background image

JEFF NOON

WURT

PRZEŁOŻYŁ JACEK MANICKI

background image

Nickowi – całkowicie już porośniętemu w piórka.

ustatkowanemu

--

Chłopiec wsuwa piórko w usta...

background image

Część

pierwsza

background image

Dzień pierwszy

"Czasami odnosi się wrażenie, że cały świat

wysmarowany jest Vazem”.

background image

Skitrowcy

Mandy wyszła z całodobowej Wurtciarni, przyciskając 

kurczowo do piersi torbę z towarem.

Nieopodal siedział autentyczny pies, z krwi i kości; z 

tych, co to się ich już nie widuje. Istny kolekcjonerski okaz. 
Siedział przywiązany do słupka sygnalizatora ulicznego. 
Sygnalizator nakazywał: STAĆ. Pod sygnalizatorem kulił się 
robosmutas. Miał szopę dredów na głowie i trzymał 
wyświechtaną karteczkę z nabazgranym odręcznie napisem: 
"głodny i bezdomny. proszę o wsparcie". Mandy minęła go 
drobnym, paralitycznym kroczkiem, głowa latała jej na 
wszystkie strony. Smutas podniósł karteczkę ze swoim 
błagalnym apelem troszeczkę wyżej, a wychudzony pies 
zaskamlał.

Zobaczyłem przez szybę furgonetki, że Mandy coś do 

nich mówi; z ruchu jej warg odczytałem: "A odchromolcie 
się, smutasy. Dajcie żyć". Coś w tym stylu.

Obserwowałem to wszystko w aureoli nocnych świateł. 

Ostatnio wypuszczaliśmy się w miasto tylko po zmroku. Na 
pokładzie mieliśmy Stwora, a to było ciężkie przestępstwo; 
posiadanie żywych narkotyków, pięć lat pierdla nie wyjęte.

Czekaliśmy w furgonetce na nową dziewczynę. Żuk 

siedział z przodu, w damskich rękawiczkach naciągniętych 
na natarte Vazem dłonie. Lubi prowadzić lekko 
nasmarowany. Ja przycupnąłem z tyłu na osłonie lewego 
koła. Na osłonie prawego kimała Bridget. Z jej skóry unosiły 
się pasemka rozrzedzonego dymu. Między nami na 
tartanowym dywaniku wił się i podrygiwał Stwór-z-

background image

Kosmosu. Zapaskudził już całą podłogę olejem i woskiem, i 
taplał się w kałuży własnych wydzielin.

Zauważyłem jakieś poruszenie w powietrzu nad 

parkingiem.

O, cholera!
Widmoglina! Emitujący się ze ściany sklepu, 

uaktywniający swoje mechanizmy; mrugające światełka w 
dymie. I po chwili pomarańczowy rozbłysk; z oczu 
widmogliny strzeliła infowiązka. Padła na Mandy. zaczęła 
zasysać wiedzę. Mandy dała nurka pod wiązką i z całych sił 
załomotała pięścią w drzwi furgonetki.

Pies. wystraszony światełkami. zawarczał na gliniarza.
Uchyliłem drzwi na szerokość chudej dziewczyny. 

Mandy wcisnęła się w tę szparę.

Pies skoczył gliniarzowi do nogawek i oba jego kły 

zatrzasnęły się na pustce – nic tylko mgła. Pies zbaraniał!

Mandy podała mi torbę.
– Masz? – spytałem. wciągając ją do środka.
Mandarynkowy rozbłysk na zewnątrz, powódź światła.
– Mam trochę Ślicznotek – odburknęła. przekraczając 

rozwalonego na podłodze Stwora.

– A to masz?
Mandy nic nie odpowiedziała; tylko na mnie patrzyła.
Na zewnątrz coś przeraźliwie zawyło. Zerknąłem przez 

ramię, biedny pies hajcował się jak pochodnia. Widmoglina 
szedł na nas przeładowując broń. Skupioną infowiązkę 
kierował na naszą tablicę rejestracyjną. Numer stanowił 
zbitkę przypadkowych cyfr. Nie znajdziesz go w swoich 
bankach.

Drzwi Wurtciarni otworzyły się nagle z hukiem i wypadł

z nich młody, spietrany mężczyzna.

background image

– To Seb – szepnęła Mandy.
Za nim ze sklepu wyskoczyli dwaj gliniarze. Wersje z 

krwi i kości. Ciałogliny. Osaczali Seba zaganiając go na płot 
z drucianej siatki, który ciągnął się wzdłuż jednego boku 
parkingu. Odwróciłem się do Żuka.

– To kocioł! – krzyknąłem. – Ruszaj. Żuczek! 

Wyrywamy stąd!

I wyrwaliśmy. Najpierw na wstecznym od pachołków.
– Uważaj! – wydarła się Mandy, wkurzona jak diabli, bo

w momencie, kiedy furgonetka ruszała z kopyta w tył, ścięło 
ją z nóg i wylądowała na Stworze-z-Kosmosu. Ja trzymałem 
się parcianych uchwytów. Brid, wyrwana brutalnie z 
drzemki, wytrzeszczała półprzytomne oczy. Stwór oplótł 
sześcioma mackami Mandy. Dziewczyna wrzeszczała.

Furgonetka podskoczyła na krawężniku i wpadła tyłem 

na trotuar. Przemknęło mi przez myśl, że Żuk chce umknąć 
wiązkom, i może tak w istocie było, ale my wyczuliśmy tylko
przyprawiający o mdłości głuchy chrzęst i rozdzierający 
skowyt kolekcjonerskiego okazu, któremu tylne lewe koło 
skracało cierpienia.

Ruszyliśmy z piskiem opon do przodu, zostawiając za 

sobą smutasa zawodzącego nad swoim psem i 
przeszywającego pięściami cień widmogliny. Zarzuciło nami 
i zanim Żuk zdołał zapanować nad kierownicą, jeszcze raz 
przesunęła mi się przed oczyma cała scenka – widmoglina, 
smutas, rozjechany pies. Mandy szamotała się ze Stworem-z-
Kosmosu, klnąc go na czym świat stoi. Widziałem ponad 
ramieniem Żuka wybiegający nam na spotkanie płot z 
drucianej siatki. Seb zeskakiwał właśnie na szyny 
tramwajowe po jego drugiej stronie. Dwaj ciałogliniarze 
wdrapywali się na płot.

background image

Żuk zapalił reflektory, snopami długich świateł 

przyszpilając ich do drucianej siatki. Z okrzykiem: 
„Juhuuu!!! Śmierć glinom! Śmierć glinom!” wdepnął gaz do 
dechy i Skitrowóz pomknął prosto na nich. Gliniarze odpadli 
od siatki. Aż miło było patrzeć na ich gęby skąpane w blasku 
reflektorów, ciałogliny srające ze strachu w portki. Teraz oni 
rzucili się do ucieczki przed szarżującą furgonetką, ale Żuk 
im odpuścił; w ostatniej chwili, jak stary rajdowiec, skręcił 
kierownicą. Skitrowóz zawrócił z poślizgiem i pomknął w 
kierunku bramy. Z klekotem i łomotem przewalających się po
podłodze śmieci z tysiąca eskapad weszliśmy w ciasny 
nawrót, wpadliśmy w Albany, potem wiraż w lewo, i już 
byliśmy na Wilbraham Road. Mignęła mi jeszcze ściana 
Wurtciarni, a na jej tle widmoglina nadający w eter 
komunikaty. Z robosmutasa pozostała dymiąca kupka 
stopionego plastyku i ciała. W ciemnościach wyła gliniarska 
syrena.

– Siedzą nam na ogonie, Żuczek! – krzyknąłem. – Daj 

po garach!

Żuk nie kazał sobie tego dwa razy powtarzać. Kurczę, 

wprost frunęliśmy! Skitrowcy! Zjeżdżający z piórkami na 
chatę! Przyśpieszenie wdusiło Mandy jeszcze głębiej w 
lepkie objęcia Stwora.

– Odpierdol się ode mnie! – wrzasnęła na niego.
Czepiając się kurczowo parcianego uchwytu, 

wypuściłem z drugiej ręki torbę z towarem, i schyliwszy się, 
trąciłem Stwora w brzuch. Jedyne czułe miejsce, wrażliwe na
łachotki. Ależ on to uwielbiał! Gdzieś z głębi cielska, z 
głębokości tysięcy mil, dobył się chichot. Zaczął się, 
skubany, skręcać ze śmiechu i Mandy udało się wreszcie 
wyślizgnąć z jego uścisku.

background image

– Ja chromolę! Jezu! – Cała była roztrzęsiona po tych 

zapasach.

Zobaczyłem przez tylne okno wóz gliniarzy z 

błyskającym na dachu kogutem. Rozległo się głośne, 
przeszywające zawodzenie syreny. Żuk, nie zdejmując nogi z
gazu, skręcił ostro w Alexandra Road. Uwieszona uchwytu 
Brid, desperacko próbowała spać. Skórę miała pełną cieni. 
Stwór-z-Kosmosu rozpaczliwie starał się czegoś uczepić. 
Mandy już się trzymała, a ja torbę z towarem miałem z 
powrotem w wolnym ręku. Żuk dzierżył kierownicę.

Każdy niech się łapie. czego może.
Za prawymi oknami majaczyła ciemna dżungla 

Alexandra Park. Mijaliśmy teraz Butelkowo, i bez wątpienia 
park pełen był demonów; alfonsy, kurwy i dealerzy – 
rzeczywiści, Wurtowi, albo robo.

– Dyskoteka nas dochodzi, Żuk! – zawołałem.
– Trzymta się, ludzie – powiedział, jak zawsze spokojny,

skręcając ostro wprawo, w Claremont Road.

– Dalej nam depczą po piętach – poinformowałem go, 

obserwując skręcające za nami światła radiowozu.

Żuk gnał na złamanie karku. Przecięliśmy Princess Road

i wpadliśmy w labirynt Rusholme. Gliniarze nadal siedzieli 
nam na ogonie, ale pracowały przeciwko nim trzy czynniki: 
Żuk znał te ulice jak własną kieszeń, wszystkie ruchome 
części silnika nasmarowane były Vazem, Żuk był uzależniony
od szybkości. Trzymaliśmy się kurczowo, czego kto mógł, a 
on skręcał raz po raz to w prawo, to w lewo. Z tym 
trzymaniem, to nie była taka prosta sprawa, ale co to dla nas.

– Gazu, Żuczek! – krzyknęła Mandy, która ubóstwiała 

takie przygody.

background image

Po obu stronach ulicy przemykały staromodne, tarasowe 

budynki. Na jednej ze ścian ktoś nagryzmolił słowa: "Das 
Uberpies". A pod spodem: "czysty to zakała". Nawet ja nie 
wiedziałem już, gdzie jesteśmy. To właśnie cały Żuk. Pełna 
orientacja. nabuzowany Dżemem i Vazem. Teraz skręcił w 
jakiś wąski prześwit między domami i pędził dalej, zdrapując
lakier z obu burt Skitrowozu. No i w porządku. Furgonetka to
przeżyje. Szybki rzut oka przez tylne okna– gliniarze 
przemknęli za nami ulicą w pogoni za cieniem.

Krzyżyk wam na drogę, pacany! Wypadliśmy z 

prześwitu i już wiedziałem gdzie jesteśmy. Moss Lane East. 
Żuk skręcił wprawo, w stronę domu.

 – Zwolnij trochę, Żuczek – powiedziałem. – Pieprzę 

powolność! – odparł, grzejąc dalej ile wlezie.

– Jesteśmy tu z tyłu jak jajka, Żuk – powiedziała Mandy.

I Żuczek wreszcie trochę zbastował. Bo widzicie, jest Parę 
rzeczy, które utemperują Żuka; na przykład, szansa na 
przypodobanie się nowej kobiecie. Bridget musiała to 
wyczuwać; ciskała nowej mordercze spojrzenia, tak się 
starała dostroić do myśli Żuka, że aż jej skóra dymiła. Chyba 
nie za bardzo jej to wychodziło.

Mniejsza z tym.
Jechaliśmy teraz w miarę spokojnie, puściłem się więc 

uchwytu, wziąłem torbę z towarem i wysypałem zawartość 
na tartanowy dywanik. Wyfrunęło z niej pięć niebieskich 
piórek Wurta. Złapałem dwa wlocie i spojrzałem na 
drukowane etykietki.

– Termoryba! – odczytałem na głos. – Brałem to. – Skąd 

miałam wiedzieć? – zaperzyła się Mandy. Przeczytałem 
następną.

– Miodopijawki! No nie, kurwa! Gdzie to jest?!

background image

– Następnym razem, Skrybo – powiedziała Mandy – ty 

pójdziesz po zakupy.

– Gdzie Angielskie Voodoo? Obiecałaś mi. Myślałem, że

masz dojścia. 

– Miał tylko to.
Odczytałem pozostałe trzy etykietki.
– Brałem. Brałem. Tego nie brałem, ale z samej nazwy 

widać, że do dupy. – Z niesmakiem wypuściłem piórka z 
palców. Rozfrunęły się po furgonetce.

– Są bardzo piękne. – Wzrok Mandy przeskakiwał 

nerwowo z piórka na

piórko, kiedy to mówiła.
– Gdzie reszta... ? – warknąłem.
– Jaka reszta?
– Nie wnerwiaj mnie. Gdzie to najważniejsze? 

Angielskie Voodoo? Dawaj.

Jedno niebieskie piórko osiadło na brzuchu Stwora-z-

Kosmosu. Sięgnął po nie macką, chwycił spiczastymi 
palcami i w jego ciele rozwarł się ociekający lepką wilgocią 
otwór. Obrócił piórko w czułkach i wsunął je sobie prosto do 
tego otworu. Zaczął się zmieniać. Nie miałem pewności, 
które piórko załadował, ale ze sposobu, w jaki poruszał teraz 
czułkami, domyśliłem się, że pływa z Termorybą. 

O, tak, znałem to falowanie.
Na odgłos fal Żuk się obejrzał.
– Bierze sam! – krzyknął. – Nikt nie ma prawa brać sam!
Żuk miał obsesję na punkcie Wurtowania w pojedynkę. 

Upierał się, że po tamtej stronie potrzebny jest ktoś do 
pomocy, potrzebni są przyjaciele.

A ściślej mówiąc – on tam jest potrzebny.

background image

– Spoko, Żuczek – powiedziałem. – Patrz lepiej, jak 

jedziesz.

Żeby zrobić mi na złość, dodał gwałtownie gazu, ale ja 

trzymałem się mocno uchwytu. Nie ze mną takie numery.

Spojrzałem znowu na Mandy.
– Dawaj!
– Chcesz? – spytała Mandy.
– Chcę. Załatwiłaś Voodoo?
Skręcaliśmy właśnie w prawo, w Wilmslow Road. 

Mandy sięgnęła za pazuchę denimowej kurtki i wyciągnęła z 
jej zakamarków skitrane tam piórko. Było czarne. 
Bezwzględnie nielegalne.

– Nie. Ale załatwiłam to...
– Co to jest?
– Seb powiedział, że nazywa się Czaszkowe Szambo. 

Jak myślisz, udało mu się zwiać?

– A pies go trącał! To wszystko, co masz?
– Powiedział, że jest cholernie trefne. Nie pasuje ci?
– Jasne. Pasuje. Tylko, że nie o to mi chodziło.
– No to się wypchaj.
– Mandy! – Czułem, że je tracę. – Chyba nie zdajesz 

sobie...

Jej płomienno rude włosy stawały w ogniu w blasku 

każdej mijanej latarni ulicznej; musiałem trzymać się od nich 
z dala.

Ta nowa działała na mnie.
Mandy mówiła, że jak się dobrze trafi, to w Wurtciami 

można kupić spod lady lewy remiks. Handlował nimi Seb. 
Mandy nazywała go dostawcą. Sprzedawał same legalne 
sztuki, a na boczku dorabiał sobie czarnorynkowymi snami. 
Tak mówiła Mandy. No więc wysłaliśmy nową po Angielskie

background image

Voodoo. Dziewczyna wróciła z pięcioma tandetnymi 
Błękitami i niebezpieczną Czernią. To wszystko do kupy 
wzięte nawet się nie umywało do Voodoo. Dziewczyna 
nawaliła.

Furgonetka weszła w ostry Wiraż i wszystkich nas 

rzuciło na ścianę.

Czarne piórko wymknęło się Mandy z palców. Stwór 

zamachnął się 

macką, żeby je pochwycić, ale był tak rozfalowany, a do 

tego dociśnięty do ściany furgonetki, że stracił czucie w 
czułkach i chybił.

Zgarnąłem zakazane piórko w dłonie. Furgonetka znowu

skręciła, pewnie żeby ominąć jakichś durnych piechurów.

– Pieszochuje złamane! – wrzasnął przez okno Żuk. – 

Samochód se kupcie!

Prowadził jak owad – bez myślenia, instynktownie. Był 

na haju. Na Dżemie. Wiecie chyba, jak lata mucha? Zawsze z
największą szybkością, a mimo to omija bez trudu wszystkie 
przeszkody. Tak właśnie prowadził Żuk. Mówią, 
dżemowałeś, nie jedź, ale my wierzyliśmy bezgranicznie w 
jego mistrzostwo. Dżemował zwyczajnie ze strachu, i to było 
piękne.

Obróciłem czarne piórko, żeby odczytać etykietkę. Była 

wypełniona ręcznym pismem, co zawsze zapowiadało dobrą 
zabawę.

– Czaszkowe Szambo...
– To dobre? – spytała Mandy.
– Czy dobre?! Oj, przestań!
– Nie chcesz? – spytała.
– Brałem je już kiedyś.
– I co, do kitu?

background image

– Nie. W porządku. Nawet niezłe.
– Seb mi powiedział, że jest świetne.
– Owszem, świetne – odparłem. – Tylko że to nie 

Voodoo.

– I co, Skrybo, załatwiła? – zareagował na tę nazwę 

nadżemowany Żuk.

– Chuj tam, załatwiła.
– Chamisko! – prychnęła Mandy.
– A tak. Pieprzone chamisko! – warknąłem.
– Hej, wy tam. Ździebko ciszej – wymamrotała Bridget 

tym swoim przydymionym głosem widmodziewczyny. – Tu 
niektórzy próbują spać. Bridget była kochanką Żuka i chyba 
widziała już na swoim miejscu nową.

– W grobie się wyśpisz – odparowała jednym ze swoich 

sloganów Mandy.

– Już prawie jesteśmy – oznajmił zza kierownicy Żuk.
Jechaliśmy przez Rusholme, szlakiem curry. Mandy 

zaczęła opuszczać szybę ręczną korbką. Zdołała ją uchylić na
jakieś półtora centymetra, a potem pordzewiały mechanizm 
się zaciął. Ale bogata mieszanina woni rozmaitych przypraw, 
wdzierająca się przez tę wąską szparę sprawiła, że ślinka 
napłynęła mi do ust; kolendra, kminek, cynamon, kardamon –
wszystko to genetycznie dopracowane do perfekcji. 

– Jezu! – westchnęła Mandy. – Wszamałabym coś z 

curry! Kiedy my ostatnio jedliśmy?

– W czwartek – odparł Żuk.
– A jaki dzisiaj dzień? – wymamrotała Bridget z 

półmroku świata Widm.

– Któryś z weekendowych – powiedziałem. – Tak mi się 

przynajmniej wydaje.

background image

Stwór-z-Kosmosu stanowił teraz rozmazaną plamę 

rozfalowanych czułek i wydawało mi się. że widziałem 
płynącą jego żyłami Termorybę. Budziło to we mnie 
zazdrość.

– Może mi ktoś powiedzieć, po jakie licho wozimy ze 

sobą to obce ścierwo? – spytała Mandy. – Może by go 
przehandlować? Albo zjeść? – W furgonetce zapadło 
milczenie. – A tak w ogóle, to po co my się uganiamy za 
piórkami? Przecież mamy pod ręką Stwora. Piórka nam 
niepotrzebne!

– Stwór jeździ z nami wszędzie – powiedziałem. – Nikt 

go nie tknie!

– Ty się zwyczajnie chcesz wymienić – powiedziała 

Mandy.

– Coś cię gryzie w tym temacie, Mandy? – spytałem.
– Dojedźmy wreszcie do tego domu. – W jej głosie 

pojawiło się wyzwanie. – Weźmy coś.

– Weźmiemy. – Nagle zaczęła mnie pociągać. Była 

nowa, dwa dni w grupie, i tryskała wolą przypodobania się.

Tylko trudno jej się dostosować.
– Wiem, że dałam plamę w Wurtciarni. Nie wiedziałam, 

czego szukać.

– Przecież ci tłumaczyłem, nie? Jak chłop krowie?
– Powurtujmy dzisiaj przez całą noc – zaproponowała. – 

Przygotujemy sobie coś do Żarcia z tych resztek, co się 
walają w lodówce. Nie kładźmy się spać.

– Tak zrobimy – obiecałem jej. Wszystko. byle uciec 

przed bólem.

Skręciliśmy ostro w Platt Lane, a zaraz potem jeszcze 

raz na miejsce postojowe za domem. Furgonetka gwałtownie 
zahamowała i zatrzymała się.

background image

Rzuciło nas wszystkich na tylne drzwi.
– Jesteśmy w domciu – oznajmił Żuk. Jakbyśmy nie 

wiedzieli. Tylko Stwór pozostawał w błogiej 
nieświadomości; jego ciało pełne było rozfalowanej wiedzy, 
wurtwiedzy. Wpłynął w drzwi, a potem od nich odpłynął, 
spodobało mu się.

I nagle usłyszałem głos...
– Skrybo... Skrybo... Skrybo... 
Słowa wzlatujące w górę nie wiadomo skąd, wywołujące

moje imię.

– Skrybo...
Głos Desdemony...
Rozejrzałem się, ciekaw, kto to się wygłupia.
O, cholera. Przecież to niemożliwe, żeby ktoś 

przemawiał tym głosem.

I naraz doznałem krótkiego przebłysku wspomnień, 

ujrzałem Desdemonę odpływającą ode mnie w żółtą pożogę...

– Kto to powiedział? – warknąłem.
– Co powiedział, Skrybo? – spytała Mandy.
– Moje imię! Kto je, kurwa, wypowiedział?
W furgonetce zaległa cisza.
– Wypowiedział... głosem Desdemony...
– Musimy ją wciąż wspominać? – burknęła niechętnie 

Mandy.

– Tak.
Tak, musimy. Wspominać wciąż Desdemonę. Nie wolno 

nam nigdy o niej zapomnieć. Nie wolno, dopóki jej nie 
odnajdę. I na zawsze będziemy już razem.

Wsłuchiwałem się w zamierający szelest rdzy osypującej

się z karoserii furgonetki.

background image

Skitrowcy patrzyli na mnie. Nawet Żuk się odwrócił i 

wlepiał we mnie zadżemowane oczy.

– Nikt niczego nie mówił, Skrybo.
Ale ja znowu go usłyszałem, znowu dobiegł mnie ten 

głos.

– Skrybo... Skrybo...
I już wiedziałem, skąd pochodzi: od Stwora. W jego 

cielsku otworzyła się szrama, odsłaniając Parę czarnych 
dziąseł, obłażących z próchniejących zębów, i poruszający się
między nimi mięsisty język.

– Skrybo...
Ale tylko ja to słyszałem. Dlaczego tylko ja i dlaczego 

on przemawiał tym głosem? Pięknym głosem...

– Ruszmy się! – zmącił nastrój Żuk. – Do środka!
Od Platt Field s doleciał krzyk sowy. Rzeczywistej, 

Wurtowej, albo robo – kto potrafi to jeszcze rozróżnić?

Mniejsza z tym.
Była w tym krzyku tęsknota.

background image

Kot Gracz

W tym tygodniu same bezpieczne propozycje, kociaczki.

Status: błękitne i legalne.

TERMORYBA. Wybraliście się popływać w Morzu 

Smoły. Ale teraz jesteście z powrotem na Ziemi i trochę was 
mdli. Lepiej nie będzie, może się tylko pogorszyć. Bo do 
waszego organizmu dostała się Smolna Termoryba. W 
waszym krwioobiegu czują się one jak w rodzimej rzece. 
Uwielbiają się w nim pławić. Czujecie wewnętrzne ciepło, 
parzące ciepło. Wyjście jest tylko jedno; kupić sobie Parę 
nanohaczyków, trochę smołorobaków na przynętę i 
powędkować przez tydzień. Znacie Kota Gracza, wiecie, że 
on nigdy nie kłamie.

MIODOPIJAWKl postanowiły was dopaść. Upatrzyły 

was sobie na kolację. Sześć nóżek, cztery skrzydełka, dwoje 
czułków i demoniczne żądło.

Obsiadają całym rojem wasze ciało i tną. Ocali was 

tylko wydzielina kworka. Rozpuszcza Miodóweczki na 
papkę. Lepiej zdobądźcie jej trochę, i to szybko, bo te insekty
nadciągają. Sęk w tym, że kworki żyją na planecie Brzęk. 
Spryskajcie te pijawki, Kot dobrze wam radzi! 

background image

Techniki cielesne

Musieliśmy siłą wywlekać Stwora-z-Kosmosu z 

furgonetki. Jego tłuste cielsko przylgnęło do wypaćkanego 
wydzielinami tartanowego dywanika i nie chciało się od 
niego odkleić.

Żuk otworzył tylne drzwi furgonetki.
– Wyłazić, leniwe gnojki – krzyknął, zbierając z podłogi 

upuszczone piórka. Jedno z nich, to czarne, wsunął do 
swojego pudełka po tytoniu. Mam ochotę wybrać się gdzieś 
na wycieczkę. – Zmierzał już szybkim krokiem do domu.

Mieszkanie znajdowało się na ostatnim piętrze budynku 

w Ogrodach Rusholme. Rusholme to to było, fakt, ale ani 
śladu ogrodu. Po prostu staromodny blok mieszkalny u 
zbiegu Wilmslow i Platt.

Kamwizjer zareagował miłośnie na obraz Żuka, 

otwierając bramę powolnym, uwodzicielskim wychyłem. 
Brid znowu była nacieniowana, szła jak lunatyczka, a więc 
do niesienia Stwora pozostawaliśmy tylko ja i Mandy. 
Przelewał nam się między palcami jak Vaz. O, kurczę, ależ 
ten Stwór był trefny; cholernie ryzykowaliśmy. Miejcie to na 
uwadze.

– Nie utrudniaj, Wielki Stworze – mruknąłem.
Wołanie Desdemony ustało. Stwór bełkotał teraz w 

swoim własnym języku. Ksa, ksa, ksa! Ksaza, ksaza! Coś w 
tym stylu. Może przemierzał Wurtfale w poszukiwaniu 
nowego domu. Może ze mnie jakiś romantyczny głupiec, 
zwłaszcza kiedy we wspomnieniach zaczyna padać 
manchesterski deszcz, a ja to pośpiesznie zapisuję, utrwalam 
tamte chwile. Bridget mawiała, że deszcz nad Manchesterem 

background image

jest czymś szczególnym, że coś się porobiło z miejskim 
klimatem. Że człowiek ma wciąż wrażenie, że za chwilę 
lunie, a przecież ciągle pada. Ja wiem tylko tyle, że wracając 
teraz wspomnieniami do tamtego okresu, czuję, przysięgam, 
że czuję, jak ten deszcz mnie moczy, jak zwilża mi skórę. 
Deszcz jest dla mnie wszystkim, całą przeszłością, 
wszystkim, co odeszło. Widzę wielkie krople deszczu 
rozpryskujące się na żwirze. Nad ulicą szepczą i kołyszą się 
czarne drzewa Platt Field s Park przyjmujące z 
wdzięcznością dar deszczu. Księżyc jest nożem o cienkim, 
zakrzywionym ostrzu. Wiele mil stamtąd i całe lata później, 
wciąż czuję tę mozolną wędrówkę do drzwi mieszkania.

Stwór-z-Kosmosu w rzeczywistości nie pochodził wcale 

z Kosmosu.

Mandy go tylko tak ochrzciła, a my wszyscy 

podchwyciliśmy tę ksywkę.

No bo jak inaczej nazwać bezkształtny glut, który nie 

mówi żadnym znanym językiem i który trafił na ten świat w 
wyniku niefortunnego zbiegu okoliczności? Trudna sprawa, 
nie?

– Przestań go upuszczać! – syknęła Mandy, dysząc z 

wysiłku. Mokre od deszczu kosmyki rudych włosów lgnęły 
jej do czoła.

– A czy ja go upuszczam?
– Szoruje łbem po ziemi!
– To jest jego łeb? Myślałem, że ogon.
Mandy ogarniała coraz większa złość na mnie, zupełnie 

jakby uważała, że taszczenie obcych istot po mokrym żwirze 
w ciemnościach, w deszczu, powinno sprawiać mi radochę. 
Że powinienem mieć w małym palcu rozmaite techniki 
noszenia obcych.

background image

– No, trzymajże go porządnie! – krzyknęła.
– Za co mam trzymać? Cały jest śliski.
W tym momencie błysnęło i zobaczyłem widmoglinę 

emitującego się z anteny na Platt Fields. Poruszał się jak 
mgła, dryfując między drzewami, a gwiaździste światełka 
jego mechanizmów zapalały się i gasły, zapalały i gasły. 
Powiedziałem do Mandy, żeby się sprężyła.

– I kto tu mówi o sprężaniu? – wysapała gniewnie.
Musieliśmy zwinąć stwora w jakiś dziwny kształt, w 

rodzaj wstęgi Mobiusa, żeby przeszedł nam przez drzwi 
domu. Stworowi nie robiło to żadnej różnicy; jego cielsko w 
objęciach Wurta i tak było superelastyczne.

Zerknąłem przez ramię za siebie – widmo glina opuścił 

już park i zmierzał w stronę naszego bloku. Zatrzasnąłem 
drzwi. Cisza. Przerwa na zaczerpnięcie oddechu. Ujrzałem 
determinację w oczach Mandy, oczach nagich w blasku lamp 
oświetlających korytarz; napinała mięśnie ramion, starając się
utrzymać ciężar cielska obcej istoty.

– Cholera! – burknąłem. – Zapomnieliśmy dywanika. – 

Stwór, którego dźwigaliśmy, był golusieńki.

– Jak my się tu dostaliśmy? – spytała Mandy.
– Co?
– Dlaczego zawsze jest tak?
– Nieważne. Ruszamy dalej.
Nad nami, po podeście pierwszego piętra, dryfowała z 

cieniami Brid, wlokąc za sobą smużki dymu.

– Idź za nią – powiedziałem.
Przypominało to wtaszczanie koszmarnego snu po 

tłustych od brudu, zapadających się schodach.

Czasami wydaje się, że cały świat wysmarowany jest 

Vazem.

background image

– Lecisz na Żuka? – spytałem ją w połowie pierwszego 

skrzydła schodów.

– Na Żuka? Nie wygłupiaj się.
– Oj, to dobrze. Bo Bridget by cię zabiła.
– Wiesz, Seb coś mi powiedział.
– O, naprawdę? – udało mi się wysapać pomiędzy 

dwoma ciężkimi oddechami.

– Jutro ma być nowa dostawa.
– Czego?
– Nowego towaru. Dobrego towaru, powiedział. Z 

przemytu. Same wyborowe czernie.

– Voodoo nie jest czarne. Mówiłem ci przecież.
– Fakt, Angielskie Voodoo nie jest. Seb...
– Ma je?! Mandy!
– Jeszcze nie ma. Powiedział, że jutro...
– Mandy! To...
– Uważaj stwór...
Obcy wyślizgiwał mi się z rąk. Miałem zbyt spocone 

dłonie. Traciłem kontakt ze światem. Oczyma wyobraźni 
widziałem już piórko. Piękną, wielobarwną sztukę. Prawie je 
miałem! Wystarczyło wyciągnąć rękę!

– Skryba! – przywołał mnie do rzeczywistości głos 

Mandy. – Co z tobą?

– Muszę je mieć, Mandy! Nie zalewam. Musimy znaleźć

Seba.

– Nie jego. Podał mi nazwisko kontaktu. Powiedział, że 

tę nową dostawę odbiera Ikarus.

– Ikarus?
– Ikarus Skrzydło. To jego źródło. Dostawca Seba. 

Znasz go?

Pierwsze słyszałem.

background image

– Mandy, dlaczego dopiero teraz mi to mówisz?
– Powiedziałabym wcześniej. Ale ci gliniarze... i w 

ogóle... ten widmoglina... ten pies. Wyleciało mi zupełnie z 
głowy. Przepraszam, Skrybo...

Spojrzałem na nią; mokre, potargane, tłuste, szkarłatne 

włosy, ostatni zaciek szminki na dolnej wardze. Nie dało się 
ukryć, ostre światło klatki schodowej nie padało na żadną 
piękność, oświetlało twarz wykrzywioną z wysiłku 
wkładanego w dźwiganie ochłapu obcego mięcha, ale moje 
serce śpiewało, chyba pieśń miłości. Na Boga, dawno tak nie 
śpiewało.

– Myślisz, że Seb się wymiga? – spytała.
– Znajdź go, Mandy. Spytaj go o Angielskie Voodoo.
– On chyba nie wróci już do pracy w tej Wurtciarni.
– Nie wiesz, gdzie mieszka?
– Nie. Jest bardzo tajemniczy... Skryba! – W jej oczach 

pojawiło się przerażenie.

– Co? O co chodzi?
– Tam! W kącie...
Byliśmy już na podeście drugiego piętra. Stał tam 

wpuszczony w ścianę kredens. Widniał na nim napis ZAKAZ
WSTĘPU. W ciemnej szparze między nim a ścianą leżał 
zwój liny, fioletowo-zielonej liny. Ta lina poruszała się. Jasny
gwint!

– Wąż! – wrzasnęła Mandy. O, kurwa! I w tym 

momencie zgasło światło.

Ten skurczybyk administrator zainstalował czasowy 

wyłącznik oświetlenia, a do najbliższego przycisku mieliśmy 
jeszcze jakieś pół metra. Pół metra to kawał drogi, kiedy 
dźwiga się obcego, jest ciemno i w mroku czai się zjawowąż 
na wolności.

background image

– Nie panikuj! – powiedziałem w mroku.
– Zapal to kurewskie światło!
– Nie ruszaj się!
Mandy puściła Stwora. Ja trzymałem go dalej od spodu z

drugiej strony, i potężne szarpnięcie, z jakim cielsko rąbnęło 
o posadzkę podestu o mało nie wyrwało mi rąk ze stawów. 
Mandy biegła już do przycisku. Węże, w odróżnieniu od nas, 
widzą w ciemnościach. No, wciskaj go, nowa! 

Pociłem się ze strachu i Stwór zaczynał mi się 

wyślizgiwać z palców.

Światło zapaliło się znowu, ale to nie Mandy nacisnęła 

wyłącznik. Ubiegła ją kobieta spod 210, która wyszła 
sprawdzić, co to za hałasy. Oto, co zobaczyła: Mandy 
zastygłą w bezruchu, z palcem pięć centymetrów od 
przycisku, mnie trzymającego zawzięcie pulsującą masę 
czułków i smaru, szybki jak bicz fioletowo-zielony splot 
wpełzający w najbliższy cień.

Poczułem dojmujący ból w lewej nodze, w miejscu, w 

które zostałem ukąszony. Ale to było przed czterema laty. A 
więc dlaczego boli? Pamięć potrafi czasami płatać iście 
kurewskie figle.

Kobieta wybałuszała na nas oczy przez dwie sekundy, a 

potem zaczęła się drzeć: "Iiiiiiiiiii! ! ! ! ! !". Był to głośny, 
rozdzierający pisk. Poniósł się korytarzem, grożąc 
wywołaniem masowego wysiewu lokatorów.

Mandy uderzyła kobietę.
Nigdy dotąd nie byłem naocznym świadkiem aktu 

przemocy. Wyobrażałem go sobie tylko.

Kobietę zatkało. Już widziałem, jak wszyscy lokatorzy, 

słysząc jej krzyk, podskakują w łóżkach, i truchleją, kiedy ten

background image

urwał się, jak nożem uciął. Cała nadzieja w tym, że strach 
weźmie górę nad ciekawością.

– Co to jest? – wykrztusiła w końcu kobieta.
Mandy spojrzała na mnie. Ja spojrzałem na Mandy, 

potem na Stwora w swoich słabnących rękach, potem na 
kobietę.

– To rekwizyt – powiedziałem.
Gapiła się na mnie.
– Jesteśmy z awangardowej trupy teatralnej. Nazywamy 

się Teatr Na Zasiłku. Że co?! Pracujemy nad nowym 
przedstawieniem pod tytułem ,.Angielskie voodoo"...

– No właśnie – podchwyciła Mandy, otrząsając się z 

szoku.

– Jesteśmy bardzo eksperymentalni i ekstrawaganccy. 

To... eee... tego... stwora... zamówiliśmy u takiego jednego 
zwariowanego artysty. Wykonał go ze starych opon i tony 
zwierzęcego sadła. Właśnie go odebraliśmy.

– Podoba się pani? – wtrąciła Mandy.
Kobieta nie odzywała się. Patrzyła tylko, gotując się być 

może do wyemitowania kolejnej serii pisku.

– Mieszkamy pod 315– podjąłem. – Może by pani 

wpadła? Jest tam już paru naszych przyjaciół. Będziemy 
mieli próbę. Reflektuje pani?

