background image

Régine Deforges

Czarne tango

background image

Moim dzieciom,
Franckowi, Camille i Léi

Dokądże, Władco święty i prawdziwy,
nie będziesz sądził i nie wymierzał za krew naszą kary
tym, co mieszkają na ziemi?

Apokalipsa   św.   Jana   (Pismo   Święte   Starego   i   Nowego   Testamentu,   Wyd.   Pallottinum, 

Poznań — Warszawa 1989.)

background image

1

Léa   stanęła   jak   wryta,   gdy   ujrzała   idącego   jej   na   spotkanie   Françcois   Taverniera 

trzymającego   za   rączkę   małego  Charlesa.  To   naprawdę   byli  oni,   tutaj,   w  Montillac,   w  tym 

samym Montillac, które uznała za stracone na zawsze, a gdzie teraz rozbrzmiewały odgłosy piły 
cieśli, uderzenia młotków, piosenka robotnika:

Murarz piosenkę śpiewał,
wysoko tam, na domów dachu.

Jej dom się odradzał...
Serce   jej   przepełniło   szczęście,   gdyż   się   domyśliła,   że   to   jego   dzieło.   Stojąc   bez   ruchu 

patrzyła na odnalezionego kochanka; żył! Żył naprawdę, przyglądał jej się z podziwem, nie 

dowierzając   własnym   oczom,   olśniony,   wstrząśnięty...   Rzucił   się   ku   niej,   lecz   Charles   był 
szybszy. Léa ze wzruszeniem ściskała dziecko w ramionach, bełkocząc bez ładu i składu czułe 

słowa. Odsunęła je delikatnie od siebie i przyklęknęła, by mu się lepiej przyjrzeć. Ależ urósł! 
Jaki był podobny do matki! Na wspomnienie nieżyjącej Camille z jej piersi wyrwał się jęk.

— Coś cię boli? — zaniepokoiło się dziecko.
— Nie, mój kochany, tak bardzo się cieszę, że cię widzę...
— No to dlaczego płaczesz?
Jak tu wytłumaczyć pięcioletniemu chłopcu, że łzy mogą równie dobrze wyrażać radość, jak 

i smutek?

Co to za jasnowłose dziecko uczepiło się spódnicy jej munduru i kim była ta młoda kobieta 

ubrana   w   kwiecistą   suknię,   która   przypominała   suknię,   jaką   jej   matka   nosiła   w   lecie 
poprzedzającym wojnę.

— Françcoise?...
Nim się ucałowały, siostra pomogła jej podnieść się z klęczek. A potem kolejno witała się z 

ubraną według ostatniej mody Laure, z Lisą o różowiutkiej cerze i białych puklach włosów, z 
Estelle,  której gładko  ściągnięte  w koczek włosy nie mogły zatrzeć pełnego dobroci wyrazu 

twarzy, z Ruth, z drogą Ruth, skarbnicą wspomnień z dzieciństwa, podstarzałą, zgarbioną, z 
biednymi   trzęsącymi   się   wciąż   dłońmi...   Przechodziła   z   ramion   do   ramion,   niezupełnie 

przytomna i świadoma, co się dzieje, jak gdyby te pocałunki, pieszczoty, czułe słowa nie do niej 
były   kierowane.   Po   widoku   ruin   Berlina,   pokonanych   Niemiec   Léa   odbierała   jak   coś 

nierzeczywistego to, że znalazła się na tej ziemi, w tej posiadłości, dokąd — jak sądziła — miała 
nigdy nie powrócić.

Stopniowo   odpływało   uczucie   szczęścia,   ustępowała   radość,   jaka   ją   ogarnęła   na   widok 

zmierzających   ku   niej   Françcois   i   Charlesa.   Nic   nie   było   prawdziwe;   to   jakaś   farsa,   jakaś 

maskarada...  To tylko  zjawy...  Co tutaj  robiła  ta  gestykulująca  ogolona  kobieta  w sukni jej 
matki?...   I   ta   za   mocno   wymalowana   młoda   dziewczyna   przypominająca   luksusowe   dziwki 

włóczące się z niemieckimi oficerami po barach Bordeaux?... A te hałaśliwe dzieciaki o buziach 
i rączkach usmarowanych sokiem z jeżyn?... Te stare kobiety w czarnych sukniach, wyglądające 

jak dewotki z Saint-Macaire?... A ten mężczyzna z blizną na twarzy o ironicznym uśmiechu?... 
Dlaczego się uśmiecha? Co widzi takiego śmiesznego?... A jak on jej się przyglądał! Narastające 

rozdrażnienie mąciło jej myśli. Nigdy!... Nigdy nie powinna była postawić nogi w Montillac, 

background image

wszystko tu było zniszczone, zbrukane, martwe!... Wydawało jej się, że za chwilę z alei grabowej 

wynurzy się Maurice Fiaux z policjantami... W głowie huczały jej krzyki, wycie... To nie stukot 
młotków cieśli słyszała, ale uderzenia kolb karabinów przy wyważaniu drzwi domu... A ten 

tuman, który się unosi nad stokiem poniżej tarasu, to nie dym z wypalanej trawy, lecz swąd 
buchający z umęczonego ciała cioci Bernadette...

Léa gwałtownie roztrąciła kobiety i czepiające się jej dzieci. Nie oszukają jej... Nie da się 

nabrać...

Zaskoczone ciotki i siostry patrzyły za uciekającą Léą. Tylko Françcois Tavernier domyślał 

się, co czuła.

Biegła przez winnice jak przerażone zwierzątko, potykała się o bryły ziemi, przewracała się, 

podrywała, znowu padała... Gdy był o kilka kroków od niej, dostrzegła go, lecz nie poznała. W 

jej   zmąconym   umyśle   kołatała   jedna   tylko   myśl:   Nie   nabiorą   mnie!...  Nie   nabiorą   mnie!... 
Strach i nienawiść dodawały jej skrzydeł, zerwała się do biegu, mknęła jeszcze szybciej mimo 

poobcieranych kolan. Gdy mijała dom Sidonie, wydawało jej się, że słyszy głos Mathiasa... Spod 
jej stóp wzbijał się tuman białego kurzu z drogi wiodącej do kapliczki w Verdelais, miejsca 

schronień i świadka jej dziecinnych smutków i zmartwień, melancholijnych wątpliwości okresu 
dojrzewania,   a   potem   strachu   i   obaw   młodej   kobiety   w   obliczu   wojny   i   śmierci.   Do   krwi 

pozdzierała sobie skórę rąk odgarniając kolczaste gałęzie zarośli... Na czworakach wdrapała się 
po schodkach do kapliczki... schwytał ją i na tych stopniach zmagali się ze sobą w milczeniu.

Françcois musiał wytężyć wszystkie siły, by udaremnić jej próby podrapania mu twarzy. 

Gdy poczuł, że słabnie, zaczął szeptać jej kojące, uspokajające słowa:

— Spokojnie, maleńka, spokojnie... Nie bój się... Już się skończyło... No, no, uspokój się... 

Kochana, już nikt więcej cię nie skrzywdzi, przyrzekam ci.

Jej drżące ciało powoli się odprężało, a ze spojrzenia zniknęło szaleństwo. Zamknęła oczy i 

pozwalała   się  kołysać...   Miała   osiem   lat  i   ojciec  ją   pocieszał,   gdy  boleśnie   się  poturbowała 

podczas upadku... Gdy tak się do niego przytulała, wyciszało się łkanie, uśmierzał ból... Teraz 
brał ją na ręce i niósł do łóżka...

Françcois   ułożył   ją   w   cieniu   dębu.   Jak   dziecko   natychmiast   zapadła   w   sen,   dłonią 

wczepiwszy się w jego rękę. Żywo mu to przypominało te niezbyt liczne noce, kiedy po zbliżeniu 

zasypiała, nie dokończywszy zdania; na tym między innymi polegała jej siła, na tej zdolności 
ucieczki w sen.

Chusteczką do nosa delikatnie  starał się otrzeć kurz, jaki przylepił się do zalanej  łzami 

twarzy. Znowu wzruszyła go uroda, energia i kruchość, wrażliwość na zranienia, jakie biły z tej 

ubrudzonej twarzy. Podobnie jak podczas wszystkich spotkań po długiej rozłące, ten kontrast 
uderzał   go   i   poruszał.   Poprzez   drżenie   zamkniętych   powiek   wyczuwał   cierpienia,   jakich 

doznała. Poprzysiągł sobie, że zrobi wszystko, by o nich zapomniała, że zapewni jej szczęśliwe i 
spokojne życie, obsypie ją prezentami, biżuterią, pokaże jej świat, nowe pejzaże, miejsca nie 

tknięte przez człowieka, do których człowiek nawet nie dotarł... Znowu będzie go dręczyła swoją 
kokieterią, znowu usłyszy jej śmiech, będzie patrzył, jak pije szampana, porwie ją do walca, w 

którym stracą głowę. Ach, żeby tak jakimś sposobem przegnać te obrazy okropności, które 
przyprawiały ją o przerażenie!...

— Françcois!
— Tak, dzieweczko, jestem tutaj.
— Françcois, gdybyś ty wiedział!...
— Wiem, kochanie, wiem. Teraz musisz się starać zapomnieć...

background image

Poczuł, jak ciało jego przyjaciółki sztywnieje, gotowe znowu mu się wymknąć.
— Będzie ci trudno, ale tak trzeba. Musisz odbudować dom, masz dziecko, które musisz 

wychować, rodzinę...

— Przestań! Przestań!
Zaciśniętymi pięściami biła go w piersi. Zaśmiał się.
Rozzłoszczona   jego   śmiechem,   spróbowała   go   podrapać,   uderzyć!   Przygniótł   ją   swoim 

ciałem, przytrzymał wyciągnięte ramiona nad głową.

— Nie uważasz, że mamy coś lepszego do roboty niż kłócić się? — spytał szukając jej ust.
Wyrwała   mu   się   i   ugryzła   go   tak   boleśnie,   że   zwolnił   uścisk.   Potargana,   z   zeszpeconą 

gniewem twarzą Léa podniosła się; przez długą chwilę mierzyli się wzrokiem. Powoli uspokoiła 
się, wściekłość ustąpiła miejsca smutkowi. Łzy obficie popłynęły z szeroko otwartych oczu i 

zmywały   pył   z   policzków.   Ta   żałość   bez   spazmów   uciszyła   ją.   Gdy   Françcois   podał   jej 
chusteczkę do nosa, podziękowała słabym uśmiechem.

— Przepraszam cię, jestem żałosna.
— Wcale nie jesteś żałosna, no, chodź, przytul się.
Wtuliła się w jego ramiona, czekając na pożądanie, które rozproszy lęki. Rozpięła guziki 

koszuli i wsunęła dłoń w jej rozchylenie, znowu odnalazła gładkość skóry swojego kochanka, 

jego zapach. Jak jej go brakowało przez te długie miesiące! Do tego stopnia za nim tęskniła, że 
omal nie uległa pewnemu młodemu i przystojnemu angielskiemu oficerowi! On z kolei szybkim 

ruchem rozpiął guziki jej surowej koszulowej bluzki, rozluźnił krawat i zsunął ramiączka halki... 
Odsłoniły się wspaniałe, bujne piersi. Do diabła z wojną, cierpieniami. Zapomnieli o ziemi, 

niebie,   śmierci...   Istnieli   tylko   mężczyzna   i   kobieta,   których   ciała   połączyły   się   jak   od 
prawieków, szukając tylko rozkoszy; nagłej i krótkotrwałej rozkoszy, która ich, nienasyconych, 

zaskoczyła.

Françcois  pomógł  jej wstać.  Obejmując się ruszyli  drogą  ku Montillac.  W Bellevue  Léa 

usiadła   na   starej   kamiennej   ławie   pod   domem   Sidonie.   Wodziła   wzrokiem   po   znajomym 
krajobrazie. Nic się nie zmieniło, nic nie wskazywało, że przetoczyła się tu wojna, że w tych 

lasach, wioskach ludzie poświęcali życie, by ocalić te dzwonnice, miasteczka, pola, winnice. 
Nic!   Przed   oczyma   stanął   jej   obraz   biednego   obnażonego   ciała   Sidonie.   Zamykając   oczy, 

przegnała tę grozę, chciała zachować tylko wspomnienie dzielnej, uczciwej kucharki, która ją 
pytała:

— Malutka, napijesz się mojej nalewki z czarnej porzeczki?
Zbliżała   się   jesień,   światło   chylącego   się   dnia   podkreślało   całą   wspaniałą   urodę   tego 

ukochanego krajobrazu.

— Spójrz, widać Pireneje!
Pewnie to nie było prawdą, ale Sidonie tak często jej powtarzała, że w pogodny dzień widać 

te stare góry.

Potrząsając głową jak koń, który przegania natrętną muchę, wyprostowała się i wbiła wzrok 

w oczy kochanka. To spojrzenie mówiło mu: "Jestem tutaj, żyję, chcę używać życia, szybko, 

teraz! Jesteś tutaj, żeby mi pomóc, bo mnie kochasz. No bo przecież mnie kochasz, prawda?" 
Przyciągnęła drabinę do wejścia na górkę z sianem i wspięła się po obruszanych szczeblach. Ileż 

to   razy   chowała   się   tutaj   przed   dorosłymi,   razem   z   Mathiasem   i   innymi   towarzyszami 
dziecięcych zabaw. Siano z ostatnich sianokosów upojnie pachniało. Zapadając się nogami w 

pachnącą masę, Léa ściągnęła z siebie ubranie i naga wyciągnęła się, nie zważając na ukłucia 

background image

wysuszonej trawy. Oparty o belkę Françcois przyglądał się jej i nie próbował ukryć wzruszenia. 

Z kolei on wolno się rozebrał, nie spuszczając z niej wzroku.

Był już późny wieczór, gdy wyczerpani i szczęśliwi powrócili do Montillac.
Nikt nie zaprotestował,  gdy wbrew konwenansom Léa i Françcois ułożyli  się do snu w 

jednym pokoju. Panny de Montpleynet, Françcoise, Laure, Ruth i dzieci jakoś koczowały w 

mieszkaniu zarządcy składów z winem w oczekiwaniu ukończenia robót w dużym budynku. 
Zaangażowany   przez   Taverniera   architekt   przyrzekł,   że   wszystko   będzie   gotowe   w   połowie 

października. Estelle i Ruth powątpiewały w jego zapewnienia; Laure popędzała zbyt wolno jej 
zdaniem pracujących robotników; Françcoise nie miała odwagi się odezwać, od kiedy któryś ze 

starych murarzy mruknął, gdy go mijała: "Dziwka". Pochyliwszy się, odeszła i nigdy więcej noga 
jej nie postała na placu budowy.

Przyjazd  Léi  zmobilizował  wszystkich,  prześcigali  się, żeby jej sprawić przyjemność.  Ku 

swemu   zaskoczeniu   odkryła   gabinet   ojca   w   niemal   nie   zmienionym   stanie:   sadza   tylko 

przybrudziła   książki,   ściany   i   dywany.   Nie   pytając   sióstr   o   zdanie,   rozgościła   się   w   tym 
pomieszczeniu. Gdyby jej posłuchano, wszystko zostałoby jak przedtem, lecz Françcois zdołał ją 

przekonać, by kazała odmalować ściany, wyczyścić dywany i zmienić zasłony. Jedyna rzecz, co 
do której nie przyznała mu racji, to stara kanapa: Léa nie chciała o niczym słuchać; nikt nie 

waży  się tknąć tego  sprzętu,  który,  jak   pamiętała,  zawsze   był  stary  i  zniszczony.  Françcois 
ustąpił.

Léa w napięciu śledziła relacjonowany w prasie i radiu toczący się w Luneburgu proces 

oprawców z obozu Bergen-Belsen. Pamiętała szefa obozu, Josepha Kramera, którego angielska 

policja   wojskowa   z   największym   trudem   zdołała   wyrwać   z   rąk   poruszających   się   jeszcze 
więźniów   i   żołnierzy   brytyjskich,   a   także   doktora   Fritza   Kleina,   którego   alianci   zmusili   do 

pozowania  do fotografii  rozczochranego,  w długich butach,  z zapuchniętą,  obrzękłą  twarzą, 
stojącego pośród nagich trupów. Pamiętała łzy młodych angielskich żołnierzy na widok żywych 

kościotrupów wyciągających do nich tak wychudzone ramiona, że obawiali się ich dotknąć, by 
nie   złamać,   przypominała   sobie   osłupienie,   a   następnie   zgrozę   lekarzy,   gdy   odkryli,   że 

niektórym zwłokom brakowało policzków, rąk, pośladków, a nawet wątroby, i gdy zrozumieli, 
że te części ciała zjedli współwięźniowie z głodu doprowadzeni do obłędu.

Kiedy skończy się ten przeraźliwy koszmar? Wojna już się skończyła, trzeba zapomnieć. 

Zapomnieć? Nie, nie można, nie wolno. W głowie Léi bez przerwy zderzały się te sprzeczne 

myśli. Było to dla niej o tyle trudniejsze, że nie chciała o tym rozmawiać, nawet gdy te koszmary 
nie pozwalały jej usnąć, gdy zrywała się w środku nocy z przeraźliwym krzykiem. Françcois 

próbował ją wypytywać, lecz musiał zrezygnować, bo zaczynała płakać albo wpadała w złość. 
Tłumaczył jej, że wyartykułowanie dręczących myśli pozwala je lepiej zrozumieć, należycie je 

ustawić,   ale   Léa   odrzucała   tę   mądrą   radę.   Estelle   de   Montpleynet,   z   którą   podzielił   się 
wiadomością o problemach Léi, obawach i lękach, doradzała mu cierpliwie czekać: za wcześnie, 

jeszcze trzeba czasu, dużo czasu, żeby Léa, o ile nie zapomniała, to przynajmniej osiągnęła 
pewną równowagę i spokój.

Ale   jak   to   osiągnąć?   Wspomnienia   szczęśliwych   chwil   nieustannie   przesłaniały 

wspomnienia okropności. Między innymi śmierć Raoula Lefèvre, którego pogrzebała z pomocą 

jego brata Jeana i doktora Jouvenela koło piwnicy z winem, za kępą ligustru i bzów. Ciało jej 
przyjaciela   z   dzieciństwa   wciąż   tam   spoczywa.   Pewnego   dnia,   gdy   składała   na   tym 

prowizorycznym grobie zerwany w ogródku bratek, zaskoczył ją Françcois. Znał okoliczności 
śmierci Raoula, ale ona nigdy mu nie powiedziała o miejscu, gdzie spoczywały jego zwłoki. 

Starał się ją nakłonić do powiadomienia żandarmów. To nowe czekające ją przeżycie łagodziła 

background image

radość, że znowu zobaczy, przy okazji tak przykrej, żywego Jeana Lefèvre'a.

Wczesnym rankiem przyjechali żandarmi, a za nimi merowie z Verdelais, Saint-Macaire i z 

Saint-Maixant, byli członkowie ruchu oporu, towarzysze zmarłego. W obecności pani  Lefèvre 

podtrzymywanej przez syna, który przeżył wojnę, przystąpiono do ekshumacji. Czas i przyroda 
dokonały  swego  dzieła:  szkielet w strzępach   ubrania,   które  matka   rozpoznała.  Ani jednego 

okrzyku, ani jednego jęku, tylko ciążąca cisza, którą potęgował zgrzyt łopat zagłębiających się w 
miękką  piaszczystą  glebę i  głuche  plaśnięcia  wyrzucanej  ziemi.  Jean  Lefèvre  przyprowadził 

młodego   księdza   o   wychudzonej   twarzy,   na   którym   zwisała   wyrudziała   znoszona   sutanna. 
Pobłogosławił on żałosne szczątki, które złożono w trumnie.

Nie dowierzając własnym oczom szczęśliwi Jean i Léa padli sobie w ramiona. Matka Raoula 

uściskała   przyjaciółkę   swych   synów,   szepcząc   podziękowania,   które   jeszcze   bardziej 

przygnębiły dziewczynę.

Po   ucieczce   z   Montillac   Jean  Lefèvre,   pomimo   odniesionych   ran,   dotarł   do   Pauillac   w 

Modoc,  gdzie odnalazł  towarzyszy,  którzy  ocaleli  z  oddziału  partyzanckiego  Grand-Pierre'a. 
Wykurował się w jakimś gospodarstwie niedaleko Lesparre i dołączył do grupy Charly'ego, a 23 

lipca z siedemdziesięciu partyzantami wziął udział w ataku na składy prochu w Sainte-Heléne, 
gdzie zginęły dziesiątki Niemców, a z nimi również dwudziestu siedmiu jego kolegów. Znowu 

ranny, dostał się do niewoli i został przewieziony ze swoimi towarzyszami niedoli do fortu Hâ. 
Bity i torturowany, został w końcu załadowany do pociągu wiozącego francuskich i więźniów 

innych narodowości do Niemiec. Większość z nich została aresztowana w rejonie Tuluzy, a 
następnie  2 lipca  przeniesiona  z więzień  do synagogi i  fortu  Hâ  w Bordeaux.  Stłoczeni  po 

siedemdziesięciu w jednym wagonie, w okropnym upale, bijąc się o odrobinę powietrza, kroplę 
wody   lub   piętkę   chleba.   Niektórzy   więźniowie   poddali   się   rozpaczy   lub   popadli   w   obłęd. 

Unikając   ostrzału   z   broni   maszynowej   alianckich   samolotów,   pociąg   minął   Tuluzę, 
Carcassonne, Montpellier, Nîmes, dolinę Rodanu... i 27 sierpnia dotarł do Dachau.

Jean   żył,   ale   w   jak   okropnym   był   stanie!   Podczas   podróży   zmarło   osiemnastu   jego 

towarzyszy. Na każdym postoju, gdy Niemcy otwierali drzwi, wypychano trupy na nasyp. Kiedy 

dotarli   na   stacyjkę   kolejową   w   Dachau,   sześć  ciał   wydzielających   nieznośny   odór   rozkładu 
wyrzucono na peron. Podczas tej nie kończącej się podróży Jeana podtrzymywał na duchu i 

opatrywał młody zakonnik, ksiądz z oddziału ruchu oporu w Corrèze, Michel Delfand, którego 
nazywano bratem Henrim. Sam z wysoką gorączką udzielał kapłańskiej posługi umierającym, 

pocieszał i dodawał otuchy pozostałym. Wszyscy zastanawiali się, jak, przy jego konstrukcji 
fizycznej, sam będąc chorym, wytrzymywał to wszystko. Wytrzymał do 29 kwietnia 1945 roku, 

dnia wyzwolenia obozu przez Amerykanów. Wówczas to złożył go tyfus, który zbierał obfite 
żniwo w obozie. Przeniesiony na rewir, otrzymał ostatnie namaszczenie z rąk jakiegoś polskiego 

księdza i z błogim uśmiechem szykował się na spotkanie z Panem Bogiem. Lecz nie wybiła 
jeszcze   jego   godzina:   kruche   ciało   oparło   się   chorobie.   Po   zarządzonej   przez   wyzwolicieli 

kwarantannie, ojciec Henri i Jean wrócili do Francji. Bardzo wycieńczeni spędzili dwa miesiące 
w   domu   wypoczynkowym   w   Sabaudii,   a   potem   powrócili   do   rodzin.   Podczas   tej 

rekonwalescencji obu mężczyzn połączyły bardzo silne więzy przyjaźni. Ojciec Henri, jako że 
stan   zdrowia   nie   pozwalał   mu   wieść   surowego   trybu   życia   kapucynów,   uzyskał   od   swoich 

przełożonych zgodę na opuszczenie klasztoru. Posłano go do Bordeaux, do pomocy księdzu z 
Saint-Michel. Zaraz po przyjeździe skontaktował się ze swoim przyjacielem, który powrócił do 

domu poprzedniego dnia. Podczas jego pierwszego pobytu w La Verdelais żandarmi oznajmili 
pani  Lefèvre  o mającej się nazajutrz odbyć ekshumacji ciała jej syna Raoula. Wówczas Jean 

opowiedział matce i przyjacielowi o okolicznościach śmierci swojego brata.

Dwutygodniowa   przepustka,   jaką   wystawiła   jej pani  de Peyerimhoff,  kończyła   się i  Léa 

background image

musiała się zgłosić w siedzibie Czerwonego Krzyża w Paryżu. Winogrona dojrzewały, siostry 

umówiły się z sąsiedztwem na pierwsze w wyzwolonej Francji winobranie. Dzięki pieniądzom 
od Françcois Taverniera można było przyjąć około trzydziestu osób do zbioru winogron, przy 

czym   dwie   trzecie   stanowili   więźniowie   niemieccy.   Léa   z   duszą   na   ramieniu   zostawiała   to 
wszystko, co znowu pokochała. Te dwa tygodnie spędzone w Montillac pozwalały jej uwierzyć, 

że można zacząć od początku.

Podróż do Paryża wielką limuzyną Taverniera przypominała wyjazd na wakacje: było ciepło 

i słonecznie, oberże gościnne, a Françcois zakochany i wesoły.

Zaraz po przyjeździe Léa udała się do siedziby Czerwonego Krzyża do pani de Peyerimhoff. 

Ucieszyła się niezmiernie, gdyż spotkała tam Claire Mauriac i Jeanine Ivoy, które wróciły z 
Berlina. Trójka dziewcząt padła sobie w ramiona, a ich krzyki i śmiech sprawiły, że pani de 

Peyerimhoff wyjrzała ze swojego gabinetu.

—   Cóż   to,   moje   panny,   co   się   tu   dzieje?...   Proszę   o   spokój,   co   sobie   pomyślą   nasze 

amerykańskie koleżanki o zachowaniu Francuzek!

—   Daj   spokój,   moja   droga,   to   zupełnie   normalne   w   ich   wieku,   że   lubią   się   śmiać   — 

powiedziała   z   wyraźnym   amerykańskim   akcentem   piękna   wysoka   kobieta,   która   stanęła   w 
drzwiach gabinetu.

— Laureen, pozwól, że ci przedstawię trzy moje dziewczęta. Wyglądają na trójkę trzpiotek, 

lecz są pierwszorzędnymi pracowniczkami, odważne, sprawne, współczujące; głowy w obłokach 

i złote serca, kokietki, ale dzielnie znoszą chłód i brud, łase na jedzenie jak kotki, a dzielą swoje 
mizerne   racje   z   nieszczęśnikami.   Wszystkie   trzy   przyjechały   z   Niemiec   i   mają   tam   wrócić. 

Panienki, przedstawiam wam Laurreen Kennedy.

— Czy któraś mówi po niemiecku? — spytała Amerykanka.
— Myślę, że Léa Delmas. Miała chyba pani piastunkę czy też guwernantkę, która uczyła 

panią niemieckiego, czy tak? — spytała pani de Peyerimhoff.

—   Niezupełnie,   opowiadała   nam   historyjki,   śpiewała   piosenki,   czytała   wiersze   po 

niemiecku, ale żeby nazwać to nauką... Była Alzatką, więc...

— No więc co? Można być Alzatczykiem i porządnym Francuzem, co nie przeszkadza mówić 

swoim ojczystym językiem.

— Tak, jeśli jest nim język niemiecki — odparła sucho Léa.
Pani de Peyerimhoff aż podskoczyła, gdy usłyszała jej twardy ton. Zaskoczona poprzestała 

na srogim spojrzeniu.

— Mówi pani po niemiecku czy nie?
— Mówię raczej źle, za to sporo rozumiem.
— Zatem, jeśli pani de Peyerimhoff zechce się zgodzić — powiedziała Laureen Kennedy — 

będzie mi pani towarzyszyć do Norymbergi.

— Do Norymbergi?
— Tak, tam odbędzie się proces zbrodniarzy wojennych.

background image

2

Dla Sary koszmar wciąż trwał.
Odkrycie jej przez Léę wśród trupów w Bergen-Belsen i "ucieczka" z obozu nadal wydawały 

się   nierzeczywiste,   podobnie   jak   jej   obecność   w   szpitalu   wojskowym   na   przedmieściach 

Londynu. Każdej nocy okropności, jakie przeżyła, ożywały na nowo: burdel dla żołnierzy, gdzie 
pomimo blizn  po oparzeniach   papierosami  podczas  przesłuchań   przez Massuy'ego  należała 

nadal do dziewcząt, o które najczęściej dopominali się oficerowie SS. Na darmo jej umęczone 
ciało  odmawiało  posłuszeństwa.  Gdy zbyt trudno było w nią  wniknąć,  esesmani  smarowali 

sobie   członek   tłuszczem,   a   najlepiej   nadawał   się   do   tego   —   jak   twierdzili   wybuchając 
odrażającym   śmiechem   —   tłuszcz   z   Żydów.   Za   pierwszym   razem,   gdy   dotarło   to   do   jej 

świadomości, zemdlała. Ocuciła ją szklanka lodowatej wody. Odtąd, gdy wślizgiwały się w nią 
prącia pokryte substancją, której nie była w stanie nazwać, powtarzała nazwiska wszystkich 

zamordowanych   przyjaciół   Żydów   i   przysięgała,   że   przeżyje,   by   ich   pomścić,   bo   nie   miała 
odwagi targnąć się na własne życie, by uniknąć haniebnych zbliżeń. Pewnego dnia przestała się 

podobać i posłano ją do robót drogowych. Tam, w obozie w Ravensbrück, znosiła złośliwości 
więźniarek   noszących   zielony   trójkąt,   skazanych   za   pospolite   przestępstwa.   Wciąż   ponętne 

kształty Sary wzbudzały zazdrość, dla innych więźniarek były obelgą, urągały ich wychudzonym 
ciałom.

— No jak tam, dziwko Boszy, dobrze ci było?
— Odesłali cię, bo nie umiałaś ssać ich pyt?
— To od ich chujów takaś pulchniutka?
Wstyd i wściekłość dodały jej sił. Jak dzikie zwierzę rzuciła się na dwie jędze, którym kości 

sterczały pod pasiakami, i bez najmniejszego trudu powaliła je na ziemię. Runęła na nią sfora 
rozwścieczonych więźniarek. Swoje ocalenie zawdzięcza interwencji kapo i strażniczek z psami. 

Obie   kobiety   leżały   martwe   w   błocie.   Wyznaczono   sześć   więźniarek,   które   miały   zaciągnąć 
trupy do pieca krematorium. Sara bez najmniejszych oznak emocji dała się zaprowadzić do 

ambulatorium, gdzie młoda, prześliczna więźniarka udzieliła jej pierwszej pomocy i ułożyła na 
pryczy, w której pościel sztywna była od brudu i ropy. Sara zasnęła.

Gdy się obudziła, u jej wezgłowia stała postawna kobieta w mundurze. Dość przystojna 

pomimo prostackich rysów twarzy.

— Nazywam się doktor Schaeffer, jestem asystentką doktora Oberheusera, lekarza w tym 

zafajdanym   obozie.   Wyczytałam   z   twojej   karty,   że   jesteś   Niemką,   a   dokładniej   Żydówką   i 

Niemką; o jedno za dużo, nie uważasz? Żydzi to męty, zakała ludzkości i jako takich trzeba ich 
wybić w pień. Nasz Fuhrer doskonale to zrozumiał i dlatego postanowił uwolnić świat od tych 

podludzi, od tych prawie małp. Ale że mimo wszystko jesteś Niemką, będę cię leczyć, żebyś jako 
Żydówka w dobrej formie trafiła do komory gazowej.

background image

— Do komory gazowej? — wyszeptała Sara unosząc się na posłaniu.
— Tak, to skuteczny sposób usuwania setek pasożytów. Ach... Ach... Gdybyś widziała, jak 

się skręcają, jak się biją, jak się zabijają nawzajem w swojej klatce... Jak wszy... Och... och... jak 

wszy... Nie ma nic lepszego nad solidną dawkę cyklonu, żeby uwolnić się od tego żydowskiego 
robactwa...

Sara chwyciła ją za gardło i próbowała udusić z siłą zwielokrotnioną przez nienawiść, jaka w 

niej rozgorzała. Krzyk młodej więźniarki zaalarmował kapo. We trzy ledwo zdołały zmusić Sarę 

do rozluźnienia uścisku. Kaszląc i krztusząc się doktor Schaeffer z czerwoną pręgą na szyi, na 
której   perliło   się   kilka   kropli   krwi,   usiłowała   złapać   oddech.   Sara,   z   rozciętym   łukiem 

brwiowym i popękanymi wargami, znowu straciła przytomność i jak nieżywa leżała w kącie.

Odzyskawszy   przytomność   umysłu   lekarka,   gdy   już   złapała   oddech,   wyładowała   się   na 

bezwładnym   ciele  Sary,   maltretując   je   kopniakami.   Niechybnie   zakatowałaby  ją   na   śmierć, 
gdyby jedna z kapo nie powiedziała:

— Pani ją zostawi, pani doktor, może się przydać do pani doświadczeń.
Wówczas dla Sary rozpoczęło się zstępowanie do piekieł.
Rzucono ją na barłóg w głębi izby chorych, gdzie spoczywała przez kilka dni bez jedzenia i 

opieki lekarskiej, dostawała tylko odrobinę cuchnącej wody. Przynosiła ją młoda Polka, której 

amputowano nogę. Rankiem trzeciego dnia zdarto z niej porwane ubranie i gorączkującą, ale 
przytomną, zaciągnięto do pewnego rodzaju kojca, w którym stłoczono setkę nagich kobiet z 

głowami ogolonymi do gołej skóry. Nie sposób było określić ich wieku, większość przypominała 
kościotrupy,   niektórym   amputowano   ramię   lub   nogę,   wszystkie   miały   otwarte,   zaognione, 

ropiejące   rany   —   niekiedy   wręcz   roiło   się   w   nich   od   robactwa   —   rany   na   ramionach,   na 
brzuchu,  na piersiach, na udach.  Pokryte zaschniętą  krwią,  błotem i odchodami kobiety  te 

siedziały  w kucki  lub leżały  na wilgotnej  podłodze pokrytej nieczystościami,  zgniłą  słomą i 
ohydnymi łachmanami. Gdy Sarę wrzucono w ten ścisk, natychmiast została odepchnięta przy 

wtórze   wrzasków   gniewu   i  bólu   kobiet,  na   które   upadła.   Musiała   przemóc   swoją   słabość   i 
walczyć,   by   uniknąć   ciosów   i   ugryzień.   W   gorączce   odbierała   to   wszystko   jak   coś 

nierzeczywistego. To jakiś koszmarny sen — myślała — zaraz się obudzę.

Sara "obudziła się" dopiero następnego dnia i wydawało jej się, że się dusi. Panował mrok. 

Gdzie jest? Kto ją tak mocno obejmuje? Z wielkim trudem udało jej się wyswobodzić jedno 
ramię i macając dokoła siebie usiłowała zorientować się, gdzie się znajduje. Jej ręka trafiła na 

coś zimnego i miękkiego, potem dotknęła czegoś twardego i lodowatego, znowu coś miękkiego, 
twardego, miękkiego, zimnego, miękkiego... Z wrzaskiem wydostała się spod masy ciał, pod 

którymi spoczywała. Martwe, wszystkie okaleczone kobiety z kojca były martwe; sine, zielone, 
szare, żółte zwłoki; kolory te przebijały spod brudu i nieczystości. Twarze zastygłe w wyrazie 

cierpienia, ślina cieknąca z otwartych ust, splecione powykręcane kończyny, ciała wygięte w łuk 
pod   wpływem   nie   wiedzieć   jakiego,   nie   do   zniesienia   bólu.   Martwe!   Jak   to   się   stało?... 

Dlaczgeo?... Kiedy?... I co ona tutaj robi? Najwyraźniej ocalała jako jedyna. Miota się naga 
próbując uciekać, miażdży jakąś czaszkę, zapada się w czyjś brzuch, łamie jakieś ramię, depcze 

w brunatnej i cuchnącej brei, posuwa się po omacku, potyka się i wstaje, znowu się przewraca i 
wciąż szuka drogi ratunku i wybawienia... I nagle słyszy wybuchy śmiechu, klaskanie w dłonie, 

żwawą, radosną melodię graną na organkach i ten zaskakujący zapach benzyny... Och, co za 
koszmar!...   Zdawało   jej   się,   że   się   obudziła,   a   ona   nadal   śni.   To   chyba   z   głodu   ma   takie 

potworne sny... Zatrzymała się — czyż można uciec przed własnymi snami? — i stojąc tak z 
zamkniętymi oczyma i opuszczonymi rękoma czekała, aż się obudzi.

Nagle   poczuła   ciepło   i   otworzyła   oczy:   przed   nią   niebieskawe   płomienie   chciwie   lizały 

background image

zwłoki wśród smakowitego skwierczenia, a dobywająca się z nich woń wywołała w jej umyśle 

obraz  wspaniałej   uczty,   jaką   wydał   po  jakimś   koncercie   król   Maroka   na   cześć   swego  ojca: 
dziesiątki baranów pieczonych na rozżarzonych drewnach rozjaśniających noc. Sarze pociekła 

ślina. Niemal w tej samej chwili ogarnęło ją uczucie wstydu. Otrząsnęła się z tej fascynacji. 
Poprzysięgła sobie, że za tę ślinę napływającą do ust, za te ciała, które przez sekundę jawiły jej 

się   jako   jadalne,   za   wstyd   i   hańbę,   jakie   czuła,   gdy   ujęła   kolbę   karabinu   podanego   przez 
rechoczącego   esesmana,   za   strach,   który   ściskał   jej   wnętrzności,   w   krótkim   przebłysku 

świadomości, będzie się mścić, póki zapomnienie nie zatrze tych obrazów i tego obscenicznego, 
nieposkromionego pragnienia zaspokojenia głodu.

Na rozkaz jednej z kapo cztery więźniarki chwyciły Sarę za ręce i nogi i zaniosły do niemal 

czystego   baraku,   gdzie   za   czerwoną   zasłoną   stało   rzędem   cztery-pięć   łóżek.   W   głębi 

pomieszczenia stała napełniona wanna; do niej kobiety bez ceremonii rzuciły brzemię, które 
niosły. Sara krzyknęła, bo woda była lodowata. Spróbowała wydostać się z wanny, ale jedna z 

więźniarek zwróciła się do niej po francusku:

— Lepiej zrobisz, jak będziesz cicho, szybciej się to skończy; mamy cię umyć...
— Umyć?
— Tak, musisz się podobać grubej Bercie...
— Jakiej grubej Bercie?
— Doktorce z obozu, nie nazywa się tak, ale między sobą tak o niej mówimy. Lubi kobiety. 

Kiedy jakaś kobieta jej się spodoba, każe ją wykąpać, zanim jej nie wykorzysta, no a potem...

— Cicho bądź! — nakazała jej więźniarka, która musiała być kiedyś piękna.
—   U   nas   mówią,   że   za   jednego   bitego   chłopa,   dwóch   nie   bitych   dają,   a   co   dopiero 

powiedzieć o babie!?

Tak do niej przemawiając, myły jej ciało i włosy różowym mydełkiem o mdlącym zapachu. 

Pomimo zimnej wody Sara doznawała pewnej przyjemności.

— Musisz jej się bardzo podobać, bo masz prawo do mydełka. W ubiegłym tygodniu mała 

Jugosłowianka musiała zadowolić się mydłem z tłuszczu Żydów.

— Cicho bądź, nie mamy na to żadnych dowodów...
— Dowodów? Jakich dowodów? Do czego oni są zdolni, do jakich potworności?... Zgrywasz 

się teraz na świętoszkę i pouczasz, a przecież sama zgadzasz się wykonywać różne roboty za 
dodatkową miskę zupy i kawałek kiełbasy od czasu do czasu.

— Tak, wiem, wiem!... Ale błagam, przestań już!
Łzy płynęły po policzkach nieszczęsnej dziewczynie, gdy płukała Sarze włosy.
— Masz piękne włosy. Jak to się stało, że nie ogolili ci głowy jak innym?
— Nie wiem.
— Nie wypytuj, była w burdelu; dobrze wiesz, że nie lubią łysych dziwek.
Leżała w białej pościeli, opatrzono jej rany, nakarmiono gęstą gorącą zupą. Miała na sobie 

koszulę ze zgrzebnego płótna, sztywną, ale czystą. Leżąc próbowała zebrać myśli. Skąd taka 
nagła zmiana? Biją ją, pozostawiają bez opieki lekarskiej, zabijają setkę kobiet, a jej nie, ratują 

ją z płomieni, myją, pielęgnują, karmią, no i leży spokojnie w cieple, w wygodnym łóżku, ale 
dlaczego? Sara wolałaby nigdy nie uzyskać odpowiedzi na to pytanie.

Doktor Schaeffer kazała leczyć młodą kobietę nie po to, żeby została jej kochanką, lecz by 

była bardziej świadoma tego, co ją czekało.

background image

Jako młoda lekarka, która przed wojną błyskotliwie zdała egzaminy z ginekologii, doktor 

Rosa   Schaeffer   została   asystentką   profesora   Carla   Clauberga,   wziętego   ginekologa,   który 
testowi   na   działanie   progesteronu   zawdzięczał   światową   sławę,   a   jego   artykuły   o   leczeniu 

hormonami traktowano jako wypowiedź autorytetu w tej dziedzinie. Najpierw praktykowała w 
szpitalu   w   Königshutte,   a   następnie   pomagała   profesorowi   podczas   eksperymentów   nad 

sterylizacją kobiet tak zwanych niższych ras, jakie przeprowadzano w Auschwitz przy udziale 
pielęgniarza Bünninga i chemika Göbla, przedstawiciela zakładów farmaceutycznych Schering-

Kahlbaum.   Zupełnie   nieporuszona   i   obojętna   asystowała,   a   także   brała   czynny   udział   w 
sterylizacji   dziesiątek   kobiet.   Wszystkie   były   Żydówkami:   francuskimi,   holenderskimi, 

belgijskimi, greckimi, polskimi, rosyjskimi... Carl Clauberg i Rosa Schaeffer, potworna para 
pobudzająca do śmiechu: on miał metr pięćdziesiąt wzrostu, a ona metr siedemdziesiąt pięć!... 

Gdy ją wysłano do Ravensbrück, gdzie miała kierować oddziałem położniczym, związała się z 
doktor   Bertą   Oberheuser,   asystentką   profesora   Karla   Gebhardta,   przyjaciela   i   lekarza 

Himmlera, który sprawdzał na więźniarkach skuteczność działania sulfamidów. Wiele spośród 
poddanych ich eksperymentom kobiet, które pieszczotliwie nazywali "króliczkami", zmarło, a 

inne do końca życia zostały kalekami.

W Ravensbrück doktor Schaeffer bratała się z najbardziej nikczemnymi członkami załogi 

obozu,   z   więźniarkami   skazanymi   za   pospolite   przestępstwa   i   z   prostytutkami.   Biada 
dziewczętom i młodym kobietom, które zapraszała na swoje wyszukane spotkania towarzyskie. 

Niemal  zawsze  trafiały  stamtąd  prosto  do  komory   gazowej   albo  umierały  na  "zawał   serca" 
wywołany śmiercionośnym zastrzykiem. Zostać wybraną przez grubą Bertę oznaczało pewną 

śmierć. Niektóre, jeszcze ładne, więźniarki mazały sobie twarz sadzami albo ziemią, żeby ich 
nie   zauważyła   ta   wspaniała   amazonka,   która   nie   lubiła   niczego   bardziej   niż   świeże   ciało   i 

upokarzanie swoich zdobyczy. Przez lata przywykła do widoku swoich współpracowników, a 
potem   więźniarek   drżących   przed   nią   ze   strachu,   a   bunt   Sary   wprawił   ją   we   wściekłość   i 

zaskoczenie, jakie trudno sobie wyobrazić.

background image

3

Wszystkie proste mieszczańskie zasady Estelle i Lisy de Montpleynet skruszyły cztery lata 

okupacji niemieckiej, zdzierstwo i łapówkarstwo, jakie rozpleniły się po wyzwoleniu, atmosfera 
nienawiści   i   podejrzliwości,   nieufności,   w   jakiej   pogrążyła   się   Francja,   a   teraz   braki   i 

niedostatek, których kresu nic nie zapowiadało. Wojna się skończyła, lecz nie powrócił dawny 
ład i porządek; przydziały żywności, tekstyliów, węgla — takie same jak za okupacji. Były teraz 

steranymi życiem kobietami, drżącymi ze strachu na myśl o niepewnej przyszłości. Dawniej 
myślały, że koniec walk  będzie równoznaczny z końcem wyrzeczeń. Wraz z upływem czasu 

musiały się pogodzić z tą oczywistą prawdą, że już nigdy nie zaznają tak wygodnego życia, jakie 
wiodły przed wojną. Tymczasem życie codzienne było tak samo ciężkie jak przez te wszystkie 

mroczne lata: ograniczenia, niedostatek, braki podstawowych artykułów, kartki żywnościowe, 
nie kończące się kolejki przed pustymi sklepami. Gdyby nie pokątny handel, jaki prowadziła 

Laure, nie mogłyby utrzymać się przy życiu, tym bardziej że zaczynało im braknąć pieniędzy. 
Pod względem psychicznego samopoczucia było znacznie gorzej: hańba Françcoise spadła i na 

nie. Stopniowo odwiedziny przyjaciół stały się coraz rzadsze. Lisa była niepocieszona, gdyż nie 
miała partnerów do brydża. Estelle wykazywała większą siłę charakteru. Cierpiała dotkliwie z 

tego powodu, lecz swoje strapienie kryła głęboko. Wyrzucała sobie, że nie potrafiła upilnować 
córek Isabelle,  że nie była  bardziej stanowcza  wobec poczynań  Léi i podejrzanych operacji 

handlowych Laure. Biedna kobieta nie mogła już nawet szukać pociechy w modlitwie; straciła 
wiarę. Na tym właśnie polegał jej wewnętrzny dramat. Często nawiedzało ją wspomnienie ojca 

Adriena.   Jedynie   myśl,   że   zasmuci   dziewczęta,   a   przede   wszystkim   Lisę,   którą   zawsze 
traktowała jak dziecko, nie pozwalała jej pójść w ślady dominikanina i położyć kres swoim 

dniom.

Panny de Montpleynet musiały pogodzić się z oczywistą prawdą: ich fortuna przepadła. 

Pozostało   im   jedynie   mieszkanie   przy   ulicy   de   L'Universitè  i   mały   domek   w   Langon   nad 
Gironde, który nabyły za radą Pierre'a Delmas, żeby na stare lata być blisko ukochanej Isabelle. 

Ich stary notariusz stwierdził kategorycznie: powinny sprzedać mieszkanie i przeprowadzić się 
do   Langon.   Ale   co   zrobiłaby   wtedy   Françcoise   ze   swoim   synkiem   oraz   Laure   i   Léa 

odpowiedzialna   za   wychowanie   Charles'a?   odpowiedzi   na   to   trudne   pytanie   dostarczył 
Françcois Tavernier, który zaszedł złożyć im uszanowanie, gdy był przejazdem w Paryżu.

— Szanowne panie mają absolutną rację chcąc opuścić stolicę.
— Ale co się stanie z dziećmi? Gdzie się podzieją dziewczęta?
— Mogą pojechać do Montillac.
— Do Montillac!... Przecież Montillac, wedle tego, co nam doniesiono, to ruina.
—   Domy   podnosi   się   z   ruin.   Proszę   się   rozejrzeć   dokoła,   chodzi   po   prostu   o   zwykłą 

odbudowę.

background image

— Ale nasze biedactwa nie mają pieniędzy, a i my same, niestety!...
Estelle nie zdołała powstrzymać łzy, którą dyskretnie otarła. Jej smutek nie umknął uwagi 

Françcois. Udał jednak, że niczego nie dostrzega.

— Czy mają panie jakieś wieści od Léi? Rozstałem się z nią w Berlinie przed miesiącem i od 

tamtej chwili nie mam żadnych wiadomości.

— Rzadko pisze. Jej ostatni list szedł dwa tygodnie. Otrzymałyśmy go jakiś tydzień temu. 

Pisze w nim o pana wyjeździe z Berlina. Proszę, niech pan przeczyta.

Estelle   wyjęła   z   kieszeni   list   pisany   na   niebieskim   papierze.   Françcois   wzruszył   się 

rozpoznając wielkie nierówne pismo.

"Moje ukochane cioteczki, Laure maleńka, moja droga Françcoise, moja droga Ruth!
Słóweczko   tylko,   bo   koleżanka   za   chwilę   wsiada   do   samolotu.   Dostałam   wasz   list   i 

fotografie, stokrotne dzięki. Charles jest naprawdę śliczny, a jaki podobny do matki; Laure ma 
kapelusz,   który   mi   się   bardzo   podoba,   pożyczę   go   sobie   od   niej,   jak   wrócę;   nowa   fryzura 

Françcoise jest bardzo twarzowa; mały Pierre wyszedł bardzo niewyraźnie na zdjęciu — chyba 
się poruszył — i nie wiem, jak naprawdę wygląda. Zdaje się, że życie w Paryżu jest bardzo 

ciężkie, a zaopatrzenie w żywność wcale się nie poprawiło. To tak jak tutaj, na okrągło jemy 
amerykańskie konserwy. U mnie wszystko w porządku, pomimo bardzo ciężkich warunków 

pracy. Wczoraj wróciłam z trzydniowej wyprawy nad Bałtyk w okolice Schwein (Świnoujście?). 
Pogoda była przepiękna. Przywiozłam jednego więźnia francuskiego i dwóch belgijskich. Inne 

samochody były pełne. Musiałam jechać cztery godziny nocą ze słabymi reflektorami, a kiedy 
zaczął   padać   deszcz   —   bez   wycieraczek,   zupełnie   nic   nie   widziałam,   do   tego   stopnia,   że 

jechałam w całkowitych ciemnościach. Byłam święcie przekonana, że nie dojadę cała, a nerwy 
miałam napięte jak postronki, tak że na koniec niemal modliłam się o zderzenie, byle tylko 

skończył   się   ten   koszmar.   Ale   kierowcy   w   spódnicach   mają   swoje   opiekuńcze   bóstwo   i 
dojechałam cała i zdrowa do celu, lecz w jakim nastroju! Doskonale się zgadzamy z Rosjanami, 

uławiają nam działanie w swoim sektorze, nie tak jak Amerykanie, którzy przysparzają nam 
tylko kłopotów. Przejechałam sto pięćdziesiąt kilometrów z jednym Rosjaninem, który okrywał 

mnie szalem za każdym razem, gdy zsunął mi się z ramion. Kiedy wyjeżdżamy z nimi w teren, 
dzielą  się  z  nami   posiłkami.  A oto  typowy  jadłospis:  na  śniadanie   zupa;  na  obiad  purèe  z 

ziemniaków i pokrajana  brukiew; na kolację  zupa; a następnego dnia znowu to samo. Jak 
widzicie, nic miłego dla takiego łakomczucha jak ja. Na szczęście jest jeszcze wódka. Bądźcie 

spokojne,   nie   piję   jej   dużo.   Nie   tak   jak   nasi   przyjaciele,   którzy   mogą   pochłaniać   jej 
niewiarygodne   ilości.   Nie   wiem,   jak   ją   zdobywają,   gdyż   obrót   alkoholem   jest   ściśle 

reglamentowany.

Czy mogłybyście przysłać mi trochę pieniędzy? Nie mam już ani centyma. Będę mogła wam 

je zwrócić, gdyż we Francuskim Czerwonym Krzyżu czeka na mnie spora sumka. Kupiłam sobie 
wspaniały   aparat   fotograficzny.   Claire   Mauriac   zrobiła   mi   zdjęcie   przy   moim   ambulansie; 

posyłam je wam tą samą pocztą. Kupiłam także trzydzieści pięć paczek papierosów. Jestem 
doszczętnie spłukana.

Françcois   Tavernier   wyjechał   z   Berlina   tydzień   temu,   bardzo   mi   go   brakuje.   Co   za 

dziwaczny   pomysł   ze   sprzedażą   mieszkania   przy   ulicy   de   L'Universitè  i   przeprowadzką   do 

Langon. Nie ma mowy, żebym zamieszkała w tej okolicy, wiąże się z nią za dużo okrutnych 
wspomnień. Jak wrócę, poszukamy jakiegoś wyjścia. Będę pracować. Tymczasem Laure musi 

sobie jakoś radzić. A przy okazji, Laure, malutka moja, czy możesz zdobyć dla mnie jakieś 
dobre   pantofle?   Została   mi   już   tylko   jedna   para   i   nie   jestem   pewna,   czy   długo   jeszcze 

wytrzyma? Dziękuję Ci, siostrzyczko. Liczę na Ciebie.

background image

Opiekujcie się troskliwie Charlesem i ucałujcie go ode mnie. Powiedzcie mu, że często o 

Nim myślę.

Muszę kończyć, bo dają mi do zrozumienia, że samolot nie będzie czekać. Dbajcie wszystkie 

o siebie, całuję Was z całego serca.

Wasza Léa"
Françcois złożył list.
—   Biedna   dziecinka,   jak   ona   może   prowadzić   tak   wielkie   pojazdy   —   powiedziała   Lisa 

podając zdjęcia przysłane przez Léę.

Jaką   miała   smutną   minę   ta   piękna   dziewczyna   siedząca   ze   spuszczonymi   nogami   na 

schodkach   pojazdu,   który   prowadziła!   Wszystkie   trzy   otaczające   ją   koleżanki   były 
uśmiechnięte!   Na   innym   zdjęciu   w   szaroniebieskim   mundurze   Czerwonego   Krzyża,   w 

przepisowym   kapeluszu   mocno   nasadzonym   na   głowę,   w   rękawiczkach,   z   nienagannie 
zawiązanym   krawatem,   stała   na   baczność   przed   rzędem   ambulansów   podczas   przeglądu, 

którego dokonywał komendant Rozen.

Zwracając zdjęcia Françcois Tavernier uświadomił sobie, że nie ma jej podobizny.
— Jak ją pan znalazł podczas ostatniego spotkania? — spytała Estelle.
— Cudownie — odparł uśmiechając się.
— Co proszę?
— Przepraszam... chciałem powiedzieć, że znalazłem ją w świetnej formie.
— Czy nie nazbyt przemęczoną pracą?
— Tak, trochę, oczywiście; ale Léa jest bardzo wytrzymała, bardzo dzielna. Jej zwierzchnicy 

nie mogą się jej nachwalić, zaś wszystkie koleżanki ją wprost uwielbiają, choć jest najładniejsza.

— Bardzo miło nam to słyszeć. Tak się niepokoję o tę naszą dziecinkę; wrażliwość ma po 

swojej matce, ale po ojcu odziedziczyła uparty charakter. Jest dumna i zacięta, silna, jak pan 
mówi, ale też i delikatna, krucha...

— Wiem, to sprawia między innymi, że jest tak ujmująca.
— ...Obawiam się, że z trudem przyjdzie jej powrócić do normalnego trybu życia, wyjść za 

mąż, urodzić dzieci. Nie sądzi pan, panie Tavernier?

Jakież   były   urocze   te   panny   Montpleynet,   takie   naiwne   i   jakże   szczere,   dobroduszne, 

zwłaszcza Lisa o białych puklach, którym fryzjer nadał zbyt mocne różowe refleksy.

Françcois zręcznie uchylił się od odpowiedzi na to pytanie.
— Powróćmy do naszych planów. Czy sprzedaż mieszkania pozwoli paniom żyć dostatnio? 

Proszę wybaczyć mi tę niedyskrecję...

— Ależ panie Tavernier, jesteśmy wśród przyjaciół i skoro poruszamy ten temat... Zdaniem 

naszego notariusza — tak, pod warunkiem, że nie będziemy szalały, rzecz oczywista. Lecz to nie 

rozwiązuje problemu naszych dziewcząt.

— Mogę paniom pomóc w rozwiązaniu tego problemu.
— Jak?
— Pożyczając paniom pieniądze na remont Montillac...
— Ależ drogi panie!
—   Pozwolą   panie,   że   dokończę:   pieniądze   siostrzenice   pań   zwrócą   mi,   gdy   podejmą 

background image

odszkodowania za zniszczenia wojenne...

— Ależ to nie wystarczy!
— Zapominają panie o winnicy. Wino z Montillac to dobre wino.
— Ale nie ma nikogo, kto zająłby się posiadłością.
— O to proszę się nie martwić, znajdziemy kogoś. Najważniejsze, żeby Françcoise, Laure i 

Léa tego chciały. Czy sądzą panie, że tego pragną?

— Myślę, że Françcoise jest wszystko jedno. Tutaj czy gdzie indziej, cóż ją to obchodzi; jest 

bardzo nieszczęśliwa i same już nie wiemy, co zrobić, żeby ulżyć jej cierpieniom, uśmierzyć jej 
ból.   Laure   nie   jest  jeszcze   pełnoletnia   i  może   zdołałybyśmy   ją   przekonać,   żeby   się   z   nami 

przeprowadziła; byłby to doskonały sposób, by ją wyrwać ze środowiska, w jakim się obraca. 
Natomiast jeśli idzie o Léę, z jej listu nie wynika, by miała wrócić do Montillac.

— To nie takie pewne, jest jednak córką tej ziemi, jest do niej bardzo przywiązana. Boi się, 

że zastanie dom w ruinie, a odbudowany pokocha na nowo.

— Tak pan myśli?
— Tak, na sercu będzie jej leżeć wydźwignięcie majątku przez wzgląd na pamięć ojca i 

matki. A poza wszystkim innym, czy tak naprawdę ma inne wyjście? Powinny panie przyjąć 
moją propozycję.

Lisa westchnęła głęboko, Estelle spuściła głowę. Wszyscy troje milczeli dłuższą chwilę.
— Czy ja z kolei mogę zadać panu niedyskretne pytanie? — spytała Estelle.
— Bardzo proszę.
— Otóż... trudno mi to przechodzi przez gardło, proszę mi wybaczyć... ale muszę panu zadać 

to pytanie, nim przyjmę pana szlachetną ofertę... Jakie są pana uczucia wobec Léi... Jakie są 
pana względem niej zamiary?

— Chce pani zapewne spytać: drogi panie, czy zamierza pan ją poślubić? — powiedział z 

większą, niż tego chciał, dozą ironii.

— Tak, dokładnie tak.
— Żeby uczciwie odpowiedzieć na to pytanie, trzeba się dobrze zastanowić...
— Jakże to? — zdziwiły się równocześnie siostry.
— Chcę przez to powiedzieć, że nie jestem wcale przekonany, że Léa byłaby dobrą żoną, a 

jeszcze mniej przeświadczony, czy by mnie chciała za męża.

— W takim razie, panie... — rzekła Estelle wstając.
— Proszę usiąść, droga pani, nie chciałem pań dotknąć, po prostu chciałem powiedzieć, że 

nie   zależy   ode   mnie,   lecz   od   Léi.   Ażeby   prościej   odpowiedzieć   na   to   pytanie:   tak,   chętnie 

ożeniłbym się z pań siostrzenicą.

Ogromne westchnienie ulgi dobyło się z piersi obu starszych dam.
—   Ale   nas   pan   przestraszył!   —   zdławionym   głosem   wykrzyknęła   Lisa,   wachlując   się 

chusteczką.

Estelle nic nie rzekła, uśmiechnęła się tylko.
— Drogie panie, jeśli panie pozwolą, udam się na rozmowę z notariuszem pań. Jak jego 

godność?

— Mecenas Loiseau, mieszka przy bulwarze de Courcelles.

background image

— Świetnie, wstąpię do niego w tym tygodniu.
Françcois Tavernier spotkał się z notariuszem i zaproponował mu, że kupi mieszkanie za 

bardzo   korzystną   dla   starszych   pań   cenę   pod   warunkiem,   że   nazwisko   nabywcy   aż   do 

odwołania zostanie utrzymane w tajemnicy. W towarzystwie Françcoise udał się do Montillac, 
by   zobaczyć,   w   jakim   stanie   znajduje   się   posiadłość.   Zniszczenia   domu   były   mniejsze   niż 

myślał.   Należało   na   nowo   pokryć   dom   dachem   i   częściowo   naprawić   wiązania;   w   reszcie 
zabudowań, po uprzątnięciu wystarczy odmalować ściany albo położyć nowe tapety, dokupić 

kilka mebli.

Françcoise   nie   potrafiła   ukryć   wzruszenia,   widząc   znowu   miejsca,   gdzie   spędziła 

dzieciństwo. — Nie sądziłam, że nasz kochany dom tak ucierpiał! Ale ma pan słuszność: tutaj 
powinnyśmy mieszkać. Jeśli o mnie chodzi, decyzja już zapadła — osiądę tutaj z moim synem. 

Tu najłatwiej przyjdzie mi zapomnieć i wychowywać moje dziecko. Mam nadzieję, że zdołam 
przekonać Laure i Léę, żeby też tu wróciły.

— Podejmuje pani mądrą decyzję, życzę, by siostry również wykazały się takim rozsądkiem.
—   Trudno   mi   cokolwiek   powiedzieć   o   Léi.   Moim   zdaniem   tylko   pan   może   ją   do   tego 

przekonać. Bardziej niepokoję się o Laure. Przywykła już do lekkiego światowego, paryskiego 
stylu. Trudno mi sobie wyobrazić, że powróci do zwykłego, spokojnego życia na prowincji.

— W znacznym stopniu podzielam pani zdanie. Ale czy możecie zostawić ją samą w Paryżu? 

Jest jeszcze taka młoda.

— W każdym razie zrobi co będzie chciała. Wiem, że chciała opuścić mieszkanie przy ulicy 

de L'Universitè i przenieść się do kawalerki przy ulicy Grègoire-de-Tours. Znam ją i wiem, że 

jeśli   zdecydowała   osiąść   w   Paryżu,   nic   nie   zdoła   odwieść   ją   od   tego   zamiaru.   Jest   jeszcze 
bardziej uparta niż Léa.

Zasięgnąwszy   opinii   Françcoise,   Tavernier   zlecił   prace   architektowi   z   Bordeaux,   który 

zobowiązał się jak najrychlej przedstawić im kosztorys.

Dzięki opiece sąsiada winnica nie ucierpiała zanadto. Poczciwy pan Testard polecił im na 

stanowisko zarządcy swojego krewnego. Cztery lata okupacji Alain Lebrun spędził w winnicach 

nad Renem, gdzie pod nieobecność właściciela posiadłości i jego synów walczących na froncie 
dokonał   istnych   cudów.   Spodobał   się   do   tego   stopnia,   że   gospodyni,   która   po   działaniach 

wojennych nie miała żadnych wieści od swych mężczyzn, zaproponowała mu małżeństwo z 
jedną z córek. Alain uprzejmie odrzucił jej propozycję i po zakończeniu winobrania szykował 

się do powrotu w swoje strony.

— Sumienny z niego chłopak — zapewniał Testard — kocha i szanuje ziemię, zgodził się tam 

zostać   do   końca   winobrania.   Panienki   Delmas   nie   znajdą   nikogo   lepszego,   ręczę   za   to. 
Napisałem do niego, żeby wybadać jego zamiary. Odpisał mi, że jeśli jego osoba odpowiada 

panienkom, to on się chętnie zgadza.

— Przypominam go sobie — powiedziała Françcoise. — To chłopak w moim wieku, nie ma 

rodziny ani majątku. Wychowywał go wuj, bednarz z Saint-Macaire. W młodości był pracowity 
i małomówny. Jeśli się nie zmienił, to dokładnie kogoś takiego potrzeba nam w Montillac.

Françcoise napisała do niego i umówili się na rozmowę po jego powrocie.
W ciągu następnych dwóch miesięcy wszystko potoczyło się bardzo szybko i z początkiem 

lata panny de Montpleynet razem z Françcoise, jej synkiem i małym Charles'em opuściły Paryż. 
Laure zgodziła się spędzić wakacje w Montillac, ale zdecydowanie odmówiła zamieszkania tam 

na stałe, mówiąc, że ucieknie, jeśli ciotki ją do tego zmuszą. Znużone utarczkami jej opiekunki 
zgodziły się wynająć kawalerkę przy ulicy Grègoire-de-Tours. Wdzięczna Laure przyrzekła, że 

background image

podejmie przerwaną naukę i pomoże w doprowadzaniu Montillac do stanu używalności.

Françcois Tavernier poprosił, by nie informowano Léi o wielkich zmianach w życiu rodziny.
— To będzie niespodzianka — powiedział.
Pierwsze   tygodnie   upłynęły   w   euforii   i   bałaganie.   Dom   w   Langon   był   za   ciasny,   by 

pomieścić wszystkich. Rozlokowano się jak popadło w Montillac. Pogoda była piękna, a takie 

koczowanie bawiło dorosłych i dzieci. Poza tym roboty posuwały się szybko.

Z wielką radością Françcoise i Laure powitały swoją starą guwernantkę Ruth. Jakże się 

zmieniła!...   Zachowały   we   wspomnieniach   obraz   kobiety   w   sile   wieku,   a   tymczasem...   jej 
nieustannie trzęsące się dłonie świadczyły o ciężkich przejściach. Jej obecność była wszystkim 

droga. Wydawało im się, że życie toczy się dalej swoim torem, że dzieciństwo jeszcze zupełnie 
nie odeszło w przeszłość, póki ta, która opowiadała im takie piękne historie, śpiewała kołysanki 

tak czule, była tutaj z nimi i znowu snuła opowieści o wróżkach i wilkach, potworach i pięknych 
śpiących królewnach, lecz tym razem dla dwóch małych chłopczyków, którzy nie umawiając się 

nazywali ją babcią Ruth.

background image

4

Po   dwóch   miesiącach   spędzonych   w   szpitalu   Sarę   Mulstein   rodzina   majora   George'a 

McClintocka zaprosiła do swojej dużej posiadłości w północnej Szkocji. Tam młoda kobieta, 
otoczona troskliwą opieką, w atmosferze przyjaźni, powracała do zdrowia z szybkością, która w 

podziw   wprawiała   lekarzy.   Jeden   z   nich   jednak   zaniepokoił   się   jej   stanem   psychicznym. 
Uparcie odmawiała  mówienia o tym, co przeszła w Niemczech,  a w mniemaniu wszystkich 

sprawiała wrażenie, że chce zapomnieć o przeszłości. Jedna rzecz wszakże przeczyła temu: gdy 
włosy zaczęły odrastać, a stało jej sił, ogoliła sobie głowę do gołej skóry. Na pytania gospdoarzy 

odpowiadała tylko z zimną ironią, że bardziej jej z tym do twarzy. Lady Mary, matka George'a 
McClintocka, sprowadziła z Londynu wspaniałą perukę; Sara zdawkowo podziękowała i dodała, 

że nigdy nie będzie mogła jej włożyć, gdyż przypomina włosy, jakie całymi belami wysyłano z 
obozów do fabryk materaców. Była to jedna z nielicznych aluzji do świata hitlerowskich obozów 

koncentracyjnych,   jakie   uczyniła   podczas   swojego   pobytu.   Choć   zaszokowani   jej   postawą, 
potrafili dać dowody taktu i zrozumienia.

Jesienią   oznajmiła   im,   że   nosi   się   z   zamiarem   powrotu   do   Niemiec,   by   spróbować 

dzowiedzieć się, co stało się z siostrą jej ojca i kuzynami, a także jak potoczyły się losy jej męża i 

ich majątku.

George McClintock usiłował odwieść ją od tego pomysłu.
— Miałam rodzinę w Berlinie i w Monachium, chcę się dowiedzieć, czy ktoś z nich przeżył. 

Poza tym rozpoczną się procesy przeciwko zbrodniarzom hitlerowskim. Nie chcę tego przegapić 

i gotowa jestem zeznawać.

— Berlin to same ruiny i zgliszcza, podobnie musi być w Monachium, jak też i w innych 

dużych miastach Niemiec.

— Wiem, lecz mimo wszystko zależy mi na tym, by tam pojechać. Czy nie udaje się pan do 

Norymbergi? Proszę zabrać mnie ze sobą.

— Nie jest jeszcze pani w stanie tam wrócić!
— Myli się pan. Jeśli nie zechce mnie pan zabrać, pojadę sama.
McClintock musiał ustąpić i zajął się niezbędnymi formalnościami.
Odwiózł Sarę do Monachium, a sam udał się do Norymbergi. W dawnej stolicy Bawarii Sara 

miała   szczęście   odnaleźć   jednego   z   kuzynów,   przed   wojną   młodego   adwokata,   Samuela 

Zedermana, który cudem wymknął  się policji w dniu aresztowania całej  rodziny: rodziców, 
dziadków, braci i sióstr. Wysłano ich do Mauthausen.

Samuel przeżył dzięki kryjówce w piwnicy swojej przyjaciółki nie-Żydówki, która przez dwa 

lata karmiła go i przechowywała w tajemnicy przed wszystkimi. Gdy bombardowania zaczęły 

się nasilać, zwykli razem spędzać noce w piwnicy. Tam też przyszła na świat ich córeczka, która 

background image

zmarła   zaraz   po   urodzeniu.   Pogrążeni   w   rozpaczy   rodzice   pogrzebali   ją   w   kącie   piwnicy. 

Pewnego wieczora przyjaciółka nie zjawiła się; daremnie wyczekiwał jej przyjścia przez kilka 
kolejnych dni. Gdy wygłodniały  i doprowadzony do szaleństwa  z niepokoju zdecydował  się 

wreszcie wyjść ze swojego schronienia, nie mógł rozpoznać otoczenia. Wokół były same ruiny, a 
pośród nich snuły się jakieś szare postacie, które grzebały w gruzach. Długo szedł bez celu, aż 

trafił na nietknięty budynek samotnie wznoszący się pośród zgliszcz; na parterze mieściła się 
kawiarnia,  szyby w oknach zastąpiono kartonem. W środku jedyna lampa naftowa,  czy też 

może   na   ropę   lub   oliwę,   skąpo   oświetlała   salę.   Jacyś   ludzie   stali   lub   siedzieli   na   ławach, 
pochyleni nad zbieraniną  naczyń,  nad którymi unosiła się smużka pary.  Posunęli się, żeby 

zrobić mu miejsce, a jakaś młoda dziewczyna, chuda i blada, o nic nie pytając, postawiła przed 
nim   wyszczerbioną   miseczkę   z   dymiącym   płynem.   Z   wdzięcznością   przyjął   poczęstunek   o 

trudnym do określenia smaku, ale za to gorący. Zakręciło mu się w głowie; stracił przytomność. 
Gdy przyszedł do siebie, sala była pusta, wyły syreny. Niebawem wybuchły pierwsze bomby. 

Wokół   niego   trzęsła   się   ziemia,   drżały   mury,   na   półkach   stukały   o   siebie   szkła,   wydając 
krystaliczny  dźwięk,  szybko zagłuszony  przez huk wybuchów,  a kawałki  sufitu posypały się 

Samuelowi   na   głowę.   Trzeba   było   uciekać,   lecz   przedtem   musiał   zdobyć   coś   do   jedzenia. 
Wszedł za kontuar i przeszukał szafki. W głębi jednej z nich znalazł paczkę suchych ciasteczek i 

trzy puszki skondensowanego mleka. Czubkiem noża otworzył jedną z nich i z rozkoszą wypił 
gęsty napój. Miał dość silnej woli, by nie wysączyć wszystkiego. Schował puszkę do chlebaka. 

Wykazał   tyle   przytomności   umysłu,   że   nim   wyszedł   ze   swojej   kryjówki,   zapakował   nieco 
bielizny,   srebrny   kubek,   kolię   z   pereł   należącą   niegdyś   do   jego   matki   i   fotografię 

przedstawiającą go z przyjaciółką. Ledwo zdążył opuścić kafejkę, bomba obróciła budynek w 
perzynę.   Podmuch   wybuchu   powalił   go   na   ziemię.   Podniósł   się   ogłuszony,   kaszlący,   lecz 

wyszedł z tego bez szwanku. Znajdował się w środku nieprzejrzystego tumanu kurzu. Na niebie 
słychać było jedynie warkot odlatujących samolotów, a na ziemi trzask płomieni dobywających 

się z zawalonego budynku. Zasłaniając się ramionami i potykając o rumowisko oddalił się od 
pogorzeliska. Obłok kurzu stopniowo rzedł. Zobaczył, jak na podobieństwo upiorów pojawiają 

się   stworzenia   o   wyglądzie   z   lekka   tylko   przypominającym   istoty   ludzkie.   Zdawało   się,   że 
wyłaniają   się   z   mroku;   ani   jednego   krzyku,   żadnego   płaczu,   najcichszego   jęku,   postacie 

poruszające się jak na filmie o zwolnionych obrotach. Niebawem uformowała się niewielka 
grupa odchodząca powoli, bezgłośnie. Samuel wmieszał się w ten niewielki tłum. Były tam 

przede  wszystkim  kobiety   — pokrywający  je  pył  nie  pozwalał   określić ich   wieku   — bardzo 
starzy, zgarbieni mężczyźni i dzieci; wszyscy szli prosto przed siebie, nieśpiesznie, jakby bez 

celu.

Jak   długo   trwała   jego   wędrówka   poprzez   zniszczone   Niemcy,   ucieczka   przed   nalotami, 

hordami szabrowników, dezerterów? Nigdy się tego nie dowiedział. Ocknął się któregoś dnia na 
poboczu drogi. Podtrzymywał go wielki czarnoskóry amerykański żołnierz, który podawał mu 

coś do picia.

Gdy   spotkali   się   z   Sarą,   młody   zdolny   adwokat,   służył   jako   tłumacz   między   wojskami 

francuskimi a amerykańskimi, a jednocześnie starał się dowiedzieć, co się stało z jego rodziną. 
Udało mu się przekonać francuskiego dowódcę regionu o potrzebie zatrudnienia tłumaczki, 

która   zajmowałaby   się   przede   wszystkim   dziećmi.   Pewnego   dnia   jechali   za   konwojem 
Międzynarodowego   Czerwonego   Krzyża,   którego   zadanie   polegało   na   repatriacji   licznych 

sierot,   podróżujących   pod  opieką   lekarzy   i  pielęgniarek   niemieckich.   Wysiadając   z   pociągu 
każde   dziecko   dostawało   kubek   ciepłego   mleka   i   tabliczkę   czekolady.   Biedne   maleństwa, 

znajdujące się w stanie szoku, najczęściej odziane w marne ubrania w trudnych do określenia 
kolorach,   ogromnymi   oczyma,   które   zajmowały   im   niemal   całą   bladą   i   brudną   twarz, 

przypatrywały   się   tym   łakociom   z   obawą,   a   potem   połykały   je   błyskawicznie   z   krótkim 

background image

szczęściem w oczach.

Samuel przywołał jednego z dwóch lekarzy, których poznał po opaskach na ramieniu, i 

spytał, kto odpowiada za konwój.

— Das bin ich (To ja) — odpowiedziała postawna, dość ładna kobieta.
Na dźwięk tego głosu Sara znieruchomiała ogarnięta przerażeniem. Za cenę niesłychanego 

wysiłku zdołała odwrócić się, lecz jej oczy, w których szkliły się łzy, nie były w stanie rozróżnić 
rysów twarzy, zauważyła jedynie jak przez mgłę, że lekarka, która się odezwała, miała na sobie 

niebieski mundur Czerwonego Krzyża... Chyba śni, to nie do pomyślenia.

— Die Kinder sind blutarn aber im algenmeinen ziemlich gesund, nicht wahr Inge? (Dzieci 

te cierpią na anemię, lecz ogólnie rzecz biorąc, ich stan jest zadowalający. Prawda, Inge?)

— Ja, Frau Doktor, wie haben unser Bestes getan, um sie zu pflegen (Tak, pani doktor, 

opiekujemy się nimi jak najlepiej.) — odpowiedziała stojąca obok niej pielęgniarka.

A ten drugi głos?... Nie!... Nie!...
Musiała krzyczeć, bo Samuel natychmiast do niej przyskoczył.
— Co ci jest? Źle wyglądasz, co się z tobą dzieje?
Sara trzęsła się, nie była w stanie wykrztusić z siebie słowa, brakło jej powietrza i była 

trupio blada. Wymierzył jej policzek.

— Te opiekunki z Czerwonego Krzyża... — zdołała wreszcie powiedzieć wskazując lekarkę i 

pielęgniarkę.

— O co ci chodzi, to przecież osoby kompetentne, którym alianci zlecili poszukiwania dzieci 

rozproszonych po całych Niemczech.

— Ale to niemożliwe, tylko nie one!
— Nie rozumiem, co chcesz przez to powiedzieć?!
Konwojentki   spostrzegły   poruszenie   tej   kobiety   w   ubraniu   przypominającym   mundur 

wojskowy   i   w   nakryciu   głowy,   spod   którego   nie   było   widać   włosów.   Jej   twarz   coś   im 

niewyraźnie przypominała. Nagle ta, którą nazywano Inge, zbladła i nachylając się do ucha 
swojej towarzyszki, szepnęła:

—   Ich   ertkenne   sie,   sie   war   diejenige,   die   Ihren   im   Ravensbrück   widerstand   leistete. 

(Poznaję ją, to ta, co się nam stawiała w Ravensbrück.)

— Spricht nicht so laut, du Idiotin!... Du hast recht! (Ciszej mów, idiotko!... Masz rację!)
Na stację wjeżdżał akurat pociąg i amerykańskie pielęgniarki odsuwały dzieci od torów. 

Powstał lekki zamęt, z czego natychmiast skorzystały obie Niemki. Przemknęły za kłębiącą się 
grupą i udały się do wyjścia. Z nowego pociągu wysiadali podróżni, zrobił się tłok, co pozwoliło 

obu   kobietom   uciec,   nim   Sara   i   Samuel   mogli   zareagować.   Gdy   dotarli   na   placyk   przed 
dworcem,  obie  kobiety  zniknęły.   Nie pozostawało   im nic innego, jak   złożyć doniesienie do 

władz amerykańskich.

— Czy jest pani pewna, że jest to doktor Rosa Schaeffer, lekarka z obozu w Ravensbrück, i 

pielęgniarka Ingrid Sauter? — zapytał Sarę komendant, który ich przyjął.

— Tak samo pewna, jak tego, że pana widzę. Jako lekarz jest odpowiedzialna za śmierć 

setek   więźniarek.   Na   dziesiątkach   kobiet   przeprowadzała   doświadczenia,   które   jeśli   nie 
spowodowały ich zgonu, to okaleczyły je do końca życia. Byłam jedną z nich i gotowa jestem 

zeznawać.

background image

—   Dziękuję   pani.   Obie   znajdują   się   na   naszych   listach   osób,   które   należy   aresztować. 

Uczynimy wszystko, by je odnaleźć.

— Ale jak to się stało, że udało im się wślizgnąć w szeregi Czerwonego Krzyża?
— Nie mam najmniejszego pojęcia, mogę jedynie powiedzieć, że musieliśmy skorzystać z 

pomocy niemieckich lekarzy i pielęgniarek, gdyż nasze służby medyczne już nie dawały sobie 

rady. Nie jest to pierwszy wypadek, jaki został nam zasygnalizowany, że nazistowscy lekarze 
skorzystali   z   tej   okazji.   Stworzyli   sieć   ludzi   zajmujących   się   zdobywaniem   fałszywych 

dokumentów,   przygotowywaniem   pewnych   schronień   u   miejscowych.   Organizuje   się   siatki, 
których zadanie polega na wywiezieniu z kraju najbardziej skompromitowanych hitlerowców. 

Duża część służb alianckich zajmuje się rozpracowaniem tych siatek. Nie jest to łatwe, gdyż 
korzystają nie tylko z poparcia i pomocy części ludności, lecz  również ze środków płynących z 

zagranicy. W tym przypadku jednak nie powinno być trudności ze schwytaniem zbrodniarek.

Po tym okropnym spotkaniu Sara, przybita, zdruzgotana, na dwa dni zamknęła się w swoim 

pokoju i nie chciała z nikim rozmawiać. Świadomy szoku, jakiego doznała kuzynka, Samuel 
Zederman zostawił ją w spokoju, ale w końcu nie wytrzymał i wybuchnął:

—   Nie   będziesz   się   chyba   tak   zadręczać   bez   końca   i   bezczynnie   czekać,   aż   ci   je   tutaj 

przyprowadzą.   A   zresztą,   kto   ci   może   zagwarantować,   że   Amerykanie   je   odnajdą,   takich 

przypadków mają przecież tysiące, to tak jakby szukać igły w stogu siana. To my powinniśmy 
zacząć   polowanie,   to   my   musimy   dokonać   aktu   zemsty.   Ale   przedtem   należy   spróbować 

odnaleźć   naszych   bliskich.   Wiele   osób,   które   przeżyły   Mauthausen,   przebywa  obecnie   koło 
Linzu w obozie dla uchodźców. Możemy tam pojechać, przecież Linz leży zaledwie trzy godziny 

drogi od Monachium.

Podróż trwała dwa dni. Jechali przepełnionym pociągiem, który niekiedy stał w szczerym 

polu po kilka godzin. Gdy już dotarli do celu podróży, po szczegółowych kontrolach tożsamości, 
wygłodniali, pośpieszyli do obwoźnego sprzedawcy ciepłych napojów i kiełbasek. Zaspokoiwszy 

głód,   spytali   czy   w   mieście   istnieje   jakaś   możliwość   znalezienia   noclegu.   Ten   w   bezsilnym 
geście rozłożył ręce, lecz szepnął im, że jego siostra mogłaby ewentualnie ich poratować w 

zamian za przystępne komorne.

Przystępne komorne okazało się równe cenie apartamentu w luksusowym paryskim hotelu. 

Ale w pokoju stały dwa łóżka za parawanem i piec, co w tych trudnych czasach było szczytem 
luksusu.   Odświeżywszy   się,   pośpiesznie   udali   się   do   niedawno   utworzonego   Komitetu 

Żydowskiego w Linzu. Tłum kobiet i mężczyzn o wychudzonych i bladych obliczach, na których 
tym bardziej widoczne były ciemne cienie pod oczyma, odziany w marne ubrania, za luźne lub 

przyciasne, cisnął się w dwóch pomieszczeniach i na progu biura Komitetu, by przeczytać listy 
osób, które ocalały. Krzyki, śmiech, płacz, uściski, złorzeczenia, przekleństwa... Ogłuszona tym 

hałasem, potrącana Sara wyszła na zewnątrz. Oparła się o ścianę i zapaliła papierosa. Zaraz 
wyciągnęły  się ręce,  w które wetknęła  paczkę z papierosami. Wełniany  turban  zakrywał  jej 

ogoloną głowę, gabardynowy płaszcz był świetnie skrojony, torebka i pantofle z prawdziwej 
skóry.   Przechodnie   przyglądali   się   jej   uważnie,   zwłaszcza   kobiety.   Zatopiona   we   własnych 

myślach nie od razu zauważyła, że jakiś mężczyzna, bardzo wysoki i bardzo chudy, zatrzymał 
się przed nią.

— Czy mogę w czymkolwiek pani pomóc?
Podniosła   głowę   i   napotkała   przejmujące   spojrzenie,   niezmiernie   intensywne,   głębokie, 

badawcze, które zdawało się czytać w jej myślach, spojrzenie dobrotliwe, a zarazem smutne, 
niewymownie smutne.

background image

— Dziękuję panu, nie wydaje mi się, by mógł mi pan być w czymkolwiek pomocny. Mój 

kuzyn jest wewnątrz.

— Szuka pani krewnych, przyjaciół?
—   Ja   nikogo   nie   szukam,   mój   ojciec   i   mój   mąż   nie   żyją.   Cała   moja   rodzina   zginęła   z 

wyjątkiem mojego kuzyna Samuela, który właśnie ma jeszcze nadzieję, że odnajdzie kogoś ze 

swoich bliskich.

— Ma rację, że żywi nadzieję, nadzieja pozwala żyć. Niektórym udaje się odnaleźć, spotkać.
Sara zareagowała szyderczym uśmiechem.
W tej samej chwili Samuel zbiegł po schodach, przeskakując po kilka stopni. Twarz miał 

zalaną łzami, a na ustach promienny uśmiech. Ciągnął za sobą bardzo młodego mężczyznę 
przerażająco chudego.

Oszalał — pomyślała Sara.
—   To   Daniel...   Odnalazłem   Daniela,   mojego   braciszka...   Bóg   jest  dobry,   Saro...   mojego 

najmłodszego braciszka!...

Bóg jest dobry!... Skąd mu się to wzięło?! Co też wymyślił ten inteligentny adwokat ateista! 

Czuła,   jak   narasta   w   niej   zimna   wściekłość.   Jej   spojrzenie   napotkało   spojrzenie   chłopca, 
wyczytała w nim taką samą złość.

— Jak pani widzi, nie należy tracić nadziei — rzekł nieznajomy.
— Tak, zapewne — odparła oschle.
Nie puszczając brata, Samuel podszedł do nich.
— Danielu, nie znasz jeszcze naszej kuzynki Sary Mulstein, przywitaj się z nią.
Uścisnęli się pod uważnym spojrzeniem obcego mężczyzny.
— Simon, pośpiesz się, jesteś potrzebny — rzekła do niego kobieta, która wyszła z biura.
— Już idę. Do widzenia i powodzenia.
Sara zatrzymała go.
— Przepraszam, czy zna pan kierownika Komitetu?
— Ja właśnie nim jestem.
—   Chciałabym   z   panem   porozmawiać,   to   bardzo   ważne.   Kiedy   mogłabym   się   z   panem 

zobaczyć?

— Proszę przyjść dziś koło ósmej wieczorem do mojego mieszkania przy Landstrasse.
— Dziękuję. Nazywam się Sara Mulstein.
— A ja Simon Wiesenthal.
Przy   obiedzie   Daniel   pokrótce   opowiedział   —   chłodno,   bez   szczegółów   —   o   swoim   i 

rodziców aresztowaniu. O przybyciu do obozu, gdzie dziadków od razu zagazowano. Pewnego 
dnia matka i siostry zniknęły, sądził, że wywieziono je do Ravensbrück. Ojciec zaś zmarł z 

wyczerpania w jego ramionach.

Niedawno skończył osiemnaście lat, mówił swobodnym tonem, bez wyraźnego wzruszenia, 

emocji. Gdy tylko Sara go ujrzała, z miejsca wyczuła w nim bratnią duszę, lecz on miał się na 
baczności przed tą zbyt piękną — mimo blizn na policzkach — kobietą, zbyt elegancką, jak mu 

się zdawało. Dopiero później, gdy zdjęła turban i pokazała mu tatuaż na ramieniu, porzucił 
swoją nieufność i płacząc padł jej w ramiona. Przez kilka chwil szlochał jak dziecko na łonie 

background image

matki.   Tego   dnia   zrodziło   się   między   nimi   uczucie   braterstwa,   wzajemnego   zrozumienia, 

całkowitej zgodności charakterów. Był to jedyny raz, gdy Daniel zapłakał nad sobą.

Sara uparła się, że sama uda się na spotkanie z Simonem Wisenthalem.
Mieszkanie   składało   się   z   jednego   pokoju,   bardzo   skromnie   umeblowanego,   a   okna 

wychodziły na niewielki ogród. To właśnie ten ogródek urzekł Wiesenthala.

— Czym mogę służyć?
— Pomóc się zemścić.
— Wiedziałe.  że właśnie  o to pani przyjdzie  mnie prosić.  Widziałem  to w pani oczach. 

Rozumiem pani uczucia, ale ich nie akceptuję. To, czego ja się domagam, to sprawiedliwość.

— Jak pan może mówić o sprawiedliwości, pan, który tak jak i ja doświadczył okropności 

nazizmu! — wykrzyknęła rozdrażniona Sara.

—   Właśnie   dlatego.   Musimy   zaświadczyć   przed   całym   światem.   Nie   wierzę   w 

odpowiedzialność   zbiorową   narodu   niemieckiego.   Ja   osobiście   mogę   złożyć   świadectwo,   że 

zdarzali się żołnierze SS, którzy po ludzku postępowali z więźniami Żydami...

— Musiało ich być niewielu — przerwała mu Sara z szyderczym uśmiechem.
— Wystarczy jeden sprawiedliwy, proszę przypomnieć sobie Sodomę i Gomorę...
— O, nie! Nie przyszłam do pana, żeby wysłuchiwać cytatów z Biblii. Jeśli Bóg kiedykolwiek 

istniał, zginął w obozie.

