  kończyła  swoje  opowieści.  Bo  ze 

wszystkich płynie na koniec jakaś dobra rada i nauka. 

Kiedy  matka  skończyła  dwadzieścia  siedem  lat,  Bajla  była  już  od  dawna  w  szkole. 

Była jedynaczką, bo po jej urodzeniu  matka nie mogła już mieć dzieci.  Musiał istnieć jakiś 

powód,  dla  którego  Bajla  nie  miała  rodzeństwa.  Ale  o  tym  się  w  domu  nie  mówiło,  a  gdy 

matka nagle umarła, Bajla liczyła sobie zaledwie dziesięć lat. Ojciec nigdy nie mógł pogodzić 

się  z  myślą,  że  nie  ma  syna,  tylko  córkę.  Dziewczynkę  i  do  tego  rudą,  dziewczynkę,  która 

była wprawdzie bardzo mądra, prawie jak niejeden chłopak, ale tylko dziewczynkę. 

„Nadejdzie dzień, że się zupełnie zestarzeję i zostanę na tym świecie bez dzieci; bez 

męża  i  bez  dzieci.  Jakie  to  okropne,  jakie  niesprawiedliwe,  mój  Boże,  że  życie  tak  szybko 

przechodzi obok mnie - myślała coraz częściej. - Dlaczego żaden mężczyzna nie bierze mnie 

w ramiona? I dlaczego nie zjawia się ktoś, kogo sama mogłabym wziąć w ramiona? Czy takie 

ma być moje przeznaczenie?”. Myśląc o tym wszystkim, czuła, jak robi jej się na przemian 

zimno i gorąco, jak po jej plecach przechodzi niespokojne mrowienie. Jakby nago siedziała na 

przypiecku. Jak kiedyś na kolanach Jakoba, który czule i mocno przyciskał ją do siebie. 

Ale  zabrakło  tamtego  pieca,  gdzie  wesoło  płonął  ogień.  Nie  pachniało  jak  wtedy 

żarem  jodłowego  drewna  i  mocnymi,  spoconymi  ramionami  mężczyzny.  Zdarzało  jej  się 

myśleć  o  złym  popędzie,  jecer  hara,  który,  jak  wiadomo,  mieszka  w  każdym  ludzkim  ciele. 

To  on  zapewne  sprawiał,  że  rodziły  się  w  niej  wszystkie  te  pragnienia,  to  on  rozpalał  jej 

zmysły, właśnie teraz, kiedy nie była już mężatką. A gdy wdowa lub kobieta wolnego stanu 

zachodzi w ciążę, to jej dziecko jest mamzerem, bękartem. Istotą ludzką, która nie należy do 

rodziny, a więc i do wspólnoty. Takie i podobne myśli nieustannie przychodziły jej do głowy. 

I czasem nie wiedziała już, co było trudniejsze do zniesienia - życie bez mężczyzny czy strach 

przed tym, że pewnego dnia w jej życiu pojawi się mamzer. 

Tamta Sarałe miała rację,  gdy z pełnym  przekonaniem i  świadomie mówiła jej:  „Po 

szczęście  trzeba  po  prostu  potrafić  samemu  sięgnąć!”.  I  Bajla  wzięła  sobie  pewnego  dnia 

background image

odrobinę tego szczęścia, które stanęło na jej drodze. Bez wahania i namysłu. 

Stało  się  to  któregoś  wieczora,  gdy  w  Klinitzu  świętowano  Purim.  Tak  jak  w 

poprzednich  latach,  zaproszono  kilku  sąsiadów  chrześcijan.  Było  głośno  i  radośnie.  Tak 

głośno, że nikt nie usłyszał nagłego jęku rozkoszy i wyzwalającego krzyku ulatującego z ust 

Bajli  jak  spłoszony  ptak,  ptak,  co  wyrwał  się  na  wolność  z  klatki.  Wszystko  zdarzyło  się 

przypadkiem, niepostrzeżenie i gorączkowo, na sianie w szopie, za domem. Na wpół leżeli, 

na wpół siedzieli, nieważne - liczyło się tylko pospieszne połączenie się z mężczyzną, którego 

dopiero co poznała. Nie znała nawet jego imienia. Usłyszała je dopiero później. Bo jedynym, 

co się wtedy liczyło, były jego tęskne spojrzenia, którymi najpierw zasiał w niej niepewność, 

a potem ją zbałamucił, podniecił i na koniec uwiódł. Następnego dnia, otrzeźwiawszy nieco i 

nabrawszy  dystansu  do  tego,  co  się  wydarzyło,  przemyślała  to  i  owo.  Dziwiła  się,  że  tak 

niebacznie oddała się obcemu; nie żałowała jednak niczego. 

Tama  puściła  i  porwała  ją  burzliwa  fala  namiętności,  jakiej  do  tej  pory  nie  znała. 

Zakazany owoc, po który  raz po raz sięgała, swawolnie i  nie oglądając się na skutki; bo też 

był to bardzo słodki owoc. I to porównanie ze słodyczą czegoś, co zakazane, i zdziwienie, że 

nie czuła żadnej skruchy, tylko dlatego że nikt nie wiedział o tym, co zrobiła, a co pewnego 

dnia  na  pewno  wyjdzie  na  jaw,  bo  tak  przecież  musi  być  -  to  wszystko  nieustannie,  a  w 

każdym razie bardzo często, nie dawało jej spokoju. 

Tak często, że Rebeka, patrząc na nią podejrzliwie, zapytała w końcu: 

-  Wus  iz,  host  a  krank.  Wus  iz  awus?*  Ale  Bajla  kategorycznie  zaprzeczyła.  Nic  jej 

nie jest, ma się dobrze, tylko czasem za dużo myśli o przeszłości. Ot i wszystko. 

* (jid.) Co się stało? Jesteś chora? Powiedz. 

 

background image

Od tamtego Purim minęły trzy miesiące, trzy miesiące od pamiętnej nocy, gdy Bajla 

po raz pierwszy oddała się mężczyźnie. Nie był to nikt obcy. Mieszkał nawet w Klinitzu, ale 

nie był Żydem, tylko Niemcem, właściwie Szwabem, ale to w sumie bez różnicy. Jedyne, co 

jej przeszkadzało, to fakt, że nie wyznawał jej wiary, lecz katolicką. A poza tym był od niej 

dużo  młodszy.  Sądziła,  że  mógł  mieć  dwadzieścia  lat.  W  rzeczywistości  był  osiem 

nastolatkiem.  I  nim  nadeszła  jesień,  Franz  Brettschneider  musiał  się  stawić  do  poboru,  jak 

większość  chłopaków  w  jego  wieku.  Najpierw  wyjechał  z  wojskiem  do  Czerniowców,  a 

potem  do  Wołoszczyzny,  bardzo  daleko  na  południe  od  Bukowiny,  nad  samą  bułgarską 

granicę. 

„Co z oczu, to z serca” mówiło ludowe porzekadło i niekiedy Bajla przyłapywała się 

na  myśli,  że  tamte  pospieszne  uściski  w  cieniu  dębów  były  być  może  tylko  jakimś  snem. 

Padły jednak wówczas też i słowa, nieliczne, które wypowiedział, i wspomnienia o nich nie 

dało się zamazać. 

Całe lato oddawali się rozkoszom, „dzikiej miłości”, o jakiej  często  mówił.  Dla niej 

było to jednak tamto szczęście, po które należało sięgać, jeśli akurat pojawiło się na drodze. 

Sięgali po nie wszędzie - w szczerym  polu,  w cieniu potężnego dębu, skąd rozpościerał  się 

widok  na  całą  okolicę,  więc  nikt  nie  mógł  ich  zaskoczyć.  Były  to  zawsze  spotkania  bardzo 

krótkie,  lecz  namiętne,  przeważnie  następowały  wtedy,  gdy  wracał  znad  rzeki  z  koszem 

pełnym  wielkich  ryb.  I  za  każdym  razem  z  jej  piersi  wydzierał  się  ów  przeraźliwy  krzyk 

rozkoszy,  okrzyk  szczęścia,  wzlatujący  ku  niebu,  po  którym  szerokie  kręgi  zataczały 

nawołujące się jaskółki. Nikt nie mógł jej usłyszeć i zobaczyć. Bo naokoło były tylko chmury, 

a w przyrzecznych bajorkach hałasowały gadatliwe żaby. 

- Najpierw muszę złowić trochę ryb - mawiał zawsze po krótkim przywitaniu, podczas 

którego  jego  dłonie  nieodmiennie  prześlizgiwały  się  po  jej  ciele,  delikatnie  i  ciekawie, 

upewniając się, że nie ma nic pod spodem. 

Potem jednak zaczynało mu się spieszyć, bo w domu oczekiwano, że przyniesie ryby. 

Najpierw  schodził  więc  nad  rzekę,  zarzucał  wędkę  i  przykucał  nad  brzegiem,  podczas-gdy 

Bajla  pospiesznie  obmywała  się  wodą,  którą  przynosiła  w  wielkim  dzbanie.  Skrapiała  się 

potem perfumami za uszami, na szyi, policzkach i na piersiach. Bo zawsze chciała wciąż od 

nowa słyszeć, jak po pierwszych gwałtownych pocałunkach szepce jej do ucha: 

- Pachniesz kwiatami. Jesteś moją czerwoną różą... 

Były  to  wciąż  te  same  słowa,  wypowiadane  po  rumuńsku.  Bo  Bajla  nie  znała 

background image

szwabskiej  mowy,  a  on  nie  rozumiał  żydowskiego.  Rozmawiali  więc  najczęściej  po 

rumuńsku.  Nikt  przedtem  nie  porównywał  jej  czerwonych  włosów  do  róży,  nawet  Jakob. 

Uważał  kolor  jej  włosów  za  bardzo  piękny,  co  chętnie  rozpamiętywała,  zwłaszcza  w 

chwilach, gdy jego dłoń przesuwała się po jej nagim ciele, ale nic więcej nie dodawał. 

A potem kochali się bez opamiętania i gwałtownie, na czerdze, która pachniała jednak 

całkiem  inaczej  niż  tamta  na  przypiecku  z  mężowskiego  domu.  Czasem  tylko,  bezradna  i 

lekko  zawstydzona,  Bajla  uświadamiała  sobie,  że  przyszło  jej  się  kochać  z  Niemcem.  Po 

chwili jednak odganiała od siebie te pozornie pełne skruchy myśli, żeby się w nich zanadto 

nie pogrążać. Bo wiedziała, jak to jest, gdy się zacznie. Potem nie ma ratunku. Nie można się 

uwolnić  -  jedna  myśl  podaje  rękę  drugiej  i  tworzą  mocny  łańcuch,  który  nie  ma  końca. 

Zawsze  tak  było,  ilekroć  pomyślała  o  Jakobie  -  z  największym  trudem  odrywała  się  od 

wspomnień. 

Wkrótce stało się to, co musiało nastąpić - choć właściwie nie musiało, ale komu los 

sprzyja w podobnym  położeniu? Zaszła w ciążę, ciążę, której  sprawcą był zupełny młokos, 

który  z  pewnością  nie  miał  ochoty  na  żeniaczkę.  Trudno  bowiem  wyobrazić  sobie,  że  syn 

aptekarza weźmie za żonę dużo starszą i do tego biedną jak mysz kościelna Żydówkę. Katolik 

i  jidisz-ke.  Coś  takiego  było  wręcz  nie  do  przyjęcia.  Wiedziała  o  tym  również  Bajla,  ale 

przepędzała tę świadomość. Liczyła się dla niej tylko chwila, kiedy obok przechodziło trochę 

szczęścia.  Myślała  o  wybranku  z  pożądaniem,  zmysłowo  i  zupełnie  tracąc  głowę.  I 

zwyczajnie chwytała go w ramiona, żeby choć na krótki moment swe szczęście zatrzymać. 

Mamzer  był  w  drodze,  choć  na  razie  jeszcze  nikt  nie  mógł  tego  dostrzec.  Ale  Bajla 

wiedziała, co się dzieje. Stała się brzemienna za sprawą młodego rekruta, który pewnie nic nie 

podejrzewał.  Pewnego  dnia,  kiedy  nie  było  w  domu  Mojszego,  opowiedziała  o  wszystkim 

Rebece.  Ta  coś  już  przeczuwała,  choć  w  głębi  serca  wolała  to  uznać  za  niemożliwe.  Była 

więc  niemile  zaskoczona,  dziwiła  się,  jak  do  tego  mogło  dojść:  „Porządna  kobieta  i  taka 

hańba,  co  ludzie  powiedzą,  na  jakież  pośmiewisko  się  wystawiała!”.  Na  razie  jest  jeszcze 

cisza.  Ale  już  niebawem  hańba  okryje  ją  i  jej  krewnych,  pofrunie  niczym  kamień,  jakim 

przepędza się bezpańskiego psa. A Bajla była przecież kobietą bez łańcucha, nie należała do 

nikogo, w każdym razie nie do mężczyzny, który mógłby ją ochronić. 

Rebeka  zachodziła  w  głowę,  co  tu  robić,  i  oświadczyła  na  koniec,  że  z  mamzerem 

Bajla nie może zostać dłużej w ich domu. To nie uchodziło, tak nie powinno być, tego Mojsze 

by nie tolerował.  Coś takiego nigdy się dotąd w Klinitzu nie zdarzyło.  Pośród Ukraińców i 

Rumunów trafiały się czasem dzieci z nieprawego łoża, szczególnie w przypadku dziewcząt, 

które w Czerniowcach albo Storożyńcu najmowały się do służby. Bękarta nazywano w tych 

background image

stronach un copil din flori, dzieckiem kwiatów. Piękne określenie, ale krył się zawsze za nim 

przeraźliwy fakt, za którym szły cierpienie i wiele gorzkich łez. 

Młoda  kobieta  z  dzieckiem  kwiatów  bardzo  prędko  stawała  się  łatwą  zdobyczą 

mężczyzn.  Tak  mówiło  niepisane  prawo.  Taką  samotną  kobietę  uważano  powszechnie  za 

cudzołożnicę,  za  dnia  tylko  poszturchiwano  ją  i  wyzywano,  w  nocy  jednak  zalotnicy  nie 

dawali  jej  spokoju.  Również  ci,  którzy  w  biały  dzień  pogardliwie  spluwali  na  jej  widok, 

pukali do jej okien, gdy robiło się ciemno. Albo musiała się wynosić ze wsi, i to hen daleko, 

albo  rzucała  się  do  rzeki,  by  odebrać  sobie  życie.  Wtedy  dziecko  szło  do  sierocińca,  do 

Czerniowców. Zawsze tak było i przypuszczalnie tak zostanie. Bo ludzie i zwyczaje rzadko 

zmieniają się na lepsze, jak powiedziała Rebeka. Prędzej już na gorsze. 

Gdy Mojsze dowiedział się, że Bajla oczekuje mamzera, uznał, że ta powije najpierw 

dziecko,  a  potem  się  zobaczy  W  żadnym  razie  nie  powinna  szukać  rady  u  jednej  z  owych 

kobiet,  które  wiele  dziewcząt  uwolniły  od  niepożądanej  ciąży.  Niektóre  z  „wybawionych” 

zaraz po takiej pomocy w męczarniach zeszły z tego świata. Ich groby można było zobaczyć 

na rumuńskim cmentarzu nieopodal wsi. 

Tego roku przyszła surowa zima i po hucznie obchodzonych świętach, to jest tuż po 

Simchat Tora, zaczął padać śnieg. Bajla robiła wszystko, żeby okazać się przydatna. Co dzień 

nad  ranem  odgarniała  śnieg  sprzed  domu  i  z  drogi,  która  prowadziła  aż  do  bramy.  Szyła  i 

cerowała, a Mojsze sprzedawał wełniane czapki i rękawice na cotygodniowym targu. 

Pod  koniec  lutego  na  świat  przyszła  dziewczynka  i  jak  to  kobiety  we  wsi,  Bajla 

urodziła w domu. Z Draschinetzu przybyła akuszerka, stara Chaja Kiihbach, która wziąwszy 

małą w ramiona, powiedziała: 

- Obyś zaznała w życiu mazl\ 

Mała miała - Bogu niech będą dzięki!  - jasne włosy, a nie rude jak jej matka. Bajla 

dala jej na imię Maria, choć najchętniej nazwałaby ją Mirjam. Ale przeżycia ostatniego czasu 

ją przed tym powstrzymały. Nie chciała, żeby córka nosiła takie jawnie żydowskie imię. Za to 

na drugie miała mieć Ester. Bo tamta sławna w narodzie hebrajskim Ester, której przybranym 

ojcem  był  w  biblijnych  czasach  Mordechaj,  zdała  się  Bajli  najlepszą  patronką  dla 

dziewczynki. 

„Może i ona znajdzie kiedyś takiego przybranego ojca” - pomyślała. 

Naturalny  ojciec  dziewczynki  już  zawczasu  rozpowiadał,  że  Bajla  zadawała  się  na 

polu  również z  innymi  mężczyznami.  I większość ludzi  we wsi mu  wierzyła.  I wierzyli też 

Klarze Brettschneider, rezolutnej i praktycznej matce młodego ojca, bo w końcu została żoną 

miejscowego  aptekarza.  Wysoko  postawioną,  cieszącą  się  szacunkiem  całej  wsi.  Ze 

background image

wszystkimi, którzy przyjeżdżali z Berchometu i zatrzymywali się na krótko w Klinitzu, Bajla 

kładła się na polu, opowiadała wszem i wobec; niejednego zwabiła do kryjówki pod starym 

dębem, a inni czekali już w kolejce. A jeśli jakaś jidiszke wmawiała innym, że kobieta z jej 

narodu jest niewinna, to czyż nie sprawdzało się tu stare rumuńskie porzekadło: kruk krukowi 

oka  nie  wykolę?  „A  Żydzi  z  garbatymi  nosami  to  przecież  kruki  między  narodami.  I 

nieszczęście  dla  ludzkości”  -  tak  mówiła  i  ludzie  jej  słuchali.  Pewnego  dnia,  z  wiecu 

niemieckiej mniejszości zamieszkałej w okolicy, przywlokła do wsi nowe, zasłyszane słowo, 

które  szybko  rozeszło  się  wśród  chłopów  -  Rassenschande,  zhańbienie  rasy.  „Jidiszke 

zniewoliła  i  pohańbiła  jej  Bogu  ducha  winnego  syna  -  oświadczyła  -  i  przywiodła  do  owej 

Rassenschande”.  W  rumuńskiej  mowie  używano  określenia  ocara  rasiala.  Rumuńscy 

mieszkańcy  wsi  nie  wiedzieli  wprawdzie,  o  co  dokładnie  jej  chodziło,  ale  mimo  wszystko 

uwierzyli,  jako  że,  jak  powiedziano,  Klara  Brettschneider  była  tu  osobą  powszechnie 

szanowaną, z której słowem się liczono. 

Owa kobieta miała niewyparzoną gębę i nikt we wsi nie śmiał się jej przeciwstawić. 

Nikt  poza  Mojszem  i  Rebeką,  którzy  dobrze  wiedzieli,  kto  jest  ojcem  małej  Marii  i  że  był 

tylko jeden mężczyzna. Ale z ich zdaniem nikt się w tej sprawie nie liczył. Bo Bajla stała się 

dla nich przez te lata jakby córką. I Rebeka słyszała zewsząd, że jidiszkes zawsze trzymają 

razem  i  we wszystkim  bronią swoich, nawet  w tym, co złe i  grzeszne. Pośród ludzi,  co tak 

mówili, prym wiodła pobożna żona polskiego leśniczego, niejaka Jadwiga Kaczyńska. Każdej 

niedzieli  jeździła  zaprzęgniętym  w  konia,  okrytym  dachem  wozem  do  Storożyńca,  by 

uczestniczyć w katolickim nabożeństwie. „Naród, który wziął na siebie brzemię najcięższego 

grzechu, przybijając do krzyża syna bożego - powiadała - jest zawsze solidarny w złym”. 

Użyła słowa „solidarny” i naprędce wyjaśniła ludziom, co znaczyło. 

Pewnego  dnia  zjawił  się  nagle  prawosławny  pop,  gorliwy  młody  człowiek,  który 

nieraz  rozpowiadał  po  wsi  nienawistne  rzeczy  na  temat  Żydów.  Był  blisko  związany  z 

Żelazną Gwardią, która działała w kraju  już od 1930 roku, i  często jeździł do miasta na jej 

wiece. 

Mała  Maria  miała  już  wtedy  dwa  latka,  niebieskie  oczy  i  jasne,  kędzierzawe  włosy. 

Bardzo tym przypominała ojca. 

-  To  się  widzi  -  grzmiał  pop  Ifrim  -  że  dziecko  nie  wygląda  na  żydowskie!  Dziecko 

jest aryjskiej rasy. Jasnowłose, ładne! 

Kategorycznie uznał małą za „chrześcijańskie dziecko”, bo ojciec, na ile mu wiadomo, 

był  prawym  chrześcijaninem.  I  dlatego  „niewinnej  duszyczce”  nie  należało  pozwolić 

„wzrastać w grzechu”. W każdym razie nie tu, w Klinitzu, gdzie on jest przewodnikiem dusz. 

background image

„Złe” i „występne”, które korzeniami tkwi w matce, mogłoby się przenieść na nieochrzczone 

dziecię. 

Te  i  podobne  rzeczy  mówił  Ifrim  uniesionym,  natchnionym  głosem  pełnym  troski, 

jakby zwracał się do wiernych w swym kościele. 

Mojsze  był  wtedy  za  interesami  w  Waszkowicach  i  chyba  pop  zawczasu  o  tym 

wiedział. Rebeka i  Bajla słuchały  go w milczeniu.  Po czym  Bajla oświadczyła, że musi się 

nad  tym  wszystkim  zastanowić,  bo  mała  jest  „jeszcze  trochę  słaba  i  nieco  chorowita”. 

Pomyślała  przy  tym  o  popie  z  Arwinicy,  który  odwiedził  ją  po  śmierci  Jakoba.  Wówczas 

wyratowało  ją  z  opresji  kłamstwo,  na  które  Bóg  z  pewnością  przymknął  oko.  Może  i  tym 

razem jej się uda, łudziła się nadzieją. 

Ale ten pop nie należał do specjalnie łatwowiernych. Niełatwo go było przechytrzyć. I 

zawzięcie obstawał przy swoim - dziewczynkę, która nosi imię najświętszej panienki, Matki 

Bożej, już dawno winno się ochrzcić. Święci w niebiosach niechętnie patrzą, jak mała wzrasta 

w grzechu. Bo to doprawdy wielki grzech, kiedy dziecko pozostaje nieochrzczone. 

-  Ale  -  rzekł  łagodnym,  pojednawczym  głosem  -  może  rzeczywiście  zaczekamy,  aż 

trochę  się  ociepli,  powiedzmy  gdzieś  do  czerwca.  I  wtedy  urządzimy  piękny  chrześcijański 

chrzest, co się zowie. Zgoda? 

Powiedziawszy  to,  pobłogosławił  małą  Marię,  która  niczego  nieświadoma  spała 

smacznie w wiklinowej kołysce, bo nie miała jeszcze łóżeczka. Kołyska wisiała na czterech 

długich  sznurach  przytwierdzonych  mocno  u  powały.  Wychodząc,  już  w  drzwiach  pop 

odwrócił  się  na  pięcie  i  pobłogosławił  szybko  również  Bajlę,  czyniąc  w  powietrzu  znak 

krzyża, mamrocząc pod nosem słowa, których żadna z kobiet nie zrozumiała. 

- Nigdy nie pozwolę ochrzcić mojej córki! - krzyknęła Bajla po rumuńsku, kiedy pop 

był  już  na  dworze  i  przypuszczalnie  nie  mógł  nic  usłyszeć.  -  Nigdy  nie  oddam  mojego 

dziecka! Przeklęte wilki w przebraniu ludzi! To wy zabiliście mojego Jakoba. Wy macie na 

rękach jego krew. Moje dziecko należy tylko do mnie! 

-  Szkoda,  że  nie  pomyślałaś  o  tym  wcześniej,  moja  droga  -  powiedziała  Rebeka, 

również po rumuńsku. - Z gojszen trzeba żyć w pokoju, można nawet się przyjaźnić, jeśli to 

możliwe.  Ale  nic  poza  tym.  Posunęłaś  się  o  kilka  kroków  za  daleko.  -  Po  czym  łagodniej 

dodała  po  żydowsku:  -  Gedenk,  dus  kindl  dajnes  iz  fun  a  jidysze  mame...  -  Ale  o  tym 

wiedziała  również  Bajla:  żydowska  matka  może  mieć  wyłącznie  żydowskie  dziecko, 

nieważne,  kim  jest  ojciec.  A  dziecko  żydowskiej  matki  zawsze  pozostanie  Żydem.  Marna 

była  to  pociecha;  ale  tylko  w  ten  sposób  mogła  wlać  w  serce  trochę  otuchy.  Jak  tonący 

chwytający się brzytwy uczepiła się wątłej nici swojej wiary. 

background image

Był koniec maja, drzewa wciąż kwitły, roztaczając wokół słodką woń, ale nad krainę 

powoli nadciągało upojne lato. Bajla dziękowała przeznaczeniu za każdy kolejny dzień, który 

mogła  spędzić  w  domu  Mojszego.  I  każdego  ranka,  gdy  się  budziła,  myślała  o  tym,  że  ten 

piękny czas pewnego dnia, raczej już niedługo, może nawet dzisiaj, dobiegnie nagle końca. A 

wtedy  będzie  musiała  odjechać.  Ale  gdzie,  na  miłość  boską?  Dokąd  mogła  pójść  kobieta  z 

małym  dzieckiem?  Tutaj,  w  domu  Mojszego,  czuła  się  bezpieczna  przed  innymi 

mężczyznami.  Mojsze  cieszył  się  we  wsi  wielkim  poważaniem.  Poza  tym  był  wysokim, 

bardzo silnym człowiekiem. Nikt by się nie odważył wejść w nim w zatarg z powodu Bajli. 

Wiedziała o tym i dlatego mogła w nocy spać spokojnie. 

Pewnego  dnia,  pod  wieczór,  wracała  z  Rebeką  z  kartofliska,  gdzie  wszystko 

dojrzewało  już  i  kwitło.  Godzinami  zbierały  i  zabijały  chrząszcze  i  inne  szkodniki.  Kiedy 

mijały na drodze grupkę ukraińskich kobiet, jak zwykle je pozdrawiając, usłyszała, że jedna z 

nich powiedziała: 

- To ta, bisycia, która odbiera mleko naszym krowom. 

Rebeka przystanęła i zapytała po rumuńsku: 

- Kto tu jest bisycią? 

-  Jak  to,  nie  wiesz?!  -  odkrzyknęła  chłopka.  -  Twoja  nowa  córka,  która  zbałamuciła 

biednego  chłopca,  Niemca,  ta  kochanka  diabła  z  rudymi  kłakami.  O,  na  pewno  barłoży  na 

polu z samym czortem i Bóg jeden wie z kim jeszcze! 

- Może nawet jest lisnycią, która po nocach tańczy diabłu do wtóru diabelskiego fletu. 

To na pewno za jej sprawką mój Oleg jest zawsze taki wykończony. Jego też zaczarowała, 

wiedźma - dodała inna skrzeczącym głosem. 

Nagle zaczęły się wszystkie przekrzykiwać, miotając obelgi i wygrażając uniesionymi 

pięściami. Te dwie, które zaczęty całą awanturę, spluwały siarczyście i żegnały się znakiem 

krzyża.  Na  ten  znak  wszystkie  trzykrotnie  się  przeżegnały  i  spojrzały  nabożnie  w  górę,  ku 

niebu, mamrocząc coś niewyraźnie w swym języku. 

Rebeka  chwyciła Bajlę  za ramię i  w pośpiechu  pociągnęła  w stronę domu.  Po kilku 

krokach odwróciła się jednak i na odchodnym krzyknęła: 

-  Jesteście  wszystkie  pomylone!  Duchy  wam  się  przywidują.  Bajla  nie  ma  nic 

wspólnego z waszym czortem, z waszym przeklętym diabłem. Nie opowiadajcie bzdur! 

Powiedziawszy to,  splunęła i  nawymyślała im od stukniętych na umyśle  gojowskich 

sziksen.  Takich,  co  to  nim  nastanie  wieczór,  są  już  na  fest  ugotowane,  to  jest  pijane  do 

imentu, jak ich mężulkowie. Tylko zamroczeni wódką mogą rozpowiadać takie brednie. Ale 

Bajla czuła, że święci się coś niedobrego, coś, co potajemnie się skrada, cicho i złowrogo, i 

background image

czego nie można powstrzymać. Przypomniała sobie ślady wilczych stóp w Arwinicy, wilki, 

które okrążały jej dom. Wówczas była to groźba, której nie udawało się dostrzec, nawet gdy 

zaczaiła się zupełnie blisko. Przychodziła z ciemności i odchodziła, zanim nastawa! świt. Tę 

tutaj było widać jak na dłoni. Wyglądała ze spojrzeń rozjuszonych chłopek. 

Nie  minęły  dwa  tygodnie,  a  we  wsi  huczało  od  plotek,  że  „Żydówka  z  rudymi 

włosami  to  czarownica,  ta,  co  odbiera  krowom  mleko  i  uwodzi  niczego  nieświadomych 

mężczyzn, kiedy śpią. Śnią o niej, a to,  co wydarza im się we śnie, przeżywają  potem i  na 

jawie.  Nic  o  tym  nie  wiedząc  i  nawet  tego  nie  chcąc”.  Tak  mawiała,  twierdzono  we  wsi, 

wróżka,  woroszka  z  Schipenitzu:  „W  Klinitzu  mieszka  obca,  rudowłosa,  która  jest  bisycią. 

Miejcie  się  przed  nią  na  baczności.  Sprowadzi  na  waszą  wieś  moc  nieszczęścia”.  To 

wystarczyło, żeby Bajla nie pokazywała się już sama na ulicy. 

A  potem,  któregoś  dnia,  znowu  zaszedł  do  nich  pop.  Słyszał  o  szerzących  się 

pogłoskach, oznajmił, że dłużej już nie można czekać - trzeba natychmiast ochrzcić dziecko. 

Bo inaczej sprowadzi do wsi pesigolacza, czarnego psa,  który, jak wiadomo, jest posłańcem 

diabła. 

- Trzeba włożyć dziecku do kołyski krzyż - zażądał. 

Przyniósł nawet z sobą poświęcony drewniany krzyżyk, który złożył w kołysce, pod 

kołderką. Wtedy mała Maria przebudziła się ze snu i zaczęła głośno zawodzić. 

-  Sami  widzicie,  sami  widzicie!  -  krzyknął  pop.  -  Diabeł  już  w  nią  wstąpił,  biedne 

dziecko!  Płacze  za  dotknięciem  krzyża!  Musimy  zaraz  coś  z  tym  zrobić!  -  I  jak  porażony 

wybiegł z domu.. 

- Gej cum szed, du szajdl - powiedziała Rebeka po żydowsku, co miało znaczyć: „Idź 

do  diabła,  gnomie  z  piekła  rodem”.  Ale  rzeczony  gnom  był  już  w  drodze  do  paraclisera, 

zakrystiana,  i  do  tutejszej  woroszki,  która  nie  była  wprawdzie  tak  znana  jak  tamta  z 

Schipenitzu, ale mieszkała we wsi i każdy wiedział, gdzie ją spotkać. 

Po  jakimś  kwadransie  wrócił,  machając  trzymaną  w  prawej  dłoni  kadzielnicą, 

naczyniem wypełnionym święconą wodą, z której dobywał się osobliwy drażniący zapach. W 

lewej zaciskał otwartą księgę, z której na głos odczytywał zaklęcia mające na celu odpędzenie 

„złego”. Za nim kroczyli zakrystian i woroszka, która przez słomkę nieustannie dmuchała w 

miskę  zawierającą  biały  popiół.  Za  każdym  dmuchnięciem  popiół  wzlatywał  w  małych, 

strzępiących  się  chmurkach  we  wszystkie  cztery  strony  świata.  Zakrystian  dźwigał  w 

ramionach  ogromny  drewniany  krzyż  i  wysokim,  nosowym  głosem  wyśpiewywał  żałobną 

pieśń o grzechach tego świata. 

Komiczna  procesja  zatrzymała  się  u  drzwi,  śmieszna  i  żałosna.  Ale  Bajli  i  Rebece 

background image

wcale nie było do śmiechu. Umiały docenić powagę sytuacji. A gdy do śpiewnych lamentów 

zakrystiana dołączył się płacz ponownie przebudzonej ze snu małej Marii, pop zawołał: 

- Szatanie, opuść ciało tego niewinnego dziecka! Szatanie, odstąp, bo wyganiam cię w 

imię Boga jedynego! Precz! 

Bajla nie mogła powstrzymać łez, które napłynęły jej do oczu, bo obawiała się o los 

swojej małej córki. Ale pop zinterpretował je inaczej: 

-  Z  ciebie  też  zdejmuję  jarzmo  grzechu.  Te  łzy  są  łzami  jawnogrzesznicy,  która 

poznała,  co  to  skrucha.  Szatanie,  opuść  ciało  grzesznicy!  -  zawołał,  nadal  potrząsając 

kadzielnicą. 

Bajla zapłakała, bo to wszystko okazało się już ponad jej siły. Działo się tu coś, czego 

nie chciała, a jednak musiała przy tym być i przyglądać się bezradnie. Również Rebeka stała 

jak wryta z kamienną twarzą i z jej ust nie padło choćby słowo. 

Nagle  Maria  umilkła.  Wszyscy  spojrzeli  ku  kołysce,  która  powoli  huśtała  się  na 

długich sznurach. Wyglądało, jakby mała dała się ubłagać. 

- Dzięki ci, Panie, żeś pomógł tej duszyczce - powiedział cicho pop. A ci, którzy mu 

towarzyszyli, powtórzyli jego słowa. - Wrócimy tutaj jeszcze, żeby sprawdzić, czy wszystko 

jest w porządku, bo czasem trudno przegnać diabła - szepnął Bajli na ucho. Po czym wszyscy 

troje wyszli bez pożegnania. Również kobiety nie wyrzekły ani słowa. 

„Najwyższy czas się stąd wynosić. Ale dokąd?” - zastanawiała się Bajla, kiedy szła do 

studni, żeby wodą ochłodzić twarz. I na myśl o czekającej ją tułaczce znowu łzy napłynęły jej 

do oczu. Bo takich ludzi jak Mojsze i Rebeka nie miała już nadziei poznać i w jednej chwili 

stało się to dla niej szczególnie oczywiste. Oczywiste i przerażające. Niektórych ludzi spotyka 

się tylko raz w życiu i nie przypominają oni w niczym tamtych innych, których zawsze jest 

tak  wielu.  Trzeba  jednak  próbować  żyć  też  z  tymi  wieloma.  Bajla  wiedziała  bowiem,  że  w 

pociągu życia nie zajmowała miejsca w wygodnym przedziale z fotelami, do którego przed 

laty  zdarzyło  jej  się  zajrzeć,  tylko  w  wielkim  zatłoczonym  korytarzu,  gdzie  siedziała 

większość pasażerów. I zawsze już chyba tak zostanie. 

 

background image

Kilka dni później Rebekę odwiedziła sąsiadka, stara Frida Rothenstein. Jej mąż zmarł 

przed  kilku  laty  i  kobieta  mieszkała  teraz  sama,  z  dala  od  reszty  ludzi  i  całego  świata.  W 

podnieceniu opowiadała, co mówiono we wsi o jej Bajli. Uznano ją za kikimorę, upiora, który 

nocą  przedostaje  się  przez  dziurkę  od  klucza  do  wnętrz  domów  i  odbiera  spokojny  sen, 

zarażając śpiących „morowym powietrzem”. 

Przed  wieloma  laty,  na  długo  nim  wybuchła  wojna,  taka  kikimora  pojawiła  się  w 

Schipenitzu  i  też  była  to  Żydówka,  ponoć  jakaś  wdowa,  która  mieszkała  na  skraju  wsi, 

zupełnie  sama.  Powiadają,  że  nocami  nawiedzała  chrześcijan  i  tak  długo  „przygniatała”  im 

ciężarem swego ciała piersi, aż drżący i skąpani w pocie budzili się ze snu. Ale wielu się nie 

ocknęło. I gdy potem ich zbadano, znaleziono na ich szyjach ślady ukąszeń kikimory. Był to 

zupełnie  mały  znak,  ledwie  widoczny  gołym  okiem.  Ale  pop  dobrze  wiedział,  gdzie  go 

znaleźć, i natychmiast skrapiał rankę święconą wodą, by uwolnić nieszczęsną duszę od uroku. 

A tę kobietę, o której mówiono, że była kikimorą, spalono którejś nocy w jej własnym domu. 

Ktoś podłożył ogień, ale kto, tego nigdy się nie dowiedziano. 

Mieszkańcy próbowali zabezpieczyć się przed groźbą, wieszając w drzwiach i oknach 

poświęcone  różańce  z  przywiązanym  czosnkiem.  Czosnek  chroni  przed  demonami  i  złymi 

duchami,  przed  masikim  i  strzygami,  tak  przynajmniej  mówi  lud.  Ona  sama,  Frida 

Rothenstein,  nie  wierzy  wprawdzie  w  duchy,  bo  jej  mąż  -  błogosławionej  pamięci  Aaron  - 

mawiał  zawsze:  Dus  zajnen  bobemajses,  ale  większość  ludzi  tutaj  we  wsi,  „pomylonych 

gojim”, jest o ich istnieniu święcie przekonana. Wierzą, że po nocach krążą strzygi, kikimory 

i prikulicze. 

Kiedy  Frida  snuła  swą  opowieść,  Bajla  przypadkiem  wyjrzała  przez  okno.  Na 

drzwiach sąsiadów z naprzeciwka, Ukraińców, wisiały już różańce przyozdobione czosnkiem 

-  przy  bramie  na  podwórko,  w  drzwiach  wejściowych  i  na  okiennicach.  W  domach,  które 

stały  po  bokach,  mieszkali  sami  Żydzi  i  tam  nikt  nie  rozwieszał  czosnku,  choć  przecież 

chętnie go tam jadano. Ale nieco dalej rezydowali Rumuni. I tam również u bram można było 

dostrzec błyszczący w świetle lamp biały różaniec z uwiązanym czosnkiem. 

Ilekroć Mojsze wyprawiał się do miasta, przywoził stamtąd nowe wieści, najczęściej o 

złych  zdarzeniach,  które  miały  miejsce  -  o  nowych  ustawach,  odbierających  wielu  Żydom 

prawo do obywatelstwa, o przemocy i okropnych aktach okrucieństwa, o zbrodniach, jakich 

dopuszczano się w biały dzień na ulicach i publicznych drogach. 

We wrześniu 1939 roku pierwszy polscy uchodźcy przybyli do Czerniowców. Były to 

background image

przeważnie  kobiety  z  dziećmi.  Niemcy  rozpoczęły  wojnę  i  ich  wojska  wmaszerowały  do 

sąsiedniego kraju. Po czterech tygodniach jednak najwyraźniej się skończyła. I Mojsze miał 

nadzieję, że wszystko powoli wróci do dawnego stanu. Tak wtedy myślano i nikt w ogóle nie 

przeczuwał, że niebawem nadejdzie też następna, całkiem inna wojna, o której nikomu nawet 

się nie śniło. 

Z  naprędce  organizowanych  obozów  polskich  uchodźców  kierowano  tymczasem  w 

inne  miejsca.  Opuszczali  Czerniowce,  podążając  do  wielu  rozsianych  na  rumuńskim 

terytorium  miast.  I  jak  zwykle  nikt  specjalnie  się  nie  dziwił:  kiedy  cierpienie  innych  ludzi 

znika nam sprzed oczu, szybko zapominamy, że w ogóle coś się zdarzyło. 

Tu,  w  Czerniowcach  i  w  innych  miejscowościach,  gdzie  żyło  wówczas  wielu 

Niemców, uczucie lokalnego patriotyzmu coraz wyżej podnosiło głowę, szerząc się na skalę, 

której  wcześniej  nikt  nie  zauważał.  Bo  Ludowe  Zgromadzenie  Niemieckiej  Wspólnoty 

Narodowej, związek, do którego należeli wszyscy tak zwani folksdojcze, patrzyło teraz tylko 

na zachodnią stronę, w kierunku, z którego dzień po dniu do zamieszkałego przez niemiecką 

ludność  Wschodu  płynęły  słowa  nienawiści.  Głównie  z  gazet,  które  można  było  wszędzie 

kupić,  bo  nieliczni  posiadali  radia.  I  niebawem  większość  Niemców  z  tych  stron  rozumiała 

już tylko to, co lało się i furczało werblami wojny z megafonów. 

Stara, poczciwa Mateczka Bukowina, która wiele dzieci wychowała na swym łonie  - 

dzieci  zakorzenionych  we  własnych  swych  językach,  tak  różnych,  ale  nie  na  tyle,  żeby 

przeszkodzić im żyć zgodnie w wielkim wspólnym domu cichych lasów i pogodnych rzek - 

musiała  teraz  milczeć.  I  przyglądać  się,  jak  część  jej  dziatek  przepędzano  z  tego  domu, 

uprowadzano w nieznane strony. Tych innych, wywodzących się z germańskiego pnia, wcale 

nie zmuszano - sami zostawiali domy i zagrody i zwyczajnie odchodzili, gdy szczurołapy w 

podkutych  wojskowych  butach  z  cholewami  ni  stąd,  ni  zowąd  zjawili  się  przed  drzwiami, 

obiecując powrót do ojczystej ziemi - do nowego kraju, który do nich nie należał i gdzie nikt 

nie czekał z otwartymi ramionami. 

Ale  to  przyszło  trochę  później.  W  Klinitzu  też  słyszało  się  jak  dotąd  tylko  o 

uchodźcach  z  Polski.  I  o  tym,  że  w  Niemczech  palono  synagogi.  I  o  tym,  że  wielu  Żydów 

musiało jechać na obczyznę. Dokąd dokładnie, tego nikt nie wiedział. Bo Wszechniemiecka 

Rzesza,  jak  się  teraz  nazywały  Niemcy,  była  daleko  stąd,  a  w  Rumunii  żyło  się  poniekąd 

jakby na uboczu. Trafnie powiada ludowe porzekadło: „Koszula bliższa ciału niż marynarka - 

nawet  gdy  jest  brudna,  mam  ją  wciąż  na  sobie.  Marynarkę  może  mi  ktoś  skraść,  kiedy  ją 

odłożę, ale nie koszulę; ta należy do mnie i pachnie też dokładnie tak jak ja”. 

Bo na razie nikt jeszcze nie stał na krawędzi grobu. 

background image

Wieść  gminna  niesie  swe  nowiny,  gdy  rozum  śpi.  Niekiedy  pogłoski  przylatują  i 

odlatują, z miejsca na miejsce, jak spłoszone kury, które opuściły grzędę, bo ktoś nie zamknął 

drzwiczek. I teraz nie można było ich pochwycić ani zagnać z powrotem do kurnika. 

Stało  się  to  niedzielnego  poranka.  Bajla  zamiatała  właśnie  ulicę  przed  wejściem  na 

podwórze, kiedy skądś nadleciał kamień i ugodził ją boleśnie w okolicy szyi. Poczuła ból w 

uchu  i  głowie.  Gdy  się  odwróciła,  nikogo  już  nie  było  widać.  Miotacz  zdążył  się  już 

widocznie ukryć i zniknąć w którejś z bram po drugiej stronie drogi. Wbiegła do domu. 

Rozzłoszczony Mojsze wypadł na ulicę i krzyknął po rumuńsku: 

- Gdzie jesteś, przeklęty łotrze? Wyłaź z nory i pokaż swoją twarz! 

Ani widu, ani słychu. Jakby nikt nie słyszał jego krzyku. Wszedł więc z powrotem na 

podwórko, przeklinając gojowskich szibenikes i szkozim, mając na myśli aryjskich łobuzów i 

wieśniaczych rzezimieszków. „Gdy głupota szaleje i daje się we znaki - powiedział później - 

nie pozostaje nic, jak zatkać uszy. Bo natychmiast robi się wielka awantura”. 

Bardziej  niż  ból  nie  dawał  Bajli  spokoju  fakt,  że  ktoś  umyślnie  celował  w  nią 

kamieniem. Zdaniem Mojszego była to sprawka któregoś z Rusinów lub Wołochów, którzy 

mieszkali po drugiej stronie drogi. Ale pewności nie miał. 

I  jak  na  zawołanie  następnego  dnia  znowu  przyszła  stara  Frida,  donosząc  w 

podnieceniu, o czym rozprawiano we wsi. Pop oznajmił mianowicie, że dawniej, gdy lud sam 

stanowił  jeszcze  prawa,  czarownice  i  diabelskie  dziewki  po  prostu  kamienował.  Niektóre 

palono  też  na  stosach.  A  jeśli  brakło  polan  na  stosy,  podpalano  dom,  w  którym  wiedźma 

barłożyła  z  czartem.  Tak  się  z  nimi  rozprawiano  i  było  to  wielce  sprawiedliwe.  W  owych 

czasach  nie  szło  się  do  sędziego  aż  do  miasta,  tylko  wszystko  załatwiano  na  miejscu.  I  tak 

było  dobrze.  Bo  zdrowy  rozsądek  naszego  ludu  zawsze  podpowiada,  co  jest  słuszne. 

Zwłaszcza gdy lud jest religijny i pobożny. A w Klinitzu, jak mawiał, mieszkają tylko dobrzy 

chrześcijanie. 

W  ludowym  domu  gminnym  byli  też  Brettschneiderowie  i  niektórzy  ze  szwabskich 

mieszkańców  z  sąsiedniej  wsi,  którzy  przybyli  na  zebranie.  Wszyscy  ci  ludzie  należeli  do 

Niemieckiej  Wspólnoty  Narodowej.  Pewien  człowiek,  nazwiskiem  Anton  Kubitzki,  szef 

okręgowej organizacji NSDAP w jednej z okolicznych szwabskich wiosek, ubrany od stóp do 

głów  w  czarny  mundur,  z  opaską  ze  swastyką  na  ramieniu,  wygłosił  płomienne 

przemówienie.  Tak  płomienne,  że  po  jego  wysłuchaniu  kilku  chwackich  towarzyszy 

partyjnych chciało zaraz ruszyć z pochodniami, by puścić z ogniem żydowski dom modlitwy. 

Ale im przeszkodzono - przewodniczący gminy i paru żydowskich mężczyzn uzbrojonych w 

widły i siekiery zdecydowanie się temu zamiarowi sprzeciwiło. Do Żydów dołączyli Rumuni 

background image

krzyczący głośno, że Niemcy powinni wynosić się z ich wsi do swego Hitlera, bo ten kraj nie 

należy  już  do  Austrii.  Na  co  Niemcy  odpowiedzieli,  że  Rumuni  „liżą  tyłki”  Żydom  -  „bo 

zawsze byli narodem niewolników i służalców”. Również za tureckiego panowania. 

Kiedy  w  pewnej  chwili  zanosiło  się  już  na  prawdziwą  bijatykę,  do  zebranych 

dołączyło  paru  Ukraińców.  Wzięli  stronę  Niemców  i  obrzucili  Żydów  i  Rumunów 

wyzwiskami.  W  ruch  poszły  kamienie  i  padło  wiele  niewybrednych  przekleństw. 

Interweniował pop, który sprowadził ze wsi policjanta, Rumuna. Karcącym głosem zapobiegł 

nieuchronnej  katastrofie.  Ani  on,  ani  jego  towarzysz  nie  byli  „przyjaciółmi  Żydów”,  a  tym 

bardziej „żydowskimi pachołkami”, przed którymi tak zażarcie ostrzegał wieś Kubitzki. Nie 

chcieli jednak ściągnąć na okoliczną ludność gniewu władz z Czerniowców. Nie było bowiem 

pewne,  jaką  postawę  zajęłyby  wobec  spontanicznego  pogromu,  który  się  szykował. 

Rozniecony w Klinitzu płomień mógłby błyskawicznie przenieść się na inne wsie i okoliczne 

gminy. 

Jeszcze tej samej nocy Bajla i jej córka opuściły wieś. Maleńka wciąż popłakiwała, bo 

marzła  i  najchętniej  dalej  by  spała  w  najlepsze.  Matka  wzięła  ją  w  ramiona.  Na  prawym 

ramieniu zawiesiła ciężki huculski plecak, do którego spakowała ubrania na zmianę i bieliznę. 

W prawej  dłoni trzymała stary wiklinowy kuferek, który miała z sobą w drodze, gdy przed 

laty wyjeżdżała z Arwinicy. 

Dopiero teraz Bajla zdała sobie sprawę z tego, jak piękne i szczęśliwe lata spędziła w 

domu  Mojszego  i  Rebeki.  Jak  w  rodzinie,  u  prawdziwych  rodziców,  gdzie  czuła  się 

bezpiecznie.  Nie  była  już  liściem  miotanym  przez  wiatr  na  pustej  drodze,  tym  liściem,  o 

którym opowiadał jej kiedyś rabbi Mendel Baumstark. A jednak dała się teraz lekkomyślnie 

jak liść zdmuchnąć z mocnego jak opoka drzewa i przewiało ją ku łąkowej trawie, gdzie na 

ciepłej  czerdze  oddawała  się  rozkoszom  z  tamtym  Franzem.  W  ten  sposób  stała  się  nic 

nieważącym,  lekkim  liściem.  A  nadchodził  wiatr,  co  miał  ją  porwać  hen,  w  dalekie  strony. 

Wywiać  z  miejsca,  które  pokochała.  Ale  tak  naprawdę  nie  był  to  już  wiatr,  tylko  wietrzna 

burza, złowrogo przyczajona w powietrzu. Dlatego Bajla musiała uciekać teraz z Klinitzu. Po 

kryjomu, w nocy, przyspieszając kroku, bo czas naglił. 

Tak  to  już  jest  w  życiu:  dopiero  gdy  się  coś  utraci,  dociera  do  człowieka,  jak 

oczywiste było to, co kiedyś miał na własność. Bajla nie przeczuwała jeszcze wtedy, że za rok 

również  Mojsze  i  Rebeka  opuszczą  wioskę.  I  ten  świat.  A  wraz  z  nimi  wielu  Żydów 

mieszkających w dolinie rzeki Prut. Ale nie jak liście porwane przez wiatr, lecz drzewa, które 

ścięto i przeznaczono na całopalenie w wielkim piecu. 

Mojsze  odwiózł  obydwie  wozem  drabiniastym  do  Lukawetzu,  gdzie  nad  samym 

background image

rankiem  na  krótko  przystawał  pociąg  osobowy  jadący  dalej  do  Seretu  i  Suczawy.  W 

Parhautzu miały się przesiąść na następny, który przez Gurę Humorę i Kimpulung jechał aż 

do Jakobeny. Mojsze wręczył Bajli krótki list do znajomego, który miał w tej miejscowości 

tartak. U Eliasza Ellenbogena powinna być bezpieczna. Mogła tam pracować jako służąca i ci 

jen  chajune  fun  epes,  zarobić  na  wikt  i  utrzymanie  lub  nająć  się  do  pilnowania  dzieci.  W 

bogatym domu na pewno znajdzie jakąś pracę, pocieszał ją. 

Pożegnanie  było  krótkie,  bo  pociąg  wkrótce  miał  przybyć.  Bajla  nie  zdołała 

powstrzymać cisnących się do oczu łez. A Maria zapytała: 

- Dlaczego musimy stąd odjeżdżać, mamo? Tu tak pięknie. 

- Niedługo tu wrócimy - odparła na to Bajla, choć wiedziała, że to pusta obietnica. 

Sam Mojsze był nieco ostrożniejszy, bo rzekł tylko: 

-  Gdy  Przedwieczny  zechce,  błogosławione  Jego  imię,  na  pewno  znów  się  wkrótce 

zobaczymy. Bo na pewno nie jest Jego celem, żebyśmy rozłączyli się na zawsze. 

Bajla pomyślała jednak: „Dlaczego musimy stąd uciekać, jeśli tego nie chce?”. Ale jak 

miała  podważyć  słowa  Mojszego,  człowieka  pobożnego  i  dobrego,  a  Jid  mitn  harcn  un 

neszome, Żyda, który miał serce i duszę? Jak kiedyś Jakob. Nie, Mojsze był dużo starszy od 

Jakoba i dlatego bardziej doświadczony i mądrzejszy. Ale czasem ani wiek, ani klugszaft, ani 

nawet  neszome  nie  chronią  przed  tym,  co  ma  nadejść,  przed  tym,  co  czeka  człowieka  za 

następnym drzewem albo tuż za rogiem. 

Bajla myślała o tym często, gdy nie mogła zasnąć w nocy, bo coś ciągle wyrywało ją 

ze  snu.  Sen  odchodził  nagle  i  zostawało  tylko  dławiące  uczucie,  że  nad  ranem,  na  jawie, 

czyha  na  nią  coś  innego,  jeszcze  gorszego  i  o  wiele  groźniejszego.  Ten  cichy,  nieustanny 

strach towarzyszył jej na każdym kroku, jak bezpański mały piesek na ulicy, który ni stąd, ni 

zowąd przybłąkał się do nieznajomego, szedł za nim i nie pozwalał się odpędzić. 

background image

Kilkadziesiąt lat później, latem 1965 roku 

Któregoś  dnia,  ranem,  auto  na  niemieckich  numerach  rejestracyjnych  nadjechało 

wolno,  zwalniając  jeszcze  bardziej,  gdy  napotykało  na  kałużę,  od  strony  Storożyńca. 

Samochód  wtoczył  się  na  wąską  drogę  prowadzącą  do  Draschinetzu,  skąd  do  Klinitzu  było 

jeszcze pięć kilometrów. Za kierownicą siedziała młoda Niemka. 

Z  jednodniową  wizą  przekroczyła  rumuńską  granicę  w  okolicy  Seretu.  W  ciągu 

dwudziestu czterech godzin miała być z powrotem. Droga, która z Seretu prowadziła w górę 

do dawnej Bukowiny Północnej, była w kiepskim stanie, kobieta musiała więc jechać wolno i 

ostrożnie. W pewnej chwili z głośnym terkotem przetoczył się obok jakiś traktor z przyczepą, 

na której usadowiły się wieśniaczki, podwożone gdzieś do pracy w polu. Przytrzymywały się 

za ręce, śmiały, wołając do niej po ukraińsku. Maria pozdrowiła je machnięciem dłoni. 

Koło  południa  dotarła  wreszcie  do  Klinitzu.  Potrzebowała  ponad  godziny,  żeby 

przebyć  niecałe  trzydzieści  kilometrów  dzielących  wieś  od  Storożyńca.  Jechała  ostrożnie 

głównym  traktem,  mijając  stada  gęsi,  które  na  skraju  drogi  z  zapałem  skubały  gęstą  trawę. 

Mały biały pies biegł przez jakiś czas za samochodem, szczekając i ujadając w podnieceniu. 

Chwilami  był  zupełnie  blisko  i  musiała  uważać,  żeby  nie  wpadł  pod  koła.  Kałuże  wody  i 

błoto  pokryły  lśniącą  karoserię.  Na  niewielkim  placyku  stały  dwie  ławki.  Obok  pieniły  się 

chwasty.  Maria  zatrzymała  wóz  i  wysiadła.  Mały  biały  pies  przestał  szczekać.  Przycupnął 

teraz w trawie i z uwagą obserwował obcą, która już na niego nie patrzyła, rozglądała się za to 

bacznie dookoła, jakby kogoś szukała. Młody mężczyzna w zielonym uniformie, który do tej 

chwili stał przed domem, zbliżył się powoli w jej kierunku. 

- Dobryj dień, szuka pani kogoś? - zapytał milicjant po rosyjsku. 

-  Tak.  Mojszego  i  Rebeki  Herzigów  -  odparła  Maria,  widząc,  jak  milicjant 

podejrzliwie zerka w stronę samochodu. 

Zlustrowawszy auto, poprosił ją o paszport. Nauczyła się kliku słów po rosyjsku, żeby 

móc się porozumieć w okolicy. Przerzucił kartki dokumentu i uważnie obejrzał sobie wizę. 

- Mówi pani po rosyjsku? 

- Trochę - odparła. 

- Jak to się stało, że mówi pani po rosyjsku? - dopytywał. 

- Uczyłam się rosyjskiego. 

- Gdzie? 

Nie wiedziała, jak się mówi po rosyjsku „studia wieczorowe”, więc odparła tylko, że 

background image

w szkole. 

- Bardzo ciekawe. I kogo szuka pani we wsi? 

- Mojszego i Rebeki Herzigów. 

- Pierwsze słyszę. Nikt o tym nazwisku tu nie mieszka. 

- Ale dawniej tu mieszkali. Wiem na pewno. 

- A gdzie dokładnie? 

- Nie wiem już, gdzie znajdował się ich dom - odparła Maria. 

-  A  może  ten  dom  wcale  nie  stal  tutaj.  Rozumie  pani?  Tu  nie  ma  żadnego  domu, 

którego pani szuka. I żadnego Mojszego. Tu w ogóle nic nie ma. Żadnych Żydów, niczego - 

kategorycznie oświadczył jej milicjant, dając jasno do zrozumienia, że sprawa jest zamknięta. 

Po czym zwrócił jej paszport, mówiąc: - Niech pani wraca tam, skąd pani przyjechała. 

Maria zebrała się na śmiałość i jeszcze raz spytała: 

- Ale gdzie podziali się ci Żydzi, którzy tu mieszkali? 

- Żydzi? O to powinna pani spytać niemieckich faszystów - odparł chłodno i rzeczowo 

milicjant.  -  Bo  to  oni  ich  wszystkich  rozstrzelali.  Przepędzili  bagnetami  ze  wsi,  mężczyzn, 

kobiety  i  dzieci.  O  tam,  na  pole,  przy  drodze,  która  prowadzi  w  stronę  rzeki.  Jakieś  trzy 

kilometry  stąd,  gdzie  stoi  wielkie  drzewo.  Zobaczy  pani.  To  drzewo  ma  już  pewnie  ze 

dwieście lat i przeżyło wiele burz. Można je dostrzec z drogi, która prowadzi do Berchometu. 

Gdzieś  tam,  w  pobliżu  tego  drzewa,  jest  żydowski  grób.  Bez  krzyża,  bo  Żydzi  nie  wiedzą 

przecie, co to krzyż. Nic z nich nie zostało. Nic. Jakby rozpłynęli się w powietrzu. Wiadomo 

tylko, że gdzieś tam, przy starym dębie, mają grób. Ale to faszyści to zrobili. Rozumie mnie 

pani? 

Maria nie była w stanie zrozumieć wszystkiego, co mówił milicjant. Kilka słów, jak 

„droga”,  „drzewo”,  „grób”  i  „faszyści”,  wiązało  się  jednak  w  pewną  całość,  tworzyło  sens. 

Obuta  w  niemieckie  buciory  śmierć  przemaszerowała  też  i  tędy.  I  pewnie  wystarczyła 

godzina, żeby zgasiła życie, które leżało teraz bezimiennie gdzieś na polu. Nie pozostał nikt, 

kto wyszedłby Marii naprzeciw, pozdrowił i objął ją ramieniem. 

Podziękowała za informację, wsiadła do auta i powoli zbierała się do drogi, gdy nagle 

przypomniała  sobie  coś,  co  zupełnie  wyleciało  jej  z  głowy.  Szybkim  ruchem  sięgnęła  do 

schowka  przy  przedniej  szybie  samochodu,  po  czym  znów  wysiadła,  podając  mężczyźnie 

paczkę  kentów  z  czerwoną  gazową  zapalniczką.  A  do  tego  dorzuciła  parę  jedwabnych 

pończoch w pięknym opakowaniu - dla „żeńszczyny”, co po rosyjsku znaczyło głównie żonę, 

ale też i ukochaną. 

Opryskliwy i podejrzliwy do tej chwili stróż porządku zmienił się jak za dotknięciem 

background image

czarodziejskiej  różdżki.  Uśmiechnął  się  przyjaźnie,  podziękował  za  prezent  i  wycisnął  na 

policzku zdumionej Marii soczysty, spontaniczny pocałunek. 

„Jeszcze nigdy nie pocałował mnie policjant” - pomyślała Maria, gdy tymczasem on 

próbował  jej  wytłumaczyć,  że  nic  nie  stoi  przecież  na  przeszkodzie,  by  razem  udali  się  do 

miejsca,  gdzie  znajduje  się  wielki  zbiorowy  grób  tamtych  Żydów.  Chętnie  się  z  nią  tam 

wybierze. 

- Pojedziemy razem, ja i pani, do tego drzewa. Do miejsca, gdzie leżą’martwi Żydzi - 

powiedział. 

A  ona  zastanawiała  się  w  milczeniu:  „Na  drodze  pełno  zardzewiałych  śmieci, 

porzuconych  starych  podków  i  ostrych  gwoździ.  Jeśli  złapię  gumę,  na  pewno  mi  pomoże, 

wymieni koło, bo teraz jesteśmy już dobrymi znajomymi”. 

Ruszyła  więc  wolno  i  ostrożnie  jak  poprzednio,  tym  razem  jednak  błotnistą,  wąską 

polną  drogą,  która  biegła  w  kierunku  samotnego,  prastarego  dębu.  Nie  było  tutaj  innych 

drzew. A Ilia, bo mężczyzna zdążył się przedstawić, zapewnił ją, że ten dąb to coś całkiem 

niezwykłego. Przeżył wiele burz z piorunami i żadna nie zdołała go powalić. Kto wie, może 

to  i  święte  drzewo?  Dlatego  zabrania  się  je  ścinać.  Tak  zdecydował  burmistrz.  W  pobliżu 

dębu Maria zatrzymała auto. Wysiedli i Ilia rzekł: 

- Nie wiem jednak dokładnie, gdzie to miejsce. Może tutaj, ale może też i parę metrów 

dalej... 

Maria  podeszła  w  stronę  dębu.  Plecami  oparła  się  o  szeroki  ciepły  pień.  Ilia  zapalił 

papierosa.  Ale  nie  kenta  z  paczki,  którą  mu  ofiarowała.  Te  były  zbyt  cenne,  żeby  je 

marnować.  Mogły  się  przydać  jako  łapówka  dla  lekarza  lub  wyższego  urzędnika.  Ilia  palił 

własne papirosy. Maria przesunęła dłonią po szorstkiej korze drzewa. 

„Jeśli jesteście tu, pod spodem, moi ukochani, poczujcie teraz mój ból i żałobę, którą 

noszę w sercu. Czujecie? Nigdy o was nie zapomnę. Nigdy...” - pomyślała. 

Na  polu  panowała  osobliwa  cisza.  Słychać  było  tylko  rytmiczne  dźwięki  skrzypiec 

świerszczy,  a  wysoko  w  powietrzu  krążyło  stadko  nawołujących  się  jaskółek.  W  cieniu 

drzewa  rosła  rzadka,  szara  trawa,  a  nieco  dalej,  na  skraju  pola,  majaczyło  kilka  skromnych 

błękitnych  chabrów.  Można  było  znaleźć  tu  wytchnienie,  pogrążyć  się  w  marzeniach, 

zapuścić wzrok w daleki, prosty wiejski pejzaż. 

„Tak spokojnie mogło też być tamtego letniego dnia - pomyślała Maria. - Aż do chwili 

gdy padły pierwsze strzały i ludzie podnieśli pod niebiosa krzyk śmiertelnej grozy. Na niebie 

krążyły też jaskółki, tylko inne, zataczając koła, w polu kwitły inne kwiaty, przyglądając się 

wszystkiemu  w  milczeniu...  Jedynie  wysokie  niebo  pozostało  takie  samo.  Niebo,  które 

background image

wszystko widzi i nie krzyczy”. 

Teraz  chciała  tylko  dokładniej  wypytać  milicjanta,  gdzie  mógł  znajdować  się 

żydowski grób. 

- Musi być  gdzieś tutaj  -  odpowiedział  Ilia.  -  Tu, w tym miejscu, pewnie pod trawą. 

Tak mówi chłop, do którego należy sąsiednie pole. Bo ziemia zawsze się tu dawniej trochę 

zapadała.  Być  może  stoimy  teraz  na  tym  wielkim  grobie.  Smutne  miejsce.  Powiadają,  że 

kiedyś  ludzie  kładli  się  tu  na  spoczynek,  żeby  odsapnąć  po  pracy  w  polu.  W  południe,  w 

chłodnym cieniu. Dzisiaj nikt tu już nie przychodzi. Bo teraz, pod trawą, mieszka śmierć. W 

porze przerwy obiadowej chłopi idą dalej, nad Prut, gdzie rosną wysokie krzewy. Nad wodę, 

gdzie siadują rybacy. 

Maria odwiozła Ilię z powrotem do jego wsi. Przy pożegnaniu pocałował ją w rękę, 

jak wciąż w zwyczaju mają ludzie na Wschodzie. Życzył jej dobrej drogi, zapraszając jeszcze 

kiedyś w te strony. Maria odpowiedziała: 

-  Do  swidanija,  Ilia,  do  widzenia  -  choć  wiedziała,  że  już  nigdy  nie  zobaczy  tego 

miejsca. 

Jadąc  tutaj  z  Seretu,  próbowała  wyobrazić  sobie,  jak  wyglądaliby  dzisiaj  Mojsze  i 

Rebeka,  gdyby  jeszcze  żyli.  Kilka  drobnych  prezentów  leżało  w  bagażniku  samochodu.  Od 

zakończenia  wojny  upłynęło  dwadzieścia  lat.  Oboje  mieliby  sześćdziesiąt,  może 

siedemdziesiąt. Teraz wiedziała, że sami musieli wykopać własny grób, a gdy padły strzały, 

runęli w dół, zniknęli pod grudami ziemi, bezimienni. 

Pomyślała  o  Elenie,  nauczycielce  z  Arwinicy,  która  powiedziała,  że  nie  ma  po  co 

grzebać się w przeszłości. 

„Może miała rację, tak  w każdym  razie to  widziała  - zastanawiała się  w kompletnej 

ciszy Maria - ale ja nie mogę i nie pogrzebię tej przeszłości, póki nie odkryję, co naprawdę się 

zdarzyło. A kiedy już to zrobię, kto wie, może nawet trudniej będzie mi zapomnieć?”. 

To tak jak z cierpieniem ptaka, które skrywa się przed ludzkim wzrokiem. Ten ptak 

trzepocze  skrzydłami  w  wielu  mitach  i  legendach  Karpat.  Do  naszych  uszu  dochodzi  jego 

osobliwy krzyk,  czujemy  ból i  nigdy  już nie zapominamy. Wspomnienie o nim towarzyszy 

nam  na  wszystkich  naszych  drogach,  nawet  jeśli  czasem  blaknie  i  powoli  odmienia  swój 

kształt. 

 

 

background image

Kiedy  Bajla  jechała  z  Marią  wciąż  dalej  i  dalej,  na  południe,  przesiadając  się 

trzykrotnie  do  innego  pociągu,  na  północy  wydarzenia  przetaczały  się  jak  burza,  z  dnia  na 

dzień  zmieniając  ludzkie  losy.  Bukowina  i  Besarabia  przestały  należeć  do  Rumunii.  27 

czerwca  1940  roku  zażądały  tego  najwyżsże  władze  Związku  Radzieckiego  i  Niemiecka 

Rzesza  uznała  te  roszczenia.  Już  nazajutrz,  28  czerwca,  radzieckie  oddziały  przystąpiły  do 

zajmowania Czerniowców, Kiszyniowa i Akermanu. 

O tym, co wówczas i następnego roku działo się w Czerniowcach i w innych miastach 

i wioskach, gdy Sowieci znów podbili Bukowinę, Bajla dowiedziała się dopiero później. 

Gdy  pewnego  dnia  wysiadły  wreszcie  na  dworcu  w  Jakobenach,  Bajla  zauważyła 

grupę  mężczyzn,  którzy  przykucnęli  na  ziemi,  na  poboczu  torów,  ściśnięci  razem  pod 

nadzorem  dwóch  uzbrojonych  żołnierzy.  Niektórzy  z  tych  mężczyzn  mieli  brody  i  czarne 

kapelusze. 

„Dziwne - pomyślała - wyglądają zupełnie tak jak Żydzi. Co się z nimi dzieje?”. 

Odłożyła ciężki huculski plecak, postawiła obok kuferek i    posadziła na nim Marię. 

- Bądź grzeczna i nie ruszaj się stąd na krok. Zaraz wracam - powiedziała. 

Poszła  w  kierunku  naczelnika  stacji,  który  przyglądał  się  ciekawie.  Stał  nadal  przed 

stacyjnym budyneczkiem, choć pociąg dawno już odjechał. 

- Dzień dobry, mógłby mi pan pomóc? Szukam pana Ellen-bogena od tartaków. 

-  Żyda  Ellenbogena,  znaczy  się?  -  odparł  naczelnik  stacji,  przybierając  komiczny 

wyraz twarzy. 

-  Tak,  pana  Ellenbogena  -  potwierdziła  Bajla,  rozgniewana  trochę  jego  aroganckim 

zachowaniem. 

- Pana Żydka już tu nie ma. Odwieziono go wczoraj na roboty. Jego ludzie czekają na 

swoją kolej, o tam. Oni też pojadą na roboty. Do Seretu albo gdzieś indziej, gdzie przydadzą 

się krajowi  - oznajmił naczelnik stacji, akcentując z osobna każde słowo, jakby zapowiadał 

przyjazd pociągu. 

Po czym zapytał jeszcze: 

- Czy pani też jest jedną z nich? 

-  Nie  -  odparła  Bajla,  dziwiąc  się  po  chwili  swojej  odpowiedzi,  której  obcemu 

mężczyźnie  udzieliła  tak  pospiesznie  i  bez zastanowienia.  -  Nie,  chciałam  tylko  nająć  się  u 

niego na służbę. 

-  Niepotrzebna  teraz  mu  służąca.  Przyjechała  pani  za  późno,  młoda  damo.  - 

background image

Mężczyzna  uśmiechnął  się  i  dodał:  -  Znam  tu  jednak  kogoś,  kto  zawsze  rozgląda  się  za 

służącymi.  Właściwie  to  za  gospodynią.  To  wielebny  ojciec  Wenzeslaus  Boodar  z 

Leopoldsdorfu. Wie pani, gdzie to jest? 

- No więc kierując się cały czas z nurtem Złotej Bystrzycy, dotrze pani do wysokich 

gór. Potem trzeba ruszyć przed siebie i dokładnie po dwudziestu sześciu kilometrach będzie 

pani na miejscu. Po naszej stronie rzeki leży Marienthal, gdzie większość ludzi to Cipszerzy. 

Po  drugiej  stronie,  właściwie  już  w  Siedmiogrodzie,  jest  Leopoldsdorf;  tam  też  teraz  dużo 

Niemców.  Dawniej  granica  biegła  między  Austrią  a  Węgrami,  pośrodku  mostu.  Potem  się 

zmieniło,  ale  dzisiaj  znów  jest  jak  wcześniej.  Po  obu  stronach  mostu  są  dwie  wsie,  gdzie 

mieszkają Niemcy. Tylko że jedni to ewangelicy, a drudzy katolicy. Śmieszne, prawda? Ten 

sam  naród,  a  wiara  jakby  inna.  Na  piechotę  pani  tam  nie  dojdzie,  zwłaszcza  z  dzieckiem. 

Lepiej będzie przenocować tu na stacji, a rano może ktoś podwiezie, furmanką naturalnie. Ale 

tylko gdy dobrze pani zapłaci. 

Po  raz  drugi  w  życiu  Bajla  musiała  spędzić  noc  na  dworcu.  Ale  teraz  w  małym, 

ciasnym  pokoiku,  w  czymś  w  rodzaju  składziku  na  szczotki,  gdzie  wszędzie  walały  się 

rupiecie. Naczelnik stacji wstawił do pomieszczenia dwa krzesła: 

- Możecie tu przesiedzieć, rozprostować kości. 

Po tych słowach rozległo się sapanie nocnego pociągu, który gwiżdżąc, minął stację i 

nie zatrzymał się na dworcu. Odczekawszy chwilę, mężczyzna zaryglował drzwi służbówki, 

zadzwonił  pękiem  kluczy  i  nucąc  pod  nosem  wesołą  piosnkę,  ruszył  w  stronę  domu  na 

spoczynek. 

Bajla zmarzła. Tutaj, w górach, nocami robiło się naprawdę chłodno. Na peronie paliła 

się latarnia. Słabe światełko sięgało aż do pokoju. Poza jego kręgiem było całkiem ciemno. 

Nieswojo  i  bardzo  cicho.  Tylko  ze  wsi  dochodziło  szczekanie  psów  i  w  pobliskim  lesie 

zawołał puszczyk. Bajla pomyślała o dziwnych historiach, które opowiadano o prikuliczach i 

wielkich  psach  strzegących  bram  piekła,  o  tych  wszystkich  złych  stworach,  które  nocą 

przemierzają  Karpaty.  Podeszła  do  drzwi  i  zasunęła  zamek,  choć  wiedziała,  że  niektóre 

demony, jak na przykład kikimora, mogą wnikać do wnętrz domów nawet i przez dziurkę od 

klucza.  „Chyba  do  reszty  zwariowałam  -  pomyślała  -  Zaczynam  wierzyć  w  głupstwa,  które 

mówią inni. Zgłupiałam jak jakaś sziksa”. 

Nagle zaczęła płakać Maria. Była bardzo utrudzona i marzyła tylko o tym, by ułożyć 

się do snu w swym łóżeczku. 

-  Dlaczego  tu  jesteśmy?  -  zapytała,  łkając.  -  Dlaczego  nie  wracamy  do  Mojszego  i 

Rebeki? 

background image

- Posłuchaj mnie uważnie, córciu - zwróciła się do niej Bajla po rumuńsku, bo dotarło 

do niej wreszcie, co się tu w ostatnich dniach wyrabiało. - Jesteś już dużą dziewczynką i na 

jesieni zaczniesz pewnie szkołę. Ale tylko, kiedy będziesz grzeczna. Nigdy nie wspominaj już 

o  Mojszem  i  Rebece.  Nigdy,  pamiętaj.  Bo  jak  komuś  o  nich  powiesz,  przyjdą  źli  ludzie  i 

wywiozą nas daleko stąd, rozumiesz? 

- Jacy źli ludzie? 

- Wytłumaczę ci to później, kiedy będziesz duża. 

- Ale ja już jestem duża. Idę już do szkoły. Sama powiedziałaś. 

- Wyjaśnię ci, kiedy zaczniesz szkołę. 

- Dlaczego ci ludzie chcą nas zabrać? 

- Dlatego że zabierają wszystkich, którzy byli razem z Mojszem i Rebeką. Rozumiesz, 

co mówię? 

- Nie. 

- Ale tak jest i koniec. Zapamiętaj sobie. Ani słowa więcej o Mojszem i Rebece. 

Bajla  łagodnie  przekonywała  małą  Marię.  Cierpliwie,  lecz  stanowczo,  aż  do  chwili 

gdy spostrzegła, że dziewczynka zamknęła oczy i zasnęła. Już wcześniej przystawiła do siebie 

obydwa krzesła i Maria mogła wygodnie oprzeć się o matkę. Żeby nie obudzić małej, zamarła 

w  bezruchu  na  krześle  na  godziny,  znosząc  niewygodę.  Dopiero  o  brzasku,  kiedy  Maria 

otworzyła  oczy,  Bajla  szybko  ruszyła  w  stronę  budy,  brudnego  i  obskurnego  wychodka  na 

tylach pomieszczenia zawiadowcy. Maria przykucnęła tylko w trawie i na wolnym powietrzu 

załatwiła potrzebę. 

Wkrótce nadszedł też naczelnik stacji. Był w dobrym nastroju i skory do żarcików: 

- Dobrze się spało, moje panie, w naszym małym hoteliku? 

Potem  powiedział,  że  jego  sąsiad  byłby  gotów  podwieźć  obydwie  do  Marienthalu. 

Będzie  to  jednak  kosztowało  pięćdziesiąt  lei.  I  zapłacić  trzeba  z  góry.  Bo  po  wszystkim 

okazuje się czasami, że pasażer nie ma dość pieniędzy. Bo przecież i na dworcu z góry płaci 

się za bilet, prawda? 

Mężczyzna,  który  za  chwilę  nadjechał  drabiniastym  wozem,  był  Rumunem. 

Przedstawił się: 

-  Jestem  Mitrea  i  mam  zawieźć  was  do  Marienthalu,  do  katolickiego  księdza.  Ale 

zapłata z góry. 

Furmanka ruszyła, kolebiąc się po kamienistej drodze. Niekiedy musiała przedzierać 

się przez głębokie kałuże wody, a zdarzały się i dziury, zasypywane z rzadka trocinami jodły i 

szutrem.  Podróż  trwała  niecałe  trzy  godziny  i  w  końcu  wóz  stanął  przed  plebanią,  obok 

background image

małego katolickiego kościółka. Furman pożegnał się, życząc im wszystkiego dobrego. 

Przez  całą  drogę  nieustannie  mówił.  Bajli  było  to  na  rękę,  bo  w  ten  sposób  mogła 

dowiedzieć się tego i owego o proboszczu i stosunkach panujących we wsi. 

Gdy załadowały się na wóz, od razu zauważył: 

- Nigdy jeszcze nie widziałem  kobiety  z rudymi włosami. U Hucułów powiadają, że 

takie mają tylko czarownice, te, co mieszkają tam, wysoko, pod samym niebem, na Czarnej 

Górze.  Ale  ci  Huculi  to  głupi  naród.  Ciągle  coś  tam  plotą.  Nie  wierzę,  żeby  wszystkie 

czarownice  miały  akurat  rude  włosy.  Tu  we  wsi  była  kiedyś  jedna  vräjitoare,  prawdziwa 

wiedźma.  Ta  to  rozumiała  się  na  czarach.  A  włosy  miała  całkiem  czarne,  długie.  I  zielone 

oczy No i co? Przychodzili do niej młodzi z całej okolicy, dziewczyny i chłopaki, żeby kupić 

lubczyk.  Trzymała  wywar  w  małych  buteleczkach.  Wystarczyło  wlać  komuś  do  zupy  kilka 

kropel, a od razu zakochiwał się na amen. Ale mnie nie było trzeba. Moja Weronika, żyję z 

nią, dzięki Bogu, będzie już piętnaście lat, i to jak szczęśliwie, wyszła za mnie w try miga, 

zanim się obejrzał, taka była zakochana. Nie musiałem trwonić pieniędzy na drogi napój. Ale 

ta  vräjitoare  dużo  na  nim  zarabiała,  bo  interes  szedł  pełną  parą.  Aż  tu  pewnej  nocy  ktoś 

podpalił  jej  chałupę.  Ludziska  stali  i  tylko  się  gapili,  jak  płomienie  szły  po  drewnianych 

ścianach, pożerając dom do samego dachu. Nikt nie próbował gasić ognia. Spaliła się cała w 

środku,  ta  czarownica.  Niektórzy  we  wsi  powiadają,  że  czerwony  płomień  wzbił  się  aż  do 

nieba. Ponoć widzieli to na własne oczy. Ale włosy wiedźmie się nie spaliły. Nie imał się ich 

ogień.  U  niektórych  tak  już  jest.  Najpierw  płomień  buchnął  aż  do  nieba,  a  potem  opadł  i 

wydrążył  w  ziemi  wielką  dziurę,  musi  być  do  piekła...  Bo  tam,  na  Czarnej  Górze,  jest 

podobno brama piekła. Tak mówią. U wrót siedzi wielki czarny pies, czarci pomiot, i trzyma 

straż. 

Potem rozmowa zeszła na inne ludy, które mieszkały w dolinie Złotej Bystrzycy. Bo 

poza Rumunami było tutaj wielu obcych, poinformował Mitrea. A miał na myśli Niemców, 

Żydów, Hucułów, Węgrów, Polaków, Włochów i Ormian. 

-  Do  niedawna  mieliśmy  tutaj,  we  wsi,  wielu  Żydów  -  opowiadał  -  ale  większość 

wyjechała.  Dokąd  dokładnie,  nie  wiadomo.  „Na  roboty”,  to  na  pewno.  Również  bracia 

Ellenbogen  pochodzą  z  Marienthalu.  Mieli  tartak  w  Zibau.  Stary  Mosze,  ich  ojciec,  umarł 

przed  kilkoma  laty.  Wyglądał  jak  ten  Mojżesz  -  z  długą  brodą  i  pejsami.  Zawsze  nosił  na 

głowie czarny kapelusz, nawet w lecie. A ojciec Bondar, który wręcz nie znosił Żydów, bo to 

oni ukrzyżowali przecie Zbawiciela, no więc ojciec Bondar bardzo się ucieszył, gdy któregoś 

dnia  zabrali  też  rabina.  Teraz  we  wsi  nie  ma  już  grzeszników,  tak  powiedział  na  mszy  w 

kościele. 

background image

Potem Mitrea zapytał: 

- Czy pani też miała z nimi do czynienia? 

Bajla odpowiedziała: 

- Mało. Tam, gdzie mieszkaliśmy, nie było żadnych Żydów. 

- Naprawdę? Są takie miejsca, gdzie ich nie ma? Tu w Bukowinie wszędzie mieszkają 

Żydzi. Cały kraj się od nich roi. Ale to już koniec. Nasz pop tak mówi, a to najmądrzejszy 

człowiek we wsi. Dostaną za swoje, za wszystko, co kiedyś zrobili naszemu Panu. To naród 

morderców. Nie wolno o tym zapominać. Nasz pop tak powiedział... 

Bajla przysłuchiwała się uważnie i po tym, co usłyszała, najchętniej zsiadłaby z wozu 

i zrezygnowała z wizyty u proboszcza. 

„Że  też  akurat  zagnało  nas  do  klechy,  który  nienawidzi  Żydów  -  pomyślała.  -  Ale 

może nie będzie chciał służącej lub gosposi z małym dzieckiem? Wtedy pojadę dalej. Tylko 

gdzie i co ja, biedna, pocznę? Gdzie się podzieję z moją Marią, mój Boże? Co ma zrobić taka 

kobieta jak ja, która nie ma domu i nie należy do żadnego mężczyzny?”. 

Stanęła  więc  z  wahaniem  przed  drzwiami  plebanii.  Całą  noc  myślała,  jak  ma  się 

zachować, żeby ludzie uwierzyli, że jest katoliczką. Nie była jeszcze nigdy w chrześcijańskim 

kościele.  W  domu  Varvary  widziała  okopconą  drewnianą  ikonę  Matki  Boskiej,  usianą 

wieloma  małymi  brązowymi  punkcikami,  śladami  muszego  łajna,  które  nagromadziło  się 

przez lata. Ikona wisiała w głównej izbie, w tak zwanym kąciku Pana Boga, zwrócona bokiem 

w  kierunku  wschodu.  Obok  candeli,  wiecznej  lampki,  podobnej  do  tej,  która  wisi  też  w 

bóżnicach i którą Żydzi nazywają ner tamid. 

- Mamełe, far wus zajnen mir hier? Far wus warten mir?* 

Bajla odpowiedziała szybko, zniżając głos do szeptu, choć w pobliżu nie było żywej 

duszy: 

-  Nie  czekamy  na  nikogo.  Wchodzimy  już  do  środka.  I  nie  mów  jak  Rebeka.  Od  tej 

chwili  rozmawiamy  tylko  po  rumuńsku.  I  pamiętaj,  by  mi  mówić  „mama”,  zawsze.  Jestem 

„mamą”! Zrozumiałaś? 

-  Ale  dlaczego?  Mamełe  brzmi  dużo  ładniej.  Jesteś  przecież  mame  majne...  Przecież 

zawsze chciałaś, żebym śpiewała tę piosenkę o jidysze mame, nie pamiętasz? 

-  Zapomnij  o  piosence.  Jestem  twoją  matką  i  twoją  mamą  -  przerwała  niecierpliwie 

Bajla.  -  Będziemy  mówić  tylko  po  rumuńsku  i  będziesz  nazywać  mnie  „mamicą”. 

Zrozumiałaś? 

Maria ze zdziwieniem pokiwała głową i zapytała po rumuńsku: 

- Ce faci, mamica?** 

background image

- Mulfumesc, foarte bine*** - uśmiechając się, odparła Bajla, choć wcale nie było jej 

do śmiechu. 

Podeszła wolno w stronę drzwi i z wahaniem sięgnęła po uchwyt kołatki, która wisiała 

przy drzwiach, na podwórku. Wielebny Bondar wyszedł z domu. Najwyraźniej już wcześniej 

obie  zauważył,  obserwował  je  pewnie  zza  kotary.  Był  postawnym,  szerokim  w  ramionach 

mężczyzną,  o  okrągłej,  gładkiej  twarzy,  z  której  patrzyło  dwoje  małych  oczu.  Przez 

przerzedzone włosy pośrodku głowy biegł prosto zaczesany przedziałek. W czarnym ubraniu 

robił wrażenie pewnego siebie i władczego, choć uśmiech miał miły i prawie dobroduszny. 

* (jid.) Mamo, po co tu jesteśmy? Na co czekamy?   

** (rum.) Jak się masz, mamo?   

*** (rum.) Dziękuję, bardzo dobrze. 

- Pochwalony Jezus Chrystus - przywitała się po niemiecku, na katolicką modłę. 

-  Na  wieki  wieków,  amen  -  odpowiedział  ksiądz  i  zapytał,  w  jakiej  przychodzi 

sprawie. 

Mimochodem zauważyła, że mówi trochę dziwnie po niemiecku. Nie brzmiało to jak 

mowa  szwabska  i  niepodobnie  do  języka,  który  słyszała  z  ust  człowieka,  przyjeżdżającego 

czasem z Czerniowców w odwiedziny do Mojszego. 

- Proszę o wybaczenie, wielebny ojcze. Pewnie przeszkadzam - zaczęła po rumuńsku. 

- Nie umiem za dobrze po niemiecku, bo mieszkałam zawsze między Rumunami. Rozumiem 

jednak wszystko. Nazywam się Berta Altmann, pochodzę z Suczawy i jestem wdową. Mojego 

męża zabrała śmierć. A to jest moja córka, Maria. Szukam pracy. Nie potrzebujecie czasem 

służącej albo gospodyni? Umiem gotować, sprzątać, prać i prasować. Mogę robić wszystko. 

Jeśli  wielebny  przyjmie  mnie  na  służbę,  to  prosiłabym  też  łaski  dla  mej  córki.  Żeby 

zamieszkała na plebanii razem ze mną. To bardzo spokojne, grzeczne dziecko. 

- A tom se akuratnie sukał nowa wirta. - Bondar uśmiechnął się szeroko, przyglądając 

się z upodobaniem stojącej przed nim bezradnej kobiecie. Mówił dalej dialektem, ignorując 

jej rumuński, i Bajla z trudem nadążała za sensem jego słów. Jego oczka zrobiły się jeszcze 

mniejsze.  Wydawało  się  niemal,  że  je  zamknął.  Ale  Bajla  była  zbyt  wzburzona,  by  to 

zauważyć. Słyszała tylko jego po ojcowsku brzmiący głos: - Na, owidzi się, ca omiesz, Berta. 

Wnijta zaśrodka, opedwie. - Jak łatwo przeszedł z nią na ty. 

-  Dzięki  wam,  wielebny  -  powiedziała  Bajla,  skłoniła  głowę,  myśląc  jednocześnie: 

„Chwała ci, Przedwieczny, że ratujesz mnie w potrzebie”. 

Ksiądz  poszedł  przodem  i  powoli,  sapiąc,  wspiął  się  na  schody  prowadzące  do 

plebanii.  „Ma  tuches*  jak  Bobe  Taube”  -  pomyślała  Bajla,  idąc  za  nim.  Bobe  Taube  była 

background image

jedyną kobietą w Arwinicy, która bez trudu potrafiła zlać mężczyznę. „Kiedy wpadła w szał, 

nie zostawał kamień na kamieniu” - powiadano o niej we wsi. Hodowała gęsi i sprzedawała je 

na  cotygodniowym  targu  w  Czerniowcach.  Gdy  któregoś  dnia  jakiś  ambulanter,  handlarz 

domokrążca,  niby  to  przypadkiem  złapał  ją  w  wiejskiej  gospodzie  za  pośladki,  przełożyła 

sobie nieszczęśnika na kolanie i otwartą dłonią tak długo tłukła po siedzeniu, że gdy go potem 

wypuściła, wyjąc z bólu, na czworakach poczołgał się do drzwi, wyleciał jak skamlący pies i 

tyle go widziano. Obecni przy tym chłopi wiwatowali na jej cześć, uradowani widowiskiem. 

A Bobe bez słowa, z podniesionym czołem, dopiwszy sznapsa, opuściła knajpę. 

* (jid.) dupsko 

Bajla usiadła z Marią w obszernej, uprzątniętej izbie z wiszącym na ścianie wielkim 

krucyfiksem. Ojciec Bondar rzekł: 

-  Nie  chybi,  aśta  głodne.  Na  musi  cósik  jiść.  -  Po  czym  zawołał  w  stronę  kuchni:  - 

Juliszka, wniś cósik gutes do przygrazienia. 

Z  pomieszczenia  obok,  gdzie  była  kuchnia,  wyszła  stara  chłopka,  pozdrowiła  obie, 

stawiając na stole duży talerz, na którym leżały  lśniące plasterki słoniny  i  małe kawałeczki 

ciemnej  smażonej  kiełbasy.  W  półmisku  podała  siekaną  cebulę  i  pomidory.  W  koszyczku 

obok tkwiły wielkie kromki jasnego chleba domowego wypieku. 

- Nu, bierta, do szmaku - zachęcał wielebny. 

-  Ale  to  przecież  jest...  -  wyrwało  się  Marii.  Chciała  powiedzieć:  „To  przecież  jest 

świnina”. Ale Bajla urwała jej w pół zdania i dokończyła: 

- Tak, to coś, co zwykle jadamy w naszych stronach: chleb ze słoniną. 

- Klib i słonina: różowa mina. Tako rzeczą u Cipszerów - oznajmił wesoło ojciec. 

Potem odmówił modlitwę, a Bajla powiedziała „amen”. 

- Na, wiela arpeit do srobene na plebanii. Nej tylka ta, ca wyminilas, Berta. Kopać trza 

w warzywniku, za domem. I drew narubać, kaj nej ma Karla. Karl tu nosz zakrysten. 

Potem zwrócił się do Marii: 

- A ty, moje dziecko, mówisz tylko po rumuńsku? 

-  Tak,  tylko  po  rumuńsku  -  odpowiedziała.  -  Ale  chciałabym  nauczyć  się 

niemieckiego. 

-  Dobrze,  słusznie.  Bo  wkrótce  cały  nasz  wielki  świat  będzie  mówił  tylko  po 

niemiecku  -  rzekł  Bondar,  przechodząc  na  rumuński.  -  Możesz  przecież  pójść  do 

niemieckiego przedszkola. Tam nauczą cię tej pięknej mowy. 

-  Ale  ja  chcę  iść  do  szkoły,  bo  jestem  już  duża.  Nie  chcę  do  przedszkola  - 

odpowiedziała  Maria  i  skrzywiła  buzię,  jakby  miała  zjeść  talerz  kwaszonych  ogórków, 

background image

których nie cierpiała. 

-  Na  jesieni  do  pierwszej  klasy.  Teraz  do  niemieckiego  przedszkola  -  zdecydował 

Bondar. 

A kiedy Maria napotkała surowy wzrok matki, przestała oponować i zamilkła. 

Dla  obydwu  zaczęły  się  teraz  nowe  czasy,  nowe  życie,  do  którego  musiały  się 

przyzwyczaić.  Maria  co  rano  biegła  do  niemieckiego  przedszkola,  gdzie  spędzała  czas  z 

cipszerskimi  dziećmi.  W  swoim  kręgu  używały  gwary,  która  niekiedy  brzmiała  prawie  jak 

jidysz,  który  znała  z  Klinitzu.  Lub  jak  ten  śmieszny,  dziwny  niemiecki,  którym  niemal 

codziennie zwracał się do niej i do matki ojciec Bondar. Ale ciotka Elsa, przedszkolanka, nie 

tolerowała cipszerskiej mowy w swej świetlicy. 

- Tutaj nikt nie będzie gdakał po swojemu  - oświadczyła na spotkaniu z rodzicami.  - 

Dopóki  ja  tu  jestem,  będzie  się  tu  mówić  tylko  w  hochdeutsch,  w  języku,  który  łączy 

wszystkich Niemców, mieszkających tu, w Karpatach. 

I  gdy  komuś  wyrwało  się  w  jej  przedszkolu  niepożądane,  nie  niemieckie  słowo,  na 

buzi  lądował  nieuchronny  klaps.  Ciotka  Elsa  miała  zawsze  pod  ręką  długą,  płaską  linijkę, 

którą wymierzała razy. 

Smukła  i  wysoka,  ubrana  w  bawarski  komplet  na  ludową  modłę,  z  surową  twarzą  i 

stanowczo  brzmiącym  głosem,  z  ciemnoblond  włosami,  które  upinała  w  węzeł,  na  wskroś 

niemiecka  i  świadoma  swych  korzeni,  przyglądała  się  bacznie  małym  podopiecznym. 

Dobrotliwie,  ale  też  bez  pobłażania.  Wychowawczyni  z  Wielkich  Niemiec,  którą  ze 

stuttgarckiego instytutu oddelegowano do pracy w małej karpackiej wiosce. Tutaj bowiem od 

stuleci  żyli  ludzie,  których  teraz,  w  nowych  czasach,  należało  uczyć,  co  znaczy  być 

prawdziwym  Niemcem.  Czym  jest  przynależność  do  wielkiej  niemieckiej  Rzeszy,  która 

sięgała  daleko  poza  oficjalne  granice  państwa,  obejmując  również  osiadłych  z  dala  od 

niemieckiego  domu.  Ludzie  ci  byli  w  pewnym  sensie  obywatelami  „z  drugiej  reki”,  bo  od 

dawna  nie  mieszkali  już  w  kraju  przodków,  z  którego  przybyła  dumna  przedszkolanka.  Jej 

niemczyzna  brzmiała  dla  nich  niekiedy  jak  obca  mowa  i  nie  wszyscy  ci  rdzenni  Niemcy 

potrafili  ją  zrozumieć.  Co  nie  przeszkadzało  jednak  w  tym,  że  słuchano  tego,  co  mówiła,  i 

robiono to, czego zażądała. Ten bowiem, kto wierzy i na ślepo ufa, nie musi wiele myśleć. 

Niektóre  ze  zwyczajów  rasy  panów,  owo  „my  to  my  i  basta”,  nie  stanowiło  tutaj 

jednak czegoś zupełnie nowego i świeżej daty. Bo tylko w taki sposób można było przeżyć 

pomiędzy  innymi  narodami,  w  oddalonych  od  macierzy,  rozrzuconych  miejscach  wielkich 

Karpat.  Na  ścianach  w  wielu  domach  wisiało  wydziergane  czerwoną  przędzą  na  białej 

osnowie  hasło:  „Pozostań  rześki,  pobożny,  radosny  i  wolny.  Ćwicz  się  w  niemieckim 

background image

obyczaju,  bądź  wierny”.  Wielce  wymowne,  wymowniejsze  niż  propagandowe  mowy.  Tę 

ociekającą  pychą  maksymę  można  było  już  otwarcie  obnosić  na  sztandarach  i  opiewać  w 

pieśniach.  I  publicznie  wyrażać  z  niej  dumę.  Łatwowierne  przedszkolne  niebożątka  szybko 

się  jej  wyuczyły.  Szczególnie  gdy  poczuły,  że  obyczaj  i  mowa,  idące’  z  Zachodu,  dają  im 

przewagę  nad  innymi  dziećmi.  Nad  dziećmi,  którym  nie  dane  było  być  Niemcami.  Bo 

zobaczyły nagle, że są inne. Lepsze. 

Pewnego dnia Maria, Mariechen, bo tak ją tu teraz nazywano, z wypiekami na twarzy 

i zarozumiałą miną oznajmiła matce: 

- Ciocia Elsa powiedziała dzisiaj: „Mariechen, wyglądasz jak prawdziwa Aryjka. Nasz 

Fiihrer  byłby  z  ciebie  dumny”.  -  I  z  przejęciem  oświadczyła,  że  nawet  ciemnowłosa  córka 

pana  Lunatschka,  szefa  okręgowej  organizacji  partyjnej  w  Lepoldsdorfie  i  Marienthalu,  że 

nawet ta zarozumiała Gudrun nie wygląda tak „aryjsko” jak ona, choć obydwie mają po sześć 

lat. - Jestem pierwsza z aryjskości, mama. Bardziej aryjska niż cała reszta. Sama słyszałam od 

naszej pani. 

Jeszcze do niedawna Lunatschek był tylko skromnym łaciarzem butów, który całymi 

dniami  przesiadywał  w  kącie  wiatr  kuchni  na  okrągłym,  niskim  zydlu,  młotkując  przy 

zniszczonych  podeszwach.  Kilka  miesięcy  wstecz  żył  też  we  wsi  inny  szewc,  niejaki  Adolf 

Seidelbaum.  Gdy  go  stąd  zabrano,  już  po  dwóch  dniach  Lunatschek  przejął  z  pełnym 

ekwipunkiem  jego  warsztat.  To  znaczy  zwyczajnie  się  wprowadził.  Ani  burmistrz  Gassner, 

rodowity Niemiec, ani naczelnik policji we wsi, Mostyjuk, który był Ukraińcem, nie mieli nic 

przeciwko temu. Tak czy owak, ten Mostyjuk i tak nigdy nie płacił za podeszwy. A Gassner 

stał murem za swym partyjnym towarzyszem. Wszyscy milcząco zaakceptowali fakt, że ktoś 

inny siedzi teraz w pracowni Seidelbauma. Bo we wsi potrzeba przecież szewca, a tamtego, 

Seidelbauma, posłano, jak wiadomo, „na roboty”. O tym, że pracował, może nawet pilniej i 

więcej niż łaciarz dziur Lunatschek, jakby zapomniano. I nikt już o tym nie wspominał. 

Mariechen  z  wysoko  podniesioną  głową  i  ważną  miną  podeszła  do  wielkiego 

ściennego lustra, które wisiało za pokojem, w sieni. Uniosła dłonią jasne kucyki nieco w bok i 

uśmiechnęła się zadowolona. Jej niebieskie oczy lśniły: 

-  Tylko  pięć  dziewczynek  to  prawdziwe  Aryjki  -  oznajmiła  -  inne  też,  ale  żadna  tak 

jak my. 

Bajla  podeszła  bliżej  i  stanęła  za  plecami  swej  „aryjskiej”  córki.  W  milczeniu, 

zrozpaczona,  zajrzała  w  głąb  chłodnego  lustra,  myśląc:  „Mój  Boże,  co  się  stało  z  mym 

dzieciątkiem! Co ta meszugene, ta gojowska koza, zrobiła z mej córeczki!”. Ale musiała też 

pomyśleć o tamtym Franzu, młodym Szwabie z kartofliska. Po nim mała miała jasne włosy, 

background image

niebieskie oczy i białą, śliczną buzię. „Po mnie wzięła to, czego nikt nie widzi, to coś, co się 

w  niej  głęboko  zakopało  -  pomyślała.  -  A  to  o  niebo  ważniejsze,  bo  to  wszak  żydowska 

neszome.  Może  sobie  wyglądać  jak  Aryjka,  a  i  tak  będzie  zawsze  Żydówką.  I  gdy  kiedyś 

będzie  miała  dzieci,  one  również  będą  z  żydowskiego  pnia.  A  o  reszcie  nie  chcę  teraz 

myśleć...” 

Długie,  dokuczliwe  lato  schodziło  już  w  dolinę,  najpierw  milczące  i  upalne,  potem 

groźnie  pomrukujące  i  oszalałe.  I  gdy  nadciągnęły  pierwsze  burze,  w  wąskiej  dolinie 

zadudniło.  Czarne,  ciężkie  niebo  zstąpiło  z  gór  na  ziemię.  Nakryło  jak  kołdrą  niższe  partie 

gór,  spowijając  kraj  gęstą  mgłą  i  otwierając  wszystkie  swoje  śluzy.  „Tak  pewnie  będzie 

wyglądał świat w dzień swojego końca, gdy nadejdzie Mesziach” - myślała w takich chwilach 

Bajla. 

Rzeka  zmieniała  się  nagle  w  brudną,  brązową  od  szlamu  wściekłą  bestię.  Spieniony 

nurt nawałnicą wdarł się na uliczki. Do domów jednak nie przenikał. Te opierały się bowiem 

na szerokich kamiennych podmurówkach, często wysokich na metr albo dwa. Ale wszystko, 

co poza tym stało jej na drodze, rzeka unosiła dalej. Czasem był to jakiś płot, innym razem 

kurnik  lub  rośliny,  które  kwitły  w  sadzie.  Następnego  dnia  po  burzy  zazwyczaj  znowu 

wychodziło słońce i mały świat w wąskiej dolinie powoli podnosił się ze zniszczeń. I życie 

biegło dalej, jak przedtem. 

Raz  w  tygodniu,  najczęściej  we  wtorek,  na  plebanię  przychodziła  Cyganka,  Marica. 

Przynosiła z lasu świeże grzyby i jagody. Czasem były to ciemnoczerwone maliny i lśniące 

borówki,  kiedy  indziej  czarne  jeżyny.  Na  grzybach  Bajla  gotowała  gęsty,  zawiesisty  sos 

według  huculskiej  receptury,  z  ziemniakami,  papryką,  cebulą  i  drobno  posiekanym 

czosnkiem, z dodatkiem ryb, które chętnie jadali i żydzi, i chrześcijanie. Z owoców leśnych 

robiła słodki krem, dodając cukru i ubijając białko, tak jak życzył sobie ojciec Bondar. 

Wielebny  zwykł  spożywać  swe  posiłki  w  pokoju,  w  którym  przyjmowano  gości. 

Dopiero  gdy  odstawił  talerz  i  na  godzinę  kładł  się  na  kanapie,  by  odpocząć,  Bajla  z  Marią 

mogły  same  zjeść  coś  w  kuchni.  Bajli  było  to  na  rękę,  gdyż  w  ten  sposób  nie  musiały 

odmawiać z nim modlitwy, w której „Pana Jezusa” proszono, by „był naszym gościem”. Ale 

czasem  Bondar  zachodził  też  do  kuchni  i  Bajla  wyklepywała  swą  litanię,  szybko  i 

automatycznie, jakby nic innego w życiu nie robiła. A Maria dodawała tylko „amen”. 

Bajla rzadko miała do czynienia z ludźmi ze wsi. Tylko niekiedy od Maricy słyszała, 

co dzieje się na świecie. A ta niewiele miała jej do przekazania. Obydwie siadywały wtedy w 

kuchni  przy  szklaneczce  horincy.  Było  jej  pod  dostatkiem  w  całym  domu,  bo  przy  każdej 

sposobności  ojciec  Bondar  otrzymywał  od  owieczek  flaszkę  wódki  wraz  z  cipszerskim 

background image

przekładańcem, dużym, okrągłym plackiem, który nazywano tu kołaczem. 

Przekazując  najnowsze  wiadomości,  Marica  z  rozkoszą  ćmiła  fajkę,  którą  nabijała 

tanim tytoniem z pobliskiego sklepu. Bajli tytoń zapachniał jak ręcznie skręcane papierosy z 

machorką  i  bibułką  z  papieru  gazetowego  palone  przez  Żydów  z  jej  rodzinnych  stron.  Za 

każdym zaciągnięciem Marica z lubością przymykała oczy, a jej ogorzała twarz pokrywała się 

nagle  tysiącem  drobnych  zmarszczek.  Ale  trwało  to  tylko  chwilę.  Po  sekundzie  jej  oblicze 

znów się wygładzało i skóra napinała się jędrnie jak u młódki, kiedy przez wydęte usta dym 

powoli wzlatywał w powietrze. 

Pewnego  razu  Cyganka  opowiedziała  Bajli,  jak  śmiało  wielebny  poczynał  sobie  z 

miejscowymi  kobietami,  biorąc  je  jak  leci,  po  kolei.  Niejedno  dziecko  w  tej  wsi  było  jego 

dziełem. Tak mówiono. 

- Trzymaj się od niego z daleka, moja Berto - przestrzegała. - Bo to diabeł w ludzkim 

przebraniu, sprośny czarci kozioł w sutannie zakonnika. 

- Na razie jest dla nas bardzo dobry - próbowała oponować Bajla. 

Marica z niedowierzaniem potrząsnęła głową. 

- Hm, hm. Z całego serca chciałabym dla ciebie, żebyś nie zmieniła o nim zdania. Ale 

obawiam się, moja mała, że to tylko pobożne życzenia. 

Wtedy  właśnie  opowiedziała  jej  o  swojej  córce  Lenucie.  Jeszcze  przed  dwoma  laty 

przynosiła  zawsze  na  plebanię  grzyby  i  owoce  leśne.  Pewnego  razu  gospodyni,  która  tutaj 

wtedy pracowała, musiała wyjechać do Gury Humory. Wielebny był więc sam jeden w domu, 

gdy z koszykiem zjawiła się Lenua. Przesypała grzyby i owoce do dwóch naczyń, które stały 

na  stole,  zawczasu  już  przygotowane.  Bondar  zawsze  płacił  jej  dwie  leje.  Gdy  Lenua 

podziękowała i chciała wziąć pieniądze, dorzucił prędko jeszcze dwie monety. 

Zauważyła, że byłaby to podwójna zapłata, dziwiąc się, dlaczego nagle chce jej tyle 

dać. Na to Bondar odpowiedział: 

- Ot dlaczego, mała czarna czarownico. 

Nie rzekł już nic, tylko złapał ją od tyłu, zamknął w mocnym uścisku i zaciągnął na 

kuchenny stół. Lenua skończyła właśnie trzynaście lat. Tak naprawdę to nie bardzo wiedziała, 

co się dzieje.  Broniła się jednak i  wołała na  ratunek. Ale nikt jej nie usłyszał.  Byli sami  w 

wielkim  domu.  Bolesna  historia,  bez  końca  opowiadana  i  odsłuchiwana.  Powtarza  się 

każdego dnia tysiące razy we wszystkich stronach świata, a jednak za każdym razem brzmi 

inaczej. 

-  Powiadają,  że  trzynaście  to  szczęśliwa  liczba.  Ale  nam  sprowadziła  moc 

nieszczęścia. - Marica smętnie pokiwała głową. - Tu, w tej kuchni, zrobił to mojemu dziecku. 

background image

Tu,  gdzie  teraz  siedzimy.  Siłą  zadarł  jej  do  góry  nogi,  a  gdy  skończył,  mała  strasznie 

krwawiła. Bo była jeszcze czysta. A teraz niańczy bękarta, a przecież nie ma nawet piętnastu 

lat. Moja Lenua, moja gołąbeczka, mój promyczek, moja czarna różyczka, moja żałość, moja 

boleść, moja mała radosna czarodziejka, która już nie śpiewa i nigdy się nie śmieje... Zamilkła 

na zawsze i  stała się poważna, tak poważna na  swój wiek. Wstydzi  się  ludzi  i  zupełnie nie 

wychodzi  z  domu.  I  wie,  że  nikt  teraz  nie  weźmie  jej  za  żonę.  Bo  kto  chciałby  kobietę  z 

bękartem,  z dzieckiem kwiatów, jak je ludzie nazywają? Gdyby żył  mój mąż, mój kochany 

Ghifa, na pewno nie puściłby tego płazem. Ale cóż, pewnego dnia po prostu spadł z pociągu, 

gdy jak zawsze na czarno jechał na dachu. Miał chłopina pecha. Ześlizgnął się, biedaczek, i 

wpadł pod rozpędzone koła. Ten mój Ghi na pewno by go zamordował. Jak amen w pacierzu. 

Zawsze nosił przy sobie nóż i wiedział, jak go użyć. Oj, tak. Któregoś dnia wbiłby go księdzu 

w same plecy. Już ja to wiem, ale cóż mi teraz po nim, w grobie? Nie ma już mojego Ghijy. 

Ale  jest  już  na  świecie  inny  Ghifa,  mały,  bo  ma  ledwie  dwa  latka.  Oj,  odpłaci  on  jeszcze 

kiedyś przeklętemu księdzu za to, co zrobił jego matce. Bo sam  Bóg go nie pokarze, już ja 

wiem.  Nigdy  nie  karze  tych,  co  winni.  Całe  zło  przytrafia  się  tylko  niewinnym  na  tym 

świecie. Taki już nasz los, smutny los Cyganów. Tak było zawsze i tak pozostanie. Bóg o nas 

zapomniał,  a  może  jest  tylko  jednym  z  nich,  tych  innych.  Wtedy  już  bym  zrozumiała, 

dlaczego wszystko jest tak pokręcone na tym świecie... 

Bajla  przysłuchiwała  się  uważnie,  a  gdy  opowieść  dobiegła  końca,  powiedziała, 

mimowolnie zniżając głos do szeptu, jakby ciężko jej było wyjawić tajemnicę: 

-  Wiesz,  Marico,  że  również  moja  córka  jest  dzieckiem  kwiatów?  Ale  kiedy  się  to 

stało,  od  dawna  nie  byłam  już  dziewicą.  Zawrócił  mi  w  głowie  zupełnie  obcy  mężczyzna. 

Oszalałam na jego punkcie i wcale mnie nie zmuszał. Sama chciałam. Wiele razy. Wciąż nie 

miałam dosyć. Na początku byłam bardzo nieszczęśliwa, gdy zauważyłam, że dziecko jest już 

w  drodze.  Ale  dzisiaj  jestem  bardzo  rada,  bo  mam  przy  sobie  kogoś,  istotę  ludzką,  którą 

kocham. Bez niej zostałabym zupełnie sama na tym świecie. 

-  Może  masz  i  rację,  droga  Berto.  Samemu  ciężko  iść  przez  życie.  Ale  czasem  płaci 

się  za  drogo  za  to,  żeby  nie  być  samą,  o  wiele  więcej  niż  dwie  leje.  Cena  to  lata  naszego 

życia. A żyje się przecież tylko raz i ledwie przez chwilę jest się młodym. Powiem ci, że te 

dwie  leje  wcisnął  jej  naprędce  do  kieszeni  kaftana,  gdy  płacząc,  odchodziła.  Te  dwie 

przeklęte monety wrzuciłam zaraz potem do rzeki. Niech potopielniki i małpy, wodnicy i ich 

żony, złe duchy, które żyją tam, na samym dnie, w głębinach, mają radość z tej zapłaty. My 

jej nie chcieliśmy. I tak zostaliśmy całkiem bez pieniędzy. Więc pewnego dnia wybrałam się 

do  ojca  i  zapytałam,  czy  nadal  mogę  zaopatrywać  go  w  grzyby  i  jagody.  A  on  rzekł  tylko: 

background image

„Dobrze”.  I  ani  słowa  więcej.  Od  tamtego  czasu  robię  to  przez  całe  lato.  Bo  musimy  mieć 

pieniądze, żeby wyżyć. A do tego jeszcze mały Ghtya... 

Kiedy  Marica  sobie  poszła,  Bajla  przemyślała  sytuację.  Na  razie  nic  złego  się  nie 

działo.  Wręcz  przeciwnie.  Maria,  Mariechen,  jak  wołano  na  nią  teraz  we  wsi,  w  dni 

powszednie chodziła do przedszkola, które tu, wysoko w górach, nie zamierzało dać dzieciom 

prawdziwych  ferii.  Jeszcze  w  czerwcu  Elsa  oznajmiła  rodzicom,  że  z  polecenia  Wspólnoty 

Narodowej  w  tym  roku  nie  zorganizuje  się  wakacji,  bo  jest  rzeczą  najwyższej  wagi,  żeby 

wszystkie  rdzennie  niemieckie  dzieci  jak  najszybciej  i  najlepiej  opanowały  ojczystą  mowę. 

Mówiąc  o  ojczystej  mowie,  nie  miała  jednak  na  myśli  cipszerskiego,  szwabskiego  czy 

czesko-niemieckiego, który rozbrzmiewał w wielu okolicznych wsiach, tylko „język, którym 

mówił  Fuhrer”.  Bo  i  tutaj,  na  prawie  zapomnianym  krańcu  Europy,  w  każdym  razie  dość 

odległym  od  centrum  wielkich  aktualnych  zdarzeń,  pewnego  pięknego  dnia  „za  sprawą 

niemieckiego ducha w serce świata wleje się otucha”. I cały ten świat nagle ozdrowieje. Choć 

tak po prawdzie, to nikt tu właściwie nie chorował. 

Pewnego dnia po powrocie do domu Maria z ważną miną oznajmiła: 

- Dzisiaj nauczyliśmy się dwóch rzeczy, mama. „Być Niemcem znaczy być wiernym!” 

i „Bądź dumny i dobry, bo w twych żyłach płynie niemiecka krew!”. 

- A wiesz, co to właściwie znaczy, Mario? - zapytała Bajla. 

- Nie, mamo. Ale tak powiedziała nasza ciocia. A my powtarzaliśmy. Aż mogliśmy to 

powtórzyć wszyscy razem. „Być Niemcem...”. 

- Wystarczy, znam to już na pamięć - przerwała jej Bajla i by skończyć tę rozmowę, 

spytała,  co  jeszcze  robiły  tego  dnia.  I  wtedy  Maria  zanuciła  skoczną  piosenkę  o 

ciemnobrunatnym  orzeszku:  „Ciemnobrunatny  jest  orzeszek,  ciemnobrunatna  jestem  ja, 

jestem ja...” 

Ale Bajla nie słuchała. Bo do głowy przyszła jej niespodziewanie myśl: „Dobrze, że 

mała uczy się niemieckiego. A te slogany i przyśpiewki to dzisiaj część niemczyzny. Pewnie 

jednego nie sposób się nauczyć bez drugiego”. 

Sama  dostała  od  wielebnego  elementarz  dla  niemieckich  szkół  powszechnych  w 

Królestwie  Rumunii.  Tak  było  napisane  na  okładce.  Widniał  na  niej  obrazek  roześmianego 

chłopca,  który  na  plecach  niósł  tornister.  Z  pomocą  tego  podręcznika  miała  nieustannie 

poprawiać skromne słownictwo swej niemczyzny. W książce, wydanej w Hermannstadt, nie 

było przynoszonych przez Marię z przedszkola porzekadeł. I gdy po pewnym czasie mówiła 

już  z  córką  tylko  po  niemiecku,  szybko  spostrzegła,  że  porusza  się  w  tym  języku  coraz 

pewniej. Niekiedy tylko w zdanie wpadało jakieś żydowskie słowo. A czasem nawet dwa. Jak 

background image

wtedy, gdy powiedziała kiedyś Marii: 

- Weź koszyczek i raz dwa przynieś mi tu barenfun bojm. Robię dzisiaj kompot. 

Maria nie mogła powstrzymać się od śmiechu: 

-  Mama,  co  ty  wygadujesz?  Chyba  chodzi  ci  o  gruszki  i  o  gruszę!  Tak  się  mówi  po 

niemiecku! 

 

background image

Nadeszła niedziela. Na porannej mszy zebrało się jak zawsze to samo grono starych, 

pobożnych kobiet. Po nabożeństwie Bondar zwykle jadł śniadanie. Były to najczęściej jajko 

sadzone ze smażonymi skrawkami słoniny albo zapiekanym serem i pomidorami. Wypijał do 

tego  kilka  kieliszków  wódki  i  dużą  kawę  z  mlekiem.  Tej  niedzieli  znalazł  się  na  plebanii 

również  młody  wikary,  który  często  odwiedzał  wielebnego.  „Całkiem  ładny  chłopak  - 

pomyślała  Bajla  -  choć  i  jemu  zbiera  się  już  tłuszczyk.  Toczy  się  to  jak  tuczna  gęś  Boby 

Taube. Przypuszczalnie ma coś nie tak ze stopami”. 

Wikary nosił długie jasne włosy. Zaczesywał je za uszy, skąd spadały mu niemal aż na 

plecy. Jak za każdym razem, obydwaj duchowni zjedli obfite śniadanie, wypili trochę wódki, 

po  czym  udali  się  do  kościoła.  Bajli  przyszło  na  myśl,  żeby  narwać  w  ogrodzie  świeżych 

kwiatów i przystroić nimi ołtarz. Wyszła i odcięła nożykiem kilka białych i czerwonych róż. 

Gdy  otwarła  drzwi  kościoła,  usłyszała  dziwny  hałas.  Brzmiało  to  jak  sapanie  i 

jęczenie, a dochodziło od ołtarza, tyle że nikogo tam nie było widać. Nic nie przeczuwając, 

powoli  podeszła  bliżej  i  zajrzała  za  ołtarz.  Stał  tam  wąski  drewniany  stół.  A  na  stole,  na 

brzuchu, leżał  młody wikary. Sutannę miał  uniesioną, odsłaniała nagie  gładkie uda.  Za nim 

stał ojciec Bondar. 

Nie zdążył jeszcze zapiąć cingulum i był bez biretu. Mógł więc jedną dłonią podkasać 

z przodu księżą sukienkę. Drugą wsparł się o stół i od tyłu wbijał się rytmicznie w wikarego. 

Ten wydawał z siebie dziwaczne dźwięki. Bajla przystanęła w osłupieniu. 

O  czymś  takim  słyszała  tylko  raz,  przypadkiem,  jeszcze  w  Arwinicy.  Varvara 

zwierzyła  jej  się  w  tajemnicy,  że  są  w  mieście  mężczyźni,  którzy  robią  takie  rzeczy  z 

mężczyznami. Ale Bajla nie chciała uwierzyć. „Dlaczego z mężczyznami, tam, gdzie jest tyle 

kobiet?”. Tego jednak Varvara nie wiedziała. 

Bajla wstrzymała oddech, próbując powoli wymknąć się z kościoła. Kwiaty zabrała z 

sobą. Gdy dotarła już do drzwi i ostrożnie zaczęła je otwierać, za plecami usłyszała nagle inny 

chrapliwy  jęk.  Poznała  głos  Bondara.  Brzmiał  jak  ryk  jeleni  w  lasach,  niesamowicie  i 

zatrważająco. 

„Mój Boże - pomyślała - w co ja się wpakowałam?”- 

Gdy  po  nabożeństwie  nakrywała  do  stołu,  unikała  spojrzeń  wikarego.  Ten  jednak 

zdawał  się  mieć  świetny  humor.  Popijał  tęgo  mszalne  wino,  które  zawsze  pojawiało  się  na 

stole,  gdy  Bondar  przyjmował  gości,  i  wspominał  z  rozmarzeniem  potrawy,  które  kiedyś 

często przyrządzała jego matka. 

background image

- Grenadiera, to ci kochtowała moja mami. To ci zawszy boła freite. Jiść i pile lisać - 

opowiadał. 

-  Dobra  słuch,  Berta  -  powiedział  Bondar.  -  Brej  propis  i  na  za  duń  skochcisz  me 

grenadiera, na. Herr kapłan wsyt otlomaczy. 

Przepis był dość prosty. Do ugotowania grenadiera potrzeba było makaronu, kapusty i 

cebuli. I „wiela slotko smetana i możen trocha wundzona szynka, ale calem fajn siekana”. 

Nie  było  trudno  spamiętać  recepturę  i  już  po  paru  dniach  Bajla  stanęła  w  kuchni, 

wałkując ciasto na makaron. Musiało być bardzo cienkie i pokrojone na długie, równe nitki. 

Kiedy wałkowała ciasto, niespodziewanie do kuchni wkroczył Bondar, co na ogół nie 

zdarzało się zbyt często. 

- Na, kluska bud? - zapytał. - Tink i kras ma bud. 

- Tak będzie, wielebny ojcze - odparła Bajla, która poczuła się trochę nieswojo, kiedy 

za nią stanął. 

Był upalny dzień i miała na sobie tylko cieniutką letnią sukienkę, bez koszulki, którą 

zwykle nakładała pod spód. Nie zapomniała jednak, rzecz jasna, o bieliźnie i o biustonoszu. 

Naraz  poczuła  na  karku  jego  oddech  i  gdy  zamierzała  się  odwrócić,  gwałtownym 

ruchem chwycił ją od tyłu. 

- Tu moż tero kriken i wolat, Berta. Nej swin te słuch, nej diabeł. I nej aniel! Nit! 

- Proszę nie, wielebny, błagam! Nie! - zaklinała go Bajla. 

Głos jej drżał i nie pomyślała nawet o tym, żeby krzyczeć. 

Bo i po co? Kiedy w pobliżu nie było żywej duszy. 

- Tu stes lepsza od cali kluska świata - sapnął Bondar i obiema dłońmi, trzymając ją 

mocno za pośladki, przycisnął Bajlę brzuchem do deski z makaronem. 

Poczuła  brutalną  siłę  jego  rąk  i  nie  próbowała  się  bronić.  Górował  nad  nią  samczą 

krzepą i sprawa była od razu przesądzona. 

-  Proszę,  wielebny,  proszę  tego  nie  robić  -  powtarzała  wciąż  błagalnie,  aż  w  końcu 

głos  odmówił  jej  posłuszeństwa  i  z  gardła  wychodziło  tylko  żałosne,  śmieszne  kwilenie, 

lament pomieszany z trwogą. 

Nie mogła nawet płakać, choć najchętniej zawyłaby pod same niebiosa. Z bezsilnego 

gniewu  i  wstydu.  Wtedy  Bondar  zarzucił  jej  sukienkę,  błyskawicznym  ruchem  brutalnie 

zerwał majtki i wszedł w nią, charcząc i sapiąc z podniecenia. 

  „Boże,  robi  to  ze  mną  jak  z  wikarym”  -  pomyślała  mimowolnie.  I  do  gniewu  i 

poniżenia dołączyły bezradność i obrzydzenie. 

Upłynęło trochę czasu, zanim Bajla znowu usłyszała ryk jelenia. A po chwili poczuła 

background image

wilgotny, konwulsyjny spazm szczytowania. 

„Wielki Boże Wiekuisty, proszę, nie pozwól, żeby mnie zapłodnił. Nie pozwól, żebym 

nosiła jego dziecko. Nie pozwól, nie pozwól” - modliła się po cichu w myślach. 

Było już po wszystkim. Bondar wymierzył jej siarczystego klapsa w obnażoną pupę, 

mówiąc: 

- Na, zrob me tero kraso kluska, jeno żywa. 

Po czym wyszedł. 

Teraz dopiero Bajla mogła się wypłakać. Łzy przyszły jak wyzwolenie. Oparła się o 

ścianę  obok  paleniska,  gdzie  wisiała  wyszywana  w  wiele  małych  zakrętasów  ścierka. 

Odcyfrowała  napis:  „Błogosławieństwo  Boga  na  wszystkich  twoich  drogach”.  Najchętniej 

zerwałaby ze ściany sukno z porzekadłem i wrzuciła do płonącego pieca. Ale nie wolno jej 

było  tego  zrobić.  Więc  patrząc  tylko  w  okno,  na  błękitne  niebo  Karpat,  powiedziała  po 

żydowsku: 

- Ojberszter, far wus, far wus...? Far wus di sztrof un szand?*-Nie oczekiwała jednak 

odpowiedzi.  Ale  przecież  wolno  było  pytać,  kiedy  się  wierzyło.  Ktoś  musiał  być  tam,  na 

górze. I musiał jej wysłuchać. 

* (jid.) Za co, Najwyższy? Za co? Za co mnie karzesz i poniżasz? 

Nagle  poczuła,  jak  coś  mokrego  spływa  jej  po  nogach.  Sięgnęła  dłonią.  Nasienie 

sprośnego  klechy.  Z  obrzydzeniem  popatrzyła  na  wilgotne  palce.  Bez  wahania  roztarła 

spermę na rozwałkowanym cieście, powtarzając czynność kilka razy, do chwili, aż wszystko 

stało się na powrót jedną kleistą mączką. Potem naplula, zwalkowała ślinę z ciastem i jeszcze 

raz  splunęła.  Ostatni  raz  sięgnęła  między  nogi,  odklejając  resztki  nasienia,  a  potem 

zwyczajem rumuńskich chłopów wysmarkała palcami nos. Prosto w placek. 

- Teraz to żryj, przeklęty diable! 

Wtedy  dopiero  przypomniała  sobie,  że  i  Maria  miała  jeść  jej  grenadiera.  Prędko 

chwyciła  mniejszy  garnek  i  wrzuciła  do  środka  trochę  drobno  posiekanej  kapusty.  A 

ponieważ z poprzedniego dnia zostało jeszcze kilka ziemniaków, ugotowała córce kapustę z 

kartoflami  i  śmietaną.  Grenadiera  z  cienkimi  plasterkami  szynki  jadł  więc  tylko  Bondar. 

Pochwalił nową potrawę i po obiedzie zapytał Bajlę, czy jej i córce też tak bardzo smakowało. 

Bajla odpowiedziała: 

- Tak, wielebny, to naprawdę wyjątkowy przepis. 

O tym, co działo się w szerokim świecie, ludzie w Leopolds-dorfie dowiadywali się 

czasem po tygodniach, ale niekiedy też i szybciej, po paru zaledwie dniach. 30 sierpnia 1940 

roku  Niemcy  i  Włochy  podpisały  w  Wiedniu  traktat,  na  mocy  którego  północna  część 

background image

Siedmiogrodu  wróciła  znów  do  Węgier.  Wiadomość  o  tym  zdarzeniu  dotarła  tutaj  już 

nazajutrz,  bo  31  sierpnia  na  wschodnim  brzegu  rzeki  pojawili  się  rumuńscy  pogranicznicy, 

rozstawiając posterunki. I znów granica przebiegała jak kiedyś środkiem mostu. Leopoldsdorf 

należał  teraz do Węgier, a Marienthal do Rumunii.  Z dnia na dzień, jednym pociągnięciem 

pióra. Ale ludzie nadal przekraczali most jak dawniej, a żołnierze wygrzewali się w słońcu, 

grali w karty albo zagryzali prażone pestki dyni, ciesząc się pogodą i leniuchując. I chwaląc 

dobrego  Pana  Boga.  Ale  w  okolicy  było  teraz  dwóch,  do  których  modlono  się  w  dolinie. 

Jeden  nazywał  się  Miklós  Horthy,  drugi  -  łon  Antonescu.  Ale  istniał  też  jeszcze  trzeci,  w 

porównaniu z którym tamci dwaj wyglądali jak małe bożki, a ten ostatni siedział daleko, w 

Berlinie.  Dla  niemieckiej  społeczności  liczył  się  tylko  ten  trzeci,  jedyny,  wszechmocny, 

pamiętliwy  i  porywczy,  przed  którym  wszystkie  inne  *  bóstwa  w  nabożnym  milczeniu 

pochylały głowy. 

Przed domem szefa organizacji partyjnej w Leopoldsdorfie obok niemieckiej flagi ze 

swastyką  wisiał  teraz  sztandar  Węgier  -  czerwono-biało-zielony.  W  jednej  chwili  wszyscy 

zauważyli, że mieszkają na Węgrzech, choć prawie nikt we wsi nie rozumiał nowej urzędowej 

mowy. Poza ojcem Bondarem. Bo ten przypomniał sobie nagle, że w dzieciństwie mówił tak 

naprawdę  tylko  po  węgiersku.  I  w  swoim  kościele  wprowadził  zaraz  zwyczaj  sprawowania 

mszy w języku ojców. Wielu parafian ta zmiana bardzo rozsierdziła, choć nikt nie odważył 

się zaprotestować. W Domu Niemieckim w Marienthalu, gdzie decydujący glos o wszystkim 

miał  dawny  szewc  Lunatschek,  obok  sztandaru  ze  swastyką  wisiała  jednak  nadal  flaga  z 

trzema rumuńskimi kolorami. Czasy i granice się zmieniały, ale nie wspólnota, bo ta bardzo 

mocno się trzymała, przynajmniej tu, w odległych od centrum Rzeszy Karpatach. 

Był  początek  września  i  zbliżała  się  już  jesień,  obojętna  na  aktualne  wydarzenia, 

skromna  i  prostoduszna  w  pastelowych  szatach.  Skończywszy  robotę  w  warzywniku,  Bajla 

zawróciła  w  stronę  domu.  Już  od  drzwi  usłyszała  jasny,  beztroski  śmiech  małej  Marii.  Zza 

ściany wybiegał jej naprzeciw, radosny i szczebiotliwy. Wtórował mu głęboki bas Bondara. 

Oboje musieli być w gościnnym. Powoli zbliżyła się do drzwi. Były tylko przymknięte i Bajla 

ostrożnie  jej  popchnęła.  Maria  siedziała  u  Bondara  na  kolanach.  Kobieta  zobaczyła  nagie, 

kształtne nogi, na których niby to przypadkiem spoczęła pulchna dłoń księdza. Dziewczynka 

zdawała się tego nie dostrzegać. Na stole, przy którym siedzieli, leżała otwarta duża książka. 

-  Chodź  do  nas,  mama, zobacz,  co  jest  w  książce.  Ile  pięknych  obrazków.  Wielebny 

opowiadał mi historie z Biblii. Jakie one wszystkie wesołe! - Maria zatrajkotała zachwycona. 

Bajla  podeszła  parę  kroków,  rzuciła  przelotne  spojrzenie  na  otwartą  książkę  i 

nieznoszącym sprzeciwu głosem rzekła: 

background image

-  Chodź,  Maria,  musisz  mi  w  czymś  pomóc.  -  Mówiąc  to,  starała  się  nie  patrzeć  na 

Bondara. 

W  kuchni,  kiedy  były  same,  surowo  napomniała  córkę  i  zabroniła  jej  siadać  na 

kolanach wielebnego. 

- Ale dlaczego, mama? Jest przecież dla nas taki dobry - zapytała zdziwiona mała. 

Co miała odpowiedzieć? Po namyśle rzekła: 

- Nie przystoi siadać na kolanach księdza. To nie uchodzi. Nikt tak nie robi! 

- Ale on sam kazał mi przyjść i usiąść mu na kolanach. „Chodź do wujka Bondara”, 

tak powiedział. 

- Mimo wszystko. Nie rób tego więcej. 

- Dlaczego, mama? Przecież jest dla nas taki dobry. 

- Proszę cię, żebyś tego nigdy więcej nie robiła. A o czym rozmawialiście? 

- O wielu rzeczach. 

- Na przykład? 

- O Purim. 

- Jak to o Purim? 

-  Powiedział  mi,  że  chce  urządzić  w  zimie  wielkie  święto  Purim.  Ma  przyjść  dużo 

dzieci  i  będą  potrząsać  grzechotkami  i  kołatkami,  gdy  wyczyta  się  imię  Hamana.  I  zapytał 

mnie, czy już kiedyś brałam udział w Purim. Powiedziałam, że tak, w Klinitzu... 

- Tak mu powiedziałaś? - Bajli odebrało mowę. 

- Tak, mama. 

- Po co? Po co, pytam cię? Dlaczego? - bezradnie powtarzała Bajla. 

Odchodziła od zmysłów. A więc stało się. Wielebny „pociągnął za język” małą Marię, 

jak to się mówi u Rumunów. I przebiegłym kłamstwem zwabił ją w pułapkę. 

- Bo on też świętuje Purim, jak my wtedy, w Klinitzu... Wtedy przychodzi do kościoła 

dużo dzieci... 

- On wcale nie obchodzi Purim, Mario. Tylko tak powiedział - odparła Bajla i jej glos 

zatrząsł się od tłumionego gniewu. 

Ale cóż. Co się już stało, to się nie odstanie. I nic się nie da zrobić. Przez chwilę Bajla 

zastanawiała  się,  czy  jej  położenie  ulegnie  teraz  zmianie.  Przecież  Bondar  nienawidził 

Żydów.  W  Marienthalu  wiedziało  o  tym  każde  dziecko.  Tylko  jej  własne  jakoś  tego  nie 

słyszało.  Bo  i  jak?  Nikt  Marii  o  tym  nie  wspomniał  -  Marii,  która  wyglądała  tak  aryjsko. 

Bardziej  aryjsko  niż  Gudrun  Lunatschek,  córka  małego,  krzywonogie-go  szefa  organizacji 

partyjnej we wsi, którego głos z każdym zebraniem rozbrzmiewał coraz ostrzej i donośniej. 

background image

„Ujadzi jik pikielna hunda, tem na górze, kaj ma zla duń” - powiedział któregoś dnia 

stary  Atzberger,  Cipszer,  który  przed  laty  przywędrował  tu  z  Oberwiesenau,  zza  drugiej 

strony  lasów.  Żona  Atzbergera  była  Polką  i  to  po  części  wykluczało  go  ze  wspólnoty.  Z 

powodu  tego  mieszanego  małżeństwa  Lunatschek  nazwał  go  nawet  kiedyś  zdrajcą  narodu 

niemieckiego. Gdy doniesiono o tym Atzbergerowi, ten miał odrzec tylko: „Lunatschek, moż 

me  w  tupa  pocelek”.  Powiedzonko  to  wyrywało  się  potem  nieopatrznie  wielu 

niemieckojęzycznym  chłopom.  Padało  z  niewyparzonych  gęb  całkiem  jawnie  i  bez 

zasłaniania ust. 

W Domu Niemieckim, który dawniej był małym żydowskim pałacykiem, a teraz nie 

należał do nikogo, zbierali się tylko ci, którzy nie mieli w swych rodzinach żadnych obcych, 

nawet  jeśli  ich  najczęściej  ze  słowiańska  brzmiące  nazwiska  zdradzały,  co  naprawdę  w  ich 

genealogicznej  trawie  piszczy.  Dawny  właściciel  tego  zniemczonego  domu  został  wysłany 

„na  roboty”,  a  jego  krewni  jeszcze  tej  samej  nocy  wynieśli  się  za  góry.  Dokąd  -  nie 

wiedziano, bo i też nie chciano wiedzieć. 

W sali, gdzie kiedyś był wielki, piękny salon właściciela tartaku, wisiały teraz portrety 

Horthyego  i  Hitlera.  I  ogromna  „gazetka  ścienna”  -  karton  sztywnego  papieru  osadzony  w 

kunsztownie  przyciętej  drewnianej  ramie  ozdobionej  dębowymi  liśćmi,  między  które 

wstawiono  małe  swastyki.  Ciotka  Elsa,  przedszkolanka,  i  wiejski  nauczyciel  Barthmes, 

siedmiogrodzki  Sas,  wspólnymi  siłami  umieścili  na  niej  wielkie  fotografie  Fuhrera  i  jego 

zaufanych.  Wycięli  je  delikatnie  i  starannie  z  ilustrowanych  magazynów  Rzeszy.  Tutaj,  w 

Niemieckim Domu, wszyscy czuli się jak u siebie, pośród swoich, którzy byli przyjaciółmi i 

towarzyszami.  Gdzie  bez  obaw  można  było  mówić,  co  naprawdę  się  myślało.  O  narodach, 

które  ich  zewsząd  otaczały,  i  o  wspaniałych  czasach,  które  wkrótce  miały  nadejść.  Ale  po 

prawdzie, nikt nie myślał tu na własną rękę, bo mówiono tylko to, co przedtem już powiedział 

Lunatschek. Ten z kolei nie rozmyślał wiele i powtarzał na wyrywki jedynie to, co usłyszał 

był od innych. Tu i gdzie indziej, w całym północno-wschodnim Siedmiogrodzie, wszyscy na 

okrągło  rozprawiali, ale  nikt nie zastanawiał  się nad sensem słów. To, co nazywano mową, 

najczęściej  było  tylko  wielkim,  zgodnym  rykiem.  I  większość  ludzi  zdawała  się  ten  ryk 

rozumieć. Zwłaszcza gdy przy okazji nie trzeba było myśleć. 

Sam  Lunatschek,  dawny  łaciarz  butów,  próbował  zawsze  w  swych  mowach 

naśladować styl Fiihrera, nawet jeśli potok słów, który płynął z jego ust, nieporadnie grzązł w 

miejscowej gwarze i potykał się o dialekt. Ale nieoszlifowane, prostackie słowa wylatywały 

spod  języka  jak  armatnie  kule,  kiedy  w  wiecowym  zapale  grzmiał  na  wrogów  Rzeszy  i 

przedstawicieli  niższych  ras.  Słowa  te  marszowym,  zwartym  krokiem  wkraczały  w  głowy 

background image

tych, którzy go słuchali i oklaskiwali, tratując ostatnie resztki rozsądku, jaki temu i owemu, 

bez zasługi, przypadły w udziale przy narodzinach. Gruppenleiter miał to coś, co z żydowska 

nazywano  dawniej  a  afszrojftes  mojl,  niewyparzoną  gębą.  Bajla  pamiętała,  co  o  takich  po 

rumuńsku mówiła jej Varvara, wspominając o wilkach w zielonych uniformach: „Przyszli na 

świat idiotami, niczego się nie nauczyli, a jeśli już, to połowę zapomnieli”. Ale z nikim się 

tym wspomnieniem nie dzieliła, nawet z Cyganką Maricą, o której Lunatschek raz powiadał, 

że jest untermenschem, innym zaś, że robactwem. 

„Któż  jednak  ochroni  cię  przed  idiotami,  kiedy  są  u  władzy  i  z  każdym  dniem 

wzrastają  w  siłę?  Kiedy  nagle  okazuje  się,  że  jest  ich  cała  rzesza?  Tu  nie  pomoże  żadna 

klugszaft  -  pomyślała  Bajla  -  bo  samemu  trzeba  rżnąć  idiotę,  żeby  nie  odstawać”.  Tak  też  i 

robiła,  starając  się,  jak  tylko  potrafiła,  wbrew  własnej  woli  i  z  największym  trudem. 

Zwłaszcza  w  niedziele,  gdy  musiała  uczestniczyć  w  nabożeństwach  odprawianych  przez 

Bondara. 

Ścierając  kurz  w  kościele  albo  przystrajając  ołtarz  świeżym  kwieciem,  często 

widywała, jak ta lub inna kobieta ze wsi klęczy przed drewnianą figurą świętego Antoniego. 

Jego  długi  brązowy  habit  wystrzępił  się  już  mocno  w  kilku  miejscach.  Spod  spodu 

prześwitywało  jasne  drewno.  Dłonie  wiejskich  kobiet  wciąż  od  nowa  gładziły  świętą  szatę, 

dotykając złupanego drewna, gdy usta odmówiły już modlitwę. 

„Te  modlą  się  do  drewnianego  bożka.  Inne  do  portretu  mężczyzny  z  komicznymi 

wąsikami. Mężczyzny, który spogląda z ram  zawsze złym,  surowym  wzrokiem.  I ja też tak 

muszę  robić,  jakbym  była  jedną  z  nich.  Ale  na  pewno  nigdy  nie  uklęknę  przed  figurą  czy 

obrazkiem. Prędzej połamię sobie nogi. Jak długo jednak to wszystko jeszcze potrwa, teraz, 

kiedy Bondar już nas przejrzał? Co mam robić, czego nie robić? - zachodziła w głowę Bajla. - 

Jakie to życie dziwne. Jesteśmy obie Żydówkami, ja i moja córka. I jak długo nikt o tym nie 

wie, nic złego się nie dzieje. Jedna wygląda jak  czarownica, powiadają;  bo ma rude włosy. 

Druga jak aryjskie dziewczątko, bo jest jasna. Co to za świat? W jakim świecie my żyjemy? 

Wielki Boże, dlaczego tak to urządziłeś?”. 

I  znów  pojawiła  się  w  jej  sercu  farpajnigenc  mojre,  dręcząca  trwoga,  cicha, 

przyczajona  mroczna  bestia,  które  zamieszkała  w  niej  od  chwili,  gdy  tamci  mężczyźni 

zastukali nocą do drzwi. A teraz był wielebny Bondar, który też mógł stanąć którejś nocy u jej 

progu  i  gdyby  rzeczywiście  przyszedł,  musiałaby  go  wpuścić.  Albo  znów  uciekać.  Nie 

wiedziała, co jest gorsze. Wymykać się w pośpiechu czy nie odmawiać  Bonda-rowi,  gdyby 

ponownie chciał się do niej zbliżyć? Nie mogła znieść myśli o jednym i o drugim. 

Maria siedziała przy kuchennym stole; rysowała w dużym zeszycie, który dała jej w 

background image

prezencie ciotka Elsa. Na obrazku była tam rzeka w dolinie wysokich gór, a nad rzeką stały 

małe  domki  i  kościółek.  Z  wysokiego  nieba  wyglądało  dobrotliwe  słońce.  Jego  promienie 

wieloma  maleńkimi  kreseczkami  kładły  się  na  dachach  domów.  Szczęśliwy,  beztroski  świat 

dziecka, które nie wiedziało jeszcze, co rzeczywistość kryje za swymi kulisami. 

- O czym myślisz, mama? - zapytała Maria. 

- Myślę o tym, jak to będzie, moje dziecko. 

- A co ma być? 

- Otóż to: tego właśnie nie wiem - odpowiedziała cicho Bajla. 

- To po co o tym myśleć, mama? 

- Może i masz rację, córciu. Co ma przyjść, to przyjdzie. 

Już niebawem Bajla miała się dowiedzieć, jak i kiedy. 

Następnego  dnia  była  niedziela.  I  jak  często  przedtem,  i  tym  razem  w  odwiedziny 

przyszedł  młody  wikary.  I  jak  zawsze,  razem  z  wielebnym  weszli  na  krótko  do  kościoła. 

Zostali  tam  przez  dziesięć  minut.  Potem  znów  pojawili  się  w  gościnnym,  do  którego  Bajla 

wniosła  obiad.  Chwilę  przedtem  znów  zakradła  się  pod  kościelne  drzwi,  gdzie  powoli  i 

ostrożnie nacisnęła klamkę. Tym razem jednak klamka nie puściła. Drzwi zastała zamknięte. 

A klucz tkwił w zamku, wewnątrz. 

Potem  przyszła  środa.  Maria  bawiła  się  na  dworze  z  małą  Cipszerką.  Bajla  była  w 

kuchni i robiła obiad. Miała ugotować tokań po cipszersku na kociołku. Kaszkę kukurydzianą 

z owczym serem i słoniną na zasmażce. Tego zażyczył sobie dziś na obiad ojciec Bondar. 

Moczyła właśnie owczy ser w śmietanie, gdy cicho otworzyły się drzwi i ksiądz stanął 

nagle  za  nią,  chwycił  ją  za  kark  i  przycisnął  do  stołu.  Ledwie  zdążyła  odsunąć  na  bok 

naczynie z serem, kiedy z tyłu zadarł jej spódnicę. 

-  Bud  calem  cicho,  Berta,  calem  cicho,  bo  kaj  nej,  zajdzi  tu  medele  i  obacy,  ca 

robiemy - wysapał jej do ucha i jednym gwałtownym pchnięciem wziął ją w posiadanie. 

-  Nie,  nie,  proszę,  nie  -  zaskamlała  Bajla  i  cicho  zaszlocha-la,  podczas  gdy  Bondar 

ciągle napominał: 

- Calem cicho. Ca zamyśli mala, kaj obacy, ca jij mami robie w kuchen? Ha? 

Bajla  wyjrzała  tylko  przez  firankę  w  oknie  i  zobaczyła,  jak  jej  Maria  śmieje  się  i 

skacze  przez  skakankę,  którą  przyniosła  mała  sąsiadka.  Na  zewnątrz  był  zwyczajny 

wrześniowy dzień. Liściaste lasy stały w barwnej szacie. Łagodne słońce spoglądało z góry na 

bawiące się beztrosko dzieci. 

Przed odejściem  Bondar z uznaniem poklepał  ją po obnażonej  pupie, nic jednak nie 

powiedział.  Obróciwszy  się,  wyjęła  z  szafy  czystą  ścierkę,  żeby  wytrzeć,  co  zostawił.  Na 

background image

ścianie znowu zobaczyła napis: „Błogosławieństwo Boga na wszystkich twoich drogach”. Ale 

teraz  już  wiele  nie  myślała.  Bo  jedna  z  tych  dróg  zawiodła  ją  tu  właśnie,  w  wąską  dolinę, 

która zewsząd kończyła się górami. A stamtąd nie było już żadnego wyjścia. I żadnej drogi. 

Nie  do  wiary,  że  tę  akurat  drogę,  jej  drogę,  drogę  donikąd,  ktoś  też  któregoś  dnia 

pobłogosławił. 

Nocami, gdy Maria smacznie i beztrosko spała u jej boku, Bajla często leżała bez snu, 

z  otwartymi  oczami.  Strach,  gniew  i  uczucie  bezsilności  przygniatały  jej  pierś,  jak  tamta 

kikimora,  która  ponoć  nawiedza  chrześcijan.  Jej  demon  nie  pochodził  jednak  z  bezkresnego 

świata ludowych wierzeń, z niewidzialnej krainy czarodziejskich istot. Jej demon miał imię i 

nazwisko i naprawdę istniał. Nazywał się Bondar. Widywała go każdego dnia. Przychodził, 

odchodził i powracał. I nie przez dziurkę od klucza jak owa kikimora, tylko pewnym krokiem 

przez otwarte drzwi. 

Stała  się  na  koniec  kimś,  kim  nie  chciała  być  -  kobietą,  którą  ktoś  po  prostu  sobie 

„bierze”.  Jedyna  różnica  między  nią  a  owymi  młodymi  wdowami,  z  których  gdzie  indziej 

robiono  wiejskie  nierządnice,  polegała  na  tym,  że  tylko  jeden  mężczyzna  został  jej  katem. 

Marna pociecha. Bo jeśli zajdzie teraz w ciążę, Bondar natychmiast ją odeśle. To pewne. Tak 

pewne jak jutrzejszy dzień. I gdzie pójdzie? Na dodatek w dwojgiem dzieci, z których żadne 

nie ma ojca? 

Rabbi  Jochanan  z  Wischnitzu  powiedział  kiedyś  coś  bardzo  ważnego  młodej 

Żydówce.  Ta  Żydówka  próbowała  odebrać  sobie  życie.  Z  rozpaczy  i  zawodu  miłosnego. 

Rabbi  pouczył  ją,  że  czegoś  podobnego  nie  wolno  nigdy  robić,  bo  nasze  życie  nie  do  nas 

wszak  należy.  Jest  tylko  depozytem.  I  tylko  Przedwieczny  może  któregoś  dnia  zażądać 

zwrotu tego depozytu. 

„Dlaczego jednak właśnie mnie użyczył tak ciężkiego życia?  - zapytałaby na pewno 

Bajla. - Czy przed Najwyższym, błogosławione Jego imię, my, ludzie, nie jesteśmy wszyscy 

równi?”. 

Zaciekawiło  ją,  co  odpowiedziałby  mądry  rabbi,  którego  Rebeka  znała  i  bardzo 

poważała. Bo to Rebeka opowiedziała Bajli tę historię. 

 

background image

10 

W  październiku,  gdy  na  niebie  zatańczyły  pierwsze  nieśmiałe  płatki  śniegu,  w 

Marienthalu pojawiła się nagle niemiecka komisja przesiedleńcza. Przyjechała w dwu szarych 

samochodach,  które  narobiły  wiele  dymu  i  hałasu,  zanim  zatrzymały  się  na  placu.  Kilku 

panów w mundurach i dwóch po cywilnemu wysiadło z wozu, rozprostowało kości, zaklęło 

głośno  na  stan  dróg  i  z  ciekawością  się  rozejrzało,  jakby  przyszło  im  wylądować  na  obcej 

planecie. 

Na  miejscu  był  już  jednak  Lunatschek,  który  zawołał  dziarsko  „Heil  Hitler!”,  co  w 

jego  ustach  zabrzmiało  jak  niewydarzone  „Ajtler”,  po  czym  wyprostował  się  jak  struna. 

Panowie  z  komisji  odpowiedzieli  tylko  zdawkowo,  niedwuznacznie  okazując  swoją 

wyższość. Po chwili z ważnymi minami wkroczyli do Domu Niemieckiego, a dwaj chłopcy z 

Deutches  Jugendvolk,  w  brunatnych  koszulach,  opasani  czarnymi  skórzanymi  pasami,  z 

nożami  myśliwskimi  za  pazuchą,  zajęli  stanowiska  tuż  przed  wejściem.  Stali  tam  jak  dwa 

posągi i nieruchomym wzrokiem patrzyli wprost przed siebie, w stronę, gdzie znajdował się 

wiejski sklepik, który jeszcze do niedawna należał do Alfreda Gottlieba. Po kilku godzinach 

komisja do spraw przesiedleńców odjechała. 

I  już  następnego  dnia  gruchnęło  w  okolicy,  że  niebawem  wszyscy  Niemcy  mają 

wracać „do domu”, „na łono Rzeszy”. 

  „Führer nas  zawezwał”  -  oznajmił Lunatschek i wielu  było  bardzo dumnych, że ten 

daleki wielki Führer, ten, którego czczono niczym Boga, przypomniał sobie nagle o ludziach 

z  Marienthalu  i  z  wielu  innych  wsi.  To,  czego  ci  ludzie  nie  wiedzieli,  albo  dowiedzieli  się 

dopiero  dużo  później,  był  fakt,  że  tamci  z  Berlina,  którzy  zdecydowali  o  ich  losie,  już  5 

września  podpisali  w  Moskwie  pewien  traktat.  Dotyczył  on  kwestii  przesiedlenia  rdzennie 

niemieckiej  ludności  na  tereny  Trzeciej  Rzeszy.  I  że  już  od  połowy  sierpnia  istniało  w 

Berlinie  Niemieckie  Komando Przesiedleńcze. 9 września wkroczyło  ono do Czerniowców, 

przystępując do przesiedlania niemieckiej ludności, która tam mieszkała. 

Minęło trochę czasu, zanim przypomniano sobie również o Cipszerach z doliny Złotej 

Bystrzycy.  Ich  też  Rzesza  chciała  przygarnąć  jako  rodowitych  Niemców.  Ci  jednak  zdążyli 

się już dawno przyzwyczaić, że wielki świat traktuje ich po macoszemu i niejeden nawet się 

cieszył, że wielkie wydarzenia omijają jego dom. Ale teraz żarty się skończyły. Teraz i oni 

mieli opuścić swą ojczystą ziemię, tylko z tym, co mogli unieść, i niczym więcej. I ruszyć w 

drogę ku niepewnej przyszłości. Choć wciąż nie brakowało takich, którzy uważali, że byłoby 

dla nich i dla ich rodzin znacznie lepiej, gdyby znowu o nich zapomniano. A ci inni, którzy 

background image

się z nimi całkiem nie zgadzali, też zmienili zdanie, gdy jeszcze rok później, w 1941, nadal 

siedzieli  w  różnych  obozach  przejściowych  z  wytatuowanymi  na  ramieniu  literami  -  A,  O 

albo S. Literami, które przydzielono im według ich przynależności rasowej. Ci z literą A mieli 

jechać do Altreichu, ci z literą O mieli się udać na nowe terytoria na Wschodzie, Ostgebiete, 

które mieli pomóc zniemczyć, literą zaś S oznaczono tych, których określono jako „przypadki 

szczególne”, Sonderfälle. Nie było to pierwsze okropne i bolesne doświadczenie, które stało 

się udziałem fołksdojczów z odległych od niemieckiej Rzeszy Karpat. 

Od Cyganki Maricy Bajla niebawem usłyszała, co działo się po drugiej stronie rzeki. 

Cipszerzy  przygotowywali  się  do  wielkiej  akcji  przesiedleńczej.  I  choć  Leopoldsdorf  był 

właściwie  częścią  Siedmiogrodu,  wielu  niemieckich  mieszkańców  również  chciało  jechać. 

Szef  organizacji  partyjnej  Lunatschek  już  zawczasu  przystąpił  do  sporządzania  rozmaitych 

list. Bo we wsi żyło kilka mieszanych małżeństw. I Niemcy, co po jednym z rodziców byli 

Rumunami  lub  wręcz  Hucułami.  Można  było  również  znaleźć  takich,  których  ojciec  lub 

matka  przypuszczalnie  mieli  żydowskich  przodków,  choć  potomkowie  gwałtownie  temu 

zaprzeczali, upierając się, że są katolikami. I istotnie byli. 

Więc  ci  wszyscy  Niemcy  -  także  ci,  którzy  nie  należeli  do  jego  najgłośniejszych 

zwolenników - mieli się teraz stawić przed Lunatschkiem, żeby dowieść, że są Aryjczykami. 

W  tym  celu  musieli  wylegitymować  się  tak  zwanym  świadectwem  pochodzenia  i  aryjskim 

dokumentem  tożsamości.  Gdy  pewnego  dnia  Bajla  nakrywała  do  stołu,  Bondar  zapytał, 

uśmiechając się złośliwie: 

- Ca dostane, kaj ostawie te aryjski paper, z dajcze rodne i prarodne, na? 

-  Nie  potrzebuję  świadectwa  pochodzenia,  wielebny,  bo  wcale  nie  zamierzam  stąd 

wyjeżdżać. 

- Ca? Ti jist unmożen. Alli lude jaden. Nawet te, ca sa nit Dajcze. Ale możen, za wu 

opedwie ne jisti żadna prawi Dajcze? Ne jist tek? Riktig? 

- Jesteśmy katoliczkami i Niemkami, wielebny. Nic więcej nie wiem  - ucięła dumnie 

Bajla. 

- Me ne mus spowadać, bo wim ca nico, jako ta z warno opedwiema staj, libe Berta - 

powiedział  z  namaszczeniem  Bondar.  -  Pocekajmo.  Clowik  strel,  Pan  Bog  kula  nes. 

Pocekajmo, gda wum ponese. 

Życząc mu  „smacznego” i  „błogosławionego”  - jak zazwyczaj,  gdy stawiała obiad  - 

Bajla  oddaliła  się  do  kuchni.  Usiadła  przy  stole,  obracając  w  myślach  słowa  księdza. 

Niedługo  miała  wrócić  Maria.  A  pierwszego  października  zaczynała  się  już  szkoła.  Nie 

myśleć po próżnicy, lecz natychmiast działać - to musiała teraz zrobić. Bo ten Bóg, o jakim 

background image

mówił Bondar, najwyraźniej się nimi  dwiema nie przejmował.  Pewnie miał  i  bez tego dość 

roboty. Zwłaszcza z Niemcami tu i tam, którzy musieli zwijać swe manatki. 

Po  kilku  dniach  znowu  przyszła  Marica  z  koszem  jeżyn  i  pięknych,  okazałych 

borowików,  od  których  roiło  się  w  liściastych  lasach.  Gdy  usiadły  obie  w  kuchni,  Bajla 

powiedziała: 

- Muszę szybko stąd uciekać. Ale sama nie wiem dokąd. 

- Tobie też to zrobił? 

- Tak. 

- Kiedy, jak? 

- Och, wiele razy. 

-  Przeklęte  jego  plemię!  I  co?  Jesteś  może  w  ciąży?  Znam  jedną  kobietę,  która 

mogłaby ci pomóc. 

- Nie, Marica. Muszę stąd uciekać. Powód jest gdzie indziej. 

- Jaki powód? Co to znów za powód? 

- Nie jestem chrześcijanką. 

-  Co?  -  Marica  spojrzała  na  nią,  jakby  dopiero  przed  chwilą  się  poznały.  -  Nie 

chrześcijanką? A kim? 

- A jak myślisz? Kim jestem? 

- Chyba nie żydówką? 

- Właśnie tak. 

- A on już wie? 

- Tak. Dlatego muszę stąd wyjechać. 

-  Właściwie  to  od  samego  początku  tak  myślałam.  Niepo-dobnaś  do  Cipszerek.  Ale 

też nie taka jak Rumunki i Hucułki. Całkiem inna, naprawdę całkiem inna... 

-  Inna,  nie  inna,  głupie  gadanie.  Moja  córka  ma  przecież  jasne  włosy  i  wszyscy 

wierzą, że jest Niemką. Ale nie jest. I ojciec Bondar dobrze o tym wie. Muszę jak najprędzej 

się wynosić, Marico, ale pojęcia nie mam dokąd. Bo gdzie, do licha, pójdę...? 

- Bajli  zbierało  się na płacz, ale wstyd jej było  przed Cyganką, która wytrząsnęła do 

pieca pełną fajkę, bo nagle przeszła jej ochota na palenie. 

- To gdzie masz zamiar jechać, Berto? - zapytała. 

- Nie wiem. Na pewno nie tam, gdzie znów trafię na mężczyznę. Ten jeden wystarczy 

mi na całe życie. 

-  Rozumiem,  Berto.  Rozumiem  cię  nawet  aż  za  dobrze.  Może  będę  mogła  ci  jakoś 

pomóc. Ale ojciec Bondar nie może się dowiedzieć, bo inaczej koniec z grzybami i jagodami. 

background image

A wiecie to mój jedyny zarobek. - Zanim odeszła, dodała jeszcze: 

-  Jeśli  coś  się  zdarzy,  o  czym  będziesz  musiała  mi  powiedzieć,  to  zachodź,  ale 

wieczorem. Kiedy jest zupełnie ciemno. I nikt nie może cię zobaczyć. Mieszkam pod samym 

lasem.  Znajdziesz  drogę,  która  idzie  w  górę,  do  przełęczy.  Stoją  tam  trzy  małe  drewniane 

domki. Ten pośrodku to dom mojego Ghijy. Tak wciąż mówię, choć biedaczek już nie żyje. 

Minęło kilka dni, podczas których Bajla na okrągło rozmyślała, zastanawiając się, co 

ma zrobić. Bo nie chciała odjeżdżać stąd z Niemcami, ale nie zamierzała również zostać. A 

już na pewno nie u Bondara, co do którego nie wiedziała jeszcze, czy w ogóle jest na liście, 

czy  może  już  na  dobre  „poczuł  się  Madziarem”.  Było  to  wyrażenie,  którym  z  lubością 

posługiwał  się  Lunatschek  -  „czuć  się”  kimś,  kim  prawdopodobnie  nawet  się  nie  było, 

dokładniej  zaś  „czuć  się  Niemcem”,  nawet  jeśli  nazwisko  nie  do  końca  brzmiało  po 

niemiecku.  Bo  wśród  miejscowych  narodowych  socjalistów  znalazłoby  się  wielu  o 

słowiańskich imionach i nazwiskach, czego najlepszym przykładem był sam Lunatschek. Na 

każdym  kroku  podkreślali  jednak,  że  ich  „serce  bije  po  niemiecku”.  Bajla  niezupełnie 

rozumiała, o co chodzi; nie bardzo też miała czas się teraz nad tym głowić. 

Któregoś poniedziałku, kiedy nakrywała do kolacji, Bondar oznajmił jej, że z samego 

rana  wyjeżdża  do  Jakobeny.  A  stamtąd  pociągiem  zamierza  udać  się  do  miasta,  do 

Kimpulungu,  do  dentysty  Przenocuje  u  konfratra.  Ale  w  środę  pod  wieczór,  „jak  Bóg  da”, 

będzie już z powrotem. 

- Czy mam przygotować kolację? - zapytała Bajla. 

-  Telko  dwi  jaje  na  twarde,  Burdufkas,  słonina  a  wundzona  kulbasa,  je  nit  smazena. 

Smazena kulbasa nit gut da nocz. 

-  Dobrze,  wielebny  -  powiedziała  i  pomyślała,  że  oto  nadarza  się  okazja,  jedyna  i 

niepowtarzalna, by bez śladu zniknąć z Leopoldsdorfu. 

Na  samą  myśl  o  tym  zagotowała  się  w  niej  krew  i  jej  dłonie  zaczęły  lekko  drżeć. 

Bondar chyba też to zauważył, bo zapytał: 

- Ca ma, jist te chora? 

-  Nie,  wielebny,  tylko  wywichnęłam  trochę  rękę,  kiedy  pracowałam  w  ogrodzie  - 

odparła Bajla, próbując się uśmiechnąć, czego zazwyczaj nie robiła. 

Na  szczęście  Bondar  nie  zobaczył  tego  osobliwego  skurczu  ust,  bo  akurat  nalewał 

sobie kolejną szklankę wina. W innym wypadku pewnie nabrałby podejrzeń. 

Kiedy  na  plebanii  zgasły  światła  i  Maria  zasnęła  twardym  snem,  Bajla  cichaczem 

wymknęła się na zewnątrz. Była jasna, bezchmurna noc. Dobrze znała drogę. Biegła, ani na 

chwilę się nie zatrzymując. W stronę lasu, gdzie stał dom Ghiy, pośrodku, trochę większy od 

background image

dwóch  pozostałych.  Ale  nie  paliło  się  w  nim  już  żadne  światło  i  Bajla  zawahała  się  przez 

chwilę. Potem jednak zapukała kilka razy w małe okno, najpierw cicho, potem trochę głośniej 

i  w  końcu  na  progu  ukazała  się  Marica,  bosa,  w  szerokiej  śmiesznej  koszuli,  która  kiedyś 

należała pewnie do jej męża. 

W kilku słowach Bajla poinformowała ją, że Bondar na dwa dni wyjeżdża ze wsi. 

-  Można  by  więc  spróbować  -  szepnęła  cichutko  Marica.  -  Jest  jeszcze  Bóg  na  tym 

świecie. I jak widzisz, pomaga także tym, którzy nie są chrześcijanami. 

- Obyś-miała rację - rzekła Bajla, wiedziała bowiem, że ten Maricowy Bóg mógł też 

zwyczajnie wystawiać ją na próbę. Ale kto wie, może tym razem naprawdę miała szczęście? 

Choć nadal nie wiedziała, dokąd powinna uciekać. 

We wtorek, bardzo wcześnie, zaraz po porannej mszy, przed plebanię zajechał wozem 

chłop, który miał odwieźć Bondara do Jakobeny. 

Ledwie  odjechali,  Bajla  w  pośpiechu  zaczęła  się  pakować.  Po  niespełna  godzinie 

pojawiła się Marica, dla niepoznaki przynosząc z sobą kosz leśnych owoców i grzybów. 

-  Musicie  jechać  na  tamtą  stronę,  tam,  gdzie  Węgry,  do  Siedmiogrodu.  Mój 

siostrzeniec, Fanica, zaraz tutaj będzie i zabierze was wozem aż do Schantzu. To długa droga, 

może  ze  trzydzieści  kilometrów.  Ale  stamtąd  już  całkiem  niedaleko  do  Rodnej.  A  tam  już 

możecie wsiąść do pociągu, który jedzie w dół, do Nasaud i do Salvy. Po przyjeździe gdzieś 

się zatrzymacie. Albo znajdziecie furmana, który za opłatą podwiezie was jeszcze dalej, do 

Mosesdorfu albo Wiesenau. W Moses-dorfie nie jest za dobrze, bo mieszka tam wciąż sporo 

Żydów  i  sam  Bóg  jeden  wie,  co  się  może  zdarzyć.  W  Wiesenau  jest  lepiej,  bo  tam  więcej 

Niemców. Najlepiej jechać do Wiesenau. 

- Wielki Boże, więc znów przyjdzie nam mieszkać pośród Niemców...?  - westchnęła 

tylko Bajla. 

Marica nie traciła ducha. 

-  Nie  muszą  być  przecież  jak  ci  tutaj.  Może  trafisz  na  dobrych  Niemców,  kto  wie? 

Również  wśród  Cyganów  są  i  złodzieje,  i  porządni  ludzie.  Tacy,  co  klepią  biedę,  bo  nie 

nauczyli się kraść. 

-  Żaden  Cygan  jeszcze  mnie  nie  okradł  -  powiedziała  Bajla.  -  Choć  tam,  gdzie 

wcześniej mieszkałyśmy, wcale ich nie brakowało. 

-  Och,  to  miałaś  dużo  szczęścia,  moja  droga.  -  Marica  się  uśmiechnęła.  -  Nic 

straconego. Może masz to jeszcze przed sobą. 

Kiedy Maria wróciła z przedszkola, Bajla powiedziała jej: 

- Wyjeżdżamy dzisiaj. Niedaleko. Wszystko już spakowałam. 

background image

- Dlaczego, mama? - dopytywała Maria. 

- Wyjaśnię ci po drodze. 

- Tylko szybko pożegnam się z Christel - odparła Maria, kierując się ku drzwiom. Tak 

nazywała się dziewczynka, z którą czasami bawiła się w ogrodzie, na plebanii. 

- Nie mamy na to czasu, córeczko - powiedziała Bajla. 

- Ale dlaczego, mama? Przecież to moja najlepsza przyjaciółka. 

- Dlatego. Nie i już. Musimy jechać, chodź! 

Młody Cygan pukał już do kuchennego okna. Był to Fanica, który zajechał wozem z 

drugiej strony ogrodu, całkiem z tyłu. Z ulicy nie dało się go dostrzec i Bajla miała nadzieję, 

że wymkną się niepostrzeżenie. 

-  Jazda,  bierz  tornister  -  ponagliła  córkę  Bajla  i  wytasz-czyła  na  zewnątrz  stary 

wiklinowy kufer. Razem z huculskim plecakiem i torbą z jedzeniem na drogę. 

-  Sarutmana,  doamnd  -  pozdrowił  ją  Fanica,  co  znaczyło  tyle,  co  „Całuję  rączki 

łaskawej pani”. Po czym wziął bagaże i postawił na wozie. 

- Dlaczego musimy stąd wyjeżdżać? - wciąż nagabywała Maria. 

- Dosyć, siadaj przy woźnicy, już! - krzyknęła Bajla. I po chwili wóz ruszył. 

- Ale ja nie chcę stąd wyjeżdżać. Chcę zostać - błagała płaczliwym głosem Maria. 

Bajla  nie  odpowiedziała.  Spojrzała  tylko  trwożliwie  za  siebie,  zastanawiając  się,  czy 

ktoś aby nie patrzy, jak uciekają. Ale tutaj, na tyłach ogrodu, nie było widać żywej duszy 

Fanica  skierował  wóz  na  wąską,  grząską  drogę  prowadzącą  wzdłuż  rzeki,  gdzie  nad 

ranem  przeganiano bydło  na pastwiska. Pełno  tu  było  głębokich,  ciemnych kałuż i  od czasu 

do  czasu  musieli  się  zatrzymać,  zsiąść  z  furmanki,  żeby  długim  kijem  sprawdzić  poziom 

zdradliwej, brudnej wody. A gdy rów okazywał się bardzo głęboki, woźnica musiał ostrożnie 

go objeżdżać, bo inaczej wóz utknąłby w nim na długo. 

Po jakimś czasie wydostali się na leśny trakt, który doliną rzeki Lalli prowadził do wsi 

o  tej  samej  nazwie,  małej  osady  położonej  wyżej,  w  górach,  gdzie  mieszkali  i  pracowali 

drwale.  Teraz  posuwali  się  naprzód  trochę  szybciej.  W  pewnej  odległości,  poniżej  szczytu 

nazywanego Saską, gdzie w dół, ku spienionej Lalli z głośnym łomotem opadał górski potok, 

stał  stary,  wycięty  z  drzewa  duży  drewniany  krzyż.  Fanica  zatrzymał  się,  zszedł  z  wozu  i 

powiedział: 

- To święte miejsce. Modlitwę trza odmówić. W tym miejscu przed wieloma laty wilki 

rozszarpały  na  śmierć  całą  rodzinę.  Siedmioro  ludzi.  Mężczyznę,  kobietę  i  pięcioro  dzieci. 

Wszyscy z naszej wsi. Z naszego klanu. Jechali tu saniami, z dołu, z Schantzu. Ktoś rzucił na 

nich przekleństwo. Zabrali z sobą na drogę tę klątwę, aż tutaj ich dopadła. Nie powinni byli 

background image

wyjeżdżać  z  Schantzu  tamtego  dnia,  trzynastego,  a  do  tego  jeszcze  w  piątek.  W  takie  dni 

spełniają się złe wróżby. Napadło na nich stado wilków. Niewiele potem z nich zostało. Gdy 

ich  znaleziono,  strach  było  patrzeć.  Same  resztki.  Ludziom  z  leśniczówki,  którzy  tędy 

przejeżdżali,  zrobiło  się  niedobrze  na  ten  widok.  Odwracali  tylko  oczy.  Dopiero  gdzieś  na 

wiosnę  miejscowi  pogrzebali  resztki,  o  tam,  gdzie  Stoi  krzyż.  Ale  co  tu  było  grzebać?  Nic 

prawie nie zostało. Tylko kilka kości, trochę łachmanów, kawałki skórzanych pasków, buty i 

trzewiki  dzieci,  końska  uprząż,  ot  co.  Sanie  leżały  wywrócone  w  lesie.  Dobrze  znałem  tę 

rodzinę. Tego, co ich przeklął, jednego chłopa z Maieru, spotkała potem kara. Na wiosnę, gdy 

puściły śniegi. Znaleziono go w lesie, ubitego. W nozdrza miał wetkniętych siedem czarnych 

piór. Więc wszyscy już wiedzieli, że to z powodu tych siedmiorga ludzi musiał umrzeć, tych, 

których przeklął z krzyżem w dłoni. Podobno jakiś Cygan go oszukał. Ale to nie powód, żeby 

zaraz  rzucać  przekleństwo.  I  na  dodatek  wymachując  krzyżem,  żeby  klątwa  na  pewno 

zadziałała. Kto mu wetknął potem w nos te wronie pióra, nie wiadomo. Policja nigdy tego nie 

odkryła. Bo nikt nic nie widział i nie słyszał. 

Powiedziawszy  to,  Fanica  przeżegnał  się  trzykrotnie,  jak  to  robią  w  rumuńskim 

prawosławiu,  zakrył  prawą  dłonią  oczy,  wymamrotał  kilka  słów,  których  treści  nie  sposób 

było dociec, i z powrotem wlazł na wóz. 

Bajla w milczeniu wysłuchała jego opowieści. Maria jednak zapytała, kiedy skończył: 

- A gdzie są teraz wilki? 

- O tam, wysoko w górach. Nie spotkamy dziś żadnego - uspokoił ją Fanica. 

I wóz ruszył żwawo w dalszą drogę. 

Pod wieczór dotarli wreszcie do Schantzu. Fanica zatrzymał się na samym skraju wsi, 

gdzie stało kilka małych, powleczonych niebieską farbą drewnianych domków. Między nimi 

całkiem  swobodnie  ganiały  kury  i  kaczki,  były  też  dwie  świnie,  które  chrząkając,  ryły  w 

nasiąkniętej wodą ziemi. W pewnej chwili zza rogu wybiegła im naprzeciw gromadka psów, 

wściekle i zażarcie ujadając. 

Fanica  ruszył  w  stronę  jednego  z  domów,  nie  zważając  na  szczekanie.  Na  progu 

zagadał do mężczyzny, który ciekawie przyglądał się furmance. Potem odwrócił się na pięcie, 

podszedł do Bajli i powiedział: 

- Przenocujemy tu, u mojego kuma. Jutro z samego rana odwiozę was do Rodnej, na 

dworzec. 

- A nie można by jeszcze dzisiaj? - zapytała. 

- Dzisiaj nie da rady. Konie są zmęczone - odparł jej Fanica. - Droga przez góry była 

bardzo ciężka. 

background image

- A czy twój przyjaciel nie mógłby zawieźć nas na stację? 

- Po co? A może boi się pani przenocować u Cyganów? 

- Skąd. Wcale - odpowiedziała szybko Bajla, choć zrobiło się jej nieswojo na myśl, że 

miałaby zostać w tym domu aż do rana. 

Ale Fanka pertraktował już w najlepsze z przyjacielem, który po chwili zbliżył się do 

wozu i pozdrowił pasażerki. Nagle zaczęli się gwałtownie sprzeczać. Zagniewany mężczyzna 

ruszył z powrotem w stronę domu. Fanica krzyknął coś za odchodzącym. Bajla nie rozumiała 

ani słowa, bo mówili w swym języku. Teraz i Fanica wszedł do mieszkania. Po jakimś czasie 

znów ukazał się na drodze. 

- Mój kum zgodziłby się podwieźć was do Rodnej. Ale za zapłatą. Widzi pani, tacy to 

już są Cyganie. Ja nie zażądałem od was nic. Przysługa, ot i co. Obiecałem to ciotce Maricy. I 

ten też powinien tak uczynić, z przyjaźni. Po starej znajomości, tylko dla mnie. Ale nie. Chce 

zobaczyć  pieniądze.  I  wybij  takiemu  teraz  z  głowy.  Przykro  mi.  Musimy  tutaj  zostać.  A 

rankiem sam odwiozę was do Rodnej. 

- A ile chciałby wziąć? - spytała Bajla. 

- Da mu pani pięć pengó i będzie rad. 

- No to jedźmy jeszcze dziś do Rodnej. 

Pożegnanie  było  krótkie  i  Mitica,  bo  tak  nazywał  się  ich  nowy  furman,  odstawił 

obydwie na sam dworzec. Kiedy Bajla wręczała mu pięć pengó, skrzywił się, twierdząc, że to 

za mało. 

- Ale tak umawiałem się z Fanicą - powiedziała Bajla, całkiem już rozzłoszczona. 

- Ale ja to nie Fanica. Mam swoje ceny, a on niech pilnuje swoich. I u mnie pani nie 

pytała, ile to kosztuje. 

- No więc, ile będzie to kosztować? 

- Dziesięć pengó. 

- Nie mam tyle. 

- No to osiem. 

- Tyle też nie mam. A z samego rana muszę jeszcze kupić dwa bilety. 

- Siedem. 

- Sześć. 

- Nie, siedem. Ostatnie słowo. 

- Sześć. Ostatnia propozycja. 

- Co mi tam, niech będzie. Sześć. 

Wziął pieniądze i podziękował, mówiąc: 

background image

- Targuje się pani jak, nie przymierzając, Żydzi. Proszę darować, jeśli obraziłem. 

- Żadna obraza. Ale ty za to targujesz się jak Cyganie. Cena z góry ustalona, a potem 

nagle okazuje się, że wzrosła. 

- Jeśli pani chce, zwrócę wam to jedno pengó. Żeby nie było swaru. 

- Nie trzeba. Zatrzymaj je. 

-  Jak  dobrodziejka  uważa.  Ale  chętnie  oddam,  jeśli  pani  chce.  Żeby  nie  miała  mnie 

pani za ostatniego. 

- Nie, weź go. Dałam ci go bez żalu. 

-  No  to  życzę  wam  wszystkiego  dobrego,  szczęśliwej  drogi,  pani  i  córeczce,  temu 

jasnemu  aniołkowi,  małej  różyczce  -  powiedział  Mitica  w  kwiecistej  mowie  swego  ludu.  - 

Chcę  tylko  dać  pani  jeszcze  na  odchodnym  dobrą  radę.  Proszę  się  trzymać  z  dala  od 

policjantów w kapeluszach z kogucim piórem. To prawdziwe diabły. Są źli i niebezpieczni. 

Potem raźno strzelił z bicza i zawrócił w stronę Schantzu. 

 

background image

11 

-  Mama,  co  z  nami  teraz  będzie?  Po  co  tu  przyjechałyśmy?  -  zapytała  Maria.  - 

Dlaczego nie mogłyśmy zostać tam, gdzie mieszkałyśmy? U ojca było przecież tak pięknie. 

Dobrze nam tam się wiodło. Dlaczego musiałyśmy jechać? Co powie, gdy nas nie zastanie? 

Wróci  i  nikogo  nie  będzie  w  domu...  Na  pewno  będzie  na  nas  zły.  Czemu  to  robimy, 

powiedz? 

-  Nie  mogłyśmy  zostać  na  plebanii.  Wszystko  ci  później  wytłumaczę.  Ale  teraz 

musimy  poszukać  sobie  miejsca,  gdzie  dałoby  się  przenocować,  bo  nasz  pociąg  przyjeżdża 

dopiero o szóstej rano. - Bajla próbowała uspokoić córkę. 

Kiedy wciąż perswadowała i zaklinała, w pewnej chwili przeszła obok nich kobieta, 

która  wyglądała  na  rumuńską  chłopkę.  Usłyszała,  jak  obie  rozmawiają  po  niemiecku,  i 

przystanęła. 

- Dobry wieczór - powiedziała. - Wyście chyba nie z tych stron? 

- Dobry wieczór. Nie - odparła Bajla. - Jesteśmy tu przejazdem. Rano jedziemy dalej, 

do Salvy. 

- A gdzie zanocujecie? Macie już kwaterę? 

- Nie. Zresztą nie stać nas na nocleg. Posiedzimy tu na dworcu i jakoś przeczekamy - 

odparła Bajla. 

-  Możecie  pójść  do  mnie,  jeśli  chcecie  -  zaproponowała  chłopka.  -  Nie  wezmę  nic. 

Mieszkam niedaleko stąd. 

-  Mama,  co  z  nami  teraz  będzie?  Po  co  tu  przyjechałyśmy?  -  zapytała  Maria.  - 

Dlaczego nie mogłyśmy zostać tam, gdzie mieszkałyśmy? U ojca było przecież tak pięknie. 

Dobrze nam tam się wiodło. Dlaczego musiałyśmy jechać? Co powie, gdy nas nie zastanie? 

Wróci  i  nikogo  nie  będzie  w  domu...  Na  pewno  będzie  na  nas  zły.  Czemu  to  robimy, 

powiedz? 

-  Nie  mogłyśmy  zostać  na  plebanii.  Wszystko  ci  później  wytłumaczę.  Ale  teraz 

musimy  poszukać  sobie  miejsca,  gdzie  dałoby  się  przenocować,  bo  nasz  pociąg  przyjeżdża 

dopiero o szóstej rano. - Bajla próbowała uspokoić córkę. 

Kiedy wciąż perswadowała i zaklinała, w pewnej chwili przeszła obok nich kobieta, 

która  wyglądała  na  rumuńską  chłopkę.  Usłyszała,  jak  obie  rozmawiają  po  niemiecku,  i 

przystanęła. 

- Dobry wieczór - powiedziała. - Wyście chyba nie z tych stron? 

- Dobry wieczór. Nie - odparła Bajla. - Jesteśmy tu przejazdem. Rano jedziemy dalej, 

background image

do Salvy. 

- A gdzie zanocujecie? Macie już kwaterę? 

- Nie. Zresztą nie stać nas na nocleg. Posiedzimy tu na dworcu i jakoś przeczekamy - 

odparła Bajla. 

-  Możecie  pójść  do  mnie,  jeśli  chcecie  -  zaproponowała  chłopka.  -  Nie  wezmę  nic. 

Mieszkam niedaleko stąd. 

Tak  poznały  Katarzynę  Popę,  siedmiogrodzką  Saksonkę  z  Baiersdorfu  koło  Bistritz. 

Przed paru laty wyszła za mąż za Rumuna i dlatego musiała opuścić swoje strony Tym, co od 

pierwszej  chwili  uderzyło  Bajlę,  był  język,  jakiego  ta  kobieta  używała.  Mówiła  prawie  jak 

przedszkolanka  Elsa,  ale  nie  tak  wytwornie  i  rozkazująco.  Jej  wymowie  brakowało  szlifu, 

słowa  przychodziły  jej  z  trudem  i  powoli,  przez  co  zdawały  się  nieco  ociężałe.  Cedziła  je 

skąpo i z wysiłkiem. Jakby się męczyła. 

- Nasz pan pastor bardzo się sprzeciwiał, kiedy wyznałam mu, że wychodzę za Vasile 

- zaczęła opowiadać,  gdy znalazły się już w domu.  -  Kiedy się dowiedział, stwierdził tylko: 

„W  mojej  owczarni  nie  będę  tolerował  żadnych  mieszanych  małżeństw,  bo  Bloch  blewt 

Bloch, am Sanntich wii uch an der Wóch, co znaczyło: „Rumun to zawsze Rumun, w dzień 

powszedni  i  od  święta”.  Pozostanie  Rumunem,  nigdy  kimś  tak  dobrym  jak  my,  Sasi.  Więc 

musiałam  się  wynosić.  Moi  biedni  rodzice  nie wiedzieli,  gdzie  ze  wstydu  podziać  oczy,  bo 

nigdy  przedtem  żadna  saksońska  dziewczyna  nie  wyjeżdżała  ze  wsi  z  Blochem.  Teraz 

mieszkamy tutaj i jest nam dobrze i szczęśliwie. A jak Bóg zechce, to doczekamy się i dzieci. 

Ale  na  razie  jeszcze  ich  nie  mamy.  Mój  mąż  przebywa  teraz  w  Nasaud,  u  swojego  brata. 

Wraca dopiero jutro. Ale wtedy będziecie pewnie już daleko. Szkoda, bo bardzo byłby rad, 

gdyby mógł was poznać. 

I  Katarzyna  opowiadała  dalej  historię  swego  życia,  kiedy  razem  usiadły  do  kolacji. 

Podała  pallukes  z  mlekiem  -  gorącą  kaszkę  kukurydzianą  w  dużej  wazie,  z  której  łyżką  od 

zupy  brało  się  na  talerz  tylko  małą  porcję  i  zanurzało  w  chłodnym  mleku.  Schłodzone 

pallukes  z  odrobiną  mleka  bardzo  Bajli  smakowało.  Był  to  ulubiony  posiłek  wieczorny 

siedmiogrodzkich chłopów, zarówno Sasów, jak i Rumunów. 

Również Katarzyna ostrzegła  Bajlę przed csendór, czendora-mi, jak ich  z niemiecka 

nazywała. Byli bardzo niebezpieczni. 

- Najlepiej schodzić im od razu z drogi - doradzała. 

Opowiedziała,  jak  niedawno,  w  Bethlenie,  dwóch  czen-dorów  ciężko  pobiło  jej 

Vasile. Tylko dlatego, że wzięli go za Żyda. 

-  Bo  mój  Vasile  ma  trochę  zakrzywiony  nos.  Jak  u  Żydów.  Ale  Żydem  przecież  nie 

background image

jest. Jego rodzice są z Saraty, rumuńskiej miejscowości koło Baiersdorfu. Ci czendorzy tylko 

w kółko powtarzali: Budós zsidó!. To znaczy: „Ty śmierdzący Żydzie!”. A on po węgiersku 

odpowiadał:  „Nie  jestem  żadnym  Żydem!”.  Myślicie,  że  mu  uwierzyli?  Skąd.  Bo  do 

niedawna  w  Bethlenie,  który  nazywano  też  Betlejem,  mieszkało  wielu  ortodoksyjnych 

Żydów. Betlejem czy Bethlen, jak mówią Sasi, jeden diabeł, dość, że była to żydowska wieś. 

Dopiero, gdy Vasile upadł na ziemię z zakrwawionym nosem, zostawili go w spokoju. Kilku 

ludzi  stało  i  tylko  się  przyglądało.  Byli  wśród  nich  i  Rumuni.  I  nikt  nie  przyszedł  mu  z 

pomocą. Bo myśleli pewnie, że może i naprawdę jest Żydem, skoro tak wygląda. 

- Jak się mówi po węgiersku: „Nie jestem Żydem”? - chciała wiedzieć Bajla. 

- En nem vagyok zsidó - odpowiedziała Katarzyna. 

Bajla powtórzyła. Tylko raz. Zapytała jednak jeszcze: 

- A jak się mówi „Nie jestem Żydówką”? 

- En nem vagyok zsidó asszany. Ale czemu chcecie wiedzieć? Nie jesteście przecież 

Żydówką.  I  nie  wyglądacie  jak  Żydówka.  Niektórzy  ludzie  uważają,  że  jak  ktoś  ma  rude 

włosy, to od razu Żyd. Ale moja ciotka z Baidersdorfu jest zupełnie ruda. I żona tutejszego 

popa  z  Rodnej  też.  Te  historie  o  rudych  włosach  to  wierutne  bzdury.  I  te  same  brednie 

opowiadają  o  żydowskich  wiatr  imionach.  Gdy  kobieta  ma  na  imię  Sara,  a  mężczyzna 

Samuel,  Dawid,  Jakub  albo  Daniel,  to  nie  znaczy  wcale,  że  muszą  być  Żydami.  Wielu 

porządnych Sasów nosi te imiona. Bo nasi ludzie często dostają je z Biblii, szczególnie starsi 

chłopi. 

I tak Bajla dowiedziała się o wielu rzeczach, o których nigdy przedtem nie słyszała. 

- A Ester? To spotykane wśród Saksonek? - dopytywała się ciekawie. 

-  Ester?  Nie.  Nie  bardzo.  Tu  w  okolicy,  bardziej  w  stronę  Toplitz,  są  jakieś  Estery  i 

Judyty, ale to Węgierki - odparła Katarzyna. - Ale czemu mnie o to wszystko wypytujecie? 

-  Ach,  tak  po  prostu,  z  ciekawości.  Nigdy  nie  byłam  jeszcze  w  Siedmiogrodzie  i 

chętnie dowiedziałabym się, jakie imiona noszą tutejsi ludzie. 

-  Teraz,  kiedy  wywieziono  stąd  prawie  wszystkich  Żydów  -  ciągnęła  Katarzyna  -  te 

biblijne imiona spotyka się tylko u starych Sasów. Naturalnie, starzy i pobożni Rumuni też je 

noszą. 

- A jacy byli ci Żydzi na północy? - wciąż wypytywała Bajla. 

- Cóż, widzicie  - odparła Katarzyna  -  byli podobni  do nas, jak to  ludzie. Mieli tylko 

swoje  święta  i  inne  obyczaje,  jedli  wyłącznie  mięso  kupowane  u  własnego  rzeźnika,  po 

ichniemu rzezaka. W wielu rzeczach się różnili od nas, chrześcijan, to prawda. Ale poza tym 

byli  tacy  jak  my.  Tutaj,  w  Rodnej,  również  nie  było  żadnych  kłótni  między  chłopami  a 

background image

Żydami.  Ani  w  Nasaud  czy  Bethlenie.  Tak,  żyło  się  tu  jak  dawniej,  po  staremu.  Każdy  na 

swoją  modłę,  ale  nikt  nikomu  nie  przeszkadzał.  Nie  mówię,  że  wszyscy  Żydzi  postępowali 

zawsze uczciwie, ale to samo można powiedzieć i o naszych, Sasach, Węgrach i Rumunach. 

Rumuni słusznie powiadają: „Nie ma lasu bez uschniętych drzew”. Ale nie ma też takiego, w 

którym rosną tylko takie. 

- Byliście już kiedy w Wiesenau? - zapytała Bajla. 

- Nie - odparła Katarzyna. - Ale Vasile, owszem. To takie małe miasteczko wyżej w 

górach,  w  Wassertalu,  gdzie  mieszka  sporo  Niemców  i  Żydów.  I  naturalnie  też  Rumuni, 

Ukraińcy, Madziarzy i wielu innych. Niemcy są tam bardzo katoliccy, a Sasi to przeważnie 

ewangelicy.  Nic  nas  więc  nie  łączy.  Nie  mieszamy  się  do  swoich  spraw.  Poza  tym  mówią 

bardzo  śmiesznie  po  niemiecku,  podobnie  jak  Niemcy  z  Bukowiny.  Zupełnie  inaczej  niż  ja 

czy wy i wasza córka. Ich mowa brzmi całkiem obco. Koło Bistritz jest kilka wsi, gdzie ich 

można  spotkać.  Nazywają  ich  Cipszerami.  Pewna  dziewczyna  z  Ba-iersdorfu  wyszła  tam 

przed wieloma laty za miejscowego. Po mężu nosi teraz nazwisko Hotzberger. A na imię ma 

jak  ja,  Katarzyna.  W  Baiersdorfie  wołali  na  nią  Schóster-Kathi,  bo  po  ojcu  nazywała  się 

Schuster. Tak, teraz jest już pewnie dobrze po pięćdziesiątce, ale może być i starsza. Bo gdy 

wyjeżdżała  z  Baiersdorfu,  była  jeszcze  całkiem  mała  i  chodziła  do  szkoły  Co  w  tej  chwili 

robi, nie wiem. Czas tak szybko mija. Ale nie słyszałam, żeby zmarła. Na pewno. O czymś 

takim  człowiek się w końcu dowiaduje; najpóźniej po roku ktoś  przyniósłby nowinę. Może 

ma się dobrze, może nie. 

Nasz pastor z tamtych czasów nazwał jej małżeństwo „mieszanym”, bo Cipszerzy to 

przecież katolicy. Jeśli nie macie tam nikogo, moglibyście o nią spytać. I zajść w odwiedziny. 

Wtedy pozdrówcie ją ode mnie, od Nósner-Kathi, bo tak nazywałam się w panieńskim stanie. 

Może  jeszcze  mnie  pamięta.  Mój  ojciec  był  kuratorem  i  zwracano  się  do  niego 

Nósner-Mirten, to znaczy Nósner Martin, a do mamy Nósner-Lieschen... 

-  Chcecie  powiedzieć,  że  ta  Schóster-ICathi,  a  teraz  Frau  Hotzberger,  mogłaby  nam 

pomóc? - zapytała Bajla. „Musimy gdzieś zamieszkać. I będę potrzebować pracy”. 

- Może. Kto wie? Nie mam pojęcia, co to za człowiek ten Hotzberger. I nie wiem, jaka 

ona  sama  teraz  jest,  na  obczyźnie  -  odparła  Katarzyna.  -  Człowiek  się  przecież  z  czasem 

zmienia.  Może  stała  się  do  cna  Cipszerką  i  do  tego  katoliczką.  A  katolicy  to  zupełnie  inni 

ludzie niż my... 

Maria już spała, w ubraniu, na szerokim łóżku, które stało w izbie. Było bardzo późno, 

gdy  Bajla  po  cichutku  i  ostrożnie  położyła  się  obok  córki.  Nie  mogła  jednak  długo  zasnąć, 

myśląc  o  wydarzeniach  minionego  dnia.  Ta  Katarzyna  Popa  była  pierwszą  saską 

background image

Siedmiogrodzianką, którą tego dnia poznała, i Bajla musiała przyznać, że kobieta ujęła ją swą 

serdecznością.  Okazała  się  miła  i  uprzejma,  całkiem  inna  niż  Cipszerki  z  Leopoldsdorfu  i 

Marienthalu. A do tego szczera i rozmowna. Przy tym też bardzo gościnna, co u mieszkańców 

gór  wcale  nie  dziwiło.  Ciekawe,  czy  wierzy  w  prikulicza?  I  czy  do  tej  wsi  też  zagląda 

kikimora i czy pojawiają się tu inne złe demony? Miała zamiar spytać o to Katarzynę z rana. 

W końcu jednak zasnęła i od razu zaczęły męczyć ją koszmary. 

Jechała sama saniami przez las, a za nią biegło kilka wilków. Lodowaty wiatr smagał 

ją za uszami i  za plecami słyszała  groźne posapywanie bestii.  Nagle okazało  się jednak, że 

obok niej siedzi Jakob, który przejął od niej lejce i rozpaczliwie zaciął konie. Ale wilki coraz 

bardziej się zbliżały i było ich coraz więcej. Cała wataha. W końcu podbiegły już tak blisko, 

że  Bajla  mogła  rozpoznać  ich  twarze.  Miały  rysy  ojca  Bondara,  szefa  organizacji  partyjnej 

Lunatschka  i  innych  ludzi  z  obydwu  wsi,  z  którymi  niekiedy  miała  do  czynienia.  „Jeśli  nas 

dopadną,  będzie  po  nas!”  -  zawołała  do  Jakoba.  Maria,  która  siedziała  na  jej  kolanach, 

wczepiając się ze wszystkich sił w jej objęcia, zaczęła głośno płakać. Bajla przycisnęła córkę, 

ochraniając ją swym  ciałem. Kiedy pierwszy z  wilków rzucił się na sanie  - miał  czerwoną, 

okrągłą twarz ojca Bondara ziejącą nienawiścią  - Bajla obudziła się, drżąc cała ze strachu i 

przerażenia.  Obok  leżała  Maria,  spokojnie  oddychając.  Ale  w  izbie  nie  było  ciemno.  W 

drzwiach do kuchni stała Katarzyna, trzymając w dłoni lichtarz, na którym migotała świeczka. 

- Mówiliście głośno przez sen i kogoś wołaliście. Ale słowa brzmiały bardzo dziwnie, 

trochę  jak  niemieckie.  Ale  niemiecki  to  nie  był.  Bo  nic  nie  zrozumiałam.  Chciałam  tylko 

sprawdzić, czy dobrze się czujecie. 

- Dziękuję. Już dobrze. Miałam tylko zły sen - powiedziała Bajla. Uwagi o „dziwnych 

słowach” nie skomentowała. Przypuszczalnie bełkotała w jidysz. Bo przez sen mówiła zwykle 

po żydowsku lub rumuńsku. Niemiecki nie pojawiał się w jej snach. 

-  Pora  wstawać,  jeśli  chcecie  złapać  pociąg  do  Salvy  -  napomniała  ją  łagodnie 

Katarzyna. 

Po czym weszła do kuchni, odstawiła na stół świecznik, napaliła w piecu i podgrzała 

mleko, które z glinianego dzbanka przelała do ogromnej teppy. Usiadłszy przy stole, Bajla i 

Maria zjadły kilka kromek chleba z marmoladą, popijając ciepłym krowim mlekiem. 

- Jak to u was jest - zapytała Bajla - czy Sasi też wierzą w prikulicza? 

-  Jedni  tak,  drudzy  nie  -  odparła  Katarzyna.  -  Ja  tam  nie  wierzę  w  żadnego  durnego 

psa.  I  Vasile  też  nie  wierzy.  Ale  gdyby  jakiś  wszedł  mu  w  paradę,  to,  ho,  ho!,  z  miejsca 

wziąłby go na widły. Są tu we wsi starzy ludzie, którzy przysięgają jednak, że na własne oczy 

go widzieli. Bo ze złym to jest tak: pojawia się tylko wtedy, gdy się weń wierzy. A kto wierzy 

background image

w  złe,  już  się  od  niego  nie  wywinie.  Rozumiecie,  co  mam  na  myśli?  Ale  ja  nie  wierzę  w 

prikulicza i te wszystkie inne złe duchy. I dlatego żadna bestia nigdy nie staje mi na drodze. 

-  Zgoda,  ale  czy  wierzycie,  że  istnieją  wilki,  które  przybierają  ludzką  postać?  - 

zapytała Bajla. 

-  Nie.  Wilki  wyglądają  zawsze  jak  wilki.  Zdarzają  się  jednak  ludzie  jak  wilki:  źli  i 

podli.  Uważam,  że  są  o  wiele  bardziej  niebezpieczni  niż  wataha  w  ciemnym  lesie.  Bo  ci 

„wilko-ludzie”  czają  się  wszędzie  wokół  nas  i  nie  tak  łatwo  zejść  im  z  drogi.  -  Katarzyna 

zamyśliła  się  na  chwilę  i  dodała:  -  Ten  stary  pastor  z  Baiersdorfu  tak  naprawdę  też  był 

wilkiem, wilkiem w mniszej szacie. To on przepędził mnie z rodzinnego domu, przegnał złym 

słowem jak obcego psa. Tylko dlatego, że chciałam wyjść za mąż za Vasile. 

Bajla przysłuchiwała się w milczeniu, bo nie mogła nie zadumać się nad sobą samą, 

wspominając  innego  duchownego.  Tego,  co  zwyczajnie  po  nią  sięgnął,  a  potem  bezlitośnie 

wykorzystał  niczym  rzecz,  naczynie  w  kuchni.  Naczynie,  które  po  wszystkim,  jak  gdyby 

nigdy  nic,  odstawił  i  które  kucharka  sama  musiała  potem  zmyć.  „Dobrze  ci  mówić, 

Katarzyno, bo należysz do mężczyzny, co jest dla ciebie dobry. Nie jesteś liściem niesionym 

przez wiatr, rozdeptywanym  obcasem,  od niechcenia”  - pomyślała,  a po chwili powiedziała 

głośno: 

- Macie przecież męża. Z takim mężem żaden wilk niegroźny. 

- Racja - odparła Katarzyna. - I dobry z niego człowiek. Dziękuję panu Bogu, że mi go 

zesłał. Tylko że nie mamy dzieci. W Baiersdorfie powiadają, że to kara niebios. Sasi i Blóche 

nie powinni się ze sobą mieszać. Nasz pan Bóg patrzy na to krzywym okiem, mówią starzy. I 

tak  samo  ewangelicy  z  katolikami,  a  już  najmniej  ewangelicy  z  prawosławnymi.  To  już 

naprawdę ciężki grzech. Tak mówili ludzie w Baiersdorfie. 

- Chcecie powiedzieć, że sam Bóg zesłał wam waszego męża? - dziwowała się Bajla. 

- Na pewno, bo przecież tylko on decyduje o tym, co się nam przytrafia, każdego dnia, 

o każdej godzinie, w każdej chwili. 

- I to Bóg decyduje o tym, czy ma się dzieci, czy nie? 

- Tak właśnie jest - odrzekła Katarzyna. - Tak niestety jest. „Musimy sami nieść swój 

krzyż. Każdemu jego przeznaczenie”. Tak zawsze mówił nasz pastor w Baiersdorfie. Bardzo 

dawno temu. Ale ja nie zapomniałam. 

Bajla znów zamilkła. 

Pożegnały się potem z Katarzyną, która na drogę dała im wędzonego sera, słoniny i 

kilka kromek chleba. Kiedy jej podziękowały, powiedziała tylko: 

- Nasz Pan Bóg będzie was ochraniał w dalszej drodze. 

background image

- Obyście mieli rację - rzekła Bajla. 

- Będę się za wami modlić - dorzuciła jeszcze prędko chłopka. 

-  Dziękujemy  za  wszystko  -  powiedziała  Bajla  i  obie  z  Marią  szybkim  krokiem 

ruszyły  w  stronę  pobliskiej  małej  stacji,  gdzie  stał  już  podmiejski  pociąg,  który  miał  je 

zawieźć do Salvy. 

Podróż nie trwała długo. W wagonie było jednak chłodno, a przez szczeliny w oknach 

wpadał  do  przedziału  dokuczliwy  ostry  wiatr.  Od  siedzących  wkoło  robotników,  którzy 

zabijali czas głośnymi rozmowami, bił zapach cuchnących papierosów. 

W Salvie dowiedziały się, że od niedawna odjeżdża stąd autobus, który raz na dzień 

kursuje  aż  do  Mosesdorfu.  A  stamtąd  do  Wiesenau  było  już  tylko  jakieś  dwanaście 

kilometrów. 

O  ósmej  siedziały  więc  w  rozklekotanym  autobusie,  upchnięte  między  chłopami  z 

plecakami  i  torbami.  Nawet  dach  był  załadowany  mnóstwem  rozmaitych  skrzyń  i  innymi 

bagażami. Dysząc i sapiąc, autobus wspinał się z mozołem żwirowaną wiejską drogą, która 

licznymi  serpentynami  Salautzatalu  prowadziła  w  stronę  Marmaroszu.  Po  drodze  wóz 

kilkakrotnie  się  zatrzymywał,  bo  chłodnica  wrzała  i  dymiło  z  silnika.  Wówczas  wszyscy 

podróżni  wysypywali  się  na  drogę  i  rzucali  się  natychmiast  w  krzaki.  Mężczyźni  na  lewo, 

kobiety na prawo. Również Maria musiała za potrzebą. Ale wstydziła się obcych kobiet, które 

bez  ceregieli  kucały,  zadzierając  w  górę  suknie,  i  często  nie  przerywały  nawet  zaczętej  w 

autobusie  pogawędki.  Bajla  musiała  więc  odejść  z  Marią  spory  kawałek  na  bok,  drżąc  z 

obawy, by autobus nie odjechał bez nich. 

Gdy  po  dobrych  pięciu  godzinach  dotarli  wreszcie  do  Mosesdorfu,  Maria  zaczęła 

nagle płakać: 

- Mama, mamełe, dlaczego opuściłyśmy dom? Ja chcę do domu! 

Usłyszał  to  mężczyzna  w  kaszkiecie,  z  czarną  brodą,  który  stał  nieopodal.  Podszedł 

bliżej  i  zapytał  w  jidysz,  czy  nie  chcą  może  jechać  do  Ojberwisno.  Bajla  chciała  najpierw 

wiedzieć, ile by to kosztowało. Mężczyzna uznał, że dziesięć pengó będzie dobrą ceną. 

- Pięć - powiedziała Bajla. 

- Fimfiz gurniszt - odparł obcy. - Zogn mir acht. 

- Fimf - upierała się przy swoim Bajla. 

W końcu ugodzili się na sześć pengó. Widząc, że umiała się targować, woźnica spytał: 

- Jesteście może Jidene? 

- Nie - odparła Bajla. - Jesteśmy Dajczisze. 

- Oj... - Pokiwał głową. - Di welt hot zich fardrejt. Świat stanął na głowie. 

background image

Dojeżdżali  już  do  Wiesenau.  Kiedy  jednak  Aaron,  ich  woźnica,  zapytał  pierwszego 

napotkanego Cipszera o Katarzynę Hotzberger, ten odpowiedział pytaniem na pytanie: 

- Która K&tku Hotzberger? K&tku Porcelanowy Garnek? K&tku Czarni? Czy K&tku 

z rodina Seppi? 

Bo  kobiet  o  tym  nazwisku  było  kilka  w  miasteczku. Wtedy  Bajla  wyjaśniła,  że  ta, o 

którą chodzi, to cudzoziemka z Siedmiogrodu. Chłop namyślił się i uznał, że iść może jedynie 

o  K&tku  Tajcze,  bo  ona  mówi  całkiem  inaczej  niż  tutejsi  ludzie,  właśnie  po  niemiecku,  w 

„mowi pane”. 

Ta  K&tku  Tajcze  mieszkała  jednak  trochę  na  uboczu,  w  małej  osadzie,  wyżej,  w 

Wassertalu. W miejscu, które nazywano Schradenthalem. A do tego miejsca było jeszcze co 

najmniej siedem kilometrów. Aaron zaczął się już niecierpliwić, gdyż chciał prędko wracać 

do  Mosesdorfu,  bo  umówili  się  przecież  tylko  na  jazdę  do  Wiesenau.  Bajla  musiała  więc 

dorzucić jeszcze pengó. I pieniądze chciał wziąć z góry. 

- Zoln mir kajnen zores niszt hobrt* - powiedział. 

Bajla zapłaciła i wóz ponownie wtoczył się na wąską, kamienistą drogę, która stromo 

wiła się doliną wzdłuż rzeki. 

Wreszcie  dotarli  do  osady  Schradenthal  i  Bajla  poczuła  nagle,  jakby  znalazły  się  na 

samym  końcu  świata.  Powiedziała  o  tym  Aaronowi,  ale  ten  ją  uspokoił.  Dolina  kończy  się 

dopiero dużo wyżej, czterdzieści kilometrów dalej. Gdyby jechać w górę albo przewędrować 

szlak wzdłuż rzeki, napotka się po drodze wiele małych miejscowości, zapewnił ją. Ale tam 

mieszkają  z  reguły  sami  Rusnacy,  a  to,  jak  stwierdził,  niedobry  naród.  Potem  jakaś 

przechodząca chłopka pokazała im drewniany dom K&tku Hotzberger. Aaron bardzo się już 

spieszył, nie chciał bowiem przegapić następnego autobusu, który kursował przez Wiesenau 

do  Borschy  i  mógł  nastręczyć  mu  klienta.  Powiedział  tylko:  „Blajbts  gesund”,  ostańcie  w 

zdrowiu, i zacinając ostro konia, odjechał trzęsącym się na wyboistej drodze wozem. 

* (jid.) Żeby nie było nieporozumień. 

background image

12 

Bajla i Maria zostały same na drodze, która wzdłuż rzeki prowadziła dalej w górę, do 

osiedli,  gdzie,  jak  mówił  Aaron,  mieszkali  sami  Ukraińcy.  W  starym  wiklinowym  kufrze  i 

traj-ście  mieścił  się  ich  cały  dobytek.  Maria  usiadła  na  walizce  i  kijkiem  kreśliła  w  piasku 

kółka.  Bajla  oparła  się  o  drzewo  i  pomyślała:  „Nawet  Cortorar,  wędrowni  Cyganie,  mają 

więcej  od  nas.  Mieszkają  w  wozach  ze  słomianym  dachem  i  przemierzają  kraj  wzdłuż  i 

wszerz.  A  my  żebrzemy  o  jakiś  kąt,  a  jeśli  go  dziś  nie  znajdziemy,  to  gdzie  pójdziemy? 

Nigdzie nie jesteśmy jak u siebie”. 

Podniósłszy  wyżej  oczy,  Bajla  zobaczyła  zagrodę,  z  której  dochodził  jasny,  radosny 

śmiech  dzieci,  a  wtórowało  mu  szczekanie  psów.  W  przerwach  dało  się  słyszeć  obojętne, 

chrapliwe  skrzypienie  piły.  Były  to  jedyne  znaki  wskazujące  na  to,  że  żyją  tu  ludzie  i 

zwierzęta. 

Z  obydwu  stron  doliny  na  Bajlę  i  jej  córkę  spoglądały  wysokie  góry.  Groźnie  i 

wyniośle.  Na  kilku  rozrzuconych  wokół  halach  stały  opuszczone  szopy.  Między  nimi 

widniały  lasy  z  przypalonymi  jesienią  liśćmi.  Były  to  rdzewiejące  rany,  które  dopiero  z 

nadejściem  wiosny  miały  się  zagoić.  W  skalnych  załomach  błąkały  się  późne  promienie 

zachodzącego słońca. Dzień miał się ku końcowi. 

Bajla  patrzyła  w  górę,  w  szare  oblicze  tych  milczących,  zamienionych  w  kamień 

olbrzymów, czując pustkę i osamotnienie. Zdało jej się nagle, że została sama na tym obcym 

świecie.  Sama  ze  swym  dzieckiem  i  obrazami  odległych,  ckliwych  chwil,  ale  również 

gorzkich przeżyć, których pamięć pozostała jeszcze całkiem świeża. „Tylko  to  mi zostało  - 

pomyślała. - Mała dziewczynka i wspomnienia. I ból. Ból, że nie wróci to coś, za czym się 

tęskniło.  Ból,  że  znów  mogło  zdarzyć  się  to,  o  czym  chciało  się  zapomnieć,  a  czego  nie 

potrafiło się zapomnieć”. 

Obok drogi dziko pieniły się zarośla. Nieco dalej nieokiełznana górska rzeka huczała 

w  dolinie,  spływając  wartkim  strumieniem  tam,  gdzie  było  Wiesenau.  Prowadził  przez  nią 

wąski wiszący mostek, puntje. Po drugiej stronie dostrzegła małą osadę, na którą składało się 

osiem  drewnianych  domów.  „Mają  takie  same  pokryte  gontem  dachy  jak  w  Klinitzu  i  taką 

samą  studnię  na  kołowrót  na  podwórzu  -  pomyślała  Bajla.  -  Może  w  lecie  również  tu 

zakwitną kwiaty i nie będzie tak ponuro i samotnie jak teraz, gdy zima stoi już u drzwi?”. 

Gdzieś  tam  znajdowała  się  też  zagroda  Katarzyny  Hotzberger.  Ale  by  tam  dotrzeć, 

trzeba  było  przekroczyć  ten  wiszący,  rozhuśtany  mostek.  Bajla  przytrzymała  się  mocno 

grubej  stalowej  liny,  która  po  obu  stronach  służyła  za  poręcze.  Zrobiła  kilka  niepewnych 

background image

kroków i z drżącymi kolanami natychmiast, powoli i ostrożnie, zawróciła. 

- Jak ludzie przechodzą przez to cholerstwo? - zaklęła pod nosem. 

W  tej  samej  chwili  na  drugim  brzegu  ukazał  się  wiejski  chłopak  z  małym  czarnym 

pieskiem.  Obydwaj  przebiegli  przez  rozchwiany  puntje,  jakby  to  był  miejski  chodnik. 

Chłopak po rumuńsku pozdrowił obie i zapytał: 

- Szuka pani czegoś? 

- Chcemy przejść na drugą stronę, do domu pani Hotzberger - odpowiedziała Bajla. 

- To dlaczego pani nie przechodzi? - zapytał dzieciak. 

- Bo ten puntje tak okropnie się trzęsie. 

-  Zawsze  się  tak  chwieje,  ale  jeszcze  nigdy  nikt  nie  wpadł  do  wody.  Można 

przytrzymać się rękami liny. 

- Jak mamy się przytrzymać, kiedy musimy taszczyć bagaże? 

- Przeniosę je na drugą stronę - zaofiarował się chłopak. 

Wziął od niej wiklinowy kufer i pobiegł przez most na drugi brzeg. Tam postawił go 

na ziemi i wrócił po huculski plecak i torbę. Potem rzekł: 

- Jeśli pani chce, mogę też przenieść na barana dziewczynkę. 

- Nie - zaprotestowała Maria. - Sama przejdę przez most. 

- Tylko idź ostrożnie i mocno trzymaj linę. Powoli - przestrzegła ją Bajla. 

„Jak  wpadnie  do  lodowatej  wody,  przeziębienie  murowane.  Albo  mi  utonie.  Mój 

Boże, co ja wtedy pocznę?” - pomyślała, gdy Maria zdecydowanie wkroczyła na rozkołysany 

puntje. Powoli, z drżącymi kolanami, ale z tą niezwykłą śmiałością małego dziecka, które nie 

poznało jeszcze, co to prawdziwe zagrożenie. Jednak wszystko poszło dobrze. 

Kiedy znalazła się po drugiej stronie, chłopak rzekł: 

- Widzi pani, doamna, mała sobie poradziła. I pani też może, tylko proszę nie patrzeć 

w dół. Od patrzenia w wodę kręci się od razu w głowie. 

Bajla musiała więc zebrać się na odwagę, choć najchętniej odczekałaby jeszcze chwilę 

albo  dwie.  Przynajmniej  do  czasu,  aż  chłopiec  sobie  pójdzie.  Ten  jednak  stal  nadal, 

przyglądając się ciekawie, bo nie chciał przegapić takiej sceny. Usiadł nawet w trawie, a mały 

pies  przycupnął  obok  niego.  Najwyraźniej  obydwaj  mieli  dużo  czasu.  Powoli,  krok  za 

krokiem, Bajla zaczęła iść przez puntje. Dłonie nagle jej się spociły, ale zacisnęła je mocno na 

zimnej  stalowej  linie.  Zdawało  jej  się,  jakby  wszystko  wokół  tańczyło  i  wirowało,  choć 

patrzyła  wprost  przed  siebie.  Wiedziała  jednak:  „Muszę  przejść  na  drugą  stronę,  bo  innej 

drogi brak”. 

Gdy dostała się na drugi brzeg, Maria zawołała: 

background image

- Widzisz, mama? To wcale nie było takie trudne! 

- Tak się tylko  myśli, kiedy nie musi się samemu drałować przez ten most  -  odparła 

Bajla,  podczas  gdy  junak  coś  jeszcze  wołał  do  nich  z  drugiej  strony,  machając  im  obiema 

dłońmi na pożegnanie, a po chwili puścił się biegiem przez pola razem ze swym pieskiem. 

Na  schodkach  przed  domem,  gdzie  mieszkała  K&tku,  leżał  duży  biały  pies.  Chyba 

spał.  Jednak gdy podeszły  bliżej,  podniósł  nagle  głowę, spojrzał  zdziwiony  i  warknął  cicho, 

ale nie wstał. 

- Pani Hotzberger! - zawołała Bajla, bo bez zaproszenia nie śmiała wejść na podwórze. 

Krzyknęła jeszcze kilka razy, ale nikt się nie poruszył. 

Nieco dalej, z domu z małymi okrągłymi podcieniami, wyszła kobieta i zapytała: 

- Wum du Klitku? 

- Tak - odparła Bajla. 

- Na, uszła du Wiesenau. A Fr&nzku bud dom az na nidila. Skund prychodni? 

-  Z  Bistritz  -  wyjaśniła  Bajla,  uznała  bowiem,  że  nie  musi  wszystkiego  tłumaczyć 

sąsiadce. Ale rozmowa wcale się na tym nie skończyła, bo kobieta podeszła trochę bliżej i od 

razu zaczęła opowiadać, jak to kiedyś sama była w Bistritz. 

- Wilka, kraso mesto - zauważyła. - Żyjete tern? 

- Tak - bez mrugnięcia okiem zełgała Bajla. 

Maria szepnęła jej do ucha: 

- Nie byłyśmy nigdy w Bistritz, mama. 

- Już dobrze, dobrze, moje dziecko - uciszyła ją Bajla. 

Ale gdy sąsiadka znów zniknęła w środku, Maria rzekła: 

-  Zawsze  powtarzałaś,  że  nie  wolno  kłamać.  A  teraz  powiedziałaś  tej  pani,  że 

mieszkamy w Bistritz... 

- Później ci wytłumaczę dlaczego. 

W odpowiedzi usłyszała: 

- Zawsze tylko później i później. A co będzie, jak zapomnisz? 

Usiadły na drewnianej ławeczce, która stała obok ścieżki prowadzącej w stronę domu, 

i czekały. Czas mijał. Zdarzało się, że przez puntje przechodził któryś z mieszkańców wioski. 

Patrzyli  ciekawie  w  kierunku,  gdzie  siedziały,  i  pozdrawiali  w  cipszerskiej  mowie  „gutn 

duń!”. Tymczasem duży biały pies znowu podniósł się ze schodów, ziewnął, przeciągnął się 

na  wszystkich  czterech  łapach  i  ruszył  w  stronę  furty.  Powęszyw-szy  trochę,  przyjrzał  się 

przyjezdnym, po czym powoli podreptał na schody 

„Mój Boże - pomyślała Bajla. - Znowu siedzimy przed czy-imiś drzwiami, czekając, 

background image

aż nas wpuszczą. Pozwolą nam tu zostać czy z rana znowu trzeba będzie jechać?”. 

Maria zapytała: 

-  Mama,  ciotka  Elsa  mówiła,  że  Cyganie  nie  mają  domów.  Ciągle  tylko  podróżują. 

Żebrzą i kradną. Ale my też nie mamy domu. To my też jesteśmy Cyganami? 

- Nie, córeczko. Nie jesteśmy Cyganami  -  odparła Bajla.  -  I nie wszyscy  Cyganie to 

włóczędzy, jak uważa ciotka. Wielu z nich ma domy, jak inni ludzie. Pamiętasz Maricę? Tę, 

co  przynosiła  na  plebanię  grzyby  i  jagody?  Ona  też  jest  Cyganką,  a  mieszka  we  własnym 

domu. A Fanica, który wczoraj zawiózł nas do Schantzu? To też Cygan. Ma swój dom i nawet 

konia z wozem. 

- To dlaczego ciotka Elsa powiedziała, że Cyganie to lenie i brudasy? I że kradną?  - 

wciąż dopytywała Maria. 

- Bo pewnie nie zna żadnych Cyganów - stwierdziła Bajla. 

-  Mówiła  też,  że  z  Żydami  jest  tak  samo.  Żydzi  są  źli.  Mówiła  bardzo  złe  rzeczy  o 

Żydach. 

- To nieprawda, Mario. Żydzi nie różnią się od innych ludzi. Są tak samo dobrzy, jak i 

źli. Ale większość Żydów, których znam, to dobrzy ludzie - próbowała uciąć rozmowę Bajla. 

Maria nie dawała jednak za wygraną: 

- Ale my nie jesteśmy Żydami, prawda, mamo? Bo wielebny wspomniał raz, że może 

jesteś Żydówką, bo masz rude włosy. 

Na to pytanie Bajla mogła odpowiedzieć tylko jedno, lecz zanim to zrobiła, pomyślała 

szybko:  „Wybacz  mi,  Boże  Wiekuisty,  że  muszę  okłamywać  własne  dziecko!”.  Po  czym 

lekko drżącym głosem, który dla niej samej zabrzmiał obco i fałszywie, rzekła: 

- Nie, nie jesteśmy Żydami, to znaczy Żydówkami. Jesteśmy katoliczkami i Niemkami 

z Bukowiny. Ty jesteś Maria, a ja Berta Altmann. I nie mamy nic wspólnego z Żydami. 

- To dobrze, mama. Bo ja nie chcę być Żydówką. Ani Cyganką. Najlepiej, kiedy jest 

się Niemcem. Tak zawsze mówiła nasza pani. I ja też jestem Aryjką. Wiem, bo ciotka Elsa 

powiedziała - bezustannie trajkotała Maria. 

A  Bajla  pomyślała  tylko:  „Wielki  Boże,  co  ta  pomylona  sziksa  zrobiła  z  mojego 

dziecka. I jak szybko. Ale nadejdzie jeszcze dzień, kiedy powiem jej, kim naprawdę jest, moja 

mała mejdele...”. 

Po chwili Maria jednak znów spytała: 

- Dlaczego nie mam ojca, mama? Wszystkie dzieci mają ojców. Gdzie jest mój tata? 

-  Umarł  -  odparła  Bajla  -  kiedy  byłaś  jeszcze  całkiem  mała.  Bardzo  wcześnie  nas 

opuścił, dużo za wcześnie. 

background image

- A czy tata mnie kochał? 

- Bardzo kochał. 

- A masz jego fotografię? 

- Tak. 

I  Bajla  wyjęła  małe  zdjęcie,  które  zawsze  przy  sobie  nosiła.  Była  to  fotografia  z 

chassene, na której uwieczniono ją i Jakoba jeszcze jako chossnkale, narzeczonych. Zdjęcie 

zrobiono w mieście, w pracowni Arnolda Rosenbauma, najlepszego i zarazem najdroższego 

fotografa w Fokszanach. Jakob, w uroczystej pozie, stał uśmiechnięty obok niej. Prawą rękę 

położył czule na jej smukłym ramieniu. Ona zaś trzymała swoją lewą dłoń tak, by było widać 

farknassfingerl,  pierścionek  zaręczynowy.  Jakob  kupił  go  u  jubilera  Hermana  Schónfelda. 

Miała wówczas szesnaście lat. 

„Mój  Boże,  byłam  wtedy  taka  młoda,  beztroska  i  szczęśliwa,  bo  nie  wiedziałam 

jeszcze,  co  przyniesie  mi  życie”  -  pomyślała  Bajla.  I  jak  opary  mgły  spowiło  ją  na  nowo 

wspomnienie tamtych dni, wspomnienie o czymś, co nigdy nie powraca, nawet gdy się o tym 

wciąż od nowa śni i marzy 

- Dus iz der tate majner... - wyszeptała w zamyśleniu Maria, po żydowsku. 

- Tak to jest twój ojciec - powtórzyła po niemiecku Bajla. 

- I pamiętaj. Nigdy już nie mów tak jak Mojsze i Rebeka. 

- Tak, mama. A dlaczego umarł? 

- Wilki go zabiły. 

- Wilki? 

- Tak, wilki. 

- I brał mnie na kolana jak ojciec Bondar? 

- Nie, inaczej. Głaskał cię po główce i obsypywał całusami 

- wyjaśniła Bajla, łudząc się, że rozmowa dobiegnie wreszcie końca. 

Ale Maria znów zaczęła: 

- Ojciec Bondar też mnie głaskał i całował... 

-  Co  robił?  -  Teraz  z  kolei  Bajla  dopytywała  i  nagle  powrócił  ten  niepokój,  który 

zawsze ją nachodził, ilekroć Bondar stawał w progu. - Powiedz mi w tej chwili, co robił! 

- Głaskał mnie i dawał całusy. 

- Gdzić cię całował? 

- O tu i tu, i tu. - Maria pokazała palcem głowę i policzki. -1 gdzie jeszcze? 

- Nigdzie. Dlaczego pytasz, mama? 

- Bo obcy człowiek nie powinien dawać ci całusów. 

background image

- Ale ojciec Bondar to nie żaden obcy. 

- Mimo wszystko. Czy ktoś inny jeszcze cię całował? - Tak. 

- Kto taki? 

- Ciotka Elsa. 

- Ciotka Elsa? Jak to? 

- A tak. 

- Opowiedz mi, jak to było. 

-  Dzieci  poszły  już  do  domu.  A  mnie  ciocia  Elsa  poprosiła,  żebym  została.  „Zostań 

jeszcze chwilkę” - tak powiedziała. 

I dała mi całusa. I drugiego. Dużo całusów. I bardzo ukochała. Głaskała po włosach. I 

wciąż powtarzała: „Moja śłiczna dziewczynka. Moje aryjskie dzieciątko...”. 

- A gdzie cię całowała? 

-  O  tu  i  tu.  I  jeszcze  tu.  -  I  palec  Marii  znowu  powędrował  w  stronę  głowy  i 

policzków. - A potem raz tutaj. - Maria odchyliła szyję. 

- I to wszystko? - Bajli raptownie zaschło w gardle. 

- Była ze mną, gdy robiłam siusiu. 

- Co to znaczy: była z tobą? 

- Kiedy szłam na siusiu, ona szła ze mną. Przyglądała mi się. 

- I nie wstydziłaś się? 

- Nie. Dlaczego? 

-  Bo  nie  chciałaś  zrobić  siusiu,  kiedy  jechałyśmy  autobusem.  Wstydziłaś  się  przed 

kobietami. 

- To byli obcy. A ciocia nie. 

- I co jeszcze robiła ciotka Elsa? 

- Nic. Ze mną nic. 

- A z innymi dziewczynkami? 

- Nie wiem. Może coś. Z tymi nie tak aryjskimi. 

Bajla  dość  już  usłyszała  i  pomyślała  tylko  gorzko:  „Byłyśmy  obie  w  przedsionku 

piekła, nawet o tym nie wiedząc. Dzięki Odwiecznemu, że zebrałam się wczoraj na odwagę i 

wyjechałyśmy. Jeden Bóg wie, co mogło jeszcze się wydarzyć, gdybyśmy tam zostały...”. 

Ale  wtedy  przypomniała  sobie  również,  że  ten  sam  Bondar  pomógł  jej  onegdaj  w 

uzyskaniu zastępczego dowodu tożsamości. Był to tymczasowy dokument, wystawiony przez 

urząd  meldunkowy  w  Lipótfalwie,  jak  nazywało  się  teraz  oficjalnie  Leopoldsdorf. 

Poświadczono  w  nim,  że  jest  Bertą  Altmann  z  Arwinicy.  Swoje  prawdziwie  imię  zataiła  i 

background image

zastąpiła nowym. Obok jej danych widniał również wpis dotyczący córki Marii urodzonej w 

1933 roku. Bez drugiego imienia Ester. Dzięki tym papierom, które chroniła jak źrenicy oka, 

miała  nadzieję  na  otrzymanie  w  przyszłości  właściwego  dowodu  tożsamości.  Jeszcze  w 

Klinitzu słyszała bowiem, że wielu Żydom odmawiano obywatelstwa. „Przynajmniej tyle dla 

nas zrobił - pomyślała - ale za jaką cenę”. 

Skały  rzucały  już  bardzo  długie  cienie  i  widać  było,  że  słońce  wkrótce  zniknie  za 

górami. Robiło się coraz chłodniej. Maria zapytała: 

- Mama, długo będziemy musiały jeszcze czekać? Zimno mi. 

I w tej samej chwili na puntje ukazała się szczupła, wysoka kobieta, dźwigająca w obu 

dłoniach dwa duże koszyki. Szła powoli. Zbliżywszy się do brzegu, popatrzyła w górę, bo już 

wcześniej  spostrzegła,  że  ktoś  na  nią  czeka.  Pies  zaszczekał  teraz  żywiej,  wydając  głośne, 

radosne dźwięki. Również Bajla się podniosła i wyszła kilka kroków naprzeciw. 

- Dobry wieczór - powiedziała po niemiecku. 

-  Dobry  wieczór,  wy  do  mnie?  -  odparła  kobieta  i  Bajla  od  razu  rozpoznała  melodię 

głosu,  którą  słyszała  już  zeszłej  nocy  w  Schantzu.  Przybyła  mówiła  inaczej  niż  cipszerskie 

kobiety i to ona musiała być Katarzyną Hotzberger. 

- Szukamy Frau Hotzberger - oznajmiła Bajla. 

- To ja - powiedziała kobieta, odstawiając na ziemię ciężkie kosze i podała dłoń Bajli. 

-  Nazywam  się  Berta  Altmann.  A  to  moja  córka  Maria.  Przedstawiwszy  się 

Katarzynie, Bajla wyjaśniła pokrótce, że jest znajomą Nósner-Kathi,  córki  kuratora Martina 

Nósne-ra  i  Elżbiety  z  Baiersdorfu.  Zrobiła  to  tak  naturalnie,  jakby  tę  Kathi  świetnie  znała. 

Wspomniała też Vasile Popę. Jaki to z niego dobry i serdeczny człowiek. 

Hotzbergerowa przysłuchiwała się uważnie, niekiedy tylko lekko się uśmiechając, po 

chwili jednak rzekła: 

-  Chodźcie,  wejdźmy  do  środka.  Pod  wieczór  na  dworze  robi  się  już  bardzo  zimno. 

Październik. Ale mieliśmy długą ciepłą jesień. Tym chłodniejsza będzie zima. 

Potem przygotowała obfitą kolację. Wędzoną rybę i owczy ser, do tego czarny chleb 

domowego  wypieku  i  kozie  mleko.  Przed  skrojeniem  chleba  zrobiła  nożem  znak  krzyża  na 

bochenku.  Ale  modlitwę  sobie  darowała,  z  czego  Bajla  była  wielce  rada.  Nie  chciała  znów 

wspominać czasów, gdy mówiła „amen” u Bondara. 

Po  posiłku  Frau  Hotzberger  pościeliła  w  jednej  z  izb  szerokie  niskie  łóżko  ze 

skórzanym materacem i powiedziała: 

- Tu będziecie nocować. My z mężem śpimy po drugiej stronie korytarza. Tutaj miały 

mieszkać  kiedyś  nasze  dzieci.  Pokój  należał  dawniej  do  mojej  szwagierki,  Frau 

background image

Hotzberger-Bebu. Wybudował go jeszcze jej ojciec. Cipszerzy na dom mówią „pokój”, a na 

pokój  „izba”.  Tak  to  u  nich  jest.  Brzmi  to  trochę  zabawnie  dla  siedmiogrodzkich  uszu.  A 

Bebu  to  w  cipszerskiej  mowie  Elżbieta.  Tak,  moja  szwagierka  już  nie  żyje.  I  starego 

Hotzbergera  też  już  od  dawna  nie  ma  pośród  żywych.  Zostaliśmy  sami,  ja  i  Franz.  I  gdy 

czasem  nocą  zawoła  huhurec,  myślę  sobie  zawsze:  miejmy  nadzieję,  że  to  nie  nasze  imię 

zabrzmiało. 

Dopiero  gdy  Maria,  umywszy  się  przedtem  w  kuchni,  poszła  już  do  łóżka,  Bajla 

zapytała: 

- Co to takiego ten huhurec? 

- Huhurec to puszczyk leśny. Ptak śmierci. Mówi, kiedy kto ma umrzeć. 

- A wy? Wierzycie w tego ptaka? - chciała wiedzieć Bajla. 

-  Tak  do  końca  to  nie.  Ale  trochę  tak,  bo  wszyscy  tutaj  w  niego  wierzą.  A  gdy 

wszyscy wierzą w to samo, to nie ma wyjścia, trzeba jak wszyscy. Tak to już jest w życiu. W 

Baiersdorfie nie wierzyłam, że są na świecie prikulicze. Sasi śmiali się do rozpuku, gdy jakiś 

Rumun opowiadał o niezwykłym strasznym psie. Ale tutaj może istnieć, skoro każdy w niego 

wierzy. Wielu nawet go widziało. Tak przynajmniej mówią. 

W  starym,  rzeźbionym  w  drewnie  lichtarzu  Katarzyna  zapaliła  świeczkę.  Kobiety 

siedziały  w  kuchni  i  jedna  opowiadała  drugiej  o  swym  życiu.  Bajla  przemilczała  wiele 

epizodów, a inne wręcz zafałszowała. Dalej musiała grać rolę, w którą usiłowała się już wżyć 

u ojca Bondara. Chwilami sama wierzyła w to, co relacjonowała. Tego wieczora zrodziła się 

więc między dwiema kobietami przedziwna poufałość, w której jedno serce otwiera się przed 

drugim. I już po chwili, choć dopiero się poznały, powierzały sobie małe i wielkie tajemnice. 

Małżeństwo  Hotzbergerów  nie  miało  dzieci,  mimo  że  Katarzyna,  którą  z  cipszerska 

nazywano  tutaj  K&tku,  nawróciła  się  na  katolicyzm.  Bo  proboszcz  z  Wiesenau,  wielebny 

Kom-ka,  w  surowych  słowach  przestrzegł,  że  mieszane  małżeństwo  skazane  będzie  na 

bezdzietność,  chyba  że  przyszła  żona  przyjmie  jedyną,  prawowitą  wiarę.  Dlatego  że 

małżeństwo, jak na każdym kroku podkreślał, „zawiera się też w Niebie”, a „nasz Pan Bóg” 

nie  udzieli  błogosławieństwa,  kiedy  widzi,  że  dobry  katolik  bierze  sobie  za  żonę 

niewierzącą”. I właśnie żeby tego pana Boga nie rozgniewać, jeszcze przed ślubem Katarzyna 

nawróciła się na wiarę swego oblubieńca. Ale nic to nie dało. Mijały lata i nie zachodziła w 

ciążę. Małżeństwo pozostało bezdzietne. Teraz zaś była już zbyt stara, by myśleć o własnych 

dzieciach. Gdyby wszystko poszło tak, jak chcieli, mieliby w tej chwili wnuczęta. Ale „nasz 

Pan  Bóg”  najwyraźniej  nie  wybaczył  obojgu  fałszywego  kroku.  Tak  przynajmniej  twierdził 

wielebny Komka. 

background image

- Tylko On sam wie - powiedziała Katarzyna - dlaczego spotkała nas taka kara. I teraz 

przyjdzie nam zestarzeć się bez dzieci. I bez dzieci zejdziemy z tego świata. Ani dziecko, ani 

wnuk nie zapłaczą nad naszym grobem. Kto nam wytłumaczy, dlaczego tak musiało być? 

- A nie przyszło wam na myśl pójść z tym do lekarza? - zapytała Bajla. 

- Po co? Nie jestem przecież chora - odparła Katarzyna. 

- Do lekarza od kobiecych chorób - uściśliła Bajla. 

-  W  Wiesenau  mamy  tylko  lekarza  od  dolegliwości  męskich,  doktora  Steingiessera, 

Żyda. Kiedy ktoś jest bardzo chory, to do niego idzie. Leczy wszystkich, którzy mieszkają tu 

w dolinie, także Rumunów i Rusaków. 

- Nie zaszliście nigdy do tego doktora, żeby powiedzieć, jak z wami jest? Że nie macie 

dzieci, choć tak bardzo ich pragniecie? 

- Nie. 

-  Może  wcale  nie  musieliście  być  bezdzietni?  W  mieście  niedaleko  wsi,  gdzie 

mieszkałam, przyjmował taki lekarz. Też był Żydem, jak ten wasz Steingiesser. Pomógł wielu 

młodym kobietom i rodziły. Może i ten znalazłby jakąś radę. 

- Nie wydaje mi się. To coś całkiem innego. Mamy oboje na sumieniu wielką winę. Ja 

i  mój  Franz.  Zrobiliśmy  coś,  co  było  wbrew  woli  Kościoła,  do  którego  należymy.  Bo  „nie 

miesza  się  oliwy  z  wodą”,  powtarzał  zawsze  ojciec  Komka.  A  to  znaczy,  że  katolicy  i 

ewangelicy nie powinni się łączyć. 

-  Ale  w  dniu  ślubu  byliście  już  przecież  katoliczką.  -  Bajla  próbowała  pocieszać 

Katarzynę. 

- Tak, tylko co z tego, skoro przedtem wszystko odbyło się po ewangelicku? Wszystko 

-  chrzest,  konfirmacja,  wyznanie  wiary.  1  kiedy  modlę  się  do  Najświętszej  Panny,  Matki 

Boskiej, zawsze mam takie uczucie... 

- Jakie uczucie? - zapytała Bajla, domyślając się, jak może brzmieć odpowiedź. 

- Nie gniewajcie się, że to mówię, bo jesteście przecież katoliczką jak mój Franz. Ale i 

on myśli czasem podobnie, a to wielki, bardzo wielki grzech. Dlatego spotkała nas ta kara i do 

końca będziemy żyli sami... 

- Powiedzcie mi, co to za uczucie - powtórzyła Bajla swe pytanie. 

- Takie, że nie wierzę, że to  święta Maria stoi przede mną na posągu.  Boże, wybacz 

mi,  grzesznicy.  Ale  co  mam  począć,  kiedy  widzę  tylko  figurę,  którą  zrobił  snycerz?  A 

wszyscy  dookoła  mówią:  to  jest  Dziewica  Maria.  Ale  i  w  kościele  w  Bor-szy,  i  innych 

kościołach w tych dolinach stoi Czysta Panienka. I wtedy pytam sama siebie: czy Dziewica 

Maria  może  być  we  wszystkich  miejscach  naraz?  I  raz  wygląda  tak,  a  innym  razem  znów 

background image

inaczej, czasem już duża, a czasem mała? Ale nikt nie powinien słyszeć takich pytań, bo to 

wielki grzech, to, co wam tu mówię. I nie chcę nawet o tym myśleć, choć za każdym razem, 

gdy jestem w kościele u wielebnego Komki, to pytanie wciąż powraca... 

Bajla skinęła tylko  głową, milcząc. Musiała kroczyć dalej wyznaczoną drogą, nawet 

jeśli  czasem  czuła,  jakby  u  jej  stóp  ktoś  zawiesił  odważniki.  Wielkie  żelazne  kule,  które 

widziała u skazańców, gdy wyprowadzano ich z więzienia w Foksza-nach. Po chwili jednak 

stwierdziła: 

- Bez Dziewicy Marii też można modlić się do Boga. Bo to Bóg jest tym Najwyższym, 

Przedwiecznym, Królem świata. On jest naszym Ojcem. I ten Bóg jest wszędzie. Nie tylko w 

kościele. 

-1 ja tak myślę. Ale nikt nie może o tym  wiedzieć.  I  nie  wierzę też, żeby  robiło Mu 

różnicę, czy modlą się do Niego katolicy czy ewangelicy, jeśli tylko są dobrzy i pobożni. I że 

rozumie tylko jedną mowę. 

I  wówczas  Katarzyna  powiedziała  jej,  że  Cipszerzy  uczą  teraz  dzieci  modlić  się  po 

węgiersku, bo wielebny mówi, że Bóg rozumie tylko po węgiersku. I wielu rodziców też tak 

myśli. 

-  Tylko  skąd  wielebny  Komka  może  wiedzieć,  że  nasz  Pan  Bóg  rozumie  tylko  po 

węgiersku? Czy kiedykolwiek z Nim rozmawiał? 

Szef  miejscowej  organizacji  partyjnej  Stuppka  też  postawił  to  pytanie,  mówiła  dalej 

Katarzyna. Ten bowiem chciał przekonać niemieckich mieszkańców, by przestali chodzić do 

kościoła.  Nie  dalej  jak  przed  paru  tygodniami,  w  niedzielę,  kilku  mężczyzn  w  czarnych 

mundurach  ustawiło  się  w  szeregu  przed  kościołem.  Wysoko  nad  głowami  trzymali  wielką 

tablicę,  na  której  wypisano:  „Nie  potrzebujemy  żadnego  Boga.  Prowadzi  nas  nasz 

Fiihrer-Adolf Hitler!”. Doskoczyło do nich kilku Cipszerów z pałkami i nożami i gdyby nie 

czendorzy,  węgierscy  żandarmi,  rozpętałaby  się  przed  kościołem  krwawa  bijatyka.  Sąsiad 

Katarzyny, Reisenbichler-Joschi, powiedział potem: „Kaj glopota dokucy, kriken kaj guns na 

nebe. Adni i drugie”. 

Bajla cichutko wśliznęła się do pokoju, w którym spała Maria. Postawiła świecznik na 

stole  i  w  milczeniu  przyglądała  się  małej  córce.  Sen  błąkał  się  po  uroczej  buzi.  Oddychała 

cicho,  z  lekko  otwartymi  ustami.  Bajla  położyła  się  ostrożnie  obok  niej  i  zdmuchnęła 

świeczkę. Miała za sobą trudny, męczący dzień, zasypiała jednak z nadzieją, że długa droga 

dobiegła wreszcie kresu  i  na jakiś czas będą mogły zostać w domu  Hotzbergerów. Bo tego 

wieczoru Katarzyna wyznała w pewnej chwili: 

- Gdybym miała córkę, której zawsze tak pragnęłam, byłaby pewnie w waszym wieku. 

background image

I  nie  chybi  też  i  wnuczkę.  Może  więc  to  Bóg  was  tutaj  zesłał?  Bo  w  te  strony,  do 

Schradenthalu, nikt nigdy z tak daleka nie przychodzi. 

-  To  Nóssner-Kathi  nas  tu  przysłała.  Od  niej  się  o  was  dowiedziałam.  Inaczej  nigdy 

bym tu nie trafiła - odparła na to Bajla. 

-  Wiem.  Ale  to  nie  mógł  być  przypadek.  Takie  przypadki  się  nie  zdarzają  -  rzekła 

Katarzyna. - Wszystko jest z góry przeznaczone i zapisane w księdze żywota. Tak powiedział 

kiedyś  nasz  pastor  w  Baiersdorfie.  Zapamiętałam  sobie  jego  słowa.  I  każdy  musi  dźwigać 

swój  los  jak  ciężki  worek.  Po  drabinie  w  górę,  na  poddasze,  z  ziarnami  kukurydzy.  Albo 

schodami na sam dół, do piwnicy z ziemniakami. Jednego dnia jest ciężej, bo idzie się pod 

górę.  Drugiego  lżej,  bo  z  góry.  A  gdy  Bóg  spostrzeże,  że  nie  ma  się  już  sił,  by  dźwigać 

ciężkie worki, zdmuchuje świeczkę życia i wtedy odchodzimy z tego świata. Moja już z lekka 

się chyboce. Bo mam coś z plecami. Kiedy przychodzą bóle, nic nie mogę robić. Kury, kozy, 

pies, wszystko to czeka na swoją strawę. Każdego dnia. Stoją tak i czekają jak moje dzieci. 

Nieraz już pomyślałam sobie: „Oho, teraz świeczka się dopali”. Ale zaraz znowu się rozpala. 

Bo  widocznie  Bóg  tak  chciał,  choć  zarazem  dał  mi  znak:  „Katarzyno,  niedługo  świeczka 

zgaśnie”. Co rano, budząc się ze snu, mówię: „Dzięki Ci, Panie, że wciąż jestem”. 

Bajla  nie  od  razu  zasnęła,  choć  była  bardzo  utrudzona.  W  jej  skołatanej  głowie 

nieustannie  wirowały  słowa,  które  padły  tego  wieczora  z  ust  Katarzyny.  Przywołując  je, 

mimowolnie pomyślała też o Mojszem i Rebece. Oni mieli dzieci, ale od dawna nie było już 

ich w domu i dlatego Rebeka przyjęła ją pod swój dach prawie jak rodzoną córkę. 

„Może  będziemy  mogły  tutaj  zostać  -  pomyślała.  -  Może  przyjmie  mnie  jak  własną 

córkę. Wtedy Maria również miałaby swój kąt”. 

Potem odmówiła modlitwę i w końcu zasnęła. 

 

background image

13 

W sobotę, pod wieczór, wrócił Franz Hotzberger. Przez okrągły tydzień pracował przy 

wyrębie  lasu.  Całą  drogę  w  tamtą  stronę  i  z  powrotem  pokonywał  pieszo.  Osiemnaście 

kilometrów brzegiem rzeki. 

Bajla  przekopywała  właśnie  ogród  warzywny  obok  domu,  gdy  na  puntje  zobaczyła 

mężczyznę. Miał duże ciemne wąsy, a na głowie zielony myśliwski kapelusz. Kiedy dostrzegł 

Baj-lę,  przystanął,  spojrzał  w  jej  stronę  lekko  zaskoczony,  lecz  po  chwili  pewnym  krokiem 

ruszył naprzód. Tymczasem Bajla weszła już do domu, gdzie w kuchen Katarzyna gotowała 

tokań na ziemniakach z mięsem i cebulą. 

- Zdaje się, że wasz mąż tu idzie! 

Kiedy Franz podszedł bliżej i na progu objął Katarzynę, ta niespodziewanie rzekła: 

- Obac. Mome tero córka a wnucz. 

- Skund sa wzina córka? - odparł zdziwiony Franz. - Bocie ju prinisli? Rob sa zart a 

mnu? - I patrząc podejrzliwie na bok na Bajlę i małą Marię, zapytał: - Kam jist ti Frau? Kam 

sum ti opedwie? 

- Wnijte - powiedziała Katarzyna, pozostając przy cipszerskim - musen ta ogadac. 

- Najpirw snaps, a putym chcą sa omyt. A putym kolaco i mozen sa ogadat  - odrzekł 

Franz i nie patrząc w stronę Bajli, wszedł do domu. 

Katarzyna  spojrzała  na  Bajlę,  przymknęła  oczy,  a  po  chwili  znów  je  otworzyła,  co 

zapewne  miało  znaczyć:  „Wszystko  już  w  porządku,  mąż  jest  tylko  zmęczony,  ale  potem 

jakoś się ułoży”. 

Kiedy  Franz  brał  kąpiel  w  kuchni,  a  Katarzyna  krzątała  się  przy  garnkach,  Bajla 

wzięła się z powrotem do przekopków, pełna wątpliwości i złych przeczuć. I nagle tłumiony 

długo na dnie serca gniew podszedł jej do gardła. Najchętniej rzuciłaby to wszystko w diabły 

i zwyczajnie odeszła z tego miejsca razem z Marią. Tylko dokąd? Wbijając łopatę w twardą 

ziemię i dociskając ją mocno prawą stopą, rozmyślała o minionych latach. 

Chcąc nie chcąc, znowu przypomniała sobie, co rzekł kiedyś rabbi Mendel Baumstark 

z Fokszan, porównując samotną kobietę do liścia zwiewanego na drogę. Każdy poryw wiatru 

może  ponieść  ten  liść,  gdzie  tylko  zechce.  A  każdy  przechodzień  rozdeptać.  I  czy  jedna  z 

żydowskich  sąsiadek  nie  powiedziała  jej,  że  kobieta,  która  żyje  w  pojedynkę,  jest  jak  luftl, 

dmuchawiec?  Byle  mężczyzna  może  zdmuchnąć  sobie  taki  kwiat  i  mieć  wielką  uciechę, 

patrząc, jak maleńkie pyłki odlatują niesione wiatrem. 

Ale  ona  nie  była  ani  luftl,  ani  liściem  rzuconym  gdzieś  na  drogę.  I  to  nie  żaden 

background image

tajemny wicher przeznaczenia wymiótł ją z rodzinnych stron, tylko sąsiedzi i mieszkańcy wsi, 

którzy jej najpierw grozili, a na koniec ją przepędzili. Była więc far-trajbte, wypędzoną. Bo 

nie z własnej woli opuściła Arwinicę. Musiała odejść po tym, jak mężczyźni załomotali nocą 

do  jej  drzwi.  Od  tamtej  chwili  nie  zaznała  spokoju.  Z  Klinitz,  gdzie  słyszała  groźby  i  ktoś 

rzucił  w  nią  kamieniem,  też  ją  przepędzono.  W  końcu  musiała  uciekać  również  z 

Leopoldsdorfu, w którym ojciec Bondar zgotował jej prawdziwe piekło. 

A  teraz  machała  łopatą,  przekopując  obcy  ogród,  bo  z  powodu  bolących  pleców 

Katarzyna  nie  mogła  się  już  schylać.  Maria  brała  z  jej  rąk  suche  łodygi  pomidora, 

otrzepywała z ziemi i składała na kupkę. 

„Nie mam nic na tym świecie poza moją małą dziewuszką  - pomyślała Bajla. -1 nie 

jestem  już  Żydówką,  w  każdym  razie  na  zewnątrz.  Bo  teraz  jestem  katoliczką,  właśnie  na 

zewnątrz. Za to kim jestem tak naprawdę, w środku? Tego nie wiem, ale mam pewność, kim 

na pewno nie chcę być. Może tylko to się liczy: rozumieć, kim się nie chce być. Tyle wiem 

przynajmniej, kim nie chciałabym być. I pewnego dnia muszę też powiedzieć Marii, kim nie 

jesteśmy. Nawet jeśli na zewnątrz tym kimś musiałyśmy zostać, bo tak zadecydował los”. 

Przekopując ogród, starała się uporządkować myśli. Bo gdy robiła coś, w czym miała 

dużą wprawę, wracała do przeżyć ostatnich lat. Te myśli były jednak kluczem, który otwierał 

bramy  samotności.  I  Bajla  przywoływała  wówczas  sny  na  jawie.  Niekiedy  trwało  to  kilka 

minut, czasem pół godziny. Innym razem zdarzało jej się marzyć godzinami. Tylko to niosło 

pociechę. Bo sny na jawie i pragnienia to jedyna otucha dla samotnych kobiet. Dają nadzieję, 

której tonący chwyta się jak brzytwy na ciemnych wodach samotności. I tak Bajla ponownie 

zanurzyła  się  we  wspomnieniach,  które  jednak  uleciały,  tym  razem  jak  łagodny,  delikatny 

obłok, rozproszony nagłym podmuchem wiatru wiejącego z realnego świata. 

- Berta, Maria! - zawołała Katarzyna. - Czas do domu! Kolacja gotowa! 

Bajla zaniosła szpadel do pobliskiej szopy, a potem weszły obie do nagrzanej kuchni i 

obmyły dłonie w dużej ceramicznej misie, która stała obok pieca. Franz tymczasem przesunął 

ocynkowaną blaszaną wannę w stronę kanaliku ściekowego w rogu kuchni, tuż nad podłogą. 

Ostrożnie odwrócił ją dnem na dół i wlał do otworu spienioną mydłem wodę. 

- Na - powiedział -  głodnem kaj welk. A wu nej? Krum-pirntokan, delikatetesan, kaj 

mowen lude s mesto. Opowidi, skund prychodni? 

Bajla od razu zauważyła, że nie tylko wdział czystą koszulę, lecz także wyglądał teraz 

całkiem  inaczej.  I  inaczej  mówił.  Kiedy  jedli  i  zapijali  sznapsem,  Bajla  znów  zaczęła 

opowiadać wszystko to, co przed trzema dniami już wyznała Katarzynie. Ostrożnie i uważnie, 

by przez przypadek nie zmienić czegoś w podanej wcześniej wersji. Maria tylko rozpływała 

background image

się  w  zachwytach,  komplementując  strawę  i  zapewniając  gospodarzy,  że  nigdy  jeszcze  nie 

jadła  tak  pysznego  tokaniu.  Trzymała  się  wskazówek,  których  jej  przedtem  udzieliła  Bajla. 

Franz podniósł oczy znad talerza i rzekł: 

- Jist gut diwtinka, ti mala. Bog wem chrone s tako dzicko. 

Tego wieczora Franz i Katarzyna postanowili przyjąć „diw-tinki” - tak je nazwał - pod 

swój  dach.  Miały  zająć  pokój,  który  kiedyś  przeznaczyli  dla  swych  dzieci.  Maria  mogłaby 

wtedy  pójść  do  niemieckiej  szkoły,  postawionej  niedawno  w  osadzie  Sachsenthal.  A  Bajli 

znalazłoby  się  może  jakąś  pracę  w  nadleśnictwie  Neuwetz,  bo  inspektor  leśny  Brandstetter 

pilnie potrzebował kogoś do pomocy, kobiety, jak to się mówi, do wszystkiego. 

- Co to znaczy „do wszystkiego”? - ciekawie zapytała Bajla. 

-„Da  wsysko”  znace  Frau,  która  umi  spreten,  na  patelno  smazen  jajcon  sa  sloninu, 

napesen, wi wielo trew padlen w du-lina, umi ogadat prez telefon s Wiesenau. Na, wsysko, ca 

trebo, mus umen... 

- Żonaty? 

- Zenaty. Prizwoin musz, pubozen a gut chrest - odpowiedział Franz. 

Bajla  ugryzła  się  w  samą  porę  w  język,  by  nie  dodać,  że  miała  już  swoje 

doświadczenia  z  „dobrymi  chrześcijanami”.  Pomyślała  jednak:  „Kto  wie?  Może  są  między 

nimi też i dobrzy, tacy jak Katarzyna z Schantzu lub ci tutaj? Dlaczego by nie?”. 

Następnego  dnia  zaświeciło  słońce,  jakby  jesień  w  ogóle  jeszcze  nie  nadeszła.  Ale 

wyblakły pejzaż z pustymi łąkami, na których nic się już nie działo, zdradzał późną porę roku. 

Zima  stała  tuż  za  progiem.  Jeszcze  jej  nie  było  widać,  ale  czuło  się,  że  nadchodzi.  Zimny 

wiatr ze wschodu zmiatał z drzew ostatnie liście. 

Była  niedziela  i  postanowiono,  że  pójdą  razem,  we  czwórkę,  do  kościoła.  Do 

Wiesenau nie mieli blisko. Maszerowali już bite dwie godziny, kiedy w drodze zatrzymali się 

na  chwilę  u  znajomych,  którzy  również  wybierali  się  na  mszę.  Franz  przedstawił  Bajlę  i 

Marię jako przybraną córkę i wnuczkę. 

Znajomi bardzo się zdziwili: 

- Skund nagło u wes córka a wnucz? 

- Żęły da ti ceso w Sidmograd. A tero prihodne du nes, bo K&tku mo cus sa krizom i 

ne możen same ti cale arpeit sroben - odpowiedział Franz. 

Znajomi  zadowolili  się  tą  odpowiedzią.  Po  mszy  Franz  za-meldował  obydwie  u 

wielebnego Komki jako nowych członków katolickiej wspólnoty wiernych. Uporawszy się z 

formalnościami, ruszyli w drogę powrotną do Schradenthalu. W pewnej chwili przeszli koło 

znajdującej  się  przy  głównej  ulicy  wielkiej  synagogi.  Bajla  mimowolnie  zwolniła.  Przed 

background image

bóżnicą zobaczyła paru starych Żydów w kaftanach i lisich czapach, którzy z ożywieniem o 

czymś rozprawiali. Gestykulowali i podnosili glos. Bajla pochwyciła kilka słów. Chętnie by 

podeszła,  ale  była  kobietą  i  nie  wypadało.  Zagadnęłaby  i  zapytała  ich,  jak  się  wiedzie 

tutejszym Żydom. 

Franz zauważył chyba, że Bajla patrzy w ich stronę, bo rzekł: 

- Tamo? Na, Żyde. Te gaden zawsi sa rukam. Ale wielo spitzig alli. Cipszery mowen: 

„Chitri kaj Żydo, leniw kaj Wołoch, szmuc kaj Cygajne”. Alli som, kaj som! 

- A skąd wiadomo, że Żydzi są tacy chytrzy? - zapytała Bajla, która znała żydowskie 

słowo „spitzig”, znaczące tyle, co „przebiegły”, „chytry”, „pomysłowy”. 

- Bo Żydo mo sa glowu wincej od nes, od Cipszeren a Daj-c.zen, wite? 

- A ja myślałam, że Żydzi to ludzie jak wszyscy inni, ani lepsi, ani gorsi  - nieśmiało 

zauważyła Bajla. 

- Kaj inno, możen - przytaknął Franz - telko wielsza chitri. 

-  Ciocia  Elsa  mówiła,  że  Żydzi  są  brudni  i  leniwi  -  odezwała  się  nagle  Maria,  która 

dotąd przysłuchiwała się w milczeniu. 

- Ciotka Elsa, a tu kto? - zapytał Franz. 

- To nauczycielka z niemieckiego przedszkola, do którego jakiś czas chodziła Maria - 

odparła szybko Bajla, by zakończyć rozmowę. 

-  Ta  powit  tij  ciotka,  abo  sla  za  Tajbu,  gda  jij  mame.  Tamo  jij  miesto!  -  skwitował 

Franz. 

Bajla wyjaśniła córce: 

- Tajbu znaczy diabeł. 

- A czy diabeł istnieje? - zapytała Maria, ciekawie przechylając główkę. 

-  Da  pora  negdo  sem  ne  wideł.  Możen  bud,  możen  ne  bud  -  odparł  dobitnie  Franz, 

jakby odkrył właśnie jakąś szczególnie ważną rzecz. 

Maria zamilkła i nie zadawała więcej pytań. 

Kiedy  dzień  dobiegał  końca,  Bajla  wiedziała  już,  że  dla  niej  i  dla  Marii  zaczęło  się 

zupełnie nowe życie. Poczuła się bezpieczna jak kiedyś u Mojszego i Rebeki. 

Późnym wieczorem jeszcze długo nie mogła zasnąć w łóżku, choć Maria drzemała już 

smacznie obok niej, spokojnie oddychając. Jej jasne włosy były jak mały promyk światła w 

na pół zaciemnionej izbie. Na zewnątrz widziała księżyc. Ale tylko przez krótką chwilę, bo 

natychmiast zniknął za górami. 

W  drodze  powrotnej  z  kościoła  Franz  opowiadał  trochę  o  swym  życiu.  Urodził  się  i 

dorastał tutaj, w Schradenthalu, a do szkoły chodził w Wiesenau. W Baiersdorfie znalazł się 

background image

dopiero później, gdy z innymi Cipszerami zatrudnił się tam jako rzemieślnik. Stawiano wtedy 

nową  niemiecką  szkołę  i  Cipszerzy  pracowali  na  budowie  jako  cieśle  i  murarze.  I  tak 

pewnego dnia poznał saską dziewczynę, która potem została jego żoną. 

-  Piękny,  smutny  kraj  ten  Siedmiogród  -  powiedział,  gdy  zbliżali  się  do  domu.  -  Bo 

niemieckie wsie to jak kwiaty bez zapachu. 

Nie  zaznałby  tam  nigdy  prawdziwego  szczęścia,  z  dala  od  ojczystej  ziemi.  Zapytał 

Bajlę, czy to rozumie. A ona nie wiedziała, co odrzec, bo na dźwięk słów „ojczysta ziemia” 

nic nie przychodziło jej do głowy. Nie miała ojczyzny. „Może kiedyś taką ojczyzną była dla 

mnie Arwinica?” - zastanawiała się przez chwilę. 

Uświadomiła  sobie  nagle,  że  od  zawsze  poruszała  się  po  wąskim  skrawku  ziemi 

niczyjej. 

 

„Wiem, skąd idę, ale nie wiem dokąd” - pomyślała. Co prawda wciąż jeszcze należała 

do  swego  ludu,  ale  już  nie  całkiem.  Była  przedziwną  wypędzoną  i  tylko  na  jakiś  czas 

znajdowała  gdzieś  swą  przystań.  Wciąż  od  nowa  pytała  samą  siebie,  dlaczego  z  miejsc,  w 

których,  jak  sądziła,  mogła  zostać,  za  każdym  razem  ją  przepędzano,  choć  w  niczym  nie 

zawiniła. 

Adama i Ewę też onegdaj wypędzono i w pośpiechu musieli się wynosić z Raju. To 

oni  byli  pierwszymi  wygnanymi  w  rodzaju  ludzkim.  Ale  ich  ukarał  Przedwieczny, 

zlekceważyli bowiem Jego zakaz i zjedli zabroniony owoc z tamtego drzewa. Związek skutku 

oraz przyczyny był tu widoczny jak na dłoni. Szukając powodów swej niedoli, Bajla powoli 

uświadamiała sobie grzech, który popełniła. Dlatego w milczeniu przyjmowała swój los. Bo i 

ona,  pod  tamtym  starym  dębem,  skosztowała  zakazanego  owocu.  Miała  wiele  okazji,  by 

żałować,  ale  nigdy  tego  nie  zrobiła.  Nigdy  nie  okazała  skruchy  To  musiał  być  prawdziwy 

powód  niespokojnego  życia.  Różnica  polegała  na  tym,  że  jej  drzewo  wiadomości  stało  na 

polnej drodze niedaleko Klinitzu. Nie w Raju, tylko w świecie, gdzie, jak naiwnie mniemała, 

mogła znaleźć swoje miejsce. 

Zanim  wypędzono  ją  z  Arwinicy,  nie  znała  żadnego  innego  mężczyzny  poza  swym 

Jakobem. Nie zbliżyła się do żadnego nawet w myślach. Dlaczego więc wszystko potoczyło 

się w ten sposób? I dlaczego wraz z nią przepędzano również małą Marię? Czy przynajmniej 

dla  dziewczynki  opatrzność  nie  mogła  choć  na  chwilę  przymknąć  oka?  Na  te  pytania,  jak 

wiele razy przedtem, nie umiała znaleźć odpowiedzi. 

Wiedziała  już,  że  ten  kraj  nigdy  nie  zostanie  jej  ojczyzną,  nigdy  jej  nie  zechce. 

Arwinica, Klinitz, Leopoldsdorf były miejscami, gdzie mogła i naprawdę chciała osiąść. Ale 

background image

pewnego  pięknego  dnia  wszystkie  te  miejsca  pokazały  jej  swą  prawdziwą  twarz.  I  drzwi, 

przez które miała się wynosić. 

Jak czule w żydowskiej mowie brzmiały te słowa: hajmland, hajmlech, fun der hajm. 

Można się nimi upić jak dobrym, mocnym bronfen. Ale potem przychodzi złe przebudzenie i 

katzenjammer, kiedy z hukiem zamykają się za tobą drzwi. 

„Nie, nie chcę żadnej ojczyzny. Do szczęścia wystarczy mi, jeśli Maria będzie miała 

dom” - pomyślała Bajla i zasnęła. 

Na  dworze  jeszcze  raz  zaszczekał  pies,  prosto  w  przepastną  ciszę  nocy.  Jego  głos 

zabrzmiał całkiem blisko i  głośno, bo zwierzę czuwało tuż za drzwiami. Trwożliwe światło 

księżyca skryło się już poniżej szczytów. Mała osada pogrążyła się w ciężkich, lodowatych 

ciemnościach. Ale nim ranek z ociąganiem zszedł w dolinę, Franz znowu był na nogach, w 

drodze do poręby w dalekich górach. 

Tej nocy Bajla miała dziwny sen. Szła z Marią ulicą nieznanego miasta. Nie były to 

Fokszany,  nie  przypominało  też  Czerniowców.  A  z  innych  znała  tylko  dworce,  widziane 

przejazdem  z  okien  pędzącego  pociągu.  Musiało  to  więc  być  miasto,  którego  jeszcze  nie 

oglądała.  Z Marią za rękę szła chodnikiem,  mijając obojętnych ludzi,  a  mała z ożywieniem 

opowiadała,  co  tego  dnia  zdarzyło  się  w  przedszkolu.  Nagle  pojawili  się  dwaj  policjanci  w 

dziwacznych uniformach. Na głowach mieli wielkie zielone kapelusze, niczym czendorzy, na 

prawym  rękawie  ich  mundurów  widniała  jednak  opaska  ze  swastyką,  taka,  jaką  nosił  szef 

organizacji partyjnej Luna-tschek. Rozmawiali po rumuńsku i jeden z nich nakazał: 

- Oddaj dziecko! 

Bajla przyspieszyła kroku, ale drugi z policjantów chwycił Marię za wolną rękę. 

- Chodź tutaj! - ryknął. - Puść mamę! 

Bajla  zaparła  się  w  miejscu,  z  całej  siły  przytrzymując  dłoń  małej.  Przechodnie 

przystanęli i  natychmiast utworzył  się tłum  żądnych widowiska  gapiów.  Ludzie śmiali się i 

wołali: 

- Oddaj dziecko! Oddaj dziecko! 

Kiedy Maria rozpaczliwie czepiała się matczynego ciała, ktoś z tyłu niespodziewanie 

rzucił  się  na  Bajlę,  próbując  zadrzeć  jej  spódnicę.  Żeby  odeprzeć  atak  napastnika,  Bajla 

odkręciła  się  na  pięcie  i  wtedy  zobaczyła  różową,  okrągłą  twarz  ojca  Bondara.  Tym  razem 

jednak gotowa była się bronić. Odpychając wielebnego, na chwilę puściła dłoń Marii. Wtedy 

policjanci  porwali  dziecko  i  natychmiast  zniknęli  w  gęstym  tłumie.  Bajla  słyszała  jeszcze 

krzyk Marii: 

- Mamełe! Mamele! 

background image

Ale nie było jej już widać. Na oczach wielu ludzi, którzy śmiali się głośno i klaskali w 

dzikim upojeniu, Bondar wszedł w nią gwałtownie, rycząc z podniecenia. 

- Nie! Nie! - krzyknęła zrozpaczona. I wtedy się obudziła. 

Wyciągając po omacku dłoń, poczuła przy sobie główkę 

Marii i odetchnęła z ulgą. 

„Mój Boże, nawet w snach mnie prześladuje” - pomyślała i jeszcze długo nie mogła 

zasnąć. W pewnej chwili usłyszała, jak Katarzyna rozpala w kuchni ogień i podgrzewa mleko. 

Zaraz potem Franz był już za drzwiami. Pies zaszczekał radośnie i pobiegł kawałek drogi za 

swym panem. 

 

background image

14 

Maria  poszła  więc  do  pierwszej  klasy  niemieckiej  szkoły  podstawowej  w  pobliskim 

Sachsenthalu. Nauczycielką była tam młoda siedmiogrodzka Saksonka, która dobrze mówiła 

po  niemiecku.  Pochodziła  z  Hermannstadtu,  gdzie  do  pracy  zwerbowało  ją  zrzeszenie  o 

nazwie  Niemiecka  Wspólnota  Narodowa.  Bajla  szybko  zorientowała  się,  że  nauczycielka 

miała  całkiem  inne  podejście  do  spraw  edukacji  niż  przedszkolanka  Elsa  z  Rzeszy,  która 

uczyła  Marię  w  Leopoldsdorfie.  Nie  dzieliła  dzieci  na  „aryjskie”  i  „niezupełnie  aryjskie”; 

wszyscy uczniowie byli dla niej równi. Kto się dobrze uczył, dostawał dobre stopnie. Kolor 

włosów i cała reszta nie odgrywały żadnej roli. Gdy przy jakiejś okazji Maria wspomniała, że 

przedszkolanka  Elsa  uznała  ją  za  „aryjską  dziewczynkę”,  Karin  Hiemesch  zapytała  tylko 

„Tak...  i  co?”.  A  gdy  naburmuszona  Maria  uparcie  zapewniała  ją,  że  „była  najbardziej 

aryjskim  dzieckiem  w  całym  przedszkolu”,  panna  Hiemesch  uśmiechnęła  się  pobłażliwie, 

mówiąc: „To nieważne. Liczy się tylko to, czy się dobrze uczysz, Mario”. 

Nad  ranem,  kiedy  Marii  już  nie  było  w  domu,  Bajla  opowiedziała  swój  sen 

Katarzynie. Ta wysłuchała jej w milczeniu, po czym zapytała: 

- Naprawdę to zrobił czy tylko w waszym śnie? 

- Naprawdę. 

- Raz czy więcej? 

- Wiele razy. 

- Mój Boże, to straszne - powiedziała Katarzyna. - U nas w Siedmiogrodzie duchowni 

byli żonaci i takie rzeczy w ogóle się nie zdarzały. Do pastora mówiło się „ponie ojcze”, bo 

dla  ludzi  we  wsi  był  jak  ojciec.  A  do  żony  pastora  „poni  matku”,  bo  dla  wierzących  była 

matką.  U  katolików  jest  inaczej.  Powiadają,  że  wielebny  Komka  niejednej  już  zajrzał  pod 

spódnicę.  Tyle  że  zdarzają  się  i  takie,  którym  to  w  ogóle  nie  przeszkadza.  Robią  to  z  nim 

chętnie i bez przymusu, te kurmn. Tak Cipszerzy nazywają te kobiety. Cóż, ksiądz to przecież 

też mężczyzna, a mężczyzna musi mieć kobietę. 

- To zupełnie coś innego, kiedy kobieta sama chce. Ale kiedy nie chce, ten ksiądz nie 

powinien tego robić - odparła Bajla. 

- Nie, nie powinien. Tylko kto mu zabroni? Kto mu powie, co wolno, a czego nie? Jest 

mężczyzną. I księdzem, A ksiądz jest panem owczarni. Tak tu to urządzono i tak pewnie było 

u ciebie, w twojej wsi. Jest panem i władcą wszystkich kobiet, nad którymi sprawuje pieczę. 

Znaczy tych, co żyją bez męża. Nic na to nie poradzisz. Jedyne wyjście to uciekać, gdzie oczy 

poniosą. Sama wiesz najlepiej. 

background image

Katarzyna  uznała,  że  nie  byłoby  źle,  gdyby  Bajla  poszła  do  tutejszej  wróżki. 

Mieszkała w okolicy jedna taka Rusnaczka - tak nazywano Ukraińców - która mówiła też po 

węgiersku i rumuńsku. Miała bowiem klientelę pośród wszystkich nacji. Z wyjątkiem Żydów. 

Bo  ci  nie  wierzyli  w  czary.  Tak  powiedział  jej  leśniczy  Alois  Feldigel,  bardzo  mądry 

człowiek,  który  często  miał  do  czynienia  z  żydowskimi  furmanami.  Wizyta  u  tej  wróżki 

kosztuje wprawdzie aż forinta, ale jeśli komuś brak pieniędzy, przynosi siedem kurzych lub 

pięć gęsich jaj. 

Albo świeży bochen chleba i ze dwa kilo kartofli. Można płacić pieniędzmi lub tym, 

co się ma. 

- Ale tak naprawdę to Żydzi też wierzą w złe duchy i upiory. I w diabła, jak Cipszerzy 

- dodała Katarzyna. - Tylko mówią na niego szed. Ale we wróżby to nie wierzą. I jak słyszą o 

Teresie  Fajczuk,  wzruszają  ramionami  i  mówią:  Alles  szmonces,  dus  zajnen  bobemajses. 

Głupie gadanie i bajdurzenia starych bab. 

Nazajutrz  Bajla  udała  się  do  Teresy  Fajczuk,  która  mieszkała  niżej  w  dolinie, 

niedaleko  pustelni  flisaków  z  Wiesenau.  W  niewietrzonej,  przesyconej  stęchlizną  kuchni,  w 

której unosił się zapach smażonego boczku i słoniny, czekały już dwie stare chłopki i młody 

mężczyzna. Kobiety siedziały nieruchomo na swych stołkach, milcząc i patrząc przed siebie 

martwym  wzrokiem.  Mężczyzna  palił  papierosa  w  drewnianej  fifce  i  wyglądał  przez  okno. 

Czekali cierpliwie na swą kolej. Na otwartym palenisku na wielkiej kupie popiołu dogasały 

resztki  węgla.  W  izdebce  obok  siedziała  wróżka  i  mówiła  coś  do  kogoś,  kto  najwyraźniej 

zdążył się już wyspowiadać. Po chwili rozległ się skrzekliwy kobiecy glos: 

- Nie! To nie może być prawda! To nie może być! Nie chcę! 

Drugi kobiecy głos zabrzmiał spokojnie i krzepiąco: 

- Nic się na to nie poradzi, złociutka. Taki los. Tak już widocznie zdecydował ten, kto 

jest tam wysoko, nad nami. 

Po  chwili  drzwi  się  otworzyły  i  młoda,  odziana  po  miastowemu  kobieta  jak  burza 

wybiegła z pokoju i bez słowa pożegnania pognała w stronę wyjścia. 

- Następny proszę - wezwała wróżka łagodnym, uroczystym głosem. 

W  końcu  przyszła  kolej  Bajli.  Kiedy  opowiedziała  już  swój  sen,  Teresa  przymknęła 

mocno  oczy,  jakby  mrok  pomagał  jej  w  koncentracji,  po  czym  bardzo  cicho,  tak  by  nikt  za 

drzwiami nie usłyszał, szepnęła po rumuńsku: 

- Ty to nie ty, ale też nie inna. Chcesz być inną, tylko że nie możesz. Każdy jest tym, 

kim  jest.  Nie  da  się  zrzucić  własnej  skóry.  Pewnego  dnia  staniesz  się  jednak  znowu,  kim 

naprawdę jesteś. Ale wtedy śmierć będzie cię już miała w swoich szponach. Dlatego strzeż się 

background image

i  nie  pokazuj,  kim  jesteś.  Jak  długo  potrafisz,  pozostań  tą  inną.  To  trudne,  ale  musisz.  I 

nikomu  nie  mów,  że  ta  inna  to  nie  ty.  Bądź  tą  inną,  za  którą  cię  teraz  uważają.  Zmilcz  o 

wszystkim, co łączy cię z tym kimś, kto już pomarł. I unikaj ludzi. Nie pchaj się tam, gdzie 

ich pełno. Bo tam, gdzie tłum, znajdą się źli, tacy, co wyją pospołu z wilkami. Zrozumiałaś, 

co ci powiedziałam? 

- Nie całkiem - odparła Bajla, bo nie od razu umiała wytłumaczyć sobie słowa wróżki. 

- To powiem ci wszystko jeszcze raz. - I Teresa, słowo po słowie, akcentując powoli 

każdy wyraz, powtórzyłą wróżbę. 

Bajla  nie  umiała  pojąć,  jak  ta  obca  kobieta,  która  jej  nigdy  przedtem  nie  widziała, 

mogła przeniknąć to, co tak starannie ukryte - to, że ona jest Żydówką. I dlatego zapytała: 

- A co się stanie, jeśli nadal będę chciała być tym, kim jestem, tą inną? 

- Nie ty zadecydujesz, jak długo wolno ci nią być, tą, którą w głębi serca nie jesteś  - 

odparła Teresa. 

- A kim jest ten, który za mnie zadecyduje? Może Bóg? 

- Nie, nie Bóg. Ludzie. 

- Chcecie powiedzieć, że to jacyś ludzie będą rozstrzygać o mym losie? 

-  Tak.  Na  tym  świecie  to  ludzie  o  wszystkim  decydują.  Bóg  jest  wysoko,  w 

niebiosach, daleko stąd. I tylko się przygląda. 

A jak jest na tamtym świecie, gdzie tylko on sam rządzi, tego to już nie wiem. 

-  Ale  co  mogę  zrobić,  by  nie  spotkać  nigdy  tych  ludzi,  którzy  wyją  z  wilkami?  - 

zapytała Bajla. 

- Nic nie możesz. To, co ma przyjść, musi przyjść. Tak czy inaczej. Wszędzie, dokąd 

pójdziesz, dogoni cię twoje przeznaczenie. Nikt od niego nie ucieknie - rzekła Teresa, dając 

znak, że czas wizyty dobiegł końca. 

W  domu  Katarzyna  od  razu  zapytała,  jak  wróżka  wyjaśniła  jej  sen.  Bajla  zataiła 

jednak treść rozmowy. Odrzekła, że sen właściwie nic nie znaczy. Jak długo nie wymaże z 

pamięci tamtej sprawy, nieraz jeszcze będzie musiała o niej śnić. I to wszystko. 

- Szkoda siedmiu jajek - rzekła Katarzyna. 

 

background image

15 

Od ponad pół roku Bajla pracowała więc w nadleśnictwie Neuwetz, gdzie stawiała się 

o  ósmej  rano  i  wracała,  dopiero  gdy  zapadał  wieczór.  Kiedy  nadleśniczy  Brandstetter 

zajeżdżał  po  obchodzie,  szybko  przyrządzała  mu  posiłek  według  podanego  wcześniej 

jadłospisu.  Najczęściej  były  to  „obraceni  sadeni  jaje  s  wiano  sloninu  a  cibula”  z  gorącej 

patelni.  Tak  nazywano  tu  sadzone  jajka  przysmażane  po  obydwu  stronach,  do  których 

dodawano  nacięte  plasterki  słoniny,  tak  by  ich  skórka  się  mocno  przyprażyła.  Te  plasterki 

musiały zagiąć się na rozgrzanej patelni, tworząc półokręgi. W takim kształcie otaczały jajko 

niczym  wieniec.  Posiekaną,  lekko  parującą  cebulę  zdejmowało  się  z  patelni  i  dopiero  na 

końcu kładło na  gotowe „obraceni  sadeni  jaje”.  Kiedy  kolejność była zachowana, wszystko 

się  udawało.  Wianuszków  słoniny,  które  w  trakcie  smażenia  nie  zakrzywiły  się,  jak  trzeba, 

Brandstetter nie jadł, zgarniał je z patelni i oddawał psu. 

- Ta jist wielko sztukę, Berta - mawiał - prawdiwi obraceni sadeni jaje srobet. Wiela 

ludi ne możen sa naumet. 

A Berta odpowiadała jak pilna uczennica: 

- Już ja na pewno się nauczę, Herr Brandstetter. Postaram się. - Ale po cichu myślała 

sobie:  „Chciałabym  mieć  twoje  zmartwienia,  ty  stary  halozniku”.  Żadne  lepsze  słowo  nie 

przychodziło  jej  do  głowy,  bo  halozes  nazywano  w  Klinitzu  ulubione  żydowskie  dowcipy, 

których  tematem  był  z  reguły  głupi  goj  nabijany  w  butelkę  przez  sprytnego  nie-goja, 

haloznika. 

Któregoś  dnia  Brandstetter  przyniósł  do  leśniczówki  zawinięte  w  gazetę  gęsie 

wątróbki. Bajla miała je podsmażyć na patelni z „siekano cibulo”. 

- Ti mom ut jedno Zydo - powiedział - ut rzeżnika, ut Schamu, szocheta. Tin mowen ti 

jist nit koszer, bo cus tamo s nij nej tek. Ca, ta ne wem. Na, podarewal me i rzeco „birz”. A 

powideł na jidysz: wen man dir gejbt, nejm, wen man dir nejmt, szraj*. 

Bajla nie odpowiedziała nic. 

- Mięła ta z jakoma Zyde du cynena? - zapytał. 

- Nie. Nie znam żadnych Żydów - powiedziała Bajla. 

- Obac, ti jist żydiske gazeta, a Najes, kaj ti mowen. „Unzer Sztyme”, nasewa gazeta. 

Me, Cipseren a Tajcze, ne mom tajcze gazeta. Cytomo madziarsko gazeta. A Żydo mo gazeta. 

Obac telko, tako Żyde. 

* (jid.) Kiedy dają, bierz, kiedy zabierają, krzycz 

I  na  to  nic  nie  rzekła.  Dopiero  rozpakowując  z  gazety  gęsie  wątróbki,  przeczytała: 

background image

„Kolenu  -  Unzer  Sztyme”.  A  gdy  Brandstetter  sobie  poszedł,  wzięła  w  dłonie  wilgotny, 

spłowiały  strzęp  papieru  i  spróbowała  odcyfrować  pismo.  Po  chwili  była  znów  w  samym 

środku żydowskiej mowy. Drzwi do tej mowy, dotąd lekko przymknięte, po tym, jak je lekko 

popchnęła,  same  się  od  razu  uchyliły.  I  wtedy  dowiedziała  się,  że  ze  wszystkich 

marmaroskich wsi i miast deportowano żydowskich mężczyzn do obozów pracy. 

Takie  więc  rzeczy  działy  się  w  szerokim  świecie,  po  tamtej  stronie  szerokich, 

ciemnych lasów. W świecie, o którym mało się wiedziało, bo był daleko. Ale powoli zbliżał 

się  i  do  nich,  bo  również  z  Wiesenau  wywieziono  na  przymusowe  roboty  ponad  czterystu 

młodych mężczyzn. 

W  gazecie  Bajla  wyczytała,  że  w  tej  małej  mieścinie  mieszkało  całe  pięć  tysięcy 

Żydów. Wieczorem zapytała Katarzynę: 

- Ilu Niemców jest właściwie w Wiesenau? 

- Szef organizacji partyjnej mówi, że ponad pięć tysięcy, jeśli oprócz tych z Wiesenau 

liczyć  jeszcze  tych  z  okolicznych  wsi  -  odparła  Katarzyna.  -  W  górach  pełno  małych  siół  i 

zagród, gdzie też są Cipszerzy. 

- Jest ich więcej niż Żydów? 

- Nie, myślę, że Żydów jest tutaj trochę więcej niż Niemców. 

- A inni? 

-  Masz  na  myśli  Rumunów,  Ukraińców,  których  u  nas  nazywają  Rusnakami,  i 

Węgrów? Franz powiada, że wszystkich razem będzie ich ze trzy tysiące. 

- To Niemcy i Żydzi dają w sumie dziesięć tysięcy dusz? - zdziwiła się Bajla. 

-  Ano  tak.  Ale  Stuppka  twierdzi,  że  nie  można  już  rachować  Niemców  razem  z 

Żydami.  Bo  nie  wolno  jednym  tchem  wymieniać  Żydów  obok  Niemców.  Tak  powiedział. 

Głupi ten Stuppka jak but z lewej nogi. Bo jaka to różnica? Czym różnimy się od Żydów? No 

tak, mają swoją religię, wiem. Ale czy większość z nich nie pracuje jak inni ludzie? Dobrzy 

rzemieślnicy.  Krawcy,  kuśnierze,  piekarze,  szewcy  i  handlarze  w  gewelb,  kramikach,  to 

wszystko przecież Żydzi. A bez krawców i piekarzy nie ma ani ubrań, ani pszennego chleba. 

Jeśli ktoś sam nie piecze chleba, kupuje u Żyda. Zawsze tak tu było. Franz mi mówił. 

Bajla wiedziała już, że w osadzie Schradenthal mieszkali sami Cipszerzy. W Neuwetz 

byli  też  Ukraińcy.  Ale  w  Wiesenau  Żydzi  mieli  nawet  własną  dzielnicę,  którą  nazywali 

szte-tlem. Dużo ciasnych uliczek, którymi od tak zwanego Judn-pergl, żydowskiego wzgórza, 

dochodziło się do centrum miasta, gdzie stała wielka synagoga. Niepozorny katolicki kościół 

na  wprost  wyglądał  w  porównaniu  z  nią  bardzo  skromnie.  Ale  miał  za  to  wysoką  wieżę. 

Katarzyna  mówiła,  że  rozciągał  się  z  niej  widok  na  całą  okolicę,  aż  po  zachodni  kres,  z 

background image

majaczącymi w oddali ukraińskimi i rumuńskimi wsiami. 

Synagoga  była  starsza  niż  chrześcijański  kościół,  który  wzniesiono  dopiero  na 

przełomie  wieków,  w  miejsce  starego,  mniejszego,  pobudowanego  z  drewna.  Od  tamtego 

czasu obydwa domy boże stały naprzeciw, przyglądając się sobie wytrwale w dzień i w noc, 

ufne, ale i wzajemnie podejrzliwe. I gdy w jednym zbierano się na wieczorną modlitwę, by 

odmówić maariv, a po niej zaraz minchę, z drugiego dochodziło bicie dzwonów wzywających 

na nieszpory. W sztetlu były jednak jeszcze cztery szile, to jest małe synagogi, i tyleż domów 

modlitwy.  W  dni  świąteczne  całe  żydostwo  wylęgało  na  ulice,  tańcząc  i  wesoło  pląsając, 

śpiewając  co sił w piersiach. Setki ludzi,  ubranych odświętnie i  szabesdik, zdążały bowiem 

radośnie do swych bóżnic. 

Sztetl był światem samym w sobie, światem, którzy rzadko otwierał się na obcych, a 

jeśli  już,  to  z  wahaniem.  Tajemnica  tej  ścieśnionej,  zamkniętej  i  sobie  tylko  ufającej 

społeczności  tkwiła  we  wspólnie  doświadczanym  losie  -  wspólnie  klepanej  biedzie  i 

obowiązującej  wszystkich  pobożności.  Z  czasem  zobowiązanie  przeszło  jednak  w  więź.  A 

gdy pewnego dnia tę więź rozerwano, sztetl spotkało to, co ów opiewany w przypowieściach 

piękny naszyjnik der malke, królowej. Drogocenne perły rozsypały się na ziemię, potoczyły 

na wszystkie strony i nikt już nie mógł ich odnaleźć. 

Pewnej letniej niedzieli dołem koryta rzeki przeciągnęła dziwaczna procesja, kierując 

się do miejsca, które nazywano cebrem czarownic. „Ceber” był szerokim okrągłym otworem 

w zagłębieniu spłaszczonej nabrzeżnej skały. „Tutaj - powiadano - mieszkali wodnicy i czaiły 

się wszelkiego rodzaju złe duchy i demony, które wciągały w kipiel małe dzieci”. 

Miejsce  od  dawien  dawna  cieszyło  się  ponurą  sławą.  Nikt  nie  chodził  się  tam  kąpać 

czy wędkować. 

Pochód szedł z pobliskich gór. Kroczyła w nim może setka mężczyzn i kobiet, którzy 

głośno  i  na  jedną  nutę  wyśpiewywali  słowa  egzorcyzmów.  Na  czele  maszerował  młody 

ukraiński pop, od czasu do czasu  kołysząc parującą mdłymi wyziewami kadzielnicą. Tuż za 

nim podążało kilku odświętnie odzianych mężczyzn niosących wielką szmacianą, wypchaną 

słomą  lalkę,  zatkniętą  na  rusztowaniu  z  drewnianych  drągów.  Lalka  miała  długie, 

rozpuszczone  rude  włosy  i  zakrzywiony  ku  dołowi  nos  przypominający  ptasi  dziób.  Była 

ubrana  w  czarną,  postrzępioną  suknię.  Miała  przedstawiać  Dżumę,  naczelną  leśnych 

czarownic, wyjaśniła Katarzyna, gdy obie kobiety wyjrzały przez okno. 

-  Na  litość  boską,  nie  waż  się  wychodzić!  -  syknęła  pospiesznie,  widząc,  że  Bajla 

kieruje się na  ganek, by dokładniej  przyjrzeć się procesji.  - Jak cię zauważą z tymi  rudymi 

włosami,  od  razu  pomyślą,  że  jesteś  córką  Dżumy.  Pamiętasz,  jak  ci  powiedziałam,  że  w 

background image

Neuwetz masz mieć zawsze na głowie jakąś chustkę? Po co ludziom pchać się przed oczy? 

- Tam, zgoda - odparła Bajla - ale tutaj jesteśmy przecież u siebie w domu. 

- A jeśli w nocy przyjdzie ktoś i podłoży ogień? I podpali dom? I możesz być pewna, 

że  czendorzy  nigdy  nie  dowiedzą  się,  kto  to  zrobił.  Bo  jak  ktoś  tylko  piśnie  słówko, 

następnego  dnia  już  będzie  martwy.  I  tego,  co  zabił,  też  nie  znajdą.  Nawet  pop,  choćby 

wiedział, nie puści pary z ust. Tak to już jest między Rusnakami. Choć i u nich trafiają się 

całkiem  dobrzy ludzie.  Tylko  że  w swych zwyczajach zupełnie nie znają się na żartach. W 

tym  się  bardzo  różnią  od  nas,  Niemców  i  Cipszerów.  I  od  Żydów.  W  Purim  wszyscy  się 

radują i jest wielkie wesołe świętowanie. Zapraszają nawet chrześcijan. Może któregoś dnia 

powinniśmy wybrać się do Żydów? W to ich święto? 

- Chętnie poszłabym popatrzeć, jak świętują Purim - z lekkim wahaniem powiedziała 

Bajla. 

- To trzeba będzie kiedyś zajrzeć. 

Gdy procesja dotarła do cebra czarownic, pop i towarzyszący mu mężczyźni zeszli z 

Dżumą  w  stronę  wody.  Przy  akompaniamencie  biadań  i  egzorcyzmów  popa  podpalono 

dziwaczną  lalkę.  Kukła  natychmiast  zajęła  się  od  ognia  i  stanęła  w  płomieniach  ku  radości 

krzyczących pod niebiosa kobiet. Sypnęło iskrami, które pofrunęły z wiatrem w dół doliny i 

osiadły  w  końcu  na  powierzchni  wody.  Wciąż  śpiewając,  pop  raz  jeszcze  potrząsnął 

kadzielnicą,  a  mężczyźni  zawtórowali  mu  okrzykami  w  swym  języku.  Była  to  wrzaskliwa, 

okrutna ceremonia i nikt z mieszkających w pobliżu ludzi - Rumunów, Węgrów i Cipszerów - 

nie odważył się opuścić domu. Dopiero później, gdy Ukraińcy już odeszli, kilku, wahając się, 

wychynęło na dwór i ciekawie podążyło w stronę rzeki, której wody leniwie spłukiwały tlące 

się resztki Dżumy. 

- A jeśli w nocy przyjdzie ktoś i podłoży ogień? I podpali dom? I możesz być pewna, 

że  czendorzy  nigdy  nie  dowiedzą  się,  kto  to  zrobił.  Bo  jak  ktoś  tylko  piśnie  słówko, 

następnego  dnia  już  będzie  martwy.  I  tego,  co  zabił,  też  nie  znajdą.  Nawet  pop,  choćby 

wiedział, nie puści pary z ust. Tak to już jest między Rusnakami. Choć i u nich trafiają się 

całkiem  dobrzy ludzie.  Tylko  że  w swych zwyczajach zupełnie nie znają się na żartach. W 

tym  się  bardzo  różnią  od  nas,  Niemców  i  Cip-szerów.  I  od  Żydów.  W  Purim  wszyscy  się 

radują i jest wielkie wesołe świętowanie. Zapraszają nawet chrześcijan. Może któregoś dnia 

powinniśmy wybrać się do Żydów? W to ich święto? 

- Chętnie poszłabym popatrzeć, jak świętują Purim - z lekkim wahaniem powiedziała 

Bajla. 

- To trzeba będzie kiedyś zajrzeć. 

background image

Gdy procesja dotarła do cebra czarownic, pop i towarzyszący mu.mężczyźni zeszli z 

Dżumą  w  stronę  wody.  Przy  akompaniamencie  biadań  i  egzorcyzmów  popa  podpalono 

dziwaczną  lalkę.  Kukła  natychmiast  zajęła  się  od  ognia  i  stanęła  w  płomieniach  ku  radości 

krzyczących pod niebiosa kobiet. Sypnęło iskrami, które pofrunęły z wiatrem w dół doliny i 

osiadły  w  końcu  na  powierzchni  wody.  Wciąż  śpiewając,  pop  raz  jeszcze  potrząsnął 

kadzielnicą,  a  mężczyźni  zawtórowali  mu  okrzykami  w  swym  języku.  Była  to  wrzaskliwa, 

okrutna ceremonia i nikt z mieszkających w pobliżu ludzi - Rumunów, Węgrów i Cipszerów - 

nie odważył się opuścić domu. Dopiero później, gdy Ukraińcy już odeszli, kilku, wahając się, 

wychynęło na dwór i ciekawie podążyło w stronę rzeki, której wody leniwie spłukiwały tlące 

się resztki Dżumy. 

background image

16 

Tego  lata  Bajla  poznała  mężczyznę.  Nadal  pracowała  w  leśniczówce  w  Neuwetz. 

Brandstetter  często  przyprowadzał  gości,  znajomych,  którzy  przyjeżdżali  tu  na  polowania. 

Niektórzy  przybywali  nawet  z  odległego  o  wiele  kilometrów  miasta,  z  Szekszardu. 

Najczęściej był to prefekt lub któryś z węgierskich posiadaczy ziemskich. Za każdym razem 

Bajla musiała coś ugotować albo upiec pieczeń. Do mięs serwowała haluszki, rodzaj knedli z 

kartofli,  jaj  i  mąki,  oraz  mamałygę,  kaszkę  kukurydzianą,  przypiekaną  powolutku  na 

rozgrzanej patelni. Panowie tęgo pojadali, opowiadając w przerwach niestworzone świństwa i 

sprośności,  śmiali  się  na  cały  głos,  a  gdy  w  końcu  się  spijali,  często  zasypiali  wprost  na 

krzesłach. Niekiedy zdarzało się, że ten czy ów zdążył jeszcze na czas zwalić się na jedną z 

prycz,  które  stały  w  izbie  zwanej  przez  nadleśniczego  gościnnym.  Biesiada  zaczynała  się 

zawsze  w  porze  obiadowej,  a  pod  wieczór  panowie,  na  wpół  trzeźwi,  na  wpół  zamroczeni, 

odjeżdżali  z  powrotem  do  Wiesenau  furmankami,  które  godzinami  stały  przed  domem  w 

pogotowiu. 

Potem Bajla rzucała się do naczyń, zmywała i sprzątała. I musiała to robić w mig i po 

cichutku, żeby nie zbudzić tych, co chrapali, aż trząsł się cały dom. Tak surowo nakazał jej 

Brandstetter. 

Któregoś  piątku,  a  był  już  koniec  czerwca,  Brandstetter  wrócił  do  domu  w 

towarzystwie młodego mężczyzny, którego przedstawił Bajłi, mówiąc: 

-  Pryprowacen  Pon  asesor  laso  Josef  Kleinhuber,  ktoren  bud  tu  arpeiten,  kaj  me  ne 

bud, bo jadi du Budapest. Herr Kleinhuber jist tero tu na adin mesac jedin szef, Berta. 

Mężczyzna był szczupły i wysoki. Miał na sobie zieloną kurtkę myśliwską i kapelusz 

ozdobiony kitą z sierści górskiego kozła, jak Brandstetter. Jego usta pokrywał mały wąsik i 

nie nosił gęstej brody jak nadleśniczy, w którego zaroście tkwiły niekiedy resztki po jedzeniu. 

Czarne kędzierzawe włosy lśniły od połysku i były starannie zaczesane na bok. Zobaczyła to, 

gdy zdjął kapelusz i podał jej dłoń na powitanie. 

- Szczęść Boże, Frau Berta - powiedział i spojrzał na nią z uśmiechem. 

Bajla  poczuła,  jak  spojrzenie  jego  oczu  muska  jej  ciało,  i  przeszedł  ją  miły  dreszcz 

poruszenia. A po chwili zawładnęła nią ta niepojęta tęsknota, jak wtedy, kiedy pierwszy raz 

zobaczyła  Franza  Brettschneidera. Od tamtego czasu dojrzała jednak bardzo i  miała na tyle 

doświadczenia,  by  stanowczo  zabronić  sobie  wdawania  się  ponownie  w  tarapaty  z 

mężczyznami. Odrzekła więc chłodno i uprzejmie: 

- Szczęść Boże, panie asesorze Kleinhuber. 

- Ach, zostawmy tego asesora i dajmy spokój z tytułami - rzekł po niemiecku, co było 

background image

balsamem na jej uszy. Nie przestawał się uśmiechać. 

-  Dobrze,  Herr  Kleinhuber  -  odparła  Bajla,  ciesząc  się,  że  mężczyzna  nie  używa 

gwary,  bo  tylko  z  dwojgiem  ludzi,  Marią  i  Katarzyną,  mogła  w  tych  stronach  mówić  po 

niemiecku. 

Jak większość leśniczych w okolicy, Kleinhuber byl Austriakiem. A ściślej biorąc, był 

nim jego ojciec, który jeszcze przed pierwszą wojną światową przybył tu służbowo, wysłany 

przez  zwierzchników  w  oddalony  od  świata  zapadły  kąt  wielkiego  cesarsko-królewskiego 

imperium. 

W  tygodniach,  które  potem  nastąpiły,  każdego  dnia  w  porze  obiadu  Kleinhuber 

zjawiał się u Bajli i często przynosił kosz świeżych grzybów, które podczas obchodu zebrał w 

lesie.  Jeśli  były  w  nim  kurki  i  prawdziwki,  Bajla  przyrządzała  tokań  z  grzybowym  sosem. 

Ogromne kanie obtaczała bułką tartą i robiła kotlety, a Kleinhuber zapewniał ją, że smakują 

lepiej niż sznycel wiedeński. Pieczarki i gąski posypywała drobno skrojonym serem i smażyła 

na patelni. Niekiedy ofiarowywał również kilka złowionych w górskim strumieniu pstrągów. 

Przed wrzuceniem na ogień Bajla nadziewała rybę siekaną marchewką i ząbkiem czosnku. 

Kleinhuber  od  początku  nalegał,  żeby  siadała  z  nim  do  stołu.  Zrazu  nieco  ją  to 

krępowało,  bo  Brandstetterowi  i  innym  panom  zawsze  tylko  usługiwała  i  czekała  potem  w 

kuchni,  aż  ktoś  znowu  ją  zawoła.  Kiedy  się  zjawiali,  natychmiast  domagali  się  haluszków 

albo sztuki mięsa. Jedzenie cały czas musiało stać na palenisku, żeby goście mogli je spożyć 

świeże i na ciepło. 

Było jeszcze coś innego, do czego Bajla nie nawykła. Gdy Kleinhuber przychodził z 

lasu,  odkładał  na  krzesło  zielony  mundur,  podwijał  rękawy  i  pomagał  jej  rozniecić  ogień, 

rąbał  drwa,  przynosił  wodę  ze  źródła,  spłukiwał  grzyby.  Obierał  też  kartofle  na  tokań, 

podczas gdy  Bajla kroiła cebulę. Stali  tak obok  siebie w małej  kuchni  i  razem  przyrządzali 

posiłek.  Los wyznaczył  jej tę całkiem  nową rolę, a ona próbowała się w niej odnaleźć. Nie 

była  już  bowiem  służącą  i  kobietą  do  wszystkiego,  lecz  prawdziwą  panią  domu  i 

współbiesiadniczką.  W  każdym  razie  na  ten  krótki  czas  wizyty  Kleinhubera.  Czuła  się 

szczęśliwa i codziennie niecierpliwie czekała, aż ukaże się na drodze, nadchodząc od strony 

kulib, cipszerskich chat miejscowych drwali. 

-  Szczęść  Boże,  Frau  Berta  -  mówił  za  każdym  razem.  -  Proszę  tylko  spojrzeć,  co 

przyniosłem. 

A Bajla pozdrawiała go na powitanie, radując się, że okazywał jej tyle uprzejmości i 

szacunku. Zwracał się bowiem do niej zawsze miejskim zwyczajem na „pani”, a nie na „wy”, 

jak Sasi i Cipszerzy. 

background image

Pewnego razu, gdy obierała i drobiła cebulę, ujął jej lewą dłoń i rzekł: 

-  Nie  powinna  pani  tego  robić.  Ja  się  tym  zajmę.  Szkoda  pięknych  rąk.  Nieładnie, 

kiedy pachną cebulą. 

Potem - pocałował tę lewą dłoń, a po chwili chwycił też prawą i również złożył na niej 

pocałunek.  Całował  teraz  obie,  ostrożnie  podnosząc  do  ust.  Bajla  stała  bezwolnie  jak 

zamurowana, czując, jak po jej plecach spływa gwałtowny dreszcz. Zadrżała i zachwiała się 

na  nogach  i  tylko  temu,  że  oparła  się  biodrem  o  kant  stołu,  zawdzięczała,  że  nie  upadła. 

Wirowało jej porządnie w głowie. Wtedy jednak mężczyzna puścił powoli jej dłonie, wziął do 

ręki  nóż  i  sam  zaczął  kroić  cebulę.  Bajla  tymczasem  usiadła  na  chwilę  na  kuchennym 

taborecie. 

-  Nie  czuje  się  pani  dobrze?  -  zapytał,  podnosząc  oczy  znad  deski  z  cebulą,  w  którą 

energicznie, w miarowym rytmie uderzał nóż. 

-  Nie  -  powiedziała  -  to  nic.  Pokroję  grzyby.  -  I  zabierając  się  do  pracy,  dorzuciła 

figlarnie: - Moje dłonie będą teraz pachnieć tylko lasem i grzybami. 

Roześmiali  się  oboje.  Dawno  już  Bajla  nie  śmiała  się  w  obecności  mężczyzny. 

Zdarzyło jej się to pierwszy raz od niepamiętnych czasów. 

- Ładnie się pani śmieje. I ma pani miły głos - rzekł Klein-huber. - Ale to już pewnie 

pani wie. 

- Nie, wcale nie - odparła - rzadko siebie słucham. Niby skąd miałabym wiedzieć, jak 

brzmi mój głos? 

- Jak dzwon, szczególnie gdy się pani śmieje. 

Bajla nie miała pomysłu, co odrzec, więc tylko zapytała: 

-  Naprawdę?  -  Ale  porównanie  z  dzwonem  kościelnym  nie  bardzo  przypadło  jej  do 

gustu. Nie chciała być łączona ani z kościołem, ani z jego przeklętymi dzwonami. 

Po  obiedzie  Kleinhuber  jak  zwykle  podziękował.  Tym  razem  jednak  nie  odszedł  od 

razu, tylko patrząc na nią, rzekł: 

-  Proszę  pozwolić  ucałować  dłoń,  Berto.  -  I  znów  ujął  obydwie,  całował  je  na 

przemian, a jego pocałunki były teraz dłuższe i o wiele czulsze. 

Czując na sobie jego oddech, Bajla pomyślała: „Czegokolwiek teraz zażąda, dam mu 

wszystko,  chcę  to  zrobić,  pragnę  tego...”.  Spojrzała  na  Josefa  w  milczeniu,  a  on  zrozumiał 

mowę jej oczu.  Zbliżyli usta i  zaczęli się całować. Był  to  długi  pocałunek, niekończąca się 

pieszczota, w której Bajla odwzajemniała każde czułe dotknięcie warg. 

To,  co  potem  nastąpiło,  było  naturalnym  w  takich  przypadkach  rytuałem: 

niespiesznym zrzucaniem ubrań, w którym wzajemnie sobie pomagali. Kiedy została tylko w 

background image

cienkiej koszulce, powiedział: 

- Chcę cię mieć taką, jaka jesteś. Chcę mieć samą Bertę. Tylko Bertę. 

- Więc jestem - szepnęła drżącym głosem, czując, jak wzruszenie odbiera jej mowę. I 

po chwili również koszulka spłynęła na podłogę. Na koniec zdjął jej z głowy chustkę i gęste 

rude włosy, nagle uwolnione, rozsypały się na białych, nagich ramionach. 

Kleinhuber  wziął  ją  w  objęcia,  uniósł  ostrożnie  i  zabrał  do  pokoju,  w  którym  stały 

prycze. Bajla przymknęła oczy i oddała się we władzę namiętności, która uderzyła w nią jak 

spieniona morska fala. 

Nie potrzeba było dużo czasu, by wybuchło w niej to coś, co nabrzmiewało podczas 

wielu  bezsennych  nocy.  Całe  jej  ciało  otworzyło  się  na  rozkosz.  Musiała  krzyczeć  i  był  to 

krzyk  nagłej  radości,  którego  nie  próbowała  nawet  tłumić.  Wspięła  się  na  sam  szczyt  i 

wyzwoliła. Ale wciąż jej było mało i nie przestawała szeptać 

- Proszę, jeszcze trochę, nie kończ jeszcze... 

Pocałował ją i rzekł: 

- Kocham cię, Berto, kocham. Pragnę tego, bo ty też tego pragniesz... 

I  dopiero  za  drugim  razem,  kiedy  zupełnie  się  już  zatraciła,  a  jej  krzyk  przeszedł  w 

gwałtowny spazm szlochu, on też znalazł swój moment szczytowania. Płakała teraz cicho w 

jego  ramionach,  z  mocno  zamkniętymi  oczami.  Było  to  najgłębsze  miłosne  doświadczenie, 

jakiego  nigdy  przedtem  nie  doznała.  Nowe  uczucie,  spełnienie,  o  którego  istnieniu  nie 

wiedziała, zawładnęło nią, pozbawiając sił i woli. 

Jakob, którego wyobrażenia o miłości nosiły piętno religijnych zwyczajów i nakazów, 

był  dobrym  i  wiernym  mężem.  Ale  nie  kochankiem  i  o  tym,  co  znaczyło  nim  być,  nic 

właściwie nie wiedziała. Aż do tej chwili. 

Po miłosnym uniesieniu przyszedł czas na pełen czułych pieszczot epilog, któremu się 

dziwiła i z radością poddawała. Obsypując jej ciało pocałunkami, Kleinhuber zapytał: 

- Co się stało? Dlaczego płakałaś? 

-  Nie  wiem,  Josef.  Chyba  za  dużo  szczęścia  naraz  -  odpowiedziała,  grzbietem  dłoni 

próbując obetrzeć z oczu łzy. 

Pomiędzy tkliwymi pocałunkami, którymi brał w posiadanie wciąż nowe dziedziny jej 

drżącego  ciała,  ciała  nieznającego  dotąd  czułości  i  rozkoszy,  Kleinhuber  odpoczywał  i 

zamyślił się na krótką chwilę. W końcu zapytał: 

- Skąd u ciebie takie imię: Berta? Brzmi tak twardo: Berr-rta. Brr. I sucho, jak trzask 

karabinu.  Jakieś  inne  lepiej  by  do  ciebie  pasowało.  Takie,  które  brzmiałoby  jak  twój  głos. 

Piękne jak twoje ciało, jak te małe piegi na twojej twarzy i twoje niebieskie oczy. Nie jesteś 

background image

zła, że ci to mówię? 

Bajla zaprzeczyła i bardziej dla żartu niż na serio zapytała: 

- A jak chciałbyś, żebym się nazywała? Lea, Liza, Ewa, Lara, Lala, Bajla...? Które z 

nich byś dla mnie wybrał? 

-  To  ostatnie,  Bajla.  Tylko  to  ostatnie.  Bo  to  bardzo  ładne  imię,  żydowskie.  I  brzmi 

zupełnie jak dzwon, jak doina, jak nigun - powiedział jej Kleinhuber. - A wiesz, co to takiego 

nigun? 

- Pieśń - odparła Bajla, nieco zdziwiona, bo nie spodziewała się takiego pytania. 

- Zgadza się, nigun znaczy lidl, gezangl. W Reenie, tam, gdzie chodziłem do szkoły, 

słyszałem raz żydowskich grajków. W węgierskiej wiejskiej gospodzie, byłem tam z ojcem. 

Dawali tam bardzo dobrze jeść. Pamiętam nawet, co jedliśmy: Kolosvari kapostę, kapustę z 

Klausenburga.  Moja  macocha  bawiła  wtedy  z  wizytą  u  swych  rodziców,  w  Maitingenie. 

Byliśmy  więc  sami  i  codziennie  wychodziliśmy  z  ojcem  coś  zjeść.  Jeden  z  tych  Żydów 

śpiewał piosenki. Miał bardzo czysty głos, a brodę całkiem czarną. Oczywiście wszystko było 

po  żydowsku,  więc  nic  nie  rozumiałem.  Ale  mój  ojciec  kilka  razy  się  roześmiał,  to  znów 

zamyślił się posępnie i spoważniał. Potem powiedział mi, że negun jest zawsze albo bardzo 

radosna,  albo  bardzo  smutna.  Nic  pośrodku.  Od  tamtej  pory  nie  słyszałem  już  żydowskiej 

muzyki...  Wspomnienia.  No  dobrze,  ale  teraz  naprawdę  chciałbym  dać  ci  nowe  imię. 

Będziemy je znali tylko my oboje. Bajla będzie ładnie. Będę ci odtąd mówił Bajla, a o Bercie 

zapomnimy.  Dobrze?  Oczywiście  tylko,  gdy  będziemy  sami.  Wiesz,  że  moja  matka 

nieboszczka też się tak nazywała? 

- Ale Bajla to przecież żydowskie imię. 

- Tak. Moja matka była Żydówką, ojciec nie. Tylko ty teraz o tym wiesz, a wyznałem 

ci  to  dlatego,  że  zobaczyliśmy  siebie  takimi,  jakimi  jesteśmy.  Bez  odzienia.  A  gdy  się 

kochaliśmy, byliśmy jak jedno ciało, nadzy, tacy, jakimi naprawdę jesteśmy. 

- A więc jesteś Żydem? 

- Tak. 

- Ale tego wcale nie widać - powiedziała z wahaniem Bajla i natychmiast zawstydziła 

się swych słów. 

Poczuła, jak ogarnia ją zakłopotanie, a na dodatek spostrzegła, że się rumieni. 

- Wiem, co masz na myśli. Tak, nie jestem obrzezany. 

- Ale to znaczy, że nie jesteś prawdziwym Żydem. 

- Ale czuję jak Żyd i żyję jak Żyd. To dla mnie bardzo ważne. To wszystko, co mam, 

mój  największy  skarb  i  tajemnica.  Nie  ma  dla  mnie  większego  szczęścia.  Nie  wyobrażam 

background image

sobie, żebym mógł być kimś innym. 

- W takim razie będę mówić ci Jossele, kiedy będziemy sami - roześmiała się Bajla. 

- Matka nieboszczka też mnie tak nazywała. Jossele. Ale to było dawno temu. Umarła, 

kiedy  miałem  dziesięć  lat.  A  po  jej  śmierci  ojciec  ożenił  się  z  chrześcijanką,  Szwabką  z 

Maitingenu, ze wsi  niedaleko Sathmaru. Moja macocha wychowała mnie więc po swojemu. 

Ale ominęło mnie bierzmowanie, bo akurat w tym czasie musieliśmy wyjechać - opowiadał 

Josef. - A skąd wiesz o obrzezaniu? 

- Bo sama jestem Żydówką - wyjawiła. - I rzeczywiście mam na imię Bajla. Ale nikt 

nie powinien tego wiedzieć. Czasem jest mi wstyd, że muszę być kimś innym, niż naprawdę 

jestem, chociaż bardzo nie chcę. Tylko gdy się modlę, jestem tą, którą jestem... 

- To nie jesteś Niemką z Siedmiogrodu albo skądś tam, za którą cię tu wszyscy biorą? 

Jesteś tą inną, bo musisz, nawet jeśli tego nie chcesz... Tak. Od razu tak sobie pomyślałem. 

Nie.  Inaczej.  Poczułem.  I  to  już  pierwszego  dnia.  Zauważyłem  też,  że  pod  ciemną  chustką 

chowasz  rude  włosy.  I  jesteś  zupełnie  inna  niż  kobiety  stąd.  Te  Cipszerki,  Saksonki  albo 

Szwabki.  Teraz  już  wiem  dlaczego.  Od  tej  chwili  będę  ci  na.osobności  mówił  Bajla.  Bo  to 

prawdziwe twoje imię. I bardzo ci pasuje. Tak jak te rude włosy i niebieskie oczy. A ja jestem 

Jossel. 

I  gdy  naga  leżała  w  jego  ramionach,  mocno  przytulona,  Josef  opowiedział  swoją 

historię. Pachniał mężczyzną, a Bajla kobietą. Poznawali wzajemnie swoje ciała. Po jakimś 

czasie  ich  wilgotne  i  parujące  namiętnością  zapachy  się  zmieszały.  Połączyła  ich  nagle  ta 

zażyłość,  która  pojawia  się,  gdy  akt  miłosny  dobiega  końca,  kiedy  jedno  chce  drugiemu 

wszystko opowiedzieć. Gdy odczuwa się potrzebę, by rozścielić przed tą drugą osobą własne 

przeżycia  i  myśli  jak  kwietny  dywan  rozściela  się  na  letniej  łące,  otworzyć  się  na  oścież  i 

niczego nie zatajać. Tak jak to przedtem może już było - inaczej, choć tak samo. Od szarego 

koca bił cierpki, nasycony potem zapach, zapach zestarzałej słomy. Pled był szorstki i drapał. 

Ale leżąc w swych objęciach, w ogóle tego nie czuli i mieli wrażenie, jakby weszli razem do 

wspaniałego łoża z baldachimem. 

Josef  przyszedł  na  świat  w  Sathmarze  jako  syn  austriackiego  inspektora  leśnego, 

mianowanego jeszcze za czasów cesarsko-królewskiej monarchii. Jego matka była Żydówką, 

której panieńskie nazwisko brzmiało Elfriede Bajla Binder. Chłopiec uczył się w niemieckim 

ewangelickim gimnazjum w Sachsisch-Regen, niewielkim mieście północnego Siedmiogrodu, 

w  maleńkim  kraiku  zwanym  Reenem.  Kiedy  skończył  osiemnaście  lat,  stawił  się  przed 

wojskową komisją poborową, której członkowie, głównie lekarze, badali rozebranych do naga 

rekrutów,  wezwawszy  każdego  po  kolei  do  obszernej  sali.  Jeśli  któryś  był  obrzezany, 

background image

odsyłano go do pomieszczenia obok. Gdy lustracja dobiegła końca, przewodniczący komisji, 

major, rzekł: 

- Pięciu żydowskich łobuzów na świeże powietrze. Niech przewietrzą trochę zasrane 

tyłki, żeby nie śmierdziały. Dwóch ludzi do pilnowania. Jak któremuś przyjdzie ochota wiać, 

strzelać! 

Był luty i całą noc padał śnieg. Pięciu młodych mężczyzn przez długie godziny stało 

całkiem nago na wewnętrznym dziedzińcu koszar i nie wolno im się było ruszyć z miejsca. 

Kiedy pierwszy runął bez życia w śnieg, jeden ze strażników złożył meldunek majorowi, ten 

zaś nakazał przerwanie akcji. Chłopak, który upadł na mrozie, nazywał się Andor Ehrenstein i 

pochodził  z  małego  miasteczka  Tekendorf.  Jego  ojciec  był  szewcem.  Andor  zmarł  wkrótce 

potem na zapalenie płuc. Reszta poszła do obozu pracy. Co się z nimi stało, nie wiadomo. 

- Dziękowałem wtedy  Bogu, że nie zostałem  obrzezany  -  powiedział Josef.  -  Bo brit 

mila, przymierze z Abrahamem, a więc również z Bogiem, oznaczałoby dla mnie przymierze 

z  samą  śmiercią.  Tak  jak  dzisiaj,  gdy  muszę  ukrywać  moje  pochodzenie.  Nikt  nie  wie,  że 

matka,  choć  nosiła  niemieckie  nazwisko,  była  tak  naprawdę  Żydówką.  Wielu 

siedmiogrodzkich Żydów ma niemieckie nazwiska, jak ten Ehrenstein. Jak mnóstwo żyjących 

tutaj  Sasów,  rozmaitych  Schusterów,  Binderów,  Grossów,  Weissów  i  Rothów.  Takie 

nazwiska  można  znaleźć  też  na  wielu  żydowskich  cmentarzach  w  Sathmarze  albo 

Szegszardzie. 

Kiedy  Josef  się  urodził,  był  tak  słabowity,  że  doktor  Griin-baum,  naczelny  lekarz 

gminy  Sathtmar,  odradzał  obrzezanie.  Po  kilku  miesiącach  ojciec  malca,  Andreas  Josef 

Kleinhuber, został służbowo przeniesiony do Neumarktu, następnie zaś do Sachsisch-Regen. I 

wszystko  zostało  po  staremu,  bo  ojciec  Josefa  nie  chciał  ściągać  niczyjej  uwagi,  a  matka, 

Elfriede Bajla, już nie żyła. Pochowano ją na żydowskim cmentarzu w Neumarkcie. 

Słuchając  opowieści,  Bajla  przywarła  uchem  do  piersi  ukochanego  i  jego  słowa 

brzmiały tak, jakby to samo ciało nimi przemawiało. Chłonęła je w upojnym zachwyceniu. 

W końcu przyszła kolej na jej własną historię. Zaczęła od tego, że jest  wdową i  ma 

małą córkę imieniem Maria. Potem opowiedziała o czasie spędzonym w Arwinicy, Klinitzu i 

Leopoldsdorfie.  Przemilczała  jednak  upokorzenia,  jakie  musiała  znieść  za  sprawą  ojca 

Bondara.  Za  bardzo  się  wstydziła  i  Josef  był  ostatnim  człowiekiem,  któremu  chciałaby  to 

wyznać.  Bała  się,  że  mógłby  nią  pogardzać.  Zataiła  również,  że  Maria  nie  była  dzieckiem 

Jakoba. Poza tym powiedziała prawdę, a jej historia zabrzmiała wiernie i przejmująco. Josef 

był bardzo poruszony. 

Gdy  Brandstetter  wyjeżdżał  na  urlop,  Bajla  miała  akurat  swoje  dni,  mogła  więc, 

background image

przynajmniej na początku, bez obaw oddawać się rozkoszom namiętności z Josefem. Cieszyć 

się nią każdego dnia.  I jeszcze nim razem  siadali  do obiadu. Jak wtedy,  gdy po pierwszym 

razie Josef znowu stanął w drzwiach i już od progu zawołał: 

- Umieram z głodu, Bajlo. 

- Napaliłam już w piecu, możemy zaraz coś przyrządzić, Jossele - odparła po długim, 

czułym pocałunku. 

-  Nie  jedzenia  łaknę,  Bajla.  Ciebie  jestem  głodny!  -  krzyknął  Josef,  biorąc  ją  w 

ramiona i pospiesznie rozpinając zapinkę jej fartuszka. 

Tym  razem  wszystko  poszło  bardzo  szybko  i  cały  ceremoniał  rozbierania  uległ 

przyspieszeniu, jakby się go już na pamięć nauczyli. Niecierpliwie zrzucili z ciał ubrania i po 

niedługiej  chwili  zwarli  się  w  mocnym  uścisku  na  wąskiej  pryczy,  pachnącej  słomą  i  ich 

wczorajszym  potem.  Nie  czuli  tego  jednak,  bo  siedzieli  już  w  gnanym  zmysłami  czółnie, 

które  zakołysawszy  się  gwałtownie,  pruło  po  spienionych  falach  namiętności.  A  gdy  po 

wszystkim  przebudzili  się  powoli  na  brzegu  swej  tęsknoty,  przez  chwilę  leżeli  jeszcze  w 

milczeniu obok siebie i każde podążało za biegiem własnych myśli. Myśli, które prowadziły 

ich w zupełnie różne strony. 

On  rozmyślał  o  tym,  że  nigdy  dotąd  nie  był  tak  szczęśliwy  z  żadną  kobietą.  I  że 

chciałby już zostać z Bajlą na zawsze. Na całe życie. Ona wiedziała jednak, że jest od niej 

dużo młodszy. „O wiele lat za młody - zauważyła i próbując samą siebie oszukać-, dodała w 

myślach:  -  Ale  może  nie  aż  tak?”.  Tych  dziesięć  lat,  a  nawet  trochę  więcej,  stało  jednak 

między nimi jak zapora, niema przestroga i granica, ale słabo jeszcze widoczna, bo nikt nie 

umiał  jej  dostrzec,  nawet  on  sam.  Bo  Bajla  poruszała  się  zwinnie  i  z  powabem  jak  młode 

dziewczę, a gdy wybuchała śmiechem, wyglądała jak dwudziestolatka. Na jej jasnym nagim 

ciele nie widać było żadnych śladów starzenia. Zdawała sobie jednak sprawę z tego, że brama 

namiętności powoli się zamyka i nie na zawsze pozostanie tak otwarta jak w tej chwili. 

Jeszcze tylko przez kilka lat będzie mogła rodzić dzieci, a  on dopiero co wyznał, że 

chciałby mieć z nią syna, może nawet kilku. A jak Bóg da, to i córkę. Lubił dzieci i myślał o 

tym,  żeby kiedyś założyć rodzinę. „Kiedyś...”  - tak powiedział. „Ale kiedy?”  - pytała samą 

siebie Bajla. To „kiedyś” musiało nastąpić bardzo prędko, jeśli to ona miała zostać matką jego 

dzieci.  Bo  pewnego  dnia  będzie  już  za  późno.  A  wtedy  ten  ostatni  pociąg  jej  niepojętego 

szczęścia odjedzie. Stał już na peronie i czekał. Dobrze wiedziała: będzie potem mijać jedną 

stację końcową za drugą. Taka to  już kolej losu, gdy nadchodzi  starość.  Znała to  uczucie z 

opowieści innych kobiet, tych, z którymi mieszkała w Arwinicy. 

Ale na razie była jeszcze młoda, bo miała w sobie wolę, by się nie zestarzeć. 

background image

W  dniach,  które  potem  nastąpiły,  nieznacznym  gestem  lub  szczególnym  ułożeniem 

ciała  próbowała  czasem  pobudzić  ich  zmysły.  Gdy  czekała  na  niego,  przychodziły  jej  do 

głowy  dziwne  pomysły  i  często  pytała  samą  siebie,  skąd  bierze  te  pragnienia.  Pragnienia, 

których  przedtem  nie  znała.  Pewnego  dnia,  kiedy  stała  już  przed  nim  całkiem  naga,  nagle 

znów prędko coś na siebie narzuciła. Boso wybiegła na podwórze i pędząc co sił w nogach w 

stronę potoku, wołała: 

- Łap mnie, Jossele, łap mnie! 

Tak  jak  stał,  zupełnie  nagi,  rzucił  się  natychmiast  w  pogoń.  Nad  potokiem 

błyskawicznie znów zrzuciła z siebie wszystko, a kiedy ją dopędził, w gorącej przybrzeżnej 

trawie  oddali  się  szalonym  miłosnym  figlom.  Było  późne  przedpołudnie  i  o  tej  porze  nie 

przechodził  tamtędy  żaden  człowiek.  Kiedy  się  potem  nachyliła,  by  obiema  dłońmi 

zaczerpnąć wody ze strumienia i obmyć rozgrzaną twarz, Josef nie mógł powstrzymać się od 

śmiechu:  na  jej  plecach  i  pośladkach  wyryły  się  dziwaczne  kształty  traw  i  kwiatów. 

Odrysowało  się  na  nich  miłosne  łoże,  różowe  i  delikatne,  pociągnięte  cienką  linią  na 

wilgotnej, jasnej skórze. 

Gdy po jednym z takich dni rozmyślała późnym wieczorem w swoim łóżku, mając u 

boku  spokojnie  śpiącą  Marię,  uświadomiła  sobie,  że  po  nieokiełznanej  miłości,  której  się 

kilka godzin wcześniej oddawała, nie myśli już o Jakobie. Wydało jej się nagle, że mąż był 

częścią  innego  życia  w  jakimś  innym  czasie,  czasie,  który  coraz  bardziej  blaknął  i  powoli 

znikał  ze  wspomnień.  Czyniąc  sobie  gorzkie  wyrzuty,  pytała  samą  siebie,  dlaczego  tak  się 

dzieje, dlaczego Jossele nie tylko wziął w posiadanie jej ciało i tęsknoty, lecz także zawładnął 

jej gedechnisz, pamięcią, której nie wypowiadała na głos, cichymi wspomnieniami minionego 

czasu.  Przeszłości,  która  dotąd  towarzyszyła  jej  na  każdym  niemal  kroku,  gdy  we 

wspomnieniach próbowała znaleźć siłę, by trwać. Teraz jednak nie chciała się nad tym dłużej 

zastanawiać.  Sen  z  powiek  spędzało  jej  zgoła  coś  innego,  myśl,  która  powracała  natrętnie 

każdego dnia. Co będzie, gdy znów pojawi się Brandstetter? Miłość nauczyła ją chciwości. 

Uzależniła się od niej jak od narkotyku. Wiedziała też, jak nieobliczalny bywa los, i drżała z 

obawy przed przyszłością. Marzeniem o tej przyszłości wciąż od nowa żywiła się w myślach. 

Tymczasem  Josef  opowiadał  jej,  co  w  ostatnich  miesiącach  działo  się  w  Wiesenau. 

Niewiele  tego  było,  a  może  po  prostu  nie  chciał  powtarzać  wszystkiego,  co  usłyszał,  a 

niekiedy widział na własne oczy. Bo Bajla, podobnie jak Katarzyna i inni ludzie mieszkający 

tu, w górskiej dolinie niczym w zamknięciu i z dala od wielkiego świata, rzadko dowiadywali 

się, co dzieje się na zewnątrz. 

I  tutaj  dochodziły  jednak  słuchy,  że  Niemcy  prowadzą  wielką  wojnę  i  podbili  już 

background image

prawie wszystkie kraje Europy. Ale jak się te kraje nazywały, o tym wiedziało może kilkoro 

dzieci, które uczyły się w tutejszej szkole. Bo ich rodzice nigdy do szkoły nie chodzili i na 

ogół  mieli  tylko  świadomość,  że  na  zachód  od  Wiesenau  jest  jakieś  miasto  o  nazwie 

Szegszard.  Bardzo  piękne  i  duże,  gdzie  żyją  Węgrzy,  Żydzi  i  Szwabowie.  Tylko  nieliczni 

Cipszerzy  znali  je  z  własnego,  najczęściej  jednorazowego  doświadczenia  i  latami  do 

znudzenia opowiadali o niezapomnianych wrażeniach, które wynieśli z podróży. 

W  dni  robocze  Josef  mieszkał  w  gospodzie  nadleśnictwa,  niżej  w  dolinie,  gdzie 

niekiedy  dowiadywał  się  tego  i  owego  o  najnowszych  wydarzeniach.  Poza  tym  raz  w 

miesiącu  jeździł  służbowo  do  Szegszardu,  gdzie  czasami  zostawał  nawet  na  kilka  dni.  On 

również  opowiadał  Bajli  o  tym  niezwykłym  mieście,  w  którym  stało  podówczas  wiele 

wspaniałych  synagog  i  wielki  katolicki  kościół.  Ulicami  przejeżdżały  kolaski,  w  których 

siedzieli  ważni  ludzie,  a  niekiedy  widziało  się  i  auto  mijające  przechodniów  z  głośnym 

trąbieniem  oraz  warkotem.  To  był  zupełnie  inny,  wytworny  świat,  ten  daleki  Szegszard. 

Słuchając o nim, Bajla mimowolnie cofała się myślą do przeszłości, do dawnych przeżyć z 

Fokszan  i  Czerniowców.  Ale  na  pamięci  o  tych  wielkich  miastach  cieniem  kładły  się 

zdarzenia, których wspomnienie wypierała i nie chciała, by powróciło. 

 

background image

17 

Jakiś  czas  potem  ludzie  zaczęli  przebąkiwać  o  bliskim  końcu  wojny,  bo  niemieckie 

wojska  zarządziły  ponoć  wielki  odwrót.  Josef  dowiedział  się  o  tym  od  węgierskich 

policjantów, którzy otwarcie mówili o wojennych stratach III Rzeszy. Uważali, że Węgry jak 

najszybciej  powinny  zerwać  z  narzuconym  siłą  sojusznikiem.  Ale  Berlin  i  Budapeszt  były 

daleko stąd, a i wojna toczyła się gdzie indziej; w tych zaś stronach ludzie wciąż żyli jak na 

innej planecie. W połowie kwietnia 1944 roku z dnia na dzień w Wiesenau wzniesiono mury 

getta. Było dużo mniejsze niż sztetl. I w ciągu kilku dni wtłoczono do niego ponad dziesięć 

tysięcy ludzi, wśród nich wielu chłopów z okolicznych wsi, opowiadał Josef. Mówiło się, że 

nawet od trzynastu do siedemnastu tysięcy Żydów czekało za kolczastym drutem na bydlęce 

wagony,  które  miały  ich  odtransportować  w  nieznanym  kierunku.  Któregoś  dnia,  z  samego 

rana, pognano ich ulicami w stronę dworca, gdzie podstawiono pociągi. I w ciągu sześciu dni 

wszystkich wywieziono. 

- A nie wiesz dokąd? - zapytała Bajla. 

- Trudno powiedzieć  - odparł Josef.  - Leśniczy  Seeigl  wspomniał  coś o Kaschau.  Że 

pojechali  „na  roboty”.  Tylko  jedno  mnie  w  tym  zastanawia:  dlaczego  Niemcy  zabrali  też 

starszych mężczyzn i dzieci? Zapytałem o to Seeigla, a ten postanowił dowiedzieć się czegoś 

jeszcze  od  szefa  miejscowego  NSDAP  Stuppki.  Stuppka  nie  od  razu  objaśnił,  tylko  zapytał 

najpierw,  po  co  mu  ta  informacja.  Czy  między  tymi  Żydami  ma  może  jakichś  krewnych? 

Takie  pytanie  postawił,  ten  szaj-gec,  ten  wsiowy  gangster  z  pistoletem  za  pazuchą.  Bo 

przecież Seeigl to Aryjczyk i wszyscy o tym wiedzą. Stuppka stropił się trochę, ale w końcu 

wydusił, że starców i dzieci również odtransportowano do obozów, gdzie wcześniej pojechali 

inni;  żeby  nie  rozdzielać  rodzin.  Nazwał  to  akcją  łączenia  bliskich.  „Kiedy  ojciec  pracuje, 

wieczorem,  po  robocie,  chce  być  znów  z  rodziną”,  powiedział  Seeiglowi.  Mamy  szczęście, 

Bajlo,  że  nikt  nie  wie,  kim  jesteśmy.  Ale  któregoś  dnia  będziesz  musiała  wyjawić  swojej 

córce, że nie jest katoliczką. Nie może tkwić w niewiedzy 

- Po wojnie, kiedy będzie po wszystkim. 

-  Nie,  Bajlo.  Musisz  powiedzieć  jej  już  teraz.  Bo  idzie  jej  dwunasty  rok  i  według 

prawa religijnego jest już pełnoletnia. 

- Ale wtedy nie będzie mogła przystąpić do bierzmowania. Ma teraz w szkole lekcje 

katechezy. Jak to wytłumaczę ojcu Komce? 

-  Nic.  To  nieważne,  co  robi  Komka.  Liczy  się  tylko  to,  co  wyznasz  córce  -  odparł 

Josef. - Tak czy inaczej, będzie zawsze żydowską dziewczyną, nawet po bierzmowaniu. Ale o 

background image

tym sama musisz jej powiedzieć. 

Była  pierwsza  niedziela  lipca.  Słońce  świeciło  na  bezchmurnym  niebie.  W  dolinie 

panował spokojny, uroczysty bezruch. Getto i sztetl nadal były odgrodzone, strzeżone przez 

żołnierzy  i  uzbrojonych  policjantów.  Należało  chronić  pozostawione  mienie  przed 

zakradającymi się nocą szabrownikami. Mówiono, że Żydzi wkrótce powrócą do domów. Ci 

jednak, których postawiono na warcie pod murami, sami już przeszukali domy i ogołocili je 

ze wszystkiego, co wartościowe. 

Bajla i Maria udały się z Franzem i Katarzyną na mszę. Gdy po nabożeństwie wraz z 

innymi Cipszerami stały na placu przed kościołem,  zobaczyły przechodzącego obok Josefa. 

Przystanął, ukłonił się uprzejmie i rzekł: 

- Szczęść Boże, Frau Berta. 

-  Szczęść  Boże,  Herr  Kleinhuber  -  odpowiedziała  Bajla.  -  Czemuż  to  nie  był  pan  w 

kościele? 

-  Ach,  wie  pani.  Zaspałem  trochę  z  rana.  Bardzo  późno  wróciłem  wczoraj  z 

nadleśnictwa. 

- Za bardzo przykłada się pan do pracy, Herr Kleinhuber. - Bajla się roześmiała. - To 

jest  moja  córka  Maria.  A  to  nasi  najmilsi  przyjaciele,  u  których  mieszkamy  -  dodała, 

przedstawiając Josefowi Hotzbergerów. 

Maria  dygnęła  grzecznie  i  przywitała  się  zwyczajem  cip-szerskich  dzieci,  słowem 

tszokolom,  co  w  węgierskiej  mowie  znaczyło  „uszanowanie”.  Potem  stali  jeszcze  chwilę 

razem. Josef pogładził Marię po jasnej główce, przerzucając przelotnie wzrok na matkę. Było 

to  spojrzenie  pełne  czułości,  którego  nikt  nie  dostrzegł.  Zachęcony  miłym  powitaniem, 

opowiedział zabawną historię o małym niedźwiadku, którego leśniczy znalazł w lesie. 

Kiedy pożegnał się i poszedł w swoją stronę, Katarzyna zauważyła: 

-  Szykowny  mężczyzna.  Taki  młody,  a  jakie  maniery.  Mógłby  być  naszym  synem. 

Takiego syna bym chciała. 

- A na cóż nam syn? - skwitował Franz. - Mamy przecież córkę. 

Dorośli roześmiali się radośnie. 

Tylko Maria zapytała: 

- Mama, kim jest wujek? On tak pięknie opowiada! 

Ale Bajla zakończyła rozmowę, mówiąc: 

- To asesor z nadleśnictwa. 

- A kto to taki? - nie dawała za wygraną Maria. 

- To taki pan, który pracuje w górach, w lesie. 

background image

- I dobrze go znasz? 

- Trochę. 

- A dlaczego nie miałabyś go lepiej poznać? - wtrąciła Katarzyna. - Bardzo szykowny 

pan. 

Bajla  nie  odpowiedziała,  z  obawy,  że  się  zdradzi.  Katarzyna  badawczo  jej  się 

przypatrywała. 

Małżeństwo poszło teraz przodem, a Bajla z Marią odłączyły się od towarzystwa, bo, 

jak  oznajmiła  matka,  chciały  przejść  się  w  stronę  Pierwszego  Wzgórza,  skąd  roztaczał  się 

widok na całą dolinę. 

Odwracając się, Katarzyna zawołała jeszcze: 

-  Tylko  nie  wracajcie  za  późno.  Dzisiaj  są  kwasteni  halup-ci!  -  Tak  nazywano  tutaj 

faszerowane liście kapusty ze śmietaną i pallukes. 

Dotarłszy  do  wzgórza,  Bajla  skręciła  jednak  od  razu  na  wąską  boczną  drogę,  która 

prowadziła do }udnperglu. Tutaj, na rozległym zboczu rozpościerał się dom wieczności, Bet 

Olam,  żydowski  cmentarz  gminy  Wiesenau.  Setki  nagrobków  stały  w  równych  rzędach, 

spoglądając w smętnym milczeniu ku wschodowi. 

- Po co tu przyszłyśmy, mama? - spytała Maria. 

- Jesteśmy tu, gdzie nasz naród - odpowiedziała cicho Bajla. - Tutaj śpią umarli Żydzi, 

czekając na Mesjasza, który kiedyś nadejdzie, by ich zbudzić. 

- A kto to taki? Dlaczego na niego czekają? - dopytywała Maria. 

-  Zaraz  ci  wszystko  wytłumaczę.  Ale  najpierw  muszę  ci  coś  powiedzieć,  a  ty 

przyrzekniesz mi, że nikomu tego nie powtórzysz. Przyrzekasz? 

- Tak, mama. 

- Ty i  ja jesteśmy tak naprawdę  Żydówkami  - szepnęła  Bajla, jakby w obawie, że ci 

wszyscy spoczywający tutaj w ziemi mogliby usłyszeć. - Nie jesteśmy tymi, co myślisz... 

- Jak to? Przecież jestem katoliczką, prawda? 

-  Tylko  na  jakiś  czas,  Mario,  tylko  teraz.  Ale  tak  naprawdę  to  jesteś  Żydówką.  Przy 

narodzinach chciałam ci dać na imię Mirjam. Ale wtedy nie mogłam i dlatego nazywasz się 

Maria. Na drugie imię masz jednak Ester. 

- Ale jestem przecież Aryjką  - zaprzeczyła Maria i głos jej lekko zadrżał.  - Nie chcę 

być Żydówką, mama. Chcę pozostać tym, kim jestem. Jak wszystkie inne dzieci! 

-  I  pozostaniesz,  jak  długo  będziesz  chciała.  Ale  musiałam  ci  powiedzieć.  Niedługo 

skończysz  dwanaście  lat.  Jesteś  już  dorosłą  dziewczynką.  I  powinnaś  wiedzieć,  że  twoja 

matka jest Żydówką. Jak Rebeka, jeśli jeszcze ją pamiętasz. 

background image

- Tak, pamiętam. Trochę. Ale ja jestem katoliczką. I nie chcę być żadną inną, mama. 

Dlaczego mam być teraz kimś innym? - wyszlochała. - Dlaczego nie mogę pozostać tym, kim 

jestem, mama? 

„Boże, daruj. Tymi kłamstwami chciałam nas ratować. I z Twoją pomocą jakoś mi się 

udawało.  Pomóż  mi  teraz  jeszcze  raz,  w  tej  ciężkiej  godzinie”  -  pomyślała  i  jej 

niewypowiedziane słowa zabrzmiały jak niemy akt strzelisty. Potem rzekła do Marii: 

-  Musisz  zapamiętać  raz  na  zawsze, że  pochodzisz z żydowskiego  ludu.  Nikt  oprócz 

nas nie będzie o tym wiedział. To nasza wielka tajemnica. 

- Nie chcę żadnych tajemnic, mama. Było  nam  tak dobrze do tej pory.  Dlaczego nie 

może tak zostać? Nie chcę być Żydówką. Żydzi są źli i brudni. Czemu wszystko zmieniać? 

Nie chcę, mamusiu. Proszę, pozostańmy tym, kim jesteśmy. Jest tak pięknie, tak jak jest... 

Maria nie była w stanie dalej mówić, bo nagle wybuchła płaczem. Szlochała żałośnie 

jak  nigdy  dotąd  w  swoim  życiu,  obejmując  obiema  rękami  matkę,  jakby  ktoś  chciał  je 

rozdzielić.  Bajla  przyciskała  ją  do  siebie  z  całych  sił  i  milczała.  W  drodze  do  domu  nie 

zamieniły ani słowa. „Teraz już wie i tej wiedzy nikt jej już nie odbierze; będzie ją niosła z 

sobą przez całe życie  -  pomyślała  Bajla.  - A pewnego dnia sama zdecyduje, kim chce być. 

Gdybym jej nie powiedziała, nie dałabym jej wyboru”. Poczuła ulgę. Pocieszała się, że więcej 

nie mogła teraz zrobić. 

Lecz po kilku dniach, kiedy kładła się do łóżka, zauważyła, że Maria wciąż nie śpi. 

Patrząc prosto w oczy matki, dziewczynka zapytała: 

- Nie wolno mi już odmawiać Ojcze nasz? 

- Wolno, aż do czasu gdy nauczysz się innej modlitwy - szepnęła Bajla. - Tej, którą ja 

codziennie  odmawiam.  Ale  na  świecie  jest  tylko  jeden  Bóg,  tylko  jeden  odwieczny  ojciec 

ludzi,  do  którego  wszyscy  się  modlą.  Każdy  w  swoim  języku.  Któregoś  dnia  nauczysz  się 

mówić  do  Niego  w  naszej  mowie.  Po  wojnie,  kiedy  nastanie  pokój.  Dobranoc,  moja  mała 

mej-dele... 

Pocałowała  córkę  w  czoło  i  Maria  szybko  zasnęła.  Ale  Bajla,  jak  zawsze,  długo 

jeszcze leżała z otwartymi oczami. 

Od  czasu  gdy  Brandstetter  wrócił  z  urlopu,  Bajla  i  Josef  nie  mogli  spotykać  się 

każdego  dnia  jak  dotychczas.  Bo  Josefa  znowu  oddelegowano  do  Szegszardu.  Niekiedy 

wpadał  jednak  służbowo  do  Wiesenau,  zaglądając  przy  okazji  do  nadleśnictwa  w  dolinie. 

Starał  się  wtedy  tak  wszystko  zaaranżować,  żeby  zajść  do  pracy  na  długo  przez 

Brandstetterem.  Gwałtownie  i  w  pośpiechu  mógł  się  wtedy  kochać  z  Bajlą,  która  z 

utęsknieniem czekała na spotkanie. Po wszystkim musieli szybko się ubierać, bo Brandstetter 

background image

mógł nieco wcześniej pojawić się po inspekcji terenów leśnych. 

Dlatego właśnie Josef zaprosił ją pewnego dnia do Szegszar-du i wręczył jej pieniądze 

na autobus. Przyjęła, bo nalegał, a poza tym i tak nie byłoby jej stać na bilet. 

Wczesnym  piątkowym  rankiem  Bajla  poinformowała  Brand-stettera,  że  musi  jechać 

do  Szegszardu  do  lekarza.  Bo  w  Wiesenau  nie  było  już  żadnego.  Ani  aptekarza.  Doktora 

Adolfa  Steingiessera  zamknięto  najpierw  w  getcie,  a  potem  deportowano  razem  z  dziećmi, 

kobietami  i  starcami.  Ten  sam  los  spotkał  obydwu  aptekarzy,  Josefa  Kahna  i  Emannuela 

Fischlera.  Przegnano  ich  stąd,  jak  kiedyś  przepędzano  stare  babe,  znachorki  i  wiedźmy 

warzące w kotłach magiczne ziele, po którym ludzie nagle umierali i nikt nie wiedział czemu. 

Tego poranka Bajla już o wpół do szóstej wyszła z domu, mówiąc gospodarzom, że 

musi być tego dnia trochę wcześniej w leśniczówce. Kiedy tylko przekroczyła puntje, ruszyła 

najszybciej, jak potrafiła, w drugą stronę, w kierunku Wiesenau. Udało jej się złapać jedyny 

autobus,  który  raz  na  dzień  odjeżdżał  do  Szegszardu  i  wracał  wieczorem,  gdzieś  koło 

dziewiątej. 

Miała  więc  spędzić  calutki  dzień  z  Josefem,  który  w  normalne  dni  dzielił  pokój  z 

kolegą Węgrem. Jednak ten był na krótko w podróży, Josef skorzystał więc z okazji. W czasie 

jazdy  Bajla  nie  potrafiła  myśleć  o  niczym  innym,  jak  o  miłości,  której  oddadzą  się  bez 

nieustannego strachu, że w pewnej chwili pojawi się Brandstetter. W myślach odmalowywała 

sobie obraz czułości, które ją czekają, i z rozkoszą przymykała oczy, gdy autobus mknął po 

wyboistej wiejskiej drodze. 

Kiedy wysiadła na przystanku w Szegszardzie, zobaczyła tłum żołnierzy i żandarmów. 

Głośna, rozgadana ludzka ciżba przepychała się w kierunku głównego placu. Tam właśnie, w 

niewielkim  miejskim  parku,  miała  spotkać  się  z  Josefem.  „Zaraz  obok  kościoła 

reformowanego”  -  powiedział  jej.  Pod  drzewem  kasztanowca  stała  ławka  i  tam  miał  na  nią 

czekać. 

Zapytała  jakąś  kobietę,  co  się  dzieje.  W  odpowiedzi  usłyszała,  że  wywożą  z  miasta 

ostatnią grupę Żydówek. Tych, które się dotąd ukrywały i nie można było ich rozpoznać. Bo 

niektóre  w  ogóle  nie  wyglądają  jak  Żydówki,  wyjaśniała.  Ale  teraz  wzięli  się  do  tych 

wszystkich, które chowały się po ukraińskich wsiach, i spędzono je do miasta. 

Bajla,  jak  zawsze,  miała  na  głowie  chustkę,  którą  zwyczajem  rumuńskich  chłopek 

wiązała  w  okolicy  karku,  tak  żeby  nie  było  widać  włosów.  Bezwiednie  dała  się  ponieść 

prądowi ludzkich ciał, mając nadzieję, że w którymś momencie wyrwie się, żeby dotrzeć do 

parku. 

W  pewnej  chwili  znalazła  się  z  innymi  ludźmi  na  skraju  chodnika  głównej  ulicy 

background image

miasta  i  przystanęła  na  dźwięk  przeraźliwego  krzyku.  Środkiem  szosy  prowadzono  procesję 

kobiet, owych Żydówek, których przedtem „nie rozpoznano”. Po obu stronach szli żołnierze z 

karabinami i na niektórych lśniły sterczące groźnie bagnety Wiele kobiet miało na twarzy sine 

i krwawe pręgi. Widać było, że znęcano się nad nimi i do nieprzytomności je bito. Niektóre 

utykały. Większość w milczeniu spoglądała w ziemię, tylko jedna popłakiwała, bez przerwy 

wycierając  grzbietem  dłoni  zakrwawioną  twarz.  Niektóre  przechodziły  jednak  obok  z 

podniesioną głową, dumnym spojrzeniem ignorując stojących na chodniku ludzi. 

-  Zsidó  kurva\  Żydowskie  dziwki,  wynoście  się  do  diabła!  -  zaskrzeczał  z  tłumu 

kobiecy głos. 

Na  dźwięk  tych  słów  posypały  się  przekleństwa  i  złorzeczenia,  jakich  Bajla  nigdy 

dotąd nie słyszała. Stała jak wryta i walczyła ze łzami. Tą ulicą szły kobiety, które nie miały 

szczęścia być katoliczkami, nie wyglądały tak aryjsko jak jej mała Maria, wydawały się inne 

niż  cała  zdrowa  reszta  i  ta  odmienność,  ta  przerażająca  tłumy  inność,  stała  się  ich 

przekleństwem.  To,  gdzie  je  prowadzono  i  co  miało  nastąpić,  było  wypisane  na  ich 

zatrwożonych  twarzach.  Dla  nich  nadzieja  już  umarła.  „Mój  Panie,  Boże  Wiekuisty  - 

pomyślała Bajla - gdzie jesteś? Dlaczego na to wszystko pozwalasz?”. 

W tym momencie padły nagle dwa strzały. Podniósł się wrzask i tłuszcza zafalowała. 

Któraś z Żydówek próbowała wyrwać się z pochodu i zniknąć w tłumie na chodniku. Łudziła 

się  nadzieją,  że  ciżba  nieco  się  rozstąpi,  wpuści  ją  do  środka  i  pochłonie,  chroniąc  przed 

prześladowcami.  Ale  ludzie  tylko  wrzeszczeli  i  nie  ustępowali  na  krok.  Mając  ofiarę  na 

wyciągnięcie  dłoni,  żołnierz  natychmiast  oddał  strzał.  Po  chwili  kobieta  leżała  na  ziemi  w 

kałuży  krwi.  Jej  szeroko  rozwarte  oczy  patrzyły  nieruchomo  w  niebo,  z  którego  obojętnie 

spoglądało słońce. 

Pochód  przystanął  w  miejscu.  Żołnierze  utworzyli  kordon,  podnieśli  karabiny  i 

wycelowali w kierunku kobiet. 

- Jeśli ktoś  się poruszy,  będziemy strzelać!  -  ryknął  oficer. Dotąd jechał  przodem  na 

koniu, a teraz zawrócił. Zbliżył się do żołnierza, który strzelał, i rzekł: - Ty idioto. Musiałeś 

od razu ją zabijać? Od czego masz bagnet? Myślisz, że ich nie przeliczono? Musimy odstawić 

wszystkie według spisu. A teraz jednej nam brakuje! 

Potem,  klnąc  na  czym  świat  stoi,  ponownie  skierował  się  ku  czołu  i  pochód  ruszył 

dalej. 

Żołnierz  rozejrzał  się  i  ujrzał  Bajlę.  Chwycił  ją  za  ramię,  porwał  z  chodnika  i 

wepchnął do szeregu. 

- Jazda, naprzód! Szybko! 

background image

Bajla krzyknęła najgłośniej, jak umiała, po węgiersku, a było to tamto zdanie, którego 

nauczyła się onegdaj. 

- En nem vagyok zsidó asszanyl* 

- Most az vagy!** - powiedział niewzruszonym głosem żołnierz, wymierzając jej cios 

w plecy kolbą karabinu. 

Bajla zachłysnęła się powietrzem, nie mogąc złapać tchu. I wtedy otrzymała następne 

uderzenie, tym razem w pierś, od którego lekko zachwiała się na nogach. 

„Może to tylko zły sen - pomyślała. - Może za chwilę się obudzę”. 

Ale  na  jawie  wykrzykiwała  wciąż  od  nowa  to  węgierskie,  wyuczone  zdanie:  „Nie 

jestem Żydówką”. Czuła się jak w tamtym koszmarze nocnym, w którym Bondar gwałcił ją 

na  oczach  tłumu.  Ale  tym  razem  nie  było  przebudzenia.  I  nikt  nie  przyszedł  jej  z  pomocą. 

Pomyślała o Josefie, siedzącym teraz gdzieś w pobliżu na ławce, czekającym daremnie na jej 

przyjście. I o Marii, która w tej chwili była w szkole. Świat nagle jakby się zakręcił niczym na 

szalonej karuzeli. Kobieta, która szła obok niej, podtrzymała ją, mówiąc: 

- Jeśli teraz upadniesz, zastrzelą cię na miejscu! 

* (węg.) Nie jestem Żydówką. 

** (węg.) Teraz jesteś. 

Tego  wieczora  Katarzyna  na  próżno  wyglądała  powrotu  Bajli.  I  Maria  dopiero  nad 

ranem spostrzegła, że całą noc przespała sama. Czekali jeszcze kilka dni, bo nikt nie wiedział, 

że  Bajla  pojechała  do  Szegszardu.  Kiedy  Franz  Hotzberger  zgłosił  się  na  posterunek 

żandarmerii w Wiesenau i  zapytał  o miejsce pobytu  Berty  Altmann, odpowiedziano mu,  że 

żadna kobieta o tym nazwisku nie figuruje w rejestrach. Żadnego wypadku z jej udziałem nie 

zgłoszono.  Ani  śladu.  Jakby  Bajla  zniknęła  nagle  z  powierzchni  ziemi.  Zaraz  potem 

przyjechał  Josef,  który  powiadomił  Katarzynę,  że  przez  wiele  godzin  czekał  w  parku.  I 

powiedział  jeszcze,  że  tamtego  piątku  zamierzał  spytać  Baj-lę,  czy  nie  zechce  zostać  jego 

żoną.  Ale  nikt  nie  miał  pojęcia,  gdzie  zniknęła.  I  jak  to  mogło  być,  że  wyjechała  tak  po 

prostu,  bez  żadnej  wiadomości?  Josef  nie  umiał  sobie  tego  wytłumaczyć.  Również  na 

posterunku policji w Szegszardzie nikt nic nie wiedział o żadnej „Bercie”. 

Nikt już jej potem nie zobaczył. I w tym miejscu kończy się historia Bajli Altmann. 

Choć nie, kończy się właściwie  gdzie indziej, całkiem  niedaleko od tamtego miasta. 

Tylko że wtedy nikt tego jeszcze nie przeczuwał. Dowiedziano się o tym dopiero później. 

 

background image

18 

Kilkadziesiąt lat później, latem 1965 roku 

Pewnego  dnia  młoda  Niemka  zjawiła  się  w  mieście  Szegszard.  Przyjechała 

czerwonym  samochodem,  który  zaparkowała  przed  miejskim  katolickim  urzędem 

parafialnym.  W  bramie  sąsiedniego  domu  stał  niepozorny  młody  mężczyzna  w  szarym 

garniturze  pod  niebieskim  krawatem,  który  zapisywał  coś  w  notesie.  Zauważyła  go  i 

uśmiechnęła  się,  skinąwszy  lekko  głową,  jakby  byli  znajomymi.  Natychmiast  cofnął  się  o 

krok i zniknął w cieniu bramy. 

Korytarz z szerokimi drewnianymi schodami prowadził w górę, na pierwsze piętro, do 

gabinetu  wielebnego  Janosa  Eberłeina,  młodego  księdza,  który  przywitał  ją  serdecznie.  Już 

przedtem  zapowiedziała  się  u  niego  na  rozmowę  przez  telefon,  czekał  więc  i  nie  był 

zaskoczony jej widokiem. Poczęstował kawą i  ciastkami. Przez chwilę prowadzili uprzejmą 

rozmowę  o  zwykłych,  codziennych  sprawach.  Potem  jednak  Niemka  zapytała  o  człowieka, 

który nazywał się Josef albo Jozsef Kleinhuber lub przynajmniej nosił kiedyś to nazwisko, bo 

nie wiedziała, czy jeszcze żył. Eberlein poszukał w rejestrze gminy i metrykach. 

- Nie - odparł - człowiek o tym nazwisku nigdy nie był członkiem rzymsko-katolickiej 

wspólnoty miasta Szegszard. 

Kleindorfer,  Kleinmajer,  Kleinmiiller,  Kleinstadler,  Kleinwirt  -  ma  tu  takich. 

Mieszkali  tutaj  przed  deportacją  Szwabów  i  innych  Niemców  w  styczniu  1945  roku.  Ale 

żadnego Kleinhubera. W każdym razie nie w katolickiej wspólnocie wyznaniowej i po 1900 

roku. 

Żyło  tu  wówczas  kilka  żydowskich  rodzin,  których  członkowie  się  przechrzcili, 

zmieniając  też  swoje  niemieckie  nazwiska.  W  trybie  doraźnym,  by  tak  rzec.  Naturalnie, 

musieli  coś  tam  zapłacić,  ale  nie  były  to  pokaźne  sumy.  W  formie  darowizny.  I  ma  się 

rozumieć, bez pokwitowania. Ci tak zwani nawróceni czy nowochrześcijanie, jak ich czasem 

pogardliwie nazywano w kościelnych kręgach, przenosili się zaraz potem do innego miasta, 

gdzie nikt ich nie znał, i bez śladu znikali. Powiadano, że udało im się ujść prześladowaniom. 

Można przypuszczać, że po wojnie niektórzy z nich powrócili do wiary mojżeszowej. Ale w 

rubryce  „nowochrześcijanie”  też  nie  ma  żadnego  wpisu  na  nazwisko  Kleinhuber.  Jeśli  był 

Żydem, mógł wyemigrować do Izraela albo pociągnąć gdzieś na Węgry. 

Wie pani, po wojnie tak wiele się tu działo. Ludzi zamykano albo zwyczajnie znikali. 

Często nikt nie wiedział, czy sąsiadowi udało się przejść na czarno przez granicę do Węgier, a 

stamtąd jakimś sposobem uciec do Austrii, czy może leży gdzieś na drodze, zastrzelony. W 

background image

1951  roku  odbył  się  wielki  proces  pokazowy  biskupa  Szwabów,  Augustyna  Pachy,  i 

dziewięciu  innych  duchownych.  Oskarżono  ich  o  szpiegostwo  na  rzecz  Watykanu  i  USA  i 

skazano na osiemnaście lat więzienia. Kilku księży z tych stron również uwięziono i wielu nie 

przeżyło tamtych czasów. 

-  Znałam  tylko  jednego  katolickiego  księdza,  kiedy  byłam  jeszcze  dzieckiem.  Ale 

pewnie  wraz  z  innymi  Niemcami  z  Bukowiny  został  wtedy,  w  1940  roku,  przesiedlony. 

Niedawno  czytałam  książkę  o  tych  czasach  -  o  wypędzeniach  Polaków  z  Kraju  Warty  i 

zasiedlaniu  dawnych  polskich  wsi  przez  bukowińskich  Niemców.  I  o  wypędzeniach 

niemieckich  osadników  tuż  przed  końcem  wojny.  Czytając  o  tym  wszystkim,  myślałam  o 

moim  dzieciństwie  i  o  katolickim  księdzu  z  małej  cipszerskiej  wsi  w  Karpatach  -  wtrąciła 

Niemka. 

- Pamięta pani może, jak nazywał się ten ksiądz? 

- Tak, oczywiście: Bondar. Ojciec Bondar. Ale imię wyleciało mi z pamięci. 

- Ojciec Wenzeslaus Bondar z Leopoldsdorfu? 

-  Tak,  z  Leopoldsdorfu.  Mieszkaliśmy  tam  przez  jakiś  czas,  moja  matka i  ja.  To  był 

bardzo  dobry  i  pobożny  człowiek.  Przyjął  nas  jak  ojciec.  Matka  pracowała  jako  jego 

gospodyni.  Mieszkaliśmy  w  parafii.  Bardzo  nam  tam  było  dobrze.  Chodziłam  wtedy  do 

niemieckiego przedszkola. Miło wspominam tamte letnie miesiące 1940 roku. Często wracam 

myślami do jego lekcji religii. Czy ojciec Bondar jeszcze żyje? 

-  Nie,  niestety  już  nie.  Po  zmianie  władzy  aresztowano  go  i  osadzono.  Umarł  w 

więzieniu. W Aiudzie, jeśli ta nazwa coś pani mówi. Przerażające miejsce, opowiadają ci, co 

je przeżyli. Sfingowano jakiś proces, zarzucano mu, że wykorzystywał cieleśnie małe dzieci, 

co  naturalnie  było  wierutnym  kłamstwem.  Takie  oskarżenia  kierowano  wtedy  pod  adresem 

wielu innych katolickich duchownych. Natychmiast znaleźli się fałszywi świadkowie, którzy 

potwierdzili akt oskarżenia. A sąd ochoczo im uwierzył, bo chodziło o zniesławienie dobrego 

imienia księdza i rzucenie cienia na reputację Kościoła. Ojciec Bondar dostał wtedy dziesięć 

lat więzienia. Po trzech latach już nie żył. Pewnie nigdy nie dowiemy się, co dokładnie zaszło 

w tamtej celi. Siedział z kryminalistami, a ci, jak wiadomo, nie mają litości dla skazańców, 

których zamyka się z powodu wykorzystywania dzieci. Chcemy zebrać dokumentację, żeby 

post  mortem  oczyścić  go  z  fałszywych  zarzutów.  Zasili  poczet  męczenników,  nad  których 

sekretną  galerią  właśnie  pracujemy.  I  dlatego  każde  bezpośrednie  zeznanie  naocznego 

świadka  jest  dla  nas  bardzo  ważne  i  wręcz  nieocenione.  Mogę  zapytać,  czy  byłaby  pani 

gotowa oświadczyć na piśmie, że ojciec Bondar z Leopoldsdorfu był dobrym chrześcijaninem 

i, jak to pani łaskawie określiła, „jak ojciec” traktował swych parafian? - Eberlein popatrzył 

background image

na nią proszącym wzrokiem. 

-  Ależ  oczywiście  -  odparła  Niemka.  -  Bo  tak  dokładnie  było.  Wobec  mnie  i  mojej 

matki zachowywał się zawsze jak rodzony ojciec. 

Wtedy  ojciec  Eberlein  podyktował  jej  krótkie,  lecz  wiążące  w  swej  treści 

oświadczenie,  które  „w  dobrej  wierze  i  w  zgodzie  ze  swym  sumieniem”  sporządziła  i 

podpisała, potwierdzając w nim, że w stosunku do niej i do innych dzieci wielebny Bondar 

zachowywał się zawsze bez zarzutu i „jak ojciec”. I że był też wielkim przyjacielem ludzkości 

i filantropem. 

Przed wyjściem zapytała jeszcze, czy Eberlein nie słyszał przypadkiem, co się stało z 

pewną Żydówką, która pewnego dnia 1944 roku znalazła się w Szegszardzie, a potem nagle 

bez śladu zniknęła. 

- Ach, to było tak dawno, na długo przedtem, zanim objąłem swój urząd - powiedział - 

ale  mieszka  tu  żydowski  pisarz,  Wilhelm  Bruckstein,  który  zebrał  dzieje  szegszardzkich 

Żydów. Może on będzie mógł pomóc. Widzi pani, jestem Węgrem - dodał, podając jej dłoń 

na pożegnanie - ale zajmuję się też historią Szwabów, którzy kiedyś tu mieszkali, w dawnej 

niemieckiej  częściej  miasta,  w  Svabucy,  w  okolicach  ulicy  Schwabengasse.  Stoi  tam  nadal 

dom  moich  rodziców  i  obydwa  domy  dziadków.  Nikt  z  nich  już  nie  żyje.  Rodziców 

deportowano  do  pracy  przymusowej  w  Związku  Radzieckim.  Zmarli  w  lagrze  Rowinki,  w 

Zagłębiu  Donieckim;  najpierw  moja  matka,  potem  ojciec.  Gdy  się  o  tym  dowiedziałem, 

zrozumiałem,  że  mam  do  spełnienia  ważną  misję:  postanowiłem  zostać  księdzem.  To  był 

jedyny  zawód  dla  mnie.  Dobrym  księdzem,  takim,  co  niesie  pomoc  bliźnim,  jak  wielebny 

Bondar i wielu innych... 

Bruckstein ucieszył się z wizyty z Niemiec. 

-  Najczęściej  przyjeżdżają  do  mnie  ludzie  z  Izraela  i  USA,  którzy  chcą  poznać  losy 

swoich przodków. Bardzo rzadko odwiedza mnie ktoś z Niemiec - powiedział. - To głównie 

dzieci  ocalałych.  Więc  najpierw  prowadzę  ich  na  cmentarz.  Tam  zmawiają  kadisz  i 

fotografują  groby  swoich  krewnych.  Potem  pokazuję  im  miejsca,  gdzie  stoi  lub  stał  kiedyś 

dom  ich  rodziców,  miejsca,  gdzie  chodzili  do  szkoły.  Często  mają  z  sobą  małe  przenośne 

magnetofony  i  nagrywają  wszystko,  co  im  po  drodze  opowiadam.  Czasem  zjawiają  się  też 

starsi  ludzie,  którzy  dawniej  tu  mieszkali.  Ale  ci  nie  potrzebują  mojej  pomocy.  Znają 

wszystkie drogi. Również tę, która prowadzi do Domu Wieczności, na cmentarz, gdzie leżą 

ci,  którzy mają groby. Zostają tylko  na dzień albo dwa;  cicho i  niepostrzeżenie przemykają 

uliczkami swoich wspomnień, a potem odjeżdżają. 

Tamtego dnia, którego ostatnie żydowskie kobiety poprowadzono z punktu zbornego 

background image

do stacji pociągów towarowych, zdarzyły się dwa incydenty, które Bruckstein znał z ustnych 

relacji  i  miał  w  swych  zapiskach.  Kilku  innych  naocznych  świadków,  których  sam 

przesłuchał, potwierdziło te relacje. W pewnej chwili jakaś Żydówka, korzystając z nieuwagi 

eskortującego  kobiety  żołnierza,  oddała  nieznajomej  na  chodniku  swoje  dziecko.  „Proszę, 

zaopiekuj  się nim!”  -  tak podobno powiedziała. I nic więcej.  Po czym  ruszyła z innymi, nie 

oglądając  się  za  siebie.  Żołnierz  niczego  nie  zauważył,  a  tamta  kobieta  zniknęła  zaraz  z 

dzieckiem w ramionach w tłumie gapiów. To była mała dziewczynka. Mogła mieć najwyżej 

dwa latka i znała tylko swoje imię: Erika. Brzmiało trochę z niemiecka, ale gdy wymawiano 

je po tutejszemu,  „Arika”, można je było  wziąć  za węgierskie.  Zresztą wielu  Żydów nosiło 

niemieckie imiona, jak Adolf, Hermann, Alfred albo Marta, Paula czy Ilse. Po wojnie jakieś 

starsze małżeństwo, które przeżyło deportacje, adoptowało tę Erikę. Bo naturalna matka już 

się po nią nie zgłosiła. Później cała rodzina wyemigrowała do Izraela. 

-  Ale  zdarzyło  się  coś  jeszcze  -  opowiadał  Bruckstein.  -  Jakaś  kobieta,  która 

przypadkiem  znalazła  się  w  tłumie  ludzi  na  chodniku,  została  siłą  wepchnięta  do  szeregu 

przechodzących  ulicą  Żydówek  i  musiała  pójść  z  innymi.  Chwilę  przedtem  zastrzelono 

Żydówkę, która próbowała zbiec. Jakiś żołnierz, chcąc, by liczba transportowanych kobiet się 

zgadzała, samowolnie tamtą zatrzymał i wcielił do pochodu. Ale ona nie wyglądała wcale na 

Żydówkę  i  chyba  nią  nie  była.  Bo  cały  czas  krzyczała,  najpierw  po  węgiersku,  a  potem  po 

niemiecku, że zaszła pomyłka i  że żadną  Żydówką nie jest.  Ale faszyści  byli niewzruszeni. 

Potem okazało się, że z jakichś powodów transport odwołano i wszystkie kobiety spędzono 

na  pobliską  łąkę,  niedaleko  rzeki  Cisy.  Tam  zostały  rozstrzelane,  a  ich  ciała  wrzucono  do 

wody.  Kim  dokładnie  byli  ich  zabójcy,  jednoznacznie  do  tej  pory  nie  ustalono.  Jak  zresztą 

sprawców wielu innych zbrodni. Kiedyś mówiło się, że to węgierscy faszyści, potem jednak 

stwierdzono, że zrobili to ludzie z jednostki SS, którzy wycofując się z linią frontu, na krótko 

się w tych stronach zatrzymali. Ale ostatecznie to zupełnie bez znaczenia, od czyjej kuli się 

umiera. Sprawcy byli już dawno za siódmą górą i za siódmą rzeką i szukaj wiatru w polu. A 

kobietom nie tylko odebrano życie, ale również własną śmierć, bo umarły niepo-chowane, bez 

grobu. I nikt nie zna miejsca, gdzie spoczywają. Egzekucja mogła trwać zaledwie kilka minut. 

W pobliżu jest rumuńska wioska. Niektórzy z chłopów słyszeli krzyki  i  wystrzały. A kiedy 

następnego dnia poszli w tamto miejsce, znaleźli całe mnóstwo łusek po nabojach. Na piasku 

przy  brzegu  wszędzie  było  widać  jeszcze  kałuże  krwi,  ale  ani  śladu  ciał.  Potem  dzieciaki 

pozbierały  łuski  i  bawiły  się  nimi.  Ale  wtedy  w  ogóle  się  o  tym  wszystkim  nie  mówiło. 

Chłopi  milczeli  ze  strachu  przed  wojskowymi  i  żandarmami.  Dopiero  po  sześciu  latach 

wszczęto  śledztwo  w  sprawie  tych  zamordowanych  kobiet.  Czasy  się  zmieniły.  Do  władzy 

background image

doszli  komuniści.  I  chłopom  rozwiązały  się  języki.  Wtedy  opowiedzieli,  co  tamtego  dnia 

słyszeli.  Ale  nawet  w  tych  czasach,  wstyd  to  przyznać,  ludzie  często  zatykają  uszy,  kiedy 

wspomina się o losie Żydów - tłumaczył Bruckstein. - Bo wszelka rozmowa schodzi od razu 

na temat żydowskich posiadłości i magnackich fortun, domów i parcel, którymi zarządzali. W 

ciągu  ostatnich  trzydziestu  lat  dwa  razy  z  rzędu  zostali  ograbieni.  Za  pierwszym  razem 

rabusiami  byli  faszyści  i  ich  państwo.  Nazywano  to  akcją  „przywracania  aryjskości”.  Za 

drugim, w 1947 roku, zrabowaną zdobycz znowu zagarnięto, tym razem odbierając ją z rąk 

grabieżców.  Za  tą  drugą  kradzieżą  stali  komuniści.  Ci  z  kolei  nazwali  swoje  działania 

„wywłaszczeniem”  lub  „upaństwowieniem”.  To,  co  faszyści  ukradli,  zasłaniając  się  hasłem 

aryjskiej  rewindykacji,  stało  się  teraz  „własnością  ludu”.  Tego,  czy  ktoś  kiedyś  okradnie 

również  komunistów  lub  dostanie  po  nich  w  spadku  zagrabione  mienie,  nie  wiadomo. 

Niewykluczone  jednak,  że  kiedyś  czasy  się  na  tyle  zmienią,  że  niegdysiejsi  faszyści,  jeśli 

będą  jeszcze  żyć,  znów  odegrają  rolę  pokrzywdzonych  i  prześladowanych.  Bo  wczorajsi 

faszyści,  a  wśród  nich  także  tamci  rabusie  i  mordercy,  mogą  jeszcze  wystąpić  w  roli  ofiar 

reżimu, który dzisiaj dzierży władzę... Któż to wie? Koło historii toczy się bowiem dalej, jak 

w tej starej żydowskiej nigun, pieśni „O latach, które przemijają”. 

Maria  słuchała  jednym  uchem,  w  roztargnieniu.  Bo  myślami  powracała  wciąż  do 

tamtej kobiety z przeszłości, z lata 1944 roku, którą zatrzymano na chodniku i uprowadzono. 

Przez przypadek, który zgotował jej niechybną śmierć. 

- Jak wyglądała ta kobieta, która upierała się, że nie jest Żydówką? - zapytała Maria i 

głos jej zadrżał, bo przeczuwała, że dobrze zna odpowiedź. 

-  Tego  nie  wiem.  Jedna  z  moich  informatorek  opowiadała  jednak,  że  gdy  żołnierz 

uderzył ją kolbą karabinu, z głowy zsunęła się jej chustka i upadła na bruk. Wtedy okazało 

się, że kobieta miała rude włosy. Nic więcej nie wiem. 

Maria zamilkła i wyjrzała przez okno. Na zewnątrz dzień stał w pełnej krasie. Bo czas 

wcale się nie zmieniał, lata przemijają i powracają. Wtedy niebo pewnie uśmiechało się tak 

samo jak dzisiaj, obojętnie spoglądając, co dzieje się na ziemi. Pomyślała o tym, że tamtego 

dnia  jej  matka  opuściła  dom  bez  pożegnania.  Bo  Maria  jeszcze  spała,  kiedy  Bajla 

bezszelestnie  wymknęła  się  z  pokoju.  A  w  chwili  gdy  ją  zatrzymano,  Maria  siedziała  w 

szkolnej ławce. 

Po szkole, gdy roześmiane dzieci z jazgotem wysypały się na drogę, Maria ruszyła w 

stronę domu, gdzie jak co dzień czekał na nią obiad, który jadła w kuchni.  I jak zawsze po 

posiłku odrobiła najpierw zadane przez nauczycielkę lekcje. Kiedy się z nimi uporała, zeszła 

nad  potok,  by  pobawić  się  z  rówieśnikami  z  sąsiedztwa.  Pod  wieczór,  jak  zwykle,  znowu 

background image

jadła w kuchni, a Katarzyna dotrzymywała jej towarzystwa, słuchając szkolnych opowieści. 

Na kolację była jak zazwyczaj pajda chleba z masłem, ze śliwkową ciągutką, jak Cipszerzy 

nazywali domowej roboty dżem z węgierek, a do tego kubek gorącego koziego mleka. Potem, 

jak zawsze, położyła się spać. Wszystko odbyło się tak jak każdego innego dnia. Wtedy, gdy 

jej matka szła na przypadkową, bezsensowną śmierć. 

Czy  strzały  padły  dokładnie  w  chwili,  gdy  roześmiana  bawiła  się  nad  potokiem  w 

nie-oglądaj-się-za-siebie?  Czy  matka  usłyszała  ten  perlisty,  dźwięczny  śmiech,  gdy  nagle 

kazano  jej  umierać?  Całkiem  możliwe,  bo  mówi  się,  że  ci,  co  umierają,  w  ostatnich 

sekundach  ziemskiego  istnienia  jedyny,  ostatni  raz  przez  krótką  chwilę  widzą  i  słyszą 

ukochanych, nawet gdy ci są daleko. „Kiedy ja się śmiałam, ona może po raz ostatni zawołała 

mnie  po  imieniu”  -  pomyślała  Maria,  zadziwiona,  że  w  obliczu  tej  strasznej  prawdy  w  jej 

oczach w ogóle nie stanęły łzy. 

Nigdy jeszcze nie odprowadzała nikogo na ostatniej drodze życia. Nigdy też nie stała 

nad otwartym grobem, by pożegnać się z kimś już na zawsze. I nie wiedziała, jak to jest, gdy 

człowiek na wieczne czasy schodzi z tego świata, sam i bez dobrego słowa. Teraz wiedziała 

przynajmniej  tyle,  że  matka  nie  była  całkiem  sama,  gdy  szła  nad  tamtą  rzekę.  Wiedziała 

jednak również, że Bajla nie spoczęła w żadnym grobie. W żadnym miejscu, jakie od czasu 

do  czasu  można  by  odwiedzić,  gdzie  można  by  przystanąć  i  powspominać.  Choćby  u  stóp 

starego dębu, o który można by się oprzeć w cichej zadumie. Bo nikt nie miał pojęcia, dokąd 

mętne  wody  pociągnęły  zwłoki  kobiet.  „Jedni  poszli  z  dymem,  inni  zniknęli  w  otchłani  - 

pomyślała Maria. - Nie został po nich żaden ślad. Poza bólem tych, którzy przetrwali, a ten 

jest niewidzialny. Ale czuje się go każdego dnia, bo groby owych umarłych są tak naprawdę 

w naszych sercach”. 

Maria  złożyła  dłonie  i  mocno  zacisnęła  palce,  żeby  dowieść  sobie  samej,  że  to,  co 

usłyszała, nie było snem. Czasem ból przychodzi zbyt niespodziewanie i jest wtedy niepojęty 

i ogromny, tak wielki, że nawet łzy nie są w stanie go uśmierzyć. Bo tak jak czasem brakuje 

słów, tak niekiedy nie znajduje się też łez. Cierpienie obezwładnia i zmusza do milczenia. 

- Znała pani może tę kobietę? Tę z rudymi włosami? - zapytał Bruckstein. 

- To była moja matka - odpowiedziała Maria, czując, że każde następne słowo może ją 

udusić. 

Zamilkła  więc  i  bez  ruchu  wpatrywała  się  przed  siebie.  Nie  chciała  już  nic  więcej 

wiedzieć.  Bruckstein  zrozumiał  i  też  przestał  mówić.  Nie  pierwszy  raz  patrzył  na  kogoś 

siedzącego  na  krześle  w  jego  małym  archiwum,  poszukującego  informacji.  On  zaś  musiał 

opowiadać  o  ludzkim  nieuchronnym  przeznaczeniu.  Myślał  przy  tym  często,  że  może 

background image

przyjdzie  dzień,  gdy  nikt  już  nie  zapuka  do  drzwi,  by  zapytać  o  bliskich.  Ta  długa  lista 

nazwisk i ludzkich losów też przecież któregoś dnia dobiegnie kresu, a na wszystkie pytania 

padną odpowiedzi. Ale nawet wtedy nikt nie zwolni go od misji, którą dobrowolnie wziął na 

siebie  jako  ocalony,  choćby  nałożyli  ją  na  niego  inni.  Spisywania  i  powiadamiania,  jakie 

nigdy się nie skończy. W każdym razie nie za jego życia. 

Usłyszawszy,  że  Maria  aż  do  października  1944  roku  mieszkała  w  górskiej  dolinie, 

nieopodal Wiesenau, i chodziła tam do szkoły, Bruckstein opowiedział o wydarzeniach, które 

rozegrały się w tym zapadłym niegdyś, odległym od wielkiego świata zakątku Marmaroszu. 

- Ludzie żyli tam spokojnie i z dala od bieżących wydarzeń dnia, jak u Pana Boga za 

piecem,  by  tak  rzec.  Do  czasu  gdy  nagle  zauważyli,  że  zabrakło  „bożego  pieca”,  za  którym 

można by się schować. Ale wtedy było już za późno... 

I  tak  Maria  dowiedziała  się,  że  w  końcu  kwietnia  1944  roku  do  getta  w  Wiesenau 

przyjechał  na  inspekcję  Adolf  Eich-mann,  w  asyście  Laszló  Ferenczego.  Niemieccy 

mieszkańcy miasta nie wiedzieli, kim był Eichmann, ani nie słyszeli o Fe-renczym. Jedynym 

człowiekiem, który cieszył się, gdy obydwaj w towarzystwie innych faszystów odwiedzali to 

miejsce, miał być szef miejscowej organizacji partyjnej Stuppka. Ale po wojnie nie zdołano 

go ująć. Zniknął z niemieckimi oddziałami wycofującymi się z karpackiej Ukrainy na zachód. 

Wtedy  gdy  komendant  polowy  okręgu  Wiesenau  zmusił  niemiecką  ludność  do 

natychmiastowego opuszczenia kraju. 

Część z tych, którzy pozostali, bo nie chcieli porzucać ojczystej ziemi, uznając, że nie 

ma  czego  się  obawiać,  w  styczniu  1945  roku  deportowano  do  ZSRR.  „Na  roboty  przy 

odbudowie  kraju”;  tak  to  wtedy  nazywano.  Mieli  odbudować  to,  co  niemiecka  armia 

zniszczyła  podczas  wojny.  Mało  kto  pamięta  dzisiaj,  że  folksdojcze  z  Marmaroszu  zajęli 

wtedy  miejsca  w  tych  samych  bydlęcych  wagonach,  w  jakich  rok  wcześniej  deportowano 

Żydów do Kaschau i Auschwitz. W niektórych z tych wagonów widać było jeszcze wyryte w 

deskach nazwiska ich żydowskich sąsiadów. 

-  W  ten  sposób  zamknął  się  przedziwny  krąg  -  powiedział  Bruckstein  -  choć  jedni 

jechali stąd na pewną śmierć, a ci drudzy tylko na roboty. Z sowieckich obozów pracy wielu 

też  wracało.  Nie  zamierzamy  jednak  rachować,  ilu  martwych  znalazło  się  po  obu  stronach: 

żydowskiej i niemieckiej. Bo już jeden zabity to zbyt wiele. Ludzkiego cierpienia nie wyrażą 

ani  liczby, ani  statystyki.  Nie chcemy tylko,  żeby  o nim zapomniano i  by  uniosła je z sobą 

milcząca rzeka czasu, jak wtedy te kobiety bez nazwiska. 

Potem  Bruckstein  zrelacjonował  Marii,  co  działo  się  w  getcie  Wiesenau  w  tamtych 

tygodniach  1944  roku,  gdy  nie  wiedząc  o  niczym,  spokojnie  mieszkały  w  górskiej  dolinie, 

background image

ona i jej matka. Nikomu nie wolno było zbliżać się do zamkniętych, pilnie strzeżonych bram 

getta. Nikt nie mógł się dowiedzieć, co się działo za murami. Są jednak relacje ocalałych, jak 

również zeznania niemieckich mieszkańców, sąsiadów i naocznych świadków. Tych, co nie 

odwracali oczu. Nawet gdy musieli milczeć. Niektórzy przez ogrodzenie z drutu kolczastego 

rzucali nocą bochny chleba. Był to gest wielkiej odwagi, ale korzyść płynęła z tego niewielka, 

bo w getcie więziono wówczas ponad trzynaście tysięcy głodujących ludzi. 

Bardziej  nieznośne  od  głodu,  pragnienia  i  chłodu  były  codzienne  okrucieństwa 

żołnierzy i strażników. Do najbardziej osławionych prześladowców należał węgierski faszysta 

Lajos Fellner, znany jako Lajczi. Zrywał żydowskim dziewczętom i kobietom kolczyki prosto 

z uszu razem ze skórą. Getto przeżyło kilka Żydówek z takimi „poćwiartowanymi uszami”. 

Ów Lajczi zdążył zbiec potem z tych stron, na jesieni 1944 roku. Ma teraz w Hamburgu dużą 

firmę i mówią, że dobrze mu się wiedzie. Inni, jak Bajtasi, Funkenhauser, Schiesser i Roman, 

najpierw  rozstrzeliwali  ludzi,  a  dopiero  z  martwych  zdzierali  biżuterię  i  zegarki.  Od 

Funkenhausera  miało  pochodzić  powiedzonko:  „Nie  mógłbym  skrzywdzić  żywego  Żyda, 

dlatego przedtem muszę go zastrzelić”. 

Żydowskich rodziców żandarmi i ludzie z SS, tacy jak Juliusz Fellner, bili i poniżali 

na  oczach  dzieci.  (Ten  niemiecki  Fellner  nie  był,  nawiasem  mówiąc,  żadnym  krewnym 

węgierskiego Fellnera, owego Lajcziego). Zmuszano ich do picia moczu i zjadania psich kup. 

Gdy  wymiotowali,  musieli  zlizywać  z  ziemi  rzygowiny.  Ale  nie  własne,  tylko  innych. 

Kobiety i dziewczęta gwałcono na oczach mężów i rodziców. Stawiających opór na miejscu 

rozstrzeliwano.  Podczas  „rewizji  osobistych”,  w  trakcie  których  obszukiwano  intymne 

miejsca,  gdzie,  jak  przypuszczano,  kobiety  ukrywały  złoto,  wiele  Żydówek  zostało  ciężko 

poranionych.  To  samo  działo  się  z  mężczyznami,  którym  bagnetami  rozrywano  odbyt. 

Niektórzy odbierali sobie po tym  życie.  Inni  wili  się w męczarniach i  umierali w końcu od 

odniesionych  ran.  Te  „kontrole”  przeprowadzano  najczęściej  w  obecności  dzieci.  Musiały 

przyglądać się, jak „z góry na dół i od tyłu” rewidowano ich rodziców, słuchać, jak krzyczeli 

z bólu. 

-  Dosyć!  Proszę  przestać!  -  powiedziała  Maria.  -.Nie  mogę  tego  słuchać...  to  zbyt 

przerażające. 

I tym razem na próżno próbowała powstrzymać łzy, stłumić je i zadławić. Kilka razy 

przełknęła  ślinę,  ale  w  końcu  nie  dała  rady  i  nagle  jej  piersią  wstrząsnął  szloch.  Wiedziała 

jednak, że nie starczy jej łez, by wypłakać cały ból. Będzie go nieść już z sobą zawsze, przez 

całe życie. 

background image

19 

10  października  1944  roku  niemieccy  mieszkańcy  Wiesenau  w  popłochu  opuszczali 

miasto. Z rozkazu szefa komendantury polowej Wehrmachtu miasteczko miało być w ciągu 

kilku godzin puste. Bo od strony górskich dolin nadchodziły już rosyjskie wojska i z oddali 

dobiegały  odgłosy  wystrzałów.  Drwalskie  osady  Feiner,  Kuselwies  i  Barthau  oddano  bez 

walki i ewakuowano. Wkrótce potem zajęli je Rosjanie. 

Na  dworcu  czekał  już  długi  pociąg  towarowy.  Ludzie  cisnęli  się  do  drzwi,  każdy 

chciał się wepchnąć do wagonu. Nikt nie chciał być ostatni. Chwilami rozlegał się ponawiany 

ogień  rosyjskiej  artylerii  i  wydawało  się,  że  obce  wojska  są  tuż-tuż.  Niemieccy  żołnierze 

biegali  jak  szaleni  wzdłuż  peronu,  ciągnąc  za  sobą  do  wagonów  wielkie  skrzynie,  a  oficer 

nieustannie  wywrzaskiwał  wciąż  nowe  rozkazy.  Panowały  powszechna  panika  i  nieopisany 

wręcz  bałagan.  Franz  i  Katarzyna,  trzymająca  za  rękę  Marię,  znaleźli  miejsce  w  którymś  z 

wagonów. Siedziano w nich z podkurczonymi nogami na podłodze, na rozwiniętych kocach, 

grubych, kilkakrotnie zrolowanych puchowych kołdrach z owczej wełny. Te kołdry i plecaki 

wypchane  chlebem,  wędzoną  szynką,  serem  i  słoniną,  to  wszystko,  co  w  pośpiechu  mogli 

zabrać. Franz trzymał swój plecak między kolanami. Jego zawartość miała dla przeżycia taką 

wagę jak wełniany pled, nikt nie wiedział bowiem, dokąd zmierza po-ciąg. 

Noc  była  lodowato  chłodna  i  przejrzysta.  Księżyc  sterczał  upiornie  blady  i 

niesamowity,  spoglądając  w  milczeniu  z  góry  na  dolinę,  a  na  karpackim  niebie,  ponad 

ciemnymi górami, jak zawsze płonęły niezliczone gwiazdy. Katarzyna próbowała tłumić łzy. 

Przełknęła je kilkakrotnie i powiedziała w końcu: 

- Gwiazdy ojczystej ziemi, kiedy je znów zobaczymy? 

- Kwiasto widno wszyndo na calem świtu. Wszyndo sum tako same - odparł Franz. - 

A możen keda obacem toż snowa naso dulina. 

W domu  spuścili z łańcucha psa i  czule się z nim pożegnali. Podążał  za nimi  aż do 

samej stacji. W pobliżu spotkał jednak inne bezpańskie teraz psy i pewnie wszedł z nimi w 

komitywę, bo po chwili zniknął im z oczu. 

W pewnym momencie pociąg powoli ruszył z dworca. Lokomotywa zagwizdała kilka 

razy  w  pożegnalnym  pozdrowieniu,  które  echem  poniosło  się  w  dolinę. Mijali  potem  wiele 

stacji, na których niemieccy osadnicy próbowali wspiąć się do pociągu, choć w wagonach nie 

było  prawie  żadnych  miejsc.  Po  drodze  do  sapiącej  lokomotywy  doczepiano  wciąż  nowe 

wagony,  wszystko,  co  jeszcze  stało  na  zajezdniach.  W  ten  sposób  pociąg  nieustannie  się 

wydłużał.  Teraz  ciągnął  wagony  towarowe,  wagony  z  ciężkimi  platformami  do 

przeładunków, stary ambulans pocztowy i wagony bydlęce, których w pośpiechu nikt nawet 

background image

nie  uprzątnął.  Ale  teraz  nie  miało  to  znaczenia,  bo  każdy  myślał  tylko  o  ucieczce  i  bardzo 

obawiano się wciąż prących naprzód Rosjan. 

Od  tygodni  szefowie  miejscowych  organizacji  partyjnych  w  niemieckich  osadach 

nieustannie opowiadali o niewyobrażalnych okrucieństwach. „Bolszewicy nie będą mieli dla 

nas litości” - ostrzegali. Dlatego wraz z innymi partyjnymi bonzami w brunatnych uniformach 

i  ich  rodzinami  już  zawczasu  zadbali  o  własne  bezpieczeństwo.  A  na  miejscu  została  cała 

reszta, ci, którzy wierzyli w codziennie powtarzane hasło: „Wytrwajcie, nadchodzimy!” Nie 

przeczuwali wcale, że z „ludowych odbiorników”, małych bakelitowych radyjek, które stały 

po  niemieckich  domach,  maszerują  w  ich  stronę  na  powietrznych  falach  same  napuszone 

kłamstwa, wykrzykiwane do wtóru z paradną muzyką obłąkańców. 

Teraz  jednak  przychodził  czas  zapłaty,  co  jak  bumerang  uderzała  w  dawnych 

prześladowców.  To  bowiem,  co  niemieccy  żołnierze  wyprawiali  w  poprzednich  latach  na 

okupowanych  ziemiach,  na  frontach  Ukrainy,  Białorusi  i  w  wielu  innych  miejscach,  teraz 

powtarzało się tu, w Karpatach. Wojna, która przedtem-na podkutych niemieckich butach szła 

na Wschód, wracała z tego Wschodu na rosyjskich. Skutek odpowiadał na przyczynę, choć ci 

najbardziej wydarzeniami dotknięci nie mieli z tą przyczyną nic wspólnego. 

Piętno  zbiorowej  odpowiedzialności  rozkładało  się  na  wszystkich  i  nie  stopniowano 

przewin.  Kara  dotykała  w  jednaki  sposób  winnych  i  niewinnych.  Istniała  tylko  jedna  mała, 

choć istotna różnica, bo już wcześniej dzielono „towarzyszy narodowych” podług partyjnego 

klucza. Tych naprawdę winnych nie można było potem znaleźć. Bo na czas zrozumieli swoje 

błędy  i  niepostrzeżenie  ulotnili  się  z  brunatnej  zawieruchy,  kiedy  kurz  bitewny  opadł,  jak 

często w takich razach, wprost na głowy tych, którzy prostodusznie i lekkomyślnie zawierzyli 

bajkom  o  narodowo-niemieckim  przeznaczeniu.  Razem  z  winą.  Owo  przeznaczenie  przez 

stulecia  określające  ich  drogi  zostawiło  ich  teraz  całkiem  samych  na  zatłoczonym  od 

uciekinierów dworcu. Ten los musieli wziąć teraz we własne ręce. 

Tam  właśnie  stali  11  października  z  kobietami  i  dziećmi,  za  jedyny  bagaż  mając 

plecak  i  czasem  chłopski,  rumuński  wełniany  koc.  Starsi  mieszkańcy  jednak,  ci,  którzy  nie 

potrafili  już  szybko  biegać  albo  byli  chorzy,  zostawali  w  opustoszałych  miejscowościach. 

Wierzyli w cud, ale właściwie czekali tylko na śmierć. A tę dało się już słyszeć. Nadchodziła 

z wystrzałami ciężkiej artylerii. 

Małe  uśpione  stacyjki,  przez  które  wcześniej  raz  dziennie  przejeżdżał  jakiś  pociąg, 

gdzie  na  peronie  gdakały  kury  zawiadowcy,  a  w  słońcu  grzały  się  bezpańskie  psy,  nagle 

wypełniły się wrzawą oraz bieganiną miotających się jak widma ludzi. Czegoś takiego nigdy 

tutaj przedtem nie widziano. 

background image

Za każdym razem, gdy pociąg ostrożnie wtaczał się na peron, wszędzie czekali ludzie. 

A  kiedy  się  zatrzymywał,  szturmowali  drzwi.  Spadali  jak  szara  lawina  strachu  i  rozpaczy. 

Mężczyźni  krzyczeli,  kobiety  błagały:  „Zabierzcie  nas  z  sobą!  Na  litość  boską,  nie 

zostawiajcie  nas!”.  Słychać  było  płacz  dzieci.  Psy  szczekały,  przekrzykując  się  z  ostrymi, 

warkliwy-mi głosami niemieckich żołdaków, którzy jechali w osobnym wagonie, żeby strzec 

pociągu.  Pozostałe,  gdzie  siedzieli  lub  najczęściej  stali  folksdojcze,  były  przepełnione. 

Lokomotywa  obojętnie  dawała  gwizdem  znak,  zostawiała  za  sobą  syczący  obłok  pary  i 

sapiąc, powoli ruszała w dalszą drogę. 

A ta prowadziła przez kolejne miejscowości, Leordinę, Pe-trową, Bistrę  - ukraińskie 

osady,  gdzie  nie  przystawano  -  aż  do  Wischauthalu,  gdzie  był  wielki  węzeł  kolejowy.  Tu 

niespodziewanie pociąg stanął i nie ruszał z miejsca. I nikt nie wiedział dlaczego. 

-  Wszyscy  wysiadać!  -  zaczęli  wrzeszczeć  żołnierze  i  wrzeszczeli  tak  długo,  aż 

wagony  zostały  opróżnione.  W  dalszą  drogę  każdy  musiał  teraz  iść  o  własnych  siłach,  na 

piechotę. 

Wśród  uciekinierów,  w  nieskończonym  szarym  tłumie,  który  mijał  stację,  widać  też 

było  wielu  wieśniaków  z  Liptschau  i  Apschitz,  najczęściej  Ukraińców.  Załadowali  swój 

dobytek na zaprzężone w woły wozy, a na skrzyniach i walizkach usadowiły się ich dzieci. 

Rodzice szli obok wozów i nieustannie poganiali ludzi, by schodzili z drogi. 

Ale ulice były tak zapchane ludźmi prącymi gęstym strumieniem w zachodnią stronę, 

że Franz po opuszczeniu dworca od razu obrał drogę przez pola. 

- Tem, kej sunce zachodi, tamo jist zachód. Tamo musen ist da rano - rzekł. 

- Może z bożą pomocą gdzieś w końcu zajdziemy. Oby tylko nie do.Ruskich - odparła 

Katarzyna. 

Franz nic na to nie powiedział, maszerując raźnym krokiem naprzód, a Maria robiła 

wszystko,  by  nie  zostawać  z  tyłu.  Katarzyna  prowadziła  ją  za  rękę.  Drugą  przytrzymywała 

dwa wełniane koce. Trzeci pled Franz przytwierdził do plecaka. 

Nagle  usłyszeli  ostrzegawczy  gwizd  lokomotywy  i  ujrzeli,  jak  długi,  ciemny  wagon 

towarowy nadjeżdża wolno z kierunku Trebusch w stronę stacji. 

-  Chodta  skoro  nazet!  -  zawołał  Franz  i  wszyscy  we  trójkę,  tak  jak  stali,  zawrócili  i 

rzucili się biegiem w kierunku dworca. 

Kiedy  pociąg  wjechał  na  peron,  zobaczyli,  że  ciągnie  również  kilka  wagonów 

pasażerskich  zapełnionych  przez  wielu  ludzi.  Ale  miał  jeszcze  dużo  wolnych  miejsc.  Bo  w 

środku  siedziały  przeważnie  kobiety  z  dziećmi,  a  mężczyźni  przycupnęli  na  szerokich 

dachach  wagonów,  w  których  przewożono  bydło.  Na  ten  pociąg  próbowali  teraz  dostać  się 

background image

Ukraińcy  i  Cipszerzy,  chłopi  i  miastowi.  Biegnąc,  popychali  się  nawzajem,  przewracali 

bezlitośnie jeden drugiego. Kobiety piszczały, mężczyźni klęli, gotowi w razie potrzeby użyć 

pięści, dzieci płakały. 

I  znów  rozpętał  się  nieopisany  rozgardiasz,  bezwzględna  wal-ka  wszystkich  ze 

wszystkimi, aż w końcu nikt już nie mógł dostać się do środka, bo wielu stało na stopniach, 

kurczowo czepiając się poręczy, by nie dać się zepchnąć tym niżej. 

Franzowi jednak w porę udało się przecisnąć. Podniósłszy wysoko Marię, wepchnął ją 

razem  z Katarzyną do wagonu. Sam  utkwił na ostatnim stopniu, kiedy pociąg powoli  ruszył 

ze stacji, żegnany krzykami i przekleństwami tych, którzy zostali na peronie. 

Przez  Grossbotschko  droga  prowadziła  do  Weisskirchenu  nad  Cisą,  a  potem  do 

Theresienthalu  na  Zakarpaciu,  skąd  pociąg  wspiął  się  pod  górę  i  dotarł  aż  do  Teutschenau. 

Tam kazano nagle wszystkim wysiąść, bo okazało się, że wycofujące się niemieckie wojska 

na  krótko  przedtem  wysadziły  w  powietrze  most  koło  Bustenhausenu.  Długi  sznur 

uciekinierów  podążył  więc  dalej  pieszo,  kierując  się  na  Chusst  i  Rotmarkt.  Ale  ani  z 

Rotmarktu ani z Beregszaszu nie było już żadnych połączeń kolejowych. Franz, Katarzyna i 

Maria musieli znów iść o własnych nogach aż do Tschoppu. Tam spędzili cały dzień i noc na 

dworcu, w nadziei, że przejedzie jeszcze jakiś pociąg, którym mogliby się zabrać. 

Było tu podobnie jak w Wischauthalu i na innych stacjach. Wszędzie czekali ludzie. 

Często widziało się rodziny z kilkorgiem dzieci, koczujące na plecakach i walizkach. Ludzie 

musieli  siedzieć  na  bagażach,  bo  jak  ktoś  był  nieostrożny,  natychmiast  go  okradano.  Na 

peronie  płonęło  kilka  małych  ognisk,  przy  których  próbowano  ogrzać  dłonie.  Byli  tu 

przeważnie Ukraińcy, kobiety i dzieci.  Poza tym  kilku mężczyzn, z wyglądu sądząc, chyba 

Węgrów,  którzy  w  sobie  wiadomy  sposób  uniknęli  wojska.  W  poczekalni  siedziało  sześciu 

esesmanów,  pięciu  szeregowych  żołnierzy  i  oficer.  Palili,  śmiali  się  i  małymi  łyczkami 

popijali  coś  z  pękatej  flaszki,  która  przechodziła  wkoło  z  rąk  do  rąk.  Wydawali  się  mieć 

świetne humory. Przypuszczalnie nadal wierzyli w „ostateczne zwycięstwo”. 

W  pewnej  chwili  oficer  podniósł  się  z  krzesła,  powiedział  coś  i  w  asyście  dwóch 

żołnierzy  wyszedł  na  zewnątrz.  Bo  wśród  ludzi  na  peronie  wypatrzył  jakiegoś  mężczyznę 

przechodzącego z kobietą i dwoma małymi chłopcami obok okna. 

- Ej, ty! Herkommenl - zawołał. 

Mężczyzna przystanął, wskazał na siebie palcem, skinął głową i pytającym wzrokiem 

spojrzał na oficera. 

- Tak, do ciebie mówię! Herkommenl 

Mężczyzna  wyglądał  jak  tutejsi  chłopi.  Nosił  krótką  czarną  brodę,  na”  nogach  miał 

background image

czarne buty z cholewami. Był w ciemnym ubraniu i w czapce z daszkiem. 

- Żyd? - zapytał oficer. 

- Nie - odparł mężczyzna - folksdojcz. - Ale twarz zrobiła mu się blada, jak pobielona 

wapnem ściana domu za plecami. Kobieta i dwójka chłopców stali obok, trwożliwie wlepiając 

oczy w oficera, nic nie mówiąc. W jednej chwili otoczył ich krąg ciekawskich, a stojący dalej 

ubolewali, że nie mogą zobaczyć, co się dzieje z przodu. 

- Folksdojcz, mówisz? - Oficer się roześmiał. - No to zmów Ojczenasz, chrześcijański 

lud chętnie posłucha. No, na co czekasz, jazda! 

- Nie mogę modlić się przed ludej - odpowiedział mężczyzna żałosnym głosem. 

- Nie możesz modlić się przed ludej? - szydził oficer. - No to ściągaj portki. Jazda! 

- Proszę, nie, panie oficerze. Nie przed ludej, tylko nie to - błagał mężczyzna. 

-  Właśnie  tutaj,  przed  ludej,  zdejmiesz  portki,  ty  żydowska  świnio.  I  twoje  małe 

prosięta też! No, raz-dwa! - ryknął oficer. 

Kiedy mężczyzna wciąż jeszcze się ociągał, podeszli do niego żołnierze i zwyczajnie 

zdarli z niego spodnie. I wszyscy zobaczyli obrzezany członek. I obrzezani byli też obydwaj 

chłopcy. Stali teraz bezradni, płacząc i płonąc ze wstydu przed śmiejącymi się ludźmi. 

- Portki w górę i zapiąć! - rozkazał oficer. Po czym całą czwórkę poprowadzono pod 

ścianę szopy. 

Mężczyzna powiedział jeszcze po cipszersku: 

-  Chcema  predtom  sa  pomodlec.  Proszę  pozwolić  nam  się  pomodlić.  Ten  jeden  raz, 

panie oficerze! 

- Nikt tu się nie będzie modlił! - wrzasnął oficer. - Nie jesteśmy w kościele! 

Żołnierze  przeładowali  broń.  Rozległo  się  kilka  strzałów  i  rodzina  w  milczeniu 

osunęła się na kolana. Przedtem mocno chwycili się za ręce. Chłopcy byli pośrodku, a po obu 

stronach  rodzice.  I  wciąż  trzymali  się  za  ręce,  kiedy  bez  słowa  leżeli  na  ziemi.  Oficer  i 

żołnierze odeszli już do poczekalni. Chwilę potem butelka znów zaczęła krążyć z rąk do rąk i 

wszyscy się śmiali. Może zresztą była to już druga flaszka, którą w przerwie ktoś otworzył. 

Dopiero  gdy  ludzie  się  rozstąpili  i  powrócili  do  swych  ognisk,  Maria  zobaczyła 

martwych Żydów. Obok nich przystanął stary Ukrainiec z długą białą brodą. Zdjął z głowy 

futrzaną  czapkę  i  prawą  dłonią  powoli  przejechał  po  otwartych  oczach,  w  których  zamarło 

przerażenie. Żeby nie musiały już patrzeć na ten świat. Poruszał przy tym wargami, jakby się 

modlił.  Nie  była  to  z  pewnością  modlitwa,  którą  wcześniej  chcieli  zmówić  Żydzi.  I  jeśli 

istniał jakiś Bóg - a w tych czasach można już było poważnie w to wątpić - na pewno usłyszał 

tę modlitwę, bo ostatecznie nie miało znaczenia, czy ktoś zwracał się do niego po hebrajsku, 

background image

ukraińsku czy nawet po niemiecku. 

- Skąd ten oficer mógł z góry wiedzieć, że to Żydzi? - nie dowierzała Katarzyna. 

Obok  siedziała  młoda  nauczycielka  z  niemieckiej  Rzeszy,  Elfriede  Spahnle,  która 

dołączyła do nich w Rotmarkcie. Na pytanie Katarzyny rzekła: 

- O tym samym przed chwilą pomyślałam. Bo sama bym za nic nie poznała. Ale ci z 

SS  to  świetnie  wyszkoleni  ludzie.  Od  razu  to  zauważyli.  Mają  oko.  Zaraz  wiedzą,  kto  jest 

Niemcem, a kto Żydem lub Cyganem. 

Wypowiedziała te słowa, jakby mówiła o pogodzie. Pobrzmiewał w nich jednak jakiś 

dziwny, lekko wzgardliwy ton. Ton tłumionego rozdrażnienia, zgorzkniały i zły. Było to coś 

całkiem  nowego,  niezwykłego,  czego  dotąd  nie  słyszeli.  Katarzyna  nadstawiła  uszu  i  nim 

zdążyła  pomyśleć  i  może  nawet  zadać  jakieś  pytanie,  nauczycielka  dorzuciła  tylko  jedno 

słowo:  „Niestety”,  jakby  ubolewała,  że  są  na  świecie  ludzie,  których  się  w  ten  sposób 

„szkoli”. 

Nagle przysunęła się bliżej Katarzyny i ściszonym głosem, szybko, jakby natychmiast 

musiała z siebie coś wyrzucić, powiedziała: 

-„Niech  Bóg  ma  nas  w  opiece,  jeśli  Fiihrer  przegra  tę  wojnę”,  pomyślałam  sobie 

kiedyś,  kiedy  byłam  jeszcze  w  niemieckiej  szkole,  w  Unterschónbornie.  Unterschónborn  to 

jedna z wielu niemieckich góralskich gmin rozsianych po Zakarpa-ciu, niedaleko Użhorodu, 

który kiedyś nazywał się Ungers-markt. A teraz ta wojna jest praktycznie już przegrana. Już 

po  nas,  Frau  Hotzberger.  To,  co  teraz  przeżywamy,  to  początek  gorzkiego  końca.  A  potem 

nastąpi  koniec  wszystkich  końców.  Po  całej  wschodnioniemieckiej  Rzeszy  nie  zostanie 

kamień  na  kamieniu.  Będzie  to  również  koniec  wielu  Ukraińców  i  Węgrów  z  niemieckimi 

rodowymi  nazwiskami,  których  dzieci  uczyłam  niemieckiego,  żeby  przywrócić  je 

narodowoniemieckiej  macierzy.  Niektóre  z  tych  rodzin  zawczasu  już  uciekły  z  tych  stron, 

inne zostały. Jeśli uda im się przeżyć wojnę, staną się znowu tym, kim byli, zanim przysłano 

nas tu z instytutu w Stuttgarcie: Ukraińcami, Węgrami, Polakami, Rosjanami, ale niemieckie 

nazwiska wciąż będą trwać... 

- Znam tylko Sasów z Siedmiogrodu i Cipszerów z Mar-maroszu. U nas nikt nawet nie 

wie,  że  po  tamtej  stronie  gór  są  też  niemieckie  wsie  -  rzekła  Katarzyna,  trochę  zadziwiona 

wszystkim,  co  przed  chwilą  usłyszała,  bo  jej  cały  świat  zamykał  się  w  zapomnianej  przez 

ludzi i Boga zapadłej dolinie w rumuńskich, porośniętych gęstym lasem Karpatach. 

- Były, tak niestety już wkrótce trzeba będzie mówić, były, bo nawet ci, co mieszkali 

w Oberschónbornie, Pauschingu, Birkendorfie, Madchendorfie, Bartdorfie, Lallendorfie i jak 

tam jeszcze się te wszystkie osady nazywały, też teraz uciekają. Połowa krainy Palanoku jest 

background image

już pusta. Wszystko stracone, wszystko diabli wzięli... 

-  Ale  czemu  ci  tutaj  robią  ciągle  takie  rzeczy,  jeśli  wszystko  już  stracone?  Dlaczego 

musieli  zastrzelić  tych  biedaków?  Dlaczego?  Tego  nie  rozumiem  -  wyszeptała  Katarzyna, 

bardziej do siebie samej. 

Nauczycielka usłyszała jednak jej słowa i odpowiedziała: 

-  Bo  Himmler  zażądał  tego  w  swych  Dwunastu  Przykazaniach.  Mówi  się  w  nich 

całkiem  jasno,  że  „Żydzi  mają  być  wytępieni”  i  że  „cały  żydowski  naród  musi  zniknąć  z 

powierzchni ziemi”. 

- A kto to taki ten Himmler? - zapytała Katarzyna i zrobiło się jej trochę przykro, że 

nic nie wiedziała. 

Przysłuchujący się rozmowie Franz wtrącił: 

-  O  tem  ani  razo  nie  slyszełem.  Mo  snajem  telko  Hitler,  Firer,  ktoren  tek  kricz,  kaj 

mowet. 

-  Reichsführer  SS  Heinrich  Himmler.  No  cóż,  żyliście  sobie  dotąd  gdzieś  w  tych 

Karpatach, z dala od wojennej zawieruchy. Nic dziwnego, że nie mogliście nawet wiedzieć, 

kto za tym wszystkim stoi i kto sprawił, że musimy każdego dnia oglądać to, co przed chwilą. 

Ja  też  mieszkałam  na  głębokiej  wsi,  ucząc  dzieci  z  niemieckich  rodzin  w  zapomnianym 

ojczystym  języku  przodków.  Czytywałam  jednak  gazety,  „Völkischen  Beobachter”  i 

„Südostdeutsche  Tageblatt”,  które  docierały  do  Hermann-stadtu.  Z  nich  dowiadywałam  się, 

co  naprawdę  działo  się  na  wschodzie.  Kiedy  zrozumiałam,  co  tam  wyprawiają  z  Żydami, 

uświadomiłam sobie: to nie skończy się dobrze... Nie wierzę w Boga, ale na pewno istnieje 

jakaś  wyższa  sprawiedliwość  i  pewnego  dnia  wszyscy  staniemy  przed  tym  niewidzialnym 

sądem,  który  zada  pytania.  Miałam  kiedyś  koleżankę  z  pracy,  która  wybrała  się  raz  w 

odwiedziny  do  Wischnitzu.  To  takie  małe  miasteczko  na  Zakarpaciu,  właściwie  już  w 

Bukowinie. W jakieś żydowskie święto ludzie z SS podpalili tam wielką drewnianą synagogę, 

bardzo  starą.  W  środku  zebrało  się  mnóstwo  ludzi,  mężczyzn,  kobiet  i  dzieci.  Cała  gmina 

przybyła na święto. I wszyscy, jak tam stali, spłonęli żywcem we własnym domu modlitwy. 

Bo  zanim  Niemcy  podłożyli  ogień,  zabili  deskami  drzwi.  Do  tych,  którzy  próbowali 

wyskakiwać  oknami,  strzelano  z  karabinów...  Przez  godzinę  słychać  było  krzyki  płonących 

ludzi. Ta moja koleżanka, również Niemka z Rzeszy jak ja, widziała to na własne oczy. „To 

hańba,  że  coś  takiego  mogło  się  wydarzyć.  Nigdy  nie  przestanę  się  wstydzić,  że  jestem 

Niemką”, tak mi potem powiedziała. Nie chciała już pracować w szkole i szybko wyjechała. 

Na  odjezdnym  zdążyłam  jeszcze  jej  wspomnieć,  że  niemiecki  to  nie  tylko  język  Fiihrera  i 

jego  ludzi,  ale  również  mowa  Goethego  i  Schillera.  I  wiecie,  co  mi  odrzekła?  „Ale  dzisiaj 

background image

został z niej tylko język tych, którzy podpalają domy boże. Powinnam była zrozumieć to już 

wcześniej, po Nocy Kryształowej. 

Ani Katarzyna, ani Franz nigdy nie słyszeli o kryształowej nocy. Zawstydzili się swej 

niewiedzy i milczeli. 

- A co będzie, kiedy wojna się już skończy? - zapytała Katarzyna. 

Ale na to  pytanie odpowiedział teraz Franz i  przysłuchująca się  rozmowie Maria na 

długo zapamiętała jego słowa. 

- Pan Bog tizko jech pokare. Prijdi den, kaj jigo terpliwot sa skoncet! 

Bo nawet boska cierpliwość ma swój kres. 

- Niejednego już pokarało, Herr Hotzberger  - rzekła nauczycielka.  - A za nimi pójdą 

też następni. Obojętnie, gdzie akurat się znajdą, daleko stąd, na froncie czy u siebie w domu, 

w Rzeszy, gdzie co noc spadają z nieba bomby... Miałam dwóch młodszych braci; pierwszy 

poległ w Afryce, drugi w Rosji, na Zauralu. A dzisiaj pytam się: dlaczego? Dlaczego musieli 

jechać  do  Afryki  lub  na  Ural?  Czego  tam  szukali?  I  dlaczego  musieli  umrzeć?  Byli  tacy 

młodzi, zdrowi, beztroscy i niczego nieświadomi, kiedy szli na śmierć. A ci, którzy ich na tę 

śmierć posłali, wciąż jeszcze żyją i w kółko opowiadają o „ostatecznym zwycięstwie”, jak ten 

Goebbels w Berlinie... Jedyną moją pociechą jest to, że żaden z braci nie należał do SS. Bo 

wtedy byłby jednym z tych, których przed chwilą widzieliśmy. Ale ostatecznie liczy się tylko, 

czy się jest żywym, czy martwym. A jak martwym, to nie ma znaczenia gdzie: tam, u siebie, 

pod niebem, z którego spada grad bomb, czy w strzeleckim rowie. Bo umarłym obojętne, czy 

zabrała ich śmierć bohaterska, czy jakaś inna. I tak samo jest to bez znaczenia dla ich bliskich, 

co  przetrwali:  matek,  żon,  narzeczonych,  ukochanych.  I  dla  tłumu  sierot,  którym  odebrano 

ojców.  A  ten  przeklęty  kuternoga  Goebbels,  z  głosem  ogłuszającym  jak  maczuga,  sam  nie 

pofatygował  się  na  wojnę...  Mój  ojciec  to  nieustępliwy  człowiek.  Na  początku  gotów  był 

pójść za Fuhrerem w ogień. Hitler był „jedynym Bogiem”, w którego wierzył. Kiedy jednak 

dostał wiadomość, że również jego drugi syn poległ „za Fuh-rera i ojczyznę”, tak to się u nas 

nazywało, po raz pierwszy w życiu się rozpłakał. Mój nieugięty, pewny siebie, surowy ojciec 

naprawdę płakał. Jak dzieciak. Trzymał w ramionach moją matkę i oboje zawodzili, na cały 

głos. Coś w nich pękło i nie mogli się powstrzymać. Nigdy tego widoku nie zapomnę. Tak jak 

nigdy nie zapomnę, co się tu na naszych oczach przed chwilą stało... 

Obok przeszedł jakiś mężczyzna, który na chwilę przystanął i obrzucił ich badawczym 

spojrzeniem.  Elfrieda  przestała  mówić.  I  nie  podjęła  już  swej  opowieści,  choć  widziała,  że 

nieznajomy  się  oddalił.  Nawet  w  tej  beznadziejnej  sytuacji,  kiedy  wszystko  już  stracone, 

wciąż jeszcze można spotkać szpicli i donosicieli. Nadstawiają pilnie uszu, wyławiając każde 

background image

nieopatrzne  słowo,  które  pada  z  chłopskich  gadatliwych  ust,  i  natychmiast  meldują 

pierwszemu  napotkanemu  żołnierzowi.  A  potem  zdarza  się,  że  tego  lub  owego  wojskowi 

zatrzymują,  a  czasem  stawiają  pod  ścianą  i  rozstrzeliwują.  I  nie  zawsze  ludzi,  którym 

przedtem muszą ściągać spodnie. 

Katarzynie zrobiło się wstyd, bo znów musiała pytać: 

- Kto to taki ten Goebbels, który ciągle jeszcze mówi o „ostatecznym zwycięstwie”? 

A Franz siedział tylko obok i milczał, zatopiony w ponu-rych myślach. 

„Jak to dobrze, że nikt nie wie, kim naprawdę była moja mamełe” - pomyślała Maria. 

I wyobraziła sobie, jak by było, gdyby to ona leżała teraz tam na ziemi, razem z matką, dłoń 

w dłoni. Myśl o tym nie dawała jej spokoju, nie opuszczała jej w następnych dniach i jeszcze 

dużo  później.  Nie  umiała  jednak  zrozumieć,  o  czym  rozmawiali  stojący  obok  Węgrzy  i 

Ukraińcy. Ale wydawało jej się, że byli pośród nich i tacy, którzy nie akceptowali tego, co 

przed chwilą zaszło pod ścianą szopy. 

Gdy nazajutrz okazało  się, że wciąż nie ma widoków na jakieś  połączenie kolejowe, 

Franz zadecydował: 

- Nej rada, mosema ist dalej piszo! 

W  ten  sposób  znaleźli  się  na  drodze  prowadzącej  do  spiskiego  kraju,  cipszerskiej 

ziemi,  skąd  kiedyś,  przed  stu  pięćdziesięcioma  laty,  do  Marmaroszu  przywędrowali  ich 

przodkowie, żeby założyć Wiesenau. A ze Spiszu, ponownie przyłączonego przez Węgrów do 

swych  ziem,  poszli  dalej  -  do  Preschau,  Ka-schau,  Rosenbergu,  Silleinu,  Olmiitzu, 

Kónigsgratzu, dotarli aż do Reichenbergu, stolicy niemieckich Sudetów. 

Od  czasu  do  czasu  mieli  szczęście  i  krótkie  lub  dłuższe  odcinki  drogi  przebywali 

autami. Na szosach natykali się na sporo ciężarówek z niemieckimi żołnierzami, którzy ich z 

sobą  zabierali.  Raz  też  przez  wiele  godzin  jechali  na  otwartej  platformie  wielkiego 

samochodu dostawczego. 

W  Reichenbergu  przydzielono  ich  do  osiedla  z  barakami,  nieopodal  Liebenau. 

Mieszkali tam przejściowo niemieccy uciekinierzy z wielu stron wschodniej Rzeszy. Głównie 

kobiety,  młode  i  starsze,  z  dziećmi  i  wnukami.  I  wciąż  jeszcze  mówiło  się,  że  Niemcy 

wygrają w końcu tę wojnę, co wydawało się szczególnie komiczne Katarzynie i Franzowi, bo 

dopiero co wyszli z kotła rosyjskiej kontrofensywy. I na własne oczy widzieli, co się działo na 

Wschodzie. Tutaj jednak najwyraźniej nikt o niczym nie wiedział; wszędzie naokoło wisiały 

portrety Fiihrera, który miał jeszcze rzekomo w pogotowiu swoją Wunderwaffe. A kiedy ją 

odpali, ostateczne zwycięstwo będzie zapewnione, powiadano. Te same  słowa wykrzykiwał 

miesiące  przedtem  szef  organizacji  partyjnej  Stuppka,  gdy  wygłaszał  swe  płomienne 

background image

przemówienia, zanim pewnej nocy, nagle i bez słowa, zniknął. 

Przyszedł  grudzień i  w  niemieckiej świetlicy ludzie zebrali się na  Boże Narodzenie, 

jak  kiedyś  w  Wiesenau.  Nie  podano  jednak  wigilijnych  dwunastu  dań  i  nie  było  „piconej 

gunsi” z „opekano zemnakami” lub ziemniakami gotowanymi na parze, cebulkami i śmietaną, 

jak  w  świąteczne  dni,  które  pamiętali  sprzed  wojny.  I  nie  było  żadnych  prawdziwych 

bożonarodzeniowych  wypieków,  tylko  jakieś  dziwaczne  w  smaku  ciastka  z  mąki 

kukurydzianej  posmarowane  marmoladą.  Do  kolacji  zespół  muzykantów  złożony  z 

poszkodowanych na wojnie inwalidów przygrywał stare, swojskie melodie, które śpiewano w 

dawnych czasach. Widok  prezentowali dość niesamowity:  instrumenty trzymało  w dłoniach 

pięciu młodych mężczyzn, żaden nie był dobrze po dwudziestce, a tylko trzech miało jeszcze 

nogi. Dwóm pozostałym sterczały poniżej tułowia tylko krótkie pieńki, które wcześniej były 

udami. Dwaj kryli oczy za ciemnymi okularami i ktoś powiedział, że byli niewidomi. Jeden z 

nich grał na flecie, drugi na akordeonie. 

Muzyka  brzmiała  pięknie  i  najwyraźniej  chwytała  też  za  serce,  bo  wiele  kobiet  na 

okrągło  ocierało  łzy.  Maria  przymknęła  oczy,  słuchała,  nie  podnosząc  wzroku  na 

muzykantów. Bo nie oni siedzieli za instrumentami; to wojna tworzyła całą tę muzykę, jakby 

nic  się  nie  stało  i  znowu  było  zwyczajne  Boże  Narodzenie,  niczym  wcześniej  w 

Schradenthalu,  kiedy  kolędnicy  chodzili  z  życzeniami  od  domu  do  domu  i  otrzymywali  w 

zamian  słodkie  bułeczki,  jabłka  i  orzechy.  Ci  muzykanci  dostali  już  swoją  zapłatę  od 

przeznaczenia. Wszyscy obecni  tu  ludzie, którzy mieli wilgotne oczy, sami to  widzieli.  Ale 

dostrzegali tylko skutek, nie znali przyczyny, dla której ci młodzi żołnierze naznaczeni zostali 

takim, a nie innym losem. 

Podążywszy  wstecz  za  swymi  myślami,  Maria  zobaczyła  jednak  więcej:  dworzec 

kolejowy w Tschoppie, gdzie też byli muzykanci. Wciąż jeszcze w czarnych mundurach, w 

jednej  chwili  wymazali  z  księgi  życia  całą  rodzinę.  Tylko  instrumenty,  na  których  grali, 

brzmiały całkiem inaczej. Ale ci, co tu dziś występowali, też ich całkiem niedawno używali. 

Tych samych, z których pamiętnego dnia na stacji wystrzeliły kule. Trzymali je w krzepkich 

wówczas dłoniach, gdy śpiewali śmierci swoją pieśń. 

background image

20 

W  tamto  Boże  Narodzenie  Maria  poznała  chłopca,  który  właśnie  skończył 

siedemnaście lat. Wprost ze szkolnej ławki zgłosił się na pierwszą linię frontu, bo „jak każdy 

niemiecki  mężczyzna”  chciał  walczyć  przeciwko  Rosjanom  i  „bolszewickiej  zarazie”.  Z 

powodu  choroby  oczu  został  jednak  odesłany  do  domu.  Pracował  teraz  jako  sanitariusz  w 

wojskowym  szpitalu  obozu  dla  uchodźców.  Heinz  pochodził  z  Besarabii,  a  dokładniej  z 

niemieckiej  wioski  na  południe  od  Tarutino,  miasta,  w  którym  żyli  kiedyś  obok  siebie 

Rumuni, Żydzi, Niemcy, Rosjanie, Tatarzy i Gagauzowie. Ale tak było dawniej, przed wojną, 

która  zaczęła  się  od  wypędzeń  i  przesiedleń,  a  gdy  się  kończyła,  ci,  co  pozostali,  znowu 

musieli uciekać. 

Już przy pierwszej rozmowie opowiedział Marii swą historię: 

-  Urodziłem  się  w  Paryżu.  Potem,  w  1940,  przesiedlono  nas  do  Warthelandu,  który 

miał być oczyszczony z Polaków i zniemczony. Powiedziano: „Wynocha, Polaczki, teraz to 

już nasza ziemia!”. Trzy lata później Polacy znów nas stamtąd przepędzili, krótko to wszystko 

trwało. A teraz jesteśmy tutaj i czekamy, co się zdarzy. 

- Naprawdę urodziłeś się w Paryżu? - zapytała Maria. 

- Jasne - odpowiedział Heinz. 

- To przecież jesteś Francuzem. 

- Nie, jestem Niemcem z Besarabii. - Roześmiał się. - Z Paryża nad rzeką ICogalnik, 

osiemnaście kilometrów na południe od Tarutino, po drugiej stronie Katzbachu, a na północ 

od Teplitz... 

Marii  podobał  się  młody  zawadiaka  z  krótkimi,  zaczesanymi  z  przedziałkiem 

włosami, choć jego zarozumiały, wiel-koniemiecki sposób mówienia i maniery wprawiały ją 

w  zakłopotanie.  Nosił  okulary,  które  zdejmował,  jak  siadali  gdzieś  razem.  Wkładał  je  z 

powrotem  na  nos,  wstając.  Jego  bogate  słownictwo  i  kwieciste  zwroty  robiły  wrażenie  na 

dziewczynie.  Używał  takich,  których  nigdy  nie  słyszała,  z  rozmowy  próbowała  jednak 

odgadnąć, co znaczą. I zapamiętać, bo wstyd jej było znów o nie pytać. 

Poza cipszerskimi chłopcami i dziewczętami, z którymi niedawno jeszcze chodziła do 

szkoły  w  Sachsenthalu  koło  Wiesenau,  nie  znała  żadnych  innych  dzieci.  W  tamtym  czasie 

siadywała  niekiedy  nad  strumieniem  z  chłopcem,  na  którego  wołano  Joku,  a  naprawdę 

nazywał  się  Jakob  Zeppelzauer.  Rzucali  na  wodę  płaskie  kamyki,  które  podskakiwały  na 

srebrzystych falach. Joku mógł  mieć już piętnaście lat. Pewnego razu objął ją gwałtownie i 

pocałował w policzek. 

background image

- Zwariowałeś?! - wrzasnęła Maria, której nigdy dotąd nie pocałował żaden chłopak. 

- Ale ja cię tak bardzo lubię - powiedział, krztusząc się z wrażenia. 

- Jeśli jeszcze raz to zrobisz, dostaniesz po buzi, zobaczysz - ostrzegła go. 

Zauważyła jednak, jak bardzo był poruszony i przejęty, i poczuła się panią sytuacji. 

Chłopak nie dawał za wygraną. 

-  Alo  ik  lib  te  tako  wela  -  spróbował  jeszcze  raz,  tym  razem  po  cipszersku,  kładąc 

spoconą dłoń na jej nagim kolanie. 

-  Powiem  o  wszystkim  mamie  -  zagroziła  Maria,  teraz  już  całkiem  rozzłoszczona, 

odsuwając wilgotną dłoń chłopaka. I tym razem podziałało. 

- Chcelo te telko pocelowat, nej trykat, ako dorosłe ludi roben  - powiedział na swoje 

usprawiedliwienie, lekko zaniepokojony. 

Kiedy nazajutrz Maria spytała matkę o znaczenie słowa „trykat”, Bajla wyjaśniła jej, 

że  to  coś  bardzo  szkaradnego,  plugawego,  o  czym  się  nie  mówi.  Pomyślała,  że  te  słowa 

wystarczą,  by  uchronić  małą  dziewczynkę  przed  doświadczeniami,  na  które  miała  jeszcze 

czas. 

W  wieku  dwunastu  lat  Maria  dostała  pierwszy  okres.  Pobiegła  do  Katarzyny, 

krzycząc,  że  zdarzyło  się  coś  bardzo  złego,  bo  „u  dołu”  krwawi.  Katarzyna  spokojnie  jej 

objaśniła rzeczy, o których dziewczynka powinna wiedzieć, kiedy jej ciało powoli zmienia się 

i dorośleje. Ale pewnie z wrodzonej wstydliwOści lub z innego powodu zapomniała wyjaśnić 

małej  Marii  najważniejsze.  To  mianowicie,  że  od  teraz,  choć  wciąż  jest  jeszcze  na  poły 

dzieckiem, sama może mieć dzieci. Bo tego Maria nie wiedziała. 

Z Heinzem spotykała się najczęściej wieczorami, bo za dnia chłopak był „na służbie”, 

na „froncie obrony ojczyzny”, jak powiadał.  Na zapleczu sceny  w świetlicy znajdowało  się 

coś na kształt składziku czy rupieciarni. Było tam ciepło i przyjemnie, nikt tam nie zaglądał. 

Siadywali  blisko  siebie  na  opróżnionych  skrzynkach,  a  on  snuł  długie  opowieści  o 

bohaterskim  boju  niemieckich  wojsk,  które  zasłyszał  w  lazarecie.  Maria  chętnie  chłonęła 

barwne i zapierające dech w piersiach historie. 

Od czasu do czasu się całowali i Marii te małe przerywniki, pełne odwzajemnianych 

pieszczot  i  czułości,  przypadły  do  gustu.  Czasem  zdarzało  się,  że  nie  pozwalała  podjąć 

opowieści, zamykając mu usta niecierpliwym pocałunkiem. A on powoli zaczynał rozumieć, 

że może istnieć na świecie coś poza bohaterskimi relacjami z wojny. 

Pewnego  wieczora  stało  się  to,  co  się  stać  musiało.  Po  gwałtownej  burzy  żarliwych 

pocałunków  z  wahaniem,  trzęsącymi  się  dłońmi  rozpiął  guziki  jej  bluzki  i  w  świetle 

przygaszonej  lampy  zabłysły  jej  dziewczęce,  prawie  już  dojrzałe  piersi,  które  zaczął  w 

background image

podnieceniu  pieścić.  Maria  nie  protestowała.  Bo  jak  gorąca  fala  oblało  ją  uczucie,  którego 

dotąd  jeszcze  nie  znała;  jakby  wszystko  pod  jej  stopami  nagle  zawirowało,  a  całe  ciało 

odtajało. 

-  Nie,  proszę  -  szepnęła  kilka  razy  zdławionym  głosem,  czuła  bowiem,  że  za  chwilę 

stanie się to coś, co mogło być i dobre, ale równie dobrze nie. Coś, czego pragnęła i czego się 

lękała.  Bo  strach  nie  osłabiał  jej  nadziei,  że  przeżyje  coś,  czego  jeszcze  nie  znała  i  czego 

niecierpliwie wyglądała. 

Sama  z  siebie,  bezwiednie  osunęła  się  na  skrzynki,  a  Heinz,  dysząc  z  podniecenia, 

drżącymi  palcami  zdejmował  jej  majteczki.  Po  chwili  szybko  odpiął  rozporek  i  próbował 

wprowadzić rozgrzany pożądaniem członek tam, gdzie już czekano. Wszedł  w nią powoli  i 

ostrożnie. Pchnął lekko, uważając, by nie zadać jej bólu. 

Maria  leżała  jednak  nieruchomo,  nie  wydając  jęku,  zaskoczona  i  zdumiona,  bo  to, 

czego w tej chwili doznawała, było dla niej czymś obcym i zupełnie nieznanym. Ból, który 

mieszał  się z  rozkoszą. Jej  ciało  poddało  się  bezwolnie.  Heinz  westchnął  nagle  i  jęknął  tak 

rozdzierająco,  że  poczuła  wielką  ulgę,  usłyszawszy,  jak  po  chwili  znów  równo  oddycha  i 

podnosi się ze skrzynek. Nieco zdziwiona, że wszystko odbyło się tak na chłodno i rzeczowo, 

zapytała: 

- Jesteśmy teraz jak mąż i żona? 

- Na to wygląda - odparł dziarsko Heinz, podciągając spodnie i zapinając rozporek. - 

Tak chyba można rzec! Jesteśmy parą! 

Stał przed nią, dumny i zadowolony, mały bohater, szczęśliwy po szybko odniesionym 

zwycięstwie.  Odniesionym  bez  gry  wstępnej  i  zbędnych  ceregieli,  bez  wyprzedzającego 

bezpośrednie  zwarcie  manewru  okrążającego  -  bo  na  to  był  Heinz  jeszcze  zbyt 

niedoświadczony. 

Maria,  ta  pokonana,  czuła,  że  nie  do  końca  stoczono  tu  prawdziwy  bój.  Była  trochę 

rozczarowana,  pomyślała  jednak,  że  tak  to  widocznie  jest.  Bo  Heinz,  który  zawsze  tak  o 

wszystkim mądrze rozprawiał, z pewnością wiedział, jak naprawdę się to robi. 

Siedzieli jeszcze przez chwilę obok siebie, milcząc, i Heinz nie opowiedział już żadnej 

wojennej  historyjki.  Maria  na  głos  zastanawiała  się,  czy  to,  co  przed  chwilą  się  odbyło,  to 

rzeczywiście wszystko, co przypuszczalnie robią dorośli. 

-  Zapewniam  cię,  że  tak  to  właśnie  robią,  Mariechen  -  powiedział  Heinz  dziarsko, 

jakby  jej  pytanie  dodało  mu  nagle  animuszu.  -  Robią  to  wciąż  od  nowa,  bo  tak  szybko 

dziecko nie przychodzi. A już na pewno nie za pierwszym razem. 

Jednak  wkrótce  potem  Katarzyna  poszła  z  Marią  do  lekarza,  który  opiekował  się 

background image

uchodźcami.  Był  to  starszy  już  pan,  również  pochodzący  z  niemieckiego  Wschodu. 

Przebadawszy Marię, rzekł: 

- Myślę, że pani wnuczka jest w ciąży, Frau Hotzberger. 

- Boże mój, jak to się mogło stać? - zapytała przerażona Katarzyna. 

- Nie wiem - odparła Maria cicho. - Tak jakoś wyszło. 

-  Niech  się  pani  cieszy,  Frau  Hotzberger  -  na  swój  sposób  próbował  ją  pocieszać 

doktor.  -  Mariechen  podaruje  to  dziecko  w  prezencie  Fiihrerowi.  Będziemy  ich  jeszcze 

potrzebować  po  ostatecznym  zwycięstwie:  dużo,  bardzo  dużo  niemieckich  dzieci,  którymi 

zasiedlimy odzyskane w boju ziemie. 

-  Ale  kto  będzie  wychowywał  dziecko,  kiedy  matka  sama  jest  jeszcze  dzieckiem!  - 

jęknęła cicho Katarzyna, przyglądając się w zadumie Marii. Ta, zawstydzona, spuściła wzrok 

na ziemię. 

Już  nazajutrz  Katarzyna  wzięła  za  rękę  swoją  wnuczkę  i  razem  udały  się  do  matki 

Heinza.  Przyszłego  dziadka  nie  było,  bo  padł  pod  Stalingradem.  Dlatego  Heinz  tak  bardzo 

nienawidził Rosjan i chciał z nimi walczyć. „Nigdy nie oddamy naszego pięknego sudeckiego 

kraju”  -  powiedział  kiedyś  Marii.  Jego  matka,  Frau  Netolitschka,  pracowała  w  ludowej 

garkuch-ni i gdy wyszła im naprzeciw, wycierała właśnie w pośpiechu dłonie w fartuch. 

- Heil Hitler! - przywitała się. 

Ale Maria i Katarzyna odparły po prostu: 

- Dzień dobry. 

Po  czym  Katarzyna  przedstawiła  w  kilku  słowach  to,  czego  dowiedziała  się 

poprzedniego  dnia  od  lekarza.  Frau  Netolitschka  doznała  najpierw  wstrząsu,  a  gdy  już  do 

siebie doszła, lodowatym, nieuprzejmym głosem rzekła: 

- Mój syn? To nie może być prawda. On nie zrobiłby czegoś takiego! 

Maria od razu pospieszyła ze sprostowaniem: 

- Ale my jesteśmy parą. Tak powiedział zaraz po pierwszym razie, kiedy to się stało. 

- Och, oczywiście, moje dziecko. Może tak, a może nie. Młodzi ludzie często plotą to i 

tamto. A potem w ogóle nie wiedzą, co powiedzieli. A może to jakiś inny ci powiedział? 

Teraz  jednak  to  Katarzyna  wpadła  w  złość  i  między  kobietami  wywiązała  się 

gwałtowna sprzeczka, w trakcie której po jednej ze stron padły barwne określenia: „cyganichy 

ze  Wschodu”,  „germańcy-przyszywańcy”,  „przybłędy”  i  jeszcze  kilka  innych.  Kłótnia 

skończyła się tym, że Katarzyna z Marią bez słowa odeszły w swoją stronę. Tym razem Frau 

Netoli-tschka darowała sobie hitlerowskie pozdrowienie. 

Heinz przepadł jak kamień w wodę i pewnego dnia Katarzyna usłyszała, że wysłano 

background image

go na front jako pomocnika przy obsłudze dział przeciwlotniczych. Gdzie teraz znajdował się 

ten front, nikt dokładnie nie wiedział, ale tak daleko jak rok wcześniej na pewno nie sięgał. 

Bo wkrótce i  tu  zaczęły się dziać okropne  rzeczy, po których Niemcy w pośpiechu musieli 

uciekać z sudeckiego kraju. 

Wskutek tych wydarzeń na początku października Katarzyna i Maria znów musiały się 

ewakuować,  tym  razem  z  powodu  Czechów.  Zabrała  je  z  sobą  wojskowa  ciężarówka  i  po 

niedługim czasie znalazły się na granicy z Bawarią. Miały dużo szczęścia, bo na czas zdążyły 

opuścić Liebenau, zanim partyzanci przystąpili do akcji odwetowej. 

W położonej na uboczu wiosce w Boehmerwaldzie, z której większość mieszkańców 

wyniosła się na Zachód, w pustym, opuszczonym domu, przyszedł na świat Andreas. Takie 

imię  wybrała  Maria  dla  swojego  syna.  Był  dzieckiem  uciekinierki,  bez  ojca,  a  matka  miała 

ledwie czternaście lat. Katarzyna, która w miejscowym  urzędzie podała się za babkę Marii, 

była już rok po siedemdziesiątce. Nie dawano jej jednak aż tyle, bo wyglądała dużo młodziej. 

Franz  już  wtedy  nie  żył.  Jeszcze  w  Liebenau  wcielono  go  do  „narodowej  jednostki 

szturmowej”. Poległ w ostatnich dniach wojny, z innymi zaciągniętymi siłą na front rekrutami 

- zmęczonymi konfliktem rencistami i fanatycznymi szczeniakami. 

Obydwie  mieszkały  teraz  z  małym  Andreasem  w  bawarskiej  chłopskiej  zagrodzie, 

blisko  czeskiej  granicy,  ale  po  tej  drugiej,  bezpiecznej  stronie  ustanowionej  po  radzieckiej 

ofensywie,  Niemców  już  nie  było.  Sudety  przeszły  znowu  w  czeskie  ręce,  które  pomogły 

wynieść się z kraju niemieckim osadnikom. A Żydzi wynieśli się na tamten świat. 

Chłop, właściciel domu i zagrody, stracił na wojnie obu synów i od tamtej pory stał się 

mrukliwy, zasępiony-i  milczący.  Zdarzało  się,  że przez cały dzień nie  wypowiedział słowa. 

Wieczorami  siadywał  przed  domem  i  wpatrywał  się  w  stojący  nieopodal  las,  przez  który 

prowadziła wąska bita droga. Po drugiej stronie było małe miasteczko. Tamtą drogą pewnego 

dnia jego synowie w czarnych niemieckich mundurach odmaszerowali na front, skąd nigdy 

nie  wrócili.  A  ponieważ  w  okolicy  nie  pozostali  już  żadni  jeńcy  i  cudzoziemscy  robotnicy 

przymusowi,  szybko  dogadano  się,  co  w  zamian  za  pracę  mógłby  zaoferować  służącej  i  jej 

pomocnicy.  Nie  było  tego  wiele  -  wikt  i  utrzymanie.  I  żeby  je  otrzymać,  musiały  ciężko 

harować od rana do wieczora, czasem nawet od dziesięciu do dwunastu godzin, codziennie z 

wyjątkiem niedziel. 

Zimą Katarzyna, Maria i mały Andreas mieszkali we trójkę w jednym pomieszczeniu, 

bo trzeba było oszczędzać na drewnie i ogrzewaniu. Stały w nim dwa wąskie łóżka i kołyska, 

w której dawniej sypiali synkowie Friedl i Seppa Rosen-dorferów. Było ciasno i skromnie, ale 

nie cierpiano głodu, nawet jeśli czasem jadano tylko kartofle w łupinach z mlekiem. Kobiety 

background image

czuły się tu bezpieczne. 

- Któregoś dnia wrócimy jeszcze w nasze strony - powtarzała Katarzyna. A niekiedy, 

chlipiąc  cicho  pod  nosem,  pytała:  -  Dlaczego  mój  dobry  Franz  musiał  umrzeć,  kiedy  od 

dawna było już po wszystkim? I każdy wiedział, że wojna nie ma sensu? - A gdy nikogo nie 

było  w  pobliżu,  wybuchała:  -  Przeklęty  ten  Hitler  ze  swoją  wojną,  przeklęty  na  wieki!  Na 

Sądzie Ostatecznym już się z nim tam porachują! 

Rosendorfer,  który  przypadkiem  przechodził  obok  otwartych  drzwi  i  usłyszał  jej 

słowa, wbrew swym przyzwyczajeniom ten jeden raz przemówił: 

- To samo zawsze powtarzałem, Katarzyno, setki, tysiące razy, ale nic nie pomagało. 

Nikt już nie zwróci mi mych synów! I czasem myślę, że na diabła żyłem! 

Co  niedziela  szła  z  Friedl  i  Seppem  Rosendorferami  do  kościoła,  gdzie  zbierała  się 

większość ludzi z okolicy. Po mszy ludzie stali i przekazywali sobie wieści z całego tygodnia. 

Mężczyźni, którzy przeżyli wojnę, maszerowali potem w grupkach do wiejskiej oberży, gdzie 

wypijali kwartę piwa i szklankę wódki. Po jakimś czasie do knajpy zachodziły też kobiety, po 

swych mężów. 

Za każdym razem Maria i Katarzyna toczyły długie, długie sprzeczki, bo dziewczyna 

niechętnie  zaglądała  do  kościoła.  Twierdziła,  że  nie  chce  zostawiać  Andreasa  samego  w 

domu. Ale ten miał przecież babkę Rosendorfer, która dbała o niego i opiekowała się nim jak 

rodzonym  wnuczkiem.  Marię  nudziły  i  brzydziły  kościelne  nabożeństwa,  a  proboszcza 

nazywała komiczną figurą. Nie znosiła też ludzi, co jej się ciekawie przyglądali. 

- Czemu tak wybałuszają na mnie ślepia, durnie? - pytała. 

- Bo jesteś niczego sobie panna, Mario, i wyglądasz inaczej niż dziewczyny z okolicy. 

Dlatego tak się gapią. Może znajdziesz tu sobie jakiegoś porządnego chłopa, który zaciągnie 

cię do ołtarza - odpowiadała Katarzyna, bardziej dla żartu niż z przekonaniem. 

Maria pokazywała język, ściągała twarz i oznajmiała: 

- Nie ma tu takiego, a za wiejskiego oberwańca na pewno się nie wydam. 

- A ten twój Heinz to może było  coś lepszego? Zapomniałaś już, jak nas jego matka 

zwymyślała? 

- Nie, nie zapomniałam. I całe szczęście, że nie wiedzą, gdzie jesteśmy. I że nigdy nie 

zobaczą Andreasa. 

- Kto wie? Może Heinza nie ma już wśród żywych  - powiedziała Katarzyna.  - Może 

partyzanci  zastrzelili,  go  i  jego  matkę.  W  zapłacie  za  to,  co  przedtem  zrobili  ich  rodzinom 

albo  przyjaciołom.  No  może  nie  sam  Heinz,  tylko  żołnierze.  Czytałam  raz  gazetę,  którą 

przyniósł z miasta Sepp. To straszne, co ten Hitler wyrabiał, kiedy był u władzy! 

background image

21 

Gdy nadeszła wiosna, po całej wsi rozeszło się, że amerykańscy żołnierze urządzili w 

pobliskim mieście klub taneczny. Zaglądało tam w niedziele coraz więcej niemieckich kobiet, 

których mężów zabrała wojna, i dziewcząt, które nie mogły znaleźć chłopaka, bo w okolicy 

nie było już prawie młodych mężczyzn. Bawiły się przy skocznej jazzowej muzyce, chłonąc 

głośną,  beztroską  atmosferę  miejsca,  jakby  chciały  nadrobić  wszystko  to,  co  odebrały  im 

ostatnie lata wojny. Były  trunki, czekolada i  amerykańskie papierosy. Niektórzy żołnierze i 

oficerowie rozdzielali czasem hojną ręką drobne upominki. A kobiety i dziewczęta, które tam 

przychodziły, też okazywały  hojność i  szczodrze obdarowywały tym,  co miały. Tyle że nie 

cukierkami ani czekoladą. 

Maria  pożyczała  od  Rosendorferów  rower  i  każdego  niedzielnego  popołudnia 

pedałowała  przez  las  do  miasta,  gdzie  czekało  na  nią  wielu  różnych  znajomych  o  dziwnie 

brzmiących  imionach  -  Johnny,  Jimmy  albo  Charlie.  Nigdy  przedtem  ich  nie  słyszała,  były 

trochę obce, choć na jakiś sposób śmieszne i wesołe. Jak ich właściciele, młodzi mężczyźni w 

wojskowych  mundurach,  roześmiani  chłopcy,  którzy  umieli  wspaniale  tańczyć,  znali  kilka 

niemieckich słów i wypowiadali je tak, że brzmiały równie dziwacznie jak ich imiona. 

Katarzynę  to  trochę  niepokoiło,  przeczuwała  bowiem,  co  się  po  wieczorkach 

tanecznych wyrabiało. Pewnego dnia odbyła z Marią poważną rozmowę, dając jej jasno do 

zrozumienia, że nie życzy sobie drugiego nieślubnego dziecka. 

-  Mam  nadzieję,  że  przez  ten  czas  czegoś  się  w  końcu  nauczyłaś,  Mario.  Jeden 

dzieciak bez ojca wystarczy. Najpierw musisz znaleźć sobie mężczyznę, który cię poślubi. 

Ale w odpowiedzi usłyszała: 

-  Nie  chcę  wychodzić  za  mąż.  Chcę  bawić  się  i  tańczyć  z  moim  przyjacielem 

Johnnym, to wszystko. I nie myśleć już o niczym. Muzyka jest szałowa. Grają tak wspaniale. 

Nie  tak  jak  wtedy  w  Boże  Narodzenie,  kiedy  muzykowali  ci  żołnierze.  Pamiętasz,  w 

Liebenau. W tym klubie grają czarni, i to jak. Fantastycznie. Po prostu szałowo. A Johnny i 

inni mówią do mnie Mary. Tam jestem Mary. Czy to nie brzmi szałowo? 

Terminy „szałowo” lub „po prostu szałowo” weszły teraz na stałe do słownika Marii. 

Przynosiła te nowe słowa z wieczornych potańcówek,  a Katarzyna nieufnie przyjmowała je 

do wiadomości. Niekiedy dziewczynie zdarzało się powiedzieć „okay” zamiast „dobrze”, na 

co Katarzyna mówiła tylko: 

- Jeszcze trochę i zaczniesz gadać po amerykańsku. 

Maria wybuchała śmiechem. 

background image

- Wszystkie dziewczęta tak teraz mówią. Te, co tam przychodzą. A wiesz, co znaczy 

„clever”? Powiem ci: „clever” to po ichniemu „bystry” albo „spitzig”, jak gadali u nas we wsi 

Cipszerzy. Mówię w ten sposób, bo tak jest teraz modnie. Wszyscy tak mówią. 

Katarzyna milkła, bo nie bardzo  wiedziała, co odrzec. Po cichu myślała:  „A ja i  tak 

będę mówić po naszemu, prosto i od serca, w naszej mowie, tak jak gadają Rosendorferowie i 

inni  ludzie  ze  wsi.  Pewnego  dnia  pojedziemy  znów  do  domu,  gdzie  nie  będzie  już 

Amerykańców z tymi ich tancbudami”. 

Tęsknota rozdzierała jej serce i kłuła jak nieustannie powracający ból. I choć dobrze 

jej  było  w  tym  bawarskim  gospodarstwie,  w  marzeniach  wybiegała  ku  karpackiej  dolinie  z 

rozchwianym puntje prowadzącym nad potokiem do małego drewnianego domku i do Benno, 

ukochanego  psa.  Czy  żył  jeszcze?  I  czy  wszystko  pozostało  takie  samo  jak  wtedy,  gdy  w 

październiku  w  pośpiechu  pakowali  się  i  uciekali?  Każdego  niemal  dnia  rozmyślała  o 

minionych czasach i we wspomnieniach stawały przed nią najpiękniejsze godziny, kiedy była 

jeszcze z Franzem i cały świat tkwił na swoim miejscu. 

Maria  wcale  nie  tęskniła  do  Wiesenau.  Uważała  ten  rozdział  za  zamknięty.  Chciała 

zostać tu, w Bawarii, ale nie w domu Rosendorferów, tylko może gdzieś w jakimś mieście. 

Myślała  o  tym,  żeby  uczyć  się  dalej  i  studiować,  choć  nie  bardzo  wiedziała,  co  właściwie 

miałoby to znaczyć. Najchętniej zostałaby nauczycielką historii albo geografii. Te przedmioty 

szczególnie  jej  się  podobały.  Tak  czy  inaczej,  chciała  żyć  całkiem  inaczej  niż  dotychczas. 

Marzyła  też  o  prawdziwym  mężczyźnie,  takim  jak  choćby  Johnny.  I  któregoś  razu,  w 

niedzielę,  oznajmiła  Katarzynie,  że  chętnie  pojechałaby  z  tym  Johnnym  do  Ameryki.  Bo 

mówią, że życie tam wesołe i beztroskie. Nie to co tutaj, gdzie tylko bieda i szare dni. 

Katarzynie najpierw odebrało mowę, po chwili jednak nie wytrzymała i krzyknęła: 

- Czyś ty do reszty postradała zmysły? Myślisz, że życie to tylko tańce i czekolada? A 

co będzie z małym Andreasem? Nie pomyślałaś o swoim dziecku? I co tam zamierasz robić? 

Nie znasz przecież nawet języka! 

Maria  bez  słowa  wyszła  na  dwór,  do  ogrodu,  gdzie  między  starymi  orzechowcami 

ktoś zawiesił huśtawkę. Usiadła na niej, rozbujała się i wyrzuciła do przodu nogi. Za każdym 

wyma-chem podnosiła je coraz wyżej i lekko rozchylała. Pęd wzdymał sukienkę, odsłaniając 

nagie uda dziewczyny. W ogrodzie po drugiej stronie syn sąsiada plewił warzywne grządki. 

Miał tylko jedną rękę, bo drugą rozerwał mu na wojnie granat. Przerwał robotę i gapił się na 

Marię.  Zauważyła  chyba,  że  patrzy,  i  przy  następnym  pchnięciu  jeszcze  bardziej  rozchyliła 

nogi. 

Katarzyna  stała  w  oknie,  obserwując  Marię  i  jej  kokieteryjne  sztuczki.  „Ma  dopiero 

background image

piętnaście  lat  -  pomyślała.  -  Nawet  jeszcze  nie  szesnaście,  choć  to  już  niedługo.  Kiedy  ja 

byłam  w  jej  wieku,  nie  miałam  o  niczym  zielonego  pojęcia.  Aż  do  dnia,  kiedy  poznałam 

Franza. A i wtedy długo czekaliśmy, zanim był ten pierwszy raz. Jak ten świat się zmienił...”. 

Pewnej  lipcowej  niedzieli  Maria  nie  wróciła  wieczorem  do  domu  po  wycieczce  do 

miasta. Było już bardzo późno i Katarzyna od dawna leżała w łóżku, nasłuchując i jak zwykle 

czekając na dziewczynę. Tym  razem  jednak nie  rozległ  się pisk  hamulców, z którym  przed 

ganek  każdej  niedzieli  zajeżdżał  rower  ani  żaden  odgłos  świadczący  o  tym,  że  Maria 

wślizguje się do środka. 

W pewnej chwili Katarzyna zasnęła, ale gdy się nad ranem obudziła, Marii wciąż nie 

było. Ubrała się i popędziła do pokoju Seppa. Ten próbował ją uspokajać, zapewniał, że nic 

wielkiego  się  nie  stało  i  tylko  jakiś  defekt  zatrzymał  dziewczynę  w  drodze.  Może  gdzieś 

przenocowała, u koleżanki albo przyjaciela? Możliwe, że została też na noc u mężczyzny. Jak 

to dziewczyna. 

Ale  gdy  po  południu  Marii  wciąż  nie  było  w  domu,  po  krótkim  namyśle  Katarzyna 

postanowiła pójść do wsi, na posterunek policji, żeby zgłosić zaginięcie. Jedyny policjant w 

okolicy, wachmistrz Moosberger, starszy mężczyzna, któremu w ostatnim roku wojny jeszcze 

przedłużono  służbę,  choć  właściwie  czas  mu  już  było  na  emeryturę,  natychmiast  przekazał 

meldunek  do  centrali  policyjnej  w  mieście.  I  równie  szybko  przyszła  odpowiedź.  Z 

przekazanego  przez  telefon  sprawozdania  wynikało,  że  poprzedniego  wieczora  kilku 

amerykańskich  żołnierzy  świętowało  pożegnanie.  Odstawiono  ich  potem  do  Monachium, 

skąd przypuszczalnie odlecieli wojskowym samolotem. Z Amerykanami pojechały ponoć trzy 

niemieckie  młode  kobiety.  Ale  kim  były,  tego  nie  wiedziano.  Zresztą  nie  do  policji  należy 

pilnowanie  dziewczyn,  żeby  nie  puszczały  się  z  żołnierzami  władz  okupacyjnych.  Każda 

sama musi się zastanowić, co robi. 

Teraz  Katarzyna  nabrała  pewności,  że  Maria,  a  właściwie  „Mary”,  najzwyczajniej  w 

świecie wzięła nogi za pas i czmychnęła ze swoim Johnnym. Ale hola, hola! Tak łatwo się nie 

ucieka, zostawiając na łaskę losu własne dziecko. Katarzyna spytała więc policjanta, czy nie 

dałoby  się  odszukać  żołnierzyka.  Bo  to  w  końcu  on  namówił  młodocianą  matkę,  by  z  nim 

pojechała. A maleńki synek - nieboga, ledwie dwuletni - został, sierota, sam. 

Funkcjonariusz  popatrzył  rozbawiony,  a  po  chwili  głośno  się  roześmiał.  Potem 

poprawił mundur i przeprosił. Ot, zapomniał się i tyle. Nie z niej się przecież śmiał, tylko z 

tego, że policja miałaby teraz szukać Amerykanina imieniem Johnny. Bo Johnnych ci u nich 

tyle, co w Bawarii Seppów. 

- No to proszę, niech pani teraz goni za wszystkimi bawarskimi Seppami. Igła w stogu 

background image

siana,  miła  pani.  Setki  tysięcy.  A  poza  tym:  naokoło  roi  się  od  dzieci,  które  przez  wojnę 

straciły matkę... Kościół i państwo już się nimi zajmą, aż dorosną. 

W naszym kraju nikogo nie zostawiamy na ulicy I tak też będzie w tym przypadku. 

Katarzyna  podziękowała,  pożegnała  się  i  poszła.  Sepp,  jak  zwykle  wieczorem  o  tej 

porze, siedział na ławce przed domem i patrzył w stronę lasu. Katarzyna pozdrowiła go, a on 

tylko skinął głową, bo myślami był właśnie przy synach i nie chciał, by mu przeszkadzano. 

Mimo to powiedziała: 

- Maria zniknęła z Amerykaninem. Wyjechali razem do Ameryki. Może nigdy już nie 

wróci... 

- Co mówicie? - zapytał Sepp. 

- Moja Maria uciekła z Amerykaninem. 

-  Ach,  tak?  To  żal.  Dobra  byłaby  z  niej  synowa.  Ale  przecież  nie  mam  już 

chłopaków...  -  Nic  już  więcej  nie  powiedział,  tylko  ponownie  pogrążył  się  w  myślach, 

zwracając  wzrok  w  stronę  ciemnego  lasu,  a  ten  jak  zawsze  stał  niemy  i  nieporuszony, 

obojętnie spoglądając na starego, samotnego mężczyznę. 

Tej nocy Katarzyna też nie mogła zasnąć. Na dworze panowała cisza. Chłop nie miał 

psa, bo nie chciał jeszcze jednego zwierzaka do karmienia. Jego dwa koty polowały i łowiły 

myszy.  Był  z  nich  przynajmniej  jakiś  pożytek.  A  pies  leniuchowałby  po  całych  dniach, 

wygrzewał się na słońcu i spał. Tak uważał Sepp. 

Z  pobliskiego  lasu  dochodziły  dziwne  ptasie  odgłosy.  Katarzynie  wydało  się,  że 

poznaje krzyk puszczyka. Pomyślała o hu-hurecu, tajemniczym zwiastunie śmierci, o którym 

opowiadano czasem w Schradenthalu. Nie mogła odpędzić natarczywych myśli o przyszłości. 

Andreas nie miał rodziców, a jej przed rokiem stuknęła już siedemdziesiątka. Była za stara, 

żeby mu zastąpić matkę. Dlatego postanowiła, że najpóźniej na jesieni ruszy z powrotem w 

ojczyste strony, w marmaroskie  góry. Może stał tam jeszcze ich dom. Nawet  jeśli  Rosjanie 

obrócili wszystko w proch - ludzie przywozili takie wieści z innych miejscowości - na pewno 

znajdzie jakiś  kąt.  Trafiłaby  znów  do  siebie,  choćby  z  dachem  nad  głową  gdzieś  u  obcych. 

Znajdą się przyjaciele i znajomi, którzy z pewnością jej pomogą. Może spotka nawet kogoś, 

czyjej opiece pewnego dnia powierzy małego Andreasa. 

Nazajutrz,  z  samego  rana,  powiedziała  Seppowi,  że  gotuje  się  na  podróż  i  pewnie 

niebawem już odjedzie. Wydawał się zaskoczony i zdziwiony, a i Friedl nie umiała pojąć, jak 

można ot, tak sobie wyjeżdżać w nieznane z miejsca, gdzie wszystkim się tak dobrze wiedzie. 

Gdzie miało się co jeść, podczas gdy ludzie w mieście przymierali głodem. Bo na Wschodzie 

wciąż siedzieli Rosjanie i wcale nie zamierzali wracać. A do czego byli zdolni, nasłuchano się 

background image

w czasie wojny wiele. Sepp dorzucił lakonicznie: 

- Rus zawsze pozostanie Rusem! Ja tam bym nie jechał. 

Nie  słuchając  tych  rad,  Katarzyna  sposobiła  się  do  drogi.  Do  jej  paszportu  wpisano 

małego Andreasa, choć przez nieuwagę urzędnika zmieniono jego imię na Ambrosa, skrót od 

Ambrosiusa. Katarzynie było to nawet i na rękę, bo nie chciała, by cokolwiek przypominało 

mu  matkę,  co  porzuciła  własne  dziecko.  A  gdy  przyszło  do  nazwiska,  już  sama  z  własnej 

inicjatywy z „Altmanna” zrobiła po prostu „Alta”, dając małemu nazwisko, które przed wojną 

i  exodusem  spotykało  się  w  Wiesenau  dosyć  często.  Bo  „Altmann”  brzmiało  jej  trochę  z 

żydowska, a nikt nie wiedział, jakie idą czasy. Zresztą Berta nie była Żydówką, tylko Niemką 

z Bukowiny. I do tego katoliczką. Nie widziała więc powodów, by wnuk musiał nosić takie 

nazwisko. 

Za  pośrednictwem  Czerwonego  Krzyża  Katarzyna  nawiązała  kontakt  z  innymi 

uchodźcami  z  Wiesenau.  Niektórzy  mieszkali  całkiem  niedaleko,  zajechała  więc  do  nich 

pewnej niedzieli. Roweru, który Maria pożyczała od Seppa, już nie było. Musiała więc wziąć 

taki sam od sąsiadki. Należał kiedyś do jej męża. Mąż nie wrócił z wojny i wehikuł rdzewiał 

bezczynnie  w  stodole.  Sepp  go  trochę  naoliwił,  a  ponieważ  dętki  i  szprychy  były  jeszcze 

całkiem na chodzie, dało się go używać. 

Liesl i Wenzel  Langthalerowie, oboje już dobrze pod czterdziestkę, nie mieli dzieci. 

Tak jak Katarzyna chcieli wracać w ojczyste strony. Można było jednak tam dojechać tylko 

pociągiem, a podróż do Wiesenau trwała całe dwa dni albo więcej. Katarzyna odłożyła trochę 

grosza,  ale  na  bilet  to  nie  wystarczało.  Liesl  Langthaler  zaofiarowała  się  z  pożyczką.  Na 

miejscu Katarzyna zamierzała w miarę możności spłacić zaciągnięty dług. 

Któregoś poniedziałku razem z Ambrosem, jak go teraz nazywała, wsiadła w Passau 

do pociągu, który miał ich zawieźć do Monachium. Naprzeciw usiedli Liesl i Wenzel. Poza 

walizkami  mieli  dwa  duże  koszyki.  Schowali  w  nich  prowiant:  dwa  bochenki  chleba, 

gotowane kurze jajka i słoninę. Dostali to od chłopa, u którego byli „na służbie”. Katarzyna 

również  otrzymała  coś  na  drogę  od  Rosendorferów.  Miała  w  torbie  chleb,  słoninę  i  trochę 

sera,  a  ponadto  dwie  butle  świeżego  mleka.  Na  podróż  musiało  wystarczyć,  a  w  domu  na 

pewno znajdzie się coś do przekąszenia. 

Ale czy tam, w dalekich Karpatach, istniał w ogóle jeszcze jakiś dom? Minęły ze trzy 

lata, jak stamtąd wyjechali. A w tym czasie świat się bardzo zmienił. Nawet za „siedmioma 

górami”,  jak  pogardliwie  nazywano  karpacki  Marmarosz.  Siedząc  w  pociągu,  Katarzyna 

rozmyślała o ostatnich, brzemiennych w skutki latach. Wyjeżdżała z żyjącym jeszcze wtedy 

Franzem i Marią, ich ukochaną przyszywaną wnuczką, ścigana przez rosyjski front. A teraz 

background image

wracała  sama,  tylko  z  małym  chłopaczkiem  i  dwojgiem  krajan.  Z  powrotem  na  wschód,  w 

stronę Wiednia, a stamtąd przez Budapeszt, Szeged, Nadlak, Oradeę, Sathmar do Neustadtu, 

jak Cipszerzy nadal nazywali Baia Marę, by na koniec, autobusem, dotrzeć aż do Wiesenau. 

Przypomniała  sobie  jazdę  zatłoczonym  pociągiem  towarowym,  kiedy  uciekali, 

wspominając  wielu  biadających  głośno,  zrozpaczonych  ludzi,  scenę  przed  szopą,  gdy  w 

jednej  chwili  pozbawiono  życia  całą  żydowską  rodzinę,  i  czas  spędzony  w  Liebenau,  gdy 

pewnego dnia jej Franz musiał stawić się w narodowej jednostce szturmowej. 

„Mój Boże - pomyślała - co to za okropne były czasy! I że też mieszkaliśmy wcześniej 

tam,  w  Schradenthalu,  o  niczym  nie  wiedząc,  w  spokoju  i  dostatku.  Lata  przychodziły  i 

odchodziły  i  nic  nadzwyczajnego  się  nie  działo.  Nie  zdawaliśmy  sobie  sprawy,  ile  mamy 

szczęścia. Wszystko wyglądało na takie proste. Bo inaczej nie mogło przecież się dziać. Tam 

były nasz świat i nasza ojczysta ziemia. Nagle kazano nam je opuścić, a teraz wracam całkiem 

sama, trzymając za rękę brzdąca. Bo ten świat, który przez ostatnie dwa lata poznałam, jest 

nam  obcy  i  zawsze  już  taki  pozostanie.  Nawet  z  Friedl  i  Seppem,  którzy  byli  dla  nas  tacy 

dobrzy...  Jak  to  się  mówi  w  naszych  stronach?  Nie  przesadza  się  starych  drzew,  bo  nie 

zapuszczają już korzeni. Co też stanie się z tym maleńkim chłopcem, kiedy pewnego dnia już 

nie będę mogła się o niego troszczyć?”. 

Ta  myśl  nie  dawała  jej  spokoju.  I  gdy  przejeżdżali  przez  Austrię,  a  Ambros  spał 

mocno w jej ramionach, zwróciła się w cipszerskiej mowie do siedzącej naprzeciwko Liesl: 

- Obecoj me, Liesku, za ti u ten neborak piecu dos, kaj se pomrę ktoren duń. 

Poruszona jej prośbą Liesl odparła: 

- Zycher, obecamo  te, libe Kätku.  Ole ti jist  wtunż kaj  m  ludka, pakom myslos ti na 

cus takowo? Me sum toż nej tako zdrowe, kaj wyglondom. Ole ne myslem o kajno smotken. 

Herrgott samo wi, kaj naso żywot mo swoj kunie. Dej pokoj, bud spokojne, ba mali Ambros 

potrebuje mama ako baba. 

A gdy skończyła, objęły się serdecznie i ucałowały dwa razy w policzki, na wschodni 

sposób. Obietnica została przypieczętowana. Katarzyna odetchnęła z ulgą, bo już od tygodni 

odczuwała dziwne kłucie w lewej piersi i przenikliwy, paraliżujący ból w całym ramieniu. 

Miała  jednak  nadzieję,  że  ten  ból  ustąpi  i  odejdzie,  tak  jak  przyszedł.  Pieniędzy  na 

lekarza w mieście nie miała. 

W  Budapeszcie  raz  jeszcze  musieli  się  przesiadać.  Na  pociąg,  który  jechał  do 

Rumunii, aż do Bukaresztu. A potem znów mknęli, przemierzając nocą Węgry, o świcie zaś, 

gdy wsiedli pierwsi strażnicy graniczni i celnicy, byli już za Bekesc-sabą i powoli zbliżali się 

do rumuńskiej granicy. 

background image

Kiedy  Liesl  się  obudziła,  Katarzyna  zdawała  się  wciąż  drzemać.  Siedziała  w  rogu 

przedziału, przechylona na oparcie, z otwartymi ustami, z Ambrosem smacznie śpiącym na jej 

podołku. Wenzel stał na korytarzu, paląc papierosa. 

- Skore sum na granica - szepnęła Liesl i lekko trąciła ramię Katarzyny. 

Kiedy ta się nie poruszyła, kobieta ponowiła gest, a po chwili ujęła w rękę jej dłoń i w 

końcu  zmiarkowała:  dłoń  była  zimna.  I  podobnie  twarz,  czoło  i  policzki.  Liesl  prędko  się 

podniosła, szarpnęła drzwi i zawołała w stronę Wenzla, który wyglądał przez okno: 

- Moj Bog, K&tku żywet nej! Pomarła, ne dycha! 

Wenzel  ostrożnie  podniósł  małego  Ambrosa  i  posadził  na  wolnym  miejscu.  Potem 

potwierdził,  że  istotnie  Katarzyna  nie  żyje.  W  tej  samej  chwili  obok  przedziału  znów 

przechodził pogranicznik i Wenzel, który dobrze mówił po węgiersku, powiedział mu, że w 

środku  jest  martwa  kobieta.  Funkcjonariusz  rzekł  mu  na  to,  że  takie  rzeczy  czasem  się 

zdarzają,  że  starsi  ludzie  umierają  w  pociągu  z  powodu  nerwów  i  napięcia.  Trzeba  jednak 

natychmiast dać znać policji, a do tej pory nikomu nie wolno opuszczać przedziału. Po czym 

pospiesznie odszedł. 

-  Te  małe  -  szepnęła  cicho  Liesl  -  zaberom  nom  ne  pochybi  weg.  Ka  sroben  tero  s 

ditkom? 

- Skore, maj uważe, ce ktus idi - powiedział Wenzel i przeszukał torebkę Katarzyny. 

Znalazł  w  niej  paszport,  który  schował  do  kieszeni.  Potem  wyciągnęli  szybko  z 

walizki  kilka  sztuk  dziecięcych  ubranek  i  upchnęli  je  we  własnym  sakwojażu.  Kiedy  dwaj 

węgierscy policjanci i lekarz zjawili się w przedziale, stwierdzili, że zmarła odbywała podróż 

bez paszportu. Wyniesiono Katarzynę oraz jej bagaż. Liesl i Wenzel oznajmili policjantom, że 

kobieta wsiadła do pociągu dopiero w Budapeszcie i rzecz jasna nie wiedzą, jak się nazywa, 

bo  nie  zdążyła  się  przedstawić.  Liesl  z  najwyższym  trudem  wstrzymywała  łzy.  Bo  Wenzel 

wcześniej  nakazał  jej  jak  najsurowiej,  by  trzymała  nerwy  na  wodzy  -  „Kajno  łoz,  kajno 

płako” - i udawała, że martwa kobieta była nieznajomą. Na granicy, gdzie pociąg z powodu 

incydentu  zatrzymał  się  na  dłużej  niż  zazwyczaj,  musieli  podpisać  jeszcze  oświadczenie  i 

protokół. 

Tymczasem obudził się też Ambros i od razu zapytał o mamę. 

-  Mama  prijdi  skore  -  powtarzała  w  kółko  Liesl,  próbując  uspokoić  malca.  Po  jej 

słowach raz jeszcze zapadł w sen. 

Kiedy  wkrótce  potem  przyszedł  czas  na  rumuńską  kontrolę  graniczną,  Wenzel 

oświadczył żołnierzom, że dokument z danymi chłopca ktoś im skradł w czasie podróży, gdy 

na  chwilę  się  zdrzemnęli.  Musiał  więc  wypełnić  urzędowy  formularz,  w  którym  umieścił 

background image

Ambrosa  jako  własnego  syna.  Wpisał  jego  pełne  imię  i  nazwisko:  Ambros  Wenzel 

Langthaler.  Data  urodzenia  w  przybliżeniu  się  zgadzała,  a  jako  miejsce  przyjścia  na  świat 

dziecka  podał  bez  mrugnięcia  oka  Monachium.  Rumuński  pogranicznik  ostemplował 

oświadczenie  i  poinformował  Liesl  i  Wenzla,  że  w  możliwie  najszybszym  czasie  powinni 

zgłosić  się  na  posterunek  milicji  i  do  urzędu  stanu  cywilnego  miasta  przeznaczenia,  by  po 

przyjeździe w rodzinne strony zameldować dziecko. 

Gdy następnego dnia dotarli w końcu do Wiesenau, poszli najpierw na Weidengasse, 

gdzie  mieszkali  przed  ewakuacją.  Tam  stwierdzili  jednak,  że  ich  domu  już  nie  ma.  Został 

rozebrany  i  do  cna  ogołocony.  Pozrywano  parkiety  z  podłóg,  nie  było  framug  okiennych  i 

drzwi.  Brakowało  nawet  części  dachówek  i  desek  wspierających  sufit.  Ze  szczytu  kalenicy 

zniknął  też  stary,  odlany  w  kunsztownej  miedzi  wiatromierz  w  kształcie  kogucika.  W  nocy 

księżyc  świecił  przez  otwarty  dach  wprost  do  pustych  izb,  a  w  niektórych  kątach  na 

wilgotnym  gruzie  pieniły  się  pokrzywy.  Na  podwórzu,  gdzie  dawniej  latem  kwitły  dalie  i 

eszewerie, pieniło się teraz zielsko i rosła wysoka trawa. 

Liesl stała przed domem jak oniemiała. Zdawało jej się, że to jakiś sen. Na obczyźnie 

była  zawsze  myślami  w  swoim  małym  dworku,  w  starannie  utrzymanym  ogrodzie  pełnym 

kwiatów i te wspomnienia podtrzymywały ją na duchu, dając w samotnych godzinach oparcie 

niczym mur. W ten sposób dawała sobie radę z trawiącą ją tęsknotą, bo wewnętrznie czuła się 

wciąż w ojczystych stronach. 

Teraz  oparła  się  o  pochyło  sterczący  z  ziemi  słup,  który  został  z  drzwi,  i  cicho 

zaszlochała, podczas gdy Wenzel z Am-brosem przedzierali się przez dziko zarośnięty bezład, 

który  chwastami  i  badylami  przykrył  dawny  pachnący  ziołami  i  kwiatami  ogród.  Po 

oględzinach Wenzel rzekł: 

- Nemo ca plakat, Liesku, ba mamo tero sun, a i pokoj z piknemi ispa toż budem skore 

met. Musen telko wela arpe-iten a bud zdraf. - Powiedział „pokój”, mając na myśli dom, bo w 

cipszerskiej mowie jeszcze wówczas duży pokój oznaczał dom z dwiema izbami i kuchnią. 

W  tym  domu  dorastał  teraz  mały  Ambros.  Nigdy  nie  dowiedział  się,  kim  była  jego 

babka  i  że  kiedyś  zostawiła  go  własna  matka.  W  Wiesenau  wszyscy  sądzili,  że  to  Liesl 

wydała go na świat w Monachium. Pozostał ich jedynym dzieckiem i do końca grudnia 1965 

roku,  gdy  przesiedlił  się  do  Niemiec,  żył  z  tym  dwojgiem  ludzi,  którzy  kochali  go  jak 

rodzonego syna i byli mu prawdziwymi rodzicami. 

Tak  kończy  się  historia  Katarzyny  Hotzberger,  z  domu  Schuster,  która  jako  młoda 

dziewczyna  przywędrowała  z  pół-nocnosiedmiogrodzkiej  wsi  do  Wiesenau.  Jej  ciało 

przypuszczalnie spopielono w krematorium w Bekescsabie. O jej ostatniej drodze, o tym, jak i 

background image

kiedy  „ta  zmarła  w  podróży  pasażerka  bez  papierów”  odeszła  ze  świata,  nie  wiadomo  nic 

bliższego. Nie było bowiem nikogo, kto chciał to odkryć. A „tam, gdzie nie ma pytań, nie ma 

również odpowiedzi i żadnej wiedzy”  - mawiał  kiedyś Mojsze Tscherteser, mądry chasyd z 

Karpat - „bo odpowiedzi są dziećmi pytań”. Katarzyna latami troszczyła się o dzieci, które nie 

były jej własnymi, a ponieważ te dzieci nic o tym nie wiedziały, nie stawiały później żadnych 

pytań. 

background image

22 

Tamtego  lata  1965  roku,  lata,  które  miało  wiele  twarzy,  młoda  Niemka  zajechała 

czerwonym autem do Wiesenau. Ponieważ w mieście nie było jeszcze wtedy żadnego hotelu, 

wynajęła  prywatnie  pokój  u  pewnej  cipszerskiej  wdowy.  Wdowa  nazywała  się  Helene 

Schkurka, ale wołano na nią również Car-ni Lenku, a to z powodu bardzo ciemnych włosów. 

Mieszkała  sama  w  małym,  odmalowanym  na  biało  domu  z  czerwonymi  pelargoniami  w 

oknach i wielkim orzechowcem na podwórzu. Po mężu, który uległ wypadkowi przy wyrębie 

lasu, pobierała skromną wdowią rentę. Obok tego dorabiała parę groszy, robiąc na drutach dla 

licznych cipszerskich dzieci skarpetki, swetry i rękawiczki. Pieniądze, które miała dostać za 

wynajem, były dla niej prawdziwym darem niebios. 

Jeszcze  tego  samego  dnia  nieznajoma  udała  się  do  miejskiego  komisariatu  milicji, 

żeby  zameldować  się  na  czterotygodniowy  pobyt.  Kiedy  wypełniała  formularz  „zezwolenia 

na czasowy pobyt”, w rubryce „uzasadnienie wniosku” wpisała słowo „urlop”. Oświadczyła 

również,  że  nigdy  przedtem  nie  była  w  Rumunii.  Turystów  już  wtedy  przyjmowano  z 

otwartymi rękami  - zwłaszcza tych, którzy przybywali z Europy  Zachodniej. Bo przywozili 

cenne dewizy. Szef komisariatu osobiście życzył jej „przyjemnego pobytu w naszym pięknym 

Marmaroszu”.  Wręczono  jej  kilka  prospektów  i  folderów,  w  których  odmalowano  uroki 

okolicy, z zaznaczonymi miejscami wartymi obejrzenia i adresami gospód, w których można 

było coś zjeść. 

Następnego  dnia  odwiedziła  katolickiego  proboszcza,  wielebnego  Laurentiusa 

Gellerta.  Chciała  zasięgnąć  informacji  na  temat  rodziny  Hotzbergerów.  Gellert  z 

ubolewaniem  oznajmił  jej,  że  nie  może  jej  pomóc.  Nazwisko  Hotzberger  nie  figurowało  w 

spisach  ludności  Wiesenau.  Potem  przekartkował  przy  niej  księgę  parafialną  i  znalazł  na 

koniec pewną adnotację, zgodnie z którą za czasów jego poprzednika na urzędzie, wielebnego 

Wilhelma Komki, a więc jeszcze na długo przed ostatnią wojną, zarejestrowano w katolickiej 

gminie kościelnie zawarte małżeństwo między Cipszerem a pewną Saksonką. 

Cipszer  nazwiskiem  Ferenc  Hoczberger,  alias  Franz  Hotzberger,  poślubił 

ewangeliczkę, Saksonkę z Siedmiogrodu. Niecodzienny związek. Można by bez mała mówić 

w tym przypadku o mieszanym małżeństwie, choć, jak skrupulatnie tu odnotowano, na krótko 

przed  ślubem  owa  Saksonka  przeszła  na  katolicyzm.  Żadne  z  nich,  po  ucieczce  z  miasta  w 

październiku  1944,  nie  wróciło  już  później  w  te  strony.  I  jak  dotąd,  nikt  o  nich  nie 

rozpytywał. Być może mieszkają teraz gdzie indziej albo nie przeżyli wojennej zawieruchy. 

Na wszelki wypadek „nasz dobry Pan Bóg” tak to już urządził, by nie musieli patrzeć na to, 

background image

co  zostało  z  ich  doliny.  Opłakany  to  widok.  Cip-szerskie  domy,  które  kiedyś  stały  tuż  nad 

rzeką,  spalono  do  ostatniej  deski.  Nawet  gdy  od  dawna  byli  tu  Rosjanie,  wyżej,  w  samych 

górach zaszyło się wielu partyzantów, najczęściej Ukraińców, ale również Niemców. Wśród 

nich znajdowali się też dawni faszyści  i  żołnierze, ukrywający  się po jaskiniach, w których 

kiedyś mieli swe siedziby hajducy i różni tak zwani szlachetni rozbójnicy. A gdy odkryto, że 

po nocach spotykali się w tych opuszczonych cipszerskich domach i stamtąd przeprowadzali 

swe  napady,  któregoś  dnia  całą  osadę  zrównano  z  ziemią.  Nie  ocalał  też  wiszący  mostek, 

puntje, którym przechodzono na drugą stronę wsi. 

W następne dni Niemka najczęściej wcześnie rano ruszała z domu i wracała dopiero 

pod  wieczór.  Za  każdym  razem  gospodyni  częstowała  ją  przed  snem  podwieczorkiem.  Na 

ogół składał się z omletu z jaj z owczym serem i śmietaną, czasem obtoczonego bułką tartą 

sznycla  z  kaszkawału.  Innym  razem  były  to  faszerowane  ziemniaki,  połówki  kartofli 

nadziewane twarogiem, cebulą i ziołami, bo młoda pani nie jadała słoniny ani szynki. Do tego 

chętnie  wypijała  kieliszek  lub  dwa  palonej  śliwowicy,  którą  nazywano  tutaj  cipszerskimi 

łzami.  Helene  nie  zadawała  żadnych  pytań,  choć  ciekawości  jej  nie  brakowało  i  chętnie 

dowiedziałaby  się,  gdzie  całe  dnie  spędza  ta  dziwna  nieznajoma.  Pewnego  wieczora  nie 

mogła jednak się powstrzymać i zagadnęła: 

- Kuda to beliste celo duń? Ni chtete ta ano ras pojdi kum-pat kaj reka u wytchnat sa 

pikni na sunco kaj gore? 

-  Byłam  w  drodze,  musiałam  zajechać  w  wiele  miejsc,  Frau  Schkurka.  Ale  jutro 

nigdzie  się  już  nie  wybieram,  bo  dość  zobaczyłam  -  odparła.  -  Może  pójdę  się  wykąpać  w 

rzece albo poopalam się na słońcu na jakiejś pięknej cichej łące. Tak czy inaczej, zostanę tutaj 

i pobiegam trochę po okolicy. 

- Alo ne musete bigat. Czaso dost, możete da isti - rzekła Cipszerka. 

-  Naturalnie,  ma  pani  rację,  nie  będę  biegać,  tylko  spacerować.  -  Niemka  się 

roześmiała. 

Nazajutrz, wychodząc z domu, wzięła aparat fotograficzny, żeby „zrobić zwiad”, jak 

to określiła. Helene posmarowała jej na drogę dwie duże pajdy chleba. Kobieta zapakowała je 

do  się  w  tych  opuszczonych  cipszerskich  domach  i  stamtąd  przeprowadzali  swe  napady, 

któregoś dnia całą osadę zrównano z ziemią. Nie ocalał też wiszący mostek, puntje, którym 

przechodzono na drugą stronę wsi. 

W następne dni Niemka najczęściej wcześnie rano ruszała z domu i wracała dopiero 

pod  wieczór.  Za  każdym  razem  gospodyni  częstowała  ją  przed  snem  podwieczorkiem.  Na 

ogół składał się z omletu z jaj z owczym serem i śmietaną, czasem obtoczonego bułką tartą 

background image

sznycla  z  kaszkawału.  Innym  razem  były  to  faszerowane  ziemniaki,  połówki  kartofli 

nadziewane twarogiem, cebulą i ziołami, bo młoda pani nie jadała słoniny ani szynki. Do tego 

chętnie  wypijała  kieliszek  lub  dwa  palonej  śliwowicy,  którą  nazywano  tutaj  cipszerskimi 

łzami.  Helene  nie  zadawała  żadnych  pytań,  choć  ciekawości  jej  nie  brakowało  i  chętnie 

dowiedziałaby  się,  gdzie  całe  dnie  spędza  ta  dziwna  nieznajoma.  Pewnego  wieczora  nie 

mogła jednak się powstrzymać i zagadnęła: 

- Kuda to beliste celo duń? Ni chtete ta ano ras pojdi kum-pat kaj reka u wytchnat sa 

pikni na sunco kaj gore? 

-  Byłam  w  drodze,  musiałam  zajechać  w  wiele  miejsc,  Frau  Schkurka.  Ale  jutro 

nigdzie  się  już  nie  wybieram,  bo  dość  zobaczyłam  -  odparła.  -  Może  pójdę  się  wykąpać  w 

rzece albo poopalam się na słońcu na jakiejś pięknej cichej łące. Tak czy inaczej, zostanę tutaj 

i pobiegam trochę po okolicy. 

- Alo ne musete bigat. Czaso dost, możete da isti - rzekła Cipszerka. 

-  Naturalnie,  ma  pani  rację,  nie  będę  biegać,  tylko  spacerować.  -  Niemka  się 

roześmiała. 

Nazajutrz, wychodząc z domu, wzięła aparat fotograficzny, żeby „zrobić zwiad”, jak 

to określiła. Helene posmarowała jej na drogę dwie duże pajdy chleba. Kobieta zapakowała je 

do  torby  i  ruszyła  pieszo  w  górę  rzeki.  Często  przystawała  i  robiła  zdjęcia  rzadkich  starych 

drzew  i  nieznanych  jej  kwiatów,  które  gęsto  porastały  brzeg.  Wyżej,  w  górskiej  dolinie, 

znalazła małą zatoczkę, gdzie nurt wody zwalniał,  spiętrzając się w niewielkim rozlewisku. 

Rozejrzała  się.  Jak  okiem  sięgnąć,  ani  śladu  człowieka.  Zeszła  więc  do  rzeki,  zostawiła  w 

przybrzeżnej trawie aparat i ubranie, które prędko z siebie zdjęła. Prawie całkiem naga, tylko 

w majtkach, jeszcze raz badawczo spojrzała na wszystkie strony. Zwinnym ruchem uwolniła 

się z bielizny i  powoli  weszła do zimnej,  przezroczystej wody, która łagodną falą zakipiała 

wokół jej nagiego ciała. Z rozkoszą przymknęła powieki, próbując przypomnieć sobie odległe 

czasy, gdy jako dziecko kąpała się czasem w tym potoku. 

Powyżej,  u  podnóża  góry,  młody  mężczyzna  kosił  trawę  na  niemieckim  cmentarzu. 

Zrobił  właśnie  krótką  przerwę,  by  odpocząć  w  cieniu  pod  rozłożystym  drzewem. 

Przypadkowo  spojrzał  w  dół,  w  kierunku  rzeki.  Na  wodzie  unosiło  się  nagie  ciało  młodej 

kobiety, z lekko rozpostartymi ramionami. Jasne i zgrabne, kołysało się powoli z rytmem fal i 

po  chwili  znów  zanurzało.  Czegoś  takiego  tutaj,  w  górach,  młodzian  nigdy  jeszcze  nie 

widział. Był to obraz niczym z pięknego snu, niebywały i niepojęty. Ale mężczyzna rozumiał, 

że mu się to wcale nie śni, bo do jego uszu wyraźnie dobiegał głośny szum rzeki. A kobieta 

nie była żadną zjawą. W tej chwili jej ciało, zupełnie rzeczywiste, znów uniosło się nad falą i 

background image

nieznajoma powoli wyszła z wody. 

Stała potem, leniwie przeciągając się w słońcu, czekając, aż powietrze osuszy skórę, 

bo  nie  zabrała  ręcznika.  Zatańczyła  i  kilka  razy  podskoczyła  w  miejscu,  wymachując 

rozpostartymi ramionami. Jej małe, mocne piersi dygotały. „Jakie piękne może być kobiece 

ciało! - pomyślał mężczyzna. - Nigdy nie 

ręcznika. Zatańczyła i kilka razy podskoczyła w miejscu, wymachując rozpostartymi 

ramionami.  Jej  małe,  mocne  piersi  dygotały.  „Jakie  piękne  może  być  kobiece  ciało!  - 

pomyślał  mężczyzna.  -  Nigdy  nie  miałem  okazji  przyjrzeć  się  mu  z  tak  bliska”.  I  nagle 

wydało  mu  się,  że  ten  spektakl  odgrywany  jest  specjalnie  dla  niego,  jedynego  widza  w 

okolicy. Ale to nie mogła być prawda, bo kobieta nawet go nie zauważyła. Poza tym siedział 

w  cieniu  drzewa,  które  ukrywało  go  szczelną  zasłoną  gęstych  liści,  podwojoną  krzakiem 

tarniny. 

Kobieta włożyła letnią sukienkę, podciągnęła na biodra majtki i ruszyła dalej w górę 

zboczem  doliny.  Mężczyzna  ujął  w  dłonie  kosę  i  zawrócił  w  stronę  cmentarza,  gdzie  z 

nowym zapałem wziął się do koszenia trawy między nagrobkami. Nie umiał jednak odpędzić 

od siebie myśli o kobiecie znad rzeki i o tym, że nigdy przedtem nie zdarzyło mu się widzieć 

dziewczyny lub innej kobiecej istoty tak „calośku golu”. Te, z którymi się zadawał, szybko 

zdejmowały, co tam miały pod spodem, i wystarczyło zadrzeć spódnicę, a po kilku chwilach 

było  już  po  wszystkim.  Odbywało  się  to  na  dziko  i  w  zaślepieniu,  na  łące  albo  za  stodołą. 

Zawsze w pośpiechu i byle jak. Czasem siedziało się jeszcze przez kilka minut na skotłowanej 

trawie, a potem dziewczyna szybko ogarniała się i poprawiała włosy. I znikała. 

Tymczasem  kobieta  szła  ciągle  w  górę  doliny,  do  miejsca,  gdzie  przed  wojną  stało 

skupisko  małych  wiejskich  zagród.  Po  kilku  domach,  które  pamiętała,  zostały  tylko 

fundamenty.  Ogromne,  płaskie  kamienie  rzeczne,  ustawione  pod  kątem  prostym,  porosły 

dzikim zielskiem. Podeszła do samego brzegu i  sfotografowała milczące  blizny i znamiona, 

które zostawiła wojna. Posiedziała jeszcze chwilę, spoglądając na drugi brzeg, gdzie dawniej 

stała osada, bo most już nie istniał. 

Następnego dnia, gdy młody mężczyzna znów kosił trawę na cmentarzu, przypadkiem 

natknął  się  na  kobietę,  którą  poprzedniego  dnia  widział  w  wodzie.  Miała  na  sobie  krótką 

letnią  sukienkę  w  jasnych  kolorach,  bez  rękawów,  z  wąskimi  ramiączkami.  Nagie  stopy 

tkwiły w płaskich, modnych sandałach. Szła między rzędami grobów, jakby szukała nazwisk. 

Kiedy się zbliżyła, pozdrowił ją po niemiecku: 

- Dzień dobry. 

- Dzień dobry - odpowiedziała. 

background image

- Szuka pani czyjegoś grobu? - zapytał. 

- Moi przyjaciele i bliscy nie mają tu niestety grobów. Właściwie niczego nie szukam. 

Ale często chodzę na cmentarze, bo ciekawią mnie ludzie i ich losy - odparła. 

- Wielki cmentarz, niemiecki. Większy od rumuńskiego. Tylko żydowski jest jeszcze 

większy. Bo dawniej mieszkało tu dużo Żydów. Ale teraz zostało tylko czworo. 

-  A  pan?  Co  pan  tu  właściwie  robi?  -  zapytała  kobieta,  obrzucając  go  bacznym 

spojrzeniem. 

Stwierdziła,  że  jest  dobrze  zbudowany  i  wygląda  na  sympatycznego.  Wysoki  i 

krzepki, z ciemnoblond włosami, stal przed nią w krótkich spodenkach, a jego brązowe nogi 

pokrywał gęsty meszek o odcień jaśniejszy niż kędzierzawa szczecina głowy. 

-  Co  robię?  Koszę  trawę  między  grobami.  Wielebny  Gellert  mnie  uprosił.  Ale  poza 

tym to zupełnie nic, bo dopiero przed paroma tygodniami wróciłem z wojska. A we wrześniu 

jadę na studia do Baia Mare. Górnictwo. 

- A kim się zostaje po takich studiach? 

- Inżynierem górnictwa. 

- A ile ma pan lat? 

- Dwadzieścia. Ale może mi pani spokojnie mówić „ty”. Tutaj tylko do starszych ludzi 

mówi się na „pan” albo „wy”. 

- No dobrze, a jak ci na imię? 

- Wołają na mnie Brosi. A moje nazwisko to Langthaler. 

Kobieta wyciągnęła w jego kierunku dłoń i również się przedstawiła: 

- Mary Fleming. Mieszkam w Kolonii. Ale ty też mi musisz teraz mówić „ty”, Brosi. 

- Dobrze, Mary. A co robisz tutaj, w Wiesenau, jeśli można spytać? 

- Urlop. Jestem tutaj na urlopie. A czy ja z kolei mogę spytać, jak to się stało, że tak 

dobrze mówisz po niemiecku? W ogóle nie w tutejszej gwarze, jak inni Cipszerzy. 

- Chodziłem do niemieckiego gimnazjum w Bistritz. Zdałem tam maturę. Wiesz, gdzie 

leży Bistritz? To takie piękne miasto w północnym Siedmiogrodzie. 

- A potem zdążyłeś jeszcze pójść do wojska? Nie za młody jesteś, by mieć za sobą i 

maturę, i służbę w armii? 

- Nie. A dlaczego? Teraz już po dziesiątej klasie można robić maturę. Jak idzie się z 

klasy do klasy, ma się wtedy siedemnaście lat. A jak się ma pecha, jak ja, to po osiemnastce 

biorą cię do wojska. Po dwu latach jest się znowu na wolności i można się wybrać na studia. 

Jeśli ktoś ma ochotę i odbębni egzaminy. A ja chcę, bo nie zamierzam spędzić całego życia w 

Wiesenau. Muszę się stąd wyrwać i zobaczyć trochę świata. 

background image

-  Jakiego  świata,  Brosi?  Co  takiego  zobaczysz?  Nic.  Tylko  mały  kawałek 

„socjalistycznego  świata”,  jak  to  pięknie  nazywają  w  niemieckim  dzienniku,  który  wczoraj 

kupiłam gdzieś na rogu. 

- Mnie to wystarczy. Na początek nie ma co wybrzydzać. 

- Przepraszam, nie chciałam cię urazić. 

- Nie uraziłaś. Powiedziałaś tylko to, co myślisz. 

Mary spodobała się otwartość chłopca i kiedy powiedział, że jeszcze dziś musi zajść 

do  wielebnego  Gellerta,  na  parafię,  pożegnała  go  z  uśmiechem.  Obiecali  sobie  jednak,  że 

zobaczą się znów następnego dnia. Tutaj, na cmentarzu. 

Rankiem  o  umówionej  godzinie  czekała  już  na  niego.  Usiadła  na  ławce,  nieopodal 

starej jodły, i obserwowała groby. 

„Ileż  to  ludzkich  historii  spoczywa  tu,  pod  trawą,  pod  dzikimi  kwiatami,  które 

wyrastają wszędzie tam, gdzie człowiek sam ich nie zasadził. Co zostaje po ludzkich losach i 

tragediach?  -  pomyślała.  -  Czasem  jakiś  nagrobny  kamień.  Jakieś  słowo.  Czasem  tylko 

milczenie. Może niekiedy też wspomnienia, które mogą dać oparcie. Częściej jednak są jak 

brzemię,  które  niesie  się  przez  całe  życie.  Gorzka  wiedza  tych  ostatnich  dni”.  I  właśnie 

dlatego odłożyła kiedyś na bok wszystkie dawne wspomnienia. Tak jak pewnego dnia oddaje 

się  lub  wyrzuca  na  śmietnik  stare  ubrania,  które  na  człowieka  nie  pasują  albo  z  których 

zwyczajnie się wyrosło. 

Raz  tylko,  będąc  przejazdem  w  Monachium,  gdzie  spędzała  kilka  dni,  wybrała  się 

pewnego ranka autem nad samą czeską granicę, do małej bawarskiej wsi. Ale ludzi niegdyś 

tam mieszkających od dawna już nie było. Owego chłopa i jego żonę zabrano gdzieś do domu 

starców  i  tam  też  pewnie  umarli.  Ci,  których  spotkała,  powiedzieli  jej,  że  dom  i  zagrodę 

sprzedali  przedtem  jakiejś  młodej  rodzinie.  A  co  stało  się  z  uchodźcami  i  wypędzonymi, 

którzy przez krótki czas mieszkali tu po wojnie, tego nikt nie wiedział. 

-  Przyjeżdżali  tu  wtedy  tysiącami  i  zaraz  potem  odjeżdżali.  Do  miast  albo  Bóg  wie 

dokąd. To duży kraj. Nikt z nich nie został tutaj, we wsi. Bo za oknem już granica. Wie pani, 

Wschód... 

Tak  powiedziała  jej  kobieta,  która  wyszła  wtedy  z  domu,  by  rozwiesić  bieliznę  na 

sznurze.  Mary  się  rozejrzała.  Wszystko  wyglądało  inaczej  niż  dawniej.  Obok  stodoły  stało 

auto, a w piaskownicy bawiły się dzieci. Budowały zamek i pochłonięte pracą, nie zwracały 

uwagi  na  nikogo.  W  pobliskim  mieście  również  wiele  się  zmieniło.  Tam,  gdzie  kiedyś  była 

tancbuda,  grubo ciosany, płaski budynek wielkiej sieci  hurtowej  kusił  okazyjnymi ofertami. 

Gdy  wróciła  do  Monachium,  poczuła  wielką  ulgę,  rada,  że  nie  zobaczyła  nic,  co  mogłoby 

background image

związać ją z tym miejscem. 

W  ten  sposób  zakopała  w  przeszłości  wspomnienia,  od  których  już  dawno 

nieświadomie  się  uwolniła.  Bo  przez  ostatnich  piętnaście  lat  pewnie  szła  własną  drogą,  nie 

oglądając  się  za  siebie.  Dopiero  w  tych  dniach,  w  czasie  podróży  przez  karpacki  kraj, 

spróbowała  uchylić  nieco  okno  ku  innej  przeszłości,  z  którą  się  nie  pożegnała.  Ale  to,  co 

zobaczyła,  nie  uczyniło  jej  szczęśliwą.  Bo  ta  inna  przeszłość  nie  była  jeszcze  czymś 

minionym. I wydawało się, że takim nigdy się nie stanie. 

W  peWnej  chwili  spostrzegła,  jak  nadchodzi.  Jeszcze  jej  nie  zauważył.  Ściągnął 

koszulę, powiesił ją na gałęzi krzewu i zaczął klepać kosę. Jasny, wesoły dźwięk popłynął nad 

grobami. Potem wziął się do roboty i posuwał się równymi małymi krokami naprzód, jak to 

zwykle  czynią  żniwiarze.  Obserwując  go,  poczuła  nagle  dziwne  pragnienie,  żeby  dotknąć 

tego  lśniącego  w  słońcu  krzepkiego,  brązowego  ciała.  Ale  gdy  uświadomiła  sobie,  co 

naprawdę  chodzi  jej  po  głowie,  odpędziła  natrętne  myśli,  które  osiadły  ją  jak  rój  dzikich 

pszczół. I dalej mu się przyglądała, patrząc, jak z kosą w dłoniach kroczy naprzód w pełnym 

słońcu. 

Kiedy znów przystanął, by oklepać kosę, przypadkowo zerknął w jej stronę i zobaczył, 

że czeka, w przewiewnej krótkiej sukience, z długimi nogami, które go kusiły. Oparł kosę o 

nagrobek  i  podszedł.  Nie  ruszyła  się  z  ławki,  siedziała  nadal  w  leniwej  i  niewymuszonej 

pozie,  z  rozpostartymi  ramionami  spoczywającymi  na  oparciu.  Jej  kolana  połyskiwały  w 

promieniach  słońca.  Patrząc  na  nią,  przypomniał  sobie,  jak  wyglądała,  kiedy  naga  leżała  w 

wodzie. 

- Serwus. 

- Serwus. 

- Od jak dawna tu jesteś? - zapytał, próbując nie spoglądać na jasne księżyce jej kolan. 

-  Dopiero  od  paru  minut.  Chodź,  usiądź  przy  mnie.  Dobrze  spałeś?  Przyśniło  ci  się 

może coś ładnego? - zagadnęła z uśmiechem. 

- Dziękuję. Dobrze spałem i nic mi się nie śniło. 

- Ja też. A sny nachodzą mnie najczęściej za dnia. W dzień sny są piękniejsze niż w 

nocy. Bo sny na jawie można od razu wprowadzać w czyn, jeśli się naprawdę chce. Wtedy 

stają się rzeczywistością i nie są już snami, tylko pragnieniami. Jak na przykład teraz: gdybyś 

miał  trochę  czasu,  chętnie  poszłabym  z  tobą  gdzieś  w  stronę  tamtych  lasów,  gdzie  nie  ma 

grobów. Choćby tą drogą wzdłuż potoku, aż do źródła. Chętnie bym zobaczyła, gdzie zaczyna 

swój bieg taki górski potok. Skąd wytryska... 

-  Znam  to  źródło,  z  którego  wypływa  potok.  To  tam  wysoko,  w  Wilczej  Dolinie,  w 

background image

Valea  Lupilor.  Ale  to  straszny  kawał  drogi.  Trzeba  iść  ze  dwie  godziny.  Może  niecałe.  To 

takie źródło, do którego przychodzi się kąpać leśna wróżka. Tak mówią. No wiesz, Cipszerzy. 

Byłem tam już kilka razy. 

- I kąpałeś się w tym źródle? - zapytała ciekawie Mary. 

- Nie, przecież ja nie wróżka. - Roześmiał się. 

- A ja bym spróbowała. Może byśmy się wybrali? 

- Kiedy? 

- Dzisiaj. Teraz. 

-  Teraz?  Ale  muszę  skosić  jeszcze  cały  pas  aż  do  samej  drogi  -  powiedział,  czując 

jednak, że pragnienie, by pójść z nią do tego źródła, jest silniejsze. 

- Musisz? Mało to się musi, czego potem się nie robi? - zapytała. 

Nie  miał  na  to  odpowiedzi.  Przekonała  go,  musiał  przyznać  jej  rację  i  ulec.  Zaniósł 

kosę do małej szopy, a potem zeszli w stronę rzeki. Stamtąd ruszyli zboczem wąskiej doliny 

w górę. Obok samotnie stojących zagród, wzdłuż potoku, którego wody szemrały z bulgotem 

małych fal. 

Na  początku  szedł  przodem,  potem  jednak  zwalniał  i  pozwalał  się  wyprzedzać, 

specjalnie, by od tyłu móc patrzeć na jej zgrabne, kształtne nogi. A ona zdawała się to czuć. 

Bo  poruszała  się  teraz  inaczej  niż  poprzednio.  Do  jego  nozdrzy  dolatywał  ciepły  zapach 

rozgrzanego ciała, podniecająca zmysły mieszanka perfum i delikatnego potu. 

W pewnej chwili przystanęła, żeby odetchnąć, i niespodziewanie poprosiła: 

- Pocałuj mnie! 

Po  czym  zamknęła  oczy  i  wysunęła  nieco  pierś  do  przodu,  tak  że  widział  teraz 

wyraźnie,  że  pod  letnią  sukienką  nie  ma  biustonosza.  Był  tak  zaskoczony,  że  nie  bardzo 

wiedział,  co  odpowiedzieć,  i  musnął  jej  gorące,  wilgotne  policzki  tylko  przelotnym 

pocałunkiem. Najpierw lewy, potem prawy, tak jak to się robi przy zwykłym powitaniu. 

-  Ale  ja  chcę  prawdziwego  pocałunku,  Brosi.  Nie  całowałeś  nigdy  kobiety  czy 

dziewczyny?  -  W  jej  głosie  brzmiał  zawód  i  chłopak  dosłyszał  nawet  nutkę  urazy.  Ale  nim 

zdążył coś odpowiedzieć, ona rzekła: - Patrz teraz, pokażę ci, jak całuje się kobietę! 

A ponieważ stała przed nim trochę wyżej, na niewielkim wzniesieniu, i dorównywała 

mu teraz prawie wzrostem, bez trudu mogła objąć go ramionami. Pocałowała tak mocno, że 

zabrakło mu oddechu. I nie zdołał nawet odwzajemnić pocałunku, bo tkwił uwięziony w jej 

objęciach, oszołomiony i bezradny. W końcu puściła go i poszła wolno dalej, w górę potoku, 

w stronę, gdzie czekało źródło. 

Podążał  za  nią  w  milczeniu,  rozmyślając  o  tym,  co  przed  chwilą  przeżył  i  co  taki 

background image

pocałunek miał właściwie zapowiadać. Bo z dziewczynami, z którymi dotąd się w pośpiechu 

kochał, oznaczał zawsze jedno i to samo. A gdy się to już załatwiło, wracało się na tańce albo 

odprowadzało dziewczynę pod jej dom, gdzie przed bramą kochankowie żegnali się czułym 

dotknięciem  warg.  Ale  ten  ostatni  pocałunek  nie  różnił  się  właściwie  niczym  od  tych 

wymienianych przed szybkim miłosnym aktem za stodołą lub na trawie. 

Po  godzinie  dotarli  w  końcu  do  źródła,  dużego,  okrągłego  zbiornika  wodnego, 

obramowanego paprociami i kamieniami porośniętymi mchem. Wyraźnie odcinało się jasne 

dno, bo woda nie była zbyt głęboka. W pobliżu stały wysokie, stare jodły. W ich korze ktoś 

wyrył kilka małych krzyży, choć rany dawno się już zabliźniły i zarosły. Ale krzyże dawało 

się jeszcze rozpoznać. Miały odpędzać demony lasu i strzec czystości wody. Było tu cicho i 

tajemniczo. 

-  Jesteśmy  na  miejscu  -  powiedział  Brosi,  położył  się  w  trawie  i  patrzył  w  ciemny 

błękit  nieba.  Słychać  było  tylko  krzyk  ptaka  z  pobliskiego  lasu  i  miarowy  głos  wody.  - 

Rozumiesz, co mówi źródło? - zapytał. 

- Nie, a co mówi? 

- Opowiada dzieje wróżki leśnej Olgi, która czasem przychodzi się tu kąpać. 

- A jak brzmi historia? 

- Ach, to takie mara i kasska starych bab. Ja nie wierzę w takie rzeczy. Wierzę tylko w 

to, co widać. 

- A co w tej chwili widzisz? - zapytała. 

- Teraz widzę tylko ciebie! - odparł głośniej i podniósł na nią oczy, bo wciąż leżał na 

pokrytej trawą ziemi. 

Stała  odwrócona  plecami  do  słońca,  które  świeciło  wskroś  jej  cienkiej,  krótkiej 

sukienki, i wyraźnie widział zarys pełnego ciała. Rozpoznał je dokładniej niż przed dwoma 

dniami, choć nie było nagie. 

Pochyliła się nad źródłem, zaczerpnęła dłońmi wody i ochłodziła twarz. Kiedy uklękła 

odwrócona  plecami,  sukienka  lekko  się  uniosła,  odsłaniając  nogi,  na  które  chciwie  patrzył. 

Zsunęła  buty,  a  po  chwili  jednym  gwałtownym  ruchem  zrzuciła  sukienkę  i  po  krótkim 

namyśle również majtki. Upadły bezszelestnie na wilgotną trawę. Potem odwróciła się powoli 

i spojrzała, jak gdyby nigdy nic, w jego stronę. 

- Będę się teraz kąpać jak ta wróżka. 

Leżał bez ruchu, oślepiony bliskością jej nagiego ciała, i nie był w stanie wykrztusić 

ani słowa. 

Ostrożnie weszła do zimnej wody i zobaczył, jak sutki jej piersi nagle się podniosły. 

background image

Przykucnęła powoli i powiedziała: 

- Trochę chłodna, ale można się przyzwyczaić. 

Po kilku minutach wyprostowała się i jednym zdecydowanym krokiem wyszła  znów 

na brzeg. Woda lekko się zakotłowała i zmętniała. Jak wówczas nad rzeką, musiała osuszyć 

się  w  słońcu.  Tym  razem  jednak  siedział  przed  nią  bardzo  blisko,  na  trawie,  patrząc  jak 

urzeczony.  Wzięła  go  za  rękę,  a  potem  szybko,  jednym  wprawnym  ruchem  ściągnęła  mu 

koszulę, odpięła pasek spodni, on zaś, bezwolnie i jak w odurzeniu, poddał się wszystkiemu i 

zanim się obejrzał, stał przed nią również całkiem nagi. 

Po  raz  pierwszy  kochał  się  z  kobietą  tak  jak  teraz,  u  tego  źródła,  gdzie  podobno 

przychodziły tylko  wróżki  z bajek, obcując z Bóg wie jakimi kochankami. Była to  szalona, 

pełna  gwałtownego  uniesienia  miłosna  jazda  ku  nowemu,  podniecającemu  światu,  którego 

bram nigdy dotąd w miłości nie przekroczył. A gdy potem, opadły z sił i wyczerpany, siedział 

obok niej na trawie, zrozumiał, że miłosny akt może być czymś o niebo większym niż to, co 

sporadycznie i naprędce dotąd robił. Ta świadomość wyzwoliła w nim pragnienie - posiadać 

tę kobietę już na zawsze. Tę i żadną inną. 

background image

23 

Potem  potoczyły  się  dni  jak  kolorowe  szklane  kule,  jeden  piękniejszy  od  drugiego. 

Doświadczenia szły jedno po drugim, tworząc nieznany mu nigdy przedtem łańcuch doznań. 

Całym  sobą  pragnął,  żeby  ten  łańcuch  nigdy  się  nie  rozerwał.  Ona  jednak  przeżywała 

bezsenne noce, nieustannie zachodząc w głowę, jak wyrwać go z tego obcego kraju.  Bo tak 

już bez pamięci się zakochała, że nie wyobrażała sobie życia bez młodego mężczyzny, który 

nagle stanął na jej drodze. 

Była  od  niego  dużo  starsza.  Dzieliła  ich  różnica  prawie  trzynastu  lat.  Nie  wiedział 

jednak o tym,  bo nie wtajemniczyła  go w swój wiek. Zresztą wcale jej  nie pytał. Poza tym 

zupełnie nie wyglądała na swój wiek i z pewnością każdy odjąłby jej dziesięć lat. Była tego w 

pełni świadoma, bo często przyglądała się sobie nagiej w lustrze. Poświęcała sporo czasu na 

pielęgnowanie  ciała  i  zależało  jej,  by  ono  zadziwiało.  Wiedziała  jednak  również,  że  z 

wiekiem  różnica  między  nimi  będzie  się  pogłębiać.  Bo  im  starszy  człowiek  się  staje,  tym 

więcej waży każdy następny rok. Ale gdy się ma trzydzieści trzy lata, nie myśli się jeszcze o 

starości.  A  gdy  się  czasem  pomyśli,  odsyła  się  takie  spostrzeżenia  tam,  skąd  przyszły.  Nie 

kryła  jednak  przed  sobą,  że  wdała  się  w  związek,  który  nie  jest  wcale  taki  prosty,  jak  się 

wydawał.  Wszystkimi  sztuczkami  doświadczonej,  dojrzałej  kobiety  musiała  przywiązać 

Brosiego do siebie. 

Pewnego  razu,  po  długim  kochaniu,  gdy  leżeli  nago  obok  siebie,  wyczerpani 

pieszczotami, których wciąż jeszcze nie mieli dość, powiedział: 

- Chciałbym, żebyś tu została, na zawsze, ze mną. Nie mógłbym już bez ciebie żyć. 

-  A  co  ja  bym  tu  miała  robić,  kochany  mój?  W  Kolonii  mam  dobry  zawód,  który 

wykonuję  od  sześciu  lat.  Jestem  dentystką.  Pracuję  w  klinice.  Sporo  zarabiam.  I  pewnie 

któregoś  dnia  zacznę  prywatną  praktykę.  To  ty  powinieneś  przyjechać  do  mnie  -  odparła, 

choć  doskonale  rozumiała,  że  taka  decyzja  wiązała  się  z  wieloma  formalnościami  i 

biurokratycznymi przeszkodami. „Ale gdy się bardzo chce, nawet takie rzeczy są możliwe” - 

pomyślała. 

-  Tylko  gdybym  się  z  tobą  ożenił,  pozwoliliby  mi  wyjechać.  Paszportu  na  krótką 

wizytę  w  Niemczech  na  pewno  bym  nie  dostał.  Bo  wciąż  tu  pełno  takich,  którzy  jadą  w 

odwiedziny  i  potem  nie  wracają.  W  przypadku  kawalerów  to  teraz  absolutnie  wykluczone. 

Tylko emeryci albo starsi ludzie mogą jeździć w odwiedziny do swych dzieci. Było tu sporo 

młodych  chłopaków,  którym  się  udało.  Ale  przede  wszystkim  dziewczyn,  które  wyszły  za 

Niemców  z  RFN  i  szybko  wyjechały.  Trochę  to  kosztowało.  Tych  ludzi  zwyczajnie 

background image

wykupiono. Tylko że ja jestem bez forsy, no i nie mam w Niemczech żadnych krewnych... 

- Wykupiono ich, powiadasz? 

- Tak. Wykupili się. Słyszałem, że w Baia Mare jest ktoś, kto załatwia takie sprawy. 

Nie mam pojęcia, co to za jeden, ale wiem na pewno, że robi takie rzeczy. 

- A co powiedzieliby twoi rodzice, gdybyś któregoś dnia wyjechał z kraju na zawsze i 

zostawił ich tu samych? 

- Jeszcze o tym z nimi nie rozmawiałem, bo do tej pory o niczym takim nie myślałem. 

Ale opowiadałem im o tobie. Od dawna wiedzą, że codziennie spotykam się z jakąś Niemką. 

Wiesenau jest małe i takie rzeczy szybko się roznoszą. 

- No i? Co oni na to? Co myślą o twojej niemieckiej znajomości? 

- Mama mówi, że powinienem zaprosić cię do nas któregoś dnia na obiad. Ludzie są u 

nas  bardzo  gościnni.  Cipszerzy,  Ukraińcy  i  Rumuni  też.  Ugotowałaby  coś  specjalnego, 

typowo cipszerskiego. Powiedziałem jej, że nie jestem pewien, czy to dobry pomysł. Czy w 

ogóle byś przyszła, bo u nas jest zupełnie inaczej niż tam u was, w Niemczech. Moi rodzice to 

zwykli, prości ludzie. Ale bardzo dobrzy. Kocham ich i byłoby mi przykro, gdyby ktoś ich nie 

polubił, bo są tacy, a nie inni. Rozumiesz? 

- Bardzo bym się ucieszyła, gdybym mogła poznać twoich rodziców - odparła i mocno 

go objęła. Bez słowa przytulił ją do siebie. 

Postanowili  pójść  do  wróżki.  Wszyscy  mieszkańcy  Wiesenau  przynajmniej  raz  w 

życiu  u  niej  byli.  I  kilka  przepowiedni  istotnie  się  sprawdziło.  Mary  uznała  pomysł  za 

zabawny i ekscytujący.” Wiele słyszała o tym, że są takie dziwne kobiety, które upierają się, 

że potrafią przepowiedzieć przyszłość. Nie wierzyła w czary, ale ciekawość zwyciężyła. 

Brosi  wiele  opowiadał  jej  o  tej  wróżce,  bardzo  wiekowej  już  kobiecie,  Ukraince 

mieszkającej w górskiej dolinie. Ludzie mówili, że jest czarownicą i ponoć ma pakt z samym 

diabłem.  Dlatego  śmierć  jej  nie  zabiera.  Wybrali  się  do  tej  Teresy  Fajczuk  już  następnego 

dnia  wieczorem,  gdy  wrócili  z  obchodu  okolicy,  który  jak  zwykle  rozpoczęli  już  z  samego 

rana. Tego  dnia wyruszyli daleko w  góry. Dotarli  do jednej z przecinających  główną dolinę 

małych hal,  gdzie stała opuszczona leśniczówka, pochodząca jeszcze z węgierskich czasów. 

Może  była  nawet  starsza,  bo  opowiadano,  że  zbudowano  ją  jeszcze  w  cudownej  epoce 

cesarsko-królewskiej  monarchii.  Podczas  ostatniej  wojny  krótko  mieszkali  w  niej  rosyjscy 

żołnierze,  którzy  na  odchodnym  zdewastowali  budyneczek  i  zabrali,  co  popadło.  Wichry  i 

niepogoda szalały po rozebranym z desek dachu, zwalając i unosząc z sobą murszejące gonty. 

W  zamian  wiatr  przywiewał  z  pobliskiego  lasu  nasiona  i  w  okolicy  rosło  teraz  mnóstwo 

małych drzewek. 

background image

Leśniczówka stała teraz samotnie nieopodal dzikiego potoku, a i wąską dróżkę, która 

do  niej  prowadziła,  trudno  było  dostrzec,  bo  zarosła  i  nikt  nią  już  nie  chodził.  Po  wojnie 

wyżej  w  dolinie,  tam,  gdzie  jeździła  teraz  wąskotorówka,  zbudowano  potem  nową,  dużo 

większą. 

Oboje  zajrzeli  przez  otwarte  okna  do  pustych  pomieszczeń,  w  których  roiło  się  od 

mrówek  i  pokrzyw.  Pachniało  starym  drewnem  i  pleśnią.  Można  było  rozpoznać  ślady  po 

kuchennej  izbie.  Dostrzegli  poczerniałe  szczątki  pieca,  a  tuż  obok  otwarte  drzwi  do 

przyległych  pokoi,  do  których  dało  się  zajrzeć.  W  jednym  stał  jeszcze  zardzewiały  szkielet 

żelaznego  łóżka,  właściwie  pryczy.  Poza  tym  jednak  nic,  co  przypominałoby  o  minionych 

czasach. 

Maria pobiegła w stronę potoku, śmiejąc się i zrzucając w biegu ubranie. Bez namysłu 

weszła  do  szemrzącej  wody  Najpierw  schłodziła  twarz  i  umyła  się  pod  pachami.  Potem 

kochali się gwałtownie i bez opamiętania w wilgotnej, ciepłej trawie tuż przy brzegu. A kiedy 

w  końcu  się  podniosła  i  na  chwilę  odwróciła  się  plecami,  zobaczył,  że  na  jej  jasnych 

pośladkach  odcisnęły  się  ślady  po  kilku  źdźbłach  trawy  i  kwiatach.  Pocałował  te  miejsca, 

mówiąc, że będą teraz smakować lasem i łąkami. Mary roześmiała się i rzekła: 

- Dziwne rzeczy przychodzą ci do głowy. Ale nie brak ci też smaku... - Teraz oboje się 

zaśmiali,  rozbawieni  grą  słów.  Poprosiła  go,  by  zrobił  jej  kilka  zdjęć  od  tyłu.  Z  bliskiej 

odległości,  żeby  można  było  dojrzeć  ślady  traw  i  kwiatów.  -  Wkleję  je  potem  do  naszego 

miłosnego albumu. 

Gdy  pod  wieczór  zaszli  do  starej  wróżki,  w  poczekalni  nie  zastali  już  nikogo.  W 

zatęchłej  izbie  unosił  się  zapach  jedzenia  i  zastarzałego  potu.  Teresa  Fajczuk  siedziała  w 

rzeźbionym  drewnianym  fotelu  z  mocno  zaciśniętymi  powiekami.  Już  od  lat  była  ślepa  i 

znajdowała  się  pod  opieką  rumuńskiej  sąsiadki,  która  do  niej  zaglądała.  „Za  posiedzenie” 

brała dziesięć lei, płatne z góry. 

Mary  i  Brosi  weszli  do  niskiego,  ciemnego  pokoju.  Pozdrowili  starą  i  usiedli  na 

drewnianej ławce przeznaczonej dla klientów, po czym Brosi rzekł: 

- Resku-Nani, mowte pa cipszersko, co tem mata da mowe-na, bo ti dame ne rosimi pa 

wołosko. 

Ale wYóżka odparła po rumuńsku, a jej głos zabrzmiał dziwnie głucho, bo nie miała 

już ani jednego zęba: 

- Znam tę Frau. Była tu już kiedyś. I wtedy rozmawialiśmy po rumuńsku. I dzisiaj też 

będę mówić po rumuńsku. Zrozumie, jeśli zechce. 

- Nie szkodzi. Potem ci przekażę, co powiedziała - szepnął Brosi. - Stara jest. Trochę 

background image

się  jej  w  głowie  miesza.  Śmieszne.  Uważa,  że  kiedyś  już  tu  byłaś.  Może  twój  głos  coś  jej 

przypomina. Pewnie myli cię z kimś innym. Mówiłem, bardzo stara. Mówią, że dochodzi do 

dziewięćdziesiątki. 

-  Dziewięćdziesiątka  to  już  dawno  mi  stuknęła  -  zasyczała  Teresa.  -  A  tobie,  piękna 

pani,  rzeknę  tylko  to,  co  już  wiesz  -  zwróciła  się  w  stronę,  gdzie  siedziała  Maria.  -  Dziś 

znowu jesteś tą, którą kiedyś byłaś. Ale nikt o tym tutaj jeszcze nie wie. I nie próbuj od nowa 

być  kimś  innym.  Bo  wtedy  śmierć  pewnikiem  cię  dopadnie.  Chcesz  wziąć  sobie  tego  tu 

młodzianka, to i bierz, wyjedźcie i nigdy nie wracajcie, bo wtedy oboje wpadniecie w szpony 

kostuchy. I unikajcie wilczych dróg. Bo wilki nie śpią i wciąż czekają. A kiedy wejdziecie im 

w drogę, wtedy przyjdzie śmierć. Więcej już nie powiem...  - zamilkła, biorąc głęboki haust 

powietrza, jakby rozmowa bardzo ją wyczerpała. I na tym „posiedzenie” się skończyło. 

Gdy  schodzili  z  powrotem  doliną,  kierując  się  na  Wiesenau,  Brosi  przekazał  jej,  co 

mówiła Ukrainka. Trzy razy wspomniała o śmierci, ale to wszystko jakaś bzdura, oznajmił. 

Co ma do nich jakaś śmierć, kiedy są oboje tacy młodzi i szczęśliwi. 

- Wszystko to głupie gadanie starych bab, niedorzeczne historie pomylonej starowinki. 

Przysiedli na przydrożnej ławce, mając za plecami stary dom, w którym najwyraźniej 

nikt  już  nie  mieszkał.  Milczeli,  rozmyślając  nad  dziwnymi  słowami  wróżki.  Ciekawiło  go 

jednak, co właściwie miało znaczyć, że Mary znów jest tą, którą kiedyś była. 

- Rozumiesz coś z tego? Domyślasz się, co stara chciała przez to powiedzieć? 

- Kochałeś kiedy Żydówkę? - zapytała nagle, bo wydało jej się, że właśnie przyszedł 

ten moment, kiedy powinna powiedzieć mu o sobie. Musiał usłyszeć, kim naprawdę była, i od 

jego odpowiedzi zależało, czy może zostać z nim na resztę życia. 

- Żydówkę? Nie znam żadnej Żydówki - odparł zaskoczony 

- No tak, może poza starą Rebeką Rosenberg, żoną Mendla. 

Nie wiem nawet, jak wygląda żydowska dziewczyna. W tamtej niemieckiej szkole nie 

spotkałem  Żydówek.  Rumunki,  Węgierki,  owszem.  Było  kilka.  I  oczywiście  mnóstwo 

Saksonek. Ale Żydówki? Nie. 

- A jak myślisz, jakie są te Żydówki, no i Żydzi? 

- Nie mam pojęcia. Dobrze znam tylko Rebekę i Mendla Friedmana, juhasa. Dawniej 

było tu ponad pięćdziesiąt tysięcy Żydów. A teraz zostało tylko czworo. To tacy biedni starzy 

ludzie, bardzo samotni, ale uprzejmi i mili dla każdego. Może trochę ze strachu, żeby im się 

co złego nie przytrafiło. 

- A co takiego mogłoby ich spotkać? 

-  Ach,  wiesz,  na  świecie  nie  brakuje  pomyleńców.  Takich,  co  to  mówią  swoim 

background image

dzieciom:  „Kaj  te  nej  gzecno  bud,  pridi  cerni  Żydo  i  sabiro  te  sa  sobo!”.  Czasem  ludzie 

gadają,  że  dawniej  Żydzi  piekli  wielkanocny  chleb  na  chrześcijańskiej  krwi.  Mieli  zabijać 

dzieci,  żeby  wyssać  z  nich  krew.  Takie  brednie  opowiadano  i  wielu  dawało  im  wiarę.  Są  i 

tacy,  którzy  wierzą  w  nie  do  dzisiaj.  A  nasz  proboszcz  się  nie  wypowiada.  Kiedyś  go  o  to 

zapytałem,  tuż  po  maturze  w  Bistritz,  jak  tylko  wróciłem  w  te  strony  z  „saskiego  świata”. 

Mruknął  wówczas  tylko:  „Cóż,  ludzie  różne  rzeczy  gadają”.  Wtedy  go  zapytałem:  „Ale, 

wielebny, to przecież wszystko nieprawda?!”. I wiesz, co odpowiedział? „Prawdą jest tylko 

nasza słuszna wiara, mój synu”. Zapamiętałem sobie po wsze czasy, że z kimś takim nie ma 

poważnej rozmowy... Koszę wprawdzie trawę na cmentarzu, ale nie robię tego dla kościoła, 

tylko dla ludzi, którzy leżą tam pod ziemią. Żeby inni mogli znaleźć drogę do ich grobów. Do 

kościoła  chodzę  tylko  wtedy,  gdy  poproszą  mnie  rodzice.  Siadam  w  środku  i  czekam  na 

koniec  przedstawienia.  Kiepski  ze  mnie  katolik,  chociaż  wierzę  w  Boga.  Tylko  że  ten  mój 

Bóg nie mieszka w kościele wielebnego Gellerta... 

Zamilkł i patrzył wprost przed siebie, jakby raz jeszcze musiał przetrawić w myślach, 

co powiedział. 

- A wiesz, mój drogi, że ja też jestem Żydówką? - zapytała nagle, akcentując wyraźnie 

każde słowo, nie patrząc jednak w jego oczy. I wyglądało, jakby tym wyznaniem zrzucała z 

siebie  wielki  ciężar.  -  Na  imię  mam  Maria  Estera,  ale  właściwie  powinnam  nazywać  się  z 

żydowska Mirjam. Dopiero później matka przechrzciła mnie na Marię. A sama miała na imię 

Bajla, a mój ojciec nazywał się Jakob. Jakob Altmann... 

-  Co?  Jesteś  Żydówką?!  -  zawołał.  -  Przecież  nic  nie  widać.  Naprawdę  jesteś 

Żydówką? Prawdziwą? 

- Tak, „najprawdziwszą”. A czego to nie widać? 

- Bo wyglądasz całkiem jak Niemka. 

- A jak twoim zdaniem powinna wyglądać Żydówka? 

- Nie  wiem,  inaczej...  A zresztą, może nie? Właściwie to  sam już nie wiem.  Zawsze 

myślałem, że żydowskie dziewczyny muszą wyglądać inaczej niż niemieckie. 

-1?  Dlaczego  niby  Żydówka  miałaby  wyglądać  „inaczej”  niż  Niemka?  Może  jak 

czarownica, z krzywymi nogami i wielkim nosem? 

- No nie, oczywiście, że nie. Ale nasz nauczyciel od historii w Bistritz powiedział raz, 

że Żyda poznaje się po nosie. Że niby garbaty. A sam wyglądał jak jakiś Mongoł.  I tak się 

dziwnie  składało,  że  jego  żona  miała  właśnie  taki  zakrzywiony  nos,  choć  była  Saksonką. 

Chyba nie zdążył zauważyć. To był wielki komunista, a mówili też, że w czasie wojny nazista 

i okropny żydożerca. Ale to stare dzieje. 

background image

-  Czy  nadal  chcesz,  żebyśmy  się  pobrali?  Czy  ty,  młody  blond  Niemiaszku,  chcesz 

wziąć sobie za żonę tę tu Żydówkę? - zapytała. 

-  Co  za  pytanie?  Dla  mnie  liczy  się  tylko  to,  że  cię  kocham!  -  odparł  stanowczym 

głosem. 

-  U  mnie  to  wygląda  trochę  inaczej.  Muszę  mieć  pewność,  że  pozostanę  tym,  kim 

jestem. Bo czuję się Żydówką. Moja wiara i moja miłość to jedno. Nie da się ich rozdzielić - 

powiedziała Mary. 

-  To  bądź  Żydówką.  Moja  miłość  do  ciebie  jest  silniejsza  niż  jakakolwiek  wiara.  A 

gdy na świat przyjdą dzieci, to już się zobaczy, kim zechcą zostać. 

- Będą Żydami, mój kochany Brosi, bo dzieci z żydowskiej matki to już raz na zawsze 

Żydzi. Ojciec nie ma tu znaczenia. 

-  Tak  słyszałem.  Że  u  was  tylko  matka  się  liczy.  No  to  nasze  dzieci  będą  Żydami. 

Mam  nadzieję,  że  wdadzą  się  w  ciebie  i  będą  też  tak  piękne  i  mądre  jak  ty,  moja 

najukochańsza, moja ty żydowska narzeczono - powiedział Brosi i objął ją ramieniem. 

Ucałował  jej  włosy,  oczy,  które  przymknęła,  czoło  i  szyję.  Oddała  mu  pocałunek, 

czule i z wdzięcznością, jakby dopiero co przed chwilą z sobą spali. Ale to, co przeżywała, 

było  czymś  więcej  niż  sam  miłosny  uścisk.  Jego  wyznanie  głęboko  i  błogo  dotknęło  jej 

niespokojnego  serca.  Nazwał  ją  swoją  „żydowską  narzeczoną”.  Te  dwa  słowa  usłyszała  po 

raz pierwszy  w życiu.  I  musiała dopiero przywyknąć do ich brzmienia, jak do roli, którą w 

teatrze życia przydzieliło jej teraz przeznaczenie. Przytuliła się do niego mocno i wyszeptała: 

- Będę twoją panną młodą, już niedługo, jak los zdarzy... 

Stara rumuńska chłopka, która akurat wychodziła z lasu i ich mijała, pokręciła tylko 

głową i bardziej do siebie samej powiedziała: 

- Wielki Boże, nie mogą to poczekać, aż zajdą w dom. Tak, tak. Na starość to ubrania 

ciężkie, tylko młodość nosi lekką suknię. 

Nie  usłyszeli  jednak  jej  słów  i  rumuńska  ludowa  mądrość  uleciała  z  wiatrem, 

niezauważona jak milczący ptak. 

Nadszedł w końcu dzień wizyty w domu rodziny Lang-thalerów. Matka Liesl chciała 

zrobić sznycle po wiedeńsku, bo przyjaciółka syna była przecież Niemką. Trzeba więc było 

podać na stół coś „tajcziskiego”. Brosi jednak ją ostrzegł, że Mary nie weźmie do ust żadnego 

mięsa  świni,  więc  najlepiej  będzie  przygotować  coś  typowo  cipszerskiego,  „smażeni 

potrawko  s  riba”  albo  „faserni  kapusto  halupci”.  Liesl  zagotowała  więc  garnek  gołąbków 

faszerowanych ryżem i wołowiną, do których miała podać kwaśne mleko. Na dokładkę była 

petura,  odmiana  kaszki  kukurydzianej,  rozrobionej  na  cipszerski  sposób  w  purée 

background image

ziemiaczanym. 

Kiedy  wylizano  już  talerze  i  pochwalono  gospodynię,  rozmowa  zeszła  na  przyszłe 

plany.  Było  bowiem  jasne,  że  młodzi  zamierzają  się  pobrać.  To  zaś  znaczyło,  że  pewnego 

dnia  Brosi  na  zawsze  wyjedzie  z  Wiesenau  i  z  Rumunii.  A  ponieważ  już  po  przywitaniu 

przeszli z nieznajomą na „ty”, Liesl po matczynemu mogła się zwrócić do Mary: 

- Maj uwaze na noso chlopic. Jist aso dobri ditko. Samo budem tako samutne. Obecoj 

me, ka każdo leto prijedni da Wiesenau. Na, obeco me? 

- Obiecuję ci, że jak wszystko się ułoży, to i w Boże Narodzenie tu zajrzymy. A wy 

sami też może do nas kiedyś zajedziecie - odparła Maria. 

Brosi pokręcił głową i rzekł: 

-  Ależ,  mamo.  Nie  jestem  już  małym  chłopcem.  Mam  dwadzieścia  lat!  Są  tu  u  nas 

tacy, co w tym wieku są już dawno po żeniaczce. 

- Ti jist tu, a tomo, w Tajczland, jist inaco. Tamo ludi sum celo inne kej tu... - ucięła 

twardo Liesl. 

A Wenzel, który dotąd prawie nic nie mówił, uznał za stosowne wtrącić: 

- Ne wim, ca me kedo ujedem da Tajczland. Ti jist we-lko sprawo, ba me sum równa 

Tajcze, alo zywem preto tutej. Tajczland jist pa nam obce strana, a i Tajczen tamo sum celo 

inne  kej  me.  Kaj  Liesku  powedela.  Ti  jist  inno  swit,  nej  naso  swit.  Naso  swit  jist  gda  me 

zywem. 

- Jasne, tato. Masz rację. - Brosi próbował uspokoić ojca, obawiając się, że po trzeciej 

szklaneczce  śliwowicy  dobry  nastrój  pryśnie  i  może  dojść  do  kłótni.  -  Niemcy  to  nie  wasz 

świat, ale tam teraz chciałbym żyć, razem z Mary. Będziemy tam szczęśliwi i będzie nam tam 

dobrze,  zobaczysz.  Jestem  absolutnie  pewien.  No  i  często  będziemy  was  odwiedzać.  To  ci 

obiecuję. 

-  Tako  wola  Bog,  moj  synok  -  rzekła  ściszonym  głosem  Liesl,  składając  dłonie  i 

rzucając  krótkie  spojrzenie  w  stronę  kącika  Pana  Boga,  gdzie  na  ścianie  wisiał  obrazek 

przenajświętszej Marii Panny. 

Potem rozmowa zeszła już na inne rzeczy i nastrój wyraźnie się poprawił, zwłaszcza 

gdy  na  stół  wjechała  następna  butelka  osławionych  cipszerskich  łez.  Wenzel  opowiedział 

kilka  wesołych  anegdotek  i  historyjek  o  leśnych  wróżkach  i  innych  czarownicach,  które 

niejednemu  ponoć  zawróciły  w  głowie.  W  rzeczywistości  jednak,  nie  omieszkał  dodać, 

nieszczęśni mężczyźni, ich ofiary, wchodzili do lasu już po kilku głębszych i nie dziwota, że 

zupełnie sami, całkiem się w tym labiryncie drzew pogubili. 

Kiedy Brosi odprowadzał Marię do domu, gdzie wynajmowała pokój, obojgu było lżej 

background image

na sercu, bo wieczór z rodzicami chłopca wypadł lepiej, niż się spodziewali. Szczęśliwi, szli 

mocno przytuleni opustoszałymi uliczkami, co chwila przystając i zaspokajając rosnący głód 

pocałunków.  Gdy  dotarli  wreszcie  w  pobliże  małego  domku  Schkurki-Nani,  w  którym 

wszystkie światła były już pogaszone, szepnęła mu do ucha: 

-  Chcę  się  teraz  z  tobą  kochać.  Wariuję  za  tobą.  Wejdź  ze  mną  do  środka.  Jestem 

pewna, że stara dawno śpi. 

-  Nie  -  powiedział  Brosi  -  zrobimy  to  tutaj,  na  podwórku,  o  tam,  na  tej  ławce,  pod 

starym orzechowcem. Nikt nas tam nie zobaczy. 

Pchnął lekko litzntir, furtkę od ulicy, i oboje wśliznęli się na małe podwórko. W domu 

nikt  się  nie  poruszył;  najwyraźniej  Lenku  spała  już  w  najlepsze.  Nagle  zza  gór  wychynął 

jednak księżyc, oświetlając swym światłem całą dolinę. Maria była już do połowy rozebrana, 

a i Brosi szybko wyskoczył ze spodni. Stali przed sobą na pół nadzy. Skryli się w półmroku, 

pod  drzewem  orzechowca,  i  zrzucili  resztę  ubrań.  Brosi  usiadł  na  ławce  i  wziął  kobietę  w 

ramiona. Wspięła się na jego uda i jednym prędkim ruchem wyszła mu naprzeciw. I jeszcze 

raz się połączyli. 

Rozpoczęli  miłosny  spektakl  pełen  niecierpliwych,  pospiesznych  ruchów,  dziki  i 

nieokiełznany. Gwałtowne uderzenia ich oddechów rozchodziły się falami w nocnej  ciszy.  I 

jak zawsze zapomnieli o wszystkim wokół, czuli, jakby zostali nagle sami na całym bożym 

świecie.  Bo  tylko  księżyc  patrzył  na  nich  łagodnie  i  milcząco  zza  odległych  gór.  Ale  w 

kuchni, za firankami maleńkiego okna, które wychodziło na podwórze, stała Lenku, wdowa, 

w  samej  nocnej  koszuli,  posępnie  obserwując  spektakl.  Przypatrywała  się  uważnie, 

odgrywając przypadłą jej w udziale rolę samotnych kobiet - aż do chwili gdy Mary i Brosi do 

cna wyczerpani podnieśli się na nogi i przed drzwiami wyszeptali słowa pożegnania. Powoli i 

z  ociąganiem.  Księżyc  był  już  z  powrotem  na  swym  szlaku,  znikał  za  wysokimi 

wierzchołkami, a na podwórzu znowu zapanowały cisza i ciemności. 

Z  początkiem  września,  w  drodze  powrotnej  do  domu,  do  Kolonii,  Mary  pojechała 

jeszcze z Brosim do Baia Mare. Umówili się tam na spotkanie z pewnym człowiekiem, który 

sam z kolei znał innego i mógł przekazać do niego kontakt. Na pierwszy rzut oka wszystko to 

wyglądało na dość pogmatwane i niejasne. Niemniej jedno od początku było proste i musieli 

w  miarę  szybko  to  załatwić.  Chodziło  o  przekazanie  określonej  sumy  pieniędzy  pewnej 

osobie,  którą  miał  im  przedstawić  kolejny  znajomy  pierwszego  mężczyzny  poznanego  w 

pustym mieszkaniu w osiedlowym bloku. 

Po  rozmowie,  która  trwała  jakieś  pół  godziny,  pożegnano  się  i  mężczyzna  poszedł 

ulicą  w  swoją  stronę,  jak  zostało  umówione.  Przed  odejściem  wręczył  Brosiemu  kopertę  z 

background image

kilkoma ważnymi dokumentami. Były to tak zwane formularze wyjazdowe. Miał je starannie, 

odręcznym  pismem  wypełnić  w  domu  i  w  najkrótszym  możliwym  czasie  znowu  tu 

przyjechać,  by  z  czterema  zdjęciami  i  załącznikami  złożyć  je  w  miejscowym  biurze 

paszportowym.  Dostał  też  numer  telefonu.  Pod  ten  numer  musiał  wcześniej  zadzwonić  i 

podać tylko swoje nazwisko. Reszty miał się dowiedzieć później, od osoby, która podniesie 

słuchawkę telefonu. Gdy po trzech dniach Brosi znów zjawił się w Baia Mare, wszystko było 

dograne i poszło jak po maśle. Mężczyzna, z którym spotkali się wtedy, odebrał go bowiem 

sprzed  samej  milicyjnej  bramy  i  wprowadził  do  środka  poza  kolejnością.  Brosi  nie  musiał 

więc stać godzinami przed wejściem, czekając z innymi petentami. 

Ale to zdarzyło się dopiero trzy dni później, a tymczasem byli wciąż jeszcze razem w 

Baia  Mare.  Ich  łącznik  zniknął  za  rogiem  ulicy  i  zostali  sami.  A  ponieważ  na  dalszą  jazdę 

samochodem zrobiło się już zbyt późno, Mary postanowiła spędzić najbliższą noc w hotelu, 

oczywiście  z  Brosim.  Siedzieli  więc  długo  przy  jednej  butelce  czerwonego  wina  i  trochę 

rozmawiali. Nie padło wiele słów, bo wiedzieli jedno - wyjazd Bro-siego, jeśli miał nastąpić 

szybko, będzie kosztował bardzo drogo. Była to suma znacznie przekraczająca tę, której się 

oboje spodziewali. Mary zastanawiała się nad wzięciem pożyczki. Razem spłacą potem jakoś 

zaciągnięty  dług,  ale  najpierw  Brosi  musi  koniecznie  zacząć  studia.  Może  niekoniecznie 

górnictwo. 

- Narobisz sobie teraz przeze mnie tylko długów - powiedział smętnie. 

- Oddam wszystko, co posiadam, żeby mieć cię przy sobie - odparła. - Nie ma takiego 

długu,  którego  nie  zdołałabym  spłacić,  jeśli  tylko  będziesz  przy  mnie.  Nikogo  w  życiu  nie 

kochałam tak jak ciebie, choć znamy się zaledwie trzy tygodnie. Ale kiedy jesteśmy razem, 

wydaje mi się, jakbym cię znała już od wieków. Albo nawet z jakiegoś poprzedniego życia, 

jeśli coś takiego istnieje... 

- Ja też tak czuję - powiedział. - A czasem myślę sobie, że to przeznaczenie albo sam 

Bóg kazał nam się spotkać. Ja wierzę w wyższą moc, która nami powoduje. I może to ta moc 

skierowała twoje kroki na ten cmentarz, kiedy akurat tam kosiłem trawę. Właściwie to myślę, 

że tak miało być. Któregoś dnia musieliśmy się tu spotkać... - Tym razem również zataił przed 

nią fakt, że już przedtem podejrzał ją w kąpieli. Pozostało to jego słodką tajemnicą. 

Po  niespokojnej  nocy,  pełnej  bezładnych  snów  i  marzeń,  pożegnali  się  nad  ranem. 

Przed  odjazdem  wypiła  w  hotelu  kilka  filiżanek  tureckiej  kawy,  którą  zaparzano  tu  i 

podawano w ibriku, mosiężnym rondelku z długim uszkiem. 

-  Teraz  dopiero  stanęłam  na  nogi  -  powiedziała.  -  Wspaniała  kawa  i  dodatkowa 

smutna  okoliczność,  bo  naprawdę  czas  mi  już  w  drogę.  Ale  sylwestra,  mam  nadzieję, 

background image

będziemy świętować już w Kolonii. A po północy  pójdziemy razem  na  wielki rynek,  gdzie 

ludzie  odpalają  w  niebo  kolorowe  race,  tak  wysoko,  że  zobaczą  je  może  nawet  w  samym 

Wiesenau. 

Roześmiał się i rzekł: 

- Kocham cię, Mary. Za to, że przychodzą ci do głowy takie rzeczy. I to właśnie teraz. 

Kocham cię, bo nie ma na świecie drugiej takiej jak ty... 

I mówił w uniesieniu dalej, mnożąc porównania i pochwały, wynajdując nieustannie 

nowe słowa, a pomysłowości mu nie brakło. Było to coś więcej niż ponawiane wciąż od nowa 

wyznanie, miłości. To, co mówił, zamieniło się w długą modlitwę skierowaną do kobiety. Bo 

przemawiał nie tylko do Mary, lecz także do wszystkich miejsc i krajobrazów krainy, którą 

było jej ciało, krainy, w którą zapuszczał się co dnia. W końcu musiała przerwać mu łagodnie 

i na powrót przywołać go do rzeczywistości: 

- Teraz już naprawdę muszę jechać, mój najdroższy. Inaczej nie zajadę przed nocą do 

Wiednia.  Zanotuj  sobie  w  pamięci,  co  chciałbyś  jeszcze  mi  powiedzieć,  i  odłóżmy  to  do 

następnego razu... 

Ten następny raz przyszedł już po pięciu tygodniach, gdy Mary znowu przybyła autem 

do Baia Mare i przed urzędnikiem stanu cywilnego powiedzieli „tak”. Po tej suchej formalnej 

ceremonii w salce miejskiej rady narodowej spędzili noc w tym samym hotelu, gdzie ostatnio 

spali. Na ich prośbę przydzielono im ten sam pokój. 

-  Znowu  dostaliśmy  pokój  z  numerem  dwadzieścia  dwa.  Dwadzieścia  dwa  będzie 

naszą szczęśliwą liczbą  - orzekła. -  Bo dwa plus dwa może również znaczyć, że my dwoje 

będziemy  mieli  kiedyś  dwoje  dzieci.  I  dwudziestego  drugiego  sierpnia  pierwszy  raz  się 

kochaliśmy. Pamiętasz jeszcze...? 

Tym  razem  zaopatrzyli  się  już  w  więcej  butelek  czerwonego  wina,  żeby  trochę  się 

odurzyć. 

-„Razo  ne  jist  zla  oduzec  sa  da  cna”,  jak  mawiają  Cipsze-rzy  u  nas,  w  Wiesenau  - 

potwierdził Brosi. 

-  Ale  nie  na  sziker  wi  Lot.  -  Roześmiała  się.  -  To  po  żydowsku  znaczy  „na  umór”  - 

dodała. 

Potem  zmusiła  go  do  spijania  czerwonego  wina  małymi  łyczkami  z  fałdki  na  jej 

pępku.  Za  każdym  razem  komicznie  wciągała  brzuch,  a  on,  krztusząc  się,  pokładał  się  ze 

śmiechu.  Przywiozła  z  Niemiec  magnetofon  kasetowy,  z  którego  puszczała  stare  przeboje  i 

ckliwe miłosne kołysanki. Chwytająca za serce muzyka rzępoliła w łagodnym blasku świec. 

Od  czasu  do  czasu  wstawali  i  tańczyli,  a  na  koniec  usiedli  nago  w  pełnej  wannie,  w  której 

background image

polewali się winem i wzajemnie udzielali sobie „chrztu”. 

- Tylko proszę, nie po katolicku - ostrzegła go, śmiejąc się do łez. 

- Ależ gdzie tam. Brosi chrzci teraz swoją żonę według obrządku ambrosizjańskiego! 

To zupełnie nowa religia. A ty ochrzcisz mnie po maryjnemu - powiedział. 

- Dlaczego po maryjnemu? To już lepiej po wariackiemu! Bo jesteśmy dziś jak dwoje 

wariatów! - zawołała. 

W  szalonym  zapamiętaniu,  rozhukani  i  szczęśliwi,  odwlekali  początek  miłosnego 

aktu. A potem nadszedł ten właściwy moment upojenia, jak wielka fala, która nagle zagarnęła 

ich, gdy wreszcie zwarli się w uścisku - tym razem jako poślubieni sobie małżonkowie. Bo to, 

co teraz przeżywali, było ich poślubną nocą. 

Dzień  przedtem  wyrównali  szereg  dodatkowych  „płatnych  należności”,  bez 

pokwitowania.  Bo  zasadnicza  suma  została  zapłacona  już  gotówką  nieco  wcześniej,  w 

Niemczech.  Odebrał  ją  z  rąk  Mary  adwokat,  który,  nawiasem  mówiąc,  sam  pochodził  z 

Siedmiogrodu.  W  tej  współczesnej  odmianie  handlu  żywym  towarem  zgrabnie  pociągał  za 

sznurki,  działając  po  cichu  i  dyskretnie  z  oddalenia.  I  tym  razem  płatności  dokonano  bez 

podkładki. Po przyjeździe Mary do Baia Mare jeszcze raz spotkali się ze „starym znajomym”, 

ich pierwszym łącznikiem, który zażądał małej taxa de urgentare, niezbędnej drobnej sumki, 

by  przyspieszyć  sprawę.  Żeby  wszystko  poszło  migiem  i  gładko.  Maria  płaciła  i  milczała  - 

ostatnimi  stumarkowymi  banknotami.  Po  wizycie  u  adwokata  zostało  jej  już  tylko  na 

benzynę. Przenocować miała na przedmieściach Wiednia, u znajomej, bo na zajazd zabrakło 

pieniędzy.  Ale  to  wszystko  już  się  nie  liczyło;  pragnęła  tylko  jednego  -  jak  najszybciej 

wyjechać z ukochanym. Z dobrze poinformowanych źródeł zdążyła się bowiem dowiedzieć, 

że takie półoficjalne sprawy załatwia się bardzo szybko albo wcale. A życia bez Brosiego nie 

potrafiła już sobie wyobrazić. 

 

background image

24 

Tuż  przed  świętami  Bożego  Narodzenia  na  adres  Ambrosa  Langthalera  nadeszła 

oczekiwana z utęsknieniem karta pocztowa z wiadomością, że ma się on zgłosić na komisariat 

milicji  w  Baia  Mare  w  celu  odebrania  paszportu.  Listonosz,  Anton  Himmelbauer,  Toni 

Poczciarz, znal już oczywiście treść i pogratulował: 

- Alli bud gut, chłopi! Na, ta kedo ujedi da Tajczland? 

- Skore, wela skore - odparł Brosi. Wpadł do domu i rzucił się w objęcia matki, która 

stojąc  przy  kuchennym  piecu,  piekła  właśnie  oładki.  -  Mama,  dostalom  papier  sa  Milic. 

Pri-chodna Aprobare! 

-  Bog  te  chroń,  moj  synok!  -  wyszeptała  Liesl  i  maleńkie  zmarszczki  wokół  jej 

ciemnych oczu ściągnął skurcz z trudem hamowanych łez. Ale chłopak nic nie zauważył, bo 

jak  stał,  niczym  burza  wybiegł  na  ulicę  i  pognał  w  kierunku  urzędu  pocztowego,  gdzie 

zdyszanym  głosem zamówił rozmowę zamiejscową z Kolonią. Po kilku  godzinach nadeszło 

oczekiwane połączenie. Był z początku tak przejęty, że zaczął się jąkać. Zaciął się zwłaszcza 

na długim niemieckim słowie, gdy wykrzykiwał w słuchawkę telefonu upragnione zdanie: 

- Mam już pozwolenie na wyjazd! 

Po  drugiej  stronie  usłyszał  odpowiedź  Mary,  która  mówiła  coś  w  niezrozumiałym 

języku. Słowa te brzmiały: 

- Baruch Haszem. - A potem mówiła już tylko po niemiecku: - Jestem taka szczęśliwa. 

Odliczam  dni  i  godziny  do  twojego  przyjazdu.  Może  już  sylwestra  będziemy  świętowali 

razem... 

Następnego  dnia  z  samego  rana  Brosi  wsiadł  do  pociągu,  który  zawiózł  go  do  Baia 

Mare.  Odebrawszy  paszport,  natychmiast  wykupił  bilet  kolejowy  do  Kolonii.  Kosztował 

wprawdzie mnóstwo pieniędzy, ale chłopak miał założoną książeczkę oszczędnościową, którą 

teraz zlikwidował. Załatwiwszy wszystko, odjechał z powrotem do Wiesenau. Bo ten ostatni 

wieczór wigilijny chciał spędzić z rodzicami. Po południu, jak co roku, wyszli całą trójką na 

podwórze, do ogrodu, by długimi kijami obić pnie dwóch ogromnych orzechowców. Podług 

starych ludowych wierzeń miało to zapewnić w nadchodzącym roku pomyślne zbiory. Potem 

jabłkami i orzechami przystroili małe krysto drewo, które stanęło na uroczystym miejscu w 

gute  izbo.  Wenzel  przyniósł  je  z  samego  rana  z  lasu.  Oficjalnie  było  to  wprawdzie 

zabronione, nadleśnictwo przymykało jednak oko, jeśli tylko przy ścinaniu drzewka nikt nie 

dał  złapać  się  za  rękę.  A  Wenzel  dobrze  wiedział,  że  leśniczy  wyruszał  na  obchód  rewiru 

dopiero koło siódmej. 

background image

Po  uroczystej  mszy  w  kościele  od  razu  wrócili  do  domu,  gdzie  Liesl,  jak  zawsze, 

podała  do  stołu  dwanaście  wigilijnych  dań:  krupnik,  kwasteni  halupci,  to  jest  gołąbki  z 

kapustą  i  grzybami,  kochtr  Waaz,  gotowaną  pszenną  kaszę,  polaną  cukrem,  miodem  i 

zmielonym makiem, potem Bugansln, kuleczki z drożdżowego ciasta z mlekiem waniliowym, 

Pifflfi-soln,  białe  ogromne  fasolki,  doprawione  pieprzem,  Kenigspa-latschintn,  faszerowane 

naleśniki, i tak dalej, aż po haluszki z ozechom, kluski z orzechami, przyrządzone z jajkiem, 

cynamonem,  tartym  jabłkiem,  cukrem  i  śmietanką.  Liesl  natrudziła  się  przy  kuchni  co 

niemiara,  by  świąteczny  posiłek  ani  na  jotę  nie  odbiegał  od  tradycji.  Brosi  próbował 

wszystkiego po troszeczku, powoli,  w skupieniu, nieomal  w nabożnym zamyśleniu. „Kiedy 

znów siądę z rodzicami do Wigilii? - zadawał sobie pytanie. - Oby już za rok, jeśli dobry los 

tak zrządzi. Ale wtedy to już tylko z Mary. Co z tego, że jest Żydówką? Nikt jej przecież nie 

zabroni świętować razem z nami”. 

Liesl zdawała się czytać w jego myślach, bo nagle powiedziała: 

-  Widi,  moj  małe,  tako  u  nos  na  Bożi  Narodni.  Me  sum  równe  Tajcze,  alo  inno  kaj 

Tajcze w tamo strana, gda ujedes. Ne zapomnej, skund prichodne. Ostaw mało misto wi two 

sir-ce dla nos a dla Wiesenau... 

Powiedziawszy  to,  zaszlochała  krótko,  objęła  go  i  mocno  przytuliła.  Brosiego  tak 

poruszyła jej wypowiedź, że nie był w stanie wyrzec choćby słowa. 

Wenzel  nie  chciał  jednak,  by  to  święto  radości  zakończyło  się  żalami,  huknął  więc 

przez stół do żony: 

- Kajno płako, Liesku, łozę ne sdrow. Musem sa radowat, za nos chlopec snalaso guti 

Frau! 

Wypili  potem  jeszcze  kilka  szklaneczek  starego  sznapsa,  oczywiście  sławnych 

cipszerskich łez, które na przekór swojej nazwie miały rozweselać, niekoniecznie martwić. W 

ten  sposób  świąteczny,  uroczysty  nastrój  coraz  bardziej  obracał  się  w  pełne  beztroskich 

żartów  opowieści  i  wspominki.  Nawet  Liesl  poweselała  i  opowiedziała  kilka  zabawnych 

historyjek  z  czasów,  gdy  Brosi  był  jeszcze  całkiem  małym  chłopcem.  O  tym,  jak  psocił  i 

rozbawiał wszystkich w tutejszej szkole. 

O północy poszli razem na pasterkę, a gdy po godzinie byli znów w domu, pod drzwi 

podeszli kolędnicy i gromkim głosem odśpiewali starą cipszerską bożonarodzeniową pieśń. A 

potem  powtórzyli  ją  już  w  środku,  w  gościnnym,  i  dostali  od  gospodyni  duży  kawałek 

pieczonego  ciasta.  Brosi  nalegał,  by  wszystko  odbyło  się  tak  jak  w  poprzednich  latach. 

Jedynym odstępstwem było to, że zasiedli do stołu przed pasterką, czego nigdy przedtem nie 

robili.  Po  raz  pierwszy  przeżył  to  święto  bardzo  uważnie  i  świadomie,  bo  przeczuwał,  że 

background image

wszystko  się  teraz  w  jego  życiu  zmieni.  Nieuchronnie  nadchodziła  chwila,  gdy  miał  wziąć 

duchowy  rozbrat  ze  swym  dawnym  światem.  Pamiętał  ten  świat  jako  spokojne  i  przyjazne 

miejsce, którego piętno na sobie dotąd nosił, a teraz miał je już na zawsze z siebie zrzucić. Od 

wielu dni targało nim osobliwe uczucie dzielące jego jaźń na pół - z jednej strony cieszyła go 

myśl,  że  wyrwie  się  z  ciasnego  kąta  ojczystych  stron,  z  drugiej  zaś  trwożyła  nieznana, 

niepewna przyszłość na obczyźnie, gdzie już wkrótce miał rozpocząć całkiem nowe życie. 

Dwa  dni  później  pożegnał  się  na  stacji  z  rodzicami.  Kiedy  pociąg  ruszył  z  peronu, 

opuszczając Wiesenau, Brosi stał wciąż w otwartym oknie, machając im na pożegnanie, aż do 

chwili  gdy  przestali  być  widoczni.  Potem  usiadł  na  swoim  miejscu  i  zamknął  oczy.  Ze 

wszystkich wspomnień o Wiesenau chciał zatrzymać tylko ten ostatni obraz. Smutek matki i 

strapioną  twarz  ojca,  który  robił,  co  mógł,  żeby  trzymać  fason.  Dopiero  teraz  uświadomił 

sobie, jak bardzo ich miłował. Pojął nagle, że dostawał całe ich uczucie jako coś oczywistego 

i jako coś oczywistego je przyjmował, nie zastanawiając się, co naprawdę dla niego znaczy. 

W  drodze  jeszcze  dwa  razy  musiał  się  przesiadać,  by  starym,  wysłużonym  Orient 

Expressem  dotrzeć  wreszcie  przez  Arad  i  Curtici  do  granicy.  Podróż  okazała  się  długa  i 

uciążliwa. Przejechali całe Węgry i minęli Austrię, a końca trasy wciąż nie było widać. Ale w 

Kolonii czekała Mary i nowe, nieznane życie. 

Zaczął  się  jego  pierwszy  rok  w  Niemczech  i  Brosi  zrozumiał,  że  nie  dotrzyma 

złożonej rodzicom obietnicy. Letnie odwiedziny nie wchodziły w grę. Jako wysiedleniec był 

zobowiązany  dopełnić  najpierw  szeregu  formalności  ciągnących  się  bez  końca.  Wędrówka 

przez  urzędy  zajęła  mu  tygodnie.  Potem  musiał  zdać  jeszcze  kilka  uzupełniających 

egzaminów z przedmiotów, których nie miał na maturze w swoim kraju. Wtedy dopiero mógł 

otrzymać  akt  potwierdzający,  że  jest  oficjalnie  po  dyplomie.  Kiedy  wszystko  to  załatwił, 

przyjęto  go  na  studia  na  uniwersytecie.  W  wielkim  teatrze  życia  los  przydzielał  mu 

dotychczas podrzędne, małe role. Teraz wszystko miało się odmienić. 

Od  pięknej  niemieckiej  przybranej  matki  otrzymał  teraz  nowy  dowód  osobisty,  a 

dzięki  niemu  nową  zachodnią  tożsamość.  Był  szczęśliwym  posiadaczem  paszportu 

potwierdzającego  jego  niemieckie  obywatelstwo.  Dzięki  niemu  stał  się  prawowitym 

Niemcem, mieszkańcem Niemiec Zachodnich, a nie tylko członkiem niemieckiej mniejszości 

wschodniego  Marma-roszu.  A  dokładniej:  Rumun  nazwiskiem  Langthaler,  za  sprawą 

rozmaitych ważnych urzędników i urzędów, został teraz Niemcem nazwiskiem Langhthaler. 

Zewnętrznie  nic  się  właściwie  nic  zmieniło.  Nadal  był  tym  samym  Brosim.  Świeżo 

upieczony  Niemiec  wyglądał  bowiem  identycznie  jak  były  Rumun,  młody  mężczyzna  z 

paszportem wystawionym w Baia Mare. W sposobie, jaki chodził, mówił i śmiał się z różnych 

background image

rzeczy nic, rzecz jasna, nie uległo zmianie. Z urzędowego punktu widzenia przeszedł jednak 

gruntowną  metamorfozę.  Bo  liczyło  się  tylko  to,  jaki  dokument  co  potwierdzał.  Paszport 

rozłączał  Brosiego  definitywnie  z  tamtą  ubogą  matczyną  ziemią  na  skraju  Karpat,  jego 

dawniejszą  ojczyzną.  Ta  ojczyzna  matka,  jaką  tam  zostawił,  przyglądała  mu  się  jeszcze  od 

czasu do czasu w snach, czule i z tęsknotą, lecz po przebudzeniu znikała natychmiast z jego 

myśli. 

Brama, przed którą miesiącami czekał i wystawał, otworzyła się na oścież. Prowadziła 

ku przyszłości noszącej imię Mary. Ku kobiecie, która chciała mieć z nim dziecko. 

- Nasze pierwsze zrobimy tam, w Wiesenau - oznajmiła mu któregoś dnia. - A wiesz 

gdzie?  W  tym  miejscu,  w  którym  się  pierwszy  raz  kochaliśmy,  dwudziestego  drugiego 

sierpnia przy źródełku leśnych wróżek, w Wilczej Dolinie. Pojedziemy tam na Wielkanoc. I 

będziemy się znów kochać jak wtedy. Może wyjdzie z tego córka, mała leśna wróżka... 

Brosi uśmiechnął się, zastanawiając się przez chwilę, czy w środku kwietnia w lesie 

nie będzie jeszcze leżał śnieg, a potem powiedział: 

- Ale ja już mam leśną wróżkę! Ciebie. Nasza córka będzie dzieckiem wróżki. 

Roześmiała się i pomyślała: „Sam jesteś jeszcze dzieckiem, choć dość wyrośniętym. 

Ten mężczyzna jest dorosłym dzieckiem, dzieckiem, z którym niedługo będę miała dziecko. 

Niektórzy  mężczyźni  nigdy  nie  dorośleją  i  tylko  takich  naprawdę  warto  kochać...”.  To  ona 

przecież, powoli, mądrze i ostrożnie, wychowała go na swego mężczyznę i kochanka. Poznał 

wszystkie  skryte  jej  pragnienia  i  spełniał  je,  kiedy  się  kochali.  Przez  to  i  w  nim  samym 

obudziła  nowe,  nieznane  pragnienia,  marzenia  innego  rodzaju,  o  których  wcześniej  nigdy 

nawet nie śnił. 

Ten pierwszy rok zleciał mu niepostrzeżenie i dopiero w grudniu zdał sobie z tego w 

pełni sprawę. Bo pewnego ranka, budząc się, Mary oznajmiła: 

- W niedzielę, za trzy tygodnie, jest Boże Narodzenie. 

Postanowili, że nie ma na co czekać, tylko powinni pakować się i jechać do Wiesenau, 

do rodziców. Ich pragnieniem było spędzić w górach święta i sylwestra. I świętować ten czas 

razem,  w  rodzinie,  po  bożemu,  „jak  za  starych  czasów”.  Nie  będzie  wprawdzie  świetlnych 

fajerwerków i rac odpalanych z mnóstwem dymu i hałasu, czekały na nich jednak inne rzeczy 

-  prastare  zimowe  zwyczaje,  maskarady  na  śniegu  i  uliczny  teatrzyk,  który  w  Nowy  Rok 

przeciągał  przez  górskie  miejscowości  ze  spektaklem  o  Herodzie.  Ale  tym,  co  przeważyło, 

była cicha tęsknota za Karpatami i miejscami, gdzie kiedyś się poznali. 

Święta były już za pasem i Mary zaczęła poważnie rozmyślać o transporcie. Udawanie 

się  w  daleką  drogę  własnym  autem  teraz,  w  grudniu,  uznała  za  zbyt  ryzykowne.  W 

background image

dziennikach  na  okrągło  ostrzegano,  że  w  tym  roku  na  Wschodzie  spadło  mnóstwo  śniegu. 

Dlatego  wynajęła  coś  w  rodzaju  samochodu  terenowego.  Użyczyli  jej  go  na  korzystnych 

warunkach przyjaciele. 

Wyruszyli  rankiem,  obładowani  prezentami  dla  rodziców,  przyjaciół  rodziny  i 

znajomych. Mary pomyślała też o Lenku Schkurce, dla której miała dużą paczkę z żywnością 

i łakociami. Do mniejszych papierowych toreb zapakowała to i owo dla rumuńskich celników 

i pograniczników - żeby przyspieszyć formalności. Po drodze zamierzali tylko raz zatrzymać 

się na nocleg gdzieś w Austrii, a potem już bez żadnych zbędnych postojów jak najszybciej 

dojechać aż do Wiesenau. 

W Mattersburgu, niecałe dwanaście kilometrów przed węgierską granicą, spędzili noc 

w małym hoteliku. Wieczorem wypili butelkę węgierskiego czerwonego wina i zaraz potem 

położyli  się  spać.  Wstali  z  samego  rana  i  żeby  zyskać  na  czasie,  zrezygnowali  nawet  ze 

śniadania.  Podróż  szła  bardzo  sprawnie  i  przekroczywszy  Klingenbach,  wjechali  na 

terytorium  Węgier.  Tylko  na  chwilę  zatrzymali  się  w  Odenburgu,  na  mały  łyk  porządnej 

kawy. Potem znów ruszyli w drogę, przeważnie zaśnieżonymi i bardzo oblodzonymi szosami. 

Trochę  zawie-wało,  więc  posuwali  się  powoli.  Na  tylnym  siedzeniu  leżał  ka-setowiec,  ten 

sam,  który  Mary  miała  z  sobą  wtedy  w  Rumunii.  Z  głośniczków  cicho  sączyły  się  rzewne 

melodie,  te  same,  których  razem  słuchali  w  noc  poślubną.  Śpiewali  do  wtóru,  szczęśliwi  i 

beztroscy, a Brosi od czasu do czasu wesoło klaskał. 

- Jak napatoczy się policjant, pomyśli, że jesteśmy na „lek-co gazo” - zażartował. 

- Ale nie sziker wi Lot\ - Roześmiała się. 

Pod wieczór chcieli dojechać do rumuńskiej granicy i jeśli wszystko poszłoby dobrze, 

po małej przerwie na kawę ruszyć dalej, już do samego Wiesenau. 

Trzy dni  przed  Bożym  Narodzeniem, 22  grudnia, do wielebnego Gellerta zgłosił  się 

telefonicznie  oficer  dyżurny  węgierskiej  policji  drogowej.  Dzwoniono  z  Debreczyna. 

Wcześniej próbowano nawiązać kontakt z posterunkiem milicji w Wiesenau, ale nikt tam nie 

chciał mówić po węgiersku, skierowano więc rozmówcę do katolickiego urzędu parafialnego. 

Policjant  z  drogówki  zwrócił  się  do  proboszcza  z  prośbą,  by  przekazał  ważną  wiadomość 

stosownym rumuńskim władzom i ewentualnym krewnym lub znajomym. 

Ostatniej  nocy  w  lesie,  na  drodze  krajowej  z  Debreczyna  do  Vamospercsu, 

prowadzącej  dalej  do  rumuńskiej  granicy,  miał  miejsce  tragiczny  wypadek.  Podczas  silnej 

zamieci śnieżnej auto na niemieckich numerach rejestracyjnych zboczyło z oblodzonej szosy i 

z całym impetem uderzyło w drzewo. 

Pasażerowie,  Niemcy,  mężczyzna  i  kobieta,  zginęli  przypuszczalnie  na  miejscu, 

background image

niewykluczone jednak, że zamarzli. To dopiero miano ustalić., 

Najprawdopodobniej  samochód  chciał  wyminąć  watahę  wilków,  które  zatarasowały 

drogę,  i  wpadł  w  poślizg.  Ponieważ  jechał  z  dużą  prędkością,  nie  zdążył  wyhamować  i 

gwałtownie  wykręcił  na  pobocze,  gdzie  trafił  w  drzewo.  Na  miejscu  wypadku  znaleziono 

bowiem  wiele  wilczych  śladów,  a  pod  kołami  wozu  leżało  martwe  zwierzę,  które 

przypuszczalnie  już  wcześniej  zostało  przejechane.  W  paszporcie  mężczyzny  jako  miejsce 

urodzenie widniało Wiesenau, a ponieważ jest to niemiecka nazwa Visóhalom, postanowiono 

powiadomić o wypadku krewnych, jeśli takowi istnieli. Pana proboszcza Gellerta uprasza się 

uprzejmie,  by  to  zrobił.  Policjant  przeliterował  imiona  i  nazwiska  oraz  daty  urodzenia 

zmarłych.  Potem  z  góry  podziękował  i  podał  numer  telefonu,  pod  którym  można  było 

zasięgnąć  dalszych  informacji.  W  słuchawce  odezwało  się  lekkie  buczenie,  znak,  że  oficer 

odłożył słuchawkę i rozmowa została zakończona.