– Boże, co za ohydztwo! – powiedziała z odrazą kobieta 

i wsunęła się z powrotem do mieszkania, zatrzaskując za 
sobą drzwi.

Uśmiechnęliśmy się z Mandy.
Uśmiechaliśmy się. I coś się między nami nawiązało.
Nie pytajcie co.
– Nie ma już węża? – spytała Mandy.

background image

Zjawowęże biorą się z paskudnego piórka o nazwie 

Takshaka. Ilekroć ginie w Wurtcie coś małego i 
bezwartościowego, w zamian wypełza stamtąd jeden z tych 
węży. Wszędzie ich już pełno, przysięgam. Spotyka się je na 
każdym kroku.

– Nie ma. Naciśnij jeszcze raz ten wyłącznik. Idziemy 

dalej.

***

Wstąpiliśmy znowu na schody. Dwoje ludzi taszczących 

między sobą bezwładne cielsko obcego. Ledwie wdrapaliśmy
się na podest trzeciego piętra, światło znowu zgasło. Z 
rumorem poczłapaliśmy korytarzem. Mandy, starając się 
desperacko podtrzymywać jedną ręką oślizłe cielsko, drugą 
macała za przyciskiem. Bez powodzenia. Wciąż ten brak 
powodzenia!

Stwór rąbnął o podłogę jak wór mielonego mięcha. 

Ciemności były gęste, pełne oddechów.

– Zapalaj to światło, nowa.
– Nie mogę...
– Zapalaj.
– Nie mogę znaleźć.
– Odsuń się.
I w tym momencie natrafiła palcami na przycisk.
Światło zapaliło się na chwilę i zaraz zgasło z suchym 

pyknięciem.

Przepaliła się żarówka. W tym krótkim rozbłysku oboje 

ujrzeliśmy błyskawiczne migotanie fioletu i zieleni.

– Wąż! – wrzasnąłem. – Szybciej! Szybciej!

background image

Dźwignęliśmy Stwora z podłogi i ponieśliśmy go, a 

właściwie powlekliśmy ku azylowi mieszkania numer 315. 
Naparłem barkiem na drzwi, pewien, że napotkam opór, ale 
były otwarte i wpadliśmy do środka całą trójką – mężczyzna, 
kobieta, obcy. Mandy zdążyła jeszcze zatrzasnąć drzwi piętą i
zwaliliśmy się roztrzęsionym stosem na dywan w 
przedpokoju.

Drzwi przytrzasnęły wężowi głowę, i z kuchni nadszedł 

Żuk z nożem do chleba.

Odciął temu skurwielowi łeb.

background image

Kot Gracz

W tym tygodniu czarna propozycja:
CZASZKOWE SZAMBO to coś prawdziwie 

zajebistego. Nie podchodźcie do tego w pojedynkę, kiciusie. 
Ten Wurt was rozniesie. Będziecie podróżowali ścieżkami 
własnego umysłu, a to istny labirynt Jego centrum 
zamieszkuje bestia, i to wściekła. Tylko wybrani wiedzą jak 
wygląda, bo tylko wybrani dotarli aż tam.

Kot tam, rzecz jasna, był i przeżył, by niniejszym opisać 

wrażenia, ale wolałbym oszczędzić tego widoku własnym 
dzieciom (gdybym takowe posiadał). No, chyba że byłyby 
arcyupierdliwe, w którym to przypadku...miałbym je czym 
straszyć. Czaszkowe Szambo, inaczej Synapsowi Mordercy, 
Pierdołeb, Świątynia Wymiocin, Rzeźnik Id. Nazywajta to, 
jak chceta, róbta, co chceta; pamiętajta zasadę: Bądźcie 
ostrożni. Bądźcie bardzo, ale to bardzo ostrożni. To odjazd 
nie dla słabeuszy.

Uwaga: posiadanie tej ślicznotki może was kosztować 

dwa lata odsiadki. To dla gracza mnóstwo czasu wyrwanego 
z życiorysu, a więc: z umiarem. Nie wychylajcie się. Kot was
ostrzegł. 

background image

(Pewne poważne) Czaszkowe

Szambo

Brid, skulona na kanapie, wpatrywała się sennie w 

numer Kota Gracza sprzed dwóch tygodni. Żuk stał przy 
oknie i szperał w skitrytce na piórka.

Łeb węża przypiął sobie szpilką do klapy kurtki. Ja, z 

prawym policzkiem przytulonym do blatu stołu i lewym 
okiem utkwionym w małej grudce dżemu jabłkowego, 
dochodziłem powoli do siebie. To był ciężki wypad. Stwór-z-
Kosmosu leżał na podłodze i wił się jak najęty, ochlapując 
swoimi wydzielinami turecki kobierzec Bridget. Mandy była 
w kuchni i smarowała sobie chleb miodem.

Tak, pewnie! A Król przebywał w swoim skarbcu i liczył

pieniądze. Bez wątpienia. Z tym, że przeputaliśmy właśnie 
tygodniowy zasiłek na pięć wszawych Błękitów i jedną 
przerabianą już Czerń. Jasne, Żuk mógł opylić jakiś Wurt 
niskiego poziomu robosmutasowi. Mnie ewentualnie udałoby
się nakłonić Brid do zaśpiewania paru ckliwych kawałków w 
którymś z lokali, ze mną w roli akompaniatora na klawiszach 
i deckach, ale widmogliny były wszędzie. Większość pubów 
miała swojego: emitował się znad Wurtkolumny, wyławiając 
infowiązką element niepożądany. Te infowiązki potrafiły w 
pół nanosekundy dopasować twarz do danych 
przechowywanych w Gliniarskich bankach.

Widmoglin bali się wszyscy. Krążyła plotka, że potrafią 

wciąć się wiązką w sam mózg, odczytywać stamtąd myśli, 
tak jak widmodziewczyna.

background image

Nieprawda. Byli zwyczajnymi robowidmami; odbierali 

tylko to, co widziała wiązka, czyli wierzchnie powłoki. Nie 
wierzcie plotkom, widmogliny nie mają duszy.

DROGI PANIE, MAMY PODSTAWY 

PRZYPUSZCZAĆ, ŻE OTRZYMUJE PAN AKTUALNIE 
ZAPOMOGĘ NA ZASPOKOJENIE PODSTAWOWYCH 
POTRZEB. A kto, do kurwy nędzy, nie jest dzisiaj na 
zasiłku? MAMY NADZIEJĘ, ŻE NIE OTRZYMUJE PAN 
WYNAGRODZENIA ZA DZISIEJSZY WYSTĘP. 
Spojrzałbym na bar, szukając wsparcia u właścicielki. A ona 
ukryłaby twarz w słoju z Fetyszem. BYŁOBY TO JAWNYM
POGWAŁCENIEM DEKRETU 729. PROSIMY O 
WYLEGITYMOWANIE SIĘ.

Oczywiście, panie władzo. Już się robi. Ani myślę.
Dżem jabłkowy wyglądał apetycznie. O rany, ależ byłem

głodny!

Mandy wróciła z kuchni z kanapką. Klapnęła na 

poduchę rzuconą na podłogę. Byliśmy w komplecie, cała 
piątka, Skitrowcy w takiej czy innej formie życia. Żuk 
odwrócił się przodem do nas. Miał w ręku pięć błękitnych 
piórek. Brał te piórka jedno po drugim do wolnej ręki, i po 
wymienieniu na głos nazwy każdego wypuszczał je z palców,
by osiadło na dywanie.

– Termoryba. Krakwiaty. Wenusjański pył. Skrzydła 

Burzy. Miodopijawki... – Obserwowaliśmy opadające piórka.
Żuk zwrócił się bezpośrednio do Mandy:

– Dziadowskie Błękity – powiedział. – Nie używamy 

dziadowskich Błękitów...

– Musiałam coś kupić – krzyknęła Mandy. – Nie można 

wejść sobie, ot tak, do sklepu i poprosić o czarne piórka! Seb 
by mnie obśmiał...

background image

– Przejmujesz się tym sklepikarzem? – spytał Żuk. 

Mandy bez słowa odwróciła się plecami do niego. Żuk 
otworzył puszkę po tytoniu i wyjął z niej czarne piórko. 
Ruszył ku nam, wymachując Wurtem jak biletem do snu.

– A więc, proszę szanownej publiki, w programie na 

dzisiaj... Czaszkowe Szambo. – Uśmiechał się. Był to wredny
uśmieszek.

Mandy odwróciła się i spojrzała na niego.
– Jezu, gdybym wiedziała, że tak będzie...
– Ty, Skryba, jesteś chętny, prawda? – spytał Żuk, nie 

zwracając na nią najmniejszej uwagi.

– To nie Voodoo, Żuczek – mruknąłem.
– Nie wierzę wam! – Mandy nie dawała się zbyć.
– Nie, to nie Voodoo – przyznał Żuk. – Ale nic innego 

nie mamy.

A Żuk potrzebuje kogoś do pomocy. Jakieś piórko trza 

wziąć!

Mandy natychmiast otworzyła usta, jakby chciała czegoś

w ten sposób dowieść. Żuk wepchnął jej piórko w usta tak 
głęboko, że załaskotało ją w przełyk. Nowa przyjęła je 
niczym gwiazda Pornowurta i oczy zaczęły jej się szklić.

– Widzieliście ją, jak bierze? – zachwycił się Żuk. – 

Gładko i bez mrugnięcia. Grzeczna dziewczynka. – Cofnął 
piórko i zwrócił się do Bridget.

Brid z twarzą przykrytą numerem Kota Gracza leżała na 

kanapie.

– Mogę sobie odpuścić? – spytała sennie. – Nie chce mi 

się, Zuk. Wolałabym pozostać przy Ulicy Kooperacyjnej.

Ulica Kooperacyjna była mydlanym Wurtem 

najniższego poziomu.

background image

Można ją było kupić w każdy poniedziałek, środę i 

piątek. Przenosiła do małego miasteczka na północy, dawała 
dach nad głową, dawała męża albo żonę, i można było 
obcować interaktywnie ze wszystkimi sławnymi postaciami, 
w miarę jak rozwijały się ich epickie życiorysy. Chyba cały 
świat oszalał na punkcie tego piórka. Naturalnie, z wyjątkiem
Dodo – tych nielicznych biednych nielotów, które choćby 
wsadziły sobie piórko do samego brzucha, niczego nie 
poczują. Oficjalnie określano tych ludzi jako Wurtowo 
Uodpornionych, ale dzieciaki wołały na nich Dodo, i ta 
nazwa się przyjęła. Przed laty spotkałem jednego takiego, i 
nigdy nie zapomnę wyrazu rozpaczy w jego oczach.

– Nikt sobie niczego nie odpuszcza – powiedział Żuk, 

zrywając gazetę z twarzy Brid i siłą wciskając jej piórko w 
usta. Cholera! To był gwałt na twarzy! Ale czułem się zbyt 
osłabiony, żeby zareagować. Następnie Żuk pochylił się nad 
Stworem i wsunął mu piórko w pierwszy lepszy otwór.

Stwór tarzał się po dywanie; przysięgam, że niemal 

słyszałem, jak popiskuje z radości. Teraz przyszła kolej na 
mnie.

– Skryba... – dobiegło mnie poprzez lata wołanie Żuka.
– Ja nie wchodzę, Żuczek– powiedziałem. – Mnie 

rajcuje tylko Voodoo...

– Nikt się nie wyłamuje – odparł.
– Desdemona...
– Znajdziemy ją.
– Jutro ma przyjść jakieś Voodoo... Mandy mi 

powiedziała. Zaczekajmy...

– Pieprzę czekanie! Bierz!
Zmusił mnie do otwarcia ust; ściskając policzki palcami 

jednej ręki, drugą wepchnął mi piórko głęboko, aż po 

background image

przełyk. Poczułem je tam, załaskotało, przyprawiło o odruch 
wymiotny. I zaraz potem Wurt zaskoczył.

I już mnie nie było. Poczułem rozwijające się 

wurtanonse, a potem czołówkę. Chata zafalowała i zdążyłem 
jeszcze pomyśleć: Czemu my to robimy? Czaszkowe 
Szambo? Jakież to przyziemne, ma nawet wurtanonse. 
Powinniśmy mierzyć wyżej, szukać utraconej miłości.
 A my 
zamiast tego po prostu się bawimy, bawimy się w...

***

Krzyk niosący się tunelami mózgowej tkanki, składanie 

myśli, budowanie słów i wrzasków, wrzasków płynących z 
głębi serca. Prowadzą mnie impulsy elektryczne, sala o 
ścianach wyklejonych tapetą w czerwono-różowe desenie, 
krew ściekająca z sufitu. Brid kryje się za kozetką. Żuk 
bierze Mandy od tyłu na tureckim kobiercu. Stwór-z-
Kosmosu unosi się w powietrze, ląduje miękko na stole. Brnę
poprzez grzęzawisko ciała ku drzwiom kuchni po płatki 
śniadaniowe. Przekraczam Żuka i Mandy, stwierdzam, że 
drzwi do kuchni są zamknięte na klucz i zabarykadowane, że 
wyglądają zupełnie jak ściana z wołowiny. Krew bluzga 
rytmicznie przez dziurkę od klucza. Brid wychodzi zza 
kozetki z nożem do chleba w garści. Stwór odnajduje grudkę 
dżemu na blacie stołu. Zlizuje ją. Sam miałem chrapkę na ten
dżem. Dżem zmienia się w gniew, jabłkowy gniew. Zlizujący 
go Stwór. Odwracam się do kopulującej pary. Brid odkrawa 
plastry z zadu Stwora, próbuje mnie nimi karmić. Odwracam 
głowę od różowego mięsa. Nie wiem dlaczego. Kwiatowy 
zegar wskazuje za dwadzieścia płatków jedenastą. Żuk tryska
jabłkową spermą. Ta rozpryskuje się po moim posterze z 

background image

Interaktywną Madonną na Woodstock Siedem. Mandy 
dochodzi razem z nim. Brid wbija nóż w szyję Żuka. Z szyi 
Żuka tryska krew. Zlizuję tę krew. Smakowała jak dżem 
jabłkowy. Smakowała zupełnie jak Wurt. Zupełnie jak sen. 
Smakowała jak sen. To by znaczyło... o, cholera!

Krzyk.
Cholera! Nawiedzało mnie! To by oznaczało... 

oznaczało, że jesteśmy w Wurtcie!

Teraz to obcy kochał się z Mandy. A Żuk leżał na stole 

pokryty od stóp do głów jabłkowym dżemem. Kwasowym 
dżemem. Dżem go palił. Żuk darł się wniebogłosy 
przyglądałem się temu obojętnie. Brid przykładała sobie 
ostrze noża do nadgarstka. A do mnie to docierało. Tego 
wszystkiego jest jakby za wiele. One nie mogą być realne. 
Tego rodzaju odczucia.

Odskok! Gdzieś tam istnieje inne życie. To, nie jest tym 

jedynym!

"To nie jest rzeczywistość, Żuczek" krzyknąłem chyba. 

Żuk tylko patrzy na mnie, wargi ma wysmarowane dżemem 
jabłkowym, ten ironiczny uśmieszek na jego twarzy...

– Żuk! Słuchaj! Jesteśmy w Wurtcie! Nawiedza mnie!
Nawiedzanie było uczuciem, którego doznaje się 

czasami w Wurtcie: świat rzeczywisty wzywa do powrotu. 
Życie na tym się nie kończy. To tylko gra.

Żuk dalej delektował się dżemem, przetaczając go sobie 

po języku. Wyciągnął rękę, żeby pogłaskać po ramieniu 
Mandy, podcinającą sobie nożem żyły. Krew opryskała 
Interaktywną Madonnę, mieszając się z rozpaćkaną już na 
posterze spermą.

Ta nieżyjąca już gwiazda teraz chyba rzeczywiście 

reagowała interaktywnie.

background image

I nagle zauważyłem, że Mandy ma twarz Desdemony, i 

to Desdemona krzyczy. Krew leje jej się z pięknych ust. Tego
było już dla mnie za wiele.

Musiałem się stąd wydostać.
Gwałtowny odskok! W tył!
Duch chwyta mnie pod pachy, wyrywa z powrotem do 

rzeczywistości, i realny świat otwiera się z trzaskiem. 
Zamknięte na klucz drzwi wyrąbywane siekierą. Wrzeszczę 
za siebie, w cyferblat zegara. Chwytają mnie dwa palce 
czasu, obie wskazówki, godzinowa i minutowa...

* * *

Fotel przyjmuje moje ciało jak trupa. Krew wsiąka z 

powrotem w zasklepiające się rany na ścianie. Pokój to jeden 
krzyk bólu. Szklany wazon z kwiatami zebranymi przez Brid 
rozbity w kawałki przez zryw. Z lustra naściennego dobiega 
wołanie...

– Kto to, do kurwy nędzy?!
To głos Żuka.
– Kto to, do kurwy nędzy?! Kto, kurwa, odskoczył?
Nikt nie odpowiada.
Żuk przesuwał po naszych twarzach oczami pokrytymi 

wciąż warstwami ciała, ciała z gry. Pieklił się z wściekłości i 
wymachiwał tą wściekłością jak flagą.

– Kto to, do kurwy nędzy?! Odpowiadać!
Cisza.
Brid na kozetce, Kot Gracz porwany w strzępy. Mandy 

na podłodze obok poduchy rozprutej dwoma bestialskimi 
cięciami. W powietrzu fruwa pierze.

– Dobrze się tam bawiłem! – warknął Żuk.

background image

Siedziałem uwięziony w fotelu. W mgiełce piór i ciała, 

desperackich kształtów Wurta czepiających się nadal życia, 
zaczynałem rozróżniać Stwora-z-Kosmosu. Obserwując 
opadające pierze z poduchy, wrzeszczał, dygotał i wywijał 
czułkami w szalonym tańcu; brał je za piórka Wurta.

Upchnął kilkanaście naraz w rozmaite otwory, które 

otworzyły mu się w cielsku. I zaraz wypluł je wszystkie. 
Kurczę, on cierpiał, i dopiero teraz zauważyłem, że te otwory
w jego ciele to rany od noża. Wurt zawsze cholemie silnie 
działał na Stwora. Ale te rany już się goiły, regenerowały. To 
była szczególna umiejętność Stwora; całkowita wymiana 
ciała. Jednak mimo to cierpiał. Wszystko wychodzi nie tak. 
Wszystko w końcu wychodzi nie tak. Nadal nie mogłem się 
poruszyć, słuchałem tylko tego zawodzenia.

Stwór chciał po prostu wrócić do domu i odnaleźć tam 

spokój. I co my, cholera, mieliśmy z nim począć?

– Kto się, kurwa, wycofał?
– To nie ja, Żuczek – wykrztusiłem. Skłamałem. Bałem 

się.

– Kurewsko dobrze się bawiłem! Nikomu nie wolno mi 

tak przerywać!

Nikomu!
Milczenie. Patrzymy wszyscy na niego. Opada zeń, z nas

wszystkich, ostatnia warstwa Wurta, i w pokoju robi się nagle
zimno, zimno i nieprzytulnie, wypełniają go jeszcze skutki 
wstrząsu.

Wycofywanie się było nieprzyjemne. Bardzo 

nieprzyjemne. Scenariusze niskiego poziomu miały 
wbudowaną taką opcję, ale nikt nie lubił z niej korzystać. Bo 
to praktycznie oznaczało przyznanie się do porażki. Że niby 
nie było się dostatecznie silnym, że nie sprostało się 

background image

wyzwaniu. Kto ważyłby się do czegoś takiego przyznać? Co 
gorsza, razem ze sobą wycofywało się pozostałych graczy. I 
było to bolesne. Jak obdzieranie ze skóry.

– To ja. – Samotny głos Brid. – Przestraszyłam się, 

Żuczek.

– Takiego chuja, przestraszyłaś!
– Żuczek!
– W tym właśnie rzecz. No, powiedzcie sami. Czy nie w 

tym rzecz?

– W tym rzecz, Żuk – przytaknęła Mandy. 
– Skryba?
– W tym rzecz, Żuczek. Na tym polega Czaszkowe 

Szambo. Na walce ze strachem.

Wstydziłem się...
Żuk uderzył Brid prosto w usta.
Płakała teraz w kącie i gdybym tylko mógł wstać z 

fotela, to może zrobiłbym w zamian jakiś dobry uczynek. 
Może zabiłbym tego skurwysyna.

...wstydziłem się własnej słabości.
..Może" jest szerokie i głębokie. Kończy się na niczym.
Żuk pozbierał z dywanu wszystkie piórka Wurta, jakie 

udało mu się znaleźć, i całą ich garść wepchnął Stworowi do 
gardła.

Przynajmniej jedno z nas będzie miało dzisiaj zabawę.
Potem Żuk zostawił nas, trzaskając za sobą drzwiami do 

sypialni. Ja, widmo, nowa, obcy. I wszystko idzie nie tak, a z 
oddali dolatuje pohukiwanie sowy.

Skoro Potrafią zremiksować po śmierci Madonnę, to 

dlaczego nie mogą zremiksować tamtego wieczoru?

Kto to wie?

background image

Kot Gracz

Na jawie wiecie, że sny istnieją. We śnie wydaje wam 

się, że sen jest rzeczywistością. We śnie nie wiecie nic o 
świecie jawy.

Tak samo jest z Wurtem. W realnym świecie wiemy, że 

Wurt istnieje.

W Wurtcie wydaje nam się, że Wurt to rzeczywistość. 

Nie wiemy nic o realnym świecie.

NAWIEDZENIE. To kurewska inkarnacja. Kiedy ten 

duch raz was dopadnie, musicie za nim iść. Wracać do życia, 
wracać do nudy. Tak to odczuwacie, prawda? Z tym, że 
Nawiedzenie, to nie taka zła rzecz. Że jak? Co ten Kot 
wygaduje? Nawiedzenie nie jest złe? Kurczę, Kotu coś się 
pokiełbasiło! Nastawta ucha, kociaczki.

Tylko wybrani doznają Nawiedzenia. To gracze 

balansujący na linie. Ci dziwni ludzie nie Potrafią się 
zdecydować – jaki właściwie jestem? Oto dręczące ich 
pytanie. Wurtowy czy realny? Nawiedzeni egzystują na 
granicy dwóch światów; jeden i drugi przyciąga ich jak 
płomień ćmę. Czym są? Owadami czy płomieniem? Jednym i
drugim! Wierzcie mi. Nawiedzeni to specjalna kasta. Tylko 
że oni jeszcze o tym nie wiedzą. Kot im radzi:

opierajcie się pokusie, nie odskakujcie. Odskok to 

rezygnacja. Rezygnacja.

Rezygnacja z waszego prawdziwego powołania.
Nawiedzenie to zew: chodźcie, chodźcie! Dajcie się 

wciągnąć dalej.

Wurt was wzywa.
Kot was wzywa. 

background image
background image

Bezsenność

Tak. Nie spałem. Zamknięty w swoim pokoju 

wstukiwałem w podołkowca kronikę wydarzeń tamtych dni. 
Zapracowywałem na swoją ksywkę Skryby. Próbowałem 
szukać w tym wszystkim jakiegoś sensu i bard w się starałem
znaleźć jakieś wyjście.

Teraz spoglądam wstecz i myślę. I nuży mnie to 

myślenie. To utrata rzeczy nas zabija. A z czworga ludzi w 
tamtym mieszkaniu, tamtego wieczoru, żyje jeszcze tylko 
dwoje, i tak ziszcza się zły sen. Więcej nie powinno do tego 
dojść. Wurt powinien był zebrać wszystkie nasze złe sny i 
przekształcić je w teatr, wspaniały teatr.

Do późna wstukiwałem swoją relację w podołkowca, 

słuchając jednym uchem trzeszczenia łóżka za ścianą. To Żuk
kochał się z Brid, ze śpiącą Brid.

Wiedziałem, że do tego dojdzie pomimo awantury, 

znałem ten scenariusz.

I nagle rozległo się ciche pukanie do moich drzwi. 

Uchyliłem je i w szparze, ku swemu zaskoczeniu, 
zobaczyłem nikogo innego, jak tylko Brid, a przecież z 
sąsiedniego pokoju nadał dochodziły odgłosy uprawiania 
miłości.

– Skryba? – powiedziała. Powieki miała ciężkie, głos 

przydymiony.

– Pracuję, Brid. – Tyle tylko, mając wciąż w uszach 

tamte odgłosy, zdołałem z siebie wydusić.

– Żuk jest z Mandy – powiedziała.
– To słychać. – Starałem się jak mogłem zachować 

dystans, ale zmiękczył mnie ten widmowy wyraz jej oczu.

background image

– Mogę wejść? – spytała, więc wpuściłem ją do pokoju. 

Zwaliła się na łóżko i zaczęła na nim zwijać jak płatki 
kwiatu, kiedy zajdzie słońce.

Wróciłem do stołu, żeby zasiąść znowu do pisania.
Brid oddychała już słodko, zagubiona we śnie.
Przekuwałem to wszystko w słowa, mała biurkowa 

lampa oblewała mnie cieniem. W miękkiej poświacie ekranu 
podołkowca składałem zdania w relację.

– Co piszesz, Skrybo?
Byłem święcie przekonany, że śpi, spojrzałem więc na 

nią zaskoczony.

I rzeczywiście spała w najlepsze, zwinięta na łóżku w 

kłębek. Nie zauważyłem, żeby poruszała ustami i nagle 
dotarło do mnie – Brid mówiła przez sen, przekazując myśli 
wprost do mojej głowy, bo Widma mają taki dar.

Widma potrafią czytać w myślach. Rodzą się z darem 

telepatii i ich umysł jest w stanie przesyłać słowa, z 
pominięciem strun głosowych, bezpośrednio do głowy 
rozmówcy, jak również wykradać stamtąd sekrety, które 
człowiek uważa za swoje i tylko swoje. Widmogliniarze są 
tacy sami, ale więcej w nich robo niż żywego ciała, a więc 
nie mają aż takiej mocy; nie potrafią wniknąć tak głęboko w 
duszę. Mimo to również wzbudzają respekt, zwłaszcza kiedy 
człowiek jest nawalony. Ludzkim Widmom najlepiej pracuje 
się we śnie, a więc tak się je zazwyczaj znajduje, śniące 
swoje sny o wiedzy.

– Nie bój się, Skrybo – pomyślała Bridget.
– Nie boję się.
– Zastanawiałam się właśnie... ty wciąż piszesz. O 

czym?

– O wszystkim – odparłem na głos.

background image

– Nie musisz mówić – powiedziała, z tym, że jej słowa 

ukształtowały się od razu w moim umyśle. Spojrzałem na nią 
znowu, na jej pogrążoną we śnie twarz, i domyśliłem się, co 
przez to rozumiała.

– Niesamowite – pomyślałem. Tylko pomyślałem!
– Jak to, o wszystkim?
– O wszystkim, co się dzieje.
– Z nami?
– Tak. Ze Skitrowcami.
To Żuk tak nas ochrzcił i nazwa się przyjęła. 

Podejrzewam, że traktował życie jak przygodę. Jak dzieciak, 
ale cóż w tym złego? Ten film o Korowych Dżemowcach – 
oni też chcieli być z powrotem dziećmi. 

– Prowadzę naszą kronikę – pomyślałem.
– Fajnie– odparła.
I zapadła głęboka cisza. Tylko jej oddech w mojej 

głowie i miękkie płatki opadające z budzika zrzucającego 
pozostałe do świtu minuty.

Powróciłem do pisania, ale nic mi nie wychodziło, 

straciłem koncept, przerwałem więc, zapaliłem papierosa z 
filtrem napalmowym i obserwowałem przez jakiś czas 
smużkę dymu. A z budzika opadały płatki. Nic dodać, nic 
ująć. W sąsiednim pokoju panowała już cisza.

W mojej głowie odezwał się znowu głos Brid:
– Nie przeszkadza ci, że tu śpię, Skrybo?
– Masz własne łóżko.
– Nie dzisiaj, Skrybo. Nie dzisiaj.
Wziąłem Parę głębokich sztachów, formułując w 

myślach słowa.

– W porządku, Skrybo. To nawet przyjemne.

background image

Cholera! Przez głowę przemknęło mi trochę prawdziwie 

kosmatych myśli na temat Brid. Kiedy widmodziewczyna 
zapuszcza się tak głęboko, nic się przed nią nie ukryje.

– Zgadza się, Skrybo. Nic.
– Odpuść mi, Brid! – powiedziałem na głos, bez 

zastanowienia.

W mojej głowie znowu odezwał się głos Brid:
– To dociera do mnie pod postacią obrazów. Obrazów i 

kształtów.

– Wolałbym porozmawiać zwyczajnie.
– Jasne. Nie przeszkadza ci, że tu śpię?
Niby czemu miałoby przeszkadzać? We śnie wyglądała 

naprawdę pięknie, a świat nie mógł się doczekać, kiedy się 
wreszcie przy niej położę, zwinę w kłębek i zatracę w tym 
dryfującym dymie.

– Dziękuję – pomyślała.
Jak już wspomniałem, nic się przed nią nie mogło ukryć.
– To ja chciałem ci podziękować – powiedziałem, 

patrząc na jej śpiącą twarz. – Za to, że podłożyłaś się za 
mnie. No wiesz, Żukowi w Czaszkowym Szambie.

– Wszystkim nam zdarza się czasami odskakiwać.
– Wzięłaś na siebie winę, Brid.
– Chyba cię lubię.
– Bardziej niż Żuka?
– Nie pytaj. Zabolałoby cię.
– Widziałem tam Desdemonę. W Wurtcie. 
– Domyślałam się.
– Strasznie cierpiała. Nie wytrzymałem i wycofałem się. 

Ale nie potrafiłbym się do tego przyznać. Zwłaszcza przed 
Żuczkiem.

– Za bardzo lubisz tego faceta, Skrybo.

background image

– Ty też.
– Znowu o niej myślisz. – Chodziło jej o Desdemonę. 

Słowa Bridget wsączały się do mojej głowy niczym mgiełka 
nad bladym kształtem Desdemony. – Nie potrafisz o niej 
zapomnieć, Skrybo?

– Musimy ją odnaleźć, Brid!
– Odnajdziemy, Skrybo – zapewnił mnie głos Brid. – 

Chcesz spać przy mnie?

Nie było to pytanie. Bo i tak mała odpowiedź. I mgiełka 

okryła tumanami błękitu to wszystko oraz mnie, spadającego 
pośród niej w krainę Bridget, którą zwą krainą Widm, krainą 
snu.

* * *

Obudziłem się wcześnie, trzymając w ramionach 

widmodziewczynę niewinny gest, za niewinną noc. Ekran 
podołkowca jarzył się wciąż, zalewając nasze ciała 
niebieskawą poświatą. Wyłączyłem go i przeszedłem do 
living roomu.

Stwór-z-Kosmosu spał na kobiercu z gębą pełną piórek i 

błogim uśmiechem na spokojnym licu.

– Jak leci, Wielki Stworze? – zapytałem.
– Ksazy! Ksa, ksa. Ksazy. Ksa!
Szuka drogi do domu. Coś w tym rodzaju, domyśliłem 

się.

– Masz jakieś nowe wieści od Des, Wielki Stworze?
– Ksazy. Ksazy. Ksa!
Nie miał.
Patrzyłem na niego przez chwilę, zastanawiając się, jakie

sny śni, a potem wszedłem do kuchni zrobić sobie śniadanie. 

background image

O tej porze dom należał do mnie i wykorzystałem to 
należycie, smarując sobie tosta dżemem jabłkowym i 
obserwując początek dnia.

Zjadłem ten słodki posiłek przy pokiereszowanym stole, 

ani na chwilę nie spuszczając oka z drzwi prowadzących do 
pokoju Żuka. Znowu tam hałasowali i bezwiednie 
przeniosłem się do nich myślami, wczuwając się w tę dawaną
i czerpaną przyjemność, licząc wszystkie zużyte słoiczki 

Buduarowego Vazu. Zabezpieczacza, Nawilżacza, 

Antykonceptora, Rozpalacza– wszystko to w jednym 
słoiczku. Brały mnie te odgłosy. Przypomniały mi znowu 
Desdemonę, jej piękne ciało przywierające do mojego.

Jej dłonie i usta. Wytatuowanego smoka. Jej twarz 

zbliżającą się do mojej, gładkość jej skóry, blask w jej 
oczach.

Ale były to tylko wspomnienia. A wspomnienia to za 

mało. Pragnąłem ją odzyskać, tak naprawdę. Wziąć w 
ramiona.

Obejrzałem się znowu na Stwora.
Coś złego lęgło mi się w głowie.
Wstałem z krzesła i podszedłem do pogrążonego we śnie

cielska. Kurczę, ależ ten Stwór był odrażający! Schyliłem się 
i połaskotałem go po brzuchu. Westchnął z zadowoleniem z 
głębin Wurtowego snu. Ująłem luźny płat skóry nie 
zregenerowanej jeszcze w pełni po walkach stoczonych w 
Czaszkowym Szambie. Został mi w palcach. Stwór nawet nie
drgnął.

Podniosłem ten oślizgły strzęp do ust.
Spożywanie Wurtowego ciała prowadziło bezpośrednio 

na scenę. Był to silny koktajl z mięsa i snów. Bardzo 
niebezpieczny. Bardzo poszukiwany. Kot Gracz wspominał o 

background image

nim kiedyś w magazynie. Trzymałem w ręku coś więcej niż 
jedynie królewski okup w żywych narkotykach po 
czarnorynkowej cenie. Mogliśmy sprzedać Stwora i wynieść 
się stąd, w jakieś dobre miejsce. Wszyscy prócz Desdemony; 
bez Stwora jej los był na zawsze przypieczętowany. Ale może
w ten sposób dałoby się do niej trafić. Może by tak odgryźć 
kawałek tego ciała i zobaczyć, co z tego wyniknie? Kot 
twierdził, że to przenosi z powrotem tam, skąd pochodzi 
Wurtowa istota.

Ale być może właśnie stamtąd zdołałbym znaleźć drzwi 

prowadzące do Desdemony. Być może. Kot Gracz ostrzegał 
przed tym, utrzymując, że to cholernie ryzykowna wyprawa, 
że prowadzi do dzikich, niemożliwych do kontrolowania gier,
na zmutowaną scenę.

Kot odradzał. To mi wystarczało. Poza tym Żuk by się 

wściekł, gdybym wszedł sam. Stłukłby mnie. Kot i Żuk byli 
przeciw, i to mi w zupełności wystarczało.

Zresztą Stwór mógł pochodzić z żółtego piórka. To 

piórka najwyższego poziomu, nie można z nich odskoczyć, 
można tylko ukończyć grę. Albo zginąć. Wolałem nie 
ryzykować.

Polizałem Wurtowe ciało, a potem odgryzłem 

kawałeczek...

* * *

Przytłacza mnie ciało. Nie mogę już oddychać. W tym 

świecie nie ma kawałka wolnej przestrzeni, jest tylko ciało. 
Pachnie słodko, wciskając się w moją twarz. Nie jestem w 
stanie nic zrobić, nie mogę się nawet szamotać, tak silne jest 
to ciało. Słodka woń budzi we mnie wspomnienia. Nie ma 

background image

już drogi odwrotu. To moje przeznaczenie, dusić się powoli 
pod zwałami zbitego, słodko pachnącego mięcha! Nie mogę 
nawet krzyknąć. Kiedy próbuję, ciało wciska mi się w usta, 
wypełniając mnie swoim aromatem.

Mój świat jest zatkany. Znam skądś ten zapach. Tonę w 

ciele. To ostatnie sekundy mojego życia. Słodki odór mnie 
przytłacza. Znam ten zapach!

Czułem go przez całe swoje życie. To jest moje życie. 

Nie! Przedtem. Czułem ten zapach przedtem. W jakimś 
innym...

Jezu!
Nawiedza mnie!
Ciało mnie pochłania. Mięso wypełnia wszystkie moje 

otwory. Zabija mnie Wurtowe ciało.

Wurt! Jestem w Wurtcie. W Którym? Dajcie mi 

odskoczyć!

Ciało Stwora oblepia mnie sadłem. Nie mam już czym 

oddychać. To moje ostatnie sekundy... .

Stwór! Jezu! Miejmy nadzieję. że to nie Żółć.
Odskok!

***

Leżę na Stworze przed samym kominkiem. Stwór otacza

mnie mackami, ściska. Ledwie mogę oddychać. Ale powiem 
wam jedno: ledwie to bardzo wiele. Nareszcie oddycham 
zastałym, niezdrowym powietrzem chaty Skitrowców. To mi 
wystarcza. To piękne. Wyślizguję się z sennych objęć Stwora,
walę się na podłogę.

Dywan wydaje mi się najrozkoszniejszą rzeczą na 

świecie, istnym niebem błogości.

background image

Sufit nade mną tańczy obrazami. Desdemona je tam 

namalowała; wizerunki smoków i węży wiją się teraz wokół 
wyostrzonej klingi. To był jej umysł. I ja stanowiłem jego 
cząstkę.

Skoncentrujmy się na dniach, które nadejdą, na 

wszystkich dobrych rzeczach, które się wydarzą. Skitrowcy 
odnajdują, dajmy na to, Angielskie Voodoo. Odstawiają 
Stwora z powrotem na jego planetę. Wymieniają go na 
Desdemonę. Wynoszą się z tego zawszonego pałacu, 
odmieniają swój los na lepsze. Bridget znajduje lepszego niż 
Żuk chłopaka. Żuk znajduje coś, coś, czego może się uczepić.