— Wyszła pani z tego i ja też. Dlaczego? Dlaczego nas oszczędził los, podczas gdy setki 

tysięcy innych zamordowano... Cóż takiego uczyniliśmy, co by dawało nam prawo do przeżycia? 
Czy nie powinniśmy uczynić wszystkiego, co w naszej mocy, by uzasadnić tę łaskę losu? Ja 

również w pierwszym odruchu myślałem o zemście; cała moja rodzina została eksterminowana, 
moją matkę zabrano na moich oczach, myślałem, że moja żona też zginęła... Dla kogóż żyć, po 

cóż   żyć,   powtarzałem   sobie.   Czas   płynie,   a   lista   zaginionych   wciąż   się   wydłuża...   zabijali 
milionami...

— A czy te miliony zabitych nie krzyczą o zemstę?
—   Nie,   domagają   się   sprawiedliwości.   Domagają   się,   by   ich   zabójców   osądzić   i   skazać, 

domagają się, by zbrodnie zostały ujawnione przed całym światem, nakazują nam nigdy nie 
zapomnieć i  sprawić,   by nasze  dzieci   i dzieci   naszych  dzieci  po wsze  czasy   przechowywały 

pamięć o nich, aby podobna rzecz znowu się nie powtórzyła za dwadzieścia, za sto lat...

Izba była zbyt mała dla tego chudego i wysokiego mężczyzny, który chodził wszerz i wzdłuż, 

zamaszyście wymachując ramionami, on, taki spokojny, taki opanowany na początku rozmowy 
teraz ulegał tak gwałtownym uczuciom.

—   ...Żyd,   który   wierzy   w   Boga   i   w   swój   naród,   nie   może   obarczać   zbiorową 

odpowiedzialnością   narodu   niemieckiego.   Oczywiście,   nie   był   on   całkowicie   nieświadom 

okrucieństw,   jakie   popełniono   za   kolczastymi   drutami   obozów   zagłady,   ale   ze   strachu,   ze 
wstydu, wolał odwracać wzrok przed zdewastowanymi sklepami Żydów, nie chciał widzieć, jak 

wywożą   sąsiadów-Żydów,   przepędzają   ze   szkół   ich   dzieci,   malują   swastyki   na   wystawach 
żydowskich magazynów...

— To, co pan mówi, świadczy o tym, że Niemcy o wszystkim wiedzieli, i utrzymuje pan, że 

ich wina nie jest winą zbiorową?

— Czyż my sami, Żydzi,  nie cierpieliśmy przez tysiąclecia  dlatego, że oskarżano nas, iż 

ponosimy zbiorową odpowiedzialność, wszyscy, nawet dzieci, które miały się dopiero narodzić, 

background image

za śmierć Chrystusa, epidemie w średniowieczu, za komunizm, za kapitalizm, straszliwe wojny 

i równie okropne traktaty pokojowe? Bo wszystkie nieszczęścia ludzkości, od dżumy po bombę 
atomową, to "wina Żydów". Jesteśmy odwiecznymi kozłami ofiarnymi. My wiemy doskonale, że 

nie ponosimy odpowiedzialności zbiorowej; a więc jakże możemy oskarżać jakikolwiek inny 
naród o to samo, o zbrodnie, których się dopuściły niektóre z jego dzieci? Jednakże modlę się 

do   Boga,   by   mi   dał   siły,   bym   mógł   wykonać   zadanie,   jakie   sobie   narzuciłem;   by   żaden 
przestępca nie czuł się bezpieczny, by wiedział, że wszędzie, gdziekolwiek się znajdzie aż po 

kres jego dni będziemy go tropili, osaczali i powodowali, by odpowiedział przed sądami za 
zbrodnie przeciw ludzkości.

Wyczerpany Wiesenthal opadł na krzesło. Poruszona Sara przyglądała mu się. Jakże ten 

człowiek   mógł   mówić  o  sprawiedliwości?   Odczuwała  pełen  niedowierzania  podziw  dla   jego 

wiary w sprawiedliwość, dla odwagi i wewnętrznej siły tego mężczyzny. Nic, co widział i i co 
przeżył, nie było w stanie podważyć czy zabić w nim wiary w człowieka.

Atmosfera w pokoiku była tak naładowana emocjami, że przez długi czas oboje pozostali 

zatopieni w swoich myślach. Sara pierwsza otrząsnęła się z zadumy.

— Podziwiam pana, ale nie mogę pójść w pana ślady. Wiem, że nie będę mogła żyć, jeśli nie 

zemszczę się nie tylko za krzywdę, jaką mi wyrządzono, lecz również za zło, jakie uczyniono 

innym.   Wiem,   że   ma   pan   listy   przestępców,   śiadectwa   zbrodni,   jakie   przekazał   pan   do 
Norymbergi   podczas   przygotowań   do   procesu.   Proszę   pana   tylko   o   jedno:   o   nazwiska 

zbrodniarzy z Ravensbrück.

— Listy te znajdują się w rękach władz alianckich. Ludzie ci zostaną osądzeni i ukarani 

odpowiednio   do   ich   winy.   Nie   jest   pani   pierwszą   osobą,   która   mnie   odwiedza   z   podobną 
propozycją. My, ofiary, musimy powściągnąć naszą chęć zemsty, zaufać sądom i respektować 

wyrok, jaki by on nie był. My, Żydzi, nie zachowujemy się jak naziści, którzy zabijali, bo sądzili, 
że mają do tego prawo. Zabijać ich bez sądu, to postępować dokładnie tak, jak oni postępowali.

— Nie! Nigdy w to nie uwierzę! Nigdy, przenigdy! Nie mogę czekać, bo inaczej wtopią się w 

ową "niewinną" masę. Kilka dni temu spotkałam dwa postrachy Ravensbrück w mundurach 

Czerwonego Krzyża. Przysięgam panu, że poruszę niebo i ziemię, żeby je odnaleźć i unicestwić, 
bo tylko śmierć może przeszkodzić temu robactwu roznosić nazistowką zarazę.

— Przysporzy sobie pani tylko nowych cierpień.
— To nie ma najmniejszego znaczenia. Zostawiłam tam moją duszę. Pan nadal ma swoją... 

Na tym polega cała różnica.

Sara wyszła bez słowa pożegnania. Siedzący na krześle Simon Wiesenthal płakał.

background image

5

Léa wyszła z przegrzanej sali przesłuchań Pałacu Sprawiedliwości w Norymberdze. Była 

mocno poruszona, zbierało jej się na mdłości. Nie mogła już słuchać tego długiego wyliczania 
okrucieństw, a wyświetlane filmy z obozów koncentracyjnych w Dachau i w Buchenwaldzie 

zupełnie  skruszyły  jej  odporność i  wytrzymałość.  Podczas   projekcji,   Léa  ze  słuchawkami  w 
uszach,   by   móc   śledzić   wystąpienia   w   języku   angielskim,   z   fascynacją   przyglądała   się 

oskarżonym.   Niespotykanie   ciężkie   milczenie   panowało   pośród   zgromadzonych.   Hans 
Fritzsche, szef propagandy, z dłońmi kurczowo wbitymi w fotel oglądał przerażające obrazy z 

wyrazem wielkiego cierpienia na twarzy. Hjalmar Schacht, prezes Banku Rzeszy, zwiesił głowę 
na piersi i nie chciał patrzeć na ekran. Hans Frank, były adwokat, generalny gubernator na 

Polskę,   płakał  gryząc   palce   lub  zakrywał  oczy   rękoma.  Franz  von  Papen,   kanclerz,   siedział 
sztywno wyprostowany, jak gdyby zastygł w tej pozie. Baldur von Schirach, protektor Czech i 

Moraw, przywódca Hitlerjugend, mężczyzna o pięknej, bladej, poważnej twarzy, śledził film 
bardzo uważnie, niekiedy ciężko wzdychając. Rudolf Hess, z obłędnym spojrzeniem, drżący z 

zimna,   choć  szczelnie   zawinięty   w  pled,   zdawał   się   zastanawiać,   gdzie   się   znajduje.   Albert 
Speer,   minister   do   spraw   uzbrojenia,   stawał   się   coraz   smutniejszy,   a   admirał   Karl   Dönitz 

wiercił się na swoim miejscu i najczęściej miał zwieszoną głowę. Hermann Göring, marszałek 
Rzeszy, od czasu do czasu wodził wokół siebie pełnym zniechęcenia wzrokiem. Joachim von 

Ribbentrop, minister spraw zagranicznych, podnosił drżące dłonie do czoła. Julius Streicher, 
dyrektor dziennika "Der Stürmer", siedział nieruchomo nie okazując emocji; Alfred Rosenberg, 

główny ideolog III Rzeszy, filozof i twórca doktryny nazistowskiej, grabieżca dzieł sztuki z całej 
Europy, miotał się na wszystkie strony. Ernst Kaltenbrunner, szef bezpieczeństwa, zdawał się 

nudzić. Generał Alfred Jodl, niezwykle sztywny, jeszcze bardziej wyglądał na pruskiego oficera 
niż zwykle. Feldmarszałek Wilhelm Keitel, również bardzo wyprostowany, niekiedy rozglądał 

się.   Artur   Seyss-Inquart,   kanclerz   Austrii,   ze  stoickim  spokojem   przecierał   szkła   okularów. 
Constantin   von   Neurath   najczęściej   miał   spuszczone   oczy.   Wilhelm   Frick,   minister   spraw 

wewnętrznych, potrząsał głową, jak gdyby chciał przegnać jakąś natrętną muchę. Walter Funk, 
minister gospodarki, szlochał. Fritz Sauckel, odpowiedzialny za nabór na przymusowe roboty, z 

ustami   rozchylonymi,   jak   gdyby   brakło   mu   powietrza,   bez   przerwy   ocierał   sobie   twarz, 
natomiast Erich Raeder siedział, jakby przygwożdżono go do fotela.

Od   rozpoczęcia   procesu   21   listopada   1945   roku   przez   amerykańskiego   prokuratora 

generalnego Roberta H. Jacksona, który wygłosił następującą mowę: "Fakt, że cztery wielkie 

narody,   zwycięskie,   acz   pokrzywdzone,   nie   dokonują   aktu   zemsty   na   więźniach 
nieprzyjacielskich,   stanowi   właśnie   jeden   z   najważnieszych   atrybutów,   jakie   kiedykolwiek 

mocarstwo zapłaciło rozsądkowi, rozumowi", Léa nieustannie zastanawiała się, czy nie żyje w 
jakimś świecie szaleńców lub czy nie znalazła się w teatrze, gdzie grają jakąś marną sztukę 

bulwarową o zabójstwie. Wszystko jawiło jej się jakby wyjęte prosto z teatru marionetek Grand 
Guignol łącznie z koszmarnym spektaklem zbrodni, i zadawała sobie pytanie, jak to się stało, że 

background image

tak  przeciętni,   pozbawieni   jakiegokolwiek  wyrazu,  tak  marni   i  nędzni   ludzie,   byli  w  stanie 

odegrać role, w których obsadził ich niejaki Hitler. Jedynie dwaj czy trzej "aktorzy" jej zdaniem 
dorastali   do   wymogów   postaci,   jakie   mieli   kreować:   czuło   się,   na   przykład,   że   Göringowi 

sprawia   przyjemność   uczestniczenie   w   tym   przedstawieniu.   Bez   przerwy   powracało   to 
obsesyjne pytanie: jak to się stało, że ci na pozór zwyczajni ludzie byli tacy bliscy zawładnięcia 

światem?   Wprawdzie   na   podstawie   praktycznych   testów   ustalono,   że   większość   sądzonych 
odznaczała się inteligencją ponad przeciętną, lecz fakt ten nie tłumaczył jeszcze, jak to się stało, 

że ich poglądy podzielała większość narodu niemieckiego. To również zdawał się sugerować 
sędzia Jackson:

"Chcielibyśmy   także   podkreślić,   że   nie   zamierzamy   obwiniać   o   zbrodnię   całego   narodu 

niemieckiego.   Wiemy,   że   partia   nazistowska   nie   doszła   do   władzy   w   wyniku   głosowania 

większości Niemców. Wiemy, że przejęła ona władzę dzięki zgubnemu paktowi najgorszych 
nazistowskich rewolucjonistów i reakcjonistów niemieckich, najbardziej zajadłych i najbardziej 

agresywnych   militarystów.   Gdyby   naród   niemiecki   przyjął   program   nazistów,   partia   nie 
potrzebowałaby   od   początku   bojówek,   oddziałów   szturmowych,   a   następnie   obozów 

koncentracyjnych ani gestapo. Te dwie instytucje zostały utworzone, gdy tylko naziści przejęli 
kontrolę   nad   państwem   niemieckim.   Dopiero   gdy   te   zbrodnicze   innowacje   sprawdzono   w 

Niemczech,  zastosowano je za granicą.  Naród niemiecki powinien teraz  wiedzieć,  że naród 
Stanów Zjednoczonych nie żywi wobec niego ani obawy, ani nienawiści. Jest prawdą, że to 

Niemcy pokazali nam okropności, okrucieństwa nowoczesnej wojny."

Léa nie podzielała tez tego wystąpienia, była przekonana — a nie była odosobniona w tym 

przeświadczeniu   —   że   całe   Niemcy   ponosiły   odpowiedzialność   za   zbrodnie,   za   które   tylko 
niektórzy będą sądzeni.

Siedząc przy stoliku w bufecie sądu, starała się powstrzymać obrzydzenie i dla poprawienia 

nastroju zamówiła lampkę koniaku. Miarka się przebrała, jeszcze tego wieczora wyśle telegram 

do pani de Peyerimhoff, żeby powiadomić ją o swojej dymisji. Nadawana bez przerwy łagodna, 
cicha   muzyka   działała   jej   na   nerwy.   Czyżby   organizatorzy   uważali,   że   odrobina   muzyki 

wystarczy, by powstrzymać przypływ nienawiści, jaki ogarniał wszystkie osoby obecne na tym 
procesie: sekretarki, adwokatów, tłumaczy, policję wojskową. Ich właśnie opanowało to uczucie 

podczas przesłuchań oprawców i ofiar? Wiele osób nie rozumiało sensu tego procesu: ci łajdacy 
nie   zasługiwali   na   taką   wspaniałomyślność!   Wszyscy   byli   winni,  wszyscy,   doskonale   o  tym 

wiedzieli: Rosjanie, Amerykanie, Anglicy, Francuzi zgodni byli w tym punkcie. No to po cóż 
szukać dowodów, żeby ich powiesić, czy rozstrzelać? Léa także podzielała to zdanie. Proces 

służył jedynie podsycaniu, wzmożeniu nienawiści do pokonanych. Cóż z tego, że całe Niemcy 
nie ponoszą odpowiedzialności za masakrę milionów Żydów, Cyganów, Rosjan, komunistów, 

partyzantów, kobiet i dzieci, za te z rozmysłem popełniane masakry, zaplanowane ludobójstwo. 
Jak można sobie wyobrazić, że bez współudziału większości narodu takie okropności byłyby 

możliwe?

— Poproszę koniak — odezwał się po angielsku jakiś kobiecy głos.
Obok niej usiadła wysoka i piękna ciemnowłosa kobieta, ubrana w jasnoszary kostium z 

zamotanym wokół szyi jedwabnym szalem. Léa przypomniała sobie, że widziała ją już wcześniej 

w sądzie. Jedna z nielicznych obecnych na procesie kobiet siedziała przygnębiona, jej palce 
nerwowo szarpały chusteczkę do nosa. Pomimo makijażu była bardzo blada. Tym razem po 

francusku wyszeptała:

— Co za wstyd!... Co za hańba!...
Jednym haustem wychyliła kieliszek alkoholu, który podał jej kelner.

background image

— Jeszcze jeden, proszę. Napije się pani czegoś? — zapytała, zwracając się do Léi.
— Przepraszam, ale nie rozumiem angielskiego.
— Ach! Jest pani Francuzką. Jakaż to dla mnie radość spotkać tutaj, wśród tych okropności, 

Francuzkę. Ale jest pani za młoda, żeby uczestniczyć w roztrząsaniu takich potworności. Czy 
wypije pani jeszcze kieliszek? Dobrze to pani zrobi. Mnie, choć nie znoszę alkoholu, stawia 

dzisiaj na nogi. No to jak?

— Czemu nie.
— Dwa koniaki...  To moja pierwsza po wojnie podróż do Europy. Zastanawiam  się czy 

dobrze zrobiłam, godząc się tutaj przyjechać; w Argentynie nikt nie będzie chciał uwierzyć w to, 

co   opowiem.   Och!   Nie   przedstawiłam   się:   Victoria   Ocampo   z   Buenos   Aires,   pracuję   w 
czasopiśmie   "Sur".   Znalazłam   się   tutaj   dzięki   moim   angielskim   przyjaciołom.   Przed   wojną 

często przyjeżdżałam do Europy, a zwłaszcza do Francji. Francja to moja druga ojczyzna, jej 
literatura jest najlepsza na świecie... Jestem niepoprawna, proszę mi to wybaczyć, ale wszystko 

sprowadzam do literatury. Czy może ona jeszcze istnieć po tym wszystkim, po Hiroszimie?

Zamilkła, a Léa również się nie odezwała.
Po długiej chwili Victoria Ocampo podjęła:
— Czy nie odnosi pani wrażenia, że ogląda marne przedstawienie? Czyż generał Jodl nie 

przypomina Flipa, chudego Flipa, kiedy nakładając hełm na głowę mówi do Flapa: "Pozwól mi 
zrobić, co chcę, nałożę ten hełm po swojemu." Czy spostrzegła pani, że ten proces to sprawa 

tylko mężczyzn? Jest pani pierwszą kobietą, jaką spotykam od chwili, gdy na pokładzie dakoty 
opuściłam Londyn. Zdawałoby się, że kobiety wcale nie są przydatne w tego rodzaju sporcie... 

Hitlerowski spisek uknuli mężczyźni; nie ma ani jednej kobiety na ławie oskarżonych, lecz czy 
jest to wystarczający powód, by nie było żadnej wśród sędziów? Ponieważ wyroki będą miały 

wpływ na losy Europy, czy nie byłoby rzeczą sprawiedliwą, by kobiety były wśród przysięgłych? 
Czy zachowały się tak niegodnie podczas konfliktu? Jeszcze jeden koniak, proszę.

Obie kobiety zamilkły.
Pochłonięte myślami nie zauważyły grupy francuskich oficerów, którzy weszli do bufetu. 

Jeden z nich podszedł do ich stolika i zwrócił się do Léi:

— Czy panna Delmas?
— Tak.
— Porucznik Labarrère. Jestem tutaj z majorem Tavernierem.
— Françcois jest tutaj? — wykrzyknęła Léa tak głośno, że natychmiast umilkła zażenowana.
— Tak, proszę pani, jest członkiem francuskiej delegacji.
— Gdzie on jest?
— Czekamy na niego. Czy zechce pani uczynić nam ten zaszczyt i zaczekać na niego w 

naszym towarzystwie?

Léa  spojrzała  na  Victorię   Ocampo,  która  skinieniem  głowy  dała  jej  do  zrozumienia,  by 

przystała   na   propozycję.   Obie   kobiety   uścisnęły   sobie   ręce   i   Léa,   szczęśliwa,   podążyła   za 
porucznikiem, który przedstawił jej swoich kolegów. Młodzi ludzie usiedli i zaczęli gawędzić.

Nie   umawiając   się,   rozmawiali   o   nagrodzie   krytyki   przyznanej   Raomin   Gary'emu   za 

"Education   europènne",   nagrodzie   Goncourtów   dla   Jean-Louis   Bory'ego   za   "Moją   wieś   w 

godzinie klęski", czy o nagrodzie Renaoudot, która ukoronowała "Stary dom" Henri Bosco, o 
najnowszym filmie z Danielle Darieux, o czterystu gramach tytoniu miesięcznie, które miały 

background image

przysługiwać kobietom, o zabójstwie paryskiego wydawcy, o tym, że odżywa życie towarzyskie, 

o lokalach jazzowych, które wszędzie otwierano, rozmawiali o wszystkim, tylko nie o procesie. 
Léa była im za to wdzięczna.

— Na dzisiejszy wieczór jesteśmy zaproszeni do naszych angielskich kolegów na urodziny 

jednego z nich. Byłoby cudownie, gdyby poszła pani z nami.

Młoda kobieta z radością przyjęła propozycję. Od przyjazdu do Norymbergi atmosfera nie 

sprzyjała rozrywce. Każdego wieczora członkowie alianckich delegacji wracali przez ruiny do 

hoteli   czy   na   kwatery   prywatne.   Byli   zdruzgotani,   jakby   ogłuszeni   tym,   co   usłyszeli   czy 
zobaczyli. Atmosfera nienawiści i śmierci wisiała nad miastem, które przemierzały patrole MP 

w białych kaskach, zachowujące się z rezerwą, lecz i brutalnie, gdy stawiano im opór.

— Spójrzcie, oto i major Tavernier.
Poderwała   się,   jak   ukłuta   czymś   ostrym.   Znowu   zadziałała   jakaś   czarodziejska   siła: 

przypływ szczęścia, nieodparta chęć, by przytulić się do niego i o niczym nie myśleć. Zmierzał 

ku niej długimi krokami. Na ustach miał uśmiech szczęśliwego zdobywcy.

Nie   zważając   na   kolegów,   którzy   powstali   z   miejsc,   schwycił   Léę   w   objęcia   i   mocno 

przycisnął do siebie.

— Nareszcie, moja śliczna, mam cię. Tęskniłem za tobą. Nie sądziłem, że może mi ciebie aż 

tak brakować. Niech-no ci się przyjrzę... Nawet w tym brzydkim mundurze wyglądasz uroczo.

Léa nie odzywała się, dawała się ponieść fali błogości; tylko się nie poruszyć, pozwolić, by 

jego ciepło przemieszało się z jej, czuć jego ciało. Jego dłoń w jej włosach, osuwająca się po 
karku,  zagarniała  ją, jak się bierze  jakieś zwierzątko: kociątko  czy szczeniaka.  Tym gestem 

bardziej niż innym podporządkowywał ją sobie najskuteczniej i doskonale o tym wiedział. Czy 
słusznie   zrobiła,   wyznając   mu   to   w   przypływie   uczuć   miłosnych?   Dyskretne   pokasływanie 

przywołało ich do rzeczywistości.

— Panie majorze...
— Tak, słucham pana, Bernier, proszę usiąść.
— Pozwoliliśmy sobie zaprosić pannę Delmas do Anglików.
— Świetnie. Doskonale. Gdzie mieszkasz?
— W budynku zarekwirowanym przez Czerwony Krzyż, w domu posępnym i zimnym, w 

którym   jesteśmy   zgrupowane   jak   pensjonarki   z   zakazem   wychodzenia   po   dwudziestej 
pierwszej.

— To się da załatwić. Komu podlegasz?
— Laureen Kennedy.
— Laureen to moja stara znajoma! Nie wiedziałem, że jest tutaj. Z przyjemnością się z nią 

znowu zobaczę. To czarująca kobieta, choć trochę stuknięta. Dobrze się z nią rozumiecie?

— Nieźle. Trochę mnie złości tym swoim ciągłym mówieniem o Ameryce: Amerykanie to, 

Amerykanie tamto. Stany Zjednoczone to dla niej wyrocznia. W jej mniemaniu Europa to kraj 

dzikusów, a Francja — oczywiście po Niemczech — jest największym degeneratem. Denerwuje 
mnie.

—   Wcale   mnie   to   nie   dziwi,   taka   przecież   z   ciebie   szowinistka   —   rzekł   Tavernier, 

wybuchając śmiehcem.

Jak dobrze słyszeć jego śmiech! Léa miała wrażenie, że nie słyszała śmiechu od swojego 

przybycia   do   Norymbergi.   Inni   zapewne   pomyśleli   o   tym   samym,   gdyż   obrzucano   ich 

background image

spojrzeniami pełnymi nagany, ale i zaskoczenia.

— Coś mi się wydaje, że nasze zachowanie nie spotyka się z aprobatą — szepnęła mu na 

ucho.

— Niestety, serduszko, masz rację. Trudno mieć to za złe. A przecież życie toczy się dalej, 

trzeba od nowa uczyć się żyć, śmiać się, bawić i kochać — powiedział ujmując jej rękę.

Niczego bardziej nie pragnęła; opuścić to ponure, cuchnące śmiercią miejsce i wyjechać 

gdzieś   pod   łagodniejsze   niebo,  do  krajów,   których  mieszkańcy   nie   znają   wojny.   Na   pewno 

marzyła, łudziła się; czyż jest w ogóle kraj, który nigdy nie zaznał wojny? Oczywiście, taki kraj 
nie istnieje.

Gdy Laureen Kennedy zobaczyła Françcois Taverniera, podeszła do niego tak śpiesznie, że 

wydało się to Léi podejrzane. Czy ci dwoje byli kochankami? Nie! Sposób, w jaki się ściskali, 

przypominał raczej starych kumpli ze szkoły albo z wojska. Coś w stylu: "Jak się masz, stary 
draniu?" Ale ten przypływ zazdrości ją zaniepokoił. Czy przypadkiem nie była w nim bardziej 

zakochana niż myślała? Léa wiedziała, zdawała sobie sprawę, że kocha Françcois, ale instynkt 
mówił jej, by się miała na baczności, że od tego mężczyzny zazna wszystkiego, co najlepsze, ale i 

tego,   co   najgorsze;   a   tego   co   najgorsze   Léa   nie   chciała   —   stąd   też   jej   postawa   oddania, 
poddania, podporządkowania ale i rezerwy, niemal chłodu, która zbijała Françcois z tropu przy 

każdym spotkaniu po dłuższym niewidzeniu się.

W   tym   jakże   silnym   związku,   sądziła,   że   boi   się   swego   kochanka,   a   w   gruncie   rzeczy 

obawiała się samej siebie. Dlaczego nie udawało jej się poddać temu uczuciu bez oporów? Z 
jego strony spotykały ją tylko miłe rzeczy. Czego więc się bała?

Laureen   Kennedy   zgodziła   się   na   przepustkę   do   północy   pod   warunkiem,   że   nazajutrz 

wieczorem Françcois zje z nią kolację, by powspominać "stare dobre czasy". Tavernier przyjął 

zaproszenie, przyrzekł, że przyjdzie po Léę około osiemnastej, i że liczy, iż dziewczyna zrobi się 
na bóstwo.

— Wchodźcie, wchodźcie, witajcie — odezwał się po francusku głos z silnym angielskim 

akcentem.

Angielski   oficer,   który   otworzył   im   drzwi,   stanął   jak   wryty,   z   otwartymi   ze   zdziwienia 

ustami, zaskoczony, trzymając butelkę szampana w wysoko uniesionej dłoni.

— George! — wykrzyknęła Léa.
Uradowana nieoczekiwanym spotkaniem z Georgem McClintockiem rzuciła mu się na szyję 

i została oblana szampanem.

— To na szczęście! I szczęścia ci życzę! — krzyczała śmiejąc się.
Purpurowy na twarzy Anglik również śmiał się i cieszył bełkocząc:
— Najmocniej przepraszam... Tak mi przykro... Jestem taki szczęśliwy... Léa... Nie mogę w 

to uwierzyć... To niemożliwe... Pani tutaj!...

— Tak, to ja we własnej osobie. George, przedstawiam panu majora Taverniera. Françcois, 

to właśnie mój angielski wielbiciel, major McClintock.

Obaj   mężczyźni,   którzy   słyszeli   o   sobie   od   Léi,   uścisnęli   sobie   dłonie   z   pewną 

powściągliwością.

— To właśnie George zaopiekował się Sarą? Jak ona się czuje?
— Dobrze na tyle, na ile to możliwe, to nawet cud zdaniem lekarzy. Od kilku dni jest w 

Niemczech...

background image

— Jak pan mógł na to pozwolić, żeby tu przyjechała?! — wykrzyknął Françcois Tavernier 

przerywając mu ze złością.

— Drogi panie, sądzę, że jako stary znajomy pani Mulstein, wie pan, że nie jest to osoba, 

która pozwoli sobie dyktować, co ma robić, jak ma postępować. Chciała wrócić do Niemiec, nie 
mogłem jej tego zakazać, zabronić, nie mogłem jej w tym przeszkodzić, chyba że kazałbym ją 

umieścić w zakładzie zamkniętym.

— Na pana miejscu to właśnie bym zrobił!
— Françcois, George, bardzo was proszę, przecież najważniejsze jest, by Sara wyzdrowiała. 

Nie psujcie  mi tego wieczoru.  Dzisiaj  się bawimy,  chcę myśleć tylko o zabawie  i o niczym 

innym, chcę się śmiać, pić i tańczyć. Odnalazłam was obu i na razie to się najbardziej liczy.

Łaskawie   nie   okazali   tego   na   ile   każdy   z   nich   umiarkowanie   docenił   jej   słowa,   i   z 

uśmiechem na ustach wkroczyli do salonu ze swą piękną przyjaciółką.

Léa stała się sensacją wieczoru. Wspaniale wyglądała w długiej obcisłej sukni z czerwonego 

aksamitu,   którą   ukradkiem   wrzuciła   do   walizki.   Pierwszy   raz   miała   ją   na   sobie.   Suknia 
odsłaniała plecy i ramiona, podkreślała talię, linię bioder. Na jej widok mężczyźni przełykali 

ślinę, a nieliczne obecne tam kobiety ogarniała zazdrość.

Tańczyła ze wszystkimi, a jej radość była zaraźliwa. Na kilka godzin jej młodość i śmiech 

pozwoliły gościom zapomnieć, że znajdują się w Norymberdze.

Północ dawno minęła, gdy Françcois dał znak do wyjścia nieco pijanej Léi, która twierdziła, 

że przetańczy całą noc.

Zrujnowane   miasto   było   puste   i   ciemne   —   jedynie   okolice   Pałacu   Sprawiedliwości 

korzystały z rzęsistej iluminacji, a ciszę od czasu do czasu przerywały patrole policji wojskowej. 
Strażnicy   przemierzali   miasto   wzdłuż   i   wszerz.   Na   ulicach   szalał   zimny   wiatr.   Françcois 

prowadził wolno sennego ślicznego postrzeleńca, którego główka spoczywała na jego ramieniu.

— Dokąd mnie zabierasz?
—   Dziś   wieczorem   nigdzie.   Moja   gospodyni   jest   nieugięta:   żadnych   damskich   wizyt   w 

domu.

— Och! Nie! Tak bym chciała zostać z tobą.
— Ja też, ale dzisiaj to niemożliwe. Jutro coś załatwię.
Nawet podobało mu się to oczekiwanie, ta zwłoka, która nasilała jego pożądanie. Dla Léi 

było to nie do zniesienia: czekać, ciągle czekać!

— Jutro tak daleko — powiedziała z ustami przy jego szyi.
Jej ochrypły głos skruszył jego cierpliwość. Zaparkował samochód opodal zrujnowanego 

budynku, zgasił silnik i światła. Nagle zaczął się śpieszyć. Gdy jego dłoń napotkała ciepło jej ud 
tuż nad pończoszką, a potem wilgotne runo, którego nic nie chroniło, wiedział, że nie zdzierży.

— Ty spryciulko, o wszystkim pomyślisz.
Zaśmiała się cichutko, opadając na siedzenie.
Jeśli   nawet   Laureen   Kennedy   wiedziała,   o   jak   późnej   porze   Léa   wróciła   z   przyjęcia, 

nazajutrz nie uczyniła żadnej aluzji ku wielkiej uldze Françcois, który bał się, że Amerykanka 

może pozbawić jego przyjaciółkę przepustek.

Przez   miesiąc   widywali   się   niemal   codziennie.   Wrogość   gospodyni   zniknęła   jak   za 

dotknięciem   czarodziejskiej   różdżki,   gdy   "wspaniały   francuski   major"   przyniósł   masło, 
kiełbasę, czekoladę i alkohol. Rozpływała się w uśmiechach, pomimo chłodu Léi, która jej nie 

background image

cierpiała, gdyż uważała, że kobieta ta ma okrucieństwo w oczach, uśmiecha się fałszywie i robi 

porozumiewawcze obleśne miny.

— Jestem przekonana, że podsłuchuje pod drzwiami.
Spacerowali   ulicami   zasypanymi   gruzem,   zastawionymi   zasiekami,   zaporami,   z 

kontrolowaniem dokumentów na każdym skrzyżowaniu. Udawali obojętność wobec wrogich 

spojrzeń ludzi,  żebraniny dzieciaków w łachmanach.  W tym zburzonym mieście, w którym 
siedemdziesiąt tysięcy trupów leżało jeszcze pod zawalonymi domami, wyczuwało się nienawiść 

tych, którzy przeżyli.

Wieczór 31 grudnia 1945 roku spędzili zamknąwszy się w pokoju, w którym palił się w 

kominku ogień.

Françcois   Tavernier   nalegał,   by   Laureen   Kennedy   poprosiła   panią   de   Peyerimhoff   o 

odwołanie Léi do Francji. Wiadomość nadeszła 5 stycznia. Wyjazd przewidziano na 10. Laureen 
wystawiła swojej podopiecznej przepustkę, by mogła przygotować się do wyjazdu. Uradowana 

tym,   że   opuszcza   Norymbergę,   Léa   nie   zauważyła   zatroskanej   miny   swojego   kochanka. 
Otrzymał on wiadomości od Sary Mulstein, ale nie podobały mu się one. Młoda kobieta w 

patetycznych słowach oznajmiła, że należy do siatki żydowskiej, która za swój obowiązek uznaje 
ściganie ukrywających się hitlerowskich przestępców wojennych. "Liczę na ciebie, że weźmiesz 

udział   w   tej   zemście.   Zadzwoń   do   mnie,   gdy   tylko   wrócisz   do   Paryża."   Chęć   zemsty 
przeszkadzała Tavernierowi, ale niepokoiło go to, iż Sara, niedawno wydostawszy się z piekła, 

już pędzi tropić ukrywających się nazistowskich przestępców. Przeczuwał, że zamiast ukoić ból 
dawnej więźniarki obozów koncentracyjnych, pragnienie zemsty wywoła w niej taką spiralę 

uczuć,   napięć,   że   wyjdzie   z   tego   jeszcze   bardziej   skrzywdzona,   poszkodowana,   zraniona. 
Napisał do niej w tym duchu, usiłując znaleźć słowa, które by wyperswadowały jej ten pomysł. 

Lecz zaangażowanie Sary w sprawę palestyńskich Żydów było już całkowite i stanowiło dla niej 
źródło sił witalnych. Pamiętał determinację ochotników palestyńskich, będących żołnierzami 

armii brytyjskiej, których spotykał w północnych Włoszech podczas którejś ze swoich misji. 
Wszyscy zaciągnęli się do wojska, by pomścić swoich braci i z niecierpliwością czekali na tę 

chwilę, kiedy ruszą na Niemcy z armią okupacyjną; a tam ten przeklęty naród przekona się, do 
czego są zdolni synowie Izraela: będą zabijać, gwałcić, podpalać, z ziemią zrównają miasta i 

wioski,   by   ci,   którzy   przeżyją,   zapamiętali,   że   naród   żydowski   nie   zapomniał   swoich 
męczenników i że nadszedł czas nieubłaganej, bezlitosnej zemsty. W przededniu ich wyjazdu 

do   Niemiec   podczas   parady   wojskowej   pod   sztandarami   z   gwiazdą   Dawida,   regimentom 
palestyńskim odczytano "Przykazania hebrajskiego żołnierza na ziemi Niemców":

Pomnij na sześć milionów zamordowanych braci;
Znienawidź po wsze czasy oprawców twojego narodu;
Pamiętaj, że waleczny naród powierzył ci misję;
Pamiętaj, że dzielna Brygada Żydowska stanowi w Niemczech żydowskie siły okupacyjne;
Pamiętaj, że pojawienie się naszej Brygady z jej znakiem i sztandarem już samo w sobie 

stanowi zapowiedź zemsty na narodzie niemieckim;

Pamiętaj, że krwawa zemsta stanowi cel całej wspólnoty, i że wszelki nieodpowiedzialny 

uczynek, posunięcie, akt działa na niekorzyść naszej wspólnoty;

Zachowuj się, jak Żyd dumny ze swego pochodzenia i swojego sztandaru;
Nie skalaj swego honoru i nie zadawaj się z nimi;
Nie słuchaj ich i nie chodź do ich domów;

background image

Niech będą przeklęci, oni sami, ich kobiety i ich dzieci, ich dobra i wszystko, co ich jest; 

przeklęci po wsze czasy;

Pamiętaj, że twoja misja to uratowanie Żydów, imigracja do Izraela, wyzwolenie ojczyzny;
Twój   obowiązek   to   oddanie,   wierność   i   miłość   wobec   tych,   którzy   uniknęli   śmierci, 

ocalonych z obozów.

Stojąc   na   baczność   słuchali   tej   przysięgi,   kipiąc   niecierpliwością.   Do   diabła   z   ładnymi 

słowami; będą aniołami śmierci i zniszczenia dla tego narodu oprawców, siepaczy, katów.

Jednakże Brygadzie Żydowskiej nie sądzone było stanąć na niemieckiej ziemi: w ostatniej 

chwili dowództwo brytyjskie zrezygnowało z tego planu. Zakwaterowano ją koło Tarvisio. Tam 

niektórzy   członkowie   Brygady   dokonali   aktów   zemsty   na   austriackich   uchodźcach,   którzy 
schronili się w tym małym mieście, oraz na byłych esesmanach ukrywających się w górach. 

Tego   armia   brytyjska   nie   mogła   tolerować.   Dowództwo   nakazało   poszukiwania   winnych; 
okazały się one bezskuteczne.

Podczas swojej misji Tavernier spotkał Izraela Karmira, jednego z przywódców Hagany, 

tajnej organizacji palestyńskiej, oficera odpowiedzialnego za Brygadę Żydowską. Nie pierwszy 

raz spotkali się ci dwaj mężczyźni. Darzyli się nawzajem szacunkiem, a nawet przyjaźnią. Rzecz 
oczywista, nie rozmawiali ze sobą o swojej działalności, lecz Tavernier dość szybko się domyślił, 

co w tygodniach, które nadeszły, było powodem zniknięć wysoko postawnionych dygnitarzy 
nazistowskich, oficerów SS i szefów gestapo, których zwłoki niekiedy znajdowano. Popierał to. 

Natomiast Sara to był osobny przypadek: trzeba było koniecznie znaleźć sposób, by ją odsunąć 
od mścicieli.

Tak wyczekiwany przez Léę dzień nareszcie nadszedł. W wigilię wyjazdu Laureen Kennedy i 

jej przyjaciółki zorganizowały wieczorek, na który zaprosiły Françcois Taverniera i George'a 

McClintocka.  Przyjęcie  było bardzo ożywione. Wszyscy bardzo się cieszyli,  że Léa  opuszcza 
miasto, w którym panowała tak napięta atmosfera. Nie mówili tego głośno, lecz uważali, że nie 

jest to odpowiednie miejsce dla tej ładnej dziewczyny. Françcois nalegał, by szybko wróciła do 
Montillac, by zająć się posiadłością i Charlesem. Z pewnymi oporami przyrzekła, że się nad tym 

zastanowi.

Kochankowie rozstawali się bez większego bólu, gdyż wiedzieli, że niebawem znowu się 

zobaczą;   Taverniera   wzywano   do   Paryża,   gdzie   miał   się   w   następnym   tygodniu   stawić   u 
generała de Gaulle'a.

background image

6

Po powrocie z Norymbergi czekała Léę niespodzianka: Sara zapraszała ją do mieszkania 

przy Place Vosges. Nie tracąc czasu na rozpakowywanie bagażu i przebranie się, dziewczyna 
jeszcze  w mundurze niezwłocznie  udała  się pod wskazany  adres. Drzwi otworzył  jej młody 

jasnowłosy chłopak o dziewczęcej twarzy.

— Pani jest Léą Delmas? Proszę wejść, pani Mulstein oczekuje pani.
Młody   mężczyzna   wprowadził   ją   do   obszernego   salonu   o   przyćmionych   złoceniach   i 

przypadkowo   dobranych   meblach,   zadymionego   i   przegrzanego,   w   którym   namiętnie 

dyskutowało   pięć   czy   sześć   osób,   w   tym   dwie   kobiety.   Jedna   z   nich,   szczupła   i   wysoka, 
elegancko ubrana, miała ogoloną głowę. Choć była odwrócona plecami, Léa poznała w niej Sarę 

Mulstein. Gdy się do niej zwróciła, zaskoczyło ją jej twarde i zimne spojrzenie.

— Zostawcie nas same — powiedziała do swoich towarzyszy.
Wszyscy wstali bez słowa i opuścili salon, z niechęcią przyglądając się nowo przybyłej.
Onieśmielona Léa wpatrywała się w tę dziwną kobietę, którą znała jako wesołą i beztroską, 

a która teraz obserwowała ją w milczeniu. Radość, jaką czuła na myśl o ponownym spotkaniu, 
gdzieś prysła. Uderzona jej wyglądem i milczeniem nie zdawała sobie sprawy, że przygląda się 

uporczywie swojej przyjaciółce, i że takie zachowanie mogło ją ranić, dotykać.

—   Widzę,   że   nie   pozbyłaś   się   zwyczaju   wbijania   wzroku   w   ludzi,   jak   gdyby   to   były 

przedmioty.

Léa poczuła, że się czerwieni i bardzo się zirytowała. Gdzie się podziała radość ze spotkania 

z osobą, którą wydarła ze szponów Massuy'ego i którą uratowała od śmierci w Bergen-Belsen? 
Zbita z tropu, zwiesiła głowę.

— No, daj spokój, nie rób takiej miny, chodź, przywitaj się ze mną.
Czuła intonacja w głosie Sary przełamała zażenowanie Léi. Padła w jej wyciągnięte ramiona 

śpiesznie jak dziecko i ucałowała policzki z ledwo widocznymi białymi znakami, które niczego 
nie ujmowały posągowej urodzie Sary, a wręcz czyniły je czymś wyjątkowym. Wyjątkowość tę 

podkreślała lśniąca, gładka czaszka i zielone oczy, które wydawały się jeszcze większe.

— Jakaż jesteś piękna, dziewczyno, jeszcze piękniejsza...
Schrypnięty, lekko załamujący się głos Sary poruszył Léę, która szczerze wyznała:
— To ty jesteś piękna, mimo...
Przerwała i znowu się zaczerwieniła. Sara uśmiechnęła się.
— Nie, nie jestem piękna, dlaczego przerwałaś?
— Twoje włosy! Te twoje piękne włosy!

background image

— Co: moje włosy? Do czego służą włosy? Tylko do wytwarzania materacy...
— Och!
— Dziwi cię to, szokuje, a przecież to właśnie robili z naszych włosów. Będziesz musiała się 

przyzwyczaić do tego znaku hańby, bo to na znak hańby goli się kobietom głowy. Myślałam, że 
wiesz o tym.

— No właśnie.
— Widzisz, chcę, by patrząc na mnie wszyscy myśleli: dziwka...
— Nie mów tak!
— Tak, dziwka, szwabska dziwka, jak dziewczyny ogolone po wyzwoleniu...
— Cicho bądź, nie mów tak! Dlaczego mi to mówisz?
— Żebyś o tym wiedziała i żebyś nie zapomniała. Posłali mnie do burdelu dla żołnierzy, 

którzy   każdego   dnia   dziesiątkami   wykorzystywali   moje   ciało.   Ciebie   też,   z   twoją   urodą 
umieściliby w domu publicznym. Daj spokój, to nie takie straszne!... To, widzisz, mogłabym — 

być może — im wybaczyć, ale były przecież i inne rzeczy, a dla tej reszty nie ma przebaczenia, 
nigdy nie będzie przebaczenia.

Sara odwróciła się i podeszła do okna. Oparła czoło o szybę i długo się nie odzywała. Léa 

zbliżyła się do niej i położyła głowę na jej ramieniu.

— To minęło, skończyło się, żyjesz...
Sara odepchnęła ją gwałtownie, wybuchając niedobrym śmiechem.
— Żyję? Mówisz, że żyję?... Czasami używasz takich słów! Jak możesz wygadywać takie 

głupstwa!...   Żyję!...   Przyjrzyj   mi  się  dobrze...   Jestem  martwa!...   Martwa   na   zawsze!...   Trup 

pośród trupów!... Dlaczego w Bergen-Belsen nie przeszłaś mimo?!... Trzeba było mnie zostawić, 
żebym   zgniła   razem   z   całym   tym   ścierwem!...   Tam   było   moje   miejsce,   pośród   moich 

towarzyszek,   koleżanek   zmarłych   z   głodu,   wyczerpania,   od   tortur,   jakich   nie   możesz   sobie 
wyobrazić, w które nawet my, co przeżyłyśmy, nie możemy uwierzyć. Codziennie od naszego 

powrotu powtarzamy sobie: "Śniło nam się?... To, czego doznałyśmy, było tylko snem, jaki się 
zrodził w naszych chorych umysłach!... Żaden człowiek na świecie nie byłby zdolny do tego, co 

oni wyrządzali innym ludziom!..." No cóż, tak było, byli do tego zdolni, a nawet do innych, o 
wiele gorszych rzeczy. A ty byś chciała, żebym przebaczyła, bym zapomniała?... Wszyscy nam 

każą   zapomnieć,   nawet  niektórzy   spośród   nas   są   orędownikami   przebaczenia   ze   wstydu,   z 
jakiegoś perwersyjnego poczucia winy. Ale ja mówię: nie wolno zapomnieć, nigdy! My, cośmy 

pozostali,   musimy   stać   się   świadkami   okropności,   wszystkich   tych,   którzy   tam   pozostali, 
których zniszczyli z premedytacją, posuniętym do najwyższego stopnia wyrafinowaniem, winni 

jesteśmy zemstę i nawet, gdybyśmy mieli skazać się na zgubę, stać się tak samo okrutni jak 
oni!... W Księdze powiedziano: "Oko za oko, ząb za ząb." Trzeba wydłubać tysiące oczu, wyrwać 

tysiące zębów, by dusze naszych zmarłych spoczęły w pokoju!... Jak zbladłaś... Przestraszyłam 
cię?... To dobrze! Napędzimy im strachu, będziemy ich ścigać po całym świecie, wszędzie, gdzie 

tylko stanie ich noga, nawet gdyby miało to trwać tysiąc lat! Jeszcze o tym nie wiedzą, ale 
mściciele powstają jeden za drugim, są już w drodze i będą nieubłagani. Ta nieczysta  rasa 

zniszczy  ich wszystkich,  ich i ich przyszłe pokolenia. Prowadzimy  wojnę, Léo, wojnę, która 
trwać będzie tysiąc lat, póki ta podła bestia nie zostanie wytępiona na całej powierzchni ziemi.

Blade blizny na jej policzkach stały się czerwone, zaogniły się na przejrzystej i ściągniętej 

twarzy, skóra czaszki lśniła od potu, usta wykrzywiał grymas nienawiści, wytrzeszczone oczy 

stały się szkliste, a jej także piękne dłonie o długich palcach zaciskały się kurczowo, jak gdyby 

background image

szukały szyi ofiary, na której chciały się zacisnąć...

Léa patrzyła na Sarę, a serce ściskał jej smutek. Żadne słowo nie mogło ukoić cierpienia. 

Pomyślała o stryju Adrienie, o którego samobójstwie dowiedziała się po powrocie, i wyobrażała 

sobie rozterkę i bezsilność dominikanina wobec tortur i zdrady. Co czułby, widząc okropności 
obozów? Cóż by powiedział tej kobiecie pijanej nienawiścią? Słowa współczucia uwięzłyby mu 

w   gardle,   modlitwy   zamieniłyby   się   w   klątwy,   a   złożone   do   modlitwy   dłonie   wzniósłby 
zaciśnięte w pięść ku Bogu, którego odrzucił i zanegował poprzez swoje samobójstwo. Jeśli ten 

dzielny,   odważny   mężczyzna,   ten   bojownik   pozostający   w   cieniu,   ten   kapłan   nie   mógł   już 
znaleźć   w   sobie   woli   życia   na   świecie,   który   przestał   rozumieć,   skąd   młoda   kobieta,   która 

przeszła piekło, mogła czerpać siły, by się odrodzić, odżyć? Sara, jak sama sądziła, znalazła 
odpowiedź   na   to   pytanie:   z   zemsty.   Léa   czuła,   co   w   tym   wyborze   było   negatywne,   lecz 

rozumiała tę decyzję. Przez sekundę myślała, że powinna uczynić wszystko, by odwieść Sarę od 
tego potwornego planu, a równocześnie wiedziała, że tego nie zrobi.

— Przestań mi się przyglądać z taką litością. Nie chcę, nie potrzebuję twojej litości ani 

niczyjej innej. Czego innego od ciebie oczekuję.

— Żądaj ode mnie, czego tylko zechcesz, doskonale wiesz, że zrobię dla ciebie co tylko w 

mojej mocy.

— Zobaczymy.
Sara przez długą chwilę milczała, przechadzała się wzdłuż i wszerz salonu, zatrzymując się 

od czasu do czasu, by popatrzeć na Léę, myśląc marszczyła intensywnie czoło, zaciskała usta, 
jak ktoś, kto ma jakąś tajemnicę, a waha się ją wyjawić.

— Powiem ci coś, ale przysięgnij, że nigdy nie będziesz o tym mówić. Przysięgnij.
— Przysięgam ci.
— Dobrze, a więc posłuchaj.
Nadal chodząc tam i z powrotem Sara opowiadała:
— Z burdelu posłali mnie do obozu w Ravensbrück. Byłam w ciąży, ale jeszcze o tym nie 

wiedziałam. Miałam to nieszczęście, że podniosłam rękę na obozową lekarkę. Zostałam pobita, 

a następnie leczyła mnie, bym była w stanie znosić tortury, jakie obmyśliła dla mnie w odwecie. 
Gdy wróciłam do zdrowia, powiedziała mi, że spodziewam się dziecka i że przerwie tę ciążę. Z 

przerażeniem   przyjęłam   jej   rewelację   i   w   pierwszym   odruchu   poczułam   ulgę,   że   tak 
postanowiła. Spostrzegła to i zmieniła zdanie.

— To niemieckie nasienie nosisz w brzuchu. Mam ochotę zobaczyć do czego jest podobny 

owoc   żydowskiego   czupiradła   i   mężczyzny   czystej   rasy.   To   będzie   dobry   obiekt   moich 

eksperymentów.

Ku   memu   wielkiemu   wstydowi   błagałam   ją,   by   mi   zrobiła   skrobankę.   Miała   czelność 

odpowiedzieć mi oburzeniem:

—   Jak   śmiesz   prosić   mnie,   żebym   popełniła   taką   zbrodnię,   mnie,   lekarza,   którego 

obowiązkiem jest ratowanie życia, nawet wówczas, gdy chodzi tylko o żydowski pomiot.

Żeby   się   upewnić,   że   donoszę   ciążę,   zwolniła   mnie   z   ciężkich   robót   i   przydzieliła   do 

obozowej kuchni. Tam miałam dostęp do bardziej pożywnych posiłków niż te, jakie wydawano 
innym   więźniarkom.   Temu   uprzywilejowanemu   statusowi   zawdzięczałam   nienawiść 

współmieszkanek   mojego   bloku,   chociaż   podkradałam   dla   nich   jedzenie.   Gdy   odkryły,   że 
spodziewam   się   dziecka,   zachowywały   się   wobec   mnie   jeszcze   gorzej,   prześcigały   się   w 

obrzucaniu mnie najobrzydliwszymi wyzwiskami. Tylko jedna młodziutka dziewczyna dawała 

background image

mi dowody współczucia i zrozumienia. Zaprzyjaźniłam się z nią i starałam się, by miała czym 

zaspokoić głód. Była łagodna, prześliczna, wrażliwa i krucha. Iwonka była Polką. Na jej oczach 
zamordowano rodziców i braciszka. Pod wpływem szoku dostała pomieszania zmysłów; nuciła i 

uśmiechała   się   bez   przerwy,   co   drażniło   nasze   współtowarzyszki.   W   nocy,   leżąc   na   swoim 
sienniku,   długo   miała   szeroko   otwarte   oczy,   z   których   łzy   toczyły   się   po   jej   uśmiechniętej 

twarzy. Pewnego dnia doktor Berta Oberheuser rozkazała sprowadzić ją na rewir. Próbowałam 
się   przeciwstawić,   ale   Schwester   Erika   odgoniła   mnie   kopniakami.   Wciąż   się   uśmiechając 

Iwonka   podążyła   za   nią.   Gdy   wróciła   nazajutrz,   nadal   się   uśmiechała,   ale   twarz   miała 
ściągniętą, cerę szarozieloną, trupiobladą, obłędne spojrzenie, bez przerwy wywracała oczyma 

na wszystkie strony, a dłonie zaciskała na brzuchu. Przez całą noc trawiona gorączką skręcała 
się z bólu, wykrzywiała i uśmiechała. Upiorny był ten uśmiech na jej obliczu napiętnowanym 

cierpieniem. Trzęsła się z zimna, mimo że więźniarki oddały jej swoje koce. Pod jej siennikiem 
tworzyła się niewielka kałuża krwi. W kuchni usłyszałam o doświadczeniach przeprowadzanych 

na więźniarkach na oddziale doktor Oberheuser. Tam właśnie na rozkaz doktora Schumanna 
przybyłego z Auschwitz około stu, a może i więcej młodych Cyganek zoperował zespół lekarzy i 

pielęgniarek   SS.   Kiedy   się   przechodziło   koło   rewiru,   słychać   było   krzyki   i   płacz.   Wielu 
dziewczynkom naświetlano jajniki promieniami rentgenowskimi, niektóre poddano zabiegowi 

usunięcia organów rodnych. Liczne miały otwarte rany na brzuchu, które bezustannie ropiały. 
Niemal   wszystkie   zmarły   w   okropnych   cierpieniach.   Taki   los   spotkał   Iwonkę.   Rankiem 

znalazłam ją martwą, z uśmiechem na jej pięknej twarzy, nareszcie wypogodzonej.

...Dziecko ruszało się. Stopniowo zaczynałam kochać tę istotę, która rosła, rozwijała się we 

mnie.   Kiedy   bliska   byłam   terminu   rozwiązania,   doktor   Rosa   Schaeffer   umieściła   mnie   na 
oddziale położniczym rewiru, gdzie wywołała poród.

Sara umilkła. Spojrzenie miała puste. Drżącymi dłońmi wzięła papierosa z pomiętej paczki, 

którą wyjęła z kieszeni sukni, zapaliła go od płomienia zapalniczki podanej przez Léę i nerwowo 

zaciągnęła się kilka razy. Drżenie rąk ustąpiło.

— To był chłopczyk.
Sara nagle zgarbiła się i zgasiła papierosa w popielniczce przepełnionej niedopałkami.
— Nazwałam go Yvan... Miał jasne włoski i... był prześliczny.
— Jak takie pomiotło jak ty mogło dać życie takiemu pięknemu Aryjczykowi? — dziwiła się 

doktor Schaeffer. — Szkoda, że muszę go wykorzystać do wypróbowania nowej szczepionki 

przeciwko tyfusowi.

Błagałam ją, by wypróbowała swoją szczepionkę na mnie.
— Nawet nie ma mowy. Ty jesteś wyznaczona do innego doświadczenia. Ale jeśli nie chcesz 

oddać mi swojego syna, to go zabij.

Sara zapaliła nowego papierosa, blizny na jej policzkach znowu się zaczerwieniły i ożywiły 

jej bladą twarz.

Przez   całą   noc   nie   zmrużyłam   oka,   przyciskałam   do   piersi   moje   dziecko.   O   świcie 

wyczerpana zdrzemnęłam się. Gdy się ocknęłam, niemowlę zniknęło. Nade mną pochylała się 

doktor Schaeffer i przyglądała mi się z uśmiechem.

— Miałaś dobrą noc? Chyba tak, bo już wstałaś.
— Gdzie jest mój synek?
— Twój synek? Ach tak, twój synek. Nie obawiaj się, ma się dobrze.
— Oddajcie mi go.

background image

— Oddamy, ale pod jednym warunkiem.
— Jakim?
— Tej nocy jedna Cyganka wydała na świat dziewczynkę. Nie jest urodziwa, ale zdrowa. Nie 

możemy zostawić jej przy życiu, musi umrzeć. I to ty ją zabijesz.

— Ja?!
— Tak, ty, za to darujemy życie twojemu synowi.
Patrzyłam na nią z niedowierzaniem: miałam zabić czyjeś dziecko, by ocalić życie mojemu. 

Roześmiałam się.

— Śmieszy cię to, tym lepiej.
Wyszła, zostawiając mnie poruszoną, ale śmiejącą się jak wariatka. Nieco później przyszła 

Schwester Ingrid, niosąc na ręku zawiniątko, z którego dochodził krzyk noworodka, a za nią 

szła doktor Schaeffer trzymająca za nóżki mojego synka... Z nieludzkim wyciem podbiegłam do 
nich.

— Nie ruszaj się, bo rozbiję mu główkę o ścianę.
Stanęłam jak wryta.
— Zabij dziewczynkę, to ci go oddam.
Schwester Ingrid podała mi niemowlę. Nie dostrzegłam żadnej widocznej ułomności. Gdy 

dziecko znalazło się w moich ramionach, ogarnęła mnie jakaś czuła błogość. Bujne czarne włosy 
noworodka   były   delikatne   jak   jedwab.   Machinalnie   ucałowałam   jej   główkę.   Obie   kobiety 

bacznie mi się przyglądały.

— Zabij ją — niemal czule przemawiała do mnie Rosa Schaeffer.
Przecząco potrząsnęłam głową, dając jej dziecko.
— Zabij albo ja zabiję twojego syna...
Sara dyszała ciężko, ręce zaciskając na piersiach. Drżąc, Léa powiedziała cichutko:
— Przestań, nie mów już nic, zadajesz sobie ból.
— To nie z bólu, który sobie sama zadaję, boisz się, ale obawiasz się cierpienia, jakie tobie 

może to sprawić — odparła Sara świszczącym głosem.

Stojąc   naprzeciwko   siebie   przyjaciółki   obserwowały   się   nawzajem.   Sara   odwróciła   się   i 

ciągnęła dalej:

— Mój synek, trzymany w wyciągniętej ręce doktor Schaeffer główką w dół miał nabiegłą 

krwią twarz i zaczynał się dusić.

— Zabij ją.
— Nie mogę.
Wywijała moim dzieckiem, a ono krzyczało coraz słabszym głosem, jego twarz stawała się 

coraz bardziej czerwona. Ujęłam więc szyjkę dziewczynki i zacisnęłam palce...

Wstrząśnięta, jak sparaliżowana Léa powstrzymywała nudności.
— W tej właśnie chwili półnaga, zakrwawiona kobieta wpadła do izby z takim wyciem, że 

znieruchomiałam.  Wyrwała  mi dziecko. Wtedy z przerażeniem popatrzyłam na moje ręce... 
Przyciskając do siebie dziecko Cyganka spogląadała na nas z furią i cofała się do drzwi; lecz 

nigdy do nich nie dotarła. Seria z broni maszynowej przecięła ją niemal w pół. Ciało dziecka 
natomiast, gdy zbliżyłam się do niego, wydawało się jeszcze ciepłe.

background image

Ułożyłam je na zwłokach matki. Zgięta we dwoje zaczęłam wymiotować. Rosa Schaeffer 

przyglądała   mi   się,   a   jej   oczy   błyszczały   złą   radością,   usta   miała   wykrzywione   szatańskim 
grymasem. Padłam na kolana... i czołgałam się tak do niej wyciągając ręce po mojego syna.

— Daj mi go!
Zaśmiała się.
— Nie bój się, oddam ci go.
Poczułam, że moje ciało drży z radości, z szalonej radości: podniosłam się z kolan... Zaczęła 

wywijać   dzieckiem   w   powietrzu...   Coraz   szybciej   i   szybciej...   Krzyczałam,   próbowałam   je 
schwycić... Odtrąciła mnie kopniakiem i... rozbiła główkę dziecka o ścianę.

Zdruzgotana, zwinięta w pałąk Léa osunęła się na ziemię. Po brodzie Sary ciekła ślina, a jej 

ogolona   czaszka   lśniła   od   potu,   spojrzenie   suchych   oczu   wbiła   w  kąt  pokoju.  Jak   automat 

podeszła  do ściany,  pochyliła  się, wykonała  gest, jakby coś podnosiła,  ramiona złożyła  tak, 
jakby   trzymała   w   nich   niemowlę   i   wróciła   do   kanapy   kołysząc   pustkę   i   nucąc   niemiecką 

kołysankę. Usiadła ostrożnie, nie przerywając kołysania, i łagodnym głosem powiedziała:

— Śpij, maleńki, śpij. Taki jesteś śliczny... Musisz być głodny... Masz, kochanie... Ssij.
Rozpięła guziki i wyjęła pierś, którą podała niewidzialnym ustom.
Tego już Léa nie była w stanie znieść. Podniosła się i wymierzyła Sarze dwa solidne, mocne 

policzki. Młoda kobieta spokojnie zapięła sukienkę.

— Dziękuję — powiedziała prostując się.
Ślady palców odznaczały  się czerwienią  na bladej twarzy.  Niemal szeptem Sara  podjęła 

swoją opowieść.

—   Wybacz   mi,   ale   muszę   dokończyć,   musisz   wiedzieć...   Dokładnie   to   zrobiłam   tam... 

Zabrałam   ciało   mojego   synka   i   przytuliłam   do   piersi,   starając   się   je   ogrzać,   nakarmić... 

Wsuwałam sutek między jego wargi jeszcze ciepłe...

— Cicho bądź, błagam, nic już nie mów!
— ...Nuciłam kołysankę, którą ojciec grał mi przed zaśnięciem. Zapomniałam o zwłokach 

małej dziewczyki, o martwej Cygance i o obecności obu kobiet. Ledwo dostrzegałam, że się 

śmieją,   byłam   szczęśliwa,   trzymałam   moje   dziecko   w   objęciach.   Obawiając   się,   by   się   nie 
przeziębił, owijałam go w prześcieradło ściągnięte z łóżka. A potem boso, w zaplamionej krwią 

koszuli, wyszłam z rewiru... Spadł śnieg... Zapadałam się w biały lekki puch. Nie czułam zimna, 
szłam jak we śnie, a serce przepełniało mi szczęście, że tulę do siebie mojego synka, że wracam 

z nim do domu... Dotarłam na blok. Grupka więźniarek stała przed drzwiami trzęsąc się z 
zimna   w   pasiakach.   Rozstąpiły   się   przede   mną.   Jedna   z   nich   otoczyła   mnie   ramieniem, 

podprowadziła do pieca i posadziła na taborecie. Inna okryła mnie kocem, któraś wciągnęła mi 
na stopy pstre wełniane pończochy. Pomyślałam sobie, że musiała robić na drutach z niebywałą 

cierpliwością,   zbierając   to   tu,   to   tam,   gdzie   popadło   strzępki   włóczki.   Podziękowałam   im, 
wyrażając moją wdzięczność; od kiedy byłam w obozie, nie przyzwyczajano mnie do takich 

szczególnych względów. Podano mi coś gorącego do picia. Wypiłam napój z rozkoszą.

— Pokaż nam swoje dziecko.
Ostrożnie rozchyliłam brzegi prześcieradła.
— Tylko go nie obudźcie.
Ogolone albo w chustkach głowy pochyliły się nad zawiniątkiem. Ale dlaczego tak się cofały, 

dlaczego   krzyczały,   dlaczego   płakały?   Pochylały   się   inne   głowy,   i   znowu   inne.   Wszystkie 

background image

zachowywały się tak samo.

— Psyt! Nie hałasujcie tak, bo go obudzicie.
Uciszyły się. Tylko kilka  szlochów zakłócało ciszę  na bloku...  Nie rozumiałam,  dlaczego 

płakały zamiast cieszyć się ze mną moim szczęściem... Przez pięć dni te kobiety, które znałam, 
jako twarde, egoistyczne, zdolne do wszystkiego dla kawałka chleba, karmiły mnie, myły, były 

dla   mnie   czułe,   pozostawiając   mnie   mojemu   szaleństwu.   To   zapewne   dzięki   ich   opiece   i 
pielęgnacji nie pogrążyłam się w zupełnym obłędzie i w końcu zrozumiałam, że kołyszę martwe 

dziecko. Pomogły zawinąć mi zwłoki w kawałek szmatki i procesją, nucąc kołysankę mojego 
ojca, odprowadziłyśmy je aż do krematorium. Tam, ucałowawszy synka ostatni raz, ułożyłam 

moje dziecko na ciałach czekających na spalenie.

background image

7

— Przestań tak pić, bo się rozchorujesz — powiedziała Laure, wyrywając Léi szklaneczkę 

whisky, którą właśnie dziewczyna sobie napełniła.

— Zostaw mnie.
— Od dwóch dni nie przestajesz pić, nie jesz, nie śpisz. Co się stało u Sary, co doprowadziło 

cię do takiego stanu?

Léa nie odpowiadała, trzęsła się, leżąc w ubraniu na łóżku siostry.
— Jesteś chora, wezwę lekarza.
— Lekarz nic mi nie pomoże — odparła z drwiącym uśmiechem. — Daj mi pić.
— Nie!
Zadzwonił dzwonek u drzwi i Laure pobiegła otworzyć.
— Franck, chodź szybko! Musisz mi pomóc.
— Co się stało? Masz taką dziwną minę!
— Nic dziwnego, skoro nie śpię od dwóch dni.
— Masz nowego ukochanego?
— Nie wygaduj głupot, jest u mnie Léa.
— Léa? To klawo! Wróciła z Niemiec? Kiedy?
— Dwa  dni  temu.  Ledwo  zdążyła   wejść,  kiedy  jedna  z  jej przyjaciółek,  była   więźniarka 

obozu   koncentracyjnego,   Sara   Mulstein...   wiesz,   opowiadałam   ci   o   niej,   poprosiła,   by   ją 
odwiedziła. Léa nawet się nie przebrała, od razu tam poszła. Wróciła późno w nocy, kompletnie 

pijana. Wymiotowała i z powrotem piła. Boję się o nią, opowiada o jakimś martwym dziecku... 
o eksperymentach... o kołysance... nic z tego nie rozumiem. Tak się cieszyłam, że wróciła!

— Czy wezwałaś lekarza?
— Nie chce słyszeć o lekarzu.
— Poczekaj, porozmawiam z nią.
Franck   wszedł   do   pokoju,   w   którym   panował   niesłychany   rozgardiasz   i   czuć   było 

odstręczający zapach. Gdy go Léa ujrzała, zwinęła się w kłębek na rozkopanym łóżku.

— Léa, to ja, Franck.
— Franck?...
— Tak, kumpel Laure. — Franck!
Spróbowała wstać, ale z powrotem opadła na łóżko, mocno uderzając się w głowę. Pod 

wpływem bólu rozpłakała się jak małe dziecko.

background image

— Zajmę się nią. Zadzwoń do mnie do domu po mojego brata, Jean-Claude'a, i powiedz mu, 

żeby natychmiast przyszedł i zabrał swoją torbę lekarską.

— Myślisz, że potrafi jej pomóc?
— Jest na ostatnim roku medycyny — odparł Franck ciągnąc Léę do łazienki.
Gdy zjawił się przyszły lekarz, Léa z mokrymi włosami, zawinięta w szlafrok z tkaniny frottè 

siedziała w fotelu, a Franck i Laure zmieniali pościel.

Gdy Jean-Claude zbadał dziewczynę, powiedział do Laure:
— Dajcie jej kawy i aspirynę. Nie tylko zafundowała sobie sporego kaca, ale przeszła szok. 

Zadzwonię do mojego szefa, on będzie lepiej wiedział, co trzeba robić w takim przypadku.

Wbrew wszelkim przypuszczeniom, Laure okazała się świetną pielęgniarką.
Pod koniec piątego dnia silny organizm Léi przezwyciężył kryzys, lecz nadal pozostawała 

zamknięta w sobie, milcząca, nie chciała powiedzieć ani lekarzowi, ani Laure, co się wydarzyło. 
Po upływie tygodnia skontaktowała się z panią de Peyerimhoff, by ustalić warunki dymisji.

— Będzie nam pani brakowało — powiedziała jej — wielka szkoda, że pani odchodzi, była 

pani cudownym nabytkiem... Wygląda pani nieszczególnie... Czy nie jest pani chora?

— Nie, proszę pani, to tylko lekkie zmęczenie.
—   To   minie,   w   pani   wieku   szybko   odzyskuje   się   siły.   Znając   pani   sytuację   rodzinną, 

rozumiem powody odejścia i obowiązki, jakim musi pani sprostać.

Léa przytaknęła. Czuła ulgę, że nie zadawano więcej pytań dotyczących jej decyzji. Bez żalu 

przekroczyła próg siedziby Czerwonego Krzyża. Zamknięty został pewien rozdział w jej życiu.

W kawalerce siostry przy ulicy Grègoire-de-Tours Léa usiłowała dokonać oceny sytuacji. 

Pieniędzy, jakie otrzymała  z Czerwonego Krzyża,  ledwo wystarczy,  żeby się ubrać i zwrócić 
drobne pożyczki zaciągnięte u ciotek. Bez pracy, bez dochodów i bez mieszkania nie mogła 

pozostać w Paryżu.

Nie chciała żyć jak Laure, z nielegalnego handlu i nie przebierając w środkach. Tęskniła za 

Françcois Tavernierem, on by wiedział, co powinna zrobić. Dziwił ją brak wiadomości od niego. 
Zapewne coś go zatrzymało w Norymberdze. Może Sara coś o nim wiedziała? Ale spotkanie z 

nią było ponad siły Léi, nie teraz, gdy tak dużo okropnych obrazów kłębiło się w jej głowie. 
Obawa   choćby   przed   usłyszeniem   jej   głosu   była   tak   silna,   że   odmawiała   nawet   podjęcia 

słuchawki, gdy Sara, wiedząc, że Léa jest chora, wielokrotnie do niej dzwoniła. Ponadto Estelle 
nalegała, by dziewczyna wracała do Montillac, gdzie bardzo jej potrzebowano. Z uczuciem ulgi 

Léa opuściła Paryż nie spotkawszy się z Sarą.

Zima była bardzo ostra, zaś wiosna deszczowa. Brakowało pieniędzy, by należycie ogrzewać 

wielki  dom, a poza tym nie było węgla. Françcoise,  Ruth i dzieci najczęściej  przebywały w 
kuchni.   Siedząc  przy ogniu  słuchały  radia  albo  zajmowały  się pracami  domowymi  pilnując 

Charlesa i Pierre'a, których krzyki i śmiech wprowadzały nieco ożywienia do domu. Rankiem 
Charles szedł do szkoły w Verdelais i wracał z niej wieczorem. Był chłopcem poważnym jak na 

swój wiek. Czas wolny zajmowało mu czytanie książek lub rysowanie. Mały Pierre miał już 
prawie dwa latka. Było to niesforne dziecko, któremu matka wybaczała wszelkie kaprysy ku 

zgrozie Estelle, potępiającej taki brak dyscypliny. Lecz Françcoise nie była zdolna odmówić 
czegokolwiek swemu synkowi.

Myślała, że powrót do rodzinnego domu i rozliczne zajęcia w gospodarstwie pozwolą jej 

zapomnieć o cierpieniach, jakich zaznała. Lecz sprawy przyjęły inny obrót. Z każdym dniem 

młoda kobieta coraz bardziej pogrążała się w samotności, w smutku, których nic nie mogło 

background image

rozproszyć.   Bez   przerwy   myślała   o   mężczyźnie,   którego   kochała,   o   jego   śmierci,   o   hańbie, 

upokorzeniu, jakiego zaznała na placu przed paryskim kościołem, gdzie ogolono jej głowę, o 
obelgach,   jakimi   ją   obrzucano,   o   pełnej   pogardy   postawie   sprzedawców   Langon,   spośród 

których  większość znała  ją od dziecka,  o uwagach,  jakie rzucali  robotnicy,  pracujący  w ich 
gospodarstwie, i odmowie spotykania się z nią ze strony przyjaciółek i kuzynów z Bordeaux. Od 

jej powrotu ani jedna osoba nie uczyniła próby spotkania się z nią, nie starała się jej zrozumieć 
ani okazać jej odrobiny choćby współczucia. Troskliwe i pełne czułości starania ciotek i Ruth 

nie   wystarczały.   Jedynie   Alain   Lebrun,   nowy   zarządca,   zdawał   się   nie   interesować   jej 
przeszłością. Françcoise była mu za to wdzięczna i znajdowała przyjemność we wspólnej z nim 

pracy.

Powrót Léi wszyscy powitali z radością, którą szybko zgasiła ponura mina dziewczyny, jej 

smutek i milczenie. Prace remontowe domu dobiegły końca, meble wróciły na swoje miejsce, 
zawieszono zasłony i obrazy. Léa miała wrażenie, że w korytarzu ujrzy ojca lub matkę. Pierwszy 

tydzień spędziła zamknąwszy się w swojej twierdzy, to znaczy w ojcowskim gabinecie, któremu 
przywrócono dający poczucie bezpieczeństwa komfort i gdzie odnalazła ciszę i spokój, kojące jej 

rozterki i wybuchy złości małej dziewczynki. Zwinięta w kłębek na starej kanapie, zawinięta w 
koce, większość czasu przesypiała albo godzinami wpatrywała się w płomienie na kominku. 

Ledwo tknęła posiłków, które przynosiła jej Ruth.

Rozsądna   Estelle   przez   ten   tydzień   powstrzymywała   się   od   interwencji,   a   w   końcu   nie 

musiała tego robić, gdyż zajął się tym Charles. Wślizgnął się do pokoju i ze łzami w oczach 
zapytał, dlaczego Léa już go nie kocha.

— Ależ kocham cię, mój drogi — powiedziała całując malca.
— Nie, nieprawda, bo już mi nie opowiadasz historyjek, nie bawisz się ze mną... Nawet nie 

jadasz z nami, nie odzywasz się do nas. Przecież widzę, że już mnie nie kochasz.

Dziecko łkało tak przejmująco, że Léa przeraziła się.
— Wybacz mi, dziecinko, przepraszam, kocham cię... Kocham cię ponad wszystko. Nie miej 

mi tego za złe, ale byłam taka nieszczęśliwa i smutna... Ale to już minęło.

— Dlaczego jesteś smutna, kiedy ja cię kocham? — zapytał chłopczyk wieszając jej się na 

szyi i obsypując niezgrabnymi pieszczotami.

— Przestań, łaskoczesz mnie!
Puścił ją i zaklaskał w dłonie.
— Śmiejesz się, Léa, ty się śmiejesz!...
Charles skakał z radości i kręcił się wokół niej, a Léa śmiała się w głos na widok wygibusów 

dziecka.

— Co się tutaj dzieje? Ależ hałasujecie — powiedziała Françcoise, wchodząc do pokoju, a za 

nią wsunęły się, ciekawe jak myszki, Lisa i Estelle.

Na widok pytających spojrzeń Léa spoważniała.
—   Dziękuję   wam   wszystkim   za   waszą   cierpliwość.   Gdyby   nie   Charles,   nie   wiem,   czy 

potrafiłabym uwolnić się od lęków i obaw.

— Mogłaś spróbować porozmawiać o nich z nami.
— Françcoise, jesteś ostatnią osobą, z którą mogłabym o tym mówić — odparła Léa oschłym 

tonem, którego natychmiast pożałowała.

Młoda kobieta z krótkimi włosami i o smutnych oczach drgnęła i mocno zbladła. Jakże to, 

background image

jej siostra wciąż żywiła do niej urazę za jej uczucie do Niemca!... Tyle się spodziewała po jej 

powrocie,   sądziła,   że   Léa,   która   widziała   tyle   okropnych   rzeczy,   łatwiej   zrozumie,   że   życie 
niekoniecznie dostosowuje się do naszych oczekiwań. Liczyła na przyjaciółkę, powiernicę, a 

tymczasem przed nią stał surowy, nieprzejednany sędzia. Françcoise zamurowało, drżała i z 
upokorzenia nie była w stanie wydusić z siebie żadnego słowa. Léa, czerowna ze wstydu, nie 

wiedziała, co powiedzieć, a jej milczenie pogłębiało jeszcze nieporozumienie. Lisa i Estelle stały 
się bezradnymi widzami dramatu, jaki przeżywały obie siostry. I tym razem Charles uratował 

sytuację.

— Lecę powiedzieć babci Ruth, że Léa wyzdrowiała, i poproszę, aby nam upiekła pyszne 

ciasto, by to uczcić.

Rozbawiło to Lisę i przywołało cień uśmiechu na twarzy Estelle. Léa podeszła do siostry i 

ucałowała ją.

— Wybacz mi, widzę, że cię zraniłam, przysięgam, że nie zrobiłam tego umyślnie. Podobnie 

jak tysiące ludzi, których zmasakrowali, ty też jesteś ich ofiarą...

— Otto nie był taki jak oni!
— Wiem, ale był winny tak jak tamci...
— Nie, on był dobry, nie był zdolny do wyrządzania zła!
— Był Niemcem!
— Przestańcie,  dzieci! — wykrzyknęła  Estelle  wtrącając się do ich dyskusji. — Obydwie 

powinniście starać się zapomnieć o przeszłości...

— Zapomnieć!? — krzyknęły obydwie.
— Tak właśnie, zapomnieć. Nie można żyć bez końca rozpamiętując swoje nieszczęścia. 

Françcoise, potrzebna jesteś swojemu synowi, a ty, Léo, odpowiadasz za Charlesa. Dla tych 

niewinnych dzieci powinniście zrobić wszystko, żeby zapomnieć. To nie tylko wasz obowiązek, 
ale jedyne rozsądne wyjście.

Kiedy ciotka mówiła te słowa, Léa oczyma wyobraźni widziała Sarę kołyszącą w ramionach 

niemowlę-widmo. Zamknęła oczy i zacisnęła tak silnie pięści, aż zabolały.

—   Ciocia   Estelle   ma   słuszność,   na   nic   się   zda   pogrążanie   się   w   naszych   smutnych 

wspomnieniach. Postarajmy się zapomnieć. Pomogę ci, Françcoise, a ty pomożesz mnie.

Pośród łez i nerwowego śmiechu siostry się ucałowały.
W Montillac na powrót zagościła pogoda, i w sercach, i na niebie. Wspólnie postanowiono, 

że Estelle i Lisa de Montpleynet zamieszkają w dużym domu, gdzie zajmą wygodne mieszkanie 
na piętrze, i że tym samym wystawią na sprzedaż posesję w Langon. Niecały tydzień po tym 

postanowieniu zgłosił się nabywca: był nim młody lekarz, który pragnął osiedlić się niedaleko 
od   swoich   rodziców   emerytów   mieszkających   w   Villandraut.   Sprzedaż   ta   przyniosła   nieco 

zasobności i spokoju wszystkim, pozwoliła zakupić sprzęt, by ułatwić pracę w winnicy, nową 
furgonetkę   i   używany   samochód.   Z   początkiem   lata   panny   de   Montpleynet   zamieszkały   w 

Montillac. Lisa z odrobiną melancholii twierdziła, że woli "miasto". W odniesieniu do Langon 
określenie to bawiło Léę.

— Nie martw się cioteczko, zabiorę cię na zakupy do Bordeaux.
Taka perspektywa całkowicie uspokoiła kokieteryjną Lisę. Estelle nigdy nie podjęłaby tej 

decyzji   z   obawy,   że   będzie   ciężarem   dla   swoich   siostrzenic,   gdyby   nie   wiedziała,   że   jest 
poważnie chora. Najbardziej bała się pozostawić swoją ukochaną i prostoduszną Lisę samej 

background image

sobie,   gdy   ona   odejdzie   z   tego   świata.   Nic   więc   nikomu   nie   mówiąc   nabyła   miejsce   na 

cmentarzu  w Verdelais, nie opodal grobowca  Toulouse-Lautrec'ów i grobu Isabelle i Pierre 
Delmas. Ta tajemnicza  i dyskretna  kobieta  przygotowywała  swoją ostatnią  podróż z wielką 

troską, by oszczędzić tym, których kochała, smutnych kłopotów, jakich przysparza każdy zgon. 
Na tym właśnie polegała jej niezwykła, najwyższa ostatnia elegancja.

Léa codziennie wypatrywała listonosza, lecz czas płynął, a ona nie miała żadnej wieści od 

Françcois.   Wreszcie   któregoś   ranka   przekazano   jej   pomiętą   kopertę   pokrytą   znaczkami   i 

stemplami. Nadany w Argentynie list wędrował trzy miesiące, nim dotarł do jej rąk.

Przyciskając list do serca Léa zbiegła na taras. Tam usiadła na niewygodnej ławeczce, na 

której jej ojciec lubił odpoczywać wieczorem, i nerwowo rozdarła kopertę.

"Buenos Aires, 6 marca 1946
Mój piękny aniele,
Ziści się chyba wyrocznia, mówiąca o tym, że nie zdołamy się nigdy połączyć i spokojnie  

przeżywać naszej miłości. Po Twoim wyjeździe z Norymbergi miałem nadzieję bardzo szybko  
spotkać Cię znowu w Paryżu.

Dzień przed moim powrotem rząd francuski postanowił wysłać mnie do Moskwy, skąd 

do   Ciebie   pisałem   —   lecz   jestem   pewien,   że   żaden   z   moich   listów   nie   dotarł,   gdyż   nasi 

radzieccy   koledzy   wszędzie   węszą   szpiegów,   ja   zaś   nie   chcę   korzystać   z   poczty  
dyplomatycznej   do   przesyłania   mojej   miłosnej   korespondencji.   Dlaczego?   Zapewne 

pomyślisz sobie, bo to właśnie sobie pomyślałaś, prawda? Zawsze miałem dużo skrupułów  
przed nierozgraniczaniem mojego życia zawodowego i prywatnego. Wracając z ZSRR byłem 

przejazdem dobę w Paryżu i natychmiast popędziłem do Laure, na ulicę Grègoire-de-Tours. 
Wyjechałaś ledwo co do Montillac — jak mi doniosła twoja siostra — chora i kompletnie  

przygnębiona. Oszalały z niepokoju usiłowałem do Ciebie zadzwonić, lecz nie sposób było  
uzyskać połączenia. Nazajutrz o świcie musiałem jechać dalej do Berlina, nie zdoławszy się z  

Tobą  skontaktować. Znacznie później zdobyłem wyjaśnienia co do Twojego stanu ducha,  
gdyż   spotkałem   Sarę   i   opowiedziała   mi   o   tym,   co   już   wiesz.   Byłem   wobec   niej   bardzo  

nieprzyjemny, oskarżałem ją o to, że chciała zrzucić na Ciebie część swojego nieszczęścia.  
Lecz   muszę   przyznać,   że   ta   kobieta,   którą   darzę   wielką   sympatią,   przeszła   rzeczy   tak  

okropne, że nie mogę mieć za złe jej postępowania. Zrozumiałem, że to pod wpływem jej  
wyznań rozchorowałaś się i unikałaś jej, gdyż wielokrotnie odmawiałaś rozmów z nią, gdy  

do Ciebie telefonowała. Rozumiem Twoją reakcję, gdyż powoduje Tobą ta siła witalna, która 
sprawia, że stawiasz czoło pewnym sprawom, zaś unikasz tych, które mogą Ci zaszkodzić.  

Jednak wobec Sary powinnaś zdobyć się na wysiłek. Tak jak ja, rozumie ona Twoją postawę  
w pierwszym odruchu, lecz ani ja, ani ona nie możemy zrozumieć Twojego uporu. Przemyśl  

to spokojnie, wiem, że będziesz tego samego zdania. Po Berlinie był Rzym, Londyn, Kair,  
dokąd miałem przyjemność towarzyszyć Leclerc'owi na pokładzie "Le Sènègalais", a teraz 

jestem   w   Buenos   Aires,   skąd   mam   nadzieję   wyjechać   w   przyszłym   tygodniu.   Jestem  
szczęśliwy wiedząc, że znajdujesz się w Montillac. Remont na pewno już został ukończony.  

Czy zadowolona jesteś z przeprowadzonych prac? Nie wahaj się i poradź się architekta.

Tęsknię za Tobą, dzieweczko. Chciałbym gdzieś z Tobą osiąść, kochać Cię, patrzeć, jak 

żyjesz. Potrafisz tak się cieszyć życiem, Léo, nie zapominaj o tym. Miej się na baczności przed  
złymi i nudnymi ludźmi.

Twój wielbiciel, Françcois"

Wolno   opuściła   na   kolana   dłonie   trzymające   list.   Serce   biło   jej   mocno.   Jego   słowa 

background image

dźwięczały w głowie. Dlaczego nie było go tu z nią i nie mówił jej tego sam? Nagle poczuła się 

znużona. Gdzie był teraz? Co oznaczają te jego podróże? Kiedy wróci?

background image

8

Dwoje czy troje spośród przyjaciół Laure sądziło, że rozczarowanie dziewczyny było jedynie 

fasadą, inni byli przeciwnego zdania, większość nie zastanawiała się nad tym, gdyż nazbyt byli 
zajęci czarnym rynkiem, handlem, przemytem i rozrywkami.

Niewiele   zostało   z   naiwnej   prowincjuszki,   wielbicielki   marszałka  Pétaina,   dziewczyny, 

której   wydawało   się,   że   kocha   Maurice'a   Fiaux,   policjanta   winnego   śmierci   Camille.   Pod 

wpływem   spotkania   z   zazous   z   Saint-Germain-des-Près   i   paczką   młodych   handlarzy 
czarnorynkowych szybko stała się doskonale sobie radzącą kobietą. Nie miała sobie równych w 

wynajdowaniu intratnych transakcji w handlu zamiennym: masło za tytoń, książki za obuwie, 
płyty   z   muzyką   jazzową   za   mydło   lub   odsprzedaż   tych   rzadkich   produktów   osobom 

posiadającym   pieniądze.   Pieniądze...  One  właśnie   stały  się  głównym celem  jej  życia;  dzięki 
pieniądzom   zdobywało   się   żywność,   odzież,   przyjemności,   przyjaciół...   Strach   przestawał 

istnieć, było się wolnym. Na początku napomnienia i przestrogi Estelle raniły ją, myślała też, że 
rodziców by to ogromnie martwiło. Lecz starsza pani, jak również siostry bez szczególnych 

ceremonii   i   ceregieli   przyjmowały   zbawienne   "dostawy   żywności".   Teraz   nie   tylko 
najdrobniejszy   wyrzut   dotyczący   jej   nielegalnej   działalności   drażnił   ją,   lecz   na   dodatek 

wzruszała   na   to   ramionami:   ci,   co   przegrali   wojnę,   milczeli   przez   te   cztery   lata   wojny, 
kolaborowali z wrogiem, składali donosy na sąsiadów Żydów czy działających w konspiracji, 

którzy oklaskiwali najpierw  Pétaina, a potem de Gaulle'a, golili kobiety, wrzucali do studni 
prawdziwych czy domniemanych zdrajców, a teraz padali w ramiona Amerykanom. Nie, to nie 

oni,  ci  tchórzliwi,   zakłamani,  próżni  i głupi  Francuzi   będą  ją  pouczać.  Dwudziestolatki  nie 
chciały   przyznawać   się   do   jakiegokolwiek   podobieństwa   z   tymi   obcymi;   wyrzekały   się 

całkowicie   dorosłych,   którzy   stanowili   odbicie   obrazu,   wywołującego   w  nich   wstyd;   istnieli 
bohaterowie,   lecz   albo   zginęli,   albo   znajdowali   się   w   tak   opłakanym   stanie,   że   lepiej   było 

odwrócić od nich wzrok, nie dostrzegać ich. Laure podziwiała Léę, ale uważała, że głupotą było 
narażanie życia dla kraju, który wcale nie był tego wart. Bardziej niż kiedykolwiek trzeba było 

żyć pośpiesznie, żyć dla samego siebie. Wyzwolenie obozów i tych  orszaków widm, zdjęcia 
stosów wychudzonych ciał, spalonych dzieci, torturowanych kobiet, jakie rozpowszechniała z 

upodobaniem prasa, te świadectwa osób, które przeżyły, były nie do zniesienia, Jakiż to był 
szok   dla   paryżan,   a   wśród   nich   dla   Laure   i   jej   przyjaciół,   którzy   przyjmowali   pierwszych 

więźniów w hotelu "Lutètia". Spotkanie z tymi istotami przybyłymi z innego świata, z drugiego 
brzegu,   z   tymi   szkieletami   bezcielesnymi   odzianymi   w   pasiaste   szmaty,   stworzeniami 

spoglądającymi na świat pozbawionym blasku, pustym, zgaszonym wzrokiem, silącymi się na 
uśmiech bezzębnymi ustami, ostrożnie przenoszącymi swoje kruche korpusy... Na ich widok 

człowiek   myślał,   że   się   rozsypią   tutaj   przed   uśmiechniętymi   młodymi   dziewczętami 
trzymającymi naręcza kwiatów, przed tymi niedowierzającymi własnym oczom matkami, do 

których ci starcy zwracali  się "mamusiu!", przed dojrzałymi  mężczyznami,  kombatantami z 
poprzedniej wojny, którym łzy płynęły po pomarszczonej twarzy... Lektura okropności, jakich 

background image

doznali ci nieszczęśliwcy, była czymś niesłychanym — dziennikarze zawsze przesadzają... — lecz 

zobaczyć tych przybyszy z tamtego świata, gdzie z niewzruszoną logiką ludzie tacy jak oni — a 
na tym właśnie polegała cała okropność — dokładali wszelkich starań, by zabić nie tylko ciała i 

dusze, lecz samo pojęcie człowieczeństwa.

