background image
background image
background image
background image

 

 

Dla Mojej Mamy i Pawła,

który jako pierwszy powiedział:

„Musisz to wydać!”

background image

 

background image

Oświadczenie

Autor chciałby uroczyście zapewnić, że wszystkie przedstawione przez niego wydarzenia zostały
wyssane  z  palca,  uwiecznione  w  niniejszym  dziele  postacie  istnieją  tylko  w  jego  wyobraźni,
a  wszelka  zbieżność  z  tym,  co  się  kiedykolwiek  zdarzyło,  właśnie  zdarza  albo  zdarzy
w przyszłości, jest przypadkowa. Uwierzyliście? To dobrze…

background image

 

background image

Postacie

(w kolejności pojawiania się na kartach powieści)

Konrad  Jancewicz  –  młody  fotograf,  który  z  tajemniczych  powodów  rzucił  swoją  piękną
dziewczynę, aby wdać się w romans ze starszą (acz też atrakcyjną) kobietą

Joanna  Szmidt  –  najpopularniejsza  polska  pisarka  romansów,  niepotrafiąca  zaakceptować
faktu,  że  ma  40  lat,  i  w  związku  z  tym  zachowująca  się  wiecznie  tak,  jakby  dopiero  wczoraj
odebrała świadectwo dojrzałości
Betty  –  rówieśniczka  Joanny  i  zarazem  jej  agentka,  singielka,  próbująca  kierować  się  (oraz
karierą  swojej  chlebodawczyni)  zgodnie  z  rozsądkiem  i  rozumem,  co  niestety  przy  Joannie
urasta do rangi herkulesowej pracy
Karol – były kochanek Joanny, bigamista i kłamca

Dwie  kobiety  w  toalecie  –  wyjątkowo  niedyskretne  niewiasty,  dzięki  którym  Joanna
dowiaduje się tego, czego nie powinna (a może i powinna, rozstrzygniecie sami…)
Krzysztof Darski – kapitan policji, prowadzący śledztwo przy użyciu dość osobliwych metod
Ryży Benio – paparazzi, śledzący pilnie każdy krok Joanny

Tygrys Złocisty – jeden z bossów przestępczego półświatka, mający niezrozumiałą słabość do
Betty
Klaudia Hutniak – nieco przebrzmiała diwa polskiej piosenki, uważająca się za najważniejszą
piosenkarkę w historii galaktyki
Ewelina – dziennikarka „Koktajlu”, sympatyczna dziewczyna skrzywdzona przez fryzjera

Sylwia  –  dziennikarka  „Koktajlu”,  sprawiająca  wrażenie,  że  wie  więcej  niż  BOR,  CBA
i kontrwywiad razem wzięte
Kasia – dziennikarka „Koktajlu”, cicha woda
Magda – dziennikarka „Koktajlu”, świeżo upieczona matka Polka
Wiktor – dziennikarz „Koktajlu”, w swoim przekonaniu chory na wszystkie choroby świata

Paweł  –  dziennikarz  „Koktajlu”,  uczynny  i  miły  człowiek,  lubiący  relaksować  się  przy  kuchni
(dziwne, ale prawdziwe)

background image

Dziewczynka – łowczyni autografów
Monika – szefowa recepcji w wydawnictwie „Koktajl”

Asystentka Klaudii Hutniak – zahukana osoba, traktująca z pokorą swoją pracę jako pokutę
za grzechy popełnione w poprzednim życiu
Kamil Majewski – porucznik, jedyny mężczyzna w Polsce, który nie widział rozebranej sesji
Klaudii Hutniak
Alina Ptasznik – gosposia Joanny, łagodna kobieta o gołębim sercu, choć z wyglądu (i tembru
głosu) budząca nieodparte skojarzenia z Arnoldem Schwarzeneggerem

Antoni Wyprych – ogrodnik Joanny, mruk i odludek
Mama Konrada – surowa starsza pani, z całego serca nienawidząca Joanny
Agnieszka – porzucona narzeczona Konrada

Zofia  –  dziennikarka  pisma  „Blask!”,  która  już  dawno  powinna  iść  na  emeryturę  (tylko  nie
znalazł się nikt odważny, żeby jej to uświadomić)
Mama  Darskiego  –  przeurocza  starsza  pani,  której  syn  zdradza  przez  telefon  wszystkie
tajemnice prowadzonego przez siebie śledztwa

background image

 

background image

Prolog

Niezbyt  duży,  nierzucający  się  w  oczy  zwitek  płótna  od  kilku  tygodni  leżał  między  innymi
szpargałami  na  strychu.  Jeszcze  nie  tak  dawno,  oprawiony,  wisiał  na  ścianie  przy  schodach
prowadzących  na  pierwsze  piętro  starej  willi.  Zdjęty  stamtąd  w  czasie  remontu,  nie  został
wyrzucony na śmietnik tylko dlatego, że gdy go wyjmowano z ramy, spadł na stertę dokumentów
księgowych, które – zgodnie z zaleceniem urzędu skarbowego – trzeba było przechowywać przez
pięć lat. Nikt nie zdawał sobie sprawy z jego wartości. Nikt z ekipy remontowej nie poświęcił mu
ani chwili uwagi, zwłaszcza gdy pani domu powiedziała lekceważąco: „I jeszcze zabierzcie stąd
ten czarny bohomaz, bo mi się nie komponuje z tapetą w wielobarwne motyle! Tylko zostawcie
ramę! Będzie idealna na moje zdjęcie z fanami!”. Takim sposobem obraz trafił do kartonowego
pudła, które następnie rzucono w najciemniejszy kąt strychu…

Mniej więcej miesiąc później młody fotograf, czekający na wizytę u dentysty, otworzył gazetę

„Twój Dom” i zaczął przeglądać rubrykę „Metamorfozy”. Nagle jego wzrok przykuł pewien detal
na  jednym  ze  zdjęć.  Fotograf  z  niedowierzaniem  wyciągnął  swojego  smartfona,  otworzył
Internet i wpisał kilka słów do wyszukiwarki. Ta w odpowiedzi wyświetliła mu długą listę haseł
i  zdjęć.  Fotograf  kliknął  w  jedno  z  nich  i  dokładnie  przeczytał  znajdujący  się  pod  nim  opis.
A  więc  się  nie  mylił…!  Zapominając  o  ćmiącym  kilkudniowym  bólu  dolnej  piątki,  zerwał  się
z krzesła i szybkim krokiem opuścił poczekalnię. Kiedy znalazł się na dworze, wybrał numer
telefonu, odbył krótką rozmowę, po czym wsiadł na motor. Odpalił go i w takim tempie, jakby
jechał do pożaru, skierował się w stronę Dworca Centralnego. Wiedział, że nie ma ani chwili do
stracenia!

background image

 

background image

Rozdział I

– Jest pani cudowną pisarką!
Joanna podniosła wzrok znad książki, którą właśnie podpisywała, i spróbowała przywołać na

swoją twarz coś w rodzaju dziękczynnego uśmiechu. W tej samej chwili oślepił ją błysk flesza
aparatu, którym dobrotliwie wyglądająca starsza pani uwieczniła moment składania autografu
na egzemplarzu swojej ulubionej powieści – Miłość w cieniu topoli.

– Och, przepraszam… – powiedziała staruszka. – Wnuczek kupił mi taki wynalazek i nie za

bardzo jeszcze wiem, jak się nim posługiwać.

„Głupi bachor” – pomyślała w duchu Joanna, ale głośno oznajmiła:
– Nie szkodzi, sama nie wiem, jak używać połowy sprzętów, które mam w domu. Ekspres do

kawy to dla mnie prawdziwa zagadka!

Starsza pani uroczo się uśmiechnęła i odebrała swój egzemplarz książki. Joanna westchnęła

i ze zrezygnowaniem pomieszanym z irytacją spojrzała na niekończącą się kolejkę chętnych po
autograf.

Smutna prawda była taka, że Joanna nie lubiła spotkań z czytelnikami. Kiedy lata temu po raz

pierwszy zaproszono ją na Targi Książki, czuła się wniebowzięta. Tydzień chodziła po sklepach,
wybierając sobie odpowiednią kreację, spędziła niezliczone godziny u kosmetyczki, wizażystki
i  fryzjerki.  Wszystko  po  to,  aby  zrobić  jak  najlepsze  wrażenie.  Niestety,  panowało  wtedy  lato
stulecia,  a  na  targach  popsuła  się  klimatyzacja.  Po  kilkunastu  minutach  zgrzana  i  spocona
Joanna,  którą  tego  popołudnia  ostry  makijaż  miał  przemienić  w  kobietę-wampa,  zaczęła
bardziej  przypominać  topielicę  bagienną.  Do  tego  w  kolejce  do  niej  ustawiły  się  na  zmianę
przygłuche staruszki, wykrzykujące jej swoje imiona głosem walkirii, oraz zboczeńcy czyniący jej
niedwuznaczne  propozycje  natury  erotycznej.  Po  tej  pierwszej  przygodzie  przyszła  pora  na
kolejną.  Jeszcze  gorszą.  Joanna  miała  już  wtedy  na  koncie  kilka  książek,  które  cieszyły  się
wzięciem  nie  tylko  w  Polsce,  ale  i  zagranicą.  Z  okazji  wydania  kolejnej  powieści  jej  wydawca
wpadł  na  genialny  pomysł  zorganizowania  spotkania  z  fanami,  połączonego  z  konferencją
prasową  dla  dziennikarzy.  Wszystko  szło  w  miarę  dobrze,  aż  do  chwili,  gdy  jednemu
z żurnalistów przyszło do głowy zadać pozornie niewinne pytanie:

–  Zawsze  mówi  pani,  że  tworząc  sylwetki  swoich  bohaterów,  inspiruje  się  pani  ludźmi,

których  spotyka  pani  na  co  dzień,  znajomymi,  przyjaciółmi.  Kim  są  pierwowzory  postaci

background image

Eustachego i Zacharego z Romansu o smaku wina?

Eustachy  i  Zachary  byli  wiecznie  nabzdryngolonymi  prostakami,  których  stłamszone  żony

decydują  się  na  wyprawę  do  Toskanii.  Tam  zaś  poznają  przystojnych  i  romantycznych
młodzieńców, z którymi na zmianę zwiedzają lokalne winnice, nadużywają lokalnych trunków
i  uprawiają  szalony  seks,  nie  dostając  przy  tym  –  co  sama  Joanna  uważała  za  niezbyt
przekonujące w swojej powieści – ani razu bólu głowy.

– Ruscy turyści na Rodos – odpowiedziała beztrosko, zanim się zastanowiła. – W życiu nie

spotkałam takich buraków!

Odpowiedź, acz szczera i zgodna z prawdą, wywołała już nawet nie burzę, ale prawdziwe

tornado.  Traf  bowiem  chciał,  że  na  sali  obecna  była  także  przedstawicielka  rosyjskiej  gazety
„Echa Moskwy”, która następnego dnia opublikowała sprawozdanie z konferencji pod uroczym
tytułem:  Polska  grafomanka  pluje  w  twarz  rosyjskim  patriotom!  i  sugerował,  że  szkalowanie
bohaterów znad Wołgi jest „świadomym działaniem sił antyrosyjskich” i „graniem na polskiej
nienawiści  do  Rosjan”.  Na  nic  zdały  się  tłumaczenia  Joanny,  że  kocha  Rosjan  jako  takich,
a  podpadły  jej  jedynie  dwa  wyjątkowo  niekulturalne  małżeństwa,  z  którymi  zmuszona  była
dzielić piętro w hotelu. A co do grania na czymkolwiek, to potrafi od bidy jedynie wydusić jakiś
dźwięk z fletu prostego, a i to z takim skutkiem, że w szkole nikt nie umiał się domyślić, czy to,
co  usiłuje  przedstawić,  jest  melodią  Bogurodzicy  czy  też  Wlazł  kotkiem  na  płotkiem.  Sprawa
niefortunnej wypowiedzi Joanny trafiła nawet do sejmu i była przedmiotem burzliwej debaty,
w czasie której jednego prorosyjskiego posła o mało co nie trafiła na mównicy apopleksja.

Od tego czasu awersja Joanny do spotkań autorskich wzrosła jeszcze bardziej.
Niestety  co  jakiś  czas  menedżerka  stawiała  ją  przed  faktem  dokonanym,  co  zawsze

powodowało sprzeczkę i ciche dni między paniami. Pierwsza po takiej scysji z reguły poddawała
się Joanna. I to nie tylko dlatego, że bez Beaty, zdrobniale zwanej przez nią Betty, nie potrafiła
załatwić żadnej ważniejszej sprawy. Po prostu wiadomo było, że menedżerka nie odezwie się do
niej  pierwsza.  Słynęła  bowiem  ze  złego  charakteru  i  skłonności  do  „zawzinania”  się,  które  to
cechy  w  jej  własnych  oczach  uchodziły  oczywiście  za  wybitne  zalety.  Gwoli  sprawiedliwości
trzeba przyznać, że upór Betty doskonale się sprawdzał, gdy wojowała o honoraria z wydawcami
albo  ustawiała  do  pionu  krytyków  literackich,  którzy  twórczość  jej  szefowej  określali  mianem
„taniego  porno  dla  znudzonych  gospodyń  domowych”,  mówiąc  im,  żeby  poszukali  sobie
porządnego powrozu i poszli się powiesić na najbliższym drzewie, które wyrośnie im na drodze.

–  Joanna  Szmidt  sprzedała  ponad  pięćdziesiąt  milionów  egzemplarzy  książek  na  całym

background image

świecie i zdobyła dwadzieścia prestiżowych nagród literackich. A pana jedynym osiągnięciem
jest regularne zamienianie tlenu w dwutlenek węgla. Poza tym pańska recenzja świadczy o tym,
że jest pan wtórnym analfabetą. Mamusia pewnie nosiła kobiałki z serem i jajkami do szkoły,
żeby pana przepchnęli z klasy do klasy, ale powinna raczej robić z tego jajecznicę, żeby miał pan
więcej siły do pracy przy opróżnianiu pojemników ze śmieciami. Bo tylko do tego się pan nadaje!
– wykrzyczała kiedyś jednemu z nieprzychylnych Joannie recenzentów, a następnie pojechała do
redakcji jego pisma i na wszystkich drzwiach przylepiła wielkie kartki z napisem „Kupię tanio
viagrę”  z  podpisem  pechowego  recenzenta,  który  śmiał  nazwać  Joannę  „Shazzą  polskiej
literatury”.

Joanna wiedziała, że Betty skoczyłaby za nią w ogień i dlatego pozwalała jej na kierowanie

swoim  życiem  i  obrażanie  się  za  każdym  razem,  kiedy  zrobiła  coś  bez  konsultacji  ze  swoim
aniołem stróżem. I choć większość takich samowolek kończyła się mniejszymi czy większymi
wpadkami i powtarzanym jak mantra przez Betty komentarzem: „Od początku mówiłam, że tak
będzie!”,  to  Joanna  z  roku  na  rok  coraz  bardziej  utwierdzała  się  w  przekonaniu,  że  jej
uzależnienie  od  menedżerki  to  pierwsze,  co  powinna  zmienić  w  swoim  życiu.  Kiedy  więc
poznała  kolejnego  „mężczyznę  idealnego”,  starannie  dopilnowała,  aby  Betty  dowiedziała  się
o  nim  dopiero  wtedy,  gdy  ów  się  do  niej  wprowadził.  Zgodnie  z  przewidywaniami  Joanny
obecność  Konrada  w  jej  pięknej  luksusowej  willi  w  podwarszawskim  Milanówku  menedżerka
potraktowała  co  najmniej  tak,  jakby  pisarka  zaczęła  hodować  w  basenie  krokodyle  i  piranie,
ewentualnie sprowadziła do ogrodu kozę z zamiarem codziennego jej dojenia.

– To łowca posagów! – zawyrokowała na dzień dobry.
– Ale ja nie mam posagu – zauważyła trzeźwo Joanna.
– Wiesz, o co mi chodzi! – upierała się Betty. – Jaki jest inny powód, żeby ktoś, kto jeszcze

parę lat temu sikał w pampersa, miał romansować z ryczącą czterdziestką?

– Po pierwsze, on ma dwadzieścia siedem lat, a po drugie nie powiedziałam mu, ile ja mam…

– wyjaśniła niepewnie Joanna. – To znaczy, no… trochę sobie odjęłam…

– Ile? – zaciekawiła się Betty.
– Odrobinkę…
– To znaczy?
–  No  dobrze,  skoro  musisz  wiedzieć,  powiedziałam  mu,  że  mam  dwadzieścia  dziewięć  –

powiedziała gniewnie Joanna.

– Liczyłaś na to, że jest pacjentem Zakładu dla Ociemniałych w Laskach?! – parsknęła Betty. –

background image

Poza tym w dobie Wikipedii to żałosne…

– Powiedziałam, że tam jest przekłamanie, bo cyferki im się pozamieniały – wytłumaczyła

Joanna. – Taki czeski błąd…

– Jasne, i wyszło z tego, że pierwszą książkę napisałaś w przedszkolu, pewnie w przerwie

między leżakowaniem a zabawą w kółko graniaste…

– Myślisz, że nie wyglądam na dwadzieścia dziewięć? – zasmuciła się Joanna.
– Myślę, że wyglądasz na czterdzieści, a on na twojego syna i powinnaś to jak najszybciej

zakończyć  –  zawyrokowała  Betty,  mijając  się  mocno  z  prawdą,  bo  o  Joannie  można  było
powiedzieć  wszystko,  ale  nie  to,  że  prezentuje  się  jak  kobieta  w  średnim  wieku.  Ze  swoją
perfekcyjną, starannie wyrzeźbioną na siłowni figurą, długimi blond włosami i idealnie gładką
twarzą,  na  której  nawet  z  lupą  próżno  by  szukać  jakiegokolwiek  śladu  ingerencji  chirurga
plastycznego,  mogła  spokojnie  uchodzić  za  osobę,  która  ma  jeszcze  trochę  czasu  do
zdmuchnięcia z tortu świeczek ułożonych w napis „30”.

–  Nic  nie  będę  kończyła!  –  zbuntowała  się  Joanna.  –  Konrad  jest  idealny,  jest  mi  z  nim

fantastycznie, a poza tym nasz seks!…

– Jakby ci było jeszcze mało przygód… – mruknęła niechętnie Betty, z niesmakiem patrząc na

pracodawczynię.

Joanna wzruszyła ramionami. Jak większość pisarek romansów uważała za swój zawodowy

obowiązek nawiązywanie jak największej liczby kontaktów z płcią przeciwną. „Nie można uczyć
jazdy samochodem, nigdy wcześniej nie siedząc za kierownicą” – zwykła mawiać. Niestety, ilość
miłosnych podbojów Joanny w żaden sposób nie chciała iść w parze z ich jakością. Kiedy osiągała
pierwsze sukcesy literackie, związana była ze starszym od siebie o kilka lat Karolem, jak jej się
wydawało,  znakomitym  materiałem  na  męża  i  ojca  jej  dzieci.  Zdanie  Joanny  w  kwestii
atrakcyjności  jej  partnera  podzielały  też  inne  panie,  a  Karolowi  jakoś  niezręcznie  było
którąkolwiek  z  nich  rozczarować.  W  efekcie  w  ciągu  kilkunastu  miesięcy,  w  czasie  których
mieszkał już z Joanną w jej odziedziczonym po babci warszawskim mieszkaniu, został ojcem
trojga dzieci innych kobiet. Joanna dowiedziała się o tym przypadkiem, kiedy pewnego wieczoru
przez roztargnienie, myśląc, że otwiera rachunek za prąd, przeczytała pismo z sądu wzywające
Karola na rozprawę o ustalenie alimentów. Spakowała wtedy wszystkie jego rzeczy i grzecznie
poczekała  kilka  godzin,  aż  jej  ukochany  wróci  z  pracy.  W  tym  czasie  doszła  do  wniosku,  że
zamiast  przywitać  go  solidnym  uderzeniem  wałkiem  kuchennym  w  potylicę  albo  zrzuceniem
mu walizek z okna na głowę, co planowała pierwotnie, lepiej będzie zadziałać dyplomatycznie.

background image

Przygotowała więc kolację przy świecach, obficie dodając do ulubionej zupy swojego ukochanego
senesu  i  lactulosum,  kupionych  jakiś  czas  temu,  gdy  jej  kot  cierpiał  na  zaparcia,  a  do  sałatki
użyła szynki parmeńskiej, która przeterminowała się miesiąc wcześniej i przez zapominalstwo
przeleżała w lodówce, schowana za serami pleśniowymi.

– Myślisz, że bylibyśmy dobrymi rodzicami? – zagadnęła, gdy jej ukochany zasiadł do stołu

i zaczął konsumować naszpikowaną niespodziankami zupę.

– A skąd takie pytanie? – Karol spojrzał na nią zdziwiony.
–  Pomyślałam,  że  to  dobry  moment.  Mieszkamy  razem,  tak  bardzo  się  kochamy…  –

powiedziała  Joanna,  w  duchu  zastanawiając  się,  czy  zamiast  środków  przeczyszczających  nie
powinna dodać do zupy kawałków szkła albo choć jednego małego gwoździka.

– Skarbie, dziecko to obowiązki, uwiązanie w domu – tłumaczył Karol – a my przecież tak

dobrze się bawimy…

„No, ja dopiero zaraz zacznę, ty smętny fiutku”, pomyślała Joanna, ale głośno powiedziała:
– Myślałam o chłopcu… – Po czym, przypomniawszy sobie treść pozwu, dodała: – Dalibyśmy

mu na imię… na przykład… Artur!

Karol zachłysnął się zupą, a w jego oczach mignęła panika. Szybko się jednak opanował.
–  Artur?  Skąd  taki  pomysł?  –  zapytał  nieswoim  głosem  i  ku  uciesze  swojej  partnerki

przyspieszył konsumowanie zupy.

– To ładne imię… – Joanna nadała swojemu głosowi nieco rozmarzony ton. – Jak król Artur.

Niezłomny rycerz, zawsze wierny swojej ukochanej Ginewrze…

– Nie rozumiem, co cię dzisiaj opętało – mruknął Karol. – Artur to beznadziejne imię.
– Rozumiem więc, że matka twojego syna wybrała je bez konsultacji z tobą?
– Że co?!
– Że to, ty zdradliwy, oślizgły sukinsynu – wybuchła Joanna, tracąc cierpliwość. – Wynoś się

z  mojego  domu  i  nigdy  więcej  nie  pokazuj  mi  się  na  oczy!  Ty  gnido!  Twoje  walizki  stoją
w sypialni. Zabieraj je i spadaj!

– Kochanie… – powiedział Karol niepewnie. – Nie czuję się najlepiej…
– Nic mnie to nie obchodzi. Wynoś się!
– Ale ja naprawdę nie czuję się dobrze…
– Won, gadzie!
W obliczu furii w oczach Joanny Karol chwycił walizki i szybko opuścił jej mieszkanie. Pisarka

przez okno zobaczyła, jak jej były ukochany pędem leci do samochodu, pospiesznie ładuje walizy

background image

do  bagażnika  i  rusza  z  takim  impetem,  jakby  był  strażakiem  i  spieszył  się  do  pożaru.  Nieco
później  dowiedziała  się,  że  jej  zupa  spełniła  swoje  zadanie  i  następnego  dnia  Karol  musiał
zmienić w samochodzie nie tylko tapicerkę, ale i cały fotel po stronie kierowcy, a wietrzenie auta
trwało kilka kolejnych dni. Zdecydowanie poprawiło jej to humor.

Po Karolu przyszła pora na Dariusza. Miły i romantyczny na początku znajomości, osobnik

ten okazał się psychopatycznym zazdrośnikiem. Granicę zdrowego rozsądku przekroczył, gdy
przydybał  Joannę  na  rodzinnym  obiedzie  z  jej  ciotecznym  bratem  i  –  nie  słuchając  żadnych
wyjaśnień – oskarżył ich o romans, w ataku furii wylał na brata pół białego, na szczęście niezbyt
ciepłego, żurku i zelżył go mianem „wyrwidupa”, a Joannę „cichodajki”.

Potem do galerii miłosnych pomyłek Joanny dołączyli jeszcze: zakompleksiony Tadzio („Ale

naprawdę  było  ci  dobrze?  Wszystko  ci  się  podobało?  Nie  jest  ZA  MAŁY?”),  uzależniony  od
pornografii  Michaś  („Przysięgam  ci,  że  te  pliki  wgrały  się  same.  Ściągnąłem  nową  wersję
programu  antywirusowego  i  te  gołe  Murzynki  wskoczyły  mi  automatycznie!”),  potajemnie
romansujący  z  facetami  Marcin  („Myślisz,  że  wyrobię  sobie  takie  mięśnie  jak  ten  wysoki
blondyn, który leżał obok nas wczoraj na plaży?”) oraz przystojny, ale za to kompletnie wyprany
z poczucia humoru Waldek („Zupełnie nie rozumiem, co ludzie widzą w „Przyjaciołach”, to taki
nudny serial i nic się tam nie dzieje…”).

Kiedy więc Joanna poznała Konrada, który:
a. nie był kryptogejem,
b.  nie  złożył  jej  na  pierwszej  randce  kuszącej  propozycji  odbycia  „szybkiego  numerka

w samochodzie”,

c.  nie  zastanawiał  się,  czy  Dostojewski  to  aby  nie  jakiś  nowy  gracz  w  drużynie  Spartak

Moskwa,

d. był miły, zadbany, męski i przystojny,
uznała, że małe kłamstewko dotyczące jej wieku będzie jedynie środkiem uświęcającym cel.

A celem Joanny było oczywiście zakochać się i to taką miłością, jaka zdarza się tylko w bajkach,
ewentualnie co bardziej kiczowatych hollywoodzkich romansidłach. Od lat tworzyła swój ideał
mężczyzny.  A  ponieważ  każdy  napotkany  przez  nią  facet  coraz  bardziej  od  tego  ideału  się
oddalał, w pewnym momencie Joanna straciła kontrolę i wymyśliła kogoś, kto nie miał prawa
pojawić się na tym pełnym pomyłek padole. Miał to być mężczyzna o bezbłędnym ciele, twarzy
Brada  Pitta  i  pasującej  do  tego  umysłowości.  Romantyczny,  ale  i  potrafiący  jednym  ciosem
powalić każdego złoczyńcę. Kiedy trzeba, tryskający inteligentnym poczuciem humoru, a kiedy

background image

trzeba  –  z  powagą  i  budzącą  respekt  władczością  potrafiący  rozstrzygnąć  każdy  konflikt.
Oczytany,  elegancki,  znający  się  na  tysiącu  spraw,  uwielbiający  gotować,  prać,  prasować
i sprzątać (bo do tych wszystkich czynności Joanna nigdy nie miała nabożeństwa), perfekcyjny
kierowca,  jeszcze  lepszy  kochanek,  a  w  przyszłości  odpowiedzialny  ojciec  ich  wymarzonego
dziecka (jednego, bo drugie ponoć psuje figurę). W dodatku miał ją nosić na rękach, być ślepym
na jej – i tak przecież nieliczne i nieistotne – wady, ubóstwiać zalety, świata poza nią nie widzieć
i jak najczęściej zaskakiwać ją nowymi pomysłami. Swój ideał opisała na kartach czterdziestu
powieści, traktując to jako coś w rodzaju sygnału SOS wysyłanego do tego jedynego, który, w co
święcie wierzyła, gdzieś tam musiał istnieć. Niestety mężczyźni nie czytali jej książek, a jeśli już
trafił się jakiś wyjątek, to – jak sama trzeźwo zauważała – było to najlepszym dowodem, że nie
nadaje się na jej partnera…

Kolejka chętnych po autograf Joanny nie zmniejszała się ani trochę. Z sąsiedniego stoiska

zazdrosnym  wzrokiem  spoglądała  na  nią,  nudząca  się  jak  mops,  autorka  książek  o  hodowli
pszczół. Joanna uśmiechnęła się do niej przepraszająco.

– Jak myślisz, ile jeszcze to potrwa? – zapytała Betty, która przyniosła jej wodę mineralną. –

Już i tak musiałam odwołać Konrada, który miał ze mną wrócić do Milanówka. Jak zobaczyłam
ten wściekły tłum, to od razu kazałam mu jechać tam samemu…

– To zależy od tempa, w jakim będziesz podpisywać – odpowiedziała Betty. – Ale na pewno

jeszcze ze dwie godziny.

–  Może  powinnam  na  takie  okazje  zatrudnić  sobowtóra?  –  zamyśliła  się  Joanna.  –  Ponoć

w Kielcach jest jedna kobieta, która wygląda jak moja siostra bliźniaczka. Zdobyła za to nagrodę
na jakimś zlocie klonów czy czymś takim. No dobrze, skoro to ma tyle trwać, to muszę skoczyć
do toalety. Ogłoś, że nie uciekam na zawsze, bo ci ludzie gotowi są mnie rozszarpać po drodze.

Betty wzięła mikrofon i w imieniu Joanny zaczęła przepraszać za krótką przerwę. Autorka

wykorzystała  ten  moment  i  szybkim  krokiem  podążyła  w  stronę  toalet.  Przez  moment
zastanawiała  się,  czy  nie  uciec  windą,  która  właśnie  kusząco  nadjechała,  ewentualnie
zatrzasnąć się w ubikacji i nie wyjść z niej do późnej nocy, ale po chwili zrezygnowała z tych
pomysłów. Skoro jej wielbiciele zadali sobie tyle trudu, przejechali pewnie szmat drogi, karnie
stoją w kolejce, to głupio byłoby im wywinąć taki numer. Nawet swoje naturalne potrzeby Joanna
starała  się  załatwić  jak  najszybciej.  Kiedy  jednak  już  miała  wyjść  z  ubikacji,  usłyszała,  jak  do
toalety wchodzi ktoś jeszcze. Odruchowo cofnęła rękę z klamki.

– Nieźle się trzyma jak na swoje lata – usłyszała niski, ale z pewnością damski głos.

background image

–  No…  Musi  mieć  już  jakoś  pod  pięćdziesiątkę,  ale  zupełnie  tego  po  niej  nie  widać  –

odpowiedział drugi, dla odmiany wysoki, damski głos.

– Jak nic botoks – zawyrokował głos pierwszy tonem znawcy – albo lifting. Pewnie jest tak

naciągnięta, że jak się uśmiecha, to piersi jej się same unoszą.

– Hihihihihi…
„Ciekawe, o kim mówią? Pewnie o tej bidulce od książek o seksie. Faktycznie, wygląda tak,

jakby cały czas jechała pod wiatr na motorze…”, zastanowiła się Joanna.

–  Albo  konserwuje  ją  ten  nowy  kochanek  –  powiedział  głos  pierwszy.  –  Przeczytałam

w „Koktajlu”, że to jakiś dzieciak…

– Skądś musi czerpać pomysły do tych swoich marnych romansideł…
Joanna  zamarła  z  ręką  na  klamce.  Wstrętne  baby  najwyraźniej  plotkowały  o  niej!

Pięćdziesiątka… Matko pańska!

–  Znam  byłą  dziewczynę  tego  jej  Konrada  –  kontynuował  cieńszy  głos.  –  Ona  nazywa  go

Kondzio. Byli w sobie bardzo zakochani. Ona już nawet zaczęła rozglądać się za suknią ślubną.
Aż któregoś dnia powiedział jej, że wybiera się z kolegami na narty w góry, co było o tyle ponoć
dziwne, że wcześniej miał jakieś inne plany i sporo pilnej roboty na głowie. Przez pierwszych
kilka dni dzwonił, wysyłał sms-y, wszystko było w porządku. A potem któregoś dnia napisał jej,
żeby  o  nim  zapomniała,  że  nie  jest  jej  wart  i  żeby  poszukała  sobie  kogoś  lepszego.  Przestał
odbierać od niej połączenia, nie odpowiadał na wiadomości…

Joanna, którą opowieść pozbawiła tchu, poczuła, że za moment się udusi. Nic nie wiedziała

o  żadnej  dziewczynie.  Konrad,  młody  fotograf,  którego  faktycznie  poznała  na  stoku
w  Zakopanem,  przedstawił  się  jej  jako  singiel,  od  lat  bezskutecznie  szukający  swojej  drugiej
połówki. Ich romans, skonsumowany piątego dnia znajomości w góralskiej chacie, którą od lat
wynajmowała zimą, w mgnieniu oka nabrał zawrotnego tempa. Szybko padły wielkie deklaracje
i  kiedy  wrócili  do  Warszawy,  byli  już  w  poważnym  (na  tyle,  na  ile  można  było  po  tygodniu
znajomości) związku. Nigdy nie było mowy o żadnej trzeciej osobie…

–  I  co  dalej?  –  grubszy  głos  zadał  dokładnie  to  samo  pytanie,  które  kołatało  się  po  głowie

Joannie.

–  Kiedy  wrócił  do  Warszawy,  próbowała  się  z  nim  spotkać,  ale  unikał  jej,  jak  mógł  –

kontynuowała  dama  o  wyższym  głosie.  –  Dopadła  go  wreszcie  kiedyś,  jak  wychodził  z  jednej
redakcji.  Była  wielka  scena,  płacz,  krzyki,  aż  wreszcie  ją  odepchnął,  nakrzyczał,  żeby  się  nie
kompromitowała  publicznie  i  dała  mu  święty  spokój,  bo  ma  teraz  na  oku  dobry  interes  i  nie

background image

zamierza zmarnować takiej okazji…

„Interes? Jaki znowu interes?”, pomyślała spłoszona Joanna.
–  Myślisz,  że  ten  babsztyl  mu  płaci?  –  spytał  z  niekłamanym  zainteresowaniem  pierwszy

głos.

– To chyba oczywiste! – prychnął drugi. – Widziałaś, jak on wygląda. Rewelacyjny chłopak,

każda  by  na  niego  poleciała!  Nie  wierzę,  że  z  własnej  woli  jest  z  kimś,  kto  powinien  szukać
partnera  w  domu  spokojnej  starości…  Jak  stąd  wyjdziemy,  to  idźmy  jeszcze  na  kawę,  bo  to
dłuższa  historia.  Wszystko  ci  opowiem.  Skończ  już  tylko  wreszcie  to  maskowanie  twarzy!  Bo
w końcu przeleci nam kolejka i nie zdobędziemy autografu tej baby. Moja mama nigdy by mi
tego nie darowała, choć naprawdę nie wiem, czemu tak się zaczytuje w tych grafomaństwach,
pewnie to pierwszy objaw demencji…

– Jeszcze tylko odrobina błyszczyku… Voilà, gotowe!
Niewiasty  opuściły  toaletę.  Joanna  poczuła,  że  nogi  się  pod  nią  uginają,  i  klapnęła

z powrotem na sedes. Przez długą chwilę nie mogła zebrać myśli. Z jednej strony wiedziała, że
mogła  być  świadkiem  zwykłych  plotek,  które  niekoniecznie  muszą  się  pokrywać
z rzeczywistością. Ale z drugiej – to, co usłyszała, wypowiedziane było tak pewnym siebie tonem,
że aż niemożliwe, żeby nie było w tym choć odrobiny prawdy. A już i ta odrobina wystarczyła,
żeby na jej idealny romans padł cień.

–  Jesteś  tu?!  –  okrzyk  wyrwał  Joannę  z  zadumy.  Wzięła  głębszy  oddech  i  otworzyła  drzwi

ubikacji,  aby  zobaczyć  stojącą  na  środku  toalety,  nieco  zagniewaną  Betty.  Widok  menedżerki
z miejsca przywrócił ją do normalnego stanu.

– I co to tak zaraz wrzeszczeć?! – ofuknęła ją.
– Bo siedzisz w tym wucecie już chyba z pół godziny! Ile można?! Chcesz, żeby gazety znów

napisały, że cierpisz na nietrzymanie moczu, jak tydzień temu, kiedy musiałaś cztery raz wyjść
do toalety w czasie konferencji na temat owrzodzenia dwunastnicy? – powiedziała Betty.

– Już ci tłumaczyłam, że Konrad wybierał wtedy lampy do salonu na dole i musiał się ze mną

konsultować  –  wyjaśniła  Joanna.  –  Poza  tym  nie  rozumiem,  po  co  ty  mnie  wrabiasz  w  takie
nudziarstwa.

– Sprzęt do szpitali funduje…
– …firma, której właściciel jest też prezesem mojego wydawnictwa – dokończyła Joanna. –

Ble, ble, ble… I co z tego? Nadal uważam, że są granice w podlizywaniu się wydawcom. Przecież
oni ze mnie żyją!

background image

– A ty z nich! – powiedziała Betty, która zawsze lubiła mieć ostatnie zdanie.
Joanna  wróciła  do  stolika  i  dokończyła  składanie  autografów.  Zmierzchało,  kiedy  wreszcie

wyszła z Pałacu Kultury. Pożegnała się z Betty, która mieszkała w centrum Warszawy. Wsiadła
do  swojego  porsche  cayenne  i  zanim  ruszyła,  wybrała  numer  do  Konrada.  Wiedząc,  że  jej
ukochany  jutro  od  wczesnego  świtu  ma  sesję  z  jedną  z  kapryśnych  polskich  diw,  chciała  go
uprzedzić,  żeby  mimo  wszystko  nie  kładł  się  zbyt  wcześnie  spać.  „Muszę  z  nim  wyjaśnić  te
plotki jeszcze dzisiaj, bo inaczej pęknę”, myślała Joanna. Cierpliwość nigdy nie była jej mocną
stroną.  Niestety,  Konrad  nie  odbierał  i  najpewniej  miał  wyłączoną  komórkę,  bo  od  razu
odzywała się poczta głosowa z prośbą o nagranie wiadomości. Joanna spróbowała połączyć się
trzy razy i wreszcie zniecierpliwiona machnęła z furią telefonem na tylne siedzenie wozu. „Już
ja mu pokażę wczesne pójście spać!”, pomyślała mściwie, ruszając w kierunku Milanówka. Traf
chciał, że tego wieczoru z reguły zatłoczona droga do jej miasteczka była prawie pusta. Joanna
docisnęła  gazu  i  dotarła  do  celu  w  niecałe  trzy  kwadranse.  Milanówek,  o  tej  porze  prawie
zupełnie opustoszały, przywitał ją jak zawsze sielskim widokiem. Joanna kochała tę mieścinę,
odkąd przyjechała tu po raz pierwszy jako mała dziewczynka wraz z dziadkami. Pamiętała, jak
babcia opowiadała jej w pociągu, że jadą zobaczyć „miasto-ogród”, a potem, jak spacerowali po
zielonych alejkach wśród pięknych willi. I choć od tamtego czasu minęło ponad trzydzieści lat,
Milanówek  nadal  kojarzył  się  Joannie  z  bajką.  Kiedy  więc  zaczęła  się  rozglądać  za  własnym
miejscem na ziemi, odrzucała – być może podświadomie – wszystkie oferty, aż trafiła się jej ta
z jej wymarzonego miasteczka. Stara willa, leżąca nieco na uboczu, należała kiedyś do znanej
śpiewaczki operowej. Kiedy zmarła, jej spadkobiercy, porozsiewani po różnych zakątkach globu,
nie wykazali specjalnego zainteresowania nieruchomością, która w związku z tym z roku na rok
coraz bardziej podupadała. Gdy wreszcie trzy lata temu prawnuczka śpiewaczki zdecydowała się
ją sprzedać, z niegdyś zapierającej dech w piersiach willi zostało kilka smutnych i straszących
z daleka ścian, po których hulał wiatr i buszowały koty. Nic więc dziwnego, że choć domostwo
wystawiono za wyjątkowo okazyjną cenę, oferta nie cieszyła się specjalnym wzięciem. Joanna
też  na  początku  nie  była  nastawiona  zbyt  optymistycznie,  tym  bardziej  że  na  zadane  przez
telefon  pytanie:  „Jak  pani  myśli,  ile  trzeba  wyłożyć,  żeby  odbudować  ten  dom?”,  wnuczka
śpiewaczki  odpowiedziała  wprost:  „Odbudować?  Lepiej  będzie  ją  zburzyć  i  postawić  coś
nowego!”. Mimo to Joanna pojechała na oględziny posiadłości i od razu się w niej zakochała. To
prawda, że w ogrodzie rosły jedynie chwasty, a sam dom wyglądał, jakby ktoś go przed chwilą
zbombardował.  Było  jednak  w  tym  wszystkim  coś  magicznego,  coś,  czego  sama  pisarka  nie

background image

umiała do końca sprecyzować. Joanna chodziła po posiadłości jak zauroczona, a towarzyszący jej
agent  myślał  w  tym  czasie,  że  różne  już  miewał  klientki,  ale  tak  zidiociałej  to  jeszcze  chyba
nigdy. „To wszystko prawda, co brukowce piszą o artystach – zwierzył się wieczorem żonie. – Ta
Szmidt to chyba była pijana albo naćpana. Nie dość, że łaziła po tej ruinie tak, jakby oglądała
pałac w Wersalu, to jeszcze zapłaciła cenę wywoławczą. Kretynka!”

Tymczasem kretynka dzwoniła już do znajomej architekt, żeby przekazać jej wizję tego, jak

posiadłość ma wyglądać w przyszłości. Kiedy pół roku później ten sam agent przez przypadek
przejeżdżał  obok  willi  Joanny,  aż  cofnął  samochód,  żeby  zobaczyć,  czy  nie  śni.  W  miejsce
scenerii  odpowiedniej  do  kręcenia  horroru  zobaczył  piękny  ogród  i  lśniący  nowością  dom,
którego  nie  powstydziłaby  się  królowa  Anglii.  Zszokowany  wgapiał  się  w  niego  kilka  minut,
a kiedy ruszył, z wrażenia o mało nie wpakował się pod tira, wiozącego przetwory Horteksu na
Ukrainę.

Joanna  dojechała  do  bramy  swojej  posiadłości.  Mogła  ją  otworzyć  sama,  ale  postanowiła

obudzić  ukochanego.  Zamiast  wybrać  na  szyfrowym  zamku  odpowiedni  kod,  przycisnęła
dzwonek.  Przeczekała  kilka  sygnałów,  po  czym  powtórzyła  czynność.  Bez  skutku.  „Może  go
gdzieś  wyniosło?  Dziwne…”,  pomyślała.  Wystukała  kod.  Brama  otworzyła  się  natychmiast
i prawie bez hałasu. Joanna od razu zauważyła, że motor jej chłopaka stoi tuż przed wejściem do
domu.  Jednak  w  żadnym  oknie  nie  paliło  się  światło.  Co  dziwniejsze,  wyłączona  była  nawet
lampa mająca oświetlać ganek, przy okazji ułatwiająca też poruszanie się po terenie. Zgodnie
z  umową  miała  ona  działać  do  chwili,  aż  wszyscy  domownicy  znajdą  się  w  środku.
„Postanowienia swoje, a praktyka swoje”, pomyślała z goryczą Joanna. Pilotem otworzyła garaż
i  zaparkowała  samochód.  Brak  światła  na  ganku  powodował,  że  cała  okolica  domu  tonęła
w ciemności. Joanna potknęła się o jakąś gałąź. W duchu pomyślała dość wulgarnie o swoim
ogrodniku, który przychodził do niej dwa razy w tygodniu tylko po to, aby – jak coraz częściej
podejrzewała – po malutku, acz skutecznie, opróżniać zawartość jej szafki z alkoholami. Doszła
do  drzwi  i  na  wszelki  wypadek  przycisnęła  dzwonek.  Po  kilku  sygnałach,  które  nie  wywołały
wewnątrz domu żadnej reakcji, zaczęła grzebać w torebce. Jak większość kobiet Joanna miała
tam  wszystko.  Kolejno  domacała  się  kalendarzyka,  długopisu,  USB,  na  którym  trzymała
elektroniczną  wersję  swojej  nowej  powieści,  błyszczyka,  szminki  do  ust,  pudru,  telefonu
komórkowego, małego flakonu perfum, gumy do żucia i lakieru do paznokci. Kluczy ani śladu!
I w tym momencie jak grom z jasnego nieba spadł na nią widok sceny z wczorajszego wieczoru,
kiedy  to  ustalała  z  Betty  rozkład  kolejnego  dnia,  a  mówiąc  dokładniej,  słuchała  pokornie  jej

background image

kazania,  na  którą  godzinę  i  gdzie  ma  się  stawić.  Siedziały  wtedy  w  salonie  mieszkania
menedżerki.  Joanna  dokładnie  zobaczyła,  jak  przyjaciółka  objaśnia  jej  plan  stoisk  w  Pałacu
Kultury, a ona sama, udając, że słucha, myśli o tym, co kupić Konradowi na urodziny, i w tym
samym czasie bawi się obracaniem na palcu kółeczka z kluczami do domu. A potem rozlega się
dzwonek  do  drzwi  i  staje  w  nich  przystojniak,  który  zazwyczaj  przynosi  im  zamówione
w  pobliskiej  „prawdziwie”  lankijskiej  restauracji  bezsmakowe  papki,  które  szef  kuchni  tego
lokalu,  rodowity  Ukrainiec  ze  Lwowa,  w  przypływie  ułańskiej  fantazji  ponazywał  roti
z  kurczakiem,  porijanem  czy  panner  szpinakiem.  Zapewne  gdyby  nie  przystojniak,  obie  po
pierwszym skosztowaniu tych delicji nic więcej by tam nie zamówiły, bo potraw tych nie raczył
tknąć nawet kot Betty, choć z reguły w mgnieniu oka pożerał wszystko, co tylko skojarzyło mu się
z  jedzeniem.  Przystojniak  był  jednak  na  tyle  atrakcyjny,  że  dziewczyny  przynajmniej  raz
w  miesiącu  jak  zahipnotyzowane  wykręcały  numer  do  restauracji.  Nie  były  w  tym  zresztą
odosobnione. Śmiało można powiedzieć, że przystojniak zapewniał swoim szefom spory procent
obrotu  i  bez  niego  restauracja  pewnie  dawno  by  splajtowała.  Joanna  zobaczyła  jeszcze,  jak
zajęta  obserwowaniem  idealnego  i  w  dodatku  zapakowanego  w  obcisłe  jeansy  tyłeczka
przystojniaka,  kładzie  klucze  na  szafce  w  przedpokoju  Betty,  a  potem  wraca  do  domu,  gdzie
drzwi otwiera jej Konrad. Wniosek z tego, że klucze nadal leżą na tej samej szafce, na której je
porzuciła. No to kanał!

Joanna przez moment siłowała się z drzwiami, a następnie znów spróbowała zadzwonić do

Konrada.  Ponownie  włączyła  się  poczta  głosowa.  Joanna  przez  chwilę  zwalczała  pokusę
wykręcenia  numeru  Betty  i  poproszenia  jej  o  przywiezienie  kluczy.  Doskonale  potrafiła
przewidzieć reakcję, a nawet konkretne niecenzuralne słowa, jakich w odpowiedzi użyłaby jej
zapewne  o  tej  porze  wyrwana  już  z  błogiego  snu  przyjaciółka.  Potem  kolejno  przyszło  jej  do
głowy  staranowanie  drzwi  za  pomocą  samochodu  i  wdrapanie  się  na  dach  w  celu  wejścia
kominem.  Na  domiar  złego  tegoroczna  wiosna  nie  należała  do  najcieplejszych,  zwłaszcza
nocami,  kiedy  temperatura  potrafiła  ciągle  spaść  poniżej  zera,  i  zziębniętą  coraz  bardziej
Joannę zaczęła z wolna ogarniać furia. Jakim prawem Konrada nie ma w domu? Czemu jej nie
uprzedził? I gdzie do cholery się włóczy, zamiast czekać na nią z romantyczną kolacją, świecami
i szampanem?! W końcu byli ze sobą dopiero cztery miesiące, a to zdecydowanie za wcześnie na
przejście do fazy „to ty sobie, kochanie, obejrzyj film i idź spać, a ja skiknę z kolegami na piwo,
nie czekaj na mnie”. Poza tym Joanna chciała być wiecznie noszona na rękach i stanowić dla
swojego partnera jedyną życiową atrakcję. Do tej pory Konrad pokornie się z tym godził i oddalał

background image

od niej jedynie wtedy, kiedy miał jakieś zlecenie. Co mu strzeliło do głowy teraz i to w najmniej
odpowiednim momencie?!

Bezczynność  nigdy  nie  była  ulubionym  stanem  Joanny.  Teraz  też  postanowiła  działać.

Obeszła z wolna posiadłość, szukając jakiegokolwiek sposobu dostania się do środka. Wejście do
piwnicy  zamknięte  było  na  solidną  kłódkę,  do  której  klucz  znajdował  się  w  domu.  Podobnie
z  wejściem  do  spiżarenki.  Joanna  już  miała  zrezygnować  z  dalszych  oględzin,  kiedy  nagle
dostrzegła  otwarte  okno  na  piętrze.  Przypomniawszy  sobie  topografię  budynku,  doszła  do
wniosku, że musi się tam znajdować łazienka. A mówiąc dokładnie, ogromny pokój kąpielowy
z  kabiną  prysznicową  oraz  minisauną.  Pytanie  tylko,  jak  się  tam  dostać?  Joanna  najpierw
spróbowała  wdrapać  się  po  gzymsie,  ale  kiedy  trzeci  raz  klapnęła  tyłkiem  w  rabatki,  z  racji
mrozu  stanowiące  teraz  po  prostu  skamieniałą  ziemię,  dała  sobie  spokój.  „Widać  tylko
w  książkach  kryminalnych  włamywacze  wspinają  się  po  ścianach  jak  pająki”,  pomyślała
z  rezygnacją  i  postanowiła  zadziałać  metodycznie.  Uświadomiwszy  sobie,  że  nie  tak  dawno
trzeba było załatać kawałek dachu i leniwej ekipie nie chciało się po tym do końca posprzątać,
wywlokła zza drewutni rzuconą tam niedbale przez robotników drabinę, po drodze potykając się
w  ciemnościach  o  coś  małego  i  prawie  tracąc  równowagę.  „Muszę  tu  kiedyś  wreszcie
posprzątać”,  pomyślała,  przystawiając  drabinę  do  ściany.  Ostrożnie  zaczęła  się  wspinać.
Problem  pojawił  się,  gdy  już  znalazła  się  na  wysokości  okna.  Drabina  sięgała  o  wiele  wyżej
i  Joannę  od  upragnionego  wnętrza  domu  oddzielały  teraz  jej  szczeble.  Delikatnie  próbując
przesunąć drabinę w taki sposób, aby odsłoniła okno, Joanna jedynie ją rozhuśtała. Nie mogąc
już  jej  opanować,  spróbowała  czym  prędzej  przełożyć  nogi  przez  parapet.  Udało  jej  się  to
dokładnie  w  tym  momencie,  kiedy  straciła  do  reszty  panowanie  nad  niesforną  konstrukcją.
Niestety,  zamieniona  w  szalone  wahadło  drabina  dała  jej  potężnego  dubla  w  plecy  i  Joanna
wpadła  do  łazienki  z  niezamierzonym  impetem.  Rąbnąwszy  o  posadzkę,  zobaczyła  przed
oczami wszystkie gwiazdy. „To będzie jutro bolało”, pomyślała. Wstała i spróbowała rozmasować
sobie  lewy  bok,  który  ucierpiał  najbardziej.  Jej  ręka  umazana  była  jakąś  dziwną  i  z  racji
ciemności trudną do zidentyfikowania mazią. „Co, do cholery…”, pomyślała. Ponieważ jej wzrok
przyzwyczaił się do ciemności, szybko znalazła kontakt. Przycisnęła go i łazienka rozbłysnęła
delikatnym błękitnym światłem halogenów, które tu zainstalowano w celu stworzenia intymnej
atmosfery. Joanna obejrzała swoją dłoń. Plamy na niej miały dziwaczny ciemnoniebieski kolor.
Popatrzyła na dół i dostrzegła małą kałużę. Strużka od niej prowadziła do kabiny prysznicowej.
Joanna zrobiła trzy kroki w tamtą stronę i gwałtownym ruchem odsłoniła kotarę. Przez chwilę

background image

nie docierało do niej to, co widzi. A kiedy wreszcie dotarło, zaczęła krzyczeć – tak głośno, jak
tylko mogła…

background image

 

background image

Rozdział II

– Gdzie ona jest?! – Betty przedarła się przez pilnie strzeżoną przez policję bramę wjazdową

do  domu  Joanny  i  dopadła  do  funkcjonariusza,  na  którego  mundurze  zauważyła  najwięcej
gwiazdek.

Przedstawiciel prawa spojrzał na nią z zaciekawieniem.
– A kim pani jest, jeśli można wiedzieć, i jakim sposobem się tu pani dostała? – zapytał.
W tym momencie do obojga dobiegło dwóch mocno zziajanych posterunkowych.
– Niech panią szlag trafi, chyba mam zawał… – wysapał jeden z trudem.
– Dowód osobisty… poproszę… – zażądał z nie mniejszym wysiłkiem drugi.
Przełożony  obciął  ich  zdumionym  wzrokiem,  następnie  spojrzał  pytająco  na  Betty.  Ta

wzruszyła obojętnie ramionami.

–  Nie  chcieli  mnie  wpuścić!  –  wyjaśniła.  –  To  idiotyczne.  Tak  jakbym  była  jakąś  bandytką.

Więc powiedziałam im, że byłam tu już tysiąc razy i trafię bez ich pomocy.

– I? – zapytał funkcjonariusz, a w jego oczach pojawił się wyraz rozbawienia.
– I po prostu sobie pojechałam. Nie wiem, po co było mnie gonić! – prychnęła gniewnie Betty.

– Nikt ich nie zmuszał! A poza tym pogratulować kondycji. Gdyby ktoś mnie napadł na ulicy, to ci
dwaj dostaliby ataku serca, zanim dobiegliby na ratunek. To straszne. Czy nie robią im jakichś
treningów? Nie muszą biegać, pływać, chodzić na siłownię?

W  oczach  zziajanych  funkcjonariuszy  pojawiła  się  rozpacz.  Ich  szef  z  trudem  pohamował

uśmiech.  Ten  jeden  moment  wystarczył,  żeby  Betty  spojrzała  na  policjanta  uważniej
i  odnotowała,  że  jest  po  pierwsze  z  pewnością  obdarzony  poczuciem  humoru,  a  po  drugie  –
szalenie  przystojny.  Z  męską  twarzą,  mocno  zarysowaną  szczęką,  trzydniowym  zarostem,
wysoki i postawny, wyglądał jak agent FBI z jednego z jej ulubionych seriali „Białe kołnierzyki”.

–  Dowód  osobisty  poproszę  –  zażądał  nieświadomy  lustracji  funkcjonariusz,  starając  się

nadać swojemu głosowi jak najbardziej stanowczy ton. Na Betty to jednak nie podziałało.

– Nie mam. Nie trzeba już przecież go ze sobą nosić – powiedziała gniewnie. – Nazywam się

Beata Janowska i jestem agentką Joanny. To prawie tak, jakbym była jej prawnikiem. Czy teraz
może mnie pan poinformować, gdzie ona jest?

– Prawie czyni dużą różnicę – pouczył ją policjant. – Ale powiem pani, czemu nie? Została

odwieziona na komisariat w celu złożenia zeznań.

background image

– I to wszystko prawda? – spytała Betty. – Ten jej Konrad naprawdę został zamordowany? Tak

na amen?

– Owszem, na amen – powiedział policjant, patrząc na nią uważnie. – Znała go pani?
– I tak, i nie…
– A mogłaby pani jakoś rozszerzyć swoją wypowiedź?
–  Spotkaliśmy  się  ledwie  kilka  razy.  Wiedziałam  o  nim  tylko  tyle,  ile  Joanna  raczyła  mi

powiedzieć. Że ma dwadzieścia siedem lat, jest fotografem, poznali się w Zakopanem i że to
miłość na całe życie. Ale do tego ostatniego już się przyzwyczaiłam. Każda jej miłość była na całe
życie.

– Czyli pani Szmidt miała wielu partnerów? – dociekał policjant.
– Bez przesady! – zaprzeczyła Betty. – Nie róbmy z niej bohaterki Nagiego instynktu. Po prostu

Joanna  ma  skłonność  do  obdarzania  zainteresowaniem  facetów,  którzy  nie  za  bardzo  na  to
zasługują.

– Ma pani na myśli też i denata?
Betty lekko wzdrygnęła się na dźwięk tego słowa.
– Trudno mi uwierzyć, że ktoś go zabił – powiedziała. – Gdyby nie to, że nie podejrzewam

Joanny o skłonność do makabrycznych żartów, to kiedy zadzwoniła, pomyślałam, że robi mi jakiś
kawał…

– Pani Szmidt ma aż tak specyficzne poczucie humoru?
Betty wyjęła z torebki paczkę papierosów i spojrzała na policjanta pytająco. Ten kiwnął głową,

a  następnie  pokręcił  nią  przecząco,  kiedy  wyciągnęła  rękę  w  jego  stronę.  Betty  westchnęła
i zapaliła.

– Próbuję rzucić – wyjaśniła – ale zawsze, jak już jestem blisko, coś się wydarza. Poprzednim

razem, kiedy udało mi się wytrzymać prawie dwa tygodnie, zmarł kotek Joanny. Wypuszczała go
wolno, żeby sobie łaził po posiadłości. Pewnego dnia coś zjadł i padł martwy. Ludzie trują tutaj
na  potęgę  szczury,  więc  pewnie  dorwał  się  do  czegoś,  co  nie  było  przeznaczone  dla  niego.
Joanna  wpadła  w  histerię.  Miałyśmy  wtedy  deadline  na  oddanie  książki  i  nie  mogła  sobie
pozwolić na spóźnienie.

– I?
–  Książka  poszła  do  druku  o  czasie,  ale  za  to  ja  w  ciągu  dwóch  tygodni  dołożyłam  do

przemysłu tytoniowego ponad dwieście złotych…

– A teraz? Mówiła pani, że pomyślała o tym, że to żart…

background image

–  Wie  pan…  –  Betty  przez  chwilę  zastanowiła  się,  jak  zacząć  wyjaśnienia.  –  Joanna  jest

pisarką…

– Wiem. – Policjant się rozpromienił. – Moja mama uwielbia jej powieść Płaczące serce!
–  No  właśnie.  I  uważa,  że  powinna  do  swoich  powieści  przemycać  jak  najwięcej

rzeczywistości…

– W rzeczywistości mało kogo chyba stać na pierwszą randkę w Paryżu?
– Widzę, że jednak nie tylko mama czyta jej powieści. – Betty uśmiechnęła się szeroko. Na

twarzy policjanta pojawił się rumieniec wstydu.

– Ja tylko… – zaczął, ale menedżerka przerwała mu niecierpliwym machnięciem ręki.
– Wiem, wiem – powiedziała. – Książka akurat leżała w łazience, jak się pan kąpał, i zaczął

pan  czytać  z  nudów  albo  leżał  pan  w  szpitalu  i  tylko  ona  była  pod  ręką,  albo  babcia  na  łożu
śmierci postawiła warunek, że zapisze panu swój majątek, jeśli przeczyta pan książkę Joanny.
Faceci zawsze mają jakieś wytłumaczenie. A prawda jest taka, że czytają ją wszyscy. Magia jej
książek tkwi w tym, że wbrew temu, co się wydaje, sporo tam trafnych obserwacji. Zwłaszcza
ludzkich uczuć i reakcji. Joanna uwielbia je zgłębiać. Wiele razy mówiła coś albo robiła tylko po
to, aby zobaczyć, jak ludzie na to zareagują. Chciała, żeby te fragmenty jej książek, które dotyczą
uczuć,  były  jak  najbardziej  autentyczne.  Kiedyś  poprosiła  jedną  ze  swoich  przyjaciółek,  żeby
zadzwoniła do drugiej z informacją, że Joanna miała śmiertelny wypadek…

– Żartuje pani?!
–  Nie.  Cała  rozmowa  była  nagrana  i  potem  Joanna  wykorzystała  ją  w  Miłości  w  Toskanii.

A najgorsze, że nikt tej drugiej przyjaciółki nie wyprowadził od razu z błędu. Następnego dnia
jechała samochodem i późną nocą zobaczyła Joannę na przejściu dla pieszych. Była pewna, że
widzi ducha, więc wybiegła z auta, zostawiając je przed światłami na jezdni, i z krzykiem zaczęła
biec w przeciwną stronę do kościoła, żeby ją zła mara nie dopadła. Kościół był zamknięty, więc
pobiegła na zakrystię i zaczęła się dobijać. Waliła w drzwi i krzyczała tak głośno, że kościelny,
który  wtedy  baraszkował  z  gosposią  księdza,  pomyślał,  że  się  pali.  Zerwał  się  z  łóżka  tak
gwałtownie, że skręcił kostkę. Chciał się złapać gosposi, ale przez przypadek chwycił ją za głowę
i  zerwał  jej  perukę.  Nie  wiedział,  że  to  nie  jej  prawdziwe  włosy,  więc  przeraził  się,  że  ją
oskalpował,  i  zemdlał.  A  jak  tracił  przytomność,  strącił  z  parapetu  wazon,  który  spadł
przyjaciółce Joanny na głowę. Wszyscy mieli potem pozwać ją do sądu, ale na szczęście jakoś się
dogadali.

Policjant  miał  minę  trudną  do  opisania.  Betty  rzuciła  papierosa  na  ziemię  i  energicznie

background image

przydeptała go obcasem.

–  Odpowiadając  na  pana  pytanie,  tak.  Joanna  ma  specyficzne  poczucie  humoru,  ale  nie

podejrzewam,  żeby  w  jego  ramach  ukatrupiła  swojego  kochanka.  Przy  okazji,  może  mi  pan
powie, jak on zginął. Czy to tajemnica?

–  Nie,  to  nie  jest  tajemnica.  Ktoś  uderzył  go  w  głowę  jakimś  dużym  narzędziem.  Ze

wstępnych oględzin wynika, że była to siekiera, ewentualnie topór. Nic takiego nie znaleziono
w  pobliżu  zwłok,  istnieje  więc  podejrzenie,  że  sprawca  zabrał  narzędzie  zbrodni  ze  sobą  –
wyjaśnił policjant. – Widziała pani tu kiedyś coś takiego?

–  Topór  kojarzy  mi  się  tylko  z  filmami  o  średniowieczu,  ale  siekiera  była  tu  na  pewno  –

odpowiedziała  Betty.  –  Czasem  robiłyśmy  w  ogrodzie  grilla  i  rozpalałyśmy  ognisko.  Drwa
rąbałyśmy taką starą siekierą, którą Joanna znalazła w drewutni. Została tam po poprzednich
właścicielach domu. Trochę była leciwa, lekko zardzewiała, ale dawało się jej używać.

– Gdzie z reguły leżała?
– Wszędzie. To znaczy w różnych miejscach. Joanna nie jest specjalnie zorganizowaną osobą

i jeśli nie było Ptasznika, to wszystko mogło tu leżeć wszędzie…

– Nie było kogo? – Policjant zrobił zdziwioną minę.
– Ptasznika – westchnęła Betty. – To jest kobieta, która pomaga Joannie utrzymać posiadłość

w jako takim porządku. Nazywa się Alina Ptasznik i wygląda jak wielki, stary, gruby chłop. Nawet
ma wąsy. Ponieważ nijak nie mogłyśmy przyswoić sobie, że to kobieta, więc zaczęłyśmy mówić
na nią po nazwisku i w rodzaju męskim.

– Miło ze strony pań. Ktoś jeszcze pomaga pani Szmidt w prowadzeniu gospodarstwa?
–  Ma  jeszcze  ogrodnika.  Nazywa  się  Antoni  Wyprych.  Straszny  mruk,  rozmawia  tylko

z  roślinami.  Sam  się  zgłosił  do  niej  do  pracy  i  chciał  niewiele  pieniędzy.  Nawet  się  trochę
zdziwiłyśmy. Któregoś dnia Ptasznik go przyprowadził, mniej więcej tydzień po tym, jak Joanna
wróciła z Konradem. Powiedziałyśmy, żeby zaczął wiosną, ale stwierdził, że ogród trzeba zacząć
przygotowywać wcześniej i on się tym zajmie. Oryginał, ale dzięki niemu teren dokoła domu
przestał  wyglądać  jak  pobojowisko.  Antoni  mieszka  w  Milanówku,  kilka  ulic  dalej  od  Joanny.
A Ptasznika znajdzie pan miejscowość dalej, w Grodzisku Mazowieckim. Czy to wszystko, czy
też muszę jechać dzisiaj na komisariat?

– Nie – powiedział policjant, zamykając notes, w którym cały czas coś sobie zapisywał. – Nie

musi pani jechać. Nie było pani tutaj w czasie, kiedy popełniono zbrodnię, więc nie ma potrzeby
przesłuchiwania  pani  natychmiast.  Dostanie  pani  normalne  wezwanie  na  komisariat.  I  tak

background image

dostarczyła mi pani sporo materiału do przemyślenia…

– Chyba mimo woli – stwierdziła Betty. – Gdzie w tej chwili jest Joanna?
– W tutejszym komisariacie.
– Myśli pan, że ile potrwa przesłuchanie?
– Trudno powiedzieć, ale wydaje mi się, że lada moment pani Joanna powinna być wolna –

odparł policjant. – I myślę, że lepiej będzie, jeśli najbliższe dni spędzi z dala od Milanówka…

– To chyba oczywiste – zgodziła się Betty, po czym z ciekawością dodała: – A co? Myśli pan, że

morderca może wrócić?

–  Nie.  Myślę  po  prostu,  że  pani  Joannie  dobrze  zrobi,  jeśli  nie  będzie  przebywać

w najbliższym czasie ani tu, ani sama. Tym bardziej że trochę nam tu jeszcze zejdzie…

Betty skinęła głową ze zrozumieniem. Pożegnała się z policjantem, wsiadła do samochodu

i  wstukała  w  nawigację  adres  posterunku.  Swoim  zwyczajem,  który  ujawniał  się  za  każdym
razem,  gdy  siadała  za  kierownicą  zdenerwowana,  od  razu  zamieniła  się  w  żeńską  wersję
Roberta Kubicy. Pędząc po pustych nocą ulicach Milanówka z taką szybkością, jakby zostawiła
w domu niewyłączone żelazko, Betty usiłowała zebrać myśli, a przede wszystkim przygotować
się  na  spotkanie  z  Joanną.  „Za  czterysta  metrów  skręć  w  lewo”,  rozkazała  jej  stanowczym
żeńskim  głosem  nawigacja.  Betty  odruchowo  spojrzała  na  ekranik  z  mapą  i  dokładnie  w  tej
samej chwili kątem oka zauważyła, jak z lewej bocznej małej uliczki wyjeżdża z dużą prędkością
i wprost na nią samochód. Instynktownie przekręciła z całych sił kierownicę w prawo, mijając ów
niespodziewanie wyrosły jej na drodze pojazd dosłownie o milimetry. Nocną ciszę przecięły dwa
odgłosy gwałtownie hamujących aut. Samochodem Betty nieco miotnęło, ale na szczęście nie
wpadł w poślizg i w ciągu paru sekund wyhamował. „Co za palant!”, pomyślała Betty w pierwszej
chwili, a w drugiej przemknęło jej przez myśl, że najlepszym antidotum na wszystkie dzisiejsze
stresy będzie wywleczenie owego palanta z auta i solidnie spranie go po twarzy. Rzuciła okiem
w lusterko, aby zobaczyć, czy drugi samochód też się zatrzymał i nagle uświadomiła sobie, że
auto, na które patrzy, wygląda dziwnie znajomo. Podobnie jak twarz, którą nieco niewyraźnie
dostrzegła  za  jego  kierownicą.  Tylko  przez  sekundę  zastanawiała  się,  skąd  zna  wgnieciony
z lewej strony zderzak i nalaną facjatę z wściekle sterczącymi czerwonymi kędziorkami. Ryży
Benio – paparazzi z pisma „Koktajl”! „Skąd, u licha ciężkiego, się tu wziął?!”, pomyślała Betty
i  w  tym  momencie  przypomniało  jej  się  ostrzeżenie,  jakie  dostała  kilka  dni  wcześniej  od
znajomego pracującego w dziale PR największego polskiego wydawcy brukowców.

–  Wszyscy  już  wiedzą,  że  Joanna  ma  jakiegoś  nowego  o  wiele  młodszego  kochanka  –

background image

powiedział jej, najpierw wycyganiwszy solidny obiad w Papuasie, restauracji znanej z tego, że jej
szefowie do cen potraw doliczali własne daty urodzenia. – I już poszło zlecenie, żeby ich złapać.
Pierwsze zdjęcia będą cenne, więc wilki ruszyły na łowy. Uprzedź Joannę, że może mieć ogony,
niech się pilnuje. No chyba że jej nie zależy…

Pomna histerii, jaką Joanna zrobiła na widok swoich zdjęć topless, które ktoś cyknął jej na

wakacjach w Hiszpanii i wysłał do „OK!”, a magazyn opublikował je z podpisem „Starzejąca się
pisarka (45) próbuje bezskutecznie zwrócić na siebie uwagę młodych macho”, Betty natychmiast
zadzwoniła do Joanny. Ta jednak potraktowała ostrzeżenie lekceważąco.

– Spotykamy się na razie tylko u mnie w Milanówku, a tu żadnych paparazzich nie ma. Poza

tym na teren posiadłości i tak nie wejdą, a dookoła nie ma ani jednego wysokiego drzewa. Nie
panikuj!  –  wykrzyczała  gniewnie  do  Betty.  Menedżerka  wiedziała  jednak,  że  paparazzi  nie
odpuszczą, póki nie zdobędą pierwszych wspólnych fot Joanny i Konrada. I jak się okazuje, miała
rację!  „Super.  Jutro  wszystko  wyląduje  na  pierwszych  stronach  gazet”,  pomyślała  w  panice.
Wiedziona  instynktowną  potrzebą  zapobieżenia  grożącemu  kataklizmowi,  odpięła  pas,
otworzyła  drzwi,  zwinnym  ruchem  wydostała  się  z  samochodu  i  z  szybkością  godną  Ireny
Szewińskiej  z  jej  najlepszych  lat  dopadła  do  samochodu  Benia.  Ten  powoli  ruszał,  ale  Betty
stanęła mu tuż przed maską.

– Nie wygłupiaj się, wiem, że to ty! – krzyknęła. – Chcę porozmawiać.
Benio przekręcił szybę i wystawił z niej swoją rudowłosą głowę.
– Nie podchodź bliżej! – krzyknął ostrzegawczo z wyraźnym przestrachem. – Masz zakaz!
Rok  temu  Betty  przydybała  Benia  w  krzakach,  z  których  fotografował,  jak  Joanna  z  jej

ówczesnym  ukochanym  zażywają  kąpieli  słonecznej  w  jednym  z  nadbałtyckich  kurortów.
Zauważywszy  jego  ogniste  kłaki  wśród  zielonych  gałązek,  zakradła  się  wtedy  ostrożnie  i  po
cichu, nadmuchując po drodze sporych rozmiarów plastikową reklamówkę z Carrefoura. Kiedy
stała tuż nad Beniem, z całych sił walnęła ręką w reklamówkę, a następnie, korzystając z faktu,
że paparazzi na moment został dosłownie ogłuszony, wyrwała mu z ręki aparat, wyjęła z niego
kartę  pamięci,  przełamała  ją  na  pół,  po  czym  mściwie  walnęła  Benia  dość  ciężkim  aparatem
w tyłek, w wyniku czego uszkodzeniu uległ warty kilka tysięcy obiektyw teleskopowy. Paparazzi
złożył  wtedy  na  nią  skargę  na  policję,  ale  przerażony  faktem,  że  funkcjonariusze  bardziej
zainteresowali  się  tym,  co  właściwie  robił  w  krzakach,  niż  zniszczonym  obiektywem,  szybko
wycofał zarzuty.

–  Nie  mam  zakazu  –  odkrzyknęła  Betty.  –  Tylko  pouczenie!  Daj  spokój!  Naprawdę  chcę

background image

pogadać!

Powoli zrobiła kilka kroków w bok, przesuwając się w stronę drzwi Benia. Pomyślała w duchu,

że nawet jeśli ten ruszy, to ona w razie czego wskoczy na dach samochodu.

– Nic mi nie zrobisz? – zapytał Benio.
– Nic. Obiecuję – powiedziała Betty. Podeszła do drzwi Benia i przykucnęła przy nich. Benio

patrzył na nią nadal z wyrazem niepewności na twarzy. – Co tu robisz?

Benio się zawahał.
– Tylko nie ściemniaj, że musiałeś przywieźć rosołek obłożnie chorej babci – ostrzegła Betty. –

Wiem, że dostałeś zlecenie na Joannę.

– To tylko moja praca!
– Bardziej interesuje mnie, od kiedy ją rozpocząłeś…
W oczach Benia pojawił się niepokój.
– Co masz na myśli?
Betty się zniecierpliwiła.
– Mów, od kiedy tu jesteś i co widziałeś, albo wyciągam telefon i dzwonię na policję. Akurat

jesteśmy niedaleko od komisariatu. Tu chodzi o czyjąś śmierć! – zagroziła.

Niepokój na twarzy Benia ustąpił miejsca strachowi.
– Jaką śmierć? Co ty bredzisz?! – zapytał z przerażeniem.
Betty spojrzała na niego uważnie, ale zobaczyła jedynie autentyczne zdumienie. Benio nie

był  na  tyle  dobrym  aktorem,  żeby  coś  takiego  zagrać.  „To  znaczy,  że  nic  nie  wie”,  pomyślała
z  ulgą  Betty.  Przez  chwilę  zastanowiła  się,  czy  zdradzić  mu  prawdę,  czy  też  zachować  ją  dla
siebie, po czym postanowiła jeszcze trochę przyprzeć Benia do muru.

– Obserwowałeś dzisiaj posiadłość Joanny? – zapytała. – Tylko nie kłam, bo to grubsza afera,

o której zaraz ci opowiem.

– Ktoś nie żyje?! – usiłował się dowiedzieć Benio, ale widząc, że na razie Betty nie jest skora

do  wyjaśnień,  postanowił  na  razie  darować  sobie  omijanie  prawdy.  –  Tak,  kręciłem  się  tam
trochę.

– Kiedy?
– Po południu. Czekałem parę godzin, zanim ten jej kochaś przyjechał na swoim motorku,

zgrywając  Brada  Pitta.  Tylko  jak  parkował,  to  się  koncertowo  wypierdzielił,  motocyklista  od
siedmiu boleści – wyjaśnił Benio. – Potem dałem sobie spokój, bo zaczęło się robić ciemno, więc
i tak żadne zdjęcia by nie wyszły…

background image

Betty przez chwilę trawiła uzyskaną informację, po czym nagle ją olśniło.
– Jak udało ci się wejść na teren posiadłości? – zapytała, patrząc uważnie na Benia.
– Nigdzie nie wchodziłem… – Benio spuścił wzrok.
– Za późno – powiedziała Betty. – Żeby zobaczyć, jak Konrad parkuje, musiałeś być po drugiej

stronie ogrodzenia.

– Mogłem to zobaczyć zza niego.
– Nie mogłeś – stwierdziła Betty. – Akurat tego podjazdu, gdzie Konrad parkował motor, nie

widać z żadnego punktu, tylko wtedy, kiedy stoi się w ogrodzie Joanny. Jak się tam dostałeś?

Benio popatrzył na gniewną twarz Betty, po czym machnął ręką.
– Ech, i tak cię pewnie nie oszukam – mruknął z rezygnacją. – Podejrzałem parę dni temu, jak

Joanna  wbijała  kod  do  bramy.  Pomyślałem,  że  przyczaję  się  i  cyknę  parę  fotek,  ale  miałem
pecha. Dwa dni temu żadne z nich się tu nie zjawiło, a wczoraj przepłoszył mnie ten babochłop,
co tu się bez sensu kręci. Zobaczyłem go i nawiałem. Przecież jakby mi przywalił, to bym się
nogami nakrył.

– Bez przesady – zaprotestowała odruchowo Betty. – Ptasznik to bardzo delikatna kobieta.
– Tia, tyle że jak na nosorożca. Toż jak ona idzie, to się ziemia trzęsie – powiedział Benio. –

I dzisiaj też miałem pecha…

– To znaczy?
– Przyjechał ten cały Konrad, zaparkował motor i wszedł do domu. Chciałem podejść i cyknąć

mu parę fotek, ale ktoś mnie uprzedził.

– Jak to?!
– Miałem swoje stałe miejsce, gdzie czekałem. Obok tego pomieszczenia koło wychodka.
Betty  przez  chwilę  przypominała  sobie  topografię  posiadłości  Joanny,  bo  jako  żywo  żaden

z zapamiętanych przez nią tam budynków nie zasługiwał na miano wychodka.

– Masz na myśli altankę? – upewniła się.
– No to coś dziwnego, na lewo od domu. Taka kupa dech…
– Altanka! Joanna zaczęła ją budować, tylko nie mogła się zdecydować, czy to ma być zwykła

altanka, czy coś w rodzaju stylizowanej greckiej świątyni.

– Nieważne, wygląda jak niedokończony wychodek – powiedział Benio. – Więc wychyliłem się

zza tej kupy dech i zacząłem się podkradać w stronę domu, kiedy zobaczyłem, że ktoś tam idzie
od strony bramy.

– Kto?

background image

–  Nie  wiem,  bo  był  ubrany  na  czarno.  Czarne  spodnie,  czarna  bluza  z  kapturem  i  czarna

torba na ramieniu.

– I co? Wszedł do domu?
– No właśnie nie! Doszedł prawie do drzwi i nagle zaczął się rozglądać na boki, tak jakby miał

zamiar wejść, ale w ostatniej chwili się rozmyślił. Po czym zaczął iść w moją stronę, więc się
wystraszyłem, że mnie zobaczył, chociaż już zmierzchało i ciemno było jak we wnętrznościach
Murzyna, znaczy się tego… Afroamerykanina!

– I co zrobiłeś?
– Zwrot w tył. Obszedłem dom od drugiej strony, dopadłem do bramy i nawiałem.
Betty przez chwilę rozważała wagę tego, co przed chwilą usłyszała.
– A co robiłeś potem? – zaciekawiła się. – Bo przecież nie wróciłeś do Warszawy…
– Mam tu znajomą, więc pojechałem do niej, ale akurat nie było jej w domu. Zadzwoniłem

i  okazało  się,  że  właśnie  wraca  z  pracy  pociągiem,  który  stanął  za  Pruszkowem  w  polu  i  nie
wiadomo czemu nie rusza już pół godziny. Powiedziała, że muszę odrobinę poczekać, bo ludzie
właśnie próbują zlinczować konduktora, który zamknął się w wc, więc pewnie jeszcze trochę im
to zajmie. Siedziałem w samochodzie i słuchałem radia. Potem przyjechała znajoma, zaczęliśmy
gadać i zanim się obejrzałem, była ciemna noc. A potem przypomniało mi się, że miałem do
północy  dostarczyć  pendrive’a  do  redakcji  i  zaczęło  mi  się  spieszyć.  I  wtedy  wyrosłaś  mi  na
drodze… Czy ty mi w końcu powiesz, kto umarł?!

Betty  zastanowiła  się  przez  chwilę,  czy  zdradzanie  prawdy  nie  będzie  złamaniem  jakichś

tajemnic śledztwa, ale doszła do wniosku, że skoro policjant nie wspomniał o tym, że nikomu
nic nie wolno mówić, to widać nie jest to ważne.

–  Konrad  –  powiedziała  w  końcu  ostrożnie,  nie  spuszczając  oka  z  Benia.  Nie!  Stanowczo

wyraz zaskoczenia na twarzy fotografa nie mógł być udawany. Aż tak dobrym aktorem to on nie
jest.

–  Jak  to  Konrad?!  –  Benio  wytrzeszczył  oczy.  –  Ale  jak  to…?!  Przecież  go  widziałem?  Jakiś

wypadek?

– Nie, morderstwo – wyjaśniła Betty. – Ktoś go utłukł w domu Joanny. Dostał w łeb jakimś

dużym narzędziem. O której tam czatowałeś?

– Jak przyjechałem, dochodziła szesnasta, a jak mnie ktoś wypłoszył, było już po osiemnastej

– powiedział Benio, po czym jakby się ocknął. – Myślisz, że ten ktoś to był morderca?

–  Na  razie  nic  nie  myślę,  poza  tym,  że  powinieneś  zgłosić  się  czym  prędzej  na  policję  –

background image

doradziła  Betty.  –  Mogę  cię  podrzucić  na  komisariat,  bo  właśnie  tam  jadę  po  Joannę,  albo
możesz  wrócić  do  jej  posiadłości,  gdzie  też  się  kręcą  policjanci.  Jest  tam  jeden  taki  kumaty
i w miarę sympatyczny. Może to i nawet będzie lepiej, jak pojedziesz do niego, bo nie wiem, jak
na twój widok zareaguje Joanna…

W  nieco  przestraszonych  do  tej  pory  oczach  Benia  pojawiła  się  nagle  nowa  iskierka.  Betty

wiedziała, co oznacza, i czym prędzej postanowiła ją ugasić.

– Nawet nie myśl o tym, że zrobisz teraz Joannie jakieś zdjęcia – zapowiedziała. – Jeśli tylko

zobaczę cię w pobliżu z aparatem w ręku, natychmiast składam skargę, że wkroczyłeś na teren
prywatnej posiadłości…

– Phi.
– A potem wykręcam numer do Tygrysa Złocistego!
Tygrys Złocisty był jednym z bossów warszawskiego światka przestępczego. Betty poznała go

kiedyś  przez  jednego  ze  swoich  byłych  narzeczonych,  Piotra,  gdy  jego  serdeczny  kumpel
Mateusz  został  porzucony  przez  dziewczynę.  Po  kilku  dniach  słuchania  jęków  i  szlochów
przyjaciela  Piotr  postanowił  go  jakoś  rozerwać.  Wymyślił  więc  rozrywkowy  wieczór  i  aby
odciągnąć  Mateusza  od  rozmyślania  nad  tym,  czy  lepiej  się  powiesić  czy  utopić,  postanowił
zapewnić mu miłe kobiece towarzystwo. W tym celu zapakował go razem z Betty do samochodu
i  podjechał  na  Wspólną,  gdzie  przechadzały  się  panie  lekkich  obyczajów.  Zaparkowali
i spokojnie poczekali, aż jedna z cór Koryntu podejdzie do auta.

– Na co ochota, skarbie? – zapytała, kiedy Mateusz odkręcił szybę, a następnie, widząc Betty,

skuloną  na  tylnym  siedzeniu  i  udającą,  że  jej  tu  nie  ma,  dodała:  –  Za  numerki  z  innymi…
dziewczynami  –  wymawiając  to  słowo,  znacząco  zmieniła  ton  i  mrugnęła  okiem  –  biorę
podwójnie!

Betty chciała jakoś zaprotestować przeciw zaliczeniu jej do grona pań lekkich obyczajów, ale

w  tym  momencie  jej  narzeczony  przechylił  się  w  stronę  okna,  jednocześnie  zapalając  górne
oświetlenie w samochodzie i z niekłamanym zdumieniem wykrzyknął:

– Mariolka?!
Dziewczyna popatrzyła na niego uważnie i na jej twarzy też pojawił się wyraz zaskoczenia.
– Piotruś? – powiedziała najwyraźniej oszołomiona. – To naprawdę ty?!
– Rany, co tu robisz?! – powiedział Piotr z radością. – Kopę lat! Mateo, Betty, to jest Mariolka.

Siedzieliśmy w liceum w jednej ławce przez cztery lata! Kurde, jakie spotkanie! Pamiętasz panią
Gozdarkę?!

background image

– Tę, co wiecznie wsadzała sobie warkocz do nosa i pod koniec lekcji wyglądała tak, jakby

miała końcówki pofarbowane na zielono?! No jasne! A pani Jędrzejowicka?

–  Witajcie,  głupie  dzieci  swoich  rodziców  –  zacytował  najsłynniejsze  zdanie  licealnej

matematyczki rozpromieniony Piotr. – Wybraliście klasę humanistyczną tylko po to, aby uciec
przed liczeniem, a ja wam udowodnię, że to był największy błąd waszego życia!

Betty  nie  za  bardzo  wiedziała,  jak  przerwać  tę  uroczą  pogawędkę.  Mateusz  wyglądał  na

mocno  oszołomionego.  Za  to  z  zaparkowanego  kilkanaście  metrów  dalej  i  stojącego
z  wygaszonymi  światłami  samochodu  wynurzyła  się  potężna  postać.  Zwalisty  typ,  łysy
i z muskułami widocznymi nawet w rozświetlonych jedynie marnym światłem ulicznej latarni
ciemnościach, ubrany w szary dres, zbliżył się do samochodu.

– Co jest, Krystal?! – krzyknął z daleka basowym głosem. – Jakieś problemy?
–  Nie,  nie  –  odpowiedziała  wyraźnie  przestraszona  Mariola  vel  Krystal.  –  Przypadkowo

spotkałam starego znajomego…

–  Pogaduchy  to  se  możesz  uskuteczniać  po  godzinach  –  odparł  dresiarz.  –  Tu  to,  lala,

pracujesz, a nie prowadzisz życie towarzyskie…

Piotr zwrócił głowę w stronę, z której nadchodził typ. Następnie zmarszczył czoło, po czym

szeroko się uśmiechnął. Otworzył drzwi i wyszedł z samochodu, podbiegając do dresiarza.

– Ja nie mogę! Waldek?! – powiedział z radosnym zdumieniem.
Dresiarz zmierzył go groźnym wzrokiem, po czym na jego twarzy pojawił się uśmiech.
– Piotrucha! Niech skonam! – krzyknął i porwał Piotra w objęcia. – Stary, to naprawdę ty?!
Piotr wyrwał się z objęć, wrócił do samochodu i otworzył drzwi.
– Ale numer! Spotkałem Waldka… Całe liceum graliśmy w jednej drużynie koszykówki!
– Co to było za liceum, na litość pańską?! – wyrwało się zrozpaczonej Betty.
W  ten  sposób  menedżerka  Joanny  stała  się  znajomą  Waldka,  znanego  warszawskim

przestępcom  tudzież  policji  pod  ksywką  Tygrys  Złocisty.  Po  upojnej  nocy,  spędzonej  w  lokalu
Caryca  Katarzyna,  gdzie  Piotr,  Mariolka  i  Waldek  uczcili  spotkanie  po  latach,  Mateusz
udziudźgał się w trupa i dał poderwać białoruskiemu transwestycie, a Betty usiłowała przez kilka
godzin ignorować fakt, że jest jedyną w tym przybytku kobietą, która nie uprawia prostytucji, nie
tańczy na rurze i nosi stanik, mafioso zapałał do niej wielkim uczuciem, które wyraził w zdaniu:
„Jakbyś kiedyś, kruszynko, miała z kimś problemy, to wal jak w dym do wujcia Tygryska, a on
zrobi to, co trzeba”. Betty zorientowała się, jak cenną zawarła znajomość, gdy kiedyś skradziono
jej samochód. Policjanci przyjęli zgłoszenie, po czym z rozbrajającą szczerością doradzili Betty,

background image

żeby zaczęła przeglądać ogłoszenia motoryzacyjne w poszukiwaniu nowego. Wtedy postanowiła
skorzystać z pomocy nowo poznanego znajomego. Dwie godziny po telefonie do niego miała
samochód  z  powrotem  pod  domem  –  w  dodatku  umyty,  z  nowymi  zagłówkami  i  kartką
z napisem: „Serdecznie panią przepraszam. Obiecuję, że to się nigdy więcej nie powtórzy”.

Dźwięk ksywki Tygrysa podziałał teraz też piorunująco na Benia.
– Dobra, dobra – powiedział pojednawczo. – Już ty mi tutaj tego wieprza w złotych łańcuchach

nie nasyłaj. Kiedyś kolega cyknął go całkiem przypadkowo. Robił reportaż o jakieś knajpie i traf
chciał, że ten cały Tygrys siedział tam z jakimś ważniakiem z prokuratury, którego teoretycznie
nie  powinien  znać.  Zdjęcie  poszło  do  druku,  a  kolega  pojechał  na  zwiedzanie  Puszczy
Białowieskiej…

– To chyba nic szokującego? – zdziwiła się Betty.
–  No  chyba  że  zachwycasz  się  bogactwem  poszycia  leśnego  z  perspektywy  kogoś

przywiązanego  za  nogi  do  tylnego  zderzaka  samochodu  osoby,  która  pół  godziny  wcześniej
porwała cię w jasny dzień z centrum miasta – wyjaśnił Benio. – Więc w porządku, zrobię w tył
zwrot i pojadę złożyć zeznania temu twojemu kumatemu. Możesz się mnie nie obawiać. Mój
aparat na resztę nocy udaje się w stan spoczynku.

Betty na wszelki wypadek poczekała, aż Benio ruszy w stronę przeciwną do posterunku, po

czym wsiadła do auta i tym razem już wolniej udała się w stronę komisariatu. Na myśl, że za
chwilę spotka rozhisteryzowaną Joannę, najchętniej w ogóle wrzuciłaby wsteczny i uciekła do
Warszawy. Zanim rozważyła jednak tę kuszącą myśl, jej oczom ukazał się budynek komisariatu.
Betty ciężko westchnęła, zgasiła silnik i wysiadła z samochodu.

background image

 

background image

Rozdział III

– Te dwie baby! – Joanna odstawiła kieliszek z martini i wstała z kanapy, na której spędziła

ostatnią  dobę,  odmawiając  spożywania  czegokolwiek  poza  starannie  dawkowanymi  jej  przez
Betty wysokoprocentowymi trunkami.

Na  dźwięk  pierwszych  od  kilkudziesięciu  godzin  słów  uprzednio  na  zmianę  śpiącej

i  pochlipującej  w  poduszkę  Joanny  Betty  czym  prędzej  bez  żalu  porzuciła  robienie  sobie
dietetycznej sałatki z rzodkwi, która jej zdaniem i tak zaczynała już pleśnieć, tylko białego nie
było widać na białym, i wybiegła z kuchni do sypialni.

–  Jakie  baby?  –  zapytała,  patrząc  ze  współczuciem  na  Joannę,  która  rozczochrana,

z  rozmazanym  dwudniowym  makijażem  i  czerwonymi  od  płaczu  oczami  w  niczym  nie
przypominała seksbomby, królującej jeszcze pół roku temu na liście najseksowniejszych Polek
według magazynu „Playboy” (acz, co Joanna natychmiast wyrzuciła z głowy, w kategorii „Piękne
i dojrzałe”).

– W czasie przerwy, kiedy podpisywałam książki, poszłam do toalety, a tam podsłuchałam

jakieś  dwa  babsztyle  –  powiedziała  Joanna.  –  Plotkowały  o  Konradzie.  To  dobry  punkt
zaczepienia…

– Zaczepienia… do czego? – zapytała Betty.
– Do rozpoczęcia śledztwa – stwierdziła Joanna takim tonem, jakby to było oczywiste.
Betty przez chwilę się zastanawiała, czy jej pracodawczyni nie zwariowała. „Nie trzeba było

jej  palić  świec  do  aromaterapii  z  tego  cholernego  znachorskiego  sklepu  dla
zielonoświątkowców”, pomyślała, przypomniawszy sobie, jak od ich woni piesek jej przyjaciółki
dostał jakiegoś ataku obłędu, przez kwadrans tarzał się na dywaniku brzuchem do góry, a potem
obrzygał pół kanapy. Wzrok Betty mimowolnie podążył w stronę łazienki, gdzie stała miska.

–  Jakiego  śledztwa?  –  zapytała,  na  wszelki  wypadek  z  uśmiechem,  żeby  nie  drażnić  osoby

najwyraźniej tkniętej szaleństwem.

– W sprawie morderstwa Konrada – powiedziała Joanna. – Chyba nie sądzisz, że zostawimy

to policji?

– Do tej pory miałam taką nadzieję…
– Czy policja kiedykolwiek coś w tym kraju wykryła? – Joanna wstała z łóżka i podeszła do

okna, za którym roztaczał się piękny widok na śródmieście i widoczny w niewielkiej odległości

background image

Pałac  Kultury.  –  Oni  są  dobrzy  tylko  w  ganianiu  babć  handlujących  pumeksem.  Albo  we
wrzepianiu ludziom mandatów za złe parkowanie!

– To chyba Straż Miejska? – wtrąciła nieco zdezorientowana Betty, starając się jednocześnie

wyrzucić  z  głowy  kadry  z  filmu  Anatomia  zbrodni,  na  których  seksowna  pani  patolog
przeprowadza sekcję zwłok jej i Joanny, zamordowanych siekierą przez śledzonego przez nich
krwiożerczego mordercę.

– Nieważne – powiedziała Joanna. – Jeden czort, tylko inaczej ubrany. Nie wierzę w policję,

a chcę, żeby ten ktoś, kto zabił Konrada, trafił za kratki. I zamierzam wykryć, kto to jest! A ty mi
w tym pomożesz…

– Niby dlaczego? – zbuntowała się Betty.
– Bo ci za to płacę! – Joanna rzuciła swojej agentce gniewne spojrzenie podpuchniętych oczu.
– Za TO mi chyba jednak nie płacisz… – zaprotestowała Betty.
–  I  dlatego  że  jesteś  moją  przyjaciółką  i  obiecałaś  kiedyś,  że  będziesz  mnie  wspierać  we

wszystkich moich poczynaniach, choćby wydawały ci się nie wiem jak szalone – przypomniała
Joanna.

Faktycznie, lata temu na samym początku współpracy któregoś wieczoru obie ubzdryngoliły

się nieco piekielnie mocną nalewką agrestową, produkowaną przez mamę Joanny, która ilością
wytwarzanych przez siebie rocznie „zdrowotnych” napojów wysokoprocentowych wyrabiała bez
mała  normę  Polmosu.  Pod  wpływem  procentów  złożyły  sobie,  a  następnie  spisały  uroczystą
umowę, że będą dla siebie opoką w każdym życiowym problemie. I trzeba przyznać, że do tej
pory starannie ją wypełniały. Joanna przeszła z Betty przez jej rozwód, pogrążając na rozprawie
rozwodowej jej męża, którego zresztą z całego serca nie cierpiała. Pomogła też jej bratu, gdy
jego córka ciężko zachorowała i potrzebowała specjalistycznego leczenia w szwajcarskiej klinice.
Betty zdawała sobie sprawę, ile zawdzięcza przyjaciółce, i wiedziała, że sprawiedliwy Los kiedyś
wyrówna  ich  rachunki.  Nie  przypuszczała  tylko,  że  stanie  się  to  wtedy,  gdy  w  grę  będzie
wchodzić morderstwo.

– Dobrze, dobrze… – westchnęła pojednawczo. – Nie wiem, czy to najlepszy pomysł, ale niech

ci  będzie.  Skoro  chcesz  się  bawić  w  Sherlocka  Holmesa,  to  będę  twoim  Watsonem.  Tylko
zawczasu pomyśl, kto nam będzie donosił cebulę i czosnek, jak obie skończymy w ciupie.

– Moi czytelnicy na pewno, a przy okazji zrobimy cykl spotkań autorskich w więzieniu, żeby

nam  nie  było  nudno.  I  nie  będziesz  mi  zgręzała,  że  cię  zmuszam  do  podróży  samolotami.
Widzisz?  Same  korzyści!  –  powiedziała  Joanna  stanowczo.  –  A  teraz  zrób  mi  dobrego  drinka

background image

i posłuchaj…

Joanna zdała Betty relację z tego, co podsłuchała w toalecie Pałacu Kultury.
– I teraz trzeba się dowiedzieć, kim były te baby – zakończyła. – Tylko nie za bardzo wiem jak.

Ale to jedyny punkt zaczepienia.

– A nie znasz jakichś jego kumpli? – zapytała Betty.
–  Nie.  –  Joanna  pokręciła  głową.  –  W  Zakopanem  był  sam,  a  jak  wróciliśmy,  to  za  bardzo

byliśmy zajęci, żeby się z kimś spotykać. No sama wiesz czym…

– Jak zwierzęta – mruknęła Betty. – A rodzina?
– Miałam ją dopiero poznać – odparła Joanna. – Opowiadał mi o swojej mamie mieszkającej

w Łodzi, o ojcu, który ich porzucił, jak był dzieckiem.

–  Zostaje  jeszcze  praca  –  zastanawiała  się  Betty.  –  Skoro  był  fotografem  i  robił  zdjęcia

gwiazdom, to chyba, do cholery, musi go ktoś w tej branży znać! Komu miał robić foty ostatnio?

– Klaudii Hutniak – powiedziała Joanna. – Mówił, że specjalnie go sobie zażyczyła, bo inni

fotografowie są nieprofesjonalni, a ona nie może pracować z amatorami.

Klaudia Hutniak od lat cieszyła się opinią jednej z najbardziej rozkapryszonych polskich diw.

Jej niekwestionowany talent wokalny szedł w parze ze skomplikowanym charakterem. Swoimi
wymaganiami, histeriami i zmiennością nastrojów z reguły wcześniej czy później doprowadzała
wszystkich  współpracowników  do  myśli  samobójczych.  W  efekcie  przez  ostatnich  dziesięć  lat
miała  dwunastu  menedżerów  i  trzydziestu  ośmiu  asystentów.  Ostatni  wytrzymał  z  nią  trzy
miesiące, po czym zrezygnował z pracy w show-biznesie i wyemigrował z Polski do Kenii, gdzie
otworzył szkołę przetrwania. Twierdził przy tym, że nawet uzbrojeni w kałasznikowy miejscowi
terroryści,  czatujący  w  Mombasie  na  turystów,  wydają  mu  się  niebiańskimi  istotami
w porównaniu z jego byłą chlebodawczynią, bo przynajmniej mają jasno sprecyzowane zamiary,
a nie miotają się między „ono jest takie zapracowane, że znów będzie miało zajęty cały dzień”
(artystka  zwykła  mówić  o  sobie  w  trzeciej  osobie  i  rodzaju  nijakim,  co  jej  zdaniem  miało
odzwierciedlać  jej  wszechstronność  i  ułatwiać  „wczuwanie  się  w  duszę  każdego  słuchacza”)
a „ono obudziło się o czternastej i w związku z tym trzeba ZNÓW odwołać wszystkie dzisiejsze
nagrania  i  zapisać  je  do  kosmetyczki,  bo  ma  zapuchnięte  oczy,  wygląda  jak  szop  pracz  i  nie
może się tak nikomu pokazać!”. Sama artystka uważała się przy tym za wielką, niezrozumianą
przez świat profesjonalistkę i szczerze się dziwiła, dlaczego ludzie są niezadowoleni, że dzwoni
do nich z jakąś prośbą o drugiej w nocy, bo skoro ona nie śpi, to inni prawdziwi zawodowcy też
nie powinni spać. Zwłaszcza kiedy ona akurat ma do nich jakiś interes.

background image

– Myślisz, że możemy do niej zadzwonić? – zapytała Joanna.
– Niech cię ręka boska chroni! – zaprotestowała ze zgrozą Betty. – Chcesz, żeby była afera?

Kiedy ostatnio dyrygent orkiestry zadzwonił do niej z prośbą o telefon do jej kręgarza, bo się
lekko połamał na nartach, to się tak zdenerwowała, że odwołała w ostatniej chwili występ na gali
Przedsiębiorca Roku. Powiedziała, że ma przez tego dyrygenta ściśnięte gardło, bo jak wszyscy
ludzie chce tylko wykorzystać jej dobre serce i nawet nie sprawdził jej kalendarza. A ona ma taki
ważny  występ,  przygotowała  nową  aranżację  swojego  hitu  i  szykowała  się  do  tego  już  od  pół
roku…

– A co miała śpiewać? – zapytała mimowolnie Joanna, pomna, że ostatnie nowe utwory diwy

słyszała chyba dobrą dekadę temu.

– Piosenkę o mewie. Tę, którą nagrała dwadzieścia lat temu – wyjaśniła Betty.
– Aha. To faktycznie zaskoczenie. Można powiedzieć, że wręcz szok! Taka niespodzianka jej

się  zmarnowała  –  powiedziała  Joanna  z  politowaniem,  po  czym  nagle  spojrzała  na  swoją
menedżerkę z olśnieniem. – Słuchaj, po co ja właściwie w kółko piszę nowe książki? Mogłabym
wznawiać ciągle pierwszą. I tak w sumie była najlepsza!

–  Nie  wiem,  czy  zdajesz  sobie  sprawę,  że  była  wznawiana  już  chyba  ze  sto  razy  –

przypomniała  jej  Betty.  –  Sprzedałaś  tyle  jej  egzemplarzy,  że  wisisz  państwu  polskiemu  tak
z półtora porządnego lasu, który trzeba było na to wyciąć. Nawet nie wiem, czy nie powinniśmy
ci w ramach ocieplania wizerunku wśród ekologów zrobić jakiejś sesji, jak sadzisz drzewa!

– No co ty! Mój wydawca twierdzi, że teraz papier kupuje się w Finlandii, bo jest najtańszy

i w ogóle tam jakoś szybciej wszystko odrasta, czy jakoś tak – oburzyła się Joanna. – A poza tym
i tak większość papieru jest z recyklingu.

– To całkiem tak, jak akcje twoich powieści – mruknęła Betty.
– A chcesz, żeby następne drzewo poszło na twoją trumnę? – spytała Joanna z naburmuszoną

miną. – Lepiej dokończ o tej Hutniak…

–  A  no  tak…  Więc  w  sumie  wszyscy  mieli  pretensje  do  dyrygenta  –  kontynuowała  Betty.  –

Organizatorzy gali, którzy i tak musieli diwie zapłacić za przygotowania, goście, którzy musieli
wysłuchać  wycia  jakieś  amatorki  zaproszonej  w  ostatniej  chwili,  żeby  nie  było  dziury
w  programie,  i  telewizja,  która  to  wszystko  transmitowała.  A  diwa  udzieliła  wywiadu  dla
„Koktajlu” i zrobiła w nim z tego dyrygenta psychopatę, który się w niej zakochał, a gdy odrzuciła
jego zaloty, to zaczął ją z zemsty prześladować. Więc do grona osób z pretensjami doszły jeszcze
żona dyrygenta i jego kochanka. Jeśli chcesz powtórzyć jego błąd, to dzwoń do tej psychopatki,

background image

proszę cię bardzo. Wylądujesz w „Koktajlu”, a potem na odwyku.

– A widzisz jakiś inny punkt zaczepienia?
–  Owszem.  –  Betty  sięgnęła  po  swój  notatnik.  –  Jeśli  Konrad  miał  jej  robić  zdjęcia,  to  na

pewno do „Koktajlu”, bo ona z żadną inną gazetą nie rozmawia. Twierdzi, że wszystkie inne
robią jej na złość i przeinaczają te perły intelektualne, które wygłasza w wywiadach. A tak się
składa, że w „Koktajlu” znam prawie wszystkich…

– Okej, w takim razie dzwoń do swoich znajomych, a ja skoczę do Pałacu Kultury i dowiem się,

czy mają tam jakiś monitoring – powiedziała Joanna.

– A jak mają, to co?
– To może nagrywają to, co się dzieje, i uda mi się ich namówić, żeby mi to odtworzyli. Jeśli

zobaczę te baby, to zrobię im zdjęcie i być może ktoś je rozpozna!

Betty  miała  spore  wątpliwości,  czy  wyposażony  za  czasów  Bieruta  pałac  ma  jakikolwiek

monitoring, a nawet jeśli, to czy Joanna zostanie do niego dopuszczona, ale nie zaprotestowała.
Z  dwojga  złego  wolała,  żeby  jej  szefowa  zajęła  się  amatorskim  śledztwem,  które  –  jak
przypuszczała – i tak do niczego nie doprowadzi, niż żeby miała dalej zalegać na jej kanapie
w charakterze ożywionej wierzby płaczącej.

– Joanna… – zaczęła ostrożnie, widząc, że pisarka zaczyna się ubierać.
– Tak?
– Może najpierw doprowadź się do jako takiego stanu – poradziła jej. – No chyba że chcesz

wziąć tych ludzi od monitoringu na litość…

Po  godzinie  obie  były  gotowe.  Joanna  postanowiła  przejść  się  spacerkiem  do  oddalonego

o niecałe dwa kilometry pałacu, a Betty wsiadła do samochodu i podjechała do redakcji „Koktajlu”
mieszczącej  się  na  czwartym  piętrze  w  starej,  acz  pięknie  odremontowanej  kamienicy  przy
placu  Trzech  Krzyży,  w  całości  należącej  do  jednego  z  największych  polskich  wydawnictw.
Odwiedzała to miejsce tak często, że urocze panie na recepcji traktowały ją bez mała tak, jakby
była tam zatrudniona. Teraz też nawet nie zapytały, do kogo idzie, tylko od razu otworzyły jej
szyfrowane drzwi wejściowe.

Traf chciał, że tego dnia w „Koktajlu” obecna była cała szóstka zatrudnionych tu dziennikarzy

– Ewelina, Sylwia, Kasia, Magda, Wiktor i Paweł. Sytuacja o tyle niecodzienna, że z reguły część
z nich „pracowała nad tekstami u siebie” (czyli siedziała w domu i grała w gry komputerowe),
miała „ważne spotkania na mieście” (odwiedzała fryzjera albo gabinet piękności, ewentualnie
włóczyła się po centrach handlowych w poszukiwaniu nowych ciuchów) albo „nie miała z kim

background image

zostawić dziecka” (świetnie bawiła się ze znajomymi na grillu). Tym razem wszyscy jak jeden
mąż  przyszli  do  pracy  i  śmiertelnie  się  w  niej  nudzili,  bo  było  świeżo  po  wysyłce  gazety  do
drukarni  i  nikt  nie  miał  nic  do  roboty,  poza  wymyślaniem  tematów  do  kolejnego  numeru,  co
zawsze  na  początku  szło  jak  z  kamienia.  Przyjście  Betty,  która  od  lat  słynęła  z  tego,  że  jest
świetnym  źródłem  plotek,  przywitano  z  niekłamanym  entuzjazmem.  Tym  bardziej  że
morderstwo  Konrada  było  teraz  numerem  jeden,  a  poza  tym  menedżerka  zdążyła  po  drodze
kupić w Batidzie rewelacyjne babeczki.

– I naprawdę nic nie zginęło z domu? – zdziwiła się Ewelina, kiedy już Betty zdążyła streścić

wydarzenia sprzed dwóch dni.

–  Policja  twierdzi,  że  nie  –  odpowiedziała  Betty.  –  W  sypialni  Joanny  znaleźli  nietkniętą

biżuterię,  a  na  stoliku  w  salonie  leżała  jej  złota  karta  kredytowa.  Telewizor,  reszta  sprzętu,
wszystko nietknięte…

– Czyli co? – zaciekawiła się Sylwia. – Ktoś wszedł, zabił Konrada i wyszedł? Ot tak?
– Joanna wczoraj rozmawiała z policją przez kilka minut, bo potem się rozkleiła, ale zdążyła

się dowiedzieć, że nie było żadnych śladów włamania. A to oznacza, że Konrad albo nie zamknął
drzwi, albo sam wpuścił mordercę, bo go znał…

– Wpuścił i poszedł się kąpać?! – zdumiała się Sylwia. – To musiał go chyba dobrze znać, bo

w  przeciwnym  wypadku  raczej  dotrzymywałby  mu  towarzystwa.  Nie  wierzę  w  tę  wersję.
Pierwsza jest chyba bardziej prawdopodobna…

– Ale to nie wszystko – kontynuowała Betty. – O wiele dziwniejsze jest, że morderca zamknął

za sobą drzwi! I nie wiadomo, jak to zrobił.

– Jak to?!
– Kiedy Joanna przyjechała, drzwi były zamknięte na klucz – wyjaśniła Betty. – Nie zamknął

ich Konrad, bo nie żył, więc wychodzi na to, że musiał to zrobić morderca, bo tych drzwi nie
można tak po prostu zatrzasnąć. Trzeba przekręcić zamek z jednej albo z drugiej strony. Sęk
w tym, że są trzy komplety kluczy. Jeden ma Joanna i zostawiła go dzień wcześniej w moim
mieszkaniu, drugi należał do Konrada, a trzeci był u Ptasznik. I żaden z nich nie zaginął. Klucze
Konrada znaleziono w kieszeni jego jeansów.

– A ten cały Ptasznik? – zapytała Magda.
– To kobieta, gosposia Joanny. Ma dopięte klucze Joanny do swoich. Policja sprawdziła, że

przez cały wieczór grała ze swoimi koleżankami w pokera i miała je przy sobie.

– A niby skąd to wiadomo?

background image

– Ma przy nich też otwieracz do kapsli, a panie lubią karty popijać piwem, i to w ilościach

hurtowych… Ptasznik trzymała więc te klucze przez cały czas na stole i wszystkim się utrwaliło.
Tym bardziej że klucz do drzwi wejściowych w domu Joanny jest charakterystyczny, bo zamiast
dziurki ma serduszko. Był robiony na specjalne zamówienie.

– Ale mogła go komuś dać, żeby sobie dorobił…
– Policja to pewnie sprawdza po warsztatach, bo taki klucz z serduszkiem na pewno każdy by

zapamiętał – stwierdziła Betty.

– I co z tego wynika? – zapytała Sylwia.
– Tego właśnie nikt nie wie. Musiał istnieć czwarty klucz, bo przecież trudno przypuszczać,

żeby  Konrad  z  dziurą  w  głowie  po  siekierze  uprzejmie  zszedł  za  mordercą,  zamknął  za  nim
drzwi, po czym wrócił do łazienki i zakończył żywot. A przy tym wszystkim nie zostawił śladów…

Przez chwilę panowała cisza, bo wszyscy usiłowali jakoś się uporać z lekko makabryczną wizją

wyjątkowo ruchliwego trupa.

–  A  w  ogóle  to  przyjechałam  do  was,  bo  Joanna  się  uparła,  że  same  wykryjemy  sprawcę  –

oznajmiła Betty. – Nie wierzy w policję i uważa, że prędzej same coś odkryjemy.

– Niewiara w policję to chyba akurat jest zrozumiała – powiedział stanowczo Paweł, któremu

trzeci raz z rzędu bandyci wybili szybę w samochodzie, a wezwany na miejsce okoliczny patrol
najpierw wysłuchał jego gniewnej tyrady, a następnie wlepił mu mandat za to, że nie posprzątał
szkła, narażając tym samym na niebezpieczeństwo bawiące się w pobliżu dzieci. – Ale nie boicie
się, że to niebezpieczne?

– Ja się boję, ale znacie Joannę – westchnęła Betty. – Jak sobie coś wbije do głowy, to nie

odpuści.  I  dlatego  mam  do  was  prośbę.  Znaliście  tego  Konrada,  pracowaliście  z  nim,  może
wiecie o nim coś, co mogłoby nas naprowadzić na jakiś trop…

Znów zapadła chwila milczenia. Betty udało się jednak wyłapać, że zanim zaczęli patrzeć na

sufit lub podłogę, dziennikarze wymienili się przez ułamek sekundy niepewnymi spojrzeniami.
Tak jakby mieli coś do ukrycia…

background image

 

background image

Rozdział IV

Joanna wyszła z Pałacu Kultury tak samo mądra jak pół godziny wcześniej, gdy do niego weszła.
Przez  ten  czas  udało  jej  się  dowiedzieć,  że  owszem,  jest  tam  monitoring,  ale  –  cytując  szefa
ochrony – „na litość pańską, nie rejestruje tego, że ktoś robi siusiu”. A poza tym nagrania z niego
mogą  oglądać  jedynie  pracownicy  ochrony  i  osoby  postronne  nie  mają  co  liczyć  na  takową
projekcję.  No  chyba  że  miałyby  nakaz  z  prokuratury.  Joannie  wpadł  co  prawda  z  miejsca  do
głowy pomysł, aby zatrudnić się w agencji ochraniającej pałac, albo wkręcić tam jakąś znajomą
osobę,  ale  wziąwszy  pod  uwagę  wiele  razy  powtórzone  zapewnienie,  że  toalety  nie  są
monitorowane, nie wiadomo, czy miałoby to jakiś sens. Na upartego oczywiście można byłoby
prześledzić,  jakie  dwie  kobiety  stały  na  targach  w  kolejce  do  stoiska,  na  którym  Joanna
podpisywała książki, a potem opuściły ją tuż przed tym, zanim pisarka zrobiła sobie przerwę na
skorzystanie  z  toalety,  po  czym  wróciły  tuż  przed  nią,  ale  i  to  pewnie  niewiele  by  dało,  bo  –
z tego, co zdążyła zauważyć Joanna, wgapiając się niczym sroka w gnat w obrazki widoczne na
monitorach w pokoju ochrony, do którego udało jej się dostać w zamian za obietnicę wysłania
żonie szefa trzech egzemplarzy swojej nowej książki wraz ze specjalną dedykacją – w sali, gdzie
odbywały  się  targi,  kamery  umieszczone  były  tak,  że  rejestrowały  obraz  w  jakiś  przedziwny
sposób. Nie dość, że z góry, to jeszcze pod takim kątem, że wszyscy wyglądali na nim, jakby
składali  się  tylko  z  głów,  pokrytych  dużą  ilością  włosów,  nasuwających  skojarzenia
z osiemnastowiecznymi perukami francuskich arystokratów. Łysi prezentowali się dla odmiany
jak obcy z filmu Dzień Niepodległości. Jako materiał śledczy nie nadawało się to do niczego.