Tak wiele musieliśmy jeszcze dokonać.
A z zegara opadają płatki.
I w tym momencie zadzwonił telefon. Rozterkotał się 

jakoś zgrzytliwie i niestosownie na tle miłosnych pomruków, 
i wiedziałem, że ma nam złe wieści do przekazania, bo 
odłączono go przecież przed sześcioma miesiącami za 
niepłacenie rachunków. Nie miał prawa zadzwonić! 
Zerwałem się z podłogi i sięgnąłem po słuchawkę chyba wraz
z ostatnim dzwonkiem...

– Skryba!
Ten głos.
– Desdemona!
– Skrybo...
– To ty, Desdemono?
– Skrybo. Pomóż mi.
O, Jezu, Desdemona...
– Pomóż mi, Skrybo.
– Gdzie jesteś?
– Znajdź mnie! To boli. Brzytwy...
– Gdzie jesteś, Des?

background image

– Osobliwe... – Jej głos odpływał w przestrzenie Wurta.
– Osobliwe? Co osobliwe? Des?
Bez odpowiedzi. Tylko fale zakłóceń elektrostatycznych,

fala za falą, żółć na żółci – słyszałem te kolory!

– Mów do mnie, Des! Do kurwy nędzy!
– Znajdź drzwi... osobliwy dom...
– Co?
Ten głos jest zaledwie szeptem.
– Znajdź drzwi...
– Gdzie? Dokąd? – krzyczałem teraz.
– Dotrzyj do mnie, Skrybo... dotrzyj...
Droga dostępu zamierała w moich rękach.
– Des! Mów do mnie! Mów...
Cisza.
Och, Desdemono. Siostro, och, siostro. Dokąd 

odchodzisz?

Z całych sił przyciskałem ucho do słuchawki, ale nic już 

w niej nie słyszałem. Nic, tylko wściekłe bzyczenie na linii. I 
ciszę w pokoju. 

A płatki opadały i opadały z cyferblatu zegara, tworząc 

kobierzec z kwiatów, na którym zaraz się położę i zapomnę o
wszystkich swoich troskach.

O wszystkich swoich troskach...

background image

Kot Gracz

Wyliczono – na kalkulatorach – że jednej nocy przeżyć 

można tylko SZEŚĆ SNÓW. Każdy z nich ma swój kolor, 
swoje piórko. BŁĘKIT to kolor bezpiecznych pragnień, 
legalnych marzeń. CZERŃ to kolor Wurta z przemytu, piórek
czułości i bólu, o włos poza prawem. RÓŻ to kolor 
Pornowurtów, droga do rozkoszy. BEŻ to kolor piórek 
wykorzystanych, takich, które zostały już wyssane ze snów. 
Beżowe stają się tylko piórka błękitne, czarne i różowe. 
Producenci wbudowują tę właściwość w swoje wyroby, aby 
mieć pewność, że wrócicie po jeszcze. Każde piórko jest 
jednorazowego użytku. SREBRO to kolor operatorów; tych, 
którzy opracowują piórka– wytwarzają je, filmują, remiksują,
otwierają drzwi. To piórka technologiczne, i Kot Gracz ma 
taką ich kolekcję, że wielu oddałoby za nią Życie. ŻÓŁĆ to 
kolor śmierci, i należy jej za wszelką cenę unikać. Nie jest 
przeznaczona dla maluczkich. Żółcie nie mają opcji odskoku.
Bądźcie z nimi ostrożni. Bądźcie bardzo, ale to bardzo 
ostrożni. Jeśli umrzecie w żółtym śnie, umrzecie również w 
życiu realnym. Jedyny sposób powrotu, to ukończenie gry. 

background image

Dzień drugi

"Dobre sny o przykrych sprawach" .

background image

Ze złowieszczymi uśmieszkami

na ustach

Patrzyłem na świat przez łzy.
Mandy z Żukiem zwlekli się z wilgotnego łóżka o 

drugiej po południu i jedli teraz przy stole spóźnione 
śniadanie. Policzki Mandy płonęły jak ogłoszenie. Znacie ten
rodzaj ogłoszeń: SEKS CI SŁUŻY – UPRAWIAJ GO 
CODZIENNIE. TO ZALECENIE WŁADZ. Żuk był taki jak 
zawsze – nasmarowane Vazem, błyszczące, zaczesane do tyłu
włosy, wyprasowana nienagannie koszula. Nienagannie 
ogolony i rozsiewający wokół aromatyczną woń Showbiza 
niczym jakaś znakomitość na wieczornym raucie. Oboje 
wyglądali kwitnąco w tym poblasku seksu i po prostu nie 
mogłem tego znieść, nie potrafiłem znieść tej świeżej 
miłości. Żuk czyścił na stole swój pistolet, wsmarowując Vaz 
w komory. Chciał chyba zrobić w ten sposób wrażenie na 
nowej. Podziałało.

– To prawdziwy, Żuczku? – spytała. – Super!
O, rany,jejku.
Pistolet Żuka był w rzeczywistości rekwizytem. Odkupił

go od jakiegoś starego znajomka; dobry interes, powiedział, a
poza tym – i miał rację, jeśli wziąć pod uwagę, w co 
zmieniało się to miasto – ostrożności nigdy za wiele. 
Oczywiście ani razu z niego nie wystrzelił, ani razu nie był 
do tego zmuszony, i po dwóch tygodniach noszenia go 
wszędzie ze sobą zadołował wreszcie pistolet w jakiejś 
kryjówce, i na tym się skończyło. Teraz znowu 

background image

go wyjął i przeprowadzał pełną konserwację Vazem, a 

wszystko po to, by zaimponować jakiejś prymitywnej nowej 
dziewczynie z ulicy.

Nic by mnie to nie obchodziło, gdybym to nie ja odkrył 

Mandy. Natknąłem się na nią przy stoiskach Krewwurta na 
czarnym rynku. Z głodnymi, roziskrzonymi oczyma głaskała 
piórka, niektórych próbowała, przytykając je do warg, 
poddawała się czarowi gwałtu i bólu. A ja poddawałem się jej
czarowi. No i spytałem ją, czy nie przyłączyłaby się do nas, 
nie została Skitrowcem. Wykpiła tę nazwę, ale dostrzegłem w
jej oczach zainteresowanie. Być może w ten prosty sposób 
próbowałem wypełnić miejsce po Des. Być może. Może 
wszyscy popadamy czasami w desperację. Może proste 
sposoby nie istnieją.

– Słyszałeś o Ikarusie, Żuczku? – spytałem, siląc się na 

spokój.

Nie raczył nawet odpowiedzieć, zbyt był zaabsorbowany

wciąganiem w płuca pierwszych sztachów porannej Mgiełki. 
Jej ostry odór podsuwał mi migawki tego snu, i rzeczy, które 
w nich widziałem przyprawiały mnie o gęsią skórkę.

– O Ikarusie Skrzydło? – spróbowałem jeszcze raz. – 

Mandy ci o nim nie mówiła? – zerknąłem na Mandy. Nie 
zwracając na mnie najmniejszej uwagi, pakowała sobie 
czubate łyżki płatków JFK w szczelinę między 
nasmarowanymi wargami. – Mnie powiedziała, że Ikarus 
Skrzydło odbiera dzisiaj dostawę jakichś Voodoo. – Nadal 
żadnej reakcji ze strony Żuka. Znasz tego Ikarusa, Żuczek?

– Nie– dobiegł z Mgiełki jego powolny, senny głos.
– Nie?
– Nigdy o nim nie słyszałem.
– Przecież ty masz wszystkich, Żuczek! Wszystkich!

background image

– Mówiłeś coś? – Jego głos nabrał ostrości.
– Bierzesz mnie na przetrzymanie? Ja...
– Odpieprz się, Skryba!
– Żuczek...
– Nie zauważyłeś jeszcze, kto ci pomaga? Masz z tym 

problem? Masz?

Oczy za woalką dymu ze skręta miał zimne, stalowe.
– Dobrze wam było w nocy? – Sam nie wiem, czemu to 

powiedziałem.

Po prostu mi się wymknęło. Spojrzeli po sobie. 

Uśmiechnęli się do siebie nawzajem. – Myślicie, że Bridget 
się to spodoba? – spytałem, zdając sobie w pełni sprawę, że 
Brid najchętniej wydłubałaby Mandy oczy pilniczkiem do 
paznokci. Bóg jeden wie, jakie miała plany względem Żuka. 
Może zamierzała wpompować mu do głowy cały swój dym i 
przerobić mózg na sieczkę, doprowadzić go do obłędu. 
Nazywali to Widmo rżnięciem. Przypominało branie 
Czaszkowego Szamba przy zapalonym świetle.

– Bridget będzie się musiała z tym pogodzić – 

powiedział Żuk.

– A w ogóle, to gdzie jest ta widmodziewczyna? – 

spytała Mandy. Słowo "widmo" zabrzmiało w jej ustach jak 
nazwa jakiejś brzydkiej choroby.

– Śpi w moim pokoju...
– O, la, la! – krzyknęła Mandy, wyobrażając sobie 

wiadomo co, jak to ona.

– Nieźle, Stephen!
– To wcale nie tak, Żuczek.
– Stephen? To tak Skryba ma naprawdę na imię? – 

Mandy parsknęła śmiechem. – Aj, jak ładnie!

background image

– Tak to już jest z naszym poczciwym Steviem, Mandy –

powiedział Żuk, dobrze wiedząc, że wprawia mnie tym w 
zakłopotanie. – To nigdy nie jest tak. Znaczy, z kobietami.

– Odwal się, Żuczek. – Tylko na taką odpowiedź się 

zdobyłem. – A nazywam się Skryba.

– Jest dzisiaj bardzo drażliwy – zauważyła Mandy.
– Może byśmy tak opylili Parę wycinków Stwora? – 

zaproponował Żuk. Było to obliczone na doprowadzenie 
mnie do jeszcze większego rozdrażnienia. Nie zorientowałem
się w porę.

– O, nie, Żuk. Za cholerę!
– Tylko Parę kawałeczków. Portfel Skitrowca świeci 

pustkami. Nie doczekam następnego zasiłku. No, Skryba! 
Tylko rączka albo nóżka. Kawalątek tego tłustego kałduna.

– On jest nam potrzebny! W całości! – Chwyciłem Żuka 

za rękę. Przecież wiesz, do czego, Żuczek! – ciągnąłem z 
napięciem w głosie. Desdemona... ona...

– Wielkiemu Stworowi i tak wszystko odrośnie. Co ci 

zależy?

– Ja odchodzę od zmysłów, Żuczek... Wydaje mi się... 

wydaje mi się, że Desdemona próbuje się ze mną 
komunikować. Ona...

– W jaki sposób, Skrybo? – wymamrotała Mandy z 

ustami pełnymi ostatniej łyżeczki płatków.

Spojrzałem na nią, potem przeniosłem wzrok z 

powrotem na Żuka. Ile można im powiedzieć? Powiedzieć im
o telefonie? Jezu! Żuk pomyśli, że zwariowałem; był 
przekonany, że Desdemona już nie żyje. Historyjka z 
telefonem byłaby dla niego ostatecznym dowodem na to, że 
Skryba dostał szmergla. Cholera! Może rzeczywiście 

background image

oszalałem?! Może Desdemona żyje już tylko we mnie ? Nie, 
nie. Nawet o tym nie myśl!

– Ona żyje, Żuk. – Robiłem, co mogłem, żeby 

zapanować nad głosem. – Ja to wiem.

W oczach Żuka zapaliło się ciepłe światełko.
– Jasna rzecz, Skrybo. Żyje. Znajdziemy ją. Prawda, 

Mandy?

– Bankowo.
Próbowali tylko być dla mnie dobrzy. Nie miałem nic 

przeciw temu.

– To jak, idziemy do Tristana? – zapytał Żuk. – Co ty na 

to, Skrybo?

– Do jakiego Tristana?
– To mój stary kumpel. Równy gość. Sprzedał mi ten 

pistolet. Wie wszystko, o czym ja zapomniałem. I jeszcze 
trochę więcej.

– Będzie miał Angielskie Voodoo?
– On już nie wurtuje. Ale może będzie wiedział, gdzie je 

znaleźć.

– Może będzie coś wiedział o Ikarusie Skrzydło? – 

Wracała mi nadzieja. Przynajmniej coś robiliśmy. Chciałem 
działać, podtrzymywać w sobie wiarę. – Jak myślisz, 
Żuczek?

– Spróbować nie zaszkodzi. – Żuk uśmiechnął się. Tym 

starym żukowym uśmiechem. – Ale najpierw wypadałoby 
zapytać tego przyjaciela Mandy, Seba. Leży ci ten plan, 
Skrybo?

Znowu go kochałem – Żuk obejmował dowództwo i 

świat od razu nabierał bardziej różowej barwy.

Zawsze coś musi zepsuć dzień.

background image

Tym czymś okazało się teraz pukanie do drzwi. Nie 

odległy terkot dzwonka dochodzący z parteru. Nie... to był 
atak z bliska. I ten dźwięk podziałał na Żuka jak proch 
podsypany na panewkę. Tam za drzwiami stało coś 
ludzkiego. Nikt już tak nie robił. Mieszkanie było podłączone
do wewnętrznego systemu alarmowego i kamwizjer 
wpuszczał do budynku tylko jego lokatorów. Oszukanie tego 
systemu było nie do pomyślenia i mogło się udać jedynie 
gliniarzowi. Wysoko postawionemu gliniarzowi.

Żuk wszedł w tryb Dżemu i szybkością podejmowania 

decyzji pobił chyba krajowy rekord. Najpierw wsunął pistolet
do kieszeni, a potem, zwracając się do nas, wyszeptał:

– Zabierajcie stąd tego skurczybyka!
Tym skurczybykiem był Stwór-z-Kosmosu, który leżał 

obok kominka, wciąż zatopiony głęboko w piórkowych 
snach. Chwyciliśmy go z Mandy z obu końców jak starzy 
weterani i wepchnęliśmy do spiżarki. Po powrocie do pokoju 
usłyszałem, jak Żuk rozmawia z kimś przez uchylone na cal 
drzwi.

– Naturalnie, pani oficer – mówił. – Nie ma sprawy. 

Proszę wejść i czuć się jak u siebie.

Głos Żuka tryskał pewnością siebie, a więc z podłogi 

musiały już zostać usunięte wszystkie obciążające dowody, 
ale jak nas znaleźli? Może glina spod Wurtciarni nadał 
precyzyjniejszy niż zwykle meldunek? Może glina z Platt 
Fields widział, jak taszczymy obcego?

Do living roomu wkroczyła rzeczywista policjantka. Nie

widmo. Była z krwi i kości; kolekcjonerski okaz. Miała 
trwałą. Tak, ozdoba kolekcji.

– Co tu się dzieje? – zapytała.

background image

Przez chwilę panowało milczenie. Partner policjantki, 

jakiś ciałoglina z piekła rodem, o mięsistych wargach, 
zatrzymał się przy drzwiach.

– Nic specjalnego – odparł niewinnie Żuk.
Na wargach dwojga policjantów gościły złowieszcze 

uśmieszki.

– Ładne mieszkanko – stwierdził facet. – Rozejrzałbym 

się tu trochę.

– W każdej chwili. Macie nakaz?
– A potrzebny? Panie... ?
– Żuk. I mam swoje prawo do prywatności.
– Mamy powody podejrzewać, że ukrywacie tu obcą 

istotę.

– Że co?
– Wurtową istotę. Żywy narkotyk.
– Doprawdy?
– Wiecie, że to surowo zabronione?
– Naprawdę? – Żuk rozgrywał to na luzie.
– Tylko sprawdzamy – odezwała się kobieta, wodząc 

oczami po nie wykorzystanych Błękitach i zgranych Beżach 
zaściełających podłogę.

– Wszystko w najlepszym porządku – poinformował ją 

Żuk. – Całkowicie legalne.

– A jakże – mruknęła. – Wszystko.
– Jak się nazywasz? – zapytała ją ni z tego, ni z owego 

Mandy.

Policjantka spojrzała jej prosto w oczy.
– Nie muszę ci się przedstawiać.
Mandy łypnęła na nią złym okiem, najlepszym 

Krewwurtowym. Widziałem już takie spojrzenie; 

background image

przyprawiało o gęsią skórkę. Policjantka wytrzymała je jak 
zwyczajne piórkowe obcięcie. Bez drgnięcia powieki.

Twarda była z niej gliniara.
– No dobrze, miło nam było – powiedział Żuk.
Policjantka rozglądała się po pokoju, wypatrując czegoś,

do czego można by się było przyczepić.

– Na razie was tylko ostrzegam. Nie zakłócajcie spokoju

sąsiadom.

A więc o to chodzi. To ta wścibska baba z piętra pod 

nami.

– Zrobimy, co się da– obiecał jej Żuk.
– Posłuchaj, chłopcze. Nie łatwo mnie zadowolić.
– To widać.
– Masz pracę?
– Nie.
– Znam się na takich zasiłkowcach, zajmuję się nimi na 

co dzień.

– Nie wszyscy możemy opływać w dostatki.
Przez kilka pełnych napięcia sekund Żuk wypróbowywał

na kobiecie swoje najlepsze uwodzicielskie chwyty. Żaden jej
nie ruszał. Patrzyła na niego oczyma jak z metalu. Żuk trafił 
na godnego siebie przeciwnika!

Zaklęcie przerwał tępawy partner.
– Spadajmy stąd, Murdoch. Zwyczajna paczka 

wykolejonych małolatów.

Murdoch nawet na niego nie spojrzała. Wycelowała w 

Żuka długim palcem.

– Wrócę tu jeszcze po ciebie. Zrozumiano?
– Zrozumiano – odparł Żuk spokojny jak cholera.

background image

Drzwi zamknęły się za nimi z błogim trzaskiem. Żuk w 

jednej chwili zrzucił maskę spokoju; wyłuskał dwa Dżemy, 
łyknął je i doskoczył do mnie i Mandy.

– Co ona, cholera, z tymi sąsiadami? – rzucił groźnie. 

Twarz mu pałała gniewem. Jedno długie pasmo włosów 
wyrwało się spod kontroli Vazu i dyndało mu przed 
miotającymi błyskawice oczyma jak czarne roślinne pnącze. 
– O co tu, kurwa, chodzi? – krzyknął. Baliśmy się z Mandy 
choćby na siebie spojrzeć.

– To moja wina – wybąkała Mandy.
– Do rzeczy – warknął Żuk.
– Przyuważono nas ze Stworem na podeście – 

dorzuciłem.

– No, wspaniale.
– Jakaś kobieta z drugiego piętra – powiedziała Mandy.
– Przykryliście go chociaż?
Mandy przestąpiła nerwowo z nogi na nogę. Wzrokiem 

poszukała u mnie pomocy.

– Przecież wiesz, że nie, Żuczek – wydusiłem z siebie, 

modląc się do Boga Wurta, żeby zabrał mnie natychmiast z 
tego pokoju do niebieskiego teatru, w którym grają anioły.

Ale nic z tego.
Żuk uderzył mnie. W twarz Odczułem to, jak uderzenie 

młotem. Realnym, jeśli chodzi o ścisłość. Takim z hartowanej
stali, z twardym drewnianym trzonkiem.

Kiedy odjąłem rękę od nosa, na palcach i dłoni była 

krew.

Ten facet jeszcze kiedyś oberwie.
I oberwał. Ale nie z mojej ręki.

background image

Nadżemowani

Pędziliśmy bocznymi drogami nadżemowani, obijając 

się o ściany furgonetki. Ja, Stwór, Brid i Mandy. Żuk za 
kierownicą, nadżemowany po dziurki w nosie. Za czarnymi 
oknami niczym kiepski zagraniczny film przemykały 
migawki z południowego Manchesteru. Żuk naćpał się tyle 
Dżemu, bo strach był nieprzyjemnym wspomnieniem. Gnał 
teraz jak demon, a my razem z nim.

Brid nareszcie oprzytomniała. Wybudzenie jej mnie 

przypadło w udziale. A przypominało to budzenie kamienia, 
jakiejś martwej grudy nieożywionej materii. Kurczę, ale mnie
przestraszyła; a potem, powróciwszy gwałtownie z na wpół 
martwego świata, zapałała żądzą krwi, obiecując Żukowi 
powolną śmierć w męczarniach.

Musiałem ją spoliczkować.
Oddała mi.
Bolało.
Bolało nas oboje.
Potem prawie skopałem ją po schodach i wepchnąłem do

furgonetki.

I z powrotem na górę po Stwora-z-Kosmosu. Dochodził 

już do siebie po piórkowej nocy. Wiedziałem, że jeszcze 
jakaś godzina, i zacznie się wrzaskiem dopominać o więcej 
wspomnień o ojczystej krainie. Jezu! Kto by chciał tam żyć? 
Zadanie zniesienia Stwora przypadło, rzecz jasna, mnie i 
Mandy. Tym razem przykryliśmy go kocem i droga po 
schodach w dół szła nam jak po maśle, dopóki nie 
napatoczyła się Skierka.

background image

– To pan, panie Skryba? – spytała dźwięcznym 

głosikiem.

– Spadaj, mała! – odwarknąłem.
– To nie w porządku, panie Skryba – obruszyła się.
Skierka była słodką, niebieskooką dziesięciolatką ze 

strzechą włosów tak jasnych, jak przeklęty był ten dzień. 
Kochałem ją gorąco, ale była cholernie upierdliwa, i 
troszeczkę szurnięta.

– Co jest pod tym kocem, panie Skryba?
– Dziecko, odpierdol się – warknęła Mandy.
Ale dziecko nie dało się zbyć.
– To obcy z kosmosu, prawda? – spytało.
Skierka mieszkała na pierwszym piętrze i miała troje 

rodziców; mężczyznę, kobietę i hermafrodytę.

– To tylko Bridget – powiedziałem. – Nie możemy jej 

dobudzić.

– Nieprawda. Widziałam, jak przed chwilą skopywałeś 

Brid po schodach. Niesiecie tu nielegalnego obcego.

– Wcale nie – burknęła Mandy.
– Już go raz widziałam. Widziałam, jak go nieśliście. 

Cały blok o nim wie.

– Posłuchaj, Skierko...
– Zostaw ją, Skryb – warknęła Mandy. – Ruszajmy z 

tym koksem.

– Chciałabym mieć swojego obcego – podjęła Skierka. A

potem zadała pytanie, którego się obawiałem: – Przyjmiecie 
mnie do swojej paczki?

Przyjmiecie, panie Skrybo? Mogę zostać młodszym 

Skitrowcem?

Wciąż się o to napraszała.
– Za cholerę! – krzyknąłem. – A teraz zjeżdżaj!

background image

Skierka patrzyła na mnie przez chwilę, a potem 

odwróciła się powoli i z godnością odeszła korytarzem do 
drzwi swojego mieszkania.

***

Najpierw Żuk zawiózł nas do Chorlton, gdzie 

sprawdziliśmy, czy Seb nie pokazał się w Wurtciani. 
Kierowniczka, chuda jak patyk dziewczynina, powiedziała 
nam, że Sebastian nie przyszedł tego ranka do pracy i że 
gdyby nawet przyszedł, to i tak został wylany za ściągnięcie 
na nich glin, i że Wurtciania to miłująca spokój firma, i że 
tego rodzaju pracownik nie pasuje do ich aktualnej koncepcji 
prowadzenia interesu. Dała nam jego adres z rejestru 
zatrudnionych i pojechaliśmy tam furgonetką, do West 
Didsbury, tylko po to, by się dowiedzieć, że Seba nie ma i że 
nie wrócił do domu na noc. Blady, pryszczaty młodzieniec, 
który nam otworzył, powiedział, że nie ma zielonego pojęcia,
gdzie Seb może być, i po co mu w ogóle zawracamy głowę, 
czy on jest niańką swojego współlokatora?

Teraz pędziliśmy Princess Road w kierunku Butelkowa 

do Tristana, uciekając przed złym snem o Murdoch i 
gliniarzach. Jeśli o mnie chodzi, to może nie był on aż taki 
zły; po prostu głupia gorliwa policjantka starająca się czymś 
wykazać. Żuk był innego zdania.

– Ta suka Murdoch wróci, bez dwóch zdań – zawołał zza

kierownicy. Miała to spojrzenie, ten głód w oczach. 
Zobaczycie. Byłaś kiedyś w Butelce, Mandy?

– Nie.
– Spodoba ci się. To coś naprawdę podniecającego...
– Ale z ciebie cipa, Żuk – orzekła Bridget.

background image

– Takie jest życie – odparł.
– Słyszałam was w nocy.
– I tak starałem się cicho zachowywać. Inaczej byłoby 

jeszcze gorzej.

Brid posłała Mandy mordercze spojrzenie.
– Ta dziewczyna czuje bluesa. Niezła jest – dorzucił 

Żuk.

Przemknęło mi przez myśl, że w tym momencie, gdyby 

furgonetka nie gnała wężykiem jak rakieta przez zły odcinek 
kosmosu i Żuk nie prowadził jak wariat, Brid wydrapałaby 
Mandy oczy. Żuk specjalnie skierował wóz prosto na jakąś 
leciwą piechurkę podpierającą się balkonikiem. staruszka 
wrzasnęła. Żuk minął ją o włos, by zaraz potem ostro skręcić 
w lewo, w Princess Road.

– Jezu Chryste, Żuk! – wywarczała Brid z podłogi.
Pozbieraliśmy się wszyscy, i Mandy ukryła twarz za 

najnowszym numerem Kota Gracza. Najwyraźniej 
przechodziła jakiś błyskawiczny kurs chałupniczego 
uniwersytetu, który mógłby dać jej szansę zbliżenia się do 
Żuka na bardziej intymny dystans. Nic z tego, mała. Z niego 
jest zimny głaz. Przekonasz się o tym, i to wkrótce. 
Pewnych 
rzeczy po prostu nie mowa mówić z tyłu zatłoczonej kupy 
rdzy na kołach, Pędzącej w kierunku Butelkowa. – Patrzę na 
ciebie – powiedziała Brid, wlepiając ciemne oczy w Mandy.

Mandy, nadal ukryta za czasopismem, puściła jej słowa 

mimo uszu.

– Jedziemy do Butelki, Żuczek? – spytała.
– Tak jest, dziewczynki. Prosto do Butelki. 
– Wpadniemy do Tristana?
– Wpadniemy.

background image

– Po Angielskie Voodoo? – Mandy wykorzystywała 

wszystkie informacje, jakie uzyskała od Bridget.

– Tak jest, dziewczynki.
– To ja się wywiedziałam o Ikarusie Skrzydło – 

przypomniała Mandy, dumna jak paw.

– To moja furgonetka, dziwko – warknęła Brid. – 

Wypierdalaj!

– Proszę wybaczyć – odparła Mandy, opuszczając Kota 

Gracza – ale ten pojazd porusza się z niewąską szybkością.

– Wiem, co kombinujesz.
Przez chwilę Mandy sprawiała wrażenie spłoszonej. 

Zerknęła na Żuka i z powrotem na Brid. Brid nie spuszczała z
niej przydymionego wzroku.

– No to dobrze, że wiesz – powiedziała Mandy, 

wytrzymując to spojrzenie. – Żuk czuje to samo. – Żuk 
milczał. Nowa zupełnie go jeszcze nie znała. – Może teraz 
dasz nam wreszcie spokój. – Czoło Mandy przecięła bruzda 
bólu. Tak to się właśnie zaczynało. Kropelki potu pociekły jej
po twarzy. Zacisnęła usta. – Żuk! – Jej głos też to czuł. Jezu! 
Brid robiła jej Widmorżnięcie
! Mandy złapała się za głowę, 
twarz wykrzywiało jej cierpienie. – Żuk!!! Co ona 
wyprawia?! Pomóż mi!!!

– Brid! – krzyknąłem. – Zostaw ją! – Nie poskutkowało.
– Żuk!!! – Żuk nawet się nie obejrzał. Być może 

wiedział, jak daleko skłonna jest się posunąć Brid, zanim 
uzna, że przesłanie dotarło do celu.

Być może.
– Odpierdol się ode mnie! Ty pieprzona widmosuko!!!
Bridget uśmiechała się.
– Znasz takie powiedzonko, nowa. Czysty to zakała...

background image

Mandy rzuciła się na nią z pazurami, potykając się po 

drodze o Stwora, który nadal był zbyt zapiórkowany, żeby 
cokolwiek poczuć. Obie dziewczyny runęły na podłogę i 
Stwór też się do nich przyłączył, wymachując mackami; bez 
wątpienia wzbogacał w ten sposób przeżycia z jakiegoś 
wurtowego snu, w którym wciąż balował.

A ja patrzyłem tylko na tę kotłowaninę i zastanawiałem 

się, dlaczego życie jest właśnie takie? Dlaczego to 
popieprzone życie takie właśnie jest?

Żuk skręcił z piskiem opon w Moss Lane East.
Brid i Mandy sturlały się ze Stwora i sklinczowały ze 

sobą w kącie. Ja nie powiedziałbym słowa, ale to Żuk tu 
dowodził. 

– Dosyć tej łomotaniny. Jesteśmy na miejscu.
Faktycznie, byliśmy. Żuk skręcił na parking oznaczony 

tablicą ZAKAZ WJAZDU. Kto by tam zwracał uwagę na 
takie zakazy. Furgonetka zatrzymała się jak wryta i siła 
bezwładności posłała Mandy i Brid z powrotem w objęcia 
Stwora. Wokół Bridget owinęło się sześć macek. Był to 
miłosny uścisk. Mandy, sapiąc ciężko, wyswobodziła się z 
plątaniny kończyn.

– Ja chromolę! Chromolę! Mam to gdzieś! Okay!
Żuk odwrócił się i spojrzał na dziewczyny.
– Moje łóżko jest ciepłe i szerokie – powiedział – a życie

krótkie. Jasne?

– Jasne – burknęła Mandy.
Brid nic nie odpowiedziała. Jej pełne bólu oczy 

zamykały się. Wtulała się coraz głębiej w ustępliwe cielsko 
Stwora, znajdując ukojenie w zalegających tam głębokich 
cieniach.

background image

Żuk obrócił się jeszcze bardziej, żeby zerknąć na mnie z 

ukosa.

– Idziemy, Skryba. – I naraz zobaczył coś w moich 

oczach. – Co, boisz się?

– Nie.
– A powinieneś. Czyści nie mają wstępu do Butelki.
– Jestem gotowy. Chodźmy już.
– Tam nie ma żadnych opcji. Wiesz, o co mi chodzi, 

Skrybku?

Jasne. Czasami nie miewa się żadnych opcji. Nawet jeśli 

jesteś czysty jak deszcz, a twoje życie to tylko wilgotny 
pocałunek na szkle. Stwór przemówił do mnie. "Ksazy! Ksa, 
ksa! Ksazy, ksa!". Nie zostawiaj mnie tu samego. Coś w tym 
stylu.

– Stwora nie możemy zabrać – powiedziałem. – To zbyt 

niebezpieczne. Za bardzo go potrzebujemy. Jedno z nas 
będzie musiało z nim zostać.

– Racja, Skrybku. I dlatego właśnie ty tu zostajesz?
– Żuk!
– Żadnych opcji.
– To moja wyprawa, Żuk. Wiem, czego szukać.
– A ja mam to miejsce. Twoja bitwa jeszcze przed tobą, 

Skrybo.

Mandy otworzyła tylne drzwiczki.
– No chodźmy wreszcie, Żuk.
Żuk zwrócił się do Bridget. Leżała w ramionach obcego.
– Masz mi coś do powiedzenia, Brid? – W jego głosie 

pobrzmiewała nutka jakiegoś uczucia. Czułości. Ale tylko 
nutka. Bridget uniosła nieco senną głowę z objęć Stwora. 

background image

– To twoja gra, Żuk. – Głos miała głęboki jak cień. I 

Wtedy zrozumiałem. Ona nie mówiła, ona tylko myślała! 
Wychwytywałem to, co sobie przekazywali.

– Zgadza się – odparł szeptem Żuk. – To moja gra.
I na tym koniec. Były to ostatnie słowa, jakie między 

sobą zamienili.

Żuk wysiadł z furgonetki i zaszedł ją od tyłu, gdzie 

czekała Mandy.

– Trzymaj tu, po tej stronie, rękę na pulsie – powiedział 

do mnie, wsuwając głowę do środka. A potem zniżonym 
głosem dodał: – Robię to dla ciebie, Skrybo. Pamiętasz?

– Pamiętam.
– I dla Desdemony...
Pamiętam.

background image

Do butelki

Żuk z Mandy idą szlakiem ze szkła.
Chrzęst szyby Pękającej popołudniem.
Ze słońca płonącego nad hałdami promieniuje spektrum 

barw. Światło załamuje się w zawieszonej w powietrzu 
wilgoci.

Skrzącym się powietrzu.
Milion kawałków słońca mieni się na ścieżkach.
Żuk i Mandy znikają w tęczowym mirażu.
Odprowadzałem ich wzrokiem, dopóki mogłem, 

przeniósłszy się na przedni fotel, skąd lepiej było widać. 
Gdziekolwiek spojrzeć, kryształowo ostre fragmenty 
potłuczonych butelek po winie, piwie i po dżinie, 
wychwytywały i wzmacniały najmarniejszy zabłąkany 
promyczek manchesterskiego światła. Całe Butelkowo, od 
centrum handlowego po równiny forteczne, lśniło i skrzyło 
się niczym strzaskane lustro najjaśniejszej gwiazdy. Takie 
piękno pośrodku miasta łez. W Butelkowie nawet nasze łzy 
połyskują jak drogie kamienie.

Wiedziałem, że Żuk ma ten dar dostrzegania piękna w 

brzydocie. Tylko że ja bardziej od niego nawykłem do 
brzydoty, oglądając ją co dzień w okrutnych lustrach i w 
lustrach kobiecych oczu.

Butelkowo istniało od zaledwie dziesięciu lat Stanowiło 

rodzaj urbanistycznego snu. Szybko wyprowadziły się stąd 
pełne rodziny, a wprowadziła młodzież i inni, zobojętniali na 
wszystko, zaś wkrótce potem czarni i robosmutasy, 
widmogoci, i studenci. Studenci, zgorszeni plagą rozbojów i 
złodziejstwa, szybko wyprowadzili się z powrotem pod 

background image

skrzydełka mamusi i do samochodziku tatusia. Po nich 
wyprowadzili się czarni, pozostawiając to miejsce 
nieczystym – tylko hybrydowcy nie mają wyboru. Jakiś rok 
później rada otworzyła na obrzeżach osiedla dwa wysypiska 
butelek, jedno na szkło białe, drugie na zielone. Tam, na 
samym skraju śmietniska, porządni ludzie z odległych 
dzielnic, mogli się pozbywać swoich dowodów nadużywania 
alkoholu. Rada przestała z czasem wywozić butelki z 
wysypisk i każdy, kto wchodził na ich teren, by dotrzeć do 
miejsc dobrej zabawy, miał przed sobą drogę przez mękę.

Wysypiska szybko się zapełniły i przepełniły, a ludzie 

nadal przychodzili i tłukli butelki na chodnikach, na 
schodach, na podestach. W taki sposób wypełnia się świat. 
Okruch do okrucha, kawałek do kawałka, aż cały ten teren 
stał się czymś w rodzaju ostrego i bolesnego w dotyku, 
roziskrzonego pałacu.

Na jednej z pobliskich ścian ktoś wyskrobał słowa: 

"czysty to zakała", ale ja obserwowałem Żuka i Mandy 
wstępujących ponad to wszystko, pokonujących jedno 
skrzydło schodów po drugim, wspinających się na czwarte 
piętro. To znikali mi z oczu, to znowu się pojawiali na 
kolejnym podeście. Ten monotonny w swym rytmie widok 
usypiał mnie. Widziałem ich przez chwilę, zanim wstąpili na 
czwarte skrzydło schodów, a potem znowu zniknęli, 
przeniosłem więc wzrok na podest czwartego piętra i 
czekałem, pewien że za chwilę ujrzę tam oboje ponownie.

Czekałem.
Czekałem.
Czekałem, aż znowu się pojawią.

background image

Mijały minuty, a ich gdzieś wcięło. I nagle zobaczyłem 

Mandy uciekającą korytarzem czwartego piętra przed jakimś 
nieznajomym.

W jednej chwili wyskoczyłem z furgonetki. Nie 

zważając na kaleczące stopy odłamki szkła, które przebijały 
mi podeszwy tenisówek, popędziłem do drzwi prowadzących
na parter. Winda nie działała, co mnie ani trochę nie 
zaskoczyło. Dopadłem schodów, i biorąc po trzy stopnie na 
raz, popędziłem na górę. Nawet stąd, będąc jeszcze tak nisko,
słyszałem krzyki Mandy, a nie miałem przecież przy sobie 
żadnej broni, ani pistoletu, ani noża, tylko te wątle rączki i te 
tupoczące po schodach nogi.

Drugie piętro. 
Sprintem pod górę.
W kierunku tych krzyków.
Trzecie piętro. Brak mi już tchu, pot leje się ze mnie 

strumieniami.

Spręż się! Spręż się. wymoczku! Nie ustawaj!
Kolejne skrzydło schodów. Teraz usłyszałem również 

głos Żuka; urągał komuś zuchwale, mnie zaś ciemniało w 
zalewanych potem oczach, a w Żyłach pulsowała szalonym 
rytmem krew. Gorączkowo wertowałem uczucia, usiłując 
odnaleźć wśród nich odwagę, lewa kostka pulsowała 
przeszywającym bólem. Nie przypominaj mi teraz o sobie, 
stara rano.