Bomba atomowa zrzucona na Hiroszimę w pewien pogodny ranek sierpnia 1945 roku nie 

tylko unicestwiła dziesiątki tysięcy Japończyków, lecz zabiła również wszelką nadzieję na lepszą 
przyszłość. Świat oszalał, człowiek wymyślił wreszcie broń zdolną nie tylko go zniszczyć, lecz 

także unicestwić wszelkie życie na planecie. No więc na co się zdadzą morały o wzniosłych 
uczuciach,   wszystko   jest   zafałszowane,   wszystko   jest   jednym   wielkim   kłamstwem!   Żeby 

przetrwać, trzeba być nie takimi jak oni, lecz jeszcze od nich gorszymi. Gorszymi od nich?

To byłoby trudne...
Laure i jej przyjaciele spędzali całe wieczory we "Flore", w "Montana", w "Bar Vert", w 

"Tabou"   albo   przesiadywali   na   krawężnikach   chodników   i   dyskutowali   o   swojej   trudnej 

egzystencji paląc papierosy marki "Lucky Strike" lub "Camel". Ich wielki problem to zdobycie 
samochodu, oczywiście amerykańskiego, i o ile to możliwe — z podnoszonym dachem.

Jedna z dziewcząt z ich paczki, Claudine, jedna z tych kobiet, które G.I. określali jako sign 

language   girls,   chodziła   z   czarnoskórym   sierżantem,   który   dla   niej   wynosił   z   ośrodka 

zaopatrzenia w Wersalu liczne kanistry z benzyną, które ta odsprzedawała z dużym zyskiem. 
Na migi dała mu do zrozumienia, że chce samochód. "No problem" — odpowiedział. Odtąd 

Claudine i pozostali marzyli o samochodzie, chevrolecie czy cadillacu, w krzykliwych kolorach, 
błyszczącym   chromem...   Oczyma   wyobraźni   widzieli   już,   jak   jadą   w   górę   Champs-Elysèes, 

objeżdżają dokoła Łuk Triumfalny, zatrzymują się przed tarasem restauracji "Fouquet's" albo 
parkują  przed "Deux Magots"  obrzucani  pełnymi zazdrości  spojrzeniami Francuzów nazbyt 

nieruchawych, żeby wycyckać tych głupich Amerloków!

Lepiej ubrana,  lepiej odżywiona  — dzięki handlowi  na czarnym  rynku — niż większość 

dziewcząt w jej wieku, przesadnie umalowana, goniąca od przygody do przygody, szukając w 
krótkotrwałych   i   pozostawiających   po   sobie   rozczarowanie   i   zawód   zbliżeniach   wciąż 

wymykającej się rozkoszy, już odarta ze wszelkich złudzeń, Laure osądzała siebie samą bez 
pobłażliwości, ale i bez nadmiernej surowości; żyjąc z dnia na dzień, niezdolna była planować 

swoich działań, przyszłości, bezwzględna, bezlitosna w interesach, na przemian zrozpaczona i 
zabawna, dusza towarzystwa i biedactwo otoczone kumplami, miała tylko jednego przyjaciela i 

powiernika  —  Francka.   Od  chwili,   gdy  ci  dwoje  się  spotkali,  zapałali  do  siebie  uczuciem... 
uczuciem, jakie łączy brata i siostrę. Nie zmącił tego uczucia żaden seksualny pociąg, łączyło ich 

szczere koleżeństwo, braterska wspólnota z szalonymi wybuchami śmiechu, wtajemniczeniem 
w sekrety, żartami. Nie było między nimi żadnych przemilczeń, wiedzieli o sobie nawzajem 

wszystko   i   byli   też   świadomi   tego,   że   cokolwiek   by   się   stało,   będą   za   siebie 
współodpowiedzialni. Przyjaźń ta stanowiła, choć tak naprawdę nie wiedzieli tego, ich rację 

bytu.

Byli razem i właśnie się przebudzili około drugiej po południu, gdy kilkakrotnie zadzwonił 

dzwonek u drzwi kawalerki przy ulicy Grègoire-de-Tours.

— Zaraz, zaraz, już idę! — krzyknął Franck naciągając spodnie.
Na   progu   stała   kobieta   w   zielonym   turbanie   podkreślającym   kolor   jej   oczu   i   młody 

jasnowłosy   mężczyzna,   oboje   wysocy   i   piękni.   Na   jego   widok   kobieta   uśmiechnęła   się 

ironicznie, na co Franck zaczerwienił się.

— Czy to mieszkanie panny Laure Delmas?

background image

— Tak, proszę pani.
— Franck, o co chodzi?
Pojawiła się rozczochrana Laure w pomiętym jedwabnym dezabilu przesadnie przybranym 

koronkami.   Choć   nigdy   nie   widziała   Sary   Mulstein,   natychmiast   ją   poznała   i   poczuła   się 
skrępowana.

— Jestem przyjaciółką Léi, dowiedziałam się, że choruje, telefonowałam, lecz nie udało mi 

się z nią rozmawiać. Czy mogę wejść?

— Oczywiście, proszę nie zwracać uwagi na nieporządek, późno poszliśmy spać. Pani jest 

Sarą?

— Tak, a to mój kuzyn, Daniel Zederman.
— Dzień dobry panu, przedstawiam państwu mojego znajomego, Franck Baudeleau.
— Dzień dobry. Czy Léa nadal przebywa w Paryżu?
— Nie, wróciła do Bordeaux.
— Dwa razy pisałam do niej na pani adres. Czy przesłała jej pani moje listy?
— Naturalnie.
— Nie miałam na nie odpowiedzi. Byłam nieobecna ponad miesiąc, może próbowała się ze 

mną skontaktować?

— Nie sądzę — odparła Laure nieumyślnie oschłym tonem.
— Dlaczego pani tak mówi?
Laure nadąsała się, Franck odpowiedział za nią.
— Nie wiemy, co zaszło między Léą a panią, ale po spotkaniu z panią Léa rozchorowała się. 

W gorączce to zaklinała panią, by pani zamilkła, to znowu płacząc starała się panią pocieszyć. 
To, co opowiadała, było zupełnie bez ładu i składu, tak przerażające, że Laure i ja myśleliśmy, iż 

postradała zmysły. Gdy już się lepiej poczuła, a pani zadzwoniła, zaczęła płakać i cała się trząść, 
odmawiała rozmowy z panią. Ledwo ozdrowiała, wyjechała pierwszym pociągiem do Bordeaux.

Franck  umilkł; zapadła  krępująca  cisza.  Daniel spoglądał  na swoją kuzynkę zaskoczony 

widocznym wzruszeniem, które wydało mu się nie na miejscu u tej kobiety, która zawsze tak 

bardzo panowała nad sobą. Sara szybko się opanowała.

— Jak się obecnie czuje?
— Bardzo dobrze, w Montillac jest pełno rzeczy do zrobienia i nie ma za dużo czasu na 

myślenie — rzekła Laure.

— Bardzo się z tego cieszę. Gdy będzie pani do niej pisała, proszę dodać, że za nią tęsknię. 

Do widzenia.

Gdy drzwi się za nimi zamknęły, Laure i Franck przez chwilę nie zamienili ze sobą ani 

słowa. Z zamyślenia wyrwał ich dzwoniący telefon. Laure podniosła słuchawkę.

— Halo, czy połączyłem się z numerem Laure Delmas?
— Tak, jestem przy telefonie. Kto mówi?
— Dzień dobry, Laure, moja droga. Tutaj Françcois Tavernier. Jak się masz?
— Françcois!... Jak miło pana słyszeć. Gdzie pan jest?
— Niedaleko, w hotelu "Pont-Royal". Czy Léa jest w Paryżu?
— Nie, jest w Montillac. Jedna z waszych przyjaciółek dopiero co stąd wyszła....

background image

— ...
— ...Sara Mulstein.
— Po co przyszła?
— Zobaczyć się z Léą. Powiedziałam jej, że moja siostra nie chce jej widzieć. Chyba dobrze 

zrobiłam, prawda?... Boję się tej kobiety... Halo! Halo!... Jest pan tam?... Słyszy mnie pan?... 

Halo!...

— Tak, słyszę. Postaram się skontaktować z Léą. Zajrzę do pani któregoś dnia. Do widzenia, 

dziecinko.

— Ale ja... Halo!...
Rozłączył się.
Laure z wściekłością rzuciła słuchawkę na widełki.
— Złości mnie, wciąż mnie traktuje jak małe dziecko.
— Prawda, jesteś taka stara! — powiedział Franck obejmując ją w talii i wirując z nią, póki 

nie minął jej zły nastrój.

Śmiejąc się, zadyszana opadła na łóżko.
— Która godzina?
— Czwarta.
— Dalej, zmykaj stąd, ledwo mam czas, żeby się przygotować.
— A dokąd się wybierasz?
— Zobaczyć się z Françcois Tavernierem i poprosić go, by pojechał ze mną do Montillac, a 

potem wymyślił jakiś pretekst, żebym nie musiała zostać tam na lato. Wolę pojechać z tobą do 

tej wioski na południu Francji, gdzie twoi rodzice mają dom. Jak się nazywa ta miejscowość?

— Saint-Tropez. Wiesz, tam wcale nie jest tak upojnie. Poza połowami ryb i kąpielami w 

morzu, nie bardzo jest co robić.

— Już ty się o to nie martw, zawsze się coś wymyśli. A tymczasem koniecznie musimy 

zdobyć jakiś samochód. To śmieszne; benzyny mamy tyle, że nie wiadomo co z nią robić, ale nie 
mamy jej do czego zużyć. Myślisz, że Claudine uda się z tym Amerykaninem?

—   Myślę,   że   tak...   Dlaczego   nie   miałabyś   pomówić   o   tym   z   tym   twoim   Tavernierem? 

Przecież, jak opowiadałaś, podczas wojny prowadził jakieś nieco podejrzane interesy?

— Tak, ale to było tak dla zmyłki. Zapominasz, że podczas wyzwalania Francji stał u boku 

generała de Gaulle'a.

— Wiesz, w tych czasach widziało się dużo dziwniejsze rzeczy...
— To prawda, ale mimo wszystko niczym nie ryzykuję, prosząc go o to. No, a teraz zostaw 

mnie. Spotkamy się we "Flore" o zwykłej porze?... Koło ósmej?

— Zgoda, będę na ciebie czekał. Bądź grzeczna.
Mało brakowało, a Franck dostałby pantoflem, którym rzuciła w niego przyjaciółka.
— Och, bardzo pana przepraszam!
W hallu hotelu "Pont-Royal" Laure potrąciła mężczyznę ubranego z wyszukaną elegancją 

idącego pod rękę z nie mniej szykowną kobietą.

— Nic nie szkodzi, panienko.

background image

— Françcois!... Nie poznaje mnie pan?... Jestem Laure, siostra Léi!...
— Laure! Mała Laure!... Moja droga, nigdy bym pani nie poznał. Stała się pani prawdziwą 

paryżanką! Co za szyk, prawda? — spytał zwracając się do towarzyszącej mu damy.

— Całkowicie się z tobą zgadzam — przytaknęła mu kobieta uśmiechając się drwiąco.
— Laure, nie muszę pani przedstawiać Sary Mulstein. Znacie się, jak mi się zdaje.
— Tak — wyszeptała dziewczyna czerwieniąc się pod grubą warstwą makijażu.
— Jest pani z kimś umówiona? — spytał Tavernier.
— Nie, właśnie z panem chciałam się zobaczyć... Ale to może poczekać...
— Saro, czy mogę panią przeprosić na chwilę?
Skinieniem głowy wyraziła swe przyzwolenie.
Françcois ujął Laure za łokieć i poprowadził do kanapy.
— Siądźmy tutaj, nie mam dużo czasu. Proszę mi powiedzieć, co tu panią sprowadza?
— Och, nic! Nic ważnego.
— Cóż znowu? Czy chodzi o Léę?
—   W   pewnym   stopniu...   Otóż...   Pomyślałam   sobie,   że   moglibyśmy   razem   pojechać   do 

Montillac. W takich okolicznościach moje cioteczki nie odważyłyby się protestować, widząc, że 
wyjeżdżam z panem.

— Nie ma więc pani ochoty tam zamieszkać?
— Och, tylko nie to!
Wypowiedziała te słowa z takim przekonaniem, że nie mógł powstrzymać śmiechu.
— Przecież to takie piękne miejsce, dom pani dzieciństwa...
— Ależ to dziura!... Było mi tam bardzo dobrze, gdy byłam dzieckiem!... Na samą myśl, że 

się tam zagrzebię, czuję, jakbym już umarła.

— Léa dobrze się tam czuje.
— Léa to co innego. A poza tym kto panu powiedział, że tak jej tam dobrze?... Ja jestem 

przekonana, że jest wprost przeciwnie. Léa nigdzie nie czuje się dobrze. W Montillac za dużo 
jest złych wspomnień. Wykonuje codzienne czynności, lecz doskonale czuję, że udaje.

— Czy jest pani tego pewna?
— Prawie pewna. Dlaczego nie pojedzie pan po nią, nie zabierze jej stamtąd? Tylko pan 

pomoże jej zapomnieć...

— Zapomnieć!... Tego słowa często się używa od roku! Zapomnieć! A nie pomyślała pani, że 

i ja chciałbym zapomnieć, a nie sądzi pani, że także Sara, która napawa panią przerażeniem, też 
chciałaby   zapomnieć?   Niech   sobie   pani   dokładnie   wbije   w   ten   swój   ptasi   móżdżek,   że   są 

sprawy, których nie sposób zapomnieć, których nie wolno zapomnieć za cenę wygodnego życia, 
a nawet miłości...

Laure nie znała dobrze Françcois Taverniera i nigdy nie widziała go w przypływie złości i 

gniewu. Zbladł mocno i schwyciwszy ją za ramię, by uważniej słuchała, co do niej mówi, ściskał 

tak silnie, że nie mogła powstrzymać jęku.

— Przepraszam, sprawiam pani ból. Stary dureń ze mnie. Proszę mi wybaczyć, to przecież 

normalne,   że   dzieciak   chce   zapomnieć   o   potwornościach,   jakich   dopuścili   się   dorośli. 
Doprawdy, powinniśmy powstrzymać się od pouczania innych.

background image

—   Dokładnie   tak   uważamy,   ja   i   moi   kumple.   Nikt   nam   nie   będzie   prawił   morałów   — 

odparła rozcierając sobie ramię. — Hitler nie żyje, prawda?

— On tak, ale nazizm — nie.
Klienci hotelu, którzy przechodzili obok tej ładnej dziewczyny wystrojonej według ostatniej 

mody i mężczyzny tak dobrze ubranego pomimo braków w zaopatrzeniu, w żadnym razie nie 

wyobrażali sobie powagi tej rozmowy. Sądzili, że są świadkami kłótni zakochanych.

— No to co, to przecież nie powód, żebyśmy nie mogli żyć.
Co   za   dzieciak!   Jej   nadąsana   mina   upodabniała   ją   do   Léi,   ale   do   jakiej   egoistycznej   i 

powierzchownej Léi.

— Wasza wojna — ciągnęła Laure — nauczyła nas, że życie jest krótkie i kruche. Nie chcę 

takiego nudnego życia, jakie wiodą moje siostry.

— Uważa pani, że Léa się nudzi? — spytał, nagle zaniepokojony.
— A panu nie wydaje się to normalne, że dziewczyna w jej wieku nudzi się w tej dziurze 

zabitej dechami, gdzie za jedyne towarzystwo ma nasze cioteczki, które są miłe, ale niezbyt 
zabawne, zamyśloną Françcoise i dwóch ryczących i nieznośnych smarkaczy? Chciałabym pana 

widzieć w takich warunkach! Na szczęście wrócił Jean  Lefèvre  i prawie codziennie bywa w 
Montillac.

Całkiem świadom perfidii dziewczyny Françcois uśmiechnął się.
—   Bardzo   dla   niej   szczęśliwe.   Trudno   mi   sobie   wyobrazić,   że   Léa   obchodzi   się   bez 

towarzystwa mężczyzn...

— Tylko takie wrażenie to na panu robi — powiedziała Laure tonem urażonej dziewczynki. 

— A w dodatku jeszcze się pan śmieje!...

— To pani mnie rozśmiesza.
— Och!...
— Załatwię kilka spraw w Paryżu i w przyszły czwartek lub w piątek pojadę do Mintillac.
— Zabierze mnie pan ze sobą?
— Przyrzekam. Dam pani znać, gdy będę gotów.
— Dziękuję, liczę na pana..nv

background image

9

Estelle   de   Montpleynet   ze   smutkiem   patrzyła,   jak   Françcoise   popada   w   coraz   większą 

melancholię. Młoda kobieta popadała na długie chwile w przygnębienie, patrząc przed siebie 
niewidzącym wzrokiem, bezsilna, nie myśląc o niczym. Gdy nie odnosiła się z obojętnością do 

otaczającego ją świata, zdawała się odbierać go z całkowitą awersją i na nic nie miała ochoty; 
nawet   jej   dziecku   nie   udawało   jej   się   rozweselić.   Jedynie   spokojna   i   dyskretna   obecność 

nowego   administratora   majątku   wyrywała   ją   z   izolacji.   Stopniowo   dwoje   młodych   ludzi 
połączyła przyjaźń, która bardzo szybko ze strony Lebruna przerodziła się w miłość; nie śmiał 

jej wyznać, gdyż czuł, jak Françcoise daleka jest od odwzajemnienia uczucia.

Alain   Lebrun   znał   jej   historię.   Zapewne   jego   długi   pobyt   w   Niemczech   w   domu 

prowadzonym   przez   kobiety   pozwalał   mu   zrozumieć   więzy,   jakie   mogły   połączyć   wrogów. 
Wielokrotnie brał ją w obronę w kafejkach, w towarzystwie, w jakim zdarzało mu się znaleźć; 

zmierzył   się   nawet   na   pięści   z   pewnym   właścicielem   winnicy   z   Cadillac,   który   rzucał 
wyzwiskami   pod   adresem   "tych   dziwek,   które   trzeba   było   rozstrzelać,   jak   się   je   ogoliło". 

Podobnie jak Estelle niepokoił się ponurym usposobieniem Françcoise i dokonywał cudów, by 
ją rozweselić, co udawało mu się niezwykle rzadko.

Pewnego dnia wydawało mu się, że osiągnął cel: zabrał ją na jarmark w Duras, żeby zakupić 

gęsi   i   kaczki,   których   niewielką   hodowlę   zamierzał   prowadzić.   Po   jarmarku   zjedli   obiad   w 

dobrej restauracji w mieście. Wówczas to po raz pierwszy, od kiedy ją znał, zachowywała się 
swobodnie, była odprężona i uśmiechnięta. W drodze powrotnej zatrzymali się, by podziwiać 

widoki i przejść się kawałek. Weszli do lasku, gdzie poszycie stanowił gruby mech, i usiedli 
rozkoszując się cieniem po skwarze dnia. Milczeli, lecz było to milczenie pozbawione napięcia, 

przyjazne.   Alain   dotknął   delikatnie   jej   ramienia.   Zachęcony   brakiem   reakcji   z   jej   strony, 
przyciągnął ją do siebie i na jej krótkich włosach złożył lekki pocałunek. Drgnęła i zerwała się 

na równe nogi, była blada, spojrzenie miała nieobecne.

— Wracajmy do domu — rzekła sucho.
Drogę powrotną odbyli  w milczeniu,  on dotknięty,  ona z ustami zaciśniętymi,  sztywna, 

pogrążona w swoim cierpieniu.

Gdy dotarli do Montillac, rozstali się bez słowa.
Przez   wiele   dni   odzywali   się   do   siebie   jedynie   wówczas,   gdy   wymagały   tego   sprawy 

zawodowe.

Estelle,   która   domyślała   się   uczuć   zarządcy   i   zauważyła,   że   Françcoise   zdawała   się 

znajdować przyjemność w jego towarzystwie, dała się ponieść marzeniom o możliwym związku. 
Ta nagła zmiana zachowania zdezorientowała ją.

Któregoś   wieczoru   po   pracy   Alain   Lebrun   zastukał   do   drzwi   Léi   i   poprosił   o   chwilę 

rozmowy. Zdziwiona poważnym tonem jego prośby, zaproponowała, by zajął miejsce w fotelu 

background image

naprzeciwko ojcowskiego biurka.

— Co się stało, Lebrun? Ma pan taką dziwną minę.
— Panno Léo, przyszedłem złożyć rezygnację.
— Rezygnację!... Dlaczego? Nie odpowiada panu ta praca?
— To nie to, panienko... Ale to nie zależy ode mnie.
— Nie rozumiem, proszę mi to jaśniej wytłumaczyć. Czy rozmawiał pan o tym z Françcoise?
— Ano właśnie...
— Co znaczy to "właśnie"?
— Françcoise... Chciałem powiedzieć pani Françcoise... To ze względu na nią... Chciałem 

spytać panią o zdanie.

Alain przerwał i długo milczał.
— Niechże pan mówi, w jakiej sprawie chciał pan zasięgnąć mojej opinii?
— Trudno mi o tym mówić... Czy myśli pani... że... pani Françcoise...
— Co, pani Françcoise?
— ...zgodzi się za mnie wyjść?
Léa popatrzyła na niego zaskoczona, a potem wybuchnęła śmiechem.
Alain Lebrun zbladł i wstał.
— Proszę panienki, nie jestem mężczyzną, który pozwoli się upokarzać czy ośmieszać.
— Ależ Lebrun, źle mnie pan zrozumiał, nie śmieję się z pana, śmieję się, bo to nie mnie, ale 

Françcoise   powinien   się   pan  oświadczyć.   Jak   mogę   za   nią   odpowiedzieć?   Moja   siostra   nie 
zwierza mi się.

— Zapewne, ale czy pani zdaniem mam jakąś szansę, że mnie choćby wysłucha?
Jakiż był rozczulający,  gdy stał  tak niezgrabny, nie wiedząc, co ma zrobić ze sobą. Léa 

uśmiechnęła się i poprosiła, by usiadł.

— Byłabym bardzo szczęśliwa, Alain, gdyby został pan moim szwagrem i uważam, że dla 

Françcoise   też   byłoby   cudownie   mieć   takiego   męża   jak   pan.   Wie   pan   o   najważniejszych 
sprawach w jej życiu i nie stanowi to dla pana przeszkody; lecz może dla niej jest to przeszkoda. 

Czy rozmawiał pan z nią o tym?

— Nie, zamierzałem to zrobić od jarmarku w Duras, ale ona mnie unika. Zgodziłaby się 

pani?...

— Tylko nie ja. Jak znam Françcoise, bardzo źle by przyjęła interwencję z mojej strony. 

Wszystko co mogę dla was zrobić, to zaaranżować spotkanie sam na sam.

— Zrobiłaby to pani?
— To drobiazg — odparła Léa wzruszając ramionami — zrobię, co tylko w mojej mocy, by 

Françcoise odzyskała chęć do życia.

— Dziękuję, panienko, ze swej strony uczynię wszystko, by byli szczęśliwi, ona i jej mały.
— Później mi pan podziękuje. Niech mi pan pozwoli pomyśleć. Jak wpadnę na jakiś pomysł, 

powiem panu.

— Niech się pani pośpieszy — dorzucił żegnając się.
Gdy odszedł, Léa zamyśliła się i wsparta o otwarte okno błądziła wzrokiem po łące łagodnie 

background image

opadającej ku starym topolom wznoszącym się nad drogą do Saint-Macaire. Ciepły wietrzyk 

przyginał wierzchołki drzew i pod jego podmuchem falowała wysoka trawa łąki. Wszystko było 
spokojne, na właściwym miejscu, jakby niezmienne. Léa wiedziała, że to złudne wrażenie: ten 

łagodny wietrzyk mógł przemienić się w wichurę, a spokój w zamęt. Wiedziała również, iż nie 
może  do  tego   dopuścić.   Jakiś   instynkt  podpowiadał   jej,   by   uczyniła   wszystko   dla   poparcia 

zamiarów Lebruna, nie tylko przez wzgląd na szczęście swojej siostry, ale i na swoje własne, dla 
swego   spokoju,   dla   swojej   wolności,   swobody.   Wszyscy   w   Montillac   zwykli   liczyć   na   nią, 

zarówno jeśli szło o zarządzanie posiadłością, jak i wybór materiału na sukienkę, po usunięcie 
winnej latorośli, zasadzenie nowych drzew i menu na kolację. Podświadomie czuła potrzebę 

złożenia   tych   obowiązków   w   inne   ręce;   Alain   Lebrun   wydawał   jej   się   kimś   najbardziej 
odpowiednim. Oczywiście, rodzina z Bordeaux nie będzie patrzyła przychylnym okiem na tak 

skromną partię, ale stosunki z nią były już na takim etapie, że nie miało to żadnego znaczenia, 
Léa słyszała już, jak jej kuzynki mówią z szyderstwem, że w sytuacji Françcoise małżeństwo nie 

wchodzi   w  rachubę   i   że   tak   czy   inaczej   mężczyzna   z   ich   sfery   nie   zechciałby   kobiety   z   jej 
przeszłością,   na   dodatek   obciążonej   bachorem.   Najtrudniejszą   rzeczą   będzie   przekonanie 

siostry. Wiedziała, że wspomnienie Ottona wciąż było żywe w jej sercu, ale przecież był jeszcze 
mały   Pierre,   który   rósł   i   potrzebował   ojca.   Znowu   rozzłościła   ją   nieobecność   Françcois 

Taverniera. On by wiedział, co zrobić.

Jean Lefèvre wrócił do zwyczajów przedwojennych i pod koniec każdego dnia przychodził 

do   Montillac.   Wszyscy   z   przyjemnością   witali   jego   przybycie.   Często   zostawał   na   kolację   i 
spędzał wieczór z przyjaciółmi.  Niekiedy przyjeżdżał  z matką,  którą panny de Montpleynet 

starały się rozerwać. Przy każdej ze swych wizyt nieszczęsna kobieta nie omieszkała zatrzymać 
się na chwilę w miejcu, gdzie spoczywał Raoul.

Nieświadoma swego zachowania Léa znowu kokietowała swego przyjaciela, zapominając, 

że nie była już smarkulą, a on niedoświadczonym młodzikiem. Nigdy nie rozmawiali o nocy w 

Morizès,   gdy   kochała   się   z   oboma   braćmi.   Każde   z   nich   zachowało   jednak   niezatarte 
wspomnienie tej nocy; dla Léi był to szalony i czuły festyn zmysłów bez żadnych konsekwencji; 

dla Jeana wspomnienie to łączyło się z głębokim zawstydzeniem pomieszanym z poczuciem 
winy i wyrzutami sumienia. Zatracił nieco wesołość i swobodę, które stanowiły jego urok i tak 

niegdyś pociągały Léę. Nowe obowiązki, smutek matki, cierpienia, jakich doznał, śmierć brata 
przydały mu powagi, która nie leżała w jego naturze. Bardziej niż kiedykolwiek kochał Léę i 

marzył,   by   pojąć   ją   za   żonę.   Wiedział   o   jej   związku   z   Françcois   Tavernierem   i   to 
powstrzymywało go przed oświadczynami. Bał się, że dostanie kosza i usłyszy, że ona kocha 

innego. Opowiedziała mu o uczuciach, jakie żywił Alain Lebrun do Françcoise i poprosiła, by 
zorganizował wyprawę do Pyla, gdzie rodzina  Lefèvre  miała willę nad morzem. Był czerwiec: 

cóż więc bardziej naturalnego niż ochota na kąpiel w oceanie? Léa nie była w stanie wymyślić 
jakiegoś   powodu,   żeby   nie   zabrać   obu   malców,   więc   w   sześcioro   o   świcie   ruszyli   w   drogę 

nowym  Citroënem Jeana. Na widok dużej czarnej limuzyny zatrzymującej się przed domem 
Léa wzdrygnęła się, obawiając się, że za chwilę wysiądzie z niej Maurice Faux i policjanci.

W   bagażniku   samochodu   umieszczono   koszyki   z   wiktuałami   z   wielką   pieczołowitością 

przygotowane przez Ruth i Estelle. Kobiety z dziećmi usiadły na tylnym siedzeniu, mężczyźni z 

przodu.   W   Villandraut   był   jarmark.   Mimo   wczesnej   pory   w   mieście   gęsto   było   od   wozów, 
furgonetek, stad owiec i kóz. Z klatek dobywało się popiskiwanie ptactwa i pochrząkiwanie 

prosiąt.   W   łagodnym   świetle   poranka   każdy   spokojnie   udawał   się   do   swoich   zajęć.   Gdy 
wyjechali z miasta, droga biegła prosto jak z bicza strzelił i przecinała lasy Landów. Léi ścisnęło 

się serce na wspomnienie dni spędzonych w tych lasach  w ukryciu z Camille  i Charlesem. 
Chociaż chłopczyk był wtedy jeszcze mały, czy pamiętał? Nie odzywał się i z poważną miną 

background image

uważnie przypatrywał się drzewom, które migały po obu stronach drogi.

— To gdzieś tutaj była kryjówka starego Léona? — spytał nieoczekiwanie.
Léa   drgnęła,   a   Jean  Lefèvre  raptownie   skręcił   samochodem.   Przekazywanie   myśli?... 

Wszyscy troje pomyśleli o tym samym.

— Pamiętasz kryjówkę starego Léona? — spytała Léa.
— Niedokładnie, ale była tam mama i ty. To gdzieś tutaj, prawda?
— Tak, kochanie, wydaje mi się, że niedaleko stąd.
Charles   odwrócił   głowę   i   przytuliwszy   się   do   drzwiczek   wydawał   się   zaabsorbowany 

podziwianiem   krajobrazu.   Pierre   zasnął   na   kolanach   matki.   Przez   długi   czas   jechali   w 

milczeniu.

Wreszcie droga, tak prosta, jak gdyby prowadziła donikąd, skręciła za osadą Lamothe. Léa 

odetchnęła   z   ulgą.   Jak   sięgała   pamięcią   przejazd   przez   Landy   stanowił   dla   niej,   w 
przeciwieństwie do rodziców i sióstr, przygnębiającą trasę. Na widok tych lasów, podobnych do 

siebie sosen, odczuwała niewytłumaczalny lęk.

Za Arcachon zatrzymali się u pani Roussel, u której zostawiano klucze od willi.
— Panicz Jean, jakie to szczęście znowu pana zobaczyć po tych wszystkich latach! Och, 

biedny panicz Raoul! Takie wielkie nieszczęście! A dla pani Lefèvre, mojej drogiej pani, jakiż to 

smutek i żałoba!

Z trudem Jean zdołał uniknąć czułej i troskliwej paplaniny dozorczyni.
Zajmowany podczas wojny przez Niemców dom niezbyt ucierpiał, lecz po prostu przygasł. 

To   właśnie   określenie   nasunęło   się   na   myśl   Léi,   która   bezwiednie   wyraziła   je   na   głos.   Jej 

przyjaciel popatrzył na nią ze zdziwieniem.

—   Dokładnie   takie   samo   wrażenie   odnoszę...   Pamiętasz,   kiedy   byliśmy   tutaj   ostatnim 

razem, na krótko przed zaręczynami Camille i Laurenta...

— Wydaje mi się, że to było wieki temu!
— Uwaga! Nie dajmy się ponieść melancholii; jest taka  ładna pogoda, a ty tak  pięknie 

wyglądasz!

— A może nie? — rzekła obracając się dokoła.
— Léa, Léa, chodź szybko, chodźmy zobaczyć morze — wołał Charles ciągnąc ją za sobą,
— Pierre też chce morze.
Jean schwycił malca i posadził go sobie na ramionach. Chłopczyk wydawał okrzyki radości. 

Trzymając Charlesa za rączkę Léa pobiegła na plażę.

— Françcoise, Alain, idziecie z nami?
— Później do was przyjdę. Zajmijcie się Pierre'em.
— Ja też zostaję — powiedział Alain Lebrun.
—   Jak   chcecie.   Trzymaj   się   mocno   w   siodle,   jeźdźcu,   bo   jestem   Światłem   Ognia, 

najszybszym na świecie rumakiem... Patataj, patataj, patataj...

Mocno trzymając za nogi pokrzykującego z radości chłopca, Jean puścił się galopem.
— Upuści go! — krzyknęła Françcoise ni to zaniepokojona, ni to rozbawiona.
— Proszę się nie bać, to dobry rumak — rzekł Lebrun.
Sprzed domu zbudowanego na pagórku widzeili za wydmami pustą plażę zasypaną jeszcze 

background image

pozostałościami wojny, nad którymi zdawały się czuwać bunkry z Wału Atlantyckiego.

— A jeśli są tam jeszcze miny? — wyszeptała młoda kobieta zrywając się, by biec do syna.
Alain zatrzymał ją.
— Nie ma obawy, saperzy starannie wykonali swoją robotę i można wchodzić na plażę.
— Mogli coś przeoczyć... Proszę się nie śmiać, przecież zdarza się, że wybuchają niewypały z 

wojny czternastego roku.

— To prawda, ale tutaj rozminowanie przeprowadzono centymetr po centymetrze. Zresztą 

jeńcy niemieccy przypłacili to swoim życiem.

— Wiem — powiedziała melancholijnym tonem.
Natychmiast zaczął sobie wyrzucać, że wspomniał o jeńcach niemieckich, gdyż musiało to 

być dla niej przykre. Jednakże Françcoise podeszła do samochodu i zaczęła wyjmować zapasy 

żywności z bagażnika.

— Niech mi pan pomoże... Nie wiem, co też Ruth włożyła do tego koszyka, bo waży chyba 

tonę.

W milczeniu przenieśli wiktuały na zardzewiały ogrodowy stół.
Podobnie  jak  za  każdym  razem,   gdy widziała   morze,  we  wspomnieniach  Léi  powracały 

doznania   z   dzieciństwa:   to   samo   zauroczenie,   to   samo   pragnienie,   by   dostać   się   za   linię 

horyzontu i zobaczyć, czy morze ciągnie się dalej, czy też opada w próżnię. Przez długi czas 
sądziła, że na końcu są ogromne wodospady, jeszcze większe od wodospadu Niagara, który jako 

sześcio- lub siedmioletnia dziewczynka widziała w filmie dokumentalnym w kinie w Langon i 
który zrobił na niej wielkie wrażenie. W biegu ściągnęła przez głowę sukienkę ze sztucznego 

jedwabiu, zzuła sandały, wszystko upuszczając na piasek.

Jean sięgnął pamięcią sześć lat wstecz, gdy na tej plaży przyglądał się tej samej dziewczynie 

w tym samym granatowym kostiumie kąpielowym... Tej samej?... Ale czy takiej samej... Nie, na 
pewno nie... Była szczuplejsza, bardziej kobieca, jeszcze piękniejsza! Serce mu się ścisnęło na to 

wspomnienie. Sześć lat temu on i jego brat Raoul przyglądali jej się razem, obaj jednakowo 
wzruszeni i zakochani... Podobnie jak sześć lat wcześniej wydawała mu się nieosiągalna.

— Chcę zejść!
Pochłonięty  myślami   Jean  zapomniał,   że  na  barana  trzyma  Pierre'a,  który   wymachiwał 

rączkami.   Uniósł   go   do   góry   i   łagodnie   postawił   na   ziemi.   Malec   pokrzykując   popędził   za 
Charlesem. Obaj chłopcy zderzyli się i poturlali w piasku pośród radosnych popiskiwań. Jean 

pomógł im się rozebrać, a następnie sam zdjął ubranie i ująwszy dzieci za dłonie ruszył ku 
wodzie wołając do Léi, która szybkim crawlem płynęła ku pełnemu morzu.

Siedząc  pod sosną,  oparta  plecami   o chropawą   korę  Françcoise   wpatrywała   się  w linię 

horyzontu.   Wyglądała   na   odprężoną.   Pierwszy   raz   od   bardzo   dawna   doznawała   swoistego 

zadowolenia, jednocześnie fizycznego jak i psychicznego, i myślała o Ottonie bez cierpienia i 
bólu, które pozbawiały ją sił, czyniły bezbronną i bezradną. Czy sprawiły to śmiechy, radosne 

pokrzykiwania synka, które przynosił wiatr, a może łagodność początku lata, czy też obecność 
tego prostego i milczącego mężczyzny, którego miłości domyślała się?... Czyżby życie mogło być 

jeszcze miłe?... Od dnia, w którym poczuła zimny dotyk golarki, Françcoise nie uroniła ani 
jednej łzy; nawet wiadomość o śMierci kochanka przyjęła z suchymi oczyma. Płaczę w środku 

— myślała sobie. To cierpienie pozbawione łez stało się tym bardziej nieznośne. I oto czuła na 
policzku ciepłą wilgoć, łzy toczące się wolno, nieuniknione, jak źródło, które wreszcie znajduje 

upust.

background image

Stojąc   nie   opodal,   Alain   Lebrun   przyglądał   się   łzom,   które   obmywały   twarz   ukochanej 

kobiety przywracając jej dziecięcą świeżość. Powstrzymał się, by nie przypaść do niej, gdyż z 
właściwą zakochanym delikatnością wyczuwał, że trzeba jej pozwolić wypłakać się i pozbyć tego 

smutku i cierpienia.

background image

10

Powróciwszy z Ameryki Południowej Françcois Tavernier spotkał się z Sarą Mulstein. Gdy 

wstrząśnięty   wysłuchał   jej   opowieści   o   tym,   czego   doznała   w   obozie,   górę   wzięła   litość   i 
wściekłość. Odczuwał wstyd, że ludzie ludziom zadawali takie okrutne cierpienia. Widział na 

własne   oczy   budzące   sprzeciw   masakry   podczas   wojny   w   Hiszpanii,   kobiety   i   dzieci 
rozstrzeliwane  z  broni  maszynowej  na drogach,  torturowanie  partyzantów,  bombardowanie 

miasta, oszalałe z bólu i rozpaczy matki przy zwłokach dzieci, sieroty błąkające się wśród ruin, i 
wszystko to umocniło w nim pragnienie pokoju, pozwoliło silniej odczuć konieczność zbliżenia 

między   narodami,   lecz   przy   tej   kobiecie   na   zawsze   zniszczonej   czuł   wzbierającą   w   sobie 
nienawiść, jakiej nigdy przez całą wojnę nie zaznał. I oto on, który próbował przeciwstawić się 

pragnieniu zemsty Sary, gotów był wspierać ją w tej walce. Podobnie jak ona uznał, że nie 
można puścić płazem tych niesłychanych zbrodni, nie ukarać tych bez sumienia zbrodniarzy, 

którzy w większości nie tylko kazali mordować, lecz też okaleczali, zbrukali, gardzili, odarli z 
honoru swoje ofiary. Sam zabijał i mógł to zrozumieć, lecz nigdy nie zrozumie poniżania. On, 

któremu się zdawało, że wszystko już widział, którego niektórzy uważali za cynika, on, który 
uwielbiał używać życia, który deklarował, że w nic już nie wierzy, acz od czasu do czasu marzył 

o cichym i spokojnym szczęściu z Léą jako towarzyszką życia, zaangażował się w sprawę Sary, 
chociaż był głęboko przekonany, iż świadczy o całkowitej głupocie to, że człowiek taki jak on 

szuka   zemsty   za   nie   swoje   krzywdy;   i   ze   wszystkich   sił   służył   hiszpańskim   republikanom, 
francuskiemu ruchowi oporu, a teraz, oficjalnie, w poszukiwaniu osób zaginionych, uchodźców.

Zgodził się na spotkanie w mieszkaniu Sary, Samuela i Daniela Zedermanów i dwóch ich 

przyjaciół, także Żydów: Amosa Dayana z Lublina w Polsce, byłego członka grupy Nakama, i 

Uri Ben Zohara z Palestyny, byłego bojownika z Brygady Żydowskiej.

— Przedstawiam  wam Françcois  Taverniera,  o którym  wielokrotnie  wam opowiadałam. 

Zgodził się przystąpić do nas, o ile, rzecz jasna, nikt z was nie zgłasza sprzeciwu.

Ben Zohar wysunął się do przodu z wyciągniętą dłonią.
— Witam, cieszę się, że pana tutaj spotykam — rzekł po angielsku.
Widząc zdziwienie na twarzy Taverniera, który ściskał podaną dłoń ciągnął dalej:
— Byłem w Travisio u Ismaiła Karmira, gdy pan przyjechał.
— Ach, prawda, teraz pana poznaję. Nie miał pan wówczas wąsów.
— Istotnie — odparł Uri gładząc sumiasty rudy wąs, z którym wyglądał na brytyjskiego 

oficera.

— Coś podobnego! To panowie się znają?... Świat jest jednak mały — powiedziała Sara 

zapalając papierosa.

Podszedł Amos Dayan, wyciągnął rękę do Taverniera i rzekł koślawą angielszczyzną:

background image

— Witamy w naszym gronie.
Z kolei zbliżył się Samuel i Daniel Zedermanowie.
— Wiem, jak doniosłą rolę odegrał pan we francuskim ruchu oporu i jak bardzo ceni pana 

generał   de   Gaulle'a,   a   także   jak   mocno   przywiązany   jest   pan   do   naszej   kuzynki.   Z   racji 
zajmowanego   stanowiska,   może   nam   pan   być   niezmiernie   przydatny   w   poszukiwaniu 

przestępców nazistowskich. Dziękujemy, że zechciał pan przyłączyć się do nas — powiedział 
Samuel.

Daniel przywitał się z nim w milczeniu. Sara wskazała im miejsce i rzekła do Taverniera:
— Wszyscy tutaj obecni wiedzą, kim pan jest i czego pan dokonał. Poza mną nie zna pan 

nikogo spośród nas. Jeśli ma pan walczyć u naszego boku, jest rzeczą normalną, by dowiedział 
się pan, kim są pana przyszli towarzysze broni... Ogólnie rzecz biorąc, zachowujemy raczej 

dyskrecję na temat naszych działań, lecz zważywszy na to, kim pan jest, pokrótce opowiem 
panu, co dotychczas robili nasi czterej przyjaciele. Zacznę od mojego kuzyna Samuela, przed 

wojną   znanego   adwokata.   Antyżydowskie   ustawy   zmusiły   go   do   zaniechania   wykonywania 
zawodu. Z przyjaciółmi, na których mógł polegać, założył konspiracyjną gazetę redagowaną po 

hebrajsku, której celem miało być informowanie wspólnoty, czym naprawdę jest nazizm. Udało 
im się wydać około dziesięciu numerów, gdy został zadenuncjonowany. Gdy gestapo przyszło 

go aresztować, nie było go w domu. Pobiwszy domowników, policja zabrała jego ojca, matkę, 
siostry i młodszego brata, Daniela. Wszyscy, z wyjątkiem Daniela, zginęli w obozie. Samuela 

przez dwa lata ukrywała w piwnicy jego przyjaciółka, która nie była Żydówką. Doczekali się 
dziecka, które zmarło zaraz po przyjściu na świat. Pewnego dnia kobieta nie wróciła do domu, 

zapewne   zginęła   podczas   bombardowania;   Samuel   szukał   jej   bezowocnie.   Spotkałam   go   w 
Monachium.   Razem   odnaleźliśmy   w   Linzu   Daniela,   który   przeżył   obóz   zagłady.   Oboje 

postanowiliśmy, że pomścimy okrucieństwa, jakich zaznaliśmy, mając całkowitą świadomość 
faktu, że zemsta jest bronią słabych. Bez większego trudu przekonaliśmy Samuela o słuszności 

naszej   sprawy.   Tutaj,   w   Paryżu,   poznaliśmy   Amosa.   Amos   należał   do   komanda,   które   w 
kwietniu   tego   roku   zatruło   chleb   przeznaczony   dla   trzydziestu   sześciu   tysięcy   esesmanów 

uwięzionych  w  obozie   jenieckim  pod  Norymbergą.  Dwa   tysiące  bochenków  chleba  spośród 
czternastu   tysięcy   zatruto   arszenikiem;   tylko   około   tysiąca   esesmanów   zmarło.   Aliancka 

cenzura   wojskowa   zrobiła   wszystko,   żeby   zatuszować   sprawę.   Amos   miał   już   być 
przesłuchiwany przez policję amerykańską, ale udało mu się przekroczyć granicę i schronić we 

Francji.   Uri   Ben   Zohar   jest   Żydem   z   Palestyny   i,   jak   panu   wiadomo,   należał   do   Brygady 
Żydowskiej.   Z   kilkoma   przyjaciółmi   wykonywał   wyroki   na   nazistach   we   Włoszech   i   w 

Niemczech. Jednak w krótkim czasie Hagana sprzeciwiła się planom zagłady jak największej 
liczby Niemców poprzez zatrucie zbiorników wody wielkich miast jak Norymberga, Hamburg 

czy  Frankfurt,  albo też  podpalenie Monachium  lub Stuttgartu.  Wydano rozkaz  zaniechania 
wszelkich represji na Niemcach i powrotu do Palestyny, mściciele usłuchali z ciężkim sercem. 

Uri, spędziwszy w ukryciu kilka dni w tajnym więzieniu Hagany, uzyskał zezwolenie na wyjazd 
do Francji.

— Dlaczego nie wyjechał do Palestyny? Przecież tyle tam do zrobienia? — zapytał Tavernier.
— Myślałem o tym — odpowiedział Uri — lecz kilku z nas daje pierwszeństwo zemście przed 

hipotetycznym   państwem   izraelskim,   co   jest   sprzeczne   ze   stanowiskiem   przywódców 
wspólnoty żydowskiej w Jerozolimie. Choć niektórzy deklarują swą gotowość pomocy nam, 

większość z nich ma tylko jeden cel: utworzenie państwa żydowskiego. My natomiast uważamy, 
że Izrael nie może zaistnieć, póki sześć milionów jego dzieci martwych i bez mogiły nie zostanie 

pomszczonych. Oto dlaczego garstka nas będzie tropić hitlerowców, gdziekolwiek na świecie by 

background image

się znajdowali, i zabijać ich.

Na   chwilę   zapadła   cisza,   w   której   ożyły   bolesne   dla   każdego   wspomnienia.   Milczenie 

przerwała Sara.

— Françcois, czy chce nam pan zadać jakieś pytania?
— Tak... POtrzeba będzie dużo pieniędzy, by przedsięwziąć te operacje. Czy macie jakieś 

środki na ten cel?

—   Pieniądze   to   żaden   kłopot,   dysponujemy   odpowiednimi   środkami   —   odpowiedział 

Samuel.

— Skąd one pochodzą?
— Od organizacji żydowskich i nieżydowskich powołanych do zbierania na całym świecie 

funduszy na realizację naszej sprawy. Z początku niektórzy spośród nas nie wahali się przed 

napadami na banki, ale teraz nie jest to już konieczne.

— Czy brał już pan udział w wykonywaniu wyroków śmierci?
— Jeszcze nie — odparł Samuel.
— Ja tak — rzekł Uri.
— I ja też — powiedział Amos. — W kilku.
Françcois Tavernier zwrócił się do Daniela.
— Z niecierpliwością oczekuję tej chwili.
Nie pytał Sary; znał już odpowiedź na to pytanie.
— Wraca pan z Argentyny. Jak ocenia pan sytuację na miejscu? — spytała.
—   W   Buenos   Aires   w   kołach   peronistowskich   słyszałem   o   przyjeździe   pewnej   liczby 

niemieckich rodzin, które przyjęli rodacy osiadli w Argentynie jeszcze przed wojną. Większość 
miała   paszporty   argentyńskie,   meksykańskie   albo   wystawione   przez   Międzynarodowy 

Czerwony   Krzyż,   niektórzy   legitymowali   się   paszportami   dyplomatycznymi   wystawionymi 
przez   kawalerów   Zakonu   Maltańskiego,   rzadziej   francuskimi   dowodami   osobistymi. 

Niemieckie kolonie w Ameryce Południowej są silne i liczne zarówno w Chile, jak i w Brazylii, 
Argentynie, Ekwadorze, Urugwaju, Boliwii i Paragwaju. Wielu polityków w tych krajach jest z 

pochodzenia Niemcami. Bez trudu zmontowano siatki przerzutowe. Trzeba też wiedzieć, że od 
początku wojny nawiązano ważne i znaczące stosunki pomiędzy nazistowskimi dygnitarzami a 

ich argentyńskimi odpowiednikami. Pomimo zerwania stosunków dyplomatycznych pomiędzy 
Niemcami a Argentyną w styczniu czterdziestego czwartego roku operacja "Aktion Feuerland" 

(Ziemia Ognista), zapoczątkowana przez Bormanna pod koniec czterdziestego trzeciego roku 
rozwijała się nie napotykając większych przeszkód. Tym sposobem tysiące dzieł sztuki, tony 

złota   i   różne   walory   pokonały   Atlantyk   na   pokładach   łodzi   podwodnych   wypływających   z 
Hiszpanii dzięki pomocy generała Paupela z Madrytu. Ambasador Niemiec von Thermann i 

jego żona, w towarzystwie kapitana statku Dietricha Niebuhra, organizowali bale lub partie 
pokera — Argentyńczykom sprzyjało niesłychane szczęście — podczas których spotykała się 

śmietanka towarzyska kolonii niemieckiej, książę i księżna Schaumburg-Lippe, książę Luxburg, 
Ludwig Freude, Godofredo Sanstede — agent gestapo — von Simon i Argentyńczycy tacy jak 

obecny prezydent Juan Perön, admirałowie Scasso i Teissaire, generałowie Ramirez i Farrel, 
pułkownicy Mittelba, Heblin, Gonzalez, Gilbert. Bardzo zręcznie Niemcy obłaskawiali swoich 

argentyńskich przyjaciół: systematyczne podkupywanie prasy, szczodre darowizny od księcia 
Schaumburg-Lippe  dla   różnych  osobistości  argentyńskich,   wykwintne   przyjęcia,  na  których 

wino   lało   się   strumieniami.   Wypowiedzenie   wojny   dwudziestego   siódmego   marca 

background image

czterdziestego   piątego   roku   pod   presją   Stanów   Zjednoczonych   tak   naprawdę   nie   popsuło 

stosunków   pomiędzy   tymi   dwoma   obozami.   Przez   ostrożność   fundusze   i   walory   nazistów 
przelano na konta obywateli i ziomków argentyńskich. Gdy rząd z Buenos Aires chciał przejąć 

dobra   niemieckie   i   japońskie,   nie   miał   co   zajmować.   W   kwietniu   czterdziestego   piątego 
hitlerowskie łodzie podwodne przybyły z Hiszpanii do Argentyny przywożąc prawdziwy skarb-

łup wojenny: osiemset milionów dolarów, wynik wszelakiego rodzaju grabieży. W lipcu i w 
sierpniu dwie łodzie podwodne wynurzyły się w porcie Mar del Plata i oddano je władzom 

amerykańskim. W Patagonii, także w lipcu, dwie inne łodzie podwodne przybiły do brzegu. 
Osiemdziesiąt osób przesiadło się do szalup, które wylądowały na pustej plaży, gdzie czekały 

duże samochody osobowe i ciężarówki. Wyładowano również dziesiątki bardzo ciężkich skrzyń, 
niezwłocznie   umieszczono   je   na   platformach   ciężarówek,   które   skierowały   się   na   hacjendę 

należącą   do   pewnej   niemieckiej   spółki.   Wiecie   może,   iż   Organization   der   ehemaligen   SS 
Angehörigen   (Stowarzyszenie   byłych   esesmanów)   dysponuje   wieloma   kanałami,   które 

pozwalają   jej   członkom   uciec   do   Egiptu,   Syrii   czy   Ameryki   Łacińskiej.   Najczęściej 
wykorzystywana jest trasa Niemcy-Austria-Południowy Tyrol-Genua via Tanger i potem prosto 

do gościnnych  krajów Ameryki  Południowej. W samych tylko okolicach Genui znajdują się 
dziesiątki   klasztorów   i   probostw   udzielających   schronienia   amatorom   na 

południowoamerykańską  emigrację,  i to pod skrzydłami  wysoko postawionego  w hierarchii 
chorwackiego   dostojnika   kościelnego:   Krunoslava   Draganovica,   wielkiego   przyjaciela 

poglavnika Ante Pavelićja. Dzięki swoim stosunkom dyplomatycznym w Watykanie bez trudu 
uzyskuje   dla   swoich   protegowanych   pozwolenia   na   imigrację   w   wielu   krajach.   Pomimo 

obecności policji aliantów port w Genui stanowi nadal pewny punkt przerzutu nazistowskich 
przestępców.

— Wiedzieliśmy o istnieniu takiej  organizacji,  lecz nie zdawaliśmy sobie sprawy, że ma 

takie   znaczenie   i   zasięg   —   powiedziała   Sara.   —   Wspomniał   pan   o   trudnym   do   przyjęcia 

współudziale Międzynarodowego Czerwonego Krzyża, Watykanu, Zakonu Maltańskiego, i sama 
już nie wiem czyim...

—   Czy   sądzicie,   że   wraz   z   samobójstwem   Hitlera,   które   dla   wielu   osób   jest   wielce 

nieprawdopodobne,   upadkiem   III   Rzeszy,   śmiercią   milionów   ludzi   unieszkodliwieni   zostali 

wszyscy faszyści i naziści na tej planecie?... Nic podobnego. Niewielkie ugrupowania, takie jak 
nasze, mogą bardzo zaszkodzić siatce ODESSA, ale nie łudźmy się, większość tych łajdaków 

wymknie się nam.

—   Wiemy   —   powiedział   Samuel.   —   Nie   jesteśmy   odosobnionym   przypadkiem,   inni   też 

tropią uciekających nazistów. Dzięki amerykańskim informatorom nasi towarzysze natrafili na 
ślad Adolfa Eichmanna. Starzy towarzysze z Nakam odnaleźli adres jego rodziny w Austrii, w 

Bad-Ausse; na zmianę obserwują żonę i brata Eichmanna. Jeśli zajdzie potrzeba, ta grupka 
mścicieli zwróci się do nas o pomoc. Tymczasem, jeśli o nas chodzi, to Amos namierzył dwie 

kobiety z obozu w Ravensbrück: Rosę Schaeffer i Ingrid Sauter, które dostały się w szeregi 
Czerwonego   Krzyża  i  które   z  Sarą  widzieliśmy  z  sierotami   na  peronie   jednego  z  dworców. 

Obecnie przebywają w Lyonie w pewnym żeńskim klasztorze. Daniel i Amos pojadą jutro do 
tego miasta, by poznać tryb życia, jaki prowadzą, i zastanowić się nad sposobami zatrzymania 

ich.

— Zamierzacie oddać je w ręce władz francuskich? — spytał Tavernier.
— Nie — chłodno odparła Sara. — Sami wykonamy na nich wyrok.
— A kiedy już je zgładzimy — ciągnął Samuel — popłyniemy do Argentyny, by tam nadal 

ściągać przestępców. Dwóch z nas poda się tam za uciekających nazistów. Amos i Daniel, którzy 

background image

doskonale mówią po niemiecku i wyglądają na czystych Aryjczyków, wcielą się w te role. Kiedy 

wraca pan do Argentyny?

— Na jesieni. Rząd francuski wysyła mnie z misją do rządu argentyńskiego.
— Doskonale się składa, ale czy pańską podróż można przyspieszyć?
— Nie wiem, zapytam na Quai d'Orsay.
— Byłoby wskazane, żeby się pan ożenił, nim się pan uda w tę podróż...
— Ożenił?!...
— Tak, z Sarą. To bardzo by nam ułatwiło działanie...
— Może, ale ja nie mam najmniejszego zamiaru żenić się.
— Nie podobam się panu? — ironicznym tonem spytała młoda kobieta.
— Nie w tym rzecz, Saro, doskonale pani o tym wie.
— Wiem, że kocha pan inną kobietę. Niech się pan nie obawia, nie jestem zazdrosna.
— Nie o to chodzi...
— Nie — przerwał Samuel — chodzi tylko o zwykłą formalność...
— O zwykłą formalność, łatwo panu mówić! Od razu widać, że to nie pana chcą siłą ożenić!
— Françcois, lepiej zdaję sobie sprawę z pana uczuć niż pan sam. Proszę mi uwierzyć, że 

gdyby  istniało  jakieś   inne rozwiązanie,   nie prosiłabym  pana  o udział   w tej  maskaradzie  — 

powiedziała Sara, która nagle spoważniała.

— Ale...
— Wiem, co pan powie, pozwoli pan, że się tym osobiście zajmę.
— Proszę się do tego nie mieszać, moim obowiązkiem jest...
— Pojadę z panem.
— Ona nie chce pani więcej widzieć na oczy.
—   Wiem   i   uważam   to   raczej   za   dobry   znak.   Nie   chce   mnie   widzieć,   bo   to,   co   jej 

powiedziałam, wstrząsnęło nią. Na to więc liczę, myśląc, że nam pomoże.

— Nie poprosi chyba pani Léi...
— Dlaczego by nie? Czy mi już nie pomogła, czy nie uratowała mi życia? Czy sama nie 

ryzykowała własnym życiem i nie wykazała się odwagą działając w ruchu oporu?

— Ano właśnie, powinna zapomnieć o tym wszystkim!
— Wcale jej pan nie zna, nie potrafi zapomnieć, choć bardzo tego pragnie. To bardzo prawa 

i prostolinijna dziewczyna, która uważa, że źli powinni zostać ukarani.

— Doskonale o tym wiem, ale dlaczegóż to ona właśnie miałaby ich karać? I proszę: nie 

wplątujcie w to Léi.

— Dlaczego, skoro jest nam potrzebna?
— Doskonale możemy się bez niej obejść. Uważam, że niepotrzebnie bralibyśmy sobie na 

kark taką postrzeloną osóbkę...

— Zupełnie innego zdania jest jej stryj, ojciec Adrien, który wielokrotnie korzystał z jej 

umiejętności.

— Walczyła, by przegnać okupantów ze swojej ojczyzny...

background image

— A teraz walczyć będzie, by tutaj nie wrócili.
— To wszystko wydaje mi się bardzo skomplikowane i ryzykowne — rzekł Samuel. — Jeśli, 

jak się domyślam, Françcois Tavernier jest zakochany w Léi, pakujemy się w niezłe kłopoty. 

Trudno   o   coś   gorszego   niż   uczuciowe   komplikacje   pomiędzy   członkami   organizacji 
konspiracyjnej.

— Pański kuzyn ma słuszność, to zbyt ryzykowne, nie tylko dla Léi, lecz również dla nas 

wszystkich. Zobowiązałem się wam pomóc, przyłączyć się do waszej walki, lecz nie za cenę 

bezpieczeństwa i życia Léi.

— Dość na dzisiaj — rzekła Sara — innym razem o tym porozmawiamy.
Ton jej głosu dawał im do zrozumienia, że powinni odejść. Pięciu mężczyzn wstało i wyszło.
Pokrzykując z przejęcia kilkoro dzieci ganiało się w pyle skweru na placu des Vosges pod 

okiem siedzących w cieniu i robiących na drutach lub szyjących matek. Niebo rozpalone było 
do   białości,   ani   żywego   ducha   pod   podcieniami.   Françcois   Tavernier   pożegnał   swoich 

towarzyszy   i   przerzuciwszy   przez   ramię   marynarkę   skierował   kroki   do   samochodu,   który 
zaparkował na ulicy de Turenne. Te spotkania i rozmowy wywoływały w nim jakiś niepokój, 

zamęt   w   myślach,   zawrót   głowy.   Czy   to   rozważne,   przy   jego   pozycji,   na   jego   stanowisku 
pakować się w taką awanturę, przygodę z jakimiś amatorami, wśród których była kobieta, która 

straciła  wszelkie poczucie  zdrowego rozsądku?  Nie, jego postępowanie można było określić 
różnymi słowami, lecz na pewno nie było ono rozsądne i rozważne; ale przecież od wojny w 

Hiszpanii nie znał już znaczenia tego słowa.

Spadkobierca   bogatych   fabrykantów   jedwabiu   w   Lyonie,   zerwał   wszelkie   stosunki   z 

rodziną, gdy opowiedział się po stronie hiszpańskich republikanów. Tylko jeden z jego wujów, 
który zarządzał jego majątkiem, utrzymywał z nim dość luźne stosunki, do czego zmuszały go 

interesy. Albert Tavernier, odznaczający się wielką uczciwością połączoną ze skrupulatnością, 
nie tylko zachował fortunę swego kuzyna, lecz także pomnożył ją, a przy tym nie splamił się 

kolaboracją, co niekoniecznie można powiedzieć o innych członkach rodziny. Gdyby nie jego 
interwencja, "czarnej owcy", niektórzy po wyzwoleniu znaleźliby się w więzieniu.

Choć pogrążony w rozmyślaniach, bezwiednie obserwował, co się dzieje wokół niego; gdy 

się zbliżał do samochodu, jakaś niewyraźna postać skryła się za jeden z filarów arkad. Jak 

przystało na wprawnego konspiratora, natychmiast wzmógł czujność, a jego dłonie sięgnęły po 
broń.   Ten   odruch   rozbawił   go:   nie   był   już   na   wojnie,   a   wierny   walther   powrócił   do   jego 

prywatnego arsenału. Wciąż czujny szedł dalej. Otwierając drzwiczki samochodu, rozejrzał się 
uważnie... chyba mu się coś przyśniło; oprócz nielicznych przechodniów zdążających w stronę 

ulicy de Rivoli, nie było nikogo.

W środku pojazdu panowała straszliwa duchota. Tavernier rozluźnił węzeł krawata i odpiął 

guzik   kołnierzyka.   Wolno   pojechał   na   ulicę   de   l'Universitè,   pewny,   że   nikt   go   nie   śledzi. 
Remont,   jaki   zlecił   wykonać,   przebiegał   normalnie;   wszystko   zgodnie   z   planem   zostanie 

ukończone na jesieni. Wtedy przekona się, czy Léa zechce za niego wyjść.

Ze złością zacisnął szczęki przypominając sobie dziwaczną propozycję Sary; jeśli już miał się 

ożenić, to właśnie z Léą i z nikim innym... A jednak Sara nie myliła się sądząc, iż łatwiej jej 
będzie   przeniknąć   do   argentyńskiej   śmietanki   towarzyskiej,   będąc   żoną   dyplomaty;   był   to 

idealny   punkt   obserwacyjny,   by   dowiedzieć   się,   jak   potoczyły   się   losy   uciekinierów 
nazistowskich,   którzy   znaleźli   schronienie   w   tym   kraju.   Doskonale   sobie   wyobrażał,   jak 

zaprzyjaźnia się ona z tą dwudziestosześcioletnią aktorką, Evą Duarte, którą niedawno poślubił 
nowy prezydent Argentyny. Dla nikogo nie stanowiło tajemnicy to, że Juan Domingo Perón był 

background image

zafascynowany Benito Mussolinim i stałym bywalcem salonów kół pronazistowskich, jak i to, 

że wygrał wybory dzięki "cabezitas negras" (Czarne głowy: nazwa nadana wieśniakom, którzy 
masowo przybywali do Buenos Aires w poszukiwaniu pracy.)... Czując się silny ze względu na 

poparcie   części   klasy   robotniczej   i   wojska,   "szef",   wybrany   na   prezydenta   republiki 
pięćdziesięcioma   sześcioma   procentami   głosów,   zamierzał   uczynić   ze   swego   kraju   wielkie 

światowe   mocarstwo;   pomimo   opozycji   komunistów   i   arystokracji,   jego   władza   —   jak   się 
zdawało — utrwalona została na długo. Jako wysłannik rządu francuskiego Françcois Tavernier 

został przedstawiony parze prezydenckiej. Ledwo zdołał powstrzymać uśmiech rozbawienia, 
gdy całował dłoń małżonki prezydenta, pięknej tlenionej blondynki, o zbyt mocno umalowanej 

twarzy   i   ubranej   w   dziewczęcą   sukienkę,   która   zaskakiwała   na   dwudziestosześcioletniej 
kobiecie.   Mizdrząc   się   Eva  Perón  oprowadziła   go   po   parku   wokół   rezydencji   prezydenta, 

zachwycając się kwiatami, które, jak twierdziła, kochała namiętnie. Natomiast jej małżonek, 
generał  Perón, zapewnił go, że zawsze  będzie mile widziany.  Tego samego dnia wieczorem 

podczas kolacji u Victorii Ocampo, redaktorki literackiego pisma "Sur", rozmowa toczyła się 
tylko i wyłącznie wokół pięknej Evy i sposobu, w jaki położyła rękę na ciężko myślącym Juanie 

Perónie, którego niektóre obecne damy określały jako "muy macho" (bardzo męski). Victoria 
Ocampo,   wysoka,   urodziwa   kobieta   około   pięćdziesiątki,   egeria   argentyńskiego   środowiska 

literackiego,   ciesząca   się   reputacją   "pożeraczki   mężczyzn",   kochanka   lub   przyjaciółka 
największych współczesnych pisarzy, zagorzała frankofilka, darzyła wielką, głęboką sympatią 

tego Francuza, który ciągnął za sobą jakby zapach przygód. W chwili jego powrotu do Paryża 
powierzyła mu papier, taśmy do maszyny do pisania, kawę, cukier, a także środki, jakie Gisèle 

Freund zgromadziła na rzecz komitetu (Solidaridad con los escrivatores franceses), z prośbą o 
przekazanie   przesyłki   Adrienne   Monnier,   gdyż   ona   to   właśnie   zgodziła   się   służyć   za 

pośredniczkę   pomiędzy   pisarzami   francuskimi   a   komitetem.   Monnier,   znana   z   wydania 
"Ulissesa" Jamesa Joyce'a, przyjęła Françcois Taverniera z wdzięcznością w swojej księgarni 

przy ulicy de l'Odèon:

— Dzięki naszym argentyńskim przyjaciołom będziemy mogli zapewnić naszym pisarzom 

codzienną porcję kawy, bez której, jak twierdzą, nie są w stanie pracować.

Na widok zdziwienia rozmówcy, ciągnęła dalej ze śmiechem:
— Ależ tak, księgarnię przemieniliśmy na sklep spożywczy. Cóż począć, strawa duchowa nie 

starcza naszym ludziom pióra. Rozdajemy prowiant codziennie od czternastej do osiemnastej, 

oprócz niedziel.

— Cóż trzeba uczynić, by uzyskać pomoc żywnościową?
— Być pisarzem, bywalcem księgarni lub nie. Rozsyłamy do zainteresowanych prospekty 

opracowane przez Gisèle, w których sygnalizuje ona naszym intelektualistom daty przesyłek i 

dostaw. Proszę, tutaj są potwierdzenia odbioru.

Françcois Tavernier przeczytał: "Jean-Paul Sartre: kilogram kawy, kiełbasa, puszka oliwy, 

kilogram suszonych owoców; Jean Cocteau: trzy kilogramy kawy, kostka konfitury mlecznej, 
kilogram suszonych owoców; Henri Michaux: kilogram kawy, pół kilograma herbaty, dziesięć 

tabliczek czekolady, trzy kilogramy mleka skondensowanego, trzy słoiki extra mięsa, szynka, 
trzy  kostki  konfitury  mlecznej; Andrè  Breton: kilogram  kawy,  dwie kiełbasy,  puszka  oliwy, 

kilogram suszonych owoców, kostka mlecznej konfitury; Albert Camus: dwa kilogramy kawy, 
dwie bandolas, puszka oliwy, kostka konfitury mlecznej." Bardziej wzruszony, niż chciał to dać 

po sobie poznać, Françcois odłożył na zarzucony wiktuałami kontuar pokwitowania, na których 
widniała czapka frygijska, a pod nią dwie dłonie w uścisku.

Adrienne Monnier spostrzegła jego wzruszenie i z dobrotliwym uśmiechem powiedziała:

background image

— Ano tak, mój drogi, jesteśmy tylko biednymi stworzeniami Pana. Proszę zajrzeć, gdy 

tylko pan zechce, zawsze będzie pan mile widziany.

Wprowadzony   zarówno   w   środowisko   peronistowskie,   jak   i   inteligencji   argentyńskiej, 

zajmował idealną pozycję, by pomóc Sarze i jej przyjaciołom w ich misji. Lecz czy istotnie było 
rzeczą konieczną poślubienie pięknej Żydówki? Wątpił w to, aczkolwiek... Czy trzeba było dla 

zaspokojenia ich żądzy zemsty poświęcać jego miłość do Léi?

By   się   oderwać   od   tych   myśli,   przyjął   zaproszenie   Laure   i   poszedł   posłuchać   jazzu   w 

"Lorientais", gdzie grał Claude Luter, klarnecista z włosami na jeża, który w koszuli w szkocką 
kratę wyglądał jak kanadyjski drwal, a z nim długi i chudy trębacz: Boris Vian.

background image

11

"20 lipca 1946 r.
Ukochana moja,
Od  kilku   dni  jestem  w Paryżu.  W  kraju  uzyskanie  połączenia   telefonicznego  jest  nadal 

równie   niepewne   jak   wygrana   na   loterii,   zaś   telefonistki   nie   ulitują   się   nad   zakochanymi. 
Zostaje mi więc tylko pióro, bym mógł Ci wyrazić, jak okropnie za Tobą tęsknię i że przyjadę w 

tygodniu   z   Laure,  którą   spotkałem   przedwczoraj.   Twoja   siostrzyczka  zamierza   posłużyć   się 
moją osobą, by uniknąć dłuższego pobytu w Montillac... Tylko jej bujne włosy przypominają 

Ciebie, a szkoda!

Spotkałem Sarę. Gdy mi opowiedziała swoje przejścia, a zapewniam Cię, że nie wszystko Ci 

wyznała, zrozumiałem Twoją reakcję. Nie powinnaś tak się zapiekać w gniewie i uporze; sama 
tyle wycierpiałaś, że powinnaś ją zrozumieć. Pod wieloma względami jesteście do siebie bardzo 

podobne.   Różnica   polega   jedynie   na   tym,   że   ty   nie   sięgnęłaś   dna   rozpaczy   i   okropności... 
Musisz wiedzieć, że Sara już nigdy nie będzie "normalną" kobietą. Cokolwiek byśmy uczynili, 

nigdy nie zdołamy naprawić tego, czego nie sposób naprawić; lecz możemy jej pomóc. Proszę 
Cię   o   zgodę,   bym   przyjechał   do   Montillac   z   nią,   a   ona   pragnie   tego   całym   sercem.   Jeśli 

odmówisz, zrozumiem. Ale znam Ciebie, jesteś taka  szlachetna,  wspaniałomyślna i kochasz 
Sarę. Zaraz wyjeżdżam do Londynu; spędzę tam dwa dni. Zadzwoń do Laure albo telegraficznie 

prześlij   do   niej   odpowiedź.   Tak   mi   śpieszno   znowu   Ciebie   zobaczyć,   wziąć   w   ramiona   i 
przytulić, zobaczyć, jak z rozkoszy przymykasz powieki.

Dzieweczko, chcę, byś jednego była pewna: kocham Cię. Zawsze o tym pamiętaj. Los może 

nam   zgotować   wiele   niespodzianek,   nasza   przyszłość   może   okazać   się   inna,   niż   sobie 

wymarzyliśmy. Wiem jednak, że jesteś jedyną, powtarzam, zrozum, jedyną kobietą, u której 
boku chciałbym żyć w otoczeniu — czemu nie? — gromadki podobnych do Ciebie dzieci?

Françcois"
Serce   Léi   zakołatało   mocniej,   gdy   rozpoznała   charakter   pisma   kochanka.   Pozostawiła 

Françcoise i Ruth przy doglądaniu konfitur, które przygotowywała od rana, i pobiegła zamknąć 
się w gabinecie ojca, żeby tam w spokoju przeczytać list.

Jedyna!...   Była   jedyną   osobą,   z   którą   chciałby   spędzić   życie,   mieć   dzieci!...   "Ja   też 

chciałabym z nim spędzić życie" — myślała. — Owładnęło nią uczucie szczęścia, spokoju: po raz 

pierwszy   uświadomiła   to   sobie.   Wybuchnęła   śmiechem.   Dlaczego   tak   długo   zwlekała   z 
wyznaniem tego uczucia?... Natychmiast nasunęła jej się odpowiedź: "Boję się, że będę przez 

niego   cierpieć!"   Na   tę   myśl   jej   ciało   znowu   pokryło   się   potem.   "Zgłupiałam   do   cna,   żeby 
doprowadzać się do takiego stanu, dlatego że mężczyzna, którego kocham — a tak, jakże ona go 

kochała,  jak   przyjemnie   było  w końcu  przyznać   się do  tego!  —  wyznaje   mi swoją   miłość!" 
Śmiała się jeszcze, ale niepokój wciąż trwał. Raz jeszcze przeczytała list... Skoro ją o to prosi, 

background image

przyjmie Sarę, będzie dla niej czuła i opiekuńcza. We dwoje dopomogą jej w przezwyciężeniu 

bólu, smutku, odwiodą ją od myśli o zemście. Szybko, zadzwonić do Laure i powiedzieć jej, że 
Montillac   oczekuje   ich   trojga...   Lecz   dlaczego   pisze:   "Los   może   nam   zgotować   wiele 

niespodzianek..."   Jakich   niespodzianek?...   Co   chciał   przez   to   powiedzieć?...   Léa   podniosła 
dłonie do skroni, by uciszyć to uderzenie krwi... Zamknęła oczy... i zaraz je otworzyła... Pod 

powiekami   na   ułamek   sekundy   zobaczyła   Sarę   podającą   jej   swoje   martwe   dziecko...   Sara 
śmiejąca się i przyglądająca jej z okropnym wyrazem twarzy...

Léa skuliła się na starej ojcowskiej kanapie, drżała. Zapach zimnego potu, który wstępował 

na jej drżące ciało, wywoływał w niej mdłości. "Muszę się uspokoić... muszę się opanować... 

Mamusiu...  Camille...  boję się, żebyście wiedziały,  jak ja się boję..." Wspomnienie kojących 
dłoni matki i dotknięcia rąk Camille na jej czole, gdy niedobre sny nawiedzały ją po nocach, 

stopniowo ją uspokoiło. Z trudem wstała, w ustach czuła gorzki smak. W lustrze w łazience 
zobaczyła oblicze topielicy. Ze złością zdarła z siebie ubranie i wskoczyła pod prysznic. Ach, 

zmyć z siebie wszystkie te wspomnienia, te wszystkie obrazy, myśleć tylko o radości, że żyje, a 
jej   ciało   stworzone   jest   dla   rozkoszy!...   Rozkoszy,   którą   dawał   jej   z   takim   mistrzostwem 

Françcois. Poczuć wreszcie szczęście zespolenia z nim, stopienia w jedno... Przyszłość z nim to 
mogły być tylko miłe niespodzianki, to właśnie dawał jej do zrozumienia. Oboje przywrócą 

Sarze radość życia; potrafią otoczyć ją wielką czułością, do jakiej tylko są zdolni; ich miłość 
może   okazać   się   dobroczynna   dla   wszystkich.   Wszystkich,   których   kocha,   pragnie   widzieć 

szczęśliwymi. Wojna się skończyła, powrócił czas pokoju i szczęścia.

Podśpiewując wyszła spod prysznica, wytarła się, przejrzała z zadowoleniem w wysokim 

lustrze łazienki, skropiła się perfumami i włożyła lekką płócienną sukienkę.

Śmiechy i wesołe nawoływania dochodziły od strony tarasu, zbiegła tam więc pod grabami; 

nie była to jeszcze pora wieczornego aperitifu, miało się ku obiadowi. W cieniu glicynii Alain 
Lebrun otwierał butelkę szampana, a towarzyszyły mu przy tym Estelle, Lisa, Françcoise i Ruth 

przepasane jeszcze kuchennymi fartuchami.

— Co tu się dzieje? Co świętujecie beze mnie?
— Charles i Pierre poszli po ciebie — powiedziała Françcoise z przekornym uśmiechem.
— Nie spotkałam ich. Powiecie mi w końcu, co się dzieje?
— Françcoise... — zaczęła Lisa prychając śmiechem, który zaraz zdusiła zasłaniając usta 

dłonią.

— Co, Françcoise?
— ...właśnie nam ogłosiła — podjęła Estelle, przerywając znowu swoją wypowiedź, żeby 

wytrzeć łzy, które płynęły jej z oczu.

— Płaczesz! Czy coś się stało?
— Nie... a właściwie tak, panienko Léo — rzekł Alain, strzelając korkiem szampana.
— Powiecie mi wreszcie?... Och, chyba zaczynam rozumieć!... Pan i Françcoise?... Tak?... 

Och, siostrzyczko, taka jestem szczęśliwa, tak się cieszę! — wykrzyknęła Léa całując Françcoise. 
— Proszę przyjąć moje gratulacje, Alain — powiedziała całując i jego.

— Dziękuję panience.
— Nie ma żadnych panienek. Czy nie jestem pana szwagierką?
— Dziękuję, Léo.
Uśmiechnięta Léa ujęła kieliszek szampana, który jej podał.

background image

— Nie znaleźliśmy jej... A, tutaj jesteś! Szukaliśmy cię z Pierre'em wszędzie — powiedział 

zadyszany Charles.

— Proszę, dzieci, wypijcie z nami toast.
— Alain, tylko odrobinkę, to przecież jeszcze malcy — powiedziała Françcoise.
Gdy wszyscy zostali już obsłużeni, Alain Lebrun wzniósł swój kieliszek.
— Wznoszę toast za najpiękniejszy dzień mojego życia. Za ukochaną kobietę, za Montillac i 

za wszystkich jego mieszkańców. Wasze zdrowie.

— Jacy szczęśliwi byliby wasi rodzice — powiedziała Ruth płacząc.
— Ruth, moja kochana, dajże spokój, nie płacze się w takim dniu — powiedziała Estelle 

hałaśliwie wycierając nos.

— Nie, nie wypada płakać — zachłysnęła się Lisa.
Wszystkie trzy  były  przekomiczne,  ściskając w dłoni chusteczki  do nosa, aż  Françcoise, 

Alain i Léa wybuchnęli gromkim śmiechem.

— No tak, jeszcze sobie z nas kpią — mruknęła Ruth.
Pod   koniec   dnia   wszyscy   pili   wino   z   piwnic   za   szczęście   narzeczonych,   tym   razem   w 

towarzystwie Jeana Lefèvre'a i księdza Henri'ego.

— A ty kiedy? — porozumiewawczo spytał Jean Léę.
— Szybciej, niż myślisz — odparła lekkim tonem.
Lecz   na   widok   jego   miny   pożałowała   swoich   słów.   Jak   naprawić   nieostrożność?   Na 

szczęście do rozmowy włączyła się Françcoise.

— Proszę księdza, ja i Alain bylibyśmy bardzo szczęśliwi, gdyby zechciał ksiądz udzielić nam 

ślubu.

— Z największą przyjemnością.
— Ze ślubem zaczekacie do zakończenia winobrania? — spytał Jean.
— Nie — odpowiedziała Françcoise — zależy nam z Alainem, by wziąć ślub jak najszybciej, 

jak tylko wyjdą zapowiedzi.

— Nie zdążymy wszystkiego przygotować, uszyć sukni, rozesłać zaproszeń, zorganizować 

przyjęcia...

— Nie będzie żadnego wesela, Léo — powiedziała Françcoise. — Chcę, by ślub odbył się w 

ściśle rodzinnym gronie.

— Ależ...
— Dobrze chyba rozumiesz, dlaczego?
Tak, oczywiście, rozumiała. Ale z niej idiotka!
— Françcois zapowiada swój przyjazd z Laure i z jedną znajomą. Może zdążą na ślub — 

powiedziała.

— Wspaniała nowina — rzekła Lisa — bardzo lubię pana Taverniera.
Nowina nie przypadła do gustu Jeanowi Lefèvre, który obrzucił Léę bystrym spojrzeniem. 

— Ty i Jean, jeśli się zgodzicie, będziecie moimi świadkami. Alain poprosił swojego wuja i 
przyjaciela.

Przez resztę tygodnia, aż do przybycia Laure i gości Léi, w Montillac panowało tak wielkie 

ożywienie, jakiego ta siedziba nie pamiętała od dawna. W domu trwała nieustanna bieganina, 

background image

przesuwanie mebli, przyjmowanie dostaw w związku z urządzaniem pokoi dla nowożeńców. 

Postanowiono,   że   zajmą   oni   dawną   sypialnię   państwa   Delmas,   która   była   najpiękniejszym 
pokojem w całym  domu, a ponadto przylegające  do niej salonik  i łazienkę.  Po niedawnym 

remoncie pomieszczenia te jeszcze wypiękniały, a Pierre miał swój pokój obok sypialni matki.

Na   wiadomość   o   zamążpójściu   Françcoise   Lisa   i   Ruth   odmłodniały;   bez   przerwy 

dyskutowały o wyprawie, srebrach, pościeli, zastawie. Przyjechała krawcowa z Langon, żeby 
wziąć   miarę   na   toalety   dla   pań   dziedziczek   z   Montillac.   Wybór   strojów   stał   się   przyczyną 

ożywionych dyskusji. Françcoise zdecydowała się na prosty jasnożółty kostiumik, Léa wybrała 
ciemnoczerwoną suknię-płaszcz, Lisa suknię z cienkiego drukowanego jedwabiu z płaszczykiem 

w   podobnym   kolorze,   Estelle   komplet   perłowoszary;   Ruth   oświadczyła,   że   niczego   nie 
potrzebuje.   Ze   względu   na   bardzo   krótki   termin   wykonania   zamówienia   postanowiono,   że 

krawcowa zrobi tylko jedną przymiarkę. Trzeba było użyć całej przymilności i siły perswazji Léi, 
by pani Larcher, która uważała, że potrzeba co najmniej trzech, przystała na to. Ustalono, że 

panie   udadzą   się   do   Langon,   by   zyskać   na   czasie.   Teraz   przyszła   pora,   by   pomyśleć   o 
kapeluszach, pantofelkach, torebkach i rękawiczkach. Zaopatrzone w próbki materiałów swych 

kreacji, w przeddzień przyjazdu Laure wyruszyły do Bordeaux.

Umęczone bieganiną po sprawunki usiadły w herbaciarni naprzeciwko teatru, ułożywszy 

wokół   siebie  paczuszki.  Przy  sąsiednim  stoliku   dostrzegły  swoją   kuzynkę,   Corinne  Delmas, 
która niedawno wyszła za mąż za bogatego właściciela ziemskiego z Pauillac, siedzącą z dwiema 

przyjaciółkami. Trzy młode osoby zaczęły szeptać między sobą z ożywieniem, gdy rozpoznały 
Léę i Françcoise. Ta ostatnia zaczerwieniła się i zwiesiła głowę, Léa natomiast popatrzyła na nie 

ostentacyjnie.

— Ależ tupet! — dziwiła się głośno jedna z przyjaciółek Corinne.
— Jakże śmią się pokazywać publicznie? — spytała inna.
— Udajemy, że ich nie widzimy — pośpiesznie zdecydowała Corinne.
— Chodźmy stąd — poprosiła Françcoise, która nagle mocno zbladła.
— Nie ma mowy — odparła Léa, a oczy jej pociemniały.
— Moje dzieci, tylko żadnych skandali — wyszeptała Estelle.
Léa podniosła się i podeszła do stolika, przy którym siedziały trzy młode kobiety.
— Dzień dobry, Corinne. Małżeństwo wyraźnie ci służy, wyglądasz wspaniale. Gdy ostatnio 

widziałam cię ze stryjem Lucien, byłaś o wiele chudsza. Dzień dobry paniom.

— Dzień dobry.
—   Françcoise   bierze   ślub   za   trzy   tygodnie,   oczywiście   serdecznie   zapraszamy   ciebie   z 

mężem.

— Gratuluję — wybełkotała zmieszana Corinne. — Nie wiem, czy będziemy mogli przybyć.
—   Postaraj   się,   moja   droga,   sprawisz   nam   tym   wielką   przyjemność.   Do   widzenia,   nie 

przeszkadzam,  spieszę się,  bo tyle  jeszcze  mamy do załatwienia.  Do zobaczenia  niebawem, 

przyślemy ci zaproszenie.

— Do widzenia.
Zadowolona z siebie Léa wróciła do stolika.
— Zaprosiłam ją na twój ślub.
— Nie zrobiłaś chyba tego?
— Nie obawiaj się, nie przyjedzie; ale nie mogę powiedzieć, że jestem niezadowolona z 

background image

siebie. W niezłe zakłopotanie wprawiłam tę głupią gęś.

— To mnie wprawiłaś w zakłopotanie — ze smutkiem stwierdziła Françcoise.
— Wybacz mi, siostrzyczko, to niechcący.
— Kelner, rachunek — poprosiła Estelle.
Wyruszały w drogę pełne radości i rozgadane, a wróciły milczące, każda zatopiona w swoich 

myślach.

Nazajutrz   pod   wieczór   Françcois   Tavernier   i   Laure   przyjechali   w   towarzystwie   Sary 

Mulstein   i   Daniela   Zedermana.   Od   obiadu   Léa   wypatrywała   ich,   stojąc   przy   wjeździe   do 
Montillac na poboczu drogi... Gdy samochód wjeżdżał do majątku, z pośpiechu o mało co nie 

wpadła pod koła. Kierowca w ostatniej chwili wyminął ją i wściekły wyskoczył z pojazdu:

— Panienka zupełnie oszalała, o mały włos, a bym panią przejechał.
Na obliczu Léi odmalowało się rozczarowanie.
— Ale to nie...
— Jestem tutaj.
— Och, Françcois, już myślałam, że nie przyjechałeś!... Co ci jest? Głowa cię boli?
— Przez twój pośpiech i hamowanie Daniela uderzyłem głową o przednią szybę.
— Ojej, tak mi przykro — powiedziała Léa, wybuchając śmiechem.
Françcois posłał jej pełne wściekłości spojrzenie.
— Takie to na tobie robi wrażenie?
Léa śmiała się coraz szczerzej. W jej ślad poszli Laure i Daniel, a później i Sara, która 

wysiadła z samochodu, przyłączyła się do ogólnej wesołości. Tavernier zrobił groźną minę, na 

co   zareagowano   jeszcze   głośniejszym   śmiechem.   Wkrótce   i   jego   opanował   szalony   śmiech. 
Śmiejąc się porwał Léę w ramiona.

— Ach, ty łobuziaku, jak zwykle stajesz w poprzek drogi — powiedział z czułością.
Podeszła do nich Sara w czarnym turbanie; uśmiechnęła się.
— Léo, dziękuję ci, pierwszy raz od wojny śmieję się z całego serca. Chodź, niech cię ucałuję.
Obie przyjaciółki objęły się nie starając się ukryć wzruszenia.
—   Rozumiem   pana   wybór   —   szepnął   Daniel   do   Françcois.   —   Pańska   przyjaciółka   jest 

cudowna.

— Ostrzegam, niech się pan nie zakocha, bo będzie pan miał ze mną do czynienia.
— Dla takiej kobiety gotowy jestem stawić czoło groźniejszemu niż pan przeciwnikowi.
Ton, jakim chłopak wypowiadał te słowa, pełne zachwytu spojrzenia, jakimi obrzucał Léę, 

nie podobały się Françcois. "Brakowałoby tylko tego, żebym był zazdrosny" — pomyślał.

— Moja droga, przywiozłam mojego kuzyna Daniela Zedermana. To nieco bezpardonowe, 

ale mam nadzieję, że nie weźmiesz mi tego za złe.