– Czy mogę panią poprosić o autograf? – Nieśmiały głos wyrwał z zamyślenia Joannę, stojącą

na  schodach  przed  pałacem  i  zastanawiającą  się  nad  tym,  co  teraz  zrobić.  Stała  przed  nią
szczupła, niska, około dziesięcioletnia dziewczynka, wyglądająca jak żywcem przeniesiona ze
szkolnego  plakatu  zachęcającego  do  wstąpienia  do  harcerstwa  w  latach  siedemdziesiątych.
Miała  krótką  spódniczkę,  szarą  bluzeczkę,  okulary  w  zabawnych  grubych  oprawkach,  włosy
związane w dwa kucyki i – jakżeby inaczej! – kolorowy tornister na plecach. Joanna mimowolnie
zaczęła szukać na jej bluzce odznak zdobytych sprawności.

– Proszę pani… – Dziewczynka postanowiła przerwać autorce kontemplację swojej osoby. –

Czy mogłaby pani?

– Tak, oczywiście, nie ma sprawy – ocknęła się Joanna. – Masz długopis albo jakiś mazak?

background image

– Jasne! – powiedziała dziewczynka. Zwinnym ruchem zdjęła z pleców tornister, otworzyła go

i zaczęła grzebać w środku w poszukiwaniu czegoś do pisania. W tym samym momencie przed
pałacem  zahamował  motor  oblepiony  plakietkami  z  napisem  „DHL”.  Jadącemu  na  nim
młodemu  kurierowi  widać  mocno  się  spieszyło,  bo  nawet  nie  zgasił  silnika,  tylko  szybko
zeskoczył,  chwycił  dużą  kopertę  wystającą  z  koszyka  umieszczonego  na  bagażniku  i  pędem
ruszył w kierunku wejścia. Niestety, na przedostatnim schodku się potknął i przez przypadek
potrącił  dziewczynkę,  która  wypuściła  z  rąk  tornister.  Zawartość  rozsypała  się  po  schodach.
Joanna  schyliła  się,  żeby  pomóc  jej  pozbierać  rzeczy.  Traf  chciał,  że  pierwszą  rzeczą,  którą
podniosła z ziemi, był świeży numer „Koktajlu” z jej zdjęciem na okładce i napisem: „Romans
roku? Wiemy, kim jest nowy kochanek seksownej pisarki!”.

–  Przepraszam.  –  Dziewczynka  wyglądała  na  mocno  spłoszoną,  widząc  w  rękach  Joanny

gazetę. – Nie chciałam, żeby pani to zobaczyła…

Joanna patrzyła na zdjęcie jak zahipnotyzowana. „Wiemy, kim jest nowy kochanek? Kim jest?

Nieboszczykiem?”, przyszło jej nagle do głowy. I zachciało jej się śmiać. Gdyby nie wpatrująca
się  w  nią  zrozpaczonym  wzrokiem  dziewczynka,  autorka  na  pewno  wybuchłaby
niepowstrzymanym, histerycznym śmiechem. Z trudem się opanowała.

– Nie ma za co przepraszać – powiedziała i podała dziewczynce gazetę.
–  Ten  pan,  o  którym  tu  piszą  –  zaczęła  dziewczynka,  na  chwilę  przerwała,  jakby  się

zastanawiała, jak sformułować pytanie, po czym dokończyła: – On nie żyje, prawda?

– Tak. Nie żyje.
–  Ktoś  go  zabił?  –  Dziewczynka  najwyraźniej  zawstydziła  się  swojego  pytania,  bo  spuściła

wzrok.

– Tak – przyznała pisarka.
–  Dlatego,  że  zrobił  złe  zdjęcie?  –  Dziewczynka  znowu  spojrzała  na  Joannę  dużymi,  nieco

zdziwionymi oczami.

Joanna znów opanowała ochotę, aby parsknąć śmiechem.
– Nie, nie dlatego… – odpowiedziała.
– Więc dlaczego? – dociekała dziewczynka.
„Cholernie dobre pytanie”, pomyślała Joanna.
–  Na  świecie  jest  dużo  złych  ludzi  –  wyjaśniła  dziewczynce.  –  Lepiej  się  od  nich  trzymać

z daleka…

–  Ale  jak  rozpoznać,  kto  jest  dobry,  a  kto  zły?  –  Dziewczynka  dalej  patrzyła  z  ufnym

background image

zaciekawieniem na Joannę.

„Dzieci zawsze trafiają w sedno sprawy”, pomyślała pisarka.
– Kiedy dorośniesz, sama nauczysz się ich rozróżniać – powiedziała i trochę się zawstydziła

swojej odpowiedzi. Dobrze pamiętała, że jako dziecko sama jej nienawidziła, kiedy mówiono jej,
że aby coś zrozumieć, musi być starsza. – Wiem, że teraz wydaje ci się to głupie, ale naprawdę
się tego nauczysz…

Dziewczynka  nie  wyglądała  na  przekonaną,  ale  nie  zadawała  już  więcej  pytań.  Joanna

podpisała  jej  kilka  kartek  z  dedykacjami  dla  rodziny  i  koleżanek,  po  czym  odprowadziła  do
pobliskiej  stacji  metra.  Popatrzyła,  jak  dziewczynka  znika  w  drzwiach  z  napisem  „Kierunek
Młociny”,  po  czym  wróciła  do  pałacu.  Usiadła  w  pustej  o  tej  porze  restauracji  Kulturalna,
zamówiła „średnie latte z naszym specjalnym odlotowym syropem smakowym”, który smakował
całkiem tak jak Ludwik, i postanowiła zebrać myśli. Od dawien dawna miała opracowaną metodę
na sytuacje kryzysowe. Wyciągnęła kartkę i zaczęła pisać. Zawsze ją to uspokajało i powodowało,
że nawet i największe problemy traciły na znaczeniu. Na górze kartki Joanna napisała „Konrad”,
a na dole „morderca”. Dlaczego ktoś miałby zamordować młodego, sympatycznego chłopaka? Na
środku kartki Joanna dodała kolejne słowo „motyw”. Poprowadziła od niego strzałkę w kierunku
poprzedniego  i  dopisała  „zazdrość”,  a  potem  „była  dziewczyna”.  Jak  ustalić  jej  tożsamość?
„Policja pewnie to już wie, ale i tak przecież mi nie powie. Może choć Betty się czegoś dowie…”,
pomyślała.  Nagle  przypomniało  jej  się  zdanie  wygłoszone  kilkanaście  minut  wcześniej  przez
dziewczynkę  à  propos  motywu  zbrodni:  „Dlatego,  że  zrobił  złe  zdjęcie?”.  Z  tego,  co  Joanna
zdążyła zauważyć, Konrad wybrał swoje zajęcie nie tylko dlatego, że uważał je za dobry sposób
na zarobienie pieniędzy. Fotografia była jego hobby i największą życiową pasją. W samym tylko
Zakopanem cykał Joannie tyle fotek, że autorka czuła się, jakby była Paris Hilton i miała swojego
własnego  paparazzi.  Poza  nią  Konrad  maniacko  fotografował  innych  ludzi,  każdy  widoczek,
każde  co  bardziej  oryginalne  drzewo,  kamyk,  roślinę  czy  budynek.  Gdy  pewnego  dnia  nie
uwiecznił lokalnego wychodka, z którego musieli skorzystać na Krupówkach, Joanna poczuła się
do tego stopnia zdziwiona, że wyciągnęła własny, prawie nieużywany aparat i sama wykonała
fotografię  tego  sypiącego  się  obiektu  ozdobionego  wykonanymi  przez  lokalną  młodzież  dość
wątpliwymi  z  anatomicznego  punktu  widzenia  rysunkami  męskich  i  damskich  genitaliów
w różnych konfiguracjach oraz napisami w stylu „Tu nie ma prawa! Psy wypier***!” , na które to
zdjęcie nieco później Betty zareagowała pełnym zdumienia pytaniem: „To dowód rzeczowy dla
Sanepidu czy jakieś wielce romantyczne miejsce schadzek?”. Być może w tych swoich milionach

background image

zdjęć Konrad uwiecznił coś, czego nie powinien. Ale co? Nagle pisarka uświadomiła sobie, jak
niewiele  wiedziała  o  swoim  kochanku.  Przy  Konradzie  dopisała:  27  lat,  fotograf,  wynajęte
mieszkanie na Saskiej Kępie, mama w Łodzi, tata porzucił rodzinę, rodzeństwa brak, praca –
„Koktajl”, „Dziennik Codzienny”, „Wydarzenia”. „Na początku związku powinno się wypełniać
jakiś  formularz  osobisty”,  pomyślała  Joanna,  patrząc  z  niesmakiem  na  kilka  informacji,  które
spisała. Przy słowie „motyw” dopisała „zdjęcia”, dokończyła kawę i wystukała numer do swojej
menedżerki.

– Ci cholerni dziennikarze coś ukrywają, ale nie wiem co – stwierdziła Betty, która właśnie

wyszła  z  wydawnictwa.  –  Nabrali  wody  w  usta.  O  Konradzie  powiedzieli  mi  tylko  tyle,  że
pracował ostatnio głównie z Hutniak, bo ona teraz wraca z nową płytą, do której nagrała już całą
jedną  piosenkę,  i  w  związku  z  tym  musiała  sobie  zrobić  sześć  sesji  fotograficznych  i  dwie
ustawki  dla  tabloidów.  Wszystko  robił  Konrad,  bo  tylko  on  potrafi  tak  świetnie  oddać  na
zdjęciach głębię jej urody i umysłowości… I co robimy?

– Mam pewien pomysł – powiedziała Joanna. – Zgarnij mnie spod pałacu. Przejedziemy się

do Milanówka. Wytłumaczę ci po drodze.

Zanim menedżerka po nią podjechała, Joannie udało się dodzwonić na policję i upewnić, że

ta zakończyła już wszystkie czynności w jej willi i nie ma żadnych przeszkód, aby autorka mogła
nie tylko ją odwiedzić, ale i z powrotem w niej zamieszkać. Na wszelki wypadek poproszono ją
tylko, aby na razie nie przebywała tam sama, a jeśli zajdzie taka konieczność – pilnowała, aby
wszystkie drzwi i okna były zamknięte, a alarm włączony.

–  Ten  twój  przystojny  tak  się  przejął,  że  podał  mi  nawet  numer  swojej  komórki  –

poinformowała  Joanna,  kiedy  już  siedziały  razem  w  samochodzie.  –  I  kazał  cię  serdecznie
pozdrowić.

– Naprawdę? – zdziwiła się Betty.
– Yhm. – Joanna spojrzała na nią badawczo. – To chyba nie jest rutynowe działanie policji,

prawda?

– Tylko nie węsz zaraz jakiegoś romansu! – powiedziała stanowczo Betty.
–  Nie  węszę.  Ale  powiem  ci,  że  twój  kapitan  ładnie  się  nazywa.  Krzysztof  Darski.  Znałam

kiedyś jednego Darskiego. Szlachta! Mogłabyś się wżenić w jakiś dworek…

– Może twojego już nam wystarczy? – Betty spojrzała na Joannę badawczo. Pisarka zrobiła

niewinną minę. – Lepiej powiedz, jaki masz pomysł…

– Przystojny powiedział, że jego koledzy zabrali cały sprzęt Konrada – odparła Joanna. – Jego

background image

aparaty fotograficzne, laptopa, wizytownik. I że zabrali też kilka moich rzeczy, które wydały im
się istotne dla śledztwa. Dostanę je z powrotem, gdy znajdą mordercę. Jest jednak coś, o czym
nie wiedzieli… Kilka dni temu Konrad odkrył w swoim komputerze wirusa. Przez kilka godzin
nie  mógł  pracować,  bo  po  włączeniu  pokazywało  mu  się  zdjęcie  jakiegoś  tłustego  wypłocha
z zezem podpisanego jako komendant policji i ostrzeżenie, że jak nie wpłaci pięciuset złotych na
konto w jakimś szemranym banku, to przyjadą i go aresztują za przechowywanie nielegalnych
materiałów. Zanim odkrył, że to ściema, mocno się wystraszył i poprosił mnie o przechowanie
wszystkich swoich pendrive’ów ze zdjęciami. A potem, kiedy już wyleczył komputer, zrobił kopię
danych z dysku i też mi to dał.

– I gdzie to wszystko jest?
– To właśnie jest najlepsze! – Joanna uśmiechnęła się triumfująco. – U mnie w sejfie!
Betty poczuła się nieco zdziwiona.
– Masz sejf? – spytała ze zdumieniem, po czym z jeszcze większym dodała: – I ja nic o tym

nie wiem?!

– Nie przejmuj się – uspokoiła ją Joanna. – Do niedawna nawet ja nie zdawałam sobie z tego

sprawy.  Ekipa  remontowa  w  ogóle  mi  o  tym  nie  powiedziała.  Grzecznie  zalepiła  go  tapetą
i powiesiła stary obraz, który go zasłaniał.

– Więc jak go odkryłaś?
Joanna przypomniała sobie, jak któregoś dnia Konrad wrócił późnym wieczorem. Seksowny,

w obcisłym skórzanym stroju, który zawsze wkładał na motor. Nie zdążył się nawet przywitać,
zanim zaczęli się kochać. I ten moment, kiedy w miłosnym uniesieniu przycisnął ją do ściany
z takim impetem, że plecami stłukła szybę chroniącą wiszącą na ścianie sypialni reprodukcję
Pokrytych śniegiem domów nad rzeką Fritza Thaulowa, a sam obraz zleciał ze ściany, o mało co
nie raniąc Konrada w nogę. I ich zdziwienie, że za naderwaną tapetą nie widzą ściany, tylko
pobłyskującą srebrnym kolorem stal.

–  Przez  przypadek  –  powiedziała  szybko,  starając  wymazać  sobie  sprzed  oczu  tę  scenę.  –

W czasie sprzątania. Policja go nie odkryła.

– Skąd wiesz?
– Bo powiedzieliby mi, że zabrali stamtąd jakieś rzeczy, dostałam zresztą cały spis tego, co

u siebie zatrzymali – wyjaśniła pisarka. – A tymczasem o sejfie nikt nic nie wspomniał…

Betty  powstrzymała  się  od  wygłoszenia  uwagi,  że  policja  rzadko  zatrudnia  na  etacie

jasnowidzów  i  Joanna  powinna  sama  zgłosić  fakt  posiadania  czegoś,  co  może  być  dowodem

background image

w śledztwie.

– Myślisz, że coś tam może być? Jakiś dowód? – spytała.
– Taką mam nadzieję – powiedziała Joanna. – A teraz wypatruj Tesco. Bo znowu przegapię

ulicę wjazdową do Milanówka. Zawsze pamiętam, że mam skręcić w prawo tuż przed Tesco. Tyle
że go w ogóle nie widać, dopóki się nie przejedzie przez skrzyżowanie.

– No to niby jak mam je zobaczyć?
– Nie wiem. Po prostu patrz!
Mimo wybałuszania oczu Betty nie zobaczyła żadnego Tesco i oczywiście Joanna przegapiła

ulicę. Skręciły w kolejną, która też powinna prowadzić do miasteczka, tyle że okrężną drogą. Traf
chciał, że po drodze minęły domek, w którym mieszkał ogrodnik pisarki. Pomne, że został on
dopiero co przesłuchany przez policję, postanowiły wstąpić do niego i wypytać, co też ciekawiło
stróżów  prawa  i  na  podstawie  tego  wysnuć  wniosek,  w  jakim  kierunku  posuwa  się  oficjalne
śledztwo.

Niestety  realizacja  planów  szła  im  jak  z  kamienia.  Zastany  przez  nie  na  czyszczeniu

samochodu  w  swoim  garażu  Antoni  Wyprych  nie  palił  się  do  prowadzenia  ożywionej
konwersacji.

– A o coś tam pytali, ale bo ja wiem o co – odpowiedział, gdy po przywitaniu Joanna skierowała

rozmowę na kwestię przesłuchania na policji. – Ja tam nic nie widział, nic nie słyszał…

– Nie słyszał pan, o co go pytają? – spytała z irytacją Betty. Joanna dała jej lekkiego kuksańca

w bok.

–  Panie  Antoni,  to  musiało  być  duże  przeżycie  –  powiedziała  łagodnie  –  taka  wizyta  na

komisariacie, to pewnie dla pana niecodzienne wydarzenie…

– Komisariat, nie komisariat, wszystko jest dla ludzi – mruknął Antoni. – Tyle że ja tam nic do

gadania nie miał. Nic nie widziałem, nawet tego dnia nie byłem w tamtej okolicy…

–  A  właśnie  –  przypomniało  się  Joannie.  –  Właściwie  dlaczego?  Przecież  to  była  sobota,

powinien pan przycinać żywopłot, tak jak ustaliliśmy na początku naszej współpracy.

– A to ja nic nie mówiłem? – zdziwił się szczerze Antoni. – Córa przyjechała i wziąłem wolne.

Córa miastowa, rzadko się tera już pokazuje u ojca, bo tu wiocha. Jak miała czas i przyjechała, to
żem z nią został przez cały dzień. Miałem powiedzieć, ale widać żem zapomniał.

– I naprawdę nic pan nie pamięta z tej rozmowy z policją? – spytała Joanna, po czym po chwili

zastanowienia zaryzykowała: – Bo wie pan, my nie za bardzo ufamy policji i zamierzamy same
wykryć sprawcę. Dlatego chcemy wiedzieć, o co pytają policjanci. Może coś z tego przyda się i do

background image

naszego śledztwa…

Jeszcze  zanim  skończyła  mówić,  Joanna  wiedziała,  że  postąpiła  źle.  Antoni  miał  gniewną

minę.

– A co się wpychają tam, gdzie nie trzeba? – warknął. – Lepiej by siedziały w domu i modliły

się, żeby im ktoś łba nie rozwalił! Ja jużem stary i wiem, że psychicznych na świecie dużo. A kto
raz ubił, tego ręką będzie świerzbić, żeby ubić drugi raz. Zapamiętają moje słowa!

–  No  co  pan,  panie  Antoni…  –  zaczęła  Joanna,  ale  ogrodnik  ze  złością  trzasnął  maską

samochodu,  zdjął  rękawice  i  gniewnym  gestem  dał  do  zrozumienia  swoim  gościom,  żeby
opuściły jego garaż.

–  Przyszły  mnie  przesłuchiwać  jak  jakaś  ubecja?  –  żachnął  się  pan  Antoni,  odrzucając

gniewnie swoje nieco wypłowiałe rude włosy do tyłu zirytowanym, nerwowym gestem. – O co
policja pytała, to policji sprawa, niech się nie wtrącają. I niech pamiętają, że kto szuka guza, ten
go znajdzie! A żywopłot przytnie się jutro z samego rana, tak jakżem obiecał!

– To było… zaskakujące – powiedziała Betty, kiedy już z powrotem siedziały w samochodzie

Joanny. – On zawsze taki nerwowy?

– No właśnie nigdy! – Joanna wyglądała na mocno zszokowaną. – To znaczy nigdy nie był

jakiś  tam  specjalnie  wylewny  i  serdeczny,  raczej  małomówny  i  mrukliwy,  ale  zawsze  miły,
spokojny, opanowany… Coś go musiało zirytować niezależnie od nas.

– Więc jedyną nadzieją zostaje dzisiaj twój sejf.
Dom  Joanny  miał  jeszcze  sporo  śladów  po  licznych  ostatnimi  dniami  wizytach  ekipy

policyjnej.  Zadeptane  dywany,  ślady  proszku  ferromagnetycznego  używanego  do  zdjęcia
odcisków palców, bałagan w licznie porozsiewanych po domu pisarki papierach – wszystko to
robiło dość przygnębiające wrażenie. Żadna z nich nie miała nawet śmiałości wejść do łazienki,
gdzie  znaleziono  Konrada.  „Będę  musiała  ją  chyba  zamurować”,  pomyślała  Joanna  ze
smutkiem, mijając z dreszczem odrazy to pomieszczenie. Weszła do swojej sypialni i stanęła
przed wielkim obrazem zawieszonym vis-à-vis jej łóżka. Pokryte śniegiem domy nad rzeką nie były
dziełem  specjalnie  znanym,  Joannie  jednak  przypadły  do  gustu  i  były  jednym  z  nielicznych
obrazów, które pozostały tu po poprzednich właścicielach domu i nie zakończyły swego żywota
na strychu. Joanna chwyciła za ramę z lewej strony, Betty z prawej. Wspólnym wysiłkiem zdjęły
dość ciężkawe malowidło ze ściany, a następnie Joanna już bez pomocy odchyliła ładnie wycięty
fragment  tapety.  Pod  nią,  w  małym  wgłębieniu  w  ścianie  ukazał  się  sejf.  Dość  dziwny,  bo
niezaopatrzony w żadne pokrętło ani wajchę, lecz rodzaj zameczka zamykanego na kluczyk.

background image

– Kluczyka nigdzie nie było – wyjaśniła Joanna, widząc zdziwioną minę Betty. – I nawet go

nie szukałam. Mało kto by się domyślił, że tu jest sejf. Zwłaszcza pod obrazem i tapetą. Poza tym
i  tak  nie  miałabym  w  nim  czego  trzymać.  Pieniądze  mam  w  banku,  a  od  mojej  biżuterii
cenniejsze  są  szpilki  od  Louboutina,  których  i  tak  bym  tu  nie  wepchnęła.  Ustaliliśmy  więc
z Konradem, że ukryjemy tu jego archiwum.

– Bo? – zaciekawiła się Betty.
– Co bo?
– Dlaczego musieliście ukrywać archiwum Konrada?
Joanna przez chwilę przyglądała się Betty z zakłopotaniem.
–  Sama  nie  wiem  –  powiedziała  wreszcie.  –  Zaproponowałam,  żeby  to  upchnął  u  mnie

w biurku, w dolnej szufladzie, ale Konrad chciał, żeby to było w jakimś bezpiecznym miejscu.
Bardzo na to nalegał. Wtedy nie widziałam w tym nic podejrzanego. Wiesz, że jak zaczynam
pisać, to robię lekki nieporządek…

– Ha! – wyrwało się Betty, która przestała odwiedzać Joannę w czasie, gdy ta znajdowała się

w  tak  zwanym  „twórczym  szale”,  po  tym  jak  kiedyś  zastała  ją  nad  laptopem  kompletnie
oderwaną od rzeczywistości, ale za to w otoczeniu małych latających czarnych robaczków, które
wylęgły  się  z  białych,  najwyraźniej  dla  kontrastu  kalorycznego,  larw.  Te  ostatnie  zalęgły  się
w wypożyczonych z biblioteki starych mapach, którymi zawalony był ówczesny gabinet autorki,
tworzącej  skomplikowaną  intrygę  toczącej  się  na  trzech  kontynentach  romantycznej  sagi
rodzinnej Zniewoleni miłością. Poza latającymi insektami w gabinecie pisarki Betty naliczyła też
dwadzieścia opakowań po pizzy, kilkanaście niedojedzonych kawałków tejże, mniej więcej tonę
makulatury,  dziesięć  pustych  butelek  wina,  setkę  puszek  po  coli,  kilkadziesiąt  napoczętych
torebek  z  kocim  żarciem  oraz  nieco  otumanionego  sytuacją  kota  Joanny,  któremu  robaczki
jakimś niepojętym sposobem nie zakłócały świętego spokoju. Podobnie zresztą jak jego pani.
Betty zastanowiła się wtedy, kogo wezwać w pierwszej kolejności – ludzi od dezynsekcji czy też
sprzątaczki  z  zaprzyjaźnionej  agencji  Czyścioszki  24h,  po  czym,  przypomniawszy  sobie,  że
deadline  na  złożenie  książki  w  wydawnictwie  mija  za  tydzień,  i  zauważywszy,  że  grzeczne
insekty nie wykazują krwiożerczych instynktów, tylko lecą w stronę górnego oświetlenia, gdzie
z miejsca kończą żywot, wycofała się ze skażonego terenu i poprzysięgła sobie nigdy więcej nie
zakłócać tak zwanego procesu twórczego. Tydzień później książka trafiła na biurko wydawcy,
a niepomiernie zdziwiona Joanna wygłosiła do Betty słowa: „Coś niepojętego, jak ci poprzedni
właściciele zapuścili to mieszkanie. Jak przyszły panie z Czyścioszka, to odkryły jakieś robactwo

background image

w żyrandolu. Taka ohyda, że aż spać potem w nocy nie mogłam!”. Menedżerka zdusiła cisnące
się jej na usta komentarze i grzecznie przyznała Joannie rację.

– Nic, nic – powiedziała teraz. – Mówiłaś, że robisz lekki nieporządek…
– No właśnie – kontynuowała Joanna. – I Konrad bał się, że jak zacznę pisać i szukać jakichś

materiałów,  to  te  jego  rzeczy  dostaną  u  mnie  nóg,  co  sama  uznałam  za  prawdopodobne.
Ustaliliśmy więc, że najlepiej będzie włożyć je tutaj, gdzie nikt nigdy nie zajrzy. Ale wiesz…

– Tak?
– Teraz myślę, że może on się bał, że ktoś będzie chciał mu coś ukraść i po prostu chciał to

ukryć  –  zastanawiała  się  Joanna.  –  Ale  może  dorabiam  do  tego  teorię  spiskową.  Wtedy  nie
widziałam w tym w końcu nic podejrzanego.

– Najlepiej, żebyśmy się o tym przekonały na własne oczy – stwierdziła Betty i zdecydowanym

ruchem otworzyła sejf. W środku zaskakująco głębokiego otworu leżało kilkanaście pendrive’ów,
kilka płyt CD i trochę papierów. Archiwum Konrada stanęło przed nimi otworem. „Gdyby to był
film kryminalny, w tej chwili towarzyszyłaby nam jakaś dramatyczna muzyka”, pomyślała Betty,
wygarniając z sejfu całą jego zawartość, podczas gdy Joanna zeszła na dół po swojego laptopa.
W oczekiwaniu na nią menedżerka zaczęła przeglądać papiery. Kilka umów z wydawnictwami
i rachunków za wykonane sesje od razu odłożyła na bok. Przez chwilę przeglądała szkice planów
zdjęciowych.  Między  nimi  znalazła  też  wydartą  z  magazynu  „Twój  Dom”  stronę  z  rubryką
„Metamorfozy”.  Jakiś  zakątek  jej  umysłu  odnotował,  że  patrzy  na  coś  znajomego.  „Gdzieś
musiałam już widzieć ten korytarz”, pomyślała, oglądając zamieszczone na stronie zdjęcie nieco
ponurego korytarza jakiegoś domu. Po sekundzie doszła jednak do wniosku, że pewnie tylko jej
się  wydaje  i  na  dobrą  sprawę  wszystkie  korytarze  wyglądają  podobnie.  Dołączyła  stronę  do
planów  i  już  miała  wszystko  odłożyć  do  poprzednich  papierów,  kiedy  dostrzegła  na  jednej
z  ostatnich  kartek  kawałek  ręcznie  pisanego  tekstu.  Mimo  woli  zaczęła  czytać.  Tekst
najwyraźniej był kontynuacją jakiegoś wcześniejszego, bo zaczynał się w połowie zdania: „się
czegoś w końcu domyślić. Dlatego wysyłam ten list. Cały dzień ryczy. Wiem, że nie chcesz jej
wtajemniczyć,  bo  nigdy  tego  nie  zaakceptuje,  a  poza  tym  zaraz  poleci  do  tej  starej  jędzy
i wszystko jej wyklepie. Ale może wyślij jej jakiegoś sms-a, żeby nie miała cię za skończonego
łajdaka i miała jeszcze nadzieję, bo inaczej gotowa jeszcze sobie coś zrobić. Nie chce mi się jej
zdrapywać z chodnika, jak jej wpadnie do łba rzucić się z dachu, albo asystować przy płukaniu jej
żołądka, jak się czegoś nałyka. Lepiej dać jej nadzieję. Wiem, że chcesz do niej wrócić po tym
wszystkim,  więc  na  razie  nie  przechlapuj  sobie  ostatecznie  w  jej  oczach.  Graj  rozdartego,

background image

takiego, który nie wie, co zrobić, bo kocha dwie, ma duszę w strzępach, takie tam romantyczne
pierdoły. Nie wiem swoją drogą, co ty w niej widzisz, ale nie wnikam. Ja zadowolę się swoją
działką. I tak daleko na samym seksie byśmy nie ujechali. A tę drugą zostaw mi. Ona uważa się
za cwaną, ale przyciśnięta do muru śpiewa jak mewa z tej jej głupawej piosenki. Spotykam się
z nią poju”. W tym miejscu fragment się urywał. Betty przeczytała całość ponownie, po czym bez
słowa wręczyła kartkę Joannie, która właśnie pojawiła się w pokoju.

–  Nic  z  tego  nie  rozumiem  –  powiedziała  ze  zdumieniem  pisarka,  skończywszy  lekturę

fragmentu listu, była zdziwiona. – Kto to pisał?!

– Licho wie – odparła Betty, która przez ten czas przejrzała jeszcze raz wszystkie papiery,

bezskutecznie szukając początku lub końca, a najchętniej obu, dziwacznej korespondencji.

–  Chyba  nie  Konrad…  –  powiedziała  Joanna,  po  czym  spojrzała  na  trzymaną  przez  siebie

kartkę uważniej. – Nie, to nie jego charakter pisma.

– Obawiam się, że to list do niego – westchnęła Betty. – Same tajemnice. Choć zdaje się, że

ostatnie zdanie odnosi się do Hutniak. Nie znam innej osoby, która śpiewałaby o mewie…

– Janusz Laskowski! – oznajmiła Joanna z triumfem. – Jedna z moich wiernych czytelniczek

zaprosiła mnie kiedyś na swój ślub i wesele, i tam DJ co pół godziny grał jego Białą mewę,  bo
państwo młodzi poznali się nad morzem i ten utwór im się dobrze kojarzył. Pod koniec nocy
miałam ochotę kupić wiatrówkę, pojechać nad Bałtyk i powystrzelać wszystkie mewy, jakie tam
zobaczę.

– Ale tu jest rodzaj żeński – zauważyła trzeźwo Betty. – „Z jej piosenki” ma być, a nie „z jego”!
– No to Hutniak, faktycznie – zgodziła się Joanna. – Ale właściwie co Hutniak?
–  Nie  mam  pojęcia.  –  Betty  wzruszyła  ramionami.  –  Dawaj  tego  laptopa!  Może  coś

wykoncypujemy z reszty tego badziewia…

Joanna odpaliła komputer. Ekranik wyświetlił stronę powitalną Windowsa, a potem ukazało

się  ustawione  jako  tapeta  zdjęcie  twarzy  Konrada.  Męska,  proporcjonalna  twarz,  trzydniowy
zarost,  zniewalający  uśmiech,  niebieskie  oczy,  krótkie,  postawione  w  „czuba”  jasne  włosy.
Joannie łzy zakręciły się oczach. Betty stanowczo odebrała jej laptop i za pomocą kilku ruchów
zmieniła  tapetę  na  pierwsze  z  brzegu  zdjęcie,  przez  czysty  przypadek  trafiając  na  to
prezentujące posiadłość pisarki. Oddała Joannie komputer, sięgnęła po swoją torebkę i wyjęła
z niej paczkę chusteczek.

– Ten make-up nie jest jednak wodoodporny – powiedziała. – Ogarnij się, bo znowu zaczniesz

wyglądać jak szop pracz.

background image

–  Nie  masz  serca  –  jęknęła  Joanna,  ale  grzecznie  wyciągnęła  chusteczkę  i  otarła  wilgotne

oczy. Betty w tym czasie włożyła do portu USB pierwszego pendrive’a. Na pulpicie ukazało się
dużo małych miniaturek zdjęć, prezentujących artystkę bluesową Patrycję Nosalską.

– Boszzzz… Ona zawsze wygląda tak, jakby ktoś przed sesją zbił ją kijaszkiem – westchnęła

Betty. – Przypadek nieuleczalny!

– Konrad mówił, że ona jest bardzo fajna. – Joanna trochę się rozpogodziła. – Przyszła na

sesję i od razu go przeprosiła, że znowu nie udało jej się schudnąć, chociaż bardzo się starała.
Konrad cyknął jej kilka fotek, po czym, żeby ją odprężyć, przepuścił je przez Photoshopa. Kiedy
zobaczyła,  jak  w  ciągu  paru  sekund  znika  jej  kilka  kilogramów,  to  od  razu  poczuła  się  lepiej.
I powiedziała mu, żeby potem rzezał ją na fotach aż do kości, bo chciałaby, żeby ludzie, patrząc
na  jej  fotki,  pytali,  czy  oby  ta  Nosalska  to  nie  jest  jakaś  chora,  że  taka  chuda.  Równa  babka,
z poczuciem humoru.

Betty przejrzała na wszelki wypadek kilka fotek utytej rockmenki, ale jako żywo nie znalazła

tam żadnych podstaw do tego, aby ta miała mordować fotografa. Kolejny pendrive zawierał sesję
gwiazdy rocka Agaty Pożytnik.

–  No  tak…  –  powiedziała  Betty,  oszołomiona  uwiecznionymi  tam  kreacjami  gwiazdy,  które

kolorową pstrokacizną przywodziły na myśl okulistyczne tablice do badania daltonizmu. – Ta to
powinna raczej zarąbać siekierą swojego stylistę…

– Ona sama się stylizuje – wyjaśniła, pomna opowieści Konrada, Joanna. – Przytaszczyła na

sesję  walizkę  ciuchów  i  gdy  zatrudniony  przez  gazetę  stylista  zaczął  jej  przedstawiać  swoje
propozycje, to mu powiedziała, że jeszcze go nie było na świecie, jak ona już była gwiazdą, więc
nie będzie jej teraz pouczał, jak ma wyglądać. I ubrała się w jakieś odblaskowe żółcie, tak że
przechodząca  obok  studia  lekko  niedowidząca  sprzątaczka  myślała,  że  się  od  czegoś  zapaliła
i oblała ją brudną wodą z kubła, który akurat trzymała w ręku.

– Żartujesz?!
–  Nie  –  powiedziała  Joanna.  –  Zobacz  dalej…  O  widzisz,  tu  jest  jeszcze  lepiej!  Wbiła  się

w  jakiś  obcisły  plastik.  To  jest  dramat,  bo  ona  ciągle  uważa,  że  ma  perfekcyjną  figurę  i  głosi
wszem  i  wobec,  że  pożycza  rzeczy  od  swojej  córki.  I  ta  córka  zresztą  się  w  tych  wywiadach
w ogóle nie starzeje. Zatrzymała się na osiemnastce i tak już ją ma od dziewięciu lat…

– A więc nie jesteś jedyną osobą, która zatrzymała czas mimo Wikipedii? – zauważyła kąśliwie

Betty.

– Wypchaj się!

background image

Kolejne USB zawierało równie wstrząsające fotografie leciwej polskiej gwiazdy baletu, która

z  sobie  tylko  wiadomych  przyczyn  występowała  na  nich  w  jednoczęściowym  kostiumie
kąpielowym i robiła miny à la Pippi Långstrump.

– Konrad mówił, że ona jest tak pomarszczona, że podobno przed sesją zbiera sobie skórę na

twarzy i spina z tyłu głowy żabkami do wieszania prania – wyjaśniła Joanna. – I jest przekonana,
że wtedy wygląda jak nastolatka. A jak Konrad zasugerował, żeby założyła jakąś inną kreację, to
mu powiedziała, że póki ma nogi jak Rita Hayworth, to będzie je pokazywała. I że w ogóle chce
mieć takie zdjęcia jak ona. Zapamiętałam to, bo Konrad nie wiedział, kim właściwie była Rita,
i myślał, że ze sklerozy tancerce coś się pomyliło i ma na myśli Ritę Orę. Więc przeraził się, że
będzie  musiał  jej  zrobić  zdjęcia  topless  i  w  sumie  musiałam  mu  dyskretnie  wysłać  zdjęcia
Hayworth smartfonem.

Także  i  ten  pendrive,  choć  jego  zawartość  mogła  przyprawić  każdego  estetę  o  kilka

bezsennych nocy, nie zawierał nic, co mogłoby je naprowadzić na ślad mordercy. Podobnie było
z kilkoma innymi. Studyjne fotografie aktorek, prezenterek, piosenkarek uświadomiły co prawda
Joannie i Betty, jak mocno te panie różnią się na zdjęciach od tego, co potem, przepuszczone
przez  stosowne  programy  graficzne,  tudzież  ułańską  wyobraźnię  osób  je  obsługujących,
publikowane jest w gazetach, ale nadal nie posunęło ich śledztwa ani o krok do przodu.

– Kurczę, co my właściwie chcemy tu znaleźć – zastanowiła się nagle Joanna, z obrzydzeniem

patrząc  na  kolejną  sesję,  tym  razem  znanej  prezenterki  telewizyjnej,  która  z  racji  tuszy
i niesympatycznego wyrazu twarzy zawsze kojarzyła jej się ze wściekłą lochą.

– Nie wiem, to był twój pomysł – przypomniała Betty.
– Bez sensu z tymi pendrive’ami – mruknęła Joanna. – Przypomniało mi się, że są na nich

głównie sesje. Reportażówki i inne foty są na płytach.

–  Rychło  w  czas  ci  się  przypomniało!  –  Betty  już  miała  wetknąć  do  komputera  kolejnego

bzdyczka, ale powstrzymała się i sięgnęła po płytę. W tym momencie zadzwonił jej telefon.

– Beata? – upewnił się nieco zdyszany żeński głos.
– Tak – odpowiedziała Betty. – Z kim rozmawiam?
– To ja, Sylwia z „Koktajlu”. – Głos nadal był niespokojny, tak jakby osoba po drugiej stronie

była mocno zdenerwowana albo wykonała właśnie jakiś spory wysiłek fizyczny. – Byłaś dzisiaj
u nas. I powiedziałaś, że gdyby coś się komuś przypomniało, to żeby do ciebie zadzwonić…

– Tak – potwierdziła Betty. – Zdawało mi się, że coś przede mną ukrywacie.
– To nie tak. – Sylwia nieco zniżyła głos. – Każdy z nas ma jakąś tam swoją teorię, ale tak

background image

naprawdę  nikt  nie  jest  niczego  pewny.  Nie  znaliśmy  tak  dobrze  Konrada.  Był…  taki  trochę
tajemniczy.  Nigdy  nic  o  sobie  nie  mówił,  z  nikim  się  nie  przyjaźnił.  Dziś,  kiedy  wyszłaś,
zaczęliśmy o nim rozmawiać i nagle przypomniała mi się jedna scena sprzed paru tygodni. Jak
przed redakcją dopadła Konrada jakaś dziewczyna. Zaczęli się sprzeczać. Chyba miała do niego
o coś pretensję…

– Wiem o tym – powiedziała Betty. – To ponoć była jego poprzednia narzeczona, która wciąż

była w nim zakochana…

– Serio? – zdziwiła się Sylwia. – Wyglądało raczej, jakby go nienawidziła. Nieważne. Dzisiaj,

jak sobie odtwarzałam tę scenę w pamięci, nagle coś mnie olśniło! Nie wiem, czy to może być
prawda, ale wydaje mi się, że ta dziewczyna była bardzo podobna do kogoś, kogo znam. W dniu
morderstwa  jechałam  do  Grodziska  i  na  światłach  przy  Milanówku  minęłam  samochód,
w którym siedziała ta osoba. To było o tyle dziwne, że ten samochód nie…

W tym momencie w słuchawce rozległ się dziwny dźwięk, tak jakby coś huknęło. Potem Betty

usłyszała  jeszcze  kilka  nieco  bardziej  stłumionych  odgłosów,  po  czym  połączenie  zostało
przerwane. Menedżerka nacisnęła klawisz połączenia zwrotnego, ale po pierwszym sygnale od
razu  włączyła  się  poczta  głosowa.  Czując  rosnący  niepokój,  Betty  przeczekała  kilka  chwil,  po
czym znów spróbowała się połączyć. Bez skutku. Odwróciła się do Joanny, która miała dwa znaki
zapytania w oczach.

– To Sylwia z „Koktajlu” – wyjaśniła. – Chciała mi koniecznie coś powiedzieć o Konradzie, ale

chyba popsuł jej się telefon. Może zaraz oddzwoni.

–  Kurde,  mam  już  dość  tych  zagadek!  –  powiedziała  stanowczo  Joanna  i  z  gniewem

wepchnęła płytę do kieszeni laptopa. Przez chwilę patrzyła na wyświetlające się ikonki, po czym
ze zdumieniem przeniosła wzrok na Betty. – O ja pierdzielę!

Betty  dopadła  do  laptopa.  Przez  chwilę  też  nie  rozumiała,  co  tam  widzi.  A  następnie  aż

gwizdnęła ze zdumienia. Na pierwszych kilku fotkach widać było Konrada, siedzącego na łóżku.
Miał  rozpiętą  koszulę,  był  tylko  w  slipkach.  Na  kolejnych  podeszła  do  niego  wysoka  szczupła
i naga brunetka. Fotki, najwyraźniej robione z jednego miejsca, pokazywały ją od tyłu, tak że
trudno  było  ją  zidentyfikować.  Następne  ujęcia  pokazywały,  jak  brunetka  ściąga  Konradowi
koszulę i oboje zaczynają się całować. Potem brunetka usiadła okrakiem na kolanach fotografa.
Ten zaczął pieścić jej szyję i wtedy brunetka odchyliła głowę do tyłu. To zdjęcie nie pozostawiało
żadnych wątpliwości co do jej tożsamości. To była… Klaudia Hutniak!

background image

 

background image

Rozdział V

Paweł przez całą drogę do domu myślał, jak dobrze sfotografować tartę z buraczkami i serem
feta. Niedawno, nieco znudzony wykonywaniem w redakcji codziennie tych samych czynności,
dał  ujście  swojej  manii  i  założył  bloga  kulinarnego.  Gotowanie  było  jego  największą  życiową
pasją. Odprężał się przy nim, odreagowywał stresy i gdyby mógł zrobiłby ze swojego mieszkania
jedną wielką kuchnię z łazienką. Potrawami, które wymyślał, a następnie tworzył, żywiło się pół
redakcji i wszyscy czekali na to, co też nowego wyjdzie spod jego ręki. Niestety, nie wszystkie
wymyślone  potrawy  dawały  się  ładnie  sfotografować  i  owa  cholerna  tarta,  pochwalona  przez
wszystkich,  którzy  mieli  okazję  jej  skosztować,  była  jedną  z  nich.  Jak  by  nie  ustawiać  światła
i  przesłony  w  aparacie  fotograficznym,  buraki  zamiast  czerwone  wychodziły  czarne,  a  efekt
końcowy całości wyglądał tak, jakby na kopkę węgla ktoś strząsnął potężną ilość łupieżu. Dążący
do  perfekcji  Paweł  wściekał  się  i  wściekał,  aż  wreszcie  z  rozpaczy  zjadł  pół  uwiecznianego
obiektu, popił dużą ilością wina i poszedł spać. Drugą połowę dokończyli w pracy jego koledzy
i koleżanki, a teraz wracał do domu z solidnym zamiarem przygotowania nowej tarty i robienia
jej  zdjęć  do  chwili,  kiedy  będzie  przypominała  jedzenie,  a  nie  plakat  reklamujący  Barbórkę.
Rozmyślając  nad  tym,  czy  nie  pomalować  buraków  jakąś  farbką,  żeby  nie  były  takie  ciemne,
Paweł doszedł do swojego bloku, znajdującego się w samym centrum vis-à-vis Pałacu Kultury.
Jedną ręką zaczął wstukiwać kod do domofonu, a drugą grzebać w torbie w poszukiwaniu kluczy
do mieszkania i w tym momencie uświadomił sobie, jaką głupotę popełnił przez roztargnienie.
Zabrał z rana aparat fotograficzny do pracy, żeby pokazać zdjęcia tarty ludziom od obróbki zdjęć
i w tym celu wyjął go z torby, a potem położył na biurku. Potem jednak pojawiła się ta cholerna
Betty, rozpoczęła się dyskusja o morderstwie, wszyscy poszli na piwo, z którego już oczywiście
nie opłacało się wracać do redakcji i… aparat został na biurku!

Paweł spojrzał na zegarek. Dochodziła dziewiętnasta. Nie chciało mu się wracać do redakcji,

od której dzieliło go pół godziny spaceru, ale z drugiej strony koniecznie chciał rozprawić się
dzisiaj z tą upiorną tartą – zrobić foty, wstawić na bloga, mieć to już z głowy i zająć się kolejną
potrawą.  Z  westchnieniem  wcisnął  klawisz  „skasuj”  na  domofonie  i  szybkim  krokiem  ruszył
w  stronę  redakcji.  Dotarł  do  niej  nieco  szybciej,  niż  przewidywał.  Na  recepcji  wciąż  jeszcze
siedziała niezastąpiona szefowa administracyjna wydawnictwa Monika.

– Kto nie ma w głowie, ten ma w nogach – wyjaśnił Paweł, widząc jej pytające spojrzenie. –

background image

Zapomniałem aparatu. Mogę poprosić o klucz od czterysta szesnaście?

– Oczywiście. – Monika otworzyła szafkę z kluczami, po czym ze zdziwieniem stwierdziła: –

Jeszcze go nie oddaliście!

– Jak to nie? – Zdziwienie udzieliło się Pawłowi. – Wyszliśmy po południu i chyba nikt z nas

już nie wrócił…

Monika pokręciła przecząco głową.
– Sylwia była tu koło siedemnastej – powiedziała. – Pamiętam, bo pogadałyśmy o tym, że ma

potem randkę, i to drugą, że wysłała dzieci do przyjaciółki, ale jako że nie uprawiała seksu już
trzy lata, to czuje się jak dziewica i nie wie, czy coś z tego wyjdzie…

– Cała Sylwia – mruknął Paweł, który codziennie słyszał takie mniej lubi bardziej obsceniczne

wypowiedzi koleżanki.

–  A  potem  chyba  jeszcze  widziałam  tu  Wiktora  –  kontynuowała  Monika  –  ale  nie  jestem

pewna,  bo  tuż  przedtem  przyszedł  kurier  z  jakimiś  ogromnymi  paczkami,  które  mu  wypadły
z rąk i się rozleciały, a w środku były balony i przez pół godziny je ganialiśmy po całej recepcji.
I tak nie wszystkie wyłapaliśmy…

– I Sylwia jeszcze siedzi? – spytał Paweł. – A nie laluni się przed randką?
–  Skoro  nie  ma  klucza,  to  najwyraźniej  tak  –  odpowiedziała  Małgosia.  –  Albo  ona,  albo

Wiktor…  Ewentualnie  mogli  zejść  klatką  schodową,  a  klucz  jak  zawsze  zostawić  w  drzwiach.
Kiedyś was za to zabiję…

Faktycznie, z pokojów poszczególnych redakcji, rozlokowanych na pięciu piętrach kamienicy,

można było wyjść na dwa sposoby. Albo zjechać windą i przedefilować przed recepcją, albo też
zejść  schodami  i  posłużyć  się  wyjściem  znajdującym  się  w  połowie  głównego  hallu
prowadzącego  do  wydawnictwa.  Wątpliwie,  żeby  Sylwia  skorzystała  z  tej  drugiej  możliwości.
Ograniczała  bowiem  swoją  aktywność  fizyczną  do  niezbędnego  minimum,  a  dodatkowo
twierdziła, że chodzenie po schodach powoduje u niej zawroty głowy i palpitacje serca.

Paweł  wjechał  windą  na  czwarte  piętro.  Dwa  długie,  ułożone  w  literę  „L”,  korytarze  były

ciemne. Światło działało tu na fotokomórkę i po zrobieniu przez Pawła kroku pierwszy z nich
rozbłysnął  światłem  jarzeniówek.  Paweł  przeszedł  przez  pierwszą  część  dłuższego  korytarza,
potem łącznik, stanowiący zarazem klatkę schodową i drugą część korytarza. Pokój dziennikarzy
był ostatni po prawej stronie. Drzwi do niego stały otworem, klucz znajdował się w zamku, ale
światło  było  zgaszone.  „Ona  się  nigdy  nie  zmieni.  Ile  razy  można  mówić,  że  ostatnia  osoba
odnosi klucz? W końcu wlepią nam karę albo ktoś coś rąbnie…”, pomyślał Paweł. Podszedł do

background image

swojego  biurka,  chwycił  aparat  i  włożył  go  do  torby.  Już  miał  wychodzić,  kiedy  kątem  oka
dostrzegł na samym środku pokoju mały czarny przedmiot. Telefon! Zdziwiony zbliżył się do
niego, ukucnął i podniósł czarnego iPhone’a w charakterystycznym kwiatowym etui, należącego
do Sylwii. Ekran wyświetlacza był mocno strzaskany. Zapalił się, ale nawet nie dało się odczytać
godziny.  „Jakby  ktoś  po  nim  skakał”,  przemknęło  Pawłowi  przez  głowę.  Już  miał  wstać,  gdy
nagle dotarło do niego, co widzi przed sobą. Zza biurka Sylwii wystawał but i kawałek nogi. „Ktoś
przytachał  manekina  z  pokoju  stylistów?”,  przyszło  mu  na  myśl.  Zmarszczył  brwi,  po  czym
wyciągnął  rękę  i  delikatnie  dotknął  kostki  domniemanego  manekina.  Nie  było  wątpliwości  –
kostka należała do człowieka. Zerwał się i zrobił dwa kroki w stronę biurka Sylwii. Przez chwilę
analizował obraz przed oczami. Paweł słynął z opanowania, więc nie wydał z siebie żadnego
okrzyku,  nawet  wyraz  twarzy  specjalnie  mu  się  nie  zmienił.  Spokojnie  sięgnął  po  słuchawkę
leżącego na biurku Sylwii telefonu i wykręcił numer na recepcję.

–  Monika?  –  powiedział,  starając  się  zachować  jak  największy  spokój.  –  Czy  mogłabyś

zadzwonić  po  policję  i  pogotowie  ratunkowe?  Obawiam  się,  że  Sylwia  nie  żyje.  Ktoś  ją
zamordował…

background image

 

background image

Rozdział VI

Klaudia Hutniak od samego rana była z siebie bardzo zadowolona. Ledwo co się obudziła, a już
udało jej się doprowadzić do płaczu nową asystentkę, która zadzwoniła, żeby jej przypomnieć
o umówionym wywiadzie.

– Ale dlaczego mówisz mi o tym dopiero teraz? – zapytała niewinnym głosem Klaudia, która

oczywiście doskonale wiedziała, że powinna właśnie jechać do radia, ale nie chciało jej się wstać
z łóżka.

– Przecież mówiłam ci o tym cztery razy! – jęknęła asystentka.
– Rozważ w głębi swojego serduszka, czy posługiwanie się kłamstwem może doprowadzić

twoje życie do punktu, w którym poczujesz się w pełni szczęśliwa – odpowiedziała Klaudia. –
Ono nie ma ci tego za złe. Przywykło, że ludzie je wiecznie rozczarowują…

– Ale, Klodi, ja naprawdę ci o tym mówiłam! – Ton głosu asystentki wskazywał, że właśnie

wchodzi w fazę przedzawałową. – Ostatni raz wczoraj w taksówce, kiedy wracałyśmy ze studia!

–  Zamówiłaś  mu  bardzo  niedobrą  taksówkę  –  przypomniało  się  Klaudii.  –  Miała  kolor

czerwony, a wiesz przecież, że według wierzeń plemion afrykańskich czerwień to agresja i złe
uczucia. Ono nie mogło się zespolić z taksówką i bardzo to przeżyło. Ono podarowało ci z dobroci
serca  i  w  trosce  o  twój  rozwój  duchowy  książkę,  która  tak  pięknie  opowiada  o  kolorach,  ale
z bólem widzi, że zlekceważyłaś tak cenne źródło wiedzy o naszym świecie. Cóż… Jeszcze jedno
rozczarowanie. A poza tym kierowca był ubrany na niebiesko, a wiesz, że niebieski źle na nie
działa po tym, jak nagrywa piosenki.

Gwoli sprawiedliwości trzeba dodać, że Klaudia tego dnia nie nagrywała niczego, bo studio

jej zdaniem miało „atmosferę zła” i wymagało oczyszczenia, a jedyny uznawany przez nią spec
od takich „hocków-klocków”, biorący za godzinę swoich czarów dwa tysiące złotych od wytwórni
płytowej, wyjechał na kilka dni do Tajlandii. W związku z tym artystka spędziła cały dzień, grając
na  smartfonie  w  swoją  ulubioną  grę  Overkill  Mafia,  polegającą  na  strzelaniu  do  wirtualnych
gangsterów.

– Poza tym kierowca za mocno zamknął za nim drzwi, burknął mu tylko „dzień dobry, pani”

i dziwnie tam pachniało… – dokończyła gwiazda.

– Osobiście spryskałam ją twoimi ulubionymi perfumami! – jęknęła znowu asystentka.
–  Ono  nie  czuło!  –  Klaudia  przybrała  swój  najbardziej  jękliwy  ton,  który  powinien  dać

background image

asystentce do wiwatu. – Wiesz, że w nieładnym zapachu jego dusza jest jak raniony ptak, który
nie może się wydostać z klatki…

Asystentka po drugiej stronie wydała z siebie coś na podobieństwo cichego kwilenia. Klaudia

zebrała się do ostatecznego ciosu.

– A teraz jeszcze to radio! – powiedziała. – Wiesz, jak wielu straszliwych wrogów chce, żeby

ono zniknęło z mediów. Wszyscy rzucają mu kłody pod nogi i chcą je zranić. A ty, fanka i jak mu
się  wydawało  przyjaciółka,  którą  dopuściło  do  swego  serca,  by  się  ogrzała  w  jego  płomieniu,
zadałaś mu taki cios. To był jego najważniejszy wywiad w życiu, a teraz trzeba go odwołać! Jeśli
ono nie sprzeda dobrze nowej płyty, a wiesz, że oddało jej całe swoje życie, serce, duszę, to miej
świadomość, że będzie to tylko wynikiem tego, że zaniedbałaś swoje obowiązki…

– Ale Klodi… – zaczęła asystentka z płaczem, ale gwiazda nie dała jej dokończyć.
– Ono nie wie, co teraz zrobi, jego życie straciło całą radość – powiedziała. – Nie dzwoń do

niego. To chyba nie będzie miało już sensu… – Jego dusza podpowiada mu tylko jedno wyjście
w tej strasznej chwili, kiedy zawiodła je ostatnia osoba na planecie!

Po czym ze złośliwym uśmiechem rozłączyła się, wyłączyła komórkę i poszła do kuchni, żeby

przygotować sobie poranną kawę.

Potem jeszcze kolejno:
–  doprowadziła  do  furii  szefa  wytwórni  płytowej,  przesuwając  termin  nagrania  teledysku

i  zmieniając  jego  lokalizację  („ono  nie  może  nagrywać  w  kwietniu,  bo  wtedy  jeszcze  pąki
kwiatów  w  ogrodach  wilanowskich  są  mało  rozwinięte  i  nie  będą  akompaniowały  jego  duszy,
a  poza  tym,  czy  nie  moglibyśmy  tego  kręcić  we  wnętrzach  pałacu,  tylko  musielibyśmy  tam
koniecznie  zmienić  wystrój  na  jakiś  bardziej  nowoczesny,  bo  ono  ma  teraz  przecież
młodzieżowy repertuar?”),

– przywiodła do myśli samobójczych swoją sprzątaczkę („czy byłaby pani uprzejma ścierać

kurze w taki sposób, żeby nie zakłócać aury wokół płyt?”),

–  wprowadziła  w  stan  nerwowej  drżączki  kierownika  firmy  dostarczającej  jej  ekologiczne

menu  („to  chyba  nie  jest  zbyt  wygórowane  żądanie,  żeby  dołączyć  mapkę  z  zaznaczeniem
miejsc, w których zbierane były składniki na potrawy, bo ono musi poprosić bioenergoterapeutę
o wysłanie tam dobrej energii?”),

–  i  w  związku  z  tym  wprawiła  się  w  rewelacyjny  nastrój,  tym  bardziej  że  wieczorem  była

zaproszona na bankiet z okazji wprowadzenia na rynek nowego kremu. Zapobiegliwi PR-owcy
z  firmy  zajmującej  się  promocją  tego  kosmetyku  już  dawno  zapłacili  jej  sowitą  sumę,  aby

background image

zgodziła się uświetnić swoją obecnością ich imprezę, i teraz Klaudia czekała właśnie na fryzjera,
make-upistkę i stylistę, którzy mieli ją przygotować na dzisiejszą noc. Wizja trzech kolejnych
ofiar,  które  doprowadzi  do  drżenia  rąk,  sprawiła,  że  postanowiła  uraczyć  się  szampanem.
Właśnie  szła  do  szafki  z  alkoholami,  gdy  rozległ  się  dźwięk  domofonu.  Klaudia  spojrzała  na
wiszący  w  przedpokoju  zegar.  Siedemnasta.  Stanowczo  za  wcześnie  na  pojawienie  się
kogokolwiek, z jak to nazywała, „personelu pomocniczego”, który miał się pojawić dopiero trzy
kwadranse później i wiedział, że jakiekolwiek rozminięcie się z tą godziną spowoduje wybuch
gniewu gwiazdy. Nie, to na pewno ktoś przypadkowy, któremu zaraz będzie można uświadomić,
jak  ogromny  uczynił  błąd,  zakłócając  jej  spokój.  Klaudia  tanecznym  krokiem  przemierzyła
ogromny  salon,  stanowiący  serce  jej  dwustumetrowego,  dwupoziomowego  apartamentu
znajdującego  się  w  jednym  z  budynków  strzeżonego  VIP-owskiego  osiedla  zbudowanego
w samym centrum Mokotowa, i podeszła do domofonu. Umieszczony przy nim ekranik pokazał
jej dwóch mężczyzn w średnim wieku, co gorsza w policyjnych mundurach.