W korytarzu, tuż obok wyjścia z klatki schodowej, 

toczyła się bójka.

Udało mi się wziąć w garść i stłumić strach.
Trzask! Odskoczyłem pod ścianę szybu windy, wtulając 

się w zalegające tam cienie.

background image

Wyjrzałem ostrożnie zza węgła i chłonąłem każdy 

szczegół sytuacji.

Żuk leżał. Leżał na posadzce, oplatając rękami głowę. 

Trzech mężczyzn kopało go po głowie, po brzuchu i po 
plecach. Wszyscy trzej mieli ten sam, tak popularny wśród 
młodszych robogotów, wygląd ożywionej śmierci błyszczące 
plastykowe piszczele prześwitujące dumnie spod napiętych, 
trupio bladych skór. Flekowanie obserwowała kobieta. Sączył
się z niej dym, ciemne smużki mgiełki unoszące się ze skóry, 
zupełnie jak u podnieconej Bridget. Widmodziewczyna! 
Korytarz rozbrzmiewał echami wrzasków Mandy, pełnym 
repertuarem bluzgów tych, co młodzi i silni. Po chwili 
pojawiła się w moim polu widzenia, wleczona przez jeszcze 
dwóch robogotów. Wbijała w nich paznokcie. Nic to nie 
dawało; te robociała od dawna były obumarłe. Chyba o jeden 
za wiele nielegalny żywy Wurt Widmowej Kuracji. Kobieta 
miała czarne pajęczyny na oczach i zawodziła czarną litanię: 
"Czysty to zakała! Zabić czystego!". Mandy, pchnięta przez 
gotów na ścianę i przyparta do niej mocno, krzyknęła z bólu. 
Widmogotka przysunęła twarz do jej twarzy. Mandy aż się 
chyba prosiła o kolejną sesję Widmorżnięcia, bo pierwsze, co
zrobiła, to plunęła widmogotce w gębę wielką pacyną śliny.

Żuk z Mandy wciąż tam walczyli, a mnie stać było tylko

na to, by kuląc się w cieniach obok szybu zepsutej windy 
walczyć z impulsem, który kazał mi uciekać, czym Prędzej 
odskoczyć, z tym, że to nie był teatr, to nie był piórkowy 
odlot. Realne życie, podobnie jak żółte piórka, nie ma opcji 
odskoku. I właśnie dlatego są one tak do siebie podobne.

Nawet w cieniu nie ma się gdzie skryć. 
Widmogotka jakby nie zauważyła śliny, która przykleiła 

jej się do policzków.

background image

– Mrowi mnie – wywarczała.
W pierwszej chwili pomyślałem, że mówi o sobie, o 

swoim poczuciu wzbierającej mocy, ale zaraz zrozumiałem, 
w czym rzecz.

Widmogotka usłyszała moje myśli!
Jezu! Dziewczyna musi mieć niewąskie widmo, skoro 

sięga myślami za winkle, w mrok.

Znowu to pełzanie u mych stóp, kontuzjowana przed laty

kostka ponownie odezwała się silnym ukłuciem bólu.

– Mrowi mnie na bliskość jeszcze jednego czystego, 

bracia – powiedziała widmogotka. – Czysty nadchodzi!

Obserwowałem ze swoich głębin zdrętwiały, jak 

odwracają się w stronę ciemności, w których się 
zagrzebałem. Ich robooczy połyskiwały czerwonymi 
światełkami, a widmogotka miała spojrzenie z dymu, które 
zaglądało mi wduszę i dostrzegało tam strach. Pełzanie było 
teraz głośne, bezwiednie spuściłem wzrok. Zjawowąż! 
Fioletowo-zielone poszepty. Wąż wyczuwający moją ranę!

To musiała być panika– strach wyrzucił mnie na orbitę, 

podsunął wizję, w której chwytam w zęby hufnale, 
wypluwam przegryzione na pół, z młotkiem o długim trzonku
stawiam czoło zmasowanemu naporowi Gwoździostrzelców. 
Cholera! Ależ wspaniale się poczułem! Ten niskiego poziomu
Błękit przerabiałem przed kilkoma laty, ale oto powrócił, 
znowu miałem go w mózgu, choć nie piórkowałem! Ów Wurt
nazywał się Hufnalowy Atak i zazwyczaj kończył się 
śmiercią zadaną przez dwa hufnale wrażające się w oboje 
oczu, ale teraz czułem się wspaniale! Tak wspaniale, że 
stawiłbym czoło całemu światu, a co dopiero jakiejś 
chuderlawej dymodziewczynie i jej rdzewiejącym 
robognojkom.

background image

Wystąpiłem z cieni, kopiąc jednocześnie węża. Spadł 

jakiś metr ode mnie, wprost pod nogi jednego z robogotów. 
Got, odskakując od węża, stracił równowagę. Przewrócił się. 
Żałośnie wyglądał, leżąc tak na podłodze.

Oto ja, Skryba, bohater Hufnalowego Ataku, nadchodzę 

z odsieczą.

Ty durniu.
Wąż wił się w boleściach od podhufnalowanej siły 

mojego kopniaka, ale w chwilę potem, zanim zdążyłem 
dotrzeć na miejsce bójki, Wurtowa euforia opadła raptownie i
poczułem skądś, skądś z daleka ból i uświadomiłem sobie, że
promieniuje z mojego policzka. Spadł na niego potężny 

cios żelaznej pięści, a zaraz potem drugi, pod lewe oko i 

już leżałem, myśląc: To nie ja! Ja nie jestem taki! Ostatnio 
uczestniczyłem w bójce jako trzynastolatek. Prał mój ojciec, 
a razy te spadały na mnie. Obejmowałem sobie rękami 
głowę, jak moja matka. Rzuciłem ukradkowe spojrzenie 
przez szparę pomiędzy palcami wskazującymi a kciukami i 
zobaczyłem nad sobą widmogotkę. Wymierzyła mi z czuba 
pięknego kopniaka w zęby.

Jezu, jak zabolało! Była to brutalna lekcja realnego 

życia, zabolało jak dźgnięcie nożem, a nawet bardziej, bo 
odłamki szkła zaczęły mi przecinać skórę, kiedy przywarłem 
mocniej do posadzki, szukając tam ulgi.

Nie znalazłem jej.
Ciężki bucior dziewczyny cofnął się zamaszystym 

łukiem do następnego kopniaka, a ja pomyślałem: Niczego 
tak nie pragnę, jak znaleźć się w Wurtcie. Zostać w Wurtcie 
już na zawsze. Życie to nie dla mnie. Nie znoszę bólu.

Bucior nie spadł.

background image

Usłyszałem ostry krzyk bólu, a potem głośny trzask. I to 

nie byłem ja!

Nie miało to nic wspólnego ze mną! Podźwignąłem się 

do pozycji siedzącej. Poprzez krwawą mgiełkę zobaczyłem, 
jak Mandy odciąga gotkę od mojej wrażliwej fizjonomii. 
Dwaj robogoci lizali bolesne rany. Kurczę, w tym momencie 
kochałem tę dziewczynę i życzyłem jej pełnego szczęścia i 
niewypowiedzianie więcej. Żuk złapał kogoś za kostkę. 
Wykręcał ją. dopóki nie rozległ się chrzęst plastykowych 
kości. Byłem już na nogach, a szala zwycięstwa w tej walce 
przechylała się na naszą stronę.

W rękach widmogotki pojawił się nóż.
Na ostrzu, którym wymachiwała tam i z powrotem nad 

zasłaną potłuczonym szkłem posadzką, połyskiwały odblaski 
wszystkich barw tęczy.

Mandy odskoczyła poza zasięg noża.
Żuk potężnym szarpnięciem poderwał w górę nogę 

robogota, i żałosny skurwiel poleciał do tyłu, waląc plecami 
w twardą ceglaną ścianę. Widmogotka z nożem odwróciła się
do Żuka, ale ten parsknął jej śmiechem w twarz. Natarła na 
niego błyszczącym ostrzem. Weszło w brzuch Żuka, na lewo 
od żołądka. Z otwartymi ustami i wytrzeszczonymi oczami 
zatoczył się do tyłu. Przycisnął do rany obie dłonie. Mandy 
rzuciła się na Widmo. Ta nowa jednak się sprawdzała. Ostrze 
zatoczyło barwny łuk w jej stronę. Mandy uniknęła go, 
znowu zręcznie odskakując, ale tam czekał na nią robogot. 
Otoczył ją rękami w pasie i przyciągnął do siebie. 
Widmogotka dopadła do Mandy i przystawiła jej nóż do 
gardła. Żuk siedział skulony pod ścianą. a więc na placu boju 
pozostawałem tylko ja. 

background image

– Ej, skurwiele! – wrzasnąłem, a przynajmniej chciałem,

żeby to był wrzask. Od tej bijatyki osłabł mi głos. – Radzę 
wam zostawić w spokoju moich przyjaciół!

No, no! Jednak można coś z siebie wydusić, kiedy krew 

jest dostatecznie wzburzona.

Widmogotka zarechotała. Jej robopartnerzy już znowu 

byli na chodzie.

Otoczyli nas kręgiem. Widmogotka obejrzała się na 

mnie, mrugnęła – tylko raz – powiekami, i z miejsca 
poczułem tam, w swojej głowie, jej gmerający palec. Widmo 
rżnięcie!

W tej chwili zapragnąłem z całej duszy, by 

zmateńa1izował się tutaj jakiś widmoglina, ale to było 
Butelkowo, strefa dla gliniarzy zakazana.

– Gra skończona, malutki – wycedziła widmogotka.
O, kurwa. Gra skończona.
I nagle otworzyły się drzwi. Trzeciego mieszkania od 

miejsca, w którym staliśmy. I wyszedł z nich jakiś 
mężczyzna. Włosy ciągnęły się za nim jak długa, gęsta sieć 
tłuszczu i znikały w drzwiach, z których przed chwilą 
wyszedł.

Facet był piękny.
Prowadził na długiej smyczy psa. Pies dał susa, kłapnął 

głośno kłami w potężnej paszczęce i poderwał łeb w górę; w 
zębach trzymał tego zabłąkanego zjawowęża. Połknął go z 
głośnym gulgnięciem.

Goci obejrzeli się na białego faceta z dżunglą włosów na

głowie i na tego psa z piekła rodem. .

– Tristan! Stary! – zawołał siedzący pod ścianą żuk.
– Zabawa skończona – oznajmił dżunglowłosy.
Trzymał gotowego do strzału obrzyna. I psa na smyczy.

background image

Gotowego do ataku.
Nikt mu nie mógł podskoczyć.

background image

Ziołowa mgiełka

W pokoju unosiła się gęsta Mgiełka. I pleniła dżungla 

włosów.

Siedzieliśmy bezpieczni i cali pod numerem 407, w 

mieszkaniu Tristana. Jego przyjaciółka, Suzie, przemywała 
nam rany jakąś ziołową miksturą, która pachniała jak 
najdojrzalszy owoc, ale smakiem przypominała wino, i koiła 
słodką ręką nasze obrażenia. Z aparatury Tristana leciał ten 
kawałek Tyrannosaurus Rex o poświacie magicznego 
księżyca, i słyszałem, jak za ścianą wyją psy.

Nad kominkiem wisiał rząd skór zjawowęży.
Tristan oparł swojego obrzyna o framugę, tak na wszelki

wypadek. Teraz mieszał jakiś tajemniczy wywar w 
kamiennym garncu. Suzie dorzuciła tam jeszcze Parę nasion. 
Pod sufit wzbił się kłąb gęstego dymu o cudownie działającej
na zmysły woni.

– Kim, do kurwy nędzy, była ta gotka? – spytał Żuk.
– Niuchnijcie sobie tego zdrowo, moje serdeńka – 

powiedział Tristan.

A więc wciągnęliśmy głęboko w płuca spiżowobłękitną 

Mgiełkę wypełniającą pokój. I w jednej chwili znalazłem się 
w rajskiej krainie, otoczony aniołami, pieszczony przez 
duchy.

– Kim ona była? – powtórzył pytanie Żuk.
– Nie możesz tego przetrawić, co Żuk? – mruknął 

Tristan. – Żuk pobity przez kobietę?

I chyba trafił w sedno – ten twardziel Żuk cierpiał. Suzie

wyciągnęła mu koszulę z dżinsów i podciągnęła do góry. 
Nakładała słodki płyn na ranę od wbitego w brzuch noża.

background image

– Powiedz mi! Kto to był? Muszę wiedzieć.
– Nazywają ją Chmura – odezwała się Suzie.
– Chmura to widmodziewczyna najwyższej klasy – 

dodał Tristan.

– Ona jest tylko mgiełką, Trist– zauważyła Suzie.
– l tobą nie może się równać, moje kochanie – 

powiedział Tristan, przebierając machinalnie palcami w 
dymie, który wznosił się gęstymi falami z garnca z ziołowym
naparem. I była to prawda. Uroda Suzie nie należała do 
wyzywających, ale do mnie przemawiała. Dziewczyna 
spojrzenie miała spokojne, pogodne, jakby doznała w życiu 
wiele złego, ale teraz wszystko to było już za nią. To te oczy 
urzekały; był w nich jakiś łagodny, złocisty blask. Byłem 
oczarowany tymi oczami i tymi włosami. Może to przez ten 
dym. Dostrzegłem poprzez Mgiełkę, że Mandy leży 
rozciągnięta jak długa na podłodze, a na niej pies. Przykrywał
ją całą.

– Ale wielki ten robopies, Tristanie – zauważył Żuk.
– Karli? To suka, a do tego szczeniak – odparł.
Szczeniak. Takiego wielkiego psa w życiu nie 

widziałem!

Suzie coś mówiła. Docierało to do mnie przez Mgiełkę, 

jakby z wielkiej dali.

– Piękne trofeum, Żuku. – Podziwiała łeb węża w klapie 

kurtki Żuka. My tutaj nie mamy żadnych problemów z 
wężami. Psy już o to dbają.

– No właśnie! Ten wasz pies dobrze się spisał – 

powiedział Żuk.

– Co was tu sprowadza, Żuk? – spytał Tristan.
– A cóżby innego, Tristie. Narkotyki.

background image

– Jakiego rodzaju? Mam na składzie trochę 

sympatycznej Meksykańskiej Mgiełki. Właśnie nią 
oddychacie.

– Ja szukam pewnego dobrego Wurta, stary.
– Przecież wiesz, że to już nie moja broszka. 

Przerzuciłem się na towar naturalny. Wurt naturalny nie jest.

– Szukamy Angielskiego Voodoo.
Tristan nie odpowiedział od razu. Przez kilka chwil 

pociągał się za włosy. Suzie wyczuła to pociąganie i 
odpowiedziała tym samym, pociągając w swoją stronę 
łączące ich warkocze. Byli połączonymi w nierozerwalną 
parę smutasami o wspólnej fryzurze. Ciągnęły się między 
nimi dwumetrowe sploty gęstych, skręconych ze sobą 
włosów i nie dało się stwierdzić, gdzie kończą się jedne, a 
zaczynają drugie. Przez lata ich włosy splątały się ze sobą tak
mocno, że rozdzielenie byłoby teraz niewyobrażalną torturą. 
Chodzili po tym świecie razem, nie oddalając się nigdy jedno
od drugiego więcej jak na dwa metry. To się nazywa miłość.

– A więc szukacie Angielskiego Voodoo? – odezwał się 

w końcu Tristan.

– Wiesz, gdzie można je znaleźć? – ożywił się Żuk.
– Nie. Nie mam pojęcia.
– Naprawdę?
– Pozbyłem się go. Bardzo szybko. Nie lubię tego 

świństwa. Nie jest naturalne.

– Ale trochę ci chyba zostało? – spytałem, drżąc z 

podniecenia.

– Przecież mówiłem. Nie wurtuję już. Basta. I pozwól, 

że ci coś poradzę, mały... – Tristan patrzył mi prosto w oczy. 
– Ty też trzymaj się od tego paskudztwa z dala. To zabójca.

– A słyszałeś o Ikarusie Skrzydło? – spytałem.

background image

– Co to takiego? Jakieś nowe zabójcze piórko? Kurczę, 

że też nie mogą z tym skończyć.

– Nie, to człowiek. Tak się nazywa. Handluje piórkami.
– Powiedziałem już, że nie obracam się w tych kręgach.
Suzie milczała. Dosypywała do garnca jakieś nowe 

zioła. Po pokoju rozpływał się świeży napar Mgiełki.

– Przez wzgląd na stare czasy, Tristie – poprosił Żuk.
– Aż tyle to dla ciebie znaczy? – spytał Tristan.
– Zgubiliśmy kogoś. W Wurtcie.
Tristan znowu milczał przez dłuższą chwilę. A 

odezwawszy się w końcu, mruknął tylko:

– Przykre, Żuk.
-:– Naprawdę nie masz żadnego Voodoo, Tristan? – nie 

dawał za wygraną Żuk.

– Przed laty – odparł najcichszym z szeptów Tristan. – 

Przed wielu laty.

– Tylko pytałem.
– Nie pytaj, Żuk. Angielskie Voodoo udupia. Prowadzi 

do złego.

Tego było już dla mnie za wiele.
– Do dobrego – wyrzuciłem z siebie. – Do Desdemony.
– Kto to jest Desdemona? – odezwała się Suzie.
– Siostra Skryby – odparł Żuk. – Zgubiliśmy ją. W 

Voodoo.

– Aha, już wiem – podjął Tristan. – Chodzi o wymianę 

zwrotną. To się nie udaje, Żuk. Nigdy nie słyszałem, żeby się 
udało. 

– Skryba rusza w misję ratunkową – powiedział Żuk. – A

my wszyscy, siłą rzeczy, z nim. Uparł się, że ją odnajdzie. Da
z siebie wszystko. Dobrze mówię, Skrybku?

background image

Tristan i Suzie popatrzyli po sobie. Ich włosy wydały mi 

się rzeką, która między nimi przepływa.

– Tylko głupiec wchodzi w Angielskie Voodoo – 

powiedziała Suzie.

Patrzyła mi w oczy. Robosuka podeszła i polizała mnie 

po twarzy. Robiłem, co mogłem, żeby ją do tego zniechęcić, 
ale lizała mnie i lizała. – Karli cię lubi – zauważyła Suzie. 
Byłem już cały w psiej ślinie, nie mogłem więc zaprzeczyć. –
Opowiedz nam – poprosiła Suzie, i wychwyciłem coś w jej 
głosie, coś znajomego. Zupełnie jakbym znał ją od lat, nigdy 
się z nią nie spotykając. Jak się nazywa takie uczucie?

– Lepiej rzeczywiście wszystko opowiedz, Skrybku – 

podchwycił Żuk. – Jesteś w tym lepszy ode mnie.

No więc im opowiedziałem.
A było to tak...

background image

Kot Gracz

MECHANIZMY WYMIANY. Czasami gubimy coś 

cennego. Przyjaciół i kolegów, towarzyszy podróży w 
Wurtcie, czasami ich gubimy; czasami gubimy nawet kogoś 
kochanego. I w zamian dostajemy coś złego: obce istoty, 
przedmioty, węże, a czasami nawet śmierć. Coś, czego nie 
chcemy. To jeden z warunków umowy, umowy co do zasad 
gry; wszystko, we wszystkich światach, musi pozostać w 
równowadze. Kiciusie pytają często, kto decyduje o tych 
wymianach? No więc, jedni uważają, że to wszystko sprawa 
przypadku – wystarczy, że jakiś biedny Wurtstwór znajdzie 
się czasem za blisko drzwi w najkrytyczniejszym momencie, 
akurat wtedy, kiedy gubione jest coś realnego. Szaast! 
Wymiana! Inni twierdzą, że nad MECHANIZMAMI 
WYMIANY czuwa jakiś rodzaj nadzorcy decydującego o 
losie niewiniątek. Na tym Kot musi poprzestać, bo po 
pierwsze, wchodzą tu w grę wielkie tajemnice, a po drugie, 
między Tobą czytelniku, a mną, Kotem Graczem, występuje 
mimo wszystko pewna różnica poziomów. Hej, posłuchajcie, 
mocno się napociłem, żeby znaleźć się tu, gdzie dzisiaj 
jestem; dlaczego miałbym wam ułatwiać tę drogę? 
Popracujcie, kociaczki! Sięgajcie wyżej. Ujarzmiajcie Wurta.

Ale pamiętajcie o zasadzie Hobarta:
R = W+ lub-H gdzie H jest stałą Hobarta. W prostych 

słowach: dowolna dana wartość 

rzeczywistości może być wymieniona tylko na 

równoważną wartość Wurtowości, plus lub minus 0,267125 
wartości oryginalnej. Tak, moje kociaczki, nie ma tu nic do 
rzeczy ciężar, ani objętość, ani pole powierzchni. Liczy się 

background image

tylko wartość. To, ile w wielkim porządku rzeczy warci są 
zagubieni. Z powrotem wymienić można tylko tych, dla 
których wynik równania zawiera się w przedziale stałej 
Hobarta. Podoba wam się czy nie, plus/minus 0,267125.

Padliśmy do stóp boga Wurta i musimy ponosić ofiary. 

Oczywiście, będziecie ich chcieli odzyskać, tych zgubionych 
i samotnych. Będziecie Po nich płakać podczas ciemnych, 
pustych nocy. Wymiany zwrotnej można dokonać, ale droga 
do niej jest naszpikowana nożami, usiana zaklajstrowanymi 
drzwiami, pełna ścieżek po szkle. Tylko ktoś silny potrafi 
doprowadzić wymianę do skutku. Słuchajcie. Bądźcie 
ostrożni. Bądźcie bardzo, ale to bard w ostrożni. Zostaliście 
ostrzeżeni.

To rada ze szczerego serca.

background image

Przy myciu dredów

Brat i siostra wracający pieszo z klubu do domu, bez 

furgonetki, ostatni autobus dawno już odjechał, nie mają 
pieniędzy na Xtaryfę. Byliśmy w połowie Wilmslow Road, 
kiedy nagle usłyszeliśmy krzyki. Krzyczała kobieta.

Idąc dalej spacerkiem, trafiliśmy po chwili w sam środek

szamotaniny.

Jakiś facet trzymał kobietę i tarmosił ją. Ona 

wrzeszczała i wrzeszczała, wykręcając szyję i spoglądając 
błagalnie na samochody przejeżdżające obojętnie ulicą.

– Odczep się! Przestań mnie bić! On mnie bije! 

Zabierzcie go ode mnie!

– Chyba powinniśmy się zatrzymać – powiedziała 

Desdemona.

– Co?
– Chyba powinniśmy jakoś zareagować.
No nie, piękne dzięki, siostrzyczko.
– Co się tu dzieje? – spytałem, robiąc, co można, by mój 

głos zabrzmiał chłodno i stanowczo. Kompletna klapa.

– Właśnie znaleźliśmy tę kobietę – wysapał facet, czarny

facet. – Akurat przejeżdżaliśmy.

Jego samochód stał kawałek dalej, zaparkowany jednym 

kołem na krawężniku. Drugi gość, biały, garbił się za 
kierownicą. Na tylnej kanapie siedziała kobieta; kołysała się, 
no wiecie, wprzód i w tył, jak ukąszona przez węża. 

– Stała przy jezdni i krzyczała – podjął czarny gość. – To

znaczy... no...

krzyczała.

background image

– On kłamie – orzekła Desdemona, i nie było to 

bynajmniej budujące.

– Gówno tam, kłamię!
– No więc, co tu się dzieje? – spytałem, cały 

rozdygotany, po raz drugi, żeby zadowolić siostrę.

– Próbowałem jej właśnie pomóc... – zaczął, ale chyba 

zbiliśmy go z pantałyku, bo w tym momencie kobiecie udało 
się wyrwać z jego uścisku. Wybiegła na jezdnię, prosto pod 
koła nadjeżdżającego samochodu.

Zapiszczały hamulce, koła wpadły w poślizg. Dobry 

kierowca, ale to nie wystarczyło – samochód staranował 
kobietę. Nie, odwrotnie, to kobieta staranowała samochód, 
zupełnie jakby celowo się na niego rzuciła. Leżała twarzą do 
asfaltu przez może dwie sekundy. Potem zerwała się na 
równe nogi i zaczęła bębnić pięściami w inne wolno 
przejeżdżające wozy, z których gapiły się na nią 
przestraszone twarze.

– Pomóżcie mi! Pomóżcie! – krzyczała.
Nikt się nie zatrzymywał. Kto, u diabła, się dzisiaj 

zatrzymuje?

Kierowcy patrzyli na mnie, jakbym to ja był tutaj 

napastnikiem. Dziwne uczucie. Jedna z tych chwil, które 
powinny wryć się już na zawsze w pamięć, a jednak z czasem
się o nich zapomina. Do czasu, kiedy nadchodzi taki dzień, że
nie ma się już nic innego do roboty, jak tylko sortować 
wspomnienia, że już tylko nimi można żyć.

Nocne powietrze było mgliste i rześkie, do pierwszego 

brzasku pozostawało jeszcze kilka godzin.

Wydawało mi się, że krzycząca kobieta jest już wiele mil

od nas, prawie przy następnym skrzyżowaniu z sygnalizacją 

background image

świetlną. Jej wrzaski mieszały się z piskiem opon 
hamujących pojazdów.

Czarny facet za mną przeskakiwał jakby gdyby nigdy 

nic z nogi na nogę, podsycając w sobie agresję. Biały siedział
w samochodzie, obojętnie żując gumę.

Desdemona zdążyła już otworzyć tylne drzwiczki. 

Wsuwała się właśnie do środka, żeby pomóc kołyszącej się 
tam kobiecie.

– Chyba będziemy musieli wezwać gliniarzy, Skrybku – 

rzuciła do mnie z tylnej kanapy. – Z tą dziewczyną jest źle. 
Porządnie czymś przypiórkowała. Nie mogę jej ruszyć.

Gliniarze? Nigdy w życiu ich nie wzywałem.
– Nie wydaje mi się, żeby to było konieczne – odezwał 

się czarny, ruszając w moją stronę. Pięści miał zaciśnięte i 
wyglądał na takiego który z przyjemnością komuś przyłoży.

Cofnąłem się w stronę samochodu.
– Czy ci faceci robią ci jakąś krzywdę? – doleciało mnie 

pytanie Desdemony.

Odrętwiała dziewczyna nic nie odpowiedziała. Tamta 

druga. przy jezdni, wrzeszczała jednak za obie.

– Des? – wyszeptałem, starając się ściągnąć na siebie jej 

uwagę. Siostra nie odpowiadała, odwróciłem się więc na 
pięcie. żeby ją stamtąd wywlec. Ale była zbyt 
zaabsorbowana, by się mną przejmować; zbyt zaabsorbowana
przetrząsaniem torebki kobiety.

– Co ty robisz. siostrzyczko? – spytałem.
– Szukam adresu. Ci faceci chyba ją wykorzystują.
– Wielka mi rzecz, siostruniu. Idzie tu jeden taki drab.
– Zatrzymaj go Skrybku! – odparła siostra.
Dobre sobie. Niby jak?

background image

Wymachujący pięściami czarny był już blisko, 

wystarczająco blisko. by uszkodzić mi delikatną twarz.

Odległe wycie policyjnej syreny.
Pięści jakby się zawahały.
Czy czasami nie zdarza wam się zwyczajnie kochać 

gliniarzy. pomimo że krzywdzą niektórych waszych dobrych 
przyjaciół? Kochać za to. że czasami zdarza im się zjawiać o 
właściwym czasie we właściwym miejscu?

Czyż nie kochacie ich za to?
Wycie syreny przybliżało się. Czarny cofnął się o mały 

kroczek. potem drugi.

Raptem obrócił się na pięcie i dał w długą. Uciekał!
Biały facet zapuścił silnik.
Desdemona wciąż do połowy tkwiła w samochodzie.
– Coś znalazłam! – krzyknęła I w tym momencie 

samochód ruszył.

Des wyleciała z niego i klapnęła ciężko na trotuar.
Policyjna furgonetka z piskiem opon i wyciem syreny 

które rozsadzało mi czaszkę zatrzymała się przed ruszającym 
samochodem blokując mu drogę.

I chociaż moja siostra leżała na ziemi, chociaż 

najwyraźniej ucierpiała od tego upadku a słońce nawet się 
jeszcze nie przebudziło nie wspominając już o wschodzeniu 
to jednak zauważyłem, że Desdemona trzyma coś w 
kurczowo zaciśniętych palcach. Było to coś pierzastego i 
skrzyło się żółcią, sunąc łukiem ku jej kieszeni.

Co ty tam masz? Co tam masz, kochana siostrzyczko? Z 

pewnością jakieś cacuszko.

Gdybym to ja wtedy wiedział. Gdybym wiedział.

* * *

background image

Suzie i Tristan myją sobie włosy, które są wspólne. 

Które tworzą jedną fryzurę. I słuchają mojej opowieści.

Mandy znowu się obudziła; siedziała na podłodze, 

bawiąc się z wielkim szczeniakiem. Coś w ciele tej suki 
sprawiło, że poczułem się nieswojo;

chyba te plastykowe kości prześwitujące przez ciało, 

opinające jej klatkę piersiową. Suzie wołała na sukę Karli.

Żuk ssał demoniczną bong-faję, błądząc oczyma po 

innych światach, a w garncu z Mgiełką bulgotał głośno 
wrzątek.

Siedziałem przykuty do fotela, otumaniony dymem, 

zafascynowany rytuałem.

Suzie zwilżała wodą splecione pasma włosów. Dodając 

do wody ziół, mieszała piękną pianę, która skrzyła się 
perfumami. Też coś, tak jakby można było widzieć zapach. 
Potem, zaczynając od swojej głowy, a na głowie Tristana 
kończąc, wcierała tę pianę w każde grube pasmo włosów z 
osobna, aż w końcu ich włosy przypominały strumienie 
mydlin. Rozkosznie było na to patrzeć, a Tristan przez cały 
czas trwania tego zabiegu uśmiechał się.

– Możesz się czuć bardzo uprzywilejowany, że 

pozwalamy ci to oglądać – powiedziała szeptem Suzie.

– Podoba mi się twoja opowieść, Skrybo – powiedział 

Tristan. – Zechcesz ją kontynuować?

Od przyjemności dawanej przez szampon ciążyły im 

powieki, i czułem się tak, jakbym oglądał akt seksualny. Seks
na haju.

– To bardzo piękne – wyszeptała Mandy.
Słyszałem psy wyjące za ścianami.

background image

– Nimi się nie przejmuj, Skrybo – powiedział sennie 

Tristan.

* * *

Ja z Desdemoną, z powrotem w Rusholme Gardens, 

gładzimy palcami piórko.

Żuk z Bridget wyszli i mieli wrócić dopiero następnego 

dnia po południu; pojechali furgonetką na południe na Wurt 
Festyn, nawiązać nowe kontakty i poszukać dostawców. 
Gliniarze, po ustaleniu paru szczegółów zajścia, uznali nas za
niewinnych. Byliśmy z powrotem w domu i mieliśmy tu 
wszystko tylko dla siebie – mieszkanie, piórko, miłość.

– Ciekawe, jak się nazywa? – powiedziała Desdemona, 

podstawiając piórko pod stołową lampę, żeby w jej blasku 
podziwiać przebłyski żółci.

Piórko było w siedemdziesięciu procentach czarne, w 

dwudziestu procentach różowe i w dziesięciu procentach 
żółte. Na trzonie, w miejscu, z którego ktoś zdarł etykietkę, 
widniał blady ślad.

– Weźmy je, Des – zaproponowałem.
– O, nie! – wykrzyknęła. – Sami, za nic.
Przestrzegała zasad ustanowionych przez Żuka. Nikt nie 

wchodzi sam.

Na wypadek, gdyby tam, po drugiej stronie, zrobiło się 

naprawdę kiepsko.

– Przestań! – jęknąłem błagalnie. – Mamy siebie. Co 

nam się może stać?

Nigdy sobie tego nie wybaczę.

background image

– Żuk robi to samo – ciągnąłem. – Dokładnie w tej 

chwili. Na południu. No, powiedz sama, siostrzyczko! Jest na
Wurt Festynie! Z Bridget!

Jasna rzecz, że to robi. Buja w tej chwili po Wurtkrainie!
– Nigdy jeszcze nie braliśmy Żółci, Skrybku.
Była to prawda. Żółcie były ultra rzadkością. 

Niskolotowcy nigdy się z nimi nawet nie stykali.

– Nie jest całe Żółte – zauważyłem. – Ma w sobie tylko 

troszkę Żółci.

Popatrz, jak malutko. Jest bezpieczne.
– Nawet nie wiemy, co to jest!
– Weźmy je!
Przez całą minutę wpatrywała się w milczeniu w piórko, 

wprost spijając z niego tęczę barw. I nagle zdecydowała się:

– Weźmy je, Skrybku. – Powiedziała to cichym głosem. 

I spojrzała na mnie tymi swoimi oczyma ze śliwek, 
soczystych śliwek, kiedy wyjmowałem jej piórko z rąk.

Niektóre rzeczy są chyba nieuchronne.
I moja siostra otworzyła usta, czekając na piórkowanie. 

Była zbyt przepełniona miłością, by się opierać, a ja 
wsunąłem piórko głęboko w usta najpierw jej, a potem sobie, 
i w ten sposób straciłem siostrę. Desdemona przyjmowała je 
z ufnością.

* * *

Tristan otworzył nowy słój i wsunął do środka szeroko 

rozcapierzone palce. A kiedy wycofał dłoń, była cała pokryta 
gęstym, zielonym śluzem przypominającym Vaz do włosów, 
ale żywym. Nanoszlam! Czytałem o tym w Kocie, ale nigdy 

background image

jeszcze nie widziałem na własne oczy. Te mikroskopijne 
maszyny przeciekały Tristanowi między palcami.

– Popatrz – powiedział. I zamaszystym, seksownym 

ruchem ręki wysłał te maleńkie maszynki do pracy nad 
włosami swoimi i Suzie. Prawie było słychać, jak wyżerają z 
nich brud i tłuszcz. Nanoszlam to galaretka z wymieszanymi 
w niej setkami drobniutkich komputerków. Przetwarzają brud
w dane, oczyszczając przy tym włosy i scalając je w dredy; 
podstawowe wyposażenie smutasa.

– Kochanie moje – wyszeptał Tristan do swojej miłości. 

– To najsłodsza rozkosz.

Suzie zwróciła się do mnie z garścią nanów.
– Chcesz spróbować? – zapytała. Jej oczy widziały 

wszystkie moje tajemnice. Czułem ją tam, w sobie, i 
odnosiłem wrażenie, że mnie pieści.

Może Suzie była widmodziewczyną. Ale nie, to nie było 

to, to było zupełnie inne uczucie. Tak jakby stawała się mną.

– Ten młodzian i tak nie ma włosów – mruknął Tristan.
Nie mogłem dobyć z siebie głosu. Nie byłem nawet w 

stanie pokręcić głową. Całe powietrze przekształciło się w 
dym. Może to ziołowy napar wywoływał u mnie wizje? 
Ujrzałem gruby wąż włosów wijący się między głowami 
mężczyzny i kobiety. Głosy napływały do mnie jakby przez 
tumany mgły, jak fale wiedzy. Nie wiedziałem już, gdzie 
jestem...

Ludzie wokół mnie rozmawiali, o mnie, ale nikt nie 

mówił z sensem;

czułem tylko w sobie ciało Suzie dotykające mnie 

całego. Dostawałem wzwodu! Co to jest? Te głosy...

– Powinieneś.
– Chłopczyk.

background image

– Oszczędza na szamponie.
– Nie ma włosów.
– Ty to nazywasz fryzurą? 
--

– To rekrucki jeżyk.
Kto to mówił? I Kiedy? I do kogo?
Naraz poczułem, że czyjaś miękka dłoń gładzi mnie po 

krótkich blond włosach. No dobra, są krótkie. I co, kurwa, z 
tego? Niektórzy wyglądają z długimi włosami jak pół dupy 
zza krzaka. Tego ci piękni ludzie nigdy nie zrozumieją. Po 
prostu staram się wyglądać jak człowiek, no wiecie, jak 
najlepiej. Najlepiej jak to możliwe
. I czując te palce gładzące 
mnie po głowie, drżałem. Odpierdzielcie się ode mnie! 
Dopóki nie zdałem sobie sprawy, że to moja własna ręka. 
Moja własna ręka mnie głaskała; uniosła się przez mgłę, żeby
głaskać.

– Oj! Spójrz na tego dzieciaka.
– Cały dygocze.
– Głaszcze się po włosach.
– Jest zły.
– Już nie kontaktuje.
Wszystkie te głosy wołające do mnie poprzez mgiełkę...
Cały świat był mgiełką.
– Co ona mi robi! – krzyknąłem. – Każcie jej przestać!
I głosy. umilkły, i teraz wszystkie te oczy skierowane na 

mnie, kiedy Tristan powiedział Suzie, żeby przestała się ze 
mną droczyć. Suzie odparła, że coś mi się przywidziało, ale 
ja wiedziałem lepiej, i czułem w sobie tę gasnącą po 
wycofaniu się ze mnie Suzie rozkosz.