— Skądże znowu, miejsca u nas dosyć.
Laure biegła już w stronę domu. Trzymając Sarę i Françcois pod rękę, rozpromieniona Léa 

prowadziła ich do niego.

— Cieszę się, że w końcu poznam Montillac, o którym tyle mi opowiadałaś. Rozumiem 

teraz, dlaczego tak kochasz to miejsce. Wszystko tu jest takie harmonijne, takie oczywiste, takie 

background image

naturalne, a jednak osobliwe. To siedziba, która nie otwiera swych bram przed byle kim — 

powiedziała Sara.

Léa przyjrzała jej się uważnie: jakże obca osoba tak świetnie wyczuła ducha tego miejsca?
Przeszli przed północną fasadą, a potem wzdłuż drewnianych szop, w których trzymano 

wózki. Tymczasem słońce chyliło się hu zachodowi, zalewając ziemię płomienistoczerwonym 

apokaliptycznym światłem, nadawało ono nierzeczywisty wygląd budynkom w Bellevue, które 
zdawały roztapiać się w żarze pieca. Zachód słońca stanowił dla Léi zawsze silne przeżycie. Gdy 

jeszcze   była  malutką  dziewczynką   i dopiero zaczynała  chodzić,   wyrywała  się do zachodniej 
części domu, by patrzeć, jak lśniąca gwiazda "kładzie się spać". Za każdym razem, gdy słońce 

znikało   za   wzgórzem   Verdelais,   ściskało   jej   się   serce   i   czuła,   jak   narasta   w   niej   jakiś 
nieokreślony   niepokój.   Ten   niepokój   nigdy   jej   nie   opuszczał.   I   teraz,   u   boku   ukochanego 

mężczyzny i przyjaciółki, którą odzyskała, na widok purpurowoczarnego niespokojnego nieba i 
słońca jak rozżarzona kula, niepokój opanował ją również, był nawet silniejszy. Towarzyszące 

jej osoby przystanęły i w milczeniu upajały się tą piękną chwilą, która na tak krótko obmywała 
ziemię ze wszelkiej brzydoty. Skąd ten nagły napad lęku?... Och, niech słońce nie zachodzi, 

niech nie nastaje noc, która przynosi ponure przygniębiające sny!... Gdy stała tak wsparta na 
kochanku, wstrząsnęły nią długotrwałe dreszcze. "Czuć, jak drży ciało przytulonej ukochanej, 

dzielić z nią wzruszenie  chwili,  tylko to jest prawdziwe  — pomyślał  Tavernier,  oplatając ją 
ramieniem. Léa podniosła  oczy, była zachwycająca,  prawie  nierzeczywista,  oblana  blaskiem 

zachodzącego słońca. Cienie ich splecionych ciał przesuwały się, niemal namacalne, plastyczne, 
na ścianie składu win, po którym pięły się wonne białe róże. Wśród zapachu róż rosło w nich 

pożądanie tak silne, że doznali nieoczekiwanej, nagłej rozkoszy, aż zadrżeli, zaskoczeni tym, jak 
odnajdywały się ich ciała. Sara i Daniel przyglądali się im z różnymi odczuciami; ci dwoje byli 

oczywiście stworzeni dla siebie, dopełniali się. "Czy mam prawo?" — myślała Sara. "Pragnę, by 
ta dziewczyna pokochała mnie kiedyś tak, jak jego kocha" — myślał Daniel.

Wciąż spleceni w uścisku Léa i Françcois powoli skierowali się ku południowemu wejściu 

do domu. Udali się do salonu, gdzie oczekiwały ich panny de Montpleynet, Françcoise i Laure 

rozprawiające z ożywieniem, ksiądz Henri, Jean  Lefèvre  i Alain Lebrun, którzy dyskutowali 
paląc papierosy. Charles rzucił się w ramiona swojego "przyjaciela Françcois".

— Jesteś już mężczyzną, mój chłopcze — powiedział Tavernier, stawiając chłopca na ziemi.
Natomiast Pierre, nie przywykły do takich dużych zgromadzeń towarzyskich, schował się za 

matkę.

Léa dokonała prezentacji. Wypili po lampce starego wina z Montillac i zasiedli do stołu.
Posiłek   przebiegał   w   wesołej   i   ożywionej   atmosferze.   Ruth   prześcignęła   samą   siebie   i 

Tavernier   bezustannie   komplementował  jej   talenty   kulinarne.  Siedząca   pomiędzy   księdzem 

Henrim a Jeanem  Lefèvrem Sara była uśmiechnięta i odprężona, z uwagą przysłuchiwała się 
wypowiedziom sąsiadów; Alain Lebrun nie mógł oderwać oczu od Françcoise, Daniel i Laure 

rozmawiali z wielkim ożywieniem, zaś Estelle i Lisa czuwały nad dziećmi. Po kolacji wszyscy, z 
wyjątkiem dzieci i ciotek, wyszli na taras.

Zapadła   już   noc,   upalna   i   rozgwieżdżona.   Paląc   papierosy,   oparci   o   balustradę 

kontemplowali   mroczny   pejzaż,   który   ożywiały   nieliczne   światełka   w   okolicy   Langon.   Po 

metalowym   moście   przejechał   pociąg   wyglądający   jak   świetlisty   wąż.   Spadła   gwiazda;   Léa 
pomyślała o czymś, co chciała, by się spełniło.

Zmęczona podróżą Sara chciała udać się na spoczynek. Ruszyli więc w górę ku domowi. 

Jean i ksiądz Henri pożegnali się.

background image

— Laure, myślę, że zajmiesz swój pokój, prawda? Dla Sary przygotowałam pokój na końcu 

korytarza, a Daniel będzie spał w pokoiku obok twojego — powiedziała Léa.

— Dobranoc moja droga — rzekła Sara całując ją.
— Dobranoc panno Léo.
— Dobranoc Danielu, mów mi po imieniu. Do jutra.
Narszecie sami!
— Chodź, noc jest zbyt piękna, żeby iść spać, chcę się z tobą przejść.
Objąwszy się zeszli zboczem poniżej tarasu. Ziemia drogi biegnącej wzdłuż winnicy była 

miękka pod ich stopami. Skręcili w lewo do wierzb.

— Poznaję to miejsce.
— To la Gerbette, przyszliśmy tutaj wieczorem po pogrzebie mojego ojca.
— Pamiętam — powiedział przyciągając ją do siebie.
— Chodź — powiedziała odsuwając się od niego.
Jak   za   pierwszym   razem   musiał   wyważyć   drzwi   ramieniem.   Jak   za   pierwszym   razem 

powiedziała:

— Niezbyt tu ładnie. We wspomnieniach to miejsce wydawało mi się przytulniejsze.
I jak za pierwszym razem rozesłał marynarkę na sianie.
Wstawał dzień, gdy wrócili do Montillac zmęczeni i szczęśliwi. Ledwo położyli się w wąskim 

łóżku Léi, zapadli w głęboki sen.

background image

12

Tydzień upłynął jak we śnie, tyle rzeczy i miejsc Léa miała do pokazania przyjaciołom. 

Laure nie odstępowała ani na chwilę Daniela, pożerała go wprost wzrokiem, on uważał, że jest 
czarująca, lecz nieco natrętna, gdzież jej do siostry, która skupiała na sobie całą jego uwagę i 

przy której nie dostrzegał innych kobiet — oprócz Sary, lecz Sara to co innego. Sara była jego 
żeńskim sobowtórem. Takie same cierpienia, takie same lęki, były ich udziałem, przy życiu 

trzymała ich nienawiść; na dnie upodlenia poprzysięgli sobie, że przeżyją, by złożyć świadectwo 
o okropnościach, by się zemścić. Do dziś odczuwali wstyd z powodu tego, do czego musieli się 

posunąć, by przetrwać i ten wstyd też wymagał zemsty. Wyznali sobie wszystko i poznali się 
nawzajem   odnajdując   w   drugim   coś   dla   siebie.   On   miał   osiemnaście   lat,   ona   dobiegała 

trzydziestki,   lecz   byli   starsi,   bardziej   znużeni   niż   dziewięćdziesięcioletni   starcy.   Françcoise 
przekonywała   się,   że   będzie   mogła   pokochać   Alaina,   a   Léa   i   Françcois   byli   w   sobie   tak 

zadurzeni, że było to wręcz krępujące. Krępujące i bolesne dla Jeana. Rozumiał wybór swojej 
przyjaciółki: Tavernier to była przygoda, Paryż; on to spokojne, mieszczańskie życie, prowincja, 

a jednak był przekonany, że w dużej mierze dziewczyna była stworzona do cichego życia na 
ukochanej ziemi.

Na   tarasie,   przechadzając   się   tam   i   z   powrotem,   ojciec   Henri   i   Sara   wiedli   ożywioną 

dyskusję.

— ...Prawdziwi bojownicy boją się zostać siepaczami. Z taką samą pogardą traktują tych 

spośród swoich kolegów, którzy dają się ponieść żądzy walki, aż zostają zabójcami...

— Ma ojciec słuszność, nie jesteśmy prawdziwymi bojownikami, ale dlaczego mielibyśmy 

nimi   być   wobec   tych,   którzy   byli   właśnie   siepaczami?   Nie   zaślepia   nas   żądza   walki,   lecz 

pragnienie   zemsty.   A   ojciec   mi   mówi   o   dobroci,   miłości,   sprawiedliwości,   wybaczeniu!... 
Dlaczego mielibyśmy rozumieć te słowa?

—   Ale   musicie!   Spoczywa   na   was   wielka   odpowiedzialność:   złożenie   świadectwa. 

Świadectwo przed całym światem, jakich szaleństw może dopuścić się rodzaj ludzki, aby — gdy 

już je poznamy — móc je odrzucić z odrazą...

— Jak to się dzieje, że ojciec, który podobnie jak ja widział, do czego byli zdolni, nadal 

uważa, że zaliczają się do rodzaju ludzkiego? Nadal ojciec wierzy w swojego Boga?...

—  Tak,   bardziej   niż  kiedykolwiek   wierzę   w Niego.  Z  całą  pewnością   wiem,  że  Bóg   jest 

Miłością,   że   istnieje,   że   jest   obecny,   działa,   nie   jest   odpowiedzialny   za   cierpienie   i   zło. 
Wierzącemu może się wydawać, iż krzyki bólu, jakim wypełnione jest stworzenie, zaprzeczają 

temu, że jest to nie do przyjęcia. By Bóg stał się wiarygodny, wierzący nie może być po prostu 
"wierzącym", lecz "wierzącym mimo wszystko", to znaczy musi mieć oczy szeroko otwarte na 

rzeczywistość,   która   otacza   wszystkich   ludzi,   rani   ich,   jest   niezrozumiała,   a   jednak   być 
przekonany, że Bóg jest Miłością mimo wszystko. Wybaczenie jest obowiązkiem...

background image

— Proszę mówić za  siebie, ojciec jest katolikiem,  a ja jestem Żydówką! Nawet gdybym 

chciała,   nie   mogę,   nie   mam   prawa,   za   dużo   zmarłych,   za   dużo   cierpień   domaga   się 
sprawiedliwości...

— Sama pani odwołuje się do tego słowa. Proszę pozwolić działać sprawiedliwości, ma ona 

swoje prawa; a poza prawami, kategoryczne obowiązki. Ma karać, lecz sprawiedliwość nie ma 

nic wspólnego z nienawiścią ani z aktami zemsty. Nienawiść i zemsta nie są budujące; są jałowe 
i destrukcyjne. Niechże sprawiedliwość srogo, gdy musi być sroga, czyni swoją powinność, lecz 

niech nigdy nasze serce nie staje się złe. Niech się pani strzeże przed tą zarazą, która sprawia, 
że   niekiedy   ktoś,   kto   walczył   ze   złem,   zwalczał   zło,   po   odnieisonym   triumfie   okazuje   się 

nosicielem tej samej choroby, którą chciał wytrzebić.

— Za późno już, jestem nią dotknięta.
— Nie chcę w to wierzyć. Przynajmniej niech pani nie pociąga za sobą młodego kuzyna, to 

jeszcze dziecko...

— Dziecko! Chce ojciec, żeby panu opowiedział, ten "dzieciak" właśnie, czego tam zaznał, a 

co gorsza, do czego się sam posunął? Dziecko, o jakim ojciec mówi, umarło w Mauthausen, w 

Buchenwaldzie, w Oświęcimiu, w Brzezince, w Dachau, może ojciec wybierać. To dziecko nosi 
nienawiść w sercu i to nie ja mu ją zaszczepiłam.

—   W   piekle   obozów   modliłem   się   za   naszych   oprawców.   Gdyż   dumą   nas,   wszystkich 

Francuzów, jest to, że należymy do narodu, który nie może tolerować, dla którego jest nie do 

przyjęcia, nawet gdybyśmy musieli ryzykować naszą skórę, by inni ludzie, kim by nie byli, byli 
traktowani tak, jak nas traktowano; tylko do sprawiedliwości mamy prawo się odwołać, gdyż 

mimo wszystko są naszymi braćmi, gdyż też są istotami ludzkimi.

— Niechże ojciec przestanie, proszę, nie ma ojciec prawa, nie wolno ojcu traktować ofiar na 

równi z oprawcami. Dokłada ojciec do moich cierpień ból nie do zniesienia.

—   Proszę   mi   wybaczyć,   że   zadaję   pani   ból,   lecz   jako   duchowny   muszę   powiedzieć,   że 

idziecie złą drogą. Jakże ci, którzy wczoraj byli słabi, a dziś są panami, mieliby z kolei sami stać 
się katami, jeśli im się nie przypomni, natychmiast, gdy wezmą władzę w swoje ręce: "Pomóżcie 

najpierw najbardziej cierpiącemu", co jest równoznaczne z nakazem: "Kochaj bliźniego swego 
jak siebie samego"?

—   Niech   ojciec   zatrzyma   dla   siebie  te   swoje   nauki.   Pomyliłam   się,   zwierzając   się   ojcu. 

Czegóż można się było spodziewać po duchownym tego wyznania, które uczyniło nam tyle zła.

Ojciec Henri spuścił głowę, wyglądał teraz na bardzo nieszczęśliwego.
—   Wiem...   Nietolerancja   Kościoła   katolickiego   wobec   Żydów   zapewne   w   jakiś   sposób 

przyczyniła   się   do   eksterminacji   narodu   żydowskiego.   Lecz   w   jego   łonie   jest   wielu,   którzy 
proszą o wybaczenie.

—   Wybaczenie...   Wybaczenie...   Tylko   tyle   potraficie   powiedzieć!   Może   to   tylko   wasza 

sprawa, nie nasza.

— Moje biedne dziecko!...
— Nie jestem ojca dzieckiem!... Och, przepraszam!
Wzburzona Sara gestykulując zamaszyście potrąciła Léę i wytrąciła tacę z kieliszkami, które 

dziewczyna niosła.

— Nie możesz być ostrożniejsza? — wesoło zapytała Léa.
— Przykro mi, ale ojciec...

background image

—   Aha,   już   wiem,   jeszcze   jedna   z   tych   waszych   dyskusji.   Nie   rozumiem,   dlaczego   tak 

uporczywie stara się ojciec przywołać ją do rozsądku. Ja dawno już z tego zrezygnowałam.

Ojciec Henri nie odpowiedział, pomagał Sarze zbierać kawałki szkła.
Léa bardzo polubiła ojca Henriego. Nie odznaczał się wysoką posturą stryja Adriena, ani 

jego elokwencją, lecz w obu tych zakonnikach tkwiła prawdziwa, szczera miłość ludzi i wielkie 

zrozumienie dla ich słabości. Jednakże kapucyn odznaczał się naiwnością, której nie było u 
dominikanina, zostało w nim coś z dziecka. Przyjaciel Jeana Lefèvre'a pokładał nieograniczoną 

ufność   w   swojego   Boga   i   Jego   miłość   dla   swych   stworzeń.   Z   wieczorów,   jakie   spędzał   w 
MOntillac, z przechadzek wśród winnic, godzin spędzonych na tarasie czy w gabinecie ojca, Léa 

zachowała wspomnienie długich rozmów o tajemnicach miłości do Boga i roli człowieka na 
ziemi.

"Jedyna   i   prawdziwa   chwała   Chrystusa   polega   na   uznaniu   tego,   czym   jest,   to   znaczy 

nieskończoną Miłością. Dysponujemy swobodą odwzajemnienia jej lub nie! Piekło to nie inni, 

to ja sam odrzucający miłość. Zobaczyć się w zwierciadle wieczności takim, jakim się jest! A 
zbawienie to spotkanie z tym, co istotne, przy odrzuceniu tego, co złudne, iluzoryczne. Nie 

bójmy się żyć z szeroko otwartymi oczyma, niczego nie ukrywajmy przed sobą: ani okropności 
zła, ani olśnień dobra, nie bójmy się, że nasze kroki i dni poprowadzą nas do niczego i nikogo. 

W   moim   mniemaniu   zło   w   dużej   mierze   bierze   się   z   próżnego   myślenia,   przekonania,   że 
jesteśmy samowystarczalni, że nikogo nie potrzebujemy. To złudne przekonanie, że możemy 

obejść się bez innych i pogardy dla innych posunięte aż do absurdu. Skandal zmarnowanego 
życia,   marnotrawstwa,   obojętności   na   los   starców   i   biednych,   głodnych,   uciśnionych, 

bezrobotnych, wszystkich zepchniętych poza nawias społeczeństwa... Za to wszystko jesteśmy 
odpowiedzialni, to nasze zmartwienie, nasza sprawa i nie obwiniajmy za to Boga. Droga życia, 

droga pokoju, wiedzie zarówno dla jednostek jak i narodów poprzez wzbogacanie dialogu i 
zgodę   na   dzielenie   się,   jak   byśmy   tego   nie   nazwali.   Krwawe   szaleństwa,   jakich   jesteśmy 

świadkami,   czyż   nie   są   jedynie   nasileniem   rozpaczy   wobec   wszystkich   tych   odmów,   tego 
odrzucania? Moje obawy wywołuje przekonanie, przeczucie, że ludzkość nieuchronnie zmierza 

ku swej zagładzie, jeśli nie zweryfikuje swojej postawy, nie zastanowi się nad sobą, jeśli pilnie 
nie odnajdzie sensu Boga, a w konsekwencji: potrzeby Miłości przez duże M. Nie ma innego 

wyboru, jak narodziny nowego człowieka albo ryzyko, że ludzkość oszaleje i zniknie z historii 
powszechnej.   Nowy   człowiek   to   taki,   który   uświadomi   sobie,   że   nie   można   być   w   pełni 

szczęśliwym   bez   szczęścia   innych,   a   tym   bardziej   wbrew   innym.   To   także   ktoś,   kto   będzie 
przeświadczony o tym, że jeśli trzeba prowadzić walkę o wolność na świecie i w sercach, gdzie 

jeszcze  ona nie panuje, to trzeba  także  zachować w umyśle ostateczny  cel  tej wolności,  jej 
znaczenie inne niż wolności dla samej wolności. W przeciwnym wypadku, zamiast stawać się 

wolnym, człowiek znowu popadnie w zależność od ideologii, nietolerancji, nienawiści lub w 
niewolę siły pieniądza, skrajnego egoizmu. Droga do życia, droga do pokoju, wiedzie, zarówno 

dla jednostek, jak i dla narodów, przez wzbogacenie dialogu i zgodę na dzielenie się, jak byśmy 
tego nie nazwali".

Tak bardzo chciała  podzielać jego przekonanie, wierzyć w nowego człowieka,  wolnego i 

szlachetnego,   wierzyć   w   jego   pragnienie   pokoju,   miłość   bliźniego.   Nic   wokół   niej   nie 

zapowiadało tego, a wypowiedzi Sary i Daniela czyniły wyłom w wywodzie sługi bożego. Ze 
ściśniętym sercem pomyślała o stryju Adrienie. W tej właśnie chwili brakowało jej go bardziej 

niż kiedykolwiek. Nawet utraciwszy wiarę, potrafiłby, a była o tym głęboko przekonana, znaleźć 
słowa   nadziei,   by   rozwiać   jej   obawy.   Odpowiedzieć   na   pytania   dotyczące   zemsty   i 

sprawiedliwości,   jakie   zadawała   sobie   Léa.   W   jej   skołowanym   umyśle   mieszały   się   słowa 
miłości ojca Henriego i krzyk o zemstę Sary. Które z nich miało rację? Kiedy rozstawała się z 

background image

duchownym, przepełniało ją pragnienie przyczynienia się do budowania nowego świata, lecz po 

dyskusji z Sarą serce miała wypełnione gwałtowną urazą i chęcią wytępienia tych, którzy tyle 
cierpień zadali jej przyjaciółce.

Pojawienie się Françcoise i Laure położyło kres nieuporządkowanym myślom Léi.
— Znowu potłuczone kieliszki, jeśli tak dalej pójdzie, wkrótce nie będzie w czym pić — 

powiedziała Françcoise z wyrzutem.

— To moja wina — wyjaśniła skruszona Sara — potrąciłam Léę, która niosła tacę. Przyniosę 

inne kieliszki.

— Pójdę z panią — rzekł ojciec Hanri.
Pierwszy raz, od chwili gdy znowu były razem, trzy siostry zostały same bez świadków. 

Laure wzięła swoje starsze siostry za ręce.

— Za dwa dni Françcois musi wracać do Paryża, a ja nie wiem, jak powiedzieć cioteczkom, 

że wyjeżdżam razem z nim. Możecie mi w tym jakoś pomóc?

— Dlaczego nie zostaniesz do wesela? Odbędzie się za trzy tygodnie.
— Przyjadę na ślub. Obiecałam przyjaciołom, że pojadę z nimi na południe.
— Coś mi mówi,  że gdyby Daniel  został  tutaj,  ty też byś została  — rzekła  Françcoise  z 

przebiegłym uśmiechem.

Laure mocno się zaczerwieniła i wyrwała siostrze rękę.
— Dlaczego tak myślisz?
— Nie ja jedna spostrzegłam, że nie odstępujesz go na krok, dziwię się nawet, że nie ma go 

tu z tobą. Gdy tylko się oddala, wodzisz za nim wzrokiem lub pędzisz go szukać, przytakujesz 

każdemu jego słowu, wybuchasz głośnym śmiechem po każdym żarcie, jaki powiedział...

— No i co z tego... lepiej byś się zajęła swoim ślubem niż mną i Danielem.
— W oczekiwaniu na twój ślub.
Laure znowu się zaczerwieniła i ruszyła biegiem do domu. Françcoise i Léa roześmiały się 

odprowadzając ją spojrzeniem.

— Biedna siostrzyczka, żałuję, że się z nią droczyłam, drażniłam — powiedziała Françcoise, 

opierając się o balustradę tarasu.

— Nie przejmuj się, to nic takiego, zawsze zadurzy się w pierwszym lepszym przystojniaku. 

Pamiętasz Maurice'a Fiauxa?

— Nie będziesz chyba porównywać tego kryminalistę z kuzynem Sary!
— Ależ ja go nie chcę porównywać, twierdzę po prostu, że wbiła sobie do głowy, że kocha 

Daniela, jak sobie uroiła swoją miłość do Fiauxa.

— Myślę, że się mylisz, wydaje mi się, że tym razem to poważne. Smutne jest tylko to, że on 

jej nie kocha. — Jest jeszcze za młody.

— Powinnaś chyba wiedzieć, że nie ma wieku dla miłości. Nie kocha jej, bo kocha inną.
— Kogo?
— Nie udawaj niedomyślnej, bardzo dobrze wiesz, o kogo chodzi; tak się fatalnie składa, że 

o ciebie.

— Chyba ci się nie wydaje, że zwracam na niego uwagę... Zapominasz, że jest Françcois.
— Nie powiedziałam, że ty go kochasz, ale że on jest w tobie zakochany.

background image

— Przejdzie mu.
— Bardzo bym się zdziwiła.
Ich rozmowę przerwało przyjście Sary i księdza, którzy przynieśli kieliszki i butelki. Był z 

nimi Daniel ostrożnie niosący koszyczek z brzoskwiniami.

— Co jest z Laure? Ma taką dziwną minę!
—   Cóż,   panie   Tavernier,   niebawem   będziemy   uroczyście   obchodzić   zamążpójście 

Françcoise: kiedy pański ślub z Léą? — spytała Estelle, zasiadając obok Françcois, który palił 

cygaro na podwórzu, czekając aż podadzą kawę.

— Po moim powrocie z podróży do Argentyny.
— Moglibyście pobrać się przed wyjazdem i zabrałby ją pan ze sobą.
— To niemożliwe. Misja, jaką mi powierzył rząd, zmusza mnie do rozlicznych rozjazdów 

służbowych po całej Argentynie, w tym także pobytów w niebezpiecznych regionach.

— Jestem przekonana, że nie przerazi to mojej siostrzenicy.
—   Jestem   tego   pewien,   lecz   nie   chcę   wystawiać   jej   na   najmniejsze   choćby 

niebezpieczeństwo. Argentyna nie jest krajem ustabilizowanym. Demagogia rządu, który nie 

zawahał się wykorzystywać związków zawodowych równocześnie wykazując wielką tolerancję, 
by   nie   użyć   mocniejszego   określenia,   wobec   zbiegów   nazistowskich,   wytworzyła   klimat 

podejrzliwości wielce nieprzyjemny. Proszę mi wierzyć, że lepiej nieco poczekać.

— Ale reputacja mojej siostrzenicy!...
— Bardzo panią proszę, droga pani... Zapewniam panią, że troszczę się o to na równi z 

panią.

Powiedział to z takim przekonaniem, że Estelle skłoniła głowę na znak aprobaty. Tavernier 

ciągnął dalej:

— Największym moim pragnieniem jest uczynienie Léi szczęśliwą, proszę mi wierzyć. Nie 

są to z mojej strony uniki, lecz spoczywa  na mnie obowiązek, by być człowiekiem wolnym 

jeszcze przez jakiś czas.

— Chętnie panu uwierzę, drogi panie, lecz niepokoję się o przyszłość mojej siostrzenicy. 

Ciężkie lata, jakie mamy za sobą, okaleczyły ją. Boję się, że nie znajdzie sobie miejsca na tym 
świecie.

— Cóż każe pani tak myśleć?
—   Ta   melancholia,   która   oddala   ją   od   nas,   te   chwile   smutku,   po   których   następuje 

nadmierna wylewność, żywiołowość.

— Wiele dziewcząt w jej wieku zachowuje się podobnie.
— Tak, ale nie odnajduję już w Léi tej radości życia, która czyniła ją tak ujmującą.
— Nie uważa pani, że to przez kłopoty z prowadzeniem domu?
— Nie tylko, wyczuwam, że przeżywa wielki chaos, zamęt, szczególnie od jej powrotu.
Françcois, znający powód tego zamętu, wyrzucał sobie, że nic nie zrobił, by złagodzić jej 

rozterki. Im bliższa była data jego wyjazdu, tym bardziej obawiał się nieuniknionej rozmowy i 
powiadomienia jej o obłąkańczym pomyśle z poślubieniem Sary. Jakże liczyć na to, że zrozumie 

potrzebę tego ślubu. Wymógł na Sarze milczenie, a teraz przyłapywał się na tym, że tego żałuje.

Odżyła  przyjaźń,  jaką  Léa żywiła  do Sary.  Obie przyjaciółki  spędzały długie godziny na 

rozmowach. Léa była przekonana, że to ona nakłoniła Sarę, by zapuściła włosy. Myliła się, gdyż 

background image

młoda   kobieta   usłuchała   rad   swojego   kuzyna   Samuela   i   teraz   delikatny,   ciemny   puszek 

pokrywał jej głowę. Dla zabawy Léa głaskała ją, mówiąc, że nigdy nie dotykała czegoś równie 
miłego. Ani razu w swych rozmowach nie wracały do przeżyć Sary, lecz mimo to myśl o zemście 

drążyła jej umysł.

W   przeddzień   wyjazdu   Laure   wyjawiła   ciotkom,   że   wraca   do   Paryża.   Widząc   jej 

stanowczość, Estelle de Montpleynet musiała ustąpić. Laure przyrzekła, że przyjedzie za trzy 
tygodnie na ślub siostry.

Dziwny to był posiłek, przy którym się wszyscy zebrali. Każdy biesiadnik starał się wyglądać 

na   szczęśliwego.   Léa   nie   starała   się   ukryć   smutku,   nie   dostrzegała   rozkochanych   spojrzeń 

Daniela, ani zazdrosnych Laure, tym bardziej nie przejmowała się Jeanem teraz już pewnym, że 
Léa nigdy go nie pokocha i że nigdy nie zapomni o swoim kochanku, nawet gdy on będzie 

nieobecny.   Jednakże   zdawało   mu   się,   że   dostrzega   jakieś   rozterki   u   swego   rywala,   jakiś 
skrywany niepokój. Odganiał od siebie słabą nadzieję, jaka się w nim rodziła. Jeśli dla szczęścia 

Léi   trzeba   było   ponieść  ofiarę,   gotów   był  usunąć   się   i   opuścić   ziemię,   którą   tak   uwielbiał. 
Françcois   i   Sara   nie   napomknęli   ani   słowem   o   swoich   planach.   Z   sercem   obojętnym   na 

wszystko poza swoim pragnieniem, Sara żałowała że milczała: zyskaliby na czasie. Françcois 
natomiast wyrzucał sobie tchórzostwo. Estelle cierpiała i powtarzała, że jest to zapewne jeden z 

ostatnich  posiłków,   jaki   dzieli   z  wszystkimi   trzema  siostrzenicami.   Pani  Lefèvre  nie   mogła 
przestać myśleć o tym, że jej syn Raoul spędził w tym domu ostatnie godziny życia. Ojciec 

Henri, który długo rozmawiał na osobności z każdym z zebranych, modlił się teraz szeptem, by 
Bóg dał im siły, aby z powodzeniem przetrzymali czekające ich próby. Duchowny czuł, że brak 

mu   sił,   by   pocieszać   swych   przyjaciół,   dodawać   im   otuchy,   było   to   powodem   wielkiego 
rozgoryczenia.

Léa i Françcois nie zmrużyli oka tej nocy. Kochali się kilka razy, lecz rozkosz nie przyniosła 

ukojenia  ich  lęków i  obaw.  Wczesnym  rankiem  Françcois   zdobył  się wreszcie  na  odwagę   i 

powiedział jej o swoim ślubie z Sarą. Léa słuchała w milczeniu. Zdziwiony brakiem reakcji 
spytał ją w końcu:

— Dlaczego nic nie mówisz?... Wiesz przecież, że to niczego między nami nie zmieni i że 

później wszystko będzie jak dawniej. Odezwij się, powiedz coś.

Naga Léa wstała, zapaliła papierosa i podeszła do okna. Była mgła, wschodzące słońce z 

trudem się przez nią przebijało. Powietrze było ciężkie, zanosiło się na burzę. Françcois też 

zapalił papierosa i zbliżył się do niej. Przywarł do niej ciałem i ją przytulił. Nigdy nie czuł się tak 
zbity z tropu jak przy tej milczącej kobiecie, której ciało zesztywniało ze smutku.

— Serduszko moje, jak się to wszystko skończy, wrócę, wszystko będzie jak przedtem...
— Nie!
— Ależ tak, przyrzekam ci...
— Cicho bądź, nic nie mów, oszukujesz sam siebie... Nic już nie będzie jak przedtem, nie z 

powodu twojego małżeństwa, ale ze względu na to, co zamierzacie zrobić... Mogę zrozumieć 
Sarę, ale ty?...

— Ona mnie potrzebuje.
— Już mi to mówiłeś. To nie powód. Powinieneś zrobić wszystko, żeby ją odwieść od tego 

pomysłu....

— Próbowałem.
— Ale ty, dlaczego ty się angażujesz w tę przygodę. O ile dobrze zrozumiałam, uważasz, że 

background image

to niczemu nie służy?

— Ukochana, jak mam ci to wytłumaczyć?... Czuję się w obowiązku pomóc Sarze. Jej mąż 

był moim najlepszym przyjacielem, jego ojca kochałem tak, jak nigdy nie kochałem własnego. 

Nawet, jeśli to szaleństwo, widzę w tej sprawie jakiś sens. Mówisz, że ona niczemu nie służy, ale 
dla wielu jest nieodzowna. Nie podzielam wszystkich punktów widzenia mścicieli, a jednak 

rozumiem ich motywacje.

—   Ja   też   je   rozumiem.   Ale   kiedy   to   się   wreszcie   skończy?   Czy   nie   możemy   zaufać 

sprawiedliwości, że ukarze winnych?

— W gruncie rzeczy masz słuszność, lecz wiesz, że w rzeczywistości dotyczy to nielicznych. 

Sara i jej towarzysze nie mogą znieść myśli, że najwięksi przestępcy mogą ujść słusznej kary.

— Czy oni powinni o tym decydować?
— Bardziej niż inni mają do tego prawo.
Léa odwróciła się i spojrzała mu w oczy. Czuła się silniejsza po tym, jak wypowiedziała 

swoje wątpliwości i dowiedziała się, że on je podziela. Rozumiała i wiedziała, że na jego miejscu 
postąpiłaby tak samo. Ogarnęła ją wielka błogość, jakaś mieszanka smutku i znużenia. Jak 

bardzo pragnęłaby spędzać swoje dnie i noce przytulona do niego, przyglądając mu się. Ileż 
było czułości w uśmiechu, jaki mu posłała!

Och, ten uśmiech!... Nie mylił się, była taka, jaką ją sobie wyobrażał, szlachetna i silna. 

Poruszony przyglądał jej się z bolesną niemal intensywnością. Wtopili w siebie spojrzenia, ufni, 

uspokojeni. Nic, co mogło się im w życiu przytrafić, nie zdoła zniszczyć tej pewności, wiary w 
ich miłość. Wydawało im się, że ich splecione w uścisku ciała nie dotykają ziemi, czuli jakby 

unosiła ich jakaś potężna fala i rzuciła w świat spokoju i błogostanu. Nie spuszczając z siebie 
wzroku znaleźli się znowu w łóżku. Niemal się nie poruszając złączyli się i od stóp po koniuszki 

włosów stali się samą rozkoszą. Rozkoszą głęboką, niematerialną, absolutną. Żadnych innych 
ruchów   poza   drżeniem   ciał...   Narastała   w   nich   bez   końca   rozkosz,   zagarniała   ich   jak   fala 

przyboju... Pogrążyli się w błogiej senności.

Błogość   towarzyszyła   im   aż   do   chwili   pożegnania.   Ze   wzruszenia   Sara   o   mało   się   nie 

rozpłakała, gdy Léa powiedziała jej szeptem, całując ją:

— Françcois wszystko mi powiedział. Postaram się nie być zazdrosna. Kocham cię i się 

zgadzam.

Sara długo machała jej ręką na pożegnanie.

background image

13

Po   odjeździe   gości   dom   wydał   się   wszystkim   pusty.   Lecz   czas   i   myśli   każdego   z 

domowników   zaprzątnęły   codzienne   zajęcia,   do   których   doszły   przygotowania   do   ślubu. 
Zmartwień przysparzał jednak stan zdrowia Estelle, co Françcoise i Léa uświadomiły sobie po 

wizycie lekarza, którego wezwano, gdy ciotka na dłużej straciła przytomność. Usilnie proszony 
przez starą damę, wyznał tylko część prawdy o stanie zdrowia chorej. Lecz niewielka część 

szczegółów, jakie wyjawił, była już wystarczająco alarmująca, choć naprawdę nie zaniepokoiła 
ich. Lisa nie zdawała sobie sprawy z choroby, jaką była dotknięta jej siostra i ze śmiechem 

nazywała ją leniuchem, gdy ta zgodnie z zaleceniem lekarza musiała leżeć w łóżku.

Estelle wezwała ojca Henriego: wyznała mu, że wie, że nie ma dla niej ratunku i prosiła 

Boga, by utrzymał ją przy życiu do ślubu Françcoise. Począwszy od tej chwili zakonnik, który 
przebywał na kilkudniowym wypoczynku w Verdelais u swojego przyjaciela Jeana  Lefèvre'a, 

przychodził codziennie rano po mszy, by spędzać z nią długie godziny. Troskliwa obecność 
księdza,   jego   bogate   życie   duchowe,   głębokie   umiłowanie   ludzi   dodawało   jej   nowych   sił   i 

przyniosło pojednanie się z Bogiem. Odzyskawszy wiarę, bez strachu oczekiwała śmierci. Jej 
obawy o Lisę wyciszyły się, gdy wydała notariuszowi niezbędne dyspozycje.

W   przeddzień   ślubu   Laure   przyjechała   taksówką   z   Bordeaux   z   walizkami   pełnymi 

prezentów   dla   sióstr   i   cioteczek.   Bolesne   wrażenie   zrobiła   na   niej   bladość   i   wychudzenie 

Estelle. Jakże się zmieniła w tak krótkim czasie!

Nazajutrz   Françcoise   wstała   wcześnie   i   zeszła   do   ogrodu.   Dzień   zapowiadał   się   bardzo 

pogodny.   Młoda   kobieta   wolnym   krokiem   w   melancholijnym   nastroju,   skierowała   się   do 
Bellevue.   Za   kilka   godzin   miała   zostać   żoną   Alaina   Lebruna,   a   jej   myśli   krążyły   wokół 

wspomnień o Ottonie. Miała wrażenie, że dopuszcza się zdrady wychodząc za mąż za innego. Za 
późno było, by się wycofać. Po cóż zadawać ból tak porządnemu człowiekowi, jakim jest Alain, 

cioteczkom   i   małemu   Pierre'owi,   który   tak   polubił   swojego   przyszłego   ojczyma.   Na   wieży 
zegarowej w Verdelais wybiła siódma. Zawróciła do domu.

W kuchni Charles i Pierre pośród wielkiego bałaganu jedli śniadanie, które przygotowała 

dla nich Ruth ubrana już w swoją najlepszą sukienkę i przepasana wielkim białym fartuchem.

— Gdzie byłaś? Alain wszędzie cię szukał.
— Poszłam się przejść. Zostało trochę kawy?
— Jest pełen dzbanek. Pośpieszcie się dzieci, zaraz przyjdą kucharki.
— Ruth...
— Tak?
— Myślisz, że dobrze robię?
Starej   guwernantce,   która   nalewała   kawę   do   filiżanek,   ręka   zawisła   w   powietrzu.   Ze 

background image

ściągniętymi brwiami popatrzyła na dziewczynę, którą pięlęgnowała w dzieciństwie, gdy była 

chora, pocieszała, gdy była smutna.

— Trochę późno teraz na wątpliwości.
Françcoise westchnęła.
— Dokonałaś właściwego wyboru — ciągnęła Ruth. — Pierre potrzebuje ojca, a tobie jest 

potrzebny mężczyzna. Lebrun to solidny, o złotym sercu człowiek. Będziesz z nim szczęśliwa. 
Jestem tego pewna.

— Dziękuję ci, Ruth, pocieszyłaś mnie. Charles i Pierre, skończyliście jeść?... Chodźcie się 

myć.

Zdążyli  we trójkę opuścić kuchnię,  gdy weszły  Laure  i Léa,  potargane,  jeszcze  zaspane. 

Ucałowały Ruth, która postawiła przed nimi talerz z kromkami chleba z masłem.

— Wolałabym rogaliki — rzekła Laure ziewając.
— Musisz zadowolić się chlebem, staruszko — odparła Léa przeciągając się i mrucząc jak 

kotka.

— Rogaliki! A może jeszcze maślane bułeczki — gderała guwernantka.
Z czego się śmiały, te dwie smarkule?... Tego już było za wiele. Ale rozzłoszczona mina 

dzielnej kobiety śmieszyła je coraz bardziej.

— No cóż, najwyraźniej nie nudzicie się tutaj — powiedział Alain wchodząc do kuchni.
Wylał sobie na głowę chyba całą butelkę wody kolońskiej, naturalnie układające się włosy 

miał teraz  gładko zaczesane  do tyłu.  O mało się nie udusił w białej  koszuli o przyciasnym 
kołnierzyku zapiętym pod szyją. Granatowy garnitur nie wyszedł spod igły najlepszego krawca. 

Wystrojony wyglądał tak nieporadnie, że po pierwszej chwili zaskoczenia, gdy przyglądały mu 
się z rozdziawionymi ustami, z kromkami chleba, które zawisły w powietrzu, znowu parsknęły 

śmiechem. Do kuchni weszła Lisa w szlafroku z fioletowej satyny i w papilotach na głowie. 
Teraz obie siostry już się nie śmiały, ale pękały ze śmiechu. Ruth biegała od jednej do drugiej.

— Uspokójcie się, rozchorujecie się jeszcze.
— Ale z czego one tak się śMieją? — spytała Lisa.
Léa wstała od stołu i zgięta wpół wypadła na "uliczkę", niebawem w jej ślady podążyła 

Laure   dręczona   napadami   czkawki.   Po   jej   czerwonej   twarzy   płynęły   łzy,   ręce   zaciskała   na 

brzuchu.

— Zsiusiam się — wydusiła z siebie.
— Cicho bądź... Brzuch mnie boli!
Usiadły na kamienistej ziemi alejki dzielącej budynki mieszkalne od stodół i szop, którą w 

dzieciństwie ochrzczono mianem "uliczki", i skręcały się ze śmiechu. Na progu kuchni stali 
zdziwieni   Lisa,   Alain   i   Ruth   i   przyglądali   im   się   nic   nie   rozumiejąc.   Kiedy   wreszcie   się 

uspokoiły, były purpurowe na twarzy i zlane potem.

Ceremonia w kościele w Verdelais była skromna i wzruszająca. Panna młoda w jasnożółtym 

kostiumie miała na głowie kapelusik z naturalnej słomki przybrany dużą żółtą różą. Wyglądała 
zachwycająco mimo przerażonej miny i bladości. Z niepokojem rozglądała się wokół siebie, 

jakby się obawiała, że może pojawić się wrzeszczący tłum. Alain wyczuł jej napięcie i wziął ją za 
rękę. Françcoise uśmiechnęła się do niego z wdzięcznością.

Poza   najbliższymi   przyjaciółmi   nie   było   innych   gości:   nikogo   z   rodziny   mieszkającej   w 

Bordeaux, żadnych starych kobiet, które za nic na świecie nie przepuszczą żadnego ślubu ani 

background image

pogrzebu.   Tą   nieobecnością   dawano   do   zrozumienia,   że   nie   zapomniano   o   przeszłości 

Françcoise.   Spodziewała   się   tego;   doznała   tak   wielu   upokorzeń,   a   nawet   obelg   od   swego 
powrotu do majątku ojca, że było jej to niemal obojętne. Inaczej rzecz się miała w przypadku 

pani Lefèvre, Lisy i Ruth; te trzy kobiety czuły się poniżone, dotknięte tym afrontem. "Trzeba je 
zrozumieć"   —   powtarzał   Jules   Testard,   wuj   Alaina.   Laure   ubrana   w   elegancką   suknię   z 

niebieskiego jedwabiu, dzieło wielkiego paryskiego domu mody, nudziła się jak mops. Przy jej 
wytworności Léa czuła się nieswojo w swoim stroju prowincjuszki. Nie mogła powstrzymać się 

od porównania  ślubu siostry ze ślubem Camille i Laurenta  d'Argilata  w przededniu wojny. 
Kościół w Saint-Macaire był wypełniony po brzegi, panna młoda w bieli, druhny w barwnych 

strojach. Léa ze wzruszeniem pomyślała o sobie z tamtych czasów. Cierpienia, jakie wówczas 
przeżywała, wydawały się tak odległe, ale wspomnienie tego zmartwienia, które odbierała jako 

porzucenie, zdradę, nadal było bolesne.

Po posiłku zsunięto stoły i krzesła na bok, żeby zrobić miejsce na tańce. Był to pomysł 

Laure,   która   mocno   przy   nim   obstawała.   Przywiozła   z   Paryża   ogromne   ilości   płyt,   więc 
tańczono.   Bal   otworzył   Alain   z   Françcoise,   Laure   zatańczyła   ze   świadkiem   pana   młodego, 

któremu z trudem przychodziło dostosowanie się do nowych rytmów, Léa tańczyła z Jeanem 
Lefèvrem.   Oboje   melancholijnie   milczeli   podczas   tańca.   Zapadła   gorąca   noc.   Léa 

zaproponowała przyjacielowi przechadzkę po tarasie. Usiedli na żelaznej ławeczce i wpatrywali 
się w usiane gwiazdami niebo.

— Popatrz, gwiazda spada! — wykrzyknęła Léa. — Trzeba pomyśleć jakieś życzenie. No, 

pomyśl sobie życzenie.

— Po co, mam tylko jedno, a ono nigdy się nie spełni.
Léa   zerknęła   na   niego;   wiedziała,   o   czym   mówi,   lecz   nic   nie   mogła   na   to   poradzić. 

Delikatnie położyła rękę na jego dłoni.

— Niedługo spotkasz kobietę stworzoną dla ciebie, która będzie cię kochać, będzie kochać 

winnice i da ci moc małych Lefèvre'ów.

Wyrwał jej rękę z rozdrażnieniem.
— Już ją spotkałem.
— Tak się cieszę! — powiedziała radosnym głosem. — Dlaczego nic mi nie powiedziałeś?
— Nie kpij sobie ze mnie, przecież to o ciebie chodzi, doskonale o tym wiesz.
— Myślałam...
— Nieprawda! Wiesz, że cię kocham od zawsze. Raoul też cię kochał, nawet sobie z tego 

żartowałaś. Chyba dosyć nas ogłupiałaś swoimi kokieteryjnymi minkami, a my, biedni durnie, 

dawaliśmy się na to nabierać...

— Ależ to była taka dziecinada!
— Może dla ciebie, ale nie dla nas. Obaj chcieliśmy się z tobą ożenić.
— Ale jeden z was byłby nieszczęśliwy!
— Pewnie tak, przecież nie mogłaś wyjść za nas obu.
Przypomniała im się noc spędzona we troje. Skrępowani i zmieszani zamilkli. Na szczęście 

pojawiła się Laure ze swoim kawalerem.

— Domyślałam się, że tutaj was znajdę — powiedziała siadając obok Jeana. — Jaka piękna 

noc, prawdziwa noc weselna.

Zamilkła i ona, przyglądając się przez chwilę niebu, nim podjęła znowu:

background image

— Nadal zamierzasz pojechać ze mną do Paryża? — zapytała Léę.
— Tak, jeśli ciocia Estelle będzie się dobrze czuła.
— Jak to, jedziesz do Paryża i nic mi nie powiedziałaś?
— Nie byłam jeszcze zdecydowana.
— Nie możesz wytrzymać bez tego twojego Taverniera, może nie?
— To nie twoja sprawa, jadę dokąd mi się podoba.
—   Przestańcie   się   kłócić   —   powiedziała   Laure.   —   Ja   poprosiłam   Léę,   żeby   przed 

winobraniem przyjechała na kilka dni do Paryża. Ma prawo do choćby krótkich wakacji.

Jean wstał ociężale.
— Oczywiście, że ma do tego prawo — powiedział odchodząc.
— Biedny Jean, twarda jesteś dla niego — powiedziała Laure.
— Nie robię tego umyślnie. Bardzo go lubię, to nie moja wina, że się we mnie kocha.
— Nigdy mu nie powiedziałaś prawdy o Françcois?
— Nie, lecz to tajemnica poliszynela, nie sposób tego nie wiedzieć.
— Lepiej by było, żebyś mu powiedziała.
—   Irytujesz   mnie,   nie   będziesz   jeszcze   i   ty   mnie   pouczała.   Czy   ci   robiłam   najmniejsze 

choćby uwagi na temat twojego stylu życia w Paryżu?

— Już dobrze. Zmieńmy temat. Kiedy weźmiecie ślub, ty i Françcois?
—   To   już   jakaś   mania!   Ciocia   Estelle,   Françcoise,   Ruth,   a   teraz   jeszcze   ty.   Musicie 

koniecznie rozmawiać ze mną o małżeństwie? Nie wiem, może kiedyś, nie śpieszy się nam.

— A jeśli zajdziesz w ciążę?
— To wtedy zobaczymy. Tobie też może się to przytrafić.
— Przestań, nie mówmy o nieszczęściach! Ja nie mam żadnego Taverniera pod ręką.
— O ciebie mogę być spokojna. Tak sobie dobrze radzisz, że zawsze znajdziesz jakiegoś 

poczciwinę.

Laure wzruszyła ramionami i skierowała rozmowę na inne tory.
— A gdybyśmy tak wyjechały za dwa dni, co ty na to? Rozmawiałaś już z ciocią Estelle?
— Tak, przed chwilą i dość ogólnikowo. Jakoś tak dziwnie się uśmiechała, gdy mówiła: 

"Baw się dobrze, dziecinko." Myślisz, że ma się lepiej?

—   Sama   widzisz,   wygląda   lepiej   pomimo   wychudzenia,   i   sporo   czasu   spędziła   na   dole 

rozmawiając z panią Lefèvre i Lisą.

—   Tak...   Ale   jakoś   nie   mogę   wyzbyć   się   niepokoju.   Mam   wrażenie,   że   coś   przed   nami 

ukrywa.

— Gdyby to było coś poważnego, lekarz by nam powiedział.
— Pewnie masz rację. No to postanowione, wyjeżdżamy za dwa dni. Wcale się nie smucę, że 

opuszczam Montillac na jakiś czas. Nie wiem dlaczego, ale czuję się tutaj jak uwięziona.

— Zobaczysz, poszalejemy sobie, będziemy tańczyć po całych nocach.

background image

14

Françcois Tavernier czekał na nie na Dworcu Austerlitz. Léa, gdy go ujrzała, padła mu w 

ramiona, pozostawiając Laure z bagażami. Gdy już przywitali się, wybuchnęli śmiechem na 
widok Laure ze wściekłą miną taszczącą ciężkie walizki.

— Zamiast się głupio śmiać, lepiej byście mi pomogli. Później będziecie mieli dość czasu na 

pieszczoty.

Françcois przywołał tragarza, który wziął bagaże i szedł za nimi do samochodu.
— Tak się cieszę, że tu jestem — powiedziała Léa, gdy mijali Notre-Dame.
— Na dzisiejszy wieczór zarezerwowałem stolik w "L'Ami Louis", to takie stare bistro, gdzie 

podają najlepsze gęsie wątróbki w całym Paryżu. Zachodziłem tam kilkakrotnie podczas wojny, 

była   to   jedna   z   czarnorynkowych   restauracji.   Po   wyzwoleniu   patron   miał   kłopoty,   ale   nie 
wyszedł z wprawy. Oczywiście, Laure, pójdzie pani z nami... Zaprosiłem też Daniela.

— Z wielką przyjemnością — wybełkotała Laure czerwieniejąc.
Léa i Françcois wymienili porozumiewawcze spojrzenia.
Gęsty tłum zalegał nabrzeża, posuwał się wolno, jakby ospale w łagodny dzień końca lata. 

Tu i ówdzie widać było pierwsze pożółkłe liście. Dojechali na ulicę Grègoire-de-Tours.

— Czy nie będzie pani przeszkadzać, jeśli porwę Léę od razu pierwszego dnia?
—   Oczywiście,   że   mi   będzie   przeszkadzać,   ale   rozumiem   zakochanych.   Kiedy   ją   pan 

odwiezie?

— Pomówimy o tym za chwilę. Niech pani będzie gotowa na dziewiątą, przyjadę po panią. 

Proszę mi dać walizki, wniosę je na górę.

W samochodzie Léa paliła papierosa. Dlaczego serce biło jej tak mocno? Chyba na myśl, że 

za chwilę będzie z nim znowu sam na sam. Przymknęła powieki, a ciało jej przebiegł lekki 
dreszcz   rozkoszy.   Jakaś   wonna   świeżość   kazała   jej   otworzyć   oczy.   Françcois   złożył   na   jej 

kolanach bukiet róż, a sprzedawca kwiatów stojący za swoim wózeczkiem przyglądał im się 
porozumiewawczo.

— Dziękuję. Dokąd mnie zabierasz?
— To niespodzianka.
Skręcili w ulicę Jacob.
— Przejedziemy obok mieszkania cioteczek. Ale dlaczego zatrzymujesz się tutaj?
— Bo jesteśmy na miejscu.
— Ale...
— To ja kupiłem to mieszkanie.

background image

— Och, Françcois! — powiedziała wzruszona zarzucając mu ramiona na szyję.
— Jesteś szczęśliwa? Cieszysz się?
— Też pytanie! Szaleję z radości.
Léa biegała z pokoju do pokoju, zachwycając się wszystkim.
— Jak tu pięknie! Przecież to to samo miejsce, a niczego nie poznaję, tak tu teraz jasno, 

wszystko wydaje mi się jakieś większe.

— To normalne, jest tu bardzo mało mebli. Liczę, że zajmiesz się urządzaniem mieszkania.
— Z przyjemnością, to będzie takie zajmujące, zabawne.
— Widziałaś swój pokój?
— Nie wiem, który to?
— Chodź zobaczyć.
Pchnął drzwi.
— Och!...
Ostatnie promienie słońca oświetlały złocisto-biały pokój z meblami z jasnego drewna w 

stylu Karola X. Ogromny niebieski dywan w wielkie róże pokrywał niemal całą podłogę. Wielkie 

łoże było nieskalanie białe.

— Jak zgadłeś? Zawsze chciałam mieć taki pokój! — powiedziała rzucając się na łóżko.
— Po prostu znam twoje upodobania.
Zbliżył się do łóżka i, nawet nie zadając sobie trudu, by się rozebrać, całym ciałem przywarł 

do niej.

Gdy   przybyli   do   "L'Ami",   Daniel   Zederman   już   na   nich   czekał.   Laure,   ubrana   zbyt 

elegancko jak na takie miejsce, podeszła do niego z promiennym uśmiechem na ustach. Daniel 
uprzejmie wstał na jej powitanie.

— Tak się cieszę, że znowu pana widzę.
— Ja również — odparł, wzrokiem szukając Léi.
Zajęli miejsca przy stoliku. Léa rozglądała się z wyrazem niezadowolenia na twarzy.
— Nie podoba ci się tu? — spytał Françcois.
— Nie bardzo. Mówisz, że to modny lokal? Obskurnie tu, a oświetlenie jest okropne. Jesteś 

pewny, że kuchnia jest dobra?

— Bardzo dobra. Kelner!...
Podszedł kelner przepasany wielkim białym fartuchem.
— Słucham pana.
— Macie nadal wasze słynne meursault?
— Tak, proszę pana.
— Proszę nam podać butelkę.
— Służę panu.
— Zobaczycie, nigdy nie piłem lepszego wina. Ale przestudiujmy kartę.
Przy   sąsiednim   stoliku   cztery   osoby   rozmawiały   szeptem   spoglądając   w   ich   stronę. 

Elegancka ciemnowłosa kobieta wstała i podeszła do nich.

background image

— Panie Tevernier!
— Pani Ocampo!
Françcois odsunął krzesło i wstał.
— Wielka to dla mnie przyjemność widzieć panią w Paryżu.
— Zostaję jeszcze kilka dni, a potem jadę do Londynu.
— Słyszałem, że przyznano pani Legię Honorową. Szczerze gratuluję.
— Dziękuję... Ale czy to nie ta młoda osoba z Norymbergi? Miło mi panią widzieć. Jest pani 

znajomą pana Taverniera?

— Tak. Dobry wieczór pani, pozwoli pani, że przedstawię moją siostrę i znajomego, pan 

Zederman.

— Witam, panienko, witam pana. Zatrzymałam się w "Ritzu", zajrzyjcie do mnie oboje, miło 

mi będzie pogwarzyć z wami nim wyjadę.

Victoria Ocampo wróciła do swojego stolika.
— Gdzie ją poznałeś?
— W Buenos Aires. To bardzo znacząca tam postać, może nam być niezmiernie przydatna 

— dodał Tavernier zwracając się do Daniela.

Podano   meursault,   a   sam   właściciel   z   wielką   ceremonią   osobiście   nalewał   wino   do 

kieliszków.

— Na pewno będzie państwu smakowało, to butelka ze specjalnej rezerwy.
— Hmm... jest równie dobre, jak to, które piłem u pana w czterdziestym trzecim.
Patron nachmurzył się i wrócił do swoich rondli.
— Nie wygląda na zachwyconego — powiedziała Laure.
— Czasami nie zaszkodzi odświeżyć niektórym pamięć.
— Znowu! Nie potraficie myśleć o niczym innym! Należy pan do nielicznych ludzi, którzy 

jeszcze   o  tym  myślą.   Ludzie   gwiżdżą   na  to,   czy   ktoś  był   kolaborantem,   czy   nie,   czy  był  w 

konspiracji, czy też nie. To już za nami, skończyło się, ludzie mają tego dość, chcą zapomnieć, 
myślą o tym, jak zdobyć coś do jedzenia, w co się ubrać, po prostu jak żyć! Wojna się skończyła. 

Mam ochotę się bawić, a nie słuchać o zemście, o wyrokach, o...

— Ma pani rację, moja mała Laure, zapomnijmy o tym... dziś wieczór.
Wolno pił wino, przy stoliku zapadło krępujące milczenie. "Ma rację — myślała Léa — na co 

się zda rozpamiętywanie przeszłości? Nic się nie poradzi, nie da się tego odwrócić, niczego 

zmienić."   Większość   ludzi   stara   się   zapomnieć,   tylko   jakaś   garstka   pragnie,   by   pamięć   o 
potwornych zbrodniach nazistów przetrwała. Léa była w rozterce.

Przy kawie Tavernier oznajmił:
—   Pojedziemy   zobaczyć   się   z   Sarą   i   Samuelem   w   rosyjskim   klubie.   Lubicie   cygańską 

muzykę?

Przymknąwszy   powieki   Sara   słuchała   skargi   skrzypiec.   Stolik   otoczyli   muzycy   z 

"Szeherezady" w kolorowych koszulach. Léa, której nieco szumiało w głowie, poddawała się 
temu   błogiemu   nastrojowi.   Laure   pożerała   Daniela   wzrokiem.   Młodzieniec   nerwowo   palił 

papierosa za papierosem. Samuel i Françcois milczeli zamyśleni.

— Bardzo tu  ładnie  — rzekła  Laure  — ale  może byśmy pojechali  do piwnicy  na  Saint-

background image

Germain-des-Près?

— O, tak! — wykrzyknęła Léa. — Nigdy tam nie byłam.
Opuścili kabaret około drugiej nad ranem. Noc była łagodna.
W   ich   stronę   jechał   samochód   ze   zgaszonymi   światłami.   Padły   strzały...   Krzyk...   Sara 

upadła,   samochód   przśpieszył   i   skręcił   w   kierunku   placu   Europy...   Wszystko   zdawało   się 

nierzeczywiste...  Samuel pochylił się nad młodą kobietą...  Góra jej białej sukni była zalana 
krwią... Otworzyła oczy... Teraz nachylił się nad Françcois i natychmiast zawołał do portiera, 

który stał jak wryty, z opuszczonymi ramionami.

— Proszę wezwać lekarza, szybko!
Niebawem usłyszeli sygnał policyjnego wozu. Pojawił się jakiś mężczyzna w kamizelce, bez 

marynarki,   z   torbą   lekarską   w   dłoni.   Torował   sobie   drogę   wśród   zgromadzonych   gapiów. 

Ukląkł i zbadał ranną.

— Kula przeszła na wylot przez ramię — powiedział do policjanta w cywilu. — Nie wygląda 

to szczególnie poważnie, ale to tylko powierzchowne oględziny. Ta pani miała dużo szczęścia.

— Chciałabym panu wierzyć, panie doktorze — powiedziała Sara i zemdlała.
Przytulone do siebie Léa i Laure płakały.
— Widzi pani teraz,  że nie dla  wszystkich  wojna  się skończyła  — powiedział  ze złością 

Daniel pod adresem Laure.

Szloch dziewczyny wzmógł się.
Ułożono Sarę na noszach i ulokowano w karetce policyjnej. Samuel i Daniel wsiedli razem z 

nią.

Opowiedziawszy komisarzowi zdarzenie, którego byli świadkami, Françcois, Laure i Léa 

poszli do samochodu. Całą drogę do ulicy Grègoire-de-Tours przebyli w milczeniu.

— Lepiej będzie, jeśli tę noc spędzicie razem. Jadę do szpitala i wrócę, gdy to tylko będzie 

możliwe. Tymczasem nie otwierajcie nikomu drzwi.

Françcois Tavernier wrócił dopiero późnym przedpołudniem. Rysy twarzy miał ściągnięte, 

brodę ciemną od nie ogolonego zarostu.

— Życiu Sary nie zagraża już niebezpieczeństwo. Nie ma innych obrażeń poza postrzałem w 

ramię. Za dwa, trzy dni będzie mogła opuścić szpital.

— Co mówi policja?
—   Poruszają   się   jak   we   mgle.   Pamiętacie,   że   jesteście   wezwane   na   Quai   d'Orfèvres   po 

południu?

—   Tak   —   powiedziała   Laure.   —   Któż   mógłby   tak   źle   życzyć   Sarze,   by   chcieć   ją   zabić? 

Domyśla się pan?

— Nie mam najmniejszego pojęcia. Zapewne zaszła jakaś pomyłka.
— Ależ, Françcois...
— Tak, Léo, pomyłka.
— To dlaczego powiedziałeś, żebyśmy nikomu nie otwierały?
— To zwykła ostrożność. Nie mogę dłużej tu zostać, muszę pojechać na Quai d'Orsay. Do 

zobaczenia niebawem.

Nie,   o   ile   wie,   Sara   nie   miała   wrogów,   nie,   nie   widziała   napastników,   ani   nie   zapisała 

background image

numeru rejestracyjnego samochodu, nie, nie zauważyła nikogo podejrzanego, nie... Léi wcale 

nie podobało się to przesłuchanie. Zamach bardzo poruszył Laure, która czuła, że zachwiał się 
jej mały świat. Była tak przerażona, że przesłuchujący ją inspektor ulitował się nad nią i skrócił 

rozmowę. Przy wyjściu z Pałacu Sprawiedliwości zostawiła siostrę pod pretekstem ważnego 
spotkania.

Léa dostała się na drugi brzeg Sekwany i szła w górę bulwarem Saint-Michel. Młodzieńcy 

oglądali  się za nią,  gwiżdżąc z uznaniem,  a ona tylko  się uśmiechała.  Świetnie  się czuła  w 

błękitnej   garsonce   pożyczonej   od   Laure.   Na   bulwarze   panowało   ożywienie   związane   z 
początkiem roku szkolnego; dziewczęta i chłopcy spacerowali z książkami pod pachą. Przed 

Dworcem Luksemburskim ze dwudziestu gapiów otoczyło parę ulicznych śpiewaków i chórem 
powtarzało z nimi refren piosenki Edith Piaf. Kobieta miała piękny głos. Léa przystanęła. Po 

skończonej piosence nagrodzono ich oklaskami, a śpiewaczka zbierała datki.

— Pięćdziesiąt centymów za słowa i nuty, kto kupuje największy szlagier  môme  Piaf?... 

Dziękuję, panienko.

Ulica Gay-Lussac, ulica Saint-Jacques, Léa maszerowała żwawym krokiem. Wychodzący z 

Val de Grâce mężczyźni w mundurach żartobliwie ją zaczepiali. Na wąskim chodniku ustąpiła z 
drogi,   by  przepuścić  młodą  matkę  pchającą   wózek  z   dzieckiem,   i  stanęła  we   wnęce  jakiejś 

bramy. Schwyciła ją jakaś ręka, pchnęła do bramy i przyparła do chropowatej ściany, drugą 
dłonią   ktoś   zatykał   jej   usta.   Skrzydło   bramy   zatrzasnęło   się.   Tuż   przy   twarzy   czuła   szybki 

oddech.

— Nie ruszaj się i nie krzycz... nie zrobię ci nic złego, chcę ci tylko przekazać wiadomość... 

Idziesz   do   szpitala   w   odwiedziny   do   twojej   przyjaciółki   Żydówki?...   To   powiedz   jej,   żeby 
siedziała cicho... Spudłowaliśmy wczoraj, ale jutro nam się uda... Jesteśmy wszędzie... Zabijemy 

wszystkich, którzy staną nam na drodze...

— Nie rozumiem — udało się wykrztusić Léi.
— Tym lepiej dla ciebie... Gdybyś rozumiała, już byś była trupem... Ta Żydówka nie jest 

odpowiednim   towarzystwem   dla   takiej   pięknej   dziewczyny...   Zapamiętałaś   wiadomość?... 

Puszczę cię, tylko nie krzycz, bo będę musiał cię zastrzelić, a szkoda by było... No, dalej, pędź 
odwiedzić tę dziwkę.

Mężczyzna popchnął ją brutalnie, wyszedł z bramy i nieśpiesznie otworzył drzwi. Drżąca 

Léa, z nogami jak z wosku, wybuchnęła nerwowym szlochem. Ktoś zbiegał po schodach i to 

przywróciło ją do rzeczywistości.

— Szukasz kogoś? — spytał chłopczyk w wieku Charlesa.
— Nie, dziękuję.
— Płaczesz!... Coś sobie zrobiłaś? Co cię boli?
Uśmiechnęła się przez łzy:
— Wszystko w porządku, miły jesteś.
Po mroku panującym w bramie kamienicy, jasno jeszcze świecące popołudniowe słońce 

raziło oczy i musiała je zmrużyć. Puściła się pędem potrącając przechodniów i wciąż biegnąc 

przecięła   bulwar   Port-Royal   pośród   koncertu   klaksonów   i   przekleństw.   Zdyszana   dotarła 
wreszcie   do   szpitala;   wskazano   jej   pawilon,   w   którym   leżała   Sara.   Jakaś   zakonnica 

zaprowadziła ją do pokoju rannej. Przed drzwiami stał na straży policjant, który zażądał od niej 
dokumentów.

—   Proszę   jej   nie   męczyć   za   bardzo   i   nie   przeciągać   zbytnio   odwiedzin   —   powiedziała 

background image

zakonnica otwierając drzwi.

W pokoju panował łagodny półmrok. Przez uchylone, zakratowane okno wpadało nieco 

powietrza,   lekko   falowała   zasłona   z   białego   płótna.   Sara,   z   obandażowanym   ramieniem, 

zdawała się spać w wysokim żelaznym łóżku. Wzruszona Léa pochyliła się nad nią. Sara uniosła 
powieki, zielone oczy skierowała na przyjaciółkę, a lekki uśmiech sprawił, że jej twarz stała się 

jeszcze piękniejsza. Uśmiech ten zgasł natychmiast, gdy dostrzegła ślady łez na policzkach Léi.

—   Płaczesz   z   mojego   powodu?...   Czuję   się   świetnie...   Za   dwa   dni   będę   na   nogach. 

Uspokoiłam cię?... Ale co ci jest? Dlaczego płaczesz? Coś się stało?...

Połykając łzy Léa zdołała opowiedzieć, co jej się przydarzyło i przekazać Sarze wiadomość, 

jaką zlecił jej napastnik.

Sara uniosła się na łóżku, nie udało jej się powstrzymać jęku.
— To moja wina, powinnam była zaczekać, aż wydobrzejesz.
— To nic takiego. A więc ruszyli do ataku. Nie przypuszczałam, że odważą się na to we 

Francji. Należało się domyślać, że mają wspólników, o jakich ich nie podejrzewaliśmy, albo 
czują, że jesteśmy bliscy celu. Samuel uzyskał potwierdzenie, że obie poszukiwane przeze mnie 

kobiety są w Paryżu i niebawem wypłyną do Argentyny z innymi przestępcami. Musisz mi 
pomóc...

— Ależ, Saro, nie zrozumiałaś? Jeśli nie przestaniesz, zabiją cię!
— Już mnie zabili, teraz już ich się nie boję. Ty, czy tego chcesz czy nie, należysz do naszego 

obozu, nie masz wyboru: obecnie wiedzą już wszystko o tobie i twojej rodzinie. Jeśli chcesz 
odzyskać dawne spokojne życie, musisz nam pomóc ich zlikwidować.

— Oszalałaś, skończył się już czas konspiracji...
— Jesteśmy w samym środku. Zarówno oni, jak i my, nasza wojna wciąż trwa.
— To zrozumiałam. Dlaczego nie wyjawiasz policji wszystkiego, co wiesz o ich posunięciach 

we Francji?

—   Dlatego,   że   nawet   nie   będą   chcieli   mnie   wysłuchać.   Powiedzieć   Francuzom,   całemu 

światu, że naziści nadal są wśród nas, że ta ohydna bestia nie zdechła, lecz wciąż gotowa jest 

kąsać, że w każdym kraju mają przyjaciół chętnych do pomocy im, że mają swoich ludzi w 
rządach, gazetach, przemyśle, literaturze, wyjawić im to wszystko w najlepszym razie oznacza 

wystawić się na pełne niedowierzanie, a nawet szyderstwo, w najgorszym zaś razie trafić na ich 
sympatyków. Nie, nie mogę o tym powiedzieć policji.

— No to może tajnym służbom wywiadowczym?
— Tam na pewno mnie wysłuchają, ale i poproszą, bym milczała.
— Nie rozumiem.
—   Dlatego   że   wiedzą   o   wszystkim   i   pomagają   niektórym   hitlerowcom   w   zamian   za 

informacje...

— Nie wierzę.
—   Nie   mam   dowodów,   jeśli   chodzi   o   Francję,   ale   Amerykanie   —   między   innymi   — 

korzystają z usług wielu z nich. Nie widzę powodu, dla którego Francuzi mieliby nie stosować 

podobnych metod.

— No bo są Francuzami!...
Sara, której rysy twarzy twardniały, tężały w miarę jak mówiła, wybuchnęła sarkastycznym 

background image

śmiechem.

— Nie sądziłam, że po tym, co przeżyłaś, po zetknięciu się ze zdradą, kolaboracją, która 

dotknęła nawet twoją rodzinę, będziesz jeszcze taka naiwna.

Léa, zdruzgotana tymi rewelacjami zwiesiła głowę. Tak, nawet Francuzi...
Do pokoju weszła siostra zakonna.
—   Pani   Tavernier,   pani   przyjaciółka   powinna   już   się   pożegnać,   potrzebuje   pani 

odpoczynku.

— Dziękuję, siostrzyczko, już wychodzi.
Léa poczuła jak ogarnia ją lodowaty chłód. Z niedowierzaniem patrzyła, jak za kobietą w 

białym habicie zamykają się drzwi. Siedziała ze spuszczoną głową, zdrętwiała, nie miała odwagi 
spojrzeć Sarze w oczy. Jakiś cień nadziei... Przecież wchodząc spytała o panią Mulstein...

— Widzę, że Françcois nic ci nie powiedział. Wzięliśmy ślub po powrocie z Montillac. Ale to 

nic takiego,  to  tylko  niezbędna  formalność.  Między  tobą  i  mną  niczego  to  nie zmieni.  Nie 

jestem zazdrosna.

"Ale ja jestem" — pomyślała Léa bliska łez.
— Musisz jak najszybciej zobaczyć się z Françcois — ciągnęła dalej Sara, nie zauważając 

wzburzenia Léi. — Gdyby ci się nie udało, zadzwoń pod numer Danton dwadzieścia sześć — 

dwadzieścia siedem. Zapamiętasz?... Tylko niczego nie zapisuj. Gdy ktoś się zgłosi, powiesz, że 
pani Hugo czeka na pana Sainte-Beuve o umówionej porze. Dzisiaj o dziewiątej wieczorem 

pójdziesz do pasażu Saint-Andrè-des-Arts. Wiesz, gdzie to jest?

Léa twierdząco kwinęła głową.
— Uważaj, czy nikt cię nie śledzi. Włóż na siebie jakieś ciemne ubranie, twoja niebieska 

garsonka za bardzo rzuca się w oczy. Na to spotkanie przyjdzie ktoś z naszych. Mówiłaś, że twój 

napastnik miał akcent z Europy Środkowej?... I że czułaś jego wąsy na karku?... To może być 
jakaś wskazówka. Ktoś do ciebie podejdzie i powie: "Czy widziała pani Victora?" Odpowiesz: 

"Powinnam się z nim zobaczyć dziś wieczorem." Zrozumiałaś? Powtórz.

Monotonnie Léa powtórzyła hasło.
— Dobrze. Przyjdź do mnie jutro, zdasz mi relację.
W korytarzu spotkała Daniela.
—   Jak   ona   się   czuje?...   Dalczego   pani   nic   nie   mówi?   Co   pani   jest?   Taka   pani   blada! 

Podtrzymywana przez młodzieńca, usiadła na krześle, nogi miała miękkie, czuła, że za chwilę 

zemdleje.

— W porządku, to nic takiego... Nie znoszę zapachu eteru.
— Przestraszyła mnie pani... Jak się czuje Sara?
— Lepiej, znacznie lepiej.
— Może panią odprowadzić?
— Nie, dziękuję, już dobrze.
Léa miała ochotę tylko na jedno: uciec z tego szpitala i znaleźć jakieś spokojne miejsce, 

gdzie mogłaby się zastanowić. Szybko pożegnała się z Danielem.

Przy Obserwatorium wskoczyła na platformę ruszającego autobusu. Konduktor schwycił ją 

za ramię i założył łańcuch bezpieczeństwa.

background image

— To niebezpieczne, panienko, tak wskakiwać do autobusu w biegu.
— Jedzie pan do placu Saint-Michel?
— Tak, panienko, oto dwa bilety.
Léa zapłaciła i oparła się o drewnianą barierkę. Podmuch rozwiewał jej włosy.
Na wąskiej uliczce Saint-Andrè-des-Arts było tłoczno. Gdy dotarła na Grègoire-de-Tours, 

otworzyła drzwi kluczem, który dała jej siostra. Mieszkanko było puste. Trzykrotnie dzwoniła 
na ulicę de l'Universitè, lecz bezskutecznie. Françcois też nie było w domu. Natomiast pod 

numerem, jaki podała jej Sara, odpowiedział jej męski głos.

background image

15

— Czy widziała pani Victora?
Choć   czujna,   Léa   drgnęła   zaskoczona.   Jakiś   nieznajomy   o   wspaniałych   rudych   wąsach 

czekał na jej odpowiedź.

— Powinnam się z nim zobaczyć dziś wieczorem.
— Dobrze, chodźmy.
Pasażem dotarli do bulwaru Saint-Germian i wstąpili do dużej kawiarni. Poprowadził ją w 

głąb sali, z dala od gości.

— Co dla pani zamówić?
— Nie wiem, to samo, co pan.
— Kelner, dwie duże schłodzone wódki.
Milczeli do powrotu kelnera.
— Niech pani wypije, dobrze to pani zrobi.
Zamknęła oczy i wychyliła kieliszek... Przypomniały jej się zaraz wieczory, dnie spędzone z 

żołnierzami radzieckimi w Niemczech, kiedy prowadzili poszukiwania osób zaginionych, sierot. 
Jakież to były fantastyczne pijatyki, jakie piękne śpiewy, takie melancholijne. Przybyszom ze 

Wschodu zawdzięczała szalone chwile wesołości i czarne chwile smutku. Przypomniała sobie te 
spojrzenia, w których pojawiały się łzy, gdy wspominali ojczysty kraj, ukochane kobiety: ileż w 

nich było czułości, delikatności pod pozorami prostactwa, prymitywizmu. Jakie czynili wysiłki, 
by te noce były dla niej możliwie jak najmniej uciążliwe: oddawali jej swoje koce, dzielili się 

herbatą,  czarnym chlebem...  Jakże  jej dzisiaj brakowało tego koleżeństwa,  braterstwa,  tych 
drobnych   względów,   które   sprawiły,   że   jej   życie   wśród   ruin   stawało   się   lżejsze,   atmosfera 

cieplejsza! Léa zatęskniła za tymi czasami i westchnęła.

— Czy zechciałaby panienka wrócić na ziemię, jeśli łaska? — spytał wąsacz.
— Myślałam o żołnierzach rosyjskich, o moich przyjaciołach...
Popatrzył na nią jakoś dziwnie: "Jeszcze jedna wariatka" — pomyślał.
— Nie powinniśmy zbyt długo ze sobą przebywać. Skoro Sara dała pani ten numer, znaczy 

to, że miała nam coś do przekazania.

Nie mogła się oprzeć i zażartowała:
— Jak pan to odgadł?
Najwyraźniej   nie   odznaczał   się   dużym   poczuciem   humoru   —   chyba   że   nie   chwytał 

subtelności języka francuskiego — gdyż zareagował ściągnięciem brwi. Nie zrażając się jego 

niezadowoleniem Léa opowiedziała mu o swoim spotkaniu na ulicy Saint-Jacques.

background image

— Nie zauważyła pani więcej szczegółów?
Nie, zwróciłam tylko uwagę na wąsy, akcent i wzrost: był niewiele wyższy ode mnie. Aha! 

Jeszcze coś, nosił skórzaną kurtkę albo kanadyjkę...

— W taki upał?
— Tak, ja też o tym pomyślałam, gdy mnie trzymał.
— Wydał się pani młody?
— To trudno określić... Tak, raczej młody.
— No dobrze, musi nam to wystarczyć. Odwiedzi pani jutro Sarę?
— Tak — odpowiedziała niechętnie.
— Proszę jej przekazać, że namierzyliśmy zwierzynę i że polowanie może się rozpocząć 

wcześniej niż przewidywaliśmy. Będzie wiedziała, o co chodzi.

— Ja też zrozumiałam... To takie podchody, taka harcerska zabawa, można by pomyśleć, że 

jest się bohaterem jednej z powieści serii "Signes de Piste", nie zna pan?... Szkoda, ileż tam 

przygód...

Ależ ta dziewczyna jest denerwująca! Co ten Tavernier w niej widzi? Co prawda, jest raczej 

ładna, ale przy Sarze...

— Niech pani będzie jednak  ostrożna. Ludzie, którzy są naszymi przeciwnikami,  to nie 

postacie   z   powieści...   Wczoraj   się   pani   o   tym   przekonała.   Pani   wychodzi   pierwsza...   Do 
widzenia.

Gdy się znalazła na chodniku, Léa zaczęła się zastanawiać, dokąd się udać. Nie miała ochoty 

pójść ani na ulicę de l'Universitè, ani na ulicę Grègoire-de-Tours. Bezwiednie skierowała swe 

kroki ku  Théâtre  Françcais.  Przy ulicy de l'Odèon zatrzymała  się przed oświetloną  witryną 
księgarni. Wewnątrz kilka osób rozmawiało z ożywieniem. Piękna wysoka kobieta o wysoko 

upiętych   włosach   i   z   zimną   twarzą   stała   nieco   z   boku   słuchając   potarganego   mężczyzny   z 
odkrytą głową i niedopałkiem papierosa w ustach, który mówił mocno gestykulując: był to 

Andrè  Malraux. Léa przypomniała sobie, że  Raphaël  Mahl zachęcił ją do przeczytania "Doli 
człowieczej".

Niezmiernie   brzydki   mężczyzna   w   rogowych   okularach   i   z   fajką   w   ustach   słuchał   go 

uważnie;   niska,   nieco   otyła   kobieta   z   włosami   starannie   ściągniętymi   w   koczek,   w   szarej 

sukience jak sierotka z ochronki, porządkowała stos książek. A ten łysy mężczyzna z czerwonym 
fularem: to Andrè Gide!... Stryj Adrien, wbrew osądom całego mieszczaństwa z Bordeaux, lubił 

jego pisarstwo. Poznali się obaj w Paryżu i wymienili kilka listów, z czego dominikanin był 
bardzo dumny. Krótko ostrzyżona kobieta ubrana na chłopczycę i inna odwrócona plecami... 

Victoria   Ocampo   rozprawiająca   z   Françcois   Tavernierem!   Nie,   tylko   nie   on,   tego   jeszcze 
brakowało!   W   tej   właśnie   chwili   jej   spojrzenie   spotkało   wzrok   Argentynki,   która   wskazała 

wystawę  swojemu  rozmówcy.  Nim  Léa  zdążyła   zareagować,   stał   już  przed  nią  i  chwycił  za 
ramię.

— Gdzie się podziewałaś, szalałem z niepokoju!...
— Zostaw mnie!
— Sara mi wszystko opowiedziała, lepiej będzie, jak wrócisz do Montillac.
— Wrócę, jeśli zechcę, nie masz prawa mi rozkazywać.
— Nie rozkazuję ci, lecz daję dobrą radę.
— Swoje rady możesz...

background image

— Panno Delmas, spotykamy się wcześniej niż się spodziewałam.
— Dobry wieczór pani.
— Proszę wejść, przedstawię panią moim przyjaciołom.
Léa nie śmiała jej odmówić, więc weszła do księgarni.
—   Adrienne,   przedstawiam   ci   moją   młodą   przyjaciółkę.   Léę   Delmas.   Léo,   to   Adrienne 

Monnier i Sylvia Beach, obydwie prowadzą księgarnię, pani Simone de Beauvoir i pan Jean-
Paul   Sartre,   panowie   Andrè  Gide   i   Andrè  Malraux...   Gisèle   Freund,   która   była   ze   mną   w 

Argentynie podczas wojny, obecnie przejazdem w Paryżu — dokonywała prezentacji Victoria 
Ocampo.

Przywitawszy się z nią, Sartre i Malraux powrócili do przerwanej rozmowy; Gide szybko się 

pożegnał.

— Chodźmy stąd — szepnął Tavernier.
Wyszli   więc,   przyrzekłszy   przedtem   Victorii   Ocampo,   że   nazajutrz   przyjdą   do   niej   na 

herbatę.

— Jadłaś kolację?
Léa przecząco potrząsnęła głową.
— Musisz coś zjeść, chodź — powiedział ujmując ją pod ramię.
Nie zamieniwszy ani słowa doszli do Saint-Germain-des-Près. Weszli do piwiarni Lippa.
Syn właściciela, Roger Cazes, wyszedł im naprzeciw.
— Dobry wieczór, panie Tavernier. Dam panu ten sam stolik co ostatnio.
Posadził ich w pobliżu kasy. Maître d'hôtel przyniósł kartę.
— Życzą sobie państwo aperitif?
Nie pytając o zdanie, Françcois zamówił:
— Dwa kieliszki szampana, poproszę.
Przy   jednym   ze   stolików   jedli   kolację   Jean   Cocteau   i   Marie   Bell.   Nieco   dalej   siedzieli 

Georges Bidault i Maurice Schumann, których rozpoznała. Obaj skłonili się w ich kierunku.

— No, a teraz opowiadaj.
Wypiła łyczek szampana.
— Nie ma o czym mówić, twoja żona już ci wszystko opowiedziała.
— Przestań, proszę cię, nie życzę sobie takiego tonu między nami. Powiedziałem ci o tym 

planie, stało się, i to wszystko.

— I to wszystko! Tak po prostu! — wykrzyknęła Léa tak podniesionym głosem, że spojrzenia 

gości zwróciły się na nią. — Trochę ostro sobie poczynasz — ciągnęła ściszywszy głos — zdawało 

mi się, że miałeś zrezygnować z tego bezsensownego pomysłu. Nie pomyślałeś o mnie?

— Kochanie, bez przerwy myślę o tobie. Potem rozwiodę się i ożenię się z tobą...
— Bo pewnie wyobrażasz sobie, że będę grzecznie czekać, aż się namyślisz rozwieść? Nie 

jesteś jedynym mężczyzną na ziemi...

— To prawda, ale jestem jedynym mężczyzną, którego kochasz.
No, nie brakowało mu tupetu!... Jednakże prawdą było, że go kocha, tego łajdaka, tego 

drania. Prawdą było też to, że cierpiała na samą myśl, że zainteresowałby się inną kobietą....

background image

—   Nic  nie   było   pomiędzy   Sarą   i   mną,  i   nigdy   nic  nie   będzie.   Lecz   muszę   ją   chronić   i 

pomagać jej...

— A mnie dziś po południu, czy mnie ochroniłeś?
Jaką miał nagle zatroskaną minę!
— Nie wiem, co bym dał, żebyś nie była w to zamieszana...
— Trochę za późno. Nie mogłam się do ciebie dodzwonić, więc spotkałam się z przyjacielem 

Sary...

— Tym z dużymi rudymi wąsami?
— Tak, powiedział mi, że polowanie może się rozpocząć wcześniej niż sądzili...
— Tak powiedział — rzekł zamyślony Tavernier.
— Czy to znaczy, że odnaleźli te okropne kobiety, o których opowiedziała Sara?
— Nie wiem, może.
— Jeśli je złapią, to co z nimi zrobią?
— Łatwo zgadnąć.
Przypominało to szmirowatą powieść, ten dialog w paryskiej piwiarni rzęsiście oświetlonej, 

wypełnionej politykami, gwiazdami filmowymi, pisarzami, pięknymi kobietami plotkującymi w 
tym   wnętrzu   wyłożonym   ceramicznymi   kafelkami   z   Frague...   Léa   odnosiła   wrażenie,   że 

przeżywa jakiś absurdalny sen; naprzeciwko niej siedział mężczyzna, którego kochała i który ją 
kochał, a który poślubił inną kobietę, a jej rywalka myślała tylko o zemście, obracała się w 

podejrzanym  towarzystwie,  strzelano  do niej na  ulicy  z pistoletu  maszynowego,  zlecała  Léi 
przekazywanie jakichś zaszyfrowanych wiadomości. Z kolei samą Léę w biały dzień napastował 

jakiś wąsacz, który jej groził... Wydało jej się to takie głupie, aż roześmiała się w głos.

Ta   smarkula   nie   przestanie   go   zaskakiwać;   gdy   ją   spotkał,   była   przybita,   milcząca, 

agresywna, zjadliwa, zła, a teraz wybucha śmiechem. Trudno przewidzieć, jak się zachowa! Nie 
sposób się z nią nudzić. A jednak wiedział, że za tym śmiechem kryje się popłoch, niepokój, 

strach, smutek, cierpienie. Miał sobie za złe, że to on jest przyczyną jej bólu. "Powinienem ją 
chronić, uszczęśliwić. Zamiast tego, wbrew własnej woli wciągam ją w niebezpieczną przygodę, 

w której naraża życie; ależ ze mnie śmieć." Poczuł się taki stary i znużony!... Nagle opanowała 
go pokusa, by ją zabrać i uciec do pierwszego lepszego kraju, porzucić Sarę i jej śmiercionośne 

plany,   swoje   stanowisko   w   rządzie,   swój   majątek...   Wyjechać   z   nią,   znaleźć   się   daleko   od 
niebezpieczeństw i zagrożeń, jakie ich osaczają, patrzeć, jak żyje, kochać ją, mieć z nią dzieci...

— Tavernier, wreszcie pana znalazłem!
Przy ich stoliku stał Samuel Zederman.
— Obszedłem wszystkie bistra w dzielnicy szukając pana. Niech się pan pośpieszy. Zbiórka 

na placu des Vosges... Nie ma potrzeby ciągnąć tam panienki.

W milczeniu szybko skończyli kolację.
Françcois odwiózł ją na ulicę Grègoire-de-Tours. Laure wciąż nie było. 

background image

16

Léa   nie   mogła   usnąć.   Na   wieży   jednego   z   pobliskich   kościołów   wybiła   północ.   Wstała, 

poszperała w garderobie siostry. Kilka chwil później opuściła ulicę Grègoire-de-Tours. Miała na 
sobie długą czarną spódnicę i obcisły sweter w tym samym kolorze, włosy związała w koński 

ogon. Źle oświetlonymi uliczkami poszła w stronę ulicy Dauphine, szukając piwnicy, o której 
opowiadała jej Laure: "Le Tabou".

Na rogu ulic Christine i Dauphine banda młodych ludzi paliła papierosy rozprawiając: stali 

oparci   o   dziwny   kabriolet   w   żółto-czarną   szachownicę.   Podeszła   do   jednego   z   chłopców   i 

spytała:

— Czy zna pan "Le Tabou"?
— Proszę, oto najśliczniejszy piwniczny szczurek w całej dzielnicy. Co ty na to, Toutoune?
Bardzo młoda dziewczyna z piersiami obciągniętymi ciasnym swetrem robionym grubym 

ściegiem,   w   sztruksowych   spodniach   mocno   opiętych   na   pośladkach,   odznaczająca   się   też 
pokaźnym nosem i długimi czarnymi włosami, zmierzyła Léę badawczym wzrokiem od stóp do 

głów.

— No, niezła. A ty, Anne-Marie, co o niej myślisz?
— Milutka — odparła szczupła rudowłosa dziewczyna.
Léę zaczynało irytować to taksowanie.
— Szukam "Le Tabou".
— Stoi pani przed nim, panienko.
I to miała być ta modna piwnica, którą w Montillac Laure bez przerwy jej zachwalała! Léa 

zadarła głowę: nie było pomyłki, ta właśnie nazwa widniała nad wejściem.

— Wygląda  pani  na zdziwioną  — powiedział   niedbale  ubrany   chłopak   w  szamerowanej 

czapce z daszkiem na głowie. — To ten nędzny wygląd lokalu tak panią zaskoczył? Czegóż pani 

chce, moja droga, to na miarę czasów, w jakich  żyjemy. Brudne i zepsute miejsce spotkań 
nieudaczników,   biednych   i   bogatych,   wszystko   dokładnie   wymieszane,   w   sumie   zgodnie   z 

ideałem komunistów i egzystencjalistów...

— Kogo?
— O nieba, skąd się pani wzięła? Chyba się pani ze mnie nabija? Chce mnie pani nabrać... 

Jeśli wziąć pod uwagę strój, w jakim pani jest...  Och,  przepraszam, nie przedstawiłem  się: 

Françcois de la Rochefoucault, portier, do pani usług. Frèdèric, chodź-no tutaj. Popatrz na tę 
piękność, która przybyła w poszukiwaniu "Le Tabou"... Czyż nie ma wszelkich danych ku temu, 

by ją przyjąć w tej świątyni odwiedzanej przez najwspanialsze umysły naszych czasów?...

Zbliżył się do nich przystojny chłopak z jasnym wąsem oficera kawalerii:

background image

— Witam panienkę, jestem Frèdèric Chauvelot, w pewnym sensie pełnię funkcję animatora 

w   tym   lokalu.   Pozwoli   pani,   że   na   powitanie   zaproponuję   pani   coś   do   picia...   Tarzan, 
zapamiętasz śliczną buzię panienki?

— Oczywiście — zapewnił wytatułowany kolos.
— Między kciukiem a palcem wskazującym potrafi rozgnieść głowę — szepnął na ucho Léi 

Frèdèric otwierając drzwi.

Z kamiennych schodków biła duchota. Schodząc po nich Léa odnosiła wrażenie, jak gdyby 

zanurzała się w piekielnym kotle, wrzącym i parującym: jazgot trąbki i klarnetu unoszący się ku 
XVI-wiecznemu sklepieniu wzmagały jedynie to odczucie. Dym był tak gęsty, że nie sposób było 

dostrzec głębi piwnicy, która liczyła przecież tylko dwanaście metrów na osiem. Pary kolejno 
tańczyły   frenetycznego   be-bopa,   oklaskiwane   przez   stłoczonych   klientów,   siedzących   bądź 

stojących.

— Czego się pani napije?
— Mięty z wodą — odpowiedziała Léa, rozejrzawszy się dokoła.
Podszedł do niej jakiś spocony chłopak w kraciastej koszuli, najwyraźniej dał się zwieść jej 

strojem.

Zatańczy pani?
— Nie, dziękuję.
Wzruszywszy ramionami młodzieniec odszedł.
Dziwne miejsce. Dziwna muzyka, nie przypominała Léi niczego znanego.
— Laure!
Spostrzegła   właśnie   siostrę   ubraną   w   niebieski   kostium,   który   sama   wczoraj   nosiła.   Z 

trudem utorowała sobie przejście do stolika, przy którym Laure siedziała w towarzystwie pięciu 

czy sześciu rówieśników. Wśród nich znajdował się Franck, który zauważył ją pierwszy.

— Léa, świetnie, że wpadłaś na pomysł, by do nas dołączyć.
— Nie mogłam usnąć, niepokoiłam się o Laure.
— Opowiedziała mi, co się wczoraj wydarzyło... Jak się czuje twoja przyjaciółka?
— Dobrze, to nie jest aż tak poważne, jak sądziliśmy.
— Tym lepiej. Laure, popatrz, kto tu jest.
— Gwiżdżę na to, nie chcę jej oglądać — powiedziała matowym głosem.
— Jest prawie tak pijana, jak ty ostatnio.
"Tak, ale z innego powodu" — pomyślała Léa,
—   Znacie   się   z   Franckiem?   —   spytał   Frèdèrick   Chauvelot.   —   Zostawiam   więc   panią   w 

dobrych rękach.

Przez   jakiś   czas   Léa   ze   zdziwieniem   obserwowała   skomplikowane   akrobatyczne   figury 

tancerzy i na kilka chwil zapomniała o tym, co nazywała zdradą Françcois, i o próbie zabójstwa 
Sary. Bezwiednie wystukiwała takt nogą.

— Paskudny Żyd, przez tych Żydów zawsze są kłopoty.
Pomimo   hałasu   Léa   usłyszała   to,   co   wykrzyczała   Laure   bełkoczącym   głosem   pijaka,   i 

zamarła w bezruchu, niedowierzając własnym uszom.

Franck,   którego   matka   była   Żydówką,   patrzył   na   swoją   przyjaciółkę,   jakby   nie   mógł 

background image

uwierzyć.

— Paskudny...
Léa wymierzyła siostrze taki policzek, że dziewczyna przerwała w pół słowa i rozszlochała 

się jak małe dziecko.

— Widzisz, uderzyła mnie!
— Pomóż mi zaprowadzić ją do domu.
— Co się dzieje? Dlaczgeo ona płacze? — spytała ruda dziewczyna, którą Léa spotkała przed 

wejściem do lokalu.

— Zostaw ich w spokoju, widzisz, że się ubzdryngoliła — powiedziała Toutoune.
Z wielkim trudem we dwójkę wyciągnęli Laure z piwnicy.
— Corbassirre, mógłbyś odwieźć tę małą do domu? — spytał Frèdèric.
—   Zgoda   —   odparł   młodzieniec   siedzący   za   kierownicą   dziwnego   samochodu   w 

szachownicę.

— Nie warto się trudzić — powiedziała Léa. — Mieszkamy blisko stąd. Franck mi pomoże.
— Jak chcecie. Na słabo oświetlonej ulicy Franck i Léa podtrzymywali Laure, która ledwo 

trzymała   się   na   nogach.   Za   nimi   postępowali   trzej   koledzy   młodzieńca,   wyśpiewując   w 
niebogłosy.

— Zamknijcie się, do diabła!... Spać nie dadzą!
Krzykom z okna towarzyszyło chluśnięcie wodą; birbanci zostali zmoczeni.
— Nie ma wieczoru, żeby któregoś z nas nie oblali — powiedział Franck. — W tej dzielnicy 

nie myślą o niczym innym, jak tylko o spaniu.

Zimny prysznic nie uspokoił śpiewaków, którzy wydzierali się ile wlezie. Skrzyżowanie ulic 

Saint-Adrè-des-Arts   i   de   Buci   tonęło   w   mroku.   Laure   ciążyła   im   coraz   bardziej.   Początek 

migreny   wprawiał   Léę   w   zły   nastrój.   U   wlotu   ulicy   Grègoire-de-Tours   panowały   egipskie 
ciemności. Jeden z chłopców zapalił kieszonkową latarkę; słaba wiązka światła oświetlała brzeg 

chodnika. Nadjeżdżał samochód ze zgaszonymi światłami. Niebieski kostium Laure odbijał się 
jaśniejszą plamą w ciemnościach. Nagle reflektory samochodu rozbłysły pełnym blaskiem. Léa 

uniosła ramię, by przysłonić oczy.

— Ale fajnie, teraz wiadomo, gdzie się stawia nogi.
Léa upuściła klucze i schyliła się, żeby je podnieść... gdy zagrzechotała seria pocisków z 

karabinu maszynowego; kule odbijały się od bruku... Ciałem Laure wstrząsnęły drgawki. Nagle 

stała się bardzo ciężka... Osunęła się na ziemię pomimo starań Léi, by ją podtrzymać.... Zgrzyt 
skrzyni   biegów...   Pisk   opon...   Odgłos   zatrzaskiwanych   drzwiczek...   Reflektory   samochodu 

przesunęły się szybko po fasadach zabytkowych domów i zgasły. Samochód pomknął w stronę 
bulwaru Saint-Germain. Zabłysły światła w mieszkaniach, otwierały się okna...

— Co to było?
— Słyszeliście?
— Mówię, że to pistolet maszynowy! Przecież się na tym znam!
— Kładź się spać, to znowu te łobuzy z "Le Tabou"!
— Na pomoc, wezwijcie policję!
Przykucnąwszy w rynsztoku, Léa podtrzymywała głowę Laure, która jęczała.

background image

— To nic, siostrzyczko, to nic.
Błękit kostiumu pokrywał się stopniowo ciemnymi plamami, które wciąż się powiększały. 

Osłupiały Franck, którego czoło przecinała krwawa krecha, wbił spojrzenie w leżące ciało. W 

drżącej ręce trzymał latarkę elektryczną.

— Poświeć mi! — krzyknęła Léa.
Delikatnie ułożyła głowę siostry na kolanach, wykonując miękkie matczyne gesty. Laure 

próbowała mówić.

— Nic nie mów.
Wreszcie dała się słyszeć syrena samochodu policyjnego. Pusta dopiero co ulica wypełniła 

się   ludźmi   w   piżamach,   w   koszulach   nocnych,   w   marynarkach   czy   chustach   śpiesznie 
narzuconych na ramiona. Jak gdyby spod ziemi wyrośli stróże porządku z noszami.

— Z drogi... Zróbcie przejście...
Niewielki tłum rozstąpił się.
— Proszę się rozejść... Wracajcie do domów, tutaj nie ma co oglądać...
Nikt nie ruszył się z miejsca.
Policjant w cywilu pochylił się nad siostrami...
— Co się stało? — spytał. — Proszę tu poświecić. Wielki Boże, biedne maleństwo! Zaraz, 

zaraz...   Przecież   ja   was   znam.   Składała   pani   zeznanie   dziś   po   południu   w   sprawie 
"Szeherezady", a to... To przecież pani siostra... Tak się bała... Biedny dzieciak...

Policjanci ostrożnie wstawili do ambulansu nosze z Laure, która straciła przytomność. Léa i 

Franck pojechali z nimi do szpitala.

Na korytarzu Hotel-Dieu Léa chodziła tam i z powrotem, paląc papierosa za papierosem; 

niebawem paczka z "Lucky Strike'ami" była pusta.

— Operują już blisko dwie godziny. A ty czekasz sobie spokojnie, jakby nigdy nic, nawet się 

nie ruszysz!

— A co mam robić? — spytał Franck, który bardzo się pocił.
— Nie wiem... Rusz się, mów coś!
— Co mam ci powiedzieć? Sądzisz, że to ma coś wspólnego z Sarą?
— Pojęcia nie mam, mam nadzieję, że nie... Czy nie przez te wasze czarnorynkowe interesy?
—   Nic   podobnego,   Laure   zajmowała   się   drobnym   handlem   i   nigdy   nie   mieliśmy   do 

czynienia z bonzami, z grubymi rybami. Może to przypadek...

— Przypadek!... Seria z pistoletu maszynowego w śródmieściu Paryża! Przypadek! Już jak 

ty coś powiesz! Panie doktorze! Panie doktorze, jak ona się ma?

— Czy pani jest krewną?
— Tak, siostrą.
— To cud, że nie zabili jej na miejscu. Wyjęliśmy siedem pocisków, straciła dużo krwi i nie 

da się wykluczyć krwotoku wewnętrznego, ale żyje. Na razie śpi.

— Czy mogę ją zobaczyć?
— Nie, niech pani wraca do domu...
— Nie ma mowy, chcę zostać przy niej. Muszę być przy niej, gdy otworzy oczy, bo inaczej 

będzie się bardzo bała.

background image

Lekarz uśmiechnął się pomimo zmęczenia.
— Każę pani przynieść trochę gorącej kawy. To znaczy, kiedy mówię o kawie, mam na myśli 

coś, co ją tylko przypomina...

— Dziękuję, panie doktorze.
— On ma rację, powinnaś pójść do domu i przespać się, nie musimy tutaj oboje czekać.
— Idź do domu, jeśli chcesz. Ja zostaję.
— Jak chcesz, ja też zostaję.
Gdy wypili przyniesiony przez zakonnicę ersatz, zdrzemnęli się oparci o siebie. Ocknęli się, 

gdy przyszedł inspektor z nocnej zmiany.

— Czy ma pani jakieś podejrzenia dotyczące tego, co się stało? Wczoraj strzelali do pani 

siostry, przedwczoraj do przyjaciółki, to za dużo jak na zwykły zbieg okoliczności.

— Tak, zapewne, ale nie mam najmniejszego pojęcia dlaczego.
— Jest pani tego całkowicie pewna?
Oby tylko nie zaczerwieniła się!
— Całkowicie.
Zniechęcony policjant tylko westchnął.
— Kiedy mogę ją zobaczyć?
— To nie zależy ode mnie. Ja też bym chciał ją zobaczyć i zadać jej kilka pytań. Gdzie była 

pani wczoraj?

— Już panu mówiłam, w "Le Tabou".
— Nie zauważyła pani niczego podejrzanego?
— Nie, było bardzo ciemno, samochód zauważyłam dosłownie w ostatniej chwili.
— Czy był to ten sam samochód co wczoraj?
— Nie wiem... Czarny samochód z przednim napędem...
— Na rynku spotyka się same czarne samochody z przednim napędem, to ulubione pojazdy 

przestępców i polityków.

— A to nie to samo? — spytał Franck z naiwną miną.
Inspektor wzruszył ramionami.
Późnym popołudniem Léi pozwolono zobaczyć Laure.
— Moja kochana...
— Nie słyszy pani? Jest w stanie śpiączki.
— Długo to będzie trwać?
— Równie dobrze godzinę, jak i miesiące, nie wiadomo.
— Czy mogę przy niej zostać?
— Tak, jeśli pani chce. Wstawimy tu pani polowe łóżko.
— Dziękuję, siostro.
Leżąc na wąskiej kozetce, Léa nie mogła zasnąć, podobnie jak poprzedniej nocy. Wstała i 

wyszła   na   korytarz   zapalić   papierosa.   Na   krześle   drzemał   policjant.   Widok   policjanta 
przypomniał jej strażnika sprzed izolatki Sary. Miała przecież po południu odwiedzić Sarę... A 

background image

Françcois na pewno szaleje z niepokoju...

— Przecież panu mówię, proszę pana, że dawno skończyły się godziny odwiedzin. Chorzy 

teraz śpią... Bardzo pana proszę...

Filigranowa zakonnica truchtem biegła za Tavernierem.
— Léa!
Wyhamowała odruch, by paść mu w ramiona. Obudzony policjant położył dłoń na kaburze 

pistoletu.

— Co pan tutaj robi, proszę pana? To zabronione.
— Panna Laure Delmas jest moją znajomą, przyszedłem dowiedzieć się o stan jej zdrowia.
— Proszę przyjść jutro.
— Nie, muszę porozmawiać z tą panią — rzekł wskazując Léę.
— Zna pani tego człowieka?
— Tak.
— Proszę wobec tego wyjść do hallu.
Léa   miała   ochotę   odmówić,   ale   powstrzymała   ją   perspektywa   sprzeczki   pomiędzy 

przedstawicielem prawa a jej kochankiem.

Françcois ujął ją za ramię.
— Jak się ma Laure?
— Nie odzyskała przytomności. Mają nadzieję, że ją uratują.
— Musisz niezwłocznie wyjechać.
— Nie ma mowy, nie mogę jej zostawić.
—   Czy   nie   rozumiesz,   że   to   ciebie   chcieli   zabić?   Wzięli   Laure   za   ciebie   ze   względu   na 

kostium.

— Jaki kostium?
— Niebieski, ten który miałaś na sobie tamtego wieczora.
— Ach!...
— Zaczynasz rozumieć?
— Ale dlaczego chcieliby mnie zabić?
— Dlatego, że jesteś związana z Sarą.
— Jestem, ale nie mam nic wspólnego z tym, czego ona zamierza dokonać.
— Ale oni tego nie wiedzą. Wpadliśmy na trop samochodu, niedługo pewnie dopadniemy 

jednego z zabójców. Mam nadzieję, że naprowadzi nas na ślad szefów siatki. Lecz tymczasem 
musisz zniknąć. Nie trzeba będzie długo czekać, żeby się zorientowali, że pomylili cel.

— Jeśli tyle wiedzą, jak twierdzisz, nigdzie nie będę bezpieczna.
—   To   nie   takie   pewne.   Jutro   z   samego   rana   Sara   opuści   szpital   i   przewieziemy   ją   w 

bezpieczne miejsce. Spotkałem się z ministrem spraw wewnętrznych, przydzielił nam ochronę. 
Co powiedziałaś policji?

— Że nie rozumiem, co się dzieje.
— Dobrze. Uwierzyli ci?

background image

— Myślę, że tak.
— Minister wtajemniczył w całą sprawę szefa policji, ten wydał stosowne polecenia. Sprawę 

prowadzą teraz tajne służby. Jeśli będą cię przesłuchiwać, nie wiesz o niczym.

— Co zrobisz?
— Na razie niewiele; postaram się, żeby o mnie zapomnieli... Wyglądasz na zmęczoną... Nie 

martw się o Laure, wykaraska się z tego.

— Mam nadzieję, ale się boję. Wydaje mi się, że cofnęłam się do czasów, kiedy to Camille 

była   w   niebezpieczeństwie.   Mam   takie   samo   uczucie.   Och,   Françcois,   powiedz,   że   ona   nie 
umrze...

Tavernier nie odezwał się, delikatnie gładził blady policzek swojej przyjaciółki. Objęła go w 

pół i przylgnęła do niego z całej siły.

— Moja maleńka, tak bym chciał ci oszczędzić...
— Nie bardzo ci się to udało.
—   Moja   miłości,   wybacz   mi,   kocham   cię,   tak   bym   chciał   uczynić   cię   bezpieczną   i 

szczęśliwą...

— To też ci się nieszczególnie udało.
— Przyrzekam ci, że kiedyś będzie to możliwe.
— Kiedyś!... To bardzo odległy termin.
Stali tak spleceni w uścisku przez długą chwilę w milczeniu. Wyszeptał ustami zanurzonymi 

w jej włosach:

— Wybaczysz mi?
Poczuł, jak jej ciało sztywnieje.
— Nigdy — wyszeptała, jeszcze bardziej przytulając się do niego.
— Rozumiem... Ale nie zapominaj, że cię kocham.
— Panienko, panienko, pani siostra odzyskała przytomność! Lekarz dyżurny jest przy niej 

— powiedział zdyszany policjant.

— Dziękuję, już idę.
Pobiegła do pokoju siostry, za nią podążył Françcois Tavernier. Mężczyzna w białym kitlu 

pochylał się nad łóżkiem.

— Proszę się uspokoić, wszystko będzie dobrze. To pani jest Léa?
— Tak.
— Bez przerwy panią woła, bała się, że może pani nie żyje.
— Laure... Moja kochana...
— Léa... Jesteś...
— Proszę nie rozmawiać, panienko, to panią męczy.
— Jestem przy tobie, nie bój się.
— A Franck? A pozostali?
— Franck jest na korytarzu.
Tavernier poszedł go przywołać. Laure wyciągnęła do niego rękę.

background image

— Nie płacz, bo i ja się rozpłaczę...
— Panienko, proszę się tak nie miotać, potrzebuje pani spokoju.
— A Françcois?... A Sara?...
— Sara czuje się dobrze... Françcois jest tutaj.
— Hallo, Laure.
— Cieszę się, że tu jesteście... Tak mnie boli!...
— Cicho, nic nie mów... Zostanę przy tobie.
— Śniło mi się, że woła mnie ciocia Estelle... Boję się... Tak się boję... Nie umrę, prawda?...
— Nie, kochanie, nie, wszystko będzie dobrze...
— Tak bardzo mnie boli...
—   Niechże   pani   będzie   cicho,   panienko,   albo   każę   wszystkim   wyjść.   Zrobię   zastrzyk. 

Poczuje się pani po nim lepiej, będzie pani mogła usnąć.

— Ja nie chcę spać...
Gdy lekarz zrobił zastrzyk, Léa i Franck puścili dłonie Laure. Jej twarz bez śladu makijażu 

wyglądała jak twarz dziecka. Bardzo szybko zasnęła.

background image

17

Léa, uspokojona co do stanu zdrowia siostry, zgodziła się trochę odpocząć. W mieszkaniu 

przy ulicy de l'Universitè  Françcois napełnił wannę wodą. Rozebrawszy ją wolno, zaniósł do 
kąpieli i umył delikatnie jak niańka. Dobroczynny łagodny dotyk dłoni kochanka uspokoił Léę. 

Zawiniętą w płaszcz kąpielowy ułożył ją na łóżku i troskliwie okrył futrzaną narzutą.

— Śpij, kochanie.
— Nie odchodź — powiedziała sennym głosem.
— Nie niepokój się, jestem przy tobie.
Zasnęła ściskając jego rękę.
Gdy się obudziła, zapadła już noc. Była sama.
— Françcois! — krzyknęła unosząc się na łóżku.
Drzwi się uchyliły, smuga światła oświetliła nieco pokój.
— Jestem.
— Tak się bałam, że odszedłeś.
— Spędziłem tutaj dzień. Teraz muszę wyjść, Daniel spędzi z tobą wieczór.
— Czy masz jakieś wiadomości o Laure?
— Dzwonił Franck. Laure czuje się dobrze. Jutro będziesz mogła ją odwiedzić. Do widzenia, 

kochanie. Staraj się nie myśleć o niczym.

— Łatwo ci mówić. A Sara?
— Na razie nie zagraża jej niebezpieczeństwo. Nie obawiaj się, wrócę w nocy.
Léa zapadła znowu w sen. Kilka godzin później zerwała się nagle na równe nogi.
— Czy to ty, Françcois? — rzuciła pytanie w ciemność.
— Nie, to ja, Daniel.
— Śnił mi się jakiś koszmar.
— Dlatego przyszedłem. Krzyczała pani przez sen, bałem się, że coś się pani stało.
— Françcois jeszcze nie wrócił?
— Nie, czekam na niego. Może zrobić kawy? W kuchni jest prawdziwa.
— Chętnie się napiję, dziękuję.
Léa wstała, w łazience odświeżyła sobie twarz i wyszczotkowała włosy.
Oboje spotkali się w kuchni. W milczeniu wypili kawę. Léa zapaliła papierosa,
— Czy wie pan, gdzie jest Françcois?

background image

— Domyślam się tylko.
— Po raz pierwszy znaleźli się sam na sam. Nie wiedzieli o czym rozmawiać.
— Która godzina?
— Czwarta rano.
Usłyszeli zgrzyt klucza w zamku drzwi wejściowych. Weszli Françcois Tavernier i Samuel 

Zederman.  Françcois  miał  ciemny,  nie  ogolony zarost  i ściągnięte  rysy  twarzy,   Samuel  był 
bardzo blady.

— Jak wam poszło?
— Dobrze — odpowiedział Françcois. — Nie myliliśmy się. To rzeczywiście te dwie kobiety 

usiłowały zabić Sarę i zraniły Laure. Udało im się uciec, ale dopadliśmy ich dwóch wspólników. 
Przekazaliśmy ich w ręce tajnych służb, które ich przesłuchują. Trzeci został zabity. Był znany 

policji, to zabójca z bandy z ulicy Lauriston poszukiwany od wyzwolenia.

— Ale dopóki te dwie kobiety przebywają wciąż na wolności, Sara nie jest bezpieczna — 

powiedział Daniel.

— Jest bezpieczna,  gdyż  skoro rozbiliśmy  siatkę,  one teraz  są same. Trudno im będzie 

przemknąć niezauważenie. Żadna z nich nie zna francuskiego, a rozesłano ich rysopisy. Dziś 
wieczorem śpi pan tutaj. Zastanowimy się w dzień, co dalej robić. Chodź, Léo, położymy się 

spać.

Léa zauważyła ból malujący się na twarzy Daniela.
"Françcoise ma rację — pomyślała — zakochał się we mnie."
W sypialni Françcois rzucił się w ubraniu na łóżko.
— Chodź — powiedział.
Léa   wyciągnęła  się  na  nim.  Wyglądał  na  takiego  zmęczonego!  Spostrzegła  kilka   siwych 

włosów w jego czuprynie i wzruszyła się. Ucałowała zamknięte powieki, chłodną dłonią pieściła, 
gładziła jego twarz. Stopniowo jego rysy się odprężały. Westchnął. Kochał ją wolno, jakby ze 

smutkiem. Rozkosz przychodziła nieśpiesznie.

Obudziło ich pukanie do drzwi, usłyszeli głos Samuela:
— Wstańcie, dochodzi jedenasta.
— Jedenasta! — wykrzyknął Françcois zrywając się na równe nogi.
Po południu Léa udała się do szpitala. Stan zdrowia jej siostry, jak twierdził lekarz, nie uległ 

zmanie. Franck, który nie odstępował od wezgłowia Laure, ledwo trzymał się na nogach. Léa 

posłała go do domu, żeby odpoczął. Nakazała mu nie wracać wcześniej niż następnego dnia. 
Wyczerpany chłopak przystał na to potulnie. W nocy Laure zaczęła bredzić, wołać matkę, Léę, 

Francka i Daniela. Przerażona Léa zadzwoniła po dyżurną pielęgniarkę. Ta powiedziała, że to 
nic  takiego;  zrobiła  jednak  chorej  zastrzyk.  Reszta  nocy  upłynęła   w spokoju.   Rankiem  Léę 

obudził szloch.

— Ciociu Estelle... Boli mnie... Nie chcę...
Jednym susem znalazła się przy Laure.
— Jestem tutaj, kochana, jestem przy tobie.
Laure miała rozpalone czoło i zdawała się nie poznawać siostry.
— Boli mnie... Tak mi zimno... Och!...

background image

Na zbielałych wargach pojawił się strumyk krwi. Léa krzyknęła.
— Co się dzieje? Dlaczego pani krzyczy? — spytał policjant zaglądając do pokoju. — O, 

Boże!...

Wypadł na korytarz.
— Na pomoc!... Siostro, szybko.
Przyszła zakonnica, a za nią jej asystentka.
— Szybko, proszę zawołać lekarza i siostrę Joseph.
— Siostrzyczko, ona nie umrze, prawda?
— Módl się, moje dziecko.
Tyle tylko  potrafią  powiedzieć  duchowni: "Módl się".  Jakby  modlitwa  mogła  zatrzymać 

krew płynącą z ust Laure.

— Boję się... Léa, boję się...
— Nie, nie... Nic nie mów... Jestem tutaj przy tobie... Lekarz już idzie...
— Mamusiu... Mamusiu...
Laure przewieziono na salę operacyjną. Zmarła o szóstej po południu.
Była ciemna noc, ulice ledwo oświetlone. Léa szła sama. Idąc wzdłuż ogrodzenia Jardin des 

Plantes,   wzdrygnęła   się   słysząc   wycie   wilka...   Z   bijącym   sercem   przyśpieszyła   kroku.   Nie 

myśleć...   tylko   nie   myśleć...   To   nieprawda,   to   nie   może   być   prawdą...   Nie   Laure,   nie 
najmłodsza...   To   było   takie   niesprawiedliwe...   A   wszystko   przez   niebieski   kostium...   Léa 

nienawidziła   niebieskiego   kostiumu...   To   ona   powinna   się   wykrwawić...   Nie   Laure.   Jak   to 
powiedzieć   Françcoise,   a   Estelle?...   A   Franckowi?...   Co   na   to   powie   Franck?   Siostrzyczko, 

wybacz   mi...   Zaczynam   rozumieć   Sarę   i   innych...   Dlaczego   zabijają   niewinnych   ludzi?.... 
Trudno się z tym pogodzić... Trudno na to pozwalać... Dzisiaj Laure, a jutro?... Pomyślała o 

Charlesie i aż wzdrygnęła się, że może mu coś grozić... Trzeba szybko zadzwonić do Montillac, 
upewnić się, że wszystko jest w porządku... Zaczęła biec.

Plac Saint-Michel  był  pusty,  odgłos jej kroków rozbrzmiewał  głuchym echem na bruku 

nabrzeża.   Na   ulicy   Saints-Pères   nie   uświadczyło   się   żywego   ducha,   jakby   mieszkańcy   ją 

opuścili... Na myśl o tym poczuła, że robi jej się słabo. Skręciła w ulicę de l'Universitè, minął ją 
szybko jadący samochód.

W   mieszkaniu   było   pusto.   W   kuchennym   zlewie   stały   brudne   filiżanki.   Czuć   było   dym 

tytoniowy. Léa zamówiła rozmowę z Montillac. Po ósmym dzwonku telefonistka powiedziała:

— Numer nie odpowiada.
— Proszę jeszcze próbować — błagała Léa.
Znowu sygnał.
— Halo!
— Halo! Tutaj Léa, z kim rozmawiam?
— Tu Alain Lebrun... Ach, to pani, panienko Léo...
— Proszę nie mówić do mnie "panienko". Jak się ma Charles?
— Dobrze, bardzo dobrze.
— A ciocia Estelle czuje się lepiej?
— ...

background image

— Halo! Alain! Słyszy mnie pan?...
— Tak.
— Jak się ma ciocia?...
— Panien... Oddaję słuchawkę Françcoise.
— Halo, Léa?...
— Co ci jest?... Płaczesz?...
— Ciocia Estelle.
Zawładnął nią tak okropny lęk, że opadła na krzesło.
— Co ciocia Estelle?
— Nie żyje...
— Nie! — w głębi duszy jęknęła Léa.
— Zmarła dziś po południu.
Tak jak Laure!... Boże, dlaczego obie tego samego dnia... Jak powiedzieć Françcoise?...
— Léa... Léa... Jesteś tam?... Odpowiedz... Mów coś, błagam cię... Rozumiem, co czujesz... 

Nie cierpiała... Wszystko poszło tak szybko... Była bardzo poważnie chora... Tak jest lepiej...

Tak jest lepiej... Czy ta ogolona pała zdaje sobie sprawę, co wygaduje? I dla Laure też tak 

jest lepiej? Ogarnięta wściekłością usłyszała, jak krzyczy:

— Laure też nie żyje...
— Co takiego?!...
— To co słyszysz, Laure też nie żyje.
— Jeśli to ma być żart, to nie jest śmieszny... Rozum straciłaś?
Léą zawładnęło jakieś wielkie znużenie.
— Ja nie żartuję.
— To nieprawda! Powiedz, że to nieprawda...
— To prawda.
— Ale jakże tak? Dlaczego?...
Dlaczego?... Jak można było odpowiedzieć na to pytanie? Dziś młoda dziewczyna i stara 

kobieta, a jutro...

— Wypadek... Wytłumaczę ci... Jestem taka zmęczona, Françcoise, taka zmęczona.
— Ja też ledwie żyję! Chcę wiedzieć, co się stało!
— Jutro... Wszystko opowiem ci jutro...
Léa przerwała połączenie i nie odłożyła słuchawki na widełki; nie chciała nic więcej słyszeć. 

Ociężale wstała z krzesła i poszła do łazienki, gdzie przeszukała szafkę w nadziei znalezienia 

środków nasennych. Nie trafiła na żadne lekarstwo, nie było nawet aspiryny; Françcois nie był 
mężczyzną   skłonnym   do   nadużywania   farmaceutyków.   Owładnęła   nią   jedna   tylko   obsesja: 

spać...   zabić   najdrobniejszą   myśl...   Pić,   trzeba   było   pić   jak   w   Norymberdze,   jak   przed 
nastaniem nocy na niemieckich drogach, pić... W salonie na niskim stoliku stało kilka butelek: 

whisky...   koniak...   Suze...   Marie-Blizard...   Gin...   Nalała   sobie   szklaneczkę   ginu   i   wychyliła 
duszkiem. Mocne!... Jeszcze jedna, a potem jeszcze jedna... Z butelką w ręku, potykając się i 

idąc po omacku, dotarła do łóżka, na które zwaliła się w poprzek... Butelka wysunęła jej się z 

background image

dłoni i potoczyła po dywanie... Léa zapadła w rodzaj śpiączki.

Dlaczego tak łupie w głowie?... Ojej!... To oślepiające światło! Przestańcie! I tak się kręci w 

głowie...

— Daniel, wezwałeś lekarza?
— Nie, jest pijana, niepotrzebny jest lekarz, ale solidny zimny prysznic.
— Idź zaparzyć kawy.
Daniel ze złością zamknął za sobą drzwi. Françcois zaczął rozbierać Léę. Nie było to łatwe. 

Miał wrażenie, że zajmuje się szmacianą lalką. Wreszcie była naga, gdy wrócił Daniel niosąc 
filiżankę kawy. Znieruchomiał na progu i podziwiał jej bezbronne ciało.

— Jakaż ona jest piękna! — wyszeptał.
Tavernier okrył ją gwałtownym ruchem.
— Zostaw nas samych.
Posadził Léę i zaczął ją poić; kawa pociekła jej po brodzie, a potem po szyi; dziewczyna 

jęknęła. Ułożył ją i poszedł po mokry ręcznik, którym przetarł jej twarz i piersi; otworzyła oczy, 
ujrzała tylko wirującą mgłę.

— Laure...
Rzęsiste łzy potoczyły się po policzkach.
— Wiem, maleństwo moje, płacz.
Przez kilka chwil tulił jej ciało wstrząsane szlochem.
Bezsilny. Był całkowicie bezsilny, nie potrafił ukoić bólu tej, którą kochał.
— Ciocia Estelle...
— Kochanie, wypij, to ci dobrze zrobi.
Léa gwałtownie odtrąciła filiżankę z kawą, która wylała się na łóżko.
— Nie żyje! — krzyknęła. — Ciocia Estelle nie żyje!... Słyszysz? Nie żyje!... Tak jak Laure!
Wielkie zniechęcenie ogarnęło tego silnego mężczyznę. Dlaczego tyle cierpień, tyle trupów 

wokół niej? Nic nie mógł na to poradzić, pozwolił jej się wypłakać. Po jakimś czasie wstała i 
nago podążyła do łazienki; słyszał, jak wymiotuje, potem odkręciła kran i weszła pod prysznic, 

po którym spędziła długi czas. Gdy wróciła do sypialni z włosami ociekającymi wodą, przeraziła 
go   jej   bladość   i   podkrążone   oczy;   nie   roniła   już   łez.   To   było   jeszcze   gorsze,   czuł,   że   jest 

zdesperowana.

Trzy dni później wyjechali, towarzysząc zwłokom Laure. W salonie w Montillac czekała już 

trumna z ciałem Estelle. Françcoise i Léa uściskały się w milczeniu, bez łez. Pieszo podążyły za 
karawanami   do   kościoła.   Świątynię   wypełniali   przyjaciele,   sąsiedzi,   ludzie   z   okolic,   którzy 

licznie   przybyli   poruszeni   takim   ogromem   nieszczęścia,   jaki   zwalił   się   na   rodzinę   Delmas; 
pragnęli   w   ten   sposób   wyrazić   swoją   sympatię.   Ojciec   Henri   wygłosił   kilka   słów   miłości   i 

pokoju. Françcoise bardzo się tym wzruszyła, natomiast serce Léi pozostało na nie zatrzaśnięte.

background image

18

"Dzieweczko moja,
Wyjazd do Buenos Aires ustalono na 1 października. Zamierzałem wpaść, żeby Cię uściskać 

przed podróżą, lecz po powrocie z Londynu wysyłają mnie do Niemiec, skąd wracam dopiero 

dzień przed wyjazdem. Sara, Samuel i Amos jadą ze mną. Daniel wyjedzie później.

W Londynie widziałem się z Victorią Ocampo. Powiedziała mi, że byłaby szczęśliwa, gdyby 

mogła gościć Cię w swojej posiadłości na przedmieściu Buenos Aires w San Isidro. Sama do 
Ciebie napisze, by potwierdzić swoje zaproszenie. Nie życzę sobie, byś je przyjęła, gdyż ten kraj 

nie jest ustabilizowany politycznie i istnieje duże zagrożenie, że dojdzie do starć, nie chcę więc, 
byś   została   w   to   zamieszana.   Odzyskuj   siły   na   ziemi,   którą   tak   ukochałaś.   Bardziej   niż 

kiedykolwiek potrzebują Cię w Montillac i właśnie w pracy znajdziesz ukojenie. Gdybyś jednak 
wolała przyjechać do Paryża, mieszkanie przy ulicy de l'Universitè jest Twoje. W moim banku 

zdeponowałem na Twoje nazwisko pewną sumę. Korzystaj z niej bez skrupułów i uważaj, że 
wszystko, co do mnie należy, jest Twoje. Pamiętaj, że to właśnie Ciebie kocham i uważam za 

swoją żonę. Wiem, że nadejdzie taki czas, gdy będziemy mogli żyć razem bez strachu i rozłąk.

Byłem pełen podziwu  dla  odwagi,  jaką  wykazałaś  w te trudne i ciężkie  dni; dzielnie to 

zniosłaś. Podziwiam Cię tak bardzo, jak bardzo Cię kocham.

Pisz   do   mnie   pod   adresem   Ambasady   Francji   w   Buenos   Aires,   ambasadorem   jest   mój 

przyjaciel.

Tęsknię za Tobą, moją ukochaną, każdej nocy i każdego dnia cierpię, gdy nie ma Cię przy 

mnie. Myśl o kochającym Cię

Françcois"
Gwiżdżę na to, że mnie podziwia, że jestem dzielna i że mnie kocha! Nie przeszkadza to 

jednak, że wyjeżdża z inną, która nosi jego nazwisko. Drwi sobie ze mnie. Czy wyobraża sobie, 

że będę na niego potulnie czekała przy kominku? Zasługiwałby sobie, żebym go wzięła za słowo 
i   wydała   wszystkie   jego   pieniądze.   Jak   może   mówić   o   ukojeniu,   gdy   we   mnie   panuje   tak 

całkowity zamęt? On zupełnie nic nie rozumie! W Montillac wcale mnie nie potrzebują, bo 
Alain i Françcoise świetnie sobie radzą, a Charles ma wreszcie prawdziwą rodzinę... I są tacy 

mili dla tej biednej Lisy, która nie przestaje płakać, i dla Ruth... W takim układzie czuję się 
raczej zbędna, jakbym zawadzała... Montillac... Winnica... Istotnie jestem do nich przywiązana, 

a równocześnie niemal obojętna na ich los, jak gdyby mnie to już nie dotyczyło... Chciałabym 
wiedzieć, gdzie właściwie jest moje miejsce... Nie mogę sobie go znaleźć...

Léa nie odpowiedziała na ten list. Nazajutrz otrzymała list od Victorii Ocampo, na który 

niezwłocznie odpisała.

"Droga Pani,

background image

Pani miłe zaproszenie bardzo mnie wzruszyło. Mam ogromną ochotę je przyjąć, lecz, jak 

Pani wie, na moją rodzinę spadło nieszczęście, obawiam się więc, że sprawiłabym ból moim 
bliskim opuszczając ich w takiej chwili. Zapewniam Panią, że gdy tylko z mej strony podróż ta 

będzie mogła dojść do skutku, nie omieszkam przypomnieć Pani jej łaskawego zaproszenia.

Życie   tutaj   jest   nadal   niezmiernie   trudne,   brakuje   wszystkiego:   węgla,   chleba,   mięsa, 

tkanin. Nadal pędzimy żywot zgodnie ze zwyczajami, jakie panowały podczas wojny: drobna 
hodowla, ogródki warzywne, handel wymienny. Pozwala nam to przetrwać.

Podobnie jak Pani śledziłam proces w Norymberdze. Zaskoczyła mnie względna łaskawość 

Trybunału:   dwanaście   wyroków   śmierci   na   dwudziestu   dwóch   oskarżonych.   Na   jakiej 

podstawie   uznano   pozostałych   dziesięciu   mniej   winnymi?   Zobaczyłam   w   L'Illustration,   jak 
Fritsche i Schacht rozdawali autografy!... Myślałam, że śnię! To nie do wiary!

Françcois   Tavernier   wyjeżdża   lada   dzień   do   Buenos   Aires,   zapewne   będzie   Pani   miała 

okazję spotkać go tam.

Stokrotmie Pani  dziękuję,  Droga Pani,  za Pani serdeczny  list i łączę  wyrazy  przyjaźni i 

szacunku.

Léa"
Tylko w jednym punkcie Léa zastosowała się do rad, jakich udzielił jej Françcois; szukała 

zapomnienia w pracy. Zrywała winogrona wśród więźniów niemieckich i robotników rolnych, 
nosiła   ciężkie   kosze,   pomagała   Ruth   w   kuchni,   Alainowi   Lebrun   w   prowadzeniu 

rachunkowości,   odpytywała   Charlesa   z   wyuczonych   lekcji,   na   swoim   niebieskim   rowerze 
przemierzała okolice w poszukiwaniu żywności, w lesie grzybów. Dużo piła i paliła: zabrakło 

cioci Estelle, by czynić jej czułe wyrzuty. Jej ponura mina nie zachęcała nikogo do otwartej z nią 
rozmowy.

Pewnego   wieczora,   gdy   była   jeszcze   bardziej   niż   zwykle   posępna,   Jean  Lefèvre,   który 

przyszedł na kolację, rzekł:

— Powinnaś więcej wychodzić. Dlaczego nie pojedziesz ze mną do Bordeaux? Moglibyśmy 

pójść do teatru albo do kina.

— Nie mam ochoty.
—   Co   się   z   tobą   dzieje?   Nie   poznaję   ciebie.   Rozumiem,   że   śmierć   Laure   i   panny   de 

Montpleynet poruszyły cię mocno, ale musisz działać; życie toczy się dalej.

— Dla twojej matki życie też się dalej toczy?... Zostaw mnie w spokoju, dobrze mi tak jak 

jest.

— Nie, nie jest ci dobrze, wystarczy na ciebie popatrzeć. Zatraciłaś nie tylko swoją radość 

życia, ale i całą żywotność, zaharowujesz się na śmierć jak wół roboczy, nic już nie czytasz, 
nawet   nie   jesteś   już   kokieteryjna,   nie   jesteś   już   tą   dziewczyną,   którą   kochaliśmy...   Och, 

przepraszam!... Nie chciałem cię dotknąć.

Jean   zrobiłby   wszystko,   by   powstrzymać   te   potoki   łez   płynące   z   jej   oczu;   płakała   nie 

szlochając, usta miała otwarte, jak gdyby brakło jej powietrza.

— To nieprawda, wszyscy cię kochamy, kocham cię i dlatego taki jestem niezgrabny. Léa, 

proszę cię, nie płacz już...

Niezdarnie przytulił ją do siebie; wzruszył go wilgotny dotyk jej policzka, zapach włosów. 

Oczyma  wyobraźni zobaczył  ją znowu nagą w swoich ramionach wówczas  w gospodarstwie 
Canelosów, przypomniał sobie, jak mu się poddawało jej ciało, jak ją z bratem kochali przez 

całą noc. Próbował przegonić te obrazy... Niepodobna, wryły się w jego pamięć po wsze czasy. 

background image

Całował jej włosy, oczy, szyję, usta... Sunął dłońmi wzdłuż jej pleców, po biodrach, uniósł jej 

spódnicę...   Léa   przestała   już   płakać,   z   uwagą   śledząc   rozwój   wypadków.   Znajdowali   się   w 
gabinecie ojca. Odsunęła się od chłopaka i poszła zamknąć drzwi na klucz. Rozgorączkowana, 

rozpięła guziki bluzki koszulowej, zsunęła spódnicę i majteczki i objawiła się przed nim smukła 
i opalona. Z jękiem Jean uniósł ją i zaniósł na kanapę. Jak owej pamiętnej nocy pomogła mu się 

rozebrać; niezdarny poddał się jej zabiegom.

Nie masz mi tego za złe?
— Ależ skąd — odrzekła, zapalając papierosa. — Było świetnie.
— Ja jestem szczęśliwy, żebyś ty wiedziała, jaki ja jestem szczęśliwy.
— To dobrze.
— Kiedy weźmiemy ślub?
Znowu   go   napadło,   nie   pomyślała   o   tym.   Dla   niego   to,   co   między   nimi   zaszło,   było 

równoznaczne z przyjęciem propozycji małżeństwa. Jak mu dać do zrozumienia, że tak nie jest 

i że tylko samotność nie do zniesienia pchnęła ją w jego ramiona? Powiedzieć mu to, oznaczało 
zranić go na zawsze. Jak wybrnąć z tego nieporozumienia bez zbytniego zadawania cierpień?

— Mówiłam ci już, nie mam ochoty wychodzić za mąż.
— Ależ wszystkie kobiety mają ochotę wyjść za mąż!
— Możliwe, ale nie ja.
— Jak to? Po tym, co między nami zaszło...
—   No   cóż,   to,   co   się   zdarzyło,   jest   czymś   zupełnie   naturalnym   pomiędzy   kobietą   i 

mężczyzną, nie ma o co robić tyle hałasu!

Jean zarumienił się i zwiesił głowę.
— Spójrz na mnie, każda kobieta byłaby szczęśliwa, że wychodzi za ciebie za mąż. Niedługo 

spotkasz jakąś miłą dziewczynę...

— Przestań! Kocham ciebie, a nie kogoś innego. Kocham cię od dziecka, od małego marzę, 

żeby się z tobą ożenić...

— To takie dziecinne marzenia. Raoul też, kiedy miał dziesięć lat, marzył, żeby się ze mną 

ożenić.

— Gdybyś wybrała Raoula, to bym się z tym pogodził, byłbym bardzo nieszczęśliwy, ale bym 

się z tym pogodził; z nim byłabyś szczęśliwa.

— Pewnie tak, ale jego też nie kochałam... No właśnie, jak powiedziałam, nie kocham cię... 

Bardzo cię lubię, kocham cię jak brata, ogromnie, ale nie do tego stopnia, żeby wyjść za ciebie 
za mąż.

— Ciągle jeszcze kochasz tego Taverniera?
— Tego Taverniera, jak mówisz... Tak, kocham go...
— Kochasz go nadal mimo jego ożenku?
— To moja sprawa. Jeśli chcesz, żebyśmy zostali przyjaciółmi, nie wspominaj mi więcej o 

nim... Zostaw mnie teraz, już późno, chciałabym położyć się spać.

Głęboko zasmucony Jean odszedł.
Życie toczyło się swoim zwykłym torem, bardziej smutne i monotonne. Pewnego dnia, gdy 

wszystko   zdawało   się   cięższe   do   zniesienia   niż   zwykle,   Léa   wysłała   telegram   do   Victorii 

background image

Ocampo. Ta odpowiedziała jej po prostu: "Przyjeżdżaj". Léa zleciła biuru podróży w Bordeaux, 

by znalazło jej miejsce na pokładzie statku udającego się do Argentyny. Było to trudne, na 
parowcach francuskich nie było już wolnych miejsc; pozostawały obce linie. Zdobyto dla niej 

miejsce w pierwszej klasie na pokładzie "Cabo de Buena Esperanza" odpływającym z Genui 11 
listopada. Dysponowała zaledwie czasem na załatwienie niezbędnych formalności. Teraz trzeba 

było oznajmić Charlesowi i Françcoise, że wyjeżdża.

— Skoro uważasz, że to najlepsze, co możesz zrobić... — odparła po prostu Françcoise.
Z Charlesem nie poszło tak łatwo. Chłopczyk płakał, za pomocą niebogatego słownictwa 

wyraził swoją rozpacz. Obietnice stroju gaucha i szybkiego powrotu ukoiły nieco jego ból.

W przeddzień wyjazdu do Paryża poszła na grób rodziców i Laure, a potem pomodliła się 

też nad mogiłą Estelle. Pozostawiała tutaj nie tylko dzieciństwo, ale i swoją młodość. Mając 

dwadzieścia cztery lata czuła się stara, zdawało jej się, że w nic już nie wierzy. Przytłoczona 
samotnością   siedziała   tak   na   kamieniu   nagrobnym   opuściwszy   ręce.   Od   dłuższej   chwili 

przyglądał jej się ojciec Henri.

— Przyszedłem się z panią pożegnać, siostra powiedziała mi, że tutaj panią znajdę.
— Dziękuję, ojcze. Zostawiam tutaj wszystko, co kochałam.
— Nie, oni pozostaną w pani na zawsze, jak Wiekuista Miłość. "Tam, dokąd idziecie, nie 

zapominajcie o rzeczach najprostszych, bądźcie otwarci na innych, porzućcie wszelki egoizm, 
kochając zasłużycie na Miłość. Nie bójcie się żyć z oczyma szeroko otwartymi niczego przed 

sobą nie ukrywając, ani okropności zła, ani oczarowania dobrem, nie obawiajcie się, że wasze 
kroki i wasze dni nie wiodą do niczego ani do nikogo. Całkowitym absurdem dla istoty ludzkiej 

jest życie bez celu życia..."

— Bez celu życia? Tak właśnie jest w moim przypadku.
— Nie ma pani prawa tak mówić, niech pani pomyśli o wszystkich nieszczęśliwcach. Gdy się 

wszystko straciło lub gdy się zostało głęboko skrzywdzonym, okaleczonym, ma się przed sobą 

tylko   dwa   sposoby   istnienia:   albo   zamknąć   się   w   sobie,   zamknąć   przed   innymi   i   przed 
wszystkim,   jak   ktoś   unicestwiony,   zgorzkniały   i   zrozpaczony,   albo   odwrotnie,   wprost 

przeciwnie: sprawdzać się w tym samym wymiarze co zubożenie, w jakim się człowiek znalazł, 
otworzyć   się   i   jakby   uodpornić,   intuicyjnie   i   namiętnie   starać   się   zrozumieć   wszelki   ból, 

rozpacz, strapienia innych. To, rzecz jasna, nie odbywa się bez walki z samym sobą. Każdy ma 
przecież swój temperament, swoje wady, swoje niedostatki... Wystarczy nie chować się. Lecz 

nigdy nikomu nie udało się osiągnąć tego samodzielnie.  To otwarcie  zawsze  jest wynikiem 
spotkań. Raz jest to spotkanie z wieloma, którzy się rozumieją natychmiast, którzy wspomagają 

się, podtrzymują się nawzajem i którzy odznaczają się wspólną chęcią, wolą służenia. Innym 
znowu   razem   jest   to   zrazu   niedostrzegalne   spotkanie,   jakie   zachodzi   w   najskrytszych 

zakamarkach naszego ja z absolutem. Na swój sposób daje się słyszeć i pociąga jak przyjaciel, 
który mówi: "Chcesz?", i któremu odpowiadamy: "Tak". Niektórzy zowią go: Wiecznym, który 

jest Miłością. Inni w żaden sposób go nie nazywają. Lecz kochają go i oni, i przystają, zgadzają 
się.

— Na co się zgadzają?
— Na Miłość. Miłość? To znaczy na tę gwałtowną namiętność, umiłowanie jedności, która w 

całości   wymaga  służenia,  przed  sobą  samym,  komukolwiek,  kto  cierpi   bardziej  niż  ja   sam. 
Ktokolwiek pragnie żyć pełnią życia musi, wcześniej czy później, jaka by nie była kondycja jego 

stanu, pewnego dnia przejść tą drogą. Ten rodzaj wzbogacenia, pełni, jakie przełamują jedynie 
w sposób żywotny wszelkie ograniczenia ludzkie liczby, czasu, przestrzeni i iluzji, może zostać 

background image

osiągnięty poprzez ubóstwo. Na świecie można nadal oddychać tylko dlatego, że każdego dnia, 

tu czy tam, wszędzie, ludzie poprzez swe cierpienie, smutek otwierają się w ten właśnie sposób 
odrzucając martwotę. Tym samym sprawiają, że świetlista droga staje otworem i mogą nią 

kroczyć tłumy potykając się, idąc po omacku, lecz udaje im się nie stracić serca. Niewiele istot 
jest   bardziej   szkodliwych   od   tych,   którzy   nie   doświadczywszy   cierpień   lub   niewiele 

wycierpiawszy, nie wiedzą, co znaczy cierpieć, cierpieć bez możliwego wyzwolenia, wyjścia. Czy 
są więc oni niewinni poprzez sam fakt swej ignorancji? Na pewno nie. Gdyż ludziom dane są 

dwie   drogi,  by  dojść do  tej  wiedzy:  cierpieć  w  sobie  samym  w pewnym  sensie  lub  dobrze 
kochać. A któż więc mógłby zostać rozgrzeszony za to, że przeżył życie bez Miłości?

— Cierpieć w sobie samym!... Co zrobicie z tymi milionami mężczyzn, kobiet i dzieci, którzy 

cierpieli w sobie? Nie byli ani ignorantami, ani przestępcami i cóż się z nimi stało?

— Mógłbym pani odpowiedzieć, iż spoczywają w pokoju Pana, w co głęboko wierzę, lecz 

odmówi pani wysłuchania mnie, gdyż pani serce pełne jest nienawiści i żalu. A przecież jest w 

pani wielka gotowość do Miłości. Nadejdzie taki dzień, gdy odzyska pani wiarę w człowieka, w 
ludzkość...   Proszę   się   tak   nie   uśmiechać,   znam   zalety   pani   serca   i   pani   szlachetność.   Pod 

pozorami   lekkomyślności   skrywa   pani   wrażliwość   na   los   innych,   odczuwa   pani   znużenie   i 
przygnębienie,   jaką   odczuwają   inni.   "Trudno   jest   sprawiać,   by   można   było   uwierzyć,   że 

Wieczny jest Miłością mimo wszystko. Tak, jakże wytłumaczyć, że można być "mimo wszystko 
wierzącym"   podczas   gdy   środki   informacji   przekazują   nam   obrazy   okropności   tego   świata, 

równocześnie z jego urokami? Jakże można być "mimo wszystko wierzącym"? Stało się to dla 
mnie   możliwe   w   dniu,   w   którym   zrozumiałem,   do   jakiego   stopnia   pomyliliśmy   się   co   do 

Wiecznego.   Przedstawiliśmy   go   sobie   na   nasze   ludzkie   podobieństwo.   Gdyż   człowiek   jest 
potężny,  jest władcą,  dominuje,  a więc daje  nam do zrozumienia,  że Wieczny,  jako  że jest 

Wszechmogący, dominuje..."

— Zdawało mi się, że Bóg stworzył nas na swoje podobieństwo?...
— W Miłości właśnie podobni jesteśmy do Boga. Bóg stworzył nas wolnymi, byśmy byli 

zdolni do Miłości, a wolność ta stanowi prawdziwą wielkość człowieka. Bóg, dlatego że jest 

Miłością,   jest   "Wszechmogącym-więźniem".   Gdyby   Bóg   był   dominatorem,   należałoby   go 
potępić.   Camus   właśnie   powiedział:   "Nigdy   nie   będę   mógł   zgodzić   się   na   moją   wiarę   w 

Wiecznego   Stwórcę   świata,   na   którym   płacze,   tak   cierpi   tyle   niewinnych   dzieci."   Trzeba 
pomścić Boga za obrazę, jaką go dotknięto przedstawiając jako Wszechmogącego dominatora. 

Trzeba go pomścić, pokazując jako "Wszechmogącego więźnia poprzez Miłość". Trzeba również 
pomścić człowieka, gdyż okropnie oszukano człowieka.

— Pomścić człowieka? W tym miejscu rozumiem ojca, ale jak?
— Kochając. Pomścić człowieka, pomścić Boga poprzez Miłość.
W   świetle   zapadającego   wieczoru   twarz   zakonnika   promieniała   dobrocią   i   miłością. 

Miłością   do   swego   Boga,   umiłowaniem   ludzi,   jakie   próbował   przekazać   Léi.   Léa   nie 

pozostawała nieczuła na jego żarliwe nauki, które chwilami przypominały jej kazania stryja 
Adriena. Lecz dokąd zawiodła stryja Adriena jego wiara w Boga, w człowieka?... Do piekła, o ile 

piekło istnieje...

— Zastanowię się nad tymi słowami, ojcze, postaram się pamiętać, że zemsta realizuje się 

poprzez Miłość.

Mścić się kochając — pomyślała. — Powinnam pomówić o tym z Sarą.
W milczeniu  wrócili  do Montillac  drogą  koło kapliczki  wznoszącej  się nad okolicą,  gdy 

tymczasem słońce znikało rzucając ostatnie promienie.

background image

19

Okryta pledem, wygodnie wyciągnięta na leżaku na pokładzie "Cabo de Buena Esperanza" 

Léa   rozpamiętywała   ostatnie   dni   spędzone   we   Francji,   kolację   w   przeddzień   wyjazdu   z 
Montillac,   w   której   uczestniczyli   oprócz   rodziny   Jean  Lefèvre  z   matką   i   ojciec   Henri.   Nie 

umówiwszy się, rozmawiano na błahe tematy. Léa była wesoła i czuła dla wszystkich. Gdy miała 
ich opuścić, zaczęła sobie zdawać sprawę, jak bardzo ich kocha, jak będzie jej ich brakować i jak 

będzie   za   nimi   tęsknić.   Gdy  goście   się   pożegnali,   a   domownicy   poszli  spać,   wędrowała   po 
starym domostwie, zeszła na taras. W każdym ważnym momencie swojego życia, przed każdym 

odjazdem i po każdym  powrocie  tutaj  właśnie,  na tym tarasie,  spoglądając  na  ten tchnący 
spokojem krajobraz: winnice, lasy, łąki,  czerpała  siły i upór. Raz jeszcze odczuła rozdarcie, 

miała   wrażenie,   że   wybiera   się   w   podróż   bez   powrotu.   Na   spotkanie   czego   podążała?   Nie 
wiedziała, lecz przeczuwała nowe cierpienia.

Ze   swego   krótkiego   pobytu   w   Paryżu   zachowała   nie   uporządkowane   wspomnienia. 

Codzienną obecność Francka, który nie mógł dojść do siebie po śmierci Laure, ich wypady do 

kina,   sklepików,   w   których   szastali   pieniędzmi   Françcois,   wszystko   to   pamiętała   dość 
niewyraźnie,  podobnie jak  podróż w towarzystwie  Daniela  Zedermana  i Amosa Dayana  do 

Genui,   skąd   mieli   odpłynąć   statkiem.   Na   pokładzie   rozstali   się,   gdyż   obaj   młodzi   ludzie 
podróżowali drugą klasą, co Léa przyjęła z wielką ulgą, tak bardzo miała ochotę być sama. 

Zawinęli  na  krótko   do  Barcelony,  co  pozwoliło  Léi   podziwiać   ogrody  Gaudi,  powłóczyć  się 
wąskimi   uliczkami   miasta   i   z   Danielem   słuchać   flamenco   w   jakimś   portowym   lokalu.   W 

Lizbonie nie zeszła na ląd, miała gorączkę i migrenę. Pewnego wieczoru została zaproszona do 
kapitańskiego   stołu   i   przy   tej   okazji   poznała   Holendra   z   Amsterdamu,   około 

trzydziestoletniego,   przystojnego,   choć   nieco   chłodnego   mężczyznę   podróżującego   w 
interesach,   Rika   Vanderveena.   Władał   świetną   francuszczyzną   z   ledwo   wyczuwalnym 

akcentem,   podawał   się   za   kolekcjonera   dzieł   sztuki,   wielkiego   amatora   malarstwa 
surrealistycznego,   prowadzącego   stałą   korespondencję   z   Andrè  Bretonem,   Marcelem 

Duchampem i Salvadorem Dali, których spotkał u Lise Deharme, zachwycającej i kulturalnej 
kobiety,   prowadzącej   salon   w   pobliżu   Placu   Inwalidów.   Te   rozmowy   o   sztuce   i   literaturze 

przypominały jej dysputy z Raphaëlem Mahlem. Najpierw spotykali się co wieczór w barze w 
porze aperitifu, żeby razem wypić szklaneczkę, potem po kolacji, a w końcu jadali obok siebie 

przy jednym stoliku, a za towarzyszy mieli dwóch dobiegających pięćdziesiątki jegomościów, 
którzy rozmawiali tylko po angielsku z okropnym akcentem.

Pewnego razu spóźniła się na obiad i zaskoczyła ich trzech, gdy nie widząc, że nadchodzi, 

rozmawiali między sobą szeptem po niemiecku: zrobiło to na niej niemiłe wrażenie, ale na 

krótko. Bardzo szybko uwodzicielski Holender stał się rycerzem Léi. Dyskretnie się do niej 
zalecał, a i Léa nie była nieczuła na jego zaloty. Jedno tylko bardzo ją irytowało: ciekawość jej 

osoby, jego wścibstwo. Skąd pochodzi? Czym zajmowali się jej rodzice? Czy ma rodzeństwo? 

background image

Czy jest zaręczona? Co zamierza robić w Argentynie? U kogo się zatrzyma? Jak długo zamierza 

zostać w Ameryce Południowej? Czy ma przyjaciół w Buenos Aires? Bardziej dla zabawy niż 
powodowana   ostrożnością   i   podejrzliwością,   Léa   zmyśliła   sobie   rodzinę,   życie   młodej 

beztroskiej dziewczyny bez kłopotów. Powiedziała tylko prawdę o zaproszeniu Victorii Ocampo, 
ale nie podawała szczegółów.

Rik Vanderveen był dobrym tancerzem, choć może nieco sztywnym; gdzież mu było do 

zwinności, gibkości takiego Françcois Taverniera, lecz mimo wszystko było przyjemnie z nim 

tańczyć,  zwłaszcza  tango. Co wieczór Léa bawiła się do drugiej lub trzeciej  nad ranem. Jej 
młodość i uroda wnosiły nieco ożywienia do tych nudnawych wieczorów. Tańczyła chętnie z 

każdym, kto ją zaprosił, a szczególnie z Vanderveenem. Pewnego razu, gdy odprowadzał ją do 
drzwi jej kabiny, przyciągnął ją do siebie i pocałował; Léa nie broniła się, gdyż nie było to 

przykre, ale zaraz, jak przystało na wytrawną kokietkę, zostawiła go na progu. Ledwo weszła do 
kabiny i zapaliła światło, krzyknęła.

— Léo, co się pani stało? — zawołał przez zamknięte drzwi Vanderveen.
Z palcem przy ustach Amos dawał jej znak, by odpowiedziała.
— Nic, uderzyłam się o biurko. Dobranoc, do zobaczenia jutro.
— Jest pani pewna, że niczego pani nie trzeba?
— Całkowicie, dziękuję. Dobranoc.
— Dobranoc.
Wciąż trzymając palec na wargach, Amos odciągnął ją jak najdalej od drzwi.
— Co pan tu robi? — spytała szeptem.
— Czekałem na panią. Od dawna zna pani tego mężczyznę?
— Kogo?
— Rika Vanderveena.
— Od kiedy jestem na statku. Zaprzyjaźniliśmy się.
— Niczego pani nie zauważyła?
— Nie. A co powinnam zauważyć?
— A jakie stosunki łączą panią z pozostałymi osobami od pani stolika?
— Z panem Barthelemym i z panem Jonesem?... Takie, jak z osobami, z którymi się razem 

jada. Witają się, ale niewiele mówią... A tak! Raz... rozmawiali wszyscy trzej po niemiecku.

— Co mówili?
—   Niezbyt   dokładnie   zrozumiałam,   mówili   ściszonymi   głosami   i   zamilkli,   gdy   się 

pojawiłam... Zdawało mi się, że wyłowiłam słowa "statek podwodny" i "Cordoba"... Nie sądzisz 

chyba, że to hitlerowscy uciekinierzy?

— Nie wiem. Staramy się uzyskać jakieś informacje drogą radiową. Tymczasem niech pani 

będzie ostrożna i postara się dowiedzieć o nich czegoś więcej.

Léa poczuła chłód, gdyż powietrze było rześkie, złożyła pled i wróciła do kabiny. Na toaletce 

stał ogromny bukiet czerwonych róż. Wśród kwiatów znalazła bilecik: "Wieczorem będę na 
panią czekał w barze, Rik." A jeśli to hitlerowiec? — pomyślała. Trudno było w to uwierzyć. 

Czyż nie mówił jej, jak wielką odrazą napawała go wojna i okrucieństwa, jakich dopuścili się 
Niemcy?   Nie   powinno   jej   dziwić,   że   włada   językiem   pokonanych,   wielu   Holendrów   zna 

niemiecki. Amos i Daniel mylą się, oni wszędzie widzą nazistów. A jednak niepokój ją nurtował, 

background image

przysięgła sobie, że będzie jeszcze ostrożniejsza i że spróbuje go trochę podpytać.

Do kolacji włożyła długą suknię z krepy w kolorze kości słoniowej, z udrapowaną górą, 

pukle włosów spięła wysoko na czubku głowy. Zadowolona uśmiechnęła się do swego odbicia w 

lustrze.

W   barze   panowało   duże   ożywienie.   Pianista   Jocelino   grał   wolnego   walca,   a   barman 

Ricardo, specjalista od wyśmienitych koktajli, energicznie potrząsał shakerem. Uśmiechnął się 
do niej, gdy weszła do baru.

— Buenos tardes, señora.
— Dobry wieczór, Ricardo.
— Na pani cześć, panienko, i na cześć Francji przygotowałem specjalny koktajl. Zechce pani 

skosztować?

— Z przyjemnością, jak się nazywa?
— "Druga pancerna", proszę panienki.
Widmo  Laurenta  d'Argilat   na  czołgu  przemknęło  jej  przed  oczyma.  Léa  ujęła  kieliszek, 

który podał jej barman, i wypiła wspominając poległego młodego mężczyznę.

— Dobre, ale bardzo mocne.
— Proszę uważać na mieszanki Ricarda, są bardzo niebezpieczne — rzekł Rick Vanderveen 

podchodząc do baru.

— Dziękuję za róże, Rik, są wspaniałe.
— Usiądźmy. Czego się pani napije?
— Wezmę jeszcze raz "Drugą pancerną".
— Znała pani kogoś z tej dywizji?
— Tak, bardzo mi drogiego przyjaciela, który poległ w Niemczech. Vanderveen westchnął.
— Wielu przyjaciół straciliśmy w tej wojnie.
— A gdzie pan wtedy był, Rik?
— W czterdziestym dostałem się do niewoli. Cztery lata spędziłem w oflagu.
— Ciężko było?
— Dosyć, ale to nic w porównaniu z tym, co przeszli Żydzi w obozach koncentracyjnych.
— Ma pan przyjaciół wśród Żydów?
— Kilku. A pani?
— Miałam jednego, ale nie żyje, no i miałam przyjaciółkę, która była w obozie.
— Wróciła?
— Nie wiem — skłamała Léa.
Przez kilka chwil pili w milczeniu.
— Zna pan Barthelemy'ego i Jonesa?
—   Tak   jak   i   pani.   Wiem,   że   jadą   do   Argentyny   w   sprawach   importu   mięsa   i   że   są 

Irlandczykami. Skąd to pytanie?

— Tak sobie. Chodźmy na kolację, jestem głodna.
Po   posiłku   Léa   pod   pretekstem   migreny   wróciła   do   kabiny,   gdzie   znalazła   lakoniczną 

background image

wiadomość od Daniela: "Niech pani przyjdzie jutro do kaplicy na niedzielną mszę." Zamyślona 

dziewczyna  położyła się do łóżka,  lecz  nie mogła zasnąć,  więc wstała,  naciągnęła  spodnie i 
pulower i wyszła na pokład. Do jej uszu dobiegały dźwięki muzyki z salonu, gdzie tańczono. 

Oparta  o reling na rufie Léa, której włosy rozwiewał wiatr,  wpatrywała się w błyszczący  w 
poświacie księżycowej ślad, jaki statek zostawiał na wodzie. Niebo było rozgwieżdzone. Czy 

Françcois   patrzył   na   to   samo   niebo,   zastanawiała   się,   a   może   już   o   niej   zapomniał?   Nie 
uprzedziła go o swoim przyjeździe. Jeśli nie spotkał Victorii Ocampo, będzie chyba zaskoczony, 

a może wściekły. Natomiast była pewna, że Sarę ucieszy jej wizyta. Kto wie, mogę okazać się im 
przydatna — pomyślała. Odgłos prowadzonej rozmowy wyrwał ją z rozmyślań, zdawało jej się, 

że rozpoznaje znajomy głos. Nie zastanawiając się nawet, skryła się w zwój lin. Do jej uszu 
dolatywały strzępy zdań niemieckich: "Pomóc towarzyszom... władze alianckie... syjonistyczna 

międzynarodówka...   całe   szczęście,   że  Perón...   na   estancii   w   Patagonii...   nasz   skarb,   łup 
wojenny... będziemy najpotężniejsi, najsilniejsi... Uwaga... Ktoś nadchodzi... A, to pan... nie, nic 

nie wiemy... Zobaczymy w Buenos Aires... Lepiej rozejdźmy się, żeby nas nie widziano razem..."

Bardzo szybko rozmówcy oddalili się. Léa wyszła ze swojej kryjówki; rozpoznała głos pana 

Barthelemy'ego. Amos i Daniel mieli więc rację!... Jutro natychmiast ich ostrzeże. Rozejrzała 
się dokoła i niezwłocznie udała się do swojej kabiny.

Kiedy Léa przyszła na mszę, mała kapliczka wypełniona była po brzegi. Wierni, dla których 

nie starczyło miejsc siedzących na składanych krzesłach, uczestniczyli w ceremonii na stojąco. 

Nie opodal drzwi wejściowych stali jej przyjaciele, obaj mieli skupione twarze. Przecisnęła się 
przez tłum i znalazła się obok nich. Daniel wsunął jej do ręki karteczkę; ona też przekazała mu 

liścik z wiadomością o tym, co usłyszała w nocy.

Po mszy pasażerowie drugiej klasy wrócili na swój pokład. Rik podszedł do Léi.
— Dobrze pani spała? Jak migrena?
— Dziś już wszystko w porządku, a ponadto taka cudowna pogoda. Jutro zawijamy do Rio. 

Czy zna pan Brazylię?

— Byłem w Brazylii przed wojną. To piękny kraj, ale za dużo w nim czarnuchów. Czy zechce 

pani uczynić mi ten zaszczyt i towarzyszyć mi, gdy zejdziemy na ląd?

— MOże.
— Jak to: "może"? Czy nie jestem pani opiekunem? Nie zna pani na statku nikogo, kto 

mógłby   pani   towarzyszyć,   a   samotnej   kobiecie   przechadzającej   się   ulicami   grozi   wiele 

niebezpieczeństw.

— A cóż miałoby mi grozić?
—   Co   najmniej   będą   panią   zaczepiać.   Południowoamerykański   mężczyzna  jest   znacznie 

bardziej natrętny od Europejczyka. A więc zgoda, zabieram panią na ląd?

— Zobaczymy, jutro też jest dzień. Przepraszam, ale idę do fryzjera.
— A więc do zobaczenia niebawem.
"Proszę   czekać   na   mnie   o   drugiej   nad   ranem   w   pani   kabinie,   mam   ważne   sprawy   do 

przekazania.   Proszę   wzmóc   ostrożność."   Wiadomość   podpisał   Daniel.   Można   pomyśleć,   że 

znalazłam   się   w   środku   afery   szpiegowskiej   —   pomyślała   Léa   i   podarła   karteczkę   na 
drobniutkie kawałeczki, bacznie obserwując fryzjera w lustrze. Była jedyną klientką w salonie. 

Odruchowo kartkowała francuskie, hiszpańskie i amerykańskie czasopisma. Uwagę jej zwrócił 
duży reportaż o de Gaulle'u. Przypominano jego karierę wojskową, lecz nie podawano żadnej 

informacji o jego losach od stycznia, kiedy postanowił "wycofać się". Przypomniała sobie zawód 

background image

i smutek, jakie wywołała w niej ta decyzja. Jakże to, nawet on, ten wielki człowiek opuszcza 

statek?   I   to   dlaczego?   "Honor,   zdrowy   rozsądek,   interes   ojczyzny   zakazują   mi   dalszego 
poddawania się manewrom, których celem w końcu jest uczynienie państwa jeszcze bardziej 

pogardzanym, rządu bardziej bezsilnym, kraju podzielonym, a narodu biedniejszym. Składam 
więc   moje   funkcje,   które,   można   by   sądzić,   powierzono   mi,   by   mi   przeszkodzić   w   ich 

wykonywaniu." Od jego odejścia Francja pogrążyła się w międzypartyjnych waśniach: piękny 
ideał Rèsistance nie przetrwał długo po zakończeniu wojny.

Za miesiąc będzie Boże Narodzenie, Gwiazdka w słońcu. Czy kiedyś będę się radować na 

święta   jak   niegdyś?   Ogarnęła   ją   jakaś   dziecinna   żałość.   Zaczęła   się   wiercić   pod   suszarką. 

Fryzjer, wybrylantynowany przystojniak nie znający ani słowa po francusku, podskoczył, by ją 
uwolnić spod aparatu.

Pierwszy   raz   Léa   nudziła   się   na   statku.   Obawiała   się   spotkania   przy   kolacji   z   Rikiem 

Vanderveenem, a jeszcze bardziej późniejszego spotkania z Danielem.

Wbrew wszelkim przypuszczeniom kolacja upłynęła w wesołej atmosferze. Zaproszona z 

Rikiem do kapitańskiego  stołu Léa poznała  młodą Argentynkę,  która pracowała  w radiu w 

Buenos Aires. W skromnej francuszczyźnie czarująca Carmen Ortega opowiedziała im z dużym 
poczuciem humoru o swoich starciach z żoną prezydenta Argentyny, Evą Duarte. Przez jakiś 

czas mieszkały razem przy Posadas, ładnej zacienionej uliczce, lecz rozstały się po niezliczonych 
kłótniach o swoich kochanków. Eva była resentida (pamiętliwa, mściwa), czemu wielokrotnie 

dawała dowody. Zazdrosna kokietka w każdej kobiecie widziała rywalkę. Chętnie zachowywała 
się jak mała dziewczynka, żeby wzruszyć i rozczulić otoczenie. Carmen opowiedziała, jak Eva 

spotkała Peróna w lunaparku i jak wyeliminowała rywalkę, piękną aktorkę Libertad Lamarque. 
Szczupła brunetka o doskonałych kształtach i cudownym ciele, Carmen Ortega, obdarzona była 

wrodzonym   talentem   naśladowczym.   Pod   koniec   posiłku   obie   młode   kobiety   były   już 
przyjaciółkami.

Dochodziła druga nad ranem, gdy Léa wróciła do swojej kabiny. Ledwie zdążyła wejść, gdy 

rozległo się pukanie do drzwi.

— To ja, Daniel, proszę otworzyć.
Młody człowiek pośpiesznie wszedł do środka.
— Mieliśmy z Amosem rację, Barthelemy i Jones to hitlerowscy uciekinierzy, i to z tych 

najgorszych;   jeden   był   lekarzem   w   Buchenwaldzie,   a   drugi   zastępcą   komendanta   obozu   w 

Dachau. Ich prawdziwe nazwiska brzmią Adolf Reichman i Maurice Duval.

— Przecież to francuskie nazwisko.
— Tak, jego rodzina wywodzi się z Francji. Przodek przybył do Austrii w siedemnastym 

wieku.

— A Rik Vanderveen?
— Nic nie znaleźliśmy na jego temat, zdaje się, że istotnie jest Holendrem, papiery ma w 

porządku. W Buenos Aires więcej się dowiemy. A pani niczego nowego nie wie?

— Nie. Jutro schodzę z nim na ląd. Uważnie mu się przyjrzę.
— Proszę zachować ostrożność, Barthelemy i Jones są podejrzliwi. Kazali zebrać informacje 

na pani temat.

— A was nie namierzyli?
— W jakimś sensie tak, ale tego właśnie chcieliśmy. Dwaj pasażerowie drugiej klasy sądzą, 

że   jesteśmy   Niemcami   i   że   uciekamy   z   Europy.   Oczywiście   robimy   wszystko,   żeby   ich 

background image

przekonać,   iż   jest  wprost   przeciwnie,   a   przy   tym   umyślnie   popełniamy   drobne   błędy.   Gdy 

dobijemy   do   naszego   portu   przeznaczenia,   musimy   zrobić   wszystko,   by   nie   zobaczono  nas 
razem,   gdyż   byłoby   to   niebezpieczne   i   dla   pani,   i   dla   nas.   Na   szczęście   na   razie   nikt   nie 

spostrzegł, że się znamy, i nasz wypad do Lizbony przeszedł bez echa. Nie sądzę, byśmy się 
jeszcze   spotkali,   nim   dotrzemy   do   celu   podróży,   chyba   że   zaszłaby   jakaś   niezwykle   pilna 

potrzeba. Wiemy, jak się z panią skontaktować, proszę czekać na wiadomości od nas.

Bez najmniejszej przyjemności Rik Vanderveen służył za towarzysza nowym przyjaciółkom, 

które, oczarowane, odkrywały niezmierzone plaże Rio, ożywione ulice, luksusowe butiki. Po 
ubożuchnej Europie Léi ten luksus, zbytek i obfitość zdawały się bajką. Ledwo zauważyła nędzę 

favelas,  które  mignęły jej podczas  przejażdżki  taksówką,  a  Brazylijczycy  byli  tacy  radośni i 
uśmiechnięci. Na pokład weszły z naręczami pakunków.

Przez   resztę   podróży   były   nierozłączne   ku   wielkiemu   rozdrażnieniu   Vanderveena. 

Przyrzekły też sobie, że będą się spotykać w Buenos Aires.

Statek zawinął do portu o 7 rano w poniedziałek 16 grudnia. Niebo było zachmurzone, ale 

powietrze dość rześkie. Na Léę czekał samochód. Kierowca, którego przysłała Victoria Ocampo, 

przekazał dziewczynie, że chlebodawczyni musiała wyjechać na kilka dni do Mar del Plata i że 
przeprasza   za   swoją   nieobecność.   Zarezerwowała   dla   niej   pokój   w   hotelu   "Plaza",   którego 

dyrektor zaliczał się do grona jej przyjaciół. Gdy tylko pani wróci, przyjedzie po swojego gościa, 
by go zabrać do San Isidro. Tymczasem dyrektor pozostanie  do jej dyspozycji,  jeśli zechce 

zwiedzić miasto.

— Masz szczęście, że zamieszkasz w "Plaza", uwielbiam to miejsce. Jeśli chcesz, spotkamy 

się w barze dziś o dziewiątej wieczorem. Potem możemy zjeść razem kolację.

— Z największą przyjemnością, a więc do zobaczenia wieczorem.
W hotelu "Plaza" oczekiwał ją dyrektor i osobiście zaprowadził do przygotowanego dla niej 

pokoju.

— Proszę bez wahania zwracać się do mnie, gdyby potrzebowała pani czegokolwiek. Przyślę 

pani pokojówkę. Czy zechce pani uczynić mi ten zaszczyt i zjeść ze mną obiad?

— Bardzo chętnie.
— A więc będę na panią czekać w grillu.

background image

20

— Doniesiono mi o twoim przyjeździe, ale nie chciałem w to uwierzyć. Co tutaj robisz?
— Widzisz przecież, jestem na wakacjach.
Léa powstrzymała się, by nie rzucić się w ramiona Taverniera. Tylko nie okazać radości, 

jaką odczuwa widząc go znowu, by nie domyślił się, jak bardzo go pragnie.

Dobry   Boże,   jaka   ona   śliczna,   jeszcze   bardziej   pociągająca,   o   ile   to   w   ogóle   możliwe! 

Françcois   czynił   daremne   wysiłki,   by   okazać   gniew;   był   szczęśliwy,   bardzo   szczęśliwy,   że 
przyjechała   pomimo   wszystkich   kłopotów,   jakich   jej   pojawienie   się   tutaj   na   pewno   mu 

przysporzy.

—   Wprawdzie   Victoria   Ocampo   powiedziała   mi,   że   cię   zaprosiła,   a   ty   przyjęłaś   jej 

propozycję, lecz nie sądziłem, że przyjedziesz.

— No i pomyliłeś się, bo oto jestem.
— Długo zamierzasz tu zostać?
— Nie wiem. Och Françcois!... Tam było tak ciężko, tak smutno!... Miałam wrażenie, że 

pogrążam   się   w   bezkresnym   smutku,   nudzie...   Bez   przerwy   myślałam   o   Laure.   O   jej 
bezsensownej, absurdalnej śmierci... To mnie powinno spotkać... A poza tym to ponuractwo, to 

rozczarowanie we Francji... Jest gorzej niż podczas wojny, każdy myśli tylko o sobie, o swoim 
portfelu, o swojej spiżarni. Czarny rynek nigdy nie był bardziej kwitnący, a handel kartkami 

żywnościowymi   tak   rozwinięty.   Obecność   Amerykanów   jest   niemal   tak   samo   uciążliwa   jak 
przedtem   obecność   Niemców;   zamieniliśmy   jedne   wojska   okupacyjne   na   drugie.   Ma   się 

wrażenie, że nie ma wyjścia z tej sytuacji... A tutaj wszystko wydaje się takie łatwe, kobiety są 
eleganckie,   mężczyźni   dobrze   ubrani,   na   rynku   obfitość   wiktuałów,   a   w   sklepach   pełno 

towarów. Nawet prawdziwej czekolady jest pod dostatkiem. Argentyńczycy zdają się myśleć 
jedynie o zabawie i zalecaniu się do kobiet.

—   To   specjalność   tego   kraju.   Argentyński   samiec   niezależnie   od   miejsca   zawsze   tak 

zaaranżuje sytuację, by potrzymać kobietę za rękę czy kolano, o ile nie dobierać się do niej 

bardziej obcesowo.

— Zdawało mi się, że wszyscy mężczyźni właśnie tak się zachowują.
— Zapewne wobec ciebie — powiedział, biorąc ją w ramiona.
— Zostaw mnie!
— Nie ma mowy, od tygodni o tobie myślę i nie...
— I co nie? — spytała szamocząc się.
— Dobrze wiesz, co mam na myśli. Ale może w twoim wypadku tak nie jest. Dawano mi do 

zrozumienia,  że wcale  się nie nudziłaś  na statku,  że miałaś  duże powodzenie, i nie można 

background image

powiedzieć, że ci się to nie podobało.

— Tak, i co z tego?... Ja jestem wolna.
— Nie! Jesteś moja.
Z jaką pewnością wyrzekł te słowa! Pchnął ją na łóżko. Lecz mimo pożądania Léa była 

zdecydowana nie ulec mu. Za łatwo mu to przychodziło: wystarczyło, by się pojawił i hop! 

Natychmiast padała w jego ramiona, rozkochana i pomrukująca jak kotka. To się musi zmienić!

Wbrew oczekiwaniom zostawił ją w spokoju, wstał i zapalił papierosa.
— Jestem zaproszony na przyjęcie wydawane z okazji ślubu córki szefa policji, generała 

Velazco. Będzie tam całe najbliższe otoczenie Peróna w komplecie, może ci się to spodobać.

— Sara też tam będzie?
— Oczywiście, jest niemal bliską przyjaciółką Evy Perón. Bardzo nam to na rękę. Masz jakąś 

elegancką suknię? Musisz być najpiękniejsza.

— To się chyba da zrobić. O której godzinie?
— O dwudziestej.
Minęła już dwudziesta pierwsza, gdy Françcois Tavernier, Sara i Léa przybyli na przyjęcie. 

Oblubienica w sukni z falbanami i trenem, której stanik ożywiała ciemnoniebieska kokarda, 
przyjmowała od zaproszonych gości komplementy. Towarzyszyli jej przy tym jej małżonek, Léo 

Max Lichtschein, i ojciec w mundurze. Evę Perón otaczała cała świta młodzieńców. Małżonka 
prezydenta, w skrzącej się wszystkimi barwami tęczy biżuterii i prześlicznym kapelusiku na 

misternie   upiętym   koczku,   prowadziła   rozmowę   z   wielkim   ożywieniem.   Skinęła   dłonią   w 
kierunku Sary.

— Droga pani Tavernier, jakże jestem szczęśliwa, że panią widzę. Witam, panie Tavernier, 

jak się pan ma? — zwróciła się do nich po hiszpańsku.

— Wyśmienicie, jak za każdym razem, gdy panią widzę — odparł skłaniając się nisko, by 

ucałować wyciągniętą dłoń.

Eva  Perón  z   uśmiechem   satysfakcji   przyjęła   ten   niewybredny   komplement.   Następnie 

zimnym okiem popatrzyła na Léę.

— Kim jest ta dziewczyna?
— To przyjaciółka, która przyjechała z Francji, panna Léa Delmas...
Eva skinęła głową, Léa odwzajemniła jej ukłon. Najwyraźniej obie kobiety nie przypadły 

sobie do gustu. Sara pośpiesznie starała się złagodzić pierwsze wrażenie.

— Léa to nasza wielka przyjaciółka, która jest pod pani wrażeniem. Ale nie włada pani 

językiem.

Pani Perón uczyniła gest, jakby dając do zrozumienia, że to nieistotne, i podjęła przerwaną 

rozmowę z młodzieńcami.

Sara ujęła Léę pod ramię i poprowadziła przez salon po drodze pozdrawiając znajomych, 

ściskając dłonie, śmiejąc się i żartując, aż wreszcie dotarły do tarasu, gdzie znajdowały się trzy 

czy cztery osoby.

W oddali, na Rio de la Plata, przesuwały się statki.
— Wśród tych ludzi czujesz się jak ryba w wodzie, znasz wiele osób, dawno nie widziałam 

cię takiej wesołej i swobodnej.

— Nienawidzę ich. Odgrywam tę komedię, by łatwiej poruszać się w kołach peronistowskich 

background image

i odkryć osoby, które pomagają nazistom.

— Są już jakieś poszlaki?
— Tak, szef policji, Juan Filomeno Velazco, utrzymuje stosunki z niektórymi spośród nich.
— Jesteś tego pewna?
— Tak pewna, jak doktor Rodriguez Arasja, który jawnie wysuwa oskarżenia wobec Velazco 

dotyczące   jego   przyjacielskich   stosunków   z   siatkami   nazistowskimi.   Czy   wiesz,   że   Daniel   i 
Amos zidentyfikowali dwóch hitlerowców na pokładzie "Cabo de Buena Esperanza"?

— Tak.
—   Długo   byli   przyjmowani   w   komendzie   policji,   nim   odjechali   do   Cordoby.   Twój 

holenderski przyjaciel również wyjechał do Cordoby. Nie starał się z tobą zobaczyć?

— Nie, przysłał mi kwiaty z bilecikiem, w którym napisał "Do zobaczenia niebawem". Masz 

jakieś informacje na jego temat?

— Nadal nic. Ale Daniel i Amos, którzy też są w Cordobie, obserwują go...
— Przecież mogą być rozpoznani, bo nie znają ani słowa po hiszpańsku!
—   W   ich   przypadku   tak   jest  nawet   lepiej.   Nie   zapominaj,   że   podają   się   za   Niemców   i 

powinni posługiwać się tylko niemieckim.

— Ale jak oni sobie poradzą?
— Wiesz, w Cordobie łatwo. Niemcy tam się rozgościli niemal oficjalnie. Na miejscu mamy 

przyjaciół   argentyńskich,   którzy   dyskretnie   ich   obserwują.   Na   razie   mieszkają   w   hotelu 

należącym do Niemców, prowadzonym przez Niemców, od portiera po pokojówkę i obsługę 
piętra, z kucharzem niemieckim, który przygotowuje dania kuchni niemieckiej, a to wszystko w 

tyrolskiej oprawie.

— I rząd argentyński to toleruje?
— Prasa peronistowska jest progermańska. Nie zapominaj, że Argentyna przystąpiła  do 

wojny przeciwko Niemcom dopiero miesiąc przed ich kapitulacją. Samuel i Uri są w Buenos 

Aires.   Dzięki   komunistom   argentyńskim   natrafili   na   trop   siatki,   która   organizuje   ucieczkę 
nazistów   przez   Hiszpanię.   Bardzo   rychło   przystąpimy   do   działania.   Co   zamierzasz   robić   w 

Argentynie? Nadal nie wiem, dlaczego przyjechałaś?

—   Sama  dobrze   nie   wiem...   Może,   by   pomścić   Laure?   Czy   trafiłaś   na   ślad   tych   dwóch 

kobiet?

Twarz Sary stężała.
— Jeszcze nie, ale już niedługo je odnajdę.
Kosmyki krótkich czarnych włosów aureolą otaczały lekko umalowaną twarz Sary, przez co 

wydawała się dużo młodsza. Wyglądała bardzo elegancko w jedwabnej czerwonej sukni w białe 
grochy.