– Tak? – zapytała Klaudia, czując lekki niepokój.
– Kapitan Darski, porucznik Majewski, chcielibyśmy zamienić z panią kilka słów – powiedział

wyższy i zdecydowanie bardziej atrakcyjny z funkcjonariuszy.

–  Ale  czy  to  takie  istotne?  –  zapytała  Klaudia.  –  Ono  od  rana  walczy  z  ogromną  migreną,

a poza tym zaraz przyjdą ludzie, żeby je przygotować do dzisiejszej bardzo ważnej uroczystości.
Czy ono musi teraz rozmawiać z panami?

–  Jak  rany,  o  kim  ona  gada?  –  wyszeptał  Darskiemu  do  ucha  jego  kolega.  Kapitan  zrobił

jednak przed spotkaniem porządny research i znał fanaberie gwiazdy.

– Obawiam się, że to konieczność – odpowiedział Klaudii.
– Ale właściwie w jakiej sprawie panowie przychodzicie? – dociekała gwiazda.
–  W  sprawie  śmierci  Konrada  Jancewicza  –  wyjaśnił  policjant.  –  Musimy  pani  zadać  kilka

pytań.

– No trudno. – Klaudia przycisnęła przycisk w domofonie i popatrzyła, jak mężczyźni znikają

w drzwiach wejściowych do budynku. Cholerny Konrad! Jakby nie dość narobił jej problemów za
życia, to jeszcze nawet po śmierci nie zamierzał dać jej spokoju.

–  Czy  może  nam  pani  powiedzieć,  co  ją  łączyło  z  panem  Jancewiczem?  –  zapytał  kapitan

Krzysztof  Darski,  gdy  Klaudia  usadziła  obu  policjantów  na  skórzanej,  równie  drogiej,  co
piekielnie niewygodnej, kanapie, a sama zajęła znajdujący się vis-à-vis skórzany fotel.

– Ono miało z nim kilka sesji – odpowiedziała gwiazda. – Sesyjnych i plenerowych.

background image

– I tylko tyle? – zdziwił się kapitan. – Nie znali się państwo bliżej?
„Niech  ten  Majewski  przestanie  się  wgapiać  w  ten  obraz”,  myślał  jednocześnie,  śledząc

kątem oka barani wzrok swojego kolegi, wpatrzonego w wielki poster reklamujący sesję Hutniak
dla magazynu „Playboy”. „Jakby w życiu nie widział kobiecych piersi! Trzeba było wziąć ze sobą
Majchrzaka. Jego podnieca tylko Majdan”.

–  Ono  nie  zwykło  się  zaprzyjaźniać  z  pracownikami  –  odparła  wyniośle  Klaudia  pewnym

siebie tonem.

– Czyżby? – Kapitan uniósł nieco brwi.
Klaudia poczuła piknięcie niepokoju w sercu. Czyżby wiedział? Nie, to niemożliwe! Przecież

starannie pilnowała, aby jej spotkania z Konradem odbywały się w jak największym kamuflażu.
Przebierała się, zakładała perukę, opuszczała osiedle w samochodzie z zaciemnionymi szybami,
w dodatku nie swoim, a wypożyczonym i to nie przez nią. Widywali się w hotelach, które sama
wybierała, poza stolicą, z dala od paparazzich i ewentualnych znajomych. Nie. Tajemnicę ich
randek Konrad na pewno zabrał ze sobą w zaświaty.

–  Ono  powinno  pana  wyprosić  za  takie  insynuacje  –  oznajmiła,  starając  się  zrobić  jak

najbardziej nadąsaną minę, po czym teatralnym gestem złapała się za głowę. – Och, och… Ono
czuje,  jak  wraca  migrena.  Jeśli  nie  będzie  mogło  wziąć  udziału  w  dzisiejszej  gali,  rozpacz
i rozczarowanie jego fanów spadną na pana sumienie.

–  Jakoś  to  wytrzymam  –  powiedział  spokojnie  Darski.  –  Tym  bardziej  że  rozmija  się  pani

z prawdą.

Klaudia szybko złapała oddech, ale kapitan nie dopuścił jej do głosu.
– Jesteśmy w posiadaniu filmu, na którym widać, że pani… – Zastanowił się nad odpowiednim

słowem,  ale  dżentelmeńskie  wychowanie,  jakie  odebrał  od  swojej  mamy,  nie  pozwoliło  mu
dokończyć, tak jak początkowo zamierzał. – …kontakty z zamordowanym dalece wykroczyły poza
zawodowe.

Klaudia poczuła, że za chwilę faktycznie dostanie migreny.
– Filmu? – jęknęła.
– Tak, filmu – potwierdził Darski. – I dlatego jeszcze raz zapytam, czy nadal upiera się pani,

że nie łączyło ją nic z denatem?

Klaudia zachowała milczenie, zastanawiając się w panice, jak wybrnąć z sytuacji.
–  Tak  –  odezwał  się  kapitan.  –  To  dobrze,  że  pani  milczy.  Choć  może  trzeba  się  było

zastanowić  nad  odpowiedzią  nieco  wcześniej.  A  teraz  niech  pani  dobrze  pomyśli,  zanim

background image

odpowie na kolejne pytanie. Co robiła pani trzy dni temu około godziny osiemnastej?

Klaudia nic nie odpowiedziała, tylko przycisnęła rękę do serca.
– Milczy pani – podsumował kapitan. – To ja pani powiem, gdzie pani była. W posiadłości

pani Joanny Szmidt. Pojechała tam pani po kompromitujące ją materiały. Gdy pan Jancewicz
odmówił  ich  wydania,  zabiła  go  pani.  Świadkowie  potwierdzają,  że  widzieli  pani  samochód
w tamtej okolicy w czasie, który pokrywa się z godziną zgonu pana Jancewicza. A kilkanaście
minut temu nasza ekipa odkryła w pani garażu siekierę ze śladami krwi należącej do zmarłego.
W tej sytuacji nie pozostaje mi nic innego…

Kapitan  Darski  kopnął  swojego  nadal  zapatrzonego  w  poster  kolegę  najwyraźniej

próbującego  zapamiętać  każdy  jego  detal  i  obaj  powstali.  Klaudia  mimowolnie  poszła  w  ich
ślady.

–  Klaudio  Elżbieto  Hutniak,  poproszę,  aby  udała  się  pani  z  nami  na  komisariat  i  złożyła

stosowne  wyjaśnienia.  W  przeciwnym  razie  mam  nakaz  zatrzymania  pani  w  charakterze
podejrzanej  o  zabójstwo  pana  Konrada  Jancewicza  –  powiedział  stanowczo  kapitan.  –
Uprzedzam też panią, że wszystko, co pani od tej pory powie, może być użyte przeciw pani. Ma
pani prawo do skontaktowania się ze swoim adwokatem, a jeśli go pani nie ma, zostanie on pani
przydzielony z urzędu. A teraz pozwoli pani z na…

Klaudia osunęła się na dywan.
– Chyba trzeba będzie zredagować nekrolog – mruknął Darski, po czym ze zrezygnowaną

miną wyciągnął telefon i zadzwonił po ekipę medyczną.

background image

 

background image

Rozdział VII

Rankiem  następnego  dnia  po  przesłuchaniu  i  zatrzymaniu  w  areszcie  Klaudii  Hutniak,  co
zrobiono  zresztą  na  tyle  dyskretnie,  że  wiadomość  o  tym  nie  przeciekła  do  mediów,  na
warszawskim cmentarzu na Wólce Węglowej miał się odbyć pogrzeb Konrada. Joanna, która
podejrzewała,  że  na  jednego  żałobnika  przypadnie  tam  trzech  paparazzich,  początkowo  nie
chciała  wziąć  w  nim  udziału.  Bała  się,  że  się  rozklei,  a  następnie  przez  kilka  tygodni  będzie
oglądała  swoje  zapłakane  zdjęcia  we  wszystkich  możliwych  brukowcach.  Potem  jednak
przypomniało  jej  się  zdanie,  które  w  jednym  z  kryminałów  Agathy  Christie  wypowiedział
detektyw Poirot, a mianowicie, że morderca z reguły bierze udział w pogrzebie swojej ofiary.

– Plan jest taki, że ja zajmę się skupianiem uwagi na sobie – powiedziała Joanna – a ty przez

ten czas zrobisz jak najwięcej zdjęć ludziom dokoła.

– I wyjdę na hienę?! – próbowała zaprotestować Betty. – Wszyscy będą się modlić i płakać, a ja

mam latać jak głupia z aparatem fotograficznym?! Chyba zwariowałaś!

– Daj spokój, tam będzie mnóstwo paparazzich. Wtopisz się dyskretnie w tło – poinstruowała

ją  Joanna,  zastanawiając  się  jednocześnie,  co  włożyć  na  pogrzeb,  żeby  nie  dodać  sobie  lat.
Czarny strasznie ją postarzał. Dokładnie pamiętała, że gdy kiedyś wpadło jej do głowy pójść na
wywiad  do  telewizji  w  małej  czarnej,  to  prezentowała  się,  wypisz-wymaluj,  jak  emerytowana
nauczycielka matematyki z liceum w czasach PRL-u. Może coś białego?

– Wtopię się w tło składające się z hien – mruknęła Betty. – I niby kogo ty chcesz mieć na tych

zdjęciach?

– Wszystkich – odparła Joanna, rezygnując w duchu z bieli, która na zdjęciach zawsze mocno

ją  pogrubiała,  i  przerzucając  się  na  granat.  –  Później  je  sobie  obejrzymy.  Może  ktoś  będzie
wyglądał podejrzanie…

–  Genialny  pomysł!  –  powiedziała  ironicznie  Betty.  –  Jakbyśmy  nie  miały  dość  odkryć

fotograficznych!

– Ale sama przyznasz, że wydawało się, że to był strzał w dziesiątkę!
– Owszem, wydawało się… – odpowiedziała z rezygnacją Betty.
Poprzedniego dnia, po odkryciu mocno zahaczających o pornografię zdjęć Klaudii i Konrada,

obie  spędziły  kilkadziesiąt  minut  na  potężnej  kłótni.  Betty  była  za  tym,  żeby  natychmiast
zadzwonić  na  policję  i  poinformować  o  sensacyjnym  odkryciu.  Joanna  z  kolei  twierdziła,  że

background image

powinny same doprowadzić śledztwo do końca i w tym celu pojechać do Hutniak, pokazać jej
fotografie i zażądać wyjaśnień, a dopiero potem rozstrzygnąć, czy dalej rozwiązywać zagadkę
samodzielnie, czy też przekazać swoje wiadomości policji. W końcu Betty, u której strach przed
oskarżeniem o zatajanie dowodów zbrodni i wizja odsiadki w związku z tym kilku lat w zatęchłej
celi w towarzystwie kobiet o ksywkach „krwawa Krycha” i „zabójcza Fela”, zdecydowanie wygrały
z pobłażliwością wobec dziwacznych pomysłów chlebodawczyni, postawiła na swoim. Kapitan
Darski, do którego zadzwoniły, zresztą na prywatny numer, który ten dał Joannie, przyjął ich
zwierzenia  z  ogromnym  entuzjazmem.  W  ciągu  kilkunastu  minut  w  Milanówku  pojawili  się
funkcjonariusze, którzy zabrali materiały wyciągnięte z sejfu pisarki, a sam Darski oddzwonił
późnym  wieczorem  i  zdał  obu  paniom  relację  z  przebiegu  zdarzeń,  które  miały  miejsce  tego
dnia.

–  On  jest  dziwny,  ten  cały  Darski  –  stwierdziła  Betty  po  tym,  jak  już  skończyły  rozmowę

z kapitanem. – Nie znam co prawda regulaminu policyjnego, ale takie rozmowy to chyba nie są
jednak normalne… Z reguły policjanci sami z siebie nie mówią nic nikomu, a nawet jak ich o coś
pytasz, to udają autystycznych. A ten tu uskutecznia sobie pogawędki, i to z osobami, które są
w kręgu podejrzanych.

–  W  jakim  znowu  kręgu?  –  zdziwiła  się  Joanna.  –  Przecież  sama  słyszałaś.  Ta  Hutniak  tu

przyjechała, znaleźli u niej siekierę, mają motyw…

– No właśnie. – Betty próbowała pozbierać myśli. – Jakoś to wszystko za łatwo się ułożyło. Po

co zabierała ze sobą siekierę?

– Bo się bała, że zostały na niej jakieś ślady – odpowiedziała Joanna pomna tego, co usłyszały

od kapitana.

– I trzymała ją u siebie przez trzy dni, zamiast się jej pozbyć? – nie dawała za wygraną Betty.

– Przecież to nie ma sensu…

– Dlaczego? – Joanna jeszcze raz w duchu powtórzyła sobie to, co mówił Darski. – To jest

logiczne. Konrad ją szantażował, więc przyjechała do Milanówka, żeby się z nim jakoś dogadać.
Zostawiła  samochód  parę  przecznic  dalej,  w  ciemnym  zaułku,  gdzie  jak  myślała,  nikt  go  nie
zauważy, i na piechotę doszła do mojego domu. Konrad ją wpuścił. Wiemy, że ją szantażował.
Zaczęli  rozmawiać,  ale  się  nie  dogadali.  Hutniak  poczuła  się  zagrożona.  Zdenerwowała  się,
wyszła, żeby się uspokoić, i wtedy przepłoszyła tego twojego Benia. Zauważyła siekierę, chwyciła
ją, wróciła do domu i zabiła Konrada. Zaczęła szukać zdjęć, znalazła je w torbie Konrada na
karcie, wykasowała ją i była pewna, że nikt się o niczym nie dowie. Zabrała siekierę, bo nie była

background image

pewna, czy nie zostawiła na niej odcisków palców. A potem dobrze ukryła ją w swoim garażu.
Darski mówił, że nigdy by tej siekiery nie znaleźli, gdyby jeden z policjantów nie potknął się, nie
walnął z całej siły w ścianę i nie odkrył, że tam jest schowek. To całkiem tak jak z moim sejfem!
I w sumie nie dziwię się tej Hutniak. Też bym wolała, żeby jedyny dowód zbrodni był ukryty
w dobrze zakamuflowanym miejscu, a nie leżał gdzieś i był wiecznym zagrożeniem.

–  A  dla  mnie  z  jednej  strony  to  wszystko  zbyt  pięknie  się  układa  –  Betty  z  zakłopotaniem

popatrzyła na rozentuzjazmowaną Joannę – a z drugiej nie trzyma się kupy…

– To znaczy?
– Jakoś nie mogę sobie tego poukładać logicznie w głowie – powiedziała Betty. – Bo niby kiedy

widział  ją  ten  Benio?  I  jakim  sposobem  zamknęła  za  sobą  drzwi?  I  kim  jest  autorka  listu  do
Konrada? Tego, który znalazłyśmy w jego papierach?

– Benio widział ją wtedy, gdy wyszła po rozmowie z Konradem, zanim go zabiła.
– Ale mówił przecież, że postać, którą widział, nie weszła do domu… – przypomniała Betty.
– A potem uciekł, więc do końca nie wiem, czy weszła, czy nie – wyjaśniła Joanna. – Co do

klucza, to faktycznie dziwna sprawa. A autorka listu musiała być wspólniczką Konrada… Pewnie
wcześniej czy później policja wpadnie na jej ślad.

Nie  minęła  godzina  od  rozmowy  z  kapitanem,  kiedy  doszła  do  nich  makabryczna  wieść

o próbie zbrodni dokonanej w redakcji „Koktajlu”. Sylwia, którą ktoś kilka razy uderzył mocno
słuchawką od telefonu w głowę i zostawił, aby się wykrwawiła, przeżyła tylko cudem. Gdyby nie
powrót  Pawła  do  pracy,  prawdopodobnie  już  leżałaby  w  kostnicy.  Pogotowie  szybko
przetransportowało  ją  do  szpitala,  gdzie  przeszła  skomplikowaną  operację.  Teraz  leżała  na
oddziale  intensywnej  terapii  w  śpiączce.  W  tej  sytuacji  policja  z  honorami  wypuściła  Klaudię
Hutniak, mającą żelazne alibi na czas popełnienia tej zbrodni, i zaczęła pracę od początku.

– Mówiłam ci, że z tą Hutniak to grubymi nićmi szyte – przypomniała Betty. – Ona owszem

jest mocno walnięta, ale nie na tyle, żeby kogoś zamordować.

–  A  ta  cała  Sylwia?  –  spytała  Joanna.  –  Myślisz,  że  została  napadnięta,  kiedy  do  ciebie

dzwoniła?

– Na to wychodzi – odpowiedziała Betty. – Aż mi ciarki przechodzą po plecach, kiedy pomyślę,

że słyszałam potencjalne odgłosy morderstwa.

–  Trzaski  słyszałaś,  a  nie  odgłosy  morderstwa,  już  nie  dramatyzuj  –  mruknęła  Joanna.  –

Ciekawe, co chciała ci powiedzieć…

–  Zaczęła  mówić  o  dziewczynie  Konrada  i  o  tym,  że  wydawała  jej  się  do  kogoś  podobna  –

background image

przypomniała Betty. – Chciała powiedzieć do kogo, ale w tym momencie przerwano połączenie.

– Morderca albo miał sporo szczęścia, że zdążył ją zaprawić w globus, zanim ci powiedziała,

albo musiał ją mieć stale na oku – zamyśliła się Joanna. – Ale to wskazywałoby na kogoś, kto był
wtedy w redakcji. A tam przecież nie wchodzi się ot tak, prosto z ulicy…

– Poczekaj, zaraz się dowiemy. – Betty połączyła się z Wiktorem.
Po  kilkunastu  minutach  rozmowy,  która  z  jej  strony  składała  się  tylko  z  mruknięć  w  stylu

„aha”, „yhm” i „jasne”, odłożyła słuchawkę z zagadkowym wyrazem twarzy. Joanna popatrzyła
na nią z niecierpliwością wypisaną na twarzy.

–  Nasz  morderca  ma  wyjątkowego  farta  –  stwierdziła  Betty.  –  Trzy  dni  wcześniej

w wydawnictwie wysiadł monitoring i mieli go naprawić dopiero w przyszłym tygodniu. Nie ma
żadnych zapisów, kompletnie nic. A do tego, na domiar złego, okazało się, że przez kilka godzin
nie  było  tam  dzisiaj  jednej  fazy  prądu.  Akurat  tej,  która  odpowiada  za  drzwi  wejściowe  do
wydawnictwa  i  boczne  na  klatkę  schodową.  Panie  z  recepcji  zorientowały  się,  że  to  wszystko
chodzi jak chce, dopiero po kilkudziesięciu minutach. Mogli tam wejść Ali Baba i czterdziestu
rozbójników, wynieść pół wyposażenia i pies z kulawą nogą by tego nie zauważył, no chyba że
akurat wgapiałby się w korytarz prowadzący od drzwi wejściowych do recepcji.

– Żartujesz?
–  Niestety  nie  –  odpowiedziała  ponuro  Betty.  –  A  co  gorsza,  Sylwia  działała  jak  kanał

informacyjny i odkąd tylko wyszłam z redakcji, zaczęła się głośno chwalić, że coś wie na temat
morderstwa  i  musi  sprawdzić  tylko  jeden  szczegół.  Powiedziała  to  każdemu,  kogo  spotkała,
łącznie z panią sprzątaczką!

– Kretynka!
–  A  ponieważ  temat  morderstwa  to  ostatnio  w  „Koktajlu”  numer  jeden,  więc  wszyscy  byli

ciekawi,  co  też  ona  wie,  sporo  o  tym  rozmawiali  i  w  sumie  szybko  zaczęło  się  roznosić  po
mieście, że Sylwia zna tożsamość mordercy – mówiła dalej Betty. – A jakby tego było mało, to
każdy w redakcji wiedział też, że Sylwia będzie tam siedzieć wieczorem, bo do końca dnia musi
dokończyć tekst, z którym się spóźniała już od kilku dni.

– Czyli wystawiła się mordercy jak na widelcu – podsumowała Joanna.
– Coś w tym stylu – powiedziała Betty.
– Cud, że przeżyła!
Betty zaczęła się śmiać. Joanna znów spojrzała na nią pytająco.
–  Wiktor  mówi,  że  wszyscy  w  redakcji  od  dawna  podejrzewali,  że  ona  ma  zakuty  łeb  –

background image

wyjaśniła. – Więc morderca musi być spoza ich grona, skoro o tym nie wiedział…

Joanna poparzyła na swoją menedżerkę z politowaniem.
–  Bardzo  dużo  tu  zbiegów  okoliczności  –  westchnęła.  –  Naprawdę  nie  zazdroszczę  temu

całemu Darskiemu prowadzenia śledztwa.

background image

 

background image

Rozdział VIII

W kościele na Wólce przed trumną z napisem „Śp. Konrad Jancewicz ur. 20 lipca 1987 r. zm. 27
marca 2014 r.” zgromadziło się kilkadziesiąt osób. W pierwszym rzędzie na ławeczce siedziała
zapłakana drobna siwa pani. Joanna domyśliła się, że to mama Konrada, ale nie miała odwagi
do niej podejść. „Może potem, po pogrzebie…”, pomyślała. Po kilku minutach obok siwej pani
usiadła  bardzo  do  niej  podobna,  ale  sprawiająca  wrażenie  mniej  załamanej,  nieco  młodsza
kobieta. Joanna oceniła, że musi to być jakaś bliska krewna albo wnosząc ze wspólnych rysów
twarzy, nawet siostra mamy Konrada. Poza nimi pojawiła się dwójka dziennikarzy „Koktajlu”,
Magda i Paweł, i kilkanaście osób reprezentujących inne redakcje, z którymi współpracował jej
kochanek.  Trzech  dobrze  zbudowanych  mężczyzn  przyniosło  wieniec  ze  wstęgą  z  napisem:
„Niezastąpionemu – koledzy z sekcji tai-chi. Trenuj chłopie tam na górze!”. Kilku osób Joanna
nijak nie mogła przypisać do żadnej grupy zawodowej, uznała więc, że są tajniakami i podobnie
jak  Betty  mieli  zadanie  obserwować,  kto  bierze  udział  w  pogrzebie.  Joanna  wybrała  miejsce
w połowie niezbyt imponującej wielkością kościelnej salki i jeszcze raz dokładnie się rozejrzała.
Żadna  z  obecnych  tutaj  kobiet,  poza  kilkoma  dziennikarkami,  wiekowo  nie  pasowała  na
dziewczynę  Konrada.  Nagle  pisarka  ze  zdziwieniem  odnotowała,  że  tuż  przy  bocznej  nawie
stoją  dwie  znajome  jej  osoby.  Antoni  Wyprych  w  czarnym  garniturze  i  z  przylizanymi
siwiejącorudymi  włosami  w  ogóle  nie  przypominał  niechlujnie  z  reguły  prezentującego  się
faceta zajmującego się jej ogródkiem. Stojąca obok niego zwalista postać ubrana w dziwaczną
powłóczystą czarną szatę okazała się z kolei Aliną Ptasznik. W małej salce potężna gospodyni
pisarki  wyglądała  na  jeszcze  potężniejszą  niż  zazwyczaj.  „To  miłe,  że  przyszli…”,  pomyślała
Joanna. Kątem oka dostrzegła jeszcze stojącą tuż przy wejściu do kościoła Betty, z wyjątkową
dyskrecją uwieczniająca wszystkich na sali za pomocą małego, prawie niewidocznego aparatu
fotograficznego.

Rozległ  się  dźwięk  dzwonków  oznajmiający,  że  za  chwilę  rozpocznie  się  msza,  kiedy

przymknięte  już  drzwi  do  kościoła  skrzypnęły  i  w  poświacie  wpadających  przez  nie  promieni
słonecznych do sali weszła szczuplutka, wysoka, długowłosa blondynka. Była na szpilkach, miała
na sobie czarny kostium, doskonale podkreślający jej idealną, godną modelki figurę, oraz twarz
skrytą za ogromnymi czarnymi okularami. Zamknęła drzwi, zrobiła kilka kroków, zdjęła okulary
i  odgarnęła  spadającą  jej  na  twarz  grzywkę.  „Jaka  ona  jest  piękna!”,  skonstatowała  w  duchu

background image

Joanna.  Z  nieco  egzotycznymi  rysami  twarzy,  ładnie  podkreślonymi  kośćmi  policzkowymi,
dużymi,  aczkolwiek  teraz  wyraźnie  zapuchniętymi,  zapewne  od  płaczu,  oczami  dziewczyna
z pewnością zwróciłaby uwagę każdego fotografa szukającego fotomodelki. Wszyscy w kościele
skierowali twarze w stronę nowo przybyłej, a mama Konrada zerwała się z ławki i ruszyła w jej
stronę z okrzykiem: „Agniesiu! Co oni z nim zrobili!”, po czym z histerycznym szlochem padła
jej w objęcia. Widać było, że dziewczyna przez chwilę walczy, żeby też się nie rozpłakać. Udało
jej się jednak zachować zimną krew. Pogładziła mamę Konrada po głowie, wzięła ją pod rękę
i  odprowadziła  na  miejsce.  Sama  usiadła  tuż  przy  niej.  Widać  było,  że  obecność  dziewczyny
wpłynęła  na  mamę  Konrada  kojąco.  Na  tyle  że  przetrwała  mszę  bez  wybuchu.  Kiedy  jednak
trumnę  opuszczano  do  grobu,  dostała  ataku  histerycznego  płaczu  i  towarzysząca  jej
krewniaczka musiała ją odprowadzić na oddaloną nieco od miejsca pogrzebu ławeczkę. Tam też
zaczęto jej składać kondolencje. Joanna, która przez całą mszę rozważała, czy powinna podejść
do nieszczęsnej kobiety, w końcu zdecydowała, że jest jej to winna.

– Bardzo mi przykro… – zaczęła, próbując wziąć rękę mamy Konrada w swoje dłonie.
Starsza  pani  spojrzała  na  nią  niewidzącym  wzrokiem  i  widać  było,  że  już  miała  na  końcu

języka słowa podziękowania, kiedy nagle skojarzyła, kim jest stojąca przed nią kobieta. Na jej
twarzy pojawił się wyraz gniewu. Wyrwała swoją dłoń z uścisku Joanny.

– Co pani tutaj robi?! – spytała, z każdym słowem podnosząc coraz bardziej głos.
–  Chciałam  złożyć  pani  kondo…  –  zaczęła  Joanna,  ale  starsza  pani  nie  pozwoliła  jej

dokończyć.

– To przez panią mój chłopiec nie żyje! – Głos mamy Konrada przeszedł bez mała w krzyk. –

Gdyby nie pani, byłby z nami, żywy, szczęśliwy! Morderczyni!!!

Joanna  poczuła,  że  zamienia  się  w  kamień.  Nie  przewidziała  takiej  reakcji  i  teraz  nie

wiedziała,  jak  zareagować.  Zaczęła  szukać  wzrokiem  Betty,  ale  ta  stała  daleko  wśród
paparazzich.  „Paparazzi!”,  pomyślała  w  panice  Joanna.  „Jutro  będzie  z  tej  sceny  prawdziwy
skandal!”

– Proszę pozwolić mi wyjaśnić… – zaczęła.
– Nic nie będziesz mi, dziwko, wyjaśniać!!! – Mama Konrada sprawia takie wrażenie, jakby

zbierała  ostatnie  siły  po  to,  aby  uderzyć  Joannę.  –  Uwiodłaś  go,  a  potem,  jak  ci  się  znudził,
zamordowałaś!!! Masz krew na rękach!!! Krew niewinnego chłopca!!!

Starszą  panią  powoli  zaczęła  ogarniać  furia.  Na  szczęście  jej  krewniaczka  postanowiła

zainterweniować.  Podeszła  do  mamy  Konrada  i  zaczęła  ją  uspokajać.  Jednocześnie  dała

background image

spojrzeniem  znak  Agnieszce,  aby  zabrała  Joannę  sprzed  oczu  starszej  pani.  Dziewczyna
żachnęła się gniewnie, ale wykonała nieme polecenie.

– Dziękuję – powiedziała Joanna z wdzięcznością, kiedy obie znalazły się już poza zasięgiem

wzroku mamy Konrada. – Nie wiem, jak by się to skończyło…

– Nie ma za co dziękować – odparła dziewczyna z nieskrywaną złością. – Pani Aurelia jest

wybuchowa. Mogłaby pani coś zrobić. Choć nie wiem, czy nie miałaby racji…

– Słucham? – zdziwiła się Joanna.
–  Nie  wiadomo,  po  co  pani  przyszła  tu,  gdzie  nikt  pani  nie  chce  widzieć  –  wyjaśniła

dziewczyna, patrząc na Joannę z widoczną pogardą. – Więc nie ma się czemu dziwić.

–  Nie  sądzisz,  że  jesteś  trochę  bezczelna,  mówiąc  mi  takie  rzeczy?  –  spytała  zirytowana

pisarka.

– Myślę, że jest wiele gorszych rzeczy, które chciałabym pani powiedzieć. Na przykład to, że

jest pani starą, rozwydrzoną lampucerą i że dla chwilowego kaprysu uwiodła pani mężczyznę,
z którym zamierzałam sobie ułożyć resztę życia. A teraz przez panią wszystko przestało mieć dla
mnie sens.

W tym momencie dołączyła do nich Betty. Przez chwilę oceniała sytuację.
– Powiedziałaś jej prawdę? – zapytała w końcu.
–  Prawdę?  –  zdziwiła  się  dziewczyna,  obrzucając  Betty  zdziwionym  spojrzeniem.  Ta

popatrzyła  na  nią  z  konsternacją.  „Skąd  ja  ją  znam?”,  pomyślała.  „Na  pewno  już  się  kiedyś
spotkałyśmy. Tylko gdzie?!”

W tym czasie Joanna walczyła wciąż ze złością. Najchętniej uderzyłaby dziewczynę w twarz,

odwróciła się na pięcie i odeszła. Betty, która kiedyś nauczyła się stopniować zdenerwowanie
swojej  pracodawczyni  w  skali,  nieelegancko  mówiąc,  „wkurwów”  i  teraz  po  wyrazie  twarzy
oceniła  ją  w  dziesięciopunktowej  skali  na  „wkurw  oscylujący  wokół  liczby  maksymalnej”,
wiedziała, że na razie nie ma co liczyć na jej logiczne zachowanie.

– Joanna nic nie wiedziała o tym, że Konrad kogoś ma – wyjaśniła. – Podawał się za kawalera.

Poza  tym  ją  też  zdradzał  na  boku  z  innymi.  Więc  nie  masz  co  tu  z  siebie  robić  jedynej
pokrzywdzonej niewinności. Obie jechałyście na tym samym wózku…

Dziewczyna popatrzyła na Betty zaskoczonym wzrokiem, po czym przeniosła spojrzenie na

Joannę. Ta wzruszyła ramionami.

– Odkryłyśmy, że w czasie gdy mieszkał u Joanny, miał romans jeszcze co najmniej z dwiema

innymi  kobietami  –  mówiła  dalej  Betty.  –  Swoją  drogą,  miał  chłopak  kondycję  buhaja

background image

rozpłodowego, biorąc pod uwagę, że Joanna nie znalazła przez ten czas ani jednej wolnej chwili
na napisanie choćby linijki tekstu swojej nowej książki.

W oczach dziewczyny pojawiły się łzy. Usiadła na pobliskiej ławeczce stojącej przy jednym

z  grobów  i  ukryła  twarz  w  dłoniach.  Betty  zwalczyła  chęć  pocieszającego  pogłaskania  jej  po
plecach, bo wciąż gniewny wzrok Joanny wskazywał na to, że pracodawczyni raczej miałaby jej
to  za  złe.  Po  długiej  chwili  dziewczyna  jakby  się  ocknęła.  Odsłoniła  twarz,  na  której  –
zaskakująco! – nie malowały się już żal i rozpacz, ale złość i zaciętość.

–  Jeśli  to  prawda,  co  pani  mówi  –  zaczęła  –  to  już  sama  nie  wiem,  co  o  tym  myśleć.  To

wszystko kompletnie nie ma żadnego sensu!

– Ale co? – zdziwiła się Betty.
– To wszystko, co wiem – powiedziała Agnieszka. – To wszystko, czego dowiedziałam się od

Konrada.

– Kiedy? – włączyła się Joanna, nadal patrząc na dziewczynę z nieskrywaną niechęcią.
– Na dzień przed jego śmiercią – odparła Agnieszka. – Wtedy, kiedy mi powiedział, że chce

do mnie wrócić…

Joanna  uniosła  brwi.  Betty  gwizdnęła,  kręcąc  głową  ze  zdumienia,  po  czym  powiedziała

stanowczym tonem:

– Kawa? Wino? Stanowczo musimy poważnie porozmawiać!

background image

 

background image

Rozdział IX

– To teraz jesteśmy głupie już wszystkie trzy! – stwierdziła Joanna po trzech godzinach, które

spędziły razem z Agnieszką i Betty w spokojnej kafejce Same Fusy na warszawskiej Starówce.
Przez ten czas Joanna zdążyła nakreślić nowej znajomej kulisy swojego romansu z Konradem.
Agnieszka  zaś  opowiedziała  im  swoją  historię,  wprawiając  nią  zresztą  obie  swoje  słuchaczki
w osłupienie.

Konrada poznała na pierwszym roku studiów w Łodzi. Mieli wspólnych znajomych i kiedyś

jeden z nich zaprosił ich oboje na swoje urodziny. Całe towarzystwo, jak to w tym wieku bywa, na
wyścigi  zaczęło  nadużywać  trunków  wyskokowych  i  w  mgnieniu  oka  się  spiło.  Z  dwoma
wyjątkami – jej, bo akurat miała fazę na jogę i prowadzenie zdrowego trybu życia, i Konrada,
który kończył kurację antybiotykową po ciężkiej anginie. Ponieważ większość balangowiczów już
po kilkudziesięciu minutach zaczęła pijackie wygibasy przy hitach disco polo, których teksty, jak
się okazało, wszyscy znali na pamięć (choć bez „procentów” we krwi każdy przyznawał się do
słuchania jedynie Iron Maiden, Nicka Cave’a albo w najgorszym przypadku Heya), zmieszanych
z  repertuarem  dziecięcej  grupy  Fasolki,  a  mniejszość  podpalała  trawkę  na  balkonie  albo
uprawiała szybki seks w ubikacji, Agnieszka i Konrad zamknęli się w mikroskopijnej sypialence
gospodarza  imprezy  i  przegadali  kilka  godzin.  Jak  się  okazało,  wiele  ich  łączyło.  Podobne
poczucie  humoru,  miłość  do  podróży,  ba,  nawet  to,  że  oboje  wychowywali  się  w  rozbitych
rodzinach. Ojciec Konrada opuścił jego mamę, wykładającą na łódzkim uniwerku historię sztuki,
gdy ten był jeszcze niemowlakiem. Agnieszka zaś nie tylko nie widziała nigdy swojego ojca, ale
nawet  nie  wiedziała,  kim  był.  Jej  matka  nigdy  nie  chciała  rozmawiać  na  ten  temat,  a  we
wszystkich dokumentach w rubryce „ojciec” dziewczyna musiała zawsze wpisywać „nieznany”.

Po  tym  pierwszym  spotkaniu,  zakończonym  niewinnym  pocałunkiem,  zaczęły  się  sms-y,

maile, pierwsze randki i ani się oboje obejrzeli, a byli już parą. Przez ponad rok trwała sielanka,
a potem Konrad postanowił porzucić zgłębianie tajników informatyki i Łódź i przenieść się na
warszawskie ASP. Przez kilka miesięcy oboje kosztowali goryczy związku na odległość, po czym
Agnieszka poszła w ślady ukochanego. Bez specjalnego żalu rozstała się z łódzkim uniwerkiem,
gdzie  przez  dwa  lata  z  hakiem  przekonywała  się,  że  filologia  polska  jest  najnudniejszym
kierunkiem studiów, jaki można wybrać, i złożyła papiery na Wydziale Architektury Politechniki
Warszawskiej. Zamieszkali z Konradem w wynajętej malutkiej, zaledwie osiemnastometrowej

background image

kawalerce znajdującej się w starej kamienicy przy ulicy Mokotowskiej, której rozmiary najlepiej
oddawało  zdumione  zdanie,  jakie  kiedyś  wygłosił  na  widok  ich  domostwa  jeden  z  kolegów
fotografa: „Okej, zobaczyłem już przedpokój, a gdzie RESZTA?!”. Wtedy nie przeszkadzało im
jednak, że gotują w kuchni, która jednocześnie jest sypialnią, i mogą zapomnieć o uprawianiu
seksu  pod  prysznicem,  bo  grozi  to  obtłuczeniem  wszystkich  możliwych  części  ciała.  Byli
szczęśliwi i wszędzie widzieli tylko same pozytywy. Małe mieszkanie? Mniej sprzątania! Aneks
kuchenny  wyposażony  w  kuchenkę  z  jednym  palnikiem?  Co  tam!  Wiadomo  przecież,  że  nie
powinno  się  jeść  i  pić  niczego  ciepłego  jednocześnie,  bo  się  od  tego  tyje!  Brak  nawet
symbolicznego balkoniku? Zawsze można posiedzieć na parapecie z nogami przewieszonymi
przez framugę i pokontemplować piękny widok na plac Trzech Krzyży! A ciasnota w łazience? To
dopiero  atut.  W  jakim  innym  mieszkaniu  można  byłoby  jednocześnie  załatwiać  potrzeby
fizjologiczne i myć głowę?! Proszę – same plusy! Po roku, kiedy plusy zaczęły z wolna zamieniać
się  w  minusy,  a  zdanie  „jak  podniecająco  pachniesz,  kiedy  jesteś  taki  spocony”  w  „weź
natychmiast prysznic, bo znowu trzeba będzie wietrzyć całą noc”, Konrad zaczął łapać pierwsze
fuchy jako fotograf. Po kilku tygodniach od pierwszej zleconej mu roboty, oznajmił Agnieszce, że
mogą poszukać nowego, większego lokum. Dziewczyna zdziwiła się, ale posłusznie otworzyła
laptopa i zaczęła przeglądać ogłoszenia. Kiedy jej ukochany zobaczył, że bierze pod uwagę tylko
najtańsze  mieszkania,  grzecznie  wyjął  jej  komputer  z  rąk  i  ku  jej  niekłamanemu  zdumieniu
w rubryce „maksymalna cena wynajmu” wpisał sumę, która do tej pory musiała im wystarczyć na
wszystkie miesięczne wydatki.

–  Oczywiście,  zapytałam  go,  czy  faktycznie  uważa,  że  tych  kilka  zleceń,  które  otrzymał,

pozwoli nam na tak duże i to stałe wydatki – opowiadała Agnieszka. – Odparł, że mam się nie
przejmować. Trochę się posprzeczaliśmy, bo sprawił, że poczułam się jakoś tak niekomfortowo.
Niby wiem, że to facet powinien utrzymywać dom, ale do tej pory wszystkie wydatki dzieliliśmy
sprawiedliwie i ten model wydawał mi się ideałem. A tu nagle z dnia na dzień Konrad zaczął
grać pana i władcę. Przełknęłam to, ale zapaliło mi się w głowie jakieś czerwone światełko. Był
taki  pewny  siebie,  za  pewny  jak  na  to,  że  tak  na  dobrą  sprawę  nic  jeszcze  nie  udało  mu  się
osiągnąć w środowisku, w którym jest przecież wyjątkowo duża konkurencja i w którym rządzą
układy i znajomości.

Po  wybraniu  nowoczesnego,  ładnego  apartamentu  na  Powiślu  i  podpisaniu  stosownych

papierów  z  agencją,  która  go  wynajmowała,  Konrad  zaczął  rzadziej  bywać  w  domu.  Zwalił
Agnieszce na głowę i przeprowadzkę, i urządzenie ich nowego wspólnego gniazdka. Wychodził

background image

z rana, wracał późnym wieczorem, z reguły brał tylko prysznic i momentalnie zasypiał. I choć
kilka razy zdarzyło mu się przynieść kwiaty czy drobne prezenty, to i tak po kilku tygodniach
dziewczynę zaczął trafiać szlag.

– Jakbym chciała mieć faceta na pół etatu, tobym sobie poszukała marynarza – powiedziała

Joannie i Betty, które ze zrozumieniem pokiwały głowami. – Poza tym w tym wszystkim było coś
dziwacznego… Pamięta pani bohaterów swojego romansu Los szczęścia?

Joanna pokiwała głową ze współczującą miną. Jeden z jej pierwszych bestsellerów opowiadał

o  małżeństwie,  które  było  bardzo  szczęśliwe,  póki  nie  wygrało  potężnej  fortuny  na  loterii.
Bogactwo  sprawiło,  że  zaczęli  się  od  siebie  oddalać.  Główny  bohater  zdradzał  swoją  żonę  na
lewo i prawo z coraz to młodszymi i seksowniejszymi modelkami, a ta z rozpaczy uwikłała się
w  skomplikowany  romans  z  serdecznym  przyjacielem  niewiernego  męża  tylko  po  to,  aby
wywołać w nim uczucie zazdrości, tudzież zmusić, by się opamiętał i zrozumiał, że to ona jest
„tą  jedyną”.  Po  burzliwych  trzystu  stronach  trzymającej  w  napięciu  akcji  następowała
dramatyczna  scena  finałowa,  w  której  doprowadzona  do  ostateczności  żona  postanawia
w deszczowo-burzliwy dzień targnąć się na swoje życie, skacząc z mostu do rwącej Wisły, i już
nawet  wdrapuje  się  na  balustradę,  ale  w  ostatniej  chwili  wśród  błysków  piorunów  zostaje
uratowana przez z nagła oświeconego uczuciem męża. Uratowanie przydaje mu się jednak jak
psu na budę, bo obiekt jego na nowo obudzonych afektów uświadamia sobie, że tak naprawdę od
dawna kocha już owego serdecznego przyjaciela. Pozostawia więc zaskoczonego tą nagłą woltą
męża,  balustradę  oraz  rwącą  rzekę  i  biegnie  w  deszczu  do  kochanka,  aby  mu  oznajmić,  że
zawsze już będą razem. Joanna od początku uważała, że w tej ostatniej scenie jest zbyt dużo
wody i o mało co nie padła trupem, kiedy oglądając w kinie ekranizację swego dzieła, zobaczyła
dopisaną  scenę,  w  której  jej  bohaterka  przy  akompaniamencie  piosenki  Ewy  Farnej  Deszcz
dobiega  do  drzwi  apartamentu  swojego  ukochanego,  siedzącego  przed  telewizorem
i  popijającego  –  co  zostało  podkreślone  specjalnym,  długim  najazdem  kamery  –  cisowiankę
perlage, czyli dzieło głównego sponsora filmu.

– Zaczęłaś podejrzewać, że cię zdradza? – spytała Betty z niekłamanym współczuciem.
– I tak, i nie – odpowiedziała Agnieszka. – Mama zawsze mi powtarzała, że kobieta wyczuje,

że znudziła się partnerowi i znalazł inną. Mój ojciec porzucił ją, gdy byłam mała. Wspominała,
że od początku wiedziała, że nie jest już jej wierny, że można się tego domyślić z mowy ciała,
gestów, spojrzeń. A tymczasem ja nie wyczuwałam nic takiego! Owszem, Konradowi zdarzało
się  czasem  odbierać  przy  mnie  telefony,  które  szybko  kończył,  mówiąc,  że  nie  może  teraz

background image

rozmawiać, ale kiedy kilka razy chciałam sprawdzić, czy aby na pewno jest w tych miejscach,
w których miał być, i robi to, co powiedział, nigdy nie okazywało się, że kłamał!

– Więc co było w tym dziwnego? – zapytała Betty. – Może po prostu miał dużo pracy?
– To nie tak. Kiedyś przez przypadek dowiedziałam się, ile za takie fuchy, jakie wykonywał

Konrad, biorą inni fotografowie, i okazało się, że są to o wiele mniejsze pieniądze. Konrad mógł
bez  mrugnięcia  okiem  kupić  obiektyw  za  kilkanaście  tysięcy  złotych  i  nawet  przez  chwilę  nie
zastanawiał  się  nad  płaceniem  za  niego  w  ratach.  Sam  jego  motor  kosztował  kilkadziesiąt
tysięcy  złotych!  –  Agnieszka  popatrzyła  uważnie  na  swoje  rozmówczynie,  żeby  zobaczyć,  czy
doceniają wagę tej informacji. – Na wakacje zabrał mnie na Malediwy, na całe dwa tygodnie, i to
do najdroższej willi na wodzie. A na piątą rocznicę naszego poznania się przygotował mi podróż
niespodziankę. Polecieliśmy do Paryża, stamtąd do Barcelony, a na koniec do Rzymu. Wszędzie
sypialiśmy  w  luksusowych  hotelach,  stołowaliśmy  się  w  drogich  restauracjach…  A  potem
dowiedziałam się od jednego z jego kolegów, że on sam ledwie wiąże koniec z końcem i czasem
musi pożyczać po rodzinie na spłatę kredytu hipotecznego.

Joanna i Betty wymieniły zdumione spojrzenia.
–  To  prawda,  że  kiedy  byliśmy  razem,  nigdy  nie  wziął  ode  mnie  ani  grosza  –  zapewniła

pisarka.  –  Choć  z  drugiej  strony,  nie  zwracam  uwagi  na  kwestie  finansowe.  To  przecież  dla
wszystkich oczywiste, że zawsze ma się jakieś pieniądze…

Betty  o  mało  co  nie  zakrztusiła  się  spożywaną  właśnie  pai  mu  tan  (według  opisu

w  restauracyjnej  karcie:  „słynna  chińska  herbata  z  samych  pączków  liściowych,  egzotyczna,
aromatyczna,  ale  o  łagodnym  smaku”),  po  czym  wzniosła  oczy  ku  górze.  Gdyby  tylko  Joanna
wiedziała, ile wysiłku wkłada w utrzymywanie jej w słodkiej iluzji, że konto bankowe to coś na
kształt  magicznego  worka,  z  którego  można  czerpać  pieniądze  do  woli  i  pełnymi  garściami!
Autorka zgromiła ją wzrokiem.

– I do jakich wniosków doszłaś? – zwróciła się do Agnieszki.
– Nie zdążyłam dojść do żadnych – odpowiedziała dziewczyna. – Kilka razy zaczynałam ten

temat, ale Konrad od razu go kończył. Powtarzał, że inni fotografowie to beztalencia, a jemu
gwiazdy płacą specjalne stawki, bo wiedzą, że jest tego wart. W końcu wyjechał do Zakopanego,
a potem… Cóż, resztę już znacie.

– Owszem, aż do momentu, w którym powiedział ci, że chce do ciebie wrócić – przypomniała

Joanna. – Kiedy to było?

– Na dwa dni przed jego śmiercią – wyjaśniła Agnieszka. – Z rana dostałam od niego sms-a,

background image

że chciałby się spotkać. Umówiliśmy się w małej kafejce na Odolańskiej, na Mokotowie. Był taki
jak dawniej. Powiedział, że wciąż mnie kocha, że omotała go pani, że sam nie wie, jak się dał
złapać w pani sidła…

Joanna parsknęła gniewnie.
–  Przepraszam  –  zreflektowała  się  szybko  Agnieszka.  –  Ale  powtarzam  tylko  to,  co

usłyszałam.

– Nic nie szkodzi – zapewniła Betty. – Opowiadaj…
– Powiedział, że potrzebuje jeszcze tylko kilku dni, żeby się wyplątać ze związku z panią –

kontynuowała dziewczyna. – Że nadal mnie kocha, że błaga mnie o drugą szansę i obiecuje, że
kiedy się zejdziemy, już nigdy nic nas nie rozłączy.

– I uwierzyłaś mu? – spytała z politowaniem Betty.
–  Tak.  –  Agnieszka  spojrzała  na  nią  nieco  zdziwiona.  –  Mówił  to,  co  sama  czułam.  Byłam

pewna,  że  ten  jego  romans  to  jakiś  chwilowy  kaprys,  że  kiedyś  się  opamięta.  Nigdy  nie
przestałam  go  kochać,  tęskniłam  za  nim  jak  szalona,  wiedziałam,  że  kiedyś  znów  będziemy
razem. I nagle się okazało, że miałam rację! Pani by w to nie uwierzyła?

Betty pomna własnej reakcji na podobne zachowanie swojego męża, któremu w odpowiedzi

na słowa „kocham i ciebie, i Zuzannę, to takie dla mnie trudne, którą z was wybrać”, wylała na
głowę pół, na szczęście niedogotowanej, potrawki z łososia, pokręciła przecząco głową. Za to
Joanna  popatrzyła  na  Agnieszkę  ze  zrozumieniem,  bo  sama  też  kilku  swoim  pomyłkom
uczuciowym dawała drugą szansę, acz nigdy z dobrym tego skutkiem.

– A teraz mówicie mi, że miał romanse z innymi kobietami – westchnęła ciężko dziewczyna.

– I sama nie wiem, co o tym myśleć…

Joanna  i  Betty,  które  zdążyły  już  wcześniej  omówić  swoje  podejrzenia  co  do  tego,  czym

naprawdę  zajmował  się  Konrad,  teraz  zawahały  się,  czy  ujawniać  jego  byłej  (i  jak  doskonale
widziały, wciąż żywiącej do niego uczucia) dziewczynie całą prawdę.

– Ech, razie kozie śmierć – zdecydowała Betty. – Mamy nie tylko pewność, że sypiał z innymi

kobietami, ale i podejrzenia, że je potem tym szantażował…

– Co?! – Agnieszka zrobiła duże oczy. – Jak to szantażował?!
Betty  opowiedziała  jej  o  odkryciu,  jakiego  dokonały,  przeglądając  archiwum  zdjęciowe

Konrada. Poza zdjęciami z Hutniak natknęły się tam na kilka innych podobnych sesji, w których
wymieniały  się  jedynie  partnerki  fotografa  –  znane  gwiazdy  kina  i  estrady,  w  większości
zamężne,  posiadające  dzieci  i  pozujące  na  nieskazitelne  wzory  do  naśladowania.  Gdy

background image

zakończyła  opowieść,  pożałowała,  że  siedzą  w  lokalu  serwującym  tylko  kawę  i  herbatę.
Agnieszka wyglądała na osobę, która zdecydowanie potrzebuje czegoś mocniejszego niż stojąca
przed nią w stylowym kubku assam ambaguri („wysokogatunkowa herbata z pierwszych listków,
o pełnym, bogatym smaku i ciemnobursztynowym naparze”).

–  I  jakby  tego  było  mało,  wiemy,  że  miał  wspólniczkę.  –  Betty  zastanowiła  się,  czy  za

zdradzenie  kolejnej  tajemnicy  kapitan  Darski  nie  nagrodzi  jej  tymczasowym  aresztem,  ale
szybko pocieszyła się myślą, że nawet jeśli, to przynajmniej w celi sobie odpocznie i nadrobi
zaległości w lekturze. – Przeczytałyśmy fragment jej listu do Konrada, w którym, jak nam się
wydaje, jest mowa właśnie o tobie…

Ponieważ list został zabrany przez policję, Betty zacytowała go z pamięci, po czym spojrzała

uważnie na Agnieszkę.

– Czy przychodzi ci do głowy, kto mógł go napisać? – zapytała.
Widać było, że dziewczyna jest oszołomiona wiedzą, która nagle na nią spadła. Opanowała

się jednak o wiele szybciej, niż można się było spodziewać.

–  Nie  mam  zielonego  pojęcia  –  powiedziała  po  krótkiej  chwili  namysłu.  –  Poczekajcie

moment, bo ciągle jestem w szoku. Konrad sypiał z celebrytkami, po czym je szantażował?

– Tak nam się wydaje. To znaczy co do Hutniak mamy nawet taką pewność…
– I one mu płaciły?
– Najwyraźniej – potwierdziła Betty ze współczuciem.
– Od jak dawna to trwało? – dociekała dziewczyna.
–  Najstarsze  fotki,  jakie  znalazłyśmy,  były  sprzed  dwóch  lat  –  wyjaśniła  Betty  i  szybko  się

zorientowała, że akurat tę wiadomość mogła sobie darować.

– To znaczy, że… – Agnieszce podejrzanie zadrżał głos, a w jej oczach pojawiły się łzy. – Że…

jednak mnie zdradzał?

– Jeśli to jakaś pociecha, to mnie też – powiedziała szybko Joanna. – I jak się okazuje, ze mną

też nie był z powodu miłości…

– Tylko jakiego?!
Joanna i Betty znów wymieniły się spojrzeniami.
–  No  właśnie  –  powiedziała  menedżerka.  –  Tego  nie  wiemy.  Przy  założeniu,  że  Joanna

występuje w liście jako „stara wiedźma”…

– Tam naprawdę było „stara”? – zdumiała się Joanna.
– Owszem, było – potwierdziła Betty.

background image

– Jakoś wyrzuciłam to z pamięci – wyjaśniła Joanna. – Kontynuuj…
– …to nie wiadomo, z jakiego powodu Konrad się jej uczepił – podjęła Betty. – I myślę, że

odpowiedź na to pytanie będzie też kluczem do znalezienia mordercy!

background image

 

background image

Rozdział X

Alina Ptasznik pojawiała się w posiadłości Joanny z reguły około południa. Wiedziała, że pisarka
lubi  długo  spać,  a  obudzona  nigdy  nie  ma  dobrego  humoru  i  wszystkiego  się  potem  czepia.
Z kolei wyspana jest jak do rany przyłóż i z reguły w takiej sytuacji można liczyć na to, że poza
umówioną dniówką doda też drobną premię. Panie były umówione na trzy wizyty tygodniowo.
Za kilka godzin sprzątania, prania i gotowania Alina dostawała zwyczajowo dwieście złotych, co
w czasach, gdy jej mały ogródek nie przynosił już prawie żadnych zysków, a milanowska fabryka
jedwabiu, w której przez lata pracowała, z powodu małej ilości zamówień musiała ją przenieść
na jedną czwartą etatu, było prawdziwym zbawieniem dla jej finansów. Poza tym Alina czuła się
wyróżniona  fuchą  u  znanej  pisarki,  w  której  romansach  zaczytywała  się  na  długo  zanim  ją
poznała. Pochlebiało jej też to, że wszyscy dokoła wiedzieli, że „robi dla tej pani z okładek gazet”,
na  ulicy  zaczepiali  ją  i  zagajali  rozmowę  ludzie,  którzy  wcześniej  mijali  ją  z  obojętną  miną,
a przyjaciółki zapraszały na ploteczki dwa razy częściej, niż to wcześniej bywało.

Obdarzona pokaźną posturą i tubalnym głosem Alina była kobietą równie przedsiębiorczą, co

wrażliwą,  a  Joannę  pokochała  w  mgnieniu  oka  i  już  po  kilku  spotkaniach  zaczęła  traktować
z  matczyną  wręcz  czułością.  Zupełnie  inaczej  niż  mężczyzn  jej  życia,  których  –  jak  to
i  prawdziwe  matki  z  reguły  mają  w  zwyczaju  –  uważała  za  dopust  boży  i  najchętniej
przepędziłaby, gdzie pieprz rośnie. Do Konrada też podchodziła z nieufnością, choć ten starał
się, jak mógł, zdobyć jej sympatię. „Tyż ladaco, ino pikny jak młody Linda”, podsumowała go
kiedyś  w  rozmowie  ze  swoimi  pokerowymi  kumoszkami.  Kiedy  fotograf  został  zamordowany,
Alina przez kilka dni nie mogła się przemóc, aby odwiedzić posiadłość pisarki. Niby nie była
przesądna i nie wierzyła w duchy, ale jednak myśl o krzątaniu się po domu, w którym kogoś
zabito, sprawiała, że ciarki przechodziły jej po plecach. Kiedy jednak Konrad został pochowany,
przemogła się i wczesnym popołudniem w dniu pogrzebu poszła ogarnąć trochę gospodarstwo
pisarki.

Gdy otworzyła bramę wjazdową i przed jej oczami pojawił się pięknie oświetlony bajeczny

ogród  pisarki  i  jej  równie  urokliwy  dom,  Alina  aż  przetarła  oczy  ze  zdumienia.  Trudno  było
uwierzyć,  że  popełniono  tu  jakąś  zbrodnię,  że  ktoś  zburzył  harmonię  tego  miejsca.  Kobieta
westchnęła  w  duchu  nad  ludzką  podłością,  przeszła  przez  ścieżkę  łączącą  bramę  z  drzwiami
wejściowymi  i  przekręciła  klucz  w  zamku.  Otworzyła  drzwi,  weszła,  zdjęła  cieniutkie  palto

background image

i odwiesiła je na wieszak. Zmieniła ciężkie, skórzane półbuty na kapcie i otworzyła znajdującą
się w korytarzu służbówkę. W tym momencie jej uszu dobiegł cichy odgłos z głębi domu. Alina,
która wiedziała, że Joanna jest w Warszawie na pogrzebie i jeśli nawet wróci do Milanówka, to
dopiero późnym wieczorem, wyprostowała się i z lekkim przestrachem spojrzała przed siebie.
Z miejsca, gdzie stała, widać było dokładnie jedynie resztę długiego korytarza i znajdujące się na
jego końcu, zamknięte teraz drzwi do kuchni. Wstrzymała przez chwilę oddech i nasłuchiwała,
ale odgłos się nie powtórzył. Uspokojona nieco Alina wyjęła ze służbówki mop i wiadro. Przeszła
korytarzem, po drodze otwierając drzwi do kolejnych pomieszczeń – salonu, gabinetu Joanny
i znajdującej się na parterze łazienki, jednej z dwóch w całym domu. Wreszcie doszła do kuchni.
Otworzyła ją i wtedy znów usłyszała dziwny, trudny do sprecyzowania, jakby zgłuszony odgłos.
„Może Asia wróciła już jednak do domu i śpi na górze?”, przyszło jej na myśl. Zostawiła mop
i  wiadro  w  kuchni  i  weszła  na  piętro.  Stojąc  na  ostatnim  schodku,  wychyliła  głowę.  Najpierw
popatrzyła na lewo, ale zobaczyła jedynie pusty korytarz, a potem spojrzała na prawo w stronę
sypialni Joanny. Nikogo tu nie było. Zostawała jeszcze łazienka, ta, w której kilka dni wcześniej
znaleziono zwłoki fotografa. Alina poprzysięgła sobie do niej nie wchodzić, dopóki będzie sama
w domu. W towarzystwie Joanny, owszem, ale bez niej – nigdy! A przynajmniej nie teraz! Alina
już  miała  zejść  z  powrotem  na  parter,  kiedy  znów  usłyszała  ów  dziwny  dźwięk.  Ku  swojemu
zaskoczeniu odkryła, że dobiega z góry. „Może jakiś ptak wleciał na strych”, pomyślała. Zrobiła
kilka kroków w lewą stronę, gdzie znajdowały się nieco ukryte schody na niezamykany nigdy
strych.  Trochę  krzywo  położony  tu  parkiet  wydał  pod  ciężarem  jej  masywnego  ciała  kilka
głośnych  skrzypnięć.  Alina  zbliżyła  się  do  tonących  w  panującej  ciemności  schodów  i  zaczęła
macać ręką po ścianie w poszukiwaniu kontaktu. Już postawiła nogę na pierwszy stopień, kiedy
nagle na górze rozległ się jakiś hałas. Nie zdążyła zareagować ani nawet krzyknąć, gdy nagle
drzwi na strych gwałtownie się otworzyły i pojawiła się w nich ciemna postać. Alina poczuła, jak
kamienieje ze strachu. Postać szybko zbiegła po kilku schodkach i w tym momencie gospodyni
Joanny domacała się kontaktu. Było już jednak za późno. W świetle żarówki zobaczyła jedynie
dziwny  przedmiot,  przypominający  nieco  kij  bejsbolowy,  a  następnie  poczuła  uderzenie
i rozsadzający jej głowę ból. A potem wszystko rozpłynęło się w nicość…

background image

 

background image

Rozdział XI

–  No  to  już  jest  przesada!  –  Betty  nie  kryła  irytacji.  –  Komu  co  złego  zrobił  Ptasznik?

Rozumiem  Konrada,  bo  jak  się  okazuje,  był  łajdakiem.  Rozumiem  nawet  i  Sylwię,  bo  jak
zaczynała nawijać o swoich dzieciach albo ekscesach seksualnych z nowym kochankiem, to sama
miałam czasem ochotę przyłożyć jej po łbie, żeby się wreszcie zamknęła, ale ona?!

Wiadomość o napadzie na gospodynię zastała ją, Joannę i Agnieszkę w środku dywagacji na

temat  tego,  kim  mogła  być  wspólniczka  Konrada.  Wstrząśnięte  od  razu  pospieszyły  na
komisariat, gdzie dowiedziały się, że Alina przeżyła, jest teraz operowana, i natychmiast zostały
zaproszone do pokoju kapitana Darskiego.

–  Może  od  razu  przyznaj  się,  że  to  ty  ich  pozbijałaś?  –  stwierdziła  z  przekąsem  Joanna.  –

Całkiem nieźle ci to idzie…

Kapitan uśmiechnął się i machnął uspokajająco ręką.
–  Obie  panie  udało  nam  się  wykluczyć  z  grona  podejrzanych  –  powiedział  uspokajająco.  –

Pani Joanna miała co prawda teoretycznie możliwość zabicia swojego… hmmm… ukochanego…

Pisarka spojrzała na niego z wyraźnym wyrzutem na twarzy.
–  No  dobrze,  znajomego  –  poprawił  się  natychmiast  Darski  –  ale  w  żaden  ludzki  sposób

żadna z pań nie mogła dokonać próby zabójstwa ani pani Cukrowskiej, ani pani Ptasznik. Chyba
że działacie wszystkie trzy w zmowie…

– Wziąwszy pod uwagę, że Agnieszkę poznałyśmy dopiero dzisiaj, to musiałybyśmy założyć

naszą spółkę na zasadzie porozumienia dusz – powiedziała Betty. – A jak właściwie udało wam
się tak szybko dowiedzieć o napadzie na Ptasznika?

–  Dyżurny  z  pogotowia  ratunkowego  odebrał  anonimowe  połączenie  –  wyjaśnił  kapitan.  –

Ktoś  go  poinformował,  że  w  posiadłości  pani  Joanny  znajdzie  kobietę,  która  wymaga
natychmiastowej opieki, bo uległa ciężkiemu wypadkowi. Dyżurny od razu wysłał tam karetkę,
a  ponieważ  sprawa  zabójstwa  pana  Jancewicza  jest  dość  głośna,  szybko  skojarzył  fakty
i  zadzwonił  do  nas.  Pogotowie  zastało  otwartą  i  bramę  wjazdową,  i  drzwi  wejściowe  do  pani
posiadłości. Pani Ptasznik leżała w łazience, tej samej, w której zabito pana Jancewicza.

– Teraz to już naprawdę będę musiała zamurować wejście do niej – westchnęła Joanna.
– Istnieje przypuszczenie, że morderca nie napadł pani Aliny tam, tylko przeniósł ją już po

tym,  jak  pozbawił  ją  przytomności  –  kontynuował  kapitan.  –  Pytanie,  skąd  i  po  co?  Nasi

background image

specjaliści w tej chwili próbują to ustalić.

– A dom Joanny nie był obserwowany? – zaciekawiła się Betty.
–  Nie.  –  Kapitan  lekko  się  uśmiechnął.  –  Wbrew  temu,  co  można  przeczytać  w  co  drugiej

powieści kryminalnej, przestępcy rzadko wracają na miejsce zbrodni. Chyba że mają ku temu
bardzo ważny powód. Zaprosiłem panie tutaj, żeby się dowiedzieć, co takiego może znajdować
się w domu pani Joanny, że morderca zaryzykował i znowu się tam pojawił?

– Ja niestety niewiele pomogę – powiedziała cicho Agnieszka. – Nawet nie widziałam tego

domu. Tyle co w gazetach, na zdjęciach…

W  tym  momencie  Betty  poczuła,  jak  zapala  jej  się  w  głowie  czerwona  lampka.  Miała

wrażenie, że słowa wypowiedziane przez Agnieszkę powinny jej się z czymś skojarzyć. Zalążek
jakiejś myśli, która nie była jeszcze na tyle jasna, aby uświadomić sobie jej sens i znaczenie,
gdzieś  tam  narodził  się  w  zakamarkach  jej  umysłu.  O  co  mogło  chodzić?  Betty  niespokojnie
poruszyła się na krześle.

– Tak? – Kapitan patrzył na nią uważnie. – Chce pani coś powiedzieć…
– Nie. – Betty pokręciła przecząco głową. – Przez chwilę miałam wrażenie, że coś powinnam

wiedzieć, ale kompletnie nie mogę sobie uświadomić, na jakim tle mi się to pojawiło. Głupie
uczucie…

Joanna popatrzyła na nią z niesmakiem.
–  A  wszyscy  cię  chwalą,  że  jesteś  taka  uporządkowana  i  trzeźwo  myśląca  –  mruknęła

z  wyrzutem.  –  Moim  zdaniem  morderca  szuka  tych  kompromitujących  zdjęć,  które  zrobił
Konrad. Nie wie, że je znalazłyśmy i przekazałyśmy policji. Nadal się upieram, że najbardziej
podejrzana jest ta cała Hutniak.

– Ale Hutniak nie mogła załatwić Sylwii – przypomniała Betty.
– Ale mógł to zrobić jakiś jej wspólnik – upierała się Joanna. – Sprawdziliście, czy nie ma

nikogo takiego?

–  Sprawdziliśmy  wiele  rzeczy  –  odpowiedział  wymijająco  Darski  –  i  na  razie  nikogo

definitywnie nie wykluczyliśmy z kręgu podejrzanych. Nie przetrzymujemy jednak w areszcie
wszystkich osób, które ewentualnie mogły coś zrobić, bo moglibyśmy takimi osobami zapełnić
wszystkie mieszkania w średniej wielkości aglomeracji…

– Mnie bardziej interesuje, jak ten morderca wchodzi do mojego domu – przypomniało się

Joannie. – Czy wiadomo już coś o czwartym kluczu?

– Owszem, zapomniałem paniom powiedzieć – ocknął się kapitan. – Ustaliliśmy, że został

background image

dorobiony w zakładzie w Pruszkowie. Fachowiec, który go dorabiał, kompletnie nie pamiętał, jak
wyglądał ktoś, kto go przyniósł… Kołacze mu się po głowie, że był to mężczyzna i chyba nie taki
stary.

– No to do bani – zmartwiła się Betty.
– Nie do końca. – Darski się uśmiechnął. – Nie zapisała mu się w pamięci osoba, ale za to

z  najmniejszymi  szczegółami  zapamiętał,  jakim  pojazdem  ów  ktoś  przyjechał.  Czy  mówi
paniom  coś  taki  opis:  harley  davidson,  czarny  silnik  z  chromowanymi  elementami,  lekko
skrócone błotniki, czerwone siedzenie, a na boku spora naklejka z napisem Red Hot…

– …Chili Peppers – dokończyła zdumionym głosem Joanna. – Konrad dorobił klucz do mojego

mieszkania?!

– Wszystko na to wskazuje – potwierdził kapitan.
–  Ale  przecież  miał  własny…  –  przypomniała  nadal  zaszokowana  Joanna.  –  Po  co  był  mu

drugi?

–  Tego  na  razie  nie  wiemy  –  odpowiedział  Darski.  –  Tak  czy  siak,  zalecałbym  wymianę

wszystkich zamków w pani domu. A także zainstalowanie monitoringu. Do tego czasu będzie go
pilnował funkcjonariusz…

– Rychło w czas – mruknęła Joanna.
–  Wróćmy  jednak  do  pierwszego  pytania  –  poprosił  kapitan.  –  Po  co  morderca  wracał  na

miejsce zbrodni? Czy coś poza zdjęciami pana Jancewicza przychodzi paniom do głowy?

–  Chyba  nie  –  powiedziała  niepewnie  Joanna.  –  Tam  nie  ma  nic  specjalnie  cennego.

Wprowadziłam się niedawno. Stare rzeczy po poprzednich właścicielach w większości wyrzuciła
ekipa  remontowa.  Wnuczka  pani,  do  której  ostatnio  należał  dom,  zabrała  kilka  przedmiotów
mających dla niej wartość sentymentalną, a resztę nazwała badziewiem i powiedziała, żebym
robiła z tym, co chcę. Niewiele z tego pasowało mi do mojej koncepcji domu, więc większość
skończyła na wysypisku śmieci. Był pan w środku, więc widział pan, że dom jest umeblowany
nowocześnie, ale bez ekstrawagancji.

Betty, która właśnie sięgnęła po szklankę z wodą mineralną i nabrała pierwszy łyk, lekko się

zachłysnęła. Darski spojrzał na nią ze zrozumieniem. Też nie był pewny, czy ogromny stucalowy
telewizor,  zestaw  kuchenny  firmy  Hammacher  (którego  notabene  nigdy  nikt  nie  używał,  bo
samej  Joannie  szkoda  było  czasu  na  pitraszenie,  a  Ptasznik  wszystkie  te  skomplikowane
maszyny traktowała jak eksponaty w muzeum i na wszelki wypadek dotykała ich tylko wtedy, gdy
ścierała z nich kurz) oraz wykonane na indywidualne zamówienie łoże Vividus firmy Hästens,

background image

słynącej  z  tworzenia  mebli  dla  szwedzkiej  rodziny  panującej,  nie  podpada  pod  hasło
„ekstrawagancja”,  ale  grzecznie  nie  zaprzeczył,  bo  wiedział,  że  jeśli  morderca  wrócił  po
cokolwiek,  to  na  pewno  nie  były  to  przedmioty,  od  próby  ruszenia  których  można  było  sobie
natychmiast uszkodzić kręgosłup.

– Więc…? – pytanie kapitana zawisło przez chwilę w milczeniu.
– Kiedy miałam swoją słynną scenę z Konradem – powiedziała powoli Agnieszka – wykrzyczał

mi,  że  ma  na  oku  jakiś  interes.  Wtedy  zinterpretowałam  to  tak,  że  pani  daje  mu  pieniądze.
Przepraszam, ale jakoś tak to zabrzmiało…

– Jeszcze nie upadłam na głowę – oburzyła się Joanna. – Na razie chyba ciągle ja mogłabym

brać kasę za seks…

Betty, która znów sięgała po szklankę z wodą, przemknęło przez głowę, że chyba na razie

powinna  w  ogóle  powstrzymać  się  od  picia.  Licho  wie,  co  jeszcze  głupiego  powie  jej
chlebodawczyni…

–  Tak,  tak  –  nieco  zbyt  skwapliwie  potwierdził  kapitan,  wpatrując  się  z  niezwykłym

natężeniem w ścianę za paniami. – Ale proszę kontynuować…

–  A  kiedy  spotkaliśmy  się  ostatnim  razem  przed  jego…  śmiercią  –  Agnieszka  nadal

wymawiała to słowo z trudem – też wyrwało mu się coś podobnego. Powiedział… zaraz, niech
przypomnę  sobie  to  dokładnie,  że  za  kilka  dni  będzie  mógł  już  do  mnie  wrócić,  bo  pani
przestanie mu być potrzebna. A kiedy spytałam, do czego niby pani potrzebował, odpowiedział,
że  muszę  mu  uwierzyć  w  to,  że  tych  kilka  dni  pozwoli  nam  potem  spokojnie  spełniać  swoje
marzenia… Zapytałam oczywiście, co ma na myśli, ale stwierdził, że muszę mu zaufać i że za
kilka dni dokładnie mi to wyjaśni.

Wszyscy zwrócili spojrzenia na Joannę. Ta uniosła rozłożone ręce i wzruszyła ramionami.
– Nic z tego nie rozumiem – powiedziała, kręcąc głową. – Nie każcie mi zgadywać, o co mogło

mu chodzić.

– No to macie panie zadaną pracę domową – stwierdził kapitan. – Jeśli tylko wpadniecie na

jakiś  pomysł,  czekam  na  telefon.  Możecie  do  mnie  dzwonić  dwadzieścia  cztery  godziny  na
dobę…

Joannie błysnęło coś w oku.
– A żona nie będzie zazdrosna o telefony w środku nocy? – spytała szybko. Betty ostatkiem

woli opanowała chęć zdzielenia jej po głowie.

Darski uśmiechnął się uroczo.

background image

–  Nie  znalazłem  jeszcze  takiej  kobiety,  która  zaryzykowałaby  małżeństwo  ze  mną  –

odpowiedział.

– Ale już jest jakaś kandydatka? – dociekała Joanna z niewinną minką.
– Joanna! – jęknęła z rozpaczą Betty.
– Kilka kandydatek próbowało, ale wszystkie się zniechęciły – wyjaśnił grzecznie wyraźnie

rozbawiony kapitan. – Aktualnie rozkoszuję się życiem singla.

– Nie będziemy już pana zanudzały pytaniami – powiedziała stanowczo Betty, widząc, że jej

pracodawczyni szykuje się już do zadania następnego. – To w końcu pan tu jest od zadawania
pytań, a nie my…

–  Teoretycznie  tak  –  zgodził  się  kapitan.  –  Ale  zawsze  uważam,  że  należy  słuchać

wszystkiego, co mówią ludzie, i wyciągać z tego odpowiednie wnioski.

W  tym  momencie  Darski  mrugnął  okiem  do  Joanny.  Ta  popatrzyła  triumfalnie  na  Betty.

Agnieszka wyglądała na lekko zagubioną.

– Joanna wbiła sobie do głupiego łba, że nas wyswata – wyjaśniła jej z politowaniem w głosie

Betty, kiedy wyszły z komisariatu, po czym dodała z przekąsem: – Jak widać, zabrała się do tego
bardzo dyplomatycznie…

Agnieszka uśmiechnęła się, po czym popatrzyła na Joannę.
– Chyba należą się pani ode mnie przeprosiny – powiedziała i lekko się zaczerwieniła. – Źle

panią oceniałam. Trudno kogoś winić za to, że dał się nabrać Konradowi. Jak widać po mnie,
łatwo było popełnić taką pomyłkę…

–  Jeśli  to  jakaś  pociecha  –  Joanna  przez  chwilę  ważyła  słowa  –  to  chyba  była  pani  jedyną

kobietą, do której Konrad faktycznie cokolwiek czuł…

–  Marna  to  pociecha  –  westchnęła  Agnieszka.  –  Mimo  wszystko  chciałabym  choć  trochę

pomóc w złapaniu mordercy. Choćby ze względu na panią Aurelię. Odkąd tylko Konrad mnie jej
przedstawił, traktowała mnie jak córkę. Myślę, że będzie jej łatwiej, gdy osoba, która zabiła jej
syna, znajdzie się za kratkami.

– W takim razie pierwsze, co może pani zrobić, to zastanowić się, kto napisał list do Konrada

– podsunęła jej Betty. – Z treści wynika, że jest to osoba, która znajduje się w pani otoczeniu…

–  I  niech  pani  ma  oczy  i  uszy  szeroko  otwarte  –  poradziła  dziewczynie  Joanna.  –  Bo  nie

możemy  wykluczyć,  że  Konrada  zamordowała  jego  wspólniczka.  Jeśli  faktycznie  jest
morderczynią  i  ma  na  koncie  jedno  udane  zabójstwo  i  dwa  chybione,  to  nie  zawaha  się
sprzątnąć też i pani, jeśli uzna, że stanowi pani dla niej jakiekolwiek zagrożenie.

background image

– Zaczynam się bać – wzdrygnęła się Agnieszka.
– Spokojnie, spokojnie – pocieszyła ją Joanna. – Nie chodzi o to, aby od razu poszukać sobie

trumny, zapalić gromnicę, położyć się i poczekać na nabożeństwo pogrzebowe. Ale może pani
się jakoś zabezpieczyć. Gaz pieprzowy, może jakiś paralizator… My z Betty też sobie teraz coś
takiego sprawimy.

Przed oczami Betty stanęła kolejna scena, na której Joanna zamiast komórki przez przypadek

wyjmuje  paralizator,  razi  siebie,  a  następnie  w  konwulsjach  próbuje  przekazać  straszliwy
przyrząd jej i przy okazji także pozbawia ją przytomności. A na koniec nadlatują bandyci i rabują
cały dobytek dwóm pozbawionym czucia drgającym niedojdom, malowniczo pokładającym się
na trotuarze.

– Albo coś w tym guście – powiedziała szybko.
– Dobrze, zaopatrzę się w coś do obrony – obiecała Agnieszka. – A przede wszystkim zrobię

szybki  przegląd  znajomych.  I  jeśli  cokolwiek  odkryję,  natychmiast  umawiamy  się  na  naradę
wojenną!

– Gdyby ktoś mi tydzień temu powiedział, że zaprzyjaźnię się z dziewczyną mojego chłopaka,

to  odesłałabym  go  do  wariatkowa  –  powiedziała  Joanna,  kiedy  już  siedziały  z  Betty  w  jej
samochodzie. – To co robimy teraz?

– Jedziemy do mnie, zrobimy sobie dobrego drinka, zamówimy przystojniaka z jedzeniem

i zastanowimy się, co dalej – podsunęła Betty. – Zdaje się, że na razie utknęłyśmy w martwym
punkcie…

background image

 

background image

Rozdział XII

Od chwili napadu na Sylwię w wydawnictwie królował tylko jeden temat, a redakcja „Koktajlu”
przeżywała  prawdziwe  oblężenie.  Wszyscy  przybiegali  tu  żądni  sensacji,  mrożących  krew
w żyłach plotek, spragnieni, aby na własne oczy obejrzeć miejsce niedoszłej zbrodni. Oczywiście
nikt  nie  chciał  się  przyznać,  że  sprowadziła  go  ciekawość  i  każdy  wymyślał  jakieś  dziwaczne
sprawy, które akurat miał do załatwienia w redakcji.

–  Ciekawe,  kto  jeszcze  tu  przylezie?  –  zastanowił  się  Wiktor  po  tym,  jak  chwilę  wcześniej

pokój  dziennikarski  opuściła  szefowa  dystrybucji,  której  wcześniej  nigdy  nie  widział  na  oczy,
choć pracowali w jednym budynku przez pięć lat.

–  Nie  było  już  chyba  tylko  prezesa  i  Zofii  z  „Blasku!”  –  odpowiedziała  Magda.  –

I informatyków, ale ich żadna siła nie jest w stanie wyrwać z naszej garkuchni. Ostatnio jak mi
się popsuł komputer, to się nie mogłam do nich dodzwonić przez dwie i pół godziny, bo nikt nie
odbierał. A potem Monika mi powiedziała, że siedzą i jedzą. Przez dwie i pół godziny! Chyba
całego bawoła!

– Ale że Zochy nie było, to jakiś cud – zdumiał się Paweł.
Zofia  była  najstarszą  pracownicą  wydawnictwa.  Jej  dokładnego  wieku  nie  znał  nikt,  za  to

wszyscy  byli  pewni,  że  powinna  przejść  na  emeryturę  gdzieś  tak  pod  koniec  prezydentury
Wałęsy. Nikt jednak nie śmiał jej tego zasugerować, bo też i nie było w redakcji ani jednej osoby,
łącznie  z  jej  przełożonymi,  która  nie  czułaby  przed  nią  panicznego  lęku.  Z  wyglądu  Zofia
kojarzyła się ze złą wiedźmą z bajek Disneya, z tą małą różnicą, że zamiast czarnych włosów
miała  platynowy  blond  poprzetykany  fioletem  z  niestarannie  zmytej  płukanki.  Nosiła  wielkie
okulary ze szkłami prezentującymi się jak denka od słoików po musztardzie, czarne powłóczyste
suknie  (i  to  niezależnie  od  pory  roku!),  ogromne  bursztynowe  korale  i  buciory  sprawiające
wrażenie  ortopedycznych.  Po  ostatniej  operacji  biodra  ledwo  co  kuśtykała,  wyraźnie  utykając
przy tym na lewą nogę. Do tego miała wiecznie skrzywioną minę, orli nos, przydający jej twarzy
drapieżności, i wąskie złośliwe usta, które z biegiem lat coraz bardziej wykrzywiały się do dołu.
Nie lubił jej nikt, ale nawet najwięksi wrogowie musieli przyznać, że nikomu tak jak Zofii nie
udaje  się  w  czasie  wywiadów  wywlec  z  gwiazd  tylu  starannie  skrywanych  sekretów.  I  choć
dziennikarka  zawdzięczała  to  mniej  swoim  wybitnym  umiejętnościom,  a  bardziej  temu,  że
celebryci też się jej bali jak diabeł święconej wody i zdradzali jej nawet największe tajemnice,

background image

byleby  tylko  czym  prędzej  zniknęła  im  z  oczu,  to  Zofia  uchodziła  za  wybitną  specjalistkę
i podporę pisma „Blask!”.

– Pewnie idzie, tylko przy jej tempie dowlecze się tu z trzeciego piętra za tydzień – powiedział

Wiktor. – Jak jej ostatnio przytrzymałem windę, to zanim przelazła przez korytarz, zdążył się
włączyć dzwonek alarmowy.

– Przecież on się włącza dopiero po trzech minutach – zdumiał się Paweł.
– No właśnie! – Wiktor pokiwał głową. – A jak doszła, to dyszała tak, że się obawiałem, że

dostanie zawału albo wylewu.

– Dopiero miałbyś wesoło – zaśmiała się Kasia. – Usta-usta, masaż klatki piersiowej…
– Chyba zwariowałaś! – Wiktor spojrzał na nią z politowaniem. – Zostawiłbym ją w windzie.

Jak ona chce się zapisać w Księdze Guinnessa jako najstarsza pracująca dziennikarka świata, to
jej prywatna sprawa. Moim zdaniem starzy ludzie powinni cały dzień spać. A poza tym mam
ciężką wadę kręgosłupa i nie mogę się nadwerężać…

Wiktor starannie pielęgnował swoją wyjątkowo zasłużoną sławę największego hipochondryka

w wydawnictwie. Chorował na wszystko i prawie na wszystko się leczył. Gdyby wybuchła jakaś
wojna,  medykamenty  z  jego  podręcznej  apteczki  z  pewnością  zaspokoiłyby  kilkudniowe
potrzeby szpitala polowego. Pracownicy „Koktajlu” nauczyli się już, że gdy cokolwiek zaczyna im
dolegać, należy się zgłosić do Wiktora, który na pewno ma przy sobie odpowiednie lekarstwo.

– Zofia Zofią, a ja wpadłam właśnie na genialny pomysł – powiedziała Kasia. – Zróbmy tu

obrys  zwłok  i  bierzmy  od  każdego,  kto  przyjdzie,  po  pięć  zeta  za  oglądanie.  Dorobimy  do
wierszówki. Idzie lato, będzie jak znalazł na urlop.

– Niegłupie – zawyrokował Wiktor. – Paweł zrobi jakieś tarty i ciasteczka, biznes jak znalazł.

Lepsze to niż pięćdziesiąty piąty raz dzwonić do Muchy, żeby ci znów powiedziała, że nic się
u niej nie dzieje. Powinna to sobie nagrać jako zapowiedź poczty głosowej… A ty co niby ze sobą
zrobiłaś?!

Słowa te skierowane były do nieco w tym dniu spóźnionej Eweliny. Dziennikarka przeszła

prawdziwą metamorfozę. Zamiast długich lekko rudawych włosów miała mocno wycieniowane
czarne z krótką, postrzępioną grzywką, a do tego – co zdarzało jej się wyjątkowo rzadko – mocny
makijaż.

–  Całkiem  nieźle.  –  Paweł  pokiwał  z  uznaniem  głową.  –  Trochę  jak  Madonna  w  teledysku

Rain.

– Nie mogę być wiecznie taka sama – wyjaśniła wyraźnie zła Ewelina, siadając przy swoim

background image

biurku. – Poszłam do mojego fryzjera i wyjątkowo zostawiłam mu wolną rękę. Zapomniałam, że
jeden mój znajomy widział go kiedyś w gejowskim klubie dla fanów sado-maso. No i mam efekt!
Wyglądam jak niemiecka domina!

– Weź to i przefarbuj – poradził Wiktor. – Bo razem z tym makijażem prezentujesz się, jakbyś

chciała wziąć udział w castingu do Warsaw Shore.

–  Pocieszaj  mnie  –  nadęła  się  Ewelina.  –  Myślisz,  że  to  takie  proste  przefarbować  się

z  powrotem  na  jasno!  A  przy  okazji,  Zofia  do  nas  człapie.  Windy  wysiadły,  więc  lezie  po
schodach. Jak nie padnie trupem, to za jakąś godzinę pewnie będzie.

Zofia  pojawiła  się  jednak  zaledwie  po  kilku  minutach.  I  jako  jedna  z  niewielu  osób  nie

próbowała udawać, że sprowadza ją do „Koktajlu” coś innego niż dokonany tu napad. Dokładnie
obejrzała  miejsce,  w  którym  wydarzyła  się  tragedia,  po  czym  usiadła  na  miejscu  Sylwii
i  potoczyła  świdrującym  wzrokiem  po  milczących  jak  trusie  dziennikarzach.  Każdemu  z  nich
wydało  się,  że  starsza  koleżanka  ma  w  oczach  skaner,  dzięki  któremu  widzi,  kto  ma  co  na
sumieniu.  Wiktor  zaczął  się  nawet  w  duchu  wstydzić  niedawno  wypowiadanych  na  jej  temat
opinii i obiecał sobie, że w przyszłości wynajdzie jakieś jej zalety. Nogi w końcu ciągle miała
całkiem zgrabne…

–  Po  co  ktoś  miałby  zabijać  Sylwię?  –  zapytała  w  końcu  nieco  skrzekliwym  głosem,

przyprawiającym słuchaczy o dreszcz niepokoju. – Przecież ona jest taka durna.

Pawłowi przemknęło przez myśl, że jakby mordercy mieli pozbawiać życia tylko mądre osoby,

to  popełniono  by  pewnie  jedną,  no,  góra  dwie  zbrodnie  na  rok,  ale  powstrzymał  się  przed
wypowiedzeniem tej myśli na głos.

– Policja pytała nas o to, czy Sylwia znała Konrada – przypomniała sobie Kasia pod wpływem

przeszywającego ją na wylot wzroku Zofii. – I czy on nie przyjaźnił się bliżej z kimś z naszej
redakcji.

Zofia przeniosła wzrok na Magdę, która poczuła się tak, jakby znów wróciła do szkoły i została

wywołana  do  tablicy  przez  psychopatyczną  nauczycielkę  matematyki.  Sporym  wysiłkiem  woli
powstrzymała  się  przed  powstaniem  i  zgłoszeniem,  że  jest  dziś  nieprzygotowana  do
odpowiedzi.

–  I  o  to,  czy  żadna  gwiazda  nigdy  nie  skarżyła  się  na  jego  zachowanie  –  powiedziała

niepewnie, po czym nagle coś ją olśniło. – Zauważyliście, że w sumie dość mało pytań dotyczyło
Sylwii. Nic tylko: „a czy Konrad to?”, „a czy Konrad tamto?”. Tak jakby napad na Sylwię w ogóle
się nie liczył.

background image

–  No  właśnie,  trochę  to  było  dziwaczne  –  pokiwała  głową  Ewelina.  –  Też  to  odnotowałam.

A  przecież  o  Konrada  maglowali  nas  już  wcześniej.  Tylko  że  wtedy  pytali  wyłącznie  o  jego
związek  z  Joanną,  a  teraz  nagle  zaczęło  ich  interesować  wszystko,  każdy  drobiazg.  Ciekawe
dlaczego?

Zofia popatrzyła na nią uważnie z wyraźnie malującą się na twarzy pogardą.
–  Naprawdę  nie  wiecie?  –  zapytała  takim  tonem,  że  wszyscy  poczuli  się  jak  małe  dzieci,

którym  ktoś  zaraz  wsadzi  do  ust  smoczek.  –  Zadziwiające.  A  podobno  jesteście  najlepszą  ze
wszystkich redakcji magazynów o gwiazdach…

Dziennikarze  popatrzyli  na  nią  ze  zdumieniem.  Zofia  zaniosła  się  ochrypłym,  gardłowym

śmiechem. Poniżanie ludzi i udowadnianie im swojej wyższości zawsze stanowiło jej ulubione
hobby.

– Mity, mity, mity – powiedziała z politowaniem. – Konrad szantażował gwiazdy. Uwodził je,

robił im kompromitujące zdjęcia i filmy, a potem żądał za nie pieniędzy. Dużych pieniędzy. A te
naiwne kretynki zamiast posłać go w cholerę, płaciły mu. Oj, płaciły…

– Ma pani pewność? – zapytał Paweł z niedowierzaniem w głosie. – Skąd w ogóle pani o tym

wie?!

Zofia  oparła  ręce  o  biurko  i  z  pewnym  trudem  podźwignęła  się,  zasłaniając  część  okna.

W blasku oświetlających ją od tyłu promieni słonecznych robiła teraz na wszystkich wrażenie
nieziemskiej, złowieszczej istoty, która czai się, aby za chwilę kogoś podstępnie zaatakować.

–  Wiem,  bo  kiedyś  jedna  z…  gwiazd  –  słowo  to  Zofia  wypowiedziała  tak,  jakby  było

wulgaryzmem – przyszła do mnie po radę. Konrad nie wiedział o tym, że jej mąż jest tyranem,
który  położył  łapę  na  wszystkich  jej  pieniądzach,  sam  wszystko  kupował,  a  jej  wydzielał  tylko
skromne dniówki. Była zrozpaczona, kiedy Konrad pokazał jej zdjęcia i zażądał za ich oddanie
pięćdziesięciu  tysięcy  złotych.  Błagała  go,  tłumaczyła,  w  jakiej  jest  sytuacji,  ale  ją  wyśmiał
i powiedział, że chyba uważa go za naiwniaka. Dał jej dwa dni na zgromadzenie gotówki. Była
zrozpaczona, myślała nad samobójstwem, ale szkoda jej było dzieci. I wreszcie zadzwoniła do
mnie, a ja jej pomogłam…

– Dała jej pani pieniądze?! – wyrwało się zszokowanej Magdzie.
Zofia zmiażdżyła ją wzrokiem.
–  Dziecko,  ja  takich  chłystków  jak  ten  cały  Konrad  zjadam  na  śniadanie  –  wyskrzeczała

z  bijącą  z  każdego  słowa  dumą.  –  Wystarczył  jeden  telefon  do  starego  znajomego,  żebym
następnego dnia miała wszystkie zdjęcia tej… gwiazdy… na swoim biurku. Ale inne nie były takie

background image

mądre, żeby do mnie zadzwonić. Ludzie są głupi, nie potrafią słuchać, nie potrafią myśleć, nie
potrafią…  patrzeć  –  to  słowo  Zofia  wypowiedziała  wolniej  niż  inne  –  nie  potrafią  pokojarzyć
najprostszych faktów. Ale ja nigdy niczego nie zapominam. Ludzi, twarzy, gestów, spojrzeń… To
mój dar. Dar, który czasem wykorzystuję, a czasem nie. Ale nawet to, czego nie wykorzystuję,
mam skrzętnie spisane. Kiedyś, gdy już mnie nie będzie, ktoś zbije fortunę na tym, czego nigdy
nie ujawniłam.

– Co ma pani na myśli? – spytał ze zdumieniem Wiktor.
– Już ja wiem, co mam na myśli – powiedziała Zofia, wychodząc zza biurka Sylwii i kierując

się powoli w stronę wyjścia. – Pamiętajcie, trzeba sobie uświadomić, co się widziało, a wtedy
wszystko staje się takie proste…

Dziennikarze  popatrzyli  na  siebie  ze  zdumieniem.  Zofia  wyszła  z  pokoju,  starannie

zamykając za sobą drzwi.

– Ona nigdy nie była normalna – podsumował Wiktor. – Ale mam wrażenie, że teraz to już

ześwirowała do końca…

– Mam tylko nadzieję, że to nie ona załatwiła Sylwię – przestraszyła się Magda. – Ale i tak na

wszelki wypadek zacznę od jutra nosić ze sobą coś do obrony.

– Pożyczę ci moją klawiaturę – podsunął uczynnie Wiktor. – Doskonała do walenia po łbie, bo

do pisania się nie nadaje. Umyłem ją rano i pół klawiszy mi szlag trafił.

– A co? – zaciekawiła się Kasia. – Znowu zamiast tego specjalnego płynu użyłeś lakieru do

włosów Pawła?

– Zejdźcie łaskawie z mojego lakieru, dobra? – poprosił Paweł, który sam popełnił podobną do

Wiktora pomyłkę, tyle że kilka dni wcześniej.

–  Słuchajcie,  czy  ktoś  w  końcu  zadzwonił  do  tej  Zając  i  zapytał,  czy  odnalazła  w  „Tańcu

z Gwiazdami” swoją kobiecość? – przypomniało się Kasi. – Bo szefowa powiedziała, że jak nie ma
kobiecości, to jej ten tekst nie kręci.

–  A  ja  miałam  trzy  godziny  temu  zadzwonić  za  godzinę  do  mamy  Dody  –  przeraziła  się

Magda. – Chciała mi wygadać jakiegoś meganewsa, ale Bobu zachciało się lać i musiała wyjść
z domu…

– Kto to jest Bobu? – zdumiał Paweł.
– Pies mamy Dody – wyjaśniła Magda. – Chyba ma słaby pęcherz, bo zawsze kiedy dzwonię,

to akurat trzeba go wyprowadzić.

–  O,  a  ja  dostałam  wreszcie  tekst  od  Ali  Niewypał  –  powiedziała  Ewelina.  –  Jej  sławetny

background image

felieton  o  dzieciach.  Patrzcie,  jaka  fajna,  kazała  się  podpisać  „aktorka,  piosenkarka,  poetka”.
Szkoda, że nie dodała „analfabetka”, przynajmniej jedno by się zgadzało…

– Lepiej powiedzcie mi, jaki mam wymyślić tytuł do kuchni – poprosił Paweł – skoro graficy

łaskawcy zostawili mi miejsce na osiem liter…

– A co tam masz? – zaciekawił się Wiktor.
– Dania z porów.
– Pora na pora – podsunęła uczynnie Kasia.
– Za długie!
– Nie bój się pora – strzeliła Ewelina.
– Jeszcze dłuższe…
Wiktor policzył coś na palcach.
– Por i chuj! – powiedział z triumfem. – Osiem liter!
–  To  może  ja  jednak  pójdę  do  grafików,  żeby  mi  dodali  jeszcze  kilka…  –  powiedział

zrezygnowany Paweł.

Wszyscy w redakcji szybko wrócili do swoich codziennych zajęć i niespodziewane wystąpienie

Zofii  poszło  w  zapomnienie.  Każde  wypowiedziane  przez  nią  słowo  wryło  się  w  głowę  tylko
jednej osobie…

background image

 

background image

Rozdział XIII

Po  długim  wahaniu  Betty  postanowiła  jednak  porozmawiać  z  Tygrysem  Złocistym.  Ponieważ
bała  się,  że  Joanna  zaprotestuje  przeciw  wciąganiu  w  ich  śledztwo  mafiosa,  przygotowała  jej
aromatyczną  kąpiel  i  maseczkę  na  twarz.  W  ten  sposób  zyskała  całe  czterdzieści  pięć  minut
spokoju,  bo  dokładnie  tyle  było  trzeba,  aby  –  zgodnie  z  instrukcją  na  opakowaniu  –  zawarte
w maseczce „innowacyjne składniki advanced UV lumi technology radykalnie odmłodziły skórę,
aktywizując za pomocą biomimetycznych peptydów proces rewitalizacji komórek w głębokich jej
warstwach”.  Chcąc  mieć  pewność,  że  Joanna  na  pewno  nie  usłyszy  jej  rozmowy,  wyszła
z telefonem na balkon.

–  Och,  pamiętam  cię,  kruszynko  –  bas  w  słuchawce  Betty  o  mało  nie  rozwalił  głośnika  jej

telefonu. – Co tam mogę dla ciebie zrobić, ptaszynko? Mów, mów…

Betty  pokrótce  streściła  wydarzenia  ostatnich  dni.  „A  teraz  pewnie  pośle  mnie  do  diabła”,

pomyślała, kończąc swoją opowieść. Ku jej zaskoczeniu Tygrys Złocisty okazał zainteresowanie
sprawą.

–  No,  niezły  kryminałek  mi  opowiedziałaś.  Konrad,  Konrad…  –  powiedział,  wyraźnie

zamyślony. – Jak miał na nazwisko?

– Jancewicz – odparła Betty. – Z Łodzi, choć od wielu lat mieszkał w Warszawie, ostatnio na

Powiślu…

Tygrys przez chwilę milczał.
–  Znam  go  –  oznajmił  wreszcie  ku  ogromnemu  zdumieniu  Betty.  –  Taki  wysoki  piździuś,

trochę pedałkowaty, wymuskany blondynek, tak? Niby harleyowiec?

Betty  przez  moment  zastanowiła  się,  na  jak  wiele  sposobów  można  opisać  tego  samego

człowieka. Przystojny męski macho kontra pedałkowaty piździuś. „Punkt widzenia zależy od…
tego, kto patrzy”, pomyślała nieco rozbawiona.

– Tak – odpowiedziała szybko. – Znałeś go?
– Tia… – mruknął Tygrys. – Jak jeszcze mi się chciało wozić dupę motorem, to wypiliśmy kilka

browców w takim barze na Kolejowej, blisko Dworca Zachodniego.

– Wiem, gdzie to jest. – Betty mieszkała kiedyś przy ulicy Kasprzaka i wiele razy przechodziła

obok tej speluny. Zawsze zastanawiała się, czemu tych okolic nie strzeże żaden patrol policji.
W końcu odludna, sprawiająca nawet za dnia złe wrażenie droga obok knajpy była jedyną ulicą

background image

łączącą dworzec z pobliskimi osiedlami na Woli. Po zachodzie słońca korzystali z niej jedynie
desperaci i właśnie harleyowcy.

– Laluś – kontynuował Tygrys. – Gadać można z nim było tylko o świnkach, bo nawet się,

kurwa, na piłce nie znał. Ale motory kochał, to muszę mu przyznać. I jeździł git majonez! Raz
pogrzaliśmy  po  Kasprzaka,  aż  psy  nas  zaczęły  gonić,  ale  docisnęliśmy  zdrowo  i  mogli  tylko
powąchać smród z rury. W sumie szkoda, że ktoś go puknął.

– Czy mógłbyś… – zaczęła Betty.
–  Spoko,  wujcio  ci  obiecał,  że  jak  trza  będzie,  to  pomoże  –  przypomniał  Tygrys.  –  Jest

potrzeba, to działamy. Zadzwoń do mnie jutro o tej samej porze. Może już coś będę wiedział.

W tym samym czasie Joanna z mającą ją zamienić w nastolatkę maseczką na twarzy chciała

się w spokoju oddać lekturze „Cosmopolitana”. Ledwo jednak rozpoczęła studiowanie artykułu
o „męskiej potencji jako zabytku przeszłości”, kiedy jej zmysł słuchu odnotował, że dzieje się coś
dziwnego. Pisarka oderwała się od lektury i nadstawiła uszu… „Spróbuj choć raz odsłonić twarz
i spoooojrzeć prosto w słoooońce…”, dobiegł ją z lekka niewyraźny, cienki kobiecy głos gdzieś
z  górnej  warstwy  okalających  wannę  kafelków.  Joanna  zbliżyła  twarz  do  ceramiki  i  w  tym
momencie kafelki postanowiły odezwać się nieco wyraźniej: „…zachwycić się po proooostu tak
i wzruuuuszyć jak najmoooocniej…”, oznajmiły już całkiem zrozumiale, acz i mocno fałszywie,
po  czym  dodały:  „…pocałuj  noc,  najwyyyyyyższą  z  gwiazd,  zapomnij  się  i…  taaaaaańcz”,  przy
czym ostatnie słowo brzmiało tak, jakby ktoś je mordował, i to bardzo tępym narzędziem. Przez
chwilę panowała niepokojąca cisza, po czym kafelki znów zaczęły od początku: „…spróbuj choć
raz  odsłonić  twarz  i  spoooojrzeć  prosto  w  słoooońce…”.  Pod  wpływem  seansów  serialu  „Nie
z  tego  świata”,  uprawianych  nie  tak  dawno,  Joannie  przyszło  do  głowy,  że  w  kafelkach  Betty
zamieszkał  duch.  W  dodatku,  wziąwszy  pod  uwagę  oddalenie  dźwięków  przez  niego
wydawanych od oryginalnej linii melodycznej pieśni, duch Mandaryny. Po chwili jednak Joanna
przypomniała sobie jednak, że Mandaryna żyje, bo ostatnio groziła w telewizji, że nagra nową
płytę,  jasne  więc  jest,  że  nie  może  straszyć  w  czyjejś  łazience.  Następnie  stanęła  jej  przed
oczami Milla Jovovich w roli Joanny D’Arc i pisarka przeraziła się, że ze stresu po dramatycznych
przeżyciach traci zmysły i zaczyna słyszeć głosy. Nieco zaniepokojona postanowiła zawezwać do
łazienki Betty, najpierw się lekko ogarnąwszy, coby nie straszyć menedżerki nadmierną golizną
w miejscu nawiedzeń.

–  Co  się  stało?  –  zapytała  Betty  od  progu,  przyzwana  do  łazienki  nieco  krwiożerczym

okrzykiem Joanny. – Czyste ręczniki są na pralce…

background image

– Pal licho ręczniki – powiedziała Joanna. – Kafelki mi śpiewają Varius Manx…
– Co? – Betty weszła do łazienki. – Coś ty znów wymyśliła?
Oczywiście  w  tym  momencie  kafelki  postanowiły  zrobić  sobie  przerwę.  Na  szczęście

niedługą.  Zanim  Betty  zdążyła  się  odezwać,  powróciły  do  koncertu:  „…nie  bój  się  bać,  gdy
chcesz, to płaaaacz, idź szukać wiaaaaatru w poooolu…”, oznajmiły radosnym fałszem. Betty ze
zdumieniem na twarzy zbliżyła głowę do wanny.

– Uważaj,  bo  jak  się  poślizgniesz,  to  wlecisz  mi  tu  łbem  do  wody  –  ostrzegła  ją  Joanna.  –

Z daleka też słychać, nie musisz pchać ucha w tę pianę, sio!

„…pocałuj noc, najwyższą z gwiaaaazd, zapooooomnij się i… taaaaaańcz…”
– Ty, to jakaś taśma? – zapytała Betty, kiedy kafelki po raz czwarty zaczęły ten sam refren.
–  Zwariowałaś?!  –  ofuknęła  ją  Joanna.  –  Jaka  znowu  taśma?  Kto  by  nagrywał  takie  fałsze?

Ciekawa jestem za to, czy to z dołu, czy z góry?

– Na dole mieszkają jacyś starsi państwo, odpada – zawyrokowała Betty. – Gdyby to było coś

Krawczyka albo Rodowicz, to jeszcze, ale taki młodzieżowy repertuar?

– A na górze?
– Ci na górze to bardziej wyglądają na czarne msze i Closterkellera niż Anitę Lipnicką, ale kto

wie, pozory mylą.

„…zachwycić się po prostu tak i wzruuuuszyć jak najmooooocniej…”
–  Słuchaj…  –  zaczęła  Joanna.  –  A  może  to  nowy  wynalazek  administracji?  I  każą  ci  za  to

dopłacić do czynszu?!

– O nie! – zbuntowała się Betty. – Ja za coś takiego bulić nie będę! Nie dość, że ktoś ukradł

żarówkę przed drzwiami wejściowymi i jak otwieram je wieczorem, to na macanego, nie dość, że
ostatnio ten uprzejmy pan od mycia podłóg wyszorował je rewelacyjnym środkiem poślizgowym
tak, że można było na nich rozegrać mistrzostwa świata w jeździe figurowej na lodzie, nie dość,
że  listonosz  wrzuca  do  mojej  skrzynki  listy  adresowane  do  wszystkich  z  okolicy,  tylko  nie  do
mnie, to jeszcze teraz to? Chyba napiszę jakąś skargę!

Joanna spojrzała na Betty dziwnym wzrokiem.
– No? – zdziwiła się Betty. – O co ci znowu chodzi?
–  Z  każdym  słowem  stajesz  się  coraz  bardziej  podobna  do  mojej  sąsiadki  z  dawnego

mieszkania. Pamiętasz? Tej, która wzywała policję sto osiemdziesiąt razy w roku i mówiła, że
koty  sąsiada  z  góry  jej  tupią,  chodząc  po  dywanie  –  powiedziała  Joanna.  –  Ciekawe,  kiedy
zaczniesz wołać do sąsiadów, żeby nie podlewali ogródków, bo ci wilgoć idzie do sypialni…

background image

Betty z lekka się wzdrygnęła, po czym się nieco opanowała.
„…pocałuj noc, najwyższą z gwiazd, zapooooomnij się i… taaaaańcz…”
– Ale mi to śpiewanie kafelków w ogóle nie przeszkadza – powiedziała stanowczo. – To nawet

miłe. Nie muszę brać empetrójki do łazienki i ryzykować, że mi się wyślizgnie do wody. Same
plusy! A ty zmyj już tę maseczkę. No chyba że chcesz wyglądać na rówieśniczkę Ewy Farnej…

–  Chciałabym  –  westchnęła  Joanna  i  posłuchała  menedżerki.  Nagle  przerwała  zmywanie

i zastygła w bezruchu. Betty spojrzała na nią z niepokojem.

– Zawiesiłaś się? – spytała.
Joanna zwróciła głowę w jej stronę. W oczach miała znany menedżerce od lat błysk. Pojawiał

się  on  najczęściej  wtedy,  gdy  wpadała  na  pomysł  nowej  powieści  albo  miała  jej  coś  szalenie
ważnego do powiedzenia.

– To było jakiś tydzień temu – powiedziała. – Brałam kąpiel, a Konrad krzątał się po kuchni.

Zajrzał i zapytał, czy ma mi przynieść wino albo coś do czytania, ale odpowiedziałam, że przez
chwilę posłucham muzyki z iPhone’a, przejrzę mejle i żeby się mną nie przejmował. Po kilku
minutach rozładowała mi się bateria i przestały działać słuchawki. Zdjęłam je i w tym momencie
usłyszałam dźwięk melodyjki. Dobiegała z kafelków, tak jak te fałsze przed chwilą. Trwała tylko
kilkanaście  sekund.  Dziwna,  coś  jakby  muzyka  z  Amelii,  akordeon,  pianino…  Nasłuchiwałam
przez  moment,  ale  się  nie  powtórzyła.  Chciałam  poprosić  Konrada,  żeby  przyniósł  mi
ładowarkę. Krzyknęłam, ale nie odpowiedział. Wygramoliłam się z wanny, trochę osuszyłam,
włożyłam szlafrok i wyszłam na korytarz. Myślałam, że Konrad jest w salonie, gdzie faktycznie
mógłby nie usłyszeć mojego okrzyku, ale go tam nie było. Zajrzałam do gabinetu, ale też go nie
znalazłam. Okazało się, że jest w kuchni. Powiedział, że cały czas tam był.

– I co w tym dziwnego? – nie zrozumiała Betty.
–  To,  że  wcale  go  tam  nie  było!  –  stwierdziła  Joanna  z  triumfem.  –  Teraz  dopiero  sobie

uświadomiłam, co to był za dźwięk, który wtedy usłyszałam!

Betty na chwilę wstrzymała oddech.
– W czasie remontu nie było za bardzo gdzie składować rzeczy, które zostały po poprzednich

właścicielach – wyjaśniła Joanna. – Więc jakieś tam badziewia robotnicy wywalali od razu. Ale
jak  mieli  podejrzenia,  że  coś  mi  się  może  spodobać  i  będę  chciała  to  potem  wykorzystać,  to
zawsze  pytali  mnie  o  zdanie.  I  któregoś  wieczoru  na  całej  górze  śmiecia  zostawili  mi  małą
pozytywkę. Uroczą z tańczącą baletnicą w środku. Ta pozytywka była o tyle dziwna, że można jej
było  użyć  na  dwa  sposoby,  albo  otwartą,  i  wtedy  baletnica  tańczyła,  albo  zamkniętą,  tylko

background image

nakręciwszy ją kluczykiem. Chciałam ją postawić w sypialni i zostawiłam robotnikom karteczkę,
żeby jej nie wyrzucali. Tyle się działo, że potem o niej zapomniałam.

– I gdzie jest teraz? – spytała Betty.
– Wszystkie rzeczy, których nie pozwoliłam wyrzucić, robotnicy z reguły wynosili na poddasze

– powiedziała Joanna. – I wiesz co podejrzewam? Że Konrad wcale nie siedział w kuchni, tylko
myszkował po poddaszu. Musiał zrzucić tę pozytywkę przez przypadek na ziemię albo może coś
mu na nią spadło i zaczęła grać. A potem, kiedy usłyszał, że kręcę się na dole, szybko zbiegł
i udał, że przez cały czas był w kuchni. Jestem pewna, że tak było!

– Zdążyłby zbiec tak szybko? – zadumała się nieprzekonana do końca Betty.
–  Możemy  zrobić  eksperyment  –  podsunęła  Joanna.  –  Jak  pojedziemy  do  Milanówka,  to  ja

wykonam  dokładnie  to  samo  co  wtedy,  a  ty  w  tym  czasie  przelecisz  się  na  poddasze
i z powrotem.

Betty spojrzała na nią z niesmakiem i spróbowała wyrzucić z głowy scenę, w której wyraźnie

zobaczyła, jak spada ze stromych schodów, łamiąc sobie boleśnie żebra, nogi, ręce i wybijając
zęby.

–  Zauważ  łaskawie,  że  jest  jednak  pewna  różnica  między  dwudziestoparoletnim

wysportowanym bysiorem a czterdziestoletnią kobietą, która ostatni raz była w fitness klubie
trzy  lata  temu!  –  powiedziała  stanowczo.  –  Może  po  prostu  przyjmijmy,  że  dałby  radę  zbiec.
Pytanie, po co miałby włazić na poddasze i czego tam niby szukał, skoro mówisz, że są tam same
badziewia?

Joanna przez chwilę rozmyślała.
– Tak do końca to ja nie wiem, co tam jest – oznajmiła w końcu. – Ponieważ dziewczyna, od

której  kupiłam  dom,  zabrała  stamtąd  pamiątki  po  swoich  przodkach,  więc  po  prostu  z  góry
założyłam, że wzięła wszystko, co miało jakąkolwiek wartość. A jeśli coś przeoczyła?!

– Myślę – powiedziała stanowczo Betty – że jest tylko jeden sposób, aby się o tym przekonać…

background image

 

background image

Rozdział XIV

Kapitan Darski cieszył się wśród kolegów opinią maminsynka. Odkąd jedna z jego poprzednich
dziewczyn na oficjalnej kolacji wigilijnej w pałacu Mostowskich wypaplała, że Krzyś ma zwyczaj
codziennego  wieczornego  dzwonienia  do  swojej  rodzicielki  i  odbywania  z  nią  godzinnych
rozmów, żartom na ten temat nie było końca. Na przypadające kilka tygodni później urodziny
kapitan dostał od swoich kompanów T-shirt z napisem: „Stój! Albo mamusia będzie strzelać!”,
obok  jego  kubka  ktoś  postawił  w  kuchni  buteleczkę  ze  smoczkiem,  a  kiedyś,  wchodząc  do
swojego pokoju, Darski zaczepił się o dziwacznie spleciony gruby różowy sznurek. Nie zdążył się
nawet  zastanowić,  co  to  takiego,  kiedy  do  pokoju  wszedł  jeden  z  kolegów,  przebrany  w  kitel
lekarski i z ogromnymi nożycami w dłoni, przy aplauzie pozostałych obecnych przeciął sznurek,
po  czym  wręczył  zdumionemu  Krzysztofowi  dużą  kartkę,  na  której  ozdobnymi  literami
napisano:  „Dyplom  z  okazji  przecięcia  pępowiny”.  Nawet  główny  przełożony  Darskiego,  choć
z  reguły  starał  się  zachowywać  dystans  wobec  zabaw  swoich  podwładnych,  nabrał  zwyczaju
przerywania porannych zebrań słowami: „Zróbmy teraz dziesięć minut na papierosa. A Krzyś
w tym czasie tradycyjnie pozdrowi ode mnie swoją mamę!”. Darski dzielnie znosił te kawały.
Uważał, że jego rozmowy nie są powodem do wstydu, a poza tym nie powinny nikogo obchodzić.
Wiedział, że odkąd siedem lat temu przeniósł się z Pomorza do stolicy, jego mama, od wielu lat
rozwiedziona, została tam sama. Miała oczywiście przyjaciółki, ale cała, jeszcze nie tak dawno
liczna  rodzina,  rozpierzchła  się  po  świecie.  Część  krewniaków  wyjechała  szukać  szczęścia  na
Wyspach  Brytyjskich,  starsze  pokolenie  niestety  się  wykruszyło,  a  młodsze  ruszyło  do  stolicy.
Krzysztof opuścił Pomorze jako przedostatni z rodziny. Chciał ściągnąć mamę do stolicy, ale ta
stanowczo  odmawiała  przeprowadzki.  „Nie  przesadza  się  starych  drzew  –  zwykła  mawiać  –
a  poza  tym  mam  tu  wszystko,  czego  mi  potrzeba  do  życia.  Dom,  zieleń,  dziesięć  minut
spacerkiem  nad  morze…  I  tylko  wnuki  by  się  przydały,  coby  przyjeżdżały  i  były  przeze  mnie
rozpieszczane” – dodawała. Darski zawsze podziwiał mamę, która samotnie wychowała dwóch
synów – jego i młodszego od niego o dwa lata Łukasza, i mimo że musiała pracować na półtora
etatu, zawsze miała dla nich czas, pilnowała ich edukacji, dbała, by nie byli typowymi „dziećmi
z  kluczami  na  szyi”,  i  nigdy  nie  dawała  im  odczuć  swojego  zmęczenia.  Chciał  jej  to  teraz
wynagrodzić i dlatego uznał, że skoro codzienne rozmowy są dla jego mamy tak ważne, a jemu
nie sprawiają żadnego problemu, nie pozbawi jej tej przyjemności. Z czasem Krzysztof zaczął

background image

nawet  wtajemniczać  rodzicielkę  w  prowadzone  przez  siebie  sprawy.  Wiedział,  że  mama
zachowa  się  jak  ksiądz  w  czasie  spowiedzi  i  przenigdy  nie  zdradzi  żadnej  z  jego  tajemnic.
Szybko zresztą okazało się, że swój talent detektywistyczny odziedziczył właśnie po niej. Kilka
razy to właśnie mamie kapitana udało się wygłosić, nawet i przypadkowo, jakąś uwagę, która
porządkowała  prowadzoną  przez  niego  sprawę  albo  rzucała  na  nią  nowe  światło,  albo  wręcz
pozwalała schwytać przestępcę.

–  Tym  razem  wszystko  jest  tak  zagmatwane,  że  już  sam  nie  wiem,  jak  to  ugryźć  –

relacjonował jej tego wieczoru. – Czasem mam wrażenie, że wszyscy są w zmowie i jak jeden
mąż kłamią.

– Może i tak jest. – Mama Krzysztofa umościła się w swoim ulubionym fotelu i zamieszała

cukier  w  szklance  wyśmienitego  earl  greya.  –  Ludzie  często  kłamią  nawet  wtedy,  kiedy  nie
muszą. I niekoniecznie oznacza to, że są źli. Częściej, że zrobili coś, co chcą ukryć.

– Ale tutaj niektóre kłamstwa nie mają żadnego sensu – powiedział zrozpaczonym głosem

Darski.  –  Na  przykład  ta  cała  Hutniak.  Twierdzi,  że  w  ogóle  tego  wieczoru  nie  rozmawiała
z  Konradem.  To  znaczy  rozmawiała,  ale  kilka  godzin  wcześniej.  Umówili  się,  że  zapłaci  mu
sporą  sumkę,  a  on  przy  niej  zniszczy  ich  kompromitujące  zdjęcia.  O  umówionej  godzinie
pojechała do Milanówka taksówką, którą zamówiła na nie swoje nazwisko, kazała taksówkarzowi
zatrzymać się dobry kilometr od willi pisarki w ciemnej, pustej uliczce i czekać na siebie, doszła
do bramy domu, wcisnęła domofon, ale nikt nie odpowiadał. Spróbowała drugi raz, znowu bez
żadnego  efektu,  więc  dała  sobie  spokój  i  wróciła  do  Warszawy.  Po  drodze  próbowała
skontaktować się z Konradem, ale nie odbierał.

– Bo nie żył? – upewniła się mama.
– Najprawdopodobniej – potwierdził Darski. – Sęk w tym, że nie mamy aż tak dokładnego

czasu  jego  zgonu.  Zanim  go  znaleziono,  leżał  przez  cały  czas  w  lejącej  się  na  niego  ciepłej
wodzie  i  nasi  lekarze  byli  w  stanie  jedynie  określić  ramy  czasowe,  w  których  mógł  zostać
zamordowany, a nie dokładną godzinę. A to nam niewiele daje, bo na dobrą sprawę mógł zostać
zabity i na godzinę zanim znaleziono zwłoki, jak i na kilka minut przed.

– A ta jego kochanka, pisarka, nie mogła go zabić? – spytała mama.
– Poczekaj, do niej też jeszcze dojdziemy – uspokoił ją kapitan. – Skoro Hutniak mówi, że

w ogóle nie weszła na teren posiadłości, zostaje pytanie, kto wystraszył Bernarda Kobieła…

– Jak koledzy na niego wołają, bo zapomniałam?
– Ryży Benio – przypomniał jej kapitan. – Ten z kolei upiera się, że widział ubraną na czarno

background image

postać, która szła do domu, ale się rozmyśliła i zaczęła chodzić po ogrodzie. Wystraszył się, że
odkryje jego nielegalną obecność na terenie posiadłości Joanny i dał nogę. Według niego było to
tuż  po  godzinie  dziewiętnastej,  czyli  mniej  więcej  w  tym  samym  czasie,  kiedy  Hutniak  stała
przed bramą wejściową…

– Cud, że się nie spotkali! – wykrzyknęła mama.
–  Teraz  Joanna  –  kontynuował  Darski.  –  Powiedziała,  że  przyjechała  do  Milanówka  przed

dwudziestą. Jej samochód jest charakterystyczny. Ferrari. Wiele osób zwraca na niego uwagę,
a  kilka  potwierdziło,  że  faktycznie  zajechała  przed  swoją  posiadłość  o  tej  właśnie  godzinie.
Policję wezwała dokładnie kwadrans później.

– To w tym czasie mogła go zabić i sto razy!
– Niekoniecznie. Nie mogła się dostać do środka, bo drzwi wejściowe były zamknięte, więc

weszła oknem – powiedział Krzysztof. – Szukanie drabiny, wejście, wszystko to musiało jej zająć
trochę czasu. Musiałaby go mordować, a jednocześnie wykręcać numer. Cholernie niewygodne…
Poza tym jest jeszcze jedna rzecz, która ją uniewinnia…

– Siekiera? – domyśliła się mama.
–  Tak  –  potwierdził  Darski.  –  Siekiera.  Nie  miałaby  czasu,  żeby  ją  gdzieś  ukryć.  Policja

zaalarmowała  patrol,  który  szczęśliwym  trafem  był  akurat  kilkaset  metrów  od  posiadłości
i  dojechał  tam  w  ciągu  kilku  minut.  Zabrali  Joanna  na  komisariat,  a  teren  posiadłości  został
równie dokładnie, co bezowocnie, przeczesany w poszukiwaniu narzędzia zbrodni. Oczywiście
mogła mieć wspólnika, przekazać mu tę siekierę, ale myślę, że taka teoria jest zbyt naciągana.
Za dużo by ryzykowała.

–  Kobiety  są  odważne  –  powiedziała  stanowczo  mama,  która  od  chwili  rozwodu  stała  się

zatwardziałą feministką i z wiekiem tylko jej się to pogłębiało. – To kto jeszcze kłamie?

–  Była  narzeczona  Konrada  –  podjął  temat  Darski.  –  Jak  się  okazuje,  była  tego  wieczoru

w Milanówku. Jeden z moich chłopaków włóczył się po okolicznych sklepach i knajpkach. Tak
jakoś  go  naszło.  Gadał  sobie  z  ludźmi  o  zbrodni,  naciągał  na  zwierzenia.  Większość  ucinała
temat  albo  nie  chciała  go  w  ogóle  podjąć.  Ale  jeden  z  właścicieli  barów  przypomniał  sobie
dziwną  scenę.  Gdzieś  przed  dziewiętnastą  przyszła  do  jego  lokalu  niewysoka,  szczupła
blondynka. Zwrócił na nią uwagę, bo po pierwsze bardzo mu się podobała, a po drugie odniósł
wrażenie, że jest czymś zdenerwowana. Zamówiła colę, usiadła przy stoliku w samym rogu, co
kilka  minut  zerkała  a  to  na  komórkę,  a  to  za  okno.  W  pewnej  chwili  obok  knajpy  przejechał
motor i to ją bardzo przestraszyło. Zerwała się, zostawiła na stole banknot i szybko wybiegła.

background image

Właściciel baru się zdziwił, bo za tę jedną colę zapłaciła dwadzieścia złotych. Chciał jej zwrócić
resztę, ale zanim podszedł do kasy, uzbierał drobne i wybiegł, to po dziewczynie nie było już ani
śladu. Opis zgadza się z Agnieszką, czyli byłą Konrada. Sęk w tym, że ona się upiera, że w ogóle
nie była w Milanówku. Nie może jednak tego udowodnić, bo przez cały dzień siedziała w domu,
leczyła depresję i oglądała w związku z tym stare polskie seriale, które są dla niej najlepszym
antydepresantem.  Nikt  jej  nie  widział  w  tym  czasie,  nikt  do  niej  nawet  nie  dzwonił.  Nie  ma
żadnego alibi. Daliśmy jej fotografię do obejrzenia temu właścicielowi. Powiedział, że zabić się
nie da, ale to raczej ona…

–  A  wiesz  już,  kto  napisał  list  do  Konrada?  –  zapytała  mama,  przypominając  sobie  swoją

wczorajszą rozmowę z synem.

– Nikt – odpowiedział zrezygnowany Darski.
– Jak to? – zdumiała się mama.
– W sensie, że nikt z tych, których wiążemy ze sprawą. Wzięliśmy próbki pisma od wszystkich

zamieszanych w aferę – wyjaśnił kapitan. – Joanny, Betty, Hutniak, Agnieszki, Benia, wszystkich
dziennikarzy  „Koktajlu”,  nawet  od  tego  mrukliwego  ogrodnika.  Żaden  charakter  pisma  nie
zgadza się z tym, który widnieje na liście.

– Czyli nadal nie wiecie, kim jest wspólniczka Konrada? – upewniła się mama. – A te dwie

pozostałe zbrodnie?

– Nikt nie ma pewnego alibi na godzinę napadu na tę dziennikarkę – powiedział Darski. –

Poza  Hutniak,  bo  siedziała  wtedy  i  czekała  na  złożenie  zeznań.  Nie  chcieliśmy  ryzykować
oficjalnego  aresztowania  jej,  bo  przecież  gdybyśmy  się  mylili,  to  zrobiłaby  nam  piekło  we
wszystkich  brukowcach  wydawanych  od  Alaski  po  Zimbabwe,  więc  przeciągaliśmy  jej
przesłuchanie  aż  do  czasu,  gdy  nasi  spece  wyrobią  się  ze  zbadaniem  śladów  na  znalezionej
u  niej  siekierze.  W  sumie  spędziła  u  nas  całą  noc  i  połowę  następnego  dnia,  aż  przyszła
wiadomość o napadzie na Sylwię.

– Aż tyle ją trzymaliście? I nie miała wam tego za złe?
Darski zaczął się śmiać.
–  Ona  odwaliła  tu  niezłą  szopkę!  –  zaczął  opowiadać.  –  Najpierw  usiłowała  zemdleć,  ale

ponieważ nikt się nie przejął jej łapaniem się za serce, przewracaniem oczami i łzami, które
koniecznie próbowała z siebie wydusić, zmieniła taktykę. Pokonferowała przez telefon z jakimś
prawnikiem i zaczęła nas straszyć. Sęk w tym, że ten prawnik gdzieś wyjechał, do Szwajcarii czy
jakieś tam innej Szwecji i nie za bardzo mógł wrócić, więc nakrzyczała na niego, że ją tu zakują

background image

w dyby i zetną toporem na placu Zamkowym, kiedy on się świetnie bawi i że ma natychmiast
wracać, bo inaczej ona coś sobie zrobi. W tym czasie po budynku poszła wieść, kogo gościmy,
i ludzkość rzuciła się po autografy. Zaczęła je rozdawać, a przy tym z każdym rozmawiać i ani się
obejrzeliśmy, jak ustawiła się do niej cała kolejka. Ludzie robili sobie fotki, śpiewali razem z nią,
traktowali jak jakąś świętą. Dziwne, że nikogo przy okazji nie uzdrowiła.

– Jakim cudem to się nie przedostało w takim razie do gazet?! – spytała mama.
– Sam się dziwię… – powiedział Darski. – Chyba takim, że w końcu nasz szef się wkurzył, że

mu diwa zamienia komisariat w Salę Kongresową, rozgonił towarzystwo i przestrzegł, że jak
ktokolwiek chlapnie coś prasie, to osobiście wyleje go na zbity pysk.

– Ale że podziałało – zdziwiła się mama. – W tych czasach…
– Stary ma posłuch – wytłumaczył kapitan. – Boją się go nawet sprzątaczki. Ich szefowa, jak

go  widzi,  to  się  zawsze  żegna,  choć  wnosząc  z  tego,  jak  często  używa  słów  na  „k”  i  „ch”
w stosunku do podległych jej kobiet, raczej nie jest zbyt religijna. Ale z drugiej strony może szef
kojarzy jej się z jakimś świętym. Z tą długą siwą brodą to on ma trochę taki biblijny wygląd.

– Nie rozpraszaj się! – rozkazała mama. – Kto jeszcze kłamie?
– A tak, dziennikarze – skrzywił się Darski. – Ale to chyba norma w tym zawodzie. Wszyscy na

przesłuchaniu  sprawiali  wrażenie  cofniętych  w  rozwoju.  Jakby  się  umówili!  Ale  nieświadomie
wypaplali kilka interesujących rzeczy. Już ci mówię…

Po drugiej stronie mama sięgnęła po szklankę, popiła trochę herbaty i poprawiła się w fotelu.

W  telewizji  zaczynał  się  właśnie  kolejny  odcinek  jednego  z  jej  ulubionych  seriali  „Napisała
morderstwo…”,  ale  starszej  pani  nawet  ręka  nie  drgnęła  w  kierunku  pilota.  Opowieść  syna
wydawała  jej  się  o  wiele  bardziej  pasjonująca,  choćby  dlatego  że  dotyczyła  spraw,  które
wydarzyły  się  naprawdę,  a  nie  powstały  w  głowie  hollywoodzkich  scenarzystów.  Jej  syn
kontynuował…

Dziennikarzy przesłuchano dwa razy. Pierwsze przesłuchanie było rutynowe i we wszystkich

przypadkach  niezbyt  długie.  Najkrócej  zeznawała  Magda,  która  dopiero  co  wróciła  z  urlopu
macierzyńskiego, Konrada nie widziała z półtora roku i nie miała nic do powiedzenia. Wiktor
sprawił  na  Darskim  wrażenie  człowieka,  którego  z  miejsca  należy  odesłać  na  oddział
intensywnej terapii. Na dzień dobry oświadczył, że strasznie boli go dzisiaj oko i głowa, więc
prosiłby żeby jak najszybciej dać mu spokój. Na pytanie, czy nie chce proszku przeciwbólowego,
odpowiedział, że nie, bo przeczytał w Internecie, że ból oka to objaw stwardnienia rozsianego,
a  proszki  jedynie  przyspieszają  tę  chorobę.  Następnie  zaczął  narzekać,  że  krzesło  jest

background image

niewygodne i że dostaje od niego bólu kręgosłupa, co może prowadzić do paraliżu kończyn. Pod
koniec przesłuchania, które notabene nie wniosło nic nowego do sprawy, już nawet sam Darski
czuł  się  chory  i  kiedy  tylko  Wiktor  wyszedł  z  pokoju,  natychmiast  na  wszelki  wypadek  zażył
polopirynę.  Kasia  początkowo  zrobiła  na  kapitanie  wrażenie  „typowej  blondynki”,  ale  już  po
kilku minutach okazało się, że jest o wiele bardziej spostrzegawcza i przenikliwa, niż można
byłoby  przypuszczać.  To  od  niej  Darski  dowiedział  się,  że  stosunki  Konrada  z  niektórymi
gwiazdami były co najmniej zastanawiające. Bo niby dlaczego znana serialowa aktorka, która
procesowała się z większością paparazzich, gotowa była przyjechać z drugiego krańca kraju, aby
zrobić sobie „ustawkę” z Konradem?

–  Musiał  coś  na  nich  mieć,  bo  w  takie  cuda  to  ja  nie  wierzę  –  powiedziała  Kasia.  Jak  się

okazało, miała rację. „Strzelała czy wiedziała?”, myślał potem kapitan, analizując ich rozmowę.
Ewelina, co kapitan zauważył ze zdziwieniem, była zdenerwowana i sprawiała wrażenie nieco
wystraszonej.  Nie,  nie  znała  zbyt  dobrze  Konrada.  Ponieważ  jednak  prowadziła  w  „Koktajlu”
rubrykę towarzyską, miała z nim do czynienia częściej niż reszta dziennikarzy. Był miły, kilka
razy pogadali o gwiazdach, wypili kilka drinków. Ot, taka luźna znajomość, jak z większością
fotografów. Tyle. Paweł, który w „Koktajlu” prowadził rubryki kuchenno-zdrowotne, w ogóle nie
zetknął się nigdy z Konradem i na dobrą sprawę nawet nie wiedział, jak ów wygląda. I na koniec
Sylwia…  Darski  od  początku  spostrzegł,  że  ze  wszystkich  dziennikarzy  to  ona  ma  najdłuższy
język  i  najmniejszą  umiejętność  wcześniejszego  selekcjonowania  w  głowie  wypowiadanych
myśli.  Na  samym  początku  zapytała  Darskiego,  czy  już  wpadł  na  to,  że  fotografa  zabiła
menedżerka Joanny.

– Rozwódka, nie za bardzo atrakcyjna, od lat bez chłopa, a jej szefowej trafia się jedno ciacho

za  drugim,  to  musi  człowieka  doprowadzić  do  ostateczności  –  oznajmiła  radośnie,  po  czym
sekundę  później  zmieniła  zdanie  i  oświadczyła,  że  Konrada  zamordowała  sama  autorka.  –
Pewnie  się  znudził  takim  próchnem,  chciał  odejść,  więc  go  rąbnęła  w  afekcie  z  rozpaczy  –
powiedziała.

Na pytanie, co sądzi o nieboszczyku, Sylwia odparła, że na pewno „miał swoje za uszami” i że

nie słyszała jeszcze o takim fotografie, który by się w Polsce uczciwie dorobił majątku, wykonując
tylko  swoją  pracę.  Owszem,  jeśli  ktoś  wyrobił  sobie  nazwisko  i  łapał  fuchy  też  za  granicą,  to
zarabiał sporo, ale Konrad, o ile jej wiadomo, nigdy nie dostał żadnej propozycji spoza ojczyzny.

– Jasne, że polskie magazyny brały od niego zdjęcia hurtowo. Nie żeby były lepsze od tych,

które robili inni fotografowie, ale… on umiał tak poczarować, żeby się wydawało, że są. Ale o to

background image

niech pan już lepiej pyta Ewelinę, bo to ona z nas wszystkich znała go najlepiej i wytłumaczy
panu, czemu zawsze wybierała do swojej rubryki właśnie jego fotki – powiedziała z przekąsem,
dając  tym  samym  mało  subtelnie  do  zrozumienia,  że  między  jej  redakcyjną  koleżanką
a fotografem był jakiś dyskretny i niezupełnie etyczny układ. Plotła tak jeszcze trzy po trzy przez
dobry  kwadrans,  obgadując  wszystkich  w  redakcji,  czemu  Darski  nie  poświęcił  już  aż  takiej
uwagi. Potem nie mógł sobie tego darować, bo w tych wszystkich plotkach i insynuacjach być
może było coś wartego uwagi, skoro potem Sylwia skończyła na oddziale intensywnej terapii.

Po napadzie na nią dziennikarze zostali przesłuchani po raz drugi. Magda znów nie miała

wiele  do  powiedzenia.  Zapytana  o  to,  co  robiła  w  czasie,  gdy  morderca  używał  słuchawki  od
telefonu  niezgodnie  z  instrukcją  obsługi,  waląc  nią  po  łbie  jej  redakcyjną  koleżankę,
oświadczyła,  że  siedziała  w  restauracji  w  oczekiwaniu  na  przyjście  aktora  Tomasza
Ciachorowskiego, który wystawił ją rufą do wiatru i nie dość, że w ogóle się nie pojawił, to jeszcze
nawet  nie  odebrał  od  niej  telefonu.  Wiktor  wszedł  do  pokoju  przesłuchań,  mocno  utykając,
i  oświadczył,  że  ma  atak  rwy  kulszowej.  Zeznał,  że  Sylwia  była  niespełna  rozumu  i  z  reguły
twierdziła, że wie wszystko najlepiej, choć tak naprawdę plątały jej się nazwiska, twarze i fakty.
Jej  szczytowym  osiągnięciem  było  pomylenie  aktorki  Magdy  Mielcarz  z  piosenkarką  Magdą
Modrą i zadanie tej ostatniej na konferencji prasowej pytania: „Jak zmieniło się pani życie po
roli  w  «Quo  Vadis»?”.  Zdziwienie  kapitana,  po  co  w  takim  razie  wydawnictwo  trzymało  tak
nieprzydatną osobę, sprawiło, że Wiktor nieco się zreflektował.

– Nie, no pisać to ona umie – powiedział niechętnie – i ma swoje dojścia do gwiazd. Ale gada

tyle głupot, że czasem trudno to wytrzymać – dodał. Na pytanie o alibi głęboko się zamyślił, po
czym wyjaśnił, że tego dnia bardzo bolały go stawy, co zapewne jest początkiem fibromialgii
i w związku z tym zażywał w domu potas i gotował sobie warzywa, które ponoć pomagają przy tej
straszliwej dolegliwości. Darski, który, nie chcąc wyjść na medycznego ignoranta, nie przyznał,
że  pierwszy  raz  w  życiu  słyszy  o  takiej  chorobie,  natychmiast  po  wyjściu  Wiktora  sprawdził
w Internecie, cóż to takiego, i nieco się uspokoił, wyczytawszy, że owe bóle stawów dziewięciu
lekarzy na dziesięciu uważa za zwykłą hipochondrię. Paweł, jako ten, który znalazł Sylwię, został
przesłuchany wyjątkowo dokładnie. Kazano mu krok po kroku odtworzyć wydarzenia tamtego
popołudnia. Darski szybko zauważył, że dziennikarz ma wyjątkowy zmysł obserwacji.

– Nic nie zginęło, to pewne – relacjonował Paweł. – U nas na biurkach poniewiera się sporo

rzeczy.  Sprzątaczki  boją  się  ich  jak  diabeł  święconej  wody  i  na  wszelki  wypadek  nawet  blaty
wycierają dokoła takich przedmiotów. Zabierają jedynie szklanki i naczynia. Tego popołudnia na

background image

biurku  Wiktora  leżał  jego  portfel,  co  jest  normą,  bo  on  zawsze  go  zostawia  gdzie  popadnie,
a u Eweliny jej iPhone, bo ona ma dwa, prywatny i służbowy. Aż się prosiło, żeby coś ukraść, ale
nic nie było tknięte, choć kilka razy zdarzały nam się w redakcji jakieś drobne kradzieże. Na
początku  pomyślałem,  że  może  Sylwia  kogoś  na  czymś  przyłapała  i  ten  ktoś  ją  załatwił.  Ale
potem uświadomiłem sobie, że w takim przypadku leżałaby raczej przy drzwiach wejściowych,
a nie przy swoim biurku. Więc może było odwrotnie. I ten ktoś ją na czymś złapał. Sam już nie
wiem…

– Podobno pani Sylwia chwaliła się, że zna tożsamość mordercy – zagaił podstępnie kapitan,

doskonale wiedząc, że trochę nagina fakty. Wszyscy poprzednio przesłuchiwani dziennikarze
z miejsca to wyśmiali, ale Paweł, ku zaskoczeniu Darskiego, zamyślił się na dłuższą chwilę.

– Z nią to nigdy nic nie było wiadomo – odpowiedział ostrożnie. – Ale tym razem zachowywała

się  nieco  dziwacznie.  Nawet  jak  na  nią.  Z  jednej  strony  mówiła  wszystkim,  że  coś  wie,  ale
z drugiej nie chciała zdradzić żadnych szczegółów. Wie pan… Z Sylwią jest tak, że jak coś wie, to
powie  każdemu.  Oczywiście  w  wielkiej  tajemnicy  przed  pozostałymi.  Potem  okazuje  się,  że
wszyscy  wiedzą  od  niej  wszystko.  Po  tym  jak  wywinęła  taki  numer  po  raz  kolejny  z  rzędu,
uznaliśmy to za normę, że jak słyszymy od Sylwii, że coś mamy zachować w sekrecie, to możemy
się spokojnie tym ze sobą podzielić. A teraz nic takiego nie nastąpiło. Wszyscy domyślali się, że
Sylwia wpadła na jakiś trop, ale nikt nie wiedział dokładnie, o co chodziło.

– I jaki z tego wniosek? – spytał kapitan.
–  Albo  z  sobie  tylko  znanych  przyczyn  udawała,  że  coś  wie,  bo  chciała  tym  wywołać  jakąś

reakcję, albo faktycznie coś wiedziała i postanowiła tego nie ujawniać. Ale w takim przypadku
musiało to być coś naprawdę ważnego. Bo tylko przy takiej okazji Sylwia potrafiła trzymać język
za zębami. Informacje o ciąży Anny Muchy, czyli news, za którego ogłoszenie każda redakcja
takiego pisma jak nasze dałaby każde pieniądze, potrafiła kiedyś utrzymać w tajemnicy przez
ponad dwa tygodnie, aż gazeta pojawiła się na rynku…

–  To  naprawdę  aż  taka  istotna  wiadomość?  –  zdumiał  się  kapitan.  –  Przecież  ona  rodzi

dziecko za dzieckiem. Czasem mam wrażenie, że nic innego w życiu nie robi…

– Owszem, reklamuje wszystko, co się da – mruknął Paweł. – W redakcji nadaliśmy jej nawet

ksywkę „żywy billboard”. Kiedy przychodzi do wymienienia, z jakiej firmy ma na sobie ciuchy,
biżuterię i inne dodatki, to z reguły nie starcza miejsca w gazecie. A jak się czegoś nie wymieni,
to jej pijarówki dostają apopleksji. A to w sumie sympatyczne kobiety, więc nie chcemy, żeby
trzeba było do nich wzywać pogotowie co dwa tygodnie.

background image

–  Ciężką  macie  państwo  pracę  –  skomentował  z  ironią  Darski  i  podziękował  Pawłowi  za

zeznania.

Kolejną przesłuchiwaną była Kasia. Zrobiła na kapitanie wrażenie osoby, która starannie –

zbyt starannie! – przemyślała, co chce powiedzieć, i postanowiła coś przed nim ukryć. Darski
kluczył, jak mógł, ale nic z niej nie wydusił poza tym, że dziennikarka nie do końca pamięta, co
robiła  tego  feralnego  popołudnia.  Chyba  była  na  spacerze  w  Łazienkach.  Gdyby  to  był  inny
dzień,  wiedziałaby  na  pewno,  bo  –  jako  właścicielka  hobbistycznej  strony  internetowej
o fotografii – maniacko robi wszędzie zdjęcia, ale jej telefon akurat dzień wcześniej się popsuł.
Oddała  go  do  naprawy  i  korzystała  z  pożyczonego  służbowego  telefonu  Eweliny,  a  na  nim
przecież nic nie zapisywała. Na koniec Darski przesłuchał Ewelinę. Ta wyraziła się o Sylwii dość
dobitnie  („Jak  zwykle  bredziła  jak  potłuczona,  ale  niech  pan  to  napisze  w  protokole  jakoś
bardziej elegancko”), a na pytanie o alibi oświadczyła, że całe popołudnie spędziła w Szpilce,
robiąc  konspekt  do  trudnego  tekstu  o  konflikcie  między  dwiema  gwiazdami  telewizji,  które
kiedyś były przyjaciółkami, ale potem jedna uwiodła męża drugiej i od tej pory, jakby mogły, toby
się wzajemnie pozabijały. Szło jej to jak z kamienia, czemu nie ma co się dziwić, zważywszy na
to, że na pokaz i przed kamerami obie panie udawały, że są serdecznymi przyjaciółkami, a za
plecami  jedna  mówiła,  że  druga  jest  kleptomanką  i  nigdzie  nie  dostaje  zaproszeń,  bo  już
wszyscy wiedzą, że kradnie co popadnie, a druga odwzajemniała się zwierzeniami, że pierwsza
zaczynała  karierę  jako  luksusowa  call  girl  i  tak  „dociągnęła”  do  fuchy  w  telewizji.  Oczywiście
niewiele można było z tego ujawnić publicznie i w związku z tym Ewelina miała teraz dylemat,
czy  napisać  fałszywy  pean  pochwalny  na  temat  przyjaźni  obu  pań,  czy  też  jednak  dać  do
zrozumienia, że jedyne miejsce, w którym mogłyby się one spotkać, to wielka balia wypełniona
kisielem.  Na  wszelki  wypadek  obdzwoniła  też  połowę  znajomych  gwiazd  z  desperackim
pytaniem, czy nie ujawniliby pod swoim nazwiskiem, że panie nie pałają do siebie miłością, ale
nikogo tak odważnego nie znalazła.

Darski przerwał opowieść, bo zaschło mu w gardle. Sięgnął do stojącego obok kanapy barku

po wino, którym lubił się raczyć wieczorem, nalał sobie pół kieliszka i od razu trochę wypił. Jego
mama milczała, analizując usłyszane informacje.

–  Oczywiście,  sprawdziliśmy  ich  zeznania,  dotyczące  tego,  co  robili  w  czasie  napadu  na

Sylwię – dokończył kapitan. – I wszystkie można o kant dupy potłuc. Ewelina, owszem, siedziała
w Szpilce, co potwierdza kelner, który ją dobrze zna, ale często nie było jej przy stoliku i to dość
długo. Ze Szpilki idzie się do redakcji szybkim krokiem tak ze dwie, trzy minuty, więc spokojnie

background image

mogła dokonać napaści. Nikt nie widział, żeby Wiktor wrócił do domu, co jest o tyle dziwne, że
tego  dnia  pracowała  tam  ekipa  wymieniająca  oświetlenie  na  klatce.  Żaden  z  robotników  nie
zapamiętał, żeby ktoś taki przemknął im przed oczami. A on jest dość charakterystyczny, bo nosi
olbrzymie dekolty. Twierdzi, że ma uczulenie na szyi i nie może jej zakrywać. Kogo mamy dalej?
Kasię, która niby miała być w Łazienkach. Nic z tego! Mamy świadka, który widział ją na Pięknej
w okolicy ambasady amerykańskiej i zapamiętał, bo mu przypominała ukochaną z przeszłości.
Raz szła w stronę Wiejskiej, a potem jakby stamtąd wracała. I na koniec Magda. Dotarliśmy do
tego aktora, z którym teoretycznie była umówiona. Owszem, była, ale dzień później. Nawet był
zdziwiony, że nie przyszła na spotkanie i nie wysłała mu żadnej informacji, ale uznał, że coś jej
wypadło ważnego. To miły chłopak. A obsługa restauracji, w której Magda miała siedzieć według
jej słów około godziny, mówi, że na pewno nie było to aż tak długo.

– Pytałeś ich o te nieścisłości? – zaciekawiła się mama.
–  Jeszcze  nie,  bo  na  razie  po  cichu  ustalam,  czy  któregokolwiek  z  nich  nie  widziano

w Milanówku w dniu, kiedy napadnięto na panią Ptasznik – wyjaśnił Darski. – Ale nie wiem, czy
zwróciłaś uwagę na coś innego…

Mama zaprzeczyła.
– Paweł zeznał, że na biurku Eweliny był jej telefon – powiedział Darski. – Jeden z dwóch,

dlatego go to nie zdziwiło. Sęk w tym, że pierwszy z tych aparatów miała przy sobie Kasia. Jej
własny się popsuł i do czasu jego odzyskania pożyczyła iPhone’a od Eweliny, pamiętasz? A drugi
cały czas był u Eweliny, bo wydzwaniała z niego do przyjaciół bohaterek swojego artykułu.

– Faktycznie! – zdziwiła się mama. – To co leżało na biurku?!
– Telefon widmo – powiedział ponuro Darski. – Na zdjęciach, które zrobiła nasza ekipa, nie

widać żadnego aparatu.

– To co się z nim stało? – zdumiała się mama.
– Ktoś go zabrał przed przyjazdem naszych ludzi – wyjaśnił Darski. – I mógł to zrobić każdy,

bo  zanim  nasi  się  tam  dowlekli,  w  redakcji  dziwnym  trafem  znaleźli  się  już  wszyscy
dziennikarze.  Ten  cholerny  Paweł  wysłał  sms-a  do  Wiktora,  który  powiadomił  całą  resztę.
Ewelina dobiegła jako pierwsza ze Szpilki, za nią Kasia, a na koniec Wiktor. Magda przyjechała
prawie  równo  z  naszymi  chłopakami.  A  żeby  było  głupiej,  Paweł,  który  jako  jedyny  mógłby
usłyszeć sygnał nadchodzącej wiadomości i zidentyfikować po tym, czyja to komórka, wyszedł
z  pokoju,  bo  jak  stwierdził,  trochę  niekomfortowo  się  czuł  w  towarzystwie  zwłok,  i  stał  sporo
dalej przy windzie, gdzie nic nie było słychać ani widać.

background image

– Czyli zakładasz, że Sylwię napadł ktoś z dziennikarzy?! – zszokowała się mama.
–  Nie  zakładam  –  oznajmił  Darski.  –  Na  tym  etapie  jestem  tego  pewny.  Mało  tego.  Myślę

nawet, że wiem, kto to był!

background image

 

background image

Rozdział XV

Agnieszka wróciła do domu zmęczona i z kompletnym mętlikiem w głowie. To był wyjątkowo
ekscytujący  dzień,  aczkolwiek  gdyby  dwadzieścia  cztery  godziny  wcześniej  ktoś  jej  go  opisał,
zapewne popukałaby się palcem w czoło. Znienawidzona przez nią pisarka, którą uważała za
rozbestwioną harpię, okazała się nie tylko wykantowaną i wystawioną do wiatru ofiarą, ale też
szalenie sympatyczną kobietą, z którą bez trudu można było się zaprzyjaźnić. Konrad, którego
tak kochała – wyrafinowanym, pozbawionym skrupułów oszustem, a wszystko to, co przez lata
układała sobie w głowie – jedną wielką iluzją. Jak to w ogóle możliwe?! W dodatku, jakby tego
było  jeszcze  mało,  gdzieś  w  pobliżu  czaiła  się  kobieta,  która  pomagała  Konradowi  w  jego
oszustwach  i  szantażach,  a  potem,  kto  wie,  może  nawet  go  zamordowała…  Jak  odkryć  jej
tożsamość?! Agnieszka postanowiła zadziałać metodycznie. Włączyła komputer, odpaliła Excela
i  utworzyła  nowy  dokument.  Następnie  wzięła  komórkę  i  nacisnęła  przycisk  „Kontakty”.
Starannie  przepisała  do  komputera  imiona  i  nazwiska  wszystkich  kobiet,  jakie  miała  tam
zapisane. Wyłączyła komórkę i popatrzyła na spis. Sto czterdzieści osiem pozycji! „No, proszę,
a  dałabym  się  zabić,  że  znam  góra  ze  trzydzieści  kobiet”,  pomyślała  zdumiona.  Na  początku
wykreśliła ze spisu wszystkie leciwe krewniaczki, wychodząc z założenia, że choć spora część
z nich, zwłaszcza ta bardziej moherowa, bez trudu zabiłaby każdego, kto powiedziałby coś złego
na tematy religijno-polityczne, to z pewnością żadna z tych babin nie byłaby w stanie zaciągnąć
Konrada – nawet zalanego w trupa – do łóżka. Po krewniaczkach Agnieszka wyrzuciła ze spisu
wszystkie panie, przy których nazwiskach widniały dopiski w stylu „ubezpieczenie”, „okulistka”,
„ginekolog” czy „ZUS”. Z pewnością z żadną z nich nie znała się na tyle blisko, aby miały śledzić
na bieżąco jej stany emocjonalne. Nad kilkoma pozycjami spędziła trochę więcej czasu, bo nie
miała  zielonego  pojęcia,  kim  są  te  osoby  i  jakim  sposobem  trafiły  do  jej  komórki.  „Może
powinnam do nich zadzwonić?”, zastanowiła się w duchu. „Ale co niby miałabym im powiedzieć.
«A  kuku,  to  ja?!  Kim  pani  jest,  bo  nie  mogę  sobie  przypomnieć?  Przeprowadzam  ankietę  na
zlecenie  OBOP-u  i  chciałabym  panią  zapytać,  skąd  pani  zna  Agnieszkę  Kołodziej?»  Do  bani!”
Wkurzona, wykręciła numer swojej najlepszej przyjaciółki Ewy.

– Ewcia, skąd ja mogę znać kogoś, kto nazywa się Iwona Paździerzak? – zapytała, ledwo co

wymieniły słowa powitania. – Albo Katarzyna Czerwiec?

– Paździerzak to się chyba nazywa facet, który ma pod moim blokiem warzywniak – odparła

background image

zdumionym  głosem  Ewa.  –  Strasznie  kantuje  i  zawsze  trzeba  go  pilnować,  żeby  sobie  nie
zaokrąglił  kwoty  w  górę,  bo  w  dół  to  mu  już  tak  sprawnie  nie  idzie.  A  ostatnio,  jak  kupiłam
marchew, to mi policzył cenę pietruszki i jeszcze się nadął, kiedy mu zwróciłam uwagę.

– Ma żonę Iwonę? – spytała Agnieszka.
– Żony chyba nie ma, bo strasznie chleje – powiedziała Ewa. – Wieczorami na okrągło widzę

go, jak przesiaduje na ławce z innymi żulami.

Agnieszka  na  wszelki  wypadek  nie  wdawała  się  w  dyskusję,  co  ma  nadużywanie  napojów

wyskokowych do posiadania żony.

– To po co mi o nim opowiadasz! – powiedziała z wyrzutem. – A ta Czerwiec? Albo Natasza

Izdebska? Ewentualnie Magdalena Białobrzeska?

–  Wymyślasz  je  na  bieżąco?  –  zaciekawiła  się  Ewa.  –  Czy  też  dorwałaś  jakąś  książkę

telefoniczną  i  odpytujesz  mnie,  jak  leci?  W  naszym  kraju  mieszka  pewnie  ze  dwadzieścia
milionów  kobiet  i  zapewniam  cię,  że  nie  znam  co  najmniej  dziewięćdziesięciu  dziewięciu
procent z nich. A i tego jednego pozostałego tak do końca nie jestem pewna. Ile to wychodzi?
Dwieście tysięcy? No to nawet jednej setnej z tego. Ile to będzie?

– Przestań mi tu robić lekcję matematyki dla gimnazjum – ofuknęła ją Agnieszka. – Muszę

znaleźć taką jedną, która na mnie dybie.

Ewa  wykazała  żywe  zainteresowanie  tematem  i  chcąc  nie  chcąc,  Agnieszka  musiała  jej

opowiedzieć o wydarzeniach minionych kilkunastu godzin.

–  I  te  babki  naprawdę  dawały  mu  się  szantażować?  –  spytała  Ewa,  kiedy  Agnieszka

zakończyła swoją opowieść. – Jakieś głupie…

– Dlaczego? – zdziwiła się z kolei Agnieszka. – Wyobraź to sobie, że zdradzasz Darka z kimś,

a potem ten ktoś mówi ci, że pokaże mu zdjęcia z waszych łóżkowych ekscesów. Co byś zrobiła?

–  Ucieszyłabym  się,  że  może  Darek  wreszcie  się  czegoś  nauczy!  –  powiedziała  z  pełnym

przekonaniem Ewa. – Nasze życie erotyczne jest ostatnio tak interesujące jak filmy Zanussiego.
Raz na miesiąc pięć minut na misjonarza. Znam już każdy zaciek na suficie.

–  Przestań  się  wygłupiać  –  zdenerwowała  się  Agnieszka,  która  bardzo  lubiła  męża  swojej

przyjaciółki, a teraz poczuła, że dowiedziała się o nim zdecydowanie za dużo.

–  Żebym  to  ja  się  jeszcze  wygłupiała…  –  westchnęła  Ewa.  –  No  ale  dobra,  rozumiem.  Nie

chciały, żeby ich mężom było przykro, albo obawiały się, że Konrad to opublikuje w Internecie
i drżały o swoją reputację. No i co teraz? Konrad nie żyje, kompromitujące je materiały oglądają
z wypiekami na twarzy dzielni chłopcy z dochodzeniówki, a ty szukasz kobiety, która pomagała

background image

mu w jego szantażach. Po co? Nie sądzisz, że to raczej zadanie dla policji?

– W sumie zgadzam się z Joanną, że policji trzeba czasem pomagać – wyjaśniła Agnieszka. –

Ona i Betty nie znały tak dobrze Konrada.

– Ty, jak się okazuje, też nie – wytknęła jej Ewa.
–  To  prawda  –  przyznała  z  żalem  Agnieszka.  –  Ale  możemy  przynajmniej  wykonać

jakąkolwiek robotę umysłową. A nuż na coś wpadniemy…

–  Naiwniaczki  –  stwierdziła  Ewa.  –  No  dobrze,  wymień  jeszcze  raz  te  nazwiska,  które  mi

podawałaś na początku.

Wspólnym wysiłkiem udało im się wykreślić ze sporządzonej przez Agnieszkę listy całkiem

sporo osób. Podejrzanych została tylko piętnastka.

– Nie wiem, jakim cudem chcesz wytropić, która z nich była autorką listu – zdziwiła się Ewa. –

Pójdziesz do każdej i poprosisz, żeby ci się wpisała do pamiętniczka?!

– Tego jeszcze nie wiem, ale na pewno coś wymyślę. Piętnaście osób to nie to samo co ponad

setka. Ewentualnie możesz mi w tym pomóc.

– Zastanowię się, a na razie na pewno pójdę spać – obiecała Ewa i nieco oszołomiona się

rozłączyła.

Agnieszka  odłożyła  telefon  i  popatrzyła  na  ekran  komputera.  Piętnaście  kobiet.  Czy  wśród

nich  jest  ta,  którą  Konrad  zrobił  swoją  powierniczką  i  wspólniczką?  Dwie  jej  koleżanki  ze
studiów, dzięki którym po rozstaniu z Konradem szybko znalazła dobrze płatną pracę w jednym
z biur architektonicznych. Niby miały partnerów, jedna nawet dziecko, ale to przecież o niczym
nie świadczyło. Dwie fotografki, które czasem współpracowały z Konradem. Trzy ich wspólne
znajome z Łodzi, które podobnie jak oni przeniosły się do Warszawy. Jedna piosenkarka, która
kiedyś  się  z  nimi  zaprzyjaźniła  i  czasem  grywali  razem  w  kręgle.  Cztery  partnerki  kolegów
Konrada,  o  których  Agnieszka  niewiele  w  sumie  wiedziała.  Pani  pośredniczka  handlu
nieruchomościami,  która  pomogła  im  znaleźć  wymarzone  lokum.  Agnieszka  miała  spore
wątpliwości,  czy  ta  szara  myszka,  która  wygląda  tak,  jakby  się  bała  własnego  cienia,  byłaby
w stanie skrzywdzić nawet komara, ale po namyśle doszła do wniosku, że seryjna morderczyni
Rosemary  „Łowczyni  Nastolatek”  West  też  prezentowała  się  jak  nudna  kura  domowa,  co  nie
przeszkodziło jej bestialsko zamordować dziesięć młodych dziewczyn. Do grona podejrzanych
dołączyła jeszcze sprzątaczka, Ukrainka Nastia, którą kiedyś w czasie kilkutygodniowej choroby
Agnieszki  Konrad  –  mający  wtedy  sporo  sesji  wyjazdowych  –  zatrudnił  do  opieki  nad  nią.
Piętnastą  kobietą  była  poznana  na  jednym  z  wernisaży  rudowłosa  dziewczyna,  którą  Konrad

background image

przedstawił chyba jako Emilię (wyjątkowo niewyraźnie wypowiedział jej imię), swoją „zawodową
przewodniczkę duchową”. Choć usiłował wtedy udawać, że nie znają się zbyt dobrze, Agnieszka
zauważyła, że kilka razy wymienili się porozumiewawczymi spojrzeniami. Coś ją wtedy tknęło
i  na  wszelki  wypadek  w  chwili,  gdy  Konrad  zajęty  był  rozmową  ze  swoimi  zleceniodawcami,
poprosiła tajemniczą znajomą swojego partnera o jej numer telefonu, nałgawszy wcześniej, że
chce przygotować dla niego przyjęcie niespodziankę i zaprosić na nie wszystkich jego przyjaciół
i  współpracowników.  Potem  jednak  o  wszystkim  zapomniała,  a  dziewczyny  nie  zobaczyła  już
nigdy  więcej.  Czy  któraś  z  tych  kobiet  jest  tą,  której  szuka?  Tego  Agnieszka  zamierzała  się
dowiedzieć jak najszybciej.

background image

 

background image

Rozdział XVI

Wieczór  przechodził  już  w  noc,  kiedy  Zofia  dotarła  do  wydawnictwa.  Musiała  jutro  z  samego
rana  oddać  do  korekty  wywiad  z  Adą  Fijał.  Próbowała  go  zautoryzować  już  od  dwóch  dni,  ale
aktorka  –  zajęta  przygotowaniami  do  prowadzenia  gali  wręczenia  nagród  „Złote  Gruszki”
przyznawanych  przez  miesięcznik  „Lustro”  najbardziej  atrakcyjnym  gwiazdorskim  parom
żyjącym w konkubinacie – ignorowała jej mejle i sms-y. Zofia pofatygowała się więc na galę, a po
jej zakończeniu zamknęła Adę na skobelek w jej garderobie i odmówiła otworzenia drzwi, póki
nie otrzyma autoryzowanego tekstu. Głodna jak wilk aktorka, pomna, że catering na imprezę po
gali  przygotował  sam  Karol  Okrasa,  uwinęła  się  ze  swoim  zadaniem  w  rekordowym  tempie
pięciu minut i trzydziestu pięciu sekund. Teraz Zofia musiała wrócić do redakcji, wklepać dwie
poprawki, które Ada naniosła w tekście i całość przesłać do korekty. W ten sposób mogłaby jutro
w ogóle nie przyjść do pracy…

Dziennikarka z trudem przemierzyła przestrzeń dzielącą wejście do wydawnictwa od windy.

Lewe biodro dawało jej się coraz bardziej we znaki. Prawe zoperowała kilka miesięcy temu, ale te
konowały też chyba nie do końca dobrze wykonały swoją robotę, bo cały czas czuła, że ma pod
żebrami coś obcego. Może zaszyli jej chustę albo coś innego, czego nie powinni. Zdarzały się
w końcu takie wypadki. Jedna kobieta w Arizonie miała zostawiony w ciele cały skalpel! Wyjęli jej
go dopiero wtedy, jak zaczęła pluć krwią. „Faktor” o tym napisał, więc to musiała być prawda!
Choć Zofia nigdy nie wierzyła, że istnieje choćby cień prawdy w doniesieniach czytanych w tym
brukowcu o gwiazdach, to z pełną powagą traktowała całą resztę zawartych tam wiadomości,
łącznie z tą, że pewien mężczyzna nie śpi od tygodnia, bo trzyma kredens, albo że tarantule
giganty  zaatakowały  mieszkańców  wsi  pod  Bochnią  i  zjadły  tamtejszego  sołtysa  wraz  z  jego
koniem.

Winda zjechała na parter. Zofia wgramoliła się do niej i przycisnęła guzik oznaczony cyfrą

trzy.  Drzwi  powoli  zaczęły  się  zamykać,  gdy  nagle  rozległ  się  odgłos  pospiesznych  kroków
i nagle drzwi zatrzymały się, a następnie znów zaczęły otwierać.

– Ach, to ty – mruknęła Zofia, mierząc gniewnym wzrokiem osobę, która, nieco zdyszana,

weszła do windy. Widziały się przelotem kilkadziesiąt minut temu na gali, ale nie zamieniły ze
sobą ani słowa. Śledziła ją czy też miała jeszcze coś do zrobienia w redakcji?

–  Dzień  dobry  –  powiedziała  osoba  i  wcisnęła  guzik  z  czwórką.  Tym  razem  drzwi  się

background image

zamknęły i winda powoli ruszyła w górę. Po kilku sekundach osoba, która weszła do niej jako
druga,  położyła  palec  na  przycisku  „Stop”  i  delikatnie  go  nacisnęła.  Kabina  stanęła  między
piętrami.

–  Chyba  musimy  porozmawiać  –  rzekła  cicho,  patrząc  Zofii  prosto  w  oczy.  Ta  prychnęła

gniewnie.

– Nie mamy o czym – odparła z irytacją, o dziwo nie czując strachu. Podejrzewała, że być

może ma przed sobą kogoś, kto trzy razy usiłował zabić, w tym raz skutecznie, ale jednocześnie
wiedziała, że jest bezpieczna. – Dobrze wiesz, że umiem o siebie zadbać. Nic mi nie zrobisz.

– Nie chcę ci nic zrobić. – Osoba patrzyła na Zofię uważnie, najwyraźniej sondując, czy jest

w stanie przestraszyć dziennikarkę. Z jej twarzy wyczytała jednak, że wszelkie tego typu próby
skazane są na porażkę. – Chcę się dowiedzieć, jakie są twoje żądania…

Zofia poczuła się zaskoczona.
– Żądania? – powtórzyła.
– Nie po to przyszłaś do naszego pokoju i wygłosiłaś tę swoją mowę, żeby do mnie nie dotarło,

że czegoś ode mnie chcesz. Pytam więc, co mam zrobić. Zapłacić ci? Zdradzić jakieś informacje?

– Nic od ciebie nie chcę – wyjaśniła Zofia głosem pełnym bezbrzeżnej pogardy. – Przyszłam

do was po to, aby wam… tobie uświadomić, że nie wszyscy dokoła są ślepymi kretynami.

–  I  mam  uwierzyć,  że  naprawdę  niczego  nie  chcesz?  –  Osoba  spojrzała  na  nią

z niedowierzaniem.

– Wierz, w co chcesz – mruknęła Zofia. – Konradowi się należało. To był zły człowiek. Być

może nie zasłużył na śmierć, ale wiele osób przez niego cierpiało. Wielu złamał życie. Nie mam
powodów, aby go żałować. Nie wiem, po co był ci napad na Sylwię. To kretynka. Pewnie nic nie
wiedziała,  tylko  strugała  ważniaczkę,  jak  to  miała  w  zwyczaju.  Ta  starsza  pani…  No  dobrze,
w sumie nic jej się nie stało. Po co miałabym cokolwiek mówić komukolwiek?

– Mogę ci wierzyć? – spytała osoba.
– Nie musisz – powiedziała Zofia. – Jak widzisz, policja jeszcze się do ciebie nie dobrała, więc

masz dowód, że trzymam język za zębami i nie poleciałam do nich z donosem. I nie zrobię tego.

–  Nawet  jeśli  cię  wezwą?  –  upewniła  się  osoba.  –  Wiesz  przecież,  że  będziemy  jeszcze

przesłuchiwani. Ktoś może opowiedzieć policji o tym, co u nas odwaliłaś.

–  Jestem  stara,  połowa  osób  tutaj  uważa,  że  mam  sklerozę  i  jestem  wariatką  –  prychnęła

Zofia. – Bredziłam, po prostu bredziłam. Tyle powiem na policji. Coś mi się zdawało, ale sama
nie wiem co.

background image

– A jak się zabezpieczyłaś przede mną? – spytała osoba.
– Złożyłam u notariusza pewien dokument, który ma być przekazany policji po mojej śmierci

– wyjaśniła Zofia.

– I mam pilnować, żebyś nie dostała zawału? – krzyknęła osoba ze zdenerwowaniem.
– Po takiej mojej śmierci, która nie nastąpi z przyczyn naturalnych – kontynuowała Zofia. –

Jeśli  trzepnie  mnie  zawał  albo  coś  innego,  notariusz  ma  zniszczyć  dokument.  Ale  jeśli
przejedzie mnie samochód albo… – spojrzała na osobę wyzywającym wzrokiem – …ktoś rozłupie
mi  głowę  siekierą,  wtedy  dokument  po  czterdziestu  ośmiu  godzinach  trafi  do  pałacu
Mostowskich.  W  takim  przypadku  dostaniesz  dwa  dni,  aby  uciec  i  zniknąć  z  tego  świata.
Widzisz, jestem dla ciebie wyjątkowo łaskawa.

– Niech cię szlag, zołzo! – zaklęła osoba, acz z wyraźnym podziwem dla starszej koleżanki. –

I naprawdę nie chcesz nic w zamian?

Zofia przez chwilę rozważała w duchu odpowiedź na to pytanie.
– No dobrze, niech ci będzie – poddała się wreszcie. – Mam ochotę zadać ci jedno pytanie…
Osoba popatrzyła na nią zdziwionym wzrokiem.
– Powiedz mi – powiedziała Zofia powoli, starannie cedząc każde słowo. – Czy udało ci się już

znaleźć ten przedmiot, z powodu którego zabiłaś Konrada?

background image

 

background image

Rozdział XVII

Kiedy Joanna i Betty dotarły do Milanówka, był już środek nocy. Miasteczko sprawiało wrażenie
kompletnie wymarłego i jako takie robiło dość upiorne wrażenie. Przed domem pisarki stał wóz
z wygaszonymi światłami. Widać było jednak, że siedzi w nich dwóch mężczyzn. Zgodnie z tym,
co powiedział Darski, policja pilnowała teraz posiadłości przez całą dobę. Joannie przemknęło
przez  myśl,  żeby  może  zaprosić  policjantów  na  kawę  albo  herbatę,  ale  zdusiła  ten  pomysł
w zarodku. Nie! Do tego, co chciały teraz zrobić, gapiący im się na ręce policjanci byli ostatnimi
potrzebnymi  im  osobami.  Podjechała  pod  bramę  i  wstukała  kod.  „Sezamie,  otwórz  się!”,
pomyślała z lekkim rozbawieniem, patrząc, jak skrzydła bramy rozsuwają się powoli. Wjechała
na teren posiadłości i zaparkowała pod domem.

– Ciekawe, czy teraz będzie tu straszyło? – zastanowiła się, wysiadając z samochodu.
– Jak pomieszkasz tu jeszcze jakieś dziesięć lat, to i owszem będzie – mruknęła Betty, patrząc

na swoją pracodawczynię z niesmakiem. – Nie masz już większych zmartwień?

– Bo tak cały czas sobie myślę – Joanna otworzyła drzwi wejściowe do domu – że może ci

wszyscy krytycy mają rację i powinnam spróbować napisać coś bardziej… Jak to oni mówią? O,
wiem, mięsistego!

– Napisz książkę kucharską – poradziła Betty. – Nic bardziej mięsistego nie wymyślisz…
–  Oj  tam,  oj  tam!  –  Joanna  pokazała  menedżerce  język.  –  Wyobraź  sobie,  jakie  byłoby  to

zaskoczenie dla moich czytelniczek. Kupują moją książkę, przygotowują sobie chusteczki, żeby
w razie czego otrzeć łzy, a potem czytają horror i obgryzają paznokcie ze zgrozy.

– Myślę, że sporo osób i tak przy lekturze twoich powieści obgryza paznokcie ze zgrozy. –

Betty popatrzyła na nią z politowaniem, nieco jednak mało widocznym w lichym oświetleniu,
jakie  pisarka  zamontowała  w  sieni  swojego  domu.  –  Na  przykład  Rada  Języka  Polskiego  albo
osoby, które redagują twoje książki. Założę się, że mają zsiepane paluchy aż do krwi…

–  Czasami  nie  wiem,  czy  się  wygłupiasz,  czy  też  mówisz  poważnie  –  zdenerwowała  się

Joanna.

– Czasami to nawet ja tego nie wiem – odpowiedziała Betty. – To co? Napijemy się czegoś czy

od razu idziemy na strych?

Joanna zastanowiła się przez chwilę, po czym złapała się za głowę.
– Ale ze mnie idiotka! – krzyknęła. – Przecież na strychu nie ma oświetlenia!

background image

– Rychło w czas sobie o tym przypomniałaś – zdenerwowała się Betty. – Żadnego?
– Żadnego! – potwierdziła Joanna. – W ogóle nie planowałam tam wchodzić, a już zwłaszcza

po ciemniaku, więc nie widziałam potrzeby montowania żyrandola czy jakiejś lampy.

–  A  nie  ma  tam  choćby  kontaktu?  –  Betty  nie  chciała  odwlekać  w  czasie  poszukiwań.  –

Mogłybyśmy  podłączyć  lampę  z  twojego  salonu.  Tego  potwora,  co  wszystkich  zawsze  oślepia.
Stadion Narodowy można nią oświetlić, a co dopiero mały stryszek!

–  On  wcale  nie  jest  taki  mały  –  przypomniała  ponuro  Joanna.  –  I  licho  wie,  czy  jest  tam

kontakt.  Pewnie  tak,  ale  zapewniam  cię,  że  ja  nie  będę  w  tych  piekielnych  ciemnościach
obmacywała ścian w jego poszukiwaniu. Tym bardziej że tam pewnie są pająki!

– A latarki? – spytała zrezygnowanym głosem Betty. – Powinnaś mieć…
– Owszem, mam, nawet chyba ze cztery – przyznała Joanna. – Tylko po pierwsze nie mam

zielonego pojęcia, gdzie leżą, a po drugie one są dobre tylko do tego, żeby znaleźć korki, jak
wysiądzie prąd, a nie oświetlać strych pełen pająków…

– Dostałaś obsesji z tymi pająkami?! – ofuknęła ją Betty. – Pająki i pająki!
–  Mam  arachnofobię  –  wyjaśniła  Joanna.  –  Wolno  mi…  Zapomnij  o  latarkach,  musimy

poczekać do rana. Strych jest wtedy doskonale oświetlony. Gdzieś tak do południa. Potem słońce
przechodzi na drugą stronę, gdzie nie ma okien.

Betty niechętnie zrezygnowała z poszukiwań. Miała nadzieję, że może znajdą coś, co ułatwi

identyfikację mordercy, policja wreszcie go złapie, a wtedy życie wróci do normy, a Joanna – do
pisania kolejnej powieści, którą zaczęła jeszcze jesienią poprzedniego roku. Szef wydawnictwa
książkowego  już  na  kilka  dni  przed  śmiercią  Konrada  dawał  menedżerce  dyskretnie  do
zrozumienia, że życzyłby sobie, żeby jego najbardziej dochodowa autorka wydała wreszcie coś
nowego, a nie tylko podpisywała na targach wznowienia poprzednich książek. Jednak w obliczu
najpierw  amorów  swojej  szefowej,  a  potem  morderstwa  obiektu  jej  afektu,  Betty  jakoś
niezręcznie było popędzać ją do roboty.

– No nic, musimy się wstrzymać do rana – powtórzyła Joanna, podeszła do szafki stojącej

w rogu salonu, wyjęła z niej butelkę różowego wina i napełniła dwa kieliszki. – Skoro już mamy
spędzić tu noc, to chlapnijmy sobie dla odwagi…

Betty nie czuła się specjalnie przestraszona, ale grzecznie wzięła kieliszek i skosztowała jego

zawartości.

–  A  w  ogóle  to  już  kilka  razy  miałam  wrażenie,  że  coś  mi  powinno  styknąć  w  głowie  –

powiedziała powoli – że wiem coś, co być może stanowi klucz do rozwiązania tej sprawy. Tylko za

background image

bardzo nie wiem, co to jest!

Joanna popatrzyła na nią z niesmakiem.
– To chociaż przypomnij sobie, kiedy odniosłaś takie wrażenie – zaproponowała. – I może

wtedy do czegoś dojdziemy. Ja mam o tyle czyste sumienie, że nic mi się nie kojarzy z niczym.
Po prostu tabaka w rogu! Jakbym pracowała na policji, to pewnie bym wyleciała już po miesiącu.
Spisałam sobie nawet tę swoją niewiedzę na kartce. O, popatrz…

Joanna  sięgnęła  po  torebkę,  a  następnie  wyjęła  z  nich  notatki,  które  robiła  w  kawiarni

Pałacowa. Betty przez chwilę dokładnie je studiowała.

–  Faktycznie,  dużo  to  tu  nie  ma  –  skwitowała.  –  Ale  przynajmniej  jest  jakaś  podstawa  do

rozważań. Może zacznijmy od dopisania tu wszystkich podejrzanych.

– Dobrze – zgodziła się Joanna, odebrała menedżerce kartkę i sięgnęła po długopis. – Kogo

wpisujemy jako pierwszego?

– Hutniak – powiedziała stanowczo Betty. – Nadal uważam, że jest najbardziej podejrzana.

Mogła mieć jakiegoś wspólnika, który załatwił Sylwię, żeby dać jej alibi.

– W porządku, podejrzana numer jeden. – Joanna napisała nazwisko piosenkarki na kartce. –

Dalej Agnieszka. Niby sprawia miłe wrażenie, ale głowy za nią nie dam.

– O, widzisz, wiem! – krzyknęła Betty. – To jest właśnie to! Kiedy po raz pierwszy zobaczyłam

Agnieszkę wtedy na cmentarzu, odniosłam wrażenie, że kiedyś już ją widziałam, że na pewno
się wcześniej spotkałyśmy przy jakiejś okazji. Potem, gdy siedziałyśmy w Samych Fusach, jakoś
o tym zapomniałam. A teraz znów mi się przypomniało!

– Hmmm, ciekawe… – zastanowiła się Joanna. – Rusz głową i przypomnij sobie coś więcej.
Betty  zamknęła  oczy.  Przywołała  w  głowie  obraz  Agnieszki.  Kiedy  mogły  się  spotkać?

I dlaczego miała wrażenie, że to takie istotne?

–  Nie  przypomnę  sobie  –  powiedziała  po  chwili,  otwierając  oczy.  –  Dziura  w  głowie

kompletna. Teraz to już nawet nie wiem, czy aby sobie tego wcześniejszego spotkania po prostu
nie wymyśliłam.

– Jesteś zupełnie do bani! – zirytowała się Joanna. – Kto dalej… Ryży Benio? Nie wydaje ci się

podejrzane, że akurat tego dnia był w Milanówku? I to jeszcze na terenie mojej posiadłości?

–  A  jaki  miałby  motyw?  –  zastanowiła  się  Betty,  po  czym  spojrzała  na  pisarkę  z  nagłym

błyskiem w oku. – Ty, słuchaj, jakie my jesteśmy głupie!

Joanna spojrzała na nią dziwnie.
– Mów za siebie! – zaprotestowała z lekką urazą. – To, że raz napisałam w książce, że stolicą

background image

Holandii jest Amsterdam, jeszcze niczego nie przesądza…

–  W  tej  sprawie  jesteśmy  głupie  –  wyjaśniła  szybko  Betty.  –  Cały  czas  dumamy  nad

wszystkim, tylko nie nad motywami zbrodni. A jak uczy lektura mądrych kryminałów, to przecież
jest najważniejsze!

Joanna chciała zaprotestować, ale przypomniała sobie notatki na swojej kartce i pohamowała

cisnące się już na usta słowa zaprzeczenia.

– Faktycznie – przyznała za to z lekkim zdziwieniem. – Bez powodu przecież nikt by nikogo

nie zabił. No chyba że jakiś psychopata. Tyle że ktoś stuknięty na tym by pewnie zakończył, a tu
mamy jeszcze dwie kolejne próby.

–  No  to  zacznijmy  od  początku…  –  zaproponowała  Betty.  –  Jeśli  idzie  o  motyw,  to  znowu

Hutniak miała najlepszy. Była szantażowana, ludzie pod wpływem silnych emocji mogą zrobić
najgorsze rzeczy, a umówmy się, że ona i bez emocji jest nieźle stuknięta. Mogę wymyślić też na
upartego motyw napadu na Sylwię, jeśli ta w jakiś sposób wpadła na jej trop. Ale kompletnie nie
potrafię zrozumieć, po co miałaby próbować zamordować Ptasznika. I czego niby miała szukać
w twoim domu? Wiedziała przecież, że zdjęcia i tak już trafiły na policję… Moim zdaniem napad
na Ptasznika ją uniewinnia!

– Kurczę, aż szkoda ją wykreślać z listy podejrzanych – powiedziała z żalem Joanna. – Choć

jestem pewna, że ona i tak kiedyś kogoś zamorduje.

–  Prędzej  ktoś  ją  –  mruknęła  Betty.  –  Kogo  miałyśmy  dalej  na  liście?  Agnieszka.  Konrada

zamordowała z zazdrości…

– Przecież miał do niej wrócić – przypomniała Joanna. – To niby z jakiej zazdrości?
– Ale skąd wiemy, że ona mówi prawdę? – zapytała Betty. – Bazujemy tylko na jej słowach,

których nikt nie może potwierdzić.

–  Sprawiała  wrażenie  szczerej  –  zastanowiła  się  Joanna.  –  Ale  może  i  masz  rację.  Nie

możemy mieć pewności, że nie jest dobrą aktorką. Rozumiem, że Sylwię mogła rąbnąć z tego
samego powodu, co Hutniak. Ale Ptasznika?!

–  A  może  ona  była  wspólniczką  Konrada  –  podsunęła  Betty.  –  A  list  został  specjalnie

spreparowany, żeby rzucić podejrzenie na kogoś trzeciego…

– Oszalałaś! – zaprotestowała Joanna. – I akurat oboje przewidzieli, że będziemy się kochać

przy ścianie, odkryjemy takim sposobem sejf, do którego Konrad schowa potem ten list tylko po
to, żebyśmy po jego śmierci go znalazły…

– A to takim sposobem wpadałaś na to, że masz sejf! – ucieszyła się Betty.

background image

– Że co? – Joanna popatrzyła na menedżerkę ze zdziwieniem, po czym uświadomiła sobie, co

powiedziała. – Faktycznie, masz powód do radości. Jakby to była jakaś tajemnica, że często to
robiliśmy, i to w różnych miejscach. Na kanapie, na której siedzisz też…

Betty poderwała się i przesiadła na fotel, mrucząc gniewnie pod nosem słowo „tarło”. Joanna

nakreśliła kółko na czole.

– Do bani idzie nam to wymyślanie motywu – podsumowała. – O dziennikarzach z „Koktajlu”

to już w ogóle nic nie wiem. Ty?

–  Poza  Sylwią,  która,  jak  dowiedziałam  się  po  południu  od  Pawła,  nadal  jest  utrzymywana

w  śpiączce,  pracują  tam  jeszcze  trzy  dziennikarki  –  wyjaśniła  Betty,  dolewając  sobie  wina.  –
Magda dopiero co wróciła z urlopu macierzyńskiego, więc chyba możemy ją wykluczyć. Zostają
Kasia i Ewelina. Tak naprawdę niewiele o nich wiem prywatnie. Chociaż poczekaj…

Betty znów miała wrażenie, że coś powinna skojarzyć. Jakąś scenę? Konwersację? Sytuację,

której była świadkiem? Zamknęła oczy i w myślach starała się odtworzyć wszystkie swoje wizyty
w redakcji, przypomnieć sobie rozmowy, które tam odbywała. Niestety, uzbierało się tego tyle,
że teraz trudno było wyłuskać tę jedną jedyną rzecz, która mogłaby rzucić nowe światło na całą
sprawę.  Menedżerka  otworzyła  oczy  tylko  po  to,  aby  zobaczyć  zirytowane  oblicze  swojej
pracodawczyni.

–  Powinnaś  brać  pastylki  z  lecytyną  –  powiedziała  Joanna  gniewnym  tonem.  –  Zanim

zaczniesz zapominać, jak się nazywasz i gdzie mieszkasz.

– Jasne, bo ty masz za to pamięć jak słoń – obruszyła się Betty. – Pamiętasz Weneckie igraszki?
W  jednym  ze  swoich  ostatnich  bestsellerów  Joanna  stworzyła  tyle  postaci,  że  w  połowie

pisania  książki  sama  się  w  nich  pogubiła  i  przez  przypadek  zeswatała  dwie  osoby,  które  na
początku opisała jako rodzeństwo. Potem wszyscy bohaterowie pomylili się także sczytującemu
jej  powieść  redaktorowi  i  korektorce.  Powieść  poszła  do  druku,  a  potem  trafiła  do  księgarń.
I  dopiero  kiedy  jeden  ze  zszokowanych  jej  treścią  uważnych  recenzentów  napisał,  że  jest  to
„najodważniejsze  pod  względem  obyczajowym  dzieło  od  czasów  Lolity  Nabokova”,  Joanna
zorientowała się, co zrobiła. Postanowiła jednak udać, że była to zamierzona prowokacja, a do
tego, co się naprawdę wydarzyło, przyznała się jedynie menedżerce. Teraz pożałowała nawet
i tego drobnego przebłysku szczerości.

– Zamówię podwójną dawkę tabletek z lecytyną – zaproponowała ugodowo. – Więc co z tymi

dziennikarkami z „Koktajlu”?

–  Każda  z  nich  teoretycznie  mogłaby  być  wspólniczką  Konrada  –  przyznała  Betty.  –  Tylko

background image

Ewelinę znam lepiej, Kasię gorzej…

– I co o nich wiesz? – zapytała Joanna i ponownie dolała im obu wina. – Poza tym, czego nie

potrafisz sobie przypomnieć?

– Obie są młode, mają po dwadzieścia kilka lat, rówieśniczki Konrada – odpowiedziała Betty,

starając się wydobyć z zakamarków pamięci wszystko to, co kiedykolwiek usłyszała od samych
dziennikarek,  oraz  opinie  zasłyszane  o  nich  samych  od  innych  ludzi.  –  Ewelina  pracuje
w „Koktajlu” już kilka dobrych lat, Kasia dopiero od roku. Ewelina prowadzi rubrykę towarzyską,
wiesz, takie tam relacje z imprez, ploteczki, to co jest na końcu magazynu.

– Wiem, zawsze tam piszą, że moich stylizacji dopełniły buty kazar, nawet jeśli mam na sobie

kierpce kupione pod Giewontem – westchnęła Joanna.

– Naprawdę kupiłaś sobie kierpce? – zainteresowała się Betty.
– Naprawdę! – Joanna zerwała się z kanapy, pognała do sieni, po czym z triumfującą miną

wróciła z beżowo-czerwonymi kierpcami w ludowe wzory, przeszytymi czarną nicią. – Pierwsza
klasa! Skóra jak się patrzy i leżą na nodze jak ulał. Sama przymierz, nosimy przecież ten sam
numer.

Betty  grzecznie  spełniła  polecenie.  Kierpce  faktycznie  pasowały  na  nią  idealnie  i  choć

trzymane w ręku sprawiały wrażenie sztywnych, na nodze układały się znakomicie.

–  Pasują  ci  do  czegokolwiek,  co  masz  w  szafie?  –  Betty  nadal  nie  potrafiła  otrząsnąć  się

z  szoku.  –  Poza  tymi  czerwonymi  koralami  wielkości  jabłek,  które  dostałaś  kiedyś  od  wójta
z Karkonoszy. Tego, co się w tobie zakochał. Jak on się nazywał? Cholercio?

–  Halejcio  –  poprawiła  ją  Joanna.  –  Jak  taka  młoda  ładna  aktorka,  co  to  nigdy  nie  wiem,

w  czym  grała.  Miałam  sobie  dokupić  cały  strój  ludowy.  Żartowaliśmy  wtedy  z  Konradem,  że
zamieszkamy razem w górskiej chacie i będziemy hodować kozy jak ten facet z TSA. Ale potem
pokłóciliśmy się, kto będzie wstawał o piątej rano, żeby je doić, i w sumie skończyło się tylko na
koralach. A nie! Konrad kupił sobie jeszcze ciupagę…

Joanna  przerwała  i  zmarszczyła  brwi.  Betty  spojrzała  na  nią  pytająco.  Autorka  milczała,

najwyraźniej  myśląc  nad  czymś  intensywnie.  Po  chwili  wstała  z  kanapy  i  z  zagadkową  miną
ruszyła znów w stronę sieni. Zaciekawiona Betty podążyła za nią. Pisarka uważnie rozejrzała się
po  sieni,  potem  po  przedpokoju,  a  następnie  weszła  na  schody  i  ruszyła  do  swojej  sypialni.
Menedżerka podążała za nią jak cień. Joanna stanęła na środku pomieszczenia i rozejrzała się
uważnie. Następnie podeszła do szafy, otworzyła ją i dokładnie zlustrowała jej wnętrze.

– No to mamy kolejną zagadkę – powiedziała. – Ktoś rąbnął ciupagę.

background image

– Jak to? – zdziwiła się Betty. – Po co komu byłaby ciupaga?!
Joanna wzruszyła ramionami.
–  Może  chciał  powywijać  góralskie  hołubce  nad  ogniskiem  albo  narąbać  drwa  na  opał  –

stwierdziła.  –  Skąd  ja  mogę  wiedzieć?  Wiem  za  to,  że  ciupaga  na  pewno  tu  była.  Konrad  po
powrocie z Zakopca zostawił ją w sieni. Pamiętam to doskonale, bo kilka razy zahaczyłam o nią,
jak wieszałam płaszcz, i cały czas miałam w tyle głowy, że trzeba ją stamtąd zabrać i schować do
szafy,  bo  jest  cholernie  ostra  i  kiedyś  coś  sobie  nią  podrę.  Możliwe  zresztą,  że  w  końcu  ją
przeniosłam, po czym, jak to ja, zapomniałam. Dlatego przyszłam sprawdzić. Ale tutaj też jej nie
ma.

– Może schowałaś ją do innej szafy? – podsunęła Betty.
–  We  wszystkich  innych  są  ubrania,  które  należy  trzymać  z  daleka  od  ostrych  rzeczy  –

wyjaśniła cierpliwie Joanna. – I tylko w tej szafie nie ma nic poza moim pasem odchudzającym
i rowerkiem stacjonarnym.

–  Użyłaś  go  choć  raz?  –  zaciekawiła  się  mimowolnie  Betty,  pomna  niechęci,  jaką

pracodawczyni  obdarzała  wszelkie  przejawy  aktywności  fizycznej,  i  przypominając  sobie
straszliwą  awanturę  zrobioną  przez  Joannę  za  wrąbanie  jej  w  akcję  „Trenuj  z  Ewą
Chodakowską”. Po raz pierwszy były wtedy bliskie zakończenia współpracy, a pisarka na wieść,
że ma publicznie zrobić zestaw ćwiczeń zwany „skalpelem”, miała ochotę zamordować swoją
menedżerkę przez wbicie jej w serce wzmiankowanego narzędzia.

–  No  co  ty!  –  zaprotestowała  pisarka  z  oburzeniem.  –  Miałam  go  oddać  na  jakąś  aukcję

charytatywną, ale żadna odpowiednia się jeszcze nie trafiła. Ale pasa odchudzającego używam.
Daje świetne rezultaty.

– Chyba psychiczne – mruknęła pod nosem Betty.
Joanna pominęła jej uwagę milczeniem.
–  Kurczę,  po  co  komuś  ciupaga  Konrada?  –  wróciła  do  tematu.  –  Zamiast  wyjaśniać  stare

tajemnice, wciąż odkrywamy nowe i ciągle błądzimy po omacku. Mam już tego dość! Niech się
wreszcie wydarzy coś…

W tym momencie w salonie na dole zadzwoniła komórka Betty.
– …co pchnie sprawę do przodu – dokończyła siłą rozpędu Joanna. – Kto, do licha, dzwoni do

ciebie o tej porze, skoro ja jestem tutaj?!

– Licho wie… – Betty rzuciła się ku schodom, zbiegła po nich, po czym kurcgalopkiem wpadła

do salonu, w ostatniej chwili zdążając odebrać połączenie w czasie siódmego sygnału dzwonka.

background image

– Kruszyno! – Betty bezbłędnie rozpoznała w słuchawce tubalny głos Tygrysa Złocistego. –

Mamy problem…

– Jaki problem? – zapytała.
– Zacząłem sprawdzać twojego truposza – powiedział Tygrys. – I nagle tknęło mnie, że skądś

znam adres tej laluni, dla której pracujesz. Myślałem i myślałem, i nagle bingo, olśniło mnie!
Widziałem go wczoraj, jak przeglądałem bieżące zlecenia dla chłopaków…

Betty  poczuła  się  zaniepokojona.  Słowo  „zlecenie”  w  powiązaniu  z  jej  wiedzą  o  zakresie

działalności mafiosa nie brzmiało optymistycznie.

–  Okazało  się,  że  ktoś  wynajął  jednego  z  moich  ludzi  do  pewnego  zadania  –  kontynuował

Tygrys. – Zadania, które ma być wykonane dziś w nocy właśnie u twojej laluni…

– Jakiego zadania? – Betty poczuła, że głos z lekka grzęźnie jej w krtani.
–  Musi  zdobyć  pewną  rzecz,  i  to  za  wszelką  cenę  –  wyjaśnił  Tygrys.  –  Za  wszelką  cenę,

kumasz, kruszyno? Mam nadzieję, że nie jesteś teraz u laluni, i lepiej, żebyś też ją ostrzegła, że
musi dzisiaj zrobić sobie wychodne z domu, jeśli chce jeszcze kiedyś napisać jakąś książeczkę…

Treść  frywolnie  brzmiącego  komunikatu,  wygłoszonego  przez  gangstera,  docierała  do

oszołomionej Betty stopniowo.

– Kiedy właśnie jesteśmy u Joanny w domu! – jęknęła.
W słuchawce zaległa cisza. Betty poczuła, jak włosy powoli ze strachu stają jej dęba.
–  To  bardzo  niedobrze,  ptaszyno  –  powiedział  w  końcu  wyraźnie  zmartwiony  Tygrys.  –

Kurewsko  niedobrze!  Jedzie  do  was  Szczerbaty  Tadzio,  a  z  nim  nie  ma  żartów.  Z  wielu  osób
zrobił już, kruszyno, aniołki, ewentualnie diabełki, w zależności od tego, co tam kto nagrzeszył.
Nie lubi przebierać w środkach, nie jest subtelny i unika zbędnych komplikacji.

– Nie możesz czegoś zrobić? – poprosiła Betty, jednocześnie pokazując Joannie, patrzącej na

nią od progu z dwoma znakami zapytania w oczach, gest oznaczający podrzynanie gardła. – Nie
da się go jakoś odwołać?

– Niestety, kruszyno – powiedział Tygrys. – Zawsze ma wyłączoną komórkę podczas zlecenia,

odkąd kiedyś w połowie wydobywania za pomocą obcęgów i śrubokrętu z jednego gościa kodu do
jego sejfu Tadziowi włączyła się na trybie głośnomówiącym w telefonie jego żona i zaczęła mu
dyktować listę zakupów, które ma zrobić w drodze powrotnej do domu. Mogę spróbować, ale
marne szanse, ptaszyno, żebym zdołał się z nim połączyć.

– Ile mamy czasu? I co on właściwie ma zdobyć u Joanny? – dociekała Betty, zastanawiając

się, czy raczej nie powinna się rozłączyć i czym prędzej ewakuować razem z Joanną z domu,

background image

który za moment stanie się celem ataku krwiożerczego bandziora.

– Ma zdobyć jakiś kawałek starego płótna – Tygrys najpierw odpowiedział na drugie pytanie. –

Dla kogoś ma to wartość sentymentalną, zapłacił sporo hajsu. A czasu, kruszyno, nie macie ni
chuja. Tadzio albo właśnie tam dojeżdża, albo już tam gdzieś jest.

Betty z trudem powstrzymała szczęknięcie zębami.
– Cóż, miło cię było poznać, ptaszyno – usłyszała jeszcze w słuchawce i połączenie zostało

przerwane.

– Co się…? – zaczęła Joanna, ale menedżerka szybko jej przerwała.
– Wykrakałaś – powiedziała z wyrzutem. – Zgodnie z twoim życzeniem właśnie zaraz coś się

wydarzy.  A  mianowicie  nasze  uroczyste,  choć  mimowolne,  przeniesienie  się  na  lepszy  padół.
Z ciekawości, spisałaś kiedyś testament?

– Co ty bredzisz?! – spytała ze zgrozą Joanna.
–  Dzwonił  Tygrys  Złocisty,  ten  bandzior,  którego  kiedyś  poznałam  –  wyjaśniła  Betty.  –

Z radosną informacją, że jedzie tu jeden z jego ludzi. Dostał od kogoś zlecenie znalezienia tutaj
jakiegoś płótna. I jak zrozumiałam bez mrugnięcia okiem sprzątnie każdego, kto będzie starał
mu się w tym przeszkodzić. Chyba nie mamy już czasu na ucieczkę i w ogóle nie ryzykowałabym
wyjścia z domu, bo możemy go spotkać za drzwiami. Według tego, co mówił Tygrys, to on tu
ponoć już jest albo może pojawić się w każdej chwili…

Joanna  sprawiała  wrażenie  sparaliżowanej.  Patrzyła  na  swoją  menedżerkę  oszołomionym

wzrokiem i nawet przestała mrugać powiekami.

– Przestań mi się tu zamieniać w żonę Lota i rusz mózgownicą – powiedziała gniewnie Betty.

– Którędy ten bandzior może się dostać do domu? Joanna, mówię do ciebie!!!

Pisarka drgnęła, po czym podniosła rękę do twarzy i wybuchnęła płaczem.
–  Nie  chcę  umierać!!!  –  krzyknęła  histerycznie.  –  Nic  jeszcze  w  życiu  nie  zrobiłam!!!  Nie

byłam w Australii!!! Nie urodziłam dziecka!!! Nie zdobyłam Pulitzera!!! Ani nawet Nike!!! Nie
dostałam własnej birkin!!! Ja nie chcę umierać!!!

Betty  przez  chwilę  patrzyła  na  nią  ze  zdumieniem,  po  czym  podeszła  i  wymierzyła  jej

siarczysty policzek. Joanna urwała okrzyki i spojrzała na nią ze zdumieniem pomieszanym ze
zgrozą.

– Czy ty mnie właśnie… uderzyłaś?! – zapytała po chwili.
– Nie miałam wyjścia – powiedziała Betty. – Jeśli zaraz nie ruszysz głową i nie wymyślisz

bezpiecznej kryjówki, to nie zobaczysz Australii, nie zostaniesz mamą, nie postawisz sobie na

background image

półce żadnej statuetki i, do licha ciężkiego, co to jest birkin?!

– Torebka – wyjaśniła Joanna, rozcierając sobie dłonią zaczerwieniony od uderzenia policzek.

–  Najdroższa  na  świecie.  Zamawia  się  ją  z  kilkuletnim  wyprzedzeniem,  dostępna  jest
praktycznie tylko dla sław, i jak ją dostajesz, to ponoć wszystkie kobiety dokoła mdleją z zawiści.

– Ty jednak jesteś nienormalna – osądziła ze zgrozą Betty. – Nie wierzę, że na pięć minut

przed zejściem z tego świata pomyślałaś o jakiejś tam torebce.

– Nie jakiejś tam – zaprotestowała z urazą Joanna. – Tylko Hermèsa! Za ponad sto tysięcy

dolarów! Jeszcze ze dwa miesiące i ją dostanę.

–  Jeszcze  ze  dwie  minuty  i  dostaniesz  kulkę  między  oczy  –  fuknęła  Joanna.  –  Skup  się!

Którędy ktoś może najłatwiej dostać się do twojego domu?!

– Nie wiem. – Joanna spróbowała zebrać myśli, ale majacząca jej w wyobraźni birkin wciąż ją

nieco rozpraszała. – Sama musiałam włazić po drabinie wtedy, jak znalazłam Konrada. Drzwi są
nie  do  sforsowania,  musiałby  w  nie  wjechać  czołgiem.  Na  dole  wszystkie  okna  mają
zabezpieczenia i folie antywłamaniowe. Fachowcy mówili, że można do nich nawet oddać serię
z karabinu maszynowego i co najwyżej lekko popękają, ale i tak dziury się w nich nie zrobi.

– Czyli jesteśmy tu jak w fortecy? – uspokoiła się trochę Betty. – Nic nam nie grozi?
– Niezupełnie – powiedziała powoli Joanna. – Ale przede wszystkim udajmy może, że nas tu

nie ma…

Podeszła do ściany i przekręciła kontakt, a następnie to samo zrobiła w ciągle oświetlonej

sieni.

– Co masz na myśli, że niezupełnie jesteśmy jak w fortecy? – spytała Betty, zniżając głos do

szeptu, który z niewiadomych przyczyn najbardziej pasował jej do panujących wokół ciemności.

–  Parter  jest  zabezpieczony,  ale  piętro  nie  –  wyjaśniła  Joanna  też  po  cichu.  –  Miałam

wymienić  okna  na  antywłamaniowe,  ale  pojawił  się  Konrad  i  wszystkie  sprawy  wywiało  mi
z głowy. Wszystkie szyby na piętrze są normalne, szklane, niezabezpieczone i ekipa nawet nie
zdążyła  dociągnąć  tam  instalacji  alarmowej.  Mieli  to  zrobić  tuż  po  moim  przyjeździe
z  Zakopanego,  ale  nie  znalazłam  odpowiedniego  terminu.  Góra  domu  też  nie  jest
zabezpieczona…

– Przecież nie spuści się tu na spadochronie! – zdenerwowała się Betty. – I nie wdrapie po

gzymsie na piętro… Przecież tu jest wysoko!

– Ja się wdrapałam! – przypomniała Joanna. – To znaczy po drabinie…
– Gdzie jest drabina? – zaniepokoiła się Betty.

background image

–  Obawiam  się,  że  jeśli  pan  Antoni  jej  nie  sprzątnął,  nadal  leży  pod  domem,  od  strony

łazienki, w której znalazłam Konrada – powiedziała Joanna. – A jeśli ją sprzątnął, to licho wie.
Tylko pan Antoni wie, gdzie leżą tutaj wszystkie…

Joanna  przerwała  i  z  wolna  podniosła  wskazujący  palec  do  skroni.  Betty  spojrzała  na  nią

pytającym wzrokiem. Autorka nabrała powietrza w usta, aby coś powiedzieć, i w tym momencie
nad głowami obu pań rozległ się taki hałas, jakby co najmniej w dom Joanny uderzył meteoryt.
Z całej gamy rozmaitych dźwięków na pierwszy plan wybił się ten rozbijanego szkła. Szczerbaty
Tadzio najwyraźniej postanowił nie bawić się w subtelności. Joanna i Betty zmartwiały tylko na
moment, po czym najwyraźniej tknięte tą samą myślą na palcach wyszły z pokoju. Dźwięki na
górze  i  tak  zagłuszyłyby  ich  kroki,  ale  wolały  nie  ryzykować.  Przebiegły  korytarz  i  wbiegły  do
kuchni,  jedynego  pomieszczenia,  w  którym  znajdowały  się  jakiekolwiek  obronne  narzędzia.
Światło  księżyca  rzucało  na  to  pomieszczenie  marne,  ale  jednak  pozwalające  zobaczyć  coś
w ciemnościach, smugi.

– Gdzie masz wałek do ciasta? – szepnęła Betty.
– Nigdzie – odszepnęła Joanna. – Prawie nic tu nie mam. Tylko noże, łyżki i widelce. I talerze.

I jedną paterę. Nic dużego tu nie ma.

Betty chciała się złapać za głowę w odruchu rozpaczy, ale w tym samym momencie przed jej

oczami, oświetlony snopem srebrnego światła, błysnął jakiś dziwaczny przedmiot wyglądający
jak potężny srebrny pająk stojący na gigantycznych spiczasto zakończonych nóżkach.

– A to? – spytała, wskazując palcem na srebrne dziwowisko.
– To wyciskarka do cytrusów Philippa Starcka, którą dostałam kiedyś w prezencie od jednego

ze sponsorów moich spotkań autorskich – odpowiedziała Joanna. – Taka sama stoi w Muzeum
Sztuki Nowoczesnej w Nowym Jorku.

– Joanna, skończ z tym snobizmem!
– No co! Chciałaś wiedzieć… – gniewnie wyszeptała autorka. – Myślisz, że się nada?
–  Jeśli  ten  bandzior  ma  pistolet,  to  pewnie  nie.  I  od  razu  możemy  zacząć  się  modlić  –

stwierdziła Betty. – Ale jeśli nie ma… I jeśli się nie spodziewa, że ktoś jest w domu, to możemy
go zaskoczyć.

–  Myślisz?  –  spytała  z  powątpiewaniem  Joanna.  –  Może  i  masz  rację.  Bierz  pająka,  a  ja

spróbuję sięgnąć na górę nad półkę. Przypomniało mi się, że mam tam zabytkowy ceramiczny
talerz  ze  świecących  szkieł.  Ciężki  jak  cholera.  Musiałam  za  niego  dopłacić  za  nadbagaż,  jak
wracałam z Krety, bo na cle siedział jakiś upiorny koczkodan, który ważył wszystko co do setnej

background image

grama.

Osobnik w górnej części domu nadal nie zachowywał żadnej ostrożności. Wyraźnie usłyszały,

jak  wychodzi  z  łazienki,  w  której  najpewniej  wcześniej  wytłukł  szybę  w  oknie,  i  chodzi  po
korytarzu.  Odgłos  kroków  brzmiał  w  ich  uszach  upiornie.  Tym  bardziej  że  słyszały  go  coraz
wyraźniej.

– Jest dokładnie nad nami – wyszeptała Betty i odruchowo mocniej ścisnęła w ręku pająka, tak

jakby  bandzior  jakimś  cudem  miał  zaraz  zrobić  dziurę  w  podłodze  i  spaść  im  na  głowę.  –
Ciekawe, co zamierza…

– I ciekawe, czy wie, gdzie jest to, po co przyszedł? – dodała Joanna.
– Myślisz o strychu? – zapytała Betty. – Same nie jesteśmy do końca pewne, czy to właśnie

tam coś jest.

– Miejmy taką nadzieję – powiedziała Joanna z błyskiem w oku, dającym się zauważyć nawet

w panujących ciemnościach. – Jak wlezie na strych, to go zamkniemy od zewnątrz!

– Masz rację! – teraz olśniło też i Betty. – Stamtąd nie ma innego wyjścia! Zamkniemy go

i polecimy po tych tajniaków, co to ich Darski postawił przed domem.

– Swoją drogą, ładna mi ochrona – parsknęła Joanna. – Wlazłby tu pułk wojska, a oni i tak by

nie zauważyli. Csiii…

Po  kilku  sekundach  ciszy  nad  ich  głowami  znów  rozległy  się  kroki.  Niestety,  wbrew  ich

oczekiwaniom, nie usłyszały charakterystycznego dźwięku skrzypienia schodów prowadzących
na strych. Zamiast niego rozległ się inny – rozbrzmiewający w domu Joanny nieco częściej.

– Kurczę, złazi na dół – powiedziała Betty. – Może tu nie wejdzie?
–  Marna  szansa  –  szepnęła  Joanna.  –  Trudno,  stawaj  po  jednej  stronie  drzwi,  ja  stanę  po

drugiej… Tanio życia nie sprzedamy!

– Skąd ty bierzesz te teksty? – mruknęła Betty.
–  Ten  akurat  z  mojej  własnej  powieści  –  przypomniała  Joanna.  –  Latarnia  nad  morzem,

pamiętasz? Bohaterka musiała tam się zmierzyć z piratami, żeby obronić swojego ukochanego…
Jak ty możesz być moją menedżerką, skoro nawet nie czytasz moich książek!

– Naprawdę uważasz, że to jest teraz najważniejsze? – zdziwiła się Betty. – Za chwilę jedna

z nas nie będzie mogła już nic napisać, a druga przeczytać…

– Nie kracz, tylko dziabnij go pająkiem – rozkazała gniewnie Joanna.
Kroki na schodach rozlegały się coraz głośniej i głośniej, aż wreszcie zastąpiło je skrzypnięcie

podłogi. Jednocześnie Joanna i Betty, przyczajone po obu stronach wejścia do kuchni, zobaczyły

background image

żółty  błysk  światła.  Szczerbaty  Tadzio  najwyraźniej  korzystał  z  latarki.  Snop  to  pojawiał  się,
oświetlając  kuchenne  półki,  to  zanikał.  Najwyraźniej  bandyta  zastanawiał  się,  w  którą  stronę
ruszyć. Wreszcie jednak światło latarki ustabilizowało się na kuchennym blacie i z każdą chwilą
stawało coraz bardziej intensywne, a dźwięk kroków coraz głośniejszy. Betty zaczęła podnosić
do góry srebrnego pająka, a Joanna ogromny ceramiczny talerz… W grobowej ciszy obie słyszały
tylko odgłos cudzych kroków i swoich walących ze strachu serc.

background image

 

background image

Rozdział XVIII

Agnieszka  nie  mogła  zasnąć.  Przewracała  się  z  boku  na  bok,  mając  cały  czas  przed  oczami
przesuwający  się  w  jakimś  chocholim  tańcu  korowód  kobiet  mogących  być  wspólniczkami
Konrada.  Najchętniej  znów  zadzwoniłaby  do  Ewy,  ale  było  na  to  już  stanowczo  zbyt  późno.
A może to wszystko nie ma sensu? Może wspólniczką jej byłego ukochanego była jakaś nieznana
kobieta? A przede wszystkim, to pytanie prześladowało ją najczęściej, jak ona sama mogła się
wykazać aż taką ślepotą?! Idiotka z klapkami na oczach!

Uderzenie  zegara,  zawieszonego  w  kuchni,  oznajmiło  jej,  że  właśnie  minęła  północ.

Agnieszka  poczuła,  że  poza  bezsennością  zaczyna  jej  dokuczać  też  i  pragnienie.  Zwlokła  się
z łóżka i poszła do kuchni. Z lodówki wyciągnęła karton z mlekiem, przelała trochę do swojego
ulubionego kubka, po czym włożyła do kuchenki mikrofalowej i sięgnęła po plastikową torebkę,
w której trzymała szafran. Połączenie tych dwóch produktów, choć żaden z nich teoretycznie nie
miał żadnych odpowiednich ku temu właściwości, od niepamiętnych czasów było jej ulubioną
metodą  na  zaśnięcie.  Agnieszka  w  ogóle  była  wielką  fanką  szafranu.  Pamiętała,  jak  mama
opowiadała jej, że przyprawa ta ma magiczne zdolności. „Uzdrawia ciało i duszę. Ludzie o tym
wiedzieli już w bardzo, bardzo dawnych czasach i dlatego cenili szafran tak samo jak złoto czy
inne skarby”, tłumaczyła jej lata temu. Agnieszka mimowolnie się uśmiechnęła, jak zawsze, gdy
wspominała  dzieciństwo.  „Ech,  gdyby  tak  ten  szafran  faktycznie  umiał  działać  cuda…”,
pomyślała,  wyjmując  kubek  z  mlekiem  z  kuchenki  i  wrzucając  do  niego  odrobinę  przyprawy.
Z szuflady wyciągnęła łyżeczkę i zamieszała mleko, które pod wpływem szafranu nabrało lekko
pomarańczowej barwy. Agnieszka przez chwilę wpatrywała się w kubek, po czym nagle spłynęło
na nią natchnienie. Odstawiła kubek na blat i szybkim krokiem przeszła do pokoju. Z dolnej
szafki  wyciągnęła  kilka  albumów  ze  starymi  rodzinnymi  fotografiami.  Bez  namysłu  wybrała
najbardziej  sfatygowany.  Czarno-białe  fotografie  prezentowały  jej  prababkę  w  jakiejś
niedorzecznie  zabudowanej  sukni,  ściśniętą  w  pasie  tak,  że  chyba  tylko  cudem  oddychała,
i pradziadka w mundurze, poobwieszanego medalami niczym choinka bombkami na Gwiazdkę.
Niecierpliwie  przerzuciła  kilka  kartek.  Babcia  w  Polanicy  na  saneczkach  ciągniętych  przez
wesołe  pieski.  Nie,  to  nie  to!  Dziadek  łowiący  ryby,  a  następnie  szczerzący  się  do  jakiegoś
oślizgłego i wężowatego stwora, zwisającego mu z wędki. Też nie to! Jej mama w dziecięcym
łóżeczku,  wpatrzona  w  wiszący  na  ścianie  plakat  z  obrazem  Dalego  przedstawiającym

background image

wędrujące na dużych rachitycznych nóżkach słonie, i co było zrozumiałe, zważywszy na ówże
obrazek, całej zapłakanej. Też nie to! Agnieszka przerzuciła kolejną stronę i zamarła. A więc się
nie myliła… Zdjęcie, na które patrzyła, podpisane było zaledwie krótkim podpisem „Sopot 1981
rok”. Jej mama miała wtedy dwadzieścia lat. Fotka prezentowała ją na plaży, uciekającą przez
dość dużą falą. Fotograf uwiecznił dziewczynę z tyłu i w ruchu, ale idealnie wyłapał moment,
gdy odwróciła głowę w jego stronę. Mama Agnieszki miała szeroki uśmiech, duże oczy o piwnym
kolorze,  a  jej  długie,  gęste,  ogniście  rude  włosy  wiatr  rozwiewał  na  wszystkie  strony.  Zdjęcie
niewątpliwie  miałoby  szansę  wygrać  niejeden  konkurs,  ale  to  nie  jego  walory  artystyczne
przykuły uwagę Agnieszki. Z nieco już sfatygowanej, ale wciąż wyraźnej fotografii patrzyła na
nią figlarnie osoba bliźniaczo podobna do tej, którą kilka miesięcy wcześniej Konrad przedstawił
jej jako swoją zawodową przewodniczkę duchową.

Przez głowę Agnieszki przebiegło milion myśli naraz. Z całego chaosu wyłowiła tylko jedną

i natychmiast postanowiła ją wcielić w życie. Sięgnęła po telefon i wykręciła numer do swojej
mamy.

– Córuś? – usłyszała półprzytomny głos swojej rodzicielki. – Co się stało? Dlaczego dzwonisz

o tej porze?!

Agnieszka przez chwilę wahała się, jak sformułować pytanie, ale doszła do wniosku, że i tak

nie wymyśli nic, co choć odrobinę ocierałoby się o dyplomację.

– Czy ja mam siostrę? – zapytała prosto z mostu.
W słuchawce przez długi czas panowała cisza. Agnieszka poczuła, jak jej ręce zaczynają się

robić zimne.

– Mamo? – ponagliła swoją rozmówczynię, czując, że kolejna chwila milczenia przyprawi ją

o siwe włosy.

–  Więc  jednak  cię  znalazł…  –  powiedziała  grobowym  głosem  jej  mama.  –  To  skończony

sukinsyn! A przecież mi obiecał…

Agnieszka poczuła, że już do końca przestała cokolwiek rozumieć.
– Kto mnie znalazł? – zapytała, starając się opanować szczękanie zębami z emocji.
– Twój ojciec – powiedziała mama. – Pamiętaj, żebyś w nic mu nie wierzyła. To wszystko jego

wina! Ja… nie miałam wyjścia… To on mnie do tego zmusił…

– Mamo! – Agnieszka bez mała krzyknęła w słuchawkę. – Co ty mówisz! Jaki mój ojciec?! Nikt

mnie nie znalazł…

– Jak to? – spytała z wyraźną rozpaczą mama. – To skąd wiesz o swojej siostrze?

background image

Agnieszka w duchu policzyła do dziesięciu, żeby odzyskać zdrowe zmysły, po czym w kilku

zdaniach opowiedziała o tym, jak poznała tajemniczą znajomą Konrada, a dzisiaj przy szafranie
wpadła na to, dlaczego jej twarz wydawała jej się dziwnie znajoma.

–  Zapomniałam,  że  kiedyś  miałaś  rude  włosy  –  dokończyła.  –  Tym  bardziej  że  od  lat  je

farbujesz.

Mama westchnęła.
– Nie mogłam na nie patrzeć… po tym wszystkim – powiedziała. – Córuś, to smutna historia,

której chciałam ci zaoszczędzić.

– Ale wiesz, że teraz to już niemożliwe – oznajmiła stanowczo Agnieszka. – Zwłaszcza że być

może doprowadzi nas do złapania mordercy Konrada. Musisz mi wszystko opowiedzieć!

–  Może  przyjadę  do  ciebie  jutro  po  południu  –  zaproponowała  mama.  –  Pogadamy  na

spokojnie. Zrobię jakieś ciasto.

– Mamo! – Agnieszka nie chciała czekać do następnego dnia, ani tym bardziej jeść żadnego

z ciast swojej mamy, zamieniającej z reguły wszystkie wypieki w ulepki, na widok których każdy
dietetyk dostałby z miejsca zawału serca. – Zabójca Konrada chodzi na wolności, a ty być może
wiesz coś, co ułatwi jego identyfikację. Każda minuta jest na wagę złota!

– To na pewno nie ma nic wspólnego z Konradem – oznajmiła mama. – Ale skoro chcesz, to

posłuchaj…

Dokładnie dwadzieścia osiem lat wcześniej mama Agnieszki, pani Kinga, poznała kilka lat

starszego  od  siebie  mężczyznę.  Pochodząca  z,  jak  to  się  kiedyś  nazywało,  dobrej  rodziny,
dorastała  w  otoczeniu  takich  jak  ona  „bananowych”  dzieci,  a  jej  rodzice  dbali  o  to,  aby  ją
odizolować  od  tych  rówieśników,  którzy  ewentualnie  mogliby  ją  sprowadzić  na  złą  drogę.
Elitarna  szkoła,  do  której  posyłali  progeniturę  jedynie  bogaci  rodzice,  z  góry  rozplanowane
zajęcia  dodatkowe,  ściśle  kontrolowany  grafik  zajęć  domowych  i  spotkań  ze  starannie
wyselekcjonowanym  gronem  przyjaciółek  –  tak  upłynęło  dzieciństwo  pani  Kingi.  Kiedy  zaś
zaczęła studiować z dala od domu, rodzice zadbali, aby zamieszkała na stancji u ich przyjaciółki.
Ta rzecz jasna miała przy okazji spełniać rolę cerbera, stojącego na straży moralności oddanej
jej  pod  dozór  podopiecznej,  i  ze  swojego  zadania  wywiązywała  się  ze  skrupulatnością  godną
klawisza w więzieniu. Zapewne w życiu pani Kingi nie wydarzyłoby się nic nieprzewidzianego,
a  ona  sama  zgodnie  z  rodzicielskim  planem  skończyłaby  studia,  a  potem  powiedziała  „tak”
wybranemu dla niej już kilka lat wcześniej kandydatowi na męża, nudnemu i brzydkiemu, który
odziedziczy spory majątek i prężnie działającą firmę, gdyby nie… awaria kanalizacji na stancji.

background image

W  tym  miejscu  historia  skręca  niebezpiecznie  w  stronę  powieści  Mniszkówny.  Podczas

nieobecności  na  stancji  pani  domu  zepsuł  się  odpływ  wody,  która  zaczęła  wylewać  się
wszystkimi  możliwymi  otworami  i  zalewać  całe  domostwo.  Kinga  wezwała  więc  fachowców.
Przyszło  ich  dwóch,  starszy  majster  i  jego  nieco  młodszy  pomocnik.  Po  godzinie  wysiłków
pierwszy został odwołany do innej fuchy, a drugi został, aby dokończyć robotę. Było lato, upał
wręcz  nie  do  zniesienia,  pomocnik  spocił  się  jak  mysz  kościelna,  do  tego  umorusał  brudem
z  naprawianych  części  instalacji  i  Kinga  z  dobrego  serca  zaproponowała  mu,  żeby  przed
wyjściem  wziął  prysznic.  Pomocnik  wziął  to  za  propozycję  natury  intymnej  i  dokonał  na  jej
oczach gustownego striptizu. Na widok wysportowanego męskiego ciała w naturze, a nie tylko
na kartach podręcznika do anatomii, mama Agnieszki o mało nie zemdlała, a kiedy po chwili
paraliżu odzyskała zdolność ruchu, czym prędzej uciekła do swojego pokoju, na wszelki wypadek
zamykając  drzwi  na  skobelek.  Po  kilku  minutach  i  tak  musiała  jednak  wyjść,  żeby  zapłacić
zanoszącemu  się  śmiechem,  na  szczęście  już  ubranemu  pomocnikowi,  który  nie  owijając
w  bawełnę,  dał  jej  na  odchodnym  do  zrozumienia,  że  gdyby  kiedykolwiek  chciała  od  niego
czegoś  więcej  niż  naprawy  rur,  to  on  jak  najbardziej  jest  na  to  gotowy.  Zasiane  tym  samym
ziarenko  fascynacji  dojrzewało  w  Kindze  przez  kolejne  dwa  tygodnie,  po  których  –  w  czasie
następnej  nieobecności  właścicielki  domu  –  popsuła  ona  za  pomocą  młotka  i  klucza
francuskiego kran w kuchni. Naprawa tegoż zakończyła się w pokoju Kingi, która tym samym
w  wieku  dwudziestu  trzech  lat  przestała  być  dziewicą  i  odkryła,  dlaczego  rodzice  nigdy  nie
pozwolili jej oglądać filmu Dzieje grzechu. Takim sposobem rozpoczął się romans, który rychło
miał się zakończyć dramatycznym finałem.

Dokładnie trzy miesiące i czterdzieści trzy tajne randki później Kinga odkryła mianowicie, że

jest  w  ciąży.  Z  jednej  strony  przerażona  reakcją  rodziców,  a  z  drugiej  przepełniona  radością
poinformowała o tym swojego kochanka. Ten nie zareagował jednak tak, jak się spodziewała.
Zamiast,  jak  to  sobie  wyobrażała,  podskoczyć  z  radości,  przyklęknąć  i  się  jej  oświadczyć,
a  bezpośrednio  po  tym  zacząć  zbijać  z  drewna  kołyskę  dla  ich  dziecka,  jej  ukochany  zaczął
przebąkiwać coś o wizycie u specjalistki, która „za grosze pomogłaby im się pozbyć problemu”.
Przyciśnięty zaś do muru, przyznał, że primo – od kilku lat jest w udanym związku, z którego nie
zamierza rezygnować, a secundo – dostał właśnie pozwolenie na pracę w Ameryce, a do tego dość
lukratywną fuchę i za półtora miesiąca zamierza wraz ze swoją narzeczoną wsiąść na „Batorego”
i opuścić na dłuższy czas ojczyznę. Plan ten, jak zapewne Kinga sama rozumie, nie uwzględnia
żadnych  dzieci.  Mama  Agnieszki,  która  w  ciągu  kilkudziesięciu  minut  ich  rozmowy  zdążyła

background image

znienawidzić  swój  niedawny  obiekt  afektów,  na  zakończenie  spotkania  wymierzyła  byłemu
kochankowi  siarczysty  policzek  i  teatralnie  trzasnęła  drzwiami.  Dopiero  kiedy  je  zamknęła,
pozwoliła sobie na atak paniki i histerii.

Jedyną osobą, której mogła się w takiej sytuacji poradzić, była daleka krewniaczka, która po

trzecim rozwodzie została uznana przez bliskich za „damę lekkich obyczajów” i jako taka objęta
anatemą  wyrażającą  się  brakiem  zaproszenia  na  bożonarodzeniowy  zjazd  rodzinny.  To  ona
pomogła Kindze kamuflować ciążę przed całym światem (a przede wszystkim resztą krewnych),
a  następnie  przekazać  urodzone  przez  nią  bliźniaczki  do  prowadzonego  przez  zakonnice
sierocińca.

Traf  chciał,  że  pół  roku  później  rodzice  Kingi  zginęli  w  wypadku  samochodowym.  Tuż  po

pogrzebie  mama  Agnieszki  pospieszyła  do  domu  dziecka,  aby  zabrać  dzieci.  Jakież  było  jej
zdumienie, kiedy dowiedziała się, że przebywa tam już tylko jedna z bliźniaczek, druga zaś – jak
powiedziała  jej  siostra  przełożona  –  trafiła  do  „bardzo  porządnego  domu”.  Na  nic  zdały  się
prośby  i  groźby  zrozpaczonej  Kingi,  która  koniecznie  chciała  skontaktować  się  z  nowymi
opiekunami córeczki. Nie udzielono jej żadnej informacji i kazano się cieszyć, że może odzyskać
choć jedno dziecko. „Podpisałaś zrzeczenie się praw rodzicielskich. Prawo jest po naszej stronie.
Wszystko zostało załatwione zgodnie z przepisami”, powiedziała jej siostra przełożona.

Kinga  nie  dała  za  wygraną  i  kilka  dni  później  pojawiła  się  w  sierocińcu  z  wynajętym

prawnikiem.  Po  kilkunastu  minutach  dość  ostrej  dyskusji  siostra  wyprosiła  go  ze  swojego
gabinetu, a kiedy została sam na sam z Kingą, otworzyła szufladę biurka, wyjęła z niej list i bez
słowa podała go swojej rozmówczyni. List podpisany był imieniem jej niedawnego kochanka,
który w prostych słowach informował o tym, że zabiera jedną z dziewczynek, zamierza się nią
zaopiekować, ostrzegał, że Kinga ma „nawet nie próbować ich szukać, bo i tak nigdy ich nie
znajdzie”, i zawierał obietnicę, że „on także nie będzie nigdy próbował się z nią kontaktować”.
Kinga nie zamierzała się poddawać, ale szybko okazało się, że niewiele może zrobić. Ówczesna
milicja  na  wieść,  że  zrzekła  się  praw  rodzicielskich  do  córki,  która  trafiła  pod  opiekę
biologicznego  ojca,  w  ogóle  odmówiła  angażowania  się  w  sprawę,  a  zatrudniony  przez
zrozpaczoną  kobietę  detektyw  ustalił  tylko  tyle,  że  dziecko  wraz  z  tatą  wyjechało  do  Stanów
Zjednoczonych, gdzie wszelki ślad po obojgu zaginął. Istnieje spore prawdopodobieństwo, że
i  ojciec,  i  córka  załatwili  sobie  nowe  dokumenty  na  fałszywe  nazwiska,  co  jak  wiadomo  za
oceanem nie jest wcale trudną sprawą. „Musi się pani pogodzić z tym, że pewnie już nigdy nie
zobaczy pani córki na oczy”, powiedział detektyw.

background image

– I tak właśnie zrobiłam – zakończyła opowieść pani Kinga. – Próbowałam się czegoś jeszcze

dowiedzieć,  kontaktowałam  się  z  agencjami  detektywistycznymi  w  Stanach,  ale  żadna  z  nich
niczego nie wykryła. Po prostu oboje zapadli się pod ziemię!

– I przez tyle lat nie mogłaś mi tego powiedzieć?! – jęknęła z rozpaczą Agnieszka.
– Nie widziałam w tym żadnego sensu – wyjaśniła mama. – Zrobiłam wszystko, aby wmówić

samej sobie, że zawsze miałam tylko jedno dziecko i wyrzucić tamte chwile z pamięci… Po co
było do tego wracać? Co to mogło dać?

–  Może  i  masz  rację  –  przyznała  sprawiedliwie  Agnieszka.  –  Teraz  jednak  sytuacja  się

zmieniła.  Myślisz,  że  to  możliwe,  że  mój…  ojciec  i  siostra  wrócili  do  kraju?  Że  faktycznie  ta
dziewczyna, która wygląda tak jak ty w młodości, może być moją siostrą? I dlaczego w takim
razie ja nie jestem do ciebie tak podobna?!

– Nie wszystkie bliźnięta są do siebie podobne – przypomniała mama. – Tylko te jednojajowe.

Naprawdę ta dziewczyna aż tak mnie przypomina?!

Agnieszka zamknęła na chwilę oczy, przywołując obraz sprzed kilkunastu miesięcy. Potem

otworzyła je i spojrzała na zdjęcie młodej mamy.

– Aż tak – powiedziała stanowczo. – A nawet bardziej!
– Czy… – widać było, że mama waha się, czy zadać kolejne pytanie. – Czy… ja mogłabym ją

poznać?

Agnieszka głośno westchnęła.
– Gdybym tylko wiedziała, jak ją odnaleźć, to na pewno – powiedziała z namysłem. – A teraz,

mamo,  skup  się  jak  tylko  możesz  i  powiedz  mi,  czy  mój…  ojciec,  kurde,  dalej  mi  to  nie
przechodzi przez gardło, albo moja siostra mieli jakikolwiek znak szczególny, cokolwiek, dzięki
czemu  można  by  ich  było  odróżnić  od  reszty  ludzi?  Coś,  co  mogłoby  dać  nam  pewność,
gdybyśmy ich znaleźli, że to właśnie oni?

Mama  przez  chwilę  się  zastanawiała,  po  czym  udzieliła  dość  oryginalnej  i  zaskakującej

odpowiedzi.  Agnieszka  przez  chwilę  ją  przetrawiała.  Po  czym  dotarło  do  niej,  że  choć  nadal
niewiele rozumie, zna już chyba tożsamość osoby, która zabiła Konrada…

background image

 

background image

Rozdział XIX

Powolne, zbliżające się odgłosy kroków, choć w rzeczywistości niezbyt głośne, w uszach Joanny
i Betty dudniły niczym odgłosy salw armatnich. Liche światło księżyca oświetlało jedynie marny
kawałek  podłogi  za  kuchnią,  pozwalając  dostrzec  Szczerbatego  Tadzia  dosłownie  w  ostatniej
chwili, zanim przekroczy on jej progi. Niestety, bandziorowi się nie spieszyło. Zdaniem Betty
wędrował po korytarzu już jakieś dwa lata, Joanna gotowa była przysiąc, że rozpoczął wędrówkę
w  poprzednim  dziesięcioleciu.  Obie  odczuły  też  ciężar  trzymanych  przez  siebie  w  rękach,
przygotowanych do boju narzędzi. Stalowy pająk z minuty na minutę zbliżał się wagą do tony,
a  piastowany  przez  pisarkę  ceramiczny  talerz  zaczął  jej  się  kojarzyć  z  kamiennymi  blokami,
które  starożytni  niewolnicy  dźwigali  przy  budowaniu  piramid.  „Zaraz  sama  wylecę  temu
padalcowi na spotkanie”, pomyślała gniewnie Betty i w tym momencie w snopie księżycowego
blasku  widocznym  na  podłodze  zauważyła  kawałek  buta.  Wstrzymała  oddech  i  z  wolna
podniosła wzrok do góry, tylko po to, aby na wysokości swojej głowy dostrzec lufę pistoletu.

Dalej  wszystko  potoczyło  się  błyskawicznie!  Nie  namyślając  się  ani  chwili,  Betty

z  krwiożerczym  okrzykiem,  przypominającym  natężeniem  godowe  nawoływania  rzekotki
drzewnej, dziabnęła pająkiem w znajdującą się za pistoletem część ręki Szczerbatego Tadzia.
Cudem  nawet  nie  drasnęła  bandyty,  ale  za  to  wytrąciła  mu  z  ręki  narzędzie  zbrodni
i  przygwoździła  jego  nadgarstek  do  ściany.  W  nieopanowanej  panice  dostała  krzepy  godnej
Arnolda  Schwarzeneggera,  i  to  z  czasów,  kiedy  zdobywał  tytuły  Mistera  Universum,  i  wbiła
odnóża pająka tak głęboko, że aż ze ściany posypał się tynk. Zaskoczony Tadzio próbował się
uwolnić z pułapki, ale wtedy z lekkim opóźnieniem, ale równie dynamicznie do akcji wkroczyła
Joanna. Potknąwszy się lekko na nieco śliskiej posadzce, z niezamierzonym zapewne impetem
rąbnęła  z  całej  siły  włamywacza  w  łeb  talerzem,  jednocześnie  wypuszczając  go  z  rąk.
W  niemożliwym  już  do  opanowania  impecie  poleciała  do  przodu  głową  wprost  na  kuchenną
szafkę  i  przy  okazji  zrzuciła  z  niej  kilkanaście  przypraw  w  szklanych  słoiczkach,  które
z piekielnym hałasem zaczęły się tłuc, upadłszy na posadzkę. Ogłuszona Betty w ostatniej chwili
złapała ceramiczny talerz. Tadzio nieruchomo zawisł przy ścianie, trzymając się w pionie tylko
za  sprawą  wbitego  na  amen  w  tynk  pająka.  Joanna  klapnęła  na  podłogę  przy  szafce,  ale
błyskawicznie się zerwała, pocierając poszkodowane czoło.

–  Nie  mogłaś  złapać  mnie  zamiast  tej  starej  skorupy?  –  spytała  z  wyrzutem,  patrząc  na

background image

triumfalnie piastującą w dłoniach talerz Betty. Ta powstrzymała się od złośliwej uwagi, że talerz
wydawał jej się cenniejszy niż pracodawczyni.

– Łapałam po starości – odpowiedziała. – Ciesz się, że nie uznałam cię za większy zabytek…
Joanna spojrzała na nią z wyrzutem, po czym popatrzyła na Tadzia.
–  Myślisz,  że  go  zabiłam?  –  zapytała  z  przestrachem.  –  Miałam  go  puknąć  delikatnie,  ale

chyba mi nie wyszło…

– Na pewno ci nie wyszło – potwierdziła Betty. – Huknęłaś, aż miło było popatrzeć.
– Ciekawe, czemu on ma ksywę Szczerbaty. – Joanna przechyliła nieco głowę, żeby zobaczyć

uzębienie  bandziora,  który  zamarł  z  otwartymi  ustami.  –  Spójrz,  zęby  ma  jak  malowane!
Słuchaj, on w ogóle nie oddycha… Może ja go naprawdę ukatrupiłam?!

– E tam. – Betty wzruszyła ramionami. – Tacy jak on mają łby z żelaza.
Jakby  na  potwierdzenie  jej  słów  Tadzio  drgnął  i  wydał  z  siebie  cichy  jęk.  Joanna  i  Betty

wzdrygnęły się nerwowo.

– Walnij go jeszcze raz! – powiedziała stanowczo Joanna. – Na wszelki wypadek!
Betty  natychmiast  wykonała  jej  polecenie.  Wyjątkowo  odporny  na  stłuczenia  talerz  znów

wylądował na ciemieniu Tadzia, który ponownie zawisnął na pająku z głową w dół. Przez chwilę
nic się nie działo, po czym z otwartych ust bandziora wypadło i potoczyło się po nogi Joanny
i Betty coś białego. Autorka i jej menedżerka spojrzały na to ogłupiałym wzrokiem.

– No i masz swoją odpowiedź! – powiedziała Betty nie wiedzieć czemu z satysfakcją.
Joanna jeszcze przez chwilę kontemplowała leżącą przed nią sztuczną szczękę.
–  To  i  tak  jest  oszustwo!  –  zawyrokowała  w  końcu.  –  Toż  on  nie  jest  szczerbaty,  tylko

bezzębny!

– Bezzębny czy nie, pora się go wreszcie pozbyć! – powiedziała stanowczo Betty. – Idziemy do

tych kulawych strażników, co to pozwoliliby nas tu powystrzelać jak dzikie kaczki!

Nie  minął  kwadrans,  kiedy  dom  Joanny  opanowało  prawdziwe  pandemonium.  Dwóch

pilnujących  posiadłości  policjantów  zajęło  się  Szczerbatym  Tadziem.  Wezwani  na  miejsce
funkcjonariusze z komisariatu w Milanówku spisywali zeznania pisarki i menedżerki. W drodze
do  Milanówka  był  już  kapitan  Darski  z  wyrwanym  ze  snu  półprzytomnym  porucznikiem
Majewskim.  Snu  pozbawiono  też  kierownika  miejscowego  domu  kultury,  który  jako  jedyny
w okolicy miał na stanie ogromne światła halogenowe, którymi postanowiono oświetlić poddasze
domu. Do tego wszystkiego przyszedł sms od Agnieszki z wiadomością, że chce się koniecznie
zobaczyć z Joanną i Betty. W zaistniałej sytuacji menedżerka nie miała żadnych oporów, żeby

background image

natychmiast oddzwonić i poinformować ich nową znajomą, co się właśnie wydarzyło, tudzież
zapytać, jakie to sensacyjne wieści ma im do przekazania. Agnieszka odpowiedziała, że to nie na
telefon, i poinformowała, że za chwilę też rusza do Milanówka.

– Czuję przez skórę, że jeszcze dziś wszystkie tajemnice się wyjaśnią – powiedziała Betty,

odkładając swojego smartfona na stolik.

I jak zwykle się nie pomyliła…

background image

 

background image

Rozdział XX

Potężne reflektory, podłączone na wszelki wypadek nie do zwykłego kontaktu, a do agregatu,
który  ku  niekłamanemu  zdumieniu  Joanny  kierownik  domu  kultury  znalazł  w  jej  szopie,
oświetliły strych autorki.

–  I  widzisz,  że  słusznie  się  bałam  tu  wchodzić  –  wyszeptała  pisarka  na  ucho  Betty,  stojąc

w progu i omiatając wzrokiem pomieszczenie, w którym znalazła się po raz pierwszy w życiu. –
Wszędzie pajęczyny! Jak w horrorze! Aż mam ciarki na plecach.

– Prawie wszędzie – sprostowała Betty, patrząc na jedno miejsce, sprawiające wrażenie nieco

bardziej czystego od reszty. – Tam najwyraźniej już ktoś był…

Kapitan  Darski  i  porucznik  Majewski  widać  nie  cierpieli  na  arachnofobię,  bo  bez  wahania

wzięli  się  za  przeszukiwanie  strychu.  Robota  zapowiadała  się  na  długie  godziny,  bo  pisarka
zgromadziła  tam  wszystko,  czego  nie  potrzebowała  na  co  dzień,  a  z  sobie  tylko  znanych
przyczyn nie zdecydowała się wyrzucić. Walały się tam tysiące kartek z wydrukami jej powieści,
stare gazety, dawno już nienoszone ciuchy, bibeloty przywiezione z licznych podróży, meble,
walizki,  kuferki,  narzędzia,  a  nawet  sprzęty  kuchenne.  Całość  prezentowała  się  po  prostu
imponująco!

–  Naprawdę  chciałaś  kiedyś  jeszcze  nosić  to  cudo?  –  zapytała  ze  zgrozą  Betty,  patrząc  na

niegdyś  białe,  a  obecnie  mieniące  się  w  świetle  reflektorów  różnymi  odcieniami  szarości
sztuczne futro.

– Trzymałam to dla psa! – odpowiedziała z urazą Joanna.
– Przecież nie masz psa! – zdziwiła się Betty.
–  Ale  chciałam  przygarnąć  –  wyjaśniła  Joanna.  –  I  to  byłoby  idealne,  żeby  mu  wyściełać

legowisko!

– I przy okazji udusić kurzem. – Betty pokręciła głową. – A po co ci puzon?
– Co?!
–  Puzon.  –  Betty  wskazała  na  leżący  w  kącie  instrument.  –  Zamierzałaś  zatrudnić  się

w orkiestrze dętej?

– Nie wiem, skąd to się wzięło – zdziwiła się szczerze Joanna. – Może zostało po poprzednich

właścicielach. Wiele rzeczy tutaj to spadek po nich…

Betty kolejny raz złapała się na tym, że słyszy coś ważnego, ale nie umie wyciągnąć z tego

background image

stosownych  wniosków.  Zanim  zdążyła  się  podzielić  tą  myślą  z  przyjaciółką,  podszedł  do  nich
Darski.

– Jeśli czujecie się panie zmęczone po dzisiejszych emocjach, możecie iść spać. – Patrzył na

nie  ze  współczuciem.  –  Rozumiem,  że  unieszkodliwienie  jednego  z  najgroźniejszych
przedstawicieli naszego półświatka przestępczego może nieco zmęczyć. A nam na pewno trochę
tutaj zejdzie. Zwłaszcza że tak na dobrą sprawę nie wiemy, czego szukamy. Musimy przejrzeć
wszystko i oddzielić rzeczy podejrzane od tych, które na pewno nie stanowią dla nikogo żadnej
wartości.

– W takim razie możecie od razu wysiepać za okno te karteluchy. – Betty wskazała palcem

wydruki twórczości Joanny. – To kompletne śmieci…

– Czasem zastanawiam się, za co ci płacę – żachnęła się Joanna. – Dzięki tym śmieciom nie

musisz  promować  środków  na  biegunki  i  majtek  dla  dorosłych,  tak  jak  przed  tym,  zanim  się
poznałyśmy.

–  Oj,  przecież  wiesz,  że  żartowałam.  –  Betty  się  uśmiechnęła.  –  Po  prostu  chcę  panu

kapitanowi ułatwić robotę. Jeśli ktokolwiek czegokolwiek tu szukał, to przecież nie tego, co może
kupić w każdej księgarni w naszym kraju!

– To mów to po ludzku, a nie jak krytycy literaccy! – Joanna nadal miała obrażoną minę. –

Naprawdę nie ma pan żadnego podejrzenia, czego ci ludzie mogli tutaj szukać?

– Nawet cienia. – Darski powiedział to takim tonem, że obu rozmówczyniom zrobiło się go

żal.  –  Musiało  to  być  coś  o  sporej  wartości,  skoro  Konradowi  opłacało  się  nawiązać  z  panią
romans. To znaczy… tego… przepraszam, źle to zabrzmiało…

– Oj dobrze. – Joanna machnęła ręką z rezygnacją. – Już parę dni temu oswoiłam się z myślą,

że byłam kantowaną kretynką.

– A ktoś inny zaryzykował włamanie, nie mając pewności, czy dom nie jest pod obserwacją

policji – dokończył szybko lekko zaczerwieniony ze wstydu kapitan. – Pytanie tylko, co tu jest
takiego cennego…

W tym momencie rozległ się sygnał jego komórki. Darski odebrał, przez chwilę słuchał, po

czym się rozłączył.

– Przyjechała pani Agnieszka – oznajmił. – Kamil, zostań tu i przeglądaj te rupiecie, a ja zejdę

na parę minut z paniami na dół.

– Jasne, szefie – odpowiedział Majewski, ziewnął i bez specjalnego entuzjazmu zabrał się za

sortowanie pliku starych gazet. – Jakbym tu zasnął, to mnie najwyżej obudzisz.

background image

– O ile najpierw nie zjedzą pana pająki – zauważyła życzliwie Joanna.
–  Skończ  już  z  tymi  pająkami,  o  rany!  –  Betty  bez  mała  zepchnęła  ją  ze  schodów

prowadzących na dół.

Agnieszka  czekała  na  parterze  w  salonie.  Nie  kryła  zdenerwowania.  W  kilku  krótkich,

zwięzłych  i  wyjątkowo  logicznych,  zwłaszcza  jak  na  taką  porę,  zdaniach  wyjaśniła,  co  ją
sprowadza do Joanny.

–  Nie  mogłam  tego  załatwić  na  odległość.  Bo  nie  miałabym  jak  pokazać  wam  tego,  co

najważniejsze!

Mówiąc  to,  wyciągnęła  z  torebki  zdjęcie  swojej  mamy.  Darski  i  Joanna  w  ogóle  nie

zareagowali, ale Betty aż się zachłysnęła z emocji.

– Niemożliwie! Ależ to jest… – powiedziała cała rozemocjonowana. – Nie do wiary!!! To jest…
– Wyduś to wreszcie z siebie – warknęła Joanna.
– To jest… Ewelina z „Koktajlu”!
– Jak to?! – zdziwiła się Joanna. – Dziennikarka?
–  Tak  –  potwierdziła  Betty,  wyrywając  Agnieszce  z  rąk  fotografię.  –  Wykapana  Ewelina,  te

same rysy twarzy, ten sam kolor włosów…

– A to pani Ewelina nie jest brunetką? – zdziwił się Darski.
– Może się przefarbowała, ale do tej pory była ruda – wyjaśniła Betty. – Ale to nie wszystko. Te

same oczy, nawet to samo spojrzenie!

Kapitan odebrał Betty fotografię i schował ją do kieszeni.
– To by się zgadzało – powiedział. – Prawie wszystko pasuje…
–  Nic  z  tego  nie  rozumiem  –  oburzyła  się  Joanna.  –  Mnie  nic  nie  pasuje.  Dziennikarka

„Koktajlu” zabiła Konrada? Dlaczego?

Trzy bezradne, nieco zdziwione spojrzenia powędrowały w stronę Darskiego. Ten wyglądał

na lekko skonfundowanego. Widać było, że waha się, ile może wyjaśnić swoim towarzyszkom.
Po chwili jakby się przełamał.

– No nic, postąpimy trochę niezgodnie z przepisami, ale może mi panie trochę pomogą –

powiedział wreszcie. – Po tym, co usłyszałem od pani Agnieszki, wiem już właściwie wszystko.
Brakuje mi tylko jednego drobnego elementu.

– Jakiego? – zaciekawiła się Joanna.
– Nie znam tożsamości mordercy – odpowiedział Darski.
– A to faktycznie drobiazg – zgodziła się zgryźliwie Betty. – Co w takim razie pan wie?

background image

– Wiem od jakiegoś czasu, że to właśnie Ewelina była wspólniczką Konrada – wyjaśnił Darski.

– Wiem też, że Konrad nie zdawał sobie sprawy, że Ewelina grała na dwa fronty. Z jednej strony
pomagała mu szantażować znane osoby. Ba! Niektóre mu nawet sama raiła. Z drugiej strony,
w pewnej chwili zaczęła działać na własną rękę. Przyszedł taki moment, i zbiegło się to w czasie
z tym, jak Konrad poznał panią Joannę, że Ewelina zaczęła go oszukiwać. Wydaje mi się, że
oboje mieli na oku niezły interes. Tyle że Konrad chciał go załatwić tak jak należy, a Ewelina
niekoniecznie. Weszła więc w spółkę z kimś innym. I tak oto dochodzimy do feralnego wieczoru,
kiedy to nic nie wydarzyło się tak, jak było planowane.

– To znaczy? – zdziwiła się Betty.
–  Tego  wieczoru  pani  Joanna  podpisywała  książki  na  targach,  prawda?  –  zapytał  kapitan.

Pisarka potwierdziła skinieniem głowy. – No właśnie! A Konrad miał do niej dołączyć i oboje
mieli razem wrócić do Milanówka.

– Faktycznie! – potwierdziła Joanna. – Zupełnie o tym zapomniałam…
–  Wiadomo  więc  było,  że  do  określonej  pory  dom  będzie  pusty  –  kontynuował  Darski.  –

I  będzie  można  po  nim  bezkarnie  myszkować.  Zwłaszcza  jeśli  dysponuje  się  dorobionymi
wcześniej przez Konrada kluczami. Ewelina chciała być jednak pewna, że w razie jakiejkolwiek
wpadki nie będzie o nic podejrzana. Dlatego swoim wspólnikiem uczyniła kogoś, kogo obecność
na  terenie  posiadłości  pani  Joanny,  nawet  w  przypadku,  gdy  ktoś  go  tam  nakryje,  będzie
zrozumiała…

– Ryży Benio! – krzyknęła olśniona nagle Betty.
– Tak, Bernard Kobieła, zwany przez panie Ryżym Beniem – potaknął kapitan. – To właśnie

on miał dokonać przeszukania domu. Na wszelki wypadek oboje z Eweliną postanowili, że Benio
będzie  udawał  Konrada.  Ona  przyjechała  tu  jego  samochodem,  a  on  podjechał  na  motorze,
w kasku i skórzanym skafandrze, dokładnie takim, jakiego używał pani były ukochany. Niestety,
Benio był o wiele słabszym kierowcą i przy parkowaniu udało mu się wywrócić… Kiedy potem
rozmawiał z panią Beatą, wyznał to, bo wolał się trzymać faktów. Nie był pewny, czy nikt akurat
nie słyszał podejrzanego hałasu albo na przykład nie podejrzał sceny upadku. Ale żadnej z pań
to nie zdziwiło, choć wszystkie zgodnie zapewniałyście mnie, że Konrad jeździł tak, jakby nic
innego od dziecka nie robił.

– Mnie już w ogóle nic nie dziwi… – mruknęła Joanna.
–  Kobieła  wszedł  do  mieszkania  i  zaczął  poszukiwania,  ale  szło  mu  jak  z  kamienia  –

relacjonował kapitan. – Najpierw wystraszyła go Klaudia Hutniak, która przyjechała negocjować

background image

z Konradem zwrot swoich kompromitujących zdjęć. Kobieła jej nie otworzył i udawał, że nikogo
nie  ma  w  domu,  co  skutecznie  uniemożliwiło  mu  przeszukiwanie  domu  przez  dobrych
kilkanaście  minut.  A  potem  dostał  telefon,  żeby  się  szybko  stamtąd  zabierał,  bo  nadjeżdża
Konrad.

– Kto go uprzedził? – zapytała Betty.
– Oczywiście Ewelina – odpowiedział kapitan. – Miała go cały czas na oku. Widać też mu nie

ufała.  Siedziała  w  barze  przy  stacji  i  przez  przypadek  zobaczyła,  jak  Konrad  wraca  do  domu.
Uprzedziła Kobiełę, który zdążył wyjść.

– Skąd wiadomo, że zdążył? – zapytała Agnieszka.
– Motor – wyjaśnił cierpliwie Darski. – Musiał coś z nim zrobić, żeby Konrad się nie połapał,

że  ktoś  się  wdarł  na  teren  posiadłości.  Kiedy  przyjechała  tam  ekipa,  przed  domem  stał  tylko
jeden motor. Innego nie było nigdzie w pobliżu. Zakładając, że o dziewiętnastej do posiadłości
dobijała się Hutniak, a tuż po dwudziestej przyjechała tam już pani Joanna, Kobieła miał tylko
kilkadziesiąt  minut  na  ukrycie  motoru  i  dojście  na  stację,  gdzie  Ewelina  zaparkowała  jego
samochód. A nawet mniej, wziąwszy pod uwagę, że już kwadrans po dziewiętnastej był u swojej
przyjaciółki, na co mamy świadków. Widzieli, jak zaparkował pod jej domem, a potem chodził
przed  nim  parę  dobrych  minut  i  na  nią  czekał.  To  go  uniewinnia.  Bo  widzicie,  drogie  panie,
Konrad  wszedł  do  domu,  zapewne  coś  tam  jeszcze  zrobił,  rozebrał  się,  wszedł  pod  prysznic
i  dopiero  wtedy  otrzymał  śmiertelny  cios.  Na  podstawie  tego,  co  udało  nam  się  ustalić,
przyjęliśmy,  że  zabito  go  między  dziewiętnastą  piętnaście  a  dziewiętnastą  czterdzieści  pięć,
a na tę porę Kobieła ma murowane alibi.

– A Ewelina? – spytała cicho Agnieszka.
– I tu zapewne was zaskoczę, ale też ma alibi – powiedział Darski. – Po tym, jak ostrzegła

swojego wspólnika, wsiadła do pociągu i wróciła do Warszawy. Mamy nagrania z monitoringu
z Dworca Śródmieście. Widać, jak wysiada z pociągu o dwudziestej dwadzieścia pięć. Nie ma
siły, żeby zdążyła zamordować Konrada i wyrobić się na pociąg. Jedyne, czego nie wiemy, to co
się stało z motorem. Ale zamierzamy to od nich wyciągnąć w czasie przesłuchania…

–  Ale  skoro  sam  pan  mówi,  że  żadne  z  nich  nie  może  być  mordercą,  to  co  to  oznacza?  –

zapytała nieco skołowana Joanna. – Wyjdą z tego obronną ręką?!

–  Niekoniecznie.  –  Darski  się  uśmiechnął.  –  Nie  możemy  żadnemu  z  nich  udowodnić

zabójstwa  Konrada,  ale  za  to  spokojnie  da  się  ich  skazać  za  próbę  pozbawienia  życia  dwóch
innych osób. W popłochu popełnili kilka błędów. Ewelina przestraszyła się Sylwii. Wiedziała, że

background image

była  ona  świadkiem  sprzeczki  Konrada  z  panią  Agnieszką.  Zauważyła  wtedy  niezwykłe
podobieństwo  między  paniami.  Kiedy  po  zamordowaniu  Konrada  zaczęła  niedwuznacznie
dawać do zrozumienia w redakcji, że wie coś na temat zbrodni, Ewelina spanikowała…

– Naprawdę jesteśmy podobne? – przerwała Agnieszka. – Jakoś tego nie odnotowałam, kiedy

się poznałyśmy. Wiedziałam, że przypomina mi kogoś, ale przecież nie mnie!

–  Jesteście,  jesteście  –  potwierdziła  Betty.  –  Od  pierwszej  chwili,  kiedy  cię  zobaczyłam,

wiedziałam, że z kimś mi się kojarzysz. Tylko za cholerę nie mogłam sobie uświadomić z kim.

–  Już  nic  ci  w  tym  mózgu  nie  styka  –  mruknęła  Joanna  z  niesmakiem.  –  I  co  dalej?

Postanowiła uciszyć Sylwię? Radykalnie?

–  Wydaje  mi  się,  że  raczej  chciała  ją  uciszyć  na  jakiś  czas  –  odpowiedział  kapitan.  –

Sprawdziliśmy,  że  kilka  dni  temu  kupiła  bilety  lotnicze  do  Meksyku.  Zwracam  uwagę,  że  nie
mamy z tym krajem podpisanej umowy o ekstradycję. Liczyła pewnie na to, że znajdzie to, czego
u pani Joanny szukał Konrad, być może od razu to sprzeda i będzie miała pieniądze na spokojne
życie. Ponieważ jednak nie jest przestępczynią i o ile wiem, nigdy w życiu przedtem nikogo nie
skrzywdziła,  walnięcie  Sylwii  w  głowę  kosztowało  ją  sporo  samozaparcia  i  w  popłochu
zapomniała, że zostawiła na biurku telefon. Wymyśliła sobie zresztą genialne alibi. Siedziała
pół dnia w Szpilce, robiąc wszystko, żeby obsługa ją zapamiętała i zauważyła fakt, że co parę
minut  wychodzi  rozmawiać  przez  telefon.  W  czasie  jednego  z  takich  wyjść  wsiadła  do
samochodu  Kobieły,  który  ją  podrzucił  do  redakcji.  Wiedziała,  że  monitoring  tego  dnia  nie
działa,  bo  sama  go  z  rana  popsuła,  a  Sylwia  siedzi  w  pracy  i  kończy  tekst.  Weszła  od  strony
schodów, żeby nikt jej nie zobaczył na recepcji. Zbiegiem okoliczności zastała Sylwię w czasie
telefonowania  do  pani  Beaty.  Kiedy  usłyszała,  że  jej  najgorsze  podejrzenia  się  sprawdzają
i Sylwia faktycznie zaczyna kojarzyć fakty, zaatakowała ją bez chwili namysłu. Ale w popłochu
i nerwach nie zauważyła, że wypadł jej z kieszeni telefon. Odnotowała to dopiero, kiedy Kobieła
podrzucił ją z powrotem do Szpilki. Myślę, że wtedy dopiero wpadła w prawdziwy popłoch! Miała
pewnie  nadzieję,  że  telefon  wypadł  jej  w  samochodzie  Kobieły,  ale  nie  mogła  wykluczyć,  że
został  w  redakcji.  Musiała  improwizować.  I  zagalopowała  się  za  bardzo.  Przez  kilkanaście
minut, żeby zapewnić sobie alibi, nadal udawała, że wychodzi rozmawiać, używając jako atrapy
komórki opakowania od cieni do oczu. Ba! Zapytała nawet kilka razy kelnera o godzinę, żeby
utrwalić, że o tej porze była w restauracji i miała przy sobie telefon. Pewnie chciała odczekać
chwilę,  iść  do  redakcji  i  „odkryć”  zwłoki  Sylwii,  ale  wcześniej  rozejrzeć  się  po  pokoju
w poszukiwaniu telefonu. Nie przewidziała, że w redakcji zastanie już Pawła. Na jej szczęście

background image

ten nie warował przy drzwiach, tylko stał przy windzie. Ewelina, która weszła schodami, żeby
zminimalizować  ryzyko  spotkania  kogoś,  przemknęła  korytarzem,  weszła  do  pokoju,  chwyciła
telefon,  zbiegła  schodami,  przedefiladowała  z  zatroskaną  miną  przed  recepcją,  wsiadła  do
windy i normalnie już wjechała na swoje piętro…

– I gdzie tu błąd? – zapytała Betty.
– Sprawdziliśmy jej billing – powiedział kapitan. – I odkryliśmy, że przez piętnaście minut

przed  pojawieniem  się  w  redakcji  nie  było  żadnego  połączenia.  Nie  mogła  więc  dzwonić  ze
Szpilki. Reszta to już nasza dedukcja i…

– Przecież nigdy jej tego nie udowodnicie! – przerwała mu Joanna. – Może się wyłgać tym, że

próbowała dzwonić, ale na przykład było zajęte albo wymyśli coś innego.

– Tak, owszem, ale nie dała mi pani dokończyć. Mamy jeszcze coś w zanadrzu! – powiedział

kapitan z tajemniczą miną. – Naprzeciwko redakcji jest blok mieszkalny. Z reguły ludzie nie
zwracają  uwagi  na  to,  co  się  dzieje  na  ulicy,  i  niczego  nie  zapamiętują.  Ale  w  tym  domu  na
ostatnim trzecim piętrze mieszka dość specyficzny osobnik…

– Święty Mikołaj! – ucieszyła się Betty.
– Zwariowałaś?! – zszokowała się Joanna.
– Nie, nie! – Betty aż zaświeciły się oczy. – Tam jest taki stary brodaty dziad, który wiecznie

przesiaduje na balkonie w samych gaciach. Właściwie nie przesiaduje tylko przestojuje… Kurde,
jak to powiedzieć?

– Stoi? – podpowiedziała życzliwie Agnieszka.
– Niech będzie – zgodziła się Betty. – Stoi tam całymi godzinami, rozkraczony i podparty na

jednej nodze. Raz na lewej, raz na prawej. Dziennikarze mają teorię, że nie stać go na pralkę
i takim sposobem wietrzy bieliznę, żeby nie capiła.

– Betty! – jęknęła Joanna z rozpaczą.
–  No  przecież  sama  tego  nie  wymyśliłam!  –  zdenerwowała  się  menedżerka.  –  Powtarzam

tylko to, co usłyszałam. On ma nawet jakąś kobietę, żonę albo konkubinę, która też robi podobny
pokaz bielizny na tym balkonie, tylko rzadziej. W „Koktajlu” nazywają ją Śnieżynka. Jest równie
atrakcyjna. I podobnie owłosiona pod pachami!

Przez chwilę panowało milczenie.
–  Tak  czy  siak  –  powiedział  kapitan,  kiedy  już  odzyskał  zdolność  mowy.  –  Odebraliśmy

anonimowy  telefon  z  sugestią,  żebyśmy  porozmawiali  z  tym  pani  Mikołajem.  I  od  niego  się
dowiedzieliśmy,  że  w  dniu  napadu  na  Sylwię  zwrócił  uwagę  na  pewną  drobną,  rudowłosą

background image

kobietę, która kilka razy wchodziła do redakcji i z niej wychodziła, sprawiając przy tym wrażenie
bardzo zdenerwowanej. Czasy pokrywają się z naszą rekonstrukcją wydarzeń.

– Miała pecha – podsumowała Betty. – Ona też załatwiła Ptasznik?
– A nie! – zaprzeczył kapitan. – Napad na panią Alinę to dzieło Kobieły. Chyba przypadkowe.

Musiała  go  przyłapać  na  myszkowaniu  po  strychu.  Też  miał  facet  niefart.  W  dniu  kiedy  tu
przyjechał, widzieli go chyba wszyscy, na czele z jego przyjaciółką, u której zatrzymał się w dniu
morderstwa Konrada. Myślę, że przygwożdżenie go w czasie przesłuchania będzie dziecinnie
proste.

Joanna, Betty i Agnieszka przez chwilę analizowały wszystko to, co usłyszały.
– No dobrze, a gdzie w tym wszystkim morderca Konrada? – spytała wreszcie Betty.
–  Tego  właśnie  nie  wiemy!  –  powiedział  kapitan.  –  Ale  wciąż  sprawdzamy  różne  tropy.

Powiązania  Eweliny,  gwiazdy,  które  zostały  uwiecznione  na  kompromitujących  zdjęciach
Konrada…

Nagle Betty zerwała się z kanapy z triumfującym okrzykiem i takim impetem, że pozostali

również poszli w jej ślady.

– Wiem! – oznajmiła radośnie. – Wreszcie mi się coś przypomniało!
– Palpitacji serca przez ciebie dostaniemy – ofuknęła ją Joanna. – Co ci się przypomniało?!
– Archiwum Konrada! – Betty starała się opanować emocje, powstałe w wyniku połączenia

różnych faktów i obrazów. – Już wiem, co przeoczyłyśmy w archiwum Konrada!

Trzy pary oczy spojrzały na nią pytająco.
– Między zdjęciami leżała tam wyrwana kartka z jakiegoś pisma wnętrzarskiego – wyjaśniła

Betty. – Było na niej kilka zdjęć. Wiedziałam, że jedno z nich z czymś mi się kojarzy, ale nie
mogłam sobie uświadomić z czym. I wreszcie na to wpadłam! To był korytarz tego domu.

– I co z tego? – zapytała zaskoczona Joanna. – Przecież tu nic nie ma. Po co ktoś miałby robić

i publikować zdjęcie mojego domu?!

–  To  nie  był  twój  dom.  –  Betty  poczuła,  że  zaczyna  mówić  mało  zrozumiale  i  na  chwilę

przerwała,  żeby  uporządkować  myśli.  –  To  znaczy  to  był  twój  dom,  ale  zdjęcie  pochodziło
z  czasów,  kiedy  jeszcze  tu  nie  mieszkałaś.  Było  zrobione  tuż  przed  remontem.  Pamiętasz,
zgodziłaś się wtedy na zrobienie sesji pod tytułem „Metamorfozy”…

– Nic takiego nie pamiętam – zaprzeczyła Joanna.
– Co? – zdziwiła się z kolei Betty, po czym wróciła jej pamięć. – A no tak. Ja się zgodziłam.

W twoim imieniu.

background image

– Jak zwykle – powiedziała gniewnie Joanna. – Po kiego czorta?
– A nie ciekawi cię czasem, dlaczego możesz sobie w dowolnym momencie pojechać na dwa

tygodnie  na  Hawaje  i  nie  martwić  się  o  to,  że  nie  będziesz  miała  czym  zapłacić  za  drinka
z palemką? – zirytowała się Betty.

–  Drogie  panie  –  zainterweniował  Darski  –  może  wyjaśnicie  sobie  kwestie  współpracy

w bardziej stosownym terminie? Na razie jestem ciekawy, co odkryła pani na tej kartce.

– Poczekajcie. – Betty zamknęła oczy, przypominając sobie zdjęcia z magazynu. – Wiem! Była

tam jedna zwracająca uwagę rzecz. Obraz. Wisiał nad schodami. Duży, w solidnych ramach…

– Obraz? – zdziwiła się Joanna. – W ogóle go nie pamiętam. Ale poczekaj, coś mi świta. Był tu

jakiś czarno-biały bohomaz z jakimiś końmi i rycerzami. Strasznie irytujący. Za to z ładną ramą.

– I co się z nim stało? – spytał kapitan.
– Ramę wykorzystałam na moje zdjęcie z fanami ze zlotu wielbicieli romansów – powiedziała

Joanna. – Wisi u mnie w gabinecie.

– A obraz? – zaciekawiła się Agnieszka.
Joanna spojrzała na nią z błyskiem w oku.
– Jaką ja jestem kretynką! – jęknęła. – Teraz, kiedy mnie tak maglujecie, przypomniało mi się,

że Konrad kiedyś też wiercił mi dziurę w brzuchu o jakieś stare płótno, które kiedyś tu ponoć
wisiało. Powiedziałam mu, że pewnie kazałam je wyrzucić, ale uparł się, że na pewno tego nie
zrobiłam.  Rozmawialiśmy  o  tym  tylko  raz  i  zupełnie,  o  tym  zapomniałam.  Skąd  mogłam
wiedzieć, że to takie ważne?

– Naprawdę kazałaś wyrzucić ten obraz? – upewniła się Betty.
– Teraz to już sama nie jestem pewna – zastanowiła się Joanna. – Może kazałam go położyć

z innymi klamotami, które tu zostały.

– Gdzie? – zapytał kapitan.
– Oczywiście na strychu – odpowiedziała Joanna.
Nie minęła nawet minuta, kiedy cała czwórka znalazła się w górnej części domu. Porucznik

Majewski zgodnie ze swoimi obawami kimnął się słodko na stercie gazet, które – jak się okazało
–  posłużyły  mu  za  całkiem  wygodne  legowisko.  Obudzony  przez  wdzierającą  się  na  strych
watahę, patrzył teraz na jej członków nieco półprzytomnym wzrokiem.

– Płótno? – zdziwił się, rozpoznawszy treść nieco krwiożerczych okrzyków wydawanych przez

trzy  kobiety  i  swojego  przełożonego.  –  W  sensie  obraz?  Taki  stary?  Zaraz,  zaraz,  coś  takiego
chyba tu było…

background image

Cztery  osoby  z  zapartym  tchem  patrzyły,  jak  porucznik  odgarnia  część  gazet,  na  których

poprzednio polegiwał, i wyciąga spod nich duży, szary kawał płótna. Kapitan podszedł do niego
i  pomógł  mu  rozwinąć  je  na  całą  szerokość.  Przed  ich  oczami  pojawił  się  w  całej  okazałości
uwieczniony na płótnie obraz, przedstawiający naszkicowaną czarno-białą scenę bitewną. Na
środku  wyróżniał  się  jedyny  kolorowy,  utrzymany  w  nieco  niebieskawych  barwach  jeździec
trzymający w rękach proporzec i otoczony przez husarię, której konie deptały pokonanych ludzi
w turbanach. Cztery osoby spojrzały na dzieło jedynie z ciekawością, ale piąta głośno nabrała
powietrza do płuc.

– To… niemożliwe! – wykrzyknęła Agnieszka ze wzruszeniem. – To po prostu niemożliwe!
Z nabożnym zachwytem podeszła do płótna, które po rozłożeniu miało prawie metr długości

i pół metra szerokości. Przez chwilę kontemplowała je w skupieniu, po czym z nabożną miną
odwróciła się do Joanny i Betty.

– Czy wiecie, co to jest? – zapytała uroczyście.
–  Nie  mam  zielonego  pojęcia.  –  Joanna  wzruszyła  ramionami.  –  Trochę  przypomina

Sobieskiego pod Wiedniem Matejki…

– Bo to jest Sobieski pod Wiedniem, tyle że ten, którego nie znał świat – powiedziała uroczyście

Agnieszka, po czym odwróciła się do policjantów. – Trzymacie w rękach obraz wart ponad milion
dolarów!

background image

 

background image

Rozdział XXI

Joanna  wyjęła  z  barku  wino  i  rozlała  je  do  kieliszków.  Kapitan  machnął  ręką  na  regulamin,
doszedłszy  do  wniosku,  że  po  pierwsze  od  kilku  godzin  i  on,  i  jego  podwładny  nie  są  już  na
służbie, a po drugie o trzeciej w nocy można przymknąć oko na małe wykroczenie.

– To najsławniejszy z zagubionych obrazów Matejki – tłumaczyła Agnieszka, siedząc w kucki

przy przeniesionym do salonu płótnie, tak jakby obawiała się choć na chwilę rozstać z cennym
znaleziskiem. – Mistrz namalował go w celach charytatywnych na licytację. Dochód z niej miał
być  przeznaczony  na  sosierocone  dzieci,  których  rodzice  w  tysiąc  osiemset  osiemdziesiątym
pierwszym  roku  zginęli  podczas  pożaru  wiedeńskiego  Ringtheater.  Matejko  pofatygował  się
osobiście na aukcję, ale widząc, że obraz nie cieszy się zbyt dużym wzięciem, sam zapłacił za
niego dwa tysiące guldenów i zabrał go do domu. Wkrótce potem zaczął pracę nad Sobieskim pod
Wiedniem, na którym zdecydował się uwiecznić nie sam moment szturmu i walki, tak jak tutaj,
tylko triumfu, już po wygranej bitwie. Dwa lata później to zapomniane płótno, które mu zalegało
w  pracowni,  sprzedał  kupcowi  z  Ukrainy,  który  następnie  odsprzedał  go  hrabinie
Dzieduszyckiej,  znanej  kolekcjonerce  dzieł  sztuki.  Po  pierwszej  wojnie  światowej  obraz  kupił
jeden z poznańskich banków, który z kolei podarował go Muzeum Wielkopolskiemu. Jak wiele
dzieł  sztuki,  tak  i  ten  obraz  zaginął  podczas  drugiej  wojny  światowej.  Po  latach  rozeszły  się
jednak  plotki,  że  z  Poznania  trafiło  w  okolice  Warszawy.  Podobno  z  diwą  operową,  której
podarował je jeden z zakochanych w niej fanów. Ale to już ponoć tylko legenda.

– Skąd to wszystko wiesz? – zapytała zaskoczona wiedzą swojej nowej znajomej Betty. – To

jest… po prostu imponujące!

– Jeden z naszych profesorów na ASP miał fioła na punkcie Matejki – wyjaśniła Agnieszka. –

Żeby zdać u niego egzamin na piątkę, trzeba było mieć życie i twórczość mistrza w małym palcu.
Łącznie z anegdotami, ciekawostkami i legendami. Jak widać, nie wszystkie z nich były tak do
końca nieprawdziwe…

–  I  naprawdę  ten  obraz  jest  tyle  wart?  –  Joanna  ciągle  nie  mogła  wyjść  z  szoku.  –  Milion

dolarów?!

– Jeśli tylko potwierdzi się jego autentyczność – odparła Agnieszka. – A jestem prawie pewna,

że  tak  się  stanie,  to  trudno  będzie  nawet  oszacować  jego  wartość.  Nie  tak  dawno  na  jednej
z aukcji malutki, niedokończony szkic Matejki kupiono za półtora miliona złotych. A tutaj mamy

background image

nie tylko cały obraz, to jeszcze stanowiący wstęp do znanego dzieła. W przypadku trafienia na
aukcję  albo  cichej  sprzedaży  na  pewno  zapewniłby  sprzedającemu  dostatnie  życie  po  wsze
czasy!

Darski przyjrzał się obrazowi z niekłamanym podziwem.
– Czyli wiemy, o co cała ta afera – powiedział w zamyśleniu. – Szkoda tylko, że nie mamy

mordercy…

– A ten list do Konrada? – zapytała Betty. – W sumie kto go napisał…? Rozumiem, że Ewelina?
– Ha! To jest dopiero numer! – ocknął się kapitan. – Ewelina okazała się nie w ciemię bita. Jest

oburęczna.  Z  reguły  pisze  lewą  ręką,  ale  kiedy  poprosiliśmy  ją  o  próbkę  pisma,  przezornie
napisała  parę  zdań  prawą.  I  dopiero  na  sam  koniec,  kiedy  poprosiłem,  aby  podpisała  swoje
zeznania, odruchowo zrobiła to znów lewą. Kiedy sobie to uświadomiłem, od razu awansowała
na sam przód listy podejrzanych.

W tym momencie zadzwonił jego telefon. Kapitan przez chwilę słuchał, a następnie wydał

z  siebie  kilka  nieartykułowanych  pomruków,  wstał  z  kanapy  i  wyszedł  z  pokoju.  Agnieszka
z trudem oderwała wzrok od płótna i przez chwilę popatrzyła niepewnie na Joannę i Betty.

– Chciałam wam zadać jedno pytanie, ale cały czas myślę, że może się mylę i nie powinnam –

zaczęła  niepewnie.  –  Bo  dowiedziałam  się  czegoś  od  swojej  mamy  i  przez  cały  czas  mnie  to
gnębi. Może to drobiazg, a może nie…

Jej słowa przerwał powrót kapitana.
–  Zatrzymaliśmy  Kobiałę  –  powiedział.  –  Mój  kolega  właśnie  skończył  go  przesłuchiwać.

Początkowo wszystkiego się wypierał, ale kiedy powiedzieliśmy mu, że pani Ptasznik odzyskała
przytomność i wskazała go jako osobę, która ją zaatakowała, zmiękł i nagle zaczął być bardzo
wylewny.  Wyśpiewał  wszystko,  większość  swoich  win  zwalając  na  Ewelinę.  Zbyt  dużo  się  nie
pomyliliśmy  w  przypuszczeniach.  Co  ciekawe,  motor  ukrył  tuż  przy  stacji  kolejowej.
Sprawdziliśmy to przed chwilą, nadal tam stoi. Cud, że nikt go nie ukradł, bo jest prawie w ogóle
niezabezpieczony. Jedyne, co mnie zastanawia, to fakt, że Kobieła dalej się upiera, że widział na
terenie posiadłości jakąś postać. Być może mordercę. Ale nie umie o niej nic powiedzieć, bo było
ciemno jak w rybich wnętrznościach…

W  tym  momencie  Joanna  wreszcie  sobie  przypomniała,  jaka  wątpliwość  gnębiła  ją  już  od

dłuższego czasu.

–  Siekiera!  To  przecież  oczywi…  –  zaczęła,  ale  Agnieszka  spojrzała  na  nią  tak  błagalnym

wzrokiem, że urwała w połowie zdania.

background image

Agnieszka posłała jej wdzięczne spojrzenie, po czym popatrzyła uważnie na Darskiego.
– Czy jeśli zdradzę panu nazwisko osoby, która moim zdaniem popełniła to morderstwo –

powiedziała powoli – pozwoli mi pan zamienić z nią kilka słów przed aresztowaniem?

background image

 

background image

Rozdział XXII

Cudowny  wschód  słońca  nadał  zielonemu  Milanówkowi  baśniowego  kolorytu.  Starszy
mężczyzna wyszedł z domu, zamknął za sobą drzwi i niespiesznie zrobił kilka kroków w stronę
warsztatu znajdującego się w jego garażu. Po paru metrach stanął i popatrzył na zbliżającą się
do  niego  dziewczynę.  Oświetlona  pierwszymi  promieniami  sprawiała  wrażenie  niebiańskiej
istoty. Podeszła do niego i przez chwilę uważnie patrzyła mu w oczy.

– Dlaczego? – zapytała po kilku sekundach.
– Bo był nic niewartym nicponiem, który niszczył wasze życie – odpowiedział mężczyzna. –

Nie kochał was, wykorzystywał, oszukiwał, sprawiał, że byłyście nieszczęśliwe…

– Ale wiesz, że go kochałam – powiedziała dziewczyna.
Starszy pan żachnął się gniewnie.
– Wiedziałem, że darowałabyś mu wszystko. – W jego głosie pojawił się akcent pogardy. –

I dlatego nie mogłem dopuścić do tego, żeby złamał ci życie. Tacy jak on niczego innego nie
potrafią.  Wiem  to  aż  za  dobrze.  Sam  taki  jestem.  Byłem…  Nie  mogłem  pozwolić,  żebyś  to
zrozumiała, kiedy będzie już za późno. Tak jak twoja matka. Kiedy odkryłem, że nie tylko złamał
ci  serce,  oszukuje  Joannę,  ale  i  sprowadza  na  złą  drogę  Ewelinę,  poszedłem  z  nim  pogadać.
Dzień wcześniej. Jak facet z facetem. Zlekceważył mnie. Zaśmiał mi się prosto w twarz. „Bajasz,
dziadku.  I  tak  żadna  z  tych  kretynek  ci  nie  uwierzy.  Lepiej  przytnij  zielsko  przy  parkanie”,
powiedział.  Więc  musiałem  zrobić  to,  co  zrobiłem.  I  nie  boję  się  kary!  Niczego  nie  żałuję.
Jedyne, czego mi żal, to tego, że nigdy nie próbowałem się do ciebie zbliżyć i… przeprosić.

Dziewczyna spuściła wzrok. Starszy pan podszedł do niej i delikatnie ujął jej twarz w swoje

ręce.

– Jesteś taka do mnie podobna – powiedział. – Tak podobna…
W kącikach jego oczu pojawiły się łzy. Dziewczyna milczała, bojąc się spojrzeć mężczyźnie

prosto w oczy. Ten po chwili zrozumiał powód.

– Są tu, prawda? – upewnił się. – Zrobiłaś to, co powinnaś.
Dziewczyna skinęła głową.
– Jak się domyśliłaś? – zapytał.
Dziewczyna przez chwilę się wahała, ale w końcu doszła do wniosku, że wyjawienie prawdy

nic już nie zmieni.

background image

–  Mama  powiedziała  mi,  że  hobby  jej  ukochanego,  który  złamał  jej  serce  na  całe  życie,

wiązało  się  z  ogrodnictwem  –  wyjaśniła.  –  I  wtedy  zrozumiałam,  że  tylko  jeden  człowiek  na
pewno wiedział, gdzie w posiadłości Joanny znajduje się siekiera. I prawdopodobnie tylko jeden
umiał się nią fachowo posłużyć. A poza tym Joanna opowiedziała mi o wizycie, którą ci złożyły
z Betty już po morderstwie. Powiedziałeś wtedy, że odwiedziła cię córka. A przecież teoretycznie
nie masz dzieci…

– Powiedziałem, zanim pomyślałem – skrzywił się starszy pan. – Miałem jednak wrażenie, że

nie zwróciły na to uwagi.

–  Bo  nie  zwróciły.  –  Agnieszka  skinęła  głową.  –  Ale  zapamiętały  i  ja  zwróciłam.  Wszystko

zaczęło mi się nagle układać w logiczną całość.

Na chwilę przerwała, walcząc ze swoim sumieniem.
–  Policja  na  pewno  i  tak  by  to  wreszcie  odkryła,  to  pewnie  była  tylko  kwestia  czasu  –

powiedziała wreszcie, ku swojemu zaskoczeniu czując, że musi się jakoś usprawiedliwić. – Choć
podobno  załatwiłeś  wszystko  tak,  aby  żadna  nić  nie  prowadziła  od  ciebie  do  Eweliny.  Ona
wiedziała?

– Nie – odpowiedział starszy pan. – Dla niej byłem tylko znajomym jej rodziców, którego od

czasu do czasu odwiedzała w Milanówku. Oddałem ją na wychowanie, kiedy zrozumiałem, że
nigdy  nie  będę  dobrym  ojcem.  Starałem  się.  Nie  wyszło.  Ale  zawsze  miałem  na  nią  oko.  To
dzięki mnie wróciła do Polski. Myślałem, że tu będzie jej lepiej. Pomyliłem się. Nic nie wiedziała,
ale  trochę  się  domyślała.  Kiedyś  powiedziała  mi,  że  jej  znajomy  ma  narzeczoną,  która  jest
bardzo do niej podobna. To bystra dziewczyna. Pewnie miała jakieś podejrzenia, ale nie wiem,
czy poznała prawdę. Jakie to ma teraz znaczenie?

Dziewczyna przeniosła wzrok z twarzy starszego pana na ulicę za jego plecami. Zobaczyła,

jak Darski i kilku policjantów z wolna wychodzi z ukrycia. Jej wybłagane pięć minut właśnie się
kończyło. Starszy pan patrzył na nią uważnie.

– Nie miej wyrzutów sumienia. Gdyby policja oskarżyła kogoś o to morderstwo, sam bym się

zgłosił – powiedział, po czym nagle na jego twarzy pojawił się zupełnie niestosowny do sytuacji
uśmiech. – No chyba że byłaby to ta pomylona piosenkarka. Nigdy jej jakoś nie lubiłem…

Agnieszka  popatrzyła  na  twarz  swojego  ojca  z  zaskoczeniem.  Widząc  jego  uśmiech

i spokojne, mądre oczy, po raz pierwszy zrozumiała, dlaczego jej mama tak mocno się w nim
zadurzyła. I nagle twarz jej ojca jakby za dotknięciem czarodziejskiej różdżki zamieniła się w jej
głowie w twarz Konrada. Ten sam czar, ten sam uśmiech, maskujący tchórzostwo i kłamstwa.

background image

Agnieszka  zrobiła  kilka  kroków  do  tyłu  i  beznamiętnym  wzrokiem  obserwowała,  jak  Darski
zakłada  na  ręce  Antoniego  Wyprycha  kajdanki  i  instruuje  go  o  przysługujących  mu  prawach.
Bliski  jej  przez  krótką  chwilę  człowiek  znów  był  dla  niej  tylko  obcym  mężczyzną,  który  bez
skrupułów i z premedytacją pozbawił życia inną osobę.

Agnieszka nie zamierzała uronić nad nim ani jednej łzy.

background image

 

background image

Epilog

–  Czy  te  kanapki  muszą  zawsze  być  takie  rozmemłane?  –  piekliła  się  Joanna,  oglądając

zawartość lodówki w kiosku na lotnisku. – Wyglądają, jakby je ktoś już przetrawił i zwrócił!

– To kup sobie coś w samolocie – poradziła z rezygnacją Betty.
– No toś dopiero wymyśliła! – prychnęła gniewnie Joanna. – Czytałam ci przecież wczoraj, że

jednej kobiecie podali w samolocie kanapkę, w której był ludzki kciuk! Kciuk, rozumiesz?!

– Jak dobrze przyprawiony, to nie wiem, czemu protestowała – odparła Betty. – Zawsze to

nowe doświadczenie. Nie każdy ma okazję skosztować kanapki z kciukiem, i to tylko za cztery
euro. Ludziom nigdy nie dogodzisz…

Joannę  zatchnęło  ze  zgrozy.  Betty  z  westchnieniem  spojrzała  na  zegarek.  Jeszcze  niecały

kwadrans i pozbędzie się pracodawczyni na całe dwa tygodnie. Oby tylko lot na Korfu się nie
spóźnił!

– Swoją drogą, dziwię się, że nie chciałaś ze mną jechać – powiedziała Joanna. – Już nawet

nie  trzeba  latać  po  szpitalach.  Ptasznik  pod  opieką  rodziny,  ta  z  „Koktajlu”  też  ponoć  już  na
chodzie.  A  tam  byś  miała  znakomity  hotel,  piękną  pogodę,  przystojnych  Greków,  żyć  nie
umierać!

–  Mam  swoje  powody  –  mruknęła  Betty,  taktownie  powstrzymując  się  przed  wskazaniem

palcem głównego z nich.

– Już ja znam te twoje powody. – Joanna pokiwała głową. – Za mundurem panny sznurem…
Betty uśmiechnęła się szeroko.
–  W  jeansach  i  koszuli  wygląda  jeszcze  lepiej  –  powiedziała.  –  Nie  mówiąc  już  o  tym,  jak

wygląda w ogóle bez niczego…

Joanna przerwała macanie kanapek.
– Mam pomysł na nową książkę – ucieszyła się. – Nazwę ją Kajdany miłości. Historia romansu

przystojnego policjanta i średnio atrakcyjnej kobiety w średnim wieku, której wydaje się, że jest
Marilyn Monroe.

–  Wypchaj  się!  –  oburzyła  się  Betty.  –  I  nie  spiecz  jak  ostatnim  razem,  kiedy  musiałam

odwołać dwa spotkania autorskie, bo wyglądałaś jak przesmażona Pocahontas.

Nieco  niewyraźny  głos  oznajmił  gdzieś  wysoko  nad  nimi,  że  pasażerowie  udający  się  na

Korfu proszeni są o przejście do wyjścia numer dwadzieścia pięć. Joanna szybko zapłaciła za

background image

kanapki i obie udały się w stronę odprawy.

– A swoją drogą tak sobie ostatnio pomyślałam, że wszystko to przez ciebie – powiedziała

nagle Joanna.

– Co przeze mnie? – zdziwiła się Betty.
– Cała ta afera z Konradem – wyjaśniła Joanna. – Gdybyś nie zaprosiła do mojego domu tego

magazynu wnętrzarskiego, nie zrobiliby zdjęcia, Konrad nie zauważyłby Matejki, nie poderwał
mnie, a potem nie zginął…

– No wielkie dzięki, że zwalasz to na moje sumienie – zdenerwowała się Betty. – To przecież

zbieg okoliczności…

–  A  ja  myślę,  że  ty  po  prostu  robisz  wszystko,  żebym  umarła  w  samotności  –  powiedziała

Joanna.  –  I  została,  jak  to  było  w  Dzienniku  Bridget  Jones,  na  wpół  pożarta  przez  owczarka
alzackiego! Więc powiem ci jedno…

– Tak?
– To ci się nie uda!
Joanna  i  Betty  doszły  do  bramki,  gdzie  sympatyczna,  acz  nieco  zaspana  blondynka

z wystudiowaną uprzejmą miną odbierała od pasażerów karty pokładowe.

– Joanna, obiecaj mi jedno. Nie wdawaj się w nic podejrzanego w tej Grecji, dobrze?
–  Postaram  się  –  odpowiedziała  Joanna.  –  Po  tym  wszystkim  chcę  przede  wszystkim

wypocząć. I zebrać pomysły na nową książkę… Przyda mi się trochę spokoju.

– No to… do zobaczenia za dwa tygodnie – pożegnała się Betty. Joanna uścisnęła ją mocno,

pocałowała w policzek i z gracją odwróciła w stronę bramki. Podała kartę dziewczynie, jeszcze
raz odwróciła w stronę Betty, posłała jej uśmiech i zdecydowanym krokiem udała się w stronę
wyjścia do samolotu.

Betty odprowadzała ją wzrokiem, aż Joanna zniknęła jej z oczu.
„Wreszcie mam dwa tygodnie świętego spokoju…”, pomyślała z ulgą.
I nawet nie mogła przypuszczać, jak bardzo tym razem się myli!

background image

 

background image

Podziękowania

Ponieważ  to  pierwsza  książka,  więc  trochę  się  tego  nazbierało  (jeśli  napiszę  kiedykolwiek
kolejną, to obiecuję, że będę się bardziej streszczał…). Dziękuję więc…

–  Mojej  Mamie  za  to,  że  gdy  miałem  8  lat,  wręczyła  mi  Wszystko  czerwone  Joanny

Chmielewskiej, 

– Pawłowi Płaczkowi za to, że powtórzył tysiąc razy: „Powinieneś napisać książkę!” (jak widać,

wreszcie posłuchałem),

– moim kolegom i koleżankom w „Party” za nieustającą inspirację (wiecie, że Was kocham!)

oraz wszystkim z redakcji za wsparcie i cenne uwagi,

– Kasi Pieczulis za to, że była moim pierwszym krytykiem (wiem, że zostawiłem fragment,

który kazałaś mi wyrzucić i pewnie za to oberwę, więc na wszelki wypadek nie wybiorę się do
Ciebie do Londynu przez najbliższych 30 lat albo do czasu, kiedy stracisz siłę w rękach),

– i wreszcie – last but not least – pani Bogusi Genczelewskiej za złote serce i to, że mogę teraz

pisać te słowa!


Document Outline