Czym była ta kobieta?

background image

– Opowiadaj dalej, Skrybku. – To głos Żuka.
Opadła ostatnia kropla i znowu byłem sobą, z samotną 

pustką w duszy, i historią do opowiedzenia...

* * *

Kiedy ostatni raz widziałem swoją siostrę w realnym 

świecie, siedziała z piórkiem w ustach naprzeciw mnie, przy 
wypaćkanym jabłkowym dżemem stole, i czekała na odlot. 
To ja, jej brat, trzymałem wówczas to piórko, pędzlując nim 
wnętrze jej jamy ustnej. Potem, kiedy Wurt zaszklił już 
Desdemonie oczy, przeniosłem piórko do własnych ust i 
wsunąłem je głęboko, by jak najprędzej podążyć za nią. 
Dokądkolwiek odlatywała, nie odstąpię jej na krok. 
Naprawdę w to wierzyłem.

Zanurzyliśmy się w Wurt razem, siostra i brat, śledząc 

przewijające się reklamy: WITAJCIE W ANGIELSKIM 
VOODOO. PRZYGOTUJCIE SIĘ NA ROZKOSZ. WIEDZA
JEST SEKSOWNA. PRZYGOTUJCIE SIĘ NA BÓL. 
WIEDZA JEST TORTURĄ.

Kiedy ostatni raz widziałem siostrę z bliska, na 

wyciągnięcie ręki, w świecie Wurta, czepiając się żółtego 
zielska, kaleczona przez ciernie, wołająca głośno moje imię, 
wpadała do dziury w ogrodzie. W jej ustach furkotało małe, 
żółte piórko.

Mówiłem jej, żeby nie przechodziła przez te drzwi. 

Widniał na nich napis ZAKAZ WSTĘPU. Nie posłuchała.

Mówiłem jej. żeby tego nie robiła. Nie posłuchała.
Słuchacie, wszyscy moi sędziowie?
– Chcę tam wejść, Skrybo. I chcę, żebyś poszedł ze mną.

Pójdziesz? To ostatnie realne słowa mojej siostry, zanim żółte

background image

piórko nie zaskoczyło, i nie runęła w dół z moim imieniem na
ustach.

Niektórzy z nas umierają nie na jawie. lecz w świecie 

snu. Na jedno ~chodzi. Śmierć zawsze jest taka sama. Są sny.
z których nigdy się nie budzimy.

Desdemona...

* * *

Pokój, cisza.
Później, tego samego dnia. Niepoliczalne były te 

godziny w dymie, ale teraz mgiełka się rozwiewała, 
odsłaniając maciupeńkie fragmenty realnego świata. Te 
drobne przebłyski kłuły w oczy jak igły. Nie mogłem już 
dłużej snuć tej opowieści, było to ponad moje siły. 
Dygotałem od nadmiaru wzruszeń; wspomnienie Desdemony
rozdzierało mi serce.

Ten przygnębiający nastrój przerwał Tristan.
– Znaleźliście tam jakieś inne piórko? – spytał. – To 

chcesz powiedzieć?

Skinąłem tylko głową.
Zobaczyłem przez łzy, że Suzie siedzi przy małym 

stoliku i zasięga rady wyroczni. Potrząsała przez chwilę 
kośćmi w puszce, a potem wysypała je na stolik. Na 
rypsowym obrusiku leżała rozłożona talia kart z obrazkami. 
Suzie sprawdziła, która z kart kością o jakim kształcie została
trącona, po czym rzuciła kości ponownie. Robosuka Karli 
lizała mnie po twarzy; chyba demonstrowała w ten sposób 
swoją miłość. Język miała długi i wilgotny, śliski od nanów. 
Czułem, jak czyszczą mi twarz, zbierają z niej wszystkie 
słone łzy. 

background image

– Czy to było żółte piórko? – spytał Tristan.
– Tak. Małe i żółte. Całe żółte – wykrztusiłem z trudem. 

– Piękne było.

– Chcesz nam opowiedzieć, jak je znaleźliście? Albo co 

się wydarzyło?

Nie chciałem. Tristan kiwnął głową.
– Rozumiem – powiedział.
Czy naprawdę rozumiał?
– Byłem tam – dodał.
– Co?
– Byłem w Angielskim Voodoo.
– Opowiedz, jak to było. – Rozpierało mnie łaknienie 

wiedzy.

Tristan obejrzał się na pochłoniętą kartami i kośćmi 

Suzie. Potem przeniósł wzrok z powrotem na mnie.

– Straciłeś tam swoją siostrę? – zapytał.
– Tak.
– I co dostałeś w zamian?
– Nie wiem, co to jest. Jakiś rodzaj Wurtowej obcej 

istoty. Nazwaliśmy ją Stworem.

Mimowolnie cofnąłem się myślami. Do momentu, kiedy 

przebudziłem się z Angielskiego Voodoo, przygnieciony 
ciężką oślizłą masą. Stwór wił się na mnie. Krzyczałem na 
niego, natężałem wszystkie siły, żeby się spod niego 
wydostać, łzy lały mi się z oczu strumieniami, w krtani 
wzbierał krzyk. Siostra odeszła na zawsze, jej miejsce zajął 
ten ohydny ochłap cielska. Mój świat walił się w gruzy.

Tristan kiwnął głową.
– Stawki wymiany to skomplikowana sprawa. Nikt 

naprawdę nie wie, na jakiej zasadzie są kalkulowane. 
Wiadomo tylko, że musi być zachowana jakaś stała 

background image

równowaga pomiędzy tym światem, a światem Wurta. Oba 
światy muszą reprezentować zawsze tę samą wartość.

– Stwór na pewno nie jest tyle wart, co Des. To po prostu

nie...

– W swoim świecie ten Stwór jest równie mocno 

kochany. Wszystko się równoważy. Kot Gracz wkłada wam 
to przecież do głów. Wierz mi, Kot Gracz wie, co mówi.

– Co ty wiesz? – spytałem.
Tristan, zanim mi odpowiedział, znowu obejrzał się na 

Suzie.

– Twoja siostra wzięła Osobliwą Żółć.
O, Jezu!
Nawet Żuk ocknął się z Mgiełkowego zamroczenia.
– Osobliwa Żółć! – wykrzyknął. – Cholera jasna! To 

mamy już przerypane. Skrybeńku!

– Najprawdopodobniej – podjął Tristan. – Osobliwa Żółć

żyje w Angielskim Voodoo. To metapiórko.

O Osobliwej Żółci często się mówiło, ale nigdy się jej 

nie widziało, nigdy nie dotknęło. To piórko funkcjonowało 
gdzieś tam, w wyższych eszelonach, gdzie żyją demony i 
bogowie. Nikt czysty nie mógł go nigdy dotknąć, ale 
Desdemona go dotknęła, spróbowała, i teraz nie była już z 
tego świata, i szanse jej odzyskania spadały na łeb na szyję 
do zera.

– Czym właściwie jest ta Osobliwa Żółć? – spytałem. – 

Jak można ją znaleźć?

– Jej nie można znaleźć, Skrybo – odparł Tristan. – 

Można na nią tylko zapracować. Albo ją ukraść.

– Desdemona tam jest. Wiem, że tam jest!
– Ona najprawdopodobniej już nie żyje.
Jego słowa zmroziły mnie, ale się nie poddawałem:

background image

. – Nieprawda. Przemawia do mnie. Żyje! Żyje tam 

gdzieś. Woła mnie.

Co ja mam robić, Tristanie?
– Dać za wygraną.
– Czy ty właśnie tak postąpiłeś? – zapytałem i 

zauważyłem, że trafiłem w sedno. On też kogoś stracił! Był 
tam, w Voodoo, i stracił kogoś przez Osobliwość. W jego 
oczach jak w lustrze widziałem ból.

– Nie ma nadziei – powiedział. – Uwierz mi. 

Próbowałem.

– A więc nam nie pomożesz? – zapytał Żuk.
Tristan spojrzał na Żuka. Potem odwrócił się do Suzie. 

Przez chwilę wodził dłońmi po ich wspólnych włosach, jakby
sprawdzał, czy ona tam wciąż jest, złączona z nim, 
bezpieczna, Suzie wzięła ze stolika kartę i pokazała mi ją.

– To twoja karta, Skrybo – stwierdziła.
– Nie. To nie moja.
– Twoja, tylko ty jeszcze o tym nie wiesz.
Pierwsze pasemka mroku pojawiały się za oknami 

mieszkania, a ja myślałem o Bridget i Stworze, i o tym, że 
powinienem tam wrócić, sprawdzić, co z nimi. I że wszystko 
skończone i że nadciąga kolejna noc bez miłości.

– Trudno, dziękujemy stary – mruknął Żuk z goryczą w 

głosie.

Chyba poczuł się dotknięty za mnie.
– Karli odprowadzi was do domu – powiedział Tristan. 
– Nie boicie się tu zostać bez tego kundla? – spytał 

zgryźliwie Żuk.

Tristan otworzył drzwi w ścianie i zaleciał mnie odór 

łajna i nieświeżego oddechu, gnijącego mięsa i szczyn. 
Zajrzałem do tego ciemnego pomieszczenia. Ściany były 

background image

podrapane i pogryzione. W cieniach majaczyły mroczniejsze 
cienie. Śpiące cienie, poruszające się i oddychające 
powolnym rytmem. Kiedy Tristan zapalił przygnębiająco 
mdłe światło, rozległ się niski warkot i zobaczyłem psy, 
pokrytą sierścią parę. Wielkie bestie. Same plastykowe kości 
i syntetyki.

– Roboogary – szepnął Tristan. – Mamusia i tatuś Karli. 

Ostrożnie.

Gryzą. – I nagle dostrzegłem coś w oczach Tristana, 

nieuchwytny ślad czegoś psiego.

– Z tymi pociechami jesteśmy bezpieczni – dorzucił.
– Jezu!
– Racja. Pokłoń się psom.

background image

Podżegacze

Idziemy jakby pomostem wysokiego statku, betonowego

statku, całe mile ponad powierzchnią szklanego morza. Ja, 
Żuk, Mandy, Tristan i Suzie. A tak, i jeszcze suka Karli. 
Wielka, śliniąca się bestia z sierści i metalu, rwąca do przodu 
na naprężonej smyczy, którą trzymała Suzie. Tristan niósł 
swojego obrzyna, tak bardziej na pokaz. Kto by go tknął? 
Wszyscy tu wiedzieli, czym by to groziło. Dwa roboogary 
zostały w mieszkaniu, na straży domowego ogniska. 
Nadciągała noc. Niewiele rozmawialiśmy, szliśmy po prostu 
nabzdyczeni, zatopieni we własnych myślach. Każde z nas 
odczuwało jeszcze skutki działania ziołowej mgiełki na tyle 
silnie, by świat jawił mu się piękny, nawet tutaj. 
Wypełniająca mnie pustka odbijała się refleksami w 
odłamkach szkła, a więc z każdym krokiem stawałem się po 
tysiąckroć smutniejszy. Czasami nawet potłuczone szkło, 
popękany beton potrafią napawać smutkiem; wyglądają jak 
dobre sny O przykrych sprawach.

I myślałem sobie, że może nie jest tak źle, że Brid i 

Stwór powitają nas z radością i ten stary smutas nie będzie 
już nam potrzebny. Byliśmy Skitrowcami, a Desdemona była 
jedną z nas, i będziemy znowu razem, jak tylko pozbieram 
się do kupy. Cholera, kurczę, to przecież takie proste! 
Wystarczyło mi znaleźć jakieś Angielskie Voodoo, wejść w 
nie, zabrać ze sobą Stwora. Znaleźć tam jakieś metapiórko, 
jakąś Osobliwą Żółć, najsłynniejsze piórko świata, wejść w 
nią. Znaleźć tam Desdemonę, i łamiąc 

background image

wszelkie zasady Wurta, wymienić ją zwrotnie na Stwora,

znaleźć drogę powrotną. Cholera, kurczę, przecież to bułka z 
masłem. Bułka z gównem.

Schodziliśmy po schodach.
– Przykro mi, że niewiele pomogłem – mówił Tristan do 

Żuka.

Żuk wzruszył tylko ramionami.
– Staram się was tylko ostrzec, przyjacielu. – W głosie 

Tristana pojawiła się nutka smutku, ale mnie niewiele to 
obeszło.

– Ale chociaż przyjemnie spędziliście wieczór, prawda? 

– spytala Suzie.

– Wspaniale – mruknął Żuk. Może rzeczywiście tak 

uważał.

Znalazłszy się na parterze, zwietrzyliśmy w powietrzu 

zapach ognia.

W całym spowitym nocą Butełkowie wyły psy.
– Co to? – spytała Mandy.
– Jacyś Żartownisie – powiedziała Suzie. – Nie 

przejmujcie się.

– Co noc to się zdarza – dorzucił Tristan.
– Uwielbiają palić różne rzeczy.
– Nazywają siebie Podżegaczami – powiedział Tristan. –

Świrnięta zgraja.

– O, kurwa – wyrwało mi się.
– To pewnie jakiś baniak na śmieci – powiedziała Suzie.
Ale ja już wiedziałem. Ja już, kurwa, wiedziałem!
Skręciliśmy zza węgła szybu nieczynnej windy na 

parking i ujrzeliśmy nasz ukochany Skitrowóz w pożodze 
ognia. Palił się. Palił.

background image

– Cholera! – jęknął Żuk. I cały świat ściął chłód, a 

furgonetka była w nim lasem ognia. Nikt nie mógł wyjść z 
tego żywy. Nikt. Ani niskiego poziomu widmodziewczyna, 
ani obca istota z Wurta. Zginęli oboje w płomieniach.

Nasza piątka, i suka, stała przez całe wieki jak 

zahipnotyzowana. Żywioł trawił furgonetkę, a szkło po 
tysiąckroć to relacjonowało. Ocknąłem się i skoczyłem w 
płomienie, parząc sobie dłonie o klamkę u drzwiczek.

O, cholera! Stwór i Brid!
I z mego życia odpłynęła cała nadzieja, cała nadzieja na 

wymianę Stwora na siostrę.

Wszystkie nadzieje mego życia...
Karli zerwała się ze smyczy i obiegała furgonetkę, 

obszczekując ogień.

Podskoczył do mnie Żuk. Myślałem, że chce mi pomóc 

otworzyć drzwiczki, ale on zaczął odciągać mnie, a ja 
cierpiałem, dym i świadomość straty, świadomość wszystkich
strat wyciskała mi z oczu łzy.

Za wiele łez. Za wiele strat. 
***

Północ. Dryfujący w powietrzu dym. Z furgonetki 

została kupa metalowych kości, pokrywającej się bąblami 
dermy, stopionej gumy. Ja też czułem się wypalony. 
Siedziałem na zdewastowanej przez wandali ławeczce i 
patrzyłem na dopalającego się powoli trupa furgonetki. Mój 
umysł rejestrował tylko swąd ognia, żar dogasających 
szczątków. Pożarowi przyglądał się tłumek gapiów, 
mieszkańców Butelkowa. Niektórzy się śmiali. Byłem zbyt 
przybity, by zwracać na nich uwagę. Noc rozświetlała 
pomarańczowa łuna.

background image

Tristan i Suzie wrócili biegiem do swojego mieszkania 

po gaśnicę, ale włosy krępowały im ruchy, to zwyczajnie nie 
miało sensu. A zresztą było już bez znaczenia. Nie było czego
ratować.

Suka Karli trącała mnie nosem, dając do zrozumienia, że

chce mnie wylizać na pocieszenie. Odpychałem ją, ale nie 
dawała za wygraną. Wystawiłem się więc w końcu na 
zamaszyste pociągnięcia tego długiego jęzora.

Prawdę mówiąc, nawet dobrze mi to robiło.
Tristan i Suzie wrócili z gaśnicą pianową, ale równie 

dobrze można by było gasić wodą piekło. Ta furgonetka 
miała płonąć, dopóki wszystko się nie zwęgli. Dopóki ciało 
nie obróci się w kość.

Zresztą to i tak już nieważne.
Żuk nasmarował swoje szoferskie rękawiczki całą tubką 

Vazu. Potem zbliżył się do dogasających płomieni, chwycił 
za klamkę tylnych drzwiczek i szarpnął. Drzwiczki otworzyły
się i ze środka buchnął kłąb dymu. Patrzyłem, jak Żuk 
dzielnie stawia czoło dymowi i żarowi, i podziwiałem jego 
poświęcenie. W końcu odwrócił się plecami do furgonetki i 
podszedł do mnie. Twarz miał czarną od sadzy.

– Nie ma ich tam, Skrybo – powiedział.
Patrzyłem na niego tępo.
– Nie ma ich tam – powtórzył. – W środku jest pusto.
Dzieciarnia z Butelkowa śmiała się i tańczyła pośród 

pomarańczowej nocy, a ja siedziałem na połamanej 
parkingowej ławeczce, zastanawiając się nad światem, lizany 
namiętnie przez pomieszaną kuPę psiego ciała i plastyku, 
imieniem Karli.

Odłamki szkła pod nogami mieniły się barwami snów.
W Butelkowie nawet nasze łzy skrzą się jak klejnoty.

background image

Dzień trzeci

"Wszyscy gdzieś tam jesteśmy, czekając na zaistnienie" .

background image

Błękitna kołysanka

Obudziłem się we śnie. Zewsząd otaczała mnie wełna, 

pełny komfort. Dryfowałem powoli przez gęste warstwy 
pomruków i delikatnych muśnięć, a piątka pięknych aniołów 
śpiewała mi kołysanki. I było mi błogo.

Jak we śnie.
Pięć aniołów łaskoczących mnie lazurowo błękitnymi 

piórkami.

Jeden z tych aniołów miał blond włosy i smoka 

wytatuowanego na lewym ramieniu. A imię jego było 
Desdemona. Drugi włosy miał czarne i czarne oczy, 
obwiedzione czarną kredką, i ciążące snem powieki, a z jego 
ciała unosił się dym. Imię jego było Bridget. Trzeci miał 
sześć ramion, żeby lepiej mnie nimi gładzić. Imię jego było 
Stwór. Czwarty miał zęby jak drogie kamienie, miękkie 
pazury, i długi, wilgotny język niosący ukojenie.

Imię jego było Karli. Ostatni z aniołów był opasły, ale 

godnie się nosił z tą tuszą, miał też dwie pary oczu, jedną 
czerwonych, drugą białych. zaś imię jego było Furgonetka.

Każdy z tej piątki trzymał w dłoni piórko, i każdy gładził

mnie swoim inną techniką. Delikatne muśnięcia igrały po 
całej mojej skórze. Byłem nagi. Ale nie odczuwałem wstydu. 
Zupełnie jakbym to nie był ja. Rozkoszowałem się tymi 
wrażeniami – głosy aniołów, ciepłe objęcia snu.

Czy to był tylko sen?
Wyciągnąłem rękę, by dotknąć pierwszego anioła. 

Desdemony. Krew 

background image

zaczęła się sączyć Z maleńkich nakłuć na jej skórze. 

Wzięła moje palce do ust i lizała je. Potem ugryzła jeden; 
mocno, tak mocno, że pękła skóra, i zlizywała krew.

– Czy odnajdziesz mnie kiedyś, Skrybo? – zapytała.
Nie wiedziałem, co odpowiedzieć swej siostrze, wziąłem

ją więc tylko w ramiona i przytuliłem. Nasze usta złączyły się
w pocałunku...

– Skryba! Dawaj to pieprzone piórko!
To głos Żuka wdzierał się do snu. I ktoś siłą rozwierał 

mi usta.

– Wiesz, że tego zakazałem. Nikt nie wchodzi sam!
Moje powieki uniosły się. Zostały do tego zmuszone. 

Tuż nad sobą ujrzałem pałające gniewem oczy Żuka. Grzebał
mi palcami w ustach jak pieprzony dentysta.

– Nie gryź! – warknął. Czego miałem nie gryźć? 

Wepchnął mi palce prawie do przełyku i uchwycił coś 
miękkiego i łaskoczącego, co tam tkwiło. – Mam! – oznajmił 
z satysfakcją, wyciągając mi z krtani błękitne piórko. 
Podniósł je w górę jak skarb, podczas gdy ja w torturze 
odruchów wymiotnych i konwulsji starałem się złapać 
oddech.

– Przepraszam – wykrztusiłem. – Śniłem... śniłem...
– Nic nie śniłeś, patafianie! – wpadł mi w słowo Żuk. – 

Wchodziłeś sam. Nikomu tego nie wolno.

– Przepraszam, Żuczek... ja tylko...
– Spierdalaj. Spierdalaj i zdychaj, jak ci życie niemiłe. 

Tylko nie rób tego tutaj.

Spojrzałem na błękitne piórko, które przed chwilą 

wyciągnął mi z ust.

– Co brałem?

background image

– Błękitną Kołysankę. Chyba wiesz, że to tylko dla 

dzieci.

Odetchnąłem głęboko.
Odetchnąłem jeszcze raz.

background image

Kot Gracz

BŁĘKITNA KOŁ YSANKA jest na te chwile, kiedy w 

życiu coś się kiełbasi. Kiedy los rozdaje szturchańce. To 
piórko dla was, jeśli stwierdzacie nagle, że wasz czynnik 
tumiwisizmu spadł do zera. Błękitna Kołysanka opatuli was 
w kocyki i ukołysze, sprawi, że troski przejdą jak ręką odjął. 
Jest słodka. Ale małe ostrzeżenie od Kota. Kołysanka 
pomaga tylko do pewnego poziomu i nie jest to poziom zbyt 
wygórowany. Może leczyć małe zgryzoty; przy dużych daje 
dupy i pogarsza jeszcze sprawę. Tym, którzy wolą coś 
mocniejszego, polecam TASIEMCOROBACZYWCA. Z 
tym, że Kot nie przepada za tymi ckliwo-słodko-rozlazłymi 
piórkami. Życie jest po to, by je przeżywać, a nie o nim śnić. 
To piosenka do poduszki. Kot radzi – używajcie Kołysanki, 
nie nadużywajcie Kołysanki. Może wam zaszkodzić.

Status: śliczny legalny błękit, z ostrzeżeniami.

background image

Tak dobrze

Drżałem jeszcze po tej podróży, zlany potem, który 

mieszał się ze łzami. Nie wiedziałem już, co jest jednym, a co
drugim. Aż tak źle ze mną było. Żuk trzymał mnie za rękę. 
Było mi tak dobrze. Tak dobrze było czuć tę miękką dłoń 
pośród wszystkich włóczęg. U mych stóp leżała robosuka 
Karli.

– W porządku, Skrybku? – spytał Żuk głosem tak 

cichym i współczującym, jak wiosenne kwiaty, z nimi mi się 
kojarzył. Bo był czymś najniezwyklejszym. – Nie powinieneś
wchodzić sam, Skrybku. Ile razy ci powtarzałem? Nie 
poradzisz tam sobie bez Żuka. Mówiłem tak?

– Ja tylko próbowałem...
– Czego, Skrybku?
– Próbowałem tylko... – dukałem, ekshumując słowa. – 

Próbowałem tylko... Próbowałem tylko znaleźć trochę 
ukojenia...

Żuk przytulił mnie mocno do swojego wojskowego 

płaszcza i poczułem, jak kolekcja motocyklowych odznak 
wgryza mi się w wilgotny policzek.

– Biedny skurczybyku! – powiedział. – Nie ma już Brid. 

Nie ma furgonetki. Nie ma Des. – Machał mi przed nosem 
zróżowiałym już piórkiem. I ty myślisz, że to ich nam 
przywróci? Tak?

Głos miał znowu twardy, ale nadal pobrzmiewał w nim 

smutek. Nigdy go u niego nie słyszałem. Padał deszcz, 
manchesterski deszcz; wsłuchiwaliśmy się w cichy werbel, 
wybijany na okiennej szybie. Oczy Żuka pełne były deszczu i
kilka kropelek skapnęło mu jak łzy na policzki. Ale przecież 

background image

wszystkie okna były pozamykane, więc jak deszcz się tu 
dostał? Nawet okno, które się nie domykało, zatkane było 
starą bawełnianą koszulką, a więc skąd tan deszcz ściekający 
mu po policzkach? A może to łzy? Może to łzy?! Może Żuk 
znalazł w sobie łzy? I to napawało takim kojącym uczuciem. 
Takim ukojeniem.

Sprowadźcie mi moją furgonetkę płonącego pożądania, 

Jakże mi brakowało tego rydwanu. I wszystkich, którzy w nim
jeździli.
 Żuk ukradł jakiś tani samochód, żebyśmy mieli czym
wrócić do domu, ale był to tylko marny substytut. Furgonetka
była dobrym przyjacielem. Już jej nie było. Robosuka lizała 
moje trampki.

– Co ten pies tu robi? – spytałem.
– Suzie ci go podarowała. Nie pamiętasz?
– Gdzie Mandy? – zapytałem, bo dopiero teraz 

zauważyłem, że jej nie ma.

– Wyszła. Chyba się pokłóciliśmy.
Sięgnąłem do kieszonki koszuli po napalmowego szluga.

I zamiast niego wyciągnąłem stamtąd tekturową kartę. To 
twoja karta, powiedziała Suzie. Skąd się wzięła w mojej 
kieszeni? Suzie musiała mi ją tam niepostrzeżenie wsunąć, 
kiedy pogrążony byłem w ziołowym śnie. Długo 
przyglądałem się obrazkowi. Młody mężczyzna idący ku 
przepaści, podgryzany przez psa. Psa z realnego życia. 
Kolekcjonerski okaz.

– Wybaczysz mi, Żuk? – spytałem cicho, nie odrywając 

oczu od karty.

Kwiatowy zegar zrzucał płatki; popychane naszymi 

oddechami opadały zygzakami na dywan.

– Tak.
Ten głos.

background image

Ten głos Żuka.
Powiedział to.
Powiedział, że tak. Wybaczam ci. Ileż to znaczyło. 

Znaczyło wszystko.

Wybaczam ci tę chwilę słabości. Wybaczam ci 

wykroczenie. Wybaczam wzięcie Błękitnej Kołysanki. 
Wybaczam wejście w nią w pojedynkę. Wybaczam próbę 
odnalezienia tego, co straciliśmy.

Nigdy jeszcze nie słyszałem takich słów, a już na pewno 

z ust Żuka.

– Gdzie Stwór i Brid? – zapytałem. 
– Nie wiem. Sprawy przybierają zły obrót.
Żuk powiedział to z takim przygnębieniem w głosie. 

Poznawałem nieznaną mi stronę tego urodzonego przywódcy.
Był człowiekiem bez marzeń. Przeżywał marzenia innych 
ludzi; za pośrednictwem piórek. Była to obsesja Żuka, nie 
miał nic poza tym. Ja miałem Desdemonę, dla której mogłem
żyć, Żuk miał Wurta. A teraz to wszystko jakby z niego 
opadało.

Uświadomiłem sobie, że mam zamknięte oczy.
Kiedy je otworzyłem, Żuk był tuż przy mnie. Objął mnie

i owinął swoim czarnym wojskowym płaszczem. Było mi tak
dobrze. Chyba jak w rodzinie.

Podniosłem kartę do oczu. Młody mężczyzna z sakwą 

przerzuconą przez ramię kroczy ku otchłani, ujadający pies 
podgryza mu pięty. U góry karty widniała cyfra zero. U dołu 
słowo "Głupiec". Co Suzie przez to rozumiała? Suka Karli 
spała, posapując, u moich stóp.

– I co teraz, Żuk? – zapytałem, nie wiedząc, dokąd 

pójść.

– Nie wiem, Skrybo. Zwyczajnie nie wiem.

background image

Drzwi mieszkania otworzyły się z cichym poszeptem i 

do pokoju weszła Mandy. Twarz miała zarumienioną z 
zadowolenia.

– Gdzie byłaś? – spytał Żuk.
– Znalazłam Ikarusa Skrzydło – oznajmiła.

background image

Wężowe nożyce

Spuszczałem się między wargi Wenus. Miała zielone 

włosy, które okalały jej mlecznobiałą twarz, oczy tak jasne, 
że niemal mnie oślepiały, i przypominało to strzelanie 
gwiazdami w usta Bogini. A tam, gdzie na całunie nocy 
lądowało nasienie, rodziły się planety i gwiazdy. Tworzyłem 
swoim penisem planety, spuszczając się jak napalony Bóg. 
Sześć nocy zajęło mi przemierzenie całego wszechświata. 
Siódmej nocy odpoczywałem.

Z gigantycznym skrętem marychy, kapką wina i 

albumem Screaming Headache. I z paczuszką biskwitów. 
Ararutowych biskwitów.

Odnosiłem wrażenie, że siedzę w czyjejś głowie.
I tak też było.
Przewijały się ostatnie napisy. ŚNILIŚCIE GŁOWĘ 

BOGINI. W ROLACH GŁÓWNYCH WYSTĄPILI: 
IGIEŁKA JAŁOWCA I TOM JAŚMIN.

Grali przy tym hymn narodowy. To kraj, który kocham, i

tutaj pozostanę.

OBRAZ POWSTAŁ W STUDIACH CHIMERA 

CORPORATION.

REŻYSERIA: MAEVE SPROŚ. PRODUCENT: 

HEFAJSTOS KOWAL.

Siedzieliśmy z Żukiem, między sobą mając Mandy, w 

ostatnim rzędzie, otoczeni spółkującymi parami, trójkami. 
większymi grupkami. Tu i ówdzie jakiś samotnik kochał się z
własnymi palcami. Na podłodze, przy moich nogach leżała 
robosuka Karli. 

background image

SCENARIUSZ: BYRON MAJCHER. ŚWIATŁO: 

JULES ŻARÓWA.

Ludzie wstawali, by otrząsnąć się z pornowrażeń, 

wyciągali z ust różowe piórka, rzucali je na podłogę. Jedni 
wychodzili z transu ukradkiem, inni parskali hałaśliwym 
śmiechem. Jeszcze inni się całowali.

DŹWIĘK: CHER USZKO. MONTAŻ: IKARUS 

SKRZYDŁO.

– Kocham cię, Mandy! – krzyknął Żuk. Tulił ją do piersi.

Ona suwała dłońmi po jego podołku. Ja też ją kochałem.

Penis mi płonął.
Mandy znalazła Ikarusa. Poszła jeszcze raz do 

mieszkania Seba. Zastała go. Wydusiła z niego, co wiedział. 
Nie pytajcie jak. Nieważne. Gra się rozpoczęła.

DZIĘKUJEMY, ŻE ZECHCIELIŚCIE ŚNIĆ Z 

CHIMERĄ. SPONSOR: VAZ INTERNATIONAL. 
UNIWERSALNA MAŚĆ NA SZORSTKIE CHWILE 
ŻYCIA. NIE WYKORZYSTYWAĆ DO ZAKAZANYCH 
PRAWEM CELÓW.

Powiedzcie to lukowi.
Rozpierała mnie niepohamowana żądza miłości, 

rozniecona przez pornosa. Wyciągnąłem z ust piórko i 
obserwowałem, jak zmienia w moich rękach barwę na 
beżową.

Ja również chciałem pieprzyć wszechświat. A jeśli już 

nie wszechświat, to kobietę. Wszystko jedno jaką kobietę. 
Jezu! Wydymałbym nawet psa.

To jest właśnie pornos. Robi z człowieka boga. Boga 

miłości. Nawet ze mnie.

– O, Jezu! – wysapała podjarana Mandy. – Wilgotnieję.

background image

– A ja mam węża w kutasie! – powiedział Żuk. – 

Chodźmy stąd.

CHIMERA CORPORATION. WSPÓLNE SNY.

* * *

Ikarus nie grzeszył rozmownością. Właściwie to w ogóle

się nie odzywał. Był tłusty jak wieprz i z trudem wcisnął się 
do ciemni, w której my się już stłoczyliśmy. Zaczął 
przepuszczać pornosową mgiełkę przez przeglądarkę, 
wyszukując co pikantniejsze sceny.

– Masz dla nas jakiś dobry towar? – zagaił Żuk. W tonie 

Żuka wyczuwałem podniecenie, moje było nie mniejsze. 
Mandy też.

Mała, skąpana w czerwonym świetle salka ociekała 

lubieżnością. Seks był tu wszechobecny. 

Pornomontażysta nie raczył odpowiedzieć. Dalej 

przedmuchiwał ten materiał. Jego studio mieściło się tuż za 
widownią i przez Otwory projekcyjne widziałem ostatnich 
maruderów opuszczających swoje miejsca. Za drzwiami 
skamlała Karli, którą przywiązałem tam do greckiej kolumny.

– Ostry był ten pornos, Ikarusie. Zdrowo mnie 

podrajcował. – Ciężar prowadzenia rozmowy przerzuciliśmy 
na Żuka. Mandy gapiła się z fascynacją, jak Ikarus miksuje 
momenty. Pośpieszne pieszczoty, metry ciała ze snu, 
gwałtownie wchodzącego w orgazm. Wstęgi seksu. Wilgotne 
sny. Wizje uniesień. Ultrawytrysk.

Zupełnie jakby siedziało się w czyjejś głowie. W głowie 

kogoś, kto się masturbuje.

Co do mnie, to nie odrywałem wzroku od szklanego 

zbiornika nad pulpitem mikserskim. Leżał tam zwinięty 

background image

fioletowo-zielony kształt wysuwający raz po raz, jakby 
zapraszająco, język.

Zachowaj ten języczek dla siebie, głupi wężu.
– Seb nam powiedział, że masz trochę Angielskiego 

Voodoo – mówił Żuk. – To prawda?

Ikarus głębiej wepchnął piórko w pulpit.
Na wspomnienie tamtego ukąszenia podwójnymi zębami

jadowymi, lewa kostka u nogi zaczynała mi pulsować bólem, 
jakby dostawała wzwodu.

– Nie znam żadnego Seba – odburknął Ikarus.
– To ciekawe, bo on ciebie zna.
– Pewnie jakaś pomyłka.
– Ładny okaz tam trzymasz – powiedział Żuk, pokazując

ruchem głowy zbiornik. – Widzisz to? – Głaskał łebek węża 
przypięty do klapy. Ikarus nawet nie podniósł głowy mad 
swojego dymu. – Sam skurczybyka dorwałem – ciągnął Żuk. 
– Przytrzasnęłem go drzwiami i obciąłem łeb. – Zawiesił głos
dla osiągnięcia lepszego efektu, ale montażysta nie przerywał
pracy nad materiałem; sprawiał takie wrażenie, jakby znalazł 
tam coś niezwykle interesującego. Żuk zwrócił się do mnie: –
Widzisz tego węża w zbiorniku, Skrybku? – spytał.

Kiwnąłem głową, nie odrywając wzroku od oślizłego 

gada.

– Kawał skurwiela, co, Skrybku?
Patrzyłem w milczeniu na zbiornik, chłonąc wzrokiem 

fiolet i zieleń oraz rozwijające się powoli cielsko. Drań 
musiał mieć dobre cztery metry długości.

Żuk zwrócił się znowu do Ikarusa. 
– Aż strach pomyśleć, co by to było, gdyby taki wielki 

skurczybyk wydostał się na wolność.

Ikarus obrzucił go przelotnym spojrzeniem.

background image

– To mój najlepszy wąż – mruknął i znowu pochylił 

głowę nad mgiełką snów.

– Co tam masz? – spytała Mandy.
Ikarus spojrzał na nią.
– Chodź, i sama zobacz – powiedział.
Mandy pochyliła się nad pulpitem, przykładając oko do 

wizjera. Patrzyła tak chyba z minutę. Przez ten czas 
zjawowąż skończył się rozwijać. Każde powolne drgnienie 
jego cielska wyciskało ze mnie kolejną kropelkę potu. Piekła 
mnie już cała lewa noga.

– Nic tam nie ma– stwierdziła w końcu Mandy. – Nic nie

widzę.

– Trzeba się dobrze wpatrzyć, naprawdę dobrze – 

powiedział Ikarus.

– Nic, tylko dym.
– Nie masz w sobie wachy, dziewczyno. W odróżnieniu 

ode mnie.

I w tym momencie przyszło mi do głowy coś bardzo 

wrednego. Ikarus mówił nam, że ma w sobie jakąś domieszkę
Wurta. Licho wie, może bardzo małą; na zewnątrz nie było 
tego widać, ale może właśnie dzięki niej nadawał się do tej 
pracy. I pomyślałem sobie, że może udałoby się porwać tego 
tłuściocha i siłą dokonać za niego wymiany zwrotnej. Może 
Stwór wcale nie był mi potrzebny. Ale kiedy Ikarus wstał i 
kaczkowatym chodem podszedł do terrarium z wężem, 
stwierdziłem, że facet jest z mojego punktu widzenia 
bezużyteczny. Bezwartościowy. Do niczego. Gdzie mu tam 
do Desdemony. Gdzie mu do Stałej Hobarta. A może by go 
tak porwać i zmusić do pójścia na kurs samodoskonalący?

– Sam dym! – mówiła Mandy. – Nic tam nie ma.

background image

– Przekształcam mgiełkę w Wurt. Na tym polega moja 

praca. Ale w tej chwili zajmuję się czymś bardziej 
przyziemnym. Po prostu wycinam niektóre fragmenty. 
Wywalam te obciachowe, żeby ucenzuralnić całość. 
Legalizuję materiał. To moja robota. Niezbyt atrakcyjna, co?

Pytanie było retoryczne, milczeliśmy więc, a 

pornomontażysta skupił się znowu na niecenzuralnej scenie.

