background image

 

Człowiek interesu 

Metoda jest duszą interesu. 

(Starodawne powiedzenie) 

 
 

Jestem człowiekiem interesu. Jestem człowiekiem metodycznym. Metoda przede wszystkim. 
Nikim tak z całej duszy nie pogardzam, jak narwanymi głupcami, którzy metodę głoszą, ale 
jej nie rozumieją; trzymają się ściśle jej litery, sprzeniewierzają się jej duchowi. Kpy te czynią 
mnóstwo niedorzeczności w sposób - jak powiadają - prawdziwy. Otóż jest to najzupełniejszy 
paradoks.  Prawdziwa  metoda  pozostaje  w  związku  tylko  z  rzeczami  pospolitymi  i 
namacalnymi  i  nie  może  być  stosowana  do  outré.  Czyż  podobna  skojarzyć  jakąś  określoną 
ideę z takimi wyrażeniami, jak „metodyczny Jasiek z Waszecia” lub „systematyczny Wicek 
od Wiechcia”? 

Poglądy  moje  na  tę  sprawę  nie  byłyby  takie  jasne,  gdyby  nie  szczęśliwy  wypadek, 

który przydarzył mi się, kiedy jeszcze byłem berbeciem. Poczciwa, stara niańka irlandzka (o 
której  nie  zapomnę  w  mym  testamencie)  pewnego  dnia,  gdy  hałasowałem  więcej,  niż  było 
wolno, porwała mnie za pięty, okręciła mną dwa czy trzy razy w powietrzu, zaklęła, żeby mi 
„oczy wykapały”, i grzmotnęła mą głową o nogę od łóżka. Zdarzenie to rozstrzygnęło o moim 
losie  i  zapewniło  mi  powodzenie.  Od  razu  guz  wyskoczył  mi  na  czole  i  rozwinął  się  w 
znakomity narząd porządku, o czym każdy może przekonać się latem. Stąd pochodzi to moje 
zamiłowanie  do  systemu  i  regularności,  które  uczyniło  ze  mnie  niezrównanego  człowieka 
interesu. 

Do niczego na ziemi nie czuję takiej nienawiści, jak do geniuszu. Ci wasi geniusze to 

arcyosły - a im większy geniusz, tym większy z niego osioł - i od tej reguły nie ma żadnego 
wyjątku. W szczególności niepodobna jest zrobić z geniusza człowieka interesu, tak samo jak 
nic można wyłuskać pieniędzy z Żyda lub gałek muszkatołowych z szyszki. Ci durnie chodzą 
zawsze  samopas,  zajęci  jakimiś  urojonymi  dziełami  i  śmiesznymi  mrzonkami,  w 
najzupełniejszej  niezgodzie  z  „porządeczkiem  jak  się  patrzy”  i  nie  mają  żadnego  interesu, 
który by w ogóle można nazwać interesem. Toteż nietrudno poznać ich charaktery z rodzaju 
ich  zajęć.  Jeżeli  zdarzy  się  wam  spotkać  człowieka,  który  założy  sklep  bławatny;  czy  też 
zajmie  się  handlem  bawełną,  tytoniem  lub  innym  narwanym  przedsięwzięciem;  czy  będzie 
sprzedawał  towary  łokciowe,  warzył  mydło  lub  zarabiał  na  życie  w  jakiś  inny,  podobny 
sposób; czy wreszcie będzie niby to prawnikiem, kowalem lub lekarzem - słowem, gdy będzie 
zbaczał  z utartej drogi  -  to  wiedzcie od razu, że macie do czynienia z geniuszem  i zarazem, 
wedle reguły trzech, z osłem. 

Jakoż nie jestem wcale geniuszem, lecz rzetelnym człowiekiem interesu. Mój dziennik 

i moja księga główna mogą tego dowieść każdej chwili. Muszę sobie przyznać, że są dobrze 
prowadzone,  zaś  w  ogólnym  mym  przyzwyczajeniu  do  dokładności  i  punktualności  nawet 
zegar  mi  dorównać  nie  zdoła.  Ponadto  zajęcia  moje  pozostawały  zawsze  w  zgodzie  z 
powszednimi nawykami mych bliźnich. Nic wprawdzie nie zawdzięczam pod tym względem 
moim nader tumanowatym rodzicom, którzy bez wątpienia byliby uczynili ze mnie jakiegoś 
niedowarzonego  geniusza,  gdyby  mój  anioł  opiekuńczy  nie  był  mi  przyszedł  w  porę  z 
pomocą. W biografii prawda jest wszystkim, zaś w jeszcze wyższym stopniu w autobiografii - 
a jednak obawiam się, iż mogę spotkać się z niedowierzaniem, gdy wyznam solennie, iż mój 

background image

 

biedny ojciec umieścił mnie jako piętnastoletniego chłopaka w pewnym kantorze, o którym 
wyraził się, że jest „poważną firmą żelazną, mającą bardzo rozległe stosunki handlowe”. Co 
za  głupstwo!  Następstwem  tego  szaleństwa  było  to,  iż  po  dwu  czy  trzech  dniach  musiano 
mnie  odesłać  na  łono  mej  zakutej  rodziny,  rozgorączkowanego  do  nieprzytomności,  z 
niesłychanie  przykrym  i  groźnym  bólem  głowy,  zwłaszcza  w  okolicy  mojego  narządu 
porządku. Zdawało się, że już po mnie  - przez sześć tygodni ważyłem się między życiem a 
śmiercią  -  lekarze  mnie  odstąpili.  Wycierpiałem  wprawdzie  wiele,  ale  się  nie  dałem.  Nie 
zostałem  dzięki  temu  „poważnym  hurtownikiem  żelaznym,  posiadającym  rozległe  stosunki 
handlowe”  i  byłem  ogromnie  wdzięczny  zarówno  narośli,  która  stała  się  przyczyną  mojego 
ocalenia, jak dobroczynnej kobiecie, która mi ją wywołała. 

Chłopcy  uciekają  z  rodzicielskiego  domu  przeważnie  w  dziesiątym  lub  dwunastym 

roku  życia;  ja  natomiast  czekałem  aż  do  szesnastego.  I  sam  nie  wiem,  czy  nawet  wówczas 
byłbym  poszedł  w  świat,  gdybym  przypadkiem  nie  był  usłyszał,  że  moja  stara  matka 
chciałaby  mi  założyć  sklepik  kolonialny.  Sklepik  kolonialny!  -  no,  proszę,  proszę! 
Postanowiłem tedy drapnąć z domu i obejrzeć się za jakimś przyzwoitym zajęciem, które by 
mi  pozwoliło  na  przyszłość  nie  ulegać  zachciankom  tej  wartogłowej  staruszki  i  nie  być 
narażonym na niebezpieczeństwo zostania kiedyś geniuszem. W tych zamiarach poszczęściło 
mi  się  od  razu  i  w  osiemnastym  roku  życia  robiłem  już  nie  byle  jakie  i  nader  korzystne 
interesy, pełniąc obowiązki „wędrownej reklamy pewnego przedsiębiorstwa konfekcyjnego”. 

Tylko  dzięki  ścisłemu  przestrzeganiu  systemu,  który  stanowi  zasadniczy  rys  mego 

umysłu,  udało  się  mi  sprostać  uciążliwym  obowiązkom  tego  zawodu.  Skrupulatna  metoda 
znamionowała zarówno me poczynania, jak obliczenia. O ile chodziło o mnie, to metoda - a 
nie pieniądz - tworzyła człowieka lub przynajmniej to wszystko, czego nie tworzył krawiec, 
któremu  służyłem.  O  dziewiątej  z  rana  zachodziłem  do  niego  po  odzież,  którą  dnia  tego 
wdziać  należało.  O  dziesiątej  znajdowałem  się  już  na  jakiejś  fashionable  promenadzie  lub 
innym  miejscu  publicznych  rozrywek.  Niezrównana  dokładność,  z  jaką  obracałem  w  różne 
strony  swą  urodziwą  postać,  by  pokazać  kolejno  wszystkie  szczegóły  włożonego  ubrania, 
wywoływała podziw wszystkich znawców tego zawodu. Nie zdarzyło się nigdy, żebym około 
południa  nie  przyprowadził  klienta  do  sklepu  swych  chlebodawców,  Messieurs  Cuta  i 
Comeagaina.  Powiadam  to  z  dumą,  lecz  ze  łzami  w  oczach,  gdyż  firma  ta  dopuściła  się 
względem  mnie  najczarniejszej  niewdzięczności.  Skromnego  rachuneczku,  o  który 
posprzeczaliśmy się i w końcu rozeszli, nikt, istotnie obeznany z interesami tego rodzaju, nie 
będzie  uważał  za  wygórowany,  Wszelako  tę  sprawę  z  uczuciem  dumnego  zadowolenia 
pozostawiam orzeczeniu mych czytelników. Rachunek mój opiewał następująco: 

 
Do 
Messieurs Cut i Comeagain, firmy konfekcyjnej, 
od Petera Proffita, 
przedsiębiorcy reklamy wędrownej 
 

 

 

Dol. 

10 lipca. 

Udałem się, jak zwykle, na promenadę, i sprowadziłem klienta 

0,25 

11 lipca. 

dtto 

0,25 

12 lipca. 

Za kłamstwo drugiego stopnia; wypłowiały czarny surdut 
sprzedałem jako oliwkowy 

0,25 

13 lipca. 

Za  kłamstwo  pierwszego  stopnia,  wyborowej  jakości  i  pokroju; 
poleciłem lichą satynetę jako przednie sukno 

0,75 

20 lipca. 

Na  zakupno  nowego  półkoszulka  papierowego,  aby  szara  baja  lepiej 
na mnie wyglądała 

0,02 

15 sierp. 

Za włożenie podwójnie watowanego plaszcza przy 76° ciepła w cieniu  0,25 

background image

 

16 sierp. 

Za  trzygodzinne  wystawanie  na  jednej  nodze,  by  lepiej  widziano 
modne pantalony w paski; po 12½ centa od nogi i od godziny. 

0,37½ 

17 sierp. 

Udałem  się,  jak  zwykle,  na  promenadę  i  sprowadziłem  dobrego 
klienta (tłuścioch). 

0,50 

18 sierp. 

dtto (średniego wzrostu) 

0,25 

19 sierp. 

dtto (niskiego wzrostu i kiepsko płaci) 

0,06 

 

 

Dol. 
2,95½ 

 
Szczegółem,  który  przede  wszystkim  stał  się  przedmiotem  zatargu,  była  nader 

umiarkowana cena dwu centów za półkoszulek. Zaręczam słowem honoru, że ten półkoszulek 
mógł  być  tyle  wart.  Równie  czystego  i  powabnego  nie  zdarzyło  się  mi  przedtem  widzieć  i 
mam  wszelkie  powody  do  mniemania,  iż  dzięki  niemu  udało  się  sprzedać  aż  trzy  baje. 
Wszelako starszy spólnik firmy godził się tylko na jednego centa i podejmował się wykroić 
cztery takie półkoszulki z jednego arkusza bibułki. Nie potrzebuję chyba nadmieniać, iż nie 
odstąpiłem ani na krok od zasady. 

Interes jest interesem i powinien być załatwiony, jak na interes przystoi. Nie było ani 

krzty  systemu  w  tym  oszukiwaniu  mnie  o  jednego  centa  -  zwyczajna  grabież  pięćdziesięciu 
procent - i na domiar bez żadnej metody. Wymówiłem natychmiast służbę u Messieurs Cut i 
Comeagain  i  założyłem  „przedsiębiorstwo  zapaskudzania  widoków”  -  jedno  z 
najzyskowniejszych, najszanowniejszych i najniezależniejszych przedsiębiorstw. 

Moja bezwzględna rzetelność, oszczędnośćoraz surowe przestrzeganie zasad interesu 

wystąpiły znów w całej pełni. Przedsiębiorstwo moje zakwitło i wnet nauczono się mnie cenić 
na „giełdzie”. To pewne, iż nie babrałem się w byle jakich drobnostkach, lecz przestrzegałem 
dobrej,  starej,  trzeźwej  rutyny  interesu  -  z  którym  bez  wątpienia  nie  byłbym  się  rozstał  do 
dzisiejszego  dnia,  gdyby  nie  malutki  wypadek,  który  zdarzył  mi  się  przy  pewnej,  dość 
zwykłej czynności zawodowej. Gdy jakiś stary sknera, syn marnotrawny lub na niepewnych 
nogach stojąca spółka zapragnie zbudować sobie pałac, to najprostszą rzeczą w świecie jest tę 
budowę  im  utrudnić,  jak  to  wiadomo  każdemu  inteligentnemu  człowiekowi.  Na  tych  to 
utrudnieniach  polega  właśnie  ,,przedsiębiorstwo  zapaskudzania  widoków”.  Skoro  projekt 
budowy jest już w toku, my, przedsiębiorcy, staramy się zapewnić sobie jakąś cząstkę parceli, 
na której dom ten ma stanąć, albo jakiś piękny, niewielki plac, przyległy czy tuż przed samym 
frontem położony. Kiedy to nastąpi, czekamy, aż mury pałacu w połowie już staną, po czym 
godzimy  jakiegoś  modernistycznego  architekta,  aby  postawił  naprzeciw  jakąś  karykaturalną 
lepiankę; czy to holenderską pagodę, czy chlew, czy wreszcie inną, fantazyjną budę w stylu 
eskimoskim,  kickapoo'oskim  lub  hotentockim.  Oczywiście  nie  możemy  się  zgodzić  na 
zburzenie  tych  budynków,  o  ile  nie  otrzymamy  jakichś  pięciuset  procent  tytułem 
odszkodowania  za  plac  budowlany  i  za  ową  kletkę.  Bo  czyż  możemy?  Stawiam  pytanie. 
Zwracam  się  z  nim  do  ludzi  interesu.  Po  prostu  byłoby  niedorzecznością  przypuszczać,  że 
możemy.  A  jednak  natknąłem  się  na  taką  łajdacką  szajkę,  która  zażądała,  abym  to  zrobił  - 
abym  to  właśnie  zrobił.  Rozumie  się,  że  zbyłem  to  niedorzeczne  żądanie  milczeniem,  ale 
uważałem  za  swój  obowiązek  tejże  samej  nocy  usmarować  sadzą  cały  ich  pałac.  Za  co  ci 
bezmyślni niegodziwcy wsadzili mnie do kozy. Kiedy zaś mnie wypuszczono, dżentelmeni od 
zapaskudzania widoków uważali za właściwe zerwać ze mną wszystkie stosunki. 

„Zaczepki  i  zniewagi”  były  interesem,  którego  musiałem  jąć  się  z  kolei  dla  chleba, 

lecz który niezbyt odpowiadał delikatnemu memu organizmowi. Bądź co bądź, zabrałem się 
do dzieła, pełen otuchy, i wychodziłem na swoje, podobnie jak poprzednio, dzięki surowym 
nawykom metodycznej ścisłości, którą wbiła mi w głowę ta przezacna, stara niania - i zaiste, 
byłbym  najpodlejszym  z  ludzi,  gdybym  nie  pamiętał  o  niej  w  swym  testamencie. 
Przestrzegając - jak już wspomniałem - najdokładniejszego systemu w swych poczynaniach i 

background image

 

pilnując  prawidłowego  prowadzenia  ksiąg,  zdołałem  przezwyciężyć  wiele  poważnych 
trudności i ostatecznie ustalić się przyzwoicie w tym zawodzie. Trzeba przyznać, iż niewielu 
ludzi  zdołałoby  się  tak  wywiązać  z  tego  bajecznego  interesiku  jak  ja.  Przytoczę  tutaj 
stroniczkę albo i więcej z mojego dziennika, abym nie potrzebował być trąbą własnej chwały 
-  co  jest  pogardy  godne  i  czego  żaden  szlachetniej  myślący  człowiek  się  nie  dopuszcza. 
Rozumie się, że dziennik jest wyższy nad wszelkie kłamstwa. 

1  stycznia.  Uroczystość  Nowego  Roku.  Spotkałem  na  ulicy  Snapa  podchmielonego. 

Nb. - ten dobry. Wnet potem spotkałem Gruffa urżniętego jak bela. Nb.  - także odpowiedni. 
Zaciągnąłem  obu  tych  dżentelmenów  do  mej  księgi  głównej  i  otwarłem  dla  nich  bieżący 
rachunek. 

2  stycznia.  Zastałem  Snapa  na  giełdzie,  podszedłem  do  niego  i  nadepnąłem  mu  na 

palce.  Zacisnął  pięść  i  lunął  mnie  tak,  że  upadłem  na  ziemię.  Doskonale!  -  podniosłem  się 
znowu.  Niejakie  trudności  z  mym  adwokatem,  Bagiem.  Chciałbym  dostać  tysiąc  dolarów 
odszkodowania,  lecz  on powiada,  że  za  takie  zwykłe  pobicie  nie  możemy  żądać  więcej  niż 
pięćset. Nb. trzeba pozbyć się Baga - ten człowiek nie ma ani odrobiny systemu. 

3 stycznia. Wpadłem do teatru, by poszukać Gruffa. Siedział w bocznej loży drugiego 

rzędu  między  dwiema  damami,  jedną  tłustą  a  drugą  chudą.  Gapiłem  się  na  nich  tak 
uporczywie przez lornetkę, iż w końcu gruba dama zarumieniła się i szepnęła coś do Gruffa. 
Wdepnąłem potem do loży i podsunąłem nos pod jego rękę. Nie chciał za niego pociągnąć - 
nie szło. Sapnąłem i próbowałem znowu - nie szło. Usiadłem tedy i jąłem mrugać na chudą 
damę. Ku wielkiemu mojemu zadowoleniu porwał mnie za kark i przerzucił przez balustradę 
na  parter.  Zwichnięcie  kręgów  szyjnych  i  prawa  noga  przetrącona.  Powróciłem  do  domu 
rozradowany,  wypiłem  butelkę  szampana  i  zapisałem  na  rachunek  tego  młodzieńca  pięć 
tysięcy dolarów. Bag powiada, że to pójdzie. 

15  lutego.  Ugoda  polubowna  z  Mr  Snapem.  Dochód  wniesiony  do  dziennika  - 

pięćdziesiąt centów - jak uwidoczniono. 

16  lutego.  Wystrychnął  mnie  na  dudka  ten  łajdak,  Gruff,  który  zbył  mnie  pięciu 

dolarami.  Koszty  sądowe:  cztery  dolary  dwadzieścia  pięć  centów.  Czysty  zysk  -  patrz 
dziennik - siedemdziesiąt pięć centów. 

Z tego widać, iż czysty dochód w bardzo krótkim czasie wyniósł aż jednego dolara i 

dwadzieścia pięć centów, i to tylko za Snapa i Gruffa; a zapewniam jak najuroczyściej, iż te 
wypisy zaczerpnąłem na chybił-trafił z mojego dziennika. 

Stare to, ale dobre powiedzenie, iż pieniądze nie są warte zdrowia. Przekonałem się, iż 

wzruszenia, nieodłączne od tego zawodu, zbyt dają się we znaki memu wrażliwemu ustrojowi 
cielesnemu.  Spostrzegłem,  że  zupełnie  wychodzę  z  fasonu,  i  po  prostu  nie  wiedziałem,  co 
począć.  Kiedy  jednak  przyjaciele,  spotykani  na  ulicy,  poczęli  nie  wierzyć  własnym  oczom, 
czy jestem istotnie Peterem Proffitem, przyszło  mi na myśl, iż nie pozostaje nic innego, jak 
zmienić sposób zarobkowania. Jąłem się tedy „obryzgiwania błotem” i uprawiałem ten zawód 
przez kilka lat. 

Najbardziej ujemną jego stroną jest to, że posiada zbyt wielu lubowników i natłok do 

niego  jest  ogromny.  Każdy  nieuk,  który  przekona  się,  iż  nie  ma  dość  mózgu,  by  poradzić 
sobie  z  „wędrowną  reklamą”  albo  „zapaskudzaniem  widoków”,  lub  „zaczepianiem  i 
obrażaniem przechodniów”, myśli, iż zdoła „obrzucać błotem”. Jednakże jest to najzupełniej 
błędny  pogląd,  jakoby  babranie  się  w  błocie  nie  wymagało  wysiłku  umysłowego.  W 
szczególności  nie  da  się  niczego  osiągnąć  w  tym  zawodzie  bez  metody.  Zajmowałem  się 
tylko  interesem  detalicznym,  a  przecież  dzięki  mojemu  dawnemu  nawykowi 
systematyczności wszystko szło gładko jak po maśle. Przede wszystkim wybierałem skrzyżo-
wania ulic z wielką rozwagą i nigdy nic ruszyłem miotłą w innej części miasta. Dokładałem 
przy  tym  starań,  żeby  zawsze  była  w  pobliżu  niewielka,  ładna  kałuża,  z  której  mógłbym 
korzystać  w  każdej  chwili.  Dzięki  temu  dałem  się  poznać  jako  człowiek,  na  którym  można 

background image

 

polegać,  a  proszę  mi  wierzyć,  że  to  niemal  rozstrzyga  o  powodzeniu  w  każdym  interesie. 
Każdy  wtykał  mi  miedziaka,  by  minąć  szczęśliwie  skrzyżowanie,  gdzie  stałem,  i  nie  mieć 
obryzganych  błotem  pantalonów.  A  ponieważ  przewodnie  zasady  mego  interesu  były 
dostatecznie  znane,  przeto  nie  zdarzyło  mi  się  nigdy  mieć  do  czynienia  z  oszustwem.  Nie 
byłbym  go  ścierpiał.  Nie  oszukując  nigdy  nikogo,  nie  pozwalałem  również  nikomu  robić  z 
siebie 

igraszki. 

Sprzeniewierzeniom 

bankowym  jużcić  zapobiec  nie  mogłem. 

Niewypłacalność zagrażała mi ruiną. Cóż, kiedy banki nie są jednostkami, lecz zrzeszeniami, 
a zrzeszenia, jak to powszechnie wiadomo, nie mają ciał, które można kopnąć, ani dusz, które 
można przekląć. 

Robiłem pieniądze na tym interesie, gdy w nieszczęsną godzinę zachciało mi się zająć 

,,obryzgiwaniem  obuwia  przez  psa”,  co  jest  zajęciem  poniekąd  podobnym,  ale  nierównie 
mniej  poważnym.  Rozumie  się,  iż  miejsce  mojego  postoju  było  znakomicie  wybrane,  gdyż 
znajdowało się w samym środku miasta, a przy tym miałem doskonałe szczotki i czernidło do 
obuwia. Mój piesek był wypasiony i potrafił wywąchać wszystko. Pracował w tym zawodzie 
od  dawna  i  muszę  przyznać,  że  znał  się  na  nim.  Sposób  naszego  postępowania  był 
następujący:  Pompi,  wytarzawszy  się  należycie  w  błocie,  siedział  pod  drzwiami  sklepu  i 
czyhał, aż nadejdzie jaki dandy w świecącym obuwiu. Wówczas wybiegał naprzeciw niego i 
muskał swą sierścią jego lakierki. Dandy poczynał kląć, na czym świat stoi, i rozglądał się za 
kimś, kto by mu oczyścił obuwie. Oczywiście byłem do usług z czernidłem i szczotkami. W 
niespełna  minutę  zarabiało  się  sześć  pensów.  Jakiś  czas  szło  jako  tako.  Nie  ja  grzeszyłem 
chciwością,  ale  mój  pies.  Odstępowałem  mu  trzecią  część  dochodu,  ale  on  domagał  się 
połowy. Nie mogłem na to się zgodzić - toteż posprzeczaliśmy się i rozeszli. 

Następnie  jąłem  „chodzić  z  katarynką”  i  muszę  przyznać,  że  powodziło  mi  się 

doskonale.  Jest  to  interes  łatwy,  prowadzący  prosto  do  celu  i  nie  wymagający 
szczególniejszych  uzdolnień..  Dość  jest  postarać  się  o  katarynkę,  co  wygrywa  jedną  tylko 
melodię, i odpowiednio ją przygotować, mianowicie otworzyć mechanizm i gruchnąć w niego 
trzy lub cztery razy młotkiem. Po prostu nie wyobrażacie sobie, jakiego przez to nabiera tonu, 
przydatnego do interesu. Gdy to się robi. trzeba zarzucić katarynkę na plecy i wałęsać się po 
ulicach dopóty, aż ujrzy się dom, przed którym bruk ma pościółkę z garbarskiej kory i którego 
kołatkę owinięto kozią skórą. Wówczas staje się i zaczyna się rzępolić, ale trzeba wyglądać 
tak, jakby miało się stać i rzępolić do sądnego dnia. Natychmiast otwiera się okno, ktoś rzuca 
sześć  pensów  i  zaczyna  wołać:  „Cicho  być!  Wynoś  się!”  itd.  Jużcić  wiem,  iż  bywają 
kataryniarze,  którzy  są  gotowi  „wynieść  się”  za  tę  sumę,  ale  ja,  wiedząc,  jak  wielkie 
poczyniłem wkłady, nie pozwalałem się odprawić poniżej szylinga. 

Zajęcie to było wcale zyskowne. Praca była trudna, gdyż nie miałem małpy  - a przy 

tym  ulice  amerykańskie  są  takie  brudne,  demokratyczny  motłoch  taki  natrętny,  a  ulicznicy 
tacy dokuczliwi! 

Przez kilka miesięcy byłem bez zajęcia, lecz w końcu dzięki swej wielkiej rzutkości 

zdołałem sobie wywalczyć stanowisko na „fałszywej poczcie”. Obowiązki w tym interesie są 
proste,  lecz  wcale  korzystne.  Na  przykład:  już  wczesnym  rankiem  musiałem  przygotować 
sobie  paczkę  fałszywych  listów,  Wewnątrz  każdego  z  nich  trzeba  było  nagryzmolić  kilka 
wierszy  do  kogoś,  kto  wydawał  się  mi  dostatecznie  zagadkowy,  i  podpisać  u  dołu  jakiego 
Toma Dobsona lub Bobby Tompkinsa. Zalepiwszy i zapieczętowawszy listy oraz nakleiwszy 
na  nich  fałszywe  znaczki  z  Nowego  Orleanu,  Bengalu,  Botany  Bay  i  innych,  bardzo 
odległych  miejscowości,  odbywałem  moją  codzienną  wędrówkę  niby  to  z  wielkim 
pośpiechem. Doręczałem zawsze te listy tylko w najzamożniejszych domach i otrzymywałem 
opłatę pocztową. Nikt nie wahał się zapłacić za list, zwłaszcza tak zagadkowy, gdyż ludzie są 
bardzo  głupi  -  a  ja  zawsze  zdążyłem  zniknąć  za  najbliższym  narożnikiem,  zanim  go 
otworzono.  Najgorsze  w  tym  zawodzie  było  to,  iż  musiałem  chodzić  dużo,  szybko  i  często 
zmieniać  kierunek.  Ponadto  doznawałem  niemiłych  wyrzutów  sumienia.  To  tak  przykro 

background image

 

słuchać, gdy ktoś bezcześci niewinnego człowieka - a wściekłość, z jaką przeklinano w całym 
mieście  Toma  Dobsona  i  Bobby  Tompkinsa,  była  po  prostu  przerażająca.  Z  niesmakiem 
umyłem ręce od całej tej sprawy. 

Mym  ósmym  i  ostatnim  interesem  było  „przedsiębiorstwo  hodowli  kotów”. 

Przekonałem się, że jest to najprzyjemniejsze i najzyskowniejsze zajęcie, nie połączone przy 
tym  z  żadnymi  przykrościami.  W  kraju  naszym  -  jak  powszechnie  wiadomo  -  nastała  istna 
plaga  kotów  i  aby  jej  zapobiec,  okazało  się  niedawno  konieczne  wniesienie  do  władz 
prawodawczych  prośby,  zaopatrzonej  podpisami  wielu  najszanowniejszych  osób.  Prośbę  tę 
rozpatrywano na ostatnim, wiekopomnym posiedzeniu. Zgromadzenie, znakomicie obeznane 
z  tą  sprawą,  powziąwszy  mnóstwo  innych,  mądrych  i  zbawiennych  uchwał,  uwieńczyło  je 
wszystkie edyktem kocim. Pierwotnie ustawa ta wyznaczała nagrodę za łby kocie (po cztery 
pensy od sztuki) - ale Senatowi udało się poprawić najważniejszy jej paragraf i słowo ,,łby” 
zamienić na ,,ogony”. Ta poprawka była tak słuszna, iż Izba przyjęła ją jednogłośnie. 

Skoro  tylko  gubernator  podpisał  rozporządzenie,  włożyłem  cały  swój  majątek  w 

zakupno kiź i miź. Zrazu mogłem je karmić tylko myszami (ile że są tanie), lecz kiedy jęły w 
myśl nakazu biblijnego mnożyć się wprost zadziwiająco, uważałem, że będzie najlepiej, gdy 
okażę się wspaniałomyślny, i  jąłem  dogadzać im ostrygami i  żółwiami.  Ich ogony po cenie 
wyznaczonej  przez  ustawę  przynoszą  mi  ładne  dochody.  Dokonałem  bowiem  odkrycia,  iż 
przy  zastosowaniu  olejku  z  Makasaru  można  otrzymywać  trzy  ogonki  na  rok.  Cieszy  mnie 
również, iż te zwierzaki bardzo rychło przyzwyczajają się do operacji i wolą obywać się bez 
swej  przywieszki,  niż  włóczyć  ją  za  sobą.  Stanąłem  tedy  na  własnych  nogach  i  dobijam 
właśnie targu o willę nad Hudsonem.