background image

BYŁEM KSIĘDZEM"

„PRAWDZIWE OBLICZE KOŚCIOŁA KATOLICKIEGO W POLSCE"

Roman Jonasz

ISBN 83-909042-0-9

Wydawnictwo Glass-Plast

Andrespol

Wydanie III

Łódź 1998

background image

Wszystkim skrzywdzonym i zgorszonym przez Kościół i ludzi Kościoła

Roman Jonasz - pseudonim literacki - absolwent Wyższego Seminarium Duchownego w 

Łodzi,   magister   prawa   kanonicznego.   Opuścił   stan   duchowny   w   1996   roku.   Członek 

nieformalnego Ruchu Odnowy Kościoła Katolickiego w Polsce.

Wszystkie   wydarzenia   opisane   w   tej   książce   są   prawdziwe,   choć   niektórym   mogą 

wydawać   się   szokujące   i  niewiarygodne.   Moje   własne   przeżycia   i   opinie   uzupełniam 

relacjami naocznych świadków oraz ich komentarzami. Wiem jednak, jak długie ręce 

mają hierarchowie Kościoła. Stąd też niektóre z ich nazwisk (w tym moje własne) zostały 

zmienione.

Autor

SPIS TREŚCI

Od Autora ...............................................................................................................9

I. Moja droga do kapłaństwa  ...............................................................................11

II. Wyższe Seminarium Duchowne we Włocławku ..............................................17

III. Wyższe Seminarium Duchowne w Łodzi .......................................................56

IV. Święcenia i pierwsze kroki w kapłaństwie .....................................................73

V. Pierwsza parafia - zderzenie z rzeczywistością ................................................78

VI. Kapłański business w Aleksandrowie ...........................................................100

VII. Ozorków: trudna decyzja-dlaczego odszedłem?..........................................119

VIII. Konieczność zmian w Owczarni Chrystusa ...............................................127

2

background image

„Jeżeli będziecie trwać w nauce mojej, będziecie prawdziwie moimi uczniami i poznacie 

prawdę, a prawda was wyzwoli".

J.8, 31-32 Jezus Chrystus

Od Autora

W Polsce żyje i pracuje ponad 30 tysięcy księży. Ta armia dorosłych, wykształconych 

mężczyzn, ćwiczona przez sześć lat w seminariach duchownych, tworzy hierarchiczną-

organizacyjną   strukturę   Kościoła   Katolickiego   w   Polsce.   Od   kapłanów   będących   w 

służbie   Kościoła   wymaga   się   bezwzględnego   i   ślepego   posłuszeństwa   wobec 

przełożonych - proboszczów, biskupów, kardynałów, a przede wszystkim wobec papieża, 

który   posiada   władzę   absolutną.   Władzy   tej   nie   można   porównać   z   żadnym   innym 

ludzkim   panowaniem   -   wykracza   ona   bowiem   poza   świat   stworzony(1).   Papież   w 

doktrynie   Kościoła   Katolickiego   jest   nieomylny,   gdy   wypowiada   się   w   sprawach 

dotyczących wiary i moralności. Przez niego i biskupów działa ponadto Duch Święty, a 

każdy   z   biskupów   jest   „alter   Christus",   tzn.   zastępuje   wiernym   samego   Chrystusa. 

Powyższe   tezy   określane   przez   Kościół   jako  dogmaty   wiary   (pewne,   nie   podlegające 

dyskusji), nawet wśród ludzi niewierzących rodzą postawy zażenowania, a nawet strachu 

przed czymś tajemniczym, niewidzialnym. Któż oprze się władzy danej z Wysoka! Nawet 

wysocy   rangą   mężowie   stanu  chylą   głowy  przed  piuską   i  pastorałem.   Nasuwa   się   tu 

porównanie do szczepu Indian, którym przewodzi wódz, ale faktyczną władzę dzierży 

czarownik.

Biskupi, którzy mówią o sobie, iż są „sługami" na czele z papieżem, będącym „sługą 

sług" - w rzeczywistości podzielili pomiędzy siebie cały świat i ciągle naginają go do 

wizji   Kościoła,   powołując   się   przy   tym   na   autorytet   samego   Boga.   Czy   jednak   nie 

nadużywają tego autorytetu zbyt często? Na ile ich rząd dusz jest błogosławiony, a na ile 

potępiany   przez   Tego,   na   którego   się   powołują?   Jak   daleko   dzisiejsi   hierarchowie 

Kościoła odeszli od ideałów kapłaństwa służebnego? Czy mają prawo nakładać na ludzi 

„ciężary nie do uniesienia", sami nie ruszywszy ich palcem?(2)

(1) Patrz Mt 16, 17-19. 

(2) Patrz MT 23, 3-5.

Podobnie   jak   generałowie   posługują   się   żołnierzami,   tak   biskupi   kierują   księżmi   - 

3

background image

proboszczami i wikariuszami tworząc - przez sieć parafii - własne państwo w państwie. 

Jeden z wiejskich proboszczów powiedział kiedyś do mnie - ,,Jak myślisz: kto rządzi w 

tej   dziurze?   Ten,   kto   ma   największą   chatę"   -   tu   wskazał   na   Kościół   parafialny   i 

przylegającą doń plebanię.

Książka, którą wziąłeś do rąk, to historia młodego człowieka, który był jednym z tysięcy 

polskich kapłanów. Wszedł do innego świata i po trzech latach postanowił go opuścić. Co 

go do tego skłoniło? Dlaczego zdecydował się głośno o tym mówić?

JA JESTEM TYM CZŁOWIEKIEM!

Obecnie   mężem   i   ojcem,   głową   rodziny.   Minął   już   rok   od   opuszczenia   przeze   mnie 

kapłańskich szeregów, a ja coraz bardziej utwierdzam się w swojej decyzji. Co więcej, 

zdecydowałem się dać świadectwo prawdzie, bo tylko ona może wyzwolić człowieka tak, 

jak wyzwoliła   mnie.   Niewielu  z  kapłanów,  którzy  rezygnują,  decyduje   się  publicznie 

mówić   o   motywach   swojej   decyzji.   Obawiają   się   potępienia   ze   strony   hierarchii   i 

większości  wiernych.  Ta   książka,  to  pierwsze  tego  typu świadectwo w  skali  naszego 

kraju. Jako autor tak nowatorskiej pozycji, nie jestem wolny od obaw co do jej przyjęcia. 

Uważam   jednak,   że   prawda,   choćby   najgorsza,   lepsza   jest   od   najbardziej 

zakamuflowanego kłamstwa. Miliony katolików w Polsce są nieświadome tego, co dzieje 

się - za ich pieniądze - za murami plebanii, seminariów i pałaców biskupich. Ci ludzie 

mają prawo wiedzieć, ponieważ to oni są prawdziwym Kościołem - „ludem wybranym, 

narodem świętym", a nie ciemną masą u progu trzeciego tysiąclecia.

Moim celem nie jest wkładanie kija w mrowisko. Jestem daleki od jakiejkolwiek formy 

odwetu czy nienawiści. Nie pragnę jątrzyć, wzywać do rewolucji, potępiać. Słabości ludzi 

Kościoła,   które   opisuję,   są   udziałem   każdego   człowieka.   Nikt   też   nie   jest   wolny   od 

błędów, pomyłek i upadków. Ale jeśli choroba zaatakuje cały, zdrowy organizm, który 

został   powołany   do   czynienia   dobra   i   służenia   wszystkim   ludziom,   to   trzeba   z   nią 

walczyć, a żeby walczyć trzeba wpierw ją poznać. Misja Kościoła jest zbyt ważna, aby 

jego dzieci były obojętne na to, co się w nim dzieje i jak spełnia on swoją posługę.

Moja książka spełni swoje zadanie jeśli skłoni do refleksji ludzi dobrej woli, którym na 

sercu leży dobro Kościoła Katolickiego w Polsce i na świecie. Wokół mnie skupiło się 

wielu takich ludzi. Są wśród nich byli i aktualnie pracujący księża oraz światli katolicy 

świeccy. Chcemy mówić głośno - nie o wadach ludzkich - ale o wadach systemu; po to, 

4

background image

aby   Owczarnia   Jezusa   Chrystusa   mogła   wejść   oczyszczona   w   trzecie   tysiąclecie 

Chrześcijaństwa.   Trzeba   nam   wszystkim   -   całemu   Kościołowi   -   powrócić   do   źródeł, 

korzeni naszej wiary. Chcemy, aby ona naprawdę przemieniała nasze życie; nadawała mu 

sens   i   czyniła   je   piękniejszym.   Chcemy   trwać   w   nauce   Jezusa,   być   Jego   wiernymi 

uczniami i poznać prawdę, a prawda nas wyzwoli(3).

(3) Por. J.8, 31-32.

ROZDZIAŁ I

Moja droga do kapłaństwa

Urodziłem się w rodzinie na wskroś katolickiej, wręcz purytańskiej. Od kiedy sięgnę 

pamięcią,   życie   mojej   rodziny   było   przeniknięte   wiarą   i   przeplatane   praktykami 

religijnymi.   Wyczuwając   panującą   w   domu   atmosferę,   już   jako   dziecko   starałem   się 

zaskarbić sobie uczucia i łaski rodziców - czynnie uczestnicząc w życiu naszej parafii. 

Zaczęło się od czytania z lekcjonarza na Mszy Pierwszo-komunijnej. Po tygodniu od tego 

debiutu, byłem już ministrantem i stałym lektorem. Służenie do Mszy Świętej stało się 

pasją mojego młodego życia. Pamiętam, jak w wieku 8 - 9 lat biegałem przez śnieżne 

zaspy czy kałuże błota do Kościoła na poranną Mszę, często gdy było jeszcze ciemno. 

Gdybym tego samego dnia opuścił nabożeństwo wieczorne, na pewno nie zmrużyłbym 

oka  do rana. Konkursy biblijne, wycieczki ministranckie z księdzem opiekunem były 

wtedy moją największą radością.

W   czasie   jednej   z   takich   wycieczek   do   katedry   i   Seminarium   Duchownego   we 

Włocławku,   doznałem   przedziwnego   uczucia.   Kiedy   wraz   z   grupą   naszych   chłopców 

wszedłem   do   seminarium,   a   chwilę   później   do   zatłoczonej   klerykami   jadłodajni   - 

stanąłem   jak   wryty.   Opanowało   mnie   przeświadczenie,   że   kiedyś   będę   siedział   przy 

którymś z tych stołów: jadł, rozmawiał, śmiał się, a za chwilę wstanę i pójdę na modlitwy 

i do swojego pokoju. To przeświadczenie, iż będę kiedyś jednym z tych, na których wtedy 

patrzyłem,   zawładnęło   moją   młodzieńczą   wyobraźnią.   Teraz,   po   latach,   odczytuję   to 

zdarzenie jako moment mojego powołania.

Ja i cała moja rodzina otaczaliśmy nabożnym szacunkiem wszystkich księży. Dla mnie 

osobiście byli to nadludzie - nieomylni i wspaniali pod każdym względem. To byli ludzie 

nie z tego świata. Coroczna kolęda w naszym domu była długo oczekiwanym świętem. 

5

background image

Jestem pewien, że gdybym wtedy znał ich ludzkie wady i słabości, tak jak znam je dziś - 

na pewno nie zmąciłoby to mojego obrazu księdza pół-Boga. Bycie księdzem było dla 

mnie czymś nieosiągalnym wręcz

nierealnym, a jednocześnie był to szczyt moich dziecięcych i młodzieńczych marzeń. 

Pozbawieni   ziemskich   trosk   i   przywiązań,   żyjący   w  bliskości   Boga,   przeznaczeni   do 

wyższych celów kapłani - byli dla mnie aniołami, którzy zstąpili na ziemię, aby uczynić 

ją piękną. Tylko oni mogli sprawować tajemnicze obrzędy, rozgrzeszać, karmić Ciałem 

Chrystusa. Do nich należało ganić lub chwalić; rozstrzygać o tym co jest dobre, a co złe. 

Dla młodego chłopca, który wyrósł w atmosferze uwielbienia dla księży, perspektywa 

zostania jednym z nich mogła być albo utopijną mrzonką, albo życiowym celem. Kiedy 

sam zostałem kapłanem i opiekunem ministrantów, u wielu z nich widziałem te same 

spojrzenia   pełne   szacunku   i   ufności.   Właśnie   tak   w   ich   wieku   patrzyłem   na   księży. 

Niestety bardzo często księża nie uświadamiają sobie, jak wielki wpływ mają na dzieci i 

młodzież   zwłaszcza   tę,   która   sama   poszukuje   oparcia   w   Kościele.   Młody   człowiek 

potrzebuje autorytetu, wzorca osobowego. Zwłaszcza chłopcy poszukują takiego wzorca 

w najróżniejszych środowiskach -  począwszy  od ulicznego  gangu,   a  skończywszy  na 

grupie ministranckiej. Odpowiedzialność księży za powierzone im młode pokolenie jest 

ogromna,   tak   przed   Bogiem,   jak   i   ludźmi.   Bóg   raczy   wiedzieć,   za   ile   dziecięcych 

frustracji, a nawet przestępstw nieletnich, odpowiedzialni są ci księża, którzy świadomie 

czy nieświadomie stali się powodem do zgorszenia.

Oczywiście jako dziecko nie byłem aniołkiem, ale też nie wychowywała mnie ulica. Poza 

rodzicami   najwięcej   w   tym   względzie   zawdzięczam   księżom,   co   do   których   miałem 

wtedy sporo szczęścia. Moje związki z parafią i serdeczne kontakty z księżmi trwały 

przez cały okres szkoły podstawowej i liceum. Na pewno, zwłaszcza w tym ostatnim 

czasie, coraz bardziej krytycznie zaczynałem patrzeć na świat, w tym również na moich 

idoli w sutannach. Jednak w wieku, w którym młody chłopak ma tysiące pomysłów na to, 

co będzie robił w przyszłości - ja ciągle nosiłem w sobie pragnienie bycia jednym z nich. 

Ciągle żywe było we mnie uczucie sprzed lat, że będę klerykiem, a później księdzem. 

Kilka   dziewczyn,   z   którymi   chodziłem   w   liceum,   chyba   wyczuwało   to   moje   ukryte 

powołanie, bo wszystkie uważały mnie za dziwaka i nawiedzonego. Tymczasem w mojej 

świadomości dojrzewała ostateczna decyzja.

6

background image

W  1986  r.   obnoszenie   się   z   pragnieniem  pójścia   do  seminarium  było  jeszcze   bardzo 

niebezpieczne.   Można   było   po   prostu   nie   zdać   matury.   Uświadomiła   mi   to   moja 

polonistka, której potajemnie

zwierzyłem   się   z   mojego   postanowienia.   Rodzice,   jak   nie   trudno   się   domyśleć,   byli 

wniebowzięci; tak samo jak miejscowi księża, na czele z proboszczem. Czułem wyraźnie, 

że wprawiłem całe swoje otoczenie w stan radosnego uniesienia. Członkowie najbliższej 

rodziny wyrażali swoje uznanie dla mojej decyzji i odwagi. Nie kryli poglądu, że ksiądz 

w rodzinie to - ni mniej, ni więcej - tylko swój człowiek w Sądzie Najwyższym. Oni już 

czuli się zbawieni, nie mówiąc o innych korzyściach, które miałyby ich spotkać. Jedna z 

ciotek   wyraziła   to   aż   nazbyt   dosadnie   -   „kto   ma   księdza   w   rodzie,   tego   bieda   nie 

ubodzie".   Byłem   bohaterem,   rodzinnym   mesjaszem.   To   całe   miłe   zamieszanie   wokół 

mojej osoby utwierdzało mnie w podjętej decyzji. Jak by jej jednak nie oceniać i na nią 

nie patrzeć - była to decyzja wynikająca ze szczerej intencji zostania świętym kapłanem - 

uczniem Chrystusa. Było we mnie wielkie, szczere pragnienie służenia innym ludziom, 

pomagania im. Obok tego pragnienia chwilami do głosu dochodziły też i inne, bardziej 

prozaiczne   i   materialne.   Wiedziałem,   że   księża   nie   cierpią   biedy.   Jeżdżą   zachodnimi 

samochodami. Mają komfortowo urządzone mieszkania. Sprzęt grający wysokiej klasy. 

Dla dziewiętnastolatka takie sprawy nie są bez znaczenia. Nie zamierzałem wszak zostać 

pustelnikiem   czy   żebrakiem.   Rodzina   i   całe   otoczenie   utwierdzało   mnie   w 

przeświadczeniu, że jestem kimś ważnym, wyjątkowym; że wiele rzeczy po prostu mi się 

należy skoro tak się poświęcam dla Boga. Także wielu parafian osobiście wyrażało swoje 

uznanie dla mojego postanowienia - wszak byłem pierwszym „odważnym" po czternastu 

latach. Postawy adorowania księży i ciągłego przekonywania ich, iż są panami świata - są 

powszechne. Wielokrotnie, każdego dnia doświadczałem tego sam ze strony wiernych i 

moje otoczenie wcale w tym względzie się nie wyróżniało. Ksiądz, będąc sam (lub kilku) 

w wielotysięcznej parafii jest hołubiony i adorowany, zwłaszcza przez starsze kobiety. To 

przede   wszystkim   one,   nieświadome   tego   co   robią   -   rozpieszczają   i   psują   swoich 

„księżyków",   a   gdy   ci   obrastają   w   piórka   i   zaczynają   wykręcać   „numery",   ich 

dotychczasowe adoratorki przemieniają się w „świętą inkwizycję".

Mój   proboszcz   zaofiarował   się   zawieść   mnie   do   Włocławskiego   Seminarium,   abym 

złożył   wszystkie   potrzebne   papiery:   świadectwo   maturalne,   opinię   proboszcza   i 

7

background image

wikariuszy.   Kiedy   przekroczyliśmy   próg   i   weszliśmy   do   obszernych   pomieszczeń   - 

korytarzy,   na   których   wisiały   ogromne   portrety   biskupów,   rektorów,   profesorów   - 

odruchowo wstrzymałem oddech i poddałem się atmosferze dostojeństwa i surowej wręcz 

powagi jaka tu panowała. Wysokie okna, potężne drzwi, łukowate sklepienia sufitów - to 

wszystko sprawiało wrażenie bardziej naw kościelnych niż uczelni, czy też domu dla 

męskiej młodzieży. Mały, szpakowaty człowieczek, który zaczął wyłaniać się z drugiego 

końca korytarza, nie pasował do całości. Okazało się, że był to sam prefekt studiów (2-gi 

wicerektor).   Przywitał   się   z   nami   wesoło,   po   czym   mój   proboszcz   oddalił   się,   a   ja 

podążyłem   za   moim   nowym   przełożonym.   Chociaż   byłem   tam   na   własne   życzenie, 

poczułem się przez chwilę jak rzecz przekazana nowemu właścicielowi. Zrobiło mi się 

nieprzyjemnie   obco.   Poczułem   dziwny   strach   przed   czymś   nieznanym,   a   może   tylko 

przeniknął mnie chłód tych dwumetrowych murów i duch dawnych czasów, zamknięty w 

potężnych   ramach   obrazów.   Ksiądz   prefekt   Konecki   zaprowadził   mnie   do   swojego 

mieszkania.  Usiadł naprzeciwko mnie  i  przez  dłuższą  chwilę,  która  wydawała  mi  się 

godziną, patrzył prosto w moje oczy, jakby chciał poznać moje myśli i intencje. „Po co tu 

przyszedłeś" - zdawał się pytać przenikliwym wzrokiem - „czy dla kariery, czy na wierną 

służbę Kościołowi"? Zrobiło mi się nieswojo. Zaczął w końcu pytać o rodzinę i moich 

znajomych księży. Teraz wiem, że chodziło mu o to, który z nich mógłby mieć na mnie 

zły wpływ. Na koniec musiałem napisać na kartce - dlaczego chcę zostać księdzem. Poza 

obrzydliwym   błędem   ortograficznym,   moja   argumentacja   najwidoczniej   mu   się 

spodobała. Z szerokim uśmiechem podał mi rękę na pożegnanie - „do zobaczenia we 

wrześniu" - powiedział. Kiedy wyszedłem z zimnych, surowych murów na czerwcowe 

słońce poczułem ulgę i radość - zostałem przyjęty!

Warto   tu   wspomnieć,   że   w   seminariach   duchownych   nie   ma   praktyki   zdawania 

egzaminów wstępnych. Warunkiem dopuszczenia do studiów, oprócz wspomnianych już 

dokumentów,   jest   tzw.   rozmowa   kwalifikacyjna.   Już   w   trakcie   semestru   ks.   rektor 

opowiadał nam, jak to pewnego razu przyjechała do uczelni mama ze swoim synem. 

Kiedy upewniła się, że rozmawia z rektorem oświadczyła z całą powagą: „Jeśli już mój 

syn ma być księdzem to chcę żebyście wykształcili go na biskupa. On się zresztą i tak do 

niczego innego nie nadaje. Uczy się słabo, jest chorowity i nic go nie interesuje". O tym, 

jaką w seminarium trzeba mieć głowę do nauki, zdrowie i siłę woli, aby się nie załamać 

8

background image

już po pierwszych miesiącach - każdy kto spróbował tego chleba wie najlepiej.

A   tymczasem   przede   mną   były   długie   wakacje.   Postanowiłem,   że   będą   zupełnie 

zwariowane. Wybraliśmy się z kolegą „na stopa", po północnej Polsce. Kiedy skończyła 

się gotówka, zamiast wracać do domu, wyruszyliśmy nad Mazury. Żywiąc się złapanymi 

rybami   i   resztką   konserw,   przez   cztery   dni   płynęliśmy   dmuchanym   kajakiem   po 

najpiękniejszych zakątkach. Sielanka skończyła się wraz z potężną burzą, która zastała 

nas   daleko   od   brzegu   jeziora.   Wypełniony   bagażami   kajak   zaczął   nabierać   wody. 

Wzburzone bałwany przelewały się ponad naszymi głowami. Jakimś cudem, trzymając 

się   kurczowo   kajaka,   dobrnęliśmy   do   brzegu,   a   raczej   zostaliśmy   wyrzuceni   przez 

ogromne fale. Jak przystało na rozbitków, zbudowaliśmy prowizoryczny szałas i trzęsąc 

się z zimna siedzieliśmy w nim skuleni i głodni przez trzy dni i noce. Przez cały ten czas 

padał deszcz,  wiał porywisty wiatr,  a temperatura  spadła chyba do zera.  Kiedy tylko 

wyjrzało słońce zebraliśmy to, co z nas zostało i wsiedliśmy do kajaka, aby dotrzeć jakoś 

w  cywilizowane  strony.  Pierwszym autobusem,  bez  biletu (nie  mieliśmy  już  żadnych 

pieniędzy), pojechaliśmy do Giżycka, a stamtąd - nie bez przygód, pierwszym pociągiem 

do domu. Było co wspominać za seminaryjnymi murami!

Przyszedł wreszcie  dzień  poprzedzający mój wyjazd  do  seminarium.  Od  rana  napięta 

atmosfera,   pakowanie,   a   później   wspólna   modlitwa   z   rodzicami.   Tego   dnia   byłem   u 

spowiedzi i Komunii Świętej. Po Mszy Świętej wieczornej długo modliłem się przed 

Najświętszym Sakramentem.  Postanowiłem  w  głębi serca  skończyć  seminarium i być 

świętym kapłanem. Dzień odjazdu powitał mnie załzawionymi oczami mamy. Płakała tak 

do   ostatniej   chwili,   kiedy   zniknęła   mi   z   oczu   machając   na   pożegnanie   ręką   za 

odjeżdżającym samochodem. Oddając syna Kościołowi myślała zapewne, że go straci. 

Tego też dnia, chyba po raz pierwszy w życiu, widziałem jak płacze mój ojciec. Tak 

bardzo mnie wzruszył ten widok, że i mnie poleciały łzy. Zarówno jednak dla mnie, jak i 

dla   moich   rodziców   były   to   łzy   szczęścia,   że   oto   spełnia   się   moje   i   ich   pragnienie. 

Smutkiem napawało nas jedynie samo rozstanie i niepewność. Nigdy was nie opuszczę 

kochani rodzice! Zawsze możecie na mnie liczyć! Obierając dla siebie nową drogę życia 

wiedziałem, że jeśli na niej nie wytrwam, sprawię rodzicom wielki zawód. Przez kilka 

wcześniejszych lat ciężko borykali się z moim, o jedenaście lat starszym bratem, który - 

choć bardzo zdolny i pilny- nie potrafił znaleźć sobie miejsca - najpierw w szkole, a 

9

background image

później w życiu. Dobrze rozumiałem ich obawy. Kiedy głośno je wyrażali powiedziałem 

rezolutnie,   ale   i   z   głębokim   przekonaniem,   że   mogą   mi   napluć   w   twarz,   gdyby   się 

okazało, iż nie wytrwam i zrezygnuję. Głupio wtedy powiedziałem. Tłumaczę to sobie 

tym,   że   chciałem  ich   wtedy   uspokoić,   pocieszyć.   Nigdy   nie   skorzystali   z   danego  im 

prawa.

ROZDZIAŁ II

Wyższe Seminarium Duchowne we Włocławku

Włocławek to miasto, w którym jeszcze przed wojną krzyżowały się wpływy komunistów 

z   wpływami   władz   kościelnych.   Po   wojnie   naturalnie   proces   ten   się   zaostrzył. 

Widocznym   tego   symbolem   było   usytuowanie   wojewódzkiej   komendy   milicji   (w 

dawnym budynku należącym do Kościoła) - na przeciwko seminarium duchownego i 

katedry. Parę kilometrów od tego miejsca, rok wcześniej, został zamordowany ksiądz 

Jerzy   Popiełuszko.   Miasto   to   należało   do   pierwszych   ostoi   chrześcijaństwa.   XV-to 

wieczna   katedra,   kościółek   w   seminarium   z   XIII-go   wieku,   a   sam   gmach   -   niewiele 

młodszy.   To   dziedzictwo   przeszłości   zobowiązywało   młodych   kandydatów   do 

kapłaństwa, ale też mobilizowało.

Było   ciepłe,   wrześniowe   popołudnie   1986   r.   kiedy,   obładowany   walizkami, 

przekroczyłem seminaryjną furtę. Po raz drugi w życiu (pierwszy raz podczas wycieczki 

ministranckiej) zobaczyłem seminarium tętniące życiem. Młodzi chłopcy nadawali tym 

wiekowym   murom   zupełnie   innego   wyrazu.   Wszędzie   panowała   atmosfera   radosnego 

podniecenia. Uściskom, przywitaniom, spontanicznym wybuchom radości nie było końca. 

To byli normalni, weseli młodzi ludzie, tak inni od utartego wizerunku kleryka - mruka z 

nosem w Biblii. Biegali po schodach unosząc do góry sutanny, ślizgali się po korytarzach 

zjeżdżali   na   poręczach.   Opaleni,   pełni   życia   i   radości   opowiadali   o   wakacyjnych 

przeżyciach. Wszędzie było ich pełno, bo i liczba pokaźna - bez mała dwustu. Tylko 

czasami,   pomiędzy   nimi   przeszedł   kontemplacyjnie   schylony   tzw.   „duchacz"   lub 

„nawiedzony". Fajne chłopaki - pomyślałem, nabrałem otuchy i poszedłem z tobołami do 

wyznaczonego pokoju. Mieliśmy tam mieszkać we czterech: starszy (superior)(4) z III - 

roku i trzej „pierwszoklasiści".

10

background image

(4)   Superior   -   najstarszy   kleryk   w   pokoju,   odpowiedzialny   za   pozostałych 

współmieszkańców.

Moi współmieszkańcy od początku wydawali się być „w dechę". Każdy z nas miał swoje 

łóżko i biurko,  aż  dziwne, że pomieściliśmy się w pokoiku nie  większym niż 25 m. 

Wkrótce poznałem wszystkich kolegów z mojego rocznika. Było nas trzydziestu sześciu. 

Później dowiedziałem się, że do święceń dotrwało trzynastu. We Włocławku nigdy nie 

było to więcej niż połowa pierwotnego składu.

Stopniowo wciągałem się w wir seminaryjnego życia: pobudka o 5.30, pół godziny tzw. 

rozmyślania w ciszy, Msza Święta, śniadanie, pięć godzin wykładów, obiad. Po obiedzie, 

w zależności od dnia tygodnia, w różny sposób spędzaliśmy czas wolny tzw. rekreację. W 

czwartki było święto - długi, 4-godzinny spacer po mieście. Zawsze, nawet w nagłych 

przypadkach innego dnia tygodnia, można było wychodzić tylko po dwóch. Przełożeni 

tłumaczyli   to   względami   bezpieczeństwa,   ale   wszyscy   wiedzieliśmy,   że   chodzi   o 

wzajemną opiekę lub jeśli kto woli szpiegowanie. Najczęściej w czwartki wychodziłem 

na basen, a później na duże lody w kawiarni obok. Krótki - godzinny spacer mieliśmy 

również w soboty. W inne dni pozostawały przechadzki po małym seminaryjnym parku, 

otoczonym   wysokimi   murami   z   drutem   kolczastym;   gra   w   bilard   albo   czytelnia. 

Seminarium   posiadało   także   dwa   ceglaste   korty   tenisowe   -   niestety   na   zapisy   i   dla 

nielicznych. Po rekreacji była nauka modo privato w pokojach, z półgodzinną przerwą na 

wspólne   nieszpory.   Kolacja   o   18-tej,   prywatne   czytanie   Pisma   Świętego,   modlitwy 

wieczorne, mycie i cisza nocna o 21.30.

Praktycznie wszędzie na terenie seminarium, oprócz łazienek i jadłodajni, towarzyszyli 

nam przełożeni. Mieli swoje dyżury na korytarzach i w kaplicy. O każdej porze dnia i 

nocy każdy z nich mógł wejść do dowolnego pokoju, aby sprawdzić co się dzieje. Jeśli 

ktoś, np. w czasie nauki prywatnej, spał lub robił cokolwiek innego - zawsze „zaliczał 

dywanik" i ostrą reprymendę. Regulamin był w seminarium najważniejszy. Zgodnie z 

nim   toczyło   się   całe   nasze   życie.   Na   poszczególne   zajęcia   wzywał   nas   przenikliwy 

dźwięk   dzwonka.   Regulamin   był   uciążliwy,   ale   konieczny.   Trudno   byłoby   inaczej 

wyobrazić sobie wspólne życie dwustu mężczyzn pod jednym dachem, zwłaszcza jeśli to 

życie   tutaj   miało   czemuś   służyć.   Szybko   przyzwyczaiłem   się   robić   wszystko   „na 

dzwonek". Najbardziej o_ie szło mi tylko ranne wstawanie, zwłaszcza zimą.

11

background image

Naszymi przełożonymi byli: profesorowie, z którymi praktycznie spotykaliśmy się tylko 

na   wykładach oraz   tzw.  moderatorzy,  od których  zależało  nasze   być  albo nie   być  w 

seminarium. Do nich należały ewentualne zmiany uświęconego porządku określonego 

regulaminem.   Moderatorami   byli:   rektor   Marian   Gołębiewski,   prorektor   Stanisław 

Gębicki i wspomniany wcześniej prefekt Krzysztof Konecki. Zwłaszcza ci dwaj ostatni 

niestrudzenie   przemierzali   seminaryjne   korytarze   i   pokoje,   a   przede   wszystkim 

wyznaczali kary dla tych, którzy zaliczyli wpadkę. Do najcięższych przewinień należało: 

posiadanie w pokoju radia lub magnetofonu, nieobecność na modlitwach i wykładach, 

wandalizm, spożywanie posiłków w pokoju. Karalne było również spóźnienie ze spaceru, 

zakłócenie ciszy nocnej , wyjście do miasta bez koloratki itd. Gdy byłem na pierwszym 

roku,   w   seminarium   obowiązywał   bezwzględny   zakaz   palenia   papierosów.   Nieliczni 

nałogowcy odpalali  się  w  najbardziej niedostępnych  zakamarkach.  Po roku zakaz  ten 

formalnie zniesiono. Przeznaczono jedno pomieszczenie piwniczne na palarnię. Palacze 

musieli jednak zapisywać się na listę „słabych ludzi" w gabinecie rektora. Ja osobiście 

wtedy jeszcze nie paliłem. Osobną kategorią przewinień były te, które popełniało się poza 

uczelnią,   podczas   spacerów   lub   też   nielicznych   przepustek   do   rodzinnych   parafii.   O 

nadużyciach   sygnalizowali   księża   albo   usłużni   parafianie.   Dotyczyły   one   najczęściej 

kontaktów z płcią odmienną.

Seminarium było przepełnione.  Diecezja  Włocławska  pozbawiona  dużych  aglomeracji 

(poza samym Włocławkiem, Koninem i Kaliszem), nie potrzebowała aż tylu księży. W 

związku z tym cała machina ciała profesorskiego i moderatorów pod patronatem biskupa 

ordynariusza   była   nastawiona   na   duży   przesiew   i   odstrzał   mniej   wartościowej 

„zwierzyny". Niemal każde zebranie profesorów po sesji egzaminacyjnej albo spotkanie 

moderatorów - kończyło się wieścią o kolejnych ofiarach. Wylecieć z seminarium można 

było najczęściej za „całokształt", gdy delikwentowi zebrało się więcej grzechów lekkich. 

Nieraz   w   takich   wypadkach   odsyłano   studenta   do   domu   na   urlop   roczny   lub 

nieograniczony - bez gwarancji powrotu. Starsi - sutannowi byli często w czasie urlopu 

zatrudniani jako katecheci, wtedy jeszcze przy parafiach. Kiedy jednak w grę wchodziła 

sprawa gardłowa typu: udowodniona znajomość z dziewczyną, kradzież, picie alkoholu 

czy   też   współpraca   ze   Służbą   Bezpieczeństwa   -   decyzja   była   zawsze   taka   sama   - 

dwadzieścia cztery godziny na opuszczenie seminarium.

12

background image

Przełożeni   wychodzili   z   założenia,   że   wina   jest   udowodniona   jeśli   potwierdził   ją 

osobiście naoczny świadek. Podobnie traktowano podpisane donosy. Niestety dość często 

dochodziło   przy   tym   do   nadużyć,   pomówień   i   oszczerstw.   Osobiście   znam   kilka 

przypadków zwykłej ludzkiej zawiści, której konsekwencją była wizyta w seminarium np. 

sąsiada, który złożył fałszywy donos na syna znienawidzonych ziomków.

Kiedy byłem na drugim roku studiów wstrząsnęła mną sprawa mojego bliskiego kolegi 

Tomka.   Uczestniczył   on   czynnie   w   spotkaniach   z   niepełnosprawnymi   dziećmi,   które 

odbywały się w diecezjalnym caritas. Oprócz kleryków, dziećmi opiekowało się także 

kilka dziewcząt ze szkoły średniej - sprawdzonych, udzielających się oazowiczek. Jedna z 

nich na zabój zakochała się w Tomku. Ten jednak, jak sam mi opowiadał, nie dawał jej 

żadnych nadziei. Dziewczyna mimo to nie rezygnowała. Pisała do niego namiętne listy, 

śledziła go w czasie spacerów, wystawała wieczorami pod seminarium. Kiedy spotkała 

się z ostrą odprawą i reprymendą z jego strony, jej miłość przerodziła się w nienawiść. 

Któregoś dnia poszła wprost do rektora i oświadczyła, że Tomek z nią spał. Decyzja - 

dwadzieścia cztery godziny na odebranie papierów i opuszczenie gmachu! Chłopak był 

kompletnie załamany, ale jego wyjaśnień nikt nawet nie chciał słuchać. Gdy pojechał do 

domu - rodziców, jak w większości takich przypadków, ogarnęła rozpacz. Tomek kończył 

niedługo czwarty rok. Nie wyobrażał sobie innego życia poza kapłaństwem. Z pomocą 

rodziców   odnalazł   dom   dziewczyny.   Jej   rodzina   była   wstrząśnięta.   Pod   ogólnym 

naciskiem   córka   zdecydowała   się   natychmiast   odwołać   kłamstwa.   Ksiądz   rektor 

cierpliwie   i   ze   zrozumieniem   ją   wysłuchał.   Kiedy   jednak   Tomek   przyjechał   po 

rehabilitację do przełożonego okazało się, że nie może być z powrotem przyjęty.

W   tym   miejscu   należy   wspomnieć   o   teorii   nieomylności   przełożonych,   która   w 

seminariach funkcjonuje w praktyce. Każdy hierarcha w Kościele, na czele z papieżem, 

jest  ex  ofitio  nieomylny  w  swoich decyzjach.   Wychodzi się  tu  z  założenia,   że  Duch 

Święty działając w Kościele udziela jego dostojnikom daru rozumu. Dar ten posiadany 

jest wprost proporcjonalnie do rangi zajmowanego urzędu. Innymi słowy - im wyższy 

stołek, tym więcej rozumu, a co za tym idzie - mniejsze prawdopodobieństwo popełnienia 

błędu. Można sobie wyobrazić, jak bardzo by ucierpiał autorytet księdza rektora, gdyby 

ten przyznał się do oczywistej przecież pomyłki. Dobre imię Kościoła jeszcze raz zostało 

„uratowane", a chłopak poszedł na bruk.

13

background image

Przełożeni   nie   kryli   wobec   nas   doktryny,   która   im   przyświecała,   a   którą   można   by 

zdefiniować następująco: lepiej wyrzucić kilkunastu podejrzanych jeśli wśród nich jest 

choć   jeden   winny,   aniżeli   wszystkich   dopuścić   do   święceń.   Jeden   Pan   Bóg   wie   ile 

ludzkich   nieszczęść   i   dramatów,   zmarnowanych   młodych   lat   spowodowało   powyższe 

założenie.   Zrozumiała   jest   troska   przełożonych   o   dobro   Kościoła.   Jest   ono   wartością 

nadrzędną   nie   tylko   dla   nich.   Jedna   czarna   owca   w   stadzie   może   zwieźć   inne   na 

manowce. Ale czy na tej drodze do nieskazitelnego wizerunku Kościoła warto deptać 

ludzkie losy? Czy dążenie do doskonałości, która i tak jest nieosiągalnym celem, ma 

uświęcać   środki?   Gdybyż   to   rzeczywiście   pozostała   mała   trzódka   wiernych   uczniów 

Pana! Niestety - rzeczywistość wyglądała inaczej.

Podczas   gdy   bezpardonowo  dokonywano   przesiewów,   niszcząc   przy   tym  autentyczne 

powołania, promowano jednocześnie tych, którzy nigdy się nie narażali i nie wychylali - 

posłusznych i bezwolnych. Nade wszystko jednak doceniano, a nawet po cichu hołubiono 

takich, którzy dobrowolnie szli na współpracę. Oprócz nich byli i tacy, których do tego 

nakłaniano różnymi formami nacisku. Przeważnie oni sami mieli wcześniej nóż na gardle 

i wybrali podwójne życie agentów. Kilku, choćby najbardziej aktywnych przełożonych, 

nie mogło upilnować dwustu chłopa. Stąd też wypracowano system siatki szpiegowskiej, 

który funkcjonował bez zarzutu, poza tym, że wszyscy o nim wiedzieli. Jakże podła była 

to deprawacja sumień młodych ludzi - przyszłych kapłanów. Kim byli ci, którzy w tak 

ohydny   sposób   manipulowali   innymi   ludźmi   -   często   pełnymi   ideałów   i   szczerych 

intencji.   Wypracowany   przez   pokolenia   system   w   przewrotny,   faryzejski   sposób 

zaprzęgał   prawa   Boskie   do   ludzkich   intryg   i   machinacji.   Napuszczano   jednych   na 

drugich,   tolerowano   nawet   dewiacje   seksualne   w   zamian   za   zasługi   na   polu 

wywiadowczym, a wszystko to w imię dobra Kościoła. Z pewnością ogromna większość 

wszystkich usunięć z seminarium była wynikiem działalności donosicieli. Miało to może 

jedną   dobrą   stronę.   Psychoza   strachu  przed  ewentualnym  donosicielem,   którym  mógł 

okazać  się  najbliższy  przyjaciel,  czyniła  życie  wielu prawdziwych wywijasów  istnym 

koszmarem. Ci, którzy mieli cokolwiek na sumieniu, mogli się liczyć z wyrzuceniem 

nawet po 4 - 5 latach, chociażby przed samymi święceniami, kiedy podsumowanie

wypadło dla nich niekorzystnie. Z reguły nie informowano nikogo na bieżąco o stanie 

jego   konta.   Zresztą,   obciążone   konto   nie   zawsze   było   powodem   usunięcia,   czasami 

14

background image

wystarczyło   mrukliwe   usposobienie,   które   (zdaniem   przełożonych)   jednoznacznie 

świadczyło o braku powołania - gość nie był po prostu na swoim miejscu. Perspektywa 

spędzenia   kilku   lat   pod   kluczem   i   wylądowania   na   przysłowiowym   lodzie   nie   była 

pociągająca. W efekcie wielu rezygnowało dobrowolnie. Byli i tacy, którzy sami zabierali 

papiery, gdy tylko zorientowali się na czym opiera się „formacja seminaryjna" przyszłych 

duszpasterzy. Tak więc przesiew był solidny, ściśle według założeń władzy duchownej.

Warto w tym miejscu wspomnieć o tym, czego doświadczał kleryk - niedoszły ksiądz - po 

powrocie do domu. Zwłaszcza w środowisku wiejskim taki delikwent jest naznaczony do 

końca życia. Niezależnie z jakiego powodu nie ukończył studiów - zawsze będzie tym, 

który był w seminarium, księżykiem. W małej, wiejskiej parafii, gdzie wszyscy doskonale 

się znają i są ze sobą zżyci, a życie toczy się wokół sklepu z piwem i proboszcza - decyzja 

któregoś z chłopców o pójściu do seminarium jest wydarzeniem numer jeden przez wiele 

lat.

Może   sposób   w   jaki   opisuję   usunięcia   z   seminarium   wydaje   się   dla   kogoś   zbyt 

drastyczny. Ostatecznie każdy wiedział już po krótkim czasie co tam jest grane i w każdej 

chwili   mógł   się   spakować   i   wyjechać.   Problem   tkwił   jednak   w   tym,   że   ogromna 

większość z nas, w chwili rozpoczęcia studiów, miała autentyczne, żywe powołania. Ci 

młodzi   ludzie   zmagali   się   ciągle   z   wieloma   dylematami.   Dwudziestoletniemu 

człowiekowi, pełnemu ideałów, trudno jest pogodzić się z jawną niesprawiedliwością. 

Większość   z  nas   pochodziła   z  tzw.   porządnych  domów,   gdzie   oprócz   wiary  w  Boga 

wpajano nam szacunek dla autorytetów, zaufanie do przełożonych, umiłowanie prawdy. 

Tak jak inni, tak i ja próbowałem tłumaczyć sobie na różne sposoby niektóre posunięcia 

władz seminaryjnych, szczególnie te związane z przymusowym wydalaniem z uczelni. 

Jeśli już jestem przy tym bolesnym temacie pragnę przytoczyć jeszcze jedną autentyczną 

historię. Ocenę pozostawiam Tobie czytelniku!

W   następnym   roczniku,   który   przyszedł   po   mnie,   jednym   z   nowych   nabytków 

włocławskiej alma mater był niejaki Arek. Arek był chłopcem zdolnym o dość pogodnym 

usposobieniu.   Wyróżniał   się   niezwykłą   życzliwością   i   taktem.   Z   tymi   pozytywnymi 

cechami charakteru nie szła jednak w parze jego uroda. Miał twarz całą w bruzdach po

przebytej ospie, a do tego trądzik różowaty z ropnymi wykwitami. Nie było chyba kleryka 

w seminarium, który na widok Arka nie obruszyłby się. Prawo kanoniczne, wg. którego 

15

background image

funkcjonuje Kościół, zabrania wyświęcania na kapłanów „mężczyzn o odstręczającym 

wyglądzie". Jeśli tak, to na zdrowy rozum, nie powinni oni w ogóle być przyjmowani do 

seminarium.   Tymczasem   Arek   został   przyjęty.   Przy   bliższym   poznaniu   okazał   się 

wspaniałym  człowiekiem.   Powołanie   wprost  z   niego  emanowało.   Był  pilny   w  nauce, 

rozmodlony, a mimo to zawsze znajdował czas dla innych. Spędził w seminarium dwa 

długie lata - najcięższy okres przed otrzymaniem sutanny, co miało miejsce na początku 

trzeciego roku. Jak wszyscy jego kursowi koledzy, tak i Arek przed wakacjami miał już 

uszytą szatę duchowną. Fakt ten nie jest bez znaczenia, ponieważ uszycie sutanny wraz z 

materiałem   to   wydatek   nie   mały   (ponad   tysiąc   złotych),   a   Arek   pochodził   z   biednej 

rodziny. Właśnie zaliczył ostatni egzamin w sesji letniej i szykował się, jak wszyscy, na 

wakacje  -   gdy   otrzymał   wezwanie   do  księdza   rektora.   Ten  ni  mniej,   ni  więcej   tylko 

oświadczył mu, że władze seminaryjne są z niego bardzo zadowolone. Pod względem 

nauki i moralności wyróżnia się spośród swoich kolegów. Jednak odstręczający wygląd 

twarzy wyklucza jego dalsze dążenie do kapłaństwa. Arek został usunięty.

Seminarium utrzymywało się z czesnego, które płacił każdy z nas oraz z ofiar zebranych 

przez nas w parafiach. Sam budynek uczelni był ogromny a przy tym wiekowy. Kilka lat 

przed moim przybyciem ukończono budowę nowoczesnego skrzydła obiektu, który, jak 

mówiono,   pochłonął   dziesiątki   miliardów   starych   złotych   .   Nigdy   nie   widziałem   tak 

bogatego wystroju wnętrza. W nowym budynku znajdowała się aula ze sceną, a powyżej 

wielki   hol   i   apartamenty   profesorów.   W   starym   gmachu   oprócz   kleryków   mieszkali 

również moderatorzy i siostry zakonne, które wykonywały różne posługi, m.in. gotowały 

nam   posiłki,   prowadziły   bibliotekę,   pielęgnowały   ogród   itp.   Tygodnik   „Ład   Boży" 

rozprowadzany   we   wszystkich   parafiach   diecezji   włocławskiej,   również   miał   swoją 

siedzibę   w   seminarium.   Był   tam   również:   szpitalik   dla   chorych,   świetlice,   sale 

wykładowe,   rozmównice   dla   przyjezdnych   gości   (nikogo   z   zewnątrz   nie   wolno   było 

przyjmować w pokoju). Uczelnia kształcąca przyszłych duchownych, z zewnątrz cicha i 

majestatyczna,   w   środku   zawsze   tętniła   życiem   i   kryła   w   sobie   wysiłek   wielu   ludzi. 

Najważniejszym miejscem w całym kompleksie

seminaryjnym był mały, starodawny kościółek świętego Witalisa, w którym odbywały się 

modlitwy starszych - sutannowych roczników. „Portugalczycy" (od noszonych portek) 

modlili się osobno w kaplicy na piętrze. Obowiązkowe modlitwy zajmowały nam ponad 

16

background image

dwie godziny dziennie. Dla jednych było to mało, dla innych - zbyt wiele. Czynnikiem 

decydującym zdawał się być tu temperament. Cholerycy w czasie dłuższych modlitw 

wiercili się, rozmawiali, bawili zegarkami itp. Co bardziej praktyczni, zwłaszcza w czasie 

sesji,   czytali   skrypty.   Flegmatycy   w   tym   czasie   często   „zaliczali"   drzemki.   Podczas 

porannych rozmyślań spali prawie wszyscy. Dochodziło przy tej okazji do śmiesznych 

sytuacji. Niektórzy głośno pochrapywali, mówili przez sen, a nawet spadali z krzeseł. 

Przypomnę, że pobudka była o 5.30 (jak mawialiśmy „w nocy").

Jednakże   przyczyna   ciągłego   niedospania   a   raczej   „przymulenia"   była   zupełnie   inna. 

Popęd seksualny nie zanikał wraz z powołaniem czy też z chwilą przestąpienia progu 

seminarium. Wiedzieli o tym dobrze nasi przełożeni, chyba dlatego, że sami mieli kiedyś 

po   dwadzieścia   kilka   lat.   Aby   więc   uśmierzyć   grzeszny   popęd   młodzieńczych   ciał   - 

siostry dodawały  nam do posiłków solidne  dawki bromu.  Kilka  razy siostrzyczki nie 

dysponujące odpowiednimi miarkami, przechrzciły zdrowo jedzenie. Skutek był taki, że 

klerycy   „chodzili   po   ścianach",   a   wychowawcy   wytężali   nozdrza   -   czy   to   aby   nie 

zbiorowe pijaństwo! Reakcje na brom były różne - w zależności od organizmu. Niektórzy 

ratowali  się   nielegalną  drzemką  w  ciągu dnia.  Inni  zaliczali po  kilkanaście   kaw  tzw. 

siekier. Ja osobiście znalazłem inny sposób, w wolnych chwilach chwytałem za hantelki i 

sprężyny.   Przezwyciężałem   senność   i   miałem   świetne   samopoczucie,   a   przy   tym 

zagłuszałem naturalny popęd. Jeśli już jesteśmy przy doprawianiu posiłków, to warto 

wspomieć o tym jak one wyglądały.

Lata 1986 - 88 były przednówkiem wielkiego boomu w zaopatrzeniu, ale wtedy nic tego 

jeszcze nie zapowiadało. My klerycy odczuwaliśmy dotkliwie ten kryzys. W dodatku 

siostry, które przyrządzały nam posiłki zdawały się nie mieć o tym zielonego pojęcia (w 

tym temacie   wszyscy  byliśmy  zgodni).  Dość   powiedzieć,   że  na   śniadanie   był prawie 

zawsze chleb ze smalcem tzw. tawotem - bez smaku i zapachu oraz herbata z bromem. Na 

obiad - bliżej niezidentyfikowana zupa bez zapachu (czasami niestety z zapachem), a 

także kilka stałych potraw typu: smażone kluski z tłuszczem, ryż, placki

ziemniaczane   itp.   Najbardziej   niebezpieczne   były   jednak   tzw.   dania   mięsne,   które 

przypadały dwa razy w tygodniu. W czwartki jedliśmy kotlety mielone - „granaty", a w 

niedziele   schabowe   (czyt.   cienkie,   spieczone   skorupy   nasiąknięte   tłuszczem).   Kolacja 

była zazwyczaj odwzorowaniem śniadania. Czasami tylko dochodziła marmolada, żółty 

17

background image

lub biały ser. Tłusta kiełbasa w wydzielonych - reglamentowanych plasterkach bywała w 

niedziele i święta. Niedoświadczeni „pierwszoklasiści" rzucali się nieświadomi podstępu 

na wszystkie te specjały po prostu z głodu, ponieważ ilość była ograniczona, a chłopaki 

zjeść potrafią. Kiedy do późnego wieczora okupowali potem ubikacje, nauczyli się w 

końcu odżywiania selektywnego.

Jak wspomniałem, przełożeni towarzyszyli nam ciągle przy najróżniejszych zajęciach, ale 

uznali widocznie, że wspólne spożywanie posiłków to już drobna przesada. Mieli zatem 

własną   kuchnię,   kucharki;   własne   lodówki   i   zaopatrzenie;   stoły   przykryte   obrusami, 

herbatę   w   szklankach,   a   o   tym   co   jedli   dowiadywaliśmy   się   dzięki   unoszącym   się 

ponętnym zapachom. Ratowały nas dary z żywnością, które przychodziły wtedy masowo 

z zachodu. Zapełniały one wszelkie piwnice i magazyny. Duża część z nich psuła się tam 

a te, które trafiały na nasze stoły były przeważnie przeterminowane, ponieważ siostry 

brały zawsze te, które wcześniej przyszły. Mimo tak katastrofalnego wyżywienia nikt 

nigdy nie ośmielił się protestować. Kilku śmiałków, którzy w przeszłości zdobyli się na 

krytykę  tej  lub innych bolesnych  spraw,  uznano za  „wichrzycieli bez  powołania" i  z 

czasem   usunięto.   Skutek   tego   wszystkiego   jest   taki,   że   obecnie   większość   księży   w 

diecezji   ma   wrzody   lub   inne   kłopoty   żołądkowo   -   wątrobowe.   Moderatorzy   i 

profesorowie   wielokrotnie   i   bez   ogródek   mówili   nam,   że   -   „ten   kto   ma   prawdziwe 

powołanie przetrwa wszelkie kłopoty i przeciwności". Niewątpliwie było w tym wiele 

prawdy. Często, kiedy wieczorem kładłem się z pustym żołądkiem do łóżka - różaniec 

czy odmawiane z pamięci litanie - pozwalały zapomnieć o uczuciu głodu. Z utęsknieniem 

oczekiwaliśmy czwartkowych i sobotnich spacerów, podczas których można było najeść 

się do syta w restauracji lub barze. Gorzej było z paczkami przywożonymi przez rodzinę. 

Oficjalnie było to zakazane, ale kulinarne podziemie kwitło. Latem, z trudem przemycane 

wałówki,   jeszcze   trudniej   było   przechowywać,   aby   się   nie   popsuły.   Królowały   więc 

konserwy, podsuszana kiełbasa i ciasto. Zimą, torby z żywnością wkładaliśmy pomiędzy 

okna albo wiązaliśmy za sznurki, po czym cały pakunek umieszczało się na zewnętrznym 

parapecie.

Kiedy byłem na drugim roku, mieszkałem z chłopakiem ze wsi (taki współmieszkaniec 

był   na   wagę   złota),   do   którego   wyjątkowo   często   przychodziły   „zrzuty".   Kiedyś   po 

większym świniobiciu „zrzut" był rekordowo duży. Przyszedł w piątek, więc na sobotę 

18

background image

rano zaplanowaliśmy solidną ucztę. Zapach świeżych, wiejskich wyrobów nie pozwalał 

zasnąć w nocy, mimo, że dwie wypchane torby umieściliśmy za oknem. Rano po Mszy, 

jako pierwszy wpadłem do pokoju, żeby wszystko poszykować na przyjście kolegów, 

którzy mieli przynieść świeży chleb ze stołówki. Jakież było moje przerażenie, gdy za 

oknem   zobaczyłem   rozerwane   reklamówki   i   stado   gołębi   wydziobujących   resztki 

jedzenia!

Może zbyt szeroko rozpisuję się na tematy kulinarne, ale zrozumcie młodych facetów, 

którzy   autentycznie   przez   6   lat   nie   mieli   innych   ziemskich   przyjemności   poza   dobrą 

wyżerką.  Dziwić  się  księżom?  - ich apetytom i brzuchom, które  niemal stały się  ich 

atrybutem?   Niektórzy   wytrawniejsi   kuchmistrze   posiadali   skrzętnie   poukrywane   całe 

komplety: garnek, patelnię, kuchnię elektryczną, zdarzały się nawet prodiże i piekarniki. 

Przyrządzaniu   posiłków,   zwłaszcza   tych   „na   gorąco"   towarzyszył   cały   ceremoniał   i 

podział obowiązków. Zazwyczaj jeden organizował pieczywo, inny rozgrzewał sprzęt, a 

najbardziej   wprawny   przyrządzał   jadło.   Ze   względów   bezpieczeństwa   konieczna   była 

również funkcja stojącego na czatach. Do tego ostatniego należało wykonanie czynności 

myląco   -   maskujących,   które   zazwyczaj   sprowadzały   się   do   rozpylania   na   korytarzu 

dezodorantu „Derby". Przełożeni w takich wypadkach byli zdezorientowani. Biegali od 

pokoju do pokoju. Był zatem czas na zwinięcie sprzętu, a często na dokończenie uczty. O 

dziwo nawet konfidenci nie wykazywali się na tym polu. W końcu sami z tego korzystali.

Seminarium duchowne to miejsce jedyne w swoim rodzaju. Honorowane przez państwo - 

ma status wyższej uczelni. Jednakże formacja seminaryjna idzie w dwóch kierunkach: 

intelektualnym i moralnym z akcentem na ten drugi. Nie znaczy to wcale, że zaniedbuje 

się   wykształcenie   -  wręcz   przeciwnie.   Trudno   byłoby   wyliczyć   wszystkie   przedmioty 

wykładowe, z których przez 6 lat zdawaliśmy egzaminy, zaliczenia i kolokwia. W każdej 

sesji letniej lub zimowej zdawaliśmy po kilkanaście egzaminów i tyleż zaliczeń. W czasie 

6-cio letnich studiów poruszana jest praktycznie każda dziedzina wiedzy ogólnej (poza 

filozofią, teologią i przedmiotami stricte kościelnymi). Studiowaliśmy więc: astrologię, 

psychologię, literaturę, elementy medycyny i wiele innych. Wśród języków królowała 

oczywiście łacina, ale też greka i język hebrajski. Spośród nowożytnych, do wyboru: 

angielski, niemiecki lub francuski. Wszystkie te przedmioty poza nielicznymi wyjątkami, 

stały   na   wysokim   poziomie.   Profesorowie,   zazwyczaj   księża,   byli   absolwentami 

19

background image

najlepszych uczelni europejskich: Sorbony, Oxfordu, rzymskiego „Gregorianum", a także 

KUL-u   i   warszawskiego   ATK.   Kluczowe   stanowiska   moderatorów   oraz   wśród   kadry 

profesorskiej   zajmowali   zawsze   absolwenci   Akademii   Papieskiej.   Większość   polskich 

biskupów rekrutuje się właśnie z tzw. „Gregorianum". Każdy profesor wykładający w 

seminarium   musiał   mieć   co   najmniej   tytuł   doktora.   Wykłady   były   oczywiście 

obowiązkowe.   Obowiązkowy   był   także   kilkugodzinny   czas   przeznaczony   na   naukę 

prywatną w pokojach. Śmiem twierdzić, że nie ma w naszym kraju bardziej ciężkich i 

wszechstronnych   studiów.   Prawdą   jest,   że   w   seminariach   nie   obowiązują   egzaminy 

wstępne, ale analogiczną funkcję spełniają pierwsze dwa lata studiów, po których odpada 

około   połowa   adeptów.   Prawdziwą   zmorą   dla   kleryków,   zwłaszcza   na   pierwszym   i 

drugim   roku,   jest   łacina.   Z   książką   do   łaciny   chodzi   się   wtedy   wszędzie,   nawet   do 

ubikacji. Niektórzy zdesperowani, nie mogąc sprostać wymaganiom, uczyli się nocami 

zaciemniając szyby w drzwiach i oknach lub też pod kołdrą przy latarce.

Maksymalne   wypełnienie   każdego   dnia   nauką   (łącznie   z   niedzielą),   przeplataną 

modlitwami, miało swój sens. Dni mijały szybko, nie było czasu na sprośne myśli, a na 

tych, którym się taki styl życia nie podobał, zawsze czekała otwarta furta. Każdy z nas 

miał   być   małym   trybikiem   w   wielkiej,   seminaryjnej   maszynie   -   zawsze   gotowy, 

dyspozycyjny,   pokorny,   pracowity,   rozmodlony,   a   przy   tym   radosny   i   zadowolony   z 

życia.   Jeśli   choćby   jeden   z   tych   atrybutów   zawodził,   mogło   dojść   do   przykrej 

niespodzianki   podczas   rozmowy   z   przełożonym,   która   miała   miejsce   po   zakończeniu 

każdego semestru. Dla przykładu - jednemu z diakonów (po pierwszych święceniach) 

wstrzymano na cały rok świecenia kapłańskie, gdyż prefektowi studiów nie podobało się, 

że chłopak chodzi zbyt dumnie po korytarzach, trzymając przy tym za wysoko głowę. 

Inny   o   mały   włos   nie   wyleciał   z   piątego   roku   za   „mrukowate   usposobienie".   Stary, 

wypracowany przez wieki system wychowania w seminarium duchownym był prawie 

niezawodny. Łatwiej było kierować dużą grupą mężczyzn urabiając wszystkich na jedno 

kopyto a tych, którzy nie pasowali do ustalonych ramek - po prostu eliminować. Nie było 

praktycznie miejsca na żadne indywidualności, a na tym mogły cierpieć tylko parafie - 

pozbawione   na   zawsze   niekonwencjonalnych,   charyzmatycznych   głosicieli   Królestwa 

Bożego. Czyż to nie sam Chrystus łamał utarte ludzkie reguły i schematy? To na Jego 

widok pukano się w głowę. To właśnie On został wyrzucony z pewnego miasta, aby nie 

20

background image

burzył tam ustalonych od wieków tradycji. Tymczasem seminaria duchowne nastawione 

były i są na kształcenie posłusznych urzędników Kościoła, bezpłciowych i bezwolnych 

robotów,   ślepo   wykonujących   rozkazy   biskupów   w   zamian   za   godziwy   szmal.   Na 

szczęście nie wszyscy poddają się temu praniu mózgu.

Duża   część   braci   kleryckiej   podchodziła   z   dystansem   do,   jakże   często,   smutnej 

seminaryjnej rzeczywistości. Ludzie z charakterem, którzy wiedzieli czego chcą od życia, 

potrafili urządzić się tak, aby żyć po ludzku w często nieludzkich układach i warunkach. 

Z drugiej zaś strony umieli oni zdrowo, po męsku podchodzić do zjawisk chorych, rzadko 

występujących   gdzie   indziej.   Mówiąc   o   urządzeniu   się   w   seminarium,   myślę   przede 

wszystkim o zawieraniu szczerych, prawdziwych przyjaźni. Takie pary czy też grupy 

zaufanych przyjaciół i kumpli były jedynym środowiskiem, w którym można było poczuć 

się  na  luzie  i chociaż  przez chwilę być sobą.  Człowiek może grać,  udawać tylko do 

pewnej  granicy.  Jeśli  od czasu do  czasu  nie  otworzy  się  przed  kimś   bliskim -  może 

zdziwaczeć, a nawet zbzikować. Za mojej bytności w Seminarium Włocławskim, w ciągu 

trzech lat, były cztery takie przypadki. Czterej faceci, którzy nigdy wcześniej nie mieli 

kłopotów z głową, popadli nagle w choroby psychiczne. Jeden, jak obłąkany biegał po 

parku   i   wykrzykiwał   niezrozumiałe   słowa,   po   czym   musiano   założyć   mu   kaftan 

bezpieczeństwa. Inny znowu, w środku nocy budził kolegów w pokoju, pytał się czy 

może zapalić lampkę albo na cały głos śpiewał „godzinki". Dwaj następni, w tym jeden 

po pierwszych święceniach, kładli się krzyżem w kaplicy na całe noce, a diakon - kiedy 

odesłano go w rodzinne strony - położył się tak przed przydrożną kapliczką.

To były bardzo skrajne przypadki. O wiele więcej było przypadków frustracji, depresji i 

przygnębienia. Spotykało się chłopaków,

którzy daję głowę, że w liceum czy technikum biegali roześmiani po boiskach, błyskali 

oczami do dziewczyn, mieli radość i nadzieję w sercu - teraz chodzili zamknięci w sobie, 

mrukliwi, niedostępni, zastraszeni. Antidotum na takie przeżycie seminarium było jedno: 

zgrana, pewna paka przyjaciół, gdzie zawsze było wesoło, wszyscy się dobrze rozumieli, 

nie było tematów tabu. Wszystkich łączył przecież jeden los, te same problemy, radości i 

smutki. Studia były ciężkie, ale laska powołania dodawała sił. Czuliśmy również nad sobą 

presję naszych rodzin, najbliższych, którzy się za nas modlili i na nas liczyli.

Paradoksalnie,   po  kilku   latach   spędzonych   w  seminarium,   moje   powołanie   wcale   nie 

21

background image

słabło, a nawet się w nim utwierdziłem. Zawsze pociągało mnie w życiu to co przychodzi 

z trudem i wysiłkiem. Wcześnie, jeszcze jako dziecko, nauczyłem się czerpać radość i 

satysfakcję   z   przezwyciężania   różnych   przeszkód.   Przeciwności   losu   tylko   mnie 

mobilizowały i dodawały sił. Ale to głównie Jezus, który mnie powołał, On Był Źródłem 

pociechy   i   umocnienia.   Wielokrotnie,   każdego   dnia   na   kolanach   dziękowałem   Mu   i 

prosiłem   o   wytrwanie   na   drodze   do   Jego   kapłaństwa.   Wierzyłem,   tak   jak   moi 

współbracia, że kiedy wyjdę z tych murów jako ksiądz - duszpasterz wszystko się zmieni 

na   lepsze   i   tylko   ode   mnie   będzie   zależało   jak   będę   Mu   służył,   a   pragnąłem   służyć 

wiernie.

Wspomniałem wcześniej o zjawiskach chorych i bolesnych, występujących w niewielu 

środowiskach,   z   którymi   zetknąłem   się   w   seminarium.   Myślę   tutaj   szczególnie   o 

wszelkiego rodzaju dewiacjach seksualnych , a także o homoseksualizmie. Właściwie z 

tym ostatnim miałem do czynienia już wcześniej, przed wstąpieniem do seminarium. W 

czasie gdy chodziłem do liceum, do naszej parafii przyszedł nowy ksiądz wikariusz - 

Gustaw   Dobieralski.   Już   od   pierwszych   dni   okazał   się   wspaniałym   pedagogiem   i 

duszpasterzem.  Był bardzo zdolny, a przy tym serdeczny i wylewny, szczególnie  dla 

chłopców. Ksiądz Gustaw miał czas dla wszystkich. Prowadził otwarty dom z zawsze 

pełną i otwartą lodówką. W jego mieszkaniu na plebanii było prawdziwe schronisko. 

Chłopcy,   niekoniecznie   związani   z   Kościołem   czy   też   uczęszczający   na   katechezę, 

przebywali tam niemal zawsze, ilekroć sam go odwiedzałem. Na pierwszy rzut oka ks. 

Gustaw prowadził męską ewangelizację. Tak też wówczas o tym myślałem. Co prawda 

dziwiło   mnie   to,   a   nawet   gorszyło,   że   towarzyski   kapłan   częstuje   winem   i   piwem 

nastolatków. Jednego z nich widziałem kiedyś wcześnie rano, jak wychodził z mieszkania 

księdza.   „Na   pewno   ma   jakieś   kłopoty   rodzinne"   -   pomyślałem.   To   właśnie   księdzu 

Gustawowi   jako   pierwszemu   zwierzyłem   się   ze   swoich   planów   zostania   kapłanem. 

Rozmawialiśmy   na   ten   temat   bardzo   długo.   Od   tamtej   pory   stałem   się   jego   stałym 

gościem. Wydawało mi się nawet, że ograniczył swoje spotkania z innymi chłopcami. Był 

dla mnie jak przyjaciel, starszy brat. Nasze drogi jednak dość szybko się rozeszły. Jego 

przeniesiono   nagle   do   innej   parafii,   a   ja   poszedłem   do   seminarium.   Zaraz   po   jego 

przeniesieniu, ksiądz proboszcz zabrał mnie na dziwną rozmowę, której tematem była 

moja znajomość z ks. Gustawem. Byłem wtedy jeszcze na tyle naiwny i bezkrytyczny 

22

background image

względem księży, że nawet przez chwilę nie domyśliłem się w czym tkwi problem. Na 

początku  pierwszych  seminaryjnych  wakacji  otrzymałem   przemiłą   kartkę   od  „mojego 

przyjaciela Gucia", który został proboszczem, urządza się właśnie w swojej parafii i prosi 

o odwiedziny z ewentualną pomocą. Na miejscu zastałem zaprzyjaźnioną z księdzem 

starszą   kobietę,   która   przyjechała   do   niego   z   córką.   Większość   dnia   zeszła   nam   na 

wspólnej pracy: malowaniu, sprzątaniu itp. Wieczorem mój „przyjaciel" wyjaśnił mi, że 

ma tylko dwa łóżka. Nie wypadało, żebym spał z nastoletnią dziewczyną, a tym bardziej 

jej   matką.   Oczywiste   więc   było,   że   śpimy   razem   z   Guciem.   Po   rocznym   pobycie   w 

seminarium nie byłem może tak naiwny jak wcześniej, ale wiara w kapłana, który w 

dodatku mienił się być moim przyjacielem, pozwalała mi bez obaw położyć się obok 

niego. Bardzo szybko zacząłem tego żałować. Ksiądz Gustaw zrazu delikatnie zaczął się 

do mnie przytulać, a potem coraz natarczywiej obłapywał mnie, chwytając przy tym za 

genitalia.   Byłem   zszokowany.   Wyskoczyłem  z   łóżka   jak  oparzony.   Przeprosił   mnie   i 

obiecał,   że   więcej   nie   będzie,   a   ja   zdecydowałem   się   położyć   ponownie.   Niemal 

natychmiast poczułem rękę na swoim członku. Sytuacja jednak powtórzyła się. Zacząłem 

się ubierać i pośpiesznie pakować. Ubłagał mnie abym został. Położyliśmy się po raz 

trzeci. Tym razem jednak Gustaw tylko drżał na całym ciele, a później zonanizował się i 

zasnął.

Osobiście nigdy nie potępiałem i nie potępiam homoseksualizmu. Ci, którzy uprawiają 

ten   rodzaj   seksu   chyba   sami   najlepiej   wiedzą,   że   jest   to   niezgodne   z   naturą   i 

ustanowieniem   Bożym.   Czy   jednak   można   piętnować   ludzi,   dla   których   właśnie   taki 

sposób zaspokajania, chyba największej ludzkiej potrzeby, jest jedynie naturalny? Myślę 

tu szczególnie o mężczyznach z homoseksualizmem niejako wrodzonym, grupujących się 

w dobrowolnych związkach. Nierzadko konfiguracje wewnątrz rodziny ukierunkowują w 

inny   sposób   zainteresowania   seksualne   dzieci,   np.   apodyktyczna,   dominująca   w 

małżeństwie żona i matka może wywołać u swojego syna podświadomą niechęć, a nawet 

strach przed kobietami. W naturalny sposób lgnie on wówczas bardziej do kolegów niż do 

koleżanek. Istnieją jednak środowiska zamknięte, wyizolowane, gdzie przedstawiciele tej 

samej płci są na siebie skazani. Są to przede wszystkim zakłady karne, zakony i seminaria 

duchowne. Z własnych, sześcioletnich obserwacji wiem, że seminaria są prawdziwymi 

wylęgarniami   homoseksualistów.   Jest   to,   przynajmniej   dla   mnie,   proces   zupełnie 

23

background image

zrozumiały   i   naturalny.   Jeśli   zamyka   się   pod   jednym   dachem   dwie   setki 

dwudziestoparolatków, to nawet „Święty Boże nie pomoże". Popęd dany przez Stwórcę 

musi znaleźć jakieś ujście. Tylko niektóre organizmy mogą przyzwyczaić się do zupełnej 

abstynencji.   Przełożeni   i   tzw.   ojcowie   duchowni   mówili,   że   cała   rzecz   polega   na 

wykształceniu  w sobie   uczuć  wyższych -  miłości do  Boga   i wszystkich ludzi,  dzieci 

Bożych.   Co   do   samego   popędu   konieczne   jest   wg.   nich   przetransponowanie   potrzeb 

seksualnych na energię do pracy dla Kościoła. Innymi słowy ksiądz może kochać kobietę 

widząc w niej tylko dzieło stworzenia. Kiedy jednak przyszło by mu do głowy dotknąć 

lub co gorsze zdobyć obiekt miłości, musi zamiast tego oddać swoją wybrankę Bogu (tak 

jakby jedno drugie wykluczało).

To co tak pięknie brzmiało w teorii okazywało się bardzo trudne w praktyce. O tym, jak 

bardzo   brakowało   nam   obecności   czy   choćby   widoku   płci   odmiennej   można   było 

przekonać się obserwując kleryków na spacerach. Po całym tygodniu spędzonym nad 

książkami,   skryptami   i   modlitewnikami   -   watahy   kleryckie   wychodziły   na   ulice 

Włocławka. Biedne były dziewczyny, które w tym czasie znalazły się na ich drodze, 

zwłaszcza latem. Chłopcy dawali upust młodzieńczej wyobraźni tłumionej przez kilka 

dni. Rozszerzone szeroko źrenice, przyspieszone oddechy i napięte spodnie mówiły same 

za siebie. Dziewczęta rozbierano wzrokiem, gwałcono i zniewalano myślami. Dochodziło 

do komicznych sytuacji, np. w sklepach. Wiele razy widziałem, jak klerycy oniemiali na 

widok ładnych ekspedientek zaczynali się jąkać, czerwienić i drżeć. Oni po prostu nie 

widzieli przez cały tydzień żadnej dziewczyny! Bardziej odważni próbowali niewinnych 

flirtów, ale było to bardzo niebezpieczne. Kleryka wyczuwali wszyscy na kilometr. Nie 

brakowało zgorszonych, usłużnych informatorów, a i towarzysz spaceru nigdy nie był 

pewny. Wielu takich, którzy poczuli się za bardzo na luzie, nigdy nie doczekało święceń. 

Nie musiało nawet chodzić o kontakty z dziewczynami. Wystarczało małe piwo wypite w 

kawiarni.

Czy   można   się   zatem   dziwić,   że   klerycy,   zwłaszcza   z   kilkuletnim  stażem,   po   prostu 

dawali sobie spokój. Woleli się niepotrzebnie nie napalać, a towarzystwa szukać wśród 

swoich. Kiedy ma się pod ręką miłego kolegę, a perspektywa kontaktu z dziewczyną jest 

tyleż   zabroniona   co   nierealna   -   na   skutki   nie   trzeba   długo   czekać.   Efektem   takiego 

narzuconego   stylu   życia   były   związki   koleżeńsko-uczuciowe,   a   także   seksualne. 

24

background image

Zazwyczaj zaczynało się to niewinną znajomością, zaproszeniem na spacer, rozmową 

(często  na   zbożne   tematy).   Jak  w  każdym  związku  uczuciowym  dwojga   ludzi  -  jeśli 

zawiązywała się ta niewidzialna nić porozumienia - związek się rozwijał. Ugruntowywało 

go wzajemne zaufanie - bardzo ważna rzecz w seminarium. Barierą był pierwszy kontakt 

fizyczny   -   dotknięcie   ręki,   przytulenie,   niewinny,   przyjacielski   pocałunek.   Później 

wszystko   szybko   wymykało   się   spod   kontroli,   a   zakamarków   w   seminarium   nie 

brakowało.

Może to co piszę wydaje się komuś nieprawdopodobne lub wręcz kłamliwe. Oświadczam 

zatem   otwarcie,   że   mam   prawo   pisać   prawdę   o   zjawiskach,   które   miały   miejsce   i   o 

rzeczywistości w której sam uczestniczyłem! Tak, mnie również to nie ominęło. Mogę 

złożyć własne świadectwo, że normalny chłopak, który jako nastolatek zakochiwał się 

dziesiątki  razy   w   dziesiątkach  dziewczyn,   który   miał  marzenia   erotyczne   i   właściwie 

ukierunkowany popęd, że ten chłopak tzn. ja sam stałem się niemal homoseksualistą. 

Wycofałem się (dosłownie!) w ostatniej chwili i wiem, że zawdzięczam to Łasce Bożej. 

Nie dziwię się jednak zupełnie tym, którzy poddali się podobnym uczuciom i zabrnęli o 

wiele dalej niż ja. Śmiem twierdzić, iż większość z nas, przynajmniej przez jakiś okres 

czasu,   czuła   pociąg   seksualny   skierowany   do   własnej   płci.   Wielu   żyło   w   stałych, 

homoseksualnych związkach, które przetrwały lata. Niektórzy byli pederastami jeszcze 

zanim wstąpili do seminarium, dokąd przyciągnęło ich zamknięte, męskie grono.

Zakochani w sobie chłopcy łączyli się w pary. Wychodzili razem na wszystkie spacery, 

odwiedzali się ciągle w swoich pokojach, wykorzystywali każdy moment aby być sam na 

sam. W seminaryjnym parku, tzw. wirydarzu była alejka zakochanych, gęsto zarośnięta 

wysokim   żywopłotem.   Widziałem   kiedyś,   jak   jeden   z   pupilków   prorektora   całował   i 

obmacywał tam innego chłopca. Słyszałem jęki kąpiących się wspólnie w maleńkich, 

prysznicowych kabinach.

Zadziwiający był dla mnie brak reakcji ze strony przełożonych na tego typu zjawiska. 

Musieli przecież o wszystkim dobrze wiedzieć, a przy odrobinie szczęścia nawet to i owo 

zobaczyć. Wytłumaczenie może być tylko jedno - skala problemu była tak wielka, że nie 

warto było z nim w ogóle walczyć. Być może biskupi i przełożeni zdawali sobie sprawę, 

iż   takie   zachowania   są   konsekwencją   ich   własnych   wymogów   i   działań.   Poza   tym 

zjawisko to dotyczyło wielu księży pracujących w parafiach. Lepiej więc było nie ruszać 

25

background image

problemu żeby nie śmierdziało. Naturalnie, obok przyjaźni erotycznych istniały również 

te zdrowe, męskie, które jak już wcześniej wspomniałem, dawały nam wiele radości i 

pozwalały   przetrwać   w   trudnych   chwilach.   Takie   kleryckie,   a   potem   kapłańskie 

przyjaźnie trwają często do samej śmierci. O wiele łatwiej jest dźwigać swój krzyż, gdy 

ktoś mający podobny ciężar potrafi na czas podać pomocną dłoń.

Powrócę   jednak   do   moich   losów   za   murami   Seminarium   Włocławskiego.   Przyznać 

muszę, że mimo wielu niedostatków i dylematów, życie kleryka - alumna odpowiadało 

mi. Wypracowałem swój własny sposób na przetrwanie i chociaż sztuką było nie stracić 

powołania w seminarium - moje nie słabło. Tłumaczyłem sobie niedoskonałości systemu 

słabościami ludzkimi i na odwrót. Sam byłem grzesznym, słabym człowiekiem i może 

właśnie najbardziej irytowało mnie to, że inni słabi ludzie robili z siebie aniołów. W 

wyuczony,   przewrotny   sposób,   często   kosztem   innych   -   swoje   własne   słabości 

kamuflowali nabożną retoryką albo pseudomistycznymi zachowaniami. Tacy klerycy - 

mistycy tworzyli w seminarium odrębne grupy i koła wzajemnej adoracji, manifestując w 

ten   sposób   swoją   wyższość   nad   innymi.   Nauczyłem   się   podchodzić   do   nich   z 

pobłażaniem i dystansem. Nauka szła mi bardzo dobrze. Starałem się być towarzyski i żyć 

na względnym luzie. Bardzo pomagało mi poczucie humoru. Coraz częściej uprawiałem 

ćwiczenia kulturystyczne, co pomagało w utrzymaniu kondycji ciała i równowagi ducha. 

W wolnych chwilach uczyłem się również języka angielskiego i odwiedzałem czytelnię. 

Tak, jak chyba większość kolegów odmierzałem czas do kolejnego wyjazdu w rodzinne 

strony. Tych wyjazdów nie było wiele. Najbardziej oczywiście cieszyły dwumiesięczne 

wakacje.   Wolne   mieliśmy   również   kilka   dni   po   sesji   zimowej   oraz   Święta   Bożego 

Narodzenia i Wielkanocy.

Kiedy nastał nowy biskup ordynariusz - Henryk Muszyński - w kleryckie serca wstąpiła 

nadzieja   na   poprawę   losu   -   lepsze   jedzenie,   częstsze   spacery,   wyjazdy   do   domu   itp. 

Zmiany rzeczywiście nastąpiły. Biskup Henryk na spotkaniu z przełożonymi i klerykami 

powiedział m.in, że Wielkanoc i Boże Narodzenie to Święta bardzo rodzinne, a zatem 

należy je spędzać w gronie najbliższych. „Dla was najbliższą rodziną są teraz współbracia 

z seminarium" - powiedział. Podwyższono również czesne i zaostrzono wymagania na 

egzaminach. W taki oto sposób po raz pierwszy w życiu nie byłem w domu na Wigilii i 

obu Świętach. Nawiasem mówiąc, wizyty w parafiach rodzinnych nie różniły się na ogół 

26

background image

aż tak bardzo od seminaryjnej rzeczywistości. Kuratelę od przełożonych przejmowali nasi 

proboszczowie, którzy często wysługiwali się klerykami w zamian za dobrą opinię. Takie 

sprawozdania z pobytu alumna w parafii przychodziły regularnie do uczelni po każdych 

wakacjach. Niektórzy klerycy przebywali na plebaniach i w swoich świątyniach od rana 

do   wieczora.   Układali   kwiaty   w   wazonach,   zmywali   posadzki,   przycinali   żywopłoty, 

trzepali  dywany   itp.   Nie   muszę   chyba   wspominać,   że  codziennie   przychodziliśmy  na 

Mszę Świętą i adorację, a w niedzielę na kilka Mszy. Ewentualne wyjazdy poza parafię 

musiały być uzgadniane z proboszczem, który mógł na nie nie wyrazić zgody. Te i inne 

wymogi dotyczyły wszystkich alumnów. Mnie osobiście najbardziej doskwierał ciągły 

„obstrzał", zwłaszcza ze strony leciwych parafianek. Wychodząc w wolnych chwilach do 

miasta czułem na sobie spojrzenia dziesiątków par oczu, śledzących każdy mój krok. Nie 

mogłem   wejść   do   sklepu   monopolowego,   chociaż   właśnie   tam   sprzedawano   moje 

ulubione ciastka. Nie wolno mi było porozmawiać z koleżanką z liceum, kupić papierosy 

dla   ojca   itd.   Czułem   się   napiętnowany,   trędowaty,   wręcz   nienormalny,   ale   takie 

ograniczenia dobijały mnie dopiero w kapłaństwie. W czasie moich pobytów w domu, 

atmosfera ciepła rodzinnego i życzliwość rodziców, były dla mnie najlepszym ukojeniem 

i źródłem radości. Jako jeden z nielicznych lubiłem także powroty do seminarium - do 

kolegów i regulaminu. Zdawałem sobie sprawę, że tam jest moje miejsce i moja droga do 

kapłaństwa.

Wspomniałem   już   o   nowym   włocławskim   ordynariuszu   -   dzisiejszym   arcybiskupie 

Gnieźnieńskim - Henryku Muszyńskim. Zetknąłem się z nim osobiście w czasie wakacji, 

po   drugim   roku   studiów.   Był   to   mój   pierwszy   tak   osobisty   kontakt   z   biskupem.   W 

Diecezji   Włocławskiej,   która   nigdy   nie   była   zbyt   postępowa,   biskupa   ordynariusza 

otaczano wprost boską czcią. Każdy biskup to „alter Christus" - zastępca Jezusa wśród 

diecezjalnej   owczarni.   Zawsze   jednak  miałem  wielkie   trudności   (i  to   nie   tylko   ja),   z 

odróżnieniem kultu Chrystusa, którego reprezentował biskup - od kultu samego biskupa. 

Ordynariusz   mieszkający   w   pałacu   był   niedostępny   dla   zwykłych   śmiertelników,   a 

jednocześnie   sprawował   wobec   nich   władzę   absolutną   (oczywiście   tylko   duchowną). 

Biskup  ordynariusz   mógł  zrobić   wszystko  z   podległymi  mu  kapłanami,   zakonnikami, 

siostrami, klerykami itp. Znam przypadek, kiedy biskup mając złość na jednego księdza - 

co miesiąc kazał mu zmieniać parafie. Przez pół roku biedak wpadł w nerwicę, zniszczył 

27

background image

przez   przeprowadzki   wszystkie   meble   i   stał   się   pośmiewiskiem   całej   diecezji.   Kiedy 

biskup ze swoją świtą miał przyjść do seminarium wyznaczano jednego z kleryków, który 

miał  przed  ekscelencją   otwierać   wszystkie   drzwi.   O   fanaberiach  biskupów  można   by 

napisać trylogię. Powrócę jednak do ówczesnego, nowego „ojca" Diecezji Włocławskiej.

Podczas   dwumiesięcznych   wakacji   obowiązywał   nas   dwutygodniowy   dyżur   w 

seminarium. W czasie takiego dyżuru kiedyś rano zadzwonił telefon. Dzwonił kapelan 

samego ordynariusza. Okazało się, że ksiądz biskup wprowadza się do pałacu i potrzebuje 

natychmiast   dwóch   kleryków   do   pomocy   przy   układaniu   książek.   Poszedłem   na 

ochotnika   z   bliskim   kolegą.   Zostaliśmy   zaprowadzeni   do   salonu   o   bardzo   wysokich 

ścianach,   całych  zabudowanych   regałami  na   książki,   na   środku  pokoju,   na   stylowym 

fotelu siedział sam książę Kościoła. Przywitał się z nami podając dłoń do ucałowania, po 

czym   wydał   rozkazy.   Nasza   praca   polegała   na   tym,   że   braliśmy   do   ręki   książkę   z 

ogromnej sterty leżącej w drugim pokoju. Z tą książką biegliśmy do biskupa, a on palcem 

wskazywał dla niej miejsce. Cały czas siedział przy tym na fotelu i popędzał nas. Po kilku 

godzinach takiej bieganiny nadeszła pora obiadowa. Pech chciał, że w tej samej chwili 

nastąpiło   oberwanie   chmury.   Biskup   kazał   nam   biec   do   seminarium   i   wrócić   za   pół 

godziny. Zanim wyszliśmy, zasiadł przy wielkim stole, a dwie siostry zakonne zaczęły 

mu usługiwać, nakładając potrawy na srebrną zastawę! W tym samym czasie rodzona 

siostra biskupa - która przyjechała mu pomóc - jadła w kuchni. Głodni pobiegliśmy do 

seminarium,   ale   zdążyliśmy   zjeść   tylko   cienką   zupę.   Biegiem   w   potokach   deszczu 

wróciliśmy do pałacu. „Spóźniliście się trzy minuty" - przywitał nas biskup. Bieganina 

przy   książkach   trwała   prawie   do   wieczora.   Byliśmy   u   kresu   sił,   bowiem   prawie   za 

każdym razem, kiedy kładliśmy książkę na miejsce, trzeba było także przytaszczyć tam 

wcześniej drewniane schodki. Przez cały dzień pracy we „trójkę" nasz chlebodawca ani 

razu nie zaszczycił nas uśmiechem, nie wdawał się w żadną rozmowę. Raz tylko zapytał, 

czy uczymy się języków obcych i jakie mamy oceny. Jak żyję nie widziałem większego 

bufona. Nie zdziwiło nas, że na koniec zamiast słowa „dziękuję" usłyszeliśmy - "macie 

chłopcy". Dostaliśmy dwa snikersy.

Jak już wspomniałem takie i temu podobne sytuacje nie załamywały mnie na tyle, abym 

zaczął wątpić w sens mojego pobytu w seminarium. Pewnego razu zdarzyło się jednak 

coś,   co   wstrząsnęło   mną   do   głębi.   Wśród   kleryków   zaczęła   kursować   fama   o 

28

background image

niewyjaśnionej śmierci młodego księdza. Był nim wikariusz mojej rodzinnej parafii - ks. 

Mariusz   Fatalski.   To   było   niewiarygodne!   Parę   miesięcy   wcześniej   prowadziłem 

wspólnie z nim pielgrzymkę. Grał świetnie na gitarze i pięknie, donośnie śpiewał. Był 

pełen życia i energii. W ogóle wyglądał na okaz zdrowia i siły - wzrost ok. 190 cm, 

atletyczna   budowa   ciała;   miał   36   lat.   Kiedy   wspominałem   wspólnie   spędzone   z   nim 

chwile   przypomniałem   sobie   jednak,   że   mimo   pogodnego   usposobienia   bywał   coraz 

częściej   przygnębiony.   Widać   było,   że   coś   go   gryzło,   dręczyło.   Po   jakimś   czasie 

pojechałem   do   swojego   miasteczka   i   dowiedziałem   się   o   wszystkim.   Historia,   którą 

usłyszałem brzmiała jak koszmarny scenariusz dreszczowca. Niestety była prawdziwa. 

Potwierdził ją proboszcz w rozmowie z moimi rodzicami, a później dość szeroko pisała o 

tym jedna z lokalnych gazet.

Mariusz miał powodzenie już w szkole średniej. Wesoły, zdolny, a przede wszystkim 

super przystojny chłopak był obiektem westchnień wielu dziewcząt. On wybrał tę jedną, 

jedyną. Młodzieńcza miłość kwitła, ale równocześnie z miłością zakwitło w Mariuszu 

powołanie do kapłaństwa. Chłopak, jak wielu jego rówieśników w podobnych sytuacjach, 

stanął przed wielkim, życiowym dylematem. Poszedł w końcu za głosem powołania i 

wstąpił do seminarium. Ale czy można wyrzucić z serca prawdziwą miłość? Długo nie 

wytrzymał bez ukochanej dziewczyny, a i ona czekała na jego powrót. Nie mogli żyć bez 

siebie, a on nie mógł żyć poza drogą powołania. Przez sześć lat nauki w seminarium, 

przerwanych służbą wojskową, spotykali się w tajemnicy przed wszystkimi. Dotrwali tak 

do jego święceń kapłańskich. Dziewczyna pozostała mu wierna - nie założyła własnej 

rodziny.   Pogodziła   się   z   życiem   „utrzymanki   księdza".   On   sam   od   początku   żył   w 

konflikcie z własnym sumieniem. Próbował wielokrotnie zerwać z podwójnym życiem, 

ale uczucie do kobiety było zbyt głębokie. Pojawiło się dziecko. Sprawy zaszły za daleko, 

aby   można   było   cokolwiek   zmienić.   Ksiądz   Mariusz   borykał   się   samotnie   ze   swoim 

bólem   przez   10   lat   kapłaństwa.   Według   przepisów   prawa   kanonicznego   -   niegodnie, 

świętokradzko   każdego   dnia   odprawiał   Mszę   Świętą,   spowiadał,   udzielał   Komunii 

Świętej itp. Perspektywa spędzenia całego życia w zakłamaniu okazała się dla niego nie 

do zniesienia. Popełnił okrutne samobójstwo. W swoim mieszkaniu na plebanii zranił się 

nożem kuchennym w pierś. Nie mógł jednak skonać, gdyż nóż przeszedł tuż obok mięśnia 

sercowego. Brocząc obficie krwią przeczołgał się z sypialni do kuchni. Wziął większy 

29

background image

nóż i tym razem skutecznie przebił sobie serce. Całe mieszkanie było zalane kałużami 

krwi. Proboszcz, który przyszedł do niego z pretensjami, że nie zjawił się na rannej Mszy 

- doznał szoku. Urzędnicy kurii biskupiej w porozumieniu z biurem śledczym milicji 

zatuszowali skutecznie całą sprawę. Przed plebanią, dzień po dramacie, zebrał się wielki 

tłum   ludzi,   którzy   chcieli   dowiedzieć   się   prawdy.   Większość   była   przekonana,   że   to 

kolejna zbrodnia komunistów na niewinnym kapłanie. Nie minęły jeszcze dwa lata od 

zabójstwa ks. Popiełuszki. Bolesna prawda o tym, co się stało dotarła jakoś do ludzi, 

złagodziła   nastroje,   ale   do   dziś   mieszkańcy   miasta   wspominają   to   z   przerażeniem. 

Osobiście jestem przekonany, że ks. Mariusz Fatalski był może jedną z najstraszliwszych, 

ale na pewno nie jedyną ofiarą celibatu. Wcale nie musiał zginąć młody człowiek, oddany 

sprawie Kościoła kapłan. Zabił go chory, wynaturzony, anachroniczny system. Długo nie 

mogłem dojść do siebie po tej niesamowitej historii. Brewiarz, z którego nadal się modlę, 

a   który   ksiądz   Mariusz   ofiarował   mi   na   kilka   miesięcy   przed   swoją   śmiercią,   ciągle 

przypomina mi o tym dramacie.

Chociaż nigdy nie byłem w wojsku, z tego co słyszałem, życie w seminarium jest do 

niego   podobne.   Mam   na   myśli   wojsko   sprzed   ok.   dziesięciu   lat.   Zamiast   ćwiczeń 

fizycznych i strzelania są ćwiczenia duchowe. Grzanie „lufy" zastępuje grzanie „czachy". 

Rytm życia dyktuje regulamin, a okresowe manewry to seminaryjne rekolekcje. Tak w 

wojsku, jak i w seminarium stosowane są kary i rygory (często bardzo podobne, np. 

cofnięcie przepustki - spaceru). Mówiąc o podobieństwach, nie myślę oczywiście o samej 

idei przebywania w tych dwóch odmiennych przecież środowiskach. Przede wszystkim 

jednak   seminarium   wybiera   się   z   własnej   woli.   Zawsze   będę   uważał,   że   to   nie   jest 

zwyczajna ludzka wola i droga, ale droga Bożego powołania. To, jaką ją uczynili ludzie - 

jakie znaki i zakręty na niej postawili - to druga sprawa. Wracając jednak do samego 

rytmu  życia  wojska  i  seminarium  - patrząc   od strony  ludzkiej  -  jest  tu bardzo wiele 

podobieństw.   Żartobliwie   można   by   stwierdzić,   że   jedną   z   niewielu   różnic   jest 

niekonwencjonalny   sposób  opuszczania   tych  dwóch   środowisk  -  w  wojsku   „za   karę" 

można   posiedzieć   dłużej,   zaś   w   seminarium   -   krócej.   Niewątpliwie   do   podobieństw 

należy   zaliczyć   traktowanie   tzw.   kotów.   W   przypadku   moim   i   moich   kolegów,   ten 

przykry   okres   trwał   przez   całe   dwa   pierwsze   lata   tj.   do   chwili   otrzymania   szaty 

duchownej - sutanny. Szczególnie pierwszy rocznik kotów jest dotkliwie tępiony, tym 

30

background image

dotkliwiej, że praktycznie przez wszystkich, łącznie z siostrami zakonnymi.

Okres moich studiów we Włocławku to czas chyba największego poboru do seminarium. 

Pierwsze roczniki liczyły po 40 i 50-ciu alumnów. Nie bez wpływu na to był fakt, że we 

Włocławku i całej diecezji nie było żadnej wyższej uczelni. Tak duża ilość „narybku" 

musiała być nękana i tępiona. Pamiętam dokładnie pierwszy wykład z logiki u księdza 

prof.   Jana   Nowaczyka,   nazywanego   „pogromcą   kotów".   Niewysoki,   korpulentny 

jegomość z grymasem niezadowolenia na twarzy i wiecznie zmarszczonymi brwiami - już 

na pierwsze wrażenie wydawał się niezbyt przyjaźnie nastawiony. Wszedł na katedrę, 

spojrzał na długą listę pierwszaków i z niedowierzaniem niemal krzyknął - „ilu was tu 

jest! Połowa wystarczy!" Po tych słowach pokiwał znacząco głową, skrzywił się i zaczął 

grzebać w grubej teczce. Wyjął z niej kilka najnowszych gazet i ku naszemu zdumieniu 

zaczął czytać ogłoszenia z rubryki pod hasłem: oferta pracy - „potrzeba ślusarzy, tokarzy, 

murarzy itp. itd." Szeryf z Chabielic (to jego druga ksywa), jak się później okazało, nie 

żartował. Spośród wszystkich profesorów robił na egzaminach największe spustoszenie. 

Na   jego   wykładach   czuliśmy   się   dużo   młodsi,   zupełnie   jak   w   czasach   podstawówki. 

Zazwyczaj   bowiem   po   modlitwie   i   sprawdzeniu   obecności   następowało   ostre, 

sakramentalne   polecenie,   np.   „Kowalski   do   tablicy!"-   Szeryf   jednak   stawiał   dwóje 

znacznie częściej niż pani od matematyki.

Wszyscy profesorowie zwracali się do nas bezosobowo lub po imieniu, bez względu na 

naszą wysługę lat w seminarium. Nieraz po tonie ich wypowiedzi miało się wrażenie, że 

jest   się   w   terminie   u   szewca,   a   nie   w   uczelni   duchownej.   Z   większym   szacunkiem 

podchodzono   jedynie   do   diakonów,   którzy   też   jako   jedyni   mieszkali   po   dwóch   w 

pokojach. Tylko pani od polskiego czuła przed nami niewielki, ale wyczuwalny respekt, a 

może była to słabość. Była to jedyna kobieta wśród profesorów. Wykładała literaturę 

polską   i   fonetykę   -   niestety   -   niedługo.   Wkrótce   wyszła   za   mąż   za   jednego 

z ...diecezjalnych księży.

Tak zwana wysługa lat, o której już wspomniałem, liczyła się najbardziej wśród samych 

kleryków.   Większość   alumnów   ze   starszych   roczników   nękała   i   poniżała   młodszych 

kolegów.   Przejawiało   się   to   na   ogół   w   bardzo   przykrym   lekceważeniu.   Niektórzy 

dotkliwie   to   przeżywali.   Czuli   się   psychicznie   upodleni.   Nie   budowało   to   wcale 

wspólnoty, o której mówili przełożeni, ale skutecznie ją niszczyło. Samo określenie - 

31

background image

wspólnota seminaryjna - było chyba najczęściej w użyciu. Wspólnotę - jedność mieli 

tworzyć wszyscy seminarzyści i profesorowie. Seminarium miało być „szkołą miłości 

chrześcijańskiej". Tymczasem rzeczywistość wyglądała o wiele inaczej. Klerycy dzielili 

się   na   samotników,   tzw.   zajętych,   czyli  żyjących  w  parach  oraz   na   „zrzeszonych"  w 

hermetycznie zamkniętych paczkach i klikach. Takie  rozbicie  seminaryjnej wspólnoty 

było   naturalną   konsekwencją   stylu   kleryckiego   życia   i   warunków   panujących   w 

seminarium. Czy niemal zupełna izolacja od świata i płci przeciwnej albo podżeganie do 

donosicielstwa mogło rodzić inne postawy?

Jednym z podstawowych celów wychowawczych w formacji moralnej było wychowanie 

kleryka - przyszłego księdza - do ubóstwa. W dzisiejszym, zmaterializowanym świecie, 

ubóstwo - jako cel sam w sobie - nie ma racji bytu. Jednak dla idei kapłaństwa służebnego 

i   zdecydowanego   pójścia   za   Chrystusem,   ubóstwo   materialne   ma   swój   sens   i   co 

najważniejsze - jest osiągalne, jak nam ukazują konkretne przykłady. Oczywiście trudno 

jest przekonać dwudziestolatka, choćby nie wiem jakie miał powołanie, że ma chodzić w 

podartych spodniach czy dziurawych butach. Nie o to zresztą chodzi. Ksiądz nie powinien 

(i tu wszyscy są zgodni) przywiązywać się zbytnio do dóbr materialnych. Nie wolno mu 

traktować swojej parafii jak dochodowego folwarku, a parafian jak dojne krowy. Niestety, 

często tak to właśnie wygląda w praktyce. Do tego tematu jeszcze powrócę. Tymczasem 

chciałbym sięgnąć do przyczyn takich postaw wśród kleru. Źródeł takiego stanu rzeczy 

trzeba   upatrywać   właśnie   w   błędach   wychowania   seminaryjnego.   Jeśli   chodzi   o   tzw. 

wychowanie do ubóstwa to funkcjonuje tutaj, jak w niemal całej formacji przyszłych 

kapłanów, ciągła rozbieżność słów z czynami, oczekiwań z efektami, a wszystko w końcu 

sprowadza się do pobożnych życzeń. Pustosłowie i brak „żywych przykładów dla stada" - 

o czym mówił Jezus, nie może owocować.

Seminarium to szkoła życia, to miejsce gdzie kształtują się sumienia, serca i charaktery 

młodych   ludzi,   którzy   po   kilku   latach   staną   się   autorytetami   moralnymi   dla   rzesz 

wiernych. Dla wielu z nich kapłan jest wciąż niemal wyrocznią. Ludzie tracąc zaufanie do 

zgniłego, zmaterializowanego świata; pełnego nienawiści, kłamstwa i wyzysku - zwracają 

się w stronę Boga i Jego sług, księży. Chcą usłyszeć, że życie jest więcej warte niż dom 

ich marzeń, którego nigdy nie wybudują; najnowszy mercedes, którego nigdy nie kupią. 

Ludzie chcą to usłyszeć, ale w rzeczywistości chodzi im o to, aby zobaczyć na własne 

32

background image

oczy, że można żyć inaczej - bez chciwości, zdzierstwa i oszustwa. Chcą się przekonać, 

że   są   inni   ludzie,   którzy   znajdują   radość   w   dawaniu,   a   nie   w   braniu;   szczęście   -   w 

służeniu   potrzebującym   i   pokrzywdzonym;   sens   życia   -   w   miłości   Boga   i   bliźniego. 

Wierni Kościoła mają prawo oczekiwać takiej postawy od swoich kapłanów! Nie mogą 

wymagać od nich świętości, nieomylności, skrajnego ubóstwa, biczowania się czy innych 

umartwień,   a   tym   bardziej   życia   niezgodnego   z   ludzką   naturą   -   czystości,   celibatu, 

bezdzietności. Mają jednak prawo i powinni żądać od uczniów Chrystusa - uczciwego 

życia,   w   którym   dominują   wyższe   wartości.   Cały   dylemat   polega   jednak   na   tym,   że 

młody   człowiek  przychodząc   do   seminarium   i  poznając   stopniowo   realia   panujące   w 

kręgach duchowieństwa - nie znajduje dla siebie wzorców godnych naśladowania, a żywy 

przykład   ma   w   tym   przypadku   znaczenie   decydujące.   Biskupi,   księża   w   parafiach,   a 

zwłaszcza   przełożeni   i   profesorowie   w   seminarium,   na   których   spoczywa   największa 

odpowiedzialność   -   swoim   postępowaniem   udowadniają   coś   wręcz   odwrotnego.   Ich 

zachowania demaskujące filozofię życiową, wskazują na to, że oni - w odróżnieniu od 

Jezusa   -   nie   przyszli   do   biednych   i   potrzebujących,   ale   do   bogatych   i   wpływowych. 

Współcześni  uczniowie   Pana   wolą   politykować   i  rządzić   niż   duszpasterzować   swoim 

owczarniom. Zastrzegam, iż ta bardzo negatywna opinia nie dotyczy wszystkich księży w 

Polsce, ale z całą pewnością - większości z nich.

W każdym seminarium duchownym (tak było również we Włocławku) jest przynajmniej 

kilkunastu   kleryków   pochodzących   z   innych   diecezji   oraz   przeniesionych   z   innych 

seminariów.   Wymiana   poglądów   na   powyższe   tematy   była   więc   nieunikniona   i 

przekonywała nas o tym, że Kościół jest rzeczywiście powszechny i wszędzie dzieje się 

podobnie.   Nie   każdy   znajduje   w   sobie   dość   siły   aby   wyrwać   się   z   obowiązujących 

schematów i zwyczajów. Księża żyjący skromnie pod względem materialnym uważani są 

za dziwaków i traktowani przez swoich współbraci z przymrużeniem oka. W czasie 6-ciu 

lat   studiów   klerycy   wysłuchują   setki   konferencji   moderatorów,   ojców   duchownych   i 

rekolekcjonistów na temat konieczności życia w ubóstwie.

Kiedy byłem na drugim roku, nasz ksiądz rektor - Marian Gołębiewski (dzisiejszy biskup) 

wygłosił przez parę miesięcy cały cykl wykładów na ten temat. Każdego wtorku całe 

seminarium   zbierało   się   w   ogromnej   auli   aby   słuchać,   przez   co   najmniej   godzinę   - 

naprawdę mądrych, przemyślanych i popartych przykładami wywodów księdza rektora. 

33

background image

Nasz   zacny,   jak   go   nazywaliśmy   -   Ezechiel,   nie   ustrzegł   się   jednak   od   pewnych 

niedorzeczności.   Jedna   z   takich   „wpadek"   została   skwitowana   salwą   śmiechu. 

Mianowicie ksiądz rektor, jedną ze swoich dłuższych wypowiedzi, skonkludował tym, że 

księdzu - zwłaszcza wikariuszowi - w ogóle nie potrzebny jest samochód (sam jeździł 

wtedy  peugeotem).  Polecał natomiast kupno  roweru  -  bo trzeba  jednak,   zwłaszcza   w 

wiejskich parafiach kolędować i dość często spieszyć z posługą kapłańską do chorych 

oddalonych o wiele kilometrów czy też do sal katechetycznych. Pieniądze, za które księża 

kupują „zachodnie wozy" radził przeznaczyć na porządny, długi kożuch - aby przetrwać 

ciężkie zimy w nieopalanych kościołach i zimowe kolędy. Przed naszymi oczami pojawił 

się obraz księdza przemierzającego na rowerze śnieżne zaspy, ubranego w długi, ciężki 

kożuch. Ta rewolucyjna wizja, jakże odmienna od realiów panujących w tzw. terenie - 

tyleż samo utopijna i nierealna co komiczna - wywołała niepohamowany ogólny śmiech. 

Po niespełna tygodniu od wspomnianej konferencji, ksiądz rektor przyprowadził prosto z 

salonu najnowszy model nissana w kolorze srebrny metalik. Zakończył tym faktem swój 

kilkumiesięczny cykl konferencji na temat ubóstwa. Może doszedł do wniosku, że jest za 

stary na jazdę rowerem, choć miał dopiero 50 lat, albo że rower mu się nie przyda - bo nie 

pracuje na wiejskiej parafii. Obawiam się jednak że nie zastanawiał się nad tym co zrobił. 

Obchodził   niedawno   25-cio   lecie   kapłaństwa.   Miał   więc   bardzo   dużo   czasu   aby 

przyzwyczaić się, że w Kościele - jak w życiu: mówi się swoje i robi się swoje. W 

każdym razie w kożuchu nigdy go nie widziałem.

Mógłbym mnożyć podobne przykłady na to, jak faktycznie przebiegała formacja duchowa 

kleryków i ich wychowanie do ubóstwa. Nasi przełożeni zdawali się o tym nie wiedzieć, 

ale   do   nas   przemawiały   tylko   żywe   przykłady   -   to   one   formowały   i   wychowywały; 

niestety - najczęściej gorszyły i zniechęcały. Różne były nasze reakcje na takie podwójne 

wychowanie. Większość przejęła w końcu filozofię przełożonych i uznała dwulicowość 

za   konieczny   atrybut   kapłańskiego   życia.   Inni,   po   cichu   się   buntowali.   Jeszcze   inni 

próbowali   usprawiedliwiać   nasze   „wzory   życia   kapłańskiego".   Bardzo   rzadko   ktoś 

odważył się na jakąś formę sprzeciwu. Osobiście pamiętam tylko jeden taki drastyczny 

przypadek.   Dotyczył   on   właśnie   przedstawionej   wcześniej   historii.   Otóż   jeden   z 

kleryków, po tym jak ksiądz rektor sprawił sobie nowego nissana, uznał to zapewne za 

przegięcie i w nocy na garażu Ezechiela napisał wielkimi literami - „UBÓSTWO"!!!

34

background image

Były jeszcze dwie inne sprawy, o których chciałbym wspomnieć, a które miały również 

negatywny   wpływ   na   szerzenie   ubóstwa   wśród   braci   kleryckiej.   Jak   już   wcześniej 

zaznaczyłem, seminarium utrzymywało się z czesnego, które płacił każdy z nas, a także z 

ofiar   zbieranych  przez   nas   w  parafiach.   Kilka   razy   w  roku,   w   wyznaczone   niedziele 

przydzielano nam parafie do których jechaliśmy z pomocą i po pomoc. Diakoni z 6-tego 

roku głosili kazania, akolici - rozdzielali Komunię, a wszyscy mieli obowiązek zebrać 

tacę   na   seminarium.   Po   wszystkich   niedzielnych   Mszach   zebrało   się   tych   ofiar,   w 

zależności od wielkości parafii, od kilkuset złotych do kilku tysięcy (nowych złotych). 

Bardzo rzadko pieniądze te były liczone w obecności proboszcza parafii. Zazwyczaj cały 

worek   „moniaków"   dawano   nam   do   ręki.   Było   w   tym   z   pewnością   wiele,   godnego 

podziwu, zaufania. Jednak w konsekwencji ta praktyka przyczyniła się do mimowolnej, z 

pewnością niezamierzonej, deprawacji wielu z nas. Ci zwłaszcza, którzy mieli w domu 

trudną sytuację finansową, „odbijali sobie" przy tej okazji płacone czesne i ...nie tylko. 

Podejrzewam,   że   w   mniejszym   lub   większym   zakresie,   brali   niemal   wszyscy.   Kilku 

przyznało mi się do tego w zaufaniu, a wielu mówiło o tym, już na luzie, po święceniach.

Drugim, podobnym problemem były dary z zachodu, które w latach 80-tych przychodziły 

masowo do kurii biskupich, oddziałów caritasu, seminariów i parafii. Niewielu ludzi w 

Polsce, chyba oprócz celników, zdaje sobie sprawę jak ogromne ilości różnych produktów 

zalewały wtedy wszystkie instytucje Kościoła. Ubrania, lekarstwa, sprzęt medyczny, a 

przede wszystkim produkty żywnościowe wypełniały wszystkie magazyny, piwnice, sale 

katechetyczne, garaże itd. W seminarium, niemal każdego dnia rozładowywaliśmy po 

parę kontenerów najróżniejszych towarów. Księża diecezjalni, przyjeżdżający z parafii, 

nabijali   po   dachy   swoje   samochody.   Niektórzy   nawracali   po   kilka   razy   dziennie.   Aż 

prosiło się, żeby nadwyżki towarów od razu kierować do domów dziecka, szpitali czy 

szkół   (dużą   część   darów   stanowiły   słodycze,   ubranka   dziecięce   i   lekarstwa),   jednak 

„władza duchowna" postanowiła inaczej. Zapewne nie chciano ujawniać skali zjawiska. 

Rozprowadzano   jedynie   niewielką   część   leków   do   miejskiego   szpitala   i   nadwyżki 

żywności   do   punktów   caritasu.   To,   czego   nie   mogły   pomieścić   żadne   pomieszczenia 

parafii   zostawało   w   seminarium.   W   czasach,   kiedy   półki   w   sklepach   spożywczych 

zajmował   ocet   i   musztarda,   a   mamy   robiły   swoim   dzieciom   słodycze   z   palonego   na 

patelniach cukru - w magazynach naszego gmachu psuły się rarytasy, o których wszyscy 

35

background image

mogli tylko marzyć. Podstawowe produkty spożywcze, takie jak: mąka, kasza, cukier, 

ryż,   masło,   zupy   i  mleko  w  proszku  -  stanowiły   podstawę   naszego  wyżywienia.   Nie 

wiadomo tylko gdzie podziewały się wielkie szynki i inne konserwy mięsne, których 

przychodziły całe kartony. Większość z zachodnich produktów, które trafiały na nasze 

stoły, była niestety nieświeża, gdyż trzymano je zbyt długo, często w nieodpowiednich 

warunkach. Mieliśmy swoje własne określenia na różne przeleżałe specjały, np. żółty, 

cuchnący już ser ochrzciliśmy „reganem", choć dawno rządził już Bush itp. Duża część 

żywności psuła się bezpowrotnie. Wywożono ją wieczorami do lasów i zakopywano. Żal 

było   patrzeć   na   ciężarówki   wypełnione   zepsutym,   deficytowym   towarem.   Klerycy 

pracujący   przy   rozładunku   kontenerów   otrzymywali   zwykle   jakieś   „podziękowanie". 

Najczęściej   był   to   karton   batonów   lub   czekolad.   Dziekani   -   najważniejsi   klerycy   na 

poszczególnych rocznikach, wyznaczali takich tragarzy, niestety często „po znajomości".

Pamiętam,   że   kiedyś   w   czasie   wakacji,   podczas   dyżuru   pełnionego   w   seminarium, 

rozładowałem   z   kolegami   kontener   twixów.   Jeden   z   przełożonych,   który   nadzorował 

rozładunek, miał tego dnia wyjątkowo dobry humor. Kazał po wszystkim wziąć tyle, ile 

każdy z nas może udźwignąć. Kartony miały po ok. trzydzieści kilogramów. Każdy z nas 

(było nas 6-ciu) zabrał po jednym. Ksiądz prefekt aby w pełni nas uszczęśliwić pożyczył 

nam wieczorem telewizor, video i kilkanaście filmów. Zamontowaliśmy to wszystko w 

jednym   z   pomieszczeń.   Każdy   przyniósł   swój   zapas   twixów   i   rozpoczął   się   maraton 

filmowy, który trwał do świtu. Po zjedzeniu kilkudziesięciu batonów, zanim trafiłem do 

swojego pokoju, miałem mdłości i zwymiotowałem wszystko w ubikacji. Od nadmiaru 

luzu tej nocy wszystkim nam odbiło.

Oprócz żywności w kontenerach z darami były całe sterty odzieży, często zupełnie nowej, 

zapakowanej   w   oryginalne   opakowania.   Zdarzały   się   także   magnetofony,   kasety, 

zabawki, długopisy, a nawet krzesła i niewielkie szafki. Obok zużytych bubli można było 

spotkać   rzeczy   cenne   i  piękne   np.   zupełnie   nowe   futra,   płaszcze   ze   skóry,   videa.   W 

czasach wielkiego kryzysu zaopatrzenia i zamknięcia na zachód, kiedy posiadanie np. 

magnetowidu   nobilitowało   do   „wyższej"   sfery   -   obracanie   się   wokół   tego   całego 

bogactwa przyprawiało niejednego o zawrót głowy i popychało do uszczuplenia tego rogu 

obfitości. Kilku kleryków nakrytych na kradzieży w magazynie musiało obrać inną drogę 

życia. Powszechną była zazdrość gdy np. ktoś z rozładunku „wycyganił" od przełożonego 

36

background image

jakieś   cenne   cacko.   Zazwyczaj   nad   rozładunkiem   czuwał   tzw.   ksiądz   dyrektor   (mój 

późniejszy proboszcz), który zajmował się sprawami gospodarczymi i finansowymi w 

seminarium.   Najbardziej   oczekiwaną   formą   zaopatrzenia   były   tzw.   zrzuty.   Kiedy 

przyjechał większy  transport  odzieży  i butów,  a   magazyny  były  nie   opróżnione,   całą 

zawartość kontenerów wrzucano ,jak popadło" do sali gimnastycznej pod aulą. Czasami 

poziom towaru sięgał wysokości człowieka. Do takiego „eldorado" wchodzili najpierw 

profesorowie,   później   siostry   zakonne,   następnie   klerycy   a   na   końcu   seminaryjne 

sprzątaczki. Każdy mógł wynieść tyle, ile tylko udźwignął, i tak zwykle połowa zostawała 

na spalenie w kotłowni. Największym powodzeniem cieszyły się transporty ze Szwajcarii 

i Włoch. Trzeba było widzieć słynących z pobożności braci, którzy nawzajem wyrywali 

sobie co lepsze rzeczy. Niemal każdy wychodził na chwiejących się nogach, obładowany 

po czubek głowy. Ja sam nie pozostawałem w tyle. Cała najbliższa rodzina cieszyła się na 

takie   „zrzuty".   Obdarowywałem   nawet   starych   przyjaciół   i   byłe   koleżanki.   Normalne 

było, że przy „zrzutach" i innych formach rozdawnictwa darów - każdy chciał zabrać 

najwięcej   i   najlepsze.   Jednak   takie   niezdrowe   współzawodnictwo   nie   budowało   nas 

duchowo, a na pewno nie wychowywało do życia w ubóstwie.

Kilka razy już wspomniałem o osobie ojca duchownego. W każdym seminarium powinno 

ich być co najmniej dwóch. Ojciec duchowny to niezwykle ważna osoba. To jak gdyby 

duchowny rektor całej uczelni. Przede wszystkim zaś powiernik, spowiednik, zaufany 

przewodnik duchowy, któremu można zwierzyć się ze wszystkiego, pod tajemnicą równą 

niemal   tajemnicy   spowiedzi.   Tak   przynajmniej   brzmiała   oficjalna   wersja.   Nigdy   nie 

doświadczyłem osobiście zdrady ze strony ojczaszka, ale podobno były takie przypadki. 

Wszyscy   natomiast   wiedzieli   o   nadużyciach   prorektora   -   byłego   ojca   duchownego,   a 

wielu   doświadczyło   tego   na   własnej   skórze.   Być   może   po   to   aby   zrobić   czystkę   w 

przepełnionym   seminarium   -   biskup  Zaręba   mianował  wicerektorem   człowieka,   który 

przez kilka lat spowiadał wszystkich kleryków i znał każdy zakamarek ich duszy, a przy 

tym posiadał fenomenalną pamięć. Niedługo po jego nominacji posypało się wiele głów. 

Te   fakty   znam   jednak   jedynie   z   opowiadań   starszych   kolegów.   Ojcowie   duchowni, 

których ja zastałem w uczelni byli przez wszystkich bardzo lubiani. Grali z nami w piłkę, 

chodzili na basen. Szczerzy i otwarci, byli bardziej naszymi starszymi braćmi niż ojcami. 

Ich duchowość była naturalna i niekłamana.

37

background image

W każdym seminarium sprawy związane z codziennym życiem i obowiązkami były w 

gestii   samych   kleryków.   Na   tym   polegała   tzw.   klerycka   samorządność.   Oprócz 

cotygodniowych   dyżurów   sprzątania   łazienek   i   korytarzy   -   były   oficja   stałe, 

jednoosobowe   -   jednoroczne   lub   kilkuletnie.   Dotyczyły   one   dozoru   i   opieki   nad 

wszystkimi niemal sferami życia w uczelni. Byli zatem opiekunowie: dwóch kaplic, sali 

gimnastycznej, kortów tenisowych, biblioteki i czytelni, palarni, szpitalika, świetlicy itd. 

Funkcjonowały   także   stanowiska:   ogrodnika,   kolportera   prasy,   tzw.   dysk   jokeja   - 

nagrywającego  konferencje   oraz   stanowisko  higienisty   -  starszego  i   młodszego.   Mnie 

przypadła w udziale właśnie ta ostatnia funkcja. Po pierwszym semestrze drugiego roku 

zacząłem swoją karierę w systemie oczyszczania seminarium. Do moich obowiązków 

należało   wspomaganie   starszego   higienisty   m.in.   w   rozdzielaniu   narzędzi   i   środków 

czystości.   Mój   kolega-przełożony   z   3-go   roku   układał   ponadto   cotygodniowe   grafiki 

sprzątań dla mieszkańców poszczególnych pokojów i jak każdy funkcyjny odpowiadał za 

całość. Moja praca nie była nazbyt zajmująca, a przy okazji mogłem zorganizować dla 

siebie   i   moich   współmieszkańców   więcej   papieru   toaletowego,   który   roznosiłem   po 

pokojach lub pastę do konserwacji podłogi. Na trzecim roku awansowałem na starszego 

higienistę i opiekuna łaźni. Ta kumulacja pracy i obowiązków trochę nadwerężyła wtedy 

moje siły i wolny czas. Najbardziej jednak przypłaciłem ten awans swoimi nerwami. Nad 

sobą   miałem   samego   prorektora,   który   osobiście   sprawdzał   stan   czystości   w   całym 

gmachu,   a   był   pod   tym   względem   bardzo   skrupulatny.   Ja   również   starałem   się   jak 

najlepiej   wykonywać   powierzone   sobie   obowiązki   i  mogę   z   dumą   powiedzieć,   że   za 

mojej   kadencji   wiele   pod   tym   względem   zmieniło   się   na   lepsze.   Mój   problem   tkwił 

jednak w tym, iż ze sprzątania rozliczałem kolegów zazwyczaj starszych od siebie - bo to 

właśnie oni byli superiorami pokoików. Niektórzy z nich w ogóle nie przyjmowali do 

wiadomości moich uwag i zastrzeżeń, a jeden z diakonów - w odpowiedzi na nie - o mało 

mnie   nie   pobił.   Miałem   prawo   zarządzić   powtórne   sprzątanie   w   wypadku   rażących 

uchybień. Moi poprzednicy nigdy z niego nie korzystali, ale ja postanowiłem nie dawać 

za   wygraną.  Początkowo  byłem ignorowany  albo  obrzucany  obelgami,  jednak groźba 

oparcia sprawy o wicerek-tora zawsze skutkowała. W ten sposób nauczyłem porządku i 

pokory   niektórych   moich   starszych   kolegów.   Nie   zabiegałem   przy   tym   o   względy 

przełożonych, zwłaszcza prorektora, ale przyznam, że miło mnie połechtało uznanie z 

38

background image

jego strony. Rzeczywiście, w czasie gdy sprawowałem swoją funkcję, seminarium lśniło 

czystością.

Przy   końcu   moich   wspomnień   dotyczących   Seminarium   Włocławskiego   chciałbym 

poruszyć jeszcze jeden, chyba najbardziej delikatny problem. Dotyczył on wszystkich 

kleryków,   a   także   innych   osób   mieszkających   z   nami   pod   jednym   dachem   -   sióstr 

zakonnych, przełożonych i profesorów (ci ostatni jednak w większości dochodzili tu tylko 

do pracy i wiedli zupełnie inny tryb życia). Problemem tym było zachowanie czystości - 

wstrzemięźliwości   -   seksualnej.   Jak   wiadomo,   w   myśl   doktryny   Kościoła,   praktyki 

seksualne pozamałżeńskie, takie jak: stosunek płciowy, podniecające pieszczoty, onanizm 

i jakakolwiek inna forma rozładowania popędu seksualnego - jest grzechem ciężkim, tj. 

śmiertelnym. Z drugiej strony trzeba pamiętać, że każda diecezja posiada seminarium, w 

którym   żyje   „pod   kluczem"   zazwyczaj   paruset   młodych   mężczyzn.   Wiek   ogromnej 

większości   z   nich   mieści   się   w   granicy   19-25   lat,   a   więc   w   apogeum   możliwości 

seksualnych i rozrodczych. W tym wieku młodzi ludzie zazwyczaj zakładają rodziny i 

płodzą dzieci. Ten wielki żywioł nie ma praktycznie „ujścia" na zewnątrz. Trwa więc jak 

bomba,   nad   którą   czuwają   saperzy   -   przełożeni,   aby   nie   wybuchła.   Bezs_y   fakt,   że 

zakazany owoc kusi podwójnie - dodaje całej sprawie jeszcze większego dramatyzmu. 

Oczywiście faktem jest również to, że taki tryb życia każdy z nas wybrał dobrowolnie. 

Problem był tylko ten, iż wraz z powołaniem do służby Bożej naturalny popęd wcale nie 

chciał zanikać. Czy winić tu należy samego Pana Boga, który nie chciał pozbawiać swoje 

sługi   daru   ofiarowanego   wszystkim   ludziom?   Czy   winni   są   tu   raczej   ludzie,   którzy 

naginają prawa Boskie do swoich własnych, wydumanych założeń i praw?

W każdym razie w seminarium radziliśmy sobie z tym problemem na różne sposoby. Na 

pewno „najłatwiej" mieli ci, którzy pogodzili się z samogwałtem oraz żyjący w parach. 

Tych ostatnich niewątpliwie dobijało ciągłe ukrywanie się ze swoimi uczuciami. Te dwie 

grupy   najczęściej   „dogadzały"   sobie   w   łaźni   seminaryjnej.   Kiedy   wieczorami   przed 

zamknięciem gasiłem tam światło widziałem zawsze strugi spermy na ściankach kabin 

prysznicowych, a w powietrzu unosił się mdły zapach męskiego nasienia zmieszany z 

unoszącą się parą. Z pewnością większość z nas starała się przynajmniej ograniczać te 

praktyki.   Ojcowie   duchowni   grzmieli   na   konferencjach,   że   najczęściej   wyznawanym 

grzechem na kleryckich spowiedziach jest grzech samogwałtu. Wielu (w tym również ja 

39

background image

sam) próbowało przytłumić jakoś popęd natury przez ćwiczenia fizyczne - kulturystykę, 

grę w tenisa, siatkówkę, biegi itp. Okazywało się to jednak na dłuższą metę niemożliwe. 

Być może byli i tacy, którzy - czy to siłą woli, czy też Przez wejście na wyżyny życia 

duchowego - potrafili niejako złożyć ofiarę z siebie, ze swojego seksu i wytrwać przez 

lata w czystości.

Podobno nie ma takiego, który by ani razu nie upadł, ale na pewno wielu próbowało.

Biskupi i nasi przełożeni mieli również inne, wspólne problemy. Jednym z nich była 

ciągła obawa o inwigilację seminarium ze strony władz komunistycznych. Obawiano się 

zwłaszcza agentów wśród samych kleryków. Były to obawy w pełni uzasadnione. Znane 

są udokumentowane przypadki działania takich agentów, którzy byli celowo kierowani na 

studia seminaryjne, a także takich, których werbowano spośród alumnów. Nasi przełożeni 

często   ostrzegali   nas   przed   Judaszami"   -   wilkami   w   kleryckiej   skórze.   Nierzadko 

przypisywano im różne numery ciężkiego kalibru, np. wspomniany napis na drzwiach 

garażu   rektora.   Faktem   jest,   że   służba   bezpieczeństwa   dysponowała   w   tym   czasie 

teczkami na każdego biskupa, profesorów seminarium, wielu księży i kleryków. Z tych 

kleryckich teczek czerpano później dane tworząc tzw. hak. Często była to znajomość z 

dziewczyną, jakaś wpadka na spacerze, a nawet obecność na wiejskiej zabawie, np. w 

czasie   wakacji.   Agenci  bezpieki  śledzili  po  prostu  kleryków,   zwłaszcza   tych  bardziej 

podejrzanych. Kiedy wyśledzili już coś, ich zdaniem niestosownego, zgłaszali się z takim 

hakiem   do   delikwenta   proponując   pójście   na   współpracę.   Oczywiście   w   przypadku 

odmowy istniała realna groźba ujawnienia kleryckich grzechów władzom uczelni. Tak też 

nie raz się zdarzało. Podobną praktykę haków stosowano również w odniesieniu do księży 

diecezjalnych. Odmowa współpracy miała wówczas swój finał u biskupa ordynariusza, 

który   otrzymywał   stosowny   donos.   Nasi   przełożeni   dobrze   wiedzieli   o   pozyskiwaniu 

informatorów dla S.B. spośród kleryków. Stąd też zapewniali nas, że jeśli nie damy się 

zwerbować, to nawet ciężkie przewinienia ujawnione przez bezpiekę będą nam darowane. 

Ja sam również miałem rozmowę z funkcjonariuszem służby bezpieczeństwa i poczułem 

smak jego agitacji.

W   czasie   wakacji,   po   pierwszym   roku   studiów,   pewnego   dnia   do   domu   rodziców 

przyszedł   pan   „po   cywilnemu".   Przedstawił   się,   że   jest   z   milicji   i   chciałby   ze   mną 

porozmawiać. Zaprosił mnie na spacer do pobliskiego parku. Już na samym początku 

40

background image

zaczął   przechwalać   się   swoją   znajomością   środowiska   seminaryjnego,   regulaminu, 

wreszcie   samych   przełożonych   i   profesorów.   Powoli   przechodził   przy   tym   od 

informowania   do   zasięgania   informacji.   Interesowali   go   zwłaszcza   moderatorzy   i 

profesorowie   -   czy   nie   wzywają   do   postaw  i   zachowań  antypaństwowych?   -   czy  nie 

szkalują władzy ludowej? itp. Już po kilku minutach zapytałem o sens rozmowy na takie 

tematy, a później odmówiłem udzielania jakichkolwiek informacji i chciałem wracać do 

domu.   Na   to   on   rozpoczął   rozmowę   na   mój   temat.   Pytał,   czy   chcę   naprawdę   zostać 

księdzem. Okazało się, że życzy mi tego z całego serca, ale obawia się, iż mogę nie 

dotrwać do końca studiów gdyż obracam się w złym towarzystwie. I to był właśnie jego 

hak.   Chodziło   mu   o   to,   że   odwiedzam   czasami,   będąc   w   rodzinnej   parafii,   swojego 

dawnego kolegę (tego, z którym byłem na Mazurach i omal się nie utopiłem). Jacek 

wyraźnie nie podobał się mojemu rozmówcy. Był dla niego tzw. niebieskim ptakiem - nie 

pracował, nie uczył się; miał opinię lekkoducha i podrywacza. Wszystko to było prawdą. 

Prawdą jednak było i to, że ja miałem do chłopaka słabość. Znaliśmy się od dziecka. 

Razem   jeździliśmy   zawsze   na   ryby,   jeszcze   w   podstawówce.   Odpoczywałem   w   jego 

towarzystwie, wspominając dawne, zwariowane eskapady. Wysłuchałem więc cierpliwie 

milicjanta i oznajmiłem mu twardo, że nie ma się czego obawiać. Ja, dzięki Bogu, uczę 

się i to nieźle, a na randce z dziewczyną nie byłem już parę lat. Mój rozmówca wydawał 

się nie być zaskoczony taką reakcją. Prosił mnie tylko na wszystko, żebym podpisał mu 

chociaż jedno zdanie - że przeprowadził ze mną rozmowę. „To dla moich przełożonych, 

formalność" - zapewniał. Nieopatrznie podpisałem, ale nie miałem nigdy z tego powodu 

żadnych   nieprzyjemności.   Było   mi   trochę   żal   tego   milicjanta,   który   z   tak   żałosnym 

hakiem postanowił zwerbować agenta.

Bez   wątpienia   moim   największym   przeżyciem   w   Seminarium   Włocławskim   było 

przywdzianie   szaty   duchownej   czyli   tzw.   obłóczyny.   Niektórzy   nazywają   nawet   to 

wydarzenie pierwszymi święceniami. To szumne określenie tłumaczyć może imponująca 

oprawa zewnętrzna samej uroczystości obłóczyn, a także to wszystko, co niesie ze sobą 

zmiana wizerunku kandydata na księdza. Uroczyste, pierwsze założenie sutanny następuje 

na   samym   początku   trzeciego   roku   i   kończy   tym   samym   dwuletni   okres   prób   i 

przygotowań intelektualnych i duchowych. Jest to również pewne uwieńczenie studiów z 

zakresu   wiedzy   filozoficznej.   W   praktyce   wygląda   to   tak,   że   kończą   się   wykłady   z 

41

background image

dziedzin filozofii - historia filozofii, metafizyka, teoria poznania i in., a zaczyna się cała 

teologia (nauka o Bogu), czyli podstawa Wykształcenia każdego księdza. Student teologii 

powinien  chodzić   w  szacie   duchownej,   która   czyni  go  osobą   duchowną.   Zmienia   się 

radykalnie jego pozycja w środowisku kleryckim, a zwłaszcza w rodzinnej parafii, gdzie 

pierwszy „występ" w sutannie przeżywany jest szczególnie głęboko.

Na   uroczystą   Mszę   Świętą   z   obłóczynami   zjeżdżają   do   katedry   rodziny   i   znajomi. 

Delegacje   parafian,   zwłaszcza   z   południowych   stron   kraju,   zajmują   często   kilka 

autokarów.   Od   rana   -   poruszenie   i   bieganina   w   całym   seminarium   -   mycie,   golenie, 

czyszczenie butów i garniturów, oczekiwanie na najbliższych. Wreszcie formuje się przed 

gmachem dwurzędowy orszak jeszcze portugalczyków - wychuchanych, wypachnionych, 

wbitych w ciemne garnitury. Każdy z nich trzyma przed sobą na wyciągniętych rękach 

specjalnie   złożoną,   nowiutką,   czarną   sutannę.   Niejedni   rodzice   wydali   ostatnie 

zaskórniaki żeby ich syn mógł chodzić od dzisiaj w „nowej kreacji". Materiał, oryginalne 

guziki z końskiego włosia, a zwłaszcza samo uszycie u specjalnego krawca - to wydatek 

grubo ponad tysiąca złotych. Orszak rusza wreszcie w stronę katedry. Przechodzi przez 

główną nawę przy blasku fotograficznych fleszy i szumie kamer video. Wielka, gotycka 

katedra jest tego dnia wypełniona po same brzegi, ale dla nich - dzisiejszych bohaterów 

jest przygotowane miejsce przy samym ołtarzu. Oni sami są podekscytowani i głęboko 

wzruszeni.   Szukają   wzrokiem,   nie   mniej   wzruszonych   rodziców   i   bliskich.   Dźwięk 

dzwonka   oznajmia,   że   z   zakrystii   wyrusza   procesyjnie   sam   biskup   ordynariusz   w 

otoczeniu   asysty.   Na   początku   kleryk   z   kadzielnicą,   następny   z   krzyżem,   akolici   ze 

świecami, lektorzy, kantorzy, ceremoniarze, a na końcu błyszczy złota, wysoka mitra 

biskupa w otoczeniu dwóch diakonów. Przechodzą przez całą katedrę. Biskup po drodze 

błogosławi zgromadzony lud, a gdy dochodzą do ołtarza - całuje go wraz z diakonami, 

okadza   i   rozpoczyna   uroczystą   Mszę   Świętą.   Wszystko   tego   dnia   jest   podniosłe   i 

uroczyste. Wzruszają słowa w kazaniu pasterza diecezji i łzy matek, gdy zaraz potem ich 

synowie wypowiadają wspólnie tekst ślubowania. Zobowiązują się w nim do godnego 

noszenia szaty duchownej i obrony dobrego imienia Kościoła. Następnie biskup kropi 

sutanny wodą święconą, a ich właściciele nakładają je na siebie przy pomocy starszych 

kolegów.

Msza   kończy   się   podziękowaniem   i   kwiatami   dla   biskupa.   Dziękują   rodzice   i   sami 

42

background image

obłóczeni. Przed katedrą życzeniom i kwiatom, tym razem już dla nich, nie ma końca. 

Ustawiają   się   długie   kolejki   członków   rodziny,   przyjaciół,   kolegów   i   znajomych.   Są 

również   księża   rodzinnych   parafii,   a   czasami   gdzieś   z   boku   podchodzi   ...   zapłakana 

dziewczyna.   Później   zazwyczaj   -   poczęstunek   na   słodko   w   seminarium,   który   każdy 

przygotowuje we własnym zakresie. Na pierwszym miejscu przy stole siedzi w nowej 

sutannie   duma   rodziny,   nadzieja   Kościoła   -   zwyczajny   dwudziestoletni   chłopak.   Jest 

dumny podekscytowany, zmęczony ale szczęśliwy - bo dzisiaj jest jego dzień! A kiedy 

już wszyscy odjadą zostaje sam ze sobą. Patrzy długo w lustro. Widzi w nim innego 

człowieka.   Jest   naznaczony   i   przeznaczony.   Czuje   nagle   wielkie   zobowiązanie   i 

odpowiedzialność. Tak właśnie ja sam czułem się w czasie i po obłóczynach. Nie ma 

chyba kleryka, który tak jak ja, nie pobiegłby później do kaplicy i nie modlił się długo i 

żarliwie.

Po raz drugi obłóczyny przeżywa się w swojej własnej parafii, zazwyczaj miesiąc po 

uroczystości   w   katedrze.   Ma   to   miejsce   w   Uroczystość   Wszystkich   Świętych   na 

cmentarzu, gdzie zbiera się ofiary na seminarium. Część wiernych zwłaszcza w dużych 

środowiskach po raz pierwszy dowiaduje się, że parafia ma kleryka, który „uczy się na 

księdza". Są i tacy, którzy od razu tytułują „księdzem". Jednak chyba dla wszystkich - 

tych mniej i więcej wtajemniczonych - jasne jest, że to już nie ten sam Józio, Stasiu czy 

Wiesiu! Toż to „prawie ksiądz"! Kiedy będąc kilka miesięcy po obłóczynach zbierałem 

ofiary w małej wiejskiej parafii, leciwe parafianki „na wyścigi" chciały całować mnie po 

rękach.

W sutannie trzeba było nauczyć się chodzić, zwłaszcza po schodach. Po kilku tygodniach 

nabiera   się   wprawy   w   zgrabnym   podnoszeniu   „kiecki"   na   nierównościach   terenu.   W 

dobrze   skrojonej   sutannie   wygląda   się   zawsze   elegancko   i   dostojnie.   Potrafi   ona 

doskonale maskować nawet rażące wady figury czy postawy, np. krzywe nogi, zapadłą 

klatkę piersiową czy wydatny brzuszek. Wiele dzieci, a nawet dorosłych zastanawia się - 

co też ksiądz ma pod sutanną? Odpowiedź jest prosta - prawie zawsze spodnie, no chyba, 

że jest bardzo gorąco... Po kilku miesiącach człowiek przyzwyczaja się do nowego ciucha 

i poświęconą przez biskupa szatę duchowną rzuca się, po przyjściu do pokoiku, na hak.

Trzeci   rok   studiów   był   moim   ostatnim   w   Seminarium   Włocławskim.   Po   otrzymaniu 

sutanny,   trwał   okres   „miłego   poruszenia"   wokół   mojej   osoby,   związany   z   nowym 

43

background image

postrzeganiem i traktowaniem mnie przez wszystkich. Nagle wszyscy zaczęli się ze mną 

bardziej liczyć, doceniać, podziwiać. Dotyczyło to oczywiście wszystkich moich kolegów 

z roku. To, że jednego dnia rano byliśmy jeszcze klerykami, tylko i wyłącznie z nazwy i 

wysługi dwóch lat, a po południu nagle staliśmy się prawie księżmi (wizualnie niczym się 

od nich nie różniąc) - rzeczywiście na jakiś czas odmienił życie każdego z nas. Każdy 

człowiek jest z natury trochę zarozumiały i egoistyczny, chciałby wybić się choć trochę 

ponad przeciętność. Tak też i my chodziliśmy przez jakiś czas po obłóczynach z nieco 

podniesionymi   głowami.   Z   pewnością   żaden   z   nas   nie   uważał   się   z   tego   powodu 

(chodzenia   w   sutannie)   ważniejszy   czy   też   lepszy   od   innych,   ale   po   dwóch   latach 

„poniżenia" w seminarium, nieco pewności siebie przydało się każdemu z nas.

Podobno nie ma kleryka, a tym bardziej księdza, który nie przeżyłby chociaż raz w życiu 

kryzysu   swojego   powołania.   Przyczyn   takich   kryzysów   wśród   kleryków   można 

upatrywać   w   bardzo   wielu   źródłach:   młodym   wieku,   niezrealizowanym   popędzie 

seksualnym,   zamknięciu   na   świat,   kłopotach   przystosowawczych   w   grupie,   trudach 

samego studiowania, dwulicowym systemie, czy też wreszcie w samym kryzysie wiary. 

Nie wiem co najbardziej dotknęło mnie. Faktem jest, że mniej więcej w połowie trzeciego 

roku poczułem się nagle dziwnie zniechęcony i osłabiony. Wiele rzeczy po prostu mnie 

nużyło. Na pewno miało to ścisły związek z moimi obowiązkami starszego higienisty, 

które   traktowałem   bardzo   serio.   Męczyły   mnie   ciągłe   utarczki   z   kolegami   o   źle 

posprzątaną łazienkę, niedoglancowany korytarz itp. W związku z nawałem obowiązków 

i pewnym wyczerpaniem nerwowym, które zacząłem odczuwać - zaniedbałem modlitwę 

prywatną.   Wspólne   modlitwy   nigdy   nie   dawały   mi   takiej   siły   i   otuchy,   jak   osobiste 

zwrócenie się w ciszy serca do Boga. Dawniej mogłem trwać na modlitwie zatracając 

przy tym zupełnie poczucie czasu i przestrzeni. Czułem ścisłe zjednoczenie z Chrystusem, 

który mnie powołał. Teraz wydaje mi się, że to właśnie chwilowa utrata tej ścisłej z Nim 

więzi była  początkiem kryzysu.  Żyjąc przez  dwa i pół roku w środowisku takim jak 

seminarium duchowne - w utartych, ściśle określonych szablonach; w ciągłej walce o 

przetrwanie, o prawo głosu, trzeba ciągle kontrolować się - czy regulamin nie zrobił ze 

mnie   robota,   a   treścią   życia   nie   stała   się   rutyna.   Jeśli   ma   ktoś   w   sobie   choć   trochę 

indywidualności i instynktu samozachowawczego, to prędzej czy później musi wejść w 

konflikt z prawem i schematami, które go ograniczają.

44

background image

Tak   stało   się   również   ze   mną.   Zupełnie   nieświadomie   dla   samego   siebie,   zacząłem 

bardziej „urządzać się" w seminarium, a mniej w nim żyć. Myślę jednak, że było w tym 

więcej samoobrony organizmu niż cwaniactwa. Osłabła też moja silna dotąd wola, a co za 

tym idzie - postanowienia i zasady. Widocznym tego przykładem było to, że zacząłem 

popalać   papierosy   i   to   bez   złożenia   stosownej   deklaracji   u   księdza   rektora.   Paliłem 

zazwyczaj tylko na spacerach poza miastem, np. w lesie za Wisłą. Dobrałem sobie do 

towarzystwa innego kryptopalacza, który zresztą później mnie zdradził. Nowa wiedza 

teologiczna,   aczkolwiek   wzbudziła   moje   zainteresowanie,   to   jednak   podejście   do 

wykładów niektórych profesorów irytowało mnie coraz bardziej. Otóż część naszego ciała 

pedagogicznego traktowała wykład niczym 45-cio minutową dyktowkę kilkunastu stron 

maszynopisu.   Zamienialiśmy   się   wtedy   w   maszyny   do   pisania.   Dla   przykładu   ksiądz 

profesor Hanc na teologii dogmatycznej dyktował tak szybko, że nie sposób było nawet 

pomyśleć o czym się pisze. Pióra dosłownie się grzały, a jakiekolwiek pytania w trakcie 

wykładu   były   niemile   widziane.   Kiedyś   jeden   z   kolegów,   aby   opanować   na   chwilę 

drżenie prawej ręki, wymyślił na poczekaniu jakieś pytanie, które w sposób oczywisty 

miało niewiele wspólnego z tematem. Został grubiańsko zrugany przez profesora za to, że 

zabiera czas i nie uważa na lekcji.

Ponieważ nasz kurs był dość liczny, a nigdy nie było wiadomo kto akurat jest chory i leży 

w szpitaliku, niektórzy z nas zaczęli opuszczać zbyt męczące wykłady. Zwykle nadrabiało 

się  wtedy w łóżku wczesne wstawanie.  Chociaż obecność na wykładach (na równi z 

innymi zajęciami) była bezwzględnie obowiązkowa - postępowała w ten sposób niemała 

część   braci   kleryckiej.   Co   bardziej   odważni   i   zmęczeni   opuszczali   posiłki,   a   nawet 

poranne modlitwy i Mszę Świętą, ale to była już gardłowa sprawa. Każdy z nas miał 

swoje wyznaczone miejsce w stołówce i kaplicy, a ksiądz wicerektor miał wyjątkową 

pamięć wzrokową. Potrafił wstać nagle z ławki w czasie rannego rozmyślania i iść prosto 

do pokoju „dekownika". Parę takich wpadek na koncie gwarantowało zmianę życiorysu. 

Nie miało sensu tłumaczenie o złym samopoczuciu czy zaspaniu. Ewentualną, wyjątkową 

absencję trzeba było zgłosić wcześniej... Niektórym jednak się udawało. Zachęcony ich 

powodzeniem, ja również zacząłem odpuszczać sobie, ale tylko i wyłącznie, „dyktowane" 

wykłady. Wolałem pożyczyć od kolegi skrypt; odbić go na ksero przed egzaminem, niż 

nabawić   się   nerwicy   i   odcisków   na   palcach   od   ściskania   pióra.   W   taki   oto   sposób 

45

background image

zacząłem wchodzić w konflikt z prawem, którym był regulamin. Tak też minął mi drugi 

semestr trzeciego roku w seminarium. W tym czasie opuściłem też pogrzeb wieloletniego 

proboszcza katedry, w którym uczestniczyło całe seminarium. To były wszystkie moje 

grzechy, z których miałem być wkrótce dokładnie rozliczony.

Zdałem pozytywnie wszystkie egzaminy w sesji letniej i zacząłem pakować się do domu 

na wakacje. W przeddzień wyjazdu, po obiedzie - jako jeden z pierwszych wszedłem na 

korytarz   gdzie   miałem   swój   pokój.   Na   każdym   piętrze   pośrodku   korytarza   był 

wewnętrzny aparat telefoniczny, z którego można było zadzwonić „na furtę", do ojców 

duchownych lub któregoś z przełożonych. Kiedy wchodziłem wtedy na korytarz telefon 

zaczął dzwonić, a ja wiedziałem, że dzwoni do mnie. Jakaś przedziwna intuicja kazała mi 

podbiec   do  aparatu   i   wypowiedzieć   rutynowe:  „kleryk  X   Y,   słucham".   Siostra,   która 

dzwoniła z furty była wyraźnie zbita z tropu - ,,ja właśnie do księdza, ma się ksiądz zaraz 

stawić u rektora"- wyksztusiła i położyła słuchawkę. Mogłem być wezwany w jednej z 

tysiąca spraw, ale coś mi mówiło, że nie będzie to miła rozmowa. Z bijącym sercem 

zapukałem   do   rektorskich   drzwi.   Otworzył   mi   sam   Ezechiel   (czasami   otwierała 

pokojówka). Zasiadł za wielkim, stylowym biurkiem i kazał mi usiąść naprzeciw siebie. 

Zapytał   jak   się   czuję   w   seminarium.   Odpowiedziałem,   że   dobrze,   ale   jestem   nieco 

zmęczony.   Później   poszło   już   bardzo   szybko.   Okazało   się,   że   Ezechiel   wie   o   moich 

nieobecnościach   na   wykładach   (operował   dokładnymi   datami)   i   pogrzebie.   Wiedział 

również, że palę papierosy na spacerach. Spytał, czy to wszystko ma przypisać mojemu 

zmęczeniu. Odparłem, że owszem, a poza zmęczeniem bywam czasem zdenerwowany - 

dlatego zacząłem palić. Ponieważ palę bardzo mało i to poza seminarium, nie uważałem 

za   konieczne   informować   o   tym   przełożonych.   Powiedziałem   również   co   myślę   o 

niektórych wykładach i profesorach traktujących nas niepoważnie i lekceważąco. Ksiądz 

rektor   najpierw   zbladł,   a   potem   poczerwieniał   na   tę   -   jego   zdaniem   -   „bezczelną 

wypowiedź".   Oświadczył   zdecydowanie,   że   nie   mam   powołania   i   do   jutra   muszę 

postanowić o swojej dalszej przyszłości. Wyszedłem od niego z tysiącem myśli w głowie. 

Byłem zdenerwowany, ale też zadowolony - zdobyłem się na odwagę powiedzieć parę 

słów prawdy samemu Ezechielowi. Wiedziałem, że chcę dalej iść drogą powołania i dalej 

studiować w seminarium. Może  nie  akurat w takim , jak włocławskie,  ale  na  pewno 

zostać, nie odchodzić! Moje cele pozostawały niezmienne.

46

background image

Nie wiedziałem co sądzić o oświadczeniu rektora. Na zdrowy rozum nie powinienem być 

usunięty, bo nie było po temu dostatecznych powodów, ale doświadczenie uczyło, że nie 

było  to   wykluczone.   To   że   dobrze   się   uczyłem,   miałem   zawsze   nienaganną   opinię   z 

parafii i przykładnie spełniałem swoje obowiązki higienisty - mogło nie mieć żadnego 

znaczenia.   Stwierdzenie   rektora,   że   „nie   mam   powołania"   -   wróżyło   najgorsze.   Nie 

chciałem zamykać sobie drogi do kapłaństwa. Postanowiłem za wszelką cenę się bronić. 

Poszedłem do prorektora. Miałem z nim wiele kontaktów każdego dnia i sądziłem, że 

nawet   mnie   lubi.   Był   zdziwiony   moją   wizytą   -   „czy   ksiądz   rektor   nie   powiedział   ci 

wszystkiego"?   -   zapytał   znudzonym   głosem.   Następnie   zaczął   użalać   się   nad   swoimi 

problemami z trawieniem (był chyba grubszy niż wyższy). Zapytał również o sprzątanie 

przed wakacjami. „Proszę o moje papiery" - usłyszałem własne słowa. Miałem już dość 

tych  samolubnych  ludzi,  dla  których  własny  brzuch  był  ważniejszy  od  losu  drugiego 

człowieka. „Masz czas do jutra" - zdziwił się prorektor- „...myśleliśmy zresztą najwyżej o 

rocznym urlopie dla ciebie".

Ja   jednak   byłem   już   zdecydowany.   Przyszło   mi   do   głowy   chyba   jedyne   słuszne 

rozwiązanie.   Postanowiłem   dalej   iść   drogą   powołania,   ale   już   w   innym   środowisku. 

Pomyślałem o Łodzi. W tamtejszym seminarium miałem kolegę, który znalazł się tam w 

podobny sposób, przenosząc się na własną prośbę. Z tą nową myślą odebrałem swoje 

dokumenty,   życząc   wicerektorowi   „dużo   zdrowia".   Przed   wyjazdem   chciałem   jednak 

spotkać   się   jeszcze   z   ojcem   duchownym,   który   był   zarazem   moim   spowiednikiem. 

Musiałem koniecznie dowiedzieć się czy i on uważa, że nie mam powołania. Okazało się, 

iż wie wszystko o moich przewinieniach. Było to niedopuszczalne! - zgodnie z prawem, 

ojcowie duchowni i moderatorzy nie mogli wymieniać między sobą informacji na temat 

kleryków. Ojciec jednak wiedział o wszystkim. Znał mnie i moje wnętrze, jak nikt inny. 

Na moje pytanie - czy mam powołanie - odpowiedział zdecydowanie: „TAK".

ROZDZIAŁ III

Wyższe Seminarium Duchowne w Łodzi

Kiedy   przyjechałem   do   domu   z   papierami,   rodzice   nie   byli   zachwyceni,   ale   szybko 

przekonałem   ich   do   moich   planów   dotyczących   Łodzi.   Postanowiłem   działać 

natychmiast.   Sądziłem,   że   nie   będzie   większych   problemów   z   przyjęciem   mnie   do 

47

background image

Łódzkiego Seminarium. Takie przeniesienia z różnych powodów zdarzały się dość często. 

Diecezje,   w   których   brakowało   księży,   chętnie   przyjmowały   tzw.   spadochroniarzy. 

Niektórzy z nich zostawali potem nawet biskupami Do takich diecezji o zwiększonym 

zapotrzebowaniu należała także diecezja łódzka. Ma ona dwukrotnie więcej wiernych niż 

włocławska,   jednak   liczba   rodzimych   kleryków   i   kapłanów   jest   w   niej   kilkukrotnie 

niższa. Miałem zapewnienie z Włocławka,  że  moja opinia będzie „względnie dobra". 

Biorąc to wszystko pod uwagę byłem niemal pewien swego. Niestety, okazało się, iż nie 

miałem  racji.   Kiedy  następnego  dnia   pojechałem  do  biskupa   Adama   Lepy,   który   był 

jednocześnie rektorem Łódzkiego Seminarium - spotkałem się z odmową co do przyjęcia 

mnie po wakacjach na czwarty rok (jak liczyłem). Biskup zdecydował, że rok przerwy 

dobrze mi zrobi, a poza tym - jego zdaniem - powinienem powtarzać trzeci rok studiów. 

Było to, jak się później okazało, klasyczne zagranie „pod włos". Formalnie rzecz biorąc, 

nie powinienem powtarzać roku, który już zaliczyłem, ale skąd ja znałem to podejście - 

Jak   ma   powołanie,   to   się   zgodzi   na   wszystko   i   wszystko   przetrzyma".   Oczywiście 

zgodziłem się.

Miałem przed sobą rok zawieszenia w próżni - bez żadnych planów i możliwości. Ze 

względów finansowych nie chciałem być ciężarem dla rodziców, toteż gdy pojawiła się 

możliwość   wyjazdu   do   Niemiec,   m.in.   w   celach   zarobkowych,   nie   wahałem   się   ani 

chwili. Mieszkała tam rodzina kolegi z seminarium. Zaproponowano mi dach nad głową i 

możliwość pracy. Nie będę się rozwodził nad moimi losami w Niemczech. Byłem tam 

kilka miesięcy i nie żałuję tego. Zarobiłem na dalsze studia i poznałem trochę inne życie 

od   tego,   które   dotąd   wiodłem.   Do   niedawna   jeszcze   podtrzymywałem   przyjacielskie 

kontakty   z   kilkoma   księżmi   pracującymi   na   stałe   za   zachodnią   granicą.   Wróciłem 

wczesnym latem i żyłem do września na łonie rodziny i parafii. To dziwne jak bardzo 

cieszyłem   się,   że   niedługo   zamknie   się   za   mną   kolejna   seminaryjna   furta.   Byłem 

szczęśliwy i zdecydowany ponieść każdą ofiarę na drodze do kapłaństwa.

Seminarium Łódzkie różni się pod wieloma względami od włocławskiego. Środowisko 

niemal milionowej Łodzi - miasta uniwersyteckiego o tradycjach robotniczych - wyraźnie 

oddziaływuje na seminarium i cały Kościół Łódzki. Moja nowa uczelnia, wraz z katedrą i 

pałacem biskupim, usytuowana była w samym centrum Łodzi, przy ul. Piotrkowskiej. To 

nie   był   prowincjonalny   Włocławek   z   kilkoma   uliczkami   w   centrum.   Tutaj   czuło   się 

48

background image

powiew świata, a zarazem wielkie wyzwanie dla Kościoła i jego kapłanów. Seminarium, 

podobnie   jak   włocławskie,   składało   się   z   dwóch   kompleksów   budynków   -   starych   i 

nowych. W nowej kondygnacji, na górze, mieszkała część kleryków. Pokoiki były tam 

przytulne, z osobnymi łazienkami i prysznicami. Cały gmach wydawał się być bardziej 

widny i przestronny, a może to po prostu mniejsza liczba alumnów (150-ciu) zajmowała 

mniej miejsca niż we Włocławku.

Zostałem przyjęty na czwarty rok; było nas dwudziestu czterech, a wraz ze mną przybył 

jeszcze jeden kleryk z Katowic. Już od pierwszych godzin mojego pobytu w nowym 

środowisku wiedziałem, że czegoś mi tam brakowało; coś mi nie pasowało. Wspólny 

posiłek, spotkanie na sali kursowej, wieczorne modlitwy - tak minął pierwszy dzień, jakże 

inny od moich oczekiwań. Kiedy wieczorem leżałem w swoim nowym łóżku olśniło mnie 

to, co chodziło za mną od chwili przekroczenia progu tego gmachu. Przychodząc do 

Łodzi nastawiony byłem na realia włocławskie, a tym czasem po pierwszym dniu prawie 

nie czułem, że byłem w seminarium duchownym. Wszystko tu było takie normalne, a 

ludzie tacy naturalni, że nie czuło się tej specyficznej atmosfery z Włocławka - pełnej 

nieufności,   udawania   i   dystansu.   Tutaj   wszyscy   żyli   na   względnym   luzie.   Śmiech 

wydawał się bardziej szczery, rozmowy nie męczyły niedomówieniami. Takie było moje 

pierwsze wrażenie. Oczywiście czas je zweryfikował, ale tylko po części.

Zawsze   będę   uważał,   iż   Seminarium   Łódzkie   było   wspaniałym   miejscem   gdzie 

urzeczywistniało   się   w   praktyce   wiele   ideałów:   wspólnoty,   miłości   chrześcijańskiej   i 

braterstwa.   Najprościej   można   by   powiedzieć,   że   prawie   wszystko   było   tu   lepsze   w 

porównaniu z Włocławkiem - począwszy od wyżywienia i warunków mieszkaniowych, a 

skończywszy   na   ogólnym   poziomie   intelektualnym   i   duchowym   przełożonych, 

profesorów   i   samych   kleryków.   Było   to   seminarium   małych   wspólnot   i   jeszcze 

mniejszych   „paczek",   ale   czuło   się   też   chwilami   ducha   prawdziwego   braterstwa.   W 

każdym   razie,   nie   było   tu   takich   przepaści   i   antagonizmów   pomiędzy   starszymi   a 

młodszymi, profesorami a studentami, przełożeni, a zwłaszcza prorektor ks. dr Ireneusz 

Pękalski (obecnie rektor) i prefekt studiów ks. dr Andrzej Perzyński (obecnie prorektor) 

byli wspaniałymi pedagogami i ludźmi o wielkich sercach. Nawet z biskupem każdy mógł 

tu   pogadać,   np.   spotykając   go   na   korytarzu.   W   Łodzi   nie   zdarzało   się   nigdy   żeby 

przełożony czy profesor zrugał studenta, wyzwał go albo kazał sobie umyć samochód - 

49

background image

tak, jak to było na porządku dziennym we Włocławku. Z pewnością mieli tu większy 

szacunek dla kleryków, a przynajmniej traktowano ich jak normalnych ludzi, którzy mają 

swoją godność. Wiązało się to niewątpliwie z ciągłym niedoborem kapłanów w Diecezji 

Łódzkiej. Absolwenci łódzkich szkół średnich mieli do wyboru kilkanaście kierunków na 

wielu   wyższych   uczelniach.   Wielka   aglomeracja   stwarza   większe   szansę   startu 

życiowego.   Ci więc   nieliczni,  którzy  zdecydowali  się   „pójść  na   księdza",  przeważnie 

wiedzieli   czego   chcieli   i   mieli   autentyczne   powołania.   Jednak   większość   kleryckiej 

społeczności   stanowili   napływowi   „spadochroniarze",   wyrzucani   za   często   śmieszne 

przewinienia z macierzystych seminariów - szczególnie z południa Polski. Niemal połowa 

składu   osobowego   naszej   uczelni   rekrutowała   się   spośród   alumnów   pochodzących   z 

Przemyśla, Tarnowa, Sandomierza, Opola i Katowic. W tamtejszych seminariach działo 

się podobno jeszcze gorzej niż we Włocławku. Oczywiście byli i tacy, którzy przenieśli 

się dobrowolnie - na własną prośbę (tak jak ja) lub byli tutaj od pierwszego roku. Ta 

zbieranina młodych ludzi odnalazła w Łodzi swoją „ziemię obiecaną". Na pierwszy rzut 

oka,  Seminarium Łódzkie  niczym  szczególnym  się  nie  wyróżniało.  Regulamin  był  tu 

niemal identyczny jak wszędzie, ale atmosfera o wiele zdrowsza. Jak przystało na miasto 

uniwersyteckie,   poziom   nauczania   w   Łodzi   był   wyższy   w   porównaniu   np.   z 

Włocławkiem, a profesorowie - bardziej utytułowani.

Usuwano   najczęściej   za   oblanie   kilku   egzaminów,   a   żeby   wylecieć   z   powodów 

moralnych trzeba się było nieźle „zasłużyć". Oczywiście takie przypadki zdarzały się, ale 

były to już sprawy bardzo drastyczne, np. kradzież i na ogół wszyscy zgadzaliśmy się 

wtedy   z   decyzją   przełożonych.   Ogólnie   rzecz   biorąc   -   większa   część   rezygnowała 

dobrowolnie  aniżeli była  usuwana.  Każdego roku uczelnię  zasilał  „desant"  kilkunastu 

spadochroniarzy. Właśnie oni najbardziej skwapliwie korzystali ze swobody panującej w 

Łódzkiej Uczelni. Ta swoboda polegała również na tym, że nikt z przełożonych nie robił 

obchodów po pokoikach; można było wychodzić pojedynczo do miasta i zginąć w nim 

dokładnie,   a   Święta   spędzało  się   w   domu   rodzinnym.   Byli  oczywiście   i   tacy,   którzy 

przeginali i to ostro. Byłem tym, zwłaszcza na początku, autentycznie zgorszony. Nie 

mogłem zrozumieć, jak można było np. niemal notorycznie nie chodzić na modlitwy, 

wracać   ze   spaceru   następnego   dnia   albo   pić   w   pokoju   alkohol.   Na   ogół   jednak,   do 

regulaminu było tu podejście bardziej zdrowe i naturalne - tak ze strony kleryków, jak i 

50

background image

przełożonych.

To co mnie urzekło już na początku mojego pobytu, to brak atmosfery nerwowości i 

ciągłego niepokoju, tak dobrze znanej mi z Włocławka. Poczucie spokoju i stabilizacji o 

wiele   bardziej   odpowiadało   charakterowi   tego   miejsca,   a   przede   wszystkim   -   samym 

alumnom. W takiej atmosferze łatwiej było pracować nad swoją duchowością, uczyć się i 

żyć. Uczelnia gwarantowała wszechstronny rozwój. Często wychodziliśmy wspólnie do 

kina czy teatru. Mogliśmy korzystać z bogato wyposażonej biblioteki, czytelni, kursów 

komputerowych,   atlasu   do   ćwiczeń   itp.   Ksiądz   biskup   Lepa,   który   zajmował   się   w 

episkopacie środkami masowego przekazu, wykorzystywał swoje szerokie znajomości i 

koneksje. Zapraszał do nas ludzi kultury i sztuki, a przede wszystkim polityków prawicy - 

szlifujących nam światopoglądy.

W Seminarium Łódzkim odnalazłem swoje miejsce na ziemi. Każdego dnia dziękowałem 

Bogu, że mnie tam sprowadził. Na początku zamieszkałem w dużym, czteroosobowym 

pokoju, w starym skrzydle. Moim superiorem był mój rówieśnik z roku. Mieszkało tam 

jeszcze dwóch braci z kursu trzeciego, z których jeden - Jarek pochodził tak jak ja z 

Włocławka i po roku przerwy przeniósł się  do Łodzi. Żyliśmy zgodnie i wesoło.  Po 

jakimś czasie jednak zaczęła mnie martwić postawa Jarka, który coraz częściej opuszczał 

poranne modlitwy i spóźniał się notorycznie ze spacerów. Wkrótce Jarek zrezygnował - 

sam   lub   z   pomocą   przełożonych   (tego   nigdy   do   końca   nie   było  wiadomo).   Podobno 

poznał jakąś kelnerkę. Nie sądzę, żeby mój ziomek padł ofiarą jakiegoś donosiciela (nie 

czuło się tutaj ich obecności). Nasz superior Darek odszedł po roku. Po jakimś czasie 

okazało się, iż wraz z dwoma innymi kolegami przeniósł się do polskiego seminarium w 

Ocherlake   (U.S.A.).   Zrobili   to  w  tajemnicy   przed  naszymi  przełożonymi  i  biskupem, 

kontaktując się tylko ze Stanami, co wywołało trochę zamieszania.

W   drugim   semestrze   sam   zostałem   superiorem.   Miałem   pod   sobą   dwóch   młodszych 

kolegów z 1-go roku. Jednym z nich był Stasiu Kmiotek, który zafascynował mnie i 

wszystkich, którzy choć trochę go poznali. Był on bez wątpienia niezwykłą osobowością - 

genialny   umysł   (m.in.   kilka   opanowanych   biegle   języków)   i   wszechstronna   wiedza, 

wielka kultura osobista i prawność charakteru - rzadko spotykana, nawet w takim miejscu 

jak seminarium. Stasiu stanowił żywe zaprzeczenie teorii, iż nie ma ludzi doskonałych, a 

przy tym cechowała go autentyczna skromność. W czasie gdy mieszkaliśmy razem tj. 

51

background image

przez pół roku nasz pokoikowy geniusz opanował język hiszpański. Nie krył, że fascynuje 

go   ten   kraj   i   bardzo   chciałby   tam   kiedyś   pojechać.   Tak   się   szczęśliwie   złożyło,   iż 

zapoznał się wkrótce z hiszpańskim księdzem, który przyjechał do Łodzi, a Stasiu był 

jego  tłumaczem   podczas   spotkania   z   biskupem  Ziółkiem.   Chłopak  przypadł  do  gustu 

Hiszpanowi, który po niedługim czasie zaprosił go do swojej parafii. Wizyta miała dojść 

do   skutku   podczas   najbliższych   wakacji.   Jednak   wcześniej   zdarzyło   się   coś,   co 

kompletnie zdruzgotało naszego Stasia, a w konsekwencji doprowadziło do jego rychłego 

odejścia z seminarium. Ktoś z bliskiej rodziny obdarował go większą kwotą pieniędzy; 

było tego coś około 100 DM. Dla chłopca, który pochodził z biednej, wiejskiej rodziny 

była to niemal fortuna. Kwota ta była ponadto rozwiązaniem jego największego wówczas 

problemu - sfinansowania wyprawy do wyśnionej Hiszpanii. Stasiu był szczęśliwy jak 

nigdy dotąd i swoim zwyczajem zaczął dzielić się swoim szczęściem z innymi. Skutek 

tego był taki, że ktoś go bezczelnie okradł. Podobne wypadki zdarzały się i niestety wcale 

nie należały do rzadkości. Pokoje na długich korytarzach były zazwyczaj otwarte. Na 

posiłki i modlitwy chodzili zazwyczaj wszyscy, ale złodziej mógł się łatwo zadekować i 

buszować po wyludnionych mieszkaniach. Potwór- nie żal nam było kolegi. Zebraliśmy 

większą część pieniędzy które stracił, ale nikt nie potrafił zwrócić mu utraconej wiary w 

drugiego   człowieka   i   podkopanych   ideałów,   którymi   wcześniej   wprost   emanował   W 

rozmowie ze mną, z niezwykłą szczerością wyznał, ze on po prostu nie rozumie, jak ktoś 

mógł zrobić coś podobnego i to w takim miejscu Nie myślał przy tym o swojej stracie, 

ubolewał tylko nad sumieniem tego, który to zrobił. Przykład Stasia był jednym z wielu 

klasycznych   przykładów   niszczenia   najbardziej   wartościowych   jedno-stek   przez   samą 

wspólnotę. Faktem było, iż niektórzy jej członkowie mogli być równie dobrze członkami 

gangu   czy   mafii,   a   chwilowe   zaniedbania   w   tej   dziedzinie   nadrabiali   pospolitym 

złodziejstwem.

W ciągu trzech lat pobytu w Łodzi spotkałem kilku byłych kolegów z Włocławka. Od 

jednego z nich dowiedziałem się o tym, że po 4-tym roku studiów zrezygnował mój 

przyjaciel   Tomek.   Ożenił   się   ze   wspaniałą   dziewczyną   i   wspólnie   zamieszkali   we 

Włocławku.   Kiedy  nadeszły   wakacje  pojechałem  do  nich  w  odwiedziny.   Byli  bardzo 

zakochani i szczęśliwi. Żona Tomka urzekła mnie mądrością życiową i wróżbami na mój 

temat,   które   spełniają   się   jedna   po   drugiej.   Niestety   Tomek   który   pochodził   ze   wsi, 

52

background image

„stracił" (oby nie na zawsze) rodziców. Nie mogli pogodzić się z decyzją syna.

Część   moich   pierwszych   „łódzkich   wakacji   spędziłem   na   koloniach   organizowanych 

przez   Caritas.   Kolonie   przeznaczone   dla   dzieci   z   najbiedniejszych   i   patologicznych 

domów, odbywały się w pięknej wsi Nagórzyce, nad Zalewem Sulejowskim. Byłem tam 

wspólnie   z   innym   klerykiem   z   2-go   roku.   Wychowawczyniami   poszczególnych   grup 

dziecięcych były studentki. Szczególnie dwie z nich przyprawiły mnie i mojego kolegę o 

szybsze bicie serca. Z satysfakcją stwierdziłem jednak że nie zdziczałem w seminarium. 

Potrafiłem spokojnie, na luzie rozmawiać z piękną dziewczyną. Nie miałem przy tym 

sprośnych   myśli   ani   spoconych   rąk.   W   pełni   kontrolowałem   sytuację.   Mój   jasno 

wyznaczony cel - kapłaństwo - przewyższał wszystko inne, cokolwiek by to nie było. 

Może byłem przy tym niezbyt pokorny, ale często powtarzałem słowa św. Franciszka: 

„Do wyższych celów jestem stworzony".

Podobnie jak we Włocławku, co jakiś czas wyjeżdżaliśmy po wsparcie finansowe do 

parafii. Takich wyjazdów w teren było kijka w ciągu roku. W odróżnieniu jednak od 

Włocławka, tutaj mogliśmy sami prosić o odpowiadające nam parafie. W związku z tym 

kilka razy z rzędu odwiedziłem małą, wiejską placówkę, leżącą najbliżej mojej rodzinnej 

- aby po ostatniej Mszy móc pojechać do domu. Tak robili wszyscy klerycy. Proboszcz 

parafii był bardzo miły, ale wyczuwałem w nim coś, co go gdzieś od wewnątrz gryzło. 

Zauważyłem, iż zachowuje się nerwowo i dziwnie - jakby coś lub kogoś ukrywał. Moje 

przypuszczenia zamieniły się w pewność, gdy przyszliśmy z „sumy" na obiad. Proboszcz 

twierdził, że mieszka zupełnie sam na plebanii. Mnie wpuszczał tylko do jednego pokoju 

- przy wejściu więc nie mogłem tego sprawdzić, zresztą wcale mnie to nie obchodziło. Po 

co jednak składał pierwszy taką deklarację skoro prawda musiała wyjść na jaw? Otóż, 

gdy   przyszliśmy   z   Kościoła   okazało   się,   że   obiad  jest  już   ugotowany,   a   szklanki   po 

porannej kawie gdzieś zniknęły. Będąc kolejny raz w tej samej parafii znowu usłyszałem, 

już  na  wstępie,  że  jesteśmy  sami.   Kiedy  jednak  przyszliśmy  na  obiad,  a  ten  stał  już 

przygotowany   na   stole   -   nie   wytrzymałem   i   wyraziłem   naturalne   w   takiej   sytuacji 

zdziwienie.   Proboszcz   poczerwieniał,   zjadł   w   milczeniu   obiad,   a   później   powiedział 

wzruszony,  że   oddał  Kościołowi  wszystko  -  całe   swoje   życie,   ale   -  „trudno  jest  być 

człowiekowi samemu" - spuentował. Żałowałem, że ta „niewidzialna ręka" od razu się nie 

pokazała. Nie męczyłbym wówczas tego poczciwego człowieka. Swoją drogą, biedna to 

53

background image

była kobieta, która musiała ukrywać się przed całym światem i biedny mężczyzna, który 

ją   ukrywał.   Pytam   się   -   do   jakiego   wieku   może   jeszcze   bawić   człowieka   zabawa   w 

chowanego?

Na piątym roku otrzymałem z rąk biskupa posługę akolitatu. To jedna z najwspanialszych 

funkcji kapłańskich - rozdzielanie Ciała Chrystusa! Jakże byłem szczęśliwy i wzruszony, 

gdy po raz pierwszy udzielałem Komunii swoim rodzicom!

Rozpocząłem również równolegle studia na Akademii Teologii Katolickiej w Warszawie, 

korzystając z jej filii łódzkiej. Czas piątego roku wspominam jako doskonałą harmonię 

pracy intelektualnej, pogłębiania duchowości oraz... ćwiczeniach ciała. Już w liceum z 

pasją podnosiłem ciężary, a tu miałem pod bokiem nowy atlas.

Mieliśmy w tym czasie kilka „afer". Najbardziej przykrą była historia, która wydarzyła 

się w Tomaszowie, a odbiła szerokim echem w całej diecezji. Tamtejszy proboszcz - 

Ryszard   Falski   -   napastował   seksualnie   młodego   ministranta.   Stary   świntuch   dość 

poważnie nadwyrężył odbytnicę chłopca.

Podobne   bolesne   wydarzenia   zdarzały   się   co   jakiś   czas,   ale   zawsze   budziły   w   nas 

niezrozumienie i trwogę. Fakty te skrzętnie tuszowano i ukrywano - załatwiając sprawę 

(jak w przypadku tomaszowskim) większą sumą pieniędzy za milczenie. Kościół przez 

setki lat opanował do perfekcji sztukę kamuflażu.

Dotarła do nas również wieść o powieszeniu się zakonnicy w Parafii p.w. Św. Franciszka 

w Łodzi. Według późniejszych relacji jej spowiednika - siostra miała duży temperatent 

seksualny, z którym nie mogła sobie poradzić. Ciągłe pokusy i grzeszne myśli zamieniły 

jej życie w koszmar, pomieszały zmysły i pchnęły do samobójczej śmierci.

Druga afera rozegrała się w samym seminarium, a właściwie tam miała swój finał. Otóż 

na   jednym   ze   wschodnich   przejść   granicznych   przechwycono   kradziony   samochód, 

bardzo   dobrej   marki   -   przeprowadzany   przez   jednego   Ł   naszych   braci   kleryków. 

Zdarzenie   to   doprowadziło   do   zdemaskowania   grupy   kilku   alumnów   naszej   uczelni, 

którzy w sutannach szmuglowali przez granicę kradzione samochody dla jednej z grup 

przestępczych.   Mafiosów,   tworzących   w   seminarium   jedną   z   zamkniętych   „paczek", 

usunięto dyscyplinarnie. Sprawa jak zwykle nie ujrzała światła dziennego - „dla dobra 

Kościoła".

Będąc w seminarium, ja i moi koledzy, doskonale wiedzieliśmy o tym, co się działo w 

54

background image

terenie. Słyszeliśmy i znaliśmy z naszych własnych, parafialnych podwórek, konkretne 

przykłady   łamania   przez   księży   celibatu,   a   raczej   czystości   -   na   wszystkie   możliwe 

sposoby- życia w konkubinacie, rozbijania małżeństw, uwodzenia nieletnich (często są to 

uczniowie i uczennice szkół średnich, a nawet podstawowych), związków i romansów z 

zakonnicami,   nakłaniania   do   współżycia   kobiet   i   mężczyzn   podczas   spowiedzi 

(korzystając z jej tajemnicy) itd.

Dla niektórych z nas takie i podobne przypadki były zdecydowanie gorszące; nieliczni do 

końca,  tzn.   do momentu  wyjścia  z  seminarium,   szczerze  w  nie   powątpiewali.  Jestem 

jednak przekonany, że wielu przyjmowało takie wieści z cichą nadzieją, w stylu - Jakoś to 

będzie"   albo   „na   szczęście   można   będzie   pokombinować,   skoro   innym   się   udaje". 

Znamienne, a czasem zachęcające było to, iż hierarchowie Kościoła bardzo pobłażliwie 

podchodzili do nadużyć kleru, związanych z pogwałceniem szóstego przykazania. Jeśli 

już wyskok stał się głośny i doszedł, zwykle za sprawą „kolegi"-księdza, do uszu biskupa 

- w najgorszym wypadku delikwenta przenoszono na inną placówkę.

W przypadku proboszczów, nawet to nie zawsze wchodziło w grę. Kto nie wierzy może 

sprawdzić   w   Parafii   M.B.   Królowej   Polski   w   Tomaszowie,   gdzie   do   dzisiaj   urząd 

przewielebnego, czcigodnego proboszcza sprawuje stary pedofil vel ks. prałat Ryszard 

Falski. Zaiste, tacy jak on nie łamią żadnego ze ślubów (celibat = bezżenność, a nie 

czystość). Biskupi, wiedząc o rozmiarach zjawiska zdają sobie sprawę, że jakiekolwiek 

reakcje z ich strony byłyby walką z wiatrakami i odsłoniłyby ogromny problem (także 

ludziom świeckim), a to jest ostatnia rzecz, której chce Kościół. Jednocześnie ci sami 

biskupii, na czele z papieżem, potępiają księży zawierających związki małżeńskie. Biblia, 

która   w   żadnym   miejscu   nie   mówi   o   bezżenności   kapłanów   (wręcz   przeciwnie), 

wielokrotnie   podkreśla   naturalne,   tj.   dane   przez   Boga,   prawo   każdego   człowieka   do 

posiadania rodziny.

Nadeszły kolejne wakacje dla mnie pod znakiem pieszej pielgrzymki do Częstochowy i 

kolejnych   kolonii   Caritasu.   Po   wakacjach   wydarzenie,   na   które   czekałem   od   lat   - 

Święcenia diakonatu. W Diecezji Łódzkiej organizowaniem święceń diakonatu wyróżnia 

się   co  roku  inną   parafię.  Nasza  uroczystość  wypadła  w  Pabianicach.  Ogromny  nowy 

Kościół p.w. Św. M. Kolbego pomieścił wszystkich zaproszonych gości. Moja bliska 

rodzina   stawiła   się   w   komplecie.   Oprawa   uroczystości   była,   jak   zwykle   imponująca. 

55

background image

Święceń   udzielał   nam   rektor   -   ks.   bp.   Adam   Lepa.   Tydzień   wcześniej   przeżyliśmy 

wspólnie rekolekcje, które chyba każdy z nas będzie długo wspominał. Prowadził je, w 

klasztorze - pustelni pod Częstochową, wspaniały człowiek - kapłan - ojciec Winfrid ze 

Zgromadzenia Krwi Chrystusa. Biskup po raz pierwszy nałożył na mnie ręce, tak jak 

Jezus na apostołów. Ja natomiast po raz pierwszy zostałem poświęcony Bogu, wobec 

którego ślubowałem celibat - bezżenność, posłuszeństwo bikupowi ordynariuszowi oraz 

odmawianie   brewiarza.   Po   święceniach   diakonatu   -   ksiądz   diakon   mógł   prowadzić 

nabożeństwa oprócz Mszy Świętej, a także asystować przy pogrzebach i ślubach. Ja i moi 

koledzy   byliśmy   wprost   zauroczeni   nowymi   obowiązkami   i   możliwościami.   Dumnie 

paradowaliśmy   po   seminaryjnym   ogrodzie   z   brewiarzem   w   rękach   -   jak   poważni 

duszpasterze. A ile było emocji przy pierwszym ślubie! Jeden z naszych kolegów nie 

przyjął święceń. Wiedzieliśmy, że ma dziewczynę i czeka tylko na obronę pracy, aby z 

tytułem magistra odejść w inne życie.

Nie wiem jak moi koledzy z roku, ale ja ślubując celibat uczyniłem to w jakimś sensie w 

sposób nie do końca świadomy (a więc zgodnie z nauką Kościoła - nieważny). Żyjąc od 

19-tego roku życia w zamkniętym środowisku i obracając się niemal wyłącznie w kręgu 

spraw związanych z Kościołem - nie miałem okazji doszukiwać się u siebie pragnień 

związanych z małżeństwem czy założeniem rodziny.

Patrząc po latach na zdjęcia z uroczystości w Pabianicach widzę twarze i oczy moich 

braci - tak samo ufne i nieświadome jak moje.

Wspomniałem już wcześniej o stanowisku dziekana ogólnego. Funkcję tę dzierżył diakon 

wybrany   w   tajnych   wyborach   przez   wszystkich   kleryków   i   zatwierdzony   przez 

przełożonych.   Na   tych   samych   wyborach,   które   odbywały   się   przed   wakacjami, 

(kandydaci   byli   wtedy   na   5-tym   roku)   wybierano   również   dziekana   ogólnego 

gospodarczego i sacelana tj. opiekuna kaplicy. O ile funkcja dziekana ogólnego miała 

charakter   reprezentacyjny   i   sprowadzała   się   zazwyczaj   do   odczytania   kilku   zdań   „w 

imieniu   kleryków",   to   dwa   pozostałe   stanowiska   łączyły   się   z   konkretną   pracą, 

obowiązkami  i odpowiedzialnością.  W czasie  wyborów  kilku  kleryków  zgłosiło moją 

kandydaturę na dziekana ogólnego gospodarczego, podając w uzasadnieniu moją rzekomą 

operatywność, zdolności organizacyjne i umiłowanie czystości. Wybrano mnie niemal 

jednogłośnie na to stanowisko, a przełożeni wybór zaaprobowali.

56

background image

Miałem więc, oprócz pisania pracy magisterskiej, sporo zajęć przez ostatni rok studiów. 

Do moich obowiązków należał m.in. - ogólny nadzór nad czystością i porządkiem w 

seminarium   oraz   organizowanie   ludzi   do   prac,   np.   liczenia   i   układania   pieniędzy   po 

zbiórkach itp.  Na  każdym roku był tzw.  kursowy dziekan gospodarczy. Wszyscy oni 

podlegali   mnie   i   na   moje   polecenie   wyznaczali   kleryków   na   swoim   roku.   Pod 

nieobecność   lub   w   przypadku   niedyspozycji   dziekana   ogólnego,   zastępowałem   go   na 

różnego rodzaju imprezach. Co do prac fizycznych wykonywanych przez kleryków w 

seminarium i poza nim - miały one rozmaity charakter i były na porządku dziennym. We 

Włocławku klerycy przede wszystkim rozładowywali kontenery z darami oraz pracowali 

na   seminaryjnych   areałach   przy   pracach   polowych.   Przy   ich   ogromnej   pomocy 

wybudowano także nowy gmach uczelni. W Łodzi na szczęście nie było już problemów z 

darami, które w latach 90-tych przestały prawie przychodzić. Najwięcej pracy było przy 

zwożeniu   plonów,   którymi   wiejskie   parafie   obdarowywały   seminarium,   a   także   przy 

rozładunku cegieł na dom księży emerytów i ogromne łódzkie świątynie. Moja funkcja 

dziekana   gospodarczego   łączyła   się   też   z   przywilejem,   otóż   wspólnie   z   sacelanem 

mieszkaliśmy w dość dużym pokoju na uboczu. Mieliśmy swoją łazienkę z prysznicem i 

wc.   Poza   „ustawowymi"   obowiązkami   miałem   też   inny,   który   był   najbardziej 

wyczerpujący, ale dawał też dużo satysfakcji.

Naprzeciwko naszego pokoju było mieszkanie byłego wieloletniego rektora seminarium, 

który   od   kilku   lat   leżał   sparaliżowany   w   łóżku.   Ksiądz   Infułat   Woroniecki   mimo 

podeszłego wieku (ponad 80 lat) i nieuleczalnej choroby zachował dobry humor i był 

prawdziwą skarbnicą wiedzy o Łódzkim Kościele. Od jego łóżka do naszego pokoju był 

przeciągnięty przewód, który u nas kończył się elektrycznym dzwonkiem. Ksiądz rektor 

miewał   okropne   bóle   o   różnych   porach   dnia   i   nocy   i   często   korzystał   z   dzwonka. 

Konsekwencją   mojego   ciągłego   zabiegania   było   zaniedbanie   pracy   naukowej.   Od 

czwartego   roku   studiów   uczęszczałem   na   seminarium   z   prawa   kanonicznego. 

Promotorem mojej pracy magisterskiej był obecny rektor - ksiądz dr. Pękalski - wspaniały 

człowiek i kapłan z wielkim poczuciem humoru. Tematem mojej pracy był katechumenat 

-   instytucja   pierwotnego   Kościoła,   przygotowująca   kandydatów   do   przyjęcia   chrztu. 

Mniej   więcej   w   połowie   szóstego   roku   ogłosiłem   wszem   i   wobec   obłożną   chorobę. 

Zamknąłem   się   na   miesiąc   w   pokoju   (wychodziłem   tylko   do   ks.   Infułata).   Jedzenie 

57

background image

donosił mi współmieszkaniec. Po miesiącu praca magisterska była już gotowa, a niedługo 

potem obroniłem ją na 4 + w Akademii Teologii Katolickiej w Warszawie.

Będąc po pierwszych święceniach w Seminarium Łódzkim można było pozwolić sobie na 

głęboki   oddech.   Byliśmy   jedną   nogą   w   kapłaństwie,   a   wielu   traktowało   nas   już   jak 

pełnoprawnych   księży.   Mogliśmy   pozwolić   sobie   np.   na   wykłady   połączone   z   luźną 

dyskusją i wymianą zdań. Powszechnie wiadomo, jak wielu wiernych nie zgadza się z 

pewnymi   naukami   Kościoła   dot.   antykoncepcji,   zapłodnienia   in   vitro   czy   rozwodów. 

Mało kto wie natomiast, że jeszcze w większym stopniu nie zgadzają się z nimi sami 

księża (choć je przekazują). Niektóre fragmenty doktryny napotykają na oponentów już w 

seminarium,   wśród   kleryków.   Osobiście   nie   zgadzam   się   z   kilkoma   naukami 

odnoszącymi się do moralności chrześcijańskiej i mam zastrzeżenia co do uzasadnienia 

kilku innych. Dla przykładu, jednym z podstawowych uzasadnień dogmatu mówiącego o 

Jezusie jako o jedynym Synu Maryi jest stwierdzenie, iż gdyby miała Ona więcej dzieci 

uwłaczałoby to Jej godności, a także godności samego Jezusa. Nie sądzę, że dla Jezusa 

byłoby poniżające to, iż urodził by się jako pierworodny, ale nie jedyny z prawowiernego 

małżeństwa.   Często   w   węższym   gronie   dyskutowaliśmy   o   naszych   różnych 

wątpliwościach co do wpajanej nam doktryny. Nie było jednak wielu odważnych, którzy 

chcieliby   polemizować   z   profesorami.   Ja   zdobyłem   się   na   taką   polemikę   będąc   już 

diakonem.

Była   to   dyskusja   z   wykładowcą   świeckim,   występującym   czasami   w   telewizji, 

utytułowanym   prof.   seksuologii   p.   Włodzimierzem   Fijałkowskim,   który   zawsze 

reprezentuje linię ściśle kościelną. Profesor miał wykłady z naszym kursem na temat 

naturalnych metod zapobiegania ciąży oraz płciowości w ogóle. Mówiliśmy o metodach 

antykoncepcji   niedopuszczalnych   z   punktu   widzenia   moralności   chrześcijańskiej. 

Wszyscy są zgodni co do tego, że antykoncepcja w niektórych przypadkach jest wręcz 

konieczna.   Zrozumiałe   jest   również   negatywne   stanowisko   wobec   metod 

antykoncepcyjnych   polegających   na   zniszczeniu   zapłodnionej   komórki   jajowej,   nie 

mówiąc już o samej aborcji. Mnie i moim kolegom nie trafiło jednak do przekonania 

postawienie   znaku   równości   pomiędzy   wszystkimi   środkami   zapobiegania   ciąży 

odrzucanymi przez Kościół. Ja wziąłem w obronę prezerwatywę, która nie dopuszcza do 

samego zapłodnienia. Biorąc pod uwagę jej niską cenę i zawodność metod naturalnych 

58

background image

wydaje   się   być   ona   jakimś   rozwiązaniem,   tym   bardziej,   że   zapobiega   przed   AIDS. 

Profesor Fijałkowski był oburzony moją nieprawomyślnością. Jedynym jego argumentem 

było jednak tylko to, że prezerwatywa jest czymś „sztucznym i nienaturalnym" oraz że - 

„zabrania tego Kościół". Może nie wiedział, iż Kościół to ludzie, a ludzie się zmieniają 

tak, jak warunki w których żyją. Ciekawe co by powiedział ten naukowiec, gdyby był 

ojcem   wielodzietnej   rodziny,   a   połowa   z   jego   niedożywionych   i   niechcianych   dzieci 

pochodziłaby   ze   stosowania   naturalnych   metod   zapobiegania   ciąży   zalecanych   przez 

Kościół.   Zgodnie   z   argumentacją   profesora   należałoby   również   potępić   wszelkie 

„sztuczne"   substancje   i   „nienaturalne"   metody   ratujące   ludzi,   np.   lekarstwa,   sztuczne 

zęby, zastawki serca, nerki, protezy itp.

Ktoś mógłby powiedzieć, że nie dziwi go stanowisko byłego księdza. Zapewniam Was 

jednak, iż ogromna większość waszych duszpasterzy (w tym moi kursowi koledzy) jest 

podobnego zdania.

W   Kościele   hierarchicznym   nie   ma   niestety   miejsca   na   indywidualne   interpretacje   i 

przemyślenia,   a   tym  bardziej  na   dyskusje   o  dogmatach,   które   są   niepodważalne.   Jest 

bardzo uciążliwe i bolesne - głosić przez całe życie to, z czym się człowiek nie zgadza i 

co chciałby zmienić, a tego zrobić nie może. Równie uciążliwa i bolesna jest bezsilność 

kapłanów wobec celibatu, który negują, a w którym muszą żyć jeśli chcą być kapłanami. 

Gdyby  ktoś  szukał  w tej  książce  powodów  mojego odejścia  z   kapłaństwa   to właśnie 

znalazł aż dwa z nich.

Seminarium Łódzkie, mimo iż było o wiele bardziej normalne od włocławskiego, nie 

mogło   ustrzec   kleryków   przed   zachowaniami   typowymi   dla   zamkniętego   środowiska 

męskiego.   Myślę   tu  o  zachowaniach  homoseksualnych.   W   ciągu  trzech  lat  pobytu  w 

Łodzi   miałem   okazję   obserwować   rozwój   klasycznego,   w   warunkach   seminaryjnych, 

homo   -   uczucia,   które   miało   swój   epilog   za   ścianą   mojego   pokoju.   Jeden   z   moich 

kolegów   z   roku   -   Stasiu   zaprzyjaźnił   się   z   młodszym   o   dwa   lata   Marcinem,   który 

pochodził   z   samej   Łodzi.   Początki   przyjaźni   chłopców   były,   jak   to   bywa   w   takich 

przypadkach - bardzo niewinne. Ponieważ rodzice Staszka mieszkali na drugim końcu 

Polski - chłopak bywał częstym gościem w domu Marcina, tym bardziej, że ten ciągle go 

zapraszał. Staszek przez kilka lat przywiązał się do młodszego kolegi i jego rodziny, ale 

zachowywał się powściągliwie do samego końca. Tymczasem Marcin nie widział świata 

59

background image

poza Staszkiem. Chciał przebywać ciągle i tylko z nim. Kupował mu drogie prezenty, 

kwiaty, fundował bilety do kina i teatru. Wyręczał Staszka we wszystkich obowiązkach: 

sprzątał mu pokój, pomagał zbierać materiały do pracy magisterskiej itd. Mój kolega 

chyba zbyt późno zauważył, że sprawy zaszły za daleko albo po prostu była mu na rękę 

taka pomoc i „opieka". W końcu jednak zaczął stopniowo odsuwać się od Marcina, co ten 

strasznie   przeżywał.   Pewnego   wieczoru   zelektryzował   mnie   łomot   rzucanych 

przedmiotów i dźwięk tłukącego się szkła, dobiegający zza ściany. Pobiegłem sprawdzić 

co   się   dzieje.   Zobaczyłem   Marcina,   który   demolował   pokój   Staszka   -   łamał   krzesła, 

rozbijał wazony, rzucał książkami. Staszek próbował go powstrzymać, ale Marcin dostał 

szału. Wykrzykiwał przy tym, że Staszek go odtrąca i ignoruje, podczas gdy on gotów jest 

zrobić dla niego wszystko. Próbowałem uspokoić desperata, chociaż było mi go bardzo 

żal. W tym czasie Stanisław wybiegł z pokoju, a za chwilę wrócił z prorektorem. Marcin 

był załamany i zrezygnowany.

Łamiącym się głosem, ze łzami w oczach powiedział przełożonemu, że jest mu wszystko 

jedno i że nie ma po co żyć bo Stasiu go już nie chce, a on Stasia kocha. Sytuacja była 

tragikomiczna. Ksiądz wicerektor zachował jednak stoicki spokój. Zaprowadził Marcina 

do siebie na rozmowę. Wkrótce chłopak musiał opuścić seminarium.

Świecenia   kapłańskie   zbliżały   się   wielkimi   krokami.   Po   obronie   pracy   magisterskiej 

pozostało mi tylko drukowanie zaproszeń. W tym czasie bardzo dużo się modliłem i 

mobilizowałem do zadań, które miały mi zostać niedługo powierzone. Przed święceniami 

czekały nas jeszcze prywatne rozmowy z arcybiskupem (odkąd Diecezja Łódzka stała się 

archidiecezją), przełożonymi i ojcem duchownym odpowiedzialnym za naszą formację 

wewnętrzną.   Pierwsza   kolejka   ustawiła   się   przed   mieszkaniem   „ojczaszka".   Był   to 

dobroduszny, trochę flegmatyczny człowiek ok. sześćdziesiątki. Podobno wewnątrz miał 

naturę   choleryka,   ale   nigdy   tego   nie   doświadczyłem.   Rozmowa   z   ojcem   była   objęta 

tajemnicą. Tematem jej, jak się później zorientowaliśmy, była pokora i posłuszeństwo. 

Czekając na swoją kolej, widziałem posępne i załamane oblicza wychodzących kolegów. 

Ojciec Świątek znany był ze swojego radykalizmu i ortodoksyjnej postawy. Rozmowa z 

nim była jedną z tzw. rozmów dopuszczających do święceń. Wszedłem więc do środka z 

duszą na ramieniu. Wyszedłem po kilkudziesięciu minutach posępny i załamany jak inni. 

Okazało się, że żaden z nas nie został dopuszczony do święceń, ale „ojczaszek" dał nam 

60

background image

kilka dni na przemyślenia, po czym mieliśmy przystąpić do poprawki. Ponieważ rozmowę 

nie obejmowała tajemnica spowiedzi, przedstawię pokrótce jej treść i wymowę. Ojciec 

dał   każdemu   z   nas   pod   rozwagę   kilka   takich   samych   przykładów.   Pierwszy   z   nich 

dotyczył prywatnego objawienia. „Załóżmy - mówił ojciec Świątek - że objawiła ci się 

Matka   Boska   albo   Pan   Jezus.   Otrzymałeś   jakieś   posłanie   czy   misję   do   spełnienia. 

Oczywiście jedziesz z tym od razu do swojego biskupa, a on mówi ci, że to wszystko jest 

przewidzeniem i nakazuje nikomu nic nie mówić - co robisz?" Druga historia była już 

bardziej   realna.   „Przypuśćmy,   że   założyłeś   (oczywiście   za   zgodą   biskupa)   jakieś 

stowarzyszenie modlitewne czy charytatywne, które w krótkim czasie wydało wspaniałe 

owoce. Widzisz na własne oczy ludzkie przemiany i nawrócenia. Nagle biskup odwołuje 

swoją   zgodę,   każąc   ci   zaprzestać   działalności   -   co   robisz?"   Inny   przykład   dotyczył 

posłuszeństwa proboszczowi. „Dajmy na to, że w swojej parafii skupiłeś wokół Kościoła 

masę młodzieży. Zorganizowałeś ją w oazę, czy też inną organizację kościelną. Młodzież 

staję   się   lepsza,   nawraca   się,   jest  rozmodlona.   W   tym   momencie   wkracza   proboszcz 

zakazując np. jakichkolwiek zgromadzeń młodych ludzi - co robisz?"

W każdym powyższym przypadku należało bezwzględnie i natychmiast, bez prawa do 

polemiki,   podporządkować   się   woli   przełożonego.   Takie   ślepe   posłuszeństwo   wobec 

wyższego   w  hierarchii  odnosi   się   do   każdej   bez   wyjątku   sprawy   i  problemu.   Jest   to 

główne   spoiwo   trzymające   Kościół   Katolicki   w   jedności.   Przez   sześć   lat   słyszeliśmy 

wszystko o posłuszeństwie i pokorze, ale gdzie w tym wszystkim miejsce dla własnej 

inicjatywy i postępu? Po kilku dniach wyniki - 3:0 i 2:1 dla ojca - poprawiliśmy na naszą 

korzyść.

Ostatnie rekolekcje poprzedzające święcenia kapłańskie nasz rocznik odbył w Szczawinie 

-   małej   wiosce   pod   Zgierzem,   gdzie   Siostry   Służebniczki   miały   swój   dom   zakonny. 

Rekolekcje prowadził redaktor naczelny „Niedzieli" - ks. dr Ireneusz Skubiś. Byliśmy już 

wtedy podekscytowani święceniami. Myślę, że wielu spośród nas dopiero tam zaczęło na 

poważnie myśleć  o tym,  co się  wydarzy za parę dni.  Wynikało to z naszej długiej i 

szczerej rozmowy przy ognisku, ostatniego wieczoru. Mieliśmy po 25 - 26 lat, ale ciągłe 

przebywanie  w  „szkole" sprawiło,  że  nasze  zachowanie  i  sposób  myślenia  był ciągłe 

niepoważny, a chwilami wręcz dziecinny. Jednak tego jednego wieczoru wszyscy byli 

skupieni; nic dziwnego - następnego dnia mieliśmy przyjąć z rąk arcybiskupa święcenia 

61

background image

czyniące nas kapłanami na wieki! Nasza rozmowa szybko zeszła na temat życia, które nas 

czeka   -   celibat,   samotność,   niezrealizowane   ojcostwo.   Dopiero   wszystkich   naraz 

zatrwożyła ta wizja, z którą każdy z osobna zdawał się zgadzać już od dawna. Jeden z 

kolegów, znany kawalarz, powiedział: „wiecie, od sześciu lat nie pocałowałem żadnej 

dziewczyny i to wydaje się oczywiste - byłem klerykiem zamkniętym w seminarium. Ale 

kiedy uświadomię sobie, że nie mogę tego zrobić do końca życia - wydaje mi się to głupie 

i nierealne. W imię czego?! Czy Jezus rzeczywiście wymaga od nas aż takich ofiar?!"

Zapewne wielu ludzi zastanawia się - kim są ci młodzi chłopcy decydujący się na sześć 

lat odosobnienia,  a  później  na   życie  w  samotności  -  bez  żony,  potomstwa,  własnego 

domu? Co nimi kieruje? Jakie idee i cele im przyświecają? Czy ich intencje są zawsze 

szczere? Na takie pytania nie sposób jest odpowiedzieć jednoznacznie i schematycznie. 

Niemożliwe jest przeniknięcie ludzkich myśli, nie mówiąc już o tym, że każdy człowiek 

jest niepowtarzalny. Ocena innego człowieka, w celu zaszufladkowania go (bo tak jest 

najłatwiej), jest zawsze  - mniej lub bardziej chybiona. Ja jestem jednak w tej dobrej 

sytuacji,   iż   mogę   próbować   odpowiedzieć   na   powyższe   pytania   w   oparciu   o   własne, 

sześcioletnie   doświadczenie.   Są   to   spostrzeżenia   i   przemyślenia   zebrane   w   dwóch 

seminariach - dwóch środowiskach kleryckich, z których każde miało swoją specyfikę, 

choć wiele miały ze sobą wspólnego. Być może moje oceny wydadzą się komuś nazbyt 

przejaskrawione i tendencyjne. Zapewniam jednak, że nie występuję w roli tego, który 

patrząc wstecz na swoje najpiękniejsze lata życia, spędzone za kościelnymi murami - 

pragnie odwetu. Uważam, że okres seminaryjny jest w moim życiu, z jednej strony - jak 

gdyby   -   wyjściem   na   pustynię,   aby   spotkać   tam   Boga,   a   z   drugiej   strony   -   bardziej 

ludzkiej - oceniam te sześć lat jako wspaniałą przygodę, która dużo mnie nauczyła. Nie 

patrzę   na   ten   czas,   jak   na   ofiarę   z   kawałka   życia   albo   jak   na   okres   wyrzeczeń. 

Paradoksalne jest to, że będąc w izolacji od świata nauczyłem się lepiej rozumieć ludzi - i 

to   nie   tylko   tych   w   czarnych   sutannach.   Jeśli   zaś   chodzi   o   nich   -   to   widziałem   ich 

przychodzących   i   wychodzących.   Wielu   zmienił   ten   czas   i   życie   jakie   wiedli.   Wielu 

jednak pozostało takimi, jakimi byli w dniu złożenia papierów. Wydaje się więc, że o 

wartości   wychodzących   decyduje   w   dużym   stopniu   intencja,   z   jaką   po   raz   pierwszy 

przekroczyli seminaryjne progi.

Tak, jak już wspomniałem, nie sposób jednoznacznie ocenić wszystkich kandydatów do 

62

background image

kapłaństwa.   Każdy   z   nich   jest   innym   człowiekiem.   Nie   wolno   zapomnieć   o   tym,   że 

pochodzą ze świata, a jaki jest świat i jego namiętności wszyscy dobrze wiemy. Są więc 

klerycy - złodzieje i klerycy - cwaniacy. Jednak ogromna większość braci kleryckiej, 

jestem   o   tym   przekonany,   idzie   do   seminarium   za   głosem   Bożego   powołania.   Jeśli 

wychodzą po sześciu latach gorsi niż przyszli i (co często bywa) po drodze zgubili drogę, 

którą   chcieli   iść   -   to   winien   jest   chory   system,   który   ich   wypaczył,   a   nie   oni   sami. 

Seminarium duchowne jest środowiskiem jedynym w swoim rodzaju. Ścierają się w nim 

dwa światy, krzyżują się dwa sposoby na życie. Ciągle walczy ze sobą to co ludzkie, ze 

świata z tym co boskie - i jest to naturalne. Najgorsze jest to, że to co kościelne rzadko 

pomaga   temu   co   boskie,   a   często   wręcz   przeszkadza.   Hermetyczność   seminarium, 

wyizolowanie od świata zewnętrznego sprawia, że jego mieszkańcy pozbawieni trosk i 

problemów   normalnego   życia,   tworzą   często   swoje   własne   prawa   i   obyczaje. 

Powszechnym zjawiskiem w seminarium jest zatem tzw. zmanierowanie. Klerycy żyjący 

pod kloszem, w inkubatorze ochronnym są nienaturalnie wyczuleni na punkcie swego - 

„ego".   Przysłowiowe   nadepnięcie   na   odcisk   może   czasami   urosnąć   do   rangi   wielkiej 

zniewagi,   wręcz   tragedii.   Konkludując,   muszę   jasno   i   obiektywnie   stwierdzić,   że   ci 

młodzi   ludzie,   których   spotkałem   na   swojej   drodze   do   kapłaństwa   byli   normalnymi 

chłopakami, żyjącymi w niezbyt normalnym środowisku. Powołanie, które otrzymali nie 

uczyniło ich świętymi, ale system wychowawczy - panujący w seminarium - niejednego 

wykoleił.

ROZDZIAŁ IV

Święcenia i pierwsze kroki w kapłaństwie

Sobotni poranek 12 czerwca 1993r. Dzień naszych święceń kapłańskich wstał gorący i 

parny. Katedra Łódzka już od rana wypełniała się rodzinami tych trzynastu wybranych i 

powołanych, którzy w ich obecności będą uświęceni i posłani. Pisząc te słowa oglądam 

film video z naszych święceń. Widzę procesję, a w niej całe seminarium - wszystkich 

kleryków od l-go do 6-go roku, idących w stronę ołtarza. Za nimi księża, którzy rok 

wcześniej   otrzymali   święcenia.   Wreszcie   nasza   trzynastka   w   białych   albach,   z 

63

background image

kapłańskimi ornatami złożonymi na wyciągniętych rękach. Następnie przechodzą jeden 

po drugim nasi profesorowie, przełożeni, czterech biskupów i arcypasterz w otoczeniu 

asysty. Nasza grupa ustawia się naprzeciwko ołtarza. Już niedługo staniemy z jego drugiej 

strony. Kamera przesuwa się wolno po twarzy każdego z nas. Wszyscy jesteśmy skupieni 

i wzruszeni - kamienne twarze, wyostrzone zmysły, patrzące gdzieś przed siebie oczy.

Kiedy widzę, jak arcybiskup nakłada ręce na moją głowę, a ja ślubuję mu posłuszeństwo. 

Kiedy patrzę na siebie leżącego krzyżem na katedralnej posadzce, wśród moich braci. 

Próbuję przywołać w sobie te myśli i uczucia, które wówczas przepełniały moje serce. 

Pamiętam, iż mocno prosiłem Boga o siły i wytrwanie. Obiecałem Mu szczerą i oddaną 

służbę. Wierzyłem wtedy, że udźwignę i poniosę ten krzyż, który brałem na swoje barki. 

Panie,   Boże   mój!  Ty   wiesz   najlepiej,   że   miałem  wielkie   pragnienie   służenia   Tobie   i 

Twoim wiernym! Ty Wiesz, że na dnie serca zachowałem nadzieję „która zawieść nie 

może" - kiedyś znowu stanę przy Twoim ołtarzu!

Po tygodniu od tamtych wydarzeń, które zakończyły się oberwaniem chmury i powodzią 

na ulicach Łodzi, czekała mnie ostatnia już uroczystość. Wtajemniczeni wiedzą zapewne, 

iż   nowowyświecony   ksiądz,   swoją   pierwszą   -   uroczystą   Mszę   Świętą,   tzw.   prymicję, 

sprawuje w rodzinnej parafii. Na takie wydarzenie niektóre wspólnoty parafialne czekają 

nieraz dziesiątki lat. Nic wiec dziwnego, iż skupia ono uwagę, oprócz całej rodziny i 

kręgu   znajomych   neoprezbitera   (5),   niemal   wszystkich   w   okolicy.   Byłem   w   dobrej 

sytuacji,   ponieważ   kilka   tygodni   wcześniej   moja   parafia   (ok.10   tyś.   mieszkańców) 

przeżyła już prymicję mojego kolegi. Nie będę opisywał po kolei wszystkich punktów 

samej uroczystości. Nie muszę także nadmieniać, że wszyscy tego dnia są wzruszeni; 

składają „swojemu księdzu" cudowne życzenia i obsypują go kwiatami. Dzieci mówią 

wierszyki,   proboszcz   wygłasza   mowę   okolicznościową,   a   zaproszony   kaznodzieja 

wychwala pod niebiosa bohatera parafii. Stałym punktem każdej prymicji jest również 

tzw. podziękowanie prymicjanta, w którym zazwyczaj kreśli on drogę swojego powołania 

i   dziękuje   wszystkim   (zwłaszcza   rodzicom),   którzy   na   tej   drodze   stanęli.   Na   koniec 

błogosławi   wszystkich   zgromadzonych,   kładąc   każdemu   ręce   na   głowę.   Z   tym 

błogosławieństwem połączona jest szczególna Łaska Boża. Jako pierwsi dostępują tej 

Łaski kapłani; następnie siostry zakonne, klerycy, rodzice, rodzina bliższa i dalsza - aż do 

ostatniej głowy w świątyni. Ja osobiście odebrałem swoje prymicje jako jedno wielkie 

64

background image

dziękczynienie. Dziękowałem przede wszystkim Bogu za to, iż mogłem sprawować Jego 

Ofiarę   przy   tym   samym   ołtarzu,   przy   którym   służyłem   do   Mszy   jako   ministrant. 

Dziękowałem,   iż   Był   ze   mną   i   Prowadził   mnie   przez   te   wszystkie   lata.   Dla   mnie 

prawdziwymi bohaterami tej prymicji byli moi rodzice. To im należały się wszystkie 

kwiaty i życzenia. Wiedziałem jednak, że dla nich - najlepszą nagrodą i podziękowaniem 

za 25-letnie trudy mojego wychowania - było widzieć mnie sprawującego Najświętszą 

Ofiarę. Nie zapomnę nigdy - Kochani Rodzice - Waszej miłości, troski i Waszego ... 

przebaczenia.

(5) Neoprezbiter - ksiądz w czasie I-go roku kapłaństwa.

Każde prymicje, po części liturgicznej, mają swoją kontynuację przy suto zastawionym 

stole. Rodzina i znajomi mogą wtedy do woli nacieszyć się swoim pupilkiem. Oczywiście 

nigdy nie podaje się alkoholu, ale muzyka i taniec są praktykowane - zwłaszcza w górach. 

Utartym zwyczajem - prymicjanta obdarowuje się prezentami i kopertkami. Święcenia 

kapłańskie  i  następujące  po  nich  prymicje  często przyrównuje  się   do ślubu i  wesela. 

Biorąc pod uwagę fakt, iż wydarzenia te łączą się z dwoma równorzędnymi sakramentami 

- nie jest to pozbawione sensu. Biesiadowanie i zabawa prymicyjna trwają zwykle do 

wieczora. Kiedy pojadą już ostatni goście, a zmęczeni rodzice położą się spać, zostają 

sami   zaślubieni   -   on   i   jego   Bóg.   Po   prymicjach   zostało   mi   kilka   dni   odpoczynku. 

Pojechałem   z   rodzicami   do   Lichenia.   To   było   i   jest   dla   nas   prawdziwe,   rodzinne 

sanktuarium. Matka Boża Bolesna znała wszystkie nasze radości i smutki. Oddałem się w 

Jej matczyną opiekę.

Zgodnie   z   nowym   dekretem   arcybiskupa   -   nowowyświęceni   kapłani   mieli   w   czasie 

wakacyjnych   miesięcy,   zastępować   księży   będących   na   urlopach.   Wszystkie   parafie 

objęte zastępstwami były na terenie samej Łodzi. Każdy z nas miał przydzielone dwa lub 

trzy punkty, w ciągu dwóch miesięcy.

Kiedy zjechałem na swoją pierwszą placówkę akurat kończyła się wieczorna Msza Św. 

Ksiądz   Wiesław   przywitał   się   ze   mną   wesoło.   Powiedział,   że   zastępuję   samego 

proboszcza, bo to on jest właśnie na urlopie. Stojąc w zakrystii, kątem oka dostrzegłem 

kolejkę ludzi przy konfesjonale. Poczułem, że zbliża się moja pierwsza spowiedź. „Czy to 

na nas czekają"? - spytałem niepewnie. „A, tak, tak lecimy" - odparł mój starszy kolega i 

już   go   przy   mnie   nie   było.   Ja   poszedłem   do   drugiego   konfesjonału   na   drewnianych 

65

background image

nogach. Gorączkowo powtarzałem w myślach formułkę rozgrzeszenia. Dziewczyna, którą 

spowiadałem spytała mnie - czy dobrze się czuję. Nic dziwnego - sam nie mogłem poznać 

swojego   głosu,   a   w   dodatku   zacząłem   się   jąkać.   W   czasie   następnych   spowiedzi 

stopniowo się opanowałem. Pamiętam, iż moim pierwszym i największym wrażeniem 

było uczucie wielkiego zażenowania. Czułem się niegodny wysłuchiwania i odpuszczania 

cudzych grzechów. Chociaż później nabrałem pewnej rutyny w spowiadaniu, to właśnie 

wrażenie towarzyszyło mi i pozostało do mojej ostatniej spowiedzi. Niestety, wielu księży 

traktuje   spowiedź   nieodpowiedzialnie,   spłycając   ją   do   kilku   zdawkowych   pouczeń   i 

„odpukania".   Dziwią   się   później   ludziom,   iż   ci   spowiadają   się   całe   życie   jak   dzieci 

pierwszokomunijne.

Ksiądz Wiesiu zaprowadził mnie do swojego mieszkania w ogromnej - nowej plebanii, 

którą wcześniej wziąłem za jeden z bloków. W porównaniu z małą, obskurną kaplicą - 

budynek   parafialny   był   naprawdę   imponujący.   Podobno   proboszczowi   zabrakło   już 

pomysłów   na   to,   co   w   nim   urządzić   -   tym   bardziej,   że   on   i   drugi   wikariusz   mieli 

mieszkania gdzie indziej. Wiesiu zajmował niewielką część najwyższej kondygnacji, a 

mnie przypadł jeden z jego pokojów. Wspólnie zrobiliśmy sobie kawalerską kolację, do 

której mój kolega wyciągnął „połówkę". Był szczerze zdziwiony i zawiedziony kiedy 

usłyszał, że nie będę z nim pił. Po chwili, tym razem ja zbaraniałem gdy zobaczyłem jak 

Wiesiu   stawia   przed   sobą   butelkę   i   raz   za   razem   sobie   polewa.   Tak   było   każdego 

wieczoru. Wiesław często zasypiał pijany przy stole i spał tak w ubraniu aż do rana. Mój 

starszy   brat   w   kapłaństwie,   mimo   swojej   miłej   powierzchowności   i   sumienności   w 

wykonywaniu obowiązków - cierpiał już wtedy na chorobę alkoholową. Na szczęście pił 

tylko wieczorami, kiedy go nikt nie widział. Nie zdobyłem się na rozmowę z nim na ten 

temat. Zapewne i tak nie odniosła by żadnego skutku. Jeszcze jako diakon brałem udział 

w odpuście parafialnym, w którym uczestniczył biskup Bohdan Bejze. Był on wtedy na 

przyjęciu, w gronie księży, mocno wstawiony. Brakowało mu jednak do stanu w jakim, 

każdego wieczoru, widywałem Wiesia. Wkrótce miałem się dowiedzieć i przekonać na 

własne oczy, jak wielkie spustoszenie wśród kleru robi alkohol.

Cała moja praca w parafii polegała na odprawianiu jednej Mszy dziennie, spowiadaniu w 

czasie drugiej Mszy oraz dyżurze w kancelarii. Wolny czas przeznaczałem na czytanie 

książek i wycieczki po Łodzi. Obiady gotowała nam miła, starsza kobieta, która później 

66

background image

została moją dojeżdżającą (od czasu do czasu) gospodynią. W taki oto beztroski sposób 

spędziłem trzy tygodnie w Parafii Najświętszej

Eucharystii w Łodzi.

Na   kolejną   placówkę   zawiózł   mnie   Wiesiu   swoim   maluchem.   Tym   razem   miałem 

zastępować   wikariusza.   Parafia   M.B.Nieustającej   Po-mocy   była   o   tyle   ciekawa,   że 

połowę   jej   mieszkańców   stanowili   chorzy   umysłowo   -   pacjenci   pobliskiego   szpitala. 

Jednego   z   nich   widziałem   każdego   ranka,   jak   przychodził   pod   plebanię   i   całował   z 

namaszczeniem   opony   proboszczowego   Opla   Kadeta.   Wielu   pacjentów   uczęszczało 

systematycznie  do  Kościoła,  wykręcając  przy  okazji różne  numery,  np.  jedna  kobieta 

rozebrała się do naga przed ołtarzem, w czasie Mszy wykrzykując przy tym, że jest Matką 

Boską.   Podziwiałem   spokój   i   opanowanie   proboszcza,   który   zawsze   wiedział   jak   z 

humorem wybrnąć z niezręcznej sytuacji. Filią parafii była kaplica na cmentarzu, gdzie w 

niedzielę odprawialiśmy Msze Święte. W tym czasie prowadziłem dwa pogrzeby na tzw. 

„Dołach". Jest to jeden z największych cmentarzy w Europie. W jednej kaplicy, od rana 

do wieczora chowa się zmarłych dosłownie „maszynowo". Na cały pogrzeb jest ok. 20 

min.! Kiedy przeciągnąłem o kilka minut swoją ceremonię oberwało mi się od starszego 

kolegi Faktycznie - pod kaplicą czekała już kolejka „dwóch pogrzebów".

Trzecia parafia była w samym centrum miasta. Młody proboszcz przymierzał się właśnie 

do budowy nowego Kościoła. Był to człowiek pełen serdeczności i entuzjazmu. Bardzo 

go polubiłem. Praca - jak wszędzie - Msza, kancelaria, spowiedź. Znalazłem czas, aby 

kupić sobie mój pierwszy w życiu samochód - używany Volkswagen Golf. Chciałem 

mieć samochód, który po prostu by mi się nie psuł. Do dzisiaj nie umiem nic zrobić przy 

aucie. Przydały się marki przywiezione z Niemiec i koperty z prymicji.

Przy końcu lipca ja i moi koledzy z roku mieliśmy spotkanie w kaplicy seminaryjnej z 

arcybiskupem,   który   wręczył   każdemu   z   nas   dekret   na   pierwszą,   stałą   placówkę 

duszpasterską.   Podczas   głośnego   odczytywania   przez   pasterza   nazwy   miejscowości 

przyporządkowanej   poszczególnemu   kandydatowi   -   po   reszcie   przechodził   pomruk 

zazdrości, westchnienie ulgi albo współczucia. Kiedy, wręczając mi dekret, arcybiskup 

powiedział   -   „parafia   Rusiec"   -   wszyscy   wybuchnęli   tłumionym   śmiechem.   Kilku 

pokazało   niedwuznacznie   jaką   część   ciała   mam   sobie   zakorkować.   Po   zakończeniu 

ceremonii,   już   na   poważnie,   składali   mi   wyrazy   ubolewania   i   współczucia.   Wkrótce 

67

background image

miałem się przekonać na własnej skórze, co to wszystko miało znaczyć.

ROZDZIAŁ V

Pierwsza parafia - zderzenie z rzeczywistością

Po otrzymaniu dekretu - mojego pierwszego, kapłańskiego posłania - zostałem na długo 

sam w kaplicy. Dziękowałem Bogu za to, że mnie posłał do swojej owczarni. Na ten 

dzień czekałem przecież tak długo! Moja pierwsza parafia śniła mi się po nocach przez 

wszystkie lata studiów. Można powiedzieć, iż moich pierwszych parafian pokochałem już 

w seminarium. Modliłem się za nich. Klęcząc w kaplicy prosiłem Wszechmogącego, aby 

dał mi siłę i wytrwanie w służbie Jemu i Jego rusieckim wiernym. Pytałem się Jezusa - co 

mam zabrać na tę pierwszą misję? Co najbardziej mi się przyda? Odpowiedź nasunęła się 

natychmiast - Wiara, Nadzieja, Miłość. Zrozumiałem, nie po raz pierwszy, że te Trzy 

Cnoty Boskie są najważniejsze. Uświadomiłem sobie ich głębię i moc. Wiedziałem, iż 

czeka   mnie   niełatwe   zadanie.   Nie   na   próżno   mówi   się,   że   klerycy   wiedzą   pierwsi   i 

najlepiej o tym, co dzieje się w diecezji. Każda parafia ma swoją łatkę, a każdy proboszcz 

- wyrobioną opinię. Zawsze mnie to plotkarstwo denerwowało. Sam postanowiłem nigdy 

nie uprzedzać się do nikogo, a tym bardziej do całej społeczności. Być może dlatego tak 

mało wiedziałem o tym, co i za co może mnie spotkać w tzw. terenie. To i owo jednak 

docierało także do moich uszu.

Parafia   Rusiec   nie   miała   najlepszej   opinii   w   diecezji.   Wiązało   się   to   zarówno   z   jej 

historią, jak i teraźniejszością. Sama nazwa Rusiec kojarzyła się wtajemniczonym przede 

wszystkim z buntem parafian przeciw proboszczowi i kurii biskupiej, który miał miejsce 

na początku lat 70-tych. O prawdziwych „zamieszkach w Ruścu" informowały nawet 

ówczesne środki masowego przekazu z TV włącznie. Te wydarzenia opiszę nieco później 

na podstawie kroniki parafialnej.

Drugim skojarzeniem w odbiorze parafii była osoba jej aktualnego proboszcza ks. Jana 

Dupczyckiego, który miał opinię „panienki" i to w dodatku zmanierowanej. Żaden z jego 

wikariuszy (miał ich sześciu) nie zagrzał w Ruścu miejsca dłużej niż jeden rok, podczas 

gdy na innych parafiach ich koledzy „siedzieli" po trzy lata i dłużej. To był fakt, który 

68

background image

mógł   niepokoić,   ale   ja   byłem   pełen   ufności.   Rusiec   był   przecież   placówką 

neoprezbiterską,   tzn.   że   kierowano   tam   księży   zaraz   po   święceniach.   W   sąsiednim 

Szczercowie neoprezbiterzy pracowali co prawda po kilka lat; co do Ruśca jednak - nie 

wierzyłem,   że   arcybiskup   kierowałby   co   rok   młodego   księdza   do   parafii,   gdyby   ta 

faktycznie była tak trudna do przeżycia. Stawiając się w roli pasterza diecezji na pewno 

nie   posyłałbym   nowo-upieczonych,   ideowych   i   pełnych   zapału   księży   do   proboszcza 

gorszyciela czy tyrana. „Ileż to nieprawdziwych, krzywdzących opinii krąży o Kościele i 

jego kapłanach" - powtórzyłem w myślach utarte, księżowskie powiedzenie i z otuchą w 

sercu wyszedłem z seminarium.

Ksiądz   proboszcz   Glapiński   u   którego   miałem   pozostać   jeszcze   przez   kilka   dni   na 

zastępstwie,   zaproponował   mi   wyjazd   rozpoznawczy.   Pojechaliśmy   jego   trabantem 

następnego dnia rano. Rusiec to duża wieś położona przy trasie z Łodzi do Wrocławia. 

Zbliżając   się   do   celu   podróży   mijaliśmy   urocze   lasy   i   łąki   z   wielkimi   stawami. 

Zobaczyłem z daleka piękny, gotycki Kościół z czerwonej cegły. Wydawał mi się bardzo 

duży jak na taką miejscowość. Zaparkowaliśmy przed plebanią w samo gorące, lipcowe 

południe. Drzwi otworzył nam mężczyzna koło 50-tki z wydatnym brzuszkiem, ale nie 

grubas. Był ubrany „po cywilnemu" - ciemne spodnie z ostrym kancikiem i jasną koszulę 

na   krótki   rękaw.   Uwagę   zwracała   jego   miła   i   gładka   jak   u   dziecka   twarz.   Ksiądz 

proboszcz (bo on to właśnie był) dostrzegłszy zapewne koloratki w naszych koszulach - 

szczerze się ucieszył i przymilnie zaprosił do środka. Usiedliśmy w małym saloniku z 

kominkiem. Od momentu mojego przedstawienia się jako przyszłego wikariusza - ksiądz 

Jan nie odrywał ode mnie wzroku. Oczy mu się wprost śmiały na mój widok, ale było w 

nich   też   coś   pożądliwego   i   drapieżnego,   co   wówczas   odebrałem   jako   objaw 

zainteresowania nowym podopiecznym. Ja również nie mogłem napatrzeć się na Jasia 

(jak go w myślach nazwałem). Wydawał mi się uroczy, a jednocześnie komiczny. Kiedy 

szedł ruszał przy tym biodrami i ramionami, zupełnie jak kobieta. Również sposób w jaki 

siedział,   rozmawiał,   gestykulował   rękami,   a   przede   wszystkim   jego   cieniutki   głosik 

upodabniał go raczej do starszawej panny niż do czcigodnego proboszcza parafii. Jednak 

trzeba   mu   oddać   to,   iż   był   ujmująco   miły   i   gościnny.   Po   wielu   uprzejmościach, 

oczopląsach   i   ukazaniu   wszystkich   odmian   uśmiechu,   ks.   Jasiu   zmienił   nagle   wyraz 

twarzy na pogardliwy, skrzywił się jak po dwóch cytrynach i z nieskrywaną niechęcią 

69

background image

zaczął wyrażać się  o swoich parafianach - jakie to z nich wiejskie  chamy, nieroby i 

chytrusy. Uważał swoją parafię za, bez wątpienia, najtrudniejszą w całej archidiecezji. 

„Zresztą   sami   na   pewno   o   niej   słyszeliście"   -   skwitował.   Ożywił   się   i   rozpromienił 

dopiero na koniec, kiedy oprowadzał nas po swojej plebanii tłumacząc, ile włożył w nią 

„zdrowia i pieniędzy". Potrafił przez pół godziny mówić o dwóch kredensach, które kazał 

wstawić   w   grube   ściany   dużego   salonu   i   drugie   pół   godziny   -   o   niechlujstwie, 

niesłowności i zdzierstwie ludzi, którzy przy tym pracowali. Przy pożegnaniu był znowu 

uroczy. Uścisnął mi znacząco obie ręce, patrząc przy tym głęboko w oczy.

Po   wyjściu   z   plebanii   postanowiłem,   że   porozmawiam   także   z   urzędującym   jeszcze 

wikariuszem, a przy okazji obejrzę moje przyszłe mieszkanie. „Wikariatka" mieściła się 

w  zupełnie   innym  budynku,   około  30  metrów   od  plebanii  proboszcza.   Była   to  duża, 

nieotynkowana „piętrówka". Cały parter stał pusty, niewykończony i brudny. Mieściła się 

tam sala pimpongowa dla ministrantów, sala katechetyczna, łazienki i magazynki. Połowę 

piętra   zajmował  organista   z   rodziną,   a   drugą   połowę   -   wikariusz.   Ks.   Sławek  akurat 

wrócił ze spaceru. Wszedłem z nim do mieszkania, w którym miałem spędzić najbliższy 

rok. Składało się z dwóch pokoi, kuchni, łazienki i małego przedpokoju. Jeden pokój był 

maleńki, za to drugi - przestronny i jasny, z dużym balkonem. Zauważyłem, że w całym 

budynku brak było jakiegokolwiek ogrzewania. Sławek nie krył swojej radości z powodu 

opuszczania parafii. Nie chciał wiele mówić na temat proboszcza. Powiedział tylko, że 

„było ciężko". Jego opinia na temat mieszkańców parafii różniła się zupełnie od opinii 

proboszcza. Cóż, każdy ma prawo do swojego zdania.

Muszę powiedzieć, iż wyjeżdżając z Ruśca miałem więcej pozytywnych myśli i otuchy w 

sercu jak przed przyjazdem. Przede wszystkim zauroczyła mnie sama miejscowość, w 

której łączyły się pejzaże miejskie z wiejskimi. Rusiec miał swoje centrum z ryneczkiem, 

przystankiem   PKS   i   parkiem   przylegającym   do   samego   Kościoła,   ale   sięgając   dalej 

wzrokiem   -   widać   już   było   łąki,   pola   i   las.   Miejscowość   słynęła   z   bogatej,   wręcz 

wystawnej zabudowy. Ludzie byli tu gospodarni i przedsiębiorczy. Za to „przy Kościele 

żaden cham nie chciał pomagać" - jak mówił proboszcz. Sam Kościół, który na koniec 

wizyty   pokazał   mi   ks.   Sławek,   z   zewnątrz   imponujący   -   w   środku   był   zaniedbany   i 

brudny.   Robił   wrażenie   nieuczęszczanego.   Miał   jednak   w   sobie   swoisty   nastrój   i 

atmosferę gotyckiej świątyni. Na tym zakończył się mój rekonesans w Ruścu.

70

background image

30-tego   lipca   zajechałem   powtórnie   na   „moją"   parafię,   tym   razem   już   z   rodzicami, 

meblami   i   dekretem   w   ręku.   Była   sobota.   Proboszcz   szykował   się   na   ślub.   Chociaż 

oficjalnie zaczynałem pracę następnego dnia, jednak Jasiu zażądał stanowczo, abym szedł 

z nim na uroczystość, a później na wesele. Nie chciałem go drażnić na samym początku. 

Musiałem zostawić rodziców przy przeprowadzce i podążyć za szefem. Moja pierwsza 

niedziela w Ruścu była przemiła. Parafianie tłumnie przybyli do Kościoła. Po każdej 

Mszy   spontanicznie   podchodzili   do   mnie   i   serdecznie   witali.   Starym,   parafialnym 

zwyczajem,   po   sumie   okrążyła   mnie   orkiestra   i   zagrała   kilka   powitalnych   marszów. 

Proboszcz przy obiedzie sprowadził mnie na ziemię - „to wszystko wredne i fałszywe, 

zobaczy ksiądz!".

Następnego dnia było rozpoczęcie roku szkolnego w miejscowej podstawówce. Miałem 

niewiele katechezy, tylko 12 godzin tygodniowo. Przydzielono mi VII i VIII klasy, resztę 

uczyła katechetka Agata - nawiasem mówiąc piękna dziewczyna. Ciało pedagogiczne - 

ogólnie bardzo przychylnie nastawione do religii w szkole i do mnie osobiście. Trochę 

problemów wychowawczych miałem natomiast z dziećmi. Czekały mnie również dojazdy 

do innej szkoły w maleńkiej wiosce. Była to 3 - klasowa szkółka, za to dzieci były tam 

urocze - grzeczne i pilne.

Jak już wspomniałem, od pierwszego wejrzenia zauroczył mnie zewnętrzny wizerunek 

Ruśca - jego otoczenie i zabudowa. Wszędzie kapało wprost od zieleni. Liczne lasy i łąki 

przynosiły ożywcze powiewy wiatru. Sama świątynia rusiecka otoczona była ogromnymi 

drzewami   tak,   jakby   wśród   nich   wyrosła.   Okoliczne   wioski   obfitowały   w   stawy   na 

rozłożystych łąkach. Niemal z każdej strony wieś otoczona była lasem, a jedna wioska 

cała   była   w   nim   ukryta.   Przez   parafię   przepływały   dwie   urocze   i   rybne   rzeczki.   Co 

prawda ludzie pośród tej sielankowej scenerii musieli ciężko pracować (ziemie były tu nie 

najlepsze),   jednak   przyroda   wynagradzała   im   poniesione   trudy   -   spokojem,   świeżym 

powietrzem i pięknymi pejzażami. Dla księży, zwłaszcza tych spokojnych duchem, taka 

parafia jest wymarzonym miejscem na ziemi. Ci, którzy nie lubią zgiełku miasta i nie boją 

się   być   na   świeczniku   -   żyją   na   wiejskich   placówkach   jak   u   Pana   Boga   za   piecem. 

Zwłaszcza proboszczowie z jednym wikarym, którego można posłać do szkoły, zatrudnić 

przy robieniu grobu i żłobka, powierzyć mu ministrantów itp. Oczywiście są to wszystko 

wspaniałe i ciekawe zajęcia, związane z misją każdego kapłana i dające zazwyczaj dużo 

71

background image

satysfakcji. Jeśli jednak widzi się, że jedynemu, najbliższemu autorytetowi takie prace 

obmierzły,   a   ogranicza   się   on   tylko   do   półgodzinnej   Mszy   dziennie   i   udzielaniu 

sakramentów - co bardziej godnym, tzn. mniej więcej raz na dwa miesiące - można się 

trochę   zniechęcić.   Oprócz   niewątpliwych   plusów   księżowskiego   życia   na   wsi,   trzeba 

powiedzieć   również   o   paru   minusach.   Pierwszy   z   nich   to   brak   jakiejkolwiek 

anonimowości.   Daję   głowę,   że   gdyby   przeprowadzić   stosowną   ankietę   wśród 

mieszkańców   polskiej   wsi   i   próbować   dociec   jakie   tematy   najczęściej   porusza   się   w 

wiejskich rozmowach (z wyjątkiem spraw bytowych i rodzinnych) - wynik będzie zawsze 

ten sam: 1-sze miejsce proboszcz, 2-gie miejsce wikary. Ksiądz na wsi był od wieków i 

jest   ciągle   tematem   nr   1.   Spacerując   po   Ruścu   za   każdym   razem   czułem   na   sobie 

(dosłownie!) setki par oczu. Niektórzy wręcz mnie śledzili! Do dzisiaj nie mam pojęcia 

jakim cudem niektórzy parafianie dowiedzieli się o kilku faktach z mojego życia. Do tego 

wszystkiego   dochodzi   wprost   fenomenalna,   ponaddźwiękowa   szyb-kość   z   jaką 

rozchodziły   się   wszystkie   informacje.   Jeśli   wierzyć   słowom   księdza   proboszcza   - 

mieszkańcy Ruśca mogli w powyższych konkurencjach wygrywać olimpiady. To wielkie 

zainteresowanie   sprawami   Kościoła,   a   te   w   ich   mniemaniu   sprowadzały   się   do 

prywatnego życia duszpasterzy, nie zawsze miało dla nich pozytywne skutki i wychodziło 

im na dobre. Myślę tutaj o wypadkach sprzed dwudziestu lat, które odbiły się szerokim 

echem niemal w całym kraju. Korciło mnie od początku, aby sprawdzić co na ten temat 

mówiła kronika parafialna. Było to najbardziej wiarygodne źródło, ponieważ pisali ją 

proboszczowie,   którzy   rezydowali   w   parafii   bezpośrednio   po   tamtych   wydarzeniach. 

Sami   parafianie   rzadko   poruszali   temat   rusieckiej   rebelii.   Odniosłem   wrażenie,   że 

wstydzili   się   stylu   w   jakim   zabłysnęli   wobec   świata.   „Kronikę   Parafii   Rusiec" 

przeczytałem w trakcie kilku pierwszych dyżurów w kancelarii. O dziwo, już sam wstęp 

księgi   zdawał   się   potwierdzać   teorię   proboszcza   o   (delikatnie   mówiąc)   trudnym 

charakterze   tubylców.   Mianowicie   przodkami   dzisiejszych   mieszkańców   wsi   byli 

zbuntowani chłopi z majątku hrabiego Koniec-polskiego. Po stłumionym krwawo buncie 

kazał   on   przesiedlić   krnąbrnych   poddanych   z   Rusi   w   centrum   Rzeczpospolitej. 

Poprzednia ojczyzna na trwałe wpisała się w nazwę ich nowego siedliska. Dzisiaj, jedna z 

głównych   ulic   Ruśca   nosi   nazwę   -   „hrabiego   Koniecpolskiego".   Nie   będę   opisywał 

szczegółowych losów Rusinów z Ruśca. Przechodząc do opisu wydarzeń z lat 70-tych 

72

background image

naszego   stulecia   pragnę   zaznaczyć,   że   ich   chronologia   może   nie   być   dokładnie 

zachowana. Kronikarski opis czytałem tylko raz i to kilka lat temu.

Cała zadyma w parafii zaczęła się w sposób niemal klasyczny tzn. konfliktem między 

proboszczem a wikariuszem. Niestety, biskup przy doborze składu osobowego księży na 

poszczególnych parafiach nie kieruje się ich charakterami, temperamentem czy innymi 

cechami osobowymi. Po prostu utyka „dziury" kim się da. Ludzie są tylko ludźmi albo 

jeśli   kto   woli   -   są   ludzie-kosy   i   ludzie-kamienie.   W   opisywanym   przypadku   nie   ma 

żadnych wątpliwości, że „trafiła kosa na kamień". Przysłowiową „kosą" można śmiało 

nazwać ówczesnego rusieckiego proboszcza ks. Kaletę - byłego, długoletniego żołnierza, 

który przeszedł szlak bojowy od kampanii wrześniowej po służbę w armii Andersa. Nie 

wiadomo co bardziej ukształtowało charakter ks. Kalety - czy twardy, żołnierski żywot; 

czy też wy-chowanie wyniesione z domu rodzinnego. Faktem bezs_ym jest, iż był to 

człowiek bardzo surowy, wręcz szorstki. Wymagał wiele od siebie i od innych. Wśród 

większości   wiernych   miał   poza   tym   opinię   człowieka   uczciwego   i   sprawiedliwego. 

Ludzie bali się go, ale otaczali szacunkiem. Ks. Kałuziak, który został przydzielony do 

Ruśca w charakterze wikariusza był kompletnym zaprzeczeniem swojego przełożonego - 

lekkoduch   i   lawirant;   ceniący   nade   wszystko   alkohol   i   damskie   towarzystwo.   Nowy 

wikary był bardzo towarzyski i szczery. Lubił nocne popijawy z chłopami, którym coraz 

częściej użalał się na surowość proboszcza. Szybko zjednał sobie wielu popleczników i 

obrońców, którym nie w smak była osoba plebana. Sytuacja między nim a proboszczem 

stawała się coraz bardziej napięta i groziła w każdej chwili wybuchem.

Nastąpiło to pewnej nocy, kiedy to ks. Kałuziak „podcięty" jak zwykle słuszną dawką 

alkoholu,   dotarł   do   plebanijnej   furtki.   Należy   zaznaczyć,   iż   obaj   duchowni   mieszkali 

wówczas   razem   w   jednym,   ogrodzonym   budynku.   Jakież   było   jednak   zdziwienie   i 

wściekłość   wikarego   gdy,   otwarta   zazwyczaj   furtka,   okazała   się   zamknięta   na   klucz. 

Trudno skrobać się przez ogrodzenie mając parę promilli alkoholu we krwi. Kiedy młody 

kapłan powrócił do kompanów „od kielicha" i opowiedział o jawnym zamachu na jego 

wolność i księżowskie prawo do kilku godzin snu przed ranną Mszą, w swoim łóżku na 

plebanii - wśród podchmielonych chłopów zawrzało. Jeszcze tej samej nocy urządzili 

głośną pikietę przed rezydencją proboszcza. Rankiem dołączyli do nich inni stronnicy 

wikarego. Proboszcza wywleczono siłą z plebanii i na taczkach wywieziono do granic 

73

background image

parafii. Ks. Kałuziak został zgodnie okrzyknięty jego następcą. Przez kilka lat sprawował 

rząd dusz w Ruścu. W tym czasie na plebanii urządzał pijackie imprezy i orgie. Miał 

swoich „żołnierzy", którzy mieszkali razem z nim w budynku, aby pilnować swojego 

guru i dotrzymywać mu towarzystwa. Wybrał też sobie jedną z wiejskich dziewczyn „na 

gosposię", która wkrótce zaszła w ciążę i urodziła mu udanego syna. Emisariusze kurii 

biskupiej   przyjeżdżali   aby   załagodzić   sytuację   (m.in.   biskup   i   kanclerz).   Byli   jednak 

znieważani, obrzucani jajami i siłą wyrzucani z parafii. Stopniowo, z upływem lat, wielu 

ludziom   zaczęły   otwierać   się   oczy.   Zrozumieli   wreszcie,   że   ich   nowy,   samozwańczy 

proboszcz to zwykły pijak i rozpustnik. Przy całym tym bałaganie jakoś umknęła mu 

praca duszpasterska: odprawianie Mszy, sprawowanie Sakramentów itp. Ludzie rusieccy 

zaczęli   dzielić   się   na   „prawicę"   tj.   prawowiernych   i   „lewicę"   -   popierającą   ciągle 

Kałuziaka.   Na   tle   tego   rozdwojenia   doszło   nawet   do   regularnych   bitew   i   potyczek, 

podczas   których   interweniowała   milicja.   W   końcu   jednak   „prawica"   zwyciężyła,   a 

samozwańczy proboszcz podzielił los obalonego poprzednika. Podobno wyjechał później 

do   Stanów   Zjednoczonych   i   do   dziś   pracuje   jako...   taksówkarz   w   Nowym   Yorku. 

Zdegradowany proboszcz Kaleta zmarł wkrótce pod brzemieniem doznanych upokorzeń. 

W Ruścu długo jeszcze lewica walczyła z prawicą. Wyrzucono siłą kilku proboszczów 

przysłanych przez kurię. Jednego z nich więziono przez kilka dni w piwnicy. Innemu, 

który sprowadził się pod osłoną nocy - zrzucono z piętra plebanii wszystkie meble. W 

tym czasie  prawica  modliła   się  przed drzwiami  zamkniętego Kościoła.  Dopiero  kilka 

tragicznych,   śmiertelnych   przypadków,   które   dotknęły   lewicowych   prowodyrów, 

przyniosły strach i opamiętanie. Jednego zabił piorun, inny się utopił,  a jeszcze inny 

pochował syna. Uznano to za palec Boży i zaprzestano buntu. Do dzisiaj jednak istnieją 

nienawiści   i   spory,   mające   swoje   źródło   w   tamtych   wydarzeniach.   Tylko   syn   ks. 

Kałuziaka,   mieszkający   ciągle   z   matką   we   wsi,   wydaje   się   nie   przejmować   swoim 

rodowodem. Jego ciotka jest gospodynią u ks. Jasia, ale od niego nic jej nie grozi.

Powrócę teraz do moich kontaktów z proboszczem. Przez kilka pierwszych dni po moim 

przyjeździe był on najwspanialszym człowiekiem na świecie. Widać było, że naprawdę 

cieszy się z nowego wikariusza. Sam wcale tego nie ukrywał. Przy każdej okazji wyrażał 

się   niepochlebnie   o   moim   poprzedniku,   a   także   o   wszystkich   swoich   byłych 

podopiecznych.   Zaczynało   mnie   powoli   denerwować   to   jego   ciągłe   narzekanie   i 

74

background image

obwinianie   innych   ludzi   Wśród   jego   byłych   wikariuszy   był   jeden,   który   miał 

nieposzlakowaną opinię i „żył w opinii świętości". Miałem coraz mniej wątpliwości, że i 

na mnie będzie „kiedyś wieszał psy", choćbym nie wiem jak się starał. Tymczasem w 

pierwszym tygodniu naszej znajomości nic  na to nie  wskazywało. Wręcz  przeciwnie. 

Jasiu był troskliwy, opiekuńczy i nad wyraz serdeczny. Łudziłem się, że tak pozostanie, 

niestety - to była tylko gra wstępna przed mającym nastąpić rozstrzygnięciem.

Stało  się   to  pod  koniec   pierwszego  tygodnia   mojego  pobytu  w  Ruścu.   Ponieważ   nie 

miałem jeszcze swojego telewizora - Jasiu zapraszał mnie na dzienniki i filmy do siebie. 

Pamiętnego wieczoru, od razu kazał mi usiąść obok siebie na kanapie, a nie jak zwykle - 

w   osobnym   fotelu.   Wyczułem,   iż   jest   tym   razem   wyraźnie   czymś   podekscytowany. 

Odsuwałem od siebie myśl, że to podniecenie. Niestety - Jasiu wyraźnie miał na mnie 

chęć. Mówił coś nerwowo i nieskładnie, jednocześnie przysuwając się coraz bardziej w 

moją stronę. Kiedy dotknął mnie swoim biodrem, zadrżał na całym ciele i chwycił moją 

rękę.   Odsunąłem   się   gwałtownie,   ale   on   otoczył   mnie   drugim   ramieniem   i   mocno 

przytrzymał. Wiedziałem o co mu chodzi, postanowiłem jednak na chwilę spasować i 

wyrwać  się  natychmiast, gdy Jasiu posunie się o krok dalej. Tymczasem on również 

spasował. Zaczął natomiast z pasją mówić o mojej urodzie i inteligencji. Zapewniał, że 

będzie mi cudownie w jego parafii, a wszystkie moje pragnienia spełni właśnie on. „Będę 

księdzu   ojcem   i   bratem"...   i   kochankiem   -   dodałem   w   myślach.   Byłem   wstrząśnięty, 

zrozpaczony! Łudziłem się do tej pory, iż to co o nim mówiono to nieprawda. Może ma 

taki sposób bycia - pocieszałem sam siebie. Nagle przyszło mi na myśl przykazanie ojca 

Świątka - o pokorze i bezwzględnym posłuszeństwie wobec swojego proboszcza!!!??? W 

tym samym momencie ręka Jasia zacisnęła się na moim udzie i szybko przesuwała w 

kierunku krocza. Zebrałem się w sobie i z całych sił wyrwałem z objęć napaleńca. On 

zerwał się razem ze mną. Złapał mnie powtórnie za rękę przemawiając mi do serca i 

rozsądku - „przecież musi to ksiądz jakoś robić; po co samemu... nie pozwolę na żadne 

kurwy   w   mojej   parafii!!!"   Ze   łzami   w   oczach   zapewniałem   go   o   mojej   przyjaźni   i 

oddaniu,   ale   nie   takim   o   jakie   mu   chodzi.   „Chcę   żyć   w   czystości!"   -   krzyczałem 

zrozpaczony - „...nie minął jeszcze miesiąc od moich święceń!" Do rozpalonego Jasia nie 

docierały żadne argumenty. Podążał za mną po całym pokoju, mając ciągle nadzieję, że 

mu ustąpię. Rozpalony do czerwoności zaczął manipulować przy rozporku, a po chwili 

75

background image

wyciągnął z niego swoje genitalia - myśląc zapewne, że oczaruje mnie tym widokiem. To 

było tragikomiczne! Widząc beznadziejność sytuacji wybiegłem z plebanii i wróciłem do 

siebie.

Rozmyślałem   długo   w   nocy   o   tym   co   się   wydarzyło.   Byłem   załamany.   Nie   miałem 

najmniejszych   wątpliwości,   że   czeka   mnie   rok   tępienia   i   poniżania   przez   tego 

niezaspokojonego starego zboczeńca. Byłem wściekły na niego, na siebie, na biskupa 

który mnie tu przysłał i na cały świat. „Cóż mam czynić Panie!" - wołałem z całej duszy 

do Boga. W jednej chwili zrobiło mi się nawet żal tego człowieka, który przecież na swój 

sposób pragnął miłości i kogoś bliskiego.  Był samotny, tak jak ja, jak każdy ksiądz. 

Wiedziałem jedno, że nigdy mu nie ulegnę, ale też nie będę go potępiał ani mścił się na 

nim. Wstałem z łóżka i do rana modliłem się za swojego pierwszego proboszcza, mojego 

brata w kapłaństwie. Rano przy śniadaniu Jasiu był bardziej niż zwykle powściągliwy, ale 

po jego błysku w oczach wyczułem, że jeszcze do końca nie stracił nadziei.

Jednym z moich obowiązków była opieka nad ministrantami. Byli to przeważnie chłopcy 

w wieku 8-14 lat - weseli i rozkrzyczani jak wszyscy. Wśród nich, a grupa liczyła ponad 

dwudziestu,   było   kilku   wspaniale   ułożonych,   o   mocnych   kręgosłupach   moralnych. 

Podobnych charakterów wśród tak młodych chłopców nigdy przedtem, ani potem nie 

spotkałem.   Uważam,   że   środowisko   wiejskie   bardziej   sprzyja   takim   pozytywnym 

indywidualnościom.   W   następną   niedzielę   miałem   bardzo   miłe   odwiedziny.   Po 

niedzielnym obiedzie, kiedy każdy ksiądz marzy o odpoczynku, zadzwonił dzwonek. Na 

progu stały trzy ładne, uśmiechnięte dziewczyny z wiązaneczką kwiatów. Powitały mnie 

w swojej parafii i w swoim własnym imieniu. Rozmawialiśmy miło, aż do wieczornej 

Mszy. Wszystkie trzy okazały się być studentkami: Kasia studiowała pedagogikę, Gosia 

(jej siostra) - biologię, a Renia - teologię. Dziewczyny, jak same powiedziały, opiekowały 

się   każdym   nowym   wikariuszem   w   parafii   i   każdego   broniły   przed   proboszczem. 

Żachnąłem się oczywiście i powiedziałem, że nie ma przed kim bo proboszcz jest O.K. 

Na to one tylko znacząco się uśmiechnęły. Dziewczyny były związane ze studenckimi 

grupami kościelnymi, a w przeszłości połączyła je „oaza". Moje nowe przyjaciółki miały 

jako jedyne legalny wstęp do mojego mieszkania. Mogłem z nimi trzema, albo z każdą z 

osobna, w parze spacerować po Ruścu - nikt nigdy mi tego nie wypomniał, choć robiłem 

to   dość   często.   W   Ruścu   znano   się   nie   tylko   po   nazwisku,   ale   też   z   życiorysu   i 

76

background image

możliwości. Poza dziewczynami zaprzyjaźniłem się również z miłym rodzeństwem - Anią 

i   Piotrem   Sikora   -   doktorami   medycyny   oraz   z   kilkoma   nauczycielami.   Moim 

największym przyjacielem był jednak mój sąsiad z naprzeciwka - Kaziu Olczak i jego 

rodzina. Po każdej awanturze z proboszczem szedłem do Kazia po to, żeby (jak sam mu 

kiedyś powiedziałem) porozmawiać z normalnym człowiekiem. Kaziu miał przemiłą żonę 

i czwórkę uroczych dzieci. Pracował, jak wielu mężczyzn z tamtych okolic, w Kopami 

Bełchatów. Był wiecznym kawalarzem i szczerym, oddanym przyjacielem. Jako jedyny 

wiedział   o   moich   przeprawach   z   proboszczem   i   szczerze   mi   współczuł.   Sam,   jak 

zapewniał,   również   był   przez   niego   podrywany   i   to   dość   ostro.   Niewykluczone,   że 

znajomość z Kaziem uchroniła mnie przed chorobą nerwową i zbzikowaniem.

Tymczasem Jasiu, po kilku jeszcze podchodach w moim kierunku, zaczynał być coraz 

bardziej zniecierpliwiony. Myślał zapewne, że pójdę po rozum do głowy i dla świętego 

spokoju dam mu dupy. Starałem się być dla niego miły i uczynny - wyręczałem go w 

obowiązkach, których i tak prawie nie miał, a przede wszystkim wypełniałem niezwykle 

starannie   to,   co   do   mnie   należało.   Mimo   to   proboszcz   stawał   się   coraz   gorszy   - 

niecierpliwy, nerwowy i bardzo wybuchowy. Powoli poznawałem jego drugie oblicze 

zgorzkniałego   malkontenta.   Jasiu   do   złudzenia   przypominał   nieraz   rozkapryszone 

dziecko, które znudzone kolejną zabawką niszczy ją i chwyta następną. Niestety takie 

było jego podejście do ludzi. Jego chimery i napady znosiły kolejne gospodynie (miał ich 

podobno jedenaście) i jedyny parafianin, który musiał z nim współpracować - kościelny 

Sarowski. Podziwiałem opanowanie tego człowieka, poniżanego na wszelkie możliwe 

sposoby. Wielokrotnie, trzęsąc się, ze łzami w oczach powtarzał, że go (Jasia) zabije - 

„zapierdolę   skurwisyna,   upierdolę   mu   łeb   przy   samej   dupie"   -   cedził   przez   zęby 

kościelny. Ciężka sytuacja materialna zmuszała go jednak do tej nieludzkiej pracy. Jasiu, 

kiedy   miał   zły   okres,   potrafił   zelżyć   na   cały   Kościół   Sarowskiego   albo   ministranta 

podczas   Mszy   Św.   Wyzywał   od   chamów   i   bezbożników   ludzi   przychodzących   do 

kancelarii.   Kiedyś   obrzucił   inwektywami   i   wygnał   za   drzwi   matkę,   która   z   płaczem 

przyszła  załatwić  pogrzeb swego kilkuletniego synka.  Dziecko  wpadło do głębokiego 

rowu z wodą i utopiło się. Proboszcz kazał jej iść po męża i wspólnie wytłumaczyć się - 

dlaczego żyją bez ślubu kościelnego.

Dla mnie, choć już praktycznie wszystko robiłem za niego, nie był wcale lepszy. Siłą 

77

background image

rzeczy stykałem się z nim kilka razy dziennie. Wszystkie posiłki jedliśmy razem - taki był 

wymóg biskupa w parafiach z neoprezbiterami. Oczywiście za posiłki musiałem płacić i 

to słono. Miewałem jak nigdy dotąd częste komplikacje żołądkowe - bynajmniej nie z 

powodu jedzenia, które było znakomite, ale z uwagi na ciągły stres w czasie spożywania. 

Kiedyś np. Jasiu wydarł się na mnie, ponieważ obrałem kiełbasę z flaka „za który też się 

płaci!".   Powoli   mijała   jesień.   Z   moimi   dziewczynami   nazbierałem   i   ususzyłem   masę 

grzybów dla rodziców na święta. Wraz z adwentem zaczęły się wyjazdy na spowiedzi do 

okolicznych parafii w naszym dekanacie. Miałem okazję porównać mojego proboszcza z 

innymi   i   dobrze   poznać   proboszczowską   mentalność   podczas   długich,   swobodnych 

rozmów przy stole. Stwierdziłem, że chyba z każdym z nich mógłbym się dogadać. Byli 

to  mężczyźni   w   wieku  40-60   lat.   Niemal   każdy   miał   coś   „na   sumieniu",   wielu  było 

dziwakami,   ale   przecież   usprawiedliwiało  ich  życie   jakie   prowadzili.   Ciężko  było  mi 

przyznać - Jasiu był ich pajacem i nieustannym obiektem żartów. Drwili sobie za jego 

plecami ze sposobu w jaki się poruszał czy mówił. Byłem raczej pewien (a miałem w tym 

już pewne doświadczenie), że z wyjątkiem jednego, może dwóch - nie było wśród tej 

grupy   kilkunastu   księży   więcej   homoseksualistów.   Najbardziej   szokowała   mnie   ich 

cyniczna postawa wobec wszystkiego i wszystkich - wiernych, polityki, Kościoła i wobec 

siebie nawzajem. To byli geniusze cynizmu! Zastanawiałem

się, co ich tak ukształtowało. Na pewno była to rutyna kilkunastu czy kilkudziesięciu lat 

kapłaństwa. Przez te wszystkie lata (głównie z braku zajęcia i motywacji typu: rodzina, 

dzieci)   zdziwaczeli   i   wyostrzyli   sobie   dowcipy   podczas   sąsiedzkich   spotkań.   Niemal 

wszyscy byli też materialistami, niektórzy wręcz chorobliwymi. Naturalnie każdy ksiądz 

ma prawo być do pewnego stopnia materialistą. Większość ma jakieś drugie życie, a więc 

inne osoby na utrzymaniu; niektórzy prowadzą różne prace przy świątyni albo plebanii. 

Utrzymanie tych obiektów również kosztuje. Dziwiło mnie jednak zawsze to, iż pazerni 

na pieniądze są zarówno ci, którzy prowadzą jakieś inwestycje, jak i ci, którzy nic nie 

robią. Nie mogłem oprzeć się wrażeniu, iż większość tych mężczyzn zachowywała się 

jakby   była   przed   chwilą   wypuszczona   z   seminarium.   Ciągle   niepoważni,   pozbawieni 

problemów   bytowych;   wiecznie,   rozbrykani   chłopcy.   Szkoda   tylko,   że   młodzieńczą 

radość i entuzjazm zamienili na cynizm, a ideały na rutynę i pieniądze.

Wigilię   Bożego   Narodzenia   spędziłem   wraz   z   Jasiem   u   jego   jedynych   przyjaciół   w 

78

background image

odległej wsi, gdzie poprzednio był proboszczem. Muszę przyznać, że tego dnia dał z 

siebie wszystko i udało mu się stworzyć miłą, przedświąteczną atmosferę. Złożyliśmy 

sobie życzenia, nie zabrakło również drobnych upominków. Nasi gospodarze również 

byli przemili. Widywałem ich później kilka razy na plebanii. Nauczyli mnie jedynego 

chyba rozsądnego sposobu postępowania z proboszczem - „najważniejsze to przeczekać, 

jak ma taki zły okres i nie sprzeciwiać mu się w niczym" - powiedzieli mi kiedyś. Święta 

upłynęły szybko i pracowicie.

Po Nowym Roku czekała na nas kolęda - moja pierwsza. Na parafii wiejskiej, zwłaszcza 

dużej i rozczłonkowanej, kolęda jest dla księży największym wysiłkiem podczas całego 

roku. Rusiec, zarówno gmina jak i parafia, oprócz samej miejscowości miał kilka satelit - 

małych wiosek, zagubionych między lasami i łąkami. W samych tych wioskach jedno 

zabudowanie od drugiego stało w odległości nieraz paru kilometrów. Zima była tego roku 

mroźna i śnieżna. Chłopi dowozili mnie i proboszcza do wiosek, ale dalej musieliśmy 

chodzić pieszo. Naturalnie ja miałem zawsze więcej rodzin do odwiedzenia i dalsze trasy 

do przejścia, ale to było oczywiste - byłem młodszy i bardziej wytrzymały.

Kolęda, to bardzo ciekawa i pouczająca praca, zwłaszcza dla młodego kapłana. W ciągu, 

np. jednego popołudnia trzeba odwiedzić od 30 do 50-ciu rodzin. Odliczając dojście, na 

każdy   dom   pozostaje   po   kilka   minut.   Przez   ten   czas   trzeba   odmówić   modlitwę, 

porozmawiać   na   kilka   stałych   tematów   -   obecność   na   Mszach   Św.,   zdrowie,   praca, 

problemy   rodzinne,   wątpliwości   dotyczące   prawd   wiary   itp.   Każdy   dom,   rodzina   ma 

swoją specyficzną i niepowtarzalną atmosferę. Po pewnym czasie doszedłem do takiej 

wprawy, iż po kilku zdaniach rozmowy odczytywałem niemal w oczach domowników co 

ich cieszy, a co boli; czy są szczęśliwi, czy też nie. Nauczyłem się w ciągu kilku chwil 

niejako wtopić w ich maleńki świat i spojrzeć na niego ich oczami. Wielu żaliło się na 

proboszcza - jego obcesowość i brak ogłady. Ze smutkiem mówili o swojej świątyni, 

która wygląda na opuszczoną tak, jakby nie miała gospodarza. Starałem się jak mogłem 

usprawiedliwić Jasia, ale w duchu musiałem tym narzekaniom przyznać rację. Były one 

tak częste i natarczywe, że chwilami odnosiłem wrażenie jakoby ci ludzie ciągle jeszcze 

nosili w sobie ukryte pragnienie buntu.

Jeden dzień kolędowania poświęciłem na wioskę całą ukrytą w dużym lesie. Maleńkie 

chatki na leśnych polanach wyglądały na żywcem wyjęte ze średniowiecznego pejzażu. 

79

background image

Nie mogłem wyjść z podziwu - z czego ci ludzie żyli. Nie było widać prawie żadnych pól 

uprawnych.   Małe   obórki   i   szopki   skrywały   leśne   siano,   krowę   lub   kozę,   parę   kur. 

Mieszkańcy tego skansenu sami przyznawali, że jest im ciężko bo, żyją przeważnie z 

lasu, ale byli przy tym pogodni duchem i w większości zadowoleni z życia. Z największą 

biedą   zetknąłem   się   jednak   w   innej   wiosce,   na   skraju   lasu.   Glinianki   kryte   słomą 

sprawiały wrażenie niezamieszkanych. Klepisko zamiast podłogi było czymś normalnym. 

Ziemie były tu nieurodzajne - piaszczyste. W jednej z takich glinianek natrafiłem na 

matkę   z   pięciorgiem   dzieci.   Jedna   izba   zapewniała   wszystkie   „wygody"   -   kuchnia, 

jadalnia, sypialnia i łazienka. Wszyscy grzali się przy starym, kaflowym piecu, w którym 

palono chrustem z lasu. Dzieci były ubrane w stare, postrzępione, ale czyste ubranka. 

Wyglądały na niedożywione i przybite swoją biedą. Okazało się, że mężczyzna - głowa 

rodziny   ciągle   się   upija   i   akurat   wyszedł  „na   klina".   Kobiecie   z   trudem  udawało  się 

uchronić   część   z   zasiłku,   który   otrzymywała   rodzina.   Ze   wzruszeniem   spostrzegłem 

jednak, że trzyma w ręku niewielką kwotę, aby dać ją „na ofiarę". Postanowiłem zostawić 

w tym domu wszystkie pieniądze jakie tego dnia zebrałem. Kobieta nie chciała o tym 

nawet   słyszeć.   Powiedziała,   że   i   tak   przyniesie   je   do   Kościoła.   Kazałem   więc   na 

odchodnym przyjść do siebie najstarszemu z chłopców. Zjawił się u mnie w najbliższą 

niedzielę, po jednej z Mszy. Dałem mu dwie wypchane torby mięsa, szynek, kiełbas i jaj - 

w  większości  tego,   co  sam  dostałem  od  ludzi.   Modliłem  się,   żeby  dumna   matka   nie 

zawróciła go do mnie, ale na szczęście nie przyszedł.

Mój genialny proboszcz, od czasu przybycia do Ruśca, na każdej kolędzie zbierał ofiary 

na malowanie Kościoła. Jak sam mi się przyznał, nie miał najmniejszego zamiaru tego 

robić - „chamy myślą, że to tak łatwo" - obruszał się na swoich parafian. Co roku ludzie z 

nadzieją dawali na ten cel pieniądze i co roku pieniądze te znikały w niebycie. Jasiu 

przykazał mi solennie (wcześniej ogłosił to z ambony) abym przyjmował ofiary na trzy 

cele: utrzymanie Kościoła, malowanie i dla księży. Dla mnie była przeznaczona 1/3 z 

ostatniej   puli.   Było   to   na   pozór   zgodne   z   prawem   kanonicznym,   w   myśl   którego 

proboszcz z wikariuszem dzieli się ofiarami w stosunku 2:1 (oprócz ofiar za Msze Św. - 

stosunek 1:1). Według prawa jednak podział ten ma dotyczyć wszystkich ofiar, natomiast 

mój proboszcz sprytnie skierował dwa pierwsze źródełka do swojej kieszeni, a dzielił się 

skwapliwie 1/3 ostatniego. Takie obejścia prawa nie są rzadkością wśród proboszczów. 

80

background image

Niewielu  wikariuszy  decyduje  się   w takich przypadkach  upominać   o swoje.  Czasami 

jednak takie sprawy opierają się o arcybiskupa, który i tak zawsze staje po stronie ojca 

parafii w myśl zasady pokory i posłuszeństwa wobec wyższego rangą. Wszystko jest więc 

zgodne z prawem, gdyż cały Kościół jest hierarchiczny, a nie demokratyczny.

Jasiu  w  czasie   kolędy   był  bardziej  spokojny.  Całkiem  możliwe,   że   nowa   namiętność 

(napływające pieniądze) przyćmiła na jakiś czas popędy zmysłowe, a przez to złagodziła 

usposobienie. Muszę lojalnie stwierdzić, iż ks. Jan miewał również, obok złych, także 

dobre dni. Jestem pewien, że ten człowiek jest z natury dobry i ludzki. Wielokrotnie 

widziałem go wzruszonego ludzką krzywdą. Był serdeczny i gościnny dla wszystkich 

gości   zjeżdżających   na   plebanię,   m.in.   dla   moich  rodziców,   za   co   jestem  mu   bardzo 

wdzięczny.   Gorzej   natomiast  traktował   swoich  podopiecznych.   Czasem   bywał   nie   do 

zniesienia. Jego malkontenctwo przybierało chwilami wynaturzone rozmiary. Jednak pod 

tą zrogowaciałą już skorupą - narosłą przez lata samotności, ośmieszania, zmagania z 

innym popędem (który mógł mieć swoje korzenie w seminarium) - biło serce wrażliwego 

człowieka. Ks. Jan był ciągle spragniony innych ludzi, towarzystwa, nowinek. Marzył na 

przyszłość o parafii miejskiej, najlepiej w Łodzi. Bardzo doskwierało mu siedzenie w 

Ruścu, chociaż sam pochodził z maleńkiej wioski. Często powtarzał, że jego przodkowie 

(a zatem i on sam) byli szlachtą ziemiańską. Tym można by tłumaczyć jego pogardliwy 

stosunek   do   chłopów...   Ciągle   chodziło   mu   po   głowie   -   jak   wyrwać   się   spośród   tej 

„hołoty".   Jak   nie   trudno   się   domyśleć,   ks.   proboszcz   uważał   się   za   kogoś   lepszego, 

godnego szczególnej  czci i szacunku. Wzruszał się szczerze, gdy ktoś  wyrażał swoje 

współczucie, iż tak wspaniały, inteligentny i kulturalny kapłan musi męczyć się na tej 

wyjątkowo trudnej parafii. Sam uważał to za największy krzyż życia. Można było wiele 

osiągnąć utwierdzając go w tym przeświadczeniu. W ogóle lubił, jak się nad nim użalano. 

Ja osobiście byłem bardziej skłonny współczuć jego parafianom. Ciężki to los dla parafii - 

proboszcz pedał i malkontent z manią wielkości. Według mnie, prawdziwym powodem 

do tego aby mu współczuć był tragiczny wypadek samochodowy, któremu uległ kilka lat 

wcześniej. W wypadku tym zginęła jego ówczesna gospodyni, a on sam miał złamaną 

nogę. Wspominając tamto wydarzenie, ks. Jan najbardziej ubolewał nad jego dotkliwą 

konsekwencją... zabraniem mu na kilka lat prawa jazdy. Ten „niesprawiedliwy wyrok" - 

jak mówił - skazał go na siedzenie w parafii albo na łaskę wikariuszy. Nie bez powodu, 

81

background image

jednym z pierwszych pytań, jakie mi zadał w czasie mojej pierwszej wizyty w Ruścu, 

było pytanie o samochód. Fakt, iż posiadałem auto ratował mnie nieraz i był to najlepszy 

hak na proboszcza. Przy całej swojej apodyktyczności, nie mógł nakazać mi, abym go 

zawiózł tam gdzie chciał i kiedy chciał. Zawsze mogłem się czymś wykręcić i robiłem to, 

kiedy  szczególnie  dotkliwie  „zalazł mi za  skórę".  Kiedy więc  zaplanował sobie  jakiś 

wyjazd - poznawałem to zazwyczaj już dzień wcześniej, po jego nienaturalnie miłym i 

kulturalnym zachowaniu. Zima  1993r. doskwierała  mi bardzo w mojej nieogrzewanej 

wikariatce. Po tym, jak na jesieni wyprowadził się organista z rodziną, moje mieszkanie 

pozostało jedyną zamieszkaną częścią budynku. Już na jesieni kupiłem grzejnik na butlę z 

gazem.   Gdy   jednak   zacząłem   nim   grzać   non   stop,   kiedy   przyszły   duże   mrozy,   całe 

mieszkanie   dosłownie   przesiąknęło   wilgocią.   Woda   spływała   po   oknach,   drzwiach,   a 

nawet ścianach - tworząc kałuże, które ciągle musiałem ścierać. Pod łóżkiem i meblami 

utworzyły się dywany z pleśni i grzyba. W końcu zmuszony byłem wyłączyć grzejnik i 

kupić dwie farelki. Od tamtej pory zarabiałem na jedzenie i prąd. Na dodatek w styczniu 

zamarzła woda w rurach. Fakt ten zbiegł się w czasie z końcem kolędy i tragicznym 

wydarzeniem,   które   o   mały   włos   nie   przypłaciłem   życiem.   W   połowie   stycznia   ks. 

proboszcz   dowiedział   się   o   śmierci   swojego   szwagra,   który   mieszkał   we   Wrocławiu. 

Dzień   przed   pogrzebem   był   u   niego   brat   z   rodziną,   aby   zabrać   go   na   tę   smutną 

uroczystość. Ks. Jan postanowił jednak jechać następnego dnia, oczywiście ze mną. W 

takich okolicznościach nie mogłem mu odmówić tym bardziej, że i mnie wypadało być na 

tym pogrzebie. Wieczorem miałem niemiłe przeczucie, iż wydarzy się jakieś nieszczęście. 

Wyjechaliśmy parę  godzin przed świtem,  aby zdążyć na czas.  Był silny mróz, droga 

oblodzona; tumany śniegu walące w przednią szybę ograniczały bardzo widoczność. W 

samochodzie, oprócz mnie i proboszcza - na przednich siedzeniach - jechały również 

dwie kobiety, przyjaciółka ks. Jana z poprzedniej parafii (o której już wspominałem) oraz 

jego gospodyni. Jechałem bardzo wolno, ok. 40 km/h. Mniej więcej w połowie drogi do 

Wrocławia jest ostry zakręt nad lasem, w obniżeniu terenu. W momencie wchodzenia w 

łuk zakrętu straciłem kontrolę nad kierownicą i wpadłem w poślizg. Zniosło nas na drugi 

pas jezdni. W ostatnim momencie zobaczyłem przed sobą dwa blisko siebie osadzone 

światła   -   pomyślałem,   że   to   „maluch".   Mój   głośny   krzyk   „O   Jezu!",   zlał   się   z 

przeraźliwym   hukiem   zderzających   się   ze   sobą   czołowo   samochodów.   Na   chwilę 

82

background image

straciłem przytomność, ale zaraz potem ją odzyskałem. Usłyszałem jęki moich pasażerów 

- wszyscy żyli i mieli się nieźle. Najwięcej krzyczał ks. proboszcz, choć jemu zupełnie nic 

się nie stało. Kiedy wyszedłem z samochodu przewróciłem się na lodzie, który pokrywał 

całą jezdnię, pod cienką warstwą śniegu. Bardzo bolała mnie lewa noga i dolna część 

kręgosłupa,   a   z   rozciętego   łuku   brwiowego   sączyła   się   krew.   Fiat   126p,   w   którego 

uderzyłem,   leżał   w   rowie.   Zawlokłem   się   do   niego   i   zobaczyłem   zszokowanego,   ale 

przytomnego   kierowcę.   Nikogo   więcej   tam   nie   było.   Wkrótce   nadjechała   policja,   a 

karetki pogotowia zabrały nas do szpitala. Po kilku godzinach spędzonych w szpitalu i na 

komendzie,   gdzie   składaliśmy   zeznania,   pozwolono   nam   wracać   do   domu.   Wyjątek 

stanowiła znajoma proboszcza, która miała złamaną rękę i musiała jakiś czas pozostać w 

szpitalu.   Ks.   proboszcz   zadzwonił   po   taksówkę,   podjechał   nią   pod   wrak   mojego 

samochodu, wyciągnął z niego wieniec i po paru godzinach był już na pogrzebie szwagra. 

Ja natomiast z gospodynią wróciliśmy wynajętym samochodem do Ruśca. Tak skończyła 

się ta tragiczna w skutkach wyprawa. Dzięki Bogu nikt (łącznie z kierowcą fiata) nie 

odniósł poważniejszych obrażeń.

Proboszcz oczywiście obarczał mnie winą za wypadek, a na sprawie sądowej nie wstawił 

się za mną ani jednym słowem. Kierowca „malucha" i jedyny świadek, jadący innym 

samochodem zeznali, że „prawdopodobnie" wyprzedzałem na zakręcie i stąd czołowe 

zderzenie z samochodem jadącym z przeciwka. Rzeczywiście mogło to tak wyglądać, 

ponieważ przede mną jechał inny samochód, a mnie zniosło w ten sposób, iż znalazłem 

się   przez   chwilę   obok   niego.   Mimo   zeznań   moich   i   gospodyni,   które   zgodnie 

potwierdzały to, że wpadłem w poślizg - otrzymałem wyrok skazujący mnie na 0,5 roku 

pozbawienia   wolności   w   zawieszeniu   i   ponad   20   min   grzywny.   Od   tego 

niesprawiedliwego wyroku sądu w Kępnie odwołałem się do Sądu Wojewódzkiego w 

Kaliszu, gdzie wyrok z Kępna utrzymano w mocy. Jedyną pociechą był dla mnie fakt, iż 

mój samochód nadawał się do generalnego (co prawda), ale remontu. Niestety z uwagi na 

brak pieniędzy musiałem czekać na to ponad pół roku. Po wypadku stosunkowo szybko 

doszedłem   do   siebie.   Natomiast   ks.   Jan   zafundował   sobie   kilka   serii   masaży   klatki 

piersiowej.   Ze   łzami   w   oczach   opowiadał,   jakie   straszne   męki   przechodzi   gdy   ręce 

masażysty zawadzają mu małe włoski rosnące na piersiach.

Kiedy   człowiekowi   wydaje   się,   że   pokarał  go  los   i   sprzysięgły   się   przeciwko  niemu 

83

background image

wszystkie   siły   na   ziemi,   a   niebo   pozostaje   głuche   na   jego   wołanie   -   warto   czasami 

spojrzeć   na   prawdziwe   cierpienia   innych   ludzi   Nie   każdy   potrafi   wznieść   się   ponad 

własne sprawy i problemy, aby tak jak mówił Jezus - „śmiać się z tymi, którzy się śmieją i 

płakać z tymi, którzy płaczą". Człowiek, który żyje dla siebie i z myślą o sobie nigdy nie 

będzie człowiekiem w pełnym tego słowa znaczeniu. Zwykle tragedie innych ludzi uczą 

nas   pokory   i   dystansu   wobec   naszych   własnych   rozterek,   kompleksów   czy 

niezaspokojonych   ambicji.   Po   wypadku   i   jego   przykrych   następstwach   wpadłem   w 

pewnego rodzaju depresję. Jako kierowca byłem odpowiedzialny za to co się stało. Sam 

byłem   potłuczony,   bez   samochodu   i   pieniędzy;   skazany   niesłusznie   przez   sąd.   Nie 

mogłem   nawet   z   nikim   podzielić   się   swoim   bólem.   Nie   mając   wody   w   mieszkaniu 

musiałem, kulejąc, nosić ją wiadrami z plebanii proboszcza.

Niedługo po tych wszystkich wydarzeniach, kiedy wróciłem już do normalnych zajęć, 

byłem świadkiem tak wielkich cierpień ludzkich, że zawstydziłem się na myśl o tym, jak 

bardzo przeżywałem swoje własne kłopoty. Były to dwa pogrzeby, które wstrząsnęły całą 

parafią.

Pierwszą tragedią była śmierć młodej kobiety, matki dwójki małych dzieci. Dziewczyna 

zmarła po paru latach chorowania na białaczkę. Była jedną z najbardziej lubianych istot w 

całej okolicy - bardzo serdeczna i wesoła. Niedługo przed śmiercią, jej mąż ukończył 

budowę ich nowego domu. Była szansa aby ją uratować. Potrzebne było bardzo drogie 

lekarstwo,   na   które   nie   było   stać   jej,   i   tak   już   zadłużonej,   rodziny.   Zwrócono   się   o 

pożyczkę do proboszcza, który jednak odmówił. Nigdy wcześniej, na żadnym pogrzebie 

nie widziałem tak wielkiego żalu i rozpaczy. Stojąc nad grobem, obok małych sierot i 

klęczącego na ziemi ich samotnego ojca - nie wytrzymałem i sam zaniosłem się płaczem. 

Po raz pierwszy w życiu płakałem na pogrzebie, choć żegnałem już wcześniej swoich 

dziadków.

…………………………………………………………

Następnym, wyjątkowo tragicznym wydarzeniem była śmierć 30-letniego mężczyzny - 

męża i ojca dwóch kilkuletnich chłopców. Był on jedynym synem najbardziej zamożnego 

człowieka   we   wsi.   Parę   m-cy   przed   śmiercią,   ojciec   przekazał   mu   cały   majątek   - 

cegielnię, szwalnię i tartak, obok którego młode małżeństwo zamieszkało w pięknym, 

nowym domu. Krytycznego dnia rano, ojciec odnalazł ciało syna w tartaku, przygniecione 

84

background image

małym   ciągnikiem   do   betonowego   filaru.   Chłopak,   ze   zmiażdżoną   klatką   piersiową, 

skonał   ojcu   na   rękach.   Zagadka   tej   dziwnej   śmierci   do   dzisiaj   jest   nierozwikłana. 

Najbliżsi zmarłego wpadli w obłęd rozpaczy. Jego matka dostała pomieszania zmysłów - 

wchodziła do otwartej trumny syna, lizała go po twarzy i rękach prosząc aby wstał.

Wspomniałem już wcześniej, jak bardzo doskwierało mi ciągłe kontrolowanie każdego 

mojego kroku.  Miało to  miejsce  jeszcze   w rodzinnej  parafii,  kiedy  przyjeżdżałem  na 

wolne dni z seminarium. Trzeba jednak oddać Ruścowi, iż zainteresowanie wokół mojej 

skromnej osoby przybierało tam formy obsesyjne. Wiąże się to oczywiście z ciągłym 

postrzeganiem   każdego   księdza   jako   nad-człowieka   albo   ufoludka,   któremu   obce 

powinny   być   normalne   ludzkie   zachowania   i   przypadłości.   Niewielu   jest   kapłanów, 

których nie męczy życie „na ławie oskarżonych". Małe, wiejskie środowisko naturalnie 

sprzyja powstawaniu i rozchodzeniu się wszelkich sensacji na temat „czarnych".

Zbliżały się moje pierwsze imieniny w kapłaństwie. Oczekiwałem wielu gości - oprócz 

rodziców mieli przyjechać koledzy neoprezbitarzy, znajomi księża (m.in. ks. Wiesiu z 

Łodzi)   i   przyjaciele.   Najważniejszym   gościem   miał   być   oczywiście   mój   proboszcz. 

Wiedziałem, że większość zaproszonych nie była abstynentami, a lekkie - mszalne wino 

nie było najbardziej pożądanym alkoholem. W kulturalnym domu powinny być różne 

trunki, chociażby z uwagi na różne upodobania ewentualnych gości Musiałem więc jakoś 

zaopatrzyć się w kilka butelek. Starym, księżowskim sposobem, powinienem zrobić to 

przynajmniej w sąsiedniej parafii, a najlepiej jeszcze dalej. Był jednak poważny szkopuł - 

nie   miałem   samochodu,   a   w   Ruścu   nie   było   taksówek.   Postanowiłem   więc   dokonać 

zakupu   na   własnym   terenie,   ale   tak,   by   wtajemniczyć   to   tylko   (znajomą   zresztą) 

sprzedawczynię. Około godziny zabrała mi obserwacja sklepu; jednak zawsze była w nim 

przynajmniej jedna osoba. Dwukrotnie wchodziłem do środka, ale zawsze osoba kupująca 

przede mną czekała wytrwale aby sprawdzić - co też kupi ksiądz? Przy trzecim razie nie 

wytrzymałem; stanąłem w kolejce jako drugi i nie wyszedłem mimo, iż zaraz za mną 

weszła druga kobieta, która widziała już moje wcześniejsze podchody przed sklepem. 

Kobieta przede mną zrobiła swoje zakupy i czekała z ciekawością na moje. Drżącym 

głosem poprosiłem czekoladę, ciastka, wino i ...pół litra wódki. Kątem oka zobaczyłem, 

że niewiasty, które w międzyczasie zaczęły już symulować rozmowę - zaniemówiły, a 

jedna z nich chwyciła się za serce. Tego było mi już za wiele. Zawrzało we mnie, a po 

85

background image

chwili zapytałem głośno i pewnie: „pani Marysiu, czy to prawda, że wódka ma zdrożeć?" 

Pani Marysia zdumiona skinęła głową. „To niech mi pani da jeszcze dwie butelki" - 

powiedziałem i tryumfalnie uśmiechnąłem się do przerażonych kobiet. Wkrótce jednak 

pożałowałem tego wybryku. Nie minął nawet jeden dzień, a cała parafia miała mnie za 

alkoholika. A może jednak ksiądz musi żyć jak trędowaty wśród swoich parafian?

Po   srogiej   zimie   zawitała   do   Ruśca   gorąca   wiosna   -   z   bujną   zielenią   lasów,   łąk   i 

ogromnych przykościelnych lip. Bardzo lubiłem wiosenne spacery uroczymi, wiejskimi 

drogami.   Przydrożne   ogródki   przynosiły   zapachy   pierwszych   kwiatów,   a   ptaki 

prześcigały się w śpiewie. Dzięki kilku przemiłym parafianom, którzy pożyczali mi swoje 

samochody - mogłem parę razy odwiedzić rodziców mieszkających prawie 200 km od 

Ruśca. Cudowna wiosna na wsi tak mnie

rozanieliła, iż nie doskwierał mi tak bardzo, ani brak swojego auta, ani fochy proboszcza. 

Katecheza   z   dziećmi,   zwłaszcza   w   małej   wiosce   (gdzie   teraz   dojeżdżałem   rowerem) 

dawała mi dużo radości i satysfakcji. Z ministrantami grałem zacięte mecze piłkarskie, a 

w ciepłe popołudnia paliliśmy ogniska w pobliskim lesie. Moje studentki odwiedzały 

mnie   od   czasu   do   czasu,   ale   samotne   wieczory   przed   telewizorem   zaczęły   mi   coraz 

bardziej doskwierać. Brewiarz i inne modlitwy wypełniały wielką pustkę i samotność, ale 

nie do końca. Chyba po raz pierwszy pomyślałem, że mógłbym żyć inaczej - zasypiać i 

budzić   się   przy   ukochanej   kobiecie;   patrzeć   na   uśmiechnięte   buzie   dzieci   -   moich 

własnych dzieci. C/asami odwiedzali mnie koledzy księża z pobliskich parafii. Niekiedy 

przyjechała z Łodzi p. Halinka - moja dojeżdżająca gospodyni, aby upiec dla mnie moje 

ulubione   rogaliki   z   marmoladą.   Mimo   to   jednak,   tamtej   wiosny   poczułem   po   raz 

pierwszy, że brakuje mi kogoś bliskiego, kto byłby zawsze obok mnie - cieszył się i 

smucił razem ze mną.

Obok potrzeb cielesnych każdy  człowiek  ma   potrzeby  duchowe,  które   częściowo  (na 

płaszczyźnie   transcendentalnej)   zaspokaja   poprzez   ciągły   kontakt   z   Bogiem.   Istnieje 

jednak w każdym z nas pragnienie oddania się, z całym zaufaniem, innemu człowiekowi i 

czerpania z innego człowieka. Żyje w nas potrzeba zawierzenia komuś bezgranicznie i do 

końca. Tak zostaliśmy wszyscy stworzeni, wszyscy - także księża.

W miarę jak zbliżało się lato, coraz częściej myślałem o zmianie parafii. Nie miałem 

najmniejszych   wątpliwości,   że   to   nastąpi.   Byłem   pewien,   że   proboszcz   wystąpi   do 

86

background image

arcybiskupa o moje przeniesienie i będzie czekał z nadzieją na nowego „chłopca". Ja 

również zawczasu, dla pewności, zgłosiłem chęć zmiany u ks. dziekana w Szczercowie. 

Przyjął moją rezygnację ze zrozumieniem. Przez pięć lat, co roku na wiosnę przyjeżdżali 

do niego wikariusze rusieccy w tej samej sprawie. Od kiedy nie miałem samochodu - ks. 

Jan uznał, iż nie jestem mu już przydatny. Doczepiał się do mnie przy byle okazji.

Kiedyś spóźniłem się pięć minut na Mszę św. w niedzielę, której miałem przewodniczyć. 

Stało się to po raz pierwszy i tylko częściowo z mojej winy. Wszedłem do Kościoła gdy 

proboszcz akurat podchodził do ołtarza. Widząc mnie, nie rozpoczął Mszy tylko odwrócił 

się   na   pięcie   i   wraz   z   ministrantami   pomaszerował   z   powrotem   do   zakrystii.   Kiedy 

wszedłem za nimi proboszcz, czerwony na twarzy i z pianą na ustach, nie zdejmując 

ornatu, rzucił się na mnie całym cielskiem. Zaczął mnie szarpać wyrywając guziki od 

sutanny, bluźniąc przy tym i ubliżając mi jak nigdy dotąd. Ja myślałem wtedy tylko o 

tym, jak bardzo musieli być zgorszeni moi ministranci, którzy na to wszystko patrzyli. 

Wyrwałem się z uchwytu szaleńca, walnąłem nim o szafę aż się przewrócił i wybiegłem z 

Kościoła. Proboszcza spotkała największa chyba dla niego kara - musiał po raz pierwszy 

zrobić coś za mnie. Rad nie rad wrócił do ołtarza i odprawił Mszę św.

Od tamtego wydarzenia moje oziębłe kontakty z proboszczem stały się lodowate. Dla nas 

obydwu było już jasne, że dłużej ze sobą nie wytrzymamy, wielokrotnie starałem się do 

niego   przełamać   -   niestety,   bez   wzajemności.   Odkryłem,   że   od   czasu   do   czasu 

przyjeżdżało   do   niego   paru   księży.   Jednego   z   nich   rozpoznałem   jako   powszechnie 

znanego wśród księży pederarastę. Po takich „cichych" wizytach swoich kolegów, ks. Jan 

bywał przez jakiś czas spokojniejszy, a czasami nawet miły.

Z ważniejszych wydarzeń przy końcu mojego pobytu w Ruścu należałoby wspomnieć o 

wizycie samego ks. arcybiskupa, który przybył na obchody 350-tej rocznicy utworzenia 

parafii.   Arcypasterz   zaszczycił   nawet   wizytą   moją   wikariatkę,   gdzie   rozmawialiśmy 

chwilę w cztery oczy. Dziwiłem się później sam sobie, iż nie potrafiłem przy tej okazji 

powiedzieć ani jednego słowa skargi na mojego przełożonego. Ten natomiast przybiegł za 

parę minut jakby obawiając się tej rozmowy. Miałem jednak chwilę satysfakcji, gdy w 

mojej obecności arcybiskup ostro skrytykował proboszcza za to, że nic nie robi w parafii - 

m.in.   nie   maluje   świątyni   i   nie   założył   ogrzewania   w   wikariatce.   „Jak   można   ciągle 

wszystko   zwalać   na   innych!?"   -   podniósł   głos   arcypasterz.   Ksiądz   Jan   bowiem   za 

87

background image

wszystko obarczał winą swoich poprzedników. Ja otrzymałem zapewnienie od szefa, że 

przeniesie mnie bliżej rodzinnych stron.

Opisywałem już wiele razy moje podejście do ks. Jana Dupczyckiego oraz sposób w jaki 

go odbierałem. Faktem jest, iż wiele razy doprowadzał mnie do białej gorączki, a czasami 

wręcz do rozpaczy. Był moim pierwszym proboszczem i zaraz na początku mojej posługi 

kapłańskiej podeptał wiele ideałów, które zachowałem w seminarium. Pokazał mi swoim 

postępowaniem   raczej   ciemną   stronę   kapłaństwa,   choć   nie   pozbawił   nadziei,   że   jest 

również ta jasna - pozytywna strona i jej muszę szukać. Mówiąc szczerze było mi go żal. 

Był po prostu ulepiony z innej, niż większość ludzi, gliny. Ludzie go nie akceptowali, a 

on stał się wobec nich nieufny i agresywny. Szukał, jak każdy człowiek, miłości (choć w 

nieco innym wydaniu), a nie znajdując jej - popadł w przygnębienie i malkontenctwo. 

Jeśli dodać do tego księżowski styl życia jaki prowadził, można próbować przynajmniej 

częściowo go usprawiedliwić. Do dzisiaj mam przynajmniej czyste sumienie, iż każdego 

wieczoru w Ruścu modliłem się za niego. Prosiłem najczęściej o rozum i nawrócenie - ale 

się modliłem.

Tak oto upłynęło mi 11 miesięcy w parafii Rusiec. Do dzisiaj z wielką życzliwością 

wspominam jego mieszkańców. Z pewnością nie zasługują oni na niepochlebne opinie, 

które   krążą   na   ich   temat   w   łódzkim   środowisku   kościelnym.   Kiedy   po   wakacjach 

zastałem na plebanii dekret arcybiskupa, nominację na nową placówkę - obok uczucia 

ulgi, a jednocześnie nadziei na przyszłość - odezwała się też we mnie nuta żalu i nostalgii 

za tym uroczym miejscem, które miałem opuścić.

ROZDZIAŁ VI

Kapłański business w Aleksandrowie

Nową parafią, do której zostałem posłany był Aleksandrów

- jedno z miast-satelit Łodzi. Zgodnie z przyjętym zwyczajem pojechałem tam kilka dni 

wcześniej,   aby   przedstawić   się   nowemu   proboszczowi,   a   przy   okazji   zrobić   zwiad 

dotyczący mieszkania, okolicy itp. Okazało się, iż będę mieszkał w ogromnej plebanii, 

wybudowanej niedawno przy innym Kościele i w innej parafii. Parafia ta pod wezwaniem 

Świętego Rafała była tzw. parafią macierzystą, mnie zaś przydzielono do parafii Zesłania 

Ducha Świętego, która wyodrębniła się z tej pierwszej. Od plebanii, w której mieszkało 

88

background image

jeszcze pięciu księży, miałem ok. 2 km do miejsca pracy - dużej kaplicy na ogromnym 

placu   między   dwoma   nowymi   osiedlami   bloków.   Świątynia   była   w   stanie   surowym, 

niedawno   zadaszona.   W   ogóle   cała   parafia   erygowana   rok   wcześniej,   była   w   stanie 

organizowania   się.   Młody   kościelny   z   dumą   mówił,   jak  dużo  pracy   włożyli   razem   z 

proboszczem i ofiarnymi parafianami w budowę kaplicy, która powstała rzeczywiście w 

rekordowym czasie. Przy wykańczaniu obiektu pracowało akurat kilku ludzi. Przywitałem 

się z nimi, a przy okazji dowiedziałem się, iż kluczem do postępu wszelkich prac w 

parafii jest ks. Proboszcz - młody wiekiem i pełen zapału góral z Podkarpacia. Niestety 

ks. Jarema Trunkowski - mój nowy przełożony - przebywał akurat w Niemczech, dokąd 

pojechał po samochód. Na plebanii, przy aleksandrowskim rynku nie zastałem także ks. 

prałata   Hedoniusza   Bogackiego   -   proboszcza   parafii   Św.   Rafała.   Nie   dostałem   więc 

kluczy do mojego przyszłego mieszkania, ale gospodyni prałata zapewniała mnie, że jest 

ono piękne i czyste.

Odjechałem   z   Aleksandrowa   co   prawda   niedoinformowany,   ale   pełen   wiary   i   zapału 

przed nowym wyzwaniem.

Ponieważ w Ruścu okupiłem się trochę w meble, musiałem wynająć ciężarowy samochód 

i kilku ludzi do przeprowadzki. W dniu, w którym dokonują się zmiany w parafiach, tj. 30 

sierpnia, proboszcz Jarema miał oczekiwać na mnie na plebanii z kluczami do mojego 

mieszkania. Kiedy zajechałem na miejsce z całym majdanem okazało się, że proboszcz 

dopiero co przyjechał z Niemiec i śpi po podróży. Gdy już zdołałem go dobudzić, przez 

godzinę   szukał kluczy,  a  gdy  w  końcu  otworzył mi  drzwi mieszkania  ogarnęła  mnie 

czarna rozpacz. Ze środka buchnął odór zepsutego mięsa i stęchlizny. Po wejściu do 

środka zobaczyliśmy stosy (od podłogi po sufit) gazet, które zajmowały - oprócz starych, 

zepsutych   mebli   -   większą   część   mieszkania.   Wszystko   przykrywała   gruba   warstwa 

kurzu. W kuchni zepsute mięso i wędliny dosłownie wylewały się z lodówki. Proboszcz, 

którego obowiązkiem było przygotowanie dla mnie mieszkania, wydawał się być tym 

wszystkim wielce zdziwiony. Mieszkanie składające się z dwóch pokoi, łazienki i kuchni 

- od ponad roku stało puste. Wcześniej zajmował je starszy kapłan - dziwak, będący 

rezydentem w miejscowej parafii. Księża w podeszłym wieku, na emeryturze, czujący się 

jeszcze na siłach - mogli pracować na parafiach jako rezydenci na przysłowiowe pół 

etatu. Ten starszy kolekcjoner gazet po paru latach takiej rezydentury, któregoś pięknego 

89

background image

dnia wsiadł w pociąg i wyjechał „w świat" nie mówiąc nikomu ani słowa. Wracając do 

niezręcznej sytuacji - jedno było pewne - nie mogłem wprowadzić się na plebanię, a więc 

nie   mogłem   także   pracować.   Wynajęci   ludzie   znieśli   z   samochodu   do   piwnicy   moje 

rzeczy, a ja ustaliłem z ks. Jaremą, że wracam za trzy dni kiedy mieszkanie będzie puste i 

czyste.

Ten pierwszy dzień w nowej parafii trochę podkopał moją, i tak zachwianą, wiarę w 

proboszczów. Byłem podłamany tym bardziej, iż czekała mnie jeszcze przeprowadzka z 

piwnicy   na   drugie   piętro.   Ks.   Jarema   był   tak   zauroczony   swoim   nowym   Passatem 

sprowadzonym   bez   cła   -   na   parafię,   że   zdawał   się   nie   zauważać   żadnego   problemu. 

„Pierwsze koty za płoty" - pomyślałem i po kilku dniach wróciłem do Aleksandrowa 

pełen otuchy. Wprowadziłem  się  w  końcu do jednego  pokoju  (drugi  był  zagracony  i 

zamknięty na klucz) i zacząłem nowe, wielkomiejskie życie księdza.

Zanim przejdę do opisu swojej nowej placówki, chciałbym najpierw scharakteryzować 

parafię w której mieszkałem i pozostałych lokatorów miejscowej plebanii. Macierzysta 

parafia Św. Rafała była kilkakrotnie większa od naszej, a jej cechą szczególną było to, iż 

miała dwie połączone ze sobą świątynie oraz proboszcza biznesmena - małego, grubego 

człowieczka o przenikliwym spojrzeniu. Jedno z drugim zresztą poniekąd się łączyło. 

Ksiądz prałat Hedoniusz Bogacki był prawdziwym człowiekiem czynu. Kiedy nastał w 

Aleksandrowie po-stanowił jak najszybciej dać upust swojej inwencji i geniuszowi. W 

krótkim czasie dostawił do boku już istniejącej świątyni - drugą większą. Tym sposobem 

na Mszach Św. część ludzi stała twarzą do ołtarza, a część - bokiem. Równocześnie z 

Kościołem,   krewki   proboszcz   wybudował   ogromną   plebanię   o   wielkości   dwóch 

połączonych bloków mieszkalnych. Wnętrza obiektów wyłożył marmurami i drewnem; w 

podziemiach   wybudował   garaże.   Kupił   sobie   najnowszego   mercedesa,   a   wszystkie   te 

dobra ogrodził wysokim murem.

W   międzyczasie   ks.   prałat   zajmował   się   interesami,   tzn.   odzyskał   wszystkie   dobra 

kościelne,   które   były   do   odzyskania,   a   było   ich   niemało   -   niemal   połowa   centrum 

Aleksandrowa należała kiedyś do Kościoła. Ks. Bogacki, ogłosił przetarg na wynajem 

kilkunastu budynków, jednocześnie budując cały szereg nowych - również do wynajęcia. 

Ubolewał   często,   że   prawo   kościelne   zabrania   księżom   aktywnego   prowadzenia 

interesów, bo wtedy „wyciągnąłby" z tego wszystkiego o wiele więcej. Ktoś zapyta - z 

90

background image

czego finansował swoje przedsięwzięcia? Parafia, choć jedna z najbogatszych w diecezji 

nie przyniosłaby w tak krótkim czasie, tak olbrzymich dochodów. Pomysłowy kapłan aby 

zbudować   swoje   imperium   w   genialny   wręcz   sposób   uwzględnił   trudną   sytuację 

zaopatrzeniową   w   latach   80-tych   i   maksymalnie,   na   niespotykaną   skalę,   wykorzystał 

ogromne   ilości   darów   z   zachodu,   które   wówczas   zalewały   wprost   Kościół   w  Polsce. 

Dzięki   swoim   plecom   w   kurii   biskupiej   miał   do   nich   dostęp   nieograniczony.   Wielu 

proboszczów zrobiło własne i kościelne interesy na darach, ale ks. Bogacki prześcignął 

chyba wszystkich. Sam w swoich wypowiedziach nie ukrywał zaradności z jaką obracał 

różnymi deficytowymi towarami. Za to, co wstawiał do hurtowni, sklepów i co przez 

podstawionych ludzi sprzedawał na bazarach - kupił wszystkie materiały budowlane. Nie 

wspominał   jednak,   iż   równocześnie   na   wszelkie   możliwe   sposoby,   na   te   same   cele, 

wyciągał pieniądze od wiernych. Parafianie, którzy pracowali na budowach, łącznie z 

fachowcami, w formie wynagrodzenia dokarmiani byli z darów prałata. U niego nigdy nic 

nie było za darmo i nic się nie marnowało. Cóż mogło go obchodzić to, że ofiarodawcy z 

zagranicy   przekazywali   swoją   pomoc   ludziom   biednym   i   chorym   czyli   najbardziej 

potrzebującym,   którzy   nie   zawsze   mogli   przyjść   na   „dniówkę"   do   prałata.   Lokale 

wynajmowane   przez   niego   należały   do   najdroższych,   a   sam   właściciel   słynął   z 

bezwzględności przy zbieraniu czynszu; dzień zwłoki nie wchodził w rachubę. Kiedy 

dary   się   skończyły,   ks.   Bogacki   miał   ich   jeszcze   na   długo   pod   dostatkiem.   Kiedy 

skończyły się naprawdę - do prac wykończeniowych zatrudniał na czarno Rosjan, którzy 

runęli wtedy do Polski przez otwartą granicę.

Ks. prałat, jak już wspomniałem, słynął z tego, iż nie przepuścił żadnej okazji aby dorobić 

trochę do tacy. Kiedy już dokończył wszystkie inwestycje bez złotówki długu, zaczął 

zarabiać   ogromne   pieniądze.   Z   moim   proboszczem   obliczyliśmy   kiedyś,   że   prałat 

wyciągał grubo ponad 400 min miesięcznie - z tego mniej więcej jedną czwartą z pensji 

proboszcza,   a   pozostałą   lwią   część   z   tytułu   dzierżawionych   budynków.   Do   tego 

dochodziło   ok.   50   min   miesięcznie,   które   zbierał   na   tacę,   a   drugie   tyle   dostawał   z 

wszelkich   podatków   cmentarnych,   tj.   od   placów,   pomników,   ekshumacji;   za   haracze 

pobierane od innowierców grzebiących swoich zmarłych na katolickim cmentarzu itp. W 

przeszłości ten geniusz finansjery przebywał kilka lat na parafiach za granicą - w Anglii i 

Holandii. Mając tam liczne znajomości i koneksje - przy każdej okazji odwiedzał swoich 

91

background image

dobroczyńców,   zamożnych   zachodnich   duszpasterzy,   którzy   wspierali   „biedującego 

Hedoniusza". Nawet wyposażenie swoich Kościołów, łącznie z ławkami i komżami dla 

ministrantów, ks. prałat kompletował za granicą. Jako biedny księżulo z biednej Polski, 

wysyłał   do   różnych   instytucji   na   całym   świecie   prośby:   „o   wsparcie   duchowe   i 

MATERIA-LNE   dla   powstającego   ośrodka   duszpasterskiego   w   Aleksandrowie". 

Pieniądze płynęły ze wszystkich stron, jednak w miarę, jak mnożyły się i rosły źródła 

dochodów - rosła też chciwość kapłana. Na plebanii, którą wybudował, zajmował kilka 

ogromnych salonów na dwóch kondygnacjach. W paru pokojach nikt nigdy nie był, nawet 

jego gospodyni tam nie sprzątała. Oryginalne - antyczne meble, skórzane kanapy i fotele, 

marmur,   boazerie,   najnowocześniejszy   sprzęt   elektroniczny   -   to   tylko   część   ubóstwa, 

którym   otoczony   był   prałat.   Podobno   za   same   obrazy   Kossaków   i   innych   sławnych 

malarzy,   które   sam   widziałem   w   jego   mieszkaniu   -   można   by   wybudować...   kilka 

Kościołów. Pozostałych pięciu księży (w tym dwóch proboszczów) ulokował w małych, 

dwupokoikowych mieszkankach, a resztę plebanii wynajął na szwalnię i gabinet lekarski.

Według najnowszych wiadomości, jakie przychodzą do mnie z Aleksandrowa, ks. prałat 

wynajął także na plebanii kilka mieszkań dla świeckich rodzin, m.in. na miejsce trzech 

księży, którzy się wyprowadzili. Jest to przypadek nie mający chyba swojego precedensu 

w   polskich   parafiach   -   aby   rodziny   z   dziećmi   mieszkały   pomiędzy   księżmi,   a   na 

podwórzu plebanii suszyły się sznury pieluch - ale czego się nie robi dla pieniędzy! Ks. 

Bogacki był gotów zrobić i zrobił znacznie więcej.

Całymi   dniami   i   wieczorami   myślał   nad   nowymi   źródłami   do-chodu.   Jako   jeden   z 

pierwszych księży w Polsce, zaczął sprowadzać samochody bez cła na parafię (swoją i 

inne).   Robił   to,   jak   wszystko   na   skalę   masową.   Sprowadzał   wozy   warte   nieraz   parę 

miliardów   i   po   krótkim   czasie   -   nielegalnie   -   sprzedawał   z   dużym   zyskiem   różnym 

firmom   i   osobom   prywatnym.   Kiedy   mieszkałem   w   jego   parafii   (w   ciągu   roku) 

sprowadził i sprzedał w ten sposób kilka samochodów, w tym jeden autokar-mercedes - 

dla prywatnej firmy przewozowej ze Zgierza. Dla siebie był znacznie „skromniejszy" - do 

swojej stajni zakupił najnowszy model jeepa Opla Frontierę.

Według   słów   mojego   proboszcza   Trunkowskiego,   ks.   prałat   nie   poprzestawał   na 

wykpiwaniu urzędu celnego i fiskusa. Parę lat wcześniej sprowadził podobno luksusowe 

BMW,   ubezpieczył   na   ogromną   sumę,   po   czym   podstawił   „do   zabrania"   braciom   ze 

92

background image

wschodu,   od   których   zgarnął   pokaźną   kwotę   w   dolarach.   Odszkodowanie   od   PZU 

oczywiście dostał swoją drogą, ale ponieważ samochód był sprowadzony i zarejestrowany 

na   parafię,   zobowiązano   go   do   oplakatowania   połowy   Aleksandrowa   wiadomością   o 

kradzieży   auta.   Całą   operację   związaną   z   zaginięciem   samochodu,   wg.   słów   mojego 

proboszcza, obmyślił i zrealizował wspólnie ze swoim pupilkiem - ks. Plackiem.

Ten młody kapłan, rodem z Aleksandrowa, to osobny temat w historii parafii Św. Rafała. 

Pochodzący z jednej z najzamożniejszych rodzin w mieście chłopak, dość szybko zdobył 

plecy u biskupów łódzkich. Po kilku latach „tułaczki" w terenie, wrócił do rodzinnej 

parafii   jako   wikariusz   -   katecheta.   Trzeba   zaznaczyć,   że   praca   w   swojej   parafii   jest, 

zgodnie   z   prawem   kanonicznym,   niedopuszczalna.   Może   właśnie   dlatego   ks.   Placek 

mimo, iż podlegał pod parafię w Aleksandrowie mieszkał w prywatnej willi w Łodzi, a 

miejsce swojej pracy odwiedzał pro forma ok. raz na dwa tygodnie. Jego zamieszkanie w 

Łodzi   było   zresztą   zupełnie   usprawiedliwione   ponieważ   prowadził   tam   wiele 

zawoalowanych interesów. Jest m.in. właścicielem dużej księgarni w centrum Łodzi na 

ul.   Piotrkowskiej.   Młody   bogacz,   jeżdżący   na   zmianę   dwoma   luksusowymi 

samochodami,   szybko  zdobył  uznanie   i  zaufanie   starszego  kolegi  po  fachu.   Zapewne 

wywiną razem jeszcze nie jeden numer.

Ksiądz   prałat   jako   człowiek   interesu   nigdy   nie   tracił   czasu.   Wielokrotnie   w   ciągu 

miesiąca   wyjeżdżał   na   parę   dni   w   nieznane,   nie   mówiąc   nikomu   o   celu   podróży. 

Zostawiał bez żalu parafię pod opieką dwóch wikarych. Praca duszpasterska jakoś w 

ogóle mu nie leżała. Bił rekordy szybkości w odprawianiu Mszy Świętych i nabożeństw, 

a kazania na religijny temat nigdy z jego ust nie słyszałem.

Jak przystało na człowieka, który zdobył wysoką pozycję w świecie biznesu, ks. prałat 

zajął się polityką. Był co prawda tylko radnym w mieście, ale kilka razy dał ostro do 

zrozumienia burmistrzowi i jego zastępcy - kto naprawdę rządzi Aleksandrowem. Trzeba 

przyznać, że wszyscy liczyli się z jego zdaniem, podziwiali go za przedsiębiorczość i 

czuli przed nim respekt. Niestety tak naprawdę nikt go chyba nie lubił. Nie słyszałem o 

nim nigdy pochlebnej opinii jako o człowieku czy księdzu, poza uznaniem dla jego głowy 

do interesów. Był to również znany w okręgu łódzkim i nie tylko mecenas i poplecznik 

wielu   prawicowych   polityków,   m.in.   Alicji   Grześkowiak,   Stefana   Niesiołowskiego   i 

wielu innych. Byli oni częstymi gośćmi w jego rezydencji.

93

background image

Tak   więc   ks.   prałat   Bogacki   aspirował   do   miana   człowieka   sukcesu   i   był   nim 

rzeczywiście.   Miał   prywatnego   goryla   i   kierowcę,   który   woził   go   na   przemian 

mercedesem-limuzyną i jeepem. Słynął z tego, że nie liczył się z niczym i z nikim. Kpił 

publicznie   nawet   z   biskupów,   a   w   swoich   politycznych   kazaniach   mieszał   z   błotem 

większość polskich mężów stanu. Prywatnie był kpiarzem i cynikiem. Ci, którzy go bliżej 

poznali mieli o nim opinię dwulicowca. Niemal każdy kiedyś się na nim zawiódł. Wiele 

razy spowiadałem ludzi, którzy skarżyli się na jego obcesowe podejście zwłaszcza do 

biedy i biedaków. Gardził ludźmi słabymi, ciężko pracującymi fizycznie - tymi, którym 

się w życiu nie powiodło.

Jego parafianie autentycznie go nienawidzili, tak samo zresztą jak księża, może oprócz 

jego pupila Placka. Czy można się dziwić wiernym skoro swoje owieczki ksiądz prałat 

traktował jak jedno z wielu źródeł dochodu. Jako biznesmen z prawdziwego zdarzenia, w 

swoim interesie kościelnym, z siedzibą w kancelarii parafialnej, wprowadził stałe opłaty 

za wszystkie usługi. Wykorzystując monopol na te usługi na swoim terenie - ustalił ceny 

na bardzo wysokim poziomie. Takie przecież są prawidła rynku. W interesach nie ma 

sentymentów, nawet „Święty Boże nie pomoże". W jego kancelarii nie było targowania. 

Dla   przykładu   podam,   że   w   1995   roku,   kiedy   tam   przebywałem   -   stawka   za   usługę 

pogrzebową   u   ks.   prałata   wynosiła   5   mln   zł.   Wyjątków   od   ustalonych   stawek   nie 

zanotowano. Kiedy jedna kobieta z płaczem prosiła o spłatę w ratach ww. kwoty - ks. 

Hedoniusz zapewniał ją, iż tego uczynić nie wolno bo „taka jest stawka". „Czy pani nie 

może pożyczyć kilka milionów aby opłacić pogrzeb własnego męża?" - pytał zdziwiony.

Oprócz   słabości  do  dużych   pieniędzy   (do   czego  sam   się   przyznawał)   ks.   prałat   miał 

naturalną słabość do płci przeciwnej. W całym mieście znana jest historia jego związku z 

właścicielką baru, z którą miał się jakoby pewnej nocy „zakleszczyć". Pomocy namiętnej 

parze udzielił wówczas miejscowy lekarz i stąd cała sprawa wyszła poza mury plebanii. 

Przyznam się, iż trudno mi było uwierzyć w tę, moim zdaniem, grubymi nićmi szytą 

opowieść. Słyszałem ją od wielu osób, w tym od swojego proboszcza, ale znając spryt 

prałata nie podejrzewam go o tak głupią wpadkę. Mogę tylko powiedzieć, że widziałem 

kilka eleganckich kobiet wychodzących od niego o różnych porach. Przekonałem się na 

własnej skórze, że ten człowiek był na prawdę podły i dwulicowy, ale ludzie nienawidzili 

go zbyt mocno, aby można było wierzyć wszystkiemu co mówili.

94

background image

Niewiarygodnie  brzmi dla mnie  jeszcze inna  historia  również  opowiedziana mi przez 

proboszcza Jaremę. Ksiądz Bogacki już jako kleryk, a później młody ksiądz był bardzo 

butny   i   zepsuty   moralnie.   Wielokrotnie   ratowały   go   niezbadane   bliżej   „chody"   u 

ówczesnego biskupa ordynariusza Michała Klepacza. Jako młody wikariusz, zwykł nasz 

bohater  urządzać  ostre  popijawy  z   podobnymi jak on  księżmi  - „ascetami".   Na   takie 

zamknięte   „rekolekcje"   często   sprowadzano   na   pokuszenie   parę   dziewczyn   niezbyt 

ciężkiego prowadzenia. Jedna z takich orgii wg. słów księdza Jaremy, tak się rozwinęła, 

że wikary

Bogacki aby uatrakcyjnić ją jeszcze bardziej wpadł na iście szatański pomysł. W trakcie 

imprezy przeprosił na chwilę gości, poszedł do Kościoła, a po chwili wrócił niosąc kilka 

kielichów   mszalnych.   Zdumionym   biesiadnikom   zaczął   serwować   w   nich   drinki. 

Podobno jeden z nich - jego kolega ksiądz - wytrzeźwiał w jednej chwili, wstał i wyszedł 

na zewnątrz, ale reszta ekipy świetnie się dalej bawiła. Ta historia brzmi niewiarygodnie 

nawet dla mnie.

Choć   poznałem   setki  różnych   księży,   uważam,   że   jedynym  wśród   nich   człowiekiem, 

który mógłby dopuścić się takiego świętokradztwa

- był ksiądz prałat Bogacki. Rzeczą niewiarygodną, ale prawdziwą jest jego majątek, 

który (łącznie z prywatną posiadłością) można porównać z niewieloma współczesnymi 

fortunami w Polsce. Nie siedzę w kieszeni księdzu prałatowi Jankowskiemu z Gdańska, 

ale   śmiem   twierdzić,   że   trochę   mu   do   Bogackiego   brakuje.   Łączy   ich   na   pewno 

przeświadczenie o magnackim pochodzeniu, czynne uprawianie polityki i zamiłowanie do 

marki „mercedes benz".

Jak łatwo się domyśleć, mój proboszcz Jarema Trunkowski i inni księża zamieszkujący na 

plebanii, nie darzyli prałata Bogackiego pozytywnymi uczuciami. Doskonale ich zresztą 

rozumiałem. Wystarczającym powodem do braku takich uczuć, był fakt pobierania przez 

prałata słonego czynszu za zajmowane przez nas mieszkania. Jak żyję nie słyszałem o 

podobnym przypadku, aby księża płacili za mieszkanie na plebanii, którą wybudowali dla 

nich parafianie!

Nie bez powodu zacząłem opowieść o swojej drugiej parafii charakterystyką prałata i 

dziekana aleksandrowskiego w jednej osobie. Wszystko bowiem w tym mieście i obu 

parafiach kręciło się wokół niego i od niego zależało. Nic dziwnego zatem, że księża z 

95

background image

całej   archidiecezji   mówiąc   o   Aleksandrowie   używali   zamiennie   określeń   -   „łódzki"   i 

„Bogucki". Oprócz prałata, mojego proboszcza i mnie - plebanię zamieszkiwali jeszcze 

trzej   księża.   Niewiele   starszym  ode   mnie   był  ksiądz   Piotr   -  zastraszony  i   lizusowaty 

względem   swojego   wielkiego   szefa.   Pozwoliło   mu   to   jednak   pobić   wszelkie   rekordy 

rezydowania w Aleksandrowie - był tu już od 3 lat. Jego kolegą, współpracownikiem był 

kapłan około pięćdziesiątki, ale jeszcze na stanowisku wikariusza. Ksiądz Paweł, bo o 

nim mówię, był ułożonym kapłanem, typem urzędnika. Ponieważ jako jedyny z wikarych 

(nie licząc prałata) nie uczył religii w szkole - jako specjalność przypadła mu praca w 

kancelarii i pogrzeby. Poza tym, że był służbistą (tak wyglądała praca u Św. Rafała) 

wszyscy lubili go za miłą powierzchowność i wysoką kulturę osobistą. Miał chyba tylko 

jedną, za to wielką słabość - ładne samochody. Całe swoje mieszkanie i garaż obwiesił 

plakatami   wozów   najlepszych   marek.   Sam   jeździł   nowym   oplem   Astra,   któremu 

poświęcał większość swojego wolnego czasu. Kiedy patrzyłem z jakim namaszczeniem 

pieścił swój samochód nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że przelał na niego wszystkie 

swoje   niezaspokojone   instynkty   opiekuńcze   i   ojcowskie.   Ksiądz   Paweł   np.   mył   swój 

samo-chód tylko najdelikatniejszymi szamponami i wyłącznie w miękkiej wodzie, tzn. w 

czasie deszczu. Kupił do tego celu długi płaszcz przeciwdeszczowy z kapturem. Sama 

jazda już go tak nie rajcowała - wątpię aby w ciągu mojego pobytu zrobił więcej niż...200 

kilometrów. Ostatnim z księży zamieszkujących plebanię w Aleksandrowie był proboszcz 

niewielkiej   -   „budującej   się"   parafii   -   Rąbienia.   Jego   parafia   przylegała   do   naszej,   a 

Kościół był oddalony nie więcej niż 2 km od naszej kaplicy. Ks. Mikołajczyk był moim 

faworytem - bardzo oddany sprawie Kościoła, a przy tym stojący twardo na ziemi, ludzki 

i z wielkim poczuciem humoru.

Aby zakończyć tę zbiorową - księżowską - charakterystykę, muszę powrócić jeszcze do 

człowieka,   o   którym   mogę   najwięcej   powiedzieć,   bo   najlepiej   go   poznałem.   Mój 

proboszcz, ks. Jarema Trunkowski był dość przystojnym rudym facetem o korzeniach, jak 

już   mówiłem  -   góralskich.   Miał  tzw.   „spóźnione   powołanie"  -   przed  wstąpieniem  do 

seminarium pracował kilka lat po maturze. Uczelnię Łódzką skończył razem z moim 

znajomym z Łodzi-Retkinii, ks. Wiesiem. Ks. Trunkowski nie miał lotnego umysłu, ani 

inteligencji prałata, chociaż ciągle do niego aspirował. Miał za to gołębie, ludzkie serce 

dla swoich parafian. Od samego początku zdobył sobie ich wielką sympatię. Widać było, 

96

background image

iż   swoją   pierwszą,   własną   parafię   i   jej   mieszkańców   traktował   z   wielkim   oddaniem. 

Leżały   mu   na   sercu   zarówno   potrzeby   duchowe,   jak   i   materialne   nowej   placówki 

duszpasterskiej.   Do   mnie   odnosił   się   bardzo   kulturalnie   i   poprawnie   -   wręcz 

przyjacielsko. Czasami tylko był nieco mrukliwy, a także nieszczery - lubił grać „na dwa 

fronty", krytykować kogoś za plecami i roznosić plotki. Od niego dowiedziałem się co kto 

ma na koncie i na sumieniu. Po prostu lubił takie tematy. Poza tymi ludzkimi, a raczej 

babskimi   przypadłościami,   był   to   naprawdę   dusza   -   człowiek;   często   nawet   zbyt 

pobłażliwy. Wspomniałem o jego aspiracjach w stronę osoby

prałata,   ale   miało   to   odniesienie   tylko   do   płaszczyzny   finansowej.   Większość   księży 

zazdrościła Bogackiemu interesów, ogromnych pieniędzy jakie posiadał, a w przypadku 

ks. Trunkowskiego było to o tyle uzasadnione, ponieważ miał on rzeczywiście ciągłe, 

niemałe wydatki związane z pracami przy kaplicy i przylegającej do niej plebanii - w 

trakcie budowy.

Według zwyczaju, główny ciężar finansowy - przy wyodrębnianiu się nowej parafii ze 

starej - spadał na tę macierzystą, ale w takich kwestiach nikt nawet nie marzył o pomocy 

prałata. Przyznam się, że byłem i będę zawsze pełen podziwu dla zapału i samozaparcia 

młodych proboszczów, takich jak Trunkowski czy Mikołajczyk - którzy budując nowe 

świątynie, oddawali dosłownie Kościołowi całe swoje siły i zdolności. Inną sprawą jest 

fakt, iż buduje się te obiekty zazwyczaj „bez głowy" i wyobraźni, ale to jest już wina 

biskupów. Wymownym tego przykładem jest Łódź, gdzie odległość między Kościołami 

można   mierzyć   w   metrach,   a   są   one   takie   olbrzymie,   że   pomieściłyby   zarówno 

wierzących, jak i niewierzących parafian, łącznie z tymi, którzy leżą na cmentarzach. 

Jeszcze   większą   głupotą   jest   budowanie   plebanii   -   bloków   -   niemożliwych   do 

zagospodarowania   i   ogrzania.   Budowy   takich   kolosów   powierza   się   księżom,   którzy 

często nie mają o tym zielonego pojęcia - przepłacają wykonawcom, marnują materiały 

itp.

Stąd mój podziw dla ks. Jaremy, który wziął na siebie odpowiedzialność architekta i 

budowlańca, a przy tym nie oszczędzał się jako duszpasterz. Być może właśnie tak duże 

obciążenie różnymi obowiązkami, w połączeniu z kapłańską samotnością doprowadziły 

go do ukrytego alkoholizmu. Tak, niestety i ten kapłan wpadł w szpony tego strasznego 

nałogu,   który   można   nie   bez   przesady   nazwać   chorobą   zawodową   kleru.   Regularnie 

97

background image

każdego wieczoru mój proboszcz „zalewał sobie robaka", najczęściej samotnie, a czasami 

w   większym,   zaufanym   gronie.   Mniej   więcej   pół   godziny   po   wieczornej   Mszy   Św. 

zawsze ilekroć się widzieliśmy, czuć było od niego alkohol. Kilka razy widziałem go 

pijanego do nieprzytomności. Próbowałem delikatnie wpłynąć na niego, uświadomić mu, 

że się stacza (słyszałem, że świadomość tego jest podstawą zwalczenia nałogu) - niestety 

bez-skutecznie.   Najbardziej   bolało   mnie,   kiedy   widziałem,   jak  po   pijanemu   odprawia 

Mszę Świętą. Zdarzało mu się to po paru nocnych imprezach, które przeciągnęły się ...do 

rannej Mszy, a także wówczas gdy nie wytrzymywał i wypił w ciągu dnia. Widziałem i 

czułem ból tego człowieka, topiącego swoją samotność, stresy i kapłańskie rozterki w 

butelce   wódki.   Z   wielką   życzliwością   i   troską   myślę   dziś   o   tym,   jak   ten   człowiek 

pokieruje swoją przyszłością.

Tak więc po roku samotnego zamieszkania w rusieckiej wikariatce przyszło mi mieszkać 

na prawdziwej plebanii, wśród pięciu innych księży. Muszę powiedzieć , a wiem o tym z 

autopsji   oraz   z   opowiadań   kolegów,   że   takie   zbiorowe   plebanie   rządzą   się   swoimi 

własnymi   prawami.   Poza   ciągłym   szpiegowaniem   ze   strony   własnych   proboszczów 

istnieje tam niepisany zwyczaj nie wchodzenia sobie w drogę i nie interesowania się 

sąsiadami.   Uszanuję   ten   zwyczaj   także   teraz   i   nie   będę   wyliczał   ile   dziewczyn   czy 

chłopców widziałem wychodzących - z których drzwi i o jakich godzinach. Uważam, że 

tego rodzaju kontakty są prywatną sprawą każdego człowieka o ile nie zdradza on np. 

współmałżonka i bynajmniej nigdy ich nie potępiałem.

Przechodząc do tematu swojej parafii zaznaczę na wstępie, iż ks. prałat Bogacki bardzo 

długo,   bo   kilkanaście   lat,   opierał   się   jej   powstaniu.   Pragnął   w   ten   naturalny   sposób 

uchronić się przed odpływem części pieniędzy do innych kieszeni. W końcu jednak uległ, 

pod naciskiem biskupów i opinii kleru, kiedy Aleksandrów stał się największą parafią w 

archidiecezji.   Sam  wykroił   najgorsze   ochłapy   ze   swoich   włości.   W   ten   sposób  nową 

parafię utworzyły dwa osiedla nowych bloków mieszkalnych. Prałat doskonale wiedział, 

że takie bloki zamieszkują na ogół młode małżeństwa - rzadko praktykujące i najmniej 

skore do utrzymywania Kościoła. Wiadomą rzeczą jest, iż w takich parafiach jest niewiele 

pogrzebów, ich mieszkańcy są już z reguły „po ślubie", a liczyć można tylko na przyrost 

demograficzny   i   chrzty.   Nie   zdziwiło   nas   również   (proboszcza   i   mnie),   że   prałat 

zarezerwował dla siebie kontrolę nad całym miejskim cmentarzem, na którym nam nie 

98

background image

wolno   było   nawet   czytać   „wypominków"   w   Uroczystość   Wszystkich   Świętych. 

Cmentarze to jeden z najlepszych kapłańskich businessów. Jeśli zatem chodzi o nasze 

dochody - były one raczej mierne. Za to każdego dnia dziękowałem gorąco Bogu, że mam 

normalnego proboszcza  i  mogę   żyć  bez   ciągłego poniżania   i nerwów,  w  normalnych 

warunkach. Braki finansowe z tzw. akcydensu, na który składały się ofiary z pogrzebów, 

ślubów   i   chrztów   -   wyrównywały   nam   codzienne   Msze   Św.   zamawiane   przez   grupę 

starszych   parafian   ściśle   związanych   ze   swoim   nowym   Kościołem;   szczęśliwych,   że 

oderwali się od prałata. Trzeba również przyznać, iż ludzie uwzględniali w „tacy" fakt 

powstawania nowej placówki parafialnej. Wszakże wydatków z tym związanych było co 

niemiara - począwszy od materiałów budowlanych poprzez ławki, meble kancelaryjne, a 

skończywszy   na   szatach   i   precjozach   liturgicznych.   Kuria   biskupia   dysponująca 

bajońskimi funduszami  na  cele  reprezentacyjne  m.in.  na  podróże  pięciu  biskupów po 

całym   świecie,   nie   kwapiła   się   z   dotacjami  dla   nowych   parafii,   zwłaszcza,   że   akurat 

wtedy   zakupiła   od   Kościoła   Ewangelickiego   świątynię   w   centrum   Łodzi   za   milion 

dolarów. Sprawy finansowe były na szczęście problemem proboszczów. Ja miałem swoje 

własne obowiązki i zmartwienia.

Rozpocząłem pracę jako ksiądz - katecheta  w Zespole Szkół Zawodowych. To nowe 

doświadczenie   uświadomiło   mi   z   jednej   strony,   jak   znikomy   procent   młodzieży 

identyfikuje   się   z   wartościami   chrześcijańskimi   -   które   głosi   Kościół   Katolicki   -   a   z 

drugiej strony, jak bardzo młodzież łaknie tychże wartości. Ci młodzi ludzie z którymi 

pracowałem   widzieli   głęboki   sens   w   prowadzeniu   życia   zgodnego   z   Ewangelią. 

Przekonywały   ich   nawet   takie   przesłania   Nowego   Testamentu   jak:   przebaczenie   bez 

granic,   miłość   nieprzyjaciół   czy   ubóstwo.   Szybko   zrozumiałem   jednak,   że   do   tych 

młodych - gniewnych, ale jakże prostych i otwartych umysłów, nie docierała żadna teoria 

nie poparta praktyką i żywym świadectwem. Oni potrzebowali prawdziwych autorytetów, 

przewodników  życiowych.   Tylko  ten,   kto  żył  na   co  dzień  zgodnie   z  tym  co  głosił  - 

zasługiwał na ich akceptację i szacunek. Za kimś takim gotowi byli pójść do piekła. 

Czekali na kogoś takiego, ale... nikt się nie zjawiał.

Pracując   wśród   młodzieży   zawodowej,   której   wszyscy   katecheci   boją   się   jak   ognia, 

dotarło do mnie jasno - jak ogromną, wręcz historyczną misję do spełnienia ma tu Kościół 

i kapłani; kapłani, którzy nie zdają sobie na ogół sprawy jaka wielka odpowiedzialność na 

99

background image

nich   spoczywa.   Uświadomiłem   sobie,   jak   słabe   w   ogóle   jest   oddziaływanie 

wychowawcze księży. Dlaczego w kraju na wskroś katolickim, prawowiernym jest tyle 

chamstwa, złodziejstwa i zbrodni? Gdzie są owoce nauczania Kościoła?! Odpowiedź jest 

krótka i bolesna - nie ma ich, bo nie ma również świadectwa kapłanów. Kandydaci do 

kapłaństwa już w seminarium kształceni są bardziej na teoretyków i urzędników, aniżeli 

na świadków Chrystusa. Kiedy stykają się oni z realiami panującymi w terenie, kiedy 

poznają   cynizm   swoich   przełożonych,   którzy   do   reszty   ściągają   ich   na   ziemię, 

udowadniając im na wszelkie sposoby - że „Pan Bóg swoje, a życie swoje" - wtedy 

dopiero następuje przewartościowanie w nich samych i zaczynają krakać tak samo, jak 

reszta stada wron. Czy ja dzisiaj mam wstydzić się tego, iż odleciałem z tego stada, aby 

nie krakać jak wszyscy inni?!

Ktoś   mógłby   zapytać   -  dlaczego  ja  sam  nie  stałem  się   wówczas   wzorem  dla   swoich 

wychowanków? Otóż, starałem się i mam nadzieję, iż byłem nim rzeczywiście! Mogę to 

bez przesady powiedzieć, bo wiem że oni sami to potwierdzą. Postanowiłem być ich 

starszym bratem, który doświadczył Boga w swoim życiu. W naszych rozmowach nie 

było tematów tabu (uczyłem klasy męskie, żeńskie i koedukacyjne). Widziałem, że moi 

młodzi przyjaciele byli mile zdziwieni moim szczerym i otwartym podejściem. Po raz 

pierwszy ksiądz traktował ich jak dorosłych, odpowiedzialnych, wartościowych ludzi, a 

nie jak bandę rozwydrzonych szczeniaków. Zwierzali mi się ze swoich najskrytszych 

problemów. Kiedy przyprowadzałem swoje klasy do Kościoła na spowiedzi - adwentowe 

i wielkopostne - choć w konfesjonałach było zawsze kilku księży, największe kolejki były 

u mnie. Chodziłem z moimi chłopcami i dziewczętami na wycieczki, podczas których 

prowadziliśmy nie kończące się rozmowy i dyskusje. Oglądaliśmy ich i moje ulubione 

filmy video i analizowaliśmy rozterki moralne bohaterów. Żyłem z nimi ich życiem, bo 

nie było też innej drogi, aby do nich dotrzeć i zdobyć ich dla Boga. Nie robiłem tego z 

premedytacją czy wyrachowaniem. Wierzę, iż wielu młodym ludziom w Aleksandrowie 

pomogłem   przejść   bezpiecznie   przez   trudny   okres   poszukiwania   i   odnaleźć   właściwą 

drogę. Kilkanaście razy, na ich prośbę, interweniowałem w najróżniejszych konfliktach 

rodzinnych,   a   nawet  sercowych.   Jestem  pewien,   iż   jedną   z   dziewcząt  uratowałem  od 

samookaleczenia, jeśli nie od śmierci samobójczej.

Zdobycie zaufania młodych ludzi nie przyszło mi wcale łatwo. Faktem jest, że była to 

100

background image

młodzież   sfrustrowana,   często   naznaczona   piętnem   nie   najciekawszych   środowisk 

rodzinnych.   Jednostki   wśród   chłopców   były   wręcz   kryminogenne   (jeden   z   uczniów 

popełnił morderstwo na swoim koledze). Takie przypadki przekonywały mnie tylko i 

utwierdzały w walce o przyszłość moich wychowanków. Byłem szczęśliwy, że wielu z 

nich udało mi się zawrócić ze złej drogi, chociaż niejeden przy tym zalazł mi za skórę. W 

mniemaniu   moim   i   innych   nauczycieli   ze   szkoły   -   klasy   które   uczyłem   (po   2   godz. 

tygodniowo)

stały   się   lepsze,   bardziej   komunikatywne   i   spokojniejsze.   Wielu   moich   uczniów   i 

uczennic odwiedzało mnie  w moim mieszkaniu na  plebanii. Cieszyły mnie  bardzo te 

sukcesy. Dziękowałem Bogu za każdą zagubioną owcę, którą udało mi się sprowadzić na 

nowo   do   Jego   Owczarni.   Moje   osiągnięcia   uważałem   za   szczególnie   wartościowe, 

ponieważ   udało   mi   się   w   moich   uczniach,   wychowanych   na   opowieściach   i 

doświadczeniach związanych z prałatem - przezwyciężyć niechęć, a często nawet odrazę 

do stanu kapłańskiego w ogóle.

Niestety, przy końcu roku szkolnego właśnie ksiądz prałat wezwał mnie na rozmowę, w 

której   zarzucił   mi   „wywołanie   niezdrowego   poruszenia   wśród   miejscowej   młodzieży; 

odejście   od   programu   nauczania   oraz   skupienie   młodzieży   wokół   siebie,   a   nie   przy 

Bogu". Prałata ponadto raził widok młodych na plebanii, gdzie powinien być spokój i 

powaga   (najwidoczniej   czynsz   pobierany   obecnie   od   lokato-rów   na   plebanii 

rekompensuje mu te niedogodności). Był przekonany, że któryś z moich podopiecznych 

zarysował mu kilka dni wcześniej jego mercedesa. „Ksiądz ma kurwa mać za mało pracy, 

postaram się wypełnić księdzu wolny czas!" - wykrzykiwał mi nad głową. Już wkrótce 

okazało się, iż nie były to słowa rzucane na wiatr.

Przez   kilka   ostatnich   miesięcy   spędzonych   w   Aleksandrowie   byłem   praktycznie 

wikariuszem na dwóch parafiach, z jedną pensją. Polemika z prałatem nie miała sensu - 

on wiedział wszystko najlepiej. Wzorem innych należało mu przytaknąć, skulić uszy i 

obiecać solennie poprawę. Ja powiedziałem tylko, że przemyślę to co mi powiedział. 

Rzeczywiście   miałem   zamiar   to   rozważyć.   W   końcu   byłem   kapłanem   w   Kościele 

hierarchicznym i choć wiedziałem, iż prałat się myli (a już na pewno nie przemawia przez 

niego Duch Święty), to jednak kolejna przeprowadzka nie bardzo mi się uśmiechała. Ten, 

kto sprzeciwił się prałatowi mógł tego samego dnia się pakować, choćby pracował w 

101

background image

zupełnie   innej   parafii.   Ten   człowiek   trząsł   całą   archidiecezją,   a   na   przywitanie 

arcybiskupa mówił - „cześć Władek". Poza tym, żywo w pamięci miałem ojca Świątka i 

jego   przykazanie   bezwzględnego   posłuszeństwa.   Jak   mogłem   mimo   to   odepchnąć   od 

siebie młodzież, która mnie potrzebowała. Wszystkie swoje obowiązki wykonywałem bez 

zarzutu; czy miałem być jednak tylko urzędnikiem, kasjerem w kancelarii, technikiem od 

kultu? Co miały znaczyć słowa, tak często słyszane w seminarium o „spalaniu się kapłana 

dla Królestwa Boże-go?". Postanowiłem w jednej chwili, że się nie ugnę - nie zmarnuję 

życia dla zbierania pieniędzy i hodowania brzucha do kolan. Nie po to poświęciłem swoje 

młode  życie,  idąc  do  seminarium  i rezygnując   z  takich  wartości  jak  małżeństwo czy 

ojcostwo, aby w dalszej kolejności poświęcić swój ideał kapłaństwa.

Swoją posługę księdza traktowałem zawsze jako służbę Bogu i ludziom. Nie myślałem o 

żadnym męczeństwie albo wielkich umartwieniach, ale równie daleki byłem od uznania 

swojej funkcji kapłana - duszpasterza za intratną, ciepłą posadkę, wolną od ziemskich 

trosk i zmartwień. Z żalem i smutkiem patrzyłem na większość moich byłych kolegów z 

seminarium,   którzy   przenieśli   do   kapłaństwa   podstawową   klerycką   zasadę   -   „nie 

wychylać się". Może po prostu mam inny charakter. Nie potrafię bezkrytycznie godzić się 

ze złem i przechodzić do porządku dziennego nad jawną niesprawiedliwością. Wszak to 

sam Pan Jezus, mój Mistrz i Nauczyciel powiedział, iż lepiej być gorącym lub zimnym - 

byle   nie   letnim.   Właśnie   ta   letniość,   pogodzenie   się   z   zastaną   rzeczywistością   - 

najbardziej mnie raziła u moich pobratymców.

Przerażała mnie perspektywa zostania klechą - dusigroszem, który „odbija" sobie brak 

żony i dzieci powiększaniem konta w __u. Zgodnie ze starym przysłowiem, że „apetyt 

rośnie w miarę jedzenia", wielu księży właśnie dla pieniędzy pogrzebało swoje ideały 

kapłaństwa, a nawet człowieczeństwa. Wiedziałem np. o powszechnej niemal praktyce 

skubania na lewo proboszczów przez wikariuszy. Najczęściej miało to miejsce w czasie 

kolędy,   podczas   której   na   boku   można   było  dorobić   sobie   nawet   kilka   miesięcznych 

pensji. Było to dziecinnie łatwe - wystarczyło nie zapisywać niektórych większych kwot 

przy ofiarodawcach, a wpisać je dopiero później, np. w następnym domu, odpowiednio 

pomniejszone. Nieco większe ryzyko niosło ze sobą zaniżanie wpływów w kancelarii. 

Jeden z moich kolegów opowiadał mi, jak wpadł w ten sposób u swojego szefa. Otóż 

pewna gorliwa parafianka, po opłaceniu u niego pogrzebu; jeszcze tego samego dnia nie 

102

background image

omieszkała zapytać proboszcza - „czy aby tyle wystarczy"?

Proboszczowie   doskonale   orientowali  się   w  metodach  swoich  wikariuszy  i  bronili   na 

różne   sposoby.   Niektórzy   wymagali   podpisu   ofiarodawcy   przy   kwocie;   inni   prosili 

swoich   zaufanych   parafian,   aby   ci   dali   „na   podpuchę"   większą   ofiarę.   Ksiądz   prałat 

Bogacki znalazł jeszcze inne rozwiązanie. Załatwił sobie na czas kolędy sutannowych 

kleryków z seminarium, którzy w jego mniemaniu byli bardziej uczciwi. Ja tylko jeden 

raz   uległem   pokusie   w   Ruścu,   u   ks.   Jana.   W   czasie   kolędy   przywłaszczyłem   sobie 

niewielką kwotę, ale po paru dniach wyrzutów sumienia - wrzuciłem ją do kościelnej 

skarbonki. Czułem, że po pierwszym razie mogę wyrobić w sobie nawyk „dorabiania". 

Taką praktykę można było sobie łatwo wytłumaczyć, bo przecież proboszcz skubał mnie 

zupełnie jawnie. Wzajemne okradanie się księży w parafiach demoralizuje ich oraz rodzi 

ciągłe podejrzenia i antagonizmy. Kiedy byłem kapłanem bardzo bolało mnie i gorszyło 

takie zachowanie wielu moich kolegów. Teraz, z perspektywy czasu, ciężar ich winy 

przelałbym raczej na wadliwy system. Uważam, iż dla dobra samych księży najwyższy 

czas,   na   wzór   krajów   zachodnich,   np.   Niemiec   -   uporządkować   wszystkie   finanse 

Kościoła i poddać je pod kontrolę rad parafialnych albo przekazać kontrolę państwu. To 

samo dotyczy uposażenia księży, które powinno być jawne, jak każde inne. Jest to moim 

zdaniem jedna z podstawowych dróg do ratowania Kościoła w Polsce.

Powrócę jednak do mojego postanowienia, które podjąłem po rozmowie z prałatem, aby 

nie opuszczać mojej młodzieży i do drugiej decyzji, która zrodziła się w toku przemyśleń 

nad pierwszą - nie ugnę się pod naporem złych obyczajów w Kościele. Postanowiłem 

również nie drażnić zbytnio prałata i swoje spotkania z podopiecznymi przenieść poza 

plebanię. Nie chciałem opuszczać Aleksandrowa. Po-znałem tu wielu wspaniałych ludzi, 

a przede wszystkim miałem ludzkiego proboszcza. Chociaż pracy na dwóch parafiach 

było więcej niż w Ruścu, a zarobki nie najlepsze, gotów byłem zostać tam jak najdłużej.

Samo   życie   w   mieście   różniło   się   bardzo   od   wiejskiego.   Przede   wszystkim   była   tu 

większa   anonimowość,   a   sąsiedztwo   wielkiej   Łodzi   stwarzało   większe   możliwości 

kulturalne i towarzyskie. To sąsiedztwo było mi osobiście bardzo na rękę, ponieważ po 

przyjeździe   do   Aleksandrowa   rozpocząłem   zaoczne   studia   doktoranckie   na   Akademii 

Teologii Katolickiej w Łodzi, na kierunku Katolicka Nauka Społeczna. Również praca 

duszpasterska w mieście była o tyle łatwiejsza, że wszędzie było blisko - do szkoły, 

103

background image

chorego itp. Zupełnie inaczej wyglądała kolęda w blokach. Jak na złość jednak zimą 

skradziono mi samochód i wszędzie, a przede wszystkim do swojej kaplicy, jeździłem na 

rowerze.

Nasza   świątynia   pod   czułym   okiem   proboszcza   stawała   się   niemal   z   każdym   dniem 

piękniejsza. Bardzo budowało mnie zaangażowanie i entuzjazm dużej grupy parafian, 

którzy sami,  od podstaw tworzyli materialny i duchowy wizerunek nowej wspólnoty. 

Kilku,   niemłodych   już   mężczyzn   -   emerytów   i   rencistów   -   regularnie,   każdego   dnia 

przychodziło   nieodpłatnie   do   pracy   przy   kaplicy   i   plebanii.   Zawstydzony   ich 

poświęceniem   i  ofiarnością   sam   zacząłem   pomagać   przy   cięższych  pracach,   np.   przy 

zalewaniu   stropu   na   plebanii.   Nigdy   nie   zapomnę   wspaniałej   atmosfery,   jaka 

towarzyszyła naszym wspólnym spotkaniom i pracom. Oczywiście byli i tacy parafianie - 

którzy przychodzili do kancelarii albo zakrystii, aby podokuczać księdzu lub skrytykować 

to i owo. Niektórzy, a tych przybywało, byli nastawieni nieufnie i wrogo. Z roku na rok w 

czasie kolędy, coraz mniej rodzin przyjmowało księży w swoich domach. Zjawisko to 

obserwowano   we   wszystkich   parafiach.   Kiedy   w   Boże   Ciało   wczesnym   rankiem 

wykańczaliśmy ołtarze przylegające do bloków - w kilku przypadkach spotkaliśmy się z 

inwektywami i agresywnym zachowaniem tych, którzy chcieli się tego dnia wyspać, a 

hałas im przeszkadzał. W Uroczystość Wszystkich Świętych - zbierając z rozkazu prałata 

ofiary na cmentarzu - o mało nie zostałem zlinczowany przez rodzinę stojącą przy grobie, 

na który nieopatrznie nadepnąłem czubkiem buta. Słyszałem wielokrotnie o protestach 

ludzi   mieszkających   w   pobliżu   świątyń,   którym   przeszkadzał   odgłos   kościelnych 

dzwonów. Znamienne było to, że niemal wszystkie wrogie uczucia względem Kościoła, a 

w szczególności wobec księży, wyrażali ludzie deklarujący się jako wierzący. Ksiądz 

prałat  jak zwykle  i  na   nich miał  wypróbowany  sposób.   Wszyscy  księża   pracujący  w 

Aleksandrowie   mieli   obowiązek   zgłaszania   mu   podobnych   incydentów,   a   przede 

wszystkim   ich   autorów.   Informacje   były   skrzętnie   zapisywane   w   kartotece,   a   przy 

najbliższej okazji - skwapliwie wykorzystywane. Prędzej czy później podpadnięta osoba 

zjawiała   się   w   kancelarii   w   związku   z   załatwieniem   ślubu,   chrztu   czy   pogrzebu. 

Najczęściej   większa   kwota   ratowała   z   opresji   i   była   uznawana   jako   pewne 

zadośćuczynienie   za   popełnione   grzechy.   Jedno,   co   trzeba   oddać   prałatowi,   to   jego 

skrupulatność   w   połączeniu   z   praktycznym   podejściem   do   życia,   w   tym   także   do 

104

background image

duszpasterstwa. W jego parafii niemal wszystko było „na kartki" - spowiedź, chrzest, 

ślub,   bierzmowanie,   obecność   na   Mszach   Świętych   dla   dzieci   i   młodzieży   itp. 

Niemożliwym było uzyskanie pozwolenia na ślub lub chrzest, jeśli brakowało choćby 

jednego   z   kilku   świstków.   Przed   kolędą   prałat   wysyłał   do   każdego   domu   listę 

materialnych potrzeb i inwestycji, jakie prowadzi parafia. Dołączał do tego kopertę ze 

swoją pieczątką. Był to jeszcze jeden sposób na nieuczciwych „kolędowników".

Podsumowując osobę ks. prałata Hedoniusza Bogackiego, który jawi się w tym rozdziale 

jako   postać   kluczowa,   trzeba   powiedzieć,   iż   jest   on   typowym   przykładem   na   to,   jak 

decydującą rolę w życiu i postawie kapłana odgrywa jego osobowość i cechy czysto 

ludzkie.   Uważam,   że   po   to   aby   być   dobrym   księdzem,   trzeba   wpierw   być   dobrym 

człowiekiem. Negatywne i pozytywne cechy charakteru kandydata do święceń są bez 

ograniczeń   przenoszone   do   kapłaństwa;   same   święcenia   (pierwsze   czy   drugie)   nie 

spełniają   funkcji   oczyszczalni   ścieków.   Jeden   z   moich   przełożonych   w   Seminarium 

Włocławskim - ks. prefekt K. Konecki powiedział kiedyś w przypływie szczerości, że 

wielkim sukcesem jest, jeśli ktoś przejdzie przez sześć lat uczelni duchownej i nie zepsuje 

się, wychodząc gorszym niż przyszedł. Jakiż jednak szok czekałby takiego idealistę na 

pierwszej parafii np. w Ruścu.

Jestem przekonany, że tacy kapłani jak ks. Bogacki, weszli na drogę powołania nie mając 

go w ogóle lub też wypaczyli je bardzo wcześnie. Na domiar złego wnieśli do kapłaństwa 

hedonistyczne   i   materialistyczne   patrzenie   na   świat.   Wielu   z   nich   staje   się   z   czasem 

autentycznymi   ateistami   -   gorszymi   od   innych   -   bo   najczęściej   nie   do   odratowania. 

Prawdopodobnie   ks.   prałat   chciał   dobrze;   nie   posądzam   go   o   zupełny   brak   dobrych 

intencji.   To   właśnie   jego   i   jemu   podobnych   w   pewnym   sensie   usprawiedliwia,   a 

jednocześnie jest najbardziej tragiczne - że wierzą oni w swój własny „ideał" kapłaństwa. 

Większość biskupów i wielu proboszczów wyrosłych na latach osiemdziesiątych - kiedy 

to Kościół organizował Msze za Ojczyznę, heppeningi, manifestacje wiary i sprzeciwu 

wobec komunistycznej władzy - chciała dalej kontynuować taki model duszpasterstwa, 

oparty na pokazówkach, imprezach religijno-polityczno - patriotycznych i cieszyć oczy 

wielotysięcznymi,   wiwatującymi   tłumami.   Tymczasem   w   zdrowo   myślących 

środowiskach kościelnych panuje przekonanie, że właśnie lata osiemdziesiąte były dla 

Kościoła w Polsce latami straconymi, ponieważ w masówkach Kościoła tryumfującego 

105

background image

brak było Boga i Ewangelii, a politykujący księża nie myśleli o dawaniu świadectwa 

wiary. Biskupi oburzają się dzisiaj na Labudę, Bujaka, Frasyniuka i innych, którzy przez 

lata stanu wojennego korzystali z opieki i pomocy księży, często nawet ukrywając się w 

zakonach czy na plebaniach. Niestety, ci światli ludzie poznawszy wówczas Kościół „od 

kuchni"- nie chcą mieć teraz z nim nic wspólnego.

Kiedy po powrocie z urlopu zastałem u proboszcza dekret kierujący mnie na inną parafię, 

nie zmartwiłem się zbytnio. Aleksandrów, w którym kwitł kapłański biznes - nie był 

najlepszym miejscem dla takich jak ja.

ROZDZIAŁ VII

Ozorków: trudna decyzja - dlaczego odszedłem?

Zanim rozpocznę swoją kolejną historię na kolejnej parafii, chciałbym przybliżyć nieco 

stan   ducha,   w   jakim   znajdowałem   się   w   tamtym   czasie.   Miałem   już   za   sobą 

doświadczenie sześciu lat pobytu w dwóch seminariach duchownych (z roczną przerwą) 

oraz dwuletni staż pracy na dwóch różnych parafiach. Znałem od podszewki struktury i 

metody   działania   Kościoła   w  Polsce,   a   przynajmniej   w  dwóch   diecezjach:   łódzkiej   i 

włocławskiej.   Gdzie   indziej   było   oczywiście   tak   samo   albo   bardzo   podobnie.   Przede 

wszystkim w całym Kościele Rzymsko-Katolickim, kierowanym przez papieża, był ten 

sam system, te same metody.

Właśnie   tym   wadliwym   systemem,   który   wypaczał   ludzkie   charaktery   i   sumienia, 

deprawował sługi Kościoła - byłem zrażony. Owoce tego systemu były wstrząsające, jak 

na Owczarnię Jezusa Chrystusa. Pasterze Jego owiec dopuszczali się nagminnie ciężkich 

grzechów, nie wyłączając: złodziejstwa, pijaństwa, wzajemnej zawiści, zemsty i dewiacji 

seksualnych.   Z   tzw.   terenu   dobiegały   wciąż   wstrząsające   wieści   o   bijatykach   na 

plebaniach,   molestowaniu   dzieci   przez   księży   pedofilów,   trójkątach   małżeńskich   z 

udziałem duchownych, nakłanianiu „gospodyń" do usuwania nienarodzonych itp.

Powszechne było okradanie przez proboszczów całych parafii, często na wielkie kwoty, 

poprzez wyprzedawanie dzieł sztuki sakralnej lub składanie obietnic bez pokrycia typu: 

założę nowy dach na Kościele jak zbierzecie dość pieniędzy. Ludzie przynoszą duże i 

małe sumy czasem przez kilka lat - bo ciągle brakuje. Kiedy uzbiera się z tego mała 

106

background image

fortuna, duszpasterz prosi biskupa o zmianę parafii i ...przekręt jest gotowy. Pieniądze 

zniknęły, a złodzieja nie ma bo nie ma paragrafu który by go ścigał.

Prawidłowością wśród proboszczów jest to, iż w czasie trwania probostwa (zazwyczaj już 

pierwszego) budują oni własne, często przepiękne domy - oczywiście na koszt parafian, 

np.   zamiast   remontu   Kościoła,   na   który   zebrali   kasę   lub   też   kosztem   wieloletniego 

opóźnienia   prac   nad   budową   świątyni.   W   tych   księżowskich   domach   najczęściej 

mieszkają   ich   utrzymanki   i   dzieci,   które   widzą   tatusia   przy   okazji,   gdy   uda   mu   się 

„urwać" z pracy i dojechać często pareset kilometrów do domu. Nieliczni samotni fundują 

takie domy swoim bliskim - bratu, siostrze lub ich dzieciom - w zamian za opiekę na 

starsze   lata.   Starsi   księża,   przed   pójściem   na   emeryturę,   bywają   często   chorobliwie 

chytrzy i zdzierscy, chcąc zapewnić sobie spokojną starość.

Mając to wszystko na uwadze - czy dziwić się ludziom, że krytykują, a czasem nawet 

ubliżają księżom (najczęściej za ich plecami)?

Z   perspektywy   tego,   co   sam   widziałem   i   o   czym   słyszałem   z   tzw.   pierwszej   ręki, 

najczęściej od naocznych świadków - oświadczam, iż tak jak dawniej (przed wstąpieniem 

do   seminarium)   dziwiło   mnie   i   gorszyło,   że   nie   wszyscy   ludzie   traktują   księży   z 

należytym szacunkiem; tak obecnie dziwi mnie i gorszy całowanie kapłanów po rękach i 

w   ogóle   wyróżnianie   ich   spośród   innych   osób.   Najczęściej   wierni   są   zupełnie 

nieświadomi tego, co za ich plecami kombinuje duszpasterz. To nie jemu, a właśnie im - 

zapracowanym,   ofiarnym   ojcom,   matkom,   samotnym   i   opuszczonym   -   należy   się 

szacunek i uznanie. Oczywiście są także wspaniali, a nawet świątobliwi kapłani, którzy 

cierpią za swoich współbraci, gdyż na nich samych spada ciężar złej opinii kolegów. To 

należy   wytknąć   wielu   ludziom,   iż   zawiedzeni   lub   zgorszeni   jednym   księdzem, 

automatycznie przekreślają wszystkich innych.

Dwa lata kapłaństwa przekonały mnie również o mojej bezsilności wobec wszelkiego zła, 

które napotykałem na drodze powołania. Byłem i przez długie lata miałem być ciągle na 

najniższych szczeblach drabiny hierarchicznej Kościoła. Na tym poziomie należało tylko 

słuchać, wypełniać rozkazy i cieszyć się wygodnym, dostatnim życiem; które zapewnia 

praca na „niwie Pańskiej". Prawdopodobieństwo, że zostanę biskupem lub papieżem aby 

cokolwiek zmienić było niewielkie. Po raz pierwszy pomyślałem o odejściu, ale tylko po 

to, aby z innej pozycji walczyć o przemianę litery i ducha Kościoła. Głos szeregowego 

107

background image

księdza   nie   jest   w   ogóle   brany   pod   uwagę.   Nie   ma   po   prostu   takich   potrzeb   jak: 

demokracja, konsultacja, liczenie się z opinią wiernych - o wszystkim bowiem decyduje 

góra i dogmaty ustalone przez górę. Wszystko jest dobre, pewne i prawdziwe - bo nad 

wszystkim   czuwa   Duch   Święty.   On   właśnie   jest   gwarancją   świętości   Kościoła, 

nieomylności papieża i prawdziwości głoszonej nauki. Duch Święty, według nauczania 

Kościoła, przemawia przez każdego przełożonego od proboszcza, aż do papieża.

Pytam się w związku z tym - czy Duch Święty przemawiał także przez księdza Jana 

Dupczyckiego z Ruśca, kiedy wbrew mojej woli nakłaniał mnie do współżycia? A może 

to   ksiądz   prałat   Bogacki,   dziekan   aleksandrowski   jest   przekaźnikiem   Trzeciej   Osoby 

Trójcy Świętej - szantażując ludzi, że nie pochowa zwłok jeśli nie dostanie wyznaczonej 

opłaty (1995r - 5 mln st. zł.). Nie mam najmniejszych wątpliwości, iż Duch Święty działa 

w Kościele, ale tylko przez ludzi, którzy się boją Boga, a takich - wg słów Jezusa - więcej 

jest   wśród   „cudzołożnic   i   celników"   aniżeli   w   gronie   faryzeuszów   (ówczesnych 

kapłanów), których śmiało można przyrównać do dzisiejszych hierarchów Kościoła. To 

nie  Bóg działa   przez   ludzi  popełniających grzechy  ciężkie,   lecz  szatan.   To  nie  Duch 

Święty kierował poczynaniami świętej inkwizycji - skazującej na tortury i śmierć tysiące 

niewinnych ludzi - ale szatan zawładnął umysłami i duszami papieży, którzy ją powołali i 

przewodzili jej sądom.

Po raz pierwszy w życiu byłem w tak wielkiej rozterce. Z jednej strony wiedziałem o tym, 

że nie wolno mi pogodzić się z wypaczonym, zakłamanym systemem machiny, której 

byłem małym trybikiem. Pogodzenie się z zastaną rzeczywistością oznaczało stopniowe 

równanie w dół. Oczywiste było dla mnie i to, iż aby być znakiem sprzeciwu - musiałem 

odejść z kapłaństwa. Tylko wtedy mój głos dotarłby do ludzi jako prawdziwe świadectwo 

człowieka; który mógł zostać, ale odszedł żeby dać świadectwo prawdzie i aby ta prawda 

dotarła   omijając   kościelną   cenzurę.   Wielu   było   w   historii   Kościoła   reformatorów 

zatroskanych o jego dobro i autentyczność. Większość z nich zamęczyła inkwizycja, a 

współczesnych   uznaje   się   za   chorych   psychicznie,   oczernia   i   wyklucza   z   Kościoła. 

Pierwszemu Lutrowi udało się uniknąć śmierci. Jego zamiarem było zreformowanie, już 

wówczas anachronicznych struktur kościelnych, a gdy to okazało się niemożliwe - założył 

własny   Kościół.   Tak   wiec   już   historia   uczy,   że   Kościół   Rzymsko-Katolicki   jest 

niereformowalny   wewnątrz   własnej   struktury,   a   naprawić   go   można   tylko   poza   nim 

108

background image

samym.

Takie i inne myśli nurtowały mnie podczas przeprowadzki do Ozorkowa - mojej trzeciej i 

ostatniej   placówki.   Byłem   wówczas   o   krok   od   opuszczenia   kapłańskich   szeregów. 

Trzymała mnie tylko nadzieja, która towarzyszy zawsze zmianie środowiska - parafii oraz 

względy praktyczne, a raczej materialne. Moją życiową pasją były i są podróże, na które 

w ciągu ostatnich dwóch urlopów wydałem dosłownie wszystkie zarobione pieniądze. 

Oprócz   paru   mebli   i   starego   samochodu,   który   zmuszony   byłem   kupić   -   nie   miałem 

mieszkania ani żadnych środków do życia, nie mówiąc już o funduszach na reformowanie 

Kościoła. Największą jednak przeszkodą byli moi rodzice. Nie chciałem nawet myśleć o 

tym, jak wielkim ciosem byłoby dla nich moje odejście. Patrzyli we mnie niczym w 

święty obraz. Jakże naiwni byli w swoim postrzeganiu Kościoła i księży; nie bardziej 

zresztą niż większość gorliwych katolików. Postanowiłem stopniowo otwierać im oczy na 

różne sprawy, ale było to bardzo bolesne i trudne dla nas trojga.

Tymczasem jednak osiadłem w Ozorkowie, jako drugi wikariusz Parafii Matki Boskiej 

Królowej Polski. Proboszczem był ks. Józef Gryzik - kapłan ok. 50-tki, słusznej postury, 

z   gęstą   czupryną   szpakowatych   włosów.   Od   samego   początku   zrobił   na   mnie   miłe 

wrażenie.   Był   to   typ   gawędziarza,   przerośniętego   chłopaka   wychowanego   na 

opowieściach Marka Twaina i książkach Szklarskiego. Największą radością i szczęściem 

był dla niego kontakt z przyrodą. Mógł być równie dobrze leśniczym czy gajowym, jak 

księdzem. Potrafił godzinami opowiadać o swoich wyprawach wędkarskich i łowieckich. 

Był to zresztą główny temat jego ... kazań. Niemal codziennie na parę godzin przepadał 

gdzieś z wędkami, strzelbą lub koszem na grzyby. Ja, jako okazyjny, ale także wędkarz - 

od razu przypadłem mu do gustu. Ks. Józef był człowiekiem łagodnego usposobienia, 

choć przy pierwszym poznaniu mógł sprawiać wrażenie szorstkiego. Podziwiałem jego 

wielkie zrozumienie dla spraw ludzkich, bytowych. Potrafił wytłumaczyć swoich parafian 

dosłownie ze wszystkiego. Był pobłażliwy dla tych, którzy nie chodzą w niedzielę do 

Kościoła bo, np. mają małe dzieci albo cały tydzień ciężko pracują. Rozumiał małżonków 

żyjących bez ślubu kościelnego, bo może pochodzili z rodzin ateistycznych itp. Nigdy z 

jego ust nie słyszałem żadnego przytyku ani wymówki pod adresem ludzi zgromadzonych 

w świątyni czy  też   w kancelarii.  Nigdy  też,  co  należy  bardzo mocno podkreślić,   nie 

dopominał   się   pieniędzy   od   parafian.   Zachęcał   co   najwyżej   do   prac   fizycznych   przy 

109

background image

budowie plebanii i Kościoła. Często i szczerze dziękował za składane ofiary i pomoc. 

Następną rzeczą wartą podkreślenia jest fakt, iż w parafii księdza Józefa nie było nigdy 

ustalonych   stawek   za   pogrzeby,   śluby,   chrzty   i   Msze.   Zdarzało   się   nierzadko,   że 

odprawialiśmy pogrzeb za 50.00 zł, tj. 1/10 tego, co brał prałat. Bywały również posługi 

darmowe.   Takie   podejście   proboszcza   do   parafialnych   finansów   i   księżowskiego 

uposażenia było ewenementem w skali całej archidiecezji. Parafianie doskonale zdawali 

sobie z tego sprawę i szanowali za to ks. Józefa i nas - jego dwóch wikariuszy. Mówiąc o 

„nas" myślę o sobie i ks. Darku Płysie, który w Ozorkowie był już od trzech lat. Ks. 

Darek był praktycznie proboszczem, a przede wszystkim - głównym duszpasterzem w 

parafii. Działo się tak, ponieważ ks. Gryzika nie zajmowały zbytnio sprawy związane z 

pracą duszpasterską - liturgia, kaznodziejstwo, kancelaria itp. Zdecydowanie wolał pracę 

(nawet   fizyczną)   przy   budowie   domu   parafialnego,   odrzucanie   zimą   śniegu   wokół 

kaplicy, a nade wszystko swoje wyprawy w plener. Jedną z niewielu wad ks. proboszcza 

było   właśnie   marginalne   traktowanie   duszpasterstwa.   Bił   on   wszelkie   rekordy   w 

szybkości odprawiania Mszy Świętych i w głoszeniu kazań, których tematyka była co 

najmniej dziwna. Ks. Józef potrafił np. wygłosić homilię będącą streszczeniem artykułu z 

Wiadomości   Wędkarskich,   który   szczególnie   go   zaabsorbował.   Ks.   Płys   był   bardzo 

koleżeński i serdeczny. Znałem go jeszcze z czasów seminaryjnych, kiedy razem byliśmy 

na pielgrzymce w Częstochowie. Obaj księża byli ogólnie lubiani i szanowani. Ks. Darek 

jako   duszpasterz   (m.in.   głosił   wspaniałe   kazania),   a   proboszcz   jako   budowniczy.   Ja 

natomiast miałem dołączyć do tej grupy ze specjalizacją katechety. Uczyłem sześć klas 

ósmych   oraz   drugie   i   trzecie   klasy   liceum   ogólnokształcącego.   Jak   wcześniej 

wspomniałem,  parafia nie posiadała  świątyni,  która była  w fazie  projektowania, a  jej 

funkcję   sprawowała   tymczasowo   niewielka   kaplica.   Przy   kaplicy   był   jeszcze   osobny 

budynek, w którym mieściła się kancelaria i salonik - miejsce odpoczynku i naszych 

zebrań. Na tyłach terenu przeznaczonego pod Kościół prowadzono budowę ogromnego 

domu parafialnego i plebanii. Ksiądz proboszcz mieszkał na razie w małym, zaniedbanym 

domku obok kaplicy. Mój starszy kolega miał mieszkanie w sąsiedniej parafii, w centrum 

Ozorkowa, skąd dojeżdżał ok. 2 km. Ja natomiast mieszkałem... w bloku, naprzeciwko 

kaplicy, w małym dwupokoikowym mieszkanku na czwartym piętrze. Mocnym punktem 

parafii była silna obsada ministrantów na poziomie szkoły średniej.

110

background image

Parafia Królowej Polski liczyła ok. 10 000 tyś. mieszkańców i była, jak dotychczas, moją 

największą. Oprócz niej istniała w Ozorkowie druga, w której rezydował dziekan. W 

parafii tej prowadzono tzw. duszpasterstwo tradycyjne, oparte na stałym cenniku „usług", 

sobie-państwie i teorii wyższości stanu duchownego nad pospólstwem. Na tle wyraźnego 

zróżnicowania w metodach duszpasterzowania pomiędzy naszymi parafiami dochodziło 

między nami często do sporów i utarczek słownych, zwłaszcza między dziekanem i moim 

proboszczem   (wicedziekanem),   a   także   księdzem   Darkiem,   który   mieszkał   na   terenie 

konkurencji.   Ks.   dziekan   zarzucał   nam   zbytnią   pobłażliwość   w   traktowaniu   ludzi, 

zwłaszcza interesantów w kancelarii. Tak naprawdę chodziło mu o dobrowolne ofiary, z 

których słynęła nasza parafia. Nie mógł też przeżyć, że nasza kaplica pękała w szwach, 

podczas gdy jego Kościół świecił pustkami. Nic dziwnego skoro połowa jego parafian 

przychodziła do nas.

Praca w parafii nie była zbyt ciężka. Ministrantami opiekował się ks. Darek. Najwięcej 

wysiłku, żeby nie powiedzieć zdrowia, kosztowała mnie katechizacja w ósmych klasach. 

Wśród tej dorastającej  młodzieży  widać  było aż  nazbyt  wyraźnie  braki i zaniedbania 

wychowawcze rodziców, zwłaszcza matek. Jest to powszechne zjawisko w środowisku 

Łodzi i podłódzkich miast. Łódź słynąca z przemysłu lekkiego, którego siłą napędową 

były   i   są   kobiety,   jest   środowiskiem   chyba   najbardziej   zaniedbanym   wychowawczo. 

Kobiety z Łodzi, Pabianic, Zgierza, i Ozorkowa - pracujące przy krosnach i maszynach 

przędzal-nianych - widzą swoje pociechy zazwyczaj późnym wieczorem, gdy wracają z 

pracy.   Odbija   się   to   wydatnie   na   wychowaniu   dzieci   i   młodzieży.   W   porównaniu   z 

katorżniczą   pracą   w   podstawówce,   katecheza   w   liceum   sprawiała   mi   prawdziwą 

satysfakcję. Tutaj czułem się na swoim miejscu i na nowo zacząłem realizować „swój" 

system   wychowawczy,   oparty   na   partnerstwie   (sam   ciągle   czułem   się   licealistą)   i 

otwartości.

Wydawać   by   się   mogło,   że   wreszcie   znalazłem   parafię   dla   siebie,   księży 

współpracowników   niemal   bez   zarzutu,   a   w   perspektywie   roku   -   przeprowadzkę   do 

apartamentu   w   nowej   plebanii.   Bliskość   rodzinnego   miasta   była   kolejnym,   ważnym 

atutem.   Stosunkowo   niewielka   odległość   od   Łodzi   pozwalała   mi   bez   przeszkód 

kontynuować studia doktoranckie na akademii. Samo miasto, pomimo sąsiedztwa wielkiej 

aglomeracji,   było   ciche   i   urokliwe.   Ozorków   nie   był   jednak   bezludną   wyspą.   Często 

111

background image

odwiedzali   mnie   koledzy-księża,   przywożąc   nierzadko   zatrważające   wieści   z   terenu. 

Opowiadali o swoich proboszczach, różnych nadużyciach i świństwach.

Mimo ustabilizowanego życia osobistego i zawodowego, coraz bardziej narastał we mnie 

sprzeciw wobec zakłamań systemu, którego byłem częścią. Postanowiłem rozmawiać na 

ten  temat  z   innymi  księżmi.   Niemal  w  każdym  przypadku  spotykałem  się   z  tą   samą 

sentencją - siedź cicho, jak ci dobrze! Swoimi wątpliwościami podzieliłem się z moim 

byłym  spowiednikiem - ojcem  duchownym  z seminarium.  Ojciec  wstrząśnięty  moimi 

uwagami zalecił mi ćwiczenia w pokorze i nadał ciężką pokutę. Niestety, wątpliwości 

ciągle   narastały;   co   więcej   -   zacząłem   mieć   pewność,   że   to   jakiś   wewnętrzny   głos, 

nadludzka moc popycha mnie do wielkiego dzieła. Dziełem tym miała być przemiana 

Kościoła   Rzymsko-Katolickiego.   Postanowiłem,   iż   poświecę   swoje   życie   tej   właśnie 

sprawie.   Nie   miałem   właściwie   wyboru   -   to   postanowienie   stało   się   moją   obsesją. 

Wiedziałem i wiem nadal, że zrodziło się to pod natchnieniem samego Boga i z Jego woli. 

Równocześnie powstała we mnie idea napisania tej właśnie książki.

Po wielu godzinach modlitw, w których prosiłem Boga, abym mógł jak najlepiej rozeznać 

Jego  plany  wobec   mnie   -  powziąłem ostateczną   decyzję  o  odejściu z  kapłaństwa.  W 

rozmowie z moim proboszczem zwierzyłem się ze wszystkiego, co leżało mi na sercu i 

powiedziałem   o   moim   postanowieniu.   Ksiądz   Józef,   którego   również   bolały   ciemne 

strony   Kościoła,   wyraził   swoje   zrozumienie   dla   mojej   decyzji,   a   przede   wszystkim 

podziwiał   odwagę   i   determinację,   która   mną   kierowała.   Osobiście   miałem   chwile 

zwątpienia - czy rzeczywiście mogę zmienić coś, co skostniało i utrwaliło się przez setki 

lat, a w dodatku ma tak możnych i wpływowych strażników. W tej samej chwili przyszły 

mi na myśl słowa Jezusa mówiące o tym, iż to co u ludzi jest niemożliwe, jest możliwe u 

Boga. Jeśli On mi pomoże, to nic nie powstrzyma Jego własnych planów.

Przed   ostatecznym   opuszczeniem   parafii   chciałem   odbyć   jeszcze   jedną   rozmowę. 

Pragnąłem otworzyć się przed człowiekiem, któremu

ślubowałem życie w celibacie oraz cześć i posłuszeństwo; który w geście apostolskim 

włożył ręce na moją głowę, pobłogosławił mnie i obdarzył swoim zaufaniem. Niestety, 

ksiądz arycybiskup Władysław Ziółek był wtedy gdzieś na drugim końcu świata, a po 

jego przyjeździe przez ponad miesiąc nie mogłem u niego uzyskać audiencji. Być może 

tak właśnie miało się stać, żeby mój przełożony dowiedział się o wszystkim z tej książki - 

112

background image

jak wszyscy inni. Nie czułem się zobowiązany wobec tego człowieka. W końcu to nie on 

mnie powołał i uczynił kapłanem, ale sam Jezus Chrystus. Tak naprawdę, to nie jemu 

ślubowałem w czasie święceń, ale samemu Bogu. Co się zaś tyczy samych ślubów, które 

uczyniłem - nie było to dla mnie żadną przeszkodą w odejściu od kapłaństwa, bo wiem, 

że tak naprawdę wcale nie odszedłem. Nigdy nie przestanę być uczniem Chrystusa, który 

zostawił wszystko i poszedł za Nim, aby głosić Jego naukę. Ciągle żywe jest we mnie 

powołanie i pragnienie bycia pasterzem w Jego Owczarni. Wierzę głęboko, iż nadejdzie 

taki dzień i stanę na nowo przy Jego ołtarzu, ale już w nowym, lepszym Kościele, w 

którym kapłani i wierni będą czcili Boga „w Duchu i prawdzie".

ROZDZIAŁ VIII

Konieczność zmian w Owczarni Chrystusa

Aby uniknąć niepotrzebnego zamieszania związanego z moim odejściem, przeczekałem 

okres urlopów. W przeddzień księżowskich przeprowadzek pożegnałem się serdecznie z 

księdzem proboszczem i księdzem Darkiem. Do dzisiaj łączą mnie z nimi przyjacielskie 

kontakty. W ciągu jednego dnia znalazłem i wynająłem niewielkie mieszkanie pod Łodzią 

i tam zamieszkałem. Aby zarobić na utrzymanie założyłem niewielką firmę produkcyjną.

Od  samego  początku  zacząłem  jednak   pisać   tę   książkę,   bo   wiedziałem,   że   ona   musi 

powstać. Jakaś wewnętrzna Siła kazała mi każdą wolną chwilę poświęcać jej powstaniu. 

Teraz  wydaje mi się to oczywiste - niemożliwa  jest naprawa błędów i przemiana na 

lepsze, bez uprzedniego ukazania tychże błędów oraz ich skutków. Aby pokazać komuś 

właściwe rozwiązanie, należy wpierw odwieźć go od złych metod i dróg, które obrał.

Moja książka, jest pierwszym i jedynym w swoim rodzaju świadectwem byłego księdza z 

kraju   papieża.   Nie   piętnuje   ona   kapłańskich   wad   i   słabości,   ale   zakłamanie   systemu 

kamuflującego te wady; systemu, który z góry niejako wyklucza istnienie takich wad i 

słabości u „nadludzi". Tak naprawdę jednak, są oni na nie podatni jak wszyscy inni, a 

nawet o wiele bardziej, gdyż ich postawa jest naturalną obroną przed nienormalnym i 

nieludzkim   sposobem   życia,   do   którego   są   naginani.   Niektóre   wymogi   Kościoła 

względem księży, takie jak np. celibat i bezwzględne posłuszeństwo w głoszeniu nauk 

całkowicie niezgodnych z ich wewnętrznym przekonaniem, wypaczają sumienia głosicieli 

Słowa Bożego i są w konsekwencji powodem ich upadków. Poza tym, najzwyczajniej w 

113

background image

świecie, niezdolni są unieść „ciężarów nie do uniesienia"(6). Są bowiem tylko ludźmi - 

jedni lepszymi, drudzy gorszymi.

(6) Patrz Ew. Mt. 23, 3-5.

Kapłan żyje w ciągłym konflikcie z samym sobą, a także w zakłamaniu - to demoralizuje 

jego samego, a w konsekwencji także ludzi, którzy słusznie upatrują w nim wzoru do 

naśladowania. Takie życie pociąga za sobą cały szereg następstw. Wielu księży cechuje: 

egocentryzm   i   pycha.   Samotność   i   postawy   krytykanckie   wobec   nich   są   powodem 

nieufności względem ludzi świeckich, ucieczki w alkoholizm, a często zupełnej izolacji i 

wyobcowania   ze   środowiska.   Jakże   częstym   obrazkiem   jest   proboszcz   albo   wikary 

spieszący pędem na plebanię po skończonym nabożeństwie. W powszechnej praktyce jest 

np. sztubacki zwyczaj kupowania przez księży nowych samochodów łudząco podobnych 

do tych, którymi jeździli poprzednio po to, aby „nie spadła ofiarność".

Przytłoczeni z jednej strony nieograniczoną władzą biskupa, a z drugiej strony zaszczuci 

przez   własnych   wiernych   -   słudzy   Kościoła   wykształcili   w   sobie   postawę   obrony, 

dystansu wobec otoczenia oraz cynizmu - w czym są prawdziwymi mistrzami. Niestety 

bywają na tym tle duże przegięcia. Księża, „otrzaskani" ze świętościami, szydzą nawet ze 

swej sakramentalnej i duszpasterskiej posługi; z ludzi angażujących się do różnych prac 

przy   parafiach,   wspierających   Kościół   ofiarami   i   modlitwą.   Dla   przykładu   -   starsze 

kobiety najczęściej nawiedzające świątynie i członkinie kółek różańcowych nazywane są 

przez księży „żabami kropielniczymi"; a starsi mężczyźni - „dziadami kościelnymi" itp.

Wzajemne   stosunki   między   księżmi   również   pozostawiają   wiele   do   życzenia. 

Powszechna jest zazdrość o lepszą, bardziej dochodową parafię; donoszenie na kolegów 

do biskupa itp. Proboszczowie, aby zjednać sobie przychylność „góry" prześcigają się w 

dogadzaniu biskupom, ubóstwianiu ich i „rozpuszczaniu" na wszelkie możliwe sposoby. 

Duża,   niekontrolowana   władza   proboszczów   (często   starszych   i   zdziwaczałych)   nad 

wikariuszami,   jest   powodem   wielu   konfliktów,   które   nierzadko   przybierają   formy 

drastyczne, a niekiedy wręcz tragiczne.

Osobnym tematem jest panujący wśród kleru kult pieniądza, traktowanego najczęściej 

jako dobro zastępcze - na zasadzie - nie mogę mieć tego, co mają inni więc będę miał to, 

czego inni nie mają lub co pragną mieć. Nie będzie wielką przesadą jeśli powiem, iż 

dzisiejszym Kościołem rządzą pieniądze. Pomiędzy księżmi istnieje ciągła rywalizacja o 

114

background image

największe  i najbogatsze  parafie.  Normalnym  zjawiskiem  jest kupowanie  u biskupów 

godności kościelnych - kanonika i prałata. Właśnie biskupi są prawdziwymi finansowymi 

krezusa-mi. Mają oni nieograniczony dostęp do ogromnych pieniędzy napływających z 

diecezji. Każda parafia jest opodatkowana na rzecz utrzymania kurii, biskupów, licznych 

przedsięwzięć   i   fundacji   kościelnych,   m.in.   budowy   nowych   świątyń,   utrzymania 

seminarium,   diecezjalnego   caritas,   misji   w   krajach   trzeciego   świata   oraz   na   potrzeby 

papieża i funkcjonowanie Państwa Kościelnego - Watykanu. Kardynałowie i biskupi w 

sposób   zupełnie   niekontrolowany   mogą   korzystać   i   faktycznie   korzystają   z   tej   góry 

pieniędzy.

Książęta Kościoła, zajęci ciągłą troską o jego rozrost, potęgę i dobro - zagubili gdzieś po 

drodze   wskazania   Jezusa   o:   ubóstwie,   skromności,   prawdziwej   pokorze,   trosce   o 

zagubione owce, dzieleniu się wszystkim z potrzebującymi, głoszeniu czystej Ewangelii, 

nie   mieszaniu  się   do  spraw  świata   (czyt.   polityki)(7),   byciu  „żywym  przykładem  dla 

stada". Wynikiem tego - postawa dzisiejszych następców apostołów stanowi zadziwiającą 

kwintesencję   starotestamentowego   faryzeizmu   ze   współczesnym   konsumpcjonizmem 

oraz   pragnieniem   władzy   i   dominacji.   Koniecznym   zatem   krokiem   w   kierunku 

uzdrowienia Kościoła, szczególnie w naszym kraju, jest uporządkowanie jego finansów - 

poddanie ich wnikliwej kontroli. Na tej samej zasadzie należy poddać kontroli i ujawnić 

(dziś   skrzętnie   ukrywane)   faktyczne   uposażenie   księży,   a   zwłaszcza   proboszczów   i 

biskupów,   którzy   sami   regulują   sobie   własne   wynagrodzenia.   Najlepszym   wyjściem 

byłoby wypłacanie księżom pensji tak, jak to się dzieje np. w Niemczech lub też ustalenie 

powszechnie obowiązujących, rozsądnych stawek za posługi duszpasterskie. Instytucja 

tzw.   rad   parafialnych,   tak   powszechna   na   zachodzie   -   gdzie   kierują   one   finansami   i 

inwestycjami niemal każdej parafii - w Polsce faktycznie nie istnieje. Trzeba koniecznie 

dokonać   rozróżnienia   pomiędzy   autonomicznym   charakterem   Kościoła   i   jego 

czcigodnymi   tradycjami,   a   zdroworozsądkowymi   metodami   funkcjonowania   ogromnej 

instytucji, która wchodzi w XXI wiek i jest kierowana przez ludzi, a nie przez aniołów.

(7) Patrz Ew. Mk. 12, 17.

Nie   dziwi   mnie   postawa   większości   katolików   w   naszym   kraju,   którzy   widząc 

wynaturzenia systemu jaki panuje w Kościele Katolickim - po prostu go nie popierają; 

poprzez, m.in. nieobecność na Mszach Świętych w niedziele i święta. Nie namawiam 

115

background image

tutaj do postaw areligijnych lub, co gorsza, do indyferencji moralnej czy religijnej - wręcz 

przeciwnie! Oczywiste jest jednak, iż ludzie są dzisiaj bardziej świadomi i mają naturalne 

prawo wyboru. Naturalnym, zdrowym odruchem człowieka, który widzi zło i fałsz jest 

unik, nieufność, obrona, a często wrogość.

W   ciągu   trzech   urlopów   w   kapłaństwie,   odwiedziłem   kilkanaście   krajów   Europy 

Zachodniej i Południowej;  Pomocną  Afrykę  oraz  Kanadę.  Wszędzie  obracałem  się  w 

środowisku   Kościoła   Katolickiego,   a   także   wśród   protestantów.   Próbowałem   poznać 

dokładnie struktury tamtejszych Kościołów, zaangażowanie wiernych oraz wpływ jaki 

wywiera na nich głoszona nauka.

Obserwowałem   wnikliwie   życie   kapłanów.   Po   tych   wszystkich   doświadczeniach 

doszedłem do kilku wniosków:

1.   System   panujący   w   całym   Kościele   Katolickim   jest   wadliwy   (celibat   księży,   brak 

struktur   demokratycznych,   błędy   w   nauce   dotyczącej   moralności   seksualnej   - 

antykoncepcji, rozwodów itp.)

2. Kościół w Polsce jest najpotężniejszy ze wszystkich Kościołów na świecie (największa 

ilość księży i biskupów, największy majątek, największe wpływy na życie społeczne i 

polityczne w państwie).

Cały paradoks polega jednak na tym, że oddziaływanie naszych kapłanów na wiernych 

jest znikome, porównywalne do takich krajów jak Albania czy Obwód Kaliningradzki. 

Najbardziej   na   świecie   wpływowy   Kościół   nie   ma   prawie   żadnego   wpływu   na 

kształtowanie sumień i morale swoich wiernych. Siła Kościoła i jego pasterzy - miast być 

oparta   na   ewangelicznych   radach   (pokory,   ubóstwa,   przebaczenia,   pracy   u   podstaw, 

miłości i opieki nad najbardziej potrzebującymi) - jest sztucznie rozdmuchiwana przez 

wysokich   rangą   dostojników   i  podsycana   masówkami,   które   są   coraz   mniej   masowe. 

Zadufanie w swoją potęgę, ciągłe wiece i świętowania - przy jednoczesnym braku ascezy 

i   autentycznej   niezbędnej   przemiany   -   zgubiły   już   wielkie   Cesarstwo   Rzymskie. 

Wszystko wskazuje na to, że zguba  czeka też  Kościół Rzymski,  jeśli się  w porę  nie 

opamięta. Odnowa Kościoła musi iść w kierunku zmian systemowych z jednoczesnym 

podniesieniem wartości świadectwa życia kapłanów i świeckich. Ma to prowadzić do 

rzeczywistych zmian  w świadomości ludzi  wierzących.  Zasłyszane  w świątyni  Słowo 

Boże, poparte przykładnym życiem kapłana, który je przekazuje - padnie wówczas na 

116

background image

podatny   grunt   ludzkich   serc   i   wyda   stokrotne   plony   w   postaci   nawróceń   i   dobrych 

uczynków.   Jezus   Chrystus   powiedział,   że   właśnie   „po   owocach"   poznamy   Jego 

prawdziwych uczniów, a sama „wiara bez uczynków - martwą jest".

Kościół dzisiaj sili się na spektakularne, tanie efekty i działania, które mają roztoczyć 

wokół niego przyjazną atmosferę i stworzyć wrażenie postępu. Myślę tu na przykład o 

tzw. chrześcijańskim rocku, tęczowej barwie ornatów na paryskim spotkaniu papieża z 

młodzieżą, nagłaśnianych akcjach pomocy Caritasu po powodzi, odcięciu się Glempa i 

Pieronka od wypowiedzi Jankowskiego itp. Tak samo pozorne było odżegnywanie się 

papieża   od   antysemityzmu,   bo  nie   poparte   autentyczną   skruchą   wobec   autentycznych 

rozmiarów   winy   Kościoła.   Obok   tych   populistycznych   zagrywek,   można   również 

zaobserwować   nieliczne   próby   naginania   starej   doktryny   (której   przecież   zmienić   nie 

można) do nowych czasów i ciągle ewoluującej rzeczywistości. Jednym z przykładów 

może być łaskawe przyzwolenie Kościoła na naturalne metody zapobiegania ciąży, choć 

jeszcze   niedawno   wszelka   ingerencja   myśli   ludzkiej   w   dziedzinę   płodności   była 

niedopuszczalna.

Konieczne   jest   ujawnienie   zjawisk,   które   w   przeszłości   i   obecnie,   na   szeroką   skalę 

deprawują   samych   duchownych   i   gorszą   rzesze   wierzących.   Zjawiska   te   są   tylko 

następstwami   niehumanitarnych   i   nienormalnych   praw,   którymi   kieruje   się   Kościół. 

Łamanie   tychże   praw,   np.   celibatu,   zakazu   stosowania   antykoncepcji,   rozwodów, 

zapłodnienia in vitro itp. - na skalę masową - stwarza zamknięty krąg deprawacji sumień i 

zachowań ludzi, którzy noszą w sobie pragnienie życia zgodnego z wolą Bożą. Szukają 

jej w Kościele, ale zamiast woli Bożej i wykładni Bożych przykazań, wtłacza się im tam 

przepisy   prawa   ludzkiego   pod   etykietką   „nadprzyrodzone".   W   konsekwencji   wierni 

szukający Boga znajdują nakazy hierarchów Kościoła; bardzo trudne do wykonania, a 

często niewykonalne - gdyż sprzeczne z naturą ludzką (np. celibat). Kościelne nakazy 

prawne  najczęściej nie  mają nic  wspólnego z  prawem  Bożym.  Są  za  to obwarowane 

wieloma sankcjami (np. dla rozwodników) i karami grzechów ciężkich - śmiertelnych.

Spowiadałem   osobiście,   a   także   rozmawiałem   z   wieloma   bardzo   wartościowymi, 

wierzącymi   ludźmi,   o   wrażliwych   sumieniach.   Ci   wspaniali   katolicy,   będąc   ciągle   w 

konflikcie   z   własnym   sumieniem,   ulegają   czemuś   co   mogę   nazwać   auto-deprawacją. 

Chcą   oni   wierzyć   nauce   Kościoła   i   wypełniać   ją,   ale   ponieważ   przekracza   to   ich 

117

background image

możliwości - wybierają dwie drogi: albo trwają do końca życia w wyrzutach sumienia 

popełniając „grzechy kościelne", albo też wybierają wyjście pod hasłem - skoro i tak nie 

mogę,   to   nie   będę   się   wysilał.   Niestety,   w   tym   drugim   przypadku   prawo   ludzkie   - 

kościelne   eliminuje   się   na   równi   z   prawem   Boskim.   Obie   te   drogi   są   zabójcze   dla 

jednostek i dla całych społeczności. Mamy w tym miejscu jedną z prób odpowiedzi na 

pytanie - dlaczego w krajach katolickich, np. w Polsce ludzie wierzący postępują wbrew 

zasadom swojej wiary? Pan Jezus, jak zwykle przewidział taki obrót sprawy i przestrzegał 

sobie współczesnych, a także nas wszystkich słowami: „strzeżcie się kwasu faryzeuszów i 

saduceuszów"(8) i w innym miejscu - „czyńcie więc i zachowujcie wszystko, co wam 

polecą  (przyp.   - o  ile  przekazują  naukę  otrzymaną  od  Boga),  lecz   uczynków  ich  nie 

naśladujcie.   Mówią   bowiem,   ale   sami   nie   czynią.   Wiążą   ciężary   wielkie   i   nie   do 

uniesienia i kładą je ludziom na ramiona, lecz sami palcem ruszyć ich nie chcą. Wszystkie 

swe uczynki spełniają w tym celu, żeby się ludziom pokazać..."(9).

(8) Patrz Ew. Mt. 16, 11.

(9) Patrz Ew. Mt 23, 3-5 oraz 23, 13-36.

Te i inne słowa Jezusa odnoszące się do kapłanów i uczonych w piśmie - śmiało odnieść 

możemy   dzisiaj   do   papieża,   biskupów   i   wszystkich   hierarchów   Kościoła   Rzymsko-

Katolickiego, strzegących depozytu własnych nakazów i zakazów, a przede wszystkim 

własnych   interesów.   Książęta   Kościoła   -   jak   sami   siebie   nazywają   -   sądzą,   że 

utrzymywanie człowieka w ciągłym konflikcie z własnym sumieniem ma go związać z 

Kościołem i uczynić z niego pokorną owieczkę. Takie właśnie owieczki najłatwiej jest 

omamić, uzależnić i wykorzystać finansowo. Nie należy bynajmniej winą za taki stan 

rzeczy obarczać szeregowych kapłanów, którzy sami są w pewnym sensie ofiarami, będąc 

bezwolnymi narzędziami w rękach swoich, wyższych rangą przełożonych.

Ogromne szkody Chrystusowej Owczarni przysparza dziś zamknięty krąg wzajemnych 

powiązań - nie do rozwiązania na obecnym etapie, bez gruntownych zmian.

Pierwszym ogniwem są sami księża, których sumienia i charaktery wypaczane są przez 

błędy systemu, jaki ich kształtuje. Mając na ogół świadomość głoszenia fałszu i obłudy, 

trudno jest im zaangażować się w to, co robią. Nie są oni w związku z tym autorytetami 

dla ludzi wierzących, a zwłaszcza dla młodzieży. Zamiast świadczyć swoim życiem o 

Bogu kombinują, jak bezkarnie łamać śluby złożone w czasie święceń - organizując sobie 

118

background image

na boku drugie życie. Angażują się w politykę i wyciskają z ludzi, ile się da. Tymczasem 

ludzie naprawdę potrzebują autorytetu i przykładu ze strony kapłana. Jednak to, co głoszą 

księża, przechodzi nad głowami wierzących w Kościołach - gdyż księża nie żyją tak, jak 

mówią.  Zaklęty, szatański krąg się  zamyka,  a jego rezultatem jest brak pozytywnego 

oddziaływania Kościoła Katolickiego na społeczeństwo.

Mówienie   o   przytłaczającej   większości   ludzi   wierzących   w   Polsce   jest   nonsensem, 

ponieważ   w   naszym   kraju   wytworzył   się   już   zwyczaj,   tradycja   -   uczestnictwa   w 

niedzielnej i świątecznej Mszy Świętej, Chrztu, I-szej Komunii, Bierzmowania czy też 

ślubu  kościelnego  -  która   ma   niewiele   wspólnego  z  prawdziwym  przeżywaniem   tych 

Sakramentów   i   samej   wiary.   Zwyczajowy   Chrzest   dziecka   -   wiąże   je   statystycznie   z 

Kościołem, aż do pogrzebu. Tymczasem ludzie w trakcie swego życia często tracą wiarę 

albo nigdy do niej nie dochodzą i to głównie z winy Kościoła, który szczyci się milionami 

„katolików z metryki". Widocznymi skutkami oddziaływania Kościoła na polski naród są: 

szerzący   się   coraz   bardziej   indyferentyzm   religijny,   ateizm,   postawy   wrogie   Religii 

Katolickiej, gwałtowny spadek powołań w seminariach duchownych (notowany ostatnio 

na   całym   świecie),   ciągły   spadek   uczestnictwa   wiernych   w   nabożeństwach;   wzrost 

przestępczości pod każdą postacią itp. Najbardziej katolicki kraj na świecie, jakim jest 

Polska,   ma   jedną   z   najgorszych   opinii.   Polscy   katolicy   rozwodzą   się   i   zdradzają   na 

potęgę, piją ponad miarę, okradają sklepy na zachodzie; przemycają narkotyki, kradzione 

samochody i cokolwiek się da.

Wierni   z   kraju   papieża,   przyjeżdżający   na   pielgrzymki   do   Watykanu   -   ogołocili 

największy   tamtejszy   sklep   kradnąc:   krzyżyki,   medali-ki,   święte   obrazki   i   inne 

dewocjonalia!   Pielgrzymi   z   Polski,   po   niedzielnej   audiencji   u   papieża,   zapełniają 

największe rzymskie targowiska handlując przeważnie wódką i papierosami. Znany jest 

fakt emigracji setek, rdzennie polskich, katolickich rodzin i osób prywatnych do Izraela; 

gdzie   po  przyznaniu   się   do  Judaizmu  -  otrzymywały   one   mieszkania   i  dobrze   płatną 

pracę.   Jeśliby   zrobić   sondaż   w   polskich   więzieniach,   okazałoby   się,   iż   ogromna 

większość   skazanych   morderców,   złodziei,   aferzystów   -   to   wierzący,   a   nawet 

praktykujący katolicy.

Niedawno   opinię   publiczną   Pabianic   poruszyło   okrutne   morderstwo   popełnione   na 

starszym   mężczyźnie.   Zbrodniarzami   okazali   się   dwaj   nieletni   chłopcy   -   gorliwi 

119

background image

ministranci jednej z miejscowych parafii.

Takie i podobne przykłady można by mnożyć w nieskończoność. To nie są ani wyjątki 

potwierdzające regułę, ani też sporadyczne wybryki, ale wyraźny objaw ciężkiej choroby 

„katolickiego społeczeństwa". Chory jest cały organizm Kościoła, a więc także my - jego 

członki.   Autokratywne   rządy   Kościoła   Katolickiego  zbierają  wielkie   żniwo  w  postaci 

wypaczonych, zdeprawowanych sumień pokoleń Polaków, którzy „dzięki" nauce swoich 

pasterzy wykształcili w sobie mentalność i postawy religijne, mające jednak niewiele 

wspólnego z mentalnością i postawami ludzi prawdziwie wierzących. Doszło do tego, że 

nieznajomość   elementarnych   prawd   wiary   i   podstawowych   chrześcijańskich   modlitw 

stała się niemal domeną Katolicyzmu. Młodzi ludzie, przystępujący do Bierzmowania czy 

też zawierający związki małżeńskie, nie znają często Modlitwy Pańskiej i nigdy w swoim 

życiu nie mieli w rękach Pisma Świętego! Nic dziwnego skoro większość księży, stosując 

się   do   przepisów   prawa   kanonicznego,   skłonna   jest   bardziej   wymagać   od   nich 

niezbędnych  dokumentów   i   stosownej   wpłaty,   aniżeli  wiedzy   o   Bogu  i  dowodów  na 

autentyczne przeżywanie własnej wiary. Czy dziwić nas mają postawy objętości, negacji, 

a nawet wrogości wobec Kościoła?!

Trudno nie obarczać winą za taki, a nie inny stan rzeczy, samej głowy tego ogromnego 

organizmu. To papież pociąga za wszystkie sznurki i on jest najwyższym prawodawcą w 

Owczarni Jezusa. Myślę tu o każdym kolejnym następcy Św. Piotra. Nasz wielki rodak, 

piastujący obecnie tę godność - obdarzany słusznie szacunkiem i uznaniem całego świata 

za swoje nieocenione i liczne zasługi - sam przytłoczony jest skostniałą, narosłą przez 

wieki tradycją. Przy najlepszej woli i ogromie dzierżonej władzy, trudno jest mu zapewne 

wznieść się ponad struktury w których sam wyrósł. Samo skupienie tak ogromnej władzy 

w ręku jednego, słabego człowieka, jest już poważnym błędem i anachronizmem. Władca 

na ziemi posiada oficjalnie ukonstytuowaną, z mandatem nieomylności, władzę Boga na 

Niebie. Już karty Pisma Świętego, nie mówiąc o historii Kościoła, dowodzą, że nawet 

„pierwszy uczeń" - którego Jezus nazwał „opoką", ale też... „szatanem" może zaprzeć się 

swego nauczyciela i mylić się - tak przed, jak i po ukrzyżowaniu.

Współcześni uczeni w Piśmie opierając się na sławnym dialogu Jezusa z Piotrem(10), 

uważają   każdego   następcę   Piotra   za   nieomylnego   geniusza,   w   którym   bez   przerwy 

przebywa   Duch   Boży,   będący   Źródłem   nadprzyrodzonego   oświecenia.   Tymczasem 

120

background image

prawda jest taka, iż nigdy w historii Kościoła - aż do 1870 r. kiedy to Pius IX ogłosił 

dogmat o papieskiej nieomylności - nie było w ogóle takiego przeświadczenia. Co więcej, 

biskupi Rzymu - papieże we wczesnych wiekach nie byli uważani za następców Świętego 

Piotra i sami siebie za takich nie uważali. Sam Piotr traktowany był co najwyżej jako 

„pierwszy spośród równych", bez jakichkolwiek praw panowania nad pozostałymi. Nie 

miał  też   żadnego   następcy   -   jak  zgodnie   twierdzą   Ojcowie   Kościoła.   Za   sukcesorów 

wszystkich   apostołów   uważano   powszechnie   wszystkich   biskupów.   Cała   władza 

ustawodawcza   Chrystusowej   Owczarni,   aż   do   czasów   współczesnych,   spoczywała   w 

rękach   Soborów   i   była   oparta   na   świadomości   i   wierze   wszystkich   chrześcijan. 

Tymczasem   przez   całe   stulecia   biskupi   Rzymu   byli   często   powodem   zgorszenia   dla 

całego Chrześcijaństwa - głosili herezje, mordowali, kradli, pławili się w nieczystości 

utrzymując   prostytutki   i   całe   haremy.   Z   racji   swego   urzędu   kierowali   Państwem 

Kościelnym,   nie   wyróżniając   się   niczym   od   innych   ówczesnych   władców.   Swoją 

uprzywilejowaną pozycję w biskupim gremium zawdzięczali jedynie dwóm historycznym 

faktom: Rzym przejął rangę stolicy świata po upadłym Cesarstwie; apostołowie Piotr i 

Paweł zginęli i zostali w nim pochowani. Papieże błądzili i mylili się zbyt często, aby 

komukolwiek   przyszło   do   głowy   doszukiwać   się   u   nich   jakichkolwiek   szczególnych 

przymiotów, a tym bardziej Światła Ducha Świętego, które oświecało dawniej apostołów 

- po ich śmierci zaś wszystkich biskupów, jako pasterzy całej Owczarni Jezusa.

(10) Patrz Ew. J. 21, 15-19.

Dopiero   kilku   ostatnich   papieży   wykorzystało   wzrost   potęgi   Kościoła,   a   tym   samym 

swojego urzędu - stosując czystki oraz metodę kija i marchewki - dokonało odwrotu od 

uświęconych  tradycji.   Skupili  oni  w  swych  rękach  pełnię   władzy   i  nadali  jej  prymat 

nieomylności. Na rezultaty nie trzeba było długo czekać. Papieże zaczęli sobie rościć 

prawo   do   ustalania   wszelkich   norm   i   reguł   dotyczących   życia   całego   Kościoła, 

wszystkich wiernych i każdego ochrzczonego z osobna.

Dwa ostatnie stulecia są również naznaczone ciągłą papieską ingerencją w wewnętrzne 

sprawy państw i narodów. Sam Watykan oraz biskupi na czele z prymasami, wykonując 

dyrektywy Watykanu, przez cały XIX wiek wywierali presję na parlamenty i rządy, aby te 

ograniczyły wolności obywatelskie w swoich krajach. Atakowano konstytucje, które nie 

zabezpieczały   należycie   interesów   Kościoła,   dawały   ludziom   prawo   wyboru   religii   i 

121

background image

wyznania, gwarantowały wolność sumienia, przyznawały równe prawa Żydom itp.

Jeśli   chodzi   o   tych   ostatnich   to   mało   kto   wie,   iż   dopiero   nasz   papież   położył   kres 

prześladowaniom,   pogardzie   i   filozofii   odwetu,   która   od   niemal   dwóch   tysięcy   lat 

kierowała poczynaniami hierarchów katolickich w odniesieniu do tych, którzy byli „winni 

śmierci   Chrystusa".   W   naszym   Kraju   nadal   wielu   księży,   wyrosłych   na   tej   filozofii, 

hołduje ideologiom skrajnie nacjonalistycznym i faszystowskim - w myśl zasady: Polak - 

katolik, Żyd - morderca. Takie i podobne reakcyjne myśli zaszczepia się ludziom (w 

sposób jawny bądź zakamuflowany) w kazaniach, homiliach oraz dzieciom na katechezie. 

Jeden z proboszczów wykrzykiwał kiedyś na obiedzie odpustowym, w którym brałem 

udział   -   „Żydostwo   się   panoszy!  Potrzeba   nam   drugiego  Hitlera!!!"   Nie   bez   powodu 

pomiędzy Państwem Kościelnym a III Rzeszą nigdy nie było rozdźwięku, istniał ścisły 

związek ideowy i ... wspólnota interesów.

Papieże tytułujący się „Panami Świata" nieustannie próbują naginać ten świat do swoich 

„nieomylnych" wyroków. Jak to wygląda u nas - nie muszę chyba opisywać. Wspomnę 

tylko, że mój kolega-ksiądz pracujący w Niemczech, wielokrotnie w rozmowach ze mną, 

określał   Polskę   mianem   „drugiego   Iranu"   -   mając   na   względzie   fanatyzm   religijny 

hierarchów kościelnych i bezkrytyczną postawę dużej części społeczeństwa. Światłych 

katolików   denerwuje   zwłaszcza   (i   słusznie)   wtrącanie   się   Kościoła   w   politykę   oraz 

obsesyjna wręcz „dbałość" i kontrola najbardziej intymnych sfer życia ludzkiego. Biskupi 

i księża, pod naciskiem doktryny Watykanu, skłonni są niemal wchodzić ludziom pod 

pierzyny, a samym kobietom - wprost do

pochwy. Zawsze bardzo irytowało mnie kiedy słyszałem o kapłanach, którzy z lubością 

prowokowali   podczas   spowiedzi   swoich   penitentów   do   wyjawiania   najdrobniejszych 

szczegółów z ich życia seksualnego, małżeńskiego czy rodzinnego; stawiając przy tym 

jednoznaczne   diagnozy   i   wymagania.   Uważam,   iż   takie   niesmaczne   zachowania   są 

pogwałceniem   podstawowego   prawa   prywatności   i   wolności   jednostki.   Dostojnicy 

Kościoła oraz szeregowi księży nie powinni zajmować się czymś, na czym się nie znają i 

pozostawić   ludziom   możliwość   wyboru   w   takich   kwestiach   jak:   ilość   dzieci, 

antykoncepcja, sposób zaspokajania popędu, masturbacja itp. Tymczasem postanowienia i 

regulacje dotyczące życia świeckich nie są nawet z nimi konsultowane. Śmiem twierdzić, 

iż   nawet   papieże   nie   mogą   „zawiązywać   i   rozwiązywać"   wszystkiego.   Ponad   ich 

122

background image

ustawami istnieje bowiem prawo naturalne, nienaruszalne - dane przez Boga i zapisane w 

sercu każdego człowieka.

Jak   papież,   uważający   się   za   stróża   tegoż   prawa,   może   go   jednocześnie   odmawiać 

księżom, zakonnikom i siostrom zakonnym - nakazując im życie w celibacie i czystości, 

wbrew Boskiemu przykazaniu: „bądźcie płodni i rozmnażajcie się"?(11) Jak Piotrowie 

naszych czasów mogli usankcjonować życie w samotności i bezżenności (Św. Piotr miał 

żonę i teściową)12, skoro sam Bóg powiedział, że - „nie jest dobrze, żeby mężczyzna był 

sam" i... stworzył dla niego niewiastę?

(11) Patrz Rodz. l, 28. 12Patrz Ew. Mt. 8, 14-15

Celibat   jest   nie   tylko   pogwałceniem   naturalnego   prawa   każdego   człowieka   do 

małżeństwa,   ale   również   w  sposób  znaczący   uchybia   godności   związku  mężczyzny   i 

kobiety,   gdyż   Kościół   stawia   bezżenność   (jako   doskonalszy   stan   życia)   ponad   tym 

związkiem. Stanowi to naruszenie jednego z głównych przesłań Pisma Świętego, które 

mówi o świętości i najwyższej randze małżeństwa. Powodem dla którego wprowadzono 

celibat nie jest czystość, ponieważ nigdy nie potępiano księży za konkubinat. Chodzi tu 

raczej o kontrolę nad nimi i ich pełną dyspozycyjność, a jednym ze źródeł jest odwieczne 

deprecjonowanie kobiet przez Kościół.

Nie bierze się przy tym pod uwagę uczuć i pragnień księży, a tym bardziej tego co czują 

ich  konkubiny  -  nieszczęsne,  poniżane;  zmuszane  często  całymi latami do ukrywania 

swojej miłości i swoich ukochanych. Kto jednak przejmuje się ich losem, skoro każda 

kobieta, która odbiega od wzoru Matki Najświętszej dostaje do wzoru Ewy - pierwszej 

grzesznicy i kusicielki. Według nauki Kościoła każde zbliżenie kobiety i mężczyzny, jak 

również każde poczęcie dziecka (także w małżeństwie) jest grzeszne. Wolne od winy jest 

jedynie   „Dziewicze  Poczęcie",  ale  to  - z   przyczyn zrozumiałych  -  jest  już  trudne  do 

naśladowania. Przy takim podejściu naturalne jest poniżanie kobiet i ciągłe obstawanie 

Kościoła przy celibacie.

Czy takie stawianie sprawy przez papieża nie jest stawianiem się człowieka, zwierzchnika 

instytucji, ponad Bogiem - Najwyższym Prawodawcą? Moje doświadczenia dowodzą, iż 

życie w celibacie już w seminarium duchownym jest przyczyną wielu frustracji i dewiacji 

seksualnych.

Dlaczego papieże potępiając zapłodnienie in vitro nie widzą cierpień małżonków, którzy 

123

background image

w inny sposób nie mogą mieć potomstwa? Czyż fakt, że mężczyzna musi się wcześniej 

zonanizować   w   celu   pobrania   nasienia   albo   obumarcie   kilku   zapłodnionych   komórek 

(które same często giną w ciele kobiety) nie wynagradza po tysiąckroć inny fakt - cud 

narodzin upragnionego dziecka,  przyjście na  świat człowieka?! Podczas  gdy Królowa 

Angielska w 1988 r. wyróżniła prekursorów metody sztucznego zapłodnienia Edwardsa i 

Steptoe'a wielką noworoczną nagrodą - papież uznał metodę, dzięki której urodziło się już 

kilkanaście tysięcy dzieci, za grzech ciężki i potępił uroczystym dokumentem Świętego 

Oficjum.

Dlaczego   papieże   potępiając   antykoncepcję,   nawet   w   najbardziej   łagodnej   formie 

(pigułki, prezerwatywy), nie widzą tragedii dziewcząt i kobiet, które po prostu „wpadły" i 

wybierają   pomiędzy   aborcją   a   nie   chcianym  potomstwem?   Czyżby   nie   słyszeli   też   o 

milionach dzieci w krajach Trzeciego Świata, które rodzą się tylko po to, aby umrzeć z 

głodu? Kiedy cały świat ucieszył się z pierwszej pigułki i innych metod antykoncepcji - 

Kościół potępił je i uznał za grzech śmiertelny chyba tylko z przekory i w poczuciu 

nieomylnej buty, gdyż takie stanowisko nie ma żadnego uzasadnienia w Biblii. Zgodnie 

ze   wszystkimi   prognozami,   większa   część   ludzkości   przestałaby   istnieć   z   powodu 

ogromnego przeludnienia i głodu, gdyby nie „śmiertelne grzechy" zapobiegania ciąży i 

stosunku   przerywanego   popełniane   nagminnie   na   całym   świecie.   Niekwestionowane 

dobrodziejstwo   -   antykoncepcja   -   została   określona   w   doktrynie   Kościoła   jako 

„permanentne zło, zawsze i w każdej sytuacji". Papieżowi bynajmniej nie przeszkadza 

fakt, iż potępiając antykoncepcję w naturalny sposób sprzyja aborcji tak, jak sankcjonując 

celibat faktycznie popycha duchownych do konkubinatu.

Dlaczego   potępiane   są   kobiety,   które   w   akcie   rozpaczy   usuwają   ciążę   będącą   np. 

następstwem gwałtu albo mając pewność, że dziecko urodzi się kaleką?!

Dlaczego rozwodnikom odmawia się prawa przystępowania do Sakramentów? Praktyka 

pokazuje, iż brak tego dostępu jest często przyczyną ich prawdziwych rozterek moralnych 

i upadków. Ludzie żyjący ze sobą bez ślubu kościelnego i rozwodnicy traktowani są przez 

Kościół jak wyrzutki. Ale czyż Chrystus nie przyszedł przede wszystkim do odrzuconych 

i grzeszników?!

Takie pytania można mnożyć?! Księża sami nie zgadzają się z wieloma naukami które 

głoszą. Znam misjonarza, który z pobudek humanitarnych, po kryjomu rozdawał środki 

124

background image

antykoncepcyjne swoim parafianom w Środkowej Afryce. Niestety, w Kościele nie ma 

miejsca dla demokracji i wymiany poglądów tak, jak to bywało za czasów pierwszych 

chrześcijan. Ksiądz niesubordynowany, nieprawomyślny - nie może być księdzem.

Wydaje się, iż powodu takiego stanu rzeczy należy doszukiwać się przede wszystkim w 

autokratywnych   rządach   papieży.   Namiestnicy   Chrystusa   powinni   -   obok   rządzenia   i 

reprezentowania Kościoła - wsłuchiwać się w głos Ludu Bożego, przyglądać znakom 

czasu   i   zmieniającej   się   ciągle   rzeczywistości.   Kto  sam   nie   słucha,   nigdy   nie   będzie 

słuchany! Papieże i biskupi muszą się zastanawiać - jak Kościół, którym kierują, może 

lepiej   pomagać   w   realizacji   Bożych   planów;   jak   je   najlepiej   rozeznać,   zrozumieć   i 

wprowadzić w życie. Bez wątpienia trudno to czynić, gdy można wszystko rozstrzygnąć 

jedną bullą czy encykliką. Takie autokratywne rządy mszczą się jednak w końcu na tych, 

którzy je sprawują. Przez swoją nieomylną butę papieże sami popadają w pułapki - muszą 

potwierdzać niedorzeczne wyroki swoich poprzedników.

Papieży   należy   również   obarczyć   winą   za   to,   iż   na   obecnym   etapie   niemożliwe   jest 

zjednoczenie   Kościołów   Chrześcijańskich.   Na   drodze   do   tego   zjednoczenia   zawsze 

będzie stał prymat ojca świętego, Boga - człowieka.

Jednym   z   podstawowych   błędów,   zadufanych   w   swoją   potęgę   kościelnych 

ustawodawców,   jest   nakładanie   kar,   potępień   i   sankcji   grzechów   śmiertelnych   na 

wszystkich, którzy zgrzeszyli z mocy prawa. Potępia się ludzi bez uwzględnienia ich 

indywidualnych sytuacji i uwarunkowań konkretnych przypadków.

Co powiedziałby Jezus, gdyby dziś przyszedł na ziemię i zobaczył swoją Owczarnię? 

Ten, który był zawsze najbliżej ludzi niechcianych, ochraniał biednych i potrzebujących 

przebaczenia? Dlaczego nie czynią tego Jego namiestnicy?

Kościół współczesny na obecnym etapie zdolny jest tylko do masówek, przesłań, apelów i 

akcji - takich jak np. Akcja Katolicka. Ale Zbawiciel mówi do inicjatorów tych pustych, 

bezdusznych imprez - „lud ten czci mnie tylko wargami, ale sercem swym daleko jest ode 

mnie". Przekazywanie wiary w sposób powierzchowny i benefisowy - doprowadziło do 

tego, że Kościół jest obecny w telewizji i radiu; ma swoje czasopisma, wpływ na ustawy 

parlamentarne i politykę, ale równocześnie Boga nie ma w ludzkich sercach. Liczy się 

jeszcze   jeden   wydany   tygodnik   katolicki,   jeszcze   jedna   stacja   radiowa,   kolejna 

wybudowana świątynia, liczba zgromadzonych na spotkaniu z papieżem. Najważniejsze 

125

background image

są wpływy, splendor, finanse, statystyki - tym dzisiaj żyje Kościół i do tego dąży. Stało 

się to, przed czym tak bardzo przestrzegał Chrystus - Kościół upodobnił się do świata. 

Papieże,   kardynałowie,   biskupi,   prałaci   i   inni   dostojnicy   kościelni   hołubieni   i 

rozpieszczani   przez   szeregowych   kapłanów   i   ludzi   świeckich   -   zbudowali   potężną 

instytucję materialną, zamiast duchownego Królestwa Bożego w sercach wiernych.

Ta   instytucja   oparta   na   ogromnych  finansach  i  bezwzględnym  posłuszeństwie   księży, 

otoczona zewnętrzną szatą  świętości i nieomylności - skazana  jest na  rychły upadek! 

Człowiek współczesny,  zagubiony   jak  nigdy  dotychczas  w  bezwzględnym,  brutalnym 

świecie, w którym rządzi ten kto ma wpływy, splendor, finanse i korzystne statystyki - 

człowiek XXI wieku szuka Boga żywego! Pragnie potwierdzenia sensu swojego życia - 

swoich starań, wysiłków, pracy nad sobą i codziennego zmagania ze złem. Zahukane, 

samotne   dzieci   Boże   pragną   prawdy,   sprawiedliwości   i   miłości,   a   nie   pustosłowia   i 

obłudy!

Na szczęście oprócz władzy hierarchów Kościoła istnieje również władza Ludu Bożego, 

stworzonego przez Boga i odkupionego Krwią Chrystusa. Ludu Bożego, wśród którego 

przebywa Duch Święty. Ten Lud Boży może powiedzieć NIE!!!

Głos ludzi wierzących, zatroskanych o swój własny Kościół, z trudem przebija się przez 

mury pałaców biskupich, kardynalskich i papieskich rezydencji. Nie pragnę, aby te mury 

runęły, ale by ich lokatorzy wyszli wreszcie do swoich owiec i przygarnęli je tak, jak je 

przygarniał   Jezus   Najlepszy   Pasterz.   Wierzę   głęboko,   że   nadejdzie   dzień   w   którym 

wyznawcy Chrystusa połączą się w jedno Ciało Kościoła Świętego i będą czcili Jednego 

Boga w Duchu i Prawdzie, a prowadzeni przez swoich gorliwych pasterzy - wprowadzą 

swój Kościół w Nowe Tysiąclecie Chrześcijaństwa.

Najbardziej wstrząsającą, bardzo pouczająca i rozbijająca mity książka, w której były 

ksiądz - Roman Jonasz, na kanwie własnych przeżyć, opisuje prozę kapłańskiego życia - 

pełnego intryg, skandali, ludzkich słabości i upadków. Nie księża są tu jednak piętnowani, 

ale błędny system który ich deprawuje.

„...Watahy kleryckie wychodziły na ulice Włocławka. Dziewczęta rozbierano wzrokiem, 

gwałcono i zniewalano myślami."

„Ksiądz   Mariusz   brocząc   obficie   krwią   przeczołgał   się   z   sypialni   do   kuchni.   Wziął 

126

background image

większy nóż i tym razem skutecznie przebił sobie serce."

„Tamtejszy proboszcz - Ryszard Falski napastował seksualnie młodego ministranta. Stary 

świntuch dość poważnie nadwyrężył odbytnicę chłopca. Dotarła do nas również wieść o 

powieszeniu się zakonnicy... Według późniejszych relacji jej spowiednika - siostra miała 

duży   temperament   seksualny,   z   którym   nie   mogła   sobie   poradzić.   Ciągłe   pokusy   i 

grzeszne   myśli   zamieniały   jej   życie   w   koszmar,   pomieszały   zmysły   i   pchnęły   do 

samobójczej śmierci."

„Proboszcz dotknął mnie swoim biodrem, zadrżał na całym ciele i chwycił moją. rękę. 

Wiedziałem o co mu chodzi... Przecież musi to ksiądz jakoś robić; po co samemu. Nie 

pozwolę na żadne kurwy w mojej parafii!!!"

„Ksiądz   prałat   nie   poprzestawał   na   wykpiwaniu   Urzędu   Celnego   i   fiskusa.   Parę   lat 

wcześniej   sprowadził   podobno   luksusowe   BMW,   ubezpieczył   na   ogromną   sumę   i 

podstawił do zabrania braciom ze Wschodu...."

127