background image

Christopher Hitchens

 

bóg nie jest wielki

 jak religia wszystko zatruwa

 

 

 

Z języka angielskiego przełożył Cezary Murawski

 Tytuł oryginału: GOD IS NOT GREAT

 
 

background image

 

Och, ludzkości, zaiste biednaś i umęczona,

 

Pod jednym zrodzona prawem, innemu posłuszna;

 

Chełpliwie spłodzona, której próżności zakazano,

 

Stworzona ułomną, lecz po siłę i rozum sięgasz.

 

Fulke Greville, Mustapha

 

 

Sądzicie zatem, że wam, jakimi jesteście,

 

Z umysłem robaczywym, głodnym i fanatycznym,

 

Bóg zawierzył sekret, którego mnie odmówił?

 

No cóż - czyż wiele to waży? Daj wiarę temu!

 

Rubajjat Omara Chajjama (przekład Richard Le Gallienne)

 

 

Odejdą w spokoju, wyzioną ducha w spokoju w imię twoje, a poza grobem odnajdą 

wyłącznie śmierć. Lecz my dotrzymamy tajemnicy i dla ich własnego szczęścia będziemy ich 
kusić obietnicą niebiańskiej i wiekuistej nagrody.

 

Wielki Inkwizytor do swojego „Zbawiciela” Fiodor Dostojewski Bracia Karamazow

 

background image

 

 Spis Tresci

 

ROZDZIAŁ PIERWSZY - Ujmując rzecz ogólnie

 

ROZDZIAŁ DRUGI - Religia zabija

 

ROZDZIAŁ TRZECI - Krótka dygresja na temat świń, innymi słowy: dlaczego niebo nie 

cierpi szynki
 

ROZDZIAŁ CZWARTY - Kilka słów na temat zdrowia, dla którego religiamoże być groźna

 

ROZDZIAŁ PIĄTY - Metafizyczne tezy religii są błędne

 

ROZDZIAŁ SZÓSTY - Spór o dzieło stworzenia

 

ROZDZIAŁ SIÓDMY - Objawienie:koszmar „Starego” Testamentu

 

ROZDZIAŁ ÓSMY - Zło „Nowego” Testamentu większe niż zawarte w „Starym”

 

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY - Koran jako jednoczesne zapożyczenie z mitów żydowskich i 

chrześcijańskich
 

ROZDZIAŁ DZIESIĄTY - Jarmarczność cudów oraz upadek piekła

 

ROZDZIAŁ JEDENASTY - „Stempel niskiego pochodzenia”: skorumpowane początki 

religii
 

ROZDZIAŁ DWUNASTY - Epilog: Jak religie dobiegają kresu

 

ROZDZIAŁ TRZYNASTY - Czy religia sprawia, że ludzie postępują lepiej?

 

ROZDZIAŁ CZTERNASTY - „Wschodnie” rozwiązanie nie istnieje

 

ROZDZIAŁ PIĘTNASTY - Religia jako grzech pierworodny

 

ROZDZIAŁ SZESNASTY - Czy religia zezwala na maltretowanie dzieci

 

ROZDZIAŁ SIEDEMNASTY - Tonący brzytwy się chwyta: ostateczny „argument” 

przeciwko sekularyzmowi
 

ROZDZIAŁ OSIEMNASTY - Tradycja bardziej kulturalna: sprzeciw racji rozumu

 

ROZDZIAŁ DZIEWIĘTNASTY - Na zakończenie: potrzeba nowego oświecenia

 

Podziękowania

 

Przypisy

 

background image

 

Ponad półtora wieku temu papież Pius IX opublikował Syllabus Errorum. Potępił w nim idee

wolności religijnej oraz rozdziału państwa od kościoła. Wskazał też 80 błędnych tez, doktryn i 
idei, m.in. socjalizm, modernizm, racjonalizm. Bóg nie jest wielki to taki ateistyczny 
odpowiednik ówczesnego dzieła, bezlitosna rozprawa z grzechami i niegodziwościami religii.
 

Jak Chrystus mógł umrzeć za nasze grzechy, skoro najprawdopodobniej wcale nie umarł?

 

Czy Żydzi nie traktowali morderstwa i cudzołóstwa jako grzechów, zanim otrzymali Dziesięć

Przykazań, a jeśli uważali je za grzechy, dlaczego Dziesięć Przykazań okrzyknięto tak 
wspaniałym darem?
 

Hitchens stawia odważne pytania i śmiało formułuje tezy. Jego argumentacja poparta jest 

osobistymi doświadczeniami, udokumentowanymi anegdotami historycznymi oraz krytyczną 
analizą tekstów religijnych. Opisuje intelektualną podróż w kierunku świeckiego spojrzenia na 
świat, świat oparty na nauce i rozumie; świat, w którym wizję Nieba zastąpiły zapierające dech w
piersiach zdjęcia z kosmosu. To nie Bóg nas stworzył. To my stworzyliśmy Boga.
 

 

„Religia jest pełna przemocy, nielogiczna, nie-tolerancyjna, nierozerwalnie złączona z takimi

pojęciami jak rasizm, ustrój plemienny czy bigoteria; zakorzeniona w ignorancji i wrogo 
nastawiona do wszelkich prób poznawczych, pogardliwa wobec kobiet i narzucana dzieciom”.
 

Christopher Hitchens, fragment książki

 

 

Niniejsza książka to zaproszenie do polemiki.

 

Niezależnie od tego, czy uważasz się za ateistę, czy człowieka wierzącego, argumentacja 

Hitchensa zmusi cię do zastanowienia i refleksji.
 

„To polemika zadziorna, budząca opory, równocześnie bardzo wciągająca”.

 

Grzegorz Sowula, Notes Wydawniczy

 

 

„Tę książkę powinno się postawić na równi z Biblią czy Koranem, a wszystkie te pozycje 

uwzględnić w spisie lektur obowiązkowych”.
 

The Independent

 

 

„Złożoność samego pojęcia religii nie stanowi dla Hitchensa żadnej przeszkody. On 

doskonale wie, które aspekty należy zaatakować, a właściwie - ile z nich”.
 

The New Yorker

 

 

„Nikt nigdy jeszcze nie podszedł do tematów antyreligijnych w tak stanowczy sposób, 

wyczerpując temat, opierając argumentację na własnych doświadczeniach, wykorzystując swoją 
inteligencję i błyskotliwość”.
 

Independent on Sunday

 
 
 

background image

 

 

  Christopher Eric Hitchens (ur. 13 marca 1949 r.) jest pisarzem, dziennikarzem i 

krytykiem literackim. Ukończył filozofię, politykę i ekonomię na Balliol College w Oxfordzie.
 

Pełnił funkcję redaktora w wydawnictwie Harper’s, pracował jako krytyk literacki dla 

„Newsday” i pisuje dla tak prestiżowych tytułów jak „Granta”, „The London Review of Books”, 
„Vogue”, „New Left Review”, „The Washington Post” i „Times Literary Supplement”.
 

Regularnie pojawia się w na antenie radia i telewizji jako komentator. Prowadzi też gościnne 

wykłady na uniwersytetach w Kalifornii, Berkeley i Pittsburghu. Mieszka z rodziną w 
Waszyngtonie.
 

 

background image

 Rozdział pierwszy

 Ujmując rzecz ogólnie

 

 

Jeśli czytelnik, z myślą o którym powstała ta książka, zechciałby pójść dalej, poza spór z 

autorem, i podjąć próbę rozpoznania grzechów oraz ułomności, jakie stanowiły bodziec do jej 
napisania (autorowi z całą pewnością nie uszło uwagi, że ci, którzy publicznie deklarują miłość 
bliźniego, litość oraz darowanie przewin, często wykazują inklinację do takiego właśnie 
podejścia), wtedy nie tylko wejdzie w spór z tym, którego imienia się nie wymawia (nadaremno),
niepoznawalnym stwórcą, który - jak należy domniemywać - obdarzył mnie takimi właśnie 
przymiotami. Czytelnik ten zbezcześci pamięć pani Jean Watts, dobrej, uczciwej i prostej kobiety
o niezachwianej i skromnej wierze.
 

Kiedy miałem jakieś dziewięć lat i uczęszczałem do szkoły na obrzeżach Dartmoor w 

południowo-zachodniej Anglii, zadaniem pani Watts było prowadzenie lekcji z przyrody, a 
jednocześnie także z religii. Zabierała mnie i moich klasowych kolegów na wycieczki w 
szczególnie urocze okolice mego pięknego ojczystego kraju i uczyła nas rozpoznawać różne 
gatunki ptaków, drzew oraz roślin i odróżniać je od siebie. Niezwykłą różnorodność życia można 
było odnaleźć w żywopłotach; cud piskląt wylęgających się z jaj złożonych w misternie 
uplecionym gnieździe; fakt, że poparzenie nóg pokrzywami (musieliśmy chodzić w krótkich 
spodniach) można było ukoić liśćmi szczawiu rosnącego tuż pod ręką. Wszystko to pozostało w 
mej pamięci niczym w „muzeum leśniczego”, w którym miejscowi farmerzy zostawiali truchła 
szczurów, łasic oraz innych szkodników i drapieżców, przypuszczalnie stworzonych ręką mniej 
życzliwego bóstwa. Jeśli będziesz miał okazję przeczytać sielskie wiersze o nieprzemijającej 
urodzie, jakie wyszły spod pióra Johna Clare’a, uchwycisz sens tego, co pragnę przekazać, pisząc
te słowa.
 

Później w trakcie lekcji dostawaliśmy paski papieru z wydrukowanym tekstem, które nosiły 

tytuł: „Poznaj Pismo Święte”, przesyłane do szkół przez struktury władzy państwowej 
odpowiedzialne za nauczanie religii. (To oraz codzienne uczestniczenie w odmawianiu modlitwy 
było obowiązkiem nałożonym przez państwo). Pasek zawierał z reguły pojedynczy werset ze 
Starego lub Nowego Testamentu, a naszym zadaniem było zapoznanie się z jego treścią i potem 
opowiedzenie klasie lub nauczycielowi, ustnie lub pisemnie, o czym była mowa w danym 
biblijnym cytacie oraz jaka z niego płynęła nauka. Uwielbiałem te ćwiczenia, a nawet w nich 
brylowałem do tego stopnia (jak Bertie Wooster), że często gęsto otrzymywałem „celujące” noty 
na lekcjach religii. Były to moje pierwsze praktyczne wprawki w dziedzinie analizy tekstowej. 
Czytałem każdy rozdział aż do cytowanego wersetu i potem resztę rozdziału do ostatniej linijki, 
chcąc mieć absolutną pewność, że pojąłem „sens” analizowanego fragmentu. Wciąż potrafię to 
robić, w dużym stopniu zresztą ku rozdrażnieniu niektórych spośród moich antagonistów. 
Nieustannie też darzę respektem i szacunkiem tych, których styl pisarski bywa czasami 
uznawany z pogardą za „nieco” talmudyczny lub koraniczny, bądź też „fundamentalistyczny”. To
zaprawdę świetne ćwiczenie umysłowe i literackie jednocześnie.
 

W końcu nadszedł jednak dzień, kiedy poczciwa, droga pani Watts przeliczyła się z własnymi

siłami. Usiłując ambitnie połączyć rolę nauczycielki przyrody oraz przewodniczki po Biblii, 
któregoś razu powiedziała: „Widzicie zatem, dzieci, jak potężny i wspaniałomyślny jest Bóg. 
Wszystkim drzewom i trawom dał kolor zielony, która to barwa zapewnia naszym oczom 

background image

odpoczynek. Wyobraźcie sobie, gdyby zamiast tego roślinność była fioletowa lub, dajmy na to, 
pomarańczowa. Jakżeż byłoby to okropne”.
 

Przeanalizujmy teraz, czegóż to dopuściła się ta pobożna stara wiedźma. Lubiłem panią 

Watts. Była pełną tkliwości, bezdzietną wdową; miała przyjaznego starego owczarka o imieniu 
Rover. Po lekcjach nieraz zapraszała nas na cukierki oraz inne łakocie do swego powoli 
rozpadającego się starego domu nieopodal torów kolejowych. Jeśli Szatan upatrzył ją sobie, żeby 
kusiła mnie do popełnienia grzechu, okazał się o wiele bardziej pomysłowy niż podstępny wąż w 
Rajskim Ogrodzie. Nigdy nie podniosła głosu ani nie zastosowała kary fizycznej - czego nie da 
się powiedzieć o całej reszcie moich nauczycieli. Ujmując rzecz ogólnie, była jedną z tych istot 
ludzkich, którym pomnik został wystawiony na stronicach powieści Middlemarch pióra Geor-
ge’a Elliota [Pod tym pseudonimem ukrywała się pisarka Mary Ann Evans - przyp. tłum.], i o 
których można by powiedzieć, że jeśli „sprawy z tobą i mną nie układają się tak źle, jak mogłyby
się ułożyć”, jest to „w połowie zasługą wielu spośród tych, którzy prowadzili religijny żywot w 
skrytości ducha i którzy spoczywają w grobach nieodwiedzanych przez nikogo”.
 

Wszelako słowa nauczycielki mocno mnie zbulwersowały. Po prostu skuliłem się w sobie z 

zażenowania. W wieku dziewięciu lat nie miałem nawet zielonego pojęcia o sporach dotyczących
stworzenia świata czy o rywalizującej z tą koncepcją teorii Darwina. Nie śniła mi się też 
zależność między chlorofilem a procesem fotosyntezy. Tajemnice genomu wciąż pozostawały 
niedostępne memu poznaniu w owym czasie, jak zresztą całej ludzkości. Wtedy nie miałem 
jeszcze okazji znaleźć się w takich miejscach na tej planecie, gdzie przyroda wydawała się 
perfidnie obojętna lub wręcz wroga wobec egzystencji gatunku homo sapiens czy nawet 
egzystencji samej w sobie. Po prostu wiedziałem, niemal jak gdybym zyskał przywilej dostępu do
wyższej instancji, że moja nauczycielka zdołała pomieszać wszystko, wypowiadając zaledwie 
dwa zdania. Jej wzrok był skierowany na przyrodę, lecz w drugą stronę już nie.
 

Nie zamierzam stwarzać wrażenia, że pamiętam wszystko dokładnie czy też we właściwej 

kolejności po tamtym objawieniu, lecz w stosunkowo krótkim czasie zacząłem dostrzegać 
kolejne osobliwości. Dlaczego, skoro Bóg jest stwórcą wszelkiej rzeczy, oczekuje się od nas 
„wychwalania” go bez ustanku za to, że uczynił to, co leży w jego naturze? Wydaje się to 
służalcze, jakby na to nie spojrzeć. Jeśli Jezus był w stanie uzdrowić przypadkowo spotkanego 
ślepca, dlaczego nie uwolnił świata od ślepoty? Cóż było cudownego w wypędzeniu diabłów, 
skoro wróciły pod postacią stada świń? Wydawało się to złowróżbne: przypominało czarną 
magię. Dlaczego nieustannie wznoszone modły nie przynoszą żadnych rezultatów? Czemu muszę
wciąż oznajmiać publicznie, że jestem nędznym grzesznikiem? Te nieśmiałe i dziecinne przecież 
wątpliwości są, co od tamtej pory zdołałem odkryć, niezwykle rozpowszechnione, po części z tej 
przyczyny, że żadna religia nie potrafi udzielić na nie satysfakcjonującej odpowiedzi. Pojawił się 
wszakże inny, znacznie większej rangi problem. (Użyłem sformułowania „pojawił się” zamiast 
„uświadomiłem sobie”, ponieważ te wątpliwości są w równym stopniu nie do pokonania, co 
nieuniknione). Dyrektor szkoły, który celebrował codzienne msze i modlitwy, trzymając w 
dłoniach Biblię, był do pewnego stopnia sadystą i skrywał homoseksualne skłonności (już dawno
mu wybaczyłem, ponieważ rozpalił we mnie zainteresowanie historią oraz pożyczył mi pierwszy 
tom P.G. Wodehouse’a), opowiadał nam pewnego wieczoru jakieś rzeczy pozbawione sensu. 
„Być może nie dostrzegacie teraz potrzeby całej tej wiary”, powiedział wtedy. „Lecz zaczniecie, 
któregoś dnia, kiedy wasi ukochani i bliscy zaczną odchodzić”.
 

I znów poczułem nagłe ukłucie oburzenia i jednocześnie niedowierzania. Czemuż to padają 

słowa, wedle których religia nie do końca jest prawdziwa, ale jednocześnie nie jest to ważne, 
bowiem jej fundamentem jest duchowe pocieszenie? Jakież to godne pogardy. Nie słyszałem 
wtedy jeszcze o Zygmuncie Freudzie - chociaż byłby mi zapewne bardzo pomocny w 

background image

zrozumieniu postaw i zachowań dyrektora - ale miałem okazję przed chwilą rzucić okiem na jego
esej Die Zukunfteiner Illusion (Przyszłość pewnego złudzenia).
 

Obarczam Ciebie powyższymi wynurzeniami, ponieważ nie należę do tych, których szansa 

zyskania solidnej i niezachwianej wiary została zniszczona w dzieciństwie w rezultacie 
maltretowania i brutalnej indoktrynacji. Zdaję sobie sprawę z faktu, że miliony ludzkich istot 
muszą to znosić. Nie uważam również, że religie można lub należy rozgrzeszyć z istnienia tego 
rodzaju cierpień i niedoli. (W całkiem niedawnej przeszłości byliśmy świadkami zbrukania 
Kościoła rzymskokatolickiego w rezultacie jego ewidentnego współudziału w niedającym się 
wybaczyć grzechu dopuszczania się gwałtów na dzieciach, można to ująć również w formie 
zwrotu: „żadnej dziecięcej pupy nie oszczędzono”). Gwoli sprawiedliwości wypada dodać, że 
inne struktury czy organizacje o charakterze niereligijnym dopuszczały się podobnych 
przestępstw, nierzadko nawet jeszcze bardziej godnych potępienia.
 

Można wymienić cztery podstawowe zarzuty w stosunku do wiary religijnej. Po pierwsze, 

religia w sposób całkowicie mylny i błędny przedstawia pochodzenie człowieka oraz kosmosu. 
Po drugie, z powodu i w konsekwencji tego wyjściowego błędu jest w stanie łączyć w sobie 
niewyczerpane pokłady służalczości i solipsyzmu. Po trzecie, religia jest jednocześnie przyczyną 
i skutkiem niebezpiecznych represji seksualnych. I po czwarte, religia w skrajnym stopniu opiera 
się na pobożnych życzeniach.
 

Nie uważam za aroganckie z mojej strony stwierdzenie, że zdołałem już poznać wszystkie te 

cztery zarzuty (jak również dostrzegłem bardziej ordynarne i oczywiste fakty świadczące o 
wykorzystywaniu religii przez ludzi będących przejściowo u władzy do powiększania zakresu 
tejże władzy), zanim jeszcze mój chłopięcy głos poddał się procesowi mutacji. W kontekście 
moralnym żywię pewność, że miliony bliźnich doszło do bardzo podobnych wniosków w sposób 
w dużej mierze analogiczny. Od tamtej pory spotykam takich ludzi w setkach miejsc i 
dziesiątkach różnych krajów. Wielu z nich nigdy nie uwierzyło, nie mniej liczni natomiast 
porzucili wiarę po zaciekłej i zażartej walce. Niektórzy przeszli przez oślepiające chwile 
nawrócenia, które pod każdym względem były równie nagłe, choć być może mniej epileptyczne i
apokaliptyczne (i postrzegane z późniejszej perspektywy bardziej racjonalne i usprawiedliwione 
moralnie), co doświadczenia Pawła z Tarsu (Szawła) w drodze do Damaszku. Tu właśnie 
dochodzimy do sedna, gdy chodzi o mnie oraz o tych, którzy myślą tak samo jak ja. Naszą wiarą 
jest niewiara. Nasze zasady nie opierają się na wierze. Nie bazujemy wyłącznie i całkowicie na 
nauce i racjach rozumu, ponieważ te są raczej koniecznymi, choć niewystarczającymi 
czynnikami, ale nie darzymy zaufaniem niczego, co jest sprzeczne z nauką lub urąga rozumowi. 
Być może różnimy się w wielu kwestiach, lecz szanujemy wolność dociekań, otwartość umysłu 
oraz podążanie za ideami dla dobra tychże idei. Nie traktujemy naszych przekonań w sposób 
dogmatyczny: spór między profesorem Stephenem Jayem Gouldem a profesorem Richardem 
Dawkinsem na temat „ewolucji nieciągłej” oraz wciąż niewypełnionych luk w teorii Darwina jest
równie szeroki, co głęboki, lecz powinniśmy rozwiązać go, sięgając po dowody i argumenty, nie 
zaś obrzucając się nawzajem ekskomuniką. (Moje osobiste rozdrażnienie w stosunku do 
profesora Dawkinsa oraz Daniela Dennetta, wywołane ich postulatem, by ateiści mieli prawo 
nazywać samych siebie „światłymi”, stanowi też element nieustającej różnicy zdań). Nie 
jesteśmy odporni na urok i powab cudu, tajemnicy objawienia i bogobojnej trwogi. Mamy jednak
muzykę, sztuki piękne i literaturę. Dochodzimy też do przekonania, że poważne dylematy natury 
etycznej są przedstawione lepiej w dziełach Szekspira, Tołstoja, Schillera, Dostojewskiego i 
George’a Eliota niż w mitycznych opowieściach i moralitetach zawartych w świętych księgach. 
Literatura, nie Pismo Święte, krzepi umysł i - ponieważ nie istnieje inna metafora - również 
duszę. Nie wierzymy w niebo ani piekło, żadne badania statystyczne nigdy nie zdołają 

background image

potwierdzić, że pozbawieni tych pochlebstw i gróźb popełnialibyśmy więcej przestępstw, których
motywami są chciwość czy przemoc, niż ludzie wierzący. (W istocie rzeczy, jeśli zdołano by 
kiedykolwiek przeprowadzić poprawne merytorycznie analizy statystyczne, jestem pewien, że 
uzyskane wyniki wskazywałyby na tendencję wręcz odwrotną). Jesteśmy pogodzeni z faktem, że 
dane jest nam tylko jedno życie, pominąwszy przedłużenie naszej egzystencji w naszych 
dzieciach. Jesteśmy też bezgranicznie szczęśliwi, poczynając je i wydając na świat. Wychodzimy 
z założenia, że - gdy ludzie zaakceptowali już fakt ich doczesnego tylko życia, pełnego 
nieustannych zmagań i potyczek - bliźni będą być może postępować wobec siebie nawzajem, 
kierując się dobrem, nie złem. Etyczne życie można prowadzić bez odwoływania się do religii, 
jesteśmy o tym przekonani bez cienia wątpliwości. Wiemy też, że wniosek, jaki z tego wypływa, 
także jest prawdziwy - za sprawą religii niezliczone rzesze ludzi nie tylko wcale nie prowadzą się
lepiej od swoich bliźnich, lecz przyznają sobie przywilej takich czynów i zachowań, wobec 
których burdelmama czy nacjonaliści dopuszczający się etnicznych czystek unoszą brwi ze 
zdumienia.
 

Najważniejsze w tym wszystkim, być może, jest to, że my, niewierzący, nie odczuwamy 

potrzeby sięgania po jakąkolwiek maszynerię wzmacniającą (ducha). Jesteśmy tymi, których 
miał na myśli Blaise Pascal, kiedy pisał do kogoś, kto twierdził: „Jestem tak skonstruowany, że 
nie potrafię uwierzyć”. W osadzie Montaillou, w trakcie jednego z wielkich średniowiecznych 
prześladowań, inkwizytorzy zapytali pewną kobietę, skąd wzięły się jej uznane za heretyckie 
wątpliwości dotyczące piekła oraz Chrystusowego zmartwychwstania. Białogłowa wiedziała z 
pewnością, że znalazła się w obliczu kary śmierci, na którą skazać ją mieli pobożni i cnotliwi, 
lecz odparła, że tej wiedzy nie zaczerpnęła od nikogo i doprowadziły ją do niej li tylko własne 
przemyślenia. (Często zapewne masz okazję słyszeć, jak wierzący wychwalają prostotę swego 
stada, lecz nie w kontekście tego niewymuszonego i moralnego rozsądku oraz przytomności 
umysłu, które wychwytywano i palono na stosie, co dotknęło więcej ludzkich istnień, niż 
jesteśmy w stanie sobie wyobrazić).
 

Nie istnieje konieczność, byśmy gromadzili się każdego dnia czy też co siedem dni, bądź też 

w dzień uroczysty lub pomyślny, w celu głoszenia naszej prawości lub kajania się i pławienia we 
własnej małości i marności. Nam, ateistom, nie są potrzebni kapłani, ani hierarchowie ponad 
nimi, do przestrzegania własnej doktryny. Składanie ofiary oraz ceremoniały budzą w nas odrazę,
podobnie zresztą jak relikwie oraz oddawanie czci wizerunkom i obiektom (wliczając w to 
obiekty w formie najbardziej innowacyjnego wynalazku w dziejach człowieka: książki w 
oprawie). W naszych oczach żadne miejsce na ziemi nie jest czy też nie może być „świętsze” od 
innego: ostentacyjnej absurdalności pielgrzymek albo prawdziwemu horrorowi mordowania 
cywilów w imię jakichś świętych murów, jaskiń, sanktuariów czy kamieni możemy dać 
przeciwwagę, udając się na relaksujący bądź też forsowny spacer z jednego końca biblioteki lub 
galerii na drugi jej koniec albo na lunch spożyty w towarzystwie łubianego przyjaciela, drążąc 
przy okazji sekrety prawdy lub piękna. Niektóre z tych wypadów do półek z książkami, na obiad 
lub do galerii, jeśli są traktowane poważnie, w sposób oczywisty zapewnią nam kontakt z wiarą 
oraz wierzącymi, poczynając od wielkich, pobożnych malarzy i kompozytorów, a kończąc na 
dziełach Augustyna, Tomasza z Akwinu, Majmonidesa i Newmana. Spod piór tych wielkich 
uczonych i teologów wyszło być może wiele rzeczy złych lub wiele rzeczy bzdurnych, chociaż 
nie mieli pojęcia, co budzi uśmiech drwiny, na temat teorii wywoływania chorób przez 
drobnoustroje czy o położeniu globu ziemskiego w Układzie Słonecznym, nie wspominając już w
ogóle o wszechświecie. To właśnie jest powód, dla którego nie są obecni we współczesności i 
tym bardziej nie pojawią się w przyszłości. Słowa zrozumiałe, szlachetne i inspirujące religia 
wypowiedziała po raz ostatni dawno, dawno temu: przerodziły się one w godny podziwu, choć 

background image

mało sprecyzowany humanizm, którego przykładem może być Dietrich Bonhoeffer, dzielny 
luterański pastor, powieszony przez nazistów za odmowę kolaborowania z nimi. Nie przybędzie 
nam więcej proroków ani mędrców z dawnych epok i z tego właśnie powodu dzisiejsze modlitwy
stanowią wyłącznie echo i powtórzenie modłów z wczoraj, czasami wznoszonych niemal z 
przesyconym trwogą krzykiem, by odpędzić przerażającą pustkę.
 

Część religijnej apologii jest w pewnym, ograniczonym stopniu wspaniała - wystarczy 

wymienić tu Pascala - część natomiast jest tylko monotonna i nużąca lub graniczy z absurdem - 
w tym miejscu nie można wprost nie przywołać postaci C.S. Lewisa. Oba te nurty mają w sobie 
wspólny pierwiastek, mianowicie potworne obciążenie, które muszą dźwigać. Ileż trzeba się 
natrudzić, by udowodnić to, co jest niewiarygodne! Aztekowie otwierali ludzką klatkę piersiową 
każdego dnia, pragnąc zagwarantować, że słońce znowu wzejdzie. Monoteiści zadręczają swoje 
bóstwa po wielokroć częściej, na wypadek gdyby okazały się głuche. Ileż próżności trzeba 
ukrywać - zresztą niezbyt skutecznie - usiłując stwarzać pozory, że jest się zamierzonym 
elementem boskiego planu? Ileż szacunku wobec siebie należy poświęcić po to tylko, by 
nieustannie tarzać się w świadomości własnych grzechów? Ileż niepotrzebnych założeń należy 
poczynić oraz ile trzeba się natrudzić, żeby każde nowe odkrycie nauki zmanipulować do tego 
stopnia, aż w końcu da się „dopasować” do objawionych stów antycznego bóstwa stworzonego, 
nawiasem mówiąc, przez człowieka? Iluż świętych, ile cudów, ile synodów oraz konklawe jest 
potrzebnych po to, by dogmat okrzepł, a potem - po niezliczonych cierpieniach, nieszczęściach, 
absurdach i okrucieństwach - był na siłę propagowany w celu usunięcia innego dogmatu? Bóg 
nie stworzył człowieka na swój obraz i podobieństwo. Wszelkie dowody zdają się potwierdzać, 
że było akurat na odwrót, co zresztą stanowi bezbolesne wytłumaczenie obfitości bogów i religii 
oraz bratobójczych walk między poszczególnymi i różnymi wyznaniami, które wciąż mamy 
okazję obserwować wokół nas i które tak opóźniają rozwój cywilizacji.
 

Przeszłe i obecne okrucieństwa motywowane religią zdarzyły się nie dlatego, że jesteśmy źli,

ale wyniknęły z faktu, że pod względem biologicznym rodzaj ludzki wyróżnia się jedynie 
rozumem. W rezultacie ewolucji płaty czołowe naszego mózgu zrobiły się zbyt małe, natomiast 
nadnercza zyskały zbyt duże rozmiary, a narządy służące do reprodukcji zostały najwyraźniej 
zaprojektowane przez komisję. Taka formuła, w pojedynkę bądź w kombinacji, z nieuchronną 
konsekwencją prowadzi do pewnej ilości nieszczęść oraz zaburzeń. Jednakowoż cóż to za 
różnica, jeśli ktoś odsunie na bok żarliwych i niestrudzonych wyznawców i sięgnie po nie mniej 
trudne i wymagające wysiłku dzieła, dajmy na to Darwina, Hawkinga czy Cricka. Są oni bez 
porównania bardziej oświeceni, kiedy błądzą lub kiedy okazują, nieuniknione przecież, 
uprzedzenia czy tendencyjność, niż każdy inny fałszywie skromny wyznawca jakiejś religii, 
który na próżno usiłuje udowodnić kwadraturę koła oraz wyjaśnić, jakim to sposobem on, marne 
dzieło Stwórcy, zna nieomylnie tegoż Stwórcy intencje i zamiary. Nie ze wszystkim można się 
zgodzić w kwestiach estetyki, lecz my, świeccy humaniści, ateiści oraz agnostycy nie życzymy 
sobie pozbawiania rodzaju ludzkiego istnienia cudów czy też duchowej pociechy. W żadnej 
mierze. Jeśli poświęcisz nieco czasu na przestudiowanie zdumiewających fotografii wykonanych 
za pomocą teleskopu Hubble’a, dostrzeżesz rzeczy, które budzą bez porównania większy respekt 
i są o wiele bardziej tajemnicze i piękne - a jednocześnie bardziej chaotyczne, przytłaczające i 
nieprzystępne - niż jakakolwiek opowieść o stworzeniu lub o „końcu świata”. Jeśli przeczytasz 
słowa Hawkinga poświęcone „horyzontowi zdarzeń”, istniejącym hipotetycznie krawędziom z 
„czarnymi dziurami”, do których, również w teorii, można wskoczyć i zobaczyć przeszłość oraz 
przyszłość (pomijając przy tym fakt, że, niestety i z definicji, nikomu nie starczyłoby na to 
„czasu”), okażę zdziwienie, jeśli wciąż nie przestaniesz wpatrywać się z rozdziawionymi ustami 
w Mojżesza i jego nierobiący wrażenia „krzak gorejący”. Jeśli poznasz do głębi piękno oraz 

background image

symetrię podwójnej helisy, a potem skrupulatnie przeanalizujesz sekwencję własnego genomu, 
będziesz pod ogromnym wrażeniem, że takie niemal bliskie perfekcji zjawisko leży u podstaw 
twojej egzystencji. Zapewne też zyskasz otuchę (taką żywię nadzieję), dostrzegając, że masz tak 
wiele wspólnego z innymi odłamami gatunku homo sapiens- pojęcie „rasa” wraz z „dziełem 
stworzenia” trafiło do kosza na śmieci - i ogarnie cię zdumienie wobec faktu, w jak dużym 
stopniu stanowisz równocześnie część królestwa zwierząt. W takiej chwili będziesz w końcu w 
stanie z odpowiednią pokorą spojrzeć w twarz swemu stwórcy, który, jak się okazuje, wcale nie 
jest „osobą”, lecz procesem genetycznych mutacji, w którym pierwiastek przypadkowości jest o 
wiele większy, niż odpowiadałoby to naszej próżności. Jest w tym więcej tajemnicy i cudu, niż 
przeciętny ssak jest w stanie pojąć. Nawet najlepiej wykształcona osoba na tym świecie musi 
przyznać jedno - nie używam tu słowa „wyznać” - że wie coraz mniej i mniej, lecz przynajmniej 
wie coraz mniej i mniej, ogarniając coraz więcej i więcej.
 

Jako pocieszenie, ponieważ religijni ludzie tak często utrzymują z uporem, że wiara 

zaspokaja tę sugerowaną potrzebę, powiem po prostu, że ci, którzy oferują fałszywe pocieszenie, 
są też fałszywymi przyjaciółmi. W każdym razie krytycy religii nie zaprzeczają, że wiara działa 
jak środek kojący ból. Wręcz przeciwnie, ostrzegają przed placebo oraz butelką z barwioną wodą.
Być może najbardziej popularną błędną tezą przytaczaną wraz ze stosownym cytatem jest w 
czasach nam współczesnych - z całą pewnością najbardziej powszechną w kontekście sporu, o 
którym mowa - twierdzenie, jakoby Marks odrzucał religię, traktując ją jako „opium dla ludu”. W
rzeczywistości sprawy miały się wręcz odwrotnie. Ten potomek rodu rabinów podchodził do 
kwestii wiary w sposób bardzo poważny, a w pracy Przyczynek do heglowskiej filozofii prawa 
napisał, co następuje:
 

 

Nędza religijna jest jednocześnie wyrazem rzeczywistej nędzy i protestem przeciw nędzy 

rzeczywistej. Religia jest westchnieniem uciśnionego stworzenia, sercem nieczułego świata, jest 
duszą bezdusznych stosunków. Religia jest opium ludu.
 

Prawdziwe szczęście ludu wymaga zniesienia religii jako urojonego szczęścia ludu. 

Wymagać od kogoś porzucenia złudzeń co do jego sytuacji to znaczy wymagać porzucenia 
sytuacji, która bez złudzeń obejść się nie może. Krytyka religii jest więc w zarodku krytyką tego 
padołu płaczu, gdyż religia jest nimbem świętości tego padołu płaczu. Krytyka zniszczyła 
urojone kwiaty, upiększające kajdany, nie po to, by człowiek dźwigał kajdany bez ułud i bez 
pociechy, ale po to, by zrzucił kajdany i rwał kwiaty żywe.
 

 

Zatem sławetny błąd związany z cytatem nie jest w istocie rzeczy „błędnie przytaczanym 

cytatem”, lecz raczej bardzo prymitywną próbą nieuczciwego przeciwstawienia kwestii 
filozoficznej sprawom religii. Ci, którzy dawali wiarę słowom księży, rabinów czy imamów na 
temat tego, co myślą niewierzący oraz jak myślą, natrafią na kolejne niespodzianki, w miarę jak 
będziemy drążyli temat dalej. Być może nawet przestaną ufać temu, co im wmawiano - bądź też 
nie będą więcej brać tego „na wiarę”. W czym zresztą tkwią korzenie problemu.
 

Marks i Freud, trzeba koniecznie to przyznać, nie byli doktorami nauk ani naukowcami w 

ścisłym tego słowa rozumieniu. Poprawniej będzie traktować ich jak wielkich, choć wszelako 
omylnych, obdarzonych ogromnymi pokładami wyobraźni eseistów. Kiedy intelektualny 
wszechświat ulega przemianom, nie czuję w sobie dostatecznych pokładów arogancji, by zwolnić
siebie samego od samokrytycyzmu. Z zadowoleniem myślę, że niektóre sprzeczności pozostaną 
sprzeczne, niektóre problemy nigdy nie zostaną rozwiązane za pomocą danego ssakom 

background image

instrumentarium w postaci ludzkiej kory mózgowej, a pewne sprawy są z definicji 
niepoznawalne. Gdyby ktoś odkrył, że wszechświat jest skończony bądź też nieskończony, 
zarówno jedno, jak i drugie odkrycie wprawiłoby mnie w takim samym stopniu w osłupienie i 
byłoby tak samo nieprzeniknione i niepojęte. Chociaż spotkałem wielu ludzi o wiele ode mnie 
mądrzejszych i obdarzonych bardziej lotnym i bystrym umysłem, nie znam nikogo, kto byłby 
dostatecznie mądry lub inteligentny, by poważyć się na przeciwne twierdzenie.
 

Zatem najłagodniejsza forma krytyki religii jest jednocześnie także najbardziej kategoryczną 

i najbardziej druzgocącą. Religia jest dziełem człowieka. Nawet ludzie, którzy ją stworzyli, nie są
w stanie dojść do porozumienia w kwestii tego, co ich prorocy, zbawiciele czy guru powiedzieli 
bądź uczynili. Jeszcze mniej będą w stanie powiedzieć na temat „znaczenia” późniejszych odkryć
i procesów rozwojowych, które były uznane przez religię za tematy tabu lub ignorowane, kiedy 
znajdowały się w fazie początkowej. Mimo to wyznawcy danej religii utrzymują chełpliwie, że 
taką właśnie wiedzą dysponują! Nie tylko taką wiedzą, ale też wiedzą na temat wszystkiego. Są 
zatem nie tylko pewni, że Bóg istnieje, ale też znają „jego” oczekiwania i żądania wobec nas - 
poczynając od naszego jadłospisu, przez nasze religijne praktyki i kończąc na moralności w 
kontekście życia seksualnego. Innymi słowy, w szerokiej i skomplikowanej dyskusji, w ramach 
której dowiadujemy się coraz więcej i więcej o sprawach ogarniających coraz mniej i mniej. 
Wciąż jednak żywimy nadzieję na swego rodzaju olśnienie, posuwając się naprzód, a jedna 
frakcja - sama w sobie złożona ze zwalczających się nawzajem frakcji - ma w sobie tyle pychy i 
arogancji, by wmawiać nam, że już zdołaliśmy zdobyć wszystkie niezbędne informacje, jakie są 
nam potrzebne. Tego rodzaju głupota, w połączeniu z dumą i pychą, jest już wystarczającym 
argumentem, żeby wykluczyć „wiarę” z tej debaty. Osoba, która nie ma wątpliwości i która 
odwołuje się do boskich źródeł tej pewności, powinna być dzisiaj zaliczona do wczesnej 
kategorii rozwojowej w obrębie naszego gatunku. Być może pożegnaliśmy się z nią dawno temu,
ale teraz pojawiła się ponownie i, jak w wypadku wszystkich pożegnań, tego również nie należy 
przedłużać.
 

Zakładam, że jeśli mnie spotkałeś, niekoniecznie wiedziałeś, że takie właśnie są moje 

poglądy. Zapewne przesiadywałem dłużej i do późna z religijnymi przyjaciółmi, bez względu na 
ich proweniencję. Przyjaciele owi często wzbudzają we mnie rozdrażnienie, nazywając mnie 
„poszukującym”, którym przecież wcale nie jestem, a przynajmniej nie w sposób, jaki oni mają 
na myśli. Gdybym teraz wrócił do hrabstwa Devon, gdzie mieści się nieodwiedzany przez nikogo
grób pani Watts, z pewnością odnalazłbym siebie samego siedzącego w skupieniu i ciszy w 
jednym z kościółków pamiętających czasy Celtów czy Sasów. (Moje podejście oddaje wręcz 
idealnie uroczy wiersz Chodzenie do kościoła, pióra Philipa Larkina). Swego czasu napisałem 
książkę poświęconą George’owi Orwellowi, który mógłby być moim bohaterem, gdybym miał 
swoich bohaterów. Wstrząsnęła mną do pewnego stopnia jego bezduszność wobec palenia 
kościołów w Katalonii w 1936 roku. Już Sofokles wykazał, na długo przed pojawieniem się 
religii monoteistycznych, że Antygona przemawiała w imieniu ludzkości, podchodząc z niechęcią
i odrazą do bezczeszczenia zwłok. To ludzie pobożni podpalają kościoły, synagogi i meczety 
wyznawców innych religii. I zawsze będą gotowi to czynić. Ja natomiast, wchodząc do meczetu, 
ściągam obuwie. Gdy przekraczam próg synagogi, zakładam nakrycie głowy. Pewnego razu 
dostosowałem się nawet do etykiety w aśramie w Indiach, choć była to dla mnie ciężka próba. 
Moi rodzice nie narzucali mi żadnej religii - prawdopodobnie ogromnie mi się poszczęściło, 
ojciec został wychowany surowo w rodzinie baptystów/kalwinistów, lecz nie podchodził do tego 
ze zbytnią estymą, matka natomiast preferowała asymilację - po części z uwagi na mnie - z 
judaizmem, religią jej przodków. Wiem teraz dostatecznie dużo o wszystkich religiach, by mieć 
pewność, że zawsze pozostanę niedowiarkiem, w każdym czasie i w każdym miejscu, jednak mój

background image

konkretny ateizm ma charakter protestancki. To dzięki wspaniałej liturgii Biblii króla Jakuba oraz
modlitewnika Cranmera - liturgii, którą bezmyślny Kościół anglikański z taką łatwością odrzucił 
- po raz pierwszy zrodził się we mnie sprzeciw. Kiedy mój ojciec umarł i został pochowany w 
kaplicy z widokiem na Portsmouth - tej samej, w której generał Eisenhower modlił się o 
zwycięstwo wieczorem przed dniem „D”, czyli lądowaniem aliantów w Normandii w 1944 roku -
wygłosiłem mowę z ambony. Wybrałem do swojego wystąpienia werset z listu Pawła z Tarsu do 
Filipian (4,8):
 

 

W końcu, bracia, wszystko, co jest prawdziwe, co godne, co sprawiedliwe, co czyste, co 

miłe, co zasługuje na uznanie: jeśli jest jakąś cnotą i czynem chwalebnym - to miejcie na myśli!
 

 

Wybrałem ten fragment ze względu na jego zapadający w pamięć i jednocześnie 

nieuchwytny charakter, który będzie ze mną w ostatniej godzinie, a także ze względu na jego 
znacząco świeckie konotacje oraz dlatego, że emanował światłością z ugoru kłótni, skarg, 
nonsensu i zastraszenia, które go otacza.
 

Spór z religią stanowi podwaliny i źródło wszelkich argumentów, ponieważ jest początkiem -

chociaż nie końcem - wszystkich sporów w dziedzinie filozofii, nauki, historii oraz natury 
człowieka. Stanowi zatem początek - choć w żadnej mierze nie koniec - wszelkich dyskusji na 
temat dobrego życia i miasta sprawiedliwych. Religijna wiara jest niewymazywalna, dokładnie z 
tego powodu, że jesteśmy istotami, które nieustannie się rozwijają. Nigdy więc nie umrze 
śmiercią naturalną, a przynajmniej nie do momentu, kiedy wyzbędziemy się strachu przed 
śmiercią i przed ciemnością, i przed nieznanym oraz przed sobą nawzajem. Z tego względu 
właśnie nigdy bym jej nie zakazał, nawet gdybym zyskał taką sposobność. Być może ktoś z was 
powie, że to nad wyraz wspaniałomyślne z mojej strony. Lecz czy religia odwzajemni się wobec 
mnie taką samą dozą pobłażliwości? Stawiam to pytanie dlatego, że ja i moi wierzący przyjaciele
różnimy się od siebie rzeczywiście i to w kwestiach zasadniczych. Ponadto prawdziwi i poważni 
przyjaciele są dostatecznie uczciwi i szczerzy, by to przyznać. Z nieskrywanym zadowoleniem 
udałbym się na ceremoniał bar micwy ich dzieci, zachwyciłbym się pięknem ich gotyckich 
katedr, „uszanował” ich przekonanie, że Koran został podyktowany, choć wyłącznie po arabsku, 
pewnemu kupcowi analfabecie, albo zainteresowałbym się duchową pociechą, jaką niosą religie 
Wicca, hinduizm oraz dżinizm. W rzeczy samej to właśnie czynię, nie upierając się wcale przy 
uprzejmym oczekiwaniu wzajemności - co oznacza, że oni w zamian dają mi spokój. Jednak na 
coś takiego religia nie jest w stanie się zdobyć. Kiedy piszę te słowa i kiedy ty je czytasz, 
pobożni ludzie na różne, sobie właściwe sposoby planują twoją i moją zagładę, a także zagładę 
wszelkich, z takim trudem wywalczonych, ludzkich osiągnięć i zdobyczy, których dotknęła moja 
ręka. Religia zatruwa wszystko.
 

background image

 Rozdział drugi

 Religia zabija

 

 

Jego niechęć wobec religii, w znaczeniu zazwyczaj przypisywanym temu słowu, była 

pokrewna niechęci Lukrecjusza. Podchodził do niej z uczuciami, jakie wywoływały zwykłe 
myślowe urojenia, lecz będące wynikiem wielkiego moralnego zła. Postrzegał wiarę jako 
największego wroga moralności. Po pierwsze dlatego, że kreowała sztuczną doskonałość - wiarę 
w prawdy objawione, wiarę w pobożne uczucia i religijne obrządki, nie mające nic wspólnego z 
dobrem rodzaju ludzkiego - i wymuszała ich zaaprobowanie jak substytutów prawdziwej cnoty. 
Ponad wszystko jednak z powodu radykalnego osłabienia standardów moralnych oraz utrwalenia 
ich w kształtowaniu woli istoty, której nie szczędzi pochlebstw, lecz którą w chwilach trzeźwej 
szczerości opisuje jako byt wyjątkowo nienawistny.

 

John Stuart Mill o swoim ojcu w Autobiografii

 

 

Tantum religio potuit suadere malorum.

 

(Popchnąć do takiej otchłani nieszczęścia mogła religia).

 

Lukrecjusz, O naturze rzeczy

 

 

 

Wyobraź sobie, że potrafisz dokonać wyczynu, któremu ja nie podołam. Innymi słowy, 

wyobraź sobie, że potrafisz namalować wizerunek nieskończenie miłosiernego i 
wszechmogącego stwórcy, który dokonał twojego poczęcia, potem dał ci postać cielesną i 
uformował ciebie, powołał cię na świat, który stworzył dla ciebie, a teraz nadzoruje i troszczy się 
o ciebie, nawet wtedy, kiedy jesteś pogrążony we śnie. Wyobraź sobie, że jeśli będziesz 
przestrzegał reguł i przykazań, które on z miłością sformułował, zasłużysz na wiekuistą 
szczęśliwość i odpoczynek. Nie twierdzę, że zazdroszczę ci tej wiary (ponieważ patrząc z mojej 
perspektywy, jest to jak pragnienie koszmarnej formy dyktatury, choćby i dobrotliwej, lecz nie 
dającej się zreformować). Z jakiego powodu taka wiara nie zapewnia szczęścia jej wyznawcom? 
Zapewne w swoim przekonaniu muszą domniemywać, że poznali cudowną tajemnicę. Taką 
tajemnicę, której trzymają się kurczowo nawet w chwilach najcięższej próby i skrajnych 
przeciwności losu.
 

Patrząc powierzchownie, można czasem odnieść wrażenie, że tak właśnie jest. 

Uczestniczyłem w ewangelickich mszach, wśród wiernych z czarnej i białej społeczności, gdy 
cały liturgiczny ceremoniał przeistaczał się w długi ciąg egzaltowanego uniesienia w podzięce za 
wybawienie, miłość i tak dalej. Liczne msze, co dotyczy wszelkich wyznań, a także niemal 

background image

wszystkich pogan, z założenia mają stworzyć atmosferę celebry i ludycznego święta, z tego 
właśnie powodu podchodzę do nich ze sceptycyzmem i podejrzliwością. Bywają też chwile 
większego opanowania, rozsądku i elegancji. Kiedy byłem członkiem Kościoła prawosławnego, 
czułem, nawet jeśli nie towarzyszył temu akt wiary, że za sprawą radosnych słów, jakimi 
pozdrawiali siebie nawzajem wierni w Wielkanoc: Christos anesti! (Chrystus zmartwychwstał!), 
Alethos anesti! (Zaprawdę zmartwychwstał!), w pełni należę do tego Kościoła. Mówię to, 
odnosząc się do przyczyny, dla której tak wielu ludzi okazuje, przynajmniej na zewnątrz, 
religijną przynależność. Przystąpiłem do tego Kościoła, chcąc sprawić przyjemność moim 
greckim teściom. Arcybiskup, który przyjmował mnie do swej bożej trzódki, udzielił mi tego 
samego dnia ślubu, tym samym inkasując podwójną zapłatę zamiast jednej, jak zazwyczaj. 
Później stał się zdeklarowanym poplecznikiem i organizatorem zbiórki funduszy na rzecz swych 
współwyznawców, serbskich ludobójców Radovana Karadżicia i Ratka Mladicia, którzy w całej 
Bośni pozostawili po sobie masowe groby. Kiedy żeniłem się po raz drugi, a ślubu udzielał 
reformowany żydowski rabin o pewnych ciągotach w stronę Einsteina i Szekspira, mniej mnie z 
nim łączyło. Lecz ten człowiek był świadom faktu, że dane mu od urodzenia skłonności 
homoseksualne były, w zasadzie, potępiane jako grzech główny, który twórcy jego re-ligii karali 
ukamienowaniem. Co do Kościoła anglikańskiego, w którym to wyznaniu zostałem pierwotnie 
ochrzczony, moje słowa mogą wydać się patetycznym biadoleniem zbłąkanej owieczki, jednak 
jako były członek Kościoła, który zawsze radośnie czerpał z państwowych dotacji i subsydiów 
oraz cieszył się bliskimi związkami z dziedziczną monarchią, mogę stwierdzić, że ponosi on 
historyczną odpowiedzialność za krucjaty, za prześladowania katolików, Żydów i dysydentów 
oraz za zwalczanie postępów nauki i racji rozumu.
 

Moim zdaniem, poziom intensywności wyznania jest skorelowany z czasem i miejscem, ale 

można się pokusić o stwierdzenie, graniczące z prawdą, że religia nie jest w stanie i na dłuższą 
metę nie będzie w stanie zadowolić się własnymi dogmatami o cudach i wzniosłymi obietnicami. 
Ze swej natury musi mieszać się w sprawy bądź to ludzi świeckich, bądź heretyków czy też 
wyznawców innej religii. Być może obiecuje wiekuiste szczęście w innym świecie, na tym 
ziemskim padole dąży jednak do zagarnięcia władzy. To jedyne, czego można od niej oczekiwać. 
W końcu, pominąwszy wszystko inne, została stworzona przez człowieka. Nie musi się też 
opierać na kazaniach wyznawców, co pozwala na koegzystencję różnych wyznań i religii.
 

Weźmy pojedynczy przykład, nawiązując do jednej z najbardziej szanowanych i 

respektowanych postaci, jakie wykreowała współczesna religia. W 1996 roku w republice Irlandii
przeprowadzono referendum, w którym postawiono jedno tylko pytanie: czy w konstytucji nadal 
powinien być zakaz rozwodów. Zdecydowana większość partii politycznych w państwie w coraz 
większym stopniu laickim nakłaniała głosujących do poparcia zmiany ustawy zasadniczej. 
Kierowały się dwoma doskonałymi powodami. Przestał już funkcjonować pogląd, że Kościół 
katolicki powinien sankcjonować moralność wszystkich obywateli. Poza tym mrzonką stały się 
nadzieje na ponowne zjednoczenie Irlandii, skoro znacząca protestancka mniejszość na północy 
wciąż odsuwała od siebie koszmar władzy religijnej. Z Kalkuty przyleciała Matka Teresa, by 
wesprzeć kampanię i wraz z przedstawicielami Kościoła oraz twardogłowymi namawiać do 
głosowania na „nie”. Innymi słowy, irlandzka kobieta, która wyszła za pijaka, stosującego wobec 
niej przemoc i dopuszczającego się kazirodczych praktyk, nadal miała być pozbawiona nadziei 
na lepszą przeszłość. Miała też narażać na potępienie własną duszę, błagając o prawo do nowego 
początku, podczas gdy protestanci mogli swobodnie wybrać błogosławieństwo Rzymu lub 
trzymać się od niego z dala. Nikt nie zająknął się nawet w kwestii, że katolicy mogą swobodnie 
stosować się do nakazów własnej religii, bez nakładania takiego przymusu na wszystkich 
obywateli. Wszystko to działo się na Wyspach Brytyjskich w ostatniej dekadzie dwudziestego 

background image

wieku. Referendum koniec końców zdołało zmienić konstytucję, chociaż zaledwie minimalną 
większością głosów. (Matka Teresa udzieliła w tym samym roku wywiadu, wyrażając nadzieję, 
że jej przyjaciółka księżna Diana poczuje się szczęśliwsza po tym, jak udało się jej wyrwać z 
tego, co w oczywisty sposób było nieudanym małżeńskim stadłem; w mniejszym stopniu 
zaskakuje spostrzeżenie, że Kościół stosuje surowe prawa wobec ubogich, natomiast bogatym 
ofiaruje dyspensę).
 

Na tydzień przed wydarzeniami 11 września 2001 roku uczestniczyłem w panelowej dyskusji

wraz z Dennisem Pragerem, jednym z najbardziej znanych w Ameryce telewizyjnych postaci w 
koloratce. Na forum publicznym wezwał mnie do udzielenia odpowiedzi na „proste pytanie, na 
które można odpowiedzieć tak lub nie”, na co zresztą zgodziłem się ochoczo. „Z prawdziwą 
przyjemnością” - odparłem. Miałem wyobrazić sobie, że jestem w obcym mieście i zapada już 
wieczór. Dalej w tej wizji dostrzegam dużą grupę mężczyzn zmierzających w moją stronę. I tu 
pada pytanie - czy czułbym się bardziej bezpieczny, czy też mniej, gdybym wiedział, że ludzi ci 
wyszli właśnie z miejsca wspólnych modłów? Jak zatem widzisz, czytelniku, nie jest to jednak 
pytanie, na które można udzielić odpowiedzi „tak” lub „nie”. Ja jednak odpowiedziałem na to 
pytanie, wcale nie traktując opisanej wyżej sytuacji jako hipotetycznej. Pozostańmy tylko przy 
literze „B”. Mam osobiste doświadczenia z takich miast, jak Belfast, Bejrut, Bombaj, Belgrad, 
Betlejem oraz Bagdad. W każdym wypadku mogę z całkowitą pewnością stwierdzić, 
uzasadniając to zresztą argumentami, że natychmiast poczułbym się zagrożony, gdybym sądził, 
że zbliżająca się do mnie w mroku grupa mężczyzn właśnie opuściła religijne zgromadzenie.
 

Poniżej przedstawiam zatem krótkie podsumowanie okrucieństw inspirowanych motywami 

religijnymi, jakich byłem naocznym świadkiem w tych sześciu miejscach. W Belfaście 
widziałem całe ulice spalone w trakcie walk o podłożu religijnym, prowadzonych przez różne 
odłamy chrześcijaństwa, rozmawiałem też z ludźmi, których krewni i przyjaciele zostali 
uprowadzeni, a potem zabici lub poddani torturom przez rywalizujące religijne szwadrony 
śmierci często wyłącznie z tego tylko powodu, że byli członkami społeczności o innym 
wyznaniu. W Belfaście opowiada się stary dowcip o mężczyźnie zatrzymanym na ulicznej 
blokadzie i zapytanym o wyznawaną religię. Kiedy odpowiada, że jest ateistą, pada kolejne 
pytanie: „Protestanckim czy katolickim ateistą?”. Sądzę, że to właśnie ukazuje, do jakiego 
stopnia religijne obsesje wykorzeniły legendarne przecież poczucie humoru miejscowych. W 
każdym razie taki epizod przydarzył się jednemu z moich przyjaciół, a doświadczenie to nie było 
w najmniejszym stopniu zabawne. Rzekomym powodem tych starć i zamieszek są kwestie 
narodowościowe, język ulicy używany przez oba zwalczające się plemiona składa się jednak ze 
słów obraźliwych dla drugiego wyznania („Prods” czy „Teagues”[To pierwsze jest obraźliwym 
określeniem protestanta, drugie natomiast nie przynosi chluby katolikom - przyp. tłum.]
). Przez 
wiele lat protestancki establishment dążył jednocześnie do odseparowania oraz uciskał katolików.
W rzeczywistości, kiedy Irlandia Północna (Ulster) powstawała jako odrębne państwo, główny 
polityczny slogan miał postać: „Protestancki parlament dla protestanckiego narodu”. Dążenie do 
rozłamu cechuje się tendencją do spontanicznego powstawania i zawsze można wychodzić z 
założenia, że w jego rezultacie rodzi się odłam o przeciwnie skierowanych dążeniach i 
aspiracjach. Kością niezgody była w głównej mierze dominacja katolików. Katolicy domagali się
szkół prowadzonych przez duchownych, tworzyli też wyodrębnione osiedla, co pozwalało na 
lepsze sprawowanie kontroli. Zatem, w imię Boga, starą nienawiść „wwiercano” w kolejne 
pokolenie dzieci w wieku szkolnym i proces ten trwa po dziś dzień. (Nawet słowo „wiertarka” 
przyprawia mnie o mdłości: narzędziem tym często posługiwano się do niszczenia rzepki w 
kolanach osobom, które zadarły z bandami religijnych oprychów).
 

Kiedy po raz pierwszy ujrzałem Bejrut latem 1975 roku, wciąż jeszcze można było w nim 

background image

rozpoznać „Paryż Orientu”. Ten pozorny raj był już jednak zasiedlony zbieraniną rozmaitych 
węży. Powodem jego nieszczęść stał się nadmiar religii, z których wszystkie „znalazły miejsce” 
w konstytucji wielo-wyznaniowego państwa. Prezydentem, z mocy prawa, musiał być 
chrześcijanin, najlepiej członek katolickiego Kościoła maronickiego, przewodniczącym 
parlamentu - muzułmanin i tak dalej. Mechanizm ten nigdy nie działał sprawnie, ponieważ 
instytucjonalizował różnice w wierze oraz podział na kasty i grupy etniczne (szyici znajdowali 
się na najniższym szczeblu społecznej drabiny, zaś Kurdom w ogóle odmawiano praw 
obywatelskich).
 

Główną partią chrześcijańską stała się milicja nazywana falangą lub Falangą Libańską, 

założona przez libańskiego maronitę Pierre’a Dżumajjila, który, nawiasem mówiąc, był pod 
ogromnym wrażeniem wizyty w Niemczech hitlerowskich podczas igrzysk olimpijskich w 
Berlinie w 1936 roku. Później falanga zyskała złą sławę na arenie międzynarodowej, 
dopuszczając się masakry na Palestyńczykach w obozach dla uchodźców w miejscowościach 
Sabra i Chatila w 1982 roku, działając zresztą pod rozkazami generała Szarona. Fakt, że izraelski 
generał współpracował w tym niecnym dziele z faszystowską partią, być może wydaje się 
groteskowy, lecz obie strony miały wspólnego muzułmańskiego wroga i to wystarczyło. Izraelska
inwazja na Liban w tym samym roku dała również impuls do utworzenia Hezbollahu, struktury 
nazywanej skromnie „Partią Boga”, która zmobilizowała uciskaną społeczność szyicką i 
stopniowo przeszła pod kierownictwo teokratycznej dyktatury w Iranie, jaka doszła do władzy 
trzy lata wcześniej. To również w cudownym Libanie, gdzie porwania przyjęły formę 
zorganizowanej przestępczości, religijni fanatycy postanowili zademonstrować piękno 
samobójczych zamachów bombowych. Wciąż mam przed oczami oderwaną ludzką głowę na 
ulicy obok niemal doszczętnie zniszczonej francuskiej ambasady. Swoją drogą, zamierzałem 
wtedy przejść na drugą stronę ulicy, kiedy modlitewne zebranie dobiegło końca.
 

Bombaj również uchodził za perłę Orientu, z urokliwymi naszyjnikami świateł pnącymi się 

w górę ku wysokim nabrzeżnym klifom oraz wspaniałą architekturą kolonialną z czasów 
panowania brytyjskiego w Indiach. Było to jedno z najbardziej niejednorodnych i zasiedlonych 
przez wiele ras i nacji miast półwyspu Dekan, którego wielowarstwową strukturę z głęboką 
wnikliwością zgłębiali między innymi Salman Rushdie - zwłaszcza w powieści Ostatnie 
westchnienie Maura
 (The Moor’s Last Sigh) - oraz Mira Nair w swoich filmach. Prawdą jest, że 
doszło tu do krwawych zamieszek w latach 1947-1948, kiedy wielki narodowowyzwoleńczy ruch
dążący do odzyskania niepodległości przez Indie został niemal stłamszony w rezultacie żądań 
utworzenia odrębnego państwa, wysuwanych przez muzułmanów, oraz w następstwie faktu, że 
na czele Partii Kongresowej stał pobożny Hindus. Prawdopodobnie jednak w tych gorących 
dniach w Bombaju znalazło schronienie nie mniej ludzi, niż z niego uciekło lub zostało 
wypędzonych. Później znów górę wzięła międzykulturowa koegzystencja, co często się zdarza w 
miastach usytuowanych nad morzem i wystawionych na wpływy zewnętrzne. Parsowie - 
zaratusztranie, których prześladowano w Iranie (dawnej Persji) - stanowili znaczącą mniejszość, 
miasto ponadto od wieków udzielało gościny liczącej się enklawie żydowskiej. Tego jednak było 
mało, by zadowolić niejakiego Bala Thackeraya oraz jego nacjonalistyczny ruch Shiv Sena 
Hindu, który w latach dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku postanowił, że Bombajem będą 
rządzić jego współwyznawcy dla ich wyłącznego dobra, i który pozwolił, by na ulice wyszły 
bandy zbirów i siewców społecznego niepokoju. Przeforsował również zmianę nazwy miasta na 
„Mumbaj”, co po części stanowi powód, dla którego w tym ustępie posłużyłem się tradycyjną 
nazwą.
 

Belgrad był do lat osiemdziesiątych ubiegłego stulecia stolicą Jugosławii, czyli państwa 

południowych Słowian, a zatem z definicji był stolicą kraju jednocześnie wielonarodowego i 

background image

wielowyznaniowego. Pewien świecki chorwacki intelektualista przestrzegł mnie jednak swego 
czasu, posługując się, podobnie jak w Belfaście, cierpkim dowcipem. „Jeśli mówię ludziom, że 
jestem ateistą i Chorwatem”, powiedział wtedy, „ludzie pytają mnie, w jaki sposób potrafię 
udowodnić, że nie jestem Serbem”. Bycie Chorwatem, innymi słowy, oznacza bycie wyznawcą 
religii rzymskokatolickiej, w definicji Serba zawiera się natomiast wyznanie prawosławne. W 
latach czterdziestych XX wieku przełożyło się to na powstanie marionetkowego państwa 
założonego w Chorwacji, które cieszyło się poparciem Watykanu i które, co całkiem naturalne, 
dążyło do eksterminacji wszystkich Żydów w regionie. Państwo to podjęło wszakże akcję 
przymusowego nawracania skierowaną do społeczności wyznających inne odłamy 
chrześcijaństwa. Dziesiątki tysięcy wyznawców prawosławia zostało w rezultacie tych działań 
wymordowanych lub przesiedlonych, w pobliżu miasteczka Jasenovac powstał też rozległy obóz 
koncentracyjny. Reżim generała Ante Pavelicia był do tego stopnia odrażający, że niemieccy 
oficerowie frontowi protestowali przeciwko podejmowaniu z nim bezpośredniej współpracy.
 

Do czasu, kiedy w 1992 roku odwiedziłem były obóz koncentracyjny w Jasenovacu, 

wydarzenia przybrały nieco inny obrót. Chorwackie miasta Vukovar i Dubrownik znalazły się 
pod ciągłym ostrzałem sił zbrojnych Serbii, wtedy pod dowództwem Slobodana Milosevicia. 
Główne miasto muzułmanów, Sarajewo, znalazło się w oblężeniu i stało się celem nalotów 
prowadzonych w dzień i w nocy. Gdzie indziej w Bośni i Hercegowinie, zwłaszcza wzdłuż rzeki 
Drina, całe miasta zostały ograbione, a mieszkańców masakrowano w trakcie działań, które 
Serbowie określili mianem „czystek etnicznych”. W istocie jednak bliższe prawdy byłoby 
określenie „czystki religijne”. Milosevic był dawnym komunistycznym biurokratą, który 
przedzierzgnął się w ksenofobicznego nacjonalistę, a prowadzona przez niego antymuzułmańska 
krucjata, stanowiąca wyłącznie przykrywkę dla aneksji Bośni do „Wielkiej Serbii”, była 
realizowana w dużej mierze siłami nieformalnych bojówek działających pod jego wątpliwą 
kontrolą. Bandy te formowano z religijnych fanatyków, często też otrzymywały 
błogosławieństwo prawosławnych duchownych i biskupów, czasami nawet zyskując wsparcie ze 
strony prawosławnych ochotników przybywających z Grecji i Rosji. Bandy te dokładały 
specjalnych starań, by zniszczyć wszystkie dowody obecności cywilizacji ottomańskiej, czego 
przykład stanowi wysadzenie w powietrze kilku historycznych minaretów w Banja Luce, czego 
dokonano w trakcie zawieszenia broni i co nie było w żadnej mierze rezultatem wymiany ognia 
między walczącymi stronami.
 

To samo odnosi się, o czym często się zapomina, do ich katolickich przeciwników. Oddziały 

ustaszy zostały ponownie sformowane w Chorwacji i podstępnie przystąpiły do próby zajęcia 
Hercegowiny, podobnie jak podczas II wojny światowej. Pełne uroku miasteczko Mostar znalazło
się w oblężeniu i pod artyleryjskim ostrzałem, a słynny na cały świat Stari Most (Stary Most), 
sięgający czasów tureckiego panowania i wpisany na Listę Światowego Dziedzictwa 
Kulturalnego i Przyrodniczego UNESCO, był celem bombowych ataków do momentu, kiedy 
runął do rzeki. W rezultacie katoliccy ekstremiści oraz oddziały wyznawców prawosławia 
współdziałały ręka w rękę w krwawej rozprawie i czystkach na terenie Bośni i Hercegowiny. 
Dawniej oszczędzono im w dużym stopniu publicznego wstydu z tytułu tego, czego się dopuścili,
i stało się tak również teraz, bowiem światowe media wolały posługiwać się uproszczeniami, 
sięgając po określenia „Chorwat” lub „Serb”, a wzmianka o religii padała jedynie wtedy, kiedy 
rzecz dotyczyła muzułmanów. Jednakże triada określeń „Chorwat”, „Serb” i „Muzułmanin” jest 
niejednorodna i prowadzi do błędnych interpretacji, ponieważ dwa z nich odnoszą się do 
narodowości, natomiast jedno do religii. (Podobna mieszanina, choć w nieco innej formie, 
pojawia się w relacjach z Iraku, gdzie mamy do czynienia z trójstronnym układem „sunnicko-
szyicko-kurdyjskim”). W trakcie oblężenia w Sarajewie przebywało co najmniej dziesięć tysięcy 

background image

Serbów. Jeden z głównodowodzących obroną, oficer i dżentelmen w jednej osobie, generał Jovan
Dijak, którego dłoń miałem zaszczyt uścisnąć, był również Serbem. Mieszkańcy narodowości 
żydowskiej, którzy osiedlali się tutaj, począwszy od 1492 roku, również identyfikowali się w 
znaczącej większości z rządem i interesami Bośni. O wiele bliższe prawdy byłyby relacje prasy i 
telewizji, gdyby donosiły na przykład, że „dzisiaj siły prawosławnych chrześcijan wznowiły 
bombardowanie Sarajewa” albo „wczoraj milicja katolicka zdołała zburzyć Stari Most”. 
Wyznaniową terminologię zarezerwowano jednak wyłącznie dla „Muzułmanów”, nawet jeśli ci, 
którzy ich mordowali, wcale nie skrywali swojej wyznaniowej przynależności, nosząc 
prawosławne krzyże na pasach z nabojami lub naklejając obrazki Matki Boskiej na kolbach 
karabinów. A zatem, po raz kolejny stwierdzam, religia zatruwa wszystko, wliczając w to naszą 
własną przenikliwość i przezorność.
 

Jeśli chodzi o Betlejem, przypuszczam, że byłbym skłonny zgodzić się z Dennisem 

Pragerem, że w odpowiednim dniu mógłbym poczuć się bezpiecznie, stojąc na zewnątrz Bazyliki
Narodzenia Pańskiego, gdy zapada wieczór. Tu, w Betlejem, niedaleko przecież od Jerozolimy, 
jak wielu wierzy, przy współudziale niepokalanie poczętej dziewicy Bóg wydał na świat swego 
syna.
 

„Z narodzeniem Jezusa Chrystusa było tak. Po zaślubinach Matki Jego, Maryi, z Józefem, 

wpierw nim zamieszkali razem, znalazła się brzemienną za sprawą Ducha Świętego” (Mt 1,18). 
Zgadza się, a grecki półbóg, Perseusz, narodził się, kiedy Jowisz odwiedził Danae pod postacią 
złotego deszczu, a później miał z nią syna. Budda przyszedł na świat przez otwór w boku matki. 
Coatlicue, skryta pod postacią węża, chwyciła małą kulkę z piór, jaka spadła z nieba, i włożyła ją 
do swego łona, w ten sposób poczęty został aztecki bóg Huitzilopochtli. Dziewica Nana zerwała 
owoc granatu z drzewa nawadnianego krwią zabitego Agderisa, położyła go na łonie i urodziła 
boga Attisa. Córka króla Mongołów, będąca dziewicą, zbudziła się pewnej nocy pogrążona w 
świetlanej aurze, następstwem było przyjście na świat Czyngis-chana. Kryszna został zrodzony z 
dziewicy o imieniu Devaka. Horus został powity przez niepokalaną boginię Izis. Merkury był 
potomkiem nimfy w dziewiczym stanie, Mai. Romulusa wydała na świat nietknięta jeszcze Rea 
Sylwia. Z jakiegoś powodu liczne systemy religijne wydają się przymuszone do przekonania, że 
drogi rodne są ulicą jednokierunkową, nawet Koran traktuje Dziewicę Maryję z rewerencją i 
szacunkiem. Nie sprawiało to jednak nikomu różnicy w czasach wypraw krzyżowych, kiedy to 
papieska armia odbijała z rąk muzułmanów Betlejem i Jerozolimę, niszcząc po drodze 
przypadkiem liczne żydowskie osady i przy okazji oblegając heretyckie, choć chrześcijańskie 
przecież, Bizancjum. Podczas rzezi zgotowanej w Jerozolimie, jak donoszą ze zgrozą przerażeni i
jednocześnie triumfujący kronikarze, morze rozlanej krwi sięgało końskich wodzy.
 

Niektóre z tych burzliwych napadów nienawiści, przejawów dogmatycznego zaślepienia i 

żądzy krwi przeminęły, ale nowe wciąż się przetaczają przez ten region, lecz póki co, chwilowo, 
człowiek może przejść nienagaby-wany do miejsca kultu i pospacerować dookoła „placu 
Żłóbka”, który - jak sama nazwa wskazuje - stanowi turystyczną atrakcję do tego stopnia 
kiczowatą, że sanktuarium w Lourdes spłoni się przy niej ze wstydu. Kiedy po raz pierwszy 
odwiedziłem to budzące litość miasto, znajdowało się ono pod nominalną kontrolą władz 
municypalnych rekrutujących się w większości spośród chrześcijańskich Palestyńczyków 
powiązanych z określoną, pojedynczą dynastią identyfikowaną z rodziną Freij. Kiedy 
zobaczyłem je po długim czasie po raz drugi, obowiązywała w nim godzina policyjna 
wprowadzona przez izraelskie władze okupacyjne - których obecność na Zachodnim Brzegu nie 
pozostaje bez związku z pewnym pradawnym proroctwem zapisanym w świętym piśmie, chociaż
tym razem inne bóstwo składało inne obietnice innym ludziom. Teraz nadchodzi kolej na jeszcze 
jedną religię. Siły Hamasu, który utrzymuje, jakoby cała Palestyna była islamskim waqf, zaczęły 

background image

rozpychać się łokciami i odsuwać na bok chrześcijan w Betlejem. Ich przywódca, Mahmoud al-
Zahar, ogłosił, że od wszystkich mieszkańców islamskiego państwa Palestyna oczekuje się 
przestrzegania muzułmańskiego prawa. W Betlejem wysunięto obecnie propozycję, by nie-
muzułmanie płacili podatek al-Jeziya, historyczną daninę nakładaną na wszystkich dhimmis lub 
niewiernych w imperium ottomańskim. Kobietom zatrudnionym w miejskiej administracji nie 
wolno witać petentów-mężczyzn uściskiem dłoni. W kwietniu 2005 roku w Gazie zastrzelono 
młodą kobietę, o nazwisku Yusra al-Azami, której jedynym występkiem był fakt, że siedziała w 
samochodzie ze swoim narzeczonym bez przyzwoitki. Młody mężczyzna uszedł z życiem, 
dostały mu się jedynie srogie baty. Dowódcy bojówki Hamasu „strzegącej cnoty” usprawiedliwili
ten mord, twierdząc, że zaistniało „podejrzenie niemoralnego zachowania”. W niegdyś świeckiej 
Palestynie rzesze represjonowanych seksualnie młodych mężczyzn są wysyłane, by myszkowały 
wśród zaparkowanych samochodów i czyniły, co im się żywnie podoba.
 

Swego czasu słyszałem, jak będący już w podeszłym wieku Abba Eban, jeden z najbardziej 

wytwornych i przenikliwych izraelskich dyplomatów i mężów stanu, przemawiał w Nowym 
Jorku. Pierwszą rzeczą, jaka przyciąga uwagę w sporze między Izraelczykami a 
Palestyńczykami, powiedział wtedy, jest łatwość, z jaką można go załagodzić. Od tego 
zaskakującego stwierdzenia przeszedł do tezy, w której twierdził, wspierając się autorytetem 
byłego ministra spraw zagranicznych i obecnego delegata w Organizacji Narodów 
Zjednoczonych, że istota sporu jest całkiem prosta. Dwa narody o z grubsza zbliżonej wielkości 
wysuwają żądania odnośnie jednego skrawka ziemi.
 

Rozwiązaniem byłoby, rzecz jasna, utworzenie obok siebie dwóch państw. Z pewnością coś 

tak oczywistego jest w stanie pojąć ludzki umysł, czyż nie? Sprawy przybrałyby taki właśnie 
obrót już dekady temu, gdyby mesjaniczni rabini, mułłowie oraz katoliccy księża trzymali się z 
daleka. Jednak odwoływanie się do danej od Boga władzy, co czynili rozhisteryzowani duchowni
po obu stronach, dodatkowo było podsycane przez chrześcijan zapatrzonych w wizję 
Armagedonu, co, jak mieli nadzieję, miało sprowadzić apokalipsę (poprzedzoną śmiercią lub 
nawróceniem wszystkich Żydów). W końcu sytuacja stała się nie do zniesienia, a cała ludzkość 
ustawiła się na wrogich pozycjach, tocząc spór, który obecnie grozi nawet wybuchem kolejnej 
wojny nuklearnej. Religia zatruwa wszystko. Oprócz groźby, jaką stanowi dla cywilizacji, stała 
się teraz zagrożeniem dla przetrwania rodzaju ludzkiego.
 

Na koniec dochodzimy do Bagdadu. To jedno z największych centrów nauki i kultury w 

dziejach. To właśnie tutaj ocalały niektóre z utraconych dzieł Arystotelesa i innych uczonych 
Greków („utraconych” dlatego, że chrześcijańskie władze część z nich wydały na pastwę 
płomieni, inne wpisały na indeksy ksiąg zakazanych, zamknęły szkoły filozofów - w ich murach 
nie dostrzegały pożytecznych refleksji na temat moralności niezbędnej przed wzniesieniem 
modłów do Chrystusa). Przechowano je, przetłumaczono i przez Andaluzję przetransponowano 
na łono nieoświeconego „chrześcijańskiego” Zachodu. Bagdadzkie biblioteki, poeci i architekci 
cieszyli się ogromną sławą. Wiele z ich osiągnięć i dokonań powstało za panowania 
muzułmańskich kalifów, którzy czasami zezwalali na swobodę artystycznej wypowiedzi, choć 
równie często ją cenzurowali. Mimo to w Bagdadzie obecne są ślady dawnych chrześcijan, 
wyznawców Kościołów chaldejskiego i nestoriańskiego, poza tym miasto stanowiło jeden z 
wielu dużych ośrodków żydowskiej diaspory. Aż do końca lat czterdziestych ubiegłego stulecia 
mieszkało tu tyle samo Żydów co w Jerozolimie.
 

Nie zamierzam przeceniać obalenia Saddama Husajna w kwietniu 2003 roku. Ograniczę się 

wyłącznie do stwierdzenia, że ci, którzy traktowali jego reżim jako „świecki”, mamią i zwodzą 
sami siebie. Prawdą jest, że partia Baas została założona przez człowieka o nazwisku Michel 
Aflak, mrocznego chrześcijanina sympatyzującego z faszyzmem. Prawdą jest również, że 

background image

członkostwo w tej partii było dostępne dla przedstawicieli wszystkich religii (chociaż, jak mam 
wszelkie powody domniemywać, liczba żydowskich członków była ograniczona). Jednakże 
przynajmniej od momentu katastrofalnej w skutkach inwazji na Iran w 1979 roku, która 
doprowadziła do wściekłych oskarżeń irańskiej teokracji, w których obwoływano go 
„niewiernym”, Saddam Husajn maskował całą sprawowaną władzę - która opierała się na 
plemiennej mniejszości, jaką tworzyli sunnici - pod przykrywką pobożności oraz świętej wojny - 
dżihadu. (Syryjski odłam partii Baas, również bazujący na religijnej grupie wyznaniowej, 
powiązany z mniejszością Alawitów, także przez długi czas utrzymywał z hipokryzją dobre 
stosunki z irańskimi mułłami). Saddam wypisał na irackiej fladze słowa: „Allahuh Akhbar” - 
„Bóg jest wielki”. Sponsorował ogromną międzynarodową konferencję poświęconą świętym 
wojownikom oraz mułłom, utrzymywał też bardzo dobre stosunki z rządem innego państwa 
sponsorującego konferencję, mianowicie z dopuszczającym się ludobójstwa rządem Sudanu. 
Ufundował największy meczet w całym regionie i nadał mu nazwę „Matka wszystkich bitew”, 
ofiarowując dodatkowo Koran zapisany krwią, jego własną - jak twierdził. Kiedy zainicjował 
ludobójczą kampanię skierowaną przeciw (w przeważającej większości sunnickiemu) narodowi 
Kurdystanu - kampanię, w której na szeroko skalę zastosowano broń chemiczną i zamordowano 
lub przesiedlono setki tysięcy ludzi - nadał tym działaniom nazwę „Operacja Anfal”, sięgając po 
usprawiedliwienie do Koranu - „Łupy” z sury 8 - dla grabieży i mordowania niewiernych. Kiedy 
siły koalicji przekroczyły granice Iraku, armia Saddama nie stawiała właściwie żadnego oporu, 
gdzieniegdzie natrafiono natomiast na zacięty opór oddziałów paramilitarnych sformowanych z 
cudzoziemskich ochotników walczących pod sztandarami dżihadu, których nazywano Fedain 
Saddam. Do zadań takich paramilitarnych grup należało wykonywanie wyroków śmierci na 
każdym, kto publicznie głosił radość z powodu zachodniej interwencji. Wkrótce też dokonali oni 
kilku publicznych powieszeń oraz okaleczeń, filmując je i udostępniając światu zapis tych 
makabrycznych scen.
 

Zachowując obiektywny dystans, wszyscy chyba się zgodzą, że naród iracki wiele wycierpiał

w ciągu minionych trzydziestu pięciu lat wojen i dyktatury, że reżim Saddama nie mógł trwać 
wiecznie jako system bezprawia w ramach prawa międzynarodowego, i z tego właśnie powodu - 
bez względu na obiekcje wysuwane wobec formy dokonania „zmiany reżimu” - całe 
społeczeństwo zasłużyło na chwilę oddechu, w trakcie której mógłby nastąpić moment refleksji 
nad rekonstrukcją państwa i ogólnonarodowym wyciągnięciem ręki do zgody. Irakijczykom nie 
dano jednak nawet minuty na taki oddech.
 

Każdy zna tego skutki i następstwa. Poplecznicy al Kaidy, kierowanej przez jordańskiego 

recydywistę Abu Musabę al-Zarqawiego, zainicjowali desperacką kampanię mordów i sabotażu. 
Nie tylko podrzynają gardła kobietom bez kwefu, świeckim dziennikarzom i nauczycielom. Nie 
tylko podkładają bomby w chrześcijańskich kościołach (szacuje się, że około dwóch procent 
Irakijczyków to chrześcijanie) oraz zabijają lub torturują chrześcijan produkujących i 
handlujących alkoholem. Nie tylko nakręcili film wideo z masowego ostrzelania i podcinania 
gardeł nepalskim gastarbeiterom, którzy podobno byli wyznawcami hinduizmu, a zatem 
pobawieni byli wszelkich praw. Tego rodzaju potworności można uznać za mniej lub bardziej 
rutynowe. Ludzie al Kaidy z największą jednak zaciekłością skierowali kampanię terroru przeciw
swoim muzułmańskim współwyznawcom. Meczety oraz procesje żałobne przez długi czas 
represjonowanych szyitów stały się celem ataków bombowych. Pielgrzymi pokonujący ogromne 
odległości, udając się do dopiero od niedawna dostępnych świętych miejsc w Karbali i Najafie, 
narażają własne życie. W liście do swego przywódcy, Osamy bin Ladena, Zarqawi podał dwa 
główne powody prowadzonej przez siebie polityki przemocy i terroru. Po pierwsze i 
najważniejsze, napisał, szyici byli heretykami, którzy nie podążali właściwą salafistyczną ścieżką

background image

czystości. Po drugie, jeśli wojnę religijną uda się wzniecić w obrębie społeczności Iraku, plany 
prowadzonej przez Zachód „krucjaty” spełzną na niczym. Wiązało się to z oczywistą nadzieją, że
szyici sięgną po te same środki skierowane w drugą stronę, co z kolei skłoni Arabów wyznania 
sunnickiego do gremialnego szukania wsparcia u „protektorów” spod znaku bin Ladena. 
Szlachetne i dramatyczne w wymowie apele wielkiego ajatollaha Sistaniego do społeczności 
szyickiej o powstrzymanie się od aktów terroru nie odnoszą jednak pożądanego skutku i 
oczekiwaną reakcję szyickiej większości udało się sprowokować. Nie upłynęło dużo czasu, kiedy
szwadrony śmierci sformowane przez szyitów, nierzadko odzianych w policyjne mundury, 
przystąpiły do torturowania i zabijania często przypadkowych członków wyznawców sunnizmu. 
Nietrudno dostrzec dyskretne wpływy sąsiadującej „Islamskiej Republiki” Iranu. Na niektórych 
obszarach zamieszkałych przez szyitów na kobiety z twarzami zakrytymi kwefami i na świeckich
nauczycieli znów czyha niebezpieczeństwo. Irak może pochwalić się długą historią współpracy 
między różnymi społecznościami, wliczając w to małżeństwa między członkami odmiennych 
wyznań. Wystarczyło jednak zaledwie kilka lat obecnej przesyconej nienawiścią dialektyki, żeby 
wytworzyła się atmosfera prześladowań, nieufności, wrogości i uformowała polityka oparta na 
interesach poszczególnych odłamów. Po raz kolejny reli-gia zatruła wszystko.
 

We wszystkich omówionych przeze mnie wypadkach zawsze znaleźli się tacy, którzy w imię 

religijnych dogmatów sprzeciwiali się i protestowali, oraz tacy, którzy usiłowali stawiać tamę 
rosnącej fali fanatyzmu i kultu śmierci. Moje myśli biegną ku garstce księży, biskupów, rabinów i
mułłów, którzy wyżej stawiają wartości ogólnoludzkie niż interesy własnego wyznania czy 
nakazy wiary. Historia dostarcza licznych przykładów takich postaw, o czym zresztą szerzej 
opowiem później. Jest to jednak komplement dla człowieczeństwa, nie dla religii. Opisane 
dramatyczne wydarzenia sprawiły, że również i ja, podobnie jak liczni inni ateiści, głośno 
protestuję w obronie uciskanych katolików w Irlandii Północnej, bośniackich muzułmanów 
stojących w obliczu eksterminacji przeprowadzonej przez strony bałkańskich chrześcijan czy 
afgańskich i irackich szyitów tracących głowy pod mieczem sunnickich wojowników „świętej 
wojny”, bądź na odwrót, i w nieskończonej liczbie innych spraw. Przyjęcie takiej postawy jest 
elementarnym obowiązkiem każdego człowieka, którzy darzy siebie szacunkiem. Ogólną zaś 
niechęć religijnych hierarchów do zadeklarowania jednoznacznego potępienia wszelkich aktów 
terroru, bez względu na to, czy jest to Watykan w przypadku Chorwacji, czy też religijni 
przywódcy Arabii Saudyjskiej lub Iranu w wypadku konkretnych odłamów islamu, należy zaś 
osądzić jednoznacznie jako zachowania budzące wstręt i odrazę. Podobnie zresztą na taką samą 
ocenę zasługuje gotowość każdej z „bożych trzód” do odwzajemniania atawistycznych zachowań
w razie najbardziej nawet błahej prowokacji.
 

Nie, szanowny panie Prager, wcale nie uważam za roztropną radę, by szukać pomocy tam, 

gdzie właśnie dobiegają końca zebrania modlitewne. Omówiliśmy tutaj, jak wspomniałem na 
początku, wyłącznie literę „B”. We wszystkich opisanych przypadkach każdy, kto troska się 
kwestią bezpieczeństwa bliźnich czy człowieczej godności, może wyłącznie żywić żarliwą 
nadzieję na masowe rozprzestrzenienie demokratycznego i republikańskiego sekularyzmu.
 

 

Nie musiałem podróżować do wszystkich tych egzotycznych miejsc po to, by przekonać się, 

jak działa trucizna. Na długo przed krytycznym dniem 11 września 2001 roku byłem w stanie 
wyczuć, że religia zaczyna coraz śmielej ingerować w sprawy świeckiego społeczeństwa. Kiedy 
nie pełnię obowiązków terminującego i amatorskiego korespondenta zagranicznego, prowadzę 
żywot raczej spokojny i uporządkowany. Piszę książki i eseje, uczę moich studentów miłości do 
literatury angielskiej, uczestniczę w sympatycznych seminariach poświęconych różnym rodzajom

background image

literatury i biorę udział w przemijających sporach i dysputach, pojawiających się na forum 
publicznym lub w środowisku akademickim. Nawet ta raczej bezpieczna egzystencja stała się 
celem gwałtownych ataków, bezpardonowych inwektyw oraz wyzwań. W dniu 14 lutego 1989 
roku mój przyjaciel Salman Rushdie nagle dowiedział się o wydanym na niego wyroku śmierci i 
dożywocia za zbrodnię, którą było napisanie beletrystycznej książki. Ujmując rzecz bardziej 
precyzyjnie, teokratyczna głowa innego państwa - ajatollah Chomeini z Iranu - zaoferował 
publicznie nagrodę, we własnym imieniu, za dokonanie mordu na pisarzu, który był obywatelem 
innego państwa. Tym, którzy zgodzą się na udział w opłacanym sowicie planie zabójczych 
zamachów, których celem mieli być również „wszyscy ci, którzy przyczynili się do publikacji” 
Szatańskich wersetów, obiecano nie tylko sowite finansowe apanaże, lecz również darmową 
wejściówkę do raju. Trudno wyobrazić sobie większy afront wobec takiej wartości, jaką jest 
swoboda wypowiedzi. Ajatollah nie czytał powieści, być może nawet nie był w stanie jej 
przeczytać, a mimo to zakazał jej lektury wszystkim innym. Zdołał też sprowokować burzliwe 
demonstracje wśród muzułmanów w Wielkiej Brytanii, jak zresztą i na całym świecie, w trakcie 
których przepełniona rozfanatyzowana tłuszcza paliła egzemplarze książki, wykrzykując przy 
tym, że autor również powinien zostać wydany na pastwę płomieni.
 

Ten epizod - po części budzący grozę, po części zaś groteskowy - miał rzecz jasna swe 

korzenie w świecie materialnym lub inaczej „rzeczywistym”. Ajatollah, który poświęcił życie 
setek tysięcy młodych Irańczyków, podejmując próby przedłużenia wojny, jaką rozpoczął 
Saddam Husajn, chcąc tym samym ogłosić zwycięstwo reakcyjnej teologii, musiał nieco 
wcześniej pogodzić się z rzeczywistym stanem rzeczy i zaaprobować wydaną przez Organizację 
Stanów Zjednoczonych rezolucję o zawieszeniu broni, choć wcześniej zarzekał się, że prędzej 
wypije truciznę, niż złoży podpis pod dokumentem. Potrzebna była mu więc, innymi słowy, jakaś
„sprawa”. Grupa reakcyjnych muzułmanów w Republice Południowej Afryki, która zasiadała w 
marionetkowym parlamencie wspierającym reżim apartheidu, wydała oświadczenie z 
ostrzeżeniem, że jeśli Salman Rushdie pojawi się na targach książki, może zostać zabity. Grupa 
fundamentalistów w Pakistanie dopuściła się rozlewu krwi na ulicach. Chomeini musiał wykazać,
że nikt nie jest w stanie go przyćmić.
 

Tak się składa, że istnieje kilka wypowiedzi, rzekomo autorstwa samego proroka Mahometa, 

które trudno jest pogodzić z nauką islamu. Uczeni biegli w Koranie usiłowali dokonać 
kwadratury koła, sugerując, że w tych przypadkach Prorok przypadkowo zapisał słowa 
dyktowane mu przez Szatana, nie przez Boga. Ten rozdźwięk - który nie przyniósłby wstydu 
najbardziej nawet grzesznej szkole średniowiecznej chrześcijańskiej apologetyki - dostarczył 
pisarzowi znakomitej sposobności do zgłębienia relacji między świętymi nakazami a literaturą. 
Myślenie dosłowne nie rozumie jednak myślenia pełnego ironii i kpiny, które zawsze postrzegane
jest jako źródło zagrożenia, Co więcej, Salman Rushdie wychował się w wierze islamskiej, 
rozumiał więc Koran, co w rezultacie oznaczało, że stał się apostatą. Koran w przypadku 
„apostazji” nakazywał karę śmierci. Nikt nie ma prawa zmiany wyznania, a wszystkie państwa 
religijne obstawały przy wymierzaniu surowych kar za odstępstwo od własnej wiary i religii.
 

Rozmaite religijne szwadrony śmierci podejmowały liczne próby zabicia Rushdiego, 

wsparcia zaś udzielały irańskie ambasady. Tłumacze jego książek we Włoszech i Japonii stali się 
celem zbrodniczych ataków, najwyraźniej w rezultacie absurdalnego przekonania, że osoba 
zajmująca się przekładami może mieć informacje na temat miejsca przebywania autora 
oryginału. Jeden z nich został brutalnie okaleczony i pobity do nieprzytomności. Z kolei 
norweski wydawca dostał kilka kul w plecy z karabinu maszynowego. Zostawiono go leżącego 
na śniegu na pewną śmierć, jednak cudem przeżył. Można by pomyśleć, że takie aroganckie 
sponsorowane przez państwo próby zabójstwa, których obiektem jest samotny człowiek, 

background image

prowadzący spokojny żywot, poświęcony literaturze, wywołają ogólne oburzenie. Nic takiego się
jednak nie stało. W kilku oświadczeniach, jakie zostały wygłoszone: w Watykanie, przez 
arcybiskupa Canterbury, oraz przez naczelnego sefardyjskiego rabina Izraela, pobrzmiewały 
wspólne nuty sympatii - lecz skierowane do ajatollaha. Podobnie zresztą uczynił arcybiskup 
Nowego Jorku oraz liczni niżsi rangą kościelni hierarchowie. Co prawda udawało im się 
wypowiedzieć parę słów ubolewania wobec sięgania po przemoc, wszyscy oni jednak 
stwierdzali, że zasadniczym problemem, jaki wynikał z opublikowania Szatańskich wersetów, nie
były wcale próby zabójstwa podejmowane przez wynajętych zamachowców, lecz bluźnierstwo. 
Niektóre osoby publiczne nienoszące sutanny, jak marksistowski pisarz John Berger, historyk i 
torys w jednej osobie, Hugo Trevor--Roper oraz nestor powieści szpiegowskich, John Le Carre, 
również oświadczyli, że Rushdie sam jest winien kłopotów, jakie go dotknęły, i wyzwolił je, 
posuwając się do „obrazy” wielkiej monoteistycznej religii. Z ich perspektywy nie było nic 
zdumiewającego w fakcie, że brytyjska policja została zmuszona do zagwarantowania ochrony 
obywatelowi urodzonemu w Indiach, wyznania muzułmańskiego przed zorganizowaną kampanią,
której celem było odebranie mu życia w imię Boga.
 

Moja codzienna egzystencja również jest chroniona, miałem też okazję doświadczyć na 

własnej skórze surrealistycznej sytuacji, kiedy w 1993 roku Rushdie przyjechał do Waszyngtonu 
w weekend, na który przypadło Święto Dziękczynienia, by wziąć udział w uzgodnionym 
wcześniej spotkaniu z prezydentem Billem Clintonem, i jedną czy dwie noce spędził w moim 
mieszkaniu. Jego wizyta była możliwa tylko dzięki zakrojonej na szeroką skalę operacji służb 
bezpieczeństwa, pełnej nakazów i zakazów. Kiedy jego pobyt dobiegł końca, poproszono mnie o 
złożenie wizyty w Departamencie Stanu. Tam wyższy urzędnik poinformował mnie, że 
inwigilacja elektroniczna pozwoliła na wychwycenie wiarygodnej „pogawędki”, w której 
sformułowano wolę wzięcia odwetu na mojej osobie oraz mojej rodzinie. Doradzono mi wobec 
tego zmianę adresu oraz numeru telefonu, wydało mi się mało skutecznym sposobem uniknięcia 
zemsty. Jednakowoż zwróciło to moją uwagę na fakt już wcześniej mi znany. Nie byłem w stanie 
powiedzieć: „Cóż, spełnisz szyickie marzenie o ukrywającym się imamie i dokończysz pisanie 
książek o Thomasie Painie i George’u Orwellu. Świat jest dostatecznie wielki dla nas obu”. 
Prawdziwy wyznawca nie spocznie, dopóki cały świat nie padnie na kolana. Czyż nie jest 
oczywiste - spyta pobożna osoba - dla wszystkich, że religijna władza ma nadrzędny charakter, 
zaś ci, którzy nie chcą tego dostrzec, zrzekają się prawa do egzystencji?
 

Było to oczywiste, jak się okazuje, a szyiccy mordercy, kierując się tą argumentacją, 

ściągnęli na siebie uwagę całego świata już kilka lat później. Reżim Talibów w Afganistanie, 
odpowiedzialny między innymi za rzeź szyickiej ludności narodu Hazara, był tak potworny, że 
Iran zastanawiał się nad inwazją w 1999 roku. Talibowie też do tego stopnia byli oddani 
profanowaniu obiektów innych religii (ikonoklazm), że przystąpili do stopniowego wysadzania, 
fragment po fragmencie, jednego z najwspanialszych zabytków kultury: bliźniaczego posągu 
Buddy w Bajanie, który w swoim majestacie demonstrował inkorporowanie kultury 
hellenistycznej i innych porządków w historii Afganistanu. Były to jednak obiekty poprzedzające 
obecność islamu, zatem posągi stały się kamieniem obrazy dla talibów oraz ich gości spod znaku 
al Kaidy. Przemiana monumentalnych posągów w stertę gruzów i kamiennych okruchów 
stanowiła zapowiedź unicestwienia innej bliźniaczej i monumentalnej budowli oraz blisko trzech 
tysięcy istnień ludzkich w śródmieściu Manhattanu jesienią 2001 roku.
 

Każdy ma własną wersję wydarzeń z 11 września. Na dobrą sprawę powinienem pominąć 

swoją, poza wzmianką o tym, że pewna kobieta, którą ledwie znałem, uderzyła wraz z samolotem
w ściany Pentagonu i zdążyła jeszcze zadzwonić do męża, opisując porywaczy oraz to, co robili 
(od męża dowiedziała się również, że nie było to porwanie i że była jej pisana śmierć). Z dachu 

background image

budynku, w którym znajduje się moje mieszkanie w Waszyngtonie, dostrzegłem smugę dymu 
unoszącą się po drugiej stronie rzeki. Nigdy potem nie przechodziłem obok Białego Domu i 
Kapitolu, nie poświęciwszy chwili refleksji temu, co mogłoby się wydarzyć, gdyby nie odwaga i 
determinacja pasażerów czwartego z porwanych samolotów, którzy zdołali sprawić, że samolot 
rozbił się o ziemię na polach w Pensylwanii, zaledwie dwadzieścia minut lotu od wyznaczonego 
celu.
 

Cóż, zdołałem dopisać dalszy ciąg odpowiedzi na pytanie postawione przez Dennisa Pragera,

teraz ty masz także swoją. Dziewiętnastu samobójczych porywaczy, których żywot dokonał się w
Waszyngtonie, Nowym Jorku oraz w Pensylwanii, było bez wątpienia najbardziej religijnymi i 
najbardziej żarliwymi wyznawcami Boga spośród wszystkich ludzi na pokładzie tych czterech 
samolotów. Być może mniej dziś słyszymy o tym, że „ludzie wiary” mają moralną przewagę, 
której inni mogą im jedynie pozazdrościć. Jakaż nauka płynie bowiem z wielkiej radości oraz 
pełnej ekstazy propagandy, z jaką świat islamu powitał ten wielki akt wiary? W tamtym 
momencie urząd prokuratora generalnego Stanów Zjednoczonych pełnił generał John Ashcroft, 
który oznajmił, że Ameryka „nie ma innego króla poza Jezusem” (twierdzenie to jest dokładnie o 
dwa słowa za długie). Urzędujący prezydent zamierzał przekazać sferę opieki na biednymi 
instytucjom „mającym podwaliny oparte na religii i wierze”. Czyż nie mogła to być chwila, kiedy
racje rozumu oraz obrona społeczeństwa powinny dopomóc w oddzieleniu Kościoła od państwa, 
a takie wartości, jak swoboda wypowiedzi czy nieskrępowane dążenie do wiedzy, zyskać wyższy 
poziom akceptacji i uznania?
 

Moje rozczarowanie było i pozostaje po dziś dzień ogromne. W ciągu paru godzin „wielebni”

Pat Robertson i Jerry Falwell ogłosili, że ofiara złożona przez ich bliźnich była karą boską 
nałożoną na świeckie społeczeństwo, które tolerowało homoseksualizm oraz prawo do aborcji. W
trakcie uroczystej mszy poświęconej pamięci ofiar, celebrowanej w pięknej Katedrze Narodowej,
mowę wygłosił Billy Graham, człowiek, którego dokonania na obszarze obskurantyzmu oraz 
antysemityzmu same w sobie stanowią przyczynek do poczucia hańby narodowej. W jego 
pełnym absurdów kazaniu dominowała teza, jakoby wszyscy, którzy ponieśli śmierć, znajdowali 
się w raju i już do nas nie powrócą, nawet gdyby mogli. Użyłem słowa „absurd”, bowiem 
niemożliwe jest, nawet przy maksimum pobłażliwości i dobrej woli, danie wiary w to, że tamtego
dnia nie została zamordowana przez bojowników al Kaidy znaczna liczba grzesznych obywateli. 
Nie ma też powodu, by wierzyć, że Billy Graham miał choćby blade pojęcie o miejscu 
przebywania dusz poległych ofiar, nie wspominając już nawet o ich pośmiertnych życzeniach. Ze
słów, które z pychą deklarowały szczegółową wiedzę na temat raju, przebijała też złowróżbna 
duma podobna do dumy którą emanował sam Osama bin Laden, publicznie przyznając się do 
odpowiedzialności za zamachy.
 

Sprawy przybierały coraz gorszy obrót w okresie między wyparciem talibów a obaleniem 

Saddama Husajna. Jeden z wyższych rangą oficerów, generał William Boykin, oznajmił, że 
doznał wizji w trakcie pełnionej wcześniej misji w Somalii. Na niektórych zdjęciach lotniczych 
Mogadiszu dostrzegł mianowicie oblicze samego Szatana, co tylko zwiększyło w nim 
przekonanie, że dysponował większą mocą niż bóstwo stojące po stronie zła. W Akademii Sił 
Powietrznych Stanów Zjednoczonych w Colorado Springs ujawniono, że kadeci pochodzenia 
żydowskiego oraz o światopoglądzie agnostycznym byli poddawani fizycznym szykanom ze 
strony grupy bezkarnych „ponownie narodzonych” przedstawicieli kadry, którzy trwali uparcie w
przekonaniu, że jedynie zaaprobowanie Jezusa jako zbawiciela stanowiło przepustkę do służby 
wojskowej. Zastępca dowódcy akademii rozesłał pocztą elektroniczną wezwanie do narodowego 
dnia modlitwy (chrześcijańskiej) o nawrócenia. Kapelan nazwiskiem MeLinda Morton, który 
składał skargi i zażalenia na tego rodzaju praktyki, został nagle przeniesiony służbowo do 

background image

odległej bazy w Japonii. Uproszczone i pozbawione głębszych treści formy łączenia różnych 
kultur również przyczyniły się do pogorszenia sytuacji, między innymi poprzez dystrybucję 
drukowanej na masową skalę i taniej saudyjskiej wersji Koranu przeznaczonej do użytku w 
systemie penitencjarnym w Ameryce. Te wahabickie teksty posuwały się nawet dalej niż oryginał
w wezwaniach do świętej wojny ze wszystkimi chrześcijanami, Żydami oraz osobami świeckimi.
Obserwowanie tego wszystkiego było niczym przyglądanie się swego rodzaju kulturowemu 
samobójstwu, „samobójstwu w asyście”, które mieli celebrować zarówno wierzący, jak i 
niewierzący. Powinienem był od razu, na samym początku, podkreślić, że tego rodzaju 
zachowania, podobnie jak brak zasad etycznych czy profesjonalizmu, były w sposób jawny i 
otwarty antykonstytucyjne oraz antyamerykańskie. James Madison, autor Pierwszej Poprawki do 
Konstytucji zakazującej uznawania przez prawo jakiejkolwiek istniejącej religii, był też autorem 
artykułu VI, który stwierdza w sposób całkowicie jednoznaczny, że „żadne religijne testy nie 
mogą być stosowane w procesie kwalifikowania do pełnienia urzędu państwowego lub posady 
zaufania publicznego”. Jego późniejsze Detached Memoranda dają w oczywisty sposób do 
zrozumienia, że sprzeciwiał się mianowaniu przez rząd kapelanów, zarówno w siłach zbrojnych, 
jak i na uroczystości otwierające obrady Kongresu. „Ustanowienie instytucji kapelana Kongresu 
stanowi ewidentne złamanie równości praw, jak też zasad konstytucyjnych”. Odnosząc się do 
obecności duchownych w siłach zbrojnych, Madison napisał: „Cel takiego ustanowienia wydaje 
się kuszący; motywy są godne pochwały. Ale czy nie jest bezpieczniej trzymać się właściwej 
zasady i zaufać jej konsekwencjom, zamiast zawierzyć rozumowaniu, bez względu na to, jak 
byłoby pokrętne w udowadnianiu błędnego rozwiązania? Wystarczy przyjrzeć się armiom i 
marynarkom świata i stwierdzić, czy wyznaczenie im duchownych w większym stopniu 
uwzględnia potrzeby bożego stada czy też interesy pasterza”. Każdy, kto cytuje dzisiaj Madisona,
z dużym prawdopodobieństwem zostanie uznany za osobę knującą spisek lub obłąkaną, lecz bez 
niego oraz bez Thomasa Jeffersona, współautorów Karty Wolności Religijnych stanu Wirginia, 
Stany Zjednoczone poszłyby inną, bardziej przetartą drogą - zakazując Żydom piastowania 
państwowych urzędów, przynajmniej w niektórych stanach, w innych natomiast katolikom, a w 
stanie Maryland protestantom. Ostatni z wymienionych był obszarem, gdzie „bluźniercze słowa 
w odniesieniu do Trójcy Przenajświętszej” były karane torturami, przypalaniem żelazem, a przy 
trzeciej obrazie „śmiercią bez korzyści dla kleru”. W stanie Georgia z uporem trzymano się 
wariantu, że oficjalnym wyznaniem był „protestantyzm” - bez względu na to, który z licznych 
odłamów religii luterańskiej byłby to w rzeczywistości.
 