– Kawał bydlaka z tego węża – przerwał ciszę Żuk. – 

Nie chciałbyś, żeby się stamtąd wydostał, co? – Zabrzmiało 
to jak groźba. Żuk był w tym dobry.

Ikarus nie okazał niepokoju. Bez słowa uniósł rękę i 

odpiął najpierw jeden, a potem drugi zatrzask terrarium. 
Pokrywa uniosła się powolnym, seksownym ruchem, 
przywodzącym na myśl wydech. Zjawowąż drgnął czujnie. 
Cofnąłem się troszkę, tylko troszkę, usiłując nad sobą 
zapanować.

Noga piekła mnie jak licho.
– Z tym chłopcem coś nie tak? – zapytał Ikarus.
– Nie zwracaj na niego uwagi – powiedziała Mandy. – 

Powiedz lepiej, co widzisz.

Pornomontażysta zmroził mgiełkę do nieruchomej 

stopklatki.

– O, proszę! – oznajmił. – Pogwałcenie przepisów. 

Widzicie, te Wurty przysyła nam na prowincję Chimera, ale 
trafiają się źle zmontowane kopie.

W tym materiale są jeszcze momenty niedozwolone. 

Nielegalne sceny.

Muszę przejrzeć każdą sekundę. Głupiego robota, ale 

ktoś ją musi odwalić. Dla ciebie to tylko mgiełka. Dla mnie 
to sen, czyjś sen, a wszystkiego pokazać nie można. Cierpi na
tym całość. Ludzie chcą miłości. W tym, tutaj, materiale 

background image

bohater dźga ojca szpikulcem od rożna. W oko. Tego 
zwyczajnie nie wolno pokazać. Tego rodzaju sceny nie pasują
do Pomowurta.

Zabijają namiętność. Wyciąć draństwo w diabły!
Ikarus wsadził rękę do terrarium i chwycił węża tuż przy

łbie. Gad zaczął się wić jak chlastający bicz, ale Ikarus, 
trzymając go pewnie jedną ręką, sięgnął drugą po mały 
młotek. Umoczył jego główkę w słoju z jakąś papką.

Był to sok wyciśnięty z rdestu wężownika, jedyne znane 

antidotum na ukąszenie zjawowęża. Rdest ten rósł na 
równinach Utanki, ponurej krainy z Wurta wysokiego 
poziomu, dostępnego tylko dla koneserów. Ikarus puknął 
węża delikatnie młotkiem w wierzch łba. Gadowi zamgliły 
się wąskie jak szparki oczy i zachwiał łeb.

Na naszych oczach wąż z wściekłością wygryzł kawałek

snu. Cofnął się z nim w pysku z mgiełki, a dwa strumienie 
dymu zlały się w nowy stan, czysty stan.

– Tak już lepiej – orzekł Ikarus. – Od razu czyściej. – 

Przysunął się do mnie. Zauważyłem w jego oczach maleńkie 
żółte plamki, które jakby się rozjarzały jaśniejszym blaskiem,
kiedy podstawiał mi węża pod nos. Odskoczyłem odruchowo,
wpadając plecami na stół montażowy. Wylewały się z niego i 
rozpływały po całym pomieszczeniu strumienie gęstej 
mgiełki.

– O co chodzi, młodzieńcze? – spytał Ikarus. – Nie 

lubisz węży?

– Zabierz go ode mnie! – wrzasnąłem.
Ikarus pomachał mi wężem przed nosem. 
– Wszystko pod kontrolą– powiedział. – Jestem szefem 

węży.

background image

– Skryba miał niefortunny wypadek – powiedział Żuk. – 

Parę lat temu.

Do dziś nie może dojść do siebie.
– Ukąsił go taki?
– Tak.
– Od razu wiedziałem. Masz w sobie Wurta, chłopcze.
– Skąd...
– Wszyscy z początku zaprzeczają.
– Jestem czysty! Powiedz mu, Żuk, że jestem czysty!
– Lepiej, żebyś był – mruknął Żuk. – Nie cierpię hybryd.
Ikarus przewiercał mnie przenikliwym wzrokiem.
– Czysty to zakała, piórkowcu – powiedział, i 

przysięgam, że ujrzałem w jego oczach przebłyski odlotów. –
Masz w sobie domieszkę wachy, mały.

Te słowa sprawiły, że wciągnęło mnie wstecz w studnię 

wspomnień.

O lata, miesiące, zupełnie jakby czas był wysmarowany 

Vazem.

Coś odżywało...

***

Miałem siedemnaście lat. Tego dnia słońce było 

czerwone, a drzewa oblepione szpakami. Leżałem na trawie 
Platt Fields z dziewczyną imieniem Desdemona. Była moją 
piętnastoletnią siostrą, ale bardzo ją kochałem. Za bardzo. 
Bardziej, niż to przyjęte. Bardziej, niż to dozwolone. Leżała 
na wznak, rozmarzona i gorąca, moja dłoń gładziła ją po 
nodze, coraz wyżej i wyżej, a ona się uśmiechała. Obróciła 
nieco głowę i zetknęły się nasze usta. Stanął mi. Stanął pod 
wpływem własnej siostry. Pięć sekund później dotykała już 

background image

przez spodnie mojego stwardniałego członka, a potem 
wpełzła na mnie. Jej włosy tworzyły blond aureolę na tle 
szkarłatnego słońca, a ja pieściłem palcami wytatuowanego 
smoka na jej ramieniu.

– Gdyby ojciec nas teraz zobaczył... – powiedziała.
Tak powiedziała, wyobrażacie sobie? Naprawdę tak 

powiedziała. Nie było to żadne Wurtowe urojenie, ani 
robobełkot; były to realne słowa z realnych ust. Wargi 
Desdemony, w których widziałem dwie połówki snu, 
rozchyliły się lekko.

Jej wzgórek łonowy napierał na mojego członka i świat 

był piękny.

– Nie mówmy o tacie – odparłem.
– Boję się go, Skrybo. 
– Zawsze będę się tobą opiekował.
Pamiętam, że roześmieliśmy się wtedy oboje, a potem te 

wargi opadły na moje i złączyliśmy się w pocałunku.

Są rzeczy. których po prostu nie można zniszczyć, i to 

wspomnienie właśnie do takich należy.

Pocałowała mnie. Rozpalający zmysły pełen kontakt. 

Przesłaniała mi słońce. Leżałem z zamkniętymi oczami. Jej 
włosy muskały mi policzki, widziałem światła tańczące pod 
powiekami. Byłem w siódmym niebie.

– Zawsze będę cię kochać – rozległ się szept, i nie 

potrafię sobie przypomnieć, czy wyszeptałem to ja czy ona. 
Czułem coraz silniejszą przyjemność rozpływającą się po 
całym mym ciele aż po kostki nóg, zwłaszcza, nie wiadomo 
dlaczego, lewą. Tam ta przyjemność zdawała się być 
najintensywniejsza, pierwszy raz w życiu taką przeżywałem. 
Następne, co pamiętam, to krzyk Desdemony i ból 
wypierający w jednej chwili uczucie przyjemności. Siostra 

background image

zeskoczyła ze mnie, odwróciła się i rozwarła szeroko oczy na
widok migających barw. Pchnięty jak sprężyną, z ogniem w 
nodze poderwałem się do pozycji siedzącej i ujrzałem 
owiniętego wokół mojej kostki węża, który wbijał mi w ciało 
bliźniacze zęby jadowe, i słońce wydało mi się jednym 
wielkim bąblem.

* * *

Do rzeczywistości przywołało mnie ujadanie robosuki. 

Otworzyłem oczy. Mandy na wyprężonej smyczy trzymała 
Karli rwącą się do węża w ręku Ikarusa.

-Dostarczysz towar, Ikarusie... – mówił Żuk. – 

Angielskie Voodoo.

Albo już po twoim wężu... 

background image

Kot Gracz

Kot Gracz otwiera co rano swój wielki wór. Kociątka 

moje! Ileż w nim listów! Całe szczęście. że Kot ma taki 
wielki mózg. dobre narkotyki i cały czas wszechświata na 
udzielanie praktycznych porad. Te wasze problemy!

Jak wy, u licha, możecie tam z nimi w ogóle żyć? Realne

życie wydaje się ostatnio takie fizyczne; takie dołujące. A 
problem, który gnębi was najbardziej? Jak wmieść się wyżej?
Jak wyrwać się z tego grajdoła? Co zrobić, żeby żyć jak Kot?
Innymi słowy, dajcie mi się dorwać do PIÓREK WIEDZY. 
Gdzie kupić jakieś Angielskie Voodoo, jakiegoś Gadającego 
Krzaka, jakiś MegaŁeb? Albo wszystko jedno jakie Piórko 
Wiedzy, które być może istnieje, a być może nie? Kot 
powtarzał to tysiące razy: wiedzy się nie kupuje, na wiedzę 
się zapracowuje. No, ale listy wciąż napływają. Powiedzmy 
więc sobie raz na zawsze: Wurt Wiedzy jest tylko dla 
jednostek, nie dla stada. To wielobarwne kroki po drabinie 
snów. Wytwarzają je wniebowzięci dla swojej własnej 
rozrywki. Są niebezpieczne dla niewinnych.

Czyli dla was, kiciusie wy moje. Comprendes? Nie 

można ich kupić. Jeśli ktoś proponuje wam odsprzedaż 
takiego, to wierzcie mi, wciska wam podróbkę, piracką 
kopię. Piraci nie dają wiedzy, oni kradną tylko wasze 
pieniądze. I sprowadzają na was rozczarowanie. Bo te liche 
miksy są wszystkie, bez wyjątku, zainfekowane Żmijkami. A 
jeśli nie wiecie, co to Żmijki, to powinniście trzymać się na 
tysiące mil od Wurta Wiedzy.

To moje ostatnie ostrzeżenie. 

background image

Angielski ogród

Żuk wcisnął trochę Vazu w kolejny zamek i 

odjechaliśmy do bazy tanim zdezelowanym fordem. 
Czuliśmy się uskrzydleni, a nastrajały nas tak wrażenia 
wyniesione z seksownego pornosa oraz piórko Voodoo, które 
ściskałem mocno w palcach. Samochód był pełen śmiechu i 
świrowania, a każda mijana latarnia uliczna wydobywała z 
Piórka Wiedzy czarowne lśnienia; mieniło się w moich 
dłoniach czernią, różem i złotem, a najpiękniejsze było to 
złoto. Wpadliśmy do Ogrodów Rusholme jak zwycięscy 
wojownicy. Czekała na nas Skierka. Pomimo 
gwarantowanych zabezpieczeń dostała się jakoś do 
mieszkania i Żuk chciał wiedzieć, jak jej się to udało.

– Nie wiem, Żuczek – odparłem.
– Dawałeś jej klucz?
– Ja?
Skierka siedziała na kanapie i z niewzruszonym 

spokojem żuła czekogumę.

– Wyrzuć stąd tego bachora, Skrybo.
Spróbowałem, ale poniosłem sromotną klęskę. Dzieciak 

się zaparł.

– Nie chce się ruszyć, Żuczku – wysapałem, ciągnąc ją 

za ręce. Można by pomyśleć, że ktoś wysmarował jej zadek 
anty– Vazem.

– Należę teraz do bandy – oświadczyła Skierka. – Na 

miejsce Bridget. 

– Ta gówniara jeszcze tutaj? – spytał Żuk.
– Ano jeszcze...

background image

– Czyś ty już zupełnie ocipiał? Klucze rozdajesz komu 

popadnie?

– Ona jest samotna, Żuczek. Ma okropną sytuację 

domową...

Mandy parsknęła śmiechem.
– Jedźmy z tym koksem, Żuczek! – powiedziała.
Żuk podszedł do stołu i zaczął wcierać Vaz w lotki 

piórka Voodoo. Widziałem pobłyskujące żółte lśnienia 
otwierające w mojej wyobraźni drzwi do żółtej mgiełki, w 
której czekała na mnie siostra. Żuk wyłuskał Parę Dżemów, 
tak jakby spodziewał się ciężkiego odlotu, łaskocząc 
jednocześnie Mandy piórkiem po twarzy.

– Spróbuj, czy rozmiar ci pasuje – powiedział i 

wepchnął je Mandy w usta.

– O, bogowie – jęknęła, przyjmując piórko jak 

robokurwa. – Wilgotnieję.

Żuk ruszył w stronę Skierki.
– Żuk! To dla niej za mocne!
– Sama się prosi, Skrybo, niech bierze.
– Jest nieletnia, Żuczek...
– Wszyscy jesteśmy nieletni – odparł, a Skierka ochoczo

otworzyła buzię, gotowa przyjąć dar. Żuk wsunął piórko w 
usta dziewczynki. Widać było, że go to podnieca. Założę się, 
że podrajcowany wciąż Różowym pornosem, dostał wzwodu.

– Robiłaś to już kiedyś? – spytała Mandy z sennych 

głębin Wurta.

– Pewnie, że robiłam. Mnóstwo razy! – odparła Skierka.
– No to łykaj – powiedział Żuk.
– Uspokój się, Żuk – zaprotestowałem. – Mandy, pomóż 

mi...

Ale Mandy już nie było, odleciała na piórku.

background image

Po chwili w jej ślady poszła Skierka.
Zostaliśmy tylko ja i Żuk.
– Żuk?
– Co?
– Chyba źle robimy. Zbastuj trochę.
– Tak? A bo co?
– Voodoo jest niebezpieczne. Jeszcze go nie znasz, Żuk. 

Ja tam byłem.

Ono...
– Przyssij się, mały! Straciliśmy Brid i Stwora, żeby ci 

dogodzić. Bierz teraz, kurwa, i nie marudź! Szukajmy tej 
twojej siostry. 

Otworzyłem usta, żeby dalej protestować, ale zanim 

zdążyłem coś powiedzieć, Żuk wepchnął mi w nie piórko i ja 
też zacząłem odlatywać, odlatywać na dobre, aż do 
wilgotnego źródła, i tak jak dawno temu, z Desdemoną u 
boku, poczułem przewijającą się czołówkę i chwilę potem już
mnie nie było...

WITAJCIE W ANGIELSKIM VOODOO. 

PRZYGOTUJCIE SIĘ NA ROZKOSZ. WIEDZA JEST 
SEKSY. PRZYGOTUJCIE SIĘ NA BÓL.

WIEDZA JEST TORTURĄ.
...spadałem na ogrody.

* * *

Ogród był zadbany i piękny, kwintesencja angielskości, 

dokładnie taki, jakim go zapamiętałem, z szemrzącymi 
fontannami i masą dziko rosnących kwiatów, 
przepełniających klomby. Otaczał go kręgiem mur, odległy 
jednak o wiele mil, a poza tym zupełnie mnie nie obchodziło,

background image

co jest po drugiej stronie. Mnie interesował tylko ogród; 
upojne wonie pieściły zmysły, a fala rozkoszy dławiła, 
odnosiłem wrażenie, że każda kropla płynącej żyłami krwi 
przypuszcza zdradziecki szturm na mego członka. Chciałem 
eksplodować w boginię ziemi, wiedźmę gleby. Najchętniej 
wykopałbym dziurę w ziemi, żeby to uczynić, ale coś mnie 
powstrzymywało: świadomość misji. Byłem w Wurtcie i 
wiedziałem, że w nim jestem, ale nie na skutek Nawiedzenia!

Czułem przepływające przeze mnie prądy samokontroli, 

zupełnie jakbym został czymś zaszczepiony, jakąś nową 
wiedzą. Znajdowałem się w ogrodzie Angielskiego Voodoo, 
szukałem tu piórka Osobliwej Żółci otwierającego drogę do 
miejsca, gdzie czekała na mnie cierpiąca Desdemona. Żuk z 
Mandy, trzymając się za ręce, spacerowali pośród kwiatów 
jak kochankowie.

Skierka zerwała kwiat i unosiła go ku nozdrzom. 

Uśmiechała się, łaskotana zapachem. Suka Karli goniła za 
motylami między krzakami dzikiej róży, obsypywały ją 
opadające płatki. Cholera! Najwyraźniej Żuk również 
robosuce wsunął piórko w pysk. Mniejsza z tym. Byliśmy tu 
wszyscy, dobrześmy się bawili. Wiedza sączyła się z kwiatów
jak pyłkowe tchnienie. Żuk uniósł rękę, pomachał do mnie 
jakoś leniwie, a ja odpowiedziałem mu tym samym.

Świat był błogi. Zapadałem w mgiełkę spokoju i tylko 

na tym się skupiałem.

Rozglądałem się za ogrodnikami. Tymi, których 

spotkaliśmy z Desdemoną poprzednio. Albo chociaż za 
ptakami na drzewach. Ale ogród był pusty. Tylko Skitrowcy 
spacerowali tu pośród kwiatów. 

Ogród był pusty.
Coś mi tu nie pasowało.

background image

– Żuk! – zawołałem. Odwrócił do mnie rozanieloną, 

uśmiechniętą twarz. – Coś jest nie tak – powiedziałem. Żuk 
dalej się uśmiechał.

– Wszystko gra, Skrybku – odparł cicho. Przyciągnął 

Mandy mocniej do siebie, upajając się jej bliskością.

Coś mi tu jednak nie pasowało.
Poruszenie w trawie, pod moimi nogami. Może to żółty 

ptak szukający pożywienia? Spuściłem wzrok.

Pomiędzy źdźbłami trawy i łodyżkami kwiatów pełzał 

fiolet z zielenią.

Zjawowąż!
Te oślizłe kreatury znalazły drogę nawet do ogrodu 

rozkoszy.

Cofnąłem się o krok – Żuk!
Za późno.
Wąż unosi się z trawy, wypełniając ogród swoim 

biczowatym cielskiem. Wpatrują się we mnie wężowe oczy.

O, cholera!
Jak on się tu dostał?
– Żuk! – krzyknąłem. – Tu jest Żmijka! Piórko nie jest 

prawdziwe. To piracka kopia!

Żuk za daleko już odjechał, by się tym przejmować. A 

wąż śmiał się ze mnie.

W WASZYM SYSTEMIE JEST JAKAŚ ŻMIJKA, 

MALUTKI.

– Co się dzieje? – spytałem.
Żmijka to wirusowy implant, zarazek wprowadzony do 

systemu Wurta – sposób na zadawanie cierpienia.

JESTEŚCIE W TEATRZE. NAZYWA SIĘ 

ANGIELSKIE VOODOO.

background image

TO PIRACKIE PIÓRKO WIEDZY. BEZWZGLĘDNIE 

NIELEGALNE.

NIC, CO TU OGLĄDACIE, NIE JEST 

RZECZYWISTE.

– Co?
– To gorsze od rzeczywistości. Jesteście aresztowani, 

chłopcze. Czy to do ciebie dociera?

Cofnąłem się od tego wrednego pyska i rozejrzałem za 

Żukiem i Mandy, za Skierką i Karli. Zobaczyłem tylko cztery
chwiejne sylwetki w trakcie odskoku i w następnej chwili 
poszedłem w ich ślady, odskoczyłem, a ogród zblakł do łachy
poczerniałego zielska... 

* * *

Uśmiechała się do mnie policjantka Murdoch. Jej 

rozdziabowaty partner stał pół metra dalej, przy drzwiach 
łazienki, przesłaniając sobą mój poster z Madonną. Po pokoju
wił się fioletowo-zielonymi skrętami cielska cienioglina 
wprost z ogrodu. Partner Murdoch emitował to widmo z 
przenośnego nadajnika, a wąż kierował na nas infowiązkę. 
Nigdy jeszcze takiego nie widziałem. Był to wąż z ogrodu; 
przeszedł za nami do realnego świata. Musiał mieć w sobie 
trochę Wurta – robo, widmo, Wurt – wszystko to wymieszane
w dwumetrowy odcinek gęstego dymu o pomarańczowych 
ślepiach omiatających nas wszystkich infowiązką; z żółtych 
splotów wydobył się głos:

MAMY PODSTAWY PODEJRZEWAĆ, ŻE TO GRA 

NIELEGALNA.

– Nie. Ja... to... to tylko...

background image

Siedziałem znowu w moim ulubionym fotelu, szukając 

rozpaczliwie słów. Nic rozsądnego nie przychodziło mi do 
głowy.

PROSZĘ WYJAŚNIĆ SPRAWĘ POJAZDU 

ZAPARKOWANEGO NA DZIEDZIŃCU.

Nie potrafiłem. Nie byłem w stanie się poruszyć. Nie 

mogłem nawet kiwnąć palcem w swej obronie.

PROSZĘ WYJAŚNIĆ TEN AKT POGWAŁCENIA 

PRAWA.

– Ja... nie potrafię.
Z całego mojego ciała poruszały się tylko usta, a i to 

niezbornie. Bełkotałem jakieś usprawiedliwienia, mętne 
usprawiedliwienia.

Mandy i Żuk leżeli na kanapie, nadal objęci tak jak w 

ogrodzie. Widziałem, że ich ciała są jeszcze w trakcie 
odskoku ze snu, chociaż twarzy nie pokazywali. Skierka stała
przy kominku, oczy miała pełne życia. Przyglądała się 
chytrze Murdoch. Nic nie kombinuj, mała. Ta baba stłucze 
cię na kwaśne jabłko. Robosuka Karli warowała przy nodze 
Skierki, pod sierścią dygotały jej plastykowe kości.

WSPOMNIANY POJAZD NIE JEST 

ZAREJESTROWANY NA NAZWISKO ŻADNEJ Z 
OBECNYCH TU OSÓB.

Skierka zaczęła się przesuwać chyłkiem w stronę 

policjantki.

JESTEŚCIE RÓWNIEŻ PODEJRZANI O 

NABYWANIE I WYKORZYSTYWANIE ROZMAITYCH 
INNYCH NIELEGALNYCH ARTYKUŁÓW, TAKICH 
JAK...

– Wystarczy, Shaka– rzuciła Murdoch. 

background image

To te stwory mają imiona?! Te dymne widma? Nie 

wiedziałem.

' PRZYSŁUGUJĄ IM OKREŚLONE PRAWA NA 

MOCY DEKRETU NUMER PIĘĆ.

– Oczywiście, że przysługują – burknęła Murdoch. – Ale

teraz ja przejmuję inicjatywę.

Skierka była już pół metra od Murdoch. Żuk i Mandy 

nadał leżeli w objęciach, nadal drżeli, ale powoli, bardzo 
powoli zaczynali dochodzić do siebie.

PODEJRZANI RÓWNIEŻ O PRZETRZYMYWANIE 

OBCEJ WURTISTOTY. ŻYWEGO NARKOTYKU. 
DEKRET NUMER PIĘTNAŚCIE JEDNOZNACZNIE 
STANOWI...

– Dosyć! – krzyknęła Murdoch. – To ja ich 

namierzyłam. Ja ci ich nadałam. Przetrzymywanie, 
posiadanie, przemyt. Wszystko, co chcesz.

Przychodzisz na gotowe. – Wyciągnęła zza paska 

pistolet zapalający. Fotel obejmował mnie ciasno, a w 
palcach wciąż czułem dotyk ogrodu.

– Gra skończona. Partnerze, skuć ich.
Ciałoglina ruszył ku nam rozkołysanym krokiem, 

przelewając z nogi na nogę ciężar wielkiego brzuszyska. 
Mandy już się ocknęła i przekręcała twarzą do miejsca akcji. 
Oczy nabiegały jej strachem. Żuk jeszcze nie reagował. Leżał
zwinięty na kanapie, drżąc po odskoku, oszołomiony 
Wurtzwłoką.

– Z drogi, dziewczyno – powiedziała Murdoch, nie 

spoglądając nawet na Mandy. Mandy wstała z kanapy 
spokojna i obojętna. Murdoch mierzyła z pistoletu prosto w 
głowę Żuka. – Dobra, szefie, pobudka.

Żuk ani drgnął.

background image

Tak samo ja. Odnosiłem wrażenie, że czas spowolnił 

swój bieg, a ja jestem tylko muchą z wysmarowanymi 
miodem skrzydełkami, schwytaną w jego sidła.

TO NIE JEST STANDARDOWA PROCEDURA 

odezwał się widmoglina.

– To może złożysz skargę, Shaka?
NIE, PSZEPANI. NIE ZŁOŻĘ.
Karli i Skierka ruszyły w stronę Murdoch. Pazury suki 

zaskrobały o dywan.

– Odwołaj je, mały. Wiesz, że to koniec.
Chciałem, ale wargi miałem spieczone i drętwe, a język 

jak kołek.

– Odwołaj je, kurwa! ! ! – wydarła się Murdoch, 

zaciskając palce na pistolecie zapalającym, wycelowanym 
dokładnie w potylicę Żuka. 

Oto, gdzie buja ten bohater, kiedy najbardziej go 

potrzeba. Śpi sobie w najlepsze na starej, zarobaczonej 
kanapie, kupionej za niecałego piątaka w Graciarni.

– Jedną już skułem, Murdoch – wydyszał partner. Jego 

słowa tonęły w ciężkim sapaniu. Zerknąłem w tamtą stronę. 
Chodziło o Mandy, tłusty gliniarz przykuł ją sobie 
kajdankami do nadgarstka. Sprawiał wrażenie bardzo z siebie
zadowolonego. Najprawdopodobniej nie spotkał jeszcze 
takiej jak Mandy dziewczyny.

Wkrótce miał się o tym przekonać.
Widmoglina zamiatał infowiązką po całym pokoju, 

szukając dowodów.

MAM COŚ zameldował w pewnej chwili.
– Co? – spytała Murdoch.
BRAK JESZCZE WYSTARCZAJĄCYCH DANYCH.

background image

– Dzięki za informacje, Shaka, ale chyba działasz mi 

trochę na nerwy.

ZROZUMIAŁEM. Oczy Shaki zapłonęły 

jasnopomarańczowo, gotując się do wyemitowania 
ogniowiązki.

– Tylko spokojnie, ludzie. – Murdoch dawała dobre 

przedstawienie, ale ja dostrzegałem na jej twarzy kropelki 
potu. – Ciebie też to dotyczy, Shaka! Schłodź te wiązki, bo 
jeszcze krzywdę komuś zrobisz.

I oczy widmowęża przełączyły się z emisji gorącej na 

zimną. Z całego wijącego się cielska gada przebijało 
rozczarowanie.

Skierka i Karli były już bliskie podjęcia decyzji, tylko 

nie wiedziały. co robić, jak to rozegrać. Skierka wyciągała 
rękę, tak jakby chciała powiedzieć: "Proszę nie robić 
krzywdy moim przyjaciołom, pani policjantko", i wcale nie 
miałbym jej tego za złe. Suka warczała cicho.

– Cofnij się, Skierko – powiedziałem, odnosząc 

wrażenie, że zamiast języka mam w ustach ochłap mięsa. I 
mała cofnęła się, czyli miałem u niej jakąś żałosną namiastkę 
moresu. Opuściła powoli rękę i zaczęła miętosić w palcach 
fałdy brudnej sukienki.

– Cofnij się, Karli. – Ponownie mój głos. I suka też 

posłuchała, a więc może zawdzięczałem Suzie więcej, niż 
myślałem. Oddała mi władzę nad psem, przekazała ją w 
całkowitej tajemnicy. Karli cofnęła się trochę, ale ślepia 
miała wciąż czujne, pełne żądzy walki.

– Okay. W porządku. – Murdoch odetchnęła, ale nadal 

mierzyła z pistoletu prosto w mózg Żuka. – Skuj teraz tego 
tam – dorzuciła, wskazując ruchem głowy na mnie. Jej 

background image

partner, ciągnąc za sobą Mandy, ruszył do mojego fotela. W 
wolnej ręce trzymał drugie kajdanki. 

– Ręce mi się kończą, Murdoch – zauważył.
– Rób, kurwa, co mówię! – padła odpowiedź. – Do 

fotela! – Gruby gliniarz stanął nade mną, gmerając 
nieporadnie kluczykiem w zamku kajdanek.

Gościu był nieudacznikiem, już to zauważyłem, ale 

powstało w nim jeszcze trochę ikry. Pomachał kajdankami 
przed moimi półprzytomnymi oczami.

– Spokojnie, młodzieńcze – wymruczał.
Nie miałem władzy nad ciałem, mogłem jednak 

poruszać ustami, już się o tym przekonałem.

– W dupę mnie pocałuj, grubasie– powiedziałem, 

dziwiąc się samemu sobie, że stać mnie na takie słowa.

– To koniec, ważniaku – rzuciła Murdoch do śpiącego 

Żuka. Żuk drgnął, wybudzając się z głębokiego snu.

– Wiem – wymamrotał głosem ociekającym jeszcze 

sokiem gry. Wiem, kiedy przegrywam.

To do ciebie niepodobne, Żuk. Gdzie się podziała twoja 

hardość?

Gruby partner trzymał mnie wolną ręką za nadgarstek i z

samozaparciem próbował przykuć go kajdankami do fotela. 
Szamotałem się z nim niemrawo, ale Wurtzwłoka wciąż 
jeszcze zamulała mi mózg i w półśnie oczekiwałem świtu. 
Kajdanki pobrzękiwały, nie zatrzaskując się. Gliniarz 
kropelkami potu zraszał mi spodnie.

– No – mruknął. – Dalej! – Chyba bardziej do kajdanek, 

niż do mnie.

– Zdaje się, że ci już powiedziałem – odezwałem się. – 

Weź, i w dupę mnie pocałuj.

background image

Spojrzał na mnie jak na zły sen, z którego nie może się 

przebudzić.

I bardzo dobrze. I o to chodzi.
– Wstawaj, Żuk, tylko powoli– powiedziała Murdoch.
– Wstaję jak spóźniony pociąg – wymamrotał Żuk, 

przekręcając się na kanapie. – Wygrałaś, Murdoch. Gra 
skończona.

Gruby gliniarz, zaaferowany szarpaniną ze mną, 

zapomniał o Mandy.

W odróżnieniu od widmogliny: WYDAJE MI SIĘ, SIR, 

ŻE ONA CHCE...

Było już za późno.
Mandy obróciła się, wsparła plecami o plecy gliniarza, 

wolną ręką chwyciła go od tyłu za szyję i szarpnęła do siebie 
tak silnie, że zaczął krzyczeć. Poczułem, że opadają ze mnie 
ostatnie warstwy Wurta i umysł się wyostrza. Moje ręce 
wystrzeliły błyskawicznie, szybciej niż węże, ku wolnej dłoni
gliniarza, którą usiłował podważać palce Mandy. Zacisnąłem 
dłoń na jego kłykciach. 

– Powiedziałem: spadaj, wieprzu.
Murdoch, widząc co się święci, spuściła Żuka z muszki 

pistoletu, by obrać nowy cel. Żuk przekręcił się na kanapie i 
usiadł na jej brzeżku, trzymając już rękę za pazuchą kurtki.

MURDOCH! MAM COŚ!
Ale Murdoch zrozumiała już swój błąd. Odwracała się z 

powrotem do Żuka, ale było za późno, o wiele za późno. Żuk 
wyszarpnął rękę zza pazuchy, w dłoni ściskał pistolet. Swój 
pistolet. Wreszcie w użyciu.

– To już ta godzina, Murdoch? – wycedził.
– Shaka! – Okrzyk Murdoch zdopingował widmowęża 

do działania.

background image

Jego wiązki skoncentrowały się na pistolecie w dłoni 

Żuka.

PISTOLET ZAPALAJĄCY. KALIBER 0.38. PEŁNY 

MAGAZYNEK.

SZEŚĆ POCISKÓW.
Partner Murdoch wyrywał się mnie i Mandy, ale mocno 

go trzymaliśmy.

– Juhu! – krzyknęła Mandy. – Istniejemy!
– Nie rób głupstw – ostrzegła Żuka Murdoch.
– Zabij, Karli! – krzyknąłem. – Niszcz!
Młodej suce nie trzeba było tego powtarzać.
Pistolet zapalający Murdoch ryknął i bluznął 

płomieniem, ale suka była już przy policjantce i zbiła ją z 
nóg. Karli przygniotła całym ciężarem leżącą na podłodze 
Murdoch i kąsała ją po twarzy. Pocisk utkwił w ścianie, 
strącając płatki z zegara, a spanikowany Shaka szył wiązką 
na oślep. Skierka biegła już z zaciśniętymi piąstkami do mnie
i grubego partnera Murdoch. Żuk wymachiwał swoim 
pistoletem, a z jego oczu wyzierał czysty Dżem.

Ciałoglina posłał mnie potężnym pchnięciem wydatnego

kałduna z powrotem na fotel, i wlokąc za sobą Mandy, z 
którą wciąż był skuty, zaszarżował na Żuka. Mandy waliła go
pięścią po plecach, wymyślając na całe gardło od najgorszych
skurwieli, ale gliniarz, nie zwracając na nią uwagi, schylał się
już po leżący na podłodze pistolet Murdoch.

Czasami trochę za daleko się posuwamy, partnerze.
Żuk strzelił do niego.
Żuk go zastrzelił! I chociaż od tamtego miejsca i czasu 

dzieli mnie teraz tyle mil i dni wciąż słyszę ten wytrysk 
płomienia.

background image

Murdoch krzyczała pod suką Karli, odpychając od siebie

zakrwawionymi pięściami te mordercze szczęki. Suka gryzła 
ją po palcach. Ciałogliniarska krew bryzgała na ściany i 
podłogę. Ależ to była piękna jatka, prawdziwy 

ogród szkarłatnych ran, i radował mnie ów widok. Moje 

życie wyrwało się na kilka tamtych chwil spod kontroli.

– Shaka! – wrzasnęła Murdoch. Twarz miała całą we 

krwi od psich kłów. – Shaka, wzywaj pomoc! Wzywaj 
pomoc!

Wszędzie opadały płatki, osypywały się fałami z 

roztrzaskanego cyferblatu zegara, a Shaka, emitując poprzez 
te płatki wiązkę, łączył się z posterunkiem. Tylko że ta 
wiązka była teraz gorąca! W zetknięciu z nią płatki stawały w
ogniu; wąż siekł wiązką, zdecydowany spalić wszystko. Linia
ognia sunęła po oparciu kanapy w stronę Żuka. Widząc to, 
Żuk strzelił do węża. Widma nie można, rzecz jasna, 
zastrzelić. Pocisk Żuka przedziurawił tylko skrzynkę 
antenową widmogliny. Shaka stał się rannym duchem.

Zwyczajnym widmem, bladym, walczącym o życie 

widmem. Jego wiązki zgasły. Pysk zastygł w milczącym 
krzyku, a w cielsku z dymu zaczęły się otwierać dziury. 
Przybladł do czarnej, głębokiej pustki, która oznacza 
Widmośmierć.

Żuk siedział na kanapie jak przyklejony, trzymając 

pistolet w zaciśniętych kurczowo dłoniach, oczy miał jeszcze 
rozszerzone bitewnym podnieceniem. Murdoch krzyczała 
spod suki.

– Ściągnijcie ze mnie to bydlę! – wrzasnęła Mandy. 

Twarz miała zapaćkaną gęstą krwią ciało gliniarza. 

– Błagam, niech mnie ktoś rozkuje.

background image

Nareszcie mogłem się poruszać. Otrząsając się ze 

strachu, wstałem z czepiającego się mnie fotela. Podszedłem 
do martwego gliniarza. Znalazłem na podłodze kluczyki i 
uwolniłem Mandy.

– Dzięki, Skrybku – powiedziała.
Kajdanki, których jedna bransoletka obejmowała nadał 

przegub gliniarza, opadły na linoleum. Obok ciała leżał sobie 
pistolet Murdoch. Podniosłem go i wsunąłem do kieszeni.

– Wystarczy, Karli. – Suka cofnęła się z ociąganiem.
Żuk wstał z kanapy i przyłożył pistolet zapalający do 

skroni Murdoch.

Aż miło było patrzeć na jej zakrwawioną, wykrzywioną 

strachem gębę.

Czekała na ten moment, zaciskając mocno swoje 

gliniarskie powieki. Dostrzegłem piórko leżące na podłodze, 
obok głowy Murdoch. Podniosłem je. Tanie, podrabiane 
Piórko Wiedzy przybierało w moich dłoniach beżową barwę.

– Wystarczy, Żuk – powiedziałem. – Robota wykonana.
Wszyscy gdzieś tam jesteśmy, czekając na zaistnienie. 

background image

Część druga

Dzień dwudziesty

pierwszy

“Kochany, będziesz go miał do oporu".

background image

Zanieczyszczony basem

– Pora na gwóźdź wieczoru! Wczujcie się! Wczujcie! 

Dwie dłonie, każda osobno, ale w takt dominującego rytmu, 
obsługują syjamskie decki.

– Pora na wielki gwóźdź wieczoru! Specjalnie dla 

wielbicieli Collyhursta. Oni tu są! Są w tym pieprzonym 
Limbie!

Dwie dłonie, dwie małe ludzkie dłonie, obsługują 

podwójne, potrójne, poczwórne decki aparatury Systemu 
limbicznego.

– Oto kawałek importowany specjalnie dla was! Aż z 

Noirpool! Leci na cały zicher z Systemu limbicznego, 
nowość z północy. Oto spływa na was pierwszej klasy sen! 
Ha ha ha! Tańczyć, frajerzy, tańczyć!

Bliźniacze dłonie obsługują nieskończoność decków, 

miksują sny z historiami czasu rzeczywistego, wyciskają 
siódme poty z ciasno upchanych ciał. Potrafię poderwać do 
tańca umarłego. Co tam, kurwa! Potrafię poderwać do tańca 
robota, poderwać do tańca Widmo.

