background image

Dave Wolverton 

 

Ślub Księżniczki Leii 

 

 

ŚLUB KSIĘŻNICZKI LEII 

 

 

DAVE WOLVERTON 

 
 

Przekład 

ANDRZEJ SYRZYCKI 

 
 
 

 

 

Create PDF

 files without this message by purchasing novaPDF printer (

http://www.novapdf.com

)

background image

Dave Wolverton 

Tytuł oryginału 

THE COURTSHIP OF PRINCESS LEIA 

 
 

Ilustracja na okładce  

DREW STRUZAN 

 
 

Redakcja merytoryczna  

DOROTA LESZCZYŃSKA 

 
 

Redakcja techniczna  

WIESŁAWA ZIELIŃSKA 

 
 

Korekta  

ELŻBIETA GEPNER 

 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 

Copyright © 1994 by Lucasfilm Ltd 

Published originally under the title 

The Courtship of Princess Leia by Bantam Books 

For the Polish edition Copyright © 1995 by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o. 

ISBN 83-7082-956-2 

 
 

Ślub Księżniczki Leii 

 
 
 
 
 
 
 
 
 
 

Create PDF

 files without this message by purchasing novaPDF printer (

http://www.novapdf.com

)

background image

Dave Wolverton 

R O Z D Z I A Ł  

Generał  Han  Solo  stał  przy  iluminatorze  obok  konsolety  dowodzenia  na  mostku 

kalamariańskiego krążownika gwiezdnego „Mon Remonda". Statek krążący  w pobliżu 
stolicy  Nowej  Republiki  na  Coruscant  przygotowywał  się  właśnie  do  wyjścia  z  nad-
przestrzeni; sygnały  ostrzegawcze rozbrzmiały  w uszach generała niczym kuranty. Od 
chwili,  kiedy  po  raz  ostatni  się  widział  z  Leią,  upłynęło  pięć  miesięcy.  Pięć  długich 
miesięcy,  w  trakcie  których  polował  na  „Żelazną  Pięść",  gwiezdny  superniszczyciel 
lorda  Zsinja.  A  przecież  Nowa  Republika  wydawała  się  taka  bezpieczna.  Może  teraz, 
kiedy  udało  mu  się zniszczyć  „Żelazną  Pięść",  lord  Zsinj  przestanie ich nękać i życie 
stanie  się  prostsze.  Han  już  od  dawna  marzył  o  tym,  by  opuścić  zatęchłe  i  wilgotne 
wnętrze kalamariańskiego statku. Brakowało -mu pocałunków Leii, pieszczoty delikat-
nych dłoni na czole. Ostatnio widywał zbyt wiele ciemności i mroku. 

Napęd  nadprzestrzenny  statku  przestał  działać,  a  widoczne  na  ekranie  świetlne 

smugi  zamieniły  się  znów  w  pojedyncze  gwiazdy.  Stojący  obok  generała  Chewbacca 
ryknął ostrzegawczo. Na tle ciemnego błękitu przestworzy, gdzie błyskały pojedyncze 
światła pogrążonej w mroku Coruscant, pojawiły się dziesiątki ogromnych, podobnych 
do spodków statków gwiezdnych. Han natychmiast rozpoznał w nich hapańskie Bitew-
ne Smoki. Pomiędzy nimi krążyło kilkadziesiąt stalowo-szarych imperialnych gwiezd-
nych niszczycieli. 

- Wynosimy się stąd! - zawołał Han. Tylko raz miał okazję spotkać się z hapań-

skim  Bitewnym  Smokiem,  ale  to  mu  aż  nadto  wystarczyło.  -  Pełne  osłony!  Manewr 
wymijający! 

Generał  obserwował  trzy  najwyżej  umieszczone  działa  jonowe  na  pokładzie  naj-

bliższego  Smoka,  oczekując,  że  za  chwilę  zamienią  jego  statek  w  ognistą  kulę.  Po 
chwili zauważył, jak wszystkie wieżyczki blasterów na krawędzi spodka kierują się w 
jego stronę. 

Nagle „Mon Remonda" gwałtownie skręcił i zanurkował ku powierzchni planety, 

w stronę widocznych świateł Coruscant. Han poczuł, jak żołądek podchodzi mu do gar-
dła,  jego  kalamariański  pilot  miał  jednak  duże  doświadczenie.  Wiedział,  że nie  mogą 
uciec,  nie  wytyczywszy  następnego  kursu,  skierował  więc  swoją  jednostkę  prosto  w 

Ślub Księżniczki Leii 

gąszcz statków  wojennych Hapan tak, aby Bitewne Smoki nie mogły  otworzyć  ognia, 
nie ryzykując, iż się nawzajem ostrzelają. 

Iluminator, przy którym stał Han, wykonany był prawdziwie po mistrzowsku, po-

dobnie  jak  wszystkie  urządzenia  na  pokładzie  kalamariańskiego  statku.  Kiedy  przela-
tywali  koło  mostka  najbliższego  Bitewnego  Smoka,  Han  dojrzał  nie  tylko  zdziwione 
twarze hapańskich oficerów, ale nawet srebrne naszywki na kołnierzach ich mundurów 
z  wyhaftowanymi  nazwiskami.  Solo  nigdy  przedtem  nie  widział  żadnego  obywatela 
Hapes. Należący do nich sektor galaktyki zaliczał się do najbogatszych, a Hapanie zaw-
sze strzegli troskliwie swoich granic. Han wiedział tylko tyle, że podobnie jak on byli 
ludźmi - ludzie przecież rozplenili się po całej galaktyce jak chwasty - ale zdumiał się, 
kiedy stwierdził, że wszyscy trzej oficerowie na mostku to wyjątkowo urodziwe kobie-
ty, przypominające kruche figurki z porcelany. 

- Przerwać manewr wymijający! - zawołał kapitan Ono-ma, kalamariański oficer o 

łososiowej  skórze,  siedzący  przy  konsolecie  sterowniczej  i  obserwujący  wskazania 
czujników statku. 

- Co takiego? - krzyknął Han, zdumiony, że niższy od niego stopniem Kalamaria-

nin odważył się odwołać jego rozkaz. 

- Hapanie nie otworzyli ognia, a wręcz przeciwnie, nadali komunikat, że przybyli 

tu jako przyjaciele - odparł Onoma, obracając na Hana swoje wielkie złote oko. 

Kalamariański krążownik wyrównał lot, wychodząc z szaleńczego nurkowania ku 

planecie. 

- Przyjaciele? - zapytał Han. - To Hapanie! Hapanie nigdy nie byli naszymi przy-

jaciółmi! 

-  Niemniej  wygląda na  to,  że  przybyli  w  pokojowej  misji;  może  chcą  zawrzeć  z 

władzami Nowej Republiki jakiś układ. Towarzyszące im niszczyciele gwiezdne należą 
też  do  nich  i  zostały  odebrane  siłom  gwiezdnym  Imperatora.  Jak  pan  widzi,  statkom 
ochrony planety także nic się nie stało. 

Kapitan Onoma wskazał na jeden z niszczycieli zawieszony w innym kwadrancie 

przestrzeni,  a  Han natychmiast  rozpoznał  widoczne  na  jego  burdę  znaki.  Był  to  „Sen 
Rebeliantów", flagowy  statek Leii. Kiedy  odebrali go Imperatorowi, wydawał się taki 
potężny, taki wielki, a teraz, w porównaniu ze statkami floty Hapan, sprawiał wrażenie 
mało  znaczącego  patrolowca.  Obok  „Snu  Rebeliantów"  Solo  dostrzegł  kilkanaście 
mniejszych republikańskich pancerników. Na ich kadłubach wciąż widniały nie zama-
lowane barwy Sojuszu Rebeliantów. 

Han ujrzał po raz pierwszy hapańskiego Bitewnego Smoka, kiedy przemycał dzia-

ła  na  statku  wchodzącym  w  skład  niewielkiego  konwoju  pod  dowództwem  kapitana 
Ruli.  Hapanie  nie  ulegli  jeszcze  wówczas  siłom  Imperium.  Przemytnicy,  wiedząc  o 
tym,  korzystali  z  usług  jednego  z  wysuniętych  portów  znajdujących  się  w  neutralnej 
przestrzeni w pobliżu granicy należącej do Hapan gromady gwiazd. Liczyli na to, że w 
tym miejscu mogą nie obawiać się floty Imperatora. Pewnego dnia jednak, kiedy kon-
wój wyłonił się z nadprzestrzeni, ujrzeli tuż przed sobą jeden z hapańskich Bitewnych 
Smoków.  Mimo  iż  znajdowali  się  na  terytorium  neutralnym  i  nie  uczynili  żadnego 

Create PDF

 files without this message by purchasing novaPDF printer (

http://www.novapdf.com

)

background image

Dave Wolverton 

wrogiego ruchu, tylko trzem spośród dwudziestu statków udało się uniknąć zagłady po 
ataku Hapan. 

- Generale Solo, właśnie odbieramy wiadomość od Jej Wysokości ambasador Al-

deraanu Leii Organy - powiedział nagle oficer łącznościowiec. 

- Odbiorę u siebie - oświadczył Han i pospieszył na górę, by włączyć komunikator. 
Na niewielkim ekranie pojawiła się twarz Leii. Księżniczka uśmiechała się, pełna 

euforii patrzyła na Hana ciemnymi rozmarzonymi oczyma. 

- Och, Han - odezwała się słodko. - Tak się desze, że wróciłeś. 
Ubrana była w śnieżnobiałą szatę alderaańskiego ambasadora, a jej piękne, opada-

jące na plecy włosy wydawały się Hanowi dłuższe, niż kiedykolwiek przedtem. Wpięła 
w nie kilka małych grzebyków, które jej kiedyś podarował. Wykonano je z opali i sre-
bra wydobytego na Alderaanie, jeszcze zanim Wielki Moff Tarkin zamienił tę planetę 
w żużel za pomocą pierwszej Gwiazdy Śmierci. 

- Ja także tęskniłem za tobą - odparł Han nieco ochrypłym ze wzruszenia głosem. 
- Czekam na ciebie w Coruscant, w Wielkiej Sali Przyjęć - rzekła Leia. - Ambasa-

dorzy z Hapes za chwilę tu będą. 

- Czego chcą? 
- Nie chodzi o to, czego chcą, ale co nam ofiarują - oznajmiła Leia. - Przed trzema 

miesiącami poleciałam na Hapes i rozmawiałam z królową-matką. Prosiłam ją o pomoc 
w  walce  z  siłami  lorda  Zsinja.  Wyglądała  wówczas  na  nieobecną  duchem,  chyba  nie 
bardzo wiedziała, czy powinna finansować naszą walkę, ale przynajmniej obiecała, że 
się zastanowi. Mogę się domyślać, że jej  wysłannicy przybywają tu z oświadczeniem, 
iż pragnie nam pomóc. 

Ostatnio Han coraz częściej myślał o tym, że wygranie wojny przeciwko resztkom 

Imperium może zająć im lata, o ile nie dziesięciolecia. Zsinj z pomocą kilku pomniej-
szych lordów umocnił swoją władzę w ponad jednej trzeciej części galaktyki, a od kilku 
miesięcy czynił starania, aby zasięg tej władzy rozciągnąć na inne planety. Plądrował w 
tym celu całe systemy gwiezdne, coraz bardziej zbliżając się do wolnych światów. No-
wa Republika nie była w stanie patrolować tak ogromnego obszaru i podobnie jak kie-
dyś stare Imperium starało się odeprzeć siły Sojuszu Rebeliantów, tak teraz Nowa Re-
publika walczyła z siłami lordów i ich niezliczonymi flotami. Mimo wszystko Han wo-
lałby, żeby Leia nie przywiązywała zbyt dużej wagi do sojuszu z Hapanami. 

- Nie spodziewaj się zbyt wiele po Hapanach - powiedział. - Nie słyszałem, żeby 

ofiarowali komuś cokolwiek poza zmartwieniami. 

- Nawet ich nie znasz. Chcę tylko, byś przybył do Wielkiej Sali Przyjęć - odparła 

Leia, zwracając się do niego nagle w sposób bardzo oficjalny. - Aha, i witaj w domu. 

Odwróciła się. Transmisja dobiegła końca. 
- Ta-a - szepnął Han. - Ja także tęskniłem za tobą. 
Han  i  Chewbacca  spieszyli  ulicami  Coruscant  w  stronę  Wielkiej  Sali  Przyjęć. 

Znajdowali się w pradawnej części stolicy, gdzie miasto nie wyrastało ponad ruinami, 
toteż  otaczające  ich  plastalowe  gmachy  piętrzyły  się  po  obu  stronach  niczym  zbocza 
głębokiego  jaru.  Cienie rzucane  przez  te  domostwa  były  tak  mroczne,  że  przelatujące 
nad  głowami  przechodniów  promy  miały  nawet  w  ciągu  dnia  zapalone  światła,  roz-

Ślub Księżniczki Leii 

świetlające okolicę migoczącym blaskiem. Kiedy Han i Chewie dotarli do Wielkiej Sa-
li, orkiestra powitalna grała dziwny, patetyczny marsz, używając zestawu dzwonków i 
basowo pomrukujących rogów. 

Sala Przyjęć była ogromnym gmachem, mającym ponad tysiąc metrów długości i 

wysokim na czternaście pięter, z których można było obserwować, co się dzieje na par-
terze.  Han  znalazłszy  się  w  środku  stwierdził,  że miejsca  na  wszystkich  balkonach  są 
zajęte przez tłoczących się gapiów, którzy pragną za wszelką cenę zobaczyć delegację 
Hapan. Han przeszedł przez pierwszych pięcioro drzwi i wówczas niespodziewanie uj-
rzał złocistego androida, nerwowo przestępującego z nogi na nogę i co chwila wspina-
jącego się na palce, żeby spojrzeć ponad zgromadzonym tłumem. Wielu ludzi uważało, 
że wszystkie androidy tego samego typu są podobne do siebie jak krople wody, ale Han 
natychmiast rozpoznał See-Threepia. Żaden inny, specjalizujący się w zawiłościach dy-
plomatycznego protokołu android, nie mógł być tak bardzo zdenerwowany i podnieco-
ny. 

- Threepio, ty stara blaszana puszko! - krzyknął Han, starając się przekrzyczeć pa-

nujący hałas. Chewbacca także ryknął na widok androida. 

- Generale Solo! - odezwał się Threepio z wyraźną ulgą. - Księżniczka Leia popro-

siła mnie, bym pana odszukał i zaprowadził na balkon ambasadora Alderaanu. Obawia-
łem się, że nie znajdę pana w takim tłumie. Ma pan szczęście, że okazałem się na tyle 
przezorny, żeby czekać właśnie w tym miejscu. Proszę za mną, tędy. 

Threepio wyprowadził ich z budynku, przeszedł przez szeroką ulicę i wskazał dro-

gę w górę rampy obok kilku stojących tam strażników. Kiedy wspinali się długim i krę-
tym korytarzem, mijając po drodze jedne drzwi po drugich, Chewbacca pociągnął no-
sem i coś warknął. Po chwili skręcili za kolejny róg, wówczas Threepio zatrzymał się i 
otworzył  drzwi  prowadzące  na  balkon.  W  środku  znajdowało  się  tylko  kilkoro  ludzi. 
Wszyscy  obserwowali przez szybę to, co się działo w dole. Han stwierdził, że niektó-
rych już zna. Był wśród nich Carlist Rieekan, alderaański generał - dowódca bazy Hoth, 
i  Threkin  Horm,  przewodniczący  potężnej  Rady  Alderaanu,  mężczyzna  o  niebywałej 
tuszy, który  wolał spoczywać na unoszącym się na repulsorach krześle, niż powierzać 
cały ciężar ciała własnym nogom. Rozpoznał także Mon Mothmę, przywódczynię No-
wej Republiki, która stała obok brodatego Gotala o szarej skórze. Ten patrzył obojętnie 
na dół z pochyloną głową i spoglądał rogatymi czułkami w stronę Leii. 

Dyplomaci rozmawiali przyciszonymi głosami, wsłuchani w komunikatory i wpa-

trzeni  w  Leię.  Księżniczka  siedziała  na  ustawionym  na  podium  tronie  i  spoglądała  z 
królewską godnością na prom z hapańskimi dyplomatami, który właśnie osiadał na lą-
dowisku, znajdującym się pośrodku wielkiej, pozbawionej dachu przestrzeni. Na parte-
rze zgromadziło się chyba z pięćset tysięcy istot, pragnących chociaż rzucić okiem na 
delegację  Hapan.  Złotego  dywanu  wiodącego  od  lądowiska  do  podium,  na  którym 
umieszczono tron Leii, pilnowały dziesiątki tysięcy strażników.  Han podniósł głowę i 
spojrzał na piętra. Niemal każdy system gwiezdny starego Imperium miał tutaj własny 
balkon, oznaczony właściwą flagą. Ponad sześćset tysięcy takich flag zwisało z wieko-
wych  marmurowych  ścian,  świadcząc  niezbicie  o  przynależności  reprezentowanych 

Create PDF

 files without this message by purchasing novaPDF printer (

http://www.novapdf.com

)

background image

Dave Wolverton 

przez nie planet do Nowej Republiki. Kiedy hapański prom wylądował, na parterze za-
legła cisza. 

Han podszedł do Mon Mothmy. 
- Co się stało? - zapytał. - Dlaczego nie jest pani na parterze, na podium obok Le-

ii? 

- Nie zostałam zaproszona na powitanie Hapan - odparła Mon Mothma. - Poprosili 

jedynie o spotkanie z Leią. A ponieważ w okresie ostatnich trzech tysiącleci nawet Sta-
ra Republika utrzymywała z władcami Hapan tylko sporadyczne kontakty, uznałam, że 
lepiej będzie się nie narzucać i czekać, aż sami mnie zaproszą. 

- To bardzo rozsądne - oświadczył Han - tylko że jest pani wybraną przywódczy-

nią Nowej Republiki... 

- Ale królowa-matka Ta'a Chume czuje się zagrożona naszymi demokratycznymi 

zwyczajami - wpadła mu w słowo Mon Mothma. - Nie, myślę, że znacznie lepiej będzie 
pozwolić ambasadorom Ta'a Chume zwrócić się do nas za pośrednictwem Leii, jeżeli 
jej  zdaniem  będą  się  czuli  dzięki  temu  bardziej  pewnie.  Czy  liczyłeś,  ile  Bitewnych 
Smoków przyleciało tu razem z resztą floty  Hapan? Dokładnie sześćdziesiąt trzy - po 
jednym na każdą zamieszkałą planetę w całej ich gromadzie gwiezdnej. Nigdy jeszcze 
się  nie  zdarzyło,  by  Hapanie nawiązywali  z kimkolwiek  stosunki  od razu na  tak  dużą 
skalę. Podejrzewam, że będzie to najważniejszy kontakt, jaki nawiązały ze sobą nasze 
ludy w ciągu ostatnich trzech tysiącleci. 

Han miał na ten temat co prawda inne zdanie, ale i tak czuł lekką urazę, że nie sie-

dzi  teraz  u  boku  Leii.  Sam  fakt,  że  i  Mon  Mothmę  potraktowano  w  ten  sam  sposób, 
sprawiał, że uznał to niemal za zniewagę. Nie miał czasu jednak rozmyślać o tym dłu-
żej, bo po chwili Hapanie zaczęli schodzić po opuszczonej rampie wahadłowca. 

Jako pierwsza ukazała się kobieta o długich, czarnych włosach i oczach onyksowej 

barwy,  które  błyszczały  w  skierowanych  na  statek  Hapan  światłach.  Miała  na  sobie 
lekką suknię z połyskującego, brzoskwiniowego materiału, odsłaniającą jej długie nogi. 
Kiedy piękna kobieta skierowała się w stronę podium, dzięki umieszczonym na parte-
rze mikrofonom, przekazującym dźwięki na balkony, dało się słyszeć szmer podziwu, 
który przeszedł przez zgromadzone tłumy. 

Zbliżyła  się  do  Leii  i  przyklęknęła  zgrabnie na  kolano, nie  przestając  wpatrywać 

się w jej oczy. Głośno i wyraźnie odezwała się po hapańsku: 

Ellene sellibeth e Ta'a Chume: „Shakal Leia, ereneseth a'apelle seranel Hapes. 

Rennithelle saroon". 

Odwróciła się i sześć razy klasnęła w dłonie. Na ten sygnał z pokładu wahadłowca 

zaczęły  wysypywać  się  dziesiątki  kobiet  odzianych  w  złote,  także  błyszczące  suknie. 
Biegły  w  kierunku  podium.  Niektóre  grały  na  srebrnych  fletach lub  wybijały  rytm  na 
bębenkach, inne śpiewały głośno bardzo wysokimi głosami, powtarzając w kółko: Ha-
pes, Hapes, Hapes.
 

Mon Mothma zaczęła wsłuchiwać się uważnie w tłumaczenie słów Hapan na język 

basie, jakie dobiegało z jej komunikatora, ale Han nie usłyszał z tego tłumaczenia ani 
słowa. 

- Czy rozumiesz ten bełkot? - zapytał w końcu Threepia. 

Ślub Księżniczki Leii 

10

- Opanowałem ponad sześć milionów języków, generale - odezwał się z ubolewa-

niem android - ale myślę, że musiało mi się coś zepsuć. Hapańska pani ambasador nie 
mogła  powiedzieć  tego,  co  usłyszałem.  -  Odwrócił  się  i  ruszył  w  kierunku  wyjścia.  - 
Niech  licho  porwie  te  moje  zardzewiałe  obwody  logiczne!  Proszę  mi  wybaczyć,  ale 
muszę się teraz oddalić w celu dokonania naprawy. 

- Zaczekaj! - zawołał za nim Han. - Daj spokój z naprawami. Chcę  wiedzieć, co 

powiedziała. 

- Proszę pana, nadal sądzę, że musiałem ją źle zrozumieć - upierał się Threepio. 
-  Powiedz  mi!  -  powtórzył  bardziej  stanowczo  Han,  a  Chewbacca  poparł  go 

ostrzegawczym warknięciem. 

- No, jeżeli pan aż tak nalega... - odezwał się Threepio tonem, w którym nawet nie 

starał się ukryć urazy. - O ile moje czujniki działają poprawnie, przedstawicielka Hapan 
przytoczyła księżniczce Leii słowa swojej  wielkiej królowej--matki: „Godna szacunku 
Leio, ofiarowuję ci podarunki ze wszystkich sześćdziesięciu trzech światów Hapan. Ze-
chciej przyjąć je i nacieszyć nimi swoje oczy". 

-  Podarunki?  -  odezwał  się  Han.  -  To  stwierdzenie  wydaje  mi  się  dosyć  jedno-

znaczne. 

- I takie w istocie rzeczy jest, proszę pana. Hapanie nigdy nie proszą o przysługę, 

zanim nie ofiarują komuś daru o takiej samej wartości - odrzekł nieco protekcjonalnie 
Threepio. - Nie, martwi mnie tylko użycie słowa shakal, co oznacza „godna szacunku". 
Królowa-matka nigdy  nie  użyłaby  tego  słowa  wobec  Leii, jako  że  Hapanie  posługują 
się nim tylko wówczas, kiedy zwracają się do równych sobie. 

- No cóż - zaryzykował Han. - Obydwie pochodzą przecież z królewskiego rodu. 
-  To  prawda  -  przyznał  android  -  ale  musi  pan  wiedzieć,  że  Hapanie  ubóstwiają 

swoją królową-matkę. Prawdę mówiąc, jeden z jej tytułów  brzmi Ereneda, co znaczy: 
„Ta, która nie ma równej sobie". Widzi więc pan, że to nie byłoby logiczne, gdyby kró-
lowa-matka Hapan zwracała się do Leii jak do kogoś równego sobie. 

Han popatrzył w stronę opuszczonej rampy i zadrżał, jak gdyby przeczuwając, że 

za chwilę może wydarzyć się coś złego. Dudnienie bębenków niepokojąco przybrało na 
sile. Zobaczył, jak z promu wybiegły trzy kobiety odziane w jaskrawe, niemal krzykli-
we  jedwabne  szaty,  niosąc  wielki,  opalizujący  na  perłowo  pojemnik.  Threepio  wciąż 
jeszcze powtarzał, kręcąc głową: „Naprawdę będę musiał oddać te obwody logiczne do 
naprawy", kiedy trzy kobiety zbliżyły się do podium i przechyliły pojemnik, wysypując 
jego zawartość na podłogę. Zebranym z wrażenia zaparło dech w piersi. 

- Tęczowe klejnoty z Gallinore! 
Klejnoty  błyszczały  dziesiątkami  barw  od  purpury  do  płonącego  szmaragdu,  jak 

gdyby  żyły  swoim  życiem.  Prawdę  mówiąc,  te  drogocenne  cacka  nie  były  wcale  ka-
mieniami, a opartymi na krzemie formami życia emitującymi własne, specyficzne świa-
tło.  Stwory  te,  noszone najczęściej  jako  medaliony,  potrzebowały  aż tysiąca  lat na  to, 
by dojrzeć. Za jeden taki klejnot można było kupić kalamariański krążownik, a Hapanie 
wysypali na  podłogę  dosłownie  setki  takich  kosztownych  błyskotek.  Leia nie  okazała 
jednak zaskoczenia na ich widok. 

Create PDF

 files without this message by purchasing novaPDF printer (

http://www.novapdf.com

)

background image

Dave Wolverton 

11

Z  promu  wyłoniła  się  kolejna  trójka  kobiet  odzianych  w  skórzane  stroje  barwy 

brązowej ochry i cynamonu, tym razem o wiele wyższych niż poprzednie. Idąc tańczyły 
w takt dźwięków  wydobywających się z bębenków i  fletów, a pomiędzy nimi unosiła 
się platforma z widocznym na niej niewielkim, poskręcanym drzewem, na którym rosły 
czerwonobrunatne  owoce.  Nad  drzewem  zawieszono  dwa  źródła  światła,  które  rozja-
śniały  je  swoimi nieruchomymi  promieniami niczym  dwa  słońca  jakiegoś  pustynnego 
świata. Tłum cicho zaszemrał na ten widok, czekając, co oznajmi pani ambasador. 

Selabah, terrefel n lasarla. (Drzewo mądrości z Selab, rodzące owoce). 
Tłumy  zaczęły  nagle  krzyczeć  i  wiwatować  w  euforii,  a  Han  stał  jak  porażony 

gromem. Sądził zawsze, że drzewo mądrości z Selab jest tylko legendą. Powiadano, że 
owoce tego drzewa mogą wspomóc inteligencję osób, które osiągnęły wiek dojrzały. 

Han czuł pulsowanie krwi w skroniach, a w głowie dziwną lekkość. Zobaczył, jak 

na rampie  promu  pojawił  się  jakiś mężczyzna,  także  tańczący  w  rytm  muzyki.  Był  to 
cyborg dorównujący  wzrostem Chewbacce, odziany  w srebrzystoczarną zbroję hapań-
skiego  wojownika.  Zbliżywszy  się  do  podium,  wyciągnął  ze  schowka  w  ręce  jakiś 
dziwny przyrząd i położył go na podłodze u stóp Leii. 

-  Charubah  endara,  mella  n  sesseltar.  (Z  zaawansowanego  technicznie  świata 

Charubah ofiarujemy ci Karabin Posłuchu). 

Han się zachwiał z wrażenia i musiał oprzeć się o szybę, aby nie upaść. Karabin 

Posłuchu czynił z Hapan w walce na bliskie odległości niezwyciężonych wojowników. 
Wytwarzał  silną  falę  promieniowania  elektromagnetycznego,  która  zakłócała  proces 
myślowy przeciwnika. Znajdujący się w zasięgu Karabinu Posłuchu ludzie byli bezrad-
ni jak dzieci, nieświadomi niczego, co ich otaczało, i posłusznie wykonywali wszelkie 
polecenia, nie mogąc odróżnić rozkazów wroga od własnych myśli. Han poczuł, że za-
czyna się pocić. Każdy świat, każda planeta w systemie  Hapan ofiaruje to, co ma naj-
cenniejszego - pomyślał. - Co zamierzają przez to osiągnąć? Co chcieliby otrzymać  w 
zamian za te skarby? 

Patrzył tak jeszcze przez godzinę. Rytm bębenków i muzyka fletów oraz wysokie, 

donośne  głosy  kobiet  śpiewających  bez  przerwy:  Hapes,  Hapes,  Hapes  tętniły  mu  w 
uszach niczym młoty. Każdy z dwunastu uboższych światów ofiarował Leii niszczycie-
le  gwiezdne  odebrane  siłom  Imperatora,  a  pozostałe  planety  złożyły  w  darze  inne 
przedmioty, równie cenne, chociaż ich wartość była mniej wymierna. Pewna stara ko-
bieta z Arabanthy, która powiedziała tylko kilka słów na temat korzystania z życia i go-
dzenia się z nieuchronnością śmierci, przyniosła „myślową łamigłówkę", podobno bar-
dzo cenioną przez ludzi z jej planety. Inna, rodem z Ut, odśpiewała pieśń tak rzewną i 
piękną,  że  Han  poczuł,  jak  traci  kontakt  z  rzeczywistością  i  odlatuje  duchem  niczym 
piórko unoszone podmuchami ciepłego wiatru. 

W pewnej chwili usłyszał, jak Mon Mothma szepnęła: 
- Wiem, że Leia prosiła o pieniądze, by móc dalej walczyć z lordami, ale nigdy nie 

sądziłam... 

Nadeszła  wreszcie  chwila,  kiedy  kobiety  przestały  śpiewać  i  grać  na  instrumen-

tach, a nieprzebrane skarby, pochodzące z tajemniczych hapańskich światów, piętrzyły 
się na podłodze w Wielkiej Sali Przyjęć u stóp Leii. Han stwierdził, że powietrze z jego 

Ślub Księżniczki Leii 

12

płuc wydobywa  się z dziwnym świstem, zapewne dlatego, iż za każdym razem, kiedy 
jego oczom ukazywał się kolejny dar, nieświadomie wstrzymywał oddech. 

Cisza, jaka zapadła na parterze, wydawała się przytłaczająca, niemal złowieszcza. 

Na  złocistym  dywanie  stało  ponad  dwieście  kobiet  z  różnych  należących  do  Hapan 
światów, a Han nie mógł się nadziwić ich pięknu, wdziękowi, sile. Nigdy przedtem nie 
widział Hapanki. Teraz wiedział, że tak uroczych istot już nigdy nie zapomni. 

Kiedy  Hapanie  zamilkli,  nikt  nie  śmiał  się  odezwać.  Han  podobnie  jak  wszyscy 

czekał, ciekaw, czego zażądają w zamian za skarby. Czuł pulsowanie krwi; przypusz-
czał, że  mogą  chcieć  tylko  jednego:  zawarcia  porozumienia  z  Republiką.  Był  pewien, 
że Hapanie poproszą Leię o zgodę na udział Republiki w ostatecznej walce przeciwko 
połączonym flotom lordów dowodzących niedobitkami sił Imperium. 

Zobaczył, jak Leia wychyla się z tronu i patrzy z aprobatą na złożone skarby. 
- Wspominałaś, że chcesz złożyć mi dary z sześćdziesięciu trzech swoich światów 

-  przemówiła,  zwracając  się  do  Hapanki. -  Widzę  jednak  dary  tylko  z  sześćdziesięciu 
dwóch. Nie daliście mi nic z samej Hapes. 

Han  przeżył  prawdziwy  wstrząs.  Olśniony  ofiarowanymi  przez  Hapan  skarbami, 

już dawno stracił rachubę składanych darów. Uwaga Leii wydała mu się grubiaństwem, 
dowodem zachłanności. Spodziewał się, że Hapanie, zbulwersowani jej  fatalnymi ma-
nierami, zabiorą wszystko na swój statek i odlecą. 

Zamiast tego zobaczył, jak przedstawicielka Hapan obdarza Leię ciepłym uśmie-

chem,  jak gdyby  zachwycona  uwagą  księżniczki,  a  później  spogląda  jej  w  oczy  i  coś 
mówi. Threepio pospiesznie przetłumaczył słowa gościa: 

- To dlatego, że zachowałam nasz najcenniejszy dar na sam koniec. 
Uczyniła gest w stronę promu, a wszystkie stojące na dywanie kobiety cofnęły się, 

robiąc  przejście.  Okazało  się,  że  pragną  złożyć  ostatni  dar  bez  żadnych  fanfar,  bez 
śpiewów i bez muzyki, w zupełnej ciszy. 

Z  wnętrza  promu  wyłoniły  się  dwie  kobiety  ubrane  bardzo  skromnie  na  czarno. 

Jedynymi ozdobami, jakie nosiły, były srebrne kółeczka wpięte w ciemne włosy. Mię-
dzy  Hapankami  szedł  mężczyzna.  Na  głowie  miał  srebrny  diadem,  z  którego  zwisała 
czarna,  osłaniająca  twarz  woalka.  Wystające  spod  niej  złociste  włosy  opadały  mło-
dzieńcowi  aż  na  ramiona.  Prawie  nagi  tors  osłaniała  skąpa,  jedwabna  szata  spięta  na 
ramionach srebrnymi spinkami, w muskularnych rękach trzymał duże, bogato zdobione 
pudełko, wykonane z inkrustowanego srebrem hebanu. 

Podszedł do tronu Leii i postawił je u jej stóp na podłodze. Później kucnął, oparł-

szy lekko ręce na kolanach, a kobiety zdjęły mu woalkę. Oczom Hana ukazała się twarz 
najprzystojniejszego  mężczyzny,  jakiego  kiedykolwiek  widział.  Jego  głęboko  osadzo-
ne,  błękitnoszare  oczy  przywodziły  na myśl  kolor  wzburzonego  morza.  Emanowała z 
nich  mądrość,  ale także  duże  poczucie  humoru.  Muskularne  ramiona  i  mocno  zaryso-
wana  szczęka  świadczyły  o  zdecydowaniu  i  sile.  Han  pomyślał,  że  musi  to  być  jakiś 
wysoki  rangą  dygnitarz  z  dworu  samej  królowej-matki.  Po  chwili  usłyszał  głos  pani 
ambasador. 

Create PDF

 files without this message by purchasing novaPDF printer (

http://www.novapdf.com

)

background image

Dave Wolverton 

13

Hapesah, rurahsen Ta'a Chume, elesa holder Chume'da (Królowa-matka z pla-

nety Hapes ofiarowuje swój najcenniejszy skarb, syna Isoldera, Chume'dę, którego żo-
na będzie rządziła jako przyszła królowa). 

Chewbacca  warknął, a zgromadzone na dole istoty zaczęły  mówić  wszystkie jed-

nocześnie. Harmider był tak wielki, że Han miał wrażenie, iż słyszy huk fal morskich 
rozbijających się o brzeg podczas sztormu. 

Mon Mothma ściągnęła z głowy słuchawki i popatrzyła z namysłem na Leię. Jeden 

z generałów cicho zaklął i uśmiechnął się szeroko, a Han odsunął się od okna. 

- Co takiego? - zapytał. - Co to wszystko ma znaczyć? 
- Ta'a Chume pragnie, by Leia poślubiła jej syna - odparła łagodnie Mon Mothma. 
- Ale ona tego nie zrobi, prawda? - zapytał Han, lecz po chwili zrozumiał, że sam 

zaczyna  w  to  coraz  bardziej  wątpić.  Dysponując  sześćdziesięcioma  trzema  najbogat-
szymi  planetami  w  całej  galaktyce  i  władając  nimi  jako  królowa  rządząca miliardami 
ludzi, a w dodatku mając takiego mężczyznę u boku... 

Mon Mothma spojrzała Hanowi prosto w oczy, jak gdyby starała się rozszyfrować 

jego myśli. 

-  Mając  całe  bogactwo  hapańskich  światów  i  mogąc  z  łatwością  opłacić  koszty 

wojny, Leia rozgromi resztki Imperium bardzo szybko, oszczędzając przy okazji milio-
ny istnień. Wiem, jak wielkim uczuciem darzył ją pan kiedyś, generale Solo. Mimo to 
sądzę,  że  wyrażę  myśli  większości  obywateli  Nowej  Republiki,  kiedy  powiem,  iż  dla 
dobra nas wszystkich powinna przyjąć tę propozycję. 

Ślub Księżniczki Leii 

14

R O Z D Z I A Ł  

Luke wyczuwał istnienie ruin pradawnego domu Mistrza Jedi znacznie wcześniej, 

niż pokazał mu je jego whiphidzki przewodnik. Podobnie jak cała Toola, na której spod 
płatów  pozostałego  po  zimie  lodu  zalegającego  na  nieurodzajnej  równinie  wystawały 
jedynie  krótkie  purpurowe  porosty,  ruiny  sprawiały  wrażenie  krzepiących  i  czystych, 
ale i opustoszałych, jak gdyby nigdy nikt ich nie odwiedzał. Uczucie dziwnej lekkości 
upewniło Luke'a, że musiał tutaj mieszkać kiedyś jakiś dobry Jedi. 

Ogromny Whiphid, którego jasnożółte futro falowało w podmuchach wiosennego 

wiatru, przedzierał się przez gąszcz purpurowych mchów, nie wypuszczając z łapy wi-
brosiekiery. W pewnej chwili zatrzymał się, wciągnął ze świstem powietrze w nozdrza, 
kierując ogromne wystające kły ku odległemu purpurowemu słońcu, i wydał z siebie ni 
to ryk, ni to gwizd, patrząc w dal małymi czarnymi oczkami. 

Luke zsunął na plecy kaptur kombinezonu śnieżnego i spoglądając w tę samą stro-

nę,  czuł  nadciągające  niebezpieczeństwo.  Dostrzegł  stado  śnieżnych  demonów,  które 
opuściły  dotychczasową  kryjówkę  w  burzowych  chmurach.  Opadały  teraz  ku ziemi  z 
łopotem  włochatych  szarych  skrzydeł,  połyskujących  w  promieniach  wiszącego  nisko 
nad horyzontem  słońca.  Whiphid  wydał  z  siebie  bitewny  gwizd,  obawiając  się,  że  go 
zaatakują, ale Luke dosięgnął je swoją myślą i poczuł ich głód. Polowały na stado ku-
dłatych  motmotów  poruszających  się  na  horyzoncie  niczym  lodowe  góry,  wypatrując 
cielaka na tyle małego, by mogły bez kłopotu rozerwać go na strzępy. 

-  Spokojnie  -  odezwał  się  Luke,  wyciągnął rękę  i  dotknął nią  barku  Whiphida.  - 

Proszę cię, zaprowadź mnie teraz do tych ruin. 

Luke starał się użyć Mocy, żeby uspokoić whiphidzkiego wojownika, ale ten tylko 

zadrżał i ożywiony żądzą walki, mocniej ścisnął rękojeść wibrosiekiery. 

Po chwili zagwizdał przeciągle, wskazując na pomoc, a Luke, korzystając z Mocy, 

zrozumiał jego intencje. 

- Przeszukaj grób Mistrza Jedi, mój mały, jeśli musisz, ale ja udaję się na polowa-

nie.  Kiedy  dostrzegłem  wroga,  honor  nakazuje  mi  walczyć.  Mój  klan  będzie  dzisiaj 
ucztował, racząc się upolowanymi przeze mnie śnieżnymi demonami. 

Jedyne  ubranie  Whiphida  stanowił  szeroki  pas  z  prawdziwym  arsenałem  broni. 

Odchodząc wyciągnął spomiędzy zwisających z niego przedziwnych przedmiotów po-

Create PDF

 files without this message by purchasing novaPDF printer (

http://www.novapdf.com

)

background image

Dave Wolverton 

15

czerniały, żelazny, wysadzany szpikulcami korbacz. Trzymając wibrosiekierę w jednej, 
a korbacz w drugiej łapie, zaczął przedzierać się przez tundrę szybciej, niż Luke mógł 
się spodziewać. 

Młody Jedi pokręcił głową, nie zazdroszcząc śnieżnym demonom. Zza pleców do-

biegł go świst Artoo, proszącego, żeby choć trochę zwolnił i dał czas małemu robotowi 
na ominięcie jakiejś szczególnie zdradzieckiej tafli lodu. Po chwili Luke i Artoo skie-
rowali się na północ. Po pewnym czasie dotarli do trzech ogromnych płaskich bloków 
skalnych, które stanowiły ściany boczne i strop jakiegoś szybu. Powietrze w szybie by-
ło  suche.  Luke  odpiął  od  pasa  latarkę,  zapalił  ją  i  zaczął  schodzić.  Nie  zdążył  jednak 
dojść zbyt głęboko, kiedy stwierdził, że szyb został zawalony. Dalszą drogę blokował 
ogromny  skalny  głaz.  Ciemne  ślady  na  jego  boku  wskazywały  miejsce,  gdzie  kiedyś, 
przed  wiekami,  umieszczono  termiczny  granat,  którego  wybuch  oderwał  głaz  z  po-
przedniego miejsca, uniemożliwiając dostęp do wszystkiego, co kryło się za nim. 

Luke  zamknął  oczy  i  starał  się  wybiec  myślą  przed  siebie.  Poczuł  w  całym  ciele 

przepływ Mocy. Przesunął głaz trochę na bok, potem uniósł go i przytrzymał w powie-
trzu. 

- Ruszaj pierwszy, Artoo - szepnął, a robot potoczył się naprzód, pogwizdując nie-

spokojnie, kiedy przejeżdżał pod unoszącym się głazem. Kiedy  R2 znalazł się po dru-
giej stronie, Luke przeczołgał się za nim i pozwolił, by głaz opadł łagodnie na ziemię. 

Na klepisku tuż poza skałą Luke spostrzegł ślady  butów imperialnych szturmow-

ców,  widoczne  wyraźnie  mimo  upływu  tak  długiego  czasu.  Przyjrzał  się  im  uważnie, 
rozmyślając, czy któreś z nich nie należały do jego  ojca. Darth Vader z pewnością tu 
dotarł. Któż inny mógł być sprawcą śmierci mieszkającego kiedyś w tej grocie Mistrza 
Jedi? Ślady jednak nie dały odpowiedzi. 

Korytarz w środku szybu przez cały czas się  obniżał, wijąc się obok magazynów 

wykopanych  głęboko  pod  powierzchnią.  W  powietrzu  czuło  się  zatęchłą  woń  odcho-
dów  i  sierści  rozmaitych  gryzoni.  W  jednym  z  bocznych  korytarzy  spoczywał  nieru-
chomo niewielki kanciasty android, od dawna pozbawiony źródeł zasilania. W kolejnej 
jaskini  Luke  ujrzał  zajmujący  całe  wnętrze  ogromny  ogrzewacz,  ale  izolację  przewo-
dów energetycznych zjadły jakieś małe zwierzęta. Idąc dalej głównym korytarzem szy-
bu,  kierowali  się  w  stronę,  z  której  emanowała  najsilniej  obecność  dobrego  Jedi,  i  w 
końcu  dotarli  do  komnaty,  gdzie  mieszkał  kiedyś  zmarły  Mistrz.  Jego  dało  zniknęło, 
podobnie  jak  dała  Yody  i  Bena,  ale  Luke  wyczuwał  wyraźnie  resztkę  mocy  Mistrza. 
Spostrzegł  pocięty  i  osmalony  kombinezon  śnieżny  oraz  leżący  obok  niego  miecz 
świetlny. Schylił się, podniósł go i włączył, a gdy miecz obudził się do żyda, z cichym 
sykiem wystrzeliła z niego smuga opalizującej energii. 

Zanim Luke wyłączył broń, przez krótką chwilę rozmyślał o człowieku, który był 

kiedyś jej  właścicielem. Nie wiedział o nim właściwie nic więcej poza tym, że Mistrz 
Jedi ostatnie chwile żyda poświęcił, by służyć Starej Republice. Luke przez wiele mie-
sięcy  podążał  jego  śladem.  Jako  kustosz  zbiorów  danych  o  innych  Jedi  na  Coruscant, 
Mistrz był zapewne tylko niezbyt ważnym urzędnikiem i najeźdźcy Imperium prawdo-
podobnie nie zawracaliby sobie nim głowy, ale mimo to uciekł z Coruscant, zabierając 
ze sobą rejestry tysięcy pokoleń rycerzy Jedi. 

Ślub Księżniczki Leii 

16

Luke miał cichą nadzieję odnaleźć w tych rejestrach coś więcej niż tylko katalogi 

ważniejszych  czynów  Jedi.  Liczył  na  to, że  uda mu  się  odkryć  w  nich  także mądrość 
starożytnych Mistrzów, spisane ich myśli i cele, do których dążyli. Jako młody Jedi, nie 
znający wszystkich sposobów władania Mocą, 

Luke spodziewał się dowiedzieć czegoś  więcej  o tajemnych metodach, z pomocą 

których Mistrzowie szkolili swoich wojowników, uzdrowicieli i jasnowidzów. 

Rozejrzał  się  po  komnacie,  usiłując  w  migoczącym  świetle  latarni  ujrzeć  coś,  co 

mogłoby  posłużyć  mu  za  wskazówkę.  Artoo  tymczasem  skręcił  do  innego  korytarza, 
oświetlając  sobie  drogę  małymi  reflektorami.  Po  chwili  Luke  usłyszał  żałosne  gwizd-
nięcie robota i pospieszył, by zobaczyć, co się stało. 

Korytarz  prowadził  do  kilku  wykutych  w  litej  skale  mniejszych  komnat,  których 

ściany były osmalone jak po wybuchu. Luke zrozumiał, że w setkach nisz znajdujących 
się  w  tych  komnatach  przechowywano  tysiące,  a  może  dziesiątki tysięcy  holograficz-
nych  wideogramów.  Teraz  jednak,  po  wybuchach  i  szalejącym  tu  pożarze,  nagrania 
zamieniły się w popiół. Cylindry z zapisaną na nich komputerową informacją leżały  w 
stosach  zwęglonej  szlaki,  a  ich rdzenie  pamięciowe  zostały  bezpowrotnie  zniszczone. 
Zniszczeń  tych  dokonano  za  pomocą  termicznych  ładunków  wybuchowych,  ale  Luke 
znalazł w komnatach także odłamki elektromagnetycznych granatów. Kimkolwiek był 
ten, kto zniszczył holograficzne wideogramy, zrobił wszystko, by dokładnie skasować 
zapisaną w nich informację. 

Luke  zaczął  obchodzić  komnaty,  mijając  kolejne  nisze,  i  zaglądając  do  każdej  z 

nich  czuł,  jak  serce  zamienia  mu  się  powoli  w  kamień.  Nie  zostało  nic.  Przepadło 
wszystko, cała zgromadzona tu wiedza o czynach tysięcy pokoleń rycerzy Jedi. 

- To na nic, Artoo - powiedział, a jego słowa rozpłynęły się w mroku i panującej w 

opustoszałych korytarzach ciszy. 

Artoo gwizdnął coś w odpowiedzi bardzo smutnie i potoczył się dalej korytarzem, 

od czasu do czasu przystając i unosząc się na bocznych kółkach, żeby zajrzeć do środka 
którejś z nisz. 

Wszystko stracone. Luke po raz kolejny uświadomił sobie tę straszną prawdę. Im-

perator nie zadowolił się  wytropieniem i zabiciem Mistrza Jedi. W swoim dążeniu do 
przejęcia  absolutnej  władzy  nad  galaktyką  uznał  za  konieczne  stłumić  raz  na  zawsze 
płonący we wszechświecie ogień rycerzy Jedi, zagasić najmniejsze nawet tlące się jego 
ogniki  i  zamierać  wszystko  w  popiół  tak,  aby  władza  tajemnych  Mistrzów  nigdy  nie 
mogła  się  odrodzić.  Po  wielu  miesiącach  poszukiwań  Luke  odnalazł  tylko  prochy. 
Usiadł  bezradnie na  ziemi  i  zasłonił  dłonią  oczy.  Rozmyślał,  co  powinien  uczynić.  Z 
pewnością  musiały  istnieć  inne  rejestry  i  inne  kopie.  Powróci  na  Coruscant  i  zacznie 
wszystko od nowa. 

Nagle z końca korytarza, z ostatniej komnaty, dobiegł go podniecony świergot Ar-

too. 

- Znalazłeś coś? - zapytał Luke z nadzieją. 
Wstał, strzepnął popiół z ubrania i podążył za Artoo, starając się zachować spokój. 
Okazało się, że robot  odkrył niszę z nie zniszczonymi  wideogramami. Na wierz-

chu  wciąż  jeszcze  leżał  termiczny  ładunek  wybuchowy,  który  z  nieznanych  przyczyn 

Create PDF

 files without this message by purchasing novaPDF printer (

http://www.novapdf.com

)

background image

Dave Wolverton 

17

nie eksplodował. Elektromagnetyczny granat co prawda rozerwał się na kawałki, ale nie 
było  wiadomo, na ile okazał się skuteczny. Luke sięgnął po pierwszy, leżący najbliżej 
cylinder i umieścił go w czytniku Artoo. Robot wydał z siebie pojedynczy gwizd i na-
chylił się, przygotowany do wyświetlenia holograficznego obrazu, po chwili jednak ze 
zgrzytliwym piskiem wysunął cylinder z czytnika. 

- Może inny - szepnął Luke. 
Sięgnął po kolejny walec leżący w głębi niszy, wyciągnął go i wsunął do czytnika 

robota. Po chwili Artoo wyświetlił hologram mężczyzny odzianego w powiewną zielo-
ną  szatę.  Wkrótce  jednak  obraz  zaczął  migotać,  a  kiedy  zakłócenia  się  nasiliły,  holo-
gram zniknął. Artoo wypluł cylinder, a potem zapalił reflektor i skierował jego światło 
w głąb niszy, zachęcając w ten sposób Luke'a, by spróbował raz jeszcze. 

- No dobrze - westchnął Luke. 
Zaczął przeszukiwać stos, starając się znaleźć wideogram znajdujący się jak najda-

lej od miejsca wybuchu granatu. Natrafił w końcu dłonią na jeden leżący na podłodze w 
samym kącie niszy i już miał go wyciągnąć, kiedy poczuł, jak Moc kieruje jego rękę w 
inną stronę. Wodził dłonią tak długo, aż w końcu jego palce dotknęły  właściwego  wi-
deogramu.  Poczuł,  że  ogarnia  go  jakiś  dziwny  spokój.  To  ten,  właśnie  ten  -  zdał  się 
szeptać mu do ucha jakiś głos. - To właśnie tego szukasz. 

Luke uchwycił cylinder, wyciągnął go ze stosu i odszedł o krok na bok. Był dziw-

nie pewien, że dalsze przeszukiwanie komnat byłoby bezcelowe. Czuł, że jeżeli miał w 
ogóle znaleźć odpowiedź na dręczące go pytania, trzyma ją w dłoni. 

Wsunął walec do otworu czytnika Artoo, który niemal natychmiast uzyskał sygnał. 

Przed robotem pojawił się świetlisty obszar ukazujący pradawną salę tronową, w której 
rycerze Jedi po kolei stawali przed swoimi mistrzami i składali im sprawozdania z tego, 
co zrobili. A jednak i ten hologram był uszkodzony, miejscami nawet zatarty tak bar-
dzo,  że  Luke  widział  tylko  fragmenty:  mężczyznę  o  błękitnej  skórze,  który  opisywał 
szczegółowo wyczerpującą kosmiczną bitwę, jaką stoczył z galaktycznymi korsarzami, 
żółtookiego  Twi'leka  z  ogonami  wyrastającymi  z  głowy,  opowiadającego  o  wykryciu 
spisku mającego na celu zabicie jakiegoś ambasadora. Każdy raport na holograficznym 
wideogramie poprzedzała wyświetlana data i godzina nagrania. Zapisu dokonano przed 
prawie czterystu standardowymi laty. 

Nagle  na  wideogramie  pojawił  się  Yoda  spoglądający  w  stronę  stojącego  w  sali 

tronu. Wygląd Mistrza odbiegał nieco od tego, jaki Luke zachował w swojej pamięci. 
Jego skóra miała odcień bardziej szafirowozielony, poza tym przy chodzeniu nie posłu-
giwał się laską. Będąc w średnim wieku, wyglądał beztrosko i dziarsko. W niczym nie 
przypominał  zgarbionego  i  wiecznie  stroskanego  starca,  którego  poznał  Luke.  Więk-
szość ścieżki dźwiękowej została zatarta, ale w pewnej chwili przez towarzyszący na-
graniu szum przedarły się słowa Yody: 

-  Próbowaliśmy  uwolnić  Chu'unthora  z  Dathomiry,  ale  zostaliśmy  odparci  przez 

czarownice... potyczka, z mistrzami Gra'aton i Vulatan... zginęło czternastu akolitów... 
musimy wrócić tam, by odzyskać... 

Słowa zanikły, zakłócone przez szum, a wkrótce i holograficzny obraz przemienił 

się w błękitną poświatę, w której tylko błyskały od czasu do czasu różnobarwne iskry. 

Ślub Księżniczki Leii 

18

Inni ludzie także zdawali sprawozdania, ale nic z tego, co mówili, nie brzmiało za-

chęcająco.  Luke  rozważał  w  myślach  słowa  Yody:  „Chu'unthora  z  Dathomiry".  Czy 
Chu'unthor był kimś w rodzaju przywódcy politycznego, czy może  było to  określenie 
jakiejś nieznanej rasy? I gdzie mogła znajdować się Dathomira? 

- Artoo - zwrócił się Luke do robota - przeszukaj swoje atlasy gwiezdne i powiedz 

mi, czy jest w nich jakaś wzmianka o miejscu zwanym Dathomira? 

To może być system gwiezdny, a może pojedyncza planeta... A może nawet osoba 

- pomyślał pełen obaw. Artoo zabrał się do pracy, ale po chwili gwizdnął przecząco. 

- Tak myślałem - stwierdził Luke. - Ja też nigdy o niej nie słyszałem. 
Pamiętał, że podczas wojen klonowych wiele planet zostało zniszczonych, a wiele 

innych zamieniono w pustynie nie nadające się do zamieszkania. Może więc Dathomira 
była  jednym  ze  światów  zdewastowanych  w  takim  stopniu,  że  całkiem  o  nim  zapo-
mniano.  A może nie  była nawet  światem,  tylko  księżycem  jakiejś  planety  znajdującej 
się na skraju galaktyki, oddalona od cywilizacji tak bardzo, że nawet nie umieszczono 
jej  w atlasach? Kto wie, może nawet nie była księżycem, a jedynie kontynentem, wy-
spą,  czy  miastem?  Czymkolwiek  jednak  była,  Luke  czuł,  że  kiedyś  w  jakiś  sposób  ją 
odnajdzie. 

Kiedy  wydostali  się  na  powierzchnię,  stwierdzili,  że  zapadła  noc.  Czekali  dosyć 

długo,  zanim  z  ciemności  wyłonił  się  Whiphid,  dźwigający  szczątki  wypatroszonego 
śnieżnego  demona.  Białe  szpony  stwora  były  teraz  skurczone,  a  po  ziemi  ciągnął  się 
wystający spomiędzy potężnych kłów długi purpurowy jęzor. Luke był trochę zdziwio-
ny, że Whiphid się nie zmęczył, wlokąc za sobą takiego olbrzyma, ale przewodnik tyl-
ko ścisnął mocniej trzymany  w łapie długi włochaty  ogon  stwora i zaciągnął zdobycz 
do obozowiska. 

Luke  spędził  resztę  nocy  w  obozie  Whiphidów,  w  klatce  z  żeber  olbrzymiego 

motmota wyściełanej skórami, by ochronić jej mieszkańców przed przenikliwym  wia-
trem. Whiphidzi rozpalili pod gołym niebem wielkie ognisko i piekli śnieżnego demo-
na,  młodzież tańczyła  wokół  ogniska,  a  starsi  przygrywali na harfach,  szarpiąc  struny 
pazurami. Luke siedział w klatce; spoglądając na płomienie, wsłuchiwał się w dźwięki 
wydawane przez struny harf i rozmyślał. „Ujrzysz przyszłość, ale także przeszłość. Zo-
baczysz starych przyjaciół, o których już zapomniałeś" - te słowa powiedział mu dawno 
temu Yoda, kiedy uczył go przenikać myślami poprzez mgłę zasłony czasu. 

Luke  przyglądał  się  przez  chwilę  konstrukcji  z  żeber  motmota.  Wysoko  ponad 

głową zauważył wyryty na kościach jakiś napis. Litery ciągnęły się na przestrzeni dzie-
sięciu  czy  dwunastu  metrów  i  przedstawiały  rodowód  przodków  klanu  Whiphidów. 
Luke wprawdzie nie znał tego pisma, ale czuł, że litery tańczą w migoczącym świetle 
ogniska, jak gdyby były kawałkami drewna czy kamieniami spadającymi ku niemu pro-
sto z nieba. Kości żeber zaginały się wysoko nad nim, tworząc sklepienie klatki; Luke 
powiódł wzrokiem za ich krzywizną. Widział, jak lecące w powietrzu kawałki drewna i 
głazy obracają się w locie. Miał wrażenie, że zaraz go zmiażdżą. Czuł, że głazy z każdą 
upływającą chwilą zbliżają się coraz bardziej. Oddychał głęboko i mimo przenikliwego 
chłodu Tooli na czoło zaczęły  występować mu mikroskopijne krople potu. Zrozumiał, 
że nawiedza go jakaś wizja. 

Create PDF

 files without this message by purchasing novaPDF printer (

http://www.novapdf.com

)

background image

Dave Wolverton 

19

Stał  na  szczycie  skalistej  górskiej  fortecy  i  spoglądał  na  rozciągającą  się  w  dole 

równinę i widniejące w oddali wzgórza 

0  zboczach  porośniętych  gęstymi,  mrocznymi  lasami.  Z  tamtej  strony  nadciągała 

gwałtowna burza. Silny wiatr gnał przed sobą zwały ciemnych chmur i pyłu, wyrywał z 
korzeniami  napotkane  na  drodze  drzewa  i  targał  je  po  równinie.  Skłębione  chmury 
przykryły  wkrótce  całe  niebo,  przecinając  je  coraz  częściej  jaskrawymi,  purpurowymi 
strzałami błyskawic. Luke odczuwał bardzo wyraźnie emanującą z nich wrogość. Zda-
wał sobie sprawę, że  cała ta nawałnica została stworzona przy udziale ciemnej strony 
Mocy. 

Ujrzał szybujące w powietrzu niczym zwiędłe liście kamienie 
1 wielkie grudy ziemi. Musiał trzymać się kamiennej balustrady, aby nie oderwać 

się od ścian fortecy. Wiatr huczał mu w uszach jak rozszalałe fale wzburzonego oceanu. 

Kiedy wzniecona przez ciemną stronę Mocy nawałnica szalała nad okolicą, a pię-

trzące się czarne chmury zbliżały się coraz bardziej, Luke usłyszał niespodziewanie pe-
łen słodyczy, beztroski kobiecy śmiech. Wpatrując się w skłębione zwały na niebie, uj-
rzał kobiety unoszące się niczym ogromne ćmy pośród odłamków skał i głazów. Jakiś 
głos wydawał się szeptać: „Czarownice z Dathomiry". 

Ślub Księżniczki Leii 

20

R O Z D Z I A Ł  

Leia wyciągnęła z ucha słuchawkę komunikatora i wstrząśnięta, popatrzyła na ha-

pańską oficjalną wysłanniczkę. Wiedziała, że nawiązanie kontaktu z Hapanami nastrę-
czało zwykle sporo trudności. Byli całkowicie odmienni kulturowo i skłonni do chowa-
nia uraz. Wsłuchując się w narastający wokół ryk setek tysięcy osób, spoglądała na al-
deraański  balkon, zastanawiając  się,  co  odpowiedzieć.  Zobaczyła,  że  Han  odsunął  się 
od szyby i rozmawia z ożywieniem z Mon Mothmą. 

Zaczekawszy, aż gwar nieco ucichnie, zwróciła się do przedstawicielki Hapes: 
- Proszę powiedzieć Ta'a Chume, że uważam jej dary za wspaniałe, a jej hojność 

za nie mającą granic. Muszę mieć jednak trochę czasu na to, żeby szczegółowo rozwa-
żyć jej propozycję. 

Przerwała, bo nie była pewna, o jak długi czas do namysłu należy poprosić. Sły-

szała, że Hapanie mają opinię ludzi stanowczych i zdecydowanych. Kiedyś nawet po-
wiedziano jej, że Ta'a Chume podejmuje decyzje najwyższej  wagi po namyśle trwają-
cym nie dłużej niż kilka godzin. Czy zatem wypada jej rozważać propozycję królowej-
matki  przez  cały  dzień?  Poczuła nagłe  oszołomienie,  przyprawiające  niemal  o  zawrót 
głowy. 

- Przepraszam, czy wolno mi coś powiedzieć? - zapytał książę Isolder, mówiąc ję-

zykiem basie, choć z wyraźnym akcentem. 

Leia popatrzyła na niego, zdumiona, że potrafi posługiwać się jej mową. Spojrzała 

w szare oczy, przypominając sobie burzowe chmury, które widziała nad szczytami gór 
w tropikalnych rejonach planety Hapes. 

Isolder uśmiechnął się przepraszająco. Z jego postawy i rysów emanowała dziwna 

siła. 

- Wiem, że twoje zwyczaje różnią się od naszych. Nasi władcy jednak od pradaw-

nych czasów właśnie w taki sposób zawierają związki małżeńskie. Pragnę, byś podjęła 
decyzję bez pośpiechu. Proszę, zechciej poświęcić trochę czasu na poznanie Hapes, na-
szych światów i naszych obyczajów. Chciałbym także, abyś mogła poznać mnie. 

Coś w sposobie, w jaki to powiedział, sprawiło, że Leia uświadomiła sobie, iż nie 

była to zwyczajna propozycja. 

Create PDF

 files without this message by purchasing novaPDF printer (

http://www.novapdf.com

)

background image

Dave Wolverton 

21

- Trzydzieści dni? - zapytała. - Zajęłoby mi to mniej czasu, ale za kilka dni muszę 

polecieć w misji dyplomatycznej do światów systemu Ropes. 

Książę Isolder spuścił ze zrozumieniem oczy, zgadzając się na ten okres. 
- Oczywiście - powiedział. - Królowa zawsze musi mieć czas dla swoich podwład-

nych.  -  Przerwał  na  chwilę,  po  czym  zapytał  z  nadzieją:  -  Czy  przed  udaniem  się  w 
drogę nie zechciałabyś się spotkać ze mną w mniej oficjalnych okolicznościach? 

Leia gorączkowo rozważała propozycję. Przed odlotem musiała jeszcze zapoznać 

się  z  całym  mnóstwem  dokumentów:  traktatów  i  umów  handlowych,  rejestrów  zgło-
szonych  zażaleń, rozpraw  egzobiologicznych  i  tak  dalej.  Z  raportów,  jakie  otrzymała, 
wynikało, że Verpinowie, rasa inteligentnych insektoidów, nie wywiązali się należycie 
z umów o budowę statków wojennych dla mięsożernych Barabelów. Dobrze wiedzieli, 
że złamanie chociaż jednej umowy może mieć dla nich bardzo przykre skutki. Tłuma-
czyli się tym, że wykonane statki zostały porwane przez jedną z matek jakiegoś szalo-
nego  roju, nie  czuli  się  jednak  w  obowiązku  zmusić  jej,  aby  zwróciła  skradzione  jed-
nostki. Całą sprawę komplikowały  wyglądające na wiarygodne plotki, jakoby  Barabe-
lowie wdawali się w negocjacje z przepadającymi za owadzim mięsem Kubazami, pra-
gnąc sprzedać szefom kuchni niektóre części ciał Verpinów. Leia czuła, że jej prywatne 
życie nie może kolidować z obowiązkami zawodowymi, przynajmniej nie w tej chwili. 
Popatrzyła  w  górę  na  balkon  Alderaanu.  Han  z  Chewbaccą  już  wyszli,  a  przy  szybie 
stała Mon Mothma, trzymając przy uchu słuchawkę komunikatora. Kobieta nie uczyni-
ła jednak żadnego gestu, natomiast siedzący obok niej Threkin Horm - przewodniczący 
Rady Alderaanu - kiwnął głową zachęcając Leię, by przyjęła propozycję młodego Ha-
panina. 

-  Tak,  oczywiście  -  odezwała  się  w  końcu  księżniczka.  -  Jeżeli  tylko  znajdziesz 

czas dla mnie, zanim wyruszę w drogę. 

- Moje dni i noce należą do ciebie, pani - odrzekł książę, łagodnie się uśmiechając. 
- A zatem czy mógłbyś dziś wieczorem zjeść ze mną kolację w moich apartamen-

tach na pokładzie „Snu Rebeliantów"? - zapytała Leia. 

Isolder ponownie spuścił wzrok, po czym używając palców wskazujących i kciu-

ków,  zasłonił  twarz  woalką.  Leia,  która  przez  cały  czas  nie  mogła  nadziwić  się  jego 
urodzie, poczuła dawny żal, że książę ukrył twarz, a zarazem wyrzuty sumienia na myśl 
o tym, że chciałaby przyglądać się jej chociaż odrobinę dłużej. 

Podniosła się z tronu i opuściła Wielką Salę Przyjęć, a wzrok tysięcy istot podążył 

za nią. Czuła narastający niepokój i nade wszystko chciała zobaczyć się z Kanon. Udała 
się do swoich komnat w ambasadzie, licząc na to, że tam go zastanie, ale nie było niko-
go.  Zakłopotana,  wyciągnęła  komunikator  i  używając  częstotliwości  wojskowej,  do-
wiedziała się, że opuścił Coruscant i poleciał na „Sen Rebeliantów". Nie wróżyło to ni-
czego  dobrego.  Na  pokładzie  „Snu  Rebeliantów"  dokował  statek  Hana,  „Tysiącletni 
Sokół'', czekając na powrót dowódcy. Leia wiedziała, że kiedy Han był zmartwiony al-
bo rozdrażniony, lubił poświęcać się rozmaitym pracom na swoim statku. Twierdził, że 
oddawanie się pracy fizycznej, a zwłaszcza takiej, na której się dobrze zna, działa koją-
co na jego umysł. A zatem najprawdopodobniej i teraz uciekł na „Sokoła". Widocznie 
propozycja  Hapan  musiała  go  głęboko  poruszyć,  zapewne  o  wiele  bardziej, niż  byłby 

Ślub Księżniczki Leii 

22

skłonny przyznać przed samym sobą. Leia dobrze wiedziała, dlaczego Han był w fatal-
nym  nastroju,  i  mimo  skrajnego  wyczerpania,  nie  zastanawiając  się  dłużej,  wezwała 
swój prywatny wahadłowiec. 

Znalazła  „Sokoła"  we  wnęce  dziewięćdziesiątego  lądowiska.  Han  i  Chewie  sie-

dzieli w głównej kabinie przed pulpitami kontrolnymi, dyskutując nad plątaniną powy-
ciąganych ze środka kabli łączących pulpity z wyrzutniami i generatorami energetycz-
nych  pól  ochronnych.  Chewie  dostrzegł  księżniczkę  i  ryknął  na  powitanie,  ale  Han  z 
zapalonym  palnikiem  plazmowym  w  dłoni  spoglądał  w  inną  stronę.  Po  chwili  zgasił 
palnik, nie obrócił się jednak, nawet na nią nie spojrzał. 

-  Cześć  -  odezwała  się  cicho  Leia.  -  Miałam  nadzieję,  że  zastanę  was  w  swoich 

komnatach na Coruscant. 

- Ta-a, no cóż, mieliśmy tu parę spraw, które trzeba było załatwić - odrzekł Han. 
Leia przez długą chwilę milczała. Chewbacca wstał, podszedł do niej i objął ją na 

powitanie,  przyciskając  jej  twarz  do  brązowego  futra, po  czym  oddalił  się  dyskretnie, 
zostawiając  ich  samych.  Dopiero  wówczas  Han  odwrócił  się  w  stronę  Leii.  Na  czoło 
wystąpiły mu krople potu, co z całą pewnością nie było wynikiem ciężkiej pracy. 

- No więc... hmm... jak to się zakończyło? - zapytał. - Co im odpowiedziałaś? 
- Poprosiłam ich, by dali mi kilka dni do namysłu - odparła Leia. 
Nie czuła się jeszcze gotowa oznajmić mu, że ten wieczór zamierza spędzić w to-

warzystwie Isoldera na pokładzie „Snu Rebeliantów". 

- Hm - mruknął Han. 
Leia ujęła jego zabrudzone smarem dłonie i powiedziała łagodnie: 
- Nie mogłam ich tak po prostu odesłać. To byłoby niegrzeczne. Nie mogę zaprze-

paścić szansy nawiązania z nimi stosunków, nawet jeżeli nie chcę poślubić ich księcia. 
Hapanie są przecież bogaci i bardzo silni. Jedynym powodem, dla którego poleciałam 
na Hapes, było uzyskanie od nich pomocy w naszej walce przeciwko lordom. 

- Wiem o tym - westchnął Han. - Zrobiłabyś niemal wszystko, by wygrać tę walkę. 
- Zaraz, zaraz, o co ci właściwie chodzi? 
- Nienawidziłaś Imperium, a teraz Zsinj i jego lordowie są wszystkim, co z niego 

pozostało. Dziesiątki razy walczyłaś z nimi i ryzykowałaś w tej walce życie. W każdej 
chwili oddałabyś je za Nową Republikę, prawda? Bez zastanawiania się, bez żalu? 

- Oczywiście - przyznała Leia. - Ale... 
- A zatem mam prawo podejrzewać, że oddasz to życie teraz - przerwał jej Han. - I 

to oddasz je Hapanom. Ale zamiast umrzeć, będziesz dla nich żyła. 

- Ja... ja nie mogłabym tego zrobić - zapewniła go stanowczo Leia. 
Han  popatrzył  na  nią,  oddychając  z  wysiłkiem,  a  jego  głos  przepełniony  bólem 

stracił nagle całą kryjącą się w nim oskarżycielską siłę. 

- Oczywiście, że nie - westchnął i odstawił palnik na metalową podłogę kabiny. - 

Sam już nie wiem, o co mi właściwie chodzi. Chciałem tylko... 

Leia łagodnie przesunęła dłonią po jego czole. Nie widziała Hana od pięciu mie-

sięcy i teraz czuła się trochę skrępowana. Przypuszczała, że gdyby nie ta rozłąka, Han 
potraktowałby propozycję Hapan jako dobry dowcip. Teraz jednak zachowywał się ina-

Create PDF

 files without this message by purchasing novaPDF printer (

http://www.novapdf.com

)

background image

Dave Wolverton 

23

czej, a więc musiało się kryć za tym coś więcej. Musiało być coś, czym trapił się bar-
dziej niż zwykle. 

- Co się stało? - zapytała. - Zachowujesz się, jakbyś nie był sobą. 
- Nie wiem - szepnął Han. - To chyba... z powodu tego, co przeżyłem podczas tej 

ostatniej wyprawy. Jeszcze nie zdążyłem dojść do siebie po tym wszystkim, co widzia-
łem. Jestem taki zmęczony. Widziałaś, co „Żelazna Pięść" zrobiła na Sellagis? Zamie-
niła  całą  tę  kolonię  w  zgliszcza.  Podążałem  za  statkiem  Zsinja  przez kilka miesięcy  i 
wszędzie znajdowałem to samo: całe światy obrócone w perzynę, spalone i zniszczone 
miasta, zrujnowane stocznie. A sprawił to tylko jeden superniszczyciel gwiezdny z sza-
leńcem i mordercą za sterami. 

Kiedy  zginął  Imperator,  myślałem,  że  wygraliśmy.  Przekonałem  się  jednak,  że 

nasz przeciwnik jest znacznie groźniejszy niż przypuszczałem, monstrualnie wielki. Za 
każdym razem, kiedy pozwalamy sobie choć na krótką przerwę, jakiś wielki moff ogła-
sza  się  kolejnym  zbawcą  światów  albo  inny  generał  czy  lord  knuje  równie  zdradliwe 
plany. Często w nocy śniłem, że walczę w gęstej mgle z wielogłową bestią, a ona prze-
raźliwie ryczy i stara się mnie połknąć. Nie widzę reszty jej ciała, a tylko ogniste oczy i 
łeb wyłaniający się z półmroku. Staram się go odciąć siekierą i w końcu mi się to udaje, 
ale po chwili bestii odrasta nowy łeb i znów słyszę, jak z ciemności dobiega mnie prze-
rażający  ryk.  Nie  widzę,  skąd  dochodzi,  i  nie  widzę  już  ciała  bestii.  Wiem  tylko,  że 
gdzieś tam czyha, ale jej nie dostrzegam. Przegraliśmy już tyle razy i nadal przegrywa-
my. 

- Wojnę? - zapytała Leia. - Tam, w ogniu walki, może naprawdę to tak wyglądać - 

dodała, chcąc go uspokoić. - Lordowie, podobnie jak Imperium, któremu służyli, kieru-
ją  się  zachłannością  i  nienawiścią.  Ja  jednak,  będąc  dyplomatką,  widzę  niemal  same 
zwycięstwa. Każdego dnia jakiś świat przyłącza się do Nowej Republiki. Każdego dnia 
dostrzegam jakiś mały postęp. Możliwe, że przegrywamy bitwy, ale w ogólnym rozra-
chunku stanowczo zwyciężamy. 

-  A  co  będzie,  jeżeli  Imperium  udoskonali  urządzenia maskujące  gwiezdne nisz-

czyciele? - zapytał Han. - Od dawna słyszy się plotki na ten temat. Albo jeżeli Zsinj czy 
jakiś  inny  wielki  moff  zbuduje  następny  superniszczyciel  gwiezdny  podobny  do  „Że-
laznej Pięści", a może nawet całą flotę takich statków? 

Leia odetchnęła głęboko. 
-  Wówczas  będziemy  walczyli  nadal.  Myślę  jednak,  że  korzystanie  z  supernisz-

czycieli  tej  klasy  co  „Żelazna  Pięść"  wymaga  tak  dużo  energii,  że  Zsinja  nie  stać  na 
używanie więcej niż jednej czy dwóch takich jednostek naraz. Koszty ich utrzymania są 
zbyt duże i w końcu dojdzie do tego, że nie będzie mógł sobie na to pozwolić. 

- Wojna się jeszcze nie skończyła - stwierdził Han. - Może nawet nie skończy się 

za naszego życia. 

Leia nigdy przedtem nie widziała go tak bardzo zrezygnowanego, tak przybitego. 
- Jeżeli nie będziemy w stanie zapewnić pokoju nam, zapewnimy go naszym dzie-

ciom - odparła. 

Ślub Księżniczki Leii 

24

Han wyprostował się w fotelu i oparł głowę o pierś Leii, a ona wiedziała, co może 

zaprzątać teraz jego umysł. Powiedziała: naszym dzieciom, a Han, słysząc te słowa, z 
pewnością pomyślał o Hapanach. 

- Muszę przyznać - odezwał się w końcu - że Hapanie złożyli ci dzisiaj bardzo ku-

szącą  propozycję.  Od  dawna  dochodziły  nas  plotki  na  temat  bogactw  ich  „ukrytych 
światów", a tu pstryk! Czy kiedy przebywałaś na Hapes, udało ci się zobaczyć coś cie-
kawego?-  Tak  -  odparła zdecydowanie  Leia.  -  Powinieneś i  ty  zobaczyć,  co  królowa-
matka zrobiła z ich planety. Miasta są wspaniałe, spokojne i takie piękne. Nie chodzi mi 
o domy, fabryki i ulice, ale przede wszystkim o mieszkańców i o to, w jaki sposób my-
ślą. Wyczuwa się u nich... po prostu wielki spokój. Han spojrzał w jej rozmarzone oczy. 

- Zakochałaś się - stwierdził. 
- Wcale nie - zaprzeczyła Leia. 
Han jednak obrócił się w fotelu i chwycił ją za ramiona. 
- A właśnie, że tak - powiedział, a później jeszcze raz popatrzył jej w oczy. - Po-

słuchaj, kochanie, możliwe, że nie zakochałaś się w Isolderze, ale z całą pewnością za-
kochałaś  się  w  ich  świecie.  Kiedy  Imperator  zniszczył  Alderaan,  pozbawił  cię  tego 
wszystkiego, co kochałaś, wszystkiego,  o co  walczyłaś. Nie możesz powiedzieć, że to 
nieprawda. Od tamtego czasu tęsknisz za czymś, co mogłabyś nazwać swoim domem! 

Leia  wstrzymała  na  chwilę  oddech.  Zdała  sobie  sprawę  z  tego,  że  powiedział 

prawdę.  Nigdy  przedtem  nie  opłakiwała  Alderaanu  ani  zabitych  tam  jej  bliskich,  ale 
Alderaan i Hapes były do siebie podobne pod względem prostoty i wdzięku architektu-
ry. Mieszkańcy Alderaanu uwielbiali przyrodę i życie tak bardzo, że nie mieli zwyczaju 
budowania miast na równinach, gdzie ludzie mogliby deptać rosnącą tam bujnie trawę. 
Zamiast  tego  wznosili  swoje  majestatyczne  budowle  na  wyniosłych  skalistych  wyży-
nach, pośród łagodnych pagórków albo upychali je w szczeliny pod czapami polarnego 
lodu czy nawet stawiali na gigantycznych platformach pośrodku płycizn i mielizn alde-
raańskich oceanów. 

Leia zakryła dłonią oczy, czując napływające łzy. To były dawne, piękne czasy. 
- Spokojnie, spokojnie - szepnął Han, ujmując jej dłoń i składając na niej pocału-

nek. - Nie ma żadnych powodów, żeby płakać. 

- Wszystko jest tak strasznie skomplikowane... - rzekła Leia - misja dyplomatycz-

na na planetę Verpinów, wojna przeciwko lordom. Pracuję tak ciężko, że wyruszam w 
następną wyprawę, zanim zdążę odpocząć po poprzedniej. Przez cały czas mam nadzie-
ję, że  w końcu znajdę jakiś świat, który  będę mogła traktować  jak ojczyznę, ale nic z 
tego nie wychodzi. 

-  A  co  z  Nowym  Alderaanem?  -  zapytał  Han.  -  Służby  Pomocnicze  znalazły  ci 

przecież całkiem miłe miejsce. 

-  Ale  pięć  miesięcy  temu  odkryli  je  także  agenci  Zsinja.  Musieliśmy  zarządzić 

ewakuację, choć możliwe, że jeszcze tam powrócimy. 

- Jestem pewien, że wkrótce uda się nam znaleźć coś innego - pocieszył ją Han. 
-  Możliwe,  ale  nawet  jeżeli  znajdziemy,  nie  będzie  tam  tak  samo  jak  w  domu  - 

stwierdziła Leia. - Co miesiąc biorę udział w posiedzeniu Rady Alderaanu. Rozmawia-
liśmy kiedyś na temat przemiany  jednego z naszych światów  w taki, który przypomi-

Create PDF

 files without this message by purchasing novaPDF printer (

http://www.novapdf.com

)

background image

Dave Wolverton 

25

nałby nam tamten bezpowrotnie utracony, dyskutowaliśmy  o  budowie  ogromnej stacji 
orbitalnej,  a nawet  o  kupnie nowego  świata,  ale  większość  alderaańskich  uchodźców, 
których podczas ataku Imperium nie było na planecie, nie zalicza się do zręcznych dy-
plomatów  czy  handlowców.  Poza  tym  nie  mamy  zbyt  wiele  pieniędzy.  Taki  wydatek 
zubożyłby  kilka  pokoleń naszych  ludzi. I  chociaż  wysłani przez nas zwiadowcy  prze-
mierzają najdalsze krańce galaktyki, wciąż poszukując nie odkrytych jeszcze światów, 
nasi handlowcy nie chcą nawet słyszeć o kupnie nowej planety. Nawiązali kontakty z 
większością innych światów i nie można wymagać, by teraz rezygnowali z czegoś, co 
stanowi  jedyne  źródło  ich  zarobków.  Osiągnęliśmy  zatem  impas  i  nie  dziwię  się,  że 
niektórzy członkowie rady czują się zniechęceni. 

- A co z darami, które dzisiaj wręczyli ci Hapanie? Wystarczyłoby ich na wpłace-

nie pokaźnej zaliczki na kupno nowej planety. 

-  Nie  znasz  Hapan  -  odrzekła  Leia.  -  Ich  zwyczaje  są  nadzwyczaj  surowe.  Jeśli 

zgodzę  się  przyjąć  ich  dary,  muszę  wyrazić  zgodę  także  na  całą resztę.  Muszę  wziąć 
wszystko  albo  nie  brać  niczego.  Jeżeli nie  poślubię  Isoldera,  powinnam  wszystko  od-
dać. 

- To oddaj - doradził Han. - Nie sądzę, żebyś musiała zawracać sobie nimi głowę. 

Nie wywarli na mnie najlepszego wrażenia. 

- To dlatego, że ich nie znasz - odparła Leia, zdumiona, że Han może w taki bez-

troski  sposób  wyrażać  się  o  rasie  ludzkiej,  która  zamieszkuje  dziesiątki  systemów 
gwiezdnych. 

-  Przypuszczam,  że  ty  znasz  ich  bardzo  dobrze?  -  odciął  się  Han.  -  Czy  tydzień 

prania mózgów przez ekspertów od propagandy na Hapes sprawił, że stałaś się specja-
listką w dziedzinie ich cywilizacji? 

-  Mówisz  o  całych  gromadach  gwiezdnych  -  tłumaczyła  cierpliwie  Leia.  -  Za-

mieszkują  je  miliardy  ludzi.  Nigdy  przedtem  nie  widziałeś  żadnego  Hapanina.  Skąd 
możesz mieć o nich tak złe zdanie? 

-  Hapanie  od  ponad  trzech tysiącleci  pilnują  swoich  granic  jak  oczka  w  głowie  - 

stwierdził Han. - Widziałem na własne oczy, co się stało, kiedy za bardzo się do nich 
zbliżyliśmy. Wierz mi, oni muszą coś ukrywać. 

-  Ukrywać?  Nie  sądzę,  by  mieli  coś  do  ukrycia.  Chyba  że  chodzi  ci  o  pokojowy 

tryb życia, który chcą chronić przed zagrożeniem z zewnątrz. 

- Jeżeli ich królowa-matka jest takim wzorem cnót, jak mówisz, dlaczego obawia 

się,  że  moglibyśmy  jej  zagrozić?  -  spytał  Han.  –  Nie-e,  księżniczko,  ona  musi  coś 
ukrywać. Czy nie widzisz, że się czegoś boi? 

- Nie wierzę w to - oświadczyła Leia. - Jak możesz myśleć w ten sposób? Gdyby 

sprawy w gromadzie Hapan wyglądały naprawdę tak źle, nie sądzisz, że mielibyśmy do 
czynienia z uchodźcami czy dezerterami? A tymczasem nikt stamtąd nie ucieka. 

- Zapewne dlatego, że nie może - obstawał przy swoim Han. - Może patrole Hapan 

wyłapują wszystkich, którzy sprawiają kłopot władzom. 

- To absurd - żachnęła się Leia. - Zaczynasz wpadać w paranoję. 

Ślub Księżniczki Leii 

26

- W paranoję, tak? A co z tobą, księżniczko? Czy te kilka świecidełek i błyskotek 

zawróciło  ci  w  głowie  tak  bardzo,  że  nie  umiesz  odróżnić,  co  jest  kłamstwem,  a  co 
prawdą? 

- Och, przestań wreszcie być taki pewny siebie. Czy naprawdę poczułeś się zagro-

żony z powodu Isoldera? 

- Zagrożony? Przez tego dryblasa bez ogłady? Ja? - Han pokazał na siebie palcem. 

- Skądże znowu! 

Wiedziała, że nie mówi prawdy. 
- A zatem nie będziesz miał nic przeciwko temu, że dzisiaj wieczorem zaproszę go 

na kolację? 

- Kolację? - powtórzył Han. - Dlaczego miałbym mieć coś przeciwko temu, że bę-

dzie jadł kolację z kobietą, którą kocham, i która zapewniała, że mnie też kocha? 

- Nie  bądź złośliwy - odparła sarkastycznie Leia. - Przyszłam tu, bo ciebie także 

chciałam zaprosić, ale teraz uważam, że może powinnam pozwolić ci zostać tutaj, że-
byś mógł dalej wysuwać te swoje niczym nie uzasadnione podejrzenia. 

Powiedziawszy  to,  odwróciła  się  i  niemal  biegiem  opuściła  pokład  statku.  Han 

krzyknął za nią: 

- Bardzo dziękuję za zaproszenie! W takim razie do zobaczenia na kolacji! - I ude-

rzył pięścią w ścianę. 

Po wyjściu Leii Han rzucił się ze zdwojoną energią w wir pracy na „Sokole". Sta-

rał się nie myśleć o czymkolwiek innym. Pracował tak intensywnie, że na czoło wystą-
piły  mu  wielkie  krople  potu.  Wykorzystał  kilka  sztuczek,  żeby  zwiększyć  moc  wyj-
ściową  i  skuteczność  rufowego  generatora  pola  ochronnego  o  czternaście  procent  po-
wyżej  dotychczas  osiąganej  wartości  maksymalnej,  potem  zszedł  ze  statku  i  zajął  się 
obrotowymi działkami. Chewbacca pozostał na pokładzie, pracując przy ustawianiu so-
czewek celowników blasterów, umieszczonych pod kadłubem. Kiedy minęły dwie go-
dziny wytężonej pracy, u wejścia do doku pojawiła się nagle grupa ludzi. Przewodził jej 
otyły  Threkin  Horm.  Przewodniczący  Rady  Alderaanu  siedział  jak  zwykle  na  swoim 
unoszącym się na repulsorach krześle, a tuż za nim kroczył książę Isolder w towarzy-
stwie dwóch kobiet będących jego osobistymi strażniczkami. Nieco z tyłu podążało kil-
koro niższych rangą urzędników, którzy zatrzymali się w pobliżu wejścia. 

- Jak Wasza Wysokość sam widzi, znajdujemy się w jednym z naszych doków re-

montowych - odezwał się nosowym głosem Threkin Horm, wsuwając kciuk lewej ręki 
między trzeci i czwarty podbródek. - A oto nasz sławny generał Han Solo, bohater No-
wej Republiki, który właśnie zajmuje się remontem swojego... ee... hm... statku... „Ty-
siącletniego Sokoła". 

Książę Isolder obejrzał uważnie jednostkę  Hana, zwracając szczególną uwagę na 

pordzewiały  kadłub  i  umieszczoną  na  nim  niezwykłą  zbieraninę  działek  i  blasterów. 
Han po raz pierwszy  w życiu poczuł, że ogarnia go dziwne zakłopotanie. Prawdę mó-
wiąc, jego „Sokół" przypominał bardziej kupę złomu niż prawdziwy statek, zwłaszcza 
kiedy tak tkwił nieruchomo na lśniącym, czarnym pokładzie gwiezdnego niszczyciela. 
Han  zauważył,  że  Isolder  jest  od  niego  nieco  wyższy,  a  jego  muskularny  tors i  umię-
śnione ramiona wyglądają naprawdę groźnie. Znacznie bardziej jednak onieśmielały go 

Create PDF

 files without this message by purchasing novaPDF printer (

http://www.novapdf.com

)

background image

Dave Wolverton 

27

królewskie maniery księcia, malujący się na jego twarzy spokój, spojrzenie stalowonie-
bieskich  oczu,  prosty  nos,  a  także  opadające  na  ramiona  gęste  złociste  włosy.  Młody 
książę ubrany był teraz inaczej niż podczas audiencji. Miał na sobie jedwabną, spiętą na 
ramionach krótką pelerynę narzuconą na równie krótką białą tunikę. Ubiór ten nie za-
krywał jego mocarnych ramion, umięśnionego torsu ani opalenizny zdobiącej całe cia-
ło. Han pomyślał, że Isolder wygląda jak ucieleśnienie starożytnego pogańskiego boż-
ka. 

-  Generał  Solo  jest  dobrym  znajomym  i  przyjacielem  księżniczki  Leii  Organy  - 

przedstawił go Threkin Horm. - Prawdę mówiąc, ocalił jej kilka razy życie, o ile się nie 
mylę. 

Isolder przeniósł wzrok na Hana i obdarzył go serdecznym uśmiechem. 
-  A  więc  jesteś  nie  tylko  przyjacielem  Leii,  ale  i  jej  wybawcą?  -  zapytał, a  Han, 

spojrzawszy mu w oczy, ujrzał w nich niekłamaną radość. - Nasi ludzie mają więc wo-
bec ciebie dług wdzięczności. 

Isolder  odezwał  się  silnym,  głębokim  głosem,  w  którym  brzmiał  dziwny  akcent. 

Książę przeciągał samogłoski, przesadnie je akcentując, jak gdyby się obawiał, że może 
wymówić je zbyt szybko. 

- Och, można powiedzieć, że jestem dla niej kimś więcej niż tylko wybawcą - po-

prawił go Han. - Ściśle rzecz ujmując, jesteśmy kochankami. 

-  Generale  Solo!  -  wybuchnął  z  oburzeniem  Threkin, ale  książę  Isolder  przerwał 

mu, unosząc rękę. 

- Nic nie szkodzi -powiedział, zwracając się do Hana. - Księżniczka Leia jest ko-

bietą  bardzo  piękną  i  rozumiem  powody,  dla  których  cię  pociąga.  Mam  nadzieję,  że 
moje przybycie nie stanowi dla ciebie powodu do... niepokoju. 

-  Właściwym  słowem  byłoby:  irytacji  -  odparł  Han.  -  Nie znaczy  to,  że  życzę  ci 

śmierci. Wolałbym, żebyś zniknął, ale niekoniecznie umarł. 

- Ja... przepraszam cię za jego złe maniery, książę. -Threkin, jąkając się, próbował 

ratować sytuację, rzuciwszy Hanowi jadowite spojrzenie. - Sądziłem, że generał Nowej 
Republiki będzie bardziej uprzejmy, a już z pewnością potrafi być bardziej gościnny. 

Zmarszczone  brwi  Threkina  świadczyły  wymownie,  że  gdyby  miał  na  to  jakiś 

wpływ, Han zostałby natychmiast zdegradowany do stopnia szeregowca. 

-  Generale  Solo,  czy  nie  zechciałbyś  pokazać  mi  teraz  wnętrza  statku?  -  zapytał 

uprzejmie książę. 

- Z przyjemnością, Wasza Wysokość - odparł Han i poprowadził Isoldera w górę 

opuszczonego trapu. 

Threkin Horm mruknął coś niewyraźnie i zamierzał pójść za nimi, ale strażniczki 

Isoldera zatrzymały się przed nim, blokując drogę. Jedna z nich, bardzo piękna, o pło-
miennorudych włosach, niby od niechcenia położyła dłoń na kolbie blastera, a Han, wi-
dząc  ten  gest,  usłyszał  w  głowie  alarmowy  sygnał.  Widywał  już  kobiety  podobne  do 
niej, pewne siebie i tak dobrze władające bronią, że blastery w ich dłoniach wydawały 
się być przedłużeniem rąk. Pojął, jak niebezpieczna musi być ta kobieta. Threkin Horm 
musiał to także zrozumieć, gdyż natychmiast zaniechał swoich zamiarów. 

Ślub Księżniczki Leii 

28

Wspinając się po trapie, Han podświadomie oczekiwał, że Isolder spróbuje go za-

atakować. Książę jednak spokojnie wszedł na pokład i cierpliwie patrzył, jak Han po-
kazuje  mu  nadprzestrzenny  napęd,  silniki  do  lotów  z  prędkościami  podświetlnymi,  a 
także  elementy  uzbrojenia  oraz  generatory  pól  ochronnych i  deflektory,  w  które  stop-
niowo wyposażał statek, aż stopiły się z nim w jedną całość. 

Kiedy  wyjaśnienia  Hana  dobiegły  końca,  Isolder  nachylił  się  nad  nim  i  zapytał 

zdziwiony: 

- Chcesz powiedzieć, że to naprawdę lata? 
- O, tak - odparł Han, zastanawiając się, czy książę jest tym faktem rzeczywiście 

zaskoczony, czy tylko kpi sobie z niego w żywe oczy. - Lata i to szybko. 

-  Sam  fakt, że  potrafisz  utrzymać  to  wszystko  tak,  żeby  się  nie rozpadło,  dobrze 

świadczy o twoich umiejętnościach - oznajmił Isolder. - To przecież statek przemytni-
czy, prawda? Bardzo szybki, mający wiele schowków i niezwykłe, ukryte uzbrojenie? 

Han wzruszył tylko ramionami. 
-  Znam  się  na  takich  statkach  -  ciągnął  Isolder.  -  Kiedy  byłem  trochę  młodszy, 

opuściłem  dom  i  przez  kilka  sezonów  sam  byłem  przemytnikiem.  Czy  widziałeś  już 
któryś z naszych hapańskich lekkich krążowników klasy Nova? 

- Nie - odrzekł Han, spoglądając z zaciekawieniem na Isoldera i czując, że zaczyna 

darzyć go trochę większym szacunkiem. 

Książę, założywszy ręce za plecami, popatrzył na Hana i powiedział z namysłem: 
- Mają ponad czterysta metrów długości, mogą latać bez tankowania przez ponad 

rok, są bardzo szybkie i mogą zestrzelić z nieba taki statek jak twój, zanim zdążysz pi-
snąć. 

- Czy zamierzasz mnie przestraszyć? - zapytał go Han. 
- Nie - odparł Isoder, a później nachylił się nad Hanem i powiedział konfidencjo-

nalnym szeptem: - Dam ci taki, jeżeli mi obiecasz, że odlecisz nim jak najdalej stąd. 

Han wspiął się lekko na palce i odrzekł dokładnie takim samym tonem: 
- Nie ma mowy. 
Isolder uśmiechnął się szeroko, a w jego oczach można było wyczytać prawdziwy 

podziw. 

- To dobrze. To znaczy, że nie chcesz złamać swoich zasad. Pozwól zatem, że za-

apeluję do tych zasad. Generale Solo, co właściwie możesz ofiarować księżniczce Leii? 

Han przystanął na chwilę, zaskoczony. Nie wiedział, co odpowiedzieć. 
- Kocham ją i ona mnie kocha - wykrztusił w końcu. - To wystarczy. 
- Jeżeli ją kochasz, pozostaw ją mnie - nalegał Isolder. - Ona chce mieć poczucie 

bezpieczeństwa, a takie może zapewnić jej ludowi tylko Hapes. Gdyby cię poślubiła, w 
pewnym sensie czułaby się zawsze ograniczona. Nie mógłbyś zapewnić jej takiego ży-
cia, na jakie zasługuje. 

Odwrócił się i ruszył w stronę trapu, ale kiedy przeciskał się w wąskim korytarzu 

obok Hana, ten schwycił go za ramię i odwrócił ku sobie. 

- Zaczekaj chwilę - zażądał. - O co ci właściwie chodzi? Wyłóżmy na stół wszyst-

kie karty! 

- Co to znaczy? - zapytał Isolder. 

Create PDF

 files without this message by purchasing novaPDF printer (

http://www.novapdf.com

)

background image

Dave Wolverton 

29

-  To  znaczy,  że  we  wszechświecie  jest  wiele  innych  księżniczek,  a  ja  chciałbym 

znać  powód,  dla  którego  tu  przybyłeś.  Chcę  wiedzieć,  dlaczego  twoja  matka  wybrała 
właśnie Leię. Nie ma bogactw ani niczego, co mogłaby ofiarować Hapes. 

Jeśli pragniesz zawrzeć traktat z Nową Republiką, jest kilka prostszych sposobów, 

by to zrobić. 

Isolder popatrzył w oczy Hana i lekko się uśmiechnął. 
- Dowiedziałem się, że księżniczka Leia zaprosiła na dzisiejszą kolację także cie-

bie. Myślę zatem, że oboje powinniście usłyszeć, co mam do powiedzenia. 

Ślub Księżniczki Leii 

30

R O Z D Z I A Ł  

Kiedy Han, ubrany w swój najlepszy granatowy generalski mundur, pojawił się w 

apartamencie Leii, podawano właśnie drugie danie. Jedno spojrzenie na twarz Leii wy-
starczyło,  aby  zrozumiał,  że  księżniczka  była  zaskoczona  jego  przybyciem.  Książę 
Isolder  odziany  w  tradycyjny  wieczorowy  strój  siedział  po  lewej  stronie,  a  o  krok  za 
jego  plecami  stały  strażniczki-amazonki.  Han nie  mógł  się  oprzeć  pokusie,  żeby  cho-
ciaż  przez  chwilę  nie  zatrzymać  na  nich  wzroku.  Obie  miały  na  sobie  powiewne  ja-
skrawoczerwone suknie z jedwabiu, w których wyglądały niezwykle kusząco. Na jed-
nym  biodrze  lśniły  im  blastery  o  misternie  inkrustowanych  srebrem  rękojeściach,  na 
drugim wspaniałe wibromiecze. Po prawej stronie Leii na swoim unoszącym się krześle 
spoczywał Threkin Horm, pełniący tym razem funkcję przyzwoitki. Kiedy służący po-
spieszyli, by zrobić Hanowi miejsce przy stole, Leia przedstawiła go Isolderowi. 

Threkin Horm przerwał jej, mówiąc lodowatym tonem: 
- Już się znają. 
Leia spojrzała pytająco na Threkina, którego zagniewana twarz zaczynała przybie-

rać coraz czerwieńszą barwę, a Han odrzekł: 

- Tak, książę Isolder wpadł do mnie na pogawędkę, kiedy pracowałem na „Tysiąc-

letnim Sokole". Okazało się, że... hm... mamy ze sobą wiele wspólnego. 

Powiedziawszy to, odwrócił się szybko w inną stronę, licząc na to, że Leia nie do-

strzeże jego zakłopotania. 

-  Naprawdę?  -  zapytała  jednak  księżniczka.  - Chciałabym  dowiedzieć  się  czegoś 

więcej o tym spotkaniu. 

Ton jej głosu wskazywał, że pragnie odegrać się na nim za ostatnią sprzeczkę. 
- Tak, generale Solo, dlaczego nie miałby pan powiedzieć księżniczce całej praw-

dy? - burknął Threkin. 

Zapadła niezręczna cisza, którą przerwał w końcu książę Isolder. 
- No cóż, przede wszystkim byłem zafascynowany faktem, że zarówno generał So-

lo jak i ja trudniliśmy się kiedyś korsarstwem. Jaki ten wszechświat jest mały... 

- Korsarstwem? - zapytał podejrzliwie Threkin, a Han pozwolił sobie na pełen ulgi 

oddech. 

Create PDF

 files without this message by purchasing novaPDF printer (

http://www.novapdf.com

)

background image

Dave Wolverton 

31

- Tak - przyznał Isolder. - Kiedy  byłem kilkunastoletnim chłopcem, korsarze na-

padli na królewski statek flagowy i zamordowali mojego starszego brata. Właśnie z te-
go powodu jestem teraz Chume'dą, następcą tronu. Byłem młody, miałem głowę nabitą 
idealistycznymi  pomysłami,  więc  ukradkiem  uciekłem  z  domu  i  przybrałem  inne  na-
zwisko. Przez dwa lata przemierzałem handlowe szlaki jako korsarz, pracując na coraz 
to innym statku i polując na łotra, który zabił mojego brata. 

- Co za intrygująca opowieść - wtrąciła się Leia. - Czy udało ci się go w końcu od-

naleźć? 

-  Tak  -  odrzekł książę. -Udało.  Nazywał  się  Harravan.  Zaaresztowałem  go  i  osa-

dziłem w jednym z najlepiej strzeżonych więzień na Hapes. 

-  Praca  wśród  piratów  musiała  być  bardzo  niebezpieczna  -  stwierdził  Threkin.  - 

Gdyby kiedykolwiek dowiedzieli się, kim jesteś... 

- Piraci nie byli tacy groźni, jak można sądzić - odparł Isolder. - Największym za-

grożeniem była dla nas flota gwiezdna mojej matki. A spotykaliśmy się z nią... dosyć 
często. 

- Czy to znaczy, że nawet twoja matka nie wiedziała, gdzie jesteś? - zapytała Leia. 
- Nie. Środki masowego przekazu sądziły, że ukrywam się, zdjęty strachem, a po-

nieważ nawet moja matka nie miała pojęcia, gdzie przebywam, starała się nie przywią-
zywać do tego dużej wagi w nadziei, że kiedyś się odnajdę. 

- A ten pirat, którego pochwyciłeś, ten Harravan, co się z nim w końcu stało? 
- Kiedy czekał w więzieniu na proces, został skrytobójczo zamordowany - powie-

dział ponuro Isolder. - Nie zdążył nawet wyjawić nazwisk wsporników. Ponownie za-
padła niezręczna cisza, a Leia popatrzyła na Hana. Z pewnością zauważyła, że Isolder 
zmienił temat rozmowy, chcąc oszczędzić generałowi jej gniewu. Han chrząknął i zapy-
tał: 

- Czy w gromadzie gwiazd należących do Hapes mieliście dużo kłopotów z korsa-

rzami? 

- Raczej nie - oświadczył Isolder. - Przestrzeń w obrębie naszych granic jest bez-

pieczna, ale mamy nieustannie problemy na obrzeżach bez względu na to, jak uważnie 
je patrolujemy. Kontakty ze statkami korsarzy przebywającymi w pobliżu naszych gra-
nic są częste... i na ogół kończą się krwawo. 

-  Przeżyłem  jeden  taki  kontakt,  kiedy  sam  trudniłem  się  korsarstwem  -  przyznał 

Han. - Po tym, co przeszliśmy, jestem szczerze zdumiony, że piraci nie boją się do was 
zbliżać. 

Han zastanowił się przez chwilę nad życiem księcia Isoldera. Parał się kiedyś kor-

sarstwem,  narażając  życie  w  potyczkach  z  flotą  własnej  matki  i  ryzykując,  że  piraci 
dowiedzą się, kim jest i skąd pochodzi. Był bogaty i przystojny, a te cechy już same w 
sobie  sprawiały,  że  mógł  stanowić  dla  niego  duże  zagrożenie.  Co  więcej,  Han  zaczął 
uświadamiać sobie, że książę pod zewnętrzną powłoką ogłady może ukrywać całkiem 
sporą porcję silnego charakteru. Nie zaliczał się do ludzi, którzy muszą się chować za 
plecami troszczących się o niego strażniczek-amazonek. 

Isolder wzruszył ramionami. 

Ślub Księżniczki Leii 

32

- Gromada gwiezdna Hapes należy do najbogatszych we wszechświecie, a to zaw-

sze przyciąga różnych awanturników. Jestem pewien, że znacie dobrze naszą historię. 
Część naszej młodzieży w dalszym ciągu gloryfikuje stary, dawno miniony tryb życia. 

- Waszą historię? - zapytał go Han. Leia się uśmiechnęła. 
- Czy w akademii niczego cię nie nauczyli? 
- Nauczyli mnie pilotować myśliwce i wojenne statki - odparł Han. - Jeżeli chodzi 

o politykę, wolę zostawić ją dyplomatom. 

- Na samym początku gromada Hapes była zasiedlona przez piratów, a dokładnie 

przez jedną z ich grup zwaną Najeźdźcami z Lorell - rzekła Leia. - Przez setki lat krąży-
li wokół handlowych szlaków Starej Republiki, porywając statki i rabując ich ładunki. 
Gdy  trafiała  się  im  piękna  kobieta,  uważali  ją  za  wojenny  łup  i  zabierali  na  któryś  z 
ukrytych  światów  należących  do  Hapes.  Krótko  mówiąc,  Han,  Najeźdźcy  byli  ludźmi 
bardzo podobnymi do ciebie. 

Han chciał zaprotestować, ale Leia uśmiechnęła się do niego, dając mu do zrozu-

mienia, że jedynie żartowała. 

Threkin Horm dokończył opowieść Leii swym piskliwym głosem: 
- A zatem kobiety z Hapes wychowywały swoje dzieci najlepiej jak umiały. Piraci 

porywali ich synów i przyuczali ich do pirackiego fachu. Przez jakiś czas zostawiali ich 
matki w spokoju, ale później powracali do nich, by wypocząć. 

Han uniósł głowę i spojrzał na Threkina. Przewodniczący obserwował strażniczki 

Isoldera z tą samą ciekawością, z jaką zwykle przyglądał się pożywieniu, a Han nagle 
zrozumiał, dlaczego niemal wszyscy mieszkańcy Hapes byli tacy piękni. Po prostu ich 
dawni przodkowie należeli do najurodziwszych ludzi w galaktyce. 

- Kiedy rycerze Jedi rozprawili się ostatecznie z Najeźdźcami z Lorell, floty pira-

tów  już nigdy nie powróciły  w rejon Hapes - zakończył Isolder. - O naszych światach 
na długi czas zapomniano, ale hapańskie kobiety postanowiły, że odtąd same będą de-
cydowały o swym losie. Złożyły przysięgę, że nigdy więcej nie pozwolą, żeby rządzili 
nimi mężczyźni. Kolejne królowe-matki dotrzymywały tej  przysięgi przez całe tysiąc-
lecia. 

- I naprawdę przysłużyły się dobrze swoim światom - stwierdziła Leia. 
- Przykro mi to powiedzieć, ale niektórzy nasi mężczyźni czują się z tego powodu 

niedowartościowani - rzekł Isolder. - Tęsknią do dawnego stylu życia. Wzniecają bunty 
i stają się piratami, w związku z czym nasze problemy w zasadzie nigdy się nie kończą. 

Han ugryzł kilka kęsów jakiegoś mięsiwa, które w smaku było równocześnie i pi-

kantne, i mdłe, ale właściwie nie miał pojęcia, co spożywa. 

- Zmieniliśmy jednak temat rozmowy - odezwał się Threkin Horm. - Księżniczka 

Leia pytała, o czym rozmawialiście dzisiaj podczas spotkania na „Sokole". 

Popatrzył na Hana. 
- Ach tak - pospieszył z odpowiedzią książę. – Han poruszył problem, który  wy-

maga wyjaśnienia. Dziwił się, dlaczego mając tyle innych księżniczek w całej galakty-
ce, często o wiele bogatszych od Leii, moja matka zdecydowała się wybrać właśnie ją. 
Prawdę mówiąc, to nie królowa-matka wybrała Leię. To j a ją wybrałem - dodał spo-
kojnie, spoglądając na Hana. 

Create PDF

 files without this message by purchasing novaPDF printer (

http://www.novapdf.com

)

background image

Dave Wolverton 

33

Threkin  Horm  musiał  się  czymś  zakrztusić,  gdyż  zasłoniwszy  usta  serwetką,  za-

czął nagle głośno kasłać, a Isolder odwrócił się do Leii. 

-  Kiedy  wahadłowiec  księżniczki  wylądował  na  Hapes,  Leia  spotkała  się  z moją 

matką na przyjęciu wydanym na jej cześć w pałacowych ogrodach. Otaczało ją tak wie-
lu dygnitarzy z różnych, należących do Hapes światów, że nie odezwała się do mnie ani 
słowem. Możliwe, że nawet mnie nie widziała. Nie sądzę, by w ogóle wiedziała, że ist-
nieję.  Ja  jednak  zakochałem  się  w  niej  od  pierwszego  wejrzenia.  Nigdy  przedtem nic 
takiego mi się nie zdarzyło. Nie zaliczam się do ludzi impulsywnych. Żadna inna kobie-
ta nie  była  w  stanie  zawładnąć  moim  sercem.  To  nie  moja  matka  wpadła na  pomysł, 
żeby złączyć nas małżeńskim węzłem. Ona tylko zgodziła się na to, o co ją poprosiłem. 

Isolder ujął dłoń Leii i złożył na niej lekki pocałunek. Leia zaczerwieniła się, spoj-

rzała mu w oczy, ale nie mogła wymówić ani słowa. 

Han także popatrzył na Isoldera, na jego stalowoniebieskie oczy, na złote, długie, 

opadające  na  ramiona  włosy,  na  znamionującą  siłę  urodziwą  twarz  i  pomyślał,  że  w 
żadnym razie Leia nie będzie mogła oprzeć się urokowi księcia. 

Uświadomiwszy to sobie, zapomniał o wszystkim. Świat zaczął wirować mu przed 

oczyma.  Ocknął  się,  kiedy  poczuł,  że  niezgrabnie  wstaje  od  stołu,  potykając  się  przy 
tym o odstawione krzesło. Oczy zebranych zwróciły się na niego, a on zdał sobie spra-
wę, że zaczyna zachowywać się nieporadnie i głupio jak małe dziecko. Poczuł, że język 
sztywnieje mu niczym kołek; po chwili bez słowa przysunął sobie krzesło i ponownie 
usiadł. W głowie panował mu taki zamęt, że siedział w milczeniu do końca kolacji, nie 
słysząc niczego, co mówiono. 

Kiedy w godzinę później zaproszeni goście zaczęli się przygotowywać do wyjścia, 

Han pocałował księżniczkę na dobranoc. Potem przez dobrą chwilę rozmyślał nad tym, 
że  Leia  przyjęła  ten  pocałunek,  jak  gdyby  całowanie  było  jakąś  sportową  dyscypliną 
ocenianą  przez  grono  obserwujących  wszystko  sędziów.  Threkin  Horm tylko  uścisnął 
dłoń  księżniczki  i  wyszedł  pierwszy,  ale  Isolder  zatrzymał  się  przy  Leii  na  dłużej. 
Rozmawiał z nią przez chwilę bardzo cicho, zapewne chcąc podziękować jej za kolację 
i czas, jaki zgodziła się mu poświęcić. Musiał powiedzieć też jakiś żart, gdyż Leia cicho 
się roześmiała. W momencie, kiedy Han zaczynał uświadamiać sobie, że książę ociąga 
się  z  rozstaniem,  Isolder  wziął  Leię  w  ramiona  i  pocałował  na  dobranoc.  Z  początku 
wyglądało  to  na  oficjalny  pocałunek,  jaki  często  wymieniają  ze  sobą  dygnitarze,  ale 
książę  przeciągnął  tę  czynność  o  sekundę,  a  później  o  następną  i  następną.  W  końcu 
cofnął się o krok, a Leia spojrzała mu prosto w oczy. 

Podziękował  jej  raz  jeszcze  za  wspaniały  wieczór, a  później  przeniósł  spojrzenie 

na  Hana.  Po  chwili  obaj  znaleźli  się  za  drzwiami,  a za  księciem  podążyły  jego  straż-
niczki-amazonki. 

- Nie zamierzam poddawać się bez walki - oświadczył Han, kiedy wyszli, zwraca-

jąc się do pleców Isoldera. Wiedział, że nie były to najmądrzejsze słowa, ale w głowie 
czuł taki zamęt, że nie przychodziło mu na myśl nic innego. 

Książę zatrzymał się, odwrócił i spojrzał mu prosto w oczy. 

Ślub Księżniczki Leii 

34

- Wiem - powiedział cicho. - Ale zapewniam cię, generale Solo, że i ja nie zamie-

rzam rezygnować. W tej grze stawka jest duża, tak duża, że nawet nie zdajesz sobie z 
tego sprawy. 

Leia  spoczywała  w  swoim  wielkim  łożu  i  delektowała  się chwilą  spokoju,  długo 

po tym, jak kolacja z księciem Isolderem dobiegła końca. Omal nie zasnęła, ale rozbu-
dził  ją  cichy  świst  testowanych  przez  techników  silników  napędu  nadprzestrzennego. 
Nad kredensem jarzyła się tęczowa poświata, wywołana przez złożone w nim klejnoty z 
Gallinore, a z kąta, gdzie umieszczono drzewo z Selabu, dolatywała egzotyczna, orze-
chowa, wypełniająca całą komnatę woń. Za namową Threkina wszystkie skarby złożo-
no  w  jej  komnacie,  ale  Leia  starała  się  nie  zaprzątać  sobie  tym  głowy.  Zamiast  tego 
rozmyślała  o  Isolderze  -  o  tym,  jaki  był  uprzejmy  dla  Hana  podczas  kolacji,  jaki 
grzeczny, dowcipny i niezwykle mądry. I w końcu o tym, jak wyznał jej, że ją kocha. 
Obudziła się w samym środku nocy, wstała, i chcąc przestać myśleć o Isolderze, usiadła 
przy  konsoli  komputera  i  zajęła  się  studiowaniem  obyczajów  Verpinów.  Te  ogromne 
owady posiadły umiejętność latania w przestrzeni kosmicznej dawno temu, jeszcze za-
nim powstała Stara Republika, i skolonizowały cały pas asteroid Roche'a. Ich społecz-
ność zaliczała się do najdziwniejszych w galaktyce. Porozumiewały się ze sobą za po-
mocą fal radiowych emitowanych przez osobliwy organ umieszczony w samym środku 
tułowia. Każdy Verpin mógł połączyć się ze wszystkimi innymi naraz w ciągu dosłow-
nie  kilku  sekund,  dzięki  czemu  wytworzyły  coś  w  rodzaju  zbiorowej  świadomości. 
Każdy owad uważał jednak siebie za istotę niezależną, żyjącą poza społecznością i nie 
podlegającą rozkazom królowej żadnego roju. Kiedy więc jakiś osobnik podjął decyzję 
uważaną  przez  resztę  zbiorowości  za  naganną,  nigdy  nie  był  ani  karany,  ani  nawet 
upominany.  W  tym  sensie  postępowanie  królowej  „szalonego"  roju,  która  sabotowała 
traktaty zawarte z Barabelami, nie było traktowane jako ciężkie przestępstwo, a jedynie 
jako coś w rodzaju godnej ubolewania niezręczności. 

Leia  przejrzała  wszystkie  dane  i  stwierdziła,  że historia  Verpinów  zawiera  wiele 

opisów tego typu przestępstw, morderstw i kradzieży. Odkryła też coś bardzo ciekawe-
go.  Z  danych  wynikało,  że  niemal  wszyscy  popełniający  te  czyny  Verpinowie  mieli 
uszkodzony zestaw kilku anten. Odkrycie to sprawiło, iż Leia zaczęła się zastanawiać, 
czy przypadkiem Verpinowie nie posiedli zbiorowej świadomości w większym stopniu, 
niż  zdawali  sobie  z  tego  sprawę.  Osobnik  pozbawiony  anten  był  skazany  na  wieczną 
samotność, na brak kontaktu z innymi Verpinami. 

Bez  względu  jednak na  powód,  dla  którego  Verpinowie  postępowali  w  taki  spo-

sób, rozwścieczeni Barabelowie zamierzali rozprawić się z całą rasą i porąbać wszyst-
kie osobniki na kawałki, a następnie sporządzić z nich wspaniałe hors d'oeuvres. Leia 
zrozumiała, że nie znajdzie żadnego rozwiązania, dopóki nie dotrze do układu Roche'a i 
nie spotka się osobiście z Verpinami. Zapewne nie będzie mogła zrozumieć całej praw-
dy nawet wówczas, kiedy stanie oko w oko z królową tamtego „szalonego" roju. 

Przetarła zmęczone oczy, ale była zbyt podniecona swoim odkryciem, by móc za-

snąć. Postanowiła więc udać się drugim korytarzem do pokoju łączności wideohologra-
ficznej, gdzie zastała czuwającego operatora. 

Create PDF

 files without this message by purchasing novaPDF printer (

http://www.novapdf.com

)

background image

Dave Wolverton 

35

- Chciałabym się skontaktować z Luke'em Skywalkerem - powiedziała. - Powinien 

przebywać teraz w ambasadzie Nowej Republiki na Tooli. 

Operator kiwnął głową, połączył się i przez chwilę rozmawiał z przedstawicielem 

tamtej stacji. 

- Skywalker wyprawił się do puszczy - oświadczył, kiedy skończył. - Jeżeli to coś 

pilnego, powinniśmy uzyskać jego obraz na ekranie łączności wideoholograficznej nie 
później niż za godzinę. 

- Bardzo dobrze - odrzekła Leia. - Zaczekam na połączenie tutaj. I tak nie potrafi-

łabym teraz zasnąć - dodała w myślach. 

Usiadła na sąsiednim krześle i czekała cierpliwie na połączenie z bratem. Kiedy w 

końcu  komunikacja  została  nawiązana,  ujrzała  go  ubranego  w  ciemny  wełniany 
płaszcz, stojącego przed wysokim domem. Za plecami miał wielkie okno z kryształową 
szybą,  w  której  przeglądało  się  blade,  czerwonawe  słońce.  Otaczało  go  czerwoną  po-
światą niczym ognistą aureolą. 

- Co to takiego pilnego? - zapytał, nie mogąc złapać tchu jak po długim biegu. 
Leia  poczuła nagłe zakłopotanie,  które  sprawiło, że  straciła  poprzednią  śmiałość. 

Udało  jej  się  jednak  zwalczyć  to  uczucie  i  opowiedziała  bratu  o  Isolderze,  o  bogac-
twach  złożonych  w  jej  komnacie,  a  w  końcu  o  propozycji  Hapan.  Luke  wysłuchał  jej 
cierpliwie, studiując przez moment jej twarz. 

- Isolder cię przeraża? - zapytał, kiedy zakończyła. - Czuję bardzo wyraźnie ema-

nujące od ciebie przerażenie. 

- Tak - przyznała Leia. 
- Czujesz względem niego czułość, która z czasem może przemienić się w miłość? 

Nie chcesz jednak skrzywdzić ani Hana, ani księcia? 

- Tak - rzekła Leia. - Och, przepraszam, że zwracam się do ciebie z czymś tak bła-

hym, ale... 

- Nie, to wcale nie jest błaha sprawa - przerwał jej Luke i nagle jego jasnoniebie-

skie  oczy  spojrzały  ponad nią,  skupiając  się  na  czymś,  co  zapewne  tylko  on  sam  do-
strzegał gdzieś w oddali. - Czy słyszałaś kiedykolwiek o planecie zwanej Dathomirą? 

- Nie - odpowiedziała Leia. - Dlaczego pytasz?- Nie wiem - przyznał Luke. - Mam 

tylko pewne przeczucie. Niedługo przylatuję do ciebie. Pilnie cię potrzebuję. Powinie-
nem dotrzeć na Coruscant w ciągu czterech dni. 

- Za trzy dni odlatuję do układu Roche'a. 
- A zatem tam się z tobą spotkam. 
- Świetnie - odparła Leia. - Bardzo liczę na wsparcie z twojej strony. 
- Póki co, nie spiesz się - doradził jej Luke. - Postaraj się zorientować, co czujesz. 

Nie musisz wybierać między Hanem a księciem już w tej chwili. Zapomnij o tym, jak 
bardzo Isolder jest bogaty. Poślubisz przecież jego, a nie należące do niego światy. Po 
prostu zastanów się nad nim w taki sam sposób, w jaki zastanowiłabyś się nad każdym 
innym kandydatem, dobrze? 

Leia  kiwnęła  głową,  uświadamiając  sobie  nagle,  ile  to  połączenie  będzie  koszto-

wało. 

- Dziękuję ci - powiedziała tylko. - Niedługo się zobaczymy. 

Ślub Księżniczki Leii 

36

- Kocham cię - odparł Luke i przerwał połączenie. Leia wróciła do sypialni, długo 

jednak nie mogła zasnąć. Obudził ją wcześnie rano dzwonek do drzwi. Otworzyła je i 
ujrzała Hana z kwiatami rozgwiezdnika w ręce. 

- Przyszedłem, by przeprosić cię za wczorajszy wieczór - powiedział, wręczając jej 

roślinę,  której  jaskrawożółte  kwiaty  na  ciemnozielonych  łodygach  otwierały  się  i  za-
mykały, jakby mrugając do niej przyjaźnie. 

Leia przyjęła roślinę i serdecznie się uśmiechnęła, a Han pocałował księżniczkę na 

powitanie. 

- Jak, twoim zdaniem, udała się kolacja? - zapytał. 
- Wspaniale - odparła Leia. - Isolder okazał się prawdziwym dżentelmenem. 
- Mam nadzieję, że nie jest bez skazy - rzekł Han, ale widząc, że księżniczka na-

wet się nie uśmiechnęła, pospiesznie dodał: - Po skończonej kolacji poszedłem do sie-
bie i przez dłuższy czas gryzłem się swoimi niczym nie uzasadnionymi podejrzeniami. 

- I jak smakowały? - zapytała Leia. 
- Och, sama wiesz. W środku nocy stwierdziłem, że jestem w jednej z okrętowych 

stołówek i rozglądam się za czymś smaczniejszym do zjedzenia. - Leia uśmiechnęła się, 
a Han, widząc to, pogładził ją po policzku. - No, nareszcie się uśmiechnęłaś. Kocham 
cię, wiesz o tym? 

- Wiem. 
- To dobrze - powiedział i odetchnął głęboko. - No więc jak, twoim zdaniem, udała 

się wczorajsza kolacja? 

- Nie zamierzasz się poddawać, prawda? - zapytała. Han wzruszył ramionami. 
- No cóż, wydawał się dosyć miły - rzekła Leia. - Tak sądzę. Zamierzam zapropo-

nować mu, żeby został na statku w tym czasie, kiedy będę przebywała w układzie Ro-
che'a. 

- Co takiego? 
- Zamierzam go zaprosić, by pozostał tu, na tym statku, dopóki nie powrócę - po-

wtórzyła Leia. 

- Dlaczego? 
- Ponieważ ma zamiar spędzić tu tylko kilka tygodni, a później odleci i może już 

nigdy więcej go nie zobaczę. Właśnie dlatego. 

Han zaczął z powątpiewaniem kręcić głową. 
- Mam nadzieję, że nie dałaś się nabrać na tę historię, jak zakochał się w tobie od 

pierwszego wejrzenia - zauważył trochę głośniej niż zamierzał. - I jak błagał matkę, że-
by zezwoliła mu na zawarcie związku z tobą. 

- I to cię tak niepokoi? 
- Jasne, że mnie niepokoi! - niemal wykrzyknął Han. - Dlaczego nie miałoby mnie 

niepokoić? - Jego wzrok zmatowiał, a dłonie zacisnęły się w pięści. - Mówię ci, że od 
pierwszej chwili, w której ujrzałem tego gościa, wiedziałem, że będzie z nim jakiś kło-
pot.  Wyczuwam  w  nim  coś  bardzo  złego...  -  Spojrzał  nagle  przytomniej,  i  jak  gdyby 
przypominając  sobie,  że  Leia  jest  w  komnacie,  dodał:  -  Wasza  Wysokość.  Ten  gość 
jest... no, nie wiem... oślizgły jak ropucha. 

Create PDF

 files without this message by purchasing novaPDF printer (

http://www.novapdf.com

)

background image

Dave Wolverton 

37

- Oślizgły? -  wykrzyknęła Leia. - Nazywasz księcia Hapes oślizgłą ropuchą? Daj 

spokój, Han, jesteś najzwyczajniej w świecie zazdrosny! 

- Masz rację! Może jestem po prostu zazdrosny! - przyznał Han. - Ale to nie zmie-

nia w niczym tego,  co czuję. A czuję, że kryje się  w nim jakieś zło.  - Ponownie jego 
wzrok zmatowiał, jak gdyby Han zaglądał w tym czasie w głąb własnej duszy. - Uwierz 
mi, Wasza Wysokość. Dużą część życia spędziłem w rynsztoku. Ja też jestem oślizgły 
jak ropucha. Większość moich przyjaciół jest tak samo oślizgła. A kiedy przebywa się 
pośród ropuch tak długo, jak ja, wyczuwa się je na odległość! Leia nie mogła pojąć, jak 
Han może wygadywać takie straszne rzeczy.

 

Najpierw ją obraził, uznając za podejrzany 

fakt,  iż  jakiś  inny  mężczyzna  może  uważać  ją  za  pociągającą,  a  później  nazwał  tego 
mężczyznę  oślizgłą  ropuchą.  Wszystko  to  pozostawało  w  jaskrawej  sprzeczności  z 
wpajanymi jej od najmłodszych lat zasadami, dotyczącymi postępowania. 

-  Uważam  -  powiedziała,  nie  posiadając  się  ze  złości  -  że  powinieneś  zabrać  tę 

idiotyczną  roślinę  i  wręczyć  ją  wraz  z  przeprosinami  księciu!  Wiesz,  sądzę,  że  twój 
ociężały umysł i niewyparzony język wpędzą cię kiedyś w niezłe tarapaty! 

- A ty za bardzo słuchasz tego, co podszeptuje ci Threkin Horm! Jest dla mnie cał-

kiem jasne, że stara się zrobić wszystko, żebyście ty i Isolder poznali się jak najlepiej. 
Czy  wiedziałaś, że twój nieskazitelny książę zaproponował mi wczoraj nowiutki lekki 
krążownik w zamian za to, że zostawię mu ciebie i wyniosę się stąd jak najdalej? Mó-
wię ci, ten gość jest oślizgły jak ropucha! 

Leia popatrzyła na Hana z furią i wymierzyła palec w jego twarz. 
- Możliwe... całkiem możliwe, że powinieneś skorzystać z jego propozycji, dopóki 

masz czas i okazję na tym zyskać! 

Han cofnął się o krok i zmarszczył brwi, zdumiony obrotem, jaki zaczynała przy-

bierać ta rozmowa. 

-  Hej,  posłuchaj,  Leio  -  powiedział  przepraszająco.  -  Ja...  ja  sam nie  wiem,  co  o 

tym  wszystkim myśleć. Nie chciałbym przysparzać ci zmartwień.  Jestem świadom, że 
Isolder  sprawia  wrażenie  bardzo  miłego,  ale...  zeszłej  nocy  w  stołówce  słyszałem,  co 
mówią ludzie. A plotkują na ten temat niemal wszyscy. Gdyby to oni mieli decydować, 
bylibyście  małżeństwem  od  dawna.  Ja  tymczasem  staram  się  ciebie  powstrzymać,  ale 
wydaje mi się, że im bardziej się staram, tym szybciej cię tracę. 

Leia  rozważała,  co  ma  odpowiedzieć.  Rozumiała, że  Han  stara  się  ją  przeprosić, 

ale on zapewne nawet i w tej chwili nie zdawał sobie sprawy, iż ona uważa jego postę-
powanie za obraźliwe. 

- Posłuchaj, nie mam pojęcia, dlaczego ludzie mówią, że powinnam poślubić księ-

cia Isoldera - odezwała się po chwili. - Nie zrobiłam ani nie powiedziałam niczego, co 
mogłoby  usprawiedliwić  takie  opinie.  Nie  słuchaj  tego,  co  mówią  inni.  Słuchaj  mnie. 
Kocham  cię  za to,  kim  jesteś,  pamiętasz?  Rebeliantem,  przemytnikiem i  samochwałą. 
To nigdy się nie zmieni, sądzę jednak, że najbliższe kilka dni powinnam mieć wyłącz-
nie dla siebie. Dobrze? 

W ciszy, jaka zapadła po jej słowach, rozległ się dźwięczny sygnał komunikatora. 

Leia podeszła do małego holograficznego projektora stojącego w kącie i wcisnęła kla-
wisz włączający urządzenie. 

Ślub Księżniczki Leii 

38

- Tak? - zapytała. 
Przed  nią  wyłonił  się,  początkowo  niewielki,  wizerunek  Threkina  Horma.  Stary 

ambasador złożył cały ogromny ciężar swojego ciała na obszernym szezlongu, a zwały 
tłuszczu na twarzy niemal zakrywały jego bladoniebieskie oczy. 

- Księżniczko - odezwał się jowialnym tonem - na jutro zwołujemy nadzwyczajne 

zebranie Rady Alderaanu. Pozwoliłem sobie zaprosić wszystkich ważniejszych gości. 

-  Nadzwyczajne  zebranie  rady?  -  zapytała  zdziwiona  Leia.  -  Ale  dlaczego?  Czy 

stało się coś złego? 

- Nie złego! - odparł Horm. - Wszyscy przecież słyszeli dobre wieści o propozycji 

Hapan,  a  ponieważ  małżeństwo  księżniczki  Leii  z  jednym  z  najbogatszych  książąt  w 
galaktyce wpłynie na los wszystkich uchodźców, pomyślałem, że zebranie rady będzie 
najbardziej odpowiednim miejscem na omówienie wszystkich szczegółów związanych 
z twoim zamążpójściem. 

- Dziękuję - odparła wyniośle Leia. - Z pewnością się pojawię. 
Nie kryjąc niesmaku, wcisnęła klawisz, przerywając połączenie. Han popatrzył na 

nią znacząco, a potem odwrócił się i w pośpiechu opuścił jej komnatę. 

Znalazłszy  się  w  sterylnie  białym  korytarzu  „Snu  Rebeliantów",  Han  oparł  się  o 

ścianę  i  zaczął  analizować  swoją  sytuację.  Próba  przeproszenia  Leii  zakończyła  się 
kompletnym  fiaskiem,  a  jeżeli  chodzi  o  Isoldera,  księżniczka  miała  prawdopodobnie 
rację.  Wydawał  się  całkiem  miłym  gościem,  a  wszelkie  zastrzeżenia,  jakie  wysuwał 
wobec niego Han, podszeptywała zapewne zazdrość. 

Kiedy  jednak w rozmowie z  Leią  wspominał o należących do  Hapes spokojnych 

światach, wyraźnie dostrzegł w jej oczach jakąś dziwną tęsknotę. Poza tym Isolder miał 
rację,  pytając  go,  co  właściwie  Han  mógłby  dać  Leii,  gdyby  udało  mu  się  zdobyć  jej 
rękę. Z pewnością nie dysponował takimi skarbami, jakie ofiarowali jej Hapanie. Gdy-
by  przekonał  Leię,  by  go  poślubiła,  alderaańscy  uchodźcy  nic  by  na  tym  nie  zyskali. 
Threkin  Horm  nieustannie  czuwał  u  boku  księżniczki,  przypominając  jej  o  nich  przy 
każdej okazji, a przecież Leia była zawsze bezgranicznie lojalna wobec swego ludu. 

Han cicho zachichotał. „Sądzę, że najbliższe kilka dni powinnam mieć wyłącznie 

dla  siebie"  -  oświadczyła  Leia.  Han  już  kilka  razy  słyszał,  jak  mówiła  coś  takiego  i 
zawsze w kilka dni później oznajmiała: „Baw się dobrze i nie miej do mnie żalu". 

Miał tylko jeden sposób na to, żeby stać się tak bogatym jak Isolder. Kiedy jednak 

o  tym  pomyślał,  poczuł,  że  w  gardle  mu  zasycha,  a  serce  zaczyna  walić  jak  młotem. 
Mimo to odpiął od pasa miniaturowy komunikator i wystukał na nim numer. Połączył 
się z dawnym wspólnikiem. Na ekranie pojawiła się ogromna, brązowa, niczym zrobio-
na z gumy twarz Hutta spoglądającego na Hana ciemnymi oczami. Jego mętny  wzrok 
świadczył o częstym zażywaniu narkotyków. 

- Witaj, Dalia, ty stary łotrze - odezwał się Han z udawanym entuzjazmem. - Po-

trzebna mi jest twoja pomoc. Chciałbym, żebyś udzielił mi pożyczki pod zastaw „Ty-
siącletniego Sokoła" i zorganizował dla mnie dziś w nocy  grę w karty. I to grę o naj-
wyższe stawki. 

Create PDF

 files without this message by purchasing novaPDF printer (

http://www.novapdf.com

)

background image

Dave Wolverton 

39

Kapitan  Astarta,  jedna  z  osobistych  strażniczek  Isoldera,  obudziła  księcia,  który 

odpoczywał w swojej sypialni. Była kobietą niezwykłej urody o długich ciemnorudych 
włosach i oczach tak granatowych jak niebo nad jej rodzinną planetą Terephon. 

Flarett a rellaren? (Czy kolacja była wystarczająco pikantna?) - zapytała niby od 

niechcenia. 

Rozbudzony Isolder patrzył, jak omiata spojrzeniem całą komnatę, spoglądając po 

kolei na kredens, na jego łoże, a w końcu na nocną szafkę. Poruszała się tak płynnie, że 
jej widok przywodził na myśl kota. 

- Dziękuję, kolacja była wystarczająco pikantna - odrzekł. - A księżniczka okazała 

się uroczą, naprawdę czarującą gospodynią. Czy stało się coś złego? 

- Przed godziną otrzymaliśmy szyfrogram. Przesłano go wszystkim statkom naszej 

floty. Podejrzewam, że jest to rozkaz zamordowania jakieś ważnej osobistości. 

- Szyfrogram został nadany z Hapes? 
- Nie. Przesłano go naszym statkom stąd, z Coruscant. 
- Kto ma zostać zamordowany? 
- W rozkazie nie wymieniono ani osoby, ani miejsca, ani czasu - odrzekła kapitan 

Astarta.  -  Cała  wiadomość  brzmi:  „Kusicielka  wydaje  się  nazbyt  wścibska.  Przedsię-
wziąć niezbędne kroki". Wiem, że to jakiś szyfr, ale jego znaczenie, przynajmniej dla 
mnie, jest jasne. 

-  Czy  powiadomiłaś  siły  bezpieczeństwa  Nowej  Republiki,  że  Leia  może  zostać 

zamordowana? 

Astarta na chwilę się zawahała. 
- Nie jestem pewna, czy to ona ma być ofiarą. 
Isolder nie odpowiedział. Gdyby zginął, tron i władza dostałyby się  w ręce  córki 

jego ciotki Secciah. Jedna z jego poprzednich narzeczonych - lady Elliar - została także 
zamordowana. Znaleziono ją utopioną w zbiorniku chłodziwa promiennika. Isolder nie 
mógł wprawdzie niczego udowodnić, lecz był pewien, że to ciotka Secciah wydała roz-
kaz, by zabić Elliar. Był też pewien, że to ona wynajęła piratów w celu zgładzenia jego 
starszego brata, kiedy opanowali królewski flagowy statek. Piraci zdawali sobie sprawę, 
ile życie Chume'dy jest warte dla jego matki, a mimo to zabili chłopca, nie żądając na-
wet okupu. 

- Sądzisz więc, że to ja mam być ofiarą? - zapytał w końcu Isolder. 
- Tak myślę, mój panie - przyznała Astarta. - Lady Secciah będzie później mogła 

obciążyć za to winą innych... jedną z frakcji politycznych Nowej Republiki lub jednego 
z lordów, który mógłby się obawiać zawarcia takiego związku, a nawet generała Solo. 
Ma wiele możliwości. 

Isolder  usiadł  w  łożu  i  zaczął rozmyślać,  zamknąwszy  oczy.  Jego  ciotki  i  matka 

były do cna zdeprawowane, przebiegłe i podstępne. Miał nadzieję na zawarcie małżeń-
stwa z kobietą nie wywodzącą się z królewskiej rodziny, z kimś takim jak Leia, nie ska-
lanym piętnem skąpstwa, jakie cechowało niemal wszystkie damy z królewskiego rodu. 
Nie mógł znieść myśli, że jednej z nich udało się przemycić mordercę na pokładzie któ-
regoś ze statków jego floty.- Zawiadomisz o tym siły bezpieczeństwa Nowej Republiki 
-  rozkazał  Astarcie.  -  Jeżeli  mojej  ciotce  udało  się  umieścić  mordercę  na  tym  statku, 

Ślub Księżniczki Leii 

40

możliwe,  że  potrafią  go  odnaleźć.  A  później  przydzielisz  połowę  mojej  straży  przy-
bocznej, żeby strzegła Leii. 

- A kto będzie strzegł ciebie, panie? - zapytała. Isolder spostrzegł w jej oczach tro-

skę. Kochała go i nie chciała go zawieść. Wiedział o tym od bardzo dawna. To miłość 
sprawiała, że była tak dobra w swojej pracy. Może nawet po cichu liczyła na to, że Leia 
zginie;  wiedział  jednak,  że  Astarta  wykona  każdy  jego  rozkaz.  Mimo  wszystko  była 
jego najlepszym żołnierzem. 

Wyciągnął spod okrycia dłoń z trzymanym w niej odbezpieczonym blasterem i uj-

rzał zdumienie na jej twarzy, kiedy uświadomiła sobie, że nie zauważyła wymierzonej 
przez cały czas w jej serce broni. 

- Jak zawsze - odezwał się Isolder - tak i teraz sam będę się o siebie troszczył. 

Create PDF

 files without this message by purchasing novaPDF printer (

http://www.novapdf.com

)

background image

Dave Wolverton 

41

R O Z D Z I A Ł  

Tego  wieczoru Han znalazł się na samym  „dnie" Coruscant -  w  obskurnym pod-

ziemnym  kasynie,  które  nie  widziało  słonecznego  blasku  od  ponad  dziewiętnastu  ty-
siącleci. W tym czasie  wznoszono ponad nim nowe  budynki i ulice, ale kasyno zakli-
nowało  się  w  tym  miejscu  na  dobre,  jak  jakaś  skamielina  w  pradawnej  geologicznej 
warstwie. W otaczającym je zatęchłym, wilgotnym powietrzu wyczuwało się woń gni-
jących szczątków, ale dla wielu istot z całej galaktyki, zwłaszcza tych przywykłych do 
życia pod ziemią, kasyno i jego  okolice były miejscem, w  którym mogły żyć i prawi-
dłowo się rozwijać. Siedząc w środku, Han widział w mrocznych kątach sali wiele par 
oczu ukradkiem przyglądających się każdemu jego ruchowi. 

Sam  zlecił  zorganizowanie  dla  niego  gry  w  karty  o  duże  stawki,  ale  po  wzięciu 

udziału w trzech innych rozgrywkach, gdzie stawki były  o  wiele niższe, stwierdził, iż 
nawet w najbardziej koszmarnych snach nie sądził, że może znaleźć się w takim towa-
rzystwie. Po  jego lewej ręce unosił się adwokat z Colurni w  swojej antygrawitacyjnej 
uprzęży.  Widoczne  na  jego  ogromnej  głowie  grube,  błękitne  i  pulsujące,  podobne  do 
dżdżownic żyły, były o wiele dłuższe niż kościste, nieprzydatne teraz nogi. Powszech-
nie znana, doskonała pamięć Columianina czyniła z niego jednego z najgroźniejszych 
rywali  w  grze  w  sabaka.  Naprzeciwko  Hana  siedziała  istota  płci  żeńskiej  z  Omogg  - 
drackmariańska feudalna władczyni, posiadająca ogromne bogactwa. Jej  jasnobłękitne 
łuski były wypolerowane do blasku, a kłębiące się za szybą hełmu opary zielonkawego 
metanu  skrywały  paskudny  pysk  pełen  koślawych  zębów.  Po  lewej  siedział  ten  sam 
ambasador z Gotalu, którego Han widział przed dwoma dniami. Była to brodata istota o 
szarej skórze, która grała w karty z zamkniętymi oczami, ufając, że z pomocą długich, 
wyrastających z głowy rogów, będzie mogła wyczuć emocje graczy i zorientować się, o 
czym myślą. 

Han  nigdy  jeszcze  nie  grał  w  sabaka  w  tak  dziwnym  towarzystwie.  Prawdę  mó-

wiąc, nie grał w tę grę od wielu lat. Czuł, że poci się tak obficie, iż wilgotne plamy za-
czynają pojawiać się na mundurze. Grali w odmianę gry, która nazywała się sabakiem 
Mocy i nawiązywała do zdarzeń mających miejsce przed wieloma tysiącleciami. Pod-
czas partii normalnego sabaka, specjalne urządzenie w stole zmieniało co pewien czas 
w sposób przypadkowy walory kart, dzięki czemu gra trzymała w napięciu wiele poko-

Ślub Księżniczki Leii 

42

leń graczy.  Zgodnie jednak z regułami sabaka Mocy  stół nie miał takiego urządzenia. 
Zamiast tego o dokonywanie losowych zmian w czasie gry dbali sami gracze. Każdy po 
rozdaniu  pierwszej  karty  z  talii musiał zdecydować,  czy  chce,  by  otrzymywane  przez 
niego karty liczyły się  jako  jasne, czy ciemne. Wygrywał ten uczestnik, którego suma 
punktów kart liczonych jako jasne lub ciemne była największa, ale tylko w przypadku, 
kiedy  łączna  suma  punktów  kart  wszystkich  biorących  udział,  którzy  określili  odcień 
swoich kart w ten sam sposób, była większa od łącznej sumy punktów kart graczy, któ-
rzy  obrali inny  odcień. Każdy z pewnością by poniósł sromotną klęskę, gdyby zdecy-
dował się określić swoje karty  jako  ciemne, a wszyscy pozostali wybraliby  odcień ja-
sny. Han spojrzał na swoje karty: dwójka szabla, Szatan i Idiota. Licząc razem, nie była 
to silna karta w odcieniu ciemnym, który wybrał, i nie sądził, żeby mogła zapewnić mu 
wygraną. Han zdobył kilka pul pod rząd w poprzednich rozdaniach, ale zawsze określał 
w nich swoje karty jako jasne. Może to był tylko przesąd, ale czuł, że nie wybrał naj-
właściwszej chwili na zmianę odcienia na ciemny. Nie mógł jednak na to nic poradzić i 
musiał się zadowalać takimi kartami, jakie dostawał. 

-  Dokładam  twoją  stawkę  -  odezwał  się  do  Hana  szeptem  Gotal,  nie  otwierając 

otoczonych czerwoną obwódką oczu. - I podwyższam o następne czterdzieści milionów 
kredytów. 

Stojący za plecami Hana Chewbacca cicho gwizdnął, a Threepio nachylił się nad 

Hanem i szepnął mu do ucha: 

-  Czy  pozwoli  pan, że  przypomnę, iż  szansę  wygrania  ośmiu rozdań  pod rząd  są 

jak jeden do sześćdziesięciu pięciu tysięcy pięciuset trzydziestu sześciu? 

Nie musiał mówić na głos nic więcej, ale Han dokończył jego myśl: a jeżeli ma się 

tak słabą kartę, jak ja teraz, są o wiele mniejsze. 

- Dokładam - powiedział, przesuwając na środek stołu akty własności kopalń mi-

nerałów na jakiejś planecie krążącej wokół dawno wygasłej gwiazdy, której nazwę mo-
gli wymówić tylko Columianie. - I podwyższam o osiemdziesiąt milionów. 

Przesunął nerwowo po stole żeton będący świadectwem większościowego udziału 

w  kopalniach  przypraw  na  Kessel.  Zdenerwowanie  Hana musiało  przytłoczyć  Gotala, 
gdyż ambasador nagle uniósł rękę i zakrył nią oba rogate czułki. 

Pozostali  gracze  z  pewnością  zauważyli  ten  gest,  gdyż  ochoczo  dołożyli  do  pię-

trzącej się na stole puli. 

- Czy ktoś chce sprawdzić? - zapytał Han, mając nadzieję, że pozostali zaczekają, 

aż każdy z nich dostanie ostatnią kartę. 

- Ja sprawdzam - odezwał się Gotal. 
Każdy gracz wyłożył karty na stół. Gotal wybrał także ciemny odcień, ale na razie 

suma  jego  punktów  była  mniejsza  od  sumy  punktów  wszystkich kart  Hana.  Pozostali 
dwaj  gracze  określili  posiadany  odcień  jako  jasny  i  mieli  dużą  szansę  wygrać  w  tym 
rozdaniu.  Czekali  jednak  na  ostatnią  kartę,  jaką  wkrótce  miał  przed  każdym  położyć 
rozdający android, który zwieszał się u sufitu nad stołem. 

Kiedy ramię przedpotopowego automatu przesunęło się nad Columianina, rozległ 

się nieprzyjemny zgrzyt, a adwokat dotknął karty leżącej na stole. Ciepło dłoni wyzwo-
liło  umieszczone  w  niej  mikroobwody,  ukazując  wszystkim  siedzącym  przy  stole  jej 

Create PDF

 files without this message by purchasing novaPDF printer (

http://www.novapdf.com

)

background image

Dave Wolverton 

43

walor.  Miał  dowódcę  monet,  dowódcę  manierek  oraz  królową  powietrza  i  ciemności. 
Serce Hana na chwilę zamarło. Wynosząca dwadzieścia dwa suma punktów kart Colu-
mianina zapewniała mu niemal pewną wygraną. Han mógł liczyć tylko na to, że łączna 
suma punktów kart wszystkich graczy, którzy wybrali odcień ciemny, okaże się więk-
sza. 

Android  prowadzący  rozdanie  położył  tymczasem  na  stole  ostatnią  kartę  dla 

Drackmarianki.  Han  zobaczył,  jak  pod  dotykiem  jej  łapy  rozkwita  rycerz  Jedi  -  karta 
oznaczająca Umiar, ale leżąca do góry nogami. Fakt, że Umiar położono na stole w po-
zycji  odwróconej, oznaczał, że jej punkty należało odjąć  od sumy punktów zdobytych 
przez Drackmariankę, która określiła swoje karty jako jasne, a dodać do sumy punktów 
ciemnego odcienia, wybranego przez Hana i Gotala. Han poczuł, jak serce zaczyna bić 
mu trochę szybciej. To mogła być przełomowa chwila, decydująca o tym, kto wygra w 
tym rozdaniu. Zgodnie z regułami gry Drackmarianka mogła jednak odrzucić jedną kar-
tę. Odrzuciła leżący do góry nogami Umiar, dzięki czemu suma punktów jej kart okre-
ślonych jako jasne wynosiła szesnaście. 

Mechaniczne ramię przemieściło się nad Gotala, a na stole przed nim pojawiła się 

siódemka klepka. Liczba punktów tej karty nie była wysoka, ale zwiększała łączną su-
mę  punktów  w  odcieniu  ciemnym.  Gotal  miał  już  przed  sobą  królową  powietrza  i 
ciemności,  Równowagę  i  Dzierżawę,  czyli  łącznie  minus  dziewiętnaście  punktów. 
Zdawszy  sobie  sprawę  z  tego,  że  karty  o  odcieniu  ciemnym najprawdopodobniej  wy-
grają, Han poczuł, że ogarnia go euforia. Gotal musiał wyczuć to uniesienie i doszedł 
do mylnego wniosku, jakoby Han sądził, że sam wygrał. Popatrzył z zazdrością na le-
żący na stole obok Hana pokaźny stos wygranych żetonów, a później odrzucił siódemkę 
klepkę. Ponieważ suma punktów jego kart w odcieniu ciemnym była teraz mniejsza od 
minus dwudziestu trzech, oznaczało to kompletną klęskę, chyba żeby Han uzyskał do-
kładnie dwadzieścia trzy punkty - bez względu na to, czy dodatnie, czy ujemne. 

Han przyjrzał się uważnie leżącym przed nim kartom. Idiota nie był wart ani jed-

nego  punktu,  dwójka  szabla  liczyła  się  za  dwa,  a  Szatan  był  wart  minus  piętnaście. 
Największą  szansę  wygrania  miałby  wówczas,  gdyby  jego  karty  tworzyły  tak  zwany 
idiotyczny układ. W tym celu mógłby zostawić Idiotę i dwójkę szablę, a gdyby  otrzy-
mał trójkę dowolnego koloru, miałby dokładnie dwadzieścia trzy punkty. Pomyślał, że 
szansę dostania trójki były bardzo małe, nie większe jak jeden do piętnastu, ale nie wi-
dział innego wyjścia. 

Mechaniczne ramię androida  przesunęło  się teraz nad  Hana, zgrzytając  szczegól-

nie głośno. Metalowe palce ujęły leżącą na wierzchu talii kartę i położyły ją przed nim 
na stole, a on, wyciągnąwszy niepewnie rękę, po chwili dotknął karty. Pod palcami roz-
kwitła mu druga Wytrwałość. Minus osiem punktów.  Han spojrzał z niedowierzaniem 
na  karty,  a  później  odrzucił dwójkę.  Mając  dokładnie minus  dwadzieścia trzy  punkty, 
osiągnął naturalnego sabaka. 

- Wygrał pan! - krzyknął Threepio, a ambasador z Go-talu wyraźnie się załamał i 

zaczął wydawać z siebie dźwięki podobne do szczekania, które Han mógł uznać jedynie 
za łkanie. Columianin ogromnymi czarnymi oczami popatrzył na zwycięzcę. 

Ślub Księżniczki Leii 

44

- Gratuluję panu, generale Solo - powiedział, połykając końcówki wyrazów. - Ża-

łuję, ale stawki w tej grze stały się na mój gust zbyt wysokie. 

Silniki jego antygrawitacyjnej uprzęży rozjarzyły się poświatą, a po chwili adwo-

kat unosił się w stronę wyjścia, manewrując między stolikami i pilnując, aby jego nie-
zwykle wielki mózg nie zderzył się z jakimś meblem. 

Gotalski ambasador także odsunął krzesło od stołu i wstał, a później wtopił się w 

mrok podziemnego świata. 

- Jjjesssteśśś terrraz barrrdzo bbbogattty, człooowie-kkku - odezwała się drackma-

riańska władczyni; brzmienie jej syczącego głosu zniekształcały umieszczone w hełmie 
głośniki.  Położywszy  na  stole  dwie  wielkie  przednie  łapy,  zaczęła  drapać  pazurami 
czarny metal blatu przedpotopowego mebla. - Zzzbyttt bbbogattty. Możżżliwwwe, żżże 
nie wwwyjjjdziesz zzz tttych pppodziemmmi żżżywwwy. 

- Mimo to zaryzykuję - odparł beztrosko Han. 
Uderzywszy otwartą dłonią w kaburę blastera umieszczonego na biodrze, spojrzał 

w  hełm  Drackmarianki.  Za  szybą  zobaczył  jej  ciemne  oczy,  błyszczące  niczym  dwa 
wilgotne kamienie w oparach zielonkawego gazu. Nachyliwszy się nad stołem, zgarnął 
wszystkie  żetony  kredytowe,  świadectwa  udziałów  i  własności  na  jeden  wielki  stos. 
Oceniał jego  wartość na ponad osiemset milionów kredytów. Wygrał więcej, niż miał 
kiedykolwiek w życiu. Ale wciąż jeszcze za mało. 

Drackmarianka  wyciągnęła  nagle  łapę,  a  jej  długie  pazury  wpiły  się  w  przegub 

Hana. 

- Zzatttrzymmmaj sssię - syknęła. - Jjjeszszszcze jjjed-ddno rrrozdddanie. 
Han zastanowił się nad jej propozycją, starając się nie zdradzać podniecenia. Czuł, 

jak jego usta zasychają, ale zamiast przesunąć po nich językiem, pociągnął łyk mocno 
przyprawianego koreliańskiego piwa. 

-  O  wszystko,  co  dotychczas  wygrałem?  -  zapytał.  Drackmarianka  kiwnęła łbem 

na znak zgody, aż zadrżały rurki doprowadzające metan do jej hełmu. Han pomyślał, że 
spośród  wszystkich rywali, z którymi dzisiaj grał, tylko ona może mieć to, czego pra-
gnął. Świat. Grając o tak dużą stawkę, jaka leżała na stole, Omogg nie mogła postawić 
niczego mniejszego od zamieszkanego świata. 

Drackmariańska  władczyni  szepnęła  coś  do  kryjącego  się  w  cieniu za nią  andro-

ida-strażnika, a ten, kierując wyloty luf działek na Hana, z cichym trzaskiem otworzył 
jakąś skrytkę w brzuchu. Drackmarianka wyciągnęła z niej holograficzny sześcian. 

- Ttto cccacccko nnnależżżało dddo nnnaszejjj rrrodzinnny oddd wwwielllu pppo-

kollleń  -  wysyczała.  -  Jjjessst  wwwarrrte  dddwa  kkkoma  czczczterrry  mmmiliarrrda 
krrredytttów.  Sssprzedddam  ccci  ttterrraz  jjjedddną  tttrzecccią  udddziałłłu  zzza  sze-
śśścssset mmmilionnnów. Jjjeżżżeli wwwygrrrasz nnnastęp-ppną gggrę, zzzostttaniesz 
wwwłaśśścicielllem tttej ppplanettty. 

Jjjeżżżelli  jjja  wwwygrrram,  jjja  bbbędę  wwwłaśśścicielllką  ppplanettty  i  ww-

wszystttkich kkkredytttów, kkktórrre dddo-tychczasss wwwygrrrałeś. 

Nacisnęła pazurem jakiś guzik na boku sześcianu i w powietrzu przed nią pojawił 

się hologram planety. Był to świat klasy M o atmosferze składającej się z tlenu i azotu. 
Na powierzchni Han ujrzał trzy kontynenty i oblewający je bezkresny ocean. Po chwili 

Create PDF

 files without this message by purchasing novaPDF printer (

http://www.novapdf.com

)

background image

Dave Wolverton 

45

hologram zaczął się zmieniać, ukazując po kolei stado ogromnych dwunożnych bestii, 
pasących się na purpurowej równinie, błękitne słońce zachodzące nad tropikalną dżun-
glą,  klucz  dzikich,  oślepiająco  barwnych  ptaków  lecących  nad  powierzchnią  oceanu  - 
wyglądały jak kawałki witrażu rozpryśniętego o wykładaną błękitnymi kafelkami pod-
łogę. Było to coś wspaniałego. 

Han poczuł, że znów się poci. 
- Jak się nazywa ta planeta? - zapytał. 
- Daaathommmirrrnra - tchnęła Drackmarianka. 
- Dathomira? - powtórzył Han, jak gdyby zahipnotyzowany. 
Stojący u jego boku Chewbacca ostrzegawczo warknął, a potem położył na ramie-

niu Hana ciężką łapę, prosząc go, by miał się na baczności. 

Threepio przysunął się z drugiej strony, a jego śpiewny głos przebił się przez wi-

szące w kasynie chmury tytoniowego dymu: 

-  Czy  pozwoli  pan,  że  przypomnę,  iż  prawdopodobieństwo  wygrania  dziewięciu 

rozdań pod rząd jest jak jeden do stu trzydziestu jeden tysięcy siedemdziesięciu dwóch? 

Słysząc melodyjny dźwięk dzwonka u drzwi swojego apartamentu w alderaańskim 

konsulacie,  Leia  otworzyła  je  i  ujrzała  stojącego  na  progu  Hana.  Włosy  miał  zmierz-
wione, na twarzy krople potu, a jego mundur dawno już stracił swą świeżość i cuchnął 
dymem. Han wyglądał na skrajnie wyczerpanego, ale na widok Leii uśmiechnął się sze-
roko, a w jego nabiegłych krwią oczach było widać nie skrywaną radość. Trzymał nie-
wielkie pudełko owinięte w złocistą cienką folię. 

- Posłuchaj, Han, jeżeli przyszedłeś, żeby mnie przeprosić, to oświadczam, że się 

nie  gniewam,  ale  nie  mogę  teraz  poświęcić  ci  więcej  czasu.  Za  kilka  minut  mam  się 
spotkać  z  księciem  Isolderem, a  później  odbyć  krótką rozmowę  z  jakimś  barabelskim 
szpiegiem... 

- Otwórz je - przerwał jej Han, wciskając w dłoń pudełko. - No, otwórz. 
- Co to jest? - zapytała Leia. 
Zorientowała się nagle, że materiał, w który owinięto pudełko, nie był złocistą fo-

lią. To było szczere złoto. 

- To dla ciebie - oświadczył Han. 
Leia  rozwiązała  złotą  taśmę  i  rozwinęła  folię.  Jej  oczom  ukazał  się  rejestrujący 

kryształ, jeden ze starszych modeli, zawierający w środku holograficzny sześcian. Kie-
dy wcisnęła guzik umieszczony na boku, ujrzała materializujący się przed nią hologram 
planety widzianej z lotu ptaka. Zobaczyła nieliczne różowe chmurki w pobliżu oddzie-
lającego noc od dnia terminatora i wielkie burzowe chmury kłębiące się nad oceanem. 
Wokół  planety  krążyły  cztery  małe  księżyce.  Leia  przyjrzała  się  zielonym,  tętniącym 
życiem  kontynentom,  ich  bezkresnym  purpurowym  sawannom  i  majestatycznym  cza-
pom lodu na biegunach. 

- Och, Han - powiedziała, a jej głos lekko drżał z podniecenia. Cała jej twarz ja-

śniała, jak gdyby emanowało z niej jakieś dziwne światło. - Jak się nazywa ta planeta? 

- Dathomira. 
-  Dathomira?  -  Zmarszczyła  brwi,  starając  się  sobie  coś  przypomnieć.  -  Już  kie-

dyś... słyszałam już gdzieś tę nazwę. Gdzie się znajduje? - zapytała rzeczowo. 

Ślub Księżniczki Leii 

46

- W systemie Drackmary. Wygrałem ją w karty od władczyni Omogg. 
Leia spojrzała na hologram, który właśnie przedstawiał pierwsze szczegóły krajo-

brazu. Widać było na nim stado zielonych, ogromnych bestii, najprawdopodobniej ga-
dów, pasących się na purpurowej równinie. 

- Nie może się znajdować w systemie Drackmary - powiedziała Leia, a w jej głosie 

dźwięczała nieugięta pewność. - Widzę przecież tylko jedno słońce! 

Podeszła do konsolety komputera połączonego z siecią informatyczną Coruscant i 

zażądała wyświetlenia współrzędnych Dathomiry. Odszukanie tych informacji w banku 
danych musiało zająć potężnemu komputerowi sporo czasu, gdyż czekali ponad minutę, 
nim żądane parametry ukazały się na ekranie. Leia popatrzyła na twarz Hana i ujrzała, 
jak malująca się na niej obłędna radość zaczyna powoli zmieniać się w niedowierzanie. 

- Ale... to niemożliwe - unosząc brwi, powiedział w końcu. - To przecież w sekto-

rze Quelii... w przestrzeni opanowanej przez lorda Zsinja! 

Leia  uśmiechnęła  się  współczująco  i  pogłaskała  Hana  po  głowie,  jak  gdyby  był 

małym dzieckiem. 

- Och, ty słodki, naiwny, łatwowierny chłopcze! Wiedziałam, że to zbyt piękne, by 

mogło  być  prawdziwe.  Mimo  to  jest  mi  bardzo  miło,  że  chciałeś  mi  ją  podarować. 
Wiesz, czasem jesteś naprawdę bardzo hojny. 

Musnęła lekko wargami jego policzek. Han cofnął się o krok, nie mogąc pozbierać 

myśli po przeżytym wstrząsie. 

- W... w sektorze Quelii? 
- Idź teraz do domu i prześpij się trochę -poradziła Leia. Sprawiała wrażenie roz-

targnionej, widocznie myślała już o czymś innym. - Nie warto się tym dłużej martwić. 
To powinno cię nauczyć, żeby nigdy nie grać w karty z nikim z Drackmary. 

Odprowadziła go do bramy alderaańskiego konsulatu. Kiedy odeszła, Han zatrzy-

mał się na chwilę i przetarł oczy, jak gdyby chciał odpędzić zły sen, po czym starał się 
zebrać myśli. Popatrzył na piętrzące się przed nim ściany domów oraz na świecące sła-
bo słońce. Odnosił wrażenie, że widzi je jak przez baldachim drzew w podzwrotniko-
wej dżungli. 

Wyobrażał sobie, że Leia będzie zachwycona nowym światem i z radości padnie 

mu w objęcia. Czekał na tę chwilę, chciał poprosić ją o rękę. Tymczasem wygrał bez-
wartościową nieruchomość, a Leia rozwichrzyła mu włosy  jak młodszemu bratu. Mu-
siałem w jej  oczach wyjść na głupca - pomyślał z goryczą. - Na głupca i fajtłapę. Za-
dzwonił resztką kredytów, które miał w kieszeni, wystarczały akurat na wykupienie za-
stawionego „Sokoła". Na szczęście Chewbacca okazał się na tyle przytomny, by ścią-
gnąć z leżącego na stole stosu chociaż taką sumę. Wygrał i stracił prawie dwa miliony 
kredytów... Czuł, że jest za stary na to, by płakać... no, prawie za stary. Odwrócił się i 
ruszył  przed  siebie  ponurymi,  szarymi  ulicami  Coruscant  w  kierunku  niewielkiego 
mieszkania. Miał nadzieję, że nareszcie będzie mógł chociaż trochę się przespać. 

-  Naprawdę  nie  powinnaś  iść na to  spotkanie  -  odezwał  się  książę  Isolder.  -  Nie 

podoba mi się pomysł, że chcesz sama wybrać się do tego podziemnego świata. 

Create PDF

 files without this message by purchasing novaPDF printer (

http://www.novapdf.com

)

background image

Dave Wolverton 

47

Leia  uśmiechnęła  się  wyrozumiale  do  księcia.  Była  mu  wdzięczna,  że  pragnął  ją 

ochraniać, ale po dwóch dniach potykania się o przydzielone jej strażniczki-amazonki 
zaczynała się zastanawiać, czy nie jest zbyt opiekuńczy. 

- Nic mi się nie stanie - powiedziała. - Spotykałam się z takimi jak on już nie raz. 
- Jeżeli ta wiadomość jest tak ważna - rzekł Isolder - to dlaczego nie przekazał ci 

jej wcześniej? Dlaczego tak nalega na spotkanie? 

-  Bo  jest  Barabelem.  Wiesz  dobrze,  jak  dziwnie  potrafią  się  zachowywać  istoty 

drapieżne, kiedy wiedzą, że ktoś jest na ich tropie. A poza tym jeżeli naprawdę ma in-
formacje  na temat  chwili rozpoczęcia  wojny,  a  także  plany  napaści,  powinnam  je  po-
znać, nim wyruszę do układu Roche'a. Ktoś musi przecież ostrzec Verpinów. 

Isolder spoglądał na nią spokojnym, stanowczym  wzrokiem. Miał na sobie żółtą, 

krótką, rozciętą z przodu pelerynę, niezwykle szeroki złoty pas i szerokie złote branso-
lety na przegubach, które podkreślały miedzianą barwę jego skóry. Podszedł do księż-
niczki i położył delikatnie dłonie na jej ramionach. Leia poczuła, że drży. 

-  Jeżeli nalegasz na to,  by  udać  się  do  tych  podziemi,  idę z  tobą  -  oświadczył,  a 

widząc, że Leia chce się sprzeciwić, przyłożył palec do ust. - Proszę, pozwól mi iść z 
tobą. Myślę, że masz rację i nic ci się nie stanie, ale na wszelki wypadek wolę być przy 
tobie. 

Leia spojrzała mu w oczy i pomyślała, że już kiedyś grożono jej śmiercią. Isolder 

sugerował, że frakcje polityczne na Hapes sprzeciwiają się ich związkowi. Miała także 
informacje  od  swoich  szpiegów,  że  lordowie  z  odległych  krańców  galaktyki  zrobią 
wszystko,  aby  nie  dopuścić  do  zawarcia  tego  małżeństwa.  Nie  chcą,  aby  flota  Hapan 
walczyła przeciwko nim u boku statków Nowej Republiki. Leia zaczynała uświadamiać 
sobie, co ją czeka, jeżeli zostanie mającą nieograniczoną władzę królową-matką. 

- No dobrze, zgadzam się, byś mi towarzyszył - powiedziała w końcu. 
Podziwiała Isoldera za to, że okazał się tak grzeczny i pełen kurtuazji. Han z pew-

nością by nie prosił, a żądał. Była ciekawa, czy dobre maniery księcia były cechą wro-
dzoną, czy też zostały mu wpojone dlatego, iż wychowywał się w społeczeństwie ma-
triarchalnym,  gdzie  darzono  kobiety  wielkim poważaniem. Nie  miało  to  jednak  więk-
szego znaczenia; najważniejsze, że książę był taki czarujący. 

Isolder ujął księżniczkę pod rękę i wyszli z budynku konsulatu na ulicę. Przeszli 

przez dziedziniec, przystanęli przed marmurową bramą wjazdową i czekali na osobisty 
poduszkowiec Leii. Strażniczki-amazonki nie opuszczały ich ani na chwilę. Nagle spo-
strzegli Threkina Horma zbliżającego się w ich stronę na swoim unoszącym się na re-
pulsorach krześle. Było jeszcze dość wcześnie i szeroka aleja była prawie pusta, jeżeli 
nie liczyć pary przechodzących w pobliżu Ishi Tibsów oraz starego androida, który ma-
lował słupy ulicznych latarń. Threkin pozdrowił ich od niechcenia. Wyglądało na to, że 
nie  ma  zamiaru  się  nawet  zatrzymać.  Tymczasem  nacisnął  guzik  unieruchamiający 
krzesło i razem z nimi czekał na przylot poduszkowca. 

- Słyszałem, że tam, w górze, jest dziś całkiem przyjemnie - powiedział, wskazu-

jąc dachy otaczających budynków i przelatujące nad głowami promy. Popatrzył z roz-
marzeniem na załamujące się promienie słońca. - No cóż, chciałbym się teraz opalać. 

Isolder delikatnie ścisnął rękę Leii, a ona pomyślała, że 

Ślub Księżniczki Leii 

48

Threkin  mógłby  okazać  więcej  taktu  i  zostawić  ich  samych.  Spojrzała  na  twarz 

księcia, a on uśmiechnął się do niej, jakby myślał dokładnie o tym samym. 

- I oto wasz poduszkowiec - odezwał się w pewnej chwili Threkin. 
Z  głębi  ulicy  wyłonił  się  czarny  pojazd,  wolno  kierujący  się  w  ich  stronę.  Nagle 

przyciemniana  boczna  szyba  kabiny  pasażerów  rozprysnęła  się  z  głośnym  hukiem  i 
ukazała się lufa blastera. 

-  Na  ziemię!  -  krzyknęła  któraś  ze  strażniczek  księcia,  i  zasłoniła  swoim  ciałem 

Leię, gdy powietrze przeszyła pierwsza seria czerwonych błyskawic. Jedna z nich trafi-
ła kobietę w klatkę piersiową. Strażniczka, rażona siłą uderzenia, padła do tyłu. W po-
wietrzu zalśniły  krople  krwi,  a  Leia  poczuła  dobrze  jej  znaną  woń  zwęglonej  tkanki i 
ozonu. 

Threkin Horm krzyknął głośno i gwałtownie wcisnął guzik uruchamiający krzesło, 

po  czym  najszybciej  jak  tylko  mógł  oddalił  się  na  południe,  krzycząc  wniebogłosy. 
Wydawało się, że korzysta nie z krzesła, a ze śmigacza. 

Isolder ukrył Leię za szerokim filarem bramy wjazdowej i płynnym, niemal niedo-

strzegalnym ruchem odpiął pas. Jeden jego koniec - niewielką złotą klamrę - przytrzy-
mał w lewej dłoni, a prawą wyciągnął mały blaster. Leia usłyszała ogłuszający hałas i 
powietrze przeszyła druga seria błyskawic. Tym razem jednak czerwone ogniste smugi 
nie wyrządziły im krzywdy. 

W chwilę później Leia ujrzała przed Isolderem półprzeźroczystą, niebieską mgieł-

kę. Mgiełka miała owalny kształt, a jej białe brzegi jaśniały niczym aureola wokół księ-
życa podczas mroźnej nocy. Osobiste pole siłowe - pomyślała. Druga z amazonek zna-
lazła się za jej plecami i korzystając z osłony księcia, krzyczała coś do trzymanego  w 
dłoni komunikatora. 

Nagle koło głowy Leii przeleciała smuga ognia z blastera i trafiła w marmur bra-

my, odłupując kaskadę odłamków. Zaskoczona Leia odwróciła się i ujrzała, jak andro-
id, który przedtem malował latarnie, składa się do strzału. 

- Astarto! - krzyknął Isolder. - Celuj w androida! 
W przypadku krzyżowego ognia pole siłowe księcia nie mogło zapewnić im osło-

ny, mogli więc liczyć jedynie na marmurowe filary. Sięgnąwszy po blaster zabitej ama-
zonki, Leia puściła dwie krótkie serie w stronę androida; tamten schronił się jednak w 
porę  za  słupem latarni.  Dopiero  wówczas  księżniczka rozpoznała  długi i  szczupły  tu-
łów,  walcowatą  głowę  i  długie  nogi.  Był  to  android-morderca,  powszechnie  zwany 
Eliminatorem,  model  czterysta  trzydzieści  cztery.  Po  chwili  do  Leii  przyłączyła  się 
Astarta, i teraz obie próbowały ' unieszkodliwić robota. 

Poduszkowiec zatrzymał się przy krawężniku. Dwaj mężczyźni, którzy wyskoczy-

li  ze  środka,  natychmiast  otworzyli  ogień.  Leia  wiedziała,  że  pole  siłowe  księcia  nie 
wytrzyma dłużej niż kilka sekund. Tarcze, jakimi dysponował, zapewniały tylko mini-
malną osłonę. Źródło zasilania, które miał przy sobie, było na tyle słabe, że tylko przez 
krótki czas mogło pochłaniać energię z blasterów przeciwnika. Samo pole siłowe stwa-
rzało  zagrożenie.  Po  pewnym  czasie  osłona  stawała  się  tak  gorąca,  że  dotykając  jej 
można było ulec ciężkiemu poparzeniu. Isolder, trzymając przed sobą tarczę, skoczył w 
stronę napastników. 

Create PDF

 files without this message by purchasing novaPDF printer (

http://www.novapdf.com

)

background image

Dave Wolverton 

49

Koło  jego  głowy  przeleciały  ze  świstem  kolejne  błyskawice.  Astarta  ponownie 

strzeliła, trafiając tym razem w sam środek torsu androida. Powietrze przecięły kawałki 
metalu, a po chwili rozległ się głośny huk. Eksplodowało źródło zasilania robota. 

Książę  zamachnął  się  trzymaną  tarczą  jak  mieczem,  a  jej  pole  siłowe  odrzuciło 

obu napastników na krawędź jezdni. W momencie gdy tarcza zetknęła się z ich ciałami, 
w powietrzu rozbłysły błękitne iskry, a jeden z morderców wrzasnął z bólu, zasłaniając 
rękoma poparzoną twarz. Isolder uniósł osłonę nad głowę, zakręcił nią jak lassem i rzu-
cił w drugiego napastnika. Lecąca tarcza trafiła w pierś przeciwnika i przecięła na pół 
jak miecz świetlny, a Isolder wymierzył blaster w pierwszego mordercę, który trzyma-
jąc się za twarz, jęczał w agonii. Leia spojrzała na niego i pomyślała, że kiedyś musiał 
być niezwykle przystojny. Zbyt przystojny. Był Hapaninem. 

- Mów, kto cię wynajął - rozkazał Isolder. 
Llarel! Remarme! - odkrzyknął w odpowiedzi tamten. 
Teba illarven? - zapytał go po hapańsku Isolder. 
-  At!  Remarme!  -  zaczął  błagać  go  mężczyzna.  Isolder nie przestawał mierzyć  w 

niego z blastera. Napastnik ponownie krzyknął, a z jego twarzy odpadł kawałek niemal 
zwęglonego  ciała. Powoli schylił się i z rynsztoka wyciągnął swój  blaster; książę, wi-
dząc to, na chwilę się zawahał. Morderca wymierzył jednak lufę broni w skroń i niepo-
radnie nacisnął spust. 

Leia odwróciła głowę. Poczuła nagle, że strażniczka Isoldera szarpie ją za rękę. 
- Do środka! Proszę wejść do środka! - krzyknęła. Isolder schwycił księżniczkę za 

ramię i pociągnął w stronę drzwi wejściowych konsulatu. Za drzwiami znajdowała się 
niewielka  wnęka,  w  której  goście  mogli  zostawiać  wierzchnie  okrycia.  Książę  we-
pchnął w nią Leię, a sam stanął w ten sposób,  by chronić ją własnym ciałem. Astarta 
zamknęła  drzwi  wejściowe.  Jak  w  większości  konsulatów,  były  one  wykonane  z  wie-
kowej  blastali  i mogły  wytrzymać  nawet  długotrwałe  oblężenie.  Amazonka ponownie 
zaczęła krzyczeć coś do komunikatora, a Leia, która wprawdzie nie znała mowy Hapan, 
pomyślała, że mimo wszystko krzyczy za głośno. 

- Kto ich wynajął? - zapytała, zwracając się do księcia. 
- Nie chciał powiedzieć - odparł zwięźle Isolder. - Błagał tylko, bym go zabił. 
Zza  drzwi  konsulatu  dobiegły  ich nagle  jakieś  odgłosy.  Siły  bezpieczeństwa  No-

wej Republiki, które przybyły z pomocą, zaczęły otaczać kordonem całą okolicę. 

Isolder,  wsłuchując  się  w  słowa  strażniczki i  odgłosy  z  ulicy,  starał  się  upewnić, 

czy  niebezpieczeństwo  minęło.  Przez  cały  czas  trzymał  Leię  za  rękę,  a  ona  czuła,  że 
serce wali jej jak młotem. Starając się uwolnić z jego uścisku, powiedziała: 

- Dziękuj że uratowałeś mi życie. 
Książę Isolder, zaintrygowany tym, co dzieje się na ulicy, w pierwszej chwili nie 

zauważył,  iż  Leia  coraz  natarczywiej  próbuje  się  uwolnić.  Później  jednak  popatrzył 
księżniczce  prosto  w  oczy.  Uniósłszy  lekko  jej  brodę,  pocałował  w  usta  zachłannie, 
namiętnie, przysuwając się bliżej i tuląc do niej całym ciałem. 

Leia przestała myśleć o zagrożeniu, a jej ciałem wstrząsnęły dziwne dreszcze. Po-

czuła, jak jej broda zaczyna drżeć, ale nie przestawała całować księcia. Miała wrażenie, 
że upływające sekundy przeciągają się w nieskończoność. Myślała tylko 

Ślub Księżniczki Leii 

50

0  jednym:  oszukuję  Hana.  Nie  chcę,  żeby  cierpiał  z  mojego  powodu.  W  końcu 

jednak Isolder oderwał wargi od jej ust i szepnął jej do ucha rozkazującym tonem: 

-  Poleć  ze  mną na  Hapes!  Zobacz  światy,  którymi  będziesz  kiedyś  rządzić!  Leia 

zdała  sobie  sprawę,  że  płacze.  Nigdy  przedtem nie  mogła sobie  nawet  wyobrazić,  by 
świadomie zgodziła się na coś takiego. Czuła jednak, że cała miłość, jaką kiedyś darzy-
ła  Hana, rozwiewa  się  jak  poranna  mgiełka,  jak  delikatna para  wodna  w  promieniach 
palącego słońca, którym był Isolder. Wiedząc, że łzy nadal spływają jej po policzkach, 
przytuliła się do księcia i obiecała: 

- Polecę z tobą. 

Create PDF

 files without this message by purchasing novaPDF printer (

http://www.novapdf.com

)

background image

Dave Wolverton 

51

R O Z D Z I A Ł  

- Sam nie wiem, po co cię tu zabierałem - odezwał się Han do Threepia, wykonu-

jąc przy tym wymowny gest. Solo był wyraźnie podenerwowany. 

Siedzieli w przytulnej niszy przy stole w barze na Coruscant. W porównaniu z in-

nymi lokalami było to dość przyzwoite miejsce. Nie brakowało tu świeżego powietrza. 
Ludurianie grali na nosowych fletach, a przytulone pary tańczyły w rytm powolnej mu-
zyki. 

Chewbacca uniósł znad swojego drinka zmęczone oczy i coś burknął. Dobrze wie-

dział, że Han kłamie. Znał powód, dla którego Han zdecydował się zaprosić tu złociste-
go androida. 

Threepio  popatrzył  na  nich,  a  obwody  sterujące  jego  logiką  nakazały  mu  nie 

przejmować się uwagą generała. 

- Czy jest coś, w czym mógłbym panu pomóc? - zapytał po krótkiej chwili. 
- No  cóż... w  ciągu kilku ostatnich dni przebywałeś  w towarzystwie Leii o  wiele 

częściej ode mnie - rzekł Han i zgarbiwszy plecy, skulił się w sobie. - Prawdę mówiąc, 
ostatnio  nie  byłem  dla  niej  zbyt  miły...  a  ona  spędza  każdą  wolną  chwilę  z  tym  księ-
ciem. A w dodatku po tym wszystkim, co przydarzyło się jej dzisiaj rano, otacza ją tak 
wiele strażniczek, że nawet nie mogę się z nią zobaczyć. Przysłała mi hologram z wia-
domością, że jednak zamierza wybrać się na Hapes. 

Threepio zastanawiał się nad jego słowami przez trzy koma dwanaście setnych se-

kundy, rozpatrując słowo po słowie pod kątem zawartych w nim insynuacji i ukrytych 
znaczeń.-  Rozumiem!  -  wykrzyknął  w  końcu.  -  Pan  i  ona macie  problemy  natury  dy-
plomatycznej! 

Chociaż Threepio był robotem tłumaczącym wyposażonym w jeden z najlepszych 

programów  w  całej  galaktyce,  jego  przyjaciele-ludzie  rzadko  korzystali  z  jego  usług, 
gdy przychodziło im się borykać z własnymi złożonymi problemami natury emocjonal-
nej. Ta chwila była jedną z nielicznych, kiedy android mógł wykazać się swoim talen-
tem. 

- Ma pan szczęście, że zwrócił się pan do odpowiedniego androida - oznajmił ra-

dośnie. - Proszę tylko powiedzieć, w jaki sposób mogę panu pomóc? 

Ślub Księżniczki Leii 

52

- Sam nie wiem... - odrzekł Han. - Ostatnio widujesz tych dwoje bardzo często. Je-

stem ciekaw, no wiesz, co robią i dokąd razem chodzą. I czy prawdą jest to, że stają się 
sobie coraz bliżsi. 

Threepio  natychmiast  odszukał  w  pamięci  wszystkie  zarejestrowane  obrazy,  na 

których  w  ciągu ostatnich kilku dni widział Leię razem z księciem Isolderem. A było 
ich  dosyć  dużo:  trzy  kolacje  dzień  po  dniu,  zebrania  rady,  w  trakcie  których  oboje 
omawiali potencjalne trudności w negocjowaniu warunków porozumienia między Ver-
pinami  a  Barabelami,  zwykłe  spacery  we  dwoje  czy  wreszcie  tańce  na  przyjęciach  u 
jakiegoś niższego rangą dygnitarza. 

- No cóż, generale - powiedział. - W ciągu pierwszego dnia, jaki spędzili razem, 

Isolder trzymał się od księżniczki w przeciętnej odległości zero koma pięćset sześćdzie-
siąt  dwie  tysięczne  decymetra.  Sądzę  jednak,  że  ten  dystans  zaczyna  się  z  każdym 
dniem coraz bardziej kurczyć. Powiedziałbym, że oboje naprawdę stają się sobie coraz 
bliżsi. 

- Na ile bliżsi? - zapytał Han. 
- W ciągu ostatnich ośmiu standardowych godzin oboje stykają się ze sobą przez 

prawie osiemdziesiąt sześć procent czasu - rzekł Threepio, czując, że jego czujniki pod-
czerwieni  rejestrują  lekką  zmianę  koloru  skóry  Hana.  Krew  z  pewnością  uderzyła  do 
głowy  generała.  Musiał  być  mocno  wzburzony.  -  Bardzo  przepraszam,  nie  chciałem 
sprawić panu przykrości - dodał natychmiast. 

Han  wychylił  czarkę  mocnego  koreliańskiego  rumu.  Ponieważ  w  ciągu  ostatnich 

kilku minut była to już druga, Threepio szybko ocenił masę ciała Hana oraz procentową 
zawartość  czystego  alkoholu  w  rumie  i  na  tej  podstawie  doszedł  do  wniosku,  że  Han 
jest trochę bardziej niż średnio nietrzeźwy. Mimo to jedynym przejawem zatrucia alko-
holem było nieznaczne spowolnienie tempa mowy. 

Han tymczasem położył dłoń na metalowym ramieniu robota. 
- Jesteś dobrym androidem, Threepio - powiedział. - Niewiele androidów lubię tak 

jak ciebie. Powiedz mi, co byś zrobił, gdyby jakiś androidalny książę chciał odebrać ci 
siłą kobietę, którą kochasz? 

Czujniki Threepia zarejestrowały podejrzanie dużą zawartość alkoholu w oddechu 

Hana i android odchylił się do tyłu w obawie, by jego mikroprocesory nie uległy znisz-
czeniu. 

- Pierwszą rzeczą, jaką bym zrobił - oświadczył - byłaby ocena szans przeciwnika. 

Później  zastanowiłbym  się,  czy  mogę  dać  swojej  wybrance  coś,  czego  nie  da  jej  mój 
rywal. Każdy dobry doradca udzieliłby panu takiej samej rady. 

- Mhm - mruknął Han. - Co zatem, twoim zdaniem, mam dać Leii takiego, czego 

me da jej książę Isolder? 

- No cóż... zastanówmy się - zamyślił się Threepio. - Isolder jest niezwykle boga-

ty, hojny, uprzejmy i grzeczny, a poza tym, przynajmniej według standardów ludzkich, 
bardzo przystojny. Tak więc problem sprowadza się do tego, aby znaleźć coś, co prze-
mawia na pana korzyść. 

Threepio  poświęcił  kilka  chwil na  przeszukiwanie  swoich zbiorów  danych,  prze-

grzewając przy okazji obwody kontrolne pamięci. 

Create PDF

 files without this message by purchasing novaPDF printer (

http://www.novapdf.com

)

background image

Dave Wolverton 

53

-  Ojejku!  -jęknął  w  końcu.  -Teraz rozumiem, na  czym  polega  pana problem!  No 

cóż, sądzę, że w tym wszystkim ogromne znaczenie odgrywa więź emocjonalna. Jestem 
pewien, że Leia nie zapomni o panu tylko dlatego, że w jej życie wkroczył nagle jakiś 
inny człowiek! 

- Kocham ją! - rzekł Han z całą stanowczością. - Kocham ją bardziej niż własne 

życie. Kiedy dotyka mnie, czuję... sam nie wiem, jak to wyrazić. 

- Czy kiedyś powiedział pan jej o tym? - zapytał Threepio. 
-  Jeszcze  nie  -  westchnął  Han.  -  Wiesz,  nie  bardzo  wiem,  jak  jej  to  powiedzieć. 

Pomóż mi; jesteś przecież androidem-doradcą. - Nalał sobie jeszcze jedną czarkę rumu 
i zaczął wpatrywać się w nią smutnym wzrokiem. - Czy wiesz, jak mam to powiedzieć? 
Znasz może  jakieś  pieśni albo  poematy?-  W  rzeczy  samej!  Mam  w  zasobach  pamięci 
mnóstwo arcydzieł z ponad pięciu milionów światów. A oto jeden z moich ulubionych. 
Pochodzi z Tchuukthai: 

Shah rupah shantenar  
shan erah pathar 

thulath entarpa 

Uta, emarrah spar tane  

arratha urr thur shaparrah  

Uta, Uta, sahyarahhhh  

harahh sahvarauul e thutha  

res tatra hah durrrr... 

Han wsłuchiwał się w łagodną melodię słów, miękko układające się tony... 
- To bardzo piękne - stwierdził, kiedy android skończył. - Co to znaczy? 
See-Threepio przetłumaczył mu najwierniej jak potrafił: 

Kiedy błyskawica przecina niebo  

nad układającą się do snu równiną,  

powracam do swej ciemnej nory  

trzymając w szczękach szczura thula. 

Wówczas wyczuwam twoją słodką woń  

dochodzącą mnie od strony kości  

wrzuconych do jaru przy jaskini.  

Wówczas, wówczas zaczynają mi drżeć  

płetwy na łbie, a mój ogon  
majestatycznie się kołysze,  

gdy mój samczy zew zaczyna się  

rozlegać w nocnej ciszy... 

Han powstrzymał go, unosząc rękę. 
- W porządku, to mi wystarczy - powiedział. - Mniej więcej rozumiem, o co cho-

dzi. 

-  Jest  tego  o  wiele,  wiele  więcej,  proszę  pana  -  zapewnił  go  Threepio.  -  To  na-

prawdę wspaniały utwór, a liczy tylko pięćset tysięcy wierszy! 

- Ta-a, ta-a, serdeczne dzięki - odezwał się Han, sprawiając wrażenie jeszcze bar-

dziej przygnębionego niż poprzednio. 

Ślub Księżniczki Leii 

54

Siedząc przy stole, przysłuchiwał się rozmowom czwórki osób, które usiadły przy 

sąsiednim stoliku. Threepio zdał sobie nagle sprawę z tego, że w ciągu ostatniej minuty 
Han skupiał uwagę wyłącznie na nich. Cofnąwszy taśmę z zarejestrowanymi dźwięka-
mi, odtworzył na własny użytek rozmowę tej grupki, żeby  dowiedzieć się, co tak bar-
dzo zaintrygowało w niej Hana. 

PIERWSZA KOBIETA: - Och, popatrz tylko, to przecież generał Solo! 
DRUGA KOBIETA: - O rany, wygląda naprawdę niedobrze! Popatrz tylko, jakie 

ma podkrążone oczy. 

PIERWSZY  MĘŻCZYZNA:  -  Wygląda  parszywie,  jeżeli  ktoś  chce  znać  moje 

zdanie. 

DRUGA KOBIETA: - Nie mam pojęcia, co też właściwie widzi w nim księżnicz-

ka Leia, prawda? 

PIERWSZA KOBIETA: - Co innego ten książę z Hapes! Jest taki przystojny i mę-

ski! W podziemiach Coruscant zaczęli już sprzedawać plakaty z jego podobizną. 

DRUGI MĘŻCZYZNA: - No, kupiłem nawet jeden wczoraj na prezent dla mojej 

siostry. 

PIERWSZY  MĘŻCZYZNA:  -  Jeżeli  o  mnie  chodzi,  chciałbym  mieć  przy  sobie 

choćby przez jeden dzień którąś z jego strażniczek-amazonek. 

PIERWSZA KOBIETA: - Książę ma tak cudowne ciało, że sama mogłabym zabi-

jać, byle tylko być jego strażniczką. 

DRUGA  KOBIETA:  -  No  cóż,  jeżeli  chcesz,  możesz  być  strażniczką  jego  ciała. 

Co  do  mnie,  wolałabym  raczej  być  masażystką.  Czy  możesz  sobie  wyobrazić,  co  to 
znaczy móc przez cały długi dzień ugniatać takie jędrne ciało? 

- Posłuchaj, Threepio, chcę żebyś miał oko na Leię - odezwał się nieco gniewnie 

Han. - Jeżeli zapyta o mnie, powiedz jej, że za nią tęsknię. Dobrze? 

Threepio zarejestrował jego prośbę. 
- Jak pan sobie życzy - powiedział i wstał od stolika, zbierając się do wyjścia. 
Chewbacca  burknął  coś  na  pożegnanie  oddalającego  się„szpiega".  Threepio  wy-

szedł  na  ulicę  i  skierował  się  na  niższy  poziom  do  pomieszczeń  jednego  z  centrów 
komputerowych  Coruscant,  by  pogadać  z  komputerem  mającym  opinię  kolekcjonera 
różnych plotek. Był pewien, że maszyna zdradzi androidowi takie tajemnice, z których 
nigdy nie zwierzyłaby się żadnej żywej istocie. Pomyśleć tylko:  Han potrzebował dy-
plomatycznego  doradcy!  Była  to  wspaniała  okazja  aby  udowodnić,  co  potrafi  See-
Threepio! Naprawdę wspaniała okazja! 

Threkin  Horm  wyglądał  okazale,  odziany  w  długą  ciemną  kamizelkę  i  białe 

spodnie. Jego rzadkie, starannie ufryzowane włosy zakręcały się za uszami w loki. Leia 
zwróciła uwagę, że kiedy stał o własnych siłach tak jak teraz na podium, sprawiał wra-
żenie mniej otyłego niż zazwyczaj. 

-  Dobrze  wiecie,  że  zwołałem  to  nadzwyczajne  zebranie  Rady  Alderaanu  po  to, 

byśmy mogli wszyscy razem omówić szczegóły przygotowań do ślubu księżniczki Leii 
z księciem Isolderem, Chume'dą Hapes! 

Zachwycone tłumy zaczęły głośno wiwatować. Sala zebrań rady prezentowała się 

doprawdy wspaniale. Na jej ścianach zawieszono aksamitne zasłony, a fotele obito plu-

Create PDF

 files without this message by purchasing novaPDF printer (

http://www.novapdf.com

)

background image

Dave Wolverton 

55

szem w kolorze śliwkowym. Mogła pomieścić prawie dwa tysiące osób, a jednak na to 
posiedzenie przybyło zaledwie stu członków rady. Pozostałe miejsca były zajęte przez 
kupców i innych ciekawskich widzów, a na tylnych siedzeniach kłębiły się tłumy poły-
skujących metalicznie androidów pełniących obowiązki reporterów i sprawozdawców. 
W  pierwszym  rzędzie  siedziała  Leia,  zaledwie  o  kilka  metrów  od  podium, na  którym 
przebywał  teraz  przewodniczący  Threkin.  W  jednym  z  bardziej  odległych  rzędów 
usiadł Han Solo, ubrany w  swoją zwyczajną białą koszulę i kamizelkę. Wyglądał nie-
mal tak samo jak wiele lat wcześniej, kiedy  spotkał się z Leią po raz pierwszy. Obok 
niego zajął miejsce Chewbacca. 

Leia chciała podczas zebrania rady omówić szczerze swoje plany, nie sądziła jed-

nak, że może to się spotkać z tak dużym zainteresowaniem środków masowego przeka-
zu. Stwierdziła, że w ciągu kilku ostatnich dni jej  osoba znalazła się nagle w centrum 
publicznej  uwagi.  Okazało  się,  że  nieudany  zamach  na  jej  życie  poprzedniego  ranka 
filmowało  z  ukrycia  osiem różnych  stacji,  które  później  bez  końca  pokazywały  swoje 
nagrania żądnym wrażeń widzom. Funkcjonariusze sił bezpieczeństwa Nowej Republi-
ki przeszukali pomieszczenia ambasady, żeby sprawdzić, czy nie umieszczono w nich 
urządzeń  podsłuchowych,  i  wykryli  mikrofony  przekazujące  informacje  do  piętnastu 
kolejnych  stacji.  Wyglądało  na  to,  że  jedynym  wydarzeniem,  mogącym  przyciągnąć 
uwagę publiczną bardziej niż ślub członka królewskiej rodziny, była próba dokonania 
zamachu na jego życie. Polujący na sensacje reporterzy natychmiast wykorzystali oka-
zję. Leia pocieszała się, że w przypadku następnej takiej próby potencjalnym morder-
com  czy  morderczyniom  przyjdzie  strzelać  do  niej  zza tłumu rejestrujących  wszystko 
operatorów kamer. Pomyślała, że lepiej byłoby mieć to wszystko za sobą. 

- Panie przewodniczący  Horm, szanowni członkowie rady - wstała i zwróciła się 

do  zebranych.  -  Chciałabym  podziękować  wam  za przybycie,  ale  czy  nie  sądzicie, że 
wasza  reakcja  jest  zbyt  pochopna?  Przyznaję,  że  propozycja  Hapan  wygląda  bardzo 
atrakcyjnie, ale jak dotąd nie wyraziłam zgody na ślub z księciem Isolderem. 

Ponownie usiadła. 
-  Och,  Leio  -  odezwał  się  z  protekcjonalnym  uśmieszkiem  Threkin.  -  Często  w 

ciągu ostatnich lat mieliśmy okazję podziwiać twój bystry umysł i rozwagę, ale w tym 
przypadku...? -Wzruszył ramionami. - Widziałem, jak ty i książę na siebie patrzycie, a 
poza tym zgodziłaś się przecież polecieć z nim na sześć miesięcy na Hapes, by zapo-
znać się z należącymi do niego światami. Uważam, że to fantastyczny pomysł! Z pew-
nością  będziesz  miała  wiele  okazji,  by  poznać  księcia  znacznie  lepiej,  a  członkowie 
królewskiego  rodu  z  Hapes  zobaczą,  jak  pięknie  wygląda  ich  korona  na  twojej  małej 
ślicznej główce! - Tłumy zareagowały na ten żart nerwowym chichotem, a Threkin do-
dał,  machnąwszy  ręką  w  stronę  siedzących  uczestników  zebrania:  -  A  zresztą,  niech 
wypowiedzą się członkowie rady. Czyż nie sądzimy  wszyscy, że  Leia i Isolder stano-
wią doskonałą parę? 

Większość zawodowych polityków zachowała powagę, ale wielu kupców parsknę-

ło na jego słowa śmiechem, a widzowie i reporterzy zaczęli klaskać i podnieśli wrzawę. 
Przebieg zebrania coraz mniej przypominał Leii normalne obrady, a coraz bardziej za-
czynał kojarzyć się jej z karnawałem. 

Ślub Księżniczki Leii 

56

-  Nie możecie  planować  mojego  ślubu  beze  mnie!  -  krzyknęła,  podniósłszy  się  z 

fotela,  zdumiona  zuchwalstwem  Threkina.  -  Isolder  zapewne  tak  samo  jak  wy  dobrze 
rozumie, że jeszcze nie jesteśmy zaręczeni... czy to  formalnie, czy nieformalnie. Zgo-
dziłam  się  polecieć  z  nim  na  Hapes  tylko  dlatego...  I  nagle  uświadomiła  sobie  całą 
prawdę.  Isolder  zabierał  ją  na  Hapes,  aby  planetarni  dygnitarze,  którymi  może  już 
wkrótce  przyjdzie  jej  rządzić,  przywykli  do  myśli,  że  zostanie  ich  królową.  Leciała  z 
nim także po to, by mieć czas poznać go chociaż trochę lepiej. Threkin miał jednak ra-
cję. Bez względu na to, jak żarliwie starałaby się zaprzeczać, wszyscy w całej galaktyce 
widzieli, na co się zanosi. Popatrzyła na Hana. Wyglądał na przygnębionego. Usiadła, 
starając się nie rumienić, nagle świadoma faktu, że jej każde słowo i gest transmitują na 
żywo  dziesiątki  sieci.  Czuła,  że  powinna  wyrazić  sprzeciw  wobec  słów  Horma,  cho-
ciażby tylko dla zachowania twarzy, ale w żaden sposób nie mogła zebrać myśli. Po raz 
pierwszy w życiu księżniczka poczuła, że nie wie, co powiedzieć. 

-  Masz rację,  masz rację,  rzeczywiście  nie  możemy  planować  twojego  ślubu  bez 

ciebie - zapewnił ją stojący  wciąż na podium Threkin. - Nawet nie przyszłoby nam to 
do głowy. Rozważamy tylko okoliczność, gdybyś jednak zgodziła się wyjść za mąż za 
Isoldera... 

-  Panie  przewodniczący  Horm?  -  W  sali  obrad  rozległ  się  nagle  donośny  głos 

Threepia. Leia odwróciła się w jego stronę i ujrzała, jak złocisty android stojący w jed-
nym z dalszych rzędów wspina się na palce i podnosi niecierpliwie rękę. - Panie prze-
wodniczący Horm, czy mógłbym zwrócić się do członków rady? 

- Co takiego? - zapytał oburzony Horm. - Mam pozwolić androidowi zabrać głos 

na zebraniu rady? 

Leia  uśmiechnęła  się  ukradkiem.  Członkowie  towarzystwa  walczącego  o  równe 

prawa dla androidów z pewnością mieliby uciechę, słysząc taką uwagę, która może by-
łaby nawet pierwszym gwoździem do trumny kariery politycznej Horma. Szybko wsta-
ła i powiedziała: 

- Jest tylko androidem-doradcą, ale sądzę, że jednak powinniśmy go wysłuchać. 
Po sali rozszedł się szmer głosów członków rady wyrażających zgodę, a w tylnych 

rzędach głośna wrzawa wiwatujących androidów-reporterów. 

- Ja... ja... ja... nie widzę w tej propozycji nic złego - jąkając się wykrztusił Horm. - 

Proszę tego... tego... tego... androida o zajęcie miejsca na podium. 

Kiedy Threepio szedł środkowym przejściem w stronę podium, zwracając złocistą 

głowę to w prawo, to w lewo, androidy z tylnych rzędów zaczęły krzyczeć jeszcze gło-
śniej. Leia nigdy jeszcze nie widziała, żeby jakiś android okazał tak dużą śmiałość. By-
ła  bardzo  ciekawa,  co  powie.  Tymczasem  Threepio  wszedł  na  podium  i  zabrał  głos, 
zwracając się do zebranych tłumów: 

- No cóż - oświadczył - chciałbym tylko zgłosić propozycję, by rada zaczęła pla-

nować ślub księżniczki Leii z... generałem Hanem Solo! 

- Co takiego? - wykrzyknął Horm. - Ależ... ależ... to jest coś niedorzecznego! Ge-

nerał Solo nawet nie pochodzi z królewskiego rodu. On jest tylko... jest tylko... 

Horm musiał sobie uświadomić, że będzie lepiej, jeżeli nie powie niczego obraź-

liwego, więc tylko wzruszył pogardliwie ramionami. Po sali przeszedł szmer rozczaro-

Create PDF

 files without this message by purchasing novaPDF printer (

http://www.novapdf.com

)

background image

Dave Wolverton 

57

wania, który po chwili zaczął przeradzać się w gniewny pomruk. Leia zastanawiała się, 
czy postąpiła słusznie, pozwalając biednemu Threepiowi na zabranie głosu. 

- Przykro mi, ale mam na ten temat inne zdanie  - odrzekł Threepio. - Przez cały 

dzień  kontaktowałem  się  z  rozmaitymi  komputerami  całej  sieci  informatycznej  Co-
ruscant i odkryłem kilka zdumiewających faktów, o których szanowni członkowie rady 
zapewne nie wiedzą. Możliwe, że dlatego, iż generał Solo zrobił wszystko, by je ukryć. 
Chociaż  przed  niemal  trzema  wiekami  Korelianie  postanowili  przemienić  swe  impe-
rium w republikę, Han jest nadal prawowitym królem Korelii! 

W  sali  obrad rozległ  się  stłumiony  gwar,  a  androidy-reporterzy  zaczęli  kierować 

światła reflektorów na generała. Przez gwar rozmów przebił się piskliwy głos Threkina 
Horma, powtarzającego w kółko: 

- Co takiego? Co takiego? Co takiego? 
Leia  odwróciła  się i  wstrząśnięta  spojrzała na  tylne miejsca.  Kolejne rzędy  foteli 

ustawione  były  coraz  wyżej;  mogła  więc  widzieć  całkiem  wyraźnie,  jak  Han,  zaczer-
wieniwszy się, skurczył się w fotelu. Wyraz jego twarzy świadczył o tym, że rzeczywi-
ście coś ukrywa. Leia wiedziała też, że program doradczy Threepia nie pozwala mówić 
nieprawdy.  Han  tymczasem  spuścił  nisko  głowę,  zakrywszy  dłonią  oczy.  Znamy  się 
tyle lat, dlaczego nigdy mi o tym nie powiedział?  - pomyślała. Luke przebywający na 
pokładzie  „Thpffftht",  statku  adwokata  Bitha,  przyglądał  się  wideohologramom  z 
prawdziwą uwagą, zdumiony faktem, że nawet w zacofanym świecie Tooli poczynania 
Leii  i  Isoldera  -  a  teraz  i  Hana  -  wzbudzały  tak  wielką  ciekawość.  Usprawiedliwiały 
nawet ogromny koszt przesyłania wideohologramów przez nadprzestrzeń. No cóż, kie-
dy  Leia  zwróciła  na  siebie  uwagę  niewiarygodnie  bogatego  i  przystojnego  księcia, 
spełniła  najskrytsze  marzenia  niemal  wszystkich  kobiet.  Zainteresowanie  jej  losem 
wzrosło  jeszcze po nieudanym zamachu na jej życie. Luke  mógł teraz oglądać siostrę 
na żywo, choć znajdował się o ponad trzysta lat świetlnych od niej. 

Statek  Bitha miał  wkrótce  dokonać  skoku  w  nadprzestrzeń,  Luke  oglądał  wiec  z 

fascynacją przesyłaną na żywo transmisję. Kamery wideoholograficzne skierowane by-
ły  prosto  na  Hana, który  siedział  skurczony  w  fotelu,  zakrywszy  twarz dłonią.  Nawet 
znajdujący się tuż przy nim Chewbacca otworzył ze zdumienia oczy, a spomiędzy jego 
kłów wydostał się gardłowy pomruk zaskoczenia. 

Luke uśmiechnął się do siebie. Oczywiście, Han jest królem. Powinienem był do-

myślić  się  tego  znacznie  wcześniej.  Tylko  dlaczego  starał  się  ten  fakt  ukryć?  Mimo 
uśmiechu,  Luke  trochę  się martwił.  Wyczuwał  jakąś  dziwną  siłę,  jak gdyby  coś  odle-
głego i mrocznego dawało znać o sobie. Zbyt  wiele istnień w galaktyce  było przeciw-
nych  związkowi  Leii  z  Isolderem.  Luke  czuł  wyraźnie  ich moc  i  nagle  zapragnął,  by 
technicy Bitha ukończyli sprawdzanie aparatów, konieczne przed dokonaniem skoku w 
nadprzestrzeń. Wiedział, że i tak dotrze do układu Roche'a w ostatniej chwili. 

-  Naprawdę  -  ciągnął  tymczasem  Threepio.  -  Han  jest  potomkiem  królów! 

Wszystkie dane na temat jego królewskiego rodu dowodzą, że przodkowie Hana w linii 
męskiej pochodzili z rodu Berethrona e Solo, który  wprowadził zasady demokracji do 
imperium Korelian. Można bardzo łatwo prześledzić dzieje sześciu następnych pokoleń 
linii męskich potomków tego rodu aż do czasów Korala Solo, chociaż rejestry z okresu 

Ślub Księżniczki Leii 

58

samego Korola uległy zniszczeniu podczas wojen klonowych i dlatego rodowód  Hana 
nie jest dobrze znany. 

Korol jednak ożenił się i zamieszkał na planecie Duro. Przed prawie sześćdziesię-

cioma  laty  został  ojcem  pierwszego  syna,  który  z  powodu  wojen  i  ogólnego  zamętu 
nigdy nie powrócił do domu. Jego syn nazywał się Dalia Solo, ale zmienił nazwisko na 
Dalia  Suul,  aby  w  czasie  wojen  klonowych  ukryć  swoją  tożsamość.  Pierwszego  syna 
nazwał  Jonash  Suul,  a  pierwszym  synem  Jonasha  Suula  był  Han  Suul,  który  później 
powrócił do nazwiska Han Solo. Jestem pewien, że Han wiedział o tym, iż pochodzi z 
królewskiego  rodu,  ale  z  powodów,  których  zrozumieć  nie  jestem  w  stanie,  podobnie 
jak  jego  dziadek  dokonał  zmian  w  dokumentach na  Korelii,  tak  by  już  nigdy  nikt nie 
mógł wyśledzić, co łączy go z przodkami! 

Kiedy  android  skończył,  przez  salę  przeszło  zbiorowe  westchnienie,  aż  Threkin 

musiał  krzyknąć,  by  przywrócić  spokój.  Kiedy  gwar  rozmów  zaczynał  cichnąć,  Han 
powoli podniósł się z fotela i wyszedł z sali. Leia także podniosła się i patrzyła, jak Han 
wychodzi, a tłumy uspokoiły się na tyle, że wszyscy usłyszeli, iż przewodniczący Horm 
rzekł podniesionym tonem: 

-  Ale  czy  Dalia  Suul  nie  był  czasem  nazywany  także  Czarnym  Dalią?  Czy  ten 

człowiek nie był osławionym mordercą? 

-  No  cóż,  przypuszczam,  że  ma  pan  rację  -  przyznał  Threepio  -  chociaż  w  pod-

ręcznikach historii określa się go raczej mianem porywacza i pirata. 

- No i co z tego? - odezwał się Threkin Horm. - Co to za pochodzenie? Dalia Suul 

był jednym z najbardziej znanych szefów międzygwiezdnej mafii. Nie można się spo-
dziewać,  że  szanowani  obywatele  dadzą  wiarę, iż  Han  jest  w  prostej  linii  potomkiem 
króla. 

- No cóż, jestem tylko niedouczonym androidem i przyznaję, że może nie całkiem 

rozumiem, w jaki sposób postępowanie przodka może wzmocnić lub osłabić szacunek, 
jaki należy się  jego potomkowi - przeprosił Threkina Horma Threepio. - Muszę przy-
znać,  że  takie  rozumowanie  wykracza  poza  możliwości  cybermózgu  typu  AA-Jeden. 
Ponieważ jednak pana matką była nieślubna córka Dalii Suula, spodziewam się, że wie 
pan nieskończenie lepiej ode mnie, ile warta jest logika podobnych argumentów. 

Twarz  Threkina  Horma  nagle  zbladła,  a  ręce  zaczęły  mu  się  trząść  jak  galareta. 

Przekaz  wideoholograficzny  zniknął,  a  android-spiker  zaczął  swój  komentarz.  Luke 
wyłączył  odbiornik i usiadł w wygodnym, wyściełanym fotelu, ułożywszy ręce na ko-
lanach. Pomyślał, że przodkowie Hana w ciągu zaledwie kilku pokoleń stali się z kró-
lów przestępcami. Nie było więc w tym nic dziwnego, że Han starał się zatrzeć ślady po 
antenatach i odwrócił się do  Rady Alderaanu plecami, kiedy jego tajemnica miała zo-
stać wyjawiona. Biedny Han. 

Create PDF

 files without this message by purchasing novaPDF printer (

http://www.novapdf.com

)

background image

Dave Wolverton 

59

R O Z D Z I A Ł  

Tego popołudnia Leia i Isolder przechadzali się w ustronnym lesie, stanowiącym 

część ogrodów botanicznych Coruscant. Rozwijały się tam rośliny pochodzące z setek 
tysięcy światów Nowej Republiki. Leia pokazywała księciu lasy oro, rosnące kiedyś na 
Alderaanie.  Smukłe  i  gibkie  drzewa  osiągały  wysokość  kilkudziesięciu  metrów,  a  ich 
korę porastały kolonie opalizujących mchów iskrzących się niemal wszystkimi barwa-
mi  tęczy:  cynobrem,  fioletem  i  jaskrawą  żółcią.  Z  gałęzi  na  gałąź  przelatywały  białe 
ptaki - cairoki, a na polanach pasły się maleńkie jaskrawoczerwone sarny o bokach po-
znaczonych złotymi pasami. Lasy oro rosły na Alderaanie tylko na kilkunastu małych 
wyspach, a Leię zabrano na jedną z nich, kiedy była małym dzieckiem. Niemniej czuła 
w  sercu  dziwną  lekkość  na  widok nawet  tak  małej, ale  wciąż żyjącej  cząstki  swojego 
świata. 

Isolder szedł u jej boku, trzymając ją za rękę. 
- Widziałem dzisiaj moją matkę na wideohologramie - oznajmił. - Jest zachwyco-

na, że zdecydowałaś się nas odwiedzić. Przysyła swój specjalny osobisty pojazd, który 
ma zabrać cię na Hapes. 

-  Pojazd?  -  zapytała  Leia,  zastanawiając  się  nad  użytym  słowem.  -  Chciałeś  po-

wiedzieć, że wysyła po mnie swój osobisty statek? 

- Myślę, że w tym przypadku słowo „pojazd" jest bardziej odpowiednie - poprawił 

ją Isolder. - Ma ponad tysiąc lat i został zaprojektowany w sposób nieco ekscentryczny. 
Myślę jednak, że ci się spodoba. W lasach panowała cisza. Strażniczki księcia przemy-
kały się w oddali za drzewami, tylko Astarta podążała nieubłaganie o kilka kroków za 
nimi. 

Leia uśmiechnęła się i przystanęła, by powąchać purpurowy kwiatek, przypomina-

jący kielich. Roślinę tę o odurzającej woni spotykało się na równinach jej macierzyste-
go świata bardzo rzadko. 

-  To  aralluta  -  powiedziała  księżniczka.  -  Prości  ludzie  wierzyli,  że  jeżeli  panna 

młoda znajdzie ją rosnącą w ogrodzie, będzie to dla niej znak, iż wkrótce urodzi dziec-
ko. Rzecz jasna, jej matka i siostry zawsze pilnowały, by po ślubie posadzić arallutę na 
trawniku nowożeńców, ale musiały to zrobić w nocy. Jeśli ktoś zobaczyłby je podczas 
tej czynności, te kobiety spotkałoby nieszczęście. 

Ślub Księżniczki Leii 

60

Isolder uśmiechnął się, podszedł bliżej i musnął kwiat czubkami palców. 
- Kiedy uschnie - ciągnęła tymczasem Leia - płatki kwiatu zwijają się i sztywnieją, 

a  nasiona  zostają  uwięzione  w  środku.  Matki  mogą  wówczas  dawać  takie  uschnięte 
kwiaty do zabawy swoim maleństwom zamiast grzechotek. 

- Jakie to urocze - westchnął książę. - To smutne, że Alderaan został bezpowrotnie 

zniszczony i nic nie ocalało z tego piękna. Oczywiście, z wyjątkiem tego, co jest na Co-
ruscant. 

- Kiedy nasi uchodźcy znajdą już nowy dom - rzekła Leia - zabierzemy stąd kilka 

roślin i posadzimy je w ogrodach w nowym miejscu. 

Rozległ się sygnał komunikatora, Leia niechętnie sięgnęła po urządzenie i nacisnę-

ła włącznik. 

-  Leio,  tu  Threkin  Horm.  Mam  dla  ciebie  fantastyczną  wiadomość!  Nowa  Repu-

blika odwołała twoją wyprawę do układu Roche'a. Co ty na to? 

- Co takiego? - zapytała zdumiona Leia. Nigdy jeszcze nie kazano jej rezygnować 

z zaplanowanej i przygotowanej wyprawy. - Dlaczego? 

-  Wygląda  na  to,  że  stosunki  między  Verpinami  i  Barabelami  psują  się  w  szyb-

szym  tempie, niż mogliśmy  sądzić  -  odparł Threkin.  -  Mon  Mothma zdecydowała  się 
więc sięgnąć po ostrzejsze środki w nadziei, że zdoła nie dopuścić do wybuchu wojny. 
Generał Han Solo otrzymał rozkaz udania się do układu Roche'a na czele floty gwiezd-
nych niszczycieli, aby chronić Verpinów do  czasu zakończenia sporu. W tym czasie z 
pomocą kilku najbardziej zaufanych doradców Mon Mothma osobiście zajmie się kon-
fliktem. 

- Jakim konfliktem? 
- Dzisiaj rano agenci urzędu celnego weszli na pokład statku handlowego Barabe-

lów, który przebywał na samym skraju układu Roche'a - odrzekł Threkin. - Znaleźli ta-
fii to, czego się obawialiśmy. 

Kiedy Leia wyobraziła sobie ładownie wypełnione po brzegi zamrożonymi w ko-

smicznej próżni częściami ciał Verpinów, poczuła, jak żołądek podchodzi jej do gardła. 
Usilnie starała się przezwyciężyć uprzedzenia, ale im częściej przychodziło jej mieć do 
czynienia  z  przedstawicielami  drapieżnych  gadów,  tym  bardziej  się  spodziewała,  że 
może  natrafić  na  takie  okropności.  Mimo  to  powiedziała  sobie,  że  nie  może  osądzać 
całej rasy, sugerując się postępowaniem kilku odszczepieńców. 

- A co z Mon Mothma? - zapytała. - Czy będzie jej potrzebna jakaś pomoc z mojej 

strony? 

- Ona i ja uważamy, że istnieją... lepsze sposoby na to, żebyś mogła służyć Nowej 

Republice - odrzekł Threkin. - Mon Mothma postanowiła na okres najbliższych ośmiu 
standardowych  miesięcy  uwolnić  cię  od  wszystkich  innych  zadań.  Ufam,  że  zechcesz 
wykorzystać ten czas jak najlepiej. - Ton jego głosu wyraźnie wskazywał, o czym my-
śli, a mimo to powiedział bez ogródek: - Możesz lecieć na Hapes, kiedy zechcesz. 

Twarz Threkina zniknęła z ekranu komunikatora, a Isolder lekko uścisnął rękę Le-

ii. Księżniczka na chwilę się zamyśliła. Zrozumiała, że Horm miał rację: Verpinowie z 
pewnością będą się czuli bezpieczniej, mając po swojej stronie flotę Nowej Republiki, a 
ona  i  tak  uważała,  iż  powierzone  jej  zadanie  przygniata  ją  swoim  ciężarem.  Była 

Create PDF

 files without this message by purchasing novaPDF printer (

http://www.novapdf.com

)

background image

Dave Wolverton 

61

zręczną i biegłą dyplomatką, ale kwieciste przemówienia i wyszukane argumenty nigdy 
nie  robiły  dużego  wrażenia  na  Barabelach.  Istoty  te,  będące  żyjącymi  w  stadach  dra-
pieżnikami zdominowanymi przez jednego przywódcę sfory, z pewnością poczują duży 
respekt dla Mon Mothmy za sposób, w jaki postanowiła rozwiązać cały problem. Fakt, 
że sam „przywódca sfory" Nowej Republiki postanowił przyłączyć się do walki, powi-
nien ich zdezorientować, zmusić do przegrupowania sił i ponownego zastanowienia się 
nad  sytuacją.  Teraz,  kiedy  Leia  o  tym  myślała,  uświadomiła  sobie  nagle,  że  Mon 
Mothma  wcale  jej  nie  potrzebuje.  Księżniczka  starała  się  zrozumieć,  dlaczego  Verpi-
nowie  pozwolili  matce  jednego  ze  swoich  rojów  na  tak  daleko  posuniętą  samowolę. 
Próbowała rozwiązać problem, podchodząc do niego z niewłaściwej strony. Od samego 
początku powinna zainteresować się nie Verpinami, a Barabelami. 

Nie  podlegało  natomiast  dyskusji,  że  wysyłanie  do  układu  Roche'a  jednej  z  flot 

Nowej Republiki nie miało większego sensu. Verpinowie umieli z pewnością sami za-
pewnić bezpieczeństwo swoim rojom. Mogąc porozumiewać się ze sobą za pomocą fal 
radiowych, założyli kolonie na małych asteroidach, wiedząc, że nawigacja miedzy nimi 
jest bardzo trudna, a dla ludzi wręcz niemożliwa. Mieli też zwyczaj latać bardzo szyb-
kimi bombowcami klasy B, atakując wrogów całym rojem, co czyniło z nich naprawdę 
groźnych przeciwników. 

Isolder podszedł do Leii trochę bliżej. 
- Czym się martwisz, maleńka? - szepnął. 
- Nie martwię się, po prostu się zastanawiam. 
-  A  jednak  się  martwisz  -  stwierdził.  -  Czy  nie  sądzisz,  że  Mon  Mothma  panuje 

nad sytuacją? 

- Aż za bardzo - odrzekła i spojrzała w niebieskoszare oczy księcia, przywodzące 

jej na myśl wzburzone sztormem morze. 

-  Nie  jesteś  jeszcze  gotowa,  by  polecieć  ze  mną,  prawda?  -  zapytał.  Leia  chciała 

zaprzeczyć,  ale  on  powiedział:  -  Nie, nie, nic nie  szkodzi. Musi  ci  być  bardzo  ciężko 
zostawić to wszystko - dodał, wskazując gestem otaczające ich lasy oro. - Pewnie czu-
jesz się tak, jakbyś miała tego już nigdy nie zobaczyć... i możliwe, że jeśli tak postano-
wisz, to tak się stanie. Zostawisz za sobą całe swe dotychczasowe życie, ale będzie to 
twój wybór. 

Ujął jej dłonie, a Leia obdarzyła go pełnym smutku uśmiechem. 
- Nie spiesz się - odezwał się ponownie Isolder. - Spędź trochę czasu z przyjaciół-

mi. Pożegnaj się z nimi, jeżeli sądzisz, że musisz. Wszystko rozumiem. A jeżeli to ma 
sprawić, że poczujesz się chociaż trochę lepiej, powtórz to, co mówiłaś na posiedzeniu 
Rady  Alderaanu:  że  wybierasz  się  tylko  z  formalną  wizytą  na  Hapes,  nic  więcej.  Do 
niczego się nie zobowiązujesz. 

Jego słowa omyły duszę Leii niczym fala ciepłej wody, sprawiając, że poczuła się 

znacznie lepiej. 

- Och, Isolderze - szepnęła. - Dziękuję, że jesteś taki wyrozumiały. 
Przytuliła się do niego, a książę objął ją czule. Przez chwilę kusiło Leię, by powie-

dzieć: kocham cię, ale wiedziała, że jest jeszcze zbyt wcześnie na te słowa. Rozumiała, 
że wymówienie ich w tej chwili byłoby zbyt dużym zobowiązaniem. 

Ślub Księżniczki Leii 

62

Isolder jednak nachylił się nad nią i szepnął jej do ucha: 
- Kocham cię. 
Han Solo  siedział za konsoletą „Tysiącletniego Sokoła" i rozpaczliwie manewro-

wał  statkiem,  starając  się  uniknąć  zderzenia z  odpadami  i bryłami złomu  zaśmiecają-
cymi  przestrzeń  w  okolicach najmniejszego  księżyca  Coruscant.  Sprawdzenie  wszyst-
kich urządzeń mógł co prawda powierzyć pokładowemu komputerowi, ale już wiele lat 
wcześniej zdecydował, że naprawdę niezawodne jest jedynie przeprowadzenie tych te-
stów osobiście. 

Lot w przestrzeni pełnej odpadów przypominał mu trochę manewry w pasie aste-

roid czy meteorytów z tą różnicą, że przestrzeń wokół Coruscant zapełniały bryły twar-
dego metalu, a nie miękkie, zawierające głównie związki węgla asteroidy. Przedziera-
nie się przez ten śmietnik działało na Hana w pewien sposób kojąco. Zanurkował pod 
wolno wirującym uszkodzonym skrzydłem statecznika jakiegoś myśliwca typu TIE

*

, w 

chwilę  później  znalazł  się  przy  wypalonym  kadłubie  starego  niszczyciela  gwiezdnego 
klasy Victory, dawno temu pozbawionego wszystkich nadających się do użytku części. 

To  jest  to,  czego  szukałem  -  pomyślał.  Na  pokładzie  „Sokoła"  było  wiele  urzą-

dzeń,  których  Han  nie  mógł  sprawdzić,  przebywając  w  przyjaznej  przestrzeni,  a  tam, 
dokąd zamierzał się udać, spodziewał się spotkać samych wrogów. Zwolnił, by lecieć z 
tą  samą  prędkością,  co  gwiezdny  niszczyciel.  Skierował  dziób  statku  w  stronę  osłony 
głównej dyszy wylotowej, gdzie kiedyś musiał znajdować się generator turbo-napędu, i 
ostrożnie posadził „Tysiącletniego Sokoła" na lądowisku. 

Kiedy  ukończył  manewr,  włączył  swój  zmodyfikowany  imperialny  transponder 

identyfikacyjny i nastawił go na opcję czternastą, a czujniki sygnalizujące obecność in-
nych statków rozdzwoniły się sygnałami alarmu. Ze wszystkich stron nadlatywały wro-
gie  pasażerskie  statki  klasy  Incom  Y4.  Ich  niebieskoszare  sylwetki  pojawiły  się  na 
głównym,  umieszczonym  nad głową  Hana  ekranie holograficznego  monitora.  Hanowi 
udało się wykraść kod identyfikacyjny transpondera z wojskowego transportowca nale-
żącego  do  komandosów  lorda  Zsinja.  Statek  ten  przewoził  dwunastoosobowy  oddział 
Zdobywców. Byli to żołnierze specjalnie przeszkoleni, by pod pozorem inspekcji prze-
nikać  tajemnice  systemów  obronnych  planet,  a  następnie  unieszkodliwiać  te  układy. 
Zdobywcy Zsinja jednak coraz częściej cieszyli się złą sławą jako siepacze stanowiący 
główny  trzon  tajnej  policji  lorda.  Doszło  do  tego,  że  to  właśnie  oni  rządzili  wieloma 
tysiącami światów. 

Upewniwszy  się,  że  sygnał nowego  transpondera  zidentyfikuje  „Sokoła"  jako  je-

den ze statków Zsinja, Han włączył urządzenie zakłócające. Czujniki natychmiast ode-
brały  tak  dużo  zakłóceń  radiowych  i  rzekomo  przesyłanych rozmów,  że  widoczne  na 
głównym ekranie widmowe sylwetki pasażerskich statków  wroga zbladły, a po chwili 
zniknęły całkowicie. Wiedział więc, że zarówno transponder, jak i specjalne, dysponu-
jące zwiększoną mocą urządzenie zakłócające spisują się znakomicie. Z pewnością mu 
się przydadzą, kiedy znajdzie się w przestrzeni opanowanej przez statki Zsinja. 
                                                        

*

 TIE (skrót od: Twin łon Engines) - jednostka wyposażona w bliźniacze silniki jonowe 

(przyp. tłum.) 

Create PDF

 files without this message by purchasing novaPDF printer (

http://www.novapdf.com

)

background image

Dave Wolverton 

63

Ukończywszy sprawdzanie wszystkich urządzeń, Han włączył silniki podświetlne 

i  ostrożnie  oderwał  „Sokoła"  od  rdzewiejącego  lądowiska  starego  niszczyciela.  Kiedy 
znów  znalazł  się  pośród  odpadów  i  śmieci,  odebrał  sygnał,  na  który  tak  niecierpliwie 
czekał: 

- Generale Solo, słyszałam, że dziś wieczorem odlatujesz na czele floty do układu 

Roche'a - odezwała się księżniczka Leia. 

- Mnie też to powiedziano - przyznał. 
-  Przykro  mi  z  tego  powodu.  Myślałam,  że moglibyśmy  się  spotkać  na  kilka go-

dzin, zanim wyruszysz w tę długą drogę. 

Flota? Powiedziała, że leci na czele floty? - pomyślał. Jeden niszczyciel gwiezdny 

trudno nazwać flotą. Han był pewien, że wie, kto wydał taki rozkaz, kto zadał mu ten 
cios nożem w plecy. Threkin Horm. Han nie doceniał tłuściocha, a teraz on i jemu po-
dobni planowali wysłać go jak najdalej, tak by Leia na zawsze o nim zapomniała. 

-  Z  przyjemnością  -  powiedział.  -  Będzie  mi  bardzo  miło. Tylko  w  tej  chwili  je-

stem dość zajęty. Staram się sprawdzić to i owo,  więc nie mogę lądować na planecie. 
Może  spotkalibyśmy  się,  powiedzmy,  dokładnie  o  piętnastej?  U  ciebie,  na  pokładzie 
„Snu Rebeliantów"? Moglibyśmy trochę porozmawiać, pójść gdzieś na drinka. 

- Bardzo dobrze. A zatem do zobaczenia. Leia przerwała połączenie. 
Han  popatrzył  na  wbudowany  w  konsoletę  chronometr.  Chewbacca  i  Threepio 

mieli spotkać się z nim na pokładzie „Tysiącletniego Sokoła" o siedemnastej zero, zero. 
Czasu było więc bardzo mało. 

Mimo  zmęczenia  na  twarzy  Hana  malował  się  uśmiech,  kiedy  stanął  przed 

drzwiami  apartamentu  księżniczki  Leii.  Otworzyła  drzwi,  a  on  objął  ją  i  uścisnął,  po 
czym  przeszedł korytarzem  do  jej  komnat, rozglądając  się nerwowo  na  prawo  i  lewo. 
Leia cofnęła się i spojrzała na przyjaciela. Włosy miał w nieładzie, a oczy podkrążone. 
Nie wygląda! na szczęśliwego. 

- Czy mogę ci podać coś do picia? - zapytała. Han pokręcił głową. 
- Nie, dziękuję. 
Nie powiedział nic więcej, tylko stał, patrząc na ściany i rzucając ukradkowe spoj-

rzenia  w  kierunku  części  mieszkalnej.  W  sypialni  Leii  widać  było  słabą,  tęczową  po-
światę, emanującą ze złożonych w kredensie klejnotów z Gallinore. Słońca umieszczo-
ne nad drzewem z Selabu zgasły, jak gdyby symulując nastanie nocy. 

- Nie cieszysz się z powodu przeniesienia do układu Roche'a? - zapytała Leia. 
- Hm, no cóż, prawdę mówiąc, nie lecę tam -- odrzekł Han. 
- Nie lecisz? 
- Zrezygnowałem z tej misji. 
- Kiedy? 
Han wzruszył ramionami. 
- Przed pięcioma minutami. 
Wszedł do jej sypialni i zatrzymał się na progu. Spojrzał najpierw na łoże, a póź-

niej  na  klejnoty  w  kredensie  i  na  stos  skarbów  ofiarowanych  jej  przez  Hapan.  Sama 
Leia była trochę zdumiona, że wciąż jeszcze tam leżą. Gdyby była trochę bardziej roz-
sądna, już dawno powinna kazać je gdzieś ukryć. 

Ślub Księżniczki Leii 

64

- Dokąd zatem polecisz? - spytała. - Co będziesz teraz robił? 
- Polecę na Dathomirę - odparł, a Leia aż otworzyła usta ze zdziwienia. 
- Nie możesz tego zrobić - oświadczyła. - To planeta, leżąca w przestrzeni opano-

wanej przez Zsinja. To zbyt ryzykowne. 

-  Zanim  złożyłem  rezygnację,  rozkazałem,  by  „Nieposkromiony"  dokonał  kilku 

niespodziewanych,  błyskawicznych  wypadów  przeciwko  najbardziej  wysuniętym  pla-
cówkom lorda, znajdującym się w przestrzeni graniczącej z Nową Republiką - oświad-
czył. - Zsinj będzie musiał wzmocnić te garnizony, osłabiając w ten sposób obronę Da-
thomiry. Dzięki temu powinienem móc łatwiej prześlizgnąć się przez powstałe luki. Nie 
będzie nawet wiedział, że tam jestem. 

- Przekroczyłeś swoje uprawnienia! - wybuchnęła Leia. Han odwrócił głowę, prze-

stał wpatrywać się w klejnoty i spojrzał jej prosto w oczy. 

- Wiem - przyznał, uśmiechnąwszy się szeroko. 
Leia nie powiedziała nic więcej. Kiedy stawał się taki uparty, nikt i nic nie było w 

stanie go przekonać. Han ponownie wzruszył ramionami. 

- Nikomu nie stanie się nic złego. Rozkazałem jedynie, by atakowano te światy z 

dużej  odległości.  Naszym  żołnierzom nie  spadnie nawet  włos  z  głowy.  Wiesz, myślę, 
że musiałem wpatrywać się w hologram tej planety zbyt długo. Ostatniej nocy nawet mi 
się śniła: biegłem po plaży, moją twarz chłodził wiatr, a bryzgi wody ochlapywały nogi. 
Wszystko  wyglądało tak uroczo. Kiedy przekazano mi dzisiaj ten rozkaz, zdecydowa-
łem się w jednej chwili. Polecę na Dathomirę. 

- I co będziesz tam robił? 
- Jeżeli mi się spodoba, zapewne zostanę. Już nawet nie pamiętam, kiedy czułem 

pod stopami prawdziwy piasek. To musiało być bardzo dawno. 

-  Jesteś  przemęczony  -  stwierdziła  Leia. -  Nie rezygnuj ze  służby  w  wojsku.  Po-

mogę załatwić ci jakiś inny przydział. Mógłbyś polecieć przedtem na kilkutygodniowy 
urlop. 

Han,  który  przez  cały  czas  wpatrywał  się  w  podłogę,  uniósł  głowę  i  ponownie 

spojrzał w oczy księżniczki. 

- Oboje jesteśmy przemęczeni - rzekł. - Obojgu nam należy się wypoczynek. Dla-

czego nie mogłabyś polecieć tam razem ze mną? Dlaczego nie miałabyś uciec od tego 
wszystkiego i odpocząć? 

- Nie mogę - odparła Leia. 
-  Przecież  to  właśnie  zamierzasz  uczynić,  tyle  tylko,  że  z  Isolderem.  Uciec.  Dla-

czego mnie nie chcesz dać takiej samej szansy? Za godzinę mam spotkać się na pokła-
dzie  „Sokoła"  z  Chewbaccą  i  Threepiem.  Mogłabyś  polecieć  razem  z nami.  Kto  wie, 
może  nawet  zakochałabyś  się  w  Dathomirze?  Może  zakochałabyś  się  ponownie  we 
mnie? 

Wyglądał tak żałośnie. Leia poczuła wyrzuty sumienia z powodu tego, co zdarzyło 

się w ciągu ostatnich kilku dni. Zignorowała go i odtrąciła. Przypomniała sobie, co czu-
ła owego dnia, kiedy Vader kazał zamknąć Hana w grobowcu z bryły karbonadu i ode-
słać go do Jabby Hutta, a także jak bardzo cieszyli się wspólnie, kiedy Imperator został 
w końcu zwyciężony. Wówczas była w Hanie zakochana. Ale to było tak dawno. 

Create PDF

 files without this message by purchasing novaPDF printer (

http://www.novapdf.com

)

background image

Dave Wolverton 

65

-  Posłuchaj,  Hanie,  zawsze  bardzo  cię  lubiłam  -  odezwała  się  czule.  -  Dobrze 

wiem, że to wszystko jest dla ciebie bardzo trudne. 

- Ale mam się bawić dobrze i nie mieć do ciebie żalu? - zapytał. 
Leia  poczuła,  że  drży.  Han  podszedł  do  kredensu,  a  ona  wiedziała,  że  patrzy  na 

błyszczący, ciemny metal Karabinu Posłuchu. 

- Czy to działa? - zapytał nagle. 
Wyciągnął  rękę,  zamierzając  sięgnąć  po  broń,  a  Leia,  domyśliwszy  się,  co  chce 

zrobić, zawołała: 

- Nie dotykaj tego! 
Han jednak porwał broń i odwróciwszy się w jej stronę tak niewiarygodnie szyb-

ko, że trudno było w to uwierzyć, skierował lufę w jej stronę. 

- Leć razem ze mną na Dathomirę! 
- Nie możesz tego zrobić! - krzyknęła, unosząc rękę, jak gdyby chciała zasłonić się 

przed ciosem. 

- Myślałem, że lubisz zawadiaków - rzekł Han. 
Z  otworu  broni  wyskoczył  snop  błękitnych  iskier,  przynosząc  jej  zapomnienie  i 

ciemność.- Jesteś pewien, że generał Solo porwał księżniczkę? - zapytała go królowa-
matka. 

Mimo  że  wizerunek matki  był  tylko  hologramem, książę  Isolder nie  odważył  się 

spojrzeć jej prosto w oczy. 

- Tak, Ta'a Chume - odparł. - Jeden z ośrodków należących do sieci umieścił w ko-

rytarzu  wiodącym  do  komnat  Leii  latające  oko,  które  sfilmowało  księżniczkę  wycho-
dzącą ze swoich apartamentów razem z generałem. Poruszała się jak we śnie, a Solo był 
uzbrojony. Miał przy sobie Karabin Posłuchu. 

- Jakie kroki podjąłeś, by ją odzyskać? - zapytała. Isolder wyraźnie czuł na sobie 

palący wzrok Ta'a Chume. 

Zorientował się, że królowa-matka poddaje go kolejnej próbie. Obdarzone władzą 

kobiety z Hapes bardzo często wyrażały się z dezaprobatą o „nieudolności mężczyzn" i 
ich rzekomej niezdolności do robienia czegokolwiek dobrze. 

- Nowa Republika wysłała już ich śladem tysiąc najlepszych detektywów z rozka-

zem odnalezienia Hana Solo. Astarta co godzinę przejmuje ich meldunki, a ja rozesła-
łem wiadomość do wszystkich łowców nagród. 

- Spójrz mi w oczy - odezwała się Ta'a Chume łagodnie, w jej tonie czaiła się jed-

nak ukryta groźba. 

Isolder popatrzył na matkę, starając się odprężyć. Królowa  miała na głowie złoty 

diadem, a jej twarz zasłaniała cienka złocista woalka. Padające na nią światło odbijało 
się od złota, sprawiając wrażenie, że promieniuje z niej jakaś dziwna siła. Isolder spoj-
rzał w widoczne mimo woalki ciemne, wpatrujące się w niego uporczywie oczy. 

- Ten generał Solo to człowiek zdecydowany na wszystko - powiedziała. - Dobrze 

wiem, o czym teraz myślisz. Zamierzasz uwolnić księżniczkę z jego rąk, ale nie chcesz, 
bym  ci pomagała. Musisz jednak pamiętać o swoich obowiązkach wobec ludu Hapes. 
Jesteś Chume'dą, następcą tronu. Twoja żona i wasze córki muszą być kiedyś władczy-
niami.  Jeżeli  coś  ci  się  stanie, zawiedziesz  zaufanie  i marzenia  swojego  ludu.  Musisz 

Ślub Księżniczki Leii 

66

zatem pozwolić, aby generałem Solo zajęli się moi skrytobójcy. Obiecaj mi, że się zgo-
dzisz! 

Isolder wpatrywał się stanowczo  w oczy matki, licząc na to, że uda mu się ukryć 

przed nią, co czuje. Niestety, na próżno. Znała go aż za dobrze. Wszystkich znała aż za 
dobrze. 

- Ja sam wytropię generała Solo - oświadczył w końcu. - I ja sprowadzę do domu 

swoją narzeczoną. 

Isolder spodziewał się wybuchu gniewu matki i czekał, kiedy żar jej podniesione-

go głosu ogarnie go niczym płonąca lawa. Wyczuwał to w ciszy, jaka zapadła po jego 
słowach, ale Ta'a Chume nie należała do kobiet ujawniających swoje uczucia. 

- Okazujesz nieposłuszeństwo,  odrzucając moją pomoc -  odezwała się spokojnie, 

niemal pieszczotliwie. - Bez względu jednak na to, co myślisz, nie uważam twojej bez-
interesownej brawury za cnotę. Wyleczyłabym cię z tego, gdybym mogła. - Na chwilę 
zamilkła, a Isolder w napięciu oczekiwał na karę, jaką zechce mu wymierzyć. - Myślę, 
że jesteś  w tym podobny do ojca. Generał Solo zapewne poszuka schronienia u które-
goś z lordów. Możliwe, że uda się do kogoś, kto  jego zdaniem będzie umiał przeciw-
stawić się potędze Nowej Republiki. Ja jednak zwołam swoich skrytobójców i natych-
miast wyślę flotę na Coruscant. Nie muszę ci mówić, że zabiję go, jeżeli uda mi się go 
odnaleźć wcześniej niż tobie. 

Isolder uznał za słuszne wbić spojrzenie w podłogę. Miał cichą nadzieję, że teraz, 

kiedy  Han porwał Leię, jego matka zaniecha myśli o podróży i  będzie trzymać się od 
nich z daleka. Jej decyzja dotycząca Hana nie była jednak pozbawiona sensu, gdyż ge-
nerał porwał kobietę, która miała zostać jej następczynią. Poczucie honoru wymagało, 
by księżniczkę odnaleźć i uwolnić. 

- Dobrze wiem, że moje postępowanie cię nie cieszy - powiedział. - Kiedy byłem 

dzieckiem, mówiłaś zawsze, że nasz świat może być tylko tak silny, jak silni będą lu-
dzie, którzy nim rządzą. Tak często wspominałem twoje słowa, że zapadły mi głęboko 
w serce. 

Isolder przerwał połączenie, usiadł wygodniej i zaczął się zastanawiać. Niemal żal 

mu było Hana. Wiedział, że generał Solo nie mógł się nawet domyślać, jakiego rodzaju 
środki  przedsięweźmie  królowa-matka  i  do  czego  może  być  zdolna,  kiedy  chce,  by 
spełniono jej wolę. 

Kapral  Reezen  służył  w  wojsku  od  siedmiu  lat, ale  zawsze  pozostawał  w  cieniu. 

Nigdy nie doczekał się awansu ani nawet pochwały, chociaż czuł, że w pełni na nie za-
służył. Bardzo często tak właśnie działo się w jednostkach wywiadu wojska. Człowiek 
mógł całymi latami trudzić się i mozolić, spodziewając się, że trafi na coś istotnego, że 
uda mu się zdobyć tę  jedyną informację, która może zaważyć  o  jego losie. Właśnie z 
tego powodu Reezen zamierzał przesłać swój meldunek bezpośrednio do lorda Zsinja. 
Miał zamiar podpisać go własnym nazwiskiem, tak by później całej zasługi, jak to się 
często zdarzało, nie przypisał sobie żaden z jego przełożonych. Uważał, że po tylu la-
tach nienagannej  służby  coś  mu  się  słusznie należy.  Kapral  Reezen  był  jedyną  osobą, 
która zwróciła uwagę na trzy niespodziewane, błyskawiczne wypady na placówki Zin-
sja,  które  miały  miejsce  w  ciągu  zaledwie  dziewięciu  dni. Bez  wątpienia manewry  te 

Create PDF

 files without this message by purchasing novaPDF printer (

http://www.novapdf.com

)

background image

Dave Wolverton 

67

miały na celu odciągnięcie sił lorda do innego sektora. Było jasne, że Nowa Republika 
planuje jakiś atak i chce niepostrzeżenie wysłać statki swojej floty przez powstałą Luke. 
Był pewien, że chodzi co najmniej o flotę. Nikt przecież nie marnowałby tylu sił i środ-
ków, gdyby w grę wchodził zwyczajny szpiegowski patrolowiec. 

Reezen  czuł, że  zanosi  się na  coś  poważnego.  Obliczył  możliwe  kierunki  i  osza-

cował spodziewane cele, ograniczył listę do sześciu planet, układając ją według maleją-
cych  prawdopodobieństw.  Nie  spieszył  się,  gdyż  musiał  uwzględnić  bardzo  duży  ob-
szar. Jeszcze raz przyjrzał się liście z nazwami planet, rozważając wszelkie możliwości. 
Gdzieś na samym skraju gwiezdnej mapy ujrzał planetę Dathomirę. Zatrzymał na niej 
wzrok, czując nieprzyjemne mrowienie w kościach. 

Dathomira  była  tak  dobrze  strzeżona i  znajdowała  się  tak niedaleko  centrum  ob-

szaru  kontrolowanego  przez  Zsinja,  że  Nowa  Republika  w  żadnym  razie  nie  mogła 
wiedzieć o znaczeniu, jakie odgrywał ten świat w tajnych planach lorda. Stocznie? Czy 
możliwe,  że  Nowa  Republika  chciała  dokonać  ataku  na  znajdujące  się  tam  stocznie? 
Nie, musiało chodzić o coś innego. Dathomira była potrzebna im do czegoś więcej. Na 
planecie przebywało  wielu więźniów, których uwolnienie mogło leżeć w interesie Re-
publiki,  ale  tylko  pod  warunkiem,  że  jej  władze  wiedziałyby  o  istnieniu  tam  kolonii 
karnej. A poza tym przecież nikt, będący przy zdrowych zmysłach, nie próbowałby  w 
tym miejscu lądować! Reezen spotkał się już kiedyś z tubylcami i na samą myśl o lą-
dowaniu na Dathomirze poczuł, jak po plecach przechodzą mu ciarki. Mimo to planeta 
wyraźnie przyciągała jego uwagę, jak magnes. „Tutaj, tutaj - zdawała się go przyzywać. 
- Przylecą właśnie na mnie". 

Kiedyś,  kiedy  Reezen  był  kilkunastoletnim  chłopcem,  razem  z  ojcem  oglądał na 

Coruscant defiladę oddziałów Imperium. 

W pewnej chwili Darth Vader, Czarny Lord z Sith, przechodził majestatycznie w 

pobliżu. Zamiast minąć chłopca, przystanął, wstrzymując defiladę, spojrzał na niego i 
pogłaskał  po  głowie.  Reezen  dobrze  pamiętał  odbicie  swojej  przerażonej  twarzy  w 
błyszczącym  metalowym  hełmie  Czarnego  Lorda  i  pamiętał  strach,  jaki  go  ogarnął, 
kiedy silna, opancerzona ręka dotknęła jego głowy. Vader jednak tylko odezwał się ła-
godnie: „Gdy chcesz służyć Imperium, ufaj swojej wrażliwości", a potem poszedł dalej. 

Wciąż  niepewny,  zgłosił  propozycję,  by  obrona  Dathomiry  została  wzmocniona, 

mimo  że  naprawdę  nie  sądził,  by  zaatakowały  ją  siły  Nowej  Republiki,  a  później  na 
klawiaturze  terminala  komputerowego  wystukał  zakodowaną  wiadomość,  mającą 
ostrzec Zsinja. 

Wiedział, że lord był człowiekiem bardzo sumiennym. Wiedział też, że kiedy się o 

tym dowie, z pewnością o wszystko się zatroszczy. 

Ślub Księżniczki Leii 

68

R O Z D Z I A Ł  

Leia obudziła się pogrążona w zupełnym mroku. Przez dłuższy czas leżała nieru-

chomo, wpatrzona w ciemność. Siłą woli zmuszała się, by leżeć spokojnie, koncentru-
jąc się na tym tak bardzo, że bolała ją głowa i drętwiały mięśnie. Ostatnie słowa Hana, 
jakie zapamiętała, brzmiały: „Leż spokojnie i bądź cicho", więc ze wszystkich sił stara-
ła się zastosować do jego prośby. 

Nagle zdała sobie  sprawę z tego, że ją oszukał. Zawołała głośno jego imię i pró-

bowała usiąść. Uderzywszy głową o coś twardego, musiała jednak zrezygnować. Poło-
żyła się ponownie, czując pod plecami jakąś kratę. Całym ciałem odbierała dobrze jej 
znane  stłumione  drżenie  silników  napędu nadprzestrzennego  „Tysiącletniego  Sokoła". 
Upłynęło pięć lat od momentu, kiedy po raz ostatni musiała chować się w tajnej ładow-
ni przemytniczego statku Hana, a mimo to czuła, że zapach jej  wnętrza ani trochę się 
nie zmienił. 

Hanie Solo, zabiję cię za to - pomyślała. - Nie, wymyślę coś takiego, że będziesz 

szczęśliwy,  mogąc  umrzeć.  Wyciągnąwszy  w  ciemnościach  rękę,  starała  się  odnaleźć 
pokrywę luku, a kiedy na nią trafiła, spróbowała ją wypchnąć. Kilka prób upewniło ją 
jednak, że to niemożliwe. Obróciwszy się na bok, wyczuła mały, metalowy przedmiot, 
więc chwyciła go, po czym z całej siły uderzyła w sufit ładowni. 

- Hanie Solo, wypuść mnie stąd natychmiast! - krzyknęła jak najgłośniej mogła. 
Po chwili poczuła, że metalowy przedmiot, który trzyma w dłoni, lekko drży, a ze 

środka dochodzi cichy dźwięk. Przyłożyła urządzenie do ucha. Wspaniale! - pomyślała. 
- Regenerator powietrza! Przynajmniej nie chciał, bym się  udusiła. Potrząsnąwszy ze-
psutym urządzeniem, usłyszała grzechot roztrzaskanych części. 

- No, dosyć tego, Solo! - krzyknęła. - Uwolnij mnie stąd! W ten sposób nie traktu-

je się księżniczki! 

Uderzyła ponownie regeneratorem w sufit, a potem jeszcze kilka razy, ale nie było 

żadnego odzewu. 

Poczuła, że powietrze w schowku ogrzewa się coraz bardziej, i zaczęła się zasta-

nawiać, czy  Han w ogóle ją słyszy. Czy przypadkiem poziom hałasu na statku nie za-
głusza  jej  wołania?  Znajdowała  się  przecież  w  najbliższym  sąsiedztwie  rdzenia  stosu 
typu  Quadex,  głównego  źródła  energii  statku,  i  słyszała,  jak  co  kilkanaście  sekund 

Create PDF

 files without this message by purchasing novaPDF printer (

http://www.novapdf.com

)

background image

Dave Wolverton 

69

przez  rurki  nad  jej  głową  przepływa  z  sykiem  chłodziwo  stosu.  Wiedziała,  że  choć 
schowki na statku nie są duże, otaczają mniej więcej jedną trzecią wnętrza - począwszy 
od wejściowej rampy, przez korytarz wiodący do sterowni i dalej, aż do kabiny z koja-
mi  dla  ewentualnych  pasażerów.  Zamknąwszy  oczy,  starała  się  pomyśleć.  Han  i 
Chewbacca spędzali zazwyczaj wolny czas, odpoczywając w kojach umieszczonych w 
świetlicy  w  sąsiedztwie  rozdzielni.  Od  pomieszczeń  rozdzielni  dzieliła  ją  grodź,  ale 
Han, gdyby tam był, powinien usłyszeć jej wołanie. Może więc nadal siedzą w sterow-
ni, o dobre siedem czy nawet osiem metrów dalej. Jeśli drzwi grodzi są zamknięte, w 
żadnym razie ani Han, ani Chewie, nie mogą słyszeć jej głosu. 

Zaczynało  brakować  jej  powietrza.  Leia  sięgnęła  jeszcze  raz  po regenerator i za-

częła uderzać nim z całej siły w sufit. Z obawy, że tlenu ubędzie jeszcze szybciej, zmu-
szała się, by nie krzyczeć. Już po kilku minutach poczuła, że mięśnie jej rąk odmawiają 
posłuszeństwa, i przestała stukać, by choć trochę odpocząć. Chciało jej się płakać. Han 
wiedział,  jak  bardzo nie  ufa tej  wiecznie  psującej  się  zbieraninie  odrzutów  kupionych 
okazyjnie  u  pokątnych  handlarzy  i  urządzeń  wygrzebanych  w  różnych  składnicach 
złomu.  Z  takim  mozołem  potrafił  złożyć  ten  cały  bałagan w  jedną  całość.  Jasne,  jego 
„Sokół" był dobrze uzbrojony i szybki, ale zawsze miał skłonność do rozpadania się na 
części. Opiekę nad wszystkimi tymi naprędce skleconymi i przerobionymi urządzenia-
mi Han powierzył mózgom aż trzech androidów, ale Leia była przekonana, że proble-
my  techniczne  statku  nie  mogą  być  przypadkowe.  Han  powiedział  jej  kiedyś,  że 
wszystkie te mózgi ciągle się kłócą, ale czuła, że chodzi o coś więcej. Była pewna, że 
każdy mózg musi sabotować systemy, którymi opiekują się pozostałe. Obawiała się, że 
pewnego  dnia  cały  statek  eksploduje.  Było  to  tylko  kwestią  czasu.  Ponownie  zaczęła 
walić regeneratorem w sufit. 

Pokrywa luku nad jej głową szczęknęła i lekko się uchyliła. Leia usłyszała wark-

nięcie Chewbaccy. 

- Co chcesz przez to powiedzieć, że dźwięk nie może wydobywać się z tego miej-

sca? - odezwał się Threepio stłumionym przez pokrywę luku głosem. - Jestem pewien, 
że słyszałem jakieś odgłosy właśnie tutaj. Nie mogę zrozumieć, dlaczego nie wyrzucisz 
tej starej beczki z kosmicznymi śmieciami! 

Pokrywa  luku  się  otworzyła,  a  Chewie  i  Threepio  zajrzeli  ciekawie  do  środka. 

Oczy Chewie'ego rozszerzyły się ze zdumienia, a Threepio aż cofnął się, wystraszony. 
Chewie zawył, a Threepio zapytał: 

- Księżniczko Leio Organa, dlaczego ukrywa się pani w takim miejscu? 
- Bo chcę zabić Hana Solo - odparła Leia - a to był jedyny sposób, by dostać się 

ukradkiem na pokład jego statku! Jak myślisz, ty turbozasilana kukło, co ja tu naprawdę 
robię? Han porwał mnie i tu zamknął! 

- Ojejku! - mruknął Threepio. 
On i Chewie spojrzeli na siebie, po czym pospiesznie pomogli wydostać się księż-

niczce z ładowni. 

Leia wyprostowała się, czując wciąż jeszcze zawroty głowy, a Chewie spojrzał w 

stronę  sterowni.  Jego  oczy  płonęły  ogniem,  a  sierść  na  karku  zjeżyła  się  ze  złości. 
Warknął groźnie, a Leia przez chwilę myślała, że będzie chciał oberwać  Hanowi  obie 

Ślub Księżniczki Leii 

70

ręce w ten sam sposób, w jaki zazwyczaj robili to Wookie. Kiedy zaczął się skradać w 
stronę tego pomieszczenia, Leia pobiegła za nim, wołając: 

- Zaczekaj, zaczekaj... 
Ujrzała  Hana  siedzącego  w  fotelu  kapitana  i  przebierającego  palcami  po  klawi-

szach urządzeń. Gwiazdy w iluminatorach widoczne były w postaci świetlistych smug, 
co świadczyło o tym, że znajdują się w nadprzestrzeni i lecą z prędkością o zero koma 
sześć przekraczającą prędkość światła - największą, na jaką było stać „Sokoła". Chewie 
warknął, ale Han nawet się nie odwrócił. 

- No i co, dowiedziałeś się, skąd dobiega to stukanie? - zapytał. 
- Możesz być pewien, że tak - odezwała się Leia. Stojący za jej plecami Threepio 

zawołał: 

-  Sugeruję,  żeby  pan  natychmiast  zawrócił  i  uwolnił  księżniczkę  Leię,  zanim 

wszyscy nie wylądujemy w więzieniu! 

Han odwrócił się powoli w obrotowym fotelu i założył ręce za głowę. 
- Obawiam się, że na razie nie możemy wrócić - oświadczył. - Zaprogramowałem 

kurs na Dathomirę i stery nie zareagują na żaden inny rozkaz. 

Chewbacca rzucił się do fotela drugiego pilota, nacisnął szereg klawiszy, a później 

warknął i spojrzał pytająco na Leię. 

- Chce wiedzieć, czy pozwoli mu pani pobić Hana - przetłumaczył Threepio. 
Leia spojrzała na Wookie'go, dobrze wiedząc, jak wiele musi kosztować go to py-

tanie. Chewbacca miał wobec Hana dozgonny dług wdzięczności za to, że Han kiedyś 
uratował  mu  życie,  i  zgodnie  z  kodeksem  honorowym  Wookiech  był  zobowiązany 
zawsze  go  chronić.  Może  jednak  w  nadzwyczajnych  okolicznościach  uważał,  że  za-
chowanie Hana zasługuje na naganę. 

Han uniósł ostrzegawczo rękę. 
- Możesz mnie pobić, jeśli chcesz, Chewie, i wątpię, bym zdołał cię powstrzymać. 

Zanim jednak to zrobisz, chcę ci o czymś przypomnieć: dla dokonania manewru wyj-
ścia z nadprzestrzeni potrzeba dwóch osób, a więc nie będziesz mógł zrobić tego beze 
mnie. 

Chewie popatrzył na Leię i wzruszył ramionami. 
-  Wydaje  ci  się,  że  jesteś  bardzo  sprytny  -  odezwała  się  księżniczka  do  Hana.  - 

Myślisz,  że  masz  na  wszystko  odpowiedź.  Chewie,  pilnuj  go,  by  nigdzie  się  stąd  nie 
ruszył. Han zabrał ze sobą Karabin Posłuchu; użyję go teraz przeciwko niemu. 

Han wyciągnął broń z olstra, a Leia zdała sobie sprawę z tego, że nie jest to jego 

zwyczajny blaster. Han trzymał w dłoni Karabin Posłuchu, ale obwody elektroniczne na 
jego lufie były zniszczone. 

- Przykro mi, księżniczko, ale obawiam się, że nic z tego - powiedział. 
Upuścił karabin na podłogę. 
- No dobrze, czego w takim razie chcesz ode mnie? - zapytała go Leia, czując się 

pokonana. 

- Siedmiu dni - odrzekł Han. - Chcę, żebyś spędziła ze mną siedem dni na Datho-

mirze. Nie proszę o tyle samo czasu, ile chciałaś spędzić z Isolderem, a tylko o siedem 
dni. A potem polecę z tobą prosto na Coruscant. 

Create PDF

 files without this message by purchasing novaPDF printer (

http://www.novapdf.com

)

background image

Dave Wolverton 

71

Leia zaplotła ręce i zaczęła stukać nerwowo butem w podłogę. Po chwili, nieco już 

spokojniejsza, popatrzyła na Hana. 

- O co ci właściwie chodzi? 
- Chodzi mi o to, księżniczko, że przed pięcioma miesiącami oświadczyłaś mi, iż 

mnie kochasz; mówiłaś mi to zresztą już wcześniej. Kochałaś mnie od dłuższego czasu. 
Wierzyłaś w to i powtarzałaś tak często, że i ja uwierzyłem. Myślałem, że nasza miłość 
jest czymś wyjątkowym, za co z radością oddałbym życie, a więc teraz nie zamierzam 
pozwolić, byś zniszczyła naszą przyszłość tylko dlatego, że w twoim życiu pojawił się 
jakiś inny książę! 

Powiedział: „Inny książę". Leia znów zaczęła nerwowo stukać butem w podłogę i 

musiała użyć całej siły woli, by przestać. 

- A zatem przyznajesz, że to prawda? - zapytała. – Jesteś królem Korelii? 
- Nigdy tego nie powiedziałem. 
Leia popatrzyła na Threepia, a potem znów przeniosła spojrzenie na Hana. 
- A jeżeli już cię nie kocham? - zapytała. - A jeżeli naprawdę zmieniłam zdanie? 
-  Wszystkie  sieci  podały  już  wiadomość  o  tym,  że  cię  porwałem  -  odparł  Han. - 

Zaczęły ją podawać, jeszcze zanim wystartowaliśmy. Jeżeli mnie nie kochasz, po sied-
miu dniach wrócę z tobą na Coruscant i resztę życia spędzę w więzieniu. Ale jeśli mnie 
kochasz - Han zawiesił głos na chwilę - chcę, byś rozstała się z Isolderem i wyszła za 
mnie. 

Odchylił kciuk i uderzył się nim w środek piersi. Leia stwierdziła, że z powątpie-

waniem kręci głową. 

- Muszę przyznać, że masz tupet - powiedziała. Han popatrzył jej w oczy. 
- Nie mam nic do stracenia - oświadczył. 
Stawiał  wszystko  na  jedną kartę, tak  jak robił  to  wiele  razy  przedtem.  Przed  kil-

koma laty Leia sądziła, że jest tylko zuchwały i odważny, a może też trochę lekkomyśl-
ny. Teraz jednak, kiedy o tym myślała, stwierdziła, że jedynie wydawał się lekkomyśl-
ny, gdyż tak często narażał dla niej życie. Oddałby je natychmiast, gdyby tylko chciała. 
To,  co  kiedyś  wydawało  się  jej  niemal  nadludzką  odwagą,  było  tylko  dowodem  jego 
bezgranicznego  poświęcenia.  Leia  stwierdziła,  że  jej  serce  bije  mocno  ze  strachu  na 
myśl o tym, że ktoś mógłby kochać ją tak bardzo. 

- No dobrze - odezwała się po chwili. - Zgadzam się zawrzeć z tobą układ... 
- Księżniczko Leio! - odezwał się osłupiały Threepio. 
- ...ale mam nadzieję, że lubisz więzienny wikt - dokończyła. 
Kiedy statek Bitha wyłonił się z nadprzestrzeni w pobliżu wiru odpadków okrąża-

jących układ Roche'a, Luke wiedział, że zanosi się na kłopoty. Nie mógł nigdzie w po-
bliżu wyczuć obecności Leii. Udał się do kabiny i korzystając z podprzestrzennej łącz-
ności  radiowej,  połączył  się  z  ambasadorem  Nowej  Republiki  w  świecie  Verpinów. 
Okazało się, że wyciągnął starszego mężczyznę z łóżka. 

- O co chodzi? - burknął ambasador. 
- Co się stało z księżniczką Leią Organa? - zapytał go Luke. - Miałem się z nią tu-

taj spotkać. 

Ambasador zmarszczył brwi. 

Ślub Księżniczki Leii 

72

-  Przed  kilkoma  dniami  porwał  ją  generał  Han  Solo.  Oglądam  wideohologramy, 

jeśli  tylko  mam  czas,  ale  jestem  na  ogół  zbyt  zajęty,  aby  zajmować  się  takimi  głup-
stwami. Jeżeli to dla pana takie ważne, bliższe informacje otrzyma pan na Coruscant. 

Luke  zmarszczył  brwi.  Status  bohatera  wojennego  nie  uprawniał  go  do  żądania 

przydzielenia  mu  kanału łączności  przez nadprzestrzeń, a  poza  tym  nie  przybliżyłoby 
go  to  ani0  włos  do  Leii.  Czuł, że  musi  polecieć  na  Coruscant i  stamtąd rozpocząć  jej 
poszukiwania. 

- Czy wie pan, gdzie teraz mógłbym znaleźć Hana i Leię? - zapytał tylko. 
Ambasador ziewnął i podrapał się po łysinie. 
- Czy sądzi pan, że jestem szefem siatki wywiadowczej? - zapytał. - Nikt nie wie, 

gdzie mogą teraz być. Naoczni świadkowie twierdzą, że widzieli Hana na co najmniej 
stu różnych światach, ale za każdym razem, kiedy zostaje pochwycony, okazuje się, że 
to pomyłka i że to tylko ktoś podobny do niego. Przykro mi, chłopcze, ale nie mogę ci 
pomóc. 

Ambasador przerwał połączenie, a Luke usiadł, mocno zaintrygowany. Rzadko kto 

traktował go tak nieuprzejmie, a już nigdy dygnitarz Nowej Republiki. Domyślił się, że 
operator nie powiedział ambasadorowi, kto mówi. 

Zamknąwszy  oczy,  spróbował  wybiec  zmysłami  w  przestrzeń.  Czasami,  kiedy 

spał, śniła mu się Leia. Na ogół, kiedy była w pobliżu, na przykład w tym samym sys-
temie  gwiezdnym,  był  świadom,  że  przebywa  gdzieś  blisko.  Teraz  jednak,  kiedy  nie 
czuł jej obecności, postanowił wydostać myśliwiec z hangaru i polecieć na Coruscant. 

Han mozolił się w kuchni na pokładzie „Sokoła", przygotowując  czwartą z rzędu 

uroczystą  kolację.  W  powietrzu  unosił  się  zapach  pieczonego  wonnego  ozora  arica,  a 
Han kończył właśnie nakładać łyżką porcje puddingu do muszli córy. Nagle niechcący 
strącił miskę z puddingiem na podłogę, rozpryskując przy okazji jej zawartość po ścia-
nach 

1 nogawce spodni. Stojący przy iluminatorze Chewbacca odwrócił się i wybuchnął 

śmiechem. 

- No proszę - odezwał się Han. - Śmiej się, ty futrzany móżdżku. Powiem ci tylko 

jedno: pod koniec tej podróży Leia uświadomi sobie, że mnie kocha. Na wypadek, gdy-
byś  tego  sam  nie  zauważył,  przypominam  ci,  że  to  dopiero  czwarty  dzień,  a  ona  już 
traktuje mnie o wiele cieplej. 

Chewbacca burknął lekceważąco. 
- Masz rację - powiedział Han z przygnębieniem w głosie.  - Prędzej Hoth odtaje 

niż ona. Domyślam się, że tam, skąd pochodzisz, zaloty są o wiele prostsze. Kiedy ko-
chasz jakąś kobietę, gryziesz ją w kark i zaciągasz na swoje drzewo. W moich stronach 
załatwiamy  te  sprawy  w  inny  sposób.  Zapraszamy  kobiety  na  uroczyste  kolacje,  pra-
wimy komplementy i traktujemy jak prawdziwe damy. Chewie szyderczo się roześmiał. 

-  No  dobrze,  czasami  też  strzelamy  do  nich  i  porywamy  je  na  statki  -  przyznał 

Han.  -  Masz  rację,  może  nie  jestem  bardziej  cywilizowany  od  ciebie,  ale  się  staram. 
Naprawdę się staram. 

Create PDF

 files without this message by purchasing novaPDF printer (

http://www.novapdf.com

)

background image

Dave Wolverton 

73

- Han, och, Han! - zawołała ze świetlicy Leia. - Czy przypadkiem ta pieczeń nie 

jest już gotowa? Zaczynam być bardzo głodna, a sam wiesz, jaka staję się rozdrażniona, 
kiedy jestem głodna. 

- Już idę, księżniczko! - krzyknął słodko Han, otwierając piekarnik. 
Ująwszy  gorącą  brytfannę  przez  skraj  fartucha,  chciał  wyciągnąć  ze  środka  pie-

czeń ze smakowicie pachnącego ozora z aricy, ale sparzył sobie palce. Jęknąwszy gło-
śno, wsadził je do ust, a później drugą ręką sięgnął po żaroodporną rękawicę, wyciągnął 
naczynie i przełożył ozór na talerz. Parujące mięso wydało mu się bardziej błękitne, niż 
być powinno, ale nie wiedział, czy piekł je może zbyt długo, czy też ozór był nieświe-
ży, a może po prostu dosypał zbyt dużo przyprawy ju do smaku. 

- Czy masz zamiar zapuścić tam korzenie? - zawołała księżniczka. 
- Idę! - odkrzyknął. 
Postawił  talerz  na  hologramowym  stole  nakrytym  wspaniałym  czerwonym  obru-

sem,  pośrodku  którego  błyszczał  świecznik  z  zapalonymi  świecami.  Leia  wyglądała 
uroczo w olśniewająco białym kostiumie z naszytymi perłami, a w jej ciemnych oczach 
tańczyły figlarne błyski. Han postawił przed nią talerz z pieczenia i oznajmił: 

- Kolację podano. 
Leia, unosząc jedną brew, popatrzyła na niego pytająco. 
- Słucham? - zapytał Han. - Co się stało? 
- Czy nie zechciałbyś tego pokroić? 
Han popatrzył na leżące na stole wibroostrze, przypominając sobie, jak kiedyś to-

rowała  drogę  przez  dżunglę,  wyrąbując  przejście  tępą  maczetą.  Innym  razem  był 
świadkiem, jak przecięła sznur krępujący jej ręce, używając do tego celu kawałka szy-
by. Wdział nawet, jak dobiła rannego bagiennego potwora, posługując się zaostrzonym 
kijem, który pod względem ostrości nie mógł się równać z wibroostrzem. 

- Oczywiście, zaraz pokroję - powiedział. - I zrobię to z przyjemnością. 
Ujął narzędzie i zaczął dzielić ozór na mniejsze porcje. Kiedy jednak pokroił po-

łowę, zatrzymał się, pomyślawszy, że lepiej będzie upewnić się, jak mu idzie. 

- Czy takie porcje  są dla ciebie dobre? - zapytał. - Czy nie wolałabyś, żeby  były 

grubsze lub cieńsze, a może pokrojone wzdłuż zamiast w poprzek? 

- Porcje są w sam raz - odparła Leia. 
Han skończył więc kroić i sięgnąwszy po serwetkę, usiadł naprzeciwko niej przy 

stole. Leia cicho chrząknęła i spojrzała na niego. 

- Co się stało, moje złotko? - zapytał ją Han. 
- Czy naprawdę zamierzasz siedzieć przy stole w tym brudnym fartuchu? - zapyta-

ła. - Jego widok odbiera mi apetyt. 

Han przypomniał sobie  chwile, kiedy podczas bitwy na Mindarze dzielili się nie-

świeżą racją polową, a dookoła nich leżały poszarpane ciała zabitych szturmowców. 

- Masz rację - przyznał jednak. - Zaraz go zdejmę. Wstał, zdjął fartuch i poszedł z 

nim  do  kuchni,  by  powiesić  na  kołku.  Kiedy  wrócił  i  usiadł  przy  stole,  Leia  znów 
chrząknęła. 

- O co chodzi? - zapytał Han. 
- Zapomniałeś o winie - powiedziała, spoglądając na pusty kieliszek. 

Ślub Księżniczki Leii 

74

Han popatrzył na jej talerz i stwierdził, że nie czekając na niego, zaczęła jeść. 
- Czy wolałabyś białe, czerwone, zielone czy purpurowe? - zapytał. 
- Czerwone - odrzekła Leia. 
- Wytrawne czy słodkie? 
- Wytrawne! 
- O temperaturze? 
- Szesnastu stopni. 
- Dziś też nie zamierzasz pozwolić, bym zjadł kolację razem z tobą, prawda? 
- Nie - odparła zdecydowanie Leia. 
- Nie rozumiem - oświadczył Han. - To już czwarty dzień, a poza wydawaniem mi 

rozkazów, żebym zrobił to czy  owo, nie odzywasz się do mnie ani słowem. Wiem, że 
jesteś na mnie wściekła. Przyznaję, że masz powód. Możliwe, że zmarnowałem ci życie 
i już nigdy nie będziesz mogła mnie polubić. A może tak bardzo przywykłaś do służą-
cych, że chcesz teraz, bym był jednym z twoich niewolników? Miałem jednak nadzieję, 
iż nawet  gdyby  nic  więcej  z  tego  nie  wyszło,  będziesz  przynajmniej  traktowała  mnie 
jak przyjaciela. 

- Może wymagasz ode mnie zbyt wiele - oświadczyła Leia. 
- Wymagam zbyt wiele? - zdziwił się Han. - To przecież nie kto inny tylko ja gotu-

ję przez cały czas i sprzątam, dbam o twoje stroje i ścielę ci łóżko, a w dodatku pilotuję 
ten statek. Powiedz mi tylko jedno. Odpowiedz mi, ale szczerze: czy jest coś, co jeszcze 
we mnie lubisz? Czy jest chociaż jedna taka rzecz? Jakakolwiek? 

Leia nie odpowiedziała. 
- Może powinienem zawrócić „Sokoła"? - zasugerował Han. 
- Może powinieneś - zgodziła się Leia. 
- Nadal nic nie rozumiem - oznajmił Han. - Zgodziłaś się na tę podróż - wzruszył 

ramionami - choć przyznaję, że trochę pod przymusem. Jesteś jednak bardziej wściekła 
niż powinnaś. Jeśli chcesz wyładować złość, to proszę  bardzo. Jestem tutaj. Han Solo 
we własnej osobie. No dalej, uderz mnie. Albo pocałuj. Albo odezwij się do mnie. 

- Masz rację - rzekła Leia. - Ty naprawdę niczego nie rozumiesz. 
-  Nie  rozumiem?  -  zapytał  Han.  -  Czego  nie  rozumiem?  Proszę,  zechciej  mnie 

oświecić! 

- Dobrze! - wybuchnęła Leia. - W takim razie wszystko ci wygarnę. Tobie, Hano-

wi  Solo,  byłabym  skłonna  wybaczyć.  Kiedy  jednak  porwałeś  mnie  na  swój  statek, 
zdradziłeś tym samym Nową Republikę, której służymy oboje. Nie jesteś już tylko Ha-
nem  Solo.  Byłeś  Hanem  Solo,  bohaterem  Sojuszu  Rebeliantów;  Hanem  Solo,  genera-
łem  Nowej  Republiki.  I temu  Hanowi  Solo  nie  mogę  wybaczyć  i  nie  chcę  wybaczyć. 
Czasem to, co się sobą reprezentuje, jest tak ważne, że nie wolno o tym zapomnieć. Sta-
łeś się tak poważany jak ikona... i to zarówno za to, czym byłeś, jak i za to, kim byłeś. 

- To nie moja wina - odparł Han. - Nie zgadzam się, by oceniać mnie za to, co my-

ślą o mnie inni. 

- Świetnie - odrzekła Leia. - Możesz łudzić się, że wszechświat nie funkcjonuje w 

taki  sposób.  Możesz  sądzić, że  wolno  ci  rezygnować  ze  służby  po  to,  żeby  znów  być 

Create PDF

 files without this message by purchasing novaPDF printer (

http://www.novapdf.com

)

background image

Dave Wolverton 

75

piratem;  żeby  bawić  się  jak  małe  dziecko.  Wszechświat  funkcjonuje  inaczej!  Musisz 
wreszcie dorosnąć i ujrzeć wszystko we właściwym świetle. 

-  Świetnie  -  odezwał  się  Han,  rzucając  serwetkę  na  stół.  -  Zgadzam  się  ujrzeć 

wszystko  we  właściwym  świetle.  Ale  dopiero  po  kolacji.  Po  kolacji  powiesz  mi,  co 
chcesz, żebym zrobił i jak chcesz, żebym postępował. Zmienię się i to na zawsze. Przy-
rzekam. Zgoda? 

Leia popatrzyła na niego, a rysy jej twarzy trochę złagodniały. 
- Zgoda - oświadczyła. 
Cztery dni później „Tysiącletni Sokół" wyłonił się z nadprzestrzeni w pobliżu Da-

thomiry. Czujniki sygnalizujące  obecność innych statków natychmiast uruchomiły  sy-
gnały alarmowe. Leia przybiegła, zatrzymała się za obrotowym fotelem Hana i spojrza-
ła przez dziobowy iluminator statku. W przestrzeni przed nimi roiło się od gwiezdnych 
niszczycieli.  Promy  i  transportowe  barki  sunęły  majestatycznie  nieprzerwanym  stru-
mieniem  od  małego  czerwonego  księżyca  planety  ku  ogromnej  konstrukcji  z  rur  i 
wsporników.  Dziesięciokilometrowej  długości  rusztowanie  unoszące  się  w  przestwo-
rzach  w  kwadrancie  L5  przypominało  gigantycznego  owada  i  było  bazą  cumujących 
przy nim tysięcy statków: gwiezdnego super-niszczyciela, setek maszyn klasy Victory i 
fregat eskortowych, a także tysięcy podobnych do  wielkich pudeł barek. Przez chwilę 
Han przyglądał się im ze złością, a później wyrzucił z siebie tylko dwa słowa: 

- Nieproszeni goście! Leia odetchnęła głęboko. 
- No cóż, Han, tym razem udało ci się trafić główną wygraną - powiedziała. - Ta 

planeta musi mieć więcej myśliwców wroga niż Hutt warstw tłuszczu. 

Han  odwrócił  głowę  i  spojrzał  na  Chewie'ego.  Wookie  starał  się  wyciągnąć 

gwiezdne mapy i wytyczyć na nich kurs ku systemowi Ortega. Na ekranie holograficz-
nego  monitora  umieszczonego  nad  ich  głowami  ukazały  się  sylwetki  dwóch  czerwo-
nych myśliwców, które chwilę wcześniej poderwały się do lotu z pokładu gwiezdnego 
niszczyciela. 

- Daruj sobie ten sarkazm, księżniczko i biegnij do wieżyczki działka - odezwał się 

Han. - Mamy towarzystwo. 

Skinął głową, wskazując lecące ku nim maszyny. Było  widać, że są to myśliwce 

przechwytujące typu TIE, bardzo szybkie. Leia znała ich zalety zbyt dobrze, by pytać 
Hana, czy zdoła im uciec. Wiedziała, że jest to niemożliwe. 

-  Mówię  całkiem  poważnie,  Leio,  lepiej  będzie,  jak  udasz  się  na  górę  -  dodał.  - 

Kiedy znajdą się na tyle blisko, by przekonać się, że nie jesteśmy Incomem Y4, nie bę-
dą zwlekali ani chwili z otwarciem ognia. 

Leia odwróciła się i pobiegła korytarzem w stronę drabinki wiodącej do wieżyczki 

działka. 

W odbiorniku radia coś szczęknęło i po chwili odezwał się pytający głos kontrole-

ra: 

- Zdobywco Incom Y4, podaj, kim jesteś i dokąd lecisz. Zdobywco Incom Y4, po-

daj swoje dane. 

- Tu kapitan Brovar - odpowiedział Han. - Dowódca specjalnego oddziału z zada-

niem dokonania inspekcji systemów obronnych planety. 

Ślub Księżniczki Leii 

76

Wierzchem  dłoni  otarł  pot  z  czoła.  Czy  jego  rozmówca  uwierzy  w  wymyśloną 

przez niego historyjkę? 

Po  czterech sekundach czekania Han był pewien, że kontroler łączy się z przeło-

żonym. Nie wróżyło to niczego dobrego. 

- Mmm - odezwał się po upływie kolejnych kilku sekund kontroler. - Ta planeta 

nie ma żadnych systemów obronnych. 

Chewbacca popatrzył na Hana, który włączył ponownie mikrofon i powiedział: 
-  Wiem  o  tym.  Przybywam,  żeby  dokonać  inspekcji  miejsc,  w  których  można  je 

zainstalować. 

Kiedy kontroler przez dłuższy czas się nie odzywał, Han dodał: 
- Mamy jeden taki system w rezerwie, a co najmniej kilka jego części. Chodzi o to, 

że  musicie  przecież  mieć  jakieś  miejsce,  w  którym  kompletujecie  te  systemy  w  jedną 
całość, prawda?- Zdobywco Incom Y4 - odezwał się czyjś inny chrapliwy głos w tym 
samym  kanale  łączności,  co  poprzednio.  -  Czy  masz  na  pokładzie  jakieś  nietypowe 
urządzenia modyfikujące sygnały rozpoznawcze swojego statku? 

Myśliwce przechwytujące można było już teraz dojrzeć gołym okiem, a więc Han 

nie  musiał  dłużej  ukrywać  swojej  tożsamości.  Sięgnął  do  przełącznika  i  uruchomił 
urządzenie zakłócające, a Chewie, widząc to, skrzywił się z niesmakiem. 

- Nic się nie martw - zapewnił go Han. - Tym razem nie spalę niczego na pokła-

dzie. Sprawdziłem działanie wszystkich urządzeń, zanim ruszyłem w drogę. 

Wcisnąwszy  przełącznik,  zaczął  się  w  myślach  modlić.  Kiedy  Chewie  ryknął, 

przerażony, Han odwrócił się i spojrzał w jego stronę. Stwierdził, że komputer nawiga-
cyjny statku odmówił posłuszeństwa. W sekundę później zgasły światła kontrolne na-
pędu  nadprzestrzennego,  a  wraz  z  nimi  rufowy  komputer  umożliwiający  celowanie. 
Han  zdał  sobie  poniewczasie  sprawę  z  tego,  że  nie  sprawdził,  jak  działają  urządzenia 
zakłócające, kiedy komputer nawigacyjny jest włączony. Teraz mógł jedynie żałować, 
że nie pomyślał o tym wcześniej. Zanosiło się na to, że w najbliższym czasie nie będą 
mogli dokonać skoku w nadprzestrzeń. 

Chewie warknął głośniej, naprawdę przerażony, a Han wykonał ostry zakręt, kie-

rując dziób „Sokoła" ku błyszczącemu w oddali dokowi i znajdującej się w nim frega-
cie eskortowej typu Kuat. Miał nadzieję, że czujniki goniących go maszyn będą mocno 
zdezorientowane,  jeżeli  będą  musiały  poradzić  sobie  z  taką  masą  metalu  naraz.  Poza 
tym nie wątpił, że chociaż myśliwce przechwytujące typu TIE są od niego i szybsze, i 
zwinniejsze, bez trudu dorówna ich świeżo upieczonym pilotom w sztuce pilotażu. 

Oślepiające błyskawice błękitnego ognia blasterów, odbiwszy się od kadłuba, mu-

snęły dziób statku, a Leia zawołała przez pokładowy interkom: 

- Jesteśmy w zasięgu ich ognia! 
Threepio, który stał za fotelem pilota, przyglądał się błyskawicom i przy każdym 

strzale kulił się, krzycząc: 

- Och, ach! 
Kiedy Leia w końcu otworzyła ogień, Han powitał z radością znajomy terkot po-

czwórnego działka. Jego statek w tym czasie zbliżał się do rusztowania i widocznej co-
raz  wyraźniej  fregaty.  W  pewnej  chwili  mignęły  obok  nich  potężne  belki  z  plastali  i 

Create PDF

 files without this message by purchasing novaPDF printer (

http://www.novapdf.com

)

background image

Dave Wolverton 

77

Han musiał kilka razy zmieniać kurs, by przelecieć „Sokołem" przez luki w rusztowa-
niu. Później nastawił dziobowy komputer celowniczy na gniazdo głównych czujników 
fregaty, wiedząc, że jej wielki kadłub bez włączonych aktywnych osłon jest tylko jesz-
cze  jedną  zaśmiecającą  przestrzeń  bryłą  metalu.  Pierwszy  wystrzał  z  blastera  otoczył 
gniazdo błękitnym ogniem, a Han, widząc to, posłał tym samym torem kilka protono-
wych  torped.  Gdyby  nie  odwrócił  głowy,  wybuchy  tworzące  jaskrawobłękitne  kule 
mogłyby go z łatwością oślepić. 

Przeleciał  tuż  obok  jarzących  się  ogniście  kłębów  dymu,  zmienił  kierunek  ciągu 

silników na przeciwny i wystrzelił dwa pociski z zapalnikami uderzeniowymi. Skiero-
wał  je  w  cienką  dziobnicę  fregaty,  w  samo  przejście  łączące  jej  monstrualnie  dużą 
część  silnikową  z  dziobowym  arsenałem.  Kiedy  wciąż  zwalniający  „Sokół"  leciał  ku 
wyrwie w kadłubie fregaty, w dziobową osłonę przeciwudarową statku trafiły odłamki 
szrapnela. 

Chewie ryknął i odruchowo zasłonił rękami głowę, a kiedy „Sokół" uderzył w zie-

jący otwór ładowni fregaty, rozległo się wycie syren alarmowych. Ochronne pole prze-
ciwudarowe uległo przeciążeniu, a światełka na pulpitach sterowniczych pociemniały, 
na moment znów się rozjarzyły, by po chwili zupełnie zgasnąć. Chewie warknął żało-
śnie, gdy ujrzał, że z jego pulpitu wydobywają się kłęby dymu. 

- Ćśś... - szepnął Han, kładąc dłoń na jego ustach. 
Obydwa  myśliwce  przechwytujące  typu  TIE  wbiły  się  w  pokład  fregaty  i  wybu-

chły.  Korytarz,  w  którym  utkwił  dziób  „Sokoła",  rozjarzył  się  światłem  płonących 
szczątków maszyn. 

To prawdziwy problem z tymi transpastalowymi iluminatorami w maszynach typu 

TIE  -  pomyślał  Han.  -  Te  nic  nie  warte  szyby  ciemnieją  w  czasie  silnej  eksplozji,  a 
później w ciągu następnych dwóch sekund pilot nic nie widzi. Han liczył na to, że i te-
raz tak się stanie. 

Kiedy  wyłączywszy  urządzenie  zakłócające,  zaczął  jedno  po  drugim  unierucha-

miać urządzenia statku, korytarzem nadbiegła rozgniewana Leia.- Co ty, u diabła, wy-
prawiasz? - zawołała. - O mały włos nas nie zabiłeś! 

- Posłuchaj! - szepnął Han, nakazując gestem, by zachowała ciszę. 
Dzięki sile wybuchu torped i rozbiciu się myśliwców typu  TIE, a także kilku od-

powiednio wymierzonym strzałom z działa jonowego  orbita fregaty uległa niewielkiej 
zmianie. Statek zaczynał teraz coraz bardziej odsuwać się  od doku, przyciągany przez 
siłę grawitacji Dathomiry. 

- Wspaniale - odezwała się półgłosem Leia. - Mam się cieszyć, że zamiast zamie-

nić się w przestrzeni w ogniste kule, rozbijemy się o powierzchnię planety. 

- Nie - odparł Han. - Nasze ochronne pole przeciw-udarowe powinno było uchro-

nić „Sokoła" przed uszkodzeniem, a przynajmniej częściowo. Teraz, kiedy wyłączyłem 
urządzenie  zagłuszające,  Chewie  bez  trudu  uruchomi  nawigacyjny  komputer.  W  tym 
czasie flota Zsinja będzie sądziła, że się rozbiliśmy, a kiedy fregata znajdzie się bliżej 
planety, my po  cichu odlecimy poza zasięg ich myśliwców chociaż na dziesięć minut 
po to, by mieć czas wytyczyć nowy kurs. Później spokojnie znikniemy i skierujemy się 
do domu. Zaufajcie mi, robiłem to już nie raz! - Wziął głęboki oddech i w myślach się 

Ślub Księżniczki Leii 

78

pomodlił. - No dalej, Chewie, włącz z powrotem ten komputer. Pokaż jej, że to nie ta-
kie trudne. 

Chewie  burknął,  posłał  Hanowi  jadowite  spojrzenie  i  nacisnął  włącznik.  Ekran 

jednak  pozostał  ciemny.  Chewie  zaczął  gorączkowo  sprawdzać  inne przyciski.  Napęd 
nadprzestrzenny  był  martwy,  podobnie  jak  pole  ochronne  rufowego  deflektora.  Thre-
epio, który patrzył na to wszystko zza fotela pilota, nerwowo zamachał rękami, ale po-
wstrzymał  się  od  uwag.  Dopiero  kiedy  ujrzał,  że  napęd  nadprzestrzenny  nie  chce  się 
włączyć, zawołał: 

- Jesteśmy zgubieni! Han poderwał się z fotela. 
- W porządku, w porządku, nie wpadajcie w panikę. Mamy tu tylko trochę spalo-

nej elektroniki. Za chwilę to naprawię. 

Przecisnąwszy się obok Threepia, pobiegł korytarzem do maszynowni i odciągnął 

płytę czołową, by się dostać do obwodów napędu nadprzestrzennego. Wiedział, że bez 
komputera  nawigacyjnego  jakoś  sobie  poradzi  -  przez  dziesięć  minut.  Nie  musi  go 
mieć, by wykonać krótki skok i znaleźć się z daleka od systemu gwiezdnego, a później 
poświęci kilka dni na niespieszną, będącą niemal przyjemnością naprawę wszystkiego, 
co uległo zniszczeniu. Ale napęd nadprzestrzenny był mu potrzebny już teraz. 

Ściągnąwszy kamizelkę, owinął nią dłoń i szarpnął z całej siły czołową płytę urzą-

dzenia. Ze zwęglonych na żużel obwodów buchnął płomień, a Leia, która przybiegła tu 
w chwilę po nim, schwyciła gaśnicę. Skierowała strumień piany do środka, a Han cof-
nął się o krok, widząc, że nie ma tu nic do roboty. 

-  W  porządku,  w  porządku  -  mruknął  i  biegiem  powrócił  do  sterowni.  Nakazał 

komputerowi  diagnostycznemu  wyświetlenie  informacji  o  stanie  obwodów  statku. 
Okazało się, że gniazdo czujników dziobowych zostało podczas zderzenia także znisz-
czone. - W porządku - jęknął, kiedy to zobaczył. - Nie muszę mieć tych czujników, do-
póki mogę widzieć, dokąd lecę. 

Ochronne pole przedwudarowe nie działało. Górne anteny  paraboliczne radia zo-

stały ścięte. Większość jednak pozostałych urządzeń znajdowała się w niezłym stanie. 
Jeżeli diagnozy komputera były trafne, mogli w każdej chwili odlecieć - o ile uda się im 
oderwać od wraku, nikt nie będzie ich ścigał ani do nich strzelał, a także nie będą pró-
bowali oddalić się od planety. 

Han poczuł, że w głowie zaczyna mu się kręcić, i zdał sobie sprawę z tego, iż fre-

gata, opadając ku powierzchni Dathomiry, musiała zacząć się obracać. 

- Trzymajcie się, ludzie, podróż na dół nie będzie przyjemnością - mruknął. 
Popatrzył na Leię i zobaczył, że wcale nie jest na niego wściekła, nawet nie zamie-

rza  mu  wymyślać.  Na  jej  twarzy  malowała  się  trwoga,  jej  oczy  wydały  się  Hanowi 
dwukrotnie większe niż zazwyczaj, a włosy były w dziwnym nieładzie, jakby jeżyły się 
ze strachu. Księżniczka chyba jeszcze nigdy nie bała się tak bardzo. 

-  Co?  Co?  -  zapytał  Han,  spoglądając  rozpaczliwie  na  ekran  komputera  diagno-

stycznego. 

- Czuję coś tam w dole - odezwała się Leia. - Na powierzchni planety. Czuję coś... 
- Co  czujesz? - zapytał ją Han. Leia zamknęła oczy. Nie  osiągnęła jeszcze takiej 

wrażliwości jak Luke, ale Han dobrze wiedział, że była na najlepszej drodze. 

Create PDF

 files without this message by purchasing novaPDF printer (

http://www.novapdf.com

)

background image

Dave Wolverton 

79

- Widzę... krople krwi na białym obrusie. Nie... to wygląda jak plamy na słońcu; 

czarne na  tle  oślepiającej  bieli.  Tylko  że  te  plamy  są  o  wiele  ciemniejsze  od  słonecz-
nych. Obrzydliwe... 

Zmarszczyła brwi, starając się skupić, ale po chwili zaczęła głęboko oddychać, a 

jej  dolna  warga  lekko  zadrżała.  Kiedy  w  końcu  otworzyła  oczy,  jej  twarz,  blada  jak 
płótno, zesztywniała w panicznym strachu. 

- Och, Han - powiedziała w końcu. - Nie możemy tam wylądować. 

Ślub Księżniczki Leii 

80

R O Z D Z I A Ł  

Oglądając  mieszkanie  Hana na  Coruscant,  Luke  uważnie  dotykał  dłonią po  kolei 

każdej ściany. Mieszkanie wydało mu się bardzo dziwne. Nie było w nim żadnych de-
koracji. Całkowicie pozbawione ciepła, nie mogło stać się prawdziwym domem. Było 
oczywiste,  że  pomieszczenia  zajmowane  przez  Hana  dokładnie  przeszukano.  Pośród 
rozprutych materacy i rozdartych poduszek walały się po podłodze wojskowe mundury 
generała. Wszędzie panował nieopisany bałagan. Mieszkanie musiało zostać przeczesa-
ne przez dziesiątki ludzi, ale nie w taki sposób, w jaki zamierzał przeszukać je Luke. 

Dotknąwszy  poduszki,  zamknął  oczy.  Czuł  wyraźnie  emanującą  z  niej  stanow-

czość,  niemal  desperację  Hana,  a  prócz  tego  coś  starszego  i  dziwnego:  ślad  obłędnej 
radości połączonej z nadzieją. 

Luke  wstał. Tak gwałtowne emocje niemal zawsze pozostawiały po sobie trudno 

uchwytny, ale bardzo specyficzny zapach. Wyszedł z domu i puścił się długimi ulicami 
Coruscant, dotykając murów mijanych domów i starając się uchwycić tę woń. Czasem 
gubił ją na jakimś skrzyżowaniu, ale wówczas zatrzymywał się i skupiał, by po chwili 
odnaleźć ją w innym miejscu. 

Kierując się śladami zapachu obłędnej radości i nadziei Hana, szedł tak przez wie-

le godzin, aż w końcu dotarł do górnych warstw podziemnego świata, do prastarego ka-
syna.  Zatrzymał  się  przy  wejściu  i  spojrzał  na  stolik  do  gry  w  sabaka.  Siedziały  tam 
trzy  wyglądające  na  gryzonie  istoty,  a mechaniczne ramię androida  kładło  przed nimi 
kolejne  karty.  Luke  skierował  się  ku  zarządcy  kasyna.  Podobny  do  nietoperza  Ri'dar 
wisiał zaczepiony palcami stóp o biegnącą pod sufitem linę i obserwował wnętrze przez 
na wpół przymknięte oczy. Luke przystanął przed nim i zapytał: 

- Czy pańskie androidy rozdające karty rejestrują przebieg gier, by upewnić się, że 

nikt nie oszukuje? 

- Dlaczego? - zapytał go Ri'dar. - Prowadzę tu uczccciwy lokal. Czy chcccesz mo-

że powiedzieććć, że moje androidy oszukują? 

Luke'a  kusiło,  by  spojrzeć  w  oczy  Ri'dara,  wiedział  jednak,  że  paranoja  jest  po-

wszechnie  znaną  cechą  całej  ich rasy  i  stwór  może  przysporzyć  mu  wielu  zmartwień, 
jeżeli go szybko nie uspokoi. 

Create PDF

 files without this message by purchasing novaPDF printer (

http://www.novapdf.com

)

background image

Dave Wolverton 

81

-  Oczywiście,  że  nie  -  odparł.  -  Coś  takiego  w  ogóle  nie  przyszło  mi  do  głowy. 

Mam powody jednak, by sądzić, że niedawno był tu mój przyjaciel i grał w karty przy 
tamtym stoliku w kącie sali. Jeżeli dokonujecie nagrań, bardzo chętnie obejrzałbym te 
wideogramy. Zapłacę. 

Ciemne oczy Ri'dara zabłysły. Popatrzył podejrzliwie w prawo i w lewo, a później 

uczepił się uskrzydloną ręką liny i opadł na podłogę. 

- Tędy - rzekł, wskazując drogę. 
Luke udał się za nim do pokoju na zapleczu, a Ri'dar spojrzał na niego podejrzli-

wie. 

- Najpierw forsssa - syknął. 
Luke  wręczył  mu  żeton  wartości  stu  kredytów.  Ri'dar  schwycił  go  i  natychmiast 

schował w jednej z wielu tajemnych kieszeni kamizelki, a potem pokazał Luke'owi, jak 
przeglądać  nagrania  na  ekranie  staroświeckiego  czytnika  wideogramów,  który  musiał 
być zrobiony co najmniej przed stu laty. Zdobiły go ślady rdzy i gruba warstwa kurzu, 
ale  przewijanie  nagrań  okazało  się  zdumiewająco  szybkie.  Luke  odnalazł  szukany 
fragment niemal natychmiast, zatrzymał urządzenie, a potem spokojnie obejrzał, w jaki 
sposób Han wygrał swoją planetę. Wideogram nie zawierał nagranych dźwięków, Luke 
mógł więc tylko podziwiać iskrzący się hologram planety na stole. To dlatego Han od-
czuwał tak wielką radość. 

- Kim jest ta Drackmarianka? - zapytał. 
Ri'dar spojrzał na Drackmariankę, przeniósł chytre spojrzenie na Luke'a, a później 

popatrzył ponownie na ekran urządzenia. 

- Trudno powiedzieććć - wysyczał. - Jeżeli o mnie chodzi, wszyssstkie wyglądają 

tak sssamo. 

Luke wyciągnął następny żeton. 
- Tak, terazzz sssobie przypominam - rzekł Ri'dar. - To jessst władczyni Omogg. 
Luke słyszał już to nazwisko. 
-  Oczywiście  -  stwierdził.  -  Tylko  ona  mogła  przegrać  planetę  w  karty.  Gdzie 

mógłbym ją teraz znaleźć? 

- Przy jakimśśś ssstole - odparł Ri'dar. - Jeżeli nie ma jej tutaj, gra gdzieśśś indziej. 

Draccckmarianie przecieżżż nigdy nie śśśpią. 

Luke zapisał nazwy lokali, w których miała zwyczaj przebywać Omogg, a później 

zamknął oczy i pozwolił przesuwać się palcowi z góry na dół sporządzonej listy. Jego 
palec  zatrzymał  się  na  trzeciej  od  góry  nazwie  pobliskiego  lokalu  znajdującego  się  o 
cztery poziomy poniżej kasyna zarządzanego przez Ri'dara. 

Owinąwszy się szczelniej płaszczem, poczuł nagle wiszący u pasa świetlny miecz. 

Coś w powietrzu ostrzegło go, żeby lepiej trzymał broń pod ręką: odpiął więc miecz i 
przełożył go do kieszeni. 

Wyprawa do podziemi zajęła mu tylko kilka minut, ale miał takie wrażenie, jakby 

znalazł się w innym świecie. Powietrze w głębinach cuchnęło jeszcze bardziej, a świa-
tła  docierało  tu  mniej  niż  do  wyższych  poziomów.  W  podziemnym  labiryncie  o  setki 
pięter pod nim były miejsca, do których nie zapuszczał się żaden, najodważniejszy na-
wet człowiek. Zamieszkiwały je istoty obce, których Luke nigdy nie widział. W pewnej 

Ślub Księżniczki Leii 

82

chwili  minęło  go  ogromne,  turkusowe,  wydzielające  własną  poświatę  ziemnowodne 
stworzenie,  głośno  klapiąc  płetwiastymi  stopami  i  żując  w  szerokich  ustach  jakieś 
grzyby. Po omszałych, wiecznie wilgotnych kamieniach ześlizgnęło się coś wielkiego, 
mającego  potężne  macki.  Luke  nie  wiedział,  czy  miało  zdolność  myślenia,  czy  było 
tylko  pasożytem.  W  końcu  dotarł  do  miejsca,  którego  szukał,  i  ujrzał  zatartą,  słabo 
oświetloną tablicę z napisem: „Pasażer na gapę". 

Wszedł do środka i wytężył wzrok, aby coś widzieć. Jedyne światło w mrocznym 

pomieszczeniu  pochodziło  od  małego  reflektora znajdującego  się  na  głowie  sprzątają-
cego  salę  androida  i  trioluminescencyjnych  ziemnowodnych  stworów  podobnych  do 
tego, którego spotkał chwilę wcześniej. Luke wiedział, że tak głęboko pod ziemią stwo-
rzenia nauczyły się żyć bez sztucznego światła. 

Od strony najgłębszego mroku dobiegły go odgłosy krztuszenia się i łkania. Luke 

zrozumiał,  że  nie  mogły  być  niczym  innym  jak  tylko  dźwiękami  wydawanymi  przez 
kogoś żegnającego się z żydem. 

Wyciągnął  z  kieszeni  miecz  świetlny  i  włączył  go.  Świecące  błękitną  poświatą 

ostrze rozjaśniło mroki panujące w sali. Dziesiątki różnych istot jęknęły z bólu i zakry-
ły rękami oczy. Wiele innych krzyknęło z przerażenia i rzuciło się do drzwi. Kilkunastu 
podobnych do szczurów ludzi zaszyło się głębiej w ciemnościach. Ich błyszczące oczy 
patrzyły ciekawie, co będzie dalej. 

W odległym kącie mrocznej sali gier, przy stoliku, istoty ludzkie pochylały się nad 

leżącą Drackmarianką. Dwie przygniatały' ją do stołu, a trzecia rozpaczliwie starała się 
ściągnąć jej hełm po to,  by zatruła się obecnym  w atmosferze tlenem. Drackmarianką 
szarpała się i wyrywała, rozszarpując pazurami łap ich ręce, kopiąc na oślep i starając 
się dosięgnąć ich ogonem. Obezwładnieni w ten sposób dwaj inni ludzie leżeli na pod-
łodze, ale obca istota była u kresu sił i wszystko  wskazywało na to, że przegra w nie-
równej  walce.  Trzymający  ją  mężczyźni  wzmocnili  uścisk.  Wszyscy  trzej  mieli  na 
oczach noktowizorowe gogle, co świadczyło o tym, że nie przywykli do żyda w ciem-
nościach podziemnego świata. 

- Puśćcie ją - rozkazał im Luke. 
- Nie wtrącaj się - odrzekł jeden z nich w języku  basie, chociaż z wyraźnym ob-

cym akcentem, którego Luke nigdy przedtem nie słyszał. - Chcemy tylko wyciągnąć z 
niej pewną informację. 

Luke ruszył w ich stronę, a oprawca, który starał się zerwać Drackmariance hełm, 

wyjął blaster i strzelił. Błękitne iskry otoczyły poświatą dało Luke'a. Przez ułamek se-
kundy  nie  mógł  zebrać  myśli.  Czuł  się  bardzo  dziwnie,  jak  gdyby  ktoś  zanurzył  jego 
głowę  w  lodowatej  wodzie.  Zmrużył  oczy  i  pozwolił,  by  Moc  przepłynęła  przez  jego 
dało. Trzej mężczyźni w tym czasie zajęli się znów swoją ofiarą, zapewne zadowoleni, 
że konfrontacja z przybyszem skończyła się tak jak chcieli. 

- Puśćcie ją! - powtórzył Luke nieco głośniej. 
Oprawca odwrócił się, spojrzał na Luke'a zdumiony i ponownie sięgnął po blaster. 

Luke tylko machnął ręką i posługując się Mocą, wyrwał mu broń. 

- Wynoście się stąd, wszyscy trzej - ostrzegł. Mężczyźni zamarli bez ruchu, uwal-

niając Drackmariankę. 

Create PDF

 files without this message by purchasing novaPDF printer (

http://www.novapdf.com

)

background image

Dave Wolverton 

83

Ona jednak leżała wciąż na stole, krztusząc się i starając pozbyć resztek powietrza, 

które musiało podczas walki przedostać się przez uszczelkę hełmu. Jeden z mężczyzn 
powiedział: 

-  Ten  stwór  ma  informację,  która  może  doprowadzić  nas  do  miejsca  pobytu  po-

rwanej kobiety. Wydobędziemy z niej tę wiadomość. 

- Ta kobieta jest obywatelką Nowej Republiki - poprawił go Luke - i jeżeli nie zo-

stawicie jej w spokoju, poodcinam wam ręce. 

Machnął ostrzegawczo mieczem świetlnym. 
Mężczyźni niepewnie spojrzeli po sobie i cofnęli się o krok, a jeden z nich wycią-

gnął komunikator i zaczął coś szybko mówić w obcym języku. Było jasne, że wzywał 
posiłki. Siedzący dotychczas w kącie ludzie-szczury rozpierzchli się na wszystkie stro-
ny, nie chcąc być nawet świadkami walki. W mrocznej sali zapadła cisza zakłócana je-
dynie cichym buczeniem przetwornika odpadów żywności na zapleczu. 

Po dziesięciu sekundach Luke usłyszał za plecami kobiecy głos: 
- Co się tutaj dzieje? 
Wszyscy trzej mężczyźni złożyli dłonie i pochylili nisko głowy. 
- O, wielka królowo-matko, odnaleźliśmy władczynię Omogg, jak kazałaś, ale ona 

nie chciała z nami rozmawiać. Nie mogliśmy wydobyć z niej tej informacji. 

Luke  odwrócił się i  spojrzał na przywódczynię. Była  wysoka, we  włosach nosiła 

złoty diadem, a twarz miała osłoniętą złocistą woalką. Każdy centymetr jej dała świad-
czył  o  tym,  że  wywodziła  się  z  królewskiego,  niewątpliwie  bogatego  rodu.  Miała  na 
sobie luźną szatę, która jednak nie skrywała jej ponętnych kształtów. Za jej plecami sta-
ło kilkanaście innych kobiet z blasterami gotowymi do strzału. 

- Odważyliście się torturować zagraniczną dyplomatkę? -zapytała królowa-matka, 

a zza woalki błysnęły białka jej rozgniewanych oczu. 

Luke  czuł,  że  jest  rozgniewana, ale nie  był  pewien,  czy  z  powodu  nieodpowied-

niego zachowania jej podwładnych, czy może dlatego, że się im nie udało. 

- Tak - wymamrotał jeden z mężczyzn. - Uznaliśmy, że tak będzie najlepiej. 
Królowa-matka mruknęła coś, co mogło oznaczać oburzenie. 
- Wynoście się stąd, wszyscy trzej - rozkazała. - I uważajcie się za aresztowanych. 
Przez chwilę Luke rozważał, czy nie zachowuje się tak tylko na pokaz, i posłużył 

się Mocą, by to sprawdzić. Nie zdziwił się wcale, kiedy się okazało, że postępowanie 
tych ludzi ani nie zdumiało, ani nie przeraziło królowej-matki. Władcy często  bywają 
nieczuli na krzywdę wyrządzaną innym. 

- Mam wobec ciebie dług wdzięczności za to, że im przeszkodziłeś - odezwała się 

do Luke'a. 

Uczyniła gest i natychmiast dwie strażniczki podbiegły do leżącej Drackmarianki, 

by upewnić się, czy jej hełm jest szczelny, a wylot dyszy  maski gazowej znajduje się 
przy pysku. Omogg wciąż jeszcze się krztusiła, ale zaczynała powoli dochodzić do sie-
bie.  Poruszyła  rękami,  a  jej  ogon  lekko  zadrżał.  Strażniczki  podniosły  ją  i  posadziły, 
następnie  wyregulowały  zawory  na  plecaku,  zwiększając  dopływ  metanu,  którym  od-
dychała. Drackmarianka zaciągnęła się nim głęboko. 

Ślub Księżniczki Leii 

84

-  Niewymownie  mi  przykro  -  odezwała  się  do  Omogg  królowa-matka.  -  Jestem 

Ta'a Chume i pochodzę z Hapes. Poprosiłam moich ludzi, aby cię odnaleźli, ale nie ka-
załam  im  wypytywać  cię  w  taki  sposób.  Zostali  już  aresztowani.  Wymień  karę,  jaką 
uznasz za sprawiedliwą. 

- Kkkaż immm odddychać mmmmetannnem - wysyczała Omogg. 
Królowa-matka kiwnęła lekko głową na znak zgody. 
- Twojej woli stanie się zadość. - Przerwała na chwilę. - Powiedziałam ci, kim je-

stem  i  skąd  przybywam.  Muszę  wiedzieć,  gdzie  znajduje  się  w  tej  chwili  Han  Solo. 
Mówi się, że organizujesz własną wyprawę, by go znaleźć. Zapłacę ci, ile chcesz, rzecz 
jasna, w granicach rozsądku. Czy wiesz, gdzie przebywa? 

Omogg  przyjrzała  się  przez  chwilę Ta'a Chume.  Drackmarianie  słynęli ze  szczo-

drości,  ale  byli  istotami dumnymi, nie  dającymi  się  zastraszyć.  Walczyli  kiedyś  prze-
ciwko  Imperium,  a  teraz  można  było  ich  uważać  tylko  za  luźno  związanych  z  Nową 
Republiką. Wybraliby raczej śmierć niż przymus. Omogg popatrzyła na Luke'a. 

- Czy ttty ttteż chcccesz tttego sssamego? - zapytała. 
- Tak - odparł Luke. 
Drackmarianka przyglądała mu się przez dłuższą chwilę. 
- Occcaliłeś mmmi żżżycie, Jedi. Pppoprzedza cccię tttwoja sssława. Pppowiedz, 

jjjakiej sssię dddomagasz nnnagrody... 

Drackmarianka  urwała,  a  Luke  natychmiast  zrozumiał,  dlaczego.  Zamierzała  mu 

powiedzieć,  gdzie  przebywa  w  tej  chwili  Han, ale nie  chciała robić  tego  w  obecności 
Ta'a Chume. Luke czuł jednak coś emanującego  od królowej--matki. Zaufanie? Jeżeli 
Omogg naprawdę chciała wysłać w ślad za Hanem swoich ludzi - Nowa Republika wy-
znaczyła przecież za ich odnalezienie bardzo wysoką nagrodę -  wówczas Ta'a Chume 
nie  musi  robić  niczego  więcej.  Wiedziała,  którym  statkiem  odleci  Omogg  i  zapewne 
rozmawiała już z którymś z członków jego załogi, a może nawet umieściła na pokładzie 
nadajnik, by móc śledzić każdy ruch Drackmarianki. 

- W nagrodę proszę, żebyś pozostawiła zadanie odnalezienia generała Solo mnie i 

żebyś nikomu nie wyjawiła nazwy planety, na którą poleciał, a tylko popatrzyła mi w 
oczy i wymieniła ją w myśli. 

Omogg  spojrzała na niego,  a  spoza  kłębiących  się  za  szybą  hełmu zielonkawych 

oparów  metanu  błysnęły  jej  ciemne,  wypukłe  oczy.  Luke  pozwolił,  by  umysł  jego  i 
Drackmarianki złączyła Moc, i usłyszał wyraźnie w myślach wymówioną nazwę plane-
ty: „Dathomira". 

Przeżył wstrząs i przez kilka sekund przypominał sobie wideohologram, przedsta-

wiający  Yodę  o  szafirowo-zielonej  skórze,  który  mówił:  „Musieliśmy  uwolnić  Chu'u-
nthora z Dathomiry...". 

- Co wiadomo ci na temat tej planety? - zapytał Drackmariankę Luke. 
- Nnnie mmma wwwartości dddla nnnikogo odddychają-cego mmmetannnem... 
- Dziękuję ci, Omogg - przerwał jej Luke. – Hojność Drackmarian jest naprawdę 

bezgraniczna. Czy potrzebny d lekarz? Albo cokolwiek innego? 

Omogg machnęła ręką na znak, że nie, i zaczęła ponownie kasłać. 

Create PDF

 files without this message by purchasing novaPDF printer (

http://www.novapdf.com

)

background image

Dave Wolverton 

85

Ta'a Chume w tym czasie przyglądała się Luke'owi w taki sposób, jak gdyby  był 

niewolnikiem wystawionym na sprzedaż na targowisku. Luke w końcu poczuł jej zde-
nerwowanie i zrozumiał, że czegoś od niego oczekuje. 

- Jeszcze raz d dziękuję, że zjawiłeś się w samą porę - powiedziała. - Domyślam 

się, że jesteś łowcą nagród, zwabionym tu przez wysoką nagrodę? 

- Nie - odrzekł łagodnie Luke. - Można rzec, że jestem przyjacielem Leii... i Hana. 
Królowa-matka kiwnęła głową, ale nie zamierzała opuścić Luke'a. 
-  Nasza  flota  odlatuje  jutro  rano  -  oświadczyła,  rozglądając  się  po  sali,  w  której 

oprócz niej, jej strażniczek, Luke'a i Omogg nie było nikogo więcej. - Na Dathomirę. 

Musiała dostrzec w oczach Luke'a zdumienie, kiedy wymówiła tę nazwę, gdyż w 

jej słowach zabrzmiała nutka zaufania, kiedy wyjaśniła: 

- Omogg popełniła błąd, kiedy kazała komputerowi nawigacyjnemu swojego stat-

ku wytyczyć kurs na Dathomirę. Kiedy mi oznajmiono, że planuje odnaleźć Leię i Ha-
na,  bez  trudu  domyśliłam  się,  gdzie  się  znajdują.  Nie  rozumiem  tylko  powodów,  dla 
których Han miałby polecieć na to odludzie. 

- Możliwe, że Dathomira ma dla niego dużą wartość... pod względem emocjonal-

nym - zasugerował Luke. 

- To możliwe - zgodziła się z nim Ta'a Chume. - Wymarzone miejsce dla szalone-

go  kochanka,  który  właśnie  porwał  swoją  ukochaną.  Zgadzasz  się  więc,  że  warto  to 
sprawdzić? 

- Nie jestem pewien - rzekł Luke. 
- No cóż, ja to sprawdzę - odezwała się z namysłem Ta'a Chume. - Czy wiesz, że 

nie widziałam rycerza Jedi od czasów, kiedy byłam dzieckiem? A ten, którego pozna-
łam,  był  dorosłym,  łysiejącym  już  mężczyzną, niepodobnym  do  dębie,  ale  równie  fa-
scynującym. Chciałabym zaprosić cię na godzinę czy dwie na pokład mojego statku. Na 
kolację. Przyjdź do mnie jeszcze dzisiaj. 

Ton jej głosu nie zachęcał do sprzeciwu, ale Luke wyczuł, 
że  odmówienie  tej  prośbie  było  dopuszczalne.  Uderzyło  go  jednak  coś  innego: 

beztroska, z jaką ta kobieta decyduje o życiu albo śmierci, oraz łatwość, z jaką się po-
godziła z wyrokiem  wydanym na jej ludzi. Uzmysłowił sobie, że musiała być niebez-
pieczna, ale nie chciał stracić okazji poznania jej umysłu chociaż trochę lepiej. 

- Będę... bardzo zaszczycony, mogąc d towarzyszyć - odparł tylko. 

Ślub Księżniczki Leii 

86

R O Z D Z I A Ł  

10 

Kiedy  „Tysiącletni Sokół"  opadał ku powierzchni Dathomiry, Chewbacca głośno 

ryknął  z  trwogi  i  uchwycił  się  oparcia  fotela.  Wirowanie  statku  przyprawiało  Leię  o 
mdłości, ale Wookie, wychowywany na gałęziach ogromnych drzew, bardziej martwił 
się coraz szybszym opadaniem. 

- Zaczyna się robić ciepło - oświadczyła Leia, wypowiadając to, co czuli wszyscy. 

Znaleźli  się  w  górnych  warstwach  atmosfery  i  pozbawiony  atmosferycznych  osłon 
wrak fregaty zaczynał się rozgrzewać pod wpływem tarcia. - Han, sama nie wiem, jak 
mogłam  ci  pozwolić,  byś  namówił  mnie  na  to  wszystko.  Nie  obchodzi  mnie,  czy  cię 
zamkną w więzieniu, czy nie, tylko wracaj do domu i to zaraz! 

- Przykro mi, księżniczko, ale wygląda na to, że twoim nowym domem będzie Da-

thomira... przynajmniej dopóki nie uda mi się naprawić statku. 

Nacisnąwszy jakiś guzik, uruchomił kompensator przyspieszenia „Sokoła" i uczu-

cie swobodnego opadania nagle zniknęło. Potem zaczął naciskać inne guziki i ciągnąć 
za rozmaite dźwignie. Silniki statku ryknęły, obudziwszy się do życia. Han, słysząc to, 
powiedział: 

- Wynosimy się z tego miejsca. 
Kiedy statek drgnął i zaczął odrywać się  od wraku, rozległ się głośny metaliczny 

zgrzyt, a kadłub „Sokoła" otarł się niebezpiecznie o pancerz fregaty. Usłyszeli znacznie 
więcej podobnych odgłosów, kiedy Han manewrował, by oddalić się od uszkodzonego 
statku. 

- Nie ma się czym przejmować, to tylko poszła jedna z anten - powiedział, a póź-

niej mruknął jak gdyby do siebie: - Trzeba oddalać się powoli i przez cały czas lecieć 
tak blisko wraku, by nikt nie wykrył pozostawianego przez silniki strumienia zjonizo-
wanych cząstek. Myślę, że kiedy  fregata rozbije  się  o powierzchnię, żar eksplozji po-
zwoli na jakiś czas zatrzeć nasze ślady. Mimo to  będziemy musieli lądować gdzieś  w 
pobliżu. 

„Sokół" odłączył się wreszcie od wraku, a Leia wyjrzała przez iluminator i stwier-

dziła,  że  do  powierzchni  planety  zostało  im  jeszcze  kilka  tysięcy  kilometrów.  Statek 
podczas  lotu  cały  czas  się  obracał  i  po  chwili  w  iluminatorze  ukazały  się  gwiazdy  i 
księżyce. Teraz, kiedy planeta była już tak blisko, wydawały się bardzo odległe. 

Create PDF

 files without this message by purchasing novaPDF printer (

http://www.novapdf.com

)

background image

Dave Wolverton 

87

Opadali  na  jej  pogrążoną  w  mroku  stronę.  Dobrze  chociaż,  że  trafimy  w  po-

wierzchnię lądu, a nie wody - pomyślała Leia. Znajdowali się nad strefą klimatu umiar-
kowanego,  nad  ogromnym  obszarem  pełnym  niewielkich  pagórków,  ograniczonym  z 
jednej strony przez wysokie góry, za którymi ciągnęło się morze piaszczystych wydm. 
Zbocza gór porastał ciemny las. Nie wyglądało to obiecująco, ale stwarzało im szansę 
przeżycia.  Leia  przelatywała nad  setkami  planet  i zawsze  na  widok  podobnych  do  tej 
dostawała gęsiej skórki. Pogrążona w ciemnościach część, pozbawiona radosnych świa-
teł miast, wyglądała tak smutno, tak ponuro. 

Przeszedł ją dreszcz, kiedy uświadomiła sobie, jak odludna musi być Dathomira. 
- Han, zlikwiduj ruch wirowy, zanim opadniemy - poleciła. - I powiedz, co wska-

zują czujniki. Szukaj przede wszystkim śladów życia. 

Han nacisnął ponownie kilka guzików. 
- Nie mamy czujników - oznajmił spokojnie. 
-  Musimy  mieć  czujniki!  -  wybuchnęła  Leia.  -  Gdzie  chcesz  znaleźć  części  po-

trzebne do naprawy statku? 

- Tam! - odezwał się nagle Threepio. - Widzę światła jakiegoś miasta! 
- Gdzie? - zapytała podekscytowana Leia, spojrzawszy w kierunku, który android 

wskazywał wyciągniętą ręką. 

Rzeczywiście,  w  oddali  nad  horyzontem  było  widać  jakąś  poświatę,  odległą  o 

mniej więcej sto pięćdziesiąt kilometrów od nich. 

- Skieruj nas w tamtą stronę! - krzyknęła Leia.- Nie możemy tam lecieć! - sprze-

ciwił się Han. - Musimy lądować nie dalej niż o pół kilometra od fregaty, gdyż inaczej 
wykryją nas na skanerach podczerwieni, które mają na swoich gwiezdnych niszczycie-
lach. 

- Więc przynajmniej zmień kurs w taki sposób, by lądować o te pół kilometra bli-

żej miasta! - rozkazała Leia. 

Han burknął coś niezrozumiale na temat narzucających swoją wolę księżniczek, a 

tymczasem  powierzchnia  planety  zbliżała  się  coraz  bardziej.  Lecieli  teraz  między 
szczytami niewiarygodnie wysokich gór. Na ciemnym niebie nad ich głowami nie było 
widać ani jednej chmurki, a w dość jasnym świetle księżyców Leia mogła dostrzec lasy, 
w których rosły ogromne poskręcane drzewa. 

Han  wyprowadził  swój  statek  z  lotu  nurkowego  dopiero  nad  samą  powierzchnią 

Dathomiry. Kiedy wrak fregaty eksplodował, całe niebo rozjarzyło się oślepiająco bia-
łym światłem, a „Sokół" w ułamku sekundy prześlizgnął się nad koronami drzew, prze-
leciał  nad  taflą  górskiego  jeziora  i  zanurkował  w  leśne  zarośla.  Z  głośnym  trzaskiem 
przedarli  się  przez  gęste  poszycie,  a  potem  ze  zgrzytem  i  wstrząsem  wylądowali.  Na 
niebie za nimi wyrastała ognista kula, ścieląc na tafli jeziora smugi światła. 

- No to jesteśmy na miejscu - oświadczył Han i zaczął wyłączać aparaturę „Soko-

ła". 

- Och, Han - odezwała się Leia. - Nawet gdyby udało nam się zdobyć to wszystko, 

co jest konieczne do naprawy statku, to w jaki sposób przetransportujemy cokolwiek w 
to miejsce? 

Ślub Księżniczki Leii 

88

-  Od  tego  przecież  są  androidy  i  Wookie  -  powiedział.  Chewbacca  coś  burknął i 

spojrzał z ukosa na Hana. 

- W zupełności masz rację - odezwał się do Chewbaccy Threepio. - Nikt nie będzie 

winił Wookie'ego tylko za to, że pożarł leniwego pilota. 

- Czy sądzisz, że się nam udało? - zapytała Leia. - Czy jesteś pewien, że nie wy-

kryto nas na skanerach? 

- Niczego nie jestem pewien - odrzekł Han. - Jeśli jednak ludzie Zsinja postępują 

zgodnie  z  tą  samą  procedurą,  co  żołnierze  Imperium,  wylądują  tu,  kiedy  tylko  będą 
mogli, by obejrzeć tę kupę żużlu, w jaką zmieniła się ich fregata. Musimy więc wynosić 
się stąd i zatrzeć w lesie wszelkie ślady, jakie mógł zostawić lot ślizgowy. I, rzecz ja-
sna, zamaskować „Sokoła". 

- Przepraszam najmocniej - wtrącił się Threepio. - Czy  wolno mi powiedzieć, że 

ludzie Zsinja nie są imperialnymi żołnierzami, a przynajmniej od momentu, kiedy Im-
perium przestało istnieć? 

-  Ta-a  -  przyznał  Han,  lekko  się  krzywiąc,  gdyż  nie  chciał przypominać  oczywi-

stego  faktu, że i tak większość ludzi Zsinja odbyła przeszkolenie w czasach imperial-
nych. - Spójrz na to z innej strony: jaki kosmiczny łajdak przepuści szansę lądowania, 
by rzucić okiem na naprawdę gustowne szczątki? Wierz mi, już wkrótce będziemy mie-
li  towarzystwo,  więc  lepiej  bierzmy  się  do  pracy,  jeżeli  nie  zamierzamy  wydawać  na 
ich cześć przyjęcia. 

Całą czwórką udali się do ładowni i wydostali z niej maskujące siatki. Zapewniały 

one  osłonę  dwojakiego  rodzaju.  Pierwsza,  rozpraszająca  sieć  o  małych  metalowych 
oczkach, miała za zadanie ukrycie spoczywającego pod nią „Sokoła" przed czujnikami 
wykrywającymi obwody elektroniczne i metal. Druga, nakładana na nią, miała masko-
wać statek przed wzrokiem niepożądanych gości. 

Zeszli  po  rampie.  Powietrze  było  cieplejsze  niż  Leia  sądziła, a gwiazdy  nad  gło-

wami świeciły bardzo jasno. Ciemności wydawały się kojące, jak gdyby potrafiły roz-
platać  węzły,  w  jakie  zawiązały  się  mięśnie na  jej  karku i plecach.  W  lesie  panowała 
cisza.  Od  płonącego  po  drugiej  stronie  górskiego  grzbietu wraku  fregaty  dobiegał  ich 
trzask ognia, ale oprócz tego nie słyszeli żadnych dźwięków - ani śpiewu ptaków, ani 
stłumionych  odgłosów  zwierząt.  Czuli  tylko  silną  woń  gnijącej  ściółki  i  aromat  soku 
jakichś liści. Mimo wszystko Dathomira nie wydawała się najgorszym miejscem. 

Spiesząc się, wszyscy razem narzucili na „Sokoła" rozpraszającą siatkę i wyjęli ze 

schowka  sieć  maskującą.  Tworzył  ją  trzydziestopięciometrowej  długości  płat  fotoczu-
łego materiału z dołączoną do niego taśmą aktywującą. Odłączywszy tę taśmę, przyło-
żyli sieć fotoczułą stroną na mniej więcej minutę do usłanej liśćmi ziemi tak, by mogła 
utrwalić na sobie jej barwy. Później, odwróciwszy sieć aktywną stroną do góry, nacią-
gnęli ją na „Sokoła". Wiedzieli, że na ogół upodabniała się do otoczenia tak dobrze, iż 
chroniła poszukiwany obiekt przed oczami pilotów przelatujących nawet bardzo blisko. 
Zdarzały się też przypadki, że poszukiwacze, nie zdając sobie z tego  sprawy, chodzili 
po  statku  ukrytym  pod  taką  siecią  w niewielkim  zagłębieniu  gruntu.  Kiedy  skończyli, 
zgrabili  liście  na  miejsca,  w  których  pozostały  ślady  po  lądowaniu,  a  potem  wycięli 
najbardziej połamane krzaki i ukryli je z daleka od statku. O świcie Leia stanęła przy 

Create PDF

 files without this message by purchasing novaPDF printer (

http://www.novapdf.com

)

background image

Dave Wolverton 

89

kępie  drzew  na  brzegu  niewielkiego  jeziora  i  spojrzała  na  blednące,  ale  wciąż  jasno 
świecące gwiazdy. Nad powierzchnią wody unosiła się mgła, a lekki wiatr zdmuchiwał 
ją w stronę rosnących na górskich zboczach lasów, szeleszcząc liśćmi. 

Była bardzo zmęczona. Usłyszała, jak z tyłu nadszedł Han. Przystanął obok i za-

czął masować mięśnie jej karku. 

- Jak podoba ci się Dathomira? - zapytał. 
- Myślę... że bardziej od ciebie - odparła żartobliwie. 
- To znaczy, że musisz ją bardzo kochać - szepnął jej cicho do ucha. 
- Nie to miałam na myśli - powiedziała, odsuwając się  od  niego. -Jeszcze się nie 

zdecydowałam,  czy  powinnam  być  wściekła  na  ciebie  za  to,  że  sprowadziłeś  mnie  w 
takie miejsce, czy dziękować ci, że nie pozabijałeś nas podczas lądowania. 

- A więc nie potrafisz się zdecydować. Wygląda na to, że wiele kobiet reaguje na 

moje postępowanie w taki sam sposób - odrzekł Han. 

- Czy naprawdę próbowałeś już kiedyś tej sztuczki z wbijaniem się w jakiś więk-

szy  statek  i  lądowaniem razem  z  wrakiem  na  planecie  objętej  blokadą?  -  zapytała  go 
Leia. 

- No cóż - przyznał Han - tylko wówczas nie udało mi się zrobić tego tak dobrze 

jak teraz. 

- Ty to nazywasz dobrze? 
- Lepsze to, niż tamto, co czekało nas w górze - odparł, kiwnąwszy głową w stronę 

nieba. - A teraz się ukryjmy. Nadciągają. 

Leia  spojrzała  w  górę.  Nisko  nad  horyzontem  zobaczyła  opadające  cztery  iden-

tyczne gwiazdy. W pewnej chwili skręciły, kierując się w ich stronę. Rozbitkowie ukry-
li się we wnętrzu „Sokoła" i spędzili tam resztę dnia. Nie wiedzieli, jak liczna była gru-
pa szukających ich ludzi i czy w czasie, kiedy posilali się zimnym prowiantem, ich kry-
jówki nie otoczył oddział szturmowców. Han obniżył lufę automatycznego działka bla-
stera i trzymał je na wszelki wypadek w pogotowiu. W godzinach rannych kilkanaście 
razy słyszeli przelatujące nad nimi myśliwce. Były tak nisko, że musiały muskać wierz-
chołki drzew. Wczesnym popołudniem przez godzinę 

łomotał  nieprzerwany  huk  wystrzałów,  kiedy  sterowane  pociski  roznosiły  wrak 

fregaty na strzępy. „Sokół" drżał od wybuchów, a wszyscy  czworo siedzieli nierucho-
mo, zdumieni, że ludzie Zsinja zadają sobie tyle trudu, by  zniszczyć szczątki, i zasta-
nawiali się, czy pociski nie spadną im na głowy. 

Kiedy kanonada ustała, zrobiło się bardzo cicho. Po trzydziestu minutach usłyszeli 

jednak nad głowami kolejne myśliwce. 

- Szukają nas - powiedział domyślnie Threepio. 
Han usiadł i wbiwszy spojrzenie w sufit, przysłuchiwał się odgłosom silników ob-

cych maszyn. Wiedział, że niektóre miały na pokładach czujniki mogące zarejestrować 
cichy szept z odległości większej niż trzysta metrów. Leia zamknęła oczy i starała się 
wytężyć wszystkie zmysły, nie wyczuła jednak obecności mrocznych istot, które odkry-
ła wcześniej. Prawdę mówiąc, nie czuła niczego, i była ciekawa, czy tamto poprzednie 
uczucie nie było jedynie halucynacją. 

Ślub Księżniczki Leii 

90

Wczesnym  popołudniem  piloci  myśliwców  musieli  otrzymać  rozkaz  odwrotu, 

gdyż  odlecieli;  Leia  była  tym  zdziwiona.  Jeżeli  ludzie  Zsinja  sądzili,  że  „Sokołowi" 
udało się wylądować, z pewnością nie powinni poddawać się tak szybko. Na pewno nie 
rezygnowaliby wiedząc, że na pokładzie ściganego statku przebywają generał i kobieta, 
pełniąca  funkcję  ambasadora  Nowej  Republiki.  Widocznie  więc  nie  mieli  pojęcia,  że 
„Sokół" wylądował szczęśliwie, tak jak nie wiedzieli, kim są jego pasażerowie. Później 
jednak przyszło jej na myśl coś innego, co sprawiło, że poczuła się o wiele mniej pew-
nie.  Możliwe,  że  ludzie  Zsinja  przestali ich  szukać, ponieważ  byli  pewni, że  i tak nie 
uda im się przeżyć. Musiał przecież istnieć jakiś powód, dla którego na planecie tak ła-
skawej żyło tylko niewielu osadników. 

Kiedy słońce zaczęło się obniżać, Han wstał i przeciągnął się. Potem założył hełm 

i kuloodporną kamizelkę, a następnie sięgnął po blaster. 

- Wyjdę teraz na zewnątrz i trochę się rozejrzę. Chcę być pewny, że ludzie Zsinja 

się wynieśli. 

Leia,  Threepio  i  Chewbacca  zostali  na  pokładzie.  Po  upływie  pół  godziny 

Chewbacca, który zaczął się niepokoić, płaczliwie zaskowyczał. 

- Chewbacca proponuje, byśmy wszyscy ruszyli na poszukiwanie Hana - odezwał 

się Threepio. 

- Chwileczkę - odrzekła Leia. - Wielki Wookie i złocisty android za bardzo będą 

rzucać się w oczy. Sama pójdę go poszukać. 

Nałożyła kombinezon maskujący, narzuciła na niego kamizelkę kuloodporną, a na 

głowę hełm, i zeszła ze statku z blasterem nastawionym na największą siłę rażenia. Wą-
ską ścieżką udała się na brzeg jeziora, rozglądając się bacznie, czy nie ujrzy gdzieś od-
działu  szturmowców.  Obawiała  się,  że  może  napotkać  patrol  na  powietrznych  skute-
rach. Odnalazła jednak Hana stojącego sto metrów  od statku na błotnistym brzegu je-
ziora  i  patrzącego  na  zachód  słońca  prześwitującego  przez  jaskrawoczerwone,  żółte  i 
jasnopurpurowe chmury. 

Ujrzawszy ją, schylił się, podniósł kamień i puścił go po spokojnej tafli tak, że od-

bił się od niej pięć razy. Z oddali dobiegł ich odgłos jakiegoś zwierzęcia: ni to chichot, 
ni to wycie. Poza tym było bardzo cicho. 

- Dlaczego się nie ukryłeś? - zapytała, rozzłoszczona jego beztroską. 
- Och, wyszedłem tylko na mały rekonesans. Popatrzył pod nogi na duże zagłębie-

nie wypełnione błotem, a potem kopnął jeszcze jeden płaski kamień. 

- Wracaj tam, gdzie cię nikt nie zobaczy! 
Han jednak włożył ręce do kieszeni i nadal wpatrywał się w zachodzące słońce. 
-  No  cóż,  myślę,  że  to  koniec  naszego  pierwszego  dnia  na  Dathomirze  -  powie-

dział. - Właściwie nie wydarzyło się nic ważnego. Czy już mnie pokochałaś? Zgodzisz 
się teraz wyjść za mnie? 

- Och, proszę cię, Han, daj spokój! I wracaj tu do mnie pod drzewa! 
-  Nie  martw  się  -  odrzekł  Han.  -  Mam  wszelkie  podstawy,  by  sądzić,  że  ludzie 

Zsinja się wynieśli. 

- Skąd przyszedł ci do głowy taki pomysł? 
Han wskazał czubkiem buta błotnisty brzeg jeziora. 

Create PDF

 files without this message by purchasing novaPDF printer (

http://www.novapdf.com

)

background image

Dave Wolverton 

91

- Nie kręciliby się po okolicy tak późno, widząc tutaj coś takiego. 
Leia stłumiła mimowolny okrzyk. To, co wzięła za wypełnioną błotem kałużę, by-

ło  w  rzeczywistości  prawie  metrowej  długości  śladem  pozostawionym  przez  jakąś 
wielką, mającą pięć palców bosą stopę. 

Isolder z posępną miną siedział razem z matką i Luke'em Skywalkerem przy suto 

zastawionym stole. Z każdą chwilą czuł coraz większe przygnębienie. Nie minęła doba 
od chwili, kiedy jego matka przyleciała tu na pokładzie „Gwiezdnego Domu", a w cią-
gu zaledwie kilku godzin udało się jej osiągnąć coś, czego Isolder nie był w stanie zro-
bić  od tygodnia: dowiedzieć  się, dokąd  Han Solo uprowadził Leię. Miała rację, kiedy 
doszła do wniosku, że wszystkie nagrody za wskazanie miejsca pobytu Hana - i te wy-
znaczone przez Nową Republikę, która pragnęła mieć go żywego, i te, które chcieli za-
płacić różni lordowie za wiadomość  o  jego śmierci - sprawią, że przynęta będzie zbyt 
kusząca.  Domyśliła  się,  iż zamiast  zadowolić  się  częścią  nagrody  za  udzielenie  infor-
macji,  gdzie  przebywa,  każdy,  komu  tylko  się  wyda,  że  wie,  gdzie  jest  Solo,  będzie 
chciał sam go odnaleźć. Wystarczyło więc, by jej szpiedzy skupili się na obserwowaniu 
przygotowujących się do  odlotu statków ze zwróceniem szczególnej uwagi na te, któ-
rych piloci nie cieszyli się najlepszą reputacją. Omogg nieświadomie bardzo jej pomo-
gła, sprowadzając na swój osobisty jacht nowiutkie, ciężkie uzbrojenie, potrzebne jedy-
nie podczas naprawdę niebezpiecznej misji. 

Isolder czekał tylko, kiedy matka zacznie upajać się swoim zwycięstwem, robiąc 

przy  tej  okazji  kilka  na  pozór  przypadkowych,  ale  bardzo  kąśliwych  uwag  na  temat 
wyższości umysłu kobiecego nad męskim. Kobiety z Hapes znały bardzo dobrze stare 
powiedzenie: „Nigdy nie pozwól mężczyźnie się łudzić, że pod względem umysłowym 
ma prawo równać się z kobietą. To mogłoby sprowadzić go na złą drogę". 

A Ta'a Chume nie zrobiłaby nigdy niczego, co sprowadziłoby na złą drogę jej sy-

na.  Mimo  to  w  trakcie  trwania  kolacji  starała  się  tego  nie  okazywać.  Rozmawiając  z 
Luke'em  Skywalkerem,  śmiała  się  rozbrajająco  szczerze  w  odpowiednich  chwilach. 
Mimo opuszczonej woalki wyraźnie go kokietowała. Isolder był ciekaw, czy młody Je-
di zostanie u mej na noc. Było jasne, iż jego matka chciała go uwieść, tym bardziej, że 
jak wszystkie inne królowe-matki przed nią, na swoje lata wyglądała młodo. Wciąż by-
ła bardzo piękna. 

Wydawało mu się jednak, że Skywalker nie zwraca uwagi ani na jej urodę, ani na 

subtelne  próby  podbicia  jego  serca.  Zamiast  tego  ciekawie  wodził  bladoniebieskimi 
oczami po całym statku, jak gdyby chciał poznać jego dane techniczne. Pierwsza kró-
lowa-matka  zaczęła  budowę  „Gwiezdnego  Domu"  niemal przed  czterema  tysiąclecia-
mi,  pragnąc  mieć  statek  podobny  do  zamku  w  swojej  posiadłości.  Plastalowe  we-
wnętrzne ściany statku kazała wyłożyć czarnymi kamieniami, a minarety i zakończone 
blankami wieże zwieńczyć kryształowymi kopułami. Zamek na pokładzie „Gwiezdne-
go  Domu"  spoczywał  na  gigantycznej  bryle  rzeźbionego  przez  wichry  bazaltu,  którą 
starożytni budowniczowie wydrążyli, by ukryć w niej dziesiątki olbrzymich silników i 
arsenał zawierający setki najrozmaitszych broni. 

I  chociaż  „Gwiezdny  Dom"  nie  mógł  się równać  z  żadnym  nowoczesnym  impe-

rialnym  gwiezdnym  niszczycielem,  był  jednostką  jedyną  w  swoim  rodzaju,  piękną  i 

Ślub Księżniczki Leii 

92

szokującą  swoim  wyglądem.  Ci,  którzy  widzieli  go  po  raz  pierwszy,  wpadali  w  za-
chwyt, zwłaszcza kiedy jedli spokojnie na jego pokładzie wspaniałą kolację, a jaskrawe 
światło  wirujących  wkoło  gwiazd  odbijało  się  tysiącznymi  błyskami  od  powierzchni 
prastarych kryształowych kopuł. 

- To musi być fascynujące, móc robić to, co robisz - odezwała się Ta'a Chume do 

Luke'a, kiedy skończyli jeść ostatnie danie. - Byłam zawsze taką prowincjuszką, prawie 
nigdy nie ruszałam się z domu, a ty, poszukując informacji o rycerzach Jedi, przemie-
rzyłeś całą galaktykę. 

-  Prawdę  mówiąc,  robię  to  od  niedawna  -  zastrzegł  się  Luke.  -  Najwyżej  przez 

ostatnie cztery miesiące. I obawiam się, że nie znalazłem niczego, co miałoby jakąkol-
wiek wartość. Zaczynam podejrzewać, że nigdy nie znajdę. 

- Och, jestem przekonana, że na wielu dziesiątkach światów zachowały się jakieś 

dane. Sama dobrze pamiętam, że kiedy byłam młodsza, moja matka udzieliła schronie-
nia liczącej mniej więcej pięćdziesiąt osób grupie rycerzy Jedi. Ukrywali się w prasta-
rych  ruinach na  jednym  z naszych  światów  przez rok.  Urządzili tam nawet  małą  aka-
demię.  -  Nagle  jej  głos  stał  się  chropawy.  -  A  później  w  gromadzie  gwiezdnej  Hapes 
pojawił się lord Vader ze swoimi Ciemnymi Rycerzami i zaczął polować na ukrywają-
cych się Jedi. Zabił wszystkich, a potem wysadził ruiny w powietrze, grzebiąc ciała pod 
gruzami  na  Reboam.  Tak  przynajmniej  mi  mówiono.  Nie  wiem  tego  na  pewno,  ale 
uważam za możliwe, że zachowały się jakieś dane na temat tego, co robili i czego uczy-
li tam rycerze Jedi. 

- Na Reboam? - zapytał Luke, okazując nagłe zainteresowanie. - Gdzie to jest? 
- To niewielki świat o surowym klimacie, prawie wcale nie zamieszkany. Zupełnie 

niepodobny do twojej Tatooine. 

Isolder  dostrzegł  w  oczach  Luke'a  jakąś  dziwną,  tajemną  tęsknotę.  Ta'a  Chume 

musiała to także zauważyć, gdyż dodała: 

- Przyleć do nas na Hapes, kiedy to wszystko się skończy i odzyskasz Leię. Moja 

najstarsza doradczyni mogłaby pokazać ci te ruiny. Pozwolę ci zatrzymać wszystko, co 
tam znajdziesz. 

- Dziękuję ci, Ta'a Chume - rzekł Luke i wstał z krzesła, zbyt podniecony, by dalej 

siedzieć przy  stole. - Myślę, że czas już na mnie. Zanim jednak odejdę, czy mogę  cię 
prosić o jedną drobną łaskę? 

Królowa-matka kiwnęła głową na znak, że spełni jego prośbę. 
- Czy mógłbym zobaczyć twoją twarz? 
- Pochlebiasz mi - powiedziała Ta'a Chume i cicho się roześmiała. 
Skrywała swoje piękne oblicze za woalką, wiedząc, że na całym Hapes nie znala-

złby  się  ani  jeden  mężczyzna  dość  odważny,  by  poprosić  ją  o  coś  takiego.  Luke  był 
jednak  barbarzyńcą,  który  nawet  nie  wiedział,  że  prosi  o  coś,  co  jest  zabronione.  Ku 
wielkiemu zdumieniu Isoldera uniosła woalkę. 

Przez chwilę, która wydała mu się wiecznością, Jedi z zapartym tchem wpatrywał 

się w jej zdumiewające zielone oczy i pukle długich, czerwonorudych włosów. Na Ha-
pes mieszkało niewiele kobiet, które mogłyby rywalizować z nią pod względem urody. 

Create PDF

 files without this message by purchasing novaPDF printer (

http://www.novapdf.com

)

background image

Dave Wolverton 

93

Isolder był ciekaw, czy Skywalker zorientował się, iż matka chce go uwieść. Po chwili 
Ta'a Chume opuściła woalkę. 

Luke zgiął się w głębokim ukłonie i w tej samej chwili jego twarz skamieniała, jak 

gdyby zajrzał w głąb duszy królowej--matki i przeraził się tym, co ujrzał. 

- Teraz wiem, dlaczego twoi ludzie okazują ci tak wielką cześć - oświadczył nie-

dbale i pospiesznie opuścił komnatę. 

Isolder poczuł, jak po plecach przeszedł mu dreszcz. Uświadomił sobie, że przed 

chwilą musiało wydarzyć się coś, czego nie był w stanie zrozumieć. Kiedy stwierdził, 
że Luke oddalił się na bezpieczną odległość, zapytał: 

-  Dlaczego  powiedziałaś  mu  o  tej  akademii?  Dlaczego  kłamałaś?  Twoja  matka 

nienawidziła rycerzy Jedi co najmniej tak samo jak Imperator i pozabijałaby ich z przy-
jemnością, gdyby tylko miała po temu okazję. 

- Bronią rycerza Jedi jest jego umysł - ostrzegła syna Ta'a Chume. - Jeżeli chcesz 

go pokonać, musisz odwrócić jego uwagę, każąc mu myśleć o czymś innym. 

- A więc zamierzasz go zabić? 
Ta'a Chume złożyła splecione dłonie na blacie stołu. 
- Jest zapewne ostatnim żyjącym Jedi. Sam słyszałeś, jak bardzo zależy mu na od-

nalezieniu tych cennych dokumentów. Nie chcemy, by ich władza się odrodziła, praw-
da? Nie zależy nam, by powstali ze swoich grobów. Mieliśmy dość kłopotów z pierw-
szym pokoleniem. Nie chcę, by nasi potomkowie musieli się nisko kłaniać jego synom. 
Nie  chcę,  by  rządziła nimi  oligarchia  czarowników  i  wróżbitów.  Jeżeli  chodzi  o  Sky-
walkera,  nie  mam  nic  przeciwko  niemu.  Musimy  być  jednak  pewni,  że  będą  rządzili 
nami ci, którzy zostali w tym celu najlepiej wyszkoleni. 

Popatrzyła badawczo na Isoldera, ciekawa, czy ośmieli się sprzeciwić jej rozumo-

waniu. Isolder kiwnął głową. 

- Dziękuję ci, matko - powiedział. - Myślę, że powinienem teraz przygotować się 

do podróży. 

Wstał z krzesła i podszedł do królowej, uścisnął ją i pocałował przez woalkę. 
Wiedział, że powinien natychmiast opuścić pokład „Gwiezdnego Domu" i udać się 

na  swój  statek,  ale  zamiast  tego  skierował  się  do  lądowiska  dla  gości.  Odszukał  tam 
Skywalkera  stojącego  przy  swoim  czterosilnikowym  myśliwcu  typu  X,  który  przygo-
towywał się do startu. 

- Isolderze - odezwał się na jego widok Luke. - Zbieram się do odlotu, ale nigdzie 

nie widzę swojego robota astronawigacyjnego. Czy przypadkiem go gdzieś nie widzia-
łeś? 

- Nie - odpowiedział Isolder. 
Nerwowo popatrzył w prawo i w lewo, po chwili ujrzał wychodzącego z bocznego 

korytarza technika, za którym sunął robot. 

-  Twoja  maszyna  zaczęła  trochę  iskrzyć  -  wyjaśnił technik.  -  Usunęliśmy  w  niej 

drobne zwarcie w jednym z obwodów motywatora. 

- Czy wszystko w porządku, Artoo? - zapytał robota Luke. 
Artoo gwizdnął twierdząco. 

Ślub Księżniczki Leii 

94

-  Panie  Skywalker  -  odezwał  się  Isolder.  -Ja...  chciałem  pana  o  coś  zapytać.  Da-

thomira znajduje się o jakiś sześćdziesiąt, siedemdziesiąt parseków od nas, prawda? 

- Dokładnie o sześćdziesiąt cztery - odparł Luke. 
-  Jeżeli  Han  Solo  chciał  wykonać  skok  takiej  długości,  jego  „Tysiącletni  Sokół" 

nie mógł lecieć przez nadprzestrzeń po linii prostej - ciągnął książę. - Musiał poruszać 
się zygzakami. Jakim właściwie człowiekiem jest Han Solo? Czy mógł podjąć ryzyko i 
lecieć krótszą trasą? 

Obliczenie  współrzędnych  skoku  przez nadprzestrzeń  było  zwykle  bardzo  praco-

chłonne  i  komputery  astronawigacyjne  prawie  zawsze  wybierały  „pewniejsze"  szlaki, 
na których na gwiezdnych mapach oznaczono wszystkie czarne dziury, pasy asteroid i 
systemy gwiezdne. Takie szlaki były jednak długie i często nieprawdopodobnie kręte. 
Mimo to dłuższy, wijący się szlak uchodził za lepszy od krótkiego i niebezpiecznego, 
wiodącego przez mogącą kryć różne niespodzianki przestrzeń. 

-  Gdyby  leciał  sam  -  przyznał  Luke  -  tak, myślę,  że  mógłby  obrać  krótszą  trasę. 

Miał jednak na pokładzie Leię i z pewnością nie naraziłby jej na niebezpieczeństwa, a 
przynajmniej nie wtedy, gdyby był tego świadom. 

Głos Luke'a brzmiał bardzo dziwnie, jak gdyby młody Jedi nie chciał powiedzieć 

Isolderowi całej prawdy. 

- Czy sądzisz, że życie Leii może być zagrożone? - nalegał mimo to książę. 
- Tak - przyznał ochryple Luke. 
- Kiedy  byłem dzieckiem, opowiadano mi o rycerzach Jedi - rzekł Isolder. - Sły-

szałem, że są obdarzeni tajemną mocą. Powiedziano mi, że mogą nawet pilotować stat-
ki przez nadprzestrzeń bez pomocy nawigacyjnych komputerów i  w ten sposób lecieć 
najkrótszą trasą. Nigdy jednak nie wierzyłem w żadne cuda. 

- W tym, co robię, nie ma żadnych cudów - odparł Luke. - Moją siłę czerpię z ota-

czającej nas Mocy życia. Nawet lecąc przez nadprzestrzeń, czuję jej nieustanną obec-
ność w słońcach, planetach i księżycach. 

- Czy wiesz, że życie Leii znalazło się w niebezpieczeństwie? - zapytał go Isolder. 
- Wiem. Czuję, że mnie wzywa, że każe mi się spieszyć. Właśnie dlatego przyle-

ciałem. Isolder zdecydował się zaryzykować. 

-  Myślę,  że  jesteś  człowiekiem  prawym.  Czy  zabrałbyś  mnie  ze  sobą  do  Leii? 

Możliwe, że lecąc na skróty, zdołamy zaoszczędzić kilka parseków. Może uda się nam 
dotrzeć na Dathomirę przed nimi. 

Luke popatrzył z powątpiewaniem na księcia, a potem pokręcił głową. 
- No, nie wiem - powiedział w końcu. - Wyruszyli dosyć dawno. 
- Mimo to gdybyśmy mogli odnaleźć Hana Solo wcześniej... 
- Wcześniej? 
Isolder wzruszył ramionami, wskazując mu flotę gwiezdnych niszczycieli i Bitew-

nych Smoków cumujących tuż poza granicą pola siłowego. 

- Jeżeli moja matka odnajdzie Solo wcześniej od nas, każe go zabić. 
- Wydaje mi się, że masz rację. Czuję, że mnie także nie życzy najlepiej, chociaż 

wygląda tak przyjaźnie - odezwał się Luke. 

Create PDF

 files without this message by purchasing novaPDF printer (

http://www.novapdf.com

)

background image

Dave Wolverton 

95

Isolder był zaskoczony. A więc jednak młody Jedi zdołał przejrzeć prawdziwe in-

tencje jego matki. 

- Bądź ostrożny, rycerzu Jedi, i spotkaj się ze mną na moim statku - szepnął, wie-

dząc dobrze, że najprawdopodobniej nie później niż za godzinę jego matka i tak dowie 
się o tej zdradzie. 

- Będę ostrożny - obiecał mu Luke i poklepał przyjaźnie korpus Artoo, spoglądając 

na niego tak, jak gdyby chciał przeniknąć wzrokiem jego metalowe wnętrze. 

Ślub Księżniczki Leii 

96

R O Z D Z I A Ł  

11 

Wzburzona  Leia  wpadła  jak  bomba  na  pokład  „Tysiącletniego  Sokoła"  i  rzuciła 

hełm na podłogę. Odbił się i potoczył do kąta. Han wszedł za nią po rampie, po czym 
rozejrzał się po świetlicy. Chewbacca i Threepio grali na holograficznej szachownicy. 

-  Wspaniale,  Solo,  po  prostu  wspaniale!  -  krzyknęła  Leia.  -  W  jakie  bagno  nas 

wciągnąłeś? Powiem ci, dlaczego ludzie Zsinja nas nie szukają! Bo wiedzą, że i tak tu-
taj zginiemy, więc po co mają zawracać sobie nami głowę! 

- Posłuchaj, to nie moja wina! - zawołał do niej Han. - Przebywają na mojej plane-

cie  nielegalnie!  Nie  powinno  ich tu  być!  Kiedy  uda  się  nam  stąd  wydostać,  wymyślę 
jakiś sposób, by wyrzucić ich do wszystkich diabłów. 

Chewbacca warknął pytająco. 
- Ach, nic takiego - odrzekł Han. 
-  Nic  takiego?  -  krzyknęła  Leia.  -  Tam,  na  zewnątrz,  chodzą  potwory!  O  ile  mi 

wiadomo, cała powierzchnia tej planety aż się od nich roi! 

- Potwory? - jęknął Threepio, wstając od szachownicy i usiłując uspokoić trzęsące 

się ręce. - Ojej, nie sądzicie chyba, że żywią się metalem, prawda? 

-  Nie  sądzę  -  odparł  sarkastycznie  Han.  -  Jeżeli  nie  liczyć  kosmicznych  mięcza-

ków, nie słyszałem nigdy, żeby tak wielkie stworzenia żywiły się metalem. 

Chewbacca coś burknął, a Threepio zapytał: 
- Czy są naprawdę duże? 
- Pozwól, że ci odpowiem - odezwała się Leia. – Jeszcze ich nie widzieliśmy, ale 

sądząc po śladach, jeden mógłby zapewne zjeść nas troje na śniadanie, a później twoją 
oderwaną nogą wydłubać sobie resztki jedzenia z zębów. 

- Ojej! - krzyknął przerażony Threepio. 
-  Och,  przestańcie  wreszcie!  -  rzekł  Han.  -  Nie  straszcie  biednego  androida. 

Wszystko wskazuje na to, że są nieszkodliwymi roślinożercami. 

Han starał się objąć Leię ramieniem, by ją uspokoić, ale ona wymknęła się z jego 

objęć, a później wymierzyła palec w jego twarz. 

- Mam nadzieję, że się mylisz - oświadczyła - bo jeżeli te ślady zostawiło zwierzę ro-

ślinożerne, to idę o zakład, że gdzieś w gąszczu kryje się jeszcze większy drapieżnik, który 
na nie poluje. - Odwróciła się i spojrzała na iluminator. - Sama nie wiem, jak mogłam się na 

Create PDF

 files without this message by purchasing novaPDF printer (

http://www.novapdf.com

)

background image

Dave Wolverton 

97

coś  takiego  zgodzić.  Powinnam  była  ci  kazać  zawrócić.  Lordowie,  potwory  i  kto  wie,  co 
jeszcze? Czegóż można oczekiwać po planecie, którą się wygrało w karty? 

- Posłuchaj, Leio - rzekł Han, dotykając ponownie jej ramienia - Wiesz przecież, 

że robię wszystko, co mogę. 

Leia odwróciła się i stanęła tuż przed nim. 
- Nie! - zawołała. - Nie pozwolę, byś mnie zagadywał. To nie są żarty. To nie jest 

wycieczka czy spacerek. Tu chodzi o nasze życie. W tej  chwili pytanie, czy mnie ko-
chasz i chcesz, bym cię poślubiła, czy też ja kocham Isoldera i chcę wyjść za niego, nie 
jest ważne. Musimy się stąd wynosić. I to natychmiast! 

Han przypominał sobie, że Leia zachowywała się tak jak teraz tylko wówczas, kiedy 

zagrażała jej śmierć. Często myślał, że on sam, traktując życie mniej poważnie, potrafił się 
nim cieszyć bardziej niż ona. Teraz jednak uświadomił sobie, że to nieprawda; księżniczka 
kochała życie równie mocno jak on, a może nawet jeszcze mocniej. Możliwe, że dawało tu 
znać o sobie jej alderaańskie pochodzenie i niemal legendarny szacunek jej ludu do wszyst-
kiego, co żywe. Leia musiała głęboko skrywać tę cechę swego charakteru, kiedy walczyła 
przeciwko  Imperium.  Wcześniej  czy  później  jednak  jej  prawdziwe  uczucia  musiały  się 
ujawnić. Taka właśnie była Leia. Nikt nie mógł zorientować się, co naprawdę czuje, nawet 
ona sama nie zdawała sobie do końca z tego sprawy. 

-  No  dobrze.  -  Han  otrząsnął  się  ze  swoich  myśli.  -  Zabiorę  nas  stąd.  Obiecuję. 

Chewie,  będzie nam  potrzebna  broń.  Wyciągnij  ciężkie  blastery  i  zestawy  ratunkowe. 
Miasto, które widzieliśmy za górami, nie może znajdować się dalej niż o kilka dni drogi 
stąd, a gdzie jest miasto, muszą być środki transportu. Dotrzemy tam, ukradniemy naj-
szybszy stojący statek i wystrzelimy stąd jak z procy. 

Chewbacca przeciągłym skowytem wyraził niepokój z powodu porzucenia „Soko-

ła". 

- Masz rację - zgodził się Han. - Zabezpieczymy go najlepiej, jak potrafimy. Może 

kiedyś uda nam się tu wrócić i go odzyskać. 

Przełknął  z  wysiłkiem  ślinę,  nie  mogąc  mówić  dalej.  Wiedział,  że  po  spędzeniu 

dwóch lub trzech lat w takim miejscu, pośród gór, na deszczu i śniegu, „Sokół" zamieni 
się w kupę złomu. Szansę na to, że w ciągu najbliższych dziesięciu lat Nowa Republika 
zdoła przeniknąć tak daleko w głąb obszarów zajętych przez Zsinja, były znikome. 

Leia patrzyła na Hana, jak gdyby nie mogła uwierzyć własnym uszom. 
- Mówiłaś zawsze, że „Sokół" jest moją ulubioną zabawką - zwrócił się do niej. - 

Może czas, bym z niej wreszcie zrezygnował. 

Poszedł do magazynu i ze stojącej tam szafki wyjął dodatkowy hełm i zapinany na 

zatrzaski  kombinezon  maskujący,  by  założyć  go  na  złocisty  korpus  Threepia.  Później 
udał  się na  poszukiwanie  androida  i znalazł  go  stojącego  u  stóp  opuszczonej  rampy  i 
wpatrującego  się  złotymi  oczami  w  oświetlone  promieniami  zachodzącego  słońca 
drzewa. Leia i Chewbacca zajęli się zamykaniem pomieszczeń statku. 

-  Przyniosłem  coś  dla  ciebie  -  odezwał  się  do  Threepia  Han,  pokazując  mu 

ochronny kombinezon. - Mam nadzieję, że nie ograniczy to wrażliwości twoich czujni-
ków i nie będzie ci krępować ruchów. 

Ślub Księżniczki Leii 

98

-  Ubranie?  -  zapytał  zdziwiony  android.  -  Trudno  mi  powiedzieć.  Jeszcze  nigdy 

nie nosiłem żadnych ubrań, proszę pana. 

- No cóż, kiedyś wszystko robi się po raz pierwszy - odrzekł Han. 
Podszedł do Threepia i narzucił mu na ramiona kombinezon; poczuł się przy tym 

nieco  dziwnie.  Androidy  służące  w  domach  bogatych  ludzi  czasami  ubierały  swoich 
panów,  ale  Han nigdy  nie  słyszał, żeby  było  odwrotnie.-  Myślę,  że  najlepiej,  jak  pan 
mnie tutaj  zostawi  - zaproponował  Threepio.  -  Moja  metalowa  powłoka  będzie  wabić 
drapieżniki. 

- Och, o to możesz się nie martwić - uspokoił go Han. - Mamy przecież blastery. Z 

pewnością nie spotkamy się z niczym takim, z czym nie umielibyśmy sobie poradzić. 

- Obawiam się, proszę pana, że nie zaprojektowano mnie z myślą o chodzeniu po 

takim gruncie - upierał się android. - Podłoże jest tu bardzo wilgotne i nierówne. Nim 
upłynie dziesięć dni, moje stawy odmówią posłuszeństwa, a co najmniej będą piszczały 
i skrzypiały jak runaty. 

- Weźmiemy oliwę. 
- Jeżeli ludzie Zsinja będą nas szukali - nie dawał za wygraną Threepio - bardzo 

łatwo wykryją moje obwody i czujniki. Nie wyposażono mnie w żadne urządzenia elek-
troniczne, które mogłyby je maskować i ukryć przed ich skanerami. 

Han  przygryzł  wargę.  Threepio  miał  rację.  Jego  obecność  mogła  być  przyczyną 

śmierci wszystkich pozostałych, ale nie było sposobu, by temu zaradzić. 

- Posłuchaj - odezwał się w końcu Solo. - Ty i ja spędziliśmy razem mnóstwo cza-

su, a ja nigdy nie odwracam się plecami do przyjaciół. 

- Przyjaciół, proszę pana? - zapytał Threepio. 
Han  rozważał  sytuację.  Istniały  duże  szansę,  że  wyprawa  zakończy  się  śmiercią 

androida, ale choć nigdy nie byli prawdziwymi przyjaciółmi, nie mógł powiedzieć, że 
go  nie  lubi.  Gdzieś  w  oddali,  w  mrokach  nadchodzącej  nocy,  usłyszeli  kolejny  ni  to 
chichot, ni to śpiew jakiegoś zwierza. Był to dźwięk łagodny, nie wróżący nic złego, ale 
Han nie znał miejscowej fauny na tyle dobrze, by stwierdzić, czy nie wydał go jakiś gi-
gantyczny drapieżnik oznajmiający swoim bliskim: „Czuję kolację". 

- O nic się nie martw - powiedział, kiedy  skończył ubierać androida, nałożył mu 

też na głowę hełm. Threepio odwrócił się w stronę przyjaciela. W zbyt dużym, wiszą-
cym na nim stroju, wyglądał żałośnie nieporadnie. Han musiał znaleźć jakiś sposób na 
to, by android przestał się w końcu martwić. - Jesteś androidem protokolarnym, praw-
da? Jeżeli chcesz mi pomóc, wymyśl coś, by księżniczka mnie pokochała. 

-  Och  -  odezwał  się  Threepio,  wyraźnie  podniecony  tą  propozycją.  -  Może  pan 

przestać się o to martwić. Jestem pewien, że coś wymyślę, generale. 

- Świetnie, świetnie - rzucił Han i udał się w górę rampy, mijając po drodze Leię 

dźwigającą ciężki blaster i pakunek. 

Kiedy skręcił za róg, usłyszał, jak Threepio odezwał się do niej: 
- Ojej, czy zauważyła pani, jak olśniewająco wygląda dzisiaj nasz król Solo? Nie 

wydaje się pani wyjątkowo piękny? 

- Och, zamknij się - burknęła Leia. 

Create PDF

 files without this message by purchasing novaPDF printer (

http://www.novapdf.com

)

background image

Dave Wolverton 

99

Han  zachichotał  i  zabrał  się  za  kompletowanie  ekwipunku.  Wziął  plecak,  ciężki 

karabin blasterowy, nadmuchiwany namiot i noktowizorowe gogle, a także kilkanaście 
granatów.  Sądził, że  może  nadarzyć  się  okazja,  by  wrzucić  je  w  gardziel  jakiegoś  gi-
gantycznego  drapieżnika.  Kiedy  był  gotów,  zszedł  po  rampie,  podniósł  ją,  uszczelnił 
statek i skierował się do lasu. Blask księżyca srebrzył białą korę drzew. Ich gałęzie rzu-
cały na trawę i poszycie dziwny wzór, jak gdyby potajemnie bawiły się w berka z miej-
scami, na które padało światło. 

Powietrze w lesie było bardzo czyste; jak wczesnym latem, kiedy soki krążące w 

drzewach  są  świeże,  liście młode,  a  panujący  w  ciągu  dnia  upał zabija  woń  wysuszo-
nych,  leżących  na ziemi  zeszłorocznych  liści.  A  jednak, mimo  uczucia, że  otaczający 
go uśpiony las jest mu dobrze znany, Han był świadomy, iż przebywa w obcym świe-
cie.  Przyciąganie, które  było  tutaj  trochę  mniejsze,  przydawało  sprężystości  jego  kro-
kom i obdarzało go poczuciem wielkiej, nadprzyrodzonej niemal siły. Pomyślał, że ist-
nienie  ogromnych  stworzeń  planeta  zawdzięcza  właśnie  słabszemu  przyciąganiu.  Na 
światach takich jak ten, system krążenia wielkich zwierząt nie pracował w  warunkach 
tak trudnych jak gdzie indziej, a ich kości nie łamały się pod ciężarem olbrzymiego cia-
ła. Han wyczuwał obcość także w drzewach - zbyt wysokie, miały cienkie jak wierzby 
pnie  i  mierzyły  często  osiemdziesiąt  metrów.  Kołysały  się  teraz  spokojnie  w  podmu-
chach lekkiego wiatru. 

Po  drodze  nie  napotkali  żadnych  zwierząt,  jeżeli  nie  liczyć  kilku  podobnych  do 

prosiąt  gryzoni,  które  umknęły  w  zarośla,  kiedy  się  zbliżali.  Przedzierając  się  przez 
gąszcze,  uciekały  przed  nimi  tak  szybko,  że  Han  nawet  zażartował,  iż  muszą  mieć 
wszczepione  w  zady  małe  silniki  do  lotów  w  nadprzestrzeni.  Przez  trzy  godziny  szli 
przez rozjaśnione księżycowym blaskiem lasy, a kiedy dotarli do skalistej, pozbawionej 
drzew górskiej przełęczy, na której spod skąpego dywanu traw wystawały  ostre skały, 
zatrzymali się na odpoczynek. Ciemne chmury przecinane od czasu do czasu błękitny-
mi  i  purpurowymi  błyskawicami  przesłaniały  widoczną  w  oddali  łunę  świateł  miasta. 
Czasem spoza górskich szczytów dobiegał ich odgłos gromu brzmiący  w tej ciszy ni-
czym huk pradawnych armat. 

- Wygląda na to, że nadciąga burza - odezwała się księżniczka Leia. - Lepiej bę-

dzie, jeśli szybko zejdziemy z grani i zbudujemy szałas. 

Han przyglądał się chmurom jeszcze przez chwilę, aż zobaczył, jak przecina je ko-

lejny ciemnobłękitny zygzak podobny do błysku lasera. 

-  To  nie  jest  zwyczajna  burza  z  piorunami  -  oświadczył.  -  Przypomina  bardziej 

piaskową. 

Rzeczywiście wyglądało to bardzo dziwnie. Nawałnica ograniczała się do jednego 

miejsca; gigantyczne tornado nadciągnęło znad pustyni, wlokąc za sobą góry piachu, a 
teraz opróżniało u podnóża gór cały zapas porwanego pyłu. 

- Dobrze, dobrze, nieważne, co to jest, ale nie chcę, żeby nas złapało - oświadczyła 

Leia, kiedy schodzili po zboczu, spiesząc się tak bardzo, że kawałki zwietrzałych skał 
osuwały się spod ich stóp. 

Gdy  znaleźli  się  znów  pod  osłoną  drzew,  Han  także  poczuł  się  bezpieczniej.  Na 

miejsce  obozowiska  wybrali  znajdującą  się  koło  pnia  powalonego  drzewa  niewielką 

Ślub Księżniczki Leii 

100

polankę,  otoczoną  niezliczonymi  głazami  o  kształtach  zaokrąglonych  przez  górski 
strumień.  Rozmiary  głazów,  z  których  wiele  przewyższało  człowieka,  były  niemym 
świadectwem szybkości i siły, z jaką pędziły  wzburzone wody podczas pory deszczo-
wej czy topnienia śniegów. Miejsce to nie było może całkiem bezpieczne, zważywszy 
na nadciągającą burzę, ale Han postanowił zaryzykować. Otaczające go ogromne kawa-
ły skał sprawiały, że czuł się znacznie pewniej. Można się tu było łatwo ukryć na wy-
padek, gdyby ktoś chciał ich zaatakować. 

Rozstawili namioty, przyrządzili lekką kolację z tego, co zabrali ze statku, i wypili 

po kilka łyków wysterylizowanej wody. 

- Ty i Chewie stoicie pierwsi na warcie - oświadczył Han, rzucając Threepiowi ka-

rabin blasterowy. 

Android przez chwilę niezdarnie gmerał przy zamku broni. 
- Ależ, proszę pana, mój program nie pozwala mi krzywdzić żyjących istot - ode-

zwał się w końcu. 

- Jeżeli jakąś zobaczysz, strzel pod nogi i narób dużo zamieszania - doradził mu Han. 
Powiedziawszy to, wszedł do namiotu. Miał zamiar poleżeć na nadmuchiwanym mate-

racu i chociaż przez moment pomyśleć, ale był tak zmęczony, że natychmiast zasnął. 

Wydawało mu się, że minęła zaledwie chwila, kiedy zbudził go huk strzału z bla-

stera, grzechot rozpryskujących się odłamków skał i podniecony głos Threepia: 

- Juhu, generale Solo! Na pomoc! Niech pan się obuuudziii! Na pomoc, generale 

Solo! 

Han zerwał się, chwycił blaster i wyskoczył z namiotu w tej samej chwili, w której 

Leia wygramoliła się ze swojego. Usłyszał w pobliżu metaliczny dźwięk. Odwrócił się i 
o kilkanaście metrów od siebie zobaczył lekkiego imperialnego robota kroczącego typu 
zwiadowczego z dwuosobową załogą w środku. Robot przycupnął na skalnym występie 
niczym jakiś długonogi stalowy ptak, kierując lufy dwóch sprzężonych działek blaste-
rowych na Hana i księżniczkę. Jak, u licha, mógł się znaleźć w tym miejscu nie zauwa-
żony przez androida? 

Zza osłony z transpastalowej szyby przyglądali się im pilot i artylerzysta. Ich twa-

rze  oświetlała  zielonkawa  poświata  emanująca  z  pulpitów  sterowniczych.  Pilot  uniósł 
mikrofon do ust i krzyknął ochryple: 

- Wy dwoje, rzucić broń i założyć ręce na głowy! 
Han  przełknął z  wysiłkiem  ślinę i rozejrzał  się  po  okolicy.  Nie  dostrzegł nigdzie 

Chewbaccy ze swoim nieodłącznym miotaczem laserowym. 

- Hmm... czy robimy coś złego? - zapytał. - Przyjechaliśmy tutaj, by łowić ryby. 

Mogę okazać zezwolenie. 

Pilot i artylerzysta spojrzeli na siebie. Ten ułamek sekundy wystarczył. Han złapał 

Leię za ramię i pociągnął za sobą, kryjąc się razem z nią za najbliższym głazem. Zanim 
jednak to  zrobił, zdążył  wystrzelić  z  blastera, mierząc  w  transpastalowe  okno.  Liczył, 
że  siła  strzału  przebije  szybę,  trafi  pilota  albo  chociaż  na  sekundę  oślepi  artylerzystę. 
Jego lekki ręczny blaster nie dysponował jednak wystarczającą mocą, a wszystkie za-
brane z „Sokoła" granaty zostały w namiocie. On i Leia skulili się więc za głazem, sta-

Create PDF

 files without this message by purchasing novaPDF printer (

http://www.novapdf.com

)

background image

Dave Wolverton 

101

rając  się  jak  najlepiej  ukryć.-  Wy  dwoje,  wychodzić  stamtąd,  bo  inaczej  zniszczymy 
waszego androida! 

- Uciekajcie! - wrzasnął Threepio. - Ratujcie się, jeśli możecie! 
Artylerzysta przerwał mu, puszczając serię z blasterowych działek. Wokół głowy 

Hana zaczęły fruwać kawałki skał. Powietrze wypełniło się wonią ozonu i dymem. Je-
den  z  odłamków,  odbiwszy  się  od  głazu,  który  mieli  za  plecami,  trafił  Hana  w  dłoń. 
Leia wyskoczyła z drugiej strony, strzeliła ze swojego karabinu blasterowego i ponow-
nie ukryła się za głazem. 

Solo rozejrzał się gorączkowo, szukając Chewbaccy. Nagle zobaczył cień porusza-

jący  się  wśród  niższych  gałęzi  srebrzystego  drzewa  i  ukradkiem  wspinający  się  coraz 
wyżej. Tak, to był Chewie, trzymał w łapie miotacz. W pewnej  chwili znieruchomiał, 
wymierzył z broni i wystrzelił. Pocisk trafił imperialnego robota w kadłub, rozprysku-
jąc zielone iskry. Han usłyszał, jak metal aż jęknął na znak protestu. 

Pilot starał się obrócić kabinę, żeby spojrzeć w stronę, z której padł strzał, ale Leia 

wyskoczyła  zza  głazu  i  strzeliła  trzykrotnie  raz  po  raz,  mierząc  we  wrażliwy  hydrau-
liczny  mechanizm  dolnego  przegubu  łapy  robota.  W  powietrzu  zaświszczały  kawałki 
metalu,  a robot  przechylił  się,  a  potem  wywrócił  na  bok.  Jego  gigantyczne  metalowe 
łapy drgały jeszcze przez chwilę. 

Han podbiegł do Threepia, zabrał mu ciężki blaster i podbiegł z nim do okna robo-

ta. Znajdował się teraz poza zasięgiem działek. 

-  Wy  dwaj,  wychodzić  powoli  ze  środka  - rozkazał.  -  To  pudło  już  wam  nic nie 

pomoże, chyba że zamierzacie w nim zginąć. 

Pilot  zmarszczył  brwi  i  uniósł  ręce  nad  głowę.  Artylerzysta  otworzył  znajdującą 

się nad nimi klapę i obaj wypełzli niezgrabnie ze środka. Han szturchnął ich blasterem, 
żeby stanęli obok siebie, a później podsunął wylot lufy pod nos pilota. 

- Ta planeta została obłożona klątwą! - krzyknął do niego artylerzysta. - Lepiej bę-

dzie, jak się stąd wyniesiecie! 

- Klątwą? - odezwała się Leia. - Dlaczego? 
- Tubylcy odnoszą się wrogo do obcych - odrzekł pilot. Leia i Han spojrzeli po so-

bie, a zdumiony pilot zapytał: - Czy to znaczy, że nie wiedzieliście o tym? 

- Postanowiliśmy zaryzykować - mruknął Han. 
- Czy przypadkiem ci tubylcy nie mają pięciopalczastych stóp metrowej długości? 

- zapytała Leia. W oczach pilota pojawiło się przerażenie. 

- Proszę pani, to są tylko ich domowi ulubieńcy! - powiedział. 
Z kabiny przewróconego robota dobiegł ich jakiś głos, mówiący przez radio: 
- Patrol siódmy, melduj o swojej sytuacji. Prosimy o potwierdzenie. Czy udało się 

wam ująć generała Hana Solo? 

Chewbacca, który w tym czasie zszedł z drzewa, podkradł się od tyłu i wystrzelił z 

miotacza, mierząc w odbiornik radiowy robota, a potem schwycił głowy obu więźniów 
i uderzył ich hełmami o siebie tak mocno, że po całej okolicy rozniósł się trzask. Wark-
nął i spojrzał w górę zbocza, przynaglając ich do pośpiechu. 

Leia jednak już zaczęła zwijać namioty. 

Ślub Księżniczki Leii 

102

R O Z D Z I A Ł  

12 

Kiedy  Smok  Bitewny  Isoldera,  „Pieśń  Wojny",  przygotowywał  się  do  wyjścia  z 

nadprzestrzeni, książę był pełen dobrych myśli. Luke doprowadził jego statek w pobliże 
Dathomiry  w  ciągu  zaledwie  siedmiu  dni,  oszczędzając  w  ten  sposób  dziesięć  w  po-
równaniu z najkrótszą trasą, jaką potrafiły obrać hapańskie astronawigacyjne kompute-
ry! Isolder miał nadzieję, że udało się im dotrzeć do Dathomiry wcześniej od Hana. 

Kiedy jednak wyłonili się z nadprzestrzeni, poczuł, jak serce zamiera mu z przera-

żenia. Całe dziesięć kilometrów lądowisk stoczni było strzeżone przez dwa imperialne 
gwiezdne niszczyciele i dziesiątki innych spoczywających na nich statków. 

Rozdźwięczały się automatyczne sygnały alarmowe i na wszystkich pokładach Bi-

tewnego Smoka pojawili się ludzie spieszący, by zająć stanowiska. 

Luke  Skywalker  stał  na  mostku  i  wpatrywał  się  w  iluminator.  Gestem  pokazał 

Isolderowi fregatę, która oderwała się od lądowiska i teraz zagłębiała się w górne war-
stwy  atmosfery  Dathomiry.  Z  jej  wieżyczek,  na  których  umieszczone  były  gniazda 
czujników, strzelały płomienie. 

- Tam! - krzyknął. - Leia znajduje się na pokładzie tamtego płonącego statku! 
Isolder spojrzał szybko na ekran monitora. 
- Jest na tamtym statku? - zapytał, nie kryjąc przerażenia. Cały ten pośpiech tylko 

po to - pomyślał - żeby patrzeć bezradnie, jak jej zwłoki roztrzaskują się o powierzch-
nię Dathomiry. 

- Żyje! - zapewnił go stanowczo Luke. - Jest tylko przerażona, ale nie straciła na-

dziei. Czuję to. Zamierzają wylądować. Muszę im jakoś pomóc. 

Wypadł z mostka i pobiegł w stronę hangaru, w którym znajdował się jego myśli-

wiec. Isolder tymczasem obserwował dziesiątki starych imperialnych maszyn typu TIE 
startujących  z  pokładów  niszczycieli  gwiezdnych  Zsinja.  Było  widać  wyraźnie  igły 
światła strzelające z dysz wylotowych ich silników. 

- Wszystkie myśliwce do akcji! - rozkazał Isolder. - Zadanie: zniszczyć nierucho-

my gwiezdny superniszczyciel, znajdujący się na terenie stoczni, a wraz z nim wszyst-
ko, co możliwe. Chcę, byście narobili jak najwięcej zamieszania! 

Po  chwili  odezwały  się  działa  jonowe  „Pieśni  Wojny",  a  z  wyrzutni  z  gwizdem 

wyskoczyły  torpedy.  Mimo  że  gwiezdne  niszczyciele  były  trzy  razy  większe  i  silniej 

Create PDF

 files without this message by purchasing novaPDF printer (

http://www.novapdf.com

)

background image

Dave Wolverton 

103

uzbrojone niż hapańskie Bitewne Smoki, wszystkie działa na pokładach jednostek im-
perialnych zostały ustawione  w staromodny, stacjonarny sposób. Po  oddaniu strzału z 
działa  jonowego  czy  blasterowego  należało  odczekać  kilkadziesiąt  milisekund  na  po-
nowne  naładowanie  się  gigantycznego  kondensatora,  przez  co  działo  przez  ponad 
osiemdziesiąt procent czasu było nieczynne. 

Ten  sam  problem  rozwiązano  na  hapańskich  Bitewnych  Smokach  w  odmienny 

sposób.  Smoki  miały  kształt  ogromnych  spodków,  a  znajdujące  się  na  ich  obwodach 
działa  mogły  się  szybko  obracać  po  obwodach  tych  talerzy.  Dzięki  temu  na  miejsce 
dział,  które  po  strzale  musiały  odczekać  pewien  czas  na  przeładowanie  kondensatora, 
nasuwały się automatycznie wciąż nowe, gotowe do oddania strzału. 

Oba  gwiezdne  niszczyciele  w  wyniku  tak  zmasowanego  ognia  natychmiast  się 

wycofały. Isolder popatrzył w ślad za oddalającym się z mostka Luke'em. Wiedział, że 
chociaż hapański Bitewny Smok był groźnym przeciwnikiem podczas walki, nie mógł 
się  równać  z  gwiezdnym  niszczycielem  wówczas,  kiedy  z  pokładów  lotniczych  obcej 
jednostki wystartują myśliwce. Szybkie i  bardziej zwrotne maszyny  będą mogły prze-
niknąć przez osłony hapańskiego Smoka i zniszczyć albo uszkodzić te działa, które ob-
róciły się po  oddaniu strzału. Co prawda na jakiś czas powstrzymają je myśliwce  Ha-
pan, ale Isolder nie sądził, by mogły dostatecznie długo przeciwstawiać się o wiele od 
nich liczniejszym maszynom Zsinja. 

-  Kapitanie  Astarto  -  odezwał  się,  spoglądając  na  osobistą  strażniczkę.  -  Proszę 

przejąć dowództwo. Ja zamierzam polecieć na planetę. 

- Mój panie - sprzeciwiła się Astarta. - Moje zadanie polega na tym, by cię chro-

nić. 

- A zatem wykonuj je  jak najlepiej - rozkazał Isolder. - Mój odlot w tym rozgar-

diaszu  nie  powinien  zostać  zauważony.  Flota  matki  nie  pojawi  się  tu  przed  upływem 
dziesięciu dni. Proszę, ostrzeż ją o tym, co ją tutaj czeka, a kiedy przybędzie, dołącz do 
niej i  walcz u jej  boku. Ja w tym  czasie postaram się śledzić  wasze poczynania z po-
wierzchni planety. Jeżeli będę mógł, przylecę do was na znak, że rozpoczęliście udany 
atak. 

-  Ale  jeśli  nie  wystartujesz  w  ciągu  pięciu minut  -  powiedziała  zdławionym  gło-

sem  Astarta  -  zabiję  wszystkich  ludzi  Zsinja,  którzy  znajdują  się  w  tym  systemie 
gwiezdnym, a potem przeszukam planetę tak dokładnie, aż cię znajdę! 

Isolder  uśmiechnął  się  szeroko  i  musnął  ręką  jej  ramię.  Wybiegł  z  mostku  i  po-

spieszył  korytarzami  „Pieśni  Wojny"  do  hangarów.  Prowadzenie  ostrzału  pochłaniało 
tak wiele energii statku, że światło w korytarzach było przyćmione i Isolder musiał biec 
ku  pokładom lotniczym,  kierując  się  ognikami awaryjnych  boi.  Po  drodze nie  spotkał 
prawie nikogo, jako że załogi wszystkich maszyn zdążyły już wystartować. 

Skywalker uruchamiał właśnie myśliwiec typu X, ale Isolder zobaczył, że nie jest 

to maszyna Luke'a. Krzątało się wokół niej kilkunastu techników, sprawdzając działa i 
umieszczając robota astronawigacyjnego na swoim miejscu. 

-  Masz  problemy  ze  swoim  myśliwcem?  -  krzyknął  do  niego  Isolder  przez  całą 

szerokość hali. 

Luke kiwnął głową. 

Ślub Księżniczki Leii 

104

- Nie sprawdzono uzbrojenia. Czy mogę pożyczyć jeden z twoich? 
- Nie ma sprawy! - odkrzyknął Isolder. 
Schwycił  z  wieszaka  kamizelkę  kuloodporną  i hełm,  a  potem  przypasał  osobisty 

blaster. Technicy, którzy go zobaczyli, zaczęli przygotowywać do lotu jego myśliwiec, 
„Burzę". Kiedy spojrzał na maszynę, ogarnęło go przelotne uczucie dumy. Zaprojekto-
wał ją i zbudował osobiście. 

Nagle zdał sobie sprawę z tego, że jest podobny do Hana Solo, kto wie, czy nie aż 

za bardzo. Solo miał swojego „Sokoła". On miał „Burzę". Obaj byli kiedyś piratami, a 
teraz obaj kochali się w tej samej kobiecie. Przez cały czas trwania lotu na Dathomirę 
Isolder  rozmyślał,  dlaczego  poleciał.  Jego  matka  wiedziała,  dokąd  się  udał  Han,  tak 
więc Leię mogła uwolnić bez trudu flota Hapan. On sam nie musiał ryzykować życia w 
wyprawie, która nie miała przecież żadnego sensu. 

Kiedy jednak rozmyślał nad tym dłużej, zdał sobie sprawę, że musi zmierzyć się z 

Hanem w bezpośredniej walce. Solo, porwawszy Leię, rzucił mu wyzwanie, którego on 
nie mógł odrzucić. Tu, na pokładzie lotniczym swojego statku, uświadomił sobie nagle, 
że musi wykraść Hanowi Solo Leię nawet wówczas, gdyby trzeba było w tym celu użyć 
broni. 

Luke  w  tym  czasie  zajął  miejsce  w  kabinie  pożyczonego  myśliwca.  Widząc  to, 

Isolder krzyknął: 

- Skywalker! Lecę z tobą! Będę cię osłaniał od ogona! 
Luke odwrócił się w jego stronę i nie zdejmując hełmu z głowy, uniósł ręce z wy-

ciągniętymi do góry kciukami. 

Czując  nagły  przypływ  adrenaliny,  Isolder  pobiegł  przez  pokład  lotniczy,  wsko-

czył do kabiny „Burzy" i włączył pulpity sterujące. Kiedy uruchamiał turbogeneratory i 
uzbrajał wyrzutnie pocisków i blastery, pracujący nad jego głową technicy uszczelniali 
transpastalową  bańkę  kabiny.  Nie  spieszyli  się,  pragnąc  sprawdzić  wszystko  po  kilka 
razy, ale Isolder zwiększył obroty generatora, jakby zamierzał wystartować. Technicy, 
słysząc to, rozbiegli się na wszystkie strony i „Burza" wystrzeliła w górę. 

Isolder  włączył  kod  transpondera  identyfikujący  jego  myśliwiec  jako  hapański  i 

wzniósł się ponad krawędź górnej czaszy „Pieśni Wojny". 

Znalazłszy się w przestrzeni, mógł znacznie lepiej ocenić przebieg walki. Gwiezd-

ne niszczyciele wycofały się i rozdzieliły, a więc Astarta była zmuszona wybrać jeden z 
nich jako cel główny. Zamiast tego skierowała Bitewnego Smoka ku stoczni i zaczęła 
ostrzeliwać  gwiezdny  superniszczyciel  czekający  tam  na  remont.  Wyrządzała  w  ten 
sposób  jego  cennym  urządzeniom  więcej  szkód,  niż mogłaby  zadać  podczas  otwartej, 
decydującej walki. 

Żaden z broniących stoczni gwiezdnych niszczycieli nie spieszył się, by jej w tym 

przeszkodzić. 

Dwa  spoczywające  na  lądowiskach niszczyciele  klasy  Victory  musiały  być  przy-

najmniej częściowo sprawne, gdyż z pokładów tych statków podrywały się do lotu my-
śliwce typu TIE i jeszcze starsze maszyny klasy Z-95 zwane Łowcami Głów. Całe nie-
bo roiło się od myśliwców, kawałków porozrywanego metalu i szczątków zniszczonych 
statków. 

Create PDF

 files without this message by purchasing novaPDF printer (

http://www.novapdf.com

)

background image

Dave Wolverton 

105

Isolder  włączył  radio  i  polecił  odnalezienie  pasma  częstotliwości  imperialnych, 

chcąc usłyszeć rozmowy pilotów wrogich maszyn. Luke Skywalker tymczasem zdążył 
wznieść  się  ponad  krawędź  hapańskiego  Bitewnego  Smoka  i  książę  musiał  przyspie-
szyć, by zająć pozycję za ogonem młodego Jedi. 

- Czerwona Jedynka do Czerwonej Dwójki - zawołał go Luke przez radio. - Uwa-

żaj,  mnóstwo  śmieci  odrywa  się  od  rusztowania  stoczni.  - Zaledwie  zdążył  to  powie-
dzieć,  kiedy  właśnie  trafiony  kilometrowej  długości  segment  odłamał  się  od  reszty 
rusztowania.  Odrywając  po  drodze  kolejne  części,  zaczął  majestatycznie  opadać  ku 
powierzchni planety, nabierając prędkości dzięki sile grawitacji. - Zamierzam wyłączyć 
silniki i przez chwilę towarzyszyć tym opadającym szczątkom - dodał Luke. - Przedtem 
jednak muszę zniszczyć chociaż kilka nieprzyjacielskich maszyn. 

Isolder  zastanowił  się  przez  chwilę.  Ani  on,  ani  Luke  nie  mogli  wylądować  tak, 

żeby nikt tego faktu nie spostrzegł. Będzie się musiał katapultować i pozwolić, by ma-
szyna rozbiła się o powierzchnię. 

- Robię to, co i ty, Czerwona Jedynko - odpowiedział. Luke przyspieszył, by osią-

gnąć prędkość bojową, i skierował maszynę ku nadlatującej ku nim falandze dwudzie-
stu Łowców Głów  jarzących się czerwono na jego ekranach niczym płonące klejnoty. 
Isolder  leciał  za  nim,  zająwszy  pozycję  na  prawym  skrzydle.  Nastawił  czołowe  pola 
ochronne  na  podwójną  siłę  i  przysłuchiwał  się  rozmowom  pilotów  Łowców  Głów 
przekazujących sobie strategiczne dane w paśmie częstotliwości używanym przez siły 
imperialne. Kiedy jednak włączył swoje urządzenia zagłuszające, rozmowy umilkły. W 
pewnej chwili, rzuciwszy okiem na umieszczony tuż nad głową główny ekran, zauwa-
żył na nim coś niezwykłego i zawołał: 

-  Luke, masz  wyłączone  ochronne  pola  deflektora!  Urządzenia  zakłócające  Łow-

ców Głów natychmiast plunęły w jego stronę jazgotem, ale Isolder mimo to powtórzył: 

- Luke, włącz pola deflektora! 
Przez szum i hałas zakłóceń usłyszał, jak Luke odkrzyknął: 
- Są włączone! 
- Nie! - zawołał Isolder. - Są wyłączone! 
Luke jednak uniósł dłoń z kciukiem do góry, na znak, że Isolder może się nie mar-

twić, a później obaj znaleźli się pośród Łowców Głów i ciemne niebo zaczęły przeszy-
wać  błyski  strzałów  z  blasterów.  Isolder  wybrał  cel,  wystrzelił równocześnie  ładunek 
jonowy  i  konwencjonalny  pocisk  samonaprowadzający,  a  potem  gwałtownie  szarpnął 
drążek  w  prawo.  Kątem  oka  dostrzegł,  jak  myśliwiec  Skywalkera  zostaje  trafiony  w 
prawe  górne  skrzydło  i  zaczyna  wirować,  a  po  chwili  otrzymuje  następne  trafienie  w 
dziobowe gniazdo z czujnikami. Zobaczył, że maszyna Luke'a opada, obracając się wo-
kół własnej osi coraz szybciej i po chwili rozlatuje się na kawałki, wyrzucając astrona-
wigacyjnego robota w przestworza. Lecący przed nim Łowca Głów  eksplodował, lecz 
niemal w tej samej  chwili cztery  czy pięć strzałów z  blastera trafiło w anteny dziobo-
wych  deflektorów  „Burzy".  Zrozumiał,  że  jego  myśliwiec  nie  jest  zdolny  do  dalszej 
walki. 

Ślub Księżniczki Leii 

106

W tej samej chwili dostrzegł, jak w oddali Luke obija się o transpastalową bańkę 

swojej maszyny niczym bezwładna kukła. Pomodliwszy się w myśli, skierował na nie-
go czujnik wykrywający obecność istot żywych. Daremnie. Skywalker nie żył. 

Isolder cicho zaklął, rozumiejąc, że nie może zrobić nic więcej poza upozorowa-

niem własnej śmierci. Z rufy swojego myśliwca wystrzelił termiczny detonator i odcze-
kał  sekundę.  Kiedy  niebo  za  rufą  maszyny  rozbłysnęło  od  wybuchu,  wyłączył  trans-
ponder i  inne  urządzenia  i  pozwolił  „Burzy"  bezwładnie  opadać  obok  szczątków  my-
śliwca Luke'a. Pomyślał, że eksplozja powinna wywieść w pole czujniki maszyn wroga, 
a  wątpił,  by  w  ogniu  toczącej  się  wciąż  walki  ludzie  Zsinja  mieli  czas  na  dokładne 
sprawdzanie rzekomego wraku. 

Pod konsoletą ze wskaźnikami maszyny księcia znajdował się niewielki schowek. 

Isolder wyciągnął z niego izolujący termiczny koc, rozwinął go i zarzucił na siebie od-
bijającą stroną na zewnątrz. Czujniki myśliwców mogących przelatywać w pobliżu po-
winny  wykazać obniżającą się temperaturę jego ciała, co było  jednoznaczne z tym, że 
jest martwy. Przez chwilę przyglądał się, jak trup Luke'a obija się o bańkę kabiny, i po-
czuł,  jak  mózg  przeszywają  mu  paroksyzmy  bólu.  Po  tym  wszystkim,  co  zrobił  dla 
księcia, młody rycerz Jedi stracił życie. 

Isolder ostrzegał go, że nie włączył pól ochronnych, ale Luke mu nie uwierzył. Nie 

mogło  to  być  wynikiem  jedynie  kłopotów  natury  technicznej.  Myśliwiec  typu  X,  któ-
rym leciał, musiał zostać celowo uszkodzony. To musiał być sabotaż. Isolder nie wąt-
pił, że młodego Jedi zamordowała w ten podstępny sposób Ta'a Chume. 

Zgrzytnąwszy  zębami,  naciągnął  koc  na  głowę  jak  całun  i  postanowił  zaczekać, 

kiedy znajdzie się blisko powierzchni Dathomiry. 

Leia przecisnęła się pod osłoną ciemności przez plątaninę pnączy i spojrzała w gó-

rę zbocza ku wierzchołkowi płaskowyżu. W blasku rzucanym przez dwa księżyce Da-
thomiry  zobaczyła  kilka  prostopadłościennych  bloków  z  czarnego  kamienia.  Mniej 
więcej pośrodku każdego wydrążono otwór mający kształt oczodołu, a w każdym takim 
otworze umieszczono wielki kulisty kamień pełniący funkcję gałki ocznej. Prostopadło-
ścienne bloki ułożono w różnych miejscach w ten sposób, że ich oczy były zwrócone w 
różne strony. 

Leia  przystanęła  i zaciekawiona przyglądała  się im  przez  dłuższą  chwilę.  Gdzieś 

na szczycie płaskowyżu, ale poza zasięgiem jej wzroku, coś ryknęło przeraźliwie, prze-
biegło  po  kamieniach  z  głośnym  tupotem  bosych  stóp  i  wylądowało  w  gęstych  krza-
kach,  a  później  z  łoskotem  i  trzaskiem  zaczęło  się  przedzierać  przez  gęstwinę.  Leia 
znieruchomiała, czując, jak głośno bije jej serce. 

- Co to było? - zapytał Han, równie przerażony. Chewie i Threepio zatrzymali się 

tuż za Leią. 

- Coś żywego, powiedziałbym, że rozmiarów „Tysiącletniego Sokoła" - westchnę-

ła  Leia,  wdzięczna,  że  cokolwiek  to  było,  uciekło.  -  Mogłabym  się  założyć,  że  miało 
pięciopalczaste stopy. 

- Dobrze chociaż, że nie było uzbrojone w blaster - rzekł Han, machnąwszy swoją 

bronią w stronę umieszczonych na wzniesieniu kamiennych bloków. - Jak myślisz, co 
mogą oznaczać te oczy? Dlaczego są zwrócone w różne strony? 

Create PDF

 files without this message by purchasing novaPDF printer (

http://www.novapdf.com

)

background image

Dave Wolverton 

107

- Nie wiem - przyznała Leia. Spojrzała w dół na stojących nieco niżej na zboczu 

Chewie'ego i Threepia. - A wy wiecie? - zapytała. 

Chewie tylko zaskomlił, ale Threepio przyjrzał się uważniej kamiennym konstruk-

cjom. 

- Jeżeli wolno mi powiedzieć - zaczął - sądzę, że to coś w rodzaju pisma mającego 

pouczyć istoty obdarzone ograniczoną inteligencją. 

- Dlaczego tak uważasz? - zapytała go Leia. 
-  Moje  bazy  danych  zawierają  informacje  o  podobnych  strukturach  spotykanych 

na dwóch innych światach. Obserwator siedzi w ściśle określonym miejscu i spogląda 
w kierunkach wskazywanych przez różne oczy. W naszym przypadku te oczy są zwró-
cone  w stronę wielu górskich przełęczy i dolin. Za pomocą tej metody istoty  bardziej 
rozumne mogą zatrudniać jako obserwatorów stworzenia obdarzone ograniczoną inteli-
gencją. 

-  Wspaniale  -  odezwał  się  Han.-  A  zatem  cokolwiek  tam  siedziało,  pobiegło  do 

swojego mocodawcy powiedzieć mu, że nadchodzimy. 

- Tak mi się wydaje, proszę pana - stwierdził Threepio. Han przełknął ślinę i obej-

rzał się za siebie na dolinę, którą tu przyszli. Rosnący w niej las był wyjątkowo gęsty, a 
oni  właśnie  skończyli  przedzierać  się  przez  zarośla  o  długich,  grubych  łodygach  i 
ogromnych owalnych liściach. 

- Wspaniale - powtórzył Han. - No cóż, przynajmniej nie słyszałem żadnego impe-

rialnego robota kroczącego od czasu, kiedy zagłębiliśmy się w tę dżunglę. Dobrze cho-
ciaż, że ten gąszcz spowolni pościg. 

-  Uciekamy  już  od  wielu  godzin  -  poskarżyła  się  Leia.  -  Musimy  się  gdzieś  za-

trzymać i odpocząć. I to szybko. 

Otarła z czoła krople potu. Chewie warknął pytająco. 
-  Chce  wiedzieć,  dlaczego nie  spotkaliśmy  dotąd  żadnych  śmigaczy  -  przetłuma-

czył Threepio. 

Han kiwnął głową. 
- Tak, i ja tego nie rozumiem. Jeżeli ludziom Zsinja tak bardzo na nas zależy, mo-

gliby znaleźć nas w tych lasach znacznie szybciej, gdyby posługiwali się śmigaczami. 
Na razie spotkaliśmy tylko jednego robota kroczącego. Przyznaję, że nie widzę w tym 
większego sensu. Dlaczego wysyłają za nami tylko takie roboty? 

- Możliwe, że boją się tutaj ruszać bez maszyn wyposażonych w pancerze - ode-

zwała się Leia. - Albo bez działek blasterowych. 

-  A  może  bez  obu  tych  rzeczy  naraz  - zgodził  się  z nią  Han.  Wskazując na  pra-

dawne kamienne oczy, które spoglądały jakby ze smutkiem ze wzgórza, oświadczył: - 
Wchodzę tam na górę. 

Zaczął  się  wspinać  po  stromym  stoku,  chwytając  się  korzeni  i  pni  mniejszych 

drzew, by zachować równowagę. 

- Han, zaczekaj! - krzyknęła Leia. 
Za późno. Han w tym czasie znalazł się mniej więcej w jednej trzeciej wysokości 

stoku. Leia zaczęła biec za nim, starając się omijać grube pędy krzewów dzikiej róży, 

Ślub Księżniczki Leii 

108

których  kolce  rozszarpałyby  jej  dłonie  na  strzępy,  gdyby  w  porę  nie  dostrzegła  prze-
szkody. 

Kiedy  w końcu dotarła do osrebrzonego księżycowym  blaskiem płaskowyżu, zo-

baczyła  Hana  stojącego  dokładnie  w  miejscu,  które  było  punktem  obserwacyjnym. 
Znajdowali  się  na  zboczu  góry,  u  stóp  której  zbiegały  się  wyloty  trzech  dolin,  a  nie-
wielki wierzchołek było tylko pojedynczą, wymiecioną do  czysta przez wichry płaską 
skałą. Wyryta na niej gwiazda wskazywała dokładne miejsce, w którym powinien prze-
bywać obserwator. Zgodnie z tym, co powiedział Threepio, gdyby  Leia stanęła w tym 
miejscu  i  spojrzała  przed  siebie,  wierzchołek  każdego  kamiennego  oka  pokazałby  jej 
dolinę albo przełęcz, którą trzeba było obserwować. Była to instrukcja naprawdę prosta 
- z wyjątkiem jednego szczegółu. Dzięki znajomości triangulacji Leia oceniła, że stoją-
cy  w tym miejscu obserwator musiał mieć od dwunastu do piętnastu metrów wzrostu. 
Wyżłobione w jednym z kamieni zagłębienie było wypełnione wodą. Leia zanurzyła w 
niej dłoń i się napiła. 

Han  obszedł  niewielki  płaskowyż,  trzymając  wyciągnięty  blaster  i  patrząc  w  dół 

stoku przez noktowizorowe gogle. 

- Cokolwiek tutaj było, już uciekło - stwierdził. - Mimo wszystko z tego miejsca 

niewiele można dojrzeć. Przez niektóre z tych lasów mogłaby przejść cała armia i nikt 
by jej nie zauważył. 

- Może  wcale nie zależy im na obserwowaniu wszystkich przejść - zasugerowała 

Leia. - Może ze strategicznego punktu widzenia ważna jest tylko ta dolina. Prawdopo-
dobnie chodzi właśnie o to miejsce. 

Z daleka, zza gór, lekki wiatr przyniósł ponownie przeciągły ryk. Leia poczuła, że 

drży. 

- Wraca - oświadczył Han, jakby był tego pewien. - Powiedziałbym, że jest od nas 

o jakieś dwa, może trzy kilometry. 

Leia zbiegła ze stoku w kilkunastu susach i wkrótce znalazła się u stóp góry. Che-

wie i Threepio także zaczęli schodzić. Hanowi nie pozostało więc nic innego. 

- Przestańcie, dajcie spokój - poprosił. - Nasza ucieczka powinna być w jakiś spo-

sób zorganizowana. 

- Świetnie - ucieszył się Threepio. - Pan będzie organizował, a ja będę uciekał. 
Powiedziawszy to, android puścił się przez gęste zarośla tak szybko, jak pozwalały 

mu na to jego metalowe nogi. Chewie tylko raz spojrzał na Hana i Leię, a potem udał 
się w ślady Threepia. 

Han tymczasem wyprzedził księżniczkę, a ona, widząc to, szepnęła za nim: 
- Ale z ciebie bohater! 
Han  jednak,  dogoniwszy  Chewie'ego  i  Threepia,  starał  się  ich  powstrzymać,  ale 

oni byli tak przerażeni, że biegli, jak tylko mogli najszybciej. Leia także przyspieszyła, 
nie  chcąc  pozostać  w  tyle,  ale  kilka razy  obejrzała  się  za  siebie.  Znalazłszy  się  w  ten 
sposób u podnóża góry, skręcili w dolinę i zaczęli przedzierać się przez gęsty las, bie-
gnąc brzegiem niewielkiego strumienia. W pewnej chwili Leii wydało się, że zza ple-
ców  dobiegł  ją  cichy  pomruk,  ale  pod  drzewami  panowały  takie  ciemności,  że  obej-
rzawszy się raz jeszcze, pomyślała, że zapewne musiało się jej wydawać. 

Create PDF

 files without this message by purchasing novaPDF printer (

http://www.novapdf.com

)

background image

Dave Wolverton 

109

Ile czasu może trwać tutaj noc? - zastanowiła się, uświadomiwszy sobie, że nic nie 

wie na temat szybkości obracania się planety wokół słońca, nachylenia jej osi, ani pory 
roku. Przypuszczała, że do świtu pozostało niewiele czasu. 

Biegli teraz pod górę, w stronę dwóch ostrych głazów sterczących z wierzchołka 

niczym poszarpane kły. Chewbacca, który biegł pierwszy, w pewnej chwili przystanął 
tak gwałtownie,  że  się aż  zachwiał.  W  ciągu  ostatnich kilku  minut  biegli  wszyscy  ra-
zem,  tak  przerażeni,  że  żadne  nie  odważyło  się  odłączyć  od  pozostałych.  To  właśnie 
stało się przyczyną ich zguby. 

Za wystającymi głazami stały ukryte cztery imperialne roboty kroczące. 
Blask ich reflektorów oślepił uciekinierów, unieruchamiając niczym żywe posągi. 
-  Stać!  -  zabrzmiał  w  głośniku  władczy  głos  poparty  pociskiem  z  blasterowego 

działka, który wybuchnął tuż przed stopami Wookie'ego. - Rzucić broń i ręce na głowy! 
Leia  wypuściła  z  rąk  blaster,  niemal  z  ulgą  witając  pojawienie  się  imperialnych  ma-
szyn.  Chewie  i  Han  zrobili  to  samo,  widocznie  uznawszy,  że  lepsze  już  więzienie  od 
spotkania z tym, co mogło żyć w tych górach. 

Dwa roboty kroczące  wyłoniły się zza głazów i ruszyły  w ich stronę. Światła ich 

reflektorów przez jakiś czas błądziły po drzewach i skałach, zanim skierowały się po-
nownie na Leię i jej towarzyszy. 

- Ty, androidzie, pozbieraj ich broń z ziemi. Przenieś ją na drugą stronę ścieżki i 

wyrzuć w krzaki. 

Threepio schylił się i podniósł blastery Hana, Chewie'ego i Leii. 
- Strasznie mi przykro z tego powodu - powiedział, sięgając po ostatni blaster. 
Zaniósł je na drugą stronę ścieżki i rzucił daleko w krzaki. 
Oczy  Hana płonęły, kiedy przyglądał się maszynom. Wszystkie cztery były dwu-

osobowymi robotami kroczącymi typu zwiadowczego. Zapewne tylko takie były na ty-
le małe, aby móc manewrować w tym górskim terenie. 

- Odwrócić się i iść przed siebie tą samą drogą, którą tutaj przyszliście! - krzyknął 

przez mikrofon jeden z pilotów. - Iść spokojnie i powoli! Nie radzę próbować żadnych 
sztuczek! Jeżeli któreś spróbuje uciekać, rozstrzelamy wszystkich pozostałych! 

- Dokąd nas zabieracie? - zawołał oburzony Han. - Jakim prawem? To moja plane-

ta! Mam do niej tytuł własności! 

- Przebywasz teraz na terytorium należącym do lorda Zsinja, generale Solo! - po-

wiedział przez mikrofon ten sam pilot. - Każda planeta w tym sektorze należy do lorda 
Zsinja. Jeżeli nie odpowiada ci taki układ, Zsinj z przyjemnością przedyskutuje to z to-
bą, nim wykona na tobie wyrok śmierci. 

-  Generale  Solo?  -  zapytał  Han.  -  Myślisz,  że  j  a  jestem  generałem  Solo?  Posłu-

chaj, co mógłbym tutaj robić, gdybym był generałem Nowej Republiki? 

-  Z  radością  wyciągniemy  z  ciebie  odpowiedź  i na to  pytanie... razem z  paznok-

ciami, kiedy będziemy cię przesłuchiwali - rzekł pilot. - A teraz w tył zwrot i naprzód 
marsz! 

Kiedy  ruszyli  w  dół  wzgórza  wąską  ścieżką  wiodącą  przez  gęsty  las  pełen  smu-

kłych, wysokich drzew o pniach srebrzących się w księżycowym blasku, Leia poczuła, 
jak po plecach przeszły jej ciarki. Ostre światło reflektorów robotów tańczące po koro-

Ślub Księżniczki Leii 

110

nach drzew sprawiało wrażenie, że wszystko to jest całkowicie nierealne. Szczątki opa-
dłych, rozsypujących się liści wydawały się wić i tańczyć pod ich stopami. 

Dopiero  po  chwili  Leia  uświadomiła  sobie,  że  ludzie  Zsinja  poświęcają  im tylko 

część uwagi. Wprawdzie aż dwa roboty mierzyły do nich przez cały czas ze swoich bla-
sterowych działek, ale dwa pozostałe kierowały światło reflektorów do przodu i na bo-
ki. W słabej poświacie sączącej się z ich pulpitów Leia mogła dostrzec, że piloci i arty-
lerzyści są najzwyczajniej w świecie wystraszeni. Ich oczy jak oczy przerażonych ma-
łych dzieci zwracały się to  w tę, to  w tamtą stronę, a na czołach perliły im się krople 
potu. 

- Ci goście boją się nie gorzej od nas - szepnął w ucho Leii Han, kiedy znalazł się 

przy niej. 

- Może wiedzą o czymś, o czym ty nie wiesz - odcięła się Leia. 
Kiedy  upłynęły  dwie  godziny  marszu,  Leia zaczęła  się naprawdę  martwić,  kiedy 

zacznie świtać. Nocne powietrze chłodziło jej kark, a oczy piekły, jakby pod powieka-
mi  miała  ziarnka  piasku.  Pnie  drzew  otaczały  ich  ze  wszystkich  stron  niczym  niemi 
wartownicy. 

Nagle  zostali  napadnięci.  Usłyszeli  za  sobą  przerażający  odgłos  kroków  i  dwa 

siedmiometrowej  wysokości  roboty  idące  po  bokach  zostały  pochwycone  przez  stwo-
rzenia o wiele od nich wyższe. Jeden z robotów, kroczący nieco z tyłu, obrócił działka 
blasterowe i ciemności rozjaśniły się błyskawicami strzałów. 

W  ich  świetle  Leia  zobaczyła  atakujące  bestie.  Z  olbrzymich  paszczy  wystawały 

długie, przypominające szable zakrzywione kły. 

Potwór stojący za plecami Leii roztrzaskał jednego z imperialnych robotów wielką 

pałką, a po chwili schwycił następnego. Mimo iż metalowa konstrukcja ważyła trzy to-
ny, uniósł ją w powietrze jak piórko i rzucił o skałę, zamieniając w stos pogiętego żela-
stwa.  Ponieważ  artylerzysta  nie  przestawał  strzelać,  bestia  zamachnęła  się  ponownie 
sękatą  pałką  i  opuściła  ją  z  rozmachem  na  szczątki,  a  potem  jeszcze  raz,  i  jeszcze,  i 
jeszcze. W niesamowitych błyskach błękitnego światła Leia ujrzała zwierzę wyraźniej i 
serce zamarło jej ze zgrozy. Potwór musiał mierzyć co najmniej dziesięć metrów wyso-
kości  i  miał na  sobie  splecioną  ze  sznurów  siatkę  z przywiązanymi  do  niej  częściami 
zbroi ściągniętej najpewniej z jakiegoś imperialnego szturmowca. Mimo tego dziwacz-
nego  stroju  nie  sposób  było  nie rozpoznać  wygiętych  groteskowo  rąk,  ogromnych  za-
krzywionych kłów, przygarbionej postawy, usianej brodawkami skóry czy łba pokryte-
go kościanymi płytkami. Leia już kiedyś widziała podobne zwierzę. Było mniejsze od 
tych,  które  pojawiły  się  teraz,  zapewne  młodsze,  ale  i  wtedy,  w  jaskini  pod  pałacem 
Jabby Hutta, wydawało jej się ogromne. To był rankor. 

Han wrzasnął i odwrócił się. Próbował uciekać, ale potknął się i upadł. Chewbacca 

puścił się wielkimi susami przez las, lecz jeden z rankorów pobiegł za nim i zarzucił na 
niego  obciążoną  siatkę.  Jeden z  ciężarków  trafił  Wookie'ego  w  plecy  i  powalił  go  na 
ziemię.  Chewbacca  ryknął  z  bólu.  Leżał, nie  mogąc  się  podnieść  i  pocierał  stłuczone 
żebra. 

Leia  stała  z  bijącym  sercem,  skamieniała  ze  zgrozy.  A  jednak  to  nie  widok  po-

twornych bestii, wyładowujących swój gniew, przerażał ją najbardziej. 

Create PDF

 files without this message by purchasing novaPDF printer (

http://www.novapdf.com

)

background image

Dave Wolverton 

111

Nie zdążyło upłynąć dziesięć sekund, a blastery imperialnych robotów kroczących 

zamilkły i płonące szczątki maszyn legły u stóp swoich pogromców. Leia popatrzyła na 
trzy gigantyczne rankory, z których każdy miał ponad dziesięć metrów wzrostu, i ujrza-
ła, że na grzbietach bestii siedzą kobiety. 

Kiedy  jedna  z  nich  się  pochyliła,  w  świetle  rzucanym  przez  ogień  błysnęły  jej 

ciemne włosy. Miała na sobie wykonaną z błyszczących czerwonych łusek tunikę z wy-
sokim kołnierzem i zarzuconą na nią miękką szatę ze skóry czy grubego materiału. Jej 
głowę chronił hełm z dwoma podobnymi do wachlarzy skrzydłami. Ozdabiające je wi-
siorki  poruszały  się  przy  każdym  ruchu  głowy.  Kobieta  trzymała  w  ręce  starodawną 
dzidę Mocy, której źle zamocowany wibrogrot grzechotał. Rzeźbione drzewce włóczni 
ozdobione było białymi kamieniami. 

Widok kobiety podziałał na Leię jak strzał z blastera. Z jej sylwetki promieniowała 

dziwna siła, jak gdyby  jej ciało było tylko skorupą kryjącą jakąś niewiarygodną świa-
tłość. Księżniczka zrozumiała, że oto znalazła się oko w oko z kimś umiejącym władać 
Mocą.  Kobieta  tymczasem  wyciągnęła  rękę  z  włócznią  nad  głowę,  nakazując  w  ten 
sposób  Leii  i  jej  towarzyszom,  by  się  nie  ruszali, a  potem krzyknęła  coś  w  nieznanej 
mowie. 

- Kim jesteś? - zapytała ją Leia. 
Kobieta  schyliła  się  jeszcze  raz  i  zaśpiewała  coś  łagodnie  w  swojej  mowie,  ale 

później  odezwała  się  ostrożnie,  jakby  pragnęła  wsłuchać  się  w  swoje  słowa,  by  lepiej 
zrozumieć ich sens: 

- Czy to właśnie w ten sposób formułujesz swoje myśli, kobieto z innego świata? 
Leia kiwnęła głową i uświadomiła sobie, że obca kobieta, by się z nią porozumieć, 

wykorzystała w jakiś dziwny sposób Moc. 

Nieznajoma wydała dwa krótkie rozkazy swoim towarzyszkom. Jedna z nich zsu-

nęła  się  z  grzbietu  rankora  i  zaczęła  zbierać  broń  leżącą  obok  trupów  ludzi  Zsinja,  a 
druga  skierowała  swojego  wierzchowca  ku  Chewie'emu.  Zwierzę  wyplątało  Woo-
kie'ego z sieci i uniosło go w łapie. Chewie zawył i próbował je ugryźć, ale Han zawo-
łał: 

- W porządku, Chewie! Mam nadzieję, że zostaną naszymi przyjaciółmi! 
Kobieta z włócznią Mocy nachyliła się nad Leią, wskazując na Hana i Threepia. 
-  Kobieto  z  innego  świata,  każ  swoim  niewolnikom,  by  ruszali  -  powiedziała.  - 

Zaprowadzimy was teraz do sióstr i osądzimy. 

Ślub Księżniczki Leii 

112

R O Z D Z I A Ł  

13 

Kiedy  „Burza"  opadała  na  planetę,  Isolder  zacisnął  zęby  i  patrzył,  jak  pustynia 

przybliża się z każdą chwilą coraz bardziej. Nie mógł jednak zrobić niczego, by ocalić 
swój statek. Uruchomienie silników sprawiłoby, że zauważyliby go ludzie Zsinja. Miał 
nadzieję, że uda mu się wyskoczyć w ostatniej chwili, otworzyć spadochron nad planetą 
i opaść na tyle łagodnie, żeby nie połamać kości. 

W odległości osiemdziesięciu kilometrów na zachód zobaczył światła małego mia-

sta.  Oprócz  nich  nie  dostrzegł  innych  świateł,  nawet  rzucanych  przez  reflektory  po-
wietrznych śmigaczy, które potwierdziłyby, że planeta jest zamieszkana. 

Isolder  sięgnął  do  schowka  pod  pulpitem  sterowniczym  swojego  myśliwca  i  wy-

ciągnął stamtąd zestaw ratunkowy. Przez iluminator zobaczył, jak uszkodzona maszyna 
typu  X  z  Luke'em  w  środku  koziołkuje  w  górnych  warstwach  atmosfery.  W  pewnej 
chwili obok myśliwca pojawił się spadochron, który z szarpnięciem wyciągnął Artoo. 
Isolder uchylił transpastalową bańkę i pozwolił, by pęd powietrza szeroko ją otworzył. 
Odpiąwszy  klamry  pasów  bezpieczeństwa,  sprawdził,  czy  zatrzaski  mocujące  spado-
chron  trzymają  mocno.  Przypasał  blaster  i  wyskoczył  z  kabiny,  opadając  ku  planecie 
jak kamień. 

Usłyszał świst powietrza w fałdach maski tlenowej  i spoglądał, jak powierzchnia 

planety spieszy na jego powitanie. W blasku dwóch małych księżyców widział wyraź-
nie każdą skałę, każde poskręcane przez wichry drzewo, wąwóz czy wijącą się jak wąż 
górską ścieżkę. Czekał długo i dosłownie w ostatniej chwili włączył zapłon mający od-
palić ładunki wybuchowe otwierające spadochron. 

Ładunki  jednak nie  wybuchnęły.  Szarpnąwszy  awaryjną linkę,  Isolder zaczął  ko-

ziołkować. Krzyknął i wyciągnął na boki ręce. Nagle niemal cudem powstrzymało go 
pole siłowe, zmniejszając prędkość opadania tak bardzo, że wylądował na ziemi lekko 
niby piórko. Przez moment sądził, że to zasługa gwałtownego  wymachiwania rękami, 
nie zaprzestawał więc wykonywania rozpaczliwych ruchów, dopóki nie dotarł do pod-
łoża. Kadłub myśliwca, który pilotował Luke, roztrzaskał się o kilkaset metrów dalej, 
zamieniając się w ogromną ognistą kulę. 

Kiedy Isolder stanął na skale, serce waliło mu jak młotem, a kolana drżały tak bar-

dzo, że zachwiał się i omal nie upadł. Zerwawszy hełm, zachłysnął się nocnym powie-

Create PDF

 files without this message by purchasing novaPDF printer (

http://www.novapdf.com

)

background image

Dave Wolverton 

113

trzem. Spoglądał na pobliskie skały i rzadko rosnące na tym pustkowiu drzewa, starając 
się uspokoić. 

Zobaczył,  jak  jego  „Burza"  łagodnie  osiada  na  gruncie,  nigdzie  jednak  nie  do-

strzegł  ani  generatorów,  ani  parabolicznych  anten  wytwarzających  antygrawitacyjne 
pole,  które  ocaliło  i  jego,  i  jego  statek.  Rozejrzawszy  się  raz  jeszcze,  dostrzegł  jakiś 
kształt w górze. Luke Skywalker siedział w powietrzu ze skrzyżowanymi nogami, zało-
żonymi  na  piersiach  rękami  i  zamkniętymi  oczami.  Sprawiał  wrażenie  śpiącego  albo 
pogrążonego w transie. Skywalker... Ten, Który Chodzi Po Niebie - pomyślał Isolder. - 
Zapewne w taki sposób jego przodkowie otrzymali to nazwisko. 

Kiedy młody Jedi znalazł się kilkanaście centymetrów nad skałą, otworzył oczy i 

zeskoczył jak z niewidzialnej skalnej półki. 

- Jak... jak udało ci się to zrobić? - zapytał go zdumiony Isolder. 
Jego ciałem wstrząsnęły dreszcze. Nigdy przedtem nie odczuwał tak silnej potrze-

by oddania niemal boskiej czci komukolwiek czy czemukolwiek. 

- Powiedziałem ci - odrzekł Luke. - Moc jest moim sprzymierzeńcem. 
- Ale przecież byłeś martwy! - wykrzyknął Isolder. - Potwierdziły to moje czujni-

ki! Przestałeś oddychać, a twoja skóra zrobiła się całkiem zimna! 

- Trans Jedi - odparł Luke. - Każdy Mistrz Jedi się uczy, jak zatrzymać pracę serca 

i obniżyć temperaturę ciała. Musiałem wyprowadzić w pole żołnierzy Zsinja. 

Luke rozejrzał się po pustyni, jakby teraz dopiero doszedł do siebie, potem uniósł 

głowę i wpatrzył się w ciemny nieboskłon. Isolder poszedł w jego ślady. Wysoko nad 
głową mogli odróżnić walczące jednostki, cienkie nitki blasterowych strzałów i trafione 
statki rozbłyskujące ogniem niczym gwiazdy. 

-  Kiedy  byłem  małym  chłopcem  i  mieszkałem na Tatooine  -  odezwał  się  Luke  - 

uwielbiałem nocami stać i patrzeć przez lornetkę na sklepienie niebieskie, na ogromne 
frachtowce kierujące się do portu. Po raz pierwszy widziałem kosmiczną walkę, kiedy 
byłem na farmie u wuja Owena. Wiedziałem, że tam, w górze, ludzie walczą o życie, 
lecz  nie  miałem  pojęcia,  że  jeden  z  tych  statków  należy  do  Leii  i  że  później  ja  także 
wezmę  udział  w  tej  walce.  Pamiętam  jednak  dobrze,  jaki  byłem  przejęty  i  jak  bardzo 
pragnąłem być w ogniu walki. 

Isolder  ponownie  spojrzał  w niebo,  czując,  że i  jego  ogarnia  podniecenie.  Chciał 

wiedzieć, jak radzi sobie Astarta i jej podwładni. Żałował, iż nie może siedzieć teraz za 
sterami  myśliwca  i  bronić  „Pieśni  Wojny".  W  pewnej  chwili  zobaczył,  że  ogromny 
czerwony spodek hapańskiego Bitewnego Smoka nagle przyspiesza, zaczyna migotać i 
znika po dokonaniu skoku w nadprzestrzeń. 

- Ty także czujesz zew krwi i żądzę walki - stwierdził Luke, obserwując Isoldera. 
Właśnie ściągał lotniczy kombinezon. Miał pod nim luźny strój czerwonej barwy, 

przypominający kolorem pustynne piaskowce. 

- To szepcze do ciebie i wzywa cię ciemna strona Mocy - dodał. 
Isolder cofnął się o krok, przerażony, że Skywalker potrafi czytać w myślach. 
- Powiedz mi, kogo ścigasz? - zapytał Luke. 
- Hana Solo - odpowiedział ze złością Isolder. 

Ślub Księżniczki Leii 

114

- Jesteś pewien? - zapytał go Luke. - Ścigałeś już przedtem innych ludzi. Czuję to. 

Jak nazywał się tamten człowiek? 

Isolder przez chwilę nic nie mówił, a Luke obszedł go dookoła, obserwując uważ-

nie, jakby chcąc przeniknąć spojrzeniem na wylot. 

- Harravan - odparł Isolder. - Kapitan Harravan. 
- Czego cię pozbawił? 
- Brata. Zabił mojego starszego brata. 
Isolder czuł dziwny mętlik w głowie spowodowany faktem, iż udzielał odpowiedzi 

na pytania kogoś, kogo zaledwie kilka minut wcześniej uważał za martwego. 

- Tak, Harravan - stwierdził Luke. - Musiałeś bardzo kochać swojego brata. Słyszę 

was, kiedy byliście dziećmi, jak mówicie do siebie w ogromnym pokoju przed udaniem 
się na nocny spoczynek. Twój brat śpiewał ci przed snem piosenki, by cię ukoić, kiedy 
byłeś przerażony. 

Isolder poczuł, że ogarnia go zakłopotanie, a do oczu napływają kłujące łzy. 
- Powiedz mi, jak zginął twój brat - poprosił go Luke. 
- Został zastrzelony - odparł książę. - Harravan strzelił mu z blastera w głowę. 
- Rozumiem - zamyślił się Jedi. - Musisz jednak mu wybaczyć. Wyczuwam w to-

bie jakiś gniew, który kładzie się ciemną plamą na twoim sercu. Musisz więc wybaczyć 
i służyć jasnej stronie Mocy. 

-  Harravan nie  żyje  -  powiedział  Isolder.  -  Jaki  sens  może  mieć  wybaczanie  ko-

muś, kto nie żyje? 

- Ponieważ historia się powtarza - oświadczył Luke. - Po raz drugi ktoś zabrał ci 

osobę, którą kochasz. Wtedy  Harravan, teraz Solo. Przedtem brata, teraz Leię. Wście-
kłość  i  ból  wywołane  jednym  złym  czynem  sprzed  wielu  lat  określają  dzisiaj  twoje 
uczucia.  Jeżeli  mu  nie  wybaczysz,  twoją  przyszłość  określi  na  zawsze  ciemna  strona 
Mocy. 

-  Jakie  to  ma  znaczenie?  -  zapytał  książę.  -  Nie  jestem  podobny  do  ciebie.  Nie 

mam w sobie żadnej mocy. Nigdy w życiu nie będę potrafił unosić się w powietrzu ani 
powstawać z martwych. 

- Masz w sobie Moc - oświadczył Luke. - Musisz tylko nauczyć się, jak być sługą 

jej jasnej strony. I to bez względu na to, jak w tej chwili wydaje ci się nieuchwytna. 

- Obserwowałem cię na statku - rzekł Isolder, wróciwszy pamięcią do zachowania 

Luke'a podczas ich wspólnego lotu na Dathomirę. Młody Jedi wydawał się zaciekawio-
ny, ale nie przynaglił księcia ani jednym słowem. - Nie mówisz w ten sposób do każde-
go. 

Luke popatrzył na niego w księżycowym blasku i podwójne cienie przesunęły się 

po jego twarzy. Isolder był ciekaw, czy Jedi usiłuje go nawrócić tylko dlatego, że książę 
jest Chume'dą, przyszłym mężem kobiety, która zostanie królową. 

- Mówię w ten sposób do ciebie, ponieważ nasze losy połączyła Moc, a ty starasz 

się być sługą jej jasnej strony - odezwał się Luke. - Czyż jest jakiś inny powód, dla któ-
rego ryzykowałeś życie, przylatując na Dathomirę, oprócz tego, że pragniesz ocalić Le-
ię? Zemsta? Nie sądzę. 

Create PDF

 files without this message by purchasing novaPDF printer (

http://www.novapdf.com

)

background image

Dave Wolverton 

115

-  A  więc  mylisz  się,  Jedi.  Nie  przyleciałem  z  tobą,  by  ocalić  Leię,  ale  po  to,  by 

wykraść ją z rąk Solo. 

Luke cicho się zaśmiał, jakby książę był uczniakiem, który nie zna dobrze samego 

siebie. Był to śmiech osobliwie niepokojący. 

- A zatem niech ci będzie - powiedział. - Ale udasz się ze mną, by ją ocalić, praw-

da? 

Isolder, bezradnie machnąwszy ręką, wskazał na pustynię. 
- Ale gdzie jej szukać? - zapytał. - Może być wszędzie, tysiące kilometrów stąd. 
Luke skinął głową w stronę gór. 
- Jest tam, mniej więcej o sto dwadzieścia kilometrów od nas. - Uśmiechnął się ta-

jemniczo.  -  Ostrzegam  cię,  książę,  to  nie  będzie  łatwe.  Kiedy  zdecydujesz  się  służyć 
jasnej stronie, twoja droga zaprowadzi cię do miejsc, do których nie chcesz iść. Już w 
tej chwili wyczuwam, jak siły ciemności łączą się do walki z nami. 

Isolder przyjrzał się twarzy Luke'a, czując głośne  bicie serca. Nie nawykł do pa-

trzenia na świat w kategoriach sił jasnej i ciemnej strony Mocy. Nie był nawet pewien, 
czy wierzy, że istnieją takie siły. Obok niego stał jednak Jedi liczący nie więcej lat od 
niego, Jedi, który spłynął z nieba na ziemię lekko jak piórko, umiał czytać w jego my-
ślach i uważał, że zna księcia lepiej od niego samego. 

Luke popatrzył na niebo ponad horyzontem. O kilka kilometrów od nich opadał na 

spadochronie jego astronawigacyjny robot. 

- Idziesz ze mną? - zapytał Isoldera. 
Książę, który dotychczas robił niemal wszystko machinalnie, poczuł, że ogarnia go 

przerażenie. Kolana drżały mu tak bardzo, że nie mógł postawić kroku, a na policzkach 
pojawił  się  rumieniec  wstydu.  Niepokój  narastał, a  on  sam  zdawał  sobie  sprawę,  jaki 
był tego powód. Zrozumiał, że Luke nie pyta go tylko o to, czy chce udać się razem z 
nim, by szukać 

Leii. Młody Jedi chciał, by książę został jego uczniem i starał się brać przykład z 

tego,  jak  żyje  i  co  robi.  Obiecywał  przy  tym,  że  jeżeli  się  zgodzi,  napotka  na  swojej 
drodze przeciwników i wrogów tak samo jak wszyscy inni rycerze Jedi. Rozmyślał jed-
nak o tym wszystkim tylko przez chwilę. 

- Pozwól, że zabiorę kilka rzeczy ze statku - powiedział. - Pójdę z tobą. 
Wróciwszy na pokład „Burzy", zabrał zapasowy blaster i poczuł się trochę spokoj-

niejszy. Pomyślał, że wszystko, co Luke mówił o stronach Mocy, nie może mieć więk-
szego sensu. Było nawet możliwe, że w nocnym mroku nie czają się żadne siły służące 
ciemnej  stronie.  A  zatem  udanie  się  teraz  z  Luke'em  w  góry  naprawdę  nie  oznaczało 
niczego szczególnego. Nie będzie się musiał uczyć, jak zostać sługą jasnej strony Mo-
cy.  Luke  najprawdopodobniej  oszukiwał  samego  siebie,  był  po  prostu nieszkodliwym 
dziwakiem. Ale przecież opadł z nieba lekko jak piórko... 

- Idę z tobą - powtórzył. 
Kraina,  która  otaczała ich na  początku  marszu,  była  dzika i nieprzyjemna.  Pełno 

tam było wąwozów o skalistych dnach, poprzecinanych licznymi rozpadlinami. Leżały 
w nich szkielety ogromnych roślinożernych zwierząt o długich tylnych łapach, grubych 
ogonach,  płaskich  trójkątnych  łbach  i krótkich  kończynach  przednich.  Sądząc  po  roz-

Ślub Księżniczki Leii 

116

miarach szkieletów, stworzenia musiały mierzyć od łba do czubka ogona blisko cztery 
metry.  Często  obok  kości  leżały  wyschnięte,  szare  łuski.  Wygląd  szczątków  kości 
wskazywał na to, że ich właściciele wymarli stosunkowo niedawno, zapewne w ciągu 
ostatnich stu lat. Wędrowcy nie dostrzegli jednak żadnych żywych stworzeń. 

Na tej przeklętej ziemi roślinność była skąpa, tylko od czasu do czasu napotykali 

niskie drzewa o poskręcanych pniach i obszary porośnięte cienkimi jak włosy źdźbłami 
purpurowej trawy. 

Luke  nie  zdradzał  najmniejszych  nawet  oznak  zmęczenia  tym  uciążliwym  mar-

szem. Do rozpadlin, do których Isolder musiał ostrożnie i powoli schodzić, Luke wska-
kiwał, nierzadko  z  wysokości  dziesięciu  metrów.  Po  krótkim  czasie  książę  stwierdził, 
że ocieka potem, ale Luke ani się nie spocił, ani nawet nie oddychał z większym tru-
dem; jakby nie był zwyczajnym człowiekiem. Na jego twarzy malowało się skupienie i 
zamyślenie. Maszerowali w ten sposób przez większą część nocy, aż dotarli do miejsca, 
w którym wylądował Artoo. Luke nie chciał iść dalej bez niego, wykazując niezwykłe 
przywiązanie do czegoś, co było jedynie zbieraniną obwodów elektronicznych, czujni-
ków i manipulatorów. 

Tak więc w dalszą wędrówkę ku górom puścili się krętą i monotonną trasą, którą 

mógł  toczyć  się  mały  robot.  Po  pewnym  czasie  dotarli do  obszaru pokrytego  skałami 
osadowymi, który ciągnął się aż po widoczne w oddali pasmo łagodnych wzgórz. 

Nie znaleźli nigdzie wody, za to zza horyzontu wyszło słońce, zalewając pustynię 

nieziemskim, błękitnym światłem. 

- Lepiej poszukajmy jakiejś kryjówki, w której moglibyśmy spędzić dzień - ode-

zwał się Luke. - O, tam, na przykład. 

Wskazał na jedną z rozpadlin, udał się tam i opuścił Artoo, a potem sam zeskoczy-

ł. 

Isolder zsunął się także, przykucnął na piaszczystym dnie i wypił połowę swojego 

zapasu wody. Luke również wypił mały łyk, a później usiadł i zamknął oczy. 

- Lepiej będzie, jak teraz się prześpisz - zwrócił się do Isoldera. - Dzień będzie go-

rący, a w nocy czeka nas długa droga. 

Powiedziawszy to, sam natychmiast zasnął i zaczął głęboko i miarowo oddychać. 
Isolder rzucił mu nieprzyjazne spojrzenie. Książę obudził się wczesnym rankiem, 

przerywając normalny cykl wypoczynku, i wydawało mu się, że jest środek dnia. Zaw-
sze  miał  duży  kłopot  z  przystosowaniem  się  do  innego  cyklu.  Usiadł,  skrzyżował  na 
piersiach ręce i zamknął oczy, udając, że śpi dalej. Chciał pokazać, że jak przystało na 
ucznia Jedi, panuje nad własnym ciałem. 

Około pół godziny później, kiedy słońce wzniosło się wysoko nad pustynię, usły-

szał  odgłos  trzęsienia  ziemi.  Z  początku  był  to  dobiegający  z  oddali,  od  strony  gór, 
stłumiony  grzmot,  który  z  każdą  chwilą  stawał  się  coraz  głośniejszy.  Później  poczuł, 
jak zatrzęsło się podłoże, i zobaczył  osypujące  się ze zboczy rozpadliny  bryły skalne. 
Artoo gwizdnął i zaczął pikać ostrzegawczo, a Luke zerwał się na równe nogi. 

- O co chodzi, Artoo? - zapytał, a Isolder krzyknął: 
- Trzęsienie ziemi! 
Luke przez chwilę wsłuchiwał się w dźwięki, a potem zawołał w odpowiedzi: 

Create PDF

 files without this message by purchasing novaPDF printer (

http://www.novapdf.com

)

background image

Dave Wolverton 

117

- Nie, to nie jest trzęsienie ziemi! 
Nagle nad ich  głowami przemknął  jakiś  cień,  a po  chwili następny  i  następny.  Z 

każdą  chwilą rozpadlinę  przeskakiwało  coraz  więcej  ogromnych  gadów  o  ciałach  po-
krytych blado-niebieskimi łuskami. Jeden potknął się i omal ich nie zmiażdżył, ale po-
magając sobie krótkimi przednimi łapami wydostał się na górę i pobiegł dalej. 

- Ktoś spłoszył ogromne stado! - krzyknął Isolder, osłaniając rękami głowę. 
Artoo w poszukiwaniu schronienia zaczął się kręcić w kółko, świergocząc nerwo-

wo. Nad ich głowami przeskakiwały dosłownie setki gadów. 

Po  kilku  minutach,  kiedy  dudnienie  stada  zaczęło  cichnąć, jeden  z  gadów  wsko-

czył do rozpadliny nie dalej niż o kilka metrów od nich. Ujrzawszy ich znieruchomiał, 
oddychając szybko, a luźne fałdy skóry na jasnoniebieskiej szyi lekko drżały. Zwierzę 
wahało się, co ma robić. Ostatni jego towarzysze oddalali się od szczeliny. 

Gad miał czerwone, nabiegłe krwią oczy i drugie, czarne, podobne do łopat zęby. 

Łuski  na  czubku  łba  lekko  opalizowały,  mieniąc  się  różnymi  odcieniami  błękitu.  Pa-
trzył na nich z zaciekawieniem, jego oddech zalatywał wonią piżma i gnijących roślin. 

- Nie bój się, nie zrobimy ci żadnej krzywdy - odezwał się Luke, wpatrując się ła-

godnie w zwierzę. Potwór poruszył się, podszedł bliżej, przysunął nos do wyciągniętej 
dłoni Luke'a i obwąchał ją. - No widzisz, panienko, jesteśmy twoimi przyjaciółmi. 

Luke nalał w dłoń trochę wody z manierki i pozwolił, by zwierzę wychłeptało ją 

swoim długim, czarnym językiem. Podczas picia wydawało urywane, radosne dźwięki. 

- Co ty robisz? - zapytał go Isolder. - To stworzenie wypije nam cały zapas wody. 
- Oddziela nas od gór osiemdziesiąt kilometrów pustyni - powiedział Luke. - Jest 

to trudny marsz nawet dla rycerza Jedi, gdyż na całym tym odcinku nie ma wody... je-
dynie  piasek.  Ale  każdego  wieczoru  te  stworzenia  przebiegają  drogę  do  samych  gór, 
żeby się pożywić, a każdego poranka powracają, by się schronić w rozpadlinach przed 
drapieżnikami i żarem słońca. Właśnie z tego powodu widzieliśmy tak dużo kości... to 
były  szkielety  ich  przodków.  Nazywają  siebie  Błękitnymi  Ludźmi  Pustyni.  Dziś  wie-
czorem poniosą nas na swoich grzbietach ku górom. Nie będziemy potrzebowali wody. 

- Czy to znaczy, że są inteligentne? - zapytał z powątpiewaniem Isolder. 
- Nie bardziej niż większość zwierząt - odparł Luke, spoglądając na księcia. - Są 

jednak dosyć sprytne. Potrafią także troszczyć się o siebie i mają coś w rodzaju własnej 
mądrości. 

- A ty umiesz z nimi rozmawiać? 
Luke kiwnął głową, nie przestając gładzić zwierzęcia po nosie. 
- Moc  jest przecież  w nas wszystkich: w tobie,  we mnie, w tym zwierzęciu. Od-

działuje na nas, dzięki niej mogę odczytać jego zamiary i powiadomić je o swoich. 

Isolder spoglądał na nich przez chwilę, a potem usiadł, strapiony. Sam nie potrafił 

wyrazić, a nawet pojąć, co go tak poruszyło. Spędził część dnia pogrążony w głębokim 
śnie, a kiedy się  obudził, pożywił się zapasami zabranymi z „Burzy" i  wypił kilka ły-
ków wody. Zwierzę spało przez cały dzień obok nich, położywszy łeb na ziemi w takim 
miejscu, by mogło obwąchiwać stopy Luke'a. 

Wieczorem, zanim zaszło słońce, uniosło łeb i ryknęło. Z  oddali także dobiegały 

ryki, inne stworzenia pospieszyły na wezwanie. 

Ślub Księżniczki Leii 

118

-  Czas  ruszać  w  dalszą  drogę  -  oświadczył  Luke.  Isolder  wspiął  się  na  krawędź 

rozpadliny,  a  Skywalker,  zamknąwszy  oczy,  skorzystał  z  Mocy,  by  unieść  Artoo,  po 
czym sam wyszedł. 

Błękitni Ludzie Pustyni byli wszędzie, wyłaniając się z rozpadlin i szczelin, głośno 

parskali i spoglądali na zachodzące słońce. Wyglądało na to, że nie chcą, a może wsku-
tek jakiejś zapisanej w genach informacji nie mogą wyruszyć w drogę, zanim słońce nie 
skryje się za odległe góry. 

Idąc za wskazówkami Luke'a, Isolder wspiął się na grzbiet dużego samca i usiadł 

poniżej jego przednich łap. Kiedy wielki gad stanął na nogi, książę poczuł się niepew-
nie, ale Luke uniósł Artoo i posadził go dokładnie w tym samym miejscu na grzbiecie 
jeszcze większego samca, będąc widocznie pewnym, że robot nie spadnie. 

Kiedy skraj słonecznej tarczy dotknął górskich szczytów, Błękitni Ludzie Pustyni 

ryknęli,  opuścili  łby,  unieśli  ogony  do  poziomu,  aby  podczas  biegu  móc  zachować 
równowagę,  i  na  tylnych,  mocarnych  łapach  puścili  się  pędem  w  stronę  odległych 
szczytów. 

Kiedy jego zwierzę opuściło łeb, Isolder stwierdził, że na grzbiecie gada czuje się 

całkiem bezpiecznie, a nawet jest mu wygodnie; Artoo jednak na początku niespokojnie 
gwizdał i  piszczał.  Parskając  i  pomrukując,  Błękitni  Ludzie  Pustyni  przebiegli  osiem-
dziesiąt kilometrów dolin i gór piasku, a ich czerwone oczy błyszczały w ciemnościach. 
Isolder  przysłuchiwał  się  wydawanym  przez  stwory  dźwiękom  i  stwierdził,  że  parsk-
nięcia i pomruki wydobywają się z gardzieli zwierząt biegnących po obu skrajach stada 
i  że  muszą  być  swoistymi  sygnałami.  Jeżeli  gady  pędzące  z  jednego  boku  parsknęły 
dwa  albo  trzy  razy,  całe  stado  skręcało.  Jeśli  jednak  zwierzęta  wydawały  tylko  pełne 
zadowolenia pomruki, stado biegło w tym samym co poprzednio kierunku. 

Równo z zapadnięciem nocy dotarli do szerokiej  bagnistej  i płytkiej rzeki, której 

brzegi  i  mielizny  były  porośnięte  wysoką  trawą  i  trzcinami.  Nad  powierzchnią  wody 
latały ptaki 

0 długich szyjach i skrzydłach pokrytych nagą, pozbawioną piór skórą. Siadały na 

oświetlonej  księżycowym  blaskiem  wodzie,  aby  się  napić.  Błękitni  Ludzie  Pustyni 
przystanęli. 

-  Tu  kończy  się  nasza  podróż  -  oznajmił  Luke.  Kiedy  zsiedli,  Luke  pogładził  po 

nosie  każde  zwierzę  i powiedział  coś  łagodnym  głosem.  Chciał  w  ten  sposób  podzię-
kować im za pomoc. 

-  Czy  nie  możesz  im nakazać,  żeby  zabrały  nas trochę  dalej?  -  zapytał  Isolder.  - 

Wiesz przecież, że czeka nas jeszcze spory kawał drogi. 

Luke spojrzał na niego z nie ukrywanym zdziwieniem. 
- Ja nie każę nikomu nic robić - odparł. - Nie każę, by Artoo szedł za mną, tak jak 

nie każę tobie, byś mi towarzyszył. Błękitni Ludzie Pustyni zgodzili się zabrać nas w to 
miejsce, a teraz, kiedy mamy  wodę na całą resztę drogi, możemy iść na własnych no-
gach. 

Isolder nagle zrozumiał, dlaczego tak bardzo dziwiło go postępowanie Luke'a wo-

bec  Błękitnych  Ludzi  Pustyni.  Przypomniał  sobie,  że  członkowie  królewskiej  rodziny 
na  Hapes  znacznie  gorzej  traktowali  swoich  poddanych.  Kobiety  otaczano  większą 

Create PDF

 files without this message by purchasing novaPDF printer (

http://www.novapdf.com

)

background image

Dave Wolverton 

119

czcią  niż  mężczyzn,  przedsiębiorców  ceniono  bardziej  niż  rolników,  a  najbardziej  ze 
wszystkich  szanowano  monarchinie.  Luke  jednak  traktował  swojego  robota  i  te  bez-
myślne stwory w ten sam sposób co Isoldera, jakby wszyscy byli jego braćmi. To wła-
śnie niepokoiło księcia... myśl, że rycerz Jedi nie uważał go za ważniejszego od robota 
czy zwykłego gada. Okazywał Błękitnym Ludziom Pustyni taką czułość, że Isolder czuł 
się o nich zazdrosny. 

- Moim zdaniem nie powinieneś postępować  w ten sposób  - usłyszał swój głos. - 

Wszechświat jest urządzony inaczej. 

- Co chcesz przez to powiedzieć? - zapytał Luke. 
-  Ty...  traktujesz  te  stworzenia  jak  kogoś  równego  sobie.  Okazałeś  mojej  matce, 

Ta'a Chume, władczyni Hapes, tyle samo względów co swojemu automatowi! 

- Ten robot, te gady... wszystkie one mają w sobie podobną ilość Mocy - powie-

dział Luke. - Wiesz przecież, że jestem sługą Mocy. Jak mógłbym okazać im szacunek 
w inny sposób niż ten, w jaki okazałem go Ta'a Chume? 

Isolder pokręcił głową. 
-  Teraz  wiem,  dlaczego  moja  matka  chciała  cię  zabić,  Jedi  -powiedział.  -Twoja 

głowa jest pełna niebezpiecznych myśli. 

- Możliwe, że są niebezpieczne, ale dla despotów - odrzekł uśmiechając się Luke. - 

Powiedz mi, czy ty służysz swojej matce i jej imperium bardziej niż komukolwiek in-
nemu? 

- Oczywiście - rzekł książę. 
-  Gdybyś  jej  naprawdę  służył,  nie  byłoby  cię  teraz  tutaj  -  sprzeciwił  się  Luke.  - 

Twoje serce jest rozdarte. Wmawiasz sobie, że przybyłeś tu, by ratować Leię, ale sądzę, 
że naprawdę przyleciałeś na Dathomirę po to, by nauczyć się sposobów korzystania z 
Mocy. 

Isolder przeżył wstrząs, kiedy uświadomił sobie, że to może być prawda, choć sam 

pomysł wydawał mu się niedorzeczny. Luke oświadczył mu, że każdy najmniejszy na-
wet  odruch,  każda  najbardziej  szalona  myśl  mogły  dowodzić,  że  książę  jest  jego 
uczniem  i  sługą  jakiejś  wszechogarniającej  wszystko  Mocy,  o  której  istnieniu nie  był 
nawet przekonany. 

Ślub Księżniczki Leii 

120

R O Z D Z I A Ł  

14 

O  świcie  następnego  dnia  wiatr  przywiał  znad  bagnistej  rzeki  gęstą  mgłę,  która 

sprawiła,  że  Luke nie  widział przed  sobą  niczego  na  odległość  większą niż  kilka me-
trów.  Brzegi  rzeki  przemieniły  się  w  grzęzawiska,  po  których  Artoo  ledwie  mógł  się 
poruszać. Rosnące na obu brzegach drzewa przegniły albo  uschły, tak że ich gałęzie i 
pnie wystawały ponad warstwę mgły niczym upiorne powykręcane palce i miały barwę 
hebanu  zmieszanego  z  lodem.  Na  konarach  przycupnęły  duże  cętkowane  jaszczurki, 
czasem po kilkanaście na jednej gałęzi. Spoglądały na spowite we mgle trzciny i szuka-
ły w nich łupu, a może tylko wypatrywały drapieżników. 

Idący za Luke'em Isolder milczał. Kilka razy młody Jedi odwracał się i spoglądał 

na księcia, który szedł, zmarszczywszy  brwi, pogrążony  w  zadumie. Luke wiedział aż 
za  dobrze,  o  czym  teraz rozmyśla.  Zaledwie  przed  kilkoma  laty  sam  podążył  za  Obi-
Wanem Kenobim w podobnej szaleńczej wędrówce, by odszukać skradzioną z Aldera-
anu dokumentację techniczną Gwiazdy Śmierci. 

W  ciągu  ostatnich  miesięcy  tak  bardzo  pragnąłem  zdobyć  dokumenty  z  informa-

cjami na  temat  starożytnych rycerzy  Jedi,  a  później  odnaleźć  uzdolnionych  uczniów  i 
nauczyć ich posługiwania się Mocą - pomyślał. Wiedział jednak, że prawda wyglądała 
inaczej, że to książę odnalazł jego. Uczynił to, chociaż wcale nie sprawiał wrażenia, że 
jest w tym kierunku uzdolniony. 

Miał więc szansę, by sprawdzić, co potrafi. Miał okazję nauczyć kogoś podążania 

za jasną stroną Mocy. Nie musiał się przy tym martwić, by jego uczeń nie przemienił 
się w następnego Vadera. 

Wyszukiwał  drogę  przez mokradła,  starając  się  nie  ugrzęznąć  w  ruchomych  pia-

skach, i myślał, czy przypadkiem nie to samo przydarzyło się Obi-Wanowi Kenobiemu. 
Luke zawsze wyobrażał sobie, że starzec czekał, aż Luke dorośnie, podobnie jak dobry 
rolnik czeka, aż dojrzeje zboże. Teraz jednak zastanawiał się, czy jego nagłe wtargnię-
cie w życie Obi-Wana nie było równie zdumiewające, jak pojawienie się Isoldera. 

Nie  wątpił,  że  Isolder  działał  pod  wpływem  Mocy.  Luke  potrafił to  dostrzec,  ale 

nie czuł jej w samym księciu. Możliwe, że była zbyt młoda i zbyt wątła, tak że nie mógł 
jej wyczuwać nawet sam Isolder. 

Create PDF

 files without this message by purchasing novaPDF printer (

http://www.novapdf.com

)

background image

Dave Wolverton 

121

Idący przodem Luke dotarł do rozwidlenia szlaków. Jeden wiódł górą i wyglądał 

na  bezpieczniejszy,  ale  drugi,  prowadzący  przez  mokradła,  pociągał  go  o  wiele  bar-
dziej. Postanowił zawierzyć instynktowi i skręcił, decydując się na szlak bardziej grzą-
ski. 

Pomyślał,  że  zapewne  akademia  kształcąca  rycerzy  Jedi,  o  której  mówiła  Ta'a 

Chume, w ogóle nie istniała. Królowa kłamała. Już wtedy to przeczuwał. 

Prawdopodobnie  Moc  kierowała  akolitów  do  Mistrzów  wówczas,  kiedy  byli  po-

trzebni.  Prawdopodobnie  jedynym  prawdziwym,  mającym  jakąś  wartość  szkoleniem, 
jakie mógł odbyć Jedi, było to, które przechodził, walcząc przeciwko siłom ciemności. 

Gdyby  miało  to  być  właśnie  tak,  Dathomira  okazałaby  się  wręcz  wymarzonym 

miejscem na zorganizowanie akademii. Luke wyraźnie czuł potężne zakłócenia i zawi-
rowania Mocy, a zwłaszcza ziejące bezdenne czeluście jej ciemnej strony. Nigdy w ży-
ciu nie spotkał się z taką siłą. W jaskini Jody też wyczuwał podobną ciemność, ale tu 
odbierał ją dosłownie wszędzie. 

Przed nimi głośno skrzeknął i poderwał się do lotu podobny do gada ptak o błysz-

czących, pokrytych nagą skórą skrzydłach. Luke przystanął, uświadomiwszy sobie, że 
dotarli do krańca niewielkiego półwyspu, otoczonego przez mętne wody. Nie mogli iść 
dalej, tym bardziej, że z dna rzeki wydobywały się na powierzchnię bąble gazu. Doły ze 
smołą? Luke rozejrzał się, chcąc się upewnić, czy stoją w bezpiecznym miejscu. 

- Co to jest? - odezwał się nagle Isolder. 
Luke spojrzał przed siebie. Ponad warstwą mgły nad powierzchnią rzeki zobaczył 

ogromną metalową platformę nachyloną pod bardzo dziwnym kątem. Wokół niej krą-
żyły nerwowo stada zaniepokojonych ptaków. Wschodzące słońce oświetlało złocisty-
mi  promieniami  zardzewiały  metal,  podkreślając  jego  brązową  barwę.  Za  platformą 
znajdowała się gigantyczna osłona dyszy wylotowej, przerdzewiała na wskroś tak bar-
dzo, że Luke mógł dostrzec znajdujące się wciąż na swoich miejscach fragmenty cięż-
kich turbogeneratorów. 

-  Wygląda  na  to,  że  rozbił  się  tu  jakiś  statek  -  powiedział.  W  tej  samej  niemal 

chwili  zdał  sobie  sprawę,  że  wrak  był  o  wiele  większy  nawet  od  starych  ogromnych 
gwiezdnych  niszczycieli  klasy  Victory.  Musiał  spoczywać  w  tej  wodzie  od  dobrych 
kilku wieków. 

Nad powierzchnią rzeki powiał lekki wiatr, rozwiewając mgłę, i Luke poza osłoną 

dyszy dostrzegł ogromną transpastalową kopułę, która wyglądała na nienaruszoną. 

Już miał odwrócić  się i odejść, kiedy  jego  wzrok spoczął na osłonie dyszy  wylo-

towej. Widniała tam zatarta przez czas nazwa statku: „Chu'unthor". 

Poczuł,  że  kręci  mu  się  w  głowie.  To  nie  osobę,  ale  kosmiczny  statek  starał  się 

setki lat wcześniej uwolnić Yoda. I przez tyle lat nikomu nie udało się tego dokonać. 

- Musimy się tam dostać - odezwał się, a głos miał ochrypły z podniecenia. 
- Po co? - zapytał Isolder. - To przecież tylko zardzewiałe szczątki. 
Luke starał się przeniknąć spojrzeniem mgłę, wypatrując drogi do  wraku. Wyco-

fawszy się z półwyspu, przeszli po bagnach prawie kilometr, zanim natknęli się na dwie 
stare drewniane tratwy wykonane z pni drzew, powiązanych przegniłymi teraz paskami 

Ślub Księżniczki Leii 

122

skóry. Wyglądały jakby zostały wykonane dla zabawy przez dzieci. W miejscu jednak, 
w którym przywiązano je do sterczących na brzegu pni drzew, widniały świeże ślady. 

- Ktoś tu niedawno był - stwierdził Isolder, pokazując je Luke'owi. 
-  Ta-a  -  przyznał  Skywalker.  -  Któż  mógłby  przepuścić  taką  okazję  popatrzenia 

sobie  na  naprawdę  gustowne  szczątki?-  Ja  mógłbym  -  odrzekł  książę.  -  Nie  musimy 
przecież tam iść, prawda? Musimy szukać Leii. 

Artoo zagwizdał na znak, że przyznaje mu rację, a potem wydał z siebie serię pi-

sków i świstów, by przypomnieć młodemu Jedi, że za każdym razem, kiedy robot znaj-
dzie się w pobliżu wody, czyha na niego potwór. 

Isolder popatrzył  w stronę gór, a Luke wyraźnie zdał sobie sprawę, że książę na-

prawdę nie chce, by cokolwiek opóźniło poszukiwania księżniczki. Czuł też jednak, że 
pozwolił, by do tego miejsca doprowadził go zew Mocy, tak jak zawsze pozwalał, żeby 
Moc wiodła go podczas walki. 

Wiedział aż za dobrze, że musi zaufać swoim przeczuciom. Teraz zaś przeczucie 

mówiło mu, że powinien dostać się na pokład wraku. 

- To zajmie nam tylko kilka minut - powiedział, wskakując na tratwę. - Kto idzie 

ze mną? 

- Ja zaczekam na brzegu - oświadczył Isolder. 
Artoo obrócił oko i popatrzył na księcia. Mały robot trząsł się ze strachu, ale tylko 

zgrzytnął, komentując odpowiedź Isoldera, i wtoczył się na tratwę. 

Odpychając się od dna drągiem, Luke skierował tratwę ku wrakowi. W nierucho-

mej  wodzie  wygrzewały  się  tuż  pod  powierzchnią  ogromne  brązowe  ryby.  Pod  wpły-
wem promieni słonecznych mgła zaczęła rzednąć i kiedy znaleźli się bliżej wraku, Luke 
mógł dostrzec większość pomieszczeń statku, a zwłaszcza kolonie kopuł mieszkalnych 
i  fragmenty  maszynowni.  Część  kadłuba  otaczająca  silniki do  lotów  w  nadprzestrzeni 
przerdzewiała na wylot. Cały ośmiopoziomowy kadłub statku mierzył blisko dwa kilo-
metry  długości  i  prawie  kilometr  szerokości.  Przestrzenie  pomiędzy  iluminatora-mi  w 
części mieszkalnej świadczyły  o tym, że na pokładach „Chu'unthora" musiało przeby-
wać wielu ludzi. Z wyglądu statek przypominał luksusowy liniowiec albo nawet latają-
ce miasto. Zaprojektowano go w taki sposób, by mógł pomieścić wiele osób. Przechył 
kadłuba wskazywał, że większość pomieszczeń musi znajdować się teraz w dołach ze 
smołą. Widać było tylko górne pokłady, ale i te niemal całkiem już przerdzewiały. 

A  jednak  nie  były  to  zwyczajne  szczątki.  Na  kadłubie  wraku  Luke  nie  dostrzegł 

śladów po ładunkach z blasterów ani ziejących wyrw świadczących o wybuchach poci-
sków  z  cięższej  broni.  Ani  kadłub,  ani  pokłady  nie  były  zmiażdżone  w  sposób,  który 
wskazywałby na rozbicie się statku podczas lądowania. Prawdopodobnie statek musiał 
lądować z powodu kłopotów natury technicznej. Zdołał dolecieć do planety, a później 
próbował lądować w dołach ze smołą. 

Kiedy Luke zbliżył się jeszcze bardziej, zauważył, że cały statek został kiedyś sta-

rannie  opieczętowany.  Wszystkie  rampy  i  schodnie  nie  były  zwyczajnie  zamknięte... 
klapy  włazów  dokładnie  zaspawano.  Na  wielu  transpastalowych  kopułach  widniały 
głębokie rysy, jakby ktoś próbował dostać się do wnętrza widocznego przez zmatowia-
łą, ale nadal przezroczystą bańkę. 

Create PDF

 files without this message by purchasing novaPDF printer (

http://www.novapdf.com

)

background image

Dave Wolverton 

123

Wrak statku spoczywał ukośnie w mule. Luke dopchnął tratwę w pobliże dziobu, 

który  zagłębił  się  w  grząskie  dno  rzeki  trochę  głębiej  niż  pozostała  część  statku,  i 
wspiął się na pokład. Dostrzegł porzucone prymitywne stalowe łomy, za pomocą któ-
rych  ktoś  usiłował  otworzyć  zaspawane  włazy.  Obok  łomów  leżały  także  resztki 
ogromnych drewnianych maczug i rozłupane na kawałki wielkie kamienie. Tu i ówdzie 
na  kadłubie  widniały  napisy  namalowane  w  nieznanym  języku,  a  obok  nich  znaki  i 
strzałki  wskazujące  słabiej  przyspawane  miejsca.  Widać  było,  że  wielokrotnie  próbo-
wano włamać się do środka, pracując cierpliwie i metodycznie, ale bez użycia właści-
wych narzędzi. 

Dzieci?  -  pomyślał  Luke,  ale  przecież  żadne  dziecko  nie  mogłoby  unieść  tak  gi-

gantycznej maczugi. 

Obok niektórych kopuł znajdowały się gniazda dostępu; gdyby Artoo udało się do 

nich podłączyć, mogliby otworzyć kopuły i dostać się do wnętrza, ale gniazda były za 
bardzo przerdzewiałe. Cały statek sprawiał takie wrażenie, jakby  w środku był równie 
zniszczony  jak na zewnątrz. Powierzchnie transpastalowych baniek usiane były plam-
kami  w  miejscach,  gdzie  od  lat  uderzały  w  nie  niesione  z  wiatrem  ziarenka  piasku. 
Przezroczyste osłony stały się niemal mlecznobiałe. Niektóre kopuły chroniły siłownie 
sportowe i sale ćwiczeń. Na podłogach leżały  wielkie piłki, jakby pasażerowie „Chu'-
unthora" grali nimi tuż przed lądowaniem. Inne osłaniały restauracje czy nocne lokale. 
Na pordzewiałych stołach leżały puste szklanki i talerze. Wszystko pokryte było grubą 
warstwą pyłu i kurzu. Artoo, który toczył się tuż za Luke'em, usiłując nie zsunąć się z 
pochyłości, poświstywał cicho i zafrasowany przyglądał się zniszczeniom.- Wygląda na 
to, że ktokolwiek przebywał na tym statku w chwili katastrofy, opuścił go wkrótce po 
lądowaniu i już nigdy tu nie powrócił - odezwał się Luke. 

Artoo  wydał  w  odpowiedzi  kilka  pisków  oraz  świergotów,  chcąc  przypomnieć 

Luke'owi  słowa  Yody:  „Zostaliśmy  odparci  przez  czarownice".  Luke  wyczuwał  zawi-
rowania Mocy, które jak mroczne cyklony wydawały się wciągać w siebie całą jasność. 

- Ta-a - powiedział po chwili. - Z czymkolwiek na tej planecie zetknął się Yoda, to 

wciąż istnieje. 

Artoo jęknął. 
Luke  zatrzymał  się  i  spojrzał  do  środka  kolejnej  bańki.  Osłaniała  dużą  salę,  po-

środku  której  stały  robocze  stoły.  Na  blatach  leżały  rdzewiejące  szczątki  rozmaitych 
urządzeń i mechanizmów: skorodowane baterie, skupiające światło kryształy, rękojeści 
świetlnych  mieczy.  Były  to  elementy  broni,  którą mogli  posługiwać  się  tylko  rycerze 
Jedi. 

Luke poczuł, że jego serce zaczyna walić jak młotem. Akademia kształcąca ryce-

rzy Jedi - pomyślał, stwierdziwszy, że wszystkie kawałki łamigłówki ułożyły się nagle 
w logiczną całość. - Przeszukałem czterdzieści światów i na żadnym nie trafiłem nawet 
na ślad akademii, gdyż uczelnia kształcąca przyszłych Jedi znajdowała się na gwiezd-
nym statku. Oczywiście; nie mogło być inaczej. W galaktyce żyło niewielu ludzi, potra-
fiących  po  mistrzowsku  władać  Mocą.  Starożytni  Mistrzowie  Jedi  musieli  więc  prze-
mierzać najodleglejsze światy w poszukiwaniu swoich następców. Możliwe, że w każ-

Ślub Księżniczki Leii 

124

dej gromadzie gwiezdnej trafiali tylko na jednego lub dwóch kadetów, którzy ich zda-
niem byli odpowiedni. 

Luke wyciągnął miecz świetlny, zapalił go i z desperacją zaczął ciąć transpastalo-

wą  bańkę.  Ten  wrak, tak  bardzo  przerdzewiały  i  zniszczony,  nie  mógł  kryć  w  swoim 
wnętrzu  niczego  naprawdę  wartościowego,  ale  Skywalker  musiał  się  upewnić.  Kiedy 
niebieskie krople stopionej transpastali zastygły w kałużach na pokładzie „Chu'unthor-
a", Artoo odtoczył się o kilka kroków do tyłu. 

Luke był tak zajęty forsowaniem kopuły, że niemal nie wyczuł jej nadejścia. Przez 

moment zdawało mu się, że za jego plecami pojawiła się nagle jakaś wielka siła, która 
rzuca się w jego stronę. Odwrócił się w samą porę i zobaczył młodą kobietę o długich, 
błyszczących, rudobrązowych włosach, odzianą w brunatny strój ze skóry jakiegoś nie 
znanego  zwierza,  na  tyle  krótki,  że  nie  skrywał  jej  nagich,  silnie  umięśnionych  nóg. 
Kobieta wyskoczyła  w górę i starała się kopnąć go odzianą w skórzany  but stopą, ale 
Luke, który siłą Mocy odgadł jej zamiary, w ostatniej chwili uchylił się przed ciosem i 
machnął ostrzegawczo mieczem. 

Uczuł  drżenie  Mocy,  zwiastujące  kolejny  atak,  ale  zanim  miał  czas  zareagować, 

dziewczyna  zamachnęła  się  maczugą, trafiając  w  sztuczną rękę  Luke'a  tak mocno,  że 
znajdujące  się  w  niej  obwody  zwarły  się  i  miecz  świetlny  wypadł  mu z  bezwładnych 
palców. Dziewczyna odchyliła nogę, chcąc kopnąć go  w  brzuch, ale Skywalker upadł 
na pokład statku i przetoczył się, a potem użył Mocy, by przywołać miecz świetlny do 
lewej dłoni. 

Kiedy  dziewczyna  spostrzegła,  co  zrobił,  zamarła  bez  ruchu  i  otworzyła  usta  ze 

zdumienia. Luke wyczuwał wyraźnie jej Moc: silną i dziką, niepodobną do żadnej, któ-
rą  spotykał  u  innych  kobiet.  Kiedy  przykucnęła  na  pokładzie  „Chu'unthora"  o  kilka 
kroków od niego, ciężko dysząc i myśląc zapewne, co robić, Skywalker zobaczył w jej 
brązowych oczach pomarańczowe plamki. 

- Nie zamierzam ci wyrządzić krzywdy - odezwał się do dziewczyny. 
Usłyszawszy to, zmrużyła oczy i szepnęła kilka słów, posługując się nie znaną mu 

mową, a Luke poczuł, jak dotyka go przenikający niemal na wylot palec Mocy. 

- W jaki sposób potrafisz czynić cuda, skoro jesteś tylko mężczyzną? - zapytała. 
- Moc przebywa w nas wszystkich - odrzekł Luke - a Mistrzami stają się ci, którzy 

zostali przeszkoleni. 

- Twierdzisz, że jesteś mistrzem magii? 
- Tak - odparł Luke. 
-  A  zatem  jesteś  męską  czarownicą,  Dżaiem,  który  przyleciał  tu  z  odległych 

gwiazd? 

Luke kiwnął głową. 
-  Słyszałam  o  Dżaiach  -  powiedziała  dziewczyna.  -  Babka  Rell  mówi,  że  są nie-

zwyciężonymi wojownikami, gdyż muszą nieustannie stawiać czoło śmierci. A ponie-
waż walczą o życie, natura miłuje ich tak bardzo, że nie mogą umrzeć. Czy jesteś jed-
nym z takich niezwyciężonych  wojowników? Moc zafalowała równie silnie jak wów-
czas, kiedy dziewczyna go zaatakowała, ale Luke wyczuł różnicę. Tym razem falowa-

Create PDF

 files without this message by purchasing novaPDF printer (

http://www.novapdf.com

)

background image

Dave Wolverton 

125

nie otoczyło go jak całunem, krępując i dusząc, a kiedy Luke starał się zorientować, co 
to oznacza, oczami umysłu ujrzał dziwną scenę. 

Zobaczył  dziewczynę,  która  poluje  na  pustyni,  starając  się  rozpaczliwie  zdobyć 

coś, czego inni zazdrośnie strzegli i chronili. Ujrzał szałas z gałęzi ustawiony pod chro-
niącym go występem skalnym, obok niego płonące ognisko, którego płomienie tańczy-
ły  i  chwiały  się  w  podmuchach  wiatru,  a  przy  ognisku  bawiące  się  półnagie  dziecko. 
Dziewczyna skradała się teraz ku chacie, chcąc zabrać to, co widocznie znajdowało się 
w środku. 

Uśmiechnęła się do Luke'a i zaczęła monotonnie śpiewać. Młody Jedi popatrzył na 

nią,  ale  widok  jej  oczu  go  przeraził.  Dostrzegł  w  nich  niepohamowaną  żądzę,  jakiej 
nigdy przedtem nie widział. 

Waytha ara ąuetha way. Waytha ara ąuetha way... - nuciła dziewczyna. 
- Chwileczkę! - zawołał Luke. - Nie myślisz chyba, że... Po pokładzie „Chu'unth

ra"  zaczęły  się  toczyć  popękane  głazy  i  szczątki  maczug,  grzechocząc  niby  grzmoty 
nadciągającej  burzy. Opadające nad rzeką za plecami dziewczyny mgły zaczęły  wiro-
wać  w  upiornym  tańcu.  „Zostaliśmy  odparci  przez  czarownice"  -  przypomniał  sobie 
Luke. 

Waytha ara ąuetha way. Waytha ara ąuetha way! Nagle niebo przecięła błyska-

wica i rozległ się grzmot. 

Kilkanaście mniejszych głazów uniosło się w powietrze i zaczęło lecieć wprost na 

Luke'a. Vader także próbował takich sztuczek, ale Jedi z niejakim smutkiem stwierdził, 
że Lord nawet w połowie nie był tak dobry. Skywalker machnął świetlnym mieczem na 
oślep, przecinając kilka większych głazów. Jeden z nich trafił go w pierś, odrzucając do 
tyłu. „Zostaliśmy odparci przez czarownice". 

- Zaczekaj! - krzyknął do dziewczyny. - Nie możesz traktować mężczyzn jak nie-

wolników i obcować z nimi, kiedy masz ochotę! 

Po  pokładzie  statku,  w  stronę  Luke'a, toczyły  się  teraz  większe  głazy.  Ich  łoskot 

przypominał tętent spłoszonego stada. Nagle młody Jedi uświadomił sobie, że ta kobie-
ta może zrobić wszystko, co zechce. Uniósłszy rękę w rozpaczliwym geście, Luke sta-
rał się posłużyć Mocą, by zmienić kierunek ruchu głazów, ale czuł w głowie taki mę-
tlik, że nie mógł skupić myśli na tym, co chce zrobić. „Odparci przez czarownice". 

Zobaczył, jak w powietrzu leci w jego stronę jakiś drąg. Udało mu się zrobić unik, 

ale  tysiące  kamieni  śmigało nieustannie  koło  jego  głowy.  Nagle  dziewczyna  skoczyła 
ku niemu, wymachując wyciągniętą nad głową maczugą. Nie wyczuł, co zamierza zro-
bić, ale kiedy znalazła się przed nim, opuściła uniesioną maczugę na jego głowę. Zoba-
czył oślepiający błysk i runął na pokład. 

Oszołomiony,  usłyszał,  jak  dziewczyna  coś  krzyknęła,  a  później  usiadła  mu  na 

piersi i silnymi nogami przycisnęła jego ręce do pokładu. Nie miał siły się opierać, kie-
dy uchwyciła go za szczękę i triumfująco krzyknęła: 

- Jestem Teneniel Djo, córka Allyi, a ty jesteś teraz moim niewolnikiem! 
Wczesnym rankiem Han wspinał się z mozołem po zdradliwych, wykutych w litej 

skale  stopniach.  Jak  w  przypadku  większości  planet  o  niewielkiej  sile  przyciągania, 
wulkaniczne  góry  były  wysokie  i  bardzo  strome.  Zbocze,  które  pokonywali,  wznosiło 

Ślub Księżniczki Leii 

126

się na dwieście metrów ponad poziom czarnego skalistego płaskowyżu w dole. Schody 
były wystarczająco szerokie nawet dla rankorów, ale tysiące wędrujących po nich stóp 
wygładziło  powierzchnię  stopni, a  spływająca  ze  szczytu  woda  zamarzła  w  nocy,  po-
krywając  je  cienką  warstwą  lodu,  dzięki  czemu  łatwo  było  poślizgnąć  się  i  runąć  w 
przepaść. 

Stąpające tuż za Hanem rankory parskały i wspinały się bardzo wolno, chwytając 

się skalnych występów. Przerażone, że mogłyby spaść, wspinały się jednak, przynagla-
ne bezlitośnie przez dosiadające je kobiety. Siedzący na grzbiecie jednego z rankorów 
Chewbacca nie wyglądał dobrze. Przez całą drogę trzymał się za stłuczone żebra i cza-
sami cicho pojękiwał. 

W świetle dnia Han mógł lepiej przyjrzeć się kobietom. Pod wierzchnimi ciepłymi 

okryciami nosiły tuniki zrobione z barwnych skór jakichś gadów. Tuniki mieniły się na 
zielono, jasnoniebiesko i żółto. Nałożone na nie grube okrycia utkane były z włókien i 
kunsztownie wykończone żółtymi łodygami roślin i dużymi ciemnymi paciorkami zro-
bionymi  z  suszonych  nasion  i  strączków.  Najwięcej  ozdób  jednak  znajdowało  się  na 
kobiecych głowach. To, co w ciemnościach w pierwszej chwili wyglądało na ozdobione 
skrzydłami  hełmy,  okazało  się  wykonanymi  z  ciemnego  metalu  wymyślnymi  nakry-
ciami głowy o brzegach zaginających się do góry niczym skrzydła dziwnego owada. W 
każdym z „kapeluszy"  wywiercono  wiele  otworów i szczelin, w których umieszczono 
poruszające się przy każdym kroku rankora ozdoby. Były pośród nich kawałki agatów i 
szlifowanych błękitnych azurytów, malowane czaszki małych drapieżnych gadów, nie-
wielkie  suszone  łapki  jakichś  stworzeń,  strzępki  kolorowych  tkanin,  szklane  paciorki, 
kawałki  kutego  srebra,  a  nawet  bladoniebieskie  kulki,  które  mogły  być  wysuszonymi 
gałkami  ocznymi.  Poszczególne  nakrycia  głowy  różniły  się  między  sobą,  a  Han  wie-
dział  dostatecznie  dużo  na  temat różnych  kultur,  by  mieć  się  na  baczności.  W  każdej 
społeczności istoty obdarzone władzą ubierały się w sposób jak najbardziej wyszukany. 

Solo trzymał Leię i Threepia za ręce, obawiając się, że gdyby któreś z nich runęło 

w  przepaść,  mogłoby  pociągnąć  za  sobą  pozostałych.  Oddychał  z  wielkim  trudem,  a 
przy każdym oddechu wydobywały mu się z ust obłoczki pary. W pewnej chwili poko-
nali  ostatni  zdradliwy  zakręt  i  znaleźli  się  na  szczycie,  skąd  rozciągał  się  widok  na 
owalną  dolinę  otoczoną  ze  wszystkich  stron  górami.  Stały  tam  wzniesione  z  gałęzi  i 
gliny  chaty  o  dachach  pokrytych  słomą,  a  widniejące  obok  nich  prostokąty  zieleni  i 
brązu stanowiły obszary upraw. Na polach krzątały się kobiety, mężczyźni i dzieci, inni 
mieszkańcy  wioski  pracowali  przy  domach,  zajęci  karmieniem  trzymanych  w  zagro-
dach ogromnych czworonożnych gadów. Środkiem doliny płynął duży strumień. Wpa-
dał do jeziora po przeciwnej stronie, a jego wody przelewały się przez skały i niknęły, 
tworząc niewątpliwie wodospad rozpryskujący się na płaskowyżu. 

Kiedy  schodzili  po  stopniach  w  dolinę,  minęła  ich  grupa  dziesięciu  kobiet  jadą-

cych także na rankorach. Wszystkie  były ubrane w podobny sposób:  w tuniki z barw-
nych, niewyprawionych  skór  jaszczurek,  grube  okrycia  bardzo  potrzebne  w  wysokich 
górach  i  rogate  hełmy  pełne  takich  samych  ozdób.  Kilka  z  nich  było  uzbrojonych  w 
blasterowe  karabiny,  ale  inne  miały  jedynie  włócznie  lub  zatknięte  za  pasy  siekierki, 
którymi mogły rzucać. Żadna z kobiet nie mogła liczyć mniej niż dwadzieścia pięć lat, 

Create PDF

 files without this message by purchasing novaPDF printer (

http://www.novapdf.com

)

background image

Dave Wolverton 

127

a widok ich zmęczonych i brudnych twarzy zmroził Hana bardziej niż chłodne górskie 
powietrze. Kobiety nie uśmiechały się, ale też nie smuciły. Na ich twarzach malowała 
się  zimna, niemal  brutalna  obojętność,  jaką  często  można zobaczyć  na  obliczach  wo-
jowników nawykłych do okrucieństwa. 

Ponad wąską doliną widniały  wykute  w bazaltowej skale umocnienia: wieżyczki, 

łączące je parapety i strzelnice. W różnych miejscach na skałach umieszczono kawałki 
plastalowych  płyt,  które  były  częściami  kadłubów  rozbitych  kosmicznych  statków, 
tworząc  z  nich  swoistą  mozaikę.  Z  tej  kryjącej  się  w  górach  fortecy  wystawały  lufy 
dziwacznych blasterowych dział, wymierzonych w różne strony. Ciemne ślady po wy-
buchach  i  wyrwy  w  skałach  dowodziły,  że  społeczność  zamieszkująca  dolinę  toczyła 
wojnę. Tylko przeciwko komu? 

Grupa wędrujących dotarła w końcu do kamiennej platformy, a rankor, który niósł 

Chewbaccę, na rozkaz jednej z kobiet zaprowadził Leię pod górę ku umocnieniom. Po-
zostałe  zwierzęta  skierowały  tymczasem  Hana  i  Threepia  błotnistą  ścieżką  wijącą  się 
obok  zagród.  Minęli  stado  ogromnych  brudnych  gadów,  które  siedziały,  nie  wydając 
żadnych dźwięków, żuły paszę i patrzyły posępnie na przybyłych. 

Dotarli do kręgu chat wzniesionych z gałęzi przetykanych kawałkami gliny. Przed 

wejściem do każdej chaty znajdowała się kamienna urna z wodą. Przez otwarte drzwi 
było widać wiszące na ścianach jaskrawoczerwone koce, ustawione na niskich stolikach 
koszyki z orzechami i drewniane grabie. 

Strażniczki zaprowadziły więźniów na tył jednej z chat, za którą ujrzeli dziesiątki 

mężczyzn, młodych kobiet i dzieci. Na piaszczystym, porośniętym chwastami kawałku 
ziemi mieszkańcy wioski wykopali dołki i napełnili je wodą ze stojących obok wiader, 
tworząc w ten sposób niezliczoną liczbę małych kałuż. Obok każdej takiej kałuży, wpa-
trując się w nią z napięciem, siedział dorosły, otoczony gromadką dzieci. Stały w mil-
czeniu i także wpatrywały się w kałużę. 

Rankor zatrzymał się, a dosiadająca go wojowniczka nachyliła się i lekko uderzyła 

Hana włócznią w ramię. 

Whuffa, whuffa - powiedziała, pokazując mu, że powinien także wpatrywać się w 

jedną z kałuż.- Masz pojecie, o co jej może chodzić? - zwrócił się Han do Threepia. 

- Obawiam się, że nie, proszę pana - odparł android. - W moich zasobach danych 

nie umieszczono ani jednego słowa z języka, którym się posługuje. Niektóre wyrażenia 
mogą pochodzić z mowy starożytnych Paecian, ale nigdy nie spotkałem się z terminem 
„whuffa". 

Paecian  -  zastanowił  się  Han.  Imperium  Paecian  legło  w  gruzach  przed  prawie 

trzema tysiącleciami. Han podszedł do mężczyzny z siwą brodą i popatrzył na jego wy-
pełnioną  błotem  kałużę.  Nie  była  duża,  jej  obwód  nie przekraczał  pół metra, a głębo-
kość kilku centymetrów. 

Mężczyzna wyszczerzył zęby na Hana i warknął: 
Whuffa! 
Wręczywszy Hanowi miedziane ostrze, gestami nakazał mu wykopać podobny do-

łek, przyniósł wiadro z wodą i pokazał wolne miejsce z daleka od pozostałych ludzi. 

Ślub Księżniczki Leii 

128

Whuffa, bardzo dobrze. Wszystko jasne - odrzekł Han i zabrawszy wręczone mu 

przedmioty, udał się we wskazanym kierunku. Wykopał niewielki dołek, a potem wylał 
do  niego  wszystką  wodę.  Cuchnęła  okropnie  i  Han  uświadomił  sobie,  że  nie  była  to 
wcale woda, ale jakiś nie przefermentowany do końca napój. Wspaniale - pomyślał. - 
Pochwyciły mnie czarownice, które chcą, bym  wpatrywał się w kałużę tak długo, do-
póki nie nawiedzą mnie wizje. 

Przez  chwilę  patrzył  na  swoje  odbicie,  a  ujrzawszy,  że  ma  włosy  w  nieładzie, 

przeczesał je wyprostowanymi palcami. Wojowniczki nie wiedziały, co zrobić z Thre-
epiem, i w końcu zostawiły go w otoczeniu gromadki dzieci, które gapiły się na niego 
ciekawie,  ale  bez  złych  zamiarów.  Leia  zniknęła  w  mroku szeroko  otwartej  bramy  na 
szczycie fortecy. Z daleka dobiegł Hana odgłos silników pikującego w atmosferze my-
śliwca  typu  TIE.  Siedzące  na  rankorach  kobiety  uniosły  głowy  i  osłoniwszy  dłońmi 
oczy, zaczęły gorączkowo przeszukiwać niebo. 

Wyglądało  to  na  dobry  znak.  Jeżeli  te  kobiety  także  obawiały  się  wojsk  Zsinja, 

Han przynajmniej znalazł się wśród swoich. Spojrzawszy  jednak na wykonane prowi-
zorycznie fortyfikacje, pomyślał, że może cieszy się zbyt wcześnie. Tak czy inaczej, nie 
podobało mu się brzmienie słowa „osądzić". Jeżeli te kobiety  cierpiały na ksenofobię, 
mogły zabijać lub więzić istoty z innych światów po prostu ze strachu. Jeśli myślały, że 
Han  i  Leia  są  szpiegami,  mogły  przysporzyć  swym  więźniom  jeszcze  więcej  zmar-
twień.  Nie  mógł  także  pozostawać  obojętny  na  fakt,  iż  niemal  automatycznie  uznały 
jego, Hana Solo, za niewolnika Leii. Popatrzył na strażniczki nadal siedzące na ranko-
rach. Wpatrywały się  w niego z chłodną obojętnością. Postanowił udawać, że jest po-
chłonięty nową pracą. 

Siedział wpatrzony w kałużę pełną sfermentowanego płynu przez godzinę, czując, 

jak z każdą minutą słońce pali go w kark coraz bardziej, aż w końcu poczuł takie pra-
gnienie, że zaczął rozmyślać, czy nie napić się trochę tej cieczy. Lepiej nie - zdecydo-
wał jednak po chwili. - Niewolnikom zapewne nie wolno tego robić. 

Leia wciąż jeszcze nie zeszła na dół. Han spostrzegł kobietę, która ukazała się w 

oknie jednego z korytarzy wykutych w skale o prawie sto metrów ponad dnem doliny. 
Była stara, na głowie miała skórzaną czapkę, a w rękach trzymała wiadro. Przez chwilę 
stała nieruchomo, wpatrując się w dno doliny, a potem machnęła ręką w powietrzu i coś 
powiedziała. Znajdowała się jednak zbyt daleko i Han nie mógł usłyszeć  jej słów. Uj-
rzał tylko, jak po chwili z dna doliny unosi się kryształowa kula i w locie kieruje się w 
stronę okna. Kobieta wychyliła się poza parapet i podstawiła wiadro, a kula wpadła do 
środka naczynia, rozpryskując bryzgi wody. Stara kobieta wróciła z napełnionym w ten 
sposób wiadrem do fortecy, a Han siedział w osłupieniu, nie mogąc uwierzyć własnym 
oczom. To, co płynęło w powietrzu ku kobiecie, nie było kryształową kulą, jak sądził, 
ale wodą. A jednak to nie mogło być zjawisko naturalne. Kula z wody płynęła ku ko-
biecie bardzo wolno. 

Usłyszawszy  głośne  cmoknięcie,  Han  popatrzył  na  swoją  kałużę  i  ujrzał,  że  z 

otworu znajdującego się tuż przy niej wysunął się jakiś duży robak, który teraz wsysał 
napój. Siedzący nieopodal stary mężczyzna cicho szepnął: 

Whuffa! 

Create PDF

 files without this message by purchasing novaPDF printer (

http://www.novapdf.com

)

background image

Dave Wolverton 

129

Han spojrzał na bezzębnego starca. Zobaczył, jak dłońmi wykonuje  jakieś ruchy, 

jakby złapał coś i ciągnął, i zrozumiał, że w ten sposób starzec pokazuje mu na migi, by 
schwycił stwora. 

Han przeniósł spojrzenie na robaka. Na razie dostrzegał tylko ciemnobrązową skó-

rę i otwór, przez który tamten wsysał ciecz. Dopiero po jakimś czasie, kiedy robak wy-
pił  trochę  więcej  płynu,  ukazał  się  łeb  wielkości  mniej  więcej  dziecinnej  pięści.  Han 
zobaczył, że obserwują go teraz wszyscy: dzieci, dorośli, a nawet strażniczki na ranko-
rach.  Wszyscy  zachowywali  absolutną  ciszę,  oczekiwali  w  napięciu,  wstrzymując  od-
dech. Bez względu na to, kim lub czym był dla nich whuffa, było jasne, że bardzo zale-
ży im, by go złapać. Zapewne związana jest z tym jakaś nagroda - pomyślał Han. 

Po chwili, w której się nic nie działo, robak wysunął się z dziury trochę bardziej i 

zaczął pełznąć przez błotniste miejsce, starając się wywęszyć, gdzie jest napój. Wyglą-
dał  na  dość  grubego,  ale  Han  nadal  nie  wiedział  jak  go  schwycić,  tak  by  mu  się  nie 
wymknął. Odczekał więc trzy minuty, aż robak nabierze tyle odwagi, by wysunąć się z 
dziury  jeszcze  bardziej,  i  skieruje  do  stojącego  trochę  dalej  wiadra  z  resztką  cieczy. 
Pomyślał, że nie zaszkodzi, jak robak się upije. Pozwolił więc, by stworzenie wsadziło 
otwór gębowy do  wiadra i zaczęło osuszać  jego dno przy akompaniamencie głośnych 
siorbnięć. Zobaczył na skórze robaka wyraźne pierścienie, ale nie dostrzegł oczu. Prze-
konawszy się o tym, schylił się i schwycił go z całej siły, obawiając się trochę, czy go 
nie zmiażdży. 

Robak szarpnął się tak szybko i z taką siłą, że Han upadł na ziemię, ale go nie pu-

ścił. 

- Mam cię! - krzyknął. 
W tej samej chwili bez mała wszyscy mieszkańcy wioski rzucili się, by mu pomóc. 

Roześmiane dzieci skakały w górę i krzyczały radośnie: 

Whuffa, whuffa! 
Robak  skręcał  się  w  dłoniach  Hana.  W  pewnej  chwili  skierował  na  niego  otwór 

gębowy i plunął mu w twarz porcją wessanej cieczy, a potem zaczął charczeć i syczeć. 

Han  jednak trzymał go  z  całej  siły.  Czuł,  jak  stworzenie  się  napręża,  starając  się 

wykorzystać siłę tarcia o ziemię, by umknąć do jamy. Dopiero po kilku minutach, kiedy 
się zmęczyło,  Han zaczął powoli wyciągać je z  otworu. Po pewnym  czasie ukazał się 
kolejny  metr  zwierzęcia.  W  ziemi  kryła  się  jednak  o  wiele  większa  jego  część,  Han 
przesunął  więc  ręce  trochę  dalej  i znów  pociągnął. Twarz ociekała  mu potem.  Dłonie 
miał także wilgotne, co sprawiało, że uchwyt był mało pewny, ale po następnych trzech 
minutach udało mu się wyciągnąć kolejny metr whuffy. Stojący za nim inni mężczyźni 
schwycili i trzymali wijący się łeb stworzenia. 

Han pracował w ten sposób przez pół godziny, ale doszedł do wniosku, że to może 

potrwać  znacznie  dłużej.  Wyciągnął  z  otworu  prawie  dwadzieścia  metrów  whuffy,  a 
grubość  ciała robaka  była  wciąż  taka  sama.  Z  każdą  chwilą  jednak radził  sobie  coraz 
lepiej.  Wypracował  nawet  pewien  system:  kiedy  robak  się  zmęczył,  wyciągał  od razu 
dwa albo trzy metry, a kiedy whuffa odzyskiwał siły i zaczynał stawiać opór, Han robił 
przerwę i tylko trzymał mocno. Godzinę później, kiedy słaniając się ze zmęczenia, wy-
ciągnął kolejny kawałek whuffy, z niejakim zdziwieniem spostrzegł, że dotarł do koń-

Ślub Księżniczki Leii 

130

ca.  Siła  tego  pociągnięcia  przewróciła  go  na  ziemię.  Kiedy  wstał,  zobaczył,  że  każdy 
mieszkaniec  wioski  trzyma  część  stworzenia,  którego  łeb  już  prawie  się  nie  poruszał. 
Ocenił, że robak musiał mieć dwieście pięćdziesiąt metrów długości. Okazując wyraźną 
radość,  mieszkańcy  wioski  przenieśli  schwytanego  whuffę  do  sadu.  Starcy  uśmiechali 
się do Hana i klepali go po plecach, szepcząc słowa podziękowania. Han Solo podążył 
za nimi. 

Mieszkańcy zaczęli rozwieszać whuffę na gałęziach jednego z uschniętych drzew, 

a Han ujrzał więcej takich stworzeń wiszących i suszących się  w słońcu. Podszedł do 
martwego whuffy i dotknął go. Pod palcami poczuł ciągnącą się jak guma skórę, mięk-
ką,  elastyczną  i  nawet  całkiem  ładną.  Podobała  mu  się  także  jej  czekoladowa  barwa. 
Dla zabawy spróbował ją rozciągnąć, by zobaczyć, czy nie pęknie, ale skóra nie puści-
ła, a nawet nie wyciągnęła się tak bardzo, jak przypuszczał. Popatrzył na kobiety dosia-
dające  rankorów  i  ujrzał,  że  siodła  na  grzbietach  zwierząt  były  także  przywiązane  za 
pomocą skóry whuffy. 

Wspaniale  -  pomyślał.  -  Udało  mi  się  złapać  kawał  sznura.  Mieszkańcy  wioski 

uważali jednak, że dokonał czegoś niezwykłego. Popadli w ekstazę. Kto wie, jaką da-
dzą mu nagrodę?  Jeżeli  mieli zwyczaj  skazywać  przybyszów  z  innych  planet na  karę 
śmierci, to kto wie, czy on, Han Solo, bohaterski Pogromca Whuffy, nie ocalił sobie w 
ten sposób życia? A nawet gdyby był to jedynie sznur, Han musiał przyznać, że choler-
nie dobry. Możliwe, że dałoby się go sprzedać dyktatorom mody z innych planet? Może 
to nie był zwyczajny sznur? Może miał jakieś własności lecznicze? Ci ludzie prowadzi-
li przecież wojnę. Może więc przykładali kawałki whuffy do ran w charakterze antybio-
tyków? Może gotowali z niej wywar, który zapewniał im długowieczność? Jeśli zasta-
nowić się nad tym trochę dłużej, to kto wie, do czego  jeszcze dałoby  się  wykorzystać 
whuffę? 

- Han? - usłyszał nagle kobiecy głos. 
Odwrócił się. Na skraju sadu zobaczył ciemnowłosą kobietę dosiadającą rankora. 
- Nazywam się Damaya - odezwała się nieznajoma. - Chodź ze mną. 
Trąciwszy piętą buta nos bestii, zawróciła. Han poczuł, jak zasycha mu w ustach. 
- Dlaczego? Dokąd mnie zabierasz? 
- W ciągu ostatnich dwóch godzin twoja przyjaciółka Leia opowiadała o tobie kla-

nowi kobiet ze Śpiewającej Góry. Wyprosiła dla ciebie wolność, ale teraz musimy zde-
cydować, jaka ma być twoja przyszłość. 

- Moja przyszłość? 
- My, członkinie klanu kobiet ze Śpiewającej Góry, postanowiłyśmy nie być two-

imi wrogami, ale to jeszcze nie oznacza, że zostaniemy twoimi sojuszniczkami. Dowie-
działyśmy  się,  że  masz  gwiezdny  statek,  który  może  udałoby  się  naprawić.  Jeżeli  to 
prawda, będą chciały go mieć Siostry Nocy i ich imperiami niewolnicy. A ponieważ na 
swoim  świecie  jesteś  kimś  obdarzonym  dużą  władzą,  mogą  chcieć  również  i  ciebie. 
Klan musi wiedzieć, czy będzie ci potrzebna nasza ochrona, a jeżeli tak, jaką jesteś go-
tów zapłacić za nią cenę. 

Han udał się za Damayą. Oddychał ciężko i czuł, jak po twarzy i plecach spływają 

mu krople potu. Nie spał od dawna, swędziały go oczy, a w zatokach paliło, jakby był 

Create PDF

 files without this message by purchasing novaPDF printer (

http://www.novapdf.com

)

background image

Dave Wolverton 

131

uczulony  na  coś,  co  znajdowało  się  na  planecie.  Wysłanniczka  poprowadziła  go  pod 
górę ku fortecy. Kiedy dochodzili do platformy, przy której kamienne schody rozdziela-
ły się na trzy  ścieżki, zobaczył, jak tym samym co  oni wcześniej szlakiem wspina się 
grupa dziwnych istot. Było ich dziewięć, przypominały wyglądem inne kobiety z wio-
ski, ale na ich purpurowej skórze widniały pryszcze. Na głowach nie miały egzotycz-
nych hełmów jak wojowniczki z górskiej doliny. Nosiły włochate, ciemne szaty z kap-
turem, utkane z włókien roślinnych i pokryte teraz grubą warstwą kurzu. Han pomyślał 
niespokojnie, czy przypadkiem nie wezwano tych kobiet po to, by go osądziły. 

Rzut  oka  na  strażniczki  pilnujące  szlaku  upewnił  go  jednak,  że  te  obce  zakaptu-

rzone kobiety  były  wrogami. Rankory parskały i szarpały  się nerwowo, drapiąc pazu-
rami  ogromnych  łap  kamienne  schody.  Wojowniczki  trzymały  blastery  gotowe  do 
strzału, mimo iż przywódczyni tej dziewiątki miała w dłoni złamaną na pół włócznię, 
zapewne na znak, że przybywa z pokojową misją. 

Damaya zsunęła się z rankora i poprowadziła Hana schodami wiodącymi ku forte-

cy. 

Obok kamiennej platformy nowo przybyłe zatrzymały się, niepewne, co robić da-

lej, i badawczo przyglądały się Hanowi. Ich przywódczynią była starsza kobieta o wło-
sach siwiejących w okolicach skroni i błyszczących zielonych oczach. Dołki w jej za-
padniętych  policzkach  miały  niezdrową  zielonożółtą  barwę.  Uśmiechnęła  się, ale  Han 
na widok tego uśmiechu poczuł, jak po plecach przechodzą mu ciarki. 

- Powiedz mi, człowieku z innego świata, gdzie znajduje się twój statek - odezwała 

się zza jego pleców. 

Han poczuł, że serce zaczyna mu walić jak młotem. 
- Jest... hmm... tam, za... - zaczął mówić, ale prowadząca go Damaya odwróciła się 

gwałtownie w jego stronę. 

- Nie mów jej! - rozkazała, a jej słowa, ostre jak nóż, przecięły jakąś niewidzialną 

nić krępującą mu gardło. Han zdał sobie sprawę z tego, że starsza kobieta posłużyła się 
sztuczką rycerzy Jedi, którą stosował Luke, kiedy chciał nakazać coś człowiekowi słab-
szego charakteru. 

Musiał się zarumienić, gdyż Damaya powiedziała: 
- Nie masz się czym przejmować. Baritha ma silny dar zniewalania myśli. 
Stara kobieta uśmiechnęła się do Hana, a on odwrócił się i odszedł, zły i na nią, i 

na siebie. Baritha postąpiła dwa kroki za nim, a później, wyciągnąwszy rękojeść włócz-
ni, dotknęła nią na próbę jego krocza. 

Han odwrócił się, zaciskając pięści, a stara kobieta szepnęła coś tak cicho, że jej 

nie usłyszał, a potem zaczęła monotonnie śpiewać, wyciągając przed siebie dłoń w ta-
kim  geście,  jakby  ją  na  czymś  zaciskała.  Han  poczuł,  jak  przeguby  jego  zaciśniętych 
dłoni  ściska  niewidzialne  imadło  i  usłyszał,  że  pod  wpływem  tego  uścisku  zaczynają 
trzeszczeć stawy.- Nie bądź taki skory do gniewu, ty wymoczku - zarechotała Baritha. - 
Szanuj silniejszych od siebie, bo następnym razem zmiażdżę ci oko albo coś innego, co 
przedstawia dla ciebie jeszcze większą wartość. 

- Zabieraj ode mnie swoje brudne łapy - warknął Han. 

Ślub Księżniczki Leii 

132

Jego przewodniczka, Damaya, niedbałym ruchem wyciągnęła blaster, wymierzyła 

w gardło Barithy i powiedziała coś w swojej mowie. 

Stara kobieta uwolniła przeguby Hana. 
- Ja tylko podziwiałam twojego więźnia - oświadczyła. - Z tyłu wygląda napraw-

dę... apetycznie. Któż mógłby się powstrzymać? 

-  My,  klan  kobiet  ze  Śpiewającej  Góry,  znosimy  waszą  obecność  -  odezwała  się 

Damaya. - Nasza gościnność ma jednak granice. 

- Wy, kobiety ze Śpiewającej Góry, jesteście słabe i głupie - zakrakała stara kobie-

ta, wysuwając do przodu głowę i unosząc brwi, przez co zmarszczki na jej twarzy tro-
chę  się  wygładziły.  -  Mogłybyśmy  was  stąd  wyrzucić,  gdybyśmy  chciały,  a  więc  bę-
dziecie znosiły naszą obecność i spełnicie wszystkie nasze żądania. Gardzę waszą uda-
waną uprzejmością! Pluję na waszą gościnność! 

- Mogłabym strzelić ci prosto  w gardło -  odezwała się z nadzieją przewodniczka 

Hana. 

- No to do dzieła, Damayo - odparła Baritha, rozchylając poły swojej szaty i uka-

zując  wysuszone,  pomarszczone  piersi.  -  Zastrzel  swoją  ukochaną  ciotkę!  Od  czasu, 
kiedy wyrzuciłaś mnie z klanu, życie straciło dla mnie wszelką wartość. Zastrzel mnie. 
Wiesz dobrze, jak bardzo tego pragnę! 

- Nie uda ci się namówić mnie do tego - rzekła Damaya. Baritha zarechotała gło-

śno, a później powtórzyła szyderczym tonem. 

- Nie uda ci się namówić mnie do tego! 
Wszystkie stojące za nią kobiety także się roześmiały. Han poczuł, jak bez wyraź-

nego  powodu  opanowuje  go  wściekłość.  Bardzo  chciał,  by  Damaya  uniosła  blaster  i 
trafiła chociaż kilka tych złych kobiet. Jego opiekunka jednak schowała broń i klepnęła 
go po ramieniu, dając znak, by szedł przed nią, a ona będzie oddzielała go od dziewię-
ciu zakapturzonych dziwnych istot. 

Forteca okazała się bardziej zniszczona niż sądził. Skały wokół płatów ochraniają-

cej je plastali były osmalone i popękane. Szczeliny pokryto ciemnozieloną, podobną do 
gumy substancją, tak że miejscami bazalt upodobnił się do marmuru. Han zobaczył le-
żące w przejściach kawałki czerwonego piaskowca i zaczął się zastanawiać, skąd się tu 
wzięły, jako że otaczające ich góry  były najprawdopodobniej pochodzenia wulkanicz-
nego. Ktoś musiał przydźwigać te kamienie z odległości co najmniej kilku kilometrów. 

Dwie strażniczki stojące przy wejściu do fortecy ruszyły w ich stronę, żeby wska-

zać  drogę.  Han  obejrzał  się  i  zobaczył,  że  kilkanaście  wojowniczek  z  klanu  kobiet  ze 
Śpiewającej  Góry  eskortowało  pieszo  grupę  odzianych  w  czarne  szaty  kobiet,  które 
wspinały się za Damaya. Kiedy znalazł się w mrocznych komnatach fortecy, stwierdził, 
że klatki schodowe, sale i korytarze połączone są ze sobą  niczym komórki w plastrze 
miodu. Ściany były obite grubymi tkaninami i oświetlone blaskiem świec płonących w 
ozdobnych świecznikach. Wkrótce dotarli do sali znajdującej się w rogu fortecy. Wyku-
te w litej skale okna wychodziły na dwie strony. 

Ogromny  pokój  miał  kształt trójkąta,  a  sześć  otworów  ukazywało  panoramę  pła-

skowyżu i ciągnącej się za nim równiny. Obok okien ustawiono karabiny blasterowe, a 
przy nich, na podłodze, ułożono stosy kuloodpornych kamizelek. W kierunku widocz-

Create PDF

 files without this message by purchasing novaPDF printer (

http://www.novapdf.com

)

background image

Dave Wolverton 

133

nych  na  wschodzie  gór  zwrócone  było  samotne  blasterowe  działo.  Ogromna  wyrwa 
wskazywała  miejsce,  gdzie  pocisk  trafił  w  obudowę,  a  wyciekające  z  niej  chłodziwo 
zastygło na podłodze, tworząc zieloną kałużę. Działo było więc bezużyteczne. W środ-
ku sali znajdowało się palenisko, na którym żarzyły się jasno węgle. Na umieszczonym 
nad nimi rożnie piekło się teraz jakieś zwierzę, a obracający rożen mężczyźni polewali 
je roztopionym, pikantnie pachnącym tłuszczem. 

W pomieszczeniu przebywało kilkanaście kobiet ubranych w błyszczące stroje ze 

skór gadów. Wszystkie miały na głowach hełmy. W jednej, stojącej najdalej od wejścia, 
ale ubranej tak samo jak pozostałe, Han rozpoznał księżniczkę Leię. 

Na widok odzianych na czarno wiedźm jedna z kobiet wyszła przed całą grupę. 
- Witaj, Baritho - odezwała się do staruchy, całkowicie ignorując obecność Hana. - 

W  imieniu  moich  sióstr,  ja, matka  Augwynne,  witam  cię  w  komnacie  rady  wojowni-
czek ze Śpiewającej Góry. 

Augwynne postąpiła jeszcze kilka kroków, ale mimo jej pełnych uprzejmości słów 

widać było, że ma się na baczności. Miała na sobie tunikę z błyszczących żółtych łusek 
i  skórzaną  wierzchnią  szatę z naszytymi  wzdłuż  jej  skraju czarnymi  jaszczurkami.  Jej 
głowę  osłaniał  hełm  wykonany  z  gładkiego,  złocistego  drewna,  zdobionego  kaboszo-
nami z błyszczących tygrysich gałek ocznych. 

- Nie zawracaj sobie głowy uprzejmościami - odezwała się Baritha, rzucając prze-

łamaną włócznię na podłogę. Purpurowe żyły na jej głowie zaczęły nerwowo pulsować. 
- Siostry Nocy domagają się wydania generała Solo i pozostałych przybyszów z innego 
świata. To my ich pochwyciłyśmy i zgodnie z prawem należą teraz do nas! 

- Nie widziałyśmy przy nich Sióstr Nocy - odezwała się Augwynne - a tylko impe-

rialnych szturmowców, którzy przebywali bezprawnie na naszej ziemi. Zabiłyśmy ich i 
pozwoliłyśmy, by ich ofiary przebywały pośród nas jako wolni ludzie. Obawiam się, że 
nie mogę spełnić twojej prośby. 

-  Ci  szturmowcy  byli  naszymi  niewolnikami.  Wiesz  dobrze,  że  wypełniali nasze 

rozkazy - odparła Baritha. - Prowadzili obcych do więzienia w celu poddania ich prze-
słuchaniu. 

-  Jeśli  chodzi  jedynie  o  przesłuchanie  generała  Solo,  możliwe,  że  będę  mogła  ci 

pomóc. Generale Solo, w jakim celu przybyłeś na Dathomirę? 

Oczy Augwynne błysnęły. Spojrzała na małą torbę wiszącą u jego pasa. Han zro-

zumiał, o co chodzi. 

- Jestem właścicielem tej planety i wszystkiego, co się na niej znajduje - oświad-

czył. - Przybyłem tu, by zapoznać się ze swoją posiadłością. 

Wszystkie  Siostry  Nocy  naraz  zaczęły  syczeć,  potrząsając  głowami,  a  Baritha 

splunęła i powiedziała: 

- Jakiś mężczyzna śmie twierdzić, że jest właścicielem Dathomiry? 
Han otworzył torbę, wyciągnął z niej sześcian i nacisnął guzik. W powietrzu nad 

jego  dłonią  ukazał  się  holograficzny  obraz  Dathomiry  z  wyraźnie  widocznym  na nim 
jego nazwiskiem, stwierdzającym fakt, że jest właścicielem. 

- Nieprawda! - krzyknęła Baritha i machnęła ręką. Sześcian wypadł z rąk Hana i 

potoczył się po podłodze. 

Ślub Księżniczki Leii 

134

- Właśnie, że tak! - odparł Han. - Jestem właścicielem tego świata i żądam, żebyś 

ty i twoje Siostry Nocy wynosiły się z mojej planety! 

Baritha popatrzyła na niego pełnym nienawiści wzrokiem. 
- Z przyjemnością - odrzekła. - Daj nam statek, to odlecimy. 
Han poczuł, jak jakaś obca moc zaczyna ogarniać ponownie jego umysł i musiał 

wytężyć całą siłę woli, by nie zdradzić kryjówki, w której znajdował się „Sokół". 

- Dość tego! - ucięła Augwynne. - Dowiedziałaś się, czego chciałaś, Baritho. Po-

wiedz Gethzerion, że generał Solo zostanie w klanie kobiet ze Śpiewającej Góry  jako 
wolny człowiek. 

- Nie możecie obdarzyć go wolnością! - warknęła z groźbą w głosie Baritha. - My, 

członkinie klanu Sióstr Nocy, twierdzimy, że jest naszym niewolnikiem! 

- Obdarzyłyśmy go wolnością za to, że ocalił życie jednej z sióstr naszego klanu - 

odparła spokojnie Augwynne. - Nie możecie uważać go za swojego niewolnika. 

- Kłamiesz! - krzyknęła Baritha. - Której z was ocalił życie? 
-  Uratował  od  śmierci  siostrę  Tandeer  i  dzięki  temu  zasłużył  na  to,  by  być  wol-

nym. 

- Nigdy nie słyszałam o siostrze o tym imieniu - upierała się Baritha. - Chciałabym 

ją zobaczyć. 

Zwarta grupa kobiet z klanu ze Śpiewającej Góry rozstąpiła się, ukazując stojącą 

za  ich  plecami  Leię.  Księżniczka  była  teraz  ubrana  w  tunikę  z  błyszczących  czerwo-
nych  łusek  i  hełm  z  czarnego  metalu  ozdobiony  czaszkami  małych  zwierząt.  Stara 
wiedźma przyjrzała się z niedowierzaniem jej twarzy. 

- Czy kiedyś ją już widziałam? - zapytała podejrzliwie. 
- Przebywa pośród nas od niedawna i jest czarodziejką z rejonu Pomocnych Jezior, 

adoptowaną siostrą naszego klanu - rzekła Augwynne. - Wymów zaklęcie rozpoznania, 
a przekonasz się, że mówię prawdę. 

Baritha popatrzyła na kobiety przebywające w komnacie. 
-  Nie  potrzebuję  zaklęcia rozpoznania,  by  wiedzieć,  co  jest  prawdą  -  burknęła.  - 

Rościsz sobie prawo do generała Solo, posługując się argumentami natury technicznej! 

- Uzasadniam swoje roszczenia prawem, którego ty i twoje siostry nigdy nie prze-

strzegałyście - odparowała Augwynne.- Siostry Nocy nie uznają twojego prawa do de-
cydowania 

0 losie tych niewolników - rzekła Baritha. - Oddaj ich nam, gdyż inaczej będziemy 

musiały odebrać ci ich siłą! 

- Czy grozisz mi przelewem krwi? - zapytała spokojnie Augwynne. 
Nagle  całą  komnatę  wypełnił  dziwny  dźwięk,  dziesiątki  kobiet  stojących  wokół 

Hana zaczęły zawodzić, przymknąwszy oczy. Gdy Siostry Nocy to usłyszały, zbiły się 
w gromadę, niemal stykając się plecami, a potem ujęły się  za ręce i także zaczęły coś 
nucić z zamkniętymi oczami i głowami na wpół ukrytymi w cieniu kapturów. 

-  Gethzerion,  znalazłyśmy  tego  zaświatowca!  -  krzyknęła  niespodziewanie  Bari-

tha. - Ma gwiezdny statek, ale siostry klanu nie chcą go nam oddać! 

Han,  słysząc  buczenie,  które  wypełniało  komnatę,  czuł  się  tak,  jakby  w  środku 

czaszki brzęczała mu jakaś wielka mucha. Włosy zjeżyły mu się na karku, kiedy uświa-

Create PDF

 files without this message by purchasing novaPDF printer (

http://www.novapdf.com

)

background image

Dave Wolverton 

135

domił sobie z absolutną pewnością, że bez względu na to, jak daleko przebywa Gethze-
rion, usłyszała wołanie Barithy i teraz wydaje swoim wiedźmom polecenia. 

Powoli zaczął się odsuwać  od Sióstr Nocy, rozglądając się za bezpiecznym miej-

scem, ale nagle Baritha wyrwała się z kręgu swoich sióstr i złapała go za ramię, wbija-
jąc mu w ciało ostre, podobne do szponów purpurowe palce. Han uskoczył, starając się 
uwolnić,  a  jedna  z  wojowniczek  klanu  kobiet  ze  Śpiewającej  Góry  uniosła  blaster  i 
strzeliła,  mierząc  w  twarz  Barithy.  Ta  jednak,  puściwszy  Hana,  wymamrotała  jakieś 
słowo i wyciągnąwszy przed siebie otwartą dłoń, odbiła nią pocisk, kierując go ku sufi-
towi. 

W następnej sekundzie wszystkie Siostry Nocy jak na rozkaz odwróciły się i z ło-

potem  czarnych  szat  wyskoczyły  przez  otwarte  okna.  Serce  Hana na  chwilę  przestało 
bić,  kiedy  wyobraził  sobie  widok  ich  zmasakrowanych  ciał,  leżących  u  podnóża  gór, 
dwieście metrów niżej. Nagle ujrzał Barithę, która zawisła w powietrzu, odwróciła się 
do nich i wyszczerzyła zęby. 

- Wasza krew i tak się poleje! - ryknęła, a groźba ta została wypowiedziana z taką 

siłą, że wydawało się, iż komnata drży  w posadach. Wiedźma zaczęła opadać ku pod-
nóżu skały. 

Han podbiegł do okna i wyjrzał. Wszystkie Siostry Nocy wylądowały bezpiecznie 

na ziemi i rozpierzchły się na różne strony jak robaki, pragnąc ukryć się pośród rosną-
cych w dole zarośli. 

Kilka sióstr klanu wyciągnęło blastery, ale Augwynne rzekła cicho: 
- Niech sobie uciekają. 
Odwróciwszy się od okna, podeszła do Hana i dotknęła lekko jego ręki, spogląda-

jąc na krople krwi płynące z ran na jego ramieniu. 

- No cóż, generale Solo - powiedziała. - Powinieneś uważać się za szczęściarza, że 

Gethzerion pragnie cię mieć żywego. Witaj na Dathomirze. 

Ślub Księżniczki Leii 

136

R O Z D Z I A Ł  

15 

Teneniel Djo patrzyła, jak jej zaświatowiec-czarownik szarpie więzy, starając się 

uwolnić. Unieruchomiła jego dłonie w drewnianej kłodzie, a potem obwiązała je skórą 
whuffy. Obaj mężczyźni zresztą, kiedy wydawało się im, że na nich nie patrzy, szamo-
tali się, próbując odzyskać wolność. Bardzo ją to cieszyło. Jeden z nich był niezwykle 
przystojny, ale nie potrafił czarować, i Teneniel uważała go za  zwykłego prostaka. Za 
to drugi -męska czarownica, był naprawdę drogocennym łupem. 

Dziewczyna prowadziła ich w stronę gór, nie przejmując się zbytnio tym, że mogą 

uciec. Ich robota nie związała wcale. O tak, wiedziała, co to jest android, chociaż nigdy 
jeszcze żadnego nie widziała z bliska. Martwiła się o niego jeszcze mniej niż o pozosta-
łych więźniów. 

Zamiast  tego  zwracała  baczną  uwagę  na  krzaki  porastające  wzgórza  po  lewej  i 

prawej stronie. Zatrzymywała się często wytężając słuch, jakby chciała się upewnić, że 
nikt ich nie goni. Silny niepokój, jaki odczuwała, wywoływał uczucie mrowienia na jej 
karku i sprawiał, że chłód przenikał ją aż do głębi. Wyszeptała zaklęcie rozpoznania i 
natychmiast  zrozumiała,  że  w  otaczającej  ją  głuszy  porusza  się  coś  mrocznego.  Od 
czterech lat przemierzała te niedostępne pustkowia, dobrze wiedząc, iż podchodzi zbyt 
blisko do imperialnego więzienia, a jednak nigdy przedtem nie czuła w pobliżu obecno-
ści tak wielu Sióstr Nocy naraz. Skoncentrowała się na najbliższej z nich. Zdawała so-
bie sprawę, że musi poświęcić całą energię na to, by nie dać się złapać. 

Skierowała  więźniów  w  gąszcz  niewysokich  drzew,  a  sama  zajęła  się  badaniem 

dalszej części szlaku. Wspięła się na pobliską skałę. Wiedziała, że góry są bardzo trud-
ne  do  przejścia  i  nie  chciała  ryzykować.  Robot  w  żadnym  razie  nie  mógłby  tamtędy 
przejść, a mężczyźni musieliby mieć wolne ręce, aby pokonać tę trasę. Teneniel zanuci-
ła raz  jeszcze  zaklęcie  rozpoznania.  Wyczuwała  obecność  Sióstr  Nocy  z  trzech  stron: 
pierwsza  znajdowała  się  o  dwa  kilometry  na  południe,  druga  o  trzy  kilometry  na  za-
chód, a ostatnia 

0 kilometr przed nią. Widoczne na północy góry były niedostępne, chyba że znało 

się zaklęcie umożliwiające lewitowanie. Teneniel je znała, lecz wątpiła, by mogła na-
mówić swoich więźniów na to, żeby pozwolili jej użyć go w stosunku do siebie. Cicho 
zakwiliła. 

Create PDF

 files without this message by purchasing novaPDF printer (

http://www.novapdf.com

)

background image

Dave Wolverton 

137

-  Polują  na nas,  prawda?  -  szepnęła  męska  czarownica.  Teneniel  kiwnęła  głową, 

penetrując okolicę. Otarła krople potu, które pojawiły się na jej czole. 

- Uwolnij mnie! - odezwała się nagląco męska czarownica. - Cokolwiek tam jest, 

potrafię ci pomóc. 

Spojrzała podejrzliwie. Jeszcze nigdy nie spotkała za-światowca, któremu mogła-

by zaufać. Jeśli nawet nie wiedział, co ich ściga, może również nie miał pojęcia o ist-
nieniu Sióstr Nocy ani o ich sługusach w imperialnym więzieniu. A może był z nimi w 
zmowie i tylko udawał przed nią, że o niczym nie wie? 

- Czy obiecasz mi, że nie uciekniesz, jeżeli uwolnię ci ręce? - zapytała. 
Siedzący  nie  opodal  przystojny  niewolnik  obrócił  głowę  i  wsłuchiwał  się  w  jej 

słowa. 

- Jeżeli z tobą zostanę, co ze mną zrobisz? - zapytała męska czarownica. 
- Zabiorę cię do kobiet z mojego klanu - odparła szczerze Teneniel - a tam wszyst-

kie siostry zaświadczą, że pochwyciłam cię w uczciwy sposób. A kiedy zarejestrują cię 
jako moją własność, będziesz żył w mojej chacie i zostaniesz ojcem moich córek. Co ty 
na to? 

Wstrzymała  na  chwilę  oddech,  czekając,  co  odpowie.  Proponowała  mu  przecież 

korzystny układ. 

- Nie mogę się na to zgodzić - odparła męska czarownica. - Przecież nawet cię nie 

znam. 

- Co takiego? - zapytała oburzona Teneniel. – Czy jestem taka szpetna, że wolisz, 

by pochwyciły cię Siostry Nocy? Czy wolisz powierzyć swoje nasienie jednej z nich, a 
potem przyglądać się, jak twoje córki wprawiają się w rzucaniu uroków? 

- Ja... ja nie wiem, kim są Siostry Nocy - odezwała się zdławionym głosem męska 

czarownica, a błękitne oczy rozszerzyły się z przerażenia. 

- Ale wyczuwasz ich obecność w pobliżu, prawda? - zapytała go Teneniel. - Czy 

to cd nie wystarcza? Będziesz bardzo cenionym rozpłodnikiem. Kto słyszał o mężczyź-
nie, który potrafiłby rzucać czary? Nie pozwolę, żebyś ty czy ktokolwiek inny z naszej 
grupy wpadł w ich łapy. Już raczej wszystkich nas pozabijam. 

Wyciągnęła jeden ze swoich blasterów. 
Mała mechaniczna istota zapiszczała, a jej metalowa powłoka zatrzęsła się ze stra-

chu. Pojedyncze  błękitne oko, które dotąd patrzyło na Teneniel, obróciło się,  by spoj-
rzeć na męską czarownicę. 

- Nie! To nie ich szukają Siostry Nocy, prawda? - odezwała się męska czarownica, 

kiwnięciem  głowy  wskazując  Artoo  i  Isoldera.  -  Szukają  mnie  i  ciebie.  Tylko  ja  i  ty 
przedstawiamy dla nich jakąś wartość.  Uwolnij więc moich towarzyszy. Siostry Nocy 
nie zrobią im nic złego, a my będziemy mogli uciec! 

- A zostaniesz moim samcem? - zapytała go z nadzieją w głosie. 
Męska czarownica przesunęła językiem po  wargach i spojrzała na nią... nie tylko 

na jej twarz, ale na całe ciało. Teneniel z pewnym zdumieniem stwierdziła, iż uważa ją 
za atrakcyjną. Usłyszała nad głową cichy szum. Zerwał się lekki wiatr, który zaczął po-
ruszać liśćmi rosnących wokół drzew. 

Ślub Księżniczki Leii 

138

- Możliwe - odezwała się męska czarownica. - Ale z całą pewnością nie dokonam 

tego wyboru pod przymusem. Nie przybyłem na tę planetę po to, by szukać żony. Nie 
jestem twoją własnością i nie pozwolę ci zabić nikogo z nas, włączając w to także cie-
bie. 

Teneniel poczuła, jak zatknięty za jej pas świetlny miecz męskiej czarownicy wy-

sunął się ze swojego miejsca, sam się włączył i poszybował w powietrzu, by przeciąć 
krępujące mężczyznę więzy, a potem znaleźć się w jego dłoni. 

- Musiałam przynajmniej zapytać - mruknęła Teneniel, spuszczając wzrok. Przez 

cały dzień rozmyślała, czy traktowanie męskiej czarownicy jako niewolnika jest w ogó-
le możliwe. Łatwość, z jaką się uwolnił, stanowiła odpowiedź na to pytanie, ale fakt, że 
uczynił to, nie wypowiadając ani słowa, sprawił, że poczuła się nieswojo. Niektóre sio-
stry umiały to robić, jeżeli chodziło o proste czary, ale on potrafił dokonać tego w przy-
padku,  kiedy  chodziło  o  czar znacznie  trudniejszy.  -  Powiedz mi,  człowieku  z  innego 
świata, czy mężczyźni na waszej planecie mają nazwiska? 

-  Nazywam  się  Luke  Skywalker  i  jestem  rycerzem  Jedi.  To  są  moi  przyjaciele: 

Isolder i Artoo. 

Teneniel się roześmiała. 
- Ty jesteś rycerzem? Luke Skywalker... Nie wyglądasz na wojownika. 
Patrzyła, jak posłużył się świetlnym mieczem, żeby przeciąć więzy krępujące dło-

nie przystojnego więźnia. 

- Luke Skywalker i ja spróbujemy odciągnąć od was Siostry Nocy - odezwała się 

do  Isoldera  i  Artoo.  -  Wasz  przyjaciel  ma  rację,  mówiąc,  że  może  nie  stanowicie  dla 
nich  żadnej  wartości.  Jeżeli  chcecie  się  ukryć,  musicie  iść  do  tamtej  góry...  tej,  która 
sterczy w niebo jak ściana. Tam znajduje się siedziba sióstr mojego klanu. 

Pokazała  im  górę  odległą  o  czterdzieści  kilometrów.  Nie  powiedziała  jednak,  że 

jeżeli uda się im tam dotrzeć, ponownie zrobi z nich swoich niewolników. Nie intere-
sował jej Isolder jako samiec, a przynajmniej nie wtedy, kiedy mogła mieć Luke'a, ale 
była pewna, że dostanie za niego majątek, gdy go sprzeda. 

Rzuciła Isolderowi swój blaster, licząc na to, że wystarczy mu, by przeżyć w dro-

dze. Założył już plecak z zapasami żywności i namiotem i był gotów do drogi. 

- Luke'u Skywalkerze, chodź teraz ze mną-powiedziała. 
- Możesz mówić do mnie po prostu Luke. 
Kiwnęła głową i puściła się biegiem przez las, kierując się na wschód skąpaną w 

słońcu przecinką porośniętą grubymi zielonymi rosopłatkami. Jej zaklęcie rozpoznaw-
cze  wciąż działało,  wyczuwała  obecność  Siostry  Nocy  przed  sobą, nie  dalej niż  o  pół 
kilometra. Próbowała wymyślić plan walki i przypomnieć sobie bitewne czary, ale wy-
siłek umysłowy połączony z fizycznym najwyraźniej przekraczał jej możliwości. Czuła, 
że ogarnia ją niepokój. Nie była nawet pewna, czy biegnie w dobrą stronę, i pomyślała, 
że może sama znajduje się pod wpływem czaru... ale myśl ta opuściła ją równie szybko, 
jak przyszła. Dar Teneniel polegał na tym, że umiała wywoływać burzę Mocy. Dziew-
czyna sądziła, że taka burza pozwoli im łatwiej się ukryć pośród drzew. Liczyła na to, 
że nawet jeśli natknie się na Siostrę Nocy, to w zamieszaniu wywołanym burzą Mocy 
uda się im przemknąć obok wiedźmy i bezpiecznie odbyć dalszą drogę. Teneniel sądzi-

Create PDF

 files without this message by purchasing novaPDF printer (

http://www.novapdf.com

)

background image

Dave Wolverton 

139

ła, że plan ten jest bardzo śmiały, wręcz genialny. Zdecydowawszy się na niego, poczu-
ła ulgę i uspokoiła się nieco. Była pewna, że podjęła właściwą decyzję. 

Luke tymczasem biegł bez najmniejszego wysiłku. Z początku myślała, że jest taki 

wytrzymały, ale po kilku minutach stwierdziła, że nie poci się jak normalny człowiek. 
Musiał zatem rzucić jakieś zaklęcie... jakiś czar, o którym nawet nie słyszała. Z niepo-
kojem uświadomiła sobie, że być może obdarzony jest większą mocą, niż przypuszcza-
ła. Schwytała go bardzo łatwo, a później wlókł się przez cały dzień, usiłując przekonać 
ją, że nie potrafi się uwolnić, chociaż mógł to zrobić w każdej chwili. Teneniel wyraź-
nie czuła, że Luke się jej nie boi. I zna takie tajemne czary, o których nie słyszała nawet 
żadna siostra z jej klanu. 

- Czy zawsze używacie słów, kiedy rzucacie czary? - zapytał prawie  od niechce-

nia, nie ustając w biegu. 

- Słów albo gestów - odparła zdyszana, z trudem łapiąc oddech. - Tylko niektóre z 

nas potrafią robić to tak jak ty, w milczeniu. 

Luke  spojrzał  na  nią,  kiedy  spocona,  z  wysiłkiem  wbiegała  na  kolejne  wzgórze. 

Teneniel  zdawała  sobie  sprawę,  że  nie  wygląda  najkorzystniej.  Pomyślała,  że  kiedy 
znajdzie się pośród sióstr swojego klanu, przebierze się w czyste szaty. 

Siostra  Nocy  musiała  być  bardzo  blisko,  gdyż  kiedy  stanęli na małym,  porośnię-

tym  drzewami  wzgórzu,  Teneniel,  przymknąwszy  oczy,  zaczęła  nucić  jakąś  melodię. 
Po  chwili  powietrze  nad  dziewczyną  zadrżało,  czując  siłę  jej  Mocy.  Spojrzała  przed 
siebie  na  niewielką  dolinę  porośniętą  młodymi  drzewami  o  śnieżnobiałej  korze.  Po-
przez  gęste  zarośla  zobaczyła  odzianą  w  purpurowe  szaty  Siostrę  Nocy,  a  obok  niej 
kroczyło  dwudziestu  żołnierzy  Zsinja  odzianych  w  pomalowane  w  ochronne  barwy 
zbroje imperialnych szturmowców. 

- Tam! - krzyknął nagle jeden z nich, unosząc blaster. 
Teneniel zogniskowała swój  czar. W tej samej  chwili zerwał się magiczny  wiatr, 

który  zaczął  wiać  przez  dolinę  z  taką  siłą,  że  uniósłszy  z  ziemi  suche  liście  i  gałązki 
drzew  w  potwornym  wirze,  oślepił  wrogów.  Drzewa  chwiały  się  i  trzeszczały,  przy-
gniatane do ziemi siłą wiatru. 

Luke stał bez ruchu i patrzył, lecz Teneniel schwyciła go za rękę, po czym pocią-

gnęła  w  dolinę,  w  której  szalała  burza.  Natychmiast  otoczyła  ich  chmura  unoszących 
się w powietrzu liści, wskutek czego nie było nic widać dalej niż na wyciągnięcie ręki. 
Po chwili jednak siła wiatru zaczęła słabnąć i Teneniel musiała skupić całą wolę, czer-
piąc moc z ziemi, by nawałnica rozszalała się ponownie. Kiedy w górę zaczęły szybo-
wać  grudy  ziemi,  ciemności  stały  się  tak  gęste,  że  niemal  namacalne.  Ze  wszystkich 
rosnących w pobliżu śnieżnobiałych drzew sfrunęły liście. 

Kiedy  unoszone  przez  wicher  kawałki  poszycia  przysłoniły  słońce,  Teneniel  za-

częła  kluczyć  i  przemykać  się  między  drzewami,  starając  się  wyminąć  Siostrę  Nocy. 
Wyczuwała, że wiedźma znajduje się  o dwadzieścia metrów po jej prawej stronie, ale 
kiedy była niemal pewna, że udało się im ją minąć, mrok przeszyła niebieska błyskawi-
ca. Trafiła Teneniel w pierś, rażąc jej umysł i unosząc ją w powietrze. 

Przed nimi stała Siostra Nocy, a z czubków jej wyciągniętych palców strzelały nit-

ki  błękitnego  światła.  Teneniel  rozpoznała  ją  bez  trudu.  Była  to  Ocheron,  jedna  z 

Ślub Księżniczki Leii 

140

wiedźm  obdarzonych  w  swoim  klanie największą  mocą.  Jej  szczególną  umiejętnością 
było wprowadzanie w błąd i oszukiwanie. Teneniel uświadomiła sobie, że dała się zła-
pać w zastawione przez wiedźmę sidła. 

Tymczasem  Ocheron  się  roześmiała,  a  z  jej  palców  strzeliła  kolejna  błyskawica, 

uniemożliwiając Teneniel oddychanie. Dziewczyna zaskrzeczała, pragnąc wezwać po-
moc,  ale  płomienie  wpiły  się  w  nią  jak  ogniste  szpony.  Świat  zawirował  jej  przed 
oczami, kiedy błękitna poświata zaczęła ogarniać całe jej ciało. Dotarła do piersi i w tej 
samej sekundzie Teneniel poczuła tam taki chłód, jak gdyby  ją odcięto. Języki  błękit-
nego  światła  pobiegły  w  górę  do  lewej  ręki  i  dziewczyna  natychmiast  uczuła,  jak  jej 
ręka drętwieje i usycha jak zeszłoroczny pęd winorośli ola. Jedna ze strzał błyskawicy 
zatrzeszczała w jej uchu, sprawiając, że przestała słyszeć. Inny promień dotarł do oka i 
nagle połowa świata zmieniła się w nieprzeniknioną ciemność. 

Błyskawica wysysała życie ze wszystkiego, czego dotknęła, odcinając niczym gi-

gantyczne  ostrze  jedną  po  drugiej  części  jej  ciała.  Teneniel  nie  umiała  ani  walczyć  z 
Ocheron, ani przed nią uciec. Czuła się taka bezradna, że nawet nie jęknęła, kiedy upa-
dła na ziemię. 

Czas zaczął płynąć bardzo wolno. Pył i liście z drzew  wciąż jeszcze  wirowały  w 

powietrzu jak ciemna chmura, lecz na ziemię jak grad zaczęły się sypać kawałki skał i 
kamienie. 

Nagle zobaczyła, jak całą okolicę przeszył jaskrawy, błękitny błysk, a w powietrzu 

dało się wyczuć woń ozonu. To Luke wyciągnął swój świetlny miecz, włączył go i rzu-
cił się ku wiedźmie. Spostrzegłszy jego atak, zdumiona Ocheron rozwarła szeroko oczy 
i starała się skupić uwagę na nowym celu, ale było za późno. Miecz świetlny odciął jej 
głowę, a z karku wiedźmy strzeliły w górę purpurowe ognie, opadając na ziemię ogni-
stymi  bryzgami.  Luke  zasłonił  twarz,  chcąc  uchronić  się  przed  zetknięciem  z  ciemną 
mocą, którą wyzwolił. 

Przez  rzednące  ciemności  ruszyło  ku  niemu  czterech  szturmowców,  strzelając  z 

blasterów. Luke  odbił pociski swoim świetlnym mieczem i szarżując na napastników, 
pozbawił ich życia. 

Teneniel,  której  wróciła  zdolność  mowy,  spróbowała  znów  zanucić.  Luke  po-

chwycił  ją  za  rękę  i  podniósł,  a  wiatr  wiejący  za  ich  plecami  zaczął  się  ponownie 
wzmagać.  Rozpaczliwie  szepcząc  słowa  zaklęcia,  dziewczyna  potykała  się,  biegnąc  u 
boku  Luke'a.  W końcu  dotarli  do  wierzchołka następnego  wzgórza i znaleźli  się  poza 
zasięgiem szalejącej burzy. 

Teneniel umilkła, a Luke pomagał jej iść. Od czasu do  czasu musiał brać dziew-

czynę na ręce, gdyż była zbyt zmęczona, aby wędrować o własnych siłach. Skryli się w 
gęstym lesie rosnącym u stóp przeciwległego wzgórza. Dziewczyna wiedziała o znajdu-
jącej się tam jaskini; pokazała mu kierunek i wkrótce oboje znaleźli się w środku. 

Ciężko  dysząc,  położyła  się  na  dnie  jaskini,  a  Luke  zaczął  oglądać  jej  rany.  W 

miejscach, w których trafiła ją błyskawica, ciało było poparzone. Z ust dziewczyny wy-
płynęło kilka kropel krwi na skutek postrzału, który trafił ją w płuca. Teneniel zaczęła 
płakać, zdając sobie sprawę, że wkrótce umrze. 

Create PDF

 files without this message by purchasing novaPDF printer (

http://www.novapdf.com

)

background image

Dave Wolverton 

141

Luke  odciągnął na  boki  spaloną  skórę  jej  tuniki,  a  potem  zaczął  wodzić  palcami 

wokół zwęglonej rany na piersi. Jego dłonie były bardzo chłodne i koiły skórę jak bal-
sam. Po chwili dziewczyna zapadła w głęboki, niespokojny sen. 

Śniło się jej, że jest małą dziewczynką. Jej matka właśnie umarła. Siostry ze Śpie-

wającej Góry położyły zwłoki na kamiennym stole i zgromadziły się, by ją ubrać i po-
malować jej twarz. Teneniel wiedziała jednak, że matka zmarła, i nie mogła znieść wi-
doku  sióstr  starających  się  za  pomocą  farb  sprawić,  by  wyglądała  jak  żywa.  Dziew-
czynka pobiegła schodami w górę i znalazła się przed wiszącą zasłoną, na której wid-
niał wizerunek siostry klanu ubranej w żółto-białą szatę i trzymającej  wojenną włócz-
nię. Wiedziała, że za zasłoną znajduje się komnata wojowniczek, ale jeszcze nigdy tam 
nie  zajrzała.  Było  to  pomieszczenie,  do  którego  nie  pozwalano  wchodzić  osobom  nie 
umiejącym rzucać czarów ani nawet uczennicom takim jak Teneniel i to bez  względu 
na to, co umiały i jak dzielnymi przywódczyniami czy wojowniczkami były ich matki. 

Teneniel uniosła zasłonę i znalazła się w komnacie. Zatrzymała się, spoglądając z 

przerażeniem na jej ogrom. Sufit znajdował się niemal tak wysoko jak niebo, a przeciw-
legła ściana była prawie niewidoczna w panującym półmroku. Komnatę wojowniczek 
wykonano w ten sposób, że zajmowała większą część olbrzymiej góry. Teneniel słysza-
ła echo swojego chrapliwego oddechu, złagodzone i stłumione, jakby ginące w oddali. 
W ścianie po lewej stronie wykuto okno tak ogromne, że mogło w nim stanąć ramię w 
ramię  co  najmniej  dwadzieścia  kobiet.  Miało  owalny  kształt  i  przypominało  ogromną 
paszczę. Wrażenie potęgował rząd opartych o dolny parapet włóczni wyglądających jak 
nierówne, wyszczerbiony zęby rankora. ^ 

Przez  długą  chwilę  stała  nieruchomo,  czując  ziejącą  pustkę  komnaty.  Podobną 

pustkę wyczuwała w sobie. Połknięta - pomyślała. - Zostałam połknięta. Zamknąwszy 
oczy, starała się zapomnieć o sztywnym, purpurowym ciele matki i jej dłoniach o zdrę-
twiałych,  zagiętych  niczym  szpony  palcach.  Nadal  pamiętała  uczucie  trwogi,  jakie 
ogarnęło ją na ten widok. Gdzieś z oddali dobiegał głos małej dziewczynki krzyczącej 
coś przeraźliwie. Pobiegła, a wszędzie, dokąd docierała, odsuwała wiszące zasłony, od-
słaniając kolejne komnaty. W komnatach posilały się spoczywające na skórzanych po-
duszkach czarodziejki. Rozmawiały ze sobą, używając wykwintnego języka, śmiały się 
i rzucały czary. Przez cały ten czas Teneniel słyszała płacz małej dziewczynki, na którą 
nikt nie zwracał uwagi. 

Minęło wiele godzin, nim się obudziła. Na dworze panowała ciemność, ale w ja-

skini  świeciło  stojące  na  skale  obok  niej  mechaniczne  światło.  Widocznie  ustawił  je 
tam Luke. Nie miała na sobie tuniki, a Jedi okrył ją swoim kocem, który wyjął z pleca-
ka.  Nie  odczuwała  żadnego  bólu,  wręcz  przeciwnie  -  ogarnął  ją  wielki  spokój  niepo-
dobny do niczego, co kiedykolwiek czuła. 

Dotknęła najpierw piersi, a potem twarzy. Zranione miejsca wciąż piekły, ale mo-

gła i słyszeć, i  widzieć. Rozejrzała się po  jaskini. Zobaczyła namalowane na ścianach 
postacie kobiet w różnych pozach. Niektóre kładły dłonie na głowy innych, jedna uno-
siła się nad zebranym tłumem, a inna chodziła po płomieniach. Jaskinia nie mogła mieć 
więcej niż dwadzieścia metrów długości. Pod najdalszą ścianą piętrzył się wysoki stos 
usypany z ludzkich kości. Na wierzchu leżał jakiś szkielet... znacznie większy od pozo-

Ślub Księżniczki Leii 

142

stałych, z przerażającym kłami w rozwartej szczęce i dłuższą od ludzkiej kością barko-
wą. Był to szkielet rankora. 

Rycerz Jedi wyszedł, zostawił jednak swój plecak. Teneniel wstała i napiła się tro-

chę wody ze swojego bukłaka. Było jej zimno w stopy, wsunęła więc do butów trochę 
słomy, a potem położyła się ponownie, by wypocząć. Czuła, że nadal jest bardzo słaba. 
W głowie jej wirowało i to nie tylko ze zmęczenia. Młody Jedi sprawił, że jej rany się 
zagoiły. Uczynił to, chociaż nie wymówił żadnego zaklęcia, nie rzucił czaru. Nie potra-
fiła tego żadna z sióstr, które umiały leczyć rany. Zaklęcia gojące rany należały do naj-
trudniejszych i zawsze śpiewano je w tak afektowany sposób, iż Teneniel często myśla-
ła,  że  siostry  czynią  to  bardziej  na  pokaz,  niż  jest  to  naprawdę  konieczne.  Niemniej 
wszystkie zgadzały się co do tego, że takie formuły musiały być śpiewane. Teneniel nie 
wątpiła, że skoro młody 

Jedi  potrafi rzucać  takie  czary  nie  wypowiedziawszy  nawet  jednego  słowa,  musi 

być naprawdę potężnym czarownikiem. 

Bardzo często, spędzając noc pod rozgwieżdżonym niebem, dziewczyna zastana-

wiała  się,  jak  to  jest  na  innych  światach.  Słyszała  od  swoich  sióstr,  że  w  więzieniu 
przebywają zaświatowi szturmowcy, którzy czują się bardzo pewnie ze swoją bronią i 
w zbrojach. Teneniel uważała ich za słabeuszy, gdyż nie umieli rzucać czarów i płasz-
czyli się przed zdradliwymi Siostrami Nocy. A jednak często marzyła, że gdzieś w gó-
rze, na jednym z tych innych światów, żyją mężczyźni podobni do Skywalkera. 

Sięgnąwszy  pod  koc,  jeszcze  raz  dotknęła  miejsca  na  piersi, na  którym  spoczęła 

dłoń młodego Jedi. Może kiedyś -pomyślała. - Może kiedyś ktoś wypełni tę pustkę, któ-
rą czuję w środku. 

Od  strony  wejścia  do  jaskini  dobiegły  ją  odgłosy  czyichś  kroków.  Po  chwili  do 

środka wszedł Luke, a tuż za nim Isolder i Artoo. Luke usiadł na ziemi obok niej i po-
gładził dłonią jej policzek. 

- Czy czujesz się już trochę lepiej? - zapytał. Teneniel schwyciła jego dłoń i kiw-

nęła  głową,  nie  wiedząc,  co  odpowiedzieć.  Spojrzała  w  blade  oczy.  Wiedziała, że  go 
straciła. Uratował jej życie, więc dłużej nie mogła uważać go za niewolnika. 

- Siostry Nocy dotarły do miejsca, w którym walczyliśmy, ale później zawróciły - 

rzekł Luke. - Nie wiem tylko, czy po to, by wezwać posiłki, czy też z innego powodu. 

- Wiedzą, że liczymy się tylko my dwoje, a ty zabiłeś Ocheron, jedną z ich najsil-

niejszych wojowniczek - odezwała się Teneniel. - Mogą się obawiać, że je pokonasz. 

- A co ze szturmowcami? - zapytał Isolder. - Musiała ich tam być co najmniej set-

ka. 

Był zwyczajnym człowiekiem i niczego nie rozumiał. 
- Oni się nie liczą - stwierdziła dziewczyna, ale po chwili zaczęła się zastanawiać. 

Może  zaświatowcy  nie  rozumieli,  co  działo  się  na  Dathomirze,  więc  dodała:  -  Sztur-
mowców można bardzo łatwo zabić. 

- Nie podoba mi się to - stwierdził Isolder. - Nie podoba mi się, że jesteśmy uwię-

zieni w tej jaskini. 

Create PDF

 files without this message by purchasing novaPDF printer (

http://www.novapdf.com

)

background image

Dave Wolverton 

143

- Siostry Nocy nie będą tu z nami walczyć - zapewniła go Teneniel. - Ta jaskinia 

jest miejscem uświęconym krwią naszych przodków. Siadając kiwnęła głową w stronę 
ludzkich czaszek leżących na ziemi pod szkieletem rankora. 

-  Naprawdę  uważasz,  że  będą  się  trzymały  od  tego  miejsca  z  daleka?  -  zapytał 

Isolder. 

- Nawet umarli mają w sobie moc - rzekła, jeszcze raz wskazując szczątki. - Sio-

stry Nocy nie odważyłyby się igrać z ich gniewem. 

Luke kiwnął głową, a Teneniel, ujrzawszy to, pomyślała, że przynajmniej Jedi ją 

zrozumiał. 

-  Co robili  tutaj  twoi  przodkowie?  -  zapytał.  -  W  jaki  sposób  znaleźli  się na  Da-

thomirze? 

Teneniel objęła rękami kolana i spojrzała mu w oczy. 
- Przylecieli tu z odległych gwiazd dawno temu - powiedziała. - Byli panami ma-

szyn i wojownikami, budowali zakazaną broń... mechanicznych wojowników wygląda-
jących  jak  prawdziwi  ludzie.  Sprzedawali  ich  później,  bardzo  tanio.  Za  przestępstwa, 
które popełnili, twoi ludzie zrzucali ich na Dathomirę. Wojownikom nie pozostawiono 
żadnej broni... żadnych metalowych narzędzi ani blasterów, wskutek czego łatwo padali 
łupem rankorów. 

Teneniel przymknęła oczy. Słyszała tę historię wiele razy, teraz oczami wyobraźni 

ujrzała te zamierzchłe czasy i skazańców zesłanych na Dathomirę. Byli awanturnikami, 
którzy popełnili przeciwko cywilizacji ciężkie zbrodnie i dlatego zasłużyli na to, co ich 
spotkało: dalsze życie z dala od swojego świata. Wielu skazańców uważało, że nie do-
tyczą ich żadne prawa i traktowało swoją broń jak zabawkę. Starożytni sędziowie uzna-
li więc za słuszne zesłać ich na planetę, na której nie wiedziano nawet, co to jest tech-
nika. 

- Przez wiele pokoleń żyli na Dathomirze jak zwierzęta i wyginęliby doszczętnie, 

ale twoi ludzie zesłali tu Allyię - powiedziała. 

Luke spojrzał na nią nieprzytomnym wzrokiem, w taki sam sposób, w jaki patrzyła 

stara Rell, kiedy miała jedno ze swoich widzeń. 

- Allyia była zdeprawowaną Jedi - pochylając się ku niej, powiedział z przekona-

niem w głosie. - Stara Republika nie chciała skazywać jej na śmierć, więc inni Jedi ze-
słali ją na Dathomirę, licząc na to, że z upływem czasu przestanie służyć ciemnej stro-
nie. 

- Użyła czarów, by  oswoić rankory i nauczyć je, jak zdobywać pożywienie - cią-

gnęła Teneniel. - Przekazała swoim córkom całą swoją wiedzę. Nauczyła je, jak polo-
wać na samców. To jest zresztą ten sam sposób, w jaki ja polowałam na ciebie. Podczas 
gdy  posłuszne  jej  woli  rankory  zagryzały  się  nawzajem,  córki  Allyi  stawały  się  coraz 
silniejsze,  przekazując  swoim  córkom  umiejętność  posługiwania  się  czarami.  Później 
podzieliłyśmy  się  na  klany  i  przez  długi  czas  zdobywałyśmy  mężczyzn  na  drodze... 
przyjacielskiej  rywalizacji.  Polegała  ona na  tym,  że  kradłyśmy  samców  z  innych  kla-
nów.  Rządziłyśmy  się  własnymi  prawami  i  zgodnie  z  nimi  karałyśmy  każdą  kobietę, 
złapaną na posługiwaniu się ciemną magią. W czasach mojej babki udało się nam prze-

Ślub Księżniczki Leii 

144

pędzić z tych gór wszystkie dzikie rankory. Pokolenie mojej babki polowało na ostatnie 
takie nie ujarzmione bestie. Mieliśmy nadzieję, że w końcu zapanuje u nas pokój. 

A jednak w czasach, kiedy żyła moja matka, wyklęte Siostry Nocy połączyły się w 

jeden klan. Z początku nie było ich bardzo wiele, ale później... 

- Niektóre z was próbowały je pokonać, stosując ich metody  walki - przerwał jej 

Luke. - A te, które to zrobiły, same stały się Siostrami Nocy. 

- A więc takie rzeczy dzieją się i na innych światach? - zapytała. - Kilka naszych 

sióstr sądzi, że to tylko choroba... jakiś wirus, którym można się zarazić, a który prze-
mienia nas w Siostry Nocy. Inne twierdzą, że to jakiś uboczny skutek rzucania zaklęć, 
ale ja nie wiem, o jakie zaklęcia tu chodzi. Nasze czary są przecież wypróbowane od 
pokoleń. 

- To żadne z waszych czarów i zarazem wszystkie wasze czary - oświadczył Luke. 

- Powiedz mi, ile lat miały córki Allyi, kiedy umarła? 

- Najstarsza miała szesnaście wiosen - odparła dziewczyna. 
Luke pokręcił głową. 
- Jeszcze dziecko... była zbyt młoda, żeby móc nauczyć się posługiwać Mocą. Po-

słuchaj, Teneniel, to nie same czary są tym, co daje ci tę siłę. Czerpiesz ją, posługując 
się Mocą, energią, stworzoną przez wszystko, co żyje. Ponieważ córki Allyi nauczyły 
się  posługiwać  Mocą,  w  pewnym  sensie  ją  opanowały.  A  jednak  to  nie  słowa  zaklęć 
dają  ci  tę  siłę, tak  samo  jak nie  same zaklęcia  sprawiają, że  schodzi  się na  złą  drogę. 
Najważniejsze  są  intencje,  jakimi  się  kierujesz,  rzucając  czary.  Liczy  się  sama  istota 
tego, co pragniesz w ten sposób  osiągnąć. Jeżeli twoje serce jest złe, takie same będą 
twoje czyny. Zrozumiesz to, kiedy wsłuchasz się w swoje serce. Teneniel poruszyła się 
niespokojnie. 

- Myślę, że ty już to wiesz - ciągnął tymczasem Luke. - Przed kilkoma godzinami 

mogłaś zabić Siostrę Nocy i jej wszystkich szturmowców podczas walki. Zamiast tego 
starałaś  się  tylko  osłonić  naszą  ucieczkę;  przemknąć  się  obok  nich  w  taki  sposób,  by 
nas nie dostrzegli. Muszę przyznać, że twoja... wspaniałomyślność mnie zdumiała. 

- Oczywiście. Gdybym zabiła tę Siostrę Nocy, stałabym się taka sama zła jak one 

wszystkie - przyznała lekceważąco Teneniel, starając się nie okazywać trwogi na myśl 
o tym, że mogłaby się przemienić w jedną z nich. 

- Wsłuchiwałaś się w Moc i pozwoliłaś, żeby była twoją przewodniczką - wyjaśnił 

Luke.  -  W  innych  sprawach  postępowałaś  jednak  dość  okrutnie.  Starałaś  się  porwać 
mnie  i  Isoldera.  Czy  naprawdę  uważasz,  że  mogłabyś  zrobić  z  mężczyzny  swojego 
niewolnika?  Czy  sądzisz,  że  mogłabyś  ukamienować  mnie  i  ciągle  mieć  nadzieję,  że 
pozostaniesz niewinna? 

- Nie chciałam ciebie zabić, kiedy cię uderzyłam - oburzyła się dziewczyna. - Za-

mierzałam cię tylko pochwycić. Nie zrobiłam ci przecież krzywdy! 

- Ale wiesz, że chwytanie i niewolenie innych ludzi jest naganne? - zapytał ją Lu-

ke. 

Spojrzała na niego i niespokojnie się poruszyła. 
- Ja... miałam nadzieję, że cię pokocham. A gdybym nawet nie pokochała, mogła-

bym sprzedać cię jakiejś innej, która pragnęłaby cię bardziej niż ja. To nie jest tak, że 

Create PDF

 files without this message by purchasing novaPDF printer (

http://www.novapdf.com

)

background image

Dave Wolverton 

145

chciałam zadać ci ból czy zrobić coś złego. Córki Allyi przecież zawsze zdobywały  w 
ten sposób swoich samców. 

Luke westchnął, jak gdyby dawał za wygraną. 
- Czy wszystkie córki Allyi tak postępują, czy tylko niektóre? - zapytał. 
- Jeżeli jakaś kobieta jest bogata, może sobie kupić mężczyznę, którego pragnie - 

odparła. - Ja nie jestem bogata. 

Isolder pochylił się ku niej. 
- A Siostry Nocy? - zapytał. - Do czego są im potrzebni szturmowcy? 
- Przed ośmioma wiosnami przywódca z gwiazd przysłał tutaj szturmowców, żeby 

zbudowali mu nowe więzienie - odrzekła Teneniel. - Jedna z kobiet wypędzonych z na-
szego  klanu,  Siostra  Nocy  o  nazwisku  Gethzerion,  została zatrudniona  przez nich,  by 
pomóc  w  chwytaniu  zbiegłych  więźniów.  Z  początku  Imperialni  ją  lubili.  Przyrzekli 
zrobić  z  niej  wojowniczkę.  Obiecali,  że  stanie  się  bardzo  sławna.  Kiedy  jednak  zdali 
sobie sprawę z mocy,  jaką posiada, zaczęli się jej  obawiać i postanowili nie pozwolić 
jej na opuszczenie Dathomiry. Wysadzili w powietrze wszystkie gwiezdne statki, jakie 
stały na terenie więzienia, uniemożliwiając w ten sposób odlot własnym wojskom. Get-
hzerion zabiła wszystkich, którzy sprawowali w  więzieniu władzę, a szturmowców na 
ten widok ogarnęło takie przerażenie, że spełniają teraz każdy kaprys tej kobiety. Obie-
cała im wolność w zamian za to, że pomogą jej odlecieć z Dathomiry. Kiedy przekona-
ła się, jak są słabi i jak bardzo się jej boją, pomyślała, że pewnego dnia będzie rządziła 
wieloma  światami  bez  końca.  Na razie  zadowala  się  toczeniem  wojny  z  naszymi  kla-
nami, zabijając  niektóre  siostry,  a  z  innych robiąc  niewolnice.  Wiele  sióstr  z naszych 
klanów przyłączyło się do niej z własnej woli. 

- A co robi z tymi nieszczęśnikami, których przetrzymuje  w  więzieniu? - zapytał 

Luke. 

-  Traktuje  ich  jak  niewolników,  licząc  na  to,  że  pewnego  dnia  będzie  mogła  ich 

sprzedać lub wymienić na coś innego - rzekła Teneniel. 

Luke przymknął oczy. 
- Gethzerion dobrze wie, co robi - oświadczył po dłuższej chwili. - Ma nadzieję, że 

uda się jej przeciągnąć wszystkie siostry na swoją stronę. Mając za sobą poparcie całej 
armii Sióstr Nocy, naprawdę będzie mogła zostać liczącą się siłą w galaktyce. - Popa-
trzył na Teneniel. - Ile kobiet jest Siostrami Nocy? 

- Nie więcej niż sto - odparła dziewczyna. 
Przez kilka chwil odważyła się żywić nadzieję, że Luke zna sposób, jak się ich po-

zbyć, ale ujrzała jak zbladł, usłyszawszy jej odpowiedź.- A ile sióstr potrafiących rzu-
cać czary przebywa teraz w twoim klanie? - zapytał tylko. 

Teneniel rzadko odwiedzała swój klan. Minęły trzy miesiące od chwili, kiedy była 

w  nim  po raz  ostatni.  Wiedziała  jednak, że  w  ciągu tego  czasu  wiele  sióstr  zginęło, a 
wiele  innych  zostało  porwanych  przez  Gethzerion.  Obawiała  się  odpowiedzieć  szcze-
rze, ale pomyślała, że może młody Jedi uzna tę liczbę za wystarczającą. 

- Dwadzieścia pięć, najwyżej trzydzieści - powiedziała. 

Ślub Księżniczki Leii 

146

R O Z D Z I A Ł  

16 

Był  wieczór.  Płomienie  w  palenisku  tańczyły,  a  żarzące  się  jaskrawo  węgle 

skwierczały  za  każdym  razem,  kiedy  ściekały  na nie  krople  tłuszczu z  opiekanego  na 
rożnie mięsa. Mężczyźni dzielili je i nakładali odkrojone porcje na gliniane talerze, na 
których  leżały  już  bulwiaste  korzenie,  orzechy  i  surowe  pędy  rozmaitych  roślin.  Han 
siedział obok Chewbaccy, Leii i Threepia na skórzanej poduszce, ułożonej na podłodze, 
w fortecy należącej do klanu sióstr ze Śpiewającej Góry. Na skutek zmęczenia, uczucia 
sytości  i  zapadającego  mroku  jego  oczy  same  się  zamykały.  Marzył  tylko  o  tym,  by 
móc położyć się i odpocząć. Siedzący przy nim Chewbacca jadł łapczywie, zapomina-
jąc o krępującym mu żebra bandażu. Granicząca z cudem zdolność Wookie'ego do re-
generacji organizmu sprawiała, że rany goiły się nieprawdopodobnie szybko. 

Przez  okno  Han  obserwował  gromadzące  się  w  oddali  groźne,  ciemne,  burzowe 

chmury,  przecinane  od  czasu  do  czasu  jaskrawymi  błyskawicami.  Nieco  bliżej,  nad 
równiną  i  górami  o  stokach  porośniętych  lasem,  widniało  czyste,  usiane  jasnymi 
gwiazdami niebo. 

Siedzące  w  ciemnych  kątach  sali  czarodziejki  beztrosko  się  śmiały,  ucząc  swoje 

córki rzucania czarów. Małe dziewczynki miały na sobie zwyczajne skórzane spódnice 
i spodnie, a nie bogato zdobione stroje, w jakie były odziane doświadczone mistrzynie 
czarodziejskiego fachu. Mimo to dorosłe kobiety zachowywały się w obecności swoich 
dzieci  bardziej  swobodnie  i  naturalnie.  Zdjęły  nakrycia  głów  i  rozpuściły  włosy.  Po-
zbywszy  się swojej  broni, nie wyglądały już tak groźnie i przypominały teraz Hanowi 
normalne, trochę nieokrzesane chłopki. 

Ich mężowie poruszali się bezszelestnie jak duchy, ubrani w tuniki utkane z włó-

kien egzotycznych roślin. Bez słowa podawali swoim żonom talerze z jedzeniem, a Han 
odnosił wrażenie, iż porozumiewają się z nimi za pomocą telepatii. 

Obok  usiadła  Augwynne,  tak  blisko,  by  móc  przyciszonym  głosem  rozmawiać  z 

Hanem i Leią. Zwróciła uwagę, że Han często spogląda na zbierające się na niebie bu-
rzowe chmury. 

-  Nie  martw  się  -  powiedziała.  -  To  Gethzerion pieni  się  z bezsilnej  wściekłości. 

Jest jednak zbyt daleko. Dziś wieczorem nie będzie u nas burzy Mocy. 

Create PDF

 files without this message by purchasing novaPDF printer (

http://www.novapdf.com

)

background image

Dave Wolverton 

147

- Czy to Gethzerion sprawia, że się tak błyska? - zapytał Threepio, zwróciwszy na 

starszą kobietę złote oczy. - Ależ ona musi mieć moc wyjściową! 

Augwynne popatrzyła beztrosko na widoczne w oddali ciemne chmury, które w tej 

samej chwili przeszyła rozgałęziona, ognista błyskawica, wywołana jak gdyby specjal-
nie z myślą o niej. 

- Och, jest potężna, a w tej chwili wścieka się nie na żarty. Dziś w nocy jednak tu 

nie przyjdzie. Jest zajęta zbieraniem sióstr swojego klanu i nie wyruszy do walki prze-
ciwko  nam,  dopóki  nie  skupi  ich  wszystkich  bezpiecznie  w  jednym  miejscu.  A  jeżeli 
chodzi o twój tytuł własności Dathomiry - zmieniwszy temat rozmowy, zwróciła się do 
Hana. - Czy sądzisz, że ma jakąkolwiek wartość? 

-  Będzie  miał,  kiedy  Nowej  Republice  uda  się  odzyskać  władzę  w  tym  sektorze 

galaktyki - uprzedziła go Leia. 

- A kiedy to się stanie? - zapytała Augwynne. 
- Trudno powiedzieć - odparł Han, spoglądając niespokojnie na niebo. - Może za 

trzy miesiące, a może za trzy dziesięciolecia. Jestem jednak pewien, że wcześniej czy 
później to nastąpi. Zsinj jest dzielnym wojownikiem, ale kiepski z niego administrator. 
Im więcej zniszczymy statków należących do jego floty, tym szybciej światy, którymi 
włada, zaczną wymykać mu się spod kontroli. A jego dowódcy  skoczą mu do gardła, 
kiedy tylko się zorientują, że przegrywa. 

Chewbacca ryknął na znak, że jest o tym absolutnie przekonany. 
- Chewie sądzi, że Zsinj podda się przed upływem roku - oświadczył Threepio. - 

Moje programy wskazują jednak, że przy obecnym tempie wydarzeń może trzymać się 
u  steru  władzy  o  wiele  dłużej.  Oceniam,  że  jego  upadek  nastąpi nie  wcześniej  niż  za 
czternaście koma trzy dziesiąte roku. 

- Uważam, że Chewie jest bliższy prawdy - rzekł Han. - Sądzę także, iż przez jakiś 

czas po tym fakcie może tu być dość gorąco. 

- Powiedz mi -  odezwała się Augwynne, a jej głos drżał z podniecenia. - W jaki 

sposób  mogłabym  odkupić  od  ciebie  tę  planetę?  Co  cenisz  sobie  bardziej:  złoto  czy 
klejnoty? W naszych górach nie brakuje ani jednego, ani drugiego. 

W komnacie zaległa nagle głucha cisza. Wszystkie czarodziejki umilkły, z zapar-

tym tchem czekając na odpowiedź Hana. 

Leia spojrzała z ukosa, jakby  wiedziała, co odpowie. Czekała tylko, by  wymienił 

swoją cenę. 

-  No  cóż  -  zawahał  się  Han.  -  Ponieważ  jestem  właścicielem  wszystkiego  na  tej 

planecie, a więc złoto i drogie kamienie są i tak moje. Planetę  wyceniono na trzy mi-
liardy  kredytów.  Rzecz  jasna,  dotyczy  to  jedynie  gruntu.  W  cenie  tej  nie  została 
uwzględniona wartość budynków i umocnień... 

Augwynne przyglądała się przez chwilę jego twarzy, a potem kiwnęła głową, nie 

zdając sobie widocznie sprawy z tego, że żartował. Popatrzyła na twarze innych sióstr. 

- Klan kobiet ze Śpiewającej Góry nie ma pieniędzy - oświadczyła. - Zamiast nich 

ofiarujemy ci swoje usługi. Wymień trzy życzenia, a my postaramy się je spełnić, o ile 
będzie to leżało w naszej mocy. 

Ślub Księżniczki Leii 

148

- Dobrze - odezwał się Han, spoglądając po twarzach wpatrzonych w niego czaro-

dziejek. 

Pamiętał dobrze, co powiedziała mu wcześniej Damaya. Mimo że czarodziejki nie 

były jego wrogami, nie oznaczało wcale, że są jego sojuszniczkami. Mogły nimi zostać 
za  pewną  cenę,  a  teraz  właśnie  wymieniły  monetę.  On  jednak  nie  traktował  tego,  co 
powiedziały, zbyt poważnie. 

- Pierwsza rzecz, jakiej pragnę, to odlecieć z tej planety. - Uniósł głowę i popatrzył 

w kamienny, sklepiony w górze sufit. - Oprócz tego chciałbym mieć trochę tego złota i 
klejnotów,  o  których  mówiłaś...  powiedzmy  tyle,  ile  będzie  mógł  unieść  na  grzbiecie 
dorosły rankor. A co do ostatniego życzenia... jeżeli uda się wam ją przekonać, życzy-
łbym sobie, by Leia zgodziła się zostać moją żoną. 

Augwynne popatrzyła na Hana i Leię, po czym z namysłem kiwnęła głową. 
- Leia uprzedziła nas o tym, że wymienisz dokładnie te trzy rzeczy - oznajmiła. - 

Klan kobiet ze Śpiewającej Góry zrobi wszystko, co w jego mocy, by zapłacić wymie-
nioną  przez  ciebie  cenę,  ale  nie  może  uwzględnić  twojej  prośby  dotyczącej  Leii.  Nie 
możemy  jej  zmusić,  żeby  oddała  ci  swoją  rękę.  O  świcie  będziesz  miał  swoje  złoto  i 
klejnoty. Już w tej chwili trzy nasze siostry są w drodze, by sprowadzić tutaj twój sta-
tek, tak byście ty i twój włochaty Wookie mogli go jak najszybciej naprawić. 

- Chwileczkę! - zawołał Han, uświadomiwszy sobie poniewczasie, że wymieniając 

cenę,  nie  zdawał  sobie  sprawy  z  tego,  iż  czarodziejki  mogą  potraktować  jego  słowa 
poważnie. 

- Za późno! - ucieszyła się zachwycona Leia. - W ten sposób pozbyłeś się planety! 
Han zaczął protestować, a Chewie warknął groźnie, ale Augwynne uniosła rękę. 
- Nie zmieniaj wymienionej ceny, Hanie Solo - powiedziała. - Klan sióstr ze Śpie-

wającej Góry z przyjemnością ją zapłaci, chociaż będzie to kosztowało życie wielu na-
szych kobiet. Gethzerion będzie walczyć z nami w nadziei, że pochwyci  ciebie i twój 
statek. Właśnie z tego powodu rozpętała na pustyni burzę Mocy. My jednak zastanowi-
łyśmy się nad twoimi warunkami i wyraziłyśmy zgodę na ich spełnienie. 

Zastanowiły się nad moimi warunkami - pomyślał Han. To dlatego Leia spędziła z 

nimi tyle czasu, kiedy był zajęty pracą w polu. Czarodziejki wyciągnęły z niej informa-
cję, że jest właścicielem planety, i zaczęły obmyślać sposób, w jaki mogłyby go jej po-
zbawić. To prawda, zgodziły się walczyć wraz z nim przeciwko Siostrom Nocy. Moż-
liwe, ze zgrały wszystko w czasie po to, by sprowadzić i Hana, i wiedźmy do fortecy w 
tej samej chwili, i żeby  Han mógł się na własne oczy przekonać, do czego są zdolne. 
Krótko mówiąc, manipulowały nim od samego początku. Zwłaszcza Augwynne wyglą-
dała na szczególnie sprytną. 

- Co zrobiłybyście, gdyby nawet udało się wam zostać właścicielkami Dathomiry? 

- zapytał. 

- Sprzedałybyśmy ziemię osadnikom - odezwała się 
Augwynne - a później wynajęłybyśmy nauczycieli, by przybyli do nas z odległych 

światów. Przyłączyłybyśmy się do Nowej Republiki i nauczyłybyśmy się waszych oby-
czajów, aby nasze dzieci nie musiały żyć jak wygnańcy w tych dzikich, niedostępnych 
górach. 

Create PDF

 files without this message by purchasing novaPDF printer (

http://www.novapdf.com

)

background image

Dave Wolverton 

149

Przemyślała to wszystko bardzo dobrze. Prawdę mówiąc, przez moment poczuł się 

tak, jakby słuchał Leii. Musiała powiedzieć Augwynne, co  ma mówić, kiedy  on haro-
wał na polach. 

-  Przepraszam,  czy  wolno  mi  zapytać,  w  jaki  sposób  zamierzacie  sprowadzić  tu 

nasz statek? - odezwał się niespodziewanie Threepio. 

-  Siostry  udały  się  tam  na  trzech rankorach -  odpowiedziała  Augwynne.  -  Kiedy 

dotrą na miejsce, zetną kilkanaście drzew i zrobią płozy, na których rankory przyciągną 
statek.  Potem  wymówimy  zaklęcie,  uniesiemy  go  na  szczyt  góry  i  zamaskujemy  do 
czasu, kiedy go naprawicie. Czy ten sposób uważacie za właściwy? 

- Przypuszczam, że tak - odparł zaskoczony Han. Nie był zachwycony faktem po-

zbycia  się  planety,  ale teraz,  kiedy  zastanowił  się nad tym  trochę  dłużej  i  uświadomił 
sobie, jakie czary potrafią rzucać Siostry Nocy, doszedł do wniosku, że może otrzymał 
za nią najlepszą cenę, jaką w tej sytuacji mógł uzyskać.  - Jeżeli wasze rankory są tak 
wielkie  jak te, które  widziałem przedtem, to trzy lub  cztery  wystarczą, aby pociągnąć 
mój statek. Nie chciałbym tylko, żeby w drodze poobijały go jeszcze bardziej. 

Augwynne  zacisnęła  usta  i  z  namysłem  wpatrywała  się  w  Hana  przez  dłuższą 

chwilę. 

- Nasze siostry powinny wrócić przed świtem - rzekła w końcu. - Muszę cię jednak 

ostrzec,  że  grozi  d  wielkie  niebezpieczeństwo.  Kiedy  Gethzerion  dowie  się,  że  masz 
statek, zrobi wszystko, co będzie w jej mocy, żeby go odebrać. Wyśle do walki swoje 
Siostry Nocy. 

-  Jeżeli  wiedźmy  zaplanują  atak  -  odezwała  się  milcząca  dotąd  Leia  -  ile  czasu 

zajmie im dotarcie do nas? 

- Siostry Nocy są niezwykle ostrożne - odparła Augwynne. - Sądzę, że przystąpią 

do  ataku  dopiero  wówczas,  kiedy  będą  pewne,  że  nas  pokonają.  Rzuciłyśmy  czar,  by 
dowiedzieć się, jakie mają plany. W tej chwili niektóre wiedźmy przebywają z daleka 
od innych i dopiero wracają do miasta na wezwanie swojej przywódczyni. Domyślam 
się, że ruszą, gdy tylko zdołają połączyć swoje siły. Uważam, że stanie się to nie póź-
niej  niż  za  trzy  dni.  Będziesz  musiał  naprawić  swój  statek  i  odlecieć  przed  upływem 
tego czasu. 

- Gdyż inaczej...? - zapytał Han. 
-  Gdyż  inaczej  wszyscy  stracimy  życie  -  odparła  bardzo  poważnie  Augwynne.  -

Jeżeli zaatakują nas wszystkie Siostry Nocy naraz, nie sądzę, by mój klan mógł się im 
przeciwstawić. W tych górach mieszkają kobiety z co najmniej kilkunastu innych kla-
nów, ale najbliższy jest oddalony o cztery dni drogi. Wysłałam już szybkobiegaczki do 
tych znad Szalonej Rzeki i z Czerwonych Wzgórz, prosząc o wsparcie, ale nie będą w 
stanie dotrzeć tu na tyle szybko,  by nam pomóc. Musisz więc  odlecieć, zanim Siostry 
Nocy nas zaatakują! 

Han popatrzył na Chewbaccę, Leię i Threepia. Tym razem wplątał ich w nielichą 

awanturę.  Najlepszą  rzeczą,  jaką  mógł  zrobić  dla  ocalenia  klanu,  byłoby  wysadzenie 
statku, a wtedy Gethzerion i jej Siostry Nocy nie miałyby powodu, by ich ścigać. Gdy-
by to jednak zrobił, może już nigdy nie odlecieliby z tej planety. On sam dałby sobie 
radę, będąc skazanym na spędzenie na Dathomirze reszty życia, ale co z Chewbaccą? 

Ślub Księżniczki Leii 

150

Był Wookie'em i miał rodzinę. Zostałby tu, gdyby mu kazano, ale Han nie mógłby za-
żądać od swojego włochatego przyjaciela takiej ofiary. A Threepio? Pozbawiony swo-
ich kąpieli olejowych, zapasowych części i smarów, rozsypałby się w ciągu roku. No i, 
rzecz jasna, była jeszcze Leia. Zabrał ją w tę podróż wbrew jej woli, toteż czuł teraz, że 
musi uczynić wszystko, by mogła powrócić. Wiedział jednak, że nie ceni swojej  wol-
ności tak wysoko, by poświęcić dla niej życie innych istot. 

Skrzyżowawszy nogi, oparł łokcie na kolanach i zaczął pocierać kostkami palców 

zmęczone oczy. Zatuszowałem swoje ślady najlepiej jak umiałem - pomyślał. - Jednak 
wcześniej czy później ktoś i tak mnie odnajdzie. Przede wszystkim Omogg mogła zo-
rientować się, dokąd poleciał. Drackmarianka była bardzo sprytna i mogła nawet sprze-
dać  tę  informację  zawodowym  łowcom  nagród.  Han  był  pewien,  że  Nowa  Republika 
wyznaczyła nagrodę za jego głowę. A zatem wcześniej czy później ktoś się tu pojawi, 
by go szukać. Może więc nie powinien tracić nadziei na to, że jakoś uda mu się uciec z 
Dathomiry. 

-  Co  najmniej  tak  jak  ty  nie  chcę,  by  Gethzerion  odleciała stąd  moim  statkiem  - 

odezwał się do Augwynne. - Może jednak powinniśmy po prostu go jej oddać? Chewie 
zaryczał, a Augwynne powiedziała: 

- Nie możemy oddać Gethzerion statku. Jest zbyt silna. Nie wolno dopuścić, żeby 

odleciała z Dathomiry. 

- Posłuchaj, Han - odezwała się Leia. - Augwynne wyjaśniła mi kilka spraw, o któ-

rych nie wiedziałam. Myślę, że sam Imperator obawiał się Sióstr Nocy i dlatego obło-
żył planetę klątwą. Założył tu przed wieloma laty małą kolonię karną, nie wiedząc nic o 
ich istnieniu. Kiedy w końcu poznał prawdę, wysadził w powietrze orbitalne lądowisko, 
uniemożliwiając w ten sposób odlot i więźniom, i setkom swoich ludzi. Wolał to od ry-
zyka, że Gethzerion opuści Dathomirę. Tak bardzo się jej obawiał. 

Te statki, które są nad nami, mają nie tylko przeszkodzić więźniom w ucieczce. Są 

tam po to, by nikt do nich nie przyleciał. Nawet Zsinj, który włada teraz tym sektorem, 
się boi. Strzegący więzienia szturmowcy mogliby w każdej chwili sklecić jakiś statek i 
odlecieć z Dathomiry, ale lord pilnuje, by tego nie zrobili. 

Han westchnął. 
-  Może  zatem  powinniśmy  wysadzić  „Sokoła"  w  powietrze?  -  zapytał.  -  Gethze-

rion nie miałaby wówczas żadnego powodu, by mnie ścigać. 

- Nigdy nie ustępuj przed złem bez walki - powiedziała Augwynne. - To nasze naj-

starsze i najświętsze prawo. Kiedy się ustępuje przed złem, nawet o krok, wspomaga się 
je i sprawia, że rośnie w siłę. Gethzerion urosła w siłę, gdyż kobiety z naszych klanów 
ustępują  jej  od  dawna.  Kiedy  spostrzegłyśmy,  kim  się  staje,  powinnyśmy  wypowie-
dzieć jej natychmiast walkę, ale zawsze miałyśmy nadzieję, że wyrzeknie się służenia 
ciemnej  strome.  Jeśli  teraz  będzie  trzeba  się  jej  przeciwstawić,  to  zrobimy  to,  gdyż 
wiemy, że jest to naszym obowiązkiem. Ty zaś musisz naprawić swój statek i odlecieć. 
To jest coś, co t  y powinieneś zrobić. Jeśli o mnie chodzi, zrobię  wszystko, co  w mej 
mocy, by cię chronić. 

Han pogrzebał w kieszeni, wyciągnął z niej tytuł własności Dathomiry i wyciągnął 

rękę, podając go Augwynne. 

Create PDF

 files without this message by purchasing novaPDF printer (

http://www.novapdf.com

)

background image

Dave Wolverton 

151

- Proszę - powiedział. - Weź to. 
Wymówiwszy te słowa, zastanowił się, jak mógł kiedykolwiek się łudzić, że Leia 

zgodzi  się  zostać  jego  żoną,  kierując  się materialnymi  dobrami,  jakie  jej  mógł  ofiaro-
wać.- Nie mogę - odparła Augwynne, odsuwając  jego rękę na bok. - Jeszcze na niego 
nie zapracowałyśmy. 

- W takim razie weź go na przechowanie - oświadczył Han. - Do czasu, kiedy bę-

dziesz sądziła, że się wam należy. 

Augwynne  przyjęła  sześcian  i  przez  chwilę  trzymała  go  w  dłoni,  spoglądając  na 

niego ze wzruszeniem wyraźnie widocznym na jej twarzy. 

- Kiedyś... - wyszeptała. 
Han  westchnął.  Przypomniał  sobie  zaciekłość,  z  jaką  orbitujące  statki  niszczyły 

wrak fregaty na brzegu tamtego jeziora, jakby chciały, by wszelki ślad po nim zaginął. 
O  części  zapasowe  będzie  więc  bardzo  trudno.  Gdyby  miał  je  wszystkie:  przewody, 
chłodziwo i astronawigacyjnego robota, może on i Chewie mogliby naprawić „Sokoła" 
w  ciągu  kilku  godzin.  Teraz  jednak  wydawało  się  to  niemożliwe.  Przewody  mógłby 
znaleźć gdziekolwiek... wystarczyłoby w tym celu zniszczyć chociażby kilka imperial-
nych robotów kroczących. Przez chwilę się zastanawiał, czy nie mógłby spuścić chło-
dziwa z ich obwodów hydraulicznych, ale doszedł do wniosku, że byłoby to zbyt ryzy-
kowne.  Mieszanka,  jakiej  tam  używano,  mogła  nie  odpowiadać  wymaganiom  stawia-
nym  cieczom,  chłodzącym  generatory  napędu  nad-przestrzennego  na  dużych  gwiezd-
nych  statkach.  Może  zatem  w  więzieniu?  Z  pewnością,  jeśli  była  tam  choćby  mała 
stocznia, można by znaleźć w niej kilka baryłek odpowiedniego chłodziwa, rezerwowy 
astronawigacyjny mózg czy nawet kompletnego robota typu R2. 

- Rano zacznę sprawdzać swój statek, by się przekonać, jak bardzo jest uszkodzo-

ny - powiedział. -- Na razie wiem tylko, że muszę mieć kilka zapasowych części. Oba-
wiam się, że będzie trzeba wyprawić się po nie jutro do więzienia. Augwynne, czy mo-
głabyś wysłać z nami w drogę kogoś, kto służyłby za przewodnika? 

Augwynne  przyglądała  mu  się  przez  chwilę,  a  w  jej  ciemnych  oczach  i  siwieją-

cych włosach odbijały się płomienie tańczące w palenisku. 

- Myślę, że powinieneś teraz odpocząć - powiedziała. - Jutro rano będziesz mógł 

obejrzeć swój statek i przekonać się, co trzeba w nim naprawić. 

Han przeciągnął się i ziewnął. Zobaczył, że Leia wpatruje się w kamienną podłogę 

koło paleniska. W pierwszej chwili wydało mu się, że rozmyśla, ale po chwili zorien-
tował się, że jest taka zmęczona, iż prawie śpi, pozwalając błądzić swoim myślom. 

Wstał i zdjął z jej głowy hełm. Zdumiał się, kiedy stwierdził, że jest bardzo lekki. 
- Chodź - odezwał się do niej. - Pora iść do łóżka. Popatrzyła na niego, jakby nie 

wiedząc,  o  czym  mówi,  ale  po  chwili  w  jej  oczach  zapaliły  się  iskry  zakłopotania,  a 
może gniewu. 

- Nie zamierzam iść z tobą do łóżka! - oświadczyła. 
- Chodziło mi tylko o to... myślałem, że może chcesz, bym przygotował ci jakieś 

miejsce do spania -- odrzekł. 

Leia, wciąż zagniewana, odwróciła głowę i zapatrzona gdzieś w dal mruknęła: 
- Aha. 

Ślub Księżniczki Leii 

152

-  Wszyscy  wyglądacie  na  zmęczonych  -  odezwała  się  Augwynne.  -  Zaprowadzę 

was do sypialni. 

Zapaliła świecę od płomieni w palenisku i wyprowadziła Hana, Leię, Chewbaccę i 

Threepia z sali biesiadnej. Powiodła ich po stopniach wykutych w skale na wyższe pię-
tro do dużej komnaty sypialnej. Z komnaty można było wyjść na otoczony niską balu-
stradą kamienny taras, z którego rozciągał się widok na cały płaskowyż. Na podłodze 
ułożono kilkanaście słomianych legowisk okrytych grubymi i ciężkimi pledami. Służą-
cy Augwynne rozpalił ogień na niewielkim palenisku, a starsza kobieta wyszła na taras, 
by przyjrzeć się  błyskawicom i odległej  burzy. Po chwili zaczęła cicho nucić, a kiedy 
wróciła, oświadczyła: 

- Gethzerion się niecierpliwi. Wysłała w drogę swoje Siostry Nocy i kazała im za-

jąć stanowiska u stóp fortecy. Muszę podwoić straże. Śpijcie dobrze. 

- Dziękujemy - odezwał się Threepio i klepnął ją po plecach. - No cóż, wydaje się 

bardzo gościnna. Ciekaw jestem, jakie mogą tu mieć oleje i smary - dodał, kiedy zostali 
sami. 

Zaczął przemierzać komnatę, rozglądając się po kątach. 
Leia zdjęła okrywającą ją szatę, wyjęła z olstra blaster i ukryła go pod pledem, a 

potem wyciągnęła się na swoim legowisku. Chewbacca udał się w kąt pomieszczenia i 
usiadł tam, zamykając oczy i zwieszając głowę, ale nie wypuszczając laserowego mio-
tacza  z  łapy.  Han rozejrzał  się  po  komnacie  i  zajął  legowisko  znajdujące  się  najbliżej 
okna, gdzie docierało dużo świeżego górskiego powietrza. Czuł, że stan jego zatok zde-
cydowanie się pogorszył. Wspaniale - pomyślał. - Wygrywam planetę w karty, a kiedy 
przybywam, żeby rzucić na nią okiem, okazuje się, że jestem na nią uczulony. Z oddali 
dobiegał  go  huk  grzmotów,  natomiast  z  komnat  na  niższym  piętrze  dochodził  śpiew 
czarodziejek. Słyszał także szmer kropli wody ściekających na taras za oknem komna-
ty. 

Było cicho, ale Han nie mógł spać. W pewnej chwili usłyszał, jak krążący nerwo-

wo po komnacie Threepio przystanął i zapytał: 

- Księżniczko Leio, czy nie chcesz posłuchać jakiejś kojącej muzyki, która pozwo-

liłaby ci szybciej zasnąć? 

Złocisty android stał na środku wykutej  w skale komnaty. Jego  oczy rzucały bły-

ski, a głowa była nieco przechylona na jedną stronę. 

- Muzyki? - zapytała Leia. 
- Tak. Właśnie skomponowałem piosenkę -- oświadczył Threepio. - Myślałem, że 

może chciałabyś, bym ci ją zaśpiewał. 

Ton jego głosu wskazywał, że czułby się urażony, gdyby Leia nie zgodziła się go 

wysłuchać. 

Księżniczka  zmarszczyła  brwi,  a  Han  poczuł,  że  robi  mu  się  jej  żal.  Wprawdzie 

nigdy nie słyszał, jak Threepio śpiewa piosenki, ale nie wyobrażał sobie,  by mogło to 
być coś ładnego. 

- Jasne - odrzekła z wahaniem w głosie Leia. - Ale może tylko jedną zwrotkę. 
-  Och,  bardzo  dziękuję!  -  ucieszył  się  android.  -  Zatytułowałem  swoją  piosenkę: 

„Zalety Króla Hana Solo". 

Create PDF

 files without this message by purchasing novaPDF printer (

http://www.novapdf.com

)

background image

Dave Wolverton 

153

Po  chwili  rozległa  się  przygrywka  pełna  pohukiwania rogów  i  brzęczenia instru-

mentów strunowych, a Han stwierdził, że ogarnia go zdumienie. Wiedział wprawdzie, 
że  Threepio  potrafi naśladować  głosy,  i  pamiętał,  jak  android  wydawał  z  siebie  różne 
dźwięki, kiedy opowiadał Ewokom historyjki, ale nigdy jeszcze nie słyszał wydobywa-
jącej się z niego prawdziwej muzyki. Tymczasem głosy, jakie rozbrzmiały w komnacie, 
sprawiały wrażenie prawdziwej orkiestry symfonicznej. 

Po chwili Threepio zaczął kręcić się niczym w tańcu, zgrzytając i piszcząc meta-

lowymi stopami o kamienną podłogę. 

W  końcu  zaśpiewał  niskim,  głębokim  głosem  przypominającym  do  złudzenia 

śpiew Jukasa Akima, jednego z najbardziej popularnych piosenkarzy galaktyki: 

Jest właścicielem planety 
Całej, choć trochę dzikiej. 
Kochają go kobiety, 
Kochają także Wookie. 
Choć jest nieśmiały i smutny, 
Ma takie piękne usta. 
Jest bardziej wrażliwy, niż się sądzi. 
Refren  śpiewany  przy  akompaniamencie  trzech  kobiet,  których  głosy  brzmią  jak 

głos Leii: 

Han Solo, 
Co za mężczyzna! Solo. 
Marzenie każdej księżniczki! 
Threepio  zakończył  fanfarą  graną  na  rogach  i  bębnach  wybijających  rytm,  po 

czym zwrócił się w stronę Leii i złożył jej głęboki ukłon. Księżniczka wpatrywała się w 
niego w milczeniu, a widoczne w jej oczach niedowierzanie stopniowo zmieniało się w 
przerażenie. 

- Hej, to było całkiem niezłe! - odezwał się Han. - Ile zwrotek ułożyłeś? 
-  Na razie  piętnaście  -  odparł  Threepio.  -  Ale nie  wątpię, że  bez  trudu mógłbym 

ułożyć ich znacznie więcej. 

- Nawet o tym nie myśl! -rzekła Leia, a Chewie zaryczał, przyznając, że jest tego 

samego zdania. 

-  Dobrze,  dobrze  -  obruszył  się  Threepio  i  ograniczył  moc  wyjściową,  przygoto-

wując się do spędzenia nocy. 

Han położył się i mimo woli uśmiechnął do swoich myśli. Refren:  Han Solo, Co 

za mężczyzna! Solo... rozbrzmiewał mu w głowie, przywodząc na myśl głupie, natrętne 
melodyjki. Threepio sprawił mu dużą przyjemność. Han wiedział, że android zadał so-
bie niemało trudu. 

W  komnacie  rozległo  się  sapanie  Chewbaccy,  świadczące  o  tym,  że  Wookie  w 

końcu zapadł w sen. Han jednak długo nie mógł zasnąć. 

- Han? - szepnęła nagle Leia.- Tak? 
- To było bardzo miłe z twojej strony. Wiesz, kiedy ofiarowałeś jej tę planetę. 
- Och - odparł zduszonym głosem. - To nie było nic wielkiego. 

Ślub Księżniczki Leii 

154

- Wiesz, czasem jesteś całkiem sympatycznym gościem. Han uniósł brwi i popa-

trzył w przeciwległy kąt komnaty, w którym leżała na swoim legowisku Leia, przykryta 
kocem po samą szyję. 

- No więc, hmm, czy to znaczy, że mnie kochasz? - zapytał. 
- Nie - odparła beztrosko. - To znaczy, że czasem myślę, iż jesteś naprawdę sym-

patycznym gościem. 

Han  ponownie  się  położył  i  uśmiechnął  się  do  siebie,  wdychając  aromatyczne 

nocne powietrze. 

Kiedy Augwynne wróciła do sali obrad, siostry z jej klanu siedziały blisko siebie, 

tworząc krąg. Oprócz nich w komnacie było wielu mężczyzn i sporo dzieci. 

-  No  cóż  -  odezwała  się  do  sióstr,  trochę  zdenerwowana  obecnością  pozostałych 

osób. Pamiętała, że kiedyś przysięgła je chronić. - Wszystkie słyszałyście, co zapropo-
nowali nam zaświatowcy. Musimy teraz postanowić, jaki sposób pozwoli nam najlepiej 
wywiązać się z umowy. 

- Przed kilkoma godzinami zacytowałaś werset z „Księgi Prawa", mówiący, że nie 

powinnyśmy ustępować przed złem - odparła stara Tannath. - Powiedz mi jednak, czy 
my, kobiety klanu ze Śpiewającej Góry, kiedykolwiek nie ustępowałyśmy przed złem? 
Gethzerion stała się taka silna, gdyż zawsze byłyśmy jej posłuszne. Kiedy zaczęła słu-
żyć ciemnej stronie, mogłyśmy łatwo położyć temu kres! 

-  Sza!  - rozkazała  jej  Augwynne.  -  To  przecież  bardzo  dawne  dzieje,  a  teraz nie 

możemy już naprawić tamtego błędu. Poza tym ufałyśmy, że kiedyś uda się Gethzerion 
zawrócić ze złej drogi. 

- Pogwałciła wszystkie nasze prawa - sprzeciwiła się stara Tannath. - A zgodnie z 

prawem te siostry, które popełnią zło, powinny udać się na pustkowie,  by szukać tam 
oczyszczenia. Celem życia Gethzerion stało się jednak zjednoczenie wygnanych kobiet 
i stworzenie z nich klanu Sióstr Nocy. Mogłyśmy je łatwo zabić, kiedy było ich mniej 
niż tuzin. A kiedy zaczęły pracować dla ludzi Imperatora, można było przynajmniej ich 
ostrzec. My jednak nigdy nie wypowiedziałyśmy tej walki. Przyznaj, Augwynne, że za 
bardzo ją kochałaś, a my za bardzo się jej bałyśmy. Powinno się ją zabić przed wieloma 
laty. 

-  Tannath,  nie  kwestionuj  w  obecności  mężczyzn  i  dzieci  decyzji,  które  podjęto 

dawno temu - rzekła Augwynne, nie kryjąc rozdrażnienia. - Nie możemy ich denerwo-
wać. 

-  A  dlaczego  nie?  Czy  sądzisz,  że  moje  słowa  zdenerwują  ich  bardziej  niż  ataki 

Gethzerion? - zapytała Tannath. - „Nigdy nie ustępuj przed złem". Domagam się, żeby 
rada szanowała własne prawo. 

- Przecież rada wyraziła zgodę, dzisiaj po południu - przypomniała jej Augwynne. 

- Wszystkie zgodziłyśmy się pomóc Leii i jej zaświatowcom. 

-  Postanowiłyśmy  im  pomóc,  ale  czy  sądzisz,  że  mamy  zapłacić  im  pełną  cenę? 

Nawet jeśli pomożemy im naprawić statek i odlecieć, czy uważasz, że Gethzerion po-
zwoli nam długo cieszyć się tym  skromnym zwycięstwem? Nie, będzie  chciała się na 
nas zemścić. 

Create PDF

 files without this message by purchasing novaPDF printer (

http://www.novapdf.com

)

background image

Dave Wolverton 

155

W pomieszczeniu zapadła głucha cisza. Członkinie klanu rozważały słowa Tanna-

th  i  Augwynne.  Jeżeli  siostra  z  innego  klanu  ukradła  którejś  mężczyznę-niewolnika  i 
wzięła  go  za  męża,  odebranie  go  siłą  przez  poprzednią  właścicielkę  uważane  było  za 
coś niestosownego. Trzeba było pogodzić się ze stratą. Augwynne zrozumiała, że stara 
kobieta  zna  Siostry  Nocy  aż  za  dobrze.  Czarownice  nie  pogodziłyby  się  z  faktem,  że 
klan sióstr ze Śpiewającej Góry mógłby odnieść w walce z nimi choćby najskromniej-
sze zwycięstwo. 

Siostra Shen, która siedziała i karmiła piersią dziecko, uniosła nagle głowę i spoj-

rzała przerażona po twarzach innych kobiet. 

- Musimy przygotować się do ucieczki - powiedziała. - Już teraz możemy ewaku-

ować dzieci i starców, i wyprawić ich w drogę do kobiet z klanu znad Szalonej Rzeki. 
Poza tym powinnyśmy być gotowe do odwrotu, kiedy Gethzerion zdecyduje się rozpo-
cząć atak. 

- I zostawić statek w rękach Sióstr Nocy? - zapytała ją Tannath. 
- Tak - odezwała się inna siostra. - Jeżeli Gethzerion odleci, pozbędziemy  się  jej 

na dobre.- Na jak długo? - zapytała siostra Azbeth. - Gethzerion marzy o potędze i sła-
wie. Wie, że jesteśmy jej wrogami i będzie ścigała nas tak długo, dopóki nie pozabija. 
Umożliwiając jej ucieczkę, niczego nie zyskamy. Musimy z nią walczyć. 

- Ale gdybyśmy stąd uciekły... - odezwała się kolejna kobieta. 
- Wówczas Siostry Nocy by nas ścigały i zmusiły do walki na otwartej przestrzeni, 

gdzie nie mogłybyśmy się nawet bronić - dokończyła Tannath. - Nie, musimy walczyć 
tutaj,  w  sercu  Śpiewającej  Góry,  gdzie  uzbrojenie  i  forteca  będą  nam  chociaż  trochę 
pomocne. 

- Siostry, dlaczego przez cały czas mówicie o walce? - odezwała się czarodziejka 

siedząca w ostatnim rzędzie. 

- A czy mamy jakieś inne wyjście? - spytała Tannath. 
-  Obawiam  się,  że  będzie  to  walka,  której  nie  uda  się  nam  wygrać  -  stwierdziła 

Augwynne. 

-  Jeżeli  zdecydujemy  się  na  odwrót,  będzie  to  oznaczało, że  godzimy  się  z  prze-

graną bez walki - oświadczyła stara kobieta. - Jeżeli chodzi o mnie, wybieram walkę. 
Która z was jest po mojej stronie? 

Stara czarodziejka spojrzała po twarzach innych, a w komnacie zapadła głucha ci-

sza.  Siedzące  kręgiem  kobiety  wstrzymały  oddech.  Augwynne  popatrzyła  na  stanow-
czość malującą się na ich twarzach i zdecydowanie widoczne w ich oczach. Zrozumia-
ła,  że decyzja,  którą  powinny  były  podjąć  dawno  temu,  przychodzi  im  z  wielkim  tru-
dem. 

Siostra Shen przystawiła dziecko do drugiej piersi. 
- Jestem z tobą, Tannath - powiedziała. 
Po chwili dwie inne kobiety odezwały się niemal równocześnie: 
- I ja także. 
Ich  nieśmiałe  głosy  zabrzmiały  jak  szmer  pierwszych  kamieni  zwiastujących  ru-

szenie wielkiej lawiny. 

Ślub Księżniczki Leii 

156

Dobiegający z oddali huk grzmotów obudził Hana w parę godzin później. Poczuł 

słodki  zapach  perfum.  Ogień  w  palenisku  przygasł  i  w  pomieszczeniu  panował  mrok. 
Ujrzał Leię, stojącą na tarasie, zwróconą twarzą w jego stronę, przyglądającą mu się z 
uwagą.  Skraj  jej  długiej  szaty  ścielił  się  po  kamieniach, a rozproszony  blask  księżyca 
otaczał aureolą głowę. 

- Han, chodź do mnie - powiedziała. 
W ciszy uśpionego pokoju jej głos zabrzmiał nienaturalnie głośno, ale przyjemnie. 
Han powoli podniósł się ze swojego słomianego legowiska, chrząknął cicho i za-

pytał: 

- Co się stało? Co robisz na tarasie? 
Leia jednak tylko przyłożyła palec do ust i spojrzała w dół, poza niską balustradę. 
- Chodź! - szepnęła. 
Han, czując lekkie zdenerwowanie, pospieszył ku niej. Leia wydawała mu się ta-

ka... spokojna, taka odprężona. Taka niepodobna do siebie. Jej oczy były duże i błysz-
czące. Zastanawiał się, czy to ciemności tak bardzo rozszerzyły jej źrenice. Kiedy zna-
lazł się przy niej, ujęła go za rękę. Palce jej małej dłoni były zimne i o wiele  bardziej 
kościste. Pozwolił, by poprowadziła go do krawędzi balustrady. 

-  Chodź  ze  mną  -  odezwała  się  do  niego  nieco  głośniej.  -  Nie  pozwolę,  żebyś 

upadł. 

Zaczęła cicho śpiewać i kołysać się lekko niczym w tańcu, a Han poczuł się tak, 

jakby  jego  umysł  spowijał  ciepły  wełniany  koc,  nie  pozwalając  trzeźwo  myśleć.  Leia 
tymczasem  zrobiła  krok  do  przodu  i  zawisła  przed  nim  w  powietrzu.  Han  pomyślał 
przez moment, że powinien być zdumiony, ale w pewien sposób wydało mu się oczy-
wiste, że Leia unosi się, nie dotykając stopami podłoża. Chciał uczynić to samo, ale na-
gle poczuł ucisk w gardle, twarz zaczęła go palić i nie mógł opanować drżenia kolan. 

- Nie bój się - szepnęła Leia. - To wcale nie tak wysoko jak sądzisz, a ja nie po-

zwolę, by stała ci się krzywda. 

Han  poczuł,  że  jego  kolana  przestały  drżeć,  a  wrażenie  pieczenia na  twarzy  i  za 

uszami ustąpiło. Stanął na skraju balustrady. 

Nagle  od  strony  znajdującego  się  za  jego  plecami  wejścia  na  taras  skoczyła  ku 

niemu  ciemna,  odziana  w  skóry  postać.  Stalowe  wibroostrze,  które  trzymała  w  dłoni, 
wydało basowy pomruk i przecięło z góry na dół twarz Leii. Kobieta wrzasnęła i opa-
dła, chwytając Hana za przegub i starając się go ściągnąć z balustrady w przepaść. 

Han zrozumiał, co mu grozi. Odruchowo szarpnął się do tyłu, uwalniając rękę, a 

Leia, nie przestając krzyczeć, opadła na skały dwieście metrów niżej. 

Odziana w skórzany strój zjawa popchnęła Hana, prze-wracając go na taras, wy-

ciągnęła  blaster  i  zaczęła  strzelać  w  stronę  stromego,  skalnego  stoku  góry,  po  którym 
wspinały się kobiety. Trzymając się ściany w nienaturalny sposób przypominały pająki. 
Wszystkie wyglądały jak Leia. Han gwałtownie nabrał powietrza w płuca i patrzył, jak 
jedna po drugiej odpadają od ściany i szybują w przepaść, by bezpiecznie wylądować u 
stóp góry. Po  chwili na tarasie znalazły się inne strażniczki i także otworzyły  ogień z 
blasterów. Po upływie kilku sekund Siostry Nocy zniknęły. 

Create PDF

 files without this message by purchasing novaPDF printer (

http://www.novapdf.com

)

background image

Dave Wolverton 

157

Kobieta, która ocaliła mu życie, ściągnęła kaptur z głowy i zdyszana stała w chmu-

rach jasnobłękitnego dymu, pozostałego po strzałach z blasterów. Była to Leia. 

- Wiedziałam, że po ciebie przyjdą - powiedziała, spoglądając z ukosa na Hana, a 

on, widząc groźne błyski w jej oczach i zdecydowanie, z jakim trzyma blaster, był pe-
wien, że tym razem patrzy na prawdziwą księżniczkę. - Jeszcze wrócą. 

Ślub Księżniczki Leii 

158

R O Z D Z I A Ł  

17 

Był ranek. Isolder siedział w jaskini przy ognisku i smażył jajecznicę z kilkunastu 

jaszczurczych jaj. Od czasu do czasu spoglądał na ściany, podziwiając namalowane na 
ich  chropowatej  powierzchni  sylwetki  tańczących  kobiet.  Pod  sufitem  gromadził  się 
złowieszczy  siwy dym z ogniska. Na dworze właśnie wzeszło słońce i przez gęstwinę 
splątanych  gałęzi  drzew  przeświecały  pierwsze  ogniki  światła.  Siedząca  na  jednym  z 
pobliskich drzew jaszczurka zaczęła wydymać skrzela i skrzeczeć. 

Teneniel  leżąca  w  przeciwległym  kącie  jaskini  poruszyła  się,  otworzyła  oczy  i 

wspierając się na łokciu, zmieniła położenie ciała. 

- Dziękuję, że mnie nie opuściłeś - odezwała się do Isoldera, mrugając, żeby po-

zbyć się resztek snu. 

- To nic szczególnego - odparł. 
- Mogłeś przecież uciec - sprzeciwiła się łagodnie dziewczyna. 
Isolder kiwnął głową i spojrzał w inną stronę, nie chcąc patrzeć w jej oczy, w któ-

rych malowała się nie skrywana wdzięczność. Teneniel się zamyśliła. Stojący  w kącie 
Artoo rozbłysnął światełkami i zwiększył dopływ mocy, przygotowując się na spotka-
nie dnia. Mały robot rozejrzał się po jaskini, a potem wydał z siebie cichy świergot. 

Po chwili Teneniel powiedziała: 
- Twój elektroniczny przyjaciel zapytał, czy wiesz, dokąd poszedł Luke. 
Isolder poczuł, jak po plecach przechodzą mu zimne dreszcze. Za każdym razem, 

kiedy się tego nie spodziewał, Luke albo Teneniel robili coś, co wykraczało poza umie-
jętności zwykłych ludzi. Najpierw Teneniel podeszła do niego, kiedy czekał na Luke'a 
na brzegu rzeki. Obeszła go kilka razy, tańcząc i śpiewając bojaźliwie, a później wycią-
gnęła  do  niego  rękę  ze  sznurem.  Pomyślał  na  początku,  że  może  to  jakiś  miejscowy 
zwyczaj. Sięgnął po sznur, by go uchwycić, ale ten wyskoczył w powietrze i owinął się 
wokół  jego  ciała  tak  szybko  i  mocno,  że  przez  chwilę  miał  wrażenie,  iż  dziewczyna 
rzuciła w niego wężem. Zanim miał czas krzyknąć, wepchnęła mu do ust knebel. Póź-
niej  miał  okazję  oglądać  dolinę,  w  której  Teneniel  wydała  walkę  ludziom  Zsinja.  Pa-
trzył na ziemię, nad którą przeszła burza, widział odarte z kory, pozbawione liści drze-
wa. Teraz zaś był świadkiem, jak zrozumiała słowa obcej, cybernetycznej mowy. Czuł 

Create PDF

 files without this message by purchasing novaPDF printer (

http://www.novapdf.com

)

background image

Dave Wolverton 

159

się  bardzo  niepewnie  w  obecności  istot  obdarzonych  tak  niezwykłą,  nadprzyrodzoną 
niemal siłą. 

- Luke wyszedł, by napełnić manierki. Za chwilę powinien wrócić. Ile czasu mu-

simy jeszcze iść, żeby dotrzeć do twojego klanu? - dodał, zwracając się do dziewczyny. 

Odwrócił smażone na patelni jajka na drugą stronę, przysłuchując się, jak skwier-

czą i strzelają. 

Teneniel  wstała,  owinęła  szatą  swoje  nagie  ciało  i  podeszła  do  ogniska.  Isolder 

spodziewał  się,  że  usiądzie  obok  niego,  by  się  ogrzać, ale  ona nachyliła  się  nad nim, 
ujęła  w  dłonie  jego  twarz i  pocałowała  go namiętnie  w  usta.  Na  całej  Hapes  nie  było 
kobiety, która potraktowałaby go w taki sposób, pocałowała z taką zachłannością. Kie-
dy skończyła, cofnęła się o krok i przesunęła językiem po wargach, jakby chcąc zapa-
miętać,  jak  smakuje.  Kobiety,  które  dotychczas  znał,  odnosiły  się  do  niego  z  szacun-
kiem, ale i z rezerwą. 

- Jesteś bardzo przystojny - powiedziała. - Chciałabym, żebyś  był Luke'em, a nie 

jakimś zwykłym prostakiem. 

Isolder  przez  chwilę  musiał  się  zastanowić.  Był  księciem  ukrytych  światów  i nie 

pamiętał,  by  ktoś  nazwał  go  kiedyś  prostakiem.  Kiedy  jednak  zobaczył  emanującą  z 
niej siłę, zrozumiał, że miała prawo myśleć o nim w taki sposób. 

-  Luke  jest...  dobrym  człowiekiem,  wielkim  człowiekiem  -  przyznał  jej  rację.  - 

Myślę, że wiem, dlaczego go lubisz. 

- Śniłam o nim przez całą noc - rzekła Teneniel. - Ty nigdy nie mógłbyś zająć jego 

miejsca w moim sercu. 

Isolder pomyślał, że te słowa zabrzmiały w jego uszach dziwnie obco, i nagle zdał 

sobie sprawę z tego, iż działo się tu znacznie więcej, niż był w stanie pojąć. W tej samej 
chwili do jaskini wszedł Luke. 

- Napełniłem wodą manierki, a szlak przed nami wygląda na bezpieczny - oświad-

czył. - Możemy ruszać w dalszą drogę. 

Isolder zdrapał z patelni jajecznicę o konsystencji gumy i nałożył na talerze Tene-

niel i Luke'a. Dziewczyna z niesmakiem skrzywiła nos, ale Luke powiedział: 

- Niezła. Powinnaś chociaż spróbować. 
- Nie wiem, co jadacie na swoich światach, ale jestem pewna, że nie znacie się na 

przyrządzaniu potraw - odparła. 

Nie tknęła swojej jajecznicy. 
Po zwinięciu obozu przeszli kilometr lasem i trafili na szeroką, pokrytą drobnym 

żwirem ścieżkę wiodącą z północy na południe. Teneniel wybrała kierunek południowy 
i poprowadziła ich ścieżką cztery kilometry, a potem skręciła na szerszą drogę wiodącą 
na wschód wzdłuż koryta rzeki. Wczesnym przedpołudniem dotarli do podmokłej doli-
ny. Unoszące się wszędzie tumany mgły przysłaniały stoki ograniczących ją stromych 
gór. Teneniel poprowadziła ich pod górę, ścieżką wijącą się po kamiennych stopniach, 
wciąż  jeszcze  wilgotnych  i  śliskich  po  nocnym  deszczu.  Ujęła  Isoldera  za  przegub  i 
trzymała  go  przez  całą  drogę,  jak  gdyby  był  uczniakiem,  który  może  poślizgnąć  się  i 
spaść  ze  stoku.  Gdy  znaleźli  się  na  szczycie,  książę  pomyślał,  że  spogląda  na  dolinę 

Ślub Księżniczki Leii 

160

pełną  dziwacznych  głazów;  kiedy  jednak  ruszył  za  dziewczyną  przez  mgłę,  ujrzał 
dziwnie odziane kobiety siedzące na nieruchomych jak posągi koszmarnych potworach. 

Zatrzymał  się,  by  spojrzeć  na  kobiety,  na  ich  hełmy,  kunsztownie  zdobione 

wierzchnie szaty i błyszczące tuniki z pokrytego łuskami materiału. Usłyszał, jak robot 
Luke'a drży w obudowie i trwożliwie piszczy. Teneniel ścisnęła mocniej przegub Isol-
dera i pociągnęła za sobą. Luke podążył za nimi. 

Kiedy  przechodzili  obok  nieruchomych,  ledwo  widocznych  we  mgle  bestii,  pa-

trzące na Isoldera kobiety zaczęły wydawać głośne zawodzące okrzyki, uśmiechając się 
znacząco do Teneniel. Książę nie miał wątpliwości, co miały oznaczać te wołania. Ko-
biety podziwiały go, widząc w nim przede wszystkim samca. 

Teneniel poprowadziła ich w dół do kamiennej platformy, a później znów pod gó-

rę  po  stopniach  wykutych  w  litej  skale  do  fortecy  o  ścianach  noszących  ślady  walki. 
Obecność  przybyszów  musiała  wzbudzić  sensację,  gdyż  zaczęły  podążać  za nimi tłu-
my. 

Kiedy znaleźli się przed wejściem do fortecy, na ich powitanie wyszła stara kobie-

ta w hełmie ze złocistego drewna ozdobionym ogromnym białym klejnotem. 

-  Witaj,  Teneniel,  córko  mojej  córki  -  powiedziała.  -  Minęło  wiele  miesięcy  od 

czasu, kiedy widziałyśmy cię po raz ostatni. Czy znalazłaś to, czego szukałaś? 

- Tak, babciu - odrzekła dziewczyna i nie wypuszczając z dłoni przegubu księcia, 

przyklęknęła na kolano. - Polowałam w okolicach wraku starego statku niemal na gra-
nicy  pustyni.  Przez  cały  czas  prowadziła  mnie  wizja,  aż  zaczęłam  się  bać,  że  ogarnie 
mnie rozpacz. Udało mi się jednak pochwycić tego mężczyznę, który przybył tu z odle-
głych gwiazd, i oświadczam, że biorę go za męża. 

Uniosła wysoko w powietrze rękę księcia. 
- Nazywa się Isolder z planety Hapes! 
Isolder  osłupiał.  Wyszarpnął  rękę,  a  potem  cofnął  się  o  krok,  ale  stojące  za  nim 

kobiety przysunęły się bliżej, zawodząc i mrucząc z zachwytu. 

- Siostry, widzicie tego mężczyznę - odezwała się stara kobieta. - Czy któraś pod-

daje w wątpliwość fakt, że należy do Teneniel? 

Napięcie  widoczne  w  postawie  dziewczyny  uświadomiło  księciu,  że  była  to  nie-

bezpieczna chwila. Staruszka spojrzała po twarzach tłumu, a Isolder popatrzył na wo-
jowniczki. Twarze niektórych się zachmurzyły, zdradzając zazdrość, a w oczach innych 
widział rozbawienie zmieszane z pożądaniem. 

- Ja! - powiedział, kiedy stało się jasne, że żadna z kobiet nie zabierze głosu. 
Staruszka z wrażenia cofnęła się o krok. 
-  Przyszedł  ze  mną  z  własnej  woli!  -  oświadczyła  Teneniel.  -  Miał  okazję  uciec, 

ale zdecydował się zostać ze mną. 

W  jej  głosie  zabrzmiał  taki  ból  i  taki  zawód,  że  Isolder  nie  wiedział,  co  powie-

dzieć. 

-  Ja...  ja  tylko  chciałem  jej  pomóc  -  oznajmił,  spoglądając  na  starą  kobietę,  jak 

gdyby szukał u niej zrozumienia. - Była ranna. Chciałem tylko pomóc jej tutaj dotrzeć. 

Nagle z jednej z nisz wykutych  w sklepionym przejściu  wyłoniła się Leia. Miała 

na sobie suknię z błyszczących czerwonych łusek. 

Create PDF

 files without this message by purchasing novaPDF printer (

http://www.novapdf.com

)

background image

Dave Wolverton 

161

- Isolder? Luke? - zawołała, a książę poczuł, jak serce rośnie mu z radości. 
Z trudem powstrzymywał łzy, kiedy Leia podbiegła ku jego wyciągniętym rękom i 

znalazła się w jego objęciach. 

- Czy nic ci się nie stało? - zapytał. 
- Nic a nic - odparła. - Nie do wiary, że przebyłeś taki szmat przestrzeni, by mnie 

znaleźć. Luke! - zawołała niespodziewanie do brata. 

Uwolniwszy  się  z  objęć  księcia,  podbiegła  i  uściskała  młodego  Jedi.  Isolder,  wi-

dząc to, zamarł bez ruchu z otwartymi ustami. Nie przypuszczał, że księżniczka i Luke 
mogą być sobie tak bliscy. 

- Czy znasz tego mężczyznę? - zwróciła się stara kobieta do Leii. - Czy jest twoim 

niewolnikiem? 

- Nie, Augwynne - odparła Leia, odsuwając się o krok od Isoldera i Luke'a. -Tam, 

skąd pochodzę, nie ma niewolników. 

Augwynne przez chwilę się zastanawiała. 
- A więc Teneniel zdobyła go w uczciwy sposób - oświadczyła. - Należy do niej. 
- Isolder kiedyś ocalił mi... - zaczęła niepewnie Leia, ale urwała, kiedy stara kobie-

ta spojrzała na nią piorunującym wzrokiem. 

- Co takiego? - zapytała. - Prosisz mnie, żebym darowała mu wolność, używając 

tych  samych  argumentów,  którymi  wcześniej  się  posłużyłaś,  błagając  o  wolność  dla 
Hana Solo? 

- Zostaliśmy napadnięci - rzekła Leia. - Isolder walczył i ocalił mi życie. 
Augwynne spojrzała jej prosto w oczy. 
- Nie jesteś tego pewna - oznajmiła sceptycznie. - Dlaczego? Jak wygląda prawda? 
- To było bardzo krótkie starcie - odezwała się księżniczka pełnym żalu głosem. - 

N^e jestem pewna, do kogo strzelali nasi napastnicy: do mnie czy do Isoldera. 

- Dziękuję, że odpowiedziałaś szczerze - rzekła Augwynne i poklepała dłoń księ-

cia. 

Później przeniosła spojrzenie na Luke'a. 
- A co z tym? - zapytała, zwracając się do Teneniel. - Też nie wygląda najgorzej. 

Czy jego także uznajesz za swojego niewolnika? Teneniel i księżniczka krzyknęły nie-
mal jednocześnie: 

- Ocalił mi życie! 
- Jest męską czarodziejką - dodała Teneniel. - Jest obdarzonym wielką mocą ryce-

rzem Jedi. To on zabił Siostrę Nocy Ocheron. 

Usłyszawszy  te  słowa,  wiele  czarodziejek  cofnęło  się  i  zaczęło  syczeć,  rzucając 

sceptyczne spojrzenia na Luke'a. Niektóre zaczęły coś szeptać w swojej mowie. Widząc 
ich  zatrwożone  spojrzenia  i  zmarszczone  brwi,  słysząc  ich  tajemnicze  szepty,  Isolder 
domyślił się, że dzieje się coś ważnego, coś czego nie jest w stanie zrozumieć. Zdawało 
mu się, że siostry uznały pojawienie się młodego Jedi za... złą wróżbę. 

Augwynne  spojrzała  uważnie na  Luke'a, a  później  popatrzyła  z  politowaniem na 

kobiety. Pokręciła głową i zaśmiała się, udając przerażenie. 

- Pni! Trzech obcych mężczyzn w naszym klanie i tylko  jeden nadaje się na mę-

ża...  a  i to  niezupełnie.  Wygląda na to,  że  każdy  z  nich  chociaż  raz  ocalił życie  Leii. 

Ślub Księżniczki Leii 

162

Zawsze marzyłam o tym, by odlecieć stąd i zobaczyć, jak wygląda inny świat, ale te-
raz... zastanawiam się, czy dałabym sobie radę. Siostro Leio, czy zawsze ktoś czyha na 
twoje życie? 

W  głosie  Augwynne  wyraźnie  wyczuwało  się  zniecierpliwienie.  Niemal  błagała 

Leię, by księżniczka zmieniła temat rozmowy. 

- No cóż, to prawda, kilka ostatnich lat nie należało do łatwych - przyznała Leia. 
- Dobrze będzie, jeżeli któregoś wieczoru zechcesz usiąść przy ognisku i opowie-

dzieć nam swoje dzieje - rzekła Augwynne. - Teraz jednak muszę podjąć decyzję. Prze-
kazuję tego oto mężczyznę, Isoldera, pod opiekę Teneniel Djo, żeby kiedyś uczyniła z 
niego swojego męża. 

- Co takiego? - zapytała Leia tak głośno, że Isolder aż podskoczył. 
Augwynne pochyliła się w jej stronę. 
- Należy do Teneniel - szepnęła jej do ucha, jakby chciała ją uspokoić. - Polowała 

na niego, pochwyciła go, a poza tym jest bardzo samotna. 

- Nie możecie zrobić z niego niewolnika! - zaprotestowała Leia. 
Augwynne wzruszyła ramionami i machnęła ręką w stronę stojących przed nią ko-

biet, jakby domagała się od nich potwierdzenia. 

- Oczywiście, że możemy. Każda kobieta z mojej rady ma na własność przynajm-

niej jednego mężczyznę. 

-  Nie  obawiaj  się  -  odezwała  się  Teneniel, także  pragnąc  ją  uspokoić.  -  Będę  go 

traktować należycie. 

-  Luke!  -  odezwała  się  nagląco  Leia.  -  Musisz  je  powstrzymać!  Nie  możesz  po-

zwolić im tego zrobić! 

Luke przez chwilę się zastanawiał, ale potem także wzruszył ramionami. 
- To ty jesteś  wysłanniczką Nowej  Republiki - powiedział. - Znasz prawo galak-

tyczne lepiej niż ja. Uważam, że powinnaś zająć się tym sama. 

Leia,  której  na  chwilę  odebrało  mowę,  spojrzała na  Hana  i  Isoldera.  Książę  bły-

skawicznie analizował sytuację. Prawo Nowej Republiki stanowiło, że sprawami zwią-
zanymi  z  zarządzaniem  dowolną  planetą  powinien  zajmować  się  jej  gubernator,  kim-
kolwiek by był, albo przedstawiciel miejscowej władzy, gdyby gubernatora nie było. W 
przypadku  Dathomiry  przedstawicielką  miejscowej  władzy  była  Augwynne  i  Nowa 
Republika mogła jedynie złożyć na jej ręce formalny protest. 

- Protestuję! - oświadczyła Leia. - Składam jak najostrzejszy protest! 
- Co to znaczy? - zapytała ją Augwynne. - Czy zamierzasz walczyć z Teneniel Djo 

o prawo posiadania tego mężczyzny na własność? 

Isolder pokręcił głową, dając jej znak, by tego nie robiła, a Leia popatrzyła przez 

chwilę na jego twarz. 

- Jaka to ma być walka? - zapytała. - Czy mamy zagadać się nawzajem na śmierć, 

czy coś w tym rodzaju? 

- Możliwe - odparła Augwynne, kręcąc głową. - A może rozsądniej byłoby złożyć 

Teneniel propozycję kupna... 

Luke także pokręcił głową i popatrzył na Leię. 

Create PDF

 files without this message by purchasing novaPDF printer (

http://www.novapdf.com

)

background image

Dave Wolverton 

163

- Nie martw się - powiedział beztrosko. - Jestem pewien, że  wszystko się dobrze 

skończy. 

Leia zastanawiała się przez dłuższą chwilę, a potem zwróciła się do dziewczyny. 
- Teneniel Djo - oświadczyła. - Chcę kupić od ciebie tego sługę. Co chcesz, bym ci 

za niego dała? 

Teneniel spojrzała na twarze innych kobiet, a Isolder nagle uświadomił sobie, że 

więcej osób może chcieć wziąć udział w licytacji. 

- Nie jest na sprzedaż... na razie-postanowiła dziewczyna. Leia spojrzała na Isolde-

ra. 

- Przykro mi - powiedziała. 
Teneniel ujęła dłoń księcia i spojrzała mu w oczy. Jej źrenice miały barwę czystej 

miedzi,  niespotykaną  w  oczach  żadnej  kobiety  z  Hapes.  Nie  starał  się  uwolnić  ręki. 
Prawdę mówiąc, nawet nie czuł się zakłopotany. Już sam ten fakt wydał mu się dziwny. 
Jego  rozum  i  doświadczenie  życiowe  podpowiadały  mu,  że  powinien  walczyć  z  tymi 
barbarzyńskimi  obyczajami, ale  w  głębi  duszy  czuł, że nie tylko  nie  boi  się  Teneniel, 
ale nawet darzy ją bezgranicznym zaufaniem. 

Luke objął Leię, pragnąc ją pocieszyć, a Artoo przysunął się do niej tak blisko, że 

mogła pogładzić dłonią jego kopułkę z czujnikami. 

- A gdzie Han i Chewie? - zapytał Luke. - Myślałem, że będą z tobą. 
- Wkrótce powinni tu być - oznajmiła Leia. - Wczesnym rankiem siostry sprowa-

dziły  tu  „Sokoła".  Han  zajęty  jest  sprawdzaniem  urządzeń,  które  uległy  uszkodzeniu. 
Lądowanie na Dathomirze nie wyszło statkowi na dobre, ale „Sokół" jest naszą jedyną 
nadzieją na oderwanie się od tej skały. A co stało się z twoim statkiem? 

Luke wyczuł ostrzeżenie w jej głosie, kiedy pytała o statek. 
-  To,  co  z  niego  zostało,  zapewne  można  byłoby  sprzedać  w  składnicy  złomu  - 

powiedział. 

Isolder zwrócił uwagę na fakt, że młody Jedi nie wspomniał ani słowem o tym, iż 

myśliwiec księcia jest sprawny. Potraktował to jako przestrogę. Mgła, która w  czasie, 
kiedy  rozmawiali,  uniosła  się  ponad  góry,  wisiała  teraz  tuż  nad  ich  głowami  niczym 
niebiański sufit. 

Isolder poczuł nagle, że ktoś dotknął jego pośladka. Odwrócił się. Tłum tłoczących 

się za nim czarodziejek napierał na niego tak mocno, że najbliższe kobiety ocierały się 
o  jego  plecy.  Pomyślał,  że  może  chcą  tylko  dokładniej  przyjrzeć  się  Leii,  ale  nagle 
uświadomił sobie, że nie chodzi im ani o Leię, ani o Augwynne. Tłoczyły się, bo chcia-
ły  zobaczyć  go  z  bliska.  Młoda  czarodziejka  poklepała  go po  udzie  i  szepnęła  mu do 
ucha, nie kryjąc pożądania: 

- Nazywam się Ooya. Chodź ze mną, to pokażę ci, gdzie spędzam noce. 
- Lepiej wejdźmy do środka, żeby porozmawiać - odezwała się Leia do Teneniel, 

chwytając rękę czarodziejki. 

Schwyciła także władczym gestem rękę Isoldera i pociągnęła go za sobą. - Chodź, 

poszukamy teraz Hana - powiedziała, spoglądając przez ramię na tłoczące się kobiety. 

Isolder pomyślał, że to dziwne, jak bardzo uścisk dłoni Leii jest podobny do tego, 

jakim  trzymała  jego  przegub  Teneniel.  Nie  zdążyła  spędzić  na  planecie  dwóch  dni,  a 

Ślub Księżniczki Leii 

164

już  nauczyła  się  naśladować  język  gestów  i  ruchów  ciała  czarodziejek.  Tak  samo  jak 
one chodziła z uniesioną głową i stąpała dumnie jak królowa. Pomyślał, że po upływie 
tygodnia naśladowałaby siostry klanu tak dobrze, jakby się pośród nich urodziła. Umie-
jętność ta była jedną z tych subtelnych rzeczy, której mogły się nauczyć tylko wytraw-
ne, zręczne dyplomatki. 

Udali się do fortecy, a czarodziejki zostały przed bramą. Niektóre zaczęły wznosić 

okrzyki  albo  wydawać  pożądliwe,  zawodzące  jęki.  Isolder  poczuł,  że  na  jego  twarzy 
pojawiają się rumieńce. 

Kiedy  przeszli  przez  wrota,  Augwynne  dotknęła  ramienia  księcia,  zatrzymując  i 

jego, i Luke'a. 

- Idź teraz do swoich przyjaciół - zwróciła się do młodego Jedi - ale wróć do mnie 

jak najszybciej. Twoje przybycie tutaj nie jest przypadkowe. 

Leia  poprowadziła  ich  przez  labirynt  korytarzy  i  schodów  najpierw  sześć  pięter 

pod górę, a później korytarzem wiodącym w dół do wielkiej, podobnej do jaskini kom-
naty. Niemal całą jej wolną przestrzeń zajmował „Sokół". Isolder nie ujrzał jednak żad-
nego otworu, przez który można by wprowadzić statek. 

Przez  chwilę  uważnie  przyglądał  się  kamiennym  ścianom  i  po  kilku  sekundach 

zobaczył pęknięcia, widoczne w odległym kącie na wielkich głazach. Oznaczało to, że 
czarodziejki  musiały  rozkruszyć  skalną  ścianę,  unieść  „Sokoła"  o  dwieście  metrów  w 
górę i ponownie zasklepić powstały otwór, kiedy statek pod osłoną mgły znalazł się w 
środku.  Z  pewnością  natrudziły  się  przy  tym  co  niemiara.  Nie  mogły  dokonać  takich 
rzeczy, dysponując jedynie techniką z epoki żelaza. Isolder czuł gdzieś w głębi duszy, 
że nawet nie chciałby wiedzieć, w jaki sposób udało się im tego dokonać. 

„Sokół" oświetlał całą komnatę jednym z reflektorów, miał włączone także światła 

pozycyjne. Kiedy statek znajdował się poza fortecą, Han nie mógł uruchomić wszyst-
kich jego systemów, gdyż wówczas musiałby się liczyć z możliwością dostrzeżenia go 
z orbity; tu jednak gruba warstwa skały uniemożliwiała wykrycie jego funkcjonujących 
urządzeń elektronicznych. 

Weszli  do  wnętrza  statku  po  opuszczonej  rampie  i  zastali  Hana  i  Chewie'ego  w 

sterowni,  zajętych  przeprowadzaniem  diagnostycznych  testów.  Protokolarny  android 
usuwał fragmenty zwęglonego na żużel okablowania w sąsiedztwie głównych generato-
rów statku. 

- Witaj, Han! - zawołał Luke, kiedy w końcu znaleźli się w tym właśnie pomiesz-

czeniu. 

Han  jednak  nie  odpowiedział  na  jego  entuzjastyczny  okrzyk.  Zamiast  tego  wbił 

spojrzenie  w  ekran  komputera.  Isolder  uświadomił  sobie,  że  Hana  dręczą  tak  wielkie 
wyrzuty sumienia, iż nie ma odwagi spojrzeć Luke'owi w oczy. 

- A więc jednak znalazłeś nas tutaj, mały? - odezwał się w końcu. - No cóż, domy-

ślałem się, że to tylko kwestia czasu. Muszę przyznać, że to wszystko nie wygląda do-
brze. Nie zabrałeś przypadkiem ze sobą zapasowych części? 

- O co ci  chodzi, Han? - zapytał go Luke.  Wookie poklepał młodego  Jedi po ra-

mieniu i warknął coś tkliwie na powitanie. - Porwałeś Leię i ciągnąłeś ją ze sobą przez 

Create PDF

 files without this message by purchasing novaPDF printer (

http://www.novapdf.com

)

background image

Dave Wolverton 

165

pół galaktyki, narażając na tyle niebezpieczeństw, a teraz mówisz mi „cześć", tak jakby 
się nic nie stało. 

Han  obrócił  się  na  swoim  kapitańskim  fotelu  i  uśmiechnął  z  przymusem.  Miał 

ochotę krzyczeć. 

- Widzisz, to było tak - powiedział. - Wygrałem tę planetę w karty i nie mogłem 

się doczekać, kiedy ją zobaczę. Tymczasem kobieta, którą kocham, zamierzała uciec z 
innym,  więc  namówiłem  ją,  żeby  wyprawiła  się  ze  mną  w  krótką  podróż.  A  kiedy  tu 
przybyliśmy,  okazało  się,  że  niebo  roi  się  od  wojennych  statków.  Nikt  jakoś  nie  za-
troszczył się o to, by powiedzieć mi, że planeta jest obłożona klątwą. Zestrzelono mój 
statek,  a  kiedy  się  rozbiliśmy,  banda  czarownic  postanowiła  rozpętać  wojnę  o  to,  kto 
posiądzie jego szczątki. Mówię ci, Luke, to był naprawdę paskudny tydzień. Jak sądzę, 
zechcesz  prawić  mi  kazania, aresztować  mnie  albo  najzwyczajniej  pobić.  Powiedz  le-
piej, jak ty spędziłeś tydzień? 

- Mniej więcej tak samo -  odpowiedział Luke. Przez chwilę się nie odzywał, pa-

trząc tylko na wyciągnięty panel z urządzeniami kontrolnymi. - Co właściwie stało się z 
twoim statkiem? 

- No cóż - odparł Han. - Zniszczeniu uległy generatory ochronnych pól przeciwu-

darowych i gniazdo dziobowych czujników, a mózg komputera astronawigacyjnego się 
przepalił. Poza tym wyciekło około dwa tysiące litrów chłodziwa z głównego reaktora 
statku. 

- Mam ze sobą Artoo - zaproponował niepewnie Luke. - Może się zająć nawigacją. 
Luke popatrzył na Isoldera, oczekując, że coś powie. Książę zdawał sobie sprawę 

z tego, iż nie była to  właściwa chwila na wymówki czy rękoczyny. Przede wszystkim 
musieli zabrać się do wspólnej pracy. Niemniej z najwyższym trudem powstrzymywał 
się, by nie skoczyć na Hana Solo z pięściami. 

- Mam tutaj swój myśliwiec - odezwał się w końcu, a Teneniel ujęła go za rękę. 
Isolder powiedział to bardzo cicho, ale i tak dla pewności obejrzał się przez ramię. 

Na szczęście żadna inna czarodziejka nie poszła za nimi do statku Hana. 

- Masz na Dathomirze zdolny do lotu statek? - zapytał Han. - Ile osób może nim 

lecieć? 

Isolder  przez  chwilę  zastanawiał  się,  co  powiedzieć.  Czy  gdyby  oświadczył,  że 

dwie, Han zechciałby mu go odebrać i odlecieć z Leią? 

- Dwie. 
Luke popatrzył dziwnie na księcia, a Han głęboko odetchnął, nie kryjąc ulgi. 
- Chciałbym, żebyś zabrał Leię i odleciał z nią stąd jak najszybciej - powiedział. - 

Jest  tutaj  zgraja  kobiet,  które  gotowe  są  zabijać,  żeby  zabrać  ci  ten  statek.  Nie  sądzę, 
byś miał ochotę się z nimi spotkać. 

- Chciał cię tylko wypróbować - odezwał się niedbale Luke. - W kabinie jego my-

śliwca jest miejsce tylko dla jednej osoby, a poza tym spotkaliśmy się już z Siostrami 
Nocy. 

Twarz Hana nachmurzyła się z gniewu, ale w jego oczach malowało się przygnę-

bienie. 

- Zdałeś egzamin, generale Solo - powiedział Isolder. 

Ślub Księżniczki Leii 

166

- Nasza sytuacja jest bardzo trudna - ostrzegł go Han. - Nie igraj ze mną w tak bru-

talny sposób. 

Księciu nie spodobał się ton jego głosu. 
- Masz szczęście, że nie igram brutalniej - oświadczył. - Za to, co zrobiłeś, z przy-

jemnością stłukłbym cię na kwaśne jabłko. Kto wie, czy jeszcze tego nie zrobię. Luke 
rzucił Isolderowi taksujące spojrzenie. 

- Proszę bardzo - odparł Han. - Możesz w każdej chwili spróbować, jeżeli wydaje 

ci się, że dasz radę. 

Książę  popatrzył  uważnie  na  Chewbaccę.  Wookie  specjalizowali  się  w  swoistej 

formie walki wręcz. Kiedy któryś z nich chciał obezwładnić przeciwnika, po prostu wy-
rywał mu ręce, a jeżeli to nie wystarczało i przeciwnik nadal zdradzał chęć do  walki, 
Wookie bez zastanowienia wyrywał mu także nogi. Isolder wolał się upewnić, że Wo-
okie nie weźmie udziału w walce. Chewbacca wzruszył ramionami i w odpowiedzi na 
to nieme pytanie zawył coś w swojej mowie. 

- Chwileczkę - odezwała się nagle Leia. - Przestańcie! Mamy wystarczająco dużo 

kłopotów. Nie pora na wewnętrzne niesnaski. Isolderze, przyleciałam tutaj z Hanem z 
własnej woli... no, prawie. Prosił mnie, bym towarzyszyła mu w tej wyprawie, a ja wy-
raziłam zgodę. 

Isolder popatrzył z niedowierzaniem na księżniczkę, nie rozumiejąc, o co chodzi. 

Widział  przecież  nagrany  wideohologram  z  rzekomym  porwaniem,  a  nie  mógł  uwie-
rzyć, że Leia go okłamuje. 

- Uhm - odezwał się, najwyraźniej zakłopotany. - Generale Solo, domyślam się, że 

jestem ci winien przeprosiny. 

- Wspaniale - powiedział Han. - Możemy zatem zabierać się do pracy. Dlaczego 

nie mielibyśmy zacząć od tego, w jaki sposób się stąd wyrwać? 

- W drodze jest już flota mojej matki - oświadczył książę. - Powinna dotrzeć tutaj 

za siedem lub osiem dni, licząc od dzisiaj. 

- Kiedy mówisz o flocie, to ile statków masz na myśli? - zapytał go Han. 
-  Około  osiemdziesięciu niszczycieli  -  odrzekł  Isolder.  Szczęka  Hana  opadła, ale 

Leia powiedziała: 

- Siedem dni to za późno. Jeżeli Augwynne się nie myli, Siostry Nocy zaatakują za 

trzy dni. 

Isolder objął ramieniem Leię. 
- Mój robot astronawigacyjny poradzi sobie ze skokiem w nadprzestrzeń - powie-

dział. - Moglibyśmy odesłać księżniczkę do domu. 

- Nie sądzę - odparła Leia. - Nigdzie bez was nie polecę. Han, ile czasu zajęłaby ci 

naprawa statku, gdybyś miał wszystkie potrzebne części? 

Han zajął się obliczeniami. Usunięcie pęknięcia, przez które wyciekło chłodziwo, 

zajęłoby mu tylko kilka minut. Nowe będzie można wlać już wtedy, kiedy znajdą się w 
powietrzu. Jednostkę R2 dałoby się naprawić w mgnieniu oka tak, by mogła zająć się 
nawigacją.  Zainstalowanie  nowych  generatorów  ochronnych  pól  przeciwudarowych 
może  pochłonąć  aż  dwie  godziny.  Najłatwiejszą  rzeczą  będzie  wymiana  gniazda  z 

Create PDF

 files without this message by purchasing novaPDF printer (

http://www.novapdf.com

)

background image

Dave Wolverton 

167

uszkodzonymi  czujnikami.  A  zatem  dwie  godziny,  jeżeli  wszyscy  pomogą  i  będą  się 
starali pracować jak najszybciej. 

- Dwie godziny - powiedział. 
- Wszystkie potrzebne części możemy zdemontować ze statku Isoldera - zapropo-

nowała Leia. - Naprawimy „Sokoła" i wyniesiemy się z Dathomiry. 

Książę popatrzył sceptycznie na statek Hana. Był duży, znacznie większy od jego 

myśliwca... co najmniej czterokrotnie dłuższy, a jeżeli wziąć pod uwagę luki towarowe 
i  dodatkową  aparaturę  zapewniającą  ochronne  pola,  musiał  mieć  blisko  czterdziesto-
krotnie większą masę. 

- Jakiego typu generatorów ochronnych pól przeciwudarowych używasz? - zwrócił 

się do Hana. 

-  Mam  zainstalowane  cztery  rzędy  nordoxiconów  trzydziestek  ósemek  -  odparł 

tamten. - Poszły wszystkie. A jakie ty masz u siebie? 

- Trzy rzędy taiboltów dwunastek. Chewbacca coś ryknął. 
- Tak, to na nic - zgodził się z nim Han. - A co z dziobowym gniazdem z czujni-

kami? 

- Ma szerokość zero koma sześć metra - rzekł książę. 
- To dla mnie trochę za mało - skrzywił się Han - ale można by spróbować je przy-

spawać. Byłoby węższe i przez to możliwości czujników trochę by się zmniejszyły. 

-  Tak,  to  mogłoby  rozwiązać  problem  -  zgodził  się  z  nim Isolder.  -  Tylko  gdzie 

zdobyć dostatecznie duży generator pola ochronnego? 

- Czy nie moglibyśmy poradzić sobie  bez niego, proszę pana? - wtrącił się Thre-

epio. 

- To zbyt ryzykowne - odrzekł Han. - I nie chodzi tu o pociski. Trzeba odchylić to-

ry lotu mikrometeorytów. Gdyby chociaż jeden przedostał się do gniazda z czujnikami, 
mógłby zniszczyć całą aparaturę. 

-  A  może  jakieś  generatory  pól  znajdują  się  w  pobliżu  więzienia?  -  odezwał  się 

Han, unosząc bezradnie ręce. - Opancerzone stanowiska dział albo rozbity statek. My-
ślę, że będę musiał tam pójść i sprawdzić. 

- Jeżeli znajdziemy cokolwiek, co może  się nam przydać, to  będzie potrzeba siły 

przynajmniej czterech mężczyzn, aby to ruszyć - rzekł Isolder. - Ktoś piąty będzie nas 
musiał  asekurować.  Do  tego  dochodzi  problem  przetransportowania  wszystkiego  do 
fortecy. Mówimy przecież o prawie dwóch tonach sprzętu. 

-  Przeniesieniem  generatorów  będziemy  się  martwili,  kiedy  je  zdobędziemy  - 

oświadczył Han. - Jestem pewien, że w więzieniu muszą być antygrawitacyjne sanie. 

- Możecie na mnie liczyć - odezwał się Luke. 
- Na mnie też - dodała Leia. 
Isolder  w  milczeniu  rozważał  sytuację.  Nie  będą  mogli  zabrać  Chewbaccy.  Naj-

prawdopodobniej  nikt  z  mieszkańców  planety,  oprócz  żołnierzy,  nigdy  nie  widział 
Wookie'ego. To samo dotyczy Threepia. Było więc ich za mało i chociaż nie chciał na-
rażać niepotrzebnie Leii, nie było innego wyjścia. Popatrzył błagalnie w oczy Teneniel 
i zobaczył, że czarodziejka jest przerażona, ale zdecydowana. 

Ślub Księżniczki Leii 

168

- Zaprowadzę was do więzienia - oświadczyła. - Nigdy jednak nie byłam w środ-

ku. Nie wiem, czego szukacie, i nie potrafię powiedzieć, gdzie to znaleźć. 

- Czy któraś z sióstr twojego klanu była tam kiedykolwiek? - zapytała Leia. 
Teneniel wzruszyła ramionami. 
- Augwynne będzie to wiedziała lepiej ode mnie. Zaraz ją zawołam - powiedziała. 
Wyszła i po kilku minutach wróciła ze starą kobietą. 
- Żadna z sióstr naszego klanu nie była nigdy w środku, jeżeli nie liczyć tych, któ-

re stały się Siostrami Nocy - rzekła Augwynne. 

Zamilkła na chwilę, jakby zastanawiając się nad czymś. 
- A siostra Barukka? - zapytała z wahaniem w głosie Teneniel. - Słyszałam, że je 

opuściła? 

Augwynne wahała się przez dłuższy czas, a potem spojrzała Leii w oczy. 
- Jest kobietą z naszego klanu. Przystała do Sióstr Nocy. Później zapłaciła straszną 

cenę, żeby móc się od nich odłączyć. Mieszka teraz samotnie na wygnaniu, ale niedaw-
no zwróciła się do nas z prośbą, abyśmy ją ponownie przyjęły do naszego grona. Moż-
liwe, że mogłaby zaprowadzić was do więzienia i powiedzieć, gdzie macie szukać tego, 
co jest wam potrzebne. 

-  Wydawało  się,  że  miałaś  duże  opory,  aby  nam  ją  polecić  -  powiedziała  Leia.  - 

Dlaczego? 

- Walczy teraz o to, żeby  się  oczyścić -  odparła łagodnie Augwynne. - Popełniła 

niewypowiedziane okrucieństwa, które pozostawiły na jej psychice głębokie piętno. Ży-
je na wygnaniu. Takie jak ona są... niepewne, niegodne zaufania. 

- Ale była w więzieniu? - zapytał Han. 
- Tak - przyznała Augwynne. 
- Gdzie jest teraz? 
- Barukka mieszka w jaskini zwanej Kamiennymi Rzekami. Mogę kazać którejś z 

wojowniczek, żeby was tam zaprowadziła. 

- Ja ich tam zaprowadzę, babciu - zaproponowała Teneniel, kładąc dłoń na ramie-

niu Augwynne. - Zabierz ich teraz do sali narad i daj im coś do zjedzenia. Możesz też 
pokazać mapę, żeby wybrali trasę marszu. Ja w tym czasie każę dzieciom, by przygo-
towały dla nas wierzchowce. - Ujęła Isoldera za rękę. - Proszę, chodź ze mną. Chciała-
bym z tobą porozmawiać - powiedziała, pociągając go za sobą, jakby pewna, że pójdzie 
za nią bez wahania. 

Powiodła  go  na  dół  schodami.  Wędrowali  labiryntem  korytarzy,  przystając  po 

drodze tylko raz, żeby zabrać dzban z wodą. Potem zaprowadziła go do małej komnaty, 
w której znajdował się pojedynczy materac i kufer. Na jednej ścianie wisiało oprawione 
w srebrne ramy duże lustro, a pod nim zlew. 

-  To  był  kiedyś  mój  pokój.  Mieszkałam  tu,  kiedy  przebywałam  jeszcze  pośród 

sióstr  klanu  -  powiedziała.  Otworzyła  kufer  i  wyjęła  z  niego  dwie  miękkie  tuniki  z 
błyszczącej  jaszczurczej  skóry:  czerwoną  i  zieloną.  Wyciągnęła  je  w  stronę  księcia.  - 
Jak myślisz, w której będę się bardziej podobała Luke'owi? - zapytała. 

Isolder nie odważył się powiedzieć, iż uważa pomysł ubierania się w jaszczurcze 

skóry za cokolwiek barbarzyński. 

Create PDF

 files without this message by purchasing novaPDF printer (

http://www.novapdf.com

)

background image

Dave Wolverton 

169

- Zielony pasuje  bardziej do twoich oczu - odparł. Teneniel kiwnęła głową i nie-

dbałym  ruchem  zdjęła  podartą  i  zabrudzoną  tunikę,  ściągnęła  buty  i  stanęła  przed  lu-
strem. Potem sięgnęła po kawałek tkaniny, zanurzyła w dzbanku z wodą i zaczęła prze-
cierać  nim  całe  ciało.  Isolder  z  trudem  przełknął  ślinę.  Wiedział,  że  ludzie  żyjący  na 
niektórych planetach mają szczególne wyobrażenie o skromności, ale rzeczowy sposób, 
w jaki Teneniel się myła, uświadomił mu, że wcale nie usiłuje go uwieść. 

- Wiesz, nie rozumiem twoich obyczajów - odezwała się po chwili. - Wczoraj ra-

no,  kiedy  cię  pochwyciłam,  myślałam,  że  mnie  pragniesz.  Muszę  przyznać,  że  to  mi 
pochlebiło.  Dałam  ci  wszelkie  szansę,  byś  mógł  uciec.  Pozwoliłam nawet,  żebyś  sam 
trzymał w dłoni koniec krępującego cię sznura. Wiedziałam, że przybyłeś tu, by znaleźć 
sobie kobietę. Wyczuwałam to dość  wyraźnie. - Zmarszczyła brwi i odwróciła głowę, 
by popatrzyć na księcia. - Teraz jednak przekonałam się, że nie pragniesz po prostu ko-
biety, pragniesz tylko tej jednej o imieniu Leia. 

- Tak - przyznał Isolder, patrząc na mięśnie jej karku i pleców. 
Gdyby miał ocenić jej urodę zgodnie z wzorcami Hapan, Teneniel nie była piękna. 

Ale książę zauważył, że jest imponująco umięśniona. Z całą pewnością miała atletyczną 
budowę.  Isolder  znał na  Hapes  tylko  kilka  podobnie  wspaniałych  pod  tym  względem 
kobiet. Mięśnie Teneniel nie rysowały się tak wyraźnie pod skórą jak u kulturystki ani 
nie były wąskie i długie jak u biegaczki czy pływaczki. Można rzec, że były czymś po-
średnim. 

- Czy lubisz górskie wspinaczki? - zapytał. Odwróciła głowę i przesłała mu prze-

lotny uśmiech. 

- Tak - odrzekła. - A ty? 
- Nigdy nie próbowałem. 
Dziewczyna wytarła ciało ręcznikiem, włożyła tunikę przez głowę, wyciągnęła na 

wierzch długie włosy i zaczęła czesać poskręcane pukle. 

- Bardzo lubię wspinać się po górach, tak długo, aż cała spocę się z wysiłku - po-

wiedziała. - Kiedy w końcu dotrę na szczyt, mogę zdjąć ubranie i wykąpać się w śnie-
gu, jeżeli pogoda jest odpowiednia. 

Chociaż  nie  mógłby  powiedzieć,  że  jej  wdzięki  go  pociągają,  musiałby  być  na-

prawdę bardzo zmęczony, aby nie marzyć 

0 niej w nocy. 
- Tak, sądzę, że mogłabyś to zrobić - odparł. 
Kiedy skończyła czesać włosy, nałożyła na nie opaskę z lśniącego białego płótna, 

a potem odwróciła się do niego 

1 uśmiechnęła. 
- Isolderze, zwróciłabym ci wolność już teraz, ale gdybym to uczyniła, pochwyci-

łyby cię natychmiast inne siostry klanu - oznajmiła. - Myślę więc, że dopóki tu jesteś, 
będzie  dla  ciebie  lepiej,  jeżeli  oficjalnie  nadal  pozostaniesz  moim  niewolnikiem, mo-
żesz czuć się jednak jak wolny człowiek. 

Książę zrozumiał, że stara się być dla niego miła. 
- Jesteś bardzo hojna - powiedział. 

Ślub Księżniczki Leii 

170

Teneniel złożyła przyjacielski pocałunek na jego czole, a potem ujęła go ponownie 

za rękę i poprowadziła na dół do sali obrad. 

Zastali  tam  Leię  i  innych.  Wszyscy  gromadzili  się  wokół  leżącej  na  podłodze 

wielkiej,  wykonanej  z  pomalowanego  gipsu  mapy.  Jedna  z  sióstr  klanu  wytyczała  na 
niej  trasę  marszu,  która  powiodłaby  ich  z  dala  od  znanych  szlaków  uczęszczanych 
przez szpiegów Gethzerion. Tą pełną niebezpieczeństw, liczącą ponad sto czterdzieści 
kilometrów górzystych pustkowi trasą, mieli dojść do pustyni, na skraju której znajdo-
wało się więzienie. Trasę tę mogły przejść w obie strony w ciągu trzech dni tylko naj-
silniejsze rankory. 

Isolder popatrzył na Leię. Zastanawiał się, czy naprawdę nic się jej nie stało, i czy 

Han porwał ją, czy też poleciała z nim z własnej woli. Nie sprawiała wrażenia ani prze-
rażonej, ani zagniewanej, ale książę nie mógł pogodzić się z myślą, że chciała od niego 
uciec, i to decydując się na ten krok w jednej chwili. Przysiągł sobie, że jeżeli wybierze 
Hana, będzie walczył o jej względy. Niepostrzeżenie podszedł do niej i ujął ją za rękę. 
Leia uśmiechnęła się, spojrzawszy na niego czule, a on stał tak obok niej przez dobre 
dziesięć minut, kiedy czarodziejka wytyczała drogę, i myślał tylko o cudownym profilu 
jej twarzy, kolorze oczu i odurzającym zapachu długich włosów. 

Kiedy zjedli posiłek, Augwynne powiodła Luke'a i księcia do bocznej komnaty, w 

której  siedziała,  głośno  chrapiąc,  okryta  pledem  bezzębna  starowina  z  kosmykami  si-
wych włosów na niemal łysej głowie. Spoczywała na kamiennej ławie, na której poło-
żono poduszkę, a usługiwały jej dwie stare, chociaż znacznie od niej młodsze kobiety. 

- Matko Rell - szepnęła do staruszki Augwynne, lekko potrząsając ją za ramię. - Są 

tutaj dwaj mężczyźni, którzy chcieli się z tobą widzieć. 

Rell  głęboko  westchnęła,  otworzyła  oczy  i  zmrużyła  je,  spoglądając  na  Luke'a. 

Pomarszczoną skórę jej twarzy szpeciły purpurowe, starcze plamy, ale jej oczy  błysz-
czały niczym dwa brązowe ognie. Czule ujęła rękę Luke'a. 

- Ależ to jest Luke Skywalker - odezwała się, jakby go poznając. - Ten sam, który 

przed wieloma laty założył akademię Jedi. 

Luke  drgnął,  zdumiony.  Wiedział,  że  staruszki nie  uprzedzono  o  tym,  kto  przyj-

dzie. 

- Jak miewa się twoja żona i dzieci? - zapytała tymczasem Rell. - Czy  cieszą się 

dobrym zdrowiem? 

- Dzię...dziękuję, mają się całkiem dobrze - zająknął się Luke. 
Isolder poczuł, jak na karku jeżą mu się wszystkie włosy. Miał wrażenie, że patrzy 

w oślepiające światło. 

Starowina uśmiechnęła się, jak gdyby o tym wiedziała. 
- To dobrze, to bardzo dobrze - rzekła. - Jeżeli zdrowie dopisuje, to już dużo. Czy 

widziałeś się ostatnio z Mistrzem Yodą? Jak się miewa ten stary filut? 

- Nie widziałem go od dawna - odparł Luke. 
Rell puściła jego rękę, a jej oczy zmatowiały. Wyglądało, że po chwili nie pamię-

tała już nawet tego, że Luke nadal przed nią stoi. 

Augwynne zwróciła jej uwagę na księcia. 

Create PDF

 files without this message by purchasing novaPDF printer (

http://www.novapdf.com

)

background image

Dave Wolverton 

171

- Matko Rell, Luke przyszedł tu z przyjacielem, który także pragnął się z tobą wi-

dzieć - powiedziała i włożyła przegub Isoldera w podobne do szponów palce staruszki. 

- Och, przecież to książę Isolder - powiedziała stara kobieta, wyciągając głowę, by 

na niego spojrzeć. - Ale... sądziłam, że Gethzerion cię uśmierciła. Jeżeli żyjesz, to... 

Patrzyła na niego przez chwilę, ale potem, kiedy dotarło do niej znaczenie tego, co 

powiedziała, jej twarz się nachmurzyła. 

- Znów musiałam śnić na jawie, prawda? - zapytała. - Który wiek mamy teraz? 
- Tak, matko, znowu śniłaś na jawie - rzekła kojąco Augwynne, gładząc rękę sta-

rowiny. Rell jednak nie puściła przegubu Isoldera, choć jej oczy ponownie zmatowiały. 

- Matka Rell ma ponad trzysta lat - wyjaśniła Augwynne - ale jej duch jest tak sil-

ny, że nie pozwala jej ciału umrzeć. Kiedy byłam dzieckiem, często powtarzała, że kie-
dyś  pojawi  się  u nas  Mistrz  Jedi  ze  swoim  uczniem, a  kiedy  to  się  stanie,  mam  przy-
prowadzić ich prosto do niej. Powiedziała, że ma dla ciebie ważną wiadomość, ale w tej 
chwili jej umysł nie pracuje jasno. Przykro mi. 

Augwynne wyglądała na zdenerwowaną. Starała się uwolnić dłoń Isoldera z zaci-

śniętych  palców  Rell.  Staruszka  uśmiechnęła  się,  a  jej  łysiejąca  głowa  podskakiwała 
przy każdym ruchu jak korek na powierzchni wody. 

-  To  miło,  że  zechciałeś  mnie  odwiedzić  -  zwróciła  się  do  księcia.  -  Wpadnij  do 

mnie następnym razem. Jesteś taką miłą młodą dziewczyną, a może młodym chłopcem 
czy kimkolwiek jesteś... 

Augwynne uwolniła rękę Isoldera z uchwytu dłoni starowiny, a potem szybko wy-

prowadziła obu mężczyzn z komnaty. 

- Ma dar widzenia przyszłości, prawda? - zapytał ją cicho Luke. 
Augwynne machinalnie kiwnęła głową, a książę poczuł, że ogarnia go przerażenie. 

Jeśli stara kobieta miała rację, w ciągu najbliższych kilku dni Gethzerion go zabije. 

- Czasem jednak błądzi po niej tak samo, jak zdarza się jej nie pamiętać przeszło-

ści - uspokoiła go Augwynne. 

- Co jeszcze mówiła ci na mój temat? - zwrócił się do niej Luke. 
-  Mówiła,  że  po  tym,  jak  przyjdziesz,  pozwoli  swojemu  ciału  umrzeć  -  odrzekła 

łagodnie kobieta. - Powiedziała też, że twoje przyjście będzie oznaczało koniec naszego 
świata. 

- Jak myślisz, o co mogło jej chodzić? - zapytał ją młody Jedi. 
Augwynne tylko pokręciła głową i skierowała się w stronę paleniska, a służący na-

lał chochlą zupę do jej miski. Luke musiał zauważyć, że Isolder jest przerażony, gdyż 
położył dłoń na ramieniu księcia. 

- Nie martw się - powiedział. - To, co widziała Rell, jest tylko jedną z wielu moż-

liwych wersji przyszłości. Nic nie jest przesądzone. Absolutnie nie jest. 

Ślub Księżniczki Leii 

172

R O Z D Z I A Ł  

18 

Po obiedzie Teneniel zaprowadziła wszystkich do miejsca, w którym miały czekać 

wierzchowce. Chociaż popołudniowe słońce nie przygrzewało zbyt mocno, bestie plu-
skały się w stawach u podnóża fortecy. Zanurzały się w wodzie tak głęboko, że widać 
było tylko ich nozdrza. 

Kilku chłopców z wioski zaczęło głośno krzyczeć, wydając im rozkazy, i po chwi-

li cztery rankory wynurzyły się z wody. Chłopcy nałożyli na nie napierśniki wykonane 
z  kawałków  pancerzy  i  płaskich  kości  powiązanych  w  jedną  całość  za  pomocą  skór 
whuffy.  Kiedy  skończyli  je  mocować,  wspięli  się  na  grzbiety  zwierząt  i  umieścili  na 
nich siodła. Unieruchomili je rzemieniami przywiązanymi do kłów i poprowadzonymi 
miedzy  nozdrzami  do  ostro  zakończonych  kości  sterczących  z  napierśników.  Na 
grzbiecie każdego zwierzęcia znalazły się dwa siodła. 

Leia wybrała starą samicę, przywódczynię stada, wabiącą się Tash. Jej usianą bro-

dawkami brązową skórę pokrywały mchy i bladozielone porosty. Han podsadził księż-
niczkę na taką wysokość, żeby mogła się wspiąć po kościstych bokach na płytki pance-
rza  napierśnika,  a  z  nich  przeskoczyć  na  siodło.  Później  pomógł  księciu  i  Luke'owi 
umieścić  Artoo  i  Threepia  na  grzbiecie  innego  rankora  i  przywiązać  rzemieniami,  by 
nie spadły. Zabranie ich stanowiło pewien problem, ale wiedzieli, że będą potrzebowali 
czujników Artoo. 

Kiedy  się  z  tym  uporali,  Teneniel  wspięła  się  na  grzbiet  trzeciego  rankora,  a 

Chewbacca na grzbiet czwartego. Han podszedł do wierzchowca Leii i zaczął szukać na 
jego boku miejsca, w którym mógłby umieścić stopę, ale Luke znalazł się bardzo szyb-
ko przy nim. 

- Horn, posłuchaj, Han - odezwał się łagodnie. - Prawdę mówiąc, miałem nadzieję, 

że będę mógł podróżować razem z Leią. Nie widzieliśmy się tyle czasu i nie ukrywam, 
że mamy sobie wiele do powiedzenia. 

Leia wyczuła jakieś niezwykłe napięcie w jego głosie. 
- Nic z tego, chłopie - odparł jednak Han. - Leia należy teraz do mnie. Dlaczego 

nie  miałbyś  pojechać  na  tamtym  ranlgprze?  -  Kiwnął  głową  w  stronę  zwierzęcia,  na 
którym siedziała czarodziejka. - Teneniel jest dziewczyną w sam raz dla ciebie. 

Create PDF

 files without this message by purchasing novaPDF printer (

http://www.novapdf.com

)

background image

Dave Wolverton 

173

- Ona? - zapytał Luke. - Nic nie wiem na ten temat. Młody Jedi zarumienił się, a 

Leia nagle zrozumiała, dlaczego jej brat czuł się po prostu onieśmielony. Targały nim 
sprzeczne uczucia. Dziewczyna mu się podobała, ale bał się, by sprawy nie zaszły zbyt 
daleko. 

-  Nie  mów  mi,  że  jej  nie  zauważyłeś  -  ciągnął  Han.  -  Mówię  ci,  ta  kobieta  ma 

wszystko na swoim miejscu. 

- Tak, to zauważyłem - uśmiechnął się niepewnie Luke. 
-  No,  i?  Chcesz  powiedzieć,  że  ci  się  nie  podoba?  -  zapytał  z  niedowierzaniem 

Han. 

- Żyjemy przecież na dwóch całkiem odmiennych planetach - stwierdził Luke. 
- Ale macie wiele  wspólnego. I ty, i ona pochodzicie z małych zacofanych świa-

tów. Obydwoje dysponujecie niezwykłymi mocami. Ty jesteś mężczyzną, a ona kobie-
tą. Czegóż więcej potrzeba? Wierz mi, chłopie, gdybym ja był na twoim miejscu, pod-
szedłbym do niej i zapytał, czy zgodzi się jechać razem ze mną. 

- No, nie wiem - zawahał się Luke. 
Siedząca nad nimi  Leia  poczuła,  że napięcie  znika  z  głosu  brata.  Zrozumiała,  że 

Hanowi udało się go przekonać. 

- No dobrze, jeżeli ty nie chcesz poprosić, by pojechała z tobą, może ja powinie-

nem to zrobić - odezwał się Han, spoglądając w górę na Leię. 

- Och, ależ z ciebie duży dzieciak - odcięła się księżniczka. - Czy sądzisz, że będę 

zazdrosna? Na pewno nie. 

-  Hej  -  odrzekł  zdumiony  Han.  -  Przecież  to  ja  jestem  tym  porzuconym  zalotni-

kiem.  Jeżeli  wolisz  jechać  z  Jego  Wysokością  Isolderem,  to  twoja  sprawa.  -  Machnął 
ręką w stronę księcia, który  stał teraz obok rankora Teneniel.  - Ale nie dziw się, jeśli 
zacznę szukać innej młodej i pięknej damy, która pocieszyłaby mnie w rozpaczy. 

- Nie będę się dziwić... a przynajmniej nie za bardzo - odparła Leia. - Prawdę mó-

wiąc, będę się martwiła, ale nie o ciebie. Nie pozwolę, byś wykorzystywał inną kobietę 
w taki sposób. 

- Kto, ja? - zapytał Han, wzruszając ramionami i unosząc ręce w geście mającym 

oznaczać niedowierzanie. 

Odwrócił się i spojrzał na Teneniel, ale Luke już wspinał się na grzbiet jej rankora 

i sadowił się w siodle za plecami dziewczyny. Isolder, który w tym czasie podkradł się 
do wierzchowca księżniczki, wykorzystał chwilę jego nieuwagi 

1 wskoczył na siodło za Leią. 
-  Wielka  szkoda,  generale  Solo  -  powiedział,  klepiąc  ją  po kolanie. -Wygląda na 

to,  że  będziesz  musiał  jechać  razem  ze  swoim  włochatym  przyjacielem,  Wookie'em. 
Wiem jednak, że jesteście sobie tak bliscy, iż będzie to dla ciebie prawdziwą przyjem-
nością. 

Han popatrzył na księcia, a Leii zdecydowanie nie spodobał się wyraz jego oczu. 

Pomyślała, że dalsza część dnia nie zapowiada się dobrze. 

Wyruszyli  w  drogę,  kierując  się  mało  uczęszczanym  szlakiem  zaczynającym  się 

po przeciwnej  stronie Śpiewającej Góry. Rankory musiały  schodzić ze stromego, pra-
wie stumetrowego stoku. Podczas tej wędrówki udowodniły, że są naprawdę wspania-

Ślub Księżniczki Leii 

174

łymi  wierzchowcami.  Kiedy  rankor  spoglądał  w  prawo,  w  lewo  czy  w  górę,  poruszał 
całym łbem, dzięki czemu umieszczone na skraju napierśnika siodła przemieszczały się 
w  rytm  ruchów  jego  ciała.  Kiedy  kroczył  na tylnych  łapach  z  wyciągniętą  szyją,  jego 
dziwaczny chód i nieskoordynowane ruchy nóg sprawiały, że nieuważny jeździec mógł 
bardzo łatwo spaść na ziemię. Gdy zaś opadał na cztery nogi i przedzierał się przez gę-
ste zarośla, nie lada sukcesem było samo utrzymanie się w siodle. Krótko mówiąc, jaz-
da na grzbiecie rankora była czynnością bardzo męczącą i wymagającą wielkiej uwagi. 
Księżniczka chyba nigdy w życiu nie była zmuszona do tak dużego wysiłku fizycznego. 
Jednak zanim zapadła noc, doszła do  wniosku, że przemierzenie tych gór bez rankora 
byłoby niemożliwe. 

Dwukrotnie  musieli  pokonywać  wąwozy  o  ścianach  tak  stromych,  że  baliby  się 

chodzić  po  nich  doświadczeni  wspinacze,  ale rankory  chwytały  ogromnymi  pazurami 
wykute w skale występy i bez trudu schodziły na dół, aby wspiąć się po chwili na prze-
ciwległe zbocze. Podczas jednej z takich wspinaczek rankor Hana potrącił nogą wielki 
głaz, który spadając, omal nie zmiażdżył księcia. Oburzony Isolder popatrzył groźnie w 
górę na Hana, ale ten tylko się uśmiechnął. 

- Przykro mi - powiedział. 
- Możliwe, że wcale nie jest ci przykro - odrzekł przez zaciśnięte zęby książę. -Nie 

udało ci się jej ukraść, więc teraz będziesz starał się mnie zamordować? 

-  Han  by  tego  nie  zrobił. To  był  tylko  wypadek  -  zapewniła  go  Leia,  ale  Isolder 

mimo to patrzył gniewnie na pnącego się nad nim rywala. 

Później przez długi czas nic nie mówił, ale kiedy jego rankor wyprzedził znacznie 

pozostałe, odezwał się do Leii: 

- Nadal nie rozumiem, dlaczego zdecydowałaś się polecieć z nim tak nagle. 
Nie powiedział nic więcej, nie zażądał odpowiedzi, ale ton jego głosu świadczył o 

trawiącej go frustracji. Było jasne, że bardzo pragnąłby usłyszeć prawdę, której ona wy-
jawić mu nie chciała. 

- Czy istotnie wydaje ci się takie dziwne, że udałam się w podróż z Hanem, który 

jest moim dobrym przyjacielem? - zapytała, mając nadzieję, że uda się jej zmienić te-
mat. 

- Tak - odparł porywczo książę. 
- Dlaczego? 
- Jest taki szorstki w obejściu, taki... - odezwał się z namysłem, jakby myśląc, co 

jeszcze powiedzieć. 

- Jaki? - zapytała księżniczka. 
- Głupkowaty - dokończył Isolder. - Z całą pewnością niegodny ciebie. 
-  Rozumiem  -  odrzekła  Leia,  starając  się  nie  pokazać  po  sobie  ogarniającego  ją 

gniewu. - A więc książę Hapes uważa króla Korelii za szorstkiego grupka, a król Kore-
lii sądzi, że książę Hapes jest oślizgły jak ropucha. Sądząc po tym, nie należy się spo-
dziewać, byście wkrótce założyli towarzystwo wzajemnej adoracji. 

- Nazwał mnie oślizgłą ropuchą? - zapytał Isoldera w jego oczach odbiła się groza 

zmieszana z niedowierzaniem. 

Create PDF

 files without this message by purchasing novaPDF printer (

http://www.novapdf.com

)

background image

Dave Wolverton 

175

W chwilę później zwierzęta zaczęły przedzierać się przez krzaki tak gęste, że męż-

czyzna mający nawet wibroostrze musiałby spędzić wiele godzin, wyrąbując sobie dro-
gę.  Kiedy  idący  przodem  rankor  księcia  torował  sobie  przejście  między  drzewami, 
książę przytrzymał gałąź, żeby nie podrapała Leii, ale potem puścił ją tak, że smagnęła 
jadących jego śladami Hana i Chewbaccę. 

-  Hej!  -  zawołał  Han.  -  Uważaj  trochę!  Isolder  obdarzył  go  przelotnym  uśmie-

chem. 

- Możliwe, że sam powinieneś uważać, generale Solo - powiedział. - Ta planeta aż 

roi się od niebezpiecznych oślizgłych ropuch. 

Twarz Hana spochmurniała. 
- Nie martw się o mnie - odparł. - Potrafię troszczyć się o siebie. 
Reszta popołudnia minęła bez incydentów, zapewne dlatego, że byli zbyt zmęcze-

ni, by ze sobą walczyć. Leia przysłuchiwała się, jak Luke i Teneniel cicho rozmawiają. 
Młody Jedi udzielał jej  wskazówek, jak nauczyć się  władać Mocą, a dziewczyna opo-
wiadała  mu  o  żyjącej  w  tych  górach  rogatej  bestii,  którą  nazywała  drebbinem.  Z  jej 
słów  wynikało,  że  drebbiny  polują  na rankory.  Leia  nie  umiała  sobie  tego  nawet  wy-
obrazić. 

Późnym popołudniem cała grupa dotarła do rzeki szumiącej i pieniącej się od wód 

pochodzących z topniejących na górskich szczytach śniegów. Rankory wskoczyły w jej 
nurt i zaczęły skokami przedostawać się na drugi brzeg, zanurzając się miejscami aż po 
nozdrza. Ich ogony pomagały im utrzymać kierunek, unosząc się na powierzchni wody. 
W pewnej chwili Leia zaczęła bezmyślnie nucić jakąś melodię. Nagle uświadomiła so-
bie, że mruczy: 

Han Solo, 
Co za mężczyzna! Solo... 
Urwała, zmieszana i zażenowana. 
Han zrównał krok swojego rankora z wierzchowcem Leii i uśmiechnął się szeroko 

do księżniczki. Przez jakiś czas oba rankory płynęły obok siebie, ale prąd zniósł wierz-
chowca Hana tak blisko, że zwierzę wpadło na swego sąsiada. Przez chwilę oba ranko-
ry  płynęły  łeb  w  łeb,  przepychając  się  nawzajem.  Leia  popatrzyła  po  kolei  na  Hana  i 
księcia. 

- W tej chwili macie obaj przestać! - krzyknęła. 
- To on zaczął! - odkrzyknął Han, a Isolder ochlapał go, smagnąwszy powierzch-

nię wody lejcami. 

Jadąca  za nimi  Teneniel  zaczęła  cicho  śpiewać,  a  na  powierzchni rzeki  utworzył 

się wir, który uniósł kaskady spienionej brązowej wody na wysokość czterdziestu me-
trów,  a  potem  opadł,  mocząc  do  suchej  nitki  i  Hana,  i  Isoldera.  Widząc  to,  Luke  i 
Chewbacca wybuchnęli śmiechem. Leia także uśmiechnęła się do czarodziejki. 

- Dziękuję-powiedziała. - Może któregoś dnia będziesz mogła nauczyć i mnie tej 

sztuczki. 

Poczuła nagle błogość zmieszaną z pożądaniem i zrozumiała, że udało się jej prze-

chwycić cząstkę emocji Luke'a. Doskonale wiedziała, że jej brat rzadko kiedy odczuwał 
coś takiego wobec innych kobiet. Przesłała mu porozumiewawcze mrugnięcie. 

Ślub Księżniczki Leii 

176

- Wkrótce  będziemy na miejscu i rozbijemy  obóz -  odezwała się Teneniel, kiedy 

rankory wdrapały się na drugi brzeg rzeki. Artoo zdążył już wysunąć swoją antenę pa-
raboliczną. - Jaskinie są już niedaleko. 

-  Artoo  nie  odbiera  żadnych  sygnałów  od  jednostek  imperialnych  -  powiedział 

Threepio,  którego  złociste  oczy  lśniły  nienaturalnym  blaskiem  na  tle  ciemnej  zieleni 
lasu.  -  Odbiera  jednak  mnóstwo  innych  transmisji  radiowych  docierających  do  nas  z 
góry. 

-  Co  się  dzieje?  -  zapytał  robota  Luke,  a  Artoo  zaczął  wydawać  elektroniczne 

świergoty i piski. 

- Wydaje się, proszę pana - zaczął Threepio - że nad nami wyłoniło się z nadprze-

strzeni kilka imperialnych gwiezdnych niszczycieli. Do tej chwili udało się odebrać sy-
gnały z czternastu statków. 

Leia popatrzyła nerwowo na niebo, chociaż było wciąż jeszcze zbyt jasno, by zo-

baczyć na nim gwiezdny statek. 

- Myślę, że nie powinienem był przylatywać tu hapańskim Bitewnym Smokiem  - 

stwierdził Isolder. - Po tym, jak wydaliśmy im naszą małą bitwę, mieli tylko dwa wyj-
ścia: albo wezwać posiłki, albo się wynosić. Obawiam się, że wybrali to pierwsze roz-
wiązanie. Leia już miała zapytać, jakie są szansę, że ludzie Zsinja domyśla się, co dzie-
je  się  na  planecie, ale  w  ostatniej  chwili  zmieniła  zamiar. Nie  chciała,  by  członkowie 
grupy, którzy nie zdawali sobie  w pełni sprawy z sytuacji, martwili się niepotrzebnie. 
Popatrzyła na Hana i widząc jego zmarszczone brwi, zrozumiała, o czym myśli. Straż-
nicy pilnujący więzienia wysłali z pewnością wiadomość, że Solo przebywa na Datho-
mirze.  Ludzie  Zsinja  wiedzieli  zatem,  iż  jest  cały  i  zdrowy.  I  podobnie  jak  za  ujęcie 
każdego  wybitnego  oficera  Nowej  Republiki,  tak  i  za  głowę  Hana  wyznaczą  wysoką 
nagrodę. Nasuwało się więc pytanie, czy zależy im na nim tak bardzo, że zdecydują się 
zlekceważyć  rzuconą  klątwę  i  zakaz  lądowania,  i  przyślą  statek  na  Dathomirę,  żeby 
ująć generała Solo. 

Odwróciła głowę i spojrzała na księcia. 
-  Przypuszczam,  że  masz  rację  -  powiedziała.  -  Nie  podoba  mi  się,  że  tak  dużo 

niszczycieli krąży nad naszymi głowami. 

Szansę, że czujniki tych statków wykryją działanie elektronicznych obwodów Ar-

too, były bardzo małe, ale jednak nie można było tego całkiem wykluczyć, więc dodała: 

- Lepiej poszukajmy tych jaskiń i schowajmy się na jakiś czas. 
Teneniel poprowadziła ich przez gęsty las pod górę i zanim upłynęło dziesięć mi-

nut, pokazała im ukryty  w zboczu otwór, na wpół osłonięty przez zarastające go czer-
wone pędy  winorośli, na których rozkwitały ostro pachnące białe kwiaty. Dziewczyna 
zsunęła się z rankora, podeszła do wlotu jaskini i zawołała: 

- Barukka? Barukka? 
Nikt jednak jej nie odpowiedział. Stała przez jakiś czas, trochę zdenerwowana, a 

potem przymknęła oczy i zaczęła cicho nucić. 

- Nie wyczuwam jej obecności w pobliżu - odezwała się po chwili. 

Create PDF

 files without this message by purchasing novaPDF printer (

http://www.novapdf.com

)

background image

Dave Wolverton 

177

- Jeżeli jej nie znajdziemy, to w jaki sposób zdobędziemy informacje o więzieniu? 

- zapytał Threepio. - Artoo, przeszukaj okolicę i sprawdź, czy nie stwierdzisz obecności 
ludzkiego życia! 

Artoo  wydał z siebie pojedynczy gwizd i zaczął omiatać horyzont swoją parabo-

liczną anteną. 

Teneniel zajrzała do jaskini i weszła do środka. W chwilę później ukazała się po-

nownie. 

- W środku są jakieś ubrania i kilka garnków - rzekła. - Wygląda na to, że mogła 

opuścić jaskinię przed dwoma lub trzema dniami. 

- Wspaniale - odezwał się Han. - Dokąd mogła pójść? 
- Może chciała znaleźć pożywienie? - zasugerowała Teneniel. - A może przyłączy-

ła się znowu do Sióstr Nocy? Dla Barukki to są bardzo niebezpieczne chwile. Jako ta, 
która jest wygnana, powinna spędzać czas na tym pustkowiu całkiem sama, by rozwa-
żać swoją przeszłość i zastanawiać się nad przyszłością. Czasem jednak samotność do-
skwiera tak bardzo, że nie można tego wytrzymać. 

Słońce chyliło się ku zachodowi i cienie zaczęły się wydłużać. 
- Rozbijmy obóz - zaproponował Luke. - Możemy zaczekać tu na nią. 
Wprowadził  swojego  rankora  do  środka,  a  Teneniel  zaczęła  układać  przed  wej-

ściem półokrąg z kamieni, aby zaznaczyć, że jaskinie są zamieszkane. Lei nie podobał 
się  pomysł  zajęcia  prywatnego  terytorium  Barukki.  Czuła,  że  zakłóca  w  ten  sposób 
spokój starej kobiety. 

Isolder  także  wprowadził  swojego  wierzchowca  do  jaskini.  Komnaty  były  pełne 

błyszczących,  zapierających  dech  w  piersiach  swoim  pięknem,  inkrustowanych  jasno-
żółtymi granatami stalaktytów i stalagmitów barwy kości słoniowej i zieleni. We wnę-
trzu leżało mnóstwo kamieni przywodzących na myśl tryskającą wodę. Leia zrozumia-
ła, dlaczego czarodziejki nazwały jaskinie Kamiennymi Rzekami. Sklepienie znajdowa-
ło się tak wysoko, że mogły tu stanąć jeden na drugim dwa rankory. Pośrodku jaskini 
płynął wąski strumień. 

Teneniel przyniosła kilka kawałków drewna na opał ze stosu ułożonego przy wej-

ściu do jaskini, a Han rozniecił ognisko, używając w tym celu swojego blastera. W cza-
sie jazdy  w ciągu dnia wszyscy milczeli, rozglądając się  bacznie w poszukiwaniu od-
działów  zwiadowczych  wysłanych  przez  Siostry  Nocy.  Teraz,  kiedy  mogli  nareszcie 
rozmawiać, Leia stwierdziła, że jest zbyt zmęczona. 

Rankory  jednak nie  sprawiały  wrażenia  wyczerpanych.  Przykucnęły  wokół  ogni-

ska  w  swoich  niesamowitych  napierśnikach,  zrobionych  z  płaskich  kości  i  pancerzy 
szturmowców. Grzały się przy  ogniu i cicho mruczały. Tosh mówiła coś do młodych, 
gestykulując pazurami, a blask ognia odbijał się od jej kłów i stwardniałych narośli na 
karku. 

Chewbacca zwinął się w kłębek na rozłożonej macie i zasnął, a Threepio i Artoo 

stanęli  u  wejścia  do  jaskini,  tak  by  robot  mógł  śledzić  za  pomocą  swoich  czujników 
wszystko, co działo się na dworze. Han, ująwszy wielką żagiew jak pochodnię, zajął się 
badaniem mrocznych zakamarków jaskini. Luke i Teneniel cicho rozmawiali, a dziew-
czyna wkładała do ogniska duże zielone orzechy; piekła je, nie wyjmując z łupin. Isol-

Ślub Księżniczki Leii 

178

der siedział, wsparłszy plecy o inkrustowaną granatami kolumnę. Przymknął oczy i ba-
wił się blasterem. 

W  pewnej  chwili  rankory  wydały  zawodzący  jęk,  a  Teneniel  kiwnęła  głową  w 

stronę Tosh. 

-  Opowiada  dzieciom,  jak  jej  przodkowie  po  raz  pierwszy  zetknęli  się  z  czaro-

dziejkami - wyjaśniła. - Mówi, że jakaś chora samica spotkała kobietę, która ją wyle-
czyła, a potem, podróżując na jej grzbiecie, nauczyła się posługiwać jej mową. 

Czarodziejka,  dosiadając  rankora,  mogła  lepiej  dostrzegać  pożywienie  bystrymi 

oczami, którymi widziała nawet w dzień, tak że samica nie tylko wyzdrowiała, ale stała 
się większa niż wszystkie inne. Trochę później została matką własnego stada, które tak-
że się rozrastało, podczas gdy inne marniały. W tamtych czasach rankory nie potrafiły 
wyrabiać narzędzi czy broni takiej jak sieci do polowania i włócznie. Nie wiedziały też, 
że  można  chronić  ciało  pancerzami  czy  napierśnikami.  Tosh  mówi  młodym,  że  w  za-
mian  za  to,  iż  czarodziejki  nauczyły  je  tych  wszystkich  wspaniałych  rzeczy,  rankory 
powinny  zawsze  służyć  im  i  kochać  je  nawet  wówczas,  kiedy  kobiety  żądają  od  nich 
bezsensownych  rzeczy,  takich  jak  przenoszenie  przez  niedostępne  pustkowia  czy  po-
moc w walce przeciwko Siostrom Nocy. 

Leia przyglądała się z namysłem Teneniel, rozumiejąc, że dziewczyna musiała w 

jakiś sposób wyczuć jej zainteresowanie rankorami. 

- Myślę, że Tosh musi was bardzo kochać - powiedziała. 
- Tak, Tosh jest nam wdzięczna za to, że jej stado jest takie silne, ale ani ona, ani 

żaden inny rankor nie jest zachwycony obecnością Sióstr Nocy. 

- Powiedziałaś mi wcześniej, że rankory nie będą służyły wiedźmom - odezwał się 

Luke. - Dlaczego tak postanowiły? 

-  Siostry  Nocy  traktowały  je  źle,  jak  najgorszych  niewolników.  Rankory  uciekły 

więc od nich. 

- To ciekawe - wtrącił się do rozmowy przysłuchujący się jej Isolder. - Traktujecie 

te  istoty  jak  przyjaciół,  ale  z  mężczyzn  robicie  niewolników.  Macie  bardzo  ciekawą 
strukturę  społeczną,  w  której  mężczyźni  znajdują  się  na  samym  dole.  Uważam,  że  to 
barbarzyńskie obyczaje. 

- Często znacznie łatwiej dostrzega się barbarzyństwo  wśród obcych kultur niż u 

siebie  -  stwierdził  Luke.  -  Czarodziejki  zbudowały  hierarchiczny  system  społeczny 
oparty na władzy, podobnie jak inne społeczeństwa. 

Isolder kiwnął głową. 
- Weźmy chociażby system rządów oparty na pierworództwie - odezwała się Leia. 

- Uważam go także za barbarzyński. Czy nie sądzisz, że tak jest, Isolderze? 

- To raczej dziwne stwierdzenie, zwłaszcza że mówisz to ty, księżniczko - odparł 

zapytany. - Wywodzisz się z rodu, którego przedstawicieli od wielu pokoleń szkolono i 
wychowywano  z  myślą  o  tym,  że  będą  rządzili.  Ty  także  kiedyś  obejmiesz  władzę. 
Wiedzą o tym twoi poddani. Nawet teraz, kiedy twój tytuł i korona stały się właściwie 
tylko  symbolami,  ludzie  domagają  się  głośno,  abyś  nadal  pełniła  funkcję  ambasadora 
Alderaanu. 

Create PDF

 files without this message by purchasing novaPDF printer (

http://www.novapdf.com

)

background image

Dave Wolverton 

179

- Sądzisz więc, że jesteśmy przywódcami nie dlatego, że takie prawo daje nam na-

sze pochodzenie, lecz dlatego, iż odziedziczyliśmy  odpowiednie umiejętności? - zapy-
tała go skonsternowana nieco Leia. - Wydaje mi się, że to bardzo naciągane rozumowa-
nie. 

- Nie, wcale nie - sprzeciwił się Isolder. - Hodujemy zwierzęta, robiąc wszystko z 

myślą o tym, żeby były inteligentne, szybkie czy piękne. Jeżeli chodzi o żyjące w gro-
madach zwierzęta mięsożerne, bardzo często przywódca takiego stada wybiera za part-
nera  zwierzę  najsilniejsze  i  najmądrzejsze.  W  rezultacie  ich  potomstwo  „dziedziczy" 
jego dominującą pozycję w stadzie. Czy tak nie jest? 

- Nawet gdybym miała ci przyznać rację - zauważyła Leia - to w żadnym wypadku 

nie ma to wpływu na zachowanie się ludzi. Ludzie nie są żyjącymi w stadach mięsożer-
cami. Isolder popatrzył w mroczny kąt jaskini. 

- Gdybyś poznała lepiej moją matkę, przyznałabyś mi rację - odparł. 
Leia zaczęła się zastanawiać, co właściwie mógł mieć na myśli. 
-  Z  pewnością  wiele  społeczeństw  ludzkich  uważa  się  za żyjących  w  gromadach 

mięsożerców  -  rzekł  Luke.  -  Jeżeli  wziąć  pod  uwagę  jakiegokolwiek  przywódcę  za-
przęgu, nie można wówczas nie dostrzec choćby cząstki tej prawdy. Poza tym są jesz-
cze lordowie. 

- I Siostry Nocy - dodała Teneniel. 
- Luke, nie wierzę własnym uszom, że możesz nie zgadzać się ze mną w tej spra-

wie - oświadczyła Leia. - Jesteś przecież najłagodniejszym  ze wszystkich znanych mi 
ludzi. 

- Chcę tylko powiedzieć - odezwał się cicho Luke - że chociaż to brzmi wstrętnie, 

Isolder zapewne ma sporo racji. Inteligencja, zdecydowanie, charyzma... każda z tych 
zalet może zależeć w pewnym stopniu od cech genetycznych. I dopóki to będzie praw-
dą, sądzę, że wychowywanie wciąż nowych pokoleń rządzącej kasty może być całkiem 
niegłupią myślą. 

- Myślę, że to okropny pomysł - stwierdziła Leia. - Widziałeś to przecież, Isolde-

rze.  Widziałeś  na  swoich  planetach  ludzi,  którzy  mogliby  być  równie  dobrymi  przy-
wódcami jak ty. 

Isolder zawahał się na chwilę. 
- Przypuszczam, że mogliby być dobrymi przywódcami - przyznał. - Z pewnością 

są  przywódcami  grupy  przedsiębiorców.  Nie  jestem  jednak  pewien,  czy  powinno  się 
pozwolić im przewodzić rządowi. 

- Jak możesz tak myśleć? - zapytała księżniczka. 
- Przywódcy przedsiębiorstw mają skłonność do patrzenia na wszystko w katego-

riach zysku, wzrostu czy produktu końcowego. Widziałem światy rządzone przez ludzi 
interesu,  którzy  nie  dbali  o  innych.  Na  przykład  aktorów,  kapłanów  czy  inwalidów 
uważali  za  darmozjady,  żerujące na  ich  pracy.  Wolałbym,  by  tacy  przywódcy  ograni-
czyli się do rządzenia swoimi przedsiębiorstwami. 

-  Narzekasz,  że  wielu  ludzi  interesu  jest  skłonnych  troszczyć  się  tylko  o  własne 

dobro, a przed chwilą nazwałeś swoją matkę drapieżnikiem - odezwał się Luke. - Jaką 
widzisz różnicę między nią a ludźmi, którzy dbają tylko o swoje przedsiębiorstwo? 

Ślub Księżniczki Leii 

180

- Moja matka była w swoich czasach dobrą przywódczynią - oświadczył książę. - 

Kiedy  wasza  Stara  Republika  rozpadała  się,  potrzebny  nam  był  ktoś  brutalny,  kto 
umiałby ochronić nas przed siłami Imperatora. A kiedy nie mógłby nas dłużej chronić, 
musieliśmy mieć kogoś tak silnego, by utrzymał nasze światy razem, mimo nacisków 
wywieranych przez władze imperialne. Teraz zaś potrzebujemy królowej-matki na tyle 
silnej, żeby mogła przeciwstawić się moim żądnym krwi ciotkom, i na tyle łagodnej, by 
rządziła naszymi poddanymi dobrotliwie. 

Teneniel nie przestawała gładzić nogi rankora, a ogromna bestia, zadowolona z tej 

pieszczoty, przysunęła się do niej trochę bliżej. 

-  Wydaje  mi  się,  że  nie  bardzo  rozumiem,  o  czym  rozmawiacie  -  powiedziała 

dziewczyna. - Uważacie nas za barbarzyńców tylko dlatego, że rządzą nami kobiety, a 
mężczyźni nie mają żadnej władzy. Jeżeli jednak twoim światem włada królowa-matka, 
jak  może  być  mniej  barbarzyński  od naszego?  -  zapytała,  zwracając  się  do  Isoldera. - 
Mężczyźni nie mają żadnej władzy ani na moim świecie, ani na twoim, a więc na czym 
właściwie polega różnica? 

- W pewnym sensie mam najwyższą władzę - rzekł Isolder - gdyż mimo że jestem 

tylko mężczyzną, to ja wybiorę następną królową-matkę. 

Leia  zgrzytnęła  zębami,  słysząc  ten  sam  głupi  argument,  do  jakiego  uciekała  się 

większość prześladowanych na różnych światach. W mniejszym lub większym stopniu 
wszyscy oni zadowalali się stwierdzeniem, iż mają władzę, ale dobrowolnie wyrzekają 
się jej na korzyść innych osób. Zdarzało się dosyć często, że nie można było dyskuto-
wać  ze  zdaniem  ludzi  trzymających  się  kurczowo  poglądów  wpojonych  im  przez  ich 
cywilizację. 

Nagle Leia uświadomiła sobie, iż rozgniewało ją coś innego: fakt, że dziwnym tra-

fem  spełniała  wszystkie  wymagania,  jakie  Isolder  stawiał  idealnej  królowej-matce. 
Oświadczył  jej,  że  ją  kocha,  i  był  jednym  z  najprzystojniejszych  mężczyzn,  jakiego 
spotkała  w  życiu.  Może  jednak zaliczał  się  do  tych,  którzy  pozwalali  sobie  na miłość 
tylko wtedy, kiedy spotykali kobietę spełniającą wszystkie ich oczekiwania Gdyby tak 
miała wyglądać prawda, Leia nie wiedziałaby, co o tym sądzić. 

Możliwe,  że  pomogłaby  jej  w  tym  Teneniel.  Dziewczyna  spojrzała  na  księcia  i 

wybuchnęła śmiechem. 

- „To ja wybiorę następną królową-matkę - zadrwiła, naśladując dosyć dobrze jego 

akcent. - I to ja mam najwyższą  władzę". - Spojrzała na niego kpiąco i nie przestając 
gładzić nogi rankora, jeszcze raz głośno się roześmiała. - Jesteś taki niemądry! 

Penetrujący zakamarki jaskini Han zaczął nagle coś krzyczeć i strzelać z blastera. 

Luke zerwał się na równe nogi i włączył swój miecz świetlny. 

- W tamtym stawie kryje się jakiś potwór! - krzyknął Han, podbiegając do ogniska. 

W  ręku  trzymał  dymiący  wciąż  blaster.  -  Jest  zielony  i  wielki,  i  ma  ogromne  macki! 
Mówię wam, chciał mnie pożreć! 

- Och, tak - odezwała się Teneniel. - Zupełnie o nim zapomniałam. 
- Czy to znaczy, że wiesz o jego obecności w tym stawie? - zawołał Han. - I mi o 

nim nie powiedziałaś? 

Create PDF

 files without this message by purchasing novaPDF printer (

http://www.novapdf.com

)

background image

Dave Wolverton 

181

- Siostry klanu wpuściły go tam przed kilkoma laty - rzekła dziewczyna. - Myśla-

łyśmy, że kiedy trochę podrośnie, będzie znakomitym pożywieniem dla rankorów. 

Poklepała bok Tosh, a kiedy bestia pochyliła łeb, szepnęła jej coś do ucha. Samica 

przez chwilę patrzyła na nią łagodnie, ale w jej oczach pojawiły się dzikie błyski. Po-
tem ryknęła, odwróciła się i pobiegła w stronę stawu, a tuż za nią pospieszyła trójka jej 
dzieci.  Ludzie  przysunęli  się  bliżej  ogniska  i  zaczęli  pożywiać  się  pieczonymi  orze-
chami. 

Przy ogniu było im ciepło i przytulnie. Przez kilka minut rozmawiali ze sobą, ale 

kiedy w górach zniknął ostatni promień słońca, jaskinia pociemniała i zaczęła przytła-
czać ich swoim ogromem. Z początku Leii to nie przeszkadzało, ale nagle jej serce za-
częło bić żywiej i poczuła, że coś paraliżuje ją i dusi. Wstała i spojrzała w stronę wyj-
ścia z jaskini. Stała tam odziana na czarno postać wspierająca się na wielkim kiju. 

- Co tutaj robicie? - odezwała się Barukka, zbliżając się do ogniska. W pierwszej 

chwili  widok  kija  w  dłoni  czarodziejki  sprawił,  że  wydała  się  Lei  stara  i  niedołężna. 
Kiedy  jednak  nieznajoma  podeszła  bliżej,  Leia  stwierdziła,  że  jest  młodą,  niespełna 
trzydziestoletnią  kobietą.  Księżniczka  wyczuwała  emanującą  z  niej  ciemność,  która 
sprawiła, że sama poczuła się zmęczona i stara. Świdrujące niebieskie oczy Barukki pa-
trzyły  na nich  uporczywie.  Obserwowała  ich, nie  ściągając  kaptura  z głowy.  -  Muszę 
was ostrzec, że zostałam wygnana, a miejsce, w którym się znaleźliście, jest moim do-
mem. Nie mogę was ani przywitać, ani poprosić, żebyście zostali. 

- Może więc my możemy powitać ciebie i zaprosić cię, żebyś została z nami i coś 

zjadła - odezwał się Luke, wstając z ziemi. 

- Prosimy - dodała Teneniel. - Przybyliśmy tu, bo chcemy prosić cię o pomoc. 
Barukka  zatrzymała  się  na  krawędzi  rzucanego  przez  ogień  blasku  i  patrzyła  na 

nich jak dzikie zwierzę. Na jej twarzy widniały brzydkie szramy. 

- Grozi wam wielkie niebezpieczeństwo - powiedziała w końcu. - Gethzerion zwo-

łuje Siostry Nocy na wojnę. Czuję, jak mnie wzywa, jak ciągnie mnie do siebie. A wy 
zaliczacie się do jej wrogów. 

- Ale nie zaliczamy się do twoich wrogów - odparł Luke. 
-  Matka  Augwynne  powiedziała,  że  zwróciłaś  się  do  niej  z  prośbą  o  ponowne 

przyjęcie do sióstr klanu ze Śpiewającej Góry - rzekła Teneniel. - Chcielibyśmy powi-
tać cię kiedyś pośród nas jako pełnoprawną siostrę. 

-  Tak  -  odezwała  się  zamyślona  Barukka.  -  Postanowiła  odłączyć  się  od  klanu 

Sióstr Nocy. 

Powiedziała to tak, jakby mówiła nie o sobie, ale o kimś, kogo nie było w jaskini. 

Leia zaczęła się obawiać, że kobieta postradała zmysły. 

- To ty postanowiłaś odłączyć się od Sióstr Nocy - poprawiła ją Teneniel. 
- Tak - szepnęła Barukka, jak gdyby sobie nagle przypomniała. 
- Czy zechcesz nam pomóc? - zwróciła się do niej czarodziejka. - Musimy udać się 

do więzienia po części do statku. Czy mogłabyś powiedzieć nam, gdzie ich szukać? 

Barukka  stała  przez  dłuższy  czas  bez  ruchu,  marszcząc  brwi  i  rozmyślając.  W 

pewnej chwili zaczęła drżeć, a potem szepnęła: 

Ślub Księżniczki Leii 

182

- Nie, nie mogę.- Dlaczego nie możesz? - zapytał Luke. -  Gethzerion nie ma już 

nad tobą żadnej władzy. 

- Ma! - sprzeciwiła się stanowczo Barukka. - Czy nie słyszysz, jak mnie wzywa? 

Poluje na mnie! Nawet w tej chwili tu się skrada! 

-  Czy  naprawdę  cię  wzywa?  -  dociekał  Luke.  -  Czy  słyszysz  jej  głos  w  swojej 

głowie? 

- Tak - odparła kobieta. 
- Co ci mówi? 
-  Złorzeczy  mi,  przeklina  mnie  -  odpowiedziała  Barukka.  -  Czasami  słyszę  ją  w 

nocy tak wyraźnie, jakby stała obok mojego legowiska. 

- Gethzerion jest jej siostrą - wyjaśniła Teneniel. 
- Posłuchaj, Barukko - odezwał się łagodnie Luke. - Gethzerion była twoją siostrą, 

ale to, co w niej kochałaś, nie istnieje albo jest bardzo głęboko ukryte. 

Barukka spuściła wzrok, jakby  chciała zajrzeć do środka ziemi, ale po chwili po-

patrzyła na Luke'a. 

-  Kim  jesteś?  -  zapytała.  -  Jesteś  kimś  więcej,  niż  tym,  na  kogo  wyglądasz.  Nie 

tylko cię widzę, ale czuję twoją obecność. 

- Jest rycerzem Jedi, który przybył do nas z odległych gwiazd... - zaczęła Teneniel. 
- ...by położyć kres naszemu światu! - syknęła dziko Barukka. - Tak! Tak! Więzie-

nie! Byłam kiedyś w więzieniu! 

Zaczęła tańczyć, wirując w miejscu i nie przestając syczeć i parskać. Wbiła koniec 

swojego kija w ziemię i zaczęła nim obracać. Serce Leii podskoczyło do gardła z wiel-
kiej  trwogi,  kiedy  nagle  uświadomiła  sobie,  że  syki  i  parsknięcia  są  słowami niezwy-
kłego uroku. Nagle ziemia u stóp Barukki poruszyła się i po chwili utworzył się z niej 
miniaturowy łańcuch górski sięgający jej kolan i ciągnący się w poprzek jaskini od jed-
nej skalnej ściany do drugiej. W powietrzu zawirował kurz, tworząc ciemną chmurę, a z 
ziemi u stóp kobiety wyłoniły się tworzące sześciobok budynki z ogromnym dziedziń-
cem  w środku. Po  wewnętrznej stronie każdej ściany znajdowały się pokazane w naj-
drobniejszych szczegółach więzienne cele z malutkimi oknami i drzwiami. W każdym z 
sześciu rogów pojawiły się smukłe cylindryczne wieże strażnicze. Idealnie wyrzeźbione 
małe  androidy  obracały  się  na  postumentach, pilnując  więzienia i nie  wypuszczając  z 
rąk  mikroskopijnych  blasterów.  W  jednym  miejscu  dziedzińca  wyrosła  grupa  małych 
imperialnych robotów kroczących, które strzegły kompleksu, a tu i ówdzie pojawiły się 
utworzone z kurzu postacie chodzących wokół więzienia ludzi. Obok nich wyłoniły się 
budynki stojące na zewnątrz murów, a w końcu tuż obok nich wyrosła duża pojedyncza 
wieża. Do stanowisk strażników na jej szczycie wiodło napowietrzne przejście zaczyna-
jące  się  na  najwyższym  piętrze  jednego  z  budynków  więziennego  sześcioboku.  Po 
przeciwnej  stronie, za  więzieniem,  kurz  zaczął  falować,  jakby  ukazując  niewielkie  je-
zioro. 

Przerażony Chewbacca ryknął i pokazał łapą na dziedziniec, po którym poruszały 

się utworzone z ziemi i kurzu postacie ludzi. Niektóre były odziane jak szturmowcy, a 
inne miały na sobie stroje, w jakie zwykle ubierały się Siostry Nocy. Barukka stała nad 
tym, co stworzyła. Ciężko dyszała, a po jej twarzy spływały krople potu. Wpatrywała 

Create PDF

 files without this message by purchasing novaPDF printer (

http://www.novapdf.com

)

background image

Dave Wolverton 

183

się  intensywnie  w  ziemię,  w  jej  oczach  odbijały  się  płomienie  ogniska.  Leia  zdawała 
sobie  sprawę,  że  stworzenie  tego  wszystkiego  z  ziemi  i  kurzu  wymagało  od  niej  naj-
wyższego wysiłku. Była to umiejętność przekraczająca wszystko, czego mógł dokonać 
wykorzystując  swoją  moc  Luke.  Poczuła,  że  ogarnia  ją  przerażenie.  Jeżeli  Barukka 
umiała robić takie rzeczy, jak wielką mocą mogły dysponować Siostry Nocy? 

- Tu są wejścia do więzienia - rzekła Barukka, pokazując końcem kija wrota w za-

chodnim i wschodnim murze. - A tutaj znajdują się strażnice. 

Dźgnęła wieże kijem, rozbijając ustawione obok nich imperialne roboty kroczące, 

a  potem  zmiażdżyła  posterunek  widoczny  na  zachodnim  skraju  pustyni  na  zewnątrz 
murów. 

-  Gethzerion  od  dawna myśli  o  zbudowaniu lub  wyremontowaniu  statku,  którym 

mogłaby stąd uciec - powiedziała. - Trzyma części zapasowe tutaj, w lochach pod wie-
żą. 

Wbiła kij w miejsce u jej podstawy.  Han i Luke zbliżyli się do żywej mapy i za-

częli uważnie się jej przyglądać. 

- Ta wieża jest zbyt silnie strzeżona, byśmy mogli zaskoczyć jej załogę - odezwał 

się  Han.  -  Prawdę  mówiąc,  na  całej  tej  wschodniej  równinie  będzie  widać  nas  jak  na 
dłoni. Popatrzyli na znajdujące się na wschód od łańcucha górskiego jezioro. 

- Najlepiej byłoby przejść przez góry na północ lub południe od więzienia, a póź-

niej  zbliżyć  się  do  niego  od  tyłu  -  zgodził  się  z nim  Luke.  -  Kiedy  znajdziemy  się  w 
środku, będzie można bez przeszkód dostać się do budynków z celami, a potem przejść 
napowietrzną kładką i dotrzeć do wieży. 

-  Ta-a  -  zamyślił  się  Han.  -  Mają  obok  niej  poduszkowiec  i  kilka  powietrznych 

skuterów. Kiedy zdobędziemy te części, będzie można załadować je na nie i zmykać. 

Z drzwi na szczycie  wieży  wyszła maleńka figurka; była to jedna z Sióstr Nocy. 

Przez chwilę tkwiła nieruchomo, patrząc w niebo, a stojącym nad modelem więzienia 
ludziom wydało się, że spogląda w ich twarze. 

- Gethzerion! - krzyknęła Barukka i zamachnęła się, miażdżąc figurkę końcem ki-

ja. 

Żywa mapa więzienia rozsypała się, a Barukka upadła na kolana i zaniosła się pła-

czem. Luke wyciągnął rękę i pomógł jej wstać, a potem ją objął. 

-  Już  dobrze  -  powiedział.  -  Straciła  nad  tobą  władzę.  Już  więcej  nie  zrobi  ci 

krzywdy. 

Barukka spojrzała na niego, a szramy widoczne na jej twarzy przybrały ciemniej-

szą purpurową barwę. 

- A co ze mną? - załkała. - Kiedy zagoją się zadane przez nią rany? 
Luke dotknął lekko jej twarzy. 
- Ci, którzy służą ciemnej stronie Mocy po to, by unieszczęśliwiać innych, bardzo 

często  krzywdzą  samych  siebie  -  powiedział  cicho.  Przesunął  palcami  po  szramach  i 
natychmiast obrzmienie się zmniejszyło. - Usiądź teraz koło mnie - poprosił. - Razem 
spróbujemy coś zrobić, żeby twoje rany zaczęły się wreszcie goić. 

Przez dobrych kilka godzin Leia kręciła się z boku na bok, nie mogąc zasnąć. Re-

fren:  Han  Solo,  Co  za  mężczyzna!  Solo..., rozbrzmiewał  w  kółko  w  jej  głowie.  Miała 

Ślub Księżniczki Leii 

184

ochotę poszukać jakiegoś młotka i udać się z nim do Threepia. Czy wiedział, że ta głu-
pia piosenka podziała na nią w taki sposób? Czy zdawał sobie sprawę, że zapadnie w 
jej umysł tak głęboko i będzie się w nim obijała tak długo, że w końcu doprowadzi ją 
niemal do szału? 

Próbując odzyskać spokój, leżała z otwartymi oczami i słuchała, jak Luke naucza 

Teneniel, Barukkę i Isoldera. 

- Rycerze Jedi posługują się Mocą, by bronić się lub zdobywać wiedzę - mówił. - 

Nigdy nie wykorzystują jej po to, żeby zadawać komuś ból czy sięgać po władzę. 

-  A  jak  to  się  ma  do naszych  zaklęć?  -  zapytała  Teneniel. -  Słowa,  które  wyma-

wiamy przy rzucaniu czarów, są te same bez względu na to, co chcemy osiągnąć. Skąd 
mamy wiedzieć, czy posługujemy się nimi we właściwy sposób, czy kieruje nami jasna 
czy ciemna strona? 

-  To  nie  słowa,  ale  wasze  myśli  dają  wam  władzę  -  odparł  Luke.  -  Kiedy  jesteś 

spokojna,  pogodzona ze  sobą,  kiedy  okazujesz  miłość  tym,  którzy  mają  się  za twoich 
wrogów, wówczas możesz być pewna, że korzystasz z Mocy w dobry sposób. Jeśli jed-
nak poddasz się nienawiści, chciwości lub rozpaczy, wtedy ogarnie cię jej ciemna stro-
na, która odtąd będzie panowała nad twoim przeznaczeniem i wszystkim, co  będziesz 
chciała zrobić. 

-  Ja...  mam  kilka  koleżanek  pośród  Sióstr  Nocy  -  powiedziała Teneniel.  -  Będąc 

dzieckiem, bawiłam się z Varr i Granią. Nawet teraz uważam je za dobre przyjaciółki. 
Także Gethzerion dawała mi różne podarki w  czasie festynów zimowych. Wyrzuciły-
śmy ją z naszego klanu zaledwie przed siedmioma laty. Nie mogę uważać ich wszyst-
kich za stracone. 

- Kilka może udałoby się nawrócić i spowodować, by kierowała nimi jasna strona 

Mocy  -  odezwał  się  Luke.  -  Jeśli  czujesz,  że  jest  w  nich  wciąż  chociaż  trochę  dobra, 
musisz przekonać je o tym, o ile zdołasz. Nie wolno ci się jednak łudzić. Ciemna strona 
zniewala  ludzi.  Ci,  którzy  odwrócili  się  całkowicie  od  jasnej  strony,  szerzą  zło.  Jeśli 
chcesz, możesz pamiętać to dobro, które kryło się w nich kiedyś, ale nie pozwól im, że-
by cię wywiedli w pole. Ludzie przesiąknięci złem rzadko ujawniają dobrowolnie swo-
ją naturę. 

- Powiedziałeś, że tych, którzy służą ciemnej stronie, można czasem przeciągnąć 

na  jasną  -  stwierdziła  Barukka.  -  Ale  co  z  tymi,  którzy  zostali  skażeni  współpracą  z 
ciemną stroną? W jaki sposób mogą się oczyścić? 

-  Powinni  całym  sercem  nawrócić  się  na  jasną  stronę  i  wyprzeć  wszystkiego,  co 

jest związane z ciemną. Nie mogą unosić się gniewem, nie mogą być chciwi, nie wolno 
im rozpaczać. 

Leia popatrzyła na Barukkę i ujrzała, że jej brwi były zmarszczone, a w kąciku oka 

pojawiła się łza. Chociaż nawet nie umiała sobie wyobrazić, co może dziać się w gło-
wie tej kobiety, była wdzięczna losowi za to, że nie musi borykać się z jej problemami. 

Luke wyciągnął rękę i łagodnie dotknął podbródka Barukki, unosząc jej głowę. 
- A kiedy nadejdzie właściwa chwila, musisz także uwolnić się od poczucia winy - 

dodał miękko. 

Create PDF

 files without this message by purchasing novaPDF printer (

http://www.novapdf.com

)

background image

Dave Wolverton 

185

R O Z D Z I A Ł  

19 

-  Gethzerion z nimi nie  ma -  powiedziała  stanowczo  Teneniel,  kiedy  następnego 

wieczoru przyglądali się więzieniu z punktu obserwacyjnego na wzgórzu. 

Kiwnęła  głową,  wskazując  im  długą krętą linię  wychodzących  z  więzienia  sztur-

mowców i imperialnych robotów kroczących, które przemierzały spalone na brąz pust-
kowie niczym stado niezgrabnych metalowych ptaków. W głębi duszy czuła, że byłoby 
lepiej,  gdyby  Gethzerion  wyruszyła na  czele  swojej  małej  armii.  Nie przypadła  jej  do 
gustu myśl, iż będzie musiała przedostać się do  więzienia, wiedząc, że może  stanąć z 
nią oko w  oko za następnym rogiem. To, co na mapie Barukki było  jeziorem, w lecie 
zamieniało się w podmokłą nieckę. Kępy wysokich trzcin rosły wokół licznych dołów 
wypełnionych teraz błotem, w którym zagrzebały się głęboko magazynujące wodę ryby 
burra. 

-  Naliczyłem  około  osiemdziesięciu  imperialnych  robotów  kroczących  i  mniej 

więcej sześciuset szturmowców - oznajmił Isolder. - Jaka szkoda, że nie można powia-
domić o tej armii sióstr klanu. 

- Ja mogę je powiadomić - rzekła Teneniel. Zamknęła oczy i na wpół szepcząc, a 

na wpół nucąc, zaczęła wypowiadać słowa zaklęcia, które umożliwiało rozmowę na du-
że odległości. - Augwynne - powiedziała - wysłuchaj moich słów i spójrz na to, na co 
spoglądają teraz moje oczy. Widzę siły, które Siostry Nocy wysłały przeciwko tobie. 

Teneniel bez trudu wyczuła, że Augwynne jej słucha i pozwoliła starszej kobiecie 

oglądać jej oczami oddziały maszerujących żołnierzy. 

- Jak myślisz, ile czasu upłynie, zanim znajdą się u stóp Śpiewającej Góry? - zapy-

tał ją Isolder. 

Teneniel przerwała połączenie. 
- Dwa dni - oświadczyła. - Powinniśmy wrócić, zanim się tam znajdą. 
Stali na  szczycie  wzgórza,  ukryci  pośród  gęstych,  drżących  na  wietrze  zielonych 

liści woskownika. Światełka oddalonego o osiem kilometrów od nich więzienia mruga-
ły  w zapadających ciemnościach, przywodząc im na myśl gwiazdy. Przed więzieniem 
wyrastała  z  ziemi  jak  wielki  cierń  wysoka  wieża  strzelnicza  o  ścianach  tak  błyszczą-
cych, że sprawiały wrażenie szklanych. Czarny metal murów więzienia kontrastował z 

Ślub Księżniczki Leii 

186

zielenią znajdujących się za nimi niewysokich wzgórz. Teneniel wyszeptała słowa za-
klęcia zapewniającego jej większą ostrość wzroku 

1 spojrzała w stronę kompleksu budynków. Na szczytach więziennych wież straż-

niczych,  a  także  dalej,  na  skraju  jasnej  łuny  oznaczającej  miasto,  ujrzała  strzegące 
wszystkiego androidy. Te na wieżach siedziały na ruchomych postumentach i nieustan-
nie  obracały  się  to  w  prawo,  to  w  lewo,  nie  przestając  mierzyć  z  blasterów  w  stronę 
dziedzińca. Przed kompleksem więziennych budynków unosiła się nad ziemią duża la-
tająca maszyna. Wszystko wyglądało identycznie, jak przedstawiła Barukka. 

Z zawieszonej u pasa podręcznej torby Luke wyciągnął makrolornetkę i skierował 

jej obiektywy na więzienie. 

- Mają tam tylko jeden powietrzny skuter, a poduszkowiec gdzieś zniknął - powie-

dział  po  chwili.  -  Na  szczytach  wież  widzę  czujniki,  ale  nie  wyglądają  zbyt  groźnie. 
Niemniej  Artoo  i  Threepio  powinni tutaj  zostać.  Nie  możemy  ryzykować,  że  czujniki 
wykryją działanie ich obwodów elektronicznych. Poza tym musimy się zastanowić, co 
zrobić,  żeby  i  nas nie zauważyli. To  jest  przecież  więzienie  i  można  być  pewnym, że 
strażnicy dysponują całą gamą czujników biologicznych. Jeśli więc chcemy się zbliżyć 
tak, by nas nie dostrzegli, będziemy musieli trzymać się poza ich zasięgiem jak najdłu-
żej. Najlepiej byłoby skierować się na południe i obejść tamte wzgórza. Później powin-
niśmy skręcić i iść dalej, korzystając z tego, że zasłonią nas skały. 

Nagle Artoo zagwizdał i zatrząsł się w swojej obudowie. 
- Proszę pana, Artoo odbiera sygnały przekazywane między gwiezdnymi statkami 

Zsinja a więzieniem - przetłumaczył Threepio, zwracając się do Hana. 

- O czym rozmawiają? - zapytał go Han. 
- Obawiam się, że sygnały są kodowane - odparł Threepio. -- Wygląda jednak, że 

jest to odmiana kodu bardzo podobna do tego, który Sojusz Rebeliantów złamał przed 
kilkoma laty. Jeśli da mi pan kilka godzin, może będę mógł powiedzieć panu, o czym 
mówią. 

- Przykro mi, Threepio - powiedział Luke. - Bardzo chciałbym  wiedzieć, o  czym 

mówią, ale nie mamy tyle czasu. Czy możesz się tym zająć, kiedy odejdziemy? 

- Dobrze, proszę pana - odparł Threepio. - Poświęcę temu zadaniu wszystkie  ob-

wody. 

- To świetnie - pochwalił go Luke. - Chewie, zajmij się androidami, dobrze? Po-

winniśmy niedługo wrócić. 

Chewbacca wydał gardłowy pomruk i kiedy się żegnali, klepnął Hana po plecach. 

Teneniel wyprzęgła rankory i pozwoliła im wyprawić się do lasu na polowanie. 

Jak  zwykle  na  Dathomirze,  słońce  skryło  się  za  horyzontem  bardzo  szybko.  W 

purpurowym świetle Han, Leia, Luke, Isolder i Teneniel ruszyli przez pustkowie, kryjąc 
się za kępami trzcin, tak aby nie dostrzeżono ich z więziennych murów. Teneniel wy-
szeptała słowa zaklęcia wspomagającego zmysły wzroku i słuchu, ale jedynymi dźwię-
kami,  jakie  dotarły  do  jej  uszu,  było  skrzeczenie  jaszczurek  i  plusk  błota  mąconego 
przez  kryjące  się  w  nim ryby  burra.  Dopiero  po  dłuższej  chwili  usłyszała  pojedynczy 
zawodzący jęk Tosh, która w ten sposób powiedziała jej: „Do widzenia". 

Create PDF

 files without this message by purchasing novaPDF printer (

http://www.novapdf.com

)

background image

Dave Wolverton 

187

Skręcili na południe w stronę pozbawionych wszelkiej roślinności wzgórz. Dotarli 

do nich po prawie dwóch godzinach marszu, kiedy na niebie pojawił się pierwszy mały 
księżyc. Później skręcili na północny zachód i zaczęli biec przez kamieniste koryta wy-
schniętych  potoków  i  strumieni.  Głazy  i  skały  srebrzyły  się,  odbijając  blask  księżyca. 
Wciąż jeszcze promieniowały ciepłem upalnego dnia, ale w wyschniętych trawach sze-
leściły  już  pierwsze  podmuchy  chłodnego,  górskiego  wiatru.  W  pewnej  chwili  Luke 
dostrzegł w jednym z wyschniętych łożysk parę dziwnych rogatych stworzeń, które za 
wszelką  cenę  starały  się  wygrzebać  z  piasku.  Pokryte  łuskami,  podobne  do  dużych 
jaszczurek gady uniosły na ich widok ogony, ale nie sprawiały wrażenia przerażonych 
czy też skorych do walki. Wciągnęły łby w chroniące ich grzbiety pancerze, strząsnęły 
z siebie resztki piasku i zniknęły za najbliższym wzgórzem, kierując się ku kępom tra-
wy, zapewne po to, by zaspokoić głód i pragnienie. 

Idąc dalej natknęli się na strażniczą wieżę, która mogła mieć około piętnastu me-

trów  wysokości.  Jej  białe  ściany  pokryto  jakimś  dziwnym  materiałem.  Na  platformie 
umocowanej na szczycie znajdowały się dwa krzesła i podstawa, na której można było 
zamocować blasterowe działo. Działo zostało jednak usunięte; nigdzie też nie było wi-
dać strażników. 

- Jak myślisz, co to może znaczyć? - zapytała Leia, zwracając się do  Hana. - Co 

stało się ze strażnikami? 

- Widzieliśmy, jak więzienie opuszczało wielu szturmowców - zastanowił się So-

lo. - Może zostawili w nim tylko szczątkową załogę i kazali strażnikom opuścić pozo-
stałe posterunki? 

- Nie - sprzeciwił się Luke. - Popatrz na to gniazdo z czujnikami na szczycie. An-

tena paraboliczna zupełnie zardzewiała. - Powiedziawszy to, zdał sobie sprawę, że nikt 
poza nim nie mógł dostrzec w ciemności takich szczegółów. Musiał w tym celu wyko-
rzystywać  umiejętności  rycerza  Jedi.  -  Przypuszczam,  że  nie  korzystają  z  tego  poste-
runku od dawna. Od lat nie pilnuje go żaden strażnik. Pomyślcie tylko: kiedy Imperator 
obłożył  Dathomirę  klątwą,  każdy,  kto  na niej  przebywa,  jest  więźniem.  Nawet  gdyby 
ktoś chciał uciec, i tak nie miałby dokąd. 

- Nie sądzę jednak, by pozostawiali na wolności morderców i złoczyńców -  ode-

zwała się Leia. 

Luke pomyślał, że jej  słowa  brzmią trochę fałszywie, ale nie miał czasu zastana-

wiać się nad tym dłużej. Westchnął. 

- No cóż, nic teraz nie wymyślimy. Przekonajmy się lepiej, co jest za tą wieżą. 
Minął budowlę i skierował się w górę wyschniętego koryta. Po chwili cała grupa 

znalazła się na brzegu szerokiej, toczącej brązowe wody rzeki. Luke spodziewał się zo-
baczyć jezioro. Podczas wędrówki wijącymi się wąwozami przeszli przecież przez ma-
ły łańcuch górski. 

Około  kilometra na  północ  od  nich  kilkanaście  ogromnych  robotów  z  łopatami  i 

przecinakami  w  licznych  chwytakach  układało  rury  nawadniające  na  kilku  dobrze 
utrzymanych polach. Na mapie nie było takich maszyn; makieta musiała więc odbiegać 
nieco  od  rzeczywistości.  Z  miejsca,  gdzie  się  znajdowali,  widzieli  jedynie  wschodni 
mur więzienia: wysoką, czarną ścianę, po której nie mógłby  się  wspiąć nawet rankor. 

Ślub Księżniczki Leii 

188

Na  obu  krańcach  muru na  wysokich  wieżach  widniały  stanowiska  ogniowe.  Pilnujące 
ich,  podobne  do  ludzi  androidy  trzymały  karabiny  blasterowe  wymierzone  w  stronę 
więziennego dziedzińca. 

- Nie widzę nic szczególnego - odezwał się Luke, oglądając teren przez makrolor-

netkę. - Kilka robotów zbierających plony i pompownię. W murze widać bramę wypa-
dową, ale trudno powiedzieć, ilu strażników jej pilnuje. 

Odjął makrolornetkę od oczu i chciał ją schować, ale pochwyciła ją Teneniel. Kie-

dy spojrzała przez nią, stwierdziła, że widziany w fioletowych barwach świat wygląda 
lepiej  niż  ten,  który  ogląda  za  pomocą  swoich  czarów,  i  jej  twarz  rozjaśniła  się  w 
uśmiechu. 

- Spróbujmy wejść przez tę bramę - zaproponował Isolder. 
- Nie możemy tak po prostu do niej podejść - sprzeciwił się Han. 
- Możemy porwać żniwnego robota - odparł książę. - Te maszyny nie są zbyt inte-

ligentne. Jeżeli wskoczymy do zbiornika, pomyśli, że zebrała cały plon, i skieruje się do 
magazynu czy przetwórni, by się go pozbyć. 

-  Jesteś  pewien,  że  działa  właśnie  w  taki  sposób?  -  zapytał  go  Han.  -  A  co,  jeśli 

strażnicy przy bramie zechcą sprawdzić zawartość zbiornika? Co będzie, jeśli ci na mu-
rach  zobaczą  nas  i  zaczną  strzelać?  Co  zrobisz,  jeśli  te  roboty  mają  wbudowane  roz-
drabniacze i zechcą posiekać nas na miazgę? Istnieje wiele możliwości. Sprawy nieko-
niecznie muszą potoczyć się tak jak chcemy. 

- A masz jakiś lepszy pomysł? - odciął się Isolder. - Po pierwsze, praca strażników 

polega na pilnowaniu więźniów, aby nie uciekli. Nie obchodzi ich to, że ktoś obcy mo-
że przedostać się do środka. Po drugie, nie musimy się martwić, że strażnicy znajdą nas 
w zbiorniku, gdyż możemy się schować na dnie, pod zebranym plonem. A po trzecie, 
wiem,  że  te  maszyny  nie  mają  rozdrabniaczy,  gdyż  są  to  hapańskie  roboty  typu  HD 
dwa-trzydzieści cztery C! 

Han popatrzył na Isoldera, a Luke spojrzał na Leię, by przekonać się, jak zareagu-

je. Zrozumiał, że obaj mężczyźni zmagają się w walce o jej względy, i że książę wygrał 
właśnie pierwszą rundę - o ile jego plan się powiedzie. 

- Wspaniale - odezwał się w końcu Han. - Ja prowadzę. Wyciągnął z kabury bla-

ster i zaczął schodzić grzbietem wzgórza, starając się ukryć przed wzrokiem androidów 
siedzących na murze. Pozostali poszli w jego ślady. Kiedy znaleźli się na skraju błotni-
stych pól, Han puścił się biegiem między rzędami wysokich pnączy o gęstych, podob-
nych do jagód owocach. Zrywał kiście dojrzałych jagód i nie przestając biec, wpychał 
je do ust. 

Po  chwili  dotarli  do  robota.  Maszyna  miała  kilkanaście  niewielkich  chwytaków, 

którymi  zrywała  owoce  i  wrzucała  do  przypominającego  duży  lej  zbiornika.  Mogła 
mieć nie więcej niż trzy metry wysokości i poruszała się na krótkich, grubych nogach. 
Han popatrzył na nią, nie wiedząc, co robić, lecz Isolder wspiął się po małej drabince 
umieszczonej na boku maszyny, a potem wszedł do zbiornika i schował się w nim na 
próbę.  Robot  zachowywał  się  tak,  jakby  go  nie  zauważył.  Nadal  zrywał  owoce  i 
umieszczał w zbiorniku, tak że książę musiał je stamtąd wyrzucać. 

- Wchodźcie - zwrócił się do pozostałych. - Ten jest prawie pusty. 

Create PDF

 files without this message by purchasing novaPDF printer (

http://www.novapdf.com

)

background image

Dave Wolverton 

189

Han,  Leia  i  Luke  znaleźli  się  błyskawicznie  przy  nim,  ale  Teneniel  się  ociągała. 

Luke czuł wyraźnie, że się boi. Nie przypadł jej do gustu pomysł z ukryciem się w po-
jemniku niczym w jakimś ciemnym pokoju. 

Robot tymczasem odwrócił się i skierował ku bramie w murze, zapewne zadowo-

lony z faktu, że ma pełny zbiornik. Luke wystawił głowę nad krawędź i szepnął głośno: 

- Teneniel! Pospiesz się! 
Dziewczyna podbiegła, wspięła się po drabince i wskoczyła do środka. 
Kiedy  znaleźli  się  wszyscy  razem,  we  wnętrzu  robota  zrobiło  się  ciasno.  Luke 

stwierdził,  że  tkwi  po  kolana  w  jagodach,  wciśnięty  między  Teneniel a  Isoldera.  Wy-
czuwając przerażenie dziewczyny, ujął ją za rękę i szepnął: 

- Nie martw się. Nie stanie ci się nic złego. 
Kiedy robot zbliżył się do więziennych murów, Luke wystawił na chwilę głowę i 

spojrzał w stronę bramy. 

-  Wygląda  na  to,  że  wejścia  pilnuje  tylko  dwóch  strażników  -  powiedział,  scho-

wawszy szybko głowę. 

Serce Teneniel biło bardzo mocno. Z wielkim wysiłkiem starała się uspokoić  od-

dech  i  jak  powiedział  jej  Luke,  poczuć  spokój  wynikający  z  przepływu  Mocy.  Młody 
Jedi  przyglądał  się  dziewczynie  uważnie  i  w  końcu,  kiedy  zaczęła  oddychać  ciszej, 
uścisnął jej rękę i szepnął: 

- Bardzo dobrze. 
Kiedy znaleźli się przy bramie, ich robot przystanął. Coś szczęknęło metalicznie i 

monotonny głos oświadczył: 

- Mam pełen zbiornik jagód hwotha i chcę zanieść je do przetwórni. 
- Tak szybko? - zdziwił się jeden ze strażników. - Te pnącza muszą się łamać pod 

ciężarem jagód. Wchodź do środka. 

Robot  wszedł  na  teren  więzienia,  a  kiedy  oddalał  się  od  bramy,  Luke  usłyszał 

cichnące głosy strażników. 

- Czy przy takim urodzaju jagód sądzisz, że się nam coś dostanie? - zapytał pierw-

szy. 

- Nie ma mowy - odparł drugi. - Wszystkie trafią na stoły naszych przełożonych. 
Robot  tymczasem  wszedł  do  budynku  i  człapał  jasno  oświetlonymi  korytarzami, 

mijając syczące i plujące parą maszyny. Po chwili się zatrzymał i otworzył dno zbiorni-
ka.  Luke  stwierdził,  że  lecą  w  ciemnościach  na  dół  grubą  metalową  rurą  o  gładkich 
ścianach. Teneniel zdusiła pełen przerażenia okrzyk, a Luke chwycił ją za rękę i szep-
nął: 

- Nie bój się. Panuję nad sytuacją. 
Rura wypluła ich na taśmę przenośnika, ale zanim zdążyli zorientować się w sytu-

acji, z umieszczonych w suficie dysz runęły na nich strugi wody. Kiedy taśma opuściła 
myjnię, owiał ich nagle silny strumień lodowato zimnego powietrza. 

Potem ujrzeli przed sobą szczelinę, przez którą przesączało się światło. Kiedy zna-

leźli się za nią, Luke stoczył się z taśmociągu na podłogę, pociągając za sobą Teneniel. 
Okazało się, że są w sali pełnej monotonnie brzęczących i szczękających maszyn, za-
pewne przetwórczych, które wspierały się na metalowych, sięgających połowy ich wy-

Ślub Księżniczki Leii 

190

sokości łapach. Powietrze było  wilgotne i ciepłe. Było dosyć  ciemno i Luke nie mógł 
dojrzeć zbyt wielu szczegółów. Zaczął więc uważnie nasłuchiwać. Z prawej strony do-
biegły go odgłosy rozmów. 

- Gdzie jesteśmy? - zapytała Teneniel. 
- Pod kuchniami, w szybie remontowym maszyn przetwórczych - wyjaśnił Han. - 

Teraz tylko trzeba znaleźć stąd jakieś wyjście. 

- Tędy - szepnął Luke, nie przestając przysłuchiwać się odgłosom rozmów. 
Zaczęli czołgać się między metalowymi łapami maszyn wśród niezliczonej liczby 

rur po podłodze, pokrytej grubą warstwą kurzu. Po mniej więcej sześciu minutach do-
tarli do otworu, który jednak osłaniała przyśrubowana do podłogi gruba krata. Za kratą 
zobaczyli  ogromną  stołówkę,  a  w  niej  sporą  grupę  chodzących  lub  siedzących  więź-
niów.  Było ich co najmniej kilkuset. Wszyscy mieli na sobie identyczne, jaskrawopo-
marańczowe kombinezony, ale nie wszyscy byli ludźmi. Były wśród nich bezwłose ga-
dy  o  ogromnych  oczach  umieszczonych  na  czubkach  głów,  które  przypominały  cho-
chle. 

- Ithorianie - mruknął na ich widok Han. 
- Co tu robią Ithorianie? - zapytała Leia, która zatrzymała się, by przyjrzeć się do-

kładniej. 

Obok kraty przeszła kobieta o zielonej skórze. Na pomoście otaczającym stołówkę 

pełnili straż imperialni szturmowcy i z  blasterami w rękach obserwowali posilających 
się więźniów. 

Luke,  który  w  tym  czasie  przeciskał  się  między  łapami maszyn,  szukając  innego 

wyjścia, zobaczył w oddali światło. 

- Tędy - powiedział, kierując się w jego stronę. 
Po kilku minutach czołgania znaleźli się przed następną kratą. Ujrzeli za nią nie-

wielkie pomieszczenie, z którego dolatywało wilgotne i ciepłe powietrze o zapachu ko-
jarzącym się z pralnią. Człowiek w średnim wieku nadzorował androidy wieszające na 
hakach więzienne kombinezony. Cała grupka przybyszów stłoczyła się za plecami Lu-
ke'a, wpatrzona w kratę, która uniemożliwiała wyjście. 

- I co teraz? - odezwał się Han. 
Siwiejący pracownik pralni nakazał androidom, żeby wytoczyły za drzwi stojaki z 

kombinezonami. Roboty posłusznie wykonały polecenie. 

Kiedy mężczyzna został sam, Luke podczołgał się bliżej i  głośno, spokojnie roz-

kazał: 

- Człowieku! Podejdź i otwórz tę kratę! 
- Och, Luke, daj spokój! - szepnęła stojąca za nim Leia. - Nie próbuj jeszcze raz tej 

samej sztuczki. Wiesz dobrze, że nigdy ci się nie udaje! 

Mężczyzna podszedł do kraty i ciekawie popatrzył na tkwiących za nią ludzi. 
- Skąd się tam wzięliście? - zapytał. 
- Musisz otworzyć tę kratę - powiedział Luke, starając się, żeby emanująca z niego 

Moc przepłynęła przez ciało mężczyzny. 

Create PDF

 files without this message by purchasing novaPDF printer (

http://www.novapdf.com

)

background image

Dave Wolverton 

191

- Nie znam kodu umożliwiającego dostęp -  odezwał się konspiracyjnym szeptem 

pracownik pralni. - Gdybym go znał, z przyjemnością bym wam pomógł. Co robicie za 
tą kratą? Zabłądziliście, czy co? 

Luke zdał sobie sprawę, że w przypadku tego człowieka sztuczki rycerza Jedi nie 

zdadzą się na nic. Mężczyzna byłby naprawdę szczęśliwy, gdyby mógł im pomóc, ale 
przekraczało to jego możliwości. 

- Zaczekaj chwilę, Luke - odezwał się nagle Han. - Widzę tu jakąś płytkę z tablicą 

kodową umożliwiającą dostęp. Postaram się spowodować w niej zwarcie. 

- Nie rób tego - ostrzegła go Leia. - Najprawdopodobniej uruchomisz tylko system 

alarmowy. 

Mimo to Han wyciągnął blaster i strzelił, zamieniając płytkę w dymiące szczątki. 

Kilka ognistych bryzgów dotarło do twarzy Luke'a. Wszyscy wstrzymali oddechy i za-
częli nasłuchiwać. 

- Widzicie? - oświadczył po chwili Han. - Żadnego alarmu nie było. 
-  Po  prostu  miałeś  szczęście  -  szepnęła  Leia.  -  Teraz  pewnie  będziesz  się  bawił 

przez godzinę przewodami, a wtedy na pewno odezwie się alarm! 

Han sięgnął do szczątków płytki. 
- Auu! - krzyknął, kiedy dotknął gorącego metalu. Krata nagle się uniosła - Widzi-

cie? - szepnął. - To było bardzo łatwe. 

- Chwalipięta - syknęła Leia, kiedy wczołgując się do pralni, po kolei przeciskali 

się pod kratą. 

- Mówisz tak tylko dlatego, bo nie chcesz się przyznać, że mnie podziwiasz - od-

parł Han. 

- Dobra robota - pochwalił go Luke. 
Pracownik pralni nieporadnie nachylił się, chcąc pomóc mu się podnieść.- Co tutaj 

robicie? - zapytał. 

- Włamujemy się - odrzekł krótko Han. 
Kiedy w końcu i Teneniel znalazła się w pralni, więzień z uwagą im się przyjrzał. 
- Hmm - stwierdził. - Nie możecie chodzić po więzieniu w ubraniach, które macie 

na sobie. Jakie stroje chcecie sobie wybrać? 

- A jakie masz? - zapytał Han. 
-  Wszystkie,  które  przechodzą  przez  moje  ręce  -  odparł  starszy  mężczyzna.  - 

Kombinezony więźniów, mundury strażników, a nawet szaty, w które ubierają się nasze 
czarownice. Skąd się tutaj wzięliście? 

- Zza murów - oświadczył podejrzliwie Han. - Dlaczego nas tak wypytujesz? 
- Daj mu spokój - wtrącił się Luke. - Jest całkowicie nieszkodliwy. 
- Czy jesteś tego pewien? - zapytał Han. - Mimo wszystko jest przestępcą. 
- Zaczekaj chwilę, Han - odezwała się nagle Leia. - Ja też to czuję. Co zrobiłeś, że 

cię tutaj zamknęli? - dodała, zwracając się do więźnia. 

-  Sprzeciwiłem  się  rozkazom  Imperialnych  -  odparł  mężczyzna.  -  Byłem  szefem 

firmy aeronautycznej na Coruscant. Kiedy przyszli i chcieli ukraść nasze projekty, spa-
liliśmy budynki firmy wraz ze wszystkim, co w nich było. Obawiam się, że jeżeli szu-
kacie naprawdę niebezpiecznych więźniów, znaleźliście się w niewłaściwym miejscu. 

Ślub Księżniczki Leii 

192

- Trzymają tu tylko politycznych? - zdziwił się Han. 
- I więźniów sumienia - dodała Leia. - Zbyt cennych dla Imperium, by ich stracić, 

ale zbyt niebezpiecznych, żeby pozostawić ich na wolności i pozwolić, żeby przyłączyli 
się do rebeliantów. 

- To dlatego Imperium ich tu umieściło - rzekł Luke. - Na planecie, której nazwy 

nawet nie ma na mapach. Gdyby byli niebezpiecznymi przestępcami, wysłano by ich do 
zakładu najsurowiej strzeżonego po to,  by mieć pewność, że nigdy nie uciekną. Jeżeli 
zaś chodzi o tych ludzi, Imperium chciało tylko, by zniknęli. 

Leia  przyjrzała  się  uważniej  twarzy  mężczyzny;  miła i  łagodna,  z  pewnością  nie 

była to twarz przestępcy. 

- Ilu skazańców przebywa w tym więzieniu? - zapytała. 
- Trzy tysiące - odrzekł pracownik pralni. - Ale proszę was, możemy rozmawiać, 

kiedy będziecie się przebierali. Pospieszcie się! Co tutaj robicie? Dokąd zamierzacie się 
udać? Czy chcecie uwolnić stąd wszystkich więźniów? 

- Na razie musimy mieć możliwość poruszania się bez przeszkód - odparł Han. 
Starszy mężczyzna zaczął przerzucać stroje i po kilku sekundach wyciągnął dwie 

czarne  szaty  czarownic  dla  kobiet  i  mundury  strażników  dla  mężczyzn.  Nagle  zamarł 
bez ruchu, kiedy usłyszał na korytarzu odgłosy kroków zbliżających się osób. Po chwili 
obok  otwartych  drzwi  pralni  przeszło  dwóch  barczystych  szturmowców.  W  pomiesz-
czeniu panowała zupełna cisza, mimo to szturmowcy się zatrzymali i niedbałym gestem 
kładąc palce na spustach blasterów, zajrzeli do pralni. 

- Hej, wy dwaj! - krzyknął Han. - Wchodźcie do środka! I to szybko! 
- Czy zwracacie się do nas? - zapytał jeden, wskazując kciukiem na siebie. 
- Tak, żołnierzu - potwierdził Han. - A teraz wchodźcie! Szturmowcy spojrzeli po 

sobie i ostrożnie przekroczyli próg pralni. 

- Jestem sierżant Gruun z jednostki kontrwywiadu - przedstawił się Han, podcho-

dząc do nich. - Moim ludziom udało się wtargnąć do środka niemal na waszych oczach! 
Przez  tyle  lat  służby  w  kontrwywiadzie  nigdy  jeszcze  nie  miałem  do  czynienia  z  tak 
karygodnym zaniedbaniem! Powiedzcie mi, jak nazywa się wasz dowódca? 

Szturmowcy  spojrzeli jeszcze raz po sobie i jak na komendę sięgnęli po blastery. 

Han jednak złapał oba karabiny za lufy i skierował je w górę, tak że oba strzały trafiły 
w sufit. W tej samej chwili Isolder i Luke rzucili się na strażników i po krótkiej walce 
powalili ich na podłogę. Han wypuścił blastery z rąk i jęknął: 

- Och, ale gorące! 
Podczas walki zbroje szturmowców krępowały ruchy. Luke i książę ściągnęli im z 

głów hełmy w ciągu zaledwie kilku sekund. Kilka celnych ciosów sprawiło, że żołdacy 
stracili  przytomność.  Leia  zakneblowała  ich  i  związała,  a  Han  z  księciem  ściągnęli  z 
nich zbroje. Potem wrzucili strażników do pojemników na ubrania, a starszy mężczyzna 
przetoczył je na zaplecze pralni. Han i Isolder założyli na siebie zdobyczne zbroje. Pra-
cownik pralni patrzył w milczeniu, jak się przebierali. Luke był pewien, że mężczyzna 
wie  dobrze,  iż  czasem  lepiej  jest  nie  wiedzieć  za  dużo.  Gdyby  był  torturowany,  nie 
mógłby zdradzić żadnej ważnej informacji. 

Create PDF

 files without this message by purchasing novaPDF printer (

http://www.novapdf.com

)

background image

Dave Wolverton 

193

-  Bardzo  dziękuję  -  odezwał  się  Han,  klepiąc mężczyznę  po  ramieniu.  -  Nigdy  d 

tego nie zapomnimy. Jeśli uda się nam stąd odlecieć, wrócimy, żeby cię uwolnić. 

Luke przyglądał się staremu więźniowi, wiedząc, że z pewnością będzie cierpiał za 

to, co zrobił, o ile Jedi w jakiś sposób nie zneutralizuje szturmowców. 

- Zaczekaj! - powiedział tylko. 
Udał się do nieprzytomnych strażników i kładąc po kolei dłoń na ich czołach, po-

zwolił,  żeby  przez  ich  umysły  przepłynęła  Moc,  zacierając  wszelką  pamięć  o  krótko-
trwałej walce. Kiedy skończył, stwierdził, że oddycha tak ciężko, jak po długim męczą-
cym biegu. 

-  Wrzuć  ich  teraz  do  tunelu  pod  kratą  -  odezwał  się  do  mężczyzny.  -  Kiedy  się 

ockną, nie będą pamiętali, że tu byłeś. Przynajmniej przez najbliższych kilka lat. 

Pracownik  pralni  ze  zrozumieniem  kiwnął  głową  i  popatrzył  Luke'owi  prosto  w 

oczy. 

-  Wiem,  kim  jesteś.  Widziałem  kiedyś  podobnych  do  dębie  ludzi.  Pamiętam,  że 

byli rycerzami Jedi - powiedział, kładąc mu dłoń na ramieniu. - Dziękuję. 

- To ja dziękuję - odrzekł Luke wstając. 
Zachwiał się pod ciężarem zbroi, czując, że nie odzyskał jeszcze pełni sił. Zmiana 

stanu pamięci innego człowieka była niezwykle trudna i obawiał się, że tego wieczoru 
szafował siłami nazbyt hojnie. Byłoby o wiele prościej zabić strażników, ale jakoś nie 
potrafił się przemóc, by to zrobić. Kiedy razem z innymi udawał się w głąb więzienia, 
miał nadzieję, że nie będzie musiał żałować tej decyzji. 

Ślub Księżniczki Leii 

194

R O Z D Z I A Ł  

20 

- Ojej! - powiedział Threepio po upływie zero koma cztery dziesiąte sekundy  od 

chwili,  w  której  udało  mu  się  złamać  kod  imperialny.  Miał  nadzieję  wdać  się  z 
Chewbaccą  w  dłuższą  rozmowę,  by  wyjaśnić  mu  szczegółowo,  w  jaki  sposób  odgadł 
zawiłe niuanse kodu, ale doszedł do wniosku, że wszystko to będzie mógł opowiedzieć 
kiedy  indziej.  -  Śledząc  przesyłane  sygnały  radiowe,  Zsinj  dowiedział  się,  że  generał 
Solo przebywa na Dathomirze - pospieszył tylko z wyjaśnieniem - a Gethzerion zawar-
ła z nim umowę, dotyczącą przekazania Hana ludziom lorda. Powiedziała, że znalazła 
ślady płóz sań, na których siostry klanu ze Śpiewającej Góry przyciągnęły „Tysiąclet-
niego Sokoła" do fortecy, i teraz spodziewa się, że Han zechce wyprawić się do miasta 
po brakujące części. Zastawiła pułapkę na generała Solo! 

Chewbaccą warknął, potrząsając uniesioną wysoko łapą trzymającą miotacz. 
- Musimy ich ostrzec! - zawołał Threepio, a Artoo wydał z siebie elektroniczny ja-

zgot, piskliwie przyznając mu rację. 

W  interkomie  więzienia  rozległ  się  głośny  gwizd,  a  korytarzem  o  plastalowych 

ścianach  potoczył  się  czarny  android  strażniczy,  spoglądając  sztucznym  okiem  to  w 
prawo, to w lewo. W jego hełm wmontowano niewielki ręczny blaster, który mógł za-
dawać  ból,  ale  nie  zabijać.  Tocząc  się  korytarzem,  robot  krzyczał:-  Wracać  do  cel! 
Wracać do cel! Wracać do cel! Słysząc to, więźniowie rozbiegli się, starając się ujść z 
zasięgu  strzału.  Androidowi  udało  się  jednak  trafić  dwóch,  którzy  nie  wykonali  jego 
poleceń dość szybko, i teraz jęczeli z bólu. 

Han i Isolder, obaj w pełnym rynsztunku szturmowców, szli korytarzem w stronę 

androida. Tuż za nimi podążały Leia i Teneniel przebrane za wiedźmy. Na końcu szedł 
Luke, słaniając się ze zmęczenia. Mimo to wytężał do granic wszystkie zmysły. Każdy 
krok  przybliżał  ich  do  wieży,  w  której  przebywały  czarownice,  a  on  coraz  wyraźniej 
czuł ich  obecność.  Korytarze  więzienne  bez  strażników  wydawały  się  dziwnie  ciche  i 
opustoszałe, a więźniowie siedzieli w celach zamkniętych na czas nocy. 

Strzegący więźniów android przepuścił ich, nie zadając pytań, a kiedy szli pustymi 

korytarzami, echo ich kroków  odbijało się od plastalowych ścian i podłogi. W pewnej 
chwili, kiedy mijali boczną odnogę korytarza wiodącą między dwoma rzędami cel, Leia 
przystanęła i zajrzała do środka. 

Create PDF

 files without this message by purchasing novaPDF printer (

http://www.novapdf.com

)

background image

Dave Wolverton 

195

- Znam tę kobietę! - szepnęła. - Pochodzi z Alderaanu! Służyła kiedyś u mojego 

ojca jako starszy doradca i ekspert od spraw technologii uzbrojenia. 

-  Idź  dalej  -  odezwał  się  łagodnie  Luke.  -  W  tej  chwili  nie  możemy  dla  niej  nic 

zrobić. 

- Wszyscy myśleli, że zginęła! - ciągnęła Leia. - Odnaleziono przecież jej rozbity 

statek! 

- Idź dalej - powtórzył łagodnie Luke. 
Dotarli  do  zamkniętych  drzwi,  obok  których na  ścianie  widniała  tabliczka  z  kla-

wiaturą elektronicznego zamka. Przez szybę było widać następne drzwi. Han popatrzył 
na klawisze z umieszczonymi na nich cyframi i nie zastanawiając się, nacisnął cztery na 
chybił  trafił.  Zapaliła  się  umieszczona  w  górnej  części  tabliczki  czerwona  lampka,  co 
świadczyło 

0 tym, że nie odgadł właściwej kombinacji. 
- Zaczekaj - powstrzymał go Luke, widząc, że Han chce spróbować po raz drugi. - 

Pozwól, teraz moja kolej. 

Podszedł do tabliczki, położył otwartą dłoń na klawiszach 
1  postarał  się  skupić.  Wiedział  o  tym,  że  co  dzień  korzystało  z  klawiatury  wielu 

strażników. Mógł wyczuć, które klawisze naciskali, lecz nie wiedział, w jakiej kolejno-
ści. Wciąż wahając się, nacisnął cztery cyfry w porządku, który wydał mu się właściwy. 
Zapaliła się zielona lampka i drzwi się otworzyły. 

Drugie  drzwi  ustępowały  po  naciśnięciu  pojedynczego  guzika  i  były  wejściem 

wiodącym do kabiny małej windy. Weszli do środka, Teneniel jednak zatrzymała się i 
zmarszczywszy brwi, spojrzała na pozostałych. 

- Wejdź - zachęcił ją Luke. - To jest winda. Zawiezie nas na najwyższe piętro, na 

którym znajduje się przejście do wieży. 

Teneniel zmieszana weszła do windy. 
Kiedy kabina dotarła na najwyższe piętro, jej drzwi automatycznie się otworzyły, 

ukazując ich oczom coś w rodzaju szklanego tunelu rozciągniętego nad pogrążonym w 
mroku  więzieniem.  Jakość  szkła  była  tak  dobra,  że  mogli  widzieć  przez  nie  usiane 
gwiazdami niebo. Na dole, poza wieżą, w jasnym świetle rzucanym przez silne reflek-
tory  było  widać niewielkie gospodarcze podwórze, kilka baraków  o metalowych ścia-
nach i przechodzące obok nich Siostry Nocy. 

Luke stwierdził nagle, że zaczyna dławić go jakaś przemożna siła. Czuł obecność 

Sióstr Nocy  blisko  siebie, przed sobą,  w środku  wieży. Isolder i Han wyszli pierwsi i 
skierowali  się  ku  grobli,  ale  Teneniel  stała,  nie  mogąc  zrobić  kroku,  sparaliżowana  z 
wielkiej trwogi. 

- Nie bój się - szepnął jej Luke. - Pozwól, by ogarnął cię wewnętrzny spokój. Po-

staraj się zaczerpnąć więcej energii z Mocy i pozwól jej, by owinęła cię jak całun. Jeże-
li  chcemy  się  dostać  na  dół  do  ich  stoczni,  nie  możemy  ich  ominąć.  Moc  ukryje  cię 
przed ich wzrokiem. 

Po drugiej stronie tunelu otworzyły się nagle drzwi. Wyszły z nich cztery odziane 

w czarne szaty Siostry Nocy i naciągnąwszy kaptury na głowy, ruszyły ku nim. Ta, któ-

Ślub Księżniczki Leii 

196

ra  niemal  na  sztywnych  nogach  szła  na  czele,  zaplotła  palce  dłoni  na  brzuchu.  Luke 
głęboko odetchnął, pozwalając, by Moc przez niego przepłynęła. 

Inni szli przed nim. Teneniel jednak poruszała się bardzo wolno, jej mięśnie para-

liżował strach. Siostry Nocy przeszły bardzo blisko, niemal ocierając się o nich na wą-
skiej grobli, a skraj szaty jednej z nich dotknął dziewczyny. 

Nagle się zatrzymały, a Luke  wyczuł emanującą z Teneniel trwogę. Czuł wyraź-

nie, że pragnie rzucić się do ucieczki. 

- Stać! Wy dwaj! - krzyknęła jedna z Sióstr Nocy, a jej skrzekliwy głos rozdarł ci-

szę niczym trzaski przegniłego rzemienia. - Co robicie w więzieniu o tak późnej porze? 
Han odwrócił się i włączył mikrofon hełmu szturmowca. 

- Była awantura w bloku C - powiedział. 
Siostra Nocy kiwnęła z namysłem głową i już miała odwrócić się i odejść, zatrzy-

mała się jednak, aby spojrzeć na nich raz jeszcze. 

- Jaka awantura? Dlaczego nic mi nie powiedziano? 
- Niegroźna bójka między dwójką więźniów - odezwał się  Han. - Nie chcieliśmy 

zakłócać ci spokoju. 

Siostra Nocy ściągnęła kaptur i w jasnym świetle reflektorów ukazała się jej gło-

wa. Luke poczuł, że ogarnia go przerażenie. Włosy kobiety były siwe i zmierzwione, a 
nabiegłe krwią oczy płonęły jaskrawym szkarłatnym blaskiem. Najbardziej przerażają-
ca była jednak jej twarz... podobna do niesamowitej purpurowej maski, pełnej popęka-
nych naczyń krwionośnych i żyłek, szara i martwa w okolicach kości policzkowych. 

- Wyczuwam twój strach - powiedziała, zwracając się do Teneniel. - Czego może 

bać się Siostra Nocy w tym miejscu. Jesteśmy przecież u siebie? 

- Teraz, kiedy opuściło nas tylu strażników, rozeszły się pogłoski o zagrażającym 

nam buncie - pospieszył z odpowiedzią Han, stając między dziewczyną a Siostrami No-
cy. - Obawiam się, że może być w tym ziarno prawdy. 

Siostra Nocy kiwnęła w zamyśleniu głową. Luke wyczuwał, że stara się przenik-

nąć ich myśli, i omal nie sięgnął po blaster. Zamiast tego ukierunkował Moc, pozwala-
jąc jej przepłynąć przez wiedźmę po to, by uspokoić jej podejrzenia. 

- Złożę zaraz wizytę w bloku C - powiedziała w końcu. - Moja obecność powinna 

zniechęcić tę hałastrę do buntu. Dziękuję, że mnie uprzedziłeś. 

Han kiwnął głową, a Siostra Nocy  odwróciła się, naciągnęła kaptur i pospieszyła 

do windy. 

Han  także  odwrócił  się  i ruszył  ku  szklanej  wieży.  Otworzywszy  drzwi,  powiódł 

wszystkich przez pokój będący czymś w rodzaju świetlicy. 

Na miękkich, ustawionych w krąg otomanach, spoczywało kilkanaście ubranych w 

czarne szaty Sióstr Nocy. Pochłonięte podziwianiem tańczących widm pięknych kobiet 
i  mężczyzn,  raczyły  się  wykwintnymi  egzotycznymi  potrawami  i  nawet  nie  zwróciły 
uwagi, kiedy minęli je i poszli dalej. 

Han powiódł ich do następnej windy, a kiedy drzwi kabiny zamknęły się za nimi, 

Teneniel omal nie zemdlała. 

- Ta Siostra Nocy, którą minęliśmy, to Gethzerion - powiedziała. - Jestem pewna, 

że mnie rozpoznała. 

Create PDF

 files without this message by purchasing novaPDF printer (

http://www.novapdf.com

)

background image

Dave Wolverton 

197

Głęboko odetchnęła. 
Luke stał, wpatrzony w drzwi, i nagle poczuł, że unosi się wysoko w powietrze i z 

góry  spogląda na  Dathomirę.  Była  cała  czarna.  Wszystko  było  nieruchome,  jakby  za-
marznięte. Każdy jej najmniejszy fragment, wszyscy i wszystko było martwe. Zamknął 
oczy  i  postarał  się  odprężyć,  myśląc,  że  może  to  tylko  zmęczenie  paraliżujące  jego 
zmysł  wzroku. Ciemności jednak nie zniknęły, a co gorsze, przepełniła go przemożna 
rozpacz i świadomość, że musi się spieszyć. Wpatrywał się w  ciemności, wiedząc, co 
oznaczają: wizję przyszłości. 

- Co się stało? - zapytała Leia, zwróciwszy się w jego stronę. - O czym myślisz? 
-  Nie  możemy  odlecieć  -  powiedział,  czując  jak  słowa  z  trudem  przechodzą  mu 

przez wyschnięte gardło. - Nie możemy opuścić tego świata... nie w ten sposób. 

- Co masz na myśli? - zapytał Isolder. 
- Dlaczego nie możemy? - odezwał się niemal w tej samej chwili Han. - Musimy 

odlecieć! 

-  Nie  -  powtórzył  Luke  i  spojrzał  w  inną  stronę.  Ściągnął  hełm  i  głęboko  ode-

tchnął. - Nie, nie możemy. Wszystko tutaj jest takie złe. Wszędzie czai się mrok i ciem-
ność. 

Niemal czuł, jak otacza go czerń, zimna czerń, która przenika do każdej komórki 

jego ciała. 

-  Posłuchaj  -  odezwał  się  Han.  -  Zdobędziemy  te  części  do  „Sokoła"  i  wszyscy 

wyniesiemy się stąd tak szybko, że będzie się za nami kurzyło. Kiedy znajdziemy się na 
Coruscant,  wyślemy  stamtąd  całą  flotę.  Będziesz  mógł  dysponować  milionem  żołnie-
rzy... wszystkim, czym tylko zechcesz. 

- Nie - rzekł Luke z absolutną pewnością siebie. - Nie możemy odlecieć. 
Był  przerażony.  Nie  miał żadnych  planów.  Wiedział  tylko,  że nie  zdoła  wrócić  i 

zaatakować Sióstr Nocy. W tej chwili nie mogli pozwolić sobie na otwartą walkę.- Zrób 
tak, jak radzi Han - powiedział Isolder. - Ci ludzie są w tej sytuacji  od  wielu lat. Nie 
oczekują, że oddamy życie, broniąc ich dzisiejszej nocy. Przeżyją do czasu, kiedy wró-
cimy tu, by ich uratować. 

W oczach Luke'a pojawił się lekki błysk świadczący, że jest pewien tego, co mó-

wi. Młody Jedi odwrócił się do Isoldera, a potem szybko omiótł spojrzeniem pozosta-
łych. 

- Nie, nie przeżyją - odparł. - Poczekaj, a sam się przekonasz. Wierz mi, siły ciem-

ności zbierają się do natarcia. Powiedziałeś, że twoja flota przyleci tu za sześć dni. Jeśli 
jednak nie podejmiemy walki i odlecimy stąd, ta planeta zostanie zniszczona! 

Han pokręcił z powątpiewaniem głową. 
- Posłuchaj, mały - odezwał się do Luke'a. - Nie wściekaj się tak na mnie. Wiem 

dobrze,  że  działasz  pod  wpływem  niesamowitego  stresu.  Przeżywasz  chwilowe  zała-
manie, a ja naprawdę ci współczuję, ale jeżeli będziesz nadal straszył innych i odzywał 
się do mnie w taki sposób, to ręczę, że spiorę cię na kwaśne jabłko. 

Luke wyczuwał zdenerwowanie Hana, któremu zależało na tym, by słowa młode-

go Jedi nie wywarły przygnębiającego wpływu na pozostałych. Możliwe, że miał rację. 
Kiedy  winda  ze  zgrzytem  zatrzymała  się  na  najniższym  piętrze,  nacisnął  jakiś  guzik. 

Ślub Księżniczki Leii 

198

Drzwi kabiny z sykiem się otworzyły, ale Luke nie wyszedł ani nie usunął się z przej-
ścia. 

- Proszę bardzo, Han - powiedział, pokazując gestem ogromny, znajdujący się za 

nim magazyn, lecz nie zadał sobie nawet trudu, by  odwrócić się i spojrzeć. - Tu masz 
wszystko, czego potrzebujesz. 

Kiedy  w  końcu  się  odwrócił,  ujrzał  ze  czterdzieści  uszkodzonych  gwiezdnych 

statków. Były pośród nich trzy doszczętnie rozbite imperialne transportowce  o zmien-
nej  geometrii  skrzydeł,  kilkanaście  myśliwców  typu  TIE,  z  których  większość  była 
zwęglona  na  żużel,  a  także  części  zniszczonych  poduszkowców.  Han,  który  także  lu-
strował  znajdujące  się  w  hali  wraki,  w  pewnej  chwili  ze  zdumienia aż  stracił  oddech. 
Pośrodku stoczni, która przemieniła się teraz w składnicę złomu, zobaczył prawie kom-
pletny  myśliwiec  typu  TIE  i  szybki  lekki  frachtowiec,  który  w  blasku  oświetlających 
oba  statki reflektorów  wyglądał niemal  dokładnie  jak  „Tysiącletni  Sokół".  Większość 
gniazd  z  dziobowymi  czujnikami  była  pomalowana na rdzawopomarańczowo,  kadłub 
miał wyblakłą oliwkową barwę, a błękit osłon rufowych generatorów ciągu przywodził 
na myśl jednostki dawnych gwiezdnych piratów. Spawy na kadłubie znaczyły miejsca, 
w których części należące kiedyś do trzech statków złączono w jedną całość. 

-  Mają niemal  gotowy  do  lotu  statek!  -wykrzyknął  Han,  kiedy  ściągnął hełm,  by 

lepiej się przyjrzeć. - Wygląda na to, że brakuje mu tylko kilku ogniw do napędu umoż-
liwiającego loty z prędkościami podświetlnymi. 

- Niemożliwe, byśmy mieli aż takie szczęście - odezwała się Leia. 
- Hej, przecież te stare lekkie koreliańskie frachtowce należały kiedyś do najpopu-

larniejszych  jednostek  w  całej  galaktyce!  -  przypomniał  jej  Han.  -  A  i  teraz  trudno  o 
bardziej wytrzymały statek. 

Isolder także ściągnął hełm i głęboko odetchnął świeżym, zimnym powietrzem. 
- Chciałeś chyba powiedzieć, że bardziej nieruchawy i rozklekotany - stwierdził. 
- To mniej więcej to samo - zgodził się z nim Han. Ruszył wąską rampą wiodącą 

w stronę statku, kiedy nagle 

Leia zawołała: 
- Zaczekaj! 
Han zatrzymał się, a księżniczka rozejrzała się podejrzliwie po wszystkich kątach 

stoczni. 

- Widzę tu mnóstwo cennych rzeczy - powiedziała. - Są trzymane w tym magazy-

nie pod ziemią, który jest w dodatku oświetlony. Czy nie wydaje ci się dziwne, że nikt 
tego nie pilnuje? 

- A co tu jest do pilnowania? - zapytał Han. - Ten złom przecież nigdzie nie poleci. 

A poza tym sama widziałaś wychodzących stąd szturmowców. Powiedziałbym, że dzi-
siejszej nocy więzienia pilnuje tylko kilku ludzi. 

- A co z alarmami? - zapytał Luke. Wyjąwszy makrolornetkę, dostroił jej obiekty-

wy i uważnie rozejrzał się po hali. - Nie widzę promieni laserowych, ale przecież mogli 
umieścić tu coś innego... detektory ruchu, czujniki reagujące na zmiany natężenia pola 
magnetycznego, cokolwiek... a mając do dyspozycji taką stertę złomu, zdołaliby ukryć 
je tak, że nawet nie wiedzielibyśmy, gdzie ich szukać. 

Create PDF

 files without this message by purchasing novaPDF printer (

http://www.novapdf.com

)

background image

Dave Wolverton 

199

- Co zatem, twoim zdaniem, powinniśmy zrobić? - ode-zwał się Han. -- Stać tutaj i 

czekać, aż ktoś nam powie? Musimy przecież przeszukać tamten statek. 

- Chodźmy - zgodziła się z nim Leia, dotknąwszy ramienia Luke'a. - On ma rację. 
Han i pozostali ruszyli ostrożnie naprzód, wodząc spojrzeniem po podłodze i mi-

janych  stertach  złomu.  Właz  śluzy  koreliańskie-go  frachtowca  był  zamknięty,  a  Han 
zatrzymał się przed nim i przyjrzał widocznej obok niego tabliczce z wieloma przyci-
skami. 

-  Gdybym  chciał  strzec  tego  statku,  umieściłbym  alarm  właśnie  tutaj  -  oznajmił, 

pokazując tabliczkę. - Jeśli ktoś wciśnie niewłaściwą kombinację, bzzt! Alarm się od-
zywa. 

- A jaka jest właściwa kombinacja? - zapytała go milcząca dotąd Teneniel. 
Luke położył otwartą dłoń na przyciskach, chociaż sądził, że od dawna nikt ich nie 

dotykał. Okazało się, że nie może odgadnąć kombinacji. 

- Nie wiem - odrzekł Han. - Kapitan każdego statku ma swój  własny kod. Rzecz 

jasna,  władze  portu  mogą go  unieważnić lub  zmienić  zależnie  od  tego,  w  jakim  ukła-
dzie gwiezdnym zarejestrowano jednostkę. Tutaj widzicie tablicę rejestracyjną statku. 

Pokazał kolumnę znaków. Niektóre, zrobione przez obce istoty, były cienkie i ła-

godnie zaokrąglone. Inne przypominały z wyglądu piktogramy, a jeszcze inne, wyryte 
śmiałymi pociągnięciami rylca lub ostrza noża, musiały zostać wykonane przez przed-
stawicieli jakiejś wojowniczej rasy. 

-  Ktokolwiek  dowodził  tym  statkiem,  musiał  spędzać  wiele  czasu  w  układach 

gwiezdnych Chokan, Viridia i Zi'dek - ciągnął Han. -W czasach Starej Republiki zna-
łem  dość  dużo  kodów  dostępu  planet należących  do  tych  układów,  ale  później  statek 
został przechwycony przez ludzi Imperium, którzy zmienili wszystkie kody. Do diabła, 
żałuję teraz, że nie byłem przemytnikiem trochę dłużej. 

Isolder  podszedł  do  tablicy  i  wcisnął  kombinację  liczb:  piętnaście-zero-trzy-

jedenaście. Właz śluzy otworzył się z cichym szumem. 

- Chokański imperialny kod dostępu władz planety - powiedział, lekko się uśmie-

chając. 

Han popatrzył na niego, nie kryjąc zdumienia. 
- Przebywałeś  w układzie Chokan? - zapytał. - Nawet mimo tej paskudnej epide-

mii? 

- Znałem tam pewną dziewczynę - odparł książę, wzruszając ramionami. 
-  Musiała  być  niezwykle  piękna  -  stwierdziła  Leia.  Han  pospieszył  do  wnętrza 

statku. 

-  Uruchomię  procedurę  diagnostyczną,  by  się  upewnić,  że to,  co  chcemy  zabrać, 

nadaje się do użytku - powiedział. - Isolderze, ty i Leia postarajcie się znaleźć klucze i 
odkręćcie dziobowe gniazdo z czujnikami, a potem zejdźcie do ładowni i zajmijcie się 
demontażem  generatorów  ochronnych  pól  przeciwudarowych  z  ich  stanowisk.  Luke, 
pobiegnij i przytocz kilka beczek, byśmy mogli przepompować chłodziwo. 

Kiedy  pozostali zniknęli  w  środku,  Luke  przez  chwilę  został z  Teneniel.  Czując, 

jak bardzo jest zdenerwowana, położył rękę na jej ramieniu. 

- To wszystko zajmie trochę czasu - powiedział. - Miej oczv szeroko otwarte. 

Ślub Księżniczki Leii 

200

Leia i Isolder znaleźli narzędzia we wnętrzu statku i odkręcili gniazdo z czujnika-

mi. Luke udał się w przeciwległy kąt hali, gdzie znajdowały się wielkie metalowe po-
jemniki i zbiorniki, i przytoczył stamtąd pustą beczkę. Teneniel wyszeptała kilka zaklęć 
mających wyostrzyć jej zmysły, ale stwierdziła, że nie na wiele się to zdało. Pomyślała, 
że w jakiś sposób, zapewne nieświadomie, korzysta z energii Mocy. Wspomaganymi w 
ten  sposób  zmysłami  mogła  słyszeć  każdy  stukot  narzędzi  wewnątrz  statku  i  wyczuć 
podniecenie, z jakim siedzący w sterowni Han krzyknął: 

- Działa! 
Słyszała głuchy  huk, kiedy  Luke  toczył  beczkę  po  podłodze  hali, a nawet  skrzy-

pienie  miażdżonych  przez nią  ziaren  piasku i  drobin  kurzu.  Kiedy  wtoczył  beczkę  do 
frachtowca, usłyszała jak mruczy, starając się przy pomocy ręcznej pompy napełnić ją 
chłodziwem. Leia i Isolder wnieśli do wnętrza statku odkręcone gniazdo z czujnikami i 
uruchomili kilka palników spawalniczych, żeby przeciąć zapieczone śruby. Kiedy cięli 
oporny metal, płomienie syczały i trzaskały. 

Teneniel odeszła od statku, aby dobiegające stamtąd odgłosy nie zakłócały innych 

dźwięków.  Bardzo  chciałaby  mieć  teraz  przy  sobie  blaster,  choćby  po  to,  by  czuć  się 
bezpieczniej i pewniej. W wielkiej hali znajdowało się tyle wraków, że czuła się pośród 
nich jak w pełnej wielkich głazów jaskini. Ze swojego miejsca widziała naprawdę nie-
wiele. 

Postanowiła  się  wspiąć  po  burcie  stojącego  obok  transportowca,  który  był  tak 

zwęglony,  że  bardziej  przypominał  stopiony  żużel  niż  statek.  Kiedy  podeszła  trochę 
bliżej, poczuła ostrą woń utlenionego metalu. Ujrzawszy jakąś wypukłą bryłę, uchwyci-
ła  ją  i  zaczęła  się  wspinać;  nagle  usłyszała  szelest  szat  i  jakieś  wymówione  szeptem 
słowo. 

Rozejrzała  się  po  hali  oświetlonej  tylko  reflektorami  umieszczonymi  pod  kadłu-

bami obu częściowo naprawionych statków. Znajdujący się wysoko nad jej głową sufit 
odbijał stłumione odgłosy świadczące o tym, że Han i inni wciąż pracują. Szybko i ci-
cho  wspięła  się  na  wierzchołek  wraku,  a  potem  usiadła  i  rozejrzała  się  po  składnicy 
złomu, w jaką przemieniła się stocznia. Widziała teraz wszystko: całą halę, drzwi szy-
bów wind i wyjście na klatkę schodową w południowej ścianie. Po przeciwnej stronie, 
w oddalonej od niej północnej części, ujrzała ogromny, prostokątny, srebrzący się księ-
życowym  blaskiem  otwór,  wiodący  na  zewnątrz  hali.  Panujące  ciemności,  stłumione 
dźwięki i wielki otwór, przez który można było wyjść na dziedziniec, wszystko to przy-
tłaczało  ją,  niemal  miażdżyło.  Przypominało  komnatę  wojowniczek,  do  której,  będąc 
dzieckiem, zakradła się po śmierci matki. 

Tutaj też czuła taką samą duszność, taką samą ziejącą pustkę. Spojrzała w stronę 

mrocznych kątów w oddalonej od niej części hali. Wydało się jej, że widzi przemykają-
ce się  w mroku cienie. Wpatrywała się długo w tamto miejsce, ale niczego więcej nie 
dostrzegła. 

Kiedy jednak zaczęła cicho nucić zaklęcie wspomagające ostrość wzroku, ogarnął 

ją paniczny strach. Czuła, że tam są... w ciemnościach. Wiedziała, że się zbliżają, by ją 
zabić. Wstała. 

Create PDF

 files without this message by purchasing novaPDF printer (

http://www.novapdf.com

)

background image

Dave Wolverton 

201

Omiotła spojrzeniem całą halę, ale na próżno. Coś złego działo się z jej wzrokiem. 

Poczuła zimny ucisk na powiekach, a w uszach dzwoniącą ciszę. Spróbowała przetrzeć 
oczy. 

Nagle wróciła jej ostrość widzenia. U stóp sterty złomu, na której siedziała, zoba-

czyła Barithę, a obok niej trzy inne Siostry Nocy. Jedna z wiedźm cicho zanuciła, a po-
tem, wyciągnąwszy rękę, złączyła palec wskazujący i kciuk, jakby chciała ją uszczyp-
nąć. 

Niewidzialne palce schwyciły dziewczynę za gardło i zaczęły dusić. 
- Witaj, siostro Teneniel - odezwała się Baritha. - Zastawiłyśmy pułapkę i popatrz, 

kogo pochwyciłyśmy! Powiedz mi, co się stało? Czy w końcu znudziło ci się chowanie 
przed nami w górach? 

Teneniel  z  trudem  złapała  oddech.  W  uszach  jej  dzwoniło,  a  w  płucach  płonął 

ogień. Spróbowała zanucić zaklęcie obronne, ale nie mogła oddychać. 

- Jaka szkoda, że nie mogę pozwolić ci żyć trochę dłużej - rzekła Baritha. - Jestem 

pewna, że Gethzerion byłaby rada, gdyby mogła cię także trochę podręczyć. 

Dała znak ręką, a stojąca u jej  boku Siostra Nocy zanuciła głośniej. Zwinęła wy-

ciągniętą purpurową dłoń w pięść, a Teneniel poczuła, jak jej tchawica gwałtownie się 
zaciska. Nagle usłyszała rozbrzmiewające  w jej głowie słowa Luke'a: „Pozwól  Mocy, 
by przepłynęła przez ciebie". 

Nie  mogła  zaśpiewać  żadnego  zaklęcia, rzucić  żadnego  czaru.  Nie  była  w  stanie 

zanucić nawet pogrzebowej pieśni. Siostry Nocy sądziły, iż pozbawiły ją wszelkiej siły. 
Teneniel starała się uspokoić i pozwolić Mocy, by przepłynęła przez jej ciało, umożli-
wiając  oddychanie.  Sterta  złomu,  na  której  stała,  skręcała  się  pod  nią  i  chwiała  jak 
strwożony rankor. Dziewczyna musiała uklęknąć i podeprzeć się dłońmi, aby nie upaść. 
Moc jednak nie nadchodziła, Teneniel nie mogła jej nigdzie znaleźć. Serce zaczęło bić 
gwałtownie, a ona ostatkiem sił spróbowała jęknąć, by wezwać pomoc, zanim umrze. 

A potem, kiedy pogrążała się w mroczną nicość, poczuła, że cały świat zawirował. 

Czerń pochłonęła ją tak samo jak kiedyś jej matkę. 

Luke  usłyszał  w  myślach  przedśmiertny  jęk  dziewczyny.  Krzyknął,  chcąc  uprze-

dzić Hana, i zbiegł po rampie. 

O sto metrów od frachtowca zobaczył ubrane w czarne szaty Siostry Nocy, a nad 

nimi, na szczycie wraku, leżącą bez ruchu Teneniel. 

- Przestańcie! - krzyknął. - Dajcie jej spokój! Pozwolił, by Moc wypłynęła z niego 

i rozszerzyła tchawicę dziewczyny. Teneniel gwałtownie zachłysnęła się powietrzem. 

-  Co  takiego?  -  odezwała  się  Baritha.  -  Jakiś  słaby  mały  mężczyzna  ośmiela  się 

nam rozkazywać? 

Czarownice odwróciły się w jego stronę. 
- Odejdźcie stąd! - rzekł Luke. - Ostrzegam was: powiedzcie Gethzerion, by zabra-

ła stąd swoje Siostry Nocy i uwolniła wszystkich więźniów! 

- Bo  w przeciwnym razie cóż się stanie, zaświatowcze? - zakpiła Baritha. - Zale-

jesz nas krwią, kiedy rozłupiemy ci czaszkę? Czy twój pobyt na naszej planecie był tak 
krótki, że nie wiesz, do kogo mówisz? 

Ślub Księżniczki Leii 

202

- Dobrze wiem, kim jesteście -  odparł Luke. - Walczyłem z takimi jak wy na in-

nych światach. 

Jedna z Sióstr Nocy chwyciła Barithę za ramię. Gest ten miał widocznie oznaczać 

ostrzeżenie. Dwie inne, stojące teraz za starą wiedźmą Siostry Nocy zaczęły równocze-
śnie nucić cicho te same słowa, a ich sylwetki zaczęły blednąc. Luke pozwolił, by prze-
płynęła  przez  niego  Moc,  kiedy  zdał  sobie  sprawę,  że  próbują  w  ten  sposób  oszukać 
jego zmysły. 

- Nie uda się wam umknąć przede mną - oznajmił. - Bez względu na to, gdzie się 

ukryjecie,  odnajdę  was  i  pokonam.  Daruję  wam życie  tylko  wtedy,  jeżeli  odejdziecie, 
nie uciekając się do żadnych sztuczek. 

- Kłamiesz! - krzyknęła Baritha, nagłym ruchem głowy zrzucając kaptur. Najgło-

śniej jak mogła, zaczęła zawodzić słowa zaklęcia: - Artha, artha! 

Luke  wyciągnął  blaster  i  strzelił.  Baritha,  urwawszy  w  pół  słowa,  wyciągnęła 

przed siebie rękę w obronnym geście i dłonią odbiła strzał z blastera. 

-  Nie  umiesz  rzucać  czarów!  -  krzyknęła,  a  inna  Siostra  Nocy  skoczyła  w  jego 

stronę. 

Luke wyciągnął miecz świetlny, zapalił go i rzucił w nią w taki sposób, że broń le-

cąc obracała się w powietrzu. Siostra Nocy chciała chwycić miecz za rękojeść, ale Luke 
w  ostatniej chwili posłużył się Mocą, by zmienić tor jego lotu. Kiedy świetlna smuga 
przecięła wiedźmę na pół, młody Jedi przywołał miecz świetlny z powrotem do swojej 
dłoni. 

Baritha i pozostałe Siostry Nocy cofnęły się o krok, a jedna krzyknęła głośno: 
- Gethzerion, siostry... chodźcie do nas! Luke zrozumiał, że wzywa posiłki. 
Teneniel stanęła niepewnie na swoim wraku, a potem odbiła się i poszybowała w 

stronę Luke'a. 

- Nie! - krzyknęła Baritha i zaczęła nucić słowa kolejnego zaklęcia. 
Od kadłuba stojącego najbliżej wraku myśliwca typu TIE oderwała się płyta pełna 

ogniw baterii słonecznych i wirując w powietrzu, poszybowała ku dziewczynie. Trafiła 
ją w plecy i przewróciła na podłogę. Teneniel upadła u stóp Luke'a, ale jakoś udało się 
jej dźwignąć na kolana. Starucha zanuciła znów słowa zaklęcia i w powietrzu zawiro-
wała następna płyta z ogniwami. 

Teneniel,  widząc  to,  uchyliła  się, a  potem  spojrzała na  staruchę,  jej  oczy  rzucały 

gniewne błyski. 

-  Nie  pozwolę  ci  stosować  wobec  mnie  takich  podłych  sztuczek!  -  ostrzegła  ją 

podniesionym głosem. 

Nagle za ich plecami rozległ się ryk budzących się do życia silników frachtowca. 

Luke  uznałby  za  szaleńca  każdego,  kto  chciałby  latać  tym  niekompletnym,  nie  mają-
cym  połowy  ogniw  napędu  podświetlnego  statkiem,  wiedząc,  że  nad  głową  czają  się 
gwiezdne niszczyciele, gotowe go natychmiast zestrzelić. W tej chwili jednak Jedi da-
leki był od tego, by się sprzeczać. 

Od myśliwca typu TIE oderwało się kolejne gniazdo z czujnikami i poszybowało 

ku Teneniel, wirując w locie. 

- Pospiesz się! - zawołał Luke. 

Create PDF

 files without this message by purchasing novaPDF printer (

http://www.novapdf.com

)

background image

Dave Wolverton 

203

Dziewczyna ani drgnęła; zaczęła tylko mruczeć słowa zaklęcia mającego odeprzeć 

podstępny  atak.  Gniazdo  z  czujnikami  zmieniło  kierunek  lotu  i  nadal  wirując,  poszy-
bowało ku Siostrom Nocy. Baritha odskoczyła w bok, uchylając się przed lecącym że-
lastwem, ale jedna z czarownic została trafiona i bezwładnie runęła na podłogę. 

- Bądź przeklęta, Gethzerion! - zawołała Teneniel. - Mam po dziurki w nosie two-

ich  sztuczek!  Znudziły  mi  się  wysiłki,  jakie  czynię,  starając  się  nie  wchodzić  wam  w 
drogę! Mam dość... 

Luke spojrzał na twarz dziewczyny i uzmysłowił sobie, że ogarnia ją złość, a na-

wet trudna do wyobrażenia wściekłość. Czuł wyraźnie siłę tego  wielkiego gniewu. Jej 
twarz stała się czerwona, a z oczu zaczęły płynąć łzy. Kiedy mrucząc coś, zaczęła wy-
mawiać słowa innego czaru, w wielkiej hali rozpętał się huragan. Jego siła uniosła cały 
myśliwiec typu TIE i cisnęła w stronę Sióstr Nocy. Skuliły się i uniosły ręce; machając 
nimi bezładnie starały się wspomóc czar i zażegnać grożące im niebezpieczeństwo. 

- Nie! Nie poddawaj się złości! - krzyknął Luke, chwyciwszy Teneniel za rękę. - 

To nie jest Gethzerion! To nie ona! 

Dziewczyna odwróciła się i oddychając z trudem, spojrzała mu w oczy. Z wielkim 

wysiłkiem uzmysłowiła sobie, gdzie przebywa i co robi. Han w tym czasie wystrzelił z 
dziobowego blastera frachtowca w stertę zwęglonego złomu, a ogniste bryzgi w chmu-
rze  zjonizowanego  gazu  i  dymu  skierowały  się  jak  niesione  wichrem  w  stronę  Sióstr 
Nocy. 

Luke chwycił Teneniel za ramię i nie puszczając, wbiegł po rampie na pokład. Na-

cisnął guzik zamka i pospieszył do sterowni. Zastał tam Hana. Nie słyszał, czy czarow-
nice  wciąż  śpiewają,  ale  przez  iluminator  dojrzał,  jak  stoją  z  uniesionymi  rękami  i 
dłońmi zaciśniętymi w pięści, jakby coś chwytały. Han powoli pociągnął dźwignię na-
pędu, próbując unieść statek. 

- Chłopie, ten napęd jest  w gorszym stanie, niż myślałem  - powiedział, a w jego 

głosie dało się wyczuć zwątpienie. - Nie sądzę, by ta balia kiedykolwiek odleciała. 

Z  drzwi  znajdujących  się  w  odległym  kącie  sali  zaczęły  się  wysypywać  figurki 

odzianych w czarne szaty kobiet. 

- Pospiesz się! - krzyknął Luke. - Zabierz nas stąd i to zaraz! 
Han jednak zmagał się wciąż z dźwignią. 
- Nie mogę! Zacięła się! - krzyknął, chwytając drążek przepustnicy dłońmi. 
Luke popatrzył na czarownice, wciąż stojące z zaciśniętymi dłońmi. Pozwolił, by 

przepłynęła  przez  niego  Moc,  a  potem  uchwycił  dźwignię  i  bez  wysiłku  pociągnął. 
Frachtowiec zatrząsł się i uniósł, a Han, włączywszy na pełną moc światła statku, obró-
cił go dziobem w stronę widocznego w odległej ścianie prostokątnego otworu. 

Z  rufowych  dysz  generatorów  ciągu  błysnęły  smugi  ognia,  a  stojące  za  rufą 

wiedźmy znalazły się w ich zasięgu. Frachtowiec wyleciał z hali, ale niemal w tej samej 
chwili zatrząsł się od huku blasterowych strzałów. 

- Nie martwcie się - uspokoił ich Han. - To tylko posterunki na więziennych wie-

żach. Nasze osłony bez trudu dadzą sobie z nimi radę. 

Ujął  dźwignię  przepustnicy  i  przyspieszył,  kierując  statek  w  stronę  równin,  ale 

frachtowiec leciał wolno, przeraźliwie wolno. 

Ślub Księżniczki Leii 

204

- Hej, Wasza Wysokość, czy skończyłeś odkręcać te generatory? - krzyknął Han w 

mikrofon interkomu. 

- Jeszcze nie - usłyszał w głośniku odpowiedź Isoldera. - Daj mi jeszcze kilka mi-

nut, dobrze? 

-  Czy  mogę  ci  przypomnieć,  że  znajdujemy  się  na  planecie  obłożonej  klątwą?  - 

zapytał go Han. - Niebo nad nami roi się od imperialnych niszczycieli. Ich załogi wła-
śnie  w  tej  chwili  uzbrajają  torpedy  w  nadziei,  że  pierwszym  strzałem  zmienią  nas  w 
ognistą kulę. 

- Pamiętam o tym - odezwał się książę. - Robię, co tylko w mojej mocy. 
- Nie chcę, byś robił, co w twojej mocy - ponaglił go Han. - Chcę, żebyś zdemon-

tował generatory... natychmiast! 

- Pójdę mu pomóc - wtrącił się Luke i pospieszył korytarzem do ładowni. 
Obok śluzy stała wciąż Teneniel, wpatrzona w zaryglowane drzwi. Jej twarz była 

bardzo blada. Czując się winną, odwróciła głowę. 

- Przepraszam - powiedziała, zwracając się do Luke'a. - To się już nigdy nie po-

wtórzy. 

Młody Jedi kiwnął głową i wcisnął się do ładowni, a potem skierował się do cia-

snego kąta, gdzie znajdowało się gniazdo z czujnikami. Isolder uporał się już z demon-
tażem dwóch generatorów i ogromnym kluczem bezskutecznie usiłował pokonać śrubę 
przytrzymującą trzecie urządzenie. Stojąca przy nim Leia starała się odciągnąć na bok 
odkręcone generatory. 

-  Zabierz  je,  jeżeli  możesz  -  ponaglił  Isoldera  Luke,  zapalając  miecz  świetlny.  - 

Leio, a ty idź na górę i zakręć beczkę z chłodziwem. 

Odciął  mieczem  łby  pozostałych  sześciu  śrub  i  silnym  kopnięciem  uwolnił  dwa 

ostatnie  generatory.  Potem  razem  z  Isolderem  wyciągnęli  wszystkie  urządzenia  na 
główny pokład. Pracując jak najszybciej się dało, zaczęli przeciągać je w pobliże śluzy, 
a kiedy uporali się z ostatnim, Leia skończyła zamykać beczkę z chłodziwem. Nie tra-
cąc ani chwili, przytoczyli i ją do śluzy. 

- Opuścić statek! - odezwał się w interkomie głos Hana. Kiedy wydał ten rozkaz, 

w pośpiechu wybiegł ze sterowni i dołączył do pozostałych. 

- Za mniej więcej trzydzieści sekund będziemy przelatywali nad jeziorem - oznaj-

mił. - Widziałem je na ekranach! 

Nacisnął  dźwignię,  by  opuścić  rampę,  a  kiedy  opadła,  stoczył  po  niej  beczkę  z 

chłodziwem  i  zepchnął  generatory.  Luke  ze  zdumieniem  stwierdził,  że  lecą  zaledwie 
pięć metrów nad ziemią z prędkością nie większą niż sześćdziesiąt kilometrów na go-
dzinę. 

Nagle wybuch zakołysał frachtowcem, a Han odruchowo spojrzał w górę. 
-  Gwiezdne  niszczyciele  już  wiedzą,  że  tu  jesteśmy.  Miejmy  nadzieję,  że  nasze 

ochronne pola wytrzymają jeszcze przez trzydzieści sekund. 

Gwałtowny ogień zaporowy zatrząsł statkiem, a Isolder chwycił gniazdo z czujni-

kami i zaczął schodzić po rampie. Poślizgnął się i upadł, wypuszczając urządzenie, ale 
kiedy starał się ponownie wspiąć na pokład, następna seria wybuchów zakołysała stat-
kiem, a książę ześlizgnął się jeszcze niżej. 

Create PDF

 files without this message by purchasing novaPDF printer (

http://www.novapdf.com

)

background image

Dave Wolverton 

205

Leia krzyknęła i schyliła się, żeby złapać go za rękę. W dole pod nimi srebrzyła się 

tafla wody, a Luke, widząc ją, chwycił Teneniel i wyskoczył ze statku. Po chwili inni 
zrobili to samo. 

Luke zanurzył się w wodzie, ale wkrótce jego stopy uderzyły w grząskie dno. Wy-

stawiwszy  głowę  na  powierzchnię,  rozejrzał  się  dookoła,  szukając  pozostałych.  Tuż 
przy nim pojawiła się Teneniel, a o jakieś dwadzieścia metrów od niej zobaczył Hana i 
Leię. Nieco dalej było widać płynącego na plecach w ich stronę Isoldera. 

Luke  popatrzył  na  statek  lecący  nisko  nad  powierzchnią  wody.  Kiedy  trafiły  go 

następne  pociski,  ochronne  pola  puściły,  a  frachtowiec  zamienił  się  w  zieloną  ognistą 
kulę, która nie zmieniając kierunku lotu, roztopiła się w mroku nocy. 

Luke podpłynął do Isoldera i Leii, stwierdził, że twarz księcia jest pokryta błotem. 

Musiał  wpaść  do  jeziora  w  miejscu,  gdzie  była  płycizna,  bo  teraz  kasłał,  wypluwając 
zmieszaną z błotem wodę. 

- Miał szczęście, że nie skręcił karku - skomentowała jego przygodę Leia. 
Luke dotknął go i poczuł, że nic mu się nie stało. 
- Wkrótce dojdzie do siebie - powiedział. 
Trochę płynąc, a trochę brodząc w płytkiej  wodzie, przebyli sto metrów dzielące 

ich od brzegu, po czym położyli się na piaszczystej plaży. Nagle Luke wyczuł zakłóce-
nie Mocy, kiedy cienki myślowy palec badał okolicę. Jedi zrozumiał, że to Gethzerion 
wybiega ku nim myślą, starając się ich odnaleźć. Oddalili się o niecałe dziesięć kilome-
trów od miasta i przebywali na odsłoniętym terenie. Siostry Nocy z pewnością widziały 
katastrofę  statku, a  mimo  to  Gethzerion,  korzystając  z  Mocy,  próbowała  upewnić  się, 
czy ktoś przeżył. Luke odprężył się, starając się nie myśleć o niczym. Pozwolił, by pa-
lec  wiedźmy  ześlizgnął  się  po  nim  i  powędrował  dalej.  Popatrzywszy  na  Teneniel, 
upewnił  się,  że  usiłuje  uczynić  to  samo.  Kiedy  badawczy  palec  przesunął  się  po  po-
wierzchni jeziora trochę dalej, Luke wiedział, że niebezpieczeństwo minęło. Przynajm-
niej na razie. 

- No cóż - odezwała się, wciąż jeszcze dysząc ciężko, Leia. - To nie było wcale ta-

kie trudne. 

- Ta-a - zgodził się z nią Isolder, nadal kaszląc. - Może powinniśmy wrócić i jesz-

cze raz spróbować? 

-  Musimy  jak  najszybciej  stąd  znikać  -  oświadczył  L

u

ke.  -  Gethzerion  wyśle 

wkrótce szturmowców, żeby odszukali nas i sprawdzili, co da się uratować z wraku jej 
statku. Nie chciałbym, by znaleźli tu coś więcej oprócz naszych śladów. 

Jego  słowa uświadomiły całej grupie, że nie powinni czuć się zbyt pewnie. Luke 

starał się uspokoić oddech. 

- Luke, pożycz mi swoją makrolornetkę - odezwał się nagle Han. 
Skywalker  sięgnął  do  wodoszczelnej  torby  i  wyciągnął  urządzenie.  Han  leżał  na 

plecach i wpatrywał się w niebo. 

- Co się stało? - zapytał go Isolder. - Co tam jest? 
-  Jeszcze  nie  wiem  -  odrzekł  Han.  -  Zobaczyłem  to,  kiedy  odlatywaliśmy.  Coś 

dziwnego na ekranach. 

- Co takiego? - chciała się dowiedzieć Leia. 

Ślub Księżniczki Leii 

206

- Satelity - rzucił Han. - Ludzie Zsinja wypuścili tysiące satelitów. 
- W jakim celu? - odezwał się Isolder. - W charakterze min orbitalnych? 
-  To  możliwe  -  odparł  Han.  -  Nawet  prawdopodobne.  Czymkolwiek  są,  jest  ich 

tam bardzo dużo. Leia spojrzała w niebo, starając się dostrzec satelity miedzy świecą-
cymi jasno gwiazdami. 

- Nie wiem - powiedziała. - Mam przeczucie, że nie wróżą niczego dobrego. 
Luke  także  spojrzał  w  górę.  Zobaczył  na  niebie  wiele  tysięcy  słabo  świecących 

gwiazd. Wydawało się, że ich liczba podwoiła się w ciągu ostatnich kilku godzin. Cof-
nął  się  pamięcią  w  czasie  i  doszedł  do  wniosku,  że  obiekty  musiano  wypuścić  mniej 
więcej w tej samej chwili, w której miał widzenie w windzie. Zamknął oczy i poczuł to 
jeszcze raz: nieprzeniknioną wiekuistą ciemność. 

Create PDF

 files without this message by purchasing novaPDF printer (

http://www.novapdf.com

)

background image

Dave Wolverton 

207

R O Z D Z I A Ł  

21 

Na  bezchmurnym  niebie  wschodziło  blade,  różowe  słońce,  a  Luke  starał  się  po-

wstrzymać wypływ chłodziwa z pękniętej beczki, kiedy przez równinę przybiegły wiel-
kimi susami rankory z Chewbaccą, Artoo i Threepiem. Pracowali niespełna piętnaście 
minut, a Luke czuł, że muszą się spieszyć, jeżeli chcą stąd odejść. Za około pół godziny 
mogli pojawić się szturmowcy Gethzerion. 

Chewbaccą ryknął na ich powitanie, a Threepio powiedział wesoło: 
- Och, dzięki opatrzności, że was znaleźliśmy! Odwrócił się do Chewie'ego i Ar-

too. 

- Widzicie, mówiłem wam, że nic im się nie stanie. Jego Wysokość król Han Solo 

nigdy nie pozwoliłby, żeby ktoś zrobił mu krzywdę. Tylko co robicie w tym miejscu? - 
zapytał. 

-  Musieliśmy  wyskoczyć  ze  statku,  zanim  go  zestrzelili  -  wyjaśnił  Luke.  -  Przy 

okazji pękła nam beczka z chłodziwem. Przykleiłem na miejsce pęknięcia stalową ob-
ręcz, a teraz czekam, aż klej dobrze zaschnie. Bardzo się cieszę, że nas znaleźliście. 

- To ja pana znalazłem - pochwalił się Threepio. - Dzięki mojemu nie mającemu 

równych cybermózgowi typu AA--Jeden udało mi się złamać kod imperialny. - Artoo 
zapiszczał  ironicznie,  więc  Threepio  dodał:  -  Oczywiście,  Artoo  trochę  mi  pomógł. 
Szliśmy właśnie do miasta, by was ostrzec! 

Han mruknął coś i usiadł na beczce. 
- Ostrzec nas przed czym, panie Cybermózgu? - zapytał. 
- Przed Gethzerion! - odparł Threepio. - Próbowała urządzić na was zasadzkę!- Ta-

a, doświadczyliśmy  tego  na  własnej  skórze  -  odrzekł niedbale  Han  -  kiedy  wkroczyła 
do akcji. 

- Jest jeszcze coś, o czym pan nie wie - rzekł Threepio. - Artoo, pokaż ostatnią in-

formację. 

Robot zagwizdał, pochylił się na grzbiecie rankora i ustawił ostrość swoich holo-

graficznych  obiektywów.  Na  błotnistej  równinie  ukazały  się  dwie  stojące  obok  siebie 
postacie:  Gethzerion i  młody  oficer  ubrany  w  ciemnoszary  mundur  identyfikujący  go 
jako jednego z generałów Zsinja. 

Pierwsza odezwała się starucha. 

Ślub Księżniczki Leii 

208

-  Generale  Melvar,  proszę  powiadomić  lorda  Zsinja,  że  pochwyciłyśmy  generała 

Hana Solo i nasza wspólnota czeka na przekazanie jej obiecanego wahadłowca. 

Powiedziawszy  to,  stara  wiedźma  zamilkła  i  stała  bez  ruchu  ze  splecionymi  na 

brzuchu dłońmi. Generał Melvar przyglądał się jej wzrokiem wprawnego, zawodowego 
zabójcy, drapiąc się po brodzie platynowymi paznokciami zagiętymi jak szpony. Takie 
implantowane pod skórę cacka potrafiły sprawić ogromny ból i były szalenie kosztow-
ne, a ci, którzy je mieli, często sami sobie niechcący zadawali ciężkie rany. Na twarzy 
generała  Melvara  widniało  wiele  cienkich,  białych  blizn  potwierdzających  tę  po-
wszechnie znaną prawdę. 

- Lord Zsinj rozważył jeszcze raz propozycję, którą wam złożył - powiedział gene-

rał, uśmiechając się lodowato. - Chciałby wyrazić ubolewanie z powodu tego, że musiał 
zestrzelić statek, który opuścił waszą warownię. Teraz, kiedy „Tysiącletni Sokół" został 
zniszczony, sprawy przybrały całkiem inny obrót. Bo przecież zestrzeliliśmy statek ge-
nerała Hana Solo, prawda? 

Gethzerion kiwnęła głową. Jej oczy były na wpół przymknięte, żeby nie zdradzić, 

o czym myśli. 

- Kto nim leciał? - zapytał Melvar, a w jego głosie dała się słyszeć nie skrywana 

groźba. 

- Szturmowcy - skłamała starucha. - Dowiedzieli się, że naprawiamy statek, i pró-

bowali nim odlecieć, zanim remont dobiegnie końca. Gdyby pan ich nie zabił, ja bym 
to zrobiła. 

-  Domyślałem  się  tego.  -  Melvar  uśmiechnął  się  triumfująco.  -  Choć,  szczerze 

mówiąc, miałem nadzieję, że to t y będziesz na pokładzie. - Głęboko odetchnął. - Mó-
wisz więc, że masz generała Solo i upominasz się o wahadłowiec. 

Gethzerion sztywno kiwnęła głową, a jej czarny kaptur nie pozwalał dojrzeć wyra-

zu jej oczu. 

- Zdajesz sobie chyba sprawę, że teraz, kiedy statek generała Solo został zniszczo-

ny, siła twoich argumentów wyraźnie osłabła - powiedział Melvar. - Oświadczam ci, że 
lord Zsinj pragnie złożyć waszej szczurzej bandzie inną propozycję. 

- Muszę przyznać, że się tego spodziewałam - odparła Gethzerion, a Melvar, sły-

sząc jej słowa, odwrócił głowę, by ukryć irytację. - Nawet na takim zapadłym świecie 
jak nasz dobrze wiemy, że lord Zsinj nigdy nie dotrzymuje danego słowa, tym bardziej, 
jeżeli wywiązanie się z obietnicy mogłoby sprawić mu jakikolwiek kłopot. Mogłyśmy 
się spodziewać, że z nas zadrwi i nie wyrazi zgody na odlot Sióstr Nocy z Dathomiry. 
Proszę zatem powiedzieć, jaką śmieszną drobnostkę tym razem nam proponuje? 

- Lord Zsinj proponuje przejecie generała Solo z waszych rąk w ciągu trzydziestu 

sześciu  godzin.  Przybędzie  po  niego  osobiście.  W  zamian  za  to  powstrzyma  się  od 
zniszczenia waszego świata. 

- Nie proponuje nam niczego więcej? - zapytała stara wiedźma. 
- Darowuje wam przecież życie. - Melvar wyszczerzył zęby w uśmiechu. - Powin-

nyście być mu za to wdzięczne. 

Create PDF

 files without this message by purchasing novaPDF printer (

http://www.novapdf.com

)

background image

Dave Wolverton 

209

-  Nie rozumie  pan  Sióstr  Nocy  -  obruszyła  się  Gethzerion. -  Nasze  życie  nie  ma 

dla nas dużej wartości. Widzi więc pan, że lord Zsinj nie proponuje nam niczego warto-
ściowego. 

-  Mimo  to  żądamy,  byście  niezwłocznie  wydały  nam  generała  Solo  -  upierał  się 

Melvar.  -  Zniszczenie  waszej  planety  będzie  nieodwracalne.  Macie  do  namysłu  kilka 
minut. 

- Może pan odpowiedzieć lordowi Zsinjowi, że Siostry Nocy także mają dla niego 

nową  propozycję.  W  zamian  za  uwolnienie  nas  z  tego  świata,  ofiarujemy  mu  swoje 
usługi. 

Oczy Melvara zaiskrzyły się z podniecenia. 
- W jaki sposób lord Zsinj będzie mógł być pewien waszej lojalności? - zapytał. 
- Przekażemy mu nasze córki i wnuczki... wszystkie dziewczynki poniżej dziesią-

tego  roku  życia.  Może  trzymać  je  jako  zakładniczki,  gdzie  zechce.  Jeżeli  go  zawie-
dziemy, będzie mógł je zabić. 

-  Przed  chwilą  powiedziałaś,  że  życie  przedstawia  dla  was  niewielką  wartość  - 

stwierdził Melvar. - Jeżeli to prawda, czy nie  byłoby rozsądniej przyjąć, że zechcecie 
poświecić wasze dzieci, by uzyskać wolność? 

- Żadna matka nie jest aż tak podła. - Głos Gethzerion ochrypł z oburzenia. - Pro-

szę powiedzieć Zsinjowi, by rozważył naszą ofertę, a my tymczasem zastanowimy się 
nad jego propozycją. 

Hologram zamigotał i zniknął, a Han wstał i rozejrzał się po okolicy. 
- A więc co, waszym zdaniem, zamierza zrobić Zsinj? - zapytał. - Zbombardować 

całą planetę, czy co? 

Leia przez chwilę nie odpowiadała. 
-  Powiedział,  że zniszczy  całą  planetę, a nie  tylko  Siostry  Nocy  czy  ich  miasto  - 

rzekła w końcu, oddychając głęboko. - Czy możliwe, by pracował nad czymś naprawdę 
groźnym? 

- Na przykład nad następną Gwiazdą Śmierci? - zapytał Luke. - Nie, nie sądzę. 
- Nie wiem nic na ten temat - oświadczył Han. - Gethzerion ma go za naiwnego... 

mówi  mu,  że  mnie  pochwyciła  i  że  mój  statek  został  zniszczony.  Jest  jasne,  że  zrobi 
wszystko, byle mogła odlecieć z Dathomiry. 

- A Zsinj sprawia takie wrażenie, jakby chciał zrobić wszystko, by cię złapać - za-

uważyła Leia. 

- Tak - zgodził się z nią Han. - Najbardziej przeraża mnie to, że gdybyśmy pozwo-

lili im się spotkać, mogłoby się  okazać, iż dzięki wielu  wspólnym cechom charakteru 
on i czarownice doszliby do porozumienia. 

Leia zmarszczyła brwi i w zamyśleniu zaczęła wpatrywać się w Hana. 
-  Czegoś  w  tym  wszystkim nie rozumiem  -  powiedziała.  - Zsinjowi  z  pewnością 

zależy,  by  cię  pojmać.  Ale  żeby  miał  osobiście  przylatywać  po  ciebie  na  Dathomirę? 
Zadałby  sobie  wiele  trudu,  byle  tylko  wyrwać  cię  z  rąk  Sióstr  Nocy.  Co  takiego  mu 
zrobiłeś? 

Ślub Księżniczki Leii 

210

Han niepewnie podrapał się po brodzie. Siedzący na grzbiecie rankora Chewbacca 

ryknął głośno, zachęcając Hana do wyjawienia całej prawdy.  Luke przeczuwał, że nie 
będzie wyglądała dobrze. 

- No cóż, wiecie chyba, że kiedy zniszczyłem jego gwiezdny superniszczyciel, tro-

chę... no więc, połączyłem się z nim kanałem łączności wideoholograficznej i, hmm, no 
więc... trochę się chełpiłem. 

- Chełpiłeś? - zapytała Leia. - Co to ma znaczyć, że się chełpiłeś? 
- Ja... no cóż, nie pamiętam dokładnie słów, jakich wówczas użyłem, ale przypisa-

łem sobie całą zasługę za zniszczenie jego statku, a potem powiedziałem mu coś w ro-
dzaju: „Pocałuj mojego Wookie'ego". 

Chewbacca ryknął śmiechem i zaczął energicznie kiwać głową. 
-  Nie  wiem,  czy  cię  dobrze  zrozumiałem  -  odezwał  się  Isolder.  -  Powiedziałeś: 

„Pocałuj mojego Wookie'ego" najpotężniejszemu lordowi w całej galaktyce? 

- No dobra - mruknął Han, siadając na jednym z generatorów. - Przepraszam! Nie 

musisz  wiercić  mi  dziury  w  brzuchu.  Przyznaję,  że  trochę mnie  poniosło  i  przesadzi-
łem! Ale... zrobiłem to pod wpływem emocji po zwycięskiej walce. 

Isolder klepnął Hana po plecach. 
- Ach, mój przyjacielu, jesteś jeszcze głupszy, niż myślałem! Do licha, może jesteś 

głupszy, niż ktokolwiek myślał! Mimo to bardzo żałuję, że mnie przy tym nie było! 

Luke był zdumiony faktem, że książę nazwał Hana swoim przyjacielem. 
-  Tak  -  stwierdziła  Leia.  -  Ja  także  żałuję.  Mogłeś  pomyśleć  o  tym  wcześniej  i 

sprzedawać bilety wszystkim, którzy chcieliby to zobaczyć. 

Han popatrzył na Isoldera. 
- Naprawdę? - zapytał. - Och, jaka szkoda, że nie widziałeś wówczas jego twarzy. 

Wiesz, jego małe pulchne policzki zrobiły się czerwone, z kącików ust pociekła ślina, a 
włoski na nosie zaczęły drżeć z wściekłości. To było coś fantastycznego! Czy wiedzia-
łeś, że jest prawdziwym geniuszem? Potrafi przeklinać w sześćdziesięciu językach. W 
swoim czasie nasłuchałem się różnych wyzwisk, ale ten człowiek ma do tego szczegól-
ny talent. 

- O tak! - uśmiechnął się Isolder. - Czy wiesz, że będzie chciał widzieć twoją gło-

wę na tacy? I jeżeli wierzyć plotkom, jakie o nim krążą, może ją nawet zjeść. 

- No cóż - odparł filozoficznie Han. - Takie rzeczy sprawiają, że życie staje się na-

prawdę ciekawe. 

- Zsinjem będziemy mogli martwić się trochę później - odezwał się Luke. - Teraz 

jednak powinniśmy zabrać części do „Sokoła" i zmykać stąd. Nie możemy dać się za-
skoczyć  w  miejscu,  w  którym  widać  nas  jak na  dłoni.  Kiedy  Gethzerionsię  dowie,  że 
przeżyliśmy katastrofę statku, natychmiast puści się naszym śladem. 

Popatrzył na beczkę z chłodziwem i poczuł, że ogarnia go niepokój. Zanim zdążył 

załatać  dziurę,  wyciekła  prawie  połowa  zawartości,  a  wiedział,  że  do  bezpiecznego 
skoku w nadprzestrzeń potrzeba im dosłownie każdej kropli. 

Leia, pragnąc go uspokoić, poklepała go po plecach. 
- Tyle, co jest, będzie musiało nam wystarczyć - powiedziała. 

Create PDF

 files without this message by purchasing novaPDF printer (

http://www.novapdf.com

)

background image

Dave Wolverton 

211

Kiwnął głową, zgadzając się z siostrą tylko dlatego, że nie można było zrobić nic 

innego. Włożyli generatory i beczkę z chłodziwem do uplecionych ze skór whuffy wor-
ków i umieścili je na grzbietach rankorów. Wyglądało na to, że bestie nawet nie zauwa-
żyły zwiększonego ciężaru, i po jakichś dziesięciu minutach opuściły błotnistą równinę, 
dzięki czemu znalazły się pod osłoną pobliskich wzgórz. 

Po  spędzeniu  całej  doby  bez  snu  wszyscy  byli  zmęczeni.  Rankory  nie  zdradzały 

jednak oznak wyczerpania; jechali więc aż do wieczora, a potem zatrzymali się i rozbili 
obóz.  Tylko  Luke  nie  mógł  znaleźć  sobie  miejsca.  Poszedł  do  pobliskiego  lasu  i  nie-
spokojnie po nim krążył. Wspiąwszy się na wierzchołek niewielkiego  wzgórza, rozej-
rzał się po równinie, ale kiedy zamknął oczy i po  chwili je otworzył, równina wydała 
mu  się  mroczna,  zamarznięta,  jakby  pozbawiona  wszelkiego  życia.  „Wiekuista  ciem-
ność - zdawał się szeptać jakiś głos w jego głowie. - Nadchodzi wiekuista ciemność". 
Nie wiedział, czy nie powinien traktować swojej wizji jako symbolu, czegoś w rodzaju 
zapowiedzi zbliżającej się śmierci. 

Wytężywszy  wszystkie zmysły, poczuł jak Moc zaczyna wirować. Właśnie w tej 

chwili  armia  Sióstr  Nocy  powinna  być  mniej  więcej  w  połowie  drogi  do  Śpiewającej 
Góry. Gethzerion miała swój śmigacz, a więc drogę, która jej armii miała zająć trzy dni, 
ona sama powinna pokonać w ciągu godziny. Będzie zatem mogła razem z innymi Sio-
strami Nocy poświęcić aż trzy dni na układanie planów walki. 

Luke pamiętał, że często w przeszłości potrafił przewidzieć przebieg walki i zasta-

nowić  się,  jak  najlepiej  ją  rozegrać.  Gdy  rozważał  różne  możliwości,  pozwalał,  żeby 
prowadziła  go  Moc.  Dzięki  niej  miał  wgląd  w  szczegóły,  których  w  inny  sposób  nie 
mógłby  uzyskać.  Tym  razem  było  jednak  inaczej.  Krótkie starcie  w  więzieniu powie-
działo mu niewiele o umiejętnościach Sióstr Nocy. Bardzo chciał, żeby pojawił się te-
raz Ben lub Yoda i doradził, co ma robić, ale jedynym obrazem, jaki przychodził mu do 
głowy, był widok hologramu Yody mówiącego: „Odparci przez czarownice". 

Yoda był większym Mistrzem Jedi, niż Luke miał nadzieję kiedykolwiek zostać, a 

jednak  czarownice  z  Dathomiry  stawiły  opór  i  jemu,  i  wielu  podobnym  do  niego  lu-
dziom. Luke poczuł, że nie jest pewien swojej siły. Moc. Skąd właściwie pochodziła? 
Yoda twierdził, że jest formą energii, która gromadzi się, tworzona przez wszystko, co 
żyje. Ale czy Luke mógł posługiwać się nią z czystym sumieniem? Jeżeli czerpał ener-
gię  od  innych  żywych  istot,  wysysając  ją  do  ostatka  niczym  pijawka  krew,  jak  mógł 
usprawiedliwić to, co robi? 

Był też jeszcze inny problem. Luke  czuł, że w  walce przeciwko Darthowi Vade-

rowi i Imperatorowi nigdy  właściwie nie korzystał ze wszystkich sił, jakie dawała mu 
Moc. Vader pragnął tylko nawrócić go na ciemną stronę, a nie zabić. Luke nie wątpił, 
że Gethzerion i jej Siostry Nocy nie będą dla niego tak łaskawe. 

- O co tutaj chodzi, Ben? - szepnął, wpatrując się w zieloną gęstwinę lasu. Zacho-

dzące  słońce  rzucało  na  liście  krwawe  błyski.  --  Chcesz  poddać  mnie  jakiejś  próbie? 
Chcesz przekonać się, czy jestem już gotów, żeby można było pozostawić mnie same-
mu sobie? Sądzisz, że nie potrzebuję twojego wsparcia? O co tutaj chodzi? 

Ben jednak nie odpowiedział. Liście zaczęły szumieć w podmuchach wieczornego 

wiatru, a ich cienie zatańczyły na ziemi. Luke popatrzył na zachodzące słońce i poczuł, 

Ślub Księżniczki Leii 

212

jak ogarnia go zdumienie. Wiatr niósł ze sobą woń pleśniejących liści i zapach owoców 
rosnących na wierzchołkach. Wieczór był cichy i  ciepły, a  słońce  wciąż jeszcze prze-
świecało między drzewami. Jaszczurki skakały po gałęziach, nie przejmując się zagro-
żeniem  ze  strony  Sióstr  Nocy  czy  lorda  Zsinja.  Luke  poczuł,  że  mimo  wszystko  Da-
thomira jest naprawdę pięknym światem. Jeżeli mapa w komnacie rady  wojennej Au-
gwynne nie kłamała, ludzie zbadali nie więcej niż jedną setną jej nadających się do za-
mieszkania obszarów. Dla większości żyjących stworzeń i na Dathomirze, i milionach 
innych światów w całej galaktyce, knowania Gethzerion oraz jej Sióstr Nocy znaczyły 
mniej niż  dodatkowa  garść  piachu na  pustyni.  Kiedy  Luke  odszedł,  by  powłóczyć  się 
po lesie, Isolder usiadł i zaczął przysłuchiwać się rozmowie, jaką toczył Han ze swoim 
androidem.  Zmęczona  Leia  bardzo  szybko  usnęła,  ale  książę,  który  obudził  się  trochę 
później, dostrzegł Teneniel siedzącą przy ognisku na samym skraju rzucanego przez nie 
blasku i wpatrującą się w niebo. Wstał, podszedł do niej i usiadł u jej boku. 

- Czasami w nocy, kiedy jestem sama na pustyni - odezwała się cicho dziewczyna 

-  i  kiedy  nie  ma  ani  chmur,  ani  drzew,  które  zasłaniałyby  mi  widok,  leżę  w  ciemno-
ściach i patrzę na gwiazdy. Rozmyślam, kto może na nich żyć i jacy mogą być tamtejsi 
ludzie. 

Isolder także spojrzał w niebo na świecące nad ich głowami gwiazdy. W czasach, 

kiedy był piratem, bardzo często, dzięki talentowi do astronawigacji, odwiedzał ten sek-
tor  galaktyki.  Odnajdując  tylko  kilka  jaśniejszych  gwiazd, potrafił zorientować  się,  w 
którym miejscu przestrzeni się znajduje. 

- Często robiłem to samo - wyznał. - Po to, by oprócz czytania książek historycz-

nych, nauki dyplomacji i podróżowania, nauczyć się czegoś więcej. Wybierz sobie ja-
kąś gwiazdę - dodał, machnąwszy w stronę nieba. - Opowiem d, co wiem na jej temat. 

-  Tamta  -  powiedziała Teneniel,  wskazując  najjaśniejszą,  świecącą  tuż nad hory-

zontem. 

- To nie jest gwiazda - rzekł Isolder. - To tylko planeta. 
- Wiem - uśmiechnęła się do niego dziewczyna. - Ale musiałam dę poddać próbie. 

No dobrze. Tamte sześć gwiazd obok siebie, które tworzą koło - powiedziała, wskazu-
jąc na niebo tuż nad ich głowami. - Najjaśniejsza jest ta błękitna. Opowiedz mi o niej. 

Isolder przyglądał się gwieździe przez chwilę. 
-  Należy  do  układu  Cedre  i znajduje  się  około  trzydziestu  lat  świetlnych  od  nas. 

Nie istnieje na niej życie, gdyż jest jeszcze zbyt młoda, zbyt gorąca. Wybierz sobie ja-
kąś inną... najlepiej żółtą lub pomarańczową. 

- Może ta słabo świecąca na lewo od niej? Powinna być dobra. 
Isolder przez chwilę się zastanawiał. 
-  To  właściwie  są  dwie  gwiazdy  -  powiedział.  -  Tworzą  podwójny  układ  zwany 

Ferą lub Fereą, który znajduje się dość daleko od nas. Przed dwustu laty tamtejsi ludzie 
tworzyli  jedną  z  najbardziej  rozwiniętych  kultur  w  tym  sektorze  galaktyki.  Budowali 
wspaniałe  statki...  małe  luksusowe  liniowce,  chyba  najlepsze  w  całej  galaktyce.  Mam 
wujka, który kolekcjonuje zabytkowe statki. Jednym z cenniejszych eksponatów w jego 
kolekcji jest właśnie odnowiona fera. 

- A teraz już ich nie budują? 

Create PDF

 files without this message by purchasing novaPDF printer (

http://www.novapdf.com

)

background image

Dave Wolverton 

213

- Nie, w czasach wojen odwiedzało ich wielu ludzi szukających światów, na któ-

rych  mogliby  się  schronić.  Ktoś  przypadkiem  zawlókł  na  Ferę  zarazę,  która  zabiła 
wszystkich  jej  mieszkańców.  Mimo  to,  gdybyś  miała  dostatecznie  silny  teleskop,  mo-
głabyś zobaczyć ich takimi, jakimi byli kiedyś. Feranie byli bardzo wysocy, mieli deli-
katną skórę barwy kości słoniowej i po sześć wiotkich palców u każdej ręki. 

-  Jak  mogłabym  ich  zobaczyć,  skoro  wszyscy  zginęli?  -  zapytała  z niedowierza-

niem w głosie Teneniel. 

- Jeżeli dysponujesz teleskopem, widzisz przezeń światło, które odbiło  się od ich 

świata  przed  setkami  lat  -  wyjaśnił  książę.  -  Ponieważ  to  światło  dodera  do  naszych 
oczu dopiero teraz, widziałabyś mieszkańców takimi, jakimi byli w tamtych czasach. 

- Och - powiedziała dziewczyna. - A czy ty dysponujesz takim teleskopem? 
-  Nie  -  roześmiał  się  Isolder.  -  Nie  umiemy  robić  urządzeń  tak  dużych  i  tak  do-

brych. 

- A co powiesz o tamtej jeszcze słabiej świecącej gwieździe, tuż za nią? - zapytała. 
- To Orelon, znam ją bardzo dobrze - stwierdził Isolder. - Jest wielka i bardzo ja-

sna. Spośród tych, które widać z Dathomiry, jest jedyną gwiazdą widoczną z mojej oj-
czystej  gromady,  z  Hapes.  Ta  gromada  obejmuje  sześćdziesiąt  trzy  gwiazdy,  a  moja 
matka sprawuje władzę nad nimi wszystkimi. 

Teneniel przez długą chwilę się nie odzywała, o czymś myśląc. 
-  Twoja  matka rządzi  sześćdziesięcioma  trzema  światami? -  zapytała  w  końcu,  a 

jej głos lekko zadrżał. 

- Tak - odparł książę. 
- Czy ma wielu żołnierzy? Czy ma statki, a na nichwojowników? 
- Ma miliardy żołnierzy i tysiące statków – odrzekł Isolder. 
Dziewczyna  głęboko  westchnęła,  a  Isolder  uświadomił  sobie,  że  jego  odpowiedź 

musiała ją przerazić.- Dlaczego nigdy mi o tym nie mówiłeś? - zapytała. - Nie wiedzia-
łam, że pojmałam syna kobiety obdarzonej tak wielką władzą. 

- Powiedziałem ci, że moja matka jest królową. Wiedziałaś, że kiedy wybiorę so-

bie żonę, zostanie jej następczynią. 

- Ale... myślałam, że jest tylko królową osady waszego klanu - odrzekła Teneniel, 

z trudem łapiąc oddech. 

Położyła się na trawie i oparła głowę na dłoniach, jak gdyby czuła się lekko oszo-

łomiona. Isolder nie odzywał się, pragnąc dać jej  czas, by  mogła przyzwyczaić się do 
myśli o życiu na tak wielką skalę. 

- A więc - odezwała się po dłuższej przerwie - kiedy  odlecisz z Dathomiry, będę 

mogła popatrzeć na tamtą gwiazdę i wiedzieć, gdzie jesteś? 

- Tak - powiedział Isolder. 
- A czy ty, kiedy będziesz na ojczystym świecie, zechcesz kiedyś spojrzeć nocą na 

gwiazdy, by odnaleźć nasze słońce i pomyśleć o mnie? 

Jej głos był zduszony, zatroskany. 
- Z Hapes nie mógłbym zobaczyć twojego słońca - rzekł Isolder, zastanawiając się 

nad  brzmieniem  jej  głosu.  -  Jest  zbyt  ciemne.  Wokół  Hapes  krąży  siedem  księżyców, 
których blask uniemożliwia oglądanie gwiazd tej jasności co twoje słońce. 

Ślub Księżniczki Leii 

214

Odwróciwszy się na bok, przyjrzał się widocznej w świetle gwiazd twarzy dziew-

czyny.  Jak  większość  Hapan,  nie  widział  dobrze  w  nocy.  Blask  siedmiu  księżyców  i 
jasnego słońca sprawiał, że nie było to konieczne, i na przestrzeni tysięcy lat jego lud 
stopniowo  tracił  zdolność  widzenia  w  ciemności.  Mimo  to  dostrzegał  sylwetkę  Tene-
niel, profil jej zamyślonej twarzy i łagodną wypukłość piersi. 

- Nie rozumiem cię - stwierdził w końcu. - Kim właściwie dla ciebie jestem? Po-

wiedziałaś,  że  jestem  twoim  niewolnikiem.  Twierdzisz,  że  wasze  kobiety  porywają 
mężczyzn, żeby robić z nich swoich mężów. Czy sam fakt, iż do ciebie należę, sprawia, 
że cieszysz się większym szacunkiem? 

- Nigdy nie zmusiłabym cię, żebyś zrobił coś wbrew swojej woli - rzekła Teneniel. 

- Ja... po prostu bym nie mogła. Jak mówiłam, gdyby pochwyciła cię inna kobieta, być 
może nie miałbyś tyle szczęścia. 

Isolder przypomniał sobie jej zagadkowy uśmiech, kiedy po raz pierwszy go zoba-

czyła.  Nieśmiało  zatoczyła  wówczas  krąg  wokół  miejsca,  gdzie  stał,  cicho  nucąc,  ale 
nieustannie go obserwowała, nawet nie mrużąc swoich miedzianych oczu. Odwzajem-
nił wówczas ten uśmiech, gdyż nie chciał okazać się nieuprzejmy, a potem, kiedy ujął 
sznur, który mu rzuciła, związała go jak najszybciej mogła. Dopiero teraz ją zrozumiał. 
Dała mu niejedną szansę, by mógł uciec, a on nie tylko żadnej z nich nie wykorzystał, 
ale pozwolił się związać, jakby sam pragnął zostać jej niewolnikiem. 

Musiał  przyznać,  że  ze  wszystkich  znanych  mu  rytuałów  zalotów  ten  nie  był 

szczególnie zawiły, pod warunkiem, że obie strony muszą wcześniej znać reguły gry. 

-  Rozumiem  -  westchnął  w  końcu.  -  A  co  byłoby,  gdybyśmy  nie  polubili  się na-

wzajem? Gdyby nasze małżeństwo okazało się nieudane? Co wtedy byś zrobiła? 

- Wówczas mogłabym cię sprzedać. Gdybyś wybrał inną kobietę z naszego klanu, 

nasza czcigodna mistrzyni spróbowałaby sprzedać cię jej, ustalając cenę, jaka wydałaby 
się  rozsądna,  zważywszy  na  okoliczności  i  stan  majątkowy  nabywczyni.  A  jeżeli  nie 
byłoby w naszym klanie żadnej, która podobałaby ci się bardziej niż ja, mogłabym za-
planować wszystko w ten sposób, żeby pochwyciła cię kobieta z innego klanu. Gdybyś 
chciał mi uświadomić, że nie jesteś ze mnie zadowolony, mógłbyś uciec  w góry, a ja, 
gdybym nadal sądziła, że nasz związek da się uratować, wyprawiłabym się tam i znów 
cię pochwyciła. Jak widzisz, jest wiele możliwości. 

Isolder  zaczął rozmyślać.  Metody  stosowane  przez  pragnące  zdobyć  mężów  cza-

rodziejki na pierwszy rzut oka sprawiały wrażenie barbarzyńskich, ale w rzeczywistości 
nie  różniły  się  wiele  od  obyczajów  stosowanych na innych  światach.  Na  Dathomirze, 
podobnie jak na jego planecie, rządziły kobiety, ale tutaj mężczyźni przynajmniej mieli 
prawo  wyboru.  Próbował  wyobrazić  sobie,  jak  mógł  wyglądać  ten  świat  tysiące  lat 
wcześniej, kiedy małe grupki zupełnie bezbronnych ludzi musiały zmagać się z dzikimi 
rankorami.  Mając  do  wyboru  walkę  z  tymi  bestiami  lub  poślubienie  czarodziejki,  by 
znaleźć się pod jej opieką, niejeden mężczyzna wybierał to drugie, choć wówczas sta-
wał się niewolnikiem. 

A teraz Teneniel zwracała mu wolność. Pozwalała mu uciec i odlecieć z Dathomi-

ry; w zamian żądała tylko, by pamiętał o niej i nie miał do niej żalu. Przypomniawszy 
sobie zachłanność swoich ciotek i skąpstwo matki, pomyślał, jak niewiele kobiet z jego 

Create PDF

 files without this message by purchasing novaPDF printer (

http://www.novapdf.com

)

background image

Dave Wolverton 

215

świata okazałoby taką wyrozumiałość i wielkoduszność. Ta dziewczyna była nie tylko 
piękna; było w niej coś niepowtarzalnego, trudnego do określenia, coś, co rzadko spo-
tyka się u innych. 

Wsparłszy się na łokciu, pochylił się nad nią i lekko musnął wargami jej policzek, 

wiedząc, że całuje ją na pożegnanie. Jej twarz była mokra. Płakała. 

- Jeżeli uda mi się dotrzeć na Hapes - powiedział - będę o tobie pamiętał. A kiedy 

spojrzę na niebo  w stronę Dathomiry, będę wiedział, że ty  też na mnie patrzysz i my-
ślisz o mnie, wpatrując się w gwiazdy. 

W godzinę później Luke obudził pozostałych. Pośpiesznie osiodłali rankory i udali 

się w dalszą drogę. Jechali przez lasy, góry i głębokie wąwozy bez przerwy przez kilka 
godzin. Około pomocy ponownie przystanęli w gęstym lesie, niecałe czternaście kilo-
metrów od Śpiewającej Góry. Rankory były zbyt zmęczone, by iść dalej w tak morder-
czym tempie. Luke wyczuwał, że czas nagli i powinni się spieszyć, ale wypoczynek był 
potrzebny i zwierzętom, i jeźdźcom. 

- Zatrzymajmy się tu na chwilę - powiedział. Zeskoczyli z grzbietów rankorów jak 

na rozkaz i położyli się na rozłożonych na ziemi skórach. Oba androidy już wcześniej 
ograniczyły swoją moc wyjściową, przygotowując się na spoczynek. 

Luke  zjadł  w  milczeniu  resztki  zimnego  prowiantu,  nie  chcąc  rozpalać  ognia,  a 

rankory przystanęły pod drzewami, ciężko dysząc i mrużąc zmęczone oczy. Sprawiały 
wrażenie wyczerpanych po trudach ciężkiego marszu, więc Teneniel napełniła skórzany 
bukłak wodą i zaczęła zwilżać ich pyski kawałkiem mokrej tkaniny. Luke zastanawiał 
się, dlaczego zwierzęta reagują w taki sposób, ale przypomniał sobie, iż nie mają gru-
czołów  potowych,  a  trudy  przedzierania  się  przez  gąszcze  sprawiły,  że  się  zgrzały. 
Wstał i podszedł do dziewczyny. 

-  Posłuchaj  -  odezwał  się  do  niej.  -  Użyj  Mocy,  jeżeli  chcesz  im  pomóc.  To  po-

winno ochłodzić ich ciała. 

Dotknąwszy  pierwszego  rankora,  pozwolił,  by  Moc  opłynęła  go  z  każdej  strony. 

Zwierzę westchnęło, zadowolone, i dotknęło go ogromną zabłoconą łapą, jakby chciało 
mu podziękować. 

Teneniel pokręciła głową z rezygnacją. 
- Nadal nie wiem, jak to robisz - powiedziała. - Wydaje mi się, że znacznie łatwiej 

byłoby to osiągnąć, wymawiając zaklęcie. 

-  Jeżeli  wypowiedzenie  kilku  słów  pomoże  ci  się  skupić, nie  sądzę,  by  mogło  to 

zaszkodzić - oświadczył Luke. - Pamiętaj tylko, że Mocy nie da się ograniczyć czy za-
mknąć w słowach. 

- Przepraszam... za to, co zrobiłam wtedy w więzieniu - mruknęła. -Wówczas omal 

ich nie zabiłam. Ja... nagle, kiedy ogarnęła mnie złość, poczułam, że to wszystko, co mi 
przedtem mówiłeś,  nie  ma  sensu. Chciałam  je  zabić,  żeby  położyć  kres  złu, ale  prze-
szkodziły mi w tym twoje nauki. 

- Siostry Nocy chciały, byś je zabiła. Chciały, byś poddała się uczuciu nienawiści. 
- Wiem o tym - przyznała dziewczyna - ale w tamtej chwili nie byłam w stanie do-

strzec, że jasna strona Mocy może być silniejsza od ciemnej. 

Ślub Księżniczki Leii 

216

- Nigdy nie powiedziałem, że jest silniejsza - odpowiedział Luke. - Jeżeli zależy ci 

na  władzy,  obie  strony  mogą  służyć  temu  celowi  równie  dobrze.  Ale  spójrz  tylko  na 
Siostry Nocy... popatrz na to, co proponuje im ciemna strona: trwogę i strach zamiast 
miłości, agresję zamiast spokoju, panowanie zamiast służenia i nienasyconą żądzę ze-
msty tam, gdzie powinna być chęć przebaczenia. 

Luke dotknął skóry pozostałych zwierząt, ochładzając ich ciała. Teneniel podeszła 

do niego od tyłu, objęła go ramionami i dotknąwszy policzkiem jego ramienia, przytuli-
ła się do jego pleców. 

- A co, jeśli zależy mi na miłości bardziej niż na czymkolwiek innym? - zapytała. - 

Czy jasna strona pomoże mi ją zdobyć? 

Trudno było nie zrozumieć, o co jej chodzi, ale Luke wolał udać, że tego nie wie. 

Uważał Teneniel za atrakcyjną dziewczynę, ale żeby wyznawać jej miłość... to byłoby 
bałamutne. 

- Nie wiem - odpowiedział szczerze. - Przypuszczam, 
że mogłaby. 
- Zanim się pojawiliście, ujrzałam ciebie i Isoldera w jednej ze swoich wizji - po-

wiedziała. - Byłam samotna, żyjąc w głuszy tak długo, że chciałam tylko znaleźć męża i 
powrócić  do  sióstr  swojego  klanu.  Przez  wiele  dni  rzucałam  czary  mające  wyostrzyć 
mój wzrok, a potem ujrzałam was we śnie. Pomyślałam, że może jesteście mi przezna-
czeni. Luke ujął jej złączone dłonie i przytrzymał. 

- Nie wierzę w przeznaczenie - oświadczył. - Uważam, że dzięki wyborom, jakich 

dokonujemy, każdy z nas przeciera swój własny szlak przez życie. Posłuchaj, jest coś, 
co  chciałem  ci  powiedzieć,  ale  nie  zrobiłem  tego  w  obawie,  iż  mógłbym  cię  skrzyw-
dzić.  Wiesz  przecież,  że  prawie  się  nie  znamy.  Myślę,  że  lepiej  będzie,  jeżeli  trochę 
ochłoniemy. 

- Uważasz, że to ja powinnam ochłonąć - szepnęła domyślnie dziewczyna. - Ko-

biety  z  mojego  świata  wybierają  sobie  mężów  bardzo  szybko,  czasami  dosłownie  w 
mgnieniu oka. Kiedy tylko cię ujrzałam wiedziałam, że jesteś tym, kogo  szukam. Nie 
zmieniłam zdania. Ty jednak postępujesz w taki sposób, jakbyś sądził, że miłość musi 
najpierw przejść niejedną próbę. 

- Nie jestem pewien, czy musi przejść jakąkolwiek próbę - sprzeciwił się Luke. - 

Czasami bardzo szybko dojrzewa, ale zazwyczaj jeszcze szybciej umiera. 

- No to co? - zapytała dziewczyna. - Cóż tracimy, jeżeli nasza miłość umrze? 
- Nie mogę się z tym zgodzić - odrzekł Luke. - Miłość jest czymś więcej niż tylko 

chwilowym zauroczeniem czy pożądaniem. Nie sądzę, by dwoje ludzi poznało, czy jest 
prawdziwa, dopóki nie spędzą razem trochę czasu i nie zbiorą bagażu wspólnych prze-
żyć  i  wspomnień.  Ja  zaś  mam  do  wykonania  pewne  zadanie.  Muszę  nauczyć  się,  jak 
być rycerzem Jedi, a prawda wygląda tak, że kiedy odlecę, najpewniej już nigdy się nie 
zobaczymy. Ty i ja nie będziemy więc mieli wspólnych przeżyć ani wspomnień. 

Zamierzał powiedzieć jej coś więcej, przyznać, że ma nadzieję, iż kiedyś może uda 

mu się spotkać dziewczynę podobną do niej... Nagle w głębokim cieniu pod drzewami 
poruszył się śpiący Han. Uniósł rękę, jak gdyby chciał coś odpędzić, a potem krzyknął: 

- Nie! Nie! 

Create PDF

 files without this message by purchasing novaPDF printer (

http://www.novapdf.com

)

background image

Dave Wolverton 

217

Luke  uznał  zachowanie  przyjaciela  za  co  najmniej  dziwne.  Nigdy  przedtem  nie 

słyszał,  by  Han  mówił  przez  sen.  Po  chwili  Jedi  poczuł  silne  zawirowanie  Mocy,  jak 
gdyby coś niewidzialnego wyłoniło się spod baldachimu drzew. Czuł, że czai się w po-
bliżu,  i  zastanawiał  się,  czy  przypadkiem  w  ciemnościach  nie  kryje  się  jakieś  groźne 
zwierzę. Uniósł głowę, żeby spojrzeć w górę, ale poczuł jak przygniata go nagle jakiś 
ciężar, jakby ktoś założył mu na twarz ciemną maskę. Jego ciałem wstrząsnęły dresz-
cze.  Walczył,  żeby  odzyskać  spokój  i  być  niewidzialnym.  Uświadomił  sobie,  że  od-
czuwa działanie czegoś w rodzaju myślowej sondy. 

- Co to jest? Co się dzieje? - zapytała go Teneniel. Luke uciszył ją gestem. Przez 

kilka  minut  stał  nieruchomo,  nic  nie  mówiąc,  starając  się  odzyskać  spokój  i  czerpać 
energię z Mocy. Po chwili przykre uczucie ustąpiło. 

Teneniel zachłysnęła się powietrzem, jakby ktoś oblał ją nagle zimną wodą. Chcia-

ła zakryć  rękami  głowę,  ale  po  chwili  uniosła  ją,  spojrzała w  niebo  i  głośno  się roze-
śmiała. 

- Gethzerion, ode mnie nie dowiesz się niczego, co miałoby dla ciebie jakąś war-

tość! 

W uszach Luke'a rozbrzmiał drżący, skrzekliwy głos staruchy, wypełniający  cały 

las i dobiegający równocześnie zewsząd i znikąd. 

- Już się dowiedziałam - zarechotała. - Wiem, że Han Solo żyje i marzy o naprawie 

swojego statku. Muszę przyznać, że jestem rada, iż udało się ocalić z katastrofy te cen-
ne generatory. Wierzcie mi, równie mocno jak on pragnę, by udało się sprawić, że jego 
statek znów będzie latał. 

Luke  sięgnął  Mocą,  starając  się  dotknąć  umysłu  Siostry  Nocy.  Zobaczył  przez 

moment maszerujące w ciemnościach imperialne roboty kroczące, a potem Gethzerion 
zamknęła się w sobie i niczego już więcej nie mógł się dowiedzieć. 

-  Siodłaj  rankory  -  polecił  dziewczynie,  zadowolony,  że  chociaż  przez  krótką 

chwilę  mógł  ulżyć  zwierzakom  w niedoli.  -  Musimy  się  pospieszyć  i  ruszać  w  dalszą 
drogę.  Gethzerion  i  jej  armia  maszerują nocą.  Zaatakują  twój  klan  jeszcze  przed  świ-
tem. 

Ślub Księżniczki Leii 

218

R O Z D Z I A Ł  

22 

Wszyscy zaczęli w pośpiechu siodłać rankory i ruszyli, by jak najprędzej pokonać 

ostatni  odcinek  drogi.  Zaszła  jednak  subtelna zmiana.  Teneniel  jechała teraz  z  Isolde-
rem, a Han z Leią. Luke razem z Artoo dosiadali trzeciego zwierzęcia. Młody Jedi do-
szedł do wniosku, że jego rozmowa z Teneniel pozwoliła jej ujrzeć wszystko w innym 
świetle. Zrezygnowała ze starań o jego względy, a on w pewnym sensie poczuł ulgę. 

Rankory, przedzierając się przez gąszcze, pędziły z zawrotną szybkością ku forte-

cy sióstr klanu ze Śpiewającej Góry, a ich makabryczne kolczugi i napierśniki dzwoniły 
i klekotały, mącąc nocną ciszę. Żaden inny dźwięk nie przerywał panującej  w dżungli 
ciszy. Nie zaskrzeczał ani jeden gad, z gałęzi na gałąź nie przeskoczyła żadna jaszczur-
ka.  Nie  było  też  słychać  łopoczących  skrzydłami  ptaków.  Wydawało  się,  iż  nagle 
wszystkie zwierzęta tutaj wyginęły; zamarło wszelkie życie. 

Pędzili  tak  swoje  wierzchowce  przez  godzinę,  pokonując  łańcuch  wzgórz,  aż  w 

końcu zadyszane rankory zatrzymały się, i  w  odległości pięciu kilometrów ujrzeli po-
dobną  do  niecki  dolinę,  a  za  nią  Śpiewającą  Górę.  Niebo  nad  ich  głowami  przybrało 
posępną czerwoną barwę. Był to efekt odbijania się łuny szalejącego pożaru od unoszą-
cych się nad nimi chmur dymu. Siostry Nocy podpaliły lasy porastające wzgórza sąsia-
dujące z fortecą, tak że Śpiewająca Góra wyłaniała się z kłębów dymu niczym samotny 
palec  wystający  ze  stosu  żarzących  się  jeszcze  węgli.  Luke  bardzo  wyraźnie  usłyszał 
słowa zaniepokojonej Augwynne: 

- Luke, Teneniel, chodźcie tu jak najszybciej! 
- Jesteśmy  w drodze! - odkrzyknął w myśli, ponaglając rankory do  jeszcze szyb-

szego biegu, tak że spod ich nóg zaczęły szybować grudy ziemi i kępy wydzieranej pa-
zurami trawy. 

Poczuł nagle pędzącą im na spotkanie ciemność. Zło ścisnęło mu serce jak niewi-

dzialna obręcz. W powietrzu unosił się odór spalenizny i  woń dymu. Z zabarwionego 
na purpurowo nieba opadały na nich popioły i sadze. Luke bolał nad tym, że musi po-
prowadzić całą grupę ogromnym łukiem, tak by dotrzeć do stóp góry od pomocy. Zda-
wał sobie sprawę, że wybiera dłuższą drogę. Nie mógł jednak skierować się ku stokom 
południowym, gdzie armia Sióstr Nocy przygotowywała się do walki. 

Create PDF

 files without this message by purchasing novaPDF printer (

http://www.novapdf.com

)

background image

Dave Wolverton 

219

Kiedy  rankory  znalazły  się  w  końcu  przy  północnych  stokach,  Luke  poczuł  wy-

raźnie  obecność  czarownic.  Uniósł rękę,  bez  słowa  nakazując  zwierzakom,  by  się  za-
trzymały,  a  sam  spojrzał  na  piętrzącą  się  nad  nimi,  spowitą  w  kłębach  dymu  skalną 
ścianę. Od skał odbijał się upiorny blask ognia, oświetlając wszystko z wyjątkiem naj-
głębszych szczelin i rozpadlin. 

Luke utkwił wzrok w stromej ścianie. Nie mogli wspiąć się po niej na szczyt góry 

tak, aby nikt ich nie zauważył. Siostry Nocy z pewnością od razu przystąpiłyby do ata-
ku. 

Brunatny dym spowijał całą okolicę jak złowieszczy całun, ale wydawał się wisieć 

zupełnie  nieruchomo.  Siostry  Nocy  musiały  nim  manipulować,  posługując  się  Mocą. 
Stanowił  dla nich  swoistą  broń.  W  powietrzu  wyczuwało  się  istnienie  statycznych  ła-
dunków elektrycznych. 

- Artoo, uruchom czujniki i powiedz, czy stwierdzasz obecność urządzeń elektro-

nicznych - odezwał się Luke. 

Mały  robot  wysunął  natychmiast  paraboliczną  antenę  i  pozwolił,  by  obróciła  się 

kilka razy. 

-  Mistrzu  Luke  -  zauważył  Threepio.  -  W  powietrzu  jest  tak  wiele  ładunków,  że 

silne pole elektrostatyczne omal nie obezwładnia mych obwodów. Bardzo wątpię, czy 
Artoo  będzie  mógł  w  tych  okolicznościach  cokolwiek  stwierdzić.  To  nie  są  warunki 
odpowiednie dla androida. 

- To nie są warunki odpowiednie dla kogokolwiek - poprawił go Luke, wciągnąw-

szy nosem powietrze. 

Wiszące  nad nimi  kłęby  dymu  nie  miały  wyglądu  stalowo-szarych  chmur  burzo-

wych, nabrzmiałych od nadmiaru wody ani też białych kłębiastych obłoków zwiastują-
cych letni kapuśniaczek. Te, które teraz widział, były czarnymi  obłokami ciężkimi od 
pyłu i sadzy. Kiedy na nie spoglądał, zobaczył nagle, jak zawirowały niczym dym, któ-
ry ktoś skłębił, machnąwszy ręką. Z falujących obłoków wyłoniła się ogromna, oświe-
tlona  czerwonym  blaskiem  twarz  Gethzerion.  Stamcha  spojrzała  na  nich,  mrugając 
oczami, i po chwili zniknęła, ale Luke nadal miał wrażenie, że czai się gdzieś w chmu-
rach i ich obserwuje. Rankory parsknęły, po czym wystraszone odskoczyły od stóp gó-
ry. 

- Nie martwcie  się - uspokoiła je Teneniel. - Gethzerion próbuje  was tylko prze-

straszyć. 

- Tak -przyznał Han. - Muszę stwierdzić, że z dobrym skutkiem. 
Robot,  który  przez  cały  czas  obracał  nerwowo  kopułką,  zaczął  się  nagle  trząść, 

kierując antenę na południowy wschód. Cicho piknął i wyświetlił mały punkcik. 

- Artoo wykrył kilka imperialnych robotów kroczących - odezwał się Threepio. 
Luke spojrzał w tamtą stronę, a potem ponownie popatrzył na skalną ścianę. Nie-

które szczeliny były tak mroczne, że gdyby rankory wybrały drogę wiodącą takimi roz-
padlinami, oko ludzkie mogłoby nie dostrzec wspinających się zwierząt. Wiedział jed-
nak,  że  czujniki  robotów  kroczących  reagujące  na  obecność  istot  żywych  wykryłyby 
wierzchowce i ludzi w ciągu kilku sekund. Najważniejszą sprawą było więc unieszko-

Ślub Księżniczki Leii 

220

dliwienie  tych  maszyn,  tak  by  zwierzęta  mogły  bezpiecznie  rozpocząć  wspinaczkę. 
Czasu było naprawdę niewiele. 

Wyciągnąwszy rękę, Luke dotknął grzbietu rankora. Zwierzę znowu było zgrzane. 

Czuł, że jest zmęczone i osłabione. Pozwolił, by przepływająca przez niego Moc ochło-
dziła boki wierzchowców i ugasiła ich pragnienie. 

- Tosh, niech dwoje najzręczniejszych spośród twoich dzieci zabierze moich przy-

jaciół w górę, do fortecy klanu - odezwał się do samicy. - Ja zostanę tu, na dole, z pozo-
stałymi rankorami, by walczyć, i dołączę do nich tak szybko, jak będzie to możliwe. 

Tosh zaczęła cicho mruczeć, wydając rozkazy dzieciom, a potem dwójka młodych 

samców zdjęła z jej grzbietu worki z generatorami. Tosh i jej córka ściągnęły z grzbie-
tów uprzęże i siodła, przygotowując się do walki. 

-  Han  -  odezwał  się  Luke,  spoglądając  na  przyjaciela  i  siostrę  siedzących  na 

grzbiecie  rankora.  -  Zabierz  Leię,  Artoo  i  Threepia na  górę,  do  „Sokoła",  i zajmij  się 
naprawą statku. - Chcąc zaakcentować swoje słowa, zdjął Artoo z grzbietu Tosh i umie-
ścił go na rankorze między Hanem i Leią. - Nie ma tu dla was nic do roboty. Teneniel, 
może być im potrzebna twoja pomoc. 

- Co to ma znaczyć? - obruszył się Han. - Zostaję z tobą. Wciąż mam olej w gło-

wie i blaster, więc mogę ci pomóc. 

- Nie na wiele ci się przyda i jedno, i drugie - stwierdził Luke. 
Han był wyraźnie rozczarowany. 
- Tak, ale... 
Ciemne chmury przeszył błysk i rozległ się huk gromu spotęgowany echem odbi-

jającym się od skalnej ściany. Purpurowa smuga ognia trafiła w skały tuż nad ich gło-
wami i rozprysnęła się, posyłając na dół kaskady płonących jak iskry  odłamków skal-
nych. 

- Jeszcze tego nie rozumiesz? - zapytała go Leia. - Siostrom Nocy zależy na „So-

kole", bo wiedzą, że jest to jedyny sposób, aby mogły wydostać się z tej dziury. Najlep-
szą rzeczą, jaką możesz dla wszystkich zrobić, to naprawić ten statek jak najszybciej i 
odlecieć, nie pozostawiając wiedźmom niczego, 

0 co mogłyby walczyć. 
- Wiem o tym - odparł z urazą w głosie Han. - Rozumiem to! Całkowicie się z tobą 

zgadzam! 

Luke wiedział jednak, że w głębi duszy  Han nie mógł znieść myśli, iż musi opu-

ścić przyjaciela w potrzebie. 

Chewbacca i Threepio zsunęli się z grzbietu córki Tosh 
1 usiedli nieporadnie za Isolderem i Teneniel. Na grzbiecie ogromnej bestii, za ko-

ścianą zbroją, mogły się pomieścić bez trudu nawet cztery osoby. Luke nie martwił się 
o to, czy rankor da sobie radę, niosąc czworo ludzi. Większym problemem było wnie-
sienie  na  górę  beczki  z  chłodziwem  i  generatorów.  Jeden  z  rankorów  będzie  musiał 
wspinać się, niosąc na grzbiecie taki ciężar. 

-  Dacie  sobie  radę?  -  zapytał  obu  samców.  Usłyszał  w  odpowiedzi  twierdzące 

mruknięcie. 

Create PDF

 files without this message by purchasing novaPDF printer (

http://www.novapdf.com

)

background image

Dave Wolverton 

221

Uniósł głowę i ujrzał twarz Leii rozjaśnioną kolejnym błyskiem. Czuł wyraźnie, że 

jest zaniepokojona. 

- Nie martw się - powiedział, by ją ukoić. - Zajmę się robotami kroczącymi, byście 

mogli bezpiecznie dotrzeć do fortecy. 

- Nie o to się martwię - odparła Leia. - Uważaj na siebie. Nie próbuj zostać bohate-

rem. Ci ludzie, z którymi będziesz walczył, są przesiąknięci złem do szpiku kości. Na-
wet j a to czuję. 

Zapadła  niezręczna  cisza.  Prawdę  mówiąc,  Luke  nie  bardzo  wiedział,  co  powie-

dzieć. Jeżeli kiedykolwiek miał przyjść dzień, w którym musieli wykazać się wręcz he-
roiczną odwagą, to było to właśnie dzisiaj. 

- Będę uważał - obiecał. 
Trąciwszy kolanem Tosh zawrócił, zostawiając przyjaciół w lesie zajętych przygo-

towaniami  do  dalszej  drogi.  Tosh  przebiegła  około  stu  metrów  w  górę  łagodnego 
wzniesienia,  stanęła  na  tylnych  nogach  i  wciągnęła  powietrze  w  płuca.  Zarośla  przed 
nimi tworzyły jednolitą czarną ścianę. Tosh mruknęła cicho, a Luke zrozumiał jej proś-
bę. Chciała, by zsunął się z jej grzbietu, aby umożliwić jej zwinne poruszanie się pod-
czas walki. Przywarła do ziemi, a Luke zeskoczył. 

Próbował  wyczuć,  co  kryją  ciemności.  Nie  widział i nie  słyszał  niczego... nawet 

wówczas, kiedy starał się posłużyć Mocą, nie czuł absolutnie nic. Rankory skierowały 
się  w lewo, by  obejść rosnące przed nimi gęste krzaki. Luke podążył  bezszelestnie za 
nimi, pozwalając Mocy kierować jego krokami. 

Dotarli  do  wąskiej  ścieżki  wiodącej  ku  jeszcze  gęstszym  krzakom.  Na  ziemi, 

oświetlonej blaskiem ognia, Luke dostrzegł nagle świeże ślady. Jedynie zaopatrzone w 
stalowe szpony łapy imperialnych robotów kroczących mogły pozostawić za sobą zie-
mię  tak  stratowaną i  pooraną.  Popatrzył  raz  jeszcze  przez  szczelinę  w  krzakach.  Było 
tam nieco jaśniej, jak gdyby gąszcz liści nad głową nie był taki zbity. Zdał sobie spra-
wę, że znajduje się na szczycie niewielkiego wzgórza. 

Nagle usłyszał, jak znajdujący się przed nim szturmowiec krzyknął do mikrofonu 

swojego hełmu: 

- Popatrzcie! Tam, na skalnej ścianie! 
Luke obejrzał się przez ramię. Dwójka synów Tosh wspinała się właśnie po niemal 

pionowym  stoku,  chwytając  się  ogromnymi  szponami  wyżłobionych  miejsc.  Luke  z 
wielkim trudem dostrzegł na grzbiecie jednego ze zwierząt sylwetki Hana, Leii i pozo-
stałych. 

Niemal w tej samej chwili tuż przed nim rozległ się huk blasterowych działek. W 

blasku oślepiającego światła Luke zobaczył, że to, co w pierwszej chwili wzięli za sku-
pisko krzaków, było w rzeczywistości imperialną siecią, maskującą stanowisko ognio-
we ukrytych blasterów. Obok działek ujrzał kilkunastu szturmowców, cztery imperialne 
roboty kroczące i jedną skuloną w pobliżu Siostrę Nocy. Luke zrozumiał, że w innych 
miejscach  wokół  fortecy  muszą  być  rozmieszczone  dziesiątki  takich posterunków,  ale 
miał  nadzieję,  że  zniszczenie  tego  jednego  da  Leii  i  pozostałym  szansę  dotarcia  na 
szczyt. 

Ślub Księżniczki Leii 

222

Tymczasem Tosh i jej córka złapały halabardy i pobiegły przed siebie, licząc na to, 

że huk strzelających działek zagłuszy odgłosy ataku. Luke, który obserwował Leię, zo-
baczył  jak  oba  wspinające  się  rankory  raptownie  skręcają,  próbując  ukryć  się  przed 
ogniem za występem skalnym. Udało im się dokonać tej sztuki, gdyż chwyciły się lin 
splecionych ze skór whuffy, zwieszających się z góry jak pnącza. 

Luke pospieszył za Tosh i jej córką, by pomóc im w walce. Starsza samica, która 

pierwsza znalazła się przy robotach, rozbiła dwa z nich, obalając je na miejsce, w któ-
rym stało umocowane działko. Przerażeni szturmowcy  wystrzelili do niej z karabinów 
blasterowych, a Tosh ryknęła z bólu, kiedy  błyskawice odbiły się  od  jej grubej skóry. 
Luke  wyciągnął  ręczny  blaster  i  trzy  razy  szybko  strzelił,  eliminując  szturmowców  z 
dalszej walki. 

Córka Tosh w tym czasie, zamachnąwszy się halabardą, przecięła na pół trzeciego 

robota. 

Czwarty  jednak natychmiast się obrócił i jego artylerzysta  zaczął strzelać do niej 

ze  swojego  dwulufowego  działka.  Udało  mu  się  odstrzelić  przednią  łapę  rankora  tuż 
przy ramieniu. Posoka obryzgała jej bok, a w ziejącej ciemnoczerwonym mięsem ranie 
ukazały się odłamki sterczących żółtych kości. Córka Tosh spojrzała z przerażeniem na 
ranę; drugą łapą zerwała z grzbietu zbrojoną kolczugę i cisnęła nią w imperialnego ro-
bota. Upadła na ziemię i po chwili umarła. Impet ciężkiej zbroi przewrócił maszynę, a 
wówczas  rozwścieczona  śmiercią  córki  stara  samica  skoczyła  i  jednym  ruchem  łapy 
zmiażdżyła  uciekających  szturmowców,  potem  rzuciła  się  do  przewróconego  robota  i 
zamachnąwszy się pięścią, trafiła w gniazdo z działkami. 

Z  uszkodzonego  robota  trysnął  snop  iskier  i  błysnął  ogień;  jego  źródło  zasilania 

zostało zniszczone. Mimo to Tosh nadal zadawała ciosy pięścią, miażdżąc kadłub. Ża-
den z członków załogi nie żył, a ona, zawodząc głośno, starała się rozerwać kadłub, że-
by móc dostać się do trupa artylerzysty. 

Luke  wystrzelił  ponownie,  trafiając  jeszcze  dwóch  szturmowców,  a  potem  usły-

szał, jak Siostra Nocy zaczyna coś nucić. Przerażona, kuliła się przy ziemi, starając się 
odpełznąć jak najdalej od srożącej się Tosh. Luke wyciągnął i zapalił miecz świetlny. 

- Hej, ty! - zawołał do niej. 
Odwróciła się, a z jej głowy zsunął się kaptur. Była młoda, prawie jeszcze dziecko. 

Miała najwyżej szesnaście lat. Luke nie mógł sobie wyobrazić, by mogła być naprawdę 
zła. Czuł wyraźnie jej strach. 

Kiedy jednak zaczęła znów nucić, wyciągnął poziomo rękę i posługując się Mocą, 

zacisnął  jej  tchawicę.  Nucenie  umilkło,  a  dziewczyna  zamarła  bez  ruchu  z  wyrazem 
wielkiego przerażenia w oczach. 

- Nie zmuszaj mnie, bym cię zabił - ostrzegł ją Luke. - Obiecaj, że opuścisz Get-

hzerion i jej Siostry Nocy, i już nigdy do nich nie powrócisz. 

Dziewczyna  spojrzała  na  niego,  a  oczy  w  jej  oświetlonej  blaskiem  ognia  twarzy 

rozszerzyły  się  z  trwogi.  Nie  mogąc  złapać  tchu,  zaczęła  się  krztusić.  Kiwnęła  tylko 
głową, a Luke wyczuł emanujący z niej zwierzęcy strach. Uwolnił jej tchawicę. 

Create PDF

 files without this message by purchasing novaPDF printer (

http://www.novapdf.com

)

background image

Dave Wolverton 

223

Upadła na ziemię, nie przestając patrzeć na niego, a w jej wzroku pojawiła się na-

gle wściekłość. Luke zrozumiał, że jest zła z powodu własnej  bezsilności. Jednym za-
maszystym gestem, wymówiwszy zaklęcie, wytrąciła miecz świetlny z jego dłoni. 

Młody Jedi wyciągnął blaster i strzelił. Dziewczyna krzyknęła, rzucając jakąś klą-

twę, i usiłowała odbić dłonią błyskawicę strzału, ale była widocznie za młoda i za słaba. 
Strzał z blastera trafił ją w dłoń, wypalając w niej wielki dymiący otwór. Czarownica, 
spojrzawszy z przerażeniem na zwęgloną dłoń, wrzasnęła. 

Miecz  świetlny  Luke'a  oderwał  się  od  ziemi  i  podążył  w  kierunku  jego  głowy. 

Młody  Jedi,  ukierunkowawszy  Moc,  zmienił  tor  lotu  broni,  a  potem  wyłączył  Moc  i 
kiedy miecz szybował łukiem ku niemu, pewnie chwycił go za rękojeść. 

- Ostrzegam cię! - krzyknął. 
Mimo to Siostra Nocy zaczęła śpiewać kolejne zaklęcie. Nagle tuż przy niej jed-

nym  skokiem  znalazła  się  Tosh,  która  zamachnąwszy  się  ogromną  łapą,  wbiła  młodą 
wiedźmę w ziemię, zamieniając ją w krwawą miazgę. 

Luke  wyprostował  się,  wciąż  jeszcze  wstrząśnięty  samobójczym  zachowaniem 

czarownicy. Nie chciał uwierzyć, żeby ktoś równie młody mógł tak bez reszty poświę-
cić się ciemnej stronie. 

Tosh tymczasem, chwyciwszy  Luke'a jedną łapą, umieściła go na grzbiecie i po-

gnała przez dżunglę w stronę Śpiewającej Góry. 

Luke widział na jej kościstym boku ciemne ślady w miejscach, gdzie skórę zwęgli-

ły strzały z blasterów. Niektóre obrażenia były głębokie i bardzo krwawiły. Tosh rycza-
ła z bólu, ale nie z powodu odniesionych ran; widziała przecież śmierć własnej córki. 
Przedzierając się między drzewami, stara samica dotarła do podnóża niemal pionowej 
ściany i zaczęła się po niej wspinać ku wiszącym nad nimi chmurom czerwonego dy-
mu. 

Fortecę otaczał pierścień płonących lasów. W pewnej chwili tuż obok nich rozległ 

się huk gromu. Kiedy Tosh dotarła na górę, Luke zobaczył w oddali Leię i pozostałych. 
Siedzieli na grzbietach rankorów zanurzonych po brzuchy w gęstych trzcinach. Księż-
niczka  popatrzyła  w  jego  stronę,  chcąc  sprawdzić,  czy  nic  mu  się  nie  stało,  a  potem 
ściągnęła wodze swojego  wierzchowca i przynagliła go do  dalszej drogi. Oba rankory 
pobiegły przez pola porośnięte łanami zboża, kierując się na południe w stronę skalnej 
fortecy. Stara Tosh wydała bitewny ryk, który powtórzyły biegnące przodem zwierzęta. 
Han i Isolder wtórowali im, wydając głośne okrzyki. 

Kiedy Luke dotarł do południowego skraju doliny, zobaczył pięćdziesiąt rankorów 

stojących  nieruchomo  jak  ciemne  posągi  wzdłuż  skalnego  muru,  uzbrojonych  w  ol-
brzymie drągi i maczugi. Niewielka armia odzianych w proste skórzane fartuchy męż-
czyzn i starszych dzieci mozoliła się, wnosząc na górę wielkie głazy i układając je na 
szczycie muru w pobliżu czuwających bestii. 

Kiedy Leia dotarła do stóp fortecy, przynagliła rankory, by zaniosły ich po scho-

dach na  górę.  Wielkie  zwierzęta nie  mogły  jednak  przecisnąć  się  przez  wąskie  przej-
ście, więc Han, Leia, Isolder i Teneniel musieli zsiąść, po czym z pomocą Artoo i Thre-
epia wnieść na górę generatory. Luke, słysząc wciąż słowa Augwynne nakłaniającej ich 
do pośpiechu, przeskakując po trzy stopnie naraz, ruszył prosto do  fortecy. Po drodze 

Ślub Księżniczki Leii 

224

mijał wiele komnat, w których schroniły się strwożone dzieci i mieszkający  w  wiosce 
niedołężni starcy. Po chwili dotarł do ogromnej komnaty wojowniczek. 

Zastał w niej odziane w swoje zwykłe stroje i hełmy czarodziejki. Stały nad wielką 

rzeźbioną mapą przedstawiającą okolicę i zawodziły, powtarzając wciąż te same słowa: 

Ah re, ah re, ah suun core. Ah re, ah re, ah suun core.  Augwynne powitała go 

powściągliwie, jej twarz przypominała kamienną maskę. 

- Witaj, Luke'u Skywalkerze - powiedziała, a pozostałe siostry nuciły dalej swoją 

pieśń. - Liczyłam na to, że się pospieszycie. Śpiewamy  właśnie zaklęcie rozpoznania, 
mające  ujawnić  nam,  gdzie  znajdują  się  Siostry  Nocy,  byśmy  mogły  się  zorientować, 
co zamierzają. 

Końcem  rzeźbionej  drewnianej  laski  przysunęła  miniaturowy  model  latającego 

śmigacza  Gethzerion  bliżej  fortecy.  O  ile  Augwynne  się  nie  myliła,  stara  wiedźma 
znajdowała  się  o  dwa  kilometry  od  nich,  kursując  między  jednym  oddziałem  wojsk  a 
drugim. Luke domyślił się, iż Gethzerion musi używać śmigacza, żeby móc  osobiście 
wydawać rozkazy swoim dowódcom. 

- Czy wyprawa się powiodła? - zapytała go Augwynne. 
- Na tyle, na ile można się było spodziewać - odrzekł Luke. 
- To dobrze - odetchnęła czarodziejka z ulgą. - Ile czasu może zająć  Hanowi na-

prawa statku? 

- Dwie godziny - odpowiedział Luke. - Jest w tej chwili na górze i stara się zamo-

cować generatory. Gethzerion już wie, że wkrótce będzie miał zdatny do lotu statek. 

- I tak dowiedziałaby się tego wcześniej czy później - stwierdziła Augwynne. - Po-

staramy się powstrzymać Siostry Nocy, dopóki Han nie skończy. 

Jedna z członkiń klanu schyliła się i umieściła na mapie u stóp zachodnich stoków 

góry siedemnaście czarnych kamieni. Luke przyjrzał się dokładniej makiecie. Strategia, 
jaką  obrały  Siostry  Nocy,  wydała  mu  się  co  najmniej  dziwna.  Wyglądało  na  to,  że 
wiedźmy  postanowiły  rozmieścić  wokół  fortecy  dwanaście  posterunków,  z  których 
każdy  strzeżony  był  przez  jedną  Siostrę  Nocy.  Odległości  pomiędzy  poszczególnymi 
posterunkami  były  takie  same  i  wynosiły  trzydzieści  stopni.  Ponieważ  przed  godziną 
jeden taki punkt udało mu się zniszczyć, dobrze wiedział, jak są uzbrojone i strzeżone 
pozostałe. Poza tym Gethzerion rozmieściła trzy oddziały szturmowe, także w równych 
odstępach,  wokół  góry.  Pierwszy  znajdował  się  dokładnie  naprzeciwko  głównych 
schodów stanowiących jedyne łatwo dostępne wejście do fortecy, a dwa inne na obwo-
dzie pod kątem sto dwadzieścia stopni jeden od drugiego. Pozornie plan Gethzerion nie 
uwzględniał  takich  szczegółów  jak  rzeźba  terenu,  umocnienia  czy  obronność  pozycji 
zajętych  przez  jej  przeciwniczki.  Czyżby  więc  się  spodziewała,  że  jej  wojska,  mając 
liczebną przewagę, bez trudu przedrą się przez każdą przeszkodę? Luke znał jednak po-
tęgę Mocy i wiedział, że jej plan ma wszelkie szansę powodzenia. 

- Wielu Sióstr Nocy nie możemy się doliczyć - stwierdziła Augwynne, spoglądając 

na mapę. - Będziemy musiały mieć się na baczności. 

Przesunęła  figurkę  przedstawiającą latający  śmigacz  Gethzerion  trochę  bliżej  po-

łudniowej ściany, po czym udała się na kamienny taras, by zaczekać tam na rozpoczę-
cie ataku. 

Create PDF

 files without this message by purchasing novaPDF printer (

http://www.novapdf.com

)

background image

Dave Wolverton 

225

Luke,  nie  spiesząc  się,  podążył  za  nią,  a  czarodziejki  udały  się  w  ich  ślady.  Do 

świtu było coraz bliżej i chmury nad nimi zaczęły się rozjaśniać. W powietrzu było jed-
nak wciąż tak dużo dymu, że Skywalker wątpił, czy blask słońca będzie mógł się przez 
niego  przedrzeć.  Ostatniej  nocy  Luke  przebył  szmat  drogi, zatrzymując  się  tylko  dwa 
razy na krótki postój, i teraz czuł się tak, jakby  od  wielu dni nie spał. Na dole, w gę-
stych  lasach,  zobaczył  poruszające  się  imperialne roboty  i  szturmowców,  chodzących 
wokół nich jak rozglądające się w poszukiwaniu kryjówki białe szczury. 

- Czy masz dla nas jakieś mądre słowo, Jedi? - zapytała go Augwynne. - Czy mo-

żesz udzielić nam dobrej rady? 

- Używajcie swojej mocy tylko  w obronie życia-powiedział Luke. -Wyłącznie po 

to, by ochronić siebie i swoich bliskich. 

-  Czy  to  znaczy,  że nie  powinnyśmy  zabijać  Sióstr  Nocy?  -  zapytała  jedna z  ko-

biet. 

Luke popatrzył na mapę i na zgromadzone u stóp góry wojska Sióstr Nocy. 
- Nie, jeżeli będziecie mogły tego uniknąć. Z drugiej strony,  ostrzegłem przecież 

Gethzerion i jej bandę. 

- My także - rzekła Augwynne. - Te, które staną dzisiaj przeciwko nam do walki, 

zginą, mając ręce splamione własną krwią. Jeżeli o mnie chodzi, zamierzam być bezli-
tosna. Wciąż czekali. Teneniel podeszła do Luke'a i ujęła go za rękę. 

-  Twoi  przyjaciele  naprawiają  statek  tak  szybko  jak  tylko  mogą.  Czułam,  że  im 

przeszkadzam. Myślałam, że może tutaj będę bardziej pomocna. 

Luke spojrzał w jej oczy. Łuna bijąca od płonącego lasu przydawała im miedzia-

nego blasku, a czerwone błyski tańczyły na jej włosach. 

Teneniel  głęboko  westchnęła.  Zerwał  się  lekki  wiatr.  Luke  pomyślał,  że  może 

Gethzerion  zjawi  się  i  wygłosi  mowę,  by  zaanonsować  swoją  obecność,  ale  usłyszał 
jedynie słowa Augwynne, która powiedziała: 

- Nadchodzą! 
Stojące wokół Luke'a czarodziejki zaczęły cicho nucić, a z dołu, od strony pogrą-

żonych w ciemnościach gąszczy, dobiegł ich głośny śpiew Sióstr Nocy. Powietrze wo-
kół tarasu zawirowało i Luke poczuł we włosach drobiny piasku i kurzu. Uświadomiw-
szy sobie, że lecą z góry, uniósł głowę i zobaczył, że powietrze jest ciemne od płatków 
sadzy.  Sięgnąwszy  do  podręcznej  torby,  wyciągnął  gogle.  W  tej  samej  chwili  poczuł 
potężny wstrząs Mocy. 

Zerwał się silny wiatr, a Luke znalazł się w ogromnym leju, utworzonym z piasku 

i wirujących drobin sadzy. Włożył gogle, a czarodziejki, przymknąwszy oczy, wycofały 
się z tarasu do wnętrza fortecy. 

-  Wyatha  ara  ąuetha  way.  Wyatha  ara  ąuetha  way...  -  zaczęła  śpiewać  Teneniel 

Djo. 

W miejsce tuż poniżej tarasu, na którym stał Luke, trafiła błyskawica strzału z bla-

stera. Po chwili na dole pojawił się samotny imperialny robot kroczący, plując ogniem 
z  blasterowych  działek.  Siostry  Nocy,  posługując  się  Mocą,  próbowały  unieść  go  w 
powietrze. 

Ślub Księżniczki Leii 

226

Teneniel, ogniskując czar, nagłym ruchem wyciągnęła przed siebie dłoń z szeroko 

rozczapierzonymi  palcami.  Kurz  wokół  nich  zawirował  jak  wypływająca  przez  wielki 
otwór  woda.  W  stronę  imperialnego robota  posypały  się  kamienie  i  piasek.  Po  chwili 
statyczny  ładunek  elektryczny,  jaki  wytworzyła  dziewczyna,  przemienił  się  w  błyska-
wicę,  która niczym  ognisty  palec  wystrzeliła  ze  skalnej  ściany  ku  automatowi.  Impe-
rialny robot stanął w ogniu, a Siostry Nocy pozwoliły mu opaść na ziemię i z oślepiają-
cym błyskiem roztrzaskać się o skały. 

W jego świetle ukazały się inne roboty i szturmowcy zbliżający się jedyną ścieżką 

wiodącą do fortecy. 

Luke wychylił się, by móc lepiej widzieć, i mimo wirujących kłębów dymu ujrzał, 

jak czuwające na blankach rankory staczają po stopniach lawinę wielkich głazów. Zo-
baczył,  że  pierwszy  głaz  trafia  kroczącego  na  czele  robota,  odrzucając  go  do  tyłu  na 
dwa inne, tak że wszystkie przewróciły się na idących ich śladem szturmowców i wraz 
z nimi stoczyły się po schodach w ziejącą w dole przepaść. 

Luke'a  zadziwiał  cynizm,  z  jakim  Gethzerion  rzuciła  do  walki  wszystkie  swoje 

wojska. Taki atak był  ogromnym marnotrawstwem i sprzętu, i życia biorących w nim 
udział ludzi. Dwie czarodziejki, spojrzawszy na dymiące szczątki, zaczęły mruczeć ja-
kieś  zaklęcie.  Nagle  Luke  usłyszał,  jak  znajdująca  się  tuż  za  nim  Augwynne  wydaje 
rozkazy swoim wojowniczkom. 

- Ferra i Kirana Ti, stańcie na straży wejścia! Siostry Nocy chcą zaatakować z gó-

ry! 

Luke popatrzył w prawo i  w lewo, ale w pobliżu nie ujrzał żadnej wiedźmy. Po-

sługując się Mocą, wyczuł jej zawirowanie gdzieś w górze. Uniósł głowę i zobaczył o 
trzy metry nad sobą trzy Siostry Nocy uczepione skały jak pająki. Po chwili wszystkie 
równocześnie zeskoczyły na taras. 

Luke  krzyknął,  by  ostrzec  wojowniczki,  wyciągnął  świetlny  miecz  i  odskoczył  o 

krok  do  tyłu.  Jedna  ze  stojących  za  nim  czarodziejek  zareagowała  jednak  trochę  za 
późno. Siostra Nocy, która opadła na balkon tuż przy niej, strzeliła w jej twarz z blaste-
ra, a później, odbiwszy się od kamiennej płyty jak od trampoliny, wykonała salto i sko-
czyła na dół. 

Luke'owi  udało  się  uniknąć  trafienia z  blastera  drugiej  wiedźmy,  a  kiedy  chciała 

wyskoczyć, przeciął ją na pół świetlnym mieczem. Widząc, jak Augwynne zmaga się z 
trzecią Siostrą Nocy, wyciągnął blaster. Augwynne zdołała jednak zepchnąć czarowni-
cę z balustrady, a Luke w ferworze walki zeskoczył za nią. 

W powietrzu nadal wirowały drobiny piasku i sadze. Kiedy mijał w locie wykute 

w skale stopnie, ujrzał na nich dziesiątki imperialnych szturmowców rozrzuconych jak 
białe  konfetti  w  miejscach,  w  których  zostali  zabici.  Powietrze  przecięła  kolejna  bły-
skawica.  Znajdujące  się  w  dole  kroczące  roboty  otworzyły  ogień,  starając  się  trafić  z 
blasterowych działek rankory, wciąż rzucające na dół wielkie głazy. Zobaczył, jak zie-
mia coraz szybciej pędzi mu na spotkanie. Ujrzawszy  stojące na skałach dwie Siostry 
Nocy, opadł łagodnie obok jednej z nich i krzyknął, by ją ostrzec. Odwróciła się w jego 
stronę i zaczęła mamrotać zaklęcie. Luke strzelił. Zamarła bez ruchu, jakby rozgniewa-
na, a na jej szacie pojawiły się płomyki ognia. Luke w mgnieniu oka zrozumiał, że ma 

Create PDF

 files without this message by purchasing novaPDF printer (

http://www.novapdf.com

)

background image

Dave Wolverton 

227

do czynienia z nie byle jaką władczynią ciemnej strony. Druga wiedźma uciekła i skry-
ła cię w ciemności. 

Samotna Siostra Nocy spojrzała gniewnie na Luke'a. Była to Gethzerion. Ściągnę-

ła kaptur z głowy, chcąc przestraszyć go widokiem nabrzmiałych, pulsujących, purpu-
rowych żył na twarzy. Kiedy zrozumiała, kim jest, jej płonące krwistą czerwienią oczy 
rozszerzyły się ze zdumienia. 

- A więc w końcu się spotkaliśmy - odezwała się na tyle głośno, by hałas walki nie 

zagłuszył  jej  słów.  -  Już  od  dawna  jestem  świadoma  zakłóceń,  jakie  powoduje  twoja 
Moc. Zawsze chciałam zobaczyć jakiegoś Jedi, tymczasem kiedy minęłam się z jednym 
z nich na korytarzu własnego więzienia, nawet go nie poznałam. 

Przez chwilę przyglądała się Luke'owi, jakby chcąc, by potwierdził, iż rzeczywi-

ście jest rycerzem Jedi. 

- Ja też widywałem takie jak ty - odparł Luke. - Posłuchaj, Gethzerion, mojej rady. 

Przestań służyć ciemnej stronie i odwróć się od niej, dopóki nie jest za późno. 

Starucha w zadumie kiwnęła głową. 
-  Wybacz  mi, młody  Jedi,  jeśli  powiem,  że nie robisz  na mnie  dużego  wrażenia. 

Jaka szkoda, że musisz zginąć, zanim będziesz miał szansę ujrzeć, jak każę twoim przy-
jaciołom wić się z bólu. 

Wycelowała w niego palec, a Luke, zanim miał czas zorientować się w jej zamia-

rach, poczuł jak uderza go potężna fala Mocy. Prawa strona jego twarzy została trafiona 
jak ciężkim młotem, a przed oczami eksplodowało mu oślepiające światło. Lewa ręka i 
lewa noga załamały  się pod ogromnym ciężarem i półprzytomny z  bólu Luke potknął 
się,  klękając  na  kolanie.  Wydało  mu  się,  że  wszelkie  odgłosy  walki  zamierają,  jakby 
ginąc w niezmierzonej dali. Gethzerion tymczasem wymierzyła w niego ponownie pa-
lec,  a  kiedy  go  zagięła,  zorientował  się,  że  przestał  ostro  widzieć.  Poczuł  nagle  drugi 
cios  zadany  tym  samym  młotem,  tym  razem  w  lewą  stronę  głowy.  Przewrócił  się  na 
bok,  a  potem legł na  plecach, nie mogąc  złapać  tchu.  Spojrzawszy  w  niebo,  zobaczył 
lecący w górze strumień wielkich głazów. Część z nich rzucały rankory, a inne szybo-
wały same, niesione siłą Mocy. 

Czas zdawał się zwalniać bieg. W głowie Luke'a pulsował ból w tym samym po-

wolnym rytmie, w jakim biło serce. Jego twarz zaczęła drętwieć, marznąć. Resztką za-
mierającej  świadomości  uzmysłowił  sobie,  że  zaklęcie  Gethzerion  musiało  rozerwać 
naczynia  krwionośne  w  jego  mózgu.  Miał  więc  umrzeć;  miał  się  stać  jeszcze  jedną z 
setek bezimiennych ofiar na polu walki. 

A więc tak bym się czuł, gdyby Vader próbował mnie zabić - pomyślał. Kogo sta-

rał się oszukać? Teneniel miała rację: nie był wojownikiem. Ben, zawiodłem cię - po-
myślał. - Zawiodłem was  wszystkich. Poczuł nagle falę przenikliwego  bólu. Starał się 
sobie  przypomnieć,  z  kim rozmawiał;  próbował  przywołać  na  myśl  imię  kogoś,  kogo 
mógłby wezwać na pomoc, ale stwierdził, że nie może już myśleć i że jego umysł jest 
martwy i pusty jak nagie, bezkresne równiny Tatooine skąpane w promieniach zacho-
dzących słońc. 

Ślub Księżniczki Leii 

228

R O Z D Z I A Ł  

23 

Isolder pospieszył, by zanieść gniazdo z czujnikami do .„Sokoła". Chewbacca już 

odkręcał nasadowym kluczem stare gniazdo, a Leia i Han mozolili się w ciasnej ładow-
ni  statku,  usiłując  zamocować  w  niej  generatory  ochronnych  pól  przeciwudarowych. 
We  wnętrzu statku przebywał także Artoo, który  wraz z Threepiem był zajęty przele-
waniem  chłodziwa  z  beczki  do  zbiorników  generatorów  nadprzestrzennego  napędu 
statku. Tymczasem wokół fortecy toczyła się zaciekła walka. Kamienne podłogi dudni-
ły i drżały od strzałów z blasterowych działek i ciskanych głazów. W ukształtowanych 
jak w plastrze miodu korytarzach zawodził wicher. 

Isolder odnosił wrażenie, iż wielka góra może dosłownie w każdej chwili zamienić 

się w stertę piachu. Żałował, że ogromna komnata, w której znajdował się „Sokół", po-
dobnie  jak  wiele  innych  komnat  w  fortecy,  nie  miała  żadnego  okna  ani  tarasu,  przez 
które mógłby obserwować, co dzieje się na zewnątrz. Z drugiej strony czuł się jednak 
bezpieczniej ukryty w tym zamkniętym w samym sercu budowli pomieszczeniu, w któ-
rym należało piklować tylko jednego wyjścia. 

Isolder zaniósł gniazdo do Chewbaccy i przytrzymał przez chwilę, kiedy Wookie 

szukał włochatą łapą odpowiedniej śruby, by przykręcić je do „Sokoła" we właściwym 
miejscu. Łapa Chewie'ego trzęsła się ze strachu. 

Nagle Isolder usłyszał dobiegający zza jego pleców kobiecy głos, który zdawał się 

dochodzić z dużej odległości, choć kobieta krzyknęła głośno: 

- Gethzerion! Nareszcie ich znalazłam! 
Książę odwrócił się, puściwszy gniazdo z czujnikami. W drzwiach komnaty, z tru-

dem łapiąc oddech, stała Siostra Nocy. Isolder wyciągnął blaster i strzelił, ale starucha 
machnęła ręką i odbiła błyskawicę. 

- No cóż - powiedziała. - To ty jesteś ten piękny. Myślę, że zachowam cię dla sie-

bie. 

Chewbacca  ryknął  i  skoczył  w  jej  stronę,  a  ona,  widząc  to,  cofnęła  się  o  krok. 

Chewie szarpnął się, jakby chciał ominąć ją i wybiec z komnaty, a Siostra Nocy odsu-
nęła się, robiąc mu przejście. Wookie jednak urwał jej rękę tak szybko, że Isolder nawet 
nie dostrzegł, kiedy to zrobił. 

Create PDF

 files without this message by purchasing novaPDF printer (

http://www.novapdf.com

)

background image

Dave Wolverton 

229

Wiedźma popatrzyła z niedowierzaniem na krwawiący kikut, a Isolder znów strze-

lił. Siostra Nocy osunęła się na podłogę. 

Chewbacca  zawył  i  zaczął  gorączkowo  szukać  czegoś  na  podłodze.  Choć  książę 

nie znał mowy Wookie'ech, domyślił się, że Chewie upuścił śruby. 

- Idź do ładowni po następne! - zawołał. - I pospiesz się! Nie mamy dużo czasu! 
Chewbacca pobiegł w głąb statku, a Isolder, nerwowo przebierając palcami po rę-

kojeści blastera, odprowadził go do rampy. 

Nagle  usłyszał  nad  głową  huk,  jakby  ktoś  walił  w  kamień  ogromnym  młotem. 

Skalna  ściana  wybrzuszyła  się  do  wewnątrz  jak  uderzona  gigantyczną  pięścią.  Isolder 
nakrył dłońmi głowę,  by  osłonić ją przed spadającymi kamieniami, a do środka przez 
wybity otwór wdarł się podmuch wichru, niosąc dławiący w gardle kurz i kłęby dymu. 

Mimo  szumu  i  wycia  wichru  usłyszał  głosy  śpiewających  kobiet.  Zmrużywszy 

oczy, uderzył dłonią w przycisk zamykający rampę „Sokoła" i zawołał: 

- Startujcie! Ratujcie chociaż siebie! 
Był pewien, że za chwilę sprawdzi się przepowiednia starej Rell. Jeżeli zostanie w 

tym miejscu jeszcze przez moment, z pewnością umrze. W czerwonej poświacie odbitej 
od  warstwy  chmur  zobaczył  ciemne  sylwetki  wspinających  się  po  skałach  kobiet, 
wskakujących przez wyrwę w skalnej ścianie. 

Isolder zanurkował pod „Sokoła", a potem puścił się biegiem do drzwi, chcąc wy-

biec z komnaty. W drzwiach ukazała się jednak Siostra Nocy, która ruszyła mu na spo-
tkanie. 

Kiedy uniosła wyciągniętą rękę, poczuł, jak uderza go jakaś niewidzialna siła. 
Teneniel dostrzegła, jak Luke, ścigając Siostrę Nocy, przeskoczył przez balustra-

dę, a potem zniknął pośród wirującego kurzu, ale nie odważyła się pójść w jego ślady. 
Usłyszawszy  dobiegające  z  głębi  fortecy  krzyki  i  piski  przerażonych  dzieci,  pobiegła 
schodami na dół, zostawiając sześć sióstr klanu walczących na tarasie. 

Drzwi  strzeżone  były  przez  trzy  strażniczki,  a  Teneniel  zbiegła  kręconymi  scho-

dami tuż za Ferrą i Kiraną Ti. Ferra, która pierwsza skręciła za róg, krzyknęła nagle z 
trwogi. Teneniel zobaczyła, jak jej głowa wykręca się nagle pod dziwnym kątem i ko-
bieta pada na podłogę ze złamanym karkiem. 

Kiedy Kirana Ti przystanęła i wymierzyła z blastera, czekając, aż ktoś pojawi się 

na schodach, Teneniel poczuła ogarniającą ją wściekłość. Nie wymawiając słów zaklę-
cia sprawiła, że po klatce schodowej powiał taki huragan, iż ciało Ferry zaczęło toczyć 
się po schodach. Usłyszała, jak stojące piętro niżej Siostry Nocy krzyknęły z przeraże-
nia, a  kiedy  puściła  się  ku nim,  ujrzała  dwie  wiedźmy  kurczowo  trzymające  się  porę-
czy, by wiatr nie porwał ich swoją siłą. 

Jej umysł  wypełniony był mrocznym szałem. Skierowała całą siłę wichury Mocy 

na  wiedźmy,  aż  poręcz,  której  się  trzymały,  z  trzaskiem  wyrwała  się  ze  ściany.  Obie 
Siostry  Nocy  krzyknęły  i  uczepione  poręczy  runęły  w  ciemną  otchłań,  obijając  się  o 
kamienne stopnie. 

Teneniel pozwoliła, by wichura ucichła. Zobaczyła, że Kirana Ti siedzi skulona na 

podłodze. Przestraszona, patrzyła na jej twarz i płakała. Teneniel zastanawiała się, dla-
czego nie wstanie i nie przyłączy się do walki. 

Ślub Księżniczki Leii 

230

- Na co się tak gapisz? Ty nędzna słabeuszko! - zawołała do niej gniewnie. Usły-

szała, jak gdzieś w górze któraś z sióstr klanu krzyknęła, ale niemal w tej samej chwili 
jej  krzyk  ucichł  jak  ucięty  nożem.  -  Wynoś  się  stąd!  Idź  i  walcz!  Tam  giną  przecież 
twoje siostry! 

- Twoja twarz! - szlochając wyjąkała Kirana Ti. - Pękła ci jakaś żyłka! 
Teneniel zamarła bez ruchu i dotknąwszy policzka, poczuła pod okiem krwawiącą 

ranę.  Znamię  Siostry  Nocy.  Zawirowało  jej  w  głowie,  kiedy  uświadomiła  sobie,  iż  w 
napadzie szału zamordowała czarownice. Odwróciła się i pobiegła na oślep schodami w 
górę. Minęła komnatę wojowniczek, a stukot jej butów po kamieniach rozbrzmiał gło-
śnym echem. 

Kiedy dotarła na najwyższe piętro, skręciła za róg i nagle usłyszała dobiegający ją 

z góry śpiew rzucających zaklęcie Sióstr Nocy. Rozejrzała się, zdumiona, że udało im 
się  dostać  na  szczyt  fortecy.  Komnaty  znajdujące  się  tak  wysoko  były  pozbawione 
okien i tarasów... jeżeli nie liczyć kilku zamkniętych sypialni i magazynów, do których 
można  było  dotrzeć  tylko  od  wewnątrz.  Jeżeli  Siostry  Nocy  nie  weszły  po  schodach, 
mogły się tutaj znaleźć, posługując się Mocą i dokonując wyłomu  w kamiennym mu-
rze.  A  jedynym  przedmiotem  znajdującym  się  tak  wysoko  i  mającym  dla  nich  jakąś 
wartość był „Tysiącletni Sokół". 

Teneniel  pobiegła  jeszcze  szybciej,  starając  się  poruszać  jak  najciszej.  Minęła 

oświetlony  migotliwym  blaskiem  pochodni  korytarz  o  ścianach  pokrytych  wypłowia-
łymi gobelinami tkanymi przed wieloma laty przez siostry klanu. Potem skręciła za ko-
lejny róg i wpadła do komnaty, w której znajdował się „Sokół". 

W miejscu, gdzie kiedyś stał statek Hana, kuliły się Siostry Nocy... kilkanaście za-

kapturzonych  postaci  mruczących  zaklęcia  i  wyciągających  ręce.  Za  pomocą  czarów 
rozbiły kamienną ścianę, przez którą wpadał teraz do środka szalejący wicher Mocy. 

Ujrzała, że wiedźmy chcą porwać statek, unosząc go na siłowym polu Mocy i kie-

rując ku wyrwie w ścianie. Wiszący w powietrzu „Sokół" w połowie był już poza forte-
cą i z każdą chwilą wysuwał się coraz bardziej. Jego rampa była podniesiona, a śluza 
zamknięta.  W  przeciwległym  kącie  ogromnej  sali nad leżącym  nieruchomo  Isolderem 
pochylała się samotna Siostra Nocy. Krępowała mu nadgarstki, jakby nie mogąc oprzeć 
się pokusie przywłaszczenia sobie tak urodziwego niewolnika. 

Teneniel zatrzymała się, opierając plecami o ścianę, i zaczęła analizować sytuację. 

Nie  mogła  walczyć  samotnie  z  tyloma  przeciwniczkami naraz.  Gdyby  zaś  chciała  po-
wstrzymać  je  przed  porwaniem  „Sokoła",  zakłócając  ich  skupienie  i  przerywając  od-
działywanie  czaru,  statek  wypadłby  przez  wyrwę  i  roztrzaskał  się  u  stóp  kamiennej 
ściany. Nawet obdarzona silną Mocą, nie mogła ocalić statku i równocześnie walczyć z 
Siostrami Nocy. 

Mogła liczyć  jedynie na to, że zamknięci we  wnętrzu „Sokoła" Han i Leia wciąż 

żyją. Wybiegła ku nim myślami, postarała się nawiązać kontakt z Leią. 

- Proszę - wyszeptała. - Uruchom silniki statku. 
Wziąwszy głęboki oddech, odwróciła się i pobiegła przez wielką komnatę ku Isol-

derowi,  starając  się  posłużyć  Mocą,  by  unieść  jego  nieprzytomne  ciało.  Odtrąciwszy 

Create PDF

 files without this message by purchasing novaPDF printer (

http://www.novapdf.com

)

background image

Dave Wolverton 

231

jego pogrom-czynię na bok, chwyciła go i odskoczyła pod kamienną ścianę, zasłaniając 
go własnym ciałem. 

Nagle silniki „Sokoła" zapłonęły, wypełniając całą komnatę jasnym światłem. Sio-

stry  Nocy  wrzeszczały,  smażąc  się  w  piekielnym  ogniu,  ale  Teneniel  ukierunkowała 
Moc, nakazując płomieniom, by ją ominęły. Tymczasem „Sokół" wystrzelił w górę i po 
chwili zniknął w chmurach brunatnego dymu. 

Teneniel osunęła się na podłogę. Płomienie dosięgły jej, osmalając szatę. Chociaż 

nie wyrządziły jej krzywdy, bolało ją całe ciało. 

Ogień  zniszczył  komnatę.  W  kącie  płonęła  szafa  z  pergaminami,  a  wiszące  na 

ścianach gobeliny tliły się, wypełniając pomieszczenie kłębami gryzącego dymu. Z kil-
kunastu  Sióstr  Nocy  ocalała  tylko  jedna.  Przeżyła  to  piekło  i  pełzła  teraz  na  czwora-
kach, oszołomiona, z osmalonymi włosami i czerwoną od żaru twarzą. 

Leia pilotowała „Sokoła", manewrując nim pośród płatków sadzy, unoszącego się 

w  powietrzu  kurzu  i  podrywanych  przez  burzę  Mocy  śmieci.  Pozostali  gorączkowo 
pracowali,  starając  się  zamocować  generatory  ochronnych  pól  przeciwudarowych,  ale 
nie  byli  w  stanie  przykręcić  choćby  jednego.  Żwir  i  kamienie  trafiające  w  gniazda  z 
czujnikami „Sokoła" mogły je w każdej chwili uszkodzić, ale księżniczka nie odważyła 
się unieść statku wyżej. Wiedziała, że nagromadzone w powietrzu ładunki elektryczne, 
a  także  chmury  sadzy,  dymu  i  unoszonych  przez  wichurę  śmieci  stanowią  jedyną 
ochronę przed krążącymi nad nimi wojennymi statkami Zsinja. 

Okrążyła fortecę raz, a potem drugi i trzeci. Lecąc na małej wysokości, mogła wi-

dzieć  pierwsze  promienie  słońca  przedzierające  się  przez  ciemne  chmury.  Zamierzała 
skierować „Sokoła" ku dolinie, ale w tej samej chwili usłyszała, jak Han wybiegł z ła-
downi i krzyknął: 

- Co ty wyprawiasz z moim statkiem? Nie możesz przez cały czas latać w kółko w 

tej burzy! 

Usiadłszy w fotelu drugiego pilota, pomógł jej utrzymać „Sokoła" na małej wyso-

kości. Artoo zagwizdał i piknął, a po chwili ukazał się Threepio. 

-  Królu  Solo,  Wasza  Wysokość,  dobra  wiadomość!  -  oznajmił  podniecony.  - 

Skończyliśmy  właśnie  przelewać  chłodziwo  do  zbiorników  generatorów  napędu  nad-
przestrzennego! 

- To wspaniale, Threepio - mruknął Han. - Czy mógłbyś teraz wymyślić jakiś spo-

sób na uciszenie burzy? 

- Będę musiał się nad tym zastanowić - odrzekł android. Leia spojrzała w dół, na 

uprawiane przez siostry klanu pola. 

W  oddali, niemal poza zasięgiem wzroku, ujrzała kilkanaście imperialnych robo-

tów kroczących i dwa razy tyle towarzyszących im Sióstr Nocy, podążających ku forte-
cy wiodącą przez las drogą. Han także to zauważył. 

- Do licha, jak ja nie lubię niszczyć takiej ładnej drogi - powiedział, odpalając tor-

pedy protonowe. 

Leia miała nadzieję, że ochronne pole siłowe statku wytrzyma, kiedy pociski dotrą 

do celu i wybuchną. 

Ślub Księżniczki Leii 

232

Torpedy  protonowe  rozkwitły  oślepiającym  blaskiem,  i  księżniczka  musiała  od-

wrócić głowę. Wybuch wstrząsnął statkiem wzmocniony przeciągłym, odbitym od sto-
ków góry echem. Kiedy blask stracił nieco na jasności i Leia znów mogła patrzeć, uj-
rzała, że sadze, piasek i żwir opadają z ciemnych chmur niczym błyszczące w promie-
niach słońca strumienie wody. Nagle w zdającej się trwać całą wieczność chwili księż-
niczka  uświadomiła  sobie,  iż  zadali  druzgoczący  cios.  Burza  Mocy  ucichła.  Torpedy 
Hana musiały widocznie wyeliminować z walki obdarzoną niezwykłym talentem i siłą 
Siostrę Nocy. Kiedy przebywająca wciąż w fortecy Teneniel ocknęła się i usiadła, po-
czuła, jak cała góra zatrzęsła się od potężnego wybuchu, a potem usłyszała dochodzący 
z tarasu w dole chóralny krzyk zwycięstwa. Burza Mocy ucichła tak nagle, jak się roz-
pętała. Sadze i śmieci opadały teraz niczym strugi brudnej wody, a przez chmury prze-
dzierały się coraz jaśniejsze promienie wschodzącego słońca... złociste strzały wysyła-
ne z miejsca, w którym ląd spotykał się z bezchmurnym niebem. 

Teneniel  podczołgała  się  do  rannej  Siostry  Nocy  kulącej  się  na  podłodze  blisko 

miejsca, w którym stacjonował kiedyś „Sokół". Wiedźma uniosła głowę i drżącym gło-
sem starała się wyszeptać zaklęcie, ale nie miała dość sił, by skończyć. Teneniel posa-
dziła kobietę  i  spojrzała  jej  w  oczy.  Ranna  wzdrygnęła  się przerażona.  Oddech,  który 
wydobywał  się  ze  świstem  z  jej  spalonych  płuc,  z  każdą  chwilą  zdawał  się  słabnąć. 
Znalazła się w niewłaściwym miejscu, dokładnie na linii ognia wydobywającego się z 
dysz odlatującego statku. 

- Nie martw się - odezwała się dziewczyna, gładząc czarownicę po umazanej sa-

dzami twarzy.  -  Nie  zrobię  ci  krzywdy.  Zabiłam  już  dzisiaj  zbyt  wiele  takich  jak  ty  i 
bez względu na to, co zamierzasz, pragnę, byś przyjęła ode mnie dar. 

Spojrzawszy na upiorną, zniekształconą przez zło twarz, Teneniel ukierunkowała 

resztę  pozostałej  jej  Mocy,  dając  czarownicy  tyle  sił,  by  mogła  przeżyć,  mając  odpo-
wiednią opiekę. 

Han  patrzył  na  wschodzące  słońce,  a  serce  przepełniała mu  bezgraniczna radość. 

Był pewien, że już nic nie może wydrzeć mu zwycięstwa. 

Nagle ujrzał nadchodzącą ciemność. Nad widocznym w oddali horyzontem poja-

wiła  się  ciemna  plama,  a  obok  niej  następna i następna.  Wydawało  się,  że  całe  niebo 
usiane jest dziesiątkami tysięcy jarzących się kul, które ktoś nagle zaczął po kolei wy-
łączać. 

Nim  zdążyło  upłynąć  trzydzieści  sekund,  „Tysiącletni  Sokół"  leciał  pod  niebem 

całkowicie  pogrążonym  w  mroku.  Ziemię  w  dole  oświetlały  jedynie  ognie  płonących 
pól uprawnych i lasów. Zaniepokojony Chewbacca ryknął i potrząsnął łbem z rozsze-
rzonymi ze strachu oczami. 

- Królu Solo, na pomoc! - zawołał nagląco Threepio. - 
Moje fotoreceptory rejestrują nieprawdopodobne zjawisko! Słońce Dathomiry za-

chowuje się tak, jakby gasło! 

- Nie zalewaj - warknął Han. 
- Hej, co się właściwie dzieje? - zapytała Leia pełnym zdenerwowania głosem. 
- Coś, co przekracza możliwości nawet Sióstr Nocy - odparł Han z wielką pewno-

ścią siebie, spoglądając w górę na idealnie czarne niebo. 

Create PDF

 files without this message by purchasing novaPDF printer (

http://www.novapdf.com

)

background image

Dave Wolverton 

233

R O Z D Z I A Ł  

24 

Han  posadził  „Sokoła"  na  ziemi  i  wyłączył  napęd.  Wszędzie  panowały  nieprze-

niknione ciemności. Uniósł głowę i popatrzył w niebo, mając nadzieję, że może zepsuł 
się  iluminator.  Przez  chwilę  nawet  się  zastanawiał,  czy  nie  uderzyć  weń  pięścią,  by 
przekonać się, czy to nie pomoże. 

Potem spojrzał na pulpit z przyrządami rejestrującymi wskazania czujników stat-

ku. 

-  O  rany  -  westchnął,  zwracając  się  do  Leii.  -  Za  to,  co  wyprawiałaś  w  burzy, 

przyjdzie nam zapłacić wysoką cenę. Czujniki są zaklejone na amen. Nie da się odczy-
tać żadnej informacji. 

- Wolałbyś zginąć? - zapytała go rzeczowo księżniczka. 
- Nie - przyznał Han. - Gdzie Isolder? 
- Nie wiem - odparła Leia. - Wyszedł ze statku, by przykręcić gniazdo z czujnika-

mi. Przypuszczam, że dostał się w ręce Sióstr Nocy. 

- Dostał się? Co to znaczy: dostał się? Zabiły go? 
- Ja... nie wiem tego. Kiedy odlatywaliśmy, leżał na podłodze. Obok niego klęcza-

ła Teneniel. To ona powiedziała mi, byśmy odlecieli. 

Han popatrzył na nią i w świetle lampek statku ujrzał przerażenie malujące się na 

jej twarzy. To, na co się zdecydowała, oznaczało poświęcenie życia księcia, i ona o tym 
wiedziała. 

- Lepiej weźmy zestaw medyczny i wracajmy - powiedział. - Musimy się upewnić, 

że nic mu się nie stało. Jak daleko, twoim zdaniem, odlecieliśmy od fortecy? 

- Dosyć długo krążyłam - odparła Leia. - Myślę, że nie więcej niż pół kilometra. 
Han popatrzył na Chewie'ego. 
-  Leia  i  ja  wracamy  teraz  do  fortecy  -  powiedział.  -  Ty  i  Threepio  w  tym  czasie 

umocujcie  generatory.  Artoo,  postaraj  się  uzyskać  jakieś  odczyty  z  czujników,  żebyś 
potem mógł nam powiedzieć, o co tu właściwie chodzi. Jeśli się czegoś dowiesz, prze-
każ mi to jak najszybciej. 

Chewie ryknął na znak potwierdzenia, a Han wyszedł, by po chwili powrócić z ze-

stawem  medycznym,  hełmem  i  ciężkim  blasterem.  Wręczywszy  latarkę  Leii, razem  z 
nią zbiegł po opuszczonej rampie i pospieszył doliną ku fortecy. 

Ślub Księżniczki Leii 

234

Z  czarnego  nieba  wciąż  sypały  się  na  nich  płatki  sadzy,  a  w  dolinie  tu  i  ówdzie 

płonął  jeszcze  ogień.  W  przeciwległym  końcu  dostrzegli  zielone  światła  pozycyjne 
czterech wycofujących się imperialnych kroczących robotów, a obok nich podobne do 
duchów sylwetki biegnących ludzi. 

Leia nie włączała latarki. Ona i Han biegli ścieżką rozjaśnianą jedynie przez drżą-

cy  blask  ognia.  Ta  sama  droga,  która  podczas lotu  „Sokołem"  była  długą i  pełną nie-
bezpieczeństw udręką, okazała się krótkim odcinkiem, który przebyli w ciągu kilku mi-
nut. Kiedy dotarli do stóp góry, stwierdzili, że bitwa dobiegła końca. 

Zaczęli się wspinać po wykutych w skale stopniach. Po drodze mijali mężczyzn z 

pochodniami w dłoniach, którzy trzęśli się ze strachu i z ponurymi twarzami starali się 
przeniknąć wzrokiem ciemności. Na schodach leżało kilka ryczących w agonii ranko-
rów, a Leia, przechodząc obok nich, oświetlała je latarką. Kilkanaście następnych zbro-
czonych posoką leżało jak małe nieruchome góry na samym szczycie schodów. Obok 
zwłok syna krzątała się zawodząca z rozpaczy Tosh, starając się wyciągnąć jego ciało 
spod stosu innych zwierząt. 

Han i Leia pobiegli do fortecy, nie zwracając uwagi na leżące trupy. W komnacie, 

w  której  znajdował  się  kiedyś  „Sokół",  zastali Teneniel rozciągniętą na  ciele  jednej  z 
Sióstr Nocy. Leia obróciła ją na plecy, a dziewczyna zaczęła oddychać trochę bardziej 
regularnie.  Han  przyjrzał  się  jej  uważnie.  Oprócz  dziur  wypalonych  w  szacie  nie  wi-
dział żadnych obrażeń. 

- Gdzie jest Isolder? - zapytała ją Leia. 
Teneniel  nawet  się  nie  poruszyła.  Leia  omiotła  światłemlatarki  wszystkie  kąty. 

Biała plama w jednym z nich ujawniła jej nieruchome ciało księcia. Leia podbiegła do 
miejsca, w którym leżał. 

Han pospieszył z zestawem medycznym, ale kiedy znalazł się przy Leii, przekonał 

się, że Isolder po prostu chrapie. Leia potrząsnęła go za ramię, a książę drgnął i raptow-
nie się przebudził. 

- Gdzie jestem? Co się dzieje? - zapytał. Rozejrzawszy się po komnacie, dostrzegł 

ciała zabitych  Sióstr  Nocy.  Wyglądało  na  to,  że  zaczynał  sobie  przypominać.  Później 
jego spojrzenie spoczęło na twarzy Leii. - Jak cudownie jest ujrzeć tak piękną twarz tuż 
po przebudzeniu! - zawołał. 

Objąwszy księżniczkę za szyję, natychmiast ją pocałował. 
- No dobrze - odezwał się Han. - Wystarczy tych czułości. Czeka nas jeszcze mnó-

stwo pracy. 

Spojrzawszy przez wyrwę w ścianie zobaczył, że w dolinie otaczającej górę płoną 

jeszcze ognie. Czuł się tak, jakby patrzył na świat z jakiegoś prymitywnego obserwato-
rium. 

- Tu jesteście! - usłyszeli nagle głos Augwynne. 
Han odwrócił się i ujrzał przywódczynię klanu z zapaloną pochodnią, a u jej boku 

kilkoro  małych  dzieci.  Kobieta  poruszała  się  niepewnie,  jak  gdyby  była  bardzo  zmę-
czona.  Leia  pomogła  księciu  wstać, a  Augwynne zatrzymała  się, żeby  sprawdzić,  czy 
Teneniel nie jest ranna. Po chwili odezwała się do któregoś z dzieci: 

- Pobiegnij i przyprowadź uzdrowicielkę. 

Create PDF

 files without this message by purchasing novaPDF printer (

http://www.novapdf.com

)

background image

Dave Wolverton 

235

- Co się właściwie dzieje? - zapytał ją Han. Augwynne spojrzała przez wyrwę na 

panujące poza budowlą ciemności i kiwnęła głową w stronę rozbitej ściany. 

- Liczyłam na to, że wy mi to powiecie -  odrzekła. - Gethzerion wycofała się do 

miasta. Widziałam światła reflektorów jej latającego śmigacza, oddalające się od forte-
cy.  Jeżeli  chodzi  o  nas,  kilkanaście  sióstr  klanu  zginęło,  a  kilku  nie  możemy  nigdzie 
znaleźć. Nie wiem też, gdzie jest Luke Skywalker. 

Leia spojrzała na nią z jękiem, a potem rozejrzała się po komnacie, jak gdyby są-

dziła, że Luke nagle się pojawi. 

- Czy wiesz, co się z nim stało? - zapytał Han, zwracając się do Augwynne. 
- Widziałyśmy, jak na samym początku walki puścił się w pogoń za Siostrami No-

cy - odrzekła. - Zeskoczył z tarasu na skały. 

- Luke z pewnością da sobie radę - odezwał się Han, chcąc uspokoić Leię. - Dajmy 

mu jeszcze kilka minut. Nie wątpię, że za chwilę się zjawi. 

Leia  jednak,  zmarszczywszy  brwi,  wpatrywała  się  w  ciemności  przez  wybity  w 

ścianie otwór. 

Potykając  się  niemal  co  krok,  Augwynne  podeszła  do  wyrwy  i  uniósłszy  głowę, 

spojrzała na czarne niebo. 

- Tylko niewielu z naszych ludzi odniosło rany - powiedziała. - Myślę, że sprawy 

potoczyły się pomyślnie. Obawiam się jednak, że tylko ciemności ocaliły nas przed dal-
szymi  ofiarami.  Sprawiły,  że  atak  Sióstr  Nocy  się  załamał.  Idę  teraz  do  komnaty  wo-
jowniczek. Tam zaczekam, aż moje siostry się przegrupują. 

Odwróciwszy się, z wysiłkiem zaczęła schodzić po kamiennych schodach. 
Han i Leia zostali, czekając na przyjście uzdrowicielki. W końcu zjawiła się stara 

kobieta, która wyciągnęła trzy razy dłonie nad leżącą Teneniel, śpiewając przy tym ci-
cho, a potem ujęła ją za rękę. Dziewczyna zadrżała i otworzyła oczy. 

- A teraz odpocznij - odezwała się stara kobieta. - Poświęciłaś cząstkę swojego ży-

cia, by darować je komuś innemu. Kto to był? 

- Siostra Nocy - odezwała się cicho Teneniel, spoglądając przez ramię na ciemno-

ści za plecami. - Tamta. 

Uzdrowicielka  wstała i  podeszła  do  leżącej  na podłodze  czarownicy.  Schyliwszy 

się, dotknęła jej karku, pragnąc wyczuć puls, a potem przez dłuższą chwilę rozmyślała. 
W końcu wyprostowała się i ruszyła do drzwi, nawet nie próbując uleczyć wiedźmy. 

- Zamierzasz ją tak zostawić? - odezwała się głośno Leia, zwracając się do wycho-

dzącej uzdrowicielki. - Nie obchodzi cię, że może umrzeć? 

Uzdrowicielka przystanęła i wyprostowała się. Nie odwróciła się jednak do Leii. 
- Nie mam w sobie tyle mocy, a muszę uzdrowić  wiele innych sióstr klanu - po-

wiedziała.  -  Jeżeli  Gethzerion  pragnie  utrzymać  przy  życiu  to  stworzenie,  może  przy-
słać  tu  swoją  cudotwórczynię.  Na  twoim  miejscu  nie  liczyłabym  jednak  na  to.  W 
oczach Leii zapaliły się iskry gniewu, więc Han położył rękę na jej ramieniu. 

- Zamierzam porozmawiać o tym z Augwynne - oznajmiła księżniczka. 
Isolder schylił się i podniósł Teneniel, a Leia kiwnęła głową w stronę leżącej cza-

rownicy. 

- Ją też trzeba zabrać na dół - powiedziała, zwracając się do Hana. 

Ślub Księżniczki Leii 

236

Han podniósł Siostrę Nocy z podłogi i podążając za Isolderem, zszedł po schodach 

do  komnaty  wojowniczek.  Szata  wiedźmy  cuchnęła  brudem  i  zjełczałym  tłuszczem. 
Han ułożył kobietę na poduszkach przy palenisku, a Leia zaczęła głośno sprzeczać się z 
Augwynne.  Pozostałe  czarodziejki  skupiły  się  przy  ogniu, wszystkie  były  apatyczne  i 
oszołomione. Mężczyźni,, którzy przynieśli do komnaty dala zabitych w trakcie walki, 
myli je teraz i ubierali w czyste stroje, przygotowując do spalenia na stosie. 

Po  długich  namowach  Augwynne  zgodziła  się  uzdrowić  Siostrę  Nocy.  Położyła 

otwartą dłoń na jej pomarszczonej i wysuszonej twarzy, a potem śpiewała cicho jakieś 
zaklęcia tak długo, aż Siostra Nocy otworzyła powieki. Kobieta leżała na poduszkach i 
w milczeniu im się przypatrywała, a jej zielone oczy były  wąskie jak szparki. Han nie 
wiedział,  czy  jest  jeszcze  tak  słaba,  czy  tylko  udaje.  Wyglądała  tak nieszkodliwie  jak 
jadowita żmija. W pewnej chwili uświadomił sobie, iż wolałby, żeby nie żyła. 

- Han - odezwała się zaniepokojona Leia. - Bardzo martwię się o Luke'a. Powinien 

był już wrócić. 

- Ta-a - przyznał Han. - Ja także się martwię. 
- Najgorsze, że go nie czuję - zdławionym głosem ciągnęła Leia. - Nigdzie nie wy-

czuwam jego obecności. Muszę iść i spróbować go odnaleźć. 

-  Nie  możesz  -  sprzeciwił  się  Isolder.  -  Tam, na  zewnątrz, wciąż  jeszcze nie  jest 

bezpiecznie. To, że Gethzerion uciekła, nie oznacza, że inne wiedźmy poszły w jej śla-
dy. Siostry Nocy mogą być całkiem blisko. 

Augwynne spojrzała na Leię, a po jej na wpół przymkniętych oczach można było 

się zorientować, jak bardzo jest zmęczona. 

- Isolder ma rację - powiedziała. - Nie możesz teraz wyjść  z fortecy. Rycerz Jedi 

zeskoczył z tarasu w pogoni za Siostrami Nocy. Nie sądzę, żeby przeżył. Nawet jeżeli 
jest tylko ranny, nie możesz zrobić nic, by mu pomóc. 

W drzwiach komnaty pojawił się Artoo. Obróciwszy na nich szklane oko,  wydał 

przeciągły gwizd. 

- Artoo, co się stało? - zapytał go Han. - Czy wiesz, skąd wzięły się te ciemności? 
Zaczął wsłuchiwać się uważnie w pikania i gwizdy, ale nie był w stanie zrozumieć 

elektronicznej paplaniny automatu. Na szczęście Artoo uniósł się na wyposażonych w 
kółka wspornikach, pochylił i wyświetlił dwa sąsiadujące ze sobą hologramowe obrazy. 

Na jednym w blasku światła stała Gethzerion, ciężko dysząc jak po długim biegu, i 

patrzyła w obiektyw wideohologramowej kamery. 

- Zsinj, co to wszystko ma znaczyć? - zapytała, gestem uniesionej ręki pokazując 

niebo. 

Widoczny  na  drugim  hologramie  niski  i  gruby  mężczyzna  spoczywał  w  ogrom-

nym kapitańskim fotelu, a za jego plecami mrugały kolorowymi światłami liczne moni-
tory.  Zaczynał  łysieć,  a  wielkie  wąsy  były  niemal  całkiem siwe.  Uśmiechnąwszy  się, 
spojrzał przenikliwie na wiedźmę. 

-  Witaj,  Gethzerion  -  powiedział.  -  Miło  cię  znowu  widzieć  po  tak  wielu  latach. 

Te... ciemności... to mój prezent dla ciebie. Nazywają je orbitalnym całunem nocy. Są-
dziłem, że taki całun będzie właściwym upominkiem dla Sióstr Nocy. To naprawdę coś 
wspaniałego.  Całun  składa  się  z  tysięcy  satelitów  połączonych  w  łańcuchy  tworzące 

Create PDF

 files without this message by purchasing novaPDF printer (

http://www.novapdf.com

)

background image

Dave Wolverton 

237

wielkie  sieci.  Każdy  z  satelitów  został  tak  zaprojektowany,  że  zniekształca  tory  pro-
mieni  światła,  zaginając  je  w  ten  sposób,  żeby  nie  mogły  przebić  się  przez  sieć.  To 
zdumiewająco piękne rozwiązanie. 

Gethzerion spiorunowała go spojrzeniem. 
-  Oświadczyłaś  moim  ludziom  przed  prawie  trzema  dniami,  że  udało  d  się  po-

chwycić Hana Solo - ciągnął tymczasem Zsinj. -Przybędę dzisiaj, żebyś mi go wydała. 
Jeżeli tego nie zrobisz, całun nocy zostanie na swoim miejscu, a powierzchnia Datho-
miry zacznie stygnąć. Jutro dokładnie o tej porze jej doliny pokryją się grubą warstwą 
śniegu. Po trzech dniach wszelkie życie  biologiczne zaniknie, a po dwóch tygodniach 
temperatura  spadnie  do  dwustu  stopni  poniżej  zera.  Zginiesz  ty  i  wszystko  na  twoim 
świecie. 

Gethzerion schyliła głowę, co miało oznaczać, że przyznaje mu rację, a kaptur jej 

szaty opadł, zasłaniając twarz.- Czy jeżeli wydamy ci generała Solo, usuniesz z naszego 
świata całun nocy? - zapytała. 

- Daję ci na to słowo żołnierza - odparł Zsinj. 
- Twoja prawdomówność jest... powszechnie znana - odezwała się stara wiedźma. 

- Czy rozważyłeś już naszą ofertę? Naszą propozycję przejścia na twoją służbę? 

- Oczywiście, że rozważyłem - oświadczył Zsinj z ożywieniem w głosie, pochyla-

jąc się nieco w swym fotelu. - Zastanawiałem się, gdzie w swojej organizacji mógłbym 
znaleźć dla was jakieś miejsce. Z ubolewaniem muszę przyznać, że nie mogłem znaleźć 
dla was nic odpowiedniego. 

-  A  zatem może  zechcesz  zastanowić  się  nad  znalezieniem  takiego  miejsca  poza 

twoją organizacją? 

- Nie rozumiem. 
- Prowadzisz wojnę z galaktyczną Nową Republiką. O ile wiem, jest to nieprzyja-

ciel tak potężny i mający wpływy na tylu światach, że nie możesz go pokonać. Dawno 
zresztą  to  przewidziałam.  A  zatem  może  zechciałbyś  udostępnić  nam  statek,  byśmy 
mogły dotrzeć do któregoś ze światów Nowej Republiki. Mógłbyś nawet wymienić na-
zwę gromady gwiezdnej, na której ci szczególnie zależy. Siostry Nocy będą mogły wy-
kroić tam sobie jakąś niszę. Mogą zadać cios w samo serce twojego wroga, a potem już 
nigdy nie zawracać ci głowy. 

Złożywszy  ręce  na  podołku,  Zsinj  usiadł  wygodnie  w  fotelu  i  zaczął  rozmyślać. 

Przez długą chwilę nie spuszczał spojrzenia z twarzy czarownicy. 

- Muszę przyznać, że to bardzo dobry pomysł - powiedział w końcu. - Ile twoich 

sióstr chciałoby polecieć z tobą? 

- Sześćdziesiąt cztery - odparła Gethzerion. 
- Ile czasu potrzebujecie na przygotowanie się do odlotu? 
- Najwyżej cztery godziny. 
-  A  zatem  dokonamy  wymiany  w  taki  sposób  -  rzekł  Zsinj.  -  Nim  upłyną  cztery 

godziny, na twoim terenie wylądują dwa gwiezdne transportowce. Pierwszy nie będzie 
uzbrojony,  ale  drugi  tak,  i  to  po  zęby.  Osobiście  wprowadzisz  Hana  Solo  na  pokład 
uzbrojonego statku. Transportowiec z generałem Solo wystartuje, a wówczas ty i twoje 

Ślub Księżniczki Leii 

238

siostry  będziecie  mogły  wejść  na  pokład  drugiego  statku  i  odlecieć  nim  w  kierunku, 
który wam wybiorę. Czy przystajesz na te warunki? 

Stara wiedźma zastanawiała się przez chwilę, a potem energicznie kiwnęła głową. 
- Tak, tak. Uważam je za zupełnie przyzwoite. Lordzie Zsinj, zechciej przyjąć mo-

je podziękowanie. 

Oba hologramy zniknęły, a Han popatrzył na twarze przebywających w komnacie 

sióstr klanu. 

- Pni! -parsknęła któraś ze starszych kobiet. - Obydwoje kłamią jak najęci. Gethze-

rion nie ma Hana ani nikogo innego, kogo mogłaby przekazać Zsinjowi, a lord Zsinj nie 
ma zamiaru ani ocalić tej planety, ani pozwolić Gethzerion, żeby odleciała. 

-  Czy  przejrzałaś  go?  -  zapytała  ją  Augwynne.  -  Czy  tylko  domyślasz  się,  że  to 

zrobi? 

-  Nie,  rzecz  jasna,  nie  mogłam  go  przejrzeć  -  odparła  stara  czarodziejka.  -  Zsinj 

jest jednak tak kiepskim kłamcą, że nawet nie musiałam. 

- Jestem pewna, że nie jest i nigdy nie był dyplomatą - wtrąciła się Leia. 
Augwynne spojrzała na nią z nie ukrywanym zaciekawieniem. 
- Co chcesz przez to powiedzieć? - zapytała. 
- Tylko to, że jeśli wierzyć krążącym plotkom, Zsinj jest patologicznym łgarzem - 

odparła. - Pomimo tylu lat praktyki nietrudno przejrzeć go na wylot. 

- Tak - zgodziła się z nią Augwynne. - Księżniczka ma rację. Lord knuje intrygę za 

intrygą. Możliwe jednak, że jest bardziej przebiegły niż sądzimy. 

- A może tylko blefuje - odezwał się nagle Isolder. - Zbudował swój orbitalny ca-

łun nocy, ale sądzę, że tworzące go satelity nietrudno będzie zniszczyć. 

- Masz rację - zgodziła się z nim Leia. - Co powiedział Zsinj? Nazwał całun łańcu-

chem satelitów. 

- To znaczy, że można go przerwać - rzekł Han. - Podobnie jak sznur świetlnych 

pereł. Można zniszczyć jeden czy dwa satelity, a wówczas cały łańcuch się rozpadnie. 

- Mógłbym polecieć myśliwcem i spróbować zniszczyć kilka z nich - zapropono-

wał Isolder. 

Han zrozumiał, że książę chce podjąć się rzeczy bardzo trudnej. Zsinj z pewnością 

chroni swój całun siłami co najmniej kilkunastu gwiezdnych niszczycieli. Samotny my-
śliwiec  nie  miałby  w  walce  z nimi żadnej  szansy,  chyba  żeby  od  razu  po  zniszczeniu 
satelitów dokonał skoku w nadprzestrzeń. 

- Nie wygląda mi to na groźną broń - stwierdziła Leia, zastanawiając się nad pla-

nem  Zsinja.  -  Każda  planeta,  której  mieszkańcy  latają  do  gwiazd  albo  chociaż  mają 
łączność radiową, by wezwać pomoc... 

- ...rozprawiłaby się z całunem bez trudu - dokończyła Augwynne. - Taka broń na-

daje się do podboju planet takich jak Dathomira; zacofanych pod względem technicz-
nym, prymitywnych. Dlatego w naszej sytuacji stanowi zagrożenie. 

- Za trzy dni - mruknął cicho Isolder, wpatrując się w płomienie. 
- Co stanie się za trzy dni? - zapytała Augwynne. 

Create PDF

 files without this message by purchasing novaPDF printer (

http://www.novapdf.com

)

background image

Dave Wolverton 

239

- Musimy jakoś przetrwać jeszcze trzy dni - rzekł książę. - Do czasu, aż przyleci 

moja flota. Gdybyśmy choć na jeden dzień przejęli kontrolę nad planetą, można byłoby 
ewakuować jej mieszkańców. 

- Nie mamy tyle czasu - sprzeciwił się Han. - Jeżeli orbitalny całun zostanie tam, 

gdzie  jest  teraz,  za  trzy  dni  planeta  zamieni  się  w  bryłę  lodu.  A  poza  tym  chcę  wam 
przypomnieć, że to wciąż moja planeta. Nie pozwolę, by stało się jej coś złego! 

-  Ta-a  -  powiedział  Isolder. -Jestem  pewien,  że  wymyślisz  coś,  by  ją  ratować.  A 

nawet gdybyś nie wymyślił, możemy spróbować ocalić jej mieszkańców. 

- Naprawdę tak sądzisz? - zapytała go z nadzieją w głosie Augwynne. - Nasi ludzie 

są bardzo rozproszeni. 

- A kiedy temperatura zacznie osiągać minus sto stopni - stwierdziła Leia - zaszyją 

się w jaskiniach i podziemnych norach tak głęboko, jak tylko będą mogli. 

Han  zaczął  rozmyślać.  Nie  było  sposobu  na  przetrwanie  tych  trzech  dni.  Będzie 

musiał wystartować i zniszczyć kilka satelitów, przerywając łańcuch Zsinja, tak by mo-
gli  przeżyć  do  czasu,  aż  lord  ponownie  go  naprawi.  Gdybym  miał  wielkie  szczęście, 
mógłbym nawet odlecieć razem z Leią - pomyślał. Wyobraził sobie, jak leci ku sateli-
tom, niszczy kilka, a potem podejmuje próbę dokonania skoku  w nadprzestrzeń. Wie-
dział jednak, że gdyby chciał zestrzelić te obiekty, musiałby ostro zboczyć z kursu i po-
lecieć równolegle do ich orbit; powinien manewrować przy tym z niewielką prędkością, 
aby je trafić. 

Jeżeli wziąć pod uwagę siłę ognia, jaką dysponowały strzegące całunu niszczycie-

le, każdy, kto próbowałby to zrobić, byłby samobójcą. 

Han  i  Isolder  patrzyli  na  siebie  w  pełnym  napięcia  oczekiwaniu.  Każdy  z  nich 

chciał, żeby zgłosił się na ochotnika ten drugi. 

- Zagramy w orła i reszkę? - zapytał go Han. 
-  Wygląda  na  to,  że  nie  mamy  innego  wyjścia  -  stwierdził  Isolder,  przygryzając 

dolną wargę. 

- Zaczekajcie! - odezwała się Leia. - Musi być jakieś inne wyjście. Isolderze, po-

wiedz mi coś więcej o swej flocie. Wystartowaliście przecież w tym samym czasie. Czy 
nie ma żadnej szansy, by znalazła się tu chociaż trochę wcześniej? 

Isolder pokręcił głową. 
-  Nie,  jeżeli  będą trzymali  się  dobrze  znanych  szlaków.  Te niszczyciele  są  warte 

miliardy. Nie lata się tak cennymi statkami w przestrzeni, której się dobrze nie zna. 

Isolder miał rację. Niejeden generał w historii wojen próbował wysłać  flotę krót-

szym, nieznanym szlakiem, licząc na to, że będzie mógł zaoszczędzić kilka parseków i 
wygrać bitwę, zaskakując wroga, ale tracił dosłownie wszystkie statki, kiedy przycho-
dziło mu przedzierać się przez pas asteroid. 

Han  spojrzał  w  stronę  wykutych  w  skale  drzwi  komnaty  i  zdał  sobie  sprawę,  że 

czeka na Luke'a. Pomyślał, iż porzucenie ich na pastwę losu nie było  w stylu rycerza 
Jedi. To zmartwiło go jeszcze bardziej. Zdusił w sobie pragnienie, by  wybiec po skal-
nych  schodach  z  fortecy  i  zacząć  go  szukać,  wykrzykując  jego  imię.  Siedząca  przy 
ogniu Leia złożyła ręce na brzuchu w obronnym geście. 

Ślub Księżniczki Leii 

240

Han nie wiedział, co ma robić. Chciał wyprawić się na poszukiwanie Luke'a, cho-

ciażby tylko po to, by przekonać się, że Jedi nie żyje. Pragnął wystartować „Sokołem" i 
zestrzelić  z  nieba  chociaż  kilka  satelitów,  ale  zamiast  tego  podszedł  do  Leii,  objął  ją 
mocno i przytulił do siebie. 

Księżniczka zaczęła szlochać, wstrząsana paroksyzmami płaczu. 
- Już go nie ma - rzekła zdławionym głosem. - Nie czuję go. Umarł. 
-  Hej  -  odezwał  się  Han,  chcąc  powiedzieć  cokolwiek,  by  ją  pocieszyć,  chociaż 

wiedział, że nie znajdzie właściwych słów. Leia potrafiła bezbłędnie wyczuwać  obec-
ność  Luke'a  i  orientować  się,  co  myśli  i  co  czuje,  trudno  więc  było  uwierzyć,  że  tym 
razem się myli. Księżniczka zaczęła drżeć, a Han delikatnie pocałował ją w czoło. 

- Zobaczysz, że nic mu się nie stało - powiedział. - Ja... ja...Nie widział żadnego 

sposobu, by jej pomóc; niczego, co mógłby dla niej zrobić. 

Nagle coś zaczęło wdzierać się w jego świadomość, jakby jakaś niewidzialna ręka 

próbowała otworzyć jego umysł. Było to niesamowite wrażenie. Sprawiło, że poczuł się 
zamroczony, zniewolony. W  jego myślach uformował się  bardzo wyraźny  obraz dzie-
siątków  mężczyzn  i  kobiet  w  pomarańczowych  kombinezonach  stojących  w  jasno 
oświetlonej sali. Patrzyli niespokojnie na widoczny nad ich głowami pomost, na którym 
stali  szturmowcy  z  karabinami  blasterowymi  gotowymi  do  strzału.  Han zrozumiał, że 
ogląda więzienie. 

Generale  Solo  -  wdarł  się  do  jego  myśli  głos  Gethzerion.  -  Mam  nadzieję,  że 

uznasz to za zabawne. Jak sam widzisz, jestem teraz w więzieniu z dziesiątkami podob-
nych do ciebie ludzi. Liczę na to, że jesteś istotą wrażliwą i miłosierną. Podejrzewam, 
że  jesteś.  Jak  wiesz,  stosowałam różne  sztuczki,  byś  przyszedł  do  mnie.  Możliwe,  że 
właśnie ta ostatecznie cię przekona. 

Przed  oczami  mignęła  mu  ginąca  w  fałdach  czarnej  szaty  ręka  i  Han  pojął,  że 

ogląda scenę w więzieniu widzianą oczami wiedźmy. Szturmowcy, którzy tylko czekali 
na  gest  Gethzerion,  zaczęli  strzelać  do  zgromadzonego  pod  nimi  tłumu.  Mężczyźni  i 
kobiety,  głośno  krzycząc, rozbiegli  się  we  wszystkie  strony,  ale nie  mogli  się nigdzie 
ukryć, gdyż drzwi do ich cel zostały zamknięte. 

Han zasłonił dłońmi oczy, by nie patrzeć na te okrucieństwa, ale obraz nie zniknął. 

Widział go przez cały czas, gdyż wizja istniała w jego mózgu. Próbował zamknąć oczy, 
odwrócić się, ale obraz nadal torturował jego umysł. Zobaczył, jak jakaś krzycząca ko-
bieta  wbiega  pod  pomost,  a  Gethzerion  unosi  rękę  z  trzymanym  w  dłoni  blasterem. 
Wymierzyła do kobiety, a Han ujrzał sylwetkę jej ofiary w laserowym celowniku broni. 
Kiedy  obraz znieruchomiał,  Gethzerion  strzeliła,  trafiając  kobietę  w  plecy.  Pod  wpły-
wem impetu kobieta obróciła się i upadła, a wiedźma strzeliła do niej po raz drugi. 

Stojący przy kobiecie mężczyzna uniósł ręce ze złączonymi dłońmi, błagając Get-

hzerion, by go oszczędziła, ale Siostra Nocy, wziąwszy go na cel, trafiła go wysoko  w 
prawe udo, pozwalając, by przewrócił się na podłogę i umarł w męczarniach powolną 
śmiercią z powodu upływu krwi. 

Tych pięćdziesięciu ludzi to już trupy - usłyszał Han w głowie głos wiedźmy, któ-

ra nadal zmuszała go, by przyglądał się tej rzezi. - Tracą życie z powodu twojego upo-

Create PDF

 files without this message by purchasing novaPDF printer (

http://www.novapdf.com

)

background image

Dave Wolverton 

241

ru.  Kiedy  moi  szturmowcy  z  nimi  skończą,  wezmę  następnych  pięciuset  podobnych  i 
przyprowadzę tutaj, żeby ich także rozstrzelać. 

Ty jednak, generale Solo, możesz ich ocalić. Wyślę swój osobisty śmigacz i jedną 

z moich Sióstr Nocy, by czekała na ciebie u stóp fortecy. Jeżeli minie godzina, a ty nie 
stawisz się na spotkanie, wówczas cała pięćsetka umrze i będziesz miał zaszczyt przy-
glądać się ich śmierci. Jeżeli i to cię nie przekona, by oddać się w moje ręce, będziesz 
patrzył na rzeź kolejnych pięciuset, a po nich następnych i następnych. Jak mówiłam, 
uważam cię za istotę miłosierną. 

Kiedy Han cofnął się i zakrył dłońmi oczy, księżniczka pomyślała, że płacze. Póź-

niej  jednak  zorientowała  się, że  oddycha  z  wielkim  trudem, napinając  wszystkie  mię-
śnie.  Rozejrzał  się  nieprzytomnym  wzrokiem  po  komnacie,  a  Leia  nigdy  jeszcze  nie 
widziała w jego oczach wyrazu tak bezmiernej rozpaczy. 

Ujęła go za rękę. 
- Han? Han? - zapytała. - Co się stało? Nie odpowiedział. 
- Ma widzenie - odezwała się Augwynne. - Odbiera wiadomość od Gethzerion. 
Leia spojrzała na czarodziejkę. Augwynne, która zdjąwszy hełm, siedziała na stoł-

ku obok paleniska, wyglądała teraz na zwyczajną, trochę zaniedbaną starszą kobietę. 

Nagle Han wziął głęboki oddech i oderwał dłonie od oczu, a potem wyprostował 

się i rozejrzał po komnacie. 

- Muszę iść - oświadczył. - Nie wolno mi zostać ani chwili dłużej. 
Odwróciwszy się, wybiegł z komnaty i zaczął na oślep zbiegać po schodach, prze-

skakując po kilka stopni. 

- Han! Zaczekaj! - krzyknęła za nim Leia. 
Pobiegła,  kierując  się  odgłosem  jego  kroków  cichnących  w  kamiennych  koryta-

rzach. Artoo zagwizdał na nich, żeby zaczekali, ale Leia zignorowała jego prośbę. Han 
wypadł z fortecy, przecisnął się przez tłum kłębiący się przy wejściu i pobiegł ile sił w 
nogach przed siebie. Księżniczka zatrzymała się przy kamiennej platformie i patrzyła, 
jak  ginie  jej  z  oczu,  roztapiając  się  w  ciemnościach.  Po  chwili  u  jej  boku  znalazł  się 
Isolder. Zapaliwszy latarkę, skierował silny promień światła na plecy oddalającego się 
Hana. 

- Dokąd pobiegł? - zapytał. 
- Na „Sokoła" - odparła Leia, decydując się pospieszyć za Hanem. 
Obydwoje ruszyli za nim w kierunku statku. Kiedy  weszli na pokład, Han i Che-

wie krzątali się w ładowni, montując ostatni generator pod prawym przednim wsporni-
kiem  gniazda  z  czujnikami.  Ujrzawszy,  że  razem z  Leią zjawił  się  Isolder,  Han  przy-
glądał mu się przez dłuższą chwilę. 

-  Chciałbym,  żebyś  mi  trochę  pomógł  -  powiedział,  zwracając  się  do  księcia.  - 

Musimy przygotować ten statek do drogi i wynosić się stąd jak najszybciej. Chciałbym, 
żebyś wrócił do fortecy i przyniósł gniazdo z czujnikami. - Kiedy ujrzał, że Isolder stoi, 
czekając na dalsze polecenia, krzyknął: - Pospiesz się, do wszystkich diabłów! 

Isolder chwycił latarkę, zbiegł po rampie, i po chwili zniknął w mroku. 
- Co chcesz zrobić? - zapytała go Leia. - Co właściwie się stało? 

Ślub Księżniczki Leii 

242

- Tylko tyle, że Gethzerion podniosła stawkę - odrzekł Han. - Morduje więźniów. - 

Skończywszy przykręcać ostatnią śrubę, rzucił klucz na podłogę. - Przykro mi, że cię tu 
sprowadziłem!  Miałaś  rację.  Gdybym  tu  nie  przyleciał,  Zsinj  nie  otuliłby  Dathomiry 
swoim orbitalnym całunem, a Gethzerion nie wpadłaby na pomysł masakry niewinnych 
ludzi. Zsinj, Gethzerion... oni nawet mnie nie znają. Występują przeciwko Hanowi So-
lo, generałowi Nowej Republiki, chcąc zniszczyć to, czym jest sama Nowa Republika! 

- Co zatem zamierzasz zrobić? - zapytała go księżniczka, kiedy wybiegł z ładowni. 

- Chcesz uciec? Czy taka ma być twoja odpowiedź? Poddani Augwynne są przerażeni. 
Uważają cię za kogoś w rodzaju geniusza walki. Musisz zostać i walczyć! Potrzebują i 
ciebie, i twojego doświadczenia! 

Pospieszyła za nim wąskim korytarzem, ale Han jej nie odpowiedział. Zatrzymał 

się tylko i zamiast, jak się spodziewała, skręcić do magazynu z narzędziami, skierował 
się ku konsolecie dowodzenia i włączywszy nadajnik, dostroił go do standardowej czę-
stotliwości używanej przez siły imperialne. 

- Gethzerion? - powiedział pospiesznie. W głośniku odezwał się nieznajomy głos. 
-  Tu  nadzór  więzienia.  Czy  chcesz,  byśmy  zarejestrowali  jakąś  wiadomość  dla 

niej? 

-  Tak  -  odrzekł  Han.  Na  twarz  wystąpiły  mu  krople  potu.  -  Jestem  generał  Solo. 

Mam  dla  niej  pilną  wiadomość.  Przekaż  jej,  że  przyjdę.  Poddaję  się.  Czy  mnie  sły-
szysz? Powiedz jej, żeby nie zabijała więcej więźniów. Tak jak kazała, spotkam się z jej 
wysłanniczką pod fortecą. 

-  Tu  oficer  nadzoru.  Zarejestrowałem  wiadomość,  generale  Solo.  Co  z  twoimi 

przyjaciółmi? Lord Zsinj chciałby wiedzieć, co stało się z ludźmi, którzy przylecieli tu 
razem z tobą. 

- Nie żyją - odrzekł Han. - Wszyscy zginęli podczas walki. Nie minęła godzina od 

ich śmierci. 

Rzuciwszy mikrofon na stół, przecisnął się obok Leii i popędził na niższy pokład. 

Księżniczka  została,  spoglądając  przez  chwilę  na  jego  plecy,  zbyt  zdumiona  i  zasko-
czona, by wymówić chociaż słowo. 

- Zaczekaj! - krzyknęła w końcu. - Nie możesz tego zrobić! Nie możesz poddawać 

się bez walki. Zsinj nie pragnie cię mieć żywego. Chce tylko upewnić się, że nie żyjesz! 

Han pokręcił głową. 
- Wierz mi, że i ja nie jestem zachwycony, ale wcześniej czy później musiało tak 

się skończyć - powiedział. 

Skręciwszy za róg, podszedł do swojej pryczy i ze złością ściągnął z niej materac, 

odsłaniając  wypełnioną  bronią  tajemną  skrytkę,  której  Leia  nigdy  nie  widziała.  Znaj-
dowały  się  w  niej różne groźnie  wyglądające  karabiny  laserowe,  blastery  i  zwyczajne 
staromodne  miotacze, a  nawet  jedno  przenośne  laserowe  działko.  Posługiwanie  się  tą 
bronią  było,  rzecz  jasna,  nielegalne,  przynajmniej  na  planetach  należących  do  Nowej 
Republiki. Sięgnąwszy pod jeden z karabinów, Han nacisnął ukryty guzik, a wówczas 
dno  się  uniosło,  ujawniając  pod  spodem  drugą  skrytkę  wypełnioną  po  brzegi najprze-
różniejszymi granatami, o dziwacznym wyglądzie i nieznanym pochodzeniu. Han wy-
ciągnął ze środka niepozorny, ale śmiercionośny przedmiot: talezjański termiczny deto-

Create PDF

 files without this message by purchasing novaPDF printer (

http://www.novapdf.com

)

background image

Dave Wolverton 

243

nator, tak silny, że jego  wybuch mógł zrównać z ziemią wielki gmach. Granat nie był 
duży i z łatwością mieścił się w dłoni Hana. 

-  To  powinno  wystarczyć  -  powiedział,  chowając  detonator  pod  pasek  spodni. 

Wiedział  dobrze,  iż  podobnymi  zabawkami  posługują  się  terroryści,  którym  bardziej 
zależy  na  zniszczeniu  wrogów  niż  na  własnym  życiu.  Han  nie  mógłby  spowodować 
wybuchu, nie zabijając przy tym siebie. Wypuścił koszulę na spodnie, tak by jej luźne 
fałdy ukryły detonator. 

- Jak to teraz wygląda? - zapytał cicho. 
Detonator  był  tak  dobrze  ukryty,  że  Leia  nigdy  nie  domyśliłaby  się,  że  tam  jest, 

gdyby  sama  nie  widziała,  jak  Han  go  chowa.  Nie  mogła  jednak  zdobyć  się  na  odpo-
wiedź. Czuła, jak jej serce bije szybkim rytmem, ale nie potrafiła wymówić ani słowa. 
Spojrzała na Hana, a w jej oczach zakręciły się łzy. 

- Hej, nie przejmuj się tak bardzo - odezwał się Han. - To ty przecież mówiłaś mi, 

bym dorósł. To ty kazałaś mi być odpowiedzialnym za to, kim jestem i co robię. Gene-
rałem  Hanem  Solo,  bohaterem  Sojuszu  Rebeliantów.  Mam  nadzieję,  że  jeśli  będę 
sprytny,  zabiorę  ze  sobą  i  Gethzerion,  i  całą  jej  przeklętą  bandę.  Natomiast  sprawę 
Zsinja zostawiam Isolderowi. Już jego flota się nimi zajmie. Jest porządnym gościem. 
Dokonałaś słusznego wyboru. Naprawdę. 

Jego słowa docierały do Leii jak z oddali. W pewnej chwili uświadomiła sobie, że 

nie wie, o co mu właściwie chodzi. Przez ostatnie trzy dni nawet przez moment nie my-
ślała o małżeństwie z Isolderem, jak więc mogła dokonać wyboru. Nie dokonała żadne-
go  wyboru. Niczego w tej sprawie jeszcze nie zrobiła. Nadal czekała, by upewnić się, 
że kocha Hana. 

Wiedziała  jednak, że  to  nieprawda.  Wybrała  Isoldera,  ale  z  poczucia  obowiązku. 

Dobro  jej  ludu  wymagało,  żeby  poślubiła  Hapanina,  następcę  tronu  wielu  światów,  a 
ona postąpiła tak, jak tego się po niej spodziewano. Tak długo, jak Imperium stanowiło 
dla nich zagrożenie, nie mogłaby postąpić inaczej. 

Rzuciwszy okiem na Hana, postarała się odezwać najspokojniej jak umiała. 
-  Tak  -  powiedziała.  -  To  powinno  wystarczyć.  Muszę  przyznać,  że  z  tą  bombą 

przyczepioną do pasa spodni wyglądasz wręcz wspaniale. 

Han  pochylił  się  nad nią  i  dziko,  zachłannie  pocałował,  a ona  poczuła,  jak  krew 

zaczyna  pulsować  w  jej  skroniach.  Nagle  uzmysłowiła  sobie,  jak  bardzo  jej  tego  bra-
kowało: świadomości, że jest gdzieś mężczyzna, który ją kocha i pragnie tak bardzo, że 
jest  gotów  oddać  dla  niej  życie.  Spojrzała  ponad  ramieniem  Hana.  Chewbacca,  który 
odkładał  narzędzia,  popatrzył  na  nią  ze  smutkiem,  a  księżniczka,  zamknąwszy  oczy, 
przytuliła się do Hana i odwzajemniła jego pocałunek. 

Oderwała się od niego po długiej chwili i odetchnęła głęboko. 
- Han... - zaczęła mówić, ale on tylko uniósł palec. 
- Nic nie mów - odrzekł. - Nie każ mi jeszcze bardziej żałować tego, co robię. 
Podszedł do Chewie'ego, przez chwilę cicho z nim rozmawiał, a potem objął go i 

uścisnął.  Leia  usiadła  na  płycie  łączności  holograficznej  i  zaczęła  płakać,  nie  mogąc 
zapanować nad targającymi nią uczuciami. Dobiegł ją zbyt głośny i natrętny głos Thre-

Ślub Księżniczki Leii 

244

epia, który starał się odwieść Hana od tego, co zamierzał zrobić. Po chwili Han wrócił 
do świetlicy i podał jej rękę na pożegnanie. 

- Czas już na mnie - powiedział i zszedł po opuszczonej rampie. 
Leia przez chwilę myślała, czy nie zostać, ale zeszła tuż za nim na ląd i zatrzymała 

się, oświetlona blaskiem świateł statku. Większość ognisk już zgasła, a niebo było ide-
alnie  czarne;  czarniejsze  niż  można  to  sobie  było  wyobrazić.  Od  gór  powiał  zimny 
wiatr, a Leię przeszedł dreszcz, kiedy ujrzała zamieniające się w obłoczek pary ciepło 
jej oddechu. 

Przyglądała się sylwetce Hana. Oddalał się coraz bardziej, aż w końcu roztopił się 

w mrokach nocy. 

- Han! - zawołała za nim. 
Odwrócił się i spojrzał na nią. Z tej odległości z trudem widziała jego twarz, ciem-

ną i pozbawioną wyrazu, podobną do twarzy ducha. 

- Jest kilka rzeczy, które w tobie lubię - powiedziała. - Na przykład to, jak leżą na 

tobie spodnie. 

Han lekko się uśmiechnął. 
- Wiem - odparł tylko, a potem odwrócił się i zaczął iść dalej. 
- Han! - zawołała znów Leia. 
Zamierzała dodać, że go kocha, ale bała się, że zrobi mu krzywdę, jeżeli powie te 

słowa właśnie w tej chwili. Z drugiej strony nie mogłaby znieść myśli, że pozwoli mu 
odejść, nie mówiąc o tym. 

Han  ponownie  się  odwrócił  i  obdarzył  ją niewyraźnym  uśmiechem.-  Wiem  -  od-

krzyknął cicho. - Kochasz mnie. Zawsze to wiedziałem. 

Pomachał jej na pożegnanie i zaczął biec. Po chwili zniknął w mroku. 
Przez kilka sekund wsłuchiwała się w cichnące odgłosy jego kroków. Kiedy umil-

kły,  usiadła  na  trawie  w  miejscu  oświetlonym  blaskiem  świateł  statku  i  zaczęła  szlo-
chać. Chewbacca i Threepio zeszli po rampie. Wookie, widząc, że płacze, położył na jej 
ramieniu  włochatą  łapę.  Leia  czekała,  aż  Threepio  coś  powie.  Zawsze  w  tak  bezna-
dziejnych chwilach potrafił znaleźć jakieś piękne kłamstwo. Android jednak milczał. 

Och, Luke - pomyślała Leia. - Nawet nie wiesz, jak cię potrzebuję. 

Create PDF

 files without this message by purchasing novaPDF printer (

http://www.novapdf.com

)

background image

Dave Wolverton 

245

R O Z D Z I A Ł  

25 

Luke leżał nieruchomo, czując jak uchodzi z niego resztka życia. Słyszał nieustan-

ne  ciche  brzęczenie.  Jego  mięśnie  odprężyły  się  jak  nigdy  przedtem.  Broniące  wierz-
chołka góry  rankory  wciąż  zrzucały  na  dół  olbrzymie  głazy.  Jeden  z nich trafił  impe-
rialnego kroczącego robota, który przełamał się na pół i runął w przepaść, zamieniając 
się w oślepiającą kulę ognia. 

Nagle  część  góry  nad  jego  głową  eksplodowała,  jakby  wypchnięta  jakąś  gigan-

tyczną niewidzialną ręką. Luke zobaczył  wspinające się po skałach Siostry Nocy. Po-
sługując się Mocą, niemal wisiały w powietrzu jak wielkie czarne pająki uczepione ni-
tek pajęczyny. 

Poczuł w skroniach pulsujący ból i obrócił się na bok. Tuż przy jego ramieniu wy-

lądował ogromny głaz, rozpryskując się na kawałki. W oddali słychać było krzyki, po-
śród nich rozpoznał głos Teneniel. „Dżai nigdy nie umiera - mówiła. - Natura go miłu-
je. Natura". 

Tuż  obok  z  głuchym  hukiem  uderzyło  o  ziemię martwe  ciało...  siostry  klanu.  Jej 

metalowy hełm potoczył się na bok, a mikroskopijne klejnoty i ozdoby drżały na wie-
trze. Kiedy patrzył, jak z ust kobiety cieknie strużka ciemnoczerwonej krwi, zauważył, 
że słońce świeci coraz jaśniej. 

Jedi  nie  miał  wcale  wrażenia,  że  umiera,  czuł  raczej,  że  się  rozprzestrzenia.  Ze 

wszystkich stron dobiegały go  ciche odgłosy: salamandry  wygrzebującej  coś spod ka-
mienia, robaków drążących ziemię w miejscu, gdzie leżała głowa Luke'a, czy wreszcie 
poruszającego się na wietrze krzaka, który ocierał gałązką o skałę. Wszystkie te dźwię-
ki zwiastowały życie. Luke czuł je bardzo wyraźnie; widział otaczającą go zewsząd ja-
sność Mocy: w drzewach, w skałach, w wojowniczkach walczących na szczycie góry. 

Salamandra uniosła nieco łebek, a Luke ujrzał, że i z niej emanuje światłość Mocy. 

Witaj,  mała  przyjaciółko  -pomyślał.  Salamandra  miała  zieloną  skórę  i  dzikie,  czarne 
oczy. Otworzyła pyszczek, a biaława mgiełka, która się z niego wydostała, pieszczotli-
wie  jak  palec  dotknęła  głowy  Luke'a.  Rycerz  Jedi zrozumiał,  że nie  tylko  czuje  Moc, 
ale ją w i d z i. „Dar - szepnęła jaszczurka. - To jest mój dar dla ciebie". Omyło go deli-
katne światło, wzmacniając niknącą energię jego Mocy. Rosnący nie opodal krzak, któ-
rego  gałąź  ocierała  się  przedtem  o  skałę, musiał  się  zapewne nachylić,  gdyż  promyki 

Ślub Księżniczki Leii 

246

emanującej zeń światłości zaczęły kołysać głowę Luke'a. „Weź, bardzo proszę - szeptał 
krzak. - To jest życie". Najbliższa skała także zapłonęła jasnym blaskiem, a daleko, na 
pustyni,  jeden  z  Błękitnych  Ludzi,  który  pożywiał  się rosnącymi nad rzeką roślinami, 
uniósł  łeb  i  poprzez  dzielące  ich  kilometry  spojrzał  czerwonymi  oczami  na  Luke'a. 
„Przyjacielu - powiedział - ofiarowuję ci wsparcie". 

Luke'owi  wydało się, że ponownie słyszy głos Teneniel. „Natura go miłuje". Nie 

wiedział, czy to jego podświadomość włada Mocą, czy też może otaczające go życie ze 
wszystkich sił pragnie, by wyzdrowiał. Wokół siebie widział Moc i potrafił chwytać ją 
łatwiej niż kiedykolwiek przedtem. 

Posługiwanie  się  Mocą,  władanie  nią,  nie  było  czymś  tak  nagannym,  jak  kiedyś 

sądził. Znajdowała się wszędzie, obfitsza niż deszcz czy powietrze, i czekała, by z niej 
korzystał. Miał nadzieję zostać kiedyś Mistrzem Jedi, ale teraz rozumiał, że istnieją po-
ziomy  władania  Mocą,  o  których  mu  się  nawet  nie  śniło,  przekraczające  wszystko,  o 
czym kiedykolwiek marzył. 

Przeniknęła go słodycz tak wielka, że nie wiedział, czy to on rozkazuje Mocy, czy 

też może ona jemu. Czuł tylko, że jakaś siła zasklepia rozerwane naczynia krwionośne 
w jego głowie, sprawiając, że powraca do życia. Po chwili wizja go opuściła. 

Przez długi czas leżał bez ruchu z zamkniętymi oczami, niezdolny do niczego poza 

oddychaniem, i czekał, żeby Moc go pokrzepiła. 

Otworzył nagle oczy i usłyszał głos Leii wymawiającej jego imię. Niebo było tak 

czarne,  jak  gdyby  zapadła  najczarniejsza  z  nocy.  Nie  słyszał  odgłosów  toczącej  się 
walki. Na szczycie góry widział światła pochodni niesionych przez mieszkańców wio-
ski. Któryś z nich schodził po zbroczonych krwią skalnych stopniach. Luke pomyślał, 
że Leia musi być na górze. 

- Leia? - zawołał. - Leia? 
Mężczyzna z pochodnią w dłoni dotarł do podnóża góry, zatrzymał się i uniósłszy 

pochodnię, popatrzył na pole walki. 

- Luke? - Był to Han. - Luke, to ty? 
- Han! - krzyknął słabo Luke. 
Obróciwszy  się  w  ciemnościach na plecy, sięgnął po świetlny miecz i zebrawszy 

wszystkie siły, nacisną} włącznik, licząc na to, że Han dostrzeże smugę światła. 

Głosy dobiegały z oddali, były niewyraźne. Poczuł jednak, jak ktoś schwycił go i 

potrząsnął. Później oślepiło go jasne światło. 

-  Luke!  Luke!  -  krzyknął  Han.  -  Ty  żyjesz!  Wytrwaj,  chłopie!  Pomoc  jest  już  w 

drodze! 

Usiadł obok Luke'a i przez chwilę trzymał go za rękę. Luke czuł jednak wyraźnie 

emanującą z niego trwogę. 

- Posłuchaj, chłopie - powiedział Han. - Muszę teraz iść. Leia czeka na ciebie na 

szczycie góry. Dbaj o nią, kiedy odejdę. Nie pozwól, żeby ktoś ją skrzywdził. 

- Han? - zapytał go Luke, chwytając za przegub. 
- Przykro mi, przyjacielu - odrzekł Han. - Tym razem nie możesz mi pomóc. 
Puścił jego rękę i odszedł, a Luke miał wrażenie, że jego ciało zaczyna wirować w 

mroku. 

Create PDF

 files without this message by purchasing novaPDF printer (

http://www.novapdf.com

)

background image

Dave Wolverton 

247

Po  upływie  czasu,  który  wydał  mu  się  wiecznością,  poczuł,  jak  czyjeś  silne  ręce 

chwytają go i unoszą. Z wysiłkiem otworzył oczy, ale udało mu się trzymać je otwarte 
tylko przez chwilę. Niosło go  czterech mężczyzn, a kilku innych odzianych w zwykłe 
skórzane tuniki towarzyszyło im z pochodniami w rękach. 

- Zabierzcie go stąd! - usłyszał pełen niepokoju głos  Hana. - Zanieście go na po-

kład „Tysiącletniego Sokoła". 

W głowie zabrzęczały mu pytające głosy. 
-  Tak,  tak,  „Sokoła",  mojego  statku  -  powtórzył  Han.  -  Zanieście  go  tam.  Ja nie 

mogę iść z wami. 

Wieśniacy zaopiekowali się Luke'em i ponieśli tam, gdzie nareszcie będzie mógł 

wypocząć. 

Ślub Księżniczki Leii 

248

R O Z D Z I A Ł  

26 

Isolder odnalazł gniazdo z czujnikami w tym samym miejscu, w którym je pozo-

stawił, w jednej z najwyżej położonych komnat fortecy. Na podłodze leżały trupy Sióstr 
Nocy.  Widok  tych  martwych  ciał,  a  może  nieprzeniknione  ciemności,  sprawiały,  że 
nerwy księcia były napięte do ostatnich granic. 

Kiedy schylał się, by podnieść gniazdo, usłyszał nagle cichy szmer dochodzący z 

kąta sali i jednym płynnym ruchem wyciągnął blaster. Okazało się, że była to Teneniel 
Djo. Siedziała sama, skulona w mrocznym kącie komnaty. Spojrzała na księcia, ale po 
chwili odwróciła głowę. Jej mokre policzki świadczyły o tym, że płakała. 

-  Nic  ci  nie  jest?  -  zapytał  ją  Isolder. -  To  znaczy,  czy  czujesz  się  trochę  lepiej? 

Czy jest coś, co mógłbym dla ciebie zrobić? Niczego nie potrzebujesz? 

- Czuję się doskonale - odparła nieco ochryple dziewczyna. - Myślę, że naprawdę 

nic mi nie jest. A ty? Zapewne wkrótce nas opuścisz? 

- Tak - odrzekł Isolder. 
Skierował latarkę w inną stronę, tak by promień światła nie oślepiał dziewczyny. 

Nie był pewien co do planów Hana, ale uważał, że w tej sytuacji jedyną rozsądną rze-
czą,  jaką mogą  zrobić,  jest  wyniesienie  się  z tego  przeklętego  świata.  Teneniel zdjęła 
hełm i egzotyczne szaty. Ubrana była tylko w skromną letnią tunikę z pomarańczowej 
jaszczurczej  skóry,  podobną  do  tej,  którą  miała  na  sobie,  kiedy  spotkali  się  po  raz 
pierwszy. Przez wyrwę w ścianie wpatrywała się w bezgwiezdne niebo. Ognie pożarów 
u  stóp  góry  zdążyły  zgasnąć,  ale  okolica  była  oświetlona  bladym,  drżącym  światłem 
pochodni, z którymi mieszkańcy wioski przeszukiwali pobojowisko. 

- Ja też muszę ich opuścić - odezwała się po dłuższej chwili Teneniel. 
- Tak? - zapytał zdziwiony książę. - Dokąd pójdziesz? 
- Z powrotem na pustynię - odrzekła. - Mam zamiar oddawać się medytacjom. 
- Myślałem, że chciałaś zostać wśród sióstr klanu. Sądziłem, że czułaś się samot-

na. 

Teneniel odwróciła się ku niemu, a Isolder nawet w tak słabym świetle mógł do-

strzec na jej policzku znamię, wyglądające jak rozległy siniak. 

- Wszystkie siostry się zgadzają - powiedziała - że zabijając w złości, sprzeniewie-

rzyłam się ślubowaniu. Złamałam dane wcześniej słowo. Muszę poddać się oczyszcze-

Create PDF

 files without this message by purchasing novaPDF printer (

http://www.novapdf.com

)

background image

Dave Wolverton 

249

niu, gdyż inaczej mogłabym przemienić się w Siostrę Nocy. Zostałam wygnana. Przyj-
mą mnie do swojego grona po upływie trzech lat, jeżeli nadal będę tego chciała. 

Objęła  rękami  kolana.  Jej  włosy,  zaczesane  do  tyłu,  opadały  na  plecy,  układając 

się w błyszczące fale. Isolder przez chwilę stał, nie wiedząc, czy się z nią pożegnać, czy 
próbować ją pocieszać, czy może po prostu zabrać gniazdo i pospieszyć z nim na statek 
Hana. 

Usiadł przy niej i pogładził ją po plecach. 
- Posłuchaj - powiedział. - Jesteś bardzo dzielną kobietą. Zobaczysz, wszystko bę-

dzie dobrze. 

Czuł jednak, że jego słowa nic nie znaczą. Czy istniało coś takiego, z czym mo-

głaby wiązać nadzieję? Za trzy dni pojawi się flota Hapan i rozprawi się z siłami Zsinja, 
tak że nie zostanie  po nich żaden  ślad.  Ale  do  tego  czasu Dathomira  przemieni  się  w 
bryłę  lodu.  A  nawet,  jeśli  uda  się  tego  uniknąć,  tegoroczne  plony  będą  stracone.  Co 
więcej, Isolder sądził, że zagładzie ulegną całe ekosystemy, wyginą całe gatunki roślin i 
zwierząt. Obawiał się, że nawet jeżeli orbitalny całun zniknie po trzech dniach, planeta 
może już nigdy nie być taka jak przedtem. 

I,  rzecz  jasna,  zostawały  jeszcze  Siostry  Nocy.  Ich  atak  przeżyła  tylko  garstka 

sióstr klanu, które w przyszłości nie będą mogły nawet marzyć o przeciwstawianiu się 
podstępnym wiedźmom. 

Możliwe, że te same myśli kłębiły się w głowie Teneniel, gdyż oddychała nierów-

no,  jakby  z  wielkim  trudem.  Starała  się  powstrzymać  od  płaczu,  ale  jej  dolna  warga 
lekko drżała. 

- Posłuchaj - odezwał się książę. - Koreliański lekki frachtowiec podobny do tego, 

jaki ma Han, może zabrać na pokład sześć osób. To znaczy, że jedna koja jest wolna i 
możesz lecieć z nami, jeśli chcesz. 

- Dokąd miałabym polecieć? - zapytała. 
-  Do  wszystkich  tych  gwiazd  w  górze  -  odparł  Isolder.  -  Wybierz  sobie  jedną  z 

nich i poleć tam, gdziekolwiek, byle jak najdalej stąd. 

- Nie wiem, jak tam jest - odrzekła dziewczyna. - Nawet nie wiedziałabym, dokąd 

się udać. 

- Mogłabyś  wrócić ze mną na Hapes - powiedział książę i w tej samej  chwili, w 

której wymówił te słowa, zdał sobie sprawę, jak bardzo mu na tym zależy. 

Popatrzył  na  jej  długie  włosy  i  obnażone nogi.  Zapomniał o  szaleńczych  zmaga-

niach na tym świecie i o śmierci zbierającej obfite żniwo. Chociaż był niemal zaręczo-
ny z Leią, w tej chwili nie pragnął niczego bardziej, niż móc trzymać Teneniel w swych 
ramionach. 

Dziewczyna jednak spojrzała na niego z gniewnym błyskiem w oczach. 
- Jeśli nawet zdecydowałabym się polecieć z tobą na Hapes, jak byłabym tam trak-

towana? Jako wzbudzająca sensację dzikuska? Dziewczyna z zacofanej Dathomiry? 

- Mogłabyś polecieć jako moja osobista strażniczka - odparł Isolder. - Mając Moc 

za sojuszniczkę, mogłabyś... 

Dziewczyna nachmurzyła się na te słowa, ale książę nie zwrócił na to uwagi. 

Ślub Księżniczki Leii 

250

- Mogłabyś też polecieć jako moja powierniczka, zaufana doradczyni. - Myśli jak 

oszalałe  tańczyły  w  jego  głowie.  -  Ze  swoimi  zdolnościami  byłabyś  moją  najlepszą 
obrończynią. Posługując się Mocą, mogłabyś zorientować się w subtelnościach knowań 
moich ciotek, pokrzyżować ich podstępne plany... 

Isolder nie zastanawiał się nad tym wcześniej, ale teraz, kiedy o tym pomyślał, zo-

rientował  się,  że  Teneniel  byłaby  naprawdę  wspaniałą  obrończynią  jego  ludu.  Potrze-
bował jej. 

-  I  kim  więcej  bym  była?  -  zapytała  go  dziewczyna.  -  Twoją  przyjaciółką?  Ko-

chanką? 

Isolder z trudem przełknął ślinę, dobrze wiedząc, o czym myśli. Na Hapes trakto-

wano by ją jak wyrzutka, kogoś, kto nie ma majątku ani tytułu. Gdyby chciał ją poślu-
bić, naraziłby się na śmieszność, publiczne upokorzenie. Musiałby się zrzec tytułu na-
stępcy  tronu  i  pozwolić  jednej  ze  swoich  ogarniętych  żądzą  krwi  kuzynek  zająć  jego 
miejsce. Od tego, co postanowi, zależy dobrobyt i przyszłość jego ludu. Objąwszy Te-
neniel jedną ręką, przytulił ją na pożegnanie. 

- Byłaś wierną przyjaciółką - powiedział, a potem, przypomniawszy sobie, że for-

malnie wciąż jeszcze jest jej więźniem, dodał: - I łaskawą władczynią. Życzę ci szczę-
ścia. 

Wstał i sięgnął po gniazdo z czujnikami, ale jeszcze obejrzał się za siebie. Tene-

niel wciąż siedziała, spoglądając na niego w milczeniu. Isolder miał nieprzyjemne wra-
żenie, że dziewczyna przenika go na wskroś, czytając w jego myślach. 

- Jak mogę być szczęśliwa, jeżeli mnie opuszczasz? - zapytała. 
Isolder nie odpowiedział. Odwrócił się i ruszył do wyjścia, a Teneniel, widząc to, 

zawołała: 

- Zawsze  byłeś taki odważny. Co myślisz teraz o sobie, jeżeli odwracasz się ple-

cami do kobiety, którą kochasz? 

Zatrzymał się, nie wiedząc, czy naprawdę przejrzała jego myśli, czy tylko wycią-

gnęła wnioski, widząc na jego twarzy grę uczuć. Czy mnie słyszysz? - zapytał ją w my-
ślach, ale dziewczyna się nie odezwała. 

Pomyślał o jej długich, obnażonych nogach, o specyficznej woni skór, które nosi-

ła, i oczach o miedzianej barwie, niepodobnych do oczu żadnej ze znanych mu hapań-
skich kobiet. Pomyślał też o jej pełnych wargach, które tak bardzo chciałby całować. 

- Dlaczego tego nie zrobisz? - zapytała go nagle Teneniel. 
- Nie mogę - odparł Isolder, nie miał jednak odwagi, by spojrzeć jej w oczy. - Co 

ty ze mną wyprawiasz? Przestań wdzierać się do moich myśli! 

-  Niczego  takiego  nie  robię  -  odparła  dziewczyna  tonem  urażonej  niewinności.  - 

Ty  sam  to  robisz.  Ty  i  ja  jesteśmy  złączeni.  Powinnam  była  uświadomić  to  sobie  już 
dawno, na pustyni, kiedy zobaczyłam cię po raz pierwszy. Od pierwszej chwili wiedzia-
łam, że podobnie jak ja, pojawiłeś się w tamtym miejscu, szukając kogoś, kogo mógł-
byś pokochać. Później czułam, jak łącząca nas więź z każdym dniem staje się coraz sil-
niejsza.  Nie możesz  się  zakochać  w  czarodziejce  z  Dathomiry  tak,  by  o  tym  nie  wie-
działa... a z pewnością nie wtedy, kiedy i ona dębie kocha. 

Create PDF

 files without this message by purchasing novaPDF printer (

http://www.novapdf.com

)

background image

Dave Wolverton 

251

- Niczego nie rozumiesz - rzekł Isolder. - Gdybym spróbował cię poślubić, nara-

ziłbym się na powszechne potępienie. Konsekwencje byłyby poważne. Moje kuzynki... 

Blaster księcia zachrzęścił w olstrze, a potem sypnął snopem iskier. Kiedy Isolder 

spojrzał na niego, zobaczył, że przemienił się w niewielką kulę. Obróciwszy głowę, po-
patrzył na Teneniel i ujrzał w jej  oczach błyski złości. W komnacie rozszalała się wi-
chura, zerwała gobeliny ze ścian i unosiła kamienie i odłamki skał niczym powietrzna 
trąba. Wiatr poniósł kamienie i gobeliny przez wyrwę w ścianie poza skalną fortecę. 

-  Nie  boję  się  ani  twoich  kuzynek,  ani  powszechnego  potępienia!  -  zawołała 

dziewczyna. - I nie zależy mi na twoich planetach. Jeżeli chcesz, możemy żyć razem na 
świecie, który uznasz za neutralny. 

Wstała z  podłogi  i  nie  spiesząc  się,  podeszła  do  niego,  a  potem  zatrzymała  się  i 

spojrzała mu w oczy. Kiedy przytuliła się do niego, poczuł na szyi ciepło jej oddechu. 
Jej dotyk sprawił, że dałem księcia wstrząsnęły dreszcze, przeszył go prąd. 

Poczuł, jak jego serce zaczyna walić coraz mocniej. 
- Do diabła! - szepnął zapalczywie. - Czy wiesz, jaki zamęt wprowadzasz w moje 

życie? 

Teneniel kiwnęła głową. Pocałowała go mocno, objąwszy rękami za szyję. W tej 

trwającej  całą  wieczność  chwili  Isolder  przypomniał  sobie,  jak  gdy  miał  dziewięć  lat 
spędzał czas z ojcem, bawiąc się na brzegu dziewiczego oceanu na Dreenie, jednym z 
wielu nie zamieszkanych światów  w gromadzie Hapes. Pocałunek Teneniel wydał mu 
się tak samo czysty jak wody tamtego oceanu; zmywał wszelkie obawy i wątpliwości. 

Namiętnie go odwzajemnił, ale po chwili odsunął się o krok od niej. 
-  Chodźmy!  Musimy  się  pospieszyć!  -  powiedział.  Teneniel  chwyciła  go  za rękę 

tak, jakby chciała pomóc mu nieść latarkę, a potem oboje zbiegli po kamiennych scho-
dach. 

Kiedy  mieszkańcy  wioski  przynieśli  dało  Luke'a,  księżniczka  była  pewna,  że nie 

żyje.  Pod  oczami  miał  mnóstwo  sińców,  a  na  policzku  widniała  pokryta  zakrzepłą 
krwią  rana.  Wieśniacy  położyli  nosze  na  trawie  pod  jednym  ze  świateł  pozycyjnych 
„Sokoła". Leia ujęła twarz brata w swoje dłonie. Otworzył oczy i lekko się uśmiechnął. 

- Leia? - zapytał, nie mogąc opanować kaszlu. - Słyszałem, że... mnie wzywałaś? 
- Ja... - Nie chciała go w tej chwili martwić; pragnęła  tylko, by  wypoczął. - Nie, 

nic się nie stało. 

- To nieprawda - powiedział stanowczo Luke. - Dokąd poszedł Han? 
- Postanowił oddać się w ręce Gethzerion - odparła. - Wzięła zakładników i mor-

duje więźniów. Nie mógł nie pójść. Zsinj ma za trzy godziny przejąć go od niej. 

- Nie! - rzekł Luke, starając się usiąść. - Muszę ją powstrzymać! Przecież po to tu 

przyleciałem! 

- Nie możesz! - Leia popchnęła go lekko, zmuszając jak małe dziecko, by się znów 

położył. - Jesteś ranny. Odpocznij teraz, przede wszystkim odpocznij! O walce pomy-
ślimy kiedy indziej! 

- Pozwól mi wypocząć przez te trzy godziny - rzekł Luke, zamykając oczy i stara-

jąc się oddychać regularnie. - Ale obudź mnie, kiedy upłyną. Pamiętaj! 

Ślub Księżniczki Leii 

252

- Śpij - uspokoiła go Leia. - Na pewno cię obudzę. Luke raptownie uniósł głowę i 

otworzył oczy. Popatrzył na siostrę, nie kryjąc gniewu. 

- Nie kłam! - powiedział. - Nie miałaś zamiaru mnie obudzić! 
Z drugiej strony „Sokoła" wyłonili się Isolder i Teneniel, zajęci do tej pory usuwa-

niem warstwy błota i sadzy z pozostałych gniazd z czujnikami. Książę przykucnął obok 
Luke'a, a dziewczyna stanęła obok. 

- Posłuchaj, przyjacielu - odezwał się Isolder. - Leia ma rację. Jesteś jeszcze zbyt 

słaby, by nam pomóc. 

Luke położył głowę na noszach i zamknął oczy, jakby nie mógł dłużej walczyć z 

ogarniającą go sennością, ale kiedy przemówił, jego głos był stanowczy i silny. 

- Dajcie mi tylko trochę czasu. Nie znacie jeszcze potęgi Mocy. 
Isolder położył dłoń na ramieniu Luke'a. 
- Widziałem ją - powiedział. - Wiem, czego może dokonać. 
- Nie! Niczego nie wiesz! - odezwał się zapalczywie Luke, znalazłszy w sobie tyle 

sił, by usiąść. - Żadne z was tego nie wie! - Po chwili znów opadł na nosze. - Obiecajcie 
mi - szepnął. - Obiecajcie, że mnie obudzicie! 

Leia  wyczuła  w  jego  głosie  coś,  co  było  czymś  więcej  niż  tylko  przekonaniem. 

Wyczuła tuż pod jego skórą ogień, jakby ktoś wzniecił w jego ciele pożar. Uczucie to 
sprawiło, że w jej serce na nowo wstąpiła nadzieja. 

- Obiecuję ci - powiedziała i cofnęła się o krok, spoglądając na jego sponiewiera-

ne, poranione dało. Pomyślała, że jednak nie może się łudzić. Upłynie kilka dni lub ty-
dzień, zanim Luke będzie mógł stawić czoło wiedźmie. 

Isolder okrył Luke'a kocem. 
- Teneniel i ja możemy zanieść go do jego koi - zaproponował Leii. 
Księżniczka kiwnęła głową. 
- Czy zamocowaliście już to gniazdo z czujnikami? - zapytała. 
- Tak - odparł książę - ale wciąż jeszcze mam kłopoty ze szperaczami dalekosięż-

nymi. 

Leia zaczęła gorączkowo myśleć. Każda cząstka jej dała krzyczała, że musi rato-

wać Hana, lecz wiedziała, że czasu jest zbyt mało. Wyprawa na rankorach zajęłaby im 
dwa dni. Gdyby zaś polecieli „Sokołem", nie zdążyliby pokonać połowy drogi, a krążą-
ce nad nimi niszczyciele wytropiłyby ich i storpedowały, posyłając w postaci ognistych 
kul na ziemię. Nagle przyszedł jej do głowy nowy pomysł. 

- Artoo, Threepio, chodźcie do mnie! - zawołała, zwracając się ku rampie statku. 
Pierwszy ukazał się Threepio. 
- Słucham, księżniczko? - zapytał. - W czym mógłbym d pomóc? 
Po chwili wytoczył się Artoo, obracając swoje elektroniczne oko to w stronę pra-

wej, to lewej krawędzi rampy. 

- Artoo? -  odezwała się Leia. - Czy mógłbyś  określić liczbę krążących nad nami 

gwiezdnych niszczycieli? 

Mały robot przez chwilę się wahał, ale później otworzył skrytkę i wysunął z niej 

antenę paraboliczną. Omiótł nią niebo, a potem zaczął wydawać serie elektronicznych 
gwizdów i pisków. 

Create PDF

 files without this message by purchasing novaPDF printer (

http://www.novapdf.com

)

background image

Dave Wolverton 

253

- Artoo melduje, że za pomocą żadnego ze swoich czujników z wyjątkiem detekto-

ra fal radiowych nie może ustalić miejsc, w których znajdują się pozaorbitalne statki - 
powiedział Threepio. - Wygląda na to, że orbitalny nocny  całun uniemożliwia przeni-
kanie  światła  nie  tylko  w  paśmie  widzialnym,  ale  także  ultrafioletu  i  podczerwieni. 
Mimo  to  wykrył  istnienie  dwudziestu  sześciu  źródeł  fal  elektromagnetycznych  w  pa-
śmie radiowym, a z poprzednich pomiarów może wnioskować, że na orbicie nad nami 
krąży czterdzieści gwiezdnych niszczycieli. Isolder w zamyśleniu popatrzył na Leię. 

- Nic dziwnego, że miałem kłopoty ze szperaczami dalekosiężnymi - powiedział. - 

Wcale się nie zepsuły. 

- Masz rację - odrzekła Leia. 
- To znaczy, że dopóki będziemy lecieli pod całunem i zachowywali ciszę radio-

wą, nie będzie nas można wykryć. 

- Masz rację! - powtórzyła księżniczka. 
Isolder  kiwnął  głową  i  spojrzał  na  wyrzutnie  konwencjonalnych  i  protonowych 

torped „Sokoła". 

- A zatem pospieszmy się, żeby posłać te wiedźmy do wszystkich diabłów i zoba-

czyć, czy uda się nam ocalić Hana. 

- Nie - rzekła Leia, spojrzawszy na leżącego nieruchomo Luke'a. - On chciał, by-

śmy na niego zaczekali. 

Han  stał  w  milczeniu  pośród  Sióstr  Nocy,  kiedy  powietrzny  śmigacz  Gethzerion 

przemykał się między pniami gigantycznych drzew w ciemnościach rozjaśnianych tyl-
ko przez jego reflektory. Wewnątrz statku, na niewielkiej przestrzeni, tłoczyło się wo-
kół Hana aż dwadzieścia czarownic, odzianych w czarne, śmierdzące z brudu szaty. 

Związały mu z przodu ręce sznurem uplecionym ze skór whuffy. Były tak pewne, 

że nic im z jego strony nie grozi, iż nawet nie zadały sobie trudu, by go zrewidować. 

Powietrzny  śmigacz  raptownie  się  uniósł,  przelatując  nad  jakimś  wzgórzem,  ale 

potem zanurkował z przyprawiającym o mdłości tępym hukiem. Po chwili Han zorien-
tował się, że opuścili zalesiony teren i lecą teraz tuż nad pustynią, kierując się ku wi-
docznym w oddali światłom miasta. 

Zamknął  oczy  i  zaczął  zastanawiać  się,  co  robić.  Przede  wszystkim  powinien 

uzbroić się w cierpliwość. W każdej chwili mógł spowodować wybuch detonatora... ale 
chciał  zabić  Gethzerion,  musiał  zabić  Gethzerion.  Kiedy  znaleźli  się  w  mieście,  śmi-
gacz wylądował, a Siostry Nocy wyskoczyły ze środka i pospieszyły do swoich wież. Z 
Hanem  zostały  tylko  dwie  wiedźmy,  które  powiodły  go  na  opuszczone  lotnisko  i  za-
prowadziły do starego kosmicznego hangaru. Jego dach musiał zostać zniszczony przez 
eksplozję,  tak  że  otaczające  Hana  ściany  wyginały  się  nad  jego  głową  niczym  niesa-
mowita palisada. 

- Zaczekaj przy tamtej ścianie - rozkazała mu jedna z czarownic, wskazując miej-

sce. 

Stanęły przy wejściu do hangaru i zaczęły cicho rozmawiać. 
Han  stwierdził,  że  serce  wali  mu  jak  młotem.  Udał  się  do  kąta,  usiadł na  stercie 

złomu  i  czekał  na  pojawienie  się  Gethzerion.  Sięgnąwszy  pod  klamrę  pasa,  dotknął 
termicznego detonatora. 

Ślub Księżniczki Leii 

254

Przywódczyni jednak się nie pojawiła. W ciągu następnych kilku godzin powietrze 

wyraźnie się ochłodziło, a trawa pokryła się warstwą szronu. Han spoglądał bezustannie 
na zegarek. Cztery godziny, które wyznaczył wiedźmom Zsinj, dawno minęły, a obie-
cane transportowce nie przyleciały. 

Han obawiał się, że Gethzerion może grać na zwłokę, pragnąc wytargować od lor-

da korzystniejsze warunki. 

Jakby  na  potwierdzenie  jego  obaw  powietrzny  śmigacz  Siostry  Nocy  dwukrotnie 

odlatywał i wracał, za każdym razem po upływie dwóch godzin. Han sądził, że w tym 
czasie  sprowadzał  do  miasta  Siostry  Nocy  powracające  po  skończonych  walkach  u 
podnóża Śpiewającej Góry. 

Kiedy śmigacz ukazał się po raz trzeci, Han ujrzał na czarnym niebie dwa świateł-

ka, które z każdą chwilą się powiększały, aż w końcu osiadły przy więzieniu. Transpor-
towce przy lądowaniu wysunęły skrzydła, a potem opuściły się łagodnie na antygrawi-
torach  i  znieruchomiały  w  pobliżu  jednej  z  wież.  Han  widział  przez  otwór  w  murze 
wielkie lotki stateczników obu statków. 

- Idziemy, generale Solo. Już czas - odezwała się do niego jedna z Sióstr Nocy. 
Przełknąwszy ślinę, wstał i podszedł do wyjścia. Kiedy zatrzymał się w drzwiach, 

poraził go tak silny blask reflektorów, że omal nie oślepł. Potem ruszył powoli w stronę 
świateł,  eskortowany  z  obu  stron  przez  Siostry  Nocy.  Z  trudem  mógł  dojrzeć  zarysy 
wież  więzienia.  Cała  wolna  przestrzeń  była  wypełniona  szturmowcami  Zsinj  a  odzia-
nymi w stare imperialne pancerze. Zmrużywszy oczy, Han starał się przejrzeć ciemno-
ści panujące za statkami. Gdyby spowodował wybuch detonatora w tej chwili, z pew-
nością  zabiłby  szturmowców  i  zapewne  uszkodził  co  najmniej  jeden  transportowiec... 
ale  nie  był  pewien,  czy  w  pobliżu  nie  zgromadziły  się  nieświadome  niczego  Siostry 
Nocy. 

- Wystarczy! - zawołał jakiś szturmowiec, a czarownice natychmiast złapały Hana 

z obu stron za ręce, każąc mu się zatrzymać. 

Po  rampie  jednego  ze  statków  zszedł  oficer...  wysoki  mężczyzna  o  błyszczących 

platynowych  paznokciach.  Generał  Melvar.  Przystanął  o  krok  przed  Hanem  i  przez 
chwilę  przyglądał  się  mu uważnie.  Potem  dotknął  platynowym  paznokciem  jego  twa-
rzy, jakby chciał wyłupić mu oko, a następnie rozorał mu policzek, zostawiając krwa-
wiącą ranę. 

-  Dokonałem  wzrokowej  identyfikacji  -  zameldował,  zwracając  twarz  w  stronę 

umieszczonego na ramieniu mikrofonu. - To generał Solo. 

Przez  chwilę  stał  nieruchomo,  jakby  nasłuchując,  i  dopiero  wówczas  Han  do-

strzegł ukryte za jego uszami słuchawki. 

- Tak jest, wasza wysokość - powiedział po chwili. - Natychmiast zabieram go na 

pokład. 

Uchwycił brutalnie Hana, wbijając mu boleśnie paznokcie w mięśnie ramion. 
- Wolnego, chłopie - odezwał się do niego Han. - Szanuj trochę bardziej zakupiony 

towar. Możesz tego jeszcze pożałować. 

Create PDF

 files without this message by purchasing novaPDF printer (

http://www.novapdf.com

)

background image

Dave Wolverton 

255

- Och, nie sądzę, bym miał kogokolwiek żałować - odrzekł Melvar. - Widzisz, za-

dawanie bólu innym ludziom jest dla mnie czymś więcej niż rozrywką. Podczas mojej 
pracy dla lorda Zsinja stało się najmilszym obowiązkiem. 

Wbił głęboko spiczasty pazur w wiązkę nerwów na ramieniu więźnia, a potem rap-

townie szarpnął. Han poczuł, jak całą jego rękę od przegubu aż do kręgosłupa ogarnia 
przenikliwy ból, i omal nie krzyknął. 

- Hej, hmm, naprawdę masz do tego wielki talent - powiedział. 
- No  cóż - uśmiechnął się do niego Melvar. - Jestem pewien, że kiedy  będziemy 

mieli  trochę  więcej  czasu,  uda  mi  się  namówić  lorda  Zsinja,  żeby  pozwolił  mi  zade-
monstrować moje umiejętności w całej krasie. Ale spieszmy się, nie możemy dopuścić, 
by lord czekał. Ująwszy Hana za rękę, popchnął go między stojącymi po obu stronach 
szturmowcami w stronę rampy statku, a Han zaczął wątpić, czy będzie mógł kiedykol-
wiek zobaczyć Gethzerion. 

Udało mu się przejść pół długości rampy, kiedy wiedźma zawołała: 
- Zaczekajcie! 
Generał Melvar przystanął i obejrzał się przez ramię. Gethzerion w otoczeniu kil-

kunastu swoich Sióstr Nocy stała w półmroku u stóp wieży, oddalona o sto metrów od 
nich. Otuliwszy się szczelniej czarną szatą, ruszyła w stronę transportowca. Han zasta-
nawiał się nad sytuacją. Gdyby teraz wyzwolił detonator, zniszczyłby uzbrojony statek i 
zabiłby generała Melvara i Gethzerion razem z kilkoma innymi, stojącymi pod murami 
Siostrami Nocy. Miał co prawda nadzieję, że uda mu się dokonać większych zniszczeń, 
ale zrozumiał, że druga taka okazja już się nie trafi. 

Poczuł się dziwnie, kiedy zdał sobie sprawę, że za chwilę umrze. Spodziewał się, 

że  jego  gardło  ściśnie  strach,  a  w  sercu  poczuje  wielki  ciężar.  Zamiast  tego  czuł  się 
odrętwiały,  zniechęcony  i  zawstydzony.  Po  przeżyciu  tylu  pełnych  wrażeń  lat,  jego 
śmierć wydawała mu się całkowicie bezbarwna. 

Gethzerion zatrzymała się u stóp rampy niemal o dwa kroki od Hana. Spojrzała na 

niego, uniósłszy głowę, ale jej pomarszczona twarz była zasłonięta kapturem. W jej od-
dechu Han czuł woń silnych przypraw i odór skwaśniałego wina. 

- No cóż, generale Solo - powiedziała. -Zmusiłeś mnie, żebym cię tu ścigała. Mam 

nadzieję, że podobało ci się życie na Dathomirze. 

Han popatrzył na staruchę. 
- Wiedziałem, że nie oprzesz się pokusie i zechcesz napawać się swoją wygraną - 

odparł niemal z uśmiechem i wsuną) kciuki pod pas spodni. - Czy to miłe móc cieszyć 
się zwycięstwem? 

Wyciągnąwszy termiczny detonator, nacisnął guzik na obudowie. Generał Melvar 

na ten widok rzucił się w bok, podobnie jak jego strażnicy. Potknąwszy się o stojącego 
za nim szturmowca, przewrócił się i razem z nim stoczył po rampie. 

Detonator jednak nie wybuchnął. Han przyjrzał się przedmiotowi. Iglica była zła-

mana. 

-  Masz  jakieś  kłopoty  ze  swoim  wybuchowym  cackiem?  -  Gethzerion  otworzyła 

szeroko oczy i radośnie wyszczerzyła zęby, udając zdumienie. - Siostra Shabell odkryła 
ten  przedmiot,  jeszcze  zanim  wszedłeś  na  pokład  śmigacza,  i  złamała  iglicę,  wymó-

Ślub Księżniczki Leii 

256

wiwszy  jedno  słowo.  Ty  zadufany  w  sobie,  napuszony  niezdaro!  Nawet  przez  jedną 
chwilę nie stanowiłeś zagrożenia ani dla mnie, ani dla moich Sióstr Nocy! Jak śmiałeś! 

Wyciągnąwszy  poziomo  rękę,  zagięła  palce,  jakby  zamierzała  coś  pochwycić,  a 

kiedy je rozwarła, detonator wyfrunął z ręki Hana i wylądował w  jej dłoni. Podała go 
leżącemu na ziemi Melvarowi. 

-  Proszę  się  tego  pozbyć,  generale  - powiedziała.  - To nadal  stanowi  zagrożenie. 

Uważałam, że lepiej będzie powiedzieć panu o tym przed odlotem. 

Melvar  wstał  i  otrzepał  mundur,  starając  się  odzyskać  godność,  a  potem  przyjął 

detonator. 

- Dziękuję - burknął. 
- Ach, i proszę pozwolić mi wyświadczyć jeszcze  jedną łaskę - szepnęła Gethze-

rion, zbliżając się o krok do generała. - Proszę przyjąć ode mnie to... 

Jej  oczy się rozszerzyły, a potem strzeliły z nich błyskawice. Wyciągnąwszy po-

nownie rękę, zagięła wskazujący palec i cofnęła go, jak gdyby nim coś drapała. Stojący 
obok  Hana  Melvar  zakrztusił  się,  chwyciwszy  za  skronie,  potknął  się  i  runął  u  stóp 
rampy. 

- Naturalna śmierć - zarechotała wiedźma. 
W tej samej chwili setka stojących wokół statków szturmowców padła na ziemię. 

Niektórzy  zatoczyli  się  o  krok  lub  dwa,  inni  próbowali  strzelać  na  oślep  z  blasterów. 
Han instynktownie się skulił. Zanim upłynęły trzy sekundy, wszyscy leżeli nieruchomo 
jak martwe ptaki. Han popatrzył na wieżyczkę statku, spodziewając się, że pozostali w 
niej artylerzyści otworzą ogień z blasterowych działek. 

Tak jednak się nie stało. Transportowiec milczał jak grób. 
Od strony wież strażniczych oderwało się kilka Sióstr Nocy. Prowadziły przed so-

bą dziesiątki imperialnych więźniów wypuszczonych przez nie, by pilotować transpor-
towiec. Przecisnęli się obok  Hana i zniknęli w  czeluściach statku. Jedna, przechodząc 
obok niego, zepchnęła go z rampy. Po chwili Han usłyszał dobiegające z wnętrza statku 
krzyki. Przez moment pomyślał, że załoga toczy walkę z wiedźmami. Domyślił się jed-
nak, że musiała ponieść śmierć razem z pozostałymi szturmowcami. Nie był właściwie 
zdumiony faktem, iż Gethzerion pokusiła się o zawładnięcie transportowcem. Z pewno-
ścią nie była taka głupia, by próbować odlecieć z Dathomiry pozbawionym uzbrojenia i 
osłon statkiem... wiedząc, że natychmiast dostrzegą ją niszczyciele Zsinja. 

Han przystanął obok rampy i zaczekał, spoglądając na zbliżającą się czarownicę. 

Starucha  wycelowała  w  niego  wskazujący  palec  i  wykrzywiła  usta  w  uśmiechu.  Han 
popatrzył na leżący w zasięgu jego ręki blaster, ale wiedział, że gdyby po niego sięgnął, 
już by nie żył. 

- No, generale Solo, co mam z tobą zrobić? - zapytała go wiedźma. 
-  Hej  -  odparł  Han,  unosząc  ręce.  -  Właściwie  nie  mam  do  ciebie  żalu.  Prawdę 

mówiąc, o ile pamiętasz, ostatnio spędzałem większość czasu kombinując, jak tu zejść 
ci  z  oczu.  Dlaczego  nie  mielibyśmy  teraz uścisnąć  sobie  dłoni  i pójść  każde  w  swoją 
stronę? 

Gethzerion zatrzymała się u stóp rampy, spojrzała mu w oczy i zarechotała. 

Create PDF

 files without this message by purchasing novaPDF printer (

http://www.novapdf.com

)

background image

Dave Wolverton 

257

- Co takiego? Czy nie uznałbyś za sprawiedliwe, gdybym potraktowała cię w ten 

sam sposób, w jaki ty chciałeś się rozprawić ze mną? 

Kiwnęła wskazującym palcem, a Han poczuł, jak jakaś przemożna siła unosi go w 

powietrze i trzyma zawieszonego 

0 pół metra nad ziemią na linie opasującej jego szyję. Gethzerion, która nie prze-

stała go obserwować, zaczęła śpiewać 

1 kołysać się z boku na bok. Han stwierdził, że pętla na jego szyi się zaciska. 
Zakrztusił się i szarpnął, próbując się uwolnić. 
-  Jestem  ciekawa,  co  zrobiłby  ze  mną  twój  detonator  -  zastanowiła  się  na  głos 

wiedźma, nie przestając się kołysać. - Podejrzewam, że rozszarpałby moje ciało na ka-
wałki,  a  zarazem  połamałby  mi  kości  i  usmażył.  Myślę  więc,  że  powinnam  to  samo 
zrobić z tobą... nie będę się jednak spieszyła. Nie wszystko od razu. Sądzę, że powin-
nam zacząć od środka. Przede wszystkim połamię ci wszystkie kości, jedną po drugiej. 
Czy wiesz, generale Solo, ile kości zawiera ludzkie ciało? Jeśli wiesz, pomnóż tę liczbę 
przez trzy, a zobaczysz, ile kości będziesz miał, kiedy z tobą skończę. 

- Zacznijmy od nogi - dodała po chwili. - Przysłuchuj się uważnie. 
Jej  wskazujący  palec  drgnął,  a  piszczel  w  prawej  nodze  wiszącego  Hana  pękła  z 

chrupnięciem. Impuls przenikliwego bólu przeszył go aż po biodro. 

-  Aaa!  -  krzyknął  zduszonym  głosem  i  w  tym  samym  momencie  dostrzegł  jakiś 

przedmiot nad pustynią. 

Stwierdził, że  są  to  światła  pozycyjne  „Tysiącletniego  Sokoła".  Oddalony  o  dwa 

kilometry, leciał ku niemu na wysokości paru metrów nad ziemią. 

Tymczasem Gethzerion uśmiechnęła się z prawdziwą satysfakcją. 
- Widzisz, masz teraz trzy kości w miejscu, w którym przed chwilą miałeś jedną - 

powiedziała. 

Han pomyślał, że musi ją powstrzymać, musi powiedzieć coś, co odwróci jej uwa-

gę. 

- Posłuchaj - wykrztusił z trudem. - Chyba nie zamierzasz zrobić tego samego... z 

moimi zębami, prawda? - dokończył. Nic mądrzejszego nie przychodziło mu do głowy. 
- To znaczy, hmm... wszystko, tylko nie zęby. 

Popatrzył  na  przestrzeń  przed  murami.  Z  więziennych  wież  zaczęły  wysypywać 

się Siostry Nocy. 

- O tak, zęby także - odrzekła Gethzerion i ponownie zagięła wskazujący palec. 
Górny prawy trzonowy ząb  Hana wyskoczył z dziąsła z głośnym chrzęstem. Han 

poczuł w szczęce paroksyzm bólu, który rozprzestrzenił się na górną część jego twarzy 
i ucho. Po chwili doznał wrażenia, jakby wiedźma chwyciła jego gałkę oczną i chciała 
wepchnąć ją do gardła. W myślach przeklinał sam siebie za to, że podsunął jej ten po-
mysł. „Sokół" zbliżał się przeraźliwie wolno. Solo pokręcił głową. 

- Zaczekaj! - zawołał. - Spróbujmy o tym porozmawiać! 
Wiedźma  jednak ponownie  zagięła  wskazujący  palec.  Z  dziąsła  Hana  wyskoczył 

tym razem górny lewy trzonowy, ale niemal w tej samej chwili rozległ się przeraźliwy 
huk. „Sokół"  odpalił rakiety. Trafiona podstawa jednej z wież zakwitła ogniem, a siła 

Ślub Księżniczki Leii 

258

wybuchu rozrzuciła na wszystkie strony odziane w  czarne szaty ciała Sióstr Nocy. Po 
sekundzie wieża przechyliła się i runęła na piasek. 

Gethzerion się odwróciła, a Han, uwolniony spod jej władzy, upadł na ziemię. Na-

tychmiast  poczuł  w  złamanej  nodze  pulsujący  ból.  Z  wieżyczki  znajdującej  się  na 
szczycie statku strzeliły  błyskawice  blasterowego  ognia, które poleciały do celu z nie-
samowitą  dokładnością.  Gethzerion  schyliła  się,  gdy  jedna  z  błyskawic  przecięła  po-
wietrze  w  miejscu,  w  którym  jeszcze  przed  chwilą  znajdowała  się  głowa  wiedźmy,  a 
potem odskoczyła od rampy i na chwilę zawisła w powietrzu, kiedy kolejna rozjaśniła 
ciemności tuż pod jej stopami. 

Han  poczuł  się  nieswojo,  ponieważ  zdał  sobie  sprawę,  że  nie  zna  nikogo,  kto 

mógłby prowadzić ogień z blasterów pokładowych tak celnie. Zanurkował pod opusz-
czoną  rampę,  chcąc  uniknąć  trafienia  przez  fruwające  w  powietrzu  szczątki.  Opance-
rzone androidy na pozostałych wieżach strażniczych skierowały swoje działka na „So-
koła" i zaczęły zasypywać go ogniem. 

Przelatując  nad  wiezieniem,  „Sokół"  zwijał  się  jak  w  ukropie,  wykonując  skom-

plikowane manewry, ale jakimś cudem udało mu się uniknąć trafienia. Han nie widział 
w życiu nikogo, kto umiałby tak prowadzić statek... z pewnością nie umiał tak latać ani 
on, ani  Chewie.  Ktokolwiek  siedział  za  sterami,  musiał  być  asem pilotażu najwyższej 
klasy,  możliwe,  że  najlepszym  w  galaktyce.  Domyślił  się,  że  to  Isolder.  Tymczasem 
„Sokół" zatoczył niewiarygodnie mały, niespełna kilometrowej średnicy krąg, i ponow-
nie znalazł się nad więzieniem, lecąc do góry brzuchem i strzelając ze wszystkich bla-
sterów jednocześnie. 

Pierwsze strzały z poczwórnych działek rozprawiły się z androidami na wieżach, 

zamieniając  je  w  dymiące  szczątki.  Nie  uzbrojony  transportowiec,  który  także  został 
trafiony, przełamał się na pół i stanął w ogniu. „Sokół" ze świstem przeleciał nad nim, 
wykonał ciasny skręt i zawrócił, przygotowując się do następnej akcji. 

Gethzerion  musiała  dojść  do  wniosku,  że  pozostanie  na  ziemi  i  próby  podjęcia 

walki są z góry skazane na niepowodzenie. Puściła się biegiem w górę rampy imperial-
nego statku szybciej, niż Han sądził, że to możliwe. Zanim rampa się uniosła, turbiny 
transportowca obudziły się do życia, a kiedy zaczęły działać ochronne pola, powietrze 
otaczające statek rozbłysło błękitnym światłem. Był to wyposażony w najlepszą broń i 
osłony imperialny transportowiec... „Sokół" nie mógł się z nim równać. 

Han zostałby  spalony,  gdyby  znalazł  się pod  statkiem  w  chwili  startu.  Poza  tym, 

nawet  gdyby  nie  miał  złamanej  nogi,  próba  opuszczenia  kryjówki  naraziłaby  go  na 
ogień blasterowych działek „Sokola". Zacisnąwszy zęby, zaczął pełznąć przez opusto-
szałą  przestrzeń  w  stronę  murów  tak  szybko,  jak  tylko  mógł,  a  potem  przetoczył  się 
przez rumowisko,  jakie  zostało  z  więziennej  wieży,  licząc  na  to,  że  Siostry  Nocy  nie 
będą do niego strzelać, zbyt zajęte ucieczką. 

Tymczasem krążący w górze „Sokół" otworzył ogień z jonowych działek. Kadłub 

startującego transportowca obiegły błękitne błyski, ale jego ochronne pola nie puściły. 
Z grzmotem silników wystrzelił pionowo w górę, a z osłon dysz wylotowych buchnęły 
strumienie oślepiającego ognia. 

Create PDF

 files without this message by purchasing novaPDF printer (

http://www.novapdf.com

)

background image

Dave Wolverton 

259

Wybiwszy kolejnym strzałem z blastera wielką dziurę w więziennym murze, „So-

kół" wykonał jeszcze jeden ostry zakręt i osiadł na ziemi o pięć metrów od oszołomio-
nego Hana. Kiedy rampa opadła, księżniczka Leia zawołała: 

- Wchodź na pokład! Szybko! 
Po rampie zbiegła Augwynne w towarzystwie dwóch sióstr klanu. Wszystkie trzy 

miały  na  sobie  bojowe  hełmy  i  szaty  wojowniczek.  Han  spojrzał  im  w  oczy  i  niemal 
zrobiło mu się żal pozostałych w więzieniu Sióstr Nocy. 

Zaczął pełznąć w górę rampy, a wówczas ze środka wybiegł Isolder, schwycił go 

za ramię i na wpół niosąc, wciągnął na pokład. Han popatrzył na niego zdumiony, ni-
czego nie rozumiejąc. 

- Kto... kto siedzi za sterami? - zapytał. 
- Luke - odparła Leia. 
- Luke? - zdumiał się Han. - Luke nie jest taki dobry! 
- Nikt nie jest taki dobry, chłopie! - roześmiał się Isolder, klepiąc Hana po plecach. 

- Muszę to sam zobaczyć! 

Pobiegł do sterowni. 
Leia spojrzała głęboko w oczy Hana, a potem ujęła jego twarz w dłonie i pocało-

wała czule. Miejsca po wyrwanych zębach przeszył ostry ból i Han omal nie krzyknął. 
Opanował  się  jednak  i  objąwszy  Leię,  zamknął  oczy,  pragnąc,  by  ta  chwila  trwała  w 
nieskończoność. 

Statek  trząsł  się  i  drżał,  kiedy  Luke  wykonywał  nim  gwałtowne  zwroty.  Nawet 

kompensatory  przyspieszenia nie mogły  sobie  z nimi  poradzić,  a  siedzący  w  sterowni 
Chewbacca wydawał z siebie przerażone warknięcia. Han zachwiał się i mocniej objął 
Leię, pragnąc, by go podtrzymała. Opadł na najbliżej stojący fotel, zapiął pasy i wycią-
gnął ze skrytki nad głową zapasowy zestaw medyczny. Na złamane miejsca nałożył na-
sączony środkiem znieczulającym opatrunek. Słysząc odgłosy strzałów z poczwórnego 
działka,  spojrzał  w  górę,  a  potem rozejrzał  się  po  sterowni.  Zobaczył,  że  Chewbacca, 
Isolder, Teneniel, Artoo i Threepio stłoczyli się w pomieszczeniu i przyglądają się wy-
czynom Luke'a. 

- Kto strzela z blasterowych działek? - zapytał. 
- Luke - odparła Leia. 
Han  spojrzał  na  plecy  przyjaciela  i  stwierdził,  że  niczego  nie  rozumie.  Wiedział 

wprawdzie, że można strzelać z działek, nie ruszając się ze sterowni, ale celność trafień 
była wówczas w znacznej mierze ograniczona. Przypomniał sobie, że kiedy stał o nie-
cały metr od Gethzerion, Luke niemal trafił ją w głowę, lecąc z największą prędkością 
bojową czymś, co było właściwie tylko kupą szmelcu. Wszystko to zaczynało wyglądać 
na czary. 

Na twarzy Luke'a wystąpiły krople potu, tyle wysiłku wkładał w pilotowanie stat-

ku.  Dźwignie  i  przyciski  na  pulpicie  sterowniczym  Chewie'ego  zdawały  się  żyć  wła-
snym życiem, kiedy Luke manipulował nimi, posługując się Mocą. Młody Jedi wyko-
nywał  pracę  trzech  ludzi:  pilota,  drugiego  pilota  i  artylerzysty.  W  pewnej  chwili  wy-
strzelił  kilka  rakiet,  nie  wyłączywszy  generatorów  pól  odchylających  tory  lotu  mate-

Ślub Księżniczki Leii 

260

rialnych cząstek, a Chewbacca, który to zobaczył, ryknął z trwogi i odruchowo zasłonił 
kosmatymi łapami oczy. 

Kiedy  jednak  rakiety  znalazły  się  w  odległości  pięćdziesięciu  metrów  od  statku, 

Luke wyłączył i natychmiast ponownie włączył generatory. Zrobił to tak szybko, że po-
le osłon zaniknęło dosłownie na ułamek sekundy. Han nigdy jeszcze nie widział niko-
go, kto miałby taki refleks. 

Chwilę później, kiedy czarownicom udało się w końcu wystrzelić serię błyskawic 

z blasterowych działek imperialnego transportowca, chroniona przez rufowe pola „So-
koła" przestrzeń rozbłysła oślepiającym blaskiem. Luke zwiększył siłę ciągu i „Sokół" 
wyskoczył w górę, aby uniknąć trafienia. Wystrzelił torpedy protonowe, które pomknę-
ły w stronę statku wiedźm, otoczone białą mgiełką. 

Siostrom Nocy udało się skierować na nie ogień swoich blasterów i torpedy wybu-

chły,  zamieniając  się  w  kłęby  siarkowego  dymu.  Han  popatrzył  na  to,  co  zrobiły 
wiedźmy, nie mogąc uwierzyć własnym oczom. Żaden artylerzysta nie mógł być aż tak 
dobry. 

-  Leio,  Isolderze!  -  krzyknął  Luke.  -  Idźcie  do  poczwórnych  działek  i  zacznijcie 

strzelać. Postarajcie się zasypać Gethzerion lawiną ognia. 

- Daj spokój - odezwał się Han. - Ich ochronne pola są zbyt silne. Jeżeli to zrobisz, 

nasz statek się rozsypie. 

- Mam pozwolić im uciec w nadprzestrzeń? - odkrzyknął Luke. - Nie ma mowy! 

Nie zamierzam się poddać. Leio, idź wreszcie do tego działa! 

Wyciągnąwszy rękę, włączył urządzenia zakłócające łączność radiową, wypełnia-

jąc eter jazgotem tysięcy prowadzonych naraz rozmów. Han uniósł brwi, zastanawiając 
się, co Luke chce przez to osiągnąć. Był pewien, że Siostry Nocy nie zamierzają łączyć 
się  z  nikim  przez  radio,  a  więc  zagłuszanie  nie  mogło  służyć  niczemu...  z  wyjątkiem 
powiadomienia wszystkich w systemie, że nadlatuje obcy statek. 

Leia pobiegła do działa umieszczonego pod brzuchem „Sokoła" i zaczęła strzelać. 

Luke wyłączył na chwilę wszystkie generatory, licząc na to, że imperialny transporto-
wiec nie odpowie natychmiast ogniem. Isolder zaczął strzelać z broni na górze, ale sta-
tek czarownic przyspieszył i po chwili znalazł się poza zasięgiem strzału. 

- Przygotowują się do skoku w nadprzestrzeń! - krzyknął Han i popatrzył w ilumi-

nator na czarną, niemal namacalną zasłonę, do której zbliżał się transportowiec. 

- Nie zrobią tego  w polu grawitacyjnym planety! - krzyknął Luke i przyspieszył, 

by nie zostawać za bardzo w tyle. 

Dopiero  wówczas  Han zrozumiał plan Luke'a. Skywalker wiedział, że ogień bla-

sterów  i  pociski  nie  pokonają  ochronnego  pola  imperialnego  transportowca.  Włączył 
urządzenia zakłócające po to, by zwrócić uwagę żołnierzy Zsinja. Chciał, by załogi jego 
gwiezdnych niszczycieli wiedziały, że wiedźmy uciekają i starają się znaleźć dostatecz-
nie daleko, by bez przeszkód móc dokonać skoku w nadprzestrzeń. 

Lecieli więc coraz szybciej ku nieprzeniknionej czerni całunu nocy, a Han z wra-

żenia aż wstrzymał oddech. Nagle za iluminatorami „Sokoła" ujrzeli mglistą ciemność. 
Luke  wyłączył  zagłuszanie,  po  chwili  statek  przebił  się  przez  całun  i  nagle  został 
oświetlony  promieniami  słońca.  Nie  przestając  ścigać  transportowca,  wszyscy  na  po-

Create PDF

 files without this message by purchasing novaPDF printer (

http://www.novapdf.com

)

background image

Dave Wolverton 

261

kładzie ujrzeli niebo rozjaśnione tysiącami gwiazd błyszczących jasno jak klejnoty. Za-
panowała niezwykła jasność. 

Han  miał  wrażenie,  że  nagle  odetchnął  świeżym,  kryształowo  czystym  powie-

trzem. 

Czujniki sygnalizujące obecność masy zawyły  ostrzegawczo. Popatrzył przez ilu-

minator i ujrzał ciemnoszare kształty dwóch gwiezdnych niszczycieli klasy V zmienia-
jących kurs, by przechwycić ścigany przez „Sokoła" statek. Luke wykonał ciasny skręt 
na prawą burtę w tej samej  chwili, kiedy  ogień zaporowy pocisków z niszczycieli za-
czął szarpać nadwątlone pola ochronne transportowca, którym leciały wiedźmy. 

Han przyglądał się, jak kolejne pociski rozszarpują kadłub statku Sióstr Nocy. W 

pewnej chwili trafiona prawa dysza głównego ciągu rozleciała się, posyłając na wszyst-
kie  strony  odłamki  rozżarzonego  do  białości  metalu.  Na  pełne  dwie  sekundy  światła 
pozycyjne  transportowca  przygasły,  a  silniki  zapłonęły  niezwykle  jasno.  Zaraz  potem 
statek wiedźm odpadł z kursu i zamienił się w  ogromną, rozprzestrzeniającą się coraz 
bardziej kulę ognia. 

Han wydał dziki okrzyk radości, a Luke przyspieszył, kierując „Sokoła" pod bez-

pieczną osłonę całuna nocy z powrotem ku Dathomirze. Po chwili ponownie zapanowa-
ła nieprzenikniona ciemność. 

Leia także krzyczała z entuzjazmem w wieżyczce poczwórnego działka, ale Luke 

zawołał: 

- Leio, Isolderze, nie opuszczajcie stanowisk! To jeszcze nie koniec! 
Przełączył  jakiś  klawisz  i  cały  statek  wypełnił  się  gwarem  radiowych  rozmów. 

Czujniki  wykrywały  ich  źródła,  umieszczając  je  na  trójwymiarowym  holograficznym 
ekranie.  Han  uniósł  głowę  i  spojrzał na  ten  galimatias z  wyraźnym niesmakiem.  Całe 
niebo roiło się od statków. Bez względu na to, w jakim kierunku chcieliby odlecieć, by 
opuścić  strefę  przyciągania  Dathomiry,  nie  było  możliwości,  by  ich  nie  wykryto. 
Stwierdzili też, że orbitalny całun zniekształca sygnały czujników. Widzieli na ekranie 
plamki  oznaczające  krążące  nad  ich  głowami  statki,  ale  nie  odbierali  sygnałów  ich 
transponderów, nie mogli więc określić, do kogo te jednostki należą i jakiej są klasy. 

Han z wysiłkiem przełknął ślinę. 
-  Jak  myślisz,  mały,  co  powinniśmy  teraz  zrobić?  -  zapytał,  zwracając  się  do 

Luke'a. 

Jedi westchnął ciężko, przyglądając się pierścieniowi gwiezdnych niszczycieli na 

ekranie. 

-  Musimy  zniszczyć  całun  nocy  -  powiedział.  -  I  to  nie  tylko  dlatego,  by  ocalić 

mieszkających na Dathomirze ludzi... musimy ocalić także drzewa i trawę, jaszczurki i 
robaki. Ocalić życie! Całą tętniącą życiem planetę! 

- Co takiego? - zapytał Han. - Chcesz nadstawiać głowę tylko po to, by ocalić kil-

ka  jaszczurek  i  robaków?  Nie  żartuj  ze  mnie,  mały.  Znajdź  w  tej  sieci  jakąś  dziurę  i 
wynośmy się stąd, gdzie pieprz rośnie. 

- Nie - sprzeciwił się Luke, oddychając z trudem. Chewbacca ryknął coś do niego, 

ale Luke nie odpowiedział. 

Ślub Księżniczki Leii 

262

Siedział nieruchomo w  fotelu i kurczowo trzymał dźwignię sterów, wpatrując się 

w ciemności przed dziobem statku. 

Dobrze,  dobrze  -  pomyślał  Han.  -  Przynajmniej  jesteśmy  coraz  dalej  od  niszczy-

cieli  lorda  Zsinja razem  z ich myśliwcami.  Było  możliwe,  że  ludzie  Zsinja  wcale  nie 
będą na nich polować, ale lepiej było nie ryzykować. Luke tymczasem zamknął oczy i 
przyspieszył.  Uśmiechał  się  pogodnie  jakby  ogarnięty  transem.  Han  spojrzał  na  jego 
twarz i chociaż rozpaczliwie się bał, że młody Jedi ich pozabija, czuł, iż jego obawy w 
tej  chwili  i  tak nie  mają  większego  znaczenia.  No  dalej,  przyspiesz  jeszcze  bardziej  i 
zabij nas wszystkich - pomyślał. - Przecież i tak tylko tobie zawdzięczamy, że jeszcze 
żyjemy. 

- Dziękuję - odezwał się Luke, jakby Han wypowiedział te słowa na głos. 
Wystrzelił  z  poczwórnego  blasterowego  działka,  ale  Han  nie  dojrzał  lecących  w 

niebo błyskawic. Ciemności były tak gęste, że nie przepuszczały nawet najcieńszej nitki 
światła. Luke czekał przez chwilę, a Han ujrzał obok jego głowy obiektywy celownicze 
na tle mapy nieba wyświetlanej na holograficznym ekranie. Luke zaczekał, aż komputer 
celowniczy  naprowadzi  go  na  cel,  a  potem  znów  wystrzelił.  Han  nie  widział  niczego 
poza ciemnościami i był ciekaw, czy strzały Luke'a docierają do celu. 

W ciągu następnych dwudziestu minut Luke powtarzał ten manewr wiele razy, ale 

rezultatów  jego  akcji  nie  dało  się  dostrzec.  W  pewnej  chwili  za  Hanem  stanął  Thre-
epio.- Przepraszam, Wasza Wysokość, ale czy pan sądzi, że udaje mu się w coś trafiać? 
- zapytał szeptem. - Może będzie lepiej, jeżeli to pan zajmie się celowaniem? 

- Nie-e, lepiej niech Luke to robi - odrzekł Han. Popatrzył na holograficzny ekran i 

stwierdził, że liczba 

źródeł sygnałów radiowych z każdą upływającą chwilą rośnie. Było jasne, że Zsinj 

poderwał do lotu kilkaset swoich myśliwców. Wyglądało na to, że zastosowana przez 
Luke'a taktyka nie zdaje egzaminu. 

I nagle, po kolejnej salwie Luke'a, przedarli się przez ciemności i znaleźli na usia-

nym  gwiazdami niebie.  Zaskoczony  Han  dostrzegł, że  orbitalny  całun  Zsinja  zaczyna 
znikać  i że  w  dole  pod  nimi  znów  widać  Dathomirę...  skąpany  w  promieniach  słońca 
świat pełen turkusowych oceanów i ciemnobrązowych kontynentów. 

Chewie ryknął, a Luke wystrzelił w górę, oddalając się od planety. 
Han  aż  wstrzymał  oddech,  kiedy  na  holograficznym  ekranie,  umieszczonym  nad 

ich głowami zaczęły się pojawiać sygnały transponderów krążących nad nimi statków. 
Były ich dosłownie setki... nie tylko ciemnoszarych imperialnych gwiezdnych niszczy-
cieli,  ale  także  rdzawobrązowych  hapańskich  Bitewnych  Smoków.  Otaczały  ich  roje 
myśliwców  typu  TIE  i  czterosilnikowych  maszyn  o  skrzydłach  tworzących  literę  X, 
uwijających  się  wokół  „Sokoła"  niczym  w  śmiertelnym  tańcu.  Han  stwierdził,  że  nie 
tylko Zsinj poderwał do lotu swoje myśliwce... z nadprzestrzeni wyłoniła się flota Ha-
pan. 

Nagle  ujrzał,  jak  z  jednego  z  hapańskich  Bitewnych  Smoków  wystrzeliły  we 

wszystkie  strony  ogromne  srebrzyste  kule.  Z  wysiłkiem  przełknął  ślinę,  kiedy  zrozu-
miał,  że  Hapanie  minują  dostęp  do  nadprzestrzeni  za  pomocą  generatorów  pulsującej 
masy. Był to  bardzo ryzykowny manewr, gdyż na czas dziesięciu czy piętnastu minut 

Create PDF

 files without this message by purchasing novaPDF printer (

http://www.novapdf.com

)

background image

Dave Wolverton 

263

uniemożliwiał dokonanie skoku zarówno napadniętym, jak napastnikom. Han pamiętał, 
że rebelianci nigdy tej taktyki nie stosowali. Tak czy inaczej, manewr Hapan oznaczał, 
że na razie nikt nie wyniesie się z miejsca walki. Było jasne, iż postanowili zwyciężyć 
albo zginąć. 

Luke  przyspieszył  do  prędkości  bojowej,  a  potem,  spojrzawszy  przez  iluminator, 

nastawił obiektywy celownicze na gwiezdny niszczyciel wroga, który walczył z dwoma 
atakującymi go Smokami. Przestrzeń wokół jednostki imperialnej roiła się od setek my-
śliwców  typu  TIE.  Było  ich  znacznie  więcej,  niż  mogło  się  znajdować  w  hangarach 
jednego niszczyciela, a Han poczuł, jak jeżą mu się włosy na głowie, kiedy zrozumiał, 
że musiały przylecieć z odsieczą z innych statków. Jeszcze raz spojrzał na holograficz-
ny ekran. Nieco z boku zobaczył dwa inne niszczyciele kierujące się w stronę tego, któ-
ry walczył z Bitewnymi Smokami. 

-  Kto  dowodzi  tą  jednostką?  -  zapytał,  pokazując  na  otoczony  niezwykle  silną 

eskortą imperialny niszczyciel. 

- Zsinj - odparł łagodnie Luke. - To jego nowa „Żelazna Pięść". 
- Oddaj mi stery, mały -  odparł Han, czując, że zasycha mu w ustach. - Chcę go 

dostać. 

Luke spojrzał na niego przez ramię, a Han dopiero teraz dostrzegł, że twarz mło-

dego Jedi pokrywają liczne sińce i zadrapania. Mimo to w jego oczach płonęło dziwne 
światło. 

- Jesteś pewien, że dasz sobie radę? - zapytał. - To gwiezdny niszczyciel. To nie 

żarty. 

Han poważnie kiwnął głową. 
- Ta-a - odparł. - Muszę bronić swojej planety przed niepożądanymi gośćmi. Mu-

szę go dostać... ale nie ociągaj się z pomocą, gdybym znalazł się w opałach. 

- Jak sobie życzysz, Wasza Wysokość - odparł Luke; ton jego głosu dowodził jed-

nak, że mówi poważnie. 

Wstał, zwalniając fotel pilota. 
Han  usiadł,  czując  w  złamanej  nodze  przenikliwy  ból,  oparł  głowę  o  zagłówek  i 

nabrał głęboko powietrza w płuca. Po raz pierwszy od dłuższego czasu poczuł się tak, 
jakby wrócił do domu. 

- Posłuchaj, mały - powiedział, trącając dźwignię. „Sokół" zboczył z kursu wiodą-

cego go ku „Żelaznej Pięści" i obrał inny, kierując się na spotkanie z lecącym ku niemu 
myśliwcem  przechwytującym  typu  TIE.  -  Wprawdzie nie  znam żadnej  z  twoich  sztu-
czek mistrza Jedi, ale wiem, że najpewniejszym sposobem zbliżenia się do gwiezdnego 
niszczyciela  jest  uciekanie  przed  nim  z  jak  największą  prędkością.  Należy  sprawiać 
wrażenie, że chce się być gdziekolwiek, byle jak najdalej stąd. 

Popatrzył na ekran komputera, żeby sprawdzić, jaką bronią dysponuje. W wyrzut-

niach  miał  jeszcze  cztery  konwencjonalne  rakiety  typu  arakyd  z  zapalnikami  uderze-
niowymi, ale z protonowych torped nie została mu ani jedna. Uzbroiwszy dwie rakiety, 
włączył  zdalne  sterowanie  poczwórnych  blasterowych  działek  i  biorąc  odpowiednią 
poprawkę,  wystrzelił  salwę  przed  dziób  zbliżającego  się  myśliwca.  Trafiona nią  mała 

Ślub Księżniczki Leii 

264

maszyna zniknęła, zamieniając się w ogniste szczątki. Han skręcił ostro, biorąc kurs na 
kolejny myśliwiec typu TIE, który leciał na odsiecz „Żelaznej Pięści" Zsinja. 

Przyspieszył, markując atak, ale trzymał się w odległości dobrego kilometra z tyłu, 

dopóki  nie  poczuł,  jak  „Sokół"  zaczyna,  drżeć  i  tańczyć,  pochwycony  przez  promień 
ściągający niszczyciela. 

Chewbacca wydał gardłowy pomruk. 
-  Wiem  -  odparł  Han.  -  Skieruj na  dziób  całą  moc  z rufowych  generatorów  pola 

ochronnego. Nie pozwolimy, by trzymał nas w nieskończoność. 

Bardzo łagodnie zwiększył szybkość, aż zaczął się zbliżać do „Żelaznej Pięści" z 

pełną prędkością bojową. Nieustannie bawił się sterami, tak że chociaż promień przy-
ciągał ich coraz silniej, „Sokół" stanowił ruchomy cel dla strzelców  wroga. W pewnej 
chwili zanurkował, przelatując przez gromadę myśliwców typu TIE, a zza pleców do-
biegł Hana zduszony okrzyk Luke'a. „Sokół" zbliżał się do „Żelaznej Pięści" niepraw-
dopodobnie szybko. 

Han popatrzył na rosnący kadłub niszczyciela, chcąc stwierdzić, do którego lądo-

wiska  przyciąga  ich  promień.  Po  upływie  pół  sekundy  był  pewien,  ale  zaczekał,  aż 
„Sokół" minie granicę pola siłowego ochraniającego statek Zsinja i dopiero wtedy od-
palił dwie rakiety z zapalnikami uderzeniowymi, kierując je w lądowisko. 

Promień  przyciągający  przyspieszył  jeszcze  prędkość  lotu  rakiet.  Kiedy  trafiły  w 

„Żelazną Pięść", przemieniły się w ogniste kule, a Han, przestawiwszy napęd „Sokoła" 
na  ciąg  wsteczny,  szarpnął  stery,  wchodząc  w  ciasny  zakręt  i  próbując  nie  wypuścić 
dźwigni z palców. 

Wstrzymawszy  oddech,  nerwowo  otarł  czoło.  Starał  się  ukryć  przed  innymi,  że 

jest  zlany  potem.  Przelatywał  właśnie nad  wieżą  działa,  które  nie zdążyło  się  obrócić 
dość szybko, żeby jego obsługa mogła strzelić. 

- Jesteś poniżej granicy  osłon! - krzyknął przez interkom Isolder. - Możesz strze-

lać, kiedy zechcesz! 

- Ta-a - odparł Han. - Wiem o tym. 
Ujrzawszy, że w ich stronę zaczyna obracać się kolejna wieża blasterowego działa, 

wykonał skręt, by uniknąć trafienia, a potem, uzbroiwszy dwie ostatnie arakydy,  włą-
czył radio i dostroił je do standardowej częstotliwości oddziałów imperialnych. 

-  Pilna  wiadomość  do  lorda  Zsinja  na  „Żelaznej  Pięści"!  -  zawołał.  -  Priorytet 

czerwony. Zgłosić się natychmiast! Czy mnie słyszycie? Priorytet czerwony. Mam bar-
dzo pilną wiadomość dla lorda Zsinja! 

Czekał  na  odpowiedź  całą  wieczność,  wykonując  nieskończoną  liczbę  uników  i 

przemykając się między  wieżami dział niszczyciela. W końcu Zsinj się zgłosił, a jego 
nabiegła krwią twarz ukazała się na holograficznym ekranie. 

- Tu Zsinj! - warknął, a jego oczy płonęły gorączką walki. 
- Tu generał Han Solo. - Han trącił dźwignię, a „Sokół" wzniósł się i skierował ku 

dziobowemu stanowisku dowodzenia na mostku „Żelaznej Pięści". - Popatrz w ilumi-
nator, ty zbrodniarzu. Pocałuj mojego Wookie'ego! 

Create PDF

 files without this message by purchasing novaPDF printer (

http://www.novapdf.com

)

background image

Dave Wolverton 

265

Odczekał  ułamek  sekundy,  aż  Zsinj  spojrzy  w  iluminator  na  lecącego  ku  niemu 

„Sokoła", a kiedy zobaczył, jak twarz lorda zastyga z przerażenia, odpalił ostatnie dwie 
arakydy. 

Górna  połowa  dziobowego  stanowiska  dowodzenia  „Żelaznej  Pięści"  zniknęła, 

zamieniona w fontanny rozżarzonych szczątków. Pozbawiony ochronnych pól niszczy-
ciel  stał  się  łatwym  celem.  Pierwszy  strzał  z  jonowego  działa  jednego  z  hapańskich 
Smoków  otoczył  statek  lorda  pulsującymi  błękitnymi  błyskawicami,  unieruchamiając 
ostatnie  pracujące  urządzenia.  Dzieła  zniszczenia  dokonał  grad  wystrzelonych  w  na-
stępnej chwili protonowych torped. 

Han przyspieszył, by oddalić się od ginącego statku. Chciał na chwilę zejść z orbi-

ty i zostawić Hapanom dalszą walkę. Był pewien, że teraz, kiedy Zsinj zginął, poddanie 
się reszty jego imperialnej floty było jedynie kwestią czasu. 

Nie usłyszał jednak żadnych okrzyków radości, żadnych wiwatów. Panowała głu-

cha cisza. 

Stwierdził, że ręce mu się trzęsą, a oczy zachodzą dziwną mgiełką. 
- Chewie, przejmij na chwilę stery - powiedział. Później usiadł wygodnie i splótł 

ręce  na  piersi.  Miesiące  zawiedzionych  nadziei,  miesiące  niepewności,  rozczarowań  i 
zmartwień. Tyle kosztowała go walka z Zsinjem. 

Poczuł,  jak  delikatne  dłonie  Leii  zaczynają  masować  mięśnie  jego  karku.  Oddy-

chał z wielkim trudem. Odchyliwszy się  w kapitańskim fotelu, pozwolił, by jej dłonie 
usunęły chociaż część nagromadzonego w nim napięcia. Wydawało mu się, że w ciągu 
ostatnich pięciu miesięcy  jego mięśnie sztywniały i twardniały, zamieniając się w po-
skręcane, pełne węzłów, zniekształcające ciało postronki. Teraz zaś te węzły zaczynały 
się prostować, rozplątywać. Byłem takim małostkowym egoistą - pomyślał, zastanawia-
jąc się, jakim cudem mógł tego nie dostrzec, nie zrozumieć wcześniej. Przyrzekał sobie, 
że już nigdy nie dopuści, by miało się to powtórzyć. 

- Czujesz się trochę lepiej? - zapytała Leia. Zastanowił się, co ma powiedzieć. Za-

bicie Zsinja nie sprawiło mu radości. Było czymś błahym, mało ważnym, epizodem bez 
znaczenia. Mimo to czuł ogromną ulgę. 

- Och! - przyznał niepewnie. - Nie czułem się tak dobrze od... już nie pamiętam, 

od kiedy. 

- Bestia ma teraz o jedną głowę mniej - rzekła Leia. 
- Tak - zgodził się Han. - Teraz, kiedy wielki rekin nie żyje, wszystkie małe rekiny 

zaczną pożerać się nawzajem. 

- I niedługo zostanie ich bardzo niewiele - stwierdziła księżniczka. 
- A w tym  czasie Nowa Republika będzie mogła zająć obszary  opanowane przez 

Zsinja i w ten sposób pozyskać kilkaset nowych gwiezdnych systemów - dodał Han. 

Leia obróciła fotel, na którym siedział. Han ujrzał Isoldera i Teneniel, a za nimi w 

głębi korytarza Artoo i Threepia. Wydało mu się zabawne, iż większość ludzi ma zwy-
czaj radować się ze zwycięstwa razem z innymi, w dużym gronie. On wolał zawsze cie-
szyć się w samotności. 

- Wygrałeś - odezwała się Leia, a w jej przepełnionych radością oczach zakręciły 

się łzy szczęścia. 

Ślub Księżniczki Leii 

266

- Wojnę? - zapytał, zastanawiając się, czy nie powiedziała tego tylko po to, by go 

pocieszyć. - Wcale tak nie sądzę. 

- Nie wojnę - odrzekła. - Nasz zakład. Pamiętasz? Siedem dni na Dathomirze. Po-

wiedziałeś, że jeżeli w ciągu tego czasu znów się w tobie zakocham, muszę cię poślu-
bić. Siedem dni jeszcze nie minęło. Wygrałeś. 

- Ach, o to ci chodzi - mruknął Han. - Posłuchaj, to był bardzo głupi zakład. Nigdy 

w życiu bym cię nie zmusił, żebyś to zrobiła. Uwalniam cię od niego. 

- Tak? - zapytała Leia. - No cóż, ale ja ciebie nie uwalniam. 
Ujęła  jego  brodę  w  dłonie  i  długo,  namiętnie  pocałowała  go  w  usta.  Pocałunek 

zdawał się przenikać każdą obolałą cząstkę jego ciała i duszy, leczyć wszelkie rany... 

Isolder  patrzył  na  Leię  i  Hana.  Pomyślał,  że  cały  ten  epizod  wywoła  na  Hapes 

straszne zamieszanie. Z pewnością nie przysporzy mu chwały. Mimo to... cieszył się, że 
są szczęśliwi. 

Nagle  odezwał  się  brzęczyk  jego  osobistego  komunikatora,  oznaczający  połącze-

nie  bezpiecznym  kanałem  łączności,  używanym  tylko  przez  hapańskie  tajne  służby. 
Wyciągnąwszy  urządzenie  z  kieszeni  u  pasa,  włączył  je  i  zobaczył  na  miniaturowym 
ekranie twarz Astarty. Jego osobista strażniczka uśmiechnęła się na powitanie. 

- Miło cię znów widzieć - rzekł Isolder. - Prawdę mówiąc, spodziewałem się przy-

bycia naszej floty dopiero za trzy dni. To oznacza, że ktoś wydał rozkaz, by leciała za-
kazanym szlakiem. 

- Kiedy opuściłam rejon Dathomiry - wyznała Astarta - przekazałam astrogatorom 

naszej floty  współrzędne szlaku, którym poleciał z tobą rycerz Jedi. Posłużyłam się w 
tym celu tajnym kanałem łączności wideoholograficznej. Dzięki temu naszej flocie uda-
ło się skrócić trasę o kilka parseków. 

- Hmm - mruknął książę. - Interesujące posunięcie, ale szalenie niebezpieczne. 
- Wykonywaliśmy tylko rozkazy twojej matki, panie - odparła Astarta. - Przylatuje 

tu jutro razem z flotą z Olanji. Zaczęliśmy już przyjmować pierwszych poddających się 
jeńców  z  niektórych  statków  Zsinja.  Ponieważ  chwilowo  ty  dowodzisz  flotą,  jakie  są 
twoje rozkazy? 

Isolder  miał zamęt  w  głowie.  Był  zdumiony  faktem, że  jego  matka  odważyła  się 

przez wzgląd na niego tak bardzo ryzykować. 

- Przyjmujcie tylko tych, którzy zgodzą się na bezwarunkową kapitulację - oznaj-

mił. - I przygotujcie się do wysłania na Hapes wszystkich zdatnych do służby gwiezd-
nych  niszczycieli.  A  jeżeli  chodzi  o  imperialną  stocznię...  rozkazuję  ją  natychmiast 
zniszczyć. 

- Tak jest, Wasza Miłość - rzekła Astarta. - Ile czasu zajmą nam przygotowania do 

odlotu? 

Isolder przez chwilę się zastanawiał. Było całkiem możliwe, że Zsinj wezwał po-

siłki,  zanim  zginął.  A  zatem  powinni  opuścić  rejon  Dathomiry  tak  szybko,  jak  tylko 
możliwe. 

- Dwa dni - odrzekł. 

Create PDF

 files without this message by purchasing novaPDF printer (

http://www.novapdf.com

)

background image

Dave Wolverton 

267

- Dwa dni? - zapytała Astarta, nie potrafiąc ukryć zdziwienia. Uważała ten czas za 

niezwykle długi. - W tej sprawie będę musiała uzyskać potwierdzenie z ust twojej mat-
ki. 

- Na planecie znajdują się więźniowie polityczni, a prócz nich kilka tysięcy rodo-

witych mieszkańców, którzy też mogą chcieć ją opuścić - oświadczył stanowczo książę. 
- Będziemy musieli porozumieć się z nimi i jeżeli wyrażą chęć, umożliwić odlot z tego 
świata. 

Ślub Księżniczki Leii 

268

R O Z D Z I A Ł  

27 

Następnego  popołudnia  siostry  ze  wszystkich  dziewięciu  klanów  Dathomiry  ze-

brały  się  na  przyjęciu  urządzanym  przez  Hana  w  wielkiej  komnacie  wojowniczek  ze 
Śpiewającej  Góry.  Czarodziejki  miały  na  sobie  uroczyste  szaty  i  ozdobne  hełmy,  ale 
ozdoby wydawały się niczym wobec majestatu królowej-matki. Ta'a Chume była ubra-
na  w  jedwabie  lawendowej  barwy,  a  we  włosy  wpięła  tęczowe  klejnoty  z  Gallinore. 
Wiercąc  się  niespokojnie  na  skórzanych  poduszkach,  wydawała  się  lekko  zdziwiona 
panującym zamieszaniem. Patrzyła na czarodziejki z lekką pogardą, jakby uważała ich 
uroczyste stroje za niewiele lepsze od łachmanów. Odpędzała przelatujące w pobliżu jej 
twarzy  owady  i  nie  bacząc na nic,  wpatrywała  się  w  drzwi, niedwuznacznie  dając  do 
zrozumienia, iż niczego tak nie pragnie, jak móc  znaleźć się na Hapes i zająć  swoimi 
sprawami. 

Han obserwował ją ukradkiem od dłuższego czasu, wpatrując się jak urzeczony w 

jej piękną twarz, częściowo ukrytą pod jedwabną woalką, ale dziwiąc się jej złym ma-
nierom. 

W kulminacyjnej chwili przyjęcia wręczył Augwynne tytuł własności Dathomiry. 

Stara  kobieta rozpłakała  się  z radości,  a  potem  kazała  swoim  sługom  przynieść  kosze 
pełne klejnotów i złota. Po chwili zawartość koszy piętrzyła się na podłodze u stóp Ha-
na. 

Szczerze zdumiony stał, nie mogąc wymówić ani słowa. 
- Ja... hmm... całkiem o tym zapomniałem - odezwał się do Augwynne po dłuższej 

chwili. -Posłuchaj, prawdę mówiąc, nie jest mi to potrzebne. - Popatrzył w oczy stoją-
cej u jego boku Leii. - Mam już wszystko, czego chciałem.- Umowa jest umową, gene-
rale Solo - upomniała go Augwynne. - Poza tym dostałyśmy od  ciebie więcej, niż bę-
dziemy  mogły  kiedykolwiek  zapłacić.  Nie  tylko  uwolniłeś  nasz  świat  od  Zsinja,  ale 
także pomogłeś nam zwyciężyć Siostry Nocy. Na zawsze zostaniemy twoimi dłużnicz-
kami. 

- Tak, ale... - usiłował sprzeciwić się  Han. Leia jednak wymierzyła mu kuksańca 

między żebra. 

- Przyjmij - szepnęła mu do ucha. - Przydadzą się na pokrycie kosztów ślubu. 

Create PDF

 files without this message by purchasing novaPDF printer (

http://www.novapdf.com

)

background image

Dave Wolverton 

269

Han popatrzył na leżące u stóp klejnoty i zaczął się zastanawiać, jak huczne wese-

le może mieć na myśli księżniczka. 

- Ja także chcę oświadczyć coś, co wpłynie na los naszego ludu - odezwał się Isol-

der z poduszki u boku matki, a potem wstał i wyciągnąwszy rękę, wskazał przeciwległy 
kąt wielkiej komnaty. - Teneniel Djo, wnuczka Augwynne Djo, zgodziła się zostać mo-
ją żoną. 

- Nie! - krzyknęła Ta'a Chume i wstała, rzuciwszy na syna spojrzenie pełne złości. 

- Nie możesz poślubić kobiety z tego małego, zacofanego, pełnego błota świata. Zaka-
zuję! Nie pozwolę, by została następną królową-matką! 

- Jest księżniczką i wkrótce odziedziczy swój własny świat -rzekł Isolder. -Myślę, 

że  to  wystarczające  kwalifikacje.  Masz  przed  sobą  jeszcze  wiele  lat rządów,  a  w  tym 
czasie będziesz mogła zająć się jej edukacją. 

- Nawet jeżeli jest księżniczką - powiedziała królowa--matka - tytuł własności jej 

świata należy do jej rodziny nie dłużej niż kilka minut. Przypuszczam, że trudno byłoby 
ci się z tym nie zgodzić. Poza tym w jej żyłach nie płynie królewska krew. Nie pocho-
dzi z królewskiego rodu. 

- Ale ja ją kocham - oświadczył Isolder. - Iz twoim przyzwoleniem czy nie, zosta-

nie moją żoną. 

- Ty głupcze! - syknęła Ta'a Chume. - Czy sądzisz, że się na to zgodzę? 
- Nie - wtrącił się stojący pod ścianą Luke. - I jestem pewien, że zrobisz to w ten 

sam sposób, w jaki chciałaś zapobiec jego małżeństwu z Leią. Dlaczego nie zdejmiesz 
woalki i nie powiesz swojemu synowi, kto wynajął morderców, którzy mieli pozbawić 
ją życia? - Głos Luke'a brzmiał tak stanowczo, tak pewnie, jak wówczas, kiedy posłu-
giwał się Mocą. Ta'a Chume skurczyła się w sobie, jak ukłuta elektrycznym ościeniem, 
a  potem  szarpnęła  się  do  tyłu.  -  No,  dalej  -  ponaglił  ją  Luke.  -  Zdejmij  woalkę  i  po-
wiedz, kto to zrobił. 

Królowa-matka trzęsącymi się rękami uniosła jedwab z twarzy. Starając się oprzeć 

woli Luke'a, oświadczyła: 

- Ja nasłałam tych morderców. 
Oczy księcia rozszerzyły się ze zdumienia, ale także ze smutku. 
-  Dlaczego?  -  zapytał.  -  Wyraziłaś  przecież  zgodę.  Wysłałaś  delegację,  a  wraz  z 

nią hojne dary. Nie uczyniłem niczego, o czym byś nie wiedziała. 

-  Chciałeś  zawrzeć  polityczny  układ, na  który  nie  mogłam  się  zgodzić  -  odparła 

Ta'a Chume. - Wybrałeś na żonę pozbawioną posagu, hołdującą ideom demokracji pa-
cyfistkę.  Posłuchaj  tylko,  jak  chełpi  się  swoją  Nową  Republiką!  Nasza rodzina  włada 
gromadą gwiezdną Hapes od czterech tysiącleci, a ty chciałeś powierzyć jej władzę nad 
planetą tylko po to, żeby jej potomkowie przekazali ster rządów w ręce prostego ludu! 

Mimo  to  nie  chciałam  sprzeciwiać  ci  się  jawnie.  Nie  chciałam...  narażać  na 

szwank... twojego poczucia lojalności względem matki. 

-  Wolałaś  uciec  się  do  skrytobójstwa  niż  zaryzykować,  że  przestanę  ci  być  po-

słuszny? - zapytał Isolder oszalały z gniewu. - Czy liczyłaś może na to, że postępując 
tak, wykopiesz jeszcze większą przepaść między mną a moimi ciotkami? 

Oczy królowej-matki zamieniły się w szparki. 

Ślub Księżniczki Leii 

270

- Och, twoje ciotki popełniły w życiu wiele morderstw. Są niebezpieczniej sze niż 

sądzisz.  Leia  jednak  jest  pacyfistką.  Nie  mogłam  pozwolić,  byś  ją  poślubił.  Jest  zbyt 
słaba, żeby rządzić. Czy tego nie rozumiesz? Gdyby Hapes była większą wojskową po-
tęgą w chwili, kiedy powstawało Imperium - do czego zawsze dążyłam - nigdy byśmy 
mu nie  ulegli.  Gadatliwe  pacyfistki  i  dyplomatki  omal nie  zrujnowały  naszego  króle-
stwa. 

- A lady Eliar? - zapytał Isolder głosem pełnym zdumienia. - Ona także była pacy-

fistką. Czy zabicie jej to także twoja sprawka? 

Ta'a Chume zasłoniła twarz woalką i odwróciła głowę. 
-  Nie  pozwolę,  byś  przesłuchiwał  mnie  w  ten  sposób  -  powiedziała  wyniośle.  - 

Odchodzę. 

- A mój  brat? - W głosie księcia dało się słyszeć przerażenie. - Czy także był za 

słaby, żeby rządzić? Czy tak było? Czy nigdy nie zamierzałaś pozwolić, by ktoś oprócz 
ciebie decydował, kto zostanie następcą tronu? Ta'a Chume gwałtownie się odwróciła. 

- Swoje podejrzenia zachowaj dla siebie! - rzekła porywczo. - Nie wtrącaj się do 

spraw, których nie rozumiesz. Mimo wszystko jesteś tylko mężczyzną. 

- Potrafię zrozumieć, czym jest skrytobójstwo! - krzyknął Isolder, a jego nozdrza 

rozszerzyły się z wściekłości. - Rozumiem, co to dzieciobójstwo! 

Ta'a Chume jednak wstała i przedzierając się przez tłumy, ruszyła do wyjścia. Te-

neniel ujęła księcia za rękę i odezwała się cicho: 

- Pozwól, że teraz ja coś powiem, Ta'a Chume - rzekła, a królowa-matka zatrzyma-

ła się w pół drogi, jakby złapana na niewidzialny arkan. - Zostanę żoną twojego syna i 
któregoś dnia będę rządziła twoimi światami zamiast ciebie. 

Ta'a Chume odwróciła się, a jej oczy za woalką lawendowej barwy świeciły się jak 

rozżarzone węgle. 

-  Przyjmij  moje  zapewnienie,  że  j  a  nie  jestem  pacyfistką  -  ciągnęła  tymczasem 

dziewczyna. - Tylko  w ciągu ostatnich dwóch dni zabiłam kilkoro ludzi i oświadczam 
ci, że jeżeli kiedykolwiek wyrządzisz krzywdę mnie albo tym, których kocham, zmuszę 
cię do publicznego przyznania się do  wszystkich zbrodni, a potem  wykonam na tobie 
wyrok śmierci. Zapewniam cię, że w moich oczach zasługujesz jedynie na pogardę! 

Cztery  osobiste  strażniczki  Ta'a  Chume  stały  pod  ścianą  komnaty.  Teneniel  nie 

mogła tego wiedzieć, ale znieważanie królowej-matki i grożenie jej było przestępstwem 
karanym natychmiastową śmiercią. Strażniczki królowej sięgnęły po blastery, Teneniel 
jednak tylko machnęła ręką i zmiażdżona broń wypadła im z rąk na podłogę. Jedna ze 
strażniczek  oderwała  się  od  ściany  i  ruszyła  w  kierunku  dziewczyny,  lecz  ta  znów 
machnęła ręką i pomimo dzielącej je  odległości  wymierzyła cios niewidzialną pięścią. 
Szczęka strażniczki złamała się z przyprawiającym o mdłości głuchym trzaskiem, a ko-
bieta szarpnęła się i ogłuszona legła na podłodze. 

Ta'a Chume przyglądała się temu krótkiemu starciu kątem oka. 
- Przemyśl to jeszcze raz, matko - odezwał się Isolder. - Powiedziałaś mi kiedyś, 

że  nie  chciałaś  ryzykować,  by  naszymi  przodkami  władała  oligarchia  czarowników  i 
wróżbitów. Jeżeli jednak Teneniel zostanie moją żoną, jest całkiem możliwe, że twoje 
wnuczki będą właśnie takimi czarodziejkami czy wróżkami. 

Create PDF

 files without this message by purchasing novaPDF printer (

http://www.novapdf.com

)

background image

Dave Wolverton 

271

Ta'a Chume się zawahała. Przez dłuższą chwilę spoglądała na Teneniel. 
- Możliwe, że moja decyzja była zbyt pochopna - oznajmiła w końcu z przekona-

niem  w  głosie.  -  Mogę  sądzić,  że  Teneniel  Djo,  księżniczka  z  Dathomiry,  jest  odpo-
wiednią kandydatką na przyszłą królową-matkę. Upewnij się tylko, że kiedy przyleci z 
tobą do domu, będzie miała na sobie coś odpowiedniego na tę okazję. 

Odwróciła się, chcąc wyjść, ale Isolder odezwał się do jej pleców: 
- Jeszcze jedna sprawa, matko. Mamy zamiar przyłączyć się do Nowej Republiki. I 

to jak najszybciej. 

Królowa-matka zawahała się, ale po chwili kiwnęła głową, wyrażając zgodę. Po-

tem jak burza wybiegła z komnaty. 

Następnego  ranka  Luke  stał  na  tarasie  komnaty  wojowniczek  i  w  promieniach 

wschodzącego słońca obserwował, jak w oddali podrywają się do lotu promy unoszące 
na pokładach ostatnich skazańców z imperialnego więzienia. 

Augwynne podeszła do niego i stanęła obok, przyglądając się odlotowi flotylli ma-

łych statków. 

-  Jesteś  pewna,  że  nie  chcesz  lecieć  razem  z  nimi?  -  zapytał  ją  Luke.  -  Mimo 

wszystko będzie tu jeszcze przez jakiś czas dosyć niebezpiecznie. 

- Nie - odparła Augwynne. - Moim domem jest Dathomira. A poza tym nie ma tu 

niczego,  co  ktokolwiek  mógłby  chcieć  nam  zabrać...  z  wyjątkiem  ciebie.  Mamy  coś, 
czego pragniesz. Wyraźnie to czuję. Powiedz, co to takiego? 

- Tamten wrak na pustkowiu - odrzekł Luke. - Kiedyś był to duży gwiezdny statek. 

Nazywał się „Chu'unthor" i był akademią kształcącą rycerzy Jedi. Chciałbym móc kie-
dyś  tu  wrócić  i  zbadać  go...  sprawdzić,  czy  może  pozostałe na nim  dokumenty  da  się 
uratować. 

-  Ach  tak  -  stwierdziła  Augwynne.  -  Nasi  przodkowie  stoczyli  tam  kiedyś  z 

Dżaiami wielką bitwę. 

- I wygrali - podsunął jej Luke.- Nie - odparła Augwynne, opierając się plecami o 

kamienną  ścianę.  -  Nie  wygrali.  Obie  walczące  strony  usiadły  w  końcu  do  rozmów  i 
wynegocjowały porozumienie. 

-  Miałyście  statek  i  pozwoliłyście,  by  przez  ponad  trzysta  lat  leżał  na  bagnach  i 

rdzewiał? - roześmiał się Luke. - Co przez to osiągnęłyście? 

- Nie wiem - przyznała Augwynne. - Z tych, które wtedy walczyły, żyje teraz je-

dynie matka Rell, a jej umysł niemal ją opuścił. 

- Matka Rell? - zapytał Luke, czując, że ogarnia go nagle jakiś niezwykły spokój. 
Augwynne  spojrzała na niego  z niemym  pytaniem  w  oczach,  ale  młody  Jedi  od-

wrócił  się  i  pospieszył  korytarzem  do  komnaty  wiekowej  czarodziejki.  Staruszka  sie-
działa jak poprzednio na poduszce ułożonej na kamiennej ławie, a pasemka jej siwych 
włosów  błyszczały  w  blasku  świecy.  Na  dźwięk  kroków  Luke'a  uniosła  głowę  i  spoj-
rzała na niego nieprzytomnie. 

-  Matko  Rell,  to  ja,  Luke  Skywalker  -  powiedział.  Starowina  podniosła na niego 

kaprawe oczy. 

- Co się stało? - zapytała. - Czy wszystkie Siostry Nocy nie żyją? Czy się z nimi 

rozprawiłeś? 

Ślub Księżniczki Leii 

272

- Tak - odrzekł Luke. 
- A zatem, jak przepowiedział Yoda, nasz stary świat się skończył, a zaczął nowy - 

rzekła,  a  Luke  stwierdził,  że  jego  ręce  trzęsą  się  z  podniecenia.  -  Domyślam  się,  że 
przyszedłeś po dokumenty? 

- Tak - odpowiedział młody Jedi. 
- Wiesz, bardzo nam na nich zależało - rzekła Rell. - Dżaiowie jednak nie chcieli 

udostępnić  nam  środków  technicznych,  by  je  odczytać.  Oświadczyli,  że  zapisane  tam 
informacje  dają  zbyt  dużą  władzę  i  dopóki  na naszym  świecie  żyją  Siostry  Nocy,  nie 
możemy ich otrzymać. Yoda powiedział jednak, że któregoś dnia podzielisz się tą wie-
dzą z naszymi dziećmi. 

Z wielkim trudem wstała i nachyliwszy się nad kamienną ławą, odsunęła podusz-

kę, by unieść kamienne wieko. 

- Pomóż mi - poprosiła Luke'a. 
Młody  Jedi  podszedł  do  niej  i  otworzył  wydrążoną  w  ławie  skrytkę.  W  środku 

znajdowała  się  zamknięta  zardzewiała  skrzynia.  Na  jej  wieku  było  widać  starodawny 
panel  z  szyfrem  umożliwiającym  dostęp  do  jej  wnętrza.  Zielona  lampka  kontrolna 
wciąż  jeszcze  się  świeciła.  Luke  przyjrzał  się  panelowi  i  nacisnął  dwa  znaki runiczne 
oznaczające imię Yody. Ze środka skrzyni wydobył się cichy dźwięk, kiedy wieko od-
skoczyło  i  do  skrytki  przedostało  się  powietrze.  Luke,  szarpnąwszy  wieko,  otworzył 
skrzynię. 

W  środku  ujrzał  mnóstwo  magnetycznych  dysków  z  zarejestrowaną  na  nich  in-

formacją...  całe  setki.  Zawierały  więcej  tekstu,  niż  jeden  człowiek  mógłby  przeczytać 
do końca życia. 

W samo południe tego samego dnia wylądował hapański prom, żeby wziąć na po-

kład Teneniel i Isoldera. Luke, Han, Chewie i Leia, a także Threepio i Artoo wyszli, by 
pomachać im na pożegnanie. Isolder stwierdził, że odlatuje z Dathomiry z niejakim ża-
lem. Leia uścisnęła ich oboje i życzyła dużo szczęścia, nie starając się nawet ukryć łez, 
które  napłynęły  jej  do  oczu.  Przestała  płakać  dopiero  wówczas,  kiedy  Teneniel  przy-
pomniała jej, że teraz, kiedy Hapes przyłączyła się do Nowej Republiki, ich drogi będą 
się czasem krzyżowały. 

Han potrząsnął ręką czarodziejki, a potem wymierzył Isolderowi przyjacielski cios 

pięścią w ramię i powiedział: 

- Do zobaczenia, Oślizgła Ropucho. Miej się na baczności przed piratami. 
Isolder  uśmiechnął  się  w  odpowiedzi  i  popatrzył  Hanowi  w  oczy.  Czarodziejki 

zrobiły wszystko, co mogły, by wyleczyć zęby Hana i złamaną nogę, którą wciąż unie-
ruchamiały drewniane deszczułki. Wyglądał jak prawdziwy pirat. Mimo to poruszał się 
jak zawadiaka. Nawet mając usztywnioną nogę, wyglądał buńczucznie. 

- Do zobaczenia, Szorstki Głupku - odparł książę, ale poczuł, że te słowa nie wy-

starczą jako pożegnanie. - Gdzie macie zamiar spędzić miodowy miesiąc? 

Han wzruszył ramionami. 
- Miałem zamiar spędzić go na Dathomirze, ale w ciągu ostatnich dwóch dni zro-

biło się tu tak spokojnie i cicho, że obawiam się, iż moglibyśmy zanudzić się na amen. 

Create PDF

 files without this message by purchasing novaPDF printer (

http://www.novapdf.com

)

background image

Dave Wolverton 

273

- Może zatem odbylibyście wycieczkę po planetach należących do Hapes? - zapy-

tał książę. - Jestem pewien, że spotkałbyś się z bardziej gościnnym przyjęciem niż pod-
czas swojej ostatniej wyprawy.- Nie sprawi ci trudu dotrzymanie tej obietnicy - zgodził 
się z nim Han - pod warunkiem, że twoi ludzie nie zaczną strzelać na mój widok. 

- Nie zrobią tego - odparł Isolder. - Choć możliwe, że przed odlotem każę im prze-

szukać twój bagaż, by się upewnić, że niczego nie ukradłeś. 

Han roześmiał się i klepnął go po plecach. Kiedy książę pożegnał się z Threepiem 

i Chewbaccą, przyszła w końcu kolej na Luke'a. Młody Jedi trzymał się dotąd na ubo-
czu i tylko przyglądał się uważnie scenie pożegnania. Nie chciał sprawić, by chwila by-
ła  zbyt  tkliwa.  Podszedł  do  Teneniel,  ujął  jej  rękę  i  popatrzył  głęboko  w  oczy...  nie, 
właściwie jeszcze głębiej niż w oczy. 

-  Urodzi  ci  się  śliczna  córka  -  powiedział.  -  Będzie  silna  i dzielna  jak  jej  matka. 

Gdy  poczujesz,  że  przyjdzie  odpowiednia  chwila,  może  wyślesz  ją  do  mnie,  bym  ją 
uczył. 

Teneniel  uśmiechnęła  się  i  mocno  go  uścisnęła.  Luke  ujął  dłoń  Isoldera  i  przez 

chwilę przytrzymał w swojej dłoni. 

- Pamiętaj, by służyć jasnej stronie Mocy - nakazał. - Chociaż nigdy nie będziesz 

władał mieczem  świetlnym  ani  uzdrawiał  chorych, masz  w  sobie  trochę  jasnej  Mocy. 
Pozostań jej zawsze wierny. 

-  Pozostanę-obiecał  książę,  rozmyślając,  jak  bardzo  w  ciągu  ostatnich  kilku  dni 

zmieniło się jego życie. W ułamku sekundy podjął decyzję o udaniu się wraz z Luke'em 
na Dathomirę, a teraz był pewien, że będzie podążał jego śladami do końca życia. - Po-
zostanę - powtórzył i objął mocno młodego Jedi. 

Przez chwilę stali w milczeniu, spoglądając na siebie, a potem Isolder się odwró-

cił. Ostatni raz popatrzył na dolinę, na wzniesione pośród pól proste chaty, na górującą 
nad nimi skalistą twierdzę, na rankory pluskające się  w stawie, na skąpane w promie-
niach  słońca  południowe  równiny  i  na  góry  z  widoczną  w  oddali  pustynią.  Głęboko 
odetchnął świeżym powietrzem, chłonąc po raz ostatni wonie Dathomiry. Poczuł w za-
tokach lekkie pieczenie i pomyślał, że zapewne jest uczulony na coś, co znajduje się na 
tym świecie. 

Ująwszy Teneniel za rękę, wszedł po rampie na pokład promu z narzeczoną, którą 

miał zabrać do innego życia, innego świata. 

Sześć tygodni później pod lazurowym niebem Coruscant Luke skończył się kąpać 

i ubrał w odświętną jasnoszarą szatę. Jako drużba na ślubie Leii, zamierzał przybyć tro-
chę wcześniej, ale pilot wahadłowca zostawił go przez pomyłkę przed konsulatem Al-
dereenu... budynkiem należącym do rasy zupełnie mu nie znanych insektoidów, odda-
lonym o prawie dwieście kilometrów od konsulatu Alderaanu. 

Dotarł więc we właściwe miejsce godzinę później niż planował, a kiedy znalazł się 

w  środku,  pobiegł  do  Białej  Sali  długim  korytarzem  o  ścianach  wyłożonych  wielkimi 
lśniącymi  płytami  starodawnego  drewna  uwa.  W  pewnej  chwili  skręcił za róg i  zoba-
czył biegnącego tuż przed nim See-Threepia. 

Dogoniwszy go, zapytał: 
- Hej, Threepio, co się stało? 

Ślub Księżniczki Leii 

274

- Och, panie Luke - odrzekł android. - Tak się cieszę, że pana widzę. Obawiam się, 

że narobiłem straszliwego zamieszania! To wszystko moja wina! Musimy natychmiast 
odwołać ceremonię! 

- Co się stało? - powtórzył Luke. - O czym ty mówisz? 
- Przed chwilą dowiedziałem się o strasznej rzeczy  od głównego komputera mia-

sta,  który  sprawdził  nieco  dokładniej  swoje  źródła  danych  i  stwierdził,  że  mimo 
wszystko Han Solo nie pochodzi z królewskiego rodu! 

- Nie pochodzi? - zapytał zdumiony Luke. 
-  Nie!  Jego  dziad,  Korol  Solo,  był  tylko  pretendentem  do  tronu  i  za  swoje  prze-

stępstwa został powieszony. Musimy wszystkich ostrzec! 

-  To  dlatego  poczuł  się  taki  zakłopotany  i  opuścił  salę  zebrań  Rady  Alderaanu, 

kiedy powiedziałeś wszystkim o jego królewskim pochodzeniu! - domyślił się Luke. - 
Przez cały czas musiał wiedzieć, iż jego pradziad był tylko pretendentem! 

- Nie inaczej! - zgodził się z nim Threepio. - Musimy  odwołać ceremonię zaślu-

bin! 

- W porządku! W porządku! - powiedział Luke, kładąc dłoń na złocistym ramieniu 

androida. - Możesz się przestać tym martwić. Zajmę się tym natychmiast. 

- Och, to bardzo miło z pana strony, panie Lu... - Threepio nie zdążył dokończyć. 
Młody Jedi wcisnął klawisz wyłączający androida, a później zaciągnął go do naj-

bliższego pustego pokoju, zamknął drzwi na klucz i przez jedno z niezliczonych wejść 
wkroczył do Białej Sali. Olbrzymie pomieszczenie miało wielki sklepiony sufit, kunsz-
townie wyrzeźbiony z kamiennego monolitu. Od kopuły odbijał się blask jasnych lamp, 
oświetlając zebranych łagodną, niebiańską poświatą. Świadkami ceremonii były tysiące 
zaproszonych gości z najróżniejszych światów i kiedy Luke znalazł się w sali, niektórzy 
odwrócili się, by na niego spojrzeć. W pierwszym rzędzie siedzieli Teneniel Djo i ksią-
żę  Isolder  oraz  Artoo  i  Chewbacca,  który  na  tę  okazję  został  wykąpany  i  uczesany. 
Książę trzymał na kolanach purpurowy, przypominający kielich kwiat aralluty. 

Luke zatrzymał się przy drzwiach i spojrzał na marmurowy ołtarz. Han i Leia klę-

czeli naprzeciwko siebie, trzymając się za ręce. Ubrany w szmaragdową szatę celebru-
jący uroczystość kapłan stał przy Leii, odbierając od niej przysięgę. 

Księżniczka odwróciła się i spojrzała na brata, a diademy w jej woalce zaiskrzyły 

się tysiącami błysków. Luke wyczuł, że nie tylko nie gniewa się na niego, że się spóź-
nił, lecz jest wdzięczna, że zechciał znaleźć czas i przybyć. W tej chwili wyglądała tak 
powabnie  i  pogodnie,  jak  jeszcze  nigdy  w  całym  życiu.  I  możliwe,  że  przepełniała  ją 
taka radość, jak każdą kobietę biorącą ślub z ukochanym mężczyzną. 

 

Create PDF

 files without this message by purchasing novaPDF printer (

http://www.novapdf.com

)