Kiedy debata na temat interwencji w Iraku rozgorzała na dobre, z ambon płynęły 

nieprzerwaną strugą słowa pełne nonsensu. Większość kościołów sprzeciwiała się zamiarom 
obalenia Saddama Husajna, papież całkowicie się skompromitował, wystosowując osobiste 
zaproszenie na ręce zbrodniarza wojennego, Tarika Aziza, człowieka odpowiedzialnego za 
mordowanie dzieci w majestacie prawa. Aziz został nie tylko powitany z pełnymi honorami w 
Watykanie jako wysoki rangą katolicki członek rządzącej partii faszystowskiej (nie był to zresztą 
pierwszy raz, kiedy ktoś taki był tu gościem honorowym), ale pojechał również do Asyżu, gdzie 
wraz z papieżem odbył osobiste modły w sanktuarium św. Franciszka (który jakoby przemawiał 
do opierzonych braci mniejszych). Zapewne pomyślał sobie wtedy, że wszystko to przyszło mu 
zbyt łatwo. Po drugiej stronie konfesyjnej palety niektórzy, choć nie wszyscy, ewangeliccy 
hierarchowie głosili radosną pochwałę bliskiego już podbicia świata islamu w imię Jezusa. 
(Użyłem sformułowania „niektórzy, choć nie wszyscy”, ponieważ jedna z fundamentalistycznych
grup przystąpiła po tamtym wydarzeniu do pikietowania ceremonii pogrzebowych 
amerykańskich żołnierzy zabitych w Iraku, wysuwając tezy, jakoby istnienie ich zabójców 
stanowiło boską karę za tolerancję Ameryki wobec homoseksualizmu. Jeden szczególnie 

background image

gustowny transparent powiewał przed oczyma żałobników: „Bogu dzięki za IED”, czyli za miny 
podkładane na poboczach dróg przez muzułmańskich faszystów, w równym stopniu wrogo 
nastawionych do gejów. Nie jest moją sprawą rozstrzyganie, która z teologii ma w tym względzie
rację. Powiedziałbym, że prawdopodobieństwo, że któraś z nich ma słuszność, z grubsza rzecz 
biorąc, jest podobne). Charles Stanley, którego cotygodniowe kazania wygłaszane w Pierwszym 
Kościele Baptystów w Atlancie są oglądane przez miliony widzów, równie dobrze mógłby być 
imamem, wypowiadając słowa: „Powinniśmy wszelkimi możliwymi siłami służyć wspieraniu 
wojennego wysiłku. Bóg toczy bitwę z ludźmi, którzy mu się sprzeciwiają, którzy walczą 
przeciw niemu i przeciw jego wyznawcom”. Serwis informacyjny jego organizacji Baptist Press 
opublikował artykuł napisany przez misjonarza nieposiadającego się z radości, że „amerykańska 
polityka zagraniczna oraz militarna potęga stworzyły możliwość krzewienia wiary i głoszenia 
Ewangelii w kraju Abrahama, Izaaka i Jakuba”. Zawsze niedościgniony Tim LaHaye zdecydował
się pójść nawet dalej. Znany najlepiej jako współautor bestsellerowego cyklu szmatławych raczej
powieści Left Behind, które przygotowują przeciętnego Amerykanina do „gwałtu”, a potem do 
Armagedonu, mówił o Iraku jako o „miejscu, w którym koncentrują się wydarzenia końca 
świata”. Inni entuzjaści biblijnych opowieści usiłowali łączyć Saddama Husajna z okrutnym 
królem Nabuchodonozorem, władcą antycznego Babilonu. Było to porównanie, które zapewne 
zaakceptowałby sam dyktator, uwzględniając to, że odbudowano, z jego inicjatywy, stare mury w
Babilonie, w których każda cegła nosiła jego imię. W tej sytuacji, zamiast racjonalnej dyskusji na
temat optymalnego sposobu powstrzymania i pokonania religijnego fanatyzmu stanęliśmy wobec
faktu wzajemnego wspierania się obu form manii: atak głosicieli dżihadu, świętej wojny, 
wywołał kontratak krzyżowców, których berło zostało unurzane we krwi.
 

W tym kontekście religia niewiele różni się od rasizmu. Każdy jej odłam inspiruje i 

prowokuje to drugie. Pewnego razu zadano mi inne podchwytliwe pytanie, nieco bardziej 
przenikliwe niż to, jakie postawił Dennis Prager. Pytanie to miało w zamierzeniu odsłonić 
drzemiące we mnie i ukryte pokłady uprzedzeń: „Jest późny wieczór, znajduje się pan na peronie 
w nowojorskim metrze, na opustoszałej o tej porze stacji. Nagle pojawia się grupa czarnoskórych
mężczyzn. Zostaje pan czy zmierza w stronę wyjścia?”. Znów miałem okazję odpowiedzieć, że 
doświadczyłem już tego rodzaju przeżycia. Czekałem samotnie na pociąg, dobrze po północy. 
Nagle dołączyła do mnie ekipa remontowa, która wyszła z tunelu, niosąc narzędzia i robocze 
rękawice. Wszyscy byli czarni. Z miejsca poczułem się bezpieczniej i ruszyłem w ich stronę. Nie 
miałem zielonego pojęcia, jakiego byli wyznania. Lecz w każdym innym wypadku, który 
wcześniej przytaczałem, religia była czynnikiem w niepomierny sposób potęgującym nieufność i 
nienawiść między grupami społecznymi, a członkowie każdej z tych grup rozmawiali z 
antagonistami, posługując się językiem dogmatów. Chrześcijanie i żydzi jedzą skalane świńskie 
mięso oraz żłopią alkohol będący przecież trucizną. Buddyści oraz muzułmanie ze Sri Lanki 
obwiniają o spowodowanie katastrofalnego tsunami w 2004 roku chrześcijan, którzy celebrowali 
Boże Narodzenie, nie stroniąc od wina. Fala nadeszła w drugi dzień świąt. Katolicy to ludzie, 
którzy nie żyją w czystości, poza tym mają zbyt wiele dzieci. Muzułmanie z kolei rozmnażają się
niczym króliki i podcierają tyłek nie tą ręką, co powinni. Żydzi mają wszy w długich brodach i 
sięgają po dziecięcą krew, która dodaje smaku i barwy macy wypiekanej w święto Paschy. I tak 
dalej.
 

background image

 Rozdział trzeci

 Krótka dygresja na temat świń, innymi słowy:

 dlaczego niebo nie cierpi szynki

 

 

Wszystkie religie mają tendencję do formułowania określonych dietetycznych nakazów bądź 

też zakazów, obojętnie, czy jest to obecnie już raczej niepraktykowany w katolicyzmie zalecenie 
spożywania ryb w piątki, czy też oddawanie czci przez hindusów krowom jako zwierzętom 
świętym i takim, którym nie wolno robić krzywdy (rząd Indii zaoferował nawet ściągnięcie do 
siebie i objęcie ochroną całych stad bydła rogatego zagrożonego rzezią w rezultacie gąbczastego 
zwyrodnienia mózgu, czyli inaczej „choroby szalonych krów”, epidemii, która przetoczyła się 
przez Europę w latach dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku), bądź też całkowita odmowa przez 
niektóre kulty Wschodu konsumowania mięsa czy też zabijania innych stworzeń, bez względu na 
to, czy będzie to szczur, czy też pchła. Najstarszą i najbardziej nieustępliwą z tych obsesji jest 
jednak nienawiść czy nawet lęk przed świnią. Ma to początki w antycznej Judei, a przez całe 
wieki był to jeden ze sposobów - drugim jest obrzezanie - za pomocą którego Żydzi nawzajem 
się rozpoznawali.
 

Chociaż sura 5,60 Koranu potępia zwłaszcza Żydów, dotyczy to także innych niewiernych, 

którzy zostali przemienieni w świnie i małpy - co jest zresztą ostatnio gorącym tematem kazań 
muzułmanów salafistów (wahabitów) - Koran uznaje też wieprzowinę za nieczystą czy nawet 
„wstrętną”. Muzułmanie nie dostrzegają niczego ironicznego w przejęciu tego unikalnego 
żydowskiego tabu. Prawdziwą trwogę przed wszystkim, co świńskie, prezentuje cały świat 
islamu. Dobrym przykładem może być wciąż podtrzymywany zakaz publikowania książki 
Folwark zwierzęcy Georgea Orwella, jednej z najbardziej urokliwych i jednocześnie mądrych 
baśni czasów nowożytnych, której lektury pozbawione są muzułmańskie dzieci. Autor miał 
okazję przestudiować święte zakazy wydawane przez arabskich ministrów edukacji, których 
głupota sięgała tak daleko, że nie zdołali nawet dostrzec, że świnki w tej opowieści odgrywały 
negatywną, a nawet dyktatorską rolę.
 

Orwell rzeczywiście nie darzył sympatią świń, co było następstwem fiaska małej farmy, którą

prowadził, a niechęć tę czuje też wielu dorosłych, którzy są zmuszeni pracować z tymi trudnymi 
zwierzętami na fermach trzody chlewnej. Stłoczone w chlewach niczym śledzie w beczce, świnie
rzeczywiście wykazują skłonność do świńskich zachowań, często też dochodzi do hałaśliwych i 
zażartych walk. Znane są też przypadki, kiedy gatunek ten zjada własne młode czy nawet własne 
ekskrementy. Skłonność jego przedstawicieli do przypadkowej i ślepej waleczności często 
sprawia przykrość bardziej wrażliwym i delikatnym. Z drugiej strony zauważono, że świnie 
pozostawione samym sobie, gdy zapewni im się dostatecznie dużą przestrzeń, zachowują 
czystość, urządzają własne legowiska, wychowują potomstwo i angażują się w relacje społeczne 
z innymi osobnikami swojego gatunku. Stworzenia te wykazują również liczne symptomy 
inteligencji, obliczono też, że krytyczny wskaźnik - stosunek ciężaru mózgu do ciężaru ciała - 
jest niemal tak wysoki jak u delfinów. Świnie dysponują ponadto ogromną zdolnością 
dostosowania się do środowiska, czego dowodem są dziki, a także „zdziczałe świnie”, w 
odróżnieniu od spokojnych tuczników czy też rozbrykanych prosiąt, które są bliższe naszemu 
codziennemu doświadczeniu. Jednakże rozdzielone kopytka kozła i świńskie nogi stały się 

background image

diabolicznymi symbolami w oczach pobożnych, ja zaś ośmielam się stwierdzić, że łatwo jest 
wywnioskować, co było pierwsze - diabeł czy Świnia. Nużące i wręcz głupie byłoby 
zastanawianie się, jakim to sposobem Stwórca wszystkich rzeczy wymyślił tak wszechstronne i 
pożyteczne stworzenie, a potem nakazał stojącemu wyżej ssakowi unikać tegoż stworzenia pod 
rygorem wiekuistego potępienia. Lecz liczne egzemplarze tego pod innymi względami 
inteligentnego ssaka udowadniają tezę, że niebo nie cierpi szynki.
 

Żywię nadzieję, że domyślasz się w tym miejscu już tego, co w każdym razie wiemy - że to 

subtelne zwierzę jest jednym z naszych całkiem bliskich kuzynów. Dzieli z nami znaczącą ilość 
DNA, poza tym dokonano już licznych udanych transplantacji świńskiej skóry, naczyń 
sercowych i nerek do organizmów ludzkich. Jeśli - co, jak mocno wierzę, się nie zdarzy - nowy 
doktor Moreau zdoła wykorzystać z premedytacją najnowsze osiągnięcia klonowania, powstanie 
„hybryda” świni-człowieka. Budzi to poważne obawy. Obecnie niemal wszystko, co jest w świni,
okazuje się przydatne, poczynając od pożywnego i delikatnego mięsa, poprzez różową skórę 
wykorzystywaną na obuwie oraz odzież, a kończąc na szczecinie służącej do wyrobu szczotek. W
drastycznej powieści Uptona Sinclaira o rzeźni w Chicago zatytułowanej Grzęzawisko z grozą 
przenikającą do szpiku kości czytamy, z jaką brutalnością świnie są wieszane na hakach, jak 
przeraźliwie kwiczą, gdy ich gardła są podrzynane. Nawet najbardziej zatwardziali robotnicy o 
nieczułych sercach nie są w stanie zachować zimnej krwi w takich chwilach. W tym agonalnym 
kwiku jest coś takiego...
 

Drążąc temat, należy wspomnieć, że jeśli dzieci nie są uprzedzone przez rabinów i imamów, 

odczuwają silny pociąg do świń, zwłaszcza do prosiąt, natomiast strażacy, ujmując rzecz ogólnie,
nie przepadają za pałaszowaniem pieczonej wołowiny i chrupiącej skórki. Barbarzyński potoczny
zwrot określający pieczone ludzkie mięso używany w Nowej Gwinei i w innych miejscach miał 
postać: „długa Świnia”. Nigdy osobiście nie miałem okazji zakosztować tego „specjału”, ale 
mam wrażenie, że w postaci pieczeni smakujemy bardzo podobnie do świń.
 

To powinno ułatwić zrozumienie nonsensu typowych, „świeckich” wyjaśnień co do 

pochodzenia żydowskiego zakazu. Wysuwa się argumenty, że zakaz ten miał początkowo 
racjonalne przesłanki, ponieważ wieprzowina w gorącym klimacie szybko się psuje, poza tym w 
mięsie rozwijają się nicienie powodujące włośnicę. Zarzut ten - który być może odnosi się do 
niekoszernych owoców morza - jest absurdalny, jeśli uwzględni się współczesne warunki. Po 
pierwsze włośnica (trychinoza) występuje we wszystkich klimatach, a w rzeczywistości nawet 
częściej w klimacie chłodnym i umiarkowanym niż w tropikach. Po drugie, w pradawnych 
żydowskich osiedlach w kraju Kanaan archeolodzy z łatwością rozpoznawali te osady po braku 
świńskich kości na wysypiskach śmieci, stwierdzono zaś występowanie tych kości w stertach 
odpadków po innych pierwotnych społecznościach. Innymi słowy, ludy niesemickie wcale nie 
chorowały ani nie umierały od jedzenia wieprzowiny. (Pominąwszy inne argumenty, gdyby 
umierały, jakiż powód miałby Bóg Mojżesza, by umożliwiać ich wyżynanie przez inne ludy 
niejadające wieprzowiny?)
 

Z tego też względu musi istnieć inne wyjaśnienie tego zagadnienia. Twierdzę, że moje własne

rozwiązanie jest oryginalne, chociaż bez wsparcia Jamesa Frazera oraz wielkiego Ibn Warraqa I 
mógłbym na nie nie wpaść. Zdaniem wielu dawnych rządzących, podejście pierwotnych ludów 
semickich do świń łączyło w sobie jednocześnie szacunek i odrazę. Spożywanie wieprzowiny 
uważano za coś specjalnego, a nawet uprzywilejowanego i mającego charakter rytualny. (To 
szalone pomieszanie sacrum i profanum można odnaleźć we wszystkich religiach wszystkich 
epok). Równoczesne przyciąganie i odpychanie sięga korzeni antropomorficznych: wygląd świni,
smak świńskiego mięsa oraz przedśmiertne kwiki świń i ich ewidentna inteligencja zbyt boleśnie 
kojarzyły się z gatunkiem ludzkim. Niechęć do świń - podobnie jak sympatia do tego gatunku - 

background image

wywodzi się z najstarszej ludzkiej historii, czasów, gdy ludzie składali ofiary, a nawet byli 
kanibalami, o czym „święte teksty” często mówią w sposób bardziej niż aluzyjny. Żaden 
występek - poczynając od homoseksualizmu po cudzołóstwo - nie podlegał karze do momentu, 
gdy ci, którzy wydawali zakazy (i egzekwowali surowe kary), nie odczuwali skrywanej żądzy, by
w tym uczestniczyć. Jak ujął to Szekspir w Królu Learze, stróż prawa wymierzający chłostę 
ladacznicy odczuwał gorącą żądzę wykorzystania jej ciała i chciał dokonać nierządnego czynu, 
za który to właśnie wymierzał jej baty.
 

Porcophilia może być używana jednocześnie w celu nacisku i represji. W średniowiecznej 

Hiszpanii, gdzie żydzi oraz muzułmanie byli zmuszani do przechodzenia na chrześcijaństwo pod 
groźbą kary śmierci lub tortur, władze religijne, całkiem zresztą słusznie, podejrzewały, że wielu 
z tych przechrztów nie uczyniło tego szczerze. Na dobrą sprawę inkwizycja powstała po części 
na bazie tego świętoszkowatego strachu, że niewierni, ukrywając swoje zapatrywania, będą 
uczestniczyć we mszy świętej - gdzie, co oczywiste, w sposób wzbudzający odrazę, jeszcze 
bardziej nasyceni wstrętem, będą udawać, że spożywają ludzkie ciało i piją ludzką krew samego 
Chrystusa. Wśród obyczajów, które stały się konsekwencją liturgii ofiarnej, w trakcie większości 
ceremonii mniej lub bardziej formalnych podaje się też półmisek charcuterie. Ci, którzy mieli 
szczęście odwiedzić Hiszpanię albo trafili do dobrej hiszpańskiej restauracji, znają zapewne ten 
wyraz gościnności. To dosłownie dziesiątki kawałków na różne sposoby suszonej i solonej 
wieprzowiny, w najprzeróżniejszy sposób pokrojonej i wyłożonej na półmiski. Obyczaj ten ma 
jednak mroczne korzenie, które tkwią gdzieś w nieustannym wysiłku wietrzenia herezji i 
nieprzerwanego obserwowania jedzących, bez cienia uśmiechu, wypatrywania na twarzach 
wyrazu odrazy. W rękach żarliwych chrześcijańskich fanatyków nawet smakowite jamón ibérico 
mogły przemienić mszę w kolejną formę tortur.
 

Dzisiaj głupota czasów antycznych powraca. Muzułmańscy fanatycy w Europie żądają, by 

Trzy Małe Świnki, Miss Pigi oraz Prosiaczek z Kubusia Puchatka, a także inne tradycyjne 
zwierzaki i postacie ze stron książek zostały usunięte sprzed niewinnych oczu ich dzieci. Smętni 
kretyni dżihadu prawdopodobnie za mało liznęli literatury, by znać Cesarzową Blandings i Earla 
z Emsworth, opisanych na stronicach książek, wciąż dostarczających niezapomnianych i 
cudownych wzruszeń, niezrównanego Mr. Whiffle, autora The Care of the Pig, lecz jeśli posuną 
się dalej, mogą zacząć się poważne kłopoty. Stary posąg dzika w arboretum w środkowej Anglii 
już ucierpiał na skutek aktu bezmyślnego islamskiego wandalizmu.
 

W miniaturze ta pozornie błaha obsesja wykazuje, w jaki sposób religia, wiara i zabobony 

deformują naszą całościową wizję świata. Świnie są tak bliskie nam i w tak wielu dziedzinach 
okazują się przydatne, że obecnie humaniści inicjują silne naciski, by zrezygnować z ferm 
tuczników, gdzie zwierzęta są stłoczone, oddzielane od młodych i zmuszane do taplania się we 
własnych odchodach. Odsunąwszy na bok wszystkie inne względy, różowe, jędrne mięsko 
wydaje się nieco odstręczające. Jest to jednak decyzja, którą musimy podjąć w jaskrawym świetle
racji rozumu i współczucia jako przedłużenie naszego stosunku do bliźnich i krewnych, nie może
zaś być efektem zaklęć z ognisk epoki żelaza, kiedy w imię Boga dokonywano czynów znacznie 
bardziej bestialskich. „Głowa świni na kołku!”, mówi nerwowy, lecz mężny Ralph, spoglądając 
na oblepionego bzyczącymi muchami, ociekającego ropą idola (najpierw zabitego, potem 
zamienionego w bożka), który został schwytany w pułapkę przez okrutnych, choć pełnych trwogi
uczniów we Władcy much. „Głowa świni na kołku!” Miał on więcej racji, niż mógł przypuszczać,
i okazał się znacznie mądrzejszy niż chłopcy starsi od niego, a także młodsi o przestępczych 
inklinacjach.
 

background image

 Rozdział czwarty

 Kilka słów na temat zdrowia, dla którego religia może być groźna

 

 

W epoce mroku i ciemnoty religia jest najlepszym przewodnikiem ludzi, tak jak w noc 

ciemną choć oko wykol najlepszym przewodnikiem będzie ślepiec. On zna wszystkie drogi i 
ścieżki lepiej aniżeli człek, który widzi. Kiedy jednak nastaje dzień, głupotą jest posługiwać się 
starymi ślepcami w roli tego, który idzie na przedzie.

 

Heinrich Heine, Gedanken und Einfalle

 

 

 

Jesienią 2001 roku byłem w Kalkucie wraz ze wspaniałym fotografem, Sebastiaem 

Salgadem, geniuszem z Brazylii, którego studia przybliżyły bardzo obrazowy sposób życie 
przesiedleńców, ofiar wojny, a także robotników w pocie czoła i z mozołem wydobywających 
surowce z kopalni i kamieniołomów oraz drwali pozyskujących drewno z lasów. Przy okazji tej 
podróży pełnił on funkcję emisariusza UNICEF-u i służył dobrej sprawie jako współczesny 
krzyżowiec - w pozytywnym sensie tego słowa - prowadząc kampanie przeciwko groźnej 
chorobie Heinego-Medina (poliomyelitis, porażenie dziecięce). Dzięki pracy pełnych inspiracji 
oraz oświeconych naukowców pokroju Jonasa Salka obecnie możliwe stało się podawanie 
dzieciom szczepionki, która uodparnia je na tę potworną chorobę, przy czym koszt szczepień jest 
znikomy - kilka centów lub pensów, za które dwie krople szczepionki podaje się do ust 
niemowlęcia. Postępy medycyny zdołały odsunąć od nas również koszmar innej zakaźnej 
choroby, czarnej ospy. Spodziewano się też z dużą dozą pewności, że w niedługim czasie tak 
samo pokonamy polio. Ludzkość najwyraźniej zwarła szeregi w ramach tego przedsięwzięcia. W 
kilku krajach, na przykład w Salwadorze, partyzanci prowadzący walkę z reżimem ogłaszali 
zawieszenie broni, by umożliwić zespołom medycznym prowadzącym akcję szczepień 
poruszanie się bez żadnych ograniczeń. Kraje egzystujące w skrajnej biedzie, zacofane 
gospodarczo, zdołały zgromadzić środki, które umożliwiły przekazanie tej dobrej nowiny do 
każdej wioski i osady. Dzieci nie będą już więcej umierać z powodu tej podstępnej i złowieszczej
choroby, przestaną być bezużyteczne i nie będą dłużej cierpieć kalectwa. Kiedy wróciłem do 
Waszyngtonu, gdzie wielu ludzi wciąż jeszcze z trwogą przesiadywało w domach, nie mogąc 
otrząsnąć się po traumie spowodowanej wydarzeniami 11 września, moja najmłodsza córka, 
niczym niezrażona, chodziła od drzwi do drzwi w Halloween, prosząc o „datek lub ofiarę na 
UNICEF”, jednocześnie lecząc lub ocalając każdym zebranym grosikiem dzieci, których nigdy 
nie będzie miała okazji spotkać. Przy okazji poznała niezwykły smak uczestniczenia w 
działaniach, których cel jest szczytny i szlachetny.
 

Mieszkańcy Bengalu, zwłaszcza zaś kobiety, podeszli do idei z pełnym entuzjazmem i 

pomysłowością. Pamiętam, jak w trakcie jednego ze spotkań komitetu organizacyjnego gorliwe 
hostessy z Kalkuty planowały bez cienia zażenowania podjąć współpracę z miejskimi 
prostytutkami, z pomocą których pragnęły przekazać dobrą nowinę do najniższych warstw 
społeczeństwa. „Przyprowadźcie!” dzieci, nie zadawajcie pytań i pozwólcie im połknąć dwie 

background image

krople medykamentu w płynie. Jedna z nich wiedziała, że kilka kilometrów od miasta trzymano 
słonia, którego można było wykorzystać do poprowadzenia parady promującej akcję. Wszystko 
szło dobrze. W jednym z najuboższych miast i najbiedniejszych państw świata rozpoczął się 
nowy początek. Po czym nagle pojawiły się plotki. W jakimś odległym miejscu muzułmańscy 
twardogłowi zaczęli rozpowiadać, że kropelki ze szczepionką są częścią spisku i jeśli ktoś zażyje 
ten złowróżbny lek przywieziony z Zachodu, zapadnie na impotencję oraz biegunkę (kombinacja 
zaiste przygnębiająca i złowróżbna jednocześnie).
 

Był to problem, ponieważ kropelki należało podać dwukrotnie - po raz drugi jako dawkę 

przypominającą i potwierdzającą uodpornienie - ponieważ wystarczyłoby tylko kilka 
niezaszczepionych osób, aby choroba mogła przetrwać i ponownie się rozwinąć, roznoszona 
drogą kropelkową w powietrzu oraz przez wodę pitną. Podobnie jak podczas akcji zwalczającej 
czarną ospę, wytępienie choroby musiało być całkowite i kompletne. Kiedy opuszczałem 
Kalkutę, naszła mnie refleksja, czy zachodni Bengal zdoła dotrzymać wyznaczonej daty i czy 
kraj ten ogłosi się wolnym od choroby Heinego-Medina do końca następnego roku. Wtedy 
pozostałoby kilka enklaw w Afganistanie i jeden lub dwa inne trudno dostępne regiony 
zdewastowane w następstwie religijnego fanatyzmu, w których trzeba by było przeprowadzić 
podobną akcję, zanim będziemy mogli stwierdzić, że kolejna odwieczna tyrania spowodowana 
chorobą została z całą pewnością pokonana i definitywnie obalona.
 

W 2005 roku poznałem jeden z takich potencjalnych scenariuszy życiowych. W północnej 

Nigerii - kraju, który wcześniej uznano za warunkowo wolny od polio - grupa islamskich 
religijnych autorytetów wydała orzeczenie, inaczej fatwę, w którym oznajmiono, że szczepienie 
przeciw polio jest elementem spisku zainicjowanego przez Stany Zjednoczone (i co 
zdumiewające, także Organizację Narodów Zjednoczonych) przeciw muzułmańskiej wierze. 
Kropelki miały, jak twierdzili owi mułłowie, służyć jakoby do sterylizowania prawdziwych 
wiernych. Zamiar i skutek ich podawania był więc ludobójczy. Nikomu nie było wolno ich 
zażywać ani podawać niemowlętom. W ciągu kilku miesięcy choroba Heinego-Medina powróciła
więc, nie tylko zresztą w północnych rejonach Nigerii - podróżujący i pielgrzymujący 
Nigeryjczycy zawlekli ją aż do Mekki i ponownie rozprzestrzeniła się w kilku już wolnych od 
polio krajach, wliczając w to trzy państwa afrykańskie, a także odległy Jemen. W tej sytuacji 
mityczny głaz Syzyfa trzeba znów wtaczać na szczyt góry od samego podnóża.
 

Być może stwierdzisz, że jest to „odizolowany” przypadek, który wskazuje na ponurą 

determinację. Takie podejście byłoby jednak mylne. Czy zechciałbyś obejrzeć kasetę wideo 
znajdującą się w moim archiwum, na której kardynał Alfonso Lopez de Trujillo, watykański 
prezydent Papieskiej Rady do Spraw Rodziny, udziela porady, ostrzegając zapobiegliwie tych, 
którzy go oglądają, że wszystkie prezerwatywy mają potajemnie wykonane małe otworki, przez 
które może przechodzić wirus przenoszący AIDS? Wystarczy zamknąć oczy i wyobrazić sobie, 
co mógłbyś powiedzieć, gdybyś dysponował władzą i mógł wyrządzić największe możliwe 
krzywdy i cierpienia, używając w tym celu minimalnej liczby słów. Zastanów się nad szkodami, 
jakie spowodowały tego typu stwierdzenia. Należy założyć, że te otworki przepuszczają także 
inne rzeczy, które z miejsca dyskwalifikują stosowanie prezerwatyw. Fakt, że tego rodzaju 
wypowiedzi są formułowane w Rzymie, dowodzi zaiste perfidii i niegodziwości. Jeśli jednak 
przekaz ten przetłumaczy się na język krajów ubogich i gnębionych chorobami, przekonasz się, 
jakie będą skutki. W trakcie karnawału w Brazylii biskup pomocniczy Rio de Janeiro, Rafael 
Liano Cifuentes, powiedział zgromadzonym wiernym w trakcie kazania, że „Kościół jest 
przeciwny używaniu prezerwatyw. Pożycie seksualne między mężczyzną a kobietą powinno być 
naturalne. Nigdy nie widziałem psa, który używałby prezerwatywy w trakcie stosunku płciowego
z innym psem”. Wysocy hierarchowie w kilku krajach - kardynał Obando y Bravo z Nikaragui, 

background image

arcybiskup Nairobi w Kenii, kardynał Emanuel Wamala z Ugandy - wszyscy oni głosili swojej 
bożej trzódce, że prezerwatywy pozwalają na przenoszenie AIDS. Kardynał Wamala utrzymywał 
zaś, że kobiety, które umierają na AIDS, nie chcąc stosować lateksowych środków 
antykoncepcyjnych, powinno się traktować jak męczennice (chociaż, jak należy domniemywać, 
to męczeństwo musi dokonywać się w obrębie małżeńskiego stadła). Władze islamskie wcale nie 
są lepsze, a czasami nawet gorsze. W 1995 roku rada miasta Ulemas w Indonezji postanowiła, że 
prezerwatywy będą dostępne wyłącznie dla par małżeńskich, i to na receptę. W Iranie pracownik,
u którego stwierdzi się pozytywny wynik testu na obecność HIV, może stracić pracę, a lekarze 
oraz szpitale mają prawo odmówić leczenia pacjenta z AIDS (nabytym zespołem braku 
odporności). Pewien wysoki urzędnik pakistańskiego programu do spraw kontroli AIDS 
powiedział magazynowi „Foreign Policy” w 2005 roku, że „problem występował w mniejszej 
skali w jego kraju ze względu na wyższe etycznie wartości społeczne i islamskie”. Słowa te 
dotyczyły państwa, w którym prawo pozwala na to, by kobietę skazano na zbiorowy gwałt po to, 
by odkupiła „wstyd” z powodu przestępstwa popełnionego przez jej brata. Represje i narzucanie 
tabu to stara religijna kombinacja: takie plagi jak AIDS uchodzą za niegodne, by mówić o nich 
głośno, ponieważ nauka Koranu jest na tyle rygorystyczna, że zakazuje stosunków 
przedmałżeńskich, używania narkotyków, prostytucji oraz cudzołóstwa. Nawet krótka wizyta, 
dajmy na to, w Iranie, udowodni jednak, że sprawy wyglądają zupełnie inaczej. To właśnie 
mułłowie czerpią zyski z hipokryzji, udzielając „tymczasowych małżeństw”, kiedy akty 
małżeństwa są udostępniane na kilka godzin, czasami w specjalnie do tego celu przygotowanych 
domach, a oświadczenia o rozwodzie są przekazywane z ręki do ręki w chwili dokonywania 
transakcji. Niemal można by to nazwać prostytucją... Po raz ostatni zaoferowano mi taki interes, 
gdy znajdowałem się na zewnątrz koszmarnego sanktuarium ajatollaha Chomeiniego w 
południowej części Teheranu. Zawoalowane i odziane w burki kobiety zakażone wirusem przez 
mężów będą jednak umierać w milczeniu. Jest pewne, że na całym świecie miliony niewinnych i 
uczciwych ludzi umrze w cierpieniach i niedoli, zupełnie niepotrzebnie, w rezultacie tego rodzaju
obskurantyzmu.
 

Podejście religii do medycyny, podobnie zresztą jak podejście religii do nauki, zawsze z 

konieczności było problematyczne i bardzo często również wrogie. Współczesny wyznawca 
religii może stwierdzić, a nawet być przekonany, że jego wiara pozostaje w całkowitej zgodzie z 
nauką i medycyną, zawsze wychodzi jednak na jaw krępujący fakt, że obie te dziedziny wykazują
tendencję do przełamywania monopolu religii i z tego właśnie powodu często budziły żywiołowy
opór. Co dzieje się ze znachorem czy szamanem, kiedy ubogi zjadacz chleba przekona się o 
pełnej skuteczności leków i zabiegów chirurgicznych, które otrzymuje bez dodatkowych 
ceremonii czy mistyfikacji? Z grubsza to samo dzieje się z zaklinaczem deszczu, kiedy pojawiają 
się synoptycy, albo też z wróżbitą przepowiadającym z gwiazd, kiedy szkolni nauczyciele 
dysponują prostym nawet teleskopem. Plagi w czasach starożytnych i w średniowieczu miały być
rzekomo karą boską, w znaczącym stopniu wzmacniały pozycję duchowieństwa i przyczyniały 
się też do palenia na stosach niewiernych czy heretyków, których pomawiano - używając 
alternatywnego wyjaśnienia - o roznoszenie chorób za sprawą czarów bądź też zatruwanie wody 
w studniach.
 

Mogliśmy pozwolić sobie na tego rodzaju orgie, głupoty i okrucieństwa, do których 

dochodziło, zanim jeszcze ludzkość wypracowała klarowną koncepcję drobnoustrojowej etiologii
chorób. Większość „cudów” z Nowego Testamentu wiązała się z uzdrawianiem, co miało zresztą 
wielkie znaczenie w czasach, kiedy nawet drobna choroba często oznaczała kres doczesnego 
żywota. (Sam św. Augustyn wyjawił, że raczej nie zostałby wyznawcą chrześcijaństwa, gdyby 
nie te właśnie cuda). Naukowi krytycy religii w rodzaju Daniela Dennetta byli dostatecznie 

background image

wspaniałomyślni, wykazując, że pozornie nieprzydatne rytuały związane z leczeniem mogły 
pomagać ludziom poczuć się lepiej, ponieważ - jak wiemy dziś - morale jest bardzo ważne w 
dopomaganiu organizmowi w jego walce z urazem czy infekcją, ale nie można tego uznać za 
wytłumaczenie dotyczące jedynie odległej przeszłości. Od czasu kiedy doktor Jenner odkrył, że 
szczepionka z krowią ospą może uodpornić człowieka na czarną ospę, ten argument również 
stracił znaczenie. Mimo to Timothy Dwight, rektor Yale University i po dziś dzień jeden z 
najbardziej szanowanych „wróżbitów” Ameryki, sprzeciwiał się szczepieniu na czarną ospę, 
ponieważ uważał to za ingerowanie w boski porządek rzeczy. Tego rodzaju mentalność wciąż 
jeszcze jest w dużym stopniu obecna długo po tym, jak pretekst i usprawiedliwianie ludzką 
niewiedzą odeszły w niepamięć.
 

Interesujący i jednocześnie znaczący jest fakt zastosowania przez arcybiskupa Rio de Janeiro 

analogii do psów. Nie kłopoczą się zakładaniem prezerwatyw: kimże jesteśmy, by poddawać w 
wątpliwość ich wierność „naturze”? W zaistniałym ostatnio podziale w łonie Kościoła 
anglikańskiego na tle sporu o homoseksualizm oraz kapłańskie święcenia kilku biskupów 
wysunęło głupkowate argumenty, jakoby homoseksualizm był „sprzeczny z naturą”, ponieważ 
nie występuje u innych gatunków. Pominąwszy fundamentalną absurdalność tak sformułowanego
spostrzeżenia, zadaję pytanie: czy rodzaj ludzki stanowi element „natury”, czy też nie? Albo jeśli 
przypadkiem dana osoba wykazuje skłonności homoseksualne, to czy wciąż pozostaje istotą 
stworzoną na obraz i podobieństwo Boga? Odłożywszy na bok dobrze udokumentowane fakty, że
niezliczone gatunki ptaków, ssaków oraz naczelnych angażują się w homoseksualne zabawy i 
igraszki, kim są duchowni, by mieli prawo interpretować naturę? Jak dotąd wykazali całkowity 
brak kompetencji i kwalifikacji ku temu. Prezerwatywa jest, co przecież proste i oczywiste, 
niezbędnym, chociaż niewystarczającym warunkiem uniknięcia zarażenia wirusem HIV i 
przenoszenia AIDS. Wszystkie kompetentne autorytety, w tym również te, których zdaniem 
wstrzemięźliwość jest jeszcze skuteczniejszym sposobem zapobiegania chorobie, to przyznają. 
Homoseksualizm istnieje we wszystkich społeczeństwach, a częstość jego występowania zdaje 
się wskazywać, że jest to element ludzkiego „wzorca”. Musimy siłą rzeczy stawiać czoła faktom 
takim, jakie są. Wiemy obecnie, że dżuma dymienicza (zwana dawniej zarazą morową) nie 
rozprzestrzeniała się jako wynik grzesznego postępowania ani z powodu moralnego upadku, lecz 
była roznoszona przez szczury i pchły. Arcybiskup Lancelot Andrews w trakcie pamiętnej 
epidemii „czarnej śmierci” w Londynie w 1665 roku zauważył, że nieszczęście spadało w 
równym stopniu na tych, którzy modlili się gorliwie i trwali w wierze, co na tych, którzy tego nie 
czynili. Znalazł się niebezpiecznie blisko miejsca, w którym widzi się już rzeczywisty stan 
rzeczy. W trakcie pisania tego rozdziału w moim mieście, Waszyngtonie D.C., wywiązał się spór. 
Ludzki papillomawirus (HPV) znany był od dawna jako czynnik chorobotwórczy przenoszony 
drogą płciową, który w skrajnych przypadkach powodował u kobiet raka szyjki macicy. Obecnie 
dostępna jest szczepionka - w naszych czasach szczepionki są opracowywane w coraz krótszym 
czasie - która nie leczy schorzenia, lecz uodparnia kobiety na ten typ nowotworu. W administracji
doszły jednak do głosu środowiska, które sprzeciwiają się stosowaniu tego rodzaju profilaktyki, 
motywując to faktem, że szczepionka obniży opory przed podejmowaniem stosunków 
przedmałżeńskich. Zaaprobowanie rozprzestrzeniania się raka szyjki macicy w imię Boga nie 
różni się niczym, w sferze moralnej i intelektualnej, od ofiarowania tych kobiet na kamiennym 
ołtarzu lub składania podziękowań Bogu za obdarzenie nas seksualnym popędem, a potem 
potępiania tego daru.
 

Nie wiemy, ilu ludzi w Afryce zmarło i jeszcze umrze na skutek zainfekowania wirusem HIV,

który został wyizolowany i stał się częściowo podatny na leczenie w rezultacie zakrojonych na 
niespotykanie szeroką skalę prac badawczych zainicjowanych wkrótce po tym, jak wirus ujawnił 

background image

swą, niosącą śmierć i zgubę, obecność. Z drugiej strony, wiemy, że uprawianie seksu z dziewicą -
co jest jednym z bardziej popularnych lokalnych „środków zaradczych” - w rzeczywistości wcale
nie chroni przed zakażeniem ani nie powstrzymuje choroby. Wiemy również, że stosowanie 
prezerwatyw może przynajmniej przyczynić się, jako forma profilaktyki, do ograniczenia 
przenoszenia się wirusa i zapanowania nad jego rozprzestrzenianiem się. Nie mamy do czynienia,
w co może wierzyli pierwsi misjonarze, ze znachorami i szamanami, którzy wzbraniali się przed 
przyjmowaniem przynoszonych im dobrodziejstw. Stykamy się za to z administracją prezydenta 
Busha, która, w rzekomo świeckiej republice u progu dwudziestego pierwszego stulecia, 
odmawia przydzielenia funduszy w ramach budżetu międzynarodowej pomocy klinikom oraz 
organizacjom charytatywnym propagującym metody planowania rodziny. Co najmniej dwie duże
i dobrze ugruntowane religie, z milionami wyznawców w Afryce, oficjalnie uznają, że środki 
zaradcze są znacznie gorsze od samej choroby. Religie te głoszą również pogląd, że epidemia 
AIDS jest w pewnym sensie karą niebios za seksualne zboczenia i dewiacje - szczególnie zaś za 
homoseksualizm. Pojedyncze cięcie pełnej mocy i potencjału brzytwy Ockhama natychmiast 
dezawuuje tego rodzaju nieprzemyślane i brutalne ataki. Kobiety o skłonnościach 
homoseksualnych nie tylko nie zarażają się wirusem HIV (nie zapadają na AIDS, poza 
pechowym zbiegiem okoliczności w razie transfuzji krwi czy użycia strzykawki), są też w o 
wiele mniejszych stopniu nękane wszelkimi schorzeniami wenerycznymi, nawet w porównaniu z 
osobami heteroseksualnymi. Władze kościelne nieustannie odmawiają jednak choćby uznania 
obiektywnego istnienia związków lesbijskich. Postępując w ten sposób, w dalszym ciągu 
potwierdzają tezę, że religia nie przestaje stanowić poważnego zagrożenia dla zdrowia 
publicznego.
 

Przedstawię teraz hipotetyczną sytuację. Jestem mężczyzną w wieku pięćdziesięciu siedmiu 

lat i zostaję przyłapany na tym, jak ssam penis niemowlęcia. Wyobraź sobie własną odrazę i 
wstręt. Ach, ależ ja mam pod ręką gotowe wyjaśnienie! Jestem mohelem, osobą dokonującą 
rytualnego obrzezania i usunięcia napletka. Tekst święty sięgający bardzo dawnych czasów daje 
mi prawo do tego. Każe mi wziąć w dłonie penis chłopczyka, naciąć napletek dookoła i 
zakończyć zabieg, biorąc członek do ust, odessać ucięty już fragment skóry i na koniec wypluć 
go wraz ze śliną i krwią. Rytuał ten został zarzucony przez większość żydów, zarówno ze 
względu na jego bardzo niehigieniczny charakter, jak i budzące niepokój asocjacje, wciąż jednak 
utrzymuje się w społecznościach części chasydzkich fundamentalistów, którzy nadal żywią 
nadzieję, że Druga Świątynia zostanie odbudowana. Z ich punktu widzenia prymitywny rytuał 
peri'ah metsitsah stanowi część oryginalnego i niedającego się zerwać przymierza z Bogiem. W 
Nowym Jorku w 2005 roku w następstwie tego rytuału obrzezania, wykonywanego przez 
pięćdziesięciosiedmioletniego mohela, doszło do zakażenia kilku małych chłopców 
herpeswirusem powodującym opryszczkę narządów płciowych, w rezultacie czego co najmniej 
dwóch z nich zmarło. W normalnych warunkach ujawnienie tego faktu poskutkowałoby 
wprowadzeniem przez Wydział Zdrowia formalnego zakazu wykonywania tego typu praktyk 
oraz wniesieniem przez burmistrza oficjalnego oskarżenia. W stolicy współczesnego świata, w 
pierwszej dekadzie dwudziestego pierwszego wieku nic takiego się jednak nie stało. Burmistrz 
Bloomberg zlekceważył raporty sporządzone przez wybitnych żydowskich lekarzy, którzy 
ostrzegali o niebezpieczeństwie związanym z tego rodzaju praktykami, i polecił podległym sobie 
urzędnikom Wydziału Zdrowia, by przesunęli w czasie wydanie opinii w tej sprawie. 
Najważniejszą rzeczą, jak powiedział, było zapewnienie swobodnego wykonywania praktyk 
religijnych. Podczas publicznej debaty z Peterem Steinfelsem, liberalnym katolickim „religijnym 
redaktorem” dziennika „New Jork Times”, usłyszałem dokładnie to samo.
 

Los chciał, że w tym samym roku odbywały się w Nowym Jorku wybory burmistrza, co 

background image

zapewne wiele wyjaśnia. Podobny mechanizm funkcjonuje jednak w innych wyznaniach, a także 
w różnych stanach i miastach, oraz w innych krajach. Na rozległych terenach animistycznej i 
muzułmańskiej Afryki małe dziewczynki są poddawane piekłu obrzezania oraz infibulacji, w 
trakcie których obcinane są wargi sromowe i łechtaczka i to często za pomocą ostrego kamienia, 
a następnie otwór pochwy zaszywa się mocnym szpagatem usuwanym dopiero przez jędrną 
męskość w trakcie nocy poślubnej. Współczucie oraz biologia nakazują pozostawić niewielki 
otwór, poprzez który uchodzi krew podczas miesiączki. Ból, poniżenie, cierpienia oraz przykry 
zapach, będące skutkiem tego brutalnego „zabiegu”, nieomal przekraczają ludzkie pojęcie, 
podobnie zresztą jak będące dalszym następstwem infekcje, niepłodność, wstyd, a także śmierć 
wielu kobiet oraz dzieci w trakcie porodu. Żadna społeczność nie tolerowałby takiej obrazy 
kobiecości i jednocześnie zagrożenia dla własnego przetrwania, gdyby ta haniebna praktyka nie 
była uznana za świętą i usankcjonowana religijnymi dogmatami. Wtedy jednak żaden 
nowojorczyk nie zezwoliłby na wyrządzenie tego rodzaju krzywdy własnemu dziecku, kierując 
się tymi samymi racjami. Ludzie, którzy przyznają, że dają wiarę całkowicie nonsensownym 
twierdzeniom „chrześcijańskiej wiedzy”, zostali postawieni przed sądem, choć nie zawsze 
skazani, za odmowę udzielenia pilnej pomocy medycznej własnemu potomstwu. Rodzice, którzy 
mają siebie za świadków Jehowy, odmawiają wydania zgody na transfuzję krwi u dzieci, który to 
zabieg mógłby uratować ich życie. Rodzice, którzy dali wiarę temu, że Joseph Smith natrafił na 
komplet złotych tabliczek zakopanych w ziemi, pozwolili połączyć węzłem małżeńskim ich 
nieletnie „mormońskie córki” z cieszącymi się szacunkiem wujami i szwagrami, niekiedy 
mającymi już znacznie starsze małżonki. Szyiccy fundamentaliści w Iranie obniżyli wiek 
„zdolności do małżeństwa” do dziewięciu lat, przypuszczalnie wzorując się na wieku 
najmłodszej żony „proroka” Mahometa. W Indiach hinduskie panny młode w dzieciństwie są 
poddawane chłoście, a niekiedy palone żywcem, jeśli wniesiony przez nie skromny posag 
zostanie uznany za zbyt skromny. Watykan, a także rozległa sieć kościelnych diecezji, w ciągu 
minionych dziesięcioleci został zmuszony do wyznania, że zamieszany był w serię gwałtów i 
molestowanie dzieci, czego dopuszczali się w głównej mierze, choć nie wyłącznie, 
homoseksualiści w sutannach, a znani publicznie sadyści i pederaści zyskiwali ochronę przed 
prawem i byli wysyłani do innych parafii, gdzie zresztą natrafiali na jeszcze bardziej obfite tereny
łowne w postaci niewinnych dzieci. W samej tylko Irlandii - która kiedyś uchodziła za 
niekwestionowaną uczennicę świętej matki Kościoła - obecnie szacuje się, że w szkołach 
religijnych niemolestowane dzieci stanowiły mniejszość.
 

Religia uzurpuje sobie prawo do odgrywania specjalnej roli w ochronie i edukacji dzieci. 

„Biada temu”, mówi Wielki Inkwizytor w Braciach Karamazow Fiodora Dostojewskiego, „kto 
skrzywdzi dziecię”. W Nowym Testamencie Jezus oznajmia nam, że ten, kto dopuścił się 
podobnej przewiny, powinien znaleźć się na dnie morza z kamieniem młyńskim przywiązanym 
do szyi. Mimo to zarówno w teorii, jak i w praktyce religia wykorzystuje bezbronne i niewinne 
dzieci do różnorakiego eksperymentowania. Ależ tak, niech pobożny dorosły żyd wkłada 
swojego dopiero co obrzezanego penisa w usta rabina! (Coś takiego mogłoby być legalne, 
przynajmniej w Nowym Jorku). Ależ tak, niech Abraham propaguje popełnianie samobójstwa, co
ma udowodnić oddanie Bogu i jego wierze, jak mówiły mu głosy, które słyszał we własnej 
głowie! Niech, a jakże, bogobojni rodzice odmówią podania sobie ratującego leku, kiedy cierpią 
z bólu lub zapadli na ciężką chorobę. Niech - na wszystko, co mi jest drogie - kapłan, który 
zaprzysiągł życie w celibacie, będzie rozwiązłym homoseksualistą. I niech również kongregacja, 
która wierzy, że biczowanie jest w stanie wypędzić diabła, co tydzień wybiera nowego grzesznika
i niech wymierza mu chłostę, aż się wykrwawi. Ależ tak, niech każdy, kto wierzy w kreacjonizm, 
naucza swoich bliźnich w trakcie przerwy na lunch! Wydawanie bezbronnych dzieci na tego typu

background image

próby czy praktyki jest jednak czymś, co nawet najbardziej zdeklarowany ateista może 
bezpiecznie nazwać grzechem.
 

Nie zamierzam stawiać tutaj siebie jako moralnego wzorca, a nawet gdybym to uczynił, z 

pewnością szybko zostałbym obalony z piedestału, ale gdyby padło na mnie podejrzenie o 
zgwałcenie dziecka bądź torturowanie go, bądź zakażenie weneryczną chorobą, bądź oddanie go 
jakiejś formie niewolnictwa o charakterze seksualnym czy jakimkolwiek innym, zastanawiałbym 
się nad popełnieniem samobójstwa bez względu na to, czy byłbym winny, czy też nie. Gdybym 
rzeczywiście dopuścił się takiej zbrodni, zapewne czekałbym na śmierć bez względu na formę, 
jaką by ona przyjęła. Odraza ta jest tak wrodzona w charakter zdrowego człowieka, że wcale nie 
trzeba jej wpajać. Odkąd religia wykazała, że jest wyjątkowo obarczona przestępstwami w sferze,
która może być uznana za uniwersalną i absolutną, moim zdaniem mamy prawo wysunąć trzy 
robocze wnioski. Po pierwsze, religia i Kościoły są wytworem człowieka, a fakt ten jest na tyle 
znaczący, że nie wolno go ignorować. Po drugie, etyka i moralność są całkowicie niezależne od 
wiary i nie mogą być wyprowadzane od religii. Po trzecie, religia jest - ponieważ przyznaje sobie
boskie prawo dawania dyspensy tym, którzy ją praktykują - nie tylko amoralna, ale również 
niemoralna. Nieoświecony psychopata i brutal, który maltretuje dzieci, musi zostać ukarany, ale 
można to zrozumieć. Natomiast ci, którzy kierują się niebiańskim nakazem w odniesieniu do 
okrucieństwa, są skażeni złem, a to stwarza daleko większe niebezpieczeństwo.
 

 

W mieście Jerozolima istnieje specjalny oddział w szpitalu psychiatrycznym przeznaczony 

dla tych, którzy stwarzają szczególne zagrożenie dla innych i siebie samych. Ci męczeni 
rojeniami pacjenci cierpią na tak zwany syndrom „jerozolimski”. Policja oraz służba 
bezpieczeństwa zostały wyszkolone w celu rozpoznawania takich osób, chociaż mania ta często 
jest skrywana za maską pozornie niebiańskiego spokoju. Ludzie ci przybywają do świętego 
miasta po to, by głosić, że są mesjaszami bądź też odkupicielami, albo by obwieścić koniec 
świata. Związek między religijną wiarą a chorobami duszy jest, z punktu widzenia tolerancyjości 
i „wielokulturowego”, oczywisty, jednocześnie jednak wysoce nieodpowiedni. Jeśli ktoś 
zamorduje własne dzieci, a potem twierdzi, że Bóg kazał mu to uczynić - nie uznajemy go za 
winnego ze względu na niepoczytalność - ale tak czy owak osoba taka znajdzie się w miejscu 
odosobnienia. Jeśli ktoś żyje w jaskini i utrzymuje, że ma wizje oraz doświadcza proroczych 
snów, zostawiamy go w spokoju, chyba że wyjdą na jaw jego plany i to nie w sferze rojeń, ale w 
postaci samobójczego zamachu bombowego. Jeśli ktoś ogłosi samego siebie namaszczonym 
przez Boga wybrańcem i zacznie gromadzić ogromne ilości Kool-Aid oraz broni, a jednocześnie 
będzie cichaczem korzystać ze względów żon i córek własnych akolitów, uniesiemy brwi w 
sceptycznym zdziwieniu. Jeśli jednak takie rzeczy mogą być tematem kazań, pod protekcją 
ugruntowanej i stabilnej religii, powinniśmy przyjąć je takimi, jakie są. Wszystkie trzy religie 
monoteistyczne, by sięgnąć po najbardziej dobitny przykład, wychwalają Abrahama za to, że 
wysłuchał głosów, jakie słyszał we własnej głowie, później wziął syna, Izaaka, na długi i raczej 
złowróżbny spacer, a kiedy uniósł w kaprysie morderczą dłoń, zostało to określone jako boża 
łaska.
 

Powiązanie między zdrowiem fizycznym i umysłowym jest obecnie dobrze poznane i wiąże 

się silnie z funkcjami seksualnymi bądź też z ich zaburzeniami. Czy może być zatem zbiegiem 
okoliczności, że wszystkie te religie roszczą sobie prawo do poddania sfery życia płciowego 
regulacjom kodeksu? Podstawowy sposób, za pomocą którego wierzący odnoszą się do siebie, do
każdego z wyznań nawzajem, jak też do ludzi niewierzących, zawsze będzie nawiązywał do 
nakazów mających monopol w tej sferze. Większość religii nie musi się już trudzić 

background image

przymusowym nakładaniem tabu na praktyki kazirodcze (po za kilkoma kultami, które na to 
pozwalają lub nawet do tego zachęcają). Podobnie jak w wypadku zabójstwa czy kradzieży 
każdy człowiek podchodzi do tego z odrazą, bez konieczności głębszego motywowania takiego 
nastawienia. Wystarczy przyjrzeć się jednak pobieżnie historii seksualnych prześladowań oraz 
zakazów skodyfikowanych przez religię, by natknąć się na bardzo niepokojące powiązanie 
między skrajną rozwiązłością a skrajnymi represjami. Niemal każdy seksualny bodziec stał się 
przyczynkiem do zakazu, poczucia winy czy też wstydu. Masturbacja, seks oralny, seks analny, 
pozycje inne niż klasyczna: wymienienie ich wiąże się z jednoczesnym odkryciem budzących 
trwogę zakazów i nakazów. Nawet w nowoczesnej i hedonistycznej Ameryce w kilku stanach 
termin „sodomia” oficjalnie zdefiniowany jest jako forma prokreacji, która nie jest tożsama ze 
stosunkiem seksualnym twarzą w twarz, w pozycji klasycznej, i nie służy przedłużeniu gatunku.
 

Powyższe fakty pozwalają na wniesienie bardzo poważnych zastrzeżeń do sporu na temat 

„dzieła stworzenia”, bez względu na to, czy zdecydujemy się nazwać je „inteligentnym”, czy też 
nie. Oczywiste jest, że gatunek ludzki został stworzony po to, by eksperymentować z seksem. 
Nie mniej oczywiste jest też to, że fakt ten jest dobrze znany duchowieństwu. Kiedy dr Samuel 
Johnson skończył opracowywanie pierwszego rzetelnego słownika język angielskiego, 
odwiedziła go delegacja szanownych starszych dam, która pragnęła złożyć mu gratulacje, 
ponieważ w słowniku nie znalazły się słowa nieskromne. W odpowiedzi - która poniekąd 
wypływała z zainteresowania faktem, że damy takich słów właśnie szukały - stwierdził, że 
słownik zawiera w rzeczywistości niemal wszystko, co na ten temat trzeba i można powiedzieć. 
Pożycie płciowe ortodoksyjnych żydów odbywa się przy użyciu prześcieradła z dziurą, pod 
warunkiem że kobiety najpierw wezmą rytualną kąpiel, która ma je oczyścić z krwi 
menstruacyjnej. Muzułmanie każą publiczną chłostą tych, którzy zostaną przyłapani na 
cudzołóstwie. Chrześcijanie zwykli też kiedyś lizać wargi kobiet, dociekając, czy nie istnieją 
jakieś symptomy, które wskazywałyby na rzucanie przez nie czarów i uroków. Nie będę dalej 
zgłębiał tego tematu. Każdy czytelnik zna jaskrawe tego przykłady lub po prostu zgaduje, co 
mam na myśli.
 

Przekonującym dowodem na to, że religia jest dziełem człowieka i ma antropomorficzne 

korzenie, jest również fakt, że zazwyczaj jest ona dziełem „człowieka” (w rozumieniu: 
mężczyzny). W najdłużej używanej w historii rodzaju ludzkiego świętej księdze - Talmudzie - 
padają nakazy, by wierny wyznawca każdego dnia dziękował stwórcy za to, że nie zrodził się 
niewiastą (to znów nasuwa nieodparte pytania, któż inny poza niewolnikiem dziękuje swemu 
panu, że podjął decyzję o czymś, wcześniej z nim tego nie konsultując). Stary Testament, jak tę 
księgę protekcjonalnie nazywają chrześcijanie, głosi, że kobieta została sklonowana z ciała 
mężczyzny ku jego pożytkowi i uciesze. W Nowym Testamencie św. Paweł wyraża jednocześnie 
strach przed kobiecością i pogardę wobec niej. We wszystkich religijnych tekstach pojawia się 
prymitywna trwoga, że połowa ludzkiej rasy jest jednocześnie skalana i nieczysta. Oprócz tego 
istnieje odwieczna pokusa grzechu, której nie można się oprzeć. Być może wyjaśnia to 
histeryczny kult dziewictwa oraz Dziewicy, a także strach przed żeńską postacią i żeńskimi 
funkcjami reprodukcyjnymi. Być może znajdzie się ktoś, kto wyjaśni okrucieństwa na tle 
seksualnym (i nie tylko), jakich dopuszczają się ludzie pobożni, nie odwołując się do obsesji 
celibatu, lecz z pewnością tym kimś nie będę ja. Po prostu wybucham śmiechem, kiedy czytam 
Koran, z jego niezliczonymi zakazami odnoszącymi się do seksu i jego zdeprawowanymi 
obietnicami nieskończonej rozpusty i roz-pasania w przyszłym życiu. To tak, jakby patrzeć na 
świat poprzez dziecięce „udawanie czegoś”, jednak bez przeżywania rozkoszy, jaką daje 
niewinna dziecięca zabawa. Fanatycy atakujący 11 września - samobójcy, którzy zamienili się w 
masowych morderców - byli prawdopodobnie kuszeni przez dziewice, ale jeszcze bardziej 

background image

wstrząsające jest spostrzeżenie, że podobnie jak wielu innych żarliwych wyznawców świętej 
wojny, oni byli dziewicami. Jak w dawnych wiekach mnisi fanatycy są zabierani z rodzin we 
wczesnym dzieciństwie i uczeni pogardy dla matek i sióstr. Osiągają wiek dorosły, nie mając 
nawet okazji do przeprowadzenia zwykłej rozmowy, nie wspominając już o normalnej relacji z 
kobietą. To jest chore z definicji. Chrześcijaństwo jest natomiast zbyt przepełnione zakazami i 
ograniczeniami, by obiecać seks w raju - na dobrą sprawę nigdy nie było w stanie sformułować 
kuszącej wizji nieba - jednak z nawiązką nadrobiło to, obiecując sadystyczną, niekończącą się 
karę dla niepoprawnych grzeszników nurzających się w cielesnej rozpuście - co zresztą dotyczy 
tego samego aspektu, tylko widzianego z innej perspektywy.
 

 

Specjalny podgatunek we współczesnej literaturze stanowią pamiętniki osób, mężczyzn i 

kobiet, które były poddane edukacji religijnej. Nowoczesny świat jest obecnie dostatecznie 
świecki, by niektórzy spośród autorów podejmowali próby przedstawienia tego, co przeszli, w 
sposób zabawny lub satyryczny, jak również tego, w co mieli uwierzyć. Takie książki z reguły 
piszą jednak ci, którzy mieli wystarczająco dużo siły i hartu ducha, by przejść przez te 
doświadczenia bez uszczerbku na psychice. Nie jesteśmy w stanie oszacować, ile szkód 
uczyniono, wmawiając milionom dzieci, że masturbacja doprowadza do ślepoty, lub przekonując 
je, że nieczyste myśli prowadzą do wiecznego potępienia, albo wpajając w nie dogmat, wedle 
którego wyznawcy innej wiary, łącznie z ich rodzinami, skończą w piekielnym ogniu, albo też że 
choroby weneryczne roznoszą się przez pocałunek. Nie jesteśmy również w stanie oszacować 
szkód uczynionych przez świętobliwych nauczycieli, którzy w domach wpajali te kłamstwa, 
czemu towarzyszyły chłosta, przemoc i publiczne upokorzenie. Niektórzy spośród 
„spoczywających w nieodwiedzanych grobach” mogliby przyczynić się do poprawy sytuacji na 
tym świecie, ale ci, którzy głoszą z ambon nienawiść, strach oraz winę i którzy zrujnowali 
dzieciństwo niezliczonych małych istot, powinni być wdzięczni, że piekło, o którym mówią, jest 
jednym z ich pokrętnych, grzesznych zmyśleń i że nie zostaną tam posłani na wieczne zatracenie 
i potępienie.
 

 

Pełna przemocy, irracjonalna, nietolerancyjna, powiązana z rasizmem i lojalnością wewnątrz 

grupy, otoczona niewiedzą i wroga wobec swobody dociekania, przeniknięta pogardą dla kobiet i 
represyjna wobec dzieci - zorganizowana religia ma na sumieniu naprawdę dużo. Jest jeszcze 
jeden zarzut, który można.dodać do aktu oskarżenia. Uwzględniając przy tym konieczny aspekt 
zbiorowego myślenia, religia wypatruje destrukcji tego świata. Nie używam tu słowa „wypatruje”
w dosłownym, eschatologicznym sensie przewidywania tego końca. Mam raczej na myśli jawne 
bądź też skrywane pragnienia, by taki koniec nastąpił. Być może w połowie świadoma, że niepo-
parte dowodami argumenty nie są całkowicie przekonujące, i być może nie do końca pewna co 
do własnego, chciwego gromadzenia doczesnej władzy i majątku, religia nigdy nie przestała 
obwieszczać apokalipsy oraz dnia Sądu Ostatecznego. Zawsze był to stały wątek, odkąd pierwsi 
wróżbici i szamani nauczyli się przewidywać zaćmienia i wykorzystywać świeżo zdobytą wiedzę
na temat ciał niebieskich po to, by wywoływać grozę wśród nieoświeconego tłumu. Takie treści 
wynikają z listów św. Pawła, który z pewnością sądził i miał nadzieję, że czas ludzkości jest 
ograniczony, czego dowodem były obłędne wizje w Apokalipsie napisanej w sposób zapadający 
w pamięć, rzekomo przez św. Jana Ewangelistę na greckiej wyspie Patmos - ciąg dalszy tej wizji 
stanowią bestsellerowe, lecz nie najlepsze książki z serii Czasy ostateczne, których „autorami” są 
Tim LaHaye oraz Jerry B. Jenkins, a najprawdopodobniej powstały w ten sposób, że dwie małpy 

background image

pozostawiono przy klawiaturze komputera z włączonym edytorem tekstu:
 

 

Krew wciąż napływała. Miliony ptaków zebrały się w stada i ucztowały, dziobiąc ludzkie 

szczątki [...] Prasy do wina używano za murami miasta, a krew płynęła z niej, sięgając koniom po
wodze, docierając na odległość tysiąca sześciuset furlongów. [Angielska jednostka miary, około 
dwustu metrów - przyp. tłum.]
 

 

To tylko pozbawiona sensu maniakalna wizja, naszpikowana zasłyszanymi cytatami. Z 

większą refleksją, choć z nie mniejszym żalem, można te tony odnaleźć w wierszu Battle Hymn 
ofthe Republic
 (Bitewny hymn Republiki) pióra Julii Ward Howe, w którym mowa o tej samej 
prasie do wina, a także w wymruczanych słowach Roberta Oppenheimera, który, spoglądając na 
pierwszy nuklearny wybuch w Alamagordo (stan Nowy Meksyk), usłyszał siebie samego 
cytującego wiersz z hinduskiego eposu Bhagawadgita: „Stałem się śmiercią, burzycielem 
światów”. Jedno z wielu miejsc wpólnych, łączących wierzenia religijne oraz ponurą, 
egoistyczną i rozpuszczoną fazę dzieciństwa naszego gatunku, która nawiązuje do tłumionego 
pragnienia ujrzenia wszystkiego zniszczonego, zrujnowanego i obróconego w nicość. Ta potrzeba
gniewu i złości wiąże się z dwoma innymi rodzajami „radości z cudzego nieszczęścia”, czy też, 
jak mawiają Niemcy, schadenfreude. Pierwszy - gdy własna śmierć jest powstrzymana (bądź też 
pomszczona lub zrekompensowana) poprzez unicestwienie wszystkich innych. Drugi - zawsze 
można żywić egoistyczną nadzieję, że zdoła się ocaleć, gdy masowy eksterminator przytuli nas 
do łona, z którego to miejsca będziemy bezpiecznie obserwować cierpienia tych, którym się nie 
poszczęściło. Tertulian, jeden z wielu ojców Kościoła, z trudem tylko formułował kuszący i 
przekonujący obraz raju, wykazał się jednak bystrością, sięgając po najmniejszy wspólny 
mianownik i obiecując, że jedną z największych rozkoszy oraz przyjemności życia w niebie 
będzie nieskończona kontemplacja wynikająca z tortur, jakim poddani będą potępieni. 
Poświadczył tym samym w sposób bardziej prawdziwy, niż zdawał sobie sprawę, że wiara jest w 
swej istocie dziełem człowieka.
 

Zazwyczaj odkrycia naukowe budzą zdecydowanie większy respekt niż wszelkie epatowanie 

tematami boskich bytów. Historia kosmosu rozpoczyna się, jeśli użyjemy słowa „czas” w 
którymkolwiek ze znaczeń, przed około dwunastoma miliardami lat, jeśli natomiast użyjemy 
słowa „czas” błędnie, skończymy na infantylnym obliczeniu wielebnego arcybiskupa Jamesa 
Usshera z Armagh, według którego Ziemia - „ta Ziemia”, sama w sobie, uprzedzam, przyszła na 
świat w sobotę, 22 października 4004 roku przed Chrystusem, o szóstej po południu. To 
wyliczenie daty propagował William Jennings Bryan, były amerykański sekretarz stanu oraz 
dwukrotny kandydat demokratów na urząd prezydenta, pod przysięgą złożoną w sądzie w trzeciej
dekadzie dwudziestego wieku. Prawdziwy wiek Słońca oraz krążących wokół niego planet - 
tylko jednej spośród nich przypadło przeznaczenie istnienia na niej życia, a na wszystkich 
pozostałych nawet nie ma śladu egzystencji - wynosi być może cztery i pół miliarda lat, lecz i to 
może zostać skorygowane. Ten szczególny i w gruncie rzeczy mikroskopijny Układ Słoneczny 
najprawdopodobniej ma przed sobą co najmniej tak samo długie i burzliwe życie. Spodziewana 
żywotność Słońca oceniana jest na pięć miliardów lat. W każdym razie zaznacz to w kalendarzu. 
Mniej więcej w tym czasie Słońce zamieni się w miliony innych słońc i w trakcie 
niewyobrażalnej eksplozji przemieni się w opasłego „czerwonego olbrzyma”, powodując 
wyparowanie oceanów na Ziemi i unicestwienie wszelkich możliwych form życia. Jak dotąd 
żaden prorok, czy wizjoner nie podjął próby opisania potwornej intensywności i nieodwołalności 

background image

tej chwili. Ale przynajmniej mamy żałosny i egocentryczny powód, by nie obawiać się tego 
wydarzenia. Według współczesnych szacunków, biosfera z dużym prawdopodobieństwem 
zostanie zniszczona w rezultacie różnych mniej dramatycznych procesów ocieplania i 
podwyższania temperatury, które zajdą wcześniej. Jako gatunek na Ziemi, zdaniem wielu 
optymistycznie nastawionych ekspertów, nie mamy przed sobą zbyt wielu eonów.
 

Z pogardą i podejrzliwością trzeba zatem spoglądać na tych, którzy nie zamierzają czekać i 

którzy mamią siebie oraz napełniają trwogą innych - szczególnie dzieci, jak zwykle zresztą - 
porażającymi wizjami apokalipsy, po której nastąpi surowy sąd ze strony tego, który rzekomo 
umieścił nas w tej kłopotliwej sytuacji, z jakiej nie mamy wyjścia. Możemy reagować dziś 
śmiechem na słowa tych, którzy z ambon z pianą na ustach prezentują wizję piekła i potępienia, 
którzy z uwielbieniem napawają trwogą młode dusze, przedstawiając drastyczne sceny 
wieczystych cierpień i mąk, ale zjawisko to pojawiło się ponownie w bardziej niepokojącej 
formie, w drodze świętego sojuszu między wyznawcami a tym, co mogą wypożyczyć lub 
wykraść ze świata nauki. Poniżej zamieszczam słowa Perveza Hoodbhoya, wybitnego profesora 
fizyki nuklearnej i wielkich energii uniwersytetu w Islamabadzie, w Pakistanie, który pisze o 
budzącej przestrach mentalności, jaka dominuje w jego ojczyźnie - jednym z pierwszych na 
świecie państw, które zdefiniowało narodowość, opierając się na religii:
 

 

W publicznej debacie w przeddzień rozpoczęcia przez Pakistan testów nuklearnych były 

dowódca armii pakistańskiej generał Mirza Aslam Beg powiedział: „Jesteśmy w stanie 
przeprowadzić pierwsze uderzenie, potem drugie i nawet trzecie”. Wizja wojny nuklearnej wcale 
go nie wzruszała. „Każdy z nas może umrzeć, przechodząc przez ulicę”, dodał generał, „albo też 
zginie w konflikcie nuklearnym. Tak czy owak, pewnego dnia każdy z nas umrze”. [...] Indie i 
Pakistan to w dużej mierze tradycyjne społeczności, w których struktury bazujące na 
fundamentalistycznej wierze wymagają rozbrojenia i poddania się większym siłom. Fatalistyczne
przekonanie hindusów, że to gwiazdy determinują nasze przeznaczenie, i równoważna temu 
wiara muzułmanów w kismet z pewnością stanowią część tego problemu.
 

 

Zgodzę się z profesorem Hoodbhoyem, który wykazał się wielką odwagą i zwrócił uwagę na 

niepokojący fakt, że wśród biurokratów zaangażowanych w pakistański program nuklearny było 
kilku sekretnych popleczników bin Ladena, ujawnił on także obecność w obrębie systemu 
zaciekłych fanatyków, którzy mieli nadzieję na opanowanie mocy mitycznych djinns czy też 
demonów pustyni dla celów militarnych. W jego świecie wrogami są przede wszystkim 
muzułmanie i hindusi. W obrębie konstelacji judeochrześcijańskiej również spotkamy jednak 
takich, którzy fantazjują na temat ostatecznego konfliktu i rozkoszują się wizjami obłoków w 
kształcie grzybów. To tragiczna i potencjalnie śmiertelna ironia - ci, którzy w największym 
stopniu pogardzają nauką oraz swobodnym dążeniem do wiedzy i poznania, mają teraz okazję do 
kradzieży jej potencjału i przyłączenia wyrafinowanych produktów nauki do swoich chorych 
marzeń.
 

Pragnienie śmierci lub czegoś na jej podobieństwo być może tkwi ukryte gdzieś w każdym z 

nas. Na przełomie dwudziestego i dwudziestego pierwszego wieku wielu wykształconych ludzi 
opowiadało i publikowało niezliczoną liczbę nonsensów na temat ciągu potencjalnych katastrof i 
dramatów. Na dobrą sprawę nie było to nawet odrobinę lepsze niż prymitywna numerologia, a 
naprawdę nawet gorsze, ponieważ rok 2000 był jedynie liczbą w chrześcijańskim kalendarzu i 
nawet najbardziej zatwardziali obrońcy opowieści biblijnych przyznają obecnie, że Jezus, jeżeli 

background image

kiedykolwiek tak się stało, przyszedł na świat w Roku Pańskim piątym. Millennium nie było 
niczym więcej niż licznikiem dla idiotów, którzy szukali taniej sensacji, wieszcząc nadchodzącą 
nieuchronnie zagładę. Jednak religia czyni tego rodzaju zachowania uprawnionymi i rości sobie 
prawo do celebrowania kresu życia, podobnie jak żywi nadzieję na zmonopolizowanie początku 
naszej egzystencji, kiedy jesteśmy dziećmi. Nie ma wątpliwości, że kult śmierci oraz uparte 
zapowiedzi końca świata są rezultatem skrywanego pragnienia, by to właśnie się stało oraz by 
położyć kres niepokojowi i wątpliwościom, które zawsze zagrażały utratą wiary. Gdy dochodzi 
do trzęsienia ziemi, kiedy uderza fala tsunami albo gdy płoną i zawalają się bliźniacze wieże, 
można zobaczyć i usłyszeć sekretną satysfakcję ludzi pobożnych. Z radością wołają wtedy 
chóralnie: „Widzicie, tak właśnie się dzieje, kiedy nas nie słuchacie!” i z przymilnym uśmiechem
oferują odkupienie, którego zresztą nie mają prawa udzielać, a kiedy ich słowa zostają podane w 
wątpliwość, przybierają nadąsaną minę i twierdzą: „Ach, odrzucacie naszą ofertę raju? Cóż, w 
takim razie mamy dla was w zanadrzu zupełnie inny los”. Cóż za miłość bliźniego! Cóż za 
troska!
 

Pierwiastek pragnienia zniszczenia i zagłady można dostrzec zupełnie wyraźnie w 

działaniach współczesnych nam sekt milenijnych, które zdradzają nie tylko własny egoizm, ale 
też i nihilizm, obwieszczając na przykład, iluż to zostanie „ocalonych” z ostatecznej katastrofy. 
W tej dziedzinie ekstremalni protestanci ponoszą równą winę co najbardziej histeryczni 
muzułmanie. W 1844 roku doszło do jednego z największych w Ameryce religijnych „odrodzeń”,
któremu przewodził półanalfabeta i fanatyk George Miller. Pan Miller zdołał zgromadzić na 
szczytach gór w Ameryce tłumy naiwnych i łatwowiernych głupców, którzy (sprzedawszy za 
bezcen swój dobytek) dali sobie wmówić, że świat dobiegnie kresu 22 października tamtego 
roku. Ludzie ci przemieścili się na szczyty gór - jakąż to w ich oczach czyniło różnicę? - bądź też
na dachy własnych ruder. Kiedy zapowiadany koniec świata nie nadszedł, Miller wybrał bardzo 
sugestywny komentarz. Jak ogłosił, było to „Wielkie Rozczarowanie”. W naszych czasach Hal 
Lindsey, autor bestsellerowej książki The Late Great Planet Earth (Schyłek wielkiej planety 
Ziemi),
 zdradził to samo pragnienie zagłady i zatracenia. Obdarzany względami przez elitę 
amerykańskich konserwatystów, udzielający wywiadów w telewizji i traktowany z estymą 
Lindsey określił kiedyś początek „Ucisku” - siedmiu lat niedoli i terroru - na 1988 rok. W jego 
następstwie miało z kolei dojść do Armagedonu (zakończenie „Ucisku”) w 1995 roku. Być może 
Hal Lindsey jest szarlatanem, lecz można być pewnym, że on oraz jego poplecznicy są gnębieni 
chronicznym poczuciem rozczarowania i zawodu.
 

Przeciwciała zwalczające fatalizm, skłonność do samobójstwa i masochizmu istnieją i są w 

równym stopniu wrodzonym atrybutem naszego gatunku. Przytoczę tu pewną głośną historię z 
purytańskiego stanu Massachusetts z końca osiemnastego stulecia. W trakcie sesji stanowego 
Zgromadzenia Ustawodawczego niebo zaciągnęło się chmurami i w środku dnia zrobiła się 
niemal noc. W tej niepokojącej sytuacji - ciemność w południe - wielu parlamentarzystów doszło 
do wniosku, że to zdarzenie, które tak bardzo frapowało ich umysły, było już całkiem bliskie. 
Poprosili więc o zawieszenie obrad i pozwolenie pójścia do domu, gdzie zamierzali wydać 
ostatnie tchnienie. Przewodniczący zgromadzenia, Abraham Davenport, zdołał jednak zachować 
zimną krew i godność. „Panowie”, powiedział, „albo dzień Sądu Ostatecznego nadszedł, albo też 
nie. Jeśli nie nadszedł, nie ma powodu do niepokoju i użalania się. Jeśli jednak nadszedł, 
chciałbym, by chwila ta spotkała mnie w trakcie pełnienia obowiązków, w takim razie wysuwam 
wniosek o przyniesienie świec”. W jego własnej ograniczonej i pełnej przesądów rzeczywistości 
była to najlepsza rzecz, jaką mógł uczynić. Tym niemniej popieram jego wniosek.
 

background image

 Rozdział piąty

 Metafizyczne tezy religii są błędne

 

 

Jestem człowiekiem jednej księgi.

 

Tomasz z Akwinu

 

 

Rezygnujemy z intelektu w imię Boga.

 

Ignacy Loyola

 

 

Rozum jest nierządnicą Diabła, która nie czyni nic poza szkalowaniem i zniesławianiem słów

i czynów Boga.

 

Marcin Luter

 

 

Spoglądając ku gwiazdom, wiem doprawdy dobrze,

 

Że mimo całej ich troski i pieczy czeka mnie piekło.

 

W.H. Auden, The More Loving One

 

 

 

Napisałem już wcześniej, że nigdy nie będziemy mieli okazji do konfrontacji z robiącą 

wrażenie wiarą Tomasza z Akwinu lub Majmonidesa (w przeciwieństwie do ślepej wiary sekt 
milenijnych czy też predestynacyjnych, których jest bez liku i nieustannie pojawiają się nowe). 
Dzieje się tak z prostej przyczyny. Wiara tego pokroju, która jest w stanie stawić czoła racjom 
rozumu przynajmniej przez jakiś czas, jest dziś po prostu niemożliwa. Pierwsi ojcowie wiary 
(którzy skwapliwie dopilnowali, żeby nie było jej matek) żyli w czasach przerażającej niewiedzy 
oraz trwogi. Majmonides nie włącza do adresatów swojego dzieła Przewodnik błądzących tych, 
których opisuje jako niewartych wysiłku: „Turków” oraz czarne i nomadyczne ludy, których 
„natura przypomina naturę niemych zwierząt”. Tomasz z Akwinu wierzył natomiast w astrologię 
i sądził, że w pełni uformowane jądro (nie w sensie tego słowa, jaki znamy dziś) ludzkiej istoty 
znajduje się wewnątrz każdego pojedynczego plemnika. Można jedynie ubolewać nad głupimi i 

background image

pozbawionymi sensu wywodami na temat wstrzemięźliwości w życiu płciowym, których by nam 
oszczędzono, gdyby ten nonsens ujrzał światło dnia wcześniej, niż stało się to w rzeczywistości. 
Augustyn był z kolei egocentrycznym fantastą i geocentrycznym nieukiem. Mając poczucie winy,
był przekonany, że Bóg zawracał sobie głowę jego błahą kradzieżą gruszek, i był też całkowicie 
pewien - polegając na analogii solipsyzmu - że Słońce obracało się wokół Ziemi. Jego dziełem 
jest również szalona i okrutna koncepcja, że dusze nieochrzczonych dzieci trafiają do „czeluści” i
trwają tam w stanie zawieszenia. Któż odgadnie, ileż cierpień i niedoli spowodowała ta „chora” 
teoria w sercach milionów katolickich rodziców przez lata i wieki, zanim Kościół w naszych 
czasach, zawstydzony, uchylił ten dogmat, choć tylko częściowo? Luter bał się demonów i 
wierzył święcie, że osoby chore psychicznie są dziełem diabła. Mahomet, jak twierdzą jego 
gorliwi wyznawcy, trwał w przekonaniu, podobnie zresztą jak Jezus, że pustynia była siedliskiem
djinns, czyli złych duchów.
 

Jedno należy stwierdzić kategorycznie. Religia pochodzi z okresu prehistorii rodzaju 

ludzkiego, kiedy nikt - nawet potężny Demokryt, który doszedł do wniosku, że materia składa się
z atomów - nie miał najmniejszego pojęcia, co tak naprawdę się dzieje. Sięga ona czasów 
rozkrzyczanego i pełnego strachu niemowlęctwa i jest niemowlęcą próbą zaspokojenia 
niezbywalnej potrzeby wiedzy (jak również potrzeby komfortu, bezpieczeństwa oraz innych 
potrzeb wieku niemowlęcego). Dzisiaj nawet najmniej wykształcone spośród moich dzieci wie 
bez porównania więcej na temat naturalnego porządku świata niż którykolwiek z założycieli 
religii i można by pomyśleć, chociaż nie widać tutaj dającego się w pełni wykazać powiązania, że
z tego właśnie powodu dzieci wydają się zupełnie niezainteresowane wysyłaniem swoich 
bliźnich do piekła.
 

Wszystkie próby pogodzenia wiary z nauką i racjami rozumu są skazane na porażkę i 

dokładnie z tego właśnie powodu są też śmieszne i groteskowe. Czytałem na przykład o pewnej 
ekumenicznej konferencji zorganizowanej przez chrześcijan, którzy pragnęli wykazać otwartość 
umysłu i zaprosili do udziału kilku fizyków. Jestem jednak zmuszony pamiętać o tym, co wiem, a
mianowicie że w pierwszym rzędzie nie byłoby żadnej religii ani Kościoła, gdyby ludzkość u 
zarania nie odczuwała lęku przed pogodą, ciemnością, chorobami, zaćmieniem i całym szeregiem
tego typu rzeczy, które obecnie potrafimy bez najmniejszego trudu wyjaśnić lub wytłumaczyć. A 
także gdyby ludzkość nie była zmuszona pod rygorem bardzo ciężkich i okrutnych konsekwencji 
do płacenia niebotycznych dziesięcin i podatków, które pozwoliły wznieść imponujące sakralne 
gmachy.
 

Prawdą jest, że naukowcy są czasami ludźmi wierzącymi lub w mniejszym czy większym 

stopniu zabobonnymi. Na przykład sir Isaac Newton był spirytystą i alchemikiem - zajmował się 
tym w szczególnie śmieszny sposób. Fred Hoyle, były agnostyk, który później został zauroczony 
„aktem stworzenia”, był astronomem uniwersytetu w Cambridge, który ukuł termin „Big Bang” 
(Wielki Wybuch). (Ten dość głupawy zwrot przyszedł mu na myśl zupełnie przypadkowo, kiedy 
usiłował zdyskredytować to, co wiedział na temat zaaprobowanej już teorii pochodzenia 
wszechświata. Było to jedno z tych satyrycznych określeń, jak można je nazwać, które przyniosły
skutek odwrotny do zamierzonego, podobnie jak słowa „torys” czy „impresjonista” albo 
„sufrażystka”, ponieważ zostały przyjęte przez tych, przeciwko którym były używane). Steven 
Hawking nie jest człowiekiem wierzącym, a kiedy został zaproszony do Rzymu przez będącego 
już u schyłku życia papieża Jana Pawła II, poprosił o pokazanie dokumentów z procesu 
Galileusza. Jednak potrafił też bez zakłopotania mówić o prawdopodobieństwie tego, że fizyka 
„zna boskie zamiary”, i wydaje się to teraz całkiem niegroźną metaforą, podobnie jak na przykład
sytuacja, kiedy Beach Boys śpiewają lub gdy ja używam zwrotu: „God only knows...” („Bóg 
jeden wie...”).

background image

 

Zanim Karol Darwin zrewolucjonizował całe nasze pojęcie o pochodzeniu ludzkiego 

gatunku, a Albert Einstein uczynił to samo w związku z początkami kosmosu, wielu naukowców, 
filozofów oraz matematyków sięgało po coś, co można byłoby nazwać „domyślną pozycją”, i 
formułowało jedną czy drugą wersję „deizmu”, które podtrzymywały twierdzenie, że porządek i 
przewidywalność wszechświata zdają się rzeczywiście implikować istnienie stwórcy aktywnie 
ingerującego w sprawy ludzkie. Ten kompromis był logiczny i racjonalny w swoim czasie i 
cieszył się szczególnymi uznaniem wśród intelektualistów z Filadelfii i Wirginii, takich jak 
Benjamin Franklin i Thomas Jefferson, którzy zdołali wykorzystać moment kryzysu i 
wprowadzić wartości oświecenia do dokumentów tworzących podwaliny Stanów Zjednoczonych 
Ameryki.
 

Jak już stwierdził w niezapomniany sposób św. Paweł, kiedy jest się dzieckiem, mówi się i 

myśli jak dziecko. Kiedy jednak człowiek staje się mężczyzną, odsuwa na bok dziecinne sprawy. 
Nie jest do końca możliwe precyzyjne umieszczenie momentu, w którym ludzie nauczyli się 
rzucać monetą i na tej podstawie ustalać, czy życie jest wynikiem pracy kreatora, czy też efektem
długiego skomplikowanego procesu, albo też kiedy przestali podejmować próby rozdzielenia 
„deistycznych” różnic, lecz ludzkość na dobrą sprawę zaczęła rozwijać się w przyspieszonym 
tempie w ostatnich dziesięcioleciach osiemnastego stulecia oraz w pierwszych dekadach wieku 
dziewiętnastego. (Karol Darwin urodził się w 1809 roku, dokładnie tego samego dnia co 
Abraham Lincoln, lecz nie ma wątpliwości co do tego, który z nich okazał się większym 
„emancypatorem”). Gdyby trzeba było naśladować głupotę arcybiskupa Usshera i podjąć próbę 
sprecyzowania dokładnej daty, kiedy ta konceptualna moneta upadała definitywnie na jedną ze 
stron, byłby to zapewne moment, kiedy Pierre-Simon de Laplace został zaproszony na spotkanie 
przez Napoleona Bonaparte.
 

De Laplace (1749-1827) był błyskotliwym francuskim uczonym, który posunął prace 

Newtona o kolejny etap do przodu i wykazał za pomocą matematycznych obliczeń, jak 
funkcjonuje system słoneczny, w którym ciała niebieskie obracają się cyklicznie w próżni. Kiedy 
uczony później skierował swoją uwagę na gwiazdy i mgławice, wysunął ideę grawitacyjnej 
zapaści czy implozji, bądź też tego, co dzisiaj nazywamy bezceremonialnie terminem „czarnej 
dziury”. W pięciotomowym dziele zatytułowanym Traité de mécanique céleste wyłożył to 
wszystko i, podobnie jak wielu ludzi jego epoki, był bardzo zaintrygowany funkcjonującym 
modelem Układu Słonecznego widzianego po raz pierwszy z zewnątrz. Takie modele są dzisiaj 
pospolite, ale wtedy były prawdziwie rewolucyjne. Cesarz poprosił o spotkanie z de Laplace’em 
w celu otrzymania bądź to kompletu jego dzieł, bądź też (źródła podają różne wersje) jego 
wariantu modelu Układu Słonecznego. Osobiście przypuszczam, że grabarz rewolucji francuskiej
przedkładał zabawkę nad naukowe tomy. Był człowiekiem działającym w pośpiechu i zdołał 
nawet zmusić Kościół do pobłogosławienia jego dyktatury koroną. W każdym razie w typowym 
dla niego, dziecięcym, nieznoszącym sprzeciwu i władczym tonie pytał, dlaczego postać Boga 
nie pojawiła się w epokowych obliczeniach de Laplace’a. Wtedy też padła chłodna, błyskotliwa i 
przemyślana odpowiedź: „Nie potrzebowałem takiej hipotezy”. De Laplace miał zostać 
markizem i zapewne mógł odpowiedzieć bardziej skromnie: „System działa dostatecznie dobrze 
bez tej idei, Wasza Wysokość”, lecz on po prostu stwierdził, że boska osoba jest mu niepotrzebna.
 

Nie inaczej czynimy my. Rozkład, upadek i dyskredytacja oddawania czci Bogu nie zaczęły 

się w jakimś konkretnym dramatycznym momencie, jak oświadczył to w sposób teatralny i 
wewnętrznie sprzeczny Nietzsche, twierdząc, że Bóg umarł. Nietzsche nie mógł wiedzieć, czy 
Bóg kiedykolwiek żył, albo powinien poczynić takie założenie. Jedynie uznając taką przesłankę, 
kapłani lub szamani mogli zdobyć się na deklarację, że znają wolę boską. Kres oddawania czci 
bogom ujawnia się raczej w momencie, w którym stopniowo okazuje się, że pojawia się 

background image

alternatywa lub też religia staje się jedną z kilku możliwych opcji. Przez większą część istnienia 
ludzkiego rodzaju, co należy zawsze podkreślać, taka „alternatywa” w istocie nie istniała. Wiemy,
na podstawie licznych fragmentów spalonych lub odartych z treści tekstów i wyznań, że zawsze 
można było spotkać ludzkie istoty, które nie były do końca przekonane. Jednak już od czasów 
Sokratesa, którego skazano na śmierć za rozsiewanie szkodliwego sceptycyzmu, wiadomo, że 
naśladowanie jego przykładu nie popłacało. Miliardy ludzi przez stulecia takiego pełnego 
wątpliwości pytania po prostu nie postawiły. Wyznawcy barona Samedi na Haiti doświadczyli 
podobnego monopolu opartego na takim samym brutalnym przymusie, tak jak zresztą ci, którzy 
przyjęli nauki Jana Kalwina w Genewie bądź też w Massachusetts. Wybrałem te przykłady, 
ponieważ odnoszą się one do czasów minionych w odniesieniu do ludzkiej miary czasu. Wiele 
religii obecnie prezentuje przymilne uśmieszki i otwiera szeroko ramiona zupełnie jak 
nadskakujący kupiec na bazarze. Religie te oferują pocieszenie, solidarność, obiecują lepszy 
żywot, rywalizując ze sobą jak na targowisku. My jednak mamy prawo pamiętać, jak 
barbarzyńska bywała religia, kiedy dysponowała władzą i przedkładała ofertę, jakiej ludzie nie 
byli w stanie odrzucić. Jeśli przypadkiem zapomnimy, jak to w zamierzchłej przeszłości bywało, 
wystarczy tylko spojrzeć na te kraje i społeczności, gdzie duchowieństwo nadal ma władzę 
pozwalającą na dyktowanie warunków. Patetyczne pozostałości wciąż jeszcze można dostrzec w 
nowoczesnych społecznościach, gdzie religijne struktury podejmują wysiłki zapewnienia sobie 
kontroli i nadzoru nad edukacją bądź też uzyskania zwolnienia z podatków albo przeforsowania 
prawa zakazującego ludziom obrażania wszechpotężnego bóstwa czy choćby jego proroka.
 

W naszym na poły oświeconym i nędznym stanie nawet osoby wierzące będą mówiły z 

zażenowaniem o czasach, kiedy teologowie spierali się na temat różnych kwestii z zaciekłością 
fanatyków, mierząc na przykład długość anielskich skrzydeł czy też debatując nad tym, ile owych
mitycznych istot może się zmieścić na główce od szpilki. Swoją drogą, krew w żyłach mrozi 
wspomnienie o tym, ilu ludzi torturowano, ilu poniosło śmierć, a także jak wiele źródeł wiedzy 
padło pastwą płomieni w fikcyjnych sporach dotyczących Trójcy Świętej bądź też 
muzułmańskich hadisów, lub, dajmy na to, pojawienia się fałszywego mesjasza. Lepiej dla nas 
jednak będzie nie popadać w relatywizm czy też, jak to ujął E.P. Thompson, w „ogromny 
protekcjonalizm przyszłych pokoleń”. Ludzie wieków średnich, opętani pasją nauki i poznania, 
czynili wszystko, co było w ich mocy, bazując wyłączenie na niesłychanie ograniczonych 
informacjach, a także nieustannie obecnym strachu przed śmiercią i doczesnym sądem, stojąc w 
obliczu krótkiej przeciętnej długości ludzkiego życia i mając za słuchaczy osoby nieznające 
pisma. Żyjąc często w prawdziwym strachu przed konsekwencjami potencjalnego błędu, 
zmuszali umysły do maksymalnego jak na owe czasy wysiłku, często kreując robiące wrażenie 
systemy logiki czy też dialektyki. Nie jest winą takich ludzi, jak Pierre Abelard, że mogli 
pracować, dysponując jedynie fragmentami dzieł Arystotelesa, gdyż wiele z tych antycznych prac
zaginęło, kiedy chrześcijański już cesarz Justynian zamknął szkoły filozofii. Na szczęście zdołały
one przetrwać w Bagdadzie w przekładzie arabskim i potem ponownie trafiły do pogrążonej w 
mrokach niewiedzy chrześcijańskiej Europy dzięki żydom i muzułmanom w Andaluzji. Kiedy 
ówcześni uczeni zyskali dostęp do tamtych materiałów i z niechęcią musieli przyznać, że cięte i 
inteligentne dyskusje na temat etyki i moralności prowadzono już na długo przed sugerowanym 
pojawieniem się Jezusa, dokonywali wszelkich wysiłków, by udowodnić kwadraturę koła. Nie 
nauczymy się niczego z tego, co wtedy myśleli, jednak bardzo wiele możemy dowiedzieć się 
dzięki temu, jak myśleli.
 

Jednym spośród średniowiecznych filozofów i teologów, który mimo upływu wieków wciąż 

przemawia z pełną siłą, jest William Ockham. Czasami nazywany jest Williamem z Ockham (lub 
Occam) i przypuszczalnie jego nazwisko pochodzi od rodzinnej osady w hrabstwie Surrey, w 

background image

Anglii, która wciąż chełpi się tą nazwą. Nie znamy dokładnie daty jego urodzenia ani śmierci - 
prawdopodobnie zginął w czasach wielkiej trwogi i cierpień za panowania potwornej „czarnej 
śmierci” - w Monachium w 1349 roku. Był franciszkaninem (innymi słowy, akolitą wcześniej 
wspomnianego ssaka, który utrzymywał, jakoby prawił kazania w obecności ptactwa), a zatem 
dobrowolnie ślubował skrajne ubóstwo, co z kolei doprowadziło go do konfliktu z papiestwem w 
1324 roku, wówczas przeniesionym czasowo do Awinionu. Spór między głową Kościoła a 
cesarzem w kwestii podziału władzy świeckiej i duchownej zbytnio nas dzisiaj nie dotyczy 
(ponieważ obie strony koniec końców „przegrały”), lecz Ockham został zmuszony do szukania 
protekcji i ochrony na cesarskim dworze z powodu przyziemnych całkiem przywar papieża. 
Stojący w obliczu oskarżenia o herezję i zagrożony ekskomuniką, miał odwagę odpowiedzieć 
papieżowi, nazywając go heretykiem. Należy wziąć jednak pod uwagę to, że zawsze 
argumentował w obrębie wąskich ram chrześcijaństwa, nawet najwięksi chrześcijańscy ortodoksi 
przyznają więc, że był myślicielem zarówno oryginalnym, jak też odważnym.
 

Interesował się na przykład gwiazdami. Wiedział znacznie mniej na temat mgławic, niż 

wiemy my czy też wiedział de Laplace. W rzeczywistości nie wiedział nic na ich temat. Jednak 
posłużył się nimi do przeprowadzenia interesującego logicznego wywodu. Zakładając, że Bóg 
sprawił, że odczuwamy obecność nieistniejącego bytu, i zakładając, że nie musi się fatygować, 
jeśli podobny efekt może powstać w nas w rezultacie rzeczywistej obecności tegoż bytu, Bóg 
wciąż może, jeśli sobie życzy, spowodować, że wierzymy w istnienie gwiazd, chociaż w 
rzeczywistości nie będą one istniały. „Każdy skutek, który Bóg wywołuje poprzez medytację nad 
przyczyną drugiej rangi, Bóg może wywołać natychmiast z własnej woli”. Nie oznacza to, 
wszelako, że musimy wierzyć w każdą rzecz, nawet absurdalną, ponieważ „Bóg nie jest w stanie 
zapewnić nam wiedzy takiej, że rzecz jest postrzegana niewątpliwie jako byt istniejący, chociaż 
w rzeczywistości nie istnieje, ponieważ jest w tym zawarta sprzeczność”. Zanim zaczniesz 
bębnić palcami w ogromne połacie tautologii, która zbliża się tu milowymi krokami, jak to często
występuje w teologii i teodycei, zastanów się nad tym, w jaki sposób skomentował to ojciec 
Coplestone, jeden z wybitnych jezuitów:
 

 

Gdyby Bóg unicestwił gwiazdy, wciąż mógłby spowodować, że dostrzegamy je w takiej 

postaci, w jakiej kiedyś były, dopóki akt postrzegania jest traktowany subiektywnie, podobnie jak
Bóg mógł dać nam widzenie tego, co przyniesie przyszłość. Taki akt mógłby przynosić 
natychmiastowa trwogę - w pierwszym wypadku w odniesieniu do tego, co było, a w drugim w 
odniesieniu do tego, co będzie.
 

 

To rzeczywiście może robić wrażenie i to nie tylko w tamtym czasie. Zajęło nam kilka 

wieków od czasów Ockhama, by pojąć, że gdy spoglądamy na gwiazdy, widzimy światło 
odległych ciał niebieskich, które już dawno przestały istnieć. Nie ma szczególnego znaczenia 
fakt, że możemy patrzeć przez teleskop i spekulować na temat rezultatu, który odrzucał Kościół. 
Nie jest to winą Ockhama i nie istnieje ogólne prawo, które zobowiązywałoby Kościół do takiego
braku rozsądku. Przechodząc od trudnej do wyobrażenia międzygwiezdnej przeszłości, która 
wysyła światło z odległości, jaka wręcz przytłacza nasz umysł, dochodzimy do wniosku, że my 
również wiemy coś na temat przyszłości naszego systemu (planetarnego), wliczając w to 
prędkość jego rozszerzania się. Mamy też pewne pojęcie, kiedy nadejdzie jego kres. Jednakże, co
ma kardynalne znaczenie, możemy teraz badać to, odrzuciwszy (lub nawet, jeśli upierasz się przy
tym, pozostawiwszy) ideę Boga. W każdym razie teoria działa bez tego założenia. Możesz 

background image

wierzyć w istnienie boskiego pierwiastka, jeśli taki jest twój wybór, nie czyni to jednak żadnej 
różnicy, a wśród astronomów i fizyków wiara jest kwestią głęboko prywatną i tak rzadką, że 
można jej szukać ze świecą.
 

To właśnie Ockham wyposażył nasze umysły w ten niezbyt chciany (przez niego) wniosek. 

Sformułował „zasadę ekonomii” znaną szerzej jako „brzytwa Ockhama”, która skutkuje 
odrzucaniem niepotrzebnych założeń i przyjmowaniem pierwszego zadowalającego wyjaśnienia 
czy też przyczyny. Bytów nie należy mnożyć ponad potrzebę. „Wszystko, co da się wytłumaczyć 
przez umieszczenie czegoś innego niż akt zrozumienia”, pisał, „może być wyjaśnione bez 
przyjęcia założenia o istnieniu takiej odległej rzeczy”. Nie martwił się też skutkami, jakie własna 
logika mogła przynieść jego osobie, i przewidywał nadejście prawdziwej wiedzy, kiedy przyznał,
że możliwe jest poznanie natury „stworzonych” rzeczy bez odniesienia się do ich „stwórcy”. 
Rzeczywiście Ockham stwierdził też, że nie da się w sposób radykalny udowodnić, że Bóg, jeśli 
zostanie zdefiniowany jako byt, który ma takie przymioty, jak dominacja, perfekcja, unikalność, 
nieskończoność, w ogóle istnieje. Jednakże, jeśli ktoś zamierza zidentyfikować pierwszą 
przyczynę istnienia świata, może nazwać ją „bogiem”, nawet jeżeli nie zna dokładnej natury 
pierwszej przyczyny i nawet jeśli ta pierwsza przyczyna nie da się do końca sprecyzować, 
ponieważ sama potrzebuje innej sprawczej przyczyny. „Jest trudne lub niemożliwe”, pisał dalej, 
„udowodnić wbrew twierdzeniom filozofów, że nie może być nieskończonego regresu w 
przyczynie tego samego rodzaju, z których jedna może istnieć bez drugiej”. Zatem postulat o 
istnieniu stwórcy czy kreatora jedynie rodzi pytanie, na które nie ma odpowiedzi - kto stworzył 
stwórcę czy też kto wykreował kreatora. Religia, teologia oraz teodycea [Teodycea - teologia 
naturalna, zwana też filozofią Boga - przyp. tłum.]
 (teraz to moje słowa, nie Ockhama) zawiodły 
na pełnej linii w pokonaniu tej przeszkody. Sam Ockham po prostu musiał cofnąć się do 
beznadziejnej pozycji, utrzymując, że istnienie Boga można jedynie „zademonstrować” przez 
wiarę.
 

Credo quia absurdum - jak ujął to „ojciec kościoła” Tertulian, bądź to rozbrajająco, bądź też 

drażniąco, stosownie do twojego gustu. „Wierzę w to, ponieważ jest to absurd”. Jeśli przyjąć 
takie podejście, nie istnieje możliwość prowadzenia poważnych sporów. Jeśli ktoś musi 
wyznawać wiarę, by wierzyć czemuś lub uwierzyć w coś, wtedy prawdopodobieństwo, że coś ma
atrybut prawdy lub wartości, ulega znacząco zmniejszeniu. Ciężka praca zgłębiania wiedzy, 
znajdowania dowodów i ich demonstrowania daje nieskończenie większą satysfakcję i działania 
te dostarczyły nam wraz z odkryciami znacznie więcej przeżyć „cudownych” oraz 
„transcendentnych” niż jakakolwiek teologia.
 

Na dobrą sprawę „skok wiary” - by przywołać tu znane nazwisko Sorena Kierkegaarda, który

wymyślił to pojęcie - jest mistyfikacją. Jak filozof sam stwierdził, nie jest to „skok”, który można
wykonać raz na zawsze. Jest to skok, który należy nieustannie wykonywać mimo narastającej 
liczby dowodów, że cała rzecz wygląda zupełnie inaczej. Ten wysiłek jest w rzeczy samej zbyt 
wielki jak na możliwości ludzkiego umysłu i w rezultacie prowadzi do rojeń, ułudy i manii. 
Religia rozumie doskonale, że taki „skok” jest uwarunkowany gwałtownym spadkiem 
odnoszonych korzyści i dlatego często w rzeczywistości nie bazuje on na wierze, lecz zamiast 
tego korumpuje wiarę i urąga racjom rozumu poprzez podawanie dowodów oraz odwoływanie 
się do pozornych „dowodów”. Dotyczy to również argumentów zaczerpniętych z dzieła 
stworzenia, objawień, boskich kar oraz cudów. Obecnie, kiedy monopol religii został złamany, w 
zasięgu każdej ludzkiej istoty jest dostrzeżenie tych dowodów jako tworów ograniczonego 
umysłu, jakimi są w rzeczywistości.
 

background image

 Rozdział szósty

 Spór o dzieło stworzenia

 

 

Całe moje duchowe i umysłowe jestestwo przenika niezłomne przeświadczenie, że 

cokolwiek podlega naszym zmysłom, musi być naturalne i, jakkolwiek wyjątkowe, nie może się 
różnić w swej istocie od wszystkich innych przejawów widzialnego i dotykalnego świata, którego
jesteśmy cząstką. Świat żyjących zawiera dość cudów i tajemnic sam w sobie; cudów i tajemnic 
działających na nasze czucie i inteligencję w sposób tak niewytłumaczalny, że może to prawie 
usprawiedliwić koncepcję życia jako jakiegoś zaczarowanego stanu. Nie, jestem zbyt 
przeświadczony o istnieniu w świecie czegoś zdumiewającego, by dać się kiedykolwiek 
zafascynować czymś nadnaturalnym (przyjmijcie to, jak chcecie), które jest tylko jakimś 
sztucznym tworzywem, produktem umysłów niewrażliwych na głęboką subtelność naszego 
stosunku do żywych i umarłych w jej niezliczonych przejawach; jest jakąś profanacją naszych 
najtkliwszych wspomnień, jakimś pogwałceniem naszej godności.

 

Joseph Conrad, nota autora do Smugi cienia

 

 

W sednie religii tkwi kardynalny paradoks. Trzy wielkie religie monoteistyczne uczą ludzi 

myśleć o sobie samych jako o istotach marnych i mizernych, nędznych i pełnych winy 
grzesznikach, stających przed obliczem gniewnego i zawistnego Boga, który, stosownie do 
rozbieżnych relacji, stworzył rodzaj ludzki, bądź to z pyłu i gliny, bądź też z grudki zakrzepłej 
krwi. Pozycja, w której odprawiane są modły, zazwyczaj stanowi odzwierciedlenie pozy, jaką 
przyjmuje pokorny chłop pańszczyźniany przed gniewnym i porywczym suwerenem. Przesłanie 
jest oczywiste - nieustanna pokora, wdzięczność oraz trwoga. Życie to niedola: interwał czasowy,
w trakcie którego przygotowujemy się do życia po śmierci lub do nadejścia - bądź też 
powtórnego nadejścia - Mesjasza. Patrząc na to z innej perspektywy i na zasadzie rekompensaty, 
religia uczy ludzi być skrajnymi egocentrykami oraz istotami zadufanymi w sobie i 
zarozumiałymi. Zapewnia ich bowiem, że Bóg troszczy się o każdego z nich z osobna, utrzymuje
ponadto, że kosmos został stworzony ze szczególnym ich uwzględnieniem w zamyśle stwórcy. 
To wyjaśnia wyniosły wyraz twarzy tych, którzy praktykują religię w sposób ostentacyjny: 
modlitwa stanowi wytłumaczenie mojej skromności i pokory, ale przypadkiem jestem bardzo 
zajęty, wypełniając misję powierzoną mi przez Boga.
 

Ponieważ ludzkie istoty są z natury solipsystyczne, wszelkie formy zabobonu cieszą się 

czymś, co można by nazwać naturalnym przywilejem. W Stanach Zjednoczonych dokładamy 
starań, by poprawić konstrukcję drapaczy chmur oraz odrzutowych samolotów pasażerskich o 
dużej prędkości (którym to dwóm osiągnięciom zabójcy z 11 września 2001 roku dodali nowego 
złowróżbnego znaczenia) i następnie z patosem odmawiamy umieszczenia w nich piętra bądź też 
rzędów z miejscami, które miałyby nosić nic nie znaczący numer 13. Wiem, że Pitagoras zdołał 
obalić tezy astrologii, po prostu udowadniając, że dwóm jednojajowym bliźniętom nigdy nie jest 
pisany ten sam los, wiem ponadto, że system zodiaku został opracowany na długo przed 
odkryciem kilku pozostałych planet Układu Słonecznego. I, co oczywiste, rozumiem, że nie 
mogę uzyskać „obrazu” mojej bezpośredniej czy też perspektywicznej przyszłości bez zmiany 

background image

przepowiedni uwzględniającej te odkrycia. Tysiące ludzi każdego dnia sięga po porady „gwiazd” 
zamieszczane w gazetach, a następnie, czego nikt nie przepowiedział, staje się ofiarami, dajmy na
to, ataku serca lub wypadku drogowego. (Pewien astrolog, autor horoskopów londyńskiego 
tabloidu, gazety bulwarowej, został zwolniony z pracy, o czym poinformowano go listem od 
redaktora naczelnego, który zaczynał się słowami: „Jak pan bez cienia wątpliwości 
przewidział...”). W dziele Minima Moralia Theodor Adorno opisał zainteresowanie obserwacją 
nieba jako przejaw ograniczoności umysłu. Jednakże pewnego ranka, spoglądając przypadkiem 
w horoskop dla Barana, dowiedziałem się, że „osoba płci przeciwnej jest zainteresowana, czego 
nie omieszka okazać”. Stwierdziłem, że z trudem przyszło mi stłumić niewielki impuls 
idiotycznego podniecenia, który w mojej pamięci przetrwał dłużej niż późniejsze rozczarowanie. 
Z kolei za każdym razem, kiedy wychodzę z mieszkania, nie ma nawet śladu autobusu, podczas 
gdy zawsze, kiedy wracam, akurat podjeżdża. Wpadam w zły nastrój i mruczę pod nosem: „Po 
prostu mam pecha”, chociaż, że część mojego mózgu o wadze dwóch czy trzech funtów 
przypomina mi zdroworozsądko-wo, że rozkład jazdy transportu miejskiego Waszyngtonu D.C. 
został opracowany i jest realizowany bez najmniejszego odniesienia do przemieszczania się 
mojej skromnej osoby. (Wspominam o tym na wypadek, gdyby później okazało się to ważne. 
Gdybym, dajmy na to, został potrącony przez autobus w dniu, kiedy ta książka się ukaże, z 
pewnością znaleźliby się ludzie, których zdaniem nie byłby to w żadnym razie przypadek).
 

Zatem dlaczegóż nie miałbym ulec pokusie, by na chwilę unieważnić słowa W.H. Audena i 

nie dać wiary, że niebo w jakiś tajemniczy sposób zostało tak skonfigurowane, by sprzyjać moim 
losom? Albo, schodząc o kilka rzędów wielkości w dół, że zmiany i fluktuacje mojego 
indywidualnego losu w jakiś sposób przyciągają uwagę absolutnego bytu? Jednym z wielu 
niedociągnięć mojej własnej konstrukcji jest skłonność do dawania wiary lub też życzenie sobie 
tego, i chociaż podobnie jak wielu ludzi jestem dostatecznie wyedukowany, by dostrzec błąd w 
tym rozumowaniu, muszę przyznać, że jest to wrodzony człowiekowi atrybut. Pewnego razu w 
Sri Lance jechałem samochodem, wraz z grupą Tamilów w ramach akcji humanitarnej do 
zamieszkanego przez nich obszaru na wybrzeżu, przez który przeszedł cyklon. Wszyscy moi 
towarzysze byli członkami sekty Sai Baby, która ma wielu wyznawców na południu Indii oraz w 
Sri Lance. Sai Baba we własnej osobie twierdzi, że potrafi wskrzeszać zmarłych, niejednokrotnie 
popisywał się także przed kamerami wytwarzaniem świętego popiołu za pomocą nagiej dłoni. 
Dlaczego popiołu? Wciąż nie przestaję się zastanawiać.
 

Tak czy owak, podróż rozpoczęła się małym epizodem - moi przyjaciele rozbili o kamienie 

kilka orzechów kokosowych, chcąc zapewnić sobie w ten sposób bezpieczną podróż. 
Najwyraźniej jednak to nie zadziałało, ponieważ gdy byliśmy już w połowie wyspy, nasz 
kierowca uderzył w człowieka, który szedł, zataczając się poboczem, kiedy my pędziliśmy zbyt 
szybko przez jakąś wioskę. Człowiek ten doznał bardzo poważnych urazów - a była to osada 
zamieszkała przez rdzennych mieszkańców Sri Lanki, lud Sinhala, zatem natychmiast zebrał się 
tłum raczej wrogo nastawiony wobec tamil-skich intruzów. Sytuacja zrobiła się niebezpieczna, 
lecz na szczęście zdołałem rozładować nieco napięcie, jako Anglik ubrany w stylu Grahama 
Greena w kolorze łamanej bieli, prezentując ponadto akredytację wystawioną przez policję w 
Londynie. To zrobiło wystarczająco duże wrażenie na miejscowym funkcjonariuszu policji i 
tymczasowo nas zwolnił, a moi towarzysze podróży, którzy naprawdę byli przestraszeni, okazali 
ogromną wdzięczność za moją obecność oraz za umiejętność wylewania z siebie wartkiego 
potoku słów. Jak się okazało, zadzwonili w miejsce, gdzie mieści się centrum ich kultu, gdzie ich 
poinformowano, że Sai Baba we własnej osobie jest z nimi, wcielając się tymczasowo w postać 
mojej skromnej osoby. Od tamtego momentu traktowali mnie z ogromną estymą i rewerencją, nie
pozwalali mi niczego dźwigać ani przynosić sobie jedzenia. Zdołałem się też dowiedzieć, jaki 

background image

jest los potrąconego przez nas człowieka. Niestety, zmarł w szpitalu na skutek odniesionych 
obrażeń. (Zastanawiam się przy okazji, czy jego horoskop przewidział to właśnie zdarzenie na 
tamten dzień). Przy okazji dostrzegłem, jak pewien marny ssak z gatunku homo sapiens - ja sam -
nagle zaczął przyciągać pełne szacunku i respektu spojrzenia, gdy natomiast druga ludzka istota, 
także będąca ssakiem - nasza nieszczęsna ofiara - w żadnym wypadku nie wiązała się z pełną 
dobroczynności i wspaniałomyślności koncepcją autorstwa Sai Baby.
 

„Tam z łaski Boga”, powiedział John Bradford w szesnastym stuleciu, widząc skazańców 

prowadzonych na egzekucję, „idę ja”. Zapewne to pozornie pełne współczucia spostrzeżenie w 
rzeczywistości oznaczało - choć nie jest to do końca pewne, że znaczyło „cokolwiek” - „Tam, z 
łaski Boga, idzie ktoś inny”. W czasie, kiedy pisałem ten rozdział, wydarzył się mrożący krew w 
żyłach wypadek w kopalni węgla kamiennego w zachodniej Wirginii. Trzynastu górników 
zdołało przeżyć wybuch, lecz zostało uwięzionych pod ziemią, przyciągając w ten sposób uwagę 
całego narodu ku całemu ciągowi pełnych trwogi informacji, do momentu aż wszyscy odetchnęli 
z ogromną ulgą, gdy ogłoszono, że odnaleziono górników całych i zdrowych. To radosne 
uniesienie okazało się jednak przedwczesne, co z kolei przyprawiło rodziny o dodatkowe 
cierpienia, gdyż już zaczęły wyrażać radość i dziękować za ocalenie, kiedy okazało się, że 
mężczyźni uwięzieni pod ziemią jednak stracili życie z braku tlenu, wszyscy poza jednym 
ocalałym. Była to również bardzo kłopotliwa sytuacja dla dzienników oraz biuletynów 
informacyjnych, które pospieszyły się z ogłaszaniem, jak się okazało, fałszywego pocieszenia.
 

I czy zgadniesz, jakie nagłówki pojawiły się w dziennikach i audycjach informacyjnych? 

Oczywiście, że zgadniesz: „Cud!”. Z wykrzyknikiem lub bez niego. Zawsze wybór był ten sam, 
zostawiając bolesne odczucia w druku i pamięci, które pogłębiły żałobę i ból krewnych oraz 
rodzin. Nie wydaje się, by było to słowo odpowiednie - w tym wypadku - do braku boskiej 
interwencji. Jednak ludzkie pragnienie, by przypisywać Bogu rzeczy o cudownym charakterze 
lub by obwiniać inne byty o to, co złe, wydaje się cechą uniwersalną. W Anglii monarcha jest 
dziedziczną głową Kościoła, jak również dziedziczną głową państwa. William Cobbett wykazał 
kiedyś, że to sami Anglicy zmówili się w tym służalczym absurdzie, używając takich określeń jak
„mennica królewska”, ale też „narodowy dług”. Religia posługuje się tym samym trickiem i w 
ten sam sposób wykorzystuje go na naszych oczach. W trakcie pierwszej wizyty w kościele Sacré
Cœur w dzielnicy Montmartre, w budowli, którą wzniesiono dla uczczenia oswobodzenia Paryża 
z pruskiej okupacji i Komuny Paryskiej w latach 1870-1871, widziałem płaskorzeźbę z brązu, na 
której dokładnie przedstawiono, jak spadały alianckie bomby zrzucone w 1944 roku, które 
ominęły kościół i wybuchły w bezpośrednim sąsiedztwie.
 

Uwzględniając przytłaczającą tendencję do głupoty i egoizmu, obecną we mnie i w innych 

przedstawicielach naszego gatunku, nieco zdumiewa spostrzeżenie, że światło rozsądku mimo 
wszystko się przebija. Błyskotliwy Schiller mylił się w poemacie Dziewica Orleańska, kiedy 
pisał, że: „Z głupotą sami bogowie walczą nadaremno”. W rzeczywistości jednak to z winy 
bogów nasza głupota i łatwowierność stają się czymś, o czym nie należy mówić.
 

Spór o „dzieło stworzenia”, który jest rezultatem tego samego solipsy-zmu, można podzielić 

na dwie kategorie odniesienia: skalę makro oraz mikro. W sposób, który cieszył się największym 
rozgłosem, zostały one podsumowane przez Williama Paleya (1743-1805) w dziele Natural 
Theology or Evidences of Existence and Attributes of the Deity
 (Teologia naturalna, czyli dowody
istnienia oraz atrybuty bóstwa).
 Napotykamy tu zdroworozsądkowy przykład, w którym 
pierwotny człowiek spostrzega tykający zegar, zapewne nie wie, do czego służy, ale jest w stanie 
pojąć, że nie jest to skała ani jeżyna. Zdaje sobie też sprawę z tego, że to coś jest dziełem rąk 
ludzkich i ma służyć jakiemuś celowi. Paley pragnął rozciągnąć tę analogię zarówno na przyrodę,
jak i na człowieka. Jego samozadowolenie oraz upór zostały dobrze ujęte przez J.G.

background image

 

Farrella, który przedstawił boski twór Paleya z epoki wiktoriańskiej w dziele The Siege of 

Krishnapur (Oblężenie Krishnapuru):
 

 

- Jak zatem wyjaśnisz precyzyjny mechanizm oka, nieskończenie bardziej skomplikowany 

niż zwyczajny teleskop, który marna ludzka istota zdołała wynaleźć? Jak wyjaśnisz, że oko 
węgorza, które może być uszkodzone w rezultacie zakopywania się w błocie i kamieniach, jest 
chronione przeźroczystą rogową osłoną? Jak to się dzieje, że tęczówka rybiego oka nie kurczy 
się?
 

Ach, biedny, zwiedziony na manowce młodzieńcze, dzieje się tak dlatego, że oko ryby jest 

dziełem Tego, który jest ponad wszystkim, by dopasować słabe światło, przy którym ryba 
zamieszkuje wodne środowisko! Jak zatem wytłumaczysz osobliwości indyjskiego dzika? - 
zawołał. - Jak uzasadnisz dwa wygięte zęby, długości większej niż jard, które rosną ku górze, 
wychodząc z górnej szczęki?
 

- Dla własnej obrony?

 

- Nie młody człowieku, w tym celu posiada dwa kły, szable, wyrastające ze szczęki dolnej, 

jak u pospolitego dzika. [...] Nie, prawidłowa odpowiedź brzmi, jak następuje: zwierzę śpi w 
pozycji stojącej i, by podeprzeć głowę, zaczepia górnymi kłami, fajkami, o gałęzie drzew [...] 
bowiem Stwórca świata poświęcił uwagę również nocnemu spoczynkowi dzika!
 

 

(Paley nie zawracał sobie głowy znajdowaniem wytłumaczenia faktu, dlaczego stwórca 

świata sprawił, że tak wiele ludzkich istot traktuje dziką świnię, jakby był to demon czy nawet 
stworzenie dotknięte trądem). Na dobrą sprawę John Stuart Mili, dokonując krytycznej analizy 
naturalnego porządku, był bez porównania bliżej sedna rzeczy, kiedy pisał:
 

 

Gdyby choć dziesiąta część wysiłków podejmowanych w celu odnalezienia śladów 

wszechpotężnego, miłosiernego Boga została skierowana na gromadzenie dowodów szargających
wizerunek stwórcy, ileż to przykładów na to udałoby się znaleźć w królestwie zwierząt? Dzieli 
się je na te, co pożerają, oraz na te, co są pożerane. Większość stworzeń jest obficie wyposażona 
w instrumentarium, które służy zadawaniu mąk i znęcaniu się nad ofiarami.
 

 

Obecnie, kiedy sądy uwolniły Amerykanów (przynajmniej chwilowo) od przymusowego 

wpajania „kreacjonistycznych” głupot dzieciom w szkolnych klasach, możemy powtórzyć za 
inną wielką postacią epoki wiktoriańskiej, lordem Thomasem Macaulayem, że „każde dziecko w 
wieku szkolnym wie”, że Paley postawił swój skrzypiący i rozklekotany powóz przed starą, 
rzężącą i ochwaconą szkapą. Ryby nie dlatego mają płetwy, by posługiwać się nimi w wodzie, 
podobnie zresztą jak ptaki nie po to zostały wyposażone w skrzydła, żeby spełnić słownikową 
definicję istot potrafiących fruwać. (Pominąwszy wszystko inne, istnieje zbyt wiele gatunków 
ptaków, które nie potrafią latać). W istocie rzeczy jest dokładnie na odwrót: działa tu mechanizm 
adaptacji i selekcji (naturalnego doboru). Whittaker Chambers w książce Witness (Świadek), 
która wstrząsnęła posadami Ameryki, odtwarza ze szczegółami chwilę, kiedy porzucił 
historyczny materializm, pustą już i jałową intelektualnie ideę komunizmu, i wstąpił na drogę 
eliminowania stalinizmu z obszaru Stanów Zjednoczonych Ameryki. Stało się to pewnego ranka, 
kiedy rzucił przelotne spojrzenie na małżowinę uszną swej córeczki, będącej wtedy w wieku 

background image

niemowlęcym. Piękne zwoje i fałdy tego zewnętrznego organu natchnęły go nagłym olśnieniem, 
że taki twór nie może być dziełem przypadku. Mięsista małżowina o tak pięknej urodzie musi 
być tworem boskim. Cóż, ja również wpadałem w zachwyt nad malutkimi i zaiste słodkimi 
uszami mojego potomstwa płci niewieściej, jednakże za każdym razem spostrzegam, że (a) 
przydałoby się je przeczyścić, (b) sprawiają wrażenie produktu seryjnego, jeśli porówna się je z 
nie tak urokliwymi przecież uszami córek innych ludzi, (c) w miarę jak ludzie się starzeją, ich 
małżowiny uszne, widziane z tyłu, wyglądają coraz bardziej absurdalnie oraz (d) ssaki o znacznie
niższym poziomie rozwoju niż my, jak choćby koty czy nietoperze, zostały obdarzone o wiele 
bardziej fascynującymi i urokliwymi, a także bez porównania bardziej wrażliwymi na dźwięki 
organami słuchu. By powtórzyć, tym razem za de Laplace’em, w rzeczywistości powiedziałbym, 
że istnieje wiele przekonujących argumentów obalających kult Stalina, jednak walka ze 
stalinizmem ma pełną rację i uzasadnienie bez potrzeby uciekania się do założenia pana 
Chambersa, poczynionego na podstawie obserwacji małżowiny usznej.
 

Uszy są czymś przewidywalnym i zunifikowanym, uroda zewnętrznych małżowin jest w 

każdym wypadku warta podziwu i zachwytu, nawet jeśli dziecko nie będzie miało szczęścia i 
urodzi się głuche jak pień. Ta sama teza okaże się jednak nieprawdziwa w odniesieniu do 
wszechświata. Tu mamy do czynienia z anomaliami, tajemnicami oraz niedoskonałościami - by 
posłużyć się skrajnie oszczędnymi terminami - które w żadnym razie nie wykazują zdolności 
adaptacji, nie wspominając już nawet o procesie selekcji. Thomas Jefferson, będąc już w 
podeszłym wieku, lubił posługiwać się analogią do zegara, nawiązując do własnej osoby, i 
pisywał do przyjaciół, którzy zapytywali o jego zdrowie, że jakaś tam sprężyna pękła lub inne 
koło zębate się zatarło. Takie podejście przywołuje automatycznie niewygodną (dla wierzących) 
kwestię wbudowanych w mechanizm usterek, których żaden zegarmistrz nie jest w stanie 
naprawić. Czy te wady należy również zaliczyć do elementów „dzieła stworzenia”? (Jak zwykle 
ci, którzy obstają przy pierwszym wariancie, zamilkną i zaczną przebierać nogami, kiedy górę 
wezmą argumenty drugiej strony). Lecz gdy obrócimy myśli ku wirującej, ryczącej dzikości 
przestrzeni kosmicznej, wraz z jej czerwonymi olbrzymami, białymi karłami oraz czarnymi 
dziurami, tytanicznymi eksplozjami i unicestwieniem bytów, możemy jedynie mgliście i z 
drżeniem sformułować wniosek, że „dzieło stworzenia” nie zostało jeszcze w istocie rzeczy 
dokończone. Zastanawiamy się również, czy dinozaury miały podobne odczucia, kiedy meteory 
spadały na ziemię, z niszczycielskim impetem przechodząc przez atmosferę i kładąc kres 
bezcelowej, bezwzględnej rywalizacji na bezkresnych mokradłach przed milionami lat.
 

Nawet jeśli to, co początkowo wiedzieliśmy o symetrii Układu Słonecznego, było 

stosunkowo pocieszające, to system wykazał tendencję do niestabilności i entropii, co trapiło sir 
Isaaca Newtona do tego stopnia, że wysunął koncepcję, jakoby Bóg interweniował co jakiś czas, 
korygując orbity planet i przywracając je na właściwy tor. To z kolei naraziło go na kpiny i 
drwiny ze strony Gottfrieda Leibniza, który zadał pytanie, dlaczegóż to Bóg za pierwszym razem 
nie wykonał właściwej i solidnej roboty. Na dobrą sprawę rzeczywiście dzieje się tak tylko 
dlatego, że siejąca przestrach pustka wokół nas sprawiła, że mamy wrażenie, że w sposób 
pozornie unikalny i piękny na Ziemi występują inteligentne formy życia. Jesteśmy próżni, zatem 
budzi to w nas dumę i pychę, nieprawdaż? Ta próżność sprawia, że nie dostrzegamy 
obiektywnego faktu, że wśród innych ciał niebieskich w naszym systemie słonecznym pozostałe 
są albo zbyt zimne, by mogły na nich powstać jakiekolwiek formy życia, albo zbyt gorące. Tak 
się składa, że ta sama teza jest prawdziwa nawet na naszej niebieskiej i kulistej planecie, gdzie 
gorąco rywalizuje z zimnem, tworząc w rezultacie duże obszary nieprzydatnej do niczego 
pustyni, my zaś nauczyliśmy się żyć i zawsze żyliśmy na ostrzu klimatycznego noża. Tymczasem
Słońce powoli szykuje się do eksplozji i pochłonięcia wszystkich planet, niczym jakiś zazdrosny 

background image

wódz lub kacyk albo plemienne bóstwo. To ci dopiero dzieło stworzenia!
 

I na tym zakończylibyśmy rozważania w skali makro. A jak ma się sprawa w skali mikro? 

Odkąd zostali zmuszeni do wzięcia udziału w tym sporze, co zresztą uczynili z ogromną 
niechęcią, ludzie religijni i pobożni usiłowali wtórować wyznaniu Hamleta skierowanemu do 
Horacego, że na niebie i ziemi więcej jest rzeczy, niźli śniło się marnym człowieczym istotom. 
Nasza strona ochoczo ustąpi w tym punkcie. Jesteśmy przygotowani na odkrycia w przyszłości, 
które wprawią w osłupienie środowiska naukowe, nawet w większym stopniu niż potężny postęp 
wiedzy, jaki dokonał się od czasów Darwina i Einsteina. Jednakże te odkrycia nadejdą w taki sam
sposób - w wyniku cierpliwych, skrupulatnych oraz (jak mamy nadzieję) swobodnych i 
nieskrępowanych dociekań. Tymczasem musimy również udoskonalić nasze umysły przez 
żmudne obalanie najnowszych głupot i bredni, jakie pojawiły się za sprawą ludzi pobożnych i 
wierzących. Kiedy w dziewiętnastym stuleciu zaczęto wykopywać i katalogować kości 
prehistorycznych zwierząt, znaleźli się tacy, którzy twierdzili, że skamieniałości zostały 
umieszczone w geologicznych złożach przez samego Boga po to, by wystawić na próbę naszą 
wiarę. Takiego twierdzenia nie da się jednak obalić, podobnie zresztą jak nie da się podważyć 
mojej ulubionej teorii, wyprowadzonej na podstawie wzorców zachowań, jakie możemy 
obserwować, że my możemy być elementem dzieła stworzenia w ramach którego planeta Ziemia 
powstała, o czym nie mamy zielonego pojęcia, jako kolonia karna i zakład dla umysłowo chorych
oraz swoiste wysypisko śmieci - dokonanego przez odległą i wyżej rozwiniętą cywilizację. 
Jednakże sir Karl Popper sprawił, iż zapamiętałem, że hipoteza, której nie da się obalić, jest po 
prostu kiepską teorią.
 

Teraz z kolei usłyszeliśmy, że tak zdumiewający narząd jak ludzkie oko nie może być 

rezultatem, by tak powiedzieć, „ślepego” przypadku. Tak się składa, że frakcja opowiadająca się 
za „dziełem stworzenia” wybrała przykład, który nie mógłby być lepszy. Wiemy bowiem bardzo 
dużo o oku, a także na temat stworzeń, które je posiadają i które nie dysponują zmysłem wzroku, 
wiemy również, dlaczego tak jest. Z tego względu muszę w tym miejscu oddać głos mojemu 
przyjacielowi, doktorowi Michaelowi Shermerowi:
 

 

Ewolucja zawiera w sobie założenie, że żyjące współcześnie organizmy powinny wykazywać 

zróżnicowanie struktur, poczynając od prostych i kończąc na złożonych, co stanowi raczej 
odbicie ewolucyjnej historii niż jednorazowej kreacji.
 Ludzkie oko na przykład jest rezultatem 
długiej i złożonej drogi, która sięga setek milionów lat wstecz. Początkowo zwykła plamka oczna
z garstką światłoczułych komórek dostarczała organizmowi informacji na temat ważnego źródła 
światła. Później rozwinęła się we wklęsłą plamkę, w której niewielkie zagłębienie na 
powierzchni wypełnione jest komórkami światłoczułymi, dostarczającymi dodatkowych 
informacji na temat kierunku światła. Następnie pojawiła się głębiej osadzona plamka świetlna, a 
dodatkowe komórki na większej głębokości dostarczały bardziej precyzyjnych informacji na 
temat środowiska. Później wyształciło się oko o konstrukcji aparatu fotograficznego z otwieraną 
przesłoną, które było zdolne skoncentrować obraz w tylnej części warstwy światłoczułych 
komórek, umieszczonych głębiej.

 

Następnie pojawiło się oko z soczewkami i przesłoną, które potrafiło koncentrować się na 

obrazie, i wreszcie - oko o złożonej budowie, jakie spotykamy u takich żyjących współcześnie 
ssaków, jak gatunek homo sapiens.

 

background image

 

Efekty wszystkich etapów pośrednich tego procesu można zaobserwować u innych 

organizmów, opracowano też wyrafinowane komputerowe modele, z pomocą których 
przetestowano hipotezę i wykazano, że teoria w rzeczy samej „działa”. Istnieje jeszcze jeden 
dowód ewolucji oka, na co wskazuje Shermer. Chodzi tu o niekompetencję (nieudolność) „dzieła 
stworzenia” narządu wzroku.
 

 

Anatomia ludzkiego oka, na dobrą sprawę, potwierdza niemal wszystko oprócz 

„inteligentnego” charakteru jego projektu. Zostało zbudowane do góry nogami oraz tyłem 
naprzód, w rezultacie czego fotony światła muszą przechodzić przez rogówkę, soczewki, ciecz 
wodnistą, płyn surowiczy, naczynia krwionośne, komórki zwojów nerwowych (gangliony), 
komórki amakrynowe, komórki poziome i komórki bipolarne, zanim wreszcie dotrą do 
wrażliwych na światło pręcików i czopków, które przekształcają sygnał świetlny w nerwowe 
impulsy - te z kolei są przesyłane do płatu kory mózgowej sterującego zmysłem wzroku w tylnej 
części mózgu, gdzie następuje przekształcanie sygnałów w inteligentne, abstrakcyjne obrazy. Czy
konstruując optymalnie funkcjonujący zmysł wzroku, inteligentny stwórca zbudowałby oko do 
góry nogami i tyłem naprzód?
 

 

W następstwie tego, że wyewoluowaliśmy od pozbawionych wzroku bakterii, o których 

wiemy obecnie, że dzielą z nami znaczącą część DNA, jesteśmy organizmami 
krótkowzrocznymi. Jest to ta sama błędnie zbudowana optyka, wliczając w to celowo 
„zaprojektowaną” plamkę ślepą, dzięki której, jak utrzymywali niektórzy z naszych przodków, 
„na własne oczy widzieli” cuda. W tych jednak wypadkach problem leży gdzie indziej, w korze 
mózgowej, nie wolno nam jednak nigdy zapominać o ostrzeżeniu Karola Darwina, że nawet 
osobniki najwyżej rozwinięte wśród nas zawsze będą nosić „niedający się zetrzeć stempel 
niskiego pochodzenia”.
 

Do słów Shermera dodałbym jeszcze to, że chociaż prawdą jest twierdzenie, że jesteśmy 

najwyżej rozwiniętymi i najbardziej inteligentnymi ze zwierząt, to rybołów dysponuje wzrokiem 
sześćdziesiąt razy, jak obliczyliśmy, mocniejszym i bardziej wyrafinowanym niż nasz zmysł 
wzroku. Ponadto ślepota, która jest jednym z najstarszych i najbardziej tragicznych zaburzeń, 
często powodowana bywa przez mikroskopijnych rozmiarów pasożyty, które same w sobie 
stanowią cuda geniuszu. Po cóż jednak nagradzać lepiej rozwiniętymi oczami (a w przypadku 
kota czy nietoperza także uszami) niżej rozwinięte gatunki? Rybołów potrafi zanurkować 
precyzyjnie za płynącą szybko rybą, którą wypatrzył w głębi nurtu z wysokości wielu metrów, 
przez cały ten czas manewrując również niezwykłymi skrzydłami. Rybołowy zostały niemal 
doszczętnie wytępione przez ludzi, ty zaś możesz urodzić się ślepy jak robak, i nie przeszkodzi ci
to wcale zostać, dajmy na to, pobożnym i rozmodlonym członkiem Kościoła metodystów.
 

Karol Darwin pisał:

 

 

Wysunięcie tezy, że oko ze wszystkimi jego niedającymi się podrobić mechanizmami 

służącymi do skupiania się na różnych odległościach, do przepuszczania zróżnicowanej ilości 
światła oraz do korygowania aberracji sferycznej i chromatycznej, mogło zostać wykształcone w 
drodze naturalnego doboru, wydaje się, co sam z własnej woli przyznaję, absurdem na 
najwyższym z możliwych poziomie.

background image

 

 

Słowa te padły w jego eseju zatytułowanym Narządy o najwyższym stopniu doskonałości i 

złożoności. Od tamtej pory ewolucja oka stała się niemal odrębną dziedziną wiedzy i badań. 
Dlaczegóż nie miałaby się stać? To naprawdę fascynujące i głęboko poznawcze, kiedy się 
dowiadujemy, że w trakcie ewolucji rozwinęło się co najmniej czterdzieści różnych form oczu, a 
być może nawet sześćdziesiąt, w sposób całkiem odrębny i do siebie równoległy, choć 
jednocześnie porównywalny. Dr Daniel Nilsson, być może największy autorytet w tej dziedzinie, 
odkrył między innymi, że trzy różne grupy ryb rozwinęły niezależnie od siebie cztery oczy. Jedno
z tych morskich stworzeń, Bathylychnops exilis, posiada parę oczu skierowanych na zewnątrz 
oraz drugą parę oczu (osadzoną w ścianach głównych gałek ocznych), które pozwalają patrzeć 
rybie przed siebie do dołu. Dla większości gatunków byłoby to obciążenie, jednak w wypadku 
stworzeń żyjących w środowisku wodnym rozwiązanie to ma oczywiste zalety. W tym miejscu 
należy również podkreślić, co bardzo ważne, że rozwój embriologiczny drugiej pary oczu nie 
stanowi kopii w miniaturze rozwoju pierwszej pary, lecz podlega całkiem odrębnemu wzorcowi 
ewolucyjnemu. W liście do Richarda Dawkinsa doktor Nilsson ujął to następująco: „Gatunek ten 
ponownie wynalazł soczewki, mimo że już takie posiadał. Może to stanowić przekonujące 
poparcie tezy, że rozwinięcie soczewek na drodze ewolucyjnej wcale nie jest trudne”. Kreatywne 
bóstwo, rzecz jasna, z dużo większym prawdopodobieństwem w pierwszym rzędzie 
zdublowałoby dodatkowy układ optyczny, w rezultacie czego nie mielibyśmy się czemu dziwić 
ani czego odkrywać. Albo jak stwierdził Darwin w tym samym eseju:
 

 

Kiedy po raz pierwszy powiedziano, że Słońce stoi nieruchomo, a świat krąży po orbicie, 

zdrowy rozsądek rodzaju ludzkiego uznał tę doktrynę za błędną. Jednak stare powiedzenie, które 
głosi: vox populi, vox Dei, o czym wie każdy filozof, nie może być stosowane z wiarygodnością 
w nauce. Racje rozumu podpowiadają mi, że skoro można wykazać istnienie licznych etapów, 
wychodząc od oka niedoskonałego i prostego, a kończąc na doskonałym i skomplikowanym 
narządzie wzroku, każda z tych form jest przydatna dla jego posiadacza, co nie ulega 
wątpliwości; jeśli, idąc dalej, budowa oka ulegnie jakiejś zmianie, a zmiany te są dziedziczone, 
co również należy uznać za pewnik, i jeśli takie zmiany okażą się w jakikolwiek sposób 
przydatne dla zwierzęcia w nieustannie zmieniających się warunkach życia, wtedy trudność z 
uwierzeniem w to, że doskonałe i skomplikowane oko mogłoby zostać uformowane w drodze 
naturalnego doboru, chociaż pozostanie przeszkodą nie do pokonania dla naszej wyobraźni, nie 
powinna być uznana za rzeczywistą przeszkodę.
 

 

Być może uśmiechniemy się lekko, zwracając uwagę na opinię Darwina o nieruchomym 

Słońcu, a także kiedy zwrócimy uwagę na jego słowa o „doskonałych” oczach, lecz dzieje się tak
wyłącznie dlatego, że mamy tyle szczęścia, by wiedzieć więcej niż wielki uczony. Tym, co 
naprawdę warto dostrzec i zapamiętać, jest jego właściwe podejście do rzeczy, które uważa za 
cudowne.
 

Prawdziwym bowiem „cudem” jest fakt, że my, posiadając wspólne geny z pierwotnymi 

bakteriami, od których rozpoczęło się życie na Ziemi, wyewoluowaliśmy do postaci, w jakiej 
występujemy dzisiaj. Istnieją gatunki, które nie wykształciły w ogóle oczu albo mają narządy 
wzroku o bardzo małej sprawności. Pojawia się tu intrygujący paradoks: ewolucja nie posiada 
oczu, lecz potrafi je wykreować. Profesor Francis Crick, cechujący się błyskotliwym umysłem 

background image

jeden z odkrywców podwójnej helisy, miał kolegę, nazwiskiem Leslie Orgel, który ujął ten 
paradoks bardziej elegancko niż ja. „Ewolucja”, oznajmił, „ jest bardziej bystra niż ty”. Jednakże 
ten komplement, wskazujący na „inteligentny” charakter procesu doboru naturalnego, nie 
stanowi w żaden sposób ustępstwa wobec bzdurnej teorii o „inteligentnym dziele stworzenia”. 
Niektóre z osiągnięć ewolucji robią ogromne wrażenie, co przychodzi nam do głowy, kiedy 
myślimy o sobie. („Jak doskonałym tworem jest człowiek”, wykrzykuje Hamlet, zanim do 
pewnego stopnia zaprzecza sam sobie, opisując owo osiągnięcie słowami: „kwintesencja 
prochu”; oba te stwierdzenia są na dobrą sprawę prawdziwe). Jednakowoż proces, w trakcie 
którego uzyskiwany jest końcowy rezultat, jest powolny i nieskończenie żmudny. Dzięki niemu 
dysponujemy „łańcuchem” DNA, w którym aż roi się od bezużytecznych śmieci i który ma 
bardzo dużo wspólnego z organizmami niższymi. Stempel pochodzenia od niżej rozwiniętych 
przodków możemy odnaleźć między innym w naszym wyrostku robaczkowym, w niepotrzebnej 
już nam okrywie włosowej, która wciąż rośnie (potem jest zrzucana) po piątym miesiącu życia w 
macicy, w naszych tak łatwo zużywających się kolanach, naszym szczątkowym ogonie oraz w 
licznych osobliwościach naszego układu moczowo-płciowego. Dlaczego ludzie wciąż twierdzą, 
że „Bóg kryje się w szczegółach”? Z pewnością nie da się go odnaleźć w detalach naszej 
anatomii, chyba że jego kreacjonistyczni, niegrzeszący inteligencją fani zechcą policzyć mu za 
zasługi nieporadność, niepowodzenia oraz brak kompetencji.
 

Ci, którzy ustąpili, nie bez walki, przed przytłaczającymi dowodami ewolucji, wypinają teraz

pierś do dekoracji medalami za to, że zdobyli się na przyznanie do porażki. Już sama wspaniałość
i zróżnicowanie tego procesu, jak pragną teraz deklarować, przemawia za umysłem (bytem) 
sprawczym i kierującym. Tym sposobem jednak robią ze swojego wyimaginowanego Boga 
szukającego po omacku głupka, jednocześnie czyniąc z amatorskiego majsterkowicza, 
działającego na zasadzie prób i błędów, po prostu niedołęgę i niezdarę, który potrzebował wielu 
eonów czasu, by uformować kilka sprawnych modeli, gromadząc jednocześnie całe wysypisko 
śmieci i nieprzydatnych do niczego odpadków. Czyż nie mają w sobie ani krzyny szacunku i 
respektu wobec bóstwa, któremu oddają cześć? Twierdzą nierozważnie, że biologia ewolucyjna 
jest „wyłącznie teorią”, co zdradza ich ignorancję wobec rozumienia słowa „teoria”, jak również 
wyrazu „projekt”. „Teoria” jest czymś, co zostało sformułowane - jeśli wybaczysz mi to 
określenie - po to, by dopasować do siebie znane fakty. Teoria jest udana wtedy, kiedy przetrwa 
wprowadzenie do niej faktów wcześniej nieznanych. Staje się teorią akceptowaną, kiedy na jej 
podstawie można trafnie przewidzieć rzeczy lub zdarzenia, których jeszcze nie odkryliśmy lub 
które jeszcze nie wystąpiły. Wymaga to czasu, teoria jest też poddana działaniu określonej wersji 
procedury Ockhama: egipscy astronomowie z czasów faraonów potrafili przewidywać zaćmienia,
choć jednocześnie wierzyli, że Ziemia jest płaska. Kosztowało ich to jednak mnóstwo 
niepotrzebnej pracy. Przewidywania Einsteina co do precyzyjnej wielkości kątowego odchylenia 
światła gwiazd spowodowanego grawitacją - potwierdzone w trakcie jednego z zaćmień u 
zachodnich wybrzeży Afryki, do jakiego doszło w 1913 roku - cechowały się większą elegancją i 
posłużyły do potwierdzenia sformułowanej przez niego „teorii” względności.
 

Wśród ewolucjonistów toczone są liczne dysputy na temat tego, jak przebiegał ten 

skomplikowany proces, a także jak doszło jego rozpoczęcia. Francis Crick pozwolił sobie nawet 
na przejściowy flirt z teorią, która głosiła, jakoby życie na Ziemi było rezultatem „inseminacji” 
naszej planety bakteriami rozsianymi przez przelatującą kometę. Wszystkie te spory, kiedy lub 
jeśli zostają zakończone, znajdują rozwiązanie dzięki zastosowaniu metod naukowych i 
eksperymentalnych, które jak do tej pory potwierdziły swoją merytoryczną przydatność. Dla 
kontrastu, kreacjonizm czy też „inteligentne dzieło stworzenia” (jedyny przejaw inteligencji 
można odnaleźć w pokrętnym przemianowaniu własnej nazwy) nie jest nawet teorią. W całej 

background image

szczodrze finansowanej związanej z nią propagandzie nigdy nie podjęto nawet próby wykazania, 
jak pojedynczy fragment naturalnego świata da się wytłumaczyć lepiej za pomocą „dzieła 
stworzenia” niż przez wyjaśnienie, jakie daje ewolucyjna konkurencja. Zamiast tego kreacjonizm
wręcz nurza się w infantylnej tautologii. Jeden z kreacjonistycznych „kwestionariuszy”, w 
którym należy odpowiedzieć „tak/nie”, zawiera następujące pytania:
 

 

Czy znasz jakikolwiek budynek, którego nie zbudował budowniczy?

 

Czy znasz jakikolwiek obraz, którego nie namalował malarz?

 

Czy znasz jakikolwiek samochód, którego nie zmontował producent?

 

Jeśli odpowiedziałeś TAK na powyższe pytania, podaj szczegóły.

 

 

Znamy odpowiedź we wszystkich wypadkach. Były to wymagające mrówczej pracy 

wynalazki rodzaju ludzkiego (często dokonywane na zasadzie prób i błędów); były dziełem wielu
rąk i wciąż „ewoluują”. To właśnie sprawia, że za duby smalone i dyrdymały należy uznać 
prezentowane z szyderczym śmiechem przez kreacjonistów tezy, które przyrównują ewolucję do 
trąby powietrznej szalejącej na składowisku wyrzuconych części zamiennych, w której efekcie 
końcowym powstaje jumbo jet. Zacząć wypada od tego, że nie ma żadnych „części zamiennych”,
które czekałyby na montaż. Po drugie, proces pozyskiwania i odrzucania takich „części” 
(szczególnie zaś skrzydeł) w żaden sposób nie przypomina trąby powietrznej, jak mogłoby się 
wydawać. Czas, jaki wchodzi tu w grę, bardziej przypomina lodowiec niż gwałtowną nawałnicę. 
Po trzecie, jumbo jety nie są montowane z niedziałających lub zbędnych „części”, 
odziedziczonych z konieczności po mniej udanych modelach samolotów. Dlaczego z taką 
łatwością zgodziliśmy się na to, żeby nazwać tę starą, całkiem już obnażoną koncepcję, 
niebędącą nawet teorią, nowym, przebiegle dobranym, maskującym określeniem „inteligentnego 
dzieła stworzenia”? Nie ma w niej absolutnie nic „inteligentnego”. Jest to wciąż to samo mumbo 
jumbo
 (chociaż w tym wypadku bardziej jumbo mumbo, zawsze jednak brednie).
 

Samoloty podlegają, w ramach obiektów konstruowanych przez człowieka, „ewolucji”. 

Podobnie zresztą jak my, choć w zupełnie inny sposób. Na początku kwietnia 2006 roku w 
magazynie „Science” opublikowano wyniki długotrwałych badań przeprowadzonych na 
Uniwersytecie Oregońskim. Opierając się na rekonstrukcji dawnych genów wymarłych gatunków
zwierząt, naukowcy zdołali wykazać, że hipoteza niebędącą teorią o „ograniczonej do minimum 
złożoności” jest tylko żartem. Molekuły białek, jak stwierdzono, podlegały powolnemu 
procesowi prób i błędów, polegającemu na ponownym używaniu i modyfikowaniu istniejących 
części, przy czym działał tu mechanizm „klucza i zamka”, a hormony niewykazujące zgodności 
były odpowiednio „załączane” lub „wyłączane”. Ten genetyczny marsz został zapoczątkowany 
zupełnie na ślepo przed około 450 milionami lat, zanim życie opuściło ocean i zanim ewolucja 
zdołała wytworzyć kości. Znamy obecnie takie fakty na temat przyrody, których ojcowie religii 
nie byli nawet w stanie domniemywać. Zapewne ostudziłyby one ich nadmiernie rozpalone 
języki, gdyby tylko dysponowali wiedzą na ich temat. A jednak, kiedy pojawiły się 
powierzchowne założenia, spekulowanie na temat tego, kto wykreował nas, byśmy byli 
kreatorami, staje się bezowocne i pozbawione merytorycznego sensu, podobnie zresztą jak 
pytanie, kto stworzył stwórcę. Arystoteles, którego wywód na temat ruchomego obiektu 
pozostającego w miejscu oraz przyczyny, która nie ma przyczyny, stanowi początek tego sporu, 
doszedł do wniosku, że logika nakazywałaby istnienie czterdziestu siedmiu lub pięćdziesięciu 
pięciu bogów. Z pewnością nawet monoteista byłby w tym miejscu wdzięczny za brzytwę 

background image

Ockhama, czyż nie? Wychodząc z pluralizmu pierwotnych panteonów, monoteiści zdołali 
skutecznie się targować, ograniczając się do tylko jednego bóstwa. Stopniowo zmierzają do 
liczby zgodnej z prawdą, o okrągłym konturze, pozbawionym jakichkolwiek kątów.
 

 

Musimy również stawić czoła faktowi, że ewolucja, oprócz tego, że przewyższa nas 

bystrością, jest również nieskończenie bardziej bezduszna, okrutna, a także kapryśna. Badania 
szczątków kopalnych oraz wyniki, jakich dostarcza biologia molekularna, wykazują niezbicie, że 
blisko 98 procent wszystkich gatunków, jakie kiedykolwiek pojawiły się na Ziemi, wymarło lub 
wyginęło. W historii Ziemi pojawiały się okresy eksplozji życia, po których nieodmiennie 
przychodziły epoki masowego „wymierania”. Jeśli życie miało się utrzymać na planecie 
poddanej procesowi ochładzania, musiało najpierw pojawić się w niewyobrażalnej obfitości. 
Mamy okazję rzucić na to okiem w skali mikro podczas naszej marnej ludzkiej egzystencji. 
Mężczyźni produkują nieskończenie więcej spermy, niż jest to konieczne do założenia 
człowieczej rodziny, przeżywają też cielesne tortury - choć nie do końca pozbawione pierwiastka 
rozkoszy - na skutek fizycznej potrzeby rozprowadzania tegoż nasienia w każdym możliwym 
miejscu czy też pozbywania się go w inny sposób. (Religie zupełnie niepotrzebnie przyczyniły 
się do nasilenia tych mąk i niedoli, obejmując zakazami rozmaite i proste sposoby pozbywania 
się tego, rzekomo „będącego elementem dzieła stworzenia”, parcia). Wybujała i nieprzebrana 
obfitość świata owadów czy też rozrodczy zapał, dajmy na to, wróbla, łososia czy dorsza, to 
zaiste tytaniczne marnotrawstwo, które zmierza do zapewnienia tego, że przynajmniej w 
niektórych, choć nie we wszystkich wypadkach, liczba tych, którzy przetrwają, będzie 
wystarczająca.
 

Wyższe organizmy zwierzęce nie stanowią raczej wyjątku odbiegającego od tej 

prawidłowości. Religie, jakie znamy, rozwinęły się - z oczywistych względów - w łonie ludów i 
cywilizacji, które również mogliśmy poznać. W Azji, w basenie Morza Śródziemnego oraz na 
Bliskim Wschodzie źródła pisane stworzone ręką człowieka sięgają bardzo odległych czasów i 
jest to okres pozbawiony przerw czy nieciągłości. Mimo to religijne mity opowiadają o okresach 
ciemności, plag i katastrof, kiedy to można było odnieść wrażenie, że natura obróciła się 
przeciwko istnieniu człowieka. Tradycja ustna, potwierdzona obecnie dowodami 
archeologicznymi, czyni bardzo prawdopodobnymi wielkie potopy, kiedy formowało się Morze 
Czarne i Morze Śródziemne. Te złowróżbne i mrożące krew w żyłach wydarzenia zapewne 
pobudzały wyobraźnię autorów eposów w Mezopotamii oraz w innych starożytnych 
cywilizacjach. Rok po roku chrześcijańscy fundamentaliści organizują ekspedycje na górę Ararat,
wznosząca się we współczesnej Armenii, święcie przekonani, że któregoś dnia uda im się odkryć 
szczątki wraku Arki Noego. Wysiłki te są próżne i daremne i nie będą w stanie niczego 
udowodnić, nawet gdyby zakończyły się sukcesem. Gdyby jednak ludziom tym dana była szansa 
zapoznania się z rekonstrukcją tego, co wydarzyło się w rzeczywistości, zyskaliby sposobność 
konfrontacji z czymś o wiele bardziej zapadającym w pamięć niż banalna relacja o potopie i 
Noem: nagła i wielka ściana czarnej wody pędząca z rykiem po gęsto zamieszkanej równinie. 
Takie zatopienie „Atlantydy” zapewne zapisało się w pamięci naszych prehistorycznych 
przodków, podobnie jak utrwaliłoby się w pamięci nas, ludzi współczesnych.
 

Niemniej jednak nie dysponujemy nawet ukrytymi ani nierzetelnie spisanymi kronikami na 

temat tego, co przydarzyło się większości naszych bliźnich, rdzennych mieszkańców obu 
Ameryk. Kiedy chrześcijańscy i katoliccy konkwistadorzy dotarli do półkuli zachodniej na 
początku szesnastego stulecia naszej ery, postępowali z tak niewypowiedzianym okrucieństwem i
żądzą niszczenia, że jeden spośród nich, Bartolomeo de las Casas, postulował oficjalne 

background image

zrzeczenie się zagarniętych dóbr, prośby o przebaczenie oraz przyznanie się do tego, że całe 
zdobywcze przedsięwzięcie było błędem. Być może kierował się szlachetnymi intencjami, jednak
dręczące go wyrzuty sumienia miały swoje źródło w przekonaniu, że „Indianie” żyli w 
nieskażonym niczym raju, a Hiszpania i Portugalia nie zdołały po prostu wykorzystać szansy i 
nie odkryły niewinności sięgającej czasów sprzed wygnania Adama i Ewy. Były to rzecz jasna 
godne pożałowania duby smalone oraz wyraz skrajnego protekcjonali-zmu. Olmekowie oraz inne
plemiona miały przecież własnych bogów - których przychylność zjednywano sobie w głównej 
mierze przez składanie ofiar z ludzi - oraz rozwinęły wyrafinowane systemy pisma, astronomię, 
rolnictwo i handel. Ludy te zapisywały również własną historię oraz wymyśliły trzysta-
sześćdziesięciopięciodniowy kalendarz, który okazał się bardziej precyzyjny od jego 
europejskiego odpowiednika. Jedna konkretna społeczność - Majowie - zdołała również 
wypracować pełną uroku koncepcję liczby zero, do której nawiązywałem już wcześniej, a bez 
której arytmetyczne obliczenia okazują się bardzo trudne. Fakt, że papiestwo w wiekach średnich
zawsze sprzeciwiało się koncepcji zera, jako obcej i heretyckiej, może z powodu jej rzekomo 
arabskiego (a w istocie rzeczy sanskryckiego) pochodzenia, może okazać się bardzo istotny. Być 
może jednak w liczbie tej krył się złowróżbny potencjał.
 

Wiemy co nieco na temat amerykańskiego przesmyku, jednak jeszcze do niedawna 

pozostawaliśmy w całkowitej niewiedzy na temat rozległych miast i sieci komunikacyjnej 
rozciągającej się na obszarze dorzecza Amazonki oraz w niektórych regionach Andów. Dopiero 
rozpoczęto poważne badania nad tymi niewątpliwie robiącymi wrażenie kulturami, które 
rozkwitały w czasach, kiedy Mojżesz, Abraham, Jezus, Mahomet oraz Budda odbierali cześć i 
hołdy. Cywilizacje te nie uczestniczyły we wszystkich sporach i nie były uwzględniane w 
kalkulacjach wyznawców religii monoteistycznych. Za pewnik można uznać fakt, że ludzie ci 
również dysponowali własnymi mitami na temat stworzenia świata oraz własnymi objawieniami 
boskiej woli, która wyjaśniała wszelkie dobro, jakie stało się ich udziałem. Oni jednak znosili 
cierpienia, odnosili triumfy i w końcu opuszczali ziemski padół, wcale nie uczestnicząc w 
„naszych” modłach. Wymierali w gorzkiej świadomości, że nikt w przyszłości nie będzie 
pamiętał, jacy byli lub nawet czy w ogóle kiedykolwiek byli. Ich „ziemia obiecana”, proroctwa, 
hołubione legendy oraz uroczyste ceremoniały równie dobrze mogły odbywać się na innej 
planecie. Oto przykład skrajnej arbitralności historii rodzaju ludzkiego.
 

Wydaje się, że wcale nie ma wątpliwości lub są tylko w niewielkim zakresie, że narody te i 

ludy zostały unicestwione nie tylko w rezultacie najazdu konkwistadorów, także reprezentujących
gatunek homo sapiens, lecz również w efekcie działania mikroorganizmów, o których ani oni, ani
też najeźdźcy nie mieli pojęcia. Drobnoustroje te mogły być miejscowego pochodzenia albo 
zostały przywleczone zza oceanu, tak naprawdę nie ma to znaczenia. I znów możemy przekonać 
się, jak gigantycznie błędne tezy głosi będąca dziełem człowieka opowieść zawarta w Księdze 
Rodzaju (Genesis). Jak na podstawie jednego ustępu można udowodnić, że księga ta została 
zapisana przez ludzi pozbawionych wiedzy, nie zaś przez Boga? Ano tak, że człowiek zyskał 
„władzę” nad wszelkimi zwierzętami, ptactwem i rybami. Nie zostały tu jednak wymienione ani 
dinozaury, ani plezjozaury, ani też pterodaktyle, ponieważ autorzy świętego pisma nie mieli 
pojęcia o ich istnieniu, zostali wyróżnieni w rzekomo specjalnym i jednorazowym dziele 
stworzenia. Nie znajdziemy tu również wzmianki o torbaczach, ponieważ Australia - kolejny 
kandydat, po Mezoameryce, do roli nowego „raju” - nie widniała na żadnej ze znanych wówczas 
map. Najważniejszy jest jednak fakt, że w Genesis człowiek nie zyskuje władzy nad 
drobnoustrojami i bakteriami, ponieważ istnienie tych koniecznych dla życia na Ziemi, lecz 
niebezpiecznych stworzeń nie było znane czy rozumiane. Gdyby natomiast fakt ten był znany lub
rozumiany, z miejsca stałoby się jasne, że te organizmy dysponują „władzą” nad nami i będą tą 

background image

władzą dysponować w niekwestionowany sposób tak długo, dopóki duchowni i kler nie przestaną
rozpychać się łokciami i w końcu badania medyczne zyskają swoją szansę. Nawet dzisiaj 
równowaga między gatunkiem homo sapiens a niewidzialną „armią mikrobów” Ludwika 
Pasteura nie został jeszcze do końca osiągnięta, lecz łańcuch DNA pozwolił nam przynajmniej na
ustalenie sekwencji genomu naszych śmiercionośnych rywali, takich jak choćby wirus ptasiej 
grypy, oraz określenie, co jest wspólne im i nam.
 

Być może najbardziej zniechęcającym zadaniem, przed jakiego obliczem stoimy jako po 

części racjonalne zwierzęta o zbyt dużych nadnerczach i zbyt małych płatach czołowych (kory 
mózgowej), jest rozważenie naszej względnej rangi w schemacie rzeczy. Nasze miejsce we 
wszechświecie jest tak niewyobrażalnie małe, że nie jesteśmy w stanie, dysponując ograniczoną 
ilością substancji mózgowej, rozważać na ten temat przez dłuższy czas. Z nie mniejszym trudem 
przychodzi nam uświadomienie sobie, że nasza obecność na Ziemi może być wyłącznie dziełem 
przypadku. Mogliśmy zdobyć wiedzę o naszym skromnym miejscu na skali, o tym, jak 
przedłużyć nasze życie, leczyć się z chorób, uczyć się szacunku i obopólnie korzystnej 
współpracy z innymi rasami oraz innymi zwierzętami, a także jak wykorzystywać rakiety nośne 
do wynoszenia satelitów telekomunikacyjnych na orbitę. Lecz po tym wszystkim nadchodzi 
świadomość naszej zbliżającej się nieuchronnie śmierci, i nawet wiedza o tym, że kiedyś tam 
nastąpi wymarcie naszego gatunku oraz kres wszechświata spowodowany gorącem, stanowi 
marne pocieszenie. Lecz mimo wszystko nie znajdujemy się w położeniu tych ludzi, którzy 
umarli, nie mając nawet szansy opowiedzenia własnej historii, albo którzy umierają dzisiaj, w 
tym momencie, po kilku panicznych chwilach bolesnej i budzącej trwogę egzystencji.
 

W 1909 roku w Górach Skalistych po stronie Kanady przy granicy z Kolumbią Brytyjską 

dokonano odkrycia o kardynalnym znaczeniu. Znane jest pod nazwą łupków Burgess i chociaż 
jest to naturalna formacja geologiczna, nie ma właściwości magnetycznych. Jest niemal jak 
wehikuł czasu, który pozwoli nam odwiedzić przeszłość. Bardzo odległą przeszłość. Ten 
wapienny kamieniołom powstał blisko 570 milionów lat temu i pamięta to, co paleontologowie 
nazywają „kambryjską eksplozją”. Wtedy właśnie trwała epoka masowego „wymierania” i 
wygasania na ewolucyjnym zegarze, a w rezultacie znów pojawiały się epoki, kiedy życie 
rozwijało się obficie w przeogromnej mnogości form. (Inteligentny „stwórca” być może zdołałby
dokonać tego bez tych chaotycznych epizodów „egzystencjalnej” hossy oraz bessy).
 

Większość żyjących współcześnie zwierząt ma swoje korzenie w tym wielkim kambryjskim 

„inspekcie”, lecz do roku 1909 nie byliśmy w stanie dostrzec ich w naturalnym dla nich 
środowisku. Wcześniej zatem musieliśmy w dużej mierze opierać się na dowodach w formie 
kości i skorup, natomiast łupki z Burgess zawierają liczne skamieniałos'ci z zachowaną 
„splanchną”, czyli tkankami miękkimi, wliczając w to treść przewodu pokarmowego. Jest to 
swego rodzaju kamień z Rosetty, z pomocą którego można rozkodo-wywać rozmaite formy 
życia.
 

Nasz własny solipsyzm, często wyrażany w formie diagramów lub kreskówek, zwykle 

przedstawia ewolucję jako coś w rodzaju drabiny czy układu rozwojowego, w którym w 
najniższej ramce umieszczone są ryby łapiące dech w pobliżu brzegu, w następnych polach 
widzimy zgarbione sylwetki, z przodozgryzem, i w końcu pojawia się człowiek wyprostowany 
(homo erectus) z parasolką w dłoni, który woła: „Taxi!”. Nawet ci, którym dane było widzieć 
schemat w kształcie zębatej linii fluktuacji między pojawianiem się, destrukcją, ponownym 
pojawianiem się i kolejną destrukcją, oraz ci, którzy już przewidzieli nieuchronny koniec 
wszechświata, zgodzą się po części, że da się dostrzec uporczywą tendencję do pięcia się w górę. 
Nie jest to wcale wielkie zaskoczenie. Stworzenia radzące sobie słabo wymrą lub zostaną 
unicestwione przez te, które radzą sobie lepiej. Ukierunkowany rozwój wcale jednak nie 

background image

sprzeciwia się idei przypadkowości. Kiedy profesor Stephen Jay Gould, wielki paleontolog, po 
raz pierwszy poddał oględzinom łupki z Burgess, doszedł do najbardziej niepokojącego i 
jednocześnie intrygującego wniosku. Przebadał skamieniałości oraz ich rozwój z największą 
skrupulatnością i zdał sobie sprawę, że gdyby to drzewo dało się ponownie posadzić lub, 
używając metafory, gdyby tę zupę raz jeszcze zagotować, prawdopodobnie nie zostałyby 
odtworzone te same rezultaty, jakie już „znamy”.
 

Warto być może wspomnieć, że wniosek ten wcale nie przypadł do gustu profesorowi 

Gouldowi, podobnie jak nie podoba się tobie ani mnie. W młodości naukowiec upajał się pewną 
odmianą marksizmu i koncepcja „rozwoju” była w jego oczach rzeczywista. Okazał się jednak na
tyle sumiennym i uczciwym badaczem, że nie zaprzeczył dowodom, jakie były oczywiste i 
ewidentne. Chociaż niektórzy biologowie zajmujący się ewolucją z chęcią stwierdziliby, że ten 
mozolny i bezlitosny proces jest „ukierunkowany” i prowadzi ku naszej inteligentnej stronie 
życia, Gould stanowczo się od nich odciął. Gdyby niezliczona wprost liczba procesów 
ewolucyjnych rozpoczętych w kambrze mogła zostać zarejestrowana i „odtworzona ponownie”, 
tak jak przebiegała, a taśmę można byłoby puszczać od nowa, zdaniem profesora nie ma 
pewności, że ewolucja pobiegłaby tym samym torem. Niektóre gałęzie drzewa (choć bardziej 
trafną analogię stanowiłyby małe gałązki oraz bardzo gęste krzewy) zakończyłyby wzrost, nie 
dochodząc donikąd, jednak uwzględniając kolejny „start”, mogłyby zakwitnąć i wydać owoce; 
podobnie zresztą jak te, które wcześniej kwitły obficie i owocowały, a teraz zwiędłyby i 
obumarły. Wszyscy doceniamy fakt, że nasza natura oraz egzystencja opiera się na tym, że 
jesteśmy kręgowcami. Najstarszą znaną formą kręgowców (po łacinie Vertebratae) odkrytą w 
łupkach z Burgess jest stworzenie długości około pięciu centymetrów, o dość eleganckim 
wyglądzie, któremu nadano nazwę Pikaia gracilens, z uwagi na nazwę przylegającej do 
znaleziska góry oraz na kręty kształt ciała. Pierwotnie stworzenie to zaklasyfikowano, błędnie 
zresztą, do robaków (nie należy przy tym zapominać, że nasza wiedza pochodzi w głównej 
mierze z ostatnich czasów), jednak jego segmenty, mięśnie oraz elastyczność w osi grzbiet-
brzuch potwierdzają definitywnie, że jest to nasz praprzodek, któremu jednak nie musisz 
oddawać czołobitnej czci. Miliony innych form życia wymarły, zanim okres kambru dobiegł 
końca, lecz ten niewielki prototyp zdołał przetrwać. Przytoczmy słowa profesora Goulda:
 

 

Cofnijmy taśmę czasu do okresu, na jaki datowane są łupki z Burgess, i odtwórzmy ją 

ponownie. Jeśli Pikaia nie zdoła przetrwać w powtórce, my również zostaniemy usunięci z 
przyszłej historii - wszyscy spośród nas, kręgowców, poczynając od rekina, przez drozda i na 
orangutanie kończąc. I nie sądzę, żeby jakikolwiek gracz na wyścigach, znając dzisiejsze dowody
z łupków Burgess, uznał za rozsądne stawianie dużych kwot na przetrwanie rodzaju Pikaia.
 

A zatem, jeśli życzysz sobie zadać pytanie stawiane od wieków - dlaczego człowiek istnieje? 

- znacząca część odpowiedzi, dotykająca tych aspektów sprawy, z którymi nauka jest w stanie się
uporać, musi brzmieć następująco: ponieważ Pikaia przetrwała zdziesiątkowanie form życia, 
jakie nastąpiło w okresie Burgess.
 

W tej odpowiedzi nie odnajdziemy choćby jednego prawa natury.

 

Nie zawiera również żadnego stwierdzenia na temat dających się przewidzieć szlaków 

ewolucji, żadnego wyliczenia prawdopodobieństwa, opierającego się na ogólnych zasadach 
anatomii czy ekologii. Przetrwanie gatunku Pikaia gracilens było po prostu „dziełem 
przypadku”. Nie uważam, żeby możliwa była jakaś „wyższa” odpowiedź, i nie jestem też w 
stanie wyobrazić sobie, żeby mogła istnieć bardziej fascynująca konkluzja. Jesteśmy dziećmi 
historii naturalnej i musimy wytyczyć własną ścieżkę w tym najbardziej urozmaiconym i 

background image

interesującym spośród wyobrażalnych wszechświatów - który pozostaje obojętny wobec naszych 
cierpień i dlatego oferuje nam maksimum wolności oraz swobody, byśmy rozwijali się prężnie 
lub ponieśli fiasko w sposób, który będzie rezultatem dokonanego przez nas wyboru.
 

 

Dokonanego przez nas „wyboru” - trzeba w tym miejscu dodać koniecznie: w obrębie bardzo

rygorystycznie określonych granic. To chłodny i autentyczny głos zaangażowanego naukowca 
oraz humanisty. Mgliście i niewyraźnie wszyscy zdajemy sobie z tego sprawę. Teoria chaosu 
zapoznała nas z koncepcją, która głosi, że uderzenie skrzydeł motyla, które powoduje lekkie 
zawirowanie powietrza, w łańcuchu zdarzeń kończy się szalejącym tajfunem. Augie March z 
powieści Saula Bellowa przenikliwie obserwował efekt szachownicy, komentując to następująco:
„jeśli trzymasz na dole jedną rzecz, trzymasz także na dole tę, która do niej przylega”. Natomiast 
zdumiewająca i jednocześnie poszerzająca horyzonty książka Goulda na temat łupków z Burgess 
nosi tytuł Wonderful Life (Cudowne życie), mający podwójne znaczenie i nawiązujący do jednego
z najbardziej uwielbianych w Ameryce sentymentalnych filmów. W kulminacyjnym momencie 
tego wciągającego, choć tragicznego w wymowie filmu James Stewart żałuje, że w ogóle 
przyszedł na świat, lecz wtedy anioł pokazuje mu, jak wyglądałby świat, gdyby jego życzenie 
„nieistnienia” zostało spełnione. Widownia, bez szczególnych pretensji intelektualnych, zyskuje 
tym samym sposobność, wprawdzie z drugiej ręki, zerknięcia na jeden z wariantów zasady 
nieokreśloności Heisenberga. Każda próba zmierzenia czegoś przynosi w rezultacie minimalną 
zmianę tego, co jest mierzone. Dopiero ostatnio udało się nam ustalić, że krowa jest bliżej 
spokrewniona z wielorybem niż z koniem; z pewnością czekają nas jeszcze inne niespodzianki. 
Jeśli nasza obecność tu, w naszej teraźniejszej postaci, jest rzeczywiście dziełem przypadku i 
stanowi li tylko zbieg okoliczności, to przynajmniej możemy świadomie przyglądać się dalszej 
ewolucji naszego miernego mózgu oraz zdumiewającym postępom medycyny i przedłużaniu 
czasu trwania ludzkiego życia dzięki zastosowaniu podstawowych komórek macierzystych oraz 
krwinek pobranych z krwi pępowinowej.
 

Idąc śladami Darwina, Peter i Mary Grant z Uniwersytetu Princeton w ciągu ostatnich 

trzydziestu lat mieszkali na wyspach Galapagos. Żyli w spartańskich warunkach na maleńkiej 
wysepce Daphne Major, a przy tym obserwowali i dokonywali pomiarów tempa zmian i 
dostosowania zięb, ptaków z rodziny ziarnojadów, w miarę jak zmianom ulegało ich środowisko. 
Ponad wszelką wątpliwość wykazali, że rozmiary oraz kształt dzioba zięb dostosowywały się do 
suszy oraz niedostatku pokarmu przez adaptację do wielkości oraz budowy rozmaitych nasion i 
chrząszczy. Liczące trzy miliony lat ptasie stado ulegało przemianom na tej właśnie drodze, a 
ponadto, kiedy pojawiały się z powrotem poprzednie charakterystyki nasion i chrząszczy, zmiany
dzioba konsekwentnie za tym podążały. Grantowie prowadzili badania z ogromną 
skrupulatnością i na własne oczy widzieli te zmiany „in statu nascendi”. Potem opublikowali 
odkrycia oraz wyniki, udostępniając je czytelnikom. Jesteśmy ich dłużnikami. Ich życie nie było 
usłane różami, lecz któż wolałby, żeby z własnej woli umartwiali się w jakiejś świętej jaskini 
albo na szczycie wyświęconej kolumny?
 

W 2005 roku zespół badaczy z University of Chicago przeprowadził poważne badania nad 

dwoma genami, znanymi jako mikrocefalin oraz ASPM, które po dezaktywacji powodują 
mikrocefalię (małogłowie). Noworodki urodzone z tą wrodzoną wadą mają nieproporcjonalnie 
mały mózg i korę mózgową, co być może zresztą jest przypadkowym przypomnieniem i 
atawizmem z czasów, kiedy ludzki mózg miał znacznie mniejsze rozmiary niż obecnie. 
Wcześniej panowała ogólna opinia, że ewolucja człowieka dobiegła kresu przed jakimiś 
pięćdziesięcioma lub sześćdziesięcioma tysiącami lat (co na ewolucyjnym zegarze stanowi 

background image

zaledwie krótką chwilkę). Jednakże te dwa geny najwyraźniej rozwijały się szybciej w minionych
trzydziestu siedmiu tysiącach lat, co przy okazji implikuje możliwość, że ludzki mózg wciąż 
jeszcze się rozwija. W marcu 2006 roku kolejne badania przeprowadzone na tym samym 
uniwersytecie ujawniły, że istnieje blisko siedemset miejsc w ludzkim genomie, w których geny 
uległy zmianom w drodze naturalnego doboru w ciągu minionych pięciu do piętnastu tysięcy lat. 
Niektóre z tych genów są odpowiedzialne za nasze „zmysły smaku i powonienia, układ 
trawienny, strukturę kości, kolor skóry oraz funkcjonowanie mózgu”. (Jednym z wielkich 
emancypacyjnych rezultatów badań genomu jest wykazanie, że wszelkie różnice „rasowe” czy 
też dotyczące koloru skóry są recesywne, powierzchowne i błędnie interpretowane). Nie ulega 
wątpliwości, że w czasie między zakończeniem pisania tej książki a jej opublikowaniem 
dokonanych zostanie kilka fascynujących i rzucających nowe światło odkryć w tej kwitnącej 
obecnie dziedzinie badań. Być może jest jeszcze zbyt wcześnie, by powiedzieć, że zmiany mają 
charakter pozytywny albo pną się „w górę”, jednak rozwój człowieka jest procesem, który wciąż 
trwa. Można się o tym przekonać, obserwując mechanizmy, za pomocą których pozyskujemy 
odporność, a także sposób, w jaki tej odporności się pozbywamy. Badania nad genomem 
pozwoliły na zidentyfikowanie grup ludzi pierwotnych z terenów północnej Europy, którzy 
udomowili bydło rogate i pozyskali istotny gen „tolerancji na laktozę”, natomiast niektórzy 
ludzie, których nowsze korzenie sięgają Afryki (wszyscy pochodzimy z Afryki), wykazują 
tendencję do zapadania na anemię sierpowatą (niedokrwistość sierpowata), która choć sama w 
sobie jest groźną chorobą, wynika z wcześniejszej mutacji, jaka dawała odporność na malarię. 
Wszystko to zostanie z czasem dokładnie wyjaśnione, jeśli tylko wykażemy się odpowiednią 
skromnością i cierpliwością, by zrozumieć, jak funkcjonują klocki budulcowe natury oraz 
stempel naszego niskiego pochodzenia. Niepotrzebny jest do tego żaden boski plan, nie 
wspominając nawet o anielskiej interwencji. Wszystko działa bez tego założenia.
 

A zatem, chociaż niechętnie wyrażam opinię inną niż ten wielki człowiek, Wolter był po 

prostu groteskowy, wysuwając tezę, że gdyby Bóg nie istniał, koniecznie należałoby go 
wymyślić. Problem właśnie zaczyna się od ludzkiego wynalazku, jakim jest Bóg. Nasza ewolucja
została zweryfikowana „wstecz”, życie przejściowo wyprzedza tempo wymierania, a obecna 
wiedza wreszcie pozwala na spenetrowanie oraz wyjaśnienie obszarów niewiedzy. Religia, i jest 
to twierdzenie prawdziwe, wciąż dysponuje potężną, choć kłopotliwą i nieporęczną przewagą, 
która wynika z faktu, że pojawiła się „pierwsza”. Jednakowoż, jak stwierdza Sam Harris w 
sposób raczej ostentacyjny w książce The End of Faith (Koniec wiary), gdybyśmy utracili całą, z 
takim trudem i mozołem zdobytą wiedzę i wszystkie nasze archiwa oraz całą etykę i moralność w
akcie zbiorowej amnezji á la Márquez i zostalibyśmy zmuszeni do rekonstruowania wszystkiego 
od nowa, od początku, trudno wyobrazić sobie, w którym momencie potrzebne byłoby nam 
przypomnienie sobie lub dodanie otuchy wypływającej z faktu, że Jezus narodził się z dziewicy.
 

Ludzie religijni, obdarzeni wnikliwym umysłem, również mogą znaleźć odrobinę 

pocieszenia. Sceptycyzm oraz odkrycia nauki uwolniły ich od dalszego dźwigania ciężaru, jakim 
była konieczność obrony Boga pod postacią niedorzecznego, niezdarnego, szalonego naukowca 
ze słomą we włosach, a także od konieczności dalszego udzielania odpowiedzi na pytania o to, 
kto sprowadził na Ziemię pałeczki syfilisu, stworzył ludzi chorych na trąd oraz dzieci z 
wrodzonym kretynizmem albo wynalazł hiobowe męczarnie. Pobożni chcą uwolnienia od tego 
zarzutu. Nie odczuwamy już więcej potrzeby Boga, który wyjaśniłby nam to, co nie jest już 
tajemnicą. Teraz, kiedy ich wiara stała się opcjonalna, prywatna i niezwiązana z tematem, ludzie 
wierzący i religijni uczynią to, co będzie ich zdaniem stosowne. Nas nie powinno to obchodzić 
tak długo, jak długo nie podejmą kolejnej próby wpajania religii innym, sięgając po przymus w 
jakiejkolwiek formie.

background image

 

background image

 Rozdział siódmy

 Objawienie: koszmar „Starego” Testamentu

 

 

Inny mechanizm, za pośrednictwem którego religia zdradza się sama i podejmuje próby 

ucieczki od zwykłego polegania na wierze, zamiast zaoferować „dowody” w zrozumiałym sensie,
wiąże się ze sporem o objawienie. W niektórych szczególnych sytuacjach, jak zapewnia Pismo, 
wola boska jest podawana do wiadomości przez nawiązanie bezpośredniego kontaktu z 
przypadkowo wybranymi istotami ludzkimi, którym rzekomo powierzono łaskawie niezmienne i 
absolutne prawa, jakie potem miały zostać przekazane całej, mniej uprzywilejowanej reszcie.
 

W tym miejscu należy wysunąć kilka bardzo oczywistych wątpliwości i zastrzeżeń. Zacząć 

należy od tego, że zgodnie z tradycją takich objawień miało być nawet kilka, w różnym czasie i 
w odmiennych miejscach, a ich „odbiorcami” byli bardzo do siebie nieprzystający prorocy lub 
„media” wszelkiej maści. W niektórych wypadkach - szczególnie uderzająco w chrześcijaństwie -
pojedyncze objawienie okazuje się najwyraźniej niewystarczające i wymaga potwierdzenia przez 
kolejne boskie objawienia, którym towarzyszy obietnica następnych cudownych widzeń i 
zapowiedź ostatecznej epifanii. Kiedy indziej natomiast pojawiają się trudności przeciwnej 
natury, a boski instruktaż zostaje przekazany tylko raz, po kres czasów, personie wcześniej 
nieznanej, której każde słowo od tej pory staje się prawem. Ponieważ wszystkie te objawienia, 
spośród których wiele cechuje się beznadziejnym brakiem spójności i logiki, nie mogą być 
jednocześnie prawdziwe, wniosek, jaki musi zostać wyciągnięty, uznaje niektóre z nich za 
fałszywe i zwodnicze. Można by nawet domniemywać, że tylko jedno z nich jest autentyczne, ale
po pierwsze wydaje się to wątpliwe, a po drugie, implikuje to konieczność wojny religijnej, która
rozstrzygnie o tym, czyje objawienie jest zgodne z prawdą. Kolejna trudność wiąże się z 
oczywistą skłonnością Wszechmogącego do objawiania się wyłącznie ludziom niepiśmiennym, 
quasi-historycznym, zwłaszcza na obszarze pustyń Bliskiego Wschodu, które z dawien dawna 
stanowiły ojczyznę kultu bożków i idoli oraz zabobonów. W licznych miejscach roiło się tam od 
proroków, wciąż przemierzających tamtą ziemię.
 

Synkretyczne tendencje obecne w religiach monoteistycznych oraz wspólne pochodzenie 

tych opowieści oznaczają w rezultacie, że obalenie jednej z nich byłoby tożsame z obaleniem 
wszystkich. Choć zwalczają się od wieków nawzajem bez pardonu i z nienawiścią, trzy 
monoteizmy przyznają się do wspólnego pochodzenia co najmniej w stosunku do Pięcioksięgu 
Mojżesza (Pentateuch), ponadto Koran potwierdza, że Żydzi są „ludźmi księgi”, Jezus jest 
prorokiem i zrodził się z dziewicy. (Co interesujące, Koran nie obwinia Izraelitów o 
zamordowanie Jezusa, jak to się dzieje w jednej z ksiąg chrześcijańskiego Nowego Testamentu, 
lecz tylko z tego powodu, że pojawia się tam osobliwe stwierdzenie, jakoby na krzyżu wyzionął 
ducha ktoś inny, w miejsce Jezusa).
 

Opowieść leżąca u podstaw wszystkich tych trzech religii dotyczy domniemanego spotkania 

Mojżesza z Bogiem na szczycie góry Synaj. W jego rezultacie doszło do przekazania Dekalogu, 
inaczej dziesięciorga przykazań. Opowieść ta jest zawarta w drugiej księdze Mojżesza, zwanej 
Księgą Wyjścia \'7bExodus), w rozdziałach 20-40. Największą uwagę skoncentrowano na samym
rozdziale 20, w którym dochodzi do przekazania Dekalogu. Być może nie jest konieczne 
podsumowanie i przedstawienie tych przykazań, jednak wysiłek wydaje się wart fatygi.
 

Zacznę od tego (posługuję się Biblią Króla Jakuba, czyli wersją „autoryzowaną” - jednym z 

background image

wielu rywalizujących ze sobą tekstów, przetłumaczonych z mozołem przez licznych 
śmiertelników z języka hebrajskiego, greki lub łaciny), że tak zwane przykazania nie pojawiają 
się w uładzonej formie listy dziesięciorga nakazów i (lub) zakazów. Pierwsze trzy stanowią 
rozmaite warianty jednego i tego samego, w którym Bóg obstaje z uporem przy swojej 
supremacji oraz wyłączności, zakazuje oddawania czci idolom oraz zabrania wzywania imienia 
swego nadaremnie. Temu przydługawemu, powodującemu suchość w gardle wstępowi 
towarzyszą bardzo poważne w treści napomnienia, wliczając w to złowieszcze ostrzeżenia, że 
grzechy ojców spadają na ich dzieci „do trzeciego i czwartego pokolenia”. Neguje to moralną i 
rozsądną ideę, że dzieci nie ponoszą winy za przestępstwa, których dopuścili się rodzice. Czwarte
przykazanie obstaje z uporem przy oddawaniu czci szabatowi, uznanemu za dzień święty, oraz 
zakazuje wszystkim ludziom pobożnym - a także ich niewolnikom i domowej służbie - 
wykonywania w tym czasie jakiejkolwiek pracy. Do tego dodano komentarz, jaki pada również w
Księdze Rodzaju (Genesis), że Bóg stworzył ten świat w ciągu sześciu dni, a w siódmym 
odpoczywał (co otwiera wolne pole do stawiania pytań, co robił ósmego dnia). Potem narzucane 
reguły nabierają bardziej oszczędnego w słowach charakteru. „Czcij ojca twego i matkę twoją” 
(nie chodzi tu o jego własne dobro, lecz o to, „abyś długo żył na ziemi, którą Pan, twój Bóg, da 
tobie”). Dopiero potem nadchodzą słynne cztery „zakazy”, w których zabrania się zabijania, 
cudzołożenia, kradzieży oraz dawania fałszywego świadectwa. Na końcu sformułowany został 
zakaz dotyczący zazdrości, zabraniający kierowania tego uczucia na „bliźniego twego”, dom, 
służącego, służącą, wołu, osła, żonę oraz inny dobytek.
 

Chyba trudno byłoby znaleźć bardziej przekonujący dowód na to, że religia jest tworem 

człowieka. Mamy tu, po pierwsze, do czynienia z despotycznymi groźbami dotyczącymi respektu
i trwogi, czemu towarzyszą złowróżbne ostrzeżenia o wszechmocy oraz o bezgranicznej zemście,
w rodzaju takich, jakie władca Babilonii czy Asyrii mógłby kazać zredagować swoim skrybom 
jako inwokację do proklamacji. Potem pojawia się surowe napomnienie, by ciężko i z mozołem 
pracować, odpoczywać zaś jedynie wtedy, kiedy jedynowładca na to zezwoli. Następnie pojawia 
się kilka suchych napomnień o treści prawnej, z których jedno jest powszechnie tłumaczone z 
błędem, w oryginalnej hebrajskiej wersji tekst ma bowiem brzmienie „nie powinieneś 
dokonywać zabójstwa”. Nawet jeśli w żydowskiej tradycji nie darzy się go estymą, z pewnością 
obrazą dla mojżeszowego narodu jest przyjęcie założenia, że upadł bardzo nisko moralnie i 
uznawał za dopuszczalne zabijanie, cudzołożenie, kradzież i krzywoprzysięstwo. (To samo 
podejście, które nie przynosi jednoznacznych rozstrzygnięć, można zastosować w odmienny 
sposób, odnosząc się do rzekomych późniejszych kazań Jezusa. Kiedy opowiadał historię 
dobrego Samarytanina na drodze do Jerycha, mówił o człowieku kierującym się humanitarnymi 
zasadami i wielkodusznością, choć, co nie ulega wątpliwości, człowiek ten nigdy nie słyszał o 
chrześcijaństwie, nie wspominając już nawet o postępowaniu zgodnym z okrutnymi i 
niemiłosiernymi naukami mojżeszowego Boga, który nigdy nie napomknął nawet o ludzkiej 
solidarności czy współczuciu). Żadna społeczność spośród kiedykolwiek odkrytych nie była na 
tyle słaba, żeby nie obronić się przed oczywistymi przestępstwami, jakie rzekomo zostały 
wymienione na górze Synaj. Na koniec wreszcie, zamiast potępienia nagannego zachowania, 
pojawia się dziwacznie sformułowane potępienie nieczystych myśli. Można by stwierdzić, że jest
to również dzieło człowieka dokonane w domniemanym czasie i miejscu, ponieważ do jednego 
worka zostaje wrzucona „żona”, jak też inny dobytek, zwierzęcy, ludzki oraz materialny, 
należący do bliźniego. Co ważniejsze, pada tu żądanie tego, co niemożliwe i co stanowi 
nieodłączny problem wszystkich religijnych edyktów i kanonów. Można kogoś powstrzymać siłą 
od niegodziwego postępowania albo zabronić dopuszczania się złych uczynków, jednak 
zakazanie ludziom myślenia o nich to już zbyt wiele. Szczególnym absurdem jest nadzieja, że 

background image

można zakazać odczuwania zazdrości wobec dobytku innych lub ich życiowego powodzenia - 
choćby z tego tylko powodu, że zazdrość i zawiść ponaglają do naśladowania oraz pobudzają 
ambicję, a rezultaty takiej postawy są w gruncie rzeczy pozytywne. (Wydaje się niestosowne, że 
amerykańscy fundamentaliści, którzy pragną widzieć dziesięcioro przykazań na ścianach 
wszystkich szkolnych klas i sal sądowych - to niemal jak kult idola - są do tego stopnia 
nastawieni wrogo do ducha kapitalizmu). Gdyby Bóg rzeczywiście chciał uwolnić ludzi od takich
myśli, powinien był poświęcić więcej uwagi w trakcie dzieła stworzenia i wynaleźć inny gatunek.
 

Wreszcie mamy do czynienia z bardzo istotnym pytaniem dotyczącym tego, o czym 

przykazania nie mówią. Czy zbyt nowoczesne byłoby spostrzeżenie, że nie ma w Dekalogu ani 
słowa na temat ochrony dzieci przed okrucieństwem i przemocą, nic o gwałcie, nic o 
niewolnictwie i nawet zająknięcia o ludobójstwie? Czy zbyt dużego wysiłku „w kontekście” 
wymaga dostrzeżenie, że niektóre z tych wymienionych przewin w innych miejscach są wręcz 
rekomendowane? W wersecie 2. następnego w kolejności rozdziału Bóg mówi do Mojżesza, żeby
nauczył swoich popleczników, jakie są właściwe zasady kupna i sprzedaży niewolników (a także 
jak należy przekłuwać ich uszy za pomocą szydła) oraz jakimi regułami powinni się kierować 
przy sprzedaży własnych córek. Potem następuje cytowanie obłędnie szczegółowych zasad 
dotyczących wołów, które bodą albo też są traktowane rogami przez inne woły, wliczając w to 
wszechobecne wersety hołdujące prawu „życie za życie, oko za oko, ząb za ząb”. Następnie 
przez jakiś czas prowadzona jest dysputa na tematy rolnicze, w trakcie której nagle pojawia się 
werset: „Nie pozwolisz żyć czarownicy” (Wj 22, 17). Linijka ta przez całe stulecia stanowiła 
boską dyspensę daną chrześcijanom na torturowanie i palenie na stosach kobiet, które nie 
poddawały się rygorystycznym nakazom wiary. Od czasu do czasu pojawiają się nakazy o 
charakterze moralnym (przynajmniej w cudownej wersji króla Jakuba), które są ponadto 
sformułowane w sposób zapadający głęboko w pamięć: „Nie łącz się z wielkim tłumem, aby 
wyrządzać zło” (Wj 23,2). Taką naukę słyszał Bertrand Russell z ust swojej babci i pozostał 
heretykiem przez całe życie. Jednakowoż należy wymruczeć pod nosem kilka pełnych 
współczucia słów pod adresem zapomnianych i wymazanych z pamięci, zrównanych z ziemią 
mieszkańców kraju Kanaan, a także Chiwwitów oraz Chamatytów, którzy, jak należy zakładać, 
stanowili część oryginalnego boskiego dzieła stworzenia, a później zostali bez cienia litości 
wypędzeni z własnych domów, by zapewnić miejsce dla niewdzięcznych i buntowniczych dzieci 
Izraela. (To rzekome „przymierze” stanowi podstawę do wysunięcia roszczeń do terenów 
Palestyny przez dziewiętnastowiecznych irredentystów, co przyczyniło się do wybuchu 
niekończącego się konfliktu, który trwa po dziś dzień).
 

Siedemdziesięciu czterech przedstawicieli starszyzny, w tym Mojżesz i Aaron, zasiadło do 

spotkania z Bogiem twarzą w twarz. Kilka kolejnych rozdziałów w najdrobniejszych szczegółach
opisuje pełne przepychu i majestatu ceremoniały ofiarowania oraz błagania, których Pan 
oczekuje od swoich świeżo przyhołubionych owieczek; wszystko to jednak kończy się płaczem i 
lamentem oraz dodatkowo zawaleniem się scenerii. Mojżesz powraca z prywatnej audiencji na 
szczycie góry i odkrywa, że rezultaty bliskiego spotkania (trzeciego stopnia) z Bogiem zostały 
zmarnowane, przynajmniej w wypadku Aarona, oraz że dzieci Izraela uczyniły idola z posiadanej
biżuterii i świecidełek. Na ten widok uniesiony gniewem Mojżesz rozbija dwie kamienne tablice 
z góry Synaj (które wobec powyższego zdają się jednak dziełem człowieka, nie zaś Boga, i które 
zostały potem pośpiesznie odtworzone w jednym z późniejszych rozdziałów) i nakazuje, co 
następuje:
 

 

„Każdy z was niech przypasze miecz do boku. Przejdźcie tam i z powrotem od jednej bramy 

background image

w obozie do drugiej i zabijajcie: kto swego brata, kto swego przyjaciela, kto swego krewnego”.
 

Synowie Lewiego uczynili według rozkazu Mojżesza, i zabito w tym dniu około trzech 

tysięcy mężów.
 

 

Niewielka to liczba, jeśli porówna się ją z egipskimi niemowlętami zgładzonymi z woli Boga

po to, by rzeczy mogły się potoczyć zgodnie z boskim planem, jednak sprzyja to wysuwaniu 
argumentów na rzecz „antyteizmu”. Rozumiem przez to pogląd, że powinniśmy być zadowoleni, 
że żaden z religijnych mitów nie kryje w sobie prawdy ani też jego kontekst nie jest prawdziwy. 
Biblia być może, a nawet na pewno, daje moralne przyzwolenia na handel ludźmi, czystki 
etniczne, niewolnictwo, na wykupywanie żony oraz masowe masakry i rzezie, lecz my nie mamy 
z tym nic wspólnego, ponieważ dopuszczały się tego prymitywne, pozbawione ogłady ssaki z 
gatunku homo sapiens.
 

Nie trzeba przy tym dodawać, że żadne z tych makabrycznych, obłąkańczych wydarzeń 

opisanych w Księdze Wyjścia nigdy nie nastąpiło. Izraelscy archeologowie należą do najlepszych
w świecie specjalistów w tej dziedzinie, nawet jeśli ich profesjonalizm bywa czasami skażony 
pragnieniem udowodnienia, że „przymierze” między Bogiem a Mojżeszem jest oparte na faktach.
Nie było chyba grupy wykopaliskowej i badawczej, która pracowałaby z większym zapałem i 
mozołem czy z większymi oczekiwaniami niż Izraelczycy, którzy przeszukiwali, ziarnko po 
ziarnku, piaski półwyspu Synaj oraz krainy Kanaan. Pierwszym z nich był Yigel Yadin, którego 
najbardziej znane odkrycia wiążą się z twierdzą Masada i któremu David Ben Gurion powierzył 
misję wykopania „tytułu własności”, który potwierdziłby żydowskie roszczenia do Ziemi 
Świętej. Jeszcze do niedawna jego ewidentnie podszyte polityką prace wykopaliskowe wiązały 
się z pewną dozą niezbyt dużego prawdopodobieństwa odniesienia sukcesu. Potem jednak 
podjęto bardziej ukierunkowane prace na znacznie większą skalę, w których uczestniczyli w 
głównej mierze Izrael Finkelstein z Instytutu Archeologicznego Uniwersytetu Telawiwskiego 
oraz jego kolega Neil Asher Silberman. Ludzie ci traktują „Żydowską Biblię”, czyli Pięcioksiąg 
(Pentateuch) jako źródło piękna, a współczesną historię Izraela - jako nieustającą inspirację, w 
którym to względzie pozwalam sobie skromnie różnić się opinią. Ich konkluzja ma jednak 
charakter ostateczny i budzi tym większe zaufanie, że poszukiwanie obiektywnych dowodów 
wzięło górę nad własnymi korzyściami. Nie było ucieczki z Egiptu, nie było wędrówki po 
pustyni (nie wspominając już o niewiarygodnych wręcz czterech długich dekadach, o których jest
mowa w Pięcioksięgu Mojżesza). Również dramatyczna walka o ziemię obiecaną to zmyślenie. 
Wszystko to zostało „sprokurowane” całkiem prosto, bardzo nieudolnie i nieporadnie w dużo 
późniejszym czasie. W żadnej egipskiej kronice nie znajdziemy również wzmianki o tym 
epizodzie, nawet pobieżnej. Egipt natomiast stanowił militarną potęgę zarówno w kraju Kanaan, 
jak i w całym regionie Nilu od początku okresu historii materialnej. Na dobrą sprawę liczne 
dowody wskazują nawet na odwrotny bieg zdarzeń. Wykopaliska archeologiczne potwierdzają 
obecność żydowskich osad w Palestynie już od wielu tysięcy lat (można o tym wnioskować na 
podstawie, oprócz innych faktów, braku wspominanych już w innym rozdziale świńskich kości 
na śmietniskach i w odpadkach). Odkrycia te wykazały również, że istniało „Królestwo Dawida”,
choć bardziej skromne, wszystkie zaś mity związane z postacią Mojżesza można odrzucić, ze 
spokojnym sumieniem i bez trudu. Nie uważam, że jest to coś, co zgorzkniali krytycy wiary 
nazywają niekiedy wnioskiem „redukcjonistycznym”. Studiowanie archeologii oraz antycznych 
tekstów to zarazem ogromna przyjemność i wspaniała sposobność pogłębiania wiedzy. Z drugiej 
jednak strony rodzi się przy tym po raz kolejny pytanie o antyteizm. W eseju Die Zukunft einer 
Illusion (Przyszłość pewnego złudzenia
) Freud dał jasno do zrozumienia, że religia cierpi z 

background image

powodu nieuleczalnej dolegliwości. Aż nadto oczywiście jej źródłem jest nieodłączne każdemu 
człowiekowi pragnienie ucieczki od lub wyrwania się z objęć śmierci. Taka krytyka myślenia 
życzeniowego jest silna i nie do odparcia, ale tak naprawdę nie zajmuje się horrorem, 
okrucieństwami i obłąkaniem zawartymi w Starym Testamencie. Kto - oprócz antycznego 
kapłana usiłującego egzekwować władzę za pomocą strachu, w sposób wypróbowany i 
sprawdzony - chciałby w ogóle, żeby ten beznadziejnie sklecony stek bujd i bajań krył w sobie 
choćby ziarno prawdy?
 

Cóż, chrześcijanie podejmowali tę samą próbę, opartą na „pobożnych życzeniach”, 

odnalezienia „dowodu” na długo przed tym, jak syjonistyczna szkoła archeologiczna chwyciła za 
szpadle. Święty Paweł w Liście do Galatów przeniósł boską obietnicę przekazaną żydowskim 
patriarchom, w ramach nieprzerwanego dziedzictwa, na chrześcijan. W dziewiętnastym wieku i 
na początku dwudziestego w Ziemi Świętej trudno było wyrzucić skórkę od pomarańczy, żeby 
nie trafić w zagorzałego archeologa. Generał Gordon, biblijny fanatyk, zaszlachtowany później 
przez Mahdiego w Chartumie, należał do wykopaliskowej awangardy. William Albright z 
Baltimore nieustępliwie i niezmordowanie potwierdzał istnienie miasta Jerycho z Księgi Jozuego 
oraz innych mitów. Niektórzy spośród tych kopaczy, nawet uwzględniając prymitywne techniki 
stosowane w tamtym czasie, zaliczają się do znaczących postaci i nie są uznawani wyłącznie za 
archeologicznych oportunistów. Są traktowani poważnie również w sensie moralnym: francuski 
dominikanin i archeolog, Roland de Vaux, postawił wszystko na jedną kartę, wysuwając tezę, że 
„jeśli historyczna wiara Izraela nie zostanie potwierdzona historycznymi dowodami, wiara ta 
okaże się wiarą błędną i zwodniczą, a tym samym nasza wiara również”. To najbardziej uczciwe i
godne podziwu postawienie sprawy, za które dobry ojciec dziś zasłużył na uznanie.
 

Na długo przed tym, jak współczesne dociekania, żmudne i mrówcze przekłady oraz 

wykopaliska dopomogły w oświeceniu nas, myśląca racjonalnie osoba była w stanie dostrzec, że 
„objawienie” na górze Synaj oraz reszta Pięcioksięgu to kiepsko skrojona fikcja, jaka ujrzała 
światło dnia długo po przynoszących rozczarowanie wydarzeniach, które są opisane w sposób 
nieprzekonujący czy nawet budzący wątpliwości. Inteligentne dzieci w wieku szkolnym, od 
czasu wprowadzenia nauki o Biblii do szkół, zapędzają w kozi róg katechetów, zadając im 
niewinne pytania, na które nie da się odpowiedzieć. Poglądów samouka Thomasa Paine’a nikt 
nigdy nie obalił, odkąd je opublikował, chociaż był poddany ciężkim prześladowaniom ze strony 
francuskich jakobinów, nastawionych wrogo wobec religii. Twierdzi on, że:
 

 

Księgi te są sfałszowane, a Mojżesz nie jest ich autorem. I co więcej, nie zostały napisane za 

czasów Mojżesza, lecz dopiero kilkaset lat później. Stanowią one nieudolną próbę opisania życia 
Mojżesza oraz czasów, w jakich zgodnie z domniemaniami miał on żyć.
 

A także czasów poprzedzających ten okres. Księgi zostały napisane przez ludzi grzeszących 

ignorancją i niewiedzą, którzy żyli kilkaset lat po śmierci Mojżesza. Podobnie jak dzisiaj ludzie 
piszą dzieje tego, co już się wydarzyło lub tylko rzekomo wydarzyło przed kilkuset laty lub przed
paroma tysiącami lat.
 

 

Zacząć należy od tego, że środkowe księgi Pentateuchu (Księga Wyjścia, Kapłańska oraz 

Liczb; w Genesis nie ma o nim wzmianki) odnoszą się do Mojżesza w trzeciej osobie, jak w 
zdaniu: ,A Jahwe tak powiedział do Mojżesza” (Kpł, 4,1). Można by się spierać, że on sam wolał 
o sobie mówić w trzeciej osobie, chociaż dzisiaj taki nawyk kojarzony jest z megalomanią, lecz 
takie podejście wystawiłoby na pośmiewisko takie cytaty, jak ten z Księgi Liczb (12,3), w którym

background image

czytamy: „Mojżesz zaś był człowiekiem bardzo skromnym, najskromniejszym ze wszystkich 
ludzi, jacy żyli na ziemi”. Pominąwszy absurdalność twierdzenia o skromności, która zapewnia 
supremację nad pozostałymi cechami, musimy mieć w pamięci bezwzględnie autorytarny i często
opływający krwią wizerunek Mojżesza, na jaki natrafiamy niemal w każdym rozdziale, co 
świadczy o jego postawie i zachowaniach. W ten sposób stajemy przed wyborem między 
szaleńczym solipsyzmem a skrajnie fałszywą skromnością.
 

Być może jednak sam Mojżesz zostałby uwolniony od obu tych zarzutów, ponieważ z 

ledwością podołał paroksyzmom opisanym w Księdze Powtórzonego Prawa (Deuteronomium). 
W tej księdze mamy najpierw wprowadzenie do tematu, potem wstęp dotyczący samego 
Mojżesza w mowie zależnej, następnie powrót do narracji autora, kimkolwiek by on nie był, 
potem znów przechodzimy do przemowy Mojżesza i na koniec do relacji o jego śmierci, 
pochówku oraz wielkości i majestacie jego osoby. (Należy założyć z góry, że relacji o ceremonii 
pogrzebowej nie spisał człowiek, którego chowano do grobu, chociaż dylemat ten nie przyszedł 
do głowy osobie, która „redagowała” ten tekst.)
 

Ktokolwiek pisał tę relację, czynił to wiele lat później, co nie ulega w najmniejszym stopniu 

wątpliwości. Słyszymy, że Mojżesz dożył wieku stu i dziesięciu lat [W polskiej Biblii Tysiąclecia
podany jest wiek stu dwudziestu lat - przyp. tłum.]
, a „wzrok jego nie był przyćmiony i siły go nie
opuściły” (Pwt 34,7). Wszedł na szczyt góry Nebo, z którego roztaczała się szeroka panorama na 
ziemię obiecaną, na której jego stopa nie miała już stanąć. Prorok umarł niedługo potem, gdy 
nagle zaniemógł w krainie Moabu, gdzie też został pochowany. Nikt nie wie, jak głosi autor, 
„ażpo dziś dzień”, gdzie znajduje się grobowiec Mojżesza. Pada też dodatkowe stwierdzenie, że 
„nie powstał więcej w Izraelu prorok podobny do Mojżesza”. Te dwa sformułowania nie mają 
sensu, jeśli nie zostały zapisane po znacznym upływie czasu. Oczekuje się więc od nas, że damy 
wiarę temu, że jakiś niesprecyzowany „ktoś” pochował Mojżesza. Jeśli był to sam Mojżesz, tym 
razem w trzeciej osobie, jest to znów wysoce niewiarygodne. Jeśli natomiast to Bóg we własnej 
osobie celebrował uroczystości pogrzebowe, to nie ma żadnego sposobu, by wiedział o tym autor
Księgi Powtórzonego Prawa. I rzeczywiście, autor wydaje się szczególnie zdawkowy i 
lakoniczny, gdy chodzi o szczegóły tego zdarzenia, czego można byłoby się spodziewać, jeśli 
rekonstruował coś, co zostało w połowie zapomniane. Ta sama teza jest oczywiście słuszna w 
wypadku niezliczonych innych anachronizmów, kiedy Mojżesz mówi o wydarzeniach 
(spożywanie „manny” w kraju Kanaan; pojmanie „olbrzyma” Og, króla krainy Bashan), które 
być może nigdy nawet nie nastąpiły. O ich historycznym charakterze zaczęto mówić dopiero po 
upływie setek lat po jego śmierci.
 

Wysokie prawdopodobieństwo słuszności tej interpretacji jest dodatkowo wzmocnione 

treścią rozdziałów czwartego i piątego Księgi Powtórzonego Prawa, w których Mojżesz 
gromadzi swoich zwolenników i przekazuje im po raz kolejny boże przykazania. (Co zresztą aż 
tak bardzo nie dziwi: Pięcioksiąg zawiera dwie niespójne relacje na temat stworzenia świata, 
dwie zróżnicowane genealogie potomków Adama oraz dwie wersje opowieści o potopie). W 
jednym z tych rozdziałów Mojżesz mówi o sobie długo i wyczerpująco, w drugim natomiast 
posługuje się mową zależną. W rozdziale czwartym zakaz oddawania bałwochwalczego hołdu 
bożkom jest poszerzony o każde „podobieństwo” lub „podobiznę” pod jakąkolwiek postacią, czy 
to ludzką, czy zwierzęcą, bez względu na cel. W rozdziale piątym zaś treść zapisana na dwóch 
kamiennych tablicach zostaje powtórzona z grubsza w ten sam sposób co w Księdze Wyjścia, 
lecz z jedną istotną różnicą. Tym razem autor zapomina, że szabat jest dniem świętym, ponieważ 
Bóg stworzył świat w ciągu sześciu dni i odpoczywał dnia siódmego. Nagle szabat stał się święty,
ponieważ Bóg wyprowadził swój naród z Egiptu.
 