Patrzyłem przez szybę kabiny, obserwowałem z góry 

ciżbę podrygującą lędźwia w lędźwie, albo w pojedynkę. 
Mężczyźni, kobiety, rzeczywiści albo Wurtowi. Robo albo 
dymki. Wreszcie poruszam nimi wszystkimi, całą tą 
zbieraniną, wszystkimi najprzeróżniejszymi formami 
istnienia, poruszam nimi w rytm najnowszego remiksu z 
Interaktywnej Madonny.

– Nareszcie wszyscy razem! – krzyknąłem. I mój 

wzmocniony głos poniósł się na cały kraj, nad wszystkimi 

background image

otwartymi przestrzeniami, docierając do wszystkich 
Limbotek, do wszystkich najmroczniejszych zakamarków.

– Puszczaj tę Limbiczną łupankę, biały chłopaczku – 

zawołał ktoś z parkietu tanecznego. Głos dotarł do mnie 
przez system niczym flara, sama purpurowa jasność, po 
prostu głos jakiejś przypadkowej dziewczyny, wychwycony 
w odpowiedniej chwili, ale na tę chwilę jego właścicielka 
stała się królową.

– Mówi do was na żywo i bezpośrednio, z przerwy 

między taktami, tu, z samej góry, Mistrz Ceremonii Inkaust, 
w skrócie MC Ink. To kawałek dla ciebie, samotna tancerko! 
Z życiem teraz! Tańcz!

Posłuchała. I wszyscy poszli za jej przykładem. I cała 

buda zaczęła zachodzić mgiełką, zakołysała się w rytm 
muzyki.

– Trafiasz do nich, Ink! – zauważyła Skierka z kąta, w 

którym siedziała, jedząc Bassburgera z plastykowej tacy. – 
Rozruszałeś towarzycho, i to jak!

– Nie, no, słuchaj, jeszcze wcześnie. Uważaj, bo 

zapeszysz!

– Byle tak dalej – wymamrotała pomiędzy kolejnymi 

kęsami. W tym momencie pukanie do drzwi. Aj, waj. Znowu 
jakaś glinda.

– Nie mam czasu – krzyczę.
– Ej tam, panie Di-dżej, weź, dołóż trochę basu – woła 

głos zza przepierzenia. Nie rozpoznaję go, ale Skierka uchyla
mimo wszystko drzwi i widzę za nimi jakiegoś wymoczka z 
wyrazem głębokiego niedosytu w oczach.

– Za mało basu, człowiek – mówi, oczy ma pełne 

szklistej ekstazy. – Więcej basu! Więcej basu!

background image

– Ja tak nie uważam – odpowiadam. Jakby mnie nie 

słyszał.

– No dorzuć tego basu! Bądź człowiekiem!
Skierka przesuwa się i zasłania sobą szparę w drzwiach.
– Pan Ink mówi, że nie – informuje klienta.
– Oj, weźcie!
– Idź w pizdu, w gruchę lecieć, niedoróbku! – mówi 

Skierka i zatrzaskuje gościowi przed nosem drzwi kabiny.

Ta mała za szybko dorasta, i to chyba z mojej winy.
Ale ja już się takimi rzeczami nie przejmuję.
Tracę wolę przejmowania się czymkolwiek i odkrywam, 

że to piękne.

Może zmieniam się na gorsze. Może na lepsze.
Bo kto wie, czy gorsze nie jest lepsze, kiedy człowiek 

stoczy się dostatecznie nisko.

Rzucam krążek na matę decka, kładę igłę strzykawy w 

rowku rozbiegowym, podregulowuję odsłuch w słuchawkach,
a następnie wyzwalam z całej aparatury maniacki wrzask.

– Oto kawałek dla was! Kawałek dla narodu! Dla 

wszystkich i każdego z osobna. Dla was, Limbiczne ćpuny! 
Oto najnowsza produkcja Dingo Zadka! Ochrzcili ją: 
“Próbkowany pod flekiem". Wiecie chyba, dlaczego! Dingo 
Zadek z Wilkołakami na żywo w swoim ostatnim hicie, za 
moment, Na razie remiks “Deszczowej dziewczyny". 
“Próbkowany pod pierzyną"! Mocna rzecz, kochani!

– Mogę iść na pogigowy bankiet, Ink? – pyta Skierka.
– Nie, nie możesz. Pomaszerujesz prosto do domu. Karli

cię tam odprowadzi, a ja przyjdę później.

– Oj, Skrybku...
– Nie nazywaj mnie tak.

background image

Podkręcałem decki coraz głośniej, aż do Ultimaksa, huk 

narastał. Ludzie podrygują, tłoczą się, improwizują, ogarnia 
ich amok. Z ciemnego kąta zawyła w takt muzyki robosuka 
Karli, dałem ją wiec bezpośrednio na fonię, wmiksowując to 
ujadanie w rytm. Tłum to podchwycił, wyjąc do wyświe-
tlanych nad salą księżyców w pełni. Wyglądali jak stado 
lisów w rui. Tylko patrzeć, jak zaczną się parzyć, a to 
wszystko dzięki mojej muzyce; byłem w siódmym niebie, 
kochałem władzę; i naraz znowu pukanie do drzwi

– Każ im spadać, Skierko. Żadnych targów.
– Spadajcie! – zawołała Skierka. – Żadnych targów!
– To ja, Skrybo – dobiegł głos zza drzwi i na jego 

dźwięk ręce zawisły mi nad deckami. Tancerze wypadli z 
rytmu, zmylili krok, i system przyniósł mi ich protestacyjny 
jęk.

O, cholera! O, nie! Nie teraz!
– 
Mandy? – spytała Skierka.
– Spław ją! – warknąłem.
– MC Inky jest zajęty – zawołała niepewnie w kierunku 

zamkniętych drzwi.

Nic z tego.
– To ja, Skrybku. Niezupełnie już nowa dziewczyna. A 

potem cisza i moja walka z samym sobą, by puścić ten silny 
głos, głos Mandy, mimo uszu.

– Jest ze mną Żuk – dorzuciła i zacząłem się troszkę 

łamać.

– Skryba? – To wołał Żuk; głos miał taki nalegający, taki

przymilny.

Pieprzę! tym już koniec.
– 
Ja się tak nie nazywam, stary. – Opierałem się, a 

przynajmniej próbowałem.

background image

– Żuk chce się z tobą zobaczyć, Skrybku – wtrąciła 

błagalnym tonem Mandy. – Nie może sobie znaleźć miejsca 
bez twojej akcji.

Płynęły chwile, głos Dingo Zadka doprowadzał tłum do 

ekstazy, a Skierka patrzyła na mnie z tym wyrazem w oczach,
z tym słodkim wyrazem.

– Mam ich wpuścić, panie Skry... znaczy się, Ink?
Przeszło siedem taktów muzyki, zanim odpowiedziałem.
Drzwi kabiny otwierają się i ta bezbożna dwójka, ta para

grzeszników wpada do pomieszczenia Di-dżeja, i nie byłem 
w stanie temu zapobiec, moje chwiejne serce przepełniała 
miłość do nich. Posiniaczona miłość, jeśli chodzi o ścisłość.

– Skrybo! – huknął wylewnie Żuk.
– Spoko, Żuk – odburknąłem. – Nazywam się teraz MC 

Inky.

– Tak, tak. Słyszałem. – Oczy błyszczały mu potrójnym 

blaskiem. – Kopę lat, stary.

– Jasne.
Celowo tłumiłem miotające mną uczucia, żeby mu 

dokuczyć, żeby się odkuć, żeby wyrównać rachunki.

Żeby wyrównać rachunki. Bo czasami trzeba robić 

wszystko, co się da, żeby się nie uśmiechnąć, nawet odrobinę.

– Skrybo, kochany, widzę, że masz tu ze sobą całą świtę!
– Zajęty jestem, Żuczek – odburknąłem. I faktycznie 

byłem, obsługiwałem decki niczym pielgrzym szukający 
drogi do Boga. To znaczy do boga Limboteki. Boga muzyki, 
ukrytego w rytmach.

– Skierkę i sukę Karli – ciągnął Żuk. – Prowadzasz się z 

nimi. To ci się chwali. A ja myślałem, że ostatnio jesteś na 
tym świecie sam jak palec.

background image

– Może za mało mnie znasz, Żuczek. – Spojrzałem mu w

oczy i zobaczyłem czającego się tam ducha frustracji.

Żuk był jak zombie. Jeden z tych zombie, które widuje 

się przy pracy na całodobowych stacjach benzynowych, jak z
nabiegłymi krwią, pełnymi oparów, znudzonymi oczyma 
nalewają paliwo i Vaz w baki rajfurmobili. Nigdy dotąd nie 
widziałem Żuka tak znudzonego.

– Tu akurat może masz rację – przyznał. Musiałem się 

odwrócić.

– Jak leci, Mandy?
– Powolutku, Skrybo – odparła. Włosy miała czerwone 

jak lakier na skrzynce pocztowej i to przyprawiało mnie o 
dreszcz.

– No, Mandy – wymamrotał Żuk. – Poznaj Skrybę na 

nowo. Zarabia teraz na siebie. Puszcza te... jak im tam, 
cholera... a, nieważne...

Jego głos odpłyną] w dal, a wzrok wybiegł na dobre 

tysiąc metrów, poza granice tego królestwa, i skupił się tam 
na jakimś cudzie.

– Na czym on jest, Mandy?
– Na Tasiemcorobaczywcu.
O, kurczę. Tasiemcorobaczywiec. To złe piórko, Żuczku.

Źle pograłeś.

– Cholera, człowieku! – powiedziałem, odwracając się 

znowu do niego. – Co się z tobą dzieje?

– Ej, Skrybo?! – zapytał. – Jak ci się udało tak ustawić? 

Masz jakieś kontakty?

– Owszem, mam.
– Super!
– Tak. Super – odparłem. – Wyglądasz na całkiem 

zbzykanego, Żuczek.

background image

– Chyba tak. Ale to dobre bzykanko.
– Słychać coś o Stworze albo Bridget?
– A jakże, codziennie.
– Naprawdę?
– Co dzień z nimi jestem.
– Znalazłeś, ich?
– Jasne. Są tutaj, robaczki – i popukał się nie obciętym 

paznokciem w skroń. No tak, Tasiemcorobaczywiec.

– A ty co tu robisz, Mandy? – zapytałem.
– Powiedział, że chce ciebie odszukać. Powiedział, że 

chce odnowić z tobą bliski kontakt...

– Święta racja, Skrybku – wtrącił Żuk.
– Powiedział, że chce zebrać z powrotem Skitrowców.
– Skitrowcy nie żyją – powiedziałem. Żuk otworzył i 

zaniknął usta, jak Termoryba przeżuwająca zakażoną krew.

W tym momencie na scenę wypadł Dingo Zadek ze sforą

akompaniujących mu Wilkołaków. Stanowili obszarpaną 
zbieraninę hybryd; robopsy, widmopsy, dziewczyny i chłopcy
psy. Podnieśli ogłuszającą wrzawę, wyjąc co sił w płucach 
jak wilki i waląc się pięściami po futrach, i pomimo gniewu, 
jaki mnie zalewał, udało mi się to wyciszyć na mikserze.

– Co robimy, Psoludzie? – krzyknął Dingo do tłumu.
– Szczekamy na Brytanię!!! – Jeden głos, jedno wycie.
– Będziesz patrzył na tego gównojada?! – żachnął się 

Żuk. – Wygląda, jakby miał w sobie za dużo Alzatczyka.

– Od początku do końca – odburknąłem, obserwując 

psoczłowieka przez szybę kabiny. Doprowadzał ciżbę do 
histerii, jego futro miotało się po scenie w rytm wybijany 
przez psa perkusistę.

Kawałek nazywał się “Suczy magnes", a on szczekał 

rapem.

background image

– Ja tego nie trawię – warknął Żuk. – Psie kurestwo! 

Kogo, do cholery, może coś takiego rajcować?

– Naród go uwielbia.
– Pieprzone zboki! Cała ta hałastra, to kurewskie 

nasienie. Chromolona zgraja nieczystych!

– Gdzie teraz mieszkasz? – spytała Mandy.
– Nie mogę powiedzieć.
– Gówno tam, nie możesz! – prychnął Żuk. – Żuk cię 

pyta! To ja cię wyciągnąłem bagna. Pamiętasz, jak żyłeś, 
Skrybo? Zanim mnie poznałeś?

– Nazywam się MC Inky.
– Dla mnie zawsze będziesz Skryba. Ewentualnie Stevie.
– Czyli to koniec – mruknąłem.
– Z czym koniec?
– Z nami.
– Z tej roboty teraz żyjesz, Skrybku?
– Nie. Niezupełnie. Tylko tu sobie dorabiam.
– Znam tę śpiewkę.
– Handluj dalej narkotykami, Żuczek. Żadnych 

problemów.

– Podłącz nas, Skrybku.
– O, nie.
– No, Ink. Pod bas.
– Nie przekabacicie mnie.
– Mam trochę Wurta.
– Skończyłem z tym.
– Dobrego Wurta.
– Odtruwam się.
– Mam Tasiemcorobaczywca.
– Nie chcę o rym słuchać.
O, Boże, daj mi silę. Nie wódź mnie na pokuszenie.

background image

– Podłącz mnie, Inkuś. Pod bas. Mnie i Mandy. Zależy 

nam. Prawda, Mandy?

Mandy patrzyła na mnie tym pierwszym spojrzeniem, 

jakim mnie obrzuciła, kiedy zobaczyłem ją kradnącą 
Krwiowurta ze straganu na targu.

– Nie mam już nad nim kontroli, Skrybku – powiedziała.

Zerknęła na Żuka kołyszącego się w rytm jakichś ukrytych 
snów Tasiemcorobaczywca. – Wchodzi teraz sam. Mówi, że 
ja nie pasuję tam, gdzie on chodzi. Mówi, że nie zasługuję na 
poznanie Desdemony. A ja chciałabym poznać twoją siostrę, 
Skrybo. Z tego, co słyszę, wynika, że to równa dziewczyna. 
Nie wiem, co powiedzieć. Naprawdę brakuje mi paczki. 
Brakuje mi taszczenia obcych po schodach, Brakuje mi 
ciebie, Skrybo. Nie zalewam.

Milczenie. Ja, zdębiały.
Przerywa je Żuk.
– Pewnie, że nie zalewasz, Mandy. No bo czy nam 

wszystkim tego nie brakuje?

– Myślisz, że Desdemona tęskni za Skitrowcami? – 

spytałem.

– Dalej szukasz tego trupa, Skrybo? – prychnął Żuk i 

wtedy gniew przerwał tamę, przebił się do moich oczu, 
wycisnął z nich łzy.

– Chyba powinieneś wziąć dupę w troki, Żuk, i zabrać 

się stąd.

– Przestań, stary! Podłącz nas. Posmakujmy tego basu. 

No, Skrybku. Nie bądź żyła. Ten jeden raz! Dawaj!

Okay, Żuku. Jak chcesz. Twoja wola. Mam tylko 

nadzieję, że zadławisz się przy tym na śmierć. Trzymałem w 
ręku pięciobolcowy wtyk i drżałem, niosąc go do gniazda. 
Prosto do złącza bramki. W momencie, gdy wtyk baskabla 

background image

znalazł się w złączu, Żuk rozdziawił szeroko usta i z dziąseł 
puściła mu się krew. A ja podkręciłem poziom, podkręciłem 
bas na cały zicher, daleko poza dopuszczalne przepisami 
granice, wołając jednocześnie do tłumu na parkiecie:

– Limbiczny narodzie! Specjalnie dla was! Wczujcie się!

Wczujcie. Dingo Zadek! Woła do was! Zostaw trochę 
miejsca na bas, Psia gwiazdo!

Zadudnił bas i naród oszalał, zafalował, a Żuk tańczył w 

powietrzu, rozsadzany zawiesistymi falami dźwięku. 
Wydawało się, że jego ciało zaraz się rozerwie. Wykrzykiwał 
moje imię, wołał, żebym nie dawał basu głębiej.

Kochany, będziesz go mial do oporu!
Znacie to uczucie?
Założę się.

background image

Dzień dwudziesty

drugi

“Mój umyśl był jak obcy, bezwzględny obcy z pistoletem

w dłoniach".

background image

Zapluta Nora

Bramkarzem w Zaplutej Norze był tłusty, biały królik. Z 

poplamionego piwem futrzanego kołnierza sterczała mu 
popryskana krwią głowa, a w wielkich białych rękawicach z 
jednym palcem trzymał ogromny kieszonkowy zegarek. Duża
wskazówka stała na dwunastce, mała na trójce. Wybiła 
właśnie trzecia nad ranem.

Jakieś dwie dziwki usiłowały dostać się do środka bez 

symbolu kodowego. Królik nie dawał się im zbajerować. 
Machnąłem mu przed nosem laminowaną kodowaną 
przepustką z małym, rozkosznym szczeniaczkiem przeciętym
na pół ludzkim dzieckiem, nakrapianą strzępkami futra, 
ważną na wszystkie strefy pogigowego bankietu; na odwrocie
widniała fotografia nagiego Dingo Zadka z jego 
(autoryzowanym) autografem. Wokół krawędzi przepustki 
biegł slogan: Dingo Zadek. Trasa koncertowa Szczekając na 
Brytanię. Organizacja – Das Uberpies Enterprises.

Królik bramkarz przeskanował przepustkę, a potem 

spojrzał mi w oczy. Było to stalowe spojrzenie.

– Robiłem dziś wieczorem za Di-dżeja Dinga, kolego – 

poinformowałem go. To go ostatecznie rozbroiło; wpuścił 
mnie.

Przecisnąłem się przez oślizłe portale, przez dziurę w 

ziemi, długim szpalerem półek z dżemem, prosto w tłum. Na 
małej przestrzeni tłoczyło się tu z pięćset osób; przyjaciele, 
kochankowie, wrogowie, mężowie, żony,

krewni, cichodajki, agenci, menedżerowie, kuśnierze, 

erotomani, obiboki, pięknisie i łajzy, Di-dżeje, V-dżeje, S-
dżeje, ciotki, pociotki, ekskochanko-wie, krecipłyty. Cała 

background image

świta Dingo Zadka tańcząca wokół torebkowego Wurta 
emitowanego z belek stropowych i wylewająca się w tańcu 
do Fetyszowego Ogrodu, w światło księżyca ulicznej latami.

Wkroczyłem w ten tłum i tłum mnie wessał, stopiłem się

z nim od razu, muśnięty powiewem Rozkoszy. Od niej po 
prostu nie można uciec. Na miłość nie ma mocnych. A jeśli 
do tego jest nawiewana bezpośrednio poprzez instalację 
klimatyzacyjną, to jaką ma się szansę? Wziąłem pierwszy 
wdech i poczułem się lekki jak papierowy samolocik. 
Kurczę, to był markowy Wiatr Rozkoszy. Odetchnąłem 
ponownie, tym razem pełną piersią, w głowie mi zawirowało 
i z miejsca pokochałem każdego w tej ciżbie. Podryfowałem 
do baru i zamówiłem szklankę Fetysza. Moją paletę wrażeń 
zbombardowały, krzesząc iskry, mroczne pikantne nutki i już 
płynąłem napalony. Z systemu Zaplutej Nory leciał ,As 
kościany". Oryginalnie nagrał go Dingo Zadek, ale to był 
ostry (ostry!) remiks doprawiony przez Kwaśną Lassie, i 
rozgrzewał tańczący tłum do białości. Odwróciłem się i 
oparłem plecami o bar, żeby lepiej widzieć salę. Patrzyłem w 
krzywe zwierciadło. Takie, z którego twoje spojrzenie 
odwzajemniają tylko najlepsze fragmenty. Tak właśnie działa 
wyborna mieszanka Rozkoszy z Fetyszem, psiomuzyki ze 
ścisktańcem; sprawia, że człowiek czuje się gwiazdą w 
swoim własnym układzie.

Pociągnąłem z upodobaniem kolejny łyk Fetysza, 

odetchnąłem głęboko wonią Rozkoszy, po czym otworzyłem 
się na tłum i na ścisk, i po prostu się w nich rozpłynąłem. 
Jezu, musiałem odetchnąć!

Nad salą był balkon i nagle naszło mnie przemożne 

pragnienie, żeby się tam znaleźć ł patrzeć z góry na tę 
czeredę. Odepchnąłem się więc od baru, wkroczyłem w 

background image

żywioł i ściskając mocno szklankę, zacząłem się przepychać 
wąskimi prześwitami miedzy tańczącymi. Jedni byli ubrani 
na czarno, inni na purpurowo, jedni w winyl, inni w futra, 
jedni w dym i zioła, inni w łachmany, jeszcze inni w 
barchany. Reszta w jodełkę. Były tu wszystkie kolory. 
Spływałem już potem, kiedy natknąłem się na kilka osób 
dzielących się w kółeczku piórkiem. Kiedy przechodziłem 
obok, ktoś z nich połaskotał mnie w przelocie tym piórkiem 
po gardle, tylko w przelocie, tak że odlatując od nich na 
skrzydłach burzy w pościgu za ofiarą, zaledwie przez 
moment miałem przed oczyma wizję skąpanych w 
księżycowej poświacie łąk. Paczka była na Skrzydłach Burzy,
i przepychając się dalej do schodów, unosiłem ze sobą 
słodkie wrażenie tego snu. Skrzydła Burzy pomogły mi 
przecisnąć się przez tłum i wspiąć po schodach. Czułem się, 
jakbym po nich frunął. Ku balkonowi, gdzie czekał na mnie 
świat.

Był to mój pierwszy Wurt od osiemnastu dni, od 

wieczoru, kiedy załatwiliśmy tamtego tłustego gliniarza, i 
odnosiłem wrażenie, że wracam do domu, taki był 
smakowity. Może słabłem w swoim postanowieniu? Z tym, 
że to słabniecie nie wydawało mi się wcale takie złe.

Na balkonie było spokojniej. Nie tak tłoczno. Były tu 

krzesła i ludzie rozmawiający ze sobą przy stolikach, i 
jedzenie. I jedzenie! Nie jadłem od tygodnia! Tak mi się 
wydawało. Ale najpierw musiałem spojrzeć w dół, zobaczyć 
ten ścisk z wysoka. I kiedy spojrzałem w dół, ostatnie 
fragmenty Skrzydeł Burzy przyprawiły mnie o wrażenie, że 
szybuję nad tańczącymi; nad psami i widmami, robo i 
Wurtami, mieszającymi się w Rozkoszy.

background image

Był tam Żuk otrzeźwiały już po basowym odlocie, 

trochę jeszcze roztrzęsiony, ale uwijający się wśród tłumu jak
roboprostytutka, przyjmujący piórka od przypadkowych 
znajomych. Rozejrzałem się więc za Mandy. Nigdzie jej nie 
widziałem. Ale wypatrzyłem Tristana i Suzie, którzy, pod-
trzymując w górze swoje wspólne włosy, snuli się pośród 
narodu. Jezu! Była tam też ta widmodziewczyna, jak ona się 
nazywała? Próbowała spuścić nam łomot w Butelkowie. 
Chmura! I nie do wiary, Skryba również tam był, wsuwał 
sobie piórko w usta. Nie! Niemożliwe! Ja jestem tutaj, na bal-
konie, nie tam na dole! Tam na dole nie ma prawa mnie być! 
Usiłowałem nad sobą zapanować, starałem się ustalić, gdzie 
w końcu jestem.

Obserwowałem siebie rozpływającego się w tłumie, w 

dymie. I tak było lepiej. Być znowu jednym, znowu stanowić 
jedność.

Teraz pojawiła się Mandy. Zobaczyłem ją. Stała w 

ścisku, a jakiś frajer łaskotał ją w usta piórkiem, bez 
wątpienia Pomowurtem, w nadziei, że ją podjara. Spróbuj 
Krwiowurtem, pacanie. Będziesz miał większe szansę. 
Facetowi chyba nie wyszło, bo chwilę potem kulił się już i 
trzymając kurczowo za jaja, osuwał w tłum. Niewielu 
stamtąd wstawało. Mandy złowiła jednak piórko w locie. 
Cholera! Co za dziewczyna! Fajnie byłoby się budzić z taką u
boku, z dniem przygód w perspektywie.

I w tym momencie z bliska, z lewej strony, ktoś mnie 

zagadnął, ale byłem przecież pewien, że nikogo tam nie ma. 
Odwróciłem się zatem i jednak ktoś tam stał... ten 
Dżentelmen. Tylko tak można go określić. Dżentelmen był 
odziany w wiedzę i cierpienie. I w groszkowozielony 
trzyczęściowy garnitur z tweedu, ze skórkowymi epoletami. 

background image

Twarz osłaniały mu gęsta broda i wąsy, które w jakimś sensie
rekompensowały cofające się z czoła

włosy. To, co z nich zostało, zaplecione było z tyłu 

głowy w jakiś skomplikowany węzeł, który zwisał mu nad 
ramieniem. Oczy miał intensywnie żółte, łagodne i 
rozmarzone. Rozbudzały najgorsze wspomnienia. Wargi miał
pełne i czerwone, i kiedy się rozchylały podczas mówienia, 
wydawało mi się, ze zwraca się bezpośrednio, bezpośrednio 
do mej duszy.

– Tak. Ta dziewczyna jest warta zachodu – powiedział, 

jakby miał wgląd we wszystkie moje sekretne myśli. Mówił z
silnym irlandzkim akcentem i to znowu obudziło we mnie 
wspomnienia, odczucia, których nie potrafiłem umiejscowić, 
coś jakbym słyszał już kiedyś ten głos, ale nie zwrócił na 
niego wówczas wystarczającej uwagi.

– Zgadza się – przyznał mężczyzna. – Nie zwracałeś na 

mnie wystarczającej uwagi.

Przecież ja nic nie powiedziałem! Cholera! Zupełnie jak 

z Bridget.

– Jesteś Śpiochem? – zapytałem.
– Tak jakby, ale w zupełnie innym sensie niż Bridget
– Co?
– Szukasz Desdemony. Mam rację, Skrybo? – Znał moje

imię.

– Bardzo dużo wiesz...
– I Bridget, rzecz jasna. Chciałbyś odnaleźć Bridget. Jest

tylko jeden szkopuł; obawiasz się, że Stwór jest dla ciebie 
ważniejszy od Bridget. Ze względu na możliwość dokonania 
wymiany zwrotnej na siostrę. I to napełnia cię poczuciem 
winy.

– Kim jesteś? – zapytałem.

background image

Upił z kieliszka łyczek czerwonego wina.
– Chodźmy coś przekąsić. – 1 odwrócił się do mnie 

plecami. Ja również się odwróciłem, żeby ruszyć za nim, 
kiedy to jednak czyniłem, Dżentelmen gdzieś się ulotnił. 
Zupełnie jakby rozpłynął się w powietrzu. Rozejrzałem się 
dookoła, ale nigdzie go nie było. Po prostu się 
zdematerializował. W mym sercu powstała próżnia, nikomu 
nie życzę takiego uczucia.

Odwróciłem się, by spojrzeć jeszcze raz na tłum 

kłębiący się w dole. Na salę wkraczał właśnie Dingo Zadek. 
Szedł przez ciżbę, zbierając pochlebstwa. Setki rozkochanych
rąk dotykało i głaskało z uwielbieniem jego futro, a tłum 
rozstępował się przed nim, zmieniając płynnie geometrię. 
Wszyscy, z wyjątkiem tej centralnej postaci, człekopsa 
Dingo, potracili głowy. A trochę dalej, w dole, w 
najciemniejszym kącie sali formowało się z dymu ciało. 
Mignęło mi na moment, a zaraz potem wtopiło się w świat 
ścisku. Ale aż podskoczyłem, choć nie wiedziałem dlaczego.

Czułem się taki pusty w środku, i jedyną rzeczą, na 

której mogłem skupić uwagę, było jedzenie. Stół uginał się 
pod ciężarem dań. Ileż tu było frykasów; ślinka napływała do
ust. Maleńkie skrzydełka skowronków, gotowane w 
świńskim sosie. Atramentowe worki kałamarnic ociekające 
na podściółkę z liści palmowych. Pieczone na węglu 
drzewnym jaja strzyżyków w szafranowej marynacie. I gałki 
oczne jagniąt przybrane ciemnymi włóknami końskiego 
chleba, smażone na widmooliwie. Uczta ta była dziełem 
szefa kuchni Zaplutej Nory, mężczyzny o długich, 
błyszczących od Vazu, zaczesanych do tyłu włosach, i 
zapadniętych policzkach, które porastała szczecina 

background image

kilkudniowego zarostu. A w oczach tego człowieka coś się 
czaiło, jakieś wielkie wyczekiwanie.

– Wcinaj, Jeżyk – zachęcił mnie. – Smacznego.
– Nie omieszkam – odparłem, napychając usta 

smakowitościami. – O, pyszne!

– Mów wszystkim, że przyrządzał to Bamie. Szef 

Barnie. Będziesz pamiętał?

– Będę – obiecałem w przerwie pomiędzy kolejnymi 

kęsami. I naraz wyrósł obok mnie Żuk, i zaczął sobie 
zgarniać wszystkiego po trochu na talerz.

– Niezła wyżerka, co, Skrybo? – mruknął.
– Owszem – przyznałem. – Szef Barnie to przyrządzał. 

Szef Bamie obdarzył mnie uśmiechem.

– Widziałeś ostatnio tę Murdoch, Skrybo? – spytał Żuk.
– Staram się teraz nie rzucać w oczy.
– Tak, pewnie. Przygrywając do tańca podrygującej 

sforze psiodupków w Limbicznym klubie. Faktycznie nie 
rzucasz się w oczy, nie ma co.

– Muszę się z czegoś utrzymywać, Żuczek.
– Ale niezłego kota popędziliśmy tej dziwce, nie?
– Tak.
– Szkoda, że nie dałeś mi dokończyć.
– Przysłaliby kogoś innego.
– Wiem. Ale ominęła mnie niewąska radocha. Hej, a tak 

przy okazji, Skrybku, dzięki za tę basową szprycę! Zajebisty 
odlot! Kurde molo!

– Żuk?
– Co?
– Nie odtrącaj Mandy.
– Co?
Znowu to psuł.

background image

– Ona jest twoim biletem.
– Tak... widzisz... kończę z tą dziewczyną. Już tak na 

mnie nie leci. Nie chce brać piórek. A przynajmniej tych, 
które ja jej proponuje.

– Martwię się o ciebie. Żuk.
Popatrzył na mnie, tylko przez moment, ale piękne było 

to spojrzenie. Jedno z tych starych, twardych spojrzeń Żuka. 
Potem piórko znowu zadziałało, przejęło kontrolę, i jego 
oczy zaszły potrójnym blaskiem, który przesłonił mu wzrok.

– Za dużo tego bierzesz, Żuczek – zauważyłem. – Za 

dużo Robala.

Chyba chciał się na mnie wydrzeć, ale w tym momencie 

jego uwagę przykuło coś za moimi plecami. W jego oczach 
znowu pojawiło się to twarde żukowe światełko.

– Tristan! Stary! I to z Suzie na holu! – krzyknął, witając

wchodzącą po schodach parę.

– Żuk... posłuchaj...
Ale jego już nie było, odepchnął cherlawego, młodego 

biesiadnika i ruszył zygzakiem na spotkanie sczepionej 
włosami parze. Patrzyłem, jak obejmuje Suzie, a potem 
Tristana, gładząc przy tym ich fryzurę długimi, błyszczącymi 
od Vazu palcami. Para smutasów odwzajemniała mu się tym 
samym, a ja tylko patrzyłem, zafascynowany tą sceną. Suzie 
uśmiechnęła się do mnie; był to tajemniczy, bardzo 
tajemniczy uśmiech, i znowu poczułem, jak we mnie 
wchodzi, jednym spojrzeniem ogarniając pieszczotą całe 
ciało. Cóż takiego miała w sobie ta kobieta, czego innym, 
prócz Desdemony, brakowało? Świat wokół mnie wirował. 
Fetysz i Rozkosz, i taniec; brało mnie to wszystko. 
Odwróciłem się do miłości plecami i zostawiając Żuka, 
zrobiłem krok w pustą przestrzeń. Czekał tam na mnie ze 

background image

swoją mądrością Dżentelmen w trzyczęściowym 
groszkowozielonym garniturze.

– Nie pozwól im się zdominować, Skrybo – powiedział.
– Zdradzisz mi swoje imię? – zapytałem.
– Wiesz, kim jestem.
– Tak – przyznałem. – Znam cię. – Tylko skąd?
– To na razie wystarczy – orzekł, czytając w moich 

myślach.

– Czy Stwór jeszcze żyje?
– Żyje. Bridget też.
I znowu zaintrygowało mnie coś w jego głosie.
– Skąd to wszystko wiesz?
– Obserwuję świat.
– Gdzie jest Stwór?
– To chyba sam powinieneś ustalić.
– Powiedz mi!
Patrzył na mnie. Tymi żółtymi oczyma. Z tym wyrazem 

głębokiego uznania, na które tylko raz na jakiś czas udaje 
nam się zasłużyć. Spojrzenie miał złociste, i wszystkie 
przykre wspomnienia, wspomnienia wszystkich strat, zaczęły
ode mnie odpływać. Zakochiwałem się, zakochiwałem się na 
poważnie w tym człowieku. Ale nie wiedziałem dlaczego; 
miałem tylko świadomość, że jest to zakochiwanie się w 
dawno utraconym przyjacielu, którego nigdy dotąd się nie 
spotkało. Chciał coś powiedzieć, ale nagle oderwał ode mnie 
wzrok i skierował go ponad moim ramieniem w lewo.

Obejrzałem się i zobaczyłem ściskających się Żuka i 

Tristana.

Z tym, że Tristan nie zwracał na Żuka uwagi, 

najmniejszej uwagi. Patrzył w skupieniu głęboko w oczy 
Dżentelmenowi. Nie widział go nikt inny. Dopiero teraz to do

background image

mnie dotarło. Tylko ja i Tristan. To nas łączyło, ale co 
oznaczało?

– Co się stało? – spytałem, i Dżentelmen ponownie 

spojrzał na mnie oczyma pełnymi bólu i cierpienia.

– No właśnie, Skrybo – powiedział. – Masz w sobie jad.
– Ukąszenie węża? – spytałem.
– Nie wiem, skąd się w tobie wziął. Jedni po prostu go 

mają, inni nie. Ci, którzy go mają, powinni z tego korzystać. 
Ty nie korzystasz.

– Nie wiem, jak.
– Ja też nie wiedziałem. W twoim wieku. Pewnego dnia 

to odkrywasz. Pewnego dnia zaczynasz rozumieć. Świat 
wsuwa się na miejsce. Dojdziesz do tego.

– Niby jak? – zapytałem, ale Dżentelmen, zamiast mi 

odpowiedzieć, znowu wykonał tę sztuczkę ze znikaniem.

– Skryba! Chodź tu! – Głos Żuka wyrwał mnie z transu. 

– Skryba. Pogadajmy. – Zostawił w spokoju Tristana i znowu
szedł do mnie. Oczy pod narkotycznym szkliwem latały mu 
na wszystkie strony. – Mam ci coś do powiedzenia, Skrybo. –
Głos miał tubalny, nie otrząsnął się jeszcze do końca z 
zastrzyku basu. – Posłuchaj! – krzyknął, chwytając mnie 
mocno za ramię.

– No, mów.
– Skryba... ja... ja chcę... po prostu...
Rozejrzał się nerwowo dookoła, płochliwie, a ja, co 

bardzo rzadko mi

się zdarzało, spojrzałem mu zdecydowanie w oczy. Nie 

wytrzymał mego wzroku.

Nie wytrzymał go! Żuk nie potrafił na mnie spojrzeć! 

Uciekał z oczyma. Cud nad cudami!

background image

– No, mówże. – Głos miałem twardy, chłodny. 

Wspominałem już, że przestawałem się czymkolwiek 
przejmować.

Przymusił się do spojrzenia na mnie i powiedział:
– Mam coś dla ciebie.
Wyciągnął z kieszeni swoją puszkę po tytoniu i podał mi

ją.

– Nie mogę tego przyjąć – wyszeptałem. – Nie mogę...
– To dla ciebie.
Żuk nosił swoje narkotyki w tej starej puszce po 

Wiśniowej Machorce od czasów, kiedy uczęszczał do szkoły 
średniej dla opóźnionych Droyls-den State. W jej 
hermetycznym mroku przechowywał Dżemy i Vaz, Puszki i 
Cienie, Piórka i Mgiełkę, wszystko, co mu wpadło w ręce. 
Miał tam wszystkie swoje sny. To była jego skrzynia 
skarbów.

– Nie mogę tego przyjąć, Żuczek.
– Otwórz – powiedział.
Puszka otworzyła się lekko, z miłym dla ucha 

psyknięciem. Przygotowałem się na widok grochu z kapustą, 
dżungli trefnych narkotyków. Ku memu zaskoczeniu, na dnie
wymoszczonym bawełnianą szmatką spoczywało samotne 
piórko.

– Żuczek!
Piórko było granatowoczarne z różowym połyskiem. 

Ująłem je w drżące palce; zafurkotało mi rozkosznie w ręku, 
jakby używał go nadal jakiś ptak ze snu, szybujący na falach 
Wurta.

– Żuczek!
Przekręciłem piórko, by odczytać białą etykietkę.
Tasiemcorobaczywiec.

background image

– Żuczek!
Uświadomiłem sobie, że powtarzam w kółko jego imię; 

w głowie miałem pustkę, byłem zbyt wstrząśnięty, by myśleć.

– Wiesz, że nie mogę wrócić, Żuczek.
– Po dziurki w nosie się go ostatnio naćpałem – 

powiedział. – Nie miałem siły przestać.

– Jakie jest?
Łamałem się pod naporem tych aluzji do niedawnej 

przeszłości.

– To klejnot wśród Wurtów, Skrybo. Tylko że zacząłem 

się uzależniać. Zwyczajnie nie mogłem przestać, brałem tego 
tasiemca i brałem. Czyni wszystko pięknym. Ale znasz mnie, 
wiesz, że nie cierpię się uzależniać od jednej przyjemności.

– Nie wiem, czy...
– Des tam jest – wpadł mi w słowo, pokazując na piórko.

– No, wiesz, w pewnym sensie.

– A ja jestem tutaj i próbuję z tym zerwać.
– To po prostu przez pamięć... przez pamięć... Nie 

chciało mu to przejść przez gardło.

– Wiem – dokończyłem za niego. – Przez pamięć starych

dobrych czasów. Skitrowców.

– Właśnie.
I odwrócił się ode mnie ku swojemu staremu ja. 

Przepchnąwszy się z powrotem do stołu z jedzeniem, zaczął 
kadzić Szefowi Barniemu, że jest geniuszem w kuchni 
bogów.

Przebaczenie.
To o nie prosił Żuk, o przebaczenie, i serce mi tajało.
– Nie potrzebujesz tego – odezwał się tuż obok głos 

obciążony irlandzkim akcentem.

background image

– Potrzebuję – odpowiedziałem formującemu się widmu.

– Nie rozumiesz tego, bo nie wiesz dlaczego.

– Znam wiele tajemnic – powiedział powracający 

Dżentelmen.

– Potrzebuję tego!
– Potrzebujesz daru. Ale nie w postaci Wurta.
– A to niby dlaczego?
– Bo Wurta masz w sobie – odparł.
– Co przez to rozumiesz?
– Niepotrzebne ci piórka. Możesz się dostroić bez nich. 

Bezpośrednio. Już ci się to zdarzało, tak?

– Tak.
Nie mam pojęcia, czemu to powiedziałem!
– 
Bywasz tam. Bezwiednie wchodzisz i wychodzisz – 

ciągnął.

– Coraz gorzej ze mną – przyznałem, znowu nie 

wiedząc, dlaczego. Z tym, że ostatnio rzeczywiście działo się 
ze mną coś dziwnego; przytrafiało mi się mnóstwo obsuwek, 
odlotów i powrotów. Przestawałem nagle kontaktować, nie 
wiedziałem, co ludzie do mnie mówią. I to wewnętrzne 
uczucie, że świat nie jest opoką, że to tylko krawędź 
przejściowa. To samo odczuwałem, popadając w stan 
Nawiedzenia. To nie wszystko, istnieje coś jeszcze. Ta 
krawędź przerażała, a ja na niej żyłem. Nie, nie żyłem na kra-
wędzi, ja żyłem w niej.

– Ta krawędź naprawdę istnieje, młodzieńcze, i nawet 

nie wiesz, jak blisko jesteś.

– Czego?
– Przekroczenia jej. I wcale nie jest z tobą gorzej; jest 

lepiej.

– Tak myślisz?

background image

– Przejścia do miejsca, do którego należysz. Twojego 

miejsca, twojego właściwego miejsca. Do bezpiórkowego 
świata snów.

– Podoba mi się tu, na Ziemi.
– Desdemona na ciebie czeka.
– Co? – O, Jezu!
– 
Ona czeka. Rzuć tylko okiem.
I Dżentelmen pociągnął mnie łagodnie do balustrady 

balkonu, skąd spojrzałem z góry na skłębioną ciżbę i 
zobaczyłem Desdemonę. Czekała tam, w samym środku 
tłumu, idealnie nieruchoma, w żółtej bluzce poplamionej 
krwią, z wyrazem przerażenia i obłędu w oczach. Siostra 
przyzywała mnie z parkietu tanecznego, wyciągając błagalnie
ręce.

– Desdemona – wymamrotałem.
– To ona – powiedział Dżentelmen. – Czeka. 

Odwróciłem się do niego, ale on już się rozpływał, znikał.

– Powiedz mi, kim jesteś – zażądałem.
– Nie ryzykuj wpadki ze Żmijką – odparł. – Bądź 

ostrożny. Bądź bardzo, ale to bardzo ostrożny. Czystość 
ponad wszystko. Bezwzględna czystość. Wiesz, że ja nigdy 
nie rzucam słów na wiatr.

– Zaraz, zaczekaj...
Ale on znowu patrzył ponad mym ramieniem. 

Obejrzałem się i zobaczyłem ściskających się Żuka i Suzie, 
za to Tristan patrzył w naszym kierunku, bez mrugnięcia 
powieką patrzył prosto w oczy Dżentelmenowi. W tym 
spojrzeniu była miłość, rodzaj przeklętej miłości, od której 
nie ma ucieczki.

– Tristan ci powie, kim jestem – rozległ się głos 

nieznajomego.

background image

– Kot? Kot Gracz? – wykrztusiłem, spoglądając na niego

znowu, ale jego już nie było. Kot zniknął. Znowu to uczucie, 
ta pustka.

Spojrzałem w dół, wypatrując Desdemony. Była tam, 

spowita dymem, zakrwawiona, odpływała w dym i krew. A ja
nie mogłem jej pomóc. Nie potrafiłem jej, kurwa, pomóc! Jej 
przerażona twarz zachodziła mgiełką, rozwiewała się jak sny 
o miłości, wtapiała w tłum, w Wurta.

Traciłem ją.
Traciłem.
Najbardziej pragniemy tego, co nam umyka.
Rzuciłem się do schodów i przeskakując po trzy stopnie 

na raz, roztrącając tańczących na nich ludzi, popędziłem ku 
parkietowi i znikającej siostrze. Zacząłem się przeciskać 
przez tłum, ale stanowił teraz zbitą masę ciał. Świat zasklepił 
się wokół mnie i nagle wpadłem prosto w ramiona Bridget.

Bridget!
Widziałem z góry ten przydymiony kształt na obrzeżach 

roztańczonej ciżby; teraz ją obejmowałem, jej skóra dymiła o
wiele intensywniej niż zwykle, a mądre oczy mieniły się 
widmowymi cętkami. Odepchnęła się ode mnie, by wrócić w 
ramiona partnera, z którym tańczyła, przystojnego chłopaka o
kędzierzawych kasztanowych włosach.

– Bridget! – zawołałem.
– Nie – odparła widmodziewczyna, a może to nie była 

ona? Może śniłem?

– To sen – wmawiał mi głos rozlegający się w mojej 

głowie. Ale był to głos Bridget. Myślała do mnie poprzez fale
Cienia, a wyglądała jak widmo dnia wczorajszego. 
Dostrzegłem jeszcze przebłysk przekory w jej oczach i już jej
nie było, rozpłynęła się w fali dymu.

background image

A jej miejsce pośród ścisku zajęła nowa, pokiereszowana

twarz. Twarz Murdoch. Policjantki. Pokąsana przez psa. 
Rozglądająca się bacznie. Realna.

Prąca przez tłum niczym demon.

background image

Ciężkie straty

Dokąd uciekacie przed złą dziewczyną? Może do domu, 

do mamusi. Może pod skrzydła kochanki. A może, podobnie 
jak ja, macie w swoim życiu jakiegoś Żuka; kogoś potężnego,
nawet jeśli w danym momencie jest trochę niedysponowany 
po przedawkowaniu tanich piórek Tasiemcorobaczywca.

Nie bacząc na wrzaski tańczących, biorąc po trzy stopnie

naraz, wbiegłem po schodach i wpadłem w ramiona 
naczelnego Skitrowca. Wurtszkliwo opadło z oczu Żuka, 
kiedy wykrzyczałem mu złe wieści. Zupełnie jakby 
otworzyły się okiennice i dzienne światło rozproszyło mrok, 
cudownie było na to patrzeć. Już w biegu wyłuskał dwa 
Dżemy. Pchał mnie przed sobą przez tłum, bezceremonialnie 
roztrącając tańczących.

– Żuk! A co z Mandy? – wysapałem.
Ale Dżem już zaskakiwał i Żuk znowu odlatywał, 

przeczesując ciżbę błędnym wzrokiem w poszukiwaniu drogi
ucieczki.

– Nie możemy jej tak zostawić, Żuk!
– Da sobie radę. – Szybki oddech, a potem: – Musi tu 

być jakieś tylne wyjście.

Parliśmy przez tłum rozstępujący się przed 

przekleństwami Żuka i poddżemowaną energią jego pięści. Z 
dołu doleciał mnie krzyk: “Z drogi! Policja!". Coś w tym 
stylu. Widzieliście kiedyś glinę próbującego przeciskać

się przez tańczącą rzeszę półlegalnych? Murdoch chyba 

miała tam na dole pewne problemy. Dobrze ci tak, gliniaro! 
Byłem już przy stołach zjedzeniem i Barnie rzucił mi 
rozanielone spojrzenie:

background image

– Smakowała ci moja kuchnia, co, Jeżyk?
Powiedziałem mu, że jest Królem uczt i że na odpadkach

z jego kuchni pożywiają się anioły. Zaprowadził nas do 
tylnych drzwi.

– Tedy, Krótkowłosy – powiedział. – Smacznego.
I zaczęliśmy spuszczać się z łomotem po twardych 

szczeblach błyszczącej, stalowej drabiny, schodami 
przeciwpożarowymi do nieba. Ja i Żuk, znowu razem, jak za 
starych dobrych czasów. Wydawało mi się, że frunę, pewnie 
dlatego, że dopalały się jeszcze we mnie pozostałości 
Skrzydeł Burzy. Po chwili byliśmy już w bocznej uliczce i 
umykaliśmy co sił w nogach.

* * *

Nie opowiadam tego zbyt składnie. Proszę o 

wyrozumiałość. Oto siedzę tutaj, otoczony butelkami wina i 
manekinami, solniczkami i kijami golfowymi, 
samochodowymi silnikami i szyldami pubów. Mnóstwo 
przedmiotów w tym pomieszczeniu, a ja jestem po prostu 
jednym z nich. Przez okno, potykając się o żelazne pręty, 
wpada światło, a ja próbuję spisywać niniejszą realcję na 
pirackiej kopii autentycznego, zabytkowego edytora tekstu, 
takiego, jakich już się nie produkuje, staram się dobierać 
słowa.

Czasami brakuje nam słów.
Czasami brakuje nam słów!
Wierzcie w to, co piszę. I zaufajcie mi, jeśli możecie. 

Staram się jak mogę, trzymać prawdy. Ale to czasami bardzo 
trudne...

Oto, jak straciliśmy Desdemonę.
Nie, jeszcze nie teraz.

* * *

background image

Najdziwniejsze tej nocy uciekania było to, że przez cały 

czas bardziej pozostawałem świadom Żuka niż siebie 
samego. Nie wiedziałem, gdzie jestem.

Ale Żuk ciągle jawił mi się bardzo wyraźnie. Śledziłem 

jego ruchy pod szkłem powiększającym, obserwowałem go, 
jak przepala drogę poprzez ciemności

Ja zaś byłem ledwie cieniem Żuka, uczepionym jego 

płomienia, kiedy tak biegł mrocznym zaułkiem na tyłach 
restauracji Zapluta Nora. Coś ciężkiego i twardego telepało 
mi się po kieszeni, ale wtedy nie zwracałem na to uwagi. 
Czułem za plecami depczący mi po piętach tłum, ale nie 
wiedziałem, co to za jedni. Może wciąż byłem na Skrzydłach 
Burzy, ale przecież to przelotne muśnięcie powinno się już 
dawno rozcieńczyć w krwiobiegu. Na czym więc byłem?

Na czym bytem?
Odnosiłem wrażenie, że noc mi się poddaje i wypełnia 

swymi obrazami.

Przed oczyma przelatywały mi migawki wszystkiego.
Biegłem poprzez mroczną przestrzeń na czele jakiegoś 

tłumu, na Wurthaju, nie mając niczego w ustach, nie 
trzymając w ustach żadnego piórka.

Kakofonia policyjnych syren.
Świergot gwizdków.
Skowyt generatora pompującego wytrwale energię do 

zespołu lamp łukowych.

Z góry emitowały się cieniogliny.
Tupot stóp. Tupot stóp realnych ludzi po betonie.
Nie wiedziałem, gdzie jestem.
Wpadam na ceglany mur, odwracam się i widzę tuż 

przed sobą pobliźnioną twarz wpatrującej się we mnie 
Murdoch.

background image

Tancerze, tancerze sprzed paru chwil, zbijają się za mną 

w zalęknioną grupkę i po chwili rozpierzchają w panice. 
Zostaję sam na sam z bliznami Murdoch.

– Mam cię. – Głos policjantki był zdyszany po biegu, a 

pistolet w jej dłoni lśnił nowym, błyszczącym życiem, 
zupełnie jakby w jego komorach tkwiły żywe pociski.

Sięgnąłem odruchowo do kieszeni i zamknąłem palce na

starym pistolecie Murdoch, tym, który podniosłem z podłogi 
mieszkania i przywłaszczyłem sobie. Ale nie bardzo 
potrafiłem się posługiwać takimi rzeczami i kiedy Murdoch 
kazała mi go rzucić, posłuchałem. Upadł na beton z martwym
stukotem, pieczętującym jakby moją wpadkę, ale pistolet 
Murdoch pozostał wycelowany prosto we mnie.

– I jak będzie, mały? – wycedziła. – Stawiasz się, czy 

poddajesz po dobroci?

Pistolet Murdoch był jedyną rzeczą w moim życiu, 

jedyną rzeczą, dla której warto było żyć. Tak to czasami 
bywa z narzędziami śmierci.

– No, to jak będzie?
Pistolet Murdoch kojarzył mi się ze wzwiedzionym 

członkiem wycelowanym prosto we mnie, prosto w moje 
serce. Ponad dachami pojawił się rąbek wschodzącego 
słońca, a po prawej ręce policjantki tworzyła się ciemna 
mgiełka. Inni gliniarze zajmowali pozycje. Słyszałem 
wrzaski i krzyki zgarnianych i uciekających ludzi. 
Wyczuwałem obecność Żuka. Był gdzieś blisko, ale nigdzie 
go nie widziałem.

– Lepiej się poddaj – warknęła Murdoch. Mgiełka za jej 

prawym ramieniem konsolidowała się w wijący kształt.

Znałem tę twarz, ten kształt.
Shaka! Rozwalony cienioglina.

background image

Jego dymiące ciało stanowiło skłębioną masę oparów, a 

twarz była grymasem z dymu. Balansował na granicy 
istnienia, podczas gdy wymyślna skrzynka cudów usiłowała 
wemitować jego uszkodzone ciało w świat rzeczywisty, by 
mógł tam węszyć, żerować na tajemnicach. Połatali go jakoś, 
ale wiązki nadal miał silne i gorące, i strzelił nimi we mnie, a 
ściślej, w moim kierunku; czułem, jak przepalają cegły tuż 
przy mej głowie.

– On jest mój, Shaka! – krzyknęła Murdoch.
czyż nie bylo mi po prostu przeznaczone stać się 

nagrodą w pojedynku strzeleckim pomiędzy realną a jej 
cieniem?

Murdoch wydała lufie swego pistoletu polecenie obrania

celu i usłyszałem, jak ta z cichym brzęczeniem nakierowuje 
się na mnie, szykuje gorące pociski do posłania ich w me 
serce, w ten miękki środek tarczy.

– Obróć się powoli – powiedziała Murdoch. – Twarzą do

muru. Żadnych sztuczek. Nie lubię sztuczek.

Jasne.
Odwracam się więc twarzą do muru, pochłonięty 

całkowicie samą czynnością odwracania, i naraz wyczuwam 
w pobliżu Żuka. Tak właśnie było. Po prostu go 
wyczuwałem!

Żuk wynurza się z mroku, z uniesionym jak oferta 

pistoletem.

Murdoch widziała już ten pistolet, i oto znowu bryndza. 

Nie dało się ukryć, nie była zachwycona. Tak samo Shaka. 
Już raz z niego oberwał; teraz znowu bryndza.

Wraca mi nadzieja; oto szansa wykaraskania się z tej 

bryndzy.

background image

Shaka to się pojawiał, to znikał, jego przestrzelone banki

pamięci miały trudności ze sterowaniem mechanizmami. 
Emitującą go skrzynkę cudów trzymał jakiś nowy tępy 
partner, wyraźnie zdenerwowany; trząsł się, a wraz z nim 
antena skrzynki. Shaka robił, co mógł, by zapanować nad 
swoimi wiązkami. Z jego na wpół podświetlonego oblicza 
można było wyczytać, że w tym momencie ludzie 
pozostawili go samemu sobie.

Murdoch pociła się; strumyczki potu ściekały jej po 

twarzy szramami po psich pazurach.

Na Wilbraham Road, u wylotu podjazdu prowadzącego 

pod dom jakiegoś żałosnego dupka, stała hycelkibitka Dingo 
Zadka i psiej sfory stanowiącej akompaniującą mu kapelę. 
Hej, hej, jesteśmy Wilkołakami, wieścił napis na burcie. 
Zauważyłem przy niej Tristana i Suzie; w poświacie księżyca
ich włosy przypominały wartki strumień. Suzie trzymała na 
podwójnej smyczy dwa roboogary. Psy prawie dorównywały 
jej wzrostem i były złaknione gliniarskiej krwi.

Tańczyłem. Ten paralityczno-dygotliwy taniec, który 

wychodzi tylko naprawdę śmiertelnie przerażonemu. Ale mój
umyśl był jak obcy, bezwzględny obcy z pistoletem 

dłoniach. Zza pleców Żuka wyłoniła się Mandy; przerzucała 
wzrok na przemian z pistoletu Murdoch na pistolet Żuka, 
oceniając, w co są wycelowane; jeden mierzył w moje serce, 
drugi w głowę policjantki.

Na niebie wisiał nieruchomo, bezgłośnie, księżyc w 

pełni.

Opisuję ten moment rozwlekle, krok po kroku, bo 

inaczej się nie da, a jest on tak przełomowy.

– Jesteś zatrzymany pod zarzutem zamordowania oficera

policji, Żuk – odezwała się Murdoch.

background image

– To bierz mnie – odparł Żuk. Tak zwyczajnie. Pięknie.
Kropelki potu staczały się Murdoch po twarzy, po 

rękach, po palcach, aż na spust pistoletu. Spust robił się od 
nich śliski. Cały pistolet był śliski od potu.

– Shaka, dane – rzuciła Murdoch.
Shaka wystrzelił posłusznie wątłą, roztrzęsioną wiązkę 

prosto w pistolet w dłoniach Żuka.

TO PISTOLET, MURDOCH – zameldował.
– Shaka, do kurwy nędzy! PRZEPRASZAM.
Chyba nieźle pokiereszowaliśmy tego Cienia. 

Rachityczna wiązka strzeliła znowu; Żuk nic sobie z niej nie 
robił, zupełnie jakby coś wiedział, jakby wiedział, co się za 
chwilę stanie. ZOSTAŁY CZTERY POCISKI – nadał 
widmoglina.

– Ryzykujesz, Murdoch? – spytał Żuk.
– Chyba tak – odparła.
Ktoś miał tu zaraz zginąć, odnieść ranę, albo zostać 

aresztowanym.

Może ja. Najprawdopodobniej ja.
Niektóre rzeczy są człowiekowi sądzone.
Oto, jak straciliśmy Desdemonę i znaleźliśmy Stwora. 

Tak, już pora o tym opowiedzieć.

* * *

Siostra i brat opadają w piórkowych objęciach. W świat 

Voodoo. By wylądować miękko w ogrodzie rozkoszy, w 
dżungli kwiatów otoczonej starodawnym kamiennym murem,
kipiącej kolorami i zapachami. Z drzew, które rosły na 
naszych oczach, kiedy szliśmy, dolatywał jasnożółty śpiew 
jasnożółtych ptaków. Zagłębialiśmy się w angielski ogród...

– Jak tu pięknie, Skrybo! – zachwycała się Desdemona. I

rzeczywiście było pięknie; jak w bajce. Desdemona wzięła 

background image

mnie za rękę i obsypała pocałunkami. Ogród bawił się 
naszymi zmysłami, tkając z nich arras. Kwiaty uginały się 
pod ciężarem pyłków, i ja też. Wziąłem Desdemonę w 
ramiona, pchnąłem ją łagodnie na kobierzec z płatków, sam 
też ległem w tych płatkach.

Jej wzgórek łonowy napierał na mojego członka i świat 

był piękny.

Już to kiedyś robiłem, przemknęło mi przez myśl, może to

Nawiedzenie? Może jestem w tej chwili w Wurtcie? Ale 
odrzucenie owego podejrzenia przyszło mi bez trudu, a więc 
to nie mógł być Wurt, prawda?

Prawda?
Potem wśliznąłem się w nią, w siostrę, i wydawało mi 

się, że otoczony murem ogród zwarł się, by pieścić mego 
penisa, aż ten w końcu wezbrał spermą i ogród zalała 
powódź. Powietrze było ciężkie od pyłku; cały świat powielał
się poprzez nasz akt seksualny i powielał. A my stanowiliśmy
cząstkę tego systemu i spijaliśmy nektar stamtąd, skąd spijają
go pszczoły.

Obserwowano nas.
Stoczyłem się z wilgotnego ciała Desdemony na ziemie i

odniosłem wrażenie, ze gleba przywiera do mnie, jakby 
spragniona mego nasienia. Tonąłem, a dwa metry ode mnie 
stalą zakapturzona postać i przyglądała się, po prostu 
przyglądała.

Zaintrygowany, uniosłem się na łokciu i stwierdziłem, że

tonę w spojrzeniu postaci. Jak pożerany.

Postać była spowita od stóp do głów w purpurowe szaty, 

a pod kapturem widać jej było tylko oczy. Żółte oczy. 
Bliźniacze słońca błyszczące wiedzą.

background image

– Wolno spytać o wasze imiona? – odezwała się postać. 

Głos był kobiecy. Trąciłem Des łokciem i ta usiadła 
natychmiast, nie okazując odrobiny leku.

– Ja mam na imię Desdemona – odparła.
– A ja Skryba – powiedziałem. Było to coś 

najnaturalniejszego pod słońcem, normalka.

– Dziękuję – powiedziała postać. – Witajcie w 

Angielskim Voodoo. Wiecie, dlaczego się tu znaleźliście?

– Nie wiemy – przyznałem. Nie mógłbym skłamać.
– Przybyliście po wiedzę – powiedziała postać. – 

Zaznacie rozkoszy. Bo wiedza jest seksy. Zaznacie też bólu. 
Bo wiedza jest torturą. Rozumiecie, co mówię?

– Tak – odparła Des. – Rozumiemy. Czy rozumieliśmy?
– To dobrze. Przyłączcie się do nas. – Z tymi słowami 

postać rozpostarła ramiona w geście obejmującym cały 
ogród. Zaczęły się pojawiać inne postaci nadciągające z dali 
niczym obrazy, które tworzą się na płycie fotograficznej, 
budząc się do życia. Wszystkie były zakapturzone i 
identycznie odziane od stóp do głów, przez co nie dało się ich
rozróżnić. Spod ciemnych kapturów wyzierały tylko żółte 
oczy. Wstaliśmy z Desdemona, żeby znaleźć się na jednym 
poziomie z postaciami.

– Jesteśmy opiekunami ogrodu – odezwały się wszystkie

jednocześnie, ale ja odebrałem sam przekaz, nie słysząc słów,
lecz myśli. Czym są te postaci?

Korony drzew rozbrzmiewały ptasim świergotem i jeden

z ogrodników wydał cichy, ptasi gwizd. W dłonie sfrunął mu 
mały żółty ptaszek, kanarek. Postać głaskała go przez chwilę 
z namaszczeniem, po czym delikatnie wyrwała ptaszkowi 
piórko. Było to żółte piórko. Postać uniosła je w górę, żeby 
wszyscy dobrze się przyjrzeli. Piórko było małe i złociste, 

background image

całowało je angielskie słońce. Brało mnie. Wyglądało jak sen.
Postać rozwarła dłoń i wypuściła z niej ptaszka. Następnie 
uniosła żółte piórko do ocienionych przez kaptur ust, possała 
je i zniknęła, tonąc w ziemi, w dziurze, która się otworzyła, a 
potem, kiedy postać zniknęła pod powierzchnią, na powrót 
zamknęła. Na tym miejscu zakwitły natychmiast wyrastające 
w błyskawicznym tempie kwiaty. Złociste piórko zostało; 
unosiło się w powietrzu, niczym nie krępowane. Kolejna 
postać złowiła je w locie, wsunęła sobie do ust i zniknęła. 
Piórko nadal fruwało. Pochwyciła je następna postać. Wsu-
nęła sobie do ust. Zniknęła. Piórko dalej się unosiło. I tak 
dalej, aż pozostała tylko ta pierwsza postać.

– Dokąd oni odeszli? – spytała Desdemona.
– Do przeszłości, do złej przeszłości, szukać wiedzy – 

odparła postać. Trzymała piórko i oferowała je Desdemonie. 
– Może ty też spróbujesz? – spytała.

Desdemona wahała się przez chwilę, po czym wzięła od 

postaci żółte piórko. Uniosła je do ust.

– Co ono zrobi? – spytała.
– Przeszłość czeka – odparła postać. – Możesz do niej 

wrócić i zmienić ją. Tam leży wiedza.

Desdemona wsunęła sobie piórko między wargi.
– Des... – Zawołał do niej pośród ogrodu mój głos. – To 

może być niebezpieczne...

– I jest – przyznała postać. – To żółte piórko.
– To żółte piórko, Skrybku! – odparła Des. – Czyż nie 

chciałeś zawsze spróbować takiego?

– Owszem, ale...
– Ile miałeś po temu okazji? – spytała mnie siostra.
– Niewiele.

background image

– Masz teraz tę okazję – powiedziała. – Sama się 

nadarza. Weźmy je.

– Des...
– Ono nie jest dla słabych – odezwała się postać, ale 

moja siostra trzymała już piórko między wargami i patrzyła 
na mnie.

– Chcę tam iść, Skrybo – powiedziała. – Chcę, żebyś 

poszedł ze mną. Pójdziesz?

– Nie rób tego, Des, proszę cię. – Tylko tyle zdołałem 

wykrztusić. Nie poskutkowało.

Desdemona wepchnęła sobie złociste piórko głęboko, do

oporu, w usta. Oczy zabłysły jej natychmiast żółcią, ziemia 
rozstąpiła się pod nogami i zaczęły ją wciągać w głąb żółte, 
najeżone cierniami chwasty. “Skrybo!!!" krzyczała 
Desdemona, ale co ja mogłem? Wici chwastów okręcały się 
wokół kończyn mojej siostry, wysysając krew z setek 
punktów, w których ciemię przebiły skórę. Nie było to łatwe 
przejście, z jakim znikały przed chwilą tajemnicze postaci; 
one nie zapadały się pod powierzchnię z krzykiem. Coś szło 
nie tak, cały ten dzień nie tak się układał!

Co ja mogłem?
Żółte chwasty wciągały moją siostrę w głąb; wici i 

ciemię oplotły ciasno jej ciało, wlokły ją w dół, do skrytego 
pod powierzchnią świata.

– Wiedza jest torturą – odezwała się postać. – Czy nie 

mówiłam?

Biegłem już ku Desdemonie, żeby podać jej rękę.
Kwiaty wygrały.
Wciągały ją szybko pod ziemię i po chwili widać już 

było tylko jej włosy, jej piękne włosy, a potem i one zniknęły,
stłamszone przez chwasty, i zostały tylko rośliny, 

background image

blondkwiaty. Porosły błyskawicznie miejsce, w którym 
zniknęła, w sekundę zacierając wszelkie ślady tego, co tu 
zaszło.

Postać trzymała w dłoniach piórko i podawała mi je.
– Pieprz się! Moje słowa.
– Bardzo dobrze – powiedziała postać. – Jesteś za słaby. 

Może pewnego dnia... – 1 z tymi słowami wepchnęła sobie 
piórko w usta. Oczy zabłysły jej złociście, intensywniej niż 
słońce w skwarny dzień, i zostałem sam w ogrodzie, w 
Angielskim ogrodzie.

Piórko unosiło się jeszcze przez chwilę w powietrzu, a 

potem zaczęło opadać. Sięgnąłem po nie.

Sięgnąłem po nie.
Z góry lotem błyskawicy sfrunął żółty ptak, pochwycił 

piórko w dziób i czmychnął, by wymościć nim sobie gniazdo.

A kto wymości teraz moje gniazdo?
Ogród opustoszał. Stał w nim samotny człowiek z 

oczami pełnymi łez.

Błąkałem się tam jeszcze ze dwie, może trzy godziny, 

nie wiem ile. Długo.

Potem odskoczyłem.
Czy mogę sobie wybaczyć? Dlaczego Desdemona mnie 

opuściła? Ileż godzin spędziłem na roztrząsaniu tych pytań. 
Jaki błąd popełniłem? Czyjej nie wystarczałem? Czego 
jeszcze pragnęła?

Niektóre rzeczy są człowiekowi sądzone.
Tak straciliśmy Desdemonę. I tak ocknąłem się, szlag by

to trafił, w objęciach Stwora z Wurta. Stawki wymiany. 
Ciężkie straty.

Murdoch spuściła mnie z muszki i przesunęła powoli 

pistolet, biorąc na cel prawdziwe zagrożenie. Dwa bliźniacze 

background image

pistolety, lustrzane odbicia tej samej żądzy, spoglądały teraz 
na siebie. Żuk i Murdoch.

Usłyszałem wyjący księżyc.
Dingo Zadek był w pobliżu. Rozdziawiał szczęki tak 

szeroko, że widać było ociekające śliną wnętrze paszczy. 
Wzywał psy z całego Fallowfield, wyjąc do księżyca. A mnie
się wydawało, że to księżyc wyje.

Usłyszałem odpowiadające na zew psy.
Drzwi furgonetki Dinga otworzyły się z impetem i po 

betonie zaszorowały pazury zgrai hybryd, która wypadła ze 
środka. Murdoch stanęła chyba w tym momencie przed 
oczami Suka Karli, a nie paliło jej się z pewnością do 
powtórki z ostatniego pogromu na melinie. Pistolet drgnął jej 
w dłoniach, plując dymem. Potem huknęło. Potem pocisk 
osiągnął swój cel.

Żuk odpowiedział tym samym.
Mniej więcej równocześnie. Ale nie równocześnie.
Wypalił jeden pistolet.
A dopiero potem drugi.
Ten drugi pistolet spóźnił się nieco.
Słuchajcie uważnie. Oto tajemnica przeżycia: strzelajcie 

zawsze pierwsi.

Żuk, trafiony pociskiem, zatoczył się w tył.
Ramię mu eksplodowało. W jego ciele otwierał się 

ciepły kwiat. Policzek upstrzyły mi kropelki rozbryzgującej 
się krwi Żuka.

W głowie, za zaciśniętymi mocno powiekami, zawodzi 

mi syrena i to wilcze wycie rozszalałej psiej sfory.

Rozpętała się strzelanina, posypał grad kuł. Rozbrzmiał 

we mnie pisk, piskliwy wrzask jakiejś kobiety trafionej 
zabłąkanym pociskiem.

background image

Ciekawe, kto to, komu przypadł ten nie chciany dar?
Miejmy nadzieję, że to nie Mandy. Miejmy nadzieję, że 

to nie...

I poczułem, że jestem unoszony, unoszony ponad to 

wszystko. Ponad ten deszczowy świat. Ponad ten świat 
wrzasków i syren. I że w małą, spokojną sadzawkę 
słonecznego blasku skapują, niczym ostatnich kilka kropli 
deszczu, wszystkie jego cierpienia.

Dokąd zmierzałem? I kto mnie porywał?

* * *

Idę zasłaną liśćmi aleją małego miasteczka. Na trawniku 

bawią się dzieci. Listonosz pogwizduje skoczną melodię. 
Matki rozwieszają pranie na sznurach, w listowiu skąpanych 
w słońcu drzew rozbrzmiewa śpiew ptaków. Zbliżam się do 
poczty. Tablica nad wejściem informuje: Urząd Pocztowy w 
Sielankowie. I już wiem, gdzie jestem. Jestem w 
Sielankowie, w błękitnym Wurtcie niskiego poziomu, niczym
specjalnym, całkowicie legalnym, bywałem tu już przed laty, 
kiedy takie rzeczy mnie rąjcowały. Ale nigdy nie trafiłem tu 
w ten sposób.

Nigdy w ten sposób. Bez pośrednictwa piórka. Po prostu

się tu znalazłem! Byłem tu całkowicie. Ani śladu bólu, ani 
śladu strachu, ani śladu awantur. Pachniało słodyczą.

Szedłem spokojnymi uliczkami Sielankowa i ciszę mącił

tylko srebrzysty śmiech dzieci. Nie ma sprawy. To mi nie 
przeszkadza. I pogwizdywanie listonosza, i śpiew ptaków. 
Nie ma sprawy. To mi nie przeszkadza.

I ta świadomość, że tu jestem, że wiem, że jestem tutaj, 

w Wurtcie, i że gdzieś tam czeka na mnie inny świat, jeśli 
tylko życzę sobie do niego wrócić; świat bólu. Mogłem tam 
wrócić w każdej chwili. Albo zostać tutaj na zawsze.

background image

Naprawdę na zawsze.
A to zdradliwa pokusa.

background image

Kot Gracz

Istnieje gdzieś tam sen o drugim powstaniu narodu, 

kiedy uśmiercony zostaje smok i dobra królowa budzi się z 
wieloletniego snu w krainie, w której może znów oddychać. 
Wyznawcy ANGIELSKIEGO VOODOO wielbią tę nową 
królową. Królowa jest strażniczką naszych snów. Z bram jej 
pałacu roztacza się widok na raj zmian, w którym drzewa są 
zielone, ptaki śpiewają, a pociągi trzymają się rozkładu. Jest 
tam również mnóstwo seksu; seksu specjalnego rodzaju, ze 
smakowitym angielskim przytupem. Voodoo to Piórko 
Wiedzy. Prowadzi do innych światów. Nie można go kupić, 
można je tylko dostać. Chcecie tam zejść? W Angielskie 
Voodoo? Świetnie. A jeszcze głębiej? Świetnie, wspaniale. 
Ale uważajcie. Ta ekscytująca podróż jest demoniczną drogą 
przez rozkosz i ból, rozłożone po równi. Bądźcie ostrożni. 
Bądźcie bardzo, ale to bardzo ostrożni. Te cukrowe ściany 
zgniotą was na miazgę. Kot wie. Kot tam był. I przeżył. 
Ledwie. Chcecie obejrzeć blizny?

Tak, wiem, pewnie że chcecie.
Status: czarne, z bardzo seksownym różem i z 

przebłyskami żółci. Kryje w sobie pewne drzwi, przejścia do 
Żółtych światów. Stawiaj kroki rozważnie, podróżniku, nie 
daj się wymienić.

Chyba że tego chcesz.

background image

Przy obcinaniu dredów

Lądując po raz pierwszy, stwierdziłem, że trafiłem do 

pieskiego świata. Brzydko tu pachniało, naprawdę brzydko w
porównaniu ze słodkimi, upojnymi woniami Sielankowa.

Majaczył nade mną psi łeb; w tej sierści i szczękach 

można się było dopatrzyć pewnych nagich śladów ludzkich 
rysów. To tylko pogarszało sprawę, zwiększało wstrząs, 
jakiego doznałem na widok tej fizjonomii, jednego z wielu 
łbów Cerbera, pochylającej się nade mną, i dyszącej w twarz 
śmierdzącym oddechem.

Powiedzieli mi potem, że krzyczałem.
Może i krzyczałem.
Nie wiem, zbyt byłem zaabsorbowany wydostaniem się 

stamtąd, z własnej głowy.

Listonosz z Sielankowa powitał mnie wesołym “cześć".
– Jest dzisiaj coś dla mnie, Listonoszu?
– Tylko to, panie Skrybo – odparł, wręczając mi list. 

Rozdarłem słonecznozłotą kopertę i wyciągnąłem z niej 
kartkę urodzinową. Kartka miała najjaśniejszy odcień żółci, 
jaki w życiu widziałem. Od tego żółtego tła

odcinały się ostro wypisane ciemną, zakrzepłą 

czerwienią słowa: Wszystkiego Najlepszego z Okazji 
Urodzin.

Otworzyłem kartkę, żeby zobaczyć, czyje to urodziny.

* * *

Lądując po raz wtóry, stwierdziłem, że podróżuję 

hycelkibitką pełną wściekłych psów. Smród był dziesięć razy 
gorszy niż poprzednio, ale przynajmniej nie pochylała się 
nade mną tamta psia morda.

background image

Siedziałem wciśnięty w tylne drzwi, tak jakbym wsiadł 

do furgonetki jako ostatni. Okien tu nie było, ale czułem, że 
przekraczając dozwoloną szybkość, pędzimy na złamanie 
karku jakąś wyboistą drogą. Odnosiłem wrażenie, że za 
kółