background image

Sławomir Koper

 

AFERY I 
SKANDALE

 

DRUGIEJ  RZECZYP0SP0LITEJ

 

background image

Spis treści

 

Od autora....................................     7 

Rozdział 1: Zamiast wstępu .......   9 

Wyjście z mroku ....................   11 
Różne rzeczywistości  ............   12 
Kościół katolicki i jego rola ..  15 
Kobiety, moda i fryzury .........   18 
W kręgu mass mediów  ..........   20 
Nie tylko Warszawa ...............   25 

Nie tylko artyści  ...................   28 

Rozdział 2: Zbrodnia w Zachęcie..  33 

Warszawa, 16 grudnia 

1922 roku ..........................   35 

Gabriel Narutowicz  ...............   38 
W służbie dla kraju ................   41 
Warszawa, 9 grudnia 

1922 roku ..........................   44 

Polskie piekło  .......................   47 
Eligiusz Niewiadomski ..........   54 
Proces zamachowca ...............   58 
Cytadela, 31 stycznia 

1923  roku  .........................   62 

Rozdział 3: Zaginięcie generała 
Zagórskiego ................................   65 

Więzień Marszałka ................   67 
Lojalny oficer Habsburgów ...  69 
Afera Francopolu ...................   75 
Bomby na Warszawę  ............   77 

Antokol ................................... 83 
Generał Zagórski zaginął .......  85 
Wieniawa i jego samochody ... 91 
Opozycja parlamentarna w spra 
wie zaginięcia generała ..........  95 
Plotki, plotki, plotki ..............  99 
Pytania bez odpowiedzi ......... 102 

Rozdział 4: Kampanie 
Boya-Żeleńskiego  ......................107 

Brązownicy ........................... 109 
Dziewice konsystorskie ......... 116 
Piekło kobiet ......................... 124 
Nasi okupanci  ....................... 129 
Beniaminek ........................... 132 

Rozdział 5: Brześć  .................... 139 

9 września 1930 roku  ........... 141 
Wojna z parlamentem ............ 143 
Bandyci w mundurach ........... 147 
BBWR ................................... 151 
Policja na Wiejskiej ............... 152 
Afera Czechowicza ............... 155 
Centrolew  ............................. 159 
Kostia-Wieszatiel .................. 164 
Pułkownik Kostek-Biernacki 

w akcji ............................... 167 

Proces brzeski ........................ 172 
Cień Brześcia ........................ 177 

background image

Spis treści

 

 

Rozdział 6: Sprawa Gorgonowej ..181 

Tragedia w Łączkach ............. 183 
Piękność z Dalmacji .............. 186 
Ona, on i jego dzieci .............. 188 
Feralny wieczór ..................... 191 
Lwowski proces ..................... 193 
Apelacja ................................. 202 
Tajemnica ogrodnika ............. 207 

Córki Rity Gorgonowej  ........ 209 

Rozdział 7: Afera żyrardowska .... 213 

Zabójstwo na Mazowieckiej ...215 
Miasto pana de Girard ........... 216 

Francuzi w Żyrardowie  ........ 218 
Pan dyrektor w akcji ............. 220 
Juliusz Blachowski ................ 224 
Francuski łącznik ................... 227 
Parszywa umowa .................. 228 
Koniec afery  ......................... 230 

Rozdział 8: Małżeństwo 
prezydenta................................... 233 

Pani prezydentowa Michalina 

Mościcka ........................... 235 

Maria Dobrzańska-Nagórna ...243 
Wielka miłość prezydenta  ..... 247 
Ostatnie lata ........................... 252 

Rozdział 9: Zamach na Pierackiego 
i Bereza Kartuska ....................... 257 

Śmierć na Foksal  ................... 259 

Narada u Marszałka ............... 260 

Miejsce odosobnienia 

w Berezie Kartuskiej ......... 265 

Śledztwo w sprawie 

zabójstwa .......................... 269 

Proces zamachowców ............ 274 
Endecy jadą do Berezy .......... 279 

Obóz koncentracyjny? ............282 
Zwykły dzień w Berezie 

Kartuskiej .......................... 286 

Kontrowersje  .........................289 
Ważny instrument polityki 

wewnętrznej  ..................... 298 

Rozdział 10: Ostatni zajazd 
na Litwie  .................................... 303 

Generał Dąb-Biernacki 

w akcji ............................... 305 

Osoby dramatu  ...................... 307 
Kabotyn i obwarzanek............ 311 
Ustawa o ochronie Imienia 

Józefa Piłsudskiego ........... 314 

Dziennikarze przed sądem ..... 316 
Melchior Zwycięzca .............. 320 

Rozdział 11: Samobójstwo 
premiera  .................................... 325 

Samotny strzał ....................... 327 
Bojownik ............................... 329 

Najwierniejszy współpracownik 

Komendanta ...................... 332 

W odrodzonej Polsce ............. 334 
Najuczciwszy człowiek 

w kraju  ............................. 339 

Wojny diadochów .................. 342 
Ostatnia walka ....................... 347 

Zakończenie ............................... 353 
Bibliografia  ............................... 355 

background image

Od autora

 

Każdy ustrój, każdy kraj i każda epoka miały swoje afery i skan-

dale. Druga Rzeczpospolita nie była wyjątkiem, dwudziestolecie 

międzywojenne dostarczyło wielu dowodów potwierdzających 

tę teorię, faktów stawiających pod wątpliwość uczciwość polity-

ków, czystość obyczajów parlamentarnych czy standardów życia 
publicznego. I tak jak w każdej epoce, nie zabrakło ludzi dążą-

cych do zdobycia majątku czy władzy za wszelką cenę, zdolnych 

do zbrodni czy oszustw na gigantyczną skalę. A także głośnych 

przestępstw kryminalnych, którymi emocjonowali się mieszkań-
cy naszego kraju.

 

Książka niniejsza jest krótkim przeglądem czy też świadec-

twem ciemnych kart z dziejów Drugiej Rzeczypospolitej. Czytel-

nicy znajdą w niej skandale polityczne, afery gospodarcze i oby-

czajowe, głośne procesy sądowe. Niestety, z różnych powodów 

nie mogłem poruszyć niektórych tematów. I nie zawsze zawinił 

tutaj brak źródeł, albowiem okres międzywojenny jest pod tym 

względem doskonale zaopatrzony. Czasami nie zdecydowałem się 

na przedstawienie sprawy, uważając, że ktoś zrobił już to w spo-

sób wystarczający (np. Andrzej Garlicki ukazał problem nume-
rus clausus 
- antysemityzmu na polskich uczelniach), w innych 

przypadkach sam wcześniej poruszałem pewne tematy. Dlatego 

czytelnicy nie znajdą na łamach tej książki sprawy śmierci Euge-

 

background image

Od autora 

nii Lewickiej (samobójstwo, morderstwo?) i prób wyjaśnienia, co 

właściwie łączyło piękną lekarkę z Józefem Piłsudskim. O tych 

wydarzeniach pisałem już obszernie dwukrotnie (Życie prywatne 
elit Drugiej Rzeczypospolitej 
Józef Piłsudski. Człowiek i polityk) 

i nie chciałem się powtarzać. Z podobnych względów pominąłem 

również  głośny  skandal związany  z  umieszczeniem  plastyczki 

Zofii Stryj eńskiej w zakładzie psychiatrycznym (Życie prywatne 
elit artystycznych Drugiej Rzeczypospolitej).

 

W książce, którą macie Państwo przed sobą, starałem się przed-

stawić różne aspekty życia Drugiej Rzeczypospolitej. Znajdzie-

my tu afery typowo polityczne (zabójstwo prezydenta Gabriela 

Narutowicza,  zaginięcie  generała  Włodzimierza  Zagórskiego, 

sprawa Brześcia czy Berezy Kartuskiej), ale również afery oby-

czajowe (drugie małżeństwo prezydenta Ignacego Mościckiego). 

Nie  mogło  zabraknąć  najgłośniejszego  procesu  kryminalnego, 

czyli  sprawy  Gorgonowej.  Z  kilku  głośnych  afer  finansowych 

wybrałem sprawę żyrardowską, chociaż inne (na przykład afera 

zapałczana) miały równie pasjonujący przebieg.

 

To  książka  o  ciemnych  sprawach  Drugiej  Rzeczypospolitej. 

Dotychczas pisałem o blaskach epoki, ale taka książka musiała 

powstać. Dzieje Polski tego okresu miały wiele różnych odcieni, 

tak jak funkcjonowanie każdego państwa nie może być ideałem. 

I żadnego nie można postrzegać wyłącznie w białym lub czarnym 

kolorze. A czy możemy wiedzieć, co po kilkudziesięciu latach 

będą myśleli o czasach nam współczesnych nasi potomkowie?

 

background image

Rozdział 1

 

Z

AMIAST WSTĘPU

 

background image

Wyjście z mroku

 

Wybuch pierwszej wojny światowej pogrzebał ostatecznie bel-

le epoąue - system polityczny ustalony na kongresie wiedeńskim. 
Świat wszedł w fazę gwałtownych przemian: politycznych, społecz-
nych i obyczajowych. W ciągu kilku lat zawalił się dawny porządek, 
zmieniła się rzeczywistość otaczająca Europejczyków. Z politycz-
nego niebytu wyłaniały się nowe kraje, granice innych uległy zmia-
nie. Z mapy kontynentu zniknęły trzy cesarstwa - zaborcy Polski.

 

Odradzająca  się  Polska  znalazła  się  w  wyjątkowej  sytuacji  -

przez ponad stulecie podzielona pomiędzy sąsiadów. Czechosło-
wacja w całości leżała w granicach imperium Habsburgów, kraje 
bałtyckie i Finlandia przez długie lata znajdowały się pod berłem 
cara. Na Bałkanach terytoria habsburskie przyłączano do istnie-
jących  organizmów  państwowych.  Nad  Wisłą  natomiast  napoty-
kano problemy, z którymi nikt wcześniej w Europie nie próbował 
się zmierzyć.

 

W  listopadzie  1918  roku  nie  było  jeszcze  wiadomo,  jakim 

państwem będzie Polska, jakie będą jej granice. Na wschodzie i 
w  dawnym  Królestwie  Polskim  stacjonowała  potężna  i  niezde-
moralizowana armia niemiecka, a zabór pruski Niemcy uważali 
za własne terytorium. Nieco lepiej przedstawia|a$ię^y4^i|cja na 
terenie okupacji austriackiej, ale nawet tam ki^gfei^wały WJ&j^ka, 
z którymi należało się liczyć. Granice przyszh^ pańsjwa^i€j|ie-

 

 

background image

12 

Zamiast wstępu 

określone, właściwie tylko Warszawa i Kraków uchodziły za mia-

sta bezwzględnie polskie. Przynależność Wilna, Lwowa i Poznania 

była niewiadomą, aspiracje zgłaszali Niemcy, Litwini i Ukraińcy.

 

Od samego początku istnienia Druga Rzeczpospolita pozosta-

wała w konflikcie z sąsiadami. Z Czechami wybuchł spór o Śląsk 

Cieszyński, z Niemcami o Śląsk, Pomorze i Wielkopolskę, z Li-

twą o Wileńszczyznę. I chociaż ostatecznie nie powstało państwo 

ukraińskie, to jego aspiracje przejął w przyszłości inny, groźniej-
szy rywal - bolszewicka Rosja.

 

Urzędowały już wprawdzie pierwsze polskie władze administra-

cyjne, ale zasięg ich działania był ograniczony. Polska odzyskiwa-

ła niepodległość, ale tę niepodległość należało sobie wywalczyć.

 

Różne rzeczywistości

 

Terytoria trzech zaborów przez ponad wiek zrastały się z od-

miennymi organizmami politycznymi. Funkcjonowało oddzielne 

prawodawstwo, jego unifikacja nastąpiła dopiero na początku 
lat trzydziestych. W listopadzie 1918 roku nie istniał jednolity 

system  monetarny,  w  obiegu  były  marki  niemieckie,  korony 

austriackie i carskie ruble. Oczywiście, jak zawsze w chwilach 

zamętu, realną wartość miało złoto i waluty zwycięskich alian-

tów, z dolarem na czele. Emitowana od 1917 roku marka polska 

ulegała błyskawicznej inflacji, co ilustruje jej kurs wobec dolara. 

W końcu 1918 roku za walutę amerykańską płacono 9 marek, 

a po pięciu latach aż 6 375 000!!! Inflacja zniszczyła system po-

datkowy, zdezorganizowała usługi bankowe,  stwarzała ogromne 

problemy w codziennym życiu obywateli.

 

Do końca 1919 roku nie istniała jednolita granica celna, do-

piero w 1920 roku zniesiono cło na przewóz towarów pomiędzy 

Wielkopolską a resztą kraju. W opłakanym stanie znajdowała się 

sieć komunikacyjna. Drogi i linie kolejowe nie funkcjonowały

 

background image

Różne rzeczywistości 

13

 

jak jeden organizm - łączyły poszczególne dzielnice z głównymi 

ośrodkami państw zaborczych. Sieć kolejowa nie była kompaty-

bilna, a teren Królestwa Polskiego i Kresy Rzeczypospolitej zo-

stały poważnie zniszczone podczas działań wojennych. Rosjanie, 

wycofując się, niszczyli mosty i drogi, a Niemcy i Austriacy ra-
bowali i wywozili.

 

W drugiej połowie XIX stulecia Europa dokonała ogromne-

go skoku cywilizacyjnego, który tylko częściowo zaznaczył się 

na ziemiach polskich. Najbardziej odczuli jego skutki mieszkań-

cy zaboru pruskiego. Śląsk, związany z niemieckimi ośrodkami 

przemysłowymi, rozwijał się w szybkim tempie. Wielkopolskę 

uważano za rolnicze zaplecze Niemiec, a wieś poznańska zde-
cydowanie  górowała  nad  innymi  rolniczymi  obszarami  Polski. 

Ogromna w tym zasługa miejscowych ziemian i przemysłow-

ców,  przyzwyczajonych  do  rywalizacji  ekonomicznej  z  Niem-

cami. Nazwiska księdza Piotra Wawrzyniaka czy Maksymiliana 

Jackowskiego na zawsze zapisały się w dziejach dzielnicy, stano-

wiąc podstawę jej dobrobytu materialnego.

 

Na drugim biegunie znajdowała się galicyjska wieś - przelud-

niona i biedna. Przysłowiowa „nędza galicyjska" miała pozostać 

poważnym problemem ekonomicznym państwa polskiego. Z tych 

terenów pochodziła zresztą większość polskiej emigracji zarob-
kowej za ocean.

 

Zabór rosyjski nie stanowił jednego organizmu. W Królestwie 

Kongresowym gospodarka funkcjonowała poprawnie, ale im da-

lej na wschód, tym było gorzej. A już zupełna nędza panowała na 

obszarach Polesia, gdzie czas zatrzymał się kilka wieków wcześ-

niej, a zniszczenia wojenne pogłębiły jeszcze stagnację.

 

Inna sprawa, że „kraj przywiślański" uważany był przez urzęd-

ników rosyjskich za zesłanie. Kierowano tam najgorszych funk-
cjonariuszy, przeniesienie nad Wisłę było karą za przestępstwa 

lub niekompetencję. W efekcie miejscowa administracja działała 

ociężale, uchodziła też za wyjątkowo skorumpowaną. Polaków

 

background image

14 

Zamiast wstępu 

nie  dopuszczano  do  współrządzenia,  a  niechęć  mieszkańców 
Kongresówki  do  administracji  lokalnej  utrzymywała  się jeszcze 
przez długie lata.

 

W innej sytuacji byli mieszkańcy zaboru pruskiego. Tam rów-

nież nie było mowy o autonomii narodowej, ale poddani Berlina 
zamieszkiwali  państwo  praworządne.  Nawet  wyraźnie  anty-
polskie  wystąpienia  miały  podstawę  administracyjną,  osadzoną 
w  obowiązującej  jurysdykcji.  Umożliwiało  to  przeciwdziałanie 
zgodne  z  przepisami  prawnymi.  I  słusznie  zauważył  Andrzej 
Garlicki, że słynny wóz Drzymały nie stałby w zaborze rosyjskim 
nawet jednego dnia. Zostałby usunięty, a jego właściciela Kozacy 
zagoniliby nahajkami  do najbliższego więzienia.  A stamtąd za-
pewne powędrowałby (pieszo) na Syberię.

 

Galicja  miała  autonomię  -  pełną  swobodę  rozwoju  kultury, 

oświaty i życia politycznego. Polacy odgrywali ważną rolę w mo-
narchii, bywali nawet premierami rządu. W austriackim systemie 
politycznym kształcili się późniejsi czołowi polscy parlamenta-
rzyści, z Ignacym Daszyńskim i Wincentym Witosem na czele.

 

Stosunki  w  zaborze  austriackim  szokowały  polskich  podda-

nych  cara.  Po  przybyciu  do  Krakowa  ze  zgrozą  obserwowali 
kpiny  miejscowych  prześmiewców  z  Mickiewicza,  Słowackiego 
czy Matejki. Dla nich były to sprawy patriotyczne, niemal święte, 
pod  Wawelem  natomiast  znudzono  się  już  bogoojczyźnianą 
tematyką.

 

W Galicji istniało polskie szkolnictwo z Uniwersytetem Jagiel-

lońskim na czele. Funkcjonował obowiązek szkolny, chociaż nie 
zawsze przestrzegany. Analfabetów nie było praktycznie w zabo-
rze pruskim, ale tam szkoła pełniła funkcję germanizacyjną. Naj-
gorzej było na terenach rosyjskich, gdzie do szkół elementarnych 
chodziło zaledwie co piąte dziecko.

 

Już z końcem 1918 roku ogłoszono program edukacyjny, za-

powiadając obowiązkową, siedmioletnią, bezpłatną szkołę, któ-
rej kontynuacją byłoby pięcioletnie gimnazjum. Nauczanie miało

 

background image

Kościół katolicki I jego rola 

15

 

być międzywyznaniowe, nauczyciele świeccy, a rola duchownych 

ograniczona  wyłącznie  do  lekcji  religii.  Realizacja  ambitnego 

programu rozbijała się jednak o brak kadr pedagogicznych. Tyl-

ko Galicja miała wystarczającą liczbę nauczycieli (nawet pewną 

nadwyżkę), ale było to zbyt mało na potrzeby kraju. Doraźnym 

rozwiązaniem stały się seminaria nauczycielskie, ale efekty mogły 

przyj ść dopiero po kilku latach. Brak kompetentnych kadr pedago-

gicznych położył się cieniem na dziejach Drugiej Rzeczypospoli-

tej. Wykształceni nauczyciele często bywali związani z Kościołem 

katolickim i prawicą (ewentualnie byli duchownymi), co odbijało 

się na światopoglądzie uczniów. A pozycja Kościoła katolickiego 
w czasach Drugiej Rzeczypospolitej należała do najbardziej deli-

katnych problemów.

 

Kościół katolicki i jego rola

 

Przez  okres  niewoli  Kościół  katolicki  odgrywał  ważną  rolę 

patriotyczną  i  niepodległościową,  a  katolicyzm  był  symbolem 

polskości. Na terenach zaboru rosyjskiego i pruskiego był wy-

znacznikiem narodowości; katolik oznaczał Polaka, prawosław-
ny - Rosjanina, ewangelik - Niemca. Po powstaniu styczniowym 

Kościół katolicki prześladowano, ucierpiał również w Niemczech 
podczas bismarckowskiej Kulturkampf. I u progu niepodległości 

(podobnie  jak  w  czasach  PRL)  cieszył  się  ogromnym 
szacunkiem i estymą w społeczeństwie.

 

Duchowni byli praktycznie wszędzie, trudno wyobrazić sobie 

wystąpienie publiczne czy uroczystość bez udziału kleru. Inna 

sprawa, że sytuacja polityczna temu sprzyjała. Wojna z bolsze-

wikami, wrogami Polski i religii, wzmacniała autorytet Kościoła 

katolickiego. I w tym trudnym okresie duchowieństwo się spraw-

dziło, wystarczy przypomnieć bohaterską śmierć księdza Skorup-
ki w walce z wojskami Tuchaczewskiego.

 

background image

16 

Zamiast 

wstępu 

W odrodzonym państwie hierarchia katolicka uzyskała domi-

nującą pozycję. Kościół katolicki stał się najwyższym autoryte-

tem, nie tylko religijnym, ale również społecznym, kulturalnym 

i  politycznym.  Nie  przeszkodziło  to  narzekać  dostojnikom  na 
rzekome ograniczenia w Polsce. Doskonałym przykładem jest list 

kardynała Aleksandra Rakowskiego relacjonujący wizytę u pre-
zydenta Gabriela Narutowicza. W dniach krwawych zamieszek, 

protestów i walk ulicznych, Kakowski zażądał od elekta likwida-

cji „ograniczeń Kościoła". W państwie, w którym bez aprobaty 

kleru nic praktycznie nie mogło się wydarzyć! A rozmowa odbyła 

się dzień przed zamachem i śmiercią Narutowicza.

 

Przysięga prezydencka odnosiła się do katolicyzmu, symbole 

religijne były obecne niemal w każdym budynku państwowym. 

Wrogość środowisk kościelnych mogła obrzydzić każdemu życie, 

o czym dobrze przekonał się Tadeusz Boy-Żeleński. A usankcjono-

waniem prawnym roli Kościoła katolickiego był podpisany w 1925 

roku konkordat, wyjątkowo korzystny dla duchowieństwa.

 

Kościołowi  katolickiemu  zagwarantowano  „swobodne  wy-

konywanie jego władzy duchownej, jak również swobodną ad-

ministrację i zarząd sprawami majątkowymi zgodnie z prawami 

boskimi i prawem kanonicznym". Obsadę stanowisk pozostawio-

no w rękach Kościoła katolickiego, tylko w przypadkach obsady 

biskupiej prezydent miał prawo weta.

 

Duchowieństwo uzyskało swobodę komunikacji ze zwierzch-

nikami, w tym kontaktów z Watykanem. Państwo nie miało prawa 

kontroli nad publicznymi wystąpieniami kleru, pod warunkiem, 

że zachowywały formę listów pasterskich, kazań czy orędzi. 

W konkordacie zabrakło wyraźnej klauzuli, że uprawnienia Ko-

ścioła katolickiego nie mogą być sprzeczne z prawem polskim, 

państwo natomiast zobowiązało się do „pomocy przy wykonywa-

niu postanowień i dekretów kościelnych". Zapewniono działal-

ności duchownych „szczególną opiekę prawną", zagwarantowa-

no nawet, że „na równi z urzędnikami państwowymi" korzystać

 

background image

Kościół katolicki I jego rola 

17 

będą  mogli „z prawa  zwolnienia  od zajęcia  sądowego  części 
swych uposażeń".

 

Kwestia odpowiedzialności karnej kleru usankcjonowała prak-

tycznie istnienie oddzielnej kasty w społeczeństwie, funkcjonu-

jącej na  specjalnych  prawach. Nawet postawienie duchownego 

przed sądem wymagało dodatkowych zabiegów, albowiem „wła-

ściwy  minister  przedstawiał  zarzuty  ordynariuszowi  i  w  ciągu 

trzech miesięcy razem podejmowali odpowiednie zarządzenia". 

A w przypadku rozbieżnych opinii sprawę przejmował Watykan 

i  przedstawiciele  prezydenta.  Sądy  zaś  musiały  „zawiadamiać 

właściwego ordynariusza i przesłać akta sprawy". Aresztując du-

chownego, władze cywilne musiały zachowywać względy należ-

ne pozycji i stanowisku oskarżonego.

 

Zatrzymani i osądzeni duchowni mieli odbywać kary „pozba-

wienia wolności w pomieszczeniach oddzielnych od pomiesz-

czeń dla osób świeckich". Stanowiło to niebezpieczny precedens, 

potwierdzający pozycję kleru w państwie.

 

Kościół katolicki jako potężna instytucja potrzebował do funk-

cjonowania potężnych środków finansowych. Konkordat był pod 

tym względem niezwykle korzystny, właściwie trudno wyobrazić 

sobie zapisy bardziej zadowalające stronę kościelną. Z obowiązku 

podatkowego zwolnione zostały „budynki poświęcone służbie Bo-

żej, seminaria duchowne, domy przygotowawcze dla zakonników 

i zakonnic, domy mieszkalne zakonników i zakonnic". Opodatko-

waniu nie podlegały również „dochody przeznaczone na cele kul-

tu religijnego i nie przyczyniające się do dochodów osobistych". 

A pomieszczenia biskupów i duchowieństwa parafialnego miały 

być „traktowane przez Skarb na równi z pomieszczeniami urzędo-

wymi funkcjonariuszy i lokalami instytucji państwowych".

 

Kościół katolicki korzystał z niemałych dotacji państwowych, 

nie tylko na pensje dla hierarchii, ale także na obsługę stanowisk. 

Do tego dochodził potężny fundusz budowlany, uposażenia eme-

rytalne, dotacje na wizytacje i prowadzenie ksiąg parafialnych,

 

background image

18

 

Zamiast wstępu 

a nawet na opłaty pocztowe. Pozostawiono klerowi prawo „naby-
wania, odstępowana, posiadaiia i administrowania według prawa 
kanonicznego swego majątku ruchomego i nieruchomego". A co 
więcej, na koszt państwa zagwaraitowano wpisanie posiadanych 
dóbr do ksiąg hipotecznych.

 

Konkordat  zabezpieczał  irteresy  finansowe  Kościoła  kato-

lickiego  w  najważniejszych  sprawach.  Normalizował  również 
sprawę wykupu nadwyżek ziemi rolnej posiadanej przez Kościół 
katolicki, oczywiście bez żadnej taryfy ulgowej dla kupujących. 
Stolica  Apostolska  wyraziła  zgodę,  aby  „cena  wykupu  ziem 
wskazanych powyżej została wypłacona według przepisów sto-
sowanych przy wykupie ziem będących własnością osób prywat-
nych i pozostawała do rozporządzenia Kościoła".

 

Boy-Żeleński uznał konkordat za „niepoczytalny" i trudno się 

z nim nie zgodzić. Porozumienie z Watykanem usankcjonowało 
powstanie państwa w państwie, wzmocniło i tak silną pozycję Ko-
ścioła. Ale konkordat był tylko potwierdzeniem stanu faktycznego, 
roli  hierarchii  rzymskokatolickiej  w  odrodzonym  kraju.  Zdawał 
sobie  doskonale  z  tego  sprawę  marszałek  Piłsudski.  Jeszcze 
podczas I wojny światowej dyskretnie powrócił do katolicyzmu 
(wcześniej zmienił wyznanie, aby poślubić Marię Juszkiewiczo-
wą). W Polsce skuteczny polityk po prostu musiał być katolikiem.

 

Kobiety, moda i fryzury

 

Kościół katolicki z niepokojem obserwował zmiany zachodzą-

ce po zakończeniu pierwszej wojny światowej. Rewolucję oby-
czajową tego okresu można tylko porównać do przemian w la-
tach sześćdziesiątych XX stulecia, gdy dzieci-kwiaty całkowicie 
zniszczyły stare porządki.

 

Europejski konflikt w zasadniczy sposób zmienił pozycję ko-

biety w życiu społeczeństwa. I chociaż już wcześniej pojawił się

 

background image

Kobiety, moda I fryzury 

19 

ruch emancypacji kobiet, to dopiero wojna przyniosła zdecydo-

wane zmiany. Przez kilka lat mężczyźni przebywali na froncie, 

kobiety musiały więc przejąć znaczącą część ich obowiązków. 
Jak zwykle w takich sytuacjach bywa, po zakończeniu konfliktu 

powrót do dawnych stosunków okazał się już niemożliwy. Ko-

bieta przestała być dodatkiem do mężczyzny, zaczęła aspirować 

do samodzielności. I chociaż nie brakowało rodzin wyznających 

tradycyjne zasady, to pozycja płci pięknej w społeczeństwie ule-

gła zdecydowanej poprawie.

 

Rewolucji obyczajowej towarzyszyły zmiany w modzie dam-

skiej. Kobiecie przy pracy czy też przy załatwianiu spraw na mie-

ście niepotrzebny był gorset. A nawet wyjątkowo utrudniał życie, 

znacznie wydłużając czas przygotowania toalety. Ubiory stały 

się bardziej funkcjonalne, luźniejsze, w praktycznych kolorach. 

Pojawiły się proste kostiumy i kapelusze, a krój żakietów zapo-

życzono z kroju mundurów wojskowych. Luźne płaszcze miały 

duże kieszenie (rzecz nie do pomyślenia przed wojną), pojawiły 

się również sweterki - początkowo jako ubiór sportowy.

 

„Ewa  Kossakowa,  żona  Jerzego  -  wspominała  Magdalena 

Samozwaniec - pojechała kiedyś do  Wiednia i  wróciła stamtąd 

zupełnie zmieniona. Ta sama czy nie ta sama? Miała na sobie 
bardzo szeroką spódnicę z granatowej wełny, szalenie krótką, bo 

widać było spod niej cały bucik, i wcięty półdługi żakiet, który 

uwydatniał jej zgrabną figurkę. Na głowie duży czerwony płaski 

kapelusz, nałożony trochę na bok. Mamidło przeraziło się.

 

-  Jakżesz ty, moja Ewo, wyjdziesz na ulicę w tak krótkiej suk-

ni? Przecież ludzie będą cię wytykać palcami! 

-  Cały Wiedeń chodzi teraz w takich szerokich i krótkich suk-

niach - odparła na to synowa. 

Krakowskie kumoszki przyleciały do Maniusi wzburzone.

 

-  Jak pani może pozwolić na to, aby pani synowa chodziła po 

ulicy w tak krótkiej spódnicy!? Cały bucik widać!!! Przecież to 
wstyd dla tak zacnego domu!".

 

background image

20 

Zamiast wśępu 

I  chocuż  kreatorzy  mody  testowali  możliwości  powrotu  do 

przedwojennych  kreacji,  to  okazało  się  to  niemożliwe.  Stroje 

damskie nawały się coraz krótsze, w sezonie 1924-1925 po raz 

pierwszy odsłonięto łydki. To wywołało prawdziwą burzę, tym 

bardziej że w tańcu odsłonięte bywały już całe kolana. A to już 

w ogóle nie mieściło się w głowach tradycjonalistom.

 

W  1922  roku  na  rynku  wydawniczym  pojawiła  się  powieść 

Victora Margueritte'a Chłopczyca, popularyzująca chłopięcą syl-

wetkę. Całości dopełniała krótka fryzura i kapelusik przypomina-

jący kask. Pojawił się ostrzejszy makijaż: szminka, czarny tusz 

do rzęs, ołówek do oczu i lakier do paznokci. Modne stało się 

palenie papierosów, szczególnie w ozdobnych długich cygaret-
kach.

 

Prawdziwa rewolucja nastąpiła w damskich fryzurach. Cho-

ciaż kobietę bez nakrycia głowy nadal uważano za nie do końca 

ubraną, to do lamusa odeszły ciężkie, kunsztowne fryzury z przy-

mocowanymi kapeluszami. Na kilka lat przed wojną, w Paryżu, 

Antoni Cierplikowski (słynny Antoine) wylansował krótką fryzu-

rę dla Evy Lavalliere, która teraz stała się obowiązująca. A sam 

Cierplikowski zyskał światową sławę, której potwierdzeniem był 

nadzór nad uczesaniami dam podczas koronacji Jerzego VI (zna-
nego z filmu Jak zostać królem). Podobno sprawował wówczas 

opiekę  nad  przygotowaniem  fryzur  dla  400  pań  jednocześnie. 

Faktycznie Antoine musiał być geniuszem, aby pod względem 

uczesania zadowolić taką liczbę kobiet jednocześnie.

 

W kręgu mass mediów

 

Okres  międzywojenny  przyniósł  niespotykany  wcześniej  na 

ziemiach polskich rozwój prasy. Ukazywało się w tym czasie po-

nad 20 tysięcy tytułów (!!!)- warto jednak pamiętać, że wiele 

miało charakter efemeryczny.

 

background image

W kręgu mass mediów 

21 

Pomimo  analfabetyzmu  znacznej  części  społeczeństwa,  prasa 

odgrywała  główną  rolę  informacyjną.  Popularne  było  wspólne 
głośne czytanie - szczególnie na wsi w zaborze rosyjskim, gdzie 
umiejętność czytania nie była zbyt popularna. Prasa stanowiła jed-
nak głównie atrybut świata inteligenckiego i miejskiego - w tym 
środowisku można było mówić o jej faktycznym oddziaływaniu. 
A krajowy przemysł poligraficzny odziedziczył wady i zalety po 
zaborcach i dopiero w latach trzydziestych można było mówić o 
prasie o ogólnopolskim zasięgu. Z drugiej strony wielki kryzys 
światowy  drastycznie  odbił  się  na  rynku  prasowym.  Zniknęło 
wówczas  wiele  tytułów,  a  nakłady  innych  zostały  drastycznie 
ograniczone.

 

Początkowo  na  rynku  prasowym  obowiązywało  ustawodaw-

stwo państw zaborczych - wyjątek stanowił zabór rosyjski, gdzie 
rząd Jędrzeja Moraczewskiego (drugi  gabinet niepodległej Pol-
ski) zniósł cenzurę prewencyjną i  proklamował  wolność prasy. 
Funkcjonowała  wprawdzie  cenzura  w  zakresie  informacji  woj-
skowych, ale w tym okresie było to jak najbardziej zrozumiałe.

 

Konstytucja  marcowa  z  1921  roku  zagwarantowała  wolność 

prasy,  jeden  z  jej  artykułów  zakazywał  cenzury  i  koncesjono-
wania  druków  informacyjnych.  Zastrzeżono  również  swobodę 
kolportażu, w tym także za pośrednictwem poczty. Oczywiście 
notowano przypadki ingerencji cenzury, szczególnie w chwilach 
zawirowań politycznych. Nie przynosiło to większych efektów. 
Gdy  dzień  przed  przewrotem  majowym  skonfiskowano  numer 
„Kuriera Porannego", gazeta pozostała dostępna w drugim obie-
gu, bez problemu docierając do odbiorców.

 

Powrót do władzy Józefa Piłsudskiego w maju 1926 roku przy-

niósł  duże  zmiany  na  rynku  prasowym.  Wprowadzono  kary  za 
zniewagę  władz  oraz  za  rozpowszechnianie  fałszywych  infor-
macji. W 1927 roku pojawiło się kolejne rozporządzenie prezy-
denta zaostrzające przepisy oraz utrudniające warunki  wydawa-
nia tytułów prasowych. Coraz częściej zdarzały się konfiskaty

 

background image

22 

Zamiast wstępu 

dzienników opozycyjnych przez cenzurę, szczególnie w chwilach 
gorących sporów politycznych.

 

W1930 roku kolportaż uzależniono od zgody komisarza rządu, 

a znaczącym ograniczeniem wolności prasy stała się Konstytucja 
kwietniowa. Ustawa zasadnicza z 1935 roku pominęła w ogóle 
kwestię swobody prasy, jej autorzy zadowolili się stwierdzeniem, 
że w Polsce panuje wolność sumienia, słowa i zrzeszeń pod wa-
runkiem, że nie narusza to „dobra powszechnego".

 

Sanacja uzyskała kontrolę nad rynkiem prasowym w kraju, ale 

nigdy właściwie nie zdławiła swobody wypowiedzi. I chociaż na 
rok  przed  wojną  pojawił  się  kolejny  dekret  prezydenta  ograni-
czający  swobodę  dziennikarską  (zajęcie  tekstów  przysługiwało 
władzom  administracyjnym,  narzucono  obowiązek  drukowania 
komunikatów urzędowych), to jednak w Polsce istniała wolność 
prasy. I prasa pozostawała faktycznie jedynym środkiem przeka-
zu medialnego zapewniającym prezentację poglądów - nierzadko 
dyskusje parlamentarne przenosiły się na łamy gazet.

 

Inna sprawa, że cenzurze podlegały nie tylko treści typowo po-

lityczne,  ofiarami  cenzorów  padały  również  niewygodne  teksty 
literackie. Przekonał się o tym osobiście Tadeusz Dołęga-Mosto-
wicz, kiedy zakwestionowano pewne fragmenty  drukowanej na 
łamach  „ABC"  powieści  Kariera  Nikodema  Dyzmy.  Ocenzuro-
wane miejsca dotyczyły opisów służalczości policji wobec poli-
tyków i brutalnych metod przesłuchań. To nie był zresztą jednost-
kowy przypadek.

 

Okres międzywojenny był jednak wspaniałym okresem rozwo-

ju prasy polskiej. Ukazywały się dziesiątki tytułów codziennych 
o  zasięgu  ogólnokrajowym  i  lokalnym,  pisma  specjalistyczne, 
felietony zamieszczali najlepsi polscy publicyści. Wielu czytelni-
ków zaczynało lekturę ulubionego tytułu od felietonów Słonim-
skiego  czy  Boya-Żeleńskiego,  a  nazwiska  publicystów  świad-
czyły o randze pisma. Nawet „Przegląd Sportowy" zawdzięczał 
popularność jednemu ze skamandrytów - Kazimierzowi Wie-

 

background image

W kręgu mass mediów 

23 

rzyńskiemu. Znakomity poeta był wielbicielem sportu i jako re-
daktor naczelny zapewnił gazecie nowoczesny charakter i pismo 
pozostało nowoczesne do dnia dzisiejszego.

 

Ogromna  liczba  tytułów  prasowych  wraz  z  odmiennością 

sympatii  politycznych  powodowała  czasami  zabawne  nieporo-
zumienia.  Doskonale  ilustruje  to  skecz  Tuwima  Zbrodnia  Hila-
rego  Pęcikowskiego  w  oświetleniu  pięciu  pism  warszawskich. 
Przypadkowy  mandat  dla  kierowcy  samochodu,  który  omal  nie 
potrącił  nieznanego  przechodnia,  stał  się  pretekstem  do  długiej 
dyskusji medialnej. Ukarany mandatem kierowca (w zależności 
od orientacji pisma) był antysemitą, agentem kapitalistów, gwał-
cicielem  czy  alkoholikiem.  A  jego  nieznana  ofiara:  działaczem 
socjalistycznym, żydowskim komunistą, ewentualnie niedoszłym 
samobójcą bez przynależności partyjnej.

 

Profil  dziennika  odbijał  się  na  zawartości  pisma.  Kiedy  cała 

Polska żyła zabójstwem na warszawskiej ulicy dyrektora naczel-
nego  Zakładów  Żyrardowskich  Gastona  Koehlera-Badina,  „Ga-
zeta Warszawska" nie opublikowała żadnej wzmianki o tym wy-
darzeniu. Redakcja ograniczyła się wyłącznie do zamieszczenia 
nekrologów i kondolencji (płatnych) ze strony zarządu fabryki i 
osób ze środowiska biznesowego. Natomiast dla innych dzienni-
ków była to sensacja, najważniejsza informacja przez wiele dni.

 

Prasa była najważniejszą, ale nie jedyną formą przekazu me-

dialnego. 1 lutego 1925 roku stacja nadawcza Polskiego Towa-
rzystwa Radiotechnicznego w Warszawie wyemitowała pierwszy 
próbny program radiowy. Pół roku później powstała spółka „Pol-
skie Radio", która uzyskała monopol nadawczy na terenie całego 
kraju. Regularny program pojawił się w sierpniu 1926 roku.

 

Ekspansję  radia  ograniczała  jednak  cena  odbiornika,  a  także 

jego obsługa (słuchano niemal wyłącznie przez słuchawki). Wol-
ny rynek nie znosi jednak próżni i niebawem pojawiła się szeroka 
oferta dla radiosłuchaczy. W 1928 roku zarejestrowano w kraju 99 
firm (!) produkujących odbiorniki radiowe, dostępne były również

 

background image

24 

Zamiast wstępu 

modele obcych producentów (Philips, Telefunken, Thompson). I 
chociaż  przez  dłuższy  czas  zakup  radia  był  porównywalny  do 
nabycia samochodu, to radiofonizacja kraju wymusiła jednak inne 
rozwiązania.  Już  w  1929  roku  skonstruowano  prosty  odbiornik 
kryształkowy „Detefon" (na słuchawki) o cenie  wynoszącej  za-
ledwie 10 procent kosztów odbiornika lampowego. Rok później 
w podwarszawskim Raszynie rozpoczęto budowę jednego z naj-
silniejszych masztów radiowych na świecie. Polityka państwa w 
dziedzinie  radiofonii  skoncentrowała  się  na  ułatwianiu  spo-
łeczeństwu  dostępu  do  radia  i  z  końcem  1939  roku  planowano 
wprowadzić do produkcji tani, lampowy, masowo produkowany 
odbiornik. Wojna przerwała jednak te ambitne zamierzenia.

 

Do wybuchu wojny powstało na terenie kraju  kilka lokalnych 

rozgłośni radiowych, cieszących się z reguły miejscową popular-
nością. Fenomenem okazała się rozgłośnia lwowska, zawdzięcza-
jąca  popularność  nadawanemu  w  niedzielę  wieczorem  progra-
mowi  „Na  wesołej  lwowskiej  fali".  W  pewnym  okresie  audycji 
regularnie słuchało sześć milionów obywateli kraju, a ulice wy-
ludniały się podczas emisji. Ale nawet weseli lwowiacy doświad-
czyli  ingerencji  cenzury.  Podczas  pobytu  w  Polsce  holenderskiej 
księżniczki  Julianny  z  mężem  (w  Krynicy  para  usiłowała  zwal-
czyć bezpłodność) szef kabaretu przeprowadził na antenie wywiad 
z krową. Tego było  za wiele dla władz i  audycja wypadła z ra-
mówki. Powróciła po pewnym czasie pod zmienionym tytułem.

 

W  czasach  Drugiej  Rzeczypospolitej  zadebiutowała  jeszcze 

jedna forma przekazu medialnego. W 1918 roku powstała Polska 
Agencja Telegraficzna, która od schyłku lat dwudziestych produ-
kowała „Kronikę filmową PAT". Kroniki emitowano w kinach i 
centralnych punktach większych miast Polski. Do wybuchu wojny 
powstało około sześciuset kronik, z czego blisko setka zachowała 
się  do  dnia  dzisiejszego.  To  fantastyczne  świadectwo  życia 
okresu międzywojennego i realny przykład propagandy państwa 
i jej wpływu na obywateli.

 

background image

Me tylko Warszawa

 

25

 

Nie tylko Warszawa

 

Stolica Polski była najważniejszym miastem w kraju, centrum 

administracyjnym i kulturalnym. Nad Wisłę ściągali tłumnie arty-
ści, wiedząc, że tylko tutaj mogą się utrzymać ze sztuki. Warsza-
wa stała się też miejscem pobytu polityków, zobowiązanych do 
przebywania w ośrodku decyzyjnym.

 

Jednak nie Warszawa i jej rozwój były największym osiągnię-

ciem dwudziestolecia międzywojennego. Była nim budowa Gdy-
ni, pierwszego polskiego portu morskiego.

 

Trudności z wyegzekwowaniem zgodnego ze statutem swobod-

nego  dostępu  Polski  do  portu  Wolnego  Miasta  Gdańska  spowo-
dowały, że rząd polski postanowił wybudować samodzielny port 
morski. Wybór władz padł na małą wioskę na północ od Gdań-
ska o nazwie Gdynia. W 1922 roku Sejm uchwalił Ustawę z dnia 
23 września 1922 roku o budowie portu w Gdyni, 
w której „upo-
ważnia  się  Rząd  do  poczynie-
nia  wszelkich  niezbędnych 
zarządzeń  celem  wykonania 
budowy  portu  morskiego  przy 
Gdyni na Pomorzu, jako portu 
użyteczności publicznej".

 

Z  budową  Gdyni  nieroze-

rwalnie  związana  jest  postać 
Eugeniusza Kwiatkowskiego. Z 
chwilą  objęcia  przez  niego  w 
1926  roku  stanowiska  ministra 
przemysłu  i  handlu  budowa 
portu 

nabrała 

wyraźnego 

przyspieszenia. 

Kwiatkowski 

był   propagatorem   morskiej

 

Eugeniusz Kwiatkowski 

 

background image

26

 

Zamiast wstępu 

polityki państwa i głównie dzięki jego staraniom parlament przy-
znawał odpowiednie fundusze na budowę i rozwój portu. A przy 
okazji inwestycje ograniczały bezrobocie, dając zatrudnienie i na-
dzieję na przyszłość tysiącom ludzi. Budowa portu stała się sprawą 
narodową,  katalizatorem  przemian  i  patriotyzmu,  wielkim  ogól-
nonarodowym  marzeniem.  A  przy  okazji  powstał  najnowocześ-
niejszy port w Europie.

 

Innym  wielkim  przedsięwzięciem  Kwiatkowskiego  była  bu-

dowa  Centralnego  Okręgu  Przemysłowego  (COP).  Kraj  po-
trzebował  silnego  przemysłu,  a  zakończenie  wielkiego  kryzysu 
umożliwiło  inwestycje.  Kwiatkowski  zaproponował  rozbudowę 
i  koncentrację  przemysłu  zbrojeniowego  w  tzw.  trójkącie  bez-
pieczeństwa na południu Polski. Obszar położony w widłach Wi-
sły i Sanu znajdował się poza zasięgiem lotnictwa niemieckiego 
i  sowieckiego,  co  zapewniało  mu  względne  bezpieczeństwo. 
Plany zakładały budowę nowych lub  modernizację istniejących 
zakładów,  a  inwestycjom  towarzyszyła  rozbudowa  infrastruk-
tury  komunikacyjnej,  energetycznej  i  socjalnej.  Za  narodziny 
Centralnego  Okręgu  Przemysłowego  uważa  się  przemówienie 
sejmowe Kwiatkowskiego w lutym 1937 roku.

 

I chociaż wojna przerwała inwestycje, to COP stał się symbo-

lem siły polskiego przemysłu. A doraźnie ograniczył bezrobocie 
na biednych i przeludnionych terenach, umożliwiając miejscowej 
ludności rozwój cywilizacyjny.

 

Inwestycje okresu międzywojennego nie ograniczały się wy-

łącznie  do  przemysłu.  Państwo  popierało  rozwój  turystyki  kra-
jowej  -  dokładano  starań,  aby  pieniądze  pozostawały  w  kraju. 
Prymat należał do Zakopanego i Juraty, ale dużym powodzeniem 
cieszyły się krajowe uzdrowiska. Krynica, Druskienniki czy Cie-
chocinek znane były w całej Europie.

 

Specyficznym  uzdrowiskiem  był  Truskawiec  -  prywatne 

przedsięwzięcie rodziny  Jaroszów. Sławę zawdzięczał  gorączce 
naftowej i pobliskim złożom ropy. O miejscowych wodach minę-

 

background image

Nie tylko Warszawa 

27 

ralnych pisano już w czasach Stefana Batorego, ale dopiero pod-
czas poszukiwań ropy natrafiono na bogate złoża umożliwiające 
ich eksploatację.

 

W 1911 roku Truskawiec wykupiła spółka, której przewodni-

czącym został Rajmund Jarosz. Energiczny i skuteczny biznesmen 
(absolwent prawa Uniwersytetu Jagiellońskiego) został kierowni-
kiem filii Towarzystwa Ubezpieczeń Wzajemnych w Drohobyczu, 
gdzie wprowadził ubezpieczenia w przemyśle naftowym. Szybko 
dorobił się majątku, a po spłaceniu wspólników stał się jedynym 
właścicielem Truskawca. Nie żałował środków na inwestycje, w 
kurorcie  powstawały  kąpieliska,  pensjonaty,  lokale  taneczne  i 
eleganckie restauracje. Jarosz dbał o reklamę, ściągał najlepsze 
zespoły  muzyczne,  znanych  aktorów.  Zapewnił  Truskawcowi 
miano drugiego zdrojowiska w Polsce (zaraz za Krynicą) - kurort 
tłumniej odwiedzano niż Ciechocinek czy Druskienniki.

 

Rodzina  Jaroszów  skutecznie  unikała  konfliktów  narodo-

wościowych,  co na mieszanym  etnicznie terenie  nie było łatwą 
sprawą.  Truskawiec  stał  się  modny  wśród  bogatych  Żydów,  co 
irytowało niektórych polskich nacjonalistów. Problemy stwarzali 
również miejscowi Ukraińcy, ale umiejętne postępowanie właści-
cieli umożliwiało zgodny wypoczynek wieloetnicznej grupie ku-
racjuszy. Uzdrowisko przyciągało  bogatą klientelę  - odwiedzały 
je  znane  osobistości  ze  świata  kultury  i  polityki:  Hanna  Ordo-
nówna, Jerzy Petersburski, Ignacy Daszyński, generał Kazimierz 
Sosnkowski,  premier  Felicjan  Sławoj  Składkowski.  Pojawiał  się 
nawet Józef Piłsudski, chociaż wszyscy wiedzieli, że Marszałek i 
tak  woli  Druskienniki.  Dodatkową  atrakcją  dla  prominentów 
były polowania organizowane przez Jaroszów, cieszące się uzna-
ną sławą wśród elit Drugiej Rzeczypospolitej. Tam też wydarzyła 
się  jedna  z  najbardziej  znanych  zbrodni  politycznych  Drugiej 
Rzeczypospolitej.

 

29 sierpnia 1931 roku dwaj bojownicy Organizacji Ukraińskich 

Nacjonalistów (OUN) dokonali w Truskawcu zamachu na Tade-

 

background image

28 

Zamiast wstępu 

usza Hołówkę - posła Bezpartyjnego Bloku Współpracy z Rzą-

dem (BBWR). Zabójcy przedostali się na teren jednego z pensjo-

natów i zastrzelili posła w jego pokoju. Zamachowcom udało się 

zbiec, a w ręce władz wpadli dopiero półtora roku później, przy 
okazji nieudanego napadu na pocztę i urząd skarbowy w Gródku 

Jagiellońskim. Po przyznaniu się do winy obaj zabójcy zostali 

osądzeni i straceni.

 

Nie tylko artyści

 

Czasy  Drugiej  Rzeczypospolitej  to  był  niezwykle  barwny 

okres. W całych dziejach Polski nie zanotowano takiego wysypu 

talentów artystycznych, nazwisk z najwyższej półki, na trwałe za-

pisanych w dziejach polskiej kultury. Ale okres międzywojenny 

to nie tylko artyści i politycy. Na niezwykle wysokim poziomie 

stała polska nauka, do kraju powróciła Maria Skłodowska-Curie, 

światową sławę osiągnęły badania Ludwika Hirszfelda i Rudolfa 

Weigla. Ale prawdziwym fenomenem okazała się Lwowska Szkoła 
Matematyczna  pod  nieformalnym  kierownictwem  Stefana  Ba-
nacha.

 

Grupa  naukowców  słynęła  z  niekonwencjonalnych  metod 

dyskusji.  Za  swoją  główną  siedzibę  obrała  lwowską  kawiarnię 

„Szkocką", która przeszła do historii nie tylko polskiej nauki. To 

ewenement na skalę światową lokal, który zapisał się w dziejach 

światowej matematyki, informatyki, filozofii, a nawet badań nad 

bronią jądrową. Nic dziwnego, że Lwowską Szkołę Matematycz-

ną nazywa się czasem „szkołą szkocką".

 

Najważniejszą postacią w tym gronie był Stefan Banach - ge-

nialny  matematyk,  twórca  teorii  przestrzeni  znanej  na  całym 

świecie. Nie przeszkadzał mu gwar kawiarni, najlepiej czuł się 

we wnętrzu lokalu, w hałasie i rozgardiaszu snuł najważniejsze 

teorie, on i jego koledzy inspirowali się wzajemnie. Początko-

 

background image

Nie tylko artyści 

29 

wo teorie zapisywano na serwetkach, używano również marmu-

rowych blatów stołów, po których kreślono kredą lub ołówkiem 

kopiowym (dawały się łatwo wycierać).

 

Stanisław Ułam wspominał po latach:

 

„W naszych matematycznych rozmowach częstokroć słowo 

lub gest bez żadnego dodatkowego wyjaśnienia wystarczały do 

zrozumienia znaczenia. Czasem cała dyskusja składała się z kil-

ku słów rzuconych w ciągu długich okresów rozmyślania. Widz 

siedzący przy innym stole mógł zauważyć nagłe krótkie wybu-
chy  konwersacji,  napisanie  kilku  wierszy  na  stole,  od  czasu  do 

czasu śmiech jednego z siedzących, po czym następowały okresy 

długiego  milczenia, w  czasie których tylko piliśmy  kawę i pa-

trzyliśmy nieprzytomnie na siebie. Tak wytworzony nawyk wy-

trwałości i koncentracji, trwającej czasami godzinami, stał się dla 

nas jednym z najistotniejszych elementów prawdziwej pracy ma-
tematycznej. [...] Zazwyczaj po sesji matematycznej w kawiarni 

można było oczekiwać, że na drugi dzień pojawi się Banach z 

kilkoma luźnymi karteczkami, na których szkicował znalezione 

w międzyczasie dowody. Czasami zdarzało się, że nie były one 
w rzeczywistości kompletne, a nawet poprawne w formie przez 

niego podanej, a Mazur był tym właśnie, któremu udawało sieje 

doprowadzić do naprawdę zadowalającej postaci".

 

Grupa  matematyków  najchętniej  okupowała  stoliki  pod 

oknem. To musiał być niecodzienny widok, gdy kilku starannie 

ubranych naukowców dyskutowało nad serwetką pokrytą tajem-

niczymi znakami lub kłócąc się, mazało po stole. A brały w tym 

udział takie sławy jak: Banach, Hugon Steinhaus, Ułam, Włady-

sław Orlicz, Antoni Łomnicki, Stanisław Mazur, Włodzimierz 

Stożek.

 

„W tej dusznej salce - pisał Bogusław Bakuła - otoczonej na 

szczęście sporej wielkości oknami, rodziły się podstawy nowo-

czesnej matematyki, w której teoria przestrzeni Banacha odgry-

wa rolę kluczową. Lecz nie tylko. Stanisław Ułam, współtworząc

 

background image

30

 

Zamiast wstępu

 

amerykańską bombę wodorową, opierał się na poglądach tu wła-
śnie formułowanych (zbyt odważnych, by mogły zaakceptować je 
ówczesne gremia akademickie). Wypijano wielkie ilości czarnej 
kawy, wódki i rysowano, liczono. Na serwetkach, marmurowych 
blatach stolików. Kiedy jakiegoś wieczoru nie udało się rozwią-
zać postawionego problemu, służba wynosiła zapisane kredą bla-
ty  stołów  do  spiżarni  i  na  drugi  dzień,  przy  silniejszej  głowie, 
siadano znów do rozwiązywania. Nierzadko gorliwa sprzątaczka, 
widząc pomazane kredą stoliki, czyściła je, złorzecząc pod nosem 
bałaganiarskim klientom. Tak przepadła niejedna teoria".

 

Stefan Banach spisywał pomysły na serwetkach. Wreszcie wła-

ściciel lokalu wpadł na pomysł, aby utrwalać nowe teorie w spe-
cjalnym  zeszycie,  aby  nie  ginęły  bezpowrotnie.  Powstała  w  ten 
sposób słynna „Księga Szkocka", na trwałe zapisana w dziejach 
matematyki.

 

Otwierał  ją  wpis  Banacha  z  1936  roku,  a  zamykał  problem  sfor-
mułowany przez Hugona Steinhausa w maju 1941 roku. Naukow-
cy amerykańscy doliczyli się aż 11 tysięcy ważnych prac nauko-

wych  zawierających  w  tytule 
sformułowanie  „teoria  Bana-
cha",  co  najlepiej  świadczy  o 
poziomie  badań  lwowskich 
naukowców.  Ciekawostką  był 
natomiast  tzw.  problem  numer 
153,  postawiony  w  1936  roku 
przez  Władysława  Mazura,  za 
rozwiązanie  którego  (według 
pomysłu  Banacha)  nagrodą 
miała  być  żywa  gęś.  Rozwią-
zanie  znalazł  dopiero  w  1972 
roku  szwedzki  matematyk  Per 
Enfiö, a nagrodę (ową żywą

 

Stefan Banach 

 

background image

Nie tylko artyści 

31

 

gęś) odebrał w Warszawie w centrum imienia Stefana Banacha z 
rąk Stanisława Mazura.

 

Zresztą inwencja matematyków w kwestii wpisów w „Księdze 

Szkockiej" nie znała granic. Przy twierdzeniu Mazura - Awerba-
cha - Ulama - Banacha widnieje wniosek: „kilogram kartofli da 
się umieścić we worku", nagrodą za rozwiązanie innego proble-
mu Mazura były „dwa małe piwa, a za zadanie Mazura - Orlicza 
-  małe piwo". Steinhaus  najwyraźniej  postawił wyższe wymaga-
nia, albowiem za rozwikłanie jego problemu zaoferowano obiad 
w hotelu „George" - uchodzącym za najlepszy we Lwowie.

 

Kawiarnię „Szkocką" odwiedzali nie tylko matematycy. Lokal 

upodobali sobie również filozofowie:

 

„Po drugiej stronie sali naraz wybucha lekka sprzeczka. Potęż-

ny mężczyzna z białą brodą odpiera w dyskusji argumenty trzech 
młodszych adwersarzy. To Kazimierz Twardowski, twórca lwow-
sko-warszawskiej szkoły filozoficznej. Wielki filozof, nauczyciel, 
moralny autorytet. Wysoki mężczyzna, szczupły, naprzeciw nie-
go, to  Tadeusz Kotarbiński,  obok niższy, też z wąsem,  Włady-
sław Tatarkiewicz, a ten, który poruszył emocje Mistrza, to nasz 
bliższy  znajomy,  autor  »Das  Literarische  Kunstwerk«  -  Roman 
Ingarden. Do rozmowy zapewne włączą się młodsi, później wiel-
cy  filozofowie,  tacy  jak  Kazimierz  Ajdukiewicz,  albo  zaledwie 
studenci, a już dopuszczani do stolika, jak Izydora Dąbska, Wła-
dysław  Witwicki.  Tu  Twardowski  pisał  swoje  teorie  naukowe. 
[...]  Szkoła  Twardowskiego  zapewniła  ciągłość  współczesnej 
filozofii polskiej i wpłynęła poważnie na niektóre działy filozo-
fii  światowej,  choćby  poprzez  teorie  Tadeusza  Kotarbińskiego, 
Romana Ingardena, Władysława Tatarkiewicza, Kazimierza Aj-
dukiewicza, Stanisława Ossowskiego,  Alfreda  Tarskiego. Jedno 
magiczne  miejsce,  silny  genius  loci;  iluż  to  znakomitych  ludzi 
przebywało w »Szkockiej«".

 

Pod koniec lat trzydziestych kilkakrotnie odwiedził „Szkocką" 

John von Neumann, późniejszy twórca amerykańskiej bomby

 

background image

32 

Zamiast wstępu 

wodorowej.  Proponował  polskim  matematykom  wyjazd  do 

USA, kilku z nich (Ułam, Steinhaus, Infeld) wyjechało, Banach 

pozostał. Zachowała się fantastyczna relacja z ostatniej wizyty 

Neumanna w 1937 roku. Amerykanin wręczył Banachowi czek 

na  jego  nazwisko  (podpisany!!!)  z  wypisaną  cyfrą  jeden.  Wy-

jaśnił,  że  resztę  zostawia  do  uznania  profesora,  może  wpisać 

dowolną liczbę zer, tyle ile uzna za stosowne, aby osiedlić się 

w Ameryce. Banach stwierdził jednak, że nie może opuścić Lwo-

wa i pozostał w nim do śmierci. W czasie okupacji niemieckiej 

utrzymywał się z karmienia wszy w Instytucie Weigla. Zmarł 

na chorobę nowotworową w sierpniu 1945 roku, pochowano 
go  na  Cmentarzu  Łyczakowskim.  Śmierć  oszczędziła  mu  re-

patriacji i wyjazdu z ukochanego miasta. Nad Pełtwią pozostał 
na zawsze.

 

background image

Rozdział 2

 

Z

BRODMIA W 

Z

ACHĘCIE

 

background image

Warszawa, 16 grudnia 1922 roku

 

To miał być kolejny dzień urzędowania pierwszego prezydenta 

Rzeczypospolitej  Polskiej  Gabriela  Narutowicza.  Rano  odbył 

przejażdżkę konną po Łazienkach, następnie w Belwederze spot-

kał się z byłym premierem Leopoldem Skulskim. Panowie ustalili 

szczegóły  planowanego  polowania,  a  Narutowicz,  mający  tego 

dnia wyjątkowo złe przeczucia, poprosił przyjaciela o opiekę nad 

swoimi dziećmi w przypadku jakiegoś nieszczęścia.

 

Na  jedenastą  prezydent  miał  zaplanowaną  wizytę  u  prymasa 

Aleksandra  Rakowskiego,  która  trochę  się  opóźniła  z  powodu 

telegramu, jaki dotarł do Belwederu. Depesza zawierała proś-

bę o ułaskawienie od przestępcy oczekującego w więzieniu na 

egzekucję. Narutowicz ułaskawił skazanego - była to pierwsza 

i ostatnia sprawa tego rodzaju, z jaką miał do czynienia.

 

Wizyta u prymasa miała charakter oficjalny i trwała zaledwie 

pół godziny. Następnie prezydent udał się na otwarcie wystawy 

w Towarzystwie Zachęty Sztuk Pięknych, gdzie miał mu towa-

rzyszyć rząd i korpus dyplomatyczny.

 

Tuż przed południem w Zachęcie pojawił się jeden ze współau-

torów wystawy, malarz i krytyk Eligiusz Niewiadomski. Przedarł 

się przez tłum eleganckich gości, wszedł na schody, przywitał się 

z malarzem Janem Skotnickim. Kiedy krótko po dwunastej Naru-

towicz wysiadł z powozu, Niewiadomski obserwował prezydenta

 

background image

36 

Zbrodnia w Zachęcie 

ze  szczytu  schodów.  Zapytał  Skotnickiego,  czy  dobrze  rozpo-
znaje  Narutowicza  (nigdy  wcześniej  go  nie  widział).  Skotnicki 
potwierdził i poprosił go, aby się odsunął od wstęgi, którą miał 
przeciąć prezydent.  Niewiadomski  obszedł  wstęgę i  udał  się do 
sal wystawowych. Nikogo to nie zdziwiło, był przecież jednym z 
członków  komitetu  organizacyjnego.  Tymczasem  prezydent 
otworzył wystawę i w towarzystwie premiera Juliana Nowaka i 
prezesa  Zachęty  Karola  Kozłowskiego  rozpoczął  zwiedzanie. 
We wnętrzach było zimno i goście pozostali w płaszczach. Pano-
wie, prowadząc niezobowiązującą rozmowę, zatrzymali się przed 
obrazem  Teodora  Ziomka  Krajobraz  zimowy,  kiedy  za  plecami 
Narutowicza stanął Niewiadomski. Przyłożył do jego pleców re-
wolwer i oddał trzy strzały.

 

„Spojrzałem na prezydenta - wspominał Skotnicki - i zauwa-

żyłem,  że  patrzy  na  mnie  zdziwionym  wzrokiem  i  chwieje  się. 
Pochwyciłem  go  wraz  z  Przeździeckim.  W  tej  chwili  upadł  na 
mnie bezwładnie. Dociągnęliśmy go do kanapki, była jednak za 
krótka, wobec czego trzeba go było położyć na podłodze. Oczy 
miał otwarte, patrzył na nas i powoli, milcząco gasł".

 

Zamachowiec  został  natychmiast  obezwładniony,  nie  stawiał 

zresztą oporu. Na sali zapanowała histeria, panie płakały, a poseł 
brytyjski  Max  Mueller  zemdlał.  Śmiertelnie  rannym  prezyden-
tem zajęli się dwaj lekarze obecni na wernisażu. Skotnicki zdjął 
z  prezydenta  futro  i  podłożył  mu  pod  głowę.  Gdy  rozpiął  jego 
kamizelkę, dostrzegł na koszuli trzy małe krwawe plamy. Kilka 
minut  później  pierwszy  prezydent  odrodzonego  państwa  pol-
skiego zmarł. Obowiązki głowy państwa zgodnie z artykułem 40. 
Konstytucji Rzeczypospolitej Polskiej przeszły na marszałka sej-
mu - Macieja Rataja.

 

Adiutanci  odprowadzili  bladego  zamachowca  na  kanapę,  na 

której przed chwilą leżał ranny Narutowicz. Stanęli tuż obok Nie-
wiadomskiego, gotowi obezwładnić go przy próbie ucieczki. Ten 
jednak o tym nie myślał, zrealizował dopiero pierwszą część swo-

 

background image

Warszawa, 16 grudnia 1922 roku 

37 

jego planu. Druga miała rozegrać się na sali sądowej i przed pluto-
nem egzekucyjnym. Zachowywał spokój, gdy jednak ktoś zapytał, 
dlaczego zastrzelił pierwszego obywatela Polski, wykrzyknął, że 
prezydent został „za żydowskie pieniądze wybrany".

 

Do  Zachęty  przybył  pełniący  obowiązki  ministra  spraw  we-

wnętrznych  Ludwik  Darowski.  Oznajmił,  że  marszałek  sejmu 
może  zgodnie  z  konstytucją  przejąć  obowiązki  głowy  państwa 
wyłącznie na podstawie urzędowego aktu zgonu prezydenta. We-
zwano karetkę pogotowia, a Darowski polecił przeciąć wszystkie 
połączenia telefoniczne z Zachętą, zakazując wypuszczania kogo-
kolwiek z gmachu. W tym czasie odbywał się pogrzeb robotnika 
zabitego kilka dni wcześniej podczas zamieszek na placu Trzech 
Krzyży i wiadomość o zamachu groziła nieobliczalnymi konsek-
wencjami. Polecił również wywieźć karetką zwłoki prezydenta.

 

Wówczas  napotkano  niespodziewany  opór.  Lekarz  pogotowia 

wypisał wprawdzie akt  zgonu, jednak kategorycznie sprzeciwił 
się  przewozowi  ciała  Narutowicza  w  karetce.  Zabraniały  tego 
przepisy,  które  nie  czyniły  wyjątku  nawet  dla  głowy  państwa. 
Ostatecznie adiutanci prezydenta zarekwirowali nosze i wezwali 
z Belwederu otwarty powóz wraz ze szwadronem szwoleżerów. 
Miało to potrwać pewien czas, a śmierć prezydenta przestała już 
być tajemnicą.

 

Ciało  prezydenta  przenieśli  do  powozu  ministrowie  i  członko-

wie komitetu Zachęty. Okryte biało-czerwonym sztandarem zwło-
ki  Narutowicza  wolno 
jechały  w  kierunku  Bel-
wederu,  wśród  sypiącego 
śniegu.  Przechodnie  na 
Nowym Świecie i w Ale-
jach  Ujazdowskich  za-
trzymywali się, zdejmując

 

Wywiezienie zwłok prezydenta z 
Zachęty
 

 

background image

38

 

Zbrodnia w Zachęcie 

nakrycia głowy. Wiele osób płakało, powszechnie przeklinano za-
bójcę. Do osób wstrząśniętych zamachem należała również Maria 
Niewiadomska, nie wiedząc, że zamachowcem był jej mąż.

 

Gabriel Narutowicz

 

Gabriel  Narutowicz  został  wybrany  prezydentem  Rzeczypo-

spolitej  zaledwie  tydzień  przed  zamachem.  Wydawał  się  ideal-
nym  kandydatem  na  głowę  państwa  w  skomplikowanej  sytuacji 
politycznej, w jakiej znalazła się Polska u progu niepodległości. 
Przez większość życia nie zajmował się polityką, zrobił błyskot-
liwą karierę naukową i finansową w Szwajcarii, uzyskując świa-
tową  renomę.  Nie  był  członkiem  żadnej  partii  politycznej,  nie 
należał  też  do  obozu  piłsudczykowskiego,  chociaż  nie  ukrywał 
fascynacji osobą Marszałka. Przede wszystkim był jednak uczci-
wym człowiekiem i patriotą, dobrze przygotowanym do wypeł-
niania obowiązków prezydenta Rzeczypospolitej.

 

Przyszły  prezydent  urodził  się  w  1865  roku  w  Teszlach  na 

Żmudzi. Pochodził z rodziny szlacheckiej, od pokoleń gruntow-
nie spolonizowanej. Ukończył gimnazjum klasyczne w Lipawie 
-  co  było  raczej  koniecznością  niż  swobodną  decyzją.  Od  mło-
dości  przejawiał  bowiem  typowo  techniczne  zainteresowania, 
jednak  daleko  posunięta  rusyfikacja  bliżej  położonych  szkół 
wymusiła  wybór  Lipawy.  Czasu  spędzonego  w  gimnazjum  nie 
mógł jednak uznać za stracony - zawsze pasjonował się literaturą, 
muzyką,  historią. Po  maturze  rozpoczął  studia  matematyczne  w 
Petersburgu,  jednak  ze  względu  na  zły  stan  zdrowia  (płuca) 
przerwał  naukę  i  wyjechał  do  Szwajcarii.  Tam  ukończył  inży-
nierię  budowlaną  na  politechnice  w  Zurychu  i  na  stałe  osiedlił 
się nad Lemanem. W decyzji pomógł mu przypadek - przyjaźń z 
grupą  polskich  emigrantów  politycznych.  Narutowicz  nie  brał 
udziału w ich działalności, ale sama znajomość wystarczyła, aby 
władze carskie odmówiły mu przedłużenia paszportu.

 

background image

Gabriel Narutowicz 

39 

Uczciwie trzeba przyznać, że Narutowicz nie marnował czasu 

na studiach. Nauka była jego życiową pasją, według opinii jedne-
go z przyjaciół doskonale wpisywał się w obraz „człowieka pracy 
organicznej  w  dobrym  tego  słowa  znaczeniu",  był  osobą,  która 
„do nauki i systematycznej pracy czuła specjalne zamiłowanie". 
Interesował  się  inżynierią  wojskową,  a  szczególnym  upodoba-
niem  darzył  szkolenie  wojskowe  -  obowiązkowe  na  szwajcar-
skich  uczelniach.  To  w  połączeniu  z  intensywnym  treningiem 
szermierczym  spowodowało,  że  nazywano  go  „przyszłym  Ko-
ściuszką".

 

Wspomnienia znajomych z okresu studiów kreślą obraz Naru-

towicza jako człowieka „dobrego i łagodnego charakteru, który 
zyskiwał przyjaźń nie tylko kolegów, ale i profesorów". Podkre-
ślają poważną postawę życiową przyszłego prezydenta, także w 
sferze  prywatnej.  Nie  lubił  dowcipów  o  sprawach  męsko-dam-
skich  i  z  reguły  szybko  temat  ucinał.  Zarzucał  Juliuszowi  Ka-
denowi-Bandrowskiemu,  że  wypisuje  „bezeceństwa"  o  romansu-
jących  studentach, „nie  znając zgoła ducha i  życia młodzieży". 
Czasami reagował jak surowy cenzor, a jego wypowiedzi można 
uznać za wyjątkowo staroświeckie.

 

Zachowała  się  jednak  ciekawa  anegdota  na  temat  jego  życia 

osobistego  w  tym  okresie.  Przyszły  prezydent  uwielbiał  teatr  i 
uczęszczał  na  przedstawienia  w  towarzystwie  trzech  różnych 
dziewcząt. Zapraszał je kolejno, nie faworyzując żadnej z nich. 
Niestety, jak czasami w takich sytuacjach bywa, partnerki pokłó-
ciły się między sobą, a Narutowicz znalazł rozwiązanie sytuacji. 
Zaprosił je na przedstawienie razem i oświadczył, że już z żadną 
z nich więcej się nie umówi. I słowa dotrzymał...

 

Po ukończeniu studiów zrobił błyskotliwą karierę. Początkowo 

pracował  w niewielkich biurach projektowych w Sankt-Gallen, 
aż wreszcie trafiła się szansa, na którą czekał. Mianowano go sze-
fem sekcji inżynierskiej przy budowie kanału spławnego w doli-
nie Renu. Tam zwrócił uwagę właściciela jednego z najlepszych

 

background image

40 

Zbrodnia w Zachęcie

 

szwajcarskich biur projektowych, który zaproponował mu zatrud-
nienie  w  swojej  firmie.  Narutowicz  mógł  już  w  pełni  wykazać 
swoje  możliwości  -jego  projekty  nagradzano  na  międzynarodo-
wych wystawach. I niebawem został współwłaścicielem firmy.

 

„Inżynier- mawiał przyszły prezydent- doznaje tej przyjemno-

ści, jaką ma Bóg. Dokonuje wielkich dzieł: tworzy jeziora, prze-
rzuca siły na wielkie przestrzenie, przekształca góry. I wszystko 
to widzi jak na dłoni".

 

Po  osiągnięciu  stabilizacji  zawodowej  Narutowicz  pomyślał  o 
założeniu  rodziny  (miał  już  37  lat).  Jego  wybranką  została  Ewa 
Krzyżanowska, którą zresztą znał od lat. Ona miała za sobą burz-
liwy związek z pisarzem Wacławem Berentem, Narutowicz przez 
wiele  lat  bezskutecznie  adorował  jej  siostrę.  Ich  związek  można 
uznać  za  małżeństwo  z  rozsądku,  ale  okazało  się  bardzo  udane. 
Niestety,  cieniem  na  życiu  rodzinnym  położyła  się  choroba  psy-
chiczna córki, a również syn nie spełnił nadziei rodziców. Beztros-

ki  rozrzutnik  był  całkowitym 
przeciwieństwem  ojca,  przy-
sparzając mu wiele trosk.

 

Narutowicz  już  w  1895  roku 

otrzymał 

obywatelstwo 

szwajcarskie i planował związać 
się  z  tym  krajem  na  stałe. 
Cieszył 

się 

powszechnym 

uznaniem, czego dowodem było 
objęcie  katedry  budownictwa 
wodnego  na  politechnice  w 
Zurychu.  Nie  zaniechał  jednak 
prac  projektowych,  przenosząc 
biuro z Sankt-Gallen. Wydawać 
się mogło,

 

Gabriel Narutowicz w czasach 

studenckich 

background image

W służbie dla kraju 

41 

że w jego wypełnionym pracą życiu nie ma miejsca na politykę. 
Wraz z wybuchem wojny wszystko miało się jednak zmienić.

 

W służbie dla kraju

 

Narutowicz mógł odnosić sukcesy zawodowe, mógł planować 

przyszłość  swoją  i  rodziny  w  Szwajcarii,  ale  pozostał  polskim 
patriotą.  Wybuch  pierwszej  wojny  światowej  był  dla  niego  sy-
gnałem,  że  zbliża  się  niepodległość  kraju  -  po  raz  pierwszy  od 
czasów rozbiorów zaborcy znaleźli się w przeciwnych obozach. 
Narutowicz popierał orientację Józefa Piłsudskiego i w styczniu 
1917 roku na łamach „Neue Züricher Zeitung" ogłosił swoje wy-
znanie polityczne. W całej rozciągłości popierał  akt 5 listopada 
1916 roku, widząc w nim zapowiedź odbudowy Polski. Odmówił 
jednak formalnej współpracy z Radą Regencyjną, niewykluczone 
zresztą, że na jego decyzję miały wpływ problemy rodzinne.

 

Schyłek  pierwszej  wojny  światowej  był  tragicznym  okresem 

w życiu  Narutowicza. Żona zapadła na chorobę nowotworową, 
lekarze  nie  dawali  nadziei  na  wyleczenie  córki  z  choroby  psy-
chicznej. Zapewne wówczas przyszły prezydent zadecydował, że 
po  śmierci  żony  zerwie  wszystkie  kontakty  z  dotychczasowym 
życiem i powróci do ojczyzny, aby „odsłużyć Polsce, chociażby 
na  najniższym  stanowisku,  stracone  dla  niej  i  zmarnowane  dla 
niej poprzednie swe lata".

 

W kwietniu 1919 roku doszło do interesującego spotkania. Z 

Narutowiczem  rozmawiał  innej  światowej  sławy  polski  nauko-
wiec,  chemik  -  profesor  Ignacy  Mościcki.  Jako  przedstawiciel 
polskiego rządu namawiał Narutowicza do powrotu do kraju, ar-
gumentując, że „przecież Polska nie co rok powstaje". Zapewne 
żaden z rozmówców nie podejrzewał, że tak niezobowiązująco 
dyskutowali ze sobą przyszły pierwszy prezydent Rzeczypospo-
litej Polskiej z jej ostatnim prezydentem.

 

background image

42

 

Zbrodnia w Zachęcie 

Narutowicz mieszkał i pracował w Szwajcarii, ale służył rządo-

wi polskiemu jako ekspert. W 1919 roku opracowywał  wstępne 
plany regulacji Wisły pomiędzy Warszawą a Modlinem, następ-
nie  analizował  możliwości  budowy  portu  rzecznego  na  Saskiej 
Kępie i kanału obwodowego na Pradze. Po kilku miesiącach po-
nownie pojawił się w kraju, aby nadzorować budowę zbiornika 
wodnego na Sole w Porąbce. Powoli zrywał więzy łączące go ze 
Szwajcarią, co dla miejscowych było poważnym zaskoczeniem. 
Uważano  go tam przecież za swojego i  „rzadko kiedy przyszło 
komu na myśl jego obce pochodzenie".

 

W lutym 1920 roku zmarła Ewa Narutowicz. Przyszły prezy-

dent czekał tylko na odpowiednią propozycję z kraju i wiadomo 
było, że nie odmówi. I chociaż wcześniej zrezygnował z katedry 
budownictwa wodnego na Politechnice Warszawskiej, to uczynił 
to  wyłącznie  z  powodu  znużenia  pracą  dydaktyczną.  Kiedy 
otrzymał  ofertę  objęcia  teki  ministra  robót  publicznych  w  bez-
partyjnym rządzie Władysława Grabskiego, rozpoczął przygoto-
wania do powrotu nad Wisłę. Nie było to łatwe, ale patriotyzm 
zwyciężył.

 

„Na  brak  powodzenia  -  zwierzał  się  -  i  życzliwości  ludzkiej 

narzekać nie mogę. Ale gdybym miał drugi raz życie rozpoczy-
nać, to chciałbym, żeby ułożyło się ono inaczej. Przenoszę się na 
służbę do Polski, aby odrobić to, co nie było mi dane za młodu".

 

Stanowisko utrzymał również w następnym gabinecie. Zresztą 

od razu dał się poznać jako doskonały fachowiec, chociaż zada-
nie, jakie otrzymał, nie należało do najłatwiejszych. Ministerstwo 
zmagało się z chronicznym brakiem pieniędzy, przy jednoczes-
nym nadmiarze zatrudnienia. Biura resortu liczyły 25 wydziałów 
zatrudniających  3700  urzędników!!!  Tego  przywykły  do  szwaj-
carskiej oszczędności Narutowicz nie potrafił zrozumieć. Nic za-
tem dziwnego, że mówił do swoich podwładnych:

 

„Przyszedłem do panów, aby uczciwie pracować. Materiały, z 

którymi się zapoznałem, wystarczyłyby w innym kraju do na-

 

background image

W służbie dla kraju 

43 

tychmiastowego rozwiązania tego ministerstwa. W naszych wa-
runkach  nie  zostanie  ono  rozwiązane,  ale  musi  zacząć  dobrze 
pracować. Wszyscy, którzy traktują swoje tutaj posady jako źró-
dło osobistych korzyści czy teren wypoczynkowy, będą musieli 
je opuścić. Cele, które mogę realizować, wymagają zespołu

 

0 połowę  mniejszego,  ale  za  to  takiego,  na  który  mogę  zawsze 
liczyć".

 

Słowa dotrzymał - personel ograniczono do 2800 osób, liczbę 

wydziałów zredukowano do 15. A Narutowicz zyskał wielu wro-
gów  i  to  czasami  dość  ustosunkowanych.  Zwolnieni  urzędnicy 
głośno protestowali, a nikogo nie interesowało, że sam minister 
spędzał w biurze czas do wieczora, imponując kompetencją i nie-
zależnością. Nie ograniczał się zresztą wyłącznie do pracy biuro-
wej, chętnie wyjeżdżał w teren, gdzie jego ogromne doświadcze-
nie było bardzo pożądane.

 

Narutowicz  szybko  uzyskał  doskonałą  opinię  w  sferach  rzą-

dowych  -  postanowiono  wykorzystać  jego  umiejętności  na  are-
nie międzynarodowej. Został polskim delegatem w Wilnie, przy 
władzach tzw. Litwy Środkowej, a na konferencji w Genui był 
już  wiceprzewodniczącym  polskiej  delegacji. W czerwcu został 
ministrem spraw zagranicznych w rządzie Artura Śliwińskiego.

 

1 chociaż gabinet upadł po zaledwie 9 dniach (!!!), to Narutowicz 
utrzymał stanowisko w kolejnym rządzie Juliana Nowaka.

 

W listopadzie 1922 roku odbyły się wybory do sejmu i sena-

tu, które nie przyniosły  zdecydowanego rozstrzygnięcia. Ponad 
16 procent mandatów otrzymały mniejszości narodowe, co w sy-
tuacji równowagi parlamentarnej oznaczało, że te właśnie głosy 
zadecydują o wyborze prezydenta (głowę państwa wybierały po-
łączone izby sejmu i senatu - Zgromadzenie Narodowe).

 

Piłsudski zrezygnował z kandydowania. Uznał, że Konstytucja 

marcowa  daje  zbyt  małe  uprawnienia  prezydentowi,  uzależnia-
jąc go od rządu. Człowiek, w którego rękach spoczywała przez 
kilka lat ogromna władza, nie był zainteresowany wypełnianiem

 

background image

44 

Zbrodnia w Zachęcie 

funkcji typowo reprezentacyjnych. Zresztą Marszałek całkowicie 
się do tego nie nadawał, z czego doskonale zdawał sobie sprawę. 
Uważał, że jest przeznaczony do wyższych celów, mówiąc, że na-
leży wybrać człowieka, który miałby „cięższy chód, lecz lżejszą 
rękę" od niego.

 

Warszawa, 9 grudnia 1922 roku

 

W  pierwszych  wyborach  prezydenckich  w  Drugiej  Rzeczypo-

spolitej  nie wysunięto kandydatur liderów ugrupowań politycz-
nych. W ślady Piłsudskiego poszli Roman Dmowski i Wincenty 
Witos, a najbardziej znanym politykiem, który przystąpił do wy-
borów, był Ignacy Daszyński. I co charakterystyczne, odpadł już 
w pierwszym głosowaniu.

 

Piłsudski popierał dawnego współpracownika z czasów PPS - 

Stanisława  Wojciechowskiego.  Za  jego  najpoważniejszego  ry-
wala  uważano  Maurycego  Zamoyskiego  -  kandydata  prawicy. 
Pozostali  kandydaci  mieli  stanowić  jedynie  tło  dla  starcia  obu 
rywali.

 

Endecja fatalnie oceniła sytuację. Jej kandydat był hrabią, ordy-

natem, co przekreślało możliwość poparcia go przez PSL „Piast". 
Prezes stronnictwa, Wincenty Witos, sam mający prezydenckie 
ambicje, nie mógł przecież popierać obszarnika. Tego by mu nie 
darowali jego chłopscy wyborcy, to groziło utratą poparcia przez 
partię. Ostatecznie niechętnie wysunął kandydaturę Wojciechow-
skiego, co rozwiązało ręce Piłsudskiemu.

 

PSL „Wyzwolenie" odmówiło współpracy z „Piastem" i zgło-

siło  kandydaturę  Narutowicza.  Prezes  stronnictwa,  Stanisław 
Thugutt, uważał, że prezydentem powinien zostać człowiek bez-
partyjny, cieszący się powszechnym zaufaniem. Głosił, że Naru-
towicz , jest to nie tylko najlepszy z kandydatów, ale jeden z naj-
lepszych ludzi w Polsce". Niektórzy sugerowali, że Narutowicz

 

background image

Warszawa, 9 grudnia 1922 roku 

45 

i  Thugutt  należeli  do  lóż  masońskich,  co  miało  zapewnić  kan-
dydatowi  nieformalne  poparcie  wolnomularzy,  a  w  niedalekiej 
przyszłości obrócić się przeciwko elektowi.

 

Narutowicz nie był do końca przekonany o zasadności swojej 

kandydatury. Uważał, że prezydentem powinien zostać Piłsudski, 
a  skoro  Marszałek  popierał  Wojciechowskiego,  to  ten  był  wła-
ściwym kandydatem. Zdecydował się w ostatniej chwili - kiedy 
już dzwonki wzywały posłów i senatorów na salę. W rozmowie 
telefonicznej  z  Thuguttem  powiedział,  że  swojej  kandydatury 
nie  stawia,  ale  Jeżeli  »Wyzwolenie«  ją  postawi,  nie  ma  na  to 
rady".

 

Posiedzenie Zgromadzenia Narodowego rozpoczęło się 9 grud-

nia o czternastej. Zgłoszono pięć kandydatur: Maurycego Zamoy-
skiego,  Stanisława  Wojciechowskiego,  Gabriela  Narutowicza, 
Ignacego Daszyńskiego i Jana Baudouina de Courtenay. Obowią-
zywała  zasada  wyboru  bezwzględną  większością  głosów,  a  po 
każdej  turze  głosowania  odpadał  kandydat,  który  otrzymał  naj-
mniejsze poparcie.

 

Narutowicz  w  pierwszym  głosowaniu  otrzymał  zaledwie  62 

głosy,  niewiele  w  porównaniu  z  Wojciechowskim  (105),  Bau-
douinem  de  Courtenay  (103),  a  w  szczególności  z  Zamoyskim 
(222). Absolutna większość wynosiła 271 głosów, warto jednak 
pamiętać,  że  była  to  liczba  zmienna,  zależna  od  liczby  głosów 
uznanych z różnych powodów za nieważne.

 

Jako pierwszy odpadł Daszyński, w kolejnym głosowaniu Na-

rutowicz  wyprzedził  Baudouina  de  Courtenay.  Pozostało  trzech 
kandydatów, a taktyka obrana przez Thugutta okazała się niezwy-
kle skuteczna. Zapewnił sobie wcześniej głosy mniejszości naro-
dowych, które okazały się decydujące. Tym bardziej że prawica 
popełniła fatalny błąd, uważając za głównego przeciwnika Woj-
ciechowskiego. W kolejnym głosowaniu Narutowicz otrzymał kil-
ka głosów endeckich, co spowodowało, że Wojciechowski odpadł. 
Rachuby liderów prawicy okazały się jednak błędne. Posłowie

 

background image

46 

Zbrodnia w Zachęcie 

PSL „Piast" nie poparli Zamoyskiego i w decydującej turze głoso-
wali  za  Narutowiczem.  Otrzymał  on  289  głosów  (Zamoyski  - 
227)  i  o  wpół  do  ósmej  marszałek  sejmu  Maciej  Rataj  ogłosił 
prezydentem Rzeczypospolitej Polskiej Gabriela Narutowicza.

 

Informacja o wyborze zastała elekta w Ministerstwie Spraw Za-

granicznych. Na bieżąco otrzymywał telefonicznie wiadomości

 

0 przebiegu głosowania, co przyjmował ze stoickim spokojem.

 

„Mimo że na Wiejskiej - wspominał Tadeusz Jackowski - roz-

strzygały się nie tylko losy reprezentacji narodu, ale także jego 
osobiste losy, Narutowicz po zapoznaniu się z meldunkiem sej-
mowym odkładał słuchawkę telefonu, po czym podzieliwszy się 
ze mną wiadomością, powracał z całym spokojem do pracy nad 
ustaleniem ostatecznego tekstu noty. Podziwiałem jego silne ner-
wy i głębokie poczucie obowiązku".

 

Narutowicz pracował nad projektem noty do Ligi Narodów w 

sprawie mniejszości polskiej w Prusach Wschodnich.

 

Jednak nawet on nie mógł opanować emocji, kiedy o wpół do 

. ósmej zadzwonił telefon z informacją o wyborze. Niebawem do 
gmachu MSZ przybyli marszałkowie sejmu i senatu wraz z pre-
mierem, aby oficjalnie powiadomić elekta o wyborze. Narutowicz 
stwierdził, że „ugina się przed wolą Zgromadzenia Narodowego i 
wybór przyjmuje".

 

Dręczyły go jednak złe przeczucia. Premier Nowak wspomi-

nał, że „nigdy nie widział na twarzy ludzkiej takiego przeraże-
nia, jakie w tym momencie odbijało się na twarzy Narutowicza".

 

1 elekt  miał  rację,  w  czasie  gdy  odbierał  gratulacje  od  współpra 
cowników,  w  Warszawie  rozpoczęły  się  już  pierwsze  demon 
stracje. Rozeszły się informacje, że wybór zawdzięczał  głosom 
mniejszości narodowych, co podkreślała prawica.  I  chociaż Kon 
stytucja  marcowa  wyraźnie  stwierdzała, że  wszyscy  „obywatele 
są równi wobec prawa", a wszelkie urzędy są „w równej mierze 
dla wszystkich dostępne", to jednak zwolennicy endecji uważali, 
że prezydenta powinni wybierać wyłącznie Polacy. A już do zu-

 

background image

Polskie plekto 

47 

pełnej histerii doprowadzał nacjonalistów fakt, że wśród głosują-
cych na Narutowicza byli posłowie żydowscy.

 

Polskie piekło

 

Atmosferę podgrzewała prasa. Brutalne artykuły pojawiły się 

w  dziennikach  prawicowych,  bez  pardonu  atakowano  „żydow-
skiego elekta". Nazywano go „zaporą", „zawadą", nawoływano 
do zmuszenia siłą do ustąpienia. Bez skrupułów podburzano tłum 
(„obywatele, w obliczu nowej narodowej porażki zdobądźcie się 
na czyn"), lżono prezydenta w ordynarny sposób. Bez końca po-
wtarzano, że jest  „protegowanym  żydowskiej  finansjery",  suge-
rowano, że nawet „nie umie dobrze mówić po polsku". Rozpusz-
czano plotki, że Narutowicz jest „żydowskim pachołkiem", który 
do majątku doszedł dzięki oszustwom finansowym. Ogólnej hi-
sterii uległ nawet generał Józef Haller, który w Alejach Ujazdow-
skich wygłosił przemówienie do prawicowych fanatyków:

 

„Rodacy  i  towarzysze broni! Wy,  nie  kto  inny,  swoją  piersią 

bohaterską osłanialiście, jak twardym murem, granice Rzeczypo-
spolitej, rogatki Warszawy. W swoich czynach chcieliście jednej 
rzeczy,  Polski!  Polski  Wielkiej,  Niepodległej!  W  dniu  dzisiej-
szym Polskę, tę, o którą walczyliście, sponiewierano! Oburzenie 
narodu rośnie, wzbiera jak fala...!".

 

Nic zatem  dziwnego, że w stolicy powtarzano plotkę, iż sam 

Narutowicz jest Żydem.

 

Na ulicach trwały demonstracje, a politycy nie ustawali w ak-

tywności.  Wojciech  Korfanty  zakomunikował  marszałkowi  sej-
mu, że trzy kluby tworzące blok Chrześcijańskiej Jedności Na-
rodowej  postanowiły  zbojkotować  zaprzysiężenie  prezydenta. 
Poprzez zdekompletowanie parlamentu (brak kworum) planowa-
no uniemożliwienie Narutowiczowi objęcia stanowiska. A prawi-
cowe bojówki próbowały nie dopuścić posłów mniejszości naro-
dowych na Wiejską.

 

background image

48 

Zbrodnia w Zachęcie 

W tej  sytuacji  wzbudzało  uznanie  godne  postępowanie Naru-

towicza.  Chociaż  wiedział,  że  ustąpienie  ze  stanowiska  natych-
miast  spacyfikowałoby  nastroje,  to  postanowił  nie  rezygnować 
pod dyktatem tłumu.

 

„Nie mogę się już cofnąć - wyjaśniał Ratajowi - bo byłoby to 

cofanie się przed ulicą i tworzenie zgubnego precedensu. Może 
nie powinienem był przyjmować [wyboru - S.K.], ale stało się".

 

Marszałkowi sejmu imponowało zachowanie Narutowicza, ale 

lojalnie ostrzegł go, że „będzie miał przed sobą ciężkie chwile". 
Zauważył,  że  „lewica  robi  z  Pana  chwilowo  sztandar,  prawica 
bije w Pana z całą siłą". Narutowicz odparł ze smutkiem, że nie 
posiada oddanych zwolenników i jeżeli sytuacja się nie zmieni, to 
„za miesiąc, pół roku, rok" zrezygnuje ze stanowiska.

 

W  tym  czasie  prawica  znalazła  kolejny  argument  przeciwko 

elektowi.  Jej  przedstawiciele  oświadczyli  Ratajowi,  że  Naruto-
wicz podczas pobytu w Szwajcarii zadeklarował się jako bezwy-
znaniowiec,  wobec  czego  przysięga  prezydencka  („przysięgam 
Bogu  Wszechmogącemu  w  Trójcy  Świętej  Jedynemu")  będzie 
świętokradztwem. Marszałek zachował spokój, uznając, że zło-
żenie przez Narutowicza przysięgi przekreśla dawną deklarację 
bezwyznaniowości.

 

Demonstracje uliczne przybrały na sile, Warszawa została spa-

raliżowana przez przeciwników elekta, a siły porządkowe zacho-
wywały dziwną opieszałość.

 

„Byłam wtedy w mieście - wspominała Aleksandra Piłsudska 

- w ścisku nie mogłam się prawie ruszyć. Z jednej strony parła 
na mnie stara, przygłucha chłopka, która bez przerwy pytała, o 
co  chodzi,  z  drugiej  gruba,  wielka  służąca.  Ta  ostatnia  z  czer-
woną twarzą podrygiwała całym ciałem, wymachując pięściami 
i krzycząc  »Precz z Narutowiczem! Precz z Żydem! [...] Żydzi 
nie będą nami rządzili!«. Skończyło się na tym, że wszyscy do-
okoła mnie krzyczeli i przeklinali w podobny sposób. Nie miałam 
wątpliwości: wśród tłumu znajdowali się agitatorzy".

 

background image

Polskie piekło 

49

 

Faktycznie, agitatorzy działali wyjątkowo sprawnie. Inna spra-

wa,  że  trafili  na  podatny  grunt,  szczególnie  wśród  młodzieży 
szkolnej  i  akademickiej.  Wzburzone  tłumy  blokowały  centrum 
miasta, dochodziło do bijatyk. Gmach sejmu otoczył kordon poli-
cji, jednak posłowie i senatorowie mieli problemy z dotarciem na 
Wiejską,  gdzie  Narutowicz  miał  złożyć  przysięgę  prezydencką. 
Daszyński i Bolesław Limanowski zostali zablokowani w bramie 
jednego z domów, pobito posła PPS Zygmunta Piotrowskiego i 
żydowskiego  senatora  Lejba  Kowalskiego.  Na  odsiecz  parla-
mentarzystom ruszyli członkowie PPS, na placu Trzech Krzyży 
doszło  do  regularnych  walk  zakończonych  strzelaniną  -  zginął 
młody robotnik, a kilkanaście osób zostało rannych. A policja za-
chowywała bierność.

 

Przeciwnicy polityczni elekta nie ograniczali się wyłącznie do 

demonstracji ulicznych. Chrześcijański Związek Jedności Naro-
dowej wydał oficjalną odezwę:

 

„Kandydat mający tylko mniejszość głosów polskich narzuco-

ny został na prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej głosami obcych 
narodowości.  Podstawowa  zasada  zdrowej  polityki  narodowej 
została  podeptana.  Grupy  Chrześcijańskiego  Związku  Jedności 
Narodowej nie mogą wziąć na siebie odpowiedzialności za bieg 
spraw państwowych w takim stanie rzeczy głęboko niezdrowym 
i  odmówią  wszelkiego  poparcia  rządom  powołanym  przez  pre-
zydenta narzuconego przez obce narodowości, Żydów, Niemców 
i Ukraińców. Chrześcijański Związek Jedności Narodowej podej-
muje stanowczą walkę o narodowy charakter Państwa Polskiego 
zagrożony tym wyborem".

 

Warto zwrócić uwagę na sygnatariuszy odezwy. Widnieją tam 

podpisy liderów: Stanisława Strońskiego, Stanisława Gąbińskie-
go,  Grabskiego,  Józefa  Chacińskiego,  Korfantego.  A  Stroński 
pisał na łamach „Rzeczpospolitej", że wybór Narutowicza „zdu-
miewająco bezmyślny, wyzywający, jątrzący, wytwarza stan rze-
czy, z którym większość polska musi walczyć".

 

background image

50

 

Zbrodnia w Zachęcie

 

Tuż przed południem 11 grudnia powóz z elektem wyruszył z 

Łazienek na Wiejską. Narutowiczowi towarzyszył szef protokołu 
dyplomatycznego,  z  przodu  i  z  tyłu  eskortowały  go  plutony 
szwoleżerów.  I  chociaż  otoczenie  namawiało  prezydenta,  aby 
jechać  bocznymi  ulicami,  to  Narutowicz  odmówił.  Przyjął  wy-
bór  Zgromadzenia  Narodowego  i  nie  zamierzał  ugiąć  się  przed 
dyktatem ulicy. W Alejach Ujazdowskich powóz powitał grad kul 
śniegu i kamieni, Narutowicz został lekko ranny w głowę. Jeden 
z demonstrantów, uzbrojony w ciężką laskę, wskoczył nawet na 
stopnie  powozu,  ale  nie  wytrzymał  konfrontacji  ze  spojrzeniem 
prezydenta. Opuścił wzrok i zbiegł.

 

Zofia Kirkor-Kiedroniowa, żona ministra, a siostra Władysława 

i Stanisława Grabskich, ze zdziwieniem wspominała, że „policja 
demonstrantom nie przeszkadzała, właściwie nie było jej widać". 
Niektórzy z fanatyków rzucali się nawet pod koła powozu, usiłu-
jąc zatrzymać prezydenta.

 

„Nie był to zwarty tłum - opisywała Halina Ostrowska-Grab-

ska - ale liczne grupy studentów przeważnie w korporanckich

 

 

14 grudnia 1922 roku. Belweder. Narutowicz i Piłsudski 

background image

Polskie piekło 

51 

czapkach.  [...]  Zaintrygowało  mnie  widoczne  podniecenie  tych 
nawołujących  się  grup.  W  pewnym  momencie  wszystko  znieru-
chomiało. Środkiem placu, kierując się ku Wiejskiej, nadjeżdżał 
powóz zaprzężony w białe konie. [...] rozległy się gwizdy, krzyki 
i zobaczyłam z przerażeniem, jak owi korporanci chwytają zmarz-
ły, brudny śnieg, leżący w pryzmach przy trotuarach, i walą tymi 
bryłami  w  powóz.  Powóz  jechał  szybko,  grudy  odbijały  się  od 
niego,  ale  któraś z  pacyn  dosięgnęła  jednak prezydenta.  Stałam 
zamarła ze zgrozy i palącego wstydu. [...] żeby walić zmarzłymi 
grudami w tego światłego, szlachetnego człowieka!".

 

Po  przybyciu  do  sejmu  Narutowicz  powiedział  Ratajowi,  że 

„w tych warunkach nie  złoży urzędu". Prywatnie przyznał  jed-
nak, że „to nie Europa. Ci ludzie lepiej się czuli pod tym, co karki 
im deptał i bił po pysku".

 

Zaprzysiężenie odbyło się bez problemów, nawet prawica nie 

stwarzała kłopotów, co nie oznaczało, że uroczystość przebiegała 
we właściwym nastroju.

 

„Ceremonia  złożenia  przysięgi  -  wspominał  Adam  Pragier  -

była wstrząsająca w swojej ponurej grozie, w sali do połowy za-
pełnionej, w świadomości, że przeżywamy chwile prawdziwego 
niebezpieczeństwa. Ale we wszystkich była teraz jednaka deter-
minacja: za żadną cenę nie wolno dopuścić, by anarchia uliczna, 
rozpętana  przez  prawicę,  wzięła  górę.  Byliśmy  przeświadczeni, 
że idzie o coś więcej nawet jeszcze niż o wybór Prezydenta  -o 
ducha praw w Polsce".

 

Trudno  zresztą  mówić  o  przestrzeganiu  prawa,  skoro  po  za-

kończeniu uroczystości prezydent musiał oczekiwać, aż policja i 
wojsko  usuną  demonstrantów  z  Alej  Ujazdowskich  i  umożliwią 
opuszczenie gmachu parlamentu.

 

Poważne zaniepokojenie okazywał  Piłsudski. Naczelnik pań-

stwa powiedział wprost, że nie może oddać władzy, kiedy „banda 
gówniarzy  zakłóca  spokój,  znieważa  prezydenta,  a  rząd  nic  na 
to". Zażądał specjalnych uprawnień do spacyfikowania sytuacji,

 

background image

52

 

Zbrodnia w Zachęcie 

czego mu odmówiono. Politycy tworzący koalicję rządową oba-
wiali  się  wzmocnienia  pozycji  Piłsudskiego,  nie  chcąc,  aby  po 
raz kolejny okazał się mężem opatrznościowym kraju. Zapewne 
nie przypuszczali, że w ten sposób wydali wyrok na pierwszego 
prezydenta odrodzonej Polski.

 

Przeciwnicy Narutowicza nie ograniczali się do demonstracji 

ulicznych. Do prezydenta spływały dziesiątki anonimów, w nie-
wybredny sposób grożących mu śmiercią.

 

„Panie Ministrze! - pisał »patriota z Wilna«. - Dosięgnie Pana 

kara  śmierci,  o  ile  Pan  natychmiast  nie  złoży  godności  Prezy-
denta".

 

„Pozostaje Panu do oznaczonego terminu - sekundował mu fa-

natyk  ze  Lwowa  -już  tylko  4  doby  20  godzin  [...].  Czas  zrobić 
testament. Pozdrowienia. Zawiadomienie trzecie".

 

Podobno niektóre z anonimowych przesyłek zawierały sprosz-

kowaną truciznę...

 

Czternastego grudnia 1922 roku Piłsudski oficjalnie przekazał 

władzę Narutowiczowi. Uroczystość w Belwederze przebiegała 
w  nerwowej  atmosferze,  Marszałek  zażądał  dodatkowego  pro-
tokołu, chcąc się rozliczyć z posiadanej w kasie gotówki. Osta-
tecznie spór załagodzono, a dostojnicy przeszli na śniadanie. Tam 
Piłsudski wygłosił toast:

 

„Panie  Prezydencie  Rzeczypospolitej!  Czuję  się  niezwykle 

szczęśliwy, że pierwszy w Polsce mam wysoki zaszczyt podejmo-
wania w moim jeszcze domu i w otoczeniu mojej rodziny pierw-
szego  obywatela  Rzeczypospolitej  Polskiej.  Panie  Prezydencie, 
jako jedyny oficer polski służby czynnej, który dotąd nigdy przed 
nikim nie stawał na baczność, staję oto na baczność przed Pol-
ską, którą Ty reprezentujesz, wznosząc toast: Pierwszy Prezydent 
Rzeczypospolitej niech żyje!".

 

Pomimo  trwających  demonstracji  ulicznych  i  ataków  praso-

wych  Narutowicz  podjął  kroki  pojednawcze  wobec  prawicy. 
Chociaż zamierzał być prezydentem wszystkich obywateli kraju,

 

background image

Polskie piekło 

53 

Prezydent Gabriel Narutowicz 

to  uznał,  że  powinien  powołać 
rząd  cieszący  się  poparciem 
nacjonalistów.  Za  pośrednic-
twem Rataja zaprosił do udziału 
w  nowym  gabinecie  przed-
stawicieli  endecji,  proponując 
stanowisko  premiera  Leonowi 
Plucińskiemu  ze  Stronnictwa 
Narodowo-Demokratycznego. 
Jednocześnie  wysłał  telegram 
do  Paryża,  do  Maurycego  Za-
moyskiego  z  ofertą  objęcia  Mi-
nisterstwa  Spraw  Zagranicz-
nych.  Obie  propozycje  zostały 
przyjęte.

 

Piętnastego grudnia doszło do rozmowy kardynała Kakowskie-

go z prezydentem. Wprawdzie obaj dostojnicy mieli wyznaczone 
spotkanie  na  następny  dzień,  to  jednak  w  godzinach  popołudnio-
wych arcybiskup warszawski odwiedził prezydenta.

 

„Przyjął mnie z wielką radością pisał Kakowski do kardynała 

Edmunda  Dalbora  dziewięć  dni  później.  -  Od  godziny  4.40 
rozmawialiśmy  sam  na  sam  o  sprawach  kościelnych.  Okazał 
pełne  zrozumienie,  przyrzekł  poparcie,  zwłaszcza  odnośnie  do 
ograniczeń  Kościoła  i  konkordatu.  Kiedyśmy  zostali,  zatrzymał 
mnie  jeszcze  kilka  minut,  mówił  o  sprawach  osobistych,  a  po-
tem  poprosił  o  błogosławieństwo  dla  siebie  i  podjętej  pracy. 
Ukląkł  na dwa kolana, a kiedym  mówił formułę:  Benedicat  Te 
etc,  przeżegnał  się  bardzo  pobożnie.  Skądinąd  już  wiedziałem, 
że codziennie, wstając rano z łóżka, żegnał się znakiem krzyża 
świętego. Zachowanie się prezydenta wzruszyło mnie do głębi".

 

 

background image

54 

Zbrodnia w Zachęcie 

Eligiusz Niewiadomski

 

Odwieczna tradycja mówiła o Polakach jako narodzie niezdol-

nym do zbrodni politycznych, o Polsce jako kraju, w którym „ża-
den król  nigdy nie stał  na szafocie". Tymczasem  pierwszy pre-
zydent odrodzonego państwa padł ofiarą prawicowego fanatyka. 
Zabójstwo wstrząsnęło krajem i niewiele brakowało, aby Polska 
pogrążyła się w wojnie domowej.

 

„Wiadomość o tej zbrodni - wspominał Wincenty Witos - za-

stała nas rozmawiających w sali klubowej. Przynieśli ją socjaliści, 
którzy uzbrojeni w sękate laski z posłem Wojtkiem Malinowskim 
na czele wpadli do  klubu Związku  Ludowo-Narodowego celem 
doraźnego wymiaru kary. Posiłkowali ich posłowie  »Wyzwole-
nia«. Szarpanina, przekleństwa i straszliwy harmider sprowadziły 
tam  wielu  ciekawych.  Poszli  też  niektórzy  nasi  posłowie,  nie 
mieszając się do żadnej z wojujących stron. Po dłuższym czasie 
i trudzie zdołano walczących zapaśników rozdzielić".

 

Sytuacja  w stolicy  groziła wybuchem.  Wieczorem  w Sztabie 

Generalnym zebrali się piłsudczycy: Ignacy Matuszewski, Kazi-
mierz Stamirowski, Ignacy Boerner, Konrad Libicki, Władysław 
Włoskowicz, Henryk Floyar-Raychman. Utworzyli sztab kryzy-
sowy, rozsyłając oficerów łącznikowych do Ministerstwa Spraw 
Wewnętrznych, do Komendy Policji, nawiązali kontakt z szefem 
warszawskiej organizacji PPS, Rajmundem Jaworowskim (zago-
rzałym zwolennikiem Marszałka). Planowano fizyczną eliminację 
liderów prawicy, upozorowaną na wybuch ludowego niezadowo-
lenia. Następnego dnia porządek miało  przywrócić wojsko pod 
osobistym dowództwem Piłsudskiego. Oczywiście Marszałek nie 
oddałby już władzy.

 

Na fali wzburzenia społecznego akcja mogła zakończyć się suk-

cesem.  Plany  przekreślił  jednak  Daszyński,  kategorycznie  prze-
ciwstawiając się udziałowi PPS w awanturze. Do dzisiaj zresztą nie 
wiadomo, czy sam Piłsudski był o całej sprawie poinformowany.

 

background image

Eligiusz Niewiadomski 

55

 

Podczas internowania w Magdeburgu czy też pobytów Komendan-
ta na froncie jego podwładni przyzwyczaili się do autonomicznych 
posunięć i Marszałek mógł zostać powiadomiony dopiero po fiasku 
przygotowań. Sprawy jednak nigdy do końca nie wyjaśniono.

 

Z drugiej strony Rataj działał wyjątkowo skutecznie. W kilka 

godzin po zabójstwie Narutowicza powołał nowy rząd z Włady-
sławem Sikorskim na czele. Generał okazał się sprawnym poli-
tykiem, bezwzględnie przywrócił porządek, a swoje urzędowanie 
rozpoczął od wprowadzenia stanu wyjątkowego w stolicy. Wybo-
ry nowego prezydenta wyznaczono na 22 grudnia.

 

W tym czasie zabójca Narutowicza oczekiwał na proces. Nie-

wiadomski w chwili zamachu miał 53 lata, piękną kartę niepod-
ległościową  i  zawodową.  Warszawiak,  malarz,  historyk  sztuki, 
krytyk,  wykładowca  na  uczelniach  artystycznych.  Twórca  poli-
chromii kościelnych i witraży, publicysta, popularyzator sztuki, 
autor cenionych książek o malarstwie. A jednocześnie fanatycz-
ny zwolennik prawicy, wszędzie widzący zagrożenie żydowskie 
i  komunistyczne.  To  wraz  z  porywczym  charakterem  nie  przy-
sparzało  mu  popularności  -  miał  na  sumieniu  pobicie  redaktora 
„Gazety Porannej" Mączyńskiego.

 

„Był moim profesorem w Szkole Sztuk Pięknych - pisał Anto-

ni Słonimski. - Wysoki, w binoklach, szczupły, sztywno chodzą-
ca normalność. Chyba jedna cecha szczególna. Nie uśmiechał się. 
Nie miał poczucia humoru. Czy był psychopatą?".

 

Na  pewno  mógł  narzekać  na  prześladujący  go  pech.  Po  stu-

diach malarskich w Petersburgu (gdzie zdobył wiele nagród) udał 
się do Paryża i tam uległ poważnemu wypadkowi. Ciężkie popa-
rzenia  całego  ciała  leczył  przez  rok.  Kolejny  wypadek  nastąpił 
już  w  odrodzonej  Polsce  -  Niewiadomski  „tak  niefortunnie  do 
tramwaju wskoczył, że się dostał między dwa wagony, po czym 
strasznie poturbowany parę tygodni w szpitalu przeleżał".

 

Chociaż miał skrajnie prawicowe przekonania, to nie potrafił 

dostosować się do zorganizowanej działalności.

 

background image

56 

Zbrodnia w Zachęcie 

„Znałem Niewiadomskiego jeszcze z czasów moich gimnazjal-

nych - wspominał Stanisław Grabski. - Należał on do centraliza-
cji tajnych kółek samokształcenia w średnich szkołach Królestwa 
Kongresowego. Odznaczał się już wówczas skrajnym indywidu-
alizmem, mocno utrudniającym współpracę z nim. W wieku doj-
rzałym szedł on zawsze własną swoją drogą. Pomimo na wskroś 
narodowych swych przekonań nie brał udziału w pracach ani Ligi 
Narodowej,  ani  Stronnictwa  Demokratyczno-Narodowego.  Od-
czuwając  gorąco  wszystko,  co  naród  nasz  przeżywał,  zarówno 
jego dążenia i walki, jak i spadające nań ciosy - był jednak poli-
tycznym samotnikiem".

 

I taki miał pozostać, chociaż bez wątpienia nie brakowało mu 

osobistej odwagi. W 1891 roku podczas obchodów w Warszawie 
rocznicy Konstytucji 3 maja jako jeden z aktywniejszych uczest-
ników zajść został zatrzymany przez carską policję i kilka miesię-
cy spędził w Cytadeli. Ironią losu podczas tej samej demonstracji 
został zatrzymany Wojciechowski. Trzydzieści dwa lata później 
jako prezydent Rzeczypospolitej Polskiej miał rozpatrywać proś-
bę o ułaskawienie Niewiadomskiego.

 

Po wybuchu pierwszej wojny światowej przyszły zabójca Na-

rutowicza wysłał rodzinę do Lwowa, a sam wstąpił do organiza-
cji sanitarnych. Utrzymywał się z odczytów i malowania portre-
tów, w 1918 roku wziął aktywny udział w rozbrajaniu Niemców 
w stolicy. W czasie wojny polsko-sowieckiej 1920 roku pracował 
w II Oddziale Sztabu Generalnego, skąd ochotniczo przeszedł do 
służby liniowej (jako szeregowiec!!!) i na własne żądanie został 
wysłany na front.

 

Niewiadomski nie był łatwym człowiekiem w życiu zawodo-

wym.  Opracował  plan  działań  i  program  studiów  Szkoły  Sztuk 
Pięknych  w  Warszawie,  aby  po  jej  otwarciu  zrezygnować  ze 
stanowiska wykładowcy i zapisać się na rok akademicki 1904 w 
charakterze  studenta!  Rok  później  prowadził  tam  jednak  wy-
kłady, ale finansowane przez uczniów, a nie uczelnię. Na łamach

 

background image

Eligiusz Niewiadomski 

57

 

prasy krytykował „barbarzyństwo objawiające się w ozdabianiu 

naszych  kościołów"  i  udzielał  bezpłatnych  porad  z  zakresu  ar-

cheologii. Zagorzały taternik - opracował mapę turystyczną Tatr 

i ofiarował ją Towarzystwu Tatrzańskiemu. Przy okazji wypadów 

w góry kolportował przez granicę prasę wszechpolską. W 1918 

roku został mianowany naczelnikiem Wydziału Malarstwa, Rzeź-

by i Sztuk Zdobniczych, następnie wraz z departamentem prze-
niesiony do Ministerstwa Sztuki i Kultury. Organizował początki 

przemysłu artystycznego, zainicjował ewidencję czynnych w Pol-

sce artystów i ich dorobku. Do dymisji podał się w listopadzie 
1921 roku - chciał mieć czas i spokój na pisanie książek o sztuce. 
I obiektywnie trzeba przyznać, że w tej dziedzinie odnosił poważ-

ne sukcesy. Chociaż bowiem ceniono go jako urzędnika ministe-

rialnego, to był człowiekiem niezwykle trudnym we współpracy.

 

„Suchy, wysoki, twarz ostra z blond bródką- wspominał jego 

podwładny, Emil Zegadłowicz- skład głowy [...] nordycki, Szwed 
czy Norweg -jakby przed chwilą wrócił z wyprawy polarnej [...]; 

witał się ze wszystkimi bardzo grzecznie, swoistym gestem wy-

rzucał dłoń od piersi; spojrzenie czyste, niebieskie spoza złotych 

okularów (zawsze ta biała ropna plamka w przynosowych kątach 

oczu);  wróg  ówczesnego rejwachu ekspresjonistycznego,  kubi-
stycznego,  dadaistycznego [...]  -  organizator, fanatyk,  wizjoner 

nieszczęsny".

 

Niewiadomski oczekiwał na proces, a Polska żegnała pierwsze-

go prezydenta. Trzy dni po zamachu ciało Narutowicza przewie-

ziono z Belwederu na Zamek Królewski - wzdłuż trasy przejazdu 

stało ponad pół miliona ludzi. Kondukt otwierały dwa szwadro-

ny szwoleżerów, następnie maszerowały dwa bataliony piechoty 
i bateria artylerii. Przed trumną kroczył na czele duchowieństwa 

kardynał Rakowski, karawan eskortowany był przez oficerów 

z obnażonymi szablami.

 

Na dziedziniec zamku trumnę wnieśli ministrowie i urzędnicy 

kancelarii prezydenta. Gdy nazajutrz ciało Gabriela Narutowicza

 

background image

58 

Zbrodnia w Za

chęcie 

Ciało prezydenta Narutowicza 

wystawiono  w  sali  Ry-
cerskiej  zamku,  setki  ty-
sięcy  ludzi  przyszły  zło-
żyć  prezydentowi  ostatni 
hołd.  Trzy  dni  później 
Gabriel Narutowicz został 
pochowany  w  krypcie 
warszawskiej  katedry  św. 
Jana.

 

Proces zamachowca

 

Zgromadzenie  Narodowe  wybrało  Wojciechowskiego  na  na-

stępcę  Narutowicza  -  praktycznie  elekt  otrzymał  głosy  tych  sa-
mych  parlamentarzystów,  co  poprzednik.  Prawica  specjalnie  nie 
oponowała  zamach  w  Zachęcie  przeraził  nawet  największych 
fanatyków. Sygnał do zmiany postawy dał Stroński, publikując 
na łamach „Rzeczpospolitej" artykuł  Ciszej nad tą trumną! Do-
magał się powagi i milczenia w obliczu śmierci, chociaż zarzuca-
no mu obronę prawicy i próbę wyciszenia powszechnego oskar-
żenia.  Cel  jednak  osiągnął,  a  tytuł  artykułu  do  dzisiaj  pozostał 
symbolem wzywającym do uszanowania majestatu śmierci.

 

Zamachowiec  nie  marnował  czasu  w  więzieniu.  Nie  mając 

wątpliwości co do wyroku, drobiazgowo projektował własny na-
grobek,  kończył  też  pisać  książkę  Malarstwo  polskie  XIX  i  XX 
wieku 
- uznawaną za jedną z najlepszych polskich rozpraw o ma-
larstwie.  Nie  zapomniał  o  apologii  własnej  osoby;  w  więzieniu 
napisał  list  otwarty  „Do  wszystkich  Polaków"  i  testament  poli-
tyczny „Kartki z więzienia".

 

Trzydziestego  grudnia 1922 roku przed sądem okręgowym na 

warszawskim Lesznie rozpoczął się proces zabójcy. Niewiadom-

 

 

background image

Proces zamachowca

 

59 

Eligiusz Niewiadomski 

ski  zrezygnował  z  usług  obrońcy, 
postanowił  bronić  się  sam.  Trudno 
zresztą  jego  zachowanie  nazwać 
obroną.  Zamachowiec,  uznając,  że 
jego  czyn  zasługuje  na  najwyższy 
wymiar  kary,  skoncentrował  się  na 
wyjaśnieniu pobudek postępowania.

 

Zakwestionował relację z „Kuriera 

Warszawskiego",  w  którego  wie-
czornym  wydaniu  bezpośrednio  po 
zamachu  sugerowano,  że  usiłował 
uciec z miejsca zbrodni.

 

„Ponieważ  w  śledztwie  i  podczas 

rozprawy sądowej  twierdził  - ustalono z pomocą świadków,  że 
nie  usiłowałem  zbiec,  mam  pełne  prawo  stwierdzić,  że  wy-
mienione wyrażenia nie  odpowiadają istocie  faktu i kwestionują 
moją lojalność po dokonaniu zabójstwa".

 

Proces obserwowało wiele osobistości ówczesnego życia kul-

turalnego  i  publicznego.  Słonimski  wspominał,  że  Stefan  Że-
romski „był cały czas obecny na procesie Niewiadomskiego, ale 
milczał,  gdy rozpaczaliśmy, i  nie wypowiedział  swego zdania". 
Kto  wie,  może  wielki  pisarz  wspominał  czasy,  kiedy  odwiedzał 
zamachowca, aby pozować mu do portretu? Władysław Grabski, 
zdecydowanie  potępiając  zamach,  nie  mógł  jednak  zapomnieć 
postawy  oskarżonego.  Opowiadał,  że  gdy  obserwował  Niewia-
domskiego, „zdawało mu się, że widzi Husa przed sądem".

 

Zamachowiec  przyznał,  że  dla  niego  Narutowicz  jako  czło-

wiek „w ogóle nie istniał", był „czcigodnym i szlachetnym czło-
wiekiem".  Ofiarą  miał  być  Piłsudski,  to  jego  miał  zamordować, 
uważając go za źródło wszelkich nieszczęść kraju. Ale Marszałek 
nie kandydował na prezydenta i jego miejsce zajął Narutowicz. 
Dlatego stał się celem zamachu.

 

 

background image

60 

Zbrodnia w Zachęcie 

Zabójca uważał się za narzędzie Opatrzności, uznał, że śmierć 

prezydenta  była  koniecznością  dziejową,  miała  wstrząsnąć  całą 
Polską:

 

„[...] jako człowiek, jako obywatel  - zeznawał przed sądem  - 

Narutowicz  padł  ofiarą  zgrozę  budzących  gmatwanin  sejmo-
wych: lewica połączona z żydostwem postanowiła nie dopuścić 
niezależnego człowieka do prezydentury. Trzeba było żydostwu 
człowieka chwiejnego, aby dalej pielęgnował polityczne matac-
twa i  dotychczasową  anarchię. [...] Przeciwko tej hańbie trzeba 
było  zaprotestować,  bronić  majestatu  Rzeczypospolitej  sponie-
wieranego  przez  ciury.  Miałem  prawo  i  obowiązek  to  uczynić. 
Narutowicz istniał dla mnie tylko jako symbol hańby. Tę hańbę 
moje strzały starły z czoła Polski [...]. Proszę o wyrok śmierci. 
Uczyniłem zamach na Prezydenta, mam za to zapłacić swoim ży-
ciem. Wystawiłem weksel, chcę go zapłacić uczciwie. Ale słowa 
moje i sława czynu mego dojdą do potomności i najdalszych za-
kątków ziemi polskiej!".

 

Dla  Niewiadomskiego  ważny  był  sam  zamach,  trudno  nie 

oprzeć się wrażeniu, że zamordował Narutowicza wyłącznie po 
to, aby w sali sądowej wygłosić wielkie przemówienie do Pola-
ków. I dbał, aby skazano go na karę śmierci, męczeństwo było 
bowiem warunkiem powodzenia jego planów.

 

Zachowanie  Niewiadomskiego  zainteresowało  prawników  i 

psychiatrów.  Kilka  miesięcy  po  procesie  znany  adwokat  war-
szawski  Leo  Belmont  w  „Liście  otwartym  do  Pana  Prezydenta 
Rzeczypospolitej w sprawie Eligiusza Niewiadomskiego" stwier-
dził, że oskarżony był osobnikiem chorym psychicznie, który ko-
niecznie chciał zostać męczennikiem. Dodał jednak, że zamacho-
wiec „działał w imię źle pojętej, ale zawsze głębokiej miłości do 
Polski".

 

Rok  później  ze  stenogramami  z  postępowania  zapoznał  się 

znany psychiatra Maurycy Urstein.  Zdiagnozował schizofrenię. 
Natomiast w 2000 roku całość zachowanych dokumentów anali-

 

background image

Proces zamachowca 

61 

zowała  kolejna  dwójka  psychiatrów  (Maria  Kozubska  i  Andrzej 
Rogiewicz). Oboje (niezależnie od siebie) wydali orzeczenie, że 
Niewiadomski cierpiał na paranoję, a konkretnie na obłęd posłan-
nictwa. I chyba rację miał jego obrońca (Stanisław Kijeński), któ-
ry chociaż pozbawiony prawa głosu, to zauważył, że zabójstwo 
prezydenta i proces sądowy były także tragedią Niewiadomskie-
go, „tragedią czynu jego i tragediąjego głęboko kochającego [oj-
czyznę], bolejącego serca".

 

Wątpliwości  miał  również  jeden  z  sędziów  orzekających  w 

procesie. Jan Kozakowski zgłosił votum separatum od wyroku, 
uważając,  że  oskarżony  zamordował  prezydenta  „w  stanie 
niezmiernie silnego afektu" i w związku z tym powinien zostać 
skazany jedynie na bezterminowe więzienie.

 

Pozostali  sędziowie  nie  mieli  podobnych  obiekcji,  niewyklu-

czone, że pamiętali słowa premiera Sikorskiego. Generał w pu-
blicznym  oświadczeniu  stwierdził,  że  zbyt  wielu  złoczyńców 
ukrywa się pod maską wariata. Aluzja była wyraźna i zapadł wy-
rok śmierci.

 

Niewiadomski  zachował  się  tak,  jak  można  było  się  po  nim 

spodziewać:

 

„Oznajmiam  niniejszym,  że  wyrok  przyjmuję.  Wszystkie  po-

dania  o  ułaskawienie,  o  ile  by  takowe  z  czyjejkolwiek  strony 
wpłynęły, proszę uważać za złożone bez mojej wiedzy i wbrew 
mojej woli. O ile by na podaniu znalazł się mój podpis, proszę 
uważać go za nieautentyczny";

 

Niewiadomski mógł  zgadzać się z wyrokiem,  ale jego żona i 

córka  pragnęły  go  ratować.  Do  prezydenta  Wojciechowskiego 
wpłynęła prośba o ułaskawienie; niewykluczone, że głowa pań-
stwa skorzystałaby z prawa łaski. Prezydent zażądał jednak rzeczy 
nierealnej - skruchy skazańca. A skoro nic takiego nie nastąpiło, 
uznał, że „ani w aktach, ani w sumieniu nie znajduję podstaw do 
zmiany wyroku sądowego".

 

background image

62

 

Zbrodnia w Zachęcie 

Cytadela, 31 stycznia 1923 roku

 

Dariusz Baliszewski odnalazł relację spowiednika Niewiadom-

skiego,  który  towarzyszył  mu  w  ostatnich  chwilach.  Egzekucja 
miała odbyć się w warszawskiej Cytadeli rano następnego dnia 
po procesie. Niewiadomski nawet w godzinie śmierci nie wahał 
się. W rozmowie ze spowiednikiem stwierdził, że musiał zamor-
dować Narutowicza, albowiem „ta Polska to nie jest tą Polską, o 
której śniły całe pokolenia", jest natomiast „Polską Piłsudskiego, 
Judeo-Polską".  Tłumaczył,  że  poprzez  zabójstwo  prezydenta 
„chciał przemówić do narodu - poruszyć go, zbudzić, żeby ta hy-
dra żydowska go nie pożarła".

 

Jedno trzeba mu przyznać, cały czas zachowywał spokój. I tak 

miało być do końca.

 

„Spokój zachował nawet wtenczas - wspominał ojciec Beniamin 

- kiedy wszedł oficer do celi i powiedział, że czas już iść na plac 
egzekucyjny. Najspokojniej nalał sobie mleka do szklanki i wypił. 
Ubrał się, wyszedł na korytarz i powiedział: »gotów jestem«.

 

Na placu egzekucyjnym, po odczytaniu wyroku śmierci wypo-

wiedział wobec wszystkich słowa: »Odchodzę szczęśliwy, że nie 
będę patrzył na to, co z Polską zrobił Piłsudski. Ufny jestem, że 
krew moja przyczyni się do zjednoczenia serc polskich«.

 

Ucałował krzyż z całym pietyzmem, przyjął ostatnie rozgrze-

szenie.  Stanął  przy  słupku  na  celu,  sam  sobie  zawiązał  opaskę 
na oczy - choć przedtem prosił, żeby mu tego nie robiono  i nie 
przywiązywano - posłuszny był jednak prokuratorowi.

 

Zbliżyli  się.  Kompania  szkolna  30.  pułku  strzelców  kaniow-

skich.  Stanęli  o  sześć  kroków  od  świętej  pamięci  Niewiadom-
skiego. Huknęła salwa! Trzy kule rozniosły i roztrzaskały górną 
część czaszki - a czwarta utknęła w sercu.

 

Świętej pamięci Niewiadomski padł - i już nie żył".

 

Egzekucja  nie  zakończyła  problemów  z  zabójcą  prezydenta. 

Ciało wydano rodzinie, ale termin pogrzebu zachowywano w ta-

 

background image

Cytadela, 31 stycznia 1923 roku

 

63

 

jemnicy.  Przez  kilka  dni  tysiące  ludzi  oczekiwały  na  mrozie  na 
trasie wiodącej z Cytadeli na Powązki, wreszcie 6 lutego odbył 
się pogrzeb. Wczesnym rankiem 10 000 warszawiaków odprowa-
dziło mordercę Narutowicza na cmentarz, a na grobie umieszczo-
no (potem usuniętą) tablicę „Bohaterowi Narodu". W kościołach 
zamawiano msze w jego intencji, w których tłumnie uczestniczyli 
wierni, dopiero po kilku dniach władze kościelne wydały oficjal-
ny zakaz. Ale to nie pomagało - ukazywały się wydawnictwa na 
cześć  zamachowca,  wystawiano  jego  prace  malarskie,  pisano 
wiersze na jego cześć. A najpopularniejszym w tym czasie imie-
niem nadawanym chłopcom było oczywiście Eligiusz.

 

Wspomniana wcześniej Zofia Kirkor-Kiedroniowa opisywała, 

jak kilka miesięcy po pogrzebie zabójcy prezydenta przebywała 
w Truskawcu:

 

„Spośród  dość  licznie  reprezentowanych  w  Truskawcu  war-

szawiaków  największą  uwagę  zwracały  na  siebie  żona  i  piękna 
jasnowłosa,  ciemnooka  córka  Eligiusza  Niewiadomskiego,  obie 
w ciężkiej żałobie. Wyróżniano je i honorowano przy każdej spo-
sobności. Niewątpliwie zasługiwały na szczególne współczucie, 
nieszczęście ich bowiem  wyjątkowo tragiczne było. Ale miałam 
wrażenie, że odgrywały tu także rolę względy polityczne!".

 

I zapewne miała rację.

 

Grób zabójcy na warszaw-
skich Powązkach

 

 

background image

Rozdział 3

 

Z

AGIM

IĘCIE 

GENERAŁA ZAGÓRSKIEGO

 

background image

Więzień Marszałka

 

Czwartego  sierpnia  1927  roku  kapitan  Lucjan  Miładowski 

otrzymał od szefa gabinetu generalnego inspektora sił zbrojnych, 

podpułkownika Aleksandra Prystora, rozkaz wyjazdu do Wilna. 

Miał sprowadzić do Warszawy generała Włodzimierza Zagórskie-
go, aresztowanego po przewrocie majowym i przetrzymywanego 

w więzieniu na Antokolu. Kapitan nie był zdziwiony rozkazem 
- pół roku wcześniej wykonał podobne polecenie, towarzysząc 

w  podróży  generałowi  Tadeuszowi  Rozwadowskiemu.  Zresztą 

jako zaufany oficer Belwederu nie analizował poleceń przełożo-

nych, starając się dokładnie wypełniać rozkazy.

 

Tego samego dnia Sąd Okręgowy w Warszawie uchylił areszt 

wobec generała Zagórskiego. Miładowski otrzymał decyzję 

w zapieczętowanej kopercie zaadresowanej do prokuratora woj-

skowego w Wilnie, natomiast ustna dyspozycja Prystora wyraź-

nie zaleciła, aby z przejazdu Zagórskiego nie robić specjalnej 

sensacji. Generał miał być w dyskretny sposób eskortowany 

do Belwederu, gdzie miał stanąć do raportu u marszałka Piłsud-
skiego.

 

Następnego dnia Miładowski był już w Wilnie. Przekazał sto-

sowne dokumenty w ręce prokuratora, zarezerwowano przedział 

w pociągu do Warszawy na kolejny dzień. Przed godziną ósmą 

rano 6 sierpnia Zagórski oczekiwał na konwojenta w kancelarii 

więziennej. Generał nie otrzymał jednak informacji o decyzji

 

background image

68 

Zaginięcie generała Zagórskiego 

sądu, wobec czego część prywatnych rzeczy pozostawił na miej-
scu. Zabrał ze sobą tylko maszynę do pisania, jedną (lub dwie) 
walizki, między innymi z rękopisami pamiętników, nad którymi 
pracował w więzieniu. Miładowski odebrał również z depozytu 
pieniądze  Zagórskiego  (300  złotych)  i  wraz  z  prokuratorem 
nakłonił  generała  do  założenia  cywilnego  ubrania  -  generalski 
mundur wzbudzał niepotrzebne zainteresowanie.

 

Obaj oficerowie bez przeszkód wsiedli do pociągu, który kwa-

drans przed dwudziestą przyjechał na Dworzec Wileński w War-
szawie. Na peronie oczekiwał ich major Jan Wenda - kolejny za-
ufany oficer  Belwederu.  Wyjaśnił zaskoczonemu generałowi, że 
Piłsudski wyjechał do Szczypiorna na zjazd legionistów (co było 
doroczną tradycją - w rocznicę wymarszu pierwszej kadrowej z 
Oleandrów),  wobec  czego  nie  może  go  przyjąć.  Poinformował 
również Zagórskiego, że areszt wobec niego został uchylony, a 
generał  miał  po  powrocie  Marszałka  umówić  się  telefonicznie 
na raport w Belwederze.

 

Miładowski  zwrócił  niezwłocznie  Zagórskiemu  depozyt  pie-

niężny  i  wspólnie  z  Wendą  zaproponowali  generałowi  podwie-
zienie pod wskazany adres - przed dworcem zaparkował jeden z 
belwederskich  samochodów  z  kierowcą.  Z  niewiadomych  przy-
czyn Zagórski zgodził się również na oddanie bagażu do dwor-
cowej  przechowalni, osobiście jednak nie odniósł  rzeczy.  Zajął 
się tym wezwany tragarz, a Wenda zapłacił za przechowanie ba-
gażu (Zagórski nie miał przy sobie bilonu). Następnie oficerowie 
wsiedli do stojącego przed dworcem forda i odjechali w kierun-
ku centrum miasta. Kiedy samochód znalazł się na Krakowskim 
Przedmieściu, Zagórski postanowił wysiąść. Według zgodnej re-
lacji Wendy i Miładowskiego (co potwierdził kierowca), generał 
zdecydował, że chciałby skorzystać z pobliskiej łaźni rzymskiej 
(tzw. Łaźnia Fajansa). Na rogu Trębackiej pożegnał się z oficera-
mi i od tej pory nikt (przynajmniej oficjalnie) już go więcej nie 
widział.

 

background image

Lojalny oficer Hab

sburgów 

69 

Lojalny oficer Habsburgów

 

Włodzimierz Zagórski nie był postacią anonimową dla polskie-

go społeczeństwa. Od chwili odzyskania niepodległości jego na-
zwisko regularnie pojawiało się w prasie, nie zawsze zresztąw naj-
lepszym  kontekście.  Był  zamieszany  w  aferę  spółki  Francopol 
zajmującej się dostawami sprzętu lotniczego dla armii, uchodził 
również za zajadłego wroga marszałka Piłsudskiego, a wzajemna 
niechęć obu panów sięgała czasów pierwszej wojny światowej.

 

U schyłku belle epoque Zagórski był jednym z wielu polskich 

oficerów robiących karierę w armii austriackiej. Okazywał bez-
względną  lojalność  wobec  naddunajskiej  monarchii,  dzięki  cze-
mu skierowano go do służby wywiadowczej. W Biurze Ewiden-
cyjnym  Sztabu  Generalnego  (centrala  wywiadu  austriackiego) 
zajmował się kierunkiem rosyjskim i wówczas zetknął się z Pił-
sudskim i jego współpracownikami.

 

Komendant  i  jego  otoczenie  byli  dobrze  znani  austriackiemu 

wywiadowi. Zbliżała się wielka wojna, starcie zbrojne, w którym 
po raz pierwszy od czasów rozbiorów zaborcy mieli znaleźć się 
w  przeciwnych  obozach.  Do  skutecznej  walki  o  niepodległość 
konieczne były siły zbrojne, a jedynym miejscem odpowiednim 
do  rozwoju  konspiracji  wojskowej  była  Galicja.  Jednak  nawet 
tam  przygotowania  militarne  na  dużą  skalę  wymagały  zgody 
władz z Wiednia. Dlatego Piłsudski zdecydował się na współpra-
cę z wywiadem austriackim.

 

„Aleksander Malinowski - wspominał Walery Sławek - który 

siedział we Lwowie, poinformował mnie w lecie 1908 roku, że 
ma nawiązane stosunki z mjr S[ztabu] G[eneralnego] Gustawem 
Iszkowskim,  szefem  działu  polityczno-wywiadowczego  korpusu 
lwowskiego, że Józef Piłsudski i Witold Jodko-Narkiewicz o tym 
wiedzą i że Piłsudski polecił i mnie w te sprawy wtajemniczyć".

 

W  tym  czasie  powstał  we  Lwowie  tajny  Związek  Walki 

Czynnej, z którego programu usunięto niemal wszystkie hasła

 

background image

70 

Zaginięcie generała Zagórskiego 

socjalistyczne. W intencjach założycieli ZWC miał stać się orga-
nizacją skupiającą elementy niepodległościowe, bez względu na 
status majątkowy czy poglądy społeczne. I zastąpić PPS Frakcję 
Rewolucyjną- dotychczasową bazę organizacyjną Piłsudskiego.

 

Na podstawie ustawy o  związkach strzeleckich ZWC powołał 

legalne organizacje paramilitarne. Oficjalnie były to grupy nieza-
leżne od siebie, noszące zresztą różne nazwy (Związek Strzelecki 
we Lwowie, „Strzelec" w Krakowie). W planach Piłsudskiego or-
ganizacje strzeleckie miały być zalążkiem przyszłej armii polskiej.

 

Komendant  zgadzał  się  na  daleko  idące  kompromisy  wobec 

władz austriackich. Dla niego podstawowym wrogiem polskości 
była  carska  Rosja  i  decydując  się  na  współpracę  z  Austrią 
wybierał mniejsze zło. Chociaż zawsze piętnował współpracę z 
zaborcami,  to  w  praktyce  nie  miał  większego  wyboru.  Inna 
rzecz,  że  starannie  ukrywał  ślady,  uznając,  że  sprawa  powinna 
pozostać zachowana w całkowitej tajemnicy.

 

Do  dzisiaj  dokładnie  nie  wiadomo,  jak  daleko  zaszła  współ-

praca. Wiadomo że z oficerami wywiadu spotykali się: Piłsudski, 
Sławek, Prystor, Malinowski i Jodko-Narkiewicz. Przekazywano 
informacje  na  temat  armii  rosyjskiej,  szczegóły  organizacyjne, 
wiadomości o uzbrojeniu, organizacji i strukturze narodowościo-
wej jednostek. Liderzy ZWC konfabulowali na temat możliwo-
ści  organizacyjnych  pod  rosyjską  okupacją.  Podobno  Piłsudski 
utrzymywał,  że  w  Królestwie  Polskim  dysponuje  70  tysiącami 
ludzi pod bronią, a po wybuchu wojny może zmobilizować dal-
sze 200 tysięcy. Austriacy chyba do końca nie wierzyli Komen-
dantowi, bardziej ceniąc informacje typowo wywiadowcze. Nie 
zmienia to sytuacji, że współpraca była korzystna dla obu stron.

 

W  zamian  faktycznie  ZWC  otrzymało  swobodę  działania  na 

terenie  Galicji.  Oddziały  strzeleckie  bez  problemów  odbywały 
ćwiczenia, nie zwracano uwagi na transporty broni i wyposażenia 
czy pobyt na terenie Galicji dezerterów z armii rosyjskiej. A kiedy 
Sławek został przypadkowo aresztowany w Krakowie pod zarzu-

 

background image

Lojalny oficer Habsburgów 

71 

tem  szpiegostwa  na  rzecz  Rosji,  to  rychło  (po  interwencji  władz 
wojskowych) został zwolniony. Niewyjaśniona pozostała jednak 
do  dzisiaj  sprawa  najbardziej  kłopotliwa  dla  Piłsudskiego  i  jego 
otoczenia.  Czy  podczas  współpracy  z  cesarsko-królewskim  wy-
wiadem otrzymywali wsparcie finansowe ze strony Wiednia? Inną 
rzecząjest współdziałanie w imię wyższych celów, a inną opłacane 
szpiegostwo na rzecz jednego z zaborców. Nawet jeżeli w oparciu 
o tego zaborcę politycy snuli wizję odbudowy państwa polskiego. 
Podczas  wojny  rosyjsko-japońskiej  Piłsudski  współpracował  z 
wywiadem Japonii. 1 wówczas otrzymywał poważne subsydia na 
zakup  broni,  do  czego  zresztą  nigdy  nie  chciał  się  przyznać.  To 
mogło rzucać cień na bezinteresowność polityka, degradując go 
do roli najemnika obcego mocarstwa. A Piłsudski zawsze świe-
cił przykładem uczciwości finansowej i skrupulatnie rozlicza! się 
z każdej kwoty, którą dysponował. I jeżeli otrzymywał wsparcie 
finansowe  ze  strony  austriackiego  wywiadu,  to  wszelkie  ślady 
zostały starannie zatarte. Nie bez powodu po odzyskaniu niepod-
ległości  z  archiwum  Biura  Historycznego  Sztabu  Generalnego 
zniknęło  wiele  dokumentów  dotyczących  organizacji  strzelec-
kich i  ZWC. Prawdę znało zaledwie  kilka osób i jedną z nich był 
kapitan Włodzimierz Zagórski.

 

 

Włodzimierz Zagórski (pierwszy z prawej) w austriackim 
mundurze
 

background image

72

 

Zaginięcie generała Zagórskiego 

To w zupełności wystarczało, aby wywołać niechęć Piłsudskie-

go do Zagórskiego, szczególnie że lojalny wobec monarchii oficer 
nieraz dawał odczuć polskim bojownikom swoją wyższość. A sy-
tuacja uległa zdecydowanemu pogorszeniu po wybuchu wojny.

 

Zagórski  nadal  pracował  w  II  Oddziale  Sztabu  Generalnego 

armii austriackiej i, jak później wspominał, „zaczął wówczas my-
śleć o wstąpieniu do polskiej organizacji ochotniczej". Kiedy jego 
podanie  zostało  odrzucone,  podobno  planował  „wstąpienie  pod 
przybranym nazwiskiem do »Strzelca«, bez wiedzy" przełożonych. 
Dowództwo zadecydowało jednak inaczej, nie narażając oficera na 
zarzut dezercji. Trzy tygodnie po wybuchu wojny został oficjalnie 
mianowany szefem sztabu Komendy Legionów.

 

Plany  Zagórskiego  były  oczywistą  konfabulacją.  Człowiek  o 

jego  ambicjach  nigdy  nie  zaprzepaściłby  własnej  kariery,  za-
pewne po latach  chciał  zataić fakt,  że pojawił się w  Legionach 
jako pracownik wywiadu austriackiego. I to ze wszystkimi kon-
sekwencjami tego faktu.

 

Zagórski  nie  zawiódł  swoich  mocodawców.  Jako  szef  sztabu 

„zwalczał  wszelkimi  środkami  Piłsudskiego",  z  jego  inicjatywy  * 
„wszczynano  dochodzenia  przeciwko  wybitniejszym  przedstawi-
cielom korpusu oficerskiego Legionów, on był źródłem denuncjacji 
rzucanych  na  tych  oficerów,  jako  też  zarządzeń  represyjnych 
stosowanych wobec nich".

 

Głośnym echem odbiła się sprawa oskarżenia o szpiegostwo na 

rzecz Rosji dwóch oficerów: Mroza i Jasińskiego. Obaj wnieśli 
przeciwko Zagórskiemu oskarżenie o oszczerstwo, a cała sprawa 
miała swój epilog już w niepodległej Polsce. Major Adam Mróz 
zaskarżył  Zagórskiego  w  Sądzie  Honorowym  dla  oficerów 
sztabowych przy Ministerstwie Spraw Wojskowych. Sprawy jed-
nak nigdy nie wyjaśniono, albowiem odpowiednie akta zniknęły 
z Centralnego Archiwum w Warszawie.

 

Zagórskiego oskarżał również po latach Daszyński, pisząc, że 

„za działalność niepodległościową oficerów I Brygady kapitan

 

background image

Lojalny oficer Habsburgów 

73 

austriackiego sztabu, Zagórski (dziś generał polski), spowodował 
wydalenie z Legionów ośmiu oficerów z Moraczewskim, Boer-
nerem i Zamorskim na czele".

 

Obiektywnie trzeba przyznać, że Zagórski cieszył się dosko-

nałą  opinią  Naczelnego  Komitetu  Narodowego  -  politycznej 
nadbudowy Legionów. Uznano, że jest to „dobry Polak, bardzo 
ambitny, nadzwyczaj inteligentny i zdolny". Na plus można było 
mu  zapisać,  że  rozumiał  „znaczenie  Legionów  jako  przyszłego 
Wojska  Polskiego".  Nie  posiadał  „ambicji  politycznych",  nato-
miast „wojskowe niezmierne". I jeszcze jedno, w charakterysty-
ce jednoznacznie określono, że ambicją Zagórskiego było, „aby 
Legiony pod jego kierownictwem odznaczyły się zaszczytnie tak 
męstwem, jak organizacją i dyscypliną wojskową".

 

I to wyjaśnia kolejną przyczynę antagonizmu z Piłsudskim. Dla 

Komendanta,  zredukowanego  do  roli  dowódcy  I  Brygady,  Za-
górski stanowił poważną przeszkodę. Tym bardziej że niektórzy 
zdecydowanie promowali austriackiego kapitana kosztem Piłsud-
skiego. Władysław Stadnicki napisał, że z powodu nieudolnego 
dowodzenia Legiony „znalazłyby się w fatalnej sytuacji, gdyby 
nie  Zagórski".  Natomiast  Jan  Dąbski  stwierdził  wręcz,  że  „ka-
pitan  Zagórski  był  właściwym  i  rzeczywistym  Komendantem 
Legionów. W Legionach działo się wszystko wedle jego woli". 
Przyznawał jednak, że „sam fakt stworzenia Komendy Legionów 
postawił go [Zagórskiego] od razu w antagonizmie z Piłsudskim". 
Szef sztabu „chciał koniecznie zagarnąć Piłsudskiego pod siebie, 
osłabić go" i że była to „walka na śmierć i życie".

 

Szczególnie uwidoczniło się to w sierpniu 1915 roku, po zajęciu 

przez Niemców Warszawy. Piłsudski opuścił I Brygadę, przyjeż-
dżając do stolicy. Aktywizował działalność Polskiej Organizacji 
Wojskowej, sprzeciwił  się  dalszemu  werbunkowi  do  Legionów. 
Wojna trwała już drugi rok, państwa centralne potrzebowały re-
kruta. Żołnierz polski wykazał swoją wartość, a specjaliści uwa-
żali, że z terenu Królestwa Polskiego można zmobilizować około

 

background image

74 

Zaginięcie generała Zagórskiego 

miliona poborowych. Przyszedł  czas na rozwiązania polityczne 
sprawy polskiej, czego nie rozumiał Zagórski, żądając aresztowa-
nia Piłsudskiego i postawienia przed sądem. Tego przyszły Mar-
szałek nigdy mu nie wybaczył.

 

Lojalność Zagórskiego wobec Habsburgów przetrwała do 1918 

roku. Początkowo popierał akt 5 listopada 1916 roku, Tymcza-
sową Radę Stanu, podczas kryzysu przysięgowego nie zawahał 
się przed okazaniem lojalności wobec austriackich przełożonych. 
Nie zajmował już stanowiska szefa sztabu, w randze majora do-
wodził batalionem w II Brygadzie, a następnie pułkiem piechoty. 
Kilka miesięcy później objął dowództwo pułku artylerii w Pol-
skim Korpusie Posiłkowym.

 

Wojna  trwała  już  cztery  lata,  państwa  centralne  nie  wytrzy-

mywały  ekonomicznie  ciężaru  zmagań.  Naddunajska  monarchia 
chyliła się ku upadkowi, najbardziej prawdopodobnym scenariu-
szem był jej rozpad na państwa narodowe. Zagórskiemu można 
było wiele zarzucać, ale nie brak inteligencji. Kiedy państwa cen-
tralne zawarły z Rosją sowiecką pokój brzeski, zdecydował się na 
zerwanie z Habsburgami. II Brygada oficjalnie nie uznała posta-
nowień traktatu i pod dowództwem Józefa Hallera podjęła próbę 
przebicia  się  przez  linię  frontu,  do  polskich  jednostek  w  Rosji. 
W nocy z 15 na 16 lutego pod Rarańczą brygada przeszła na drugą 
stronę frontu, ale pułk dowodzony przez Zagórskiego nie osiąg-
nął powodzenia. Otoczony przez przeciwnika poddał się, a żoł-
nierzy  internowano.  Legionistom  wytoczono  proces  karny,  za 
dezercję groził im najwyższy wymiar kary. Ostatecznie politycy 
galicyjscy (wraz z prawnikami) wyjednali u cesarza akt abolicji i 
u schyłku wojny Zagórski znalazł się na wolności.

 

Chociaż  po  powrocie  z  internowania  został  zastępcą  szefa 

sztabu Wojska Polskiego, to szybko otrzymał dymisję. Do służ-
by  powrócił  podczas  wojny  z  bolszewikami  -  zagrożenie  kraju 
wymusiło mobilizację wszystkich sił i nie było czasu na osobiste 
animozje. Po zakończeniu wojny Zagórski ponownie znalazł się

 

background image

Afera Francopolu 

75

 

w rezerwie, przeszedł  tam w stopniu  pułkownika.  I  postanowił 
zająć się zarabianiem pieniędzy.

 

Afera Francopolu

 

Dostawy dla wojska są z reguły doskonałym interesem dla obu 

stron.  Armia  jest  wypłacalnym  klientem,  należności  gwarantuje 
państwo.  I najczęściej  wszyscy są zadowoleni: producenci,  do-
stawcy, wojskowi prominenci, a nawet kontrolerzy w mundurach. 
A gdy dostawami zajmują się byli oficerowie, doskonale znający 
środowisko i potrzeby armii, to taki interes jest szczególnie opła-
calny.

 

Z podobnego założenia wychodził Zagórski. Wiedział jednak, 

że do zarabiania pieniędzy na dostawach sprzętu wojskowego po-
trzebny był  kapitał i znajomość środowiska biznesowego. A do 
tego jeszcze udział osób o znanych, powszechnie szanowanych 
nazwiskach. Powołana w 1921 roku firma Francopol (Francusko-
-Polskie Zakłady Samochodowe i Lotnicze Spółka Akcyjna) speł-
niała wszystkie wymagania. W jej działalność zaangażowali się 
arystokraci  (Seweryn  Czetwertyński, Janusz Radziwiłł,  Andrzej 
Lubomirski, Zygmunt Grocholski) i przemysłowcy (Leopold Wel-
lisz, Juliusz Leski i Władysław Strzednicki). Udziałowcy w kwiet-
niu 1921 roku uzyskali ministerialne zatwierdzenie statutu, a już 
31 maja pierwsze rządowe zamówienie. I to jakie!!! Rząd polski 
podpisał umowę na dostarczenie w ciągu 10 lat 2650 samolotów 
wojskowych oraz 5300 silników lotniczych. Warto zauważyć, że 
trzy lata wcześniej, u schyłku pierwszej wojny światowej całe lot-
nictwo brytyjskie nie posiadało więcej niż 2000 samolotów.

 

Spółka  zobowiązała  się  do  budowy  fabryk  (których  oczywi-

ście jeszcze nie było), a pierwsze samoloty miały być gotowe po 
półtora  roku  od  podpisania  umowy  (produkcja  silników  miała 
być uruchomiona po 30 miesiącach). Były to nierealne liczby

 

background image

76 

Zaginięcie generała Zagórskiego 

i  terminy,  wzniesienie  takich  zakładów  oznaczałoby  powstanie 
najnowocześniejszej (i najbardziej wydajnej) fabryki w Europie.

 

Oczywiście  Francopol  nie  posiadał  kapitału  wystarczającego 

do realizacji przedsięwzięcia. Ale od czego były zaliczki rządo-
we. Ich tytułem wypłacono firmie do czerwca 1926 roku około 
1,5 miliona złotych (średnia pensja urzędnika u schyłku lat 20. 
wynosiła 300 złotych). To było jednak zbyt mało i w końcu grud-
nia 1924 roku renegocjowano umowę, ograniczając zamówienie 
do 500 samolotów i 2700 silników. Dowódcą polskiego lotnic-
twa był już wówczas Zagórski, który powrócił do czynnej służby, 
przy okazji awansując do stopnia generała brygady.

 

Nic dziwnego, że powszechnie uważano, iż Zagórski, renego-

cjując umowę z Francopolem, w rzeczywistości prowadził roz-
mowy z własną firmą. I chociaż oficjalnie ze spółką nic go już nie 
łączyło  (zrezygnował  ze  stanowiska  członka  rady  nadzorczej), 
był to jednak wyłącznie zabieg kosmetyczny. Zagórski cały czas 
był zaangażowany w działalność firmy, której fabryki jeszcze nie 
powstały, nie wyprodukowała żadnego samolotu, o silnikach już 
nie wspominając. A zaliczki rządowe przestano wypłacać dopiero 
po przewrocie majowym.

 

Armia  potrzebowała  jednak  samolotów  i  dokonywano  zaku-

pów za granicą. I ponownie Zagórski odegrał bardzo dwuznaczną 
rolę.  Jako  szef  Departamentu  IV  Żeglugi  Powietrznej  Minister-
stwa  Spraw  Wojskowych  zezwolił  na  zakup  100  silników  i  100 
myśliwców SPAD 61 za pośrednictwem Francopolu. Szczególnie 
złe wrażenie zrobił zakup samolotów uchodzących za wyjątkowo 
nieudany projekt. Płatowce miały słabą konstrukcję, niewytrzymu-
jącą przeciążeń, co powodowało odpadanie skrzydeł. Dochodziło 
do licznych wypadków, czego efektem było 31 ofiar śmiertelnych.

 

To nie była jedyna afera z wyposażeniem polskich sił powietrz-

nych  za  czasów  Zagórskiego.  Chociaż  zakupiono  na  zachodzie 
Europy wiele doskonałych maszyn (Breguet XIX, Potez XXV), 
to brak wykwalifikowanej kadry uniemożliwił ich wykorzysta-

 

background image

Bomby 

na Warszawę 

77 

nie. Zdarzyło się nawet, że samoloty, za które już zapłacono, nisz-

czały na francuskich lotniskach, bo nie miał kto ich sprowadzić 

do kraju. A już na niewątpliwą aferę zakrawało to, że kilka lat 

później wprowadzane do służby nowe samoloty PWS 10 (polska 

konstrukcja) wyposażano w przestarzałe silniki zamówione we 

Francopolu przez Zagórskiego...

 

Sprawą zajęła się wreszcie piłsudczykowska prasa. Kampania 

medialna  nie  znalazła  jednak  potwierdzenia,  Zagórski  był  zbyt 

sprytnym człowiekiem, aby postępować wbrew obowiązującemu 

prawu. Inna sprawa, że stronie rządowej nie zależało specjalnie 

na udowodnieniu Zagórskiemu winy. Jego przełożonym (mini-

strem spraw wojskowych) był Sikorski, który ponosił odpowie-

dzialność za poczynania podwładnego. A miał z nim doskonałe 

stosunki. Ostatecznie w marcu 1926 roku Zagórski został zdymi-

sjonowany, ale powrócił na stanowisko w nowym rządzie Win-
centego Witosa. Nikt wówczas nie przypuszczał, że dwa dni póź-

niej Piłsudski rozpocznie przewrót wojskowy.

 

Bomby na Warszawę

 

Marszałek  nie  planował  obalenia  istniejącego  porządku  za 

pomocą siły zbrojnej  - uważał, że demonstracja siły w stolicy 
wystarczy do dymisji rządu. Przeliczył się jednak w rachubach 

i  Warszawa  stała  się  miejscem  trzydniowych  krwawych  walk. 

Śmierć poniosło 379 osób (w tym 164 cywilne), a 920 zostało 

rannych. Zacietrzewienie walczących było tak wielkie, że wyda-
wano rozkazy sprzeczne z honorem oficerskim, a czasami nawet 

ze zdrowym rozsądkiem.

 

Już pierwszego dnia walk minister spraw wojskowych generał 

Juliusz Malczewski osobiście zrywał naramienniki wziętym do 

niewoli oficerom 1. pułku szwoleżerów. Nocą z 12 na 13 maja 

dowódca obrony stolicy generał Tadeusz Rozwadowski nakazał

 

background image

78 

Zaginięcie generała Zagórskiego 

załodze warszawskiej Cytadeli „zlikwidowanie 1. pułku szwole-
żerów w koszarach". Rozwadowski polecił, aby „dostać w swoje 
ręce przywódców ruchu, nie oszczędzając ich życia", co w prak-
tyce miało oznaczać wymordowanie bez sądu Piłsudskiego i jego 
otoczenia.

 

Rozkaz nie dotarł do dowódcy garnizonu, zresztą działania do-

wódcy Cytadeli pułkownika  Izydora Modelskiego (przeciwnika 
Piłsudskiego) w dniach zamachu były przykładem nieudolności. 
Ostatecznie rebelianci bez walki opanowali Cytadelę, przejmując 
jej załogę pod swoje rozkazy. A sam dowódca został zamknięty 
przez własnych oficerów w toalecie.

 

Malczewskiemu  i  Rozwadowskiemu  dzielnie  sekundował  Za-

górski. Ponownie mianowany dowódcą lotnictwa polecił przybyć 
do Warszawy uzbrojonym w bomby dywizjonom lotniczym z Po-
znania, Torunia i Krakowa. Zamierzał bombardować stanowiska 
rebeliantów w gęsto zabudowanym mieście, nie zwracając uwagi 
na ludność cywilną. A metody nalotów, szczególnie zaś celność 
bombardowania, były w tych latach dalekie od doskonałości. Nie 
bez znaczenia było również wrażenie psychologiczne ataków lot-
niczych, naloty miały wywołać panikę wśród ludności cywilnej.

 

Zagórski  nie  ograniczył  się  wyłącznie  do  mobilizacji  lotnic-

twa  wojskowego.  Na  jego  polecenie  na  warszawskim  lotnisku 
zarekwirowano  maszyny  cywilne  przedsiębiorstwa  Aerolot,  po-
wołując pilotów firmy do czynnej służby wojskowej. Samoloty 
uzbrojono w sprzężone karabiny maszynowe  - na rozkaz Zagór-
skiego ostrzeliwano pozycje rebeliantów z broni maszynowej, co 
nosiło  znamiona  działań  terrorystycznych.  I  bez  znaczenia  był 
fakt, że niektóre bomby nie eksplodowały, a sama masa pocisków 
była niewielka (12,5 kg). Ostatecznie w efekcie nalotów zginęło 
12 osób cywilnych (jedna zmarła na atak serca). Rannych zostało 
8 żołnierzy i 12 mieszkańców stolicy. Lojaliści również ponieśli 
straty  -  rebelianci  zestrzelili  jedną  maszynę,  a  jej  dwuosobowa 
załoga zginęła.

 

background image

Bomby na Warszawę 

79 

Zagórskiemu zarzucano, że osobiście brał udział w nalotach. 

Wprawdzie  takie  zachowanie  odpowiadałoby  temperamentowi 
generała, ale nie była to prawda. Osobisty wróg Marszałka włas-
noręcznie zrzucający bomby z samolotu na stanowiska wiernych 
mu wojsk to był doskonały materiał dla piłsudczykowskiej pro-
pagandy. Nie znalazły również potwierdzenia informacje, że za-
strzelił dwóch żołnierzy odmawiających wykonania rozkazu na 
warszawskim lotnisku.

 

Bez  wątpienia  Zagórski  miał  zgodę  przełożonych  na  użycie 

lotnictwa  do  działań  w  stolicy,  zresztą  wystarczy  przypomnieć 
sobie inne rozkazy Malczewskiego i Rozwadowskiego. Obaj ge-
nerałowie podczas późniejszego śledztwa zasłaniali się niepamię-
cią, inna sprawa, że naloty bombowe na Warszawę były wyjąt-
kowo ciemną kartą przewrotu majowego. A Zagórski awansował 
na  czołowego  zbrodniarza  obozu  rządowego,  co  bez  problemu 
wykorzystali piłsudczycy po zwycięstwie.

 

Uczciwie trzeba przyznać, że nie tylko legaliści stosowali nie-

etyczne metody walki. Rebelianci prowadzili ostrzał artyleryjski 
Belwederu (poprzez park Łazienkowski), nie przejmując się spe-
cjalnie celnością ognia. Ostrzał miał znaczenie psychologiczne i 
buntownicy  cel  osiągnęli. Politycy i  wojskowi przebywający  w 
Belwederze ewakuowali się do Wilanowa, w czym zresztą nikt im 
nie  przeszkadzał.  Natomiast  ocena  moralna  ostrzału  siedziby 
prezydenta  (gdzie  przebywał  legalny  rząd)  mogła  być  tylko 
jedna.

 

W godzinach  wieczornych 15 maja 1926  roku losy  przewrotu 

zostały ostatecznie rozstrzygnięte. Dowodzący rebeliantami ge-
nerał  Gustaw  Orlicz-Dreszer  okazał  się  sprawnym  strategiem, 
znacznie  przewyższającym  swoich  przeciwników.  I  chociaż 
zgromadzona w Wilanowie generalicja chciała dalej walczyć, to 
politycy  uznali  dalszy  opór  za  bezcelowy.  Prezydent  Wojcie-
chowski podał  się do dymisji, zrezygnował  również szef rządu 
(Witos). Niektórzy ministrowie jego gabinetu zresztą już wcześ-

 

background image

80 

Zaginięcie generała Zagórskiego

 

Generał Tadeusz Rozwadowski 

niej  nie  wierzyli  w  zwycięstwo i 
nie 

dotarli 

do 

Wilanowa. 

Uprawnienia  Wojciechowskiego 
przejął Rataj - podobnie jak kilka 
lat  wcześniej,  po  zamachu  na 
Narutowicza.  W  porozumieniu  z 
Piłsudskim powołał nowy gabinet 
z  Kazimierzem  Bartlem  na  czele, 
a  Marszałek  objął  w  nim  tekę 
ministra spraw wojskowych.

 

Najpoważniejszym  zadaniem 

było  spacyfikowanie  nastrojów. 
Podpisano  oficjalny  rozejm  i  obie 
walczące 

strony 

podporządkowały  się  rozkazom  Piłsudskiego  jako urzędującego 
ministra.  Specjalnie  powołana  Komisja  Likwidacyjna  (generał 
Lucjan Żeligowski) miała zająć się rozdzieleniem stojących pod 
bronią oddziałów i odesłaniem ich do macierzystych garnizonów.

 

Zgromadzeni  w  Wilanowie  legaliści  zostali  internowani.  Na 

osobiste żądanie Rataja zwolniono Wojciechowskiego i członków 
rządu Witosa, a oficerami miała się zająć Komisja Likwidacyjna. 
W praktyce zostali oddani do dyspozycji Piłsudskiego.

 

Siedemnastego maja w stolicy odbył się uroczysty pogrzeb po-

ległych  w  walkach.  Ogłoszono  oficjalną  żałobę,  w  świątyniach 
wszystkich wyznań odbyły się nabożeństwa. Podczas jednego z 
nich,  w  kościele  garnizonowym,  przed  Orliczem-Dreszerem 
stanął  kapelan legionowy  ksiądz Józef Panas.  Zerwał  z  sutanny 
wszystkie odznaczenia bojowe i rzucił je pod nogi generałowi.

 

Piłsudski był nieobecny na pogrzebie. Na cmentarz wojskowy 

przybyły delegacje oddziałów obu walczących stron, w uroczy-

 

 

background image

Bomby na Warszawę 

81 

stościach  uczestniczył  rząd  z  premierem  Bartlem  na  czele.  Po-
grzeb miał wykazać, że zwycięska strona jednakowo traktuje po-
ległych, bez względu na ich przynależność.

 

Marszałek nie przeprowadził czystki w armii, co więcej, doło-

żył starań, aby jak najszybciej zapomniano o bratobójczej walce. 
I  tak  nic  nie  przeszkodziło  w  karierze  majorowi  Marianowi 
Porwitowi, który na czele Oficerskiej Szkoły Piechoty odmówił 
przepuszczenia  wojsk  Marszałka  przez  most  Poniatowskiego,  a 
następnie  wyparł  rebeliantów  za  Wisłę.  Świetne  kariery  zrobili 
najbardziej zasłużeni legaliści, pułkownicy Gustaw Paszkiewicz 
i Władysław Anders. Nic złego się nie stało również pułkowni-
kowi  Stanisławowi  Grzmotowi-Skotnickiemu,  jednemu  z  ulu-
bieńców Marszałka z czasów Legionów. Ten dawny ułan Beliny 
wystąpił teraz ze swoim pułkiem przeciwko Komendantowi, po-
stępując zgodnie ze złożoną przysięgą. Awansował w normalnym 
trybie  i  w  stopniu  generalskim  poległ  w  bitwie  nad  Bzurą  we 
wrześniu 1939 roku.

 

Usunięty został natomiast ze swojego stanowiska dotychczaso-

wy dowódca Cytadeli pułkownik Modelski. Chociaż jego chwiej-
nej  postawie  Piłsudski  zawdzięczał  sukces,  to  jednak  uznał,  że 
ten człowiek nie powinien pełnić odpowiedzialnej funkcji. A sam 
Modelski miał zemścić się na zwolennikach Komendanta po klę-
sce  1939  roku.  Jako  doradca  Sikorskiego  traktował  wyjątkowo 
podle i małostkowo oficerów piłsudczykowskich.

 

Oczywiście powrót życia armii do normalności nie przebiegał 

bez zgrzytów. Wychodziły na jaw różne osobiste animozje i an-
typatie, szczególnie wśród oficerów niższych stopniem. Żeligow-
ski zauważył, że „różni kapitanowie i porucznicy robią przykro-
ści  kolegom  i  przełożonym  [...].  Wyłażą  na  jaw  drobne  głupie 
sprzeczki, kłótnie pań, dawne porachunki. Niestety one na długo 
powikłają życie".

 

Piłsudski  znalazł  jednak  idealny  sposób  na  szybką  poprawę 

nastrojów wśród kadry oficerskiej. Była nim znaczna podwyż-

 

background image

82 

Zaginięcie generała Zagórskiego 

ka uposażeń. Marszałek pamiętał o swoich obietnicach, a dobrze 
wiedział,  że  nic  tak  nie  pacyfikuje  sytuacji,  jak  podniesienie 
stopy życiowej. Ideologia z reguły przegrywa z prozą życia.

 

Komendant nie zapomniał natomiast o osobistych wrogach w 

korpusie  oficerskim.  Szczególnie  z  nim  zantagonizowani 
Stanisław Szeptycki i Stanisław Haller na własną prośbę odeszli 
z  armii,  Józefa  Hallera  i  Stefana  Majewskiego  zwolniono  z 
powodu  likwidacji  ich  stanowisk.  Sikorski,  który  w  dniach 
przewrotu  zajął  postawę  wyczekującą  po  dwóch  latach  został 
odwołany ze stanowiska dowódcy Okręgu Korpusu we Lwowie 
- nadano mu status generała bez przydziału. Inny los czekał ge-
nerałów  najbardziej  aktywnych  podczas  przewrotu.  Malczew-
skiego, Rozwadowskiego i Zagórskiego w ogóle nie zwolniono 
z  internowania  w  Wilanowie  i  razem  z  Bolesławem  Jadźwiń-
skim  i  Michałem  Rola-Żymierskim  zostali  oficjalnie  areszto-
wani.  Przewieziono  ich  do  wojskowego  więzienia  na  Antokolu 
w Wilnie, tylko Rola-Żymierski pozostał w stolicy. Stanął przed 
sądem oskarżony o nadużycia finansowe przy dostawach masek 
przeciwgazowych  dla  armii.  Winę  udowodniono  i  generała 
zdegradowano,  pozbawiono  odznaczeń  oraz  skazano  na  5  lat 
więzienia.

 

To zadecydowało o jego losach -jeszcze w więzieniu nawiązał 

kontakt  z  komunistami,  a  później  został  agentem  NKWD. 
Podczas drugiej wojny światowej był dowódcą Armii Ludowej, 
naczelnym  dowódcą  Ludowego  Wojska  Polskiego,  a  w  1945 
roku otrzymał awans na marszałka Polski. Zmarł u schyłku PRL, 
w  wieku  99  lat.  Ironią  losu  jedyny  z  generałów,  któremu  udo-
wodniono korupcję po przewrocie majowym, zrobił największą 
karierę.  I  chociaż  była  to  mocno  dwuznaczna  kariera,  to  nie 
można  zaprzeczyć,  że  Rola-Żymierski  miał  z  piątki  generałów 
najwięcej szczęścia. Losy pozostałych potoczyły się wyjątkowo 
tragicznie.

 

background image

Antokol 

83 

Antokol

 

Malczewski, Rozwadowski i Zagórski zostali oficjalnie aresz-

towani z powodu podejrzeń „nieetycznego prowadzenia walki" 

podczas przewrotu majowego. Oskarżano ich o spowodowanie 

dodatkowych ofiar, szczególnie wśród ludności cywilnej, wysu-

nięto również szereg zarzutów korupcyjnych.

 

Zagórskiemu zarzucono udział w aferze Francopolu - niedo-

pełnienie zabezpieczania wypłat zaliczek, naliczania i ściągania 
kar umownych, niezgodne z przepisami prowadzenie gospodarki 

materiałowej, nadmierne zakupy sprzętu i naruszenie przepisów 

budżetowych.

 

Piłsudski na  posiedzeniu Komitetu  Obrony  Państwa w  listo-

padzie 1926 roku nie ukrywał, że Zagórski polecił „zakupić za 

granicą masę płatowców, by przy tym zarobić". Wytknął również 

generałowi, że podczas wojny „przeszedł na służbę szpiegowską 

u obcych", a „wypłacane wówczas rachunki znajdują się do dziś 

w dossier obcych gabinetów".

 

Oskarżenia o szpiegostwo nie podniesiono w trakcie śledz-

twa  -  trudno  byłoby  to  udowodnić,  albowiem  państwo  polskie 

jeszcze wówczas nie istniało, a Zagórski był oficerem Habsbur-

gów. Niebawem zniknął również wątek korupcyjny, chociaż afe-

ra Francopolu dostarczyła wystarczająco dużo argumentów  dla 

skutecznego  śledztwa.  Zadecydowały  względy  polityczne,  po 

zdobyciu władzy Marszałek zabiegał o poparcie środowisk kon-
serwatywno-ziemiańskich, a przecież w aferę Francopolu zamie-

szanych było kilku arystokratów. To było Piłsudskiemu zupełnie 

niepotrzebne, wystarczyło wstrzymanie wypłacania zaliczek, 

a  następnie  rozwiązanie  umowy  z  firmą.  Nie  oznaczało  to,  że 

Marszałek zamierzał zapomnieć o jakichkolwiek winach Zagór-

skiego. Zgodnie z osobistym poleceniem Piłsudskiego, śledztwo 

przeciwko generałowi prowadzono w taki sposób, aby jak naj-

dłużej przetrzymywać go w więzieniu. Zmieniano skład sędziów

 

background image

84

 

Zaginięcie generała Zagórskiego

 

śledczych, zarządzano dodatkowe ekspertyzy, korzystano z wielu 
możliwości odwlekania sprawy. I Zagórski cały czas przebywał 
na Antokolu.

 

Wbrew obiegowym opiniom warunki aresztu nie były specjal-

nie uciążliwe. Do opinii publicznej przedostawały się informacje 
o szykanach, jakim poddawano generałów (zimne cele, brak łó-
żek,  fatalne  jedzenie,  prześladowanie  ze  strony  służby  więzien-
nej), ale raczej nie była to prawda. Aresztowani skarżyli się głów-
nie  na  utrudnienia  kontaktów  z  obrońcami  i  rodziną  oraz  brak 
właściwej opieki stomatologicznej, nie zachowały się natomiast 
wiarygodne relacje o maltretowaniu aresztowanych. To nie były 
jeszcze czasy Brześcia czy Berezy Kartuskiej.

 

Podobno Zagórski czasami nawet wychodził do miasta, otrzy-

mując przepustki, zobowiązywał się pod słowem  honoru  do po-
wrotu - nie są to jednak sprawdzone informacje. Kiedy podczas 
pobytu  generała  na  Antokolu  zmarła  jego  matka,  umożliwiono 
mu udział w pogrzebie. Do Warszawy pojechał w towarzystwie 
specjalnie wyznaczonego oficera - był nim kapitan Miła-dowski.

 

Wolny czas na Antokolu Zagórski wykorzystał na pisanie pa-

miętników, które zamierzał opublikować. Miał nawet w celi ma-
szynę do pisania, jego zamiary nie były tajemnicą, a potwierdził 
to zresztą Rozwadowski po swoim zwolnieniu. 1 to chyba właśnie 
zadecydowało  o losach Zagórskiego.  Piłsudski  i  jego  współpra-
cownicy nie mogli dopuścić, aby informacje o ich współpracy z 
wywiadem  Habsburgów  przedostały  się  do  szerokiej  opinii  pu-
blicznej.  Tym  bardziej że nie wiadomo,  co właściwie  Zagórski 
miał wydać, a w Polsce istniała jednak wolność słowa i generał 
nie  miałby  problemów  z  publikacją  wspomnień.  I  kiedy  Mal-
czewskiego i Rozwadowskiego zwolniono z więzienia, to Zagór-
ski  nadal  w  nim  przebywał.  Ale  po  piętnastu  miesiącach  i  jego 
należało wypuścić na wolność.

 

background image

Generał Zagórski zaginął..

 

85

 

Generał Zagórski zaginął...

 

Nie udało się zachować tajemnicy - do dziś nie wyjaśniono, w 

jaki  sposób  informacje  o  powrocie  generała  dotarły  do  opinii 
publicznej.  Wiadomo  jednak,  że  został  rozpoznany  w  pociągu 
przez kolejarzy, a także przez pracowników Dworca Wileńskiego. 
Ostatni raz widziano generała (oficjalnie) na Krakowskim Przed-
mieściu wieczorem w sobotę 6 sierpnia 1927 roku. Tymczasem 
już  w  niedzielę  rano  rozpoczęły  się  poszukiwania  oficera  przez 
rodzinę. Termin nie był sprzyjający - środek sezonu urlopowego, 
niedziela,  a  na  dodatek  zjazd  legionistów.  Atmosferę  niemal  od 
samego  początku  podgrzewała  prasa  opozycyjna,  sugerując  po-
rwanie czy wręcz zabójstwo generała.

 

Przez kilka dni władze wojskowe ignorowały aferę - dopiero 

w środę 10 sierpnia rozpoczęto poszukiwania zaginionego. W tym 
czasie Piłsudski był już w Warszawie, a Zagórski nie zgłosił się do 
raportu. Zresztą przełożeni generała od razu skierowali śledztwo 
w zaskakującym kierunku - uznano, że Zagórski zdezerterował.

 

Śledztwo nadzorował prokurator 

pułkownik  Stefan  Kaczmarek, 
dochodzenie  prowadził  kapitan 
Władysław  Pilecki.  Prokuratura 
działała  wyjątkowo  nieudolnie, 
pominięto  (zapewne  świadomie) 
szereg  ważnych  wątków,  popeł-
niono  również  błędy,  których 
doświadczeni oficerowie śledczy z 
reguły nie popełniają.

 

Ustalono,  że  bagaż  generała  od-

dany  do  dworcowej  przechowalni 
odebrano jeszcze tego samego

 

Generał Włodzimierz Zagórski 

 

background image

86 

Zaginięcie generała Zagórskiego 

dnia. Generał nie zgłosił się po rzeczy osobiście, zrobił to bliżej 
nieznany pracownik dworca. Poszukiwania jego osoby oczywi-

ście nie przyniosły efektu. Nic nowego do śledztwa nie wniosło 

przesłuchanie rodziny zaginionego, z którą Zagórski powinien 

się  skontaktować  (jego  mieszkanie  bratanek  wynajął  obcokra-

jowcom). Nie przesłuchano natomiast przyjaciółki generała, den-
tystki Janiny Gołębiowskiej. Zamożna wdowa po lotniku miesz-

kała przy ulicy Długiej, w bezpośredniej bliskości Krakowskiego 

Przedmieścia,  gdzie  po  raz  ostatni  widziano  zaginionego.  Jaki 

mężczyzna, który nie widział bliskiej mu kobiety przez piętna-

ście miesięcy, nie chciałby skierować pierwszych kroków do jej 

domu? Przecież Zagórski spędził ten czas w więzieniu, gdzie nie 

miał damskiego towarzystwa. W tym kontekście logiczne wydaje 

się  skorzystanie  z  łaźni,  tym  bardziej  że  Zagórski  uchodził  za 

eleganckiego mężczyznę. A do tego kobieciarza. Był tylko jeden 
problem - generał nigdy nie dotarł do Łaźni Fąjansa. Nikt z jej 

obsługi nie przypominał sobie jego wizyty.

 

Logiczne w tej sytuacji wydaje się również pozostawienie ba-

gażu  na  dworcu;  po  kilkunastu  miesiącach  Zagórski  nie  mógł 

wiedzieć, jaką sytuację zastanie w mieszkaniu przyjaciółki. Czy 

będzie mógł się u niej zatrzymać?

 

Jak się później okazało, pani Gołębiowska przebywała w tym 

czasie w swojej willi w Milanówku, ale o tym Zagórski mógł nie 

wiedzieć. Prokuratura jednak zupełnie zlekceważyła ten wątek, 

zadowalając się wyłącznie zebraniem informacji o przyjaciółce 

generała.

 

Przesłuchano  oczywiście  Wendę  i  Miładowskiego  oraz  kie-

rowcę samochodu, który podwoził Zagórskiego na Krakowskie 

Przedmieście. Ich opinie nie wniosły jednak niczego nowego do 

śledztwa.

 

Znacznie ciekawsze były natomiast zeznania policjantów peł-

niących tego dnia służbę przy Dworcu Wileńskim. Dwaj poste-

runkowi zgodnie zeznali, że zauważyli przed dworcem jeszcze

 

background image

Generał Zagórski zaginał... 

87 

jeden  rządowy  samochód  (nie  licząc  forda,  którym  przyjechał 

Wenda). Był nim ciemnowiśniowy cadillac o charakterystycznej 

rejestracji. Siedziało w nim dwóch lub trzech oficerów i osoba 

cywilna. Samochód odjechał w kierunku mostu Kierbedzia mniej 

więcej 10 minut po przybyciu pociągu z Wilna, już po odjeździe 

pojazdu z generałem Zagórskim.

 

Śledztwo wykazało, że samochód został tego dnia oddany do 

dyspozycji  pułkownika  Bolesława  Wieniawy-Długoszowskiego, 

ulubieńca Piłsudskiego.

 

Nowe  światło  rzuciły  zeznania  konduktora  pociągu,  którym 

Zagórski przyjechał do stolicy. Roman Szymkowski stwierdził, 

że oprócz Miładowskiego Zagórskiemu towarzyszył w podróży 

jeszcze nieznany oficer artylerii w randze majora. Natomiast już 

w Warszawie na peronie na generała mieli oczekiwać trzej ofice-
rowie i ordynans.

 

Interesujące okazały się również zeznania policjanta pełniące-

go tego wieczora służbę na Krakowskim Przedmieściu. Zdecy-

dowanie zaprzeczył, żeby w miejscu wskazanym przez Wendę 

i Miładowskiego zatrzymał się jakikolwiek samochód, a tym bar-

dziej, aby ktoś z niego wysiadał. Znajdował się tam przystanek 

tramwajowy, obowiązywał zakaz zatrzymywania się i policjant 

na pewno zwróciłby na to uwagę. Jego relację potwierdziła kios-

karka pracująca w tym miejscu w sobotę wieczorem.

 

Trzynastego sierpnia opublikowano list gończy za zaginionym 

generałem.  Prokuratura  wykazała  się  niezrozumiałym  pośpie-

chem, zgodnie bowiem z obowiązującymi przepisami nieobec-

ność  oficera  do  siedmiu  dni  traktowano  jako  „samowolne  od-

dalenie". Dopiero po tym czasie można było wnieść oskarżenie 

o dezercję. Mijał właśnie siódmy dzień od powrotu Zagórskiego 

z Wilna, a generał nie posiadał przecież oficjalnego przydziału. 

Tym bardziej że czas należało zacząć liczyć dopiero od 8 czy 

9 sierpnia, kiedy to nie skontaktował się (telefonicznie) z Belwe-

derem w sprawie raportu u Piłsudskiego.

 

background image

88

 

Zaginięcie generała Zagórskiego

 

List gończy za Zagórskim wywołał prawdziwą burzę. Dzienni-

karze  opozycyjni  poszukiwali  wyjaśnienia  zagadki,  wysnuwano 
najbardziej fantastyczne teorie. Do  prokuratury  spływały  relacje 
od osób, które rzekomo zetknęły się z generałem. W ciągu dwóch 
tygodni zaginionego oficera widziano w okolicach Gdańska, na 
warszawskiej  plaży  nad  Wisłą,  w  zakopiańskiej  restauracji,  w 
okolicach  Leżajska.  Podobno  czeski  celnik  widział,  jak  prze-
kraczał granicę kraju, a do prasy dotarła informacja, że zaginio-
ny generał oczekiwany jest u znajomych w Afryce. Generał Ma-
rian Kukieł twierdził, że Zagórski jest przetrzymywany w Forcie 
Legionów  w  Warszawie,  podobno  widziano  go  jako  więźnia  na 
Westerplatte.  Trzydziestego  sierpnia  pewien  rybak  z  Jastrzębiej 
Góry wyłowił z morza butelkę, w której znajdowała się kartka od 
generała. Zagórski prosił, aby „pocałować go w nos", albowiem 
Jest tam, gdzie jest".

 

Niektóre informacje pochodziły od osób dobrze znających za-

ginionego,  a  na  szczególną  uwagę  zasługiwała  relacja  jego  ku-
zynki, która twierdziła, że widziała go 11 sierpnia jadącego samo-
chodem w okolicach Rabki w towarzystwie jakiejś kobiety.

 

Żadna z relacji nie znalazła jednak potwierdzenia w śledztwie.

 

W połowie września pułkownik Ludomił Rayski przekazał do 

prokuratury dwa listy wysłane z Gdańska, adresowane do Zarzą-
du Kasyna Oficerskiego 1. Pułku Lotniczego i Zarządu Funduszu 
dla Wdów i Sierot po Poległych  Lotnikach. W listach przesłano 
łącznie 100 złotych jako spłatę kolejnych rat długu zaciągniętego 
przez Zagórskiego przed aresztowaniem. Oprócz pieniędzy w ko-
pertach znajdowały się również krótkie informacje wyjaśniające 
motywy  wysłania  pieniędzy,  nakreślone  pismem  podobnym  do 
pisma generała.

 

W  styczniu  1926  roku  Włodzimierz  Zagórski  zaciągnął  po-

życzkę w wysokości 1000 złotych, którą spłacał w miesięcznych 
ratach po 80 złotych. Po aresztowaniu przesyłał pieniądze bratan-
kowi, który regulował należność w Zarządzie Funduszu, jednak

 

background image

Gen

erał Zagórski zagingł...

 

89

 

w ciągu ostatnich kilku miesięcy przed zwolnieniem z więzienia 
nie dokonano już kolejnych wpłat.  Generał  miał  do uregulowa-
nia jeszcze dług w kasynie (117 złotych), który częściowo spłacił 
w kwietniu 1927 roku (60 złotych). Pieniądze nadesłane z Gdań-
ska  wystarczyły  na  pokrycie  długu  w  kasynie,  natomiast  należ-
ność wobec Funduszu wynosiła jeszcze blisko 300 złotych.

 

 

List gończy za generałem Zagórskim (widoczne są różne formy 
charakteryzacji poszukiwanego)
 

background image

90 

Zaginięcie generała Zagórskiego 

Wezwana przez śledczych Iwona Zagórska oświadczyła, że 

„oba listy na pierwszy rzut oka wyglądają na autentyczne", lecz 

po bliższym zapoznaniu się doszła do wniosku, że „pierwszy list 

nie jest pisany przez generała Zagórskiego", natomiast w drugim 

liście „pismo jest dużo podobniejsze, jednak nie pochodzi z ręki 

generała  Zagórskiego",  chociaż  nie  wykluczyła  autentyczności 

podpisów.

 

Kuzynka generała nie mogła jednak podjąć ostatecznej decy-

zji, niebawem uznała, że listy są autentyczne, podobnego zdania 

było również dwóch biegłych grafologów. Dodatkowe badania 

wykazały, że listy napisano w tym samym czasie, jednakowym 

atramentem. Określono nawet w przybliżeniu datę - powstały po-

między 20 sierpnia a 12 września.

 

Trudno podważyć ekspertyzę biegłych grafologów, warto jed-

nak zauważyć, że wywiad wojskowy zatrudniał specjalistów, 

w tym również ludzi potrafiących podrabiać charakter pisma. 

Oba listy były wyjątkowo lakoniczne, niewykluczone, że opinia 

grafologów byłaby inna, gdyby mieli do czynienia z dłuższymi 

próbkami tekstu. W czasach PRL dokonano kolejnej analizy gra-

fologicznej listów i wówczas uznano, że Zagórski nie mógł ich 

napisać.  Zasugerowano  nawet,  że  grafolodzy  dokonujący  eks-

pertyzy w 1927 roku potwierdzili autentyczność pisma generała 
wyłącznie  na  żądanie  śledczych.  Trudno  jednak  nie  oprzeć  się 

wrażeniu, że specjaliści z Komendy Głównej Milicji Obywatel-

skiej  również  wykonywali  polecenia  przełożonych  żądających 

dostarczenia dowodów, że piłsudczycy zamordowali generała.

 

Inna sprawa, że śledztwo napotykało przeszkody nie do poko-

nania. Prystor przebywający na urlopie w okolicach Wilna nie 

odebrał wezwania na przesłuchanie (zdążył już wyjechać do War-

szawy). Zobowiązał się stawić w prokuraturze po powrocie do 

stolicy, słowa jednak nie dotrzymał. Natomiast na zupełną farsę 

zakrawały próby zmuszenia do złożenia zeznań Wieniawy-Dłu-

goszowskiego. Sędzia śledczy, major Wilhelm Mazurkiewicz we-

 

background image

Wieniawa i jego samochody 

91 

zwał go na przesłuchanie 6 września, ale Wieniawa przebywał ze 

swoim pułkiem na ćwiczeniach. Niezrażony tym Mazurkiewicz, 

zaopatrzony w odpowiednie dokumenty, udał się do Zambro-

wa, mając zamiar przesłuchać pułkownika na miejscu. Planu nie 

zrealizował, albowiem w mieście odbywała się właśnie defilada 
kilku brygad kawalerii. Uparty oficer postanowił poczekać, jed-

nak „zaraz po defiladzie pułkownik Długoszowski ulotnił  się". 

Zniechęcony major przez kilka godzin bezskutecznie poszukiwał 

Wieniawy, aż wreszcie powrócił do Warszawy.

 

Długoszowski okazał się mistrzem unikania spotkań z sędzią 

śledczym - wynajdywał pilne zajęcia służbowe, solennie zobo-

wiązując się do stawienia na przesłuchanie, gdy tylko pozwolą 

mu obowiązki. Od 6 do 15 września Wieniawę wzywano sied-

miokrotnie (!!!), oczywiście bez efektu. Nie stawił się również 
w prokuraturze kapral Jan Bielski, podwładny Wieniawy, który 

na jego polecenie przekazywał 6 sierpnia cadillaca bliżej niezna-

nemu kapitanowi. Podobno kaprala nie można było odnaleźć, aby 

wręczyć mu wezwanie na przesłuchanie.

 

Wieniawa i jego samochody

 

Jedenastego  sierpnia  „Gazeta  Poranna  Warszawska"  jako 

pierwsza  podała  informacje  o  tajemniczym  samochodzie  przed 

Dworcem Wileńskim. Tego samego dnia ukazały się jeszcze dwa 
dodatki nadzwyczajne - pierwszy z nich wraz z normalnym wyda-

niem dziennika został na polecenie władz skonfiskowany. W dru-

gim dodatku podano informacje, że od 6 sierpnia nic nie wiadomo 
o losach samochodu cadillac z Kolumny  Samochodowej GISZ 

(tzw.  belwederskiej),  który  oddano  do  dyspozycji  Wieniawy--

Długoszowskiego.  Następnego  dnia  informację  powtórzyły-inne 

dzienniki, których wydania również niezwłocznie skonfiskowano. 

Prasa sanacyjna podawała natomiast sprzeczne informacje.

 

background image

92

 

Zaginięcie generała Zagórskiego

 

Wieniawa-Długoszowski z Zulą Pogorzelską 

„Głos  Prawdy"  oznajmił,  że  cadillac 

znajduje  się  w  okolicach  Ciechanowa 
na  ćwiczeniach  I  Brygady  Kawalerii. 
„Express  Poranny"  i  „Kurier  Polski" 
donosiły,  że  Wieniawa-Długoszowski 
pojechał  nim  na  zjazd  legionistów  do 
Kalisza,  natomiast  inne  dzienniki  su-
gerowały,  że  pojazd  został  wysłany 
do  Druskiennik  po  rzeczy  marszałka 

Piłsudskiego.  Zamieszanie  podsycił  podpułkownik  Mieczysław 
Piątkowski, udzielając wywiadu, w którym stwierdził, że cadillac 
nie  pozostaje  w  żadnym  związku  z  zaginięciem  generała  Zagór-
skiego.

 

Nie było to zgodne z prawdą, wystarczy porównać oświadcze-

nie Piątkowskiego z zeznaniami szeregowca Cempiela - kierow-
cy forda, którym Zagórski wraz z Wendą i Miładowskim odjechał 
z dworca:

 

„Zajeżdżając pod Dworzec Wileński, zauważyłem stojące auto 

przed schodkami od strony pociągów odchodzących. Było to auto 
numer ewidencyjny 24 mające wówczas numer 12518, zmienia-
jący się co trzy dni. Przy kierownicy siedział kapitan, twarzy ani 
gatunku  broni  nie  zauważyłem,  tylko  widziałem  na  naramienni-
kach 3 gwiazdki. Firanki były spuszczone, więc nie widziałem, 
czy  wewnątrz  ktoś  siedział.  Pomocnika  szofera  nie  było  [...]. 
Rano 6 sierpnia, na skutek czyjegoś telefonicznego zarządzenia, 
przygotowywano  to  auto  dla  pułkownika  Długoszowskiego  do 
wyjazdu  na  manewry.  Nie  wiem,  po  kogo  ono  wyjeżdżało  na 
dworzec,  nie  wiem,  czy  na  dworcu  ktoś  wsiadł  do  niego,  a  gdy 
dojeżdżałem do mostu Kierbedzia, minęło mnie to auto na ulicy 
Zygmuntowskiej tuż przed mostem, jadąc od dworca. Za mostem 
auta tego już nie widziałem".

 

 

background image

Wieniawa i jego samochody 

93 

Starszy  posterunkowy  Józef  Rudziński  dobrze  zapamiętał  ca-

dillaca stojącego przed dworcem. Samochód był w kolorze ciem-
nowiśniowym,  miał  tablicę  rejestracyjną  „typu  wojskowego", 
taką, jaką „posiadały samochody z Belwederu lub Zamku", a za 
jego kierownicą siedział kapitan piechoty. Policjant zwrócił uwa-
gę  na  auto,  albowiem  limuzyna  zaparkowała  w  niewłaściwym 
miejscu,  utrudniając  poruszanie  się  innych  pojazdów.  Posterun-
kowy  poprosił  kapitana  o  zmianę  miejsca  parkowania,  co  ten 
uczynił, zdradzając przy tym małe doświadczenie w prowadzeniu 
samochodu.

 

W  cadillacu  było  jeszcze  dwóch  oficerów  (jeden  w  czapce 

szwoleżerskiej z czerwonym otokiem) oraz cywil w palcie i me-
loniku. Rudziński  zauważył  również  forda Wendy, niestety, nie 
znał Zagórskiego i nie potrafił powiedzieć, którym samochodem 
generał odjechał.

 

Bez wątpienia cadillac został oddany do dyspozycji Wieniawy 

na  czas  manewrów  I  Brygady  Kawalerii.  Ustalenia  na  ten  temat 
zapadły  jeszcze  w  lipcu,  zaskoczeniem  natomiast  był  fakt,  że 
Wieniawa-Długoszowski 6 sierpnia otrzymał do dyspozycji jesz-
cze jeden samochód. Był to również cadillac i właśnie tym au-
tem pojechał na zjazd legionistów do Kalisza. Według oficjalnej 
wersji, pierwszy samochód powinien być w tym  czasie w oko-
licy  Ciechanowa,  jednak  zeznania  świadków  jednoznacznie 
stwierdzają, że feralnego wieczora pojazd znajdował się w War-
szawie.

 

Ustalono, że oba cadillaki oddano do dyspozycji Wieniawy--

Długoszowskiego  bez  kierowców,  co  nie  było  zwyczajną  prak-
tyką. Pojazd o numerze ewidencyjnym 24 został doprowadzony 
do koszar 1. pułku szwoleżerów 6 sierpnia około godziny 11, sa-
mochód przejął kapral Jan Bielski. Następnie „na podstawie załą-
czonego  biletu  wizytowego  pułkownika  Wieniawy-Długoszow-
skiego wydał omawiane auto jakiemuś kapitanowi, którego ani 
on, ani nikt w pułku nie znał". Wieniawa-Długoszowski uprzedził

 

background image

94 

Zaginięcie generała Zagórskiego 

go o tym telefonicznie, mówiąc, że po auto zgłoszą się oficerowie 
z jego wizytówką.

 

Samochód powrócił do GISZ dopiero 13 sierpnia, przebył  w 

tym  czasie  365  kilometrów,  podobno  na  trasie  Warszawa  -  Cie-
chanów i w okolicach Ciechanowa.

 

Natomiast drugi cadillac odjechał z Warszawy 6 sierpnia o go-

dzinie 15. Tym  samochodem  Wieniawa faktycznie pojechał  do 
Kalisza, towarzyszył  mu  kapitan Władysław Włoskowicz. Obaj 
oficerowie mieli doskonałe alibi, na zjeździe widziało ich wiele 
osób.  Śledczy  Mazurkiewicz  skonfrontował  zresztą  Włoskowi-
cza z jednym  z policjantów pełniących 6 sierpnia służbę przed 
dworcem - funkcjonariusz wykluczył możliwość, że Włoskowicz 
był tym kapitanem, którego widział za kierownicą cadillaca.

 

Zainteresowanie  śledczych  samochodami  GISZ  wywołało  za-

niepokojenie prominentnych piłsudczyków. W adiutanturze Bel-
wederu  zanotowano  wiele  połączeń  telefonicznych  do  majora 
Wendy - dzwonili różni oficerowie z Beckiem, Wieniawą i sze-
fem  prokuratury  wojskowej  generałem  Dańcem  na  czele.  Odno-
towano  nawet  połączenia  z  Druskiennikami,  gdzie  przebywał 
marszałek  Piłsudski.  A  jak  wiadomo,  Komendant  telefonów  nie 
znosił, a podczas urlopu już w szczególności.

 

Major Wenda złożył 12 września zeznania, zdecydowanie mi-

jając się z prawdą:

 

„Dnia 4 sierpnia 1927 roku na prośbę pułkownika Wieniawy--

Długoszowskiego  przeznaczyłem  dla  niego  do  wyjazdu  na  ćwi-
czenia stare auto kryte »Cadillac« nr 24, w tym celu wydałem pi-
semne polecenie Komendantowi Garażu, obecnie mi tu okazane, 
a ze względu na to, że w kolumnie belwederskiej mało jest szofe-
rów, kazałem je dać bez szofera, a to tym bardziej, że pułkownik 
Wieniawa mówił, że ma u siebie szofera".

 

W  rzeczywistości  kierownik  garażu,  porucznik  Staniszewski 

zeznał,  że  dotychczas  nie  praktykowano  wydawania  samochodu 
bez kierowcy.

 

background image

Opozycja parlamentarna w sprawie zaginięcia generała       95 

„Dnia 6 sierpnia - kontynuował Wenda - myśląc, że auto jest 

na poligonie, na prośbę pułkownika Wieniawy-Długoszowskie-

go dałem mu drugie auto kryte, także »Cadillac«, używane przez 

pana Marszałka i tym drugim autem jechał wraz z pułkownikiem 

Wieniawą świętej pamięci szofer Malinowski".

 

Wzmiankowany kierowca zginął w wypadku samochodowym 

4 września. Natomiast Wenda mógł osobiście stwierdzić, że Ca-
dillac nr 24 zamiast na poligonie był w Warszawie. Major widział 

go przed Dworcem Wileńskim 6 sierpnia wieczorem.

 

Trzynastego września przesłuchany został porucznik Emil Vac-

queret  (podwładny  Wieniawy-Długoszowskiego),  który  odsta-

wiał cadillaca nr 24 do garażu GISZ. Porucznik był wyraźnie zde-

nerwowany, a jego zeznania mętne. Przesłuchanie oficera miało 

szczególne  znaczenie,  albowiem,  jak  pamiętamy,  jedna  z  osób 

widziana w samochodzie przed dworcem miała czapkę szwole-

żerską. Nie ustalono jednak, co robił Vacqueret 6 sierpnia, można 

to uznać za wyjątkowe zaniedbanie śledczych. Inna sprawa, że 

w tym czasie nadeszły listy z Gdańska, które skierowały postępo-

wanie w inną stronę.

 

Piłsudczycy okazywali coraz większe zaniepokojenie. Śledztwo 

docierało do osób związanych blisko z Komendantem, należało 

sprawę zakończyć. Z  końcem  miesiąca  majora  Mazurkiewicza 

urlopowano, a następnie przeniesiono do Brześcia na stanowisko 

podprokuratora. A samo śledztwo zostało zawieszone.

 

Opozycja parlamentarna w 

sprawie zaginięcia generała

 

Nie tylko prasa i opinia publiczna okazywały zainteresowanie 

zaginięciem  generała.  W  sprawie  Zagórskiego  interweniowali 

czołowi politycy opozycyjni, inna sprawa, że w Polsce po prze-

wrocie majowym mieli wyjątkowo utrudnione zadanie.

 

background image

96 

Zaginięcie generała Zagórskiego 

Największą  aktywność  przejawiali  politycy  skupieni  w  sze-

regach  Związku  Ludowo-Narodowego.  Pod  koniec  sierpnia  na 
posiedzeniu  kierownictwa  powołano  komisję  polityczną,  której 
zadaniem było  przygotowanie szeregu interpelacji (znalazła się 
również sprawa zaginięcia Włodzimierza Zagórskiego). Zapyta-
nia planowano wnieść na nadzwyczajnej sesji parlamentu zwoła-
nej na 19 września.

 

Posłowie ZLN uzyskali poparcie innych klubów prawicowych, 

podjęto również starania o aprobatę PPS, co zakończyło się nie-
powodzeniem. Zabiegi endeków spowodowały ujawnienie treści 
interpelacji  obozowi  rządowemu,  co  umożliwiło  przygotowanie 
się  piłsudczyków  do  batalii.  Piłsudski,  przebywający  w  Drus-
kiennikach,  był  również  na  bieżąco  informowany  o  przebiegu 
wydarzeń.

 

Opozycjoniści nie mieli jednak szans na wniesienie sprawy na 

forum sejmu. Piłsudczycy po zdobyciu władzy skutecznie spara-
liżowali pracę parlamentu, używając do tego tzw. precedensów 
konstytucyjnych.  Wykorzystywano  luki  w  istniejących  przepi-
sach i sejm oraz senat nie mogły normalnie funkcjonować (sze-
rzej na ten temat w rozdziale zatytułowanym „Brześć").

 

Do tego stosowano bardziej brutalne formy nacisku na parla-

ment; nocą 30 września 1926 roku grupa oficerów wdarła się do 
mieszkania  i  dotkliwie  pobiła  endeckiego  posła  Jerzego  Zdzie-
chowskiego.

 

Marszałek  dobrze  znał  kulisy  napadu,  ale  traktował  sprawę 

wyłącznie jako element nacisku na posłów. Zgadzał się z opinią 
Sławka, że „lepiej połamać kości jednemu posłowi, niż wyprowa-
dzić na ulicę karabiny maszynowe".

 

Opozycja  nie  miała  szans,  aby  rząd  zajął  się  poważnie  inter-

pelacją w sprawie zaginięcia Zagórskiego. I chociaż 19 września 
interpelacja  oficjalnie  wpłynęła  do  laski  marszałkowskiej,  a  jej 
treść  przedrukowała  prasa,  to  pozostała  jedynie  martwym  doku-
mentem. Nikt nie odniósł się do sprawy okoliczności towarzyszą-

 

background image

Opozycja parlamentarna w sprawie zaginięcia generała       97 

cych zaginięciu generała, zapytań o czynniki urzędowe zamieszane 
w sprawę, ani nie wyjaśnił, jakie podjęto działania. Rząd realizo-
wał  zasadę,  że  wszelkie  interpelacje  wniesione  przed  zamknię-
ciem sesji parlamentu i pozostawione bez odpowiedzi „uważa się 
za niebyłe".

 

Następnego dnia po zgłoszeniu interpelacji Mościcki odroczył 

sesję sejmu o 30 dni, po czym zamknął ją bez zwoływania kolej-
nego posiedzenia izby. Na 3 listopada zwołano kolejną sesję, któ-
rą oczywiście odroczono do końca miesiąca. A wówczas upływa-
ła kadencja obu izb parlamentu. Sprawą Zagórskiego miał zająć 
się po wyborach nowy sejm.

 

1 chociaż piłsudczycy zdominowali nowy parlament, to los ge-

nerała  Zagórskiego  powrócił  na  salę  sejmową.  Szczególną  rolę 
odegrał w tym marszałek senatu poprzedniej kadencji, Wojciech 
Trąmpczyński.  W  czerwcu  1928  roku  wygłosił  przemówienie 
wzywające  rząd  do  ostatecznego  wyjaśnienia  sprawy.  Stwier-
dził, że „przecież nikt nie twierdził, że rząd tutaj palce maczał w 
tej  sprawie,  tylko  że  niedostatecznie  spełnia  swój  obowiązek 
śledzenia  sprawy".  Zauważył  również,  że  metody  zastraszania 
prasy nie przynoszą efektu, albowiem „cisza cmentarna, jaka jest 
w prasie", właściwie „niesłychanie ubliża" władzom państwa.

 

W ciekawy sposób ripostował minister sprawiedliwości Alek-

sander Meysztowicz (polityk konserwatywny):

 

„Dlaczego nie wykrywa się sprawców kilku przestępstw, któ-

rymi się panowie interesują? Odpowiem na to, że jest cały szereg 
przestępstw o niewykrytych sprawcach, i to nie bacząc na postę-
py techniki śledczej. Tak jest i u nas, tak jest za granicą [...]".

 

Meysztowicz słusznie zauważył, że śledztwo nie zostało umo-

rzone,  tylko  zawieszone.  Nie  znaleziono  żadnych  dowodów 
zabójstwa,  nie  znaleziono  również  zwłok  Zagórskiego.  Inna 
sprawa, że jak stwierdził jeden z posłów, nie widziano również 
żywego generała. Ale stara zasada policyjna głosi, że brak

 

background image

98 

Zaginięcie generała Zagórskiego 

Wojciech Trąmpczyński 

ciała  ofiary  wyklucza  oskar-
żenie  o  zabójstwo.  I  piłsud-
czycy  w  tym  wypadku  mieli 
rację.

 

Trąmpczyński  powracał  do 

do  sprawy  jeszcze  kilka  razy. 
W  listopadzie  wezwał  pre-
miera  do  wyjaśnienia  oko-
liczności  zwolnienia  Zagór-
skiego  z  aresztu.  Zauważył, 
że  „nikt  nie  może  w  to  uwie-
rzyć,  by  w  ten  sposób  zwol-
niono  więźnia  na  ulicy".  Po-
wiedział,  że  w  świetle  obo-

wiązujących procedur „więzień ten w ogóle nie był zwolniony". 
A w takiej sytuacji odpowiedzialność za jego los spoczywała na 
władzach.

 

Premier Bartel nie odpowiedział na pytanie. W grudniu 1929 
roku Kazimierz Switalski tłumaczył przyczyny konfiskat 
tytułów prasowych zajmujących się sprawą Zagórskiego:

 

„Konfiskowaliśmy  i  będziemy  konfiskować  nadal  wiadomo-

ści,  które  będą  pojawiać  się  o  »zabiciu«  generała  Zagórskiego 
dlatego, ponieważ ten fakt nie jest prawdziwy, i z tą chwilą, gdy 
w tej insynuacji pomawia się, że to czynniki rządowe tego zabój-
stwa dokonały, jak to zrobił poseł Rybarski, korzystając ze swej 
wolności  słowa  na  tej  trybunie,  darujcie  panowie,  ale  [...]  jest 
koniecznością u nas kłaść temu rozwydrzeniu słowa tamy, bo ono 
i krew kosztować może".

 

Switalski dobrze wiedział, o czym mówi.

 

 

background image

Plotki, plotki, plotki 

99 

Plotki, plotki, plotki

 

Zawieszenie  postępowania  nie  zahamowało  fali  domysłów  i 

spekulacji.  Nakłady  dzienników  opozycyjnych  wzrosły  o  kil-
kanaście  procent,  a  każda  konfiskata  oznaczała  dodatkową  re-
klamę.  Czasami  można było  odnieść  wrażenie,  że  dziennikarze 
specjalnie starali się o zajęcie numeru przez cenzurę, albowiem 
to zwiększało zainteresowanie czytelników. Inna sprawa, że nie-
którzy dziennikarze prowadzili śledztwo na własną rękę, czasami 
dochodząc do zadziwiających wniosków.

 

Z drugiej strony władze inspirowały pogłoski, że Zagórski żyje, 

że ukrywa się w kraju lub za granicą. Oprócz nieudolnych prób 
przesyłania rzekomych informacji (jak wspomniany  list w butel-
ce), zdarzały się lepiej przygotowane (listy z Gdańska). A publi-
kacje prasowe wiadomości, że ktoś gdzieś widział zaginionego, 
wprowadzały dodatkowe zamieszanie.

 

Opinię  publiczną  najbardziej  jednak  interesowały  plotki  o 

krwawym  zakończeniu  sprawy.  Krążyły  pogłoski,  że  Zagór-
skiego wyrzucono z samochodu (cadillaca nr 24) w połowie drogi 
z  Warszawy  do  Rembertowa.  Inni  uważali,  że  generała  zamor-
dowano  w  lokalu  „Strzelca"  przy  ulicy  Dobrej,  a  dokonać  tego 
mieli  osobiście  Wieniawa-Długoszowski  i  kapitan  Władysław 
Kowalewski. Najwięcej emocji wzbudziła jednak informacja, że 
Zagórskiego  zastrzelono  w  obecności  Piłsudskiego.  Podobno 
panowie mieli spotkać się w Belwederze i tam Zagórski obraził 
Marszałka,  a  nawet  uderzył  go  w  twarz  rękawiczkami  czy  też 
otwartą  dłonią.  Obecny  przy  rozmowie  pułkownik  Józef  Beck 
miał natychmiast zastrzelić generała.

 

Ostatnia plotka dobrze oddaje atmosferę warszawskiej  ulicy. 

Nie liczyły się fakty, ważna była sensacja. Nie miało znaczenia, że 
w ogóle nie doszło do spotkania Piłsudskiego z Zagórskim, chętnie 
powtarzano pogłoskę o zastrzeleniu Zagórskiego w Belwederze. 
A przy okazji wplątywano w sprawę coraz więcej osób z obozu

 

background image

100

 

Za

ginięcie generała Zagórskiego

 

rządowego. Kolejną ofiarą plotek warszawskiej ulicy został puł-
kownik Walery Sławek - najbliższy powiernik Komendanta.

 

Czternastego  sierpnia  na  łamach  „Rzeczpospolitej"  opubliko-

wano kolejny artykuł poświęcony zaginięciu Zagórskiego. Czy-
telnicy znaleźli tam łatwą do zidentyfikowania sugestię:

 

„Trzeba szukać cierpliwie. Czasem drobiazg, jakiś znak szcze-

gólny, ot, np. jakaś tam długa szrama idąca przez prawą skroń i 
zachodząca  aż  na  czaszkę,  może  być  kluczem  do  rozwiązania 
tajemnicy".

 

Autor artykułu po raz pierwszy zasugerował udział Sławka w 

porwaniu  generała.  Pułkownik  na  skutek  ran  odniesionych  od 
wybuchu  bomby  w  1906  roku  miał  wiele  charakterystycznych 
blizn na twarzy.

 

Trzy  dni  później  „Rzeczpospolita"  nie  była  już  tak  subtelna. 

Według kolejnej relacji, Zagórski po opuszczeniu samochodu udał 
się w kierunku Nowego  Światu  i  tam podszedł  do niego „jakiś 
pan w ciemnym cywilnym ubraniu, słusznego wzrostu, z odkry-
tą  głową  i  charakterystycznym  znakiem  na  czole.  Po  powitaniu 
obydwaj mężczyźni ruszyli w stronę ulicy Kopernika". Podobno 
godzinę później widziano Zagórskiego w okolicy politechniki, a 
dziennikarz  „Rzeczpospolitej"  sugerował,  że  „lukę  tę  wypełniła 
generałowi rozmowa o charakterze decydującym o jego losie".

 

Poza tąrelacjąbrak jest wiarygodnej informacji o udziale Sław-

ka w sprawie, była to wyłącznie plotka dziennikarska. Natomiast 
dziennikarze „Rzeczpospolitej", a szczególnie Tadeusz Dołęga--
Mostowicz mieli niebawem osobiście przekonać  się o metodach 
działań piłsudczyków.

 

Pod koniec września pojawiła się ulotka zatytułowana Prawda 

o generale Zagórskim. Odbitą na powielaczu, kolportowano anoni-
mowo pocztą, a nakład jej podobno wynosił aż 10 tysięcy egzem-
plarzy. Autor ulotki z wielu wersji o losach zaginionego złożył jed-
ną, dość logiczną całość, chociaż nie ustrzegł się błędów. Na pewno 
nie pochodził z Warszawy, nie znał bowiem topografii stolicy.

 

background image

Plotki, plotki, plotki

 

101

 

Według autora (lub autorów), Zagórskiemu w podróży z Wilna 

towarzyszył oprócz Miładowskiego jeszcze kapitan Myśl i szew-
ski.  Na  peronie  oczekiwali  na  niego  kapitanowie  Włoskowicz 
(towarzysz  podróży  Wieniawy  do  Kalisza)  i  Pląskiewicz  oraz 
działacz PPS Józef Łokietek (podobno specjalista od zadań spe-
cjalnych). W tym  czasie do forda wsiadł  wraz z Wendą i  Miła-
dowskim  kapitan  Kowalewski  -  nieco  podobny  do  Zagórskiego. 
Natomiast generała zawieziono cadillakiem do mieszkania Sław-
ka, następnie do mieszkania kapitana Kowalewskiego, wreszcie 
do lokalu „Strzelca" przy Dobrej.  Zażądano wydania dokumen-
tów kompromitujących Piłsudskiego, oferując w zamian paszport 
i  znaczną  kwotę  pieniędzy.  Kiedy  to  nie  przyniosło  rezultatu, 
Zagórskiego poddano torturom, zawieziono do Fortu Legionów i 
tam  zamordowano.  Zbrodni  dokonać  mieli  Wenda,  Piątkowski 
(który zaprzeczał, że cadillac nr 24 miał coś wspólnego z zaginię-
ciem generała), Myśliszewski i Łokietek. Ciało obciążono kamie-
niami i wrzucono do Wisły.

 

Ulotka  pozostaje  ciekawym  dokumentem  propagandowym, 

jednak autorów kompromitują błędy zawarte w relacji. Ulica Do-
bra  nigdy  nie  znajdowała  się  na  Pradze,  a  Fort  Legionów  przy 
ulicy Grójeckiej, pomylono również stopnie wojskowe oraz inne 
fakty drugoplanowe. Dodatkowo w aktach wojskowych nie odna-
leziono nigdzie oficera o nazwisku Myśliszewski.

 

Ulotkę  masowo  kolportowano,  zamieszczała  ją  również  prasa 

opozycyjna (numery dzienników zawierające jej treść lub stresz-
czenie  oczywiście  konfiskowano).  Policja  rozpoczęła  śledztwo 
w sprawie nielegalnego kolportażu, we Lwowie, w Kielcach i Ra-
domiu  aresztowano  kilkanaście  osób. W  sprawie interweniował 
bratanek  Zagórskiego.  Przyjął  go  Beck  i  oświadczył  zdecydo-
wanie, że rząd nie zamierza zajmować się anonimami, albowiem 
ich miejsce jest w koszu na śmieci. Już po wojnie ulotkę badało 
Ministerstwo Bezpieczeństwa Publicznego, usiłując zebrać infor-
macje na temat osób w niej wymienionych.

 

background image

102 

Zaginięcie generała Zagórskiego 

Pytania bez odpowiedzi

 

Ciekawą hipotezę na temat ostatnich godzin życia Władysława 

Zagórskiego przedstawił Zbigniew Cieślikowski  - autor książki 
o zaginięciu generała (Tajemnice śledztwa KO 1042/27). Według 
niego zasadzkę na Zagórskiego przygotowano w mieszkaniu jego 
nieobecnej przyjaciółki na Długiej. Generał wiedział zapewne, że 
bratanka i jego żony nie będzie w domu, a jego mieszkanie zostało 
wynajęte. Spiskowcy orientowali się, gdzie Zagórski się skieruje, 
niewykluczone, że zasugerowano mu to podczas jazdy z dworca. 
W tym czasie cadillac nr 24 już wyprzedził forda i pojawił się na 
Długiej, oczekując na generała. Cieślikowski nie określa, w jaki 
sposób pozbawiono Zagórskiego życia, zadowala się informacją, 
że dokonano zbrodni.

 

Wieniawa-Długoszowski  chyba  do  końca  życia  nie  wybaczył 

sobie udziału w zamordowaniu Zagórskiego. Marian Romeyko -
jego  podwładny  w  ambasadzie  w  Rzymie  -  pamiętał,  jak  ostro 
zareagował  na  sugestię,  że  brał  bezpośredni  udział  w  morder-
stwie.

 

„Panie, czy wie pan, że mnie oskarżają, żem zabił Zagórskie-

go? Ja? Ja przysięgam, że ja go nie zabiłem!".

 

Było  to  po  samobójstwie  Sławka,  w  kwietniu  1939  roku.  A 

Wieniawa nigdy nie kłamał.

 

Podobno również major Wenda zaręczał o swojej niewinności. 

Kilkanaście miesięcy po zaginięciu  generała w pewnym  wileń-
skim  lokalu zarzucono  mu  zamordowanie  Zagórskiego.  Wenda 
był pod wpływem alkoholu, siedział w towarzystwie kilku innych 
oficerów, zareagował jednak dość spokojnie. Dobitnie stwierdził, 
że to nie on zabił, a jego towarzysze wyprowadzili z lokalu ofice-
ra, który rzucił majorowi oskarżenie. Inna sprawa, że alibi, jakie 
miał Wenda, było bardzo wątłe; podobno po odwiezieniu Zagór-
skiego zameldował się u Prystora, po czym spędził dwie godziny 
u przyjaciółki na Smolnej. Następnie wyjechał do Druskiennik.

 

background image

Pytania bez odpowiedzi 

103 

Nigdy nie usiłowano sprawdzić jego relacji dotyczącej dwóch fe-
ralnych godzin.

 

W całej sprawie niewiele jest pewnych informacji. Właściwie 

tylko  to,  że  generał  Zagórski  wyjechał  z  Wilna  pociągiem  do 
Warszawy i  dotarł  na Dworzec Wileński.  A dalej  pozostają już 
tylko domysły.

 

Pytanie pierwsze i podstawowe dotyczy tego, czy los generała 

został  już  przesądzony  w  chwili  wyjazdu  z  Wilna.  Czy  piłsud-
czycy  zamierzali  go  zlikwidować  po  przybyciu  do  Warszawy? 
Czy też zabójstwo było wyłącznie planem alternatywnym, gdyby 
nie udało się dojść z nim do porozumienia? Stronnicy Marszałka 
dobrze wiedzieli, że żywy generał, nienawidzący z całego serca 
Piłsudskiego, był wyjątkowo niebezpieczny. Posiadał zbyt dużą 
wiedzę  mogącą  skompromitować  najwyższe  czynniki  obozu 
rządzącego. I rzucić cień na dobre imię Marszałka i jego obraz 
w oczach społeczeństwa.

 

Dlaczego jednak Zagórski nie skorzystał z posiadanych infor-

macji (i dokumentów) wcześniej? Był przecież osobą publiczną, 
miał duże możliwości nagłośnienia sprawy. Wydaje się, że gene-
rał zachowywał swoją wiedzę jako „list żelazny" - polisę bezpie-
czeństwa na trudną godzinę. Zawsze przecież istniała możliwość 
szantażowania  Piłsudskiego  posiadanymi  dokumentami.  Jednak 
po przewrocie majowym zdawał sobie sprawę, że Komendant i 
jego zwolennicy już nie wypuszczą władzy z rąk. A kilkunasto-
miesięczny  areszt  odbił  się  negatywnie  na  psychice  generała, 
mógł chcieć tylko zemsty i to natychmiast.

 

Zagórski  nie  mógł  być  już  dłużej  przetrzymywany  na  Anto-

kolu. Przyszedł czas na rozwiązanie problemu. Tylko czy ludzie 
tak  dobrze  go  znający  mogli  brać  pod  uwagę  zastraszenie  nie-
pokornego  oficera?  Chyba  bardziej  liczyli  na  zmuszenie  go  do 
milczenia  argumentami  natury  finansowej.  Generał  nie  był  od-
porny  na  perswazje  tego  rodzaju,  co  udowodnił  podczas  afery 
Francopolu. Jako elegancki mężczyzna potrzebował zawsze

 

background image

104

 

Zaginięcie generała Zagórskiego 

gotówki,  uchodził  za  kobieciarza,  a  ten  nałóg  jest  wyjątkowo 
kosztowny.

 

Czy piłsudczycy nie doszli z generałem do porozumienia, czy 

Zagórski  zażądał  zbyt  wiele?  Wydaje  się  wątpliwe,  by  istniała 
bariera finansowa. W przyszłości piłsudczycy wydawali kolosal-
ne kwoty na kampanie wyborcze, co spowodowało dochodzenie 
sejmowe (tzw. sprawa Czechowicza). Czyżby Zagórski zażądał 
gwarancji bezpieczeństwa, których nie potrafiono mu zapewnić? 
A może po prostu uznano, że nie ma już potrzeby przekupywać 
oficera, skoro wszystkie kłopotliwe dokumenty znalazły się w rę-
kach podwładnych Marszałka.

 

Nie można jednak wykluczyć, że Zagórski pozostał nieugięty. 

Miesiące uwięzienia pozostawiły na nim ślady, a zawsze uchodził 
za wyjątkowo upartego i zajadłego. W takim wypadku porywa-
cze faktycznie mogli zastosować przemoc fizyczną, mogli zresztą 
przekroczyć granicę, po której pozostało im tylko pozbyć się ska-
towanego oficera. A plotkowano, że w zaginięcie generała zamie-
szany był pułkownik Władysław Kostek-Biernacki uchodzący za 
specjalistę od „mokrej roboty" i wykonawcę specjalnych poleceń 
Marszałka. Zresztą wspomniany Łokietek również nie miał skru-
pułów.

 

Piłsudczycy musieli być gotowi na każde rozwiązanie. Zamie-

szanie z belwederskimi cadillacami, użycie osób najbardziej za-
ufanych, udział najwyższych czynników z ich obozu  wskazuje, 
że nie wykluczano fizycznej eliminacji Zagórskiego.

 

Może  zastanawiać,  dlaczego  Zagórski,  udając  się  do  przyja-

ciółki, nie skorzystał z łaźni, jak zapowiadał (nikt z jej pracow-
ników nie przypominał sobie generała). I czy naprawdę wysiadł 
przy  Krakowskim Przedmieściu,  jeżeli policjant i  kioskarka nic 
nie widzieli? A może Zagórski w ogóle nie dojechał w okolice 
Krakowskiego Przedmieścia?

 

Nie zamierzam wyjaśniać losu zaginionego generała, zapewne 

został zamordowany w stolicy lub jej okolicach. Jego ciało

 

background image

Pytania bez odpowiedzi 

105 

zniknęło, było  dużo możliwości  likwidacji śladów morderstwa. 
Ważniejsze wydaje się pytanie, jaką odpowiedzialność za los Za-
górskiego ponosił osobiście Piłsudski. I tutaj dotykamy niezwy-
kle ważnego problemu.

 

Można oczywiście powiedzieć, że rozkaz zabójstwa, szczegól-

nie na tak wysokim szczeblu, musiał wydać Marszałek osobiście. 
To jednak nie jest takie proste. Podwładni Komendanta posiada-
li  znaczną  autonomię  decyzji  i  Piłsudski  czasami  zadowalał  się 
wydaniem nie do końca sprecyzowanych rozkazów. W sprawie 
Zagórskiego mogły brzmieć, że Marszałek oczekuje załatwienia 
problemu. I Komendant spokojnie wyjechał do Kalisza.

 

Wenda, Miładowski czy kilku innych oficerów zamieszanych 

w  sprawę  nie  mogło  mieć  wystarczających  uprawnień,  aby  sa-
modzielnie  podjąć  decyzję  o  likwidacji  generała.  Nadawali  się 
wyłącznie  na  wykonawców.  Wieniawa-Długoszowski  nie  kwa-
lifikował się do popełnienia morderstwa, pomimo bezgranicznej 
miłości do Piłsudskiego nie splamiłby sobie rąk takim czynem. 
Zresztąmiał doskonałe alibi, w tym czasie był również w Kaliszu. 
W  całym  otoczeniu  Marszałka  było  tylko  dwóch  ludzi,  którzy 
mogli podjąć decyzję: Walery Sławek i Aleksander Prystor. Wy-
daje  się,  że  pomimo  zarzutów  „Rzeczpospolitej"  Sławek  pozo-
staje poza podejrzeniem. Od początku sprawę prowadził Prystor, 
którego dość niskie stanowisko służbowe nie oddawało miejsca, 
jakie  zajmował  w  elicie  władzy.  To  przecież  Prystor  wydawał 
rozkazy  sprowadzenia  kolejnych  więźniów z  Antokola  do War-
szawy,  to  jemu  meldowano  przebieg  wypadków.  I  jeżeli  ktoś 
wydał rozkaz fizycznej eliminacji Zagórskiego, to mógł być tyl-
ko on. Pod warunkiem, że podczas całej akcji nie doszło do nie-
szczęśliwego wypadku ewentualnie któregoś z wykonawców nie 
zawiodły nerwy.

 

Piłsudski był zbyt doświadczonym człowiekiem, aby nie prze-

widzieć takiego rozwiązania. I chociaż osobiście mógł nie wydać 
żadnego wiążącego rozkazu, to sprowadzając Zagórskiego do

 

background image

106 

Zaginięcie generała Zagórskiego 

Warszawy  w  terminie  zjazdu  legionistów,  wydał  na  niego  wy-
rok. Ale Marszałek był politykiem, wiedział, że polityka jest za-
jęciem brudnym, wymagającym czasem krwawych decyzji. Sam 
podejmował już takie (przewrót majowy), miał też podejmować 
w  przyszłości  (Brześć,  Bereza  Kartuska).  Potrafił  kalkulować, 
chociaż  wybierając  (w  swoim  przekonaniu)  mniejsze  zło,  wie-
dział, że nie pozostanie bez winy. Ale czy osobiście wydał  po-
lecenie  eliminacji  Zagórskiego? Czy była to  decyzja Pry stora? 
Czy  też  nadgorliwość  lub  błąd  bezpośrednich  wykonawców?  I 
jak  przebiegały  ostatnie  godziny  życia  generała  Włodzimierza 
Zagórskiego? Tego zapewne nigdy się już nie dowiemy.

 

background image

Rozdział 4

 

K

AMPAMIE 

B

OYA

-

Ż

EL

SKIEGO

 

background image

Brązownicy

 

„Każdemu prawie w Polsce dziś wiadomo - pisał w kwietniu 

1932 roku Tadeusz Żeleński - że zjawił się antychryst noszący 
miano Tadeusz Żeleński, a pseudonim Boy. Wyklinają go z am-

bon, wypisują o nim niestworzone rzeczy w różnych mniej lub 

więcej świątobliwych pismach i pisemkach. Ba, kiedy ów Boy 

chce wygłosić odczyt, bodaj o poecie sprzed pięciu wieków, urzą-

dza się całe krucjaty, aby nie dopuścić do tego zgorszenia. Rów-

nocześnie Sodalicja Pań w Krakowie odprawia zbiorowe modły 

o »nawrócenie się Boya«".

 

Trudno znaleźć w czasach Drugiej Rzeczypospolitej inną oso-

bę ze świata kultury atakowaną bardziej niż Boy. Nienawidzili 
go tradycjonaliści, prawicowcy, sfery konserwatywno-kościelne. 

Atakowano go za felietony literackie, za próby odbrązowienia 

życia Mickiewicza, za opinie o reformie prawa karnego, za pro-

pagowanie świadomego macierzyństwa, za negatywne wypowie-

dzi o roli Kościoła w państwie. A ofiara tych bezprzykładnych 

napaści nie rezygnowała z głoszenia poglądów, które wówczas 

wydawały się nowatorskie.

 

Żeleński podkreślał, że jego konflikt z konserwatystami miał 

podłoże świeckie. Boy nie atakował dogmatów wiary, sprzeci-

wiał się dominacji Kościoła w życiu kraju:

 

„Poszło o sprawy świeckie. Bardzo nad tym boleję; ale cóż po-

cząć, że gdziekolwiek wyłoni się paląca kwestia, w której ludzie

 

background image

110

 

Kampanie Boya-

Żeleńskiego

 

głowią się i radzą, co czynić, aby na świecie było trochę lżej i tro-
chę jaśniej, natychmiast wysuwa się złowroga czarna ręka i roz-
lega  się  grzmiący  głos:  »Nie  pozwalamy!  Nie  wolno  wam  nic 
zmienić,  nic  poprawić.  Wszystko  musi  pozostać  po  dawnemu; 
niczego tknąć nie pozwolimy w gmachu ciemnoty i ucisku. Kto-
kolwiek  chciałby  ulżyć  doli  człowieka  na  ziemi,  sprzeciwia  się 
prawu Boga, sprzeciwia się woli bożej«".

 

Początki konfliktu sięgają 1928 roku. Profesor Manfred Kridl, 

przygotowując wówczas popularne wydanie Dzieł Mickiewicza, 
zaproponował  Boyowi  napisanie  przedmowy.  Szanowany  polo-
nista  miał  nadzieję,  że  udział  Żeleńskiego  zwiększy  zaintereso-
wanie twórczością wieszcza, ale raczej nie spodziewał się zamie-
szania, jakie wywoła. Esej Żeleńskiego (Mickiewicz a my) ukazał 
się  w  „Wiadomościach  Literackich",  następnie  w  edycji  Dzieł 
Mickiewicza, wszedł również do zbioru Ludzie żywi.

 

Tadeusz  Żeleński  miał  wówczas  54  lata.  Od  lat  cieszył  się 

uznaniem czytelników, chociaż była to raczej dwuznaczna sława. 
Z jednej strony uchodził za niestrudzonego tłumacza dzieł litera-
tury francuskiej i cenionego recenzenta teatralnego, z drugiej był 
autorem Słówek, które „rodzice czytali w tajemnicy przed dzieć-
mi, a dzieci w sekrecie przed rodzicami". Nie inaczej było z pra-
cą tłumacza. Dla księgarni św. Wojciecha w Poznaniu przełożył 
utwory Pascala i Chateaubrianda, a jezuici w Chyrowie nie chcieli 
przyjąć do gimnazjum jego syna, motywując decyzję faktem, że 
ojciec  chłopca  był  tłumaczem  Kubusia  Fatałisty,  Żywotów  pań 
swawolnych 
Niebezpiecznych związków.

 

Żeleński  zawsze  podkreślał,  że  ma  dwoistą  naturę:  mędrca  i 

błazna.  Poważny  tłumacz  literatury  o  benedyktyńskiej  cierpli-
wości i humorysta lubiący żarty na pograniczu dobrego smaku. 
A z zawodu był przecież lekarzem, nawet posiadaczem dyplomu 
doktora nauk medycznych.

 

Przeszłość  Boya  była  równie  kontrowersyjna.  Burzliwa  mło-

dość w towarzystwie krakowskiej cyganerii Przybyszewskiego,

 

background image

Brqzownicy

 

m

 

 

Tadeusz Boy-Żeleński

 

background image

112

 

Kampanie Boya-

Żeleńskiego 

alkoholowe libacje i hazard karciany (do czego się bez oporów 
przyznawał),  a  następnie  współautorstwo  kolejnych  programów 
legendarnego  „Zielonego  Balonika".  A  z  drugiej  strony  współ-
praca z powszechnie szanowanym „Czasem" - organem krakow-
skich konserwatystów.

 

Na  początku  lat  dwudziestych,  po  przeprowadzce  do  stolicy 

Boy został kierownikiem literackim Teatru Polskiego. Współpraca 
trwała rok, następnie Żeleński objął stanowisko recenzenta teatral-
nego  w  „Kurierze  Porannym".  Współpraca  z  zamożną  redakcją 
gwarantowała spokojną egzystencję, ale ściągnęła na niego ataki 
obozu narodowego. Zarzucano mu, że on, były recenzent krakow-
skiego  „Czasu",  związał  się  teraz  z  Jedynym  wśród  prasy  pol-
skiej  domem  publicznym".  Żeleński  faktycznie  miał  możliwość 
wyboru, oferty otrzymał od różnych wydawców. Ale „Kurier" zło-
żył najlepszą propozycję, a stabilność finansowa gazety była po-
wszechnie znana. Z czasem Boy miał się przekonać, że prawicowi 
tradycjonaliści na zawsze pozostanąjego przeciwnikami.

 

Esej  Żeleńskiego  o  Mickiewiczu  wywołał  prawdziwą  burzę. 

Boy zasygnalizował tematy wyjątkowo niewygodne dla apologe-
tów wieszcza, odległe od oficjalnego obrazu. A przecież Mickie-
wicz nigdy nie był w naszym kraju „tylko poetą".

 

„Był przez wiek cały - pisał Boy - naszym sztandarem. Toteż 

wszystkie  partie  wyciągały  ręce  po  ten  sztandar,  aby  go  sobie 
przywłaszczyć. Wykręcano go, okrwawiano, czytano go z inten-
cją wyczytania tego, co się chce".

 

Boy zauważył, że Mickiewicza przekształcono w „symbol woli 

życia narodu". Jego utwory „stały się Pismem Świętym", wręcz 
„pielgrzymowano  do  jego  trumny".  Zdecydowanie  sprzeciwił 
się oderwaniu  dzieła od  życia twórcy, stwierdzając, że „artysta 
w szlafroku" jest bardziej interesujący niż jego pomnik. A prze-
cież  życie  Mickiewicza  obfitowało  w  wydarzenia  niezgodne  z 
idealnym  obrazem  wieszcza  narodu.  Inna  sprawa,  że  Mickie-
wicz faktycznie wcale nie chciał „cierpieć za miliony".

 

background image

Brqzownicy 

113 

Esej napisany był niezwykle efektownie, autor nawoływał, aby 

„odnowić  nasz  stosunek  do  naszego  najwybitniejszego  poety". 
Boy  nie  byłby  jednak  sobą,  gdyby  nie  prowokował  przeciwni-
ków:

 

„Wezwać naszych społeczników, polityków, moralistów, baka-

łarzy, aby - tak samo jak bolszewicy zwracają nam nasze skarby 
sztuki - zwrócili, bodaj na jakiś czas, Mickiewicza literaturze.

 

Zburzyć wszystkie pomniki Mickiewicza, odlać z nich wielką 

armatę i nabić w nią pewną ilość jego komentatorów.

 

Odełgać życie Mickiewicza, zbadać na nowo jego tajemnice i 

zakamarki,  nie  pod  kątem  »krzepienia  serc«  i  hipokryzji  naro-
dowej, ale pod kątem istotnej prawdy".

 

W prasie natychmiast pojawiły się polemiki, a obok nich bez-

pardonowe ataki:

 

„[...] należałoby Boya wyrżnąć w pysk  - nawoływał Jan Ko-

zicki na łamach »Głosu Narodu« - i skierować do niego wszyst-
kie te epitety, jakie Kmicic skierował do pułkownika Kuklinow-
skiego [...]:- Ty rzezimieszku! Ty podłoto! Ty panie Szelmowski 
z Szelmowa! Ty kutergębo! Ty niewolniku!".

 

Już  tytuł  polemiki  definiował  autora  {Szabes-Boy  o  Mickie-

wiczu), a Kozicki przyznał, że eseju Boya nie czytał. To niestety 
norma,  do  dzisiaj  najbardziej  zjadliwe  ataki  przeprowadzają 
osobnicy, którzy nigdy nie przeczytali negowanego utworu. Boy 
w kolejnym felietonie nazwał oponenta „półanalfabetą". Chyba i 
tak był delikatny.

 

Żeleński  kontynuował  badania  nad  życiem  Mickiewicza,  co 

nakręcało  spiralę  nienawiści.  Felietoniści  prześcigali  się  w  in-
wektywach, nie przejmując się rzetelnością własnych artykułów:

 

„Jedno pismo fałszuje cytaty - skarżył się Boy - drugie powta-

rza już sfałszowane i wyciąga z nich wnioski, trzecie lży, czwarte 
przy chwalą obelgom, piąte streszcza, pierwsze znów cytuje piąte 
i tak w kółko. Powstaje z tego splot złej wiary i fałszu, że go już 
sam diabeł nie rozplata".

 

background image

114 

Kampanie Boya-

Żeleńskiego 

Boy  skoncentrował  badania na  osobie  Ksawery  Deybel,  part-

nerki  Mickiewicza,  której  postać  całkowicie  wymazano  z  jego 
biografii. Panna Deybel była wychowawczynią dzieci wieszcza, 
a  przez  10  lat  jego  kochanką.  Poeta  mieszkał  z  nią  i  żoną  pod 
jednym dachem, płodząc dzieci obu paniom na zmianę (Ksawera 
była matką przynajmniej jednego potomka Mickiewicza). Żeleń-
ski uczynił pannę Deybel osią przewodnią Brązowników - felie-
tonów  ogłaszanych  w  „Wiadomościach  Literackich",  wydanych 
później w formie książkowej.

 

O  pannie  Ksawerze  zachowało  się  niewiele  relacji  -  Włady-

sław  Mickiewicz  (syn  i  biograf  poety)  skutecznie  wykreślił  jej 
obecność z życia ojca. Boy ogłosił „literacki list gończy", prosząc 
czytelników o nadsyłanie informacji o partnerce wieszcza. Przy 
okazji dostało się Andrzejowi Towiańskiemu i jego wyznawcom 
(do których należeli przecież Mickiewiczowie i  Ksawera). Boy 
bez  skrupułów  publikował  fragmenty  listów,  wspomnień  i 
pamiętników przedstawiających Towiańskiego w niekorzystnym 
świetle.  „Mistrz"  został  ukazany  jako  osobnik  otoczony 
intrygantami  (ze  szczególnym  uwzględnieniem  żony  i  szwa-
gierki),  erotoman  i  łakomczuch.  Żeleński  nie  ukrywał  luźnego 
podejścia  do  wierności  małżeńskiej  i  bulwersującej  (nawet  po 
latach) kwestii  ślubów i  rozwodów w obrębie sekty. A były to 
sprawy  wyjątkowo  niewygodne.  Boy  przypomniał,  w  jaki  spo-
sób  Towiański  rozwiązał  problemy  małżeńskie  Zofii  Komie-
rowskiej:

 

„Mówiąc  o  małżeństwie  moim,  powiedział  mi,  że  z  powodu 

zbyt  wielkiej  różnicy  wieku  między  nami  [małżonkami  -  S.K.] 
uwalnia mnie zupełnie od wierności małżeńskiej, której zresztą 
ani  Bóg,  ani  Kościół  od  nikogo  nie  wymaga  [podkreślenie  - 
S.K.]; mam tylko uważać, aby duch tego, który zajmie w moim 
sercu miejsce męża, był czysty i wolny; co powiedziawszy, zrobił 
znak krzyża świętego na moim czole [...] i gorący pocałunek na 
twarzy mojej składając [...]".

 

background image

Brqzownicy 

115 

Żeleński przypomniał  również oryginalne pomysły  Mickiewi-

cza:

 

„Pułkownik Kamiński [Michał Kamieński - S.K.] dziwne mie-

wał halucynacje, które sprowadzał natchnieniami umysłu swego, 
pobożnymi pieśniami. Miał zwyczaj, a raczej postanowił sobie, 
dwie godziny dnia każdego wyśpiewywać »Psalmy Dawida«, ka-
żąc żonie towarzyszyć sobie na fortepianie. Wyobraził sobie, że 
przód nim był pułkownikiem Kamińskim, przepędził jedno życie 
na oborze i  spełniał funkcje krowy. Toteż głos  jego był tak ry-
czący, że żona wzbraniała się mu towarzyszyć fortepianem. Mąż 
sprowadził Mickiewicza, a mistrz z powagą swoją wręczył Ka-
mińskiemu laskę grubą, mówiąc: »Daję ci moc nieposłuszną żonę 
do uległości tym kijem przyprowadzić«. Były płacze w domu i aż 
krewny  żony,  p.  Jakub  Malinowski,  musiał  łagodnie pomiarko-
wać męża".

 

To były jednak wyłącznie przymiarki. Żeleński ujawnił, że gdy 

władze  kościelne  zakazały  udzielania  towiańczykom  sakramen-
tów,  Mickiewicz  znalazł  rozwiązanie.  Osobiście  udzielił  ślubu 
małżonkom  Łąckim  (mieli  wcześniej  tylko  cywilny).  Stąd  już 
niedaleka droga do niezależnych od Kościoła (pomysł wieszcza) 
chrztów i pogrzebów. Ale jak mogło być inaczej, skoro niektórzy 
bracia głosili, że sam mistrz jest sakramentem!

 

Przypominanie  niewygodnych  faktów  nie  mogło  podobać  się 

tradycjonalistom.  Ale  krytyczne  uwagi  zgłaszał  nawet  Jan  Le-
choń,  którego  trudno  posądzać  o  pruderię  obyczajową.  Autor 
Karmazynowego poematu uważał, że działalność Boya nie wnosi 
nic nowego do badań nad twórczością Mickiewicza, wzbudzając 
wyłącznie  tanią  sensację.  Ale  największym  zaskoczeniem  był 
artykuł  Stanisława  Witkiewicza  (Witkacego),  który  zarzucał 
Żeleńskiemu „babranie się w brudach życia osobistego". Witkacy 
nigdy  nie  pretendował  do  roli  autorytetu  moralnego,  co  udo-
wadniał własnym życiem. Kilka lat wcześniej był zresztą partne-
rem erotycznym żony Boya, mieszkał nawet przez pewien czas

 

background image

116

 

Kampanie Boya-

Żeleńskiego

 

u  Żeleńskich.  Ale  Boy  miał  zawsze  do  niego  lekko  pobłażliwy 
stosunek,  uważając,  że  należy  go  „brać  takim,  jakim  jest,  ze 
wszystkimi dziwactwami i zboczeniami".

 

Kampania  antybrązownicza  Boya  przyniosła  jednak  efekty. 

Rozbudziła zainteresowanie życiem wieszcza i jego twórczością -
profesor Kridl miał całkowitą rację. Przy okazji Boy odsłonił kilka 
skrzętnie  skrywanych  tajemnic związanych  z  Ksawerą  Deybel  i 
sektą Towiańskiego. Ustalenia  Żeleńskiego  pozostały  aktualne do 
dziś. I chociaż kolejne pokolenia badaczy wzbogaciły wiedzę o ży-
ciu Mickiewicza, to palma pierwszeństwa należy do Boya. A sam 
Żeleński w tym czasie zaangażował się już w kampanie publicy-
styczne, które miały mu przynieść niezwykły rozgłos.

 

Dziewice konsystorskie

 

W 1929 roku Żeleński podjął temat reformy prawa małżeńskie-

go. W Polsce nie obowiązywały wówczas jednolite przepisy - po 
zaborcach odziedziczono kilkadziesiąt ustaw, odmiennych dla

 

 

Boy z Tuwimem w Krynicy 

background image

Dziewice konsystorskie

 

117

 

każdego zaboru. W Poznańskiem  obowiązywał  rozdział ślubów 
cywilnych  i  kościelnych  (te  ostatnie  miały  wyłącznie  charakter 
uroczystości religijnej), w dawnym Królestwie Polskim ślub ko-
ścielny miał dodatkową sankcję prawną, natomiast w Galicji ist-
niały wyłącznie śluby kościelne jako akty prawne. Oczywiście w 
zaborze rosyjskim i austriackim nie było rozwodów cywilnych - 
tam  rozwiązanie  małżeństwa  mogło  mieć  wyłącznie  charakter 
kościelnego unieważnienia. Ogółem w Rzeczypospolitej obowią-
zywało pięć odmiennych regulacji prawnych.

 

W tej sytuacji najczęstszym  sposobem unieważnienia małżeń-

stwa była zmiana wyznania. Z tego powodu dwukrotnie zmieniał 
religię  Józef  Piłsudski,  podobnie  postąpili  Bolesław  Wieniawa--
Długoszowski  czy  Józef  Beck.  W  przypadku  generała  Gustawa 
Orlicza-Dreszera właściwie trudno ustalić, jakiego był wyznania 
w różnych okresach życia. Generał pochodził z rodziny luterań-
skiej  (ewangelicko-augsburskiej),  w  1921  roku  poślubił  aktorkę 
Wandę  Filochowską  (która  unieważniła  wcześniejsze  małżeń-
stwo).  Ślub  odbył  się  prawdopodobnie  w  obrządku  rzymskoka-
tolickim,  natomiast  unieważnienie  związku  (trzynaście  lat  póź-
niej)  nastąpiło  przed  sądem  konsystorskim  Synodu  Wileńskiego 
Ewangelicko-Reformowanego  (kalwińskiego).  Trzy  tygodnie 
później  Orlicz-Dreszer  zawarł  kolejne  małżeństwo,  z  amery-
kańską rozwódką Olgą  Elwirą Stalińska z domu Ncal.  Tym  ra-
zem był to ślub świecki, zawarty w Urzędzie Stanu Cywilnego w 
Gdyni.

 

Unifikacja prawa była jednym z najważniejszych zadań młode-

go państwa polskiego. W 1919 roku powołano Komisję Kodyfi-
kacyjną, skupiającą najlepszych polskich prawników. Celem ich 
działalności było ujednolicenie przepisów cywilnych i karnych.

 

Prawo małżeńskie było wyjątkowo delikatną kwestią. Unifika-

cja nie wystarczała, równie ważne było dostosowanie przepisów 
do  realiów  życiowych.  Takie  podejście  nie  mogło  odpowiadać 
hierarchii kościelnej i publicystom konserwatywnym. Na łamach

 

background image

118 

Kampanie Boya-

Żeleńskiego 

prasy (a często także z ambon) atakowano komisję, zarzucając jej 
„bolszewizację" polskiego życia rodzinnego.

 

W  felietonach  ogłaszanych  na  łamach  „Kuriera  Porannego" 

Boy zajął się hipokryzją dotychczasowego ustawodawstwa. Ko-
ścielne unieważnienie małżeństwa wymagało pokaźnych środków 
finansowych: na prawników, na świadków, na lekarzy. Zdarzało 
się, że dowodami bywały medyczne świadectwa niemożliwości 
skonsumowania związku wystawiane kobietom, „które żyły kilka 
lat z mężem  i  miały kilku zdrowych kochanków".  Żeleński za-
uważył, że „każdy, kto się w jakikolwiek sposób zetknie ze spra-
wą unieważnienia, musi kłamać". Natomiast „akta takich spraw 
mają to do siebie, że każda kartka powinna być przekładana gru-
bym banknotem".

 

Trudno nie zgodzić się z Boyem, zasobność portfela była wa-

runkiem  powodzenia.  Doskonałym  przykładem  było  unieważ-
nienie  pierwszego  małżeństwa  Marii  Pawlikowskiej-Jasnorzew-
skiej.

 

„[...]  otrzymanie  takiego  rozwodu  -  opisywała  perypetie  sio-

stry Magdalena Samozwaniec - przedstawiało szalone trudności 
i  wymagało  olbrzymich  wkładów  pieniężnych,  jak  również  i... 
kłamstw.  [...]  Nieoceniony,  kochający  Tatko  działa,  jak  może, 
swoimi wpływami, przekupuje adwokatów, maluje portrety, wy-
daje na ten cel mnóstwo pieniędzy [...]. Rozwody istniały wów-
czas tylko dla ludzi, którzy mogli rozporządzać dużymi środkami 
pieniężnymi i mieli znajomości wśród kleru".

 

Oficjalnym  powodem  unieważnienia  małżeństwa  Jasnorzew-

skiej była oziębłość płciowa żony i nieskonsumowanie związku.

 

Sugestywny opis literacki przedstawił Tadeusz Dołęga-Mosto-

wicz w Karierze Nikodema Dyzmy. Tytułowy bohater, starając się 
o unieważnienie małżeństwa Niny z Kunickim,  został klientem 
najlepszego specjalisty w kraju:

 

„Gabinet mecenasa urządzony był z przepychem, łączącym po-

wagę z elegancją, surowość form ze znajomością smaku, słowem,

 

background image

Dziewice konsystorskie 

119 

odznaczał się tymi samymi cechami, co i jego właściciel, siwy już 
dżentelmen z niedużą, kwadratowo przystrzyżoną brodą, znako-
mitość w dziedzinie rozwodowej, radny miasta, Kurator Towarzy-
stwa Ochrony Rodziny i Szambelan Jego Świątobliwości. [...]

 

Nad  głową  mecenasa  w  szerokich  złoconych  ramach  wisiał 

wielki portret papieża.

 

Nie przerywając mówienia, adwokat otworzył biurko, wydobył 

teczkę, a z niej złożony we czworo wielki dokument na pergami-
nie. Rozłożył go w powietrzu.

 

Ze środka zwisały na białych jedwabnych sznurkach dwie wiel-

kie woskowe pieczęcie. Jedną z nich mecenas ucałował z czcią i 
podał dokument Dyzmie.

 

Dokument sporządzony był po łacinie, jednakże Nikodem do-

brze wiedział, co zawiera.

 

Było to unieważnienie małżeństwa Niny".

 

Dyzma osiągnął cel, ale okazało się to niezwykle kosztowne:

 

„[...]  mecenas  wydobył  z  teczki  małą  karteczkę,  coś  zliczył 

złotym ołówkiem i powiedział:

 

-  Moje  honorarium  zaś  wynosi  cztery  tysiące  dwieście  zło 

tych.

 

Dyzma aż podskoczył na krześle. 
-Ile?

 

-  Cztery tysiące dwieście, panie prezesie. 
-  Pan chyba żartuje! Myślałem, że będzie tysiąc, niech dwa! 
-  Panie prezesie, miałem zaszczyt od początku uprzedzić pana, 

że podejmuję się sprawy jedynie pod warunkiem uznania mego 
normalnego honorarium i wszelkich ubocznych kosztów. 

-Ale cztery tysiące! To razem kosztuje blisko sześćdziesiąt ty-

sięcy!

 

-  Pan  prezes  zechce  wziąć  pod  uwagę,  że  żaden  inny  adwo 

kat  w  tych  warunkach  nie  mógł  unieważnienia  przeprowadzić. 
Musiałem wydać znaczne kwoty na sporządzenie dodatkowych 
zeznań świadków...

 

background image

-Ale ci świadkowie przecież już nie żyją.

 

Adwokat uśmiechnął się blado.

 

- Istotnie, a chyba nie sądzi prezes, by wydobycie zeznań zza 

grobu miało kosztować taniej?".

 

Przeciętna  miesięczna  pensja  urzędnika  średniego  szczebla 

wynosiła wówczas około 300 złotych.

 

Wszystko odbywało się dalej tak, jakby nie było wielkiej woj-

ny i zmian w obyczajowości. U schyłku XIX stulecia Ignacy Jan 
Paderewski nie chciał zmieniać wyznania, zdecydował się zatem 
na kościelne unieważnienie małżeństwa swojej wybranki. Helena 
Górska miała z mężem syna, ale związek został uznany za nieby-
ły. Tym razem powodem był ślub w niewłaściwej parafii oraz nie-
pełnoletność panny młodej. Ojciec Górskiej wyraził wprawdzie 
zgodę na małżeństwo, ale nie dopełnił wymaganych formalności. 
Za plecami Heleny i Paderewskiego plotkowano, że unieważnie-
nie  małżeństwa  wybranki  wyjątkowo  dużo  kosztowało  pianistę 
(podobno  najwięcej  wziął  były  mąż).  Ale  Paderewskiego  stać 
było na takie wydatki.

 

Boy  bez  ogródek  zaatakował  nierówność  obywateli  wobec 

przepisów kościelnych: „[...] dawniej rozwód katolicki był rzad-
ki, odbywał się w tak wysokich sferach, że chudopachołkowi nie 
przyszło na myśl przymierzać go do siebie; obecnie rzecz układa 
się  tak,  że  najbogatsi  mogą  pozostać  przy  wierze  ojców,  śred-
niaczki muszą zmienić wiarę (bo taniej i prędzej), a biedacy mogą 
sobie żyć »na wiarę«. Trzy klasy, jak na kolei żelaznej".

 

Żeleński zwrócił też uwagę na dziwną prawidłowość  - więk-

szość  publicystów  katolickich  była  wyznania  ewangelickiego. 
Zmieniali religię ze względów małżeńskich, zachowując posady. 
Uznał to za wyjątkową hipokryzję, za dowód instrumentalnego 
traktowania spraw wiary.

 

Boy miał dobre rozeznanie w postępach prac Komisji Kody-

fikacyjnej. W jej składzie znalazł się dawny kolega z „Zielonego 
Balonika", prokurator Sądu Najwyższego - Zdzisław Pierni-

 

background image

Dziewice konsystorskie 

121 

karski. Panowie utrzymywali bliskie kontakty, a prawnik bywał 
częstym gościem u Żeleńskich na modnych wówczas herbatkach 
de 5 ä 7.

 

„Jakie  świetne  były  te  jego  artykuły  prawnicze  -  wspominał 

Piemikarski  felietony  Boya.  -  Umiejętnie  dobrane  przykłady, 
nieodparta logika, błyskotliwy dowcip złożyły się na całość, któ-
ra odniosła zwycięstwo na całej linii. Nie pomogły poważne dys-
kusje, pomógł dowcip".

 

Prace komisji z niepokojem obserwowała hierarchia kościelna. 

Dwudziestu pięciu  dostojników z prymasem  na czele oficjalnie 
potępiło projekt ustawy:

 

„Już  z  okazji  ostatniego  święta  papieskiego  napiętnowałem 

niesłychany  projekt  ustawy  o  małżeństwie  jako  zamach,  jako 
zuchwałą próbę wydania rodziny na bezeceństwa bolszewizmu. 
Komisja  Kodyfikacyjna  ośmieliła  się  jednak  zlekceważyć.  Nie 
można dość stanowczo odeprzeć tych haniebnych zakusów".

 

Proponowane  regulacje  prawne  obowiązywały  niemal  wszę-

dzie  w  Europie,  zatem  na  całym  kontynencie  „ludzie  żyli  jak 
zwierzęta". I Kościół w innych państwach zgodził się na śluby i 
rozwody cywilne, tylko w Polsce miał inne zdanie.

 

Biskupi  szerzyli  wizję  apokalipsy  wywołanej  nową  ustawą 

małżeńską:

 

„Zamierzone prawo jest sprzeczne z prawem  bożym.  Zamie-

rzone  prawo  jest  posiewem  bolszewizmu  u  nas  w  rodzinie.  Za-
mierzone  prawo  grozi  ojczyźnie  śmiertelną  zarazą  duchową  i 
ostateczną klęską. Obcy zaleją ziemie nasze - co nie daj Boże".

 

Felietony Boya (zebrane i wydane w tomie pod tytułem Dziewi-

ce konsystorskie) wywołały gwałtowne protesty środowisk katolic-
kich. A Żeleński dolał oliwy do ognia, zajmując się kondycjąmoral-
nąi etyczną kleru. Uznał, że podstawowym problemem jest celibat, 
„niebezpieczne siedlisko demoralizacji, zawsze zresztą kryte przez 
władzę duchowną". Abstynencja płciowa skutkowała chorobliwym 
przewrażliwieniem na sprawy seksualności, czasami prowadzącym

 

background image

122

 

Kampanie Boya-

Żeleńskiego 

do absurdu. Kiedy z okazji Bożego Ciała w Łomży zorganizowano 
zawody sportowe, głos zabrał miejscowy biskup. Młodzież wystę-
pującą w strojach sportowych uznał za skrajnie zdemoralizowaną 
a samo uczestnictwo za nielicujące z godnością katolika.

 

Dostojnik napiętnował fakt, że w „szkołach żeńskich odbywają 

się  ćwiczenia  gimnastyczne  w  takich  ubiorach,  że  obrażają  one 
uczucia wstydliwości młodzieży zmuszonej do ich używania", a 
na  boisku  sportowym  „odbywają  się  harce,  dające  okazję  do 
zgorszenia  i  do licznych  grzechów".  Biskup zalecił  podległemu 
klerowi kategoryczny protest przeciwko podobnym „występkom", 
a niezastosowanie się do zaleceń uznał za grzech śmiertelny!!!

 

Reakcja  Boya  była  typowa  dla  niego.  W  kolejnym  felietonie 

wyraził zdziwienie, że w sprawie kostiumów sportowych odwo-
ływano się do Boga, który „ludzi stworzył nago". Dla „wszech-
mocy bożej byłoby wszak drobnostką sprawić, aby dzieci rodziły 
się co najmniej w majtkach!!!".

 

Wojna z klerem jednak rzadko kończy się sukcesem. I kiedy 

Żeleński ruszył po kraju z odczytami o Francois Villonie, uczy-
niono wiele, aby zniechęcić potencjalnych słuchaczy.

 

„Doszło do naszej  wiadomości  - pisano w odezwie  Do kato-

lików  miasta  Płocka  -  że  Boy-Żeleński  ma  wygłosić  w  Płocku 
odczyt. Ze względu na całokształt działalności pana Boya-Żeleń-
skiego, która godzi w istotne zasady moralności chrześcijańskiej, 
mamy głębokie przeświadczenie, że wszyscy, którzy czują i myślą 
po katolicku, nie wezmą udziału w zapowiadanym odczycie".

 

Do  agitacji  przyłączyli  się  księża,  grożąc  z  ambon.  Podobno 

„służące w Płocku powtarzały sobie ze zgrozą, że ksiądz nie da 
rozgrzeszenia temu, kto pójdzie na wiec organizowany przez an-
tychrysta"!!!

 

Nie inaczej było we Włocławku, miejscowy dziennikarz kato-

licki pisał do czytelników:

 

„Rzecz ciekawa, kto  w naszym mieście odczuwa  potrzebę tej 

niewybrednej strawy, jakiej dostarcza biedny umysł godnego

 

background image

Dziewice konsystorskie 

123

 

współczucia człowieka. Jedno wiadomo, że ogół zdrowo myślą-
cych  obywateli  naszego  miasta  jeszcze  tak  nisko  nie  upadł,  by 
dla zaspokojenia swych potrzeb kulturalnych miał słuchać ludzi, 
których zainteresowania nie wychodzą poza wąski zakres spraw 
seksualnych...  Jesteśmy  przekonani,  że  obywatele  włocławscy 
nie dadzą się sprowokować. Nie pozwolimy sobie przed oczami 
roztaczać tak pojętej postępowości. Nie współdziałajmy z tymi, 
co dokonywaj amoralnego rozbioru Polski".

 

Stosowano również inne metody:

 

„W Toruniu - pisał Boy - wszystko zapowiadało się jak najlepiej, 

atmosfera przychylnego zainteresowania. Wieczór miał się odbyć 
w  sali  teatralnej.  Naraz  przychodzi  depesza:  »Odczyt  niemożli-
wy«. Co się stało? Po prostu pewne sfery zagroziły dyrektorowi te-
atru... zdemolowaniem sceny: kiedy ta groźba nie poskutkowała, 
przydano inną zapowiedź nieodnowienia dzierżawy gmachu, która 
wygasa dnia 1 kwietnia, podczas gdy kontrakty z aktorami są do 
września. Argument bez repliki! Atak był skierowany na ostatnią 
chwilę, tak aby za późno już było przenieść się do innej sali".

 

Kiedy Żeleński dotarł na Wybrzeże, nie zdziwił go już specjal-

nie  tytuł  na  pierwszej  stronie  miejscowego  pisma  katolickiego 
(Wróg Kościoła w Gdyni!!!). A odczyt jednak się odbył, ze znacz-
nym sukcesem.

 

Przeciwnicy  próbowali  rozmaitych  metod,  wyciągnięto  spra-

wę  pochodzenia  Boya.  Matka  Tadeusza  pochodziła  z  rodziny 
frankistowskiej  (ochrzczonych  Żydów,  z  frankistów  pochodziła 
również żona Mickiewicza), co wystarczyło, aby z Żeleńskiego 
uczynić agenta światowego syjonizmu.

 

„Kto by nie wiedział, że Żeleńscy sąbardzo starą polską szlach-

tą- pisał na łamach »Przeglądu Katolickiego« Kazimierz Moraw-
ski - mógłby mniemać, że językiem małego Tadzia był żargon. 
[...] Znamy zaś wszyscy smutek Boya - humorysty, destruktora, 
smutek, który, jeśli nie dziś, to sto czy dwieście lat temu żywił z 
pewnością upośledzony w Polsce talmudysta czy frankista".

 

background image

124

 

Kampanie Boya-

Żeleńskiego

 

Autor nie odmówił sobie rozważań na temat „cynizmu życia", 

„przegryzionego  grzybem  przeczenia  semickiego,  skrzyżowań 
sarmatyzmu i getta". Do „sztucznych Żydów lub pół-Żydów" za-
liczył  również  Szujskiego,  Matejkę  i  Wyspiańskiego,  torujących 
drogę „Żydom pełnokrwistym: Tuwimom, Słonimskim, Wittlinom

 

Polemiki prasowe nie były jedyną bron i ąantyboyowską. W ano-

nimach przychodzących na adres domowy nazywano go najemni-
kiem bolszewików, wariatem, chamem i ateistą. Przy takich epite-
tach porównanie go do „nierogatego zwierzęcia czworonożnego, 
które lubi się tarzać w błocie", było naprawdę drobiazgiem.

 

Dyskusja społeczna po felietonach Boya wpłynęła na stanowi-

sko Komisji Kodyfikacyjnej. Zliberalizowano projekt ustawy mał-
żeńskiej, jednak naciski Kościoła okazały się skuteczne. Kardynał 
Hlond oświadczył, że to „próba odcięcia Polski od kultury chrześ-
cijańskiej", a orędzia i oświadczenia hierarchów czytano z ambon. 
Podpisy pod protestami zbierano w kościołach, szpitalach i domach 
prywatnych,  orędzia  i  oświadczenia  przedrukowywała  Katolicka 
Agencja Prasowa. I jak zauważył ze smutkiem Boy, „wystarczyło 
jednego gestu naszych czarnych władców, aby przekreślić dziesię-
cioletnią  pracę  Komisji  Kodyfikacyjnej".  Sprawa  rozwodów  cy-
wilnych w Polsce nie została uregulowana aż do 1946 roku.

 

Piekło kobiet

 

Żeleński  nie  byłby  sobą,  gdyby  nie  zajął  się  kolejnym  trud-

nym  problemem.  Od  reformy  prawa  małżeńskiego  przeszedł  do 
karalności  aborcji,  którą  uznał  za  „największą  zbrodnię  prawa 
karnego". W kolejnych felietonach w „Kurierze Porannym" pi-
sał, że zakaz aborcji dotyczył w zasadzie kobiet niezamożnych. 
W  przypadku  gdy  „zajdzie  w  ciążę  panna  hrabianka,  albo  nie 
chce się dziecka pani bankierowej", to wówczas aborcji doko-

 

background image

Piekło kobiet

 

125

 

nywał  lekarz. Natomiast najuboższe kobiety skazane zostały na 
usługi różnych „babek", u których zabieg grozi śmiercią. Z ironią 
pisał, że niedoszła matka „często wraca w ręce lekarza, ale przy-
wieziona w stanie ciężkim do kliniki, lub wraca w jego ręce - na 
stole sekcyjnym".

 

Tym razem Boy miał poważnych sojuszników. Były prezes Sądu 

Apelacyjnego  i  prezes  Sądu  Najwyższego  zażądali  zniesienia  ka-
ralności aborcji, poparli ich inni prominentni prawnicy. Ale nawet 
zwolennicy zakazu z Komisji Kodyfikacyjnej opowiadali się za wy-
jątkami prawnymi (gwałt) i socjalnymi w projektowanej ustawie.

 

Felietony  Boya  odbiły  się  głośnym  echem  w  środowisku 

medycznym.  Jako  pierwsi  zareagowali  lekarze  z  Zakopanego 
(oświadczenie podpisało czterdziestu lekarzy):

 

„W  prawdziwym  przeświadczeniu,  że  realizacja  idei,  o  które 

walczy doktor Boy-Żeleński, stanie się podwaliną dla nowej, lep-
szej przyszłości jak najszerszych warstw społeczeństwa, że da im 
zdrowie i zadowolenie z życia, my, grono lekarzy zakopiańskich, 
ludzie,  których  powołaniem  jest  niesienie  pomocy  cierpiącym  -
doceniając  w  pełni  donio-
słość  podjętej  przez  swego 
wielkiego  kolegę  akcji  - 
przesyłamy 

mu 

słowa 

uznania,  solidarności  oraz 
życzenia  jak  najlepszych 
jego pracy wyników".

 

Podobny  charakter  miało 

oświadczenie  lekarzy  kali-
skich  nadesłane  do  redakcji 
„Wiadomości Literackich".

 

Po  raz  pierwszy  na  ła-

mach  polskiej  prasy  ktoś 
ośmielił się poruszyć ten

 

Irena Krzywicka 

 

background image

126

 

Kampanie Boya-

Żeleńskiego 

bolesny temat. Sam  Żeleński uważał zresztą aborcję za zło ko-
nieczne, za tragedię.  Dlatego zawsze opowiadał  się za świado-
mym macierzyństwem i antykoncepcją.

 

Boya  poparła  postępowa  inteligencja  -  oficjalne  deklaracje 

złożyli:  Irena  Krzywicka,  Maria  Pawlikowska-Jasnorzewska, 
Antoni Słonimski, Wincenty Rzymowski. W redakcji „Wiadomo-
ści Literackich" powstał specjalny dodatek („Życie Świadome"), 
w którym publikowali dziennikarze i lekarze. A sam Boy wziął 
udział w organizowaniu pierwszej w Polsce poradni świadome-
go  macierzyństwa.  Żeleński  należał  do  komitetu  organizacyjne-
go, a w gronie założycieli znalazła się jego żona Zofia, natomiast 
wśród propagatorek partnerka życiowa Irena Krzywicka.

 

„Poradnia  [...]  gdzie  pracowali  honorowo  wybitni  lekarze  -

wspominała  Krzywicka  -  gdzie  nie  było  mowy  o  skrobankach, 
tylko  o  zapobieganiu  ciąży  i  leczeniu  bezpłodności,  nie  miała 
zbytniego powodzenia. Kobiety bały się i wstydziły z niej korzy-
stać. Ta instytucja spotkała się w Polsce jedynie z potępieniem i 
drwinami, które bywały najdotkliwsze".

 

Środowiska klerykalne nie próżnowały. „Gazeta  Warszawska", 

„ABC" i „Głos Narodu" przeprowadziły bezprecedensowy atak 
na Boya, który poparł wiekowy senator Maksymilian Thullie. W 
październiku  1931  roku  na  posiedzeniu  senatu  zażądał  od  mi-
nistra spraw wewnętrznych cofnięcia koncesji na poradnię. Oczy-
wiście powodem interpelacji była troska o moralność publiczną.

 

Maksymilian Thullie słynął z wygłaszania pruderyjnych poglą-

dów. W 1928 roku, przebywając w Truskawcu, zaprotestował prze-
ciwko wystawie prac Brunona Schulza w Domu Zdrojowym. Sędzi-
wy przywódca Chrześcijańskiej Demokracji uznał dzieła Schulza 
za pornografię, wnosząc skargę do starosty. Urzędnik uchylił się 
jednak od decyzji, a rozgłos wzmógł zainteresowanie artystą.

 

Żeleńskiego  atakowali  nie  tylko  konserwatyści.  Nawet  saty-

ryczny  „Cyrulik  Warszawski"  -  pismo  „prowadzone  przez  do-
skonałych i postępowych poetów zamieszczało karykatury Boya

 

background image

Piekło kobiet 

127

 

jako alfonsa, zapraszającego do domu schadzek, albo jako fabry-
kanta aniołków".

 

Wśród ataków prasowych wyróżniał się artykuł Adolfa Nowa-

czyńskiego ogłoszony na łamach „Gazety Warszawskiej"  (Boy-
szewizm).  
Endecki  publicysta  zarzucił  Żeleńskiemu,  że  odwraca 
uwagę opinii publicznej od procesu brzeskiego:

 

„[...]  odwraca  uwagę  społeczeństwa  stołecznego  od  rzeczy 

pryncypialnych, społecznych i politycznych. Jego więc »socjal--
service«  jest  namiastkiem,  oszwabkiem,  mającym  na  celu  od-
wrócenie  uwagi  inteligencji  polskiej  od  sal  sądowych  w  stronę 
»poradni«,  »zamtuzów«  i  garsonek.  Toteż  rząd  umiał  ocenić  tę 
dywersyjną literaturę Boya i nie tak dawno wynagrodził go bar-
dzo pięknym subsydium".

 

W  sprawie  poradni  świadomego  macierzyństwa  nie  mogło 

oczywiście zabraknąć głosu Kościoła. Oto wyjątki z listu paster-
skiego biskupów polskich:

 

„Bóg  dał  wolność  ojczyźnie,  a  jej  dzieci  chcą  dla  niej  nowy 

grób wykopać. Już nawet kopią, bo w myśl tego projektu [Ko-
misji  Kodyfikacyjnej  -  S.K.]  powstają  poradnie  działające  pu-
blicznie.  Rodzice  prawdziwie  katoliccy,  prawdziwie  kochający 
swoją Ojczyznę, nigdy pod żadnym pozorem nie powinni iść za 
tą wstrętną, iście szatańską pokusą".

 

Zadziwiające,  że  biskupi  występowali  przeciwko  placówce, 

której celem było ograniczenie sztucznych poronień...

 

Boy odpowiadał rzeczowo: polemizował, przytaczał dokumen-

ty, podawał fakty. Jednak narastało w nim rozgoryczenie:

 

„Wiem, że sporo osób bierze mi za złe poruszanie pewnych te-

matów. To nie nadaje się do dzienników. W istocie jedna jest tylko 
rubryka w dziennikach, w której mówi się wszystko bez osłonek: 
rubryka kryminalna. Ale może właśnie dlatego jest ona tak obfita, 
że w innych rubrykach bywa tyle fałszu i przemilczeń".

 

W pierwotnej wersji projektu za dokonanie aborcji groziła kara 

pięciu lat więzienia. Brakowało klauzuli dopuszczającej zabieg

 

background image

128 

Kampanie Boya-

Żeleńskiego 

nawet ze względów medycznych. Uchwalony w 1932 roku ko-
deks karny określił karę trzech lat więzienia dla matek przerywa-
jących ciążę i pięciu lat więzienia dla wykonawcy zabiegu. Wy-
łączono jednak z paragrafu względy zdrowotne, przypadki ciąży 
u nieletnich, w wyniku gwałtu czy kazirodztwa. Nie wprowadzo-
no jednak prawa do usunięcia ciąży ze względów społecznych, 
kampania Boya zakończyła się więc połowicznym sukcesem.

 

Niestety, nie udało się utrzymać funkcjonowania poradni świa-

domego macierzyństwa:

 

„Zajadłe  napaści  prasy  -  pisała  Krzywicka  -  kazania  księży, 

niemożność z naszej strony prowadzenia jakiejś szerszej propa-
gandy,  wreszcie  brak  niezbędnych  funduszy,  wszystko  to  spra-
wiło, że frekwencja w poradni była nadzwyczaj mała. Z czasem 
zgasła  cicho,  ale  nieodwołalnie.  Tyle  że  poruszyliśmy  trochę 
umysły  i  uświadomiliśmy  lekarzy  dobrej  woli.  Ale  Kasa  Cho-
rych nie chciała o nas słyszeć, więc doraźnie przysłużyliśmy się 
raczej  kobietom  zamożnym,  które  mogły  sobie  pozwolić  na 
wizytę u prywatnego  ginekologa. A przecież chcieliśmy służyć 
właśnie kobietom biednym i umęczonym, obarczonym licznym 
potomstwem,  którego  przy  nędznych  płacach  nie  mogły 
wychować.  Było  oczywiste,  że  nie  trafimy  do  mas.  Konieczne 
poparcie jakiejś większej organizacji społecznej, pomoc państwa 
-  nie  nadeszły,  toteż  nasze  wysiłki  nie  zostały  uwieńczone 
sukcesem".

 

W  gronie  przeciwników  Boya  pojawiały  się  najdziwniejsze 

postacie.  Jerzy  Braun  w  dwutygodniku  „Zet"  zapowiedział  „li-
kwidację  Boya"  za  „szkodliwy  wpływ  na  bezkrytyczne  społe-
czeństwo". Nie pamiętał, że trzy lata wcześniej stwierdził: „Boy 
jest zjawiskiem - o tym nie wolno zapominać". Ale wyjaśnienie 
tego  fenomenu  wydaje  się  nietrudne.  W  międzyczasie  Żeleński 
(jako  recenzent  teatralny)  skrytykował  niemiłosiernie  sztukę 
Brauna. Nic dziwnego, że Boy pisał z zadumą: „urażona ambicja 
grafomanów" daje „siłę jadu", zabójczą „furię nienawiści".

 

background image

Nasi okupanci 

129

 

Ataki prasy na Boya nie pozostały bez bardziej prozaicznych 

skutków.  Każdy  tytuł  prasowy  musi  dbać  o  czytelników,  o  na-
kład. Dziwnym trafem podczas najgorętszych polemik Boy stra-
cił podstawy bytu materialnego - redakcja „Kuriera Porannego" 
zdecydowała o zakończeniu współpracy.

 

„Cała  nagonka  prowadzona  przeciwko  Boyowi  -  opisywała 

Krzywicka - skończyła się źle, bo inaczej być nie mogło. Przede 
wszystkim  w  »Kurierze  Porannym«  wypowiedziano  mu  pracę, 
która stanowiła podstawę jego utrzymania. Było to ze wszech miar 
bolesne i dlatego, że uderzało po kieszeni, i dlatego, że w »Ku-
rierze« miał swój krąg czytelników, którzy go rozumieli, lubili, i 
dlatego wreszcie, że on, pisarz sławny, ale już niemłody, musiał 
rozglądać się za pracą. Żadne pismo warszawskie go nie chciało, 
a »Wiadomości« już i tak były nasycone jego artykułami".

 

Do  dzisiaj  nie  wyjaśniono  przyczyn  rozdźwięku  pomiędzy 

Żeleńskim  a  redakcją  „Kuriera  Porannego".  Boy  przeszedł  na 
trzy lata do „Ilustrowanego Kuriera Codziennego", ale nie był to 
najlepszy wybór (innego zresztą nie miał). Popularny „Ikac", był 
tytułem  nastawionym  na  sensację  i  Boya  „nie  drukowano  by-
najmniej na honorowym miejscu, ale na ostatniej stronie, gdzieś 
kątem". Innym problemem były zarobki, znacznie niższe niż w 
warszawskiej redakcji.

 

Po trzech latach wygnanie się skończyło  - Żeleński powrócił 

na łamy „Kuriera Porannego" (podobno jednak na gorszych wa-
runkach finansowych niż poprzednio). Nie wiadomo, czy redak-
cja była „przerażona spadkiem nakładu", czy zadecydowały inne 
kwestie. Ale wówczas kampanie społeczne Boya już wygasały.

 

Nasi okupanci

 

W  1932  roku  na  łamach  „Wiadomości  Literackich"  Żeleński 

wystąpił przeciwko polityce Kościoła. Przy okazji zwrócił uwa-
gę na ustępliwość rządu polskiego wobec hierarchii katolickiej,

 

background image

130 

Kampanie Boya-

Żeleńskiego 

a konkordat z Watykanem uznał za „niepoczytalny". Zauważył, 
że  prymas  Hlond  przemawia  jak  „przedstawiciel  postronnego 
mocarstwa  rezydujący  w  naszym  kraju",  co  więcej,  że  używa 
„tonu władcy". Natomiast każdy komunikat Katolickiej Agencji 
Prasowej  „zawiera potwarz lub  kłamstwo, czelne, obliczone na 
najniższy poziom odbiorcy".

 

Ponownie  piętnował  celibat,  prowadzący  do  demoralizacji  i 

dewiacji  psychicznych.  Obowiązek  zachowania  czystości  płcio-
wej  skutkował  życiem  w „atmosferze fałszu, ucisku,  ciemnoty, 
szpiegostwa, denuncjacji". Poziom intelektualny kleru był wyjąt-
kowo niski, czego przykładem poradnik Co czytać? ojca Mariana 
Pirożyńskiego.

 

Książkę wydali jezuici z Krakowa, spotkała się z entuzjastycz-

nymi opiniami środowisk katolickich.

 

„Dziełko  ojca  Pirożyńskiego  -  pisano  na  łamach  »Przeglądu 

Powszechnego«  -  wypełnia  dotkliwą  lukę  w  piśmiennictwie 
polskim:  brak  katolickiej  oceny  całokształtu  twórczości  beletry-
stycznej.  Dotychczas  stosowano  najrozmaitsze  oceny:  estetyczne, 
narodowe, państwowe, ekonomiczne; tylko o etycznej jakoś sta-
le zapominano. Poradnik Co czytać? przezwyciężył ten bezwład 
i powinien stanowić punkt wyjścia do dalszych prac w tym kie-
runku. Pragnąc osiągnąć możliwie największy stopień obiektywi-
zmu, autor opiera się na autorytecie Kościoła. Trzeba przyznać, 
że autor ma dar w kilku lapidarnych słowach scharakteryzować 
pisarza, uchwycić zasadniczy ton jego twórczości ze strony etyki. 
Pomimo wyraźnej tendencji do umiaru, ocena ta nie dla wszyst-
kich  pisarzy  wypadła  przychylnie,  ale  to  już  nie  jest  wina  ojca 
Pirożyńskiego".

 

W rzeczywistości ojciec Pirożyński zanegował większość lite-

ratury światowej. Odrzucona została twórczość Goethego („naro-
bił wiele złego"), Balzaka („nie ma w niej głębszej myśli"), Di-
ckensa  („sceny  wyznań  miłosnych  opisuje  zbyt  drobiazgowo"), 
Musseta („żył rozpustnie i swe marne życie opisywał"), Stendha-

 

background image

Nasi okupanci 

131

 

la  („niezdrowe  i  bezbożne  romanse").  Nie  lepiej  potraktowano 
autorów polskich. Nie przeszedł kwalifikacji Żeromski (,JDzieje 
grzechu  -  
ohyda"),  Berent  („niezdrowy"),  Parandowski  („opo-
wiadania  rzekomo  mitologiczne,  a  naprawdę  pornograficzne"), 
Nałkowska (,Jlomans Teresy Hennert - bezwartościowa powieść 
przetykana niestosownymi obrazkami").

 

Pirożyński  analizował  literaturę  niemal  wyłącznie  pod  kątem 

seksu, a jedynym wyznacznikiem wartości było: „czy się nie ca-
łują". Dlatego zalecał Nos notariusza Edmunda Abouta („wolne 
od  niestosowności")  lub  Z  życia  wiejskiego  proboszcza  Karola 
Bueta. Obsesyjnie przestrzegał przed „pornografią", inna rzecz, 
że pojęcie to było u niego niezwykle szerokie. Ale erudycja ojca 
Pirożyńskiego w sprawach literatury erotycznej wprowadzała w 
osłupienie:

 

„Przyznam się - dziwił się Boy - że nie znam ani jednej książki 

Pitigrillego,  ksiądz  Pirożyński  zna  bez  mała  wszystkie  (Pas 
cnoty, Kokaina, Obraza moralności, Osiemnaście karatów dzie-
wictwa). [...] 
Ten ojciec redemptorysta zna wszystkie sprośności, 
bodaj najbardziej zapomniane i przedawnione".

 

Pirożyński,  zajadle  krytykując  „pornografów",  informował 

jednak, które utwory zostały przetłumaczone na język polski. Że-
leński zauważył, że postępuje jak dziennikarz brukowej gazety: 
„gromiąc odkryty przez policję dom schadzek, podaje jego szcze-
gółowy adres".

 

Cały  poradnik  przepojony  był  odrazą  do  erotyki.  Dla  autora 

mniej  naganne  było  wyrzeczenie  się  chrześcijaństwa  niż  opisy 
życia uczuciowego bohaterów. Oto tego doskonały przykład:

 

„Sabatini - Sokół morski, awanturnicze przygody w XVI wieku 

Anglika, który przyjmuje mahometanizm, potem wraca do Anglii; 
z wyjątkiem zaprzania się wiary, nic niestosownego nie ma".

 

Poradnik zawierał najwięcej ocen negatywnych, pojawiały się 

jednak określenia „takie sobie" lub „moralnie obojętne". Zdarza-
ły się również informacje, że „nic niestosownego nie ma" lub że

 

background image

132

 

Kampanie Boya-

Żeleńskiego

 

utwór jest „nieszkodliwy". Natomiast biografia handlarza broni, 
który zrobił na tym zajęciu majątek, była dla Pirożyńskiego „po-
uczającą biografią". Nic dziwnego, że oburzony Boy pisał:

 

„Łajdackie życie hieny żerującej na dostawie broni to dla księ-

dza  Pirożyńskiego  »pouczająca  biografia«.  [...]  Powieść  agitująca 
przeciwko karze śmierci jest dla niego zaledwie »nieszkodliwa«; 
pomysł  opieki  nad  kandydatami  na  samobójców  -  niezdrowy, 
wśród obelg rzuconych na Anatola France'a mieści się epitet »za-
gorzały pacyfista«; za to innego autora chwali ojciec Pirożyński, 
że »w kreśleniu okropności wojny jest umiarkowany«".

 

Dla Boya ojciec Pirożyński był kwintesencją polskiego kleru, 

z jego obsesjami i ograniczeniami:

 

„Pamiętamy jeszcze okres powojenny; ziemia kurzyła się jeszcze 

od krwi, przed Europą otwierały się całe kompleksy nowych zagad-
nień gospodarczych i moralnych, a księża nasi umieli tylko grzmieć 
z ambon przeciwko krótkim włosom, krótkim sukienkom, przeciw 
gołym ramionom pierwszych wioślarek. Najwyższe dla nich zada-
nie to nie dopuścić, aby jakaś para się pocałowała - bodaj w książce 
- poza tym wszystko jest dla nich »moralnie obojętne«. Życie prze-
pływa koło nich jak coś obcego, niezrozumiałego, nienawistnego. 
Widzą tylko genitalia, bodaj w gipsowym posągu. Chorzy ludzie! 
[...]  Tak,  ta  idiotyczna  i  przez  to  pozornie  niewinna  książeczka 
spełnia doniosłe zadanie: dokumentuje poziom etyczny i umysłowy 
naszego kleru. Powinna stać się sygnałem alarmowym".

 

Beniaminek

 

W 1933 roku na rynku wydawniczym ukazała się książka Karola 

Irzykowskiego Beniaminek. Rzecz o Boyu-Żeleńskim. Irzykowski 
był związanym z lewicą pisarzem, dramaturgiem i krytykiem.  Z 
apolitycznym  Boyem  nigdy  nie  potrafili  znaleźć  wspólnego  ję-
zyka, chociaż znali się jeszcze z krakowskich przedwojennych

 

background image

Beniaminek

 

133

 

czasów. Złośliwi twierdzili, że przyczyna leżała w odmiennych 
upodobaniach. Irzykowski był doskonałym szachistą, a Boy zde-
cydowanie wolał hazard karciany. A to zupełnie inne światy.

 

Irzykowski zazdrościł Boyowi powodzenia. Zapewne każdy pi-

sarz poruszony byłby faktem, że marszałek Piłsudski, komentując 
rokowania z bolszewikami w Rydze, cytował Boya („I w tym cały 
jest ambaras, aby dwoje chciało na raz"). Irzykowski zazdrościł 
również Żeleńskiemu powodzenia u kobiet, a trzeba przyznać, że 
było  czego.  Wśród  luminarzy 
naszej  kultury  podobne  szczęś-
cie  miał  chyba  tylko  Roman 
Polański.

 

Beniaminek  był  niewybred-

nym  atakiem  na  Boya  pisarza, 
Boya  publicystę.  Irzykowski 
zarzucał  Żeleńskiemu  niskie 
pobudki i niegodne metody:

 

„Po  śmierci  Żeromskiego 

różni  literaci  gramolili  się,  by 
zająć  opróżniony  tron  wiesz-
czów. Boy wlazł od strony tylnej 
i  uprzedził  wszystkich,  a  naród 
zatwierdził go oklaskami".

 

Oczywiście  sam  podstęp  nic 

wystarczał,  potrzebne  było  po-
parcie innych:

 

„Za  nim  jest  BB  [prawdopo-

dobnie  BBWR  -  S.K.],  za  nim 
są Żydzi i Żydóweczki, za nim - 
z serca - PPS, za nim jest rząd i 
nierząd".

 

Boy z przetłumaczonymi przez siebie 
książkami literatury francuskiej
 

 

background image

134 

Kampanie Boya-

Żeleńskiego 

Irzykowski zazdrościł Boyowi nie tylko „Żydóweczek", oka-

zywał zazdrość również o Irenę Krzywicką:

 

„[...]  pani  Krzywicka  w  korespondencjach  z  Warszawy  opo-

wiada prowincji, jak to gdy Boy wejdzie do cukierni »Ziemiań-
skiej«, oczy kobiet tęsknie obracają się ku niemu".

 

Dostało  się  również  samej  Krzywickiej,  nazwanej  „egerią 

boyizmu",  nie  lepiej  potraktował  Pawlikowską-Jasnorzewską 
(„wieszczka  różowej  magii").  Po  tych  wycieczkach  osobistych 
powrócił do zarzutów czysto literackich.

 

Ogłosił,  że  „Boy  ani  jednej  prawdziwej  książki  nie  napisał", 

natomiast skutecznie uprawiał „dumping myśli". A z niemal każ-
dej  strony  pamfletu  przebija  zazdrość  o  popularność,  o  uznanie 
czytelników.  Na  domiar  złego  Irzykowski  przejawiał  podobne 
obsesje seksualne, co prawicowi polemiści. Zarzucił Boyowi, że 
„niczego więcej nie wymaga od świata, jak tylko odrobiny swobo-
dy płciowej". Stał się „męczennikiem frywolności", a „z historii 
literatury zrobił wielkie plotkarium". A jedyna „dziedzina, w któ-
rej Boy forsował pewien ideał z niepraktycznością godną lepszej 
sprawy:  to  ideał  swobód  płciowych".  Dostało  się  Żeleńskiemu 
za dyskusje o Mickiewiczu („surogat ciekawości  płciowej"), za 
wzmianki o homoseksualizmie Żmichowskiej.  Irzykowski uznał, 
że  według  Boya  „skandal  jest  środkiem  godziwym",  albowiem 
zwiększa nakład. Obsesje seksualne posunął do tego, że zarzucił 
Boyowi: „o Freudzie nie wspomina i nie lubi wspominać: konku-
rencja zanadto się narzuca".

 

Psychozy  erotyczne  krytyka  zdominowały  tekst  Beniaminka, 

a pisał to człowiek, który w życiu prywatnym wcale nie był pru-
deryjny. Człowiek, z którym intymne spotkania bez zobowiązań 
Zofia Nałkowska określała mianem „dygresji erotycznej"...

 

Antoni Słonimski nawet po latach nie potrafił wybaczyć Irzy-

kowskiemu ataku na Boya. Pisząc swój Alfabet wspomnień, za-
uważył, że krytyk był „pieniaczem i komplikatorem". Dał do zro-
zumienia, że Irzykowski nigdy nie dorównał Boyowi jako pisarz, 
właściwie był tylko „korektorem", a nie literatem.

 

background image

Beniaminek 

135 

„Ten Beniaminek - pisała Irena Krzywicka - napsuł dużo krwi 

Boyowi. A sprawa była nieprzyjemna i z tego względu, że obaj 
pisarze  musieli  się  spotykać  na  posiedzeniach  Akademii 
Literatury  oraz  na  premierach,  gdyż  obaj  byli  recenzentami 
teatralnymi. Boy nie miał nic przeciwko Irzykowskiemu i gotów 
był utrzymywać z nim najlepsze stosunki, toteż ta nagła napaść 
sprawiła  mu  wiele  przykrości.  I  skłoniła  do  jednego:  nie 
tłumaczyć się w druku, nie prostować, nie bronić się, jak to czy-
nił dotąd, bo to i tak na nic się zdaje. Żadne rozsądne słowo do 
przeciwnika nie dotrze i tak, a tylko sprawę zagmatwa, sfałszuje. 
Toteż  działalność  Boya  -  polemisty  nie  trwała  długo.  Zamknął 
się  w  sobie  i  pisał  to,  co  uważał  za  stosowne,  nie  reagując  na 
napaści".

 

Nie było to do końca zgodne z prawdą, a Beniaminek nie był 

jedyną antyboyowską książką wydaną w tym roku. Ukazała się 
również antologia Prawda o Boyu-Żeleńskim z obszernym wstę-
pem Czesława Lechickiego. Zebrano w niej publicystykę praso-
wą  z  ostatnich  lat  autorstwa:  Brauna,  Morawskiego,  Miłaszew-
skiego,  Nowaczyńskiego,  Irzykowskiego,  Moszczeńskiej.  Pisarz 
ukazany został jako pijak, hazardzista i erotoman, zajmujący się 
tłumaczeniami utworów kryminalistów, zbiegłych mnichów, bez-
bożników i sceptyków.

 

Boy  odpowiedział  przeciwnikom  dwukrotnie.  Opublikował 

polemikę  na  łamach  „Wiadomości  Literackich",  a  szczególnie 
cenna jest jego opinia o Beniaminku (artykuł Brzydka książka).

 

Zauważył,  że  Beniaminek  to  książka  „pisana  przez  osobnika 

dotkniętego  brakiem  muzykalności  literackiej  i  to  nie  tylko  w 
sferze żartu i humoru! Ten człowiek nigdy nie wyczuwa tonu. W 
muzyce nie jest to możliwe, aby ktoś bez słuchu mógł zajmować 
się muzyką; w krytyce literackiej zdarza się to niestety".

 

Wykpiwa obsesje seksualne Irzykowskiego, a na zarzuty doty-

czące Freuda odpowiada, że o Koperniku też nie wspomina, co 
wcale nie oznacza, że uważa go za konkurencję. Zdecydowanie 
odpiera oskarżenia, że jego celem jest wyłącznie reklama.

 

background image

136 

Kampanie Boya-

Żeleńskiego 

„Ładna  reklama!  Byłem  kiedyś  w  istocie  »beniaminkiem« 

Polski, byłem jednym z najpowszechniej lubianych pisarzy, ale 
odkąd wdałem się w walkę o pewne sprawy, które uważam za po-
trzebne i ważne, jestem jednym z najbardziej zohydzanych. I pan 
Irzykowski uważa, że robię to »dla reklamy«. Widać biedaczyna 
nie zaznał jej nigdy".

 

Z całego tekstu Boya przebija jednak zniechęcenie. Pisarz był 

już  zmęczony  ciągłymi  napaściami,  chociaż  nie  porzucił  daw-
nych obyczajów.

 

„Radziłam mu - wspominała Krzywicka  - żeby przestał abo-

nować wycinki z prasy i zaniechał ich czytania, gdyż zła wola, 
kłamstwo, ordynarność irytowały go ponad miarę. Ale mnie nie 
usłuchał. Co rano poczta przynosiła mu paczkę trucizny, której 
obrzydłego smaku nie mógł się pozbyć przez cały dzień i która 
pogrążała go w melancholii".

 

W pewnym sensie codzienna porcja inwektyw stawała się dla 

niego narkotykiem. Jan Parandowski wspominał po latach jedną 
z rozmów z Boyem w „Ziemiańskiej". Pisarz był w złym humo-
rze,  tłumaczył,  że  tego  dnia  „nie  nadszedł  na  jego  adres  żaden 
list z pogróżkami ani wymyśleniami". A zdążył już „się do nich 
przyzwyczaić".

 

W  1933  roku  powołano  do  życia  Ligę  Reformy  Obyczajów. 

Wśród założycieli znaleźli się Zofia i Tadeusz Żeleńscy oraz Ire-
na Krzywicka. Na skutek nieporozumień dotyczących akcji świa-
domego  macierzyństwa,  po  kilku  miesiącach  współpracy  Boy 
wycofał się z prezesury, a następnie z zarządu ligi.

 

Jesienią 1933 roku Irzykowski i Żeleński znaleźli się w skła-

dzie właśnie powołanej Polskiej Akademii Literatury. Boy, który 
zobowiązał się nie wymieniać głośno nazwiska oponenta, znalazł 
się w kłopotliwej sytuacji. Wobec tego na posiedzeniach akade-
mii wspominał o Irzykowskim następująco: „Ktoś tu, zdaje się, 
przede mną mówił, że...".

 

Nie zmienia to jednak faktu, że zniechęcony pisarz zaprzestał 

aktywności polemicznej. Uznał, że w warunkach polskich nie

 

background image

Beniaminek 

137

 

osiągnie już więcej, a zrobił wyjątkowo dużo. Nikt przed nim w 
naszym  kraju  nie  mówił  takimi  słowami  o  Kościele  katolickim. 
Nikt nie odważył się poruszać tematu aborcji czy rozwodów. Boy 
był przekonany, że wraz ze spadkiem aktywności kampania nie-
nawiści wygaśnie. Nie docenił jednak przeciwników, a powodem 
tym razem miała się stać Marysieńka, ukochana żona Jana III So-
bieskiego.

 

W 1936 roku przyjął zlecenie na napisanie biografii królowej. 

Fragmenty książki drukowano na łamach „Wiadomości Literac-
kich",  a  wersja  książkowa  ukazała  się  rok  później.  Marysieńka 
Sobieska  
zdobyła  ogromne  zainteresowanie  czytelników,  a  jej 
autor  uzyskał  nagrodę  za  „najwybitniejszą  książkę  roku  1937". 
Dwa najważniejsze czasopisma historyczne („Kwartalnik Histo-
ryczny"  i  „Przegląd Historyczny") zachowały wyniosłe milcze-
nie, nie próżnowali natomiast tradycjonaliści. Zarzucono Boyowi 
szarganie  symboli  narodowych  i  zniesławienie  króla  epitetem 
„szlachecki dziwkarz" czy zawołaniem: „Włóż gatki, zwycięzco 
podhajecki!".  Polemika  przeciągnęła  się  niemal  do  wybuchu 
wojny, a w pewnym momencie stała się niebezpieczna dla autora 
i jego rodziny. Oficerowie 20. pułku ułanów im. Jana III Sobieskie-
go uznali, że książka obraża ich patrona i zapowiedzieli rozprawę 
z Boyem. Z oficerami nie było żartów, wystarczy przypomnieć 
pobicie  Dołęgi-Mostowicza  czy  wypadki  wileńskie  związane  z 
osobą generała Stefana Dęba-Biernackiego. Nic zatem dziwnego, 
że  przez  kilka  miesięcy  Żeleńska  spała  z  rewolwerem  pod 
poduszką. Natomiast Boy za namową rodziny i przyjaciół posta-
nowił  przeczekać  ten  okres  poza  granicami  kraju.  Latem  1938 
roku  wyjechał  do  Francji,  a  kiedy  wrócił,  oficerowie  mieli  już 
inne problemy na głowie. Zbliżała się wojna i w walce z Niemca-
mi mogli zaspokoić swoje mordercze instynkty.

 

background image

Rozdział 5

 

B

RZEŚĆ

 

background image

9 września 1930 roku

 

Późnym wieczorem 8 września 1930 roku lider PSL „Piast", 

były premier Wincenty Witos wracał do domu w Wierzchosła-

wicach. Tuż przed północą wsiadł na dworcu w Warszawie do 

pociągu odjeżdżającego do Tarnowa. W przedziale trzeciej klasy 

była jeszcze jedna osoba - na sąsiedniej ławce spał jakiś obywatel 

narodowości żydowskiej. Zaledwie pociąg ruszył, do przedziału 

weszło czterech mężczyzn.

 

„Jeden z nich - wspominał Witos - był w cywilnym ubraniu, 

drugi w mundurze komisarza policji, trzeci policjanta, a ostatni 

żandarma wojskowego. Bardzo niedelikatnie wyprosili Żyda za 

drzwi, a pan w cywilnym ubraniu, nie przedstawiając się wcale, 

pokazał mi prędko klapę surduta i wezwał do natychmiastowego 

powstania z miejsca. Kiedy zbytnio się nie kwapiłem, nie wie-

dząc, z kim mam do czynienia i co to wszystko znaczy, wezwanie 

swoje powtórzył głosem ostrym i podnieconym, oświadczając, że 

użyje siły, jeśli natychmiast nie wstanę. Kiedy zapytałem go, czy 

to jest aresztowanie, a jeśli tak, czy ma polecenie od sędziego, 

nie odrzekł nic, a tylko żandarm odezwał się słowami »wszystko 

jest«. Następnie bardzo szybko przeprowadził osobistą rewizję, 

zabierając mi teczkę, pugilares, zegarek, scyzoryk, notesy i listy 

prywatne, które po przeczytaniu schowałem jak zwykle do kie-
szeni".

 

background image

142 

Brześć 

Wincenty Witos 

Witosa  zmuszono  do  opusz-

czenia  pociągu  w  Pogórzu. 
Byłego  premiera  przewieziono 
samochodem  do  Krakowa,  a 
następnie  do  więzienia  woj-
skowego  w  Brześciu  nad  Bu-
giem. Eskortowali go policjanci, 
całością  dowodził  funkcjo-
nariusz w stopniu komisarza.

 

„Po  wjeździe  do  twierdzy  - 

kontynuował  Witos  - komisarz 
wstępował 

do 

różnych 

kancelarii,  ażeby  się  dowie-
dzieć,  komu  ma  mnie  oddać. 
Po  dłuższym  błąkaniu  sta-

nęliśmy  nareszcie  przed  jakimś  domem,  dużym,  murowanym. 
Widziałem, że stało tam już kilka aut, mających taką samą jak i 
nasze obsadę. Domyśliłem się zaraz, że ja tu sam nie jestem, bo te 
auta  przywiozły  zapewne  innych  »wrogów«  państwa  do  mnie 
podobnych. Było to dnia 10 września 1930 roku około godziny 
2 lub 3 po południu".

 

Witos miał rację, razem z nim do twierdzy przywieziono jesz-

cze siedemnastu polityków. Byli to działacze opozycji zatrzyma-
ni we własnych domach poprzedniej nocy.

 

„[...] w nocy z 9 na 10  września  - opisywał  Adam  Pragier z 

PPS  -  o  godzinie  3  zadzwonił  dozorca  Józef  z  oznajmieniem  o 
przyjściu policji. Miałem w domu rewolwer, który od niejakiego 
czasu nosiłem, więc włożyłem go do szuflady w sekretarzy-ku i 
otworzyłem  drzwi.  Obok  Józefa  stał  komisarz  policji,  policjant  i 
żandarm z karabinem. [...] komisarz policji, gdy tylko wszedł do 
pokoju, wyjął browning, choć nic mu nie groziło. Powiedział,

 

 

background image

Wojna z parlamentem

 

143

 

że ma rozkaz aresztowania mnie i prosił, abym się do tego zasto-
sował, gdyż inaczej będzie musiał użyć siły. Zapytałem, kto mu 
dał ten rozkaz i że chciałbym go zobaczyć. Pokazał mi z daleka, 
trzymając oburącz, niewielką kartkę, bez numeru i daty, mówiącą 
dosłownie:  Do  Pana  Komisarza  Rządu  na  Miasto  Stołeczne 
Warszawę. Polecam aresztowanie byłego posła Adama Pragiera 
i odstawienie do miejsca przeznaczenia. Podpis: Generał Sławoj-
- Składkowski, Minister Spraw Wewnętrznych".

 

W nocy z 8 na 9 września 1930 roku, na rozkaz Składkowskie-

go,  bez  decyzji  sądu  czy  prokuratury  zatrzymano  liderów  Cen-
trolewu  -  porozumienia  stronnictw  opozycyjnych.  Zatrzymanych 
przewieziono  do  więzienia  wojskowego  w  Brześciu,  gdzie  zo-
stali uwięzieni na czas nieokreślony. Walka polityczna w Polsce 
wchodziła w nową fazę.

 

Wojna z parlamentem

 

Piłsudski powrócił do władzy w maju 1926 roku dzięki prze-

wrotowi  wojskowemu.  Rebelia  była  chyba  najdziwniejszym  za-
machem  stanu  w  dziejach  Europy.  Trzydniowe  krwawe  walki 
(379 zabitych, w tym 164 osób cywilnych, i 920 rannych) nie spo-
wodowały niemal żadnych zmian w ustroju państwa. Nie zawie-
szono konstytucji, nie rozwiązano parlamentu, nie wprowadzono 
stanu wyjątkowego na terenie kraju. Więzienia nie zapełniły się 
pokonanymi, a zwycięstwo rebeliantów natychmiast zostało za-
legalizowane.  Ustąpił  wyłącznie  rząd  i  prezydent,  a  w  nowym 
gabinecie Marszałek został ministrem spraw wojskowych.

 

Zastraszony  parlament  wybrał  Piłsudskiego  na  prezydenta, 

ten  jednak  nie  przyjął  wyboru.  W  zamian  wysunął  własnego 
kandydata, nowym  prezydentem został  światowej sławy nauko-
wiec  -  profesor  Ignacy  Mościcki.  Dwa  miesiące  po  elekcji  par-
lament posłusznie przegłosował niewielkie zmiany w konstytucji

 

background image

144 

Brześć

 

wzmacniające  władzę  wykonawczą.  Prezydent  otrzymał  prawo 
wydawania rozporządzeń z mocą ustawy (konieczna była jednak 
akceptacja  parlamentu  w  terminie  14  dni),  głowa  państwa 
uzyskała  również  możliwość  rozwiązywania  sejmu  i  senatu.  W 
przypadku nieuchwalenia budżetu prezydent miał prawo wyrazić 
zgodę  na  posługiwanie  się  przez  rząd  poprzednią  ustawą 
budżetową. Przy okazji sejm i senat straciły prawo do samoroz-
wiązania.

 

Kosmetyczne zmiany nie dotyczyły administracji państwowej. 

Zwycięzcy błyskawicznie obsadzili kluczowe stanowiska swoimi 
zwolennikami.  W  ciągu  kilku  miesięcy  wymieniono  większość 
wojewodów (11 z 17) i ponad 1/3 starostów. Przy okazji nagra-
dzano też ludzi wiernych Marszałkowi.

 

„[...]  czyszczenie  administracji  -  pisał  Maciej  Rataj  -  przy-

brało  formy  zupełnie  brutalne  i  cyniczne.  Nie  starano  się  usu-
wań i przerzucań pozorować nawet. Zaczęła żerować na sytuacji 
wszelkiego rodzaju kanalia. Podwładny mający urazę do swego 
przełożonego robił po prostu  na niego donos, iż  jest endek lub 
piastowiec, a nieraz dorzucał że i »złodziej«, którego należy wy-
sanować [uzdrowić jego stanowisko - S.K.]. Niedawni zakamie-
niali endecy i piastowcy występują demonstracyjnie z organizacji 
i w sposób bardzo właściwy neofitom wszelkiego rodzaju są bar-
dziej majowo nastawieni niż sam Piłsudski".

 

Piłsudczycy  potrzebowali  nowych  ludzi,  z  reguły  brakowało 

im profesjonalnych kadr administracyjnych. To obecnie normal-
na praktyka przy zmianie ekipy rządzącej, do czego niepotrzebny 
jest  wcale  zamach  stanu.  W  dziejach  Drugiej  Rzeczypospolitej 
stanowiło to jednak nowość i złośliwi pogardliwie nazywali neo-
fitów  obozu  belwederskiego  „IV  Brygadą".  Inna  sprawa,  że  do 
zwycięzców  tłumnie  napływali  spragnieni  awansów  i  stanowisk 
zwyczajni karierowicze.

 

Marszałek nie ukrywał, że jego celem jest zmiana konstytucji. 

Do tego potrzebna była większość co najmniej 2/3 głosów,

 

background image

Wojna z parlamentem 

145 

a tę osiągnąć można było wyłącznie drogą nowych wyborów. Pił-
sudski miał już dość rozlewu krwi i wojny domowej. Nie chciał 
rozpędzać parlamentu, uznał, że wystarczy go skompromitować 
w oczach społeczeństwa. A nowe wybory miały się odbyć za kil-
kanaście miesięcy

 

Zdolni prawnicy z reguły potrafią obejść ustawodawstwo. W 

najnowszych  dziejach  naszego  kraju  mieliśmy  taki  przykład 
podczas  prezydentury  Lecha  Wałęsy.  Działania  jego  doradcy, 
profesora Falandysza, wzbudzały protesty opozycji, określającej 
jego postępowanie „falandyzacją" prawa. Aleksander Kwaśniew-
ski (wówczas przywódca opozycji) mówił z ironią, że chciałby, 
aby profesor reprezentował go prywatnie  - wówczas byłby spo-
kojny o własny los. Jednak Wałęsa i Falandysz mogliby się wiele 
nauczyć od piłsudczyków - wydarzenia po przewrocie majowym 
przeszły wszelkie oczekiwania przeciwników sanacji.

 

Specjalistą  od  wykorzystywania  luk  w  ustawodawstwie  oka-

zał się Stanisław Car. Polityk ten miał wręcz nieograniczoną po-
mysłowość,  a  posłowie  z  reguły  wpadali  w  jego  pułapki.  I  tak 
prezydent zarządzał zwołanie sesji sejmu, ale bez jej otwierania. 
Parlament funkcjonował, ale nie mógł obradować i podejmować 
uchwał. Z czasem udoskonalono metodę - prezydent otwierał se-
sję parlamentu i natychmiast ją odraczał o 30 dni, do czego miał 
konstytucyjne prawo. A po upływie terminu natychmiast zamykał 
obrady.

 

Rataj otrzymał dekret o zwołaniu sesji sejmowej 31 paździer-

nika o godzinie 23.30 (sesja powinna rozpocząć się przed koń-
cem  miesiąca),  a  marszałek  senatu  Wojciech  Trąmpczyński  na 
pięć minut przed północą!!! Ale wymogom konstytucyjnym stało 
się  zadość.  Kiedy  sejm  odrzucił  dekret  prezydenta  nakładający 
drakońskie  kary  dla  prasy  za  podawanie  niesprawdzonych  lub 
fałszywych  informacji,  dekret  został  przywrócony,  a  szybkie 
zamknięcie  sesji  uniemożliwiło  jego  ponowne  odrzucenie. 
Posłowie zażądali zwołania sesji nadzwyczajnej, co prezydent

 

background image

148

 

Brześć

 

zaginięciem  generała  Zagórskiego.  Dołęga  miał  talent,  lekkie 
pióro, cięty język i  dużą wyobraźnię. Po kilku ostrych publika-
cjach piłsudczycy zasugerowali mu zmianę tematyki, niepokorny 
dziennikarz odmówił. We wrześniu 1927 roku powracającemu do 
domu Mostowiczowi zajechał drogę samochód.

 

„Śledził  go  od  momentu  wyjścia  z  redakcji  -  opisywał  Józef  Ru-
rawski.  -  Z  auta  wyskoczyło  trzech  mężczyzn  ubranych  w  mun-
dury.  Wojskowi  wciągnęli  Tadeusza  Dołęgę-Mostowicza  do  sa-
mochodu i odjechali. W czasie jazdy napastnicy bili swoją ofiarę 
do utraty przytomności. Samochód zatrzymał się dopiero pod Ło-
miankami.  Kaci  wywlekli  ofiarę  i  wrzucili  go  do  glinianki.  Tam 
spędził kilka godzin. Jego bezwiedne ciało powoli pogrążało się 
w mule. Nad ranem obolały i sparaliżowany Mostowicz odzyskał 
przytomność, był bliski utonięcia, ostatkiem sił jęczał po pomoc. 
Usłyszał go przejeżdżający rolnik. Chłop zeskoczył z wozu i do-
słownie w ostatniej chwili wyciągnął pisarza z glinianki. Wybawca 
zawiózł pisarza do domu jego wuja, gdzie zajęli się nim lekarze". 
Umundurowani bandyci nie zamierzali zastraszyć Mostowicza. Ich 
celem było morderstwo  - uparty dziennikarz miał zostać fizycznie 

wyeliminowany. 

Przeżył 

przez 

przypadek,  powinien  utonąć  w  gli-
niance,  po  prostu  zniknąć  bez  śladu. 
Sprawa  stała  się  głośna  -  napad  na 
znanego  publicystę  był  próbą  zdła-
wienia  wolności  prasy,  wyraźnym 
sygnałem, że w Polsce zachodzą nie-
pokojące  zmiany.  Z  Mostowiczem 
solidaryzowali  się  zwykli  czytelnicy, 
napad  potępiali  politycy  opozycji. 
Dołęga otrzymywał bukiety kwiatów i 
dziesiątki listów, z dnia na dzień stał 
się niezwykle popularny.

 

Tadeusz Dołęga-Mostowicz 

 

background image

Bandyci w mundurach 

149 

Oficjalne śledztwo oczywiście nie przyniosło rezultatów. Na-

pastników nigdy nie odnaleziono, natomiast ustalono, że samo-
chodem  wykorzystanym do napadu dysponował  szef stołecznej 
policji. Ale sprawę natychmiast wyciszono.

 

Cel został osiągnięty, dziennikarz stracił zdrowie (do końca ży-

cia chorował na serce), wycofał się z pracy publicystycznej. Pisał 
coraz mniej artykułów, koncentrując się na działalności literackiej. 
I  osiągnął  nieprawdopodobny  sukces.  Jego  powieści  (z  Karierą 
Nikodema Dyzmy 
na czele) były największymi bestsellerami okre-
su międzywojennego, zapewniając autorowi majątek i sławę.

 

Własne  przeżycia  wykorzystał  zresztą  w  literacki  sposób.  W 

powieści Znachor tytułowy bohater został napadnięty i pobiły, w 
wyniku  tego  doznał  amnezji.  Sam  Mostowicz  jednak  w  odróż-
nieniu od profesora Wilczura zachował doskonałą pamięć. I zrobił 
z niej użytek. W Karierze Nikodema Dyzmy niezwykle plastycz-
nie opisał brutalne metody policji, powiązania pomiędzy światem 
polityki  a  służbami  porządkowymi.  Powieść  (przed  wydaniem 
książkowym) drukowano na łamach prawicowego „ABC", a nu-
mery pisma zawierające niewygodne dla władz fragmenty zostały 
skonfiskowane. A to jeszcze zwiększało popularność powieści.

 

Inną  ofiarą  oficerów  był  prawicowy  pisarz  i  publicysta  Adolf 

Nowaczyński.  Zadeklarowany  wróg  Piłsudskiego  i  jego  obozu 
od  dawna  dawał  się  we  znaki  zwolennikom  Marszałka.  Używał 
niezwykle  skutecznych  form  językowych  („Parszawa"  zamiast 
„Warszawa".  „Komediant  Piłsudski"  zamiast  „Komendant  Pił-
sudski"),  barwnych  porównań,  złośliwego  humoru  i  bezkompro-
misowego języka. Własną publicystykę określał mianem pamfle-
tu (lub paszkwilu) politycznego, i miał rację.

 

„Przez kilka lat - pisał Stanisław Cat-Mackiewicz - nie mógł 

wprost wziąć pióra do ręki, aby nie zelżyć innego znakomitego 
dziennikarza  polskiego,  Kazimierza  Ehrenberga  [...]  w  okresie 
majowym  redaktora  naczelnego  »Kuriera  Porannego«,  gdzie 
Piłsudski przed zamachem umieszczał wszystkie swoje

 

background image

150

 

Brześć

 

artykuły  i  wywiady.  Nowaczynski  utrzymywał,  że  Ehrenberg 
ukradł przed laty składki na odbudowanie wieży kościoła oo. Pau-

linów w Częstochowie na Jasnej Górze, toteż przeważnie pisał 
o  nim  Ehrenberg-Jasnogórski  twierdził,  że  Ehrenberg  oprowa-

dzał rosyjskich książąt po domach publicznych w Warszawie, 
o redakcji Ehrenberga pisał, że jest to lokal, do którego wcho-

dzi się tylko po północy, w palcie z podniesionym kołnierzem, 

z »niezdrowymi wypiekami na twarzy«".

 

I chociaż publicysta „robił sobie z tego sport, aby jak najczę-

ściej pisać o Ehrenbergu i lżyć go co dzień w inny sposób", to 

wydawca „Kuriera Porannego" jako „pierwszy wystąpił z prote-

stem" za pobicie adwersarza. Chociaż Nowaczyńskiego skatowa-

no „za obrazę marszałka Piłsudskiego", to Ehrenberg zaprotesto-

wał, występując w obronie „pisarza i człowieka".

 

Sprawców  oczywiście  nie  odnaleziono,  a  Nowaczynski  nie 

zaprzestał działalności. Został pobity jeszcze dwukrotnie (1929, 

1931), a wskutek ostatniego napadu stracił oko. Bandyci osiągnęli 
wreszcie  cel  -  Nowaczynski  powoli  wycofał  się  z  aktywności 
publicystycznej. W dziwny sposób ewoluowały jego poglądy, za-

jadły wróg Piłsudskiego stał się jego wielbicielem.

 

„W ostatnich miesiącach przed wrześniem 1939 roku - pi-

sał  Cat-Mackiewicz  -  Nowaczynski  [...]  najgoręcej,  najser-

deczniej  mówił  o  Piłsudskim.  Zresztą  już  tak  myślał  podczas 

pogrzebu Piłsudskiego. Nowaczynski, ten dziwny pod wielo-

ma względami człowiek, nie miał w sobie urazu psychicznego 
zemsty".

 

A może po prostu widział, w jakim kierunku Polska i Europa 

zmierza i dostrzegł przenikliwość i skuteczność Komendanta?

 

Nie zmienia to faktu, że w polskim życiu politycznym po prze-

wrocie  majowym zachodziły  niepokojące zmiany. Przemoc fi-

zyczna wobec niewygodnych publicystów, eliminacja fizyczna 

niewygodnych ludzi (generał Zagórski!!!). Ale najgorsze miało 

dopiero nastąpić.

 

background image

BBWR

 

151 

BBWR

 

Specyfiką obozu politycznego Marszałka był brak sformalizo-

wanych form działalności. Piłsudski nie posiadał własnej partii, 
co  było  ewenementem  w  nowoczesnym  systemie  politycznym. 
Zawsze  piętnował  działaczy  przedkładających  partykularne  in-
teresy  ponad  dobro  kraju,  dlatego  piłsudczycy  byli  członkami 
różnych organizacji (często opozycyjnych wobec rządu). Doszło 
nawet do kuriozalnej sytuacji, gdy PPS wydała oświadczenie, że 
Jędrzej Moraczewski wszedł do gabinetu Marszałka w chankte-
rze „ściśle osobistym".

 

Nowe  wybory  stawiały  jednak  nowe  wyzwania  i  w  styczniu 

1928  roku  powołano  do  życia  Bezpartyjny  Blok  Współpracy  z 
Rządem marszałka Piłsudskiego. Formuła bloku była niezwykle 
szeroka,  na  listach  wyborczych  znaleźli  się  ludzie  o  różnych 
poglądach, wywodzący się z rozmaitych kręgów politycznych i 
społecznych.  Cieszyli  się  jednak  lokalną  popularnością  i  akcep-
towali prymat Piłsudskiego. Sam Komendant również na chwilę 
zapomniał o swojej niechęci do parlamentaryzmu, zgadzając się 
kandydować do sejmu.

 

Program nie był mocną stroną BBWR, trudno właściwie mówić 

o konkretnym programie wyborczym. Mgliste zapowiedzi zmiany 
konstytucji,  obietnice  uzdrowienia  życia  politycznego,  odwo-
ływanie  się  do  autorytetu  Piłsudskiego.  Kampanię  prowadzono 
jednak z dużym rozmachem. BBWR otrzymał listę nr 1, co już 
na wstępie zapewniało przewagę nad konkurentami, szczególnie 
na  obszarach  zacofanych  w  rozwoju  cywilizacyjnym.  Agitację 
skierowano do wyborców słabo orientujących się w zawiłościach 
życia politycznego - dominowały proste hasła i slogany. Wybory 
miały być plebiscytem,  a oddanie  głosu  na opozycję oznaczało 
działanie na szkodę państwa.

 

Piłsudczycy usiłowali zneutralizować opozycję, dołożono sta-

rań, aby nie dopuścić do wyborów innych bloków wyborczych,

 

background image

152

 

Brześć

 

niż  BBWR.  Obawiano  się  lewicy  -  zagrożono  działaczom  PPS 
nieodnowieniem  dzierżawy  drukarni  państwowej  dla  „Robotni-
ka"  (organu  partii),  jeżeli  powołają  blok  wyborczy  z  PSL  „Wy-
zwolenie".  Szantaż  okazał  się  skuteczny,  odizolowano  również 
endecję, ale PSL „Piast" stworzyło blok z chadecją, powstał rów-
nież blok mniejszości narodowych.

 

Ingerencja  administracji  w  kampanię  wyborczą  przybrała 

szczególnie  ostre  formy  na  wschodzie  kraju.  „Cuda  nad  urną", 
unieważnianie  głosów,  pomyłki  w  zliczaniu.  Przypadki  prowa-
dzenia mieszkańców całych wsi do lokali wyborczych, aby oddali 
głosy  na  listę  nr  1,  nie  należały  do  rzadkości.  BBWR  posiadał 
praktycznie  nieograniczone  możliwości  finansowe,  a skutecznej 
polityki nie można przecież prowadzić bez pieniędzy.

 

Piłsudczycy utrudniali działania opozycji, ale ich nie uniemoż-

liwili.  Prasa  opozycyjna  wychodziła  bez  przeszkód,  nie  ograni-
czono  w  żaden  sposób  agitacji  wyborczej.  Obóz  rządowy  znaj-
dował  się  w  pozycji  uprzywilejowanej,  ale  przeciwników  nie 
pozbawiono szans na sukces. Rządy Piłsudskiego zdecydowanie 
jednak odbiegały od porządków w innych krajach europejskich. 
To była bardzo dziwna forma rządów autorytarnych.

 

Wynik rozczarował jednak sanację. Przy frekwencji wynoszą-

cej  78,3  procent  BBWR  zdobył  122  mandaty  (na  444),  piłsud-
czycy nie mogli więc myśleć o większości parlamentarnej. A to 
oznaczało,  że  nie  uzyskają  przewagi  pozwalającej  zmienić  kon-
stytucję.

 

Policja na Wiejskiej

 

Piłsudski podjął ostatnią próbę współpracy z parlamentem. Po 

raz kolejny zastosował metodę kija i marchewki, tym razem nie afi-
szując się specjalnie z marchewką. Uznał, że nagrodą dla parlamen-
tarzystów będzie sam fakt, że nie rozpędził ich na cztery wiatry.

 

background image

Policja na Wiejskiej

 

153

 

Marszałek  był  wytrawnym  graczem  politycznym  i  znał  sku-

teczność demonstracji siły i zastraszenia. Spodziewał się zamie-
szek na inauguracyjnej sesji, umiejętnie znalazł jednak ofiary. Po-
słowie komunistyczni nie cieszyli się sympatią żadnej ze stron, a 
do  tego  byli  fanatykami  zapatrzonymi  wyłącznie  we  własną 
ideologię. Doskonale nadawali się na ofiary brutalności służb po-
rządkowych.

 

Wykonawcą poleceń Komendanta został  generał  Felicjan Sła-

woj-Składkowski, człowiek gotowy wypełnić każde jego polece-
nie. Składkowski przygotował dwa oddziały policji, które w przy-
padku zakłócenia inauguracji miały spacyfikować sytuację.

 

Komuniści  nie  zawiedli.  Kiedy  Marszałek  (jako  urzędujący 

premier) z tekstem orędzia prezydenckiego wkroczył na trybunę, 
powitały  go  okrzyki  komunistów:  „precz  z  faszystowskim 
rządem Piłsudskiego". Marszałek dwukrotnie poprosił o spokój, 
a następnie wezwał Składkowskiego.

 

„Wybiegłem  do  hallu  głównego  relacjonował  Sławoj-Skład-

kowski - i krzyknąłem w kierunku stojącego przy szatni Komisa-
rza Rządu Jaroszewicza «Pierw-
szy  rzut!»  Jaroszewicz  wybiegł 
przed  Sejm.  Zapanowała  znów 
w  korytarzach  Sejmu  cisza, 
przerwana na chwilę mym krzy-
kiem. Straż marszałkowska stała 
na  swych  miejscach.  Z  sali 
posiedzeń Sejmu nie dochodziły 
mnie również żadne krzyki.

 

Za  chwilę,  która  wydała  mi 

się  dość  długa,  wpadł  do  hallu 
biegiem  dziesiątek  policjantów 
bez  karabinów  prowadzony 
przez Jaroszewicza i komisarza

 

Felicjan Sławoj-Składkowski 

 

background image

154

 

Brześć 

policji. Spojrzałem, gdy biegli jeszcze korytarzem przy gardero-

bie, jak zachowa się straż marszałkowska. Strażnicy patrzyli na 
policjantów  z  zimną  obojętnością...  Dobrze,  więc  są  »neutral-

ni«.  Wzniesieniem  ręki  zatrzymałem  biegnących  i  krzyknąłem 

»Chłopcy, skurwysyny komuniści przeszkadzają mówić Komen-

dantowi. Wyrzucimy ich, za mną!«. Teraz biegłem korytarzem, 

a za mną stukali okutymi butami policjanci. - Byle tylko nie omy-

lić co do drzwi - myślałem. Oto drugie drzwi szklane, otwieram 

je szybko i wbiegam do sali, a za mną wojewoda Jaroszewicz 

z policjantami. Widzę pobladłych komunistów i wskazuję ich po-
licjantom.

 

W tej chwili jednak »Sejm« zaczyna krzyczeć i ruszać się 

z miejsc. Posłowie z PPS ruszają tłumem ku mnie, wołając »Co 

pan robi!?«. Jeden z nich wyciąga z kieszeni pistolet, ale na szczę-

ście  chowa  z  powrotem  do  kieszeni.  Moi  policjanci  chwytają 

krzyczących komunistów, by ich wyprowadzić z sali, ale posło-

wie socjalistyczni i chłopscy dopadli już do ostatnich rzędów fo-

teli i uczepili się komunistów, nie dając ich wyprowadzić. Grożą 

przy tym policjantom i rzucają się na nich. - Chłopcy, wyprowa-

dzić ich, wypełnić obowiązek - ryczałem przez ten czas, odgra-

dzając posłów od policjantów. »Winszuję panu pańskiej funkcji, 

panie generale« - krzyczy za mną generał - poseł Roja. Nie mam 

niestety czasu na odpowiedź".

 

Sytuację spacyfikowała druga grupa policjantów (za pomocą 

kolb karabinów). Komunistów usunięto, a przy okazji Składkow-

ski pomylił tożsamość dwóch posłów (wyprowadzono jednego 

z ludowców i posła ukraińskiego). Sławoj-Składkowski niespe-

cjalnie się sprawdził, Piłsudski postanowił na przyszłość lepiej 

dobierać wykonawców.

 

Pacyfikacja  sejmu  po  raz  kolejny  wykazała  braki  w  ustawo-

dawstwie. Oficjalnie prawo nie zostało naruszone. Obrad sejmu 

jeszcze nie zainaugurowano, posłowie nie zdążyli złożyć ślubo-

wania, rząd miał prawo przywrócić porządek przy pomocy poli-

 

background image

Afera Czechowicza 

155 

ej i. A do tego wielu posłów z zadowoleniem powitało działania 

Marszałka. Piłsudski dobrze wybrał, komuniści byli izolowani w 
parlamencie.

 

Sejm zachował jednak niezależność, a Komendant przeszedł 

niebawem lekki atak apoplektyczny, po czym podał do dymisji 

swój gabinet. Zrobił to w charakterystyczny dla siebie sposób, 

ministrowie o dymisji dowiedzieli się podczas posiedzenia rządu 

na zamku (w obecności prezydenta). Piłsudski brutalnie uzasad-

nił swoją decyzję, obraźliwie nawet wobec podwładnych (Skład-
kowski wielokropkami zaznacza wulgaryzmy):

 

„Komendant [...] cieszy się, że był chory w czasie uchwala-

nia budżetu przez Sejm, inaczej »gnaty byłyby połamane«. Musi 

być szef gabinetu, który łatwiej się [...] Nie chcę z nimi gadać. 

Składkowski też [...] się, a nie bił po mordzie. Mfarek], praw-

nik, kauzyperda, prezes socjalistów, oni może chcą mnie straszyć 

prawniczymi określeniami!!! Pan Prezydent widzi, że ja szaleję, 

a mnie nie wolno szaleć".

 

Zbliżała się ostateczna konfrontacja z sejmem i nie było szans, 

aby tym razem sprawa zakończyła się wyłącznie na kolbach po-

licjantów.

 

Afera Czechowicza

 

Kolejnym premierem został Kazimierz Bartel (po raz trzeci). 

W obsadzie resortów nie zaszły większe zmiany, a trzy dni póź-

niej Piłsudski udzielił wywiadu prasowego. Sejm ustawodawczy 

nazwał „sejmem ladacznic", wyrażając żal, że nie zdecydował się 

go „rozpędzić i nacisnąć nogą zwycięzcy, tak jak na to zasługi-

wał". Poprzedni parlament określił jako „sejm korupcji", niewie-

le lepsze zdanie miał o aktualnym:

 

„Gdybym nie walczył z sobą, tobym nic innego nie czynił, jak 

bił i kopał panów posłów bez ustanku, gdyż mają metodę pracy

 

background image

156

 

Brześć

 

taką, która z góry przeczy wszelkiej efektywności i produkcyjno-
ści tej pracy".

 

Piłsudski zapowiedział „oktrojowanie nowych praw w Polsce", 

czyli  wprowadzenie  nowej  konstytucji  bez  zgody  parlamentu. 
Wywiad odebrano jako zapowiedź zdecydowanych działań prze-
ciwko  opozycji,  szczególnie  zaś  lewicy  posiadającej  najwięcej 
mandatów. Przeciwnicy sanacji nie zamierzali jednak czekać po-
kornie. Pomiędzy stronnictwami rozpoczęły się rozmowy, które 
z czasem doprowadziły do powstania Centrolewu - antyrządowej 
koalicji obejmującej lewicę i centrum.

 

Emocje brały górę, dyskusja pomiędzy szefem klubu BBWR 

(Walerym  Sławkiem)  a  posłem  socjalistycznym  (Zygmuntem 
Markiem) omal nie zakończyła się pojedynkiem krewkich parla-
mentarzystów. A opozycja znalazła wreszcie sposób na zdyskre-
dytowanie piłsudczyków w oczach opinii publicznej.

 

Dwunastego lutego 1929 roku jeden z posłów PSL „Wyzwole-

nie" złożył wniosek o pociągnięcie do odpowiedzialności mini-
stra skarbu Gabriela Czechowicza. Podczas analizy przekroczeń 
budżetowych za poprzedni rok ujawniono sprawę wydatkowania 
8  milionów  złotych  z  funduszu  dyspozycyjnego  premiera  na 
akcję  wyborczą  BBWR.  Piłsudski  (to  on  był  wówczas  premie-
rem) nigdy tego nie ukrywał, a wydatki z tego źródła nie podle-
gały rozliczeniom. Wniosek „Wyzwolenia" poparły jednak PPS 
i  Stronnictwo  Chłopskie,  zażądano  postawienia  Czechowicza 
przed Trybunałem Stanu.

 

Wniosek przeszedł ogromną większością głosów, potwierdziło 

to izolację obozu rządowego w sejmie (240 do 126), co w prak-
tyce  oznaczało,  że  głosowali  za  nim  niemal  wszyscy  posłowie 
niezrzeszeni w BBWR.

 

Dwa dni później w „Głosie Prawdy" ukazał się kolejny wywiad 

z  Marszałkiem.  Piłsudski  był  wyjątkowo  ordynarny.  Porównał 
sejm  do  „menażerii  zapełnionej  złośliwymi  małpami,  załatwia-
jącymi swoje potrzeby publicznie i niestarającymi się wcale być

 

background image

Afera Czechowicza 

157 

podobnymi do ludzi". Według Komendanta, gdy poseł się „zafaj-

da, to każdy podziwiać musi jego zafajdaną bieliznę". Brutalnie 

zaatakował posłów ze szczególnym uwzględnieniem najbardziej 

czynnych w sprawie Czechowicza. Ofiarą Marszałka padł Her-

man Lieberman z PPS, którego nazwał „głównym tenorem w tej 

smrodliwej operetce", dostało się również Janowi Woźnickiemu 

z „Wyzwolenia" („głupi jak Woźnicki").

 

Wywiad z Marszałkiem został entuzjastycznie przyjęty przez 

jego  zwolenników,  wśród  umiarkowanych  obserwatorów  sceny 

politycznej wywołał jednak konsternację. Kazimierz Bąkowski za-

pisał z niesmakiem, że według znajomego psychiatry „artykuł ten 

jest objawem paranoi, megalomanii", albowiem zawiera „charak-

terystyczne dla paranoików powtarzanie ordynarnych wyrazów". 

Z rezygnacją zauważył, że „Piłsudski nie wygłosił nigdy ani cienia 
programu, tylko wymyśla na sejm, to za mało, więc trudno aprobo-

wać rozgromienie sejmu, jak się nie wie, czego chce dyktator".

 

Kiedy sprawa Czechowicza rozpalała namiętności, pojawiły się 

zarzuty wobec kolejnego ministra - Bogusława Miedzińskiego. 
Udowodniono  mu  wykorzystywanie  funduszy  dyspozycyjnych 

dla celów prywatnych, bezprawne finansowanie prasy i produk-

cji filmowych, nieprawidłowości w rozstrzygnięciach przetargo-

wych.  Miedzińskiemu  zarzucano  hulaszczy  tryb  życia,  porów-

nywano  jego  postępowanie  z  czasami  panowania  Sasów  (!!!). 

Minister został zdymisjonowany, ale niesmak pozostał. A prze-

cież Miedziński należał do najbliższego kręgu Komendanta.

 

Czechowicz stanął przed Trybunałem Stanu, a Piłsudski pojawił 

się tam wyłącznie jako świadek. Nie ukrywał, co sądzi o samej in-

stytucji, zresztą wcześniej zapowiedział przewodniczącemu Try-

bunału Stanu, że będzie „używał słów drastycznych". Marszałek 

ograniczył się wyłącznie do przeczytania oświadczenia, podsu-

mowując na koniec wypowiedź męskimi określeniami. Przyznał 
jednak, że Czechowicz działał na jego polecenie i nie może z tego 

powodu ponosić odpowiedzialności. W sytuacjach kryzysowych

 

background image

158

 

Brześć

 

Herman Lieberman 

Komendant nie miał zwyczaju zrzucania 
własnych win na podwładnych.

 

Oskarżycielem z ramienia opozycji 

sejmowej był Lieberman. Tłumaczył, że 

„wobec tych zniewag jesteśmy bezbron-

ni", ale opozycja odpiera argumentację 

Marszałka, albowiem jest ona „podyk-

towana nie uczuciem sprawiedliwości i 

nie zamiłowaniem do prawdy". Zajął się 

szerzej stosunkami w kraju: „Nie 

jesteśmy satrapią. W wydawaniu pieniędzy milionów ludzi 

przedstawiciele tych milionów ludzi muszą mieć swój udział, 

muszą mieć coś do powiedzenia. To nie jest folwark dwunastu 

ludzi [liczba ministrów w gabinecie - S.K.]".

 

Lieberman  zauważył,  że  pieniądze  wydatkowane  na  kampanię 
wyborczą BBWR to nie „pieniądze dworskie, to nie były pienią-
dze szkatuły monarszej, to były pieniądze podatkowe". Odwołał 
się do pamiętnych słów Zygmunta Augusta („nie jestem królem 
Waszych  sumień"),  sugerując,  że  Piłsudski  usiłuje  być  „królem 
naszych sumień czy też dowódcą wojskowych sumień". Wreszcie 
zaatakował  imiennie  Komendanta:  „Pan  marszałek  Piłsudski: 
winien  jestem  ja,  ja  umyślnie  kazałem  przewlekać,  ja  umyślnie 
kazałem  tak  zrobić,  żeby  nie  było  sesji,  żeby  nie  było 
sposobności,  ja  jestem  odpowiedzialny.  Wysoki  Trybunał  stanie 
na tym stanowisku? To stanowisko oznacza bezkarność złamania 
ustaw  przez  każdego  ministra,  za  którym  stoi  pan  marszałek 
Piłsudski. Odpowiedzialność pana marszałka Piłsudskiego jest w 
Polsce  mrzonką  i  utopią,  odpowiedzialność  prawna.  Marszałek 
Piłsudski  jest  zbyt  wyjątkową  postacią  historyczną,  żeby  mógł 
się  zmieścić  w  ramach  odpowiedzialności  prawnej.  Pana 
marszałka Piłsudskiego nie będą sądzić trybunały

 

 

background image

Centrolew

 

159

 

złożone z 13 mężów. Sąd o panu marszałku Piłsudskim należy do 
milionów, do narodu całego, do pokoleń, do historii".

 

Lieberman miał rację, Piłsudski był wyjątkową postacią w dzie-

jach naszego kraju, którego oceny nie mogły zmienić przypadki 
łamania  prawa  czy  nadużycia  budżetowe.  Opozycja  wiedziała, 
że skuteczny atak na osobę Komendanta jest „mrzonką i utopią", 
ale usiłowano skompromitować system pomajowy. Wykazać, że 
sanacja, która odwoływała się do czystości obyczajów politycz-
nych, w rzeczywistości stosuje brudne metody. Ale to też okazało 
się niemożliwe.

 

Trybunał Stanu nie wydał wyroku. Po dziesięciogodzinnej de-

bacie jednomyślnie (!!!) uchylono się od decyzji z przyczyn for-
malnych.  Sprawę  Czechowicza  zawieszono  do  czasu  „wydania 
przez  Sejm  Rzeczypospolitej  uchwały  zawierającej  ocenę  me-
rytoryczną  zakwestionowanych  [...]  kredytów".  A  Piłsudski  nie 
zapomniał słów Liebermana, Marszałek miał doskonałą pamięć, 
o czym poseł PPS niebawem miał się przekonać.

 

Centrolew

 

Sprawa  Czechowicza  wyczerpała  odporność  psychiczną  Ko-

mendanta.  Piłsudski  miał  dosyć  napięcia  i  zdecydował  się  na 
brutalne  zastraszenie  niepokornego  parlamentu.  Ostatniego  dnia 
października, w dniu otwarcia sesji budżetowej, na Wiejskiej po-
jawiła się grupa uzbrojonych oficerów (około 100 osób) dowodzo-
na przez pułkownika Wacława Kostka-Biernackiego. Oficerowie 
zachowywali się spokojnie, ale odmówili opuszczenia budynku, 
oznajmiając, że pozostaną, aby „powitać wodza". Piłsudski miał 
przejść przez szpaler podwładnych i w zastępstwie chorego pre-
miera otworzyć sesję.

 

Czasami w dramatycznych chwilach pojawiają się sytuacje ko-

miczne:

 

background image

160 

Brześć

 

„Marszałek  Senatu  -  wspominał  Maciej  Rataj  -  profesor  Ju-

liusz Szymański, okulista, zacny człowiek, w tajnikach wielkiej 
polityki  nieporadny  jak  niemowlę,  zgorszył  się  niezmiernie,  że 
Marszałek  Sejmu  Daszyński  niechętnie  widzi  wielką  gromadę 
oficerów  w  hallu  Sejmu.  Postanowił  ten  błąd  naprawić.  [...] 
Wszedł do hallu sejmowego z szerokim uśmiechem gospodarza i 
rzekł  głośno:  »Słyszę,  że  panowie  oficerowie  mają  tu  jakieś 
przykrości.  Całym  sercem  zapraszam  panów  do  hallu  Senatu« 
(W Senacie nic się wtedy nie działo. Sala posiedzeń i hall Senatu 
były puste). Cóż mieli mu oficerowie odpowiedzieć? Grzecznie 
odmówili. Szymański nie rozumiał dlaczego, więc zasmucił się. 
Znikł. Po chwili wrócił, ale nie sam. Szło za nim kilku członków 
straży  marszałkowskiej,  z  krzesełkami.  A  tuż  za  nimi  kilku 
innych,  z  tacami  z  herbatą  i  ciastkami.  Szymański  rzekł  teraz: 
»Skoro panowie oficerowie chcą pozostać w hallu sejmowym, to 
przynajmniej raczą usiąść i posilić się«. [...] Smak tego epizodu 
polegał na tym, że Szymański nie traktował tego swojego gestu 
gospodarza  jako  demonstrację,  lecz  naprawdę  robił  wszystko  z 
dobrego serca".

 

Ignacy Daszyński (marszałek sejmu) miał jednak inne zdanie 

niż Szymański. Wiedział, do czego dąży Piłsudski i odmówił „pod 
bagnetami, karabinami i szablami" otwarcia posiedzenia. Próba 
nerwów trwała ponad godzinę, wreszcie doszło do otwartej kłótni 
Piłsudskiego  z  Daszyńskim.  Marszałek  sejmu  nie  zmienił  zda-
nia, wobec czego Piłsudski opuścił budynek, nazywając Daszyń-
skiego „durniem". Piętnaście lat wcześniej, w okopach pierwszej 
wojny światowej obaj panowie wypili bruderszaft, przechodząc 
na „ty". Zapewne teraz obaj żałowali dawnej poufałości.

 

Piłsudski zamierzał sterroryzować parlament,  ale  zastanawiać 

może obecność Kostka-Biernackiego. Ten człowiek miał opinię 
wyjątkowego  sadysty,  specjalisty  od  „mokrej  roboty".  Czyżby 
Marszałek nie wykluczał rozwiązania siłowego? Interwencja ofi-
cerów (w obronie honoru wodza) mogła zakończyć się pobiciem

 

background image

Centrolew 

161 

posłów  (i  to  nie  tylko  tych  najbardziej  aktywnych),  niewyklu-
czone, że polałaby się krew. Ale Piłsudski jeszcze raz cofnął się 
przed użyciem siły.

 

Czternastego września 1929 roku w mieszkaniu Jana Dąbskie-

go odbyło się spotkanie przedstawicieli sześciu ugrupowań cen-
trum i lewicy parlamentarnej. Wówczas to położono podwaliny 
pod nieformalny sojusz nazywany później Centrolewem. Szeroka 
koalicja przeciwko sanacji wydawała się mieć szanse powodze-
nia. Wypracowano wspólną taktykę działania - kampania praso-
wa, odczyty, wiece i zebrania mobilizowały opinię publiczną, co 
ułatwiała pogarszająca się sytuacja gospodarcza (wielki kryzys). 
Pojawiły się hasła (i to całkiem oficjalnie) „usunięcia dyktatury i 
przywrócenia panowania prawa". Pod koniec czerwca 1930 roku 
w Krakowie odbył się Kongres Obrony Prawa i Wolności Ludu 
(oficjalna  nazwa  Centrolewu),  w  którym  wzięło  udział  1500 
delegatów. Był to szeroki i dość egzotyczny sojusz polityczny, co 
potwierdza Cat-Mackiewicz:

 

„Kongres zwołany został  z inicjatywy  egzekutywy  stronnictw 

opozycyjnych,  która  urzędowała  w  sejmie,  grupując  wszystkie 
frakcje  opozycyjne  oprócz  Stronnictwa  Narodowego  i  klubów 
mniejszości  narodowych.  Stronnictwo  Narodowe  w  kongresie 
udziału nie wzięło, jakkolwiek było zaproszone, nie wziął udziału 
także Korfanty ze swoją śląską grupą chadecji, natomiast chadecja 
warszawska przybyła na kongres i jeden z jej członków, ksiądz ka-
tolicki, zasiadał za stołem prezydialnym kongresu pod zwieszają-
cym się nad jego osobą socjalistycznym czerwonym sztandarem".

 

Atmosfera była bojowa, pojawiły się okrzyki: „Precz z lokajem 

Mościckim!", „Na szubienicę z Piłsudskim!".

 

„Słuchając tych okrzyków - wspominał Witos - nie tylko za-

stanawiałem się nad pytaniem, czy je dyktowało oburzenie, czy 
nasłani prowokatorzy, a niechcący przypomniałem sobie, że prze-
cież niedawno mnie pchano na szubienicę, a Piłsudskiego i jego 
czyny wynoszono pod niebiosa".

 

background image

162

 

Brześć

 

Były szef rządu miał rację, w 1923 roku w tym samym Krako-

wie żądano dla niego szubienicy, gdy policja i wojsko na rozkaz 
premiera Witosa otworzyły ogień do demonstrantów.

 

Manifestacja  na  zakończenie  obrad  zgromadziła  30  tysięcy 

osób, a na 14 września zapowiedziano masowe wiece w 21 mia-
stach.

 

W tej sytuacji 25 sierpnia Piłsudski osobiście objął stanowisko 

premiera. Następnego dnia udzielił  wywiadu prasowego, brutal-
nie atakując polityków  Centrolewu. Posłów nazywał „łotrami", 
od których państwo nie „może zależeć". Twierdził, że „w każdym 
urzędzie pana posła należy usuwać za drzwi, jeśli zaś przy tym im 
dołożą- to także nie szkodzi". Trzy dni później obie izby parla-
mentu zostały przez prezydenta rozwiązane.

 

Siódmego września ukazał się w „Gazecie Polskiej" kolejny wy-

wiad z Piłsudskim. Marszałek nazwał byłych posłów „ścierwem", 
stwierdzając, że współpraca z nimi przypominała „babranie się 
w  nieczystościach".  Podkreślał  finansowe  pobudki  działalności 
parlamentarzystów,  albowiem „hasłem  istotnym  u  panów  byłych 
posłów jest: pieniędzy, pieniędzy, pieniędzy - albo dla siebie, albo 
dla partii". Pikanterii wywiadowi dodawał fakt, że rozmówcą Pił-
sudskiego był Miedziński, oskarżany wcześniej o nadużycia finan-
sowe, ale Komendant nie zwracał już uwagi na takie drobiazgi.

 

Wybory wyznaczono na listopad, ale Marszałek nie miał tyle 

czasu.  Datą  graniczną  był  14  września,  dzień  zaplanowanych 
demonstracji w najważniejszych miastach Polski. Walka z „dyk-
taturą  Piłsudskiego"  groziła  nieobliczalnymi  konsekwencjami, 
wiece uliczne mogły przerodzić się w krwawe zamieszki. To nie 
były  już  starcia  w  parlamencie,  sytuacja  groziła  wybuchem 
wojny domowej. A jak pamiętamy, Komendant uznawał zasadę 
(którą głośno wypowiedział Walery Sławek), że „lepiej połamać 
kości jednemu posłowi, niż wyprowadzać karabiny maszynowe 
na ulice". Nie zdecydował się jednak na pogwałcenie immunitetu 
poselskiego, przed ostateczną rozprawą rozwiązał parlament.

 

background image

Centrolew

 

163

 

 

Ignacy Daszyński i Wincenty Witos

 

Dziewiątego września 1930 roku ugrupowania Centrolewu po-

wołały blok wyborczy pod nazwą Związek Obrony Prawa i Wol-
ności  Ludu. Przygotowano odezwę ogłoszoną  następnego dnia. 
W tym czasie liderzy bloku przebywali już w areszcie.

 

W  nocy  z  9  na  10  września  na  polecenie  ministra  Składkow-

skiego  policja  i  żandarmeria  aresztowały  byłych  posłów.  Za-
trzymano  19  osób  (m.in.  Liebermana,  Witosa,  Popiela),  a  po 
rozwiązaniu Sejmu Śląskiego dołączył do nich jeszcze Wojciech 
Korfanty.  Niebawem  uwięziono  dalszych  polityków  opozycji, 
łącznie liczba aresztowanych sięgnęła kilkudziesięciu osób. Było 
to  rażące  pogwałcenie  prawa  -  zatrzymań  dokonano  bez  nakazu 
sądowego. Dalszych aresztowań dokonano już podczas kampanii 
wyborczej  -  łącznie  uwięziono  kilka  tysięcy  osób,  w  tym  około 
półtora tysiąca zwolenników Centrolewu. Marszałek za wszelką 
cenę chciał wygrać wybory.

 

Zatrzymanych  parlamentarzystów  przewieziono  do  twierdzy 

w  Brześciu.  Jej  komendantem  został  znany  nam  już  pułkownik 
Kostek-Biernacki. Człowiek, którego nazwisko do dzisiaj wzbu-
dza negatywne emocje.

 

background image

164

 

Brześć 

Kostia-Wieszatiel

 

Wacław Kostek-Biernacki urodził się w Lublinie w 1884 roku. 

Już w wieku 11 lat (!!!) po raz pierwszy trafił do carskiego aresztu 

za udział w antyrosyjskiej demonstracji i kolportaż ulotek PPS. 

Nie zaprzestał działalności i kilka lat później musiał opuścić za-

bór rosyjski. Maturę zdał już po austriackiej stronie granicy, na-

stępnie przez dwa lata studiował medycynę we Lwowie.

 

Wszystko zmieniło się, gdy poznał Piłsudskiego. Młody dzia-

łacz jak wielu innych uległ charyzmie przyszłego Marszałka, stał 

się jego fanatycznym zwolennikiem.

 

„O ile ujęty byłem bardzo osobą Komendanta - wspominał po 

latach - o tyle mocno ochłodziły mnie jego słowa: »Wy pewnie 

myślicie, że teraz idzie się ze strzelbą do lasu, ale tak nie jest. Te-

raz idzie się na ulicę« [...]. Jestem pewien, że gdyby nie dziwny 

osobisty wpływ, jaki »towarzysz Ziuk« wywierał na otoczenie, 
nie zgodziłbym się na pracę tak różną od ówczesnych pojęć mo-

ich o walce zbrojnej o niepodległość. Po parogodzinnej rozmowie 

»towarzysz Ziuk« wybrał dla mnie pseudonim partyjny  - Kon-

stanty, w skrócie Kostek. I od tej chwili jestem »Kostkiem«".

 

Biografia  Biernackiego  przypominała  awanturniczy  romans. 

Uczestnik  kursu  instruktorskiego  dla  Organizacji  Bojowej  PPS 

(otrzymał tam cenioną odznakę, tzw. Parasol), szef okręgu na 

Płock i Włocławek, wielokrotnie więziony. Do legendy bojówki 

PPS przeszedł wyczyn Kostka w Lublinie. Osadzony w więzieniu 

na Zamku Lubelskim zorganizował skuteczną ucieczkę 20 więź-

niów  (podkopem!!!).  Dowodził  akcjąekspropriacyjnąna  pociąg 

pocztowy pod Sławkowem, wreszcie poszukiwany listem goń-

czym zbiegł do Galicji. Tam również nie zaznał spokoju, władze 

rosyjskie  wystąpiły  o  ekstradycję.  Wówczas  Biernacki  znalazł 

azyl w Legii Cudzoziemskiej i przez rok służył w Algierii. Czy 

to wówczas pojawiły się jego mniej ciekawe cechy charakteru? 

Niewykluczone, chociaż już wcześniej brał udział w akcji likwi-

 

background image

Kostia-Wieszatiel 

165 

dacji zdrajców w szeregach PPS i nie było słychać, aby specjalnie 

protestował.

 

Po ucieczce z Legii Cudzoziemskiej (pomógł mu w tym Wa-

lery Sławek) wstąpił w szeregi Związku Walki Czynnej i Związ-
ku Strzeleckiego. Po wybuchu wojny został szefem żandarmerii 

polowej I Brygady Legionów. I właśnie ta funkcja zadecydowała 

o jego całej karierze.

 

Żandarmeria nigdy nie cieszyła się popularnością, a służba 

w I Brygadzie Legionów do najłatwiejszych nie należała. Uko-

chana  formacja  Piłsudskiego  była  wojskiem  inteligenckim  zło-

żonym z ochotników. Znaczny procent legionistów miał wyższe 

wykształcenie, wielu z powodu wojny przerwało naukę, w szere-

gach brygady nie brakowało artystów. I ci ludzie byli świadkami 

poczynań Biernackiego, który jako dowódca żandarmerii wypeł-

niał najtrudniejsze polecenia. Należały do nich publiczne egzeku-

cje szpiegów, sabotażystów i różnej maści przeciwników czynu 

zbrojnego Legionów. A działo się to na terenie Królestwa Kongre-

sowego, centralnej części Polski. Wieszano Rosjan, Żydów, Pola-

ków, często publicznie, na oczach legionistów. Podobno Kostek 

początkowo protestował, ustąpił dopiero na kategoryczny rozkaz 

Piłsudskiego. Ale legioniści mieli na ten temat własne zdanie 
- Biernackiego szybko nazwano Kostia-Wieszatiel, a przydomek 

ten miał mu długo towarzyszyć.

 

Adam Pragier z PPS wspominał, że w Legionach Kostek „miał 

opinię okrutnika, mówiono, że na Kielecczyźnie w roku 1914 sam 

powiesił kilku ludzi". Podobno „miał to robić dla przyjemności, 

bo służbowo takie czynności do niego nie należały". Obaj pano-

wie spotkali się ponownie w Brześciu - Pragier był więźniem, 
a Kostek komendantem.

 

Biernacki służył w żandarmerii zaledwie trzy miesiące, ale to 

wystarczyło do uzyskania opinii skrajnego sadysty. A Piłsudski 

zapamiętał jego „talenty"; każdej władzy, bez względu na ideolo-

gię, tacy ludzie są potrzebni.

 

background image

166 

Brześć

 

Kostek przeszedł szlak Legionów, został internowany w Benia-

minowie, następnie działał w POW. Wyróżniał się fanatycznym 
uwielbieniem Piłsudskiego, zwracającym uwagę nawet wśród za-
jadłych adoratorów Marszałka. Będąc zastępcą dowódcy 43. puł-
ku piechoty, urządził w Dubnie szokującą inscenizację:

 

„W  przeddzień  imienin  Piłsudskiego  -  pisał  Marian  Romey-

ko - 18 marca 1921 roku, Kostek zarządził »procesję« pułku po 
mieście. Na nosidłach, jak na Boże Ciało, niesiono portret Piłsud-
skiego, a za nim kroczyli oficerowie i szeregowi".

 

Podobne wypadki nie były jednak wyjątkiem, kult Komendanta 

przybierał najdziwniejsze formy. Po przewrocie majowym pewien 
oficer zebrał podwładnych pod pomnikiem księcia Józefa Ponia-
towskiego w Warszawie. Następnie formalnie zameldował księciu, 
że marszałek Piłsudski ponownie objął władzę w Warszawie!!!

 

Kostek-Biernacki  jako  zaufany  oficer  Piłsudskiego  miał  mieć 
rzekomo coś wspólnego z zajściami krakowskimi 1923 roku-nig-
dy mu tego nie udowodniono. Powszechnie uważano, że wypad-

ki  krakowskie  (kilkudniowe 
krwawe starcia robotników z 
policją)  były  próbą  powrotu 
Marszałka 

do 

władzy. 

Dziwnym  trafem  przebywał 
tam  wówczas  Kostek,  ale 
podobno  tylko  spędzał  pod 
Wawelem urlop.

 

Dopiero  w  1929  roku 

wziął  udział  w  opisywanej 
próbie  rozpędzenia  parla-
mentu.  Do  starcia  nie  doszło, 
ale  czas  Biernackiego  miał 
nadejść.  Piłsudski,  przygoto-
wując aresztowania byłych

 

Wacław Kostek-Biernacki 

 

background image

Pułkownik Kostek-Biernacki w akcji

 

167

 

posłów, wyznaczył Kostka na komendanta więzienia w Brześciu. 
Informację na ten temat Biernacki otrzymał jeszcze przed rozwią-
zaniem parlamentu.

 

W całej biografii Kostka intryguje jedna sprawa. Ten człowiek 

bez  skrupułów  był  jednocześnie  utalentowanym  pisarzem.  Opu-
blikował kilka interesujących powieści, pisał piękną polszczyzną. 
Nie było to wprawdzie wyjątkiem w obozie piłsudczykowskim - 
do  zwolenników  Marszałka  należeli  przecież  autorzy  tej  miary, 
co Juliusz Kaden-Bandrowski, a w mundurze legionisty walczył 
również Władysław Broniewski. Smigły-Rydz był utalentowanym 
malarzem (ukończył krakowską akademię), ambicje literackie miał 
Wieniawa-Długoszowski,  nawet  Składkowski  usiłował  pisać  (i  co 
gorsza,  wydawał).  Ale  utwory  Biernackiego,  osnute  na  wątkach 
autobiograficznych, uzyskały w okresie międzywojennym auten-
tyczne uznanie. Dopiero później postać autora przesłoniła ich wa-
lory  literackie.  Ale  warto  pamiętać,  że  to  on  był  autorem  tekstu 
Pieśni o wodzu miłym, która zyskała ogromną popularność:

 

„Jedzie, jedzie na kasztance,

 

Siwy strzelca strój! Siwy strzelca strój!

 

Hej, hej, Komendancie,

 

Miły Wodzu mój!"

 

A  w  czasach  PRL  komuniści  uczynili  wiele,  aby  zniszczyć 

wszelkie  ślady  działalności  literackiej  komendanta  twierdzy 
brzeskiej. W latach 1952-1953 wszystkie książki autorstwa Bier-
nackiego zostały usunięte z bibliotek, pod kontrolą wywiezione 
do papierni i zniszczone.

 

Pułkownik Kostek-Biernacki w akcji

 

Akcję  przygotowywano  od  kilku  tygodni,  a  1  września  Pił-

sudski osobiście zakreślił nazwiska polityków na liście przedsta-
wionej przez Składkowskiego. Aresztowanych przewieziono do

 

background image

168 

Brześć

 

twierdzy  wojskowej  w  Brześciu  (co  było  kolejnym  pogwałce-
niem prawa), gdzie poddano szykanom i torturom. W przypadku 
Liebermana nie czekano nawet na dostarczenie go do Brześcia. 
W lesie pod Białą Podlaską znęcano się nad byłym posłem:

 

„Zdarli ze mnie ubranie - opowiadał Lieberman Witosowi - rzu-

cili twarzą na ziemię, okręcili mi głowę płaszczem, starali się kark 
mi skręcić, następnie rzucili się na mnie z kolanami i butami, bijąc 
mnie wprost w niesłychany sposób. Słyszałem, jak komisarz kazał 
poszukiwać nerek i bić po nich, jak przy uderzeniach krzyczano: 
»To za Piłsudskiego! To za Czechowicza!«, a potem krzyk: »my 
ci tu grób wykopiemy, tu cię parchu wrzucimy jak psa«. Bliski już 
omdlenia czułem, jak na mnie spadła jakby lawina żelaza, potem 
nie czułem już nic, gdyż straciłem przytomność. Odzyskałem ją, 
gdy mnie już ubranego zawleczono do auta i wrzucono do niego. 
W takim stanie przywieziono mnie do Brześcia".

 

Nic  dziwnego,  że  Kostek-Biernacki  poinformował  przełożo-

nych, że „Lieberman ma mocno obity zadek, sprawa świeża, lecz 
sprzed więzienia".

 

Więzienie w Brześciu miało złamać aresztowanych i zniechę-

cić ich do dalszej działalności. Zadbał o to osobiście Biernacki, 
wprowadzając surowe rygory:

 

„Aresztanci zachowują się zupełnie spokojnie, wydają się bar-

dzo przygnębieni. Słabo usiłował być nieposłusznym i okazywał 
pewną arogancję Bagiński, za co będzie ukarany. Dębski w czasie 
transportu  wybił  szybę  w  aucie,  za  co  pójdzie  do  ciemnicy  na 
jedną dobę. Baćmaga, również w czasie drogi, krzyknął, że wiozą 
»posła Baćmagę«, będzie też ukarany".

 

W twierdzy brzeskiej znaleźli się liderzy Centrolewu: Norbert 

Barlicki, Adam Ciołkosz, Stanisław Dubois, Herman Lieberman, 
Mieczysław Mastek i Adam Pragier z PPS, Władysław Kiernik i 
Wincenty Witos z PSL „Piast", Kazimierz Bagiński i Józef Pu-tek 
z  PSL  „Wyzwolenie",  Karol  Popiel  z  Narodowej  Partii  Ro-
botniczej, Adolf Sawicki ze Stronnictwa Chłopskiego, Wojciech

 

background image

Pułkownik Kostek-Biernacki w akcji 

169 

Adam Pragier 

Korfanty ze śląskiej chadecji. Do-
łączono do nich Aleksandra Dęb-
skiego i  Jana  Kwiatkowskiego ze 
Stronnictwa  Narodowego  oraz 
pięciu byłych posłów ukraińskich 
(Włodzimierza  Celewicza,  Osipa 
Kohuta,  Jana  Leszczyńskiego, 
Dymitra  Palijewa  i  Aleksandra 
Wisłockiego). 

Osadzono 

Brześciu  również  byłego  posła 
BBWR  Baćmagę,  oskarżonego  o 
nadużycia finansowe. Miał to być 
czytelny komunikat, że winni trafią do więzienia, bez względu na 
przynależność polityczną.

 

Była chłodna jesień, Kostek zakazał ogrzewać cele, nie wyda-

wano również ciepłych ubrań. Uznał, że w chłodzie aresztowani 
szybciej skruszeją, a brud przyspieszy ich resocjalizację:

 

„[...]  wszystko  było  bardzo  brudne  wspominał  Pragier.  - 

Miałem  już  niejakie  doświadczenie  więzienne  z  czasów  rosyj-
skich, dla politycznych, zwłaszcza inteligentów, dawano na Dani-
łowiczowskiej [więzienie rosyjskie - S.K.] zawsze czystą pościel 
i bieliznę,  a nawet nowe naczynia stołowe z magazynu. Ten tu-
tejszy brud nie wynikał z pewnością z rutyny więziennej, ale był 
umyślnie wyreżyserowany".

 

Pragiera nie zawiodły pierwsze wrażenia, utrzymywanie więź-

niów w permanentnym brudzie było jedną z szykan:

 

„W  ciągu  75  dni  nie  było  możliwości  kąpania  się,  raz  tylko 

pozwolono nam umyć nogi w zimnej wodzie. Na początku zgo-
lono nam głowy. Później strzyżono nas maszynką co kilka tygo-
dni. Golono nas raz na tydzień, także przy użyciu zimnej wody, 
bez lusterka. W celach była wielka obfitość pcheł, nigdy dotąd

 

 

background image

170

 

Brześć

 

niespotykana.  Prześcieradła  wyglądały  jak  posypane  makiem, 

tylko ten mak podskakiwał. Zawsze dotąd uważałem pchły za 

stworzenia lubiące raczej życie samotne. Teraz przekonałem się, 

że pchły, pozostawione w stanie naturalnym i w okolicznościach 

sprzyjających, cenią życie gromadne".

 

Biernacki nie pozostawił nic przypadkowi, więzienny jadłospis 

miał zniechęcić aresztowanych do działalności opozycyjnej:

 

„Pożywienie nasze - pisał Witos - stanowiła jedna czwarta żoł-

nierskiego chleba na cały dzień. Rano może pół litra ciepłej wody 

z jakichś ziół wywarzonej, bardzo mało osłodzonej. Na obiad da-

wano trochę tłuczonych ziemniaków, czasem zupę z buraków pa-

stewnych, niekiedy  marchew gotowaną, fasolę z jakąś brunatną 

cieczą, dwa razy w tygodniu ćwikłę surową, raz na tydzień trochę 

zupy kapuścianej niezwykle rzadkiej, niekiedy pęcak lub kaszę 

hreczaną, bardzo często polewkę z ziemniaków i wody zrobio-

ną, wszystko to o bardzo niemiłym zapachu. W niedzielę dawano 

troszkę mięsa wrzuconego do zupy o bardzo niezachęcającym wy-

glądzie. Czystość tych pokarmów pozostawiała wiele do życzenia, 

we wszystkim był piasek albo ziemia, w pęcaku znajdowały się 

drobne kamyczki, na których sobie nawet ząb wyłamałem".

 

Regulamin był surowy. Aresztowanych budzono o godzinie 

6 rano, zakazywano w ciągu dnia kłaść się na łóżku, sen był do-

zwolony od 9 wieczorem. Więźniowie mieli wykonywać prace 

w gmachu, oczywiście najbardziej brudne i bezsensowne. Witos 

wspominał, że „szczotki do zamiatania, liche i wytarte, były tak 

urządzone, że zamiatający musiał się czołgać po ziemi łub łamać 
zupełnie we dwoje, co było rzeczą niezwykle męczącą". Zakaza-

no palenia, z cel wypuszczano na półgodzinny spacer o godzinie 

14. Szybko pojawiła się przemoc fizyczna, pobicie Liebermana 

nie było wyjątkiem:

 

„W nocy z 9 na 10 października wprowadzono Popiela do ciem-

nego pokoju; jeden z żandarmów chwycił go za głowę, drugi za 

nogi, po czym powalono go na stołek, rzucono na krzyże mokrą

 

background image

Pułkownik Kostek-Blernackl w akcji 

171 

płachtę i wymierzono około 30 uderzeń jakimś narzędziem. [...] 
Podczas  egzekucji  Popiel  zemdlał.  Po  jej  zakończeniu  kapitan 

kierujący nią oświadczył, że pobity ma »cieszyć się, że tak mało, 

następnym razem marszałek Piłsudski każe kulę w łeb«".

 

Wśród pobitych byli również: Korfanty, Kiernik, Bagiński. Nie 

oszczędzono nawet endeka, byłego wojewody wołyńskiego Dęb-

skiego.  Ze  szczególnym  okrucieństwem  potraktowano  byłego 

posła ukraińskiego Celewicza.

 

„Proszę pana - mówił do Witosa, gdy trafił do jego celi - ja 

jestem taki pokorny, staram się każde życzenie odgadywać, a oni 
mnie mimo to tak strasznie katują, znieważają i poniewierają, cóż 

by dopiero było, gdybym się zachował inaczej. Jeśli pan może, 

niech prosi za mną, bym został w tej celi, to może mnie przy panu 

bić nie będą. Ja nic nie zawiniłem, a w partii starałem się zawsze 

tak postępować, aby państwu polskiemu nie szkodzić".

 

Biernacki nie byłby sobą, gdyby nie wprowadzał elementów 

presji  psychicznej.  Służyły  temu  nocne  rewizje,  podczas  któ-

rych więźniowie musieli rozbierać się do naga, A „czasami gasło 

światło i w ciemnościach słychać było dalej wymyślania, krzyki, 

jęki i strzały". Na dziedzińcu wzniesiono szubienicę, sugerując, 

że przeznaczona jest dla byłych posłów. Biorąc pod uwagę prze-

szłość Biernackiego (i jego legionowy przydomek), zrobiło to na 

aresztowanych duże wrażenie.

 

Stosunkowo łagodnie traktowano początkowo Witosa, ale 

z czasem i on został poddany represjom. Nie bito go jednak, co 

w Brześciu było wyjątkiem.

 

Niezwykle skuteczna okazała się całkowita izolacja uwięzio-

nych. Odwiedziny nie wchodziły w ogóle w rachubę, wysyłane 
paczki odsyłano na adres nadawcy. Do tego zabroniono im czytać 
- wyjątek stanowiła lektura dziejów pułków Wojska Polskiego. 

Ostatecznie  Biernacki  zezwolił więźniom  na zakup  (za własne 

środki) szachów - pamiętał, że w Magdeburgu Piłsudski grywał 

w tę grę z Kazimierzem Sosnkowskim.

 

background image

172 

Brześć 

Wojciech Korfanty 

Dodatkową  torturą  był   kompletny 

brak zajęcia, czasami aresztowani 

oczekiwali w milczeniu, aby kolejny 

dzień minął. Witos wspominał, że po 

„zjedzeniu śniadania, umyciu menażki 

i łyżki siadaliśmy na zydlach, rozmy-

ślając, kto też jest w naszym sąsiedz-

twie, kto w dalszych celach, starając 

się złapać każdy ruch, każde słowo". 

Nie tylko Pragier uważał, że lepiej traktowano go w zaborczym 

więzieniu, Lieberman w rozmowie z Witosem uznał warunki w 

Brześciu za urągające człowieczeństwu:

 

„Panie, co się tu dzieje? Co to za piekło? Co to za ludzie? Siedzia-

łem jeszcze jako akademik w więzieniu francuskim, siedziałem 
w więzieniu austriackim 40 lat temu, zarzucano mi zbrodnię zdra-
dy  stanu  a  jednak  już  wtedy  -  i  to  w  państwie  obcym,  obcho-
dzono się ze mną jak z człowiekiem. W tych więzieniach miałem 
niemal że wygody, dawali mi wszystko, a odebrali tylko wolność. 
W czyich rękach jesteśmy? Co tu dalej będzie?".

 

Uwięzieni politycy szybko zaczęli się załamywać. Biernacki z 

satysfakcją meldował, że już 15 września poseł ludowy Sawicki 
poprosił  go  o  rozmowę  w  cztery  oczy.  Zgłosił  „swój  akces  do 
BBWR  i  obiecał  pracować  dla  rządu".  Nie  byłby  jednak  sobą, 
gdyby nie dodał, że skruszony były poseł „jest półinteligentem, 
chłopem, twarz ma bezczelną o podejrzanym wyrazie". Tego sa-
mego dnia wieczorem poddał się Putek z PSL „Wyzwolenie".

 

Proces brzeski

 

Jednym z argumentów aresztowania opozycjonistów były wy-

darzenia z 14 września 1930 roku. Wobec zatrzymania przywód-
ców, zapowiedziane wiece odbyły się z reguły w pomieszczeniach

 

 

background image

Proces brzeski

 

173

 

zamkniętych, jednak w Warszawie i Toruniu doszło do starć z po-
licją (zamieszki zanotowano również w Częstochowie, Lwowie i 
Katowicach).  W  stolicy  polała  się  krew,  dwie  osoby  zginęły,  a 
79 było  rannych. Patrząc na ten tragiczny bilans, można się za-
stanawiać, jak potoczyłyby się wydarzenia, gdyby nie bezprawne 
aresztowanie  przywódców  Centrolewu.  Czy  Piłsudski  rzeczywi-
ście wybrał mniejsze zło? Czy zapobiegł wojnie domowej?

 

Trudno  przy  tych  rozważaniach  nie  mieć  skojarzeń  z  oficjal-

nymi  przyczynami  wprowadzenia  stanu  wojennego  w  Polsce  w 
grudniu 1981 roku.

 

Pod  nieobecność  liderów  opozycji  wybory  zakończyły  się 

zwycięstwem  BBWR.  Obóz  rządowy  uzyskał  247  mandatów 
(55,6 procent) w sejmie i 75 w senacie (67,6 procent). Stronnic-
twa należące do Centrolewu poniosły poważne straty (97 manda-
tów, poprzednio 181). Powiększyło stan posiadania Stronnictwo 
Narodowe  62  mandaty,  natomiast  o  2/3  zmniejszyła  się  liczba 
posłów  mniejszości  narodowych.  Warto  podkreślić  wysoką  fre-
kwencję wyborczą (74,8 procent).

 

Listopadowe wybory (podobnie jak cała kampania) obfitowały 

w  nadużycia  ze  strony  rządowej.  Nie  wystarczyło  aresztowanie 
liderów opozycji, na szeroką skalę unieważniano głosy czy całe 
listy  wyborcze.  Zgłoszono  wiele  protestów,  ale  Sąd  Najwyższy 
nie spieszył się z ich rozpatrywaniem.

 

Po głosowaniu niepotrzebne już było dalsze odosobnienie lide-

rów Centrolewu. Dwudziestego trzeciego listopada 1930 roku po-
lityków przeniesiono do cywilnego więzienia w Grójcu, po czym 
zwalniano ich za kaucją.  Centrolew uznano za organizację  rewo-
lucyjną kształcącą kadry terrorystów, liderzy mieli odpowiadać 
z wolnej stopy za przygotowywanie zamachu stanu. Proces wyzna-
czono na jesień 1931 roku.

 

Chociaż więźniów Brześcia oskarżano o przestępstwa, których 

nie popełnili (także kryminalne), zachowywali dziwne milczenie, 
utrzymując w tajemnicy przebieg wydarzeń. Witos powiedział

 

background image

174 

Brześć

 

wręcz, że podejrzewano ich o „przyjęcie na siebie jakichś zobo-
wiązań wobec naszych prześladowców", ewentualnie uznawano, 
że „postępujemy zgodnie z ułożonąjakąś niezrozumiałą taktyką". 
Lider „Piasta" wyjaśniał, że milczenie miało inne przyczyny. Pol-
skie społeczeństwo „czuło zawsze respekt przed okutą pięścią" i 
szczera  opowieść  o  wydarzeniach  w  twierdzy  brzeskiej  „mogła 
wywołać nie tylko wzruszenie ramion, ale nawet kpiny. A to prze-
cież byłoby zbyt bolesne".

 

Prawdyjednaknie zdołano ukryć, opinia publiczna była wstrząś-

nięta.  Brześć  stanowi  ważną  cezurę  w  życiu  politycznym  Dru-
giej Rzeczypospolitej. Andrzej Garlicki zauważył, że dotychczas 
„przeciwnicy polityczni po najostrzejszej polemice parlamentar-
nej  mogli spotkać się przy jednym  stoliku  w restauracji sejmo-
wej. Nawet przewrót majowy nie przekreślił tych obyczajów. Po 
Brześciu było to już nie do pomyślenia".

 

Piłsudczycy  widzieli  zmianę  nastrojów.  Zdecydowano  się 

przede wszystkim osłaniać Marszałka:

 

„Najbliższe nasze otoczenie - pisał Kazimierz Świtalski - chcia-

łoby następującego rozwiązania: wygrodzić zupełnie Komendanta 
z tej sprawy i zrzucić całą odpowiedzialność na oficerów, potępiając 
ich względnie karząc. Dlatego, biorąc rzecz najbardziej utylitarnie 
i na krótką metę, najbardziej byłoby wskazane krótkie oświadcze-
nie rządu, że sprawę zbada i winnych ukarze. To jednak załatwienie 
sprawy w perspektywie dalszej jest zupełnie niedobre. Zrobi ono 
natychmiast  podział  wśród  oficerów  i  oficerowie,  którzy  pełnili 
służbę w Brześciu, natychmiast zostaną wystawieni na sztych. Ofi-
cerowie ci będą mieli pretensje, że z nich zrobiono kozłów ofiar-
nych.  Cały  nasz  obóz  podzieli  się  na  ludzi  fanatycznych,  którzy 
będą pochwalali postępowanie oficerów, i na tych, którzy będą to 
postępowanie jak najostrzej potępiać. Po drugie, wygradzanie Ko-
mendanta od tej sprawy wydaje mi się być przysługą, która nie leży 
w intencji Komendanta, gdyż Komendant nigdy nie chce oddalać 
od siebie odpowiedzialności za rzeczy drastyczne, które robi".

 

background image

Proces brzeski 

175

 

Dwudziestego szóstego października 1931 roku w Warszawie 

rozpoczął  się  proces  więźniów  brzeskich  (wyłączono  z  niego 

Ukraińców, Popiela, Korfantego, Dębskiego, Kwiatkowskiego 

i Baćmagę). Byłych posłów oskarżono, że „w okresie czasu od 

1928 roku do 9 września 1930 roku po wzajemnym porozumie-

niu się i działając świadomie, wspólnie przygotowywali zamach, 

którego celem było usunięcie przemocą członków sprawującego 

w Polsce władzę rządu i zastąpienie ich przez inne osoby, wszak-

że bez zmiany zasadniczego ustroju państwowego".

 

Oskarżeni mieli pełne prawo głosu. Ale nie dotyczyło to jednej 

kwestii: nie zezwolono na podawanie informacji o wydarzeniach 
w twierdzy brzeskiej.

 

W ostatnim słowie Wincenty Witos powiedział:

 

„Nas nie zemsta połączyła. Zemsta jest po drugiej stronie. Wy-

tworzył się taki stan, że olbrzymiej większości społeczeństwa nie 

wolno w Polsce pracować. Wolę słabe i świadome społeczeństwo 

aniżeli rząd silny bez społeczeństwa, bo jeśli przychodzi chwila 

próby, nie zwycięża paru ludzi, ale zwycięża wolne społeczeń-

stwo, jego świadomość, jego ofiarność. [...] Takiego spustosze-
nia moralnego, jakie jest teraz, nigdy jeszcze w Polsce nie było".

 

Trzynastego stycznia 1932 roku zapadł wyrok. Na 3 lata wię-

zienia skazani zostali Mastek, Dubois, Ciołkosz, Pragier i Putek. 

Lieberman, Barlicki i Kiernik otrzymali po 2,5 roku, Bagiński 

2 lata, Witos 1,5 roku, Sawickiego zaś uniewinniono. Dwudzie-

stego lipca 1933 roku wyrok został utrzymany przez Sąd Apela-

cyjny, podobnie postąpił Sąd Najwyższy.

 

Skazani nie czekali na uprawomocnienie wyroku. Pragier 

i Lieberman wyjechali do Francji, a Witos, Kiernik i Bagiński 

do Czechosłowacji. Pragier powrócił do kraju trzy lata później, 

osadzono go w więzieniu, jednak wyszedł na wolność już po 

4 miesiącach. Tym razem zresztą nie mógł narzekać, jak na wa-

runki  więzienne  odnoszono  się  do  niego  z  wyjątkową  atencją. 

Naczelnik więzienia powiedział mu zresztą, że polityków musi

 

background image

176

 

Brześć

 

 

List gończy za politykami sądzonymi w procesie brzeskim 

background image

Cień Brześcia

 

177

 

traktować  na  specjalnych  prawach,  albowiem  „dzisiaj  są  więź-
niami, ale jutro mogą być ministrami". Witos, Kiernik i Bagiński 
wrócili wiosną 1939 roku po zajęciu Czechosłowacji przez hitle-
rowców, Lieberman pozostał do końca życia na emigracji.

 

Cień Brześcia

 

Hagiografowie Marszałka uważali sprawę brzeską za jedną z 

jego zasług:

 

„Olbrzymie  warstwy  społeczeństwa,  niedotknięte  jadem  truci-

zny,  aresztowanie  posłów  przyjęły  z  uczuciem  ulgi  i  głębokiej 
satysfakcji wewnętrznej, zrozumiały ją bowiem jako akt sprawie-
dliwości, jako zrozumiałą, konieczną, oczekiwaną reakcję na wy-
stąpienia przeciwpaństwowe, jako akt zrównania przed prawem 
z resztą obywateli grupy demagogów, uzurpujących sobie prawo 
do bezkarności i nietykalności".

 

Marszałek osobiście wypowiadał się o Brześciu bez entuzjaz-

mu. Nie oceniał wydarzeń pod kątem moralności czy etyki poli-
tycznej, uważał, że zrobił wyłącznie to, co musiał. Rok później 
w rozmowie z Arturem Śliwińskim powiedział:

 

„Trzeba było te wybory wygrać [...] koniecznie wygrać. Ina-

czej musiałbym iść na straszne rzeczy i straszne rzeczy działyby 
się w kraju [...] Wiedziałem, że tego byłbym już nie przeżył [...] 
Polska  była  w  niebezpieczeństwie  [...]  Musiałem  się  uciec  do 
środków bardzo ostrych, nawet takich jak Brześć. [...] Nie wiem, 
dlaczego Bóg kazał mi żyć w Polsce".

 

Piłsudski uważał, że wybrał mniejsze zło. Marszałek nie miał 

złudzeń - stracił dużo kapitału politycznego, szczególnie w krę-
gach inteligencji. Od lat głosił hasła uzdrowienia życia politycz-
nego, a teraz złamał podstawowe zasady obowiązującego prawa. 
Uwięzienie  przeciwników  politycznych  można  ostatecznie  wy-
tłumaczyć dobrem kraju (takie głosy słychać było nawet wśród

 

background image

178

 

Brześć

 

opozycjonistów), ale tortury i gwałty na bezbronnych więźniach 
już nie. I to najbardziej obciąża sumienie Marszałka.

 

Inna sprawa, że piłsudczycy nigdy nie zdławili wolności słowa 

w Polsce. O gwałtach w Brześciu opinia publiczna została poin-
formowana, co w klasycznym ustroju totalitarnym byłoby rzeczą 
niemożliwą. W Rosji sowieckiej mordowano setkami tysięcy, na 
Ukrainie  z  głodu  zmarły  miliony  chłopów,  a  środki  masowego 
przekazu  milczały.  W  czerwcu  1934  roku  na  polecenie  Hitlera 
zamordowano kilkuset dowódców SA („noc długich noży"), po-
wstawały  obozy  koncentracyjne,  ale  przeciętny  Niemiec  nic  na 
ten temat nie wiedział. Dyktatury Salazara (Portugalia), Horthy-
ego  (Węgry)  czy  Smetony  (Litwa)  miały  na  sumieniu  krwawe 
represje,  ale cenzura nie dopuszczała do obiegu informacji. Na-
tomiast w Polsce rozpętała się dyskusja na temat moralnej oceny 
wydarzeń w Brześciu, co daje dużo do myślenia.

 

Dziwnie potoczyły się losy innego bohatera Brześcia, Kostka--

Biernackiego.  Bojkotowano  go  w  korpusie  oficerskim,  z  ostra-
cyzmem towarzyskim spotykała się jego żona. Przeniesiony do 
rezerwy,  rozpoczął  karierę  w  administracji  państwowej.  Został 
wojewodą nowogródzkim, następnie poleskim. I sprawdził się na 
tych stanowiskach. Wyjątkowo nienawidzący go Cat-Mackiewicz 
z uznaniem pisał o osiągnięciach Kostka jako wojewody. Dbał o 
najuboższych,  bezwzględnie  tępił  wszelkie  przypadki  korupcji. 
Niebawem  jednak  ponownie  miał  wykazać  się  sadystycznymi 
skłonnościami.  Jako  wojewoda  poleski  został  zwierzchnikiem 
obozu odosobnienia w Berezie Kartuskiej, o czym piszę w innym 
miejscu tej książki.

 

W pierwszych dniach kampanii wrześniowej Kostek objął sta-

nowisko komisarza cywilnego w randze ministra przy Naczelnym 
Wodzu. To było wyjątkowo niezręczne posunięcie władz, Bier-
nacki po Brześciu i Berezie miał fatalną opinię w społeczeństwie. 
Internowany w Rumunii, przebywał tam do końca wojny. Chociaż 
miał szwajcarski paszport dyplomatyczny, nie mógł wyjechać do

 

background image

Cień Brześcia 

179

 

Wielkiej  Brytanii.  Politycy  z  rządu  Sikorskiego  postawiliby  go 
natychmiast przed sądem, w jego przypadku nie skończyłoby się 
na zesłaniu do obozu na wyspie Butę.

 

Interesującą opinię o Kostku wydał człowiek, który spędził z 

nim  lata  internowania.  Michał  Browiński  podziwiał  wiedzę  hi-
storyczną Biernackiego, uważał go za „znawcę i miłośnika śred-
niowiecza,  znawcę  starego  języka  polskiego".  Kostek  czytał 
współtowarzyszom swoją niedokończoną powieść o Bolesławie 
Śmiałym, uznaną za „zupełnie interesującą". Browiński cenił w 
byłym  wojewodzie  to,  że  zawsze  był  „chętny  do  pogawędki"  i 
„nie czuło się w nim drapieżnego kiedyś człowieka". Dostrzegał 
jednak złe cechy charakteru Biernackiego:

 

„Osobiście bardzo niesympatyczny. Miał w sobie jakiś starczy 

egoizm. Nigdy się z nikim niczym nie dzielił, niczym nikogo nie 
ugościł.  Ulubioną  jego  potrawą  była  kiełbasa  pokrajana  w  pla-
sterki i zalana octem".

 

W kwietniu 1943 roku poległ w Warszawie jedyny syn Kostka, 

Lesław Biernacki (pseudonim Romanowski). Należał do oddziału 
dywersyjnego prawicowej Konfederacji Narodu, zginął na ulicy 
Stalowej podczas likwidacji folksdojcza.

 

Wiosną 1945 roku nowe władze Rumunii wydały Biernackie-

go polskim komunistom. Znalazł się w więzieniu na Mokotowie, 
przygotowywano  specjalny  proces.  Dla  komunistycznych  decy-
dentów osoba „kata z Brześcia i Berezy" stanowiła nie lada zdo-
bycz. Miał odpowiadać za zdradę narodu polskiego, a przy okazji 
planowano wykazać zgniliznę moralną i etyczną sanacji.

 

„Kostek-Biernacki postawiony będzie pod pręgierzem nie tyl-

ko jako indywidualna jednostka, ale [...] będzie sądzony system 
rządzenia, którego był wyrazicielem jako klasyczny reprezentant 
faszystowskiego reżimu".

 

Świadkami procesu mieli być „podopieczni" Kostka z Brześcia 

-  Popiel  i  Kiernik.  Do  procesu  jednak  nie  doszło,  podobno  nie 
zdołano znaleźć przekonujących dowodów na działalność Kostka

 

background image

180

 

Brześć 

w Berezie. A sam Popiel niebawem przestał być osiągalny jako 

świadek - wyjechał z kraju i już do niego nie powrócił.

 

Komuniści nie zrezygnowali jednak z postawienia Biernackie-

go przed sądem. Na proces czekał siedem lat, w celi siedział mię-
dzy innymi z Erichem Kochem, komisarzem Rzeszy dla Ukra-

iny, skazanym na karę śmierci za zbrodnie wojenne. Podobno 

psychicznie dobrze się trzymał, nigdy nie dał powiedzieć złego 

słowa na Piłsudskiego. A nie było to łatwe, komuniści traktowali 

go gorzej niż on przeciwników sanacji w Brześciu czy Berezie. 

Wreszcie w kwietniu 1953 roku stanął przed sądem, a po czterech 

dniach został skazany na karę śmierci. Uznano go winnym „tłu-
mienia ruchu rewolucyjnego, faszyzowania kraju, szkalowania 

i zohydzania Związku Radzieckiego". Biernacki jako wojewoda 

miał  realizować  „politykę  sanacyjnego  rządu  faszystowskiego 

dławienia rewolucyjnego ruchu mas pracujących miast i wsi oraz 

wynaradawiania ludności ukraińskiej i białoruskiej". A to ozna-

czało „działanie na szkodę Narodu Polskiego".

 

Można  nienawidzić  Kostka-Biernackiego,  ten  człowiek  na-

prawdę miał wiele na sumieniu. Ale wierzył w to, co robił i przed 

sądem  zachował  się  z  godnością.  Blisko  siedemdziesięcioletni 

człowiek nie przyznał się do winy, o nic nie prosił. Twierdził, 

że „akt oskarżenia jest wielką nieprawdą", a zarzuty są „fantazją 

autora aktu oskarżenia".

 

Karę śmierci zamieniono na 10 lat więzienia, a dwa lata póź-

niej schorowany Biernacki warunkowo opuścił więzienie. Zmarł 
w lipcu 1957 roku, został pochowany w Grójcu.

 

Komuniści nie zapomnieli o rodzinie „kata z Brześcia". Jego 

żona była wielokrotnie wyrzucana z pracy, żyła w nędzy. Zmarła 
w Warszawie w grudniu 1972 roku.

 

background image

Rozdział 6

 

S

PRAWA 

G

ORGO

N

OWEJ

 

background image

Tragedia w Łączkach

 

Wieczorem  30  grudnia 1931  roku  inżynier  Henryk  Zaremba 

układał się do snu w swoim domu w Łączkach koło Brzuchowic 

pod  Lwowem.  Do  sypialni  odprowadziły  go  dzieci  -  siedem-

nastoletnia Elżbieta i młodszy o trzy lata Staś. Po pożegnaniu 

z ojcem dzieci udały się na spoczynek, a idąc do swoich poko-

jów, przeszły przez sypialnię guwernantki i partnerki ojca, Rity 

Gorgonowej. Rita leżała na łóżku ubrana w żółtą koszulę nocną 

i w blasku świecy ustawionej na komodzie czytała książkę. Staś 

odprowadził siostrę, po czym zawrócił do jadalni, gdzie zasnął 

ze słuchawkami radiowymi na uszach. Po północy chłopca obu-

dził skowyt psa. Obawiając się złodziei (niedawno do willi było 

włamanie), wstał z łóżka i wyjrzał przez okno - niczego podej-

rzanego  jednak  nie  zauważył.  Zawołał  na  śpiącą  w  pobliskim 

pokoju Elżbietę, nie usłyszał jednak odpowiedzi. Zaniepokojony 

postanowił zajrzeć do niej i gdy zbliżył się do drzwi oddzielają-

cych jadalnię od holu, w ciemnościach, z odległości kilku me-

trów dostrzegł niewyraźną postać. W pierwszej chwili wziął ją za 

siostrę, jednak gdy zaczął wołać i pukać w szybę drzwi, nieznana 

osoba pospiesznie wyszła na werandę. Chłopcu wydało się, że 

w poświacie odbijającej się od śniegu rozpoznał twarz Gorgono-

wej. Zdenerwowany nie czekał dłużej, wbiegł do pokoju siostry 

i  odkrył  makabryczną  zbrodnię.  Elżbieta  leżała  bezwładnie  na 

łóżku z potwornie poranioną głową przykrytą poduszką. Widząc

 

background image

184 

Sprawa Gorgonowej

 

siostrę w takim stanie, wybiegł z pokoju, krzycząc przeraźliwie: 
„Lusię zabili!!!". Po chwili do sypialni  zamordowanej  wbiegli: 
Henryk  Zaremba  w  nocnej  koszuli  i  Rita  Gorgonowa  w  futrze. 
Ojciec próbował sztucznego oddychania, a kochankę wysłał po 
wodę i pomoc medyczną. Rita zaalarmowała mieszkającego na 
terenie posesji ogrodnika i sąsiada - lekarza. Przybyły niebawem 
doktor Ludwik Csala stwierdził zgon Elżbiety Zaremby. Zauwa-
żył  też,  że  wokół  domu  nie  widać  śladów  innych  osób  (nieco 
wcześniej spadł świeży śnieg), zatem zbrodnię musiał popełnić 
ktoś z domowników. Tym bardziej że zabita dziewczyna miała 
obsesję  zamykania  wszystkich  drzwi,  nie  zasnęła,  dopóki  nie 
sprawdziła, czy są zamknięte.

 

Przybyli  na  miejsce  funkcjonariusze  policji  zabezpieczyli  do-

wody  zbrodni,  dopuścili  się  jednak  poważnych  zaniedbań.  Nie 
pobrano  odcisków  palców,  nie  sfotografowano  również  śladów 
na  śniegu  prowadzących  z  werandy  do  holu,  gdzie  znajdowało 
się  przejście  do  pokoju  Gorgonowej.  W  drzwiach  stwierdzono 
wybitą  szybkę  przy  klamce  -  ślad  po  otwieraniu  od  zewnątrz. 
Ślady  stóp  prowadziły  również  do  piwnicy,  gdzie  nad  klamką 
znaleziono  plamę  krwi,  a  pod  kupką  śmieci  pod  paleniskiem 
chusteczkę za śladami krwi (własność Gorgonowej). W przydo-
mowym basenie odkryto dżagan (narzędzie do kruszenia lodu), a 
w pobliżu świecę - podobną do tej, którą poprzedniego wieczora 
Staś  widział  w  pokoju  Gorgonowej.  Coraz  więcej  poszlak 
wskazywało na guwernantkę, która na domiar złego plątała się w 
zeznaniach.  Na  jej  dłoni  dostrzeżono  ranę,  tłumaczyła,  że 
skaleczyła się szklanką, biegnąc po wodę na polecenie Zaremby. 
Policjanci  oczywiście  skojarzyli  ten  fakt  ze  stłuczoną  szybką  w 
drzwiach  na  werandę,  zresztą  Gorgonowa  nie  zaprzeczała,  że 
wybiła szybkę * inaczej nie mogłaby się wydostać z domu, idąc 
po lekarza. Śledczy zauważyli również ranę na głowie psa - ktoś 
uderzył  go  tępym  narzędziem.  Domownicy  zgodnie  twierdzili, 
że Lux (mieszaniec wilczura z dobermanem) nie pozwoliłby po-

 

background image

Tragedia w Łączkach

 

185

 

 

Willa w Łączkach

 

dejść do siebie nikomu obcemu. 1 jakoś nikt nie przypomniał, że 
niedawno w domu Zarembów było włamanie, a pies nie zareago-
wał...

 

Ekipa śledcza uznała, że to Gorgonowa zamordowała Elżbie-

tę.  Na  jej  pantoflach  widniały  rdzawe  plamy,  futro  nosiło  ślady 
niedawnego  czyszczenia,  pod  nim  miała  na  sobie  białą  koszulę 
nocną, chociaż domownicy zgodnie twierdzili, że wieczorem wi-
dziano ją w żółtej. Od kobiety wyczuwano zapach nafty, zauwa-
żono również, że ktoś niedawno spalił coś w piecu. Najbardziej 
obciążające  okazały  się  jednak  zeznania  Stasia  Zaremby,  który 
przysięgał, że widział Ritę uciekającą z holu.

 

Następnego dnia Gorgonowa została aresztowana, wraz z nią 

zatrzymano Henryka Zarembę. Ojciec ofiary został po sześciu ty-
godniach zwolniony, natomiast Ritę oficjalnie oskarżono o zabój-
stwo siedemnastoletniej Elżbiety.

 

background image

186 

Sprawa GorgonoweJ 

Piękność z Dalmacji

 

W chwili śmierci Elżbiety Gorgonowa miała 30 lat. Pochodziła 

z Dalmacji, urodziła się jako Emilia Margarita Ilić na adriatyckiej 
wyspie Zlavin, należącej do dzisiejszej Chorwacji. Jej ojciec z za-

wodu był lekarzem, zmarł, gdy dziecko miało trzy lata (według 

innych  informacji  umarł  tuż  przed  urodzeniem  Rity).  Rodzice 

dziewczynki nigdy nie zawarli formalnego związku małżeńskie-

go, a po śmierci partnera matka wyszła za mąż, nie interesując się 

specjalnie córką. Margarita trafiła do sierocińca, skąd wydobył ją 
dopiero wuj.

 

W wieku 15 lat poznała odbywającego służbę w armii austriac-

kiej  lwowianina  Erwina  Gorgona.  Nie  namyślając  się  długo, 

przyjęła jego oświadczyny, urodziła syna, a po zakończeniu służ-

by męża wyjechała z nim do Galicji. Małżeństwo nie układało 

się szczęśliwie. Erwin nie potrafił samodzielnie utrzymać rodzi-

ny, złe były również stosunki Rity z rodziną męża. Teściowa nie 

znosiła synowej, natomiast ojciec męża nie ukrywał fascynacji 

urodziwą dziewczyną. Erwin pracował w Kamieńcu Podolskim, 

rodzinę odwiedzając wyłącznie w weekendy. Oddalony od żony 

prowadził swobodne kawalerskie życie, zaraził się nawet chorobą 

weneryczną. Ostatecznie zdecydował się na wyjazd zarobkowy 

do Ameryki, natomiast Rita pozostała z teściami.

 

Długo tam nie mieszkała. Podobno teść molestował ją seksual-

nie, napastowali ją również bracia męża. Odrzuceni oczerniali ją 

w listach do Erwina, zarzucając niemoralne życie. Nie wiadomo, 

czy Erwin uwierzył rodzinie, czy też skorzystał z wygodnego pre-

tekstu, ale przestał przysyłać pieniądze na dziecko. Odmówił rów-

nież opłacenia podróży do Ameryki dla żony i syna, w efekcie Rita 

została wyrzucona z mieszkania, a teściowie odebrali jej dziecko. 

Nie pozwalali nawet na spotkania chłopca z matką, nie wpusz-

czając synowej do domu. Gorgonowa musiała znaleźć mieszkanie 

i źródło utrzymania, nie myślała o powrocie do Dalmacji.

 

background image

Piękność z Dalmacji 

187

 

Podobno uczęszczała na kurs pielęgniarski, zarabiała, opieku-

jąc się dziećmi. Chyba jednak nie nadawała się do takiej pracy, 
zachowały się bowiem informacje o jej lekceważącym stosunku 
do obowiązków. Jan Dziedzic, którego była piastunką, wspomi-
nał,  że  została  zwolniona  za  podanie  mu  mleka  w  butelce  nie-
opłukanej z mydła. Określił datę tego wydarzenia na 1925 rok, co 
podważa  wiarygodność  jego  relacji  (Gorgonowa  pracowała  już 
wówczas u Zaremby), ale dobrze ilustruje opinię o Ricie krążącą 
w czasach jej procesu.

 

Chorwatka  znalazła  zatrudnienie  w  jednym  z  lwowskich  za-

kładów cukierniczych. W tych czasach cukiernie były punktami 
gastronomicznymi  nastawionymi  na  sprzedaż  swoich  wyrobów 
na  miejscu.  Zakłady  posiadały  sale  konsumpcyjne  ze  stolikami 
obsługiwanymi przez kelnerów, chociaż oczywiście nie zapomi-
nano o sprzedaży na wynos. Firma, w której pracowała Rita, mia-
ła własną klientelę, a urodziwa i elegancka kelnerka przyciągała 
więcej konsumentów. Egzotyczna piękność o doskonałej figurze 
(nogi!!!) nie mogła pozostać niezauważona, co znalazło odbicie 
w obrotach firmy.

 

Podobno  właśnie  tam  zobaczył  ją  po  raz  pierwszy  architekt 

Henryk Zaremba. Miał wówczas 41 lat i trudną sytuację rodzinną. 
Samotnie  wychowywał  dwójkę  dorastających  dzieci  -  jego  żona 
przebywała w Zakładzie dla Psychicznie i Nerwowo Chorych w 
Kulparkowie koło Lwowa. Nie było szans na jej powrót do zdro-
wia, a sam Zaremba nie zamierzał żyć w celibacie. W jego życiu 
pojawiały się różne panie, z reguły nieakceptowane przez dzieci. 
Proponując Gorgonowej stanowisko opiekunki dzieci, zapewne od 
razu planował dodatkowe obowiązki dla urodziwej dziewczyny. 
Rita zrobiła na nim oszałamiające wrażenie, czego nie ukrywał.

 

Gorgonowa  musiała  orientować  się  w  zamiarach  architekta. 

Nie  była  przecież  niewinną  pensjonarką,  ale  świadomą  swojej 
urody kobietą. Przyjęła jednak ofertę Zaremby, prowadzenie jego 
domu uznała za awans społeczny, a może po prostu skusiło ją

 

background image

188

 

Sprawa Gorgonowej

 

Prasowa podobizna Gorgonowej 
z czasów procesu
 

wygodne  życie?  Dzieci  archi-
tekta uczyły się we Lwowie, w 
domu 

spędzały 

wyłącznie 

weekendy,  ferie  i  wakacje. 
Willa  Zaremby  znajdowała  się 
kilka  kilometrów  od  miasta,  w 
modnej  i  zamożnej  okolicy. 
Dom  był  pięknie  urządzony 
(ostatecznie  Zaremba  był  zna-

nym architektem), a ;zadbany ogród zdobiły rzeźby dłuta lwow-
skich artystów. Rita uznała, że propozycja Zaremby oznacza sta-
bilizację, a może snuła inne plany związane z osobą zamożnego 
architekta?  Lekarze  przecież  nie  dawali  nadziei  na  wyleczenie 
jego żony.

 

Ona, on i jego dzieci

 

Rita  mieszkała  w  Łączkach  koło  Brzuchowic  przez  sześć  lat. 

Podobno kochanką architekta została dopiero po roku, ale w tych 
sprawach nigdy nie można mieć pewności. Zachowane relacje są 
zdecydowanie  nieprzychylne  wobec  Chorwatki,  szczególnie 
krytykowano jej stosunek do dzieci Zaremby. Podobno mało się 
nimi  interesowała,  zajęta  wyłącznie  własną  osobą.  Mieszkający 
w pobliżu lekarz Ludwik Csala (to on kilka lat później stwierdził 
śmierć  Elżbiety)  zez;nawał  podczas  procesu,  że  dzieci  Zaremby 
chodziły w marnych ubraniach, żywiono je wyłącznie plackami 
ziemniaczanymi i pierogami. Ado przygotowywania tych niewy-
myślnych potraw używano oczywiście najtańszego oleju.

 

Zaremba podczas procesu zeznał, że Rita „była uprawniona do 

dysponowania sumami, jakie były potrzebne do prowadzenia go-

 

 

background image

Ona, on i jego dzieci 

189 

spodarstwa domowego". Nie było to tajemnicą, sugerowano, że 
młoda  kochanka  omotała  całkowicie  architekta.  Na  pewno  był 
pod jej wpływem - kupił jej dwa drogie futra, nie zwracał uwagi 
na  inne  kobiety.  Publicznie  przedstawiał  ją  jako  „swoją  panią", 
sprawiał  wrażenie  zakochanego.  Chociaż  jego  żona  żyła  (mąż 
Rity również), to postanowił związać ze sobą Gorgonową pewną 
formą  więzów  religijnych.  Zawiózł  ją  do  Krakowa,  gdzie  przed 
ołtarzem w jednym z kościołów kazał jej przysiąc, że nigdy go 
nie  opuści.  Dlaczego  jednak  nie  zrobił  tego  we  Lwowie,  gdzie 
świątyń katolickich nie brakowało? Czyżby obawiał się plotek? 
Co innego przedstawiać piękną dziewczynę jako „swoją panią", 
a co innego zmuszać do przysięgi przed ołtarzem.

 

Zaremba nie był postacią anonimową we  Lwowie. Absolwent 

Wydziału  Architektury  miejscowej  politechniki  był  współauto-
rem  Pałacu  Sportu,  wybudował  Dom  Robotniczy  w  Przemyślu, 
zaprojektował wiele lwowskich kamienic czynszowych. Jego au-
torstwa  był  kościół  w  Jedliczu  i  pawilon  Banku  Przemysłowo--
Handlowego  na  Targach  Wschodnich  we  Lwowie.  Do  historii 
miasta nad Pełtwią przeszedł, odbudowując w latach 1920-1923 
miejscowy  dworzec,  zniszczony  podczas  walk  polsko-ukraiń-
skich.

 

Ten  człowiek  miał  swoją  pozycję  społeczną  i  przedstawiając 

publicznie konkubinę, narażał się na ostracyzm towarzyski. Wol-
ne  związki  nie  były  akceptowane  w  środowiskach  mieszczań-
skich, a Zaremba nie należał przecież do bohemy artystycznej. Z 
drugiej  strony  pozował  na  człowieka  wrażliwego,  głęboko  nie-
szczęśliwego, któremu jeszcze coś od życia się należy. Inna spra-
wa, że specjalnych powodów do radości w kwestiach osobistych 
nie miał, a jako architekt spędzał życie w ciągłych rozjazdach.

 

Lubił jednak wesołe zabawy, a willa w Łączkach była do tego 

dobrym miejscem. Urządzał zakrapiane przyjęcia, zdarzało się, 
że  poważni  panowie  i  panie  biegali  nocą  po  śniegu  i  jak  dzieci 
obrzucali się wesoło butami, bawiąc się w berka.

 

background image

190 

Sprawa GorgonoweJ 

Po kilku latach Zaremba ochłonął z pierwszych uniesień. Cho-

ciaż uznał dziecko, które mu Gorgonowa urodziła, to na sytuacji 
domowej  odbijała  się  niechęć  dorastającej  córki.  Elżbieta  uwa-
żała się za panią domu ojca, nie ukrywając niechęci do Rity. Ta 
odpłacała jej wrogością, dochodziło do gwałtownych konfliktów. 
Elżbieta podczas pobytów w Brzuchowicach (uczyła się przecież 
we  Lwowie)  sugerowała  ojcu,  że  Rita  nie  jest  mu  wierna.  Po-
dobno  zaobserwowała,  że  Chorwatka  otrzymywała  czasami  li-
sty, po czym ubierała się elegancko i znikała z domu. Rewelacje 
potwierdzał doktor Csala, spędzający dużo czasu na obserwacji 
konkubiny sąsiada. Gorgonowa konsekwentnie twierdziła, że to 
kłamstwa, zarzucając Elżbiecie niemoralność. Przez dłuższy czas 
Zaremba  brał  stronę  konkubiny,  podczas  jakiejś  kłótni  spolicz-
kował nawet córkę, a następnie wysłał ją na rok do Szwajcarii. 
Pobyt za granicą nie zmienił jednak uczuć Elżbiety, a po jej po-
wrocie architekt dojrzał do zerwania związku.

 

Elżbieta mogła nie lubić Gorgonowej, ale szczerze przywiązała 

się do swojej małej siostry przyrodniej. Romana Zaremba wspo-
minała po latach:

 

„Ojciec bardzo mnie kochał, opiekował się, dał nazwisko. Dla 

matki  urodziłam  się  chyba  niepotrzebnie.  W  jej  odruchach 
brakowało ciepła. Pamiętam, jak robiła porządek w kominku, a 
gdy podbiegłam do niej - pozwoliła chwycić gorący pogrzebacz. 
Obie  rączki  miałam  poparzone.  Bałam  się  jej.  Była  dla  mnie 
obca i ciągle zajęta: jeździła do Lwowa robić zakupy i bawić się 
w  towarzystwie.  Bliżej  było  mi  do  Lusi.  To  ona  mnie 
wychowywała".

 

Podobno w noc swojej śmierci Elżbieta chciała spać w jednym 

łóżku z Romaną, ale Gorgonowa zdecydowanie się temu sprze-
ciwiła.

 

Znacznie  lepiej  przedstawiały  się  stosunki  Rity  ze  Stasiem. 

Chłopak chyba szczerze ją polubił, a może po prostu potrzebował 
kobiecej opieki. Na procesie jednak zdecydowanie oskarżał ko-

 

background image

Feralny wieczór 

191 

chankę ojca, plącząc się zresztą w zeznaniach. Ale skoro w chwili 
śmierci siostry miał zaledwie 14 lat, to trudno się dziwić.

 

Zaremba mógł inaczej patrzeć na kochankę, ale nie zerwał z nią 

intymnych kontaktów. Nadal odwiedzał ją nocą, nie miał z tym 
problemów, gdyż jego sypialnia przylegała do pokoju Gorgono-
wej. Wizyty inżyniera nie pozostały bez efektów. Rita ponownie 
była w ciąży.

 

Feralny wieczór

 

W życiu architekta pojawiła się nowa kobieta. Zamierzał się z nią 

związać na dłużej i Gorgonowa zaczęła mu przeszkadzać. Ale kon-
kubina nie chciała rezygnować bez walki, zażądała od partnera dużej 
kwoty pieniężnej (10 000 dolarów) ewentualnie willi w Łączkach. 
Chciała zapewnić utrzymanie sobie i dzieciom, ale podczas procesu 
Zaremba oskarżał ją o chciwość i bezwzględność. Tym bardziej że 
dotychczas specjalnie się małą Romaną nie zajmowała. Atmosfera 
w Brzuchowicach stawała się ciężka, podobno Gorgonowa w kłótni 
z Elżbietą groziła dziewczynie, że „zabije ją, siebie i Zarembę". Ale 
czy człowiek w afekcie nie mówi czasami rzeczy, których potem 
w ogóle nie pamięta albo żałuje? Sprawa miała jednak miejsce przy 
świadkach, co później odbiło się na losach Rity.

 

Zaremba chciał dojść do porozumienia z kochanką, zapropo-

nował jej polubowne rozwiązanie. On i jego starsze dzieci prze-
noszą się do Lwowa, a w Łączkach pozostaje Rita. Chciał nawet 
zabrać ze sobą małą Romanę, proponując zajej oddanie znaczną 
kwotę. Gorgonowa nie ustąpiła, chociaż zobowiązywał się do za-
dbania o edukację i wychowanie córeczki. Bez wątpienia kochał 
Romanę, nic nie wiedział natomiast o ponownej ciąży partnerki.

 

Pod koniec 1930 roku Zaremba postanowił ostatecznie rozwią-

zać problem. Ogłosił, że z nowym rokiem rodzina przenosi się do 
Lwowa, a Rita z Romaną pozostają w Łączkach.

 

background image

192

 

Sprawa Gorgonowej

 

 

Pokój Lusi 

Trzydziestego  grudnia  padał  śnieg.  Zaremba  i  Elżbieta  poje-

chali  do  Lwowa.  Powrócili  oddzielnie,  architekt  około  godziny 
16, córka trzy godziny później. Zaremba po powrocie bawił się z 
Romaną, woził córeczkę na sankach. Kiedy do willi przyjechała 
Elżbieta,  domownicy  usiedli  do  kolacji,  podano  pierogi  z 
mięsem,  atmosfera  była  ciężka  i  nieprzyjemna.  Gorgonowa  nie 
jadła, w połowie posiłku wdała się w kłótnię z Elżbietą, po czym 
opuściła jadalnię. Staś zeznawał, że Rita sprowokowała awantu-
rę, albowiem „ofuknęła siostrę z powodu braku szkiełka do lam-
py  w swoim pokoju". Po kolacji, po  godzinie 21 wszyscy  udali 
się na spoczynek. Staś i Lusia odprowadzili ojca, następnie przez 
sypialnię Gorgonowej udali się do swoich pokojów.

 

„Z panią Gorgonowa - zeznawał Staś - przechodząc przez jej 

sypialnię, nie żegnaliśmy się, jak zresztą zwykle, z powodu na-
piętych stosunków współżycia między nią a nami".

 

background image

Lwowski proces

 

193

 

Chłopiec odprowadził Elżbietę, po czym w jadalni założył słu-

chawki radiowe na uszy i zasnął. Obudził się już po śmierci siostry.

 

Lwowski proces

 

Lekarz  sądowy  zbadał  zwłoki  Lusi.  Dziewczyna  leżała  na 

wznak na łóżku (to akurat nie miało większego znaczenia, ojciec 
przecież  próbował  ją  ratować),  jej  twarz,  włosy  i  plecy  były 
pokryte  krwią.  Na  czole  stwierdzono  cztery  rany  zadane  tępym 
narzędziem, obrażenia znaleziono również na prawej ręce. Podej-
rzewano, że nie straciła od razu przytomności i osłaniała głowę 
przed ciosami mordercy. Trzy dni później, 2 stycznia w Zakładzie 
Medycyny  Sądowej  we  Lwowie  przeprowadzono  sekcję  zwłok, 
która  potwierdziła  pierwotne  ustalenia.  Dodatkowo  stwierdzono 
obrażenia  narządów  rodnych  ofiary,  spowodowane  wciśnięciem 
do  pochwy  jakiegoś  twardego  przedmiotu  w  chwili  agonii  lub 
bezpośrednio  po  śmierci.  Lekarze  nie  wykluczali  próby  upozo-
rowania  zabójstwa  na  tle  seksualnym,  a  pośmiertna  defloracja 
dziewczyny dodatkowo wzburzyła opinię publiczną.

 

Pogrzeb Elżbiety odbył się we Lwowie. Mała Romana zapamię-

tała „falujący tłum na Cmentarzu Łyczakowskim. Gdzieś w dole 
kaplica,  biała  trumna  i  moc  kwiatów".  Nie  był  to  odosobniony 
wypadek. Grób Lusi przyciągał ludzi wstrząśniętych tragedią, nie 
tylko zresztą miejscowych. W trakcie głośnego procesu (i wiele 
lat po nim) odwiedzający nekropolię obowiązkowo przychodzili 
na  grób  dziewczyny.  Jan  Dziedzic  wspominał,  że  mogiła  była 
„celem  pielgrzymek  osób  odwiedzających  Cmentarz  Łyczakow-
ski. Zawsze okryty kwiatami, jarzył się od świec". Przyznawał, 
że jego matka lubiła przy gościach chwalić się faktem, że Gorgo-
nowa kiedyś pracowała w ich domu:

 

„[...] mam przed oczyma efekt piorunującego wrażenia, jakie 

wywoływało każdorazowe podawanie tego faktu do wiadomości 
pań pijących herbatę w różowym saloniku. Mama mawiała:

 

background image

194 

Sprawa Gorgonowe) 

Panie nie wiecie, że Gorgonowa - zawieszała głos i omiatała 

wzrokiem wszystkich obecnych - służyła w tym domu".

 

Zamordowanie  niewinnej  dziewczyny  rozpaliło  emocje.  Opi-

nia publiczna wydała zresztą wyrok natychmiast - to Gorgonowa 
zabiła w okrutny sposób córkę chlebodawcy. Atmosferę podgrze-
wała prasa, nie oszczędzając drastycznych szczegółów i żądając 
szubienicy dla oskarżonej. Tytuły artykułów poświęconych zbrodni 
nie pozostawiały cienia wątpliwości - dla dziennikarzy Rita była 
„uosobieniem  zła"  i  „moralną  zgnilizną".  A  na  domiar  złego 
jeszcze cudzoziemką i kochanką żonatego mężczyzny. Podobno 
do „Tajnego Detektywa" pisywał nawet prokurator prowadzący 
śledztwo, oczywiście pod pseudonimem. Nic zatem dziwnego, że 
podczas wizji lokalnej w Łączkach wzburzony tłum chciał uka-
mienować oskarżoną.

 

Proces rozpoczął się w kwietniu 1932 roku przed Sądem Okrę-

gowym we Lwowie. Przebiegał według przepisów obowiązują-
cego jeszcze prawa austriackiego, co stawiało oskarżoną w nie-
korzystnej sytuacji. W przypadku uznania jąza winną przez ławę 
przysięgłych,  automatycznie  otrzymywała  najwyższy  wymiar 
kary. Oskarżycielem był prokurator Alfred Łaniewski, Gorgono-
wej bronił mecenas Maurycy Axer.

 

Irena Krzywicka, relacjonująca proces dla „Wiadomości Lite-

rackich",  wspominała,  że  budynek  sądu  oblegały  „rozhisteryzo-
wane, żądne krwi kumochy", a „wyrok był przesądzony już zanim 
rozpoczęła się rozprawa". Prokurator przedstawił własną wersję 
wypadków z nocy z 30 na 31 grudnia. Oskarżona po zaśnięciu do-
mowników weszła do pokoju ofiary uzbrojona w dżagan i uderzyła 
Elżbietę kilka razy w głowę. Dziewczyna podświadomie broniła 
się, stąd powstały obrażenia na ręce. Po śmierci ofiary zabój czyni 
upozorowała  gwałt,  otworzyła  okno  w  pokoju  (uchylona  szyba 
była zbyt mała, aby ktoś mógł się przez nią przedostać) oraz od-
ryglowała drzwi. Wówczas przeszkodził jej pies, podchodząc do 
drzwi. Odpędzając go, uderzyła psa dżaganem, a jego skowyt obu-

 

background image

Lwowski proces 

195 

dził Stasia. Chłopiec zaczął wołać siostrę, odcinając Gorgonowej 
drogę  powrotu.  Zauważona  przez  Stasia,  wybiegła  na  werandę, 
okrążyła dom, a otwierając drzwi od zewnątrz, wybiła szybkę, ka-
lecząc sobie rękę. Poplamiła zresztą krwią obie klamki, zewnętrz-
ną i wewnętrzną. Zamieszanie po odkryciu morderstwa wykorzy-
stała do pozbycia się dowodów zbrodni. Idąc po lekarza, wrzuciła 
dżagan do basenu, przy okazji zgubiła jednak świecę. Kiedy Za-
remba odesłał ją do pilnowania Romany, uzyskała dodatkowy czas 
na zacieranie śladów. Do przybycia policji spaliła koszulę nocną 
schowała poplamioną krwią Lusi chusteczkę, wyczyściła gardero-
bę, dlatego rano wyczuwano od niej zapach nafty.

 

Hipoteza prokuratora była logiczna, tym bardziej że Gorgono-

wa miała motyw - jej stosunki z Lusią od dawna źle się układa-
ły. Oskarżenie i obrona powołały wielu świadków, wypowiadali 
się biegli. Był to typowy proces poszlakowy, a opinie specjalistów 
znacznie różniły się od siebie. Tym bardziej że obie strony nagi-
nały fakty do własnych hipotez. I kiedy wyszła sprawa odchodów 
znalezionych w holu (w miejscu gdzie Staś zauważył jakąś postać), 
to prokurator uznał, że Gorgonowa pod wpływem emocji nie zapa-
nowała nad zwieraczem. Obrona natomiast dowodziła, że są to od-
chody psa, natomiast pozostałości kału na futrze Rity pochodziły od 
niej, gdyż za potrzebą musiała wyjść na dwór (awaria kanalizacji). 
Gorgonowa zresztą konsekwentnie do niczego się nie przyznawała, 
a z pomocą obrońców znajdowała wyjaśnienie każdego zarzutu.

 

Kategorycznie twierdziła, że położyła się spać „w białej koszu-

li nocnej, nie żółtej", jak zeznawali świadkowie. Przyznała się do 
stłuczenia szybki w drzwiach od werandy, ale znalazła na to lo-
giczne wytłumaczenie. Wyjaśniła, że „kiedy biegła po wodę, przy 
otwieraniu drzwi, takowe zacięły jej się, a kiedy pchnęła silnie, 
zbiła szybkę, i pokaleczyła sobie przytem rękę".

 

Nie  zaprzeczała,  że  ślady  na  śniegu  mogły  pochodzić  od  jej 

pantofli,  albowiem  na  polecenie  Zaremby  wezwała  pomoc  me-
dyczną:

 

background image

196 

Sprawa Gorgonowej 

„[...]  pobiegłam  do  swego  pokoju  po  pantofle  i  przez  drzwi 

wiodące bezpośrednio  na podwórze pobiegłam  na podwórze do 
frontowej bramy, ale ta była zamknięta, więc wróciłam i pobie-
głam do tylnej bramki, której też nie mogłam otworzyć, prawdo-
podobnie klucz mi  się zaciął, więc obudziłam  ogrodnika i  wró-
ciwszy przez kuchenne drzwi, wzięłam z kuchni klucz do bramki 
i pobiegłam przez moją sypialnię, jako że to była droga najkrót-
sza. Włożyłam klucz do zamka, lecz nie pamiętam, czy przekrę-
ciłam kluczem, czy nie, ale po przekręceniu gałki i pociągnięciu 
bramka mi się otworzyła i pobiegłam zawołać mieszkającego po 
sąsiedzku doktora Csalę".

 

Jak pamiętamy, lekarz nie znosił Gorgonowej, śledził ją, teraz 

też jako pierwszy skierował na nią podejrzenia.

 

Rita była konsekwentna w swoich zeznaniach. 1 tak znalezio-

ną  w  piwnicy  chusteczkę  miała  pobrudzić  kilka  dni  wcześniej, 
podczas menstruacji. Czy jednak jako kobieta ciężarna faktycznie 
miała  okres?  Nie  można  było  tego  wykluczyć,  ale  również  nie 
można  było  potwierdzić.  Ale  dlaczego  chusteczka  nosiła  ślady 
spierania  plam?  I  kto  schował  ją  w  piwnicy  pod  paleniskiem? 
Przecież  jeżeli  Gorgonowa  miała  czas  na  spalenie  zaplamionej 
krwią koszuli nocnej, to powinna to samo zrobić z chusteczką, a 
nie  ukrywać  jąw  piwnicy?  Czy  przypadkiem  ktoś  specjalnie  nie 
usiłował rzucić na nią podejrzenia? Czy dlatego spierano krwa-
we ślady, aby uniemożliwić porównanie grupy krwi? Policjanci 
prowadzący śledztwo nie mieli złudzeń, że nieudolnie usiłowano 
ukryć dowód zbrodni:

 

„[...]  w  piwnicy  została  odnaleziona  mokra  batystowa  chu-

steczka  damska  ze  śladami  świeżo  płukanej  z  niej  krwi.  Chus-
teczka ta wciśnięta była pod kupkę śmieci znajdujących się pod 
paleniskiem pieca centralnego ogrzewania. Obok znajdujący się 
w papierowej paczce  grafit był niezamoknięty i  paczka była też 
zupełnie sucha, widać z tego, że chusteczkę po wypłukaniu w wo-
dzie wetkano na świeżo w to na ogół suche miejsce".

 

background image

Lwowski proces 

197 

 

Lusia 

Policjanci mogli nic mieć złudzeń, sprawa z chusteczką nie pa-

suje jednak do sytuacji. Do morderstwa zaplanowanego na zimno, 
do skutecznego zacierania śladów. Sprawia wrażenie nieudolnej 
prowokacji, mającej dodatkowo obciążyć Chorwatkę.

 

A kto wrzucił dżagan do basenu, przecież wiadomo że zimna 

woda dobrze  usuwa  krew. Czy  zrobiła to  Gorgonowa,  czy  ktoś 
inny? Dlaczego świecę z pokoju Gorgonowej znaleziono w po-
bliżu basenu? Czy rzeczywiście była to ta sama świeca? Zapewne 
w domu znajdował się niejeden podobny egzemplarz, a zakupie-
nie identycznej świecy nie stanowiło większego problemu.

 

Nie  potrafiono  ostatecznie  zidentyfikować  grupy  krwi  znale-

zionej  na  chusteczce  oraz  na  pantoflach  i  odzieży  Gorgonowej. 
Oskarżona  miała  grupę  krwi  0,  natomiast  plamy  pochodziły  od 
grupy krwi A (taką miała ofiara). Ale profesor Ludwik Hirszfeld, 
znany hematolog, współodkrywca zjawiska grup krwi, zakwestio-
nował ustalenia biegłych powołanych przez prokuraturę. Z drugiej

 

background image

198 

Sprawa Gorgonowej 

strony  pobrano  zbyt  mało  próbek,  a  wynik  mógł  ulec  zafałszo-
waniu z powodu czyszczenia odzieży przez Gorgonową. Nie po-
trafiono nawet jednoznacznie ustalić narzędzia zbrodni, dyskuto-
wano,  czy  faktycznie  zimna  woda  w  basenie  mogła  całkowicie 
usunąć ślady krwi z dżagana. W pokoju Elżbiety nie zidentyfiko-
wano odcisków palców oskarżonej (inna sprawa, że zabrano się za 
to zbyt późno), stwierdzono wyłącznie, że krwawe plamy powsta-
ły na skutek dotyku Zaremby. Ale ten usiłował ratować córkę.

 

1 tak było niemal ze wszystkimi dowodami, co obiektywnych 

obserwatorów wprawiało w konsternację. Brakowało niepodwa-
żalnych faktów i w tej sytuacji ogromną rolę odegrały zeznania 
świadków,  które  zdecydowanie  obciążały  Gorgonową.  A  przy-
najmniej stwarzały złą atmosferę wokół niej.

 

Doktor  Csala  podał  w  wątpliwość  wierność  Rity  wobec  Za-

remby,  rozwodził  się  również  nad  złym  traktowaniem  przez  nią 
dzieci  architekta.  Jeszcze  gorsze  wrażenie  zrobiły  zeznania  słu-
żącej z willi Zaremby. Potwierdziła, że przed snem Gorgonową 
była ubrana w żółtą koszulę nocną, natomiast na białej, w której 
pojawiła się później, nie było śladów używania. Marcelina Tobia-
szówna zeznała nawet, że w nocy usłyszała krzyk Gorgonowej: 
„Boże, Boże! Co ja zrobiłam, co ja zrobiłam!". A argumentem na 
wiarygodność zeznań był fakt dużej religijności służącej.

 

Najważniejsze były jednak zeznania Stasia. Chłopiec bez wa-

hania wskazywał na Gorgonową jako osobę, którą widział nocą 
w holu, obok pokoju zamordowanej siostry:

 

„[...] na skutek jasnego odblasku ze spadłego tej nocy obficie 

śniegu  ujrzałem  sylwetkę  kobiecą  w  futrze,  stojącą  twarzą  w 
twarz  do  mnie,  w  której  rozpoznałem  panią  Gorgonową.  Po-
czątkowo jednak przez krótką chwilę myślałem, że jest to siostra 
Elżbieta,  jednak  zorientowałem  się,  że  nie  jest  to  siostra,  tylko 
pani  Gorgonową  w  swoim  futrze,  która  na  moje  wołanie  »Lu-
sia« nie odpowiadała. Ja wtedy zacząłem pięścią stukać w drzwi, 
przez które patrzyłem, co słysząc, pani Gorgonową cicho, szyb-

 

background image

Lwowski proces

 

199

 

kim krokiem wyszła przez drzwi wejścia, rzadko zresztą używa-
nego  na  werandę  i  widziałem,  jak  z  werandy  pani  Gorgonowa 
skręciła zaraz przy drzwiach na lewo".

 

Staś widział postać przez krótką chwilę, co więcej, początkowo 

wziął  ją  za  siostrę.  Czy  w  rzeczywistości  mógł  rozpoznać  Gor-
gonowa  „w  odblasku  ze  spadłego  tej  nocy  obficie  śniegu".  Do-
skonale znał sylwetkę i twarz Rity, nie powinien więc się mylić. 
A może zobaczył to, co chciał i w co chciał uwierzyć?

 

Staś zeznał, że na jego rozpaczliwe wołanie jako pierwsza po-

jawiła się Gorgonowa „ubrana tak, jak ją widział poprzednio". W 
tym  jego  relacja  odbiegała  od  wyjaśnień  Rity.  Chorwatka  ka-
tegorycznie  bowiem  twierdziła,  że  na  krzyk  Stasia  pobiegła  do 
sypialni Elżbiety „w koszuli nocnej", po czym „wróciła i złapała 
na siebie futro, bo było zimno".

 

Zeznania  chłopca  całkowicie  pogrążyły  Ritę.  Staś  przypo-

mniał sobie, że w „chwili gdy krzyczał, że Lusia nie żyje, aby

 

 

Staś Zaremba z matką

 

background image

200

 

Sprawa Gorgonowej

 

zaalarmować domowników, usłyszał z kierunku sypialni ojca i pa-
ni Gorgonowej jakiś brzęk tłuczonego szkła". Oczywiście proku-
ratura uważała, że to Chorwatka, uciekając z miejsca zbrodni, wy-
bijała szybkę w drzwiach prowadzących z werandy do jej pokoju.

 

Do tego chłopak w fatalny sposób nakreślił sytuację domową 

sugerując dodatkowy motyw zabójstwa, tym razem finansowy:

 

„W  ostatnich  jednak  czasach  doszło  do  tego,  że  Gorgonowa 

straciła łaski u ojca. Kasę domową powierzył ojciec siostrze Elż-
biecie, tak że ta wydawała pieniądze na wszystkie potrzeby do-
mowe, a także osobiste Gorgonowej. Gorgonowa z tej racji nawet 
groziła siostrze Elżbiecie pozbawieniem jej życia, o czym mówiła 
mi  sama  siostra  i  wiem,  że  siostra  obawiała  się  tej  zemsty  ze 
strony Gorgonowej. Możliwe jest nawet, że siostra bała się sama 
spać w swoim pokoju i wiem, że przeczuwała grożącąjej zemstę 
ze strony Gorgonowej".

 

Czyżby dlatego Lusia często spała z małą Romaną i tragicznej 

nocy chciała zabrać dziewczynkę ze sobą?

 

Oskarżoną obciążał również Zaremba:

 

„Gorgonowa w złości - zeznawał architekt - wywoływała, że 

zabije  mnie,  dziecko  i  siebie.  Groźby  podobne  miały  miejsce 
również w stosunku do córki  Elżbiety, jednak nie przypuszcza-
łem, aby fakt taki miał być dokonany. Stosunek pomiędzy nami 
pogorszył  się  nawet  do  tego  stopnia,  że  doszło  dwukrotnie  do 
czynnej zniewagi mnie".

 

W tyle nie pozostawali policjanci, którzy pojawili się w willi 

po  zabójstwie  Elżbiety.  Jednoznacznie  stwierdzili,  że  biała  ko-
szula  nocna,  w  którą  ubrana  była  oskarżona,  „wyglądała  zbyt 
świeżo, aby Gorgonowa mogła w nocy spać w niej". Jednoznacz-
nie sugerowali, że Rita zdążyła się przebrać i zniszczyć koszulę 
poplamioną krwią zamordowanej.

 

Rita  fatalnie  rozegrała  sprawę  przed  sądem.  W sprawach po-

szlakowych przed ławą przysięgłych ogromne znaczenie ma wra-
żenie, jakie stwarza osoba oskarżona. Gorgonowa zachowywała

 

background image

Lwowski proces

 

201

 

się prowokacyjnie, aresztowano ją w futrze od Zaremby i w tym 
nieszczęsnym futrze zeznawała w sądzie. To publiczność dopro-
wadzało do amoku, a przysięgli nie pozostali odporni na opinię 
ogółu.  Elegancka kobieta, cudzoziemka, oskarżona o zabójstwo 
córki  chlebodawcy,  publicznie  szczycąca  się  drogim  prezentem 
od ojca ofiary. 1 to na własnej rozprawie, pod groźbą szubienicy. 
Na  sali  sądowej  znaleźli  się  jednak  nie  tylko  dziennikarze  prze-
konani o winie oskarżonej. Relacje Ireny Krzywickiej są cennym 
materiałem,  chociaż  wyjątkowo  stronniczym.  Przedstawicielka 
„Wiadomości Literackich" nie miała wystarczającej wiedzy praw-
niczej, a w reportażach z procesu koncentrowała się na  własnych 
odczuciach i atmosferze panującej na sali. Przekonana o niewinno-
ści oskarżonej, pisała z punktu widzenia feministki, solidaryzującej 
się z drugą kobietą. Inny świadek procesu, niemiecka dziennikarka 
Elga  Kern  zaatakowała  „histeryczny  wstęp  prokuratora",  uważa-
jąc, że „przy tej nagonce roznamiętnionego i dufnego moralizator-
stwa nie znalazł się ani jeden mężczyzna, ani jedna kobieta, którzy 
by  stanęli  w  obronie  Gorgonowej,  uważać  należy  za  bankructwo 
wszelkiego 

humanitaryzmu". 

Podkreślała  wyjątkowo  ten-
dencyjne  działanie  ekipy  śled-
czej  oraz  poważne  uchybienia 
proceduralne. Nie miała  jednak 
racji, pisząc o obojętności męż-
czyzn  wobec  sprawy  Gorgono-
wej.  Przecież  obrońcą  oskarżo-
nej  był  Maurycy  Axer,  zwany 
lwowskim  Cyceronem,  wsła-
wiony  w  procesach  politycz-
nych (ukraińskich komunistów) 
oraz  najważniejszych  rozpra-
wach kryminalnych. Mecenas

 

Podobizna prasowa Gorgonowej 

 

background image

202

 

Sprawa Gorgonowej 

był jednak realistą, obawiając się wyroku ławy przysięgłych. Za-
uważył, że „zbyt dobrze zna mentalność sędziów przysięgłych i 
przypadkowość werdyktu, aby mógł być optymistą". I miał rację, 
stary austriacki kodeks karny prowokował czasami skandaliczne 
wyroki. W tym  czasie inny lwowski sąd skazał na śmierć przez 
powieszenie „trzech młodych ludzi za przechowywanie czy też po-
wielanie druków komunistycznych".

 

Elga Kern zapomniała również o zachowaniu profesora Hirsz-

felda, który ,jako ekspert  spokojnie, ale nieodparcie obalił  tezy 
innego  eksperta,  profesora  Jana  Stanisława  Ulbrychta",  czym 
„narażał się opinii publicznej". Albowiem „niebywała zbiorowa 
histeria, podtrzymywana przez część prasy, ciągnącej z tego zyski 
i przez całą opinię prawicową, mogła być groźna". I faktycznie 
była, zainteresowani otrzymywali anonimy z pogróżkami, czasa-
mi posuwano się do ostracyzmu towarzyskiego.

 

Innego  zdania  była  publicystka  prawicowa  Irena  Panenkowa 

(wsławiona  wcześniej  niewybrednymi  atakami  na  Piłsudskiego). 
Na łamach „ABC" zaatakowała Kern, stwierdzając, że jej stano-
wisko  jest  przejawem  „humanitaryzmu  przesadnego  i  nie  dość 
kontrolowanego" i że „raczej należałoby mieć za złe tym prokura-
torom, którzy tego obowiązku nie spełniają, jak to się w ostatnich 
czasach zdarza wobec notorycznych zbrodni i znanych zbrodnia-
rzy, między innymi w Niemczech, a zwłaszcza w Gdańsku".

 

Wyrok  mógł  być  tylko  jeden.  Ława  przysięgłych  nie  była 

wprawdzie jednomyślna, ale to nie miało znaczenia. Większością 
głosów dziewięć do trzech Gorgonowa została uznana za winną 
i 14 maja 1932 roku skazano ją na śmierć przez powieszenie.

 

Apelacja

 

Od początku było wiadomo, że wyrok nie zostanie wykonany. 

Skazana  była  w  ciąży,  istniała  ścieżka  odwoławcza.  A  wśród 
prawników wrzało, powszechnie uważano, że możliwe, iż Rita

 

background image

Apelacja 

203

 

była winna „ale skazano ją bez dowodów". Na światło dzienne 

wychodziły  kolejne  nadużycia  lwowskiego  sądu  i  prokuratora. 

Okazało się, że policja nie przeszukała od razu domku ogrodnika, 

rewizji dokonano dopiero w dziewięć dni po zabójstwie!!! A sam 

ogrodnik wezwany w charakterze świadka na salę rozpraw „przy 

pierwszym pytaniu [...] zemdlał. Wyniesiono go z sali i nie py-

tano więcej". Straszliwie plątał się w zeznaniach Staś Zaremba. 

Krzywicka wspominała, że „bąkał coś niezrozumiale i sprawiał 

wrażenie, że wie więcej, niż mówi, ojciec z sali głośno podpowia-

dał odpowiedź, którą on bezwolnie powtarzał". Badania Stasia na 

jego spostrzegawczość wykazały, że chłopiec nie należy do osób 

dobrze rejestrujących fakty, a to miało znaczenie przy określeniu 
koloru koszuli nocnej Gorgonowej. Podczas procesu odrzucono 

również wniosek obrony, aby zbadać akta sprawy Józefy Neu-

wehr, zamordowanej wkrótce po Elżbiecie, w podobny sposób. 

Zignorowano też problem wcześniejszego włamania do willi Za-

remby. Sąd Najwyższy potwierdził zarzuty obrony, zlecił także 
skierowanie Stasia na dodatkowe badania. Ponadto uznano zbyt 

ogólnikowe określenie zarzutu stawianego Gorgonowej i 21 lipca 

uchylono  wyrok.  Sprawę  przekazano  do  rozpatrzenia  Sądowi 

Okręgowemu jako Sądowi Przysięgłych w Krakowie.

 

Gorgonowa  oczekiwała  na  proces  w  krakowskim  więzieniu. 

Tam 20 września urodziła córkę, której nadała imię Ewa. Podob-

no imię dziecko zawdzięcza obrońcom matki, powstało ze złoże-

nia pierwszych liter ich nazwisk (Ettinger, Woźniakowski, Axer). 

W więzieniu na dziewczynkę mówiono „Kropelka", albowiem 

jak stwierdziły więźniarki, do jej poczęcia wystarczyła zaledwie 

kropelka. Zaremba odmówił uznania dziecka, Ewa otrzymała pa-

nieńskie nazwisko matki.

 

Więzienie fatalnie odbiło się na urodzie Rity. Dziennikarz Ma-

rek Sommer z „Tempa Dnia", który odwiedził ją przed krakow-
skim procesem, nie ukrywał zaskoczenia. Zauważył, że „ma mało 

uroku kobiecego, wprawdzie posiada długie rasowe nogi, ale cała

 

background image

204

 

Sprawa Gorgonowei

 

 

Relacja prasowa z procesu 

figura jest dosyć zniekształcona". Gorgonowa nadal nie przyzna-
wała się do winy, z dużą niechęcią mówiła o Zarembie. Nie potra-
fiła chyba jednak dojść do porozumienia ze współwięźniarkami 
- kobiety wrogo wypowiadały się na jej temat. Miały jej za złe, że 
kompletnie nie zajmowała się dzieckiem, niewykluczone jednak, 
że  Ritę  dotknął  ostracyzm  związany  z  zarzucanym  jej  czynem. 
Oskarżeni o zbrodnie na dzieciach z reguły mają ciężkie życie w 
więzieniach.

 

background image

Apelacja 

205

 

W obronę Gorgonowej zaangażowała się autorka Sprawy Dan-

tona  -  Stanisława Przybyszewska.  Beznadziejnie uzależniona od 
morfiny,  żyjąca  w  odosobnieniu  w  Gdańsku,  w  sprawie Gorgo-
nowej zauważyła personifikację własnego losu osoby odrzuconej 
przez  społeczeństwo.  Za  pośrednictwem  „Wiadomości  Literac-
kich" nawiązała kontakt z Elgą Kern, następnie zmobilizowała do 
wystąpienia Tadeusza Boya-Żeleńskiego. Był to cenny sojusznik, 
albowiem  luminarze  naszej  kultury  kompletnie  nie  interesowali 
się  lwowskim  procesem.  Była  to  dziedzina  prawników,  specja-
listów od kryminalistyki oraz żądnych sensacji tłumów. Nie do-
tyczyło to  oczywiście  feministek  - stąd zaangażowanie Przyby-
szewskiej czy Krzywickiej.

 

Boya  namawiała  do  interwencji  również  Krzywicka,  a  miała 

szerszy repertuar możliwości nacisku niż Przybyszewska. Żeleń-
ski skoncentrował się jednak na sprawach związanych z reformą 
prawa  karnego.  Bardziej  niż  los  Gorgonowej  interesowała  go 
kwestia zniesienia kary śmierci i „zaułki paragrafów" negatywnie 
świadczące  o  prawodawcach.  Natomiast  Przybyszewska  miała 
problemy  z  publikowaniem  własnych  opinii  -  właściwie  tylko 
„Wiadomości  Literackie"  udostępniły  jej  swoje  łamy.  Wyraziła 
protest przeciwko „epidemii umysłowej  o takiej  intensywności, 
że się jej i najsilniejsi spośród nas oprzeć nie mogli". Uznała, że 
trzej  przysięgli  głosujący  za  uniewinnieniem  Gorgonowej  „oca-
lili  honor  Lwowa",  stwierdziła  również,  że  proces,  odbywający 
się w miejscu zbrodni, nie mógł być bezstronny. Określiła Lwów 
jako  prowincję,  gdzie  nie  obowiązują  normy  cywilizowanego 
świata, czego dowodem była decyzja przysięgłych.

 

Innego  zdania  byli  redaktorzy  krakowskiego  „Ilustrowanego 

Kuriera  Codziennego".  Zainteresowani  jak  największym  nakła-
dem dziennika, uznali tok myślenia Przybyszewskiej za bałamut-
ny, a samą publikację jej artykułu za „zbyteczną i szkodliwą". Fe-
lieton w tej sprawie nosił znamienny tytuł (Przedwczesna obrona 
Gorgonowej. Zgrzyt w spokojnej atmosferze). 
Dla krakowskich

 

background image

206 

Sprawa Gorgonowej 

dziennikarzy powieszenie kobiety, której nie udowodniono osta-
tecznie  winy,  oznaczało  „spokojną  atmosferę".  A  jeżeli  nawet 
Gorgonowa dokonała tej zbrodni, to miała prawo do uczciwego 
procesu, bez naciągania faktów i nadużyć proceduralnych.

 

Przybyszewska nie rezygnowała, nawiązując kontakt z obroń-

cami oskarżonej. A jej uwagi były nadzwyczaj trafne, co potwier-
dzał mecenas Axer:

 

„Uwagę Szanownej Pani w kwestii symulacji mordu seksual-

nego uważam za nader trafną i słuszną. Podzieliłem się nią z ko-
legą Ettingerem,  który  w wywodzie końcowym ma się zająć tą 
stroną sprawy. Jest on tego samego, co i ja, zdania co do trafności 
spostrzeżenia Wielmożnej Pani, i z tego skorzysta".

 

Krakowski proces rozpoczął się 6 marca 1933 roku - tym ra-

zem postępowanie prowadzono według nowego kodeksu prawa 
karnego,  który  zastąpił  przepisy  państw  zaborczych.  Ponownie 
powołano  biegłych,  przeprowadzono  nowe  wizje  lokalne,  wy-
powiadali się świadkowie. Pewnym zaskoczeniem był natomiast 
list z Ameryki od Erwina, męża Rity. Mężczyzna wyraził skruchę 
z powodu zbyt pochopnego zerwania z żoną, przekonywał, że ona 
nie mogła popełnić tej zbrodni. Zeznawał również syn Erwina i 
Rity. On też nie wierzył w winę matki.

 

Atak obrońców na biegłych i świadków nie przyniósł efektów, 

Gorgonowa została ponownie uznana za winną. Tym razem jed-
nak zmieniono kwalifikację prawną czynu - uznano, że popełniła 
zabójstwo w afekcie (zbrodnia „dokonana pod wpływem silnego 
wzruszenia"). Wyrok ogłoszono 29 kwietnia, Rita została skaza-
na na osiem lat więzienia.

 

Nie jest celem niniejszego szkicu ocena tamtych wydarzeń, a 

w  szczególności  orzekanie  o  winie  czy  niewinności  Gorgono-
wej. Jej obrońcy wraz z Przybyszewską, Krzywicką i Kern wy-
kazali  wszelkie  zaniedbania  procesowe  oraz  błędy  popełnione 
podczas śledztwa. Błędy policji i prokuratury działały na korzyść 
oskarżonej, co obrońcy skrzętnie wykorzystali. Możliwe, że gdy-

 

background image

Tajemnica ogrodnika 

207 

by porównano ślady na śniegu z odbiciem pantofli oskarżonej, nie 
zatarto  odcisków  palców,  pobrano  wystarczającą  liczbę  próbek 
krwi, wówczas nie byłoby wątpliwości. Dysponując dzisiejszymi 
metodami  badań  kryminalistycznych,  bez  problemu  ustalono  by 
winę (czy niewinność) Gorgonowej. Atak zostały poważne wątp-
liwości, których już dzisiaj nikt nie rozwikła.

 

Żaden jednak ze składów sędziowskich orzekających w spra-

wie nie miał wówczas obiekcji. Ritę dwukrotnie uznano za winną 
zabójstwa, a ostateczną decyzję podjął Sąd Najwyższy, utrzymu-
jąc we wrześniu 1933 roku krakowski wyrok w mocy.

 

Tajemnica ogrodnika

 

Podczas śledztwa pojawiły się dwa wątki, które wówczas zu-

pełnie zlekceważono. Pierwszy z nich podnosiła Gorgonowa, su-
gerując, że Lusię zabił jej odtrącony wielbiciel, młody Ukrainiec. 
Chłopak po morderstwie zniknął i nikt go więcej już nie widział.

 

Drugi  wątek dotyczył  ogrodnika Zarembów  - trzydziestoletni 

Józef Kamiński mieszkał na terenie posesji, a jego zachowanie 
podczas procesu wzbudzało podejrzenia. To ciekawa historia, a 
jej epilog wydarzył się już po wojnie.

 

Z akt śledztwa wynika, że dom ogrodnika został przeszukany 

dopiero  w  dziewięć  dni  po  zabójstwie.  Było  to  poważne  nie-
dopatrzenie ekipy śledczej,  zupełnie zresztą niezrozumiałe. Już 
po wojnie, w 1949 roku w „Echu Krakowa" pojawił się artykuł, 
że niejaki Józef Kamiński, ogrodnik Zarembów, na łożu śmierci 
przyznał się do zabójstwa Lusi. Tymczasem były ogrodnik miesz-
kał z rodziną w Kluczborku i wcale nie zamierzał umierać. Oddał 
sprawę w ręce prokuratora, proces wygrał, ale plotka zaczęła eg-
zystować własnym życiem. Powtórzono ją w „Nowej Kulturze", 
a w 1968 roku w „Dzienniku Łódzkim". Autor posłużył się ar-
chiwalnym  numerem  „Echa Krakowa", nie wiedząc, że sprawa 
została już raz wyjaśniona.

 

background image

208

 

Sprawa Gorgonowej 

Krystyna Kolińska była obecna na procesie, jaki Józef Kamiń-

ski wytoczył dziennikarzowi łódzkiej gazety. Opisywała sprawę 
w swojej książce Miłość, namiętność i zbrodnia:

 

„Wtedy,  w  końcu  1968  roku  wybrałam  się  specjalnie  na  ten 

proces  do  Łodzi,  gdzie  oskarżonym  był  kolega  z  »Dziennika 
Łódzkiego«, oskarżającym zaś - wówczas 68-letni Józef Kamiń-
ski. Rozprawa odbyła się przy drzwiach zamkniętych (ogrodnik 
i adwokat zgodzili się na moją obecność na rozprawie).

 

Proces odbywał się w małej salce Sądu Powiatowego dla mia-

sta Łodzi. Do dziś dnia nie mogę zapomnieć starego ogrodnika, 
nerwowo palącego podczas przerwy w rozprawie jednego papie-
rosa po drugim i mówiącego do mnie:

 

- Za co mam się tak męczyć przez całe życie? I moja żona, i 

dzieci [...] Tyle nerwów".

 

Inna  sprawa,  że  przedstawiciele  „Dziennika  Łódzkiego"  nie 

przebierali  w  środkach.  Kolińska  wspominała,  że  pod  adresem 
ogrodnika padały najostrzejsze zarzuty:

 

„Spójrzcie na tego człowieka! Oto przykład teorii o antropo-

logicznym typie przestępcy z predyspozycjami do zbrodni. Typ 
lombrosowski! To czoło, ta broda, budowa czaszki!".

 

Sąd miał jednak własne zdanie, skazując dziennikarza na karę 

w  zawieszeniu  i  grzywnę.  Wydawca  „Dziennika  Łódzkiego" 
musiał  zapłacić  odszkodowanie,  co  wywołało  kolejny  skandal. 
Obrońca sugerował, że Kamiński, jest zadowolony z tych praso-
wych pomówień, bo przysparzają mu dużo pieniędzy".

 

Plotki  nie  można  zdławić  drogą  prawną  i  niebawem  historię 

powtórzyła „Kobieta i Życie". Oczywiście zakończyło się to ko-
lejną  rozprawą  i  kolejnymi  sprostowaniami.  Nie zabrakło  złoś-
liwych  podejrzeń,  sugerowano,  że  Lusię  zabiła  Gorgonowa  do 
spółki z ogrodnikiem.

 

Pewien niesławnej pamięci mistrz propagandy powiedział kie-

dyś, że kłamstwo powtórzone sto razy przestaje być kłamstwem. 
Staje się informacją, którą przynajmniej część odbiorców przyj-

 

background image

Córki Rity GorgonoweJ 

209 

muje jako prawdę. A co rzeczywiście wydarzyło się w przedsyl-

westrową  noc  w  willi  inżyniera  Zaremby?  I  kto  naprawdę za-

mordował Lusię? Tego zapewne już nigdy się nie dowiemy. Do 

dzisiaj są ludzie przekonani o winie Rity Gorgonowej, są też jej 
zajadli obrońcy. Obie strony interpretują fakty i ustalenia śledz-

twa na swoją korzyść, wystarczy zapoznać się z książką Stani-

sława Milewskiego Ciemne sprawy międzywojnia i jej recenzją 

pióra Józefa Gurgula. Z perspektywy lat wiadomo tylko jedno. 
W okrutny sposób zamordowano młodą dziewczynę, a zabójstwo 

wywołało ciąg wydarzeń, które w fatalny sposób odbiły się na 

wszystkich uczestnikach feralnej nocy. Henryk  Zaremba stracił 

pracę, rodzinę, jego syn zginął w wypadku. Rita Gorgonowa spę-

dziła kilka lat w więzieniu i nigdy nie pozbyła się opinii morder-

czyni. Jej córki straciły matkę, a ogrodnika Zarembów do końca 

życia nękano pomówieniami. Wygrali tylko dziennikarze prasy 
brukowej  i  ich  wydawcy  -  podczas  śledztwa  i  procesu  nakłady 

doskonale się sprzedawały.

 

C

órki Rity Gorgonowej

 

Gorgonowej odebrano dziecko, przekazując Ewę do sierociń-

ca. Romana podczas procesu przebywała we Lwowie, u przyja-

ciół ojca, następnie powróciła z Zarembą do Łączek. Architekt 

nie pozwolił zmyć krwi Lusi w jej pokoju, podobno zasłonił tylko 

plamy na podłodze dywanem. Spędzał w willi dużo czasu, jego 

imię źle się kojarzyło ludziom. Na ulicach obrzucano go kamie-

niami, zbankrutowała jego firma. Zamknięty w sobie, postanowił 

wreszcie sprzedać dom i wyjechać do Warszawy. Znerwicowa-
ny, schorowany, nie potrafił odnaleźć się w nowej rzeczywisto-

ści. A życie go nie oszczędzało, zmarła jego chora psychicznie 

żona, Staś zginął w wypadku. Romana wspominała, że ojciec 

często zamykał się samotnie w gabinecie, w jego domu nigdy nie

 

background image

210 

Sprawa Gorgonowe) 

urządzano sylwestra. Pozostał jednak sobą, nie  potrafił żyć bez 
kobiety - ożenił się po raz drugi ze swoją daleką kuzynką.

 

W tym czasie Gorgonowa odbywała karę w więzieniu w Fordo-

nie koło Bydgoszczy. Pracowała przy wyrobie makatek, następ-
nie skierowano ją do produkcji kilimów. Tam odwiedził ją znajo-
my dziennikarz „Tempa Dnia". Rita zrobiła na nim niekorzystne 
wrażenie  -  piękne  niegdyś  nogi  miała  opuchnięte,  a  na  twarzy 
niezdrowe  rumieńce.  Ale  pozostała  kobietą  dbającą  o  wygląd  - 
na rozmowę z reporterem  założyła swoje słynne, znane w całej 
Polsce futro. Przyznała się, że dyktuje jednej ze współwięźniarek 
wspomnienia, zwierzała się z planów emigracji do Ameryki. Na 
wolność wyszła trzeciego dnia wojny, trudno ustalić, co się z nią 
działo przez następne półtora roku. Wiosną 1941 roku pojawiła 
się  w  Warszawie  koło  domu  Zaremby.  Romana  odmówiła  jed-
nak kontaktów z matką, nie powiodły się również próby wywoły-
wania jej ze szkoły przez koleżanki. Obecność matki pogorszyła 
jeszcze sytuację dziewczynki w szkole, już wcześniej nazywano 
ją „Gorgonicha", wypominano zbrodnię z Łączek. Teraz spotka-
ła się z ostracyzmem otoczenia, musiał interweniować Zaremba. 
Architekt postanowił, że córka uczyć się będzie w domu, co nie 
rozwiązało  problemów.  Młodzieniec,  który  udzielał  jej  lekcji, 
usłyszał od własnych rodziców, że może przecież się w niej zako-
chać, a wtedy „ona mu dzieci pomorduje".

 

Po  powstaniu  warszawskim  Romana  została  wywieziona  do 

Austrii, pracowała przy produkcji zapalników do rakiet V-2. Wy-
zwolona z obozu przez aliantów powróciła do Warszawy, gdzie 
osiadła na stałe.

 

Ewa wychowywała się w sierocińcu we Lwowie, podczas woj-

ny trafiła do Tarnowa, następnie wysłano ją na podkarpacką wieś. 
Praca tam była ciężka, ponad siły dziewczynki, ale pobyt był dla 
niej wyzwoleniem. Nie poszła za nią opinia córki morderczyni, 
miejscowi chłopi zbyt mało wiedzieli o świecie i nie słyszeli nig-
dy o sprawie. Po wojnie zaczęła szukać matki, wysyłała listy do

 

background image

Córki Rity Gorgonowej 

211 

prasy, urzędów, różnych organizacji. Nigdy nie udało jej się na-

wiązać z nią kontaktu.

 

Tymczasem Gorgonowa wojnę spędziła w Warszawie. Przez 

pewien  czas  mieszkała  w  schronisku  na  Mokotowie,  była  tam 

jednak  prześladowana,  co  chwilę  powracała  sprawa  zabójstwa 

Lusi. W okupacyjnej rzeczywistości potrafiła się odnaleźć, nieźle 

zarabiała na handlu żywnością. Podobno „wśród wysiedlonych 

żyła jak arystokratka: czerwony płaszczyk, kapelusik z bordo wo-

alką". Odzyskała urodę, określano ją jako „przystojną szatynkę, 

czystą, pracowitą i energiczną". W 1943 roku wyjechała w inte-

resach do Krasnegostawu, a po powrocie oznajmiła, że wychodzi 

za mąż za miejscowego inżyniera. I na tym właściwie kończą się 
potwierdzone relacje najej temat. Podobno widziano japo wojnie 

we Wrocławiu, inne pogłoski wskazują na Opole. Prowadzić tam 

miała kiosk z ubraniami, ale została rozpoznana, kiosk spalono, 

a ją samą obrzucono kamieniami. Jeżeli była to faktycznie praw-

da, to Gorgonowa zrobiła poważny błąd. Ziemie odzyskane zasie-

dlali repatrianci z Kresów, wśród których nie brakowało lwowia-

ków. Dla nich Rita nie była osobą anonimową, jej twarz dobrze 

znano. Znacznie łatwiej byłoby jej rozpocząć nowe życie w od-

budowującej się Warszawie, Łodzi czy Poznaniu. Podobno ktoś 

widział ją w latach pięćdziesiątych w zakładzie opiekuńczym 
w Brzezinach, rzekomo nawet zachowało się jej zdjęcie. Ale to 

tylko plotki, opowiadano, że wyjechała do Ameryki, że powróciła 

do Jugosławii. Ślad po niej zaginął, wiadomo jednak, że nigdy nie 

usiłowała skontaktować się z Ewą.

 

Siostry spotkały się pierwszy raz kilka lat po wojnie. Jedno 

z ogłoszeń Ewy w prasie przeczytał  mąż Romany i Ewa przy-

jechała do Warszawy. Niestety, córki Gorgonowej nie potrafiły 

dojść do porozumienia. Romana zarzucała Ewie niefrasobliwy 

tryb życia, kompletne zaniedbywanie obowiązków:

 

„Mogliśmy Ewie pomóc i chcieliśmy - wspominała Romana 

w rozmowie z dziennikarzem »Rzeczpospolitej«. - Ale szybko

 

background image

212 

Sprawa Gorgonowej 

zaczęły  się  kłopoty.  Nie  lubiła  się  myć,  nie  sprzątała  po  sobie. 
Miała się opiekować Bożenką, ale tego też nie robiła. Zwracali-
śmy jej uwagę, że jak chce z nami mieszkać, musi się dostosować. 
Jej się to nie podobało. Radość z odnalezienia siostry szybko się 
rozmyła. Z czasem wszystko mnie od niej odpychało".

 

Ewa miała własne zdanie. Wspominała, że wówczas poważnie 

chorowała,  nie  potrafiła  również  wybaczyć  siostrze  obwiniania 
matki za zbrodnię. A Ewa nigdy nie wierzyła, że Rita zamordo-
wała Lusię.  Innym powodem do konfliktów był stosunek sióstr 
do Zaremby. Romana nie pozwalała powiedzieć nic złego na ojca 
- pamiętała, że to on ją wychował i był dla niej dobry.

 

Po kilku miesiącach siostry rozstały się, chociaż jeszcze kilka 

razy  ich  drogi  się  skrzyżowały.  Podobno  Ewa  wykorzystywała 
Romanę finansowo, jak było naprawdę, tego zapewne nigdy już 
się  nie  dowiemy.  A  słuchając  zarzutów  Romany  pod  adresem 
młodszej siostry, trudno nie oprzeć się wrażeniu, że Ewa bardzo 
przypominała  matkę.  Młodsza  z  córek  Gorgonowej  ostatecznie 
osiadła w Trzebiatowie, tam zaszła w ciążę i urodziła córkę. Nig-
dy nie wyszła za mąż, ale jej dziecko otrzymało imię Rita.

 

background image

Rozdział 7

 

A

FERA ŻYRARDOWSKA

 

background image

Zabójstwo na Mazowieckiej

 

W południe 26 kwietnia 1932 roku dyrektor naczelny Zakła-

dów Żyrardowskich Gaston Koehler-Badin wyszedł z biura firmy 

przy ulicy Traugutta w Warszawie. Udał się do kawiarni „Zie-

miańska" na Mazowieckiej, gdzie spędził półtorej godziny. Po 

wyjściu z lokalu przeszedł na drugą stronę ulicy.

 

„[...] wówczas podszedł doń jakiś osobnik - relacjonował »Ilu-

strowany Kurier Codzienny« i po krótkiej wymianie zdań strze-

lił do niego z rewolweru w pierś. Dyrektor Koehler zachwiał się 

i brocząc krwią upadł na chodnik. Napastnik wystrzelił jeszcze 

dwukrotnie z rewolweru do leżącego w plecy, mówiąc »zabiłem 

łobuza«".

 

Mordercą okazał się czterdziestojednoletni Juliusz Blachowski, 

były  pracownik  Zakładów  Żyrardowskich.  Został  natychmiast 

zatrzymany,  zresztą  nie  stawiał  oporu,  nie  próbował  ucieczki. 

Policjanci podejrzewali, że był pod wpływem alkoholu, zabójca 

temu zaprzeczał.

 

Morderstwo stało się sensacją medialną. Ostatecznie nie co-

dziennie w centrum miasta, w biały dzień, były pracownik zabija 

przełożonego. Prasa podnosiła, że zamordowany dyrektor „był 

bardzo ostry i bezwzględny" i dlatego „nie był lubiany przez pra-

cowników Zakładów Żyrardowskich". Przy okazji przypomniano 

trudną sytuację firmy:

 

background image

216 

Afera 

żyrardowska 

„Ostatnio  Zakłady  Żyrardowskie  przeprowadziły  masowe  re-

dukcje pracowników i to zarówno wśród robotników, jak i wśród 
urzędników zarządu, którą to redukcję przypisywano dyrektoro-
wi Koehlerowi".

 

Masowe  zwolnienia  nie  były  w  tym  czasie  wyjątkiem.  Na 

świecie  szalał  wielki  kryzys  zapoczątkowany  „czarnym  wtor-
kiem"  na  giełdzie  nowojorskiej  w  październiku  1929  roku.  Ale 
sprawa Zakładów Żyrardowskich ciągnęła się już od wielu lat, a 
niektórzy uważali ją za największy skandal gospodarczy Drugiej 
Rzeczypospolitej.  Ana  pewno  za  największą  aferę  związaną  z 
prywatyzacją.

 

Miasto pana de Girard

 

W 1828 roku w Marymoncie pod Warszawą powstała fabryka 

wyrobów lnianych. W sierpniu 1830 roku powołano spółkę (Józef 
Lubomirski, Karol Scholtz oraz Jan, Henryk i Tomasz Łubieńscy), 
której celem była budowa w ciągu dwóch lat przędzalni mecha-
nicznej i tkalni ręcznej (wraz z budynkami mieszkalnymi dla zało-
gi) w Woli Gutowskiej. Jednym z dyrektorów został francuski in-
żynier i wynalazca Filip Henryk de Girard - skonstruowane przez 
niego maszyny zamierzano zainstalować w nowych zakładach. Od 
jego nazwiska budowaną osadę fabryczną nazwano Żyrardowem.

 

Powstanie  listopadowe  pokrzyżowało  plany  udziałowców 

spółki  (de  Girard  wziął  udział  w  powstaniu),  ostatecznie  pro-
dukcja ruszyła z rocznym opóźnieniem. Zakłady rozwijały się w 
szybkim  tempie,  szczególnie  po  1848  roku,  kiedy  przez  osadę 
przeprowadzono tory Kolei Warszawsko-Wiedeńskiej. Do Żyrar-
dowa ściągali robotnicy z całej środkowej Europy - nie zabrakło 
Czechów, Niemców, Austriaków, Rosjan, Żydów. Jak większość 
przemysłowych osiedli w XIX stuleciu, Żyrardów stał się praw-
dziwym tyglem narodowości, kultur i religii.

 

background image

Miasto pana de Girard 

217 

W  1857  roku  Zakłady  Żyrardowskie  wykupili  Karol  August 

Dittrich i Karol Hielle. Przystąpili do rozbudowy firmy i miasta, 
a ich produkty znajdowały odbiorców niemal na całym świecie 
(Francja, Wielka Brytania, Holandia, USA, Iran, Chiny, Japonia). 
Pod koniec XIX stulecia Zakłady Żyrardowskie były największą 
fabryką  lnu  w  Europie,  zatrudniającą  9  tysięcy  pracowników. 
Dobroczyńcą miasta i zakładów okazał się syn Karola Augusta, 
Karol  Dittrich,  który  zmodernizował  fabrykę,  dbając  o  rozwój 
zaplecza  socjalnego.  Jako  prezes  zarządu  spółki  zlecił  budowę 
nowego osiedla mieszkaniowego, na jego polecenie powstał szpi-
tal przyzakładowy, pralnia, szkoły, przytułki, resursa. Dittrich nie 
zapomniał  również  o  potrzebach  duchowych  -  wybudowano  ko-
ściół pod wezwaniem św. Karola Boromeusza. Jako fundator miał 
swoje prawa - świątynia powstała pod wezwaniem jego patrona, 
to samo imię nosił również ojciec i jego wspólnik.

 

Dittrich mógł dbać o zakłady i pracowników, ale nie uniknął 

konfliktów  z  robotnikami.  Stosunki  na  linii  pracodawca  -  pod-
władni  zawsze  są  delikatne,  a  kwestia  wysokości  płac  czy  wa-
runków socjalnych często prowadzi do sporów. W kwietniu 1883 
roku odbył się pierwszy strajk powszechny, spowodowany obni-
żeniem płac pracownicom szpulami. Doszło do starć z wojskiem, 
zginęły trzy osoby. Strajki wybuchały w Żyrardowie cyklicznie 
(niemal  co  dwa  lata),  a  ostatnie  zajścia  wydarzyły  się  w  1905 
roku. Nic dziwnego, że osadę zaczęto nazywać „czerwonym mia-
stem".

 

Wybuch pierwszej wojny  światowej  był prawdziwą katastrofą 

dla fabryki i miasta. Większość robotników została wcielona do 
armii  rosyjskiej,  a  brak  dostaw  surowców  wymusił  zamknięcie 
zakładów.  Wycofujący  się  Rosjanie  zdemontowali  i  wywieźli 
wyposażenie,  wysadzając  w  powietrze  najważniejsze  budynki. 
Żyrardów  chylił  się  ku  upadkowi,  zlikwidowano  zapomogi 
wypłacane dotychczas robotnikom, szalały epidemie, w  efekcie 
większość dawnego personelu opuściła miasto.

 

background image

218 

Afera żyrardowska 

Po odzyskaniu niepodległości Zakłady Żyrardowskie przeszły 

pod zarząd państwa, stosunkowo szybko zostały odbudowane 

i wznowiono produkcję. Wówczas na widowni pojawiła się fran-
cuska grupa kapitałowa (Comptoir 1'Industrie Cottoniere), która 

wykupiła większość udziałów. I zaczęły się problemy.

 

Francuzi w Żyrardowie

 

Za prywatyzację odpowiedzialny był rząd Wincentego Wito-

sa (PSL „Piast", chadecja, endecja), tak zwany pierwszy gabinet 

Chjenopiasta. Imiennie umowę z Francuzami podpisał minister 

przemysłu i handlu Władysław Kucharski. Umowa była wyjątko-

wo niekorzystna dla strony polskiej, francuska grupa kapitałowa 

zapłaciła za Zakłady Żyrardowskie niewielki procent ich rzeczy-
wistej wartości. Nakłady inwestycyjne w latach 1919-1921 nie 

zostały zwaloryzowane pomimo szalejącej inflacji, podejrzewano 

oszustwo na wielką skalę. Sprawą zainteresował się sejm, a upa-

dek rządu Witosa umożliwił oskarżenie Kucharskiego o naraże-

nie skarbu państwa na straty. W grudniu 1924 roku PPS zażądała 

postawienia byłego ministra przed Trybunałem Stanu. Wniosek 

nie uzyskał wymaganej  większości  3/5 głosów (zabrakło  kilku 

głosów),  a  immunitet  parlamentarny  zapewnił  Kucharskiemu 

bezkarność. Minister zrezygnował jednak z kariery politycznej, 

przechodząc do działalności gospodarczej. Az Żyrardowa docho-

dziły informacje, że dzieją się tam skandaliczne rzeczy.

 

Francuskie porządki oznaczały redukcję zatrudnienia i oszczęd-

ności na każdym kroku. A gdzie najłatwiej oszczędzać? Na wy-

datkach socjalnych. Już na początku grudnia 1924 roku odbył się 

potężny wiec zwołany przez związki zawodowe. Niemal jedno-

myślnie podjęto uchwałę:

 

„Zebrani domagają się od sejmu i rządu jak najsurowszego uka-

rania byłego ministra Kucharskiego za to, że sprzedał Zakłady Ży-

rardowskie cudzoziemcom, przez co doprowadził do ruiny klasę

 

background image

Francuzi w Żyrardowie 

219

 

robotniczą w Żyrardowie, a skarb państwa naraził na olbrzymie 
straty. Zakłady Żyrardowskie od tego czasu stosują redukcję pra-
cowników, usuwają z fabryki maszyny, które znikają bez wieści, 
wywożą surowiec (len) do Belgii. Stan pracowników zmniejszył 
się o około 500 osób, a warunki pogorszyły się o 50 procent na 
niekorzyść robotników".

 

Podobno w wiecu uczestniczyło aż 7 tysięcy robotników. Wy-

daje się to jednak liczbą przesadzoną, albowiem zatrudnienie w 
Zakładach  Żyrardowskich  wynosiło  niewiele  ponad  6  tysięcy. 
Wiec i uchwała stanowiły jednak odpowiednie tło do sejmowej 
debaty.

 

Poważne  zaniepokojenie  wykazywała  również  Rada  Miejska 

Żyrardowa. Nowi właściciele działali na szkodę miasta:

 

„Konsorcjum  francuskie,  będące  obecnie  panem  Żyrardowa, 

stało się nim dzięki przypadkowi i ani kwalifikacjami fachowy-
mi, ani wysokością kapitału, ani wreszcie stosunkiem do robot-
ników i ogółu polskiego nie usprawiedliwia swego wyjątkowego 
stanowiska. Mając na celu jedynie osiągnięcie najwyższych zy-
sków,  nie  liczy  się  ani  z  potrzebami  robotników i  urzędników, 
ani z interesami miasta i państwa. Pozbawienie pracy 3 tysięcy 
robotników i  systematyczne obniżanie wytwórczości Zakładów 
Żyrardowskich  przeprowadzane  jest  pomimo  wzrastających  za-
mówień  na  wyroby  żyrardowskie.  Klienci  zamawiają  znaczne 
ilości, a otrzymują tylko nikłe części zamówienia. Gdyby istniała 
dobra wola ze strony zarządu, to nie ulega wątpliwości, że Zakła-
dy Żyrardowskie mogłyby dać pracę i zarobek znacznie większej 
ilości robotników niż za czasów zarządu państwowego".

 

Francuzi zachowywali jednak pozory. Akcje fabryki posiadało 

wielu polskich udziałowców (w praktyce nic nie mieli do powie-
dzenia), w radzie nadzorczej zasiadali również Polacy (prezesem 
spółki był hrabia Henryk Potocki). Ale w rzeczywistości o wszyst-
kim  decydowali  cudzoziemcy,  a  najwięcej  miał  do  powiedzenia 
dyrektor naczelny Gaston Koehler-Badin.

 

background image

220

 

Afera żyrardowska 

Pan dyrektor w akcji

 

Koehler-Badin był  obywatelem szwajcarskim, do  Polski przy-

jechał w 1925 roku. Od razu objął stanowisko naczelnego dyrek-
tora firmy, doprowadzając do perfekcji system wyzysku pracow-
ników. Warunki, w jakich pracowali miejscowi robotnicy, cofały 
firmę do XIX stulecia, a chwilami przypominały sceny z Chaty 
wuja  Toma.  
Koehler  miał  jednak  pecha,  jego  porządki  utrwalił 
były pracownik zakładów, pisarz Paweł Hulka-Laskowski.

 

W  reportażu  Faktografia  żyrardowska  poświęcił  dyrektorowi 

wiele  miejsca.  Opis  Hulki  jest  niezwykle  sugestywny,  to  obraz 
bezwzględnego sadysty na dyrektorskim stanowisku:

 

„Ta  dziewczyna  obraca  się  nie  dość  żwawo!  -  te  słowa  -  to 

straszny  wyrok.  Rzucił  je  jakby  od  niechcenia  Mr  le  directeur 
generał  Zakładów  Żyrardowskich,  pan  Gaston  Koehler-Badin. 
Więc nie chodzi o żadną tancerkę, lecz o Helenę Gąskównę. Dla-
czego Gąskówna ma żwawo się obracać? Dlatego, że jest zracjo-
nalizowana i stoi w uliczce długości dwudziestu metrów między 
czterystu czterdziestu wrzecionami. Z przodu dwieście dwadzie-
ścia wrzecion, z tyłu też. Musi uważać, żeby się nic nie rwało, 
żeby maszyna nie ucierpiała, więc trzeba się żwawo obracać na 
przestrzeni całej dwudziestometrowej uliczki, czyli na przestrze-
ni trzydziestu czy czterdziestu kroków. [...]

 

Słowa dyrektora to wyrok: Gąskówna zostaje zdegradowana i 

będzie miała gorszą robotę, znacznie cięższą zarobi odtąd tylko 
piętnaście  złotych  tygodniowo  [dotychczas  miała  trzydzieści  - 
S.K.].  To  cios  dla  Heleny  i  dla  całej  rodziny,  którą  żywi,  ale 
wyrok jest nieodwołalny".

 

Koehler-Badin  zgłaszał  pretensje  niemal  o  wszystko;  kiedy 

przyjeżdżał  z  warszawskiego  biura,  nigdy  nie  było  wiadomo, 
kogo wybierze na ofiarę:

 

„Upał  jest  nieznośny,  na  sali  fabrycznej  zaduch  niepisany. 

Dziewczyny poodwijały pończochy, żeby było troszkę chłodniej.

 

background image

Pan dyrektor w akcji 

221

 

Nie pozdejmowały, broń Boże, bo to może i nie wolno, a za byle 
co wyrzucają na zbity łeb. Więc tylko poodwijały tak misternie, 
że nad samą stopą pończocha tworzy jakby bransoletę bawełnia-
ną. Na nieszczęście zjeżdża z Warszawy pan dyrektor generalny 
i widzi tę haniebną samowolę, to bezwstydne rozpasanie robot-
nic, które odważają się obrażać ściany sal fabrycznych i żelazo 
maszyn  swoimi  gołymi  łydkami!  Kto  widział  coś  podobnego? 
Kto pozwolił i jak śmią takie owakie! Kierownik Oddziału stoi 
struchlały. Przecież za skutki upału on może wylecieć z godziny 
na  godzinę  ze  swego  miejsca.  Próbuje  pokornie  tłumaczyć,  że 
jest  tak  strasznie  gorąco,  że  dziewczyny  w  pończochach  tracą 
swobodę  ruchu.  Może  w  ten  sposób  go  przejedna?  Przejednał. 
Dziewczyny pracujące w fabryce żyrardowskiej nie powinny tra-
cić swobody ruchu, bo czymże będzie w takim razie cała racjona-
lizacja? Podumał chwilę. Dyscyplina musi być, dziewczyny nie 
mogą pozwolić sobie za wiele, bo zmarnują fabrykę.

 

- Niech noszą pończochy jedwabne! - zadecydował".

 

Dyrektor miał gust estetyczny, podczas wizyt w halach fabrycz-

nych zwracał uwagę na wygląd pracowników, a w szczególności 
kobiet. Potrafił zauważyć, że jedna z robotnic miała „nogi bilar-
dowe", inna zbyt duży brzuch, a kolejna była „w ogóle za tłusta". 
I polecił podwładne wyrzucić z pracy, co natychmiast uczyniono. 
A że o pracę było trudno, nic dziwnego, że następnym krokiem 
bezrobotnych  kobiet  mógł  być  zakup  „za  sześćdziesiąt  groszy 
esencji octowej". I kolejne pracownice odbywały trzy etapy za-
trudnienia w Żyrardowie: „fabryka, szpital, cmentarz".

 

Hulka-Laskowski  zauważył,  że  w  Żyrardowie  nie  odbywała 

się  „racjonalizacja  przemysłu",  ale  „kaligulizacja  przemysłu". 
Zarządcy firmy wyznawali zasadę, że lepiej „niech nienawidzą, 
ale niech drżą ze strachu". I skutecznie to realizowano:

 

„Młody  urzędnik,  pan  Rutkowski  [...],  pracujący  w  biurach 

Zakładów  Żyrardowskich  w  Warszawie,  wpadł  na  doskonałą 
myśl: pracować bez przerwy obiadowej, aby zyskać godzinę na

 

background image

222

 

Afera żyrardowska

 

przejazd do domu, gdy mieszka się poza Warszawą. Pisze głębo-
ko grzeczną suplikę, zbiera podpisy nieopatrznych kolegów (zna-
leźli się i tacy mądrzy, co nie podpisali) i z głębokim ukłonem 
składa podanie panu Koehlerowi.

 

I cóż się stało? Powstał »brajgiel« i »kryminał«, jak w domu 

wariatów. Przecież to jest jawny bunt! Jak śmią takie autochtony 
mieć jakieś życzenia indywidualne! Walenie pięścią w stół, tu-
panie nogami. Rutkowski do kasy! Wypłacić, co mu się należy i 
z miejsca won!".

 

Oczywiście  na  każdym  kroku  oszczędzano,  a  najłatwiej  na 

koszt pracowników. Do pracy przyjmowano (co było niezgodne 
z prawem) nieletnich, zmuszonych do bezpłatnej praktyki przez 
kilkanaście miesięcy. Gdy zbliżał się termin zakończenia prakty-
ki, wyrzucano ich z pracy, a na zwolnione miejsca przyjmowano 
kolejnych bezpłatnych uczniów. Starszych robotników, zbliżają-
cych się do emerytury, bez skrupułów usuwano za najdrobniejsze 
uchybienie, bez prawa do emerytury.

 

Oczywiście najchętniej przyjmowano do pracy kobiety (szcze-

gólnie ładne i zgrabne), ich zarobki były niższe niż mężczyzn.

 

„Ale dziewczyna jest regułą- pisał Hulka-Laskowski. - Chłop-

ców na naukę »rzemiosła« tu się nie przyjmuje. Pokończyli szko-
ły i czekają na pracę. Nie ma pracy. Terminują więc same dziew-
czyny".

 

Powszechne  oszczędności  dotyczyły  najdrobniejszych  spraw. 

Dla  pracowników  zamknięto  ogród  fabryczny,  który  od  kilku-
dziesięciu lat służył im do wypoczynku po pracy. To był jednak 
tylko szczegół, ważniejsze były inne posunięcia dyrekcji:

 

„[...] w swojej akcji oszczędnościowej - donosił reporter »Ilu-

strowanego  Kuriera  Codziennego«  -  odebrano  zbiedniałym  rze-
szom  robotniczym  niemal  wszystkie  świadczenia  mogące  ulżyć 
obecnej, ciężkiej doli. Zamknięto Dom Ludowy, ograniczono do 
minimum bezpłatną opiekę lekarską zamknięto dostęp do szpita-
la fabrycznego".

 

background image

Pan dyrektor w akcji 

223 

To  nie  koniec,  gwałtownemu  pogorszeniu  uległy  warunki 

mieszkaniowe:

 

„Domów fabrycznych się nie remontuje - opisywał Laskowski. 

- Strychy sąpogniłe, woda podczas deszczów leje się po ścianach 
sieni, zaciekają sufity w mieszkaniach. Nie można remontować, 
bo to kosztuje, bo to wpływa na pomniejszenie zysków milionera, 
który się przyjaźni z gwiazdą opery i hoduje rasowe kury. Drewut-
nie na podwórzach domów fabrycznych mają balkoniki pogniłe. 
Na jeden z nich parę lat temu wszedł człowiek zacny i ogólnie sza-
nowany, majster tkacki, świętej pamięci Pętasz. Do cna przegniły 
balkonik załamał się, nieszczęśliwy człowiek zginął. Wdowa nie 
może doprosić się jakiej takiej emerytury. Oszczędności!".

 

Bezpieczeństwo pracowników nie miało większego znaczenia:

 

„Mój  sąsiad,  elektrotechnik  Jarkiewicz,  poszedł  pewnego  po-

południa sobotniego na robotę i już z niej nie powrócił. Oszczęd-
ności, realizowane przez racjonalizatorów, nie pozwoliły na to, 
aby pracownik mający do czynienia z prądem o wysokim napię-
ciu posiadał gumowe rękawice. Umarł, jak to się mówi, na po-
sterunku.  Cześć  jego  pamięci!  A  nędza  wdowy  i  dzieci  swoim 
porządkiem".

 

Gumowych rękawic nie było nawet w szpitalu fabrycznym, a 

gdy wreszcie zakupiono, to okazały się zupełnie nieprzydatne.

 

Robotnicy zarabiali wyjątkowo marnie, pensje były symbolicz-

ne „nie przewyższały 10-15 złotych tygodniowo". Ale najgorsze 
było bezrobocie i brak perspektyw. Na początku lat trzydziestych 
„z  11-tysięcznej  rzeszy  zatrudnionych  przed  wojną  robotników 
w Zakładach obecnie zaledwie pracuje 10 procent i to nie przez 
cały tydzień. Reszta to bezrobotni, którzy snują się po zamierają-
cym miasteczku obdarci, bosi i głodni".

 

Nic dziwnego, że dyrektor Koehler-Badin mógł sobie pozwolić 

na brutalne traktowanie podwładnych:

 

„Nie lubił też Koehler siwych głów - zeznawał jeden ze świad-

ków na procesie zabójcy dyrektora - polecał zwalniać robotników

 

background image

224 

Afera żyrardowska 

posiwiałych w zakładach, w których pracowali całe życie. Mnie 

kazał zwolnić, ponieważ byłem za wysoki. Dwóch inwalidów, 

którzy zgłosili się do pracy -jeden był bez nogi - Koehler kazał 

zrzucić ze schodów, co też portier wykonał".

 

W tej sytuacji wydaje się dziwne, że pan dyrektor przeżył aż do 

kwietnia 1932 roku.

 

Juliusz Blachowski

 

Zabójca sadysty z Żyrardowa urodził się w 1890 roku i wcześ-

nie rozpoczął działalność polityczną w PPS. Już w wieku 16 lat 

został skazany na 6 lat katorgi, a następnie na dożywotnie osied-

lenie na Syberii. Do Polski wrócił po odzyskaniu niepodległości, 

w  1923  roku  rozpoczął  pracę  w  księgowości  Zakładów  Żyrar-

dowskich. Nie zaprzestał działalności politycznej, z ramienia PPS 
w latach 1924-1927 był radnym miejskim, a na krótko nawet pre-

zesem Rady Miejskiej Żyrardowa. Nie był radykałem, zarzucano 
mu raczej ugodowość wobec francuskich właścicieli. Po rozła-

mie w PPS opowiedział się za grupą popierającą rządy sanacji, co 

zbiegło się z niepokojącymi zmianami w jego osobowości. Zaczął 

nadużywać alkoholu, pojawiły się absencje w pracy. Dla Koehle-
ra pozycja polityczna Blachowskiego nie miała jednak znaczenia 

i zwolniono go z zajmowanego stanowiska. Otrzymał odprawę 

w wysokości przekraczającej normy żyrardowskie, nakazano mu 

jednak opuszczenie służbowego mieszkania. Blachowski starał 

się bezskutecznie o odroczenie eksmisji. Zdecydowanie odmó-

wił mu dyrektor ds. administracyjnych Jan Waśkiewicz, a chwilę 

przed śmiercią sama ofiara.

 

Po zabójstwie dyrektora w prasie pojawiły się informacje na 

temat niewdzięczności Blachowskiego, który nie potrafił docenić 
dobrego serca Koehlera:

 

„W toku przeprowadzonego śledztwa ustalono dalej, że zamor-

dowany naczelny dyrektor był w stosunku do Blachowskiego wy-

 

background image

Juliusz Blachowskl 

225 

jątkowo wyrozumiały. Nie zgodził się na wniosek Waśkiewicza 
o usunięcie z powodu zaniedbywania się w pracy i demoralizo-
wania reszty pracowników".

 

Podobno  „na  wniosek  naczelnego  dyrektora  powierzono  Bla-

chowskiemu prowadzenie kartoteki i ulokowano go w oddzielnym 
pokoju". Ale niesforny socjalista „pił i urządzał burdy". Zlecono 
mu prowadzenie list płac, ale ten „dalej upijał się". Wreszcie sam 
zadecydował o własnym losie:

 

„Blachowski  zwrócił  się  do  dyrekcji  z  propozycją  aby  go  z 

pracy  usunięto,  bo  widocznie  diabeł  go  opętał  i  nie  może  nad 
sobą zapanować".

 

Koehler  wielkodusznie  wyraził  zgodę,  alkoholik  dostał  trzy-

miesięczną  odprawę,  później  jednak  zażądał  ekwiwalentu  za 
niewykorzystany urlop wypoczynkowy. Obiecał, że opuści czte-
ropokojowe  mieszkanie  służbowe,  gdy  dostanie  2000  złotych. 
Pieniądze otrzymał, podobno kupił coś w Warszawie, ale miesz-
kania nie zwolnił. Wreszcie pod wpływem alkoholu zabił swoje-
go dobroczyńcę.

 

Gdyby nie inne zachowane relacje na temat Koehlera, to można 

byłoby uwierzyć, że dyrektor był świętym człowiekiem, o aniel-
skiej wręcz cierpliwości. Prawda była jednak bardziej prozaiczna 
i morderstwo na Mazowieckiej okazało się czynem zdesperowane-
go człowieka. Nie było ważne, czy w chwili zabójstwa Blachow-
ski był trzeźwy, czy też nie. Zaplanował zbrodnię, ale na pewno 
dokonał tego w afekcie. I naprawdę nie miało znaczenia, czy był 
„notorycznym pijakiem" (jak chciała prasa), liczył się tylko fakt, 
że zamordował wyjątkową kanalię. Robotnicy żyrardowscy, pra-
cując w skandalicznych  warunkach, zarabiali  10-15 złotych ty-
godniowo (30 złotych uchodziło za dobrą pensję), natomiast po-
bory Koehlera „podobno wynosiły miesięcznie 25 000 złotych". 
A „oprócz tego otrzymywał jeszcze wysokie tantiemy".

 

W październiku 1932 roku Blachowski stanął przed sądem w 

Warszawie. Został skazany na 5 lat więzienia, podczas procesu

 

background image

226 

Afera żyrardowska 

wyszły jednak na światło dzienne skandaliczne machinacje fran-
cuskich właścicieli fabryki.

 

Dziennikarze  donosili,  że  „dyrekcja  Zakładów  sprowadza  z 

Francji  z  fabryk  należących  do  tego  samego  koncernu  gotowe 
towary  i  po  nalepieniu  na  nich znaków fabrycznych  Żyrardowa 
sprzedaje w Polsce jako produkt krajowy".

 

To nie wszystko, wyposażenie zakładów oficjalnie złomowano 

w Polsce, po czym wywożono do Francji, do tamtejszych fabryk. 
Sprowadzono do kraju najgorszy surowiec, płacąc za niego jak 
za najlepszy towar, kwitła twórcza księgowość. Akcje Zakładów 
Żyrardowskich  stanowiły  zabezpieczenie  kredytów,  które  kon-
cern przeznaczał  (z ogromną marżą) na rozwój polskiej  spółki. 
Nic dziwnego, że Zakłady Żyrardowskie ponosiły oficjalnie wy-
sokie straty, zarabiali tylko francuscy właściciele. A to oznaczało 
poważne zarzuty prawne i skarbowe.

 

Głównym  udziałowcem  firmy  był  Marcel  Boussac,  potentat 

na  rynku  włókienniczym,  który  pierwsze  poważne  pieniądze 
zarobił  na  dostawach  wojennych.  Był  to  spekulant  najgorszego 
typu,  dążący  do  celu  za  wszelką  cenę.  Już  w  listopadzie  1918 
roku prasa francuska zarzucała mu, że dostarczając armii baweł-
nę  strzelniczą,  zachowywał  dla  siebie  poważny  procent  mate-
riału.  I  zaoszczędzony  surowiec  ponownie  sprzedawał  wojsku. 
Oskarżano  go  o  prowadzenie  interesów  za  pomocą  łapówek,  o 
doprowadzenie  do  ruiny  własnych  zakładów  (aby  uzyskać 
odszkodowanie  za  zniszczenia  wojenne).  Prowadził  podejrzane 
interesy z władzami kanadyjskimi, co zakończyło się poważny-
mi  stratami  dla  administracji  z  Ottawy.  Miał  jednak  stosunki 
(towarzyskie  i  rodzinne)  w  najwyższych  sferach  państwowych 
Francji, co zapewniało mu bezkarność. A Polska była związana 
politycznie z Paryżem, do tego dochodziła jeszcze kwestia fran-
cuskich pożyczek dla naszego kraju. Sprawa była zatem wyjąt-
kowo delikatna.

 

background image

Francuski fqcznik 

227 

Francuski łącznik

 

Juliusz Blachowski został skazany na 5 lat więzienia. Uznano, 

że zbrodnię popełnił w afekcie, z więzienia wyszedł po odbyciu 
połowy kary. Pod petycją z prośbą o jego zwolnienie podpisało 
się ponad 3 tysiące mieszkańców Żyrardowa.

 

Kiedy  Blachowski przebywał  w  więzieniu,  afera  żyrardowska 

nabierała rumieńców. Jeszcze w maju 1932 roku zwolniony zo-
stał dyrektor ds. administracyjnych Jan Waśkiewicz. Zażądał gi-
gantycznej odprawy (120 tysięcy złotych), a gdy  jej nie dostał, 
rozpoczął kampanię prasową przeciwko byłym przełożonym. Ri-
postował Hulka-Laskowski, przypominając, że dyrektor również 
odpowiadał  za  złe  traktowanie  robotników.  To  on  wypowiadał 
pracę podwładnym idącym na urlop, przyjmując potem „wyłącz-
nie  według  własnego  uznania".  Usuwał  ze  stanowisk  kierowni-
czych  ludzi  niewygodnych,  zatrudniał  młodocianych,  zręcznie 
wykorzystywał luki w polskim prawodawstwie. Laskowski uwa-
żał, że Waśkiewicz był potrzebny Francuzom, albowiem znał pol-
skie realia i polskie prawo. A gdy sytuacja zrobiła się trudna, to 
został zwolniony. I teraz udawał sprawiedliwego patriotę, wroga 
obcego kapitału.

 

Organizowali się polscy udziałowcy zakładów, posiadali liczbę 

akcji mogącą wpłynąć na decyzje walnego zgromadzenia. Bous-
sac to przewidział i pomimo niskiego kursu rozpoczął skupowa-
nie akcji. Podobno płacił czterokrotnie wyższą cenę (ponad real-
ną wartość), co przyniosło mu sukcesy. Ale najważniejsze było 
rozbicie solidarności polskich udziałowców.

 

Obrót akcjami przypomina dżunglę, szansę na przeżycie mają 

największe  drapieżniki.  Nad  Wisłą  pojawiał  się  regularnie  spe-
cjalny  wysłannik  Boussaca,  prowadząc  dyskretne  negocjacje  z 
polskimi  udziałowcami.  Jego  największym  sukcesem  stało  się 
przeciągnięcie na swoją stronę senatora BBWR (i udziałowca Ży-
rardowa) Artura Dobieckiego. A pan senator odgrywał dużą rolę

 

background image

228 

Afera żyrardowska 

w środowisku polskich akcjonariuszy, należąc do wąskiego grona 
kierownictwa grupy.

 

Inną znaną personą, która oddała poważne usługi Boussacowi, 

był mecenas Aleksander Lednicki - postać zasłużona dla sprawy 
polskiej przed odzyskaniem niepodległości. W ogóle gdyby nie 
pomoc  ludzi  znających  polskie  realia,  Boussac  znalazłby  się  w 
krytycznej  sytuacji.  Atak  miał  nadzieję  na  spacyfikowanie  na-
strojów.

 

Parszywa umowa

 

W styczniu 1934 roku polscy udziałowcy dokonali zamachu sta-

nu. Na walnym zebraniu akcjonariuszy na podstawie prawa o spół-
kach akcyjnych wyłączono przedstawicieli kapitału francuskiego. 
Uznano działalność władz Towarzystwa Zakładów Żyrardowskich 
za nielegalną, przynoszącą firmie szkodę. Wezwano do rozwiąza-
nia umów z francuskimi przedsiębiorstwami Boussaca, zażądano 
wynagrodzenia strat. Sprawa trafiła na wokandę sądową.

 

Drugiego lutego Wydział Handlowy Sądu Okręgowego w War-

szawie rozpoczął rozpatrywanie sprawy. Wyrok zapadł 8 marca. 
Sąd uznał  racje polskich akcjonariuszy i  wyznaczył zarząd ko-
misaryczny.  Na  jego  czele  stanął  Władysław  Srzednicki,  który 
piętnaście lat wcześniej jako delegat rządu Rzeczypospolitej od-
budowywał fabrykę po zniszczeniach wojennych.

 

Boussac nie zamierzał się poddać. Dobrze wiedział o przestęp-

stwach popełnionych w Polsce i nie zamierzał ponosić odpowie-
dzialności. Nie zamierzał również tracić pieniędzy, chciał ugrać 
w Żyrardowie, ile tylko się da. Wiedział, że w sprawie afery toczy 
się  dochodzenie,  ale  miał  nadzieję  pokrzyżować  zamiary  śled-
czym. Planował dojść do porozumienia z częścią polskich udzia-
łowców, aby zlikwidować zarząd komisaryczny w Zakładach Ży-
rardowskich. Wiedział, że zarządcy znajdą dowody malwersacji

 

background image

Parszywa umowa 

229

 

finansowych  -  wszystkich dokumentów nie udało się zniszczyć, 
pozostały również surowce i wyposażenie firmy. A Srzednicki był 
świetnym fachowcem, znał doskonale miejscowe realia, cieszył 
się poparciem załogi fabryki.

 

Francuski  przemysłowiec  faktycznie  zawarł  porozumienie  z 

niektórymi  polskimi  akcjonariuszami,  a  niesławną  rolę  odegrał 
senator  Dobiecki.  Boussac  nie  przewidział  jednak  skuteczności 
działania polskich służb.

 

Zarządcy  komisaryczni  przedstawili  dowody.  Z  dokumentów 

wynikało, że Comptoir 1'Industrie Cottoniere ściągał dwudziesto-
procentowy haracz od sztucznie wytworzonego długu (ukrytego 
pod pozorem kredytu dla Żyrardowa), w magazynach znaleziono 
dostawy  francuskie  oznakowane  polskimi  znakami.  Zachowała 
się również dokumentacja rozmyślnego działania na szkodę fir-
my. Do tego dochodziły kolosalne przestępstwa celne i skarbowe. 
A to wystarczyło do aresztowania członków zarządu.

 

Boussac był za granicą, ale policja zatrzymała dyrektorów fir-

my:  Cena  i  Vemeerscha,  aresztowano  również  hrabiego  Potoc-
kiego. Prasa miała o czym pisać - na czoło wysunął się artykuł 
Ignacego  Matuszewskiego  w  „Gazecie  Polskiej"  zatytułowany 
Parszywa  umowa.  Smaku  całej  sytuacji  dodawał  fakt,  że  kilka 
lat wcześniej Matuszewski musiał odejść ze stanowiska ministra, 
oskarżony o malwersacje finansowe i hulaszczy tryb życia.

 

Artykuł  pułkownika  dotyczył  całej  umowy  z  Comptoir  1'In-

dustrie Cottoniere, Matuszewski podawał też nazwiska polskich 
pomocników Boussaca. Dwa dni później popełnił samobójstwo 
adwokat  Aleksander  Lednicki.  Pojawiały  się  również  głosy,  że 
mecenas padł ofiarą zbrodni, sprawa nie została ostatecznie wyja-
śniona. Syn Lednickiego Wacław, niewiele myśląc, wyzwał Ma-
tuszewskiego na pojedynek.

 

Warto zwrócić uwagę na osoby sekundantów. Po stronie Led-

nickiego profesor Witold Kamieniecki i  generał  Tadeusz Piskor, 
Matuszewskiego reprezentowali pułkownik Tadeusz Schaetzel

 

background image

230 

Afera żyrardowska 

i Stanisław Car. Były to osoby z najwyższych kręgów elity po-
majowej.  Uzgodniono  pistolety  i  panowie  stanęli  na  udeptanej 
ziemi. Matuszewski nie trafił, natomiast strzał jego przeciwnika 
był celny. Pułkownik został trafiony w guzik rozporka od spodni, 
upadł i zemdlał z bólu. Poważniejszych obrażeń jednak nie od-
niósł.

 

Koniec afery

 

W obronie aresztowanych obywateli francuskich wystąpiła Izba 

Deputowanych. Sprawą zajęła się prasa nad Sekwaną, zapomina-
jąc, że przez kilka lat nazywała Boussaca złodziejem i aferzystą. 
Interweniował ambasador Francji w Polsce Jules Laroche.

 

Nasz rząd był zależny od współpracy gospodarczej z Francją 

(kredyty),  znajdował  się  w  trudnej  sytuacji  międzynarodowej 
(zbrojenia i agresywna polityka Hitlera), ale nie mógł pozwolić 
na oficjalne łamanie prawa. Sytuacja była wyjątkowo delikatna.

 

Aresztowani wyszli za kaucją, sprawę załatwiono polubownie. 

Ekspertyza sądowa wykazała, że nadużycia Comptoir 1'Industrie 
Cottoniere w Polsce sięgały astronomicznej kwoty 25 milionów 
złotych. Sprawę załatwiono na szczeblu rządowym. Władze fran-
cuskie przejęły akcje Boussaca, zobowiązując się do odsprzeda-
nia ich Polsce. W zamian skreślono dotychczasowe zobowiązania 
wobec skarbu państwa i umorzono postępowanie karne przeciw-
ko Boussacowi. I nic nie stało na przeszkodzie w podpisaniu pol-
sko-francuskiego układu gospodarczego.

 

Zakłady  Żyrardowskie  przejął  Państwowy  Bank  Rolny.  To 

zmieniło sytuację fabryki, tym bardziej że zakończył się wielki 
kryzys  i  zanotowano  ożywienie  gospodarcze.  Nastąpił  wzrost 
produkcji i rozwój miasta. Niestety, niebawem wybuchła wojna 
i pogrzebała wszelkie nadzieje miejscowych robotników. Po woj-
nie zakłady zostały upaństwowione.

 

background image

Koniec afery 

231 

Osada fabryczna w Żyrardowie stanowi obecnie wyjątko-

wy zabytek w Polsce. Do naszych czasów zachowało się ponad 

90 procent zabudowy pełniącej nadal funkcje użytkowe. Istnieje 
XIX-wieczny układ ulic, z podziałem miasta na dzielnice w za-

leżności od odgrywanej roli. Ponad 200 budynków zostało wpisa-

nych na listę konserwatora zabytków, to unikatowe rozwiązanie 

urbanistyczne w całej Europie. Niewykluczone, że osada, której 

losy budziły niegdyś tyle emocji, zostanie wpisana na listę świa-
towego dziedzictwa UNESCO.

 

background image

Rozdział 8

 

M

AŁŻEŃSTWO PREZYDE

N

TA

 

background image

Pani prezydentowa Michalina Mościcka

 

Jednym z największych skandali obyczajowych Drugiej Rze-

czypospolitej było drugie małżeństwo prezydenta Ignacego Mo-

ścickiego. Czternaście miesięcy po śmierci pierwszej żony poślu-

bił młodszą od siebie o blisko 30 lat Marię Dobrzańską-Nagórną. 

Nowa  wybranka  sześćdziesięciosześcioletniego  prezydenta  była 

sekretarką zmarłej i byłą żoną adiutanta głowy państwa.

 

Zaskoczenie było tym większe, że pierwsze małżeństwo pre-

zydenta uchodziło za wyjątkowo udane, małżonkowie przeżyli 

razem czterdzieści lat, dochowując się trzech synów i córki. Mi-

chalina Mościcka cieszyła się autentyczną popularnością w spo-

łeczeństwie, cenili ją nawet politycy opozycyjni. Prezydent spra-

wiał wrażenie załamanego po jej śmierci i nikt nie podejrzewał, 

że tak szybko znajdzie pocieszenie w ramionach innej kobiety.

 

Michalina i Ignacy pobrali się w 1888 roku. Małżonkowie byli 

ze  sobą  bardzo  blisko  spokrewnieni  (ich  rodzice  byli  rodzeń-

stwem) i do zawarcia związku potrzebna była dyspensa papieska. 

Przyszły prezydent od początku miał sprecyzowane plany wobec 
dziewczyny:

 

„Bliskie pokrewieństwo i bardzo młody wiek kuzynki miały 

duże znaczenie w moim wyborze. Dzięki bowiem tym warun-

kom  obiecywałem  sobie  mieć  większy  wpływ  przy  dalszym 

wychowywaniu swojej przyszłej małżonki. Pragnąłem ją jak

 

background image

236 

Małżeństwo prezydenta 

najbardziej dostroić do mojej późniejszej działalności społecznej. 
A to, że była córką mojej ciotki, którą bardzo kochałem, wielkiej 
patriotki, dawało mi również pewną gwarancję powodzenia mo-
ich wychowawczych zamiarów".

 

Niejeden mężczyzna poślubiał znacznie młodszą partnerkę  w 

nadziei,  że  ją  sobie  „wychowa",  a  efekty  bywały  dyskusyjne. 
Mościcki po latach był jednak przekonany o sukcesie własnych 
zamiarów:

 

„Z  różnych  moich  młodzieńczych  planów,  z  których  nie 

wszystkie mogłem później wykonać, ten ostatni udał mi się naj-
zupełniej. Moja późniejsza towarzyszka życia pełnego mocnych 
wrażeń przewyższyła cennymi zaletami swego pięknego charak-
teru najśmielsze moje oczekiwania".

 

Michalina Mościcka dzieliła skomplikowane losy męża. Emi-

grację  polityczną  (za  działalność  socjalistyczną  i  niepodległo-
ściową), niedostatek w Londynie i później sukcesy naukowe i fi-

 

 

Działacze PPS w 1896 roku. W środku Józef Piłsudski, pierwszy z lewej Ignacy 
Mościcki
 

background image

Pani prezydentowa Michalina Mościcka 

237

 

nansowe w Szwajcarii i Polsce. Jako pierwsza dama RP cieszyła 
się powszechną sympatią. Nie imponowały jej stanowiska, tytuły 
i majątki, słynęła z niezależnych poglądów i zaangażowania spo-
łecznego. Zachowywała dystans do splendorów, jakimi otaczano 
rodzinę  prezydencką  na  Zamku  Królewskim.  Nie  można  było 
tego powiedzieć ojej mężu:

 

„W miarę wrastania w urząd prezydenta - wspominał adiutant 

głowy państwa, Henryk Comte - profesor Mościcki zmieniał się 
w oczach. Stawał się coraz bardziej wyniosły, coraz bardziej żądny 
hołdów. Również najbliższa rodzina prezydenta, z wyjątkiem pani 
Michaliny Mościckiej, poczęła nosić się wysoko i dostojnie".

 

Na  zamku  pojawiła  się  nieznana  za  czasów  prezydenta  Woj-

ciechowskiego etykieta. Każdorazowy wyjazd lub przyjazd pre-
zydenta  był  okazją  stawiania  kompanii  honorowej  pod  broń. 
Specjalną  oprawę  nadano  zmianie  wart,  połączonej  z  trzykrot-
nym odegraniem hejnału Wojska Polskiego. Kompania zamkowa 
nie wystarczała, dodatkowo służbę pełnił jeszcze pluton żandar-
merii.

 

Mistrzem  ceremonii  był  Kacper  Michalski  (poprzednio  za-

trudniony u Potockich w Łańcucie), który z reguły występował 
w stroju z czasów Stanisława Augusta. Idąc przez zamkowe ko-
rytarze,  uderzał  wielką  laską  o  ziemię,  dając  znać  gościom,  że 
prezydent się zbliża i należy ściszyć rozmowy.

 

„Na Zamku o wiele bardziej niż w Belwederze - kontynuował 

Comte - zwracano uwagę na formy zewnętrzne, na etykietę. W 
Belwederze  tylko  na  oficjalnych  przyjęciach  służba  przy-
wdziewała liberie, na Zamku liberia obowiązywała »na co dzień«. 
Służby pokojowej było znacznie więcej niż w Belwederze".

 

Marszałek  Piłsudski  nie  znosił  splendorów,  z  trudem  nagin 

się  do  wymogów  etykiety,  prezydent  Wojciechowski  również, 
natomiast Mościcki zdawał się stworzony do reprezentacyjnego 
stylu życia. Zresztą nawet fizycznie idealnie nadawał się do roli, 
miał doskonałą prezencję.

 

background image

238

 

Małżeństwo prezydenta

 

„[...]  był  wysoki,  szczupły,  długonogi  -  wspominał  Wacław 

Zbyszewski  -  trzymał  się  bardzo  dobrze,  miał  rysy  dobre,  we 
fraku i orderach wyglądał bardzo imponująco i dystyngowanie, 
maniery miał dostojne, był zimny, wyniosły, sztywny, ale wiel-
kopański".

 

Mościcki był zbyt inteligentnym człowiekiem, aby nie oriento-

wać się, że jest tylko figurantem. Rzeczywiste decyzje zapadały 
w innym miejscu, podejmował je ktoś inny. To było oczywiste 
dla wszystkich obserwatorów polskiej sceny politycznej. Zapew-
ne nie sprawiał mu przyjemności złośliwy wierszyk powtarzany 
przez piłsudczyków:

 

„Tyle znacy, co Ignacy. A 
Ignacy gówno znacy".

 

 

Ignacy Mościcki wybrany na prezydenta. Z lewej Józef Piłsudski, z prawej 
Kazimierz Bartel
 

background image

Pani prezydentowa Michalina Mościcka 

239 

Faktycznie, Mościcki nie miał nic do powiedzenia w sprawach 

politycznych, ale nie zamierzał rezygnować z należnego mu sza-
cunku i splendoru. Prezydent był pragmatykiem - władza mogła 
spoczywać w rękach Piłsudskiego, ale to on przyjmował wizyty 
dyplomatów i polityków. I musiał mieć do tego odpowiednie wa-
runki. Inna sprawa, że Piłsudski nigdy publicznie nie dał odczuć 
Mościckiemu  lekceważenia.  Prywatnie  natomiast  ignorował  go 
zupełnie. O decyzji wystawienia jego kandydatury na kolejną ka-
dencję poinformował go zaledwie kilka dni przed terminem.

 

Obiektywnie trzeba przyznać, że Belweder, w którym mieszkał 

Marszałek,  nie  nadawał  się  do  celów  reprezentacyjnych.  Pałac 
był  mały  i  ciasny,  a  splendor  państwa  wymagał  przygotowania 
odpowiedniej  siedziby  prezydenta.  I  chociaż  prasa  opozycyjna 
nieraz podnosiła o to pretensje, to Mościcki postawił na swoim.

 

Prezydent  przede  wszystkim  zadbał  o  służbowe  i  prywatne 

apartamenty w Zamku Królewskim. Henryk Comte wspominał:

 

„Na pierwszym piętrze, gdzie mieściły się salony oficjalne, z 

reguły  pełnił  służbę  dyżurny  żandarm.  Na  tym  piętrze  mieściła 
się również adiutantura. W przeciwieństwie do belwederskiej, ta 
miała  wygląd  oficjalnego  gabinetu  urządzonego  z  przepychem. 
Obok adiutantury - salonik różowy w stylu Ludwika XV, za nim 
wystawny  gabinet  przyjęć  prezydenta.  Ten  gabinet  łączył  się 
przez  salonik  niebieski  z  salonem  prywatnym,  z  którego  pro-
wadziły  dwa  wyjścia:  jedno  do  komnaty  jadalnej  z  oknami  na 
dziedziniec  zamkowy,  drugie  do  pokoi  prywatnych  i  sypialni  z 
oknami na plac Zamkowy".

 

Wydatki nie ograniczały się wyłącznie do Zamku Królewskie-

go  w  Warszawie.  Ulubionym  miejscem  wypoczynku  Mościc-
kiego (podobnie jak jego poprzednika) była Spała. O ile jednak 
Wojciechowski lubił przebywać tam z rodziną, a gości uważał za 
intruzów, o tyle Mościcki przekształcił Spałę w miejsce reprezen-
tacyjne. Na jego zaproszenie przyjeżdżali tam liczni goście z kraju 
i zagranicy. Jak ironicznie zauważył Comte, „Ignacy Mościcki

 

background image

240 

Małżeństwo prezydenta 

czuł się w swoim żywiole, kiedy i pałac, i dwa pięknie urządzone 
domy, przylegające do jego rezydencji, były zapełnione gośćmi". 
Nie mogło oczywiście zabraknąć polowań, w których zasmako-
wał Mościcki. Z reguły łączono je z wystawnymi przyjęciami, a 
liczba gości przekraczała setkę.

 

Inna sprawa, że wydatki na utrzymanie urzędu prezydenta rosły 

w zawrotnym tempie. Budżet Mościckiego wzrósł o 135 procent 
w porównaniu z czasami Wojciechowskiego i w 1930 roku wy-
nosił ponad 4,5 miliona złotych. Sama pensja prezydenta kształ-
towała się w wysokości 300 tysięcy złotych rocznie (ponad dwa 
razy więcej niż jego poprzednika). Prasa opozycyjna przypomi-
nała, że utrzymanie prezydenta USA kosztuje podatników 3,8 mi-
liona złotych, Niemiec 2 miliony, a Francji zaledwie 1,3 miliona. 
Ale jak tu można się dziwić, skoro prezydent  Niemiec miał do 
swojej dyspozycji 2 samochody, a Mościcki aż 22!!!

 

Wraz z prezydentem mieszkała jego rodzina. Dwóch starszych 

synów miało własne pokoje, natomiast dla córki zarezerwowano 
apartament gościnny. Najmłodszy syn prezydenckiej pary wraz 
z żoną mieszkał na Żoliborzu w domku adiutanta ojca, który w 
zamian przeniósł się do mieszkania służbowego na zamku.

 

Zachowane relacje podkreślają godną postawę Michaliny Mo-

ścickiej. Żona prezydenta z powagą wykonywała swoje obowiąz-
ki  i  jako  jedyna  z  jego  najbliższej  rodziny  zachowała  trzeźwe 
spojrzenie na świat.

 

„Żona prezydenta - pisał Comte - pozostawała sobą, reprezen-

towała typ polskiej matrony, była pierwszą osobą w życiu prywat-
nym prezydenta, który liczył się z jej zdaniem. Patronowała kobie-
cym organizacjom społecznym. Prowadziła cały dom rodzinny".

 

Codziennie o 10.00 rano Michalina pojawiała się w biurze swo-

jego  sekretariatu  i  przeglądała  pocztę.  Następnie  przyjmowała 
petentów, delegacje towarzystw i związków. Pomiędzy godziną 
17.00 a 19.00 w sali Canaletta odbywały się zebrania i pogawędki 
przy herbacie.

 

background image

Pani prezydentowa Michalina Mościcka 

241 

Prezydent  zaczynał  dzień  pracy  około  godziny  8.  Spożywał 

wówczas śniadanie, a następnie spacerował w ogrodzie zamko-
wym ewentualnie wybierał się na przejażdżkę konną. Wówczas 
wyjeżdżał samochodem na Siekierki i tam w towarzystwie adiu-
tanta jeździł konno. Comte zauważył, że „prezydent jeździł do-
brze i prezentował się na koniu bardzo efektownie".

 

Przedpołudnie  (około  półtorej  godziny)  poświęcał  na  lekturę 

czasopism i gazet, następnie przyjmował szefa swojej kancelarii, 
który referował bieżące sprawy. W zależności od potrzeb wzy-
wał  wówczas  przedstawicieli  poszczególnych  działów.  Stałym 
punktem  programu  była  wizyta  dyrektora  protokołu  dyploma-
tycznego, z którym ustalał terminy wizyt i audiencji. Po godzi-
nie 13.30 spożywał obiad (najczęściej w rodzinnym gronie), po 
czym  wracał  do  gabinetu  lub  sali  audiencjonalnej,  gdzie  od-
bywał  narady  z  udziałem  polityków  lub  innych  zaproszonych 
osób.

 

Michalina Mościcka wypełniała obowiązki pierwszej damy na 

oficjalnych  obiadach,  przyjęciach  i  wizytach  dyplomatycznych. 
Ułatwiała jej to doskonała znajomość języków obcych oraz wro-
dzony takt i komunikatywność. Pani Mościcka lubiła sama podej-
mować rozmowę z gośćmi stojącymi na uboczu, nie przejmując 
się  specjalnie  opiniami  otoczenia.  To  zjednywało  jej  ogromną 
popularność.

 

„Uważny obserwator - notował Comte -jednak mógł dostrzec, 

że przerywała nieraz rozmowy z tymi, którzy o nią specjalnie za-
biegali, a zwracała się do osób stojących na uboczu, wciśniętych 
w tłum, niepozornie ubranych, a których zasługi i wartość dobrze 
były  znane.  Wyciągała  ku  nim  rękę  z  najmilszym  uśmiechem, 
przypominając dawne sprawy, wspólne przeżycia lub zapytując 
o wyniki obecnych trudów i wysiłków".

 

Pani Michalina potrafiła trafnie oceniać ludzi, nie imponowały 

jej  stanowiska,  majątki  i  tytuły.  Zajęta  działalnością  społeczną, 
nie interesowała się kompletnie polityką.

 

background image

242

 

Małżeństwo prezydenta

 

 

Rodzina Mościckich w 1927 roku 

Zresztą  Mościccy  mieli  poważne  problemy  rodzinne.  Jesienią 

1927  roku  na  tyfus  zachorował  ulubieniec  Mościckiego  -jego 
syn  Franciszek.  Ojciec  pokładał  w  nim  wielkie  nadzieje,  a  cha-
rakter  i  zdolności  syna  potwierdzały  jego  możliwości.  Inżynier 
chemik z wykształcenia zapowiadał się na doskonałego naukow-
ca.  Niestety,  wysiłki  lekarzy  okazały  się  daremne  i  Franciszek 
zmarł, co dla Mościckich było ogromnym ciosem.

 

Dwa lata później kolejna tragedia dotknęła rodzinę prezydenc-

ką- zmarł mąż córki - inżynier Zwisłocki. Mościcki uważał, że 
zięć  zmarł  „z  przepracowania  umysłowego",  rzeczywiście  ten 
człowiek nie oszczędzał się w pracy. Będąc dyrektorem kombi-
natu w Mościskach, dał się poznać jako doskonały fachowiec, ale 
ciągła praca i towarzyszący jej stres zrujnowały mu zdrowie.

 

Trosk przyczyniali pozostali synowie prezydenckiej pary, któ-

rych zachowanie nie licowało z godnością urzędu ojca. Mniejsze

 

background image

Maria Dobrzańska-Nagórna

 

243

 

kłopoty sprawiał Józef- najmłodszy potomek prezydenta. Był to 
„przeciętny  typ  młodego  człowieka  bez  szczególnych  aspiracji 
politycznych, lubił pobawić się, popić, potańczyć".

 

Natomiast  prawdziwy problem  stanowił najstarszy syn prezy-

denta  -  Michał.  Comte  uważał  go  za  „zarozumialca  i  bufona", 
który  swoim  postępowaniem  „przyczyniał  sporo  kłopotów  pro-
fesorowi Mościckiemu i jako ojcu, i jako głowie państwa". Mi-
chał Mościcki brał udział w pracach delegacji polskiej w Paryżu 
na  konferencję  pokojową,  następnie  pracował  w  Ministerstwie 
Spraw Zagranicznych. Przebywał na kilku placówkach zagranicz-
nych, przydzielono go również do kancelarii ojca. Niestety, jako 
niepoprawny hazardzista  i hulaka nigdzie nie pracował zbyt dłu-
go. Nie bez powodu w ostatnich latach Drugiej Rzeczypospolitej 
uważano, że Michał jest „wekslem gwarancyjnym Mościckiego" 
w  rękach  ministra  Becka.  Przebywając  na  placówce  w  Tokio, 
„znalazł  się  w  tragicznej  sytuacji  z  powodu  przegrania  w  karty 
poważnej sumy, której nie był w stanie zapłacić". Podobno Beck 
zażądał od Mościckiego pokrycia przegranej syna, ale prezydent 
odmówił.  Ratując  prestiż  dyplomatyczny  kraju,  minister  polecił 
uregulować należność z funduszu dyspozycyjnego MSZ. Sprawa 
nie  była wyjątkiem, a prezydent od tej pory miał „dług wdzięcz-
ności" wobec ministra. A w sytuacji, gdy po śmierci Piłsudskie-
go rzeczywistą władzę w kraju przejął duet Mościcki  - Śmigły, 
to  była  niezwykle  cenna  zdobycz.  Beck  mógł  w  każdej  chwili 
skompromitować głowę państwa.

 

Maria Dobrzańska-Nagórna

 

Na  początku  lat  trzydziestych  Michalina  Mościcka  poważnie 

zachorowała na serce (zapewne śmierć syna i zięcia przyczyniła 
się do rozwoju schorzenia). Coraz bardziej narzekała na zdrowie, 
jednak zachowywała pogodę ducha i życzliwość dla otoczenia.

 

background image

244

 

Małżeństwo prezydenta

 

Wiosną  1932  roku  adiutant  Piłsudskiego,  Mieczysław  Lepecki, 
przyjechał do Spały wręczyć pani prezydentowej makatę od Mar-
szałka (zakupioną podczas jego pobytu w Egipcie):

 

„Było to w maju. Pani Prezydentowa była już wówczas chora, 

ale jednak nie leżała w łóżku. Gdy zameldowałem jej swoje przy-
bycie, poprosiła mnie do siebie niezwłocznie. Wyglądała wpraw-
dzie mizernie, ale pomimo tego na myśl mi nawet nie przyszło, 
aby śmierć miała już nad nią pochylać swe czarne skrzydła [...]. 
Pamięć Marszałka Piłsudskiego bardzo ją poruszyła:

 

- Niech pan bardzo, bardzo podziękuje. 1 proszę powiedzieć, 

że  przy  pierwszej  sposobności  chciałabym  podziękowanie  po-
wtórzyć osobiście.

 

Biedna pani Prezydentowa! Nie przypuszczała jeszcze wtedy, 

że nigdy Komendanta nie zobaczy, i zanim upłyną trzy miesiące, 
Komendant będzie kroczył za jej trumną".

 

Michalina  Mościcka  zmarła  18  sierpnia  1932  roku.  Piłsudski 

przebywał  wówczas  w  swoim  dworku  w  Pikicliszkach,  natych-
miast  jednak  przerwał  wypoczynek  i  przyjechał  do  Warszawy. 
Wziął udział w uroczystościach żałobnych, a  Lepecki  wspomi-
nał, że opowiadał mu , jak dawno zmarłą znał, żaląc się nad losem 
osieroconego pana Prezydenta".

 

Okazało  się  jednak,  że  „osierocony  pan  Prezydent"  potrafił 

doskonale  sam  zadbać  o  siebie.  Zwrócił  uwagę  na  prowadzącą 
od  trzech  lat  sekretariat  żony  młodą  rozwódkę  Marię  Dobrzań-
ską-Nagórną. Warto zwrócić uwagę na jej panieńskie nazwisko. 
To nie przypadek, Maria była stryjeczną siostrą słynnego później 
majora Hubala.

 

Maria była młodsza od Mościckiego o 29 lat. W 1919 roku po-

ślubiła Tadeusza Nagórnego - oficera 36. pułku piechoty. Męża 
znała od sześciu lat, jednak to nie zapewniło związkowi powodze-
nia. Kiedy w 1927 roku Nagórny został adiutantem Mościckiego, 
małżeństwo  już  wówczas  nie  istniało.  Kochliwy  oficer  miewał 
przygody z innymi kobietami, składał im (będąc żonaty) obietnice

 

background image

Maria Dobrzańska-Nagorna

 

245

 

 

Maria Dohrzańska-Nagórna

 

background image

246 

Małżeństwo prezydenta 

małżeństwa. Maria ostatecznie wyjechała do ojca, natomiast jej 
mąż rok później stanął przed sądem honorowym pułku. Uznano 
go winnym „nadużycia osoby płci żeńskiej i niewywiązania się 
we właściwym czasie ze swych zobowiązań wobec niej". W efek-
cie  musiał  opuścić  stanowisko  adiutanta,  a  małżeństwo  zostało 
niebawem unieważnione.

 

W1929 roku Maria została zatrudniona na zamku jako sekretar-

ka Michaliny Mościckiej. Wbrew późniejszym plotkom, nic nie 
łączyło jej z prezydentem za życia jego pierwszej żony. Poznała 
go zresztą już wcześniej, podczas pobytu w Spale. Natomiast coś 
wydarzyło się w tym miejscu już po śmierci Michaliny.

 

„Pan Prezydent - wspominała Maria po latach - osamotniony 

po pogrzebie [...] w Spale [...] zwrócił się do mnie, dziękując za 
wszystko,  co  uczyniłam  dla  Zmarłej  Prezydentowej,  która  mi 
była drugą Matką, prosząc, abym w dalszym ciągu prowadziła se-
kretariat i darzyła opieką i przyjaźnią, bym dopomagała w pracy 
społecznej owdowiałej córce po świętej pamięci Tadeuszu Zwis-
łockim.  W  końcu  listopada  tego  roku  Prezydent  zwrócił  się  do 
mnie z propozycją małżeństwa".

 

Warto zwrócić uwagę na daty. Było to trzy miesiące po pogrze-

bie pierwszej żony.

 

„Było to dla mnie - kontynuowała Maria - tak niespodziewa-

ne, że nie dałam odpowiedzi. Po trzech tygodniach wielkich we-
wnętrznych przeżyć, gdy Pan Prezydent przyszedł do sekretariatu 
po ostateczną odpowiedź, wyraziłam zgodę pod warunkiem, że 
do czasu ukończenia żałoby po Zmarłej Prezydentowej nie będzie 
to nikomu wiadome".

 

Nie wiadomo, czy Maria po latach miała na myśli opinię pu-

bliczną,  czy  także  najbliższe  otoczenie  prezydenta.  Rodzina  i 
współpracownicy  zostali  bowiem  poinformowani  o  jego  zamia-
rach już niebawem. Pierwszeństwo przypadło oczywiście Piłsud-
skiemu, bez jego aprobaty nawet prezydent Rzeczypospolitej nie 
odważył się zawrzeć związku małżeńskiego.

 

background image

Wielka miłość prezydenta 

247 

Piłsudski nieco wcześniej przeżył kilkuletni romans z młodszą 

od  siebie  o  trzydzieści  lat  lekarką  Eugenią  Lewicką.  Wspólnie 
wyjechali nawet na Maderę, gdzie jednak doszło do zerwania, w 
efekcie czego Lewicka powróciła samotnie do kraju. Niebawem 
zmarła  w  niewyjaśnionych  okolicznościach  (samobójstwo? 
morderstwo?).  Komendant  zapewne  rozumiał  swojego  rówieś-
nika  i  chociaż  sam  nie  zdecydował  się  na  kolejne  małżeństwo 
(Aleksandra  Piłsudska  cieszyła  się  doskonałym  zdrowiem),  to 
specjalnie nie oponował. Podobno tylko popatrzył przeciągle na 
Mościckiego  i  powiedział,  aby  robił,  co  chce.  Dezaprobaty  nie 
ukrywał natomiast urzędujący premier Aleksander Prystor. Uwa-
żał, że sprawa nie przysporzy popularności obozowi rządzącemu, 
a  prezydent  powinien  świecić  społeczeństwu  przykładem.  Mo-
ścicki miał mu tego nigdy nie zapomnieć.

 

Nie oponował natomiast kardynał Aleksander Kakowski, który 

obiecał  błogosławieństwo  i  daleko  idącą  pomoc.  Dostojnik  nie 
widział przeciwwskazań do nowego związku prezydenta, skoro 
Kościół uznał małżeństwo jego wybranki za nieważne.

 

Na Boże Narodzenie Mościcki poinformował o swoich zamia-

rach najbliższą rodzinę. Nie zachowały się informacje, jak dzieci 
przyjęły decyzję ojca, ale można  podejrzewać, że nie wyrażały 
sprzeciwu. Zresztą każde z nich żyło już własnym życiem.

 

Wielka miłość prezydenta

 

Dziesiątego października 1933 roku Ignacy i Maria pobrali się. 

Ślubu w kaplicy zamkowej udzielił osobiście kardynał Kakowski 
w obecności premiera Janusza Jędrzejewicza i innych dostojni-
ków państwowych. Marszałek Piłsudski na ślub nie przybył, po-
dobno był zaziębiony i miał gorączkę.

 

Związek ze znacznie młodszą kobietą, byłą żoną własnego adiu-

tanta, zatrudnioną wcześniej w kancelarii zmarłej prezydentowej

 

background image

248 

Małżeństwo prezydenta 

wywołał prawdziwy skandal. Marian Romeyko złośliwie zauwa-
żył, że „w ślad za świeżymi jeszcze depeszami kondolencyjnymi 
z  powodu  śmierci  dostojnej  małżonki  należało  spieszyć  się  z 
wysłaniem  panu  prezydentowi  depesz  gratulacyjnych  z  okazji 
zawarcia nowego związku małżeńskiego". Oczywiście plotkowa-
no, że prezydent odbił żonę swojemu adiutantowi, jednak Henryk 
Comte zdecydowanie wziął w obronę byłego pryncypała:

 

„Znałem go [kapitana Nagórnego - S.K.] i przyjaźniłem się z 

nim na długo przed objęciem przez niego stanowiska adiutanta 
prezydenta  Mościckiego.  Nie  ukrywał  -  wprost  przeciwnie  - 
ujawnił  mi  wiele  swoich  spraw  osobistych,  w  tej  liczbie  swe 
komplikacje małżeńskie. Byłem dobrze zorientowany w sytuacji. 
I dlatego czuję się w obowiązku sprostować poważne nieścisło-
ści, które zawarte są w szeregu publikacji. Twierdzi się mianowi-
cie, że Ignacy Mościcki już jako prezydent spowodował zerwanie 
małżeństwa Nagórnych i sam poślubił panią Marię Nagórną, da-
jąc  w  rekompensacie  kapitanowi  Nagórnemu  wysokie  stanowi-
sko na placówce zagranicznej.

 

Otóż z całą pewnością kapitan Nagórny rozszedł się ze swoją 

żoną dwa lub trzy lata wcześniej (dokładnie nie pamiętam), to jest 
przed wyborem Mościckiego na prezydenta i przed skierowaniem 
Nagórnego do służby w adiutanturze na zamku".

 

W tym miejscu Comte mijał się z prawdą albowiem od wybo-

ru Mościckiego na prezydenta do ślubu z byłą żoną Nagórnego 
upłynęło siedem lat. Prezydent poślubił Marię na początku dru-
giej kadencji. Jednak dalsza relacja zasługuje na uwagę:

 

„Po  śmierci  pani  Michaliny  Mościckiej  owdowiały  prezydent 

poślubił panią Marię - rozwiedzioną z Nagórnym. Rozwódkę po-
znał wcześniej, jeszcze za życia Michaliny, która Marię Nagórną 
zatrudniała  u  siebie  w  charakterze  osobistej  sekretarki.  [...] 
Kapitan Nagórny po kilku latach adiutantury, za namową swego 
przyjaciela, wszechwładcy MSZ, dyrektora Departamentu Perso-
nalnego porucznika Wiktora Drymmera - ukończył kurs konsu-

 

background image

Wielka miłość prezydenta 

249 

larny i jeszcze za życia pani Michaliny Mościckiej wyjechał jako 
konsul do Brukseli, a potem do Strasburga. Tam też został aż do 
śmierci w 1971 roku.

 

Zatem między bajki trzeba włożyć wersję o tym, że prezydent 

odebrał żonę swemu adiutantowi".

 

Podobnie jak plotki o śmierci Nagórnego w niewyjaśnionych 

okolicznościach, po wyjeździe na zachód Europy. Były mąż Ma-
rii w chwili jej ślubu z prezydentem był już zresztą żonaty. Rok 
wcześniej poślubił Helenę Akst (tym  razem  dotrzymał  obietnic 
matrymonialnych)  i  miał  z  nią  dwoje  dzieci.  Podobno  związek 
uchodził za szczęśliwy.

 

Nie zmienia to jednak faktu, że drugie małżeństwo Mościckie-

go wywołało niezdrową sensację. Kwestionowano unieważnienie 
małżeństwa Marii przez Kościół katolicki, zapominając, że była to 
powszechna praktyka rozwiązywania rnałżeństw. Przecież w po-
dobny  sposób  wolność  odzyskała  Helena  Górska  (aby  poślubić 
Paderewskiego), Maria Juszkiewiczowa zmieniła wyznanie (aby 
wyjść  za  Piłsudskiego).  W  identyczny  sposób  swoje  problemy 
uczuciowe i  małżeńskie  rozwiązywali  Wieniawa-Długoszowski, 
Beck  czy  Orlicz-Dreszer.  A  niektóre  partnerki  polityków  miały 
już wówczas dzieci pochodzące z unieważnianych związków. Ale 
Romeyko pisał z dezaprobatą:

 

„W ten sposób prezydent najbardziej katolickiego państwa nie 

tylko wchodził w związki małżeńskie z  »rozwódką«, lecz i nie 
poczuwał  się  do  obowiązku  przestrzegania  kanonów  Kościoła 
katolickiego, jeśli chodzi o czas trwania żałoby. Toteż mówiono, 
że  każde  »rozwiązanie«,  łącznie  ze  wskrzeszeniem  na  Zamku 
Królewskim  »cienia  pani  Grabowskiej«,  byłoby  mniej  straszne 
niż to, które obrał prezydent Rzeczypospolitej".

 

Romeyko mógł być złośliwy, ale w jednym przynajmniej miał 

rację.  Mościcki  mógł  nieco  opóźnić  nowy  ożenek.  Po  prawie 
czterdziestoletnim związku z Michaliną zdecydowanie zbyt śpie-
szył się do drugiego małżeństwa. To zapewne było przyczyną

 

background image

250

 

Małżeństwo prezydenta

 

dezaprobaty  Piłsudskiego,  chociaż  sam  Komendant  przecież 
również do specjalnie świętych nie należał. Ale jaki mężczyzna 
w  wieku  prezydenta  nie  spieszyłby  się  do  ślubu  z  partnerką  w 
wieku własnej córki?

 

Opinia publiczna nie mogła wybaczyć Mościckiemu jego za-

chowania:

 

„Nie minę się z prawdą, wspominając, że od tej chwili prezydent 

stał się »popularny« w szerokich kołach myślącego i zaskoczonego 
społeczeństwa. Stał się on również, niestety, obiektem dowcipów 
ä la »Qui pro Quo«, zjadliwych, lecz sprowokowanych. Nie stał 
się, co prawda, Menelausem z »Pięknej Heleny«, lecz i nie nabrał 
kształtów Adonisa. Nie mówiono już o dostojnej, pięknie prezen-
tującej się postaci, lecz doszukiwano się czegoś karykaturalnego".

 

Opowiadano, że Piłsudski zżymał się, że „stary pryk kupił bro-

war, żeby raz do roku napić się szklanki piwa", że Mościcki za-
zdrosny o młodą żonę biega po zamku nago Ż odbezpieczonym

 

 

Maria Mościcka (w środku, w białej sukni) 

background image

Wielka miłość prezydenta

 

251

 

rewolwerem,  że  przechodzi  specjalną  kurację  hormonalną,  aby 
zadowolić  młodą  małżonkę..  A  podobno  jego  ulubioną  melodią 
był wiedeński walczyk Czar palca.

 

Przy pogłoskach o kuracjii hormonalnej warto przez chwilę się 

zatrzymać. W owych latach prowadzono badania nad możliwością 
przeszczepów człowiekowi narządów płciowych małp (!!!). Pionie-
rami tych badań byli rosyjscy naukowcy, a całą sprawę traktowano 
nad  wyraz  poważnie.  Wielkiie  zainteresowanie  badaniami  Rosjan 
przejawiał  Bolesław  Leśmian,  którego  zdrowie  szwankowało,  a 
znany był ze swojego nieposkromionego głodu seksualnego.

 

Wystarczyło, aby na zamku (w związku z wizytą jednej z by-

łych  sekretarek)  pojawił  się  wózek  dziecięcy,  a  Warszawa  już 
plotkowała,  że  prezydentowa  ma  dziecko  z  adiutantem  męża. 
Dziwne opinie wyrażali nawet doświadczeni politycy, Wincenty 
Witos utrzymywał, że w kraju rządzi „żona Mościckiego ze swo-
im amantem".

 

Powszechnie uważano, że Mościcki skompromitował się ślu-

bem z Marią, a cały związek sprowadzano wyłącznie do seksu-
alnej strony życia. Jan Skotnicki zauważył, że „erotyzm ogarnął 
w końcu niemal wszystkich od góry do dołu, a góra świeciła w 
tym  szale  przykładem".  Nawet  w  żartach  opowiadanych  o  pre-
zydenckiej parze „ukrywał s;ię ból i wstyd".

 

Z czasem jednak zamieszanie z wolna ucichło, tym bardziej że 

Maria sprawdziła się w roli pierwszej damy. Co prawda, różnica 
wieku zawsze zwracała uwagę,  a złośliwe  panie plotkowały,  że 
prezydentowa Jest niska, ze skłonnościami do tycia i wydatnym 
biustem",  ale  to  były  drobiazgi  bez  znaczenia.  Tym  bardziej  że 
według  powszechnej  opiniii  żona  głowy  państwa  miała  bardzo 
miły i przystępny charakter.

 

„Była to niska - pisał Alfred Wysocki - ze skłonnością do ty-

cia brunetka, z biustem wydatnym, o oczach słodkich, marzyciel-
skich. Miała w ogóle pewie:n wdzięk i wydawała się być bardzo 
łagodna i dobra".

 

background image

252

 

Małżeństwo prezydenta 

Mościcki  sprawiał  wrażenie  nieprzytomnie  zakochanego.  Po-

mimo swojego wieku (i wagi żony) nosił ją na rękach, nazywa-
jąc „swoją małą". W opinii pracowników zamku stanowili dobre, 
zakochane  w  sobie  małżeństwo.  Wdzięk  wybranki  Mościckiego 
ujął nawet Piłsudskiego, który początkowo daleki był od entuzjaz-
mu. Gdy  kilkanaście  dni  po ślubie kancelaria prezydentowej za-
wiadomiła Belweder, że Maria pragnie złożyć wizytę Aleksandrze 
Piłsudskiej, Komendant stwierdził, że pani Mościcka nie może ni-
komu składać wizyt. W najlepszym wypadku może tylko odwie-
dzić Aleksandrę. Kiedy jednak Maria w towarzystwie pasierbicy 
pojawiła się w Belwederze, Piłsudski poddał się urokowi wybranki 
prezydenta. Rozmawiał z nią w dobrym nastroju, po czym zażądał, 
aby ministrowie i korpus dyplomatyczny zostali jej przedstawieni.

 

Ostatnie lata

 

Mościccy  opuścili  Warszawę  w  pierwszych  dniach  września 

1939 roku. W Zamku Królewskim nie było schronu przeciwlotni-
czego i prezydent przeniósł się do willi w Błotach koło Falenicy. 
Ósmego września był już w Ołyce na Wołyniu, gdzie zamieszkał 
w pałacu Radziwiłłów. Cztery dni później po naradzie z marszał-
kiem Śmigłym-Rydzem i premierem Składkowskim Mościcki wy-
jechał do majątku Załucze w pobliżu Sniatynia, tuż przy granicy 
z Rumunią. Tam doszła do niego informacja o inwazji sowieckiej.

 

W Kutach nad Czeremoszem doszło do dramatycznej narady 

z udziałem prezydenta, Śmigłego-Rydza, Becka i Składkowskie-
go. Politycy zdawali sobie sprawę z faktu, że wojna jest przegrana, 
a wkroczenie Sowietów oznaczało katastrofę na niespotykaną skalę. 
Zapadła decyzja o opuszczeniu granic przez władze państwowe.

 

„Był  blady  -  wspominał  Mościckiego  premier Składkowski  -

wyczerpany długo trwającą dietą, ale pomimo ciężkiej sytuacji po-
litycznej zachował jasny pogląd na sprawy, spokój i opanowanie".

 

background image

Ostatnie lata 

253

 

Przygotowując orędzie do narodu, Mościcki zauważył, że „to 

już  jasne,  że  idziemy  w  sieć".  Ale  innego  wyjścia  nie  widział, 
stwierdził  otwarcie,  że  „walczyć  nie  mamy  czym,  a  poddać  się 
nie możemy".

 

Do Kut zbliżali się Sowieci i zachodziła realna groźba, że pol-

scy dostojnicy wpadną w ich ręce. Mościcki, ulegając naleganiom 
Składkowskiego,  postanowił  natychmiast  przejść  na  rumuńską 
stronę granicy.

 

„Ostatnie godziny na wolnej ziemi polskiej - opisywał Wiktor 

Drymmer  -  spędził  prezydent  w  Kutach  Starych,  w  willi  zaj-
mowanej przez ministra Józefa Becka. Przy posiłku wieczornym 
było kilka osób. Panował nastrój powagi i oczekiwania. Rozmo-
wa toczyła się leniwo na jakieś tematy oderwane. Prezydent był 
spokojny i opanowany. Spokój jego udzielał się otoczeniu. Nagle 
ktoś wezwał ministra Becka do telefonu. Powrócił po chwili, sta-
nął przed Panem Prezydentem na baczność i suchym jak zwykle 
głosem  zameldował:  »Panie  prezydencie,  pan  marszałek  Śmigły 
wraz z premierem meldują, że oddziały bolszewickie są odległe 
od Kut kilkadziesiąt kilometrów. Wobec zagrożenia proszę Pana 
Prezydenta o udanie się do Rumunii«. Wszyscy zamilkli. »Jestem 
sługą narodu. Skoro Rząd uważa, że należy tak uczynić, to proszę 
zrobić stosowne przygotowania« - odpowiedział Prezydent".

 

Siedemnastego września 1939 roku około godziny 23.00 prezy-

dent Mościcki opuścił kraj, aby do niego już więcej nie powrócić.

 

Obowiązujące  umowy  gwarantowały  tranzyt  polskich  władz 

przez Rumunię do Francji. Niestety, politycy z Bukaresztu interno-
wali naszych dostojników na swoim terytorium. Zachodni alianci 
nie protestowali - już wówczas planowano poparcie obozu wro-
giego sanacji. Mościcki został osadzony w rezydencji królewskiej 
w  Bicaz,  która  okazała  się  „murowaną,  piętrową  leśniczówką". 
Prezydent zajął dwa pokoje na piętrze, jego otoczenie ulokowało 
się na parterze. Tam też oficjalnie zrezygnował ze swoich upraw-
nień, podpisując nominację dla Wieniawy-Długoszowskiego.

 

background image

254 

Małżeństwo prezydenta 

W połowie listopada Mościcki (towarzyszyła mu rodzina i kil-

kanaście osób otoczenia) został przeniesiony do rządowego pa-
łacu w Craiovej. Niestety, budynek był typowo reprezentacyjną 
budowlą- do zamieszkania nadawały się tylko dwa pokoje; bra-
kowało  nie  tylko  łóżek  i  pościeli,  ale  nawet  talerzy,  łyżek  czy 
widelców. Pałac był słabo ogrzewany, a wyżywienie fatalne. Pre-
zydentowi  przygotowywano  posiłki  na  bazie  kaszy,  a  jego  oto-
czenie często głodowało.

 

Zabiegi o pozwolenie na wyjazd do Szwajcarii (Mościcki miał 

obywatelstwo tego kraju) przyniosły efekt po interwencji prezy-
denta USA Franklina Delano Roosevelta. Mościcki opuścił Ru-
munię 25 grudnia 1939 roku:

 

„Przy  wagonie  prezydenta  -  wspominał  Składkowski  -  stoi 

dwóch żandarmów zabraniających wejścia. Podbiegam pośpiesz-
nie. Pan prezydent okryty futrem wychyla się z otwartego okna, 
mówiąc nam swym spokojnym jak zawsze głosem »Dzień dobry, 
panie premierze...«. Prezydent uśmiecha się lekko, ale mówi, że 
tam też wiele nie będzie mógł zrobić, bo Szwajcarzy uwarunko-
wali jego pobyt jedynie pracą naukową [...]. Postój pięciominu-
towy  mija  szybko.  Już  pociąg  rusza.  Stajemy  na  baczność,  od-
słaniamy głowy. Postać wychylonego z okna prezydenta ginie za 
chwilę w obłokach białej pary".

 

Mościccy  osiedlili  się  we  Fryburgu  (prezydent  był  honoro-

wym obywatelem tego miasta). Niestety, praca naukowa okazała 
się niebawem niemożliwa - prezydent nie miał środków finanso-
wych i musiał podjąć pracę zarobkową. A miał już 73 lata i jego 
zdrowie szwankowało. W ogóle nie doszedł już nigdy do siebie 
po poważnych kłopotach gastrycznych wiosną 1939 roku - plot-
kowano nawet wówczas, że opozycja chciała go otruć. Rodzina 
przeniosła  się  do  Genewy,  gdzie  profesor  pracował  w  labora-
torium  chemicznym  Hydro-Nitro.  W  tym  też  czasie  prezydent 
rozpoczął  spisywanie  wspomnień,  które  doprowadził  do  1932 
roku.

 

background image

Ostatnie lata 

255 

Dalszą pracę uniemożliwił pogarszający się stan zdrowia - od 

1943 roku rodzina utrzymywała się wyłącznie z nieregularnych 
zasiłków (wypłacanych przez polskie przedstawicielstwo dyplo-
matyczne) i  sprzedaży  rzeczy przywiezionych z kraju.  Ostatnie 
miesiące życia prezydent spędził w małej górskiej miejscowości 
Versoix pod Lozanną.

 

Maria  do  końca  towarzyszyła  mężowi.  Okoliczni  mieszkańcy 

często widywali ich, jak spacerowali, trzymając się za ręce. Pani 
Mościcka sprawdziła się w tych trudnych dniach: jeździła wiele 
kilometrów po śmietankę i wątróbkę zapisaną mężowi przez le-
karza, opiekowała się Ignacym na każdym kroku. Prezydent, spo-
rządzając swój testament, wyraził wolę, aby w przyszłości Maria 
spoczęła z nim w jednym grobie.

 

Ignacy Mościcki zmarł w  Versoix 2 października 1946 roku. 

Zgodnie z jego życzeniem nie wystawiono mu żadnego nagrob-
ka,  a  na  mogile  ustawiono  prosty  drewniany  krzyż  z  inicjałami 
„I.M.".

 

Maria przeżyła męża o 33 lata. Do śmierci w 1979 roku pilno-

wała jego dokumentów, pamiątek po nim, kultywowała jego pa-
mięć. Niestety, ostatnia wola prezydenta nie została uszanowana.

 

W  1993  roku  sprowadzono  prochy  obojga  do  kraju.  Chociaż 

wystawiono  obie  trumny  na  widok  publiczny,  to  pogrzeb  mał-
żonkowie mieli oddzielny. Prezydenta pochowano z honorami w 
katedrze  św.  Jana,  natomiast  Maria  spoczęła  na  Powązkach. 
Szkoda,  albowiem  wspólne  miejsce  wiecznego  spoczynku  by-
łoby  symbolem  łączącego  ich  uczucia.  Maria  „nie  poleciała  na 
zaszczyty", jak plotkowała warszawska ulica,  ale darzyła męża 
szczerą miłością i przywiązaniem, co udowodniła całym swoim 
życiem. Uczuciem, jakich mało w naszych dziejach.

 

background image

256 

Małżeństwo prezydenta

 

 

Grobowiec rodziny Mościckich na warszawskich Powązkach (Maria Mościcka 
nie została w nim pochowana)
 

background image

Rozdział 9

 

Z

AMACH MA 

P

IERACKIEGO 

B

ERFZA 

K

ARTUSKA

 

background image

Śmierć na Foksal

 

Piętnastego czerwca 1934 roku we wczesnych godzinach po-

południowych minister spraw wewnętrznych RP, Bronisław Pie-

racki, wsiadł do służbowego samochodu, polecając zawieźć się 

na ulicę Foksal, do Klubu Towarzyskiego. Ministrowi od pew-

nego czasu nie towarzyszyła ochrona, zrezygnowano z niej ze 

względów  oszczędnościowych.  A  chociaż  w  Warszawie  funk-

cjonowało wiele doskonałych restauracji, to Pieracki nie zmienił 

obyczajów  -  Klub  Towarzyski  cieszył  się  dużą  popularnością 

wśród polityków. Decydowała o tym doskonała lokalizacja, nie-

zła kuchnia i przystępne ceny. Częstymi gośćmi byli członko-

wie  rządu  i  posłowie  największego  ugrupowania  parlamentar-

nego (BBWR). Nie inaczej było tego dnia, o wpół do czwartej 

na Foksal pojawił się premier Leon Kozłowski, następnie mini-

ster opieki społecznej Jerzy Paciorkowski. Kilka minut później 

przyjechał Pieracki, wysiadł z samochodu, a kierowca usiłował 

zawrócić pojazd. Minister nie czekał, ruszył w kierunku drzwi 

lokalu, w których stał portier. Wówczas tuż za nim pojawił się 

młody mężczyzna z kartonową paczką w ręku, od rana krążący 

po okolicy. Przez chwilę bezskutecznie manipulował przy pacz-

ce, po czym wyciągnął rewolwer i z bliskiej odległości oddał 

trzy strzały w tył głowy ministra. Ciężko ranny Pieracki osunął 

się na ziemię, a zamachowiec pobiegł w kierunku Nowego Świa-

tu, a następnie w stronę uniwersytetu.

 

background image

260 

Zamach na Pierackiego i Bereza Kartuska

 

Bronisław Pieracki 

Zaskoczenie  było  kompletne. 

Dopiero po dłuższej chwili w pościg 
rzucili się portier, kierowca ministra 
oraz  dwaj  policjanci.  Jeden  z 
funkcjonariuszy wskoczył nawet na 
stopień  samochodu  ofiary,  aby  w 
ten  sposób  przyspieszyć  pogoń. 
Zamachowiec  okazał  się  jednak 
wysportowanym  mężczyzną,  biegł 
szybko, ostrzeliwując się, co znacz-
nie  hamowało  pościg.  Dobiegł  do 
Szczyglej,  a  w  bramie  domu  przy 
ulicy Okólnik 5 pozbył się paczki i 

płaszcza.  Następnie  spokojnie  wyszedł  na  ulicę  i  nierozpoznany 
przez nikogo zniknął z oczu ścigających.

 

Rannego Pierackiego przewieziono do szpitala Ujazdowskiego. 

Niezwłocznie znalazł się na stole operacyjnym, lekarze dokonali 
trepanacji  czaszki,  wydobywając  pociski.  Zatamowali  również 
krwotok, lecz nie potrafili uratować życia rannemu. Kwadrans po 
piątej minister zmarł, nie odzyskując przytomności. Miał 39 lat.

 

Narada u Marszałka

 

Bronisław Pieracki  był  zaufanym  człowiekiem Józefa Piłsud-

skiego,  politykiem  stojącym  u  progu  wielkiej  kariery.  Miał  za 
sobą chwalebną służbę w II Brygadzie Legionów, epizod w woj-
nie  z  Ukraińcami  o  Lwów,  a  następnie  błyskotliwą  karierę  po-
lityczną.  Był  członkiem  tajnej  organizacji  „Honor  i  Ojczyzna" 
(„Strażnica"), mającej na celu troskę o poziom moralny korpusu 
oficerskiego i utrzymanie apolityczności armii. Po jej rozwiązaniu

 

 

background image

Narada u Marszałka

 

261

 

wstąpił w szeregi masonerii, a w 1925 roku proponował Włady-
sławowi  Sikorskiemu  szczegółowe  plany  zamachu  wojskowego. 
Zapewne wykonywał w ten sposób polecenia Piłsudskiego, usi-
łującego skompromitować rywala do władzy. Podczas przewrotu 
majowego  działał  w  sztabie  rebeliantów,  a  karierę  wojskową 
zakończył w stopniu pułkownika. Objął tekę wiceministra spraw 
wewnętrznych,  a  w  kilku  kolejnych  rządach  był  ministrem  tego 
resortu.

 

Nie był jednak lubiany  przez piłsudczyków. Fanatyczny  wiel-

biciel  Marszałka  generał  Felicjan  Sławoj-Składkowski  zarzucał 
mu nielojalność, natomiast Janusz Jędrzejewicz zauważył, że dla 
Pierackiego pojęcie szczerości czy koleżeństwa nie istniało. Nie 
zmienia to jednak faktu, że piłsudczycy doceniali talenty Pierac-
kiego,  a  najbardziej  sam  Marszałek.  Jego  adiutant  Mieczysław 
Lepecki pozostawił  ciekawą charakterystykę ministra, bez wątp-
ienia inspirowaną opiniami przełożonego:

 

„Zawsze  podziwiałem  w  nim  wielki  spokój,  zimną  krew,  łat-

wość  wydawania  decyzji  i  chłodną  bezwzględność.  Wśród  sen-
tymentalnych,  ślamazarnych,  pełnych  różnych  wątpliwości  Po-
laków  -  odbijał  się  jaskrawo  i  dodatnio.  Sama  jego  powierz-
chowność harmonizowała z zaletami charakteru. Twarz posiadał 
szeroką, o wyrazie nieruchomym, na którym wewnętrzne uczucia 
nic ryły żadnych śladów. Wąskie usta zdradzały zaciętość i upór, 
oczy o głębokim przenikliwym spojrzeniu - rozum".

 

Nic nie wiemy o planach Komendanta dotyczących przyszłości 

Pierackiego, ale zamach wyjątkowo wstrząsnął Piłsudskim. Trud-
no zresztą określić, co bardziej zszokowało Marszałka: zamach 
na podwładnego czy fakt, że strzelano do ministra Rzeczypospo-
litej, w biały dzień, w centrum stolicy. Wiadomość o tragicznym 
wydarzeniu zastała go w budynku Generalnego Inspektoratu Sił 
Zbrojnych:

 

„Siedział w gabinecie - wspominał Lepecki - ale nie czytał ani 

stawiał pasjansa, jak to zwykle w godzinie poobiedniej czynił.

 

background image

262 

Zamach na Pierackiego i Bereza Kartuska 

Pogrążony był w zadumie, gęsty obłok dymu tytoniowego wska-
zywał, że palił papierosa po papierosie już od dłuższej chwili".

 

Lepecki nigdy wcześniej nie widział pryncypała w „tak podnie-

conym nastroju". I kiedy „około godziny piątej przyszedł generał 
Składkowski,  który przebywał  u łoża Pierackiego i  powiedział, 
że minister zmarł, nie odzyskawszy przytomności", Piłsudski go 
nie przyjął. Meldunek złożył osobisty lekarz Komendanta, doktor 
Woyczyński, albowiem „Marszałek nie chciał przyjąć nikogo ze 
świadków zejścia".

 

Niebawem  Lepecki  opuścił  budynek  GISZ.  Wiedział,  że  Pił-

sudski lubił czasami zasięgnąć informacji o nastrojach opinii pu-
blicznej, wobec tego starał się nie zawieść pryncypała.

 

„Tymczasem »na mieście« huczało od plotek i pogłosek. W ko-

łach moich znajomych przeważała opinia, że winę za śmierć mi-
nistra ponoszą endecy. Tak zwany vox populi oskarżał stanowczo 
bądź Obóz Wielkiej Polski, bądź Obóz Narodowo-Radykalny, który 
ostatnio zaczął rozwijać ożywioną działalność. Jedynie komendant 
osobistej  ochrony  Marszałka  Piłsudskiego  -  kapitan  Bolesław 
Ziemiański krzywił się jakoś podejrzanie i coś bąkał o Ukraińcach, 
ale nie bardzo chciano go w pierwszej chwili słuchać. Oburzenie 
zapanowało tak wielkie, że jak największe nawet represje i w ja-
kąkolwiek stronę skierowane napotkałyby entuzjastyczny poklask, 
tym większy, im same represje byłyby mocniejsze. Niewątpliwie 
podobnym nastrojom uległy również i sfery rządzące, dla których 
obok  przyczyn  wywołujących  głębokie  oburzenie  w  szerokich 
warstwach  społeczeństwa,  dochodziła  jeszcze  jedna:  zabito  im 
przyjaciela, którego lubili i cenili, z którym byli na »ty«, z którym 
przeszli niejedną ciężką chwilę w Legionach i później, gdy tropieni 
jak psy podjęli pozornie beznadziejną pracę w szeregach POW".

 

Kiedy Lepecki zbierał informacje na mieście, u Piłsudskiego 

był  już  premier  Kozłowski.  W  odróżnieniu  od  Składkowskiego 
został  przyjęty,  przychodził  bowiem  z  gotowymi  rozwiązaniami. 
Zaproponował utworzenie obozu odosobnienia dla przeciwników

 

background image

Narada u Marszałka

 

263

 

Leon Kozłowski 

reżimu.  Po  dostosowaniu  prze-
pisów  prawnych  władze  mogły 
internować  opozycjonistów,  do 
czego  niepotrzebne  byłoby  orze-
czenie  sądu.  Wystarczyła  zwykła 
decyzja  administracyjna,  podej-
mowana  przez  właściwego  wo-
jewodę.

 

Piłsudski  zaaprobował  wstęp-

nie propozycje Kozłowskiego, ale 
zgodnie  ze  swoim  zwyczajem 
postanowił 

zasięgnąć 

opinii 

najbliższych  współpracowników. 
O  godzinie  21  w  GISZ  pojawił 
się  Aleksander  Prystor.  Panowie 
rozmawiali  w  cztery  oczy,  wówczas  zapewne  zapadły  wiążące 
decyzje.

 

Aleksander Prystor cieszył się ogromnym zaufaniem Marszał-

ka. Tylko z nim i Walerym Sławkiem był po imieniu, wyłącznie 
na nich polegał w najtrudniejszych sytuacjach. Prystor rewanżo-
wał  się  całkowitą  dyspozycyjnością,  wypełniał  ściśle  polecenia 
pryncypała. 1 to nawet wówczas, gdy groziły konfliktem z obo-
wiązującym prawem. Tak było przecież w przypadku sprawy ge-
nerała Zagórskiego.

 

Lepecki doskonale zdawał sobie sprawę z roli Prystora w życiu 

politycznym kraju, napisał znacznie mniej, niż naprawdę wiedział:

 

„Zdaje mi się, że Marszałek Piłsudski bardzo cenił zdanie swo-

jego starego przyjaciela, gdyż tak się składało, że gdy nad Polską 
zbierała się jakaś chmura, gdy w machinie państwowej zazgrzy-
tało, my adiutanci dostawaliśmy rozkaz zaproszenia go bądź do 
GISZu, bądź do Belwederu".

 

 

background image

264 

Zamach na Pierackiego i Bereza Kartuska 

Lepecki  wrócił późno (służbę obejmował  o północy), był  też 

świadkiem  zachowania  szefa  po  wyjściu  Prystora.  Adiutantowi 
utkwiło szczególnie w pamięci zdanie Marszałka wypowiedziane 
do siebie:

 

„Ja nic nie mam przeciw tej waszej czerezwyczajce, ja się na tę 

waszą czerezwyczajkę na rok zgodziłem".

 

Później nie było już tak spokojnie. Na uwagę adiutanta, że za-

machu dokonała prawica, Piłsudski wybuchnął:

 

„Prywislancy [mieszkańcy dawnego Królestwa Kongresowego 

-  S.K]  -  krzyknął  -  gdy  okaże  się  prawda,  ja  was  każę  siec  ba-
togami, ja was każę ze skóry obdzierać. Ja każę nie żałować ni-
kogo, ni kobiet, ni panienek. Ja wyplenię prywislanskie nasienie 
i z Prywislinja, i z Galizien, i z Posen.

 

Nigdy, ani przed tym dniem, ani później, nie widziałem Mar-

szałka w takim podnieceniu. Wstał, odsunął fotel i począł mie-
rzyć  gabinet  szybszymi  niż  zwykle  krokami.  Usunąłem  się  na 
bok i myślałem, że te słowa to nie czcze pogróżki, że pewnego 
dnia spadną one młotem na głowy winnych".

 

Decyzje  już  zapadły,  ale  Piłsudski  dalej  walczył  z  własnymi 

myślami.  Własnym  obyczajem  (u  schyłku  życia)  do  późna 
dyskutował sam ze sobą, co robił zawsze w sytuacjach kryzyso-
wych.

 

„Siedząc w swoim pokoju - kontynuował Lepecki - słyszałem 

głośną rozmowę, jaką prowadził z samym sobą, słyszałem bicie 
pięścią w stół i przejmujące słowa nagany, Już trzecia wybiła, a 
Marszałek  wciąż  jeszcze  miotał  się  w  swojej  samotni  i  dopiero 
wczesny czerwcowy poranek, wdzierający się przez szpary mię-
dzy roletami i oknami, skłonił Go do przejścia do sypialni.

 

Jak każdej nocy, tak i tej, zgasiłem światło w gabinecie i poło-

żyłem rewolwer na nocnym stoliku Marszałka.

 

Było wpół do piątej rano".

 

background image

Miejsce odosobnienia w Berezie Kartuskiej 

265 

Miejsce odosobnienia w Berezie Kartuskiej

 

Dzień  później  ogłoszono  w  Polsce  żałobę  narodową.  Broni-

sława Pierackiego awansowano pośmiertnie do stopnia generała 
brygady, odznaczono go również Orderem Orła Białego. Nazwę 
ulicy Foksal zmieniono na Bronisława Pierackiego i pod tą nazwą 
przetrwała do wybuchu wojny. Dwudziestego pierwszego czerw-
ca odbył się pogrzeb ministra na cmentarzu w Starym Sączu.

 

Władze nie czekały jednak na pogrzeb, aby podjąć działania. 

Dwa dni po zamachu (w niedzielę!!!) prezydent Ignacy Mościcki 
podpisał dekret z mocą ustawy, opublikowany następnego dnia -
„Rozporządzenie Prezydenta Rzeczypospolitej z dnia 17 czerwca 
1934 roku w sprawie osób zagrażających bezpieczeństwu, spo-
kojowi i porządkowi publicznemu". Warto zwrócić uwagę na ar-
tykuł drugi:

 

„1. Zarządzenie co do przetrzymania i skierowania osoby przy-

trzymanej do miejsca odosobnienia wydają władze administracji 
ogólnej.

 

2.  Postanowienie  o  przymusowym  odosobnieniu  wydaje  sę-

dzia śledczy na wniosek władzy, która zarządziła przytrzymanie, 
uzasadniony wniosek tej władzy jest wystarczającą podstawą do 
wydania postanowienia. 

3.  Odpis  postanowienia  będzie  doręczony  osobie  przytrzyma-

nej w ciągu 48 godzin od chwili jej przytrzymania". 

Sędziego śledczego wyznaczał sąd właściwy dla okręgu, w któ-

rym znajdowało się miejsce odosobnienia, natomiast termin izola-
cji określano na trzy miesiące, z możliwościąjego przedłużenia.

 

W praktyce starosta powiatowy występował  z wnioskiem  do 

wojewody  o  wysłanie  wskazanej  osoby  do  miejsca  odosobnie-
nia. Wojewoda (po zatwierdzeniu wniosku) kierował go do Mini-
sterstwa  Spraw Wewnętrznych,  gdzie  po  rozpatrzeniu  przedkła-
dano go do decyzji szefa resortu. Jego podpis oznaczał  powrót 
dokumentów do wojewody, który wysyłał wniosek do sędziego

 

background image

 

Bereza Kartuska

 

śledczego. W przypadku pozytywnej  decyzji, zatrzymanego od-
syłano pod eskortą do obozu. Wnioski wysyłane do ministerstwa 
były  podpisywane  niemal  automatycznie,  szczególnie  generał 
Składkowski nie bawił się w ich analizę. Większy problem stano-
wił sędzia śledczy, tam nie działał automatyzm. W 1934 roku wy-
stawiono około 800 wniosków o zatrzymanie - do Berezy trafiły 
252 osoby. Rok później proporcje się odwróciły, na 493 wnioski 
w obozie izolowano 369 osób. Oczywiście zdarzały się naduży-
cia, Stanisław Cat-Mackiewicz stwierdził wręcz, że „wystarczyła 
zemsta jakiegoś przodownika policyjnego lub pisarza gminnego, 
aby osadzić kogoś w Berezie".

 

Dekret  Mościckiego  miał  stać  się  elementem  zastraszającym 

przeciwników  politycznych.  Piłsudski  określił  pomysł  mianem 
„czerezwyczajki"  i  miał  dużo  racji.  Wprawdzie  celem  sanacji 
nie była fizyczna eliminacja, ale dekret Mościckiego z demokra-
cją  nie  miał  wiele  wspólnego.  W  artykule  pierwszym  wyraźnie 
określono, że miejsca odosobnienia nie są przeznaczone dla osób

 

266 

Zamach na Pierackiego i Bereza Kartuska

 

background image

Miejsce odosobnienia w Berezie Kartuskiej 

267

 

„skazanych lub aresztowanych z powodu przestępstw". Wystar-
czało, że ich „działalność lub postępowanie dawały podstawę do 
przypuszczenia, że grozi z ich strony naruszenie bezpieczeństwa, 
spokoju lub porządku publicznego".

 

W niepokojący sposób nasuwają się skojarzenia z działaniami 

hitlerowców wobec opozycji. Warto jednak pamiętać, że powstałe 
rok  wcześniej  obozy  koncentracyjne  w  Dachau  i  Oranienburgu 
nie były jeszcze wówczas miejscami eksterminacji. Jak słusznie 
zauważył Andrzej Garlicki, ich celem było „złamanie więźniów 
i zniechęcenie ich raz na zawsze do jakiegokolwiek oporu". Po-
tulnych i zastraszonych wypuszczano na wolność. Z perspektywy 
lat przypominano jednak chętnie (szczególnie w  czasach PRL), 
że  niemiecki  „areszt  ochronny"  dał  początek  hitlerowskim  obo-
zom zagłady. A to wystarczyło, aby sugerować, że pomiędzy Be-
rezą  Kartuską  a  hitlerowskimi  miejscami  eksterminacji  nie było 
właściwie różnicy.

 

Błyskawiczna  reakcja  na  zabójstwo  Pierackiego  sugeruje,  że 

władze od dawna przygotowywały projekt. Po rozprawie z niepo-
kornymi politykami Centrolewu w Brześciu przyszedł czas na pra-
wicę. Potrzebny był jednak wygodny pretekst, a jaki był lepszy od 
zabójstwa członka rządu? Na fali społecznego oburzenia niepopu-
larne zarządzenia z reguły przechodzą bez większych problemów.

 

Inna  sprawa,  że  Kozłowski  doskonale  nadawał  się  na  wyko-

nawcę poleceń Marszałka i jego współpracowników. Uchodził za 
najsłabszego z pomajowych premierów, a jego nominacja była du-
żym zaskoczeniem dla otoczenia. Podobno Piłsudski obawiał się 
nawet, że sprawa stanie się tematem skeczy kabaretowych. Podjął 
jednak ryzyko, czego nie potrafił zrozumieć Jędrzejewicz:

 

„Piłsudski, wysuwając tę kandydaturę w rozmowie z prezyden-

tem, popełnił zresztą błąd. Kozłowskiego prawie nie znał, słyszał 
o nim, że jest dobrym profesorem archeologii na Uniwersytecie 
Jana Kazimierza we Lwowie, i pomyślał, że może będzie dobrym 
premierem. Tak się jednak nie stało".

 

background image

268 

Zamach na Pierackiego i Bereza Kartuska

 

Kozłowskiemu brakowało cech dobrego polityka, nie nadawał 

się również do pełnienia funkcji reprezentacyjnych. Przeszkodą 
nie do pokonania było usposobienie profesora: niepohamowane 
wybuchy  śmiechu,  groteskowa  mimika  twarzy  oraz  skłonności 
do  alkoholu.  Aleksandra  Piłsudska  unikająca  ostrych  opinii  o 
wiernych  podwładnych  męża  wspominała,  że  z  tego  powodu 
„zachowanie jego było nieraz rażące". Nie zmienia to sytuacji, że 
w chwili zamachu na Pierackiego okazał się właściwym człowie-
kiem  na  właściwym  miejscu.  Nie  zadawał  zbędnych  pytań,  bły-
skawicznie wypełniał polecenia mocodawców. Zgodnie z opinią 
Cata-Mackiewicza „lekkim stosunkiem szedł do spraw państwo-
wych, sugerowanym mu często przez otoczenie".

 

Na  pierwsze  miejsce  odosobnienia  wybrano  niewielkie  mia-

steczko na Polesiu, 100 kilometrów na wschód od Brześcia. Wa-
cław Czarniecki, dziennikarz „Robotnika", określił Berezę jako 
„nędzną,  brudną  żydowską  mieścinę  z  niebrukowanymi  ulica-
mi". Nawet  w centrum  na rynku „stały ogromne kałuże błota i 
wałęsały się kozy".

 

 

Rynek w Berezie Kartuskiej 

background image

Śledztwo w sprawie zabójstwa 

269 

Dla władz RP Bereza miała jednak zalety. Miasteczko leżało na 

odludziu, ewentualni ciekawscy obserwatorzy od razu rzucali się 
w  oczy.  Miejscowi  byli słabo wykształceni, nie  interesowali  się 
sprawami innych. Polesie było terenem podmokłym, porośniętym 
lasami,  co  utrudniało  organizację  ucieczek.  Słaba  infrastruktura 
zapewniała  odosobnienie,  ale  jednocześnie  umożliwiała  dowie-
zienie  aresztowanych  na  miejsce  i  minimum  egzystencji.  Obóz 
zorganizowano na terenie starych rosyjskich koszar w pozostało-
ściach klasztoru kartuzów, a linia kolejowa umożliwiała kontakt 
ze  światem  oraz  transport.  1  co  nie  mniej  ważne,  miejscowym 
wojewodą  był  ponurej  sławy  pułkownik  Wacław  Kostek-Bier-
nacki. Znany nam już z Brześcia Kostia-Wieszatiel.

 

1 chociaż początkowo planowano utworzenie kolejnych obo-

zów, to jednak nie powstały. Jeden okazał się w zupełności wy-
starczający jak na potrzeby naszego kraju.

 

Śledztwo w sprawie zabójstwa

 

Bezpośrednio  po  zamachu  podejrzenia  skierowano  w  stronę 

endecji. Kilka miesięcy wcześniej powstał Obóz Narodowo-Ra-
dykalny,  skupiający  młodych,  najbardziej  aktywnych  działaczy 
prawicy. Przypisywano im szereg napadów na lokale PPS i Bun-
du, próby fizycznej eliminacji działaczy socjalistycznych. Władze 
nie pozostawały bierne, zastosowały represje, a na dwa dni przed 
zamachem zamknęły drukarnię, w której odbijano organ ONR -
„Sztafetę". Decyzję podjęło Ministerstwo Spraw Wewnętrznych, 
a szefem resortu był właśnie Bronisław Pieracki.

 

„W dniu zamachu - wspominał prokurator Władysław Żeleń-

ski  -  niedługo  przed  zakończeniem  urzędowania  telefonował 
przywódca  ONR,  Jan  Mosdorf,  do  sekretarza  ministra  Pierac-
kiego, nalegając na przyjęcie w tej sprawie [zamknięcia drukarni 
- S.K.]. Minister zajęty był odbywającym się właśnie zjazdem

 

background image

270 

Zamach na Pierackiego i Bereza Kartuska 

wojewodów i sekretarz Stawicki oświadczył, że widzenie może 
nastąpić najwcześniej w poniedziałek. Na to Mosdorf odpowie-
dział, że »to już będzie za późno« i z audiencji zrezygnował".

 

Po  zamachu  na  Pierackiego  słowa  Mosdorfa  nabrały  szcze-

gólnego znaczenia, a wszyscy pamiętali zabójstwo Narutowicza 
osiem lat wcześniej.

 

Przywódca  ONR  myślał  o  niedotrzymaniu  terminu  ukazania 

się kolejnego numeru „Sztafety", ale to nie miało już większego 
znaczenia.  Opinia  publiczna  jednoznacznie  oskarżała  prawicę  o 
zbrodnię,  zdemolowano  redakcję  i  drukarnię  endeckiej  „Gazety 
Warszawskiej".  Władze  nie  pozostawały  w  tyle  -  kilkadziesiąt 
godzin  po  zamachu  dokonano  masowych  aresztowań  działaczy 
prawicy. I chociaż niebawem śledztwo skierowano w stronę na-
cjonalistów ukraińskich, to wykorzystano okazję, aby rozprawić 
się z ONR.

 

Nie  wszyscy  jednak  liderzy  sanacji  uważali,  że  utworzenie 

obozów  odosobnienia  jest  dobrym  rozwiązaniem.  Kazimierz 
Switalski zanotował 2 lipca w swoim diariuszu:

 

„Istnienie  obozów  izolacyjnych  nie  jest  rzeczą  niezbędną,  a 

wpakowanie  do  nich  kilkudziesięciu  zapamiętałych  endeków 
najprawdopodobniej nie potrafi ich w ciągu pięciu - sześciu mie-
sięcy  złamać,  a  tylko  bardziej  może  pod  względem  charakteru 
wzmocnić".

 

Negatywnie  wypowiadał  się  również  Wacław  Jędrzej  ewicz, 

zwracając  uwagę,  że  „Kozłowski  przedstawił  zgodę  Marszałka 
Piłsudskiego na utworzenie obozu odosobnienia", lecz „nie po-
informował nas, że Piłsudski zgodził się na utworzenie takiego 
obozu na okres jednego roku".

 

Kiedy  Mościcki  podpisywał  dekret,  wiadomo  już  było,  że 

Pierackiego  zamordowali  członkowie  Organizacji  Ukraińskich 
Nacjonalistów (OUN). Nie był to pierwszy akt terroru ze strony 
ukraińskich bojowników, antagonizm polsko-ukraiński miał już 
w Drugiej Rzeczypospolitej swoją tragiczną tradycję.

 

background image

Śledztwo w sprawie zabójstwa 

271

 

Podział Ukrainy pomiędzy Polskę i ZSRR spowodował gwał-

towny opór miejscowych nacjonalistów, początkowo współpra-
cujących  z  Sowietami.  Czerwoni  partyzanci  paraliżowali  życie 
gospodarcze  i  kulturalne,  mordowali  polskich  nauczycieli,  po-
licjantów i urzędników. Napadano na urzędy pocztowe i banki, 
mnożyły się akty sabotażu. Terroryści znajdowali poparcie wśród 
ukraińskich chłopów; organizowano strajki rolne, podpalano szla-
checkie dwory, niszczono trakcję kolejową i słupy  telegraficzne. 
Dominowało hasło „Lachy za San" - po latach wykorzystywane 
przez UPA. Terror nie ograniczał się do Polaków, ofiarami padali 
również lojalni obywatele narodowości ukraińskiej.

 

W 1924 roku władze polskie powołały Korpus Ochrony Pogra-

nicza, którego oddziały opanowały sytuację. Metody stosowane 
na Kresach odbiegały jednak od norm cywilizowanego świata  -
krwawo pacyfikowano ukraińskie wsie i osiedla. Na zbrodnie i ra-
bunki odpowiadano terrorem. Z rozmysłem niszczono miejscowe 
świetlice i biblioteki, usuwając ślady ukraińskiej kultury. Podej-
rzani o sprzyjanie nacjonalistom lądowali w więzieniach, wobec 
pozostałych stosowano przemoc fizyczną połączoną z rabunkiem 
mienia. Województwa wschodnie (a szczególnie wołyńskie) spły-
wały krwią polską i ukraińską rosła wzajemna nienawiść.

 

W  ramach  repolonizacji  Kresów  ograniczano  liczbę  ukraiń-

skich  szkół  podstawowych,  tworzono  placówki  dwujęzyczne, 
uniemożliwiono powstanie ukraińskiego uniwersytetu we Lwo-
wie. Ukraińców polonizowano lub zmuszano do emigracji (naj-
częściej  do  Kanandy  i  USA),  zapewne  potomkami  takich  emi-
grantów byli bohaterowie słynnego filmu Łowca jeleni.

 

W  sprawie  wydarzeń  na  Kresach  wypowiedziała  się  nawet 

Liga Narodów. Jej przedstawiciele uznali racje rządu polskiego, 
przyznając,  że  władze  w  Warszawie  mają  prawo  chronić  lojal-
nych obywateli i dbać o przestrzeganie prawa.

 

Ukraińcy nie pozostawali bierni. Członkowie powstałej w 1929 

roku Organizacji Ukraińskich Nacjonalistów (OUN) deklarowali

 

background image

272 

Zamach na Pieracklego i Bereza Kartuska 

walkę o niepodzielną i  niepodległą Ukrainę od Donu aż po za-
chodnią Małopolskę. Jej liderzy za przeciwników uważali Polskę 
i ZSRR, naturalnym sojusznikiem byli Niemcy, względnie bez-
piecznie  czuli  się  również  na  terytorium  Czechosłowacji.  Pod-
stawową metodą działania był terror i bojownicy OUN nie tracili 
czasu. Dokonali szeregu zamachów, a ich najsławniejszą ofiarą 
był naczelnik w MSZ Tadeusz Hołówko, zamordowany w 1931 
roku w Truskawcu.

 

Trzy lata później podpisano polsko-niemiecki pakt o nieagresji 

i OUN stracił naturalnego sojusznika. Władze polskie nie potra-
fiły jednak wykorzystać zmiany sytuacji politycznej, informacje 
otrzymywane od Niemców traktowano wyjątkowo nieufnie. Była 
w  tym  pewna  logika,  pakt  polsko-niemiecki  uważano  za  „mał-
żeństwo z rozsądku", a takie związki z reguły wymagają dystansu 
we wzajemnych kontaktach.

 

W kieszeni płaszcza zabójcy Pierackiego znaleziono kokardkę 

w barwach niebiesko-żółtych oraz spinkę ze szkiełkiem w iden-
tycznych kolorach. Podejrzewano wprawdzie próbę skierowania 
śledztwa na fałszywe tory, ale oględziny niezdetonowanej bomby 
rozwiały wszelkie wątpliwości. Bez problemu ustalono, że kon-
struktorem  ładunku  był  Jarosław  Karpyniec,  studiujący  w  Kra-
kowie pirotechnik OUN, od dawna inwigilowany przez polskie 
służby.

 

Ostatecznym dowodem okazał się fakt, że ministra zastrzelono 

z tej samej broni, której użyto we Lwowie kilka tygodni wcześ-
niej , przy zabój stwie Jakuba Baczyńskiego. Atej zbrodni bez wątp-
ienia dokonali ukraińscy nacjonaliści, uznając Baczyńskiego za 
konfidenta policji. Jesienią OUN zresztą oficjalnie przyznała się 
do zabójstwa Pierackiego - „kata narodu ukraińskiego".

 

„15 czerwca bojowiec UWO [Ukraińska Organizacja Wojsko-

wa, bojowe skrzydło OUN - S.K.] zabił w Warszawie Ministra 
Spraw  Wewnętrznych  polskiego  Rządu  Okupacyjnego  na  Zie-
miach Ukrainy Zachodniej - Pierackiego. Czyn bojowca, ude-

 

background image

Śledztwo w sprawie zabójstwa 

273

 

rzając w lackiego ministra Pierackiego, jako jednego z twórców, 
realizatorów i przedstawicieli okupacyjnego lackiego panowania 
na Ziemiach Ukrainy Zachodniej, uderzył tym samym w system 
gnębicielskiego  panowania  Lachów  nad  narodem  ukraińskim 
Ziemi Zachodniej Ukrainy".

 

Zamach jednak nie zakończyłby się sukcesem, gdyby nie po-

ważne zaniedbania polskich służb. Kilka tygodni przed zbrodnią 
na Foksal w ręce czechosłowackiej policji dostało się archiwum 
OUN  (tzw.  archiwum  Senyka).  Dokumenty  przekazano  do  War-
szawy, jednak polskie władze zlekceważyły zdobycz. Dokumenty 
wędrowały po prywatnych [!!!] mieszkaniach urzędników, którzy 
usiłowali je zbadać po godzinach pracy.

 

„Takiej ogromnej ilości dokumentów - pisał Władysław Wy-

borski  -  bardzo  wiele  zaszyfrowanych,  z  różnymi  pseudonima-
mi, zmienianymi przez poszczególne osoby [...] dość często, nie 
sposób było rozgryzać w biurze w godzinach urzędowych, tylko 
wieczorami  i  nocami  w  domu  i  to  za  wiedzą  i  aprobatą  mini-
stra".

 

Faktycznie, dokładne zbadanie archiwum nie było łatwe. Znaj-

dowały się tam tysiące listów, relacji i protokołów przechowy-
wanych bez żadnej przewodniej myśli. Dokumenty pisane były 
cyrylicą, w języku ukraińskim, w znacznej części zresztą zostały 
zaszyfrowane. Na domiar złego nikt się nie spieszył z badaniem 
archiwum, nie zdając sobie sprawy z jego aktualności. Już po za-
bójstwie na Foksal odnaleziono tam plany zamachu, okazało się 
zresztą, że Pieracki nie był jedynym celem terrorystów. Pod uwa-
gę brano również osobę ministra oświecenia publicznego.

 

Zignorowano również ostrzeżenia z Berlina, chociaż Niemcy 

mieli  dobrą  orientację  w  działaniach  OUN.  Na  trzy  tygodnie 
przed zabójstwem Pierackiego polski attache wojskowy w Berli-
nie, podpułkownik Szymański, sporządził raport, w którym po-
wołując się na źródła niemieckie, ostrzegał przed zamachami. Z 
niewiadomych jednak przyczyn raport przeleżał ponad miesiąc

 

background image

274 

Zamach na Pierackiego i Bereza Kartuska 

w gabinecie Szefa Sztabu Głównego i trafił do II Oddziału dopie-
ro sześć dni po śmierci ministra.

 

Sam Pieracki również nie był bez winy. W ramach oszczędności 

nie tylko zrezygnował z osobistej ochrony, ale pozwolił również na 
likwidację placówki policji na Foksal. Miejsce, gdzie regularnie by-
wali członkowie rządu i parlamentu, praktycznie nie było w ogóle 
obserwowane. Gdyby było inaczej, to wątpliwe, czy zamachowiec 
bezkarnie czekałby cały dzień na ofiarę z bombą w ręku.

 

Na wyraźne polecenie Pierackiego odroczono również likwidację 

ośrodków OUN we Lwowie i w Krakowie. Na początku czerwca 
minister planował podróż inspekcyjną do Małopolski Wschodniej 
i spotkanie ze Stanisławem Szeptyckim (metropolitą lwowskim). 
Zaostrzenie stosunków z Ukraińcami było w tej sytuacji niepotrzeb-
ne, chociaż służby w Krakowie alarmowały, że zagraża poważne 
niebezpieczeństwo. Pod  Wawelem pojawiali  się  liderzy OUN  - 
Stepan  Bandera i Mykoła Łebed, odwiedzając Karpyńca. Szcze-
gólnie  obecność  Łebeda  zaniepokoiła  polskie  służby,  Ukrainiec 
regularnie bywał u pirotechnika, po czym zniknął. Podejrzewano, 
że odebrał ładunek wybuchowy, nie wiedziano jednak, gdzie za-
mierzał go wykorzystać. Pieracki powrócił z Małopolski 9 czerw-
ca,  cztery  dni  później  zapadła  decyzja  o  aresztowaniu  członków 
OUN. Czternastego czerwca rano polskie służby rozpoczęły akcję, 
zatrzymano między innymi Karpyńca w Krakowie, a we Lwowie 
aresztowano Banderę. Na skuteczne działania było już jednak zbyt 
późno, następnego dnia Pieracki został zastrzelony.

 

Proces zamachowców

 

Zrekonstruowano przebieg wydarzeń. Zamachowcem okazał się 

trzydziestojednoletni Hryhorij Maciejko (pseudonim Gonta), który 
oczekiwał na Pierackiego od wczesnych godzin porannych. Zamie-
rzał uśmiercić ministra za pomocą ładunku (o dużej sile rażenia) 
wyprodukowanego przez Karpyńca, prawdopodobnie miał to być

 

background image

Proces zamachowców 

275 

atak samobójczy. Do detonacji konieczne było zgniecenie szklanej 
rurki, co powodowało reakcję chemiczną wywoływaną przez połą-
czenie kwasu azotowego, cukru i piorunianu rtęci. Okazało się to 
jednak  niewykonalne,  stąd  zauważone  przez  świadków  nerwowe 
próby zamachowca ugniatania czegoś w kartonie trzymanym w rę-
ku. Na wszelki wypadek Maciejko uzbrojony był jeszcze w rewol-
wer i to właśnie pociski z tej broni śmiertelnie zraniły ministra.

 

Na  zupełną  kpinę  zakrawał  fakt,  że  zamachowiec  nie  tylko 

zbiegł z miejsca zbrodni, ale cało opuścił kraj. Nie pomogły listy 
gończe, zabójca niezatrzymany przez nikogo pojechał do Lubli-
na,  a  następnie  do  Lwowa.  Stamtąd  szlakiem  kurierskim  OUN 
przedostał się do Czechosłowacji, aby ostatecznie osiąść w Ar-
gentynie. Zmarł na emigracji w 1966 roku.

 

Jarosław  Karpyniec  nie  stwarzał  większych  problemów.  Po 

przewiezieniu do Warszawy przyznał się do skonstruowania bom-
by, zresztą dowody bezspornie go obciążały. W jego krakowskim 
mieszkaniu znaleziono arkusz blachy, z którego wycięto obudo-
wę ładunku. Aresztowany został również jego sąsiad i współpra-
cownik Mikołaj Kłymyszyn, przy którym znaleziono liczne do-
kumenty OUN, w tym szyfry.

 

Skuteczna okazała się również inna hipoteza śledczych. Uzna-

no, że uczestnicy zamachu będą próbować ucieczki przez Wolne 
Miasto Gdańsk, gdzie funkcjonowała ekspozytura OUN. Wobec 
tego nad Motławę skierowano przodownika Józefa Budnego, pra-
cującego we Lwowie i doskonale zorientowanego w problematy-
ce ukraińskiej. Budny obserwował miejscowych Ukraińców, ze 
szczególnym uwzględnieniem ich kontaktów z osobami przyby-
wającymi na teren miasta.

 

Tydzień po zamachu lwowski policjant zwrócił uwagę na Ukra-

ińca, który skontaktował się z szefem ekspozytury, a następnie 
odpłynął do Świnoujścia. Budny zawiadomił centralę, a Warsza-
wa kanałami dyplomatycznymi zażądała od Niemców zatrzyma-
nia podejrzanego i ekstradycji.

 

background image

276 

Zamach na Pierackiego i Bereza Kartuska

 

Nie  było  to  zgodne  z  obowiązującym  prawem.  Wprawdzie 

przesłuchiwany w Szczecinie Ukrainiec przyznał, że nazywa się 
Mykoła Łebed (legitymował się dokumentami na inne nazwisko), 
ale nie było czasu na zastosowanie procedur dyplomatycznych. 
Ambasador RP w Berlinie, Józef Lipski, zażądał od gestapo wy-
dania Ukraińca jako podejrzanego o zamach na Pierackiego. De-
cyzję o ekstradycji podjął osobiście Hitler. Führer dbał wówczas 
o stosunki z Polską, a nie zwykł przejmować się takimi drobiaz-
gami jak przestrzeganie prawa.

 

Łebeda przewieziono drogą lotniczą do Warszawy, gdzie szyb-

ko ustalono, że odegrał kluczową rolę w zamachu. Pomogła wyso-
ka nagroda ustanowiona przez władze (100 00 złotych) - znaleźli 
się wiarygodni informatorzy. Potwierdzono, że Łebed przez mie-
siąc mieszkał w Warszawie, obserwując zwyczaje Pierackiego, że 
towarzyszyła mu w tym czasie młoda kobieta (Daria Hnatiwska) 
podająca  się  za  jego  narzeczoną.  Ustalono  również  tożsamość 
bezpośredniego  zamachowca  Maciejko  przez  kilka  dni  przed 
zamachem przebywał jako Włodzimierz Olszański w noclegowni 
przy ulicy Wolskiej. W dniu zamachu wyszedł rano i nie powrócił 
już po swoje rzeczy.

 

Śledztwo  zataczało  coraz  szersze  kręgi.  Aresztowano  wielu 

prominentnych  działaczy  OUN,  ale  najważniejszymi  zdobycza-
mi  pozostali  Łebed  i  Bandera.  Szczególnie  ten  drugi,  szef  kra-
jowej egzekutywy OUN (prowindyk), oskarżany o wiele zbrod-
ni,  idol  młodych  ukraińskich  nacjonalistów.  Proces  terrorystów 
rozpoczął  się 18  listopada  1935  roku. Powołano 160  świadków, 
wypowiadali  się  biegli,  a  akta  procesowe  liczyły  ponad  1000 
stron. 1 chociaż 12 oskarżonym  groził najwyższy  wymiar kary, 
to  wiadomo  było,  że  wyroki  śmierci  zapadną,  ale  nie  zostaną 
wykonane.  Rząd  polski  zawarł  porozumienie  z  umiarkowanymi 
przedstawicielami  mniejszości  ukraińskiej  (Wasyl  Mudry  został 
nawet  wicemarszałkiem  sejmu)  i  stwarzanie  męczenników  było 
zbyteczne. W efekcie sala sądowa stała się miejscem propagandy

 

background image

Proces zamachowców

 

277

 

 

Relacja prasowa z procesu zamachowców 

background image

278 

Zamach na Pierackiego i Bereza Kartuska 

nacjonalistycznej  -  członkowie  OUN  otwarcie  głosili  własne 
poglądy.  Niektórzy  z  nich  w  ogóle  odmawiali  zeznań,  żądając 
rozprawy w języku ukraińskim. Ostatecznie zapadły trzy wyroki 
śmierci (Bandera, Łebed i Karpyniec) zamienione na dożywocie, 
pozostałych  oskarżonych  skazano  na  kary  więzienia  (w  tym 
dwóch również na dożywocie). Banderę sądzono jeszcze raz we 
Lwowie  za  wcześniejsze  zbrodnie  (skazany  tam  został  na 
siedmiokrotną  karę  śmierci  -  wyrok  również  zamieniono  na 
dożywocie),  w  innym  procesie  oskarżano  Łebeda.  Po  wybuchu 
wojny wszyscy znaleźli się na wolności, a organizacja przez nich 
kierowana  wystawiła  potworny  rachunek  polskim  mieszkańcom 
Wołynia i Małopolski.

 

Jarosław Karpyniec zginął w walce z Sowietami, Łebed i Ban-

dera  po  wybuchu  wojny  niemiecko-sowieckiej  proklamowali 
niepodległość  Ukrainy.  Hitlerowcy  szybko  rozwiali  nadzieje 
Ukraińców, Bandera trafił do Sachsenhausen, a Łebed przeszedł 
do  konspiracji.  OUN  uległa  przekształceniu  w  Ukraińską  Po-
wstańczą  Armię  (UPA),  która  w  straszliwy  sposób  zapisała  się 
w dziejach narodu polskiego. I chociaż sam Bandera do września 
1944 roku przebywał w hitlerowskim obozie, to jego nazwiskiem 
nazywano  ukraińskich  zbrodniarzy  wsławionych  potwornymi 
zbrodniami na Wołyniu.

 

Po  wojnie  Bandera  pozostał  na  emigracji,  współpracując  z 

wywiadem  brytyjskim  (Amerykanie  uznali  go  za  zbrodniarza 
wojennego).  Następnie  nawiązał  kontakt  ze  służbami  zachod-
nioniemieckimi  -  państwa  NATO  z  reguły  popierały  ruchy  an-
tysowieckie w strefie wpływów Kremla. Zginął w październiku 
1959 roku w Monachium, zamordowany przez agenta KGB. So-
wieci zawsze słynęli z inwencji przy zamachach za żelazną kur-
tyną nie inaczej było i tym razem. Do likwidacji Bandery użyto 
specjalnego pistoletu rozpylającego cyjanek potasu...

 

W  niespotykany  sposób  potoczyły  się  losy  Łebeda.  Jeszcze 

podczas pobytu w więzieniu ożenił się z Hnatiwską, skazaną

 

background image

Endecy jadą do Berezy 

279

 

w  procesie  warszawskim  na  16  lat  więzienia.  Podczas  wojny 
uniknął  aresztowania,  mniej  szczęścia  miały  jego  żona  i  córka 
osadzone  w  Ravensbrück.  W  połowie  1944  roku  przedostał  się 
na Zachód, a trzy lata później został współpracownikiem kontr-
wywiadu  USA.  Amerykanom  zupełnie  nie  przeszkadzała  opinia 
„znanego sadysty i niemieckiego kolaboranta" wystawiona przez 
podległe służby. Współpraca musiała przynosić efekty, albowiem 
Łebeda przeniesiono do USA. Otrzymał prawo stałego pobytu, a 
po  interwencji  ówczesnego  zastępcy  dyrektora  CIA  Allana  Dul-
lesa obywatelstwo amerykańskie.

 

Za  oceanem  zrobił  zadziwiającą  karierę.  Ten  były  terrorysta 

kierował Instytutem Badawczo-Wydawniczym „Prolog" specjali-
zującym się w analizie sytuacji na Ukrainie oraz propagandzie an-
ty sowieckiej. W czasach prezydentury Jimmy'ego Cartera współ-
pracował ze Zbigniewem Brzezińskim, a na emeryturę przeszedł 
w 1975 roku. Nawet w stanie spoczynku w CIA uważano go za 
cennego  współpracownika,  skutecznie ochraniając  przed  docho-
dzeniem w sprawie wojennej przeszłości. A chętnych do takiego 
śledztwa  było  wielu  -  Łebedem  interesował  się  wywiad  polski, 
rosyjski i niemiecki. Działania amerykańskiej agencji okazały się 
jednak wyjątkowo skuteczne, nigdy nie udowodniono mu zbrodni 
wojennych ani kolaboracji z hitlerowcami. Zmarł w Pittsburghu 
w 1998 roku, w wieku blisko 90 lat.

 

Endecy jadą do Berezy

 

Chociaż już kilka dni po zabójstwie Pierackiego nie było wątp-

liwości  co  do  rzeczywistych  sprawców  zamachu,  to  władze  nie 
zrezygnowały z zastraszenia prawicy. W nocy z 6 na 7 lipca 1934 
roku  wyekspediowano  do  Berezy  pierwszych  dziewięciu  działa-
czy ONR. Warto zwrócić uwagę na jedno nazwisko z tego grona, 
na człowieka, który zrobił chyba najdziwniejszą karierę polityczną

 

background image

280 

Zamach na Pierackiego i Bereza Kartuska 

w dziejach naszego kraju. Bolesław Piasecki miał wówczas 19 lat 
i był jednym z założycieli ONR. W ruchu narodowym pozostał do 
1945 roku, po czym w niewyjaśnionych okolicznościach doszedł 
do porozumienia z komunistami. Został szefem  Stowarzyszenia 
PAX oraz członkiem Rady Państwa. A jedną z największych ta-
jemnic politycznych PRL pozostało makabryczne zabójstwo jego 
piętnastoletniego syna w Warszawie, w styczniu 1957 roku.

 

Wśród  wysłanych  do  Berezy  zabrakło  natomiast  Mosdorfa, 

który ukrywał się, unikając aresztowania. I chyba jako jedyny po-
dejrzewał, co czeka endeków w miejscu odosobnienia. Pozostali 
byli w doskonałych humorach, uważając, że warunki internowa-
nia nie będą specjalnie uciążliwe, a samo zatrzymanie doskonale 
wzbogaci ich biografie polityczne.

 

Edward Kemnitz wspominał, że eskorta policyjna w pociągu 

była „grzeczna i wyrozumiała", a sami działacze planowali zaję-
cia na czas pobytu w Berezie:

 

„Humory  mieliśmy  niezłe,  zbytnio  nie  przejmowaliśmy  się 

(młodość)  naszym  losem.  Przypomnieliśmy  sobie  internowanie 
legionistów w okresie pierwszej wojny światowej w obozach w 
Beniaminowie  i  Szczypiornie.  Snuliśmy  różne  plany  co  do 
możliwie  produktywnego  wykorzystania  okresu  »izolacji«.  A 
więc  nasz  najmłodszy  kolega  Włodzio  Sznarbachowski,  świeżo 
upieczony student, marzył o nauce i o sprowadzaniu sobie ksią-
żek. Adwokaci Henio Rossman i Janek Jodzewicz proponowali 
wykłady z dziedziny prawa. Mnie, jako znającego języki angiel-
ski i niemiecki, typowano na »lektora« języków obcych itp.".

 

W interesujący sposób przedstawił atmosferę pierwszego trans-

portu „świeżo upieczony student" - Włodzimierz Sznarbachow-
ski:

 

„[Jechaliśmy]  w  dwóch  czy  trzech  karetkach  (więziennych), 

między  każdym  z  nas  i  po  bokach  podłużnych  ławek  siedzieli 
policjanci w pełnym uzbrojeniu i mający - jak nas uprzedzono - 
rozkaz strzelania, gdybyśmy próbowali uciekać. Przywieziono

 

background image

Endecy jadą do Berezy 

281 

nas na Dworzec Wileński lub Wschodni na pociąg Brześć -* Bara-
nowicze [...]. W przedziałach rozsadzali nas policjantami. Dys-
cyplina rozluźniła się szybko, atmosfera stawała się sympatyczna 
[...]  posterunkowi  [...]  bez  oporu  przyjęli  pieniądze  i  poszli  do 
baru  dworcowego  zakupić  sporo  wódki,  zakąsek,  mięsiwa.  Jak 
tylko pociąg ruszył, zaczęła się zbiorowa pijatyka [...] przyjecha-
liśmy rankiem [...] policjanci rozchełstani, my także [...]".

 

Na miejscu szybko sprowadzono ich do rzeczywistości. Eskor-

ta  została  aresztowana,  a  endeków  poddano  pierwszym  formal-
nościom obozowym. Po zebraniu podstawowych  danych (czemu 
towarzyszyły  ordynarne  wyzwiska)  trafili  na  trzy  dni  do  izby 
przejściowej, mającej w późniejszych czasach ponurą sławę:

 

„Izba  ta  była  pusta,  bez  jakiegokolwiek  umeblowania,  okna 

były  zabite  do  połowy  dyktą,  górne  zaś  były  otwarte,  podłoga 
betonowa. Temperatura wskutek  nieopalania  w zimie była  stale 
poniżej zera. Przez cały dzień więźniowie musieli stać zwróceni 
twarzami do ściany. Na noc kładli się na gołą podłogę, bez na-
krycia. Co pół godziny policjant alarmował śpiących więźniów, 
kazał im wstawać, ustawiać się pod ścianą w szeregu, odliczać, 
biegać,  skakać,  padać,  siadać  itp.,  po  czym  znowu  więźniowie 
kładli się do snu po to, by w następnej półgodzinie powtórzyła 
się ta sama udręka. Jakiekolwiek uchybienie  w  postawie, które 
dowolnie  oceniał  policjant,  powodowało  natychmiastowe  bicie 
pałką. Zresztą w izbie tej bito więźniów stale, bez jakiegokolwiek 
powodu oraz masakrowano ich do krwi".

 

Endecy mieli szczęście, trafili do Berezy latem, zresztą więk-

szość  ich  została  zwolniona  już  we  wrześniu.  Kolejni  osadzeni 
nie byli już w tak dobrym położeniu.

 

Działacze ONR po powrocie z obozu podjęli na nowo. dzia-

łalność  opozycyjną.  Janusz  Jędrzejewicz  miał  rację,  kilka  mie-
sięcy  to  zbyt  krótki  okres,  aby  złamać  zagorzałych  ideowców. 
Jednak pobyt w obozie przyspieszył rozłam wśród młodych ende-
ków. Niebawem zdelegalizowane ONR rozpadło się na Falangę

 

background image

282 

Zamach na Pierackiego i Bereza Kartuska 

(kierowaną przez Piaseckiego) i  ABC. Ale to  już zupełnie inna 
historia.

 

Prawicowi  ekstremiści  nie  byli  głównymi  lokatorami  Berezy. 

Szybko pojawili się tam komuniści, a następnie nacjonaliści ukra-
ińscy.  Od  października  1936  roku  do  obozu  wysyłano  również 
podejrzanych o przestępstwa skarbowe, a w rok później do Be-
rezy zaczęli trafiać recydywiści kryminalni, zorganizowano rów-
nież oddział kobiecy. Cat-Mackiewicz osadzony na kilka tygodni 
wiosną 1939 roku wspominał, że miał numer ewidencyjny 2858. 
Potwierdza to opinię, że przez obóz przewinęło się około 3 tysięcy 
osób,  natomiast  liczba  16  tysięcy  pojawiająca  się  w  niektórych 
publikacjach jest zdecydowanie zawyżona. Z ogólnej liczby izolo-
wanych 14 osób zmarło, z czego jedna popełniła samobójstwo.

 

W  ostatnich  miesiącach  przed  wybuchem  wojny  1939  roku 

miejsce odosobnienia w Berezie Kartuskiej zmieniło przeznacze-
nie. Zostało przekształcone w obóz dla internowanych (Niemców 
i Ukraińców), podejrzanych o sabotaż i szpiegostwo na rzecz Trze-
ciej Rzeszy. Wówczas faktycznie znalazło się tam ponad 10 tysię-
cy osób. Ale to sprawa wykraczająca poza temat tego szkicu.

 

Obóz koncentracyjny?

 

Do Berezy Kartuskiej na długie lata przylgnęła opinia obozu 

koncentracyjnego.  To  znaczne  uproszczenie,  niemające  wiele 
wspólnego z obiegowym znaczeniem tego terminu. Warto zresztą 
przypomnieć,  że  obozy  koncentracyjne  są  wynalazkiem  hisz-
pańskim (rok 1896, powstanie na Kubie) ewentualnie angielskim 
(lata 1899-1902, wojna z Burami), stosowali je również Amery-
kanie w 1900 roku na Filipinach. Również pierwsze obozy kon-
centracyjne w Trzeciej Rzeszy nie były miejscami eksterminacji. 
Dopiero hitlerowskie bestialstwo podczas drugiej wojny świato-
wej nadało zupełnie inny sens temu określeniu.

 

background image

Obóz koncentracyjny? 

283

 

Obóz w Berezie podlegał MSW, natomiast bezpośrednio admi-

nistrował nim wojewoda poleski (Kostek-Biernacki). I funkcjono-
waniem obozu bez wątpienia bardzo się interesował. Pierwszym 
komendantem Berezy był Bolesław Greffner z Poznania, a po nim 
Józef Kamala-Kurchański, zawodowi oficerowie policji. Dziwnym 
trafem obaj w swojej karierze byli szefami policji w Radomiu.

 

Opinie więźniów o komendantach były jak najgorsze. Greffne-

ra uważano za „inteligentnego sadystę, uwielbiającego wymyśla-
nie nowych szykan". Natomiast Kurchański miał być „przykrym 
durniem", zadowalającym się kopiowaniem okrutnych pomysłów 
poprzednika. Greffner miał złą sławę jeszcze przed objęciem ko-
mendantury Berezy, oskarżano go o znęcanie się nad więźniami. 
W  obozie  rozwinął  skrzydła  -  potrafił  skazywać  podwładnych 
na karę karceru za zbyt ludzkie traktowanie internowanych. A to 
prowadziło do eskalacji szykan.

 

Początkowo personel obozu tworzyli funkcjonariusze policji. 

Nie  zdało  to  egzaminu,  policjanci  ze  stażem  zawodowym  nie 
nadawali  się  do  takiej  służby.  Doszło  do  trzech  samobójstw  i 
komendant główny policji ostro zaprotestował u ministra spraw 
wewnętrznych.  Ostatecznie  osiągnięto  kompromis.  Na  Polesie 
kierowano absolwentów szkół policyjnych, a z czasem wyłącz-
nie ludzi  nieżonatych  i  nieposiadających  stałych  partnerek.  Ten 
ostatni wymóg wprowadzono w 1937 roku, po tym jak jeden ze 
strażników zastrzelił na przepustce narzeczoną.

 

Policjantów obowiązywała tajemnica służbowa, nie mogli roz-

mawiać z osobami postronnymi o warunkach służby. Realizowali 
się na miejscu, demoralizując się w szybkim tempie. Ułatwiał to 
regulamin obozu, określający nawet sposób zwracania się więź-
niów do personelu. Internowani musieli tytułować każdego poli-
cjanta „panem komendantem". Słusznie zauważył Mackiewicz, że 
„wyraz bohaterski, w czasach Legionów oznaczający Piłsudskie-
go, miał być stosowany do każdego zbira". A w Berezie służyli 
funkcjonariusze nieposiadający żon czy narzeczonych, zapewne

 

background image

 

Stanislaw Cat-Mackiewicz (z lewej) 

też  nie  bez  powodu.  W  efekcie  większość  personelu  stanowili 
ludzie  z  defektami  psychicznymi,  dla  których  znęcanie  się  nad 
więźniami było pokusą nie do odparcia. Ale zdarzały się również 
przypadki nawróceń.

 

„Oto  przydzielono  mnie  -  pisał  Mackiewicz  -  do  pralni,  tam 

mnie spotkał policjant, który wprowadził mnie do osobnej ubika-
cji, powiedział »panie redaktorze«, zamiast normalnie »skurwy-
synie«  -  policjant  ten,  jak  się  później  dowiedziałem,  był  kiedyś 
sadystycznym katem, potem coś się w nim załamało i oto nara-
żał się na nie byle jaką karę świadczeniem humanitarnych usług 
więźniom".

 

Warto zwrócić uwagę jeszcze na jedną prawidłowość. Była nią 

niezwykła proporcja więźniów do strażników, wynosząca mniej 
więcej jak trzy do jednego. Średnio w obozie przebywało około 
300 internowanych, policjantów była natomiast niemal setka. To 
zapewniało „dobrą opiekę" dla każdego izolowanego.

 

Każdy nowo przybyły więzień podlegał drobiazgowej ewiden-

cji.  Zakładano  mu  kartę  personalną,  pobierano  również  odciski 
palców. Było to niezgodne z prawem, ale internowani w Berezie 
znajdowali się poza nawiasem społeczeństwa. Nie byli formalnie

 

284 

Zamach na Pierackiego i Bereza Kartuska

 

background image

Obóz koncentracyjny?

 

285

 

aresztowani, wobec czego nie posiadali nawet praw więźniów. A 
co  gorsza,  nie  wiedzieli,  jak  długo  będą  zatrzymani,  co  stano-
wiło wyrafinowaną torturę psychiczną.

 

„Byli  między  nami  -  kontynuował  Mackiewicz  -  więźniowie 

ze Starogardu, z Wronek, z najcięższych więzień w Polsce, mó-
wili, że wolą tam siedzieć rok niż w Berezie miesiąc, a przecież 
w Berezie nikt naprawdę nie wiedział, za co siedzi, ile siedzi, jak 
długo będzie jeszcze siedział. W mojej sali nie było nikogo, kto 
by  siedział  mniej  niż  sześć  miesięcy,  a  wszystko  to  byli  ludzie, 
którym wina nie była udowodniona, którzy dostali się tutaj, a nie 
do normalnego humanitarnego więzienia, tylko dlatego, że poli-
cja nie potrafiła im tej winy udowodnić".

 

1 to stanowiło największy problem. Istnienie obozu w Berezie 

Kartuskiej stwarzało niebezpieczny precedens, „dualizm wymia-
ru sprawiedliwości". Przestępców „złapanych na gorącym uczyn-
ku" poddawano normalnej procedurze. Korzystali „ze wszystkich 
przywilejów humanitarnej procedury karnej", mieli obrońcę, mo-
gli składać apelacje i skargi.

 

Opinia publiczna była podzielona w sprawie Berezy. Popierano 

izolację spekulantów, przestępców podatkowych, kryminalistów, 
nie protestowano, gdy trafiali tam terroryści ukraińscy. Natomiast 
w przypadku działaczy politycznych opinia zależała od osobistych 
poglądów. A do Berezy trafiali nie tylko endecy, przetrzymywano 
w niej  również działaczy ludowych  czy  socjalistycznych. Nega-
tywnie oceniano próby zastraszania środowiska dziennikarskie-
go, uznając wolną prasę za fundament demokracji. Dylematy nie 
dotyczyły jednak komunistów - Polacy przed wojną zdecydowa-
nie wrogo odnosili się do bolszewickiej propagandy.

 

Na  forum  parlamentu  protestowała  opozycja.  Interpelacje  w 

sprawie  Berezy  składało  Stronnictwo  Narodowe,  protestowali 
posłowie  Polskiej  Partii  Socjalistycznej,  Klubu  Ukraińskiego 
oraz Komunistycznej Frakcji Poselskiej. Uwagami tych ostatnich 
w ogóle się nie przejmowano, podobnie zresztą traktowano resztę

 

background image

286 

Zamach na Pierackiego i Bereza Kartuska 

głosów opozycji. Udzielano oficjalnych odpowiedzi, strony po-
zostawały przy swoich poglądach, a Bereza funkcjonowała.

 

Warto jednak pamiętać o jednym, więźniowie polityczni mogli 

zostać natychmiast zwolnieni, pod jednym wszakże warunkiem. 
Musieli podpisać deklarację lojalności i zaprzestać działalności. 
A to wcale nie było łatwym rozwiązaniem.

 

Zwykły dzień w Berezie Kartuskiej

 

W Brześciu przemoc fizyczna była dodatkiem, koncentrowano 

się raczej na próbach złamania psychicznego więźniów. W Bere-
zie główny nacisk położono na kary fizyczne, podobny charakter 
miały również prace wykonywane przez aresztowanych.

 

Osadzonych traktowano w różny sposób. Stosunkowo najłagod-

niej personel obchodził się z endekami, wśród których nie brako-
wało ludzi wykształconych. Oczywiście i tutaj zdarzały się wyjątki, 
niektórzy strażnicy pałali nienawiścią do inteligentów. Wyzywanie 
od „inteligenckich kurew" czy rozkaz czyszczenia latryn niewielką 
szmatką (czyli w praktyce gołymi rękoma) nie należały do rzadko-
ści. Oczywiście przed posiłkiem nie pozwalano umyć rąk.

 

Ukraińcy trzymali się we własnym gronie, Żydzi i Niemcy po-

dobnie, komunistów prześladowali wszyscy, nie tylko strażnicy, 
ale również współwięźniowie. Najlepiej w obozie mieli zwykli 
recydywiści kryminalni, z nich rekrutowano pomocników straż-
ników, kierowano ich do najlżejszych robót.

 

Regulamin  obozu  był  niezwykle  surowy.  Pobudkę  latem  wy-

znaczono na wpół do czwartej, zimą pół godziny później. Następ-
nie odbywał się apel, po czym więźniów przydzielano do różnych 
prac.  Najgorszy  los  czekał  tych,  którym  nie  znaleziono  zatrud-
nienia. Wysyłano ich na gimnastykę  -jednąz najgorszych tortur 
w Berezie. Były to siedmiogodzinne, męczące ćwiczenia fizyczne, 
zorganizowane według najgorszych wojskowych wzorców. Miały

 

background image

Zwykły dzień w Berezle Kartuskiej 

287

 

na celu całkowite wyczerpanie więźniów, co osiągano bez więk-
szych problemów. Oprócz standardowych komend typu „padnij", 
„powstań", „czołgaj się", wprowadzono wiele innowacji.

 

„[...]  młody  policjant  Idzikowski  -  wspominał  więzień  Bere-

zy,  członek  Stronnictwa  Narodowego  Stefan  Łochtin  -  specjal-
nie dokuczał aresztowanym ciągłym ćwiczeniem przysiadów na

 

4 tempa  (przy  jednoczesnym  trzymaniu  rąk  w  bok).  Trwało  to 
bardzo długo (do 200 przysiadów w jednej turze). Lubił również 
zatrzymywać całą grupę w pozycji »półprzysiad z wyrzutem rąk 
w bok«, po czym przez kilkanaście minut chodził wzdłuż kolum 
ny ćwiczebnej i sprawdzał postawę każdego... Do gatunku rów 
nie męczących ćwiczeń należał marsz »kaczym chodem« (w pół- 
przysiadzie,  ręce  wyrzucone  w  górę).  Pewnego  dnia  tenże  sam 
Idzikowski  prowadził  kolumnę  ćwiczebną  (»kaczym  chodem  - 
równy krok - równanie i krycie w czwórkach«) dwa razy dookoła 
bloku koszarowego, na ogólnej przestrzeni około 500 metrów".

 

To nie była wyłącznie fanaberia pojedynczego funkcjonariusza, 

o „kaczym chodzie" wspominają również inne relacje. Jednak in-
wencja obozowych sadystów nie znała granic. Opornych lub nowo 
przybyłych kierowano do tzw. podchorążówki - specjalnej grupy, 
gdzie „gimnastyka" przybierała szczególnie okrutne formy.

 

„Grupa ta ćwiczyła - kontynuował Łochtin - albo na sali służącej 

w lecie za pracownię betoniarską (każde poruszenie tam podnosiło 
z podłogi tumany betonowego kurzu, leżącego grubą warstwą do

 

5 centymetrów i powodowało duże trudności w oddychaniu) lub za 
rogiem bloku mieszkalnego, w miejscu gdzie z ustępów wypływała 
ludzka uryna, rozlewając się w wielkie kałuże. W dniach odwilży 
ćwiczono tu z dużym upodobaniem ćwiczenia czołgania się. Ponie 
waż większość aresztowanych nosiła własne ubrania, ulegały one 
całkowitemu zniszczeniu, ohydnie śmierdziały, powodując wzrost 
uczucia  obrzydliwości.  W  betoniarni  ćwiczono  zaś  przeważnie 
»padnij«, a następnie biegi w tumanach pyłu. Policjanci kierowali 
tymi ćwiczeniami, wydając komendy zza okna, z podwórza".

 

background image

288 

Zamach na Pierackiego i Bereza Kartuska 

Nic dziwnego, że jeden ze strażników zauważył, iż zaprawa fi-

zyczna, jakiej poddawano go podczas służby wojskowej, w „po-
równaniu z gimnastyką stosowaną w Berezie była zabawką".

 

Więźniowie  mieli  obowiązek  poruszania  się  po  obozie  bie-

giem, obowiązywał zakaz rozmów i palenia. Niestosujących się 
do rygorów kierowano do najbardziej uciążliwych prac, z których 
najgorsze było pompowanie wody. Używany w tym celu kierat 
zmuszał obsługujących go do pracy w głębokim pochyleniu, co 
szybko kończyło się całkowitym wyczerpaniem. A dla bardziej 
opornych (lub słabszych fizycznie) był jeszcze karcer, gdzie „sie-
działo się na zimnym betonie, z otwartymi oknami podczas mro-
zu, bez butów i z gołymi nogami, tylko w kalesonach i koszuli". 
Racje  żywnościowe  podczas  pobytu  w  karcerze  były  dotkliwie 
zredukowane, na dodatek „przez sześć dni odmawiano człowie-
kowi prawa snu".

 

Przy  takich  atrakcjach  wyzwiska,  jakimi  obrzucali  izolowa-

nych strażnicy, nie robiły już większego wrażenia. Tym bardziej 
że problemem był wypoczynek - nocne rewizje należały do nor-
malnego rytuału. A przed każdą rewizją więźniowie musieli roze-
brać się do naga.

 

Represje wobec uwięzionych nie ograniczały się wyłącznie do 

katorżniczej pracy czy zabójczych ćwiczeń fizycznych. Każdorazo-
wa wizyta wojewody Kostka-Biernackiego powodowała zaostrze-
nie  kursu.  Mackiewicz,  który  w  Berezie  spędził  kilka  tygodni, 
obarcza wojewodę winą za szczególnie wyrafinowaną szykanę:

 

„Główna tortura w Berezie polegała na odmawianiu człowie-

kowi prawa oddania stolca. Tylko raz jeden w dzień o godzinie 
4  minut  piętnaście  rano  ustawiano  więźniów  w  wychodku  i 
komenderowano:  »Raz,  dwa,  trzy,  trzy  i  pół,  cztery«.  W  ciągu 
półtorej  sekundy  miało  być  wszystko  skończone.  Tortura  była 
majstersztykiem  Kostka.  Świat  słyszał  o  torturze  głodu,  młody 
człowiek po wyjściu z więzienia mówił do ukochanej: »głodzono 
mnie«. Podczas gdy ta tortura, o wiele fizycznie dotkliwsza, nie

 

background image

Kontrowersje 

289

 

nadawała się do heroicznego powiastowania. Z jaką sadystyczną 
uciechą musiał o niej Kostek myśleć".

 

Uciążliwości fizjologiczne powiększała dieta obozowa. Jadło-

spis w Berezie był marny, ale „podstawą był chleb", co „utrud-
niało jeszcze proces oddawania stolca". A „z niewypróżnionymi 
brzuchami  kazano  przez  siedem  godzin  ludziom  robić  »gimna-
stykę«",  a dodatkowo „bito przy tym  straszliwie",  jeżeli „czyjś 
żołądek nie wytrzymał".

 

Katowanie więźniów było normalną praktyką, przemoc fizycz-

na stała się codziennością, dobrze widzianą przez przełożonych.

 

„Kara  chłosty  -  wspominał  Mackiewicz  -  istniała  oficjalnie, 

widziałem delikwenta, który dostał 280 pałek w siedzenie, ośmiu 
policjantów znęcało się nad nim, był to mój sąsiad z pryczy, Żyd, 
właściciel domu publicznego z Łodzi. Świerzawski mi opowiadał, 
że  całą  salę  postawiono  na  kolanach  na  kamykach  nasypanych 
na  powierzchnię  szosy,  kamykach  nie  przygniecionych  niczym, 
ostrych, kazano im poruszać się naprzód, bito pałkami i co dwa-
dzieścia metrów kazano im te pałki całować i tak na przestrzeni 
dwóch kilometrów budowanej szosy".

 

Dniem wolnym od pracy była niedziela. Internowani mieli obo-

wiązek uczestniczenia w mszy świętej - odprawiano ją wyłącznie 
w obrządku katolickim, nie zwracając uwagi, że większość była 
innego wyznania (Ukraińcy) lub w ogóle byli ateistami (komuni-
ści). Innym obowiązkiem była lektura Pism Józefa Piłsudskiego, 
ale  akurat  ten  rygor  Ukraińcy  szczególnie  wysoko  cenili.  Mar-
szałek większość życia spędził w konspiracji i jego uwagi na ten 
temat bojownicy OUN uważali za nadzwyczaj cenne.

 

Kontrowersje

 

Relacje więźniów Berezy z reguły powielają te same informa-

cje.  Opisy  szykan,  brutalności  strażników,  marnych  warunków 
bytowych. Interesującym dokumentem są wspomnienia Samuela

 

background image

290 

Zamach na Pierackiego i Bereza Kartuska 

Podhajeckiego, członka Komunistycznej Partii Polski, wysłanego 
do  Berezy  po  zajściach  we  Lwowie.  Relacja  została  opubli-
kowana w 1958 roku, w czasach głębokiego PRL, co wyjaśnia jej 
formę  i  treść.  Oczywiście  należy  odrzucić  całą  komunistyczną 
retorykę, a wspomnienia traktować z lekkim przymrużeniem oka, 
szczególnie zaś opisy niezłomności bolszewickich działaczy, któ-
rych  żadne  tortury  nie  potrafiły  złamać.  Relacja  Podhajeckiego 
jest  cenna  z  innego  powodu  -  podobne  opisy  przez  całe  dzie-
sięciolecia  kształtowały  opinie  o  Berezie  Kartuskiej.  A  do  dziś 
podobne  informacje  można  znaleźć  w  historiografii  rosyjskiej, 
białoruskiej czy ukraińskiej.

 

Relacja  jest  wyjątkowo  tendencyjna  -  można  odnieść  wraże-

nie, że w Berezie przebywały jednocześnie tysiące ludzi, a wszy-
scy  byli  komunistami.  Stwierdza  nawet,  że  w  dniu  jego  przy-
bycia  „zwolniono  wszystkich  endeków  i  Ukraińców",  dając  do 
zrozumienia, że pozostali wyłącznie wielbiciele Moskwy. Drugą 
ciekawostką  jest  podawana  przez  Podhajeckiego  nieprawdopo-
dobna  wręcz  liczba  osób  niepełnosprawnych  (oczywiście  ko-
munistów),  którzy  przybywali  do  Berezy.  Takie  przypadki  rze-
czywiście  się  zdarzały,  wspominał  o  tym  nawet  zrównoważony 
Mackiewicz:

 

„Zresztą byli wśród nas prawdziwi wariaci. Kiedyśmy biegali 

-  w  Berezie  wszystko  robiło  się  biegiem  -  kuśtykała  za  każdą 
salą, wywracając się od czasu do czasu, pewna ilość kalek, któ-
rym na torturach połamano jakieś kości, a biegało z nami trzech 
wariatów, których oskarżono o symulację. Dość dantejsko to wy-
glądało".

 

Podhajecki  poszedł  oczywiście  dalej.  W  jego  wspomnieniach 

zastanawia, gdzie władze sanacyjne znalazły tylu niepełnospraw-
nych bolszewików? I czy w ogóle w KPP byli jacyś zdrowi dzia-
łacze? Według narratora do Berezy trafiali niemal sami inwali-
dzi lub konający. A jeżeli już dojechał ktoś zdrowy, to na skutek 
„gimnastyki" szybko stawał się kaleką:

 

background image

Kontrowersje 

291 

„Z niesłychaną szybkością zwalaliśmy się na cementową po-

sadzkę i  w mig zrywaliśmy się, by znowu upaść. Rozbijaliśmy 
sobie głowy, kolana i w straszliwym tłoku jeden drugiemu wybi-
jał zęby".

 

Strażnicy ze szczególnym okrucieństwem znęcali się nad upo-

śledzonymi fizycznie:

 

„Kulawy na obie nogi Rosentreber, szewc z Sambora, musiał 

razem  z  nami  brać  udział  w  tym  morderczym  biegu. Wciąż  się 
przewracał. Policjant Świerkowski biegł koło niego i śmiejąc się, 
»pomagał« mu wstawać butem".

 

Na wyjątkową uwagę zasłużył strażnik o nazwisku Próchinie-

wicz:

 

„Przy takiej gimnastyce Próchiniewicz tratował nogami towa-

rzysza  Germaniskiego  z  Wilna,  zamordowanego  potem  9  maja, 
grzmocił pięściami w plecy gruźlika Princa, bił po twarzy siwego 
jak gołąb Edmunda Deglera, kandydata robotniczego na senatora 
z Zagłębia Dąbrowskiego, pastwił się nad młodziutkim Czaplic-
kim z Kielc i dziesiątkom z nas odbił nerki i płuca".

 

Oczywiście  komuniści  byli  wyjątkowo  odporni  na  tortury. 

Kiedy przybył nowy transport zwolenników Kremla, to „mimo 
okrutnego bicia nikt z nich nie jęknął", co miało „strażników do-
prowadzać do wściekłości".

 

W transporcie znajdował się członek zarządu Związku Zawo-

dowego Handlowców o nazwisku Hagiel, który w więzieniu stra-
cił wzrok. To miało stać się kolejnym powodem zabawy policjan-
tów. Podcinano go podczas przemarszu przez „ścieżkę zdrowia", 
zmuszano do meldowania w przepisowej odległości i kierunku, 
dyscyplinując za pomocą pałki.

 

Z  transportem  z  Krakowa  przybył  Samuel  Markus  chory  na 

gruźlicę  kości.  Nie  mógł  poruszać  się  biegiem,  wobec  czego 
otrzymał  „kilkadziesiąt  uderzeń  pałką  w  pięty  i  nie  mógł  teraz 
nie tylko biegać, ale nawet chodzić". Według Podhajeckiego żad-
ne schorzenie nie zwalniało od obowiązków, a posłuszeństwo

 

background image

292 

Zamach na Pieracklego I Bereza Kartuska 

wymuszano biciem. Strażnicy „ciężko chorego na serce Rumiń-
skiego walili pięściami w klatkę piersiową, bili po nerkach, ko-
pali w brzuch". Oczywiście „Rumiński dostał ataku serca i ledwo 
lekarz  go  odratował".  Ten  medyk  musiał  być  niezłym  fachow-
cem, skoro Bolesław Rumiński przeżył jeszcze 35 lat. Zrobił ka-
rierę w elicie PRL (dwukrotny minister, członek KC PZPR, Rady 
Państwa, poseł) i zmarł w 1971 roku. Przeżył zresztą większość 
strażników z Berezy, co jak na ciężko chorego na serce, skatowa-
nego człowieka było niezłym osiągnięciem.

 

Podhajecki nie byłby sobą, gdyby niemal na każdym kroku nie 

opisywał  ze szczegółami  znęcania się policjantów nad chorymi 
komunistami:

 

„Bardzo wielu z nas przybyło do Berezy z rozmaitymi choro-

bami nabytymi w więzieniach. Sporo aresztantów było już w po-
deszłym wieku, jak Redler, Grosz, Więckowski i inni. Inspektor 
Kamala-Kurchański nakazał lekarzowi zwolnić od ciężkich robót 
tylko małą garstkę. Policjanci nazywali ich »umierajkami« i za-
trudniali przy porządkowaniu bloków aresztanckich.

 

W  drugiej  połowie  maja  inspektor  doszedł  do  wniosku,  że 

czyszczenie klozetów lub szorowanie podłóg to nie żadna praca 
i wobec tego trzeba »umierajkom« dać, jak sam się wyraził, »lek-
ką« pracę: tłuczenie cegieł.

 

W głębokim przysiadzie przez cały czas pracy ciężko chorzy 

tłukli  drobnymi  młotkami  cegły.  Raz  po  raz  któryś  z  nich,  nie 
mogąc  utrzymać  się  w  pozycji  nieznośnej  nawet  dla  zdrowego 
człowieka, przewracał się i mdlał. Korczyński, dowódca eskorty 
policyjnej, kopnięciami cucił go.

 

»Na co jesteś chory?« - pytali policjanci.

 

»Gruźlica płuc, gruźlica kości, przepuklina, wada serca« - pada 

odpowiedź.

 

»Pała gumowa to najlepsze dla was lekarstwo«".

 

Dzielny  działacz  KPP  uwielbiał  pompatyczne  sceny,  niemal 

żywcem skopiowane z sowieckich czytanek dla komsomolców:

 

background image

Kontrowersje 

293 

„Ciężko chory na serce, ciężko znosił Malarowicz katorżniczą 

pracę i potworne znęcanie się nad nim. Zawsze jednak wykony-
wał wszystkie rozkazy i zachowywał się - można by powiedzieć 
-  potulnie.  Przez  długi  czas  udało  mu  się  uniknąć  karceru,  aż 
wreszcie  w  październiku  przyszła  na  niego  kolej.  Zrozpaczony 
Malarowicz, nie zastanawiając się nad skutkami, napisał w czwar-
tym dniu karceru własną krwią na drzwiach celi:

 

Hańba katom faszystowskim! Niech żyje komunizm!".

 

Zabrakło tylko wiernopoddańczej ody do Stalina.

 

Oczywiście Malarowicz został straszliwie pobity i „zwariował, 

wpadł w melancholię i przestał mówić". Podobno przebywał przez 
długie miesiące w karcerze, „brano go na izbę chorych, leczono przez 
kilka dni i znów wtrącano do karceru, gdzie go okrutnie bito".

 

I  ciekawa  sprawa.  Malarowicz  powinien  zostać  zakatowany 

przez  strażników,  a  tymczasem  został  zwolniony  z  obozu.  Ale 
happy endu nie było:

 

„Wieść o straszliwym znęcaniu się nad chorym Malarowiczem 

dotarła do Wilna, wywołując powszechne oburzenie. Pod naci-
skiem wzburzonej opinii publicznej Malarowicz został zwolniony 
z Berezy w 1937 roku. Stan jego był już jednak nieuleczalny".

 

Czytając opisy Podhajeckiego, można się zdziwić, że w ogóle 

ktoś wyszedł żywy z obozu:

 

„Łódzki  robotnik  Szymański  odmówił  podniesienia  ręki  na 

chłopa ukraińskiego i został tak ciężko pobity, że przeszło 5 mie-
sięcy leżał w izbie chorych".

 

„Górnika  z  Zagłębia  Dąbrowskiego,  Borowika,  bito  w  plecy 

tak długo, aż mu dosłownie wyrwano płat ciała. Wskutek gnicia 
powstałej  rany  zrobiła  mu  się  dziura  wielkości  pięści.  Prawie 
przez cały czas pobytu w Berezie Borowik przeleżał na izbie cho-
rych".

 

„Młodziutki Lewkowicz ze Skierniewic został w dniu przyby-

cia do Berezy tak zmasakrowany, że przez długie miesiące - cho-
dził spuchnięty".

 

background image

294 

Zamach na Pierackiego i Bereza Kartuska 

Strażnicy  byli  nie  tylko  sadystami,  ale  mieli  również  niecie-

kawe fizjonomie. Powtarzają się zwroty o „degeneratach o odra-
żających  ospowatych  twarzach",  do  tego  „cuchnących  wódką". 
Widocznie piękni byli tylko komunistyczni więźniowie Berezy, 
nawet  jeżeli większość ich była nieco ułomna fizycznie. Ale to 
pewnie bolszewicka ideologia tak ich upiększała, dlatego z twa-
rzy niektórych „nie znikał nigdy uśmiech".

 

Komunistyczny  pamiętnikarz  musiał  jednak  znaleźć  lepsze 

ofiary  niż  pobity  student  czy  roześmiani,  skatowani  robotnicy. 
Bereza  miała  być  obozem  koncentracyjnym,  nieróżniącym  się 
wiele od hitlerowskich obozów zagłady, wobec czego potrzebna 
była krew. I takie wydarzenia z satysfakcją opisywał:

 

„9 maja urządzono nam przy pracy krwawą masakrę. Owego 

pamiętnego ranka zjawił się nieoczekiwanie Kamala-Kurhański 
i długo szeptał na ucho »Garbatemu«, który prężąc się służalczo, 
nie mógł powstrzymać się od zacierania rąk z uciechy.

 

»Rozkaz! Tak jest! Wszystko zostanie wykonane!«

 

Za  chwilę  Próchiniewicz,  kierujący  dotychczas  ćwiczeniami, 

obejmuje komendę nad tzw. »grupą ogólną«, przeznaczoną do ni-
welowania terenu. Spojrzeliśmy na siebie - coś się szykuje".

 

Komuniści mieli rację, miał to być dla nich dzień wyjątkowej 

resocjalizacji:

 

„Próchiniewicz uwziął się na szczupłego, wątłej budowy [...] 

Gertnera,  pomocnika  handlowego  ze  Lwowa.  Zmuszał  go  do 
zgięcia  się  w  ten  sposób,  aby  prawie  czołem  dotykał  ziemi,  a 
wtedy mierzył w plecy i w nerki. Po każdym uderzeniu Gert-ner 
z  jękiem  padał  na  ziemię.  Kopnięciem  w  bok  przywracał  go 
strażnik do poprzedniej pozycji i bił, dopóki się nie zmęczył. [...] 
Korczyński wepchnął Ukraińca z Tarnopola, Micheńkę, do jamy 
i kazał mu wydobywać się z niej, a gdy ten usiłował to wykonać, 
bił go pałką po palcach i szczuł na niego psa. Wilczyński zmusił 
literata Żyrmana, by ten wykopał sobie dół, a następnie kazał go 
zasypać po szyję".

 

background image

Kontrowersje 

295 

Członkowie KPP pozostawali oczywiście niezłomni i nie chcie-

li krzyczeć: „Nie będę więcej komunistą!". Aczkolwiek chyba nie 
wszyscy  milczeli,  ponieważ  Podhajecki  pospiesznie  dodaje,  że 
„na palcach można było policzyć tych, którym  okrzyk ten wy-
rwano z ust".

 

Nie mogło obejść się bez ofiar, zwycięstwo rewolucji wymaga 

przecież krwi:

 

„Gocławski  kazał  pokryć  rozciągniętego  na  ziemi  robotnika 

białoruskiego Mozyrkę liśćmi i urządzał sobie po nim spacery. 
Wieczorem tego samego dnia Mozyrko zapadł na ostre zapalenie 
płuc i w kilka dni później zmarł. W karcerze zamęczony został na 
śmierć student z Wilna, Germaniski".

 

Nic dziwnego, że dzielny kronikarz mógł wreszcie zanotować 

z satysfakcją, że „dwa trupy, przeszło stu ciężko pobitych, któ-
rych musiano zabrać na izbę chorych - oto krwawy plon zebrany 
9 maja przez siepaczy Berezy".

 

Nie  zamierzam  bronić  metod  stosowanych  w  Berezie  Kar-

tuskiej. Bez wątpienia były okrutne, a obóz jest ciemną plamą na 
dziejach  Drugiej  Rzeczypospolitej.  Ale  zwróćmy  uwagę,  że  w 
tym  czasie  na  moskiewskiej  Łubiance  (i  w  setkach  innych 
sowieckich  więzień)  działy  się  rzeczy  jeszcze  potworniejsze,  a 
ich  ofiarami  padali  z  reguły  lojalni  obywatele  państwa  sowiec-
kiego.  Do  Berezy  natomiast  trafiali  przeciwnicy  panującego 
porządku prawnego, planujący jego obalenie siłą. I to nie tylko 
komuniści. Ale Podhajecki i wielu innych i tak miało szczęście. 
Gdyby nie izolacja w Berezie, mogliby otrzymać zaproszenie  z 
Kremla i zakończyć swoją działalność z kulą w potylicy. Warto 
pamiętać,  że  taki  los  spotkał  niemal  w  całości  kierownictwo 
Komunistycznej  Partii  Polski.  Natomiast więźniowie Berezy po 
zwolnieniu  z  obozu  (co  u  Sowietów  było  raczej  niemożliwe) 
mogli „zwierać pięści" i „wrócić do szeregu", aby „walkę podjąć 
na nowo". A dla tych, co przeżyli drugą wojnę światową, pobyt 
w „sanacyjnym obozie koncentracyjnym" stanowił godny

 

background image

296 

Zamach na Pierackiego i Bereza Kartuska 

chwały element biografii politycznej, znacznie ułatwiający karie-
rę w elicie PRL.

 

W jednym Podhajecki miał rację, najgorzej traktowano w Bere-

zie komunistów, znacznie lepiej wiodło się Ukraińcom. Zapewne 
dlatego zachowane wspomnienia nacjonalistów są zdecydowanie 
bardziej wyważone:

 

„Bezwarunkowo Berezy - pisał Edward Wreciona - nie można 

zestawiać z Sołowkami czy też Oświęcimiem, ale osiedlem wy-
poczynkowym nie była. Uważam, że głównym błędem chrzest-
nych  ojców  Berezy  było  ograniczenie  deportowanych  do  elity 
organizacyjnej OUN. Tych niespełna dwustu nacjonalistów stwo-
rzyło tak zwarty moralnie blok, że wszystkie próby »reedukacji« 
ze strony administracji obozowej musiały załamać się".

 

Podobne zdanie miał przedstawiciel sfer rządowych, Kazimierz 

Świtalski:

 

„Dla Ukraińców podejrzanych o należenie do Ukraińskiej Or-

ganizacji Wojskowej  obozy absolutnie się już nie nadają,  gdyż 
one tylko dadzą sposobność tym ludziom do zorganizowania się 
tajnego. Pozostaje więc tylko jeden środek użycia obozów, pole-
gający na tym, że przy jakiejś bardzo ostrej demonstracji antyrzą-
dowej, w której sprawcy bezpośredni byliby trudni do wyśledze-
nia, należy środowisko, z którego wyszła demonstracja, wsadzić 
do obozu izolacyjnego. Używać jednak tego środka w ogóle na-
leży bardzo ostrożnie".

 

Komuniści byli fanatykami, niedostrzegającymi niczego poza 

własną ideologią i  poleceniami  z Kremla, endeków przewinęło 
się przez cały okres istnienia obozu zaledwie siedemdziesięciu. 
Natomiast  „resocjalizacja"  w  przypadku  Ukraińców  nie  przy-
niosła efektów, a niektórzy z nich nie uważali czasu spędzonego 
w Berezie za stracony:

 

„Mnie i większości kolegów - pisał Włodzimierz Makar - naj-

bardziej podobały się dzieła Piłsudskiego. [...] Z przyjemnością 
czytaliśmy jego wskazówki o sposobach fabrykowania i kolpor-
towania bibuły i uwagi na temat uzbrojenia. W rozmowach, ja-

 

background image

Kontrowersje 

297 

kie  następnie  prowadziliśmy,  porównywaliśmy  metody  polskiej 
rewolucyjnej  organizacji  z  naszymi.  Dla  wielu  z  nas  lektura  ta 
stanowiła naukę i nie odrzuciliśmy jej".

 

To nie był odosobniony przypadek. Wygląda na to, że działacze 

OUN rzeczywiście mieli czas, aby pilnie korzystać z biblioteki 
obozowej.

 

„Administracja obozu  - potwierdzał Wreciona  - była zachwy-

cona naszą pilnością w studiowaniu książek, wśród których nie 
brakło pełnego wydania dzieł Piłsudskiego. To zupełnie tak, jak-
by złodziejom na czas ich pobytu w więzieniu dano do dyspozy-
cji fachową literaturę".

 

W relacjach Polaków osadzonych w Berezie brakuje raczej in-

formacji o korzystaniu z księgozbioru obozowego. Należy wątpić, 
aby Ukraińcy byli pod tym względem uprzywilejowani, zapewne 
poziom represji w obozie ulegał wahaniom. Wreciona podawał 
zresztą że ze względu na rozluźnienie rygorów, w pewnym mo-
mencie wymieniono niemal połowę personelu.

 

Obaj  ukraińscy  więźniowie  zachowali  trzeźwy  stosunek  do 

miejsca odosobnienia:

 

„To dziwne - pisał Wreciona - Bereza Kartuska nie była prze-

cież miejscem wypoczynkowym i została ciemną plamą na pol-
sko-ukraińskich  stosunkach.  A  jednak  trudno  mi  przypomnieć 
sobie nazwiska notorycznych sadystów".

 

Podhajecki nie miał z tym problemów.

 

„Jakby nie była głupia i okrutna Bereza - potwierdzał Makar - 

jakich  by  nie  stosowano  perfidnych  metod  dla  złamania  poli-
tycznej  świadomości  elementów antypaństwowych, nie zanoto-
wałem ani jednego wypadku śmierci. Łamano duszę czasem przy 
pomocy fizycznych środków, ale nie niszczono ludzi".

 

Wyjątkowo rozsądną (jak na komunistę) opinię na temat obozu 

przedstawił Czesław Domagała:

 

„Nie był on [obóz] miejscem zagłady, jakimi była większość 

obozów  hitlerowskich,  ale  był  ośrodkiem  wyrafinowanego  ter-
roru, przy pomocy bezprzykładnego bicia, katorżniczej pracy,

 

background image

298 

Zamach na Pieracklego i Bereza Kartuska 

ćwiczeń fizycznych przekraczających siły człowieka, nieustan-

nego maltretowania tak pod względem fizycznym, jak i moral-
nym".

 

Podhajecki  był w Berezie  w 1936 roku.  W  następnym  roku 

większość izolowanych komunistów podpisała lojalkę i wyszła 

na wolność. Najwyraźniej kolejne transporty polskich bolszewi-

ków nie były już tak niezłomne.

 

Ważny instrument polityki wewnętrznej

 

Obóz został ewakuowany  po agresji sowieckiej 17 września 

1939 roku. I chociaż Bereza miała przypaść w udziale ZSRR, to 

jako pierwsi wkroczyli tam Niemcy. Zastali pusty obóz, podobno 
znajdowali się tam tylko nieliczni z ich rodaków, którzy pozostali 

na miejscu ze względu na stan zdrowia.

 

Dla okupantów funkcjonariusze obozu stanowili łakomy ką-

sek, a ich zeznania miały stanowić dowód na degenerację całego 
systemu politycznego RR Hitlerowcy byli zainteresowani dowo-

dami na prześladowanie rodaków, Sowieci  -  komunistów oraz 

Białorusinów i Ukraińców.

 

Plany agresorów nie powiodły się, ale pilnie poszukiwano per-

sonelu obozowego. Większość strażników pochodziła z Kresów, 

dlatego z reguły wpadali w ręce NKWD. Uwięzieni w Ostaszko-

wie wiosną 1940 roku zostali wymordowani w Twerze. Kamala--

Kurhański trafił do Oświęcimia, którego nie przeżył.

 

Aresztowany  przez  Sowietów  został  Kozłowski,  za  którego 

urzędowania powstał obóz. Była to cenna zdobycz, chociaż funk-

cjonariusze NKWD byli zawiedzeni niewielką liczbą komuni-

stów izolowanych w czasach jego premierostwa.

 

„W  Berezie  Kartuskiej  -  wspominał  Kozłowski  -  za  mego 

urzędowania znajdowało się około 200 »odosobnionych«, a każ-

da sprawa po trzech miesiącach musiała być na nowo rozpatry-

 

background image

Ważny instrument polityki wewnętrznej 

299 

wana. Nie dawało to podstawy do wewnętrznej propagandy w 

ustroju sowieckim. Mego śledczego interesowało tylko, ilu w Be-

rezie siedziało komunistów, a gdy dowiedział się, że było ich 38, 
to liczba ta mu wcale nie zaimponowała i uznał, że sprawa nie 

nadaje się do szerszego traktowania".

 

Losami obozu interesowały się również polskie władze emi-

gracyjne. Specjalnie powołana komisja (tzw. komisja Winiarskie-

go), badająca przyczyny klęski wrześniowej, nie ograniczała się 

wyłącznie do spraw wojskowych. Przesłuchiwano nie tylko ofi-

cerów, ale również działaczy politycznych. Intencją rządu Wła-

dysława Sikorskiego było skompromitowanie sanacji, a sprawa 

Berezy doskonale się do tego nadawała. Z drugiej strony polskie 

władze emigracyjne zorganizowały we Francji (następnie prze-

niesiony do Wielkiej Brytanii) obóz odosobnienia dla oficerów 

i polityków związanych z sanacją. Uznano ich za szkodliwych 

dla nowego rządu, wobec czego izolowano. Sposoby sprawowa-
nia  władzy  bywają  zaraźliwe,  a  opozycja,  przejmując  władzę, 

często kopiuje pomysły poprzedników. Chociaż oczywiście me-

tody ekipy Sikorskiego nie były tak brutalne jak sanacji.

 

Bereza Kartuska do dzisiaj wzbudza skrajne emocje. W ramach 

dyskusji  wysuwana jest  kwestia odpowiedzialności poszczegól-

nych osób (w tym Piłsudskiego), jak również skuteczności tej for-

my polityki wewnętrznej. Wiadomo że Marszałek zgodził się na 

rok istnienia obozu. Zmarł jednak w maju 1935 roku i nie znamy 
jego opinii na temat dalszego funkcjonowania Berezy. Władze 

RP nie zrezygnowały jednak z pomysłu, obóz okazał się wygod-

nym narzędziem sprawowania władzy. A przynajmniej znacznie 

to ułatwiał. Nie bez powodu ostatni premier Drugiej Rzeczypo-

spolitej, Felicjan Sławoj-Składkowski pisał po latach:

 

,3ereza była niepopularnym i przykrym, lecz pożytecznym na-

rzędziem ochrony całości i spoistości Państwa w wypadkach, gdy 

władze sądowe nie mogły wkraczać dla braku możności ujawnia-

nia dowodów winy, ze względu na tajne popieranie winowajcy

 

background image

300 

Zamach na Plerackiego i Bereza Kartuska 

przez Niemców lub Sowiety. Unikaliśmy w ten sposób mnóstwa 

procesów politycznych, które nie pomagały, a raczej szkodziłyby 
Polsce".

 

Składkowski był wyjątkowo szczery, jaki rząd nie chciałby mieć 

podobnych możliwości? Mackiewicz zauważył złośliwie, że pre-

mier uznawał dwa sposoby sprawowania polityki wewnętrznej: 

zbiórkę publiczną i Berezę. Inna sprawa, że wileński publicysta 

w  ogóle  nie  przepadał  za  Składkowskim,  snując  analogie  po-

między jego osobą a Sienkiewiczowskim wachmistrzem Soro-

ką. Uważał, że dzielny Soroka też zapewne zwariowałby, gdyby 
ustanowiono go kanclerzem Rzeczypospolitej. I faktycznie nie-

które wypowiedzi Sławoja-Składkowskiego na temat Berezy nie 

najlepiej świadczyły o jego procesach myślowych:

 

„No widzicie - mówił w senacie - że w Polsce jest coraz lepiej, 

jest jakaś sprawiedliwość. To nie to co więzienie, gdzie człowiek 

się wyspał i wypoczął. Tu jest porządek".

 

Andrzej Garlicki w niezwykle trafny sposób podsumował zna-

czenie obozu w ostatnich latach Drugiej Rzeczypospolitej:

 

„Motyw  użyteczności  Berezy  w  zwalczaniu  obcych  agentur 

pojawia się dopiero po klęsce wrześniowej. W wywodzie Skład-

kowskiego  odczytać  wszakże  można  podstawową  przyczynę 

utrzymania Berezy. Pozwalała ona, bez wikłania się w procedury 

sądowe, pacyfikować przeciwników politycznych. Z tym, że nie-

koniecznie trzeba ich było wysyłać do Berezy. Wystarczało, że 

istniała".

 

Nie zmienia to jednak faktu, że istnienie obozu jest wyjątkowo 

ciemną kartą dziej ów Drugiej Rzeczypospolitej. Kraju, który miał 

być demokratyczny, a w latach 30. coraz mniej z demokracją miał 

wspólnego. I chociaż apologeci Piłsudskiego mogą twierdzić, 

że zgodził się na istnienie obozu jako rocznego eksperymentu, 

nie zmienia to sytuacji, że Bereza również obciąża jego pamięć. 

I wpisuje się w listę tragicznych posunięć Marszałka w polityce 

wewnętrznej, takich jak przewrót majowy czy Brześć.

 

background image

Ważny instrument polityki wewnętrznej 

301 

Obrońcy Drugiej Rzeczypospolitej podnoszą, że w innych kra-

jach  europejskich  działo  się  jeszcze  gorzej,  że  dyktatura  zapa-

nowała nad kontynentem, że takie były czasy. I na pewno mają 

rację, chociaż przykład Czechosłowacji, jedynego demokratycz-

nego kraju w Europie Środkowej, pokazuje coś innego. Ale czy 

to przypadek, że Czechosłowacja jako jedna z pierwszych padła 

ofiarą hitlerowskiej agresji? I że nie oddano w jej obronie żadnego 

strzału?

 

background image

Rozdział 10

 

OSTAT

N

I ZAJAZD 

MA 

L

ITWIE

 

background image

Generał Dąb-Biernacki w akcji

 

Czternastego lutego 1938 roku inspektor armii w Wilnie, ge-

nerał dywizji Stefan Dąb-Biernacki wydał rozkaz dla podległych 

oddziałów stacjonujących w okolicach miasta. Zażądał niezwłocz-

nego przysłania do kasyna 1. pułku piechoty po dwóch oficerów 

w mundurach, uzbrojonych w szable i broń krótką. Kiedy ofice-

rowie pojawili się w kasynie, przemówił do nich dowódca pułku 

pułkownik Kazimierz Burczak. Ogłosił, że w skandaliczny sposób 

obrażono pamięć zmarłego marszałka Piłsudskiego i z rozkazu ge-

nerała Biernackiego oficerowie mają wymierzyć sprawiedliwość.

 

„Z zebranych oficerów - zeznawał major Arnold Jaśkowski - po-

tworzył kilka patroli, mam wrażenie, że około 10, na czele posta-

wił dowódców i każdemu z poszczególnych patroli dał pułkownik 

Burczak określone zadanie do wykonania: jedne patrole otrzymały 

jako zadanie zamknięcie ulic wiodących do redakcji »Dziennika 

Wileńskiego«, strzeżenie wejść wiodących do redakcji od strony 

ulicy, inne znowuż patrole otrzymały polecenia zamknięcia ulic 

i niedopuszczania doń ludzi w rejonie zamieszkania profesora Cy-

wińskiego. Specjalne znowuż patrole otrzymały zadanie udania 

się  do  redakcji  »Dziennika  Wileńskiego«,  zdemolowania  urzą-

dzeń drukarni tego dziennika i pobicia zajętych tam pracowników, 

wreszcie  inny  jeszcze  patrol  otrzymał  polecenie  wtargnięcia  do 

mieszkania Cywińskiego i pobicia go w jego mieszkaniu. Wszyst-

kie patrole otrzymały do dyspozycji samochody ciężarowe".

 

background image

306 

Ostatni zajazd na Litwie 

Generał Stefan Dąb-Biernacki 

Celem  miała  być  redakcja  en-

deckiego  „Dziennika  Wileńskie-
go" i prywatne mieszkanie wykła-
dowcy  Uniwersytetu  Wileńskiego 
-  Stanisława  Cywińskiego.  Dwa 
tygodnie  wcześniej  docent  zamie-
ścił na łamach „Dziennika Wileń-
skiego"  recenzję  książki  Melchio-
ra  Wańkowicza  COP.  Ognisko 
sity.  Centralny  Okręg  Przemysło-
wy.  
Na  swoje  nieszczęście  wdał 
się w polemikę z opinią zmarłego 
Marszałka  (słynne  porównanie 

Polski do  obwarzanka), używając  określenia „kabotyn".  Nie  wy-
mienił zresztą Piłsudskiego z nazwiska, ale to nie było potrzebne. 
Późnym  wieczorem  oficerowie  wyruszyli  do  akcji.  Jeden  z  pa-
troli, dowodzony przez majora Czesława Mierzejewskiego, udał 
się  do  mieszkania  Zygmunta  Fedorowicza,  redaktora  odpowie-
dzialnego „Dziennika Wileńskiego". Fedorowicz był osobą zna-
ną w Wilnie, przez lata pracował na stanowisku wizytatora szkół 
średnich,  cieszył  się  powszechnym  szacunkiem.  Oficerowie  nie 
zastali  go  w  domu (był na posiedzeniu Rady Miejskiej) i po  go-
dzinnym oczekiwaniu skierowali się do redakcji.

 

Zdecydowanie mniej szczęścia miał autor nieszczęsnej recen-

zji. Cywiński był chory, leżał w łóżku i stał się łatwą ofiarą. Został 
dotkliwie  pobity  na  oczach  żony  i  córki.  Po  wyjściu  oprawców 
wezwano pogotowie, a po opatrzeniu Cywiński udał się do redak-
cji, gdzie po raz drugi wpadł w ręce bandytów w mundurach.

 

Inne patrole bowiem nie próżnowały. Zdemolowano drukarnię 

dziennika, ciężko pobito redaktora naczelnego Aleksandra Zwie-
rzyńskiego.

 

 

background image

Osoby dramatu 

307 

„Bito go w ten sposób - zeznawał mecenas Tadeusz Kiersnow-

ski - że kilku trzymało Zwierzyńskiego za ręce, a jeden z ofice-
rów okładał go kolbą rewolweru po twarzy i po głowie. W czasie 
tego bicia stłuczono binokle Zwierzyńskiemu".

 

Poturbowana  została  również  Zofia  Kownacka,  która  chciała 

Zwierzyńskiemu podać szklankę wody. Uderzona przez jednego 
z oficerów zemdlała.

 

W tym  czasie do redakcji przyszedł  powracający z sesji rady 

miejskiej  Zygmunt  Fedorowicz.  Ostrzeżony  ukrył  się  wśród  ze-
cerów, ale został rozpoznany.

 

„Wówczas go wyciągnięto, obalono na ziemię i dotkliwie sko-

pano  nogami.  W  tym  zamieszaniu  poturbowano  również  dozor-
czynię tego domu i jeszcze jednego studenta, który tam zupełnie 
przypadkowo się znajdował".

 

Wreszcie przybyła policja, której towarzyszył miejscowy staro-

sta. Urzędnik przywitał się z oficerami i polecił niezwłocznie osa-
dzić w więzieniu: Cywińskiego, Zwierzyńskiego i Fedorowicza. 
Na polecenie prezesa Sądu Apelacyjnego w Wilnie Józefa Przyłu-
skiego zostali aresztowani, a ze względu na stan zdrowia przenie-
sieni do szpitala więziennego. W taki barbarzyński sposób generał 
dywizji Dąb-Biernacki czcił pamięć marszałka Piłsudskiego.

 

Osoby dramatu

 

Stefan Dąb-Biernacki miał za sobą piękną kartę bojową. Służył 

w  I  Brygadzie  Legionów,  w  1917  roku  był  kapitanem,  podczas 
kryzysu przysięgowego został internowany w Beniaminowie. W 
czasie  wojny  z  bolszewikami  odznaczył  się  podczas  walk  na 
Ukrainie:

 

„Dowodząc tam batalionem, pułkiem, małym zgrupowaniem 

- pisał Marian Romeyko - odznaczył się i w późniejszym okre-
sie wojny. Zyskał sobie opinię jednego z najbardziej walecznych.

 

background image

308 

Ostatni zajazd na Litwie 

Stanowił typ dowódcy batalionu lub pułku »śmierci«. Po wojnie 
został odznaczony jako jeden z trzech oficerów w całej armii Or-
derem Virtuti Militari V, IV i III klasy".

 

W rzeczywistości Dąb-Biernacki  już w 1920 roku został do-

wódcą 1. dywizji piechoty. Po zakończeniu wojny szybko awan-
sował,  promocję generalską otrzymał  w wieku zaledwie 34 lat. 
W  karierze  pomogło  mu  pochodzenie  z  I  Brygady  i  wzorcowy 
życiorys oficera tej formacji. Otoczony sławą wojenną, był przed-
miotem podziwu młodszych oficerów, w armii ,już nie patrzono, 
lecz wpatrywano się w niego". Ukoronowaniem kariery stało się 
mianowanie go inspektorem armii w Wilnie i awans do stopnia 
generała dywizji. Miał wówczas 40 lat.

 

Nikt  nie  odmawiał  Biernackiemu  talentów  wojskowych,  jed-

nak jego umiejętności ograniczały się do raczej niskiego szcze-
bla dowodzenia. Romeyko zauważył, że „pozostawał faktycznie 
nadal  dowódcą batalionu i  nie wyszedł  poza ten  zakres wiedzy 
taktycznej". W Wilnie szybko „stał się pośmiewiskiem starszych 
oficerów  dyplomowanych,  zwłaszcza  tych,  co  jedli  zupę  z  nie-
jednej  menażki  generalskiej".  Jego  „poglądy  i  horyzonty  »ope-
racyjne«  były,  delikatnie  mówiąc,  kompromitujące,  jeśli  nie 
szkodliwe. Nie sięgały szczebla nie tylko dowódcy armii, lecz i 
dowódcy  dywizji".  Potwierdziły  to  manewry  nad  Lida,  kiedy 
Dąb udał się na pierwszą linię i nie utrzymywał łączności przez 
cały dzień. Zajmował się „natarciem osobiście, wydawał doraźne 
rozkazy, nieskoordynowane ze sztabem". Nie potrafił zrozumieć 
istoty  roli  dowódcy  dużego  zgrupowania,  uważając,  że  wszyst-
kiego  powinien  doglądać  osobiście.  Nie  dostrzegał,  że  osobista 
odwaga i zaangażowanie nie zawsze są najważniejszymi zaletami 
dowódcy.

 

Stefan Rowecki  uważał,  że metody stosowane przez Biernac-

kiego na ćwiczeniach „prowadzą do ogłupiania zarówno kierow-
ników,  jak  i  uczestników  ćwiczeń".  A  sam  generał  jest  typem 
„dowódcy armii w wykonywaniu na przykład brutalnego, ści-

 

background image

Osoby dramatu 

309 

śle określonego zadania, na przykład przełamania lub obrony za 
wszelką cenę".

 

Juliusz Rómmel wyrażał się o Biernackim jeszcze gorzej. Uzna-

wał go za „warchoła na dużą skalę", zarzucając mu, że „nie chce 
się uczyć", mając siebie samego za wystarczający autorytet:

 

„Pewny siebie i swoich »doświadczeń«, zarozumiały, nieuzna-

jący żadnych nowych technicznych osiągnięć na Zachodzie, któ-
re nawet wyśmiewał i którymi pogardzał. Uważał, że tylko on ma 
rację i tylko on zna wojnę".

 

Biernacki (jak większość oficerów legionowych) nigdy nie od-

był  regularnych  studiów wojskowych,  nie  miał  wiedzy  taktycz-
nej.  Zastępował  to  improwizacją  na  polu  walki,  co  nie  zawsze 
bywa  najlepszym  rozwiązaniem.  Nie  doceniał  znaczenia  broni 
pancernej i lotnictwa, głosił archaiczne poglądy na temat taktyki 
piechoty. Uważał, że piechota powinna atakować umocnione po-
zycje przeciwnika nawet bez wsparcia artyleryjskiego. A to cofa-
ło sposób prowadzenia wojny do XIX stulecia.

 

Charakter Biernackiego również pozostawiał wiele do życzenia. 

Romeyko zarzucał mu „tupet, zarozumialstwo i pewność siebie", 
które  wraz  z  „tępotą  ogólną"  tworzyły  wybuchową  mieszankę. 
Generał uważał armię za najważniejszą instytucję, za przewod-
nią siłę narodu. W Wilnie zachowywał się nie jak dowódca woj-
skowy, ale jak carski generał-gubernator. Chciał rządzić miastem 
i okolicą, nie zwracając uwagi na cywilne instytucje. Nie mogąc 
doczekać się wojny, realizował się w działaniach, które nie przy-
nosiły mu chwały.

 

Pod znakiem zapytania stała również jego uczciwość finanso-

wa.  Wprawdzie  nie  udowodniono  mu  malwersacji,  ale  jego  ro-
dzony brat był zamieszany w aferę z budową koszar w Helleno-
wie (na Wileńszczyźnie), a generał brał w tym udział.

 

„Niewielu było wtajemniczonych - wspominał Romeyko - w 

szczegóły  tej  transakcji:  inżynier  Biernacki  [właściwie  jego 
firma - S.K.] otrzymał zlecenie na budowę na skutek starań

 

background image

310 

Ostatni zajazd na Litwie 

i  nacisków  ze  strony  [...]  generała  Stefana  Dęba-Biernackiego, 
dowódcy 1. dywizji piechoty Legionów w Wilnie, kawalera Or-
deru Virtuti Militari III, IV i V klasy i [...] rodzonego brata inży-
niera Biernackiego. Szczegóły te nigdy zapewne nie wyszłyby na 
światło dzienne, nie dotarłyby do społeczeństwa, nie stałyby się 
obiektem rozważań, [...] gdyby budowa wykończona została na 
czas i zgodnie z umową".

 

Wprawdzie  trudno  wskazać  zlecenie  budowlane,  które  „wy-

kańczane jest na czas i zgodnie z umową", ale w tym przypadku 
sprawa była wyjątkowo delikatna. Już po kilku miesiącach zaczę-
ły napływać meldunki wskazujące na nierzetelność wykonawcy. 
Przeprowadzona  inspekcja  wykazała  „niefachowość  i  niesolid-
ność",  co  więcej,  „fundamenty  w  wielu  miejscach  pozapadały 
się",  czego  przyczyną  było  użycie  „nieodpowiedniego  materia-
łu".  Nadzorujący  inwestycję  pułkownik  Siestrzeńcewicz  wyraź-
nie stwierdził, że nie ma żadnego wpływu na wykonawcę, gdyż 
ten ma „za silne plecy".

 

Zgodnie  z  panującymi  obyczajami  wykonawca  otrzymywał 

poważne zaliczki na poczet realizacji umowy. Tym razem sprawa 
zakończyła się procesem sądowym, w którym ucierpiał autorytet 
generała. A przy okazji środowiska legionowego i armii.

 

Ofiara  brutalności  generała  Biernackiego  -  Cywiński  był  po-

stacią  doskonale  znaną  w  Wilnie.  Absolwent  Uniwersytetu  Ja-
giellońskiego,  współzałożyciel  harcerstwa,  przed  wybuchem 
pierwszej  wojny  światowej  pracował  jako  nauczyciel  języka 
polskiego  w  rosyjskim  gimnazjum  Winogradowa.  Ogromny 
wielbiciel Mickiewicza, usiłował miłość do wieszcza zaszczepić 
u swoich uczniów. Był człowiekiem niezwykle wrażliwym, po-
trafiącym  zareagować  płaczem  na  złe  zachowanie  klasy.  Sta-
nisław  Cat-Mackiewicz  (jeden  z  uczniów  tej  niesfornej  klasy) 
wspominał,  że  wywarło  to  nieprawdopodobne  wrażenie  na 
uczniach,  aż  wreszcie  „ktoś  wstał  i  w  imieniu  całej  klasy 
przeprosił".

 

background image

Kabotyn i obwarzanek 

311 

Podczas okupacji niemieckiej przejawiał dużą aktywność:

 

„Cywiński - pisał Mackiewicz - nie tylko zorganizował gim-

nazjum  z  językiem  wykładowym  polskim,  którego  dyrektorem 
został Kościałkowski i w którym zdałem egzamina maturalne, ale 
zorganizował Kursa Naukowe, coś w rodzaju uniwersytetu, gdzie 
wykładał oczywiście Mickiewicza i miał wykładać Słowackiego, 
ale Niemcy te Kursa zamknęli".

 

Interesująco prezentowały się jego poglądy polityczne, co na-

biera szczególnego znaczenia w świetle późniejszych wydarzeń:

 

„Jeszcze za czasów rosyjskich mówił nam na lekcjach o nie-

podległości, o ruchu strzeleckim. Wspominam o tym specjalnie 
ze względu na późniejsze jego przeżycia, które go spotkały [...]. 
Sądzę, że nigdy nie był tak szczęśliwy jak wtedy, kiedy głodny i 
ubogi mógł przy świecach wykładać o Mickiewiczu, w czasach, o 
których nikt jeszcze nie wiedział, co nam przyniosą".

 

Pozostał  zwolennikiem  Piłsudskiego  do  przewrotu  majowego. 

Wówczas uznał, że Marszałek ma „ręce brudne od krwi" i zbliżył 
się do endecji. Wtedy ostatecznie rozeszły się drogi jego i Mac-
kiewicza. Mackiewicz bowiem pozostał konserwatystą ale nigdy 
nie ukrywał fascynacji osobą Marszałka.

 

Kabotyn i obwarzanek

 

Kilka  miesięcy  przed  opisywanymi  wydarzeniami  Ksawery 

Pruszyński  przypomniał,  że  Piłsudski  wygłosił  kiedyś  w  jego 
obecności opinię, że „Polska jest jak obwarzanek. Wszystko co 
najlepsze na Kresach, a w środku pustka". Teraz Cywiński, recen-
zując książkę Wańkowicza, napisał:

 

„Wańkowicz [...] daje szereg żywych obrazków tego,  co wi-

dział, no i czego nie widział, ale co ma podobno powstać w czasie 
najbliższym w tym sercu Polski, zadając kłam słowom pewnego 
kabotyna, który mawiał o Polsce, że jest jak obwarzanek: tylko to

 

background image

312 

Ostatni zajazd na Litwie 

coś warte, co jest po brzegach, a w środku pustka" [podkreślenie 
- S.K.]

 

Początkowo  recenzja  Cywińskiego  pozostała  w  Wilnie  nie-

zauważona. Nie zwróciła na nią uwagi cenzura, nie mówiąc już 
o  otoczeniu  generała  Biernackiego.  Sprawa  zapewne  nigdy  nie 
wyszłaby na światło dzienne, gdyby nie artykuł w warszawskim 
dwutygodniku  „Naród  i  Państwo".  Anonimowy  autor  oskarżył 
Cywińskiego o pohańbienie pamięci tego, „którego trumnę Pre-
zydent odprowadził na Wawel". Nigdy nie ustalono, kto był auto-
rem artykułu - oskarżano Wańkowicza. Ten gorliwie zaprzeczał, 
możliwe, że faktycznym autorem był redaktor naczelny Bogusław 
Srocki. Wańkowicz pozostawał zresztą z nim w jak najlepszych 
stosunkach i mógł go zainspirować do napisania tekstu.

 

Wydarzenia  potoczyły  się  szybko.  Czternastego  lutego  1938 

roku egzemplarz „Narodu i Państwa" znalazł się na biurku Bier-
nackiego - artykuł zakreślono na czerwono, aby generał przypad-
kiem go nie przeoczył. Liczono na brutalną reakcję Biernackiego, 
ale jego mordercze instynkty zaskoczyły wszystkich.

 

Jedno trzeba przyznać generałowi, działał niezwykle sprawnie. 

Ale do pobicia bezbronnych wymagane są mniejsze kwalifikacje 
niż do prowadzenia działań na polu bitwy. A Biernacki miał oka-
zję udowodnić to we wrześniu 1939 roku.

 

Rozwścieczony  generał  zamierzał  początkowo  wykorzystać 

władze cywilne. Bezskutecznie poszukiwał telefonicznie wojewo-
dy Ludwika Bociańskiego i naczelnika wojewódzkiego wydziału 
bezpieczeństwa Mariana Jasieńskiego. Wreszcie zdecydował się 
wziąć sprawę we własne ręce. A że jego horyzonty umysłowe nie 
były zbyt szerokie, to rozkazy generała ograniczyły się do najpry-
mitywniejszych form reakcji.

 

Kiedy Cywiński wraz z kolegami zostali już osadzeni w szpi-

talu więziennym, odnalazł się naczelnik Jasieński. Wezwany do 
generała  usłyszał  polecenie  wysłania  aresztowanych  do  Berezy 
Kartuskiej oraz zamknięcia „Dziennika Wileńskiego". Jasieński

 

background image

Kabotyn i obwarzanek 

313 

zachował  zimną krew, stwierdzając, że  w Berezie internuje się 
obywateli  wyłącznie  na  rozkaz  ministra  spraw  wewnętrznych, 
natomiast decyzję o zamknięciu  gazety może podjąć tylko sąd. 
Opór naczelnika spowodował atak furii generała, który „głosem 
niezwykle podniesionym oświadczył, że on tu rozkazuje, z sądem 
załatwi sam".

 

Nie należy specjalnie potępiać sędziego Przyłuskiego za nakaz 

aresztowania  dziennikarzy.  Uratował  ich  przed  internowaniem, 
albowiem  Dąb-Biernacki,  lekceważąc  prawo,  wydałby  rozkaz 
podwładnym odstawienia ich do Berezy. A do obozu łatwiej tra-
fić, niż z niego wyjść.

 

Inna  sprawa,  że  podstawa  prawna  zatrzymania  dziennikarzy 

była  mocno  problematyczna.  Prawo  polskie  nie  przewidywało 
przestępstwa obrazy pamięci marszałka Piłsudskiego. W kodek-
sie karnym istniało wprawdzie przestępstwo „obrazy narodu pol-
skiego"  i  artykuł  Cywińskiego  zakwalifikowano  w  ten  sposób. 
Problemem  było  jednak  to,  że  dziennikarz  nigdzie  nie  użył  na-
zwiska zmarłego Marszałka. Ale tym zająć miał się sąd.

 

Brutalna  akcja  oficerów  spowodowała  natychmiastową  reak-

cję  młodzieży  wileńskiej.  Już  następnego  dnia  odbyły  się  de-
monstracje studenckie,* wznoszono okrzyki: „Precz z bandytami 
w  mundurach  oficerskich,  niech  żyją  Cywiński  i  Zwierzyński". 
Władze  zareagowały  aresztowaniami,  zorganizowano  również 
próbę  przekonania  rozgorączkowanych  studentów  do  poglądów 
oficerów. Bez skutku. W efekcie przywódcy młodzieży narodo-
wej: Piotr Kownacki, Stefan Łochtin i Witold Świerzawski zostali 
osadzeni w Berezie Kartuskiej.

 

Niesławną  rolę  odegrał  wojewoda  wileński  Bociański.  Mac-

kiewicz określił go jako „tępe, głupie i fałszywe indywiduum". 
Zauważył, że Bociański wprawdzie był „dobrym Polakiem", ale 
„z tego nie wynikało jeszcze, aby  był dobrym wojewodą". Bo-
ciański  nie  posiadał  kwalifikacji  właściwych  dla  tego  stanowi-
ska, co zresztą widać było po efektach jego pracy. A w sprawie

 

background image

314 

Ostatni zajazd na Litwie 

zamieszek  po  aresztowaniu  Cywińskiego  potwierdził  opinię 
Mackiewicza,  ostatecznie  zgodnie  z  obowiązującym  prawem  w 
Berezie  osadzano  na  rozkaz  ministra  spraw  wewnętrznych,  ale 
na wniosek wojewody.

 

Ustawa o ochronie Imienia Józefa Piłsudskiego

 

Wydarzeniami wileńskimi zajął  się  sejm. Już  17  lutego  1938 

roku posłanka z okręgu wileńskiego Wanda Pełczyńska wystoso-
wała  interpelację,  zdecydowanie  potępiając  protesty  młodzieży. 
Pani poseł zażądała od rządu „zadośćuczynienia głęboko obrażo-
nym uczuciom nie tylko całego Wilna, ale i wszystkich obywateli 
państwa polskiego, dla których Józef Piłsudski pozostanie po wsze 
czasy nietykalną personifikacją wielkości i godności Polski".

 

Czytając wypowiedzi polityków, można było odnieść wrażenie, 

że zagrożeniem porządku publicznego byli Cywiński i Zwierzyń-
ski, a nie bandyci w mundurach. Kult Piłsudskiego doprowadzo-
no jednak w Polsce do absurdalnych rozmiarów  - oto fragment 
wystąpienia senatora Władysława Malskiego podczas debaty w 
izbie wyższej parlamentu:

 

„Honor  służby  nakazuje  nam  reagować  bez  względu  na  to, 

kto, gdzie i jak uwłacza imieniu Komendanta. Nie jest istotą, czy 
mniej bili, czy dużo bili [...] reagować będziemy bez względu na 
to,  czy  wymiar  sprawiedliwości  będzie  działał  sprawnie,  czy 
mniej sprawnie. Serca nasze i honor żołnierski każą nam reago-
wać natychmiast".

 

To brzmiało jak aprobata bezprawia, a słowa padały z trybuny 

parlamentarnej.

 

Uczciwie trzeba przyznać, że pojawiały się również głosy bar-

dziej wyważone. Senator Tadeusz Petrażycki dowodził:

 

„Samosąd ta prymitywna forma wymiaru sprawiedliwości  w 

XX stuleciu godzi w autorytet, godzi w praworządność, sieje

 

background image

Ustawa o ochronie Imienia Józefa Piłsudskiego 

315 

anarchię w państwie [...]. Ci, którzy pozwolili sobie na ubliżenie 
pamięci Marszałka, siedzą na ławie podsądnych. Wyrażam pew-
ność, że władze wojskowe wyciągną konsekwencje wskazane w 
prawie  [...]  w  stosunku  do  tych,  którzy  pozwolili  sobie  wkro-
czyć na drogę samosądu".

 

Rząd  nie  zwlekał  i  15  marca  1938  roku  przedłożył  sejmowi 

projekt  ustawy  o  ochronie  Imienia  Józefa  Piłsudskiego,  Pierw-
szego Marszałka Polski. Wicemarszałek Bohdan Podoski popro-
sił posłów, aby nie odsyłali projektu do komisji (jak nakazywały 
przepisy). Uznał, że sprawa jest tak oczywista, że zbędne są do-
datkowe prace nad ustawą. Parlamentarzyści zgodzili się z mar-
szałkiem, natomiast poseł Bolesław Świedziński stwierdził:

 

„Zdać by się mogło, że zbędna jest w Polsce jakakolwiek usta-

wa o ochronie Imienia Józefa Piłsudskiego[...] samo imię JP pod 
szczególną ochroną znaleźć się musi. A to tym bardziej, że żyją 
jeszcze uprzedzenia, a nawet nienawiści ludzi małych, którzy nie 
rozumiejąc  Józefa  Piłsudskiego  [...]  uczucia  całego  narodu 
ośmielają się znieważać".

 

Wszelkie  granice  przekroczył  jednak  poseł  Michał  Wymy-

słowski, żądający zaostrzenia ustawy. Uznał, że przewidziana w 
projekcie  kara  5  lat  więzienia  jest  zbyt  łagodna,  proponując  jej 
zwiększenie do 15 lat!!! Resztki zdrowego rozsądku zachował na 
szczęście wicemarszałek Tadeusz Schaetzel, odmawiając przyję-
cia wniosku. Sejm jednogłośnie w pierwszym i drugim czytaniu 
przyjął rządowy projekt ustawy.

 

Siedemnastego  marca  jednomyślnie  przyjęła  ją  także  senacka 

komisja prawnicza, a sześć dni później zaaprobował senat. Głos 
zabrał premier Felicjan Sławoj-Składkowski:

 

„Gdy studiujemy życie i czyny bohaterów starożytnych, to zwy-

kle dowiadujemy się, że byli kochani przez wszystkich, że nikt nie 
ośmielał się wystąpić przeciw wielkości ich imienia. Jest to nie-
prawda. Wiemy, że kiedy rycerze wznosili na tarczach przyszłe-
go króla lub wodza, to w prawej ręce każdy trzymał obosieczny

 

background image

316 

Ostatni zajazd na Litwie 

miecz, aby karać tego, kto by się ośmielił targnąć na majestat i 
sprzeciwić  imieniu  pańskiemu.  Wysoka  Izbo!  Ta  ustawa  jest 
właśnie  tarczą,  na  której  cały  Naród  Polski  wznosi  Imię  Józefa 
Piłsudskiego wysoko ku słońcu i chwale wieczystej".

 

Generał Sławoj -Składkowski uchodził powszechnie za „weso-

łego zupaka", a jego bezkrytyczne uwielbienie dla osoby Józefa 
Piłsudskiego było powszechnie znane. Dał temu wyraz publicz-
nie w opublikowanych jeszcze przed wybuchem wojny Strzępach 
meldunków.  
To  ewenement  na  polskim  rynku  wydawniczym  - 
książka  urzędującego  premiera,  napisana  koszarową  polszczy-
zną, ukazująca go jako osobnika dumnego z faktu, że Piłsudski 
uważał  go za durnia. Ale nie bez powodu premier przeszedł  do 
historii naszego kraju jako gorliwy orędownik toalet przydomo-
wych (sławojek) i malowania płotów.

 

Prezydent podpisał ustawę 7 kwietnia 1938 roku i zakończył pro-

ces ustawodawczy. Od wejścia w życie dzieliła ją tylko publikacja 
w „Dzienniku Ustaw", co też stało się 13 kwietnia 1938 roku.

 

Dziennikarze przed sądem

 

Cywiński i Zwierzyński stanęli przed sądem oskarżeni o obrazę 

narodu polskiego. Prawo nie działało wstecz - nie mogli być są-
dzeni za złamanie nowej ustawy. Proces rozpoczął się 9 kwietnia 
1938 roku w Warszawie, oskarżał prokurator Stanisław Żeleński 
(bratanek Boya-Żeleńskiego, znany ze śledztwa w sprawie zabój-
stwa ministra Pierackiego), wśród obrońców znaleźli się najlepsi 
polscy  adwokaci  z Janem  Pierackim, Stefanem  Glaserem, Mie-
czysławem Engielem na czele.

 

Zainteresowanie było ogromne, aby dostać się na salę sądową 

potrzebne było  specjalne zaproszenie. Odpowiadający z wolnej 
stopy Zwierzyński miał kłopoty z wejściem, na nic zdało się tłu-
maczenie, że jako oskarżony nie potrzebuje zaproszenia. Dopiero 
interwencja prawników umożliwiła zajęcie mu miejsca na ławie

 

background image

Dziennikarze przed sqdem 

317 

oskarżonych. Cywiński nie miał podobnych problemów - z aresz-
tu dowiozła go karetka więzienna.

 

Był to jeden z najdziwniejszych procesów w dziejach Drugiej 

Rzeczypospolitej.  W  pierwszych  rzędach  dla  publiczności  za-
siedli  umundurowani  oficerowie  okręgu  wileńskiego,  wywiera-
jąc presję na skład sędziowski. Zresztą przewodniczący - sędzia 
Przybyłowski  -  nie  potrzebował  żadnych  nacisków.  Mecenas 
Stefan Glaser wspominał z odrazą:

 

„[...]  traktował  docenta  Cywińskiego,  którego  stan  zdrowia 

był opłakany, w sposób wprost ohydny. Podobnie nieprzyzwoicie 
odnosił się do obrońców, mówiąc do nich zawsze podniesionym 
głosem i co chwila odbierając im głos. Zwłaszcza nie wolno było 
wspomnieć o fakcie bicia oskarżonych".

 

Wyrok był z góry przesądzony, obrona przyjęła inną taktykę. 

Zgłoszono  wniosek  o  przesłuchanie  świadków  (profesorów 
Zdziechowskiego,  Pigonia,  Kościałkowskiego  i  redaktora  Mac-
kiewicza) mających przedstawić sylwetkę oskarżonego. Prokura-
tor zaprotestował, sędzia wniosek odrzucił.

 

Oskarżony zeznał, że nie uważał określenia „kabotyn" za ob-

raźliwe, albowiem posiada ono podobne znaczenie uczuciowe jak 
„filister" czy też „snob". Przybyłowski przerwał wywody Cywiń-
skiego, zwracając mu  uwagę, że nie prowadzi zajęć literackich. 
Ale  Cywiński  cytował  Mickiewicza,  podnosząc  kwestię  patrio-
tyzmu.  Sędzia Przybyłowski pozostał niewzruszony, stwierdza-
jąc, że „to bardzo wzniosłe, co profesor mówi", lecz odbierze mu 
głos, Jeżeli nie przestanie cytować Mickiewicza".

 

Cywiński dowodził, że pisząc recenzję książki Wańkowicza, 

nie miał na myśli Piłsudskiego. Obecny na sali Mackiewicz uwa-
żał, że jeżeli wykładowca „skłamał w sądzie, to na pewno pierw-
szy raz w życiu". Potwierdzał argumentację oskarżonego:

 

„Traf  zdarzył,  że  profesor  Cywiński,  pisujący  w  narodowym 

»Dzienniku Wileńskim«, polemizował ze mną na podobny temat 
[tzn. nieszczęsnego obwarzanka - S.K.]. Czytając więc książkę

 

background image

318

 

Ostatni zajazd na Litwie 

Wańkowicza,  zanotował  na  kartce  osobnej  »Strona  22«,  wyraz 
»obwarzanek«  i  dopisał  obok  mój  pseudonim  literacki  »Cat«  -
przynajmniej tak zeznawał w sądzie - i potem napisał w artykule 
sprawozdawczym o książce Wańkowicza, że »Polska nie jest jak 
obwarzanek,  jak  to  mawiał  pewien  kabotyn«  i  przy  tym  zdaniu 
jeszcze dodał w nawiasie »Stronica 22«. Pozory więc były silne, 
że miał na myśli Piłsudskiego, chociaż go nie wymienił - ja go-
tów jestem raczej tłumaczeniu się profesora Cywińskiego uwie-
rzyć, albowiem był to człowiek niezdolny do kłamstwa".

 

Mackiewicz zachował się z ogromną klasą. Chociaż zeznania 

Cywińskiego „nie mogły być mu miłe", to jednak bronił docenta. 
Bronił też wolności słowa w Polsce, chociaż sam był wielbicie-
lem Marszałka. A może przeczuwał, że też niebawem trafi do Be-
rezy za publiczne wypowiadanie własnego zdania?

 

Cywiński zeznawał, że nie miał zamiaru urazić pamięci Piłsud-

skiego:

 

„Byłem przekonany, że słowa te pochodzą od redaktora »Sło-

wa« Stanisława Mackiewicza, który w swym czasie w polemice 
ze mną pisał, że Małopolska dała Polsce wojsko, Wielkopolska 
pracę, Litwa rozmach, a Kongresówka wraz z Warszawą Messal-
kę i Kawecką".

 

Stanowisko  docenta  potwierdziła  świadek  Dagmara  Dwora-

kowska. Zeznała, że przed publikacją artykułu w „Gazecie Wileń-
skiej" rozmawiała z Cywińskim o Mackiewiczu. Cywiński obu-
rzał się na Mackiewicza, który napisał, że wszystko, co w Polsce 
wartościowe, pochodzi z Kresów.

 

Kontratak prokuratora był jednak skuteczny. Żeleński zażądał 

dołączenia do akt sprawy tekstu tajnej uchwały Sądu Oficerskie-
go  w  Grodnie  o  odmawianiu  satysfakcji  honorowej  członkom 
redakcji „Dziennika Wileńskiego" (pojedynki były oficjalnie za-
kazane!!!). Do tego jeszcze za dowód uznał rozkaz Dęba-Bier-
nackiego  zakazujący  wojskowym  prenumeraty  tej  gazety.  Sąd 
posłusznie wyraził zgodę.

 

background image

Dziennikarze przed sqdem 

319 

Nie  dopuszczono  do  debaty  nad  brutalnym  zachowaniem  ofi-

cerów. Sędzia Przybyłowski stwierdził, że ta „sprawa należy do 
innej jurysdykcji" i „tutaj nie pozwalał jej mieszać". I był w tym 
niezwykle konsekwentny.

 

Prokurator Żeleński zażądał surowych wyroków, uważając, że 

Cywiński rozmyślnie obraził pamięć zmarłego Marszałka:

 

„Jakże to się stało, że zwrot zapamiętano, a zapomniano auto-

ra? W Mackiewicza artykułach na podobny temat przeważa pier-
wiastek paradoksów, w powiedzeniu Marszałka pierwiastek obra-
zowości, dlatego zdaniem prokuratora pomyłka była niemożliwa. 
[...] Ja wnoszę, ażeby wobec Zwierzyńskiego, którego wina jest 
stwierdzona, była orzeczona kara bardzo surowa, a żeby wobec 
Cywińskiego orzeczono karę najwyższą".

 

Sąd posłusznie skazał Cywińskiego na trzy lata więzienia (naj-

wyższy  dopuszczalny  wyrok),  Zwierzyńskiego  uniewinniono. 
Odrzucono wniosek Cywińskiego o zwolnienie za kaucją do cza-
su uprawomocnienia się wyroku.

 

Wyrok wywołał oburzenie w kręgach inteligencji. Były rektor 

Uniwersytetu  Wileńskiego  Marian  Zdziechowski  napisał  do 
marszałka  Śmigłego-Rydza,  że  podobna  sprawiedliwość  istnieje 
tylko u Sowietów.

 

Apelacja zakończyła się połowicznym sukcesem. Zmniejszono 

Cywińskiemu wyrok o połowę, chociaż jeden z sędziów złożył 
votum separatum od orzeczenia - żądając uniewinnienia oskarżo-
nego. Z tego powodu miał później kłopoty, zresztą nie tylko on. 
Powołując się na ustawę o ochronie Imienia Józefa Piłsudskiego, 
oskarżono obrońców Cywińskiego i Zwierzyńskiego. Proces ad-
wokatów jednak się nie odbył, dochodzenie przerwała wojna.

 

Prokuratura nigdy nie postawiła w stan oskarżenia oficerów od-

powiedzialnych za wileński samosąd. Uznano, że sprawą powin-
na zająć się jurysdykcja wojskowa, ale armijni prawnicy unikali 
tematu. Kwestia oparła się o ministra spraw wojskowych, ale ten 
nie podjął decyzji, odsyłając sprawę bezpośrednio do Śmigłego-

 

background image

320

 

Ostatni zajazd na Litwie 

Melchior Wańkowicz 

-Rydza  (generalnego  inspektora  sił 
zbrojnych). Ten nie miał wątpliwości i 
zakazał postępowania karnego.

 

Opinia  publiczna  oskarżała  Wań-

kowicza  o  rozpętanie  afery.  Pisarz 
wydał  własnym  kosztem  książeczkę 
Odpowiadam  Cywińskim,  w  której 
starał  się  zadowolić  wszystkich. 
Kategorycznie  zaprzeczył,  że  jest 
autorem  artykułu  w  „Narodzie  i  Pań-
stwie",  ale  odciął  się  od  poglądów 
docenta. Wańkowicz  dbał  o dobre  re-

lacje z władzami, ale to normalne wśród artystów. Łaska czynni-
ków rządowych oznacza przecież dostatnie życie, uznanie i moż-
liwość tworzenia.

 

Były to jednak czasy Drugiej Rzeczypospolitej, ludzie inaczej 

traktowali pomówienia niż obecnie. Kiedy Artur Chojecki na ła-
mach „Gazety Warszawskiej" opublikował list, zapowiadając, że 
nie poda ręki Wańkowiczowi, ten wysłał do niego sekundantów. 
Zdecydowano się na pistolety i panowie spotkali się w ulubionym 
miejscu  warszawskich  pojedynkowiczow  -  ujeżdżalni  1.  pułku 
szwoleżerów. Wańkowicz okazał się lepszym strzelcem - poważ-
nie zranił przeciwnika, sam wychodząc z opresji bez szwanku. I 
ponownie  nikogo  nie  pociągnięto  do  odpowiedzialności  -  poje-
dynki uważano za honorowy sposób załatwiania sporów.

 

Melchior Zwycięzca

 

Cywińskiego zwolniono po pięciu miesiącach. Po zajęciu Wil-

na przez Sowietów został aresztowany, zmarł w łagrze dwa lata 
później. Zwierzyński przeżył wojnę, jako działacz Stronnictwa

 

 

background image

Melchior Zwycięzca

 

321 

Narodowego był sądzony w moskiewskim procesie „szesnastu". 
Otrzymał  wyrok  8  miesięcy  więzienia,  następnie  powrócił  do 
Polski, gdzie zmarł w 1958 roku.

 

Generał Dąb-Biernacki doczekał się wreszcie upragnionej woj-

ny i podczas kampanii wrześniowej wykazał się kompletną igno-
rancją. Podobno nawet zbiegł z pola walki w cywilnym ubraniu!!! 
Paweł  Wieczorkiewicz nie szczędził  ostrych słów, uważając, że 
Dąb „skompromitował się doszczętnie jako dowódca", a na polu 
walki  Jego  chaotyczne  dowodzenie  doprowadziło  do  kryzysu, 
ponownie zbiegł z pola walki, dając dowód nie tylko braku kom-
petencji, ale i tchórzostwa".

 

Biernacki przedostał się do Francji, gdzie trafił do obozu inter-

nowania dla przeciwników Sikorskiego w Cerizay. Po ewakuacji 
do Wielkiej Brytanii wylądował na wyspie Butę, gdzie prowadził 
agitację przeciwko Sikorskiemu. Napisał nawet list do szefa rządu, 
zarzucając mu odsunięcie wielu doświadczonych dowódców, dez-
informację aliantów na temat kampanii wrześniowej, a także obwi-
niając go za utratę armii we Francji. W efekcie stanął przed sądem, 
który skazał  go na 2,5 roku więzienia oraz degradację do szere-
gowca. Zwolniony z wojska trafił (na życzenie władz polskich) do 
brytyjskiego więzienia. Dopiero po śmierci Sikorskiego wyszedł 
na wolność i wyjechał do Irlandii. Przypomniał sobie wówczas, że 
z zawodu jest inżynierem rolnikiem i zajął się pszczelarstwem. Po 
wojnie prowadził farmę gdzieś na walijskiej wsi.

 

Wańkowicz  nie  mógł  narzekać  na  swój  los.  Już  przed  wojną 

zdobył  sławę  doskonałego  reportażysty  (Na  /ropuch  Smętka), 
którą ugruntował jako korespondent wojenny. Jego Monte Cassi-
no  
do dzisiaj uchodzi za jedną z najlepszych książek o tematyce 
wojennej. Po wojnie pozostał na emigracji, powrócił do kraju (już 
jako obywatel amerykański) w 1958 roku. Sześć lat później pod-
pisał się pod „Listem 34"  (protestem intelektualistów przeciwko 
ograniczeniom przydziału papieru na druk książek i czasopism i 
zaostrzeniu cenzury), który został odczytany na antenie Radia

 

background image

322

 

Ostatni zajazd na Litwie 

Wolna Europa. Na domiar złego w ręce Służby Bezpieczeństwa 
wpadła  przesyłka  do  córki  w  USA,  w  której  negatywnie  usto-
sunkowywał się do socjalistycznej rzeczywistości. Dokument był 
przeznaczony  do  wykorzystania  przez  zachodnie  rozgłośnie  ra-
diowe, co wystarczyło do postawienia Wańkowicza przed sądem. 
Został skazany na trzy lata więzienia, ale zwolniono go natych-
miast  po procesie. Władze PRL nie kwapiły się  z wykonaniem 
wyroku, a Wańkowicz nie zamierzał składać apelacji. Po Warsza-
wie krążyła nawet plotka, że pisarz „ze szczoteczką do zębów i 
ciepłymi gaciami w teczce parokrotnie stukał do drzwi więzienia 
na  Rakowieckiej",  próbując  rozpocząć  odbywanie  kary.  Sprawa 
okazała  się  jednak  wyjątkowo  niewygodna  dla  władz.  Proces  i 
wyrok, zamiast dać nauczkę pisarzowi, przysporzyły mu w wiele 
uznania w kraju i za granicą

 

Wańkowicz do końca życia cieszył się powszechną sympatią 

pozostając pod baczną obserwacją tajnych służb PRL. Niepokor-
ny pisarz nieraz dawał do zrozumienia, co o tym sądzi, a pewny 
bezkarności  kpił  z  inwigilacji.  Doskonale  wiedział,  że  jego 
mieszkanie jest na podsłuchu, co nie przeszkadzało mu urządzać 
tam spotkań dla znajomych. Jedno z takich spotkań (w paździer-
niku 1972 roku) opisywał Marian Brandys:

 

„U Melchiora jak zwykle rozmaite niespodzianki: czekoladki 

z gumki, pierdzące poduszki do podkładania gościom itp.".

 

Trudno  zadowolić  gości  wyłącznie  samymi  żartami,  dlatego 

czekał na nich suto zastawiony stół:

 

„Jak  zawsze  u  Wańkowicza  -  zachwycał  się  Brandys  -  prze-

dziwne przysmaki z puszek: grzechotnik, tygrys, płetwy rekina, 
krewetki i jakieś specjały, których już nie pamiętam. I do tego ta 
niezrównana litewska wódka, która sama wchodzi  do gardła, a 
stamtąd do głowy".

 

W  imprezie  uczestniczyli  luminarze  naszej  kultury  o  opozy-

cyjnych  poglądach  (Brandys,  Kisielewski,  Woroszylski,  Ką-
kolewski, Miklaszewska), dyskusje zahaczały o najrozmaitsze

 

background image

Melchior Zwycięzca 

323

 

tematy. Ale Wańkowicz pamiętał cały czas o podsłuchu, kpiąc 

głośno:

 

„Melchior w czasie rozmowy co pewien czas zwraca się w stro-

nę ściany lub sufitu i głośno oznajmia: »Proszę zauważyć, że to 

nie ja mówię, panie majorze«".

 

Wańkowicz zawsze pozostawał sobą.

 

background image

Rozdział 11

 

S

AMOBÓJSTWO PREMIERA

 

background image

Samotny strzał

 

Był niedzielny wieczór 2 kwietnia 1939 roku. Trzykrotny pre-

mier i szef Bezpartyjnego Bloku Współpracy z Rządem, Walery 

Sławek w swoim warszawskim mieszkaniu przy alei Szucha 16 

kończył palenie prywatnych dokumentów. Usiadł za biurkiem 

i napisał na kartce:

 

„Odbieram sobie życie. Nikogo proszę nie winić. W. Sławek.

 

Spaliłem papiery o charakterze prywatnym, a także wręczo-

ne mi w zaufaniu. Jeżeli nie wszystkie, proszę pokrzywdzonych 

o  wybaczenie.  Bóg  wszystkowidzący  może  mi  wybaczy  moje 
grzechy i ten ostatni".

 

Zbliżała się 20.45, godzina, o której 12 maja 1935 roku zmarł 

jego mentor i przyjaciel - Józef Piłsudski. Sławek ułożył się na 

otomanie pod reprodukcją obrazu przedstawiającego śmierć księ-

cia Józefa Poniatowskiego. Ujął oburącz starego, pamiętającego 

jeszcze czasy organizacji Bojowej PPS browninga, włożył lufę 

do ust i pociągnął za spust.

 

Wysłużony rewolwer jednak zawiódł, a może po prostu ręka 

drgnęła staremu bojownikowi. Pocisk uderzył po skosie, przebił 

podniebienie, kula utkwiła w kościach czaszki. Walery Sławek 

natychmiast stracił przytomność, ale żył.

 

Kiedy były premier strzelał do siebie, w mieszkaniu przeby-

wała gosposia. Podobno w ogóle nie zarejestrowała wystrzału, 

a kwadrans później z gabinetu Sławka dobiegły ją tylko odgłosy

 

background image

328 

Samobójstwo premiera 

kilku ciężkich westchnień. Nie odważyła się wejść, kiedy jednak 
tuż przed godziną 22 usłyszała jęki i rzężenie, natychmiast zaalar-
mowała pogotowie. Lekarz znalazł byłego premiera leżącego we 
krwi na otomanie, na podłodze znajdował się rewolwer.

 

„Niejednokrotnie  widziałem  ten  stary  browning  -  wspominał 

po latach Janusz Jędrzejewicz - zawsze starannie utrzymany, do-
kładnie naoliwiony [...]. Trzymałem go w rękach z pewnym wzru-
szeniem, jak się trzyma zasłużone, a już niepotrzebne narzędzie 
śmierci, z którego ostatnia kula wypełniła już swoje przeznacze-
nie. Czyż wówczas mogłem przypuszczać, że właśnie z tej starej 
zasłużonej broni ostatni pocisk swego przeznaczenia jeszcze się 
nie doczekał?".

 

Faktycznie Sławek był bardzo przywiązany do rewolweru. W 

1906 roku śledzony przez carską policję zdążył jeszcze zawrócić 
do domu po browninga. Dopiero wówczas zbiegł do Galicji.

 

Lekarz pogotowia udzielił pierwszej  pomocy. Zrobił zastrzyk 

podtrzymujący  pracę  serca,  po  czym  rannego  przewieziono  do 
Szpitala  Wojskowego  imienia  Józefa  Piłsudskiego.  Tam  lekarze 
rozpoczęli walkę o życie byłego premiera. Wiedzieli, że ratują nie 
przeciętnego  samobójcę,  ale  legendarnego  bojownika  PPS,  naj-
bliższego  współpracownika  i  przyjaciela  Komendanta,  człowieka 
uchodzącego za najuczciwszego w Polsce. Ustabilizowali oddech 
i tętno rannego, przeprowadzili transfuzję. Około północy pułkow-
nik doktor Sokołowski ocenił stan Sławka jako stabilny, co umoż-
liwiało przeprowadzenie operacji. Zabieg zakończył się sukcesem, 
lekarze wydobyli spłaszczoną kulę, która utkwiła w czaszce. Za-
raz potem wykonano następną transfuzję, a o czwartej nad ranem 
stan byłego premiera uległ zdecydowanej poprawie. Niestety, gdy 
dwie  godziny później nadszedł kryzys, lekarze byli już bezradni. 
Nieprzytomny Sławek otrzymał ostatnie namaszczenie, a do sali 
weszli zawiadomieni o wydarzeniu przyjaciele i współpracowni-
cy, dotychczas stojący w milczeniu na korytarzu. Wśród nich byli 
dawni premierzy: Prystor, Świtalski i Kozłowski, pułkownicy Li-

 

background image

Bojownik 

329

 

piński i Schaetzel. Stanęli w milczeniu przy konającym, asystując 
mu w ostatnich chwilach. Niebawem Sławek zmarł, nie odzysku-
jąc przytomności. Był 3 kwietnia 1939 roku, godzina 6.45.

 

Bojownik

 

Walery Sławek urodził się 2 listopada 1879 roku w Strutynce 

koło Niemirowa na Podolu, na dalekich Kresach dawnej Rzeczy-
pospolitej. Pochodził z rodziny szlacheckiej (herbu Prus), której 
początki sięgały XV wieku. Tradycja była imponująca, ale kiedy 
Walery  przyszedł  na  świat,  niewiele  już  oprócz  niej  pozostało. 
Ojciec zarabiał na życie jako urzędnik w cukrowni należącej do 
Józefa Potockiego, natomiast matka zajmowała się domem i wy-
chowaniem czwórki dzieci.

 

Po ukończeniu gimnazjum w Niemirowie Sławek wyjechał na 

studia  do  Warszawy  -  uczył  się  w  Wyższej  Szkole  Handlowej 
imienia Kronenberga. Początkowo nie potrafił zaaklimatyzować 
się w wielkim mieście, przez dłuższy czas cierpiał na kompleks 
prowincjusza:

 

„Czułem się - wspominał -jak dziki człowiek, który zewnętrz-

nym wyglądem, sposobem wyrażania się i nieśmiałością bardzo 
odbija się od otoczenia. Mówiłem językiem mocno prowincjona-
lizmami  ukraińskimi  okaleczonym...  To  mnie  krępowało  przez 
długie lata".

 

Kompleksy nie przeszkodziły Sławkowi w zaangażowaniu się 

w ruch socjalistyczny. Został członkiem PPS, chociaż lewicowych 
poglądów nigdy nie miał. Jak wielu innych (z Piłsudskim na cze-
le) widział w partii wyłącznie narzędzie do walki o niepodległość, 
co nie przeszkodziło mu w szybkiej karierze. W 1901 roku, mając 
zaledwie 22 lata, został szefem łódzkiej komórki PPS.

 

Rok  później  w  Warszawie  poznał  Piłsudskiego.  Obu  panów 

przedstawiła  sobie  pasierbica  Komendanta,  Wanda  Juszkiewi-
czówna:

 

background image

330 

Samobójstwo premiera

 

Walery Sławek w 1905 roku 

„Przywitaliśmy  się  jak  starzy 

znajomi,  którzy  o  sobie  już  dużo 
wiedzą  -  wspominał  Sławek  -a 
teraz  tylko  przyglądają  się  sobie 
nawzajem.

 

Rozmawialiśmy  długo.  Naj-

pierw  ja  opowiadałem  o  organi-
zacji  i  stanie  roboty,  braku  środ-
ków,  ludzi  itp.  Później  Piłsudski 
powiedział  mi,  że  ma  zamiar 
podzielić  cały  kraj  na  okręgi,  po-
stawić  na  czele  każdego  okręgu 

jednego kierownika, który by był swego rodzaju dyktatorem dla 
organizacji partyjnej danego terytorium".

 

Piłsudski przeforsował plany na zjeździe PPS, a towarzysz Gu-

staw (taki miał Sławek pseudonim) stanął na czele jednego z pię-
ciu okręgów (gubernia piotrkowska i kielecka). Podobno brano 
pod uwagę nawet jego kandydaturę na szefa krajowej organiza-
cji PPS, ale sprzeciwił się temu osobiście Piłsudski. W liście do 
przyjaciół w Londynie napisał, że Sławek jest jeszcze za „mało 
wykształcony, zbyt  młody i  niezdający sobie sprawy z tego, co 
robi".  Uznał,  że  w  danej  chwili  kwalifikuje  się  wyłącznie  „na 
spełniającego polecenia albo za technikiera". Co nie zmieniło w 
niczym faktu, że darzył młodszego kolegę dużym zaufaniem.

 

Znajomość z Piłsudskim nie ograniczała się wyłącznie do kon-

taktów służbowych. Sławek był wrażliwy na wdzięk kobiet i uro-
dziwa pasierbica przełożonego całkowicie zawróciła mu w gło-
wie.  Była  to  piękna  dziewczyna,  „wysmukła  i  czarnobrewa  jak 
Ukrainka", prawdziwy „uśmiech i radość domu". Podobno Wan-
da i Walery zaręczyli się, planując wspólną przyszłość. Los miał 
jednak zadecydować inaczej.

 

 

background image

Bojownik 

331

 

Sławek zaangażował się w tworzenie bojówek PPS, był jednym 

z dowodzących ochroną demonstracji na placu Grzybowskim  w 
listopadzie  1904  roku,  kiedy  to  po  raz  pierwszy  od  czasów  po-
wstania styczniowego doszło do wymiany ognia z rosyjską poli-
cją i  wojskiem.  I poświęcił się całkowicie pracy  w dowodzonej 
przez Piłsudskiego Organizacji Bojowej PPS.

 

W gorących miesiącach rewolucji 1905 roku Organizacja Bo-

jowa  stała  się znaczącą siłą  militarną  i  polityczną.  Bojówka  nie 
ograniczała się już wyłącznie do ochrony własnych demonstracji; 
przeprowadzano  zamachy  na  carskich  urzędników  i  policjantów, 
odbijano więźniów, dokonywano akcji ekspropriacyjnych (napa-
dy na banki, urzędy pocztowe i pociągi mające zapewnić środki 
na  prowadzenie  działalności).  Nielegalna  partia  musiała  mieć 
źródła  finansowania,  a  potrzeby  były  ogromne.  Poważne  sumy 
przeznaczano na zakup broni i druk wydawnictw, należało zapew-
nić utrzymanie działaczom (poszukiwani przez policję nic mogli 
podjąć pracy zarobkowej). Do tego dochodziły jeszcze honoraria 
dla prawników, łapówki dla policji, wojska i urzędników.

 

Graniczną datą w życiu Sławka był 9 czerwca 1906 roku, dzień 

akcji  ekspropriacyjnej  na  pociąg  pocztowy  pod  Milanówkiem. 
Podczas przygotowań do napadu, w czasie uzbrajania bomb przez 
Gustawa (w lesie pod Grodziskiem) nastąpił wybuch, który po-
ważnie zranił przyszłego premiera:

 

„Miałem  wrażenie  -  wspominał  Sławek  -  jakiegoś  straszli-

wego łomotu. Jak gdyby parowóz wjeżdżał na głowę. Oślepłem. 
Straszny  ból  szczęk  i  całej  czaszki.  Odruchowo  chciałem  prze-
trzeć  oczy.  Poczułem,  że  prawą  rękę  mam  bezwładną,  a  może 
nie ma jej wcale. Gdy lewą ręką potarłem powieki, poczułem, że 
z  palców  sterczą  kostki.  Przyszła  myśl  jasna  i  wyrazista,  że 
jestem ślepy i bez rąk. [...] Zwróciłem się do kolegów, aby mnie 
dobili, powtarzałem to kilka razy".

 

Sławek stracił oko, ogłuchł na jedno ucho, odniósł ciężkie rany 

rąk i klatki piersiowej. Bojownicy ruszyli sprowadzić pomoc,

 

background image

332

 

Samobójstwo premiera 

kiedy jednak powrócili z końmi, Sławek znajdował się już w rę-
kach policji. Więziony na Cytadeli konsekwentnie zeznawał, że 
spacerując,  znalazł  nieznaną  paczkę,  a  kiedy  ją  podniósł,  to  ta 
wybuchła. W efekcie został zwolniony z braku dowodów i wyje-
chał do Galicji. To wówczas śledzony przez carską policję zmylił 
agentów, aby powrócić do domu po rewolwer, który trzydzieści 
lat później miał mu oddać ostatnią przysługę.

 

Wypadek  pod  Grodziskiem  wywarł  ogromny  wpływ  na  psy-

chikę Sławka. Dotychczas uważano go za niezwykle przystojne-
go  mężczyznę,  teraz  na  pierwszy  rzut  oka  widoczne  było  jego 
okaleczenie. Stał się człowiekiem łatwo rozpoznawalnym, nawet 
najlepsza  charakteryzacja  nie  mogła  ukryć  blizn  na  twarzy  czy 
braku palców. Uważał, że jego kariera konspiratora jest zakoń-
czona, a bez tego nie wyobrażał sobie życia.

 

„Sławek wyglądał straszliwie - wspominała jedna z działaczek 

PPS. - To był przystojny, wysoki mężczyzna o bladej twarzy i ma-
rzących, ciemnych, »ukraińskich« oczach - dlatego nazywaliśmy 
go  »Kozakiem«.  Teraz  jedno  oko  było  zasłonięte,  drugie  jakoś 
wyblakło, twarz poszarpana, cała w bliznach, bardzo czerwona, 
tylko jedna ręka sprawna, druga owinięta jakimiś chustami".

 

Okaleczenie nie było ostatnią tragedią, jaka go dotknęła w tym 

czasie. W Krakowie na zapalenie wyrostka robaczkowego zmarła 
Wanda Juszkiewiczówna,  a Walery  przeszedł  poważne załama-
nie psychiczne. Patrząc na jego życie z perspektywy czasu, moż-
na podejrzewać, że miłość do Wandy była jedynym  poważnym 
uczuciem do kobiety, jakiego zaznał.

 

Najwierniejszy współpracownik Komendanta

 

Piłsudski zbyt wysoko cenił Sławka, aby pozwolić mu na re-

zygnację z działalności w PPS. Chociaż uważał, że  nie dojrzał 
on jeszcze do samodzielnego stanowiska, to doskonale nadawał

 

background image

Najwierniejszy współpracownik Komendanta 

333 

się na wykonawcę poleceń. Miał ogromne zaufanie do jego bez-
interesowności i uczciwości, a to w działalności konspiracyjnej 
miało  ogromne  znaczenie.  Na  polecenie  Piłsudskiego  Sławek 
prowadził finanse partii, a następnie został sekretarzem Polskiego 
Skarbu Wojskowego finansującego działalność całego nurtu nie-
podległościowego. Równolegle zajmował się wywiadem, dosko-
nale odnajdując się w tej roli. To wówczas rozwinęło się u niego 
upodobanie do działań zakulisowych, do pozostawania w cieniu 
Piłsudskiego.

 

Komendant znalazł również sposób, aby przywrócić Sławkowi 

wiarę we własne możliwości. Zlecił mu udział w akcji pod Bez-
danami, napadzie na pociąg transportujący do Petersburga pienią-
dze  z  urzędów  skarbowych  Królestwa  Polskiego.  Akcja  zresztą 
miała przejść do historii naszego kraju ze względu na bezpośredni 
udział w niej Piłsudskiego, który raczej podobnych okazji unikał. 
Inna sprawa, że napad w Bezdanach był ewenementem na skalę 
światową  -  w  napadzie  na  pociąg  wzięło  udział  czterech 
przyszłych premierów odrodzonego państwa polskiego  (Piłsud-
ski, Sławek, Prystor, Arciszewski).

 

Sławek  sprawdził  się  w  Bezdanach  -  jego  grupa  wykonała 

postawione  zadanie,  co  miało  zbawienny  wpływ  na  Gustawa. 
Stał się najbliższym współpracownikiem Piłsudskiego, „mężem 
zaufania i  wiernym  wykonawcą jego zamiarów i planów".  Bez 
wahania  podporządkował  się  Komendantowi,  ten  zaś  obdarzył 
go  całkowitym  zaufaniem.  Było  to  niezwykłe  wyróżnienie,  al-
bowiem  Komendant  był  z  natury  nieufny  i  lubił  zachowywać 
dystans  do  podwładnych.  Piłsudski  również  znał  i  aprobował 
bezkompromisowe poglądy Sławka na temat lojalności i zdrady. 
Kiedy wyszła na jaw sprawa hipotetycznej (do dzisiaj ostatecz-
nie  nie  wyjaśniono  sprawy)  współpracy  Stanisława  Brzozow-
skiego z carską Ochraną, Gustaw powiedział, że nieważne, czy 
filozof był rzeczywiście winien, czy nie, on by mu chętnie „w łeb 
strzelił".

 

background image

334

 

Samobójstwo premiera 

W odrodzonej Polsce

 

Pierwsza kadrowa wymaszerowała z krakowskich Oleandrów 

6  sierpnia  1914  roku.  Niemal  do  końca  roku  polscy  legioniści 
toczyli  ciężkie  boje  z  Rosjanami,  swoim  męstwem  i  krwią  do-
kumentując przywiązanie do idei odrodzenia państwa polskiego. 
Nie dotyczyło  to  Sławka,  on nigdy nie  czuł  się żołnierzem.  Na 
froncie pierwszej wojny światowej pojawił się dopiero z począt-
kiem  1915  roku.  Został  szefem  biura  wywiadowczego  I  Bry-
gady,  ale  zdecydowanie  lepiej  czuł  się  w  działaniach  zakuliso-
wych.  Nazywano  go  „ambasadorem  osobistym",  „politycznym 
ministrem"  Piłsudskiego.  Po  likwidacji  biura  wywiadowczego 
nie  zajmował  żadnego  formalnego  stanowiska,  w  dyskusjach  i 
debatach  nie  brał  udziału,  nie  ulegało  jednak  wątpliwości,  że 
występując  w  jakiejś  sprawie,  zabiera  głos  w  imieniu  Komen-
danta.  A  ostateczny  sukces  działań  Piłsudskiego  -  odzyskanie 
niepodległości przez Polskę - utrwalił w nim całkowitą wiarę w 
nieomylność pryncypała.

 

Oczywiście u schyłku wojny nie ominął go areszt, po kryzysie 

przysięgowym został uwięziony przez Niemców w warszawskiej 
Cytadeli (trafił tam zresztąjuż po raz trzeci), aby na końcu zostać 
osadzony w twierdzy modlińskiej. Na wolność wyszedł dopiero 
w listopadzie 1918 roku.

 

Piłsudski  jako  Naczelnik  Państwa  nie  mógł  oczywiście  obyć 

się bez Gustawa. Znalazł mu miejsce w adiutanturze Belwederu 
na stanowisku szefa sekcji politycznej II Oddziału Sztabu Gene-
ralnego. I chociaż „Dwójka" zajmowała się wywiadem, to w rze-
czywistości Sławek miał z jej działalnością niewiele wspólnego. 
Skromny kapitan (w takim stopniu zakończył wojnę) zajmował 
się  zupełnie  innymi  sprawami.  Jak  zwykle  działał  (i  to  bardzo 
skutecznie)  za  kulisami  oficjalnego  życia  politycznego.  Jak  za-
uważył Bogusław Miedziński, „każdy piłsudczyk przybywający 
z frontu czy też z prowincji do Warszawy, nie mówiąc już o war-

 

background image

W odrodzone) Polsce 

335 

szawskich politykach z lewicy sejmowej, przychodził zazwyczaj 
do niego z krótkim zapytaniem: co słychać?".

 

Po wycofaniu się Piłsudskiego z czynnego życia politycznego 

pozostał jego najbliższym doradcą. Często bywał w Sulejówku, 
spędzał  z  rodziną  Komendanta  święta,  a  Aleksandra  Piłsudska 
przygotowywała dla niego ulubione śledzie duszone z grzybami. 
I chyba jako jedyny mógł przeciwstawiać się Piłsudskiemu i wy-
rażać własne zdanie.

 

„Kochany Gustawie - pisał Marszałek w dedykacji dla Sławka 

swojej pracy Rok 1920. - Jeszcze wczoraj widziałem twe rozdraż-
nione na mnie oczy i myślałem, ileż to razy mieliśmy na siebie 
w życiu rozdrażnione oczy. Jesteśmy jak dwa stare, niezmęczalne 
konie,  co  chodzą  często  jakimiś  wertepami  osobno,  spotykając 
się na prostym gościńcu swego życia raz po raz, by się przywitać 
wesoło i stanąć razem do ciągnięcia tej samej bryki.

 

Ciągnęliśmy dawniej razem kałamaszki i bryczulki, ciągnęliśmy 

i ciężkie ładowane często błotem bryki - stare niezmęczalne konie.

 

Śmieszne,  co?  Na  gwiazdkę,  mój  drogi,  przyjmij  wraz  z  tą 

książką przyjaciela przyjaźń i serca całej rodziny.

 

Sulejówek, 24 grudnia 1924 r., J. Piłsudski".

 

Sławek  mógł  w  cztery  oczy  spierać  się  z  Piłsudskim,  ale  na 

zewnątrz bezwzględnie  uznawał  jego pierwszeństwo i  nie pod-
ważał jego autorytetu. Bez słowa przyjmował na siebie zarzuty 
skierowane do pryncypała, bronił dobrego imienia Komendanta 
w każdej sytuacji. Zachowywał jednak własne zdanie i wielokrot-
nie polemizował z Marszałkiem, a jako jeden z nielicznych miał 
prawo wypowiadać własną opinię w jego obecności. Traktował 
Piłsudskiego jak przyjaciela, jak starszego i mądrzejszego brata. 
W jego stosunku do pryncypała nie było cienia służalczości (jak 
w  przypadku  wielu  innych  piłsudczyków),  chociaż  nigdy  nie 
kwestionował prymatu Komendanta.

 

Był  „najbliższym  łącznikiem  między  Piłsudskim  a  akcją  po-

lityczną w Warszawie", co w pełni ujawniło się po przewrocie

 

background image

336 

Samobójstwo premiera

 

majowym, kiedy pozyskiwał dla zwycięskiego obozu prawicę  i 
kręgi  konserwatywne.  Został  szefem  gabinetu  politycznego  pre-
miera, zajmując się wewnętrzną kontrolą rządu. Stanął na czele nie-
formalnej „grupy pułkowników" (Aleksander Prystor, Kazimierz

 

 

Józef Piłsudski, Walery Sławek, Edward Śmigly-Rydz

 

background image

W odrodzonej Polsce

 

337

 

Świtalski,  Bogusław Miedziński, Adam Koc, Tadeusz Hołówko, 
Bronisław Pieracki, Janusz Jędrzejewicz, Józef Beck) mającej naj-
większe wpływy wśród piłsudczyków. To zresztą wynikało z poli-
tyki Marszałka, który nie zwracał uwagi na zajmowane aktualnie 
stanowiska, faktycznie nie oddawały one bowiem rzeczywistej po-
zycji w elicie władzy. Opinia Prystora (szefa gabinetu generalnego 
inspektora  sił zbrojnych) czy Sławka znaczyła  więcej niż wypo-
wiedź  prezydenta  czy  premiera.  W  ręce  współpracowników  Pił-
sudski przekazywał coraz większy zakres władzy, do końca jednak 
zachowując kontrolę nad najważniejszymi posunięciami.

 

W  obrębie  obozu  piłsudczyków  trwała  ciągła  rywalizacja  o 

względy  wodza,  ale  kilkuosobowa  grupa  najbliższych  współ-
pracowników okazywała wobec siebie niezwykłą lojalność. Nie 
zachowały się ślady rozgrywek personalnych, chociaż zausznicy 
Komendanta  często  różnili  się  w  poglądach  na  poszczególne 
zagadnienia. Konsolidację grupy popierał osobiście Piłsudski, co 
stanowi  ewenement  w  systemie  autorytarnym.  Wódz  nie  sto-
sował zasady „dziel i rządź", uważając (i stosując w praktyce), 
że powinien istnieć zespół zmieniających się wzajemnie premie-
rów i ministrów, spokojnie realizujących jedną  linię polityczną. 
W chwilach decydujących sam obejmował stanowisko premiera 
lub wyznaczał swoich najbliższych współpracowników (Sławek, 
Prystor). Z tą dwójką był zresztą (jako jedynymi) na „ty".

 

Prymat Piłsudskiego nie podlegał dyskusji, nikt z jego obozu 

nie  myślał  o  zajęciu  miejsca  Marszałka.  Współpracownicy 
Komendanta  spotykali  się  wielokrotnie  we  własnym  gronie  (co 
zresztą  popierał),  załatwiali  bieżące  sprawy,  ale  zdawali  sobie 
sprawę z faktu, że bez niego znaczą niewiele.

 

Kiedy  powstał  Bezpartyjny  Blok  Współpracy  z  Rządem 

(BBWR),  na  jego  czele  stanął  oczywiście  Sławek.  Będąc  pre-
zesem  największego  ugrupowania  w  parlamencie,  pozostawał 
wiernym wykonawcą woli Marszałka. Jako człowiek zaufany  i 
osobisty przyjaciel doskonale zdawał sobie z tego sprawę, znał

 

background image

338 

Samobójstwo premiera 

swoje miejsce i uważał to za właściwe i słuszne. Traktował zresz-
tą władzę jako misję i obowiązek, nie bał się odpowiedzialności 
i aż trzykrotnie (ostatni raz w marcu 1935 roku) stawał na czele 
rządu.  I  brał  na  siebie  odpowiedzialność  za  najtrudniejsze 
sprawy.

 

„Miłość  do  Piłsudskiego  u  Sławka  była  bezgraniczna  -  pisał 

Stanisław  Cat-Mackiewicz.  -  Nie  był  to  jednak  stosunek  »sta-
rego sługi«, jak stosunek Felicjana Sławoja-Składkowskiego do 
Marszałka,  zresztą  także  piękny,  ale  przypominający  stosunek 
służącego  do  pana.  Sławek  nie  mógł  w  ten  sposób  do  Piłsud-
skiego się stosować, bo nie mógł w sobie nic mieć ze służącego, 
a tylko z przyjaciela. A jednak chętnie brał na siebie każdy za-
rzut,  każde  oskarżenie,  które  godziło  w  Piłsudskiego.  Odsuwał 
od Piłsudskiego każdy cień, który mógł na niego paść, nawet do 
przesady".

 

Szczególnie widoczne było to podczas sprawy brzeskiej. Pił-

sudski, rozprawiając się z opozycją, uważał, że „lepiej połamać 
kości jednemu posłowi, niż wyprowadzać karabiny maszynowe 
na ulice". A Gustaw całkowicie popierał poglądy swojego szefa 
i jako urzędujący premier nie uciekał od odpowiedzialności:

 

„Sławek stanął na trybunie sejmowej - kontynuował Mackie-

wicz - i jak Winkelried brał całą winę za Brześć na siebie, bronił 
Brześcia różnymi argumentami:  »Sprawę tę badałem, regulamin 
był surowy, ale sadyzmu nie było« - powiedział między innymi. 
Ale Sławek nie był zdolny do brutalności. [...]. Po prostu Sław-
kowi, fanatycznie kochającemu Piłsudskiego, wszyscy wrogowie 
Piłsudskiego wydawali się szkaradzieństwem".

 

W tym miejscu można zadać pytanie o stosunek Marszałka do 

Gustawa. Wydaje się, że traktował go trochę jak młodszego brata, 
a trochę jak syna, którego zresztą nigdy nie miał. Ale jak syna 
starszego, tego poważniejszego i bardziej zaufanego. Bo rolę ulu-
bieńca i młodszego „syna marnotrawnego" przyjął na siebie Bo-
lesław Wieniawa-Długoszowski.

 

background image

Najuczciwszy człowiek w kraju 

339 

Najuczciwszy człowiek w kraju

 

Piłsudski znany był ze swoich ascetycznych upodobań, w czym 

wiernie sekundowali mu Sławek i Prystor. Skłonności do skrom-
nego i oszczędnego trybu życia polityków sięgały jeszcze czasów 
Organizacji Bojowej PPS. Akcje ekspropriacyjne stanowiły czę-
sto zbyt dużą pokusę dla ludzi o słabszych charakterach. Napady 
z  bronią,  adrenalina  i  duże,  łatwe  pieniądze.  Każda  wojna  czy 
rewolucja  owocowały  gwałtownym  wzrostem  bandytyzmu,  jed-
nak wydarzenia z lat 1904-1907 całkowicie wymknęły się spod 
kontroli.

 

Po udanych napadach wypłacano bojownikom gotówkę ze zdo-

bytych pieniędzy, a wysokość wypłaty zależała od powodzenia 
przedsięwzięcia.  Szeregi  rewolucjonistów  zasilali  czasami  zwy-
czajni kryminaliści, zwabieni okazją łatwego zarobku. Niebawem 
pojawiły się nowe „partie rewolucyjne" dokonujące operacji na 
własną rękę. Zakładali je działacze wydaleni z dotychczasowych 
organizacji, nierzadko wspólnie z pospolitymi przestępcami. Na-
padano  na  dwory,  plebanie,  rezydencje  przemysłowców,  rabo-
wano  sklepy.  Niektórzy  „bojownicy"  zainteresowani  wyłącznie 
rozbojem  przechodzili  od  partii  do  partii,  kończąc  z  reguły  na 
szubienicy.

 

Również  w  szeregach  PPS  Frakcji  Rewolucyjnej  (partii  Pił-

sudskiego) miały miejsce karygodne wydarzenia. Podczas akcji 
ekspropriacyjnych ginęły znaczne kwoty, nadużywano broni do 
celów  osobistych.  Terroryzowano  właścicieli  sklepów  i  lokali, 
wymuszając regularny haracz. Bojownicy współpracowali z po-
spolitymi  bandytami,  dokonywano  zwykłych  napadów  rabunko-
wych. W efekcie z powodu skandalicznych nadużyć rozwiązano 
łódzką organizację PPS.

 

Piłsudski  i  jego  otoczenie  znaleźli  sposób  na  oddalenie  po-

dejrzeń.  Był  nim  spartański  tryb  życia,  wykluczający  wszelkie 
zarzuty. Tego rodzaju zachowania przeniesiono w czasy Drugiej

 

background image

340 

Samobójstwo premiera 

Rzeczypospolitej,  gdy Marszałek i jego współpracownicy świe-
cili  przykładem  bezinteresowności  finansowej.  Piłsudski dopro-
wadził sytuację wręcz do absurdu -jako były Naczelnik Państwa 
(przed  przewrotem  majowym)  zrezygnował  z  przysługującego 
mu uposażenia marszałkowskiego (przekazywał je na cele dobro-
czynne) - rodzina żyła z jego tantiem literackich oraz dochodów 
z odczytów i wykładów. Nie były to duże sumy i Aleksandra Pił-
sudska z dużym trudem utrzymywała dom. Składkowski, po od-
wiedzeniu Sulejówka, nie ukrywał żalu i smutku:

 

„Wyznaję, że zaproszenie Komendantowej [na kolację — S.K.] 

przyjąłem z ciężkim sercem. Wiadomo było między nami, że na 
skutek nieprzyjmowania przez pana Marszałka należnych mu po-
borów  w  Sulejówku  »nie  przelewało  się«.  W  stołowym  pokoju 
siedziały już przy stole dwie córeczki państwa Piłsudskich Wan-
dzia i Jagódka. Pani Marszałkowa bardzo gościnnie zapraszała do 
jedzenia. Serce ściskało się, gdy widziałem, w jakich warunkach 
musi żyć Komendant i jego rodzina".

 

Piłsudski, wyjeżdżając z odczytami (lub w innych sprawach), 

kategorycznie odmawiał korzystania z kolejowej salonki (do cze-
go miał prawo), zadowalając się bezpłatnym biletem drugiej kla-
sy. Niechęć do korzystania z pieniędzy publicznych przeradzała 
się czasami w manię prześladowczą stając się poważnym proble-
mem dla otoczenia.

 

„Piłsudski, Sławek i Prystor - pisał Mackiewicz - mieli wspólną 

cechę  bezinteresowności,  pogardy  dla  pieniądza.  Piastując  naj-
wyższe stanowiska w państwie, nigdy nie myśleli o zabezpieczeniu 
bytu sobie czy też swojej rodzinie. Piłsudski pozostawił żonie i cór-
kom malutki folwareczek i literackie prawa autorskie. [...] Prystor 
posiadał  kilka  hektarów  i  drewniany  domek  pod  Wilnem  całego 
majątku [...] miał wyższy stopień naukowy uniwersytetu moskiew-
skiego, był przyrodnikiem z wykształcenia, poza tym osobiście go-
spodarczy i praktyczny, miał duży zmysł ekonomiczny. [...] Gdyby 
potem Prystor nie ministrowa!, premierowa! i marszałkowa!, gdyby

 

background image

Najuczclwszy człowiek w kraju 

341 

był choćby aptekarzem lub zarządzał gorzelnią, miałby oczywiście 

stokrotnie lub tysiąckrotnie większy majątek na starość, niż owa 

kolonijka w Borkach, która mu została po dygnitarstwach".

 

Wiernym uczniem Komendanta był również Sławek. W grud-

niu 1922 roku znalazł się na rocznym kursie doszkalającym 

w Wyższej Szkole Wojennej. Uczestniczący w zajęciach Marian 

Romeyko pozostawił jego ciekawą charakterystykę:

 

„Nie wyobrażałem sobie, by rewolucjonista mógł tak wyglą-

dać. Był niezwykle skromny, małomówny, nie tylko nie starał 

się przewodzić gromadzie kolegów, lecz raczej z chęcią krył się 

w tłumie słuchaczy. Uderzało proste, szczere, wręcz dobrotliwe 

spojrzenie jego oczu. Robił wrażenie raczej kochanego »wujasz-

ka« z prowincji, nieco zażenowanego pobytem w domu dostatniej 

stołecznej rodziny; daleko mu było do typu rozreklamowanego 
rewolucjonisty-terrorysty".

 

Sławek rzeczywiście wymykał się wszelkim stereotypom. Ro-

meyko zauważył, że nie miał „w sobie nic z męża stanu", sprawiał 

wrażenie „zamkniętego w sobie sekciarza z czasów średniowie-

cza". Jedna z bliskich mu osób zauważyła trafnie, że „potrzeby 

miał minimalne, pieniędzy nie cenił, nie żądał dla siebie niczego".

 

Kiedy po przejściu Sławka do rezerwy, Romeyko spotkał go 

na dworcu kolejowym w Grodnie, to przyszły premier ubrany był 

w lekki płaszcz przeciwdeszczowy. Było bardzo zimno, ale ciep-

lejszego Gustaw po prostu nie miał.

 

Nikogo nie dziwiło, że Sławek po rezygnacji ze stanowiska 

premiera spakował „do jednej posiadanej przez siebie walizy tro-

chę swojej bielizny, komplet dzieł Piłsudskiego i jego fotografie". 

Po dymisji pozostało mu 220 złotych wojskowej emerytury i my-

ślał o sprzedaży mieszkania w Warszawie - nie stać go było na 

opłacanie komornego.

 

Na polityce nie wzbogacił się również Prystor (dwukrotny pre-

mier), właściciel kilku hektarów ziemi i drewnianego dworku 
pod Wilnem.

 

background image

342 

Samobójstwo premiera

 

Walery Sławek na początku lat trzy-
dziestych
 

„[...]  podczas  mobilizacji  -

opisywał  Mackiewicz  -  byłem 
jako  oficer  kawalerii  przewod-
niczącym komisji poboru koni w 
okręgu,  do  którego  należała 
kolonijka 

byłego 

premiera 

Prystora. Miał on dwa koniki, z 
których  lepszego,  pięcioletnią 
klacz  Finkę,  wykarmioną  od 
źrebięcia  chlebem  przez  panią 
Prystorową, zarekwirowałem do 
wojska.  Zdaje  się,  że  tą  Finką 

zabrałem jedyne i główne bogactwo posiadane przez Prystorów. 
A przecież nie byli to ludzie ani rozrzutni, ani życiowi abnegaci, 
lubili raczej schludne i przyzwoite życie".

 

Patrząc  na  efekty  finansowe  życia  Sławka  czy  Prystora,  można 
zgodzić się z Mackiewiczem, że powinniśmy „chlubić się takimi 
dygnitarzami". Niestety, po śmierci Piłsudskiego nie wszyscy na-
śladowali jego tryb życia, a luksus otaczający prominentów z pre-
zydentem Mościckim na czele wzbudzał powszechne zgorszenie. 
Właściwie jedyną nieruchomością, jakiej dorobił się Sławek, był 
dworek  w  Racławicach  ofiarowany  przez  członków  BBWR. 
Walery dar przyjął, ale sytuacja wprawiła go w zakłopotanie. We-
dług wspomnień kuzynki, zmieszany pytał: „co ja z tym zrobię?". 
Sam dworek zresztą niedługo miał mu służyć.

 

Wojny diadochów

 

Piłsudski  wiedział,  że  się  starzeje,  liczył  się  z  nadchodzącą 

śmiercią,  jednak  wśród  współpracowników  nie  widział  nikogo, 
kto mógłby zająć jego miejsce. Znalazł inne rozwiązanie i zapla-

 

 

background image

Wojny diadochów

 

343 

nował  harmonijną współpracę prezydenta (miał  zostać nim Sła-
wek) z generalnym inspektorem sił zbrojnych (w tej roli widział 
Edwarda Śmigłego-Rydza) oraz rządem. Stary polityk zapomniał 
jednak, że wola zmarłych nie ma znaczenia, a ambicje osobiste 
potrafią zniweczyć każdy zamysł.

 

Sławek całkowicie zgadzał się z pryncypałem. Jako jeden z au-

torów Konstytucji kwietniowej uważał, że nowa ustawa zasadni-
cza zapewni piłsudczykom kontynuację rządów po spodziewanej 
śmierci  Komendanta.  Dwa  miesiące  po  pogrzebie  pryncypała 
mówił na spotkaniu z klubem BBWR:

 

„Nie usiłujmy przekładać decyzji na autorytety, których byśmy 

poszukiwali poza  ramami przez konstytucję określanymi, na  au-
torytety, które mogłyby  wejść w sprzeczność z organizacją pań-
stwa lub też z prawem w konstytucji zawartym.  (...) Prawo, jako 
naczelny regulator, ma nami rządzić, a w ramach prawa ten, kogo 
prawo do tego wyznacza".

 

Konstytucja  kwietniowa  oddawała  ogromną  władzę  w  ręce 

prezydenta,  którym  był  Mościcki.  Piłsudski,  zgadzając  się  na 
jego ponowny wybór w 1933 roku, nigdy nie ukrywał, że uważa 
to  za  rozwiązanie  przejściowe.  Powiedział  elektowi  wprost,  że 
„gdy będzie zmęczony, to na jego miejsce powinien przyjść Sła-
wek". Mościcki miał blisko 70 lat i nie najlepszą opinię w społe-
czeństwie. Antoni Słonimski podsumował złośliwie wystawę na-
ukowych  wynalazków  głowy  państwa,  zauważając,  że  było  tam 
„siedem wynalazków Mościckiego i jeden wynalazek Piłsudskie-
go - Mościcki".

 

Śmierć Marszałka oznaczała koniec jednolitego obozu rządo-

wego. Władysław Pobóg-Malinowski zauważył, że było to „pęk-
nięcie magicznej obręczy: zespół dotąd karnie idący w zaprzęgu 
-  w  pracy  dla  państwa  -  rozpadać  się  zaczął  wkrótce  na  kilka 
grup, różniących się co do metod rozwiązania głębokiego kryzy-
su, jaki śmierć Piłsudskiego wywołać musiała. Później też ode-
zwały się i ambicje osobiste".

 

background image

344 

Samobójstwo premiera 

Bezpośrednio po śmierci Marszałka jego stanowisko (general-

nego inspektora sił zbrojnych) objął Edward Śmigły-Rydz. Taka 

była wola Piłsudskiego, co zdziwiło niektórych jego współpracow-

ników. Rydz nie miał talentów politycznych, które na tym stanowi-

sku były koniecznością. Zdawał sobie zresztą z tego sprawę sam 

Komendant, konsekwentnie trzymając Rydza z daleka od polityki. 

Dobrze pamiętał udział Śmigłego w rządzie lubelskim Daszyńskie-

go w 1918 roku, co oceniał bardzo krytycznie. To wówczas, po po-

wrocie z Magdeburga, polecił Śmigłemu „kury szczać prowadzać, 

a nie politykę robić". Kontrkandydatem do stanowiska generalnego 

inspektora był Kazimierz Sosnkowski, ale ten od lat znajdował się 

w niełasce, po niezdecydowanym zachowaniu podczas przewrotu 

majowego. Piłsudski zresztą wiedział, że Sosnkowski ma talent po-

lityczny i chyba nie chciał stwarzać konkurencji Sławkowi.

 

Najmniej problemów było z obsadą stanowiska ministra spraw 

wojskowych, które również piastował Piłsudski. Mianowano na 

nie generała Tadeusza Kasprzyckiego i od początku było wiado-

mo, że ten człowiek nie weźmie udziału w rozgrywce o władzę.

 

Niebawem wydarzyło się coś, czego nikt nie przewidywał. Mo-

ścicki doszedł do porozumienia z Rydzem, panowie zawarli niefor-

malny sojusz. Wspólnie zaplanowali eliminację „pułkowników" 

z polityki, ze Sławkiem na czele. I w realizacji planu nie przeszko-

dził im kompletny brak instynktu politycznego, od dawna bowiem 

wiadomo że do snucia intryg potrzebne są znacznie mniejsze zdol-

ności niż do prowadzenia skutecznej polityki państwa.

 

Mościcki nie chciał już być marionetką, po śmierci Piłsudskie-

go poczuł się pierwszą osobą w państwie. Prezydentowi sprzyjał 

fakt,  że  Sławek,  nieformalny  lider  „pułkowników",  był  zbyt 

uczciwym  i  prawym  człowiekiem,  aby  stosować  brudną  grę 

wobec  dawnych  współpracowników.  Jako  zadeklarowany  pań-

stwowiec uznał, że należy uszanować wolę prezydenta, któremu 

konstytucja oddawała władzę w kraju. Dlatego sprzeciwił się po-

mysłowi, aby najwybitniejsi piłsudczycy wezwali Mościckiego

 

background image

Wojny diadochów 

345

 

do ustąpienia, a w przypadku odmowy, zagrozili dymisją. Uznał 
to za niedopuszczalny atak na głowę państwa, nie do zaakcepto-
wania w kraju, w którym obowiązuje prawo.

 

Sławek wiedział, że miał zająć miejsce Mościckiego i jakiekol-

wiek działanie mogło zostać odebrane jako dążenie do władzy. I 
chociaż  pozycja prezydenta  była jeszcze słaba i „najsłabszy  nacisk 
zmusiłby go do ustąpienia", to Sławek był zbyt bezinteresownym 
człowiekiem, aby zdobyć się na działanie. Złudzeń nie mieli inni 
piłsudczycy, a Ignacy Matuszewski powiedział wprost, że „to miej-
sce w tramwaju się ustępuje, a nie władzę w kraju". Nie pomogło 
również ultimatum postawione Sławkowi przez innego z „pułkow-
ników", Miedzińskiego („albo obejmiesz władzę, albo ja wysunę 
kogo  innego  na  wodza  obozu  legionowego").  A  może  po  prostu 
Gustaw wiedział, że nie nadaje się na stanowisko głowy państwa 
obdarzonej realną władzą. Prystor wspominał, że Jeżeli stawiał po 
śmierci Marszałka jakiś problem Sławkowi, to miał wrażenie, że 
Walery sięgnie za chwilę do telefonu, by prosić Komendanta o przy-
jęcie". Jeżeli tak, to można pozazdrościć Sławkowi trzeźwej oceny 
sytuacji.  Mościcki i Rydz  również  nie  nadawali  się  do  rządzenia 
4crajem, ale nie zamierzali z tego powodu rezygnować z władzy.

 

Jeszcze  13  lipca  Mościcki  udekorował  Sławka  najwyższym 

cywilnym  odznaczeniem  -  Orderem  Orła  Białego.  Odpowiednio 
uhonorowani zostali też jego współpracownicy, ale był to tylko 
nic nieznaczący gest w brutalnej grze o władzę

 

We  wrześniu  odbyły  się  wybory  parlamentarne,  zakończone 

kompromitacją obozu sanacyjnego (do urn poszło zaledwie nie-
spełna 46 procent obywateli). Zgodnie z obyczajami polityczny-
mi Sławek podał do dymisji swój gabinet, a ku zaskoczeniu obo-
zu rządowego Mościcki dymisję przyjął. Był to pierwszy krok w 
kierunku wyeliminowania Gustawa z życia politycznego.

 

Po wyborach Sławek rozwiązał BBWR, którego był przewod-

niczącym,  zamierzając  (zgodnie  z  wcześniejszymi  ustaleniami) 
powołać Powszechną Organizację Społeczną. Ostro sprzeciwili

 

background image

346

 

Samobójstwo premiera

 

 

Walery Sławek schodzący z kopca na Sowińcu. Już wiedział, że przegrał 

się temu Mościcki z Rydzem, a ten ostatni nie bawił się w konwe-
nanse.  Napisał  do  Sławka  kilkuzdaniowy  list.  „W  formie 
najsuchszej,  bez  żadnych  motywacji,  Śmigły  pisał  wspominał 
Janusz  Jędrzejewicz  -  że  nie  widzi  żadnej  potrzeby  powstania 
takiej  organizacji.  I  nic  ponadto.  Czytałem  ten  list  głęboko 
wstrząśnięty,  już  nawet  nie  jego  treścią,  ale  zupełnie  niedo-
puszczalną w swej brutalności formą".

 

Dalej wydarzenia potoczyły się w szybkim tempie. Sławek po-

został już tylko  szeregowym  posłem,  inni „pułkownicy"  stracili 
wpływy. Wprawdzie Prystor i Car byli marszałkami sejmu i se-
natu, a Switalski wojewodą krakowskim, ale były to tylko pre-

 

background image

Ostatnia walka 

347

 

stiżowe funkcje bez realnego znaczenia. Na stanowisku pozostał 
Beck,  jednak  jego  na  ministra  spraw  zagranicznych  wyznaczył 
jeszcze Piłsudski, dlatego miał odrębną, silną pozycję.

 

W maju 1936 roku Sławkowi odebrano prezesurę Związku Le-

gionistów Polskich. W zamian mianowano go prezesem Instytutu 
Badania Historii Najnowszej im. Józefa Piłsudskiego, ale była to 
nominacja wyłącznie honorowa. Gustaw całkowicie stracił zaple-
cze polityczne.

 

Natomiast  jego  przeciwnicy  w  szybkim  tempie  poszerzali  za-

kres  władzy.  Uległy  wobec  tandemu  Mościcki  -  Rydz  premier 
Składkowski wydał okólnik, w którym uznano Śmigłego za oso-
bę  numer  dwa  w  państwie,  zaraz  po  prezydencie.  I  nikogo  nie 
interesowało, że było to wbrew konstytucji.

 

Dziesiątego listopada 1936 roku Śmigły-Rydz został marszał-

kiem Polski, awansując w ciągu dwóch dni  o dwa stopnie. No-
minacja  wzbudziła  powszechny  niesmak,  ale  się  odbyła,  będąc 
zewnętrznym  symbolem  przejęcia  władzy  w  Polsce  przez  duet 
Mościcki - Rydz. A po zakończeniu drugiej kadencji Mościckie-
go  (upływała  w  1940  roku)  Śmigły  miał  zostać  kolejnym  pre-
zydentem  kraju.  1  tylko  Maria  Dąbrowska  zapisała  trafnie,  że 
„pierwszy marszałek skazał Polskę na wielkość, a drugi ją z tego 
wyroku ułaskawił".

 

Ostatnia walka

 

Wyeliminowany z życia politycznego Sławek nie poddał się i 

po  śmierci  Stanisława  Cara  (czerwiec  1938  roku)  został  mar-
szałkiem sejmu. Oparł się na lewicowej grupie obozu piłsudczy-
kowskiego,  głosił  hasła  przestrzegania  obowiązującego  prawa. 
Miał  poparcie  w  parlamencie,  ostatecznie  to  on  układał  listy 
wyborcze dla obozu rządowego. Udało mu się również uzyskać 
akceptację Aleksandry Piłsudskiej - w jej domu odbywały się

 

background image

348 

Samobójstwo premiera 

spotkania  opozycjonistów.  Przeciwnicy  byli  jednak  czujni,  we 
wrześniu 1938 roku prezydent rozwiązał parlament, a Mościcki z 
Rydzem  uczynili  wiele,  aby  wyeliminować  Sławka.  Posunięto 
się nawet do tego, że kolportowano ulotki (wrzucane do skrzynek 
pocztowych) z hasłem „nie głosuj na Sławka". A wybory odby-
wały  się  w  atmosferze  nacjonalistycznej  histerii  spowodowanej 
zajęciem Zaolzia, co przedstawiano jako ogromny sukces władz, 
a Śmigłego w szczególności. W efekcie Gustaw nie dostał się do 
parlamentu, nie zostali wybrani również inni „pułkownicy".

 

Ostatnie  miesiące  życia  Sławka  pozostają  okryte  tajemnicą. 

Posiadamy  szereg  niepotwierdzonych  relacji  (czasami  o  wątp-
liwej  wiarygodności),  jakoby  były  premier  planował  zamach 
stanu.  Jeśli  weźmiemy  jednak  pod  uwagę  niechęć  Gustawa  do 
podejmowania  decyzji,  nie  wydaje  się  to  możliwe.  Bez  wątpie-
nia  kontaktował  się  ze  swoimi  dawnymi  współpracownikami  - 
zachowane  informacje  jednoznacznie  potwierdzają,  że  kry-
tycznie  wypowiadał  się  o  polityce  duetu  Mościcki  -  Rydz.  Był 
zbyt doświadczonym człowiekiem, aby nie zdawać sobie sprawy 
z  zagrożenia  ekspansją  Niemiec.  Możliwe,  że  stąd  pochodzą 
podejrzenia  niektórych  badaczy,  że  Sławek  planował  przewrót, 
chcąc zmienić orientację polityczną kraju i oprzeć się na sojuszu 
z Hitlerem. Nie ma na to jednak żadnych poważnych dowodów.

 

Nie znajduje również uznania hipoteza, że Sławek był zamie-

szany  w  próbę  otrucia  prezydenta  Mościckiego  w  marcu  1939 
roku. Prezydent przeszedł wówczas poważną chorobę (prawdo-
podobnie skręt kiszek), ale brakuje wiarygodnych źródeł potwier-
dzających  próbę  zamachu  na  głowę  państwa.  Zresztą  poważne 
kłopoty  gastryczne  nie  są  ewenementem  u  mężczyzny,  który 
ukończył siedemdziesiąty rok życia i niepotrzebna jest do tego in-
terwencja osób trzecich. Sławek wydaje się zresztą ostatnią osobą 
kwalifikującą się do skrytobójstwa.

 

Wiadomo jednak, że często przyjeżdżał z Racławic do Warsza-

wy. Po raz ostatni pojawił się w stolicy pod koniec marca 1939 
roku, planując powrót na 3 kwietnia.

 

background image

Ostatnia walka 

349

 

Atmosfera w Warszawie była napięta, 15 marca Niemcy zajęli 

Pragę, tydzień później opanowali Kłajpedę. Do opinii publicznej 
przedostawały się informacje o żądaniach Hitlera wobec Polski, 
a w elitach władzy pojawiły się pogłoski o wyznaczeniu zadań 
dowódcom armii polowych i tajnej mobilizacji. Nic zatem dziw-
nego, że Sławek zaraz po przyjeździe do stolicy skierował się do 
Becka, u którego czasami bywał na brydżu. Tym razem panowie 
nie grali, długo rozmawiali przy drzwiach zamkniętych. Następ-
nie  Beck  wyjechał  przez  Berlin  do  Londynu,  gdzie  ostatecznie 
otrzymał brytyjskie gwarancje dla Polski. Sławek natomiast po-
został sam ze swoimi myślami.

 

Jak spędził ostatnie dni? Nie wiadomo, wydaje się jednak, że 

miał  szczery  zamiar  wyjechać  z  Warszawy.  Na  poniedziałek  3 
kwietnia  umówił  się  ze  swoim  przyjacielem,  byłym  sekretarzem 
generalnym  BBWR  Michałem  Brzękiem-Osińskim  na  wspólną 
podróż  do  Racławic.  W  niedzielę  uzgodnił  nawet  telefonicznie 
odbiór bryczki i konia pozostawionych u zaprzyjaźnionego zie-
mianina. Ostatnią osobą (poza wspomnianą na wstępie gosposią), 
która go widziała przed samobójczym strzałem, był Bohdan Po-
doski. Współtwórca Konstytucji kwietniowej odwiedził go w go-
dzinach popołudniowych w mieszkaniu przy alei Szucha. Sławek 
(ubrany już wizytowo) sprawiał wrażenie spokojnego i opanowa-
nego, nie widać było po nim żadnych emocji.

 

Podobno około południa dostał jakiś telegram, który następnie 

spalił. Czy to jego treść zadecydowała o samobójstwie? Rzekomo 
napisał listy do prezydenta Mościckiego oraz Prystora i Śwital-
skiego. Listy jednak się nie zachowały, a jeżeli rzeczywiście ist-
niały, to ich treść adresaci zabrali ze sobą do grobu.

 

Oczywiście  samobójstwo  znanego  polityka  musiało  wywołać 

falę spekulacji, które właściwie nie ustały do dnia dzisiejszego. 
Opowiadano, że Sławek miał zostać aresztowany za zdradę stanu 
i stanąć przed sądem. Rzekomo uprzedził działania władz samo-
bójczym strzałem, wybierając honorowe rozwiązanie. Czy jednak 
rzeczywiście Gustaw, zadeklarowany państwowiec, mógł piano-

 

background image

350

 

Samobójstwo premiera

 

 

Pogrzeb Walerego Sławka

 

background image

Ostatnia walka 

351 

wać coś wbrew obowiązującemu porządkowi? Bardzo wątpliwe. 
Wprawdzie mógł uznać, że dobro Polski wymaga złamania pra-
wa, a miał w pamięci przykład Piłsudskiego w maju 1926 roku. 
Ale czy Gustaw zdolny był do podjęcia jednoznacznej decyzji i 
zdecydowanych działań?

 

Nie można oczywiście wykluczyć, że przewrót planowali jego 

przyjaciele  i  współpracownicy,  z  którymi  utrzymywał  kontakty 
towarzyskie. Dla strony rządowej byłby to wystarczający pretekst 
do postawienia Walerego Sławka w stan oskarżenia. Ale rozpra-
wa sądowa wobec polityka o takiej renomie, bez przekonujących 
dowodów, musiałaby zakończyć się fiaskiem.

 

Czasami  najbardziej  prawdopodobne  wydają  się  najprostsze 

rozwiązania. Sławek wiedział, że zawiódł Piłsudskiego, nie przejął 
po nim władzy, rozpadł się jednolity obóz pomajowy. Nie potra-
fił odnaleźć się w świecie bez Marszałka, w Polsce Mościckiego 
i Rydza. Jako doświadczony polityk wiedział, że zbliża się wojna, 
której Polska nie może wygrać. Ginął jego świat, a on nie chciał 
go  przeżyć.  Kilka  miesięcy  później  hordy  niemiecko-sowieckie 
zalały kraj, przynosząc kres Drugiej Rzeczypospolitej.

 

Pogrzeb  Sławka  odbył  się  na  warszawskich  Powązkach  Woj-

skowych 5 kwietnia 1939 roku. W trakcie uroczystości, gdy zdej-
mowano  trumnę  z  katafalku,  zbliżył  się  do  niej  Smigły-Rydz. 
Przyjaciele  Sławka  otoczyli  jednak  katafalk,  nie  dopuszczając, 
aby człowiek, który wyeliminował Gustawa z życia polityczne-
go, niósł teraz jego ciało.

 

Mogiła pułkownika zachowała się do dziś w kwaterze poleg-

łych z 1920 roku. Na nagrobku umieszczono niewiele informa-
cji: imię i nazwisko oraz daty. Rzadko kiedy miejsce ostatniego 
spoczynku  tak  dobrze  oddaje  osobowość  zmarłego.  Skromny, 
samotny  betonowy  krzyż,  tuż  przy  głównej  alei  cmentarza,  ale 
nie tam, gdzie spoczywają ludzie z pierwszych stron gazet. Nieco 
na uboczu, lecz blisko głównego nurtu życia politycznego. Tak 
jak zawsze w cieniu wolał pozostawać Walery Sławek, nigdy nie 
oczekując uznania i splendorów.

 

background image

352

 

Samobójstwo premiera

 

 

Grób Walerego Sławka 

background image

Zakończenie

 

Druga Rzeczpospolita runęła we wrześniu 1939 roku. Atak hi-

tlerowców  zatrząsł  podstawami  bytu  państwowego,  a  sowieckie 
uderzenie  przyniosło  kres  pewnej  epoce.  Nic  nie  miało  już  być 
takie samo, z życia kraju zniknęli ludzie dotychczas uważani za 
jego głównych aktorów, nasz kraj znalazł się pod okupacją.

 

Tragiczny  okres  okupacji  nicmiccko-sowieckiej  przyniósł  ka-

tastrofalne skutki. Zginął kwiat polskiej inteligencji, nieprawdo-
podobne  szkody  poniosła  polska  kultura.  Wielu  działaczy  poli-
tycznych i artystów pozostało na emigracji, nie chcąc wracać do 
kraju rządzonego przez komunistów.

 

Nazwiska ludzi pojawiających się w tej książce przewijały się 

jeszcze w późniejszych dziejach naszego kraju. Z reguły ich losy 
były tragiczne, z rąk okupantów zginął Tadeusz Boy-Żeleński, so-
wieckich więzień nie przeżyli Stanisław Cywiński czy Aleksander 
Prystor.  Bolesław  Wieniawa-Długoszowski  popełnił  samobójstwo, 
były  premier  Leon  Kozłowski  zmarł  w  tajemniczych  okoliczno-
ściach  w  Berlinie,  inni,  jak  Wacław  Kostek-Biernacki,  po  wojnie 
znaleźli się w polskich więzieniach. Na emigracji zmarł prezydent 
Ignacy Mościcki, podczas internowania w Rumunii Józef Beck.

 

Polski rząd na uchodźstwie stworzyli politycy opozycyjni wo-

bec sanacji. Ale nowi ludzie również popełniali błędy, zdarzały 
się koszmarne niedopatrzenia, a prywatne ambicje brały górę nad

 

background image

354

 

Zakończenie 

twardą logiką polityki. Alianci zachodni gorliwie uczestniczyli 

w tym procederze, wystarczy przypomnieć francuskie weto 

w  sprawie  objęcia  urzędu  prezydenta  przez  Wieniawę-Długo-

szowskiego.  A  rząd  Władysława  Sikorskiego  odsuwał  niewy-

godnych ludzi, w środowisku emigracyjnym rozpętało się istne 

„polskie piekło". Powstały obozy odosobnienia niewiele różniące 

się od Berezy Kartuskiej, gdzie izolowano przeciwników poli-

tycznych, zdarzały się skandaliczne nadużycia. A kariera Izydora 

Modelskiego, nieudolnego dowódcy garnizonu warszawskiej Cy-

tadeli w dniach przewrotu majowego, była najlepszym tego przy-

kładem. Odsunięty przez piłsudczyków, został „szarą eminencją" 

rządu Sikorskiego, odgrywając się za lata upokorzeń. Okres woj-

ny obfitował w skandale i afery - to sprawy stosunkowo mało 

znane, niechętnie wspominane przez historyków. A szkoda, albo-

wiem dotyczą naszych najwybitniejszych polityków i dowódców 

wojskowych. I o tym będzie jedna z moich kolejnych książek.

 

background image

Bibliografia

 

Ajnenkiel A., Od rządów ludowych do przewrotu majowego. Warszawa 

1986.

 

Ajnenkiel A., Polskie konstytucje, Warszawa 1983.

 

Akta policyjne i sądowe w sprawie zamordowania Elżbiety Zaręby, córki 

lwowskiego  architekta  Henryka  Zaręby,  dnia  31  XII  1931  roku 
http://dziedzictwo
.polska.pl/katalog/skarb,Akta_policyjne_i_sa-
dowe_w_sprawie_zamordowania_Elzbiety_Zareby_corki_lwow-
skiego_architekta_Henryka_Zareby_dnia_31 X I I 1 9 3   l_roku,gi-
d,211164,cid,3519.htm

 

Bakuła B., Świat naukowo-artystyczny lwowskiej „ knajpy " lat 30. „ Szkoc-

ka ", „Atlas ", „ Pod Gwiazdką " http://www.eurozine.com|arbides|2004-
08-17-bakula-pl.htm

 

Baliszewski D., Historia nadzwyczajna, Wrocław 2009.

 

Baranowska M., Warszawa. Miesiące, lata, wieki, Wrocław 2004.

 

Beck J., Kiedy byłam Ekscelencją, Warszawa 1990.

 

Beck J., Pamiętniki Józefa Becka, Warszawa 1955. 

'Beck J., Ostatni raport, Warszawa 1987.

 

Budzyński W, Miasto Schulza, Warszawa 2005.

 

Brandys M., Dzienniki 1972, Warszawa 1996.

 

Cichoracki R, Droga ku anatemie. Wacław Kostek-Biernacki 1884-1957, 

Warszawa 2009.

 

Cieślikowski Z,. Tajemnice śledztwa KO 1042/27. Sprawa generała Ostoi-

-Zagórskiego, Warszawa 1997.

 

Comte  H., Zwierzenia adiutanta.  W Belwederze i na Zamku,  Warszawa 

1976.

 

Daszyński I., Pamiętniki, Warszawa 1957.

 

Dąbrowska M., Dzienniki 1. 1914-1932, Warszawa 1988.

 

background image

356

 

Bibliografia 

Dąbrowska M, Dzienniki 2. 1933-1945, Warszawa 1988.

 

Dąbski J., Pokój ryski: wspomnienia, pertraktacje, tajne układy z Joffem, 

listy, Wrocław 1990.

 

DrymmerW., Wsłużbie Polsce, Warszawa 1988.

 

Dołęga-Mostowicz K., Kariera Nikodema Dyzmy, Łódź 1989.

 

Dworzyński W., Wieniawa. Poeta, żołnierz, dyplomata, Warszawa 1993.

 

Dziedzic  J.,  Lwowskie  dzieciństwo,  www.lwow.com.pl/rocznik/2003/dzie-

dzic.html

 

Falkowski  M.,  Wacław  Kostek-Biernacki  www.polskieradio.pl/39/247/ 

Artykuł/171496,Waclaw-KostekBiernacki.

 

Gabriel Narutowicz, pierwszy Prezydent Rzeczypospolitej. Księga pamiąt-

kowa, Warszawa 1925.

 

Garlicki  A.,  Bereza,  polski  obóz  koncentracyjny,  „Gazeta  Wyborcza" 

19.04.2008.

 

Garlicki A., Drugiej Rzeczypospolitej początki, Warszawa 1996.

 

Garlicki A., Geneza Legionów, Warszawa 1978.

 

Garlicki A., Józef Klemens Piłsudski 1867-1935, Warszawa 1988.

 

Garlicki A., Od Brześcia do maja, Warszawa 1986.

 

Garlicki A., Od maja do Brześcia, Warszawa 1981.

 

Garlicki A., Piękne lata trzydzieste, Warszawa 2008.

 

Garlicki A., Przewrót majowy, Warszawa 1979.

 

Garlicki A., U źródeł obozu belwederskiego, Warszawa 1978.

 

Garlicki A., Zemsta za kabotyna, „Polityka" 11/2007.

 

Grabski S., Pamiętniki, Warszawa 1989.

 

Grzymała-Siedlecki A., Niepospolici ludzie w dniu powszednim, Kraków 

1962.

 

Hen J., Błazen - wielki mąż, Warszawa 1998.

 

Irzykowski K., Beniaminek, Warszawa 1933.

 

Jackowski T., W walce o polskość, Kraków 1972.

 

Jędrzejewicz J., W służbie idei. Fragmenty pamiętnika i pism, Londyn, 

1972.

 

Jędrzejewicz W., Kalendarium życia Jozefa Piłsudskiego, t. 1-3, Wrocław 

1994.

 

Kaczmarek Z., Trzej prezydenci II Rzeczypospolitej, Warszawa 1988.

 

Kalicki W., Trzy kule dla prezydenta, „Duży Format" 16.04.2010.

 

Kamiński Z., Dzieje życia w pogoni za sztuką, Warszawa 1975.

 

Kardela R, Generał Gustaw Konstanty Orlicz-Dreszer (1889-1936). Za-

rys biografii wojskowej i politycznej, Warszawa 2003.

 

background image

Bibliografia 

357

 

Kielc I., W kabarecie, Wrocław 2004.

 

Kirkor-Kiedroniowa Z., Wspomnienia, Kraków 1986-1989.

 

Kolińska K., Miłość, namiętność, zbrodnia, Warszawa 2000.

 

Kostek-Biernacki-diabeł z Berezy?

 

www.osen.pl/otoczenie/832-kostekbiernacki-diabe-z-berezy.html

 

Kowalski J., Gorgonowa i Gorgonowa, „Rzeczpospolita" 10.11.2007.

 

Kozłowski E. [red.], Józef Piłsudski w opiniach polityków i wojskowych, 

Warszawa 1985.

 

Krzywicka 1., Wyznania gorszycielki, Warszawa 1995.

 

Kulińska L., Zabójstwo ministra Pierackiego, „Nasz Dziennik" 03.05.2010.

 

Kusiak F., Życie codzienne oficerów IIRP, Warszawa 1992.

 

Kwiatkowski E., W takim żyliśmy świecie, Kraków 1990.

 

Laroche J., Polska lat 1926-1935, Warszawa 1966.

 

Lechicki Cz. [red.], Prawda o Boyu-Żeleńskim, Warszawa 1933.

 

Leczyk M. [red.], Piłsudski i sanacja w oczach przeciwników, Warszawa 

1987.

 

Lepecki M., Pamiętnik adiutanta marszałka Piłsudskiego, Warszawa 1998.

 

Lieberman H., Pamiętniki, Warszawa 1996.

 

Łazuga W., Pajewski J., Gabriel Narutowicz. Pierwszy prezydent Rzeczy-

pospolitej, Warszawa 1993.

 

Łozińscy M. i J., Bale i bankiety II Rzeczypospolitej, Warszawa 1998.

 

Łozińscy M. i J., Życie codzienne i niecodzienne w przedwojennej Polsce, 

Warszawa 1999.

 

Mackiewicz (Cat) S., Historia Polski od 11 listopada 1918 do 17 września 

1939 roku, Warszawa 1992.

 

Mackiewicz (Cat) S., Klucz do Piłsudskiego, Warszawa 1992.

 

Mackiewicz (Cat) S., Kto mnie wołał, czego chciał, Warszawa 1972.

 

Mackiewicz (Cat) S., Lata nadziei, Warszawa 1990.

 

Mayen J., Gawędy o lwowskich kawiarniach, Warszawa 2002.

 

Milewski S., Ciemne sprawy międzywojnia, Warszawa 2002.

 

Miłosz Cz., Wyprawa w dwudziestolecie, Kraków 1999.

 

Misiuk A., Białym żelazem, „Gazeta Wyborcza" 12.07.1994.

 

Mościcki l., Autobiografia, Warszawa 1993.

 

Możdzyńska-Nawotka M., O modach i strojach, Wrocław 2003.

 

Nałęcz D. i T., Piłsudski - legendy i fakty, Warszawa 1987.

 

Nałkowska Z., Dzienniki 1918-1929, Warszawa 1980.

 

Nałkowska Z., Dzienniki 1930-1939, Warszawa 1988.

 

Nicieja S., Sprawa Gorgonowej. Najgłośniejsze morderstwo II Rzeczpo-

spolitej „Nowa Trybuna Opolska" 1.01.2010.

 

background image

358

 

Bibliografia 

Noel L, agresja niemiecka na Polskę, Warszawa 1966.

 

Nowakowski M., Walery Sławek (1879-1939). Zarys biografii politycznej, 

Warsziwa 1988.

 

OlbrychtJ. S., Wybrane przypadki z praktyki sądowej. Zabójstwo, samo-

bójstwa czy wypadek, Warszawa 1964.

 

Ostrowska-Grabska H., Brie ä brac 1848-1939, Warszawa 1978.

 

PiłsudskaA., Wspomnienia, Warszawa 1989.

 

PłużańskiT., Diabeł z Berezy, www.asme.pl/123160099231690.shtml

 

Polit  I.,  Miejsce  odosobnienia  w  Berezie  Kartuskiej  1934-1939,  Toruń 

2003.

 

Pobóg-Malinowski  W.,  Najnowsza  historia  Polski  1864-1945,  t.  1-3, 

Warszawa 1990.

 

PragierA., Czas przeszły dokonany, Londyn 1966.

 

Przybyszewska S, Listy, t. 2-3, Gdańsk 1983-1985.

 

Rataj M., Pamiętniki, Warszawa 1965.

 

Rawicz  J.,  Generał  Zagórski  zaginął.  Z  tajemnic  lat  międzywojennych, 

Warszawa 1963.

 

Romeyko M, Przed i po maju, Warszawa 1985.

 

Romeyko M., Wspomnienia o Wieniawie i rzymskich czasach, Warszawa 

1990.

 

Ropuszański  D.,  Konkordat  polski  z  1925  roku,  www.racjonalista.pl/ 

kk.php/s, 1817/q,Konkordat.polski.z. 1925 .r.

 

Ruszczyć M., Strzały w Zachęcie, Warszawa 1986.

 

Rurawski J., Tadeusz Dołęga-Mostowicz, Warszawa 1987.

 

Samozwaniec M., Maria i Magdalena, Szczecin 1987.

 

Singer B., Od Witosa do Sławka, Warszawa 1990.

 

Składkowski F.S., Nie ostatnie słowo oskarżonego, Warszawa 2003.

 

Składkowski F.S., Strzępy meldunków, Warszawa 1988.

 

Skotnicki J., Przy sztalugach i biurku, Warszawa 1957.

 

Słonimski A., Alfabet wspomnień, Warszawa 1975.

 

Słonimski A., Wspomnienia warszawskie, Warszawa 1987.

 

Sołtysik M., Panieńska, Gorgonowa nieszczęścia i tajemnice, „Palestra" 

3-6/2009.

 

Sosnkowska J., Kowalski W.T., W kręgu mitów i rzeczywistości, Warsza-

wa 1988.

 

Stadnicki W., Z przeżyć i walk, Toruń 2002.

 

Stefan  Dąb-Biernacki  http://pl.wikipedia.org/wiki/Stefan_D%C4%85b-

Biernacki.

 

background image

Bibliografia 

359

 

Świtalski K., Diariusz 1919-1935, Warszawa 1992.

 

Terlecki O., Pułkownik Beck, Warszawa 1985.

 

Ułam S., Wspomnienia z kawiarni szkockiej, „Wiadomości Matematycz-

ne" 12/1969.

 

Ustawa  o  ochronie  Imienia  Józefa  Piłsudskiego,  http://pl.wikipedia.org/ 

wiki/Ustawa_o_ochronie_Imienia_J%C3%B3zefa_Pi%C5%82sudskiego

 

Warzecha J., Afera żyrardowska, Łódź 1986.

 

Wieczorkiewicz  R,  Historia  polityczna  Polski  1939-1945,  Warszawa 

2006.

 

Wierzyński K., Pamiętnik poety, Warszawa 1991.

 

Winklowa B., Boyowie. Zofia i Tadeusz Żeleńscy, Kraków 2001.

 

Winklowa B., Nad Wisłą i nad Sekwaną, Warszawa 1998.

 

Winnicki Z., Bereza Kartuska -jak było naprawdę? http://kresy24.pl/sho-

wArticles/article_id/39/

 

Witos W., Moje wspomnienia, Paryż 1985.

 

Wojciechowski S., Wspomnienia, orędzia, artykuły, Warszawa 1935.

 

www.zyrardow.pl/archiwum/turysty ka,historia.htm

 

Wysocki A., Tajemnice dyplomatycznego sejfu, Warszawa 1974.

 

Zbyszewski W., Gawędy o ludziach i czasach przedwojennych, Warszawa 

2000

 

Ziółkowska M., Wybitni ludzie też ludzie, Kęty 2004.

 

Zwolak M. [red], Kartki z dziejów KPP, Warszawa 1958.

 

Żeleński (Boy) T., Reflektorem w mrok, Warszawa 1985.

 

Żeleński (Boy) T., Pisma, Warszawa 1956-1975.

 

Żeleński W., Zabójstwo ministra Pierackiego, Warszawa 1995.

 

Żurek E., Gorgonowa i inni, Warszawa 1973.

 

Ponadto wykorzystano poniżej podane roczniki prasy, z których pochodzą

 

cytowane fragmenty artykułów: „ABC" 

1926-1939 „Gazeta Polska" 1929-1939 
„Gazeta Warszawska" 1920-1935 „Ilustrowany 
Kurier Codzienny" 1920-1939 „Kurier 
Poranny" 1922-1939 „Robotnik" 1920-1939 
„Rzeczpospolita" 1922-1932 „Tajny 
Detektyw" 1931-1935 „Wiadomości 
Literackie" 1924-1939.