— Léa, jak przyjemnie spotkać panią tutaj!
Obie przyjaciółki odwróciły się.
— Rik! Ja...
— Wygląda pani na zaskoczoną. Przyrzekłem pani jednak, że się jeszcze spotkamy. Proszę 

mnie przedstawić tej pani.

— Saro, pan Rik Vanderveen. Rik, proszę poznać — panią Mul... panią Tavernier.

background image

Rik stuknął obcasami i nisko się skłonił.
— Miło mi panią poznać, proszę pani, przyjaciele opowiadali mi o pani.
— Ach, doprawdy?... Jakże to?
— Mówią, że jest pani przyjaciółką pięknej małżonki prezydenta.
— W Argentynie wieści szybko się rozchodzą. Podoba się panu ten kraj?
—   Bardzo.   Argentyńczycy   są   bardzo   gościnni.   A   pani   dobrze   się   tutaj   czuje,   z   dala   od 

Paryża?

— W Buenos Aires znajduje się wszystko to, co miał Paryż przed wojną, to miasto bardzo 

frankofilskie, nie czuję się tutaj obco.

— A pani, Léo, podoba się w kraju tanga?
— Bardzo.
— Spotkała tu pani tę młodą kobietę, którą poznała pani na statku?
— O, proszę... O wilku mowa... Carmen!...
— Che, Léa!... Kochanie, jak się cieszę... Skąd się tutaj wzięłaś?...
— Przyszłam z przyjaciółmi. Pamiętasz pana Vanderveena?
— Jakże bym mogła zapomnieć naszego przewodnika z uliczek Rio? Jak zabawnie, że pan 

tu jest. Jest pan może przyjacielem pana młodego?

— Nie, generała Velazco.
Léa i Sara spojrzały na siebie porozumiewawczo, co nie umknęło uwagi Carmen.
— A pani, czyją jest pani przyjaciółką? Panny młodej?
— Nie, señory Perón.
— Wydawało mi się, że się panie poróżniły?
— O, nie, nie tak  łatwo się ze mną poróżnić. Léo, przygotowuję jutro audycję w Radio 

Belgrano,   będzie   występował   wielki   wykonawca   tanga   Hugo   del   Carril.   Zabiorę   cię   na   ten 
występ, będziesz się dobrze bawiła... Och, jaki przystojny mężczyzna!

— To mój mąż — rzekła Sara.
— O, przepraszam!
— Nic się nie stało. Kochanie, oto młoda dziewczyna, która znajduje cię uroczym. Panna?...
— Carmen Ortega — odpowiedziała nieco zażenowana.
Léa ze ściśniętym sercem usunęła się na bok. Co właściwie tu robi, w tym obcym kraju, 

pośród obcych ludzi?... Patrzyła, jak jej ukochany, dla którego tutaj przyjechała, choć sama 

przed sobą nie chciała się do tego przyznać i wymyślała jakieś fałszywe powody, zaleca się do tej 
argentyńskiej   aktoreczki,   wykorzystując   żałosny   pretekst,   iż   uważa   go   za   "przystojnego 

mężczyznę"!... A Sara bawi się w rajfurkę!... A Rik Vanderveen, dlaczego tak jej się przygląda?... 
Oby tylko niczego się nie domyślił!... Uśmiechnęła się do niego kokieteryjnie.

— Przed chwilą zdawała się pani taka nieobecna. Można powiedzieć, że się pani nudzi?
— Trochę. A gdybyśmy opuścili to przyjęcie?
— Byłoby to niestosowne wobec pani przyjaciół...
— Wszystko mi jedno, mam ochotę stąd wyjść. Idzie pan ze mną?
Françcois, zajęty rozmową z zaborczą Carmen Ortegą, patrzył, jak wychodzą i z trudem 

background image

tłumił w sobie wściekłość. A to mała łotrzyca! Zapłaci mu za to.

Rik Vanderveen i Léa siedzieli w restauracji "La Cabana". Przy sąsiednim stoliku sześciu 

mężczyzn głośno rozmawiało po niemiecku; zachowywali się bardzo swobodnie, czuli się jak u 

siebie,  jak  w jakiejś  monachijskiej  piwiarni.  Towarzystwo  to krępowało  Léę.  Kręciła  się na 
krześle i ledwo tknęła wspaniałego mięsiwa na talerzu.

— Nie smakuje pani? — spytał Vanderveen.
— Nie jestem specjalnie głodna.
— Czy lokal się pani nie podoba?
— Ależ nie, bardzo tu zabawnie, ale nasi sąsiedzi są bardzo hałaśliwi.
— Rozumie pani, co mówią?
— Nic a nic. A pan?
— Trochę, to Niemcy. Dużo ich tutaj przebywa. Nie zauważyła pani?
— Nie, nie zwracam na to uwagi. Długo zabawi pan w Argentynie?
— To od pani zależy...
— Jak to?
— Miło mi panią spotykać i pragnąłbym, abyśmy bliżej się poznali.
Léa nie odpowiedziała.
— Nic pani nie mówi? Co pani o tym sądzi?
Cóż   mu   odpowiedzieć?   Po   co   zgodziła   się   zjeść  z  nim   kolację?   To   był   głupi   pomysł:   a 

wszystko po to tylko, żeby wzbudzić zazdrość we Françcois.

— Byłoby cudownie — odparła lekkim tonem. — Ale nie tak zaraz, na razie jestem bardzo 

zajęta. — Jestem bardzo cierpliwy, droga przyjaciółko.

W jego sposobie wyrażania się czuła jakby skrytą groźbę. Z ulgą przyjęła koniec posiłku. 

Odprowadził ją do "Plazy". W hallu podziękował jej za wspaniały wieczór i dorzucił:

— Wyjeżdżam na kilka dni z Buenos Aires. Odezwę się do pani zaraz po powrocie. Do 

zobaczenia. Życzę dobrej nocy.

— Dobranoc.
Wraz z kluczem, portier wręczył jej również karteczkę. W windzie przeczytała:
"Wpadnę jutro zabrać cię na obiad. Całuję, Sara."
Siedząc w wygodnym fotelu w barze hotelu "Plaza", Sara piła maranja bilz i czekała na Léę. 

Zauważyła wchodzącą dziewczynę i pomachała do niej. Przyjaciółki ucałowały się.

— Wyglądasz na zmęczoną — powiedziała Sara. — Źle spałaś?
— Tak. Nie zmrużyłam oka tej nocy. Niepokoję się.
— Dlaczego?
—   Nie   wiem,   mam   takie   dziwne   wrażenie...   Wydaje   mi   się,   że   jestem   obserwowana, 

szpiegowana.

— To normalne, musisz być obserwowana. Każdy cudzoziemiec tutaj jest obiektem tajnego 

nadzoru policji. Bądź przygotowana na to, że będziesz przesłuchiwana.

— Ciebie też przesłuchiwali?
— Mnie  wypytywano   dyskretnie.  Jestem żoną  dyplomaty,  a  oni starają   się, by  ich  kraj 

background image

dobrze   odbierano,   ale   policja   jest   wszechobecna.   Musisz   starać   się   sprawiać   wrażenie 

lekkomyślnej   młodej   kobiety,   beztroskiej,   interesującej   się   tylko   strojami,   błyskotkami, 
rozrywkami. Tak gardzą kobietami, że nie potrafią ich sobie inaczej wyobrazić. Utwierdź więc 

ich w tym przekonaniu, to najlepszy sposób, by cię zostawili w spokoju. Im bardziej będziesz 
kokieteryjna, pusta, tym lepiej.

— Zastosuję się do twojej rady. Gdzie jest Françcois?
— Wyjechał do Montevideo.
— Na długo?
— Do końca tygodnia. Polecił mi zająć się tobą.
— Zbyt uprzejmie z jego strony.
—   Nie   odbieraj   tego   w   ten   sposób.   Chodź,   zabieram   cię   na   obiad   do   modnego   lokalu. 

Nazywa się "Odeon". To miejsce spotkań aktorów, dziennikarzy, pisarzy i ludzi mniej godnych 
zainteresowania. Potem pójdziemy do "Harrodsa" i do "Gath'y Chaves" obejrzeć suknie.

W "Odeonie" Sarę powitano jak stałą bywalczynię.
— Pani stolik, pani Tavernier.
— Dziękuję, Mario.
Przez cały czas trwania posiłku Léa podziwiała komedię, jaką odgrywała Sara; śmiała się i 

mówiła   głośno:   prawdziwa   idiotka,   myślała   Léa,   której   z   trudem   przychodziło   zachowanie 
powagi. Dała się jednak wciągnąć do gry i poddała jej następną kwestię.

— Zwróciłaś uwagę na suknię senory Perón?... Jakaż elegancka!... A suknia panny młodej? 

Może zbyt dużo falban.  No i ta  kokarda!...  To śmieszne,  prawda?  W Paryżu  nie  zobaczysz 

czegoś   takiego.   Masz   uroczy   kapelusik...   A   jak   ci   się   podoba   mój?   To   model   od   Gilberta 
Orcela... Słodki, prawda?...

— Nie uważasz, że trochę przesadzasz? — szepnęła Sara.
— Nie wydaje mi się, spójrz z jakim zachwytem patrzą na nas mężczyźni, a kobiety jakie 

nadęte... Komu się kłaniasz? — To aktorzy Fanny Navarro i Narciso Ibanez Menta.

— Skąd znasz tych wszystkich ludzi?... Nie odwracaj się.
— Co się dzieje?
— Mówiłaś, że Daniel i Amos są w Cordobie.
— Tak.
— Właśnie usiedli przy stoliku blisko drzwi.
— Jesteś pewna?
— Nie ma nic pewniejszego.
— Przede wszystkim udawaj, że ich nie zauważasz, bo ich nie znamy. Skoro pojawili się 

tutaj, znaczy, że mają coś nowego. Co robią?

—   Przeglądają   kartę...   Przywołują   kelnera...   Zdaje   się,   że   składają  zamówienie...   Daniel 

wstaje... Pyta o coś kelnera... Idzie do toalety.

— Sądzisz, że nas zauważyli?
— Myślę, że tak... Amos skinął głową w stronę, w którą udał się Daniel...
— Nie ruszaj się stąd, ja tam pójdę.
Léi czas okropnie się dłużył. Daniel wrócił na swoje miejsce. Ale co robi Sara?

background image

— No, nareszcie! Nie spieszyło ci się. Co się dzieje? Masz taką dziwną minę.
Sara była blada, twarz miała ściągniętą, ale próbowała się uśmiechać.
— Trafili na ich ślad.
— Tych...
— Tak. Trzeba powiadomić Samuela i Uriego.
— Mogę ci pomóc?
— Na razie nie. Wracaj do hotelu, innym razem połazimy po sklepach.
— Obiecałam Carmen Ortedze, że zajrzę do niej do Radio Belgrano.
— Nie zmieniaj niczego w swoich planach. Idź tam, zadzwonię do ciebie pod wieczór.
Wokół Léi rozbrzmiały ogłuszające oklaski, jakimi widzowie nagradzali Hugona de Carrila, 

który odśpiewał "Adios pampa mia". Zapowiedziała go Carmen ubrana w długą suknię z satyny 

w kolorze oliwki.  Prezentator  zachwalał  papierosy "Arizona",  a Carmen  kontynuowała  z El 
Casino   Ruso.   Następnie   orkiestra   odegrała   finałową   rumbę.   Oklaski   trwały   długo.   Carmen 

przyszła po Léę.

— Che, zabieram cię do mojej garderoby, muszę się przebrać. Podobało ci się?
— Tak, bardzo. Bardzo mi się podoba głos Hugona de Carrila.
—   Pojutrze   będę   gościć   Alberto   Castillo,   on   także   zalicza   się   do   grona   najlepszych 

wykonawców tanga. Siądź, to nie potrwa długo. Pomóż mi zdjąć suknię.

Carmen przestąpiła suknię, która opadła na podłogę tworząc krąg wokół jej stóp. Została w 

krótkiej haleczce z różowego jedwabiu wykończonej czarną koronką. Wyglądała zachwycająco.

— Wczoraj wieczorem, gdy już wyszłaś, generał Velazco zadał mi masę pytań na twój temat: 

od jak dawna cię znam, o czym rozmawiałyśmy i tak dalej, i tak dalej. Nie bardzo wiedziałam, 
co mu powiedzieć.  Mam nadzieję,  mając na względzie  twoje dobro, że dokumenty masz w 

porządku i że nie znasz żadnych komunistów ani studentów.

— Studentów?
— Tak, wielu z nich jest antyperonistami. W Cordobie odbywały się manifestacje przeciwko 

Perónowi, policja aresztowała wielu ludzi.

— Nikogo tutaj nie znam, poza tobą i Victorią Ocampo.
— Ze względu na mnie nic ci nie grozi, mają mnie za nic nie znaczącą aktoreczkę. Gorzej z 

Victorią Ocampo: ona i jej przyjaciele są pod obserwacją.

— Dlaczego?
—   Victoria   należy   do   argentyńskiej   arystokracji.   Podobnie   jak   wielu  porteños  jest 

przeciwniczką Peróna. Rozumiesz, che?

— Tak mi się wydaje. No a ty, po której jesteś stronie?
Carmen obrzuciła nową przyjaciółkę uważnym spojrzeniem i rzekła z wahaniem w głosie:
— Che... wiesz, polityka niewiele mnie obchodzi. Jak wszystkie kobiety nic a nic z niej nie 

rozumiem, niech mężczyźni się tym zajmują, bo, zdaje się ich to bardzo bawi. Czy we Francji 

jest inaczej?

— Tak, w jakimś sensie... We Francji mamy teraz prawo głosować.
— My w Argentynie jeszcze nie, ale piękna Eva uznała za swoje powołanie i dziejową misję 

"uratowanie kobiet, wskazanie im właściwej drogi". Ona, "prosta kobieta z ludu".

background image

— Czy chcesz przez to powiedzieć, że Eva Perón jest feministką?
— Che! Co to, to nie, Boże uchowaj, dla niej wszystkie kobiety są potencjalnymi rywalkami, 

ale   wyczuła   —   o   ile   nie   był   to  Perón  —   że   drzemie   w   nich   ogromna   siła,   którą   stara   się 

spożytkować dla Peróna. Jak twierdzi, nie jest ani starą panną, ani też dostatecznie brzydka, by 
odgrywać   tę   postać   stwożoną   przez   angielskie   sufrażystki,   tę   typową   postać   kobiety,   która 

pojmuje   feminizm   jedynie   jako   swego   rodzaju   odwet   na   mężczyznach   i   której   główne 
powołanie polega na pełnieniu roli służebnej wobec mężczyzn. Uważam, że ogromna większość 

feministek   na   całym  świecie   stanowi  dość  ciekawy,   szczególny   gatunek  kobiet.   W  pewnym 
stopniu podzielam jej pogląd. A co ty o tym myślisz?

— Niewiele, nigdy nie zadawałam sobie tego pytania. Wydaje mi się, że będąc kobietą jest 

się   automatycznie   feministką.   Nigdy   nie   byłam   opozycjonistką   wobec   mężczyzn.   Czuję,   że 

jestem zdolna dokonać takich samych czynów, jak oni, ani lepiej, ani gorzej. Podczas wojny 
kobiety  musiały  podejmować   często   trudne   decyzje,   niektóre   walczyły   jak  mężczyźni,   wiele 

narażało   życie,   ratując   żydowskie   dzieci   albo   angielskich   lotników.   W   takich   chwilach   nie 
zaprzątano  sobie głowy jakimiś pytaniami,  czyniono to, co uważano za  słuszne, co naszym 

zdaniem należało uczynić.

—   U   nas   sprawy   są   bardziej   złożone,   mężczyźni   odznaczają   się   mentalnością   bardzo 

"macho", praktycznie rzecz biorąc nie mamy żadnych praw, znajdujemy się pod kuratelą ojców, 
braci   i   mężów.   Eva   doskonale   to   wychwyciła   i   zachęca   kobiety   do   zdobycia   ekonomicznej 

niezależności,   równocześnie   nie   rezygnując   z   kobiecości.   Argentynki   raczej   idą   za   jej 
przykładem. Kiedy im tłumaczy, że matka rodziny nie posiada żadnych ubezpieczeń, że jest 

jedyną   na   świecie   osobą   pracującą   bez   wynagrodzenia   i   gwarancji   poszanowania,   w   nie 
normowanym wymiarze godzin, bez wolnych niedziel, urlopu ani jakiegokolwiek odpoczynku, 

bez   odszkodowań,   gdy   ją   zwalniają,   i   możliwości   strajkowania,   nagradzana   jest   rzęsistymi 
oklaskami. Posunęła się nawet do tego, że zażądała, by naród wypłacał pensję wychowującym 

dzieci, a pobory te wypłacane by były z części dochodów tych, którzy pracują, nie wyłączając 
kobiet...

— To niegłupi pomysł.
—   Ja   też   tak   myślę.   Nie   wszystko   nadaje   się   do   odrzucenia   w   polityce   jedynej   partii 

rewolucji.

— A co należało by odrzucić?
— Później ci wytłumaczę. Odprowadzę cię do "Plazy". Zaprosisz mnie na lampkę wina?
— Z przyjemnością.

background image

21

— Wybacz  mi, kochana  przyjaciółko,  nie przywitałam  cię,  gdy tu przybyłaś,  lecz  ważne 

sprawy wezwały mnie do Mar del Plata. Oczywiście, teraz zamieszka pani w San Isidro.

— Tylko na kilka dni. Jeśli to pani nie sprawi przykrości, wolę zostać w "Plaza".
—   Jak   pani   chce.   Po   świętach   Bożego   Narodzenia   wracam   znowu   do   Mar   del   Plata   i 

pojedzie pani ze mną — rzekła Victoria Ocampo poprawiając na nosie okulary w białej oprawce.

— Spędzi pani święta w Buenos Aires?
—   Tak,   zaprosiłam   kilku   przyjaciół,   a   wśród   nich   waszego   ambasadora,   Vladimira 

d'Ormessona. Czy zna go pani?

— Jeszcze nie.
—   Zobaczy   pani,   to   czarujący   mężczyzna,   bardzo   kulturalny   i   wykształcony,   wierny   w 

przyjaźni, bardzo pomógł mojemu przyjacielowi Rogerowi Cailloisowi. Będą też moje siostry, 

Angelica i Silvina z mężem, pisarz Adolfo Bioy Casares, mój drogi Jorge Luis Borges, Jose 
Bianco i Ernesto Sabato. Może jeszcze kilka osób, a wśród nich państwo Tavernier. Wieczorem 

poślę po pani bagaże. Zabieram panią na obiad do "London Grill". To niejako moja stołówka, 
gdy bawię w mieście. Potem pojedziemy do San Isidro.

W "London Grill" tłum mężczyzn cisnął się przy barze w oczekiwaniu na wolny stolik. Do 

pań śpiesznie podszedł maître d'hôtel.

—  Señora Ocampo, gue alegria de verla otra vez, nos echo de menos (Pani Ocampo, jak 

miło panią widzieć, bardzo nam pani brakowało).

— Gracias, Hector.
Obiad przebiegał w bardzo miłej atmosferze, choć często im przerywali znajomi Victorii 

Ocampo, którzy podchodzili, by się z nią przywitać.

W każdą sobotę i niedzielę po południu, w porze herbaty, Victoria Ocampo przyjmowała 

przyjaciół, pisarzy, współpracowników pisma "Sur", intelektualistów z zagranicy przejazdem 
bawiących   w   Argentynie.   Léa   od   dwóch   dni   przebywająca   w   wielkim   domu   w   San   Isidro 

pomagała gospodyni i Angielce w podejmowaniu gości. Dziwiła się bardzo, widząc, jak Jorge 
Luis   Borges   pochłania   ogromne   ilości   dulce   de   leche,   tej   konfitury   z   mleka,   która   ją 

przyprawiała   o   mdłości,   natomiast   był   to   przysmak   Argentyńczyków.   Nora,   siostra   poety, 
mówiła o swoim malarstwie, gdy tymczasem Adolfo Bioy Casares fotografował ją. Sara i Silvina 

Ocampo prowadziły ożywioną rozmowę, a Vladimir d'Ormesson i Françcois Tavernier szeptem 
dyskutowali w kącie salonu; wszyscy rozmawiali po francusku. Léa czuła się jakoś wyłączona z 

tego kręgu znakomitości, które z taką swobodą rozprawiali o surrealizmie i polityce, o poezji i 
ezoteryzmie, o peronizmie i ruchu związkowym. Zeszła po schodach werandy i skierowała się 

na taras wznoszący się nad rzeką. Było upalnie, podwinęła białą płócienną sukienkę i usiadła w 

background image

cieniu   na   kamiennej   ławie   porośniętej   mchem.   Mimowolnie   przypatrywała   się   żaglówkom 

kołyszącym   się   na   wodzie.   Jedna   z   łodzi   stała   nieruchomo   naprzeciw   willi   Ocampo.   Ten 
bezruch zwrócił uwagę Léi. Na pokładzie znajdowało się trzech mężczyzn; jeden z nich patrzył 

przez   lornetkę   w   jej   kierunku.   Instynktownie   cofnęła   się   w   cień,   bała   się   poruszyć.   Czas 
zaczynał jej się dłużyć, gdy drgnęła na odgłos kroków za jej plecami. Natychmiast się odwróciła.

— Och, Françcois, przestraszyłeś mnie... Uważaj, by cię nie widzieli z rzeki... Popatrz na tę 

żaglówkę, od dobrych dwudziestu minut jakiś mężczyzna obserwuje dom przez lornetkę.

— Masz rację, to dziwne.
— Boję się. Nie miałam wiadomości od Sary od naszego ostatniego spotkania. Dopiero dziś 

ją spotkałam. O ile dobrze zrozumiałam, wpadła na trop tych dwóch kobiet.

— Tak i właśnie dlatego wcześniej wróciłem z Montevideo. Obserwujemy je. Nie sądzę, by 

się zorientowały, że je namierzyliśmy. Natomiast ich przyjaciele bardzo się nami interesują...

— Mną też?
—   Tak,   dzięki   tym   z   "Cabo   de   Buena   Esperanza".   Na   szczęście,   jak   się   wydaje,   nie 

zlokalizowali ani Samuela i Uriego, ani Daniela z Amosem, którzy zatrzymali się w tym samym, 

co te kobiety, hotelu, w "Joustenie" w Corriente, w tym hotelu większość klientów to Niemcy...

— Cóż to za pomysł, żeby się pchać do jaskini lwa?
— Na terenie nazistów są bezpieczniejsi niż my tu na zewnątrz. Niepokoję się o ciebie, 

kochanie, wolałbym, żebyś znajdowała się daleko od tego wszystkiego, przecież to nie twoja 

sprawa.

— Jak to "nie moja sprawa"? Czy nie zabili Laure?
— Pomścimy ją, lecz nie przywróci to jej życia.
— Dobrze o tym wiem, lecz nie mogę żyć ze świadomością, że jej zabójcy pozostają na 

wolności i wiodą beztroski żywot.

— To już niedługo potrwa.
— Co zamierzacie zrobić?
— Raz jeszcze ci powtarzam: nie zajmuj się tym. Im mniej będziesz wiedziała, tym lepiej dla 

ciebie.

Łagodnym ruchem wziął ją w ramiona i przyciągnął do siebie. Nie stawiała oporu, poddała 

mu   się;   czuła   się   bezpieczna,   gdy   przytulała   się   do   niego.   Dlaczego   wszystko   było   tak 
skomplikowane, zawikłane? To takie proste pozwolić się kochać nie myśląc o jutrze. Podniosła 

głowę i rozchyliła usta do pocałunku. Całowali się zachłannie, jak wygłodzeni. Rozdzielili się, 
gdy usłyszeli śmiechy i głosy gości. Sara i Victoria zdążały w ich stronę, za nimi szli Borges i de 

Bioy Casares. Wstali, gdy spacerowicze zbliżyli się do nich.

— Léo, zastanawiałam się, gdzie się pani podziała — rzekła Victoria z wyrzutem w głosie.
— Ten park jest tak piękny, a rzeka taka wielka. Podziwiałam ich urodę.
— Tak, to piękny zakątek. Jak długo jeszcze? Co się stanie z domem po mojej śmierci?
Sara zbliżyła się do niej i ujęła za rękę.
— Droga pani, ma pani czas, by się tym martwić.
Żaglówka na Rio del Plata odpływała. Tylko Léa to zauważyła i poczuła się nieswojo.
Wolnym krokiem wrócili do domu. Françcois wziął Léę pod rękę.

background image

—   Pragnę   ciebie.   Dlaczego   nie   miałabyś   przyjechać   jutro   do   Buenos   Aires?   Nadal 

zatrzymujesz pokój w "Plaza"?

— Tak.
— Poproszę Sarę, żeby cię zaprosiła, mniej to będzie zaskakujące, niż gdybym ja to uczynił.
—   Doprawdy,   myślisz   o   nadrobniejszym   szczególe   —   stwierdziła   zjadliwie.   —   Zgoda, 

przyjadę jutro.

Większość   zaproszonych   pożegnała   się.   Została   tylko   Silvina   Ocampo,   Bioy   Casares   i 

Borges.

Podczas   kolacji   w   ogromnej   jadalni   z   ciężkimi   krzesłami   Léa   starała   się   nadążać   za 

Borgesem,   który   z   wirtuozerią   przeskakiwał   z   tematu   na   temat,   nie   troszcząc   się   o 
rozmówczynię.

— Czy lubi pani mosty?... Muszę pokazać pani most Alsina, to jeden z moich ulubionych 

obiektów Buenos Aires.

— Jorge, nie zamierza pan chyba ciągnąć tej małej do tej okropnej dzielnicy, brudnej i 

ponurej — powiedziała Victoria.

— Pani siostra myśli inaczej. Często Silvina i ja przechadzamy się bez celu ulicami naszego 

miasta. Niestety, bez powodzenia! Lubię brzydotę mojego rodzinnego miasta niemal w równym 

stopniu co jego piękno. To bardzo ważne, by chodzić po mieście, jego peryferiach, wsłuchiwać 
się w noc. Pamiętam długi spacer po przedmieściach Buenos Aires przed wojną, z Dreu la 

Rochelle,   robiło   się   już   późno,   długo   się   włóczyliśmy   i   dotarliśmy   niemal   za   miasto,   na 
prowincję. Czuć było rozciągającą się równinę, coraz większą, otwartą przestrzeń, domy stawały 

się coraz rzadsze i były coraz niższe. Wówczas to Drieu znalazł bardzo precyzyjne słowa, by to 
określić.   To,   czego   my,   argentyńscy   poeci,   szukaliśmy   od   lat,   on   znalazł   natychmiast. 

Patrzyliśmy,   była   pierwsza   w   nocy.   Rzekł:   "Poziomy   zawrót   głowy".   To   było   dokładnie   to. 
Trzeba było Francuza, by tak jasno wyjaśnić to, co my, Argentyńczycy, odczuwamy. Sądzę, że 

Francja to jedyny na świcie kraj, w którym ludzie interesują się zagadnieniami literatury. Nie 
jest to sprawa wąskich kręgów artystycznych czy rozbieżności pomiędzy szkołami. Być może to 

historyczny   zmysł   Francuzów,   ten   sposób   postrzegania   wszystkich   rzeczy   poprzez   pryzmat 
historii, a to gdzie indziej nie zdarza się, czyż nie?

Léa nie byłaby w stanie powiedzieć, czy to zjawisko występowało gdzie indziej, czy nie. 

Teraz Borges mówił już o Flaubercie, o Schopenhauerze, o Stevensonie, o Kiplingu, o Oscarze 

Wildzie... Z twórczości Flauberta znała tylko "Panią Bovary", a Kiplinga "Księgę dżungli"!... To 
nie wystarczy, by podejmować rozmowę z tymi ludźmi żonglującymi francuskim, hiszpańskim, 

angielskim i włoskim. Léa czuła się idiotką i ignorantką... I nie podobało jej się to. Powoli 
wyłączyła się z towarzystwa, przypominała sobie kolacje w Montillac, gdy ojciec i stryj Adrien 

rozmawiali o książkach, które lubili. Wówczas jako mała dziewczynka przysłuchiwała się im i 
była szczęśliwa, gdy nazwisko pisarza kojarzyło jej się z czymś — choćby z miejscem, w którym 

jego   książka   stała   w   ojcowskiej   bibliotece.   W   dzieciństwie   tylko   ona   pomagała   ojcu   przy 
porządkowaniu i układaniu książek. Później zaczęła je czytać, poczynając od pierwszej litery 

alfabetu.  Tak więc przeczytała kilka powieści Edmonda About: "Maître Pierre" o osuszaniu 
Landów,   "Le   Roi   des   montagnes"   i   "L'   homme   a   l'   oreille   cassée"...   Osiemnaście   tomów 

pamiętników   Louise   Ackermann,   "Irène   et   les   eunuques"   Paula   Adama.   Pod   B   zaś, 
pochłonąwszy   "Les   Epoux   malheureux",   a   następnie   "Les   Amants   malhereux"   Bacularda 

d'Arnaud, rzuciła się na Balzaka i zachłannie przeczytała całą "Komedię ludzką". Z twórczości 
Constanta spodobał jej się "Adolphe", a u Farrèe'a "Fumèe d'opium"; nie mówiąc o Dellym, 

background image

Corneille'u.   Przy   literze   F   zarzuciła   czytanie   w   porządku   alfabetycznym   biblioteki   ojca   i 

wyławiała, zależnie od inspiracji, książki a to autorów na M, co doprowadziło ją do Mauriac'a i 
Montaigne'a, a spośród autorów na R wybrała Rimbauda i Paula Reboux... Gdy się dziwiono, że 

może tak przeskakiwać od Paula Bourgeta do Woltera, odpowiadała  z rozdrażnieniem: "To 
książki". Gdyż w tamtych czasach lektura stanowiła dla niej przede wszystkim oderwanie się od 

codzienności, zapomnienie, ucieczkę. Styl, temat, epoka nie miały znaczenia, istniała jedynie 
przyjemność   czytania,   odkrywania.   Dopiero   wiele   lat   później   zaczęła   rozróżniać   dobrą 

literaturę od marnej, ale nigdy nie chciała się wyrzec tej mniej ambitnej.

— ...By coś rzeczywiście zostało napisane, trzeba pisać ciałem i duszą i nigdy nie wiadomo, 

jaki będzie tego wynik...

Kto to mówił? Léa drgnęła, zdawała się wracać skądś z daleka...
— I cóż, Léo, gdzie pani przebywała? Tak zatopiona w rozmyślaniach?
— Myślałam o moim ojcu i książkach, które lubiłam.
Wypowiedziała   te   słowa,   jak   ktoś,   kto   budzi   się   ze   snu.   Przez   te   kilka   chwil   nieuwagi 

przeniosła   się   daleko   od   Argentyny,   daleko   od   ciemnych   ulic,   o   których   wspominał  poeta, 

daleko   od   tego   wspaniałego   domu,   jego   wygadanych,   wykształconych   gości,   z   dala   od 
zagrożenia wiszącego nad jej przyjaciółmi, z dala od wspomnień o nieżyjącej Laure... Z żalem, 

acz wyciszona, uspokojona, powracała do rzeczywistości.

— Jeśli pani pozwoli, Victorio, opuszczę towarzystwo, bardzo jestem senna. Nie będzie się 

pani na mnie gniewała?

— Nie. Musimy panią bardzo nudzić tym naszym perrorowaniem o literaturze.
— Proszę tak nie myśleć, lecz gdy was słucham, zdaję sobie sprawę z mojej ignorancji.
Nie zauważyła przelotnego błysku zainteresowania, jakie pojawiło się w krótkowzrocznych 

oczach Borgesa.

Nazajutrz Vicotria Ocampo podwiozła ją na ulicę Florida przed "Jockey Club". Léa szła pod 

górę ulicą do hotelu "Plaza" i bez pośpiechu oglądała wystawy. Było upalnie, kobiety miały na 
sobie krótkie kwieciste sukienki, mężczyźni z pyszałkowatym wyrazem twarzy oglądali się za 

nimi, pociągając matè  lub paląc krótkie czarne cygara. Léa stała się obiektem natarczywych 
spojrzeń, rzucano na nią ordynarne — jak się domyślała — słowa, ocierano się o nią w przelocie. 

Trudno powiedzieć, żeby jej się to nie podobało; odbierała to jak hołd oddany przez ulicę jej 
urodzie.   Pożądanie,   jakie   odgadywała,   wzmagało   jej   żądzę;   za   kilka   chwil   znajdzie   się   w 

ramionach   mężczyzny,  którego  kocha,   a reszta  nie  ma znaczenia.   Na  dłużej  zatrzymała   się 
przed sklepem, który prezentował "paryskie modele"; ten zielony kostium z białą lamówką był 

zachwycający, natomiast sukienka na ramiączka, w wielobarwne paseczki, naprawdę bardzo 
ładna, ale... Ta twarz obok prześlicznej sukienki?... Skąd ta obawa?... W spojrzeniu mężczyzny 

wpatrującego   się   uporczywie   w   jej   odbicie   odczytywała   tyle   nienawiści...   Odwróciła   się... 
Mężczyzna   wyglądał  na  zaskoczonego  i  cofnął  się,  następnie  nie spuszczając  z  niej wzroku 

zrobił  kilka  kroków  do  tyłu,  odwrócił  się  do  niej  plecami  i  szybko   odszedł.   Minął   siedzibę 
dziennika "La Nacion" i potrącił jakiegoś przechodnia, który czytał wywieszone na zewnątrz 

egzemplarze.   Wszystko   odbywało   się   bardzo   szybko,   ale   Léa   zdążyła   rozpoznać   pana 
Barthelemy'ego. Obaj mężczyźni zniknęli w tłumie.

Pogoda wydała jej się już nie taka piękna, butiki mniej pociągające, ulica mniej radosna, bo 

kryjąca niebezpieczeństwa. Léa powstrzymywała się, by nie biec. Pierwszy raz, odkąd przybyła 

do Buenos Aires, nie zatrzymała się, by podziwiać bukiety we wspaniałej kwiaciarni w halu 
hotelu "Plaza"

background image

— Czeka na panią wiadomość, panienko — rzekł portier podając jej klucz.
Léa wysiadła z taksówki na rogu Suarez y Necochea na przedmieściu la Boca. Co to za 

pomysł,   żeby   wyznaczać   jej   spotkanie   w   takiej   dzielnicy!   Rozejrzała   się   dokoła,   próbując 

zorientować się w okolicy. To nie takie łatwe w mieście, w którym ulice przecinają się pod 
kątem   prostym,   znacznie   swobodniej   czuła   się   na   krętych   ulicach   Paryża   czy   Bordeaux, 

natomiast w Buenos Aires odnosiła zawsze wrażenie, że wciąż kręci się w tym samym miejscu. 
Tym   razem   było   nieco   inaczej:   żadnych   sklepików,   uboga   dzielnica   z   niskimi   domami, 

wyboistymi chodnikami zawalonymi gruzem, śmieciami i nieczystościami, kilka zamkniętych 
barów   czy   kafejek.   O   tej   porze,   wczesnym   popołudniem,   wszystko   zdawało   się   drzemać   w 

skwarze lata. Zbliżył się do niej jakiś wygłodniały pies i obwąchiwał jej nogi; uciekł, gdy mu 
pogroziła.   Potknęła   się   o   wystające   korzenie   potężnego   drzewa,   które   wybrzuszyły   jezdnię. 

Zmęłła w zębach przekleństwo. Choć miała na głowie kapelusz, słońce raziło ją w oczy; czuła, 
jak pot spływa jej strużkami po plecach i między piersiami. Czy w tej przeklętej dzielnicy nie ma 

żywego ducha? Z niskiego, dotykającego niemal ziemi, zakratowanego okna dobiegały dźwięki 
piosenki   Carlosa   Gardela.   Léa   pochyliła   się.   Pomimo   półmroku   rozróżnić   mogła   stoliki   i 

krzesła. Na stolikach stały brudne kieliszki i talerze, w głębi sali była lada, a nad nią błyszczał 
rząd   butelek.   Przy   oknie   prowadziły   w   dół   wąskie   i   strome   schody,   miały   pięć   stopni. 

Przytrzymując się czarnej od brudu ściany zeszła po nich do piwnicy. Przez kilka chwil nie 
widziała   nic.   Po   skwarze   panującym   na   dworze,   powietrze   w   sali   chłodzonej   wielkim 

wentylatorem wydało jej się cudowne. Oprócz głosu Carlosa Gardela i szumu wentylatora, w 
kafejce   nie   słychać   było   żadnego   dźwięku.   Stopniowo   jej   oczy   nawykły   do   półmroku. 

Pomieszczenie było puste, ani śladu klientów czy właściciela. Jak się mówi po hiszpańsku: "Jest 
tu   ktoś?..."   By   zaznaczyć   swoją   obecność,   zakasłała,   potrąciła   krzesło...   W   radiu   głos 

tuluzańczyka   zamilkł,   zastąpiła   go   prezenterka.   Obraz   stojącej   przed   mikrofonem   Carmen 
Ortegi stanął jej przed oczyma... Na brudnych pobielonych ścianach wisiały portrety gwiazd 

filmowych   w   przyciemnionych,   zmatowiałych   pozłacanych   ramach:   jedna   podobizna 
przypominała   jej   kogoś...   Nie   ulegało   najmniejszej   wątpliwości:   to   była   Eva  Perón...   Na 

fotografii była brunetką o bardziej pucołowatej twarzy. Kilka ręcznie skreślonych słów wielkimi 
literami i podpis: "Eva".

Léa znowu wspięła się po schodkach. Ulica nadal była pusta i biała od skwaru. Na powrót 

zeszła   na   dół   i   opadła   na   krzesło.   Jak   się   dobrze   zastanowić,   już   lepiej   było   tutaj   niż   na 

zewnątrz, w końcu ktoś tu przyjdzie. Poczuła głód. Wstała i za kontuarem dostrzegła czerwoną 
zasłonę, która na wpół zasłaniała jakiś otwór; pewnie była tam kuchnia. Odchyliła kotarę, odór 

tłuszczu nieprzyjemnie podrażnił jej nozdrza. Światła dostarczał jedynie lufcik z brudną szybą, 
było mroczno. Posuwała się po omacku, panująca wokół cisza trwożyła ją. Nogą natrafiła na coś 

miękkiego,   zdjęta   przerażeniem   powstrzymała   okrzyk.   Drżąc   cała,   pochyliła   się.   Jej   ręka 
dotknęła leżącego ciała; pod palcami wyczuła bijące serce. Ujęła ciało za ramiona i wyciągnęła 

do sali.

— Françcois!
Uniósł się z trudem.
— Daj mi coś do picia.
Tyle   tych   butelek.   Którą   wybrać?...   Na   chybił   trafił   wzięła   jedną   z  nich   i   odkorkowała, 

powąchała: nada się. Pociągnął łyk prosto z butelki, zakrztusił się, zakasłał, wypluł, zaklął.

— To nie alkohol, to jakiś zajzajer! — krzyknął, nim przełknął następny łyk.
Nie wypuszczając butelki z ręki, podniósł się. Koszulę miał poplamioną krwią i alkoholem.

background image

— Długo tu jesteś? — zapytał.
— Nie wiem, może dwadzieścia minut. Co się stało?
—   Wyznaczyłem   ci   spotkanie   w   tej   dzielnicy,   gdyż   uznałem,   że   miejsce   jest   bardziej 

dyskretne niż "Plaza". Chciało mi się pić, wszedłem do kawiarni, marynarze, robotnicy portowi 
jedli obiad...

— Nikogo tu nie widziałam!
— Pewnie uciekli. Po upływie kilku chwil zostałem zaatakowany od tyłu. Pewnie pomyśleli, 

że nie żyję, co by tłumaczyło ich zniknięcie. Tu mnie znalazłaś?

— Nie, w kuchni.
— Nie rozumiem... Chodźmy stąd, bo mogą wrócić, chyba że zawiadomili policję, a to wcale 

nie lepiej.

— Nie możesz wyjść w takim stanie, potrzebujesz lekarza.
— Później. Chodź.
Na ulicy Necochea poza kilkoma psami nie było żywego ducha; zdawało się, że dzielnicę 

opuścili wszyscy mieszkańcy.

— Chodźmy w stronę alei Don Pedro de Mendoza, biegnie wzdłuż rzeki Miachulo, tam 

znajdziemy jakiś środek lokomocji.

W alei rozklekotany autobus usiłował wymijać wyboje na jezdni. Tavernier pomachał, by się 

zatrzymał. Pojazd zwolnił pośród zgrzytu żelastwa.

— Wsiadaj — powiedział popychając Léę.
Przednią szybę wehikułu zdobiły jakieś breloczki, święte obrazki, obraz Najświętszej Marii 

Panny,   fotosy   gwiazd   piłki   nożnej,   zdjęcia   dzieci,   pin-up,   które   podzwaniały   w   rytmie 
wstrząsów na wybojach.

— Che! Señor, fue su mujer que lo puso en tal estado? (Che! Proszę pana, to żona tak pana 

urządziła?)

— Es muy celosa (Jest bardzo zazdrosna).
—   Ya   veo   (rozumiem)   —   powiedział   kierowca   z   wyrozumiałością,   sprzedając   bilety   i 

uruchamiając pojazd.

Zajęli miejsca z tyłu autobusu, wciśnięci pomiędzy dwie matrony objuczone pakunkami. 

Przez cały czas podróży nie zamienili ani słowa. Przytulona do Françcois Léa czuła, że przestaje 
się bać.

Kierowca zatrzymał się przed jakimś dużym budynkiem i zawołał w ich stronę, wskazując 

palcem gmach.

Señor, tendria que is a curarse al hospital (Proszę pana, powinien pan pójść do szpitala).
— Gracias. Es una buena idea (To świetna myśl, dziękuję).
Françcois i Léa wysiedli.
— Hej, taksówka!
— A szpital? — spytała Léa.
— Innym razem, wsiadaj... Do Ambasady Francji.
— Tavernier, czy jest pan pewien, że nic przede mną nie ukrywa?
— Panie ambasadorze!...

background image

—  No,   dobrze,  niech   pan   zachowa   dla   siebie   swoje  tajemnice,   ale   proszę  nie   liczyć,   że 

przyjdę panu z pomocą, jeśli ściągnie pan sobie na kark peronistowską policję. Generał Valezco 
nie należy do żartownisiów. Jeśli i pańscy przyjaciele wpadną w ich łapy, nic nie będę mógł 

zrobić. Instrukcje Quai d'Orsay są kategoryczne: żadnych zadrażnień z Argentyńczykami.

— Zapewniam  pana,  panie ambasadorze,  iż może pan być całkowicie  spokojny, nic nie 

mamy przeciwko rządowi argentyńskiemu...

— Nie chcę wiedzieć, komu macie coś za złe...
— Ależ, drogi przyjacielu, nikomu.
— Niech mnie pan nie bierze za idiotę, Tavernier, ja też mam swoich informatorów. A ta 

młoda osoba, która teraz przebywa z moją żoną?...

— Panna Delmas?... To przyjaciółka Sary, pochodzi ze znakomitej rodziny z Bordeaux...
— Z Bordeaux?... No, dobrze... Co pan z nią robił w tej podejrzanej dzielnicy?
— O tej porze pani Boca jest raczej spokojna. Chciałem jej pokazać malowniczą dzielnicę 

Buenos Aires.

— Malowniczą, malowniczą... Odpowiednim miejscem dla tej panny są raczej sklepy na 

ulicy Florida, a nie Boca, nawet o pierwszej po południu. Po co ona przyjechała do Argentyny, 
sama, bez opieki?...

—   Jest   pan   staromodny,   Vladimir,   w   naszych   czasach   młode   osoby   podróżują   bez 

towarzystwa — odrzekł Tavernier wybuchając śmiechem.

— To błąd. Jak by nie było, proszę jej powiedzieć, by była ostrożna. Zatrzymała się u pani 

Ocampo, jak mi mówiono.

— Tak, poznały się w Norymberdze.
—   W   Norymberdze?...   A   cóż   u   diabła   taka   młoda   osoba,   jak   panna   Delmas,   robiła   w 

Norymberdze?

— Była na procesie nazistowskich przestępców wojennych.
— Przestępców!... Ręce mi opadają!... Niech mi pan tylko nie mówi, że była więźniarką 

obozu koncentracyjnego?... Biedne dziecko.

— Nie, pracowała w Czerwonym Krzyżu. Jeśli to pana interesuje, może ją pan o to spytać.
— Nie chciałbym przywoływać przykrych wspomnień. To okropne wspomnienia, o których 

nie lubię mówić.

— Wydaje mi się raczej, że trudno o nich zapomnieć.
Oschły ton, jakim Françcois wypowiedział te słowa, sprawił, że Vladimir d'Ormesson ze 

zdziwienia uniósł brwi.

—   Nie   to   chciałem   powiedzieć.   Zapewne   myśli   pan   o   żonie...   Mam   wiele   podziwu   dla 

odwagi pani Tavernier i z dużym wzruszeniem przyjmuję zaufanie, jakim państwo oboje mnie 

obdarzyli, opowiadając mi tę smutną przeszłość... Czy panna Delmas zna ją również?

— Tak. Ale jest jedyną wtajemniczoną osobą w naszym otoczeniu.
— Będę o tym pamiętał. Przyłączmy się do pań.

background image

22

Od   niespełna   tygodnia   Léa   przebywała   u   Victorii   Ocampo   w   Mar   del   Plata,   a   już   nie 

wiedziała, jak odpowiadać na liczne zaproszenia tamtejszej złotej młodzieży. Była mowa jedynie 
o   wycieczkach   po   morzu,   piknikach   w   okolicznych   estanciach,   partiach   tenisa   czy   golfa, 

tańczących wieczorkach czy herbatkach to u tych, to u innych znajomych. Dosłownie wyrywano 
sobie młodą Francuzkę przebywającą w gościnie u jednej z najbardziej znanych osobistości w 

Mar del Plata.

W Buenos Aires święta Bożego Narodzenia i Nowy Rok minęły na zabawach i balach. Léa i 

Sara były królowymi kolonii francuskiej i uświetniły wieczorne przyjęcia w Ambasadzie Francji. 
Nie przeprowadzono żadnego dochodzenia w sprawie napadu, którego ofiarą padł Tavernier, 

nie rozmawiano więcej o nazistach. Samuel i Daniel Zederman, podobnie jak Uri Ben Zohar i 
Amos Dayan, przebywali w Buenos Aires i zachowywali się jak zwykli turyści. Carmen Ortega 

zabrała Sarę i Léę do nauczyciela tanga. Dla Carmen skomplikowane figury tańca: la sentada, el 
ocho, la corrida, nie kryły żadnych sekretów. Sara okazała się bardzo uzdolnioną uczennicą, 

natomiast Léi myliły się kroki.

—   Bardziej   miękko,   niech   pani   będzie   bardziej   gibka!...   Proszę   dać   się   prowadzić   — 

powtarzał   profesor,   dawny   sławny   wykonawca   tanga,   Arturo   Sabatini   o   wypomadowanych 
włosach   i   w   przyciasnym   garniturze,   który   rozchodził   mu   się   na   brzuchu   nieskutecznie 

ściśniętym gorsetem.

Pokój,   jaki   zajmowała   Léa   w   willi   "Victoria",   podobnie   jak   wszystkie   pokoje   w   domu 

wyklejony był tapetami w kwiaty i wielkie ptaki, miał dobrane zasłony i meble z malowanego 
drewna.   W   wilgotnym   powietrzu   popołudniowej   sjesty   te   roślinne   motywy   dekoracyjne 

nadawały pomieszczeniu wygląd cieplarni albo jakiejś dżungli, co podkreślał jeszcze dywan w 
wielkie róże. Piękna drewniana budowla, której balkony i werandy wychodziły na cienisty park, 

nieodparcie przywodziły jej na myśl Motillac. Nawet Angelica i Victora Ocampo przypominały 
jej   cioteczki   Estelle   i   Lisę   de   Montpleynet.   Pani   domu   spędzała   przedpołudnia   pracując   w 

swoim sześciobocznym gabinecie, a troskę o sprawy dnia codziennego pozostawiała siostrze i 
wiernej   Fanny.   Wieczorem   po   kolacji   spacerowała   z   Léą   i   kilkoma   przyjaciółmi   po   parku, 

czasami przysiadała na ławce i niezwykle pięknie deklamowała wiersze. Léa lubiła te spokojne, 
melancholijne chwile. Zaczynała się jednak nudzić, tęskniła za Françcois i pożądanie,  jakie 

odczuwała, nie pozwalało jej zasnąć każdej nocy. Samotne pieszczoty wzmagały tylko jej żądzę. 
Zdawało jej się, że pełne uniesienia zbliżenie, jakiego zaznali w jej pokoju w "Plaza", po scenie 

w  Ambasadzie  Francji,   miało   miejsce   w czasach  przedpotopowych.   Modne tańce,  takie  jak 
merengue   czy   samba,   kąpiele   półnago   w   morzu,   słońce,   śmiali   wobec   kobiet   mężczyźni, 

wszystko to razem wprawiało ją w taki stan, że sama siebie oskarżała, iż zachowuje się "jak 
samica  w okresie rui".  Jeśli Françcois zależało  na tym, by była grzeczna,  powinien ją stąd 

zabrać.

background image

W białych szortach i sandałach, z szalem omotanym na głowie, Léa jechała na rowerze aleją 

nad   brzegiem   morza.   Była   umówiona   w   klubie   golfowym   z   Jaime   Ortizem   i   jego   siostrą 
Guillerminą. Nieco młodsze od Léi rodzeństwo wiodło prym w paczce dziewcząt i chłopców, 

którym w głowie były tylko rozrywki. Wywodzili się wszyscy z najlepszych rodów Argentyny i 
beztrosko przepuszczali pieniądze rodziców.

Guillermina Ortiz i jej przyjaciółka Mercedes Ramos wybiegły Léi na spotkanie.
— Ależ jesteś skryta, moja droga, czeka tu na ciebie bardzo przystojny mężczyzna... Nie rób 

takiej zdziwionej miny, jak i ty jest Francuzem.

Françcois... Tylko on mógł wprawić w takie podniecenie te smarkule...
Pozwoliła   zaciągnąć   się   na   taras,   gdzie   gawędził   i   sączył   napoje   elegancki   tłum,   aż   do 

stolika, przy którym siedział Françcois Tavernier w otoczeniu trzech dziewcząt zdających się 

być pod całkowitym jego urokiem.

— Oto i on — rzekła Guillermina.
Odwrócił się z nonszalancją. Klimat Argentyny bardzo mu służył; opalenizna podkreślała 

jego  jasne   oczy   i   uwydatniała   swoisty   zwierzęcy   urok.   Sposób,   w  jaki   na   siebie   popatrzyli, 

przekonał wszystkie dziewczęta, że będą musiały pogodzić się z oczywistą prawdą: tych dwoje 
się kochało. Z jaką bezwstydnością jedno zawładnęło drugim! Tavernier zdał sobie sprawę, że 

odgadnięto, co ich łączy. Mogło to okazać się niebezpieczne, ale też jak ona to robiła, że stawała 
się tak ponętna? Przy każdym spotkaniu była coraz piękniejsza! Omal nie wybuchnął śmiechem 

na widok zawiedzionych min dziewcząt, gdy uścisnęli sobie dłonie jak starzy przyjaciele. Zawód 
był jeszcze większy, gdy Léa spytała:

— Jak się ma twoja żona?
— Świetnie, prosiła, bym ci przekazał pozdrowienia.
— Macie sobie na pewno mnóstwo rzeczy do opowiedzenia, zostawiamy was samych — 

powiedziała Mercedes. — Chodźmy, dziewczęta.

Françcois i Léa odczekali aż dostatecznie się oddalą i głośno dali wyraz swojej wesołości. 

Podszedł do nich kelner.

— Czego się napijesz?
— Jeden maranja bilz.
— Dos, por favor! (Dwa razy, proszę).
— Muy bien, señor (Służę, proszę pana).
— Cieszę się, że tu jesteś. Co tu robisz? A gdzie Sara?
— Ja też jestem szczęśliwy, że cię widzę. Miałem spotkanie z Chilijczykami w Mar del Plata. 

Po ich odjeździe usłyszałem, jak te dziewczęta mówiły, że cię oczekują, powiedziałem im, że i ja 
na ciebie czekam. Sara wróciła do Buenos Aires.

— Dlaczego nie przyjechałeś do willi "Victoria"?
— Przyjechałbym, gdybym cię nie spotkał. Muszę niezwłocznie wracać do Buenos Aires. 

Daniel zniknął.

— Daniel?...
— Tak, nie ma go od trzech dni. Ostatni raz widziano go w "ABC", tej piwiarni uczęszczanej 

przez hitlerowców. Amos i Uri są już na tropie dzięki pośrednictwu dziennikarza z "La Plata 

Zeitung".

background image

— A Samuel?
— Chyba  oszalał.  Sara  natomiast uzyskała  potwierdzenie  obecności Rosy Schaeffer i jej 

asystentki Ingrid Sauter w Buenos Aires. Zatrzymały się w hotelu "Jousten" i wychodzą tylko 

pod osłoną nocy z trzema albo czterema ochroniarzami.

— Czy to w tym hotelu mieszkał Daniel?
— Tak. W przeddzień zniknięcia zwierzył mi się z zamiaru opuszczenia hotelu; nie czuł się w 

nim bezpiecznie.

— Czy policja o tym wie?
— Mniej więcej. Wczoraj spotkałem generała Valezco w Ambasadzie Francji. Lekkim tonem 

podczas   ogólnej   rozmowy   spytał,   czy   słyszałem   o   siatkach   syjonistów   zajmujących   się 
polowaniem na hitlerowców. Nie jestem pewien, czy przekonałem go o swojej niewiedzy.

— Wracam do Buenos Aires.
— Mowy nie ma. Istnieje duże prawdopodobieństwo, że teraz sprawy potoczą się szybko. W 

Mar del Plata jesteś mniej zagrożona. W Buenos Aires panuje taka atmosfera podejrzliwości, że 
mogłabyś   być   niepokojona.   Wiele   osób   aresztowała   policja   peronistowska:   studentów, 

komunistów, cudzoziemców...

— To jeszcze jeden powód, dla którego powinnam być z tobą.
— Proszę cię, Léo, nie pogarszaj sytuacji i nie wprowadzaj zamieszania. Gdybyś naprawdę 

chciała zrobić mi przyjemność, wsiadłabyś w pierwszy lepszy samolot odlatujący do Paryża...

— Nie kochasz mnie, bo inaczej...
Gwałtownie chwycił ją za ramię.
— Zamilknij, mały głuptasie, gdybym cię nie kochał, byłoby mi wszystko jedno czy jesteś 

tutaj, czy gdzie indziej. Zależy mi na tobie. Nie tracę nadziei, iż pewnego dnia znajdziemy się 

oboje z dala od tego wszystkiego. Zostań w Mar del Plata u Victorii Ocampo.

W jego głosie brzmiało prawdziwe błaganie. Wzruszyło to Léę.
— Jak chcesz.
— Och! Dziękuję ci, kochanie, gdybyś wiedziała jak wielki ciężar zdjęłaś mi z serca. Ale teraz 

muszę już ruszać w drogę.

— Już?...
— Mam do przebycia czterysta kilometrów po okropnych drogach, spodziewają się mnie 

wieczorem.

— Kiedy cię znowu zobaczę?
Nie odpowiedział, lecz spojrzał na nią tak, że omal nie padła mu w ramiona. Całe jej ciało 

buntowało się przeciw wysiłkowi, z jakim opierała się temu pragnieniu. Podała mu drżącą i 
miękką jak wosk dłoń.

— Proszę cię... Chyba nie będziesz płakała?
Potrząsnęła tylko przecząco głową, lecz oczy miała pełne łez.
W miarę jak się oddalał, zdawało jej się, że pęka jej serce.
—   Pani   przyjaciel   odjechał?   Jaka   szkoda,   że   taki   uroczy   mężczyzna   jest   żonaty   — 

powiedziała Guillermina.

— Czy wszyscy Francuzi wyglądają tak jak on? — spytała Mercedes.

background image

Léa przemogła się, by odpowiedzieć ze śmiechem:
— Wszyscy. Powinna pani poprosić rodziców, by wysłali panią do Francji.
— Wesoło wam, dziewczęta... Można wiedzieć, co was tak śmieszy? — spytał Jaime Ortiz, 

który nadszedł właśnie z dwoma młodzieńcami.

— Rozmawiałyśmy o francuskich mężczyznach.
—   Moja   mała   Guillermino,   nie   tylko   we   Francji   istnieją   mężczyźni.   Argentyńczycy   są 

najwspanialszymi  mężczyznami  pod  słońcem,  powinnaś  to  wiedzieć   —  stwierdził  Francisco 

Martinelli obejmując ją w talii. — Oszalałeś, nie przy moim bracie — rzuciła odsuwając się od 
niego. — Uwaga, nadchodzi moja mama.

Kobieta   w   plażowej   sukience,   o   twarzy   opalonej   i   umalowanej,   osłoniętej   wielkim 

kapeluszem, podeszła do nich. Chłopcy wstali i ukłonili jej się.

— Ogólne dzień dobry. Mój mąż organizuje jutro wieczorem wielkie przyjęcie na estancii, 

będzie brazylijska orkiestra...

— Hurrrra!... Wspaniale!... Świetny pomysł!...
— Oczywiście, Léo, jest pani zaproszona. Mój mąż tyle słyszał o pani od naszych dzieci, że 

bardzo pragnie panią poznać... Żadnych sprzeciwów, zaszłam po drodze do willi "Victoria" i 
pani Ocampo dała swoje przyzwolenie.

Czemu nie? — pomyślała Léa. — Trochę się rozerwę.
— Przekona się pani, że się nie rozczaruje. Estancia Ortiz zalicza się do najpiękniejszych w 

okolicy — zapewniał Jaime. — Kiedy wyjeżdżamy, mamo?

—   Jutro   wczesnym   rankiem.   Zabawimy   tam   trzy   dni.   Mój   mąż   już   tam   jest   ze   swymi 

przyjaciółmi. Do jutra, Léo, Jaime podjedzie zabrać panią o szóstej.

— Dziękuję pani, do jutra.
Duży samochód osobowy  podskakiwał  na wyboistej  drodze w obłoku kurzu.  Jak okiem 

sięgnąć rozciągały się pola, a tylko od czasu do czasu kępy drzew sygnalizowały jakąś estancię. 

Stada   bydła   rogatego   ożywiały   niekiedy   monotonny   pejzaż.   Nie   bity   trakt   biegł   prosto   ku 
horyzontowi; pozdrowili grupę jeźdźców.

— Dojeżdżamy — powiedział Jaime — to gauchos ojca, którzy wyjechali nam na spotkanie.
Léę zadziwił ich strój i długie buty z odkrytymi palcami, jakie niektórzy mieli na nogach; 

szerokie pasy nabijane monetami, bufiaste spodnie, na których niektórzy mieli narzucone coś 
w rodzaju spódnicy.

— To się nazywa chiripa. Przed nimi na koniu, ten złożony pled to poncho.
— A te zwisające kule?
— To boleadoras. Służą do zatrzymywania uciekającego zwierzęcia: konia albo krowy. Ten 

płaski bicz ze srebrną rękojeścią nazywa się rebenque, a nóż facon. Dla uhonorowania naszego 

przyjazdu ubrali się w odświętne stroje. To dumni ludzie i cudowni jeźdźcy.

Wyprzedzając samochód gauchos wjechali w aleję wysadzaną gigantycznymi drzewami. Po 

kurzu i skwarze świeży chłód był bardzo miły. Przejechali jeszcze około kilometra. U wylotu alei 
wznosiło się rozległe piętrowe domostwo, z rzeźbionymi balkonami, bielą odcinające się od 

rozległego trawnika.  Na schodach przed wejściem dyskutowała  grupa mężczyzn. Gospodarz 
zszedł, by powitać nowo przybyłych.

— To pani jest panną Delmas?... Witam w estancii Ortiz. Jest pani jeszcze bardziej urocza, 

background image

niż opisywał mój syn. Mam dla pani niespodziankę, jak się okazuje jeden z pani znajomych 

zalicza się także do kręgu moich przyjaciół i akurat niespodzianie mnie odwiedził.

— Znajomy?...
— Tak pan Varderveen.
Léa z trudem ukryła swe niezadowolenie.
— Dzień dobry, Léo... Doprawdy, świat jest mały. Gdy się dowiedziałem o pani przyjeździe, 

z radością przyjąłem zaproszenie mojego kolegi Ortiza. Dobrze zrobiłem, prawda?

— Oczywiście — przytaknęła Léa, myśląc sobie w duchu: — "Niech cię diabli porwą!"
—   Widzę,   że   pani   pobyt   w   Argentynie   przebiega   jak   najprzyjemniej.   Została   już   pani 

wprowadzona w najlepsze, Ocampo, Ortiz, to najzacniejsze rody.

— Pan też się wśród nich obraca.
— Interesy, moja droga pani, interesy. Jak się mają pani czarujący przyjaciele, państwo 

Tevernier?

— Chyba dobrze.
— Proszę mi tylko nie wmawiać, że nie ma pani żadnych od nich wieści, wyglądacie na 

bardzo sobie bliskich.

Guillermina wyratowała ją z kłopotliwej sytuacji.
— Chodź, Léo, pokażę pani pokój, jest obok mojego, tym sposobem będziemy mogły sobie 

pogadać.

Wnętrze domu tchnęło komfortem i bogactwem: piękne meble z okresu wiktoriańskiego, 

ciemne portrety przodków, prześliczne posągi z brązu i bogate dywany. U szczytu schodów 

wiodących na piętro uwagę Léi zwrócił osiemnastowieczny kobierzec o przygaszonych barwach 
przedstawiający Sąd Salomona.

—   Podoba   się   pani?   —   spytała   Guillermina.   —   Ja   go   nie   znoszę.   Gdy   byłam   małą 

dziewczynką, bardzo się bałam, że król złapie mnie i przetnie na dwoje. Za każdym razem, gdy 

przed nim przechodziłam, wrzeszczałam, aż w końcu umieszczono mnie na parterze z moją 
guwernantką.

— Kiedyś — powiedział Jaime — przebrałem się za króla Salomona. Gdyby ją pani wtedy 

widziała!... Niemal trzeba było ją chwytać na lasso.

— No a ty też się miałeś z pyszna, jak się zawinęłam w prześcieradło i udawałam ducha.
— To prawda, ale to było dawno. Ale przyznaj się, że wciąż się boisz króla Salomona.
— Nieprawda — odparła Guillermina czerwona ze złości.
— A właśnie, że prawda.
—   Dzieci!...   Przestańcie   się   sprzeczać.   Cóż   sobie   o   was   pomyśli   wasza   przyjaciółka?... 

Zachowujecie się jak byście mieli po osiem lat — powiedziała pani Ortiz stojąca na szczycie 

schodów.

Zawstydzeni brat i siostra wzruszyli ramionami, spoglądając na siebie ponuro.
Tak samo zachowywały się Laure i Françcoise, pomyślała Léa uśmiechając się pobłażliwie. 

Lecz wspomnienie Laure zgasiło jej uśmiech. Serce ścisnęło jej się z bólu. Zasmucona dała się 

zaprowadzić do swojego pokoju.

Pokój   był   uroczy,   prawdziwy   panieński   pokój   z   łożem   ozdobionym   zasłonkami   z   białej 

background image

koronki   jak   w  hollywoodzkich   filmach.   Pachniało   tu   woskiem   i  lawendą.   Jak   w   Montillac. 

Znowu powrócił smutek. Tęskniła za domem. Co ona tutaj robi, z dala od tego, co stanowi 
istotę jej życia? Czego szuka? Ogarnęła ją tęsknota; myśli kłębiły się jak złapane w potrzask 

ptaki. Zdezorientowana przechadzała się w tę i z powrotem po pokoju, jak biedne zwierzątko 
zamknięte w klatce!

Léa zerwała się na równe nogi wybita ze snu, ból głowy rozsadzał jej skronie. Która mogła 

być godzina?... Było bardzo ciemno.

Zabawa skończyła się późno w nocy. Po asado, gauchos dali popis sprawności w jeździe 

konnej,   śpiewak   zaintonował   melancholijne   melodie,   a   potem   Jaime   i   jego   siostra   chcieli 

tańczyć:   następowały   po   sobie   samba,   merenge,   boogie-woogie...   Léa   tańczyła   jak   szalona, 
poddając się rytmowi całym ciałem. Gospodarz domu, Manuel Ortiz i Rik Venderveen często 

przerywali rozmowę, by ją podziwiać. Dużo też wypiła. Razem z Jaimem zaprezentowali tango, 
za które nagrodzono ich burzliwymi oklaskami. Rik zaprosił ją do slowfoxa, przyjemnie jej było, 

gdy ją do siebie przytulał, i miała to sobie za złe. Jeden taniec, to nie grzech, ale dlaczego 
zgodziła   się  wyjść   za   nim  do  ogrodu   i  nie   odtrąciła   go,   gdy   ją  pocałował?...   Alkohol,   brak 

mężczyzny?... Wstała nie zapalając światła i nalała sobie szklankę wody, którą wolno wypiła, 
równocześnie rozchylając zasłony w oknie. Było tak cicho, spokojnie... Żadnego hałasu, nigdzie 

ani światełka. Chociaż, tam... Ten świetlisty krąg... Ktoś niesie latarnię... Światło przybliżało się 
do domu... Sylwetki trzech czy czterech mężczyzn, którzy wyglądali tak, jakby nieśli jakiś ciężki 

pakunek... Dobiegły ją szepty... Rozmawiali po hiszpańsku. Światło lampy omiotło jakąś twarz. 
To   pan  Ortiz.   Cóż   on   robił,   we   własnym   domu,   z   miną   konspiratora?   Na   krótko   z  mroku 

wyłoniła  się inna twarz... Rik Venderveen! Jeden z niosących zaklął po niemiecku...  Zdjęta 
strachem Léa szybko odskoczyła od okna... To niemożliwe, chyba to sen... Zdawało jej się, że 

rozpoznaje głos mężczyzny, który podawał się za pana Barthelemy'ego... No więc ten czwarty to 
był...  Cóż  robi Ortiz  z  zaprzysięgłymi  nazistami?...   A ten  pakunek?   To  jakieś  ciało!  Czterej 

mężczyźni oddalili się. Warkot silnika... Po kilku chwilach rozbłysły reflektory samochodu... i 
zniknęły za drzewami. Wciąż po ciemku Léa otworzyła drzwi swojej sypialni; lampki nocne 

słabo   oświetlały   pusty   korytarz.   Obszerne   domostwo   zdawało   się   być   pogrążone   we   śnie. 
Zawahała się przed drzwiami Guillerminy... Ruszyła na schody. To prawda, że król Salomon 

miał groźną minę, wydawało jej się, że śledzi ją pełnym dezaprobaty spojrzeniem. Parter tonął 
w ciemnościach... Niezupełnie; pod jednymi drzwiami na drugim końcu ogromnego salonu, 

sączyła się słaba strużka światła. Léa podeszła bliżej starając się nie potrącać mebli. Nagle 
drzwi się otwarły, ledwo zdążyła uskoczyć i schować się za kanapą. Wyszedł Jaime, zostawiając 

drzwi uchylone. Z pomieszczenia dobywał się silny zapach cygar. Stojący w środku mężczyźni 
rozmawiali stłumionymi, przyciszonymi głosami. Nie!... Chyba śni!... Tam, na ścianie... Portret 

i sztandary!... Ten portret! Te sztandary!... Tutaj! Sara i Samuel mieli słuszność! Wszędzie! Byli 
wszędzie! Nie umarli! Pobrzękiwanie kieliszków i butelek... Wracał Jaime pchając przed sobą 

zastawiony   trunkami   stolik   na   kółkach...   Zamknęły   się   drzwi   przy   dyskretnych   okrzykach 
radości... Odgłos strzelającego korka od szampana... Cisza... A potem, jak wystrzał, dziarski, 

przeklęty, wśród spokojnej argentyńskiej nocy okrzyk chóralny... Heil Hitler!...

background image

23

—   Léo,   proszę   się   pośpieszyć,   czekamy   na   panią,   jedziemy   na   konną   przejażdżkę   po 

pampie! — krzyczała Guillermina przez drzwi.

— Już idę...
—   Dlaczego   się   pani   zamknęła?...   Każę   pani   podać   do   pokoju   herbatę...   Tylko   szybko, 

panowie już dawno wyruszyli.

Zerwała się szybko z łóżka i rozsunęła zasłony. Oślepiona słonecznym blaskiem zamknęła 

oczy.   Wskoczyła   pod   lodowaty   prysznic...   Powoli   jej   ciało   i   umysł   zaczynały   na   powrót 

funkcjonować... Musiała oprzeć się o śliskie ścianki kabiny. Ubiegłej nocy... Czy to jakiś zły sen? 
Osunęła się po ścianie i przykucnąwszy pod natryskiem zgięła się we dwoje... Poczuła mdłości... 

Zwymiotowała... Bębnienie do drzwi wyrwało ją z odrętwienia. Z trudem wydostała się z kabiny 
prysznica, otuliła się w peniuar i z ociekającymi wodą włosami poszła do drzwi.

— Och! Co się z panią dzieje? Ależ nas pani przestraszyła! Mieliśmy już kogoś wzywać, żeby 

wyważyć drzwi... Jak pani wygląda!... Jest pani chora? Mamo, mamo, Léa źle się czuje!...

— Guillermino, daj spokój, to nic takiego. Źle spałam i tyle. I bardzo boli mnie głowa.
— Wcale mnie to nie dziwi, gdyby się pani widziała, jaka jest pani przeraźliwie blada! Na 

pewno za dużo pani wczoraj wypiła.

— Co się dzieje? Powiedziano mi, że niedobrze się pani czuje — powiedziała wchodząc pani 

Ortiz w stroju do konnej jazdy i ze szpicrutą w dłoni.

— Och, proszę pani, to nic takiego. Jeśli pani pozwoli, zostanę w pokoju...
— A nasza przejażdżka konna? — spytała zawiedziona Guillermina.
— Bardzo proszę, nie zmieniajcie państwo planów tylko ze względu na mnie. Jedźcie beze 

mnie, a ja odpocznę i wieczorem będę już w formie.

— Jest pani pewna, że można panią zostawić samą?
— Tak, dziękuję. Amusez-vous bien. Przepraszam panią.
—   Ależ   nic   nie   szkodzi,   wydam   polecenia,   by   przygotowano   pani   dietetyczny   posiłek. 

Tymczasem proszę napić się herbaty.

— Dziękuję bardzo.
Po wypiciu dwóch filiżanek herbaty Léa poczuła się lepiej i zaczęła trzeźwiej analizować 

sytuację:   najpierw   wysuszyć   włosy,   ubrać   się,   dowiedzieć   się,   czy   wczoraj   wieczorem 

rzeczywiście   przenoszono   jakieś   ciało,   i   skontaktować   się   z   Françcois   albo,   gdyby   był 
nieosiągalny, z Victorią Ocampo. Pchnęła drzwi wiodące do pomieszczenia na drugim końcu 

salonu,   gdzie   poprzedniego   dnia   odbywała   się   ta   przerażająca   ceremonia.   Bibliotekę   z 
ciemnymi boazeriami rozjaśniały piękne oprawy książek; ani śladu portretu czy sztandarów, 

background image

był to po prostu wygodny i zaciszny zakątek. Na stoliku stał telefon... Léa podniosła słuchawkę: 

nie!... Przecież telefonistka mówi tylko po hiszpańsku!... Ze złością odłożyła słuchawkę. Plącząc 
się po domu, poprosiła służbę, by zamówiono jej rozmowę: z ubolewaniem przecząco potrząsali 

głową.

Słońce stało już wysoko; w wiklinowym fotelu na werandzie leżał zapomniany przez kogoś 

słomkowy kapelusz. Léa włożyła go na głowę, przecięła gazon przed domem i ruszyła przed 
siebie aleją biegnącą wśród drzew. Szła już dobrą chwilę, zatopiona w myślach, gdy wyłowiła 

warkot   silnika.   Instynktownie   uskoczyła   i   schowała   się   za   drzewem.   Całkiem   jak   podczas 
wojny,   pomyślała.   Obok   przejechała   zakurzona   furgonetka.   Siedzieli   w   niej   uzbrojeni 

mężczyźni i uważnie rozglądali się na obie strony drogi. Léa padła na ziemię, gratulując sobie, 
że ubrała się w ciemne rzeczy. Pojazd oddalił się. Dawno już umilkł odgłos silnika, gdy wreszcie 

zdecydowała się opuścić swoją kryjówkę i kontynuować marsz. Między drzewami dostrzegła 
jakiś niski budynek. Po krótkiej chwili wahania ruszyła w jego kierunku. Obeszła go dokoła... 

Miejsce wyglądało na opuszczone, niezamieszkane. Wszystkie nieliczne okna wychodziły na 
wewnętrzne   podwórko   zarośnięte   chwastami,   zawalone   połamanymi   wózkami,   taczkami, 

jakimś zardzewiałym żelastwem. Żadnego dźwięku. Przez otwarte drzwi dostrzegła niechlujną 
izbę   pełną   wszelakiego   pochodzenia  śmieci.   Na   środku   stał   stary   drewniany   stół   z   nogami 

stoczonymi przez robactwo, którego blat ginął pod stosami brudnych talerzy i szklanek, a także 
popielniczek z wysypującmi się niedopałkami papierosów i cygar; w pomieszczeniu panował 

odór zgnilizny i zastałego dymu tytoniowego. W kącie  okopcony sadzą kominek, w którym 
spalono   jakieś   papiery.   Léa   dotknęła   popiołu:   był   jeszcze   ciepły.   Na   kilku   kartkach,   jakie 

oszczędził  ogień,  ciągnęły  się kolumny cyfr.  Naprzeciw kominka  leżał  na gołej ziemi  gruby 
siennik wypchany słomą. A jeśli w nim właśnie ukryto pakunek tej nocy?... Słoma była świeża i 

czysta,   kontrastowała   z   brudem   w   pokoju.   Kichając,   odsunęła   siennik.   Niebawem   ujrzała 
klapę... Wisiała przy niej kłódka, ale... nie była zamknięta! Léa bez większego wysiłku odsunęła 

klapę. W dół schodziło się po drabinie prosto w ciemną dziurę. Musi przecież coś tu się znaleźć 
do   oświetlenia   przejścia?...   Na   stole   stała   stara   lampa   naftowa.   Léa   nie   czuła   się   pewnie 

schodząc   w   dół:   jedną   ręką   przytrzymywała   się   drabiny,   w   drugiej   dzierżyła   lampę.   Stopy 
natrafiły na grunt pokryty miałkim piaskiem. Znalazła się w jakimś szybie w ziemi, od którego 

odchodził podziemny korytarz. Zupełnie jak w lochach w zamku w Saint-Macaire, pomyślała. 
Wspomnienie wypraw w dzieciństwie dodało jej odwagi. Pochyliła się i ruszyła korytarzem. 

Prawie natychmiast drogę zagrodziła jej krata, ale zaraz ustąpiła pod naporem dłoni. Teraz już 
mogła się wyprostować. Na ziemi, na miękkiej glebie źdźbła słomy, szmaty i łańcuchy. Wypisz 

wymaluj   więzienie   z   powieści   kryminalnych!   Przyświecając   sobie   lampą   przyjrzała   się 
dokładnie   łachmanom.   Była   tam   podarta   i   poplamiona   płócienna   marynarka.   Nie   była 

zaskoczona,   gdy   stwierdziła   na   niej   ślady   krwi.   Z   odrazą   odrzuciła   marynarkę,   lecz   zaraz 
opamiętała   się,   przykucnęła   i   skrupulatnie   przetrząsnęła   kieszenie...   Były   puste.   Tuż   nad 

ziemią,   opodal   miejsca,   gdzie   upadło   ubranie,   jakieś   światełko...   Pogrzebała   w   piasku   i 
poszerzyła otwór, aż mogła wychylić głowę; z lubością wciągnęła w nozdrza zapach leśnej gleby. 

Zgasiła lampę i nogą poszerzyła przejście. Niedawno ktoś tędy wydostał się, co potwierdziła 
względna  łatwość,   z jaką  uporała  się  z pracą.  W  końcu  znalazła   się na  wolnym powietrzu, 

między   korzeniami   ogromnego   drzewa,   którego   konary   tworzyły   gąszcz.   Dokoła   podeptane 
rośliny   i   głębokie   ślady   świadczyły   o   tym,   że   kilka   osób   badało   ziemię   wokół   drzewa.   Léa 

uporządkowała włosy i strzepnęła powalane ziemią ubranie. Idąc po śladach dotarła do drogi. 
Zawróciła do lasu, usiadła i oparła się o pień drzewa, usiłując przekonać siebie, że nie powinna 

się tutaj zapuszczać. Zmęczona zdrzemnęła się.

Odgłos upadku i zduszony jęk wyrwały ją z odrętwienia. Otworzyła oczy. Jakaś ręka zakryła 

jej usta, tłumiąc okrzyk.

background image

— Cicho, niech pani nic nie mówi!... Proszę się uspokoić!... Nie, nie śni pani. Nie będzie 

pani krzyczeć?

— Tak, kiwnęła głową.
To   był   Daniel!...   Daniel   brudny,   zarośnięty,   z   przekrwionymi   oczyma,   z   obrzydliwym 

opatrunkiem wokół nagiej piersi, bez butów, w postrzępionych spodniach.

— To pana przenosili w nocy?
— Tak, zemdlałem, torturowali mnie... Chcieli się dowiedzieć, czy znam panią i kto mi 

pomaga.   Nic  im   nie   powiedziałem,   tylko   że   jestem   Niemcem,   tak   jak   oni,   i   że   uciekłem   z 
Niemiec posługując się fałszywymi dokumentami.

— Uwierzyli panu?
— W Buenos Aires, prawdziwi czy fałszywi policjanci argentyńscy, którzy mnie aresztowali, 

mieli wątpliwości, lecz nie trwało to długo. Wrzucili mnie do samochodu i przywieźli tutaj. I 
znowu zaczęli mnie bić. Zawiązali mi oczy. Przytomność odzyskałem w jakiejś piwnicy. Sądzili, 

że jestem unieszkodliwiony i zapewne dlatego mnie nie skrępowali. W nocy poczułem powiew 
świeżego powietrza, zacząłem kopać i wydostałem się u stóp tego oto drzewa.

— Dostałam się tutaj tą samą drogą, ale nie wiedziałam, kogo spotkam na jej końcu.
— Czy jesteśmy daleko od Buenos Aires?
— Nie wiem dokładnie. Sześćset, osiemset kilometrów. Jest pan na estancii Ortiz, dwieście 

kilometrów od Mar del Plata.

— Ale co pani tutaj robi? Nie jest pani tu uwięziona?
— Nie... Na razie nie. Mieszkam u Victorii Ocampo, ale przyjechałam spędzić kilka dni na 

estancii z dziećmi Ortiza. Ubiegłej nocy widziałam dwóch hitlerowców ze statku w towarzystwie 
Oritza. Rik Vanderveen też tu jest.

— Rik Vanderveen?... A co on tutaj robi? Informacje przysłane z Tel-Awiwu jednoznacznie 

potwierdzają, że istotnie on jest holenderskim przemysłowcem.

— Może... Jest to co najmniej dziwne...
— Ale...
— Chwileczkę, jeszcze nie skończyłam. Na estancii byłam świadkiem zebrania, w którym 

uczestniczył   syn   pana   domu,   Jaime.   Zgromadzenie   odbywało   się   pod   portretem   Hitlera   i 

sztandarami ze swastyką.

— To byli Niemcy?
—   Zapewne   byli   tam   i   Niemcy,   nie   widziałam,   ilu   ich   było.   Ponadto   rozmawiali   po 

hiszpańsku.

— Zrozumiała pani, co mówili?
— Dobrze pan wie, że znam ledwo kilka słów po hiszpańsku.
— Ja natomiast zacząłem się uczyć hiszpańskiego i dość dobrze już sobie radzę. Muszę 

dostać się do Buenos Aires. Może zdobyć pani dla mnie trochę pieniędzy i ubranie?

— Postaram się. Ale nie może pan tutaj zostać. Przed chwilą natknęłam się na ciężarówkę z 

uzbrojonymi ludźmi.

— To mnie szukali.
— Jak się pan im wymknął?

background image

—   Szczęście   mi   dopisało,   szukali   pod   drzewami,   w   zaroślach,   ale   nie   patrzyli   do   góry. 

Wdrapałem się na drzewo i ukryłem w gałęziach. Kiedy panią zobaczyłem, myślałem, że to 
gorączkowe majaki.

— Co zrobimy?
—   Wróci   pani   do   domu.   W   pewnej   odległości   będę   szedł   za   panią   przez   las.   W   nocy 

przyniesie mi pani potrzebne rzeczy.

— Chyba pan nie myśli, że to będzie łatwe. Dom dzieli od drzew trawnik ogromny jak plac 

Gwiazdy, a w nocy, jak mi się zdaje, strażnicy patrolują okolice. Lepiej to zrobić w biały dzień.

— W biały dzień?
— Tak, wszyscy wyjechali konno na cały dzień, w domu jest tylko służba. Pójdę poprosić, 

żeby mi przygotowali jakąś przekąskę. Jedzenie włożę do koszyka razem z ubraniem.

— Jak pani sobie poradzi z ubraniem?
— Jaime jest mniej więcej pana wzrostu, znajdę coś w jego pokoju.
— Świetnie, no to ruszajmy w drogę.
Krzywiąc z bólu twarz Daniel z trudem się podniósł.
— Myśli pan, że da radę iść?
— Niech się pani nie martwi, poradzę sobie.
Gdy ich oczom ukazał  się dom, wyczerpany  Daniel osunął się na ziemię; nieprzyjemny 

zapach dolatywał od jego brudnego opatrunku.

— Potrzebny panu lekarz.
— Później, niech się pani pośpieszy.
Léa pobiegła do domu.
— To będzie w sam raz — powiedziała na głos, wyjmując z szafy garnitur z brązowego lnu.
Z szuflady komody wyjęła bieliznę i koszulę. W szafce znalazła wygodne płócienne obuwie, 

a w apteczce w łazience wszystko, co potrzebne było do zrobienia opatrunku.

Gdy wychodziła z pokoju, zadzwonił telefon. Ktoś odebrał. W kilka chwil później jakiś głos 

zawołał z dołu:

— Señorita... Señorita, una llamada para usted (Panienko... Panienko, telefon do panienki).
Léa zbiegła po schodach przeskakując po cztery stopnie.
— Cómo? (Słucham?)
— El teléfono está en la oficina (Aparat jest w gabinecie) — powiedziała służąca wskazując 

bibliotekę.

— Halo!...
— Halo!... Léo, czy to ty?...
— Françcois!...
— Jesteś sama?...
— Tak.
— To dobrze, nie przerywaj mi... Grozi ci niebezpieczeństwo. Przyjadę po ciebie. Jestem w 

Mar del Plata. Victoria Ocampo będzie mi towarzyszyć...

— Ale...

background image

— Bądź gotowa wieczorem.
— Pozwól mi powiedzieć... Odnalazłam Daniela.
— Daniela?
— Tak, uwięzili go... Uciekł...
— Jak się czuje?
— Nie najlepiej, jest ranny w piersi.
— Poważnie?
— Nie wiem.
— Miej się na baczności do naszego przybycia...
— Halo!... Halo!...
Połączenie zostało przerwane. Odłożyła słuchawkę.
W   kredensie   pokazała   na   migi,   żeby   jej   przygotowano   coś   do   jedzenia   i   zapakowano 

prowiant i butelkę wody do koszyka. Kucharza przywykłego do ekstrawagancji chlebodawców, 

nie   zdziwiło   jej   żądanie.   Léa   zabrała   koszyk   do   swojej   sypialni.   Wyjęła   wiktuały,   na   dnie 
koszyka schowała bieliznę, garnitur i obuwie, a na wierzch położyła żywność.

Udając spacerowiczkę Léa przecięła trawnik i weszła w las. Po drodze nie spotkała nikogo.
— Danielu — przywoływała przyciszonym głosem.
Gdzież on się podział? Bezradnie rozejrzała się wokół... O tam... Wgnieciona trawa... Leżał 

na brzuchu w dość płytkim rowie. Zsunęła się do niego.

— Danielu...
Nie poruszał  się. Zdjął  ją strach.  Potrząsnęła  nim. Był nieprzytomny. Z trudem zdołała 

obrócić go na plecy. Opatrunek zsunął się. Pod lewą piersią ukazała się ropiejąca szeroka rana, 
do której przylepiły się liście i ziemia. Zaciskając zęby i starając się nie oddychać, polała ranę 

wodą. Po obmyciu okaleczenie wydało się jeszcze bardziej okropne. Gdy polała je spirytusem, 
ranny drgnął i otworzył oczy. Uśmiechnął się pomimo bólu.

— Pić...
Léa wlała nieco wody do spieczonych ust i zwilżyła mu twarz. Zdołał unieść się i popatrzył 

na swoją ranę.

— Nie wygląda to pięknie.
— Niech pan przytrzyma kompres.
Gdy   skończyła   bandażowanie,   pomogła   mu   ściągnąć   podarte   spodnie   i   włożyć   ubranie, 

które przyniosła. Buty były nieco za duże.

— Już lepiej się pan prezentuje. A teraz pora coś zjeść.
— Nie jestem głodny.
— A ja jestem. Powinien się pan postarać... O właśnie, tak już lepiej... Teraz, proszę mnie 

posłuchać. Dzwonił Françcois Tavernier. Powiedziałam mu, że jest pan tutaj. Przyjedzie nas 
stąd zabrać.

— Nareszcie jakaś dobra wiadomość! Kiedy przyjedzie?
— Wieczorem... Sądzi pan, że wytrzyma do tej pory?
— Proszę się nie niepokoić. Nie przyniosła pani czasem odrobiny alkoholu?

background image

— A właśnie, pomyślałam o tym. Podkradłam butelkę armaniaku.
— Armaniak? To mnie podniesie na duchu. Léo...
— Tak?
— Dziękuję za wszystko.
— Głuptas z pana... Niech pan zaczeka, aż się stąd wydostaniemy. Muszę już wracać. Tylko 

niech pan nie zmienia kryjówki.

— Proszę mnie pocałować.
Léa pochyliła się nad pokrytym potem czołem i złożyła na nim pocałunek.
— Inaczej — powiedział przyciągając ją do siebie.
Ich usta spotkały się. Léa powstrzymała odrazę; miał wysoką gorączkę.
Wzruszony odprowadził wzrokiem oddalającą się dziewczynę.

background image

24

Léa ledwo zdążyła wejść do swojego pokoju, gdy odgłos kawalkady ściągnął ją do okna. 

Jeźdźcy   wracali   z   przejażdżki.   Niebawem   dom   rozbrzmiewał   nawoływaniami,   śmiechem, 
bieganiną po schodach. Drzwi pokoju Léi otwarły się i ukazali się w nich Guillermina i Jaime, 

potrącający się w wejściu. Trudno było sobie wyobrazić, że to ten sam człowiek, co wczoraj. 
Zupełnie nie wyglądał na łajdaka.

— Jak się pani czuje?... Widzę, że lepiej. Brakowało nam pani. Co pani robiła?
— Urządziłam sobie piknik pod drzewami.
— Nic ci do tego, co robiła — powiedziała Guillermina. — Biedactwo, musiała się pani sama 

wynudzić?... Ale odbije to sobie pani wieczorem. Idę się przebrać. Do zobaczenia niebawem... 

Idziesz, Jaime?

— Idź sama, zaraz do ciebie przyjdę.
— Proszę uważać, ma siebie za Don Juana.
—   Zmykasz,   ty   przebrzydła   dziewczyno,   czy   nie?   —   zawołał,   gwałtownie   trzaskając 

drzwiami.

— Zawsze tak się układa między wami?
— Od dzieciństwa nie możemy siebie nawzajem znieść, lecz także nie możemy się bez siebie 

obejść.

— Tak samo było ze mną i moimi siostrami.
— Ktoś do pani dzwonił po południu. Kto to był?
Jaki ostry głos! W niczym nie przypominało to tonu, jakim mówił przed chwilą.
— Nic ci do tego!
— Wszystko, co się tutaj dzieje, obchodzi nas i nas dotyczy, mojego ojca i mnie. Powtarzam: 

kto to był?

— Pani Ocampo.
— Ta droga pani Ocampo, dlaczego nie chciała pani od razu powiedzieć?
— Nie uważam, by to było takie ważne.
— Czego chciała?
— Dowiedzieć się, jak mi tutaj upływa pobyt, czy mi się u was podoba.
— I co jej pani odpowiedziała?
— Że to upiorne miejsce, a ludzie okropni.
Jaime roześmiał się.

background image

— Widzę, że lubi pani żartować. Ja też. Nikogo pani nie widziała?
— Oprócz służby, nikogo.
— Zostawiam panią, proszę zrobić się na bóstwo na dzisiejszy wieczór.
Gdy   została   sama,   Léa   wzięła   kąpiel,   umyła   sobie   włosy   i   ubrała   się   elegancko,   ale 

wygodnie;   nie   pora   wkładać   krępującą   ruchy   suknię.   Kilka   rzeczy,   na   których   jej   zależało, 

włożyła do torby i postawiła ją za drzwiami. Dopiero wtedy zeszła na kolację.

Około dziesięciu osób siedziało na werandzie i popijało aperitif. Rik Vanderveen był wśród 

nich. Trzymając kieliszek w dłoni, wyszedł jej naprzeciw.

— Czy czuje się pani lepiej? Powiedziano, że była pani cierpiąca.
— Znacznie lepiej, dziękuję. Jak minął panu dzień?
— Bardzo miło. A pani?
— Spokojnie, na wypoczynku.
— Spacerowała pani po lesie?
— Nie, posiedziałam pod drzewami na skraju trawnika.
Jaime podszedł do nich ze swoim ojcem.
— Wygląda pani uroczo, miło panią widzieć zdrową.
— Dziękuję panu.
— Mój syn powiedział, że rozmawiała pani przez telefon z panią Ocampo. Jak się ma nasza 

droga przyjaciółka?

— Dobrze. Jeśli dobrze zrozumiałam, przyjedzie tu do nas.
Spojrzenie, jakie wymienili Manuel Ortiz i Rik Vanderveen nie umknęło uwagi Léi.
— Cóż za wspaniały pomysł — rzekł ostatni. — Napije się pani?
— Dziękuję, później.
Ciemności zapadały szybko, gazon i okolice domu rozbłysły światłami. Léa machinalnie 

odpowiadała na pytania gości, nieustannie nasłuchując odgłosu silnika. Na stronie Manuel i 

Jaime   Ortizowie   rozmawiali   z   Rikiem   Vanderveenem.   Mieli   siadać   do   stołu,   gdy   podnieśli 
głowy i spojrzeli w górę, słysząc potęgujący się warkot; na niebie zamigotały światła i zbliżały 

się do estancii.

— Samolot! — wykrzyknęła Guillermina.
— To pewnie Josè robi nam niespodziankę — powiedziała pani Ortiz.
Niewielki   samolot   wylądował   na   trawniku,   podkołował   aż   do   jego   krańca,   zawrócił   i 

zatrzymał się naprzeciw schodów, u wejścia do domu. Wszyscy podbiegli do niego. Léa, której 
serce biło jak szalone, rozpoznała za sterami Françcois. Nie wiedziałam, że potrafi pilotować 

samolot — pomyślała. — Tylu rzeczy o nim nie wiem. Manuel Ortiz pomógł Victorii Ocampo 
wydostać się z samolotu.

— Wielka to dla mnie przyjemność widzieć panią znowu — rzekł całując jej dłoń.
— Uparłam się, by towarzyszyć mojemu znajomemu, panu Tavernier. Jego chora małżonka 

domaga się obecności Léi. Przyjechaliśmy ją zabrać.

— Mój Boże! Sara jest chora?
—   Tak,   i   to   poważnie,   nalega,   byś   czuwała   przy   niej   —   powiedział   Françcois   zbolałym 

tonem.

background image

— No to ruszajmy w drogę, przygotuję tylko moje rzeczy.
— To bardzo  przykre — rzekł pan domu — ale  nie pozwolę, by państwo opuścili  moją 

siedzibę, nie podzieliwszy z nami posiłku, który już na nas czeka.

— Ale...
— Moja droga Léo, proszę iść na górę spakować bagaże, a potem przyjdzie pani do nas do 

jadalni.  Guillermina  pomoże pani.  Powiedział  to  tonem  nie znoszącym  sprzeciwu;  należało 
ustąpić.   Jak   uprzedzić   Daniela?   Podeszła   do   Taverniera,   wzięła   go   pod   rękę   i   powiedziała 

głośniej, niż było to niezbędne:

— Proszę sobie nie przeszkadzać. Françcois mi pomoże, opowie mi w tym czasie o Sarze.
Byli już na schodach, nikt nie szedł za nimi. W pokoju pocałowali się namiętnie.
— Gdzie Daniel?
Zaciągnęła go do okna.
—   Widzisz   tę   aleję,   o   tam?   Leży   w   rowie.   Ale   jak   po   niego   pójść   przy   tym   rzęsistym 

oświetleniu?

— Trzeba będzie odciąć dopływ prądu. Nie zauważyłaś, gdzie znajdują się liczniki?
—   Nie...   Chociaż...   Nie,   nie   wiem.   Przy   kredensie,   jest   taka   tablica   i   pełno   na   niej 

wyłączników.

— Musimy zaryzykować. Chyba nie zamierzasz zabrać tej walizki?... Nie ma tyle miejsca, 

weź tylko torbę.

— Już jest gotowa.
— Może być. Teraz pokaż mi, gdzie jest kredens. Jeśli zdołam wygasić te przeklęte światła — 

bez   paniki,   nie   ruszaj   się,   bo   inaczej   zaczną   coś   podejrzewać   —   to   pod   osłoną   ciemności 
przeprowadzę Daniela.

Gdy weszli  do jadalni  wszyscy  siedzieli  już przy stole.  Pani  domu skinęła  na Françcois 

Taverniera, by zajął miejsce obok niej. Léi przypadło miejsce między Jaimem i jego ojcem, 

który po swej prawicy miał Victorię Ocampo.

— Och, Françcois, czy mógłby pan pójść do samolotu i przynieść szal? Wybaczy mi pan, 

drogi przyjacielu — rzekła zwracając się do Ortiza — jestem nieco zaziębiona.

Tavernier wyszedł, pobiegł do samolotu, zabrał szal, wrócił nadal biegnąc, i skierował się do 

miejsca, które opisała mu Léa. Odsunął kotarę. Istotnie była tam tablica rozdzielcza oświetlenia 
domu i ogrodu. Nie ma czasu na zabawę. Wyjął z kieszeni zapalniczkę, skropił benzyną tablicę i 

zasłonę, i zapalił. Buchnął  niebieskawy płomień, tkanina zajęła  się jak pochodnia, a potem 
tablica.

— Wybuchniesz, u licha, czy nie?
Niebiosa musiały go wysłuchać, wzbił się słup iskier, światła w ogrodzie, a potem w domu, 

zgasły. Françcois wypadł na zewnątrz.

W jadalni rozległy się okrzyki:
— Znowu awaria!
— Dopiero wczoraj...
— Proszę się nie niepokoić, moi drodzy, zapalimy lampy... Maria, Josè... O, właśnie... Tak 

bardziej romantycznie, prawda?

background image

— Często zdarzają się tutaj takie awarie? — syptała Victoria Ocampo.
— Niestety tak, nie jesteśmy równie dobrze wyposażeni jak w Buenos Aires albo we Francji, 

prawda, panno Delmas?

Odpowiedzieć coś... Mówić, żeby nie zaczęli czegoś podejrzewać.
—   Wiecie   państwo,   we   Francji,   zwłaszcza   w   okolicach   Bordeaux,   często   się   to   zdarza, 

zwłaszcza podczas burz, które są tam bardzo gwałtowne.

—   Nie   znam   regionu   Bordeaux,   natomiast   tamtejsze   wino   —   wyśmienite.   Czy   w   pani 

posiadłości produkuje się wino?

—   Tak,   jest   dobre,   ale   nie   jest   to   bardzo   znany   gatunek.   Mam   nadzieję,   że   podczas 

najbliższej podróży do Francji zechcą państwo wyświadczyć mi ten zaszczyt i odwiedzić mnie, 
by skosztować naszego wina.

— Dziękuję, zapamiętam sobie pani zaproszenie. Jaime, idź zobaczyć, co się stało z panem 

Tavernier, musiał zabłądzić w ciemnościach.

Młodzieniec wyszedł, a Léa zacisnęła pięści pod stołem.
— Papá, papá apa hay un incendio! (Tato, tato, pali się!)
Wszyscy zerwali się z miejsc i pobiegli do drzwi.
Wysokie płomienie lizały ściany, dostęp do kredensu i kuchni był odcięty. Jakiś strażnik 

biegł z wiadrem wody.

— Szefie, zobaczyłem ogień, ustawiamy się w łańcuch, lepiej będzie, by panie opuściły dom.
— Daniel... Daniel... To ja, Tavernier!
— Tutaj jestem.
— Wszystko w porządku?... Dojdzie pan do samolotu?
— Dam radę.
Byli już blisko, gdy z domu buchnęły płomienie.
— Pan to zmajstrował?
— Nie miałem wyboru, niech pan wsiada...
— Aj!...
— Przykro mi, mój stary... Niech pan naciągnie na siebie tę plandekę... I niech tylko pan się 

nie rusza, to może trochę potrwać.

Tavernier chwycił wiadro wody z rąk kogoś ze służby.
— A, jest pan, dzięki za pomoc — powiedział Jaime.
— Jak ogień mógł się zaprószyć?
— Nie wiem, zajmiemy się tym później. Na razie trzeba ugasić pożar.
Ugaszono   go   szybciej   i   łatwiej   niż   przypuszczano.   Tylko   kredens   został   całkowicie 

zniszczony, a także część kuchni. Manuel Ortiz obejrzał dymiące jeszcze zgliszcza.

— Mieliśmy szczęście, mogło być gorzej. Pewnie zwarcie. To okazja, by założyć nowoczesną 

instalację. Drogie panie, proszę wracać do jadalni, panowie i ja pójdziemy się obmyć. Dziękuję 

panom   za   pomoc.   Panie   Tavernier,   był   pan   szczególnie   skuteczny   w   działaniu,   raz   jeszcze 
dziękuję — rzekł Manuel Ortiz podając mu rękę.

Kolacja,   która   odbywała   się   przy   świetle   lamp   naftowych,   dobiegła   wreszcie   końca. 

background image

Mężczyźni wyszli na werandę, by wypalić cygara. Było bardzo ciemno.

Victoria Ocampo podeszła do Manuela Ortiza.
— Drogi przyjacielu, pożegnamy się, jestem śmiertelnie zmęczona.
— Jest pani pewna, że nie chce pani zanocować u nas?
Tak, całkowicie, pan Tavernier musi jak najszybciej wracać do Buenos Aires. Stan zdrowia 

jego żony jest naprawdę poważny. Léo, jest pani gotowa?

— Tak. Zabiorę tylko torbę, Guillermina przywiezie mi walizkę do Mar del Plata.
Françcois   wziął   od   niej   torbę   i   pożegnawszy   się   z   Manuelem   Ortizem,   jego   małżonką, 

dziećmi i gośćmi, ruszyli z Victorią i Léą do samolotu.

Victoria wsiadła pierwsza. W ciemnościach zabłysły reflektory jakiegoś pojazdu. Tavernier 

pomógł Léi, a potem sam wsiadł do samolotu. Przed schodami na podjeździe zatrzymała się 

furgonetka z piskiem gwałtownego hamowania. Wyskoczyli z niej dwaj mężczyźni z pistoletami 
w   rękach.   Françcois   zapuścił   silnik.   Śmigło   zaczęło   się   obracać.   Jeden   z   mężczyzn,   który 

wyglądał  na   bardzo  poruszonego,  mówił   coś  na  ucho  Manuelowi  Ortizowi.  Ten  wybuchnął 
gniewem. Samolot zaczął kołować... Ortiz puścił się biegiem do samolotu, a za nim jego syn i 

mężczyźni   z   furgonetki,   trzymając   pistolety   w   rękach...   Samolot   nabierał   szybkości.   Padł 
strzał... Brzeg lasu zbliżał się szybko... Oderwali się od ziemi i polecieli tuż nad wierzchołkami 

drzew...

W samolocie panowało pełne napięcia milczenie, wszyscy przygotowani byli na najgorsze. 

Niebawem znaleźli się na odpowiedniej wysokości i odprężyli się.

— Mieliśmy dużo szczęścia — powiedziała Victoria Ocampo opanowanym głosem.
— Tak, nie pomyślałem nawet, że tak gładko nam pójdzie — rzekł Françcois. — Jak tam 

Daniel?

— Zemdlał — odpowiedziała Léa.
— W Buenos Aires czeka na nas lekarz.
— Jak to? Nie lecimy do Mar del Plata? — spytała Victoria.
—   Nie.   Za   blisko   bandy   Ortiza.   Hitlerowcy   mają   wielu   wspólników   w   tym   zakątku.   W 

Buenos Aires będzie bezpieczniejszy. Przykro mi, że wciągnąłem panią w tę przygodę.

— Nic nie szkodzi. Nienawidzę nazistów, ich wspólników i popleczników, zwłaszcza gdy są 

to moi rodacy. Jeśli mogłam pomóc wam w ratowaniu tego młodzieńca, to wszystko jest w 
największym porządku.

Samolot wylądował na lotnisku aeroklubu w Rio de la Plata. Czekali na nich Samuel i Sara.
— Daniel jest z wami?
— Tak.
— Czy jest poważnie ranny?
— Możliwe, od startu samolotu jest nieprzytomny.
— Czeka na nas samochód z lekarzem.
Ostrożnie znieśli wciąż omdlałego Daniela. Umieszczono go w samochodzie, który odjechał 

zabierając Sarę i Samuela.

— Nie uprzedziłam nikogo o moim przyjeździe — rzekła z ironią Victoria. — Wezmę pokój w 

"Plaza".

background image

— Odwiozę panie — rzekł Françcois otwierając drzwiczki czekającej na nich taksówki.
Zamknęły się drzwi windy, do której wsiadła Victoria Ocampo.
— Nareszcie sami — westchnął Françcois. — Po tych emocjach chce mi się pić. Co byś 

powiedziała na kieliszek szampana?

— Nie odmówię, nie widziałeś która godzina?... Bar od dawna jest zamknięty.
— Załatwię to.
Poszedł porozmawiać z portierem, któremu wsunął do ręki plik banknotów.
— Czy możesz trochę zaczekać? Wolę zająć się tym osobiście.
Senna, zwinięta w kłębek w fotelu Léa potakująco kiwnęła głową. Oparty o ladę recepcji 

Françcois   przyglądał   jej   się   ze   wzruszeniem.   Jakaż   to   dziwna   kobieta!   Podczas   tego 
zwariowanego wieczoru ani na chwilę nie straciła przytomności umysłu. Wiedział, że gdyby 

bandzie Ortiza udało się zatrzymać samolot i gdyby znaleźli Daniela, ich skóra niewiele byłaby 
warta.   Znał   wszystkie   metody   działania   hitlerowców   w   Ameryce   Południowej.   Obecność 

Victorii Ocampo ochroniła ich, ale do jakiego momentu? Bez trudu mogliby sfingować wypadek 
lotniczy, w którym wielka dama również znalazłaby śmierć. Żadnych świadków.

—   Aqui   tiene   su   Champagne.   Esta   seguro   que   no   quiere   que   se   lo   subamos?   (Pański 

szampan, proszę pana, na pewno nie chce pan, by go podać w pokoju?)

— No, gracias. Buenas noches. (Nie. Dziękuję bardzo, dobranoc).
—   Buenos   noches  señor,   Buenas   noches  señorita.   (Dobranoc,   proszę   pana,   dobranoc 

panience).

Mieli na siebie taką ochotę, że zapomnieli o schłodzonym szampanie.
.nv

background image

25

Léa i Carmen Ortega kończyły obiad w grillu hotelu "Plaza".
— Nie rozumiem, dlaczego Daniel przebywa w twoim mieszkaniu. Nie wiedziałam, że go 

znasz.

— Och, nie znałam go! Towarzysze poprosili mnie, bym go u siebie ukryła, póki nie wróci 

do zdrowia.

— Jak to: towarzysze?...
— Che, towarzysze z organizacji młodzieży komunistycznej.
— To znaczy, że jesteś komunistką?...
— Tak — z dumą odparła Carmen.
— Ale ja myślałam...
Léa przyglądała się swojej nowej przyjaciółce z zakłopotaniem. Nigdy by o to nie posądzała 

tej pięknej i ekscentrycznej prezenterki Radia Belgrano. Kilku komunistów spotkała w ruchu 
oporu, ale w większości byli to mężczyźni...

— A co Daniel może mieć wspólnego z komunistami?
— Walczymy z tym samym wrogiem i wymieniamy informacje.
— Eva Perón wie, że jesteś komunistką?
— Tak, stanowi to nawet jeden z powodów naszych sprzeczek, ale tyle ich już było!
— Czy to nie jest dla ciebie niebezpieczne, że udzieliłaś gościny Danielowi?
— Jesteśmy bardzo ostrożni. Mieszkanie jest pod obserwacją towarzyszy w dzień i w nocy. I 

stale ktoś czuwa przy Danielu. Che?

— Kiedy mogłabym go odwiedzić?
—   Nie   teraz,   potrzebuje   spokoju   i   wypoczynku.   Nie   zapomniałaś   o   lekcji   tanga   dziś 

wieczorem?

— Nie, przyjdę z Sarą.
— Che, muszę już cię zostawić, za godzinę mam audycję, a przedtem muszę jeszcze wpaść 

do "La Nacion".

— Napiszę list do mojej siostry Françcoise, a potem przejdę się po sklepach.
— Zajrzyj do "Gath'y Chaves", dostali suknie ze Stanów Zjednoczonych, całkiem niedrogie.
— Dziękuję za informację, pójdę tam.
— Bardziej elastycznie, panienko, bardziej elastycznie!... Ramiona prosto... O, teraz lepiej — 

mówił   Arturo   Sabatini   z   akcentem,   który   tak   rozśmieszał   Sarę   i   Léę.   Obie   młode   kobiety 

background image

tańczyły razem. Léi łatwiej przychodziło wykonywanie obrotów z Sarą niż z profesorem.

— Wiesz, naprawdę świetnie tańczysz.
— I ty czynisz postępy.
— Nie kpij sobie ze mnie!
— Ależ ja wcale z ciebie nie kpię, zapewniam cię... Wiesz, Daniel chce cię zobaczyć.
— Przecież... Carmen powiedziała mi, że musi odpoczywać.
— Na pewno, ale dla poprawienia jego samopoczucia powinnaś pójść go odwiedzić.
— O niczym innym nie marzę...
— Panno Léo, nie rozmawia się tańcząc tango.
— Przepraszam, panie profesorze — powiedziała parskając śmiechem.
Po skończonej lekcji Carmen, Sara i Léa spotkały się na chodniku avenida de Mayo.
— Może byśmy poszły na czekoladę do kawiarni Tortoniego? To tu obok.
— Czekolada w taki upał!... Chyba oszalałaś — powiedziała Léa.
— Czekolada jest bardzo... jak wy to mówicie... wzmagająca?... Nie... Wzmiankująca?...
— Wzmacniająca.
— Che, o właśnie, wzmacniająca.
— Wzmacniająca czy nie, wolę jakiś orzeźwiający napój.
— Napijesz się, czego będziesz chciała.
Po długiej dyskusji z Sarą, Carmen zgodziła się zabrać je do siebie, na wizytę u Daniela. 

Wzięły taksówkę, która dowiozła je w okolice cmentarza la Recoleta...

— To bliziutko stąd, pójdziemy pieszo, tak będzie lepiej.
Przed   bramą   mieszczańskiej   kamienicy   Carmen   zamieniła   kilka   słów   z   jakimś 

młodzieńcem. Najpierw przyjrzał się badawczo Léi i Sarze, a następnie dał znak, że mogą wejść.

Gdy weszły na trzecie piętro, Carmen zadzwoniła trzy razy.
— Abrè, soy yo. (Otwórz, to ja.)
Drzwi się otworzyły.
— Quien es? (Kto to?)
— Amigas de Daniel, las conozco. (Przyjaciółki Daniela, znam je.)
Mężczyzna, który im otworzył, cofnął się, by je przepuścić.
— Como sigue? (Jak on się czuje?)
— Mejor, Ernesto está a su lado (Lepiej, Ernesto jest przy nim.)
—   Sabès,   Ernesto,   me   alegra   mucho   volver   a   verte.   (Ernesto,   bardzo   się   cieszę,   że   cię 

widzę!)

Pchnęła drzwi. W pokoju dzięki wentylatorowi panował miły chłód. I półmrok.
— Che, Ernesto, cómo andas. (Che, Ernesto, jak się masz?)
Młody   człowiek   o   ciemnych   krótko   przystrzyżonych   włosach   i   pięknej   twarzy,   którą 

rozświetlały wspaniałe czarne oczy, wstał z łóżka, na którym przysiadł.

— Muy bien, Carmen, me dijeron que Daniel estaba en tu casa y que queria verme. (Bardzo 

background image

dobrze, Carmen. Powiedziano mi, że Daniel jest u ciebie i chce mnie widzieć.)

— Dzień, dobry, Danielu, wyglądasz świetnie. Przyprowadzam ci gości.
— Léa!... Sara... Miło was widzieć. Samuel zajrzał do mnie rano, potem Ernesto, a teraz wy 

dwie,   jestem   uszczęśliwiony.   Gdybym   wiedział,   że   dwie   piękne   kobiety   przyjdą   do   mnie   z 
wizytą, to bym się ogolił.

— Będzie ci do twarzy z brodą, jak bardziej odrośnie — powiedziała Sara. — W każdym razie 

uważam, że nieźle z nią wyglądasz. Nie podzielasz mojego zdania, Léo?

— Nie, nie lubię brodaczy.
— Obiecuję, że jutro się ogolę.
— Ogolisz się, gdy się lepiej poczujesz, che — rzekła Carmen.
— Nigdy nie czułem się równie dobrze.
A potem poważniejszym już tonem spytał Sarę:
— Masz jakieś wieści?
Twarz jego kuzynki stężała.
— Tak — powiedziała zduszonym głosem.
—   Żebym   jak   najszybciej   stanął   na   nogi...   Ernesto,   to   moja   kuzynka   Sara,   o   której   ci 

mówiłem, i nasza znajoma, Léa Delmas. On nazywa się Ernesto, spotkałem go w Cordobie 

podczas   odczytu   o   archeologii   prekolumbijskiej.   Przypadliśmy   sobie   do   gustu.   To   on 
oprowadzał mnie po Cordobie.

— Byłem też tłumaczem, chociaż moja francuszczyzna jest marna.
— Co pleciesz, twój francuski nie jest gorszy od mojego — zaprotestowała Carmen. — Ale z 

czego tak się śmiejecie? Aha! już wiem, to mój akcent...

— Po części, ale twój akcent jest uroczy; niezależnie od akcentu rozumiemy się i to się liczy 

— powiedziała Léa, całując przyjaciółkę.

— Muszę już iść, mój brat Roberto czeka na mnie — powiedział Ernesto. — Przyjdę jutro. 

Do widzenia, panienko, do widzenia pani.

Zaledwie w kilka chwil po wyjściu młodzieńca u drzwi trzykrotnie zadźwięczał dzwonek.
— To musi być Samuel, obiecał, że wpadnie wieczorem.
Siedząca na łóżku Léa była zamyślona i niespokojna.
— Co ci jest? — spytała Sara.
— Pomyślałam sobie, że w takiej spokojnej dzielnicy i cichym budynku to za duże ożywienie 

i za wiele ludzi się tu kręci. Podczas wojny wielu ludzi z konspiracji wpadło właśnie przez to.

— Masz rację — powiedziała Sara. — Dlatego jutro, najdalej pojutrze Daniel przeniesie się 

gdzie indziej. Françcois znalazł coś niedaleko portu.

Wszedł Samuel i podszedł do brata.
— Wygląda na to, że lepiej się czujesz, taki jestem szczęśliwy.
— Mam się dobrze... Jak Amos i Uri?
— Dobrze. Prosili, bym ci przekazał pozdrowienia.
— Léa i Carmen, możecie zostawić nas samych?
— Zgoda, ale niech go pan nie męczy, che? Idziesz, Léo?

background image

Gdy wyszły, Daniel spytał:
— Kiedy to będzie?
— Nawet o tym nie myśl, najpierw musisz wrócić do zdrowia.
— Ale ja się bardzo dobrze czuję. Wiem, że zaplanowaliście to na ten tydzień... Nie ma 

mowy, żebyście przystąpili do działania beze mnie.

—   Zapewniam   cię,   Danielu,   że   tak   nie   będzie   —   powiedziała   Sara   —   czekamy   na 

odpowiednią chwilę. W zasadzie powinny opuścić hotel "Jousten" w piątek. Masz więc trzy dni, 

żeby odzyskać formę.

— To więcej niż trzeba. Oczywiście, Léa nie zostanie w to wtajemniczona.
— Oczywiście — odparła Sara z wahaniem w głosie.
—   Wiele   już   ryzykowała   dla   mnie,   nie   chcę,   żeby   jej   się   coś   stało.   Przyrzekasz   mi   to, 

Samuelu?

— Słowo daję, czyś ty się nie zakochał?
Młodzieniec zaczerwienił się.
— Tak, na próżno sobie powtarzam, że to idiotyczne, bo ona kocha innego, ale nie mogę jej 

nie kochać. Jest w niej jakaś żywiołowość i duma, a równocześnie jest taka czuła i krucha, że 
chciałoby się wziąć ją w ramiona, chronić ją... Rozumiesz, Saro?

— Tak, rozumiem, ale lepiej, żebyś już o tym nie myślał. Ona kocha Françcois, a Françcois 

kocha ją. Nie zapominaj, że dla naszej sprawy oboje się poświęcili. Motywy naszej zemsty są 

inne niż powody ich działania.

— Doskonale o tym wiem, ale jestem niemal gotowy rzucić wszystko, by została ze mną.
—   Nie   chcę   więcej   słyszeć,   jak   wygadujesz   coś   podobnego.   Przypomnij   sobie   naszą 

przysięgę po spotkaniu z Simonem Wiesenthalem: zabijemy ich tylu, ilu zdołamy, i nikt ani nic 

nie zawróci nas z tej drogi... Przysięgałeś na pamięć twoich rodziców, twoich sióstr... Zaklinałeś 
się na ich śmierć, że odkupisz tym swoje winy...

— Proszę cię, nie mów mi już o tym — rzekł Daniel zakrywając twarz dłońmi.
Pobladły Samuel przyglądał im się z nieskończenie nieszczęśliwą miną.
— Będę ci o tym przypominała, jeśli będziesz trwał w tym stanie ducha. Ty i ja mamy wiele 

powodów, by prosić o wybaczenie.

Daniel zaczął szlochać.
— Czy nie będziesz miała litości?...
— Znaczenie tego słowa nie jest mi już znane.
— Przestań, Saro, jesteś okrutna! On jest młody, może jeszcze zapomnieć.
— Zapomnieć!... Mówisz o zapominaniu! Och, Samuelu, jak możesz?
— Dla mnie zapomnienie jest niemożliwe, ale dla niego?...
— Nie bardziej dla niego niż dla kogokolwiek spośród nas. Nie rozumiesz, że oni właśnie na 

to liczą: na nasze lenistwo, na nasze tchórzostwo?... Czy nie zaczynają wmawiać, że komory 

gazowe nigdy nie istniały, że dokumenty i fotografie są sfabrykowane...

— Ależ wszyscy doskonale wiedzą, że to kłamstwo, są dziesiątki tysięcy świadków!
— Tak, ale za dziesięć, dwadzieścia lat, gdzie będą ci świadkowie? Albo nie będą już żyć, 

albo   zdążą   "zapomnieć",   jak   to   określasz.   Ja   ci   mówię,   że   mamy   obowiązek   czynić   to,   by 

background image

pamiętano o okrucieństwie hitlerowców, i żeby kary wymierzone tym, co przeżyli, pogrążyły 

zabójców, którzy poukrywali się na całym świecie, w codziennym strachu i by nie zaznali ani 
jednego dnia spokoju, nie mieli ani jednej spokojnie przespanej nocy... Jest to jedynym celem 

mego życia i uczynię wszystko, by ten cel osiągnąć.

Zadyszana Sara zamilkła. Strach brał, gdy się na nią patrzyło, kiedy dawała się ponieść 

gniewowi mściciela; czerwona twarz, na której odznaczały się blade ślady na policzkach, rysy 
stężałe, usta wykrzywione w jakimś grymasie, krótkie włosy zjeżone na głowie... Wyglądała jak 

Gorgona...

Cisza, jaka zapadła po jej wypowiedzi, zawierała w sobie grozę.
Ktoś zastukał do drzwi. Usłyszeli głos Carmen:
— Skończyliście?... Możemy wejść?
Gdy   Carmen   i   Léa   znalazły   się   w   pokoju,   wyczuły   napięcie   i   przez   chwilę   zastygły 

nieruchomo na progu. Samuel opanował się i rozładował sytuację.

— Dajmy Danielowi odpocząć. Idziesz, Saro?... Léo, idzie pani? Do jutra, braciszku.
— Do jutra... Do widzenia, Léo — powiedział ze znużeniem w głosie.
Léa pochyliła się i ucałowała go czule.
— Dziękuję — wyszeptał.
— Zajmę się nim. Do jutra — powiedziała Carmen.
— Gdzie cię podwieźć, Léo?
— Nie, Saro, dziękuję ci, przejdę się.
— Jak chcesz.
Długą   chwilę   Léa   stała,   spoglądając   za   oddalającą   się   taksówką,   którą   odjechała   Sara. 

Ruszyła   prosto   przed   siebie,   aż   dotarła   na   placyk   z   biegającymi   dziećmi   pod   potężnymi 

drzewami. Naprzeciw wznosił się bardzo wysoki mur, zza którego wyglądały krzyże i dachy 
kaplic: cmentarz la Recoleta. Weszła w monumentalną bramę. To nie może być cmentarz dla 

biedoty — myślała przemierzając szerokie alejki; po jej obu stronach stały pomniki nagrobne 
świadczące   o   zamożności   rodzin   zmarłych.   Niewiele   miał   on   wspólnego   ze   skromnym 

cmentarzem w Verdelais, na którym spoczywali jej rodzice i siostra. Lecz jak zwykle "obecność" 
zmarłych wpływała na nią kojąco. Na cmentarzu czuła się, jakby to wyrazić? — bezpieczna, tak 

właśnie: bezpieczna. Nie potrafiłaby tego wytłumaczyć, a jednak... Zmarli nie mogli przecież 
wyrządzić jej krzywdy.

Rozbawiło ją to dziecinne rozumowanie.
— Rzadko spotyka się kogoś, kto uśmiecha się na cmentarzu...
Zaprzątnięta   swoimi metafizycznymi  rozmyśleniami,  nie  zauważyła,   że przygląda  się  jej 

jakiś młodzieniec. Po co się wtrąca w nieswoje sprawy?...

— Przed chwilą byłem u Carmen. Nie pamięta pani?
Tak, oczywiście, to ten piękny chłopak o dziewczęcych oczach.
— Przepraszam, bujałam w obłokach.
— Che!... To zaskakujące, gdy się spotyka una chica linda przechadzającą się po cmentarzu. 

Nie boi się pani duchów?

— Nie, a pan?

background image

Jak dzieciak  wybuchnął śmiechem, który niebawem przeszedł w świszczący kaszel. Gdy 

zdołał wyrównać oddech, na czole perlił mu się pot.

— Przepraszam... To astma.
—  Jedna   z  moich  sióstr   w dzieciństwie  cierpiała   na  astmę:  co  roku  ze  względu  na   nią 

wyjeżdżaliśmy do La Bourboule. Miałam jej to często za złe, i to do tego stopnia, że drażniłam 

się z nią i doprowadzałam do ataku. Wiem, że to nieładnie, ale... Nie znosiłam La Bourboule.

— Istotnie, nie było to ładne. Jak ona się teraz czuje?
— Nie żyje.
— Och, proszę mi wybaczyć...
— Może być pan spokojny, nie umarła na tę chorobę.
— A na co?...
— Została zabita... Ale zmieńmy temat, dobrze? Od dawna zna pan Daniela?
— Nie, zaledwie od miesiąca. Jak pani powiedział, poznaliśmy się na odczycie poświęconym 

archeologii prekolumbijskiej...

— Nie wiedziałam, że interesuje się archeologią...
—   Byłem   zaskoczony,   gdyż   najwyraźniej   nie   rozumiał   ani   słowa   z   wykładu.   No   więc 

zacząłem mu tłumaczyć...

— Skąd pan wiedział, że mówi po francusku?
— Nie wiedziałem, to intuicja. Wyglądał na zaskoczonego i popatrzył mi prosto w oczy, był 

bardzo spięty, czujny. Wydał mi się sympatyczny, uśmiechnąłem się do niego... a on do mnie. 
Pod   koniec   odczytu   byliśmy   już   przyjaciółmi.   Poszliśmy   się   czegoś   napić   i   porozmawiać   o 

poezji, zwłaszcza o Rimbaudzie.

Jak to się stało, że ten jakże nieufny Daniel tak szybko zaprzyjaźnił się z nieznajomym? To 

zadziwiające,   pomyślała   Léa.   Chociaż...   ten   chłopak   był   taki   bezpośredni   w   obejściu,   tak 
szczerze i życzliwie patrzył na rozmówcę, że natychmiast miało się ochotę mu zaufać. No i ten 

rozbrajający uśmiech, w którym była czułość, ale i ironia...

— A Carmen?
— Jej rodzice przyjaźnią się z moją ciotką Beatrix, u której mieszkam. To zabawna i wesoła 

dziewczyna, moja ciotka bardzo ją lubi.

— A pan?
Ernesto zaczerwienił się.
— Ja też... A pani jest tą dziewczyną, o której Daniel tyle mi opowiadał, che?
Léa nie odpowiedziała. Weszła w boczną alejkę i usiadła na stopniach jednej z kapliczek. 

Podszedł do niej.

— Co pan robi?
— Studiuję medycynę... Pierwszy rok.
— Jest pan komunistą?
—   Nie,   nie   jestem   komunistą.   Nie   interesuje   mnie   polityka.   Natomiast   opowiadam   się 

przeciwko niesprawiedliwości, wszelkim przejawom niesprawidliwości i przeciwko pieniądzom, 

które brukają wszystko. A co pani robi?

— Sama dobrze nie wiem. Przyjechałam do Argentyny na zaproszenie Victorii Ocampo.

background image

— Victorii Ocampo?... Redaktorki pisma "Sur"?
— Tak, poznałyśmy się w Niemczech.
— W Niemczech... — powtórzył w zamyśleniu. — Podczas wojny mój ojciec zabierał mnie na 

antyhitlerowskie zebrania. Byłem bardzo młody, ale robiło to na mnie ogromne wrażenie. Tam 
właśnie zrozumiałem, że należy uczynić wszystko, by Niemcy przegrali wojnę. Musimy już iść, 

zaraz zamkną bramy cmentarza. Dokąd pani idzie? Odprowadzę panią.

— Do "Plaza".
— Che, doskonale się składa, mieszkam w Arenales, to blisko "Plazy". Chodźmy, mamy 

tramwaj, który tamtędy jedzie...

26 Wróciwszy do hotelu Léa znalazła wiadomość od Françcois. "Bądź o godz. #/21 w teatrze 

Colon,   weź   taksówkę,   wejdź   bocznym   wejściem.   Powiedz,   że   oczekują   cię   w   loży   numer 

dwadzieścia pięć. Będę tam." Cóż to znowu za tajemnicze spotkanie? Nie potrafił działać w jakiś 
prostszy sposób? "Kto wie, czy znowu nie znajdę go nieprzytomnego w tej loży..." PoJechała do 

swojego pokoju i puściła wodę do wanny.

— Señorita, la entrada es acá. (Panienko, wejście jest gdzie indziej.)
— Ya lo sè — odparła Léa domyślając się sensu zdania. — Palco especial veinticinco (Wiem. 

Do loży specjalnej numer dwadzieścia pięć) — zdołała powiedzieć, czując, że się ośmiesza.

Mężczyzna przyjrzał jej się porozumiewawczo i z kwaśnym uśmiechem dał znak, by poszła 

za nim. Zszedł po kilku stopniach, ruszył korytarzem, potem skręcił w inny, węższy tym razem i 

gorzej oświetlony, minął dwoje numerowanych drzwi i zatrzymał się przed trzecimi. Dobiegały 
zza nich dźwięki "Jeziora łabędziego".

— Es acá señorita (To tutaj, panienko) — powiedział ściszonym głosem i lekko zapukał do 

drzwi.

— Quien es? (Co tam?)
— Es el portero, estoy una señorita qui dice tener cita en el palco numero veinticinco (To 

portier,   jestem   z   młodą   panienką,   która   mówi,   że   ma   spotkanie   w   loży   specjalnej   numer 
dwadzieścia pięć.)

Drzwi   się   uchyliły.   Tavernier   obrzucił   korytarz   szybkim   spojrzeniem   i   cofnął   się,   by 

przepuścić Léę.

—   Bueno,   gracias   (W   porządku,   dziękuję)   —   powiedział   do   mężczyzny   wręczając   mu 

napiwek. — Que no me molesten. (Proszę nam nie przeszkadzać.)

— Quedese tranquilo señor. Luigi vigila (Może pan być spokojny, proszę pana. Luigi będzie 

nad państwem czuwać.)

Léa zebrała  fałdy  sukni z ciemnoczerwonego sztucznego jedwabiu  i usiadła  na jednej z 

obitych welurem tej samej barwy ławeczek umieszczonych po obu stronach wejścia. Kotara z tej 

samej materii zasłaniała miejsce, gdzie panował duszący upał. Françcois zaryglował drzwi.

— Zupełnie jak w pudełku.
— Zaczekaj, jeszcze nic nie widziałaś — powiedział, rozchylając zasłonę.
Dwa krzesła z wysokim oparciem, i jeszcze jedna kotara.
— Chodź popatrzeć.
Podeszła, a on ostrożnie uchylił zasłonę; gęsta krata z kutego żelaza zamykała lożę.
— Coraz lepiej, teraz to już jakbyśmy się znaleźli w więzieniu.

background image

— Pst, popatrz.
Znajdowali się na poziomie podłogi parteru i mieli wspaniały widok na nogi widzów. Sceny 

—   ani   kawałka.   Françcois   starannie   zaciągnął   zasłony   i   przekręcił   wyłącznik.   Przyćmione 

światełko lampki podkreśliło kontury jego twarzy. W takim półmroku wydawał jej się piękny i 
niepokojący.

— Pocałuj mnie... Przestań... Co robisz?... Nie tutaj, oszalałeś!...
—   Dlaczego   nie?   Tego   rodzaju   pomieszczenie   zostało   pomyślane   akurat   na   miłosne 

schadzki cudzołożących par albo też dla tych, którzy chcą widzieć nie będąc widzianymi.

— Françcois!...
Ich zbliżenie było szybkie, gwałtowne... i cudowne.
Pół leżąc spoczywała na wąskiej ławeczce, obojętna na nieprzystojne rozchylenie ud, serce 

biło jej mocno, fryzurę miała zburzoną, przymknęła powieki. Françcois znów poczuł pożądanie 
i musiał się powstrzymać, by nie chwycić jej w ramiona. Z żalem i wściekłością obciągnął jej 

suknię. Stworzona była do miłości, a nie do tego, w co ją wciągał. Nienawidził siebie patrząc na 
jej brak pruderii.

— Widziałaś się z Danielem?
— Tak — odparła omdlewającym głosem.
— Nie chodź tam więcej, to nazbyt niebezpieczne.
Otworzyła oczy i uniosła się.
— A dla Carmen i pozostałych to nie jest niebezpieczne?
— Jest, ale oni wiedzą, co robią.
— Za to ja nie wiem?
— Nie chcę, żebyś się w to mieszała.
— Już mi to mówiłeś. Ale jestem w tym aż po szyję, w tych waszych sprawach, nie warto się 

oszukiwać.

Wykonał gest wyrażający zniechęcenie.
— Jeszcze czas, byś wyjechała.
— Nie wyjadę, chcę wam pomóc.
W sali rozległy się gromkie oklaski. Zastukano do drzwi.
— Quièn es? (Co tam?)
— Un mensage para usted, señor (Wiadomość dla pana, proszę pana).
— Páselo por debajo de la puerta (Proszę wsunąć pod drzwi).
Françcois wziął kartkę, przeczytał.
— To od Sary.
— Skąd wie, że tu jesteśmy?
— Wykorzystujemy tę lożę jako skrzynkę kontaktową.
— Co pisze?
Zawahał się.
— Że to dziś wieczorem.

background image

— Tak szybko? No to chodźmy.
— Kochanie, zaklinam cię...
W jego głosie brzmiała autentyczna rozpacz! Wzruszyło ją to.
— Chcę być z tobą, możesz to przecież zrozumieć. Kocham cię, ale nie mogę znieść myśli, że 

zostawisz mnie samą, podczas gdy niebezpieczeństwo grozi tobie, Sarze....

Françcois wziął ją w ramiona, ucałował jej włosy i powiedział:
— Chodź więc.
Jego samochód był zaparkowany niedaleko Pałacu Sprawiedliwości.
— Dokąd jedziemy?
— Do parku Palermo, Amos tam na mnie czeka.
W   alei   Libertador   panował   jeszcze   duży   ruch   uliczny,   przejechali   przez   ogród   różany, 

objechali jezioro i zatrzymali się w alei Infanta Isabel. Françcois dał trzy sygnały światłami i po 
przerwie jeszcze dwa. Stojący dalej samochód odpowiedział na jego wezwanie.

— To on — powiedział ruszając z miejsca.
Gdy znaleźli się na wysokości pojazdu, zatrzymał się.
— Co ona tutaj robi? — spytał Amos.
— Zastępuje Daniela.
— To nie było uzgodnione.
— Wiem, ale potrzeba nam kogoś, kto będzie stał na czatach.
—   Jak   pan   chce,   wie   pan,   co   robi.   Obie   kobiety   opuszczą   hotel   i   w   towarzystwie 

argentyńskiego policjanta przejdą na de Mayo. Koło katedry będzie na nie czekał samochód. 

Samuel jest na miejscu. Carmen i Uri są w hallu hotelu, będą ich śledzić aż do placu. Pan 
pojedzie za nimi na wszelki wypadek.

— O której godzinie?
— O dwudziestej trzeciej trzydzieści. Niech pan zaparkuje w alei Corrientes, ze dwadzieścia 

metrów od hotelu. Ma pan broń?

— Oczywiście.
— Dobrze, do zobaczenia później.
Pod latarnią Carmen i Uri całowali się, gdy Rosa Schaeffer i Ingrid Sauter wsiadały do 

taksówki stojącej przed katedrą. Zatrzasnąwszy drzwiczki, policjant ruszył w drogę kierując 
kroki do Casa Rosada. Pogwizdując przeszedł obok samochodu, w którym ściskała się jakaś 

para, nie rzuciwszy na nich nawet okiem.

— Teraz biegnij do Carmen, ona wie, co trzeba robić. Uri pojedzie za wami na motocyklu.
— Dokąd jedziecie?
— Najprawdopodobniej będą próbowały  w nocy dostać się statkiem do Montevideo. Za 

chwilę spotkamy się w porcie. Bądź ostrożna, kocham cię.

Léa wysiadła i ruszyła w stronę Carmen i Uriego. Nawet jeśli zdziwił się, widząc Léę, nie dał 

nic po sobie poznać, wsiadł na motocykl i odjechał machając im na pożegnanie.

Młoda Argentynka ujęła przyjaciółkę za ramię.
— Nie mogłam zawiadomić pozostałych, z wyjątkiem Uriego — Daniel zniknął...

background image

— Porwali go?
— Nie, poszedł do Sary.
— Skąd wiesz?
— Około dwudziestej pierwszej musiałam wyjść załatwić jakieś sprawunki. Gdy wróciłam, 

znalazłam jednego z czuwających na straży towarzyszy przed drzwiami ogłuszonego, a drugi, 

ten w mieszkaniu, był zamknięty. Na stole znalazłam kartkę od Daniela, który zawiadamiał, że 
idzie do Sary.

— I to wszystko? Tylko tyle?
— Che! Nie napisał powieści!
— Ale tak ciężko ranny!... A gdzie jest Sara?
— Nie wiem.
— Odnoszę wrażenie, że działamy bez żadnej logiki... Uwaga, taksówka odjeżdża.
Odprowadziły ją wzrokiem: objechała plac i minęła obie dziewczyny, które uskoczyły  w 

mrok.

— Carmen...
— Tak? — Ten mężczyzna obok kierowcy...
— Che?
— To Jones, jeden z tych, którzy torturowali Daniela.
— Jesteś pewna?
— Tak, płynął naszym statkiem. Co mamy teraz robić?
— Łapiemy taksówkę i jedziemy na avenida de los Immigrantes do takiej jednej esquina.
Dokerzy i marynarze popijający w esquina rozdziawili gęby ze zdumienia, gdy ujrzeli dwie 

piękne dziewczyny.

— Que churrasca!
— Que taquerea!
— Que hembraje!
Wziąwszy się pod boki Carmen odcięła im się:
— Hijos de puta impotentes, callense la boca bastardos solo tierren huevas para insultar a 

las imperes... (Wy s...sny, impotenci, zamknijcie te wasze bękarcie mordy, trzeba nie mieć jaj, 

żeby znieważać kobiety...)

— Dejá, Carmen, no son mala gente.  Señores, esta chica es mi Sobrina y su amaiga... mi 

sobrina tambièn ( Daj spokój, Carmen, to nie są złe chłopaki. Chłopy, ta dziewczyna to moja 
bratanica, a jej przyjaciółka... To też moja bratanica).

—  Disculpanos   Juan,   no  to  podiamos   adivinar   (Skąd   mogliśmy   wiedzieć,   wybacz   nam, 

Juan).

— Tienes suerte de tener sobrinas tan bien rellanas (Szczęściarz z ciebie, że masz tak piękne 

bratanice!)

I   na   powrót   zajęli   się   swoimi   szklaneczkami.   Juan   zaprowadził   swoje   "bratanice"   za 

kontuar.

— Y esta, quièn es? (A to kto?)

background image

— Note te preocupes, es una amiga. (Przyjaciółka, nie bój się.)
Przeszli na zaplecze zastawione skrzyniami. Mężczyzna wskazał im niewielkie okienko.
— Da a la calle que es perpendicular a la avenida de Los Immigrantes. De alli preden vigilar 

todo. (Wychodzi na ulicę równoległą do avenida de Los Immigrantes, stąd będziecie wszystko 
widzieć.)

— Gracias.
Mężczyzna wyszedł, zamykając za sobą drzwi.
— Zaraz powinni nadjechać. Na końcu avenida jest nabrzeże. O, są!
Taksówka  zatrzymała  się.  Kierowca  i  Jones  wysiedli  z  niej i  rozejrzeli  się  na wszystkie 

strony,   a   następnie   ruszyli   do   esquina.   Tylne   drzwiczki   samochodu   nadal   pozostawały 
zamknięte.

— Co one robią? — spytała Léa. — Dlaczego nie wysiadają?
— Cicho bądź, daj posłuchać... Kierowca rozmawia z kimś, to nie jest właściciel... Mają 

jakiegoś wspólnika na sali...

— No i co, widział nas?
Zatrzymał się motocykl. Jakaś postać przemknęła przez ulicę. Zahamował jeden samochód, 

potem  drugi.   Hałas   przewracanych  krzeseł,   tłuczonego   szkła.   Krzyki...   Z  taksówki  wysiadła 

jedna z kobiet. Wystrzał... Zwaliła się na ziemię... Głos Françcois Taverniera...

— Uwaga, uciekają...
Kierowca i Jones z pistoletami w dłoniach biegli do taksówki... W świetle latarni Sara z 

karabinem maszynowym... Seria... Jones upadł... Kierowca ruszył z miejsca... W esquina trwała 

bójka... Tavernier ostrzelał taksówkę... Jones uniósł się... Daniel...

— Daniel! — krzyknęła Léa.
Jones wystrzelił... Padł strzał, który go dobił... Daniel na ziemi... Françcois pochylił się nad 

nim... Potrącając Carmen Léa otworzyła drzwi... Jakiś mężczyzna próbował ją przytrzymać, 

wyrwała mu się... Uri wskoczył na swój motocykl i rzucił się w pościg za taksówką... Samuel 
osunął się na kolana... Sara z wymierzonym do strzału pistoletem maszynowym zbliżyła się do 

ciała kobiety leżącej na brzuchu... Nogą obróciła ją twarzą do góry...

— Nie, Saro!
...Nie słyszała Léi... Niczego nie słyszała... Strzelała długimi seriami... Ciało podskakiwało... 

Potworny taniec świętego Wita... Sara śmiała się... Léa jak skamieniała przyglądała się temu... 

Zapominając o niebezpieczeństwie... Zafascynowana okropnym baletem wykonywanym przed 
jej oczyma... Wycie syren...

— Szybko, policja!
Léa wyrwała się z tej niezdrowej kontemplacji... Françcois ciągnął Sarę za rękę... A Sara 

śmiała się, jak ona się śmiała! Dlaczego Samuel niesie Daniela?...

— Carmen, anda con el. (Carmen, idź z nim).
Na tylnym siedzeniu samochodu Taverniera Sara wciąż się śmiała...
— Ucisz ją — błagała Léa — ucisz ją.
Nie odpowiedział jadąc szybko po nabrzeżu. Nie słychać już było wycia syren, zatrzymał 

więc samochód, odwrócił się i kilkakrotnie spoliczkował Sarę... Wreszcie ucichł jej szaleńczy 

śmiech.

background image

Ruszył. Na tylnym siedzeniu Sara starała się złapać oddech.
— Uważaj!...
W ostatniej chwili wyminął wózek ciągnięty przez osiołka. Usłyszeli za sobą przekleństwa 

woźnicy.

Samochód   jechał   z   dużą   szybkością   wzdłuż   doków.   Przejeżdżali   przez   jakąś   biedną 

dzielnicę.

— Przedmieście to odbicie zmęczenia podróżnika — wyszeptała Léa.
— Co mówisz? — spytał Françcois.
— Przypomniała mi się strofa Borgesa.
Spojrzał na nią zaskoczony.
— Czytasz Borgesa?
— Nie, ale w Mar del Plata Victoria mówiła ten wiersz, bardzo mi się spodobał jego rytm, 

poprosiłam więc, by mi przetłumaczyła.

Przystanęli w ciemnej ulicy otoczonej wysokimi murami oklejonymi podartymi plakatami, 

na których napisano wielkimi  czarnymi literami: "Viva  Perón". Wielkim kluczem Françcois 

otworzył   żelazną   bramę   niewidoczną   pod   strzępami   papieru.   Wjechali.   Jakiś   kot   uciekł   z 
wściekłym   miauczeniem.   W   budynku   naprzeciw   rozbłysło   światło,   oświetlając   podwórze 

zawalone różnymi śmieciami; środkiem biegła ścieżka. Miejsce to tchnęło nędzą.

— Gdzie jesteśmy?
— U przyjaciół, pozostali dojadą tutaj.
W świetle odcinała się sylwetka Uriego.
— Daniel jest okropnie poharatany, bez przerwy wzywa Léę.
— Jestem tutaj.
— Zaprowadzę panią do niego.
Spoczywał  w  kącie,   leżąc  na  jakichś  workach,  przy  nim  byli  Samuel  i  Carmen.   Samuel 

płakał.

— Nie płacz, bracie... Zimno mi... Léa, gdzie jest Léa...
— Jestem, Danielu... Wyleczymy cię... Och!...
Cofnęła się, zatykając usta dłońmi: dół brzucha chłopaka zamieniony był w miazgę.
— Léa...
Przezwyciężając strach i odrazę usiadła przy nim i głaskała go po głowie. Jego zlana potem 

twarz wyrażała takie szczęście, że Léa o mało się nie rozszlochała.

—   Jestem   szczęśliwy...   Jesteś   tu...   Pochyl   się...   Trudno   mi   mówić...   Bądź   dobra   dla 

Samuela... Miał już tylko mnie... Nie boję się umierać... Ale to trochę wcześnie... Nigdy nie 
poznałem kobiety... Kiedy cię ujrzałem... Od razu wiedziałem, że to ty... Saro?

— Tak, jestem, jestem.
— ...Nie czuję już nienawiści... Czuję wielki spokój... Połączę się z moimi rodzicami... Léo?... 

Kocham cię... Saro... nie Léa... Nie Léa. Léa...

Głowa opadła mu na ramię.
Léa krzyknęła, wyrwała rękę z dłoni Daniela i przypadła do Françcois.

background image

— Nie!... Och, nie... nie!
Samuel pochylił się nad ciałem brata, złożył pocałunek na jego czole i zamknął mu powieki. 

Powoli, z trudem, wyprostował się, popatrzył na zwłoki... Z kieszeni wyjął chusteczkę do nosa, 

starannie   ją   rozprostował   i   położył   na   głowie   brata,   po   czym   zdecydowanym   głosem 
wypowiedział słowa Kadiszjatom:

—   "Jisgadal,   w'jiskadasz   szmej   rabo,   b'olmo   di   b'ro   chir'usej   w'jamlich   malchusej, 

b'chajejchaun   uw'jaumechaun,   uw'jaumechaun,   uw'chajej   d'chol   bejs   jisrael,   ba-agolo   u 

bozman koruw w'imru amen. Jehej szmej rabo un' waruach l'olom ulojej olmajo..." ("Niech 
będzie   uwielbione   i   poświęcone   imię   Jego,   wielkie   na   świecie,   który   on   kiedyś   odnowi   i 

wskrzesi zmarłych i wzbudzi ich do życia wiecznego, i odbuduje gród Jerozolimy i utwierdzi 
świątynię  swoją w nim, i zgładzi  służbę bożków obcych z ziemi i przywróci  służbę Bożą w 

miejscu   swojem,   i   panować   będzie   Najświętszy,   pochwalony   On   w   królestwie   swoim   i   w 
majestacie swoim. Za życia waszego i za dni waszych i za życia całego domu Izraela wnet i w 

czasie bliskim — i mówcie: Amen!"

Modły Izraelitów, tłum. i objaśnił Dyr. Salomon Spitzer, Kraków, (nakład i własność Dyr. 

Salomona Spitzera).

background image

27

Odwieźli   Léę   do   hotelu   "Plaza".   Zamieniwszy   kilka   słów   z   dyrektorem,   którego   kazał 

obudzić,   Françcois   Tavernier   odjechał   z   Sarą   Mulstein   i   Carmen   Ortegą.   Nie   udali   się   do 
mieszkania młodej Argentynki obawiając się, że jest ono obserwowane przez nazistów, lecz 

pojechali   na   ulicę   San   Martin   de   Tours   do   antyperonistowskiego   lekarza   Ricarda   Lopeza, 
portugalskiego   Żyda.   Tam   właśnie   w   luksusowym   gabinecie   lekarza   czekali   na   Samuela 

Zedermana, Amosa Dayana i Uri Zohara.

Zjawili się o trzeciej nad ranem. Doktor Lopez zmierzył ciśnienie blademu i wstrząsanemu 

dreszczami   Samuelowi   i   podał   mu   środek   uspokajający.   Niebawem   brat   Daniela   zapadł   w 
niespokojny sen.

We  wczesnych  godzinach   rannych   Lopez   skrzyknął  przyjaciół,   którzy  pojechali   po  ciało 

Daniela  i przewieźli je do szpitala Rivadaria  na oddział,  którego był ordynatorem. Dopiero 

wtedy Sara i jej przyjaciele nieco odpoczęli.

Dwa dni później dzienniki w kilku linijkach odnotowały zajście w "Los Immigrante", w 

wyniku   którego   śmierć   poniosła   kobieta,   mająca   przy   sobie   paszport   na   nazwisko   Maria 
Escalada. Artykuł w "La Prensa" ilustrowano zdjęciem.

— To nie jest Rosa Schaeffer — stwierdził Samuel.
— To Ingrid Sauter. Gruba Berta nadal hasa na wolności — dodała Sara.
— Nie ona jedna. Mój kolega, doktor Pino Frezza, który podczas wojny należał do otoczenia 

Mussoliniego, zgłosił w swojej ambasadzie, że spotkał Martina Bormanna niedaleko piwiarni 

"ABC"   na   ulicy   Lavalle.   Argentyńskie   organizacje   żydowskie   przeprowadziły   dochodzenie   i 
poszukiwania, do dziś bez skutku. Bormann przepadł jak kamień w wodę. Pod przykrywką 

Capri,   prowadzonej   przez   Karla   Fuldnera,   komitety   przyjmujące   uchodźców,   handel 
fałszywymi paszportami, między innymi w San Isidro, są świetnie zorganizowane. W gazecie 

"Der Weg", której pierwsze numery ukazały się w ubiegłym roku, profesor Johannes von Leers, 
szef do spraw propagandy antyżydowskiej u Goebbelsa, który wsławił się opublikowaniem "Die 

Juden seben dich an" ("Żydzi cię obchodzą"), podjął ataki skierowane przeciwko Żydom i swoją 
pronazistowską   propagandę,   swoje   teksty   podpisując   pseudonimem   "doktor   Euler"   lub 

prawdziwym   nazwiskiem.   Wiemy,   że   jest   w   kontakcie   z   ukrywającymi   się   hitlerowskimi 
zbiegami i że prowadzi rozległą korespondencję z Austrią i Niemcami. Jego mieszkanie pod 

863   Martin-Haedo   y   Vincente   Lopez   znajduje   się   pod   stałą   obserwacją.   Utrzymuje   jak 
najlepsze   stosunki   z  wysoko  postawionymi   osobistościami  z  kół  peronistowskich.  Czują   się 

tutaj  jak ryby  w wodzie.  Lecz  nie należy  wyciągać  wniosków, że  wszyscy  Argentyńczycy  są 
pronazistowscy. Należy pamiętać o wybuchu radości mieszkańców Buenos Aires na wieść o 

wyzwoleniu   Paryża.   Liczni   deputowani   opozycyjni   występują   w   parlamencie,   demaskując 
oficjalne instytucje, które zatrudniają byłych nazistów, jak to czyni jeden z moich przyjaciół 

background image

doktor Augustin Rodriguez Araya i Sylvano Santander...

—  Czy   wiadomo,   gdzie   przebywa   Rosa   Schaeffer?   —  spytała   Sara,   przerywając   Ricardo 

Lopezowi.

— Odnaleźliśmy taksówkę, oczywiście pustą, została skradziona. Właściciel wniósł skargę 

na   policję,   która   przesłuchiwała   go   nieco   brutalnie.   Biedny   człeczyna   powtarzał   tylko:   Me 

robaron a Mi... Me robaron a Mi... (To mnie okradli... To mnie okradli...) ...Obecnie znajduje 
się na oddziale reanimacji w Szpitalu Hiszpańskim.

— Sądzi pan, że był ich wspólnikiem? — spytał Tavernier.
— Możliwe. Mógł wynająć taksówkę, a potem zgłosić, że mu ją skradziono. Jeden z kolegów 

ma do mnie zadzwonić, jak tylko taksówkarz odzyska przytomność. Natomiast Rosa Schaeffer 
po strzelaninie nie mogła wejść na pokład. Jesteśmy niemal pewni, że nie opuściła Buenos 

Aires.   Nasi   najlepsi   wywiadowcy   koczują   w   miejscach   uczęszczanych   przez   nazistów   i   ich 
popleczników.   Niechybnie   w   jakimś   momencie   Rosa   Schaeffer   nawiąże   z   którymś   z   nich 

kontakt. Szczególnie dokładnie obserwujemy mieszkanie von Leersa i lokale Capri'ego. Panie 
Tavernier, czy zadzwonił pan do Ambasady Francji.

— Tak. Nikt się o nas nie dopytywał, będziemy mogli wrócić do naszego mieszkania na 

Viamonte.

— Dobrze. Pan Zederman powinien zgłosić się, by zidentyfikować zwłoki brata  i wydać 

dyspozycje dotyczące pogrzebu.

— Trzymaj się, Samuelu, pojadę z tobą — rzekł Françcois.
— Ja też pójdę z wami — powiedziała Sara.
— Czy rzeczywiście to konieczne?
— Ja o tym decyduję. Kochałam go jak brata, jak syna, chcę się z nim pożegnać.
— Jak chcesz.
Śmierć Daniela, młodego chłopca, wszyscy odebrali jako krzyczącą niesprawiedliwość.
Léę załamała ta śmierć. Przez kilka następnych dni prawie nie wychodziła ze swego pokoju 

w "Plaza" i leżała na łóżku z oczyma wbitymi w sufit. Po dramacie, jaki się rozegrał, nie widziała 

ani Françcois,  ani Sary,  ani Samuela.  Codziennie odwiedzała  ją Carmen i czyniła  daremne 
próby, by wyrwać ją z samotni. Victoria Ocampo chciała  zabrać ją do San Isidro, lecz Léa 

odmówiła. Dopiero Ernesto, argentyński przyjaciel Daniela, zdołał wyrwać ją z tego marazmu. 
Śmierć przyjaciela bardzo go poruszyła i u Léi szukał pociechy, której oczywiście nie znalazł. 

Rozpacz i ból pchnęły ich ku sobie.

Z bukietem w dłoni udał się na górę do jej pokoju. Zastał drzwi otwarte, a Léę leżącą na 

łóżku i drzemiącą. Miała na sobie tylko bladoniebieską halkę z jedwabiu. Zasłony były na wpół 
zasłonięte ze względu na południowy upał. Choć starsza od niego o kilka lat, zareagowała jak 

małe dziecko i skuliła się jak wystraszone zwierzątko.

— Che, to ja, Ernesto, niech się pani nie boi... Nie powinna pani zostawiać otwartych drzwi.
— Wiem — odparła cichutko.
Popatrzył na nią zdziwiony, w niczym nie przypominała tej zdecydowanej i silnej młodej 

kobiety,   jaką   poznał,   wyglądała   na   małą   przerażoną   i   bezradną   dziewczynkę.   Poczuł   się 
niezgrabny, onieśmielony, zapałał szaloną chęcią pocieszenia jej. Przysiadł na brzegu łóżka, 

gładził delikatnie jej włosy, mówiąc słowa, których nie rozumiała, lecz których brzmienie było 
słodkie i kojące. Odwróciła się i spojrzała na niego oczyma, w których jeszcze lśniły łzy, lecz na 

background image

jej ustach rozkwitał już uśmiech.

— Dziękuję,  Ernesto,   tak  mi dobrze  przy panu...   Niech  się pan  obok  mnie  wyciągnie  i 

potrzyma mnie za rękę... Niech pan coś do mnie mówi w swoim języku... Tak lubię pana głos...

Ile czasu spędzili tak jak dwójka grzecznych dzieci? W zupełnie naturalnym odruchu ich 

usta odnalazły się... Ledwo uświadamiali sobie pożądanie, jakie zawładnęło ich ciałami. Léa 

przylgnęła do niego, jego ręce ześliznęły się...

Jak za każdym razem, gdy się kochała, Léa czuła, że rodzi się na nowo. Pochyliła się nad 

swoim młodym kochankiem. Jaki był piękny, miał takie słodkie wargi i niezdarne dłonie, takie 
czułe! Nie miała wyrzutów sumienia myśląc o Françcois Tavernierze. W tym zbliżeniu było tyle 

spontaniczności, uczucia, serdeczności, ufności! Ten akt miłosny przyniósł im pociechę.

— Głodna jestem — powiedziała — może byśmy zeszli na dół na kolację?
W   hotelowym   grillu   z   najwyższą   przyjemnością   powitano   "la   linda   francesa"   (ładna 

Francuzka).   Oboje   młodzi   ludzie   byli   traktowani   jako   goście   wyjątkowi   pomimo   niezbyt 

starannego ubioru Ernesto. Léa pragnęła zwierzyć mu się, lecz nie wiedziała, jak dalece był 
wtajemniczony   w   rolę   Daniela.   Carmen   powiedziała   kiedyś:   "To   sprzymierzeniec,   ale   nie 

interesuje się polityką, jest antyperonistą i nic więcej." Opowiadała mu o Montillac, wyznając, 
jak bardzo zaczyna tęsknić za domem, i jak tutejsza przyroda wydaje się jej mało urozmaicona.

— Mało urozmaicona dla kogoś, kto nie potrafi patrzeć. Ciekaw jestem, co powiedziałaby 

pani o księżycowej pustyni w Patagonii?

— Czy to w Patagonii są wieloryby?
— Tak, przy przylądku Valdès.
— Mój ojciec oszalał na punkcie wielorybów, odkąd ujrzał je w Meksyku. Chciałabym je 

zobaczyć.

— Trzeba pojechać do Puerto Piramides, gdzie co roku zbierają się w okresie od lipca do 

grudnia.

— Powinien mnie pan tam zabrać.
Léa   była   mu   wdzięczna   za   tę   beztroską,   lekką   rozmowę.   Jakże   dalecy   byli   od   strachu, 

smutku, śmierci... Pożegnali się słowami: "Do jutra".

To miłosne intermedium postawiło Léę na nogi. Ukojona myślała teraz o Danielu z czułym 

smutkiem   i   przypominała   sobie   ostatnie   słowa   młodzieńca   do   swego   brata   Samuela. 
Przypuszczała, że jej obecność nie będzie pocieszeniem dla Samuela, lecz przynajmniej mogła 

spróbować   dodać   mu   nieco   otuchy.   W   położonym   niedaleko   "Plazy"   skromnym   hotelu,   w 
którym zatrzymali się obaj bracia, powiedziano jej, że nie widziano ich od czterech dni. Cztery 

dni! To już tyle minęło! Zdecydowała się zadzwonić do Françcois. Telefon odebrała Sara.

— Nareszcie wróciłaś na ziemię! — powiedziała Sara.
Léę zdziwił i zasmucił ton jej głosu.
— Dlaczego tak do mnie mówisz?... Byłam zupełnie zdruzgotana, możesz to zrozumieć?...
— Przepraszam, rozumiem... Ja jestem już ponad tym. A jednak boleśnie odczułam śmierć 

Daniela, nie sądziłam, że jestem jeszcze zdolna coś odczuwać. Zdawało mi się, że wyczerpałam 

zasoby cierpienia... Raz jeszcze udało im się zadać mi ból... Nie zabili mnie całkiem... Daniel był 
moim   bratem...   Teraz   jestem   jeszcze   bardziej   samotna   niż   kiedykolwiek...   Pomszczę   jego 

śmierć, jak bym pomściła jego życie... Zabiję...

— Ciągle mścić się... Ciągle zabijać...

background image

— Ciągle, przysięgłam to dzisiaj po południu na jego mogile.
— Dziś po południu?... Pochowaliście go beze mnie?
— Samuel tak chciał, twierdził, że takie byłoby życzenie Daniela.
Na długo zapadła cisza.
— Halo, jesteś tam?...
— Tak... Chciałabym rozmawiać z Françcois.
— Pojechał do Mendozy, zaraz po pogrzebie.
— Nie kazał mi nic przekazać?
— Tak. Zostawił list, który zaraz ci poślę.
— Nie, już po niego jadę.
Léa odniosła wrażenie, że Sara wychudła i postarzała się; już nawet krótkie ciemne włosy 

nie odmładzały jej twarzy. Miała na sobie biały kostium, który tylko podkreślał ziemistość jej 
cery. Na widok przyjaciółki zareagowała z radością.

— Wyglądasz prześlicznie. To zamknięcie w "Plazy" doskonale ci zrobiło.
Léa poczuła, że się rumieni.
— Dziękuję, czuję się lepiej. Co Françcois robi w Mendozie?
— Pojechał tam służbowo. Trzeba stwarzać pozory dla naszej obecności.
— Kiedy wraca?
—   Za   trzy   —   cztery   dni.   Zostałam   na   jutro   zaproszona   przez   Evę  Perón  na   herbatę   w 

towarzystwie pań z Fundacji Evy Perón. To takie charytatywne stowarzyszenie, które żona pana 
prezydenta utworzyła, by się zemścić na stowarzyszeniu Dam Miłosierdzia. Stowarzyszenie to, 

do   którego   należą   wszystkie   kobiety   z   arystokracji   porteña,   bardzo   zamożnej,   wyślizgały   z 
honorowego przewodniczenia piękną Evę, mimo że tradycyjnie tytuł ten przypada w udziale 

małżonce prezydenta. Señoras portanas nigdy nie zechciały przyjąć jej do swego grona. Chodź 
tam ze mną, czas mi przyjemniej upłynie.

— A co ja miałabym tam robić?
— Dotrzymywać mi towarzystwa, a przede wszystkim zachowywać się tak, jak byśmy były 

bardzo blisko z Perónem. To może nam się kiedyś przydać.

— Jak chcesz.
W taksówce, wiozącej ją do hotelu, Léa przeczytała list od kochanka:
"Moje kochane piękności,
Dni spędzone z dala od Ciebie wydają mi się wiecznością. Nie mogę żyć spokojnie, odkąd 

jesteś tutaj. Bez przerwy boję się, że może Ci się coś stać. Nigdy nie doświadczyłem tylu obaw o 

kogoś; czuję się, jakbym był sparaliżowany. Złości mnie to. Raz jeszcze zaklinam Cię, moja 
piękna miłości, byś opuściła Argentynę, wracaj do Francji i czekaj na mnie w Montillac. Tam 

jest Twoje miejsce, a nie w tej atmosferze gwałtu, przemocy i nienawiści. Jesteś stworzona do 
życia,   do   miłości,   jesteś   samym   światłem.  Nie   daj   się   owładnąć   uczuciom,   które   nie   są   Ci 

bliskie.   Jest   w   Tobie   tyle   prawdziwego   rozsądku;   jesteś   stworzona   do   rzeczy   miłych, 
przyjemnych i łagodnych, a tutaj nie mogę Ci zapewnić bezpieczeństwa, i kto wie, może nawet 

uchronić   przed   śmiercią.   By   Cię   wyrwać   ze   szponów   tego   kraju,   gotów   jestem   wszystko 
porzucić, opuścić przyjaciół i pozwolić im zginąć w tym błocie... Wiem, że Cię to zaskoczy, lecz 

wyjedź, kochana... Jeśli nie chcesz sama wyjeżdżać, wyjadę z Tobą. Kocham Cię.

background image

Françcois"
To prawda, musiał ją kochać, skoro napisał taki list, on, człowiek honoru, nieprzejednany 

bojownik. Nie mogła przystać na jego propozycję, jego zobowiązania wobec Sary były czymś 

nieodwracalnym, czymś świętym. Nie wybaczyłaby mu tej zdrady, choćby nawet przez wzgląd 
na wierność danemu słowu.

Ernesto umówił się z Léą na cmentarzu Chacaritas przy grobie Carlosa Gardela.
— Jak go znajdę? — spytała.
— Każdy strażnik wskaże ci drogę — odparł.
Istotnie, Léa bez trudnu znalazła miejsce. Nad grobem wznosił się wielki posąg słynnego 

wykonawcy   tanga,   trzymającego   jedną   rękę   w   kieszeni   spodni,   a   w   drugiej...   zapalonego 
papierosa, z którego błękitny dymek wzbijał się do nieba w to upalne popołudnie. Ten zapalony 

papieros bardzo zdziwił Léę.

— Tutaj panuje zwyczaj częstowania Gardela papierosem. Chcesz go poczęstować?
Wspomagana   przez   swojego   towarzysza   Léa   wsunęła   między   palce   z   brązu   nowego 

zapalonego papierosa.

O tej porze dnia na cmentarzu było niewiele osób, dlatego też uwagę Léi zwróciła kobieta w 

ciężkiej  żałobie,  eskortowana  przez dwóch mężczyzn.  Nie ulegało najmniejszej wątpliwości: 

jednym z nich był Barthelemy. A więc?... Ta kobieta?... Mogła nią być jedynie Rosa Schaeffer. 
Za wszelką cenę nie wolno stracić ich z oczu. Ujęła Ernesta pod ramię.

— Widzisz te trzy osoby, o tam?
— Tak.
Zrób coś dla mnie. Idź za nimi i nie odstępuj ich na krok.
— Ale dlaczego?
— Tego nie mogę ci teraz wyjaśnić. Sama nie mogę ich śledzić, jedno z nich zna mnie. 

Zgoda?

— Zgoda. Gdzie cię znajdę?
— Wracam do "Plazy". Jak tylko się dowiesz, gdzie mieszkają, przyjedź do mnie.
Była już głęboka noc, gdy Ernesto zapukał do jej drzwi.
— No i co?
— Nie było łatwo, pojechali metrem, potem tramwajem, wzięli taksówkę i znowu wsiedli do 

metra. Miałem dużo szczęścia, że ich nie zgubiłem.

— Dokąd pojechali?
— Trzymaj się mocno, niedaleko stąd, do "Paraguay".
— Jesteś tego pewny?
— Che, prawie godzinę stałem w bramie, nikt nie wychodził. A teraz mogłabyś mi wreszcie 

powiedzieć, o co chodzi?

— Ci ludzie są odpowiedzialni za śmierć Daniela, to naziści.
Przez chwilę nie odzywał się zaskoczony.
— Teraz ja cię pytam, jesteś tego pewna?
— Tak. Przepraszam, ale nie mogę ci nic więcej powiedzieć. Może nawet wyjawiłam ci już za 

dużo.

background image

— Nie ufasz mi?
— To nie o to chodzi, ale ci ludzie są bardzo niebezpieczni.
Léa zadzwoniła do Sary; nikt nie odbierał telefonu.
Rozpuściła włosy dotychczas upięte w koczek i potrząsnęła głową, jakby chciała uwolnić się 

od ich ciężaru.

— Jaka jesteś piękna!
— Chodź, połóż się przy mnie, jestem zmęczona i chce mi się spać.
— Spać?...
Zasnęli znacznie później.
Obudził ich dzwoniący telefon.
— Halo? — powiedziała Léa ziewając.
— Przepraszam cię, kochanie, obudziłem cię?... Chciałem się dowiedzieć, jak się masz... Czy 

Sara oddała ci mój list?... Kocham cię... Tęsknię za tobą... Halo!... Słyszysz mnie?

— Tak.
— Nie jesteś sama.
— Nie, to nie to.
— Przepraszam, że przeszkadzam.
W   Mendozie   Françcois   ze   złością   rzucił   słuchawkę   na   widełki.   Léa   odłożyła   słuchawkę 

powoli, jakby z żalem. Ernesto patrzył na nią pytająco. Dyskretnie nie zadawał pytań.

— Późno się zrobiło, muszę już iść, moja ciotka i brat będą się niepokoić.
Przytuliła się do niego.
— Dobrze mi było z tobą.
Przyjrzał się jej wzrokiem, który zdawał się w niej czytać. Gdy się ubrał, spytał:
— Do jutra?
Zamiast odpowiedzi Léa lekko skinęła dłonią.

background image

28

Późno   rano   Léę   obudziło   dzwonienie   telefonu;   to   Samuel   chciał   się   z   nią   zobaczyć. 

Odpowiedziała, że zaraz schodzi. Kwadrans potem znalazła się w hallu.

Samuel   czekał   na   nią   siedząc   w   fotelu,   obojętny   na   kręcących   się   gości   hotelowych,   z 

nieobecnym spojrzeniem, opuszczonymi ramionami. Jakaż  w nim zaszła  zmiana! Wrażenie 
było tak silne, że przez kilka chwil Léa stała nieruchomo. Ten właśnie moment wybrał Rik 

Vanderveen, by podejść do niej. Léa nie miała żadnych o nim wieści od ucieczki z estancii Ortiz. 
Na jego widok poczuła ogromny, paraliżujący strach.

— Dzień dobry, moja droga. Nie cieszy się pani, że znowu się spotykamy?... Nasi przyjaciele 

byli dość zdumieni państwa pospiesznym wyjazdem. Jak się czuje pani Tavernier?... Ponoć 

lepiej, jak wieść niesie... A ten drogi pan Tavernier?... Wspaniały z niego pilot.

W trakcie  trwania  tego monologu Samuel  wstał  i stanął  z boku przeglądając prospekty 

reklamowe. Léa zrozumiała; nie wolno dopuścić, by Vanderveen dostrzegł związek pomiędzy 
bratem Daniela a nią. Zdołała się uśmiechnąć.

— Dzień dobry, Rik... Jestem zaskoczona, nie spodziewałam się pana zobaczyć. Ma się pan 

dobrze?

— Jak pani widzi, jestem w świetnej formie, klimat argentyński mi służy. Pani również, jak 

się zdaje... Za każdym razem jest pani jeszcze piękniejsza.

— Dziękuję.
— Przyjechałem na kilka dni do Buenos Aires, czy zrobi mi pani ten zaszczyt i zje ze mną 

obiad lub kolację?

— Bardzo chętnie, ale dziś i jutro jestem zajęta.
— No to, powiedzmy, pojutrze, kolacja? O dziewiątej?... Odpowiada to pani?
— Tak, tak, doskonale. Gdzie się pan zatrzymał?
—   Tutaj,   oczywiście.   Mieszkamy   pod   jednym   dachem.   Pożegnam   panią,   mam   ważne 

spotkanie. Proszę pamiętać... Pojutrze... Liczę na panią.

Rik   Vanderveen   oddał   klucz   portierowi   i   wyszedł   z   hotelu;   przedtem   pomachał   Léi   na 

pożegnanie.

Na darmo Léa powtarzała sobie, że informacje, jakimi dysponowała na temat Vanderveena, 

nie wskazywały na to, że mógł być wspólnikiem Jonesa i Barthelemy'ego, ale jego obecność na 

estancia Ortiz sugerowała, że był jednym z nich. W hallu poczuła się zagrożona, wystawiona na 
spojrzenia: nie wolno, by ją skojarzono z Samuelem.

— Niech pan idzie za mną — szepnęła ocierając się o niego.
Niedbałym krokiem Léa doszła do stacji metra San Martin, upewniając się, czy Samuel 

background image

idzie za nią. Tylko oni wsiedli do na wpół pustego wagonu. Nikt ich nie śledził.

Położyła dłoń na ręce Samuela. Przez chwilę milczeli.
— Przyszedłem powiedzieć, żeby wracała pani do Francji...
— Pan też? Co się wam wszystkim stało, że tak chcecie się mnie stąd pozbyć?
— To nie jest odpowiednie dla pani miejsce. Zawsze byłem przeciwny wplątywaniu pani w 

nasze sprawy, wbrew opinii Sary.

— Sara nie przyczyniła się w żaden sposób do mojego przyjazdu do Argentyny!
— To bez znaczenia, musi pani wyjechać.
— Nie.
— Czy, do diabła, nie rozumie pani, że nasza walka pani nie dotyczy?!
— Zapomina pan o zabójstwie mojej siostry?... Dlaczego odmawiacie mi prawa do zemsty?
Pociąg zwolnił, po chwili zatrzymał się.
— Wysiądźmy — powiedział.
Znaleźli się na plaza de la Republica, naprzeciw obelisku.
— Chodźmy na Corrientes, tam dużo ludzi.
Przez kilka chwil szli w tłumie.
— O moim wyjeździe porozmawiamy innym razem, mam panu coś do zakomunikowania. 

Usiłowałam  skontaktować  się z Sarą,  ale nikt u niej nie odbiera  telefonu.  Wiem, gdzie  się 
ukrywa Rosa Schaeffer.

— Co takiego? Co pani mówi?
— Wiem, gdzie się ukrywa Rosa Schaeffer, w Paraguay-Esmeralda.
— Ależ to...
— Tak, tylko dwa kroki stąd.
— Chodźmy tam.
— Nie chce już pan, żebym wyjechała?
Samuel   nie   odpowiedział,   przyśpieszył   tylko   kroku   i   skręcił   w   ulicę   Esmeralda.   Léa   z 

trudem nadążała za nim.

— To tutaj.
Stary zniszczony budynek, na parterze pasmanteria.
— Uwaga!
Léa wpadła do sklepiku, a za nią Samuel. Podeszła do nich sprzedawczyni.
— Buenos dias  señorita, buenos dias  señor. Què  desean? (Dzień dobry, proszę panienki. 

Dzień dobry panu. Co państwo sobie życzą?)

Cóż odpowiedzieć? Léa pokazała na migi, że coś zszywa.
— Quieren hilo? Que color? (Potrzebuje pani nici? W jakim kolorze?)
— Niebieski.
— Może mi pani powie, co się dzieje?
Léa bacznie spoglądała na wystawę.

background image

— Widziałam Barthelemy'ego, szedł w naszym kierunku.
— Sądzi pani, że nas widział?
— Myślę, że nie.
— Aqui tiene señorita. Es el color que me pidió? (Proszę bardzo, czy to odpowiedni kolor?)
— Si, gracias. (Tak, dziękuję.)
Wychodząc ze sklepiku, Léa wsunęła szpulkę nici do kieszeni.
— Trzeba tutaj wrócić z kimś, kto mówi po hiszpańsku i spróbować dowiedzieć się, na 

którym piętrze mieszkają. Chodźmy, pójdziemy po Amosa i Uriego.

— No to jak? Mogę zostać?
Samuel wzruszył ramionami. Taksówka  zawiozła  ich do domu doktora Ricardo Lopeza. 

Usłyszawszy, natychmiast wysłał dwóch najlepszych agentów ze swojej organizacji. Oczekując 

ich   powrotu,   lekarz   kazał   podać   poczęstunek.   Dopijali   kawę,   gdy   u   drzwi   wejściowych 
rozbrzmiał dzwonek. To była Sara.

—   A,   tutaj   jesteś   —   powiedziała,   widząc   Léę.   —   Nie   zapomniałaś,   że   idziemy   do   Casa 

Rosada? Co ona tutaj robi? — dodała zwracając się do Samuela.

Nie   musiał   odpowiadać   na   jej   pytanie:   znowu   dzwonek   do   drzwi.   Tym   razem   byli   to 

Argentyńczycy, którzy wracali z ulicy Esmeralda. Gdy złożyli sprawozdanie z przebiegu swojej 

misji, wszyscy odnieśli wrażenie, że Sara odżywa.

— Teraz nie może już mi się wymknąć — rzekła ze złowrogim uśmiechem.
— Trzeba wykurzyć ją z tej kryjówki, ale przedtem należy zlokalizować jej ochroniarzy.
— Son tres — powiedział jeden z Argentyńczyków — un policia criollo vestido de civil vigila 

el immueble desde el cafè de enfrente, un mestizo y un alemán. (Jest ich trzech: jeden policjant 
criollo w cywilu pilnuje kamienicy w kawiarni naprzeciwko, jeden mestizo i jeden Niemiec).

— Conocès al mestizo? (Znasz tego mestizo?)
— Si es un bandido muy peligroso la policia lo utiliza a menudo para malosnegocios. (Tak, 

to bardzo groźny łobuz, często policja wykorzystuje go do brudnej roboty.)

Lekarz wyglądał na zaniepokojonego.
— To przykre — powiedział zwracając się do Samuela i Sary — oznacza to, że policja jest w 

to zamieszana. Trzeba będzie iść na całego.

— Co zamierzacie zrobić? — spytała Sara.
— Nadal obserwować i starać się zyskać zaufanie jednego ze strażników.
— Muszą być czujni.
— Żaden Argentyńczyk nie oprze się pięknej kobiecie.
— Kogo ma pan na myśli?
— Poślemy Carmen na rekonesans w kawiarni.
— Och, nie, nie Carmen! — wykrzyknęła Léa.
— Carmen jest jednym z naszych najlepszych agentów, a ponadto jest prześliczna.
— No właśnie — pomyślała Léa.
Sara podeszła do niej.
— Dobra robota, kochanie. Nie zapomniałaś o naszej herbatce?... Mamy dość czasu, żeby 

background image

się przygotować. Musimy ubrać się stosownie.

W jednym z salonów Casa Rosada Eva  Perón  zasiadała w fotelu z wysokim oparciem z 

pozłacanego drewna, obitym czerwonym aksamitem. Ubrana była w wytworną białą suknię 

wymyślnie drapowaną. Otaczały ją kobiety w kapeluszach, wszystkie bardzo eleganckie. Sara i 
Léa też były eleganckie, lecz w znacznie mniej ostentacyjny sposób.

— Cieszę się bardzo, że panią widzę, pani Tavernier, panienkę również.
Léa nie zrozumiała, lecz ukłoniła się z uśmiechem.
—   Rozmawiałyśmy   z   paniami   o   roli   kobiety   w   społeczeństwie.   Dużo   o   tym   myślałam. 

Dzieliłam   się   moimi   myślami   z   generałem.   Dzięki   jego   cierpliwości   i   uczuciu   mogłam 

zrozumieć różnorodne aspekty niezliczonych problemów kobiet w moim kraju i na świecie. 
Rozmowy te pozwoliły mi raz jeszcze zrozumieć geniusz jego osobowości. Miliony mężczyzn 

zapewne   stają,   jak   i   on,   każdego   dnia   przed   nabrzmiałymi   w  naszym   pełnym   obaw   wieku 
problemami kobiet w społeczeństwie. Lecz myślę, że niewielu spośród nich starało się — jak 

generał   —   zbadać   go   dogłębnie.   Feministki   z   innych   krajów   powiedzą,   że   to   mało 
feministyczne... Czyż nie oznacza to — powiedzą — w jakimś sensie uznania już na początku 

wyższości mężczyzny? Takie krytyczne opinie nie interesują mnie. Zaangażowałam się w tę 
sprawę i muszę zaakceptować zdanie przewodnika duchowego kobiet mojego kraju.

— Nie brak jej tupetu — szepnęła Sara na ucho Léi.
— Opowiesz mi potem, nic nie zrozumiałam.
Podano herbatę.
—   Muchachos,   tutaj   proszę   —   powiedziała   Eva   Duarte   przywołując   nielicznych   w   tym 

zgromadzeniu mężczyzn.

Pułkownik   Mercante,   Freude,   szef   prezydenckiej   służby   wewnętrznej,   niebezpieczny 

osobnik, ojciec Benitez, jego spowiednik-jezuita i Alberto Dodero, potężny armator, przyjaciel 
rodziny Duarte, pospieszyli do niej. Głośno, by wszyscy ją usłyszeli, piękna Eva powiedziała:

—   Przyjęłam   zaproszenie   generała   Franco   do   złożenia   oficjalnej   wizyty   w   Hiszpanii, 

następnie udam się do Rzymu, by prosić papieża o modlitwę za Peróna i lud argentyński. Moją 

podróż po Europie zakończę w Paryżu.

— Czy można sobie wymarzyć piękniejszego ambasadora od pani? — powiedział Alberto 

Dodero, całując jej dłoń.

Małżonka prezydenta zaśmiała się gardłowo.
Léa przyglądała się temu towarzystwu jakże innemu od sfer, w jakich obracała się Victoria 

Ocampo.   Wszystko   tutaj   było   powierzchowne,   trąciło   banałem,   raczej   wulgarne,   nikt   nie 

podchodził do niej i nie zwracał się po francusku, podczas gdy Victoria i jej wszyscy przyjaciele 
posługiwali się jej ojczystym językiem z dużą dystynkcją. Mimo to nie mogła uznać Evy Perón 

za   kogoś   niesympatycznego,   niemal   bliska   była   jakiegoś   podziwu   dla   tej   aktoreczki,   tak 
wyszydzanej w kołach arystokracji w Buenos Aires, że w tak młodym wieku — czy nie były 

mniej więcej rówieśniczkami? — stała się pierwszą damą w kraju. Lecz za nic w świecie Léa nie 
chciałaby być na jej miejscu.

Wreszcie Sara dała jej znak do wyjścia.
Przecięły plaza de Mayo. Przed katedrą stało kilka taksówek. Léa podeszła do jednej z nich.
— Może byśmy wróciły pieszo? Mam ochotę się przejść — powiedziała Sara.
— Jak chcesz, chodźmy przez Florida, obejrzymy sobie wystawy sklepów.

background image

Wymieniały   błahe   uwagi,   póki   nie   dotarły   do   siedziby   dziennika   "La   Nacion".   Grupa 

mężczyzn z gazetą w rękach komentowała wiadomości dnia.

— Aresztowanie w Montevideo hitlerowskiego przestępcy — przetłumaczyła Sara jeden z 

tytułów.

— Myślisz, że Françcois ma z tym coś wspólnego?
— Trudno powiedzieć — lakonicznie odparła Sara.
Widać już było hotel "Plaza".
— Co robisz wieczorem? — spytała Sara.
—   Idę   do   kina   z   Victorią   Ocampo.   Podobno   w   "Ambasadorze"   dają   jakiś   film   z 

Humphreyem Bogartem i Ingrid Bergman, potem jem kolację z nią, jej siostrą Silviną i jej 
szwagrem. A ty?

— Nie wychodzę z domu, czekam na wiadomości od Françcois, i Samuel ma do mnie zajść. 

Jeśli chcesz do mnie zadzwonić... Nie ruszam się z domu.

Ucałowały się na pożegnanie. Nagle Léa spytała:
— Jak się czujesz?
Pytanie było tak nieoczekiwane, aż Sara się zmieszała.
— Co chcesz przez to powiedzieć?
— Nic.
— No przecież...
— Można by pomyśleć, że Daniel nie umarł... Aj! To boli!
Sara schwyciła przyjaciółkę za ramię i ścisnęła jak żelaznymi kleszczami.
— Co masz na myśli?
— Puść! Zwariowałaś?!
— Bardziej niż myślisz — powiedziała puszczając jej rękę. — Ale jeśli chodzi o Daniela, nie 

daj się zwieść pozorom. Wszystko wygląda tak jak przedtem, zdawałoby się, ale wiedz, że on i ja 

byliśmy tam, i nawet jeśli wyglądaliśmy jak żywi, jeśli czuliśmy jeszcze jakieś emocje, to były 
one tylko resztkami pamięci o tym, co było... przedtem. Staliśmy się żywymi trupami. Tak więc 

żywy czy nie, cóż to zmienia?... Czy możesz mi to wyjaśnić, ty, która uważasz, że żyjesz?

Mijali ich mężczyźni, przyglądali się tym dwóm pięknym kobietom, które pewnie gadały o 

szmatkach z takimi poważnymi minami. Gdyż, jak doskonale wiadomo, tylko błahostki kobiety 
traktują z powagą.

Léa   poprosiła   o   klucz.   Portier   podał   jej   razem   z   wiadomością,   którą   przeczytała 

natychmiast. Wiadomość pochodziła od Ernesto.

"Moja droga Léo, nie mogę się dziś z tobą zobaczyć, gdyż moi rodzice przyjechali z Cordoby. 

Myślę o tobie czule."

Szkoda, bardzo lubię tego chłopaka, pomyślała wsiadając do windy.
W pokoju stały dwa bukiety kwiatów wstawione do wazonów przez służbę hotelową, jeden 

okazały, drugi skromny, ale gustowny. Obydwa pochodziły z hotelowej kwiaciarni. Pierwszy był 
od Rika Vanderveena, drugi od Ernesto.

Wieczór  spędzony z Victorią  Ocampo  skończył  się bardzo  późno. Léa  źle  spała,  zapach 

kwiatów   z   wiązanki   od   Vanderveena   przyprawiał   ją   o   ból   głowy,   Françcois   nie   zadzwonił, 

background image

Carmen też nie. Nie mogła się opędzić od niepokojących myśli o swojej nowej przyjaciółce. Bała 

się, że mogło jej się coś stać. Obudziła się w złym nastroju, z migreną. Postanowiła, że pod 
wieczór uda się do doktora Ricardo Lopeza. Gdy dotarła na ulicę San Martin-de-Tours, poczuła 

się nieswojo; w budynku kręcili się jacyś ludzie. Przypomniała sobie, że czuła się podobnie w 
alei Henri-Martin w Paryżu przed drzwiami oprawcy Massuy'ego, z którego szponów wyrwała 

Sarę. Wahała się, czy ma wjechać na górę, gdy w halu pojawił się Uri.

— Niech pani tak nie stoi, proszę ze mną.
U lekarza gorączkowo uwijało się kilka osób: wśród nich rozczochrany Samuel i Amos.
— Czy ma pani jakieś wiadomości od Taverniera? — syptał.
— Nie. Coś się stało?
— Carmen zniknęła.
— Zniknęła?
— Tak, wczoraj wieczorem koło północy nawiązała znajomość z policjantem w cywilnym 

ubraniu,  który stał na czatach  w kawiarni.  Zadzwoniła tutaj, żeby złożyć sprawozdanie.  Od 
tamtej pory ani widu jej, ani słychu.

— Może nocowała u którejś przyjaciółki?
— Nie, uprzedziłaby nas, tym bardziej, że dziś po południu miała wrócić do kawiarni. Nikt 

jej tam nie widział.

— A policjant tam był?
— Tak, wydawał się czymś zdenerwowany.
— Dzwoniliście do rozgłośni radiowych?
— Tak, tam też się nie pojawiła.
— Co ja mogę zrobić?
— Na razie nic, nasi argentyńscy towarzysze zajmą się tą sprawą.
— Czy zawiadomiliście Sarę?
—   Tak,   szła   na   obiad   do   Ambasady   Francji   i   nie   mogła   go   przesunąć.   Powinna   już   tu 

niebawem się pojawić, ktoś z naszych ludzi czeka na nią. Nie ma pani po co tu siedzieć. Każę 

panią odprowadzić do "Plazy". Proszę nie opuszczać hotelu aż do odwołania.

Przybita   nowinami   Léa   pozwoliła   się   odprowadzić.   Miała   takie   samo   uczucie   braku 

bezpieczeństwa, zagrożenia, jak podczas wojny, lecz tutaj, w tym obcym kraju, którego języka 
nie znała, nie wiedziała co robić. Gdzie mogła się podziewać Carmen? Może w hotelu czeka na 

nią jakaś wiadomość? Z cieniem nadziei zwróciła się do portiera.

— Nie, proszę panienki, nie ma żadnej wiadomości dla pani.
— Dziękuję.

background image

29

Léa zamówiła kolację do pokoju, usiłowała czytać, ale cały czas wsłuchiwała się, czy nie 

dzwoni   telefon.   Koło   jedenastej   nie   wytrzymała,   ubrała   się   i   zeszła   do   baru,   gdzie   wypiła 
kieliszek szampana, a potem powtórzyła zamówienie.

— Smutno tak pić w samotności.
Przy   jej   stoliku   stał   Rik   Vanderveen.   Nareszcie   ma   z   kim   porozmawiać!   Zapomniała   o 

swoich uprzedzeniach.

— Ma pan rację, proszę siadać, Rik. Niech pan zamówi szampana, postanowiłam upić się 

dziś wieczorem.

— Camarero, una botella de su mejor champagne. (Kelner, butelkę najlepszego szampana.)
— Si, señor. (Dobrze, proszę pana.)
— Chce pani utopić jakiś smuteczek?... W takim razie trzeba było wezwać wujaszka Rika!
Wujaszka   Rika!   To   śmieszne.   Ha,   cóż,   dziś   wieczorem   musi   się   zadowolić   jego 

towarzystwem. Kelner podał zamówioną butelkę, otworzył ją i napełnił kieliszki. Léa podniosła 

swój.

— Mmm! Jest znacznie lepszy od tamtego.
— Pani zdrowie, piękna przyjaciółko... Czy wczoraj została pani przyjęta przez małżonkę 

prezydenta?

— Tak, ale skąd pan wie?
—  Wieści  szybko  obiegają  Buenos  Aires.  Dziwna  pani  Tavernier  też   tam  była...  Bardzo 

piękna   kobieta   pomimo   tych   blizn   na   policzkach...   Można   by   powiedzieć,   że   to   ślady   po 
oparzeniach papierosami.

Gdyby   już   wcześniej   nie   wypiła   trzech   kieliszków   szampana,   Léa   byłaby   na   pewno 

czujniejsza. Ale tak...  Poprosiła,  by jej nalano znowu szampana, co Vanderveen skwapliwie 

uczynił.

— Czy widziała się pani z uroczą Carmen?
— Dlaczego pan pyta?
—   Och!   Przez   zwykłą   ciekawość.   Zdawało   mi   się,   że   na   statku   bardzo   się   panie 

zaprzyjaźniły. Mimo pozorów lekkoducha jest to czarująca dziewczyna.

— Widuję ją od czasu do czasu. Proszę jeszcze szampana. — Señorita, una llamanda para 

usted. (Proszę pani, jest pani proszona do telefonu.)

— Gracias. (Dziękuję.)
Léa weszła do kabiny i zamknęła za sobą drzwi.

background image

— Halo!...
— Léa?... To ja... Dowiedziałem się o Carmen... Błagam cię, bądź ostrożna... Staraj się nie 

wychodzić sama... Jutro wypływam do Buenos Aires... Zaraz po przyjeździe wpadnę do ciebie... 

Dobrze?

— Jeśli chcesz.
—   Gniewasz   się   jeszcze   na   mnie   za   tamten   wieczór?...   Wybacz   mi,   jestem   zazdrosny... 

Kocham cię...

"Ja też cię kocham — pomyślała — tak mi ciebie brakuje."
— Halo!... Słyszysz mnie?... Mów, powiedz-że coś...
— Tęsknię za tobą...
— Źle cię słyszę... Halo, halo... Co mówisz?
Połączenie zostało przerwane.
Léa wolno odłożyła słuchawkę. Ogarnęła ją ogromna ochota, by się znaleźć w ramionach 

kochanka. Jutro! Będzie tu jutro... Co on mówił? Żeby była ostrożna. Cóż jej grozi? Zamyślona 
wróciła do stolika. Czy jego zalecenia, by miała się na baczności, dotyczą też Rika Vanderveena? 

Tego Rika Vanderveena, którego nie potrafiła do końca rozgryźć. Dlaczego wielokrotnie rodziły 
się w niej podejrzenia, że jest nazistą?

— Wygląda pani na zatroskaną, o czym pani myśli?
— Zastanawiałam się właśnie, czy jest pan nazistą?
Dlaczego to powiedziałam? — dziwiła się sama sobie. — Oszalałam. Poczuła, że staje w 

pąsach.

Ani jeden mięsień nie drgnął na twarzy Rika. Z ironicznym uśmiechem zapytał:
— Dlaczego pani tak sądzi?
Co mu odpowiedzieć?... Trzeba coś wymyślić.
— Nie wiem, tak mi coś strzeliło do głowy.
— Czy ma to coś wspólnego z pani rozmową telefoniczną?
— Och, nie! Wcale nie. Ale panowie Jones i Barthelemy są nazistami?
— Nic mi o tym nie wiadomo, a gdyby tak było, jaki to ma ze mną związek?
Léa dopiła swojego szampana, Rik natychmiast napełnił kieliszek.
— W Ameryce Południowej jest wielu nazistów.
— Co nie dowodzi, że ja nim jestem.
— Słusznie, powiedzmy, że robi pan takie wrażenie.
—   To   niebezpieczne   wrażenia.   Czy   mówiła   pani   o   tym   swoim   przyjaciołom,   państwu 

Tavernierom?

Napiła się, nim odpowiedziała.
— Tak.
— I co oni na to?
— Że jest pan obywatelem holenderskim poza wszelkimi podejrzeniami.
— Powinno to panią uspokoić.

background image

— Istotnie, jestem więc całkowicie spokojna.
— Bardzo się z tego cieszę. Niedobrze, gdy w takiej pięknej główce, jak pani, rodzą się 

podobne myśli.

— Dlaczego?
— To może być szkodliwe, niezdrowe...
Jaką   prowadziła   grę?   Sama   Léa   zastanawiała   się   nad   tym.   Musiało   to   być   działanie 

szampana. Rik nie mógł być nazistą pomimo swoich podejrzanych znajomości.

— Od dawna zna pan pana Ortiza?
— Tak, prowadziliśmy interesy jeszcze przed wojną.
— A on, czy nie jest nazistą?
Nim odpowiedział na to pytanie, przyjrzał się jej bacznie.
—   Wszędzie   widzi   pani   nazistów,   to   jakaś   obsesja.   Chodźmy,   musi   się   pani   rozerwać, 

zabieram panią do lokalu, gdzie tańczą tango.

— Przecież jest za późno!
— Nie w Argentynie i nie na tango. No, chodźmy, to dwa kroki stąd, między Corrientes i 

Sarmiento.

Pomimo   późnej   pory   na   Florida   było   jeszcze   dużo   ludzi,   przede   wszystkim   mężczyzn. 

Zatrzymali   się   pod   migotliwym   szyldem:   "Marabú  Maipú".   Stoliki   nakryte   czerwonymi 
obrusami otaczały parkiet taneczny, orkiestra grała rumbę. Zasłony z kolorowych paciorków 

poruszały się wokół sali. Gra świateł wywoływała migotanie tysiąca barw. Zdążyli usiąść, a już 
maitre  d'hôtel  przyniósł   srebrzyste   wiaderko   z   butelką   szampana,   którą   niezwłocznie 

odkorkował.

— Ależ... Niczego nie zamawialiśmy?
— Odgadli, co pani lubi.
Léa wypiła. Na parkiet wyszła para wykonawców tanga. Ona była w krótkiej sukience z 

czarnej   satyny,   rozciętej   z   boku,   i   zadziwiająco   smukłe,   długie   nogi   miała   obciągnięte 
siatkowymi pończochami. On ubrany był w jasny garnitur, na głowie miał kapelusz, co mu 

nadawało   wygląd   Carlosa   Gardela.   Z   poważną   miną   mężczyzna   prowadził   swoją   gibką 
partnerkę   o   spojrzeniu   zatopionym   w   jego   oczach,   dumną   i   zmysłową.   Muzyka   smutna, 

głęboka,   tęskna   poruszała   Léę.   "Ta   smutna   myśl,   którą   się   tańczy"   nastrajała   ją   zawsze 
melancholijnie. Lubiła melancholię, smutek, jakimi tchnęła ta muzyka, odzwierciedlająca trud 

życia   i   jego   przygnębiającą   romantyczność.   Przez   chwilę   wyobraziła   siebie   tańczącą   w 
ramionach   Françcois.   Co   ona   tutaj   robi?...   Muzyka   ucichła,   rozległy   się   oklaski,   widzowie 

hałaśliwie dawali wyraz swemu zachwytowi.

— Chciałabym wrócić do hotelu, jestem zmęczona.
— Ale przedtem musi pani ze mną zatańczyć.
Znużona Léa, której szumiało już nieco w głowie, pozwoliła się prowadzić, lecz była jakby 

nieobecna.  Jej  ciało  dostosowywało  się  do  rytmu   posłusznie,  lecz  pozostawała  obojętna  na 
pożądanie partnera, który przywarł do niej.

— Pragnę pani — szeptał jej na ucho.
Zaśmiała   się   gardłowo,   co   on   przyjął   za   dobrą   monetę,   i   wzdrygnęła   się,   gdy   dotknął 

wargami jej szyi.

background image

— Léo, zechce pani?
— Co? — spytała sennym głosem.
— Kochać się.
— Nie.
To "nie" wypowiedziane twardo, było jak smagnięcie biczem. Gwałtownie przycisnął ją do 

siebie.

— Dlaczego?
— Bo nie mam ochoty. — Jestem przekonany, że jest inaczej.
— Wolna wola. Proszę mnie odprowadzić, chcę wracać.
— Ty podła mała dziwko, wydaje ci się, że możesz bezkarnie drwić sobie ze mnie?
Léa wyrwała mu się i wróciła do stolika. Jeszcze jeden haust szampana. Gdy odstawiła 

kieliszek,   jej   wzrok  napotkał   spojrzenie   mężczyzny   opartego   łokciem  o   kontuar;   gdzieś   już 
napotkała   to   spojrzenie...   w   witrynie...   Jones...   Znalazła   się   w   niebezpieczeństwie.   Wstała, 

zrobiła kilka chwiejnych kroków. Mężczyzna opuścił bar i zmierzał w jej stronę. Léa przystanęła 
i wzrokiem poszukała Rika Vanderveena; zniknął. Wpadła w panikę.

Na   zewnątrz   nieco   się  ochłodziło,   spacerowiczów   było  już   niewielu.   Żadnej   taksówki   w 

zasięgu  wzroku. "Nie wychodź sama",  to właśnie zalecał  jej Françcois?...  Ulicą  Florida szła 

zdecydowanym — jak jej się wydawało — krokiem. Chłopcy oglądali się za tą linda chica, której 
nikt nie towarzyszył i która niezbyt pewnie trzymała się na nogach.

— Adonde va? (Daleko pani idzie?)
— Podemos ayudarla? (Czy możemy pani pomóc?)
— Puedo acompañarla? (Mogę panią odprowadzić?)
Ta   ulica   ciągnęła   się   w   nieskończoność.   Odwróciła   się,   zdawało   jej   się,   że   dostrzegła 

człowieka z baru i zaczęła biec. Na Viamonte ktoś ją chwycił za ramię. Krzyknęła. Dotyk noża 
na   gardle   sprawił,   że   jej   krzyk   zamarł.   Na   ich   wysokości   zatrzymał   się   samochód.   Nie 

puszczając   jej   napastnik   otworzył   drzwiczki   i   wepchnął   Léę   do   środka   wielkiej   limuzyny; 
zapach skóry, tytoniu, a potem już nic.

Tylko nie otwierać oczu, niech migrena minie; trzeba będzie uważać i nie pić tyle szampana. 

Szybko porządna kąpiel, żeby pozbyć się tego uczucia brudu i niesmaku. Ostrożnie uniosła 

powieki i zaraz je opuściła. Zdawało jej się, że słyszy jęk... To znowu ten koszmarny sen! Trzeba 
się obudzić, wstać, zadzwonić do Sary i Samuela. Znów otworzyła oczy... To nie był sen.

Jak długo tutaj przebywała związana w tym miejscu cuchnącym i ciemnym? Tym razem jęk 

był rzeczywistością. Pomimo więzów krępujących jej ręce i nogi Léa zdołała usiąść. Zaledwie o 

kilka kroków od niej leżało jakieś ciało zwinięte w kłębek, wstrząsane dreszczami. Stamtąd 
właśnie dobiegały ją te żałosne skargi. Podniosła się i skacząc ze związanymi nogami zbliżyła 

się do drżącego ciała i upadła obok niego. To żółte podarte, poplamione krwią ubranie. Miała 
wrażenie, że już to widziała... Jakież uczucie bezsilności! Zło, wciąż zło... Carmen...

— Carmen!
Na krótką chwilę dreszcze ustały. Pomagając sobie skrępowanymi dłońmi Léa odwróciła ją. 

Och nie!... Jedno oko zamknięte, posiniaczona twarz, zakrwawione usta...

— Carmen... Odezwij się... Kochana, proszę...
Biedne porozcinane wargi próbowały ułożyć się w uśmiech, był to jednak grymas bólu. W 

background image

ustach brakowało dwóch zębów...

— Che...? Léa, tú tambièn? (Léa... ty też?)
— Che, Carmen.
Przytuliła się do przyjaciółki i zaszlochała.
— Nie płacz... Pić mi się chce... No, uspokój się...
Ileż to razy jej powtarzano: "Uspokój się"?... Wstydziła się za swoje łzy, podniosła głowę. 

Zmasakrowali Carmen nie tylko twarz, ale i ręce... Piersi... Takie same oparzenia jak u Sary. 

Nie! Wojna się skończyła... Już nie stosowano tortur... Argentyna to nie Niemcy. A jednak? Ta 
linda   chica   tak   oszpecona...   Zmiażdżone   dłonie...   Oparzenia   na   piersiach...   Jej   spódnica 

przyklejona do ud... Krew!... Ile krwi...

Léa zawyła, aż Carmen podskoczyła.
— Cicho bądź... Bo wrócą... Cicho... Nic nie powiedziałam... Nie wiem dlaczego, ale nic nie 

powiedziałam... Chcą Sary i innych... Ty też... nic nie mów...

— Ale nie chcę, żeby bolało!
Mimo cierpienia, na takie dictum Carmen próbowała uśmiechnąć się, lecz jej uśmiechowi 

towarzyszył jęk.

— Wybacz mi, gadam byle co. Kto cię doprowadził do takiego stanu?
— Una mujer. (Jakaś kobieta.)
— Kobieta!... Jak to możliwe?... Och, nie!...
Obraz Sary z dzieckiem na ręku... Roztrzaskana główka dziecka... Ta roześmiana lekarka... 

Rosa Schaeffer!... Rosa Schaeffer... Przytłoczona tym odkryciem Léa czuła, że zaraz postrada 

zmysły.

Trzeba było coś zrobić, nie da się zmasakrować jak Carmen... Przede wszystkim pozbyć się 

więzów.   Po   wielu   próbach   udało   jej   się   zdrętwiałymi   palcami   rozwiązać   konopny   powróz, 
którym skrępowano jej nogi w kostkach. Zębami próbowała uwolnić nadgarstki, lecz zdołała 

jedynie rozluźnić więzy. Pot spływał jej po twarzy i po plecach, lekka kwiecista sukienka lepiła 
się   do   skóry.   Piwnica,   w   której   się   znajdowały,   zastawiona   była   skrzyniami,   beczkami,   nie 

widziała tu żadnego ostrego narzędzia... Wydawało jej się, że pojękiwania Carmen stają się 
coraz   słabsze...   Młoda   Argentynka   zemdlała.   "To   nawet   lepiej   —   pomyślała   Léa   —   mniej 

cierpi..." Nagle usłyszała jakieś głosy... Niemieckie słowa... Léa skuliła się obok przyjaciółki.

— Wo ist das Mädchen?... Ich sebe es nicht. (Gdzie jest ta dziewczyna?... Nie widzę jej.)
— Hier, Doktor, sie hat es geschafft, Ihre Beine zu entbinden. (Tutaj, pani doktor, udało jej 

się rozwiązać nogi.)

Rosa Schaeffer i Barthelemy, a za nimi mężczyzna z baru.
— Da ist also die Berühmte klein Französin... Hübsches Mädchen... Schade! Ich hoffe, dass 

sie   wenigen   hartnäckig   als   die   klein   Argentinerin...   Ist   sie   tot?   (A   więc   to   ta   sławna 
Francuzeczka... Niebrzydka dziewczyna... Szkoda! Mam nadzieję, że będzie mniej uparta od tej 

małej Argentynki... A tamta nie żyje?)

— Noch nicht — (Jeszcze nie) — powiedział Barthelemy kopiąc Carmen, która zajęczała, i 

zmusił Léę, by się podniosła.

— Dann, bringen ihr sie um. (No to ją dobijcie.)
— Nie! — wrzasnęła Léa.

background image

Rosa Schaeffer wybuchnęła śmiechem.
Wir waren nicht sicher, dass du deutsch verstenst... Es ist eine gute Sache, da werden wir 

Zeit gewinner. Ich will die Namen und Adressen der Mitglieder des Netzes deiner judischen 

freundin... willst du nicht antworten? Wenn du dich darauf versteifst, wirst du nie wieder, 
einen Liebhaber haben... wie du willst. Worauf warten ihr um die anderc umzubringen? (Nie 

byliśmy pewni, czy rozumiesz po niemiecku... No to dobrze się składa, zyskamy tylko na czasie. 
Chcę   znać   nazwiska   i   adresy   członków   siatki   twojej   żydowskiej   przyjaciółki...   Nie   chcesz 

odpowiadać?... Jeśli będziesz się upierać, to nie znajdziesz już żadnego kochanka... Rób jak 
chcesz. No i na co jeszcze czekacie? Wykończcie tamtą.)

— Ich bitte Sie, lass sie leben! (Błagam, pozwólcie jej żyć!)
— Nie! — odparła Rosa Schaeffer.
Ruchem tak szybkim, że Léa nie od razu zdała sobie sprawę, co się dzieje, Barthelemy 

podciął Carmen gardło.

Ociekające   krwią   ostrze...   To  rzężenie...   Wstrząsane   drgawkami   ciało...   A  potem   głowa, 

która zdawała się na niczym nie trzymać... Léa osunęła się na ziemię i patrzyła, zdając się nie 

rozumiejąc, co widzi.

— Carmen — wyszeptała cicho.
Policzkowali ją, żeby przywrócić przytomność.
Wirst du sprechen, du hura! (Zaczniesz gadać, wywłoko?)
— Es nützt jetzt nichts mehr. Sie ist nicht bei Sinnen und versteht nicht, was gesprochen 

wird. Lassen wir sie zu sich kommen. (Teraz na nic się to nie zda. Jest nieprzytomna i nie 

rozumie, co się do niej mówi. Dajmy jej dojść do siebie.)

— Wir haben nicht viel Zeit, morgen müsst ihr gehen. (Nie mamy dużo czasu, jutro ma pani 

wyjechać.)

Ich   weis,   warten   wir   etuas.   Bindet   ihr   sie   fest.   (Wiem,   zaczekajmy   trochę.   Zwiążcie   ją 

porządnie.)

— Ich machen wir mit der Leiche? (Co zrobić z ciałem?)
— Tut ehr sie in den Sack, wir werden später sehen. (Wrzućcie je do worka, później się 

zastanowimy.)

Człowiek   z   baru   i   Barthelemy   wsunęli   skurczone   zwłoki   do   wielkiego   worka   z   juty   i 

zaciągnęli do kąta.

Pozostawiona sama Léa siedziała na brudnej podłodze i z dziwnym uśmiechem na ustach 

kołysała się w przód i w tył.

Dobiegały ją jakieś głosy, słychać było odgłosy bijatyki... Nagle drzwi piwnicy otwarły się... 

Jakiś mężczyzna... Ze strzelbą... Léa przestała się kołysać i podniosła wzrok... Zaraz umrę — 

pomyślała. Dlaczego zdejmowali jej pęta?... Czuła, jak jakaś ciepła ciecz płynie jej po nogach... 
Nie mogła się powstrzymać... Co za ohyda!... I ten strach...

— Niech się pani nie boi, przychodzę pani na ratunek.
Na ratunek?... Chyba się nie przesłyszała, wyraźnie powiedział: na ratunek?... Miała ochotę 

śmiać się... Pomógł jej wstać, mokra spódnica lepiła się do ud... Taki wstyd... Wsparła się na 
nim, żeby wejść na górę po schodkach... Duży sklep z artykułami spożywczymi... Ani żywego 

ducha... Jaki to dzień? Która godzina? Był chyba zmierzch... Wielka limuzyna z zapachem skóry 
i tytoniu...

background image

— Pamięta pani, że jemy dzisiaj razem kolację — powiedział Rik Vanderveen uruchamiając 

samochód i ruszając z miejsca.

background image

30

Zaledwie   kilka   chwil   po   odjeździe   Léi   przed   sklepem   zatrzymały   się   dwa   samochody. 

Zaskoczeni gapie patrzyli, jak czterech mężczyzn z bronią wystającą spod marynarek wpadło do 
wnętrza.

— Co się stało? Nikogo tu nie ma?
—   To   lipna   firma,   służy   za   parawan   dla   przerzutu   hitlerowców.   Wszyscy   nieliczni 

pracownicy są pochodzenia niemieckiego. Ale zawsze ktoś pilnuje sklepu, więc bądźmy czujni. 
Niech Amos zostanie przy wejściu i obserwuje ulicę. Françcois i Uri, za mną.

Miejsce wyglądało na opuszczone.
— Chodźmy rzucić okiem do piwnicy — powiedział Narciso Colomer, który służył im za 

przewodnika.

—   Nie   rozumiem   —   powiedział   Françcois   Tavernier   —   dlaczego   drzwi   stały   otworem. 

Wygląda to na pułapkę.

Ledwo dokończył zdania, gdy padł strzał, a kula utkwiła w drewnie półki kilka centymetrów 

od jego głowy. Padł plackiem na podłogę. Amos i Uri wystrzelili. Krzyk. Jakiś mężczyzna upadł 
gdzieś między skrzynie. Z szerokiej metalowej belki nad nimi inny mężczyzna oddał strzał w 

kierunku Narciso, lecz ten był szybszy i trafił strzelca, który spadł na podłogę. Potem zapadła 
cisza.

Pozostawiając   parter   pod   nadzorem   Amosa   i   Uriego,   Tavernier   z   Colomerem   zeszli   do 

piwnicy. Françcois wrócił bardzo szybko. Wzburzony osunął się na skrzynię.

— I co?
Dał   do   zrozumienia,   że   nie   może   mówić.   Obaj   młodzieńcy   zeszli   na   dół.   Uri   wrócił 

zapłakany. Za nim przyszli Narciso i Amos, obaj bladzi, w oczach czaiła się wściekłość... Przez 
kilka chwil słychać było tylko przyśpieszone oddechy czterech mężczyzn.

— Pomścimy ją — rzekł Uri wycierając oczy.
W samochodzie,  który ją wiózł,  Léa  zaczynała  odzyskiwać świadomość. — Zdaje się, że 

zdążyłem w samą porę — powiedział Rik Vanderveen, kładąc dłoń na jej kolanie.

— Dziękuję — wydusiła z siebie.
Limuzyna mknęła teraz szybko przez przedmieścia Buenos Aires. Stopniowo zabudowania 

stawały się coraz rzadsze, asfalt ustąpił miejsca ziemi: przed nimi, jak okiem sięgnąć, rozciągała 

się pampa.

— Dokąd jedziemy?
— Wiozę panią w bezpieczne miejsce.

background image

— Jak mnie pan odnalazł?
— Jechałem za wami, ale nie mogłem w porę interweniować.
— Widział pan, co zrobili z Carmen? Trzeba zawiadomić policję.
— Zajmą się tym pani przyjaciele.
Co chciał  przez  to powiedzieć?  Wszystko  było takie  niejasne.  Musi  się zastanowić,  i  to 

szybko.

— Nie rozumiem.
— To przecież proste: panowie Tavernier, Ben Zohar, Zederman, Dayan, czyż nie są pani 

przyjaciółmi?

Skąd znał nazwiska Amosa, Samuela i Uriego? Serce jej zatrzepotało, dłonie miała spocone.
— Przecież należy pani do siatki mścicieli... Mało brakowało, a by panią odnaleźli.
— No to dlaczego?...
— ...wyrwałem panią z rąk Rosy Schaeffer?...
W   głowie   Léi   kłębiły   się   myśli...   Znał   Rosę   Schaeffer...   A   więc?   Próbowała   otworzyć 

drzwiczki.

— Niech pani tego nie robi, bo się pani zabije.
W jego wolnej ręce pojawił się pistolet.
— Jeśli pani powtórzy tę próbę, przestrzelę pani kolano.
Pomimo wysiłków Léa nie zdołała powstrzymać łez.
— Niech pani nie płacze, dziecinko, łzy urodzie szkodzą. Przyrzekam, że jeśli grzecznie mi 

pani powie wszystko, co pani wie o organizacji pani żydowskich przyjaciół, wyjdzie pani z tego 

cała i zdrowa, słowo honoru oficera SS.

SS,   czy   się   nie   przesłyszała?   Powiedzieł   SS?   W   słowie   tym   zawarte   były   wszystkie 

okropności wojny. Przed oczyma stanęli jej wszyscy zamordowani przyjaciele, szczątki trupów 
w Bergen-Belsen, okaleczone ciało Carmen...

Palce puściły klamkę drzwiczek samochodu. Osunęła się na Rika Vanderveena.
Françcois   Tavernier   powiadomił   Ambasadę   Francji   o   zaginięciu   Léi.   Razem   z 

ambasadorem poprosili o spotkanie z szefem policji i zostali przyjęci przez generała Velazco.

— Doskonale pamiętam pannę Delmas, czarująca młoda osoba. Na pewno udała się na 

jakąś miłosną eskapadę, nie powinien się pan niepokoić, panie ambasadorze. Teraz te młode 
panny z Europy...

— Panie generale, jesteśmy pewni, że nie chodzi o żadną eskapadę...
— Czyżby wasi informatorzy mieli pewniejsze wiadomości od moich?
— Nie chodzi o informatorów, lecz o świadków, którzy widzieli, jak pannę Delmas przy 

użyciu siły zabierano samochodem. Jeden z nich zapisał numer rejestracyjny pojazdu.

— Dlaczego nie zawiadomił policji?
— Miał pewne obawy.
— Panie Tavernier, uczciwy człowiek nie obawia się policji.
— Zapewne...
— Jak on się nazywa?

background image

— Nie zapamiętałem jego nazwiska.
— Pan sobie ze mnie kpi, panie Tavernier... Utrzymuje pan, że ma pan zeznania dotyczące 

zniknięcia panny Delmas, i nie pamięta pan nazwiska świadka?

— A jednak tak jest — chłodno odparł Tavernier.
Generał Velazco wstał.
—  Ekscelencjo,   szanowny   panie...   Słusznie   panowie   uczynili,   przychodząc   do   mnie   z   tą 

sprawą.   Pomimo   znikomych   danych,   jakimi   dysponuję,   zarządzę   dochodzenie...   Nie 

omieszkam poinformować panów na bieżąco.

— Hipokryta! Łajdak!
— Niech się pan uspokoi, mój drogi, w niczym panu nie pomoże wprawianie się w taki stan 

— rzekł Vladimir d'Ormesson. — Nasze służby będą prowadzić dochodzenie na własną rękę.

— Ale Léa wcześniej zginie. Wie pan, co zrobili z Carmen Ortegą?
Zniechęcony ambasador westchnął głęboko.
— Proszę, Tavernier, niech pan będzie ostrożny...
— Gwiżdżę na pana rady, żeby zachować ostrożność... Dokładnie to samo mówiłem dwa dni 

temu Léi.

— Gdzieś pana podrzucić?
— Nie, dziękuję, przejdę się.
Służbowy samochód odjechał.
—   Nazywam   się   Albert   van   Severen,   jestem   Flamandem.   Z   moim   przyjacielem, 

deputowanym   Reimondem   Tollenaerem,   należeliśmy   do   pierwszych   ochotników,   którzy 

zaciągnęli się do Legionu flamandzkiego. Obaj czuliśmy się bardzo bliscy Niemiec. Na początku 
wojny Tollenaere pisał w "Volk en Staat", gazecie naszej partii: "W tym świecie zamachowców, 

anglofilów i tchórzliwych mieszczuchów, nie kryjemy naszej sympatii dla walki, jaką prowadzą 
Niemcy. Jesteśmy w tym samym obozie i bardziej niż kiedykolwiek ich walka jest naszą walką!" 

Z Radomia wyszliśmy ze stopniem Untersturmführera SS. Walczyliśmy pod Leningradem. Tam 
Tollenaere, mój towarzysz, mój brat, poległ dwudziestego pierwszego stycznia czterdziestego 

drugiego   roku.   Ta   śmierć   umocniła   moją   wiarę   w   Hitlera.   Legion   flamandzki   wykazał   się 
bohaterstwem do tego stopnia, że Reichsführer Himmler powiedział do nas: "Flamandowie 

walczą jak lwy!" Ranny pod Wołchowem, okrążony z moimi ludźmi przez Rosjan, zdołałem 
wyrwać   się   z   okrążenia.   Z   tej   okazji   wręczono   mi   Krzyż   Żelazny.   Po   kilku   miesiącach 

spędzonych w szpitalu, ruszyłem z powrotem na front w brygadzie szturmowej Langemarka. 
Nad Odrą dostałem się do niewoli, uciekłem i w Hanowerze odszukałem Jefa van de Wiele i 

Augusta   Bormsa.   Spotkałem   tam   przywódcę   narodu   walońskiego,   Léona   Dagrelle'a,   który 
godzien był być Flamandem. Z końcem wojny z grupą byłych żołnierzy z Wikinga postanowiłem 

opuścić kraj, by organizować odwet. Jest nas wielu. Codziennie nowi przyjaciele przyłączają się 
do   nas   i   nie   pozwolimy   żydowskim   rzekomym   bojownikom   stanąć   nam   w   poprzek   drogi. 

Wybijemy ich w pień, dokończymy zaczętego dzieła...

— Niech pan zamilknie! — wykrzyknęła Léa.
Nie zwracając na nią uwagi, Albert van Severen alias Rik Vanderveen ciągnął dalej.
— ...dzieła zapoczątkowanego przez naród niemiecki. Nie mogę tylko zrozumieć, dlaczego 

taka kobieta jak pani jest z tymi kanaliami. Zaś jeśli idzie o pani kochanka, Taverniera, jego 
zaangażowanie w tę sprawę jest jeszcze bardziej niepojęte, niezrozumiałe.

background image

— Nie przyszło panu do głowy, że walczymy o wolność i godność człowieka?
— Bez wielkich słów, proszę pani. Wolność jest przywilejem danym tylko nielicznym, masy 

są po to, żeby słuchać, podporządkować się. No, niechże pani będzie miła i powie mi, co wie o 

nas, jak się pani dowiedziała, że Żyd Zederman był więziony w estancia Ortiza i jak się pani 
udało zawiadomić pana Taverniera i panią Ocampo... Wie pani, że dałem się nabrać i przez 

jakiś czas uważałem panią za uroczą idiotkę. Nawet u Ortiza miałem jeszcze wątpliwości.

— A do Carmen też miał pan wątpliwości?
— Nie, szybko się dowiedzieliśmy, że jest komunistką... To, co się przydarzyło Carmen, 

powinno być dla pani przestrogą, powinna pani zachowywać się ostrożniej; przykro by mi było 

wydać panią w ręce moich przyjaciół...

— Bo pan nie podejmuje się brudnej roboty?
— Mniej więcej o to chodzi, są wykonawcy i ci, co im rozkazują. Proszę mi opowiedzieć 

wszystko od początku.

Przede wszystkim zyskać na czasie...
— W tej chwili ambasador Francji został już na pewno zawiadomiony o moim porwaniu...
— Możliwe, i co z tego?
— Policja będzie interweniować.
— Bardzo by mnie to zdziwiło. Szczerze mówiąc, szef policji, generał Velazco, nie jest wrogo 

do nas nastawiony. Ponadto jesteśmy daleko od Buenos Aires. Tutaj, w Argentynie, każdy jest 

panem na swojej ziemi. Gauchos przyjaciela, który użycza nam swojej estancii są bezgranicznie 
oddani swemu panu. Nie macie najmniejszej szansy wydostać się stąd. Niech pani porzuci 

wszelką nadzieję, chyba że woli pani zaczekać na przyjazd doktor Schaeffer. Jest wściekła od 
śmierci swojej towarzyszki. Z braku Sary Mulstein zemści się na pani.

Léa   już   nie   słuchała   dalej,   popadła   w  czarną   rozpacz,   rozpacz   bez   pytań,   bez   buntu,   z 

poczuciem całkowitej klęski. Świadomość tej klęski sprawiła, że stała się... jak by to określić? — 

pogodna, tak właśnie: pogodna. Nie było to nie do pogodzenia, nie było to sprzeczne. Czuła się 
niezaprzeczalnie  schwytana, zalana, toczona,  zatapiana  przez jakąś mroczną  falę,  której nie 

sposób stawić opór, potężną, hałaśliwą, silną i gwałtowną, niepohamowaną, zapadała w świat 
śmierci, gdzie zło stanowiło regułę. By znieść ten ból, nie trzeba było stawiać oporu, trzeba było 

się   poddać,   dać   się   ponieść   daleko,   tak   daleko,   że   człowiek   stawał   się   niedostępny.   Tak, 
niedostępny, nieosiągalny, żeglując ku nieprzystępnym brzegom...

— Tego już za dużo, nawet mnie pani nie słucha!
Léa   patrzyła   na   niego,   ale   go   nie   widziała,   jak   gdyby   chciała   powiedzieć:   "Tam,   gdzie 

jestem, nie dosięgniecie mnie." Flamandzki esesman zdawał się być zbity z tropu, odgadywał 
stan ducha, ciche cierpienie tej jakże pięknej kobiety. Przeczuwał, że wystarczyłoby wyciągnąć 

rękę, by ją schwycić, wziąć w ramiona i podporządkować swojej woli, swemu pożądaniu, a nie 
napotkałby   żadnego   oporu,   jedynie   to   spojrzenie   utkwione   w   świecie,   do   którego   nie   miał 

dostępu. Nie tego od niej chciał. Jakież wreszcie ma znaczenie to, że jest wrogiem: czyż nie była 
to   kobieta,   której   pożądał   od   pierwszego   wejrzenia?   W   swoim   żołnierskim   żywocie   poznał 

jedynie dwa rodzaje zbliżeń z kobietami: z prostytutkami i kilkoma nieszczęsnymi gwałconymi 
po natarciu. Zbliżenia te przyniosły mu tylko niesmak do samego siebie i niemal nienawiść do 

tych stworzeń uległych i przerażonych. Obceność Léi na statku sprawiła, że zaczął wierzyć, iż 
istnieje jeszcze coś innego niż pośpieszne zbliżenia dwóch ciał. Powiedział do niej niskim i 

błagalnym głosem:

background image

— Niech pani mówi, zaklinam panią, niech pani coś powie...
Léa wolno potrząsnęła głową.
Pierwszy raz w życiu bał się... bał się o nią. Wiedział, że będzie musiała mówić, z wolnej woli 

lub pod przymusem. Odrazę budziły w nim tortury, uważał, że to niegodne żołnierza, natomiast 
inni?... Rosa Schaeffer?...

— Nich mi pan da papierosa.
Śpiesznie podsunął jej paczkę "Carringtonów".
— Nie ma pan niczego innego? — spytała zaciągając się dymem z papierosa.
—   Dzięki   numerowi   rejestracyjnemu   zapisanemu   przez   świadka   mogliśmy   ustalić 

właściciela pojazdu: to samochód bogatego pośrednika z handlu winem, pochodzącego z Chile 
Remonda Navarro, stałego, wiernego klienta "ABC", który, gdy przyjeżdża do Buenos Aires, 

spędza wieczory przy piwie z dawnymi gestapowcami. Wielki przyjaciel Heinricha Doerge'a, 
który   podczas   wojny   był   radcą   Centralnego   Banku   Argentyny,   i   Ludwiga   Freude'a, 

nieoficjalnego   ambasadora   Reichu   w   Buenos   Aires.   Wiemy,   że   Freudemu   zlecono   ukrycie 
skarbu   nazistów.   Niektórzy   spośród   naszych   informatorów   twierdzą,   że   część   tego   skarbu 

spoczywa w Chile w rękach kierownictwa organizacji nazistowskiej.

Françcois Tavernier przechadzał się nerwowo wzdłuż i wszerz pokoju, uważnie słuchając 

wywodu doktora. W kącie Amos Dayan i Uri Ben Zohar czyścili broń.

— Remondo Navarro przepadł bez śladu. Wiemy, że często jeździ do estancii położonej 

około stu kilometrów na północ od stolicy. Dwaj nasi agenci wyjechali już w teren. Jeśli znajdą 
estancię,   zawiadomią   nas   drogą   radiową.   Tymczasem   musimy   się   rozdzielić.   Léa   zna   ten 

adres... Mam mały domek nad rzeką w San Isidro, należał do rodziców mojej żony. Jestem 
niemal pewny, że ani policja, ani nasi wrogowie nie wiedzą o nim. Trzymam tam sprawną łódź 

motorową, która pomoże nam zbiec w razie ataku. Przy kościele w San Isidro jest esquina, 
którą   prowadzą   przyjaciele,   to   jest   jeden   z   naszych   punktów   zbornych.   Wieczorem 

zdeponujemy tam instrukcje. Hasło brzmi: "Gdzie jest prezbiterium?; a odpowiedź: "Księdza 
nie ma." Dziś po południu odbędzie się manifestacja pracowników kolei na plaza de Mayo. 

Przypuszczamy,   że   korzystając   z   zamieszania   przy   okazji   tego   wielkiego   zgromadzenia 
robotniczego   Rosa   Schaeffer   opuści   swoją   kryjówkę.   Wielu   naszych   ludzi   będzie   na   placu 

niedaleko jej domu i w okolicy. Sara jest z nimi.

— Sara?... Ależ to szaleństwo! Rosa Schaeffer ją rozpozna — powiedział Tavernier.
— To właśnie jej mówiliśmy, ale nic nie mogło odwieść jej od tego zamiaru. Jest z nią 

Samuel.

background image

31

Jasnowłosa kobieta  w ciemnych okularach  przyglądała  się grupom mężczyzn  w samych 

koszulach   udających   się   na   plaza   de   Mayo.   Od   strony   placu   dobiegał   głuchy   i   natarczywy 
dźwięk bombos.

Rosa Schaeffer opuściła ulicę Esmeralda i weszła do kościoła Maîpu. Blondynka podążyła 

jej śladem, lecz prawie  natychmiast wyszła  z kościoła.  Dała  znak  mężczyźnie,  który z kolei 

wszedł do bazyliki.  Chwilę po nim dwie zakonnice  z księdzem opuściły świątynię.  Pomimo 
przebrania Sara rozpoznała Rosę Schaeffer, ta nawet nie spojrzała na jasnowłosą kobietę, o 

którą niemalże się otarła. Jednym z mężczyzn musiał być Barthelemy.

W   alei   de   Mayo   aż   czarno   było   od   ludzkiego   mrowia   wymachującego   chorągiewkami   i 

skandującego   slogany   properonistowskie.   Bombos   nadawały   zgomadzeniu   dramatyczną 
atmosferę. Człowiek z Mayo; mściciele byli na jego tropie. Okrzyki nasiliły się, gdyż Juan i Eva 

Perón  ukazali  się na balkonie  Casa Rosada.  Imiona prezydenta  i jego żony skandowano w 
rytmie bombos:

— Perón!... Evita!...
Był piekielny upał. Sara pociła się pod peruką.
W parku Colon było niewiele mniej ludzi. Koło lunaparku Sara dostrzegła Samuela. Ktoś ją 

potrącił i szepnął:

— Uwaga, ich samochody już tu są. Nasi donosiciele doskonale ich rozpracowali.
— Doktorze! Co pan tu robi?
— Chciałem się upewnić, że wszystko przebiega pomyślnie. Widzi pani białą furgonetkę? W 

środku są nasi ludzie. Proszę tam wolno podejść, zapukać dwa razy, a potem jeszcze raz w tylne 

drzwiczki, a otworzą pani.

— Czy nie można spróbować zatrzymać ich teraz?
— Nie, zdrajcy są wszędzie, lepiej ich śledzić i jechać za nimi.
Sara wsiadła tylnymi drzwiczkami. Wewnątrz jakiś mężczyzna ze słuchawkami na uszach 

kręcił gałkami radiostacji.

Za  kierownicą  stojącego  za  furgonetką   samochodu  zasiadł   Amos; obok niego  Uri.  Obaj 

mieli kapelusze zasłaniające im górną część twarzy. Samuel i doktor Lopez wsiedli do innego 
samochodu.  Samochód  Rosy  Schaeffer  ruszył.  W  ślad  za  nim  jechał   doktor   Lopez,  później 

furgonetka, wreszcie Amos.

Ruch uliczny był duży, wielu przechodniów, dlatego też posuwali się wolno. Przez aleję 

Corrientes i za plaza de la República wlekli się noga za nogą.

Sara zdjęła blond perukę i nastroszyła ręką swoje krótkie włosy. W furgonetce panowała 

background image

okropna duchota, powietrze stało. Kierowca, młody Argentyńczyk, nerwowo pociągał cigarillo, 

które paskudnie cuchnęło. Kierowali się na północ.

— Jadą w kierunku estancia Colomer — stwierdził doktor Lopez — to znaczy do estancii, do 

której jeździ Remondo Navarro.

— Jest pan tego pewien? — spytał Samuel.
— Jest jedna szansa na dwie: jeśli pojadą prosto, to tam właśnie się udadzą, a jeśli skręcą w 

lewo, to w nieznane.

— Nie możemy długo tak za nimi jechać, połapią się w końcu.
— Niech pan będzie spokojny, przy następnym skrzyżowaniu nie pojedziemy tą samą drogą 

co oni. Ktoś nas podmieni. Furgonetka i my pojedziemy w tym samym kierunku. Tylko Amos i 
Uri będą podążać ich śladem.

Samochód Rosy Schaeffer jechał dalej prosto. Teraz droga była piaszczysta i posuwali się w 

obłoku kurzu. Niebawem Amos musiał opuścić drogę wysadzaną drzewami i zatrzymał się, gdy 

tylko   przebywał   poza   zasięgiem   wzroku,   upewniwszy   się   przedtem,   że   ich   zmiennicy 
rzeczywiście przejęli obiekt. Za zmiennikami jechała wielka limuzyna.

— Oni też przedsięwzięli środki ostrożności — stwierdził Uri.
W krótkim czasie przyłączyła się do nich furgonetka, a potem dobił doktor Lopez i Samuel.
Mają   tylko   jeden   samochód   ochrony.   Jak   dotąd   wszystko   przebiega   zgodnie   z 

przewidywaniami — rzekł lekarz. — Za piętnaście minut ruszamy dalej.

— Consegui a comunicarme con el señor Tevernier, confirmo que se dirigen a la estancian 

Castelli. Segun las informaciones, es una yerdadera guarida. El Señor Tavernier va al aero-club 

y llega en  avión. (Udało mi się połączyć z panem Tevernier — powiedział radiotelefonista. — 
Rzeczywiście jadą na estancie Castelli. Według posiadanych informacji to istna forteca. Pan 

Tavernier jedzie do aeroklubu i przyleci do nas samolotem.)

— Gracias, Carlis.
Zapadła noc, gdy Rosa Schaeffer i jej wspólnicy dotarli do estancii Castelli. Posiadłość była 

niewielka   i otoczona  lasem; za   nim  rozciągała   się pampa.  Praktycznie   niemożliwością  było 

dostać się tam niepostrzeżenie. Powitał ich Rik Vanderveen:

— Dieser Anzug sitet sehr gut! (To przebranie jest całkiem twarzowe) — powiedział śmiejąc 

się.

—   Mir   ist   nicht   zum   lachen   (Nie   jestem   w   nastroju   do   żartów)   —   odwarknęła   doktor 

Schaeffer zrywając kornet.

Niewiele pozostało z jej dzikiej urody. Rysy jej zgrubiały, a oczy miały wyraz tropiącego, 

bliskiego porwania zdobyczy zwierzęcia. Przedwcześnie posiwiałe nieuczesane włosy postarzały 
ją.

Ruszyli do domu.
Rosa Schaeffer rzuciła się na starą kanapę.
— Geben sie mit zu trinken, danach werde ide eingutes bad nehmen. (Niech mi pan da coś 

do picia, a potem wezmę porządną kąpiel.)

— Zu trinken ist einlach, das bad... es gibt nur eine miese brause die mur verrostetes warser 

gibt. Da müssen sie sich damit obfinden. (Z piciem prosta sprawa, ale kąpiel... Jest tu tylko 

marny prysznic, z którego leci rdzawa woda. Będzie musiała pani się tym zadowolić.)

background image

Wykonała gest zniechęcenia.
—   Wo   kann   ich   mir   dieser   grotesken   verkleidung   entledigen?   (Gdzie   mogę   zdjąć   to 

groteskowe przebranie?)

— Folgen sie mir. (Proszę za mną.)
Gdy wróciła, włosy miała gładko uczesane i upięte nad karkiem w koczek, a habit zakonnicy 

zamieniła na spodnie i sportową koszulę. Podkreślało to jej męski charakter... Wzięła szklankę, 
którą podał jej Venderveen.

— Hat sie gesprochen? (Mówiła?)
Od jej przyjazdu obawiał się tego pytania.
— Ich glaube, sie weiss nichts. (Myślę, że ona nic nie wie.)
— Das würde nich wundern. Wo ist sie? (Zdziwiłabym się. Gdzie ona jest?)
— In einem der Zimmer. (W jednym z pokoi.)
— Begleiten Sie mir. (Niech mnie pan tam zaprowadzi.)
— Später, wir haben en sprechen. (Później, musimy porozmawiać.)
Żołnierz, który nie czuł strachu pod Leningradem, zadrżał pod spojrzeniem, jakie posłała 

mu Rosa Schaeffer.

— Wie Sie wollen. (Jak pani sobie życzy.)
Podczas kolacji omówili szczegółowo przebieg podróży, która miała zawieść ich do Brazylii. 

Wieczór był już dość późny, gdy rzekła:

— Setat gehen wir au der kleinen. (A teraz chodźmy do tej małej.)
— Wypatrzyłem tylko trzech strażników na zewnątrz; jeden stoi na dachu turbiny, jeden 

przed domem i jeden na tyłach domu — powiedział Uri.

— A wewnątrz ilu ich jest? — spytał doktor Lopez.
— Przynajmniej pięciu, może więcej.
— Tavernier przyleciał?
— Tak, samolot wylądował trzy kilometry stąd, powinien tu być lada chwila.
— Wydaje się spokojnie.
— Za spokojnie. Dotychczas szło nam za gładko, za łatwo.
— Amosowi udało się wśliznąć do szopy, spróbuję do niego dotrzeć.
— Idę z wami — powiedziała Sara.
— Trzeba, by jeden z nas unieszkodliwił wartownika na tyłach domu.
— Doktorze, proszę mi pozwolić się tym zająć, mam doświadczenie w tego rodzaju akcjach 

— rzekł Uri.

Wartownik,   który   wdrapał   się   na   turbinę,   zapalił   papierosa,   rozjaśniło   to   na   krótko 

ciemności.

— Są dość nieostrożni — zamruczał Samuel.
Uri podczołgał się do domu, jego sylwetka zlewała się z podłożem. Dotarł do oświetlonej 

strefy, okrążył ją, przedostał się na tyły budynku. Tam towarzysze stracili go z pola widzenia.

— Od jak dawna są w środku? — spytał Françcois Tavernier, gdy przyszedł.

background image

— Prawie dwie godziny.
— Nic podejrzanego?
— Żadnego odgłosu. Na wszelki wypadek, Uri zajął się jednym z wartowników. O, patrzcie, 

jest z powrotem.

Cień Palestyńczyka mignął przez chwilę pod światło, a potem znowu zlał się z ciemną trawą. 

Na estancii nikt się nie poruszał.

— Zrobione — powiedział po prostu.
— Niczego pan nie zauważył?
— Léa jest w pokoju od tyłu, poznałem jej sylwetkę...
— Była sama?
— Tak mi się wydaje. W oknie jest gęsta krata. Gdzie jest Sara?
— Jest pod szopą.
— Tavernier, czy mógłby pan pozbyć się wartownika, który stoi przed drzwiami? — spytał 

Samuel.

— Nie jest to łatwe, trzeba wymyślić sposób, żeby go tutaj zwabić...
— Pedro, todo está bièn? (Pedro, wszystko w porządku?) — krzyknął człowiek na turbinie.
— Muy bièn, Marcello. (Świetnie, Marcello).
— Tendras que ir a ver Henrique, vigilo por vos? (Powinienem pójść do Henrique, pilnuję 

za ciebie).

— De acuerdo. (Zgoda.)
Pedro z karabinem w ręce i z poncho przerzuconym przez ramię opuścił swój posterunek.
— Oto i nasza szansa — rzekł Françcois, czołgając się w kierunku, w którym ruszył Pedro.
Kilka   chwil   później   zobaczyli   powracającego   zawiniętego   w   swoje   poncho   Pedra,   który 

znowu stanął na straży.

— Marcello?
— Si? (Tak?)
— Todo está en orden? (Wszystko w porządku?)
— Bièn. (Dobrze.)
Pedro zapalił papierosa.
— Co się stało z Tavernierem? — spytał doktor Lopez.
— Nic, to on stoi na straży — odparł Samuel.
— Brawo.
Ledwo   weszli   do   pokoju,   gdzie   przebywała   Léa,   Rosa   Schaeffer   spytała,   dlaczego 

dziewczyna nie jest związana.

— Die estancia ist gut bewackt, sie kann nicht entfliehen (Estancia jest dobrze strzeżona, 

nie ucieknie nam) — odpowiedział Rik Vanderveen.

Nie zauważył, że Rosa trzymała w ręku bicz. Brutalnie zdzieliła nim Léę, która krzyknęła 

osłaniając twarz  gołymi ramionami. Trzy  uderzenia  płaskiego postronka  trafiły  ją, nim Rik 
zareagował i schwycił nazistkę za ramię.

background image

— Was ist mit Ihnen los, lass mich los! (Co pana napadło, niech mnie pan puści!)
— Lasst sie los, ich sage Ihnen, dass sie nichts weiss. (Niech ją pani zostawi, mówię pani, że 

ona nic nie wie).

W dłoni Rosy Schaeffer pojawił się pistolet.
— Raus, sie sind ein Weibchen. Ich bin sidrer, dass dieses Madchen, etwas weiss und sie 

wird es mir sagen... Raus oder ich schiesse. (Niech pan stąd wyjdzie, zupełnie pan zniewieściał, 
jestem pewna, że ta dziewczyna coś wie i powie mi to... Niech pan wyjdzie, bo strzelam.)

— Rik, niech mnie pan nie zostawia. Uwaga!
Rzucone przez rzekomego księdza boleadoras oplotły się wokół nóg Vanderveena, który 

upadł na ziemię.

—   Hauptsturmführer   van   Severen,   ich   habe   Ihnen   Schon   seit   einger   zeit   nicht   mehr 

vertraut. Bringer sie ihn unter Bewachung. (Poruczniku Van Severen, od jakiegoś czasu mam 
się przed panem na baczności. Trzymajcie go pod dobrą strażą.)

Fałszywi   ksiądz   i   zakonnica   wyciągnęli   Rika   Vanderveena   z   pokoju,   uprzednio 

skrępowawszy mu dłonie i stopy.

Przerażona Léa patrzyła na idącą ku niej osobę, która zabiła dziecko Sary i tyle niewinnych 

kobiet. Wiedziała, że nie może spodziewać się po niej litości.

Françcois Tavernier drgnął, gdy usłyszał krzyk Léi.
—   Marcello,   oiste?   Creo   que   nos   necesitan?   (Marcello,   słyszałeś?...   Myślę,   że   nas 

potrzebują.)

— Te parece? Nos dijeron de no mover de aqui. (Myślisz? Nakazali, żeby się nie ruszać z 

miejsca.)

— Veni, te digo, aca dentro hay pelea. (Chodź, mówię ci, tam w środku się biją.)
Marcello zręcznie zeskoczył z turbiny i podszedł do Taverniera.
— Pero nos sos... (Ale ty nie jesteś...)
— No (Nie) — rzekł Françcois wbijając mu nóż w serce.
Mężczyzna bezszelestnie osunął się na ziemię.
Samuel Zederman i doktor Lopez przybiegli do niego. Następny krzyk poderwał Françcois, 

który natychmiast znalazł się przy drzwiach.

—   Spokojnie   —   powiedział   Ricardo   Lopez.   —   Jeśli   nas   usłyszą,   gotowi   natychmiast   ją 

zastrzelić...

Françcois aż się spocił, wytarł wilgotne dłonie o spodnie, nie wypuszczając z ręki swojej 

pepeszy. Ostrożnie nacisnął klamkę. Obszerna, źle oświetlona izba zdawała się pusta... Ich uszu 

dobiegł śmiech, a potem jęki...

— Patrzcie — cicho wykrzyknął Samuel.
W kącie leżał związany i zakneblowany mężczyzna.
— Przecież to nasz przyjaciel van Severen! — ucieszył się Uri, który przyłączył do nich.
Wyjął   mu   knebel,   równocześnie   przykładając   palec   do   ust   i   nakazując,   żeby   był   cicho. 

Mężczyzna kiwnął potakująco głową.

— Léa tam jest, pośpieszcie się — powiedział do Taverniera.
— Łajdak — rzucił Tavernier, uderzając go kolbą i łamiąc mu nos — to pan ją tu przywiózł.

background image

— Jakie to ma znaczenie, pośpieszcie się — wybełkotał z twarzą zalaną krwią.
Léa znowu krzyknęła. Françcois rzucił się jak oszalały do drzwi, które wskazał Rik.
Ciało   Léi   zwisało   przywiązane   do   belki   za   nadgarstki.   Piersi   miała   odsłonięte,   nogi   w 

kostkach skrępowane. Françcois wydał z siebie zwierzęcy ryk i strzelił do kobiety schylającej się 
po   broń   leżącą   u   jej   stóp.   Rosa   Schaeffer   upuściła   trzymane   w   dłoni   zapalone   cigarillo   i 

uskoczyła   za   fotel,   którego   oparcie   rozprysło   się   na   wszystkie   strony.   Zraniony   przez 
Barthelemy'ego doktor Lopez upadł; przestępca doskoczył do okna, lecz skosiła go w locie seria 

z   broni   maszynowej;   zwalił   się   martwy   w   poprzek   pokoju.   W   oknie,   z   którego   częściowo 
wyrwano kratę, pojawił się Amos, a za nim Sara.

— Gdzie jest gruba Berta?... Nie zabijajcie jej!... Jest moja! W dużej izbie rozległy się strzały, 

mściciele zastygli na chwilę w bezruchu. Amos przeskoczył zwłoki Barthelemy'ego i wypadł do 

świetlicy. W poprzek drzwi leżał jakiś nieznajomy ze zmasakrowaną twarzą. Niedaleko niego 
próbował się podnieść ranny w ramię Samuel.

— Ilu ich jest?! — wrzeszczał Amos stawiając nogę na złamanym nosie Rika Vanderveena.
— Ośmioro, ale czekamy na posiłki. Rozwiążcie mnie, pomogę wam...
— Kpisz sobie z nas, gnoju.
Pod gradem ciosów Flamand stracił przytomność.
Nie   zwracając   uwagi   na   Rosę   Schaeffer   i   Sarę,   Françcois   odwiązał   Léę.   Zaklął   przez 

zaciśnięte   zęby,   widząc   oparzenia   i   rany   na   jej   piersiach.   Ostrożnie   ułożył   ją   na   ledwo 

widocznym tapczanie stojącym w alkowie.

— Moja miłości, przebacz mi — szeptał, okrywając ją.
Szybko! Znaleźć trochę wody, opatrzeć ją. Wyszedł, nie spojrzawszy nawet na Sarę i Rosę.
— Rozwiążcie mnie, chcę wam pomóc — zdołał powiedzieć Rik Vanderveen porozcinanymi 

wargami.

— Gdzie znajdę trochę wody i opatrunki? — spytał Tavernier.
— W schowku przy drzwiach... Niech mnie pan rozwiąże, przyniosę wody... W jakim ona 

jest stanie?

Mężczyźni przez chwilę patrzyli sobie w oczy. Françcois schylił się i nożem przeciął więzy 

Rika. Strzały oddane w ich kierunku rzuciły ich na ziemię.

— Przybyły posiłki — szepnął Vanderveen chwytając pistolet, który podał mu Samuel.
Podczołgali się do drzwi; w progu padł jakiś zabity mężczyzna. Wciąż leżąc na brzuchu 

Tavernier wykorzystał martwego jako osłonę; oddał kilka strzałów, trafił dwóch przeciwników. 
Przeskoczył leżące ciało i biegnąc ładował broń.

— Tutaj! — zawołał jakiś głos z szopy.
Usłuchał, w jego ślady poszedł Samuel.
Rzucony   przez  Uriego   granat   wybuchł   na   samochodzie,   który   w   okamgnieniu   stanął   w 

płomieniach.  Z pojazdu  wyskoczyły  trzy  płonące  postacie  i pobiegły w stronę lasu: kolejno 

jedna za drugą padały. W odblaskach pożaru widzieli Amosa, który zakosami zmierzał ku nim. 
Dotarł już do szopy, gdy tuż obok niego wybuchł granat.

— Amos! — krzyknął Uri, przypadając do niego.
Samuel zasłonił oczy zdrową ręką. Bezsilny Françcois patrzył, jak Uri przyciska do piersi 

poszarpane ciało przyjaciela. Vanderveen strzelił w kierunku turbiny; ktoś z krzykiem spadł w 

background image

ogień.

Słychać   było   tylko   skwierczenie   płomieni   i   szloch   Uriego.   Françcois   Tavernier   i   Rik 

Vanderveen podeszli do Uriego. Twarz miał brudną i rozmazane na niej łzy. Wstał, chwycił 

karabin maszynowy i szedł ku Flamandowi, który wolno podnosił ręce do góry. Seria przerwała 
ten gest. Padł martwy u stóp Françcois.

Jak dwie dzikie bestie obie kobiety krążyły w milczeniu, nie spuszczając z siebie wzroku; 

zionęły   taką   samą   nienawiścią,   która   niwelowała   wszelki   strach.   Były   przerażające: 

rozczochrane, z twarzami wykrzywionymi jakimś grymasem, z cieknącą im z ust śliną. Sara 
była uzbrojona, jej przeciwniczka nie. Słychać było jedynie ich zdyszane oddechy.

W alkowie Léa odzyskiwała przytomność. Przed chwilą chyba widziała Françcois... Pewnie 

śniło jej się. Jest sama. Sama?... Nie!... Sara uśmiechała się i to było przerażające. Rosa też się 

uśmiechała i to było okropne... Oszalały, one po prostu oszalały... Sara puściła serię z automatu, 
którą rozszarpała prawą nogę przeciwniczki... Straszliwy uśmiech zniknął... Sara śmiała się i 

strzelała w drugą nogę... Niemka nie krzyczała... Leżąc na plecach wyglądała jak okaleczony 
owad....

— Jetzt gehörst Du mir (Teraz jesteś moja) — wyrzuciła z siebie Sara.
— Scher Dich zum Teufel, du Hure! (Wypchaj się, dziwko!)
— Wie in Ravensbrück, wird's lange davern. Erinnere Dich dran... (Jak w Ravensbrück, to 

będzie długo trwało. Przypomnij sobie...)

Seria odstrzeliła jej lewą rękę, potem prawą... Sara śmiała się, wyraz szczęścia malował się 

na jej twarzy, która nagle się wygładziła i wypiękniała... Jakże to możliwe? — zastanawiała się 

Léa zafascynowana tym widokiem.... Wszędzie było pełno krwi... Sara była ochlapana krwią... 
Śmiała   się...   Odrzuciła   niepotrzebny   karabin   maszynowy...   Z   kieszeni   sukienki   wyjęła   nóż, 

otworzyła go, lecz po chwili zastanowienia schowała... Léa uniosła się i klęcząc na otomanie 
przyciskała   dłonie   do   piersi...   Sara   pochyliła   się   nad   okaleczonym   owadem...   Okradkiem 

usiadła na swojej zdobyczy... Wycie dobyło się z ociekającego krwią ciała... Léa wrzeszczała... 
Sara śmiała się... Jakże ona się śmiała... W palcach obracała oko... Léa opadła do tyłu... Padł 

strzał...

— Nie... Ona jest moja!
Strzałem w czoło Françcois dobił Rosę Schaeffer.
Dało się słyszeć głos Samuela:
— O mój Boże!...

background image

32

Tygodnie, które nastąpiły po śmierci Amosa Dayana i Rosy Schaeffer, były dla wszystkich 

koszmarem. Léa wciąż widziała Sarę, jak wymachuje okiem swojego kata, który stał się ofiarą. 
Obecność Françcois, który przeniósł się do hotelu "Plaza", złagodziła nieco jej lęki. Spotykała 

się znowu z Ernesto, z którym odbywała długie spacery po Buenos Aires. Od ojca dowiedział 
się,   co   się   wydarzyło   na   estancii   Castelli.   Starał   się   oderwać   dziewczynę   od   jej   ponurych 

wspomnień. Victoria  Ocampo też  się do tego przykładała  i zabierała  ją codziennie późnym 
popołudniem do kina. 25 maja, w dniu święta narodowego Argentyny, Léa znowu zobaczyła 

Evę  Perón, olśniewającą, w sukni ze złotej lamy, w Teatrze Colon, a towarzyszył jej Vladimir 
d'Ormesson i ambasadorowie Wielkiej Brytanii i Stanów Zjednoczonych.

W czerwcu Victoria Ocampo zabrała ją do studia nagrań radia El Mondo na recital Charlesa 

Treneta. Léa nie mogła powstrzymać łez, tak bardzo przywoływało to klimat Paryża. W tym 

samym   miesiącu   Jo   Bouillon   prezentował   Josèphine   Baker   w   "Politeomo".   Gdy   usłyszała 
piosenkę: "J'ai deux amours, mon pays et Paris", rozpłakała się.

— Myślę, że pora, byś wróciła do Francji — czule szepnął jej Françcois.
Złożyła głowę na jego ramieniu.
— Wrócę, ale tylko z tobą.
Samuel Zederman wyleczył się ze swoich obrażeń i wyjechał do Monachium, Uri Ben Zohar, 

pogrążony w rozpaczy po śmierci przyjaciela, błąkał się po gorących uliczkach la Boca i szukał 
zapomnienia w alkoholu i u prostytutek. W obawie przed odwetem doktor Ricardo Lopez, gdy 

tylko ozdrowiał, schronił się z żoną i dziećmi w Boliwii. Natomiast w Sarze coś jakby pękło. Léa, 
na prośby i nalegania Françcois widywała się z nią od czasu do czasu. Obie młode kobiety 

powróciły na lekcje tanga, lecz Léę wciąż nawiedzał duch Carmen.

Zbliżała się zima; w hotelu "Plaza" trwały przygotowania do wielkiego balu, w którym miała 

uczestniczyć śmietanka towarzyska  Argentyny. Françcois podarował  Léi wspaniałą  suknię z 
tafty mieniącą się odcieniami błękitu.

W przeddzień balu otrzymała pomyślną wiadomość z Montillac.
"Moja kochana siostrzyczko,
Pierre ma młodszą siostrę, daliśmy jej na imię Isabelle, po mamie. Alain i ja bylibyśmy 

szczęśliwi, gdybyś zechciała być matką chrzestną dziecka. Charles będzie chrzestnym.

Moja córeczka jest wspaniała. Ruth twierdzi, że jest podobna do Ciebie jak kropla wody. 

Bardzo za Tobą wszyscy tęsknimy. Kiedy wracasz? Bez Ciebie Montillac nie jest tym samym 

Montillac. Winobranie zapowiada się świetnie, powinien być to doskonały rocznik wina.

Muszę kończyć, dziecko płacze, bo chce jeść.

background image

Ucałuj od nas Françcois. Przesyłamy Ci ucałowania i wyrazy czułości od nas wszystkich.
Françcoise
PS: Czy pisałam Ci, że jestem szczęśliwa?"
Nareszcie Françcoise znalazła szczęście! Czy Léa zazna też kiedyś szczęścia u boku swego 

kochanka? Wątpiła w to. Choć nie mieszkał już z Sarą, Léa nie mogła poskromić swej zazdrości 

o   ich   przyjaźń.   A   przecież   Françcois   nigdy   nie   był   bardziej   przy   niej   obecny,   bardziej 
zakochany. Każdej nocy spleceni ramionami zasypiali mile zmęczeni.

Wielkie   salony   hotelu   "Plaza"   jarzyły   się   olśniewającymi   światłami,   elegancki   tłum 

przechadzał się kuluarami, a orkiestra grała modne melodie. Léa tańczyła zapominając — jak 

zwykle   w   tańcu   —   o   swoich   troskach   i   obawach.   Françcois   odprowadził   ją   do   ich   stolika 
stojącego na skraju parkietu. Sara, która pojechała zostawić swój płaszcz w pokoju przyjaciółki, 

jakoś   zwlekała   z   powrotem.   Przygasły   światła,   tylko   parkiet   był   oświetlony.   Jedna   z   par 
wykonała   tango.   Publiczność   nagrodziła   gorącymi   oklaskami   ich   pokaz.   Światła   rozbłysły   i 

znowu   przygasły.   Orkiestra   zagrała   "Adios   muchachos".   Jakaś   dłoń   spoczęła   na   nagim 
ramieniu Léi

— Chodź — rzekła Sara.
Zaskoczona   dziewczyna   dała   się   zaprowadzić   na   parkiet.   Och,   nie!...   Ze   wzrokiem 

utkwionym w partnerce, czuła jak jej ciało poddaje się naciskowi ręki Sary... Adios muchachos, 
compañeros de mi vida... Łzy płynęły po jej policzkach... Saro... Wybacz... Nie zrozumiałam... 

Me toca a mi, voy enfrenter la retirada... Orkiestra jakby się zawahała... Zafałszowała... Jak ty 
tańczysz, Saro... Ya me voy, y me resigno contra el destino... Nigdy jej ciało nie stanowiło takiej 

jedności z innym ciałem... Dlaczego, Saro?... Dlaczego?... Ten haniebny krzyż na twej ogolonej 
głowie... Nadie la ataja se terminaron... Nie, ty nie jesteś dzwiką... Kocham cię, Saro... Nie 

jesteś   podobna   do   nich...   Ni   cuerpo   enfermo   no   resiste   más...   Czuję,   że   opuścisz   nas 
niebawem.... Nie widzisz ich... Recuerdos de otros tiempos... Popatrz, otaczają nas kręgiem... 

buenos momentos... Zabierz mnie ze sobą, Saro... Zabierz mnie daleko od nich... Czujesz moją 
dłoń,   jak   ściska   twoją?...   Nigdy   tak   dobrze   nie   tańczyłam   tanga...   Adios   muchachos... 

Uśmiechasz się!... Zrozumiałaś,  co wyrażam tym milczeniem... Moja kochana...  Uśmiechasz 
się!... Odnajduję, poznaję twój uśmiech... Es dios el juez supremo... Poprzez łzy Léa też się 

uśmiecha... Zabiorę cię ze sobą, Saro... Pues mi vida me hizo... Ta niepokojąca melodia jest dla 
mnie   stworzona...   Dos   lágrimas   sinceras   derrama   a   mi   pertida...   Jak   dobrze   tańczysz... 

Zobaczysz... El dia postrero... W tobie... Zło... Ból... Czuję, że zło umarło... Le doy toda mi 
alma... Saro... Nie!...

Françcois Tavernier rozdzielił dwie kobiety. Z całej siły, trzykrotnie spoliczkował Sarę... 

Muzyka ucichła. Tłum jakby skamieniał. Sara stawiła mu czoło, cudowna, jak anioł śmierci, 

wyzywająca w obciskającej jej ciało wąskiej czerwonej sukni głęboko rozciętej na udzie... Ta 
twarz o fatalnej urodzie... Ogolona czaszka, a na niej czerwoną szminką nakreślona swastyka...

— Proszę o papierosa.
Wyciągnięto   w   jej   stronę   pięć   czy   sześć   etui   z   papierosami...   Tyleż   płomieni...   Sara   z 

lubością zaciągnęła się dymem.

Léa   nie   czuła   już   zazdrości   o   Sarę,   lecz   bezmierną   litość   i   współczucie   dla   niej.   Tym 

skandalicznym tangiem dała do zrozumienia, że nie ma już nic do roboty w tym eleganckim i 
ugrzecznionym   towarzystwie,   zerwała   z   nim   i   została   wyrzucona   poza   nawias.   Z   kieszonki 

smokingu Françcois wyjął chusteczkę i podszedł do Sary, by zetrzeć ten hańbiący symbol. Sara 
odsunęła ją łagodnie.

background image

— Zostaw, zetrzesz tylko to, co widoczne.
Françcois Tavernier mocno schwycił Sarę za ramię.
— Chodźmy, odprowadzę cię do domu.
— Zostaw mnie, pójdę odświeżyć się do pokoju Léi... Nie, nie chodź ze mną, moja droga. 

Mam ochotę zostać sama.

— Nie chcę cię zostawiać, pójdę z tobą.
Orkiestra znowu zaczęła grać; w spojrzeniu Sary pojawił się jakiś błysk.
— Nie nalegaj, zobaczymy się jutro.
Odwróciła się do zgromadzonych i rzuciła:
— Adios, amigos!
Nie zważając na prośbę przyjaciółki, Léa ruszyła za nią. Françcois chwycił ją za ramię na 

progu wielkiego salonu i zatrzymał.

— Nie chodź.
Spróbowała mu się wyrwać.
— Nie można zostawić jej samej, ona mnie przeraża.
— Mnie też przeraża.
Rozmawiając dotarli do hallu. Sara nacisnęła guzik, by sprowadzić windę. Léa spróbowała 

rozluźnić  uścisk  Françcois  i  się  do  niej  przyłączyć,  ale   kochanek   trzymał  ją  mocno.  Młody 
windziarz otworzył drzwi. Sara wsiadła do windy i ironicznie pomachała im na pożegnanie. 

Drzwi się zamknęły. Léi ścisnęło się serce.

Żadne z nich nie miało ochoty wracać do sali balowej. W szatni poprosili o swoje okrycia i 

wyszli z hotelu. Przeszli przez plaza San Martin i ruszyli bez celu przed siebie. Noc była piękna i 
rześka, a na ulicach niewiele ludzi. Otoczył ją ramieniem. Była napięta, wroga.

— Sara była bardzo piękna dzisiejszego wieczoru — powiedziała, jak gdyby mówiła do samej 

siebie.

— Piękna?... Tak, na swój sposób... Jak pogańskie szkodliwe bóstwo... Wyglądałaś jak owad 

schwytany w sieć czarnego pająka... Mimo łez zdawałaś się być zafascynowana... Stanowiłyście 

bardzo dziwną parę, bardzo poruszającą. Pomimo skandalu, nie żałuję, że byłem przy tym i 
mogłem zobaczyć miny wszystkich zebranych.

— To dlaczego przerwałeś nasz taniec?
— Bo był nieprzyzwoity.
Rozzłoszczona Léa wyrwała mu się.
Nie zauważyli nawet, że dotarli do Ambasady Francji. Niedaleko gwałtownie zahamował 

samochód.   Françcois   rozejrzał   się   czujnie;   co   za   głupota,   żeby   wychodzić   bez   broni!   Z 
samochodu wysiadł mężczyzna. Z ulgą rozpoznali w nim Vladimira d'Ormessona.

— I cóż, mój drogi, czegóż to ja się dowiaduję!... Witam, panno Delmas... Brawo, mówią 

tylko   o   tym!...   Zdajecie   sobie   sprawę,   jaki   to   skandal!...   Pani   Tavernier   musi   niezwłocznie 

opuścić Buenos Aires. Pannie natomiast radzę wracać do Francji. Jutro całe  miasto będzie 
mówiło o tym tangu. Spodziewam się, że zostanę wezwany przez ministra spraw wewnętrznych, 

a nawet przez prezydenta...

—   Nie   sądzi   pan,   panie   ambasadorze,   że   przedstawia   pan   sytuację   w   zbyt   czarnych 

background image

barwach?

— Tavernier, wie pan równie dobrze jak ja, że opozycja bez przerwy zarzuca rządowi tego 

kraju   —   jak   to   mówią   —   faszystowskie   sympatie.   Sprawa   estancii   Castelli   niepokoi   wielu 

peronistów. Małżonka francuskiego dyplomaty z wymalowaną swastyką na głowie. Pan uważa, 
że to nie jest skandaliczne? Proszę do mnie zajrzeć, do ambasady, przed południem.

Skłoniwszy się lekko Léi, ambasador wsiadł do samochodu.
Ruszyli dalej w milczeniu.
Wstąpili   do   wielkiej   kawiarni   w   alejach,   była   rzęsiście   oświetlona   i   panował   tam   duży 

harmider. Ich pojawienie się wywołało szmery i natarczywe spojrzenia mężczyzn. Léa mocniej 

zacisnęła na ramionach swoją elegancką pelerynę w tym samym odcieniu co suknia. Podszedł 
kelner.

— Buenos dias, que quieren tomar? (Dobry wieczór, co państwo sobie życzą?)
— Dos copas de cognac, por favor. (Dwa koniaki, proszę.)
Alkohol, jaki im podano, koniakiem był tylko z nazwy. Wypili w milczeniu, po raz pierwszy 

dalecy   sobie,   każde   rozpamiętywało   wydarzenia   tego   wieczora.   Léa   miała   przed   oczyma 

tragiczną twarz Sary, twarz rozświetloną jakby od wewnątrz, czuły, a zarazem drwiący uśmiech, 
jaki błąkał się po jej wargach, zdecydowany uścisk jej dłoni, jej nerwowe i gibkie ciało, któremu 

poddawało się posłusznie ciało Léi, a przede wszystkim swastykę, jaką nakreśliła pewną ręką. 
Nie ulegało najmniejszej wątpliwości, że popadała w obłęd... Czyż ostatnie tygodnie o tym nie 

świadczyły? Léa niczego nie dostrzegała, nie chciała niczego widzieć. Mimo przerażenia, jakie w 
niej wywoływała, powinna była spróbować ją zrozumieć, pomóc jej. Zamiast tego, okazując 

strach i odrazę, odepchnęła ją, pozostawiając samą sobie z jej potwornym czynem.

Myśli Françcois niewiele różniły się od rozważań Léi. Jak i ona wyrzucał sobie, że powinien 

być bardziej uważny i czujny wobec rozterek Sary. Czuł się winny, że pozostawił przyjaciółkę na 
pastwę jej upiorów, nie potrafił odciągnąć jej od myśLi o zemście; znając ją powinien chronić 

przed nią samą, powołując się na pamięć ojca, którego uwielbiała. Cóż by mu powiedział, gdyby 
go teraz spytał: "Co zrobiłeś z Sarą?"

Równocześnie podali sobie dłonie nad stolikiem. Wreszcie się odnaleźli, pojednali.
— Chodźmy poszukać Sary — powiedział.
Bal trwał w najlepsze, gdy weszli do hotelu "Plaza". Pojechali do pokoju Léi, drzwi były 

otwarte, ale Sary nie było... na poduszce, na widocznym miejscu, leżała koperta zaadresowana 

do Léi. Na firmowym papierze hotelu napisano:

"Moja kochana,
Niebawem spotkam Cię w dużym salonie.
Nie wiem jeszcze, czy będę żyła w dniu, w którym będziesz czytać ten list. Lecz muszę go 

napisać, muszę spróbować raz jeszcze wytłumaczyć Ci, co sprawiło, iż stałam się potworem. Nie 
szukam   usprawiedliwienia   moich   czynów,   przerażam   sama   siebie.   W   ostatnich   tygodniach 

zrozumiałam, że zemsta nie przynosi spokoju, lecz obrzydzenie do siebie samej, a mimo to 
nadal uważam, że jest potrzebna. Nie mam już ochoty w niej uczestniczyć.  Nie dlatego, że 

zaspokoiłam   żądzę   zemsty,   lecz   dlatego,   że   żadna   zemsta   nie   jest   w   stanie   naprawić 
wyrządzonego   zła.   Nie   tylko   zabili   mojego   ojca,   moje   dziecko,   na   zawsze   mnie   okaleczyli 

przeprowadzając na mnie doświadczenia, lecz uczynili ze mnie wspólniczkę ich haniebnych 
czynów. Zwłaszcza tego nie mogliśmy im wybaczyć z Danielem. Byliśmy wspólnikami zbrodni; 

on, gdyż zadenuncjował więźnia za kradzież kawałka chleba, ja, bo ukradłam koc umierającej 

background image

kobiecie,   byliśmy   wspólnikami,   gdyż   byliśmy   bezsilni.   A   poza   tym,   bardziej   niż   cokolwiek 

innego, czyż można sobie wybaczyć, że się żyje? Czuję, jak pogrążam się w szaleństwie, czuję, 
jak opuszcza mnie wszelkie człowieczeństwo. Zobaczyłam, że jestem taka, jak oni, że potrafię 

znęcać   się   nad   bezbronną   istotą   ludzką   i   na   darmo   bym   sobie   powtarzała,   szukając 
usprawiedliwienia: "przecież oni robili to samo", szukam w sobie resztek dumy, godności, która 

by mnie powstrzymała od staczania się po tej przerażającej równi pochyłej. Pamiętasz, jak Ci 
mówiłam: "Będę okrutniejsza od nich". W pewien sposób byłam okrutniejsza i widzisz, jest to 

najgorsze, co mogli mi zrobić.

Słowa Simona Wiesenthala, ojca Henriego powracają, Żyd i ksiądz katolicki obaj mówili o 

sprawiedliwości,   o   wierze   w   człowieka.   Nie   wierzę   w   sprawiedliwość,   nie   wierzę   już   w 
człowieka. Mój ojciec był sprawiedliwy, a zabili go. Daniel był okaleczonym dzieckiem, a zabili 

go. Amos był czysty, a zabili go. Tysiąc śmierci nie pomści żadnego z tych zmarłych.

A poza tym jesteś Ty, Ty, którą kochałam i której wyrządziłam tak wiele zła. Pokazałam Ci 

to,   co   było  we   mnie  najbardziej  odrażające,   poświęciłam   Ciebie,   narażając   Twoje   życie,   by 
zaspokoić moją żądzę zemsty.

Jesteś jedyną osobą, którą błagam o wybaczenie, gdyż należysz do tych rzadkich istot, które 

pozwalają wierzyć, że życie, miłość są jeszcze możliwe. Powiedz Françcois, że kochałam go jak 

brata i żałuję, iż byłam przeszkodą między wami. Zatrzymaj go przy sobie i dbaj o niego, kocha 
Cię i nigdy dwoje ludzi nie było w tak oczywisty sposób stworzonych dla siebie, jak Ty i On. 

Wracajcie do Francji, do kraju, który ukochałam, dobrze tam żyć. Wracaj na ziemie Montillac, 
przynajmniej na jakiś czas; to miejsce, które Cię ukształtowało.

Nie zachowuj w pamięci mojego groteskowego obrazu z tego tanga, lecz zapamiętaj mnie 

jako umęczoną kobietę, która spacerowała z Tobą po winnicy i wokół kapliczki w Verdelais. 

Kochająca Cię przyjaciółka,

Sara"
Dalej następowało kilka linijek skreślonych przerywanym pismem:
"Nadeszła   ta   chwila,   pora   już   na   mnie,   wybacz   mi   tę   ostatnią   próbę.   Wiem,   że   to 

szaleństwo. Żegnaj."

Ze zmienioną twarzą Léa podała list Françcois. Gdy czytał, ona chodziła tam i z powrotem 

po pokoju załamując ręce. Był bardzo blady, kiedy skończył.  Zacisnął zęby i położył się na 
łóżku, założywszy ręce pod głowę.

— No wiesz!... To tylko potrafisz zrobić?
— Nic już nie da się zrobić.
Przypadła do łóżka i zaczęła nim potrząsać.
— Ty łajdaku! To nieprawda, to nieprawda!
— Tak, to prawda, wiesz o tym równie dobrze, jak ja. Dla Sary nie było innego wyjścia.
— Cicho bądź, idę jej poszukać.
— Za późno.
— Skąd jesteś tego taki pewny?
— Znam Sarę i na jej miejscu zrobiłbym to samo.
— Rób, co chcesz, ja idę jej szukać.
Léa nie czekała na windę i zbiegła na dół. W recepcji roztrąciła klientów czekających na 

swoje klucze.

background image

— Czy widział pan panią Tavernier?
— Nie, panienko — odparł portier — nie widziałem jej, od kiedy pojechała na górę.
— Dawno temu?
— O tak! Kiedy pani tu była, ona jechała windą na górę.
Tak więc Sara nie wychodziła z "Plazy".
W pokoju Françcois nie ruszył się z miejsca.
— Błagam, chodź mi pomóc — prosiła go. — Sara jest w hotelu.
Wjechali na tarasy wznoszące się nad miastem; w dali przed nimi rozciągał się port. Paliło 

się ledwo kilka świateł. Zabuczała syrena jakiegoś statku. Wiał zimny wiatr, Léa zadrżała.

— Chodź, nikogo tutaj nie ma, przeziębisz się tylko.
Niechętnie podeszła do niego.
— Tam!...
Podeszli do szezlonga. Sara zdawała się spać. Twarz miała odprężoną, pogodny uśmiech 

błąkał się na jej ustach. Na ziemi przy opuszczonej dłoni leżał rewolwer.

Wiadomość o samobójstwie Sary po balu, na którym wywołała taki skandal, znalazło się na 

pierwszych   stronach   gazet.   Ledwo   pięć   czy   sześć   osób   wzięło   udział   w   jej   pogrzebie   na 
cmentarzu Recoleta. Wśród nich był Ernesto Guevara.

Tydzień   później   Françcois   i   Léa   odpływali   do   Bordeaux   na   pokładzie   "Kerguelena". 

Odprowadzali ich Ernesto i Uri. Léa, nim weszła na statek, odwróciła się. Młody Argentyńczyk 

pomachał jej ostatni raz.

— Che, Léa. 

Koniec części czwartej i ostatniej