W następnej kolejności musimy przejść do spraw, które prawdopodobnie nie zaistniały i 

background image

który to fakt przyjmujemy z zadowoleniem. W Księdze Powtórzonego Prawa Mojżesz wydaje 
nakaz, by rodzice kamienowali dzieci za nieposłuszeństwo (co, jak się wydaje, stanowi 
pogwałcenie co najmniej jednego z przykazań) i ustawicznie powtarza obłąkańcze wypowiedzi 
(„Nikt, kto ma zgniecione jądra lub odcięty członek, nie wejdzie do zgromadzenia Pana” - Pwt 
23,2). W Księdze Liczb przemawia do swoich dowódców po zakończonej bitwie i gani ich srogo 
za oszczędzenie tak wielu cywilów.
 

 

Zabijcie więc spośród dzieci wszystkich chłopców, a spośród kobiet te, które już obcowały z 

mężczyzną. Jedynie wszystkie dziewczęta, które jeszcze nie obcowały z mężczyzną, zostawcie 
dla siebie przy życiu.
 

(Lb 31,17-18)

 

 

Nie jest to z pewnością najbardziej potworne wezwanie do ludobójstwa, jakie spotykamy na 

kartach Starego Testamentu (izraelscy rabini po dziś dzień prowadzą poważne debaty, czy żądza 
eksterminacji Amalekitów nie jest przypadkiem zaszyfrowanym nakazem wytępienia narodu 
palestyńskiego), lecz zawiera on w sobie pierwiastek lubieżności (pożądliwości), który daje aż 
nadto jasno do zrozumienia, jaka nagroda czeka żołnierzy oprawców. Przynajmniej taki jest mój 
pogląd, podobnie zresztą jak Thomasa Paine’a, który napisał, co sądzi o złośliwych naroślach 
zawartych w świętych księgach, nie po to, żeby obalać religię, lecz z zamiarem potwierdzania 
głoszonych przez siebie zasad deizmu. Stwierdził on, że było to „wezwanie do zarzynania 
chłopców, masakrowania matek oraz deprawowania córek”, czym sprowokował ostre ataki na 
własną osobę ze strony wówczas świątobliwej postaci biskupa z Llan-daff. Zawzięty biskup z 
Walii z oburzeniem twierdził, że z kontekstu wcale nie wynikało w oczywisty sposób, że młode 
kobiety miały zostać zachowane przy życiu, by służyć zaspokojeniu niemoralnych żądz i chuci, 
lecz miały świadczyć darmową pracę. Dawanie odporu tak tępej niewinności mogłoby się 
wydawać działaniem pozbawionym sensu, gdybyśmy nie mieli tu do czynienia z wyrafinowaną 
bezdusznością poważanego kościelnego hierarchy wobec tragicznego losu chłopców oraz ich 
matek.
 

Można by przejść przez Stary Testament księga po księdze, zatrzymując się to tu, by 

zauważyć lapidarne zdanie („To człowiek się rodzi, by jęczeć”, jak głosi Księga Hioba 5,7, „jak 
iskra, by unieść się w górę”), to tam, by dostrzec wyrafinowaną myśl, lecz za każdym razem 
natrafi się na te same trudności. Biblijne postaci osiągają matuzalemowy wiek, a mimo to wciąż 
płodzą dzieci. Marni zjadacze chleba podejmują walkę w pojedynkę albo toczą spory oko w oko 
z Bogiem lub jego emisariuszami, poddając jednocześnie w wątpliwość boską wszechmoc czy 
nawet boski zdrowy rozsądek, a ziemia zawsze spływa krwią niewinnych. Co więcej, kontekst 
jest natarczywie ograniczony i lokalny. Żaden z tych prowincjuszy ani też ich bóstwo nie mają 
jakiegokolwiek pojęcia o świecie poza pustynią, stadami owieczek bożych i trzody oraz regułach 
pozwalających utrzymać się przy życiu ludom koczowniczym. Coś takiego można wybaczyć 
prowincjonalnym kmiotkom, to oczywiste, ale cóż począć z ich nadprzyrodzonym 
przewodnikiem i jednocześnie pełnym gniewu tyranem? Być może powstał w ich wyobraźni, 
choć jego oblicze nie zostało wyryte na kamieniu?
 

background image

 Rozdział ósmy

 Zło „Nowego” Testamentu większe niż zawarte w „Starym”

 

 

Oddawanie się ponownej lekturze Starego Testamentu czasami bywa nużące, lecz zawsze jest

konieczne, ponieważ w miarę czynionych postępów zaczynają pojawiać się złowieszcze 
przeczucia. Abraham - kolejny przodek wszystkich monoteizmów - wykazuje gotowość do 
złożenia ludzkiej ofiary z pierworodnego syna. Pojawia się też pogłoska, że „oto Panna pocznie i 
porodzi syna” (Iz 7,14). Stopniowo oba te mity zachodzą na siebie. Trzeba koniecznie mieć to na 
uwadze, przechodząc do Nowego Testamentu, ponieważ jeśli sięgniesz po którąś z czterech 
Ewangelii i zaczniesz czytać je w przypadkowej kolejności, nie upłynie dużo czasu, gdy 
przekonasz się, że takie to a takie działanie lub słowa przypisywane Jezusowi pojawiają się po to,
by spełnione zostało pradawne proroctwo. Mówiąc, dajmy na to, o przybyciu Jezusa do 
Jerozolimy na osiołku, Mateusz pisze w rozdziale 21, werset 4: „Stało się to, żeby się spełniło 
słowo Proroka”. Odnosi się to zapewne do Księgi Zachariasza (9,9), w którym to miejscu mowa 
jest o tym, że Mesjasz przybędzie, jadąc na osiołku. Żydzi wciąż czekają na to przybycie, 
natomiast chrześcijanie twierdzą, że fakt ten już nastąpił. Jeśli wydaje się raczej osobliwe, że 
działanie zostało świadomie podjęte po to tylko, by proroctwo zostało spełnione, to dzieje się tak 
dlatego, że jest to osobliwe. Z konieczności, podobnie jak w wypadku Starego Testamentu, Nowy
jest również dziełem kiepskiego cieśli, zespolonym w całość długo po rzekomych wydarzeniach, 
całkowicie improwizowaną próbą poskładania rzeczy w logiczną i spójną całość. By ująć to 
zwięźle, po raz kolejny odwołam się do pisarza o bardziej lotnym piórze niż moje i zacytuję, co 
H.L. Mencken napisał w Treatise on the Gods (Traktat o bogach).
 

 

Oczywistym faktem jest, że Nowy Testament w formie, w jakiej go znamy, stanowi bezładny 

zbiór mniej lub bardziej niespójnych dokumentów, z których część prawdopodobnie pochodzi z 
dawnych czasów, lecz inne mają charakter ewidentnie apokryficzny, a przy większości z nich, 
zarówno przy tych dobrych, jak i złych, można znaleźć niebudzące żadnych wątpliwości ślady 
majstrowania i fałszowania.
 

 

Zarówno Paine, jak i Mencken, którzy z całkiem odmiennych powodów pochylili się z 

mozołem nad lekturą tych tekstów, stanowili wzorzec dla późniejszych biblijnych badaczy, przy 
czym pierwszy z wymienionych podjął się misji wykazania, że teksty te są wciąż ważne i 
wiążące. Spór ten jednak toczy się ponad głowami tych, którym „dobra księga” jest najbardziej 
potrzebna. (Można tu wspomnieć o gubernatorze stanu Teksas, który zapytany, czy Biblia może 
być również nauczana w języku hiszpańskim, odpowiedział: „Skoro angielski był dostatecznie 
dobry dla Jezusa, w takim razie jest dostatecznie dobry dla mnie”. I słusznie prostaczkowie noszą
swoje miano).
 

W 2004 roku film w konwencji opery mydlanej, poświęcony śmierci Jezusa, został 

wyprodukowany przez australijskiego faszystę i egzaltowanego aktora nazwiskiem Mel Gibson. 
Pan Gibson należy do szalonej i schizmatycznej sekty, którą tworzą w głównej mierze on oraz 
jego jeszcze bardziej barbarzyński ojciec. Aktor i reżyser stwierdził, że przykro mu, że jego 

background image

własna kochana żona znajdzie się w piekle, ponieważ nie przyjęła właściwych sakramentów. (Tę 
ponurą wróżbę Gibson ze spokojem określa jako „boski wyrok”). Doktryna jego własnej sekty 
jest zdecydowanie antysemicka, a wspomniany film usiłuje za wszelką cenę obarczyć Żydów 
winą za ukrzyżowanie Chrystusa. Mimo oczywistego dogmatyzmu, który doprowadził do fali 
krytyki ze strony bardziej przenikliwych chrześcijan, Pasja została oportunistycznie 
wykorzystana przez liczne „mainstreamowe” kościoły jako instrument, za pomocą którego 
przyciągano wiernych do kinowych kas. W trakcie jednej z ekumenicznych imprez 
promocyjnych, sponsorowanych przez siebie, pan Gibson bronił filmowej bzdury - która przy 
okazji stanowi przykład sadomasochistycznego erotyzmu, a główną rolę obsadzono aktorskim 
beztalenciem, które rzekomo urodziło się w Islandii czy też w stanie Minnesota - określając 
kinowy obraz jako wizję opartą na relacjach „naocznych świadków”. W tamtym czasie uważałem
za dziwaczne to, że wielomilionowy szlagier mógł tak otwarcie opierać się na oczywiście 
zafałszowanej tezie, lecz wyglądało na to, że nikt nie zamierzał z tego powodu wyrywać sobie 
włosów z głowy. Nawet żydowskie autorytety w dużym stopniu zachowały milczenie. Potem 
jednak postanowiono ostudzić ten stary spór, który przez stulecia prowadził do pogromów w 
okresie Wielkiej Nocy, dokonywanych na „Żydach, zabójcach Chrystusa”. (Dopiero dwie dekady
po drugiej wojnie światowej Watykan formalnie wycofał oskarżenie o „bogobójstwie”, 
skierowane pod adresem całego narodu żydowskiego). Prawda natomiast jest taka, że Żydzi 
poczytywali sobie za chlubę ukrzyżowanie Jezusa. Majmonides opisywał karę, jaka spotkała 
obrzydliwego heretyka z Nazaretu, upierającego się, że imię Jezusa nigdy nie powinno być 
wypowiadane bez towarzyszącego mu przekleństwa, jako jedno z największych osiągnięć 
żydowskiej starszyzny. Oznajmił też, że jego karą będzie gotowanie się w ekskrementach przez 
całą wieczność. Jakaż to dobroć emanuje z katolika Majmonidesa.
 

Jednakże popełnił ten sam błąd, który popełniają chrześcijanie, przyjmując założenie, że 

cztery Ewangelie w jakimkolwiek stopniu stanowią zapis historycznych wydarzeń. Ich liczni 
autorzy - z których żaden nie opublikował niczego przed upływem wielu dziesięcioleci po 
Ukrzyżowaniu - nie jest w stanie dojść do jednoznacznej konkluzji w którejkolwiek z ważnych 
kwestii. Mateusz i Łukasz nie są w stanie zgodzić się w kwestii narodzin dziewicy Maryi czy też 
w kwestii genealogii Jezusa. Otwarcie przedstawiają sprzeczne wersje „ucieczki do Egiptu”. 
Mateusz podaje, że Józef natychmiast podjął ucieczkę, „otrzymawszy [...] we śnie nakaz” (Mt 
2,22), natomiast Łukasz utrzymuje, że cała trójka pozostała w Betlejem do czasu, gdy Maria 
poddała się „oczyszczeniu według Prawa Mojżeszowego” (Łk 2,22), co zajęło im czterdzieści 
dni, a potem wyruszyli z powrotem do Nazaretu, przez Jerozolimę. (Nawiasem mówiąc, jeżeli 
wypad do Egiptu miał na celu ukrycie dziecka przed herodowym dzieciobójstwem i ma coś 
wspólnego z prawdą, to Hollywood oraz bardzo liczni chrześcijańscy ikonografowie oszukali 
nas. Bardzo trudno byłoby zabrać dziecko o blond włosach i niebieskich oczach do delty Nilu bez
przyciągania uwagi).
 

Ewangelia według Łukasza stwierdza, że cudowne narodziny nastąpiły w roku, kiedy cesarz 

Oktawian August zarządził spis ludności w celu nałożę -nia podatków, a działo się to w czasie, 
gdy Judeą rządził Herod, Kwiryniusz zaś był namiestnikiem w Syrii. Jest to najbardziej 
sprecyzowana data, jaką podał którykolwiek z biblijnych autorów. Jednakowoż Herod zmarł 
cztery lata „przed Chrystusem”, natomiast za jego rządów namiestnikiem w Syrii nie był 
Kwiryniusz. Żaden z rzymskich historyków nie wzmiankuje również o spisie ludności 
zarządzonym przez Augusta, chociaż żydowski kronikarz Józef Flawiusz wspomina, że taki spis 
przeprowadzono, jednak bez obowiązku uciążliwego dla ludzi powrotu do miejsc ich urodzenia, 
lecz i ten miał się odbyć sześć lat po narodzinach Chrystusa. Wszystko to zatem jest zupełnie 
poprzekręcane i stanowi opartą na ustnych relacjach rekonstrukcję podjętą po upływie znacznego

background image

czasu po zajściu „faktów”. Autorzy nie byli w stanie zgodzić się również co do aspektów 
mitycznych: toczą żarliwy spór na temat Kazania na górze Synaj, namaszczenia Jezusa, zdrady 
Judasza oraz tak zapadającego w pamięć „wyparcia się” przez Piotra. Co jednak najbardziej 
zdumiewa, to fakt, że nie są w stanie uzgodnić wspólnej wersji dotyczącej Ukrzyżowania oraz 
Zmartwychwstania. A zatem jedynym krokiem, jaki możemy podjąć, jest odrzucenie twierdzeń, 
że wszystkie cztery Ewangelie zostały napisane z boskiej inspiracji. Księga, na której wszystkie 
cztery Ewangelie najprawdopodobniej się opierały, nazywana przez naukowców Źródłem Q, 
została utracona na zawsze, co wydaje się znaczącym niedopatrzeniem ze strony Boga, który 
twierdził, że sam „natchnął autorów do jej napisania”.
 

Przed sześćdziesięcioma laty w miejscowości Nag Hammadi w Egipcie odnaleziono 

prawdziwy skarb w postaci zapomnianych „Ewangelii”, zlokalizowany w pobliżu bardzo starej 
osady koptyjskich chrześcijan. Zwoje te były datowane na ten sam okres i miały podobne 
pochodzenie co wiele z późniejszych kanonicznych „autoryzowanych” Ewangelii, a przez długi 
czas określane były zbiorową nazwą „gnostyczne”. Miano to nadał im niejaki Ireneusz, jeden z 
wczesnych ojców Kościoła, który objął je zakazem, uznając za teksty heretyckie. Obejmowały 
one „Ewangelie” oraz dokumenty narracyjne dotyczące postaci marginalnych, lecz istotnych, 
jakie zostały zaakceptowane przez „Nowy” Testament, między innymi „niewiernego” Tomasza i 
Marii Magdaleny. Obecnie zaliczana jest do nich Ewangelia Judasza, o której istnieniu było 
wiadomo od setek lat, lecz dopiero niedawno ujrzała świat i została opublikowana wiosną 2006 
roku przez National Geographic Society.
 

Księga ta to w głównej mierze spirytualistyczne brednie, czego zresztą można było się 

spodziewać, lecz przedstawia ona również taką wersję „zda-rżeń”, która jest po części bardziej 
wiarygodna niż oficjalne teksty. Z jednej strony utrzymuje ona, podobnie jak inne pokrewne jej 
teksty, że Boga ze „Starego” Testamentu należy unikać, gdyż jest koszmarnym wcieleniem zła. 
(To właśnie pozwala łatwo zrozumieć, dlaczego lektura tej księgi była z takim uporem i zapałem 
zakazywana, a sam tekst pozbawiany wszelkiej czci i wiary: ortodoksyjne chrześcijaństwo 
byłoby niczym bez potwierdzenia i uzupełnienia opowieści o elementach zła). Judasz uczestniczy
w ostatniej wieczerzy paschalnej, tak jak w innych Ewangeliach, jednak potem znika z 
oficjalnych tekstów. Kiedy Jezus pojawia się i wyraża żal, że jego uczniowie wiedzą tak mało o 
tym, jak wielka jest stawka, jego niewierny wyznawca oznajmia śmiało, że sądzi, że wie, na 
czym polega problem: „Wiem, kim jesteś i skąd przybyłeś”, przemawia do nauczyciela. 
„Pochodzisz z nieśmiertelnego świata Barbelo”. Owo „Barbelo” nie jest Bogiem, lecz miejscem 
w niebiosach, krainą położoną za gwiazdami. Jezus pochodzi z tamtej niebieskiej sfery, lecz nie 
jest synem mojżeszowego Boga. Wręcz przeciwnie, jest wcieleniem Seta, trzeciego i mało 
znanego syna Adama. Jezus pojawił się tu, by pokazać potomkom Seta drogę do domu. Widząc, 
że Judasz przynajmniej po części jest zwolennikiem tego kultu, Jezus odprowadza go na stronę i 
przydziela mu specjalną misję, by dopomógł mu pozbyć się cielesnej powłoki i w ten sposób 
umożliwił powrót ku niebiosom. Obiecuje mu również pokazać gwiazdy i dzięki temu pozwolić 
mu na podążanie za sobą.
 

Wprawdzie jest to obłąkane science fiction, jednak ma nieskończenie więcej sensu niż ciągłe 

okładania klątwą Judasza za to, co musiał zrobić, jak każdy w tej pedantycznie zaaranżowanej 
kronice przepowiedzianej śmierci. Ma to również nieskończenie więcej sensu niż oskarżanie 
Żydów przez całą wieczność. Od bardzo długiego czasu toczyły się zażarte dysputy i spory na 
temat tego, która z Ewangelii powinna być uznana za zainspirowaną przez Boga. Jedni 
opowiadali się za tą, inni za tamtą wersją, a wielu ludzi straciło życie w mękach podczas tortur, 
wysuwając konkretne propozycje. Nikt nie odważył się jednak stwierdzić, że wszystkie te księgi 
zostały napisane ręką człowieka długo po tym, jak domniemany dramat się rozegrał, natomiast 

background image

Apokalipsa św. Jana wydaje się wciśnięta do kanonu z uwagi na imię (raczej pospolite) autora. 
Lecz, jak ujął to Jorge Luis Borges, gdyby wtedy zwyciężyli aleksandryjscy gnostycy, to po 
wiekach Dante przedstawiłby hipnotycznie piękny obraz cudów w „Barbelo”. Ten koncept 
mógłbym nazwać „łupkami Borgesa”. Energia oraz wyobraźnia konieczne do wizualizacji 
przekroju poprzecznego ewolucyjnych gałęzi i krzewów, z niezwykłą, lecz realną możliwością 
pojawienia się innych pni bądź linii (albo też melodie lub poematy), zdominowały labirynt. 
Wspaniałe freski na sufitach, strzeliste wieże oraz hymny, jakie mógłby też dodać, dodałyby im 
świętości. Dla tych, którzy by zwątpili w prawdę Barbelo, istniałyby przewidziane wymyślne 
tortury - zaczynając od paznokci, idąc dalej w pełen inwencji sposób ku jądrom, waginie, oczom 
i na końcu ku wnętrznościom. Odrzucenie wiary w Barbelo byłoby jednoznaczne z niezawodnym
znakiem, że ktoś jest zupełnie pozbawiony zasad moralnych.
 

Najbardziej trafny argument, jaki znam, dotyczący wysoce wątpliwego istnienia Jezusa, jest 

przedstawiany następująco: jego niepiśmienni uczniowie nie pozostawili nam żadnych zapisów i 
w żaden też sposób nie mogli być „chrześcijanami”, ponieważ nie byli w stanie przeczytać 
później powstałych ksiąg, w których chrześcijanie głosili własną wiarę, i w żadnym też razie nie 
mogli mieć też pojęcia o tym, że ktokolwiek zamierzał zbudować Kościół na prawdach 
objawionych głoszonych przez ich nauczyciela. (W później skleconych Ewangeliach w praktyce 
trudno natrafić na jakąkolwiek wzmiankę, która sugerowałaby, jakoby Jezus zamierzał być 
twórcą Kościoła)
 

Mimo wszystko pogmatwane i pomieszane proroctwa „Starego” Testamentu wskazują na 

fakt, że Mesjasz miał się narodzić w mieście Dawida, którym to miastem w rzeczywistości 
wydaje się Betlejem. Rodzice Jezusa pochodzili jednak najwidoczniej z miasta Nazaret, jeśli 
więc mieli dziecko, najprawdopodobniej urodziło się właśnie w tym mieście. Stąd bierze się 
ogromna liczba zafałszowań - dotyczących Augusta Oktawiana, Heroda, Kwiryniusza, co ma 
służyć wymyślonemu spisowi ludności oraz przeniesieniu sceny Bożego Narodzenia do Betlejem
(co do którego, swoją drogą, nie ma nawet wzmianki o „stajence”). Po cóż jednak wszystko to 
czynić, skoro o wiele łatwiej jest wymyślić, że urodził się po prostu w Betlejem, bez żadnych 
dodatkowych kombinacji. Już same próby naginania i zafałszowania tej opowieści mogą 
stanowić zaprzeczenie dowodu na to, że ktoś, kogo później uznano za postać ważną i znaczącą, 
rzeczywiście się urodził. Zatem spoglądając wstecz oraz po to, by wypełnić proroctwa, dowody 
należało do pewnego stopnia naciągnąć i przerobić. Podjęta przeze mnie próba podejścia do tego 
tematu uczciwie i otwarcie zostaje podważona w rezultacie lektury Ewangelii według Jana, który 
z kolei wydaje się sugerować, że Jezus ani nie urodził się w Betlejem, ani też nie był potomkiem 
króla Dawida. Jeśli apostołowie nie wiedzą bądź też nie są w stanie zgodzić się ze sobą, jakiż 
sens ma podjęta przeze mnie analiza? W każdym razie, jeśli jego królewskie pochodzenie jest 
czymś, co ma przynosić chwałę i zapewniać dopasowanie do proroctwa, dlaczegóż w innych 
miejscach pojawiają się uporczywe zapewnienia o jego niskim urodzeniu? Niemal we wszystkich
religiach, zaczynając od buddyzmu, a kończąc na islamie, spotykamy albo nisko urodzonych 
proroków, albo książęta, którzy przychodzą z misją bratania się z biednymi. Czyż nie jest to 
populizm w czystej postaci? Trudno się zatem dziwić, że różne religie decydują się w głównej 
mierze na skierowanie przesłania w pierwszym rzędzie do większości, jaką stanowią ludzie 
biedni, pozbawieni edukacji, których najłatwiej jest omamić.
 

Sprzeczności oraz nieścisłości Nowego Testamentu stały się przedmiotem wielu ksiąg 

zapisanych przez wybitnych uczonych, lecz nigdy nie zostały wyjaśnione przez chrześcijańskie 
autorytety, poza odwoływaniem się do niejasnych określeń typu „metafora” albo „element wiary 
w Chrystusa”. Ta słabość wynika z faktu, że do niedawna chrześcijanie byli po prostu paleni na 
stosach lub uciszani na zawsze, jeśli tylko odważyli się zadawać niewygodne pytania. Ewangelie 

background image

są użyteczne, ale tylko jeśli służą do ponownego zademonstrowania tego samego punktu 
widzenia, jaki prezentowały rzesze ich poprzedników, co wskazuje na to, że religia jest tworem 
człowieka. „Podczas gdy Prawo zostało nadane przez Mojżesza”, głosi święty Jan, „łaska i 
prawda przyszły przez Jezusa Chrystusa” (J 1,17). Święty Mateusz usiłuje uzyskać podobny 
efekt, opierając wszystko na wersecie czy dwóch wersetach z proroctwa Izajasza, który mówi do 
króla Achaza niemal osiemset lat przed nieokreśloną precyzyjnie datą narodzin Jezusa, że „Pan 
sam da wam znak: oto Panna pocznie i porodzi Syna” (Iz 7,14). To pobudziło w Achazie wiarę, 
że odniesie zwycięstwo nad wrogami (choć w rezultacie, nawet jeśli stwierdza to tekst 
historyczny, wcale tak się nie stało). Obraz został zmieniony w jeszcze większym stopniu, gdyż 
wiemy, że słowo przetłumaczone jako „dziewica”, mianowicie almah, oznacza wyłącznie „młodą
kobietę”. W każdym razie partenogeneza nie jest możliwa w wypadku ssaków gatunku homo 
sapiens,
 i nawet jeśli w prawie tym poczyniony został wyjątek w jednym tylko wypadku, nie 
dowodzi to wcale, że niemowlę, które w rezultacie zostało powite, dysponuje boską mocą. A 
zatem jak zwykle religia znów budzi podejrzenia, usiłując udowodnić zbyt dużo. Kierując się 
odwrotną analogią, Kazanie na Górze stanowi replikę mowy Mojżesza na górze Synaj, a 
niewymieniony z imienia uczeń staje po stronie Żydów, podążających za Mojżeszem wszędzie 
tam, dokąd on się uda, a zatem proroctwo jest spełnione w oczach każdego, kto nie zauważa bądź
też nie przejmuje się faktem, że opowieść ta została „zmajstrowana w późniejszym czasie”, jak 
dzisiaj to określamy. W krótkim ustępie w jednej tylko Ewangelii (który wychwycił szczujący i 
podżegający przeciw Żydom Mel Gibson) rabini wtórują słowom Boga na górze Synaj i 
rzeczywiście wołają, by wina za krew Jezusa spłynęła na wszystkie ich następne pokolenia. 
Żądanie to, nawet jeśli zostało sformułowane, znajduje się poza dostępnym im prawem oraz poza
ich władzą.
 

Jednak wypadek narodzenia z dziewicy jest najłatwiejszym z możliwych do wychwycenia 

dowodem potwierdzającym fakt, że to ludzie byli zaangażowani w tworzenie legendy. Jezus 
wyrażał się z pełnym patosem o swoim niebiańskim ojcu, nigdy jednak nie wspominał o tym, że 
jego matka była dziewicą. Poza tym po wielokroć odnosił się do niej grubiańsko i bez szacunku, 
kiedy ona pojawiała się na scenie, jak czyniły to żydowskie matki, by zapytać lub zobaczyć, jak 
mu się wiedzie. Wydaje się również, że matka Jezusa nie jest w stanie przypomnieć sobie 
nawiedzenia przez Archanioła Gabriela czy też przez rzeszę aniołów, którzy w obu wpadkach 
zwiastowali jej, że zostanie matką Boga. We wszystkich relacjach każdy czyn jej syna budzi w 
niej całkowite zaskoczenie, a nawet szok. Cóż on czyni, rozmawiając z rabinami w świątyni, cóż 
mówi, kiedy szorstko upomina ją, że wykonuje polecenie ojca? Można byłoby spodziewać się 
nieco lepszej matczynej pamięci, zwłaszcza u osoby, która na własnej skórze przeżyła niezwykłe 
doświadczenie, stając się jedyną spośród wszystkich niewiast, jaka stwierdziła, że jest 
brzemienna, nie stając się wcześniej przedmiotem typowych zabiegów warunkujących taki stan. 
Łukasz nawet posuwa się do komentarza w jednym miejscu, gdy mówi o „rodzicach Jezusa”, 
kiedy odnosi się wyłącznie do Józefa i Marii w trakcie ich wizyty w świątyni w celu 
oczyszczenia. Zostają wtedy powitani przez starca imieniem Symeon, który wygłasza cudowne 
Nunc dimitis (to jeszcze jedna z moich ulubionych starych modlitw), w której być może 
pobrzmiewa celowe echo chwili, kiedy Mojżesz spogląda na ziemię obiecaną, będąc już w 
bardzo podeszłym wieku.
 

Dalej mamy jeszcze osobliwą rzecz w postaci licznego potomstwa Marii. Mateusz informuje 

nas (13,55-57), że Jezus miał czterech braci [W Biblii Tysiąclecia wymienieni są trzej „bracia”] 
oraz kilka sióstr. W Ewangelii Jakuba, która nie należy do kanonu, ale też nie jest odrzucona, 
napotykamy relacje brata Jezusa o tym samym imieniu (Jakub), który najwyraźniej był bardzo 
aktywny w kręgach religijnych w tym samym okresie. Można by się spierać, czy Maria „poczęła”

background image

jako virgo intacta i urodziła dziecko, co uczyniło ja poniekąd w mniejszym stopniu nietkniętą. 
Jakim jednak sposobem w dalszym ciągu wydawała na świat potomstwo, spłodzone przez jej 
męża Józefa, który istniał wyłącznie w relacjach mówionych? Tak duża święta rodzina 
powodowała, że „naoczni świadkowie” o tym wspominali.
 

W celu rozwiązania tego raczej wstydliwego i niemal związanego ze sferą życia płciowego 

tematu ponownie zastosowano majsterkowanie wsteczne. Tym razem odbyło się to o wiele 
później niż paniczne próby wczesnych kościelnych synodów, kiedy zdecydowano, które z 
Ewangelii miały być synoptyczne, a które „apokryficzne”. Postanowiono też, że Maria, o której 
narodzinach nie ma absolutnie żadnej wzmianki w którejkolwiek ze świętych ksiąg, musiała 
zostać wcześniej „niepokalanie poczęta”, co automatycznie uczyniło z niej niewiastę bez 
brzemienia grzechu pierworodnego. Idąc dalej, postanowiono - ponieważ grzech wymusza 
śmierć, ona zaś nie mogła zgrzeszyć - że nie mogła umrzeć. Stąd też pojawił się dogmat o 
„Wniebowzięciu”, według którego w rezultacie rozrzedzenia powietrza Maria unosiła się do 
nieba, unikając w ten sposób złożenia w grobie. Interesujące będzie zwrócenie uwagi na daty, 
kiedy te na swój sposób genialne i wspaniałomyślne edykty zostały wydane. Doktryna o 
Niepokalanym Poczęciu została opracowana i ogłoszona w Rzymie w 1852 roku, z kolei dogmat 
o Wniebowzięciu ujrzał światło dnia dopiero w 1951 roku (sic!). Twierdzenie, że coś zostało 
stworzone przez człowieka, nie zawsze oznacza, że jest to pozbawione sprytu czy mądrości. Te 
heroiczne próby uratowania wiarygodności zasługują na pewne uznanie, nawet gdy się widzi, jak 
przeciekający statek ginie bez śladu. Z drugiej strony, chociaż te poczyniania Kościoła są pełne 
„inspiracji”, zapewne kamieniem obrazy dla bóstwa byłyby twierdzenia, że tego autoramentu 
inspiracja w jakimkolwiek wymiarze miałaby boski charakter.
 

 

Podobnie jak Stary Testament roi się od snów i astrologicznych opowieści (Słońce 

zatrzymuje się, żeby Jozue mógł dokończyć masakrę w miejscu, które nigdy nie zostało 
zlokalizowane), tak chrześcijańska Biblia pełna też jest przepowiedni związanych z gwiazdami 
(najbardziej znana jest ta o gwieździe nad Betlejem) oraz przepowiedni szamanów i wróżbitów. 
Wiele z wypowiedzi oraz czynów Jezusa ma niewinny charakter, szczególnie zaś 
„błogosławieństwa”, które wyrażają tak pełne fantazji myślenie życzeniowe, odwołując się do 
metafor pod postacią potulnych baranków i rozjemców czyniących pokój. Jednak liczne z nich są
niezrozumiałe i obrazują wiarę w magię, kilka z nich to absurdy, poza tym prezentowane jest 
prymitywne podejście do uprawy roli (dotyczy to wszelkich wzmianek na temat orki i siewu, a 
także wszystkich aluzji nawiązujących do gorczycy oraz drzewa figowego), ponadto wiele z nich,
patrząc bez pryzmatu metafory, ma jawnie niemoralny charakter. Dla przykładu przyrównanie 
człowieka do lilii sugeruje - oprócz wielu innych zakazów i nakazów - że posiadanie takich 
atrybutów i wartości, jak gospodarność, innowacyjność, życie rodzinne i tak dalej, stanowi 
zwykłe marnotrawstwo czasu. („Nie troszczcie się więc zbytnio o jutro” - Mt 6,34). Z tego 
właśnie powodu niektóre Ewangelie, zarówno synoptyczne, jak i apokryficzne, zawierają relacje 
o ludziach (wliczając w to członków ich rodzin), którzy przyznają się do chwil zwątpienia w 
jasność umysłu Jezusa. Byli też i tacy, którzy zauważali w nim silne żydowskie cechy 
sekciarskie. W Ewangelii Mateusza (15,21-28) czytamy o jego pogardzie wobec kobiety z kraju 
Kanaan, która zwróciła się do niego z błaganiem, by wypędził z niej szatana. On zaś 
odpowiedział jej w szorstkich słowach, że nie zamierza marnować sił i energii na kogoś, kto nie 
jest z plemienia mojżeszowego. (Jego uczniowie oraz upór kobiety zdołali go w końcu ugiąć i 
przekonać do przeprowadzenia egzorcyzmów i wypędzenia złego ducha). Moim zdaniem 
idiosynkratyczne opowieści pokroju tu przedstawionej stanowią jeszcze jeden ukryty powód, by 

background image

dojść do wniosku, że taka postać mogła w określonym czasie rzeczywiście istnieć. W tamtej 
epoce Palestynę przemierzały liczne rzesze nawiedzonych proroków, ten jednak konkretny, jak 
należy domniemywać, wyznawał wiarę w samego siebie, przynajmniej przez jakiś czas, uznając 
się za Boga lub boskiego syna. A to stanowiło kolosalną różnicę. Wystarczy poczynić dwa 
założenia: że wierzył w to oraz że ponadto obiecał swoim wyznawcom ujawnienie swojego 
królestwa, zanim nadejdzie kres ich życia, a wtedy wszystkie jego gnostyczne uwagi i 
komentarze nabierają pewnego sensu. Ten aspekt niedościgle szczerze poruszył C.S. Lewis (który
ostatnio ponownie został odkryty jako najbardziej popularny chrześcijański apologeta) w dziele 
O wierze i moralności chrześcijańskiej (Mere Christianity). Mówi w nim również o wyrażanym 
przez Chrystusa pragnieniu wzięcia grzechów na siebie.
 

 

Zatem, jest to zaiste do tego stopnia niedorzeczne, że aż groteskowe, chyba że mówiący te 

słowa jest Bogiem. Wszyscy potrafimy zrozumieć, że ludzie wybaczają sobie nawzajem. 
Nadepnąłeś mi na nogę, a ja wybaczam tobie; ukradłeś mi pieniądze, a ja również wybaczam 
tobie. Cóż jednak mamy uczynić wobec człowieka, który nie został ani obrabowany, ani też 
podeptany, ale oznajmia, że wybaczył ci deptanie po palcach innych ludzi, kradzież pieniędzy 
innym ludziom. Niemądra głupota jest najbardziej dobrotliwym określeniem, jakim powinniśmy 
opisać jego zachowanie, lecz przecież tak właśnie postępował Jezus. Mówił ludziom, że ich 
grzechy są im odpuszczone, i nigdy nie rozmawiał z tymi wszystkimi ludźmi, którym grzechy 
innych wyrządziły niewątpliwie krzywdę.
 

W tym postępowaniu nie wahał się, jak gdyby to Jego te grzechy raniły, jak gdyby był osobą 

w głównej mierze obrażaną przez złe postępki innych. Postawa ta ma sens wyłącznie wtedy, gdy 
On był Bogiem, którego prawa były łamane i którego miłość rani każdy popełniany grzech. W 
ustach każdego, kto nie jest Bogiem, słowa te wzbudziłyby coś, co mogę uznać wyłącznie za 
głupotę i zarozumiałość niemające sobie równych w dziejach.
 

 

Warto zauważyć, że Lewis przyjmuje założenie o braku mocnych dowodów na to, że Jezus 

był rzeczywiście „postacią historyczną”, lecz pomińmy ten fakt. Zasługuje on na pochwałę za 
zaaprobowanie logiki i etycznego wydźwięku tego, co stwierdził. Dla tych, którzy podają w 
wątpliwość to, że Jezus był wielkim moralnym nauczycielem, nie będąc jednocześnie istotą 
boską (tak się składa, że tego zdania był też deista Thomas Jefferson), Lewis ma przygotowaną 
na podorędziu zjadliwą ripostę.
 

 

To jest jedna rzecz, której nie musimy mówić. Człowiek, który był zaledwie człowiekiem i 

głosił takie prawdy jak Jezus, nie mógłby zostać uznany za wielkiego moralnego nauczyciela. 
Byłby raczej szaleńcem - porównywalnym z kimś, kto twierdzi, dajmy na to, że jest jajem 
ugotowanym bez skorupki - lub w przeciwnym razie Szatanem z piekła rodem. Ty sam musisz 
dokonać wyboru.
 

Albo ten człowiek był i jest Synem Bożym, albo też obłąkańcem lub czymś jeszcze gorszym.

Możesz zrugać Go, uznając za głupca, możesz Go opluwać lub zabić Go jako demona. Ale też 
możesz paść Mu do stóp i nazwać Go Panem i Bogiem. Nie wdawajmy się jednak w 
protekcjonalne i bezsensowne dywagacje, jakoby był On wielkim nauczycielem ludzkości. Nie 
odsłonił przed nami tego przymiotu. Nie miał tego zamiaru.
 

background image

 

Nie wybrałem tu byle kogo. Lewis jest najsilniejszą bronią propagandową chrześcijaństwa w 

naszych czasach. Nie akceptuję też wcale jego raczej dzikich nadprzyrodzonych kategorii, jak 
szatany czy demony. W najmniejszym nawet stopniu nie aprobuję zastosowanej przez niego 
argumentacji, która jest do tego stopnia pełna patosu, że nie warto jej komentować, i w której 
sięgnięto po dwie fałszywe alternatywy jako wyłączne antytezy. Potem zostają one wykorzystane
do sformułowania błędnego wniosku, który nie poraża wyrafinowaniem. („Teraz wydaje mi się 
oczywiste, że nie był ani szaleńcem, ani też Szatanem. Idąc konsekwentnie tym tokiem 
rozumowania, bez względu na to, jak dziwne, budzące trwogę bądź nieprawdopodobne by się to 
wydawało, muszę zaaprobować pogląd, że On był i jest Bogiem”).
 

Jednakowoż doceniam jego uczciwość oraz pewną dozę odwagi. Albo Ewangelie są w 

pewnym sensie prawdą co do joty, albo też cała ich treść to w istocie rzeczy fałszerstwo, i to na 
dodatek niemoralne. Cóż można stwierdzić z pewnością, opierając się na dowodach, jakich same 
dostarczają, że Ewangelie bez najmniejszego choćby cienia wątpliwości nie są literalną prawdą. 
Oznacza to zatem, że liczne spośród „powiedzeń” oraz nauk Jezusa są opowieściami opartymi na 
pogłoskach, który to fakt pomaga wytłumaczyć ich niespójną i pomieszaną naturę. Najbardziej 
jaskrawym przykładem jest, przynajmniej w retrospekcji i z punktu widzenia ludzi wierzących, 
troska o bliskie już jego powtórne nadejście oraz całkowita z jego strony obojętność wobec dzieła
budowy jakiegokolwiek, choćby nawet tymczasowego Kościoła. Logia, czyli przemowy, były 
nieustannie powtarzane przez biskupów we wczesnej fazie rozwoju Kościoła, którzy żałowali, że 
nie było im dane, niestety, żyć w czasach Jezusa, co skwapliwie potwierdzały relacje osób 
trzecich. Pozwolę sobie przedstawić przyciągający uwagę przykład. Wiele lat po tym, jak C.S. 
Lewis odszedł z ziemskiego padołu po obiecaną nagrodę, bardzo poważny młody człowiek 
nazwiskiem Barton Ehrmann przystąpił do weryfikowania własnych fundamentalistycznych 
zapatrywań. Władał biegle greką i językiem hebrajskim (obecnie prowadzi katedrę 
religioznawstwa) i doszedł do takiego stadium, w którym już dłużej nie był w stanie pogodzić 
wiary z naukową wiedzą. Ze zdumieniem odkrył, że niektóre z najlepiej znanych przypowieści 
Jezusa zostały dopisane do kanonu długo po czasie, kiedy ich rzekomy autor chodził po ziemi. 
Poza tym potwierdził się fakt, że rzeczywiście dotyczyło to najbardziej znanych jego 
przypowieści.
 

Taką opowieścią jest też sławetna przypowieść o kobiecie przyłapanej na cudzołóstwie (J 

8,3-11). Któż nie słyszał lub nie czytał ustępu, w którym żydowscy faryzeusze, biegli w 
kazuistyce, przyprowadzili tę nieszczęsną kobietę przed oblicze Jezusa i zażądali od niego, żeby 
zadeklarował, czy zgadza się z prawem mojżeszowym, które nakazuje ukamienować winną? 
Jeśliby się nie zgadzał, złamałby prawo. Gdyby natomiast to prawo zaaprobował, jego kazania 
straciłyby wszelki sens. Łatwo też wyobrazić sobie obłudny zapał, z jakim kapłani 
ukamienowaliby nieszczęsną niewiastę. Jezus odpowiada jednak ze spokojem (uprzednio 
napisawszy coś palcem na ziemi) - „Kto z was jest bez grzechu, niech pierwszy rzuci kamień” - a
słowa te weszły na stałe do naszej literatury oraz naszej świadomości.
 

Epizod ten jest nawet przedmiotem celebry na celuloidowej taśmie. Pojawia się jako 

retrospekcja we wspomnianej już farsie Mela Gibsona oraz w cudownej scenie w ekranizacji 
Doktora Żywago Davida Leana, kiedy Lara w krytycznej sytuacji udaje się do kapłana i słyszy 
pytanie, co Jezus powiedział upadłej kobiecie. „Idź, a od tej chwili już nie grzesz”, pada w 
odpowiedzi. „Czy nie grzeszyła, moje dziecko?”, zapytał żarliwie duchowny. „Tego nie wiem, 
ojcze”. „Nikt nie wie”, odparł kapłan, co w tych okolicznościach nie przyniosło żadnej pociechy.
 

I rzeczywiście, tego nie wie nikt. Na długo przed lekturą książki Ehrmana sam zadawałem 

sobie kilka pytań. Jeśli Nowy Testament ma rzekomo dowodzić istnienia Mojżesza, dlaczego 

background image

okrutne prawa zawarte w Pięcioksięgu są podważane? Oko za oko, ząb za ząb oraz zabijanie 
czarownic może wydawać się barbarzyńskie i głupie, lecz jeśli tylko ci, którzy nie zgrzeszyli, 
dysponują prawem do wymierzania kary, to w jaki sposób społeczność daleka od idealnego 
wzorca zdoła ścigać i karać przestępców? Wszyscy zatem powinniśmy być hipokrytami. Poza 
tym jakim autorytetem dysponuje Jezus, by „wybaczać”? Jak należy przypuszczać, co najmniej 
jedna (zdradzona) żona i jeden (zdradzony) mąż gdzieś w tym mieście poczuli się oszukani oraz 
rozgoryczeni. Czyż chrześcijaństwo zezwala na jawną seksualną rozwiązłość i swobodę? Jeśli 
tak, religia ta była od tamtej pory błędnie interpretowana. Jakie słowa zostały napisane na 
piasku? I znów, nikt tego nie wie. Co więcej, opowieść mówi nam, że po tym, jak faryzeusze i 
tłum gapiów rozeszli się, na miejscu nie pozostał nikt poza Jezusem i kobietą. W takim wypadku,
kto jest narratorem, który na własne uszy usłyszał, co Jezus do niej powiedział? Mimo 
wszystkich faktów, które przedstawiłem powyżej, wciąż uważam tę przypowieść za mądrą i 
pouczającą.
 

Profesor Ehrman idzie dalej. Stawia kilka bardziej oczywistych pytań. Skoro kobieta została 

„pochwycona na cudzołóstwie”, czyli innymi słowy in flagrante delicto, gdzież podział się jej 
męski partner? Prawo mojżeszowe, jak czytamy w Księdze Kapłańskiej (Leviticus), orzekało 
jednoznacznie, że oboje winni podlegają karze ukamienowania. Nagle uświadomiłem sobie, że 
sedno uroku tej przypowieści sprowadza się do samotnej, przerażonej dziewczyny, wyszydzanej i
wleczonej przez tłum wygłodniałych seksualnie fanatyków, która w końcu napotyka przyjazną 
twarz. Jeśli chodzi o słowa zapisane na piasku, Ehrman wspomina o starej tradycji, według której
Jezus zapisał znane grzechy obecnych, tym samym wywołując u nich rumieńce na twarzach, 
zawstydzając ich i w końcu zmuszając do pospiesznego rozejścia się. Ten pomysł uważam za 
iście cudowny, nawet jeśli miałoby to oznaczać z jego strony pewien pierwiastek doczesnej 
ciekawości i rozwiązłości (oraz zdolności przewidywania), co jemu samemu mogło sprawiać 
problemy.
 

Jak przyznaje Ehrman, wszystko to zostaje przyćmione przez pewien szokujący fakt:

 

 

Opowieści tej nie znajdziemy w najstarszych i najlepiej zachowanych manuskryptach 

Ewangelii Jana - jej pisarski styl bardzo odbiega o tego, co znajdujemy w reszcie tekstu Jana 
(wliczając w to opowieści umieszczone bezpośrednio przed oraz po niej). Fragment ten zawiera 
wiele słów i zdań, które bardzo odbiegają od Ewangelii. Wniosek wydaje się nieunikniony: ustęp 
ten nie wchodził w skład pierwotnego tekstu Ewangelii Jana.
 

Po raz kolejny dobrałem źródło, opierając się na „dowodach, wbrew interesom”. Innymi 

słowy, sięgnąłem po poglądy osoby, której pierwotna intelektualna i naukowa podróż w żadnej 
mierze nie miała stanowić wyzwania dla Pisma Świętego. Teza o spójności Biblii, jej 
autentyczności czy też „inspiracji” już jakiś czas temu legła w gruzach, a zapożyczenia i luki 
stają się coraz bardziej oczywiste w miarę postępów badań. Wniosek - żadnego „objawienia” w 
tych tekstach nie odnajdziemy. Zatem niech adwokaci oraz zwolennicy re-ligii opierają się 
wyłącznie na wierze. Pozwólmy im zdobyć się na dostatecznie dużą dozę odwagi, by przyznali, 
że to właśnie czynią.
 

background image

 Rozdział dziewiąty

 Koran jako jednoczesne zapożyczenie z mitów żydowskich i chrześcijańskich

 

 

Czyny oraz „wypowiedzi” Mojżesza, Abrahama czy Jezusa są zarazem bezpodstawne, jak i 

niespójne, a często także niemoralne. Należy do nich podchodzić w tym samym duchu 
dociekliwości jak do tego, co wielu uważa za ostatnie objawienie: proroka Mahometa oraz jego 
Koranu lub „recytacji”. Tu również anioł (lub archanioł) Gabriel wypełnia misję, dyktuje wersety
osobie słabo wyuczonej lub bez wykształcenia. I znów spotykamy tu opowieści podobne do tych 
o potopie i Arce Noego, a także zakaz bałwochwalstwa i oddawania czci idolowi. Tu również 
Żydzi pierwsi otrzymują boski przekaz, pierwsi go wysłuchują, a potem znów odrzucają. I 
ponownie mamy tu szeroki komentarz do wątpliwych anegdot, które dotyczą jakoby 
rzeczywistych uczynków i słów Proroka, tym razem znanych jako hadisy.
 

Islam jest jednocześnie najbardziej i najmniej interesującym spośród światowych 

monoteizmów. Opiera się na prymitywnych, żydowskich i chrześcijańskich, wcześniejszych 
źródłach, wybierając tu jakiś ustęp, tam jakiś werset, a jeśli tamte nie przechodzą obiektywnej 
weryfikacji, Koran także częściowo spotyka ten los. Relacja stanowiąca podwaliny po części 
dzieje się w obrębie zdumiewająco małego obszaru i dotyczy faktów związanych ze skrajnie 
nużącymi sporami i kłótniami. Żadnego z oryginalnych manuskryptów, w ich własnej formie, nie
można zestawić z którymkolwiek z tekstów hebrajskich, greckich czy też łacińskich. Niemal cała 
tradycja jest ustna i niemal wszystko to powstało w języku arabskim. I rzeczywiście, wiele 
autorytetów zgadza się co do tego, że Koran jest zrozumiały tylko w tym języku, który sam w 
sobie jest też pełen niezliczonych idiomatycznych i regionalnych naleciałości. W ten sposób 
zostajemy na jego powierzchni z absurdalnym i potencjalnie niebezpiecznym wnioskiem, że Bóg 
władał tylko jednym językiem. Przede mną leży książka Introducing Muhammad 
(Przedstawiając Mahometa), napisana przez dwóch niezwykle obłudnych brytyjskich 
muzułmanów, którzy mają nadzieję, że zdołali przedstawić światu Zachodu przyjazną wersję 
islamu. Autorzy formułują też kilka wysoce niepochlebnych uwag na temat przekładu pióra J.N. 
Dawooda, który ukazał się nakładem wydawnictwa Penguin, dzięki czemu odczuwam 
zadowolenie, że zawsze posługiwałem się wersją Pickthalla, lecz w żaden sposób nie podważa to 
mojego przekonania, że gdybym chciał się nawrócić, musiałbym opanować do perfekcji nowy 
język. W moim ojczystym kraju, czego jestem ze smutkiem świadom, istnieje wspaniała 
poetycka tradycja, zupełnie dla mnie niedostępna, ponieważ nigdy nie poznam przepięknego 
języka gaelickiego. Nawet jeśli Bóg jest albo był Arabem (co jest założeniem mało 
prawdopodobnym), jak mógłby się spodziewać, że „objawi” sam siebie człowiekowi 
niepiśmiennemu, który z kolei nie będzie w stanie nawet żywić nadziei, że przekaże boskie słowa
bez przekłamań (nie wspominając już o ich boskiej niezmienności)?
 

Być może aspekt ten wydaje się błahy, lecz w rzeczywistości taki nie jest. Z punktu widzenia 

muzułmanów boskie objawienie przekazane osobie o skrajnej prostocie i niepiśmiennej ma w 
sobie podobną wartość, jak skromna postać dziewicy Maryi dla chrześcijan. Można tu odnaleźć 
ten sam użyteczny walor, że jest to całkowicie nieweryfikowalne oraz niedające się zafałszować. 
Ponieważ Maria musiała, jak należy zakładać, rozmawiać po aramejsku i po arabsku w wersji 
Mahometa, zakładam, że można uznać za pewnik, że Bóg w rzeczywistości był poliglotą i mógł 
mówić w każdym języku, jaki sobie wybrał. (W obu wypadkach wybrał na emisariusza i posłańca

background image

swojego przesłania archanioła Gabriela). Wciąż jednak pozostaje znaczący fakt, że wszystkie 
religie stanowczo podejmują próbę przełożenia świętych tekstów na języki „ludzi niższego 
stanu”, jak ujął to Cranmer w swoim modlitewniku. Zapewne nie doszłoby do protestanckiej 
reformacji, gdyby nie toczyła się wcześniej zażarta walka o Biblię w jej wersji zwanej „wulgatą” 
i gdyby nie złamano w ten sposób monopolu duchownych. Pobożni ludzie pokroju Wycliffe’a, 
Coverdale’a oraz Tyndale a spłonęli żywcem na stosie za podjęcie wczesnych prób przekładów. 
Kościół katolicki nigdy nie podniósł się już po odrzuceniu pełnego mistyki łacińskiego rytuału, a 
główny prąd protestantyzmu znacząco ucierpiał po tym, jak Biblię przełożono na język bardziej 
potoczny i codzienny. Niektóre z mistycznych żydowskich sekt wciąż uparcie trwają przy wersji 
hebrajskiej i uprawiają kabalistyczne gry słowne, nawet z uwzględnieniem spacji między 
literami, jednak większość Żydów w miarę upływu czasu porzuciła rzekomo niezmienne dawne 
rytuały. Klątwa i urok klasy klerykalnej zostały złamane. Jedynie w islamie nie było reformacji i 
po dziś dzień każdej wersji Koranu przetłumaczonej na język narodowy musi towarzyszyć 
wydrukowana równoległa wersja w języku arabskim. To natomiast budzi podejrzenia nawet w 
najbardziej prostych umysłach.
 

Późniejsze muzułmańskie konkwisty, wywierające duże wrażenie, zarówno pod względem 

tempa, zasięgu, jak i zdecydowania, przydały znaczenia idei, że arabskie intonowanie wersetów 
mogło mieć z tym coś wspólnego. Jeśli jednak założymy, że jest to jedynie zwykłe ziemskie 
zwycięstwo, to wówczas dojdziemy do wniosku, że ociekający krwią współplemieńcy Jozuego 
czy też chrześcijańscy krzyżowcy lub konkwistadorzy również nimi byli. Poza tym można 
wysunąć kolejne zastrzeżenie. Wszystkie religie skwapliwie uciszały bądź też pozbawiały głów 
tych, którzy ośmielali się wyrażać wątpliwości (osobiście uważam tę powracającą tendencję 
bardziej za oznakę słabości systemów religijnych niż ich siły). Jednakowoż upłynęło już sporo 
czasu, odkąd judaizm i chrześcijaństwo uciekały się do tortur i cenzury. Islam nie tylko rozpoczął
obrzucanie klątwą wszystkich wątpiących, obiecując im wieczysty ogień, ale wciąż jeszcze rości 
sobie prawo do głoszenia tej prawdy, w niemal wszystkich swoich dominiach, i wciąż twierdzi, 
że te same dominia mogą i muszą być poszerzane za pomocą oręża. Nigdy też nie podjęto próby 
podania w wątpliwość czy też zgłębienia twierdzeń islamu, na którą odpowiedzią nie byłyby 
skrajnie brutalne i natychmiastowe represje. Warunkowo zatem zyskuje się prawo do wysunięcia 
wniosku, że pozorna jedność i pewność tej wiary stanowi maskę dla bardzo głębokiej i 
prawdopodobnie uzasadnionej niepewności. Co oczywiste, zawsze istniały krwawe spory i 
waśnie między różnymi szkołami islamu, w rezultacie czego dochodziło do ściśle 
wewnątrzmuzułmańskich oskarżeń o herezję i bezbożność, a także do brutalnych aktów gwałtu i 
przemocy.
 

Czyniłem wszystko, co w mojej mocy, ay pojąć tę religię, która jest dla mnie równie obca, 

jak dla wielu milionów tych, którzy zawsze wątpili, że Bóg zaufał osobie niepiśmiennej (z 
udziałem pośrednika), wzywając ją okrzykiem: „Czytaj”. Jak już stwierdziłem, dawno temu 
zostałem właścicielem egzemplarza przekładu Koranu pióra Marmadukea Pickthalla, który 
zyskał certyfikat od wysokich ulemów, autorytetów religijnych islamu, stwierdzający, że jest to 
najbliższa oryginałowi wersja z możliwych przekładów na angielski. Byłem też na niezliczonych 
zgromadzeniach, począwszy od piątkowych modłów w Teheranie, przez meczety w Damaszku, 
Jerozolimie oraz Dauha, w Istambule oraz w Waszyngtonie D.C. Mogę też poświadczyć, że 
recytacja w języku arabskim rzeczywiście ma w sobie moc generowania uczucia boskiej 
rozkoszy, ale także szału wśród tych, którzy słuchają. (Uczestniczyłem też w modłach w Malezji,
Indonezji oraz w Bośni, gdzie istnieje resentyment między muzułmanami, którzy nie mówią po 
arabsku. Przywilej ten, dany Arabom, a także arabskim ruchom politycznym oraz reżimom, 
dotyczy religii, która rzekomo jest uniwersalna). W moim domu gościłem również Sayeda 

background image

Hosseina Chomeiniego, wnuka ajatollaha i duchownego ze świętego miasta Kom, któremu 
nabożnie podałem własny egzemplarz Koranu. Ucałował księgę, mówił o niej długo i z 
rewerencją, a na koniec dla mojej wiedzy napisał od prawej do lewej kilka wersetów, które jego 
zdaniem świadczyły o tym, że jego dziadek był w błędzie, roszcząc sobie prawo do religijnej 
władzy na tym świecie, a także obalały żądania dziadka, by Salman Rushdie zapłacił głową. 
Kimże jestem, by rozsądzać w tej dyspucie? Jednakże idea, że te same teksty mogą generować 
rozmaite nakazy w interpretacji różnych ludzi, jest mi dobrze znana również z innych 
przykładów. Nie ma potrzeby przeceniać trudności zrozumienia rzekomych przemyśleń islamu. 
Jeśli pojmie się błędne założenia którejkolwiek z „objawionej” religii, wtedy rozumie się je 
wszystkie.
 

Raz tylko w ciągu dwudziestu pięciu lat często gorących i żarliwych sporów w Waszyngtonie

D.C. znalazłem się w zagrożeniu użycia siły ze strony adwersarza. Było to, kiedy gościłem na 
kolacji z przedstawicielami sztabu oraz poplecznikami ekipy Billa Clintona w Białym Domu. 
Jeden z obecnych, dobrze znany demokrata zajmujący się sondażami oraz gromadzeniem 
funduszy, zapytał o moją podróż na Bliski Wschód. Chciał poznać moją opinię na temat tego, 
dlaczego muzułmanie byli tak porywczymi i przeklętymi fundamentalistami. Jak zwykle 
zaprezentowałem cały repertuar wyjaśnień, dodając, że często zapomina się o fakcie, że islam 
jest stosunkowo młodą religią i wciąż jeszcze obecna jest w nim gorączka związana z dążeniem 
do okrzepnięcia i zyskania pewności siebie. Muzułmanie nie borykali się z kryzysem 
wątpliwości, jaki ogarnął chrześcijaństwo na Zachodzie. Dodałem też, dla przykładu, że podczas 
gdy jest bardzo mało lub prawie zupełnie brakuje dowodów na egzystencję Jezusa, osoba proroka
Mahometa jest dla kontrastu postacią potwierdzoną przez źródła historyczne. Kolor twarzy 
mężczyzny zmienił się szybciej, niż kiedykolwiek u kogokolwiek mogłem to zaobserwować. 
Najpierw piskliwie wykrzyczał, że Jezus Chrystus oznacza więcej dla większej liczby ludzi, niż 
kiedykolwiek zdołam sobie wyobrazić. Następnie wyraził obrzydzenie, nie mogąc znaleźć 
właściwych słów, z powodu tego, że mówiłem tak subiektywnie, potem cofnął stopę do tyłu i 
szykował się do wymierzenia mi kopniaka. Tylko jego skromność - i, jak domniemywam, także 
jego chrześcijaństwo - powstrzymały jego but przed wylądowaniem na mojej goleni. Potem 
ponaglił żonę, by wraz z nim opuściła przyjęcie.
 

Teraz czuję, że winien jestem mu przeprosiny lub przynajmniej częściowe oddanie racji. 

Chociaż wiemy o tym, że osoba Mahometa niemal z pewnością istniała w dość ograniczonym 
marginesie czasu i przestrzeni, mamy ten sam problem jak w przypadku wszystkich 
wcześniejszych religii. Relacje dotyczące jego czynów i słów zostały zebrane wiele lat później i 
są beznadziejnie zafałszowane, dając w rezultacie niespójną całość, w wyniku partykularnych 
interesów, pogłosek, a także nieznajomości pisma.
 

Opowieść jest dostatecznie dobrze znana, nawet jeśli dla ciebie jest nowością. Część 

mieszkańców Mekki w siódmym stuleciu wciąż hołdowała tradycji Abrahama i dawała nawet 
wiarę temu, że ich świątynia Al-Kaba została zbudowana przez Abrahama. Sama świątynia, 
której większość pierwotnego wyposażenia została zniszczona przez późniejszych 
fundamentalistów - przede wszystkim przez wahabitów - podobno została sprofanowana w 
rezultacie bałwochwalstwa (oddawania czci idolom). Mohamet, syn Abdullaha, był jednym z 
tych Hunafa, którzy „odwrócili się”, by szukać duchowej pociechy gdzie indziej. (Księga 
Izajasza nakazuje również prawdziwym wyznawcom „odejście” od bezbożnych i odrębny 
żywot). Odpoczywając na pustyni w jaskini na górze Hira podczas upalnego miesiąca ramadan, 
„zasnął lub był w transie” (cytuję słowa z przekładu Pickthalla), kiedy usłyszał głos nakazujący 
mu czytać. Dwukrotnie powtórzył, że nie potrafi czytać, lecz po raz trzeci usłyszał polecenie, by 
to uczynił. W końcu zadał pytanie, co ma czytać, wtedy usłyszał kolejne polecenie w imieniu 

background image

pana, który „stworzył człowieka z grudki krwi”. Gdy anioł Gabriel (który sam podał swoje imię) 
powiedział już Mahometowi, że jest posłańcem Allacha, oddalił się, a Mahomet zwierzył się 
swojej żonie Khadijah. Po ich powrocie do Mekki żona zabrała go na spotkanie z jej kuzynem, 
starszym człowiekiem imieniem Waraqa ibn Naufal, „który znał pisma Izraelitów i chrześcijan”. 
Brodaty weteran oznajmił, że boski posłaniec, który już kiedyś złożył wizytę Mojżeszowi, teraz 
pojawił się na górze Hira. Od tego momentu Mahomet przyjął najskromniejszy tytuł „Niewolnika
Allacha”, przy czym to drugie słowo w języku arabskim oznacza po prostu „boga”. Jedynymi 
ludźmi, którzy początkowo w ogóle zainteresowali się głoszonymi przez Mahometa prawdami, 
byli chciwi strażnicy świątyni w Mekce, którzy dostrzegli w tym zagrożenie własnych interesów 
związanych z pielgrzymami, a także pracowici żydzi z Yathrib, miasta oddalonego o dwieście 
mil, którzy od jakiegoś czasu przepowiadali nadejście mesjasza. Pierwsza z tych grup okazała 
wobec niego wrogość, druga natomiast sympatię, i w rezultacie Mahomet odbył podróż, zwaną 
hejira, do Yathrib, które to miasto znane jest obecnie pod nazwą Medyna. Data ucieczki jest 
uznawana za rozpoczęcie ery muzułmańskiej. Jednak podobnie jak w wypadku przybycia 
Nazarejczyka do żydowskiej Palestyny, które rozpoczęło się od wielu radośnie witanych 
niebiańskich wróżb, tutaj koniec był nieciekawy, ponieważ arabscy Żydzi uświadomili sobie, że 
znów spotkało ich rozczarowanie, chyba że, co gorsza, mieli do czynienia z kolejnym oszustem.
 

Zdaniem Karen Armstrong, jednej z najbardziej wyrozumiałych, choć nieapologetycznych 

badaczek islamu, Arabowie w tamtej epoce czuli się dotknięci tym, że historia o nich zapomniała.
Bóg objawił się chrześcijanom oraz Żydom, „lecz nie posłał Arabom żadnego proroka ani 
żadnego pisma w ich własnej mowie”. A zatem, chociaż znawczyni islamu nie sugeruje tego 
jasno, czas na takie objawienie dawno minął. Potem, gdy już doznał objawienia, Mahomet nie 
zamierzał wystawić się na krytykę wyznawców starszej wiary, na krytykę z drugiej ręki. Relacje 
na temat jego życiorysu w siódmym wieku, podobnie jak księgi Starego Testamentu, szybko stały
się opowieścią o zażartych waśniach i sporach między kilkoma setkami lub czasem kilkoma 
tysiącami prostych i niewykształconych wieśniaków czy też mieszkańców miast, kiedy to palec 
boży rozstrzygał i ustanawiał rezultaty tych prowincjonalnych kłótni i sporów. Podobnie jak w 
wypadku pierwotnych masakr, jakie dokonywały się na półwyspie Synaj oraz w kraju Kanaan, 
których zresztą również nie potwierdzają żadne niezależne źródła historyczne, miliony ludzi stały
się zakładnikami tych okropnych waśni o rzekomo opatrznościowym przesłaniu.
 

Pojawia się też kwestia, czy islam jest w ogóle odrębną religią. Początkowo zaspokojał 

potrzebę Arabów posiadania odrębnego i specjalnego wyznania i zawsze jest identyfikowany z 
ich językiem oraz z ich późniejszymi, robiącymi wrażenie podbojami, które choć nie osiągnęły 
tak wielkiej skali, jak w wypadku młodego Aleksandra Macedońskiego, z pewnością zawierały w
sobie pierwiastek boskiej woli, do czasu gdy dobiegły kresu, docierając do Bałkanów i Morza 
Śródziemnego. Lecz islam, kiedy podda się go wnikliwej analizie, okazuje się niczym więcej jak 
raczej dość oczywistym i kiepsko zredagowanym zestawem plagiatów i zapożyczeń, który pełną 
garścią korzystał z wcześniejszych ksiąg i tradycji, kiedy tylko zachodziła taka konieczność. A 
zatem „nie narodziwszy się w jaskrawym świetle historii”, jak ujął to wspaniałomyślnie Ernest 
Renan, islam, jeśli chodzi o jego pochodzenie, jest równie podejrzany i niejasny jak te religie, z 
których czerpał zapożyczenia. Rezultatem są absolutne dogmaty, jakie zawiera, wzywające 
wiernych do leżenia plackiem na ziemi lub „poddania się”, przekazywane jako maksymy dla 
wyznawców. Na dodatek wymagał też szacunku i respektu ze strony niewiernych. W jego 
naukach nie ma nic - absolutnie nic - co choćby odrobinę usprawiedliwiało taką arogancję i tupet.
 

Prorok zmarł w 632 roku według naszego szacunkowego kalendarza. Pierwsza relacja o jego 

życiu została spisana sto dwadzieścia lat później przez Ibn Ishaka, choć oryginał tej kroniki 
zaginął i pojawił się jako podstawa innej kroniki, autorstwa Ibn Hishama, który zmarł w 834 

background image

roku. Wiemy o tych pogłoskach i niejasnościach, należy jednak stwierdzić, że nie istnieje pewna 
relacja o tym, w jaki sposób wyznawcy Proroka skompilowali Koran czy też w jaki sposób różne 
jego wypowiedzi, „niektóre z nich zapisane ręką osobistych sekretarzy”, zostały skodyfikowane. 
Ten znany problem uległ w dalszym stopniu komplikacji - nawet w większym stopniu, niż w 
wypadku chrześcijan - z powodu kwestii sukcesji. W odróżnieniu od Jezusa, który 
najprawdopodobniej postanowił, że wkrótce ponownie pojawi się na ziemi, i który (bez obrazy 
dla absurdalnych wymysłów Dana Browna) nie pozostawił znanych potomków, Mahomet był 
wodzem oraz politykiem, chociaż w innym sensie niż Aleksander Macedoński, był także 
płodnym ojcem. Nie pozostawił jednak instrukcji, kto miał przejąć po nim schedę. Spory w 
kwestii przywództwa rozpoczęły się niemal natychmiast po jego śmierci i w ten sposób w islamie
doszło do pierwszego wielkiego rozłamu na sunnitów i szyitów - jeszcze zanim religia okrzepła 
na dobre. Nie musimy stawać po niczyjej stronie w tej schizmie poza poczynieniem 
spostrzeżenia, że przynamniej jedna z tych szkół interpretacji musi być błędna. Początkowa 
identyfikacja islamu z ziemskimi kalifatami, co było dziełem kłótliwych i swarliwych rywali o 
wspomnianą schedę, już na samym początku dostarczyła dowodu, że była to religia stworzona 
przez człowieka.
 

Niektóre autorytety islamu utrzymują, że w trakcie pierwszego kalifatu Abu Bakra, 

natychmiast po śmierci Mahometa, pojawiła się obawa, że słowa przekazane w tradycji ustnej 
mogą ulec zapomnieniu. Tak wielu muzułmańskich żołnierzy zginęło w trakcie wojen i bitew, że 
liczba tych, w których pamięci przechowywano treść Koranu, zrobiła się alarmująco mała. 
Dlatego też postanowiono zebrać wszystkich świadków wraz z „arkuszami papieru, płytami 
kamiennymi, liśćmi palmowymi, kośćmi łopatek, żebrami oraz kawałkami skóry”, na których 
zapisano powiedzenia. Przekazano ich Zaidowi ibn Thabitowi, jednemu z byłych sekretarzy 
proroka, by ten stworzył autoryzowaną kompilację. Kiedy zostało to dokonane, wierni zyskali 
wreszcie uwiarygodnioną wersję słów Mahometa.
 

Jeśli to prawda, znaczyłoby to, że Koran powstał wkrótce po tym, jak Mahomet zakończył 

doczesny żywot, jednak szybko się przekonujemy, że nie ma co do tego pewności, ani też 
zgodności co do prawdziwego charakteru tej wersji. Zdaniem niektórych to Ali - czwarty, a nie 
pierwszy kalif, a przy okazji twórca szyizmu, wpadł na ten pomysł. Wielu innych - większość 
sunnicka - zapewnia, że to kalif Uthman, który rządził w latach 644-656, podjął ostatecznie tę 
decyzję. Gdy od swoich dowódców dowiedział się o toczonych przez żołnierzy z różnych 
prowincji zażartych sporach z powodu odmiennych wersji cytatów z Koranu, Uthman zalecił 
Zaidowi ibn Habitowi zebranie różnych tekstów, ujednolicenie ich i w końcu zredagowanie 
jednej ostatecznej wersji. Kiedy zadanie to zostało wykonane, Uthman rozkazał dostarczenie 
wzorcowych egzemplarzy do Kufy, Basry, Damaszku i innych miejsc, a pierwsza kopia została 
zatrzymana w Medynie. Uthman zatem odegrał kanoniczną rolę, taką, jaka w standaryzacji, 
oczyszczaniu i cenzurowaniu Biblii chrześcijan przypadła Ireneuszowi oraz biskupowi 
Atanazemu z Aleksandrii. Lista obecności została więc odczytana, niektóre teksty uznano za 
święte i pozbawione błędów, natomiast inne stały się „apokryfami”. Jednak Uthman prześcignął 
Atanazego, wydając rozkaz zniszczenia wszystkich wcześniejszych i rywalizujących ze sobą 
edycji Koranu.
 

Nawet zakładając zgodność tej wersji z prawdą, co oznaczałoby brak szansy na to, że uczeni 

kiedykolwiek rozstrzygnęli czy nawet przedyskutowali, co naprawdę działo się w czasach 
Mahometa, próba załagodzenia sporów i waśni podjęta przez Uthmana okazała się daremna. 
Język arabski pisany ma dwie cechy, które sprawiają, że trudno jest się go nauczyć. Są w nim 
stosowane kropki dla odróżnienia spółgłosek takich jak „b” oraz „t”, ponadto w swojej 
oryginalniej formie nie miał symbolu oznaczającego krótkie samogłoski, co z kolei umożliwiało 

background image

interpretowanie zapisu za pomocą różnych myślników i przecinków. Wobec tego, w następstwie 
tych dwóch cech języka pisanego, nawet wersja Uthmana pozwala na różne interpretacje. Pismo 
arabskie zostało poddane standaryzacji dopiero pod koniec dziewiątego stulecia, a tymczasem 
Koran pozbawiony kropek i przy zastosowaniu różnych spółgłosek generował ostre różnice 
interpretacyjne, co zresztą trwa po dziś dzień. Być może sytuacja ta nie miałaby znaczenia w 
wypadku, dajmy na to, Iliady, lecz należy pamiętać, że jest tu mowa o niepodlegającym zmianom
(i ostatecznym) słowie Boga. I co oczywiste, występuje tu też powiązanie między jaskrawą 
słabością tej tezy oraz całkowicie fanatyczną pewnością, z jaką dogmaty te rozgłaszano. By 
podać jeden chociaż przykład, który trudno nazwać nieistotnym - arabskie słowa zapisane na 
zewnętrznych ścianach Kopuły - Skały na Skale w Jerozolimie są inne niż jakakolwiek wersja, 
która pojawia się w Koranie.
 

Sytuacja okazuje się jeszcze bardziej niepewna i godna ubolewania, kiedy przejdziemy do 

hadisów, czyli drugorzędnej literatury przekazywanej pierwotnie w tradycji ustnej, która rzekomo
zawiera dowody oraz opisy czynów Mahometa, a także opowieści o redagowaniu Koranu oraz 
porzekadła „towarzyszy Proroka”. Każdy hadis, by został uznany za autentyczny, musiał być 
poparty istnieniem isnad, czyli łańcucha rzekomo wiarygodnych świadków. Wielu muzułmanów 
opiera podejście do codziennego życia na przypowieściach zawartych w tych krótkich tekstach. 
Na przykład pogląd o nieczystości psów jest całkowicie oparty na tym, że podobno Mahomet tak 
właśnie uważał. Moją ulubioną opowieścią jest ta, która idzie jakby w przeciwnym kierunku: 
Prorok przyznał, że prędzej odciąłby rękaw surduta, niż zakłócił sen kota pogrążonego w 
drzemce. (Koty w krajach islamskich uniknęły godnego politowania losu, jaki zapewnili im 
chrześcijanie, często uznając je za szatańskich towarzyszy czarownic). Jak można by się 
spodziewać, sześć autoryzowanych zbiorów hadisów, które na dobrą sprawę obejmują pogłoski 
oparte na pogłoskach, zgromadzone na długich i krętych łańcuchach isnadów („A usłyszał od B, 
który dowiedział się od C, który zdobył tę wiedzę od D”), zostały zebrane razem setki lat po 
wydarzeniach, które jakoby opisywały. Jeden z najsławniejszych spośród sześciu kompilatorów, 
Al-Buchari, zmarł 238 lat po śmierci Mahometa. Al-Buchari jest uważany przez muzułmanów za 
autora niezwykle wiarygodnego oraz uczciwego i wydaje się, że zasłużył na tę reputację, spośród
bowiem trzystu tysięcy relacji świadków, jakie zdobył w ciągu życia poświęconego realizacji tego
projektu, wykluczył dwieście tysięcy z nich, uznając je za całkowicie pozbawione wiarygodnego 
potwierdzenia. Dalsza procedura odrzucania wątpliwej tradycji i budzących wątpliwości isnadów
ograniczyła ogólną liczbę hadisów do dziesięciu tysięcy. Jeśli chcesz, możesz dać wiarę temu, że 
z tej przeogromnej masy zeznań świadków będących analfabetami i dysponujących zawodną 
pamięcią pobożny Al-Buchari ponad dwa stulecia później zdołał wybrać jedynie czyste i 
niesprofanowane wypowiedzi, które przeszły przez żmudną i skrupulatną procedurę 
weryfikacyjną.
 

Niektóre z tych aspirujących do autentyczności wersów dało się przesiać i odcedzić łatwiej 

niż inne. Węgierski uczony, Ignaz Goldziher, by przytoczyć ostatnie badania przeprowadzone 
przez Rezę Aslana, był wśród w pierwszych, którzy wykazali, że wiele z hadisów nie było 
niczym więcej niż „wersetami z Tory i Ewangelii, fragmentami wypowiedzi rabinów, antycznymi
perskimi maksymami, wyjątkami z greckiej filozofii, hinduskimi przysłowiami i nawet niemal 
dosłownymi cytatami z Kazań Pana”. Duże fragmenty bardziej lub mniej dosłownych cytatów z 
Biblii można znaleźć w hadisach, wliczając w to przypowieść o robotnikach wynajętych w 
ostatniej chwili oraz nakaz: „Niech nie wie lewa ręka twoja, co czyni prawa” (Mt 6,3), ten ostatni
przykład oznacza, że fragment bezcelowej pseudogłębi znajduje się w dwóch odrębnych pismach
uznanych za objawione. Aslan zwraca też uwagę, że pod koniec dziewiątego stulecia, kiedy 
muzułmańscy prawnicy przystępowali do formułowania i kodyfikowania prawa islamu w trakcie 

background image

procesu zwanego ijtihad, byli zmuszeni do rozdzielenia licznych hadisów na następujące 
kategorie: kłamstwa wypowiedziane dla materialnego zysku oraz kłamstwa dla korzyści 
ideologicznych. Całkiem słusznie islam skutecznie wyrzeka się idei, że jest nową wiarą, nie 
wspominając już o unieważnieniu wcześniejszych religii, i wykorzystuje proroctwa ze Starego 
Testamentu oraz Ewangelii zawarte w Nowym Testamencie jako niewyczerpaną podporę lub 
fundamenty, na których się podpiera lub z których obficie czerpie. W zamian za tę zapożyczoną 
skromność wszystkim, do czego nawołuje, jest wezwanie do zaakceptowania tego jako 
objawienia, absolutnego i ostatecznego.
 

Jak można by się spodziewać, Koran zawiera liczne wewnętrzne sprzeczności. Często cytuje 

się słowa: „Nie ma przymusu w religii”, i zapewnienia, że wyznawcy innych religii są ludźmi 
„księgi” lub wyznawcami wcześniejszych objawień. Idea „tolerancji” ze strony muzułmanów jest
w moich oczach odpychająca, podobnie zresztą jak protekcjonalizm w wydaniu katolików czy 
protestantów, którzy zgodzili się tolerować nawzajem czy też rozszerzyć „tolerancję” na Żydów. 
Świat chrześcijański był pod tym względem obrzydliwy. Przez bardzo długi czas wielu Żydów 
wolało życie w imperium ottomańskim i poddanie się specjalnym podatkom oraz innym tego 
typu wyróżnieniom. Jednakowoż obecne w Koranie odniesienia do łagodnej tolerancji islamu są 
wątpliwe, ponieważ ci sami ludzie oraz „ wyznawcy” mogą być „skłonni do czynienia zła”. 
Wystarczy tylko krótkie zapoznanie się z treścią Koranu i ha-disów, by odkryć inne nakazy, jak 
choćby następujące:
 

 

Nikt, kto umiera i doświadcza dobra od Allacha (w przyszłym życiu), nie zechce powrócić na

ten świat, nawet jeśli otrzymałby w darze cały świat i wszystko, co w nim jest, poza 
męczennikiem, który, dostrzegając wyższość męczeństwa, chciałby powrócić na ten świat i 
ponownie oddać ducha. [Hadis 4:53]
 

Zaprawdę Allach nie wybacza tym, którzy służą innym bogom; Wybaczy on jednak 

wszystko, komu zechce wybaczyć grzechy.
 

Kto zaś ustanawia równych Allachowi, ten rzeczywiście popełnia bardzo duży grzech. [Sura 

4:47]
 

 

Pierwszy z powyższych pełnych przemocy cytatów (z przeogromnego tezaurusa 

nieprzyjemnych) wybrałem, ponieważ doskonale neguje to, co miał powiedzieć Sokrates, 
zgodnie z relacją zawartą w platońskiej Obronie Sokratesa (a do czego sam zmierzam). Drugi 
cytat wybrałem z tego powodu, że stanowi on tak bardzo oczywiste i nikczemne zapożyczenie z 
dziesięciorga przykazań.
 

Prawdopodobieństwo, że któraś z tych wymyślonych przez człowieka maksym jest „wolna 

od błędów”, nie wspominając już o jej „absolutnym” charakterze, można odrzucić konsekwentnie
nie tylko na skutek ich niezliczonych sprzeczności oraz niespójności, lecz w rezultacie słynnych, 
zawartych w Koranie, rzekomo „szatańskich wersetów”, które to Salman Rushdie wybrał sobie 
na literacki projekt. W tym wielokrotnie dyskutowanym kontekście Mahomet usiłuje dojść do 
zgody z niektórymi przywódcami wyznań politeistycznych w Mekce i w rezultacie doznaje 
„objawienia”, które pozwala im koniec końców wyznawać dalej wiarę w stare lokalne bóstwa. 
Później Prorok przyłapuje się na tym, że nie miał racji i że w chwili nieuwagi został „opętany” 
przez diabła, który z jakichś względów postanowił osłabić jego nawyk do zwalczania 
monoteizmu na własnym gruncie. (Mahomet wierzył żarliwie nie tylko w Szatana, ale także w 
pomniejsze pustynne demony, zwane inaczej po arabsku dijnns.) Niektóre z jego żon zauważyły, 

background image

że Prorok czasami doznawał „objawień”, które, jak się okazywało, służyły jego doczesnym 
potrzebom, i z tego powodu nawet mu dokuczały. Później dowiadujemy się, choć nie z ust 
autorytetu, któremu trzeba wierzyć - że kiedy doświadcza objawień na arenie publicznej, czasami
chwytają go boleści, a w uszach słyszy nieznośne dzwonienie. Na czoło występuje mu pot nawet 
w najchłodniejsze dni. Niektórzy z bezdusznych chrześcijańskich krytyków sugerowali, że 
cierpiał on na epilepsję (chociaż nie zdołali dostrzec podobnych symptomów padaczki u Pawła w
drodze do Damaszku), lecz nie ma potrzeby, żebyśmy spekulowali w tym kierunku. Wystarczy 
jedynie ująć inaczej nieuniknione pytanie postawione przez Davida Hume’a. Co jest bardziej 
prawdopodobne - to, że człowiek powinien być wykorzystany jako emisariusz Boga, by 
przekazać bliźnim jego objawienia, czy też to, że powinien głosić już wcześniej istniejące 
przesłania i wierzyć, że będzie to czynił z boskiego nadania? Co zaś dotyczy boleści i szumu w 
głowie, czy też potu na skroniach, należy jedynie wyrazić ubolewanie, że bezpośrednia 
komunikacja z Bogiem nie jest doświadczeniem przesyconym spokojem, pięknem oraz świetlaną
poświatą.
 

Fizyczne istnienie Mahometa, choć tak słabo potwierdzone w hadisach, jest jednocześnie 

źródłem siły i słabości islamu. Sprowadzają one jego żywot do ram doczesnego świata i 
dostarczają wiarygodnego opisu jego fizycznej, ludzkiej postaci. Sprawiają, że cała opowieść 
nabiera charakteru przyziemnego, materialnego i nawet nieco odpychającego. Możemy się 
wzdragać, że ten ssak z gatunku homo sapiens zaręczył się z dziewięcioletnią dziewczynką i 
wykazywał żywotne zainteresowanie przyjemnościami zastawionego stołu czy też podziałem 
łupów po tak licznych bitwach i po niezliczonych masakrach. Ponad wszystko - i tu trafiamy na 
pułapkę, której chrześcijaństwo w dużej mierze uniknęło przez przydawanie swojemu prorokowi 
ludzkiego ciała, lecz ponadludzkiej natury - został on pobłogosławiony liczną proge-niturą i w 
ten sposób pokolenia religijnych potomków z konieczności stały się zakładnikami jego fizycznej 
natury. Nic nie jest bardziej ludzkie i bardziej niedoskonałe niż zasada dynastyczności lub 
dziedziczenia, a islam od samego początku targany był waśniami i sporami między książętami i 
pretendentami do władzy, z których wszyscy powoływali się na krople autentycznej krwi Proroka
płynącej w ich żyłach. Gdyby wszystkie te roszczenia dotyczące bezpośredniego pochodzenia od 
założyciela religii dodać do siebie, sądząc po liczbie relikwii w formie drzazg i gwoździ z krzyża,
na którym zamęczono Jezusa, najprawdopodobniej powstałby krzyż długości tysiąca stóp. 
Podobnie jak w wypadku łańcucha isnadów, bezpośrednie więzy krwi z Prorokiem można było 
udowodnić, jeśli wiedziało się przypadkiem, ile trzeba zapłacić odpowiedniemu lokalnemu 
imamowi.
 

W ten sam sposób muzułmanie oddają pewien hołd tym samym „szatańskim wersetom” i 

podążają pogańską politeistyczną ścieżką, jaka została wytyczona na długo przed narodzinami 
ich Proroka. Każdego roku w trakcie hadżdżu, czyli dorocznej pielgrzymki, można zobaczyć, jak 
obchodzą świątynię - Al-Kaba, mającą formę prostopadłościennej bryły, usytuowaną w centrum 
Mekki, pilnując skrupulatnie, by uczynić to siedmiokrotnie („idąc za kierunkiem, w jakim słońce 
okrąża ziemię”, jak ujęła to osobliwie Karen Armstrong, niewątpliwie uwzględniając 
wielokulturowość), zanim złożą pocałunek na czarnym kamieniu wmurowanym w ścianę Al-
Kaby. Ten kamień, będący prawdopodobnie meteorytem, który bez wątpienia wywarł wielkie 
wrażenie na prostaczkach, kiedy po raz pierwszy spadł na ziemię („bogowie muszą być szaleni: 
nie, to uczynienie z tego boga musi być szaleństwem”), stanowi przystanek na drodze do innych 
preislamskich błagalnych modłów, w trakcie których należy rzucać kamienie z hardością i 
podniesionym czołem w skałę, która uosabia Złego. Ofiary ze zwierząt uzupełniają ten 
wizerunek. I jak wiele innych, chociaż nie wszystkie główne święte miejsca islamu, Mekka jest 
zamknięta dla niewiernych, co zresztą poniekąd sprzeciwia się dogmatowi o uniwersalnym 

background image

charakterze tej religii.
 

Według często spotykanej tezy, islam tym różni się od innych monoteizmów, że nie przeżył 

„reformacji”. Jest to zarazem twierdzenie słuszne i niesłuszne. Istnieją wersje islamu - z których 
najbardziej charakterystyczny jest sufizm, tak bardzo darzony nienawiścią przez pobożnych 
muzułmanów - które różnią się bardziej w sferze duchowej niż literalnej i które zapożyczyły 
pewne elementy z innych religii. I ponieważ islam uniknął błędu wykreowania absolutnej władzy
(papiestwo) zdolnej do wydawania wiążących edyktów, rozprzestrzeniania sprzecznych ze sobą 
praw (fatwy wydawane przez skonfliktowane ze sobą religijne autorytety), jego wyznawcy nie 
mogą otrzymać polecenia, by przestali wierzyć w to, co kiedyś uznawali za dogmat. Być może 
jest to pożyteczne, lecz faktem pozostaje, że podstawowa teza islamu - która nie ulega zmianom i
ma ostateczny charakter - jest jednocześnie absurdalna i niepod-dająca się zmianom. Liczne 
zwalczające się i wyznające odmienne warianty sekty, począwszy od Ismailitów (siedmiowcy) po
Ahmadijja, wszystkie co do jednej zgadzają się w tym kardynalnym i niezbywalnym dogmacie.
 

„Reformacja” oznaczała w wypadku żydów i chrześcijan słabą wolę ponownego 

przeanalizowania Pisma Świętego, jak gdyby (co zaproponował ze swojej strony tak odważnie 
Salman Rushdie) było to coś, co może być przedmiotem literackiej i tekstowej analizy. Liczba 
potencjalnych „Biblii” jest obecnie, jak się przyznaje, ogromna; poza tym wiemy na przykład, że 
uroczyste chrześcijańskie określenie „Jehowa” jest po prostu rezultatem błędnego 
przetłumaczenia pustych miejsc między literami hebrajskiego słowa „Yhwh”. Lecz, jak dotąd, 
przez badaczy zajmujących się Koranem nie zostały podjęte badania porównawcze. Nie podjęto 
też poważnej próby skatalogowania niezgodności między różnymi edycjami i rękopisami. Nawet 
pobieżne wysiłki w tym kierunku napotykały natychmiast szał i wściekłość o podłożu 
inkwizytorskim. W tej sytuacji krytyczne w tym zakresie jest dzieło Christopha Luxenburga The 
Syriac-Aramaic Version of the Koran (Syryjsko-aramejska wersja Koranu
), opublikowane w 
Berlinie w 2000 roku. Luxenburg bez cienia emocji odrzuca tezę o dziele w jednym tylko języku 
i twierdzi, że Koran staje się o wiele lepiej zrozumiały, kiedy przyjmie się założenie, że jego 
oryginalna część została zapisana w języku syryjsko-aramejskim, nie zaś w arabskim. 
(Najbardziej znany przykład dotyczy opisu nagrody, jaką „męczennicy” otrzymają w raju: kiedy 
przetłumaczy się i przeredaguje ten opis, można uzyskać słodkie białe rodzynki zamiast dziewic).
Jest to ten sam region, ten sam język, z którego wyłoniła się większość tekstów, jakie legły u 
podstaw judaizmu i chrześcijaństwa. Nie może być zatem wątpliwości, że swobodne i 
nieskrępowane badania pozwolą w rezultacie poradzić sobie z dużą częścią obskurantyzmu. 
Jednak dokładnie i precyzyjnie w tym miejscu, w którym islam powinien nawiązywać do swoich 
poprzedników - sam z nich czerpie i zapożycza - pojawia się „miękki consensus" między niemal 
wszystkimi tymi religiami, który, z uwagi na rzekomy obowiązek szacunku, jaki jesteśmy 
obowiązani okazywać ludziom religijnym i bogobojnym, pozwala islamowi unieść głowę i 
twierdzić, że jego dogmaty są oparte na prawdzie. Raz jeszcze wiara dopomaga w tłumieniu 
swobodnych dociekań i blokuje emancypację, jaka mogłaby być wynikiem tych dociekań.
 

background image

 Rozdział dziesiąty

 Jarmarczność cudów oraz upadek piekła

 

Córki arcykapłana Aniusa przemieniały wszystko, co zechciały, w pszenicę, wino oraz oliwę.

Athalidę, córkę Merkurego, kilka razy wskrzeszano. Eskulapus przywrócił do życia Hippolitusa. 
Herkules wyrwał Alcistę z objęć śmierci. Herkules powrócił po dwóch tygodniach ze świata 
podziemi. Rodzicielka Romulusa i Remusa była boginią i westalką. Palladion spadł z niebios do 
miasta Troja. Włosy Bereniki stały się gwiezdną konstelacją. [...] Podaj mi przykład choć jednego
człowieka, który nie dokonałby niewiarygodnego cudu, zwłaszcza w czasach, kiedy niewielu 
tylko władało sztuką czytania i pisania.

 

Wolter, Miracles and Idolatry

 

 

Pewna stara bajka opowiada o napuszonym samochwale i fanfaronie, który nieustannie 

powtarzał opowieść o ogromnym susie, jakiego dokonał, będąc na wyspie Rodos. Wydawało się 
jednakowoż, że podczas tego niezwykle heroicznego i długiego skoku nie towarzyszyli mu żadni 
naoczni świadkowie. Chociaż gawędziarz samochwała nigdy nie miał dość swojej opowieści, nie 
dało się powiedzieć tego samego o jego słuchaczach. W końcu, kiedy ponownie zaczerpnął tchu, 
by raz jeszcze opowiedzieć historię kolosalnego wyczynu, jeden z obecnych uciszył go, wołając: 
„Hic Rhodus, hic salta?' („Tu jest Rodos, skacz tutaj!”).
 

Tak jak prorocy, wieszcze oraz wielcy teologowie w większości chyba już wymarli, wiek 

cudów najwyraźniej również odszedł do przeszłości. Gdyby ludzie religijni i pobożni wykazali 
się mądrością albo gdyby zaufali własnym przekonaniom, powinni z radością powitać zmierzch 
epoki oszustw i zmyśleń. Jednak wiara, po raz kolejny, dyskredytuje się sama, udowadniając, że 
nie wystarcza do zaspokojenia potrzeb wierzących. Łatwowiernym zawsze trzeba zapewnić 
przeżycie rzeczywistych wydarzeń, żeby wzbudzić w nich podziw. Bez trudu możemy to 
dostrzec, kiedy weźmiemy pod lupę szamanów, magików oraz wróżbitów z wcześniejszych nieco
oraz dawnych już i odległych w czasie kultur. Nie ulega wątpliwości, że bystrym rozumem 
obdarzony był ktoś, kto pierwszy nauczył się przewidywać zaćmienia i wykorzystywał tę wiedzę 
o zachowaniu ciał niebieskich w celu wywarcia wrażenia lub nawet zastraszenia bliźnich czy 
pobratymców. Dawni królowie Kambodży wyliczali dzień, w którym rzeki Mekong i Bassac 
zaczynały znienacka wychodzić z brzegów i łączyły swoje koryta, a później pod ogromnym 
ciśnieniem wody zdawały się zawracać nurt i płynąć z powrotem do jeziora Tonie Sap. Niedługo 
potem odbywała się ceremonia, na której pojawiał się pomazany przez boga władca i wydawał 
nurtowi rozkaz zawrócenia i podjęcia normalnego biegu. Mojżesz, stojąc na brzegu Morza 
Czerwonego, mógłby, patrząc na to, jedynie rozdziawić usta w podziwie. (W bardziej 
współczesnych czasach showman i król Kambodży, Sihanouk, wykorzystywał ten cud natury z 
całkiem dobrym skutkiem).
 

Uwzględniając wszystko to, zaskakuje fakt, jak mikre i maciupkie wydają się dzisiaj niektóre

z „nadprzyrodzonych” cudów. Jak w wypadku seansów spirytystycznych, które cynicznie oferują
bajdurzenie z zaświatów jako pocieszenie dla krewnych osób zmarłych, nigdy nie zostało 
powiedziane ani też nie wydarzyło się nic, co byłoby naprawdę interesujące. Oczywista riposta 
typu „konie nie potrafią latać” byłaby nieuprzejmością wobec opowieści o „nocnym locie” 
Mahometa do Jerozolimy (niektórzy wciąż się zarzekają, że widzieli odcisk kopyta jego rumaka 

background image

imieniem Borak na bocznej ścianie meczetu Al-Aksa). Jeszcze bardziej istotne będzie 
spostrzeżenie, że ludzie, od czasu podjęcia pierwszych, długich i wyczerpujących podróży po 
powierzchni ziemskiego globu, spoglądając na świat całymi dniami z perspektywy oślego lub 
mulego zadka, fantazjowali na temat możliwości przyspieszenia tej mozolnej i powolnej, 
wędrówki. Znane z ludycznej tradycji buty siedmiomilowe potrafią szczęśliwemu posiadaczowi 
znakomicie przyspieszyć pokonywanie dystansu, lecz jest to wyłącznie majstrowanie przy 
problemie. Prawdziwe marzenie, od tysięcy lat, wiązało się z zazdrością wobec ptaków 
(upierzeni potomkowie dinozaurów, jak teraz już to wiemy) oraz pragnieniem unoszenia się w 
bezkresnych przestworzach. Rydwany na niebiosach, aniołowie unoszący się swobodnie wraz z 
prądami konwekcyjnymi... nietrudno jednak dopatrzyć się korzeni tego marzenia. Przecież już 
Prorok przemawiał do tęsknoty włościan, którzy pragnęli, by ich bydlątka miały skrzydła i by 
mogli je dosiąść. Uwzględniając zdobycie nieskończonej mocy, można by pomyśleć o 
wyczarowaniu bardziej uderzającego do wyobraźni lub mniej prostackiego cudu. Również 
lewitowanie odgrywa dużą rolę w chrześcijańskich fantazjach, co potwierdzają opowieści o 
Wniebowzięciu i Wniebowstąpieniu. W tamtej epoce niebo traktowano jak wielką misę, a zwykłe
zjawiska atmosferyczne stanowiły zapowiedź czegoś lub interwencję boską. Uwzględniając do 
tego stopnia ograniczone poglądy na temat kosmosu, najbardziej nawet trywialne zdarzenia 
mogły zyskiwać otoczkę cudu, z kolei zjawiska, które nas do głębi zdumiewają - jak Słońce, 
które przestaje się przemieszczać - mogą uchodzić jedynie za lokalne fenomeny.
 

Zakładając, że cud jest korzystną zmianą w naturalnym porządku rzeczy, ostatnie słowo na 

ten temat napisał David Hume, który obdarzył nas wolną wolą w tej mierze. Cud jest 
zaburzeniem lub przerwaniem spodziewanego bądź ustalonego biegu zdarzeń. Teza ta może 
dotyczyć wszelkiej rzeczy, począwszy od Słońca wschodzącego na zachodzie, po zwierzę, które 
nagle zaczyna deklamować romantyczny wiersz. Bardzo dobrze zatem, wolna wola wiąże się 
również z podejmowaniem decyzji. Jeśli twoim zdaniem jesteś świadkiem cudownego zdarzenia, 
istnieją dwie opcje. Pierwsza z nich głosi, że działanie prawa natury zostało zawieszone (z 
korzyścią dla ciebie). Według drugiej natomiast niewłaściwie oceniasz rzeczywistość albo uległeś
złudzeniu. W takiej sytuacji prawdopodobieństwo drugiej ewentualności należy przeciwstawić 
prawdopodobieństwu pierwszej opcji.
 

Jeśli tylko usłyszysz z drugiej lub trzeciej ręki relację o cudzie, stosowny rachunek 

prawdopodobieństwa powinien zostać przeprowadzony, zanim podejmiesz decyzję, czy obdarzyć
zaufaniem świadka, który utrzymuje, że widział coś, czego ty nie widziałeś. Jeśli natomiast od 
„widzenia” oddzielają cię całe pokolenia, a ponadto nie istnieje niezależne (obiektywne) 
potwierdzenie, wtedy takie prawdopodobieństwo musi zostać skorygowane w jeszcze bardziej 
drastycznym stopniu. I znów możemy przywołać dobrego znajomego Williama Ockhama, który 
ostrzegał nas przed niepotrzebnym rozmnażaniem bytów. A zatem, niech mi wolno będzie podać 
jeden przykład z antyku i jeden z czasów współczesnych. Pierwszy dotyczy cielesnego 
zmartwychwstania, drugi - UFO.
 

Cuda znacząco osłabły, jeśli chodzi o ich nadprzyrodzony oddźwięk, w stosunku do 

antycznych czasów. Co więcej, te, jakich byliśmy świadkami w nowszych czasach, nabrały nieco 
tandetnego charakteru. Sławetne, powtarzające się rok po roku przechodzenie zakrzepłej krwi św.
Januarego w Neapolu w stan ciekły, dla przykładu, jest zjawiskiem, jakie z łatwością może (i 
rzeczywiście tak się stało) powtórzyć każdy biegły w swojej sztuce prestidigitator. Wielcy 
świeccy „iluzjoniści”, jak Harry Houdini i James Randi, bez specjalnego trudu zademonstrowali, 
że lewitowanie, przechodzenie przez ogień, odkrywanie pokładów wody za pomocą różdżki oraz 
zginanie łyżeczek na odległość bez trudu można przeprowadzić w warunkach laboratoryjnych, 
chcąc tym samym wystawić na światło dnia oszustwa i ochronić przed nimi ludzi naiwnych i 

background image

nieroztropnych. Cuda w każdym razie nie potwierdzają objawionych praw religii, która się nimi 
posługuje. Aaron rzekomo zwyciężył z magami faraona, kiedy stanęli do otwartej rywalizacji, 
wszelako nie odmówił im jednak umiejętności czynienia cudów. Jednakowoż od dłuższego czasu 
nie mamy do czynienia ze zmartwychwstaniem, a żaden szaman, który rzekomo dokonał tej 
sztuki, nie chce zaprezentować tego wyczynu powtórnie, stając do otwartej rywalizacji. W tej 
sytuacji musimy postawić pytanie samym sobie. Czy sztuka wstawania z umarłych zaginęła? Czy
może opieramy się na wątpliwych źródłach?
 

Nowy Testament sam w sobie jest źródłem skrajnie mało wiarygodnym. (Jednym z bardziej 

zdumiewających odkryć profesora Bartona Ehrmana jest stwierdzenie faktu, że relacja o 
zmartwychwstaniu Jezusa zawarta w Ewangelii Jana została dodana po wielu latach). Zgodnie 
jednak z Nowym Testamentem, taka rzecz może się wydarzyć niemal najzupełniej banalnie. 
Jezus zdołał dokonać tego dwa razy w wypadku dwóch różnych osób, przywracając do życia 
Łazarza oraz córkę Jaira, nikt jednak nie uznał za warte zachodu porozmawianie ze 
wskrzeszonymi, by wypytać ich o szczegóły tego nadzwyczajnego doświadczenia. Nikt też nie 
zapisał w kronikach, czy oboje oni „umarli” ponownie, czy też nie. Jeśli stali się nieśmiertelni, 
zapewne dołączyli do „Żyda Tułacza”, którego chrześcijaństwo skazało na wieczną tułaczkę, po 
tym jak spotkał Jezusa na Via Dolorosa. Ten niewdzięczny los stał się udziałem zwykłego 
zjadacza chleba tylko po to, by spełniło się proroctwo, że Jezus przyjdzie powtórnie za życia 
ostatniego człowieka, który widział go stąpającego po tej ziemi za pierwszym razem. Tego 
samego dnia, kiedy Jezus spotkał nieszczęsnego włóczęgę, sam został wydany na okrutną śmierć,
w którym to czasie, zgodnie z zapisem w Ewangelii Mateusza (27,52-53): „Groby się otworzyły i
wiele ciał Świętych, którzy umarli, powstało. I wyszedłszy z grobów, weszli do Miasta Świętego 
i ukazali się wielu”. Wydaje się to niespójne, ponieważ ciała, jak należy domniemywać, powstały
w momencie śmierci na krzyżu oraz w trakcie Zmartwychwstania, lecz jest opisywane w tym 
samym rzeczowym tonie, co relacja o trzęsieniu ziemi, rozerwaniu zasłony w świątyni, 
oddzielającej miejsce święte od najświętszego (to dwa inne wydarzenia, które nigdy nie 
przyciągnęły uwagi żadnego historyka), oraz nabożne słowa rzymskiego setnika.
 

Ta rzekoma częstość powstawania z umarłych może tylko podminować unikalny charakter 

tego jedynego, dzięki któremu grzechy rodzaju ludzkiego zostały odkupione. Nie ma religii ani 
wcześniejszej, ani też takiej, która pojawiła się później, poczynając od kultu Ozyrysa, przez 
wszelkiej maści wampiryzmy, po kult voodoo, która nie opierałaby się na niezachwianej wierze 
w „nieśmiertelnych”. Po dziś dzień chrześcijanie toczą spory, czy w dzień Sądu Ostatecznego 
powstaniesz z grobu, zyskując tę samą doczesną powłokę, która wcześniej umarła, czy też 
zostaniesz wyposażony w jakąś inną cielesną (bądź niecielesną) postać. Póki co, polegając na 
analizie twierdzeń ludzi religijnych i pobożnych, można stwierdzić, że zmartwychwstanie nie 
potwierdza prawdziwości doktryny umarłego człowieka, ani jego pochodzenia, ani też 
prawdopodobieństwa jeszcze jednego powrotu w powłoce cielesnej lub jakiejkolwiek innej, 
rozpoznawalnej formie. I znów starano się „udowodnić” zbyt wiele na raz. Postępowanie 
człowieka, który pragnie z własnej woli umrzeć za bliźnich, jest powszechnie uznawane za 
szlachetne. Dodatkowe twierdzenie, że tak naprawdę człowiek ten jednak nie umarł, rzuca na to 
poświęcenie cień cwaniactwa oraz podejrzenie zwodzenia. (Zatem ci, którzy mówią: „Chrystus 
umarł za moje grzechy”, choć w rzeczywistości on jednak nie „umarł”, wypowiadają zdanie, 
które jest w gruncie rzeczy nieprawdziwe). Nie dysponując wiarygodnymi czy podtrzymującymi 
konsekwentnie zeznania świadkami w okresie potrzebnym do potwierdzenia tak niezwykłego 
dogmatu, w końcu zyskujemy prawo do twierdzenia o posiadaniu prawa, jeśli nawet nie 
obowiązku, by szanować samych siebie na tyle, aby odmówić wiary w ten dogmat. To znaczy do 
czasu, kiedy pojawią się nadprzyrodzone dowody, co jednak nigdy nie nastąpiło. Niezwykłe 

background image

dogmaty wymagają równie niezwykłych dowodów.
 

Sporą cześć życia spędziłem jako korespondent i dawno temu wyrobiłem w sobie nawyk 

czytania relacji z pierwszej ręki na temat tych samych wydarzeń, których byłem świadkiem, 
opisanych przez ludzi, których w innych wypadkach obdarzałem zaufaniem, a których 
perspektywa odbiegała od mojej. (Kiedy pracowałem przy Fleet Street jako korespondent, 
czytywałem czasami już wydrukowane relacje, podpisane moim własnym nazwiskiem, których 
nie byłem w stanie rozpoznać po ich ostatecznej obróbce przez redaktorów). Przeprowadziłem 
wywiady z niektórymi spośród setek tysięcy ludzi, którzy utrzymują, że doświadczyli bliskiego 
spotkania ze statkiem kosmicznym lub z załogą tego statku przybyłego z innej galaktyki. 
Niektóre z tych relacji są do tego stopnia barwne i szczegółowe (oraz porównywalne z 
zeznaniami innych osób, które nie mogły mieć dostępu do innych relacji), że kilku cieszących się
szacunkiem i poważaniem uczonych wysunęło propozycję, by wyjść z założenia, że ludzie ci 
mówią prawdę. Jednak mamy tu oczywiste przesłanki Ockhama, które rozstrzygają o całkowitej 
nietrafności takiego podejścia. Jeśli ogromna liczba „spotkań” oraz uprowadzeń kryje w sobie 
choćby ziarno prawdy, nasuwa się oczywisty wniosek, że ich przyjaciele z innych wymiarów 
wcale nie mają zamiaru ukrywać w tajemnicy własnego istnienia. W takim więc razie dlaczego 
nigdy nie ustawią się grzecznie przez chwilę do pamiątkowej fotografii? Nigdy, jak dotąd, nie 
przedstawiono rolki filmu z takimi zdjęciami, nie wspominając już nawet o bryłce metalu 
nieistniejącego na niebieskiej planecie czy o próbce pozaziemskiej tkanki. Natomiast rysunki 
prezentujące przybyszy z uporem trzymają się kształtów antropomorficznych, jakie znamy z 
komiksów science fiction. Ponieważ podróż z Alfa Centauri (preferowane pochodzenie 
przybyszy) wymagałaby nagięcia kilku praw fizyki, nawet najmniejsza cząstka materii byłaby 
niezwykle przydatna i miałaby zaiste, dosłownie, siłę zdolną wstrząsnąć ziemskim globem. 
Zamiast tego nie mamy jednak nic. To znaczy nic poza narastaniem nowej ogromnej fali 
przesądów, opartych na wierze w teksty okultystyczne oraz okruchy wiedzy, które są 
udostępnione tylko nielicznym uprzywilejowanym. Cóż, widziałem, jak coś takiego działo się już
wcześniej. Jedyną odpowiedzialną decyzją jest zawieszenie wszelkich ocen i osądów do czasu, 
kiedy wyznawcy zaprezentują coś, co nie będzie dziecinnie śmieszne.
 

Przejdźmy do teraźniejszości, gdzie spotykamy posążki dziewicy lub świętych, które ronią 

łzy lub krwawią. Nawet gdybym mógł przedstawić ci ludzi, którzy potrafią wywoływać 
identyczne efekty w wolnym czasie, posługując się świńskim sadłem lub innymi materiałami, 
wciąż zadawałbym sobie pytanie, dlaczegóż to bóstwo miałoby odczuwać satysfakcję, 
wywołując tak marny i kiczowaty efekt. Tak się składa, że jestem jednym z niewielu ludzi, 
którym dane było uczestniczyć w weryfikowaniu „spraw” w procesie beatyfikacyjnym, jakim to 
określeniem posługuje się Kościół rzymskokatolicki. W czerwcu 2001 roku zostałem zaproszony 
przez Watykan do złożenia zeznań w trakcie przesłuchań związanych z beatyfikacją Agnes 
Bojahiu, ambitnej zakonnicy z Albanii, która stała się znana na całym świece pod nom de guerre 
„Matka Teresa”. Chociaż ówczesny papież rozwiązał słynną instytucję advocatus diaboli 
(adwokata diabła), by ułatwić procedurę potwierdzania i kanonizowania ogromnej liczby nowych
„świętych”, kościół wciąż był zobowiązany do wysłuchania zeznań krytyków, zatem znalazłem 
się w roli reprezentanta diabła, w rzeczy samej, pro bono.
 

Już wcześniej zdołałem dopomóc w zdemaskowaniu „cudów” związanych z działalnością tej 

kobiety. Człowiek, dzięki któremu zdobyła początkowy rozgłos, był wybitnym, choć raczej 
niegrzeszącym bystrością umysłu, brytyjskim ewangelistą (później nawróconym na katolicyzm), 
nazwiskiem Malcolm Muggeridge. To jego dokumentalny film nakręcony dla stacji BBC, 
zatytułowany Something Beautiful for God, wypromował logo „Matka Teresa” w 1969 roku. 
Zdjęcia do tego filmu kręcił człowiek o nazwisku Ken Macmillan, który zdobył nagrodę za pracę 

background image

przy wielkim serialu Kennetha Clarka Cywilizacja, poświęconym historii sztuki. Operator 
doskonale rozumiał siłę koloru i światła. Poniżej przedstawiam historię opowiedzianą przez 
Muggeridge’a w książce, jaka ukazała się wraz z filmem.
 

 

Dom Umierających [Matki Teresy] jest słabo oświetlony, gdyż małe okna biegną u góry 

ścian. Ken [Macmillan] utrzymywał z uporem, że robienie zdjęć w środku było całkowicie 
niemożliwe. Mieliśmy ze sobą tylko słabą lampę, a zatem można było zapomnieć o dostatecznym
oświetleniu pomieszczeń w czasie, który mieliśmy do dyspozycji. Zdecydowaliśmy, że Ken 
powinien spróbować, jednak na wszelki wypadek nakręcił również trochę ujęć na podwórzu, 
gdzie kilku spośród pensjonariuszy siedziało w słońcu. Po wywołaniu filmu okazało się, że sceny
nakręcone we wnętrzu skąpane były w jakimś cudownym, miękkim świetle, natomiast ujęcia z 
podwórza były raczej przyćmione i rozmazane... Osobiście jestem całkowicie przekonany, że ta 
poświata, jakiej nie dało się uzyskać za pomocą techniki, jest w rzeczywistości tak zwanym 
Dobrym Światłem, do którego odnosi się kardynał Newman w swoim dobrze znanym, 
przepięknym hymnie.
 

 

W podsumowaniu napisał:

 

 

Na tym dokładnie polega istota cudu - ujawnienie wewnętrznej realności powierzchownego 

tworu Boga. Osobiście jestem do głębi przekonany, że Ken zdołał zarejestrować na taśmie 
filmowej pierwszy fotograficzny cud... Obawiam się tylko, że mówiłem i pisałem o tym tak dużo,
że zacząłem być nudny.
 

 

Z pewnością nie mylił się w ostatnim zdaniu. Do czasu, kiedy skończył kręcić film, uczynił z

Matki Teresy postać słynną na cały świat. Moim zadaniem było zweryfikowanie i potem 
sporządzenie dokumentu z bezpośredniego zeznania Kena Macmillana, operatora i autora zdjęć. 
Oto treść tego dokumentu:
 

 

W trakcie kręcenia zdjęć do Something Beautifulfor God zdarzył się epizod, kiedy to 

zaprowadzono nas do budynku, który Matka Teresa nazywała Domem Umierających. Peter 
Chaber, reżyser, stwierdził: „Ach, jest tu bardzo ciemno. Czy sądzisz, że uda się nam coś 
nakręcić?”. Dopiero co odebraliśmy przesyłkę z BBC z kilkoma nowymi taśmami filmowymi 
produkcji firmy Kodak, których nie mieliśmy czasu przetestować przed wyjazdem, zatem 
powiedziałem do Petera: „Cóż, nie zaszkodzi spróbować”. Zatem nakręciliśmy zdjęcia. Kiedy 
powróciliśmy po miesiącu, może dwóch, siedzieliśmy w sali projekcyjnej Ealing Studios, 
przeglądając pierwszą kopię, i w końcu dotarliśmy do ujęć wykonanych w Domu Umierających. 
I tu czekała nas niespodzianka. Dało się dostrzec każdy detal. Powiedziałem wtedy: „To 
zdumiewające. To niesamowite”. Zamierzałem wtedy nawet wykrzyknąć po trzykroć wiwat na 
cześć Kodaka. Nie zdążyłem jednak nawet otworzyć ust, ponieważ Malcolm, który siedział w 
pierwszym rzędzie, zerwał się z miejsca, obrócił do nas i oznajmił: „To boska poświata! To za 
sprawą Matki Teresy. Chłopie, przekonasz się, że to jest boska poświata”. Trzy lub cztery dni 
później zacząłem, zaskoczony, odbierać telefony od dziennikarzy z londyńskich gazet, którzy 

background image

mówili rzeczy w rodzaju: „Słyszeliśmy, że właśnie wrócił pan z Indii wraz z Malcolmem 
Muggeridge’em i że był pan świadkiem cudu”.
 

 

A zatem gwiazda się narodziła... Z tego powodu oraz wobec innych wyrażanych przeze mnie 

krytycznych opinii Watykan zaprosił mnie do zamkniętego pomieszczenia, w którym znajdowała 
się Biblia, magnetofon, monsigniore, diakon oraz ksiądz. Zapytano mnie, czy jestem w stanie 
rzucić nieco światła, patrząc z własnej perspektywy, na osobę „Służki Boskiej, Matki Teresy”. 
Lecz chociaż można było odnieść wrażenie, że przepytywali mnie w dobrej wierze, ich koledzy 
po drugiej stronie świata potwierdzali konieczny „cud”, który pozwoliłby posunąć do przodu 
sprawę beatyfikacji (preludium do kanonizacji). Matka Teresa umarła w 1997 roku. W pierwszą 
rocznicę jej śmierci dwie mniszki z wioski Raigunj w Bengalu oświadczyły, że zawiesiły 
aluminiowy medalik po zmarłej (medalik, który miał styczność z ciałem zmarłej zakonnicy) na 
brzuchu kobiety nazwiskiem Monica Besra. Kobieta ta, która miała jakoby cierpieć z powodu 
dużego guza macicy, w rezultacie została później wyleczona z nowotworu. Należy ponadto 
dodać, że Monica jest katolickim imieniem żeńskim, rzadko spotykanym w Bengalu, zatem 
przypuszczenie, że obie mniszki oraz pacjentka były już wcześniej zagorzałymi fankami Matki 
Teresy, nie jest pozbawione racji. Z pewnością jednak nie da się powiedzieć tego samego o 
doktorze Manju Murshedzie, dyrektorze miejscowego szpitala, ani o doktorze T.K. Biswasie oraz
jego koledze po fachu, specjalizującym się w ginekologii, doktorze Ranjaanie Mustafim. 
Wszyscy trzej oświadczyli, że pani Besra cierpiała na gruźlicę oraz przerost jajników. Oba 
schorzenia poddawały się leczeniu z dobrym skutkiem. Dr Murshed reagował ze szczególnym 
rozdrażnieniem na liczne telefony, jakie otrzymywał od „Misjonarek Miłosierdzia”, zakonu 
Matki Teresy, które wywierały na nim presję, by potwierdził publicznie cudowny charakter 
wyleczenia. Sama pacjentka nie robiła specjalnego wrażenia jako bohaterka wywiadów, mówiła 
bardzo szybko, ponieważ, jak przyznała, „inaczej zapomniałaby”, i prosiła o niezadawanie pytań,
gdyż znów musiałaby „uczyć się na pamięć”. Jej mąż, człowiek nazwiskiem Selku Murmu, 
przerwał po jakimś czasie milczenie i oświadczył, że jego żona była poddana zwyczajnej, 
fachowej procedurze medycznej.
 

Każdy dyrektor szpitala w każdym kraju przyzna, że pacjenci czasami powracają do zdrowia 

w zdumiewający sposób (podobnie zresztą jak pozornie zdrowi ludzie nagle zapadają na ciężką i 
nieuleczalną chorobę). Ci, którzy pragną potwierdzenia cudów, mogą zechcieć twierdzić, że tego 
rodzaju ozdrowienia nie mają „naturalnego” wytłumaczenia. W żadnym razie nie oznacza to 
jednak, że istnieje „nadnaturalne”. W tym wypadku - w powrocie pani Besry do zdrowia - nie 
było nic nawet odrobinę zaskakującego. Niektóre ze znanych chorób można leczyć dobrze 
znanymi metodami. Twierdzenia o niezwykłym charakterze uzdrowienia nie zostały poparte 
nawet prozaicznymi dowodami. A mimo to już wkrótce w Rzymie nadejdzie dzień, kiedy w 
trakcie uroczystej ceremonii z udziałem rzesz wiernych Matka Teresa zostanie ogłoszona świętą, 
jako jedna z tych, której wstawiennictwo może poprawić osiągnięcia medycyny na całym 
świecie. Jest to nie tylko skandal sam w sobie, ale też w rezultacie odsunie się w czasie dzień, 
kiedy wieśniacy w Indiach przestaną obdarzać zaufaniem szarlatanów i fakirów. Innymi słowy, 
wielu ludzi umrze niepotrzebnie w następstwie tego oszustwa i zasługującego na pogardę „cudu”.
Jeśli ma to być najlepsza rzecz, na jaką stać Kościół w czasach, kiedy jego twierdzenia podlegają 
weryfikacji lekarzy oraz dziennikarzy, nietrudno wyobrazić sobie, co zostało sfałszowane w 
minionych epokach niewiedzy i strachu, kiedy duchowni natrafiali na mniejsze pokłady 
sceptycyzmu lub sprzeciwu.
 

Po raz kolejny brzytwa Ockhama tnie sterylnie i zdecydowanie. Kiedy są proponowane dwa 

background image

wyjaśnienia, jedno z nich musi zostać odrzucone - to, które tłumaczy najmniej lub nie tłumaczy 
w ogóle niczego, albo też nasuwa więcej pytań, niż udziela odpowiedzi.
 

To samo dotyczy sytuacji, kiedy prawa natury zostają pozornie zawieszone w sposób, jaki 

nie oferuje radości lub oczywistego pocieszenia. Naturalne katastrofy nie są w rzeczywistości 
złamaniem praw przyrody, lecz raczej stanowią część nieuniknionych fluktuacji w ich obrębie. 
Od zawsze jednak wykorzystywano je do zastraszania naiwnych i łatwowiernych mocą boskiego 
gniewu. Wcześni chrześcijanie zamieszkiwali obszary Azji Mniejszej, gdzie trzęsienia ziemi 
zdarzały się i wciąż się zdarzają dość często. Gromadzili się oni w ogromne rzesze, kiedy w 
gruzach legały pogańskie świątynie; potem przekonywano ich do nawrócenia, kiedy ziemia nie 
drżała. Ogromny wybuch wulkanu Krakatau pod koniec dziewiętnastego stulecia sprowokował 
ogromną falę przechodzenia na islam wśród przerażonej ludności Indonezji. Wszystkie święte 
księgi mówią z ekscytacją o potopach, huraganach, piorunach oraz innych zwiastunach katastrof. 
Po potwornym tsunami, jakie nawiedziło Azję w 2005 roku, oraz po powodzi w Nowym Orleanie
w 2006 roku całkiem poważni i świetnie wykształceni ludzie, jak arcybiskup Canterbury, zeszli 
intelektualnie do poziomu wprawionych w osłupienie wieśniaków, kiedy publicznie ogłaszali, jak
należy interpretować zamiary rozgniewanego Boga. Lecz jeśli przyjmie się proste założenie, 
oparte na absolutnie pewnej wiedzy, że żyjemy na planecie, która nieustannie się wychładza, ma 
stopione jądro, fałduje się i pęka w obrębie zewnętrznej skorupy, cechuje się burzliwymi 
zjawiskami atmosferycznymi, to nie ma żadnej potrzeby, by odczuwać jakikolwiek tego rodzaju 
niepokój. Wszystko zostało już wytłumaczone. Nie jestem w stanie pojąć, dlaczego ludzie 
religijni i pobożni z taką niechęcią to przyznają. W ten sposób uwolniliby się od zadawanych 
nadaremnie pytań o to, dlaczego Bóg pozwala na tak wielkie cierpienia. Najwidoczniej jednak 
ten dyskomfort jest małą ceną, jaką płacą za utrzymywanie przy życiu mitu o boskiej interwencji.
 

Podejrzenie, że katastrofa może być również karą, wciąż jest przydatne, pozwala bowiem na 

niekończące się spekulacje. Po klęsce w Nowym Orleanie, który ucierpiał w rezultacie 
połączenia dwóch czynników - położenia poniżej poziomu morza oraz zaniedbania ze strony 
administracji Busha - od pewnego wyższego rangą rabina w Izraelu dowiedziałem się, że była to 
zemsta za ewakuowanie żydowskich osadników ze Strefy Gazy, z kolei burmistrz Nowego 
Orleanu (który nie sprawował swojego urzędu z powalającą skutecznością) wyjawił mi, że był to 
wyrok boski za inwazję na Irak. Możesz zatem wymienić faworyzowany przez siebie grzech, jak 
uczynili to „wielebni” Pat Robertson i Jerry Falwell po ofierze, jaką był atak na World Trade 
Center. W tym wypadku sprawczej przyczyny należało się doszukiwać i odnajdować ją w 
poddaniu się Ameryki zalewowi homoseksualizmu oraz liberalnemu prawu do aborcji. (Antyczni 
Egipcjanie, a przynajmniej część z nich, wierzyli, że sodomia leżała u źródeł trzęsień ziemi. 
Spodziewam się, że ta interpretacja zostanie wskrzeszona z nową siłą, kiedy uskok San Andreas 
znowu zadrży, powodując w rezultacie trzęsienie ziemi takie jak to, które dotknęło San Francisco
w 1906 roku). Kiedy w końcu osiadł kurz i pył na gruzach w Strefie Zero, okazało się, że dwa 
zmiażdżone dźwigary wciąż sterczały ku górze, tworząc kształt krzyża, co stało się przyczynkiem
do licznych komentarzy o boskiej interwencji. Ponieważ każdy obiekt architektoniczny zawsze 
ma w swojej konstrukcji dźwigary, dziwną rzeczą byłoby, gdyby takich pozostałości w gruzach 
nie było. Przyznaję, że sam byłbym pod wrażeniem, gdyby wśród zgliszczy uformowała się 
gwiazda Dawida lub zwykła gwiazda albo półksiężyc, lecz nigdy nigdzie nie pojawiły się relacje 
o tego rodzaju artefaktach, nawet w miejscach, gdzie takie symbole wywarłyby na ludziach duże 
wrażenie. Pamiętaj też, że cuda zdarzają się z woli istoty, która jest wszechpotężna i jednocześnie
wszechwiedząca, a także wszechobecna. Można więc żywić nadzieję na bardziej spektakularne 
przedstawienia niż te, jakie pojawiały się do tej pory.
 

Rzekomy „dowód” wiary w rzeczywistości przyczynia się do jej osłabienia w większym 

background image

stopniu, niż gdyby traktowany był odrębnie, bez kojarzenia z religią, jako zjawisko obiektywne i 
niezależne. To, co da się udowodnić bez dowodu, można również obalić bez dowodzenia. Jest to 
tym bardziej prawdziwe, kiedy „dowód” w końcu zaprezentowany okazuje się tak bardzo 
tandetny oraz wyrachowany.
 

 

„Spór o autorytet” to najsłabszy ze wszystkich sporów. Jest słaby, kiedy argumenty padają z 

drugiej lub trzeciej ręki („Dobra Księga tak mówi”), i staje się jeszcze słabszy, kiedy argumenty 
padają z pierwszej ręki, o czym wie każde dziecko, które słyszało z ust rodziców frazę: 
„ponieważ ja tak mówię” (oraz o czym wie każdy rodzic, który słyszał sam siebie 
wypowiadającego słowa, jakie kiedyś sam uznawał za tak bardzo nieprzekonujące). Niemniej 
jednak konieczny jest „skok” innego rodzaju, by znaleźć się w sytuacji, która dostarczy 
pewności, że każda religia jest tworem zwyczajnych ssaków i nie kryją się w niej żadne sekrety 
czy tajemnice. Za zasłoną czarnoksiężnika z krainy Oz nie kryje się nic poza blefem. Czy to 
może być prawda? Jako jeden z tych, którzy zawsze byli pod wrażeniem brzemienia historii i 
kultury, nie przestaję zadawać sobie tego pytania. Czy wszystko to działo się na próżno i 
nadaremnie: wielka walka teologów i uczonych, wspaniałe wysiłki malarzy, architektów i 
muzyków, by stworzyć coś nieprzemijającego i cudownego, co świadczyłoby o glorii i majestacie
Boga?
 

W żadnym razie. Nie ma dla mnie znaczenia, czy Homer był jedną osobą, czy też wieloma 

osobami. Albo czy Szekspir był w duchu katolikiem, czy też zakonspirowanym agnostykiem. Nie
powinienem odnosić wrażenia, że mój świat runął w gruzach, gdyby największy w literaturze 
autor tworzący komedie i tragedie, piszący o miłości i moralności, okazał się earlem Oksfordu, 
chociaż muszę dodać, że wyłączne autorstwo jest dla mnie ważne, i pogrążyłbym się w smutku i 
czuł się przegrany, dowiedziawszy się, że Bacon był figurantem. Szekspir dysponuje o wiele 
większą siłą moralną niż Talmud czy Koran, czy jakikolwiek podszyty strachem kodeks 
plemienny z epoki żelaza. Jednak ze szczegółowej historii religii można się dowiedzieć bardzo 
dużo i często można się znaleźć ponad wybitnymi pisarzami i myślicielami, którzy w niejednym 
wypadku stanowili intelektualny, a czasami także moralny wzorzec. Wielu spośród nich, we 
własnej epoce, demaskowało przebranie bałwochwalstwa i pogaństwa, często też ryzykując 
męczeństwem, gdy wchodzili w spory ze swoimi współwyznawcami. Nadszedł jednak teraz taki 
moment w historii, kiedy nawet pigmej taki jak ja może wysuwać tezę, że wie więcej - co nie jest
koniecznie jego zasługą - i widzi, że ostateczne zerwanie kostiumu już się dokonało. Takie 
dziedziny wiedzy, jak krytyczna analiza tekstów, archeologia, fizyka i biologia molekularna, 
wykazały fałsz religijnych mitów oraz ich antropomorficzne korzenie. Z powodzeniem 
przyczyniły się również do sformułowania lepszych i bardziej światłych wyjaśnień i tłumaczeń. 
Utratę wiary potrafią zrekompensować nowsze i bardziej wyrafinowane cuda, jakie mamy przed 
sobą, a także zanurzenie się w bliskich cudom dziełach Homera, Szekspira, Miltona, Tołstoja i 
Prousta, z których wszystkie są również „dziełem człowieka” (chociaż czasem nachodzą nas 
wątpliwości, jak choćby w wypadku Mozarta). Mogę to stwierdzić jako jeden z tych, którego 
własna świecka wiara zachwiała się i została odrzucona, zresztą nie bez bólu.
 

Kiedy byłem marksistą, nie traktowałem własnych poglądów jak wiary, lecz byłem 

przekonany, że pewien rodzaj ujednoliconej teorii pola może zostać odkryty. Koncepcja 
historycznego i dialektycznego materializmu nie była absolutem i nie miała w sobie pierwiastka 
nadprzyrodzonego, nosiła jednak pierwiastek mesjanistyczny związany z ideą nadejścia 
rozstrzygającego momentu. Z pewnością też ten prąd myślowy miał swoich męczenników, 
świętych oraz doktrynerów i (po jakimś czasie) obrzucające się wzajemnie klątwami papiestwo. 

background image

Były w nim schizmy, inkwizycja oraz polowania na heretyków. Byłem członkiem dysydenckiej 
sekty, która darzyła podziwem Różę Luksemburg oraz Lwa Trockiego, i z pełnym przekonaniem 
mogę stwierdzić, że mieliśmy naszych proroków. Róża Luksemburg wydawała się nam niemal 
połączeniem Kasandry i Jeremiasza, kiedy grzmiała o następstwach pierwszej wojny światowej. 
Wielka trzytomowa biografia Lwa Trockiego, pióra Izaaka Deutschera, w rzeczywistości nosiła 
tytuł Prorok (w trzech etapach jego życia, z bronią u boku, bez broni oraz jako wygnańca). Jako 
młody człowiek Deutscher uczył się na rabina i został znakomitym znawcą Talmudu - podobnie 
zresztą jak Trocki. Oto słowa Trockiego - przewidujące istnienie gnostycz-nej Ewangelii Judasza 
- na temat sposobu, w jaki Stalin przejął władzę nad partią bolszewików:
 

 

Spośród dwunastu apostołów tylko Judasz okazał się zdrajcą. Gdyby jednak posiadł władzę, 

mógłby uznać za winnych zdrady pozostałych jedenastu apostołów, a także uczniów 
pomniejszych, których liczbę Łukasz szacował na blisko siedemdziesiąt.
 

 

W chłodnych słowach Deutschera odnajdujemy analogię do tego, co wydarzyło się, kiedy 

pronazistowskie środowiska Norwegii zmusiły rząd do odmówienia Trockiemu prawa do azylu i 
ponownie go deportowały, zmuszając do dalszej tułaczki po świecie, aż w końcu spotkała go 
śmierć. Stary człowiek spotkał się wtedy z ministrem spraw zagranicznych Norwegii i innymi 
osobami.
 

 

Trocki podniósł głos, żeby dało się go słyszeć w salach i na korytarzach ministerstwa: „To 

pierwszy akt kapitulacji wobec nazizmu w waszym ojczystym kraju. Kiedyś za to zapłacicie. 
Sądzicie, że jesteście wolni i możecie bezkarnie robić z politycznymi uchodźcami to, co się wam 
żywnie podoba. Lecz bliski już jest dzień - zapamiętajcie to! - bliski jest dzień, kiedy naziści 
wypędzą was z ojczystego kraju, wszystkich was..." Trygve Lie wzruszył jedynie ramionami na 
tę osobliwą, proroczą wypowiedź. Lecz po upływie niespełna czterech lat ten sam rząd 
rzeczywiście salwował się ucieczką z Norwegii przed niemiecką inwazją. Kiedy ministrowie oraz
będący już w podeszłym wieku król Haakon stali na brzegu, skupieni razem, czekając na statek, 
który zabierze ich do Anglii, przypomnieli sobie z trwogą słowa Trockiego, które stały się 
prawdą niczym klątwa proroka.
 

 

Trocki dysponował zmysłem krytycznym opierającym się na filozofii materialistycznej, co 

warunkowało pewien dar przewidywania, nie zawsze, co oczywiste, w niektórych wypadkach 
robił to jednak naprawdę przekonująco.
 

Poza tym z pewnością dysponował - co zademonstrował w emocjonalnym eseju Literatura i 

rewolucja. - niedającym się ugasić pragnieniem, właściwym dla ludzi biednych i uciskanych, 
wyniesienia się ponad świat materialny sensu stricte oraz osiągnięcia stanu transcendentnego. 
Przez sporą część własnej egzystencji podzielałem tę ideę i na dobrą sprawę tak do końca jej nie 
porzuciłem. Nadszedł jednak czas, kiedy nie mogłem chronić i w rzeczy samej nie chciałem 
chronić samego siebie przed szturmem rzeczywistości. Marksizm, jak wtedy przyznałem, miał 
okresy intelektualnej, filozoficznej oraz etycznej chwały, lecz czasy te odeszły już do przeszłości.
Coś z tego heroicznego okresu być może zdołało przetrwać, lecz należało spojrzeć w twarz 
faktom: nie było już przewodnika, który prowadziłby ku przyszłości. Ponadto sama koncepcja 

background image

totalnego rozwiązania doprowadziła do najbardziej wstrząsających ludzkich ofiar i poświęceń 
oraz do wymyślania pretekstów, które je usprawiedliwiały. Ci z nas, którzy szukali racjonalnej 
alternatywy wobec religii, dotarli do stacji końcowej, a ona okazała się stosunkowo silnie 
obarczona dogmatami. Cóż jeszcze można było oczekiwać od czegoś, co było wytworem bliskich
kuzynów szympansów? Nieomylności? A zatem, drogi czytelniku, jeśli dotarłaś do tego miejsca i
zwątpiłeś we własną wiarę - co, jak żywię nadzieję, się stało - zamierzam oznajmić, że do 
pewnego stopnia wiem i rozumiem, przez co przechodzisz. Bywają takie dni, kiedy brakuje mi 
dawnych przekonań, niemal do tego stopnia, jakby były amputowaną kończyną. Lecz w bilansie 
ogólnym czuję się lepiej, nie jestem już tak radykalny; ty również poczujesz się lepiej, 
gwarantuję to, kiedy opuścisz szańce doktryny i pozwolisz oswobodzonemu umysłowi na 
samodzielne myślenie.
 

background image

 Rozdział jedenasty

 „Stempel niskiego pochodzenia”: skorumpowane początki religii

 

 

Tam, gdzie w grę wchodzą sprawy religii, ludzie dopuszczają się wszelkiej możliwej 

nieuczciwości oraz intelektualnych występków.

 

Zygmunt Freud, Przyszłość pewnego złudzenia

 

 

Różne formy religijnego kultu, które dominowały w świecie rzymskim, uznawane były przez

ludzi za w równym stopniu prawdziwe, przez filozofów za w równym stopniu fałszywe, przez 
urzędników natomiast za w równym stopniu użyteczne.

 

Edward Gibbon, Zmierzch cesarstwa rzymskiego

 

 

Stare i popularne powiedzenie z Chicago głosi, że jeśli pragniesz zachować szacunek dla 

miejskiego radnego albo nie chcesz stracić apetytu na parówki, powinieneś dopilnować, by nie 
być obecnym w trakcie przygotowań do posiedzenia rady ani - w drugim wypadku - przy 
produkcji tych parówek. Jak stwierdził Engels, to anatomia człowieka stanowi klucz do anatomii 
małp człekokształtnych. A zatem, jeśli przypatrzymy się procesowi formowania religii, możemy 
pokusić się o poczynienie pewnych założeń co do pochodzenia tych systemów wiary, które 
ukształtowały się, jeszcze zanim większość przedstawicieli rodzaju ludzkiego opanowała 
umiejętność czytania. Spośród szerokiej palety religii otwarcie „przyrządzanych jak parówki”, 
postanowiłem wybrać „kult cargo” z obszaru Melanezji, zielonos'wiątkową supergwiazdę Marjoe
oraz Kościół Jezusa Chrystusa Świętych w Dniach Ostatnich, powszechnie znany jako ruch 
mormonów.
 

W ciągu minionych wieków ludzie z pewnością po wielokroć zadawali sobie pytanie: „Jeśli 

istnieje drugie życie, lecz nie ma Boga, co wtedy?”. A co, jeśli istnieje Bóg, lecz nie ma życia po 
śmierci? O ile wiem, najbardziej światłym pisarzem, jaki odważył się zabrać głos w tej kwestii, 
był Thomas Hobbes w mistrzowskim dziele z 1651 roku, zatytułowanym Lewiatan. Usilnie 
zalecam ci lekturę części III, rozdział 38, oraz części IV, rozdział 44, ponieważ stopień 
opanowania przez Hobbesa zarówno Pisma Świętego, jak i języka angielskiego zapiera dech w 
piersiach. Przypomina on nam również, jak niebezpieczne jest i zawsze było już samo myślenie o
tych sprawach. Jego pełen werwy, podszyty ironią, kpiarski styl jest także elo-kwentny. 
Nawiązując do pozbawionej sensu opowieści o „upadku” Adama (pierwszy w historii przykład 
kogoś, kto został stworzony jako istota wolna, potem zaś dał sobie nałożyć kaganiec 
niemożliwych do przestrzegania zakazów i nakazów), Hobbes wyraził opinię - nie zapominając 
ze strachu dodać komentarza, że uczynił tak „z pokorą wobec tego i wszystkich innych pytań, 
których rozstrzygnięcie zależy od Pisma” - że jeśli Adam został skazany na śmierć za grzechy, 
jego śmierć musiała zostać odroczona w czasie, ponieważ zdołał jeszcze wydać na świat liczne 
potomstwo, zanim rzeczywiście wydał ostatnie tchnienie.
 

Zasiawszy wywrotową myśl - zabranianie Adamowi spożywania owoców z jednego drzewa 

background image

pod rygorem śmierci, a z drugiego pod groźbą wiecznego życia, jest absurdem i sprzecznością 
samą w sobie - Hobbes został zmuszony do przywołania w wyobraźni alternatywnych świętych 
pism i nawet alternatywnych piekieł i alternatywnych niebios. Wychodził z założenia, że ludzie 
mogą odmówić posłuszeństwa wobec władzy innych ludzi, gdyby odczuwali większą trwogę 
przed karą boską niż przed śmiercią w męczarniach tu, na ziemi. Przyjął to rozwiązanie, ludzie 
bowiem zawsze dysponują wolną wolą, która pozwala im wykreować religię, jaka im odpowiada,
zaspokaja ich potrzeby lub pochlebia im. Samuel Butler zaadaptował tę ideę w powieści 
Erewhon Revisited. W oryginalnym dziele Erewhon pan Higgs składa wizytę w odległej krainie, z
której w końcu udaje mu się uciec balonem. Powracając po dwóch dziesięcioleciach, odkrywa, że
w trakcie swojej nieobecności stał się bogiem ochrzczonym imieniem „Dziecko Słońca”, 
czczonym od dnia, kiedy uniósł się ku niebu. Dwaj wysocy rangą kapłani są gotowi celebrować 
wniebowzięcie, a kiedy Higgs grozi im zdemaskowaniem i wyjawieniem, że jest zwykłym 
śmiertelnikiem, słyszy w odpowiedzi słowa: „Nie wolno panu tego zrobić, ponieważ wszelkie 
zasady moralne w tym kraju opierają się na tym micie. Jeśli kiedykolwiek dowiedzą się, że pan 
nie wzniósł się do nieba, staną się nikczemni i niegodziwi”.
 

W 1964 roku na ekrany wszedł sławetny dokumentalny film zatytułowany Mondo Cane 

(Pieski świat), w którym reżyserzy przedstawili wiele okrucieństw popełnianych przez ludzi oraz 
złudzeń, jakimi żywi się syn człowieczy. Była to pierwsza sposobność, przy której mieliśmy 
okazję obejrzeć powstawanie nowej religii, na oczach widzów, przed obiektywem kamery. 
Mieszkańcy wysp Pacyfiku byli wprawdzie przez całe wieki oddzieleni od bardziej ekonomicznie
rozwiniętego świata, lecz kiedy dotarł do nich zgubny wpływ, wielu spośród nich wykazało dość 
sprytu i przenikliwości, by w lot pochwycić istotę zdarzeń. Oto pojawiły się wielkie okręty pod 
pełnymi żaglami, przywożąc skarby i broń, oraz sprzęty, których przeznaczenia nawet nie byli w 
stanie pojąć. Niektórzy z bardziej ciemnych i zabobonnych wyspiarzy uczynili to, co czyni wielu 
ludzi, kiedy staje twarzą w twarz z nowym zjawiskiem, i usiłowali wytłumaczyć te wydarzenia, 
prowadząc dyskusję, jaka umożliwiała im ich zrozumienie (podobnie zresztą do Azteków, którzy 
w Mezoameryce, widząc po raz pierwszy hiszpańskich żołnierzy na koniach, doszli do 
przekonania, że mają za wrogów centaury). Te biedne dusze doszły do przekonania, że przybysze
z Zachodu byli ich od dawna opłakiwanymi przodkami, którzy wreszcie powrócili zza grobu, z 
obfitością wszelakich dóbr. Iluzja ta nie zdołała przetrwać w konfrontacji z kolonistami, lecz 
później w kilku miejscach zaobserwowano, że co bardziej bystrzy z mieszkańców wysp wpadli 
na lepszy pomysł. Koloniści przystąpili do budowania przystani oraz pomostów, dzięki czemu do
wybrzeży przybijało więcej statków, przywożąc więcej towarów. Na zasadzie analogii oraz 
mimetyzmu tubylcy zaczęli budować nabrzeża własnym sumptem, spodziewając się, że 
przyciągnie to kolejne statki. Oczekiwania te okazały się wprawdzie daremne, jednak w 
znaczącym stopniu spowolniły postępy prac chrześcijańskich misjonarzy. Kiedy się pojawili, 
zapytano ich, gdzież są spodziewane dary (wkrótce też krzewiciele nowej wiary zaczęli 
przywozić ze sobą bogate zapasy świecidełek oraz ozdóbek).
 

W dwudziestym stuleciu „kulty cargo” pojawiły się w jeszcze bardziej poruszającej i 

imponującej formie. Jednostki sił zbrojnych Stanów Zjednoczonych, które rozlokowywano na 
wyspach na Oceanie Spokojnym w celu budowy prowizorycznych lotnisk na potrzeby wojny z 
Japonią, stały się obiektem niewolniczego wręcz naśladownictwa. Miejscowi zapaleńcy porzucili
traktowane dość powierzchownie, jak się okazało, chrześcijańskie obrządki i całą energię 
poświęcili budowaniu pasów startowych, jakie, z ich perspektywy patrząc, miały przyciągać 
kolejne samoloty wyładowane konsumpcyjnymi dobrami. Tubylcy konstruowali nawet 
bambusowe imitacje radiowych anten. Znosili drewno na stosy i rozpalali ogniska, symulując 
lotniskowe latarnie, którymi Amerykanie naprowadzali lądujące nocą samoloty Takie działania 

background image

mają miejsce po dziś dzień, co chyba stanowi najsmutniejszą schedę po Mondo Cane. Na wyspie 
Tana żołnierz armii amerykańskiej został uznany za odkupiciela. John Frum, bo takie nosił 
rzekomo nazwisko, również wydaje się wymysłem. Lecz nawet po tym, jak ostatni z żołnierzy 
pełniących tam służbę odleciał lub odpłynął po 1945 roku, kolejne nadejście zbawiciela Fruma, 
prędzej czy później, jest tematem kazań i proroczych zapowiedzi, a jedna z dorocznych 
religijnych ceremonii wciąż nosi jego imię. Na innej wyspie o nazwie Nowa Brytania, 
wchodzącej w skład Papui-Nowej Gwinei, kult ma podobny charakter, w jeszcze bardziej 
uderzający sposób. Opiera się on na dziesięciorgu przykazaniach („Dziesięcioro praw”), jest też 
trójca, której jeden byt przebywa w niebie, a inny na ziemi. Istnieje też rytualny system składania
czci i hołdu w nadziei przebłagania tych bóstw i zyskania ich przychylności. Jeśli obrządek jest 
celebrowany z dostateczną dozą czystych intencji i religijnej gorliwości, rozpoczyna się okres 
dobrobytu. Ta promienna przyszłość jest nazywana, co należy przyznać ze smutkiem, „Okresem 
Korporacji” i przyczynia się do rozkwitu i rozwoju Nowej Brytanii, jak gdyby był to 
międzynarodowy koncern.
 

Niektórzy ludzie mogą poczuć się dotknięci nawet samą sugestią porównania 

przedstawionego powyżej, lecz czyż święte księgi oficjalnych religii monoteistycznych wręcz nie
są przesycone materialną żądzą oraz uwielbieniem i zachwytem - niemal bałwochwalczym - 
wobec bogactw zgromadzonych przez Salomona, dobrze utrzymanych stad żywego inwentarza, 
należących do ludzi pobożnych, wobec nagród, jakie przyobiecano w raju dobrym muzułmanom, 
nie wspominając nawet słowem o wielu, wielu kuszących opowieściach, których tematem są 
grabieże, plądrowanie oraz podział łupów. Jezus, i jest to prawda, nie wykazuje zainteresowania 
osobistymi zyskami, lecz sam głosi nowinę o skarbach w niebie i nawet o „rezydencjach”, żeby 
tylko zapewnić sobie wyznawców i popleczników. Czy, idąc dalej tym tokiem rozumowania, nie 
jest prawdą, że wszystkie religie od zarania wieków wykazywały żywotne zainteresowanie 
gromadzeniem dóbr materialnych w doczesnym świecie?
 

Żądza pieniędzy oraz materialnego dobrobytu stanowi jedynie podtekst ogłupiającej historii 

Marjoe Gortnera, „dziecięcego fenomenu” amerykańskiego Kościoła ewangelickiego. 
Ochrzczony groteskowym imieniem „Marjoe” (kretyńskie połączenie imion Maria i Józef) przez 
rodziców, młody panicz Gortner stanął na ambonie, mając zaledwie cztery lata, odziany w 
odrażający strój „małego lorda Fauntleroya”, i musiał mówić (co mu zresztą kazano), że czuje w 
sobie boskie powołanie do głoszenia kazań. Kiedy marudził lub płakał, matka wsuwała mu głowę
pod kran lub dociskała poduszkę do jego twarzy, zawsze jednak skrupulatnie dbając o to, żeby 
nie pozostawić (jak sam później relacjonował) najmniejszych śladów fizycznego przymusu. 
Wytresowany niczym cyrkowa foka, już wkrótce przyciągnął uwagę widzów, a w wieku sześciu 
lat oficjalnie celebrował uroczystości zawierania związków małżeńskich przez osoby dorosłe. 
Jego sława rozszerzała się, rzesze pragnęły na własne oczy zobaczyć cudowne dziecko. Według 
własnych szacunków zdołał zgromadzić trzy miliony dolarów uzbierane z „datków”, z których 
nawet jeden cent nie został, rzecz jasna, wydany na jego dalszą edukację i zapewnienie jego 
przyszłości. Gdy miał siedemnaście lat, podniósł bunt przeciwko okrutnym i cynicznym 
rodzicom i „zniknął z oczu”, wchodząc w środowisko kalifornijskiej kontrkultury na początku 
szóstej dekady dwudziestego stulecia.
 

W nieśmiertelnym bożonarodzeniowym muzycznym przedstawieniu dla dzieci Piotruś Pan 

natrafiamy na kulminacyjny moment, kiedy mała wróżka Dzwoneczek wydaje się bliska śmierci. 
Jaskrawa poświata, uosabiająca anielską istotę, zaczyna powoli przygasać i jest tylko jedna 
sposobność wyjścia z tej beznadziejnej, zdawałoby się, sytuacji. Jeden z aktorów wychodzi przed
dom i zwraca się do dzieci z pytaniem: „Czy wierzycie w bajki?”. Kiedy małoletnia widownia z 
niezachwianą pewnością siebie odpowiada „TAK!”, wtedy gasnące światełko znów rozpala się 

background image

pełnym blaskiem. Któż jest w stanie się temu oprzeć? Nikt nie chce odebrać dzieciom wiary w 
magię i czary - później i tak przeżyją bez liku rozczarowań i zawodów - nikt też nie czeka przy 
wyjściu i nie nagabuje ich napastliwie o wrzucanie do skarbonek w kształcie świnki ofiary na 
rzecz Kościoła Zbawienia Dzwoneczka. Proceder, w którym wykorzystywano Marjoego, ma 
intelektualną treść sceny z konającym Dzwoneczkiem, perfidnie połączoną z zasadami 
etycznymi, jakimi kierował się Kapitan Hak.
 

Mniej więcej dekadę później Gortner zemścił się w sposób dający chyba największą 

satysfakcję za ukradzione i jałowe dzieciństwo, kiedy postanowił na oczach opinii publicznej 
ujawnić wszystko, chcąc tym samym zadośćuczynić oszustwu, jakie wciąż leżało mu ciężarem na
sumieniu. Zaprosił ekipę filmową, by szła za nim krok w krok, kiedy rzekomo „powrócił” do 
głoszenia dobrej nowiny, i zadał sobie trud wyjaśnienia, jakie tajniki kryły się za wszystkimi 
sztuczkami i trikami. W taki oto sposób budzisz wzruszenie matek (był przecież ślicznym 
chłopczykiem), nakłaniając je do dzielenia się zgromadzonymi oszczędnościami. A tak oto się 
przemawia, jak gdyby wstąpił w ciebie sam Jezus. Jeśli narysujesz na czole atramentem 
sympatycznym znak krzyża, zamieni się nagle w widoczne znamię, kiedy zaczniesz się pocić. Po 
takie triki się sięga, wyruszając na łowy. Spełnił wszystkie obietnice i relacjonował realizatorom 
filmu z wyprzedzeniem, co może i będzie robił, potem stawał przed publicznością i odgrywał 
swoją rolę z absolutną wiarygodnością. Ludzie płakali rzewnymi łzami i wiwatowali, wpadali w 
spazmy i w ekstazę, wykrzykując imię Zbawiciela. Cyniczni, pozbawieni skrupułów, zwyrodniali
starcy i staruchy czekali na właściwy psychologicznie moment, kiedy wysuwali żądanie 
składania pieniężnych datków, a potem nie kryjąc radosnej łapczywości, rachowali wpływy, 
zanim jeszcze farsa pod tytułem „msza święta” dobiegła końca. Od czasu do czasu można było 
dostrzec twarz dziecka, małego dziecka, zaciągniętego do namiotu i spoglądającego z 
nieszczęsną miną i żalem w sercu na rodziców, którzy kajali się i wyznawali skruchę, by w końcu
wyłożyć na tacę ciężko zarobione grosze. Wiadomo było, że cały amerykański ewangelizm 
toczyło robactwo tego rodzaju obłudy. Bezduszne oszustwo, w którym występowały postaci 
drugoplanowe z Opowieści handlarza odpustów Chaucera, z tomu Opowieści kanterberyjskie. 
(Wy, durnie i przygłupy, trwajcie w wierze, my natomiast zgarniamy kasę). Tak właśnie, a nie 
inaczej miały się sprawy, kiedy w Rzymie jawnie handlowano odpustami oraz kiedy gwóźdź lub 
szczapa z Krzyża Pańskiego zyskiwały zawrotne ceny na pchlim targowisku chrześcijaństwa. 
Jednak spoglądanie na przestępstwo zdemaskowane przez kogoś, kto był jednocześnie ofiarą i 
czerpał z niego korzyści, jest przeżyciem szokującym nawet dla tak zatwardziałego niedowiarka 
jak ja. Gdy się zdobędzie tego rodzaju wiedzę, skąd wziąć siły na przebaczenie? Film Marjoe 
zdobył Oscara w 1972 roku i w najmniejszym stopniu nie przyczynił się do zmiany istniejącego 
stanu rzeczy. Młyny telewizyjnych kaznodziejów wciąż mielą tę samą mąkę, biedni nieustannie 
dokładają do bogatych, zupełnie tak, jak gdyby mieniące się bogactwem i przepychem świątynie 
i pałace w Las Vegas zostały zbudowane z pieniędzy tych, którzy wygrali, nie zaś tych, którzy 
przegrali.
 

W urzekającej powieści The Child in Time (Dziecko w czasie) łan McEwan prezentuje 

samotnego bohatera, będącego jednocześnie narratorem, który w rezultacie przeżytej tragedii 
został doprowadzony do stanu niemal kompletnej bezczynności. Całe dnie praktycznie mijają mu
na oglądaniu telewizji. Gdy obserwuje, jak jego bliźni pozwalają sobie - dobrowolnie - na bycie 
poniżanymi i manipulowanymi, wymyśla określenie, jakie odnosi się do tych, którzy odnajdują 
rozkosz w oglądaniu tego rodzaju programów. Dochodzi do przekonania, że jest to „pornografia 
demokratów”. Nie jest snobizmem dostrzeżenie sposobu, w jaki ludzie okazują własną naiwność 
oraz stadne instynkty, a także własne życzenie lub być może własną potrzebę, by być 
łatwowiernymi i traktowanymi jak głupcy. To problem sięgający zarania dziejów. Łatwowierność

background image

może być formą niewinności, a nawet zawierać w sobie pierwiastek szkodliwości równy zeru, 
lecz jednocześnie stanowi ustawiczne zaproszenie dla ludzi nikczemnych i niegodziwych, a także
sprytnych i przebiegłych, do tego, by wykorzystywać braci i siostry. Tak też przeistacza się w 
jedną z wielkich człowieczych przywar. Nie istnieje uczciwa relacja na temat powstawania i 
trwania religii ani społecznego odbioru cudów i objawień, jeśli nie zawiera nawiązania do tego 
niewygodnego faktu.
 

 

Jeśli wyznawcy proroka Mahometa żywili nadzieję, że nie będzie już przyszłych „objawień” 

po niepokalanym poczęciu Koranu, nie uwzględnili faktu pojawienia się twórcy religii, jaka jest 
wyznaniem obecnie najszybciej rozwijającym się na świecie. Nie przewidzieli również (jakżeż 
mogli, skoro byli jedynie marnymi ssakami z gatunku homo sapiens?), że prorok tego 
śmiesznego kultu przyswoi sobie dokładnie ich model. Kościół Jezusa Chrystusa Świętych w 
Dniach Ostatnich - znany jako wspólnota mormonów - został założony przez utalentowanego 
oportunistę, który wbrew zredagowanemu przez siebie tekstowi, jawnego plagiatu sformułowań 
chrześcijańskich, ogłosił: „Stanę się dla tego pokolenia nowym Mahometem” i na wojujące 
slogany zaadaptował słowa, które jego zdaniem pochodziły z Koranu: „Albo Al-Koran, albo 
miecz”. Był zbyt słabo wykształcony, by wiedzieć, że gdy używa się słowa al, zbędny staje się 
kolejny rodzajnik określony. On jednak przypominał Mahometa przez to, że był jedynie zdolny 
do zapożyczeń z pism świętych innych ludów.
 

W marcu 1826 roku sąd w Bainbridge w stanie Nowy Jork uznał dwudziestojednoletniego 

wówczas mężczyznę za „osobę wszczynającą awantury oraz za oszusta”. To powinno być 
wszystko, co wiadomo na temat Josepha Smitha, który w trakcie procesu przyznał się do 
oszukiwania obywateli, gdy organizował szaleńcze wyprawy poszukiwaczy złota oraz 
utrzymywał, jakoby dysponował mrocznymi czy też „neoromantycznymi” mocami. Jednakowoż 
po upływie czterech lat znów trafił na łamy lokalnych gazet (wszystkie te dzienniki można 
przeczytać jeszcze dziś) jako odkrywca Księgi Mormona (Book of Mormon). Dysponował 
dwoma potężnymi atutami na lokalnym terenie, których nie posiada większość oszustów i 
szarlatanów. Po pierwsze, działał w tym samym dewocyjnie pobożnym okręgu, który wydał na 
świat Shakera, wspomnianego już wcześniej George’a Millera, tego, który po wiele-kroć 
przepowiadał nadejście końca świata, oraz kilku innych samozwańczych amerykańskich 
proroków. Ta lokalna tendencja zyskała tak duży rozgłos, że region ten zaczęto nazywać 
„Dystryktem Nawiedzonych”, uwzględniając fakt, że kiedy jedna religijna moda ustępowała, w 
jej miejsce pojawiała się następna. Po drugie, człowiek ten funkcjonował na terenie, który w 
odróżnieniu od szerokich połaci Ameryki Północnej nosił ślady dawnej historii.
 

Wymarła i wycięta w pień indiańska cywilizacja pozostawiła po sobie znaczną liczbę 

nagrobnych kurhanów, które przypadkowo i po amatorsku bezczeszczono, odnajdując w nich nie 
tylko kości, lecz również całkiem zaawansowane pod względem obróbki technologicznej 
artefakty z kamienia, miedzi oraz kutego srebra. W promieniu dwunastu mil od kiepsko 
prosperującej farmy, którą rodzina Smithów nazywała domem, było osiem takich miejsc. Istniały 
też dwie równie głupie szkoły czy frakcje, które z ogromną fascynacją zajęły się tymi sprawami. 
Szeregi pierwszej rekrutowały się spośród poszukiwaczy złota oraz poszukiwaczy skarbów, 
którzy z pomocą „magicznych” różdżek czy kryształów lub wypchanych ropuch podejmowali 
próby odnalezienia mamony. Drugą natomiast tworzyli ci, którzy żywili nadzieję na odnalezienie 
miejsca spoczynku zaginionego ludu Izraela. Smith wykazał się sprytem - był członkiem obu 
tych grup, ponadto łączył w sobie zachłanność z powierzchowną li tylko wiedzą antropologiczną.
 

Prawdziwa historia tego oszustwa wprawia w zakłopotanie, gdy się o niej czyta, i jest niemal 

background image

żenująco łatwa do zdemaskowania. (Najcelniej została opowiedziana przez dra Fawna Brodiego, 
którego opublikowana w 1945 roku książka Żaden człowiek nie zna mojej historii [No Man 
Knows My Histo-ry
] była podjętą w dobrej wierze próbą możliwie najbardziej wyrozumiałej 
interpretacji tamtych „zdarzeń”). Ujmując krótko i treściwie, Joseph Smith ogłosił, że miał 
widzenie (trzykrotnie, jak to jest w zwyczaju), w którym zobaczył anioła imieniem Moroni. Ów 
anioł przekazał mu wiadomość o księdze „zapisanej na złotych płytkach”, w której wyjaśniono 
pochodzenie życia na kontynencie północnoamerykańskim, a także ogłaszono prawdziwą dobrą 
nowinę. Co więcej, istniały też podobno dwa magiczne kamienie, o nazwach Urim i Thummin, 
dzięki którym sam zdołał przetłumaczyć treść wspomnianej księgi. W dniu 21 września 1827 
roku, po wielu trudach i znojach, przyniósł do domu wykopane z ziemi znalezisko, czyli stało się 
to jakieś osiemnaście miesięcy po ogłoszeniu wyroku skazującego za oszustwa. Od tamtego 
momentu zaczął sporządzać przekład.
 

Powstałe w rezultacie „księgi” okazały się zapisem wypowiedzi dawnych proroków, 

poczynając od Nefiego, syna Lefiego, który zbiegł z Jerozolimy około 600 roku p.n.e. i dotarł do 
Ameryki. Jego własnym oraz jego licznego potomstwa późniejszym wędrówkom towarzyszyły 
niezliczone bitwy, klątwy oraz nieszczęścia. Jakim sposobem księgi ujawniły taką, a nie inną 
treść? Smith nie pokazał nikomu złotych płytek, twierdząc, że każdy, kto je zobaczy, padnie 
martwy na miejscu. Poruszył też problem, który jest dobrze znany badaczom islamu. Okazał się 
niezwykle wygadanym i sprawnym dyskutantem oraz gawędziarzem, co potwierdzają liczne 
źródła. Był jednak analfabetą, przynajmniej w takim sensie, że potrafił trochę czytać, lecz 
umiejętność pisania była mu obca. Koniecznie zatem potrzebował skryby, który uwieczniłby na 
papierze jego natchnione słowa. Tym skrybą została jego pierwsza żona, Emma, a potem, kiedy 
pojawiła się potrzeba dodatkowych rąk, obowiązku tego podjął się jego sąsiad, Martin Harris. 
Kiedy usłyszał, jak Smith recytuje słowa z Księgi Izajasza, rozdział 29, wersety 11-12, odnoszące
się do powtórzonego wezwania: „Czytaj”, Harris zaciągnął kredyt hipoteczny pod zastaw swojej 
farmy, by dopomóc w zbożnym dziele i przeniósł się do Smithów. Siedział za prześcieradłem 
zawieszonym w poprzek kuchni, intonując pieśni zza zasłony. Został też ostrzeżony, że próba 
rzucenia spojrzenia na złote płytki czy nawet na proroka zakończy się jego natychmiastowym i 
nagłym zgonem.
 

Pani Harris nie uległa w najmniejszym stopniu religijnej ekstazie i wpadła we wściekłość z 

powodu nieodpowiedzialności małżonka. Wykradła pierwszych sto szesnaście stron i zażądała od
Smitha, żeby odtworzył ich treść, co, jak zakładała powinien uczynić bez trudu - skoro posiadł 
moc wieszczenia boskiej woli. (Zdeterminowane kobiety jej pokroju zdecydowanie zbyt rzadko 
pojawiają się w historii religii). Po kilku bardzo trudnych tygodniach genialny Smith wyszedł z 
kolejnym objawieniem. Nie był w stanie odtworzyć oryginału, który teraz prawdopodobnie 
znalazł się w rękach Szatana i mogły znaleźć się w nim „szatańskie wersety”. Jednak wszystko 
przewidujący Pan tymczasem przygotował kilka mniejszych złotych tabliczek - tabliczek Nefiego
- które zawierały bardzo podobną opowieść. Przystąpiono do mozolnej i żmudnej pracy nad 
wznowionym przekładem, a co jakiś czas po drugiej stronie kotary zasiadał jakiś nowy skryba, 
gdy zachodziła taka potrzeba. Kiedy przekład dokończono, wszystkie złote płytki zostały 
odtransportowane do nieba, gdzie, jak można domniemywać, są przechowywane do dzisiaj.
 

Zwolennicy mormonów utrzymują niekiedy, podobnie zresztą jak czynią to muzułmanie, że 

nie może być w tym żadnego szalbierstwa, tak wyrafinowane oszustwo przekraczałoby bowiem 
siły i możliwości jednego człowieka, biednego i na dodatek półanalfabety. Po swojej stronie mają
też dwa przydatne argumenty. Jeśli Mahomet był kiedykolwiek publicznie oskarżony o oszustwo 
oraz podejmowanie praktyki nekromancji, w żadnych źródłach nie zachowała się relacja, która 
potwierdzałaby taki fakt, w dodatku arabski jest językiem dość trudnym dla osób 

background image

przyswajających sobie go jako język obcy. Wiemy jednak, że Koran został skompilowany na 
podstawie wcześniejszych świętych ksiąg i przekazów, a w wypadku Smitha rzecz ma się 
podobnie. Jest to proste, chociaż żmudne i mozolne zadanie, które polega na odkryciu, że 
dwadzieścia pięć tysięcy słów Księgi Mormona stanowi bezpośrednie zapożyczenie ze Starego 
Testamentu. W głównej mierze zapożyczenia można znaleźć w rozdziałach Izajasza, 
udostępnionych na stronach pracy Ethana Smitha View of the Hebrew: The Ten Tribes of Izrael in
America.
 To cieszące się w tamtym okresie popularnością dzieło autorstwa pobożnego dziwaka, z
uporem broniącego tezy, że Indianie Ameryki wywodzili się z Bliskiego Wschodu, natchnęło, jak
się wydaje, innego Smitha do, w pierwszym rzędzie, poszukiwania złota. Kolejne dwa tysiące 
słów Księgi Mormona to zapożyczenie z Nowego Testamentu. Spośród trzystu pięćdziesięciu 
„imion” zawartych w księdze ponad setka pochodzi bezpośrednio z Biblii, a kolejne sto to 
również plagiatorskie zapożyczenia. (Wielki Mark Twain użył w tym kontekście słynnego 
określenia „chloroform w druku”, lecz ja zarzuciłbym mu zbyt łagodne potraktowanie obiektu 
kpiny, książka ta bowiem tak naprawdę zawiera „Księgę Eteru”). Słowa „i nadeszło, by się stać” 
można odnaleźć co najmniej dwa tysiące razy, co, jak trzeba przyznać, działa usypiająco. 
Ostatnio przeprowadzone badania wykazały, że każdy inny pojedynczy „dokument” mormonów 
jest w najlepszym wypadku mierną kompilacją, w najgorszym zaś beznadziejnym plagiatem, do 
którego to stwierdzenia poczuwała się zobowiązana doktor Brodie, kiedy wydawała ponownie 
swoje wybitne i uzupełnione dzieło w 1973 roku.
 

Podobnie jak Mahomet, Smith potrafił głosić boskie objawienie, a treść często odpowiadała 

jego indywidualnym potrzebom (szczególnie, podobnie jak Mahomet, kiedy pragnął poznać 
nową dziewczynę i pojąć ją za kolejną żonę). W rezultacie przeliczył się z własnymi siłami i 
zakończył żywot w sposób nagły, uprzednio obłożywszy klątwą niemal wszystkich 
nieszczęsnych ludzi, którzy byli jego pierwszymi uczniami i których zastraszano, zmuszając do 
spisywania dyktanda objawionych prawd. Mimo to historia ta wciąż budzi absorbujące pytania o 
to, co się dzieje, kiedy jawne szalbierstwo przekształca się na naszych oczach w religię.
 

Profesor Daniel Dennett oraz jego zwolennicy ściągnęli na siebie sporą dozę krytyki za 

wyjaśnienie religii za pomocą „wiedzy naturalnej”. Mniejsza o byt nadprzyrodzony, argumentuje 
Dennet, możemy go póki co odrzucić, przyjmując założenie, że zawsze znajdą się tacy, dla 
których „wiara w wiarę” jest rzeczą dobrą samą w sobie. Zjawiska można wyjaśniać, sięgając po 
kryteria biologiczne. Czy w czasach pierwotnych nie było możliwe, żeby ci, którzy uwierzyli w 
siłę leczniczą szamana, posiedli w rezultacie wyższe przymioty moralne i tym samym w 
niewielkim stopniu, choć znaczącym, wzrastała ich szansa na rzeczywiste wyleczenie? Ta myśl 
odrzuca „cuda” oraz inne brednie i nonsensy. Wydaje się możliwe, przechodząc na obszar 
psychologii, że ludzie radzą sobie lepiej, jeśli wierzą w coś, zamiast nie wierzyć w nic, bez 
względu na to, jak nieprawdziwą może okazać się ta wiara.
 

Pewien aspekt tego problemu zawsze będzie przedmiotem dyskusji między antropologami 

oraz przedstawicielami innych dyscyplin naukowych, lecz mnie interesuje jeden konkretny 
problem. Czy kaznodzieje i prorocy również wierzą, czy też tylko „wierzą w wiarę”? Czy 
kiedykolwiek nachodzi ich w duchu refleksja, że jest to zbyt łatwe? I czy wtedy przystępują do 
racjonalizacji sztuczki, oznajmiając, że albo: (a) jeśli ci nędznicy nie słuchali mnie, to tym gorzej 
dla nich, albo: (b) gdy nie przynosi to im żadnego pożytku, to w takim razie nie jest im to w 
stanie znacząco zaszkodzić? Sir James Frazer w swojej słynnej analizie religii i magii Złota gałąź
(The Golden Bough)
 sugeruje, że początkującemu szamanowi będzie się wiodło lepiej, jeśli nie 
będzie wtajemniczał w sekrety magii reszty społeczności, pozostającej w niewiedzy. Z jednej 
strony, jeśli będzie traktował magię zbyt dosłownie, zwiększa się prawdopodobieństwo, że 
popełni błąd, jaki zakończy jego karierę. Dużo lepiej więc jest przyjąć postawę cynika i po 

background image

wielokroć przećwiczyć magiczną sztuczkę, przekonując samego siebie, że w końcu wszyscy na 
tym wychodzą lepiej. Smith wydaje się kimś pokroju nędznego cynika, w tym sensie, że nigdy 
nie był szczęśliwszy niż w chwilach, kiedy wykorzystywał „objawienia” do roszczenia sobie 
najwyższej władzy lub usprawiedliwiania idei, że boże stado winno scedować na niego posiadany
dobytek albo podsyłać mu do łóżka każdą kobietę, jaką pragnął posiąść. Tego rodzaju guru i 
szamani kultów wszelakiej maści rodzą się na ziemskim padole każdego dnia. Smith z całą 
pewnością sądził, że bez najmniejszego trudu będzie pozyskiwał naiwnych nieszczęśników 
pokroju Martina Harrisa, którzy dadzą wiarę każdemu jego słowu, głównie dlatego, że kierowało 
nimi nieodparte pragnienie, by chociaż raz spojrzeć na złotą skarbnicę wiedzy rodem z nieba. 
Czy istniał jednak moment, w którym on sam uwierzył, że takie właśnie było jego przeznaczenie,
i był nawet gotów umrzeć, by to udowodnić? Doświadczenia związane ze studiami nad religią 
sugerują mi, że mimo niewątpliwego posługiwania się przez tego typu ludzi wielkimi 
szalbierstwami lub małymi przekrętami, jest to pytanie, które wciąż pozostaje kwestią 
fascynującą i po części otwartą.
 

W miejscowości Palmyra w stanie Nowy Jork w tamtym czasie istniały całe tuziny kiepsko 

wyedukowanych, pozbawionych skrupułów fanatyków pokroju Smitha, lecz tylko jeden z nich 
„zerwał się do lotu”. Stało się tak prawdopodobnie z dwóch powodów. Po pierwsze, na podstawie
wszystkich relacji, w tym również jego przeciwników, Smith posiadał ogromny i wrodzony urok 
osobisty oraz autorytet, a także potrafił płynnie mówić. Cechy te Mark Weber uznał za 
„charyzmatyczne” atrybuty przywódcy. Po drugie, w tamtych latach istniały całe rzesze ludzi 
spragnionych ziemi, żyjących nadzieją na nowy początek daleko na zachodzie. Rzesze te 
stanowiły potężną i ukrytą siłę, jaka podążyła za poglądami nowego proroka (nie wspominając 
już nawet o nowym świętym piśmie), który był w stanie wywróżyć nową „Ziemię Obiecaną”. 
Wędrówki mormonów do stanów Missouri, Illinois i Utah oraz masakry, jakich doświadczyli i 
jakich sami się dopuszczali, stały się krwią i ciałem dla idei o męczeństwie i exodusie - podobnie 
jak pojęcie „Gentile”, którym to z pogardą określali niewiernych. To wielki historyczny epos (w 
odróżnieniu od samej genezy, opartej na prostackim zmyśleniu), którego dzieje wymagają 
szacunku. Jednak wizerunek ten psują dwie plamy, jakich nie da się usunąć. Pierwsza z nich 
dotyczyły jaskrawego braku oryginalności oraz prymitywnego charakteru leżącego u podstaw 
jego „objawienia”, które było w oportunistyczny sposób improwizowane przez Smitha, a później 
również przez jego sukcesorów. Drugą z tych plam jest natomiast odrażający i prymitywny 
rasizm. Chrześcijańscy kaznodzieje usprawiedliwiali niewolnictwo aż po lata wojny secesyjnej w
Ameryce, a także i później, podpierając się rzekomym biblijnym nakazem, według którego 
spośród trójki synów Noego (Sem, Cham oraz Jafet) Cham został przeklęty i zdegradowany do 
pozycji niewolnika. Joseph Smith rozwinął dalej tę ohydną opowieść, pomstując w „Księdze 
Abrahama” na wywodzące się z Egiptu ludy o śniadej cerze, które rzekomo miały wziąć na siebie
tę klątwę. Tworem jego bujnej wyobraźni jest również bitwa pod „Cumorą”, w miejscu 
ulokowanym dla wygody w rejonie, gdzie sam przyszedł na świat. „Nefici” - których opisał jako 
ludzi „przystojnych” o jasnej cerze - toczyli bój z „Lamanitami”, których potomkowie zostali 
ukarani czarnym pigmentem za odwrócenie się od Boga. Kiedy w Ameryce narastał konflikt w 
kwestii niewolnictwa, Smith oraz jego uczniowie, o jeszcze bardziej wątpliwej moralności, 
głosili kazania skierowane przeciw abolicjonistom w stanie Missouri na kilkanaście lat przez 
wybuchem wojny secesyjnej. Deklarowali uroczyście, że w niebie istniało trzecie stronnictwo w 
trakcie walki Boga z Lucyferem. Jak tłumaczyli, grupa ta usiłowała zachować neutralne pozycje. 
Jednakże po klęsce Lucyfera zostali zmuszeni do zejścia na ziemski padół, by „wziąć na siebie 
ciała przeklętego ludu Kanaanu, a także rasy czarnej, czyli ludów Afryki”. Zatem kiedy doktor 
Brodie napisała swoje dzieło, żaden czarnoskóry Amerykanin nie miał najmniejszej możliwości 

background image

zająć nawet niskiej pozycji diakona, nie wspominając o funkcji kapłana, w Kościele mormonów. 
Potomkowie Chama nie mieli też prawa uczestniczyć w świętych rytuałach celebrowanych w 
świątyni.
 

Jeśli fakty potwierdzają tezę o antropomorficznym pochodzeniu religii, należy zaliczyć do 

nich sposób, w jaki starsi wspólnoty mormonów rozwiązali tę trudność. Stojąc w obliczu 
oczywistych prawd zawartych w jednej ze świętych ksiąg, a także wobec coraz większej pogardy 
i izolacji, jakie zaczęły ich otaczać, postąpili w taki sam sposób, jak uczynili to w sytuacji, kiedy 
ich zamiłowanie do wielożeństwa spowodowało nałożenie federalnej kary na umiłowany przez 
Boga stan Utah. Doświadczyli wtedy kolejnego „objawienia” i mniej więcej w tym samym 
czasie, kiedy ogłoszono Civil Rights Act w 1965 roku, oni z bożej łaski dowiedzieli się, że 
również bliźni o czarnym kolorze skóry byli, koniec końców, ludźmi.
 

Trzeba koniecznie stwierdzić, odnosząc się do „Świętych w Dniach Ostatnich” (te zmyślone 

słowa zostały dodane w 1833 roku do pierwotnej nazwy „Kościół Jezusa Chrystusa”), że stawili 
uczciwie czoła jednemu z wielkich problemów religii objawionych. Kłopot ten wiąże się z 
kwestią, co należy uczynić z tymi, którzy urodzili się przed „objawieniem” lub umarli, nie 
zyskawszy okazji zapoznania się z prawdą objawioną. Chrześcijanie zazwyczaj rozwiązywali ten 
problem, głosząc, że Jezus zstąpił do piekieł po ukrzyżowaniu, gdzie, jak sądzono, zbawił lub 
nawrócił umarłych. W Piekle Dantego (część Boskiej Komedii) znajdziemy rzeczywiście pewien 
ustęp, w którym Jezus nadchodzi, by uratować dusze wielkich ludzi pokroju Arystotelesa, którzy, 
jak należy domniemywać, przez wieki całe smażyli się w piekielnym ogniu do czasu, kiedy 
Zbawiciel przyszedł im w sukurs. (W innej, mniej ekumenicznej scenie z tego samego dzieła, 
wnętrzności proroka Mahometa są wypruwane ze szczegółami, jakie przyprawiają o mdłości). 
Mormoni udoskonalili to raczej dość przestarzałe rozwiązanie, sięgając po narzędzie w 
ogromnym stopniu pozbawione polotu. Zgromadzili ogromną genealogiczną bazę danych w 
swojej skarbnicy w stanie Utah i wciąż zajmują się umieszczaniem w niej nazwisk wszystkich 
ludzi, których akty urodzenia, zawarcia związku małżeńskiego oraz zgonu zostały wystawione, 
odkąd zaczęto gromadzić dane. Jest to bardzo pożyteczne, jeśli pragnie się poznać drzewo 
genealogiczne własnej rodziny, o ile nie ma się nic przeciwko temu, by przodkowie stali się 
mormonami. Każdego tygodnia w trakcie specjalnej uroczystości celebrowanej w świątyniach 
mormonów spotykają się wierni i na własne uszy słyszą kolejne nazwiska umarłych, którzy 
„modlą się” za ich Kościół. Ten retrospektywny obrządek chrztu umarłych jest w moich oczach 
nieszkodliwy, ale organizacja American Jewish Committee rozsierdziła się na dobre, 
dowiedziawszy się o fakcie wejścia przez mormonów w posiadanie akt nazistowskiej operacji 
pod kryptonimem „Ostateczne rozwiązanie” oraz chrzczenia przez nich tych, których teraz z ręką
na sercu można było nazwać „utraconym plemieniem”: Żydów zamordowanych w Europie. 
Mimo oczywistej nieskuteczności, te działania wydają się rzeczywiście w złym guście. Jestem po
stronie Amerykańskiego Komitetu Żydów, niemniej jednak sądzę, że wyznawcom pana Smitha 
należy pogratulować znalezienia najbardziej prostego technologicznie rozwiązania problemu, jaki
na dobrą sprawę pozostał nierozwikłany od czasu, kiedy człowiek po raz pierwszy wymyślił 
religię.
 

background image

 Rozdział dwunasty

 Epilog: Jak religie dobiegają kresu

 

 

Zarówno użyteczne, jak i pouczające może być spojrzenie na to, jak dobiegają kresu religie 

lub ruchy religijne. Na przykład nie ma już pośród nas millerytów. Nie usłyszymy już również, 
oprócz jakichś szczątkowych i nostalgicznych wypadków, o greckim Panie czy egipskim 
Ozyrysie, a także jakimkolwiek z tysięcy bogów i bożków, którzy niegdyś absolutnie i całkowicie
panowali nad ludźmi. Muszę się jednak przyznać do pewnej sympatii, nieskutecznie przeze mnie 
tłumionej, do osoby Sabataja Cwi, który wywarł na ludziach największe wrażenie spośród 
wszystkich „fałszywych mesjaszy”. W połowie siedemnastego wieku poderwał on wszystkie 
społeczności żydowskie w basenie Morza Śródziemnego i Lewantu (a nawet tak daleko, jak w 
Polsce, Hamburgu czy Amsterdamie, które to miasto odrzuciło Spinozę) i głosił, że jest 
wybrańcem, który poprowadzi wszystkich uchodźców z powrotem do Ziemi Świętej i rozpocznie
erę powszechnego pokoju. Kluczem do jego sukcesu było studium kabały - ostatnio modnej i 
rozpowszechnionej przez pewną kobietę showbiznesu, znaną, co osobliwe, pod imieniem 
Madonna - a na jego powitanie wyległy tłumy rozhiste-ryzowanych synów Izraela, od rodzinnej 
Smyrny przez Saloniki, Konstantynopol aż po Aleppo. (Rabini Jerozolimy, pamiętający kłopoty 
związane z wcześniejszymi domniemanymi mesjaszami, zachowali bardziej sceptyczną 
postawę). Posługując się kabalistyczną sztuczką, dzięki której po rozszyfrowaniu hebrajskiego 
anagramu jego imię przybrało brzmienie „Mosiach” lub „Mesjasz”, prawdopodobnie przekonał 
sam siebie, a na pewno przekonał wielu innych, że to on był tym oczekiwanym i jedynym. Jak 
ujął to jeden z jego uczniów:
 

 

Prorok Natan przepowiedział, a Sabataj Cwi ogłosił, że ktokolwiek nie naprawi swoich dróg, 

ten nie ujrzy pocieszenia Syjonu i Jerozolimy, a zostanie potępiony wstydem i wieczną pogardą.
 

I była skrucha, taka, jakiej nie widziano od poczęcia świata aż do dnia dzisiejszego.

 

 

Nie była to prymitywna, „millerowska” panika. Uczeni i wykształceni ludzie debatowali 

namiętnie, w konsekwencji czego mamy dziś bardzo dobry zapis wydarzeń. Wszystkie elementy 
prawdziwej (i fałszywej) przepowiedni były obecne. Zwolennicy Sabataj a wskazywali na 
odpowiednika Jana Chrzciciela, charyzmatycznego rabina zwanego Natanem z Gazy. Wrogowie 
Sabataja opisywali go jako epileptyka i heretyka, oskarżali go również o łamanie prawa. W 
zamian za to zostali ukamienowani przez stronników nowego mesjasza. Różne synody i 
kongregacje mówiły to samo lub zwracały się przeciwko sobie. Podczas podróży do 
Konstantynopola, gdzie Sabataj miał zamiar ogłosić się mesjaszem, jego statek był miotany przez
sztorm, ten jednak zganił wody, kiedy zaś został uwięziony przez Turków, jego cela była 
iluminowana świętymi płomieniami i przesycona słodkimi zapachami (lub też nie, odwołując się 
do wielu rozbieżnych źródeł). W odpowiedzi na burzliwą dysputę chrześcijańską zwolennicy 
rabina Natana i Sabataja utrzymywali, że bez wiary, wiedzy i znajomości Tory dobre uczynki 
były nadaremne i niczemu nie służyły. Ich przeciwnicy twierdzili, że najważniejsze są jednak 
Tora i dobre uczynki. Sytuacja była tak dramatyczna, że nawet uparcie trwający w opozycji do 

background image

Sabataja rabini Jerozolimy w pewnym momencie poprosili o informacje, czy roszczącemu sobie 
prawa do bycia mesjaszem, witanemu entuzjastycznie przez Żydów człowiekowi towarzyszyły 
jakieś dające się zweryfikować cuda lub znaki. Mężczyźni i kobiety sprzedawali cały swój 
dobytek i przygotowywali się, by podążać za nim do ziemi obiecanej.
 

Władze imperium ottomańskiego w tamtym czasie miały dużo doświadczeń w radzeniu sobie

z niezadowoleniem wśród mniejszości religijnych (właśnie były w trakcie odbijania Krety z rąk 
Wenecjan) i zachowywały się z dużo większą powściągliwością, niż prawdopodobnie uczyniliby 
to Rzymianie. Rozumieli, że gdyby Sabataj oznajmił, że jest królem nad królami, a nawet gdyby 
tylko ogłosił swoje panowanie nad dużym obszarem ich prowincji w Palestynie, to wtedy stałby 
się konkurentem już nie tylko religijnym, ale i świeckim. Kiedy jednak przybył do 
Konstantynopola, po prostu wsadzili go więzienia. Ulemowie, muzułmańscy uczeni i duchowni, 
również byli roztropni. Odradzili zatem egzekucję tej osoby powodującej społeczny ferment, by 
jej rozentuzjazmowani wyznawcy „nie ogłosili nowej religii”.
 

Scenariusz był niemal gotowy, kiedy to do pałacu wielkiego wezyra w Adrianopolu udał się 

były uczeń Sabataja, Nehemiah Kohen, i zadenuncjował swojego byłego mistrza jako człowieka 
praktykującego niemoralność i herezję. Sabataj został wezwany do pałacu wezyra, pozwolono 
mu również przejść z więzienia na czele śpiewającej hymny procesji. Został także bez ogródek 
zapytany, czy przypadkiem nie zgodziłby się na rozprawę przed sądem bożym. Łucznicy w roli 
sędziów użyliby go jako tarczy; jeśli niebo zmieniłoby bieg strzał, to wtedy uznano by go za 
autentycznego mesjasza. W wypadku odmowy czekało go wbicie na pal. Jeśli życzyłby sobie 
sam dokonać wyboru i ogłosiłby się prawdziwym muzułmaninem, wtedy pozwolono by mu żyć. 
Sabataj Cwi uczynił to, co uczyniłby na jego miejscu prawie każdy przeciętny ssak z gatunku 
homo sapiens. Złożył oświadczenie wiary w jednego Boga i jego proroka. W nagrodę otrzymał 
synekurę. Później został deportowany do prawie Judenrein (wolnej od Żydów) części imperium, 
na granicy Albanii z Czarnogórą, i tam wyzionął ducha, prawdopodobnie w dzień święta Jom 
Kippur (Dzień Pojednania) w 1676 roku, dokładnie w godzinie wieczornej modlitwy, o której to 
porze również Mojżesz miał wydać ostatnie tchnienie. Jego grób, choć intensywnie poszukiwany,
nigdy nie został ostatecznie zlokalizowany.
 

Zrozpaczeni wyznawcy i poplecznicy natychmiast podzielili się na kilka frakcji i sekt. 

Znaleźli się tacy, którzy odrzucili informacje o jego nawróceniu na islam czy też apostazji. Inni 
sądzili, że został muzułmaninem tylko dlatego, by stać się jeszcze wspanialszym mesjaszem. Byli
też tacy, zdaniem których Cwi jedynie zastosował kamuflaż. Oczywiście znaleźli się także ludzie,
którzy byli pewni, że po prostu wzleciał ku niebiosom. Jego wierni uczniowie w końcu przyjęli 
doktrynę „okultacji”, która, co dla ciebie zapewne niespodzianką nie będzie, zakłada wiarę w to, 
że mesjasz, dla nas niewidoczny, nie jest „martwy”, lecz po prostu oczekuje na moment, w 
którym ludzkość będzie gotowa na jego cudowny powrót. („Okultacja” jest też terminem 
używanym przez pobożnych szyitów, za pomocą którego opisują obecny długotrwały stan 
Dwunastego Imama, czyli Mahdiego jako pięcioletniego dziecka, które w roku 873 pozornie 
zniknęło sprzed oczu ludzi i pozostaje niewidzialne).
 

Tak więc religia Sabataja Cwi dobiegła kresu, choć wciąż dogorywa w małej, synkretycznej 

sekcie w Turcji znanej jako Dónme, która pod maską islamskiego obrządku skrywa wierność 
żydowskiej tradycji. Jednak gdyby założyciela skazano na śmierć, zapewne słyszelibyśmy do 
dziś o jego religii, o wyrafinowanych wzajemnych klątwach i ekskomunikach, ukamienowaniach 
oraz schizmach, w które prędzej czy później zaangażowaliby się wyznawcy. Najbardziej 
zbliżonym wypadkiem w naszych czasach jest sekta chasydzka znana jako chabadyzm lub 
lubawicz, ruch niegdyś prowadzony (czy też jak twierdzą niektórzy, nadal kierowany) przez 
Menachema Schneersona. Śmierć tego człowieka na Brooklynie w 1994 roku miała stanowić 

background image

początek (w co poniektórzy skrycie wierzyli) wieku odkupienia, lecz jak dotąd niczego takiego 
nie dało się zaobserwować. Kongres Stanów Zjednoczonych wcześniej już ustanowił oficjalny 
„dzień” ku czci Schneersona (w 1983 roku). Tak jak wciąż istnieją żydowskie sekty, które 
utrzymują, że nazistowskie „ostateczne rozwiązanie” było karą za życie w diasporze poza 
Jerozolimą, tak i są tacy, którzy bronią polityki gett, nakazującej stawiać strażnika przy bramach, 
którego zadaniem było obwieszczenie członkom żydowskiej gminy niespodziewanego przyjścia 
mesjasza. („To nieustanna misja”, jak miał powiedzieć, raczej w obronie idei, jeden ze 
strażników). Poddając weryfikacji różne nie do końca sformułowane lub potencjalne religie, 
można by doznać lekkiego uczucia tragizmu i smutku, gdyby nie ustawiczna wrzawa innych 
kaznodziejów, którzy, jak jeden mąż, utrzymują ze ślepym uporem, że to wyłącznie ich mesjasz, 
nie czyjś inny, jest tym, którego należy oczekiwać z bogobojną trwogą i pokorną służalczością.
 

background image

 Rozdział trzynasty

 Czy religia sprawia, że ludzie postępują lepiej?

 

 

Nieco ponad wiek po tym, jak Joseph Smith stał się ofiarą przemocy i manii, którą sam 

wcześniej dopomógł wyzwolić, w Stanach Zjednoczonych Ameryki podniósł się inny proroczy 
głos. Młody czarnoskóry pastor, doktor Martin Luther King, zaczął wygłaszać kazania, w których
twierdził, że jego bracia i siostry - potomkowie tej samej niewoli, którą Joseph Smith i wszystkie 
inne chrześcijańskie Kościoły z taką gorliwością aprobowały - powinni być ludźmi wolnymi. 
Nawet ateista mojego pokroju absolutnie nie będzie w stanie czytać jego kazań czy też oglądać 
nagranych przemówień bez głębokiego wzruszenia, które czasami sprawia, że z oczu ciekną nam 
szczere i prawdziwe łzy. List z więzienia Birmingham pastora Kinga, napisany jako replika 
zaadresowana do grupy białych chrześcijańskich duchownych, którzy nakłaniali go do 
zachowania powściągliwości oraz „cierpliwości” - innymi słowy, wskazywali mu, gdzie jest jego 
miejsce - stanowi wzorcową polemikę. Lodowato uprzejma, a jednocześnie pełna błyskotliwych 
myśli, wciąż tchnie przekonaniem, że wołająca o pomstę do nieba (nomen omen) 
niesprawiedliwość rasizmu nie może już być dłużej w żadnej mierze tolerowana.
 

Wspaniała trzytomowa biografia Martina Luthera Kinga, pióra Taylora Brancha, nosi kolejno

tytuły: Rozdzielenie wód, Słup ognia, U granic Kana-anu. Retoryka, z jaką King zwracał się do 
swoich wyznawców, miała na celu przypomnienie tej konkretnie historii, którą oni wszyscy znali 
najlepiej - tej, która zaczyna się w momencie, gdy Mojżesz po raz pierwszy mówi do faraona: 
„Wypuść lud mój” (Wj 5,1). W kolejnych wygłaszanych przez siebie kazaniach inspirował 
uciskanych, wzywał oprawców do poprawy i zawstydzał ich.
 

Stopniowo zażenowani religijni przywódcy kraju przechodzili na jego stronę. Rabbi 

Abraham Heschel zadał publicznie pytanie: „Gdzie dzis' w Ameryce słyszymy głos, który brzmi, 
jak głos proroków Izraela? Martin Luther King stanowi znak, że Bóg nie opuścił Stanów 
Zjednoczonych Ameryki”.
 

Najbardziej niesamowity, jeśli prześledzimy dokładnie opowieści Mojżesza, był fakt, że 

kazanie to King wygłosił w trakcie ostatniego wieczoru swojego życia. Jego długotrwałe wysiłki 
zmierzające do przekonania opinii publicznej oraz zmiany postawy zajmowanej z uporem przez 
administrację Kennedy’ego i Johnsona dobiegły niemal końca. Był wtedy w Memphis, w stanie 
Tennessee, gdzie wspierał długotrwały i dramatyczny strajk pracowników zakładu oczyszczania 
miasta, którzy na plakietkach mieli wypisane proste słowa: „Jestem Człowiekiem” (I Am a Man).
Na ambonie w Mason Temple Church przypomniał w żywych słowach długotrwałą walkę 
ostatnich kilku lat, potem nagle powiedział: „Lecz teraz nie ma to już dla mnie znaczenia”. 
Zapadło milczenie, aż do momentu, kiedy podjął dalej przemowę. „Ponieważ byłem na szczycie 
góry. I jest mi wszystko jedno. Tak jak każdy, chciałbym żyć długo. Długie życie jest tym, na co 
zasługujemy, lecz teraz wcale mi na tym nie zależy. Po prostu pragnę wykonać wolę Boga. On 
zaś pozwolił mi wejść na górę i spojrzeć dookoła. I ujrzałem, ziemię obiecaną. Nie dostanę się 
tam z wami, lecz chcę, żebyście wiedzieli, dziś wieczorem, że my, jako lud, dotrzemy do ziemi 
obiecanej!”. Nikt, kto był obecny tamtego wieczoru, nie zapomni tych słów. Nigdy. Ośmielam się
również stwierdzić to samo w stosunku do każdego, kto zobaczy film, który na szczęście 
nakręcono w tamtym transcendentnym momencie. Innym bliskim temu doświadczeniem z 
drugiej ręki, będzie wysłuchanie, jak śpiewała Nina Simone w tym samym koszmarnym 

background image

tygodniu. The King of Love Is Dead (Król miłości nie żyje). W całym tym dramacie połączone 
zostały elementy z pobytu Mojżesza na szczycie góry Nebo oraz katuszy Jezusa w ogrodzie 
Getsemani (Ogrójcu). Niczego nie zmienia informacja, że było to jedno z jego ulubionych kazań 
i że wygłaszał je wcześniej kilkakrotnie i sięgał po nie, kiedy wymagały tego okoliczności.
 

Jednak przykłady, po które sięgnął King do ksiąg Mojżesza, były, na całe szczęście dla nas 

wszystkich, metaforami i alegoriami. Najbardziej żarliwe kazanie postulowało zaniechanie 
przemocy. W jego wersji tej opowieści nie mamy do czynienia z okrutnym karami ani z 
ludobójczymi rzeziami. Nie ma też tu bezwzględnych kar, takich jak choćby kamienowanie 
dzieci czy palenie czarownic na stosie. Jego prześladowanym i obdarzanym pogardą braciom i 
siostrom nie obiecano ziemi należącej do innych, nie podżegano ich też do grabieży i 
mordowania innych plemion. W obliczu niekończących się prowokacji i brutalności King prosił 
usilnie swoich popleczników, by stali się tymi, którymi od jakiegoś czasu byli już naprawdę. 
Moralnymi nauczycielami Ameryki, a także świata poza jej brzegami. W rezultacie można by 
rzec, że wybaczył z wyprzedzeniem swoim mordercom: jeden szczegół, który sprawił, że jego 
ostatnie publicznie wypowiedziane słowa stały się wolne od skazy i idealne, a także stanowiły 
proroczą deklarację. Jednakże różnica między nim a „prorokami Izraela” nie mogłaby być 
bardziej zauważalna. Jeśli lud podniósł się z kolan Matki Ziemi i usłyszał opowieść Ksenofonta 
Wyprawa Cyrusa (Anabaza) oraz relację o długiej, wyczerpującej i niebezpiecznej podróży 
Greków, do chwili gdy z radością dostrzegli morze, ta opowieść stanowi również alegorię. I tak 
rzeczywiście było, chociaż „Dobra Księga” stanowiła jedynie punkt odniesienia, wspólny dla 
wszystkich.
 

Chrześcijański reformizm rozwinął się pierwotnie na fundamencie zdolności jego 

zwolenników do wyszukiwania kontrastów między Starym a Nowym Testamentem. Sklecone 
nieporęcznie i byle jak starożytne księgi żydowskie prezentowały Boga łatwo wpadającego w 
gniew, nieprzejednanego, żądnego krwi oraz o ograniczonych horyzontach, który 
prawdopodobnie budził większą trwogę, kiedy był w dobrym nastroju (klasyczne atrybuty 
dyktatora), podczas gdy również sklecone byle jak księgi powstałe w ostatnich dwóch 
tysiącleciach zawierały odrobinę nadziei, a także odniesienia do potulności, przebaczenia, 
baranków, owczych stad i tak dalej. Różnica jest bardziej pozorna niż rzeczywista, ponieważ 
jedynie w relacjach Jezusa, które znamy z drugiej ręki, znajdujemy wzmiankę o piekle oraz o 
wiekuistym potępieniu. Bóg Mojżesza bez pardonu wzywał do wyżynania innych plemion, a 
także zsyłał plagi, lecz kiedy groby się zamknęły nad ofiarami, zapomniał już o nich, chyba że 
wcześniej rzucił klątwę na ich przyszłe pokolenia. Nie tylko do nadejścia Księcia Pokoju 
słyszymy o potwornej idei dalszej kary i torturowania umarłych. Początkowo zapowiedziany w 
proroczej wizji Jana Chrzciciela Syn Boży jest przedstawiony jako ten, który, jeśli jego łagodne 
słowa nie zostaną uznane za objawione, skarze tych, którzy za nim nie podążą na wiekuisty ogień
i katusze. Od tej pory sadyści w sutannach i habitach opierali się na tych tekstach. Tego rodzaju 
frazy słyszymy też z ust natchnionych głosicieli islamu. W żadnym jednak punkcie wypowiedzi 
Martina Luthera Kinga, któremu kiedyś zrobiono fotografię w pewnej księgarni, jak ze spokojem 
czekał na lekarza, podczas gdy w jego piersi tkwił nóż wbity ręką rasistowskiego maniaka, nie 
ma nawet wzmianki, że ci, którzy zadawali mu cierpienia i pogardzali nim, mieliby być zagrożeni
jakąkolwiek zemstą czy karą na tym świecie, czy też po śmierci, poza konsekwencjami własnego 
bezmyślnego egoizmu czy głupoty. Ten apel sformułował w nawet bardziej uprzejmej formie, niż
w mojej skromnej opinii, zasługiwali na to ci, do których kierował te słowa. W sensie realnym, w
przeciwieństwie do nominalnego, nie był zatem w żadnej mierze chrześcijaninem.
 

W najmniejszym jednak stopniu nie obniża to jego pozycji jako wielkiego kaznodziei, w 

każdym bądź razie nie bardziej niż fakt, że był ssakiem z gatunku homo sapiens tak jak reszta z 

background image

nas. Nie obniża jej też fakt, że prawdopodobnie jego dysertacja doktorska była plagiatem, on zaś 
wykazywał notoryczną słabość do gorzałki oraz do kobiet znacznie młodszych niż jego własna 
żona. Pozostałą część ostatniego wieczoru spędził na rozpustnej orgii, za co wcale go nie 
obwiniam. (Takie historie, które rzecz jasna wprawiają w zażenowanie ludzi religijnych, są raczej
pocieszające w tym sensie, że ukazują, iż wysokie przymioty moralne charakteru nie stanowią 
koniecznego warunku dla wielkich osiągnięć moralnych). Lecz jeśli ten przykład ma być 
wykorzystany, co często się zdarza, do wykazania, że religia potrafi wznosić i wyzwalać, warto 
rozważyć to w szerszym kontekście.
 

Biorąc za przykład pamiętną historię czarnej Ameryki, powinniśmy w pierwszej kolejności 

przyznać, że niewolnicy nie zostali pochwyceni przez jakiegoś faraona, lecz przez kilka 
chrześcijańskich państw i społeczności, które przez wiele, wiele lat funkcjonowały w ramach 
trójstronnego „handlu” między zachodnim wybrzeżem Afryki, wschodnimi wybrzeżami Ameryki
Północnej oraz kilkoma stolicami Europy. Ten ogromny i potworny proceder miał 
błogosławieństwo wszelkich Kościołów i przez długi czas nie wzbudzał absolutnie żadnych 
oporów natury religijnej. (Również handel niewolnikami w basenie Morza Śródziemnego i w 
Afryce Północnej cieszył się jawnym i oficjalnym poparciem wyznawców islamu i w jego imię 
był przeprowadzany). W osiemnastym stuleciu kilku dysydentów z grona mennonitów i kwakrów
w Ameryce zaczęło wzywać do abolicji (zniesienie niewolnictwa), podobnie jak czyniło to kilku 
wolnomyślicieli pokroju Thomasa Paine’a. Z kolei Thomas Jefferson, rozważając kwestię, w jaki 
sposób niewolnictwo korumpowało i wywoływało brutalne cechy panów, a jednocześnie 
wyczerpywało i narażało na tortury niewolników, napisał: „W rzeczy samej, drżę z trwogi o mój 
kraj, kiedy uzmysłowię sobie, że Bóg jest sprawiedliwy”. Było to stwierdzenie w równym 
stopniu niespójne, co pamiętne. Uwzględniając cud Boga, który był również sprawiedliwy, na 
dłuższą metę nie było czego się obawiać, w każdym razie Wszechmogący zdobył się na 
tolerowanie tej sytuacji, gdy liczne pokolenia rodziły się i umierały pod batogiem aż do czasów, 
kiedy niewolnictwo stało się procederem mniej opłacalnym i nawet brytyjskie imperium zaczęło 
się z tego wycofywać.
 

Był to bodziec, który ożywił prądy abolicjonistyczne. Czasami przyjmowały one formę 

chrześcijańską, czego najbardziej znanym przykładem jest William Lloyd Garrison, wielki 
mówca oraz założyciel magazynu „Libe-rator”. Pan Garrison był uroczym człowiekiem pod 
każdym względem, lecz być może na całe szczęście jego wczesne religijne apele nie zostały 
wcielone w życie. Swoje pierwotne poglądy opierał na niebezpiecznym wersecie z księgi 
Izajasza, wzywającym wiernych: „wyjdźcie spośród nich i odłączcie się od nich” (2 Kor 6,17) 
(swoją drogą, jest to także teologiczna podstawa do fundamentalistycznego i dogmatycznego 
prezbiterianizmu w Irlandii Północnej, ruchu kierowanego przez lana Paisleya). Garrison był 
zdania, że Unia oraz konstytucja Stanów Zjednoczonych była „przymierzem ze śmiercią” oraz że
jedno i drugie powinno zostać unicestwione. Na dobrą sprawę był tym, który wzywał do secesji, 
zanim uczynili to konfederaci. (W późniejszym okresie Garrison odkrył prace Thomasa Paine’a i 
stał się w mniejszym stopniu kaznodzieją, a w większym skutecznym abolicjonistą, a także 
jednym z pierwszych propagatorów emancypacji kobiet). Jednak to zbiegły niewolnik Frederick 
Douglas, autor wzruszającej i wstrząsającej Autobiografii, zrezygnował z apokaliptycznego 
języka i żądał w zamian, by Stany Zjednoczone dotrzymały uniwersalistycznych obietnic 
zawartych w Deklaracji Praw Człowieka oraz w konstytucji. Dzielny jak lew John Brown, który 
również początkowo zaczynał jako bezwzględny i budzący grozę kalwinista, czynił to samo. W 
późniejszej fazie życia czerpał z dzieł Paine’a i uznał wolnomyślicieli za swoją niewielką, lecz 
zmieniającą epoki armię, a nawet zredagował i opublikował drukiem nową „Deklarację”, 
wzorowaną na tej z 1776 roku, optującą za prawami niewolników. W praktyce deklaracja ta miała

background image

znacznie bardziej rewolucyjny charakter, a także wysuwała bardziej realistyczne żądania, 
wykuwając tym samym podwaliny pod - co przyznał Lincoln - Proklamację Emancypacji. 
Douglas w kontekście religii wypowiadał się raczej niejednoznacznie, zauważając w 
Autobiografii, że najbardziej pobożni chrześcijanie stawali się jednocześnie najbardziej 
okrutnymi i zapiekłymi właścicielami niewolników. Oczywistą prawdą, którą podkreślał, kiedy 
rzeczywiście doszło do secesji, był fakt, że Konfederacja przyjęła łacińskie motto Deo Vindice, 
czyli, ujmując to innymi słowy, „Bóg jest po naszej stronie”. Lincoln w swoim drugim wysoce 
ambiwalentnym przemówieniu inauguracyjnym zwrócił uwagę, że obie strony sporu wysuwają to
samo twierdzenie, przynajmniej z ambon, i obie w równym stopniu były oddane recytowaniu na 
głos pełnych ufności cytatów z Pisma Świętego.
 

Sam Lincoln raczej niechętnie chciał uchodzić za autorytet w tej kwestii. W rzeczywistości, 

w którymś momencie stwierdził, co zresztą przeszło do historii, że tego rodzaju inwokacje 
odwołujące się do boskiego bytu były błędem, ponieważ w gruncie rzeczy chodziło o to, by to 
ludzie byli po stronie Boga. Naciskany na natychmiastowe wydanie Proklamacji Emancypacji w 
trakcie jednego ze zgromadzeń chrześcijan w Chicago, wciąż dostrzegał obie strony sporu, które 
wspierane były przez wiarę. Stwierdził wtedy: „nie są to jednak dni cudów i zakładam, że można 
uznać za pewnik, że nie jestem tym, któremu dane będzie doznać osobistego objawienia”. Był to 
całkiem zgrabny unik, jednak kiedy w końcu zdecydował się opublikować Proklamację, 
poinformował pozostałych, wciąż jeszcze wahających się, że obiecał sobie uczynić to, o ile Bóg 
da zwycięstwo oddziałom Unii w bitwie pod Antietam. Tamtego dnia amerykańska ziemia 
pochłonęła więcej ofiar niż kiedykolwiek w historii Stanów Zjednoczonych. Możliwe jest zatem, 
że Lincoln chciał usankcjonować i usprawiedliwić tę przerażającą masakrę i rzeź. Byłaby to 
zapewne szlachetna rzecz, gdyby nie refleksja, stosując tę samą logikę, że gdyby rezultat tej rzezi
był nieco inny, opóźniłoby to kwestię uwolnienia niewolników! Sam też przyznał, że „żołnierze 
rebeliantów modlą się z dużo większą żarliwością, jak się obawiam, niż nasze oddziały i 
oczekują od Boga, że stanie po ich stronie. Jeden z naszych żołnierzy, wzięty do niewoli, 
stwierdził, że nic tak bardzo nie zachwiało w nim wiary, jak ewidentna szczerość tych, których 
zobaczył pogrążonych w modlitwie”. Drobny kaprys wojennej fortuny na korzyść szarych 
mundurów pod Antietam i prezydent mógł się obawiać, że Bóg zarzucił całkowicie sprawę 
zniesienia niewolnictwa.
 

Nie znamy prywatnych poglądów religijnych Lincolna. Z chęcią odwoływał się do Boga 

Wszechmogącego, lecz nigdy nie przystąpił do żadnego Kościoła, a wcześniejszemu jego 
ubieganiu się o prezydenturę stanowczo sprzeciwiało się duchowieństwo. Jeden z jego przyjaciół,
Herndon, wiedział, że późniejszy prezydent czytywał żarliwie dzieła Paine’a i Volneya, a także 
innych wolnomyślicieli, i wyraził też opinię, że w duchu Lincoln był zdecydowanym ateistą. To 
jednak wydaje się mało prawdopodobne. Raczej nietrafne byłoby jednak uznanie go za 
chrześcijanina. Wiele dowodów zdaje się wskazywać na fakt, że był targanym wątpliwościami 
sceptykiem ze skłonnością do deizmu. Bez względu na to, jaka była prawda, można co najwyżej 
stwierdzić, że religia bardzo zaciążyła na kwestii abolicji, dopiero bowiem po upływie wielu 
setek lat, gdy rozwiązanie kwestii pojawiało się i odsuwało w czasie do momentu, kiedy 
partykularne interesy doprowadziły do potwornej wojny, wreszcie zdołano po części 
przynajmniej zadośćuczynić szkodom i nieszczęściom, jakie ten haniebny proceder w pierwszym
rzędzie spowodował.
 

To samo można powiedzieć o epoce Martina Luthera Kinga. Południowe Kościoły powróciły

do starej retoryki po okresie rekonstrukcji i pobłogosławiły nowe instytucje segregacji rasowej 
oraz dyskryminacji. Dopiero po drugiej wojnie światowej oraz gdy ruszył pełną parą proces 
dekolonizacji i wprowadzania praw człowieka znów się rozległy wołania o emancypację. W 

background image

rezultacie w drugiej połowie dwudziestego stulecia po raz kolejny padły niewzruszone 
zapewnienia (na amerykańskiej ziemi), że potomkowie Noego, różniący się między sobą, nie 
powinni się ze sobą mieszać, gdyż taka była wola Boga. Ta barbarzyńska głupota przekładała się 
na konsekwencje w świecie rzeczywistym. Swego czasu senator Eugene McCarthy, już w 
podeszłym wieku, powiedział mi, że naciskał kiedyś na senatora Pata Robertsona - ojca obecnego
proroka telewizyjnego - o wsparcie dla w gruncie rzeczy niezbyt radykalnej ustawy popierającej 
prawa człowieka. „Bardzo chciałbym pomóc kolorowym”, padło w odpowiedzi, „ale Biblia głosi,
że nie mogę tego uczynić”. Sama definicja „Południa” opierała się na jego białym i 
chrześcijańskim charakterze. I to właśnie dało Martinowi Lutherowi Kingowi moralną siłę, gdyż 
mógł gromić w kazaniach chrześcijańską ultraprawicę. Jednak nigdy nie wziąłby na swoje barki 
ciężkiego brzemienia, gdyby tam religijność nie była tak głęboko zakorzeniona. Jak pokazuje 
jego biograf, Taylor Branch, wielu ludzi z kręgów bardzo bliskich Kingowi oraz otaczających go 
osób było świeckimi komunistami i socjalistami, którzy użyźniali grunt, po jakim później przez 
kilka dziesięcioleci kroczyły ruchy walczące o prawa obywatelskie, i pomagały też szkolić 
odważnych mężnych wolontariuszy, takich jak Rosa Parks, stosując strategię masowego 
obywatelskiego nieposłuszeństwa. Te właśnie „ateistyczne” powiązania wykorzystywano 
przeciwko Kingowi przez cały czas, zwłaszcza miotając na niego gromy z ambony. I 
rzeczywiście jednym z rezultatów jego kampanii było wywołanie „gwałtownej reakcji” białych 
prawicowych odłamów chrześcijaństwa, które wciąż jeszcze mają tak silne wpływy poniżej linii 
Masona-Dixona.
 

Kiedy imiennik doktora Kinga przybijał swoje tezy na drzwiach katedry w Wittenberdze w 

1517 roku, ogłosił mężnie: „Oto tu stoję i nie mogę uczynić inaczej” i wyznaczył wzorzec 
intelektualnej i moralnej odwagi. Jednak Marcin Luter, który rozpoczynał religijne życie 
przerażony śmiertelnie gromem, jaki uderzył tuż obok niego, stał na pozycjach dogmatycznych i 
optował za prześladowaniami, wzywając do mordowania Żydów, wykrzykując herezje o 
demonach i wzywając niemieckich książąt do krwawego tłumienia chłopskich rewolt. Kiedy 
doktor King stanął na stopniach pomnika Lincolna i zmienił historię, również zajął pozycję, którą
przeznaczenie mu narzuciło. Uczynił to jednak jako głęboki humanista i nikt nie jest w stanie 
posłużyć się jego nazwiskiem w celu usprawiedliwienia prześladowań czy okrucieństwa. Stan ten
trwa po dziś dzień, a jego dziedzictwo niewiele ma wspólnego z deklarowaną teologią. Nie 
potrzeba było żadnej nadprzyrodzonej siły, by podjąć walkę z rasizmem.
 

Ktokolwiek więc, kto posługuje się schedą po Kingu z zamiarem usprawiedliwienia roli 

religii w życiu publicznym, musi zaakceptować wszystkie wiążące się z tym następstwa, jakie to 
implikuje. Nawet krótkie spojrzenie na całość sprawy pokazuje, że amerykańscy 
wolnomyśliciele, agnostycy i ateiści jak jeden mąż prezentują się zdecydowanie najlepiej.
 

Prawdopodobieństwo, że osoba świecka lub wyznająca wolnomyślicielskie poglądy 

potępiłaby całą tę niesprawiedliwość, jest bardzo wysokie, z kolei szansa, że czyjś religijny 
światopogląd sprowokowałby daną osobę do zajęcia stanowiska sprzeciwiającego się 
niewolnictwu i rasizmowi, jest statystycznie bardzo niska. Natomiast prawdopodobieństwo, że 
czyjś religijny pogląd na świat przyczyni się do obstawania tej osoby za utrzymaniem 
niewolnictwa i za rasizmem, jest statystycznie skrajnie wysokie. Ten ostatni fakt pomaga nam 
zrozumieć, dlaczego zwycięstwo w tej tak przecież z natury sprawiedliwej sprawie nadeszło z 
takim opóźnieniem.
 

O ile mi wiadomo, nie ma na świecie kraju, w którym wciąż jeszcze panuje niewolnictwo, 

gdzie jego usprawiedliwienie nie wiązałoby się z Koranem. To z kolei kieruje naszą uwagę na 
ripostę, jaką w pierwszych dniach republiki otrzymali Thomas Jefferson i John Adams. Ci dwaj 
właściciele niewolników wezwali ambasadora Trypolisu w Londynie do udzielenia odpowiedzi, 

background image

jakie prawo miał on oraz jego barbarzyńscy mocodawcy, by więzić, a następnie sprzedawać 
amerykańskie załogi i pasażerów, pochwyconych na statkach korzystających z Cieśniny 
Gibraltarskiej. (Szacuje się obecnie, że w okresie od 1530 do 1780 roku zostało w ten sposób 
uprowadzonych ponad milion dwieście pięćdziesiąt tysięcy Europejczyków). Oto fragment 
relacji Jeffersona złożonej Kongresowi:
 

 

Ambasador odpowiedział nam, że działania te opierały się na Prawie Proroka, które zostało 

zapisane w ich Koranie i które głosiło, że wszystkie narody, jakie nie poddały się ich 
zwierzchności, uznaje się za grzeszników. Stąd wypływało ich prawo i obowiązek 
wypowiedzenia im wojny, a kiedy tylko byli w stanie, czynili niewolników ze wszystkich, 
których pochwycili jako więźniów.
 

 

Ambasador Abdrahaman wspomniał też o wymaganej wysokości okupu, a także o cenie za 

ochronę przed uprowadzeniem i na koniec wymienił również kwotę własnej prowizji za udział w 
negocjacjach. (Religia raz jeszcze zdradziła swoją pragmatykę wyraźnie opierającą się na 
człowieczych przymiotach). Tak się złożyło, że miał całkowitą rację, gdy mówił na temat 
Koranu. W ósmej surze, ogłoszonej w Medynie, dłuższy fragment dotyczy sprawiedliwych łupów
wojny oraz mówi dalej o „mękach i torturach w ogniu” już po śmierci, czekających wszystkich 
tych, którzy zostali pokonani przez wiernych. Dokładnie ta sama sura została wykorzystana przez
Saddama Husajna do usprawiedliwienia masowych zbrodni oraz przesiedleń ludności 
zamieszkującej Kurdystan.
 

 

Inny wielki historyczny epizod - wyzwolenie się Indii spod kolonialnej władzy - jest często 

przedstawiany tak, jak gdyby stanowił połączony rezultat religijnej wiary oraz etycznych 
przekonań. Podobnie jak w wypadku heroicznych bojów toczonych przez Martina Luthera Kinga,
prawdziwa historia wydaje się przeczyć tak postawionej tezie.
 

W rezultacie krytycznego osłabienia brytyjskiego imperium po pierwszej wojnie światowej 

oraz po osławionej masakrze indyjskich protestantów w mieście Amritsar w kwietniu 1919 roku 
stało się oczywiste, nawet dla władców kontynentu, że rządy Londynu skończą się, i to raczej 
wcześniej niż później.
 

Kwestią do rozstrzygnięcia nie było już „czy”, lecz „kiedy”. Gdyby tak nie było, akcja 

obywatelskiego nieposłuszeństwa nie miałaby szans na powodzenie. Zatem Mohandas K. Gandhi
(nazywany niekiedy „Mahatma”, w uznaniu wysokiej pozycji wśród hinduskiej starszyzny) w 
pewnym sensie wyważał otwarte drzwi. Nie stanowi to w żadnym przypadku ujmy, lecz to 
właśnie z powodu jego religijnych przekonań jego dziedzictwo ma raczej wątpliwy niż 
nieskazitelnie czysty charakter. Ujmując rzecz krótko: pragnął on, by Indie powróciły do fazy 
zdominowanej przez wieś społeczności, do prymitywnej „duchowości”, uczynił też znacznie 
trudniejszym podzielenie się władzą z muzułmanami i, jak się okazało, co należy zresztą uznać 
za hipokryzję, był gotów sięgnąć po przemoc, kiedy jego zdaniem było to korzystne.
 

Cała kwestia indyjskiej niepodległości spleciona była nierozerwalnie z problemem jedności. 

Czy wcześniejsza brytyjska kolonia odrodzi się jako ten sam kraj w tych samych granicach i 
terytorialnej integralności i wciąż będzie nosiła nazwę Indii? Na to pytanie niektóre frakcje 
nieprzejednanych muzułmanów odpowiedziały: „nie”. Pod brytyjską władzą wyznawcy islamu 
cieszyli się pewną ochroną, jako bardzo liczna mniejszość, by nie powiedzieć, że byli 

background image

uprzywilejowani, i nie zamierzali teraz zamienić tego stanu rzeczy i stać się dużą mniejszością w 
państwie zdominowanym przez Hindusów. Natomiast oczywisty fakt, że główna siła dążąca do 
niepodległości - Partia Kongresowa - została zdominowana przez ostentacyjnego Hindusa, w 
znacznym stopniu utrudnił pojednanie. Można by argumentować, i w rzeczy samej zamierzam to 
stwierdzić, że nieustępliwość muzułmanów również odegrała rolę destrukcyjną, jednakże zadanie
przekonania zwykłych muzułmanów, by opuścili Kongres i przyłączyli się do rozłamowej Ligi 
Muzułmańskiej, stało się znacznie łatwiejsze w rezultacie nieustannej gadaniny Gandhiego o 
hinduizmie oraz długich ostentacyjnych godzin spędzanych przez niego na kultowych praktykach
oraz na zajmowaniu się kołowrotkiem.
 

Ten kołowrotek - który wciąż jeszcze stanowi godło na indyjskiej fladze - był symbolem 

odrzucenia przez Gandhiego współczesności. Mahatma ubierał się w szaty, które sam utkał, nosił 
sandały i kostur, wypowiadał się z wrogością na temat maszyn, postępu technicznego i 
technologicznego. Natomiast wychwalał pod niebiosa indyjską wieś, gdzie od tysiącleci ten sam 
rytm chowu zwierząt i zbioru płodów rolnych kształtował życie ludzi. Miliony ludzi umarłyby z 
głodu, gdyby jego idee wprowadzono w życie i gdyby wciąż jeszcze czczono krowy (sprytnie 
nazwane przez kapłanów „świętymi”, żeby ubodzy i prości ludzie ich nie zabijali i nie zjadali 
podstawowego źródła utrzymania w trakcie klęski suszy i głodu). Gandhi zasługuje na uznanie z 
uwagi na krytykę nieludzkiego systemu kast w Indiach, w którym niższe warstwy społeczne były 
skazane na ostracyzm i pogardę, tak bezwzględną i okrutną, że niekiedy gorszą od niewolnictwa. 
Jednak dokładnie w momencie, kiedy Indie najbardziej potrzebowały przywódcy świeckiego, 
pojawił się fakir i guru. Sytuacja osiągnęła niepożądany punkt kulminacyjny w 1941 roku, kiedy 
Cesarska Armia Japonii podbiła Malaje oraz Birmę i stanęła u granic Indii. W przekonaniu 
(błędnym), że oznaczało to kres władzy Brytyjczyków, Gandhi wybrał ten moment do 
zbojkotowania procesu politycznych negocjacji i ogłoszenia sławnego wezwania, by Brytyjczycy
„opuścili Indie”. Dodał do tego, że powinni opuścić ten kraj „w imię Boga lub anarchii”, co w 
konkretnych okolicznościach oznaczało w dużym stopniu jedno i to samo. Ci, którzy z 
naiwnością przypisywali Gandhiemu zamiłowanie do niezachwianego moralnego pacyfizmu, 
mogą teraz zapytać, czy nie zamierzał przypadkiem wpuścić do kraju japońskich imperialistów, 
by walczyli w jego sprawie.
 

Wśród wielu negatywnych konsekwencji decyzji podjętej przez Gan-dhiego i Kongres o 

wycofaniu się z negocjacji było też umożliwienie zwolennikom Ligi Muzułmańskiej pozostanie 
na stanowiskach ministerialnych, które wcześniej zajmowali, i w ten sposób znaczne 
wzmocnienie ich pozycji przetargowej, kiedy już niedługo potem nadeszła niepodległość. Ich 
uporu, że odzyskanie suwerenności musiało odbyć się z jednoczesnym okaleczeniem i amputacją,
a zachodni Pendżab oraz wschodni Bengal miały zostać odrąbane od ojczystej ziemi, nie można 
było już pokonać. Potworne konsekwencje tego stanu rzeczy trwają po dziś dzień. W 1971 roku 
w Bangladeszu doszło do krwawej rzezi między różnymi odłamami muzułmanów, powstała także
agresywna Hinduska Partia Nacjonalistyczna, natomiast konfrontacja w Kaszmirze nieustannie 
stanowi najbardziej prawdopodobne zarzewie konfliktu termojądrowego.
 

Zawsze jednak istniała alternatywa w postaci świeckiej opcji, prezentowanej przez 

polityków, takich jak Nehru i Rajagopalachari, którzy wymogli na Brytyjczykach obietnicę 
natychmiastowego przyznania niepodległości po zakończeniu wojny, w zamian za wspólny 
sojusz z udziałem Indii i Wielkiej Brytanii wymierzony przeciw faszyzmowi. Koniec końców to 
Nehru, nie zaś Gandhi, wprowadził kraj w niepodległość, nawet za koszmarną cenę podziału. 
Przez całe dekady istniało też solidne braterstwo między brytyjskimi a indyjskimi politykami o 
poglądach świeckich i lewicowych, które torowało drogę i w końcu odniosło zwycięstwo w 
sprawie wyzwolenia Indii spod kolonialnego jarzma. Nigdy też nie istniała potrzeba pojawienia 

background image

się obskuranckiej religijnej postaci, która rzuciła cień własnego ego na ten proces, jednocześnie 
go wyhamowując i deformując. Cała ta sprawa dobiegłaby końca bez tego założenia. Można by 
życzyć sobie, żeby Martin Luther King wciąż żył i swoją obecnością oraz mądrością wpływał na 
amerykańską politykę. Co do Mahatmy, który został zamordowany przez członka fanatycznej 
hinduskiej sekty za to, że nie był dostatecznie pobożny, można by sobie życzyć, żeby żył po to 
tylko, aby na własne oczy się przekonał, jakie wyrządził szkody (i można odetchnąć z ulgą, że 
jednak nie dożył wprowadzenia w życie niedorzecznego programu z kołowrotkiem jako 
symbolem).
 

 

Argument, że wiara i religia czynią ludzi lepszymi albo też próbują ich ucywilizować, należy 

do tych, które ludzie wysuwają, kiedy już wyczerpali wszystko, co mieli przygotowane w 
zanadrzu. Bardzo dobrze, zdają się mówić, przestajemy upierać się przy objawionej prawdzie 
Księgi Wyjścia (dajmy na to) lub rezygnujemy z dogmatu o narodzinach Jezusa z dziewicy albo 
nawet o Zmartwychwstaniu czy też o „nocnym locie” Mahometa z Mekki do Jerozolimy. Gdzież 
jednak byliby ludzie, gdyby nie wiara? Czyż nie oddaliby się nieokiełznanej samowoli, anarchii i 
egoizmowi? Czyż nie jest prawdą, jak ujął to G.K. Chesterton, że gdyby ludzie przestali wierzyć 
w Boga, nie wierzyliby również w nic, ale za to wierzyliby w cokolwiek?
 

Pierwszą rzeczą, jaką należy stwierdzić, jest to, że cnotliwe zachowanie osoby religijnej nie 

jest w żadnym razie dowodem - w rzeczy samej, nie jest nawet argumentem - potwierdzającym 
prawdziwość wyznawanej wiary. Dla dobra tej dyskusji przyjmijmy, że mógłbym postępować 
bardziej miłosiernie, gdybym wierzył, że boski Budda przyszedł na świat przez szczelinę w boku 
ciała matki. Lecz czyż w takim razie moje miłosierdzie nie stanowiłoby impulsu uzależnionego 
od czegoś bardzo wątpliwego i naciąganego? Podążając tym samym tokiem myślenia, nie 
oświadczam, że buddyzm zostałby całkowicie zdyskredytowany, gdybym przyłapał buddyjskiego
mnicha na wykradaniu ofiar złożonych w jego świątyni przez prostych ludzi. Spośród tysiąca 
możliwych wyznań religijnych na obszarze pustyń, jakie istniały, podobnie jak spośród milionów
gatunków, które też kiedyś egzystowały, jedna gałąź zdołała zakorzenić się i rozwinąć. 
Przechodząc przez żydowskie mutacje do formy chrześcijańskiej została w końcu zaadaptowana, 
z powodów politycznych, przez cesarza Konstantyna i uczyniona oficjalną religią, przyjmując - 
koniec końców - skodyfikowaną i wymuszoną formę, wyprowadzoną z licznych chaotycznych i 
często sprzecznych ze sobą tekstów i ksiąg. Jeśli chodzi o islam, stał się on ideologią niezwykle 
udanych i skutecznych podbojów, został zaadaptowany przez będące u władzy dynastie, 
skodyfikowany i ujednolicony, a następnie propagowany jako prawo w danym kraju. Jedno lub 
dwa inne rozstrzygnięcia militarnych starć - jak choćby w wypadku Lincolna i bitwy pod 
Antietam - a my ludzie Zachodu nie stalibyśmy się zakładnikami wiejskich dysput, jakie odbyły 
się w Judei i Arabii jeszcze przed sporządzeniem świętych tekstów. Równie dobrze moglibyśmy 
być wyznawcami innej religii - być może hinduizmu lub religii Azteków albo konfucjanizmu. W 
tym wypadku powinniśmy sobie zdać sprawę, że tak czy inaczej religia pomaga nauczyć dzieci 
różnicy między dobrem a złem. Innymi słowy, wiara w Boga jest jednym ze sposobów wyrażenia
„woli” wiary w cokolwiek. Natomiast odrzucenie wiary w żaden sposób nie stanowi wyznania, 
że nie wierzy się w nic.
 

Pewnego razu oglądałem debatę będącego już w podeszłym wieku profesora A.J. Ayera, 

autora wybitnego dzieła Language, Truth and Logic (Język, prawda i Logika), znamienitego 
humanisty, z biskupem o nazwisku Butler. Dyskusję prowadził filozof Bryan Magee. Wymiana 
zdań przebiegała uprzejmie do momentu, kiedy biskup, słysząc, jak Ayer zapewnił, że nie widzi 
żadnego dowodu na istnienie jakiegokolwiek boga, przerwał i powiedział: „W takim razie nie 

background image

widzę żadnego powodu, dla którego nie prowadzi pan życia w nieokiełznanym rozpasaniu i 
niemoralności”.
 

W tym momencie „Freddie”, pod którym to imieniem znali go przyjaciele, porzucił na 

moment właściwe sobie układne i nienaganne dobre maniery i wykrzyknął: „Muszę stwierdzić, 
że uważam te słowa za potworną, choć misterną insynuację”. Przyznać trzeba, że Freddie z 
pewnością złamał większość przykazań dotyczących kodeksu zachowań seksualnych w wersji 
przedstawionej w zarysie na górze Synaj. Poniekąd nawet z tego słynął, zresztą całkiem 
zasłużenie. Lecz z drugiej strony był doskonałym nauczycielem, kochającym rodzicem oraz 
człowiekiem, który poświęcił wiele czasu walce o prawa człowieka oraz wolność wypowiedzi. 
Zatem stwierdzenie, że prowadził żywot niemoralny, z pewnością należy uznać za karykaturę 
prawdy.
 

Spośród licznych pisarzy stanowiących przykład tej samej postawy na inny sposób wybrałem

Evelyna Waugha, postać będącą tego samego wyznania co biskup Butler. Prozaik ten dokładał 
wszelkich starań, by w swoich beletrystycznych dziełach przedstawić argumenty potwierdzające 
działanie boskiej opatrzności. W powieści Znowu w Brideshead czyni bardzo wnikliwe 
spostrzeżenia. Dwójka głównych bohaterów, Sebastian Flyte i Charles Ryder, z których pierwszy 
jest dziedzicem starego rodu szlacheckiego wyznania katolickiego, przyjmuje wizytę ojca 
Phippsa, który wyznaje pogląd, że wszyscy młodzi mężczyźni koniecznie muszą pasjonować się 
grą w krykieta. Kiedy zostaje wyprowadzony z błędu, spogląda na Charlesa „z wyrazem twarzy, 
jaki widywałem u ludzi pobożnych, kiedy niewinni dziwili się, że ci, którzy wystawiają się na 
zagrożenia świata, w tak niewielkim stopniu korzystają z uciech tego świata”.
 

Zatem przeprowadzam powtórną analizę pytania postawionego przez biskupa Butlera. Czy w

rzeczywistości nie mówił Ayerowi, na swój własny, naiwny sposób, że gdyby on osobiście 
uwolnił się od ograniczeń doktryny, to sam prowadziłby „żywot moralnie nieokiełznany i 
rozpasany”? Trzeba mieć oczywiście nadzieję, że odpowiedź jest negatywna. Jednak istnieją 
liczne empiryczne dowody potwierdzające tę sugestię. Kiedy duchowni schodzą na złą drogę, to 
rzeczywiście schodzą na bardzo złą drogę i popełniają przestępstwa, wobec których przeciętny 
grzesznik robi się blady jak ściana. Ktoś zapewne zechciałby sprowadzić to do seksualnych 
obciążeń i tłumionych żądz, zamiast do głoszonej religijnej doktryny, w takiej sytuacji jednak 
głoszona doktryna religijna staje się seksualnym obciążeniem i tłumionymi żądzami... Wobec 
powyższego skojarzenie jest nieuniknione, a litania przaśnych dowcipów, opowiadanych przez 
świeckich członków religijnych zgromadzeń, sięga czasów powstania pierwszych religii.
 

Prywatne życie Waugha jest znacznie bardziej splamione występkami wobec czystości i 

niewinności w porównaniu z egzystencją Ayera (z tą różnicą, że ten pierwszy czerpał z tego 
mniej radości i uciechy niż drugi z wymienionych), a w konsekwencji był on również często 
nagabywany o to, w jaki sposób godził prywatne prowadzenie się z poglądami wyrażanymi na 
arenie publicznej. Odpowiedź, jakiej udzielał, stała się sławna. Prosił swoich przyjaciół, żeby 
wyobrazili sobie, o ile gorzej jeszcze by się prowadził, gdyby nie był katolikiem. Dla osoby, 
która wierzyła w grzech pierworodny, takie podejście może wydać się odwróceniem sytuacji, 
jednak bliższe przyjrzenie się doczesnej egzystencji Waugha wykazuje, że jej najbardziej 
grzeszne epizody były rezultatem jego religijnych zapatrywań. Zapomnijmy o godnych 
pożałowania pijackich ekscesach oraz aktach małżeńskiej niewierności. Pewnego razu przesłał 
telegram z okazji zaślubin do rozwiedzionej i zawierającej ponowny związek małżeński 
przyjaciółki, w którym oznajmił, że jej poślubna noc powiększy samotność Kalwarii oraz 
zwiększy ilość śliny na twarzy Chrystusa. Popierał faszystowskie ruchy w Hiszpanii oraz 
Chorwacji, a także poronioną inwazję Mussoliniego na Abisynię, ponieważ wszystkie one 
cieszyły się poparciem Watykanu. W 1944 roku napisał nawet, że w tamtej chwili jedynie Trzecia

background image

Rzesza odgradzała Europę od barbarzyństwa. Tego rodzaju deformacje postaci jednego z moich 
ulubionych autorów nie zrodziły się wbrew wyznawanej wierze, lecz jako jej owoce. Nie ulega 
wątpliwości, że zdobywał się na prywatne akty miłosierdzia, żalu za grzechy i skruchy, ale te 
mogłyby równie dobrze być dziełem osoby niewyznającej żadnej religii. By nie szukać dalej niż 
w Stanach Zjednoczonych: wielki pułkownik Robert Ingersoll, jeden z głównych adwokatów 
odrzucenia wszelkiej wiary, aż do samej śmierci w 1899 roku doprowadzał do szału adwersarzy, 
był bowiem osobą o ogromnej wielkoduszności, kochającym i wiernym małżonkiem, 
szarmanckim oficerem oraz posiadaczem przymiotów, jakie Thomas Edison z dającą się 
wybaczyć, usprawiedliwioną przesadą nazwał „wszystkimi atrybutami doskonałego człowieka”.
 

Ostatnio, przechodząc do mojego życia, odbierałem niezliczone telefony, w których padały 

słowa o treści obscenicznej i pełne gróźb, wypowiadane przez muzułmanów, obiecujących 
solennie wyrządzenie krzywdy mojej rodzinie z tego powodu, że nie poparłem kampanii 
kłamstw, nienawiści oraz przemocy, skierowanej przeciw demokratycznej Danii. Kiedy jednak 
moja małżonka przez roztargnienie zostawiła dużą kwotę na tylnym siedzeniu taksówki, 
kierowca, Sudańczyk z pochodzenia, zadał sobie naprawdę wiele trudu i naraził się na koszty, 
żeby odnaleźć właścicielkę pieniędzy. Potem przyjechał do mojego domu i oddał całą sumę, co 
do grosza. Kiedy popełniłem grubiań-ski błąd, oferując mu dziesięć procent znaleźnego, oznajmił
ze spokojem, lecz stanowczo, że nie oczekuje rekompensaty za uczynek, który w jego oczach jest
po prostu powinnością muzułmanina. Który z tych dwóch wizerunków wiary należy uznać za 
wzorcowy?
 

Pytania tego do pewnego stopnia nie da się rozstrzygnąć. Wolałbym, rzecz jasna, mieć na 

półkach dzieła Evelyna Waugha, takie, jakimi są, lecz należy zakładać, że powieści nie można 
mieć w kolekcji bez wiedzy o rozterkach i błędach autora. Jeśli wszyscy muzułmanie 
postępowaliby w taki sposób, jak ten człowiek, który wydał więcej niż tygodniowe zarobki, by 
zrobić to, co uważał za uczciwe, pozostałbym całkowicie obojętny na złowróżbne nawoływania 
Koranu. Jeśli poddam weryfikacji własne życie, szukając przykładów dobrego i godnego 
zachowania, nie jestem wcale przytłoczony ich obfitością. Pewnego razu, przebywając w 
Sarajewie, trzęsąc się ze strachu, zdjąłem z siebie kamizelkę kuloodporną i dałem ją jeszcze 
bardziej przerażonej kobiecie, której pomagałem przedostać się w bezpieczne miejsce (nie byłem,
swoją drogą, jedynym ateistą, który siedział wtedy w strzeleckim okopie). Czułem w tamtej 
chwili, że było to minimum tego, co mogłem dla niej uczynić, i jednocześnie maksimum. Ci, 
którzy strzelali do nas z armat oraz snajperskich karabinów, byli serbskimi chrześcijanami, 
podobnie zresztą jak ta kobieta.
 

Pod koniec 2005 roku znalazłem się w Ugandzie i przebywałem w ośrodku rehabilitacyjnym 

dla dzieci uprowadzonych i wykorzystywanych do niewolniczej pracy na terenach zamieszkałych
przez plemię Acholi, po północnej stronie Nilu. Ze wszystkich stron otaczali mnie apatyczni, 
nieobecni duchem mali chłopcy (i kilka dziewczynek) o sercach zamienionych w głazy. Ich losy 
były w przygnębiającym stopniu podobne. Porwano ich w wieku od ośmiu do trzynastu lat, ze 
szkoły lub z domu. Dopuszczali się tego członkowie paramilitarnych bojówek o kamiennych 
twarzach, którzy sami byli uprowadzonymi kiedyś w ten sposób dziećmi. Prowadzono ich do 
buszu, gdzie przechodzili przymusową „inicjację” zazwyczaj w jednej (czasem w obu) z dwóch 
form. Albo musieli uczestniczyć w morderstwie, by sami poczuli się „zabrudzeni” oraz wplątani 
w zbrodnię, albo też byli poddawani długotrwałej i okrutnej chłoście, przy czym często liczba 
razów batem przekraczała trzysta. („Dzieci, które poznały smak okrucieństwa”, jak stwierdził 
jeden z przedstawicieli starszyzny plemienia Acholi, „wiedzą bardzo dobrze, jak zadawać ból i 
cierpienie”). Niedola, jaka była udziałem tych nieszczęśników przemienionych w zombi, 
przekraczała nieomal wyobraźnię. Wioski zrównywano z ziemią, a w rezultacie tworzyły się 

background image

nieprzebrane rzesze uchodźców, na masową skalę popełniano tak szkaradne zbrodnie, jak 
okaleczanie ciała, wypruwanie wnętrzności oraz (co było już szczególną perfidią) porywano 
dzieci, chcąc tym samym powstrzymać ofiary przed sięganiem po brutalne środki odwetu, chyba 
że ginął lub zostawał ranny ktoś z ich „rodu”.
 

Oddziały milicji nosiły nazwę „Armia Pańskiego Oporu” (ang. Lords Resistance Army, 

LRA), a jej przywódcą był Joseph Kony, w dzieciństwie gorliwy ministrant, który zapragnął, by 
na tych obszarach władzę objęło dziesięcioro przykazań. Dokonywał aktów chrztu oliwą i wodą, 
celebrował żarliwie ceremoniały wymierzania kary oraz oczyszczenia, a także zapewniał swoich 
popleczników o nieśmiertelności. Głosił fanatyczne kazania propagujące chrześcijaństwo. Tak się
złożyło, że ośrodek rehabilitacyjny, w którym się znalazłem, był prowadzony przez 
fundamentalistyczną organizację chrześcijańską. Przebywając w buszu i na własne oczy 
oglądając rezultaty działań LRA, podjąłem rozmowę z człowiekiem, który usiłował jakoś 
zrekompensować szkody. Skąd wie, zapytałem, który z nich był najgorliwszym wyznawcą 
wiary? Każda placówka, prowadzona zarówno przez organizację świecką, jak i przez państwową 
instytucję, mogła z równym skutkiem robić to samo - dostarczając protez i sztucznych kończyn, 
zapewniając schronienie oraz udzielając „duchowego wsparcia” - lecz by zostać kimś takim jak 
Joseph Kony, konieczna była autentyczna wiara.
 

Ku mojemu zdziwieniu, człowiek ten nie zignorował tak postawionego pytania. Prawdą było,

odparł, że autorytet Kony'ego wynikał po części z pochodzenia z chrześcijańskiej rodziny 
duchownych. Nie odbiegał od prawdy także fakt, że ludzie skłonni byli dawać wiarę w posiadaną
przez niego zdolność czynienia cudów, przez wezwania do świata duchów oraz obietnice dawane
akolitom zapewniającym im nieśmiertelność. Nawet niektórzy spośród tych, którzy zbiegli z 
szeregów milicji, wciąż pod przysięgą potwierdzają, że na własne oczy widzieli cuda 
dokonywane przez tego człowieka. Wszystkim, co pozostało misjonarzowi, były próby 
zaprezentowania tym ludziom innego oblicza chrześcijaństwa.
 

Byłem pod wrażeniem szczerości okazanej przez tego człowieka. Było też kilka innych 

działań obronnych, które mógł zaoferować. Joseph Kony z pewnością bardzo oddalił się od 
„głównego nurtu” chrześcijaństwa. Z jednej strony jego mocodawcy, którzy dostarczali mu broń, 
byli cynicznymi muzułmanami zasiadającymi w rządzie Ugandy, który z kolei popierał grupy 
rebeliantów działające na terenie Sudanu. W nagrodę za to poparcie, z którym się nie krył, Kony 
na pewnym etapie zaczął potępiać hodowanie trzody chlewnej i spożywanie wieprzowiny, co 
wskazuje, że w ten sposób wyrażał wdzięczność swoim szefom, chyba że na starość stał się 
ortodoksyjnym żydem. Ci sudańscy mordercy z kolei prowadzą wojnę, której celem jest 
eksterminacja, nie tylko przeciwko chrześcijanom oraz wyznawcom religii animistycznych w 
południowym Sudanie, ale jednocześnie przeciwko muzułmanom innych narodowości niż 
arabska w prowincji Darfur. Islam oficjalnie nie czyni różnicy między rasami i narodami, lecz 
rzeźnicy w prowincji Darfur są Arabami wyznającymi islam, a ich ofiarami są afrykańscy 
wyznawcy wiary w tego samego Allacha. Lord’s Resistance Army nie jest niczym innym jak 
chrześcijańskimi Czerwonymi Khmerami, odgrywającymi spektakl towarzyszący ludobójstwu na
znacznie większą skalę.
 

Jeszcze bardziej drastycznego przykładu dostarcza Rwanda, która w 1992 roku dała światu 

nowy synonim ludobójstwa oraz sadyzmu. Ta była kolonia belgijska jest najbardziej 
schrystianizowanym krajem Afryki, który może pochwalić się najwyższym procentowym 
wskaźnikiem liczby sakralnych budowli w przeliczeniu na głowę statystycznego mieszkańca. 
Sześćdziesiąt pięć procent ludności Rwandy jest wyznania rzymskokatolickiego, a kolejne 
piętnaście reprezentuje różne odłamy protestantyzmu. Wyrażenie „na głowę” nabrało 
makabrycznego sensu w 1992 roku, kiedy na dany sygnał rasistowska milicja „Moc Hutu”, 

background image

podżegana przez państwową administrację i kościelną hierarchię, uderzyła na sąsiadów z 
plemienia Tutsi, wyrzynając ich bez pardonu w masowych rzeziach.
 

Nie był to wcale atawistyczny napad żądzy krwi, lecz z wyrachowaniem przećwiczona 

afrykańska wersja „ostatecznego rozwiązania”, przygotowywana od pewnego czasu. Pierwsze 
ostrzegawcze sygnały pojawiły się w 1987 roku, kiedy to katolicki wizjoner o oszukańczym, 
stylizowanym na ludyczne, imieniu „Mały Otoczak” zaczął słyszeć głosy oraz doznawać wizji z 
udziałem Dziewicy Maryi. Owe głosy i wizje ociekały wręcz krwią, przepowiadając rzezie i 
masakry, nawet apokalipsę, ale też - jakby w ramach zadośćuczynienia - ponowne nadejście 
Jezusa Chrystusa w dzień Wielkiej Nocy 1992 roku. Objawienia Matki Boskiej na szczycie góry 
Kibeho zostały poddane weryfikacji przez struktury Kościoła katolickiego i uznane oficjalnie za 
wiarygodne. Małżonka prezydenta Ruandy, Agathe Habyarimana, również doznała 
transcendentnych wizji i nawiązała bliskie kontakty z biskupem Kigali, stolicy państwa. 
Człowiek ten, monsignor Vincent Nsengiyumva, okazał się równocześnie członkiem komitetu 
centralnego rządzącej partii prezydenta Ha-byarimany, Narodowego Rewolucyjnego Ruchu dla 
Rozwoju (ang. National Revolutionary Movement for Development, NRMD). To polityczne 
ugrupowanie, wraz z innymi organami państwa, szczyciło się atakami na kobiety, które zostały 
przez jej członków autorytarnie uznana za „nierządnice”, oraz podżeganiem katolickich 
aktywistów do demolowania sklepów, w których sprzedawano środki antykoncepcyjne. Z 
biegiem czasu zaczęły rozchodzić się pogłoski o bliskim już spełnieniu się proroctwa oraz o tym, 
że „karaluchy” - mniejszość Tutsi - już wkrótce spotka los, na jaki dawno zasłużyli.
 

Kiedy w końcu nadszedł apokaliptyczny rok 1994 i rozpoczęły się zawczasu zaplanowane i 

skoordynowane rzezie i masakry, wielu przerażonych Tutsi oraz opozycjonistów z plemienia 
Hutu wykazało się takim brakiem przezorności, że usiłowało znaleźć schronienie w kościołach. 
Takie zachowania ułatwiły znacznie życie interhamve, rządowym i paramilitarnym szwadronom 
śmierci, których członkowie wiedzieli, gdzie szukać swych ofiar, księża i zakonnice zaś ochoczo 
wskazywali lokalizację kościelnych kryjówek. (Z tej właśnie przyczyny liczne masowe groby, 
które zdołano sfotografować, znajdują się na poświęconej ziemi. Z tego samego powodu pewna 
liczba duchownych oraz zakonnic stanęła przed sądem w toczących się obecnie w Rwandzie 
procesach o ludobójstwo). Cieszący się złą sławą ojciec Wenceslas Munyshayaka, dla przykładu, 
czołowa postać w katedrze Świętej Rodziny w stołecznym Kigali, został przeszmuglowany poza 
granice kraju z pomocą francuskich duchownych, lecz mimo to zdołano go oskarżyć o zbrodnię 
ludobójstwa, gdyż to on dostarczał bojówkarzom interhamve listę z nazwiskami cywilów. Jest też
winny zgwałcenia wielu młodych kobiet-uchodźców. Z całą pewnością nie jest jedynym 
człowiekiem w sutannie, którego obciążają podobne zarzuty. Na wypadek, gdyby ktoś uznał, że 
był on jedynie „czerwonym” księdzem, dysponujemy zeznaniami obciążającymi innego 
ruandyjskiego hierarchę, biskupa Gikongoro lub inaczej monsignore Augustyna Misago. Poniżej 
przedstawiam szczegółową relację na temat jednego z tych potwornych wydarzeń.
 

Biskupa Misago często opisywano jak sympatyka milicji „Moc Hutu”. Został publicznie 

oskarżony o niedopuszczenie Tutsi do miejsc ucieczki i schronienia. Krytykował też innych 
duchownych za udzielanie wsparcia „karaluchom”. Zwrócił się z prośbą do watykańskiego 
emisariusza, który odwiedził Ruandę w czerwcu 1994 roku, by poinformował papieża o potrzebie
„znalezienia miejsca dla duchownych z plemienia Tutsi, ponieważ naród ruandyjski nie życzy 
sobie już dłużej ich duszpasterskiej posługi”. Co więcej, w dniu 4 maja bieżącego roku, tuż przed
ostatnim objawieniem maryjnym na górze Kibeho, biskup pojawił się tam osobiście wraz z 
oddziałem policji i powiedział grupie dziewięćdziesięciorga dzieci Tutsi, które szykowano do 
masakry, żeby się nie obawiały, ponieważ policja je ochroni. Trzy dni później policjanci 
dopomagali w rzezi osiemdziesiorga dwojga dzieci.

background image

 

Dzieci, „które szykowano do masakry”... Być może przypominasz sobie potępienie tej 

zbrodni, której nie da się zatrzeć w pamięci, jakie padło z ust papieża, oraz współudział w niej 
Kościoła, którego był zwierzchnikiem? Albo sobie nie przypominasz, ponieważ w rzeczywistości
nigdy takie słowa nie padły. Paul Rusesabagina, bohater Hotelu Ruanda, ma natomiast w pamięci
ojca Wenceslasa Munyeshyaka, który rodzoną matkę z plemienia Tutsi nazywał „karaluchem”. 
Lecz to nie przeszkodziło mu, zanim został aresztowany we Francji, w podjęciu „duszpasterskiej 
posługi” za zgodą francuskich władz kościelnych. Jeśli chodzi o biskupa Misago, w 
Ministerstwie Sprawiedliwości Ruandy już po zakończeniu wojny domowej znaleźli się ludzie, 
którym nie zabrakło odwagi, by postawić purpurara w stan oskarżenia. Jednakże, jak ujął to jeden
z urzędników ministerstwa: „Watykan dysponuje zbyt dużą siłą i jest zbyt negatywnie nastawiony
do przeprosin, żebyśmy byli w stanie osądzić i skazać biskupa. Czy nie słyszeliście o dogmacie 
papieskiej nieomylności?”.
 

Taka sytuacja czyni co najmniej niemożliwym wysunięcie argumentu, że za sprawą religii 

ludzie postępują z większą dobrocią lub w sposób bardziej cywilizowany. Im przestępca jest 
bardziej niegodziwy, tym bardziej pobożny i rozmodlony się okazuje. Można tu dodać, że 
niektórzy z najbardziej oddanych ludzi działających w organizacjach charytatywnych i niosących
pomoc humanitarną są również ludźmi wierzącymi (chociaż tak się składa, że najlepsi, jakich 
udało mi się poznać, są ateistami, którzy nie głoszą żadnej wiary). Jednakże 
prawdopodobieństwo, że osoba, która popełniła przestępstwo, „wyznaje jakąś wiarę”, jest bliskie 
stu procentom, natomiast szansa, że osoba religijna i wierząca kieruje się w uczynkach zasadami 
humanitaryzmu i skromności, jest zbliżone do szans wypadnięcia orła lub reszki przy rzucie 
monetą. Jeśli cofniemy się z tym wnioskowaniem w głąb dziejów, to prawdopodobieństwo 
zrówna się poziomem niemal z szansami sprawdzenia się astrologicznego horoskopu opartego na
znakach zodiaku. Dzieje się tak dlatego, że systemy religijne nigdy nie były w stanie 
wykiełkować, nie mówiąc już nawet o ich rozkwicie, bez pojawienia się ludzi głęboko 
fanatycznych, pokroju Mojżesza, Mahometa czy Josepha Kony’ego. Natomiast miłosierdzie i 
działalność humanitarna, chociaż przemawiają do ludzi pobożnych o wrażliwych sercach, są 
dziedzictwem modernizmu oraz oświecenia. Wcześniej religię propagowano nie za pomocą 
pozytywnych wzorców, lecz jako środek wspierający dawne metody stosowane w ramach świętej
wojny oraz imperialistycznych podbojów.
 

Byłem raczej powściągliwym adoratorem papieża Jana Pawła II, który według wszelkich 

standardów człowieczeństwa był postacią mężną i rozważną, potrafiącą okazać odwagę zarówno 
moralną, jak i fizyczną. Jako młody człowiek w ojczystym kraju działał w antyhitlerowskim 
ruchu oporu, w późniejszym życiu uczynił bardzo dużo dla wyswobodzenia ojczyzny spod 
sowieckiego jarzma. Jego pontyfikat był na swój sposób szokująco konserwatywny i autorytarny,
ale też znalazła się w nim otwartość na wiedzę oraz naukowe dociekania (poza wypadkami, kiedy
była mowa o AIDS oraz wirusie HIV). Nawet w kwestii dogmatycznego stanowiska dotyczącego
aborcji zezwolono na pewne ustępstwa w tak zwanej etyce życia, gdzie na przykład pojawiały się
nauki, według których zastosowanie kary zasadniczej było w niemal wszystkich wypadkach 
niesłuszne. Jana Pawła II, już po jego śmierci, chwalono między innymi za liczne słowa 
przeprosin, jakie wyszły z jego ust. Nie padły one jednak, chociaż powinny, w kwestii miliona 
łudzi wyciętych w pień w Ruandzie. Z drugiej jednak strony wypowiedziane zostały słowa żalu i 
ubolewania kierowane do Żydów za całe wieki chrześcijańskiego antysemityzmu, padły też 
słowa przeprosin wobec świata islamu za wyprawy krzyżowe, wyrazy skruchy wobec 
prawosławnych za liczne prześladowania, jakich dopuszczała się względem nich Stolica 
Apostolska. Padły też, chociaż ogólnikowe, wyrazy żalu za działalność inkwizycji. Można zatem 
odnieść wrażenie, że Kościół w przeszłości w głównej mierze błądził lub często nawet 

background image

dopuszczał się przestępstw, teraz jednak zmuszony został do oczyszczenia się z grzechu w 
sakramencie spowiedzi. Lecz znów wydaje się gotów szermować dogmatem o nieomylności.
 

background image

 Rozdział czternasty

 „Wschodnie” rozwiązanie nie istnieje

 

 

Kryzys zorganizowanych form religii na Zachodzie oraz niezliczone szlaki, po których 

krocząca religijna moralność na dobrą sprawę upadła znacznie poniżej średniej przyjętej dla 
rodzaju ludzkiego, zawsze powodowały, że niespokojni „poszukiwacze” wyruszali śladem 
bardziej łagodnych rozwiązań na wschód od Suezu. Mówiąc prawdę, sam również dołączyłem do
tych potencjalnych adeptów i akolitów, przywdziewając pomarańczową szatę i wstępując do 
aśramy sławetnego guru w mieście Poona, położonym w pięknej wyżynnej okolicy niedaleko 
Bombaju. Zdecydowałem się na los sannayas, by dopomóc w realizacji filmu dokumentalnego 
dla telewizji BBC, zatem być może poddasz w wątpliwość mój obiektywizm, jednak w tamtym 
czasie BBC stanowiła wzorzec uczciwości, moim zadaniem zaś było wchłonąć najwięcej, jak 
tylko zdołam. (Zapewne będę zdolny stawić czoła książce The Varieties of Religious Experience 
Williama Jamesa, uwzględniając fakt, że w trakcie doczesnej egzystencji byłem anglikaninem, 
wychowanym w szkole metodystów, potem stałem się człowiekiem Kościoła greckokatolickiego 
w rezultacie małżeństwa, następnie zostałem uznany za inkarnację boską przez wyznawców Sai 
Baba, a kiedy, na koniec, ponownie stawałem na małżeńskim kobiercu, ceremonię celebrował 
rabin).
 

Guru, o którym mowa, nazywał się Bhagwan Sri Rajneesh. „Bhagwan” oznacza po prostu 

bóg lub boski, z kolei „Sri” to święty. Był człowiekiem o wielkich natchnionych oczach oraz 
uroczym uśmiechu, a także naturalnym, chociaż nieco przaśnym poczuciu humoru. Jego syczący 
głos, zazwyczaj dobiegający za pośrednictwem wzmacniacza o niedużej mocy w trakcie 
porannych dharshan, cechował się niewielkimi właściwościami hipnotyzującymi. Czasem 
wykorzystywał to, łagodząc równie hipnotyczną banalność prowadzonych przez siebie dysput. 
Być może miałeś okazję przeczytać wspaniały dwunastotomowy cykl powieściowy Anthony'ego 
Powella A Dance to the Music of Time (Taniec do muzyki czasu). W tym dziele tajemniczy 
jasnowidz nazwiskiem doktor Trelawney utrzymuje razem grupę oświeconych wyznawców 
mimo rozmaitych i nieuniknionych problemów oraz komplikacji. Ci uczniowie rozpoznają się 
nawzajem nie przez odrębność noszonej szaty, lecz wymieniając między sobą hasło i odzew. W 
trakcie spotkania jeden z nich musi na przykład zaintonować: „Esencją wszystkiego jest bóstwo 
prawdy”. Odpowiedni odzew brzmi następująco: „Wizja wizji leczy ślepotę wzroku”. W ten 
sposób dochodzi do nawiązania duchowej więzi. Klęcząc (trzeba było siedzieć ze 
skrzyżowanymi nogami) przed Bhagwanem, nie słyszałem niczego, co byłoby głębsze niż to, co 
powyżej. Większy nacisk był tu kładziony na miłość w jej eterycznym sensie, niż występowało to
w kręgach doktora Trelawneya, z pewnością większy nacisk kładziono też na seks w jego 
bezpośrednim sensie. Jednak ogólnie nauki te były raczej nieszkodliwe. Albo byłyby takimi, 
gdyby nie tabliczka przed wejściem do namiotu modłów Bhagwana. Ten niewielki szyld zawsze 
wzbudzał moją irytację. Miał on treść: „Buty oraz umysły muszą zostać przed wejściem”. I 
rzeczywiście, obok wejścia znajdowała się sterta butów i sandałów, ja natomiast w 
transcendentnym nastroju wyobrażałem sobie całą furę porzuconych i niepotrzebnych 
osobowości, które dryfowały wokół tego całkowicie pozbawionego sensu motta. Podjąłem nawet 
próbę parodii koanu buddyzmu zen: „Co stanowi odzwierciedlenie odrzuconego umysłu?”.
 

Co zaś dotyczy wniebowziętych ze szczęścia przybyszów i turystów, świątynia prezentowała 

background image

inny aspekt duchowego przybytku, gdzie każdy mógł bełkotać na temat zaświatów, przebywając 
w egzotycznym i luksusowym otoczeniu. Jednak w obrębie tego świętego miejsca, jak wkrótce 
zdołałem odkryć, działy się rzeczy znacznie bardziej ponure i złowróżbne. Do miasta Poona 
przybywało wiele osób z urazami psychicznymi i pogrążonych w rozpaczy, szukając tutaj rady i 
duchowego wsparcia. Niektórzy z nich dysponowali „sporym majątkiem” (wśród klientów i 
pielgrzymów był człowiek spokrewniony z brytyjską rodziną królewską). Na początek żądano od
nich, co jest niezwykle charakterystyczne dla wielu innych religii, by rozstali się z wszelkimi 
przedmiotami stanowiącymi ich materialną i doczesną własność. Dowód skuteczności tego 
zalecenia można było zobaczyć w postaci flotylli aut osobowych marki Rolls-Royce, jaką 
zawiadywał Bhagwan, a chodziła pogłoska, że była to największa tego rodzaju kolekcja na 
świecie. Po stosunkowo energicznym oskubaniu adepci byli odsyłani na sesje grupowe, gdzie 
zaczynały się rzeczy naprawdę groźne.
 

Film Aśrama Wolfganga Dobrowolnego, nakręcony ukrytą kamerą przez jednego z byłych 

wyznawców i zaadaptowany później w moim dokumentalnym obrazie, pokazuje „radosne” 
pojęcie kundalini w zupełnie nowym świetle. W jednej ze scen młoda kobieta zostaje rozebrana 
do naga i otoczona przez mężczyzn, którzy na nią warczą, zwracając uwagę na wszystkie jej 
fizyczne i psychiczne wady i braki do momentu, kiedy upokorzona zalewa się łzami. W tym 
momencie kobieta jest przytulana i obejmowana, słyszy też słowa pociechy i dowiaduje się, że 
została przyjęta do „rodziny”. Szlochając, z masochistyczną ulgą pokornie staje się członkiem 
sekty. (Nie było do końca jasne, co musiała zrobić, by odzyskać odzież, ale słyszałem dość 
przekonującą i ohydną relację na ten temat).
 

W trakcie innych sesji z udziałem mężczyzn dochodziło nawet do złamań kości i utraty 

życia. Pewien niemiecki książę z domu Windsorów nigdy już więcej nie był widziany wśród 
żywych. Jego ciało niezwłocznie poddano kremacji, nie zajmując się tak prozaiczną rzeczą jak 
autopsja.
 

Powiedziano słowami pełnymi szacunku i respektu, że „ciało Bhagwana cierpi na kilka 

alergii”. Niedługo po moim pobycie opuścił on aśramę i prawdopodobnie zdecydował, że nie 
zamierza już więcej wykorzystywać doczesnej powłoki. Co natomiast stało się z kolekcją rolls-
royce’ów, tego nie zdołałem się dowiedzieć nigdy, jednak jego akolici otrzymali najwyraźniej 
jakieś przesłanie, by ponownie zebrać się w niewielkim miasteczku Antelope w stanie Oregon w 
pierwszych miesiącach 1983 roku. Uczynili to, chociaż tym razem w sposób mniej pacyfistyczny 
i zrelaksowany. Miejscowi mieszkańcy byli zbulwersowani faktem, że w okolicy zbudowano 
nagle chroniony kompleks, a ochroniarzami w nim byli ludzie w pomarańczowych szatach, na 
których twarzach nie widniały uśmiechy. Najwyraźniej została podjęta próba stworzenia 
„przestrzeni” dla nowej świątyni. Doszło też do dziwacznego epizodu: znaleziono trującą 
substancję rozsypaną wśród artykułów spożywczych w supermarkecie w Antelope. W końcu 
komuna rozpadła się i rozsypała wśród wzajemnych oskarżeń, ja natomiast od czasu do czasu 
napotykam na uciekinierów od Bhagwana, spoglądających pustymi oczyma, którzy zaliczyli u 
niego długą i prowadzącą na manowce naukę. (On sam natomiast pojawił się w nowej inkarnacji 
jako „Osho”, na którego cześć zaczęto wydawać kolorowy, głupawy magazyn, jaki ukazywał się 
jeszcze kilka lat temu. Najprawdopodobniej resztki zwolenników Bhagwany gdzieś zdołały 
przetrwać). Powiedziałbym, że mieszkańców miasteczka Antelope w stanie Oregon ominęła 
okazja, i to o mały włos, zyskania podobnej sławy, co mieszkańców Jonestown.
 

Elsueńo de la razón produce monstruos. „Gdy rozum śpi”, jak trafnie powiedziano, „budzą 

się upiory”. Nieśmiertelny Francisco de Goya zostawił nam akwafortę o tym tytule, stanowiącą 
jedno z dzieł cyklu Los Caprichos (Kaprysy), gdzie człowieka pogrążonego bezbronnie we śnie 
dręczą w koszmarze nietoperze, sowy oraz inne zmory ciemności. Jednak niezwykła liczba ludzi 

background image

zdaje się wierzyć, że umysł oraz zdolność racjonalnego myślenia - jedyna rzecz, jaka odróżnia 
nas od zwierzęcych krewniaków - jest czymś, czemu nie należy ufać, a nawet, o ile to możliwe, 
należy jedno i drugie tłumić. Badania nad nirwaną oraz analiza intelektu wciąż trwają. Kiedy zaś 
podejmowana jest taka próba, w rzeczywistym świecie powstaje w rezultacie efekt Kool-Aid.
 

 

„Proszę jeden ze wszystkim. [Lub: „Uczyń mnie jednością ze wszystkim” - ang. „Make me 

one with everything”]. W taki sposób buddysta zwraca się z pokorną prośba do sprzedawcy hot 
dogów. Kiedy buddysta wręcza banknot dwudziestodolarowy sprzedawcy, w zamian za bułkę z 
wkładką, czeka długo na resztę. W końcu, gdy prosi o nią, uzyskuje odpowiedź: „Resztę 
znajdziesz w sobie” [Lub: „Zmiana wychodzi wyłącznie z wnętrza” - ang. „Change comesonly 
from within”]
. Wszelka tego rodzaju retoryka jest zbyt łatwa do sparodiowania, podobnie zresztą 
ma się rzecz z misyjnym chrześcijaństwem. Kiedyś złożyłem wizytę w starej anglikańskiej 
katedrze w Kalkucie i znalazłem się u stóp pomnika biskupa Reginalda Hebera, który wypełnił 
Księgę Hymnów Kościoła anglikańskiego wierszami, jak ten zacytowany poniżej.
 

 

Po cóż to tropikalna bryza

 

Wieje łagodnie nad Cejlonem,

 

Gdzie każdy widok oko cieszy

 

A tylko człowiek zda się nikczemny.

 

Po cóż to z czułą dobrocią

 

Bóg rozdaje liczne dary,

 

Gdy poganin w ślepocie swej

 

Wciąż kłania się drzewom i kamieniom.

 

 

Po części w reakcji na protekcjonalizm dawnych kolonialnych głupków, takich jak ten, wielu 

mieszkańców Zachodu przybywa tu, by zapoznać się bliżej z jakoby bardziej kuszącymi 
religiami Orientu. I rzeczywiście, Sri Lanka (współczesna nazwa pięknej wyspy Cejlon) jest 
miejscem pełnym wielkiego uroku. Mieszkańcy słyną z dobroci i wspaniałomyślności, jak więc 
biskup Heber śmiał wobec nich użyć epitetu „nikczemni”? Sri Lanka jest jednak również krajem 
obecnie niemal całkowicie zrujnowanym i zniszczonym w rezultacie przemocy i represji, a 
zwalczającymi się siłami są głównie buddyści oraz wyznawcy hinduizmu. Problem zaczyna się 
już od nazwy państwa: „Lanka” to w języku singaleskim określenie wyspy, przedrostek „Sri” 
oznacza zaś po prostu „święty”, w buddyjskim sensie tego słowa. Postkolonialna zmiana nazwy 
oznaczała, że Tamilowie, którzy są w głównej mierze wyznawcami hinduizmu, poczuli się z 
miejsca wykluczeni. (Oni natomiast wolą nazywać swoją ojczyznę krainą „Eelam”). Nie minęło 
dużo czasu, gdy te etniczne różnice, wzmocnione przez religię, doprowadziły do rozłamów w 
społeczeństwie.
 

Chociaż osobiście jestem zdania, że ludność tamilska ma uzasadnione powody do pretensji 

wobec władz centralnych, to nie można jednak wybaczyć dowództwu ich partyzantki wytyczenia 
pionierskiego szlaku, jeszcze na długo przed Hezbollahem i al Kaidą, w stosowaniu potwornej 
taktyki samobójczych zamachów. Ta barbarzyńska metoda - którą posłużono się również do 
wykonania zamachu na wybranego demokratycznie prezydenta Indii - nie tłumaczy pogromów 
Tamilów, którymi kierowali buddyści, ani też zabójstwa dokonanego rękami buddyjskiego 
kapłana, który zamordował pierwszego wybranego prezydenta niezależnej Sri Lanki.

background image

 

Niewykluczone, że niektórzy z was, czytając te strony, będą zszokowani, dowiedziawszy się 

o istnieniu morderców i sadystów wśród hindusów i buddystów. Być może wyobrażaliście sobie 
pogrążonych w medytacjach ludzi Wschodu oddanych diecie wegetariańskiej i technikom 
medytacji, uznając ich za odpornych na tego rodzaju pokusy. Można nawet wysunąć argumenty, 
że buddyzm nie jest w naszym rozumieniu tego słowa „religią”. Niemniej jednak Oświecony 
rzekomo pozostawił na Sri Lance swój ząb, ja zaś uczestniczyłem pewnego razu w ceremonii, w 
trakcie której kapłani wystawili na widok publiczny tę relikwię, zamkniętą w złotej kasecie. 
Biskup Heber nie wspominał o kości w swoim głupawym hymnie (chociaż byłby to dobry rym 
do kamienia [Angielskie stone - kamień i bone - kość]. Być może było tak dlatego, że 
chrześcijanie zawsze się gromadzili i składali pokłony kościom rzekomych świętych oraz 
przechowywali je w makabrycznych relikwiarzach wystawionych w kościołach i katedrach. 
Jakkolwiek by było, wobec modlitewnych próśb kierowanych do relikwii w formie zęba nie 
ogarnia mnie w żadnym razie uczucie niebiańskiego pokoju i duchowego błogostanu. Wręcz 
przeciwnie, zdałem sobie sprawę, że gdybym był Tamilem, szanse poćwiartowania mojej 
doczesnej powłoki byłyby całkiem wysokie.
 

Gatunek homo sapiens należy do królestwa zwierząt i wcale się tak bardzo nie wyróżnia w 

jego obrębie. Płonne też i daremne są wyobrażenia, że podróż do Tybetu pozwoli odkryć zupełnie
inną harmonię z naturą czy z wiecznością. Dalajlama, dla przykładu, jest postacią całkowicie i 
bez trudu poznawalną dla osoby o świeckim światopoglądzie. W ten sam sposób, jak 
średniowieczni książęta, wysuwa roszczenia dotyczące wyzwolenia Tybetu spod chińskiej 
hegemonii - „perfekcyjnie dobre” żądanie, jeśli wolno mi sięgnąć po potoczną angielszczyznę - 
ale też uznaje sam siebie za dziedzicznego władcę z nadania niebios. Sprytnie pomyślane! 
Opozycyjne sekty w łonie jego religii są obiektem prześladowań; jego jednoosobowa władza w 
położonej na terenie Indii enklawie ma charakter absolutny. Wygłasza absurdalne oświadczenia 
na temat seksu i diety, a podczas podróży do Hollywood, gdzie gromadzi fundusze, namaszcza, 
niczym świętych, znaczących darczyńców, jak Steven Seagal czy Richard Gere. (W rzeczy samej 
pan Gere był niemal poruszony do łez, kiedy pan Seagal uzyskał status tulku, czyli osoby wysoce
oświeconej. Zapewne porażka na obszarze duchowej licytacji musiała wywołać rozdrażnienie). 
Muszę przyznać, że obecny „dalaj”, czyli najwyższy lama, jest człowiekiem obdarzonym 
charyzmą i nietuzinkową osobowością, podobnie zresztą jak zgodzę się, że obecnie panująca 
królowa Anglii jest postacią o bez porównania większej prawości niż większość jej przodków. 
Fakt ten jednak ma się nijak do krytyki monarchii dziedzicznej, a pierwsi cudzoziemscy 
przybysze w Tybecie byli do głębi wstrząśnięci stopniem feudalnej dominacji, wymyślnymi i 
okrutnymi karami, które utrzymywały miejscową społeczność w systemie archaicznego 
poddaństwa wobec pasożytującej zakonnej elity.
 

W jaki sposób można bez trudu udowodnić, że wiara „Wschodu” jest tożsama z niedającymi 

się zweryfikować założeniami religii „Zachodu”? Poniżej przedstawiam stanowcze oświadczenie 
Gudo, cieszącego się sławą i es-tymą japońskiego buddysty, który chodził po tej ziemi w 
pierwszej połowie dwudziestego stulecia.
 

 

Jako propagator buddyzmu nauczałem, że „wszystkie wrażliwe i czujące istoty posiadają 

naturę Buddy” oraz że „w obrębie dhar-my wszyscy są równi, nikt nie jest wyższy ani niższy”. 
Co więcej, nauczałem, że „wszystkie wrażliwe i czujące istoty są moimi dziećmi”. Uznając te 
złote słowa za podwaliny mojej wiary, odkryłem, że pozostają one w całkowitej zgodności z 
zasadami socjalizmu. Zatem zostałem wyznawcą socjalizmu.
 

background image

 

I znów mamy do czynienia z tym samym. Pozbawione podstaw założenie, że jakaś 

niezdefiniowana zewnętrzna „siła” stanowi odrębny byt, do tego dochodzi niewyraźna, lecz 
groźna sugestia, że każdy, kto się z tym nie zgadza, do pewnego stopnia sprzeciwia się boskiej 
czy nadprzyrodzonej woli. Zaczerpnąłem ten ustęp z książki Briana Victorii Zen na wojnie, w 
której opisany został mechanizm, pozwalający japońskim buddystom dojść do przekonania, że 
Gudo miał rację co do ogólnych pryncypiów, lecz mylił się w szczegółach. Ludzie są 
rzeczywiście traktowani jak dzieci, co zresztą występuje we wszystkich religiach, lecz w 
rzeczywistości ustrojem, jakiego Budda i dharma pragnął dla nich, okazał się faszyzm, nie 
socjalizm.
 

Brian Victoria jest adeptem buddyzmu i twierdzi - co pozostawiam bez komentarza - że jest 

również kapłanem. Z pewnością podchodzi do swojej wiary z powagą i wie bardzo dużo na temat
Japonii oraz Japończyków. Jego dociekania na ten temat wykazały, że buddyzm Kraju Kwitnącej 
Wiśni stał się lojalnym sługą - a nawet adwokatem - imperializmu oraz masowych zbrodni. 
Przyczyną tego stanu rzeczy nie był pierwiastek japoński, lecz sama istota buddyzmu. W 1938 
roku przywódcy sekty Nichiren założyli ugrupowanie, jakie miało lansować „imperialny 
buddyzm”. Oto fragmenty ich deklaracji:
 

 

Buddyzm imperialny posługuje się cudowną prawdą sutry Lotosu w celu ukazania 

majestatycznej esencji narodowej polityki. Wysławianie prawdziwego ducha buddyzmu 
mahajany polega na nauczaniu, które z nabożną czcią wspiera dzieło cesarza. To właśnie wielki 
założyciel naszej sekty, święty Nichiren, miał na myśli, kiedy nawiązywał do boskiej jedności 
Suwerena i Buddy. [...] Z tego powodu głównym obiektem adoracji w buddyzmie imperialnym 
nie jest Budda Sakjamuni, jaki objawił się w Indiach, lecz jego wysokość cesarz, którego 
rodowód liczy ponad dziesięć tysięcy pokoleń.
 

 

Tego rodzaju patetyczne uniesienia - bez względu na stopień ich niegodzi-wości - niemal 

wymykają się wszelkiej krytyce. Jak większość wyznań wiary, składają się li tylko z założeń
których trzeba dowieść. Zatem za niepopartym dowodami twierdzeniem padają słowa „z tego 
powodu”, pozorując tym samym przeprowadzenie logicznego dowodu, potwierdzającego 
głoszoną tezę. (Wszystkie oświadczenia Dalajlamy, który nie jest przecież zwolennikiem 
imperialistycznych rzezi, ale który udziela głośnego poparcia indyjskiemu rządowi w sprawie 
prób z bronią nuklearną, również zawierają w sobie ten sam błąd wnioskowania). Naukowcy 
używają konkretnego określenia w stosunku do hipotez, które są całkowicie nieprzydatne nawet 
do uczenia się na błędach. Nazywają je „nawet nie błędnymi”. Większość tak zwanych dysput 
duchowych i transcendentnych ma taki właśnie charakter.
 

Zwrócisz ponadto uwagę, spoglądając na tę szkołę buddyzmu, że istnieją też inne szkoły 

buddyzmu, w nie mniejszym stopniu „kontemplacyjne”, które jednak są błędne. Taki właśnie 
fakt, wytwór ludzkich rąk i umysłu, skazany na schizmę, jest czymś, czego powinien spodziewać 
się antropolog religii. Na jakiej jednak podstawie wyznawca Buddy Sakjamuniego może 
argumentować, że jego japońscy współwyznawcy są w błędzie? Z pewnością nie sięgając po 
racje rozumu czy dowody, jakie są rzeczą całkiem obcą tym, którzy szermują „cudowną prawdą 
sutry Lotosu”.
 

Sprawy znacznie się pogorszyły, kiedy japońscy generałowie zmobilizowali zombie 

posłusznych religii zen do całkowitego posłuszeństwa wobec siebie. Kontynentalne Chiny stały 

background image

się polem walki na śmierć i życie, wszystkie zaś większe japońskie sekty zjednoczyły się, 
wydając wspólne oświadczenie.
 

 

Odnosząc się z szacunkiem do cesarskiej polityki ochrony Orientu, celem imperialnej Japonii

jest niesienie humanitarnej pomocy miliardowi ludzi o kolorowej skórze. [...] Wierzymy, że 
nadeszła pora, by wprowadzić wielkie zmiany w biegu historii ludzkości, które do tej pory 
koncentrowały się na rasie białej.
 

 

Słowa te powielają stanowisko przyjęte przez shinto - inny system quasi-religijny, cieszący 

się poparciem państwa - według którego japońscy żołnierze oddawali rzeczywiście życie za 
niepodległość Azji. Każdego roku dochodzi do sławetnych sporów w kwestii, czy cywilni oraz 
duchowi przywódcy powinni odwiedzać świątynię Yakasuni, która oficjalnie nobilituje armię 
Hirohito. Każdego roku miliony Chińczyków, Koreańczyków i Birmańczyków protestują przeciw
tezie, jakoby Japonia w Oriencie była wrogiem imperializmu. W rzeczywistości Japończycy 
stworzyli nowszą i bardziej perfidną jego formę, a świątynia Yakasuni jest miejscem budzącym 
wstręt i odrazę. Interesujące jest jednak spostrzeżenie, że buddyści Kraju Kwitnącej Wiśni z 
tamtych lat uznawali obecność swojego kraju w faszystowsko-nazistowskim sojuszu państw osi 
za manifestację teologii. Lub jak przedstawili to wspólnie przywódcy buddystów:
 

 

W celu zaprowadzenia wieczystego pokoju w Azji Wschodniej, co budzi wielką życzliwość 

oraz przychylność buddyzmu, niekiedy akceptujemy bieg zdarzeń, kiedy indziej go wymuszamy. 
Obecnie nie mamy innego wyboru, jak sięgnąć po szlachetny przymus „zabijania jednostki, by 
przeżyć mogło wielu” (issatsu tasho). Stan taki buddyzm mahajana akceptuje wyłącznie w 
przypadkach największej wagi i rangi.
 

 

Żaden propagator „świętej wojny” czy „krucjaty” nie ująłby tego lepiej. Kąsek „wieczysty 

pokój” jest szczególnie wyborny. Pod koniec krwawego konfliktu, jaki zainicjowała Japonia, to 
mnisi buddyjscy i shinto rekrutowali oraz szkolili pilotów bombowców - samobójców, 
sławetnych kamikaze („boski wiatr”) - fanatycy, którzy zapewniali pilotów, że cesarz jest 
„Świętym Królem, Obracającym Złote Koło”, jednym z czterech wcieleń idealnego buddyjskiego
monarchy, i że jest Tahagata, czyli „istotą w pełni oświeconą” w świecie materialnym. Ponieważ 
„buddyzm zen traktuje życie i śmierć z równą obojętnością”, dlaczegóż by nie mieli porzucać 
troski o ten świat. Niechże więc okażą czołobitny hołd, leżąc u stóp dyktatora ludobójcy.
 

Ta makabryczna historia podbudowuje również moje ogólne podejście do „wiary” jako 

zagrożenia. Powinienem mieć możliwość przeprowadzania dociekań i badań na moim terenie, a 
buddysta - używać kołowrotka u siebie. Jednak pogarda dla intelektu dziwnym sposobem nie ma 
w tym wypadku charakteru pasywnego. Możliwa jest jedna z dwóch opcji. Ci, którzy są naiwni i 
łatwowierni jak baranki, stają się łatwą zdobyczą dla tych, którzy wykazują mniej skrupułów i 
którzy starają się „prowadzić” lub „inspirować” tych pierwszych. Opcja druga zakłada, że ci, 
których naiwność doprowadziła do stagnacji ich własną społeczność, być może będą poszukiwali
rozwiązania opartego nie na szczerym rachunku sumienia, lecz na obwinianiu innych za własne 
zacofanie. Oba te warianty wystąpiły w najbardziej wyświęconej „duchowo” społeczności 
spośród wszystkich.

background image

 

Chociaż wielu buddystów obecnie żałuje tej godnej ubolewania próby wykazania własnej 

wyższości, żaden z tych, którzy podążają szlakiem Oświeconego, nie był w stanie 
zademonstrować, że buddyzm mylił się w obrębie własnej doktryny. Wiara, jaka pogardza 
rozumem i wolną jednostką, która nakazuje uległość i rezygnację oraz traktuje doczesne życie 
jako rzecz marną i przelotną, jest niedostatecznie wyposażona w instrument samokrytycyzmu. Ci,
którzy popadają w znużenie konwencjonalnymi religiami opartymi na „Biblii” oraz poszukują 
„oświecenia” przez rozcieńczanie własnych zdolności krytycznych w pościgu za nirwaną w 
obojętnie jakiej formie, lepiej niech wezmą sobie do serca ostrzeżenie. Być może odnoszą 
wrażenie, że opuszczają świat pogardzanego materializmu, lecz jednocześnie wymaga się od 
nich, by odłożyli na boki zdolność racjonalnego myślenia oraz by zostawili przed wejściem 
umysły i sandały.
 

background image

 Rozdział piętnasty

 Religia jako grzech pierworodny

 

 

W rzeczywistości jest kilka kwestii, w których religia jest nie tylko moralnie wątpliwa, ale 

wprost i bez ogródek niemoralna. Tych błędów i wykroczeń nie da się odnaleźć w zachowaniu 
wiernych (które czasem bywa godne naśladowania), ale w podstawowych nakazach. Możemy do 
nich zaliczyć:
 

przedstawianie fałszywego obrazu świata niewinnym i naiwnym wyznawcom,

 

doktrynę krwawej ofiary,

 

doktrynę pokuty,

 

doktrynę wiecznej nagrody i (lub) kary,

 

stawianie niewykonalnych zadań i reguł.

 

Pierwszy punkt został już omówiony. Od dawna wiadomo, że wszystkie mity o stworzeniu 

świata kultywowane przez różne ludy i narody są fałszywe i całkiem niedawno zostały zastąpione
niewątpliwie lepszymi i doskonalszymi wyjaśnieniami. Do listy przeprosin religia powinna dodać
słowa skruchy i pokory za narzucanie wiedzy z pergaminów oraz przekazywanych w tradycji 
ustnej mitów stworzonych przez ludzi ich niczego niepodejrze-wającym bliźnim, a także za tak 
długie zwlekanie z przyznaniem się do tego. Wyraźnie da się wyczuć niechęć do przyjęcia 
takiego stanu rzeczy, gdyż może to doprowadzić do zniszczenia całego religijnego 
światopoglądu, jednak im dłużej taki gest jest odsuwany w czasie, tym bardziej haniebne staje się
wypieranie prawdy.
 

 

Krwawa ofiara

 

Przed pojawieniem się monoteizmu ołtarze prymitywnych społeczeństw ociekały krwią, w 

większości wypadków ludzką, a niekiedy była to krew niewiniątek. Taka żądza, przynajmniej w 
formie zwierzęcej, wciąż nam towarzyszy. Pobożni żydzi aktualnie próbują wyhodować 
nieskazitelnie czystą „czerwoną jałówkę”, wspomnianą w Księdze Liczb, w rozdziale 19, która 
zabita zgodnie z drobiazgowo opisanym i skrupulatnym rytuałem, ma przynieść w rezultacie 
powrót do składania zwierzęcych ofiar w Trzeciej Świątyni, przyspieszyć koniec czasów i 
nadejście mesjasza. Może się to wydać tylko absurdem, lecz zespół podobnie nastawionych 
chrześcijańskich farmerów-maniaków z Nebraski próbuje pomóc swoim fundamentalistycznym 
kolegom, angażując nowoczesne metody hodowli (pożyczone lub wykradzione nowoczesnej 
nauce), by wyprodukować idealne zwierzę, któremu nadali nazwę „Czerwony Angus” [Krowa 
rasy Aberdeen Angus]
.Tymczasem w Izraelu żydowscy biblijni fanatycy próbują wychować 
ludzkie dziecko w aseptycznym „pęcherzu”, które nie miałoby styczności z zanieczyszczonym 
środowiskiem i które po osiągnięciu odpowiedniego wieku dostanie przywilej poderżnięcia 
gardła tej jałówce. W założeniu ma się to dokonać na Wzgórzu Świątynnym, które 

background image

nieszczęśliwym zbiegiem okoliczności jest równocześnie miejscem świętym dla muzułmanów. 
Jakoby również tam Abraham szykował się do złożenia ofiary z własnego dziecka. Inne 
sakramentalne wybebeszanie i podrzynanie gardeł, szczególnie jagniąt, dzieje się każdego roku w
chrześcijańskim i muzułmańskim świecie w trakcie uroczystych obchodów Wielkanocy czy 
święta Eid.
 

To drugie, które oddaje honor i cześć gotowości Abrahama do złożenia ofiary z własnego 

syna, wspólne dla wszystkich trzech religii monoteistycznych, jest spadkiem po pradawnych 
przodkach. Nie ma żadnych okoliczności łagodzących dla wyraźnego przekazu tej makabrycznej 
opowieści. Preludium zawiera serię potworności i urojeń, od uwiedzenia Lota przez obie jego 
córki, po małżeństwo Abrahama z przyrodnią siostrą, spłodzenie Izaaka z Sarą, gdy Abraham 
miał sto lat, a także opisy wielu innych mniej lub bardziej wiarygodnych przestępstw i 
występków. Prawdopodobnie nękany wyrzutami sumienia, lecz niezachwianie wierzący w boską 
inspirację, Abraham godzi się zabić syna. Przygotował chrust na stos, położył na nim związanego
chłopca (w ten sposób pokazując, że znał procedurę) i uniósł nóż, by zabić dziecko jak ofiarne 
zwierzę. W ostatnim zaiste momencie jego ręka została wstrzymana, lecz tak się składa, że nie 
przez Boga, tylko przez anioła. Abraham wysłuchuje słów pochwały za niezachwianą gotowość 
zamordowania niewiniątka za cenę odkupienia własnych przestępstw i zbrodni. W nagrodę za 
bezgraniczne posłuszeństwo uzyskuje obietnicę licznego potomstwa, jakie będzie płodził aż do 
późnej starości.
 

Niedługo po tym (choć opowieści w Genesis nie traktują zbyt precyzyjne kwestii czasu) jego 

żona Sara umiera w wieku stu dwudziestu siedmiu lat, a jej wierny mąż znajduje dla niej miejsce 
pochówku w jaskini usytuowanej w mieście Hebron. Osiągnąwszy wiek stu siedemdziesięciu 
pięciu lat i dochowawszy się jeszcze kolejnych sześciorga dzieci, Abraham zostaje pochowany w 
tej samej grocie. Po dziś dzień ludzie pobożni i religijni zabijają siebie nawzajem i swoje dzieci, 
by zdobyć prawa do wyłącznej własności tej dziury we wzgórzu, niemal niemożliwej do 
zidentyfikowania i odnalezienia.
 

Podczas arabskiej rewolty w 1929 roku doszło do straszliwej masakry żydowskich 

mieszkańców Hebronu. Zamordowano sześćdziesięciu siedmiu Żydów. Wielu z nich było 
członkami sekty Chabad-Lubawicz, którzy postrzegają wszystkich nie-Żydów jako niższe rasy i 
którzy przenieśli się do Hebronu, kierując się wiarą w mit opisany w Księdze Rodzaju, co jednak 
nie usprawiedliwia pogromu. Aż do 1967 roku miasto pozostawało poza granicami Izraela - 
wtedy to izraelscy żołnierze zajęli je z wielkimi fanfarami i Hebron stał się częścią okupowanych
terytoriów na Zachodnim Brzegu. Żydowscy osadnicy „wrócili” pod dowództwem wyjątkowo 
agresywnego i odrażającego rabina Moshe Levingera, by zbudować poza miastem obwarowane 
osiedle o nazwie Kiryat Arba, a wewnątrz miejskich murów kilka mniejszych. Muzułmanie, 
stanowiący większość mieszkańców, trwali uparcie przy zdaniu, że chwalebny Abraham 
rzeczywiście zamierzał zamordować własnego syna, lecz odnosili to wyłącznie do swojej religii, 
nie żydowskiej. Tak właśnie rozumiana jest „uległość” islamu. Kiedy odwiedziłem to miejsce, 
zobaczyłem, że domniemana „Jaskinia Patriarchów”, czy też „Grota Machpela”, ma oddzielne 
wejścia i oddzielne miejsca oddawania czci dla dwóch religii, wojujących o prawo do 
celebrowania tej okropności w swoim imieniu.
 

Krótko przed moim przybyciem doszło do straszliwego zdarzenia. Izraelski fanatyk, doktor 

Baruch Goldstein, przybył do jaskini i wyjąwszy automatyczną broń, na którą miał pozwolenie, 
wystrzelał cały magazynek w zgromadzenie muzułmańskie. Zanim został obezwładniony i 
zatłuczony na śmierć, zabił dwudziestu siedmiu i ranił ogromną liczbę wiernych. Okazało się, że 
wielu ludzi wiedziało już wcześniej, że doktor Goldstein był niebezpieczny. Służąc jako lekarz w 
izraelskiej armii, głosił, że będzie leczył tylko żydowskich pacjentów, nie dotknie zaś izraelskich 

background image

Arabów, szczególnie podczas szabatu. Tak się składa, że po prostu był w ten sposób posłuszny 
prawu pism rabinicz-nych, co potwierdziło wiele izraelskich instytucji religijnych. Tak więc 
mamy przykład nieludzkiego zabójcy, który sumiennie i dosłownie przestrzegał boskich 
instrukcji. Co bardziej ortodoksyjni żydzi wznosili później sanktuaria na jego cześć, natomiast ci 
z rabinów, którzy potępili jego działania, nie zawsze czynili to jednoznacznie i stanowczo. 
Klątwa Abrahama wciąż zatruwa Hebron, ale religijny nakaz ofiary z krwi zatruwa całą naszą 
cywilizację.
 

 

Pokuta

 

Wcześniejsze ofiary z ludzi, jak choćby ceremoniały azteckie oraz innych dawnych kultur, od

których się odżegnujemy, były w czasach antycznych popularne i przybierały formę błagalnych 
mordów. Sądzono, że ofiarowanie dziewicy, niemowlęcia czy więźnia załagodzi gniew bogów. I 
znów mamy do czynienia z niezbyt dobrą reklamą moralnych przymiotów religii. „Śmierć 
męczeńska”, czy też umyślne i świadome poświęcenie samego siebie, może być postrzegane w 
nieco innym świetle, chociaż praktykowany przez hindusów obyczaj sati, czyli żarliwie 
rekomendowane „samobójstwo” wdów, został w Indiach zakazany przez Brytyjczyków zarówno 
z racji czysto chrześcijańskich, jak i dla dobra imperium. Tego rodzaju „męczennicy”, którzy 
szczerze pragną zabijać innych równie mocno jak siebie w akcie religijnej egzaltacji, są wciąż 
postrzegani nieco inaczej: islam opowiada się rzekomo przeciwko samobójstwu jako takiemu, 
lecz wciąż chyba nie może się zdecydować, czy potępiać, czy też pochwalać taki akt zuchwałego,
lecz barbarzyńskiego shahid.
 

Mimo wszystko idea pokuty za cudze grzechy, w formie, jaka sprawiała tyle kłopotów nawet 

C.S. Lewisowi, jest dalszym udoskonaleniem zabobonu sięgającego czasów starożytnych. 
Ponownie mamy tu ojca demonstrującego miłość, który wystawia swojego syna na męczeńską 
śmierć, jednak tym razem ojciec nie stara się zaimponować Bogu. On sam jest Bogiem i pragnie 
zaimponować ludziom. Zadaj sobie pytanie: do jakiego stopnia moralna jest treść następnych 
zdań? Opowiedziano mi o ludzkiej ofierze, którą złożono dwa tysiące lat temu. Nie pragnąłem tej
ofiary. Jej okoliczności były tak potworne, że gdybym był przy niej obecny i posiadał 
jakiekolwiek wpływy, byłbym zobowiązany do próby jej powstrzymania. W rezultacie tego 
zabójstwa wszelkie grzechy, jakich się dopuściłem, są mi odpuszczone, wskutek czego mogę 
żywić nadzieję na życie wieczne.
 

Przymknijmy na chwilę oczy na niezliczone niespójności i sprzeczności w relacjach tych, 

którzy opowiadają nam o tym zdarzeniu, i przyjmijmy założenie, że opowieść jest w gruncie 
rzeczy prawdziwa. Jakie są jej dalsze implikacje? Wcale nie tak bardzo uspokajające, jak wydaje 
się na pierwszy rzut oka. Na początek, by zaczerpnąć korzyści z tej wspaniałej oferty, muszę 
zaakceptować fakt, że ponoszę odpowiedzialność za wychłostanie, szyderstwa i ukrzyżowanie, w
którym nie miałem żadnego udziału ani prawa głosu, oraz że za każdym razem, gdy zrzekam się 
tej odpowiedzialności albo gdy grzeszę mową lub uczynkiem, pogłębiam tylko Mękę Pańską. 
Ponadto wymaga się ode mnie, bym wierzył, że te cierpienia i katusze były niezbędne do 
odkupienia wcześniejszego grzechu, do którego również się nie przyczyniłem, grzechu Adama. 
Na nic zda się sprzeciwianie się faktowi, że Adam został stworzony pełen niezadowolenia i 
nienasyconej ciekawości, której zaspokojenie zostało mu potem zakazane. Wszystko to działo się
na długo przed narodzeniem Jezusa. W ten sposób mój grzech jest uznawany za „pierworodny”, 
przed którym nie sposób uciec. Jednakże wciąż dysponuję wolną i nieprzymuszoną wolą, dzięki 
której mogę odrzucić ofertę odkupienia za cudze grzechy. Czy więc powinienem dokonać tego 
wyboru, stojąc w obliczu wiekuistych tortur, o wiele bardziej okrutnych niż to, co Jezus 

background image

wycierpiał na górze Kalwarii, lub też to, co zagrażało ludziom, którzy pierwsi usłyszeli 
dziesięcioro przykazań?
 

Siedzenia toku opowieści wcale nie ułatwia nieunikniona, jak by nie było, świadomość, że 

Jezus zarówno pragnął, jak i musiał umrzeć. Przybył do Jerozolimy w święto Paschy po to, by 
tak właśnie się stało, natomiast wszyscy, którzy uczestniczyli w tym zabójstwie, nieświadomie 
wykonywali wolę boską i wypełniali pradawne proroctwa. (Wobec braku wersji gnostyckiej 
ogromne wątpliwości budzi fakt, że Judasza, który rzekomo dopuścił się całkiem dziwacznego i 
zbędnego czynu, rozpoznając mistrza bardzo dobrze znanego tym, którzy zamierzali go pojmać, 
spotkało później tak srogie i bezwarunkowe potępienie. Bez niego przecież nie byłoby 
„Wielkiego Piątku”, jak naiwnie mawiają chrześcijanie, kiedy nie są w mściwym nastroju).
 

Istnieje też zarzut (jaki znajdujemy w jednej tylko spośród czterech Ewangelii), że Żydzi, 

którzy skazali Jezusa, wznosili modły, by jego krew pozostała „na ich głowach” także w 
przyszłych pokoleniach. Problem ten dotyczy nie tylko Żydów czy tych katolików, którzy 
pochylają się z troską nad dziejami antysemityzmu w chrześcijańskim wydaniu, wychodząc z 
założenia, że żydowski Sanhedryn rzeczywiście wyraził takie życzenie, jak zdaniem 
Majmonidesa rzeczywiście było, i że powinien był to uczynić. Lecz jakim prawem wezwanie to 
miałoby być wiążące dla przyszłych pokoleń? Pamiętajmy, że Watykan nie potwierdził, że. jacyś 
Żydzi
 zamordowali Chrystusa. Stwierdzono jedynie, że to Żydzi wydali rozkaz uśmiercenia go i 
że naród izraelski jako całość ma być obarczony zbiorową odpowiedzialnością. Wydaje się zatem
osobliwe, że Kościół nie zdobył się na odrzucenie oskarżenia, które w uogólnionym kontekście 
obwiniało Żydów o „bogobójstwo” aż do niedawna. Łatwo jest odnaleźć jednak przyczyny tej 
niechęci. Jeśli raz się przyzna, że potomkowie Izraela nie ponoszą winy, wtedy z ogromnym 
trudem wysuwa się argumenty, że wszyscy inni, których tam nie było, również byli w to 
zamieszani. Gdy w suknie zerwie się włókno, rozdarciem grozi cała sztuka materiału (którą to 
metaforę można odnieść do niesławnego całunu turyńskiego, utkanego rękami człowieka). 
Nadanie winie zbiorowego atrybutu, ujmując krótko, jest niemoralne samo w sobie, co zresztą 
religia niejeden raz przyznała, kiedy sytuacja przymuszała ją do tego.
 

Opowieść o ogrodzie Getsemani (Ogrójcu), zawarta w Ewangeliach, bardzo mnie zajmowała,

kiedy byłem dzieckiem, z uwagi na „przerwę” w biegu wydarzeń. Ludzkie biadolenie wzbudzało 
we mnie wątpliwości, czy taki scenariusz mógł w ogóle być prawdziwy. Jezus na koniec zadaje 
pytanie: „Czy muszę przez to przechodzić?”. To pytanie, które robi wrażenie i nie da się go 
zapomnieć, ja zaś już dawno temu zdecydowałem, że z ochotą i radością postawiłbym na szali 
własną duszę, że jedyna właściwa odpowiedź brzmi: „nie”. Nie możemy przecież, jak czynili to 
bogobojni chłopi w dawnych wiekach, żywić nadziei na przerzucenie wszelkich naszych win na 
kozła i potem wypędzić Bogu ducha winne zwierzę na pustynię. Używany przez nas na co dzień 
idiom implikuje w sobie sporą dawkę pogardy w stosunku do „kozła ofiarnego”. Religia 
natomiast jest w dużej mierze opowieścią o kozłach ofiarnych. Mogę spłacić twoje długi, miłości 
moja, jeśli okazałaś się nieroztropna. Gdybym zaś był bohaterem pokroju Sidneya Cartona z 
powieści Karola Dickensa Opowieść o dwóch miastach (A Tale ofTwo Cities), mógłbym nawet 
odsiedzieć za ciebie wyrok więzienia bądź też stanąć zamiast ciebie na szafocie. Żaden człowiek 
nie okazał większej miłości. Nie jestem jednak w stanie uwolnić cię od twojej odpowiedzialności.
Niemoralne z mojej strony byłoby, gdybym ci to zaproponował, i równie nieetyczne byłoby, 
gdybyś tę propozycję przyjął. Jeśli tego rodzaju propozycja została złożona w innych czasach 
oraz w innym świecie w wyniku medytacji pośredników, czemu towarzyszyły zachęty, cała 
sprawa traci wzniosły i szlachetny charakter i ulega deprecjacji do myślenia życzeniowego lub, 
co gorsza, staje się połączeniem szantażu i przekupstwa.
 

Ostateczną degenerację tegoż do postaci marnego handlu obwieścił z nieprzyjemną 

background image

ostentacją Blaise Pascal, którego teologia niemal zyskuje epitet brudnej. Jego sławetny „zakład” 
ujmuje to w formie swoistego targu. Co masz do stracenia? Jeśli wierzysz w Boga, a Bóg 
rzeczywiście istnieje, wygrywasz. Jeśli natomiast wierzysz w jego istnienie i popełniasz błąd - 
cóż z tego? Napisałem kiedyś odpowiedź na ten przebiegle sformułowany przykład 
bukmacherskiego rzemiosła, która obejmowała dwie opcje. Pierwszą z nich była wersja 
hipotetycznej odpowiedzi udzielonej przez Bertranda Russella na także hipotetyczne pytanie: 
„Co byś powiedział, gdybyś umarł i stanął twarzą w twarz z twoim Stwórcą?”. Jak brzmiała 
odpowiedź? „Powiedziałbym: »Och, Boże, nie dostarczyłeś nam wystarczających dowodów«”. A
oto moja odpowiedź: „Niezmierzony Panie, na podstawie niektórych, choć nie wszystkich, 
spośród wielu przypisywanych Tobie sądów, domniemywam, że przedkładasz uczciwą i 
zdeterminowaną niewiarę w miejsce pełnej hipokryzji i partykularnych interesów, egzaltowanej 
wiary czy okadzonych dymem ołtarzy, na których składane są krwawe ofiary”. Jednak nie 
liczyłbym na to.
 

Pascal przypomina mi hipokrytów i szalbierców, od których aż się roi, gdy chodzi o 

racjonalizację nakazów żydowskiego Talmudu. Nie wykonuj żadnej pracy w szabat, lecz zapłać 
innym za jej wykonanie. W ten sposób stosujesz się do litery prawa. Któż dokonuje rozliczenia? 
Dalajlama uczy nas, że wolno nam odwiedzać niewiastę wykonującą najstarszy proceder świata, 
o ile płaci jej ktoś inny. Szyiccy muzułmanie oferują „tymczasowe małżeństwo”, sprzedając 
mężczyznom zezwolenie na wzięcie żony na godzinę lub dwie, ze złożeniem rytualnych przysiąg
i późniejszym rozwodem, kiedy już będzie po wszystkim. Połowa wspaniałych budowli Rzymu 
nie powstałaby nigdy, gdyby handel odpustami nie był tak bardzo dochodowy. Nawet Bazylika 
św. Piotra została sfinansowana dzięki specjalnej, jednorazowej ofercie tego rodzaju. Obecnie 
urzędujący papież, wcześniej kardynał Joseph Ratzin-ger, przyciągał rzesze katolickiej młodzieży
na religijny zlot, oferując „odpuszczenie grzechów” tym, którzy wezmą udział w imprezie.
 

Patetyczny, moralny spektakl nie byłby konieczny, gdyby pierwotne zasady okazały się 

możliwe do przestrzegania. Jednakże do totalitarnych edyktów, jakie zaczynają się objawieniem 
władzy absolutnej, dodatkowo wspieranej strachem i trwogą, opartej na grzechu, jaki został 
popełniony przed wiekami, zostały dołożone regulacje, które często są jednocześnie niemoralne i 
nierealne. Podstawowa zasada totalitaryzmu polega na tworzeniu praw, których nie da się w 
praktyce przestrzegać.
 Będąca ich rezultatem tyrania staje się jeszcze bardziej dokuczliwa, kiedy 
zostaje dodatkowo wzmocniona pojawieniem się uprzywilejowanej kasty lub grupy społecznej, 
wykazującej niepohamowany i gorliwy zapał w tropieniu odstępstw i wykroczeń. Większa część 
ludzkości na przestrzeni dziejów cierpiała pod jarzmem takiej czy innej otępiającej dyktatury, a 
spore odłamy wciąż jeszcze muszą znosić to jarzmo. Pozwól, że przedstawię poniżej kilka 
przykładów praw i reguł, których przestrzeganie jest przymusowe, lecz których przestrzegać się 
nie da.
 

Przykazania z góry Synaj, zakazujące ludziom nawet myślenia o spoglądaniu z zazdrością na 

dobra zgromadzone przez innych, to pierwszy wypadek. W Nowym Testamencie znajdujemy 
jego echo w formie nakazu, który głosi, że mężczyzna spoglądający na niewiastę w niewłaściwy 
sposób na dobrą sprawę dopuszcza się cudzołóstwa. Regule tej niemal dorównuje obecny 
muzułmański i dawny chrześcijański zakaz pożyczania pieniędzy na procent. Wszystkie te prawa,
choć różniące się treścią, stanowią próbę nałożenia nierealnych rygorów na ludzką 
przedsiębiorczość. Można do nich podchodzić na dwa sposoby. Pierwszy z nich polega na 
ustawicznym biczowaniu i umartwianiu ciała, czemu towarzyszą nieustanne zmagania z 
„nieczystymi” myślami, które pojawiają się z chwilą napomknięcia o nich lub choćby tylko ich 
przywołania w wyobraźni. Stąd właśnie wypływa histeryczne przyznawanie się do winy, 
fałszywe przyrzekanie poprawy oraz głośne i gwałtowne wskazywanie na inne grzeszne i 

background image

niepoprawne dusze. Drugie podejście polega na zorganizowanej hipokryzji, w której zakazane 
pokarmy są ponownie chrzczone pod inną nazwą, w której datki na rzecz religijnych struktur 
pozwalają na zyskanie odrobiny swobody bądź też w której ostentacyjna ortodoksja pozwala 
zyskać na czasie lub pieniądze mogą być wpłacane na jakiś cel i potem przeznaczane na inny 
zbożny zamiar - przy czym, przypuszczalnie, niewielka część jest obracana bez lichwiarskiego 
procentu. Możemy to zdefiniować jako duchową bananową republikę. Liczne teokracje, 
począwszy od średniowiecznego Rzymu po współczesną wahabicką Arabię Saudyjską, w istocie 
rzeczy funkcjonowały jako duchowe państwa policyjne oraz duchowe republiki bananowe 
jednocześnie.
 

Wątpliwości dotyczą nawet niektórych spośród najszlachetniejszych oraz niektórych spośród 

najbardziej niegodziwych zasad. Przykazanie: „Będziesz miłował biźniego swego” (Mt 5,43) ma 
charakter łagodny, lecz jednocześnie poważny - stanowi przypomnienie o naszych obowiązkach 
wobec innych. Natomiast nakaz: „Miłuj swego bliźniego jak siebie samego” (Mt 19,19) ma 
formę zbyt ekstremalną i zbyt uciążliwą, by dał się przestrzegać, podobnie zresztą jak ma się 
rzecz z trudnym do zinterpretowania zaleceniem miłowania bliźnich „tak jak Ja was 
umiłowałem” (J 15,12). Ludzie nie są skonstruowani w taki sposób, by troszczyć się o innych z 
taką samą zapobiegliwością jak o samych siebie. Jest to po prostu niewykonalne (co każdy 
inteligentny „stwórca” pojąłby w lot po bliższym przyjrzeniu się stworzonemu przez siebie 
dziełu). Wymaganie od ludzi, by stali się nadludźmi, pod rygorem tortur lub kary śmierci, jest 
równoznaczne z wymaganiem ohydnego samoponiżania, które towarzyszy powtarzającym się i 
nieuniknionym porażkom na polu przestrzegania praw i reguł. Jak wobec tego ocenić radosny 
uśmiech na twarzach tych, którzy przyjmują datki jako zadośćuczynienie maluczkich? Złota 
zasada, niekiedy niepotrzebnie utożsamiana z mitem o rabinie Hilelu Starszym, zwanym 
Babilońskim, nakazuje nam po prostu traktować innych tak, jakbyśmy chcieli, żeby inni 
traktowali nas. Ta trzeźwa i racjonalna reguła, którą można wpajać dzieciom, cechuje ją bowiem 
nieodrodne poczucie sprawiedliwości (które jest znacznie wcześniejsze od „błogosławieństw” i 
przypowieści Jezusa), pozostaje w etycznym zasięgu każdego ateisty i nie wymaga sięgania po 
masochizm i histerię ani też po sadyzm i histerię, kiedy dochodzi do jej złamania. Człowiek uczy 
się jej stopniowo, a proces ten jest jak część boleśnie powolnej ewolucji naszego gatunku. Kiedy 
już zostanie przyswojona, nigdy więcej się nie zatrze w świadomości. Wystarczy zwykłe 
sumienie, bez jakiejkolwiek niebiańskiej otoczki kryjącej się za nim.
 

Jeśli chodzi o najbardziej niegodziwe zasady, wystarczy tylko przywołać raz jeszcze spór o 

dzieło stworzenia. Ludzie pragną żyć w coraz większym dostatku i dobrobycie, i chociaż mogą z 
własnej i nieprzymuszonej woli pożyczać lub nawet ofiarowywać pieniądze przyjaciołom czy 
rodzinie w potrzebie, nie prosząc o nic w zamian poza zwrotem tej kwoty bądź też poza jej 
wspaniałomyślnym przyjęciem, to z zasady nie będą pożyczać pieniędzy osobom obcym bez 
naliczenia stosownych odsetek. Przypadkowym zbiegiem okoliczności chciwość i zachłanność 
stanowią motor gospodarczego rozwoju. Żadnemu z adeptów nauk ekonomicznych, poczynając 
od Davida Ricarda, przez Karola Marksa po Adama Smitha, fakt ten nie uszedł uwagi. „Nie od 
dobrotliwości” piekarza, jak zauważył w typowo szkocki, przenikliwy sposób Smith, zależy to, 
że oczekujemy naszego chleba powszedniego, lecz od jego partykularnego interesu, by chleb 
upiec i potem sprzedać z zyskiem. W końcu, każdy może wybrać postawę altruistyczną, bez 
względu na to, co miałoby to znaczyć, jednak z definicji nie można nikogo zmusić do altruizmu. 
Być może bylibyśmy lepszymi ssakami, gdybyśmy nie zostali „stworzeni” w ten sposób, ale z 
pewnością nie może być nic głupszego niż „stwórca”, który zakazuje posługiwania się dokładnie 
tym instynktem, który sam stworzył.
 

„Wolna wola”, odpowiedzą kazuiści. Nie musisz przecież stosować się do prawa 

background image

zakazującego zabijać czy kraść. Dobrze, ktoś może być tak zaprogramowany genetycznie, że jest 
w nim określona doza agresji, nienawiści i chciwości, a mimo to osiągnie taki poziom etycznego 
rozwoju, że będzie wystrzegał się ulegania złym namowom i zachętom. Gdybyśmy za każdym 
razem poddawali się naszym najgorszym instynktom, powstanie i rozwój cywilizacji byłyby 
niemożliwe, nie powstałyby też teksty, w których ten spór jest kontynuowany. Jednakowoż nikt 
nie zaprzeczy, że ludzka istota, zarówno moralnie podniesiona, jak i ta upadła, zawsze ma dłoń w
pobliżu genitaliów. Pozycja przydatna, co nie ulega wątpliwości, w odpieraniu ataków 
pierwotnych agresorów, z chwilą kiedy nasi praprzodkowie zdecydowali się podjąć ryzyko 
przyjęcia postawy wyprostowanej i odsłonięcia brzucha, co jest jednocześnie przywilejem oraz 
prowokacją, jakiej to sposobności nie dano większości czworonogów (spośród których nieliczne 
potrafią sobie to kompensować, sięgając paszczą do tych samych miejsc, do jakich my sięgamy 
placami i dłońmi). A teraz odpowiedzmy na pytanie: kto wpadł na pomysł, że jest to właściwa 
pozycja, skoro współdziałanie genitaliów i kończyn górnych jest zakazane, nawet w myślach? 
Ujmując rzecz bez ogródek, kto wydał nakaz, że musisz dotykać (w sytuacjach niezwiązanych z 
seksem i prokreacją), lecz jednocześnie, że nie wolno ci dotykać? Można odnieść wrażenie, że 
nie kryje się za tym żaden autorytet spośród tych występujących w objawionych tekstach, jednak 
niemal wszystkie religie uczyniły z tego zakaz o charakterze niemal absolutnym.
 

 

Można by napisać całą książkę poświęconą wyłącznie groteskowej historii religii i seksu oraz

świątobliwej trwodze przed aktem prokreacji, a także o powiązanych z tym impulsach i 
potrzebach, począwszy od wytrysku nasienia, a na wypływie menstruacyjnej krwi kończąc. 
Jednak chcąc wygodnie skondensować całą tę fascynującą historię, wystarczy postawić jedno 
jedyne prowokujące pytanie.
 

background image

 Rozdział szesnasty

 Czy religia zezwala na maltretowanie dzieci

 

 

Powiedz mi szczerze, proszę cię - odpowiedz mi. Wyobraź sobie, że budujesz gmach 

ludzkiego przeznaczenia, mając na celu na samym końcu zapewnienie szczęścia ludziom, danie 
im wreszcie spokoju i odpoczynku. Ale w tym celu musisz, co jest nieuniknione i konieczne, 
poddać torturom jedną maleńką istotę, to samo dziecko, które biło cię w piersi małą piąstką, a ty 
wzniesiesz ten gmach na jego nieodwzajemnionych łzach - czy zgodziłbyś się być architektem 
pod takim warunkiem? Wyznaj mi prawdę.

 

Iwan do Aloszy w Braciach Karamazow

 

 

Jeśli zastanawiamy się, czy religia uczyniła „więcej dobra czy zła” - pominąwszy fakt, czy w

ogóle uzyskalibyśmy jakieś przesłanki co do prawdy bądź autentyczności - stoimy przed kwestią 
o nieogarniętych rozmiarach. Skąd i jak możemy wiedzieć, życie ilu dzieci zostało w 
nieodwracalny sposób okaleczone, psychicznie oraz fizycznie, w rezultacie przymusowego 
wpajania religii? Jest to niemal równie trudne do oceny, jak określenie liczby duchowych i 
religijnych snów oraz wizji, które stały się „prawdą” i które, jeśli mają choć w najmniejszym 
stopniu rościć sobie prawo do obiektywnej wartości, musiałyby być zmierzone i zestawione z 
tymi wszystkimi, które nie zostały zarejestrowane bądź też nie zachowały się w pamięci. 
Możemy jednak przyjąć za pewnik, że religia zawsze pełna była nadziei na objęcie nauczaniem 
nieuformowanych i pozbawionych obrony młodych umysłów oraz że wykorzystywała ten 
przywilej na ogromną skalę, zawierając w tym celu sojusze z władzami świeckimi doczesnego 
świata.
 

Jednym z najwspanialszych przykładów moralnego terroryzmu w naszej literaturze jest 

kazanie wygłoszone przez ojca Amalia w powieści Jamesa Joyce’a Portret artysty z czasów 
młodości
 (Portrait of the artist as a young man). Odpychający stary duchowny przygotowuje 
Stefana Dedalusa oraz innych podległych sobie „wychowanków” do rekolekcji ku czci świętego 
Franciszka Ksawerego (człowieka, który wprowadził inkwizycję do Azji i którego kości wciąż 
jeszcze są darzone czcią przez tych, którzy z własnego wyboru czołobitnie składają hołd 
kościom). Ksiądz postanawia wywrzeć na nich wrażenie długą i płomienną litanią o piekielnych 
karach, którymi Kościół szermował, kiedy jeszcze był na tyle pewny siebie, by tak czynić. 
Niemożliwe jest przedstawienie tutaj całej jego egzaltowanej i chorej oracji, lecz szczególnie dwa
rzucające się w oczy elementy - dotyczące natury tortur oraz natury czasu - budzą 
zainteresowanie. Łatwo jest dostrzec, że słowa księdza miały służyć konkretnie wywołaniu 
trwogi wśród dzieci. W pierwszym rzędzie wywołane wizje mają dziecięcy charakter. Gdy 
przechodzimy do tortur, sam diabeł sprawia, że góra topnieje niczym wosk. Przywołana zostaje 
każda budząca grozę dolegliwość i cierpienie, a dziecinny strach, że to cierpienie może trwać 
wiecznie, jest wmontowany w opowieść z wprawą i zręcznością. Kiedy przychodzi do 
przedstawienia jednostki czasu, widzimy dziecko, które bawi się ziarenkami piasku. Potem nagle 
mamy do czynienia z dziecinnym zwielokrotnieniem jednostek („Tato, co by się stało, gdyby na 
świecie istniały miliony milionów milionów kociąt: czy wypełniłyby cały świat?”) przez dodanie

background image

kolejnych zwielokrotnień, odwołanie do występujących w naturze liści, a także do łatwych do 
wyobrażenia futer, piór oraz łusek domowych zwierząt. Przez stulecia dorosłym ludziom płacono
za wywoływanie w ten sposób trwogi i strachu u dzieci (a także za torturowanie, bicie i 
wywieranie na nich przemocy, co zresztą zachowało się w pamięci Joyce’a, jak również w 
pamięci niezliczonych innych ludzi).
 

Inne głupoty i okrucieństwa, jakich dopuszczają się ludzie pobożni, również można łatwo 

wykryć. Idea tortur i katuszy jest równie stara jak złośliwość rodzaju ludzkiego, który jest 
jedynym gatunkiem obdarzonym wyobraźnią i który może zgadywać, co czują inni, gdy zostają 
poddani torturom. Nie możemy obwiniać religii za ten impuls, ale możemy potępiać ją za 
zinstytucjonalizowanie oraz udoskonalenie tej praktyki. Muzea średniowiecza, od Ho-landii po 
Toskanię, pełne są najrozmaitszych instrumentów i machin, które świątobliwi ludzie opracowali z
trudem po to, by przyglądać się, jak długo ktoś utrzyma się przy życiu przypiekany na żywym 
ogniu. Nie trzeba wcale wchodzić głębiej w szczegóły, jednak istniały też religijne księgi 
zawierające instrukcje tego rodzaju, a także przewodniki, jak wykrywać herezję, zadając ból i 
cierpienie. Ci, którzy nie mieli na tyle szczęścia, by uczestniczyć w spaleniu na stosie (auto dafé 
lub
 inaczej „akt wiary” - tak nazywano te publiczne tortury), zyskiwali możność puszczania 
wodzy fantazji i przeżywania licznych nocnych koszmarów, a także ujmowania tego w słowa w 
celu utrzymania prostej i głupiej ciżby w stanie nieustannej trwogi. W epoce, kiedy publicznych 
rozrywek było jak na lekarstwo, udane publiczne spalenie na stosie czy też pozbawienie 
członków albo łamanie kołem często dawało tyle odprężenia, ile tylko święci ośmielali się 
udzielić. Nic nie udowadnia antropomorficznych korzeni religii tak oczywiście, jak chore 
umysły, które zaprojektowały piekło, chyba że chodzi o umysł ograniczony, który nie zdołał 
opisać nieba - może tylko jako miejsce bądź to ziemskich rozkoszy, wieczystej nudy i monotonii, 
bądź też (jak sądził Tertulian) nieustannego rozkoszowania się torturami i mękami, jakim zostają 
poddani inni.
 

Piekło sprzed powstania chrześcijaństwa również było miejscem mało przyjemnym, a jego 

wymyślenie także wymagało sadystycznego geniuszu. Jednakże niektóre z pierwotnych 
inkarnacji piekieł, o czym wiemy - w głównej mierze zaś hinduistyczne - miały ograniczony czas
trwania. Dla przykładu grzesznik mógł być osądzony na spędzenie określonej liczby lat w piekle,
przy czym jeden piekielny dzień oznaczał 6400 ludzkich lat. Za zabicie kapłana wyrok wynosił 
149 504 000 000 lat. W tym momencie delikwent mógł przejść do stanu nirwany, co, jak się 
wydaje, oznaczało unicestwienie. Pozostawiono więc chrześcijanom przeforsowanie opcji, że 
piekło było miejscem, z którego nie da się już wyjść. (Idea ta została szybko i łatwo powielona. 
Swego czasu słyszałem niejakiego Louisa Farrakhana, przywódcę heretyckiej sekty„Naród 
Islamu”, przeznaczonej tylko dla czarnoskórych, gdy podjudzał rozentuzjazmowany tłum w 
Madison Square Garden. Opluwając jadowicie Żydów, wykrzykiwał: „I nie zapominajcie - kiedy 
Bóg ześle was do piekła, będzie to NA ZAWSZE!”).
 

Obsesja w stosunku do dzieci, obejmująca sztywne zasady ich wychowania, stanowiła 

element systemu władzy absolutnej. Być może to jezuita był pierwszym człowiekiem, którego 
słowa zacytowano później: „Daj mi dziecko, zanim dojdzie lat dziesięciu, a oddam ci człowieka”,
lecz idea ta jest znacznie starsza niż szkoła Ignacego Loyoli. Indoktrynacja młodych często 
miewa efekt odwrotny, o czym wiemy na podstawie losu licznych świeckich ideologii. Chociaż 
wydaje się, że ludzie wierzący podejmują takie ryzyko, by wpoić przeciętnemu chłopcu lub 
dziewczynce odpowiednią dozę propagandy. Czy inne działania mogą im dać nadzieję? Gdyby 
nauczanie religii nie było dozwolone przed osiągnięciem przez dzieci wieku rozumnego, 
zapewne żylibyśmy w zupełnie innym świecie. Rodzicie wyznający jakąś reli-gię są pod tym 
względem w trudnej sytuacji, ponieważ w naturalny sposób pragną dzielić się ze swoim 

background image

potomstwem cudami i urokami Bożego Narodzenia oraz innych świąt (mogą też wykorzystać z 
pożytkiem Boga oraz pomniejsze postaci, pokroju Świętego Mikołaja, by utemperować i 
poskromić niezdyscyplinowane i niesforne pociechy). Jednocześnie zastanawiają się nad 
konsekwencjami odejścia dziecka do innego wyznania, nie wspominając już w ogóle o innym 
kulcie, nawet we wczesnej fazie dojrzewania. Rodzice z reguły wykazują skłonność do 
deklarowania, że na tym polega korzyść wpajania religii niewinnym duszyczkom. Wszystkie 
religie monoteistyczne wciąż jeszcze ostro sprzeciwiają się lub sprzeciwiały w przeszłości 
wszelkim formom odstępstwa czy apostazji z tego właśnie powodu. W autobiograficznej książce 
Wspomnienia z lat katolickiej młodości (Memories of a Catolic Girlhood) Mary McCarthy 
wspomina szok, jakiego doznała, dowiadując się od jezuickiego kaznodziei, że jej dziadek 
wyznania protestanckiego - jej stróż i przyjaciel - był skazany na wiekuiste potępienie, ponieważ 
ochrzczono go w nie takiej celebrze jak trzeba. Inteligentna nad wiek nie zostawiła sprawy samej 
sobie, poprosiła matkę przełożoną o skonsultowanie sprawy z wyższymi władzami i odkryła lukę
w pismach Atanazego z Aleksandrii, który uważał, że heretycy byli przeklęci jedynie wtedy, 
kiedy odrzucili prawdziwy Kościół z pełną świadomością tego, co czynią. Jej dziadek natomiast 
był w dostatecznym stopniu nieświadomy prawdziwego Kościoła, by uniknąć piekła. Lecz jakaż 
była to męczarnia i katorga dla jedenastoletniej dziewczynki! Wystarczy teraz tylko pomyśleć o 
wszystkich tych mniej zaintrygowanych dzieciach, które w naturalny sposób zaaprobowały tę z 
gruntu złą naukę, nie podając jej w wątpliwość. Ci, którzy okłamują w ten sposób dzieci i 
młodzież, są na wskroś niegodziwi i nikczemni.
 

Można tu przytoczyć dwa przykłady - jeden dotyczący niemoralnego nauczania i drugi 

związany z niemoralną praktyką. Jako materialista jestem zdania, że udowodnione zostało, iż 
embrion jest odrębnym organizmem i bytem, nie zaś wyłącznie (jak niektórzy rzeczywiście 
kiedyś przekonywali) tworem rosnącym w obrębie organizmu matki. Znamy też feministki, które
wyrażały pogląd, że płód jest czymś w rodzaju wyrostka czy nawet - co traktowano na serio - 
guza. Wydaje się, że tego rodzaju bzdury odeszły już do historii. Wśród argumentów, jakie 
przyczyniły się do obalenia podobnych nonsensów, jednym jest fascynujący i ruchomy obraz, 
dostarczany przez ultrasonograf, innym zaś wypadki przeżycia „wcześniaków” ważących tyle co 
piórko, które osiągnęły „zdolność do samodzielnego życia” poza środowiskiem macicy. To 
jeszcze jeden szlak, za pośrednictwem którego nauka jest w stanie osiągać porozumienie z 
humanizmem. Żaden człowiek obdarzony przeciętnym pakietem zasad moralnych nie jest w 
stanie patrzeć obojętnie, jak ktoś kopie kobietę w brzuch, i każdy chyba wpadnie we wściekłą 
furię, widząc, że kobieta ta jest w ciąży. Embriologia implikuje moralność. Słowa „nienarodzone 
dziecko”, nawet użyte w sposób upolityczniony, opisują materialną rzeczywistość.
 

Jednakowoż sytuacja ta w większym stopniu otwiera spór, niż go kończy. Możliwe są liczne 

okoliczności, które przemawiają przeciwko donoszeniu płodu aż do rozwiązania. Do głosu w tej 
kwestii dochodzi natura lub wola boska, ponieważ bardzo duża liczba ciąż zostaje „przerwana”, 
żeby tak powiedzieć, z uwagi na deformacje płodu, i jest to nazywane uprzejmościowo 
„poronieniami”. Są to sprawy smutne i przygnębiające, choć powodują chyba mniej nieszczęścia 
i niedoli, niż gdyby na świat miały przyjść ogromne rzesze dzieci zdeformowanych i umysłowo 
upośledzonych, martwych w chwili porodu lub żywych, których krótki doczesny żywot 
stanowiłby niewypowiedzianą torturę dla nich oraz dla ich bliskich. Podobnie jak w skali makro 
wygląda kwestia ewolucji, tak macica stanowi przykład przyrody i ewolucji w miniaturze. W 
pierwszej fazie rozpoczynamy jako maleńkie formy o cechach płazów, potem stopniowo 
rozwijają się płuca oraz mózg (następuje też wytworzenie, a potem zrzucenie wcale nam 
niepotrzebnej okrywy włosowej). Na koniec przychodzą chwile ciężkich zmagań oraz 
zaczerpnięcie pierwszego haustu powietrza po dość trudnym przemieszczeniu się. Podobnie też 

background image

system ten jest całkowicie bezlitosny w eliminowaniu tych, którzy nie mają dużych szans na 
przeżycie. Nasi przodkowie na bezkresach sawann nie zdołaliby przetrwać, gdyby otaczali troską
chore lub zdeformowane niemowlęta i chronili je przed drapieżcami. W tym miejscu trudno 
dostrzec analogię między ewolucją a „niewidzialną ręką” Adama Smitha; łatwiej dojrzymy ją w 
modelu „kreatywnej destrukcji” Josepha Schumpetera, przy czym sami przyzwyczajamy się do 
określonego poziomu niepowodzeń natury, uwzględniając bezwzględność przyrody oraz 
odnosząc ją do odległych prototypów naszego gatunku.
 

Zatem nie każde poczęcie prowadzi, czy wcześniej prowadziło, do narodzin. Odkąd 

bezpośrednia walka o przetrwanie stopniowo zaczęła tracić rangę, ambicją ludzkiej inteligencji 
stało się wzięcie pod kontrolę tempa reprodukcji. Rodziny zdane na łaskę natury są jednocześnie 
zmuszone do płodzenia dużej liczby dzieci i podlegają cyklowi, który w niewielkim stopniu różni
się od egzystencji zwierząt. Najlepszym sposobem zyskania takiej kontroli jest profilaktyka, 
którą usiłowano wdrażać niezmordowanie od czasów pierwszych źródeł pisanych, a która w 
naszej epoce jest już stosunkowo prosta w obsłudze i bezbolesna. Drugim wyjściem awaryjnym, 
które w pewnych okolicznościach bywa pożądane, jest przerwanie ciąży. Środek doraźny - 
sięgnięcie po niego jest często nieodżałowane, chociaż tak nakazywała konieczność lub ciężka 
sytuacja. Wszyscy myślący ludzie są świadomi bolesnego konfliktu praw oraz interesów w tej 
kwestii i z reguły starają się dążyć do równowagi. Jedyna propozycja, jaka jest całkowicie 
bezużyteczna, zarówno w sferze moralnej, jak i praktycznej, to szaleńcze oświadczenie, że 
sperma i komórki jajowe są potencjalnym życiem, które należy chronić przed marnotrawieniem. 
Jeśli dojdzie do ich zespolenia, choćby nie wiem na jak krótko, zygoty już posiadają duszę i 
należy im się ochrona prawna. Na tej podstawie środki antykoncepcyjne domaciczne (spirale), 
które nie dopuszczają do zagnieżdżenia się jaja w ścianie macicy, są narzędziem zbrodni, z kolei 
ciąża pozamaciczna (tragiczny wypadek, kiedy zapłodnione jajo zaczyna rozwijać się w świetle 
jajowodu) jest traktowana jako ludzkie życie, nie zaś jako jajo z góry skazane na usunięcie, które 
stanowi jednocześnie poważne zagrożenie dla życia matki.
 

Każdy pojedynczy krok zmierzający do rozwiązania tego sporu napotykał na stanowczy i 

nieprzejednany opór ze strony kleru. Nawet próby prowadzenia edukacji w kierunku „planowania
rodziny” były z miejsca okładane ekskomuniką, pierwsi zaś orędownicy tej sprawy byli wsadzani
do aresztu (jak choćby John Stuart Mili), skazywani na kary więzienia albo wyrzucani z pracy. 
Jeszcze nie tak dawno temu Matka Teresa potępiła antykoncepcję, przyrównując ją w aspekcie 
moralnym do aborcji, co w „logicznej” konsekwencji oznaczało (ponieważ spędzanie płodu 
traktowała na morderstwo), że prezerwatywa czy pigułka antykoncepcyjna były tożsame z 
narzędziem zbrodni. Zakonnica wykazała się nawet większym fanatyzmem niż jej Kościół, lecz 
tu znów możemy dostrzec postawy pełne zacietrzewienia i dogmatyzmu, które się stają 
moralnym wrogiem dobroci. Żądają od nas, byśmy dawali wiarę w to, co niemożliwe, oraz dążyli
do tego, czego nie da się osiągnąć. Cała sprawa związana z objęciem ochroną dzieci 
nienarodzonych oraz jednoznacznym opowiedzeniem się za życiem została niegodziwie 
wykorzystana przez tych, którzy wykorzystują dzieci nienarodzone, a także i te narodzone, jak 
przedmioty służące do manipulowania własną doktryną.
 

 

Nawiązując do niemoralnej praktyki, trudno wyobrazić sobie większą i bardziej barbarzyńską

groteskę niż okaleczanie genitaliów niemowląt. Trudno też wyobrazić sobie coś, co byłoby 
bardziej niespójne w stosunku do sporu o boskie dzieło stworzenia. Musimy przyjąć założenie, że
nadprzyrodzony stwórca zwrócił szczególną uwagę na organy służące reprodukcji, w jakie 
wyposażył swoje twory, a które są przecież podstawowym instrumentem służącymi przedłużeniu 

background image

gatunku. Jednakże religijne rytuały już od zarania dziejów z uporem każą wyciągać dzieci z 
kołyski, sięgać po ostry kamień lub nóż i majstrować przy zewnętrznych narządach płciowych. 
W niektórych animistycznych oraz muzułmańskich społecznościach to niemowlęta płci żeńskiej 
muszą wycierpieć najwięcej, kiedy wycina się im wargi sromowe oraz łechtaczkę. Praktyka ta 
jest niekiedy odraczana w czasie do wieku dojrzewania i, jak wcześniej zostało to już opisane, 
towarzyszy temu zabieg infibulacji, czyli zaszycie pochwy i pozostawienie tylko niewielkiej 
szczeliny umożliwiającej oddawanie moczu i wypływ krwi menstruacyjnej. Cel jest oczywisty - 
całkowite stłumienie lub osłabienie instynktu płciowego oraz odpędzenie pokusy 
eksperymentowania z mężczyznami poza tym jednym, któremu dziewczyna zostanie oddana (i 
który otrzyma przywilej zerwania szpagatu podczas budzącej strach nocy poślubnej). Tymczasem
dziewica będzie uczona, że pojawiające się raz w miesiącu krwawienia są klątwą (wszystkie 
religie podchodzą do tej kwestii z trwogą, a liczne spośród nich wciąż zakazują kobietom 
przechodzącym miesiączkę uczestniczenia w religijnych ceremoniałach), ona zaś sama jest istotą 
nieczystą.
 

W innych kulturach, szczególnie w judeochrześcijańskiej, przedmiotem tego uporu jest 

okaleczenie małych chłopców. (Z jakiegoś powodu małe dziewczynki mogą być uznane za córki 
Izraela bez majstrowania przy ich płciowych przydatkach: daremnie by szukać jakiejkolwiek 
logiki w przymierzach, jakie ludzie pozawierali z Bogiem). W tym wypadku oryginalne motywy 
zdają się mieć dwojaki charakter. Przelewanie krwi - które następuje w trakcie ceremoniału 
obrzezania - stanowi najprawdopodobniej symboliczną kontynuację aktu składania ofiar ze 
zwierząt i ludzi, który to obyczaj był tak charakterystyczny dla pełnego zakrzepłej krwi 
krajobrazu Starego Testamentu. Trwając przy tym rytuale, rodzice ofiarowywali drobną cząstkę 
swojego dziecka, symbolizującą potomka w całości. Wątpliwości co do ingerowania w coś, co 
Bóg zapewne zaprojektował z dużą dozą skrupulatności i staranności - męski członek - zostały 
pokonane na mocy zmyślonego dogmatu, jakoby Adam urodził się już obrzezany, a był przecież 
stworzony na obraz i podobieństwo boże. W rzeczy samej niektórzy rabini argumentują, że 
Mojżesz również przyszedł na świat pozbawiony napletka, chociaż twierdzenia te mogą wynikać 
z faktu, że w żadnym miejscu Pięcioksięgu nie znajdziemy wzmianki na temat jego obrzezania.
 

Drugi cel - co całkowicie jednoznacznie objaśnił Majmonides - był analogiczny jak w 

wypadku dziewczynek: zmniejszenie w maksymalnie możliwym stopniu fizycznej rozkoszy, jaka
towarzyszy płciowemu zbliżeniu. Poniżej przedstawiam fragment tego, co mędrzec głosi w 
swoim dziele Przewodnik błądzących.
 

 

W stosunku do obrzezania, jednym z jego powodów jest, w mojej opinii, pragnienie 

osłabienia rozkoszy w płciowym zbliżeniu oraz osłabienie organu, o którym mowa, żeby ranga 
tej czynności zmalała, rzeczony zaś organ pozostał możliwie mało pobudzony. Kiedyś sądzono, 
że obrzezanie udoskonalało to, co miało defekt od kołyski. [...] Jak naturalne twory mogą być 
obarczone defektem w stopniu, który nakazuje ich skorygowanie metodami zewnętrznymi, tym 
bardziej że wiemy, jaki pożytek dla członka przynosi napletek? W rzeczy samej nakaz ten nie 
został sformułowany z zamiarem udoskonalenia tego, co z urodzenia było obarczone wadą, lecz 
w celu udoskonalenie tego, co jest wadliwe moralnie. Fizyczny ból zadawany penisowi jest 
rzeczywistym celem obrzezania. [...] Fakt, że obrzezanie osłabia zdolność erotycznego 
pobudzenia i czasami być może obniża fizyczną rozkosz, nie budzi wątpliwości. Ponieważ gdyby
podczas porodu sprawiono, że członek krwawiłby i zostałby pozbawiony osłony, zapewne jego 
wrażliwość uległaby osłabieniu.
 

background image

 

Majmonides nie wydawał się pod szczególnym wrażeniem obietnicy (złożonej Abrahamowi 

w Księdze Rodzaju, w rozdziale 7), że obrzezanie zapewni mu obfite potomstwo w wieku lat 
dziewięćdziesięciu dziewięciu. Decyzja Abrahama o pozbawieniu napletka niewolników oraz 
męskiej części domowej służby stanowiła sprawę o mniejszej randze i być może była rezultatem 
entuzjazmu, ponieważ ludzi tych nie obejmowało przymierze, gdyż nie byli Żydami. Dokonał 
jednak rytuału obrzezania u swojego syna Ismaela, który liczył sobie wtedy lat trzynaście. 
(Ismael musiał jedynie pozbyć się własnego napletka, natomiast jego młodszy brat Izaak - 
opisany w Księdze Rodzaju, w rozdziale 22 - co budzi zdziwienie, jako „jedyny” syn Abrahama 
został obrzezany w wieku lat ośmiu, lecz później został ofiarowany [o mały włos] jako cała 
osoba na żądanie Boga).
 

Majmonides twierdził również, że obrzezanie może być traktowane jako sposób 

wzmocnienia etnicznej więzi i solidarności, kładł też szczególny nacisk na wykonywanie tego 
zabiegu u niemowląt, nie zaś u dzieci, które posiadły już zdolność samodzielnego myślenia.
 

 

Pierwszy [argument] głosi, że jeśli dziecku pozwoli się dorosnąć, dorosły czasami nie zechce

się temu poddać. Drugi natomiast wiąże się z faktem, że dziecko nie cierpi tyle bólu, co dorosły 
mężczyzna, bowiem jego błona wciąż jest miękka, a wyobraźnia słaba. Dorosły mężczyzna 
natomiast będzie sobie wyobrażał ten zabieg, zanim rzeczywiście zostanie przeprowadzony, jako 
okropny i bolesny. Po trzecie, rodzice dziecka dopiero co narodzonego mniej się przejmują tym, 
co jego dotyczy, do czasu wytworzenia i wzmocnienia, dzięki wyobraźni, więzi uczuciowej, jaką 
wymusza na rodzicach miłość. [...] W konsekwencji, jeśli dziecko nie zostanie obrzezane do 
wieku dwóch lub trzech lat, czasami będzie to oznaczać rezygnację z tego rytuału z uwagi na 
ojcowską miłość i afektację. Tuż po porodzie natomiast ta sfera wyobraźni jest bardzo słaba, 
zwłaszcza gdy dotyczy ojca, na którego nałożony jest ten nakaz.
 

 

Ujmując rzecz zwykłymi słowami, Majmonides zdaje sobie doskonale sprawę z faktu, że 

gdyby nie rzekomy boski nakaz, ten niegodziwy proceder, nawet w wypadku najbardziej 
pobożnych rodziców - choć sam mędrzec wymienia tylko ojca - budziłby naturalne opory na 
korzyść dziecka. Odrzuca jednak te względy, dając pierwszeństwo prawu „boskiemu”.
 

W całkiem nieodległych czasach przytoczono inne, rzekomo świeckie argumenty dotyczące 

usuwania napletka u mężczyzn. Wysunięto mianowicie tezę, że zabieg ten poprawia męską 
higienę, co w rezultacie przekłada się na poprawę stanu zdrowotnego kobiet i pomaga im, na 
przykład, unikać raka szyjki macicy. Medycyna wręcz wyśmiała te twierdzenia, poza tym 
ujawniono, że dla rozwiązania ewentualnych problemów w zupełności wystarczy „poluzowanie” 
napletka. Całkowite usunięcie, pierwotnie nakazane przez Boga jako cena krwi za obiecaną w 
przyszłości masakrę mieszkańców krainy Kanaan, jest obecnie postrzegane takim, jakim jest w 
rzeczywistości - okaleczeniem bezbronnego niemowlęcia, mającym na celu zrujnowanie 
późniejszego życia seksualnego. Powiązanie między religijnym barbarzyństwem a seksualnymi 
represjami nie może być chyba bardziej oczywiste niż wtedy, kiedy jest „zaznaczone w ciele”. 
Nie jesteśmy w stanie wyliczyć, ilu mężczyzn w rezultacie cierpiało niedolę, zwłaszcza od czasu,
gdy chrześcijańscy lekarze zaaprobowali starodawny żydowski obyczaj w swoich klinikach. Kto 
podejmie trud przestudiowania medycznych raportów i kart chorobowych, w których bezdusznie 
są opisywane wypadki zgonu niemowląt płci męskiej w rezultacie infekcji po ósmym dniu życia 
lub tych, którzy później cierpieli katusze z powodu dysfunkcji lub deformacji? Rejestr zakażeń 

background image

syfilisem oraz innych infekcji, których źródłem były zepsute zęby rabina lub inne jego 
uchybienia, bądź też niezdarne przecięcie cewki moczowej czy niekiedy naczyń krwionośnych, 
po prostu budzi zgrozę. I wciąż wolno ten zabieg wykonywać w Nowym Jorku w 2006 roku! 
Gdyby religia i typowa dla niej arogancja nie wchodziły w grę, żadna dbająca o zdrowie 
społeczność nie pozwoliłaby na tego rodzaju prymitywną amputację. Nie wydawałaby również 
pozwolenia na jakiekolwiek zabiegi operacyjne na genitaliach, bez pełnej i świadomej zgody 
osoby, której rzecz dotyczy.
 

Religię należy również obwiniać o niegodziwe następstwa tabu związanego z masturbacją 

(co stanowiło usprawiedliwienie obrzezania w epoce wiktoriańskiej). Przez całe dziesięciolecia 
chłopcy i młodzi mężczyźni w przerażeniu przechodzili wiek dojrzewania, karmieni rzekomo 
„medycznymi” radami, które ostrzegały ich przed utratą wzroku, załamaniem nerwowym czy 
nawet popadnięciem w obłęd, jeśli ulegną pokusie i wyzwolą samodzielnie erotyczne napięcie. 
Surowe pouczenia ze strony duchownych, pełne nonsensów, na przykład że nasienie jest źródłem 
niezastępowalnej i wyczerpywalnej energii, dominowały w wychowaniu młodych pokoleń. 
Robert Baden-Powell zredagował nawet obsesyjny traktat na ten temat, którym posługiwał się w 
celu wzmocnienia chrześcijańskiego ducha w utworzonym przez siebie ruchu skautów. Po dziś 
dzień obłęd ten utrzymuje się w islamskich witrynach internetowych, udzielających rzekomych 
porad młodym mężczyznom. W rzeczy samej wydaje się, że mułłowie studiowali z zapałem te 
same zdyskredytowane teksty, których autorami są Samuel Tissot oraz inni, po jakie sięgali też 
ich chrześcijańscy prekursorzy, osiągając wstrząsające rezultaty. Identycznie bzdurne, wyssane z 
palca informacje, podszyte brudnymi intencjami, są propagowane szczególnie przez Abd al-
Aziza bin Baza, wielkiego muftiegio Arabii Saudyjskiej, którego ostrzeżenia przed onanizmem są
powielane na licznych stronach internetowych. Nawyk ten ma rzekomo prowadzić do rozstroju 
układu trawiennego, ostrzega mufti, wpływa negatywnie na zdolność widzenia, powoduje 
zapalenie jąder, uszkadza rdzeń kręgowy („miejsce, w którym powstaje sperma”!) i prowadzi do 
drgawek oraz palpitacji. Szkody dotykają także „gruczołów mózgowych”, czego rezultatem jest 
obniżenie ilorazu inteligencji oraz, docelowo, postradanie zmysłów. I na samym końcu, 
wzbudzając niewypowiedzianą trwogę, poczucie winy i niepokój wśród milionów młodych i 
zdrowych nastolatków, mufti informuje, że ich nasienie stanie się rozrzedzone i bezbarwne i w 
końcu nie pozwoli im w przyszłości zostać ojcami. Strony internetowe Inter-Islam oraz Islamic 
Voice nieustannie mielą te brednie, jak gdyby młodzi mężczyźni w świecie islamu nie byli 
epatowani i bez tego bezmiarem ignorancji i poddawani represjom. Są oni często całkowicie 
pozbawiani żeńskiego towarzystwa i w rezultacie wpaja się im pogardę wobec matek i sióstr, 
każąc też ogłupiająco cytować z pamięci ustępy z Koranu. Spotkałem kilka produktów tego 
„systemu edukacji” w Afganistanie i gdzie indziej; mogę tylko raz jeszcze powtórzyć, że ich 
problem w głównej mierze nie polega na tym, że pożądają dziewic, lecz że sami  dziewicami. 
Ich rozwój emocjonalny i psychiczny został w dużym stopniu nieodwracalnie zaburzony w imię 
Boga, a rezultatem tej alienacji i deformacji jest zagrożenie życia wielu innych ludzi.
 

Seksualna niewinność, która stanowi jeden z uroków młodości, nie powinna być bez 

potrzeby przedłużana. W wieku bardziej dorosłym działa ko-rodująco i odpychająco. Ponawiam 
więc pytanie, jaką miarą jesteśmy w stanie ocenić krzywdy wyrządzone przez starych ludzi o 
brudnych myślach i histeryczne stare panny, pełniące funkcję odzianych w sutanny i habity 
strażników niewiniątek w sierocińcach i szkołach? Kościół rzymskokatolicki jest zobligowany w 
szczególności do udzielenia odpowiedzi w tej kwestii, przy czym zachodzi chyba potrzeba 
przeliczenia dziecięcych krzywd i niedoli na materialne zadośćuczynienie. Kwoty przyznanych 
odszkodowań już opiewają na miliardy dolarów, lecz nie ma przecież ceny za całe pokolenia 
chłopców i dziewcząt, którym świat życia erotycznego został pokazany jako ohydny i niemoralny

background image

przez ludzi, którym rodzice tych dzieci w pełni zaufali. „Maltretowanie nieletnich” to na dobrą 
sprawę głupawy i patetyczny eufemizm opisujący to, co dzieje się w rzeczywistości. Mówimy tu 
o systematycznych gwałtach i torturach, których ofiarami są dzieci. Proceder ten zyskuje 
wsparcie i jest nawet podżegany przez hierarchów, którzy świadomie przemieszczają 
największych złoczyńców do odległych parafii, gdzie mogą czuć się bezpieczni. Uwzględniając 
to, co w ostatnim czasie wyszło na światło dnia w wielkich miastach, człowieka ogarnia 
bezgraniczna trwoga i zgroza, gdy pomyśli, co się wyprawiało w minionych stuleciach, kiedy 
kościół był ponad wszelką krytyką. Czegóż jednak ludzie się spodziewali, wydając bezbronnych 
na pastwę tych, którzy, sami będąc odmieńcami i homoseksualistami, musieli przysięgać na 
trwanie w pełnym hipokryzji celibacie? Komu wpajano dogmaty, które potem z determinacją 
głosili jako prawdy wiary, że dzieci są „pomiotem” lub „narzędziem” szatana? Niekiedy będąca 
tego rezultatem frustracja doprowadzała do potwornych wypadków wymierzania cielesnych kar 
sobie, co już jest złem. Kiedy jednak sztuczne zakazy rzeczywiście upadną, o czym zdołaliśmy 
się już naocznie przekonać, skutkiem są zachowania, o których żaden przeciętny onanista czy 
grzeszący cudzołożnik nie jest w stanie pomyśleć bez grozy i przerażenia. Nie jest to wcale 
rezultat występków kilku grzeszników w gronie pasterzy, lecz skutek ideologii, która dążyła do 
ustanowienia władzy kleru przez między innymi kontrolowanie popędu płciowego i nawet branie
w ryzy narządów płciowych. Aspekt ten należy, podobnie jak pozostałe atrybuty religii, do 
pełnego trwogi niemowlęcego etapu w historii rodzaju ludzkiego. Na pytanie Iwana dotyczące 
uświęconego torturowania dzieci, Alosza odpowiada („łagodnie”) - „Nie, nie zgadzam się”. 
Nasza odpowiedź wobec odpychającej pierwotnej propozycji danej bezbronnemu chłopcu 
imieniem Izaak, ustawionemu na pogrzebowym kopcu, uwzględniając obecne maltretowanie i 
represje wobec dzieci, musi być taka sama, lecz nie wolno nam wypowiedzieć jej łagodnym 
tonem.
 

background image

 Rozdział siedemnasty

 Tonący brzytwy się chwyta: ostateczny „argument” przeciwko sekularyzmowi

 

 

Jeśli nie jestem w stanie definitywnie udowodnić, że przydatność religii to już przeszłość i że

fundamentalne księgi są ewidentnym zmyśleniem, a także że religia ma w sposób oczywisty 
ludzkie korzenie i że od zawsze była wrogiem nauki i nieskrępowanego poznania, jak również że 
opiera się w dużym stopniu na kłamstwach i strachu i jest współwinna ignorancji oraz winna 
niewolnictwa, ludobójstwa, rasizmu i tyranii, z niezachwianą pewnością mogę wysunąć tezę, że 
religia jest całkowicie i w pełni świadoma tego krytycyzmu. Jest też w pełni świadoma 
pojawiania się coraz bardziej przekonujących dowodów, dotyczących pochodzenia kosmosu oraz 
pochodzenia gatunków, które sprawiają, że objawione dogmaty odsuwają się na dalszy plan lub 
nawet odchodzą w niebyt. Podejmowałem próby rozprawienia się z wątpliwościami najsilniej 
wspieranymi wiarą w miarę rozwijającego się sporu, pozostał jednak jeszcze jeden argument, 
którego pominąć się nie da.
 

Kiedy powiedziane już zostało to, co najgorsze, na temat inkwizycji i procesów czarownic, 

wypraw krzyżowych i islamskich imperialnych podbojów oraz pełnych grozy wydarzeń ze 
Starego Testamentu, czyż nie jest prawdą, że reżimy świeckie i ateistyczne dopuściły się zbrodni 
i masakr, jakie są pod względem skali co najmniej tak samo złe, jeśli nie gorsze? I czy nie wynika
z tego wniosek, że ludzie, którzy nie czują trwogi przed religijnym dogmatem, postępują w 
sposób skrajnie niepohamowany i wyuzdany? Dostojewski w Braciach Karamazow odnosił się 
ze skrajnym krytycyzmem do religii (i żył w despotycznym ustroju, który cieszył się 
błogosławieństwem Kościoła). Jeden z bohaterów powieści, Smierdiakow, to postać próżna, 
naiwna i infantylna, jednak jego maksyma: „Jeśli nie ma Boga, to nie ma moralności” zrozumiale
i oczywiście przemawia do tych, którzy spoglądają wstecz na rewolucję październikową przez 
pryzmat dwudziestego stulecia.
 

Można by pójść dalej i wysunąć tezę, że świecki totalitaryzm dostarczył nam apogeum 

ludzkiego zła. Przykłady najpowszechniej przywoływane - reżimy Hitlera i Stalina - pokazują 
nam z porażającą klarownością, do czego może dojść, gdy człowiek uzurpuje sobie rolę Boga. 
Kiedy rozmawiam o tym z moimi przyjaciółmi o światopoglądzie świeckim i ateistycznym, 
dochodzę do wniosku, że ten właśnie argument jest najpowszechniej i najczęściej wysuwany 
przez kręgi ludzi wierzących i pobożnych. Zarzuty te zasługują jednak na szczegółową i 
uzasadnioną replikę.
 

Zacząć wypada od spostrzeżenia raczej błahego i prozaicznego. Wyznawcy Boga, co jest 

faktem interesującym, przyjmują obecnie postawę defensywną i szermują argumentem, że nie są 
gorsi od faszystów, nazistów czy stalinowców. Można tylko żywić nadzieję, że religia zachowała 
więcej godności, niż wskazywałyby na to tego rodzaju zachowania. Nie zaryzykowałbym 
wniosku, że w obszary sekularyzmu i ateizmu wcisnęli się po brzegi komuniści czy faszyści, lecz
można przyjąć założenie, dla dobra tej dysputy, że tak jak laicy i ateiści przetrwali tyranie 
klerykalne i teokratyczne, tak ludzie wierzący i pobożni przeżyli dyktatury pogańskie i 
wprowadzone przez ideologie materialistyczne. Jednak założenie to posłuży wyłącznie 
wykazaniu i podkreśleniu różnicy.
 

Wyraz „totalitarny” został prawdopodobnie użyty po raz pierwszy przez marksistowskiego 

dysydenta Victora Serge’a, którym wstrząsnęły ogrom i skala krzywd ofiar stalinizmu w Związku

background image

Radzieckim. Słowo to spopularyzowała profesor Hannah Arendt, która uciekła z Trzeciej Rzeszy,
a po latach napisała rozprawę Korzenie totalitaryzmu. Jest to termin użyteczny, ponieważ 
pozwala oddzielić „normalne” formy despotyzmu - te, które wymagają wyłącznie pełnego 
posłuszeństwa ze strony poddanych - od systemów absolutnych, które wymagają od obywateli, 
by stali się całkowicie powolni i poddali prywatne życie oraz duszę woli państwa lub naczelnego 
przywódcy.
 

Jeśli zaakceptujemy powyższą definicję, wtedy pierwszy wniosek, jaki należy wysnuć, 

będzie stosunkowo łatwy. Przez większą część dziejów rodzaju ludzkiego idea państwa totalnego 
czy absolutnego była organicznie związana z religią. Lokalny władca lub król mógł zmusić 
poddanych do płacenia podatków lub do służby w jego armii i z reguły wynajmował też 
duchownych, by przypominali poddanym o tych obowiązkach, jednak despotyzm prawdziwie 
budzący grozę zaczynał się z chwilą, kiedy władza usiłowała również zagarnąć ludzkie serca i 
umysły. Bez względu na to, czy poddamy weryfikacji orientalne monarchie Chin, Indii lub Persji,
czy też imperia Azteków lub Inków, bądź średniowieczne dwory w Hiszpanii, Rosji czy Francji, 
niemal niezmienny jest fakt, że ci absolutni władcy byli jednocześnie bogami lub zwierzchnikami
Kościoła. W takiej sytuacji nie wystarczyło zwykłe posłuszeństwo wobec nich. Jakakolwiek 
krytyka suwerena była z definicji bluźniercza, a miliony ludzi żyło i umierało w bezmiernej 
trwodze przed władcą, który mógł wybrać kogokolwiek na ofiarę lub skazać na wiekuiste 
potępienie, ot tak, dla kaprysu. Najmniejsze wykroczenie - przeciw świętości dnia, świętości 
przedmiotu lub obiektu, czy naruszenie przykazania dotyczącego życia płciowego, przyjmowania
pokarmów bądź rozdzielności kast - mogło skończyć się katastrofą. Zasada totalitaryzmu, często 
prezentowana jako „systemowa”, jest blisko związana z kaprysem czy zachcianką. Przepisy 
mogą ulec zmianie lub zostać rozszerzone w każdej chwili, a władca dysponuje tą przewagą, że 
jego poddani nigdy nie mogą być pewni, czy przestrzegają ostatnio wprowadzonych rygorów, 
czy też nie. Doceniamy obecnie kilka wyjątków epok z czasów antycznych - jak, dajmy na to, 
Ateny Peryklesa wraz z wszystkimi ich deformacjami - dokładnie z tej przyczyny, że było to 
kilka momentów w dziejach, kiedy ludzkość nie żyła w nieustannym terrorze władzy faraonów, 
Nabucho-donozora czy Dariusza, których każde słowa oznaczało święte prawo.
 

Sytuacja nie uległa w dużym stopniu zmianie, kiedy boskie roszczenia despotów nabierały 

stopniowo mniej bezwzględnego charakteru. Ideę utopijnego państwa na ziemi, być może 
wzorowaną na jakimś niebiańskim ideale, trudno jest wymazać ze świadomości, co czasami 
prowadziło ludzi do popełniania okropnych przestępstw w imię ideału. Jedną z pierwszych prób 
stworzenia takiej idealnej, rajskiej wspólnoty, opartej na ideale równości ludzi, było totalitarne, 
socjalistyczne państewko utworzone przez jezuickich misjonarzy w Paragwaju. W formule tej 
zdołano połączyć maksimum egalitaryzmu z maksymalną dozą zniewolenia; mogła ona 
funkcjonować wyłącznie w warunkach olbrzymiego strachu. Powinno było to być ostrzeżeniem 
dla tych, którzy dążyli do doskonalenia (na siłę) rodzaju ludzkiego. Jednakowoż cel doskonalenia
syna człowieczego - który stanowi korzenie i źródło totalitarnych zapędów - jest w swojej istocie 
religijny.
 

George Orwell, ascetyczny ateista, którego powieści przedstawiły nam niedający się zatrzeć 

w pamięci obraz życia w państwie totalitarnym, z pewnością wiedział, o czym pisze. „Z 
totalitarnego punktu widzenia”, wyjaśniał w The Prevention of Literature w 1946 roku, „historia 
jest czymś, co raczej się tworzy, niż czymś, z czego wyciąga się nauki. Państwo totalitarne jest w
gruncie rzeczy teokracją,
 a rządząca w nim kasta, w celu utrzymania swojej pozycji, musi być 
uznawana za nieomylną”. (Zauważ, że pisał te słowa w roku, w którym po trwającej niemal 
dekadę walce z faszyzmem skierował oręż, z jeszcze większą zaciekłością, przeciwko 
zwolennikom komunizmu).

background image

 

By stać się częścią totalitarnego systemu, nie trzeba koniecznie zakładać munduru, czy nosić 

ze sobą rózgi lub batoga. Wystarczy tylko pragnąć własnej uległości i cieszyć się uległością 
innych. Czymże bowiem jest system totalitarny, jeśli nie układem, w którym służalczej 
gloryfikacji idealnego hegemona dorównuje rezygnacja z wszelkiej prywatności i 
indywidualizmu, zwłaszcza w obszarze życia seksualnego, ponadto denuncjowanie oraz karanie -
„dla ich własnego dobra” - tych, którzy się wyłamują? Pierwiastek seksualny zapewne jest 
rozstrzygający, gdyż nawet najbardziej przytępiony umysł jest w stanie pojąć to, co Nathaniel 
Hawthorne opisał w powieści Szkarłatna litera: głębokie powiązanie między represją a 
perwersją.
 

W początkach historii rodzaju ludzkiego zasada totalitaryzmu królowała. Państwowa religia 

dostarczała pełnej i „totalnej” odpowiedzi na wszelkie pytania, poczynając od pozycji delikwenta
w społecznej hierarchii i na nakazach odnoszących się do spożywania pokarmów oraz życia 
płciowego kończąc. Niewolnik czy nie, człowiek był własnością, a kapłani stanowili 
wzmocnienie absolutyzmu. Najbardziej przemawiający do wyobraźni wymysł Orwella dotyczący
idei totalitaryzmu - „wykroczenie popełnione w myślach” - był na porządku dnia. Nieczyste 
myśli, nie wspominając już nawet o herezji, mogły prowadzić do odarcia ze skóry żywcem. 
Oskarżenie o konszachty z demonami lub kontakty z Szatanem było równoznaczne ze skazaniem 
za te urojone przewiny. Orwell zdał sobie sprawę z tego jeszcze w młodym wieku, odosobniony 
w prowadzonej przez sadystów mających się za chrześcijan, hermetycznej szkole, w której nigdy 
się nie wiedziało, czy i kiedy łamało się przepisy i regulaminy. Cokolwiek się zrobiło, 
jakiekolwiek środki zaradcze się przedsięwzięło, grzechy, o których nie miało się pojęcia, zawsze
się popełniało.
 

Takie potworne życie szkolne było możliwe (na zawsze pozostawało traumą milionów 

dzieci), lecz nie jest możliwa, z punktu widzenia totalitarnej religii, ucieczka z tego świata 
grzechu pierworodnego, winy i cierpienia. Nieuchronna kara oczekuje na każdego po śmierci. 
Zdaniem naprawdę ekstremalnych religijnych despotów, pokroju Jana Kalwina, który zapożyczył
swoją doktrynę od Augustyna, nieunikniona kara oczekiwała na zwykłego śmiertelnika jeszcze 
przed jego narodzinami. Dawno temu zapisano, które dusze zostaną wybrane czy też 
„wyniesione”, kiedy nadejdzie pora oddzielenia owiec od kóz. Nie istnieje żadna możliwość 
odwołania się od tego pierwotnego wyroku, żadne dobre uczynki czy akty głębokiej wiary nie 
zbawią tych, którzy nie mieli na tyle szczęścia, by się załapać do grona wybranych. Genewa 
Kalwina stanowiła prototypowy wzorzec totalitarnego państwa, natomiast sam Kalwin był 
sadystą, oprawcą i mordercą, który skazał na stos Miguela Serveta (jednego z wielkich myślicieli 
i sceptyków tamtej doby) i spalił go żywcem. Pomniejsze występki popełniane przez wyznawców
Kalwina nakłaniały ich do marnowania życia na dociekaniach, czy ich dusze zostały 
„wyniesione”, czy nie. Ujmuje to celnie powieść Adam Bede, pióra George’a Elliota, a także stara
angielska plebejska satyra skierowana przeciw innym sektom, poczynając od świadków Jehowy i
na braciach z Plymouth kończąc. Tacy ludzie ośmielają się twierdzić, że należą do grona 
przyszłych wybrańców, i znają nawet dokładną liczbę tych, którzy unikną wieczystych mąk i 
katuszy w ogniu.
 

 

Jesteśmy nielicznymi wybrańcami bez skazy, wszyscy zaś pozostali są

 

skazani na potępienie.

 

 

Dla wszystkich was wystarczy miejsca w piekle - nie chcemy, by w niebie było nas 

background image

zatrzęsienie.
 

 

Miałem wuja, który nie szkodził nikomu, lecz miał słaby charakter. Jego życie zamieniło się 

w ruinę i niedolę dokładnie w opisany powyżej sposób. Kalwin być może wydaje się nam odległą
postacią, lecz ci, którzy sięgali po władzę i sprawują ją w jego imieniu, wciąż są pośród nas; 
noszą łagodniejsze nazwy prezbiterian i baptystów. Nieodparte dążenie do zakazywania i 
cenzorowania książek, uciszanie dysydentów, obkładanie klątwą innowierców, ingerencja w sferę
prywatności, formułowanie dogmatów o wyłączności zbawienia - to wszystko są kardynalne 
atrybuty systemu totalitarnego. Fatalizm islamu, który uznaje, że Allach wszystko już 
zaaranżował z wyprzedzeniem, ma z tym pewne cechy wspólne w całkowitym odrzuceniu 
ludzkiej autonomii i swobody, podobnie zresztą jak jego aroganckie i nieznośne przekonanie, że 
wiara zawiera w sobie wszystko, co każdy pragnąłby kiedykolwiek wiedzieć.
 

A zatem, kiedy w 1950 roku została opublikowana wielka antytotalitar-na antologia, jej 

wydawcy zdawali sobie sprawę, że dzieło może mieć jedną tylko nazwę. Nadali jej tytuł The God
That Failed (Bóg, który zawiódł).
 Znałem przelotnie i pracowałem czasami dla jednego z tych 
dwóch wydawców - brytyjskiego socjalisty Richarda Crossmana. Oto jego słowa z przedmowy 
do publikacji:
 

 

Materialny dobrobyt nie ma specjalnego znaczenia dla intelektualisty. Na sercu leży mu 

najbardziej wolność i swoboda ducha.
 

Siła Kościoła katolickiego zawsze polegała na bezkompromisowym z jego strony żądaniu 

zrezygnowania z wolności i uznania dumnej duszy za grzech śmiertelny. Adept komunizmu, 
poddający ducha kanonowi praw objawionych na Kremlu, czuł swego rodzaju wyzwolenie, 
podobne do tego, jakie katolicyzm daje intelektualiście, znużonemu i zaniepokojonemu 
przywilejem wolności.
 

 

Jedyną publikacją, jaka ostrzegała przed tym wszystkim z wyprzedzeniem, całe trzydzieści 

lat wcześniej, był niewielki, lecz błyskotliwy tom wydany w 1919 roku, zatytułowany The 
Practice and Theory of Bolshevism (Praktyka i teoria bolszewizmu).
 Na długo przed tym, jak 
Artur Koestler i Richard Crossman przystąpili do retrospektywnego przeglądu ruin i gruzów, 
późniejsza totalna katastrofa została przepowiedziana z darem przewidywania, jaki wciąż 
wzbudza szacunek i podziw. Analitykiem nowego ustroju, o ciętym dowcipie i bystrym umyśle, 
był Bertrand Russell, którego ateizm zapewnił mu o wiele większą da-lekowzroczność niż 
licznym naiwnym „chrześcijańskim” socjalistom, którzy utrzymywali, że dopatrują się w Rosji 
początków nowego raju na ziemi. Okazał się również daleko bardziej przewidujący niż 
establishment anglikańskich chrześcijan w jego ojczystej Anglii, których dziennik, londyński 
„Times”, opublikował artykuł, według którego rewolucja październikowa była rezultatem 
pojawienia się Protokołów mędrców Syjonu (The Protocols of the Learned of Sion). To 
odstręczające fałszerstwo było dziełem tajnej carskiej policji działającej z poruczenia rosyjskiego
Kościoła prawosławnego i zostało wydane także przez Eyre and Spottiswoode, oficjalny dom 
wydawniczy Kościoła anglikańskiego.
 

 

W jaki sposób religia staje do konfrontacji ze „świeckimi” systemami totalitarnymi, 

background image

uwzględniając własną uległość wobec tyranii i despotyzmu oraz swój udział w ich 
propagowaniu? Powinniśmy rozpocząć od rozważenia, w kolejności chronologicznej, faszyzmu, 
nazizmu oraz stalinizmu.
 

Faszyzm, prekursor i jednocześnie modelowe rozwiązanie dla nazizmu i stalinizmu - był 

ruchem, jaki pokładał wiarę w społeczeństwo zintegrowane i korporacyjne, na którego czele stoi 
przywódca lub (duchowy) przewodnik. („Fasces”, rózgi liktorskie - symbol liktorów, 
przybocznych wysokich urzędników w antycznym Rzymie - były wiązką rózg, obwiązanych 
wokół trzonka siekiery, stanowiących symbol jedności i władzy). Ruchy faszystowskie, jakie 
rodziły się w warunkach biedy i upokorzenia po pierwszej wojnie światowej, opowiadały się za 
obroną tradycyjnych wartości, przeciwstawiając się bolszewizmowi, wspierały też nacjonalizm i 
pobożność. Prawdopodobnie nie jest zbiegiem okoliczności, że ruchy te powstały i rozwinęły się 
najsilniej w krajach tradycyjnie katolickich, i z pewnością nie jest przypadkiem, że Kościół 
katolicki sympatyzował z faszyzmem jako ideą. Kościół nie tylko uważał komunizm za 
śmiertelnego wroga, lecz również dostrzegał dawnych żydowskich wrogów, zasiadających na 
wysokich stołkach w partii Lenina. Benito Mussolini ledwie zdążył przejąć władzę, a Watykan z 
miejsca podpisał z nim układ, znany jako traktat laterański z 1929 roku. W ramach jego 
postanowień katolicyzm stawał się jedyną religią uznawaną przez państwo włoskie, uzyskując 
monopol w takich kwestiach, jak narodziny, małżeństwo, śmierć oraz edukacja. W zamian 
nakłaniał wyznawców do głosowania na partię Mussoliniego. Papież Pius XI określił osobę II 
Duce („przywódca”) jako „człowieka zesłanego przez opatrzność”. Choć przez bardzo długi czas 
we Włoszech nie odbywały się wybory, Kościół doprowadził do rozwiązania katolickich partii 
centrowych i wsparł finansowo pseudopartię o nazwie Akcja Katolicka, której oddziały powstały 
w kilku krajach. W różnych miejscach południowej Europy Kościół stał się wiarygodnym 
sojusznikiem w ustanawianiu faszystowskich reżimów, a mianowicie w Hiszpanii, Portugalii oraz
Chorwacji. Generałowi Franco w Hiszpanii pozwolono nazwać inwazję na ojczysty kraj oraz 
destrukcję wybranej demokratycznie republiki honorowym określeniem La Crujada, czyli 
„krucjata”. Watykan również wspierał ewentualnie odmawiał krytykowania teatralnych działań 
Mussoliniego, zmierzających do wskrzeszenia pastiszu Imperium Rzymskiego przez inwazję na 
Libię, Abisynię (dzisiejsza Etiopia) oraz Albanię. Terytoria te były zamieszkane przez 
innowierców lub przez chrześcijan prawosławnych, którzy odeszli od kanonu. Mussolini wysunął
nawet argument - jako usprawiedliwienie zastosowania gazów trujących oraz innych okrutnych 
środków w Abisynii - uporczywe trwanie jej mieszkańców w herezji monofizytyzmu, błędnego 
dogmatu o in-karnacji, jaki został potępiony przez papieża Leona I na soborze chalcedońskim w 
451 roku.
 

W Europie Środkowej i Wschodniej sytuacja nie prezentowała się wcale lepiej. Skrajnie 

prawicowy wojskowy zamach stanu na Węgrzech, pod sprawczym kierownictwem admirała 
Hortyego, zyskał ciepłe poparcie Kościoła, tak zresztą jak podobne przewroty w Słowacji oraz w 
Austrii. (Na czele marionetkowego nazistowskiego rządu Słowacji stanął nawet człowiek ze 
święceniami kapłańskimi, ksiądz JosefTiso). Prymas Austrii wyraził publicznie entuzjazm po 
zaanektowaniu jego kraju przez Hitlera w ramach Anschlussu.
 

We Francji ekstremalna prawica przyjęła slogan: „Meilleur Hitler Que Blum” - innymi słowy,

lepszy niemiecki rasistowski dyktator niż wybrany francuski socjalista Żyd. Katolickie 
organizacje faszystowskie, jak Action Française Charlesa Maurrasa czy Croix de Feu, prowadziły
brutalną kampanię przeciwko francuskiej demokracji. Prawica nie ukrywała też ubolewania co do
szlaku, jakim podążała Francja po równi pochyłej od czasu wyroku uniewinniającego kapitana 
Alfreda Dreyfussa, z pochodzenia Żyda, w 1899 roku. Kiedy zaczęła się inwazja Niemiec na 
Francję, siły te aktywnie współpracowały w wyłapywaniu i mordowaniu francuskich Żydów, a 

background image

także w deportacji przymusowej siły roboczej tworzonej przez liczne rzesze francuskich 
robotników. Reżim Vichy zszedł na pozycje klerykalne, trawestując postępowe hasło z 1789 roku
- „Liberte, Egalité, Fraternité” - pozbawiony narodowej waluty i przemieniając je w slogan: 
„Familie, Travail, Patrie”. Nawet w takim kraju jak Wielka Brytania, gdzie nastroje 
profaszystowskie były znacznie mniej rozpowszechnione, zdobywały czasami przychylność 
przedstawicieli szacownych gremiów, jak choćby katolickich intelektualistów pokroju T.S. 
Elliota czy Evelyna Waugha.
 

W sąsiedniej Irlandii ruch niebieskich koszul generała O’Dufly ego (który wysyłał oddziały 

ochotników ze wsparciem dla rebelii Franco w Hiszpanii) był na dobrą sprawę strukturą zależną 
od Kościoła katolickiego. Jeszcze w kwietniu 1945 roku, na wieść o śmierci Hitlera, prezydent 
Eamon de Valera założył cylinder, wezwał służbowy powóz i pojechał do ambasady Niemiec, 
gdzie złożył oficjalne kondolencje. Podejście tego rodzaju oznaczało, że kilka państw 
zdominowanych przez katolików, poczynając od Irlandii, przez Hiszpanię, i na Portugalii 
kończąc, nie spełniło warunków przyjęcia do Organizacji Narodów Zjednoczonych, kiedy 
instytucja ta powstawała. Kościół czynił wysiłki, by przeprosić za swoją postawę, lecz jego 
skomplikowane powiązania z faszyzmem stały się nieścieralną plamą w jego historii. Nie były to 
działania możliwe na krótką metę ani podejmowane w pośpiechu; skuteczne porozumienia udało 
się zawierać dopiero po tym, jak epoka faszyzmu odeszła do historii.
 

Natomiast sprawa uległości Kościoła wobec niemieckiego narodowego socjalizmu wydaje 

się bardziej złożona, choć w żadnej mierze bardziej budująca. Mimo dzielenia dwóch ważnych 
atrybutów z ruchem Hitlera - chodzi tu o antysemityzm i antykomunizm - Watykan postrzegał 
nazizm również jako zagrożenie dla siebie. W pierwszym rzędzie było to zjawisko quasi-
pogańskie, które w dłuższej perspektywie zamierzało zastąpić religię chrześcijańską 
pseudonordyckimi rytuałami więzów krwi oraz ponurymi mitami o czystości rasy, opartymi na 
zmyślonej tezie o wyższości rasy aryjskiej. Po drugie, naziści opowiadali się za eksterminacją 
ludzi chorych, niedostosowanych do życia oraz upośledzonych umysłowo, i już na wczesnym 
etapie zaczęli wdrażać tę politykę nie tylko w stosunku do Żydów, lecz również do Niemców. By 
oddać Kościołowi sprawiedliwość, należy stwierdzić, że z ambon w Niemczech już od samego 
początku padały słowa potępienia wobec tej nikczemnej eu-genicznej selekcji z odstrzałem 
włącznie.
 

Gdyby jednak kierowano się zasadami etyki, Watykan nie musiałby przez następne 

pięćdziesiąt lat na próżno udowadniać bądź też tłumaczyć się z godnej pogardy pasywności i 
bezczynności. „Pasywność” oraz „bezczynność” w rzeczywistości mogą być w tym kontekście 
słowami dobranymi niewłaściwie. Decyzja o wstrzymaniu się od jakichkolwiek działań jest 
określonym politycznym wyborem, łatwo też jest dostrzec, niestety, że Kościół w sferze polityki 
realnej nie dążył do porażki nazizmu, lecz do koegzystencji z nim.
 

Pierwsze dyplomatyczne porozumienie zostało skonsumowane 8 lipca 1933 roku, zaledwie 

kilka miesięcy po objęciu władzy, i przyjęło formę traktatu z Watykanem. W zamian za 
nieograniczony nadzór nad edukacją katolickich dzieci w Niemczech, odrzucenie nazistowskiej 
propagandy oskarżającej kler o wykorzystywanie dzieci w katolickich szkołach i sierocińcach 
oraz zgodę na inne przywileje dla Kościoła, Stolica Apostolska wydała polecenie rozwiązania 
Katolickiej Partii Centrowej oraz energicznie zaleciła katolikom wstrzymanie się od politycznej 
aktywności we wszelkich sferach, które reżim uzna za niepożądane. Na pierwszym posiedzeniu 
rządu po podpisaniu tej kościelnej kapitulacji Hitler oznajmił, że nowe okoliczności są 
„szczególnie ważne dla walki z międzynarodowym żydostwem”. Co do tego się nie mylił. W 
rzeczywistości trudno się dziwić, że nie dowierzał własnej fortunie. Dwadzieścia trzy miliony 
katolików żyjących w Trzeciej Rzeszy, spośród których wielu wykazało się ogromną odwagą w 

background image

blokowaniu dojścia nazizmu do władzy, zostały teraz wypatroszone i wykastrowane jako siła 
polityczna. Ich własny Ojciec Święty powiadomił ich, żeby oddali wszystko najgorszemu z 
cezarów w historii. Od tego momentu księgi parafialne zostały udostępnione aparatowi 
nazistowskiego państwa po to, by ustalić, kto był, a kto nie, dostatecznie „czysty rasowo”, by 
przetrwać niekończące się prześladowania w majestacie „ustaw norymberskich”.
 

Równie wstrząsającą konsekwencją tej moralnej przegranej był równoległy upadek moralny 

niemieckich protestantów, którzy usiłowali wyprzedzić katolików w zdobyciu specjalnego 
statusu, publikując własną ugodę z Führerem. Żaden z protestanckich kościołów jednak nie 
posunął się tak daleko, jak hierarchowie katoliccy, którzy zalecili uroczystą celebrę urodzin 
Hitlera przypadających 20 kwietnia. Tego szczególnego dnia, zgodnie z papieską instrukcją, 
kardynał Berlina przekazywał regularnie „najserdeczniejsze życzenia na ręce Führera w imieniu 
biskupów oraz diecezji w Niemczech”. Temu bałwochwalczemu poklaskowi miały też 
towarzyszyć „żarliwe modlitwy katolików w Niemczech, wznoszone do nieba przy kościelnych 
ołtarzach”. Instrukcja znalazła posłuch i została wprowadzona w życie.
 

By oddać sprawiedliwość, wypada stwierdzić, że ta żenująca tradycja została 

zainaugurowana dopiero w 1939 roku, kiedy nastąpiła zmiana na tronie Piotrowym. I znów 
uczciwość nakazuje przyznać, że papież Pius XI zawsze żywił głębokie obawy co do polityki 
Hitlera oraz ewidentnego potencjału zła i cierpień, jaki ze sobą niosła. (Podczas pierwszej wizyty
Hitlera w Rzymie, na przykład, Ojciec Święty raczej ostentacyjnie wywiózł swojego gościa do 
papieskiej rezydencji letniej w Castelgandolfo). Jednakże ten chorowity i słaby papież był 
nieustannie spychany na drugi plan przez swojego sekretarza stanu, Eugenia Pacellego. Mamy 
uzasadnione przesłanki, by sądzić, że przynajmniej jeden raz papieska encyklika, wyrażająca 
odrobinę troski o los maltretowanych w całej Europie Żydów, przygotowana przez głowę 
Kościoła, została schowana do szafy przez Pacellego, który realizował inną strategię.
 

Obecnie znamy kardynała Pacellego jako późniejszego papieża Piusa XII, który kierował 

Stolicą Apostolską po śmierci swojego poprzednika w lutym 1939 roku. Cztery dni po udanym 
dla siebie wyborze przez kolegium kardynałów Jego Świątobliwość wystosował do Berlina list 
następującej treści:
 

 

Na ręce Prześwietnego Herr Adolfa Hitlera, Führera i Kanclerza Niemieckiej Rzeszy! Na 

początku Naszego Pontyfikatu pragniemy zapewnić, że pozostajemy oddani duchowemu 
dobrobytowi narodu niemieckiego, który został powierzony Pańskiemu przywództwu. [...] W 
trakcie lat spędzonych przez Nas w Niemczech uczyniliśmy wszystko, co w Naszej mocy, by 
wytworzyć harmonijne stosunki między Kościołem a Państwem. Obecnie, kiedy Nasze 
obowiązki w zakresie duszpasterstwa dały Nam zwiększone sposobności, z dużo większą 
żarliwością będziemy modlić się o osiągnięcie tego celu. Niech dobrobyt narodu niemieckiego 
oraz postęp w każdej dziedzinie rozkwita i wydaje owoce, z Bożą pomocą.
 

 

Po upływie sześciu lat od wysłania tej niegodziwej i bezmyślnej depeszy niegdyś żyjący w 

dobrobycie i cywilizowany naród niemiecki rozglądał się dookoła siebie z niedowierzaniem, nie 
widząc niemal nigdzie kawałka ocalałego muru, gdy bezbożna Armia Czerwona parła na Berlin. 
Wspominam jednak o tym zbiegu zdarzeń z innej przyczyny. Osoby religijne są zobowiązane z 
mocy dogmatu uznawać papieża za namiestnika Chrystusowego i za posiadacza kluczy św. 
Piotra. Oczywiście nie muszą w to wierzyć ani też dawać wiary temu, że Bóg decyduje, kiedy 
dobiega kres papieskiego pontyfikatu lub (co ważniejsze) kiedy rozpoczyna się urzędowanie 

background image

następcy. Dotyczy to również przekonania, że śmierć antynazistowskiego zwierzchnika Kościoła 
zbiegła się w czasie z wejściem do Stolicy Apostolskiej zwolennika nazizmu, jako powołanego z 
woli Boga, na kilka miesięcy przed inwazją Hitlera na Polskę i rozpętaniem drugiej wojny 
światowej. Analizując przebieg wojny, można, ewentualnie zaaprobować fakt, że 
dwadzieściapięć procent członków SS było praktykującymi katolikami oraz że żaden katolik nie 
był nawet zagrożony ekskomuniką za uczestniczenie w zbrodniach wojennych. (Joseph Goebbels
został ekskomunikowany, było to jednak wcześniej, poza tym sam ściągnął karę na siebie za 
poślubienie kobiety wyznania protestanckiego).
 

Zmowa trwała nawet po wojnie, kiedy poszukiwani nazistowscy przestępcy wojenni byli 

przerzucani do Ameryki Południowej za pośrednictwem niesławnej „rat line” (szczurza linia). W 
procederze uczestniczył Watykan, który dysponował zdolnością dostarczania paszportów, 
dokumentów, pieniędzy oraz kontaktów i organizował drogę ucieczki lub zapewniał koniecznie 
schronienie czy pomoc po drugiej stronie oceanu. Było to zło samo w sobie, poza tym wymagało 
nawiązania współpracy ze skrajnie prawicowymi dyktaturami na półkuli południowej, z których 
wiele wzorowało się na modelu faszystowskim. Zbiegli oprawcy i ludobójcy, jak Klaus Barbie, 
często zyskiwali możliwość drugiej kariery jako słudzy nowego reżimu do czasu, kiedy dyktatury
te zaczęły stopniowo upadać w ostatniej dekadzie dwudziestego stulecia, ciesząc się dobrymi 
relacjami i wsparciem ze strony lokalnego katolickiego kleru. Zatem powiązania Kościoła z 
faszyzmem i nazizmem przetrwały w rzeczywistości Trzecią Rzeszę.
 

Wielu chrześcijan oddało życie w obronie bliźnich podczas tej mrocznej pory minionego 

wieku, lecz prawdopodobieństwo, że czynili tak, kierując się nakazami duszpasterzy w 
sutannach, jest, ujmując rzecz statystycznie, raczej znikome. Dlatego tak wielką czcią i 
szacunkiem darzymy pamięć tych bardzo nielicznych ludzi wiary, jak Dietrich Bonhoeffer czy 
Martin Niemöller, którzy postępowali wyłącznie zgodnie z nakazami sumienia. Papiestwo aż do 
lat osiemdziesiątych ubiegłego stulecia zajmowało się poszukiwaniem kandydata na świętego w 
kontekście „ostatecznego rozwiązania”; nawet wtedy zdołano dotrzeć do księdza o raczej 
dwuznacznej postawie - po długich działaniach na polu antysemityzmu w Polsce miał się 
rzeczywiście zachować szlachetnie w Auschwitz [Chodzi o Maksymiliana Marię Kolbego - 
przyp. tłum.]
. Wcześniejszy kandydat - prosty Austriak, Franz Jagerstatter - niestety nie przebrnął
przez procedurę kwalifikacyjną. Rzeczywiście odmówił wstąpienia w szeregi armii Hitlera, 
motywując to wyższymi względami, jakie nakazywały mu miłość bliźniego, lecz kiedy w trakcie 
pobytu w więzieniu obserwował egzekucję, odwiedzili go spowiednicy i oznajmili, że powinien 
przestrzegać prawa. Świecka lewica w Europie radzi sobie znacznie lepiej, jeśli chodzi o walkę 
antynazistów, nawet jeśli wielu spośród nich było przekonanych o istnieniu robotniczego raju za 
górami Ural.
 

Często też zapomina się o tym, że do triady państw osi należał jeszcze jeden członek - 

Cesarstwo Japonii - na którego czele stał nie tylko człowiek wierzący, lecz uznawany 
jednocześnie za bóstwo. Jeśli wstrząsająca herezja, odmawiająca boskości cesarzowi Hirohito, 
została kiedyś potępiona z ambony w Niemczech lub Włoszech, nie zdołałem jak dotąd zapoznać
się z takim faktem. W imię tego do granic absurdu wyolbrzymionego ssaka z gatunku homo 
sapiens
 ogromne połacie Chin, Indochin oraz Pacyfiku zostały splądrowane i zniewolone. Ku 
jego czci miliony indoktrynowanych Japończyków padły ofiarą represji i zmarły śmiercią 
męczeńską. Kult tego króla-boga był do tego stopnia imponujący i histeryczny zarazem, że pod 
koniec wojny cały japoński naród groził zbiorowym samobójstwem, gdyby z cesarskiej głowy 
spadł choć jeden włos. Kierując się tymi względami, pozwolono mu „zachować” tron, lecz od tej 
pory wolno mu było jedynie tytułować się cesarzem i być może jedynie odrobiną boskości. Nie 
miał już prawa uznawać siebie publicznie za boga. Ten wyraz szacunku wobec nastawionej 

background image

religijnie opinii publicznej musi uwzględniać jednoczesne zaakceptowanie faktu, że wiara oraz 
praktyki religijne niekiedy wyzwalają w ludziach najgorsze instynkty.
 

 

Zatem ci, którzy powołują się na "świecką" tyranię jako przeciwstawienie religii, żywią 

nadzieję, że zapomnimy o dwóch rzeczach: powiązaniu między chrześcijańskimi kościołami a 
faszyzmem oraz kapitulacji Kościoła wobec narodowego socjalizmu. Nie jest to wyłącznie moje 
stwierdzenie, przyznały się do tego kościelne autorytety. Ich obciążone w tym aspekcie sumienie 
może ilustrować poniższy wypadek złej wiary, świadczący o tym, że wciąż jeszcze walka nie 
dobiegła końca. W religijnych witrynach internetowych oraz religijnych broszurkach 
propagandowych można natknąć się na oświadczenie z 1940 roku, rzekomo autorstwa Alberta 
Einsteina:
 

 

Jako osoba miłująca wolność, kiedy rewolucja dotarła do Niemiec, spoglądałem z nadzieją 

na uniwersytety, że staną jej na przekór, wiedząc, że zawsze z pełnym poświęceniem obstawały 
przy prawdzie. Lecz nie, uniwersytety szybko zamilkły. Potem skierowałem wzrok na wielkich 
wydawców prasy, których płomienne artykuły wstępne w minionych dniach proklamowały ich 
umiłowanie swobody. Lecz, podobnie jak uniwersytety, prasa również ucichła w ciągu paru 
krótkich tygodni. [...] Jedynie Kościół stanął w poprzek drogi Hitlera i jego kampanii tłumienia 
prawdy. Nigdy wcześniej nie interesowałem się szczególnie sprawami Kościoła, ale teraz 
odczuwam wielkie uniesienie i podziw, Kościół bowiem w pojedynkę wykazał odwagę i 
wytrwałość, stając na straży intelektualnej prawdy i moralnej wolności. Czuję się zmuszony 
wyznać, że teraz wychwalam bez zastrzeżeń to, czym kiedyś pogardzałem.
 

 

Pierwotnie wydrukowane w magazynie „Time” (jednak bez żadnych przypisów) to rzekome 

oświadczenie zostało pewnego razu zacytowane w programie nadawanym na cały kraj przez 
słynnego amerykańskiego i katolickiego kaznodzieję i duchownego, Fultona Sheena, i od tej pory
nie przestaje krążyć. Jak jednak wykazał analityk William Waterhouse, tekst ten wcale nie ma 
cech typowych dla sposobu pisania Einsteina. Zastosowana retoryka jest zbyt kwiecista, to po 
pierwsze. Nie ma w oświadczeniu wzmianki o prześladowaniach Żydów. W jego świetle chłodny 
i opanowany Einstein sprawia wrażenie głupka, utrzymując, że „pogardzał” kiedyś czymś, czym 
„nigdy wcześniej nie interesował się szczególnie”. Jest jeszcze inna wątpliwość, tekst ten nie 
ukazał się nigdy w żadnej antologii pism Einsteina czy jego zarejestrowanych wypowiedzi. 
Koniec końców Waterhouse zdołał odnaleźć niepublikowany list, umieszczony w Archiwum 
Einsteina w Jerozolimie, w którym będący już w podeszłym wieku w 1947 roku uczony narzekał,
że kiedyś poczynił jakąś pochlebną uwagę na temat niektórych niemieckich „duchownych” (nie 
„Kościoła”), która od tamtej pory została zmieniona w sposób do tego stopnia przesadny, że sam 
jej nie rozpoznaje.
 

Jeśli ktoś pragnie wiedzieć, co Einstein rzeczywiście powiedział na temat barbarzyństwa 

Hitlera w pierwszych dniach wojny, może to bez trudu odnaleźć. Oto przykład:
 

 

Wyrażam nadzieję, że w Niemczech niedługo znów wezmą górę zdrowe społeczne stosunki i 

że w przyszłości wielcy ludzie tego narodu, jak Kant i Goethe, nie będą pamiętani wyłącznie od 
czasu do czasu, lecz że pryncypia, których oni nauczali, przeważą w życiu publicznym i w 

background image

sumieniu ogółu.
 

 

Z tej wypowiedzi wynika niezbicie, że traktował „wiarę”, jak zawsze, jako element tradycji 

oświecenia. Ci, którzy usiłują podszyć się pod człowieka, który dał nam alternatywną teorię 
kosmosu (jak również ci, którzy zachowali milczenie i nie tylko, kiedy jego braci, synów Izraela, 
deportowano i ekster-minowano), okazują gryzące ich wyrzuty sumienia.
 

 

Przechodząc do stalinizmu w wydaniu sowieckim i chińskim, cechującym się niebotycznym 

(sic!) kultem jednostki oraz zdeprawowaną obojętnością wobec ludzkiego życia i praw 
człowieka, nie należałoby się spodziewać zbyt wielu punktów stycznych z istniejącymi uprzednio
religiami. Z jednej strony, rosyjski Kościół prawosławny stanowił główną ostoję carskiej 
autokracji, z kolei sam car traktowany był jako formalny zwierzchnik wiary i byt nieco wyższy 
niż marny śmiertelnik. W Chinach kościoły chrześcijańskie były w przytłaczającym stopniu 
identyfikowane z „ustępstwami” wobec cudzoziemców, wymuszonymi przez imperialne 
mocarstwa. Te ustępstwa znajdowały się wśród podstawowych pobudek, jakie przyczyniły się do 
wybuchu rewolucji. Nie zamierzam tu wyjaśniać czy usprawiedliwiać mordowania księży i 
zakonnic oraz bezczeszczenia kościołów \1 \2 wina za podpalanie świątyń i mordowanie 
hiszpańskiego kleru podczas walk hiszpańskich republikanów z katolickimi faszystami leży po 
stronie wszystkich - jednakże długo trwający związek religii ze skorumpowanymi władzami 
świeckimi jest równoznaczny z tym, że większość narodów musi przejść przynajmniej przez 
jedną antyklerykalną fazę - od Thomasa Cromwella i Henryka VIII przez rewolucję francuską po 
włoskie Risorgimento - a w warunkach działań wojennych oraz klęsk, które nawiedziły Rosję i 
Chiny, te przejściowe okresy były niebywale wręcz brutalne. (Mogę też dodać, że bądź co bądź, 
żaden gorliwy chrześcijanin nie powinien żywić nadziei w odnowienie religii w formie takiej, 
jaką była dawnymi laty w każdym z obu krajów: Kościół w Rosji był obrońcą pańszczyzny i 
inspiratorem żydowskich pogromów, w Chinach zaś misjonarze, żądni zysku kupcy i 
koncesjonariusze byli wspólnikami przestępczego procederu).
 

Lenin i Trocki byli z pewnością ateistami z przekonania, którzy wierzyli, że złudzenia 

pokładane w wierze i religii zostaną stłumione represyjnymi działaniami policji, a tymczsem 
nieprzyzwoicie bogate dobra i majątki kościelne uda się przejąć i znacjonalizować. W szeregach 
bolszewików, podobnie jak wśród jakobinów w 1789 roku, byli też tacy, którzy postrzegali 
rewolucję jako swego rodzaju alternatywną religię z nawiązaniami do mitów o odkupieniu oraz 
mesjanizmu. Dla Józefa Stalina, który w seminarium w Gruzji uczył się na księdza, wszystkie 
sprawy ostatecznie sprowadzały się do kwestii władzy. „Papież?” - jest to pytanie równie słynne, 
co głupie - „Ile on ma dywizji?”. (Prawdziwą odpowiedzią na jego prostacki sarkazm było: 
„Więcej niż sobie wyobrażasz”). Stalin naśladował wtedy pedantycznie papieski nawyk 
naginania nauki do katolickich dogmatów, twierdząc z uporem, że szaman i szarlatan Trofim 
Łysenko odkrył klucz do genetyki i obiecał kolosalne zwyżki plonów genetycznie 
zmodyfikowanych warzyw. (Miliony niewinnych ludzi zmarło z głodu, dręczonych wewnętrzną 
rozterką, w rezultacie tego „objawienia”). Ten cezar, któremu absolutnej władzy podlegało 
wszystko, zatroszczył się, gdy jego reżim nabrał cech bardziej nacjonalistycznych i 
etatystycznych, o to, by utrzymać przy życiu ograniczony do roli marionetek Kościół, którego 
przywiązanie do tradycji mógł wykorzystać dla sprawy rewolucji. Okazało się to szczególnie 
prawdziwe podczas drugiej wojny światowej, gdy „Międzynarodówka” przestała być hymnem 
rosyjskim, a w jej miejsce wykorzystano pieśń pełną dumnych słów, sławiącą zwycięstwo nad 

background image

Bonapartem w 1812 roku (działo się to w czasie, gdy „ochotnicy” z kilku europejskich 
faszystowskich państw najechali na Rosję pod świętą chorągwią krucjaty przeciw „bezbożnemu” 
komunizmowi). W raczej zapomnianym ustępie Folwarku zwierzęcego Orwell pozwala krukowi 
o imieniu Mojżesz, od dawna bujającemu w obłokach adwokatowi niebios, powrócić na farmę i 
wygłosić mowę w obecności bardziej łatwowiernych i naiwnych zwierząt, po tym jak Napoleon 
pokonał Chyżego (Snowballa). Analogie do stalinowskiej manipulacji względem rosyjskiego 
Kościoła prawosławnego były całkiem oczywiste. (Powojenny polski stalinowiec, Bolesław 
Piasecki, odwołał się do bardzo podobnej taktyki, legalizując marionetkową katolicką 
organizację, Stowarzyszenie PAX, i zapewniając jej miejsce w parlamencie, głównie po to, by 
sprawić przyjemność sympatyzującym z komunistami katolikom pokroju Grahama Greene’a). 
Antyreligijna propaganda szerzona w Związku Radzieckim miała charakter skrajnie banalny i 
materialistyczny: mauzolea i sanktuaria Lenina często ozdabiano witrażami, a w oficjalnym 
muzeum ateizmu znajdowało się oświadczenie złożone przez rosyjskiego kosmonautę, w którym 
stwierdzał, że w przestrzeni kosmicznej nie widział żadnego Boga. Ten idiotyzm wyrażał co 
najmniej tyle pogardy dla naiwnych prostaczków, co każdy święty czyniący cuda. Polski noblista 
Czesław Miłosz w klasycznym antytotalitarnym dziele Zniewolony umysł, opublikowanym po raz
pierwszy w 1953 roku, skomentował to następująco:
 

 

Znałem i miałem wśród moich przyjaciół wielu chrześcijan - Polaków, Francuzów i 

Hiszpanów - którzy w dziedzinie politycznej byli zwolennikami ścisłej ortodoksji, zachowując w 
sobie wewnętrzne zastrzeżenia, wierząc w korektę Boga przeprowadzaną po wykonaniu 
surowych wyroków przez pełnomocników Historii. Posuwali się oni w swym rozumowaniu dość 
daleko: ich zdaniem, rozwój historyczny odbywa się według niezłomnych praw, które istnieją z 
woli Boga; jednym z tych praw jest walka klas; wiek dwudziesty jest wiekiem zwycięskiej walki 
proletariatu, który jest prowadzony do tej walki przez partię komunistyczną; ponieważ wodzem 
partii komunistycznej jest Stalin, wypełnia on prawo Historii, czyli działa z woli Boga i należy 
mu być posłusznym. Odnowienie ludzkości możliwe jest tylko w sposób zastosowany na 
obszarach Rosji, dlatego chrześcijanin nie może występować przeciwko jedynej, okrutnej, to 
prawda, idei, która stworzy na całej planecie nowy gatunek człowieka. Takie rozumowanie jest 
często używane publicznie przez tych duchownych, którzy są narzędziami w rękach partii. 
„Chrystus jest nowym człowiekiem. Człowiek nowy to człowiek sowiecki. Więc Chrystus jest 
człowiekiem sowieckim!” - powiedział patriarcha rumuński Justynian Marina.
 

 

Ludzie pokroju Mariny byli bez wątpienia pełni nienawiści i godni współczucia, jednakże w 

zasadzie nie jest to gorsze od niezliczonych układów i paktów zawartych między Kościołem a 
imperium, Kościołem a monarchią, Kościołem a faszystami, wreszcie między Kościołem a 
państwem. Każdy z tych paktów usprawiedliwiano potrzebami wiernych, które wymagały jakoby
tworzenia tymczasowych sojuszy w imię „wyższych” celów i oddawania hołdu cezarowi (słowo, 
od którego wywodzi się wyraz „car”), choćby był „bezbożny”.
 

Politolog bądź antropolog miałby niewielki problem w zrozumieniu, co wydawcy i autorzy 

tomu Bóg, który zawiódł (The God That Failed) mieli na myśli, publikując tak nieśmiertelną 
świecką prozę. Komunistyczni dyktatorzy i tyrani w mniejszym stopniu dokładali starań w 
tłumieniu religii na siłę w społecznościach przesyconych głęboką wiarą i zabobonami, z czego 
zdawali sobie sprawę; bardziej dążyli do jej „zastąpienia”. Wynoszono więc nad poziomy 
nieomylnych przywódców, którzy byli źródłem nieskończonego dobra i błogosławieństwa, 

background image

ustawicznie poszukiwano heretyków i schizmatyków, mumifikowano umarłych wodzów, czyniąc
z nich relikwie i ikony. Organizowano ponure i żałosne procesy pokazowe, w trakcie których 
wymuszano torturami najbardziej niewiarygodne zeznania... Każde z powyższych dało się 
wyjaśnić za pomocą tradycyjnych terminów. Podobnie zresztą jak histeria w okresach epidemii i 
głodu, kiedy władze inicjowały szaleńcze poszukiwania winowajców wszędzie poza własnymi 
szeregami. (Wielka Doris Lessing wyznała mi pewnego razu, że opuściła szeregi Partii 
Komunistycznej, kiedy dowiedziała się o splądrowaniu muzeum rosyjskiego Kościoła 
prawosławnego i caryzmu w celu ponownego wykorzystania nieużywanych już instrumentów 
tortur). A także nieustanne nawiązywanie do „świetlanej przyszłości”, której nadejście pewnego 
dnia usprawiedliwi wszystkie dokonane mordy i zbrodnie oraz rozwieje wszelkie, małostkowe 
przecież, rozterki i wątpliwości. Extra ecclesiam, nulla salus, jak mawiali wyznawcy starszej 
wiary. „W ramach rewolucji - wszystko” - chętnie lubił przytaczać Fidel Castro. „Przeciwko 
rewolucji - nic”. Na dobrą sprawę na peryferiach reżimu Castro wyewoluowała dziwaczna 
mutacja określana nazwą „teologii wolności”, co ma charakter wewnętrznie sprzecznego epitetu. 
Część kapłanów, a nawet kilku biskupów, zaadaptowało „alternatywne” liturgie, uznając za 
objawione absurdalne twierdzenie, jakoby Jezusa z Nazaretu można było porównać z socjalistą, 
sumiennie płacącym składki. Opierając się zarówno na słusznych, jak i błędnych przesłankach 
(arcybiskup Salwadoru, Romero, był człowiekiem odważnym i prawym, w przeciwieństwie do 
niektórych nikaraguańskich duchownych z „dołów społecznych”), papiestwo ochrzciło ten 
religijny nurt, uznając go za herezję. Żałować tylko należy, że w taki sam pozbawiony wahań i 
stanowczy sposób Stolica Apostolska nie potępiła faszyzmu i nazizmu.
 

W bardzo nielicznych wypadkach, takich jak Albania, komuniści próbowali całkowicie 

wykorzenić religię i proklamować państwo ateistyczne. Prowadziło to jednak wyłącznie do 
jeszcze bardziej ekstremistycznych kultów miernych jednostek z gatunku homo sapiens, takich 
jak dyktator Enver Hodża, oraz do zatajania i ukrywania chrzcin oraz innych ceremonii, co 
doprowadziło do zupełnej alienacji zwykłych ludzi od reżimu. Ci, którzy stoją dziś po świeckiej 
stronie sporu, w żadnej mierze nie nawołują do zakazywania praktyk religijnych, nawet 
najcichszym głosem. Zygmunt Freud miał w dużym stopniu rację, opisując religijne uniesienia w 
pracy Die Zukunft einer Illusion jako cechy nie do wykorzenienia - w ogóle lub do czasu, gdy 
rodzaj ludzki będzie w stanie wyzbyć się strachu przed śmiercią i skłonności do myślenia 
życzeniowego. Wydaje się, że żadna z tych dwóch ewentualności nie jest zbyt prawdopodobna. 
Wszystkim, co wykazali despoci i tyrani, jest to, że religijne uniesienie - potrzeba religijnego 
kultu - może przybrać nawet bardziej monstrualne formy, jeśli zostaje poddane prześladowaniom 
i represjom. Wniosek ten trudno uznać za komplement wobec skłonności do oddawania czci 
istotom uznanym za boskie.
 

W początkowych miesiącach obecnego wieku odbyłem podróż do Korei Północnej. Tutaj, w 

obrębie hermetycznego terytorium o obrysie czworokąta, ogrodzonego przez morze bądź przez 
niemal nieprzekraczalne granice, leży kraina horrendalnego wręcz kultu jednostki. Każda chwila 
na jawie jest dla obywatela - poddanego - czasem, w którym powinien oddawać cześć 
Najwyższemu Bytowi oraz jego Ojcu. Ceremoniał ten odbywa się w każdej szkolnej klasie; 
każdy film, każda opera, a nawet sztuka jest temu poświęcona, każda transmisja telewizyjna i 
radiowa jest temu zadedykowana. To samo dotyczy wszystkich książek, czasopism i artykułów 
prasowych, wszystkich imprez sportowych i miejsc pracy. Kiedyś zastanawiałem się, jakby to 
było, gdybym został zmuszony do śpiewania niekończących się peanów i pieśni pochwalnych. 
Teraz już wiem. Nie zapomniano również o diable: przebudzone zło wyrzutków i niewierzących 
powstrzymywane jest za pomocą nieustannej i ustawicznej czujności i kontroli, wliczając w to 
codzienne rytuały, podczas których zaszczepiana jest nienawiść do „innych”. Państwo 

background image

północnokoreań-skie narodziło się niemalże w tym samym momencie, w którym Rok 1984 trafił 
na księgarskie półki, i można niemal uwierzyć, że ojciec święty tego kraju, Kim Ir Sen, otrzymał 
egzemplarz powieści i został zapytany, czy nie mógłby wypróbować tez w niej zawartych w 
praktyce. Jednak nawet Orwell nie odważył się napisać, że przy narodzinach „Wielkiego Brata” 
pojawiały się cudowne znaki i zapowiedzi - jak ptaki opiewające to wspaniałe wydarzenie 
ludzkimi słowami. Wewnętrzna Partia Pasa Startowego numer Jeden z Oceanii nie wydała w 
czasie straszliwego głodu miliardów brakujących dolarów, by udowodnić, że groteskowy ssak 
Kim Ir Sen i jego żałosny syn Kim DzongII to dwa wcielenia tej samej osoby. (W tej wersji 
ariańskiej herezji, tak potępianej przez Atanazego z Aleksandrii, Korea Północna jest wyjątkowa, 
mając na swoim czele zmarłego. Kim Dzong II jest szefem partii i dowódcą armii, lecz 
prezydenturę nieustannie sprawuje jego nieobecny ciałem ojciec, przez co państwo stało się 
nekrokracją czy też mauzoleokracją, a ponadto reżimem, któremu brakuje już tylko jednej osoby 
do trójcy). Życia po śmierci w Korei Północnej się nie wspomina, gdyż idea opuszczania kraju w 
jakikolwiek sposób jest mocno tłumiona, chociaż nie głosi się też dogmatu, jakby temu na 
przekór, że dwójka Kimów będzie rządziła po śmierci. Ci, którzy zgłębiają temat, łatwo 
dostrzegą, że w Korei Północnej nie do końca mamy do czynienia z radykalną formą komunizmu
- termin ten rzadko jest wzmiankowany w przerwach między pokazami bezgranicznego oddania -
jest to raczej zubożona, choć jednocześnie udoskonalona forma konfucjanizmu oraz wiary w 
przodków.
 

Wyjeżdżając z Korei Północnej, co czyniłem z mieszaniną ulgi, oburzenia i współczucia tak 

wielką, że do dziś to odczuwam, opuszczałem kraj zarówno totalitarny, jak i wyznaniowy. 
Rozmawiałem z wieloma odważnymi ludźmi, którzy próbują obalić ten potworny system, z 
zewnątrz i od środka. Muszę tu od razu przyznać, że część najodważniejszych z tych 
opozycjonistów to fundamentalistyczni, chrześcijańscy antykomuniści. Jeden z tych śmiałych 
ludzi udzielił niedawno wywiadu, w którym był na tyle szczery, że przyznał się do problemów, 
jakie miał, próbując wpoić ideę zbawcy grupie zagłodzonych i przerażonych uciekinierów ze 
swojego kraju-więzienia. Pojęcie nieomylnego i wszechmocnego odkupiciela, jak mówili, zbyt 
mocno z czymś im się kojarzy. Miska ryżu, dostęp do szerszej kultury i uwolnienie od 
szkaradnego zgiełku wymuszonego entuzjazmu to wszystko, o co prosili. Ci, którzy mieli na tyle 
szczęścia, by dotrzeć do Korei Południowej czy Stanów Zjednoczonych, powinni liczyć się z 
napotkaniem kolejnego mesjasza. Recydywista i oszust podatkowy Sun Myung Moon, 
niekwestionowana głowa „Kościoła Zjednoczenia’’ i znany przedstawiciel radykalnej prawicy w 
Stanach Zjednoczonych, jest jednym z głównych autorów harmidru i zgiełku wokół 
„inteligentnego dzieła stworzenia”. Jednym z głównych przywódców tego tak zwanego ruchu jest
Jonathan Wells, który nigdy nie zapomina obdarzyć swojego półboskiego guru mianem „Ojca”, 
to autor śmiesznej antyewolucjonistycz-nej książczyny zatytułowanej Ikony ewolucji. Jak Wells 
wzruszająco to ujął: „Słowa Ojca, moje dociekania i modlitwy przekonały mnie, że powinienem 
poświęcić życie obalaniu darwinizmu, tak jak wielu moich braci z Kościoła Zjednoczenia 
poświęciło życie dla walki z marksizmem. Kiedy w 1978 roku Ojciec wybrał mnie (razem z 
około tuzinem innych absolwentów seminarium) do otwarcia przewodu doktorskiego, z chęcią 
wykorzystałem to jako sposobność kontynuowania walki”. Książka pana Wellsa chyba nie 
zasłuży nawet na wpis w księdze historii bredni i dyrdymałów, choć przekonawszy się na własne 
oczy, jak wygląda „ojcostwo” w obu Koreach, mam wyobrażenia tego, jak wyglądałby „Region 
Nawiedzonych” północnej części stanu Nowy Jork, gdyby wszystko działo się po myśli 
wiernych.
 

Religia nawet w najbardziej potulnej formie musi przyznać, że jej propozycje stanowią 

rozwiązanie „totalne”, w którym wiara musi być do pewnego stopnia ślepa i w którym wszystkie 

background image

aspekty życia prywatnego i publicznego muszą zostać poddane nieustannemu nadzorowi siły 
wyższej. Ta ustawiczna inwigilacja i stałe podporządkowanie, zwykle wspomagane strachem w 
postaci wizji wiekuistej zemsty, nieodmiennie nie jest w stanie wydobyć najcenniejszych i 
najlepszych cech ssaka gatunku homo sapiens. Jest z pewnością również prawdą, że 
uniezależnienie się od religii nie zawsze produkuje idealnego przedstawiciela rodzaju ludzkiego. 
Rozpatrzmy dwa istotne przykłady. Jeden z najwybitniejszych i najbardziej oświeconych 
naukowców dwudziestego wieku, J.D. Bernal, był żałosnym wyznawcą Stalina i zmarnował 
sporą część życia, broniąc zbrodni swojego politycznego idola. H.L. Mencken, jeden z 
najlepszych satyryków religii, darzył nadmierną sympatią Nietzschego, ponadto stanął w obronie 
pewnej formy „społecznego darwinizmu”, która zawierała eugenikę i pogardę dla słabych i 
chorych. Spoglądał też dość przychylnym okiem na Adolfa Hitlera i napisał pobłażliwą recenzję 
Mein Kampf czego wybaczyć mu nie można. Świeckie systemy mają na sumieniu wiele zbrodni, 
za które powinny przeprosić. Jednak pochylając się w akcie przeprosin, są w stanie korygować 
błędy w obrębie własnych reguł i dogmatów, nie wstrząsają przy tym podstawami żadnego z 
niezmiennych systemów wiary i religii. Systemy totalitarne, bez względu na to, jaką zewnętrzną 
formę mogą przyjąć, są w istocie rzeczy fundamentalistyczne i - jak byśmy to dzisiaj określili - 
„opierają się na wierze”.
 

Hannah Arendt, przypisując antysemityzmowi szczególne miejsce w swojej pracy 

magisterskiej o zjawisku totalitaryzmu, nie wyrażała wyłącznie partykularnych roszczeń i 
krzywd. Myśl, że grupa ludzi - obojętne, czy zdefiniowana jako naród, czy religijna wspólnota - 
może zostać potępiona na wieki i bez możliwości odwołania, była (i jest) w istocie totalitarna. 
Jest coś potwornie fascynującego w tym, że Hitler zaczynał od propagowania obłędnego 
uprzedzenia, a Stalin skończył jako jego ofiara i adwokat totalitarnego porządku. Lecz wirus był 
utrzymywany przy życiu na przestrzeni wieków przez religię. Święty Augustyn pozytywnie 
odczytywał mit Żyda Wiecznego Tułacza, jak i diasporę Żydów w ogóle, co uznawał zresztą za 
świadectwo sprawiedliwości bożej. Ortodoksyjni Żydzi nie są tu bez winy. Uznając się za „naród 
wybrany” na mocy wyjątkowego przymierza z Wszechmogącym, ściągnęli na siebie nienawiść i 
podejrzliwość, a sami także przejawiali pewną formę rasizmu. Jednak to w głównej mierze 
świeccy synowie Izraela są tymi, których darzyli nienawiścią i nadal nienawidzą zwolennicy 
totalitaryzmu, tak więc „oskarżanie ofiary” nie może wchodzić tu w grę. Statut zakonu jezuitów, 
istniejącego aż do dwudziestego wieku, zabraniał przyjmowania nowych adeptów, dopóki ci nie 
udowodnili, że nie mają żadnej domieszki „żydowskiej krwi” na przestrzeni kilku generacji. 
Watykan głosił, że wszyscy Żydzi dziedziczą brzemię i odpowiedzialność za bogobójstwo. 
Kościół francuski rozpętał zamieszki przeciwko Dreyfusowi oraz „intelektualistom”. Islam nigdy
nie wybaczył „Żydom” spotkania z Mahometem oraz faktu, że uznali go za nieprawdziwego 
proroka. Religia musi wziąć na siebie odpowiedzialność za podtrzymywanie i kultywowanie w 
łonie przez setki pokoleń najbardziej prymitywnych wartości - czego źródłem było podkreślanie 
znaczenia różnic między plemionami, dynastiami i rasami, co jest zapisane w świętych księgach 
religii monoteistycznych.
 

Powiązania między religią, rasizmem i totalitaryzmem można znaleźć również w innej 

ohydnej dyktaturze dwudziestego wieku - haniebnym systemie apartheidu w Republice 
Południowej Afryki. Nie była to jedynie ideologia mówiącej po holendersku narodowej 
wspólnoty, zajętej maksymalnym wykorzystywaniem ludów o innym odcieniu pigmentu. Był to 
pokaz kalwinizmu w praktyce. Holenderski Kościół Zreformowany głosił dogmat, że Biblia 
zabrania białym i czarnym się mieszać, nie wspominając o koegzystencji na równych warunkach.
Rasizm jest totalitarny z definicji: naznacza ofiarę na wieczność i odmawia jej prawa do choćby 
odrobiny godności czy prywatności. Nawet prawa do miłości, małżeństwa i wydawania na świat 

background image

potomstwa z ukochanym z „niewłaściwej” rasy. Taki był los milionów czarnoskórych żyjących 
na „chrześcijańskim Zachodzie” jeszcze w naszych czasach. Rządząca Partia Narodowa, głęboko 
zainfekowana antysemityzmem, podczas drugiej wojny światowej wzięła stronę nazistów i 
opierała się na bredniach kleru, by usprawiedliwić własny mit „exodusu” Burów, który dał im 
wyłączne prawa w „ziemi obiecanej”. W wyniku tego afrykańska mutacja syjonizmu stworzyła 
zacofane i despotyczne państwo, w którym prawa wszystkich innych narodów zniesiono, a 
później bezpieczeństwo samych Afrykanerów zostało zagrożone w rezultacie korupcji, chaosu i 
szerzącej się przemocy. Wtedy też mało rozgarnięci hierarchowie kościoła doznali objawienia, 
które pozwoliło na stopniowe odchodzenie od polityki segregacji rasowej (apartheidu). Fakt ten 
jednak w żadnym wypadku nie stanowił zgody na wybaczenie zła, jakie wyrządzała religia, 
dopóki czuła się na tyle silna, by te krzywdy i cierpienia wyrządzać. Zasługą wielu świeckich 
Żydów i chrześcijan, a także bojowników Afrykańskiego Kongresu Narodowego, o poglądach 
ateistycznych i agnostycz-nych, jest to, że społeczeństwo RPA zostało ocalone od zupełnego 
rozpadu i pogrążenia się w barbarzyńskim rozlewie krwi.
 

W ostatnim stuleciu byliśmy świadkami wielu „wariacji na temat” starej idei dyktatury i 

tyranii, które zamierzały troszczyć się nie tylko o świeckie czy codzienne troski i problemy. 
Spektrum to zaczynało się od umiarkowanie agresywnych i poniżających wersji - grecki Kościół 
prawosławny dał błogosławieństwo wojskowej juncie po przewrocie w 1967 roku, której 
atrybutami były czapki z daszkiem, stalowe hełmy oraz hasło: „Grecja dla chrześcijańskich 
Greków” - i kończyło na zniewalającym wszystko wokół „Agka” Czerwonych Khmerów w 
Kambodży, którzy usprawiedliwienia dla swojej władzy szukali w prehistorycznych świątyniach i
legendach. (Ich tymczasowy przyjaciel i tymczasowy rywal, wspomniany wcześniej książę 
Sihanouk, który przezornie schronił się pod skrzydła chińskich stalinowców, potrafił być władcą-
bogiem, kiedy mu to odpowiadało). Wśród różnych kłamstw szacha Iranu, który represjonował 
świecką opozycję i dokładał wszelkich starań, by uważano go za strażnika szyickich sanktuariów,
można wspomnieć podawanie się za „cień Boga” czy też „światło Ariów”. Kolejnym przykładem
megalomanii była pobliska herezja velayet-i-faqui, prowadzona przez ajatollaha Chomeiniego 
totalna kontrola społeczeństwa przez mułłów (którzy przedstawiają swojego zmarłego przywódcę
jako ich założyciela, poza tym twierdzą, że jego świętych słów nic nigdy nie unieważni). Bardzo 
radykalnym i ekstremalnym przykładem jest prastary purytanizm talibów, którzy poświęcają się 
wymyślaniu kolejnych rzeczy, jakich należy zabronić (wszystko, od muzyki do papieru z 
recyklingu, ten bowiem może przypadkiem zawierać odrobinę celulozowej papki uzyskanej z 
zebranego jako makulatura Koranu) oraz nowych metod karania (pogrzebanie żywcem 
homoseksualistów). Alternatywą dla tych groteskowych zjawisk z pewnością nie jest chimera 
świeckiej dyktatury, lecz obrona świeckiego pluralizmu, zagwarantowanie prawa do niewiary i 
rezygnacja z jakiejkolwiek formy zmuszania do wiary. Tego rodzaju obrona stała się obecnie 
obowiązkiem nad wyraz pilnym i nieuniknionym. Rzekłbym nawet: kwestią przeżycia.
 
 

background image

 Rozdział osiemnasty

 Tradycja bardziej kulturalna: sprzeciw racji rozumu

 

 

Stanowię zatem jeden z nielicznych w tym kraju przykładów człowieka, któremu nie dane 

było odrzucić religijnych przekonań, nigdy bowiem ich nie miał. [...] Ten element mojej wczesnej
edukacji miał jednak przypadkowym zbiegiem okoliczności jedną negatywną konsekwencję, 
zasługującą na wzmiankę. Wpajając we mnie poglądy sprzeczne z wyznawanymi na tym świecie,
ojciec mój uważał za konieczne wpojenie mi ich, bym roztropnie nie deklarował ich wobec 
świata. Tej lekcji zatrzymywania własnych myśli dla siebie, w tak młodym wieku, towarzyszyło 
kilka moralnych strat.

 

John Stuart Mili, Autobiografia

 

 

Wiekuista cisza tych nieskończonych przestrzeni przeraża mnie.

 

Blaise Pascal, Myśli

 

 

Księga Psalmów może zwodzić na manowce. Sławetny początek Psalmu 121, dajmy na to - 

„Wznoszę swe oczy ku górom: skądże nadejdzie mi pomoc?” - jest w języku angielskim 
tłumaczony w trybie oznajmującym, chociaż w oryginale przybiera formę zapytania „skądże 
nadejdzie mi pomoc?”. (Nie ma jednak powodu do obaw: odpowiedź zaręcza, że jeśli chodzi o 
pobożnych, nie wisi nad nimi żadna groźba i nie spotka ich najmniejsze cierpienie). Kimkolwiek 
nie okazałby się autor psalmu, bez wątpienia był na tyle ujęty i zauroczony gładkimi i układnymi 
frazami Psalmu 14, że nie zawahał się powtórzyć je słowo po słowie w Psalmie 53. Oba 
rozpoczynają się od identycznego oświadczenia: „Mówi głupi w swoim sercu: »Nie ma Boga«”. 
Z jakiegoś powodu ta błaha myśl została uznana za dostatecznie znaczącą, by powtarzali ją w 
kółko wszyscy religijni apologeci. Wszystko, co jesteśmy w stanie stwierdzić na podstawie tej, 
poza tym nieważnej, tezy, jest to, że niewiara - nie po prostu herezja czy powrót na grzeszną 
drogę, lecz niewiara - musiała już istnieć w tamtych czasach. Uwzględniwszy absolutną wówczas
władzę niczym niezagrożonej i wymierzającej brutalne kary religii, głupcem musiał być ten, 
który nie trzymał tej konkluzji skrytej głęboko na dnie duszy, w którym to wypadku interesujące 
byłoby się dowiedzieć, skąd psalmista dowiedział się jednak o treści tych skrywanych myśli. (W 
Związku Sowieckim dysydentów zwykle zamykano w szpitalach dla obłąkanych z powodu ich 
„reformatorskich urojeń”. Zasadnie zakładano bowiem, że każdy, kto był na tyle szalony, by 
proponować reformy, utracił całkowicie instynkt przetrwania).
 

Wśród osobników naszego gatunku nigdy nie zabraknie głupców, jednak ośmielę się 

sformułować tezę, że po ziemi chodziło co najmniej tyle samo naiwnych idiotów, którzy głosili 
wiarę w Boga, co głupców i prostaków, którzy doszli do całkiem przeciwnych wniosków. Być 
może nieskromnością będzie zasugerowanie, że rachunek prawdopodobieństwa wskaże raczej na 
korzyść inteligencji oraz chęci poznawania właściwej ateistom, jednakowoż faktem jest, że 

background image

niektórzy reprezentanci rodzaju ludzkiego zawsze dostrzegali absolutne nieprawdopodobieństwo 
istnienia Boga, a widzieli też zło czynione w jego imieniu, oczywiste przesłanki jego 
antropomorficznej genezy oraz dostępność mniej okrutnych i bezwzględnych, alternatywnych 
wierzeń i innej argumentacji. Nie poznamy nigdy imion i nazwisk tych kobiet i mężczyzn, 
ponieważ kroczyli po ziemskim padole we wszystkich epokach i we wszystkich zakątkach, 
poddawani bezwzględnym represjom i prześladowaniom. Z tego samego powodu nie dowiemy 
się nigdy, jak wielu ostentacyjnie wierzących i bogobojnych ludzi w duchu pozostawało 
ateistami. Jeszcze w osiemnastym i dziewiętnastym stuleciu w relatywnie wolnych 
społeczeństwach tacy ateiści, wysoko postawieni i uznani, jak James Stuart Mill i Benjamin 
Franklin, uważali za rozsądne zachowanie własnych przekonań wyłącznie dla siebie. A zatem, 
kiedy czytamy pochwalne peany na temat „chrześcijańskich”, głęboko religijnych dzieł 
malarskich oraz obiektów architektonicznych lub dajmy na to „islamskiej” astronomii i 
medycyny, mówimy o postępach cywilizacji i kultur - czasami przejętych też od Azteków czy 
Chińczyków - które mają tyle wspólnego z „wiarą”, ile ich poprzednicy mieli wspólnego z 
ludzkim poświęceniem i imperializmem. W żaden sposób nie dowiemy się, poza kilkoma 
naprawdę szczególnymi wypadkami, jak wielu spośród tych architektów, malarzy i naukowców 
ukrywało swoje najgłębsze przemyślenia przed dociekliwością ludzi w sutannach. Galileusz 
zapewne bez przeszkód mógłby oglądać niebo przez teleskop, gdyby nie okazał się na tyle 
nierozsądny, że oficjalnie przyznał, że wnioski z obserwacji mają implikacje kosmologiczne.
 

Wątpliwości, sceptycyzm oraz nieskrywana niewiara zasadniczo zawsze przybierały tę samą 

formę co dzisiaj. Zawsze dokonywano obserwacji w sferze naturalnego porządku, w których 
stwierdzano brak lub zbędność siły sprawczej. Zawsze też pojawiały się wnikliwe komentarze co 
do sposobu, w jaki religia odzwierciedlała ludzkie pragnienie oraz ludzkie wyobrażenia. 
Dostrzeżenie w religii przyczyny nienawiści i konfliktów nigdy nie sprawiało trudności, 
podobnie jak fakt, że jej utrzymanie opierało się na niewiedzy oraz zabobonach i przesądach. 
Satyrycy i poeci, jak również filozofowie oraz ludzie nauki, byli w stanie wykazać, że gdyby 
trójkąty miały swoich bogów, bogowie ci mieliby trzy boki, podobnie jak bogowie Traków 
mieliby włosy blond oraz niebieskie oczy.
 

Początkowe starcie między danymi nam zdolnościami racjonalnego myślenia a jakąkolwiek 

formą zorganizowanej wiary, chociaż musiało nastąpić wcześniej w umysłach wielu, jest 
prawdopodobnie uwiecznione w procesie Sokratesa z 399 roku p.n.e. Nie ma dla mnie żadnego 
znaczenia, że brak nam pewności co do faktu, czy Sokrates rzeczywiście istniał. Relacje na temat
jego życia i słów znamy tylko z drugiej ręki, podobnie zresztą, choć nie w takiej mierze, jest w 
wypadku ksiąg judaizmu i chrześcijańskiej Biblii oraz islamskich hadisów. Filozofia jednak 
obywa się bez tego rodzaju demonstracji, ponieważ w żadnej mierze nie ma do czynienia z 
„objawioną” mądrością. Tak się złożyło, że dysponujemy kilkoma wiarygodnymi źródłami 
dotyczącymi jego życia (stoicki żołnierz o wyglądzie przypominającym nieco dobrego wojaka 
Szwejka; żona sekutnica; skłonność do ataków katalepsji), i to powinno wystarczyć. Dzięki 
relacji Platona, który był prawdopodobnie naocznym świadkiem, możemy przyjąć za pewnik, że 
w okresie panowania paranoi i tyranii w Atenach Sokrates został oskarżony o bezbożność, 
świadom przy tym, że może za to zapłacić głową. Szlachetne słowa zawarte w Obronie 
Sokratesa
 również dają jasno do zrozumienia, że filozof nie poniżył się do ocalenia własnej 
skóry, jak później czyniło wielu w obliczu inkwizycji, i nie przyznał się do wyznawania rzeczy, w
które nie wierzył. Choć na dobrą sprawę nie był ateistą, uznano, że opiera się na błędnych 
przesłankach, argumentując za wolnością myśli i niczym nieograniczoną swobodą 
intelektualnych dociekań. Obwiniono go również o odmowę zaaprobowania dogmatów. Jak sam 
twierdził, wszystkim, co wiedział, był bezmiar własnej niewiedzy. (W moich oczach jest to wciąż

background image

definicja osoby wykształconej). Według relacji Platona, ten wielki Ateńczyk z pełnym 
zadowoleniem uczestniczył w rytualnych ceremoniałach, jakie odprawiano w mieście. Zeznał, że 
wyrocznia delficka przepowiedziała mu, że zostanie filozofem. Na łożu śmierci, gdy skazano go 
na wypicie kielicha cykuty, mówił o ewentualnym życiu po śmierci, w którym mogli 
kontynuować poszukiwania czystego intelektu ci, którzy odrzucili świat na rzecz umysłowych 
dociekań. Lecz nawet wtedy, w sposób dla siebie typowy, nie omieszkał dodać, co zwykł był 
czynić, że być może wcale nie ma racji i po prostu się myli. Dylemat ten jest, jak zawsze, wart 
dalszego zgłębiania. Filozofia zaczyna się tam, gdzie kończy się religia, podobnie jak przez 
analogię chemia bierze początek u kresu alchemii, astronomia zaś zajmuje miejsce astrologii.
 

Od Sokratesa nauczyliśmy się również, jak należy uzasadniać dwie rzeczy o najwyższej 

randze. Po pierwsze, sumienie jest cechą wrodzoną i niezbywalną. Po drugie, dogmatyczną wiarę
bez trudu może pokonać i wystawić na pośmiewisko ten, kto udaje, że bierze objawione prawdy 
za dobrą monetę.
 

Sokrates wierzył, że jest w nim daemon, wewnętrzny głos czy też duchowy przewodnik, 

którego dobrych rad zawsze warto słuchać. Każdy, z wyjątkiem psychopaty, posiada ten 
wewnętrzny głos, w większym lub mniejszym stopniu. Adam Smith opisał to jako nieodłącznego 
partnera w niesłyszalnej rozmowie, który pełnił funkcję kontrolera i nadzorcy. Zygmunt Freud 
napisał z kolei, że głos rozsądku jest cichy, ale bardzo nieustępliwy. C.S. Lewis usiłował uwodnić
zbyt wiele, obstając z uporem przy tezie, że sumienie jest nam dane od Boga. Współczesny język 
potoczny definiuje sumienie - niegłupio zresztą - jako coś, czymkolwiek by to nie było, co 
sprawia, że postępujemy dobrze, kiedy nikt na nas nie patrzy. W każdym razie Sokrates 
zdecydowanie odmawiał powiedzenia czegoś, co do czego nie miał moralnej pewności. Czasami,
kiedy podejrzewał sam siebie o kazuistykę lub chęć przypodobania się tłumowi, przerywał 
wypowiedź w pół zdania. Oznajmił sądzącym go sędziom, że w żadnym punkcie jego mowy 
końcowej „głos wewnętrzny’’ nie kazał mu zamilknąć. Ci, którzy wierzą, że istnienie sumienia 
jest dowodem boskiego charakteru dzieła stworzenia, wysuwają argument, jakiego po prostu nie 
da się zweryfikować, nie istnieje bowiem dowód ani za tym twierdzeniem, ani przeciw niemu. 
Proces Sokratesa wykazuje jednak, że mężczyźni i kobiety naprawdę posiadający sumienie 
często opowiadają się przeciw wierze.
 

Stał w obliczu śmierci, lecz miał szansę, nawet po wyroku skazującym, na zmniejszenie 

srogości kary, gdyby zdecydował się błagać o to. On jednak, niemal obraźliwym tonem, 
zaoferował zapłacenie niewielkiej grzywny. Tym samym nie pozostawił rozgniewanym sędziom 
innego wyjścia, jak ogłoszenie najwyższego wymiaru kary, on zaś przystąpił do wyjaśniania, 
dlaczego zabójstwo z ich rąk jest dla niego bez znaczenia. Śmierć nie przerażała go - był to raczej
wieczysty odpoczynek lub szansa na nieśmiertelność i nawet okazja do spotkania z wielkimi 
Grekami, jak Orfeusz czy Homer, którzy już wcześniej opuścili krainę wokół Olimpu. Przy takim
szczęśliwym zbiegu okoliczności, jak zauważył szyderczo, człowiek pragnąłby umierać raz za 
razem. Nie ma dla nas znaczenia, że delficka wyrocznia już nie istnieje, a Orfeusz i Homer są 
postaciami mitycznymi. Ważne jest to, że Sokrates kpi sobie z oskarżycieli, posługując się ich 
własnym orężem, stwierdzając na koniec: nie mam całkowitej pewności, jak mają się sprawy ze 
śmiercią i bogami - lecz jestem absolutnie pewien, że wy również tego nie wiecie.
 

Niektóre z antyreligijnych skutków działań Sokratesa oraz wysuwanych przez niego 

łagodnych, lecz zarazem stanowczych wątpliwości, można ocenić po sztuce scenicznej, jaka 
została napisana i była wystawiana jeszcze za życia wielkiego filozofa. Chmury, będące dziełem 
Arystofanesa, przedstawiają filozofa imieniem Sokrates, który prowadzi szkołę sceptycyzmu. 
Mieszkający w pobliżu wieśniak po raz kolejny pojawia się i zadaje wciąż te same, nudne 
pytania, jakie stawiają ludzie pobożni. Skoro, z jednej strony, Zeus nie istnieje, to kto przynosi 

background image

deszcz nawadniający plony? Sokrates prosi gościa, żeby przez chwilę wytężył umysł, i 
argumentuje, że gdyby Zeus przynosił deszcz, padałoby równie często przy bezchmurnym niebie.
Ponieważ jednak tak się nie dzieje, rozsądniej jest wyciągnąć wniosek, że to chmury są 
przyczyną sprawczą deszczu. Dobrze zatem, odpowiada chłop, któż przemieszcza chmury na 
niebie? Z pewnością musi to czynić Zeus. Niekoniecznie, odpiera Sokrates, wyjaśniając działanie
wiatrów i ciepła. W takim razie, nie daje za wygraną stary wieśniak, skąd się biorą pioruny i 
błyskawice, które karzą kłamców i złoczyńców? Piorun, słyszy cierpliwą argumentację, nie 
wydaje się dostrzegać różnicy między sprawiedliwymi a tymi, którzy czynią niesprawiedliwość. 
W rzeczywistości zaobserwowano liczne gromy, które uderzały w świątynię samego Zeusa 
Olimpijskiego. To w końcu przekonało upartego chłopa, mimo to później wypiera się własnej 
bezbożności i podkłada ogień pod szkołę, w której wnętrzu przebywa Sokrates. Wielu jest 
wolnomyślicieli, których spotkał ten sam los lub tylko o włos uszli z życiem. Wszystkie wielkie 
starcia związane z prawem do swobody myśli, swobody słowa oraz wolności intelektualnych 
dociekań przybierały analogiczną formę - religijnych prób przeciwstawienia umysłów 
przyziemnych i ograniczonych tym, którym nieobca była ironia oraz wola dociekania prawdy.
 

W gruncie rzeczy spór z religią rozpoczyna się i kończy na Sokratesie. Jeśli sobie życzysz, 

możesz przyjąć stanowisko, że municypalni oskarżyciele mieli rację, chroniąc ateńską młodzież 
przed umysłową deprawacją. Jednakowoż nie da się zaprzeczyć, że filozof wysuwał naukowe 
argumenty, obalając przesądy. Jeden z jego oskarżycieli oświadczył, że podsądny nazwał Słońce 
kawałkiem skały, Księżyc zaś grudą ziemi (to drugie zresztą może okazać się prawdą), lecz 
Sokrates odrzucił to oskarżenie, twierdząc, że jest to kwestia, którą rozstrzygnąć powinien 
Anaksagoras. Ten joński filozof został w rzeczy samej już wcześniej osądzony za wysunięcie 
tezy, że Słońce jest kawałkiem skały rozgrzanej do czerwoności, Księżyc zaś grudą Ziemi, lecz 
nie był na tyle genialny, co Leukippos i Demokryt, którzy sformułowali pogląd, że wszystko 
składa się z atomów pozostających w nieustannym ruchu. (Całkiem możliwe jest, że Leukippos 
w ogóle nie istniał, lecz nic ważnego nie zależy od tego, czy rzeczywiście chodził kiedyś po 
ziemi). Ważną rzeczą, jaka wiąże się z błyskotliwą szkołą „atomistów”, jest to, że kwestię 
sprawczej przyczyny czy pochodzenia uznawała za z gruntu rzeczy pozbawioną jakiegokolwiek 
znaczenia. Poglądy te stanowiły na owe czasy szczyt osiągnięć ludzkiego umysłu.
 

Takie podejście pozostawiało nierozwiązanym problem „bogów”. Epikur, który podjął teorię 

Demokryta co do atomów, nie był do końca przekonany o „ich” istnieniu, lecz nie zdołał 
przekonać siebie samego, że bogowie odgrywali jakąkolwiek rolę w ludzkich sprawach. Z jednej 
strony, dlaczegóż mieliby zawracać sobie głowę monotonią ludzkiej egzystencji, nie 
wspominając już o nudzie ludzkich rządów? Bogowie unikali zbędnych trosk i cierpień, a ludzie 
powinni wykazać mądrość i brać z nich przykład. Z tego też względu nie ma żadnego powodu do
lęku przed śmiercią. Czynienie wszystkiego, w trakcie życia doczesnego, w celu odczytywania 
boskich intencji, na przykład przepowiadanie przyszłości na podstawie zwierzęcych wnętrzności,
uważał za absurd i marnowanie czasu.
 

Na swój sposób najbardziej atrakcyjnym i pełnym uroku spośród twórców antyreligijnych 

postaw i poglądów jest poeta Lukrecjusz, który żył w pierwszym wieku przed Chrystusem i 
ponad wszystko podziwiał dzieło Epikura. W reakcji na ponowne ożywienie dawnych wierzeń i 
praktyk religijnych przez cesarza Oktawiana Augusta napisał cięty i błyskotliwy poemat 
zatytułowany De Rerum Natura, czyli O naturze wszechrzeczy. Dzieło to zostało niemal 
unicestwione przez chrześcijańskich fanatyków w średniowieczu - zachował się tylko jeden 
inkunabuł, dzięki czemu mamy to szczęście, że wiemy, że osoba, która pisała w czasach 
Cycerona (który pierwszy opublikował ten poemat), oraz Juliusz Cezar zdołali podtrzymać przy 
życiu teorię atomów. Lukrecjusz wyprzedził też Davida Hume a, twierdząc, że wizja przyszłego 

background image

unicestwienia nie była w niczym gorsza od rozważań o nicości, z której się wychodziło. 
Przewidział też wyśmianie przez Freuda idei odprawianych z wyprzedzeniem rytuałów 
pogrzebowych i stawiania pomników za życia. Wszystko to uważał za daremne i bezużyteczne 
pragnienia, by znaleźć się na własnym pogrzebie. Idąc za wzorem Arystofanesa, wyznawał 
pogląd, że warunki atmosferyczne i pogoda dały się wyjaśnić własnymi prawidłami, a w naturze 
„pozbawionej wszystkich bogów” występowały zjawiska, które nierozumni i zadufani w sobie 
ludzie uznawali za przejawy boskiej inspiracji bądź też traktowali jako skierowane bezpośrednio 
ku ich marnemu jestestwu.
 

 

Któż moc posiada obracać gwiaździste sfery

 

I płodnym ciepłem dmuchać z góry na wszelkie ziemie.

 

Obecny we wszystkich miejscach i każdym czasie,

 

Gromadzić czarne chmury i niebem spokojnym wstrząsać

 

Grzmotami potwornymi i pioruny ciskać, jakie nieraz

 

Jego własne świątynie rażą, szaleją na pustyni, powracając

 

Ku wytyczonemu celowi, by zygzak błyskawicy

 

Ominął winowajcę i w proch stopił niewinnego?

 

[Cytat z De Rerum Natura Lukrecjusza - przyp. tłum.]

 

 

Atomizm padł ofiarą brutalnych prześladowań w całej chrześcijańskiej Europie w ciągu 

wieków na podstawie racjonalnego zresztą argumentu, że doktryna ta oferowała znacznie lepsze 
wytłumaczenie naturalnego świata, niż czyniła to religia. Lecz jak wątła przędza myśli, dzieło 
Lukrecjusza zdołało przetrwać w kilku uczonych umysłach. Sir Isaac Newton był, być może, 
osobą wierzącą - z punktu widzenia wszelkiego autoramentu pseudonauki, jak również z 
perspektywy chrześcijańskiej - lecz kiedy przystąpił do pisania najważniejszego dzieła, 
Principia, w pierwszych wersjach rękopisu umieścił dziewięćdziesiąt linijek z poematu De 
Rerum Natura.
 W dziele Galileusza Saggiatore z 1623 roku nie znajdziemy odwołania do 
Epikura, jednak korzysta ono do tego stopnia z teorii atomistycznej, że zarówno zwolennicy, jak i
krytycy określali tę pracę jako epikurejską.
 

W obliczu terroru nałożonego przez religię na naukę i empiryczne dociekania we wczesnych 

wiekach chrześcijaństwa (zdaniem Augustyna, pogańscy bogowie istnieli, lecz jedynie pod 
postacią Szatanów, natomiast Ziemia liczyła sobie niecałe sześć tysięcy lat) oraz faktu, że 
większość inteligentnych ludzi uważała za roztropne okazywać na zewnątrz konformizm, nie jest 
chyba zaskoczeniem sytuacja, w której odrodzenie filozofii miało początkowo zakamuflowaną 
formę pod płaszczykiem udawanej pobożności. Ci, którzy podążyli szlakiem różnych szkół 
filozoficznych, na co pozwolono w krótkim okresie jej rozkwitu - była to synteza systemu arysto-
telesowskiego, judaizmu, chrześcijaństwa i islamu - zyskali pozwolenie na dywagowanie o 
dualizmie prawdy oraz o potencjalnej równowadze między rozumowaniem a wiedzą objawioną. 
Ta koncepcja „podwójnej prawdy” zyskała poparcie zwolenników Awerroesa, lecz trafiła na silny
opór Kościoła z oczywistych względów. Francis Bacon, pisząc traktaty w czasach panowania 
królowej Elżbiety I Tudor, lubił głosić - być może podążając za tezą Tertuliana, według której im 
większy absurd, tym silniejsza jest wiara weń - że wiara jest najsilniejsza, gdy jej nauki w 
najmniejszym stopniu dają się zweryfikować racjami rozumu. Pierre Bayle, który tworzył kilka 
dziesięcioleci później, ochoczo zestawiał wszelkie argumenty racjonalne przeciw danej religii, 

background image

tylko po to, by dodać komentarz: „tym większy jest pomimo tego tryumf wiary w religijne 
objawienie”. Możemy być w dużym stopniu pewni, że nie czynił tego tylko i wyłącznie w celu 
uniknięcia kary. Czasy, kiedy ironia stawała się biczem i wprawiała w zakłopotanie umysły 
ograniczone i fanatyczne, miały dopiero nadejść.
 

Jednak zanim tak się stało, nastąpiły liczne akty zemsty i spowalnianie zmian ze strony tych 

ograniczonych i fanatycznych umysłów. Przez krótki okres w siedemnastym stuleciu niewielkie 
postępowe państwo, Niderlandy, odgrywało rolę tolerancyjnego gospodarza dla licznych 
wolnomyślicieli, pokroju Bayle’a (który schronił się tu, by ocalić głowę) czy Kartezjusza (który 
osiadł tu z takich samych powodów). Kraj ten był też miejscem narodzin, na rok przed 
postawieniem Galileusza w stan oskarżenia przez inkwizycję, wielkiego myśliciela Barucha 
Spinozy, syna Żydów z Hiszpanii i Portugalii, którzy sami wyemigrowali do Holandii, uciekając 
przed prześladowaniami. W dniu 27 lipca 1656 roku starsi gminy żydowskiej w Amsterdamie 
obłożyli Spinozę klątwą, albo cherem, albo fatwą, za treść jego publikacji.
 

 

Opierając się na osądzie aniołów i świętych, nakładamy ekskomunikę, odcinamy się, 

wyklinamy i obkładamy anatemą Barucha de Espinozę, za zgodą starszych i całej tej świętej 
kongregacji, w obecności świętych ksiąg. Na mocy 613 nakazów w nich zapisanych, czerpiąc z 
anatemy, jaką Jozue obłożył Jerycho, oraz klątwy, jaką Elizeusz nałożył na dzieci, oraz 
wszystkich klątw, jakie są zapisane w prawie. Przeklęty niech będzie za dnia i przeklęty nocą. 
Przeklęty niech będzie we śnie i przeklęty na jawie, przeklęty wychodząc i przeklęty powracając.
Pan nie okaże mu przebaczenia, gniew i furia Pana od tej pory będą rozpalone przeciw temu 
człowiekowi i dotkną go wszystkie klątwy zapisane w księdze prawa.
 

Pan unicestwi jego imię pod słońcem, odetnie go za jego bezecne czyny od wszystkich 

plemion Izraela i dotkną go wszystkie klątwy na niebie, jakie zostały zapisane w księdze prawa.
 

 

Wielokrotne obłożenie klątwą, połączone z nakazaniem wszystkim Żydom, by unikali 

styczności ze Spinozą oraz by powstrzymali się od bólu kary, jaka spotka ich za lekturę „każdego
dokumentu zredagowanego przez niego lub zapisanego jego ręką”. (Tak się składa, że „klątwa, 
jaką Elizeusz nałożył na dzieci”, dotyczy uwznioślonej opowieści biblijnej, w której prorok 
Elizeusz, rozdrażniony przez młodocianych szyderstwami z jego łysiny, wezwał Boga, by za karę
zesłał na szyderców niedźwiedzie, które miały rozerwać ich na strzępy. Co zresztą niedźwiedzie 
ze skrupulatnością czynią, jak dowiadujemy się z Drugiej Księgi Królewskiej [2,23-24]. Być 
może Thomas Paine nie mylił się, stwierdzając, że nie jest w stanie uwierzyć w żadną religię, 
która nie wstrząśnie sumieniem dzieci).
 

Watykan oraz władze kalwinistów w Niderlandach całym sercem poparły tę histeryczną 

klątwę nałożoną przez Żydów i dołączyły do tępienia dzieł Spinozy w całej Europie. Czyż ten 
człowiek nie poddał w wątpliwość dogmatu o nieśmiertelności duszy i czyż nie wzywał do 
rozdzielenia Kościoła od państwa? Zatem precz z nim! Temu wyszydzanemu heretykowi 
przypisuje się obecnie stworzenie najbardziej oryginalnej koncepcji filozoficznej dotyczące 
rozróżnienia duszy i ciała, jego rozważania zaś na temat ludzkiej kondycji dostarczyły bardziej 
namacalnej pociechy osobom o wnikliwym umyśle niż jakakolwiek religia. Wciąż jeszcze trwa 
spór o to, czy Spinoza był w gruncie rzeczy ateistą. Obecnie wydaje się dziwne, że wciąż 
spieramy się o to, czy panteizm należy uznać za formę ateizmu, czy też nie. Nawiązując do 
stosowanego w nim języka pojęć - jest systemem teistycznym, jednak definicja Boga autorstwa 
Spinozy, według której Bóg przejawia się przez świat natury, stanęła na pozycji bardzo bliskiej 

background image

wykluczenia egzystencji Boga definiowanego z pozycji religijnych. Jeśli bowiem istnieje 
wszechobecne, kosmiczne bóstwo, będące praprzyczyną wszystkiego, które ponadto stanowi 
element wszelkiego stworzenia, to nie ma już miejsca na Boga, który mieszałby się w ludzkie 
sprawy, nie wspominając już w ogóle o Bogu, który angażowałby się w drobne, lokalne wojny 
między rozmaitymi plemionami Żydów czy Arabów. Spod jego pióra nie wyszedł ani też nie 
został przez niego zainspirowany żaden tekst, który można byłoby uznać za własność jednej 
sekty czy wyznania. (W tym miejscu na myśl przychodzi pytanie zadane przez Chińczyków, 
kiedy pojawili się wśród nich pierwsi chrześcijańscy misjonarze. Skoro Bóg sam objawił swoją 
obecność, dlaczego pozwolił, by upłynęły całe stulecia, zanim poinformował o tym mieszkańców
Państwa Środka? „Szukajcie wiedzy, nawet jeśli znajduje się w Chinach”, głosił prorok 
Mahomet, nieświadomie przyznając, że największa cywilizacja świata znajdowała się na 
krawędziach jego świadomości). Newton i Galileusz opierali się na dorobku Demokryta i 
Epikura, z kolei myśli Spinozy natchnęły po wiekach umysł Einsteina, który odpowiedział na 
pytanie postawione przez rabina, stwierdzając stanowczo, że wierzy jedynie w „boga Spinozy”, 
w żadnym razie natomiast w Boga, „który zawraca sobie głowę losem oraz postępkami ludzkich 
istot”.
 

Spinoza „odjudaizował” swoje imię, zmieniając je na Benedict, i wytrwał w Amsterdamie 

jeszcze dwadzieścia lat po obłożeniu ekskomuniką. Zmarł z powodu szklanego pyłu, jaki dostał 
się do jego płuc, zachowując ekstremalny stoicyzm, zawsze trwając przy spokojnym i 
racjonalnym dialogu. Utrzymywał się bowiem ze szlifowania szkieł do teleskopów i na potrzeby 
medycyny. Było to zresztą właściwe zajęcie dla człowieka, który uczył bliźnich, by postrzegali 
świat z większą przenikliwością i ostrością. „Wszyscy nasi współcześni filozofowie”, napisał 
Heinrich Heine, „choć zapewne czynią to często nieświadomie, patrzą na świat przez szkła, jakie 
wyszlifował Baruch Spinoza”. Otępiali nazistowscy siepacze, w których głowach nie mieściło się
nawet, że zasymilowany Żyd potrafi być prawdziwym Niemcem, wrzucali potem poematy 
Heinego na płonące stosy. Przestraszeni zabobonni Żydzi, którzy usunęli Spinozę poza nawias, 
odrzucili perłę wartą więcej niż cała ich społeczność. Ciało ich najodważniejszego z braci zostało
wykradzione po śmierci i nie ma wątpliwości, że poddano je rytuałowi profanacji.
 

Spinoza zresztą przeczuwał poniekąd ten los. W prowadzonej przez siebie korespondencji 

zwykł pisać słowo Caute! (po łacinie „miej się na baczności”) i umieszczał pod nim małą różę. 
Swój sławetny Tractatus oddał do wydawnictwa pod fałszywym nazwiskiem, a strona z 
nazwiskiem autora pozostała pusta. Jego zakazane dzieła (z których wiele nie przetrwałoby po 
jego śmierci, gdyby nie odwaga i inicjatywa jednego z przyjaciół), znalazły też drugi żywot w 
pracach innych. W pochodzącym z 1697 roku kardynalnej rangi Dictionnaire, Pierre Bayle 
poświęcił mu najdłuższy wpis. Dzieło O duchu praw Monteskiusza, z 1748 roku, uznano za do 
tego stopnia oparte na pismach Spinozy, że autor został zmuszony przez władze kościelne Francji
do wyrzeczenia się tego żydowskiego potwora oraz do publicznego potwierdzenia wiary w 
(chrześcijańskiego) stwórcę. Wielka Encyklopedia Francuska (Encyclopédie), która legła u 
podstaw oświecenia, zredagowana przez Denisa Diderota i Le Ronda d’Alemberta, zawiera 
ogromny wpis poświęcony Spinozie.
 

Nie zamierzam tu powtarzać wielkiego błędu, jakiego dopuścili się chrześcijańscy apologeci.

Poczynili zaiste ogromne, choć całkiem zbędne wysiłki, by wykazać, że mądrzy ludzie, jacy 
pisali przed pojawieniem się Chrystusa, byli w istocie rzeczy prorokami oraz postaciami 
zapowiadającymi jego nadejście. (Jeszcze pod koniec dziewiętnastego wieku William Ewart 
Gladstone zapisywał całe ryzy makulatury, usiłując dowieść tej tezy w stosunku do starożytnych 
Greków). Nieuprawnione byłoby z mojej strony wysunięcie tezy, że dawni filozofowie byli 
domniemanymi prekursorami ateizmu. Mam jednak prawo stwierdzić, że z uwagi na religijną 

background image

nietolerancję nie jesteśmy w stanie się dowiedzieć, co tak naprawdę myśleli w skrytości ducha, 
oraz że niemal nie mamy sposobności zdobywać wiedzy o tym na podstawie tego, co pisali. 
Nawet stosunkowo konformistyczny Kartezjusz, który doszedł do przekonania, że przezorniej 
będzie oddychać bardziej swobodną atmosferą Niderlandów, zaproponował, by na jego nagrobku 
umieszczono kilka lapidarnych słów: „Ten, który skutecznie się krył i godziwie żył”.
 

W wypadku Pierre’a Bayle’a i Woltera, dla przykładu, trudno jest rozstrzygnąć, czy swoją 

areligijność traktowali na serio, czy też nie. Stosowana przez nich metoda dociekań cechowała 
się pewną zuchwałością i satyrycznym podejściem, i każdy czytelnik wyznający wiarę 
bezkrytycznie po lekturze ich dzieł dochodził do przekonania, że ich wiara została zachwiana w 
posadach, o ile nie legła w gruzach. Te same dzieła okazywały się bestsellerami w czasach, kiedy
się ukazywały, w rezultacie czyniąc niemożliwe, by nowe warstwy społeczne, które posiadły 
umiejętność czytania, bezkrytycznie dawały wiarę w dosłowną prawdę biblijnych opowieści. 
Szczególnie Bayle wywołał ogromną, choć całkiem racjonalną wrzawę, poddając krytycznej 
analizie czyny króla Dawida, rzekomego „psalmisty”, i sugerował, że w rzeczywistości był to 
władca bezwzględny i barbarzyński. Wykazał również, że absurdem było dawanie wiary tezie, 
jakoby religia przekładała się na lepsze postępki i uczynki ludzi oraz, na zasadzie przeciwnej, 
jakoby wyparcie się wiary w Boga zamieniało syna człowieczego w pozbawionego zasad 
złoczyńcę. Ogromna liczba nagromadzonych i dających się zaobserwować doświadczeń 
podsuwała taki zdroworozsądkowy wniosek, z kolei fakt, że Bayle ujął to w logiczną formę i 
przelał na papier, stał się przyczyną wychwalania go lub oskarżeń o zawo-alowany, dyskretny 
ateizm. On jednak dodawał do tego liczne bardziej ortodoksyjne stwierdzenia lub chronił się za 
ich pomocą, dzięki czemu prawdopodobnie jego dzieła doczekały się drugiego wydania. Wolter 
równoważył bezlitosne wyśmiewanie się z religii pewnymi pobożnymi gestami i z humorem 
proponował, by jego grobowiec (swoją drogą zdumiewa fakt, do jakiego stopnia ci ludzie lubili 
paplać o własnym pogrzebie) został zbudowany w połowie w kościelnej nawie, a w połowie poza
świątynnym murem. W jednej z najbardziej sławnych i głośnych obron obywatelskich wolności 
oraz praw sumienia Wolter przedstawił również jednego ze swoich klientów łamanego kołem, 
potem powieszonego, za „obrazę”, jaką była próba nawrócenia służącego na protestantyzm. 
Nawet arystokrata, jakim był on sam, nie mógł czuć się bezpieczny, o czym się przekonał, 
oglądając od wewnątrz mury Bastylii. Przynajmniej to miejmy na uwadze.
 

Immanuel Kant przez jakiś czas był przekonany, że wszystkie planety były zamieszkane oraz 

że ich mieszkańcy stawali się coraz lepsi, jeśli chodzi o przymioty charakteru, w miarę rosnącego
oddalenia. Lecz nawet mimo faktu, że rozpoczynał od tak ograniczonej, choć niepozbawionej 
uroku koncepcji kosmosu, myśliciel ten był w stanie sformułować przekonujące argumenty 
sprzeciwiające się wszelkiej teistycznej koncepcji opartej na racjach rozumu. Zdołał też wykazać,
że zadawniony spór o dzieło stworzenia można ewentualnie nieco przeformułować, dochodząc 
do wniosku o istnieniu architekta, lecz nie stwórcy. Obalił kosmologiczny dowód istnienia Boga -
który implikował, że własne istnienie musi implikować inny konieczny byt - twierdząc, że 
stanowi to jedynie inne przedstawienie ontologicznego sporu. On natomiast rozwiązał tę kłótnię, 
podając w wątpliwość naiwną tezę, że jeśli Bóg może zrodzić się w postaci idei lub można o nim 
mówić jak o predykacie, musi koniecznie posiadać atrybut istnienia. Tradycyjnie prezentowany 
bełkot został też przypadkowym zbiegiem okoliczności obalony przez Penelope Lively w 
wielokrotnie nagradzanej powieści Moon Tiger (Księżycowy tygrys). Bohaterka, opisując własną 
córkę Lisę jako „tępe dziecko”, mimo wszystko zachwyca się niezbyt bystrymi, lecz 
pobudzającymi wyobraźnię pytaniami.
 

background image

 

„Czy istnieją smoki?”, zapytała. Odpowiedziałam, że nie. „Czy kiedykolwiek istniały?” 

Odparłam, że wszelkie dowody przeczą temu. „Ale skoro istnieje słowo smok”, dodała 
dziewczynka, „to kiedyś musiały istnieć smoki”.
 

 

Któż nie chronił niewiniątek przed błędnymi wnioskami tego rodzaju ontologii? Jednakże dla

dobra istoty sprawy i także dlatego, że nie możemy sobie pozwolić na zmarnowanie całego życia 
wyłącznie na dorastanie, zacytuję w tym miejscu Bertranda Russella. „Kant sprzeciwia się tezie, 
że istnienie nie jest predykatem. Sto talarów, które po prostu sobie wyobrażam, jak oznajmił, ma 
te same predykaty co sto rzeczywistych talarów. Odwróciłem tok myślenia przyjęty przez Kanta, 
by przyjrzeć się sprawie z 1573 roku, zachowanej w archiwach inkwizycji w Wenecji, człowieka 
nazwiskiem Matteo de Vin-centi, który następująco komentował doktrynę o »rzeczywistej 
obecności«
 

Chrystusa podczas mszy świętej: »Dawanie wiary takim rzeczom to oczywisty nonsens - to 

są zmyślenia. Prędzej uwierzę w sakiewkę, którą mam w kieszeni«. Kant nie wiedział o istnieniu 
tego prekursora jego idei wśród zwykłych śmiertelników, a kiedy przeszedł do bardziej 
wzniosłych kwestii etyki, mógł nie wiedzieć, że jego »imperatyw kategoryczny« stanowił echo 
»złotej zasady« rabina Hillela. Prawo Kanta nakazuje nam »postępuj według takiej tylko, co do 
której mógłbyś chcieć, aby była prawem powszechnym«. W tym podsumowaniu obopólnych 
korzyści i solidarności nie pojawia się warunek jakiejkolwiek zwierzchniej czy nadnaturalnej 
władzy. Niby dlaczego miałby się pojawiać? Przyzwoitość człowiecza nie ma swojego źródła w 
religii. Ona ją poprzedza”.
 

Bardzo interesującym doświadczeniem jest zaobserwowanie w okresie osiemnastowiecznego

oświecenia, jak wiele wybitnych umysłów myślało podobnie i po części czerpiąc od siebie 
nawzajem, jednocześnie dokładając wielkich starań, by wypowiadać poglądy ostrożnie lub 
wyjawiać je wyłącznie w kręgu światłych sympatyków. Jednym z wybranych przeze mnie 
przykładów będzie postać Benjamina Franklina, który, o ile nie odkrył osobiście elektryczności, 
to był jednym z tych, którzy pomogli poznać rządzące nią prawa oraz praktyczne zastosowania. 
Jeśli chodzi o użycie elektryczności, wynalazł piorunochron, który pozwolił odpowiedzieć na 
odwieczne pytanie, czy to Bóg ingeruje w ludzkie sprawy i karze nas nagłym, przypadkowym 
uderzeniem pioruna. Nie znajdzie się bowiem żadna wieża kościelna czy minaret, który nie 
pochlubiłby się wyposażeniem w piorunochron. Podając swoje odkrycie do publicznej 
wiadomości, Franklin napisał:
 

 

W swej Dobroci wobec Ludzkiego rodzaju Bóg łaskawie zechciał nareszcie odkryć przed 

człowiekiem, jaką Metodą ma Chronić swój Dobytek i Domostwo przed Złem Piorunów i 
Błyskawic. Metoda ta przedstawia się...
 

 

Następnie przechodzi do opisu zwykłego, gospodarskiego sprzętu - mosiężnego drutu, 

drutów dziewiarskich, „kilku małych klamerek” - to wszystko, co jest potrzebne do osiągnięcia 
cudu.
 

Widzimy tu jak na dłoni konformistyczne podporządkowanie się ogólnie przyjętym opiniom, 

lecz uroku dodaje tu mały, choć oczywisty przytyk, ukryty w słowie „nareszcie”. Wolno ci, jeśli 
taka twoja wola, dać wiarę, że Franklin szczerze wymówił każde słowo tej przemowy i pragnął, 
by ludzie uwierzyli, że przypisywał Wszechmogącemu zasługę w tym, że zwlekając przez tak 

background image

wiele lat, wreszcie przekazał ten sekret. Ale echo dylematu Prometeusza, który wykradł ogień 
bogom, jest zbyt wyraźne, by go nie dosłyszeć. Ci, którzy przyjęli postawę prometeizmu w 
tamtych czasach, wciąż musieli być czujni i ostrożni. W Birmingham laboratorium Josepha 
Priestleya, rzeczywistego odkrywcy tlenu, zostało zdemolowane przez motłoch, inspirowany 
przez torysów, skandujący: „Za Kościół i Króla”, sam zaś Priestley wraz ze swoimi 
unitariańskimi przekonaniami musiał przeprawić się przez Atlantyk, by móc kontynuować 
badania. (Nic nie jest idealne w tym rozrachunku: Franklin interesował się lożą masońską równie 
silnie co Newton alchemią; nawet Priestley był zagorzałym zwolennikiem teorii flogistonu. 
Pamiętaj, że badamy dzieciństwo naszego gatunku).
 

Edward Gibbon, którym wstrząsnęły pewne fakty, jakie odkrył w chrześcijaństwie podczas 

pracy nad fundamentalnym dziełem Zmierzch i upadek cesarstwa rzymskiego, wysłał wczesną 
kopię pracy do Davida Hume’a, który to ostrzegł go przed potencjalnymi kłopotami, jakie 
rzeczywiście się pojawiły. Hume ugościł Benjamina Franklina w Edynburgu, a następnie 
wyjechał do Paryża, by spotkać się z redaktorami Wielkiej Encyklopedii. Ci niekiedy 
ostentacyjnie bezbożni ludzi byli w pierwszym momencie rozczarowani, gdy ich przezorny i 
ostrożny szkocki gość skomentował brak hasła „ateiści”, co, jak wnioskował, wypływało 
prawdopodobnie z braku takiej postawy jak ateizm. Może uczeni mężowie obdarzyliby go 
większą sympatią, gdyby przeczytali jego dzieło Dialog o religii naturalnej, powstałe jakąś 
dekadę później.
 

Wzorując się na mowach Cycerona, w stosunku do których filozof wyraźnie (choć ostrożnie)

brał stronę Filona, Hume nisko ocenia tradycyjne argumenty za istnieniem Boga, w obliczu 
bardziej mu współczesnych dowodów oraz racji rozumu. Zapożyczając prawdopodobnie od 
Spinozy - którego większość prac była wciąż dostępna tylko z drugiej ręki - Hume zasugerował, 
że wyznanie wiary w doskonały w swojej prostocie, wszechobecny najwyższy byt było tak 
naprawdę potajemnym wyznaniem ateizmu, ponieważ taki byt nie mógł posiadać niczego 
takiego, co moglibyśmy sensownie nazwać umysłem czy też wolą. Co więcej, jeśli przypadkiem 
„byt” ten posiadł takie atrybuty, to aktualne stałoby się odwieczne pytanie sformułowane przez 
Epikura:
 

 

Czy byt ten pragnie uchronić przed złem, lecz nie jest w stanie?

 

W takim razie jest bezsilny. Czy jest w stanie, ale nie chce? Wtedy jest okrutny. Czy zarazem 

jest w stanie i chce? Skąd zatem bierze się zło?
 

 

Z powyższego dylematu przebija ateizm, niczym brzytwa Ockhama. Absurdem jest, nawet z 

punktu widzenia osoby wierzącej, wyobrażenie, że Bóg jest jej winien jakieś wyjaśnienie. 
Niemniej jednak człowiek wyznający wiarę bierze na siebie niewykonalne zadanie 
zinterpretowania woli bytu nieznanego, i co za tym idzie, kładzie na własne barki te kardynalne, 
choć absurdalne pytania. Odrzućmy to założenie, a przekonamy się, gdzie jest nasze miejsce, i 
będziemy w stanie posłużyć się naszą inteligencją, która jest wszystkim, czym dysponujemy. 
Odpowiedź Humea na nieuniknione pytanie - skąd pochodzą wszystkie stworzenia? - wyprzedza 
i jakby odgaduje teorię Darwina. Jego zdaniem podlegają one procesowi rozwoju (ewolucji): te 
lepiej przystosowane przetrwały, a te słabsze wyginęły. Na zakończenie postanawia, tak jak 
kiedyś Cyceron, doprowadzić do kompromisu między wyznającym deistyczne poglądy 
Kleantesem a sceptycznym Filonem, by „wilk był syty i owca cała”. Mogło to wynikać z 
ostrożności, zresztą Hume wykazywał skłonność do przezorności, albo był to również wyraźny 

background image

przejaw wpływu racji deizmu w czasach przed Darwinem.
 

Nawet wielki Thomas Paine, przyjaciel Franklina i Jeffersona, odrzucał oskarżenia o ateizm, 

które zresztą sam prowokował. I rzeczywiście, postanowił obnażyć i zdemaskować zbrodnie i 
okropieństwa opisane w Starym Testamencie, a także naiwne i głupawe mity Nowego 
Testamentu, podejmując próby usprawiedliwienia i zrehabilitowania Boga. Żadne wielkoduszne i
miłosierne bóstwo, jak zapewniał Paine, nie mogło przecież wziąć na swoje sumienie tyle 
okrucieństwa i głupoty. Age of Reason (Wiek rozumu) Paine’a jest traktatem, w którym po raz 
pierwszy zostaje otwarcie wyrażona szczera i nieskrywana pogarda wobec 
zinstytucjonalizowanej religii. Przekaz ten odbił się głośnym echem na całym świecie. Jego 
przyjaciele z Ameryki i ludzie mu współcześni, w pewnym stopniu zainspirowani przez niego, 
ogłosili niepodległość od uzurpatorów z dynastii hanowerskiej i ich prywatnego Kościoła 
anglikańskiego. Co więcej, dokonali rzeczy niezwykłej i bezprecedensowej: zredagowali 
demokratyczną, republikańską konstytucję, w której nie było mowy o Bogu, a jedyna wzmianka 
na temat religii gwarantowała jej oddzielenie na zawsze od państwa. Praktycznie wszyscy 
ojcowie założyciele Stanów Zjednoczonych opuścili ziemski padół bez księdza u swojego boku, 
tak zresztą jak i Paine - który w ostatnich godzinach swojego życia był napastowany przez 
religijnych fanatyków, żądających od niego uznania Chrystusa za zbawcę. Podobnie jak David 
Hunie odrzucił wszelką tego autoramentu pociechę, a pamięć o nim przetrwała wszystkie te 
oszczercze plotki o tym, jakoby rozstając się ze światem, błagał o pojednanie i ponowne 
przyjęcie na łono Kościoła. (Już sam fakt, że ludzie pobożni oczekiwali okazania „skruchy” na 
łożu śmierci, nie wspominając nawet o tych sfabrykowanych później dowodach, mówi bardzo 
dużo o złej wierze tych, których światopogląd opierał się na religii i wierze).
 

Karol Darwin urodził się za życia Paine’a i Jeffersona. Jego dzieło, traktujące o powstaniu 

roślin i zwierząt oraz innych zjawiskach, zdołało wreszcie pokonać bariery i ograniczenia 
ignorancji, w okowach których wszyscy oni z konieczności musieli pracować. Jednakże nawet 
Darwin, kiedy zaczynał badania nad botaniką i historią naturalną, był przekonany, że postępował 
całkowicie zgodnie z boskim dziełem stworzenia. Chciał nawet zostać duchownym. I im więcej 
odkryć dokonywał, tym bardziej próbował je „przy-ciosać” w taki sposób, by pasowały do wiary 
w wyższą inteligencję. Podobnie jak Edward Gibbon, spodziewał się kontrowersji po 
opublikowaniu swoich prac i (raczej w odróżnieniu od Gibbona) sporządził garść komentarzy, 
służących ewentualnej ochronie i obronie. Na dobrą sprawę, początkowo zmagał się z 
wewnętrznymi wątpliwościami, podobnie jak ma to w zwyczaju wielu dzisiejszych tępych 
zwolenników„inteligentnego dzieła stworzenia”. Stając w obliczu niepodważalnych dowodów 
ewolucji, odczuwał pokusę uznania ich za dowody jeszcze większej wspaniałości Boga niż do 
tego czasu sądzono. Odkrycie praw natury „powinno wzmocnić w nas podziw i cześć wobec 
potęgi Stwórcy”. Darwin, w duchu niezupełnie do tego przekonany, obawiał się, że jego pierwsze
wywody o doborze naturalnym zszargają jego reputację w takim stopniu, jak gdyby „przyznał się
do popełnienia zabójstwa”. Ponadto zdawał sobie sprawę z faktu, że jeśli nawet odkryje 
kiedykolwiek dowody dostosowywania się organizmów do środowiska, będzie musiał zarazem 
wyznać coś, co niepokoiło go o wiele bardziej: brak pierwszej przyczyny lub boskiego dzieła 
stworzenia.
 

Zawoalowane przykłady dawnego myślenia, ukryte między wersami, można znaleźć na 

stronach całego pierwszego wydania O powstawaniu gatunków. Termin „ewolucja” nie pada 
nawet jeden raz, podczas gdy słowo „stwo-rżenie” jest wielokrotnie powtarzane. (Co ciekawe, 
jego pierwsze notatki z 1837 roku nosiły roboczy tytuł O transmutacjigatunków, tak jakby 
Darwin posługiwał się archaicznym językiem alchemii). Na tytułowej stronie dzieła, nazwanego 
w końcu O powstawaniu..., znalazł się istotny komentarz, najwyraźniej zaczerpnięty z darzonego 

background image

estymą Francisa Bacona, o konieczności zgłębiania nie tylko pojęcia Bóg, lecz także jego 
„dzieła”. W pracy O pochodzeniu człowieka Darwin postąpił swobodniej i popchnął sprawy nieco
dalej, choć wciąż ustępował przed korektą edytorską swojej oddanej i ukochanej żony Emmy. Do
braku wiary Darwin przyznawał się jedynie w listach do przyjaciół i w autobiografii, która w 
zamierzeniu nie miała być przeznaczona do druku. „Agnostyczne” zakończenie było w równym 
stopniu rezultatem życiowych doświadczeń, co pracy badawczej. Doznał wielu bolesnych strat, 
wobec których nie był w stanie znaleźć pocieszenia w osobie kochającego Stwórcy, nie mówiąc 
już o chrześcijańskich naukach, głoszących wiekuistą karę i potępienie. Podobnie jak wielu ludzi 
bystrych i pojętnych, skłaniał się ku solipsyzmowi, która to postawa albo tworzy, albo niszczy 
wiarę i stwarza przekonanie, że wszechświat zawraca sobie głowę wyłącznie własnym losem. To 
jednak sprawia, że jego naukowa odwaga zasługuje na jeszcze większe uznanie i można go 
porównać z Galileuszem, u podstaw bowiem jego teorii nie leżały żadne intencje, poza 
poszukiwaniem prawdy. Nie odgrywa przy tym roli fakt, że ta intencja zawierała w sobie błędne i
złudne oczekiwanie, że ta sama prawda w końcu obiegnie świat ad majorem dei gloriam (dla 
większej chwały bożej).
 

Po śmierci pamięć Darwina znieważyły zmyślenia pewnego histerycznego chrześcijanina, 

który utrzymywał, jakoby wielki, uczciwy i umęczony badacz sięgnął po Biblię, zanim wydał 
ostatnie tchnienie. Upłynęło trochę czasu, zanim zdemaskowano żałosnego oszusta, który jednak 
obstawał przy swoim, że postąpił słusznie i szlachetnie.
 

 

Izaak newton, oskarżony o plagiat, który prawdopodobnie popełnił, przyznał się do tego 

przezornie i z rezerwą - swoją drogą posługując się wyrażeniem również niebędącym jego 
autorstwa - stwierdzając, że w naukowej pracy zyskał przywilej „stania na ramionach gigantów”. 
W pierwszej dekadzie dwudziestego pierwszego wieku takie wyznanie nikomu raczej nie 
przyniosłoby chluby. Jeśli tylko i kiedy tylko zechcę, za pomocą zwykłego laptopa mogę 
zapoznać się z życiorysem i pracami Anaksagorasa i Erazma, Epikura i Wittgensteina.
 

Nie dla mnie ślęczenie przy świecy w bibliotece, brak źródeł czy trudności z kontaktem z 

podobnie myślącymi ludźmi w innym wieku czy w innej społeczności. Nie dla mnie również 
(oprócz momentów, kiedy dzwoni telefon i zachrypnięty głos przepowiada mi śmierć i piekło, 
albo jedno i drugie naraz) uporczywy strach przed tym, że coś, co wyjdzie spod mojego pióra, 
doprowadzi do zniszczenia mojej pracy, skrzywdzi moją rodzinę, spowoduje wieczne oczernienie
mojego nazwiska przez religijnych oszustów i kłamców czy zmusi mnie do dokonania bolesnego 
wyboru między wyparciem się własnych poglądów a torturami i śmiercią w katuszach. Cieszę się
wolnością i dostępem do wiedzy niewyobrażalnym dla pionierów. Patrząc z perspektywy 
wieków, nie sposób nie zauważyć, że giganci, na których ramionach siedzę okrakiem, byli 
zmuszani, zwłaszcza w momentach krytycznych i przełomowych, do uginania nóg w kolanach i 
pochylania karku. Tylko jeden członek kategorii geniuszy i gigantów zawsze, bez ogródek i 
zbędnej ostrożności, mówił, co myśli. Dlatego znowu cytuję Alberta Einsteina, tak często 
przedstawianego w nieprawdziwym czy zafałszowanym świetle. Wielki fizyk kieruje te słowa do 
korespondenta, którego niepokoiło jedno z takich fałszerstw:
 

 

To, co pan przeczytał o moich przekonaniach religijnych, było oczywiście kłamstwem. 

Przekłamaniem systematycznie powtarzanym. Nie wierzę w spersonifikowanego Boga. Nigdy 
temu nie zaprzeczałem, zawsze deklarowałem takie podejście jasno i klarownie. Jeśli jest we 
mnie coś, co można nazwać pierwiastkiem religijnym, może to być jedynie i wyłącznie 

background image

niewysłowiony podziw dla struktury świata, którą jak dotąd udało się odkryć dzięki postępom 
nauki.
 

 

Lata później, odpowiadając na inne pytanie, oświadczył:

 

 

Nie wierzę w nieśmiertelność jednostki. Uważam także, że etyka jest wyłącznie ludzkim 

atrybutem, za którym w żadnym razie nie kryje się jakaś nadludzka czy nadprzyrodzona siła.
 

 

Słowa te urodziły się w umyśle człowieka, który słynął z umiaru, skromności oraz 

skrupulatności i którego czysty geniusz stworzył teorię, która, trafiwszy w złe ręce, mogłaby 
unicestwić nie tylko ten świat, lecz także całą jego przeszłość i prawdopodobnie także przyszłość.
Większą część swojego życia poświęcił na odrzucanie roli karzącego proroka, zamiast tego 
głosząc ideały oświecenia i humanizmu. Jako zdeklarowany Żyd, na wygnaniu, szkalowany i w 
rezultacie prześladowany, zachował w sobie maksimum pozytywnych wartości judaizmu, 
odrzucając zarazem barbarzyńską mitologię Pięcioksięgu. Zawdzięczamy mu więcej niż rabinom,
którzy skamleli i biadoli w przeszłości oraz będą skamleć i biadolić w przyszłości. (Kiedy 
zaoferowano mu objęcie urzędu pierwszego prezydenta państwa Izrael, odmówił ze względu na 
głęboki niepokój, jaki wzbudzał w nim szlak, którym zaczął podążać syjonizm. David Ben 
Gurion, który nerwowo pytał własny gabinet: „Co my zrobimy, jeśli powie »tak«?”, odetchnął 
wtedy z nieskrywaną ulgą).
 

Odziana we wdowie szaty i pogrążona w żałobie, najwybitniejsza spośród wszystkich 

Wiktorii, jakie znały dzieje, miała podobno zwrócić się do swojego ulubionego premiera z 
zapytaniem, czy mógłby dać jeden oczywisty i niezbity dowód na istnienie Boga. Benjamin 
Disraeli zastanowił się przez chwilę przed obliczem królowej - kobiety, którą uczynił „Cesarzową
Indii” - i odparł: „Żydzi, Wasza Wysokość”. Ten obyty w świecie, lecz przesądny polityczny 
geniusz był zdania, że przetrwanie synów Izraela oraz ich godna podziwu i jednocześnie 
uporczywa wierność pradawnym rytuałom i legendom stanowi dowód działania niewidzialnej 
siły wyższej. W rzeczywistości jednak, kiedy wypowiadał te słowa, Żydzi musieli się ratować 
przed dwoma rodzajami opresji. Pierwszą z nich i najbardziej oczywistą było spychanie 
wyznawców judaizmu do gett, co było działaniem narzuconym i inspirowanym przez ignoranckie
i bigoteryjne władze katolickie. Jest to wyczerpująco udokumentowane i nie ma potrzeby 
szczegółowego omówienia tego faktu z mojej strony. Jednak drugi rodzaj represji wywołali sami 
Żydzi. Napoleon Bonaparte, dla przykładu, z małymi wyjątkami usunął prawa dyskryminujące 
ludność narodowości żydowskiej. (Zapewne liczył na ich finansowe wsparcie, ale mniejsza o to). 
Kiedy jego wojska najechały Rosję, rabini nakłonili swoją trzodę, by wzięła stronę cara, który 
przecież ich szkalował, chłostał, zdzierał z nich skórę i mordował. W ich oczach lepszy był ten 
szczujący na Żydów despotyzm niż choćby tylko nieśmiały powiew bezbożnego francuskiego 
oświecenia. Dlatego właśnie doszło do tego głupiego melodramatu w jednej z synagog w 
Amsterdamie i dlatego pamięć o nim wciąż jest tak ważna. Nawet w kraju o tak szerokich 
horyzontach myślowych, jak Holandia, ortodoksyjna starszyzna wolała dogadywać się z 
chrześcijańskimi antysemitami i podobnego pokroju obskurantami, niż pozwolić najlepszym 
synom Izraela swobodnie posługiwać się rozumem i inteligencją. Razem z upadkiem murów gett 
ich mieszkańcy zostali uwolnieni spod władzy rabinów, jak również i „innowierców”. Nastąpił 
rozkwit talentu rzadko spotykany w innych epokach. Naród wcześniej odizolowany wniósł 

background image

ogromny wkład w rozwój medycyny, nauk przyrodniczych, prawa, polityki i sztuki. Wciąż 
słychać tego echa: wystarczy wspomnieć - Marks, Freud, Kafka, Einstein, ale Isaac Babel, Arthur
Koestler, Billy Wilder, Lenny Bruce, Saul Bellów, Philip Roth, Joseph Heller i niezliczona liczba 
innych to również produkty tej dwutorowej niezależności i równouprawnienia.
 

Gdybym miał „podać kandydata” na najbardziej tragiczny dzień w historii świata, to 

wskazałbym na chwilę, którą upamiętnia raczej żałosne i drażniące święto, znane pod nazwą 
„Chanuka” (Święto Świateł). W tym jednym wypadku nie mamy do czynienia z sięganiem przez 
chrześcijaństwo po pomysły od judaizmu, lecz bezwstydnym zapożyczeniem przez Żydów święta
od chrześcijan w nadziei, że jego celebrowanie zbiegnie się z „Bożym Narodzeniem”, które samo
zresztą jest quasi-chrześcijańską aneksją pogańskiego rytuału związanego z dniem zimowego 
przesilenia w krajach północy, iluminowanego pierwotnie przez zorzę polarną, kiedy to palono 
polana, ostrokrzew i jemiołę. Oto jest stacja końcowa, do której doprowadziła nas szablonowa 
„wielo-kulturowość”. Nie było niczego, nawet w odległym sensie, z ducha łączenia wielu kultur 
w inspiracji, jaka natchnęła Judę Machabeusza do ponownego konsekrowania Świątyni 
Jerozolimskiej w 165 roku p.n.e. oraz ustanowienia daty, tak bezmyślnie upamiętnianej przez 
tych, którzy celebrują Święto Poświęcenia Świątyni. Mahabeusze, założyciele dynastii 
hasmoneańskiej, siłą przywracali mojżeszowy fundamentalizm wbrew woli wielu Żydów w 
Palestynie i innych miejscach, którzy skłaniali się ku kulturze hellenistycznej. Ci prawdziwi 
wcześni „wielokulturowcy” byli znużeni „prawem”, obrażało ich obrzezanie, interesowała 
literatura grecka, przyciągały fizyczne i intelektualne ćwiczenia w gimnazjach, poza tym znali się
nie najgorzej na filozofii. Czuli siłę przyciągania Aten, nawet jeśli działo się to jedynie za 
pośrednictwem Rzymu lub pamięci o czasach Aleksandra Wielkiego. Drażnił ich nagi strach i 
przesądy narzucane dogmatami Pięcioksięgu. Z pewnością uchodzili za zbyt wielkich 
kosmopolitów w oczach wyznawców starej Świątyni - i z pewnością łatwo było oskarżyć ich o 
„podwójną lojalność”, kiedy zgodzili się umieścić świątynię Zeusa w miejscu, gdzie dawniej 
okadzone i spływające ofiarną krwią ołtarze służyły przebłagiwaniu pozbawionego uśmiechu 
bóstwa z dawnych czasów. W każdym razie, kiedy Matatiasz, ojciec Judy Machabeusza, zobaczył
Żyda, który zamierzał właśnie złożyć hellenistyczną ofiarę na starym ołtarzu, uśmiercił go bez 
chwili zbędnej zwłoki. W ciągu kilku następnych lat ma-chabejskiej „rewolucji” wielu innych 
zasymilowanych synów Izraela zabito, przymusowo obrzezano, a czasem spotykało ich jedno i 
drugie. Kobiety, które flirtowały z nową hellenistyczną modą, cierpiały nawet większą niedolę. 
Rzymianie w końcu przekonali się bardziej do bezwzględnych i dogmatycznych Machabeuszy 
niż do mniej chętnych do wojaczki i bardziej fanatycznych Żydów, którzy paradowali w togach w
blasku śródziemnomorskiej kultury. To przygotowało scenę dla brzemiennej w skutki zmowy 
między noszącym tradycyjne szaty ultraortodoksyjnym Sanhedrynem a namiestnikami 
cesarskiego Rzymu. Ten przygnębiający sojusz miał koniec końców utorować drogę narodzinom 
chrześcijaństwa (defacto kolejnej żydowskiej herezji), a przez to później nieuchronnie 
doprowadził także do powstania islamu. A można było przecież tego wszystkiego nam 
oszczędzić.
 

Bez wątpienia wciąż byłoby na tym świecie mnóstwo głupoty i solipsyzmu. Jednak więzy 

między Atenami a historią i humanizmem nie byłyby tak bardzo porozrywane, Żydzi zaś mogliby
zasilić szeregi wielkich myślicieli i filozofów, zamiast kultywować jałowy i bezproduktywny 
monoteizm, antyczne szkoły oraz ich wiedza i mądrość nie byłyby dziś dla nas prehistorią. 
Pewnego razu znalazłem się w Knesecie, w biurze będącego już w podeszłym wieku rabina 
Meira Kahanego, bezwzględnego rasisty i demagoga, wśród którego popleczników był też 
obłąkany doktor Baruch Goldstein oraz inni wojowniczo nastawieni izraelscy osadnicy. 
Kampania Kahanego przeciwko mieszanym małżeństwom oraz za opuszczeniem Palestyny przez

background image

wszystkie nacje poza Izraelitami zapewniła mu ogromne pokłady pogardy ze strony Izraelczyków
i Żydów z diaspory, którzy porównywali jego program do „ustaw norymberskich” w Trzeciej 
Rzeszy. Kahane w odpowiedzi przez krótki czas majaczył coś o tym, że każdy Arab mógłby 
pozostać, o ile nawróci się na judaizm, uprzednio przeszedłszy pozytywnie surowy test halacha 
(warto wspomnieć, że to ustępstwo, na które nie zgodziłby się Hitler). Potem jednak znudziło mu
się to i zlekceważył żydowskich oponentów, określając ich epitetem zwykłej „zhellenizowanej” 
hołoty. (Po dziś dzień obelżywy wyraz, jakim ortodoksyjni Żydzi określają heretyka czy apostatę,
to apikoros, czyli „zwolennik Epikura”.) W sensie formalnym miał rację: jego dogmatyczne 
poglądy miały niewiele wspólnego z „rasą”, ale bardzo dużo z „wiarą”. Obniuchawszy tego 
niehigienicznego barbarzyńcę, poczułem silne ukłucie w sercu, wypływające z nieutulonego żalu 
za światem światła i kolorów, jaki utraciliśmy tak dawno, a który jego posępni i roszczący sobie 
wyłączne prawo do prawdy i racji przodkowie zamienili w czarno-biały koszmar. Odór Kalwina, 
Torquemady oraz bin Ladena wionął od tej przepoconej, zgarbionej postaci, założyciela Partii 
Kach, której bojówki patrolowały ulice w poszukiwaniu odstępstw od szabatu czy też 
niedozwolonych kontaktów seksualnych. Odwołując się ponownie do metafory łupków Burgess, 
była to zatruta gałąź, którą należało dawno temu odciąć albo pozwolić jej uschnąć, zanim zarazi 
zdrowe części rośliny swoim zmutowanym DNA. Lecz my wciąż kryjemy się w jej szkodliwym, 
zabijającym życie cieniu. A małe żydowskie dzieci celebrują Święto Światła, Chanukę, nie chcąc 
czuć się oderwanymi od tandetnego i szmirowatego mitu Betlejem, który jest bezpardonowo i 
bezwzględnie zwalczany przez o wiele bardziej wrzaskliwą propagandę, rodem z Mekki i 
Medyny.
 
 

background image

 Rozdział dziewiętnasty

 Na zakończenie: potrzeba nowego oświecenia

 

 

Prawdziwej wartości człowieka nie określa posiadanie, domniemane czy też prawdziwe, 

Prawdy, lecz raczej szczery trud, by do tej Prawdy dotrzeć. Nie posiadanie Prawdy, lecz dążenie 
do Prawdy, dzięki czemu człowiek powiększa własny potencjał i zbliża się ku nieustannie 
rosnącej doskonałości. Posiadanie czyni nas biernymi, rozleniwionymi i pełnymi pychy. Gdyby 
Bóg ukrył całą Prawdę w prawej dłoni, w lewej natomiast znajdowałby się do tej Prawdy pęd, 
nieustanny i usilny, aczkolwiek z zastrzeżeniem, że w tym procesie zawsze i po wsze czasy 
błądziłbym, gdybym zyskał taki wybór, wraz z całym ludzkim rodzajem wybrałbym lewą dłoń.

 

Gotthold Lessing, Anti-Goetze

 

 

„Mesjasz nie nadchodzi - i nie zamierza nawet zadzwonić!!!”.

 

Izraelski przebój z 2001 roku

 

 

Wielki Lessing ujął to bardzo łagodnie w trakcie wymiany poglądów z kaznodzieją 

nazwiskiem Goetze, który bronił pozycji fun-damentalistycznych. Skromność Lessinga 
zdawałaby się sugerować, że miał lub mógł mieć jakikolwiek wybór w tej materii. W 
rzeczywistości jednak nam również nie została dana opcja dokonania „wyboru” absolutnej 
prawdy bądź wiary. Dysponujemy wyłącznie prawem, jakie pozwala nam stwierdzić, w stosunku 
do tych, którzy mają czelność głosić, że znają prawdę objawioną, że oszukują sami siebie oraz 
usiłują oszukać - lub zastraszyć - innych. Co oczywiste, w każdym wypadku lepiej i racjonalniej 
jest, by umysł „wybrał” szlak sceptycyzmu i dociekań, ponieważ tylko i wyłącznie przez 
nieustanne ćwiczenie obu tych postaw możemy mieć nadzieję na osiągnięcie czegokolwiek. 
Religie zostały zdefiniowane dowcipnie przez Simona Blackburna w jego krytycznej analizie 
Państwa Platona jako zaledwie „skostniałe filozofie” lub co najwyżej systemy filozoficzne, jakie 
pozostawiają pytania bez odpowiedzi. „Wybór” dogmatu i wiary zamiast powątpiewania i 
eksperymentowania można przyrównać do odrzucenia wina z wybornego rocznika i łapczywego 
sięgnięcia po napój orzeźwiający Kool-Aid.
 

Tomasz z Akwinu „popełnił” swego czasu traktat poświęcony Trójcy, skromnie uważając 

manuskrypt za jedną z bardziej składnie napisanych prac. Umieścił rozprawę na ołtarzu katedry 
Notre Dame po to, żeby Bóg osobiście mógł zapoznać się z jej treścią i ewentualnie przekazał 
swoją opinię „doktorowi od aniołów”. (Święty Tomasz popełnił jednakowoż analogiczny błąd, 
jakiego dopuściły się zakonnice w klasztornym zgromadzeniu, zakrywające płótnem wanny w 
trakcie ablucji. Wynikało to z przekonania, że Bóg odwraca wstydliwie wzrok od obnażonych 
niewieścich ciał. Zapominały jednak, że przecież jako byt wszechobecny i wszechwiedzący może
„widzieć” wszystko i wszędzie oraz że bez wątpienia tenże stwórca potrafi „widzieć” przez 
ściany i stropy żeńskiego klasztoru, zanim na drodze boskiego spojrzenia znalazła się płócienna 
kotara. Można by domniemywać, że zasłony te miały uchronić mniszki przed oglądaniem 

background image

własnej golizny czy, co bardziej prawdopodobne, przed podglądaniem innych sióstr w negliżu).
 

Bez względu na to, jak sprawy się miały, Tomasz stwierdził później, że Bóg rzeczywiście 

pozytywnie zrecenzował jego traktat - tym samym stał się jedynym w dziejach rodzaju ludzkiego
autorem, jaki dostąpił tego zaszczytu. Później ogarnięci bogobojną trwogą braciszkowie i 
nowicjusze podziwiali jego błogie lewitowanie we wnętrzu katedry. Istnieją źródła, które 
potwierdzają, że wydarzeniu temu towarzyszyli naoczni świadkowie.
 

Pewnego dnia wiosną 2006 roku prezydent Iranu, Mahmud Ahmadineżad, w asyście 

członków rządu odbył pieszą pielgrzymkę do miejsca położonego między Teheranem a świętym 
miastem Qum, gdzie znajduje się pewna studnia. Jak wieść gminna niesie, w zbiorniku tym skrył 
się jakoby Dwunasty lub „ukryty” Imam, który zniknął w 873 roku, mając zaledwie pięć lat, i 
nigdy już potem nie był widziany. I nie będzie do czasu tak bardzo oczekiwanego i upragnionego 
ponownego pojawienia, które zadziwi cały świat i jednocześnie go zbawi. Po dotarciu na miejsce 
Ahmadineżad wyjął zapisany zwój i wrzucił go do otworu studni, chcąc tym samym powiadomić 
niewidzialnego imama o postępach poczynionych przez Iran w pracach nad rozszczepieniem 
jądra atomu oraz nad wzbogacaniem uranu. Można by pomyśleć, że imam, gdziekolwiek by się 
nie znajdował, śledził na bieżąco bieg wydarzeń, musimy jednak przyjąć w tym wypadku, że 
studnia posłużyła za skrzynkę pocztową, do której składa się niedoręczone listy. Warto by 
również dodać, że prezydent Mahmud Ahmadineżad powrócił ostatnio z eskapady do Organizacji
Narodów Zjednoczonych, gdzie wygłosił przemowę transmitowaną przez liczne stacje 
telewizyjne i radiowe w obecności licznego „żywego” audytorium. Po powrocie do Iranu 
oznajmił swoim poplecznikom, że w trakcie mowy skąpany był w jaskrawej zielonej poświacie - 
zieleń jest ulubionym kolorem islamu - kiedy wygłaszał wszystkie swoje racje. Emanacja tej 
poświaty sprawiła, że wszyscy zebrani podczas Zgromadzenia Ogólnego siedzieli w milczeniu i 
nieruchomo. Swoją drogą wypada skomentować, że świadkiem owej zielonej boskiej poświaty 
był wyłącznie on sam i nikt poza nim. On natomiast potraktował to jako kolejny znak bliskiego 
już nadejścia Dwunastego Imama, nie wspominając już o dalszym wsparciu dla jego ambitnych 
planów umieszczenia Islamskiej Republiki Iranu w gronie atomowych mocarstw, choć mimo to 
pogrążonej w ubóstwie i represjach, gospodarczej stagnacji i korupcji. Podobnie jednak jak 
Tomasz z Akwinu, nie pokładał dość zaufania w Dwunastym czy też „ukrytym” Imamie, że ten 
zapozna się z treścią dokumentu, jeśli zwój nie zostanie podstawiony Dwunastemu przed oczy.
 

Mam często okazję obserwować szyickie ceremoniały i pielgrzymki, nie zaskoczył mnie 

więc fakt, że są one po części zapożyczone, co do formy i liturgii, z religii katolickiej. Dwunastu 
imamów, z których jeden przebywa obecnie w fazie „okultacji”, a wszyscy oczekują jego 
przebudzenia i ponownego pojawienia. Szalony kult martyrologii, szczególnie w stosunku do 
męczeńskiej śmierci Al-Husajna, który został opuszczony i potem zdradzony na jałowej i 
nieprzystępnej równinie w rejonie Karbali. Procesje biczowników oraz samoumartwiających się 
pielgrzymów, pogrążonych w żałobie i poczuciu winy podążają szlakiem, na którym ich 
wielbiony męczennik został porzucony przez druhów. Ashura, masochistyczne święto szyitów, do
złudzenia przypomina swoistą odmianę Semana Santa, „Świętego Tygodnia”, podczas którego na
ulicach Hiszpanii pojawiają się krzyże, pokutne kaptury i pochodnie. Raz jeszcze przekonujemy 
się jednak, że monoteistyczna religia stanowi plagiat plagiatu, zapożyczenie zapożyczenia, iluzję 
innej iluzji, zaś docierając do samych źródeł, natrafiamy na zmyślone relacje na temat wydarzeń, 
jakie nie nastąpiły.
 

Innym sposobem przedstawienia tej tezy, gdy piszę te słowa, będzie stwierdzenie, że obecna 

forma inkwizycji szykuje się do położenia łapsk na broni nuklearnej. Wobec ogłupiającej władzy 
religii wielka, pełna inwencji i wyrafinowania cywilizacja Persji dogorywa na naszych oczach. 
Jej pisarze, artyści oraz intelektualiści znajdują się i tworzą w większości na emigracji bądź są 

background image

zduszeni i stłamszeni surową cenzurą. Kobiety w tym kraju stanowią majątek ruchomy i 
erotyczną zdobycz, młode pokolenie jest najczęściej słabo wykształcone i pozbawione pracy. Po 
niemal ćwierć wieku teokratycznych rządów Iran wciąż eksportuje w głównej mierze te same 
dwa produkty, jakie eksportował przez objęciem władzy przez ajatollahów - orzeszki pistacjowe i
(perskie) dywany. Nowoczesność i postęp technologiczny przechodzą obok, poza osiągnięciami 
w dziedzinie techniki jądrowej.
 

Taka sytuacja ustawia konfrontację między religią a cywilizacją na zupełnie nowej 

płaszczyźnie. Jeszcze do niedawna ci, którzy przyjęli wariant kle-rykalny rozwoju, musieli płacić
za to słoną cenę. Społeczeństwa tych państw ulegały rozkładowi, gospodarka wchodziła w stan 
regresu, najlepsze zaś umysły marnowały potencjał albo musiały szukać szansy gdzie indziej. W 
rezultacie inne społeczności, które zdołały okiełznać i poskromić religijne zapędy, bez trudu 
wyprzedzały kraje rządzone w imię boskiego objawienia. Państwa takie jak Afganistan po prostu 
obracają się w próchno. Co gorsza, to właśnie z tej ziemi 11 września 2001 roku nadeszła święta 
komenda, by złączyć w jedno dwa wielkie osiągnięcia nowoczesnej epoki - drapacze chmur oraz 
pasażerskie odrzutowce - i wykorzystać je do złożenia ofiary i krwawego poświęcenia. 
Następnym etapem, głoszonym bez ogródek w licznych pełnych histerii kazaniach, może być 
chwila, kiedy apokaliptyczni nihiliści zdołają sięgnąć po broń, która przyniesie nam Armagedon. 
Religijni zaślepieńcy i fanatycy nie są w stanie zaprojektować rzeczy tak użytecznych i pięknych,
jak sięgające nieba wieżowce i samoloty pasażerskie. Jednak podążając wytyczonym od tysięcy 
lat szlakiem zapożyczeń i plagiatów, kiedyś w końcu zdołają taki oręż skopiować lub wykraść i 
posłużyć się nim do zanegowania całej cywilizacji.
 

Książka ta omawia najstarszy spór w dziejach ludzkości, a mimo to niemal każdego 

tygodnia, który poświęciłem jej pisaniu, byłem zmuszony do odrywania się od pracy i brania 
udziału w tym sporze, wciąż bowiem jeszcze on nie wygasł. Tego rodzaju różnice zdań wykazują
tendencję do przybierania form odpychających. Raczej z rzadka wstawałem od biurka, by 
uczestniczyć w debacie ze zręcznym jezuitą w Georgetown, częściej natomiast gnałem z 
wyrazami poparcia i solidarności pod ambasadę Danii, niewielkiego demokratycznego państwa z 
północnej Europy, której groziło podpalenie tylko z tego powodu, że w jednej z kopenhaskich 
gazet ukazało się kilka karykatur Mahometa. Ta ostatnia konfrontacja miała szczególnie 
deprymujący charakter. Tłuszcza złożona z fanatycznych wyznawców islamu łamała bez pardonu
dyplomatyczny immunitet, wysuwała też groźby zabójstwa pod adresem osób cywilnych, jednak 
zarówno Jego Świątobliwość papież, jak i arcybiskup Canterbury potępili... rysunki z 
karykaturami! Wśród ludzi mojej profesji urosło napięcie, chcieliśmy się przekonać, kto pierwszy
skapituluje, podejmując temat rysunków bez ich jednoczesnego zamieszczania na swoich łamach.
A wszystko to działo się w epoce, kiedy środki masowego przekazu posługują się w głównej 
mierze obrazem. Powstała wrzawa, w której przebijały się głosy o potrzebie okazania 
„szacunku”, lecz ja znam osobiście licznych wydawców zaangażowanych w ten temat i mogę 
stwierdzić, że głównym motywem ich „zachowawczej postawy” był po prostu strach. Innymi 
słowy, garstka religijnych despotów i krzykaczy zdołała, że tak powiem, unieważnić tradycję 
wolności słowa w bastionie cywilizacji Zachodu. Na dodatek działo się to w 2006 roku! Do 
przykładów nikczemnego w swojej istocie strachu dodać należy moralnie podejrzaną praktykę 
relatywizmu. Żadna grupa ludzi o poglądach świeckich posuwająca się do gróźb i aktów 
przemocy nigdy nie osiągnęła tak łatwego zwycięstwa ani nie zyskała usprawiedliwienia dla 
swoich działań - ani też nie przedstawiła własnych racji.
 

Potem znowu, innego dnia, można było rozłożyć gazetę i przeczytać, że największe badania 

nad modlitwą, jakie kiedykolwiek podjęto, wykazały raz jeszcze brak jakiejkolwiek dodatniej 
korelacji między „wstawienniczymi” modłami a powrotem do zdrowia pacjentów - o których się 

background image

modlono. (Na dobrą sprawę stwierdzono pewną korelację: u pacjentów, którzy wiedzieli o 
odmawianych w ich intencji modlitwach, częściej pojawiały się komplikacje pooperacyjne niż u 
tych, za którymi nikt nie wstawiał się u Stwórcy, lecz nie spierałbym się, że ta zależność jest 
dowodem na cokolwiek). Kiedy indziej grupa zaangażowanych i obdarzonych cnotą cierpliwości 
uczonych odkryła w odległych zakątkach kanadyjskiej Arktyki kilka szkieletów dużej ryby, która 
375 milionów lat temu wykazywała już pierwsze cechy przypominające palce, nadgarstki, łokcie 
i ramiona. Tiktaalik, nazwany tak w nawiązaniu do szczepu Nunavut, dołącza do archeopteryksa, 
formy pośredniej między dinozaurami a ptakami, i stanowi od dawna poszukiwane tak zwane 
brakujące ogniwo, które pozwala nam lepiej zrozumieć prawdziwą naturę przyrody. Tymczasem 
jednak zatwardziali orędownicy „inteligentnego dzieła stworzenia” znów zamknęli w oblężeniu 
radę jednej ze szkół, wysuwając żądanie, by tego autoramentu brednie wpajano ich dzieciom w 
szkole. Moim zdaniem tego rodzaju przeciwstawne wydarzenia zaczynają stawać się cechami 
wyróżniającymi obecnego wyścigu: malutki krok do przodu wykonany przez ludzi światłych oraz
uczonych, ogromny sus przed siebie dokonany przez siły wsteczne i barbarzyńskie - ludzi, którzy
wiedzą, że racja jest po ich stronie, i którzy pragną wcielić w życie, jak ujął to w innym 
kontekście Robert Lowell, „rządy pobożności i żelaza”.
 

Religia rozwinęła też własną specjalną gałąź, która zajmuje się zgłębianiem kwestii końca 

świata. Dziedzina ta nosi nazwę „eschatologii” i zajmuje się bez ustanku rozważaniami nad 
doczesnym charakterem wszystkich ziemskich rzeczy, len kult śmierci wciąż jest pełen werwy i 
wigoru, mimo że dysponujemy wszelkimi argumentami przemawiającymi za tym, że te 
„ziemskie rzeczy” są wszystkim, co posiadamy lub co w ogóle możemy posiadać. A przecież w 
naszych rękach i w zasięgu naszego wzroku znajduje się cały wszechświat odkryć i teorii 
służących wyjaśnieniu, którego zgłębianie jest przyjemnością samą w sobie i daje przeciętnemu 
śmiertelnikowi dostęp do głębi percepcji, jakiej nie zdołali posiąść nawet Darwin czy Einstein, 
oraz kusi obietnicą bliskich cudom postępów w medycynie, w pozyskiwaniu źródeł energii, a 
także na niwie pokojowej wymiany między różnymi kulturami. A jednak mimo to miliony ludzi 
we wszystkich społeczeństwach wciąż preferują mity o jaskini, o plemionach oraz ofiarach krwi. 
Stephen Jay Gould, będąc już w podeszłym wieku, napisał wspaniałomyślnie, że nauka i religia 
tworzą „magisteria, które nie zachodzą na siebie”. Z całą pewnością obszary jednej i drugiej nie 
zachodzą na siebie, nie oznacza to jednak, że nie są one wobec siebie antagonistyczne.
 

Religia wyczerpała już wszelkie racje uzasadniające jej istnienie. Dzięki teleskopowi oraz 

mikroskopowi nie jest w stanie dłużej prezentować wyjaśnienia czegokolwiek, co jest ważne. 
Kiedyś, kiedy była w stanie, mając w absolutnym władaniu ogląd świata, wykorzystywała taki 
stan, by nie dopuszczać do pojawiania się rywali, dzisiaj natomiast może jedynie przeszkadzać 
lub blokować - lub podejmować próby zawracania i kroczenia wstecz - w czynieniu dających się 
zmierzyć postępów, jakich dokonujemy. Niekiedy, to prawda, perfidnie i przebiegle przyznaje się 
do tego. Lecz tego rodzaju postawa stawia nas przed wyborem między rzeczami nieistotnymi i 
hamowaniem postępu, bezsilnością a skrajnymi reakcjami, jeśli zatem taki wybór stałby się 
faktem, jest zaprogramowany na gorszą z obu opcji. Tymczasem stając do konfrontacji z 
niewyobrażalnymi perspektywami, jakie kryją się w naszej wciąż ewoluującej korze mózgowej, a
także w najdalszych rubieżach znanego wszechświata oraz w białkach i aminokwasach, z jakich 
składa się nasz organizm, religia postuluje albo unicestwienie w imię Boga, albo też daje 
fałszywą obietnicę, że zostaniemy „zbawieni”, pod warunkiem sięgnięcia po nóż i odcięcia 
napletka lub modlitwy kierowanej właściwie, bądź też spożywania wafelka. Można to porównać 
do sytuacji, w której ktoś, komu zimą obiecano wyborny i pachnący owoc, dojrzewający w 
skrupulatnie i z zamiłowaniem zaprojektowanej oranżerii, odrzuci smakowity miąższ i sok, a 
zacznie z przekory gryźć pestkę.

background image

 

Ponad wszystko jest nam obecnie potrzebne nowe oświecenie, które będzie opierać się na 

założeniu, że właściwe dociekania nad rodzajem ludzkim powinny koncentrować się na 
mężczyźnie i kobiecie. Oświecenie to nie będzie uzależnione, jak to było we wcześniejszych 
przykładach, od heroicznych przełomów, jakie dokonywały się za sprawą nielicznych 
przedstawicieli gatunku homo sapiens, obdarzonych zarazem geniuszem i wyjątkową odwagą. 
Dziś takie oświecenie jest w zasięgu każdego przeciętnego zjadacza chleba. Zgłębianie prozy i 
poezji, zarówno dla własnej potrzeby, jak i w celu szukania odpowiedzi na odwieczne etyczne 
dylematy, którymi jedna i druga się zajmuje, jest obecnie w stanie bez trudu zdetronizować 
studiowanie świętych tekstów, o których wiemy już, że są pełne zafałszowań i zmyśleń. 
Podążanie szlakiem nieskrępowanych naukowych dociekań oraz dostępność nowych odkryć dla 
szerokich rzesz, dzięki łatwym w obsłudze metodom i środkom elektronicznym, 
zrewolucjonizuje nasze pojmowanie badań naukowych oraz rozwoju i postępu. Bardzo ważne 
aspekty, oddzielenie sfery życia seksualnego i strachu, życia seksualnego i chorób oraz życia 
seksualnego i tyranii, mogą wreszcie stać się faktem, wyłącznie pod warunkiem odrzucenia z 
dyskusji dogmatów wszelkich religii. Wszystko to i nawet więcej jest, po raz pierwszy w naszej 
historii, w zasięgu rąk, jeśli nie w garści każdego z nas.
 

Jednakże wyłącznie najbardziej naiwny utopista uwierzy, że ta nowa cywilizacja humanizmu 

powstanie, na podobieństwo marzeń i snów o „postępie”, idąc po prostej i równej drodze. 
Najpierw musimy wyjść poza naszą prehistorię i wyrwać się z kostropatych łapsk, które usiłują 
ciągnąć nas wstecz do katakumb i okopconych ołtarzy, ku grzesznej rozkoszy upokorzenia i 
służalczości. „Poznaj siebie”, głosili Grecy, łagodnie sugerując pocieszenie, jakie można 
odnaleźć w filozofii. Jeśli mamy rozpocząć to dzieło z jasnym umysłem, koniecznie musimy 
poznać nieprzyjaciela i przygotować się do starcia z nim.
 
 

background image

 Podziękowania

 

 

Książkę tę pisałem przez całe życie i zamierzam pisać ją w dalszym ciągu, muszę jednak 

wyznać, że nie byłoby możliwe ukazanie się jej w tej wersji bez niezwykłej współpracy między 
agentem a wydawcą - mam tu na myśli Steve’a Wassermana i Jonathana Karpa - którzy natchnęli 
mnie motywacją. Każdy autor powinien posiadać tego pokroju troskliwych i oczytanych 
przyjaciół oraz sojuszników. Każdy autor powinien również dysponować wsparciem ludzi 
potrafiących wyszukiwać książki, równie przenikliwych i zdeterminowanych, co Windsor Mann.
 

Mój przyjaciel z lat szkolnych, Michael Prest, był pierwszą osobą, która dała mi jasno do 

zrozumienia, że chociaż władze szkoły były w stanie zmusić nas do uczestniczenia w modłach, 
nie mogły zmusić nas do modlitwy. Zawsze będę pamiętać jego wyprostowaną sylwetkę, kiedy 
inni z hipokryzją klękali lub przynajmniej się pochylali. I pamiętam dzień, w którym 
postanowiłem do niego dołączyć. Postawy pełne pokory i uległości powinny stanowić część 
prehistorii rodzaju ludzkiego.
 

Poszczęściło mi się i miałem licznych moralnych nauczycieli, w sensie formalnym i 

nieformalnym, spośród których wielu przechodziło przez ciężkie intelektualne próby oraz 
okazywało nieprzeciętną odwagę, gdy zrywali z wiarą własnego plemienia. Niektórym z nich po 
dziś dzień mogłoby grozić niebezpieczeństwo, gdybym wymienił ich z nazwiska, lecz muszę 
wyrazić słowa wdzięczności dr. Israelowi Shahakowi, który zapoznał mnie ze Spinozą, czy 
Salmanowi Rushdiemu, który z brawurą demonstrował racje rozumu, tryskając humorem w 
bardzo trudnym dla siebie czasie. Na to podziękowanie zasłużyli też Ibn Warraq i Irfan Khawaja, 
którzy również zapłacili słoną ceną za odstępstwo, oraz dr Michael Shermer, wzorcowy przykład 
nawróconego chrześcijańskiego fundamentalisty. Wśród wielu innych, którzy wykazali, że życie, 
rozum i dociekania rozpoczynają się w miejscu, gdzie kończy się reli-gia, winienem oddać hold 
Pennowi Jillette i Raymonowi Tellerowi, którzy podobnie jak James Randi (Houdini naszych 
czasów) oraz Tom Flynn i Andrea Szalanski, jak i reszta redakcji magazynu „Free Inquiry”, 
obalają mity i demaskują oszustwa. Jestem też dozgonnie wdzięczny Jennifer Michael Hecht za 
przesłanie mi egzemplarza jej wyjątkowej książki Doubt: A History (Wątpliwości: Historia).
 

Wszystkim, których nie znam, a którzy żyją w świecie, gdzie wciąż dominują zabobony i 

barbarzyństwo, i do rąk których, jak żywię nadzieję, trafi ta niepozorna książka, przekazuję 
najskromniejsze słowa otuchy, jakie niesie wiedza i mądrość. To mądrość właśnie, nie aroganckie
modły, pozostają w nas po życiowych wichurach i zawieruchach. Die Stimme der Vernunft ist 
leise.
 Tak, „głos Rozumu jest cichy”. Ale też bardzo uporczywy. W tym właśnie oraz w życiu i 
umysłach bojowników o sprawę, tych znanych i nieznanych, pokładamy naszą wielką nadzieję.
 

Od wielu lat zgłębiałem tę kwestię wraz z Ianem McEwanem, którego dzieła beletrystyczne 

cechują się niezwykłym darem objaśniania tego, co święte, bez jednoczesnego doszukiwania się 
w tym pierwiastków nadprzyrodzonych. Misternie wykazał on, że rzeczy naturalne są dla 
każdego z nas cudami. To właśnie w trakcie dyskusji z łanem, najpierw na odległym 
urugwajskim wybrzeżu, do którego śmiało dobił Darwin i gdzie znalazł pierwsze dowody, a 
później na Manhattanie, poczułem, że książka ta zaczyna kiełkować. Odczuwam ogromną dumę, 
że wyraziłem prośbę i uzyskałem jego zgodę na zadedykowanie tych stron właśnie jemu.
 
 

background image

 Przypisy

 

 

ROZDZIAŁ DRUGI RELIGIA ZABIJA

 

[S. 23] Wywiad z Matką Teresą przeprowadzony przez Daphne Barak oraz wypowiedzi 

zakonnicy na temat księżnej Diany w magazynie „Ladies’ Home Journal”, kwiecień 1996.
 

[S. 30] Szczegóły na temat zamordowania Yusry al-Azami w Betlejem można znaleźć w 

Gaza Kaliban?, artykuł redakcyjny, „New Humanist” 121/1 (styczeń 2006); 
http://www.newhumanist.org.uk/volumel21 issuel_comments.php?i-d= 1860_0_40_0_C. Patrz 
też Isabel Kershner, The Sheikhs' Revange, „Jeruzalem Report”, 20 marca 2006
 

[S. 33] List Abu Musaby al-Zarqawiego do Osamy bin Ladena, patrz http://www. 

state.gov/p/nea/rls/31694.htm.
 

[S. 39] Historia ponownie nawróconych kadetów Akademii Sił Powietrznych Stanów 

Zjednoczonych oraz księdza Melindy Mortona patrz Faye Fiore i Mark Maz-zetti, School’s 
Religious Intolerance Misquided, Pentagon Reports,
 „Los Angeles Times”, 23 czerwca 2005, s. 
10; Laurie Goodstein, Air Force Staff Found Promoting Religion, „New York Times”, 23 czerwca
2005, s. A12; David Van Biema, Who’s Got Is Theit Co-Pilot?, „Time”, 27 czerwca 2005, s. 61; 
United States Air Force, The Report of the Headquarters Review Group Concerning the 
Religious Climate at the U.S. Air Force Academy,
 22 czerwca 2005, http:// 
www.afmil/shared/media/document/AFD-0510 l4-008.pdf.
 

[S.40] Informacje na temat konstucyjności działań religijnych w rządzie i służbie publicznej 

w opinii Jamesa Madisona patrz Brooke Allen, Moral Monitory: Out Skeptical Founding Fathers
(Chicago, Ivan R. Dee, 2006), s. 116-117.
 

[S. 41] Informacje na temat Charlesa Stanleya i Tima LaHaye patrz Charles Marsh, 

Wayworld Christian Soldiers, „New York Times”, 20 stycznia 2006.
 

ROZDZIAŁ CZWARTY KILKA SŁÓW NA TEMAT ZDROWIA,

 

DLA KTÓREGO RELIGIA MOŻE BYĆ GROŹNA

 

[S. 51] Kazanie biskupa Cifuentesa patrz audycja telewizji BBC Panorama wyemitowana 27 

czerwca 2004.
 

[S. 511 Cytat z Foreign Policy z artykułu Laury M. Kelley i Nicholasa Eberstandta, The 

Muslim Face of AIDS, publikacja Foreign Policy, lipiec/sierpień 2005, 
http://www.foreignpolicy.com/story/cms.php?story_id=3081.
 

[S. 52] Uwagi krytyczne Danniela Denetta na temat religii patrz Breaking the Spells: 

Religion as a Natura Phenomen, New York, Viking Adult, 2006.
 

[S. 62] Cytaty z Tima LaHaye i Jerry B. Jenkinsa patrz Glorious Appearing: The End of 

Days, Wheaton, IL, Tyndale House, 2004, s. 250, 266.
 

[S. 64] Komentarz Perveza Hoodbhoya na temat pakistańskich testów nuklearnych można 

znaleźć we „Free Inquiry”, wiosna 2002.
 

ROZDZIAŁ PIĄTY METAFIZYCZNE TEZY RELIGII SĄ BŁĘDNE

 

[S. 72] E.P. Thompson, The Making of the English Working Class, New York, Vintage, 1996, 

s. 12.
 

[S. 73] Komentarz księdza Coplestone zaczerpnięty z jego History of Philosophy, tom III, 

Kent, Anglia: Search Press, 1953.
 

ROZDZIAŁ SZÓSTY SPÓR O DZIEŁO STWORZENIA

 

[S. 85] Informacje o ewolucji oka oraz argumentacja przecząca inteligentnemu dziełu 

background image

stworzenia patrz Michael Shermer, Why Darwin Matters: The Case Against Intelligent Design, 
Nowy Jork, Times Books, 2006, s. 17 (podkreślenia z oryginału.) Patrz też Richard Dawkins, 
Climbing Mount Improbable, New York, W.W. Norton, 1996, s. 138-197.
 

[S. 91] „Irreducible complexity” studium na uniwersytecie Oregon patrz Jamie T. Bridgham, 

Sean M. Carroll i Joseph W. Thornton, Evolution of Hormone-Receptor Complexity by Molecular
Exploitation,
 “Science“ 312/5770, 7 kwietnia 2006, s. 97-101.
 

[S. 96-97] Cytat ze Stephena Jaya Goulda na temat łupków Burgess patrz Wonderful Life: 

The Burgess Shale and the Nature of History, New York, W. Norton, 1989, s. 323.
 

[S. 99] Badania nad ludzkim genomem prowadzone na uniwersytecie Chicago patrz Nicholas

Wade, Evolving, Human Genes Tell New Story, „New York Times”, 7 marca 2006.
 

[S. 100] Stwiedzenie Woltera - „Si Dieu n’existait pas, il faudrait l’inventer” - zaczerpnięto z 

jego dzieła A Tauteur du livre des trois imposteurs, „Epitres”, nr 96 (1770).
 

[S. 100] Uwaga Sama Harrisa na temat Chrystusa zrodzonego z dziewicy zaczerpnięta z jego 

dzieła The End of Faith: Religion, Terror, and the Future of Reason, New York, W.W. Horton, 
2005.
 

ROZDZIAŁ SIÓDMY OBJAWIENIE: KOSZMAR „STAREGO” TESTAMENTU

 

[S. 107] Informacje na temat prac Finkelsteina i Silbermana patrz Izrael Finkelstein i Neil 

Asher Silberman, The Bible Unearthed: Archaeology’s New Vision of Ancient Israel and the 
Origin of Its Sacred Text,
 New York, Touchstone, 2002.
 

[S. 108] Opinia Zygmunta Freuda, bezkompromisowego przeciwnika religii, patrz Die 

Zukunft einer Illusion (The Future of an Illusion), tłum. Robson Scott, nowe wydanie James 
Strachey, Nowy Jork, Anchor, 1964.
 

[S. 109] Cytat z Thomasa Paine’a pochodzi z The Age of Reason, oprać. Eric Foner, 

Collected Writings, Library of America, 1995.
 

ROZDZIAŁ ÓSMY ZŁO „NOWEGO” TESTAMENTU WIĘKSZE NIŻ ZAWARTE W 

„STARYM”
 

[S. 114] Ocena Nowego Testamentu przez H.L. Menckena patrz Treatise on the Gods, 

Baltimore, Johns Hopkins University Press, 1997, s. 176.
 

[S. 123] Początek cytatu C.S. Lewisa „Now, unless the speaker is God...” patrz Mere 

Christianity, New York, HarperCollins, 2001, s. 51-52.
 

[S. 119] Cytat z C.S. Lewisa zaczynający się od: „That is the on thing we not no say...” patrz 

Mere Christianity, s. 52, cytat rozpoczynający się od „Now it seems to me obvious...” patrz s. 53.
 

[S. 120] Bart Erhman, patrz Misquoting Jesus: The Story Behind Who Changed the Bible and

Why, New York, HarperCollins, 2005.
 

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY KORAN JAKO JEDNOCZESNE ZAPOŻYCZENIE Z MITÓW 

ŻYDOWSKICH I CHRZEŚCIJAŃSKICH
 

[S. 129] Dlaczego muzułmanie muszą recytować Koran w języku arabskim patrz Ziauddin 

Sardar i Zafar Abbas Malik Introducing Mohammed, Totem Books, 1994, s. 47.
 

[S. 133] Cytat z Karen Armstrong pochodzi z Islam: A Short History, New York, Modern 

Library, 2000, s. 10.
 

ROZDZIAŁ DZIESIĄTY JARMARCZNOŚĆ CUDÓW ORAZ UPADEK PIEKŁA

 

[S. 149-150] Anegdoty Malcolma Muggeridge’a, i Kena Macmillana na temat Matki Teresy 

w mojej Missionary Position: Mother Teresa in Theory and Practice, Verso, 1995, s. 25-26.
 

[S. 147] Informacje o Monice Besra z książki Aroup Chatterjee Mother Teresa: The Final 

Verdict, Kalkuta, Meteor Books, 2003, s. 403^06.
 

ROZDZIAŁ JEDENASTY „STEMPEL NISKIEGO POCHODZENIA”: 

SKORUMPOWANE POCZĄTKI RELIGII

background image

 

[S. 167] Zwrot „chloroform w druku” Marka Twaina z Roughing It, New York: Signet 

Classics, 1994. s. 102.
 

[S. 167] O przypuszczalnej przydatności religii w leczeniu chorób, patrz Daniel Dennett, 

Breaking the Spell: Religion as a Natural Phenomenon, New York: Viking Adult, 2006.
 

[S. 169] Informacje na temat Złotej gałęzi, The Golden Bough (1922) Jamesa George’ a 

Frazera, patrz http://www.bartleby.com/196/.
 

ROZDZIAŁ DWUNASTY EPILOG: JAK RELIGIE DOBIEGAJĄ KRESU

 

[S. 174] Historia Sabataja Cwi patrz John Freely, The Last Messiah, New York: Viking 

Penguin, 2001.
 

ROZDZIAŁ TRZYNASTY CZY RELIGIA SPRAWIA, ŻE LUDZIE POSTĘPUJĄ LEPIEJ?

 

[S. 181] Informacje o Williamie Lloydzie Garrisonie w jego liście do Samuela J. Maya, 17 

czerwca 1845 w red. Walter M. Merrill, The Letters of William Lloyd Garrison (1973) red.3, 303, 
i w „The Liberator”, 6 maja 1842.
 

[S. 182] Informacje o Lincolnie z książki Susan Jacoby Freethinkers: A History of American 

Secularism, New York, Metropolitan Books, 2004, s. 118.
 

[S. 184] Usprawiedliwienie niewolnictwa przez ambasadora Abdrahamana w mojej pracy 

Thomas Jefferson: Author of America, New York, HarperCollins, 2003, s. 128.
 

[S. 194] Materiał o ludobójstwie w Ruandzie z książki Philipa Gourevitcha We Wish to 

Inform You That Tomorrow We Will Be Killed with Our Families: Stories from Rwanda, New 
York, Farrar, Straus and Giroux, 1998, s. 69-141.
 

[S. 204-205] Filozofia „Gudo” i deklaracja Nichiren z książki Briana Victorii Zen atWar, 

Weather-hill, 1997, s. 41 i 84, proklamacja wojenna japońskich buddystów s. 86-87.
 

ROZDZIAŁ SZESNASTY CZY RELIGIA ZEZWALA NA MALTRETOWANIE DZIECI?

 

[S. 222] Mary McCarthy Memories of a Catholic Girlhood, New York, Harcourt, 1946.

 

[S. 224] Model „kreatywnej destrukcji” Josepha Schumpetera z jego pracy Capitalism, 

Socialism, and Democracy, London: Georg Allen & Unwin, 1976, s. 81-86.
 

[S. 226] Opinia Majmonidesa na temat obrzezania patrz Leonard B. Glick, Marked in Your 

Flesh: Circumcision from Ancient Judea to Modern America, New York, Oxford University 
Press, 2005, s. 64-66 [podkreślenia własne].
 

ROZDZIAŁ SIEDEMNASTY TONĄCY BRZYTWY SIĘ CHWYTA: OSTATECZNY 

„ARGUMENT” PRZECIWKO SEKULARYZMOWI
 

[S. 240-241] Poparcie Watykanu dla nazistowskich Niemiec patrz John Cornwell, Hitler's 

Pope: The Secret History of Pius XII, New York, Viking Adult, 1999.
 

[S. 244] Zniekształcenie wypowiedzi Einsteina patrz William Waterhouse, Misquoting 

Einstein, „Sceptic”, tom 12, nr 3, s. 60-61.
 

[S. 251] Społeczny Darwinizm H.L. Menckena z jego Treatise on the Gods, Baltimore, Johns

Hopkins University Press, 1997.
 

[S. 251] Hannah Arendt, The Origins of Totalitarianism, New York, Harcourt, 1994.

 

ROZDZIAŁ OSIEMNASTY TRADYCJA BARDZIEJ KULTURALNA: SPRZECIW RACJI

ROZUMU
 

[S. 264] Stwierdzenie Einsteina „Spinoza’s god” (bóg Spinozy) zaczerpnięte z pracy Jennifer 

Michael Hecht Doubt: A History, New York, HarperCollins, 2003, s. 447; patrz też Ronald W. 
Clark, Einstein: TJje Life and Times, New York: Avon, 1984, s. 502
 

[S. 265] Cytat z Heinricha Heinego zaczerpnięty od Jennifer Michael Hecht, Doubt: A 

History, s. 376, patrz też Heine, cytat z Josepha Ratnera, wstęp do The Philosophy of Spinoza: 
Selections from His Works
, New York, Modern Library, 1927.
 

[S. 266] Informacja na temat Pierre’a Bayle’a od artykule Ruth Whelan Bayle, Pierre, w The 

background image

New Encyclopedia of Unbelief, red. T. Flym Amherst, NY, Prometheus Books, 2006.
 

[S. 268] Cytat z Mattea Vincentiego zaczerpnięty z Jennifer Michael Hecht Doubt: A History,

s. 287. Patrz też Nicholas Davidson Unbelief and Atheism in Italy, 1500-1700 w Atheism from the
Reformation to the Enlightenment,
 red. Michael Hunter i David Wootton, Oxford, UK, 
Clarendon, 1992, s. 63.
 

[S. 268] Cytat z Benjamina Franklina na temat piorunochronu zaczerpnięty z The 

Autobiography and Other Writings, New York, Penguin, 1986, s. 213.
 

[S. 270] Cytat z Davida Hume’a w pracy Jennifer Michael Hecht, Doubt: A History, s. 351.

 

[S. 270] Informacja na temat Paine’a i jego poglądów religijnych z pracy Jennifer Michael 

Hecht, Doubt: A History, s. 356-57.
 

[S. 273] Cytat z Alberta Einsteina rozpoczynający się od: „It was, of course, a lie...”, 

zaczerpnięty z pracy Jennifer Michael Hecht, Doubt: A History, s. 447. Patrz też Albert Einstein, 
the Human Side: New Glimpses from His Archives
, red. Helen Dukas i Banesh Hoffinan, 
Princeton, NJ, Princeton University Press, 1979, s. 43. Cytat rozpoczynający się od: „I do not 
believe in the immortality of the individual...” zaczerpnięty z pracy Jennifer Michael Hecht, 
Doubt: A History, s. 447; patrz też Albert Einstein, the Human Side, s. 39.
 

ROZDZIAŁ DZIEWIĘTNASTY NA ZAKOŃCZENIE: POTRZEBA NOWEGO 

OŚWIECENIA
 

[S. 283] Cytat z Roberta Lowella patrz Walter Kirn, The Passion of Robert Lowell, „New 

York Times”, 26 czerwca 2005, http://www.nytimes.com/2005/06/26/books/re-
view/26KIRNL.html
 

 

background image

 


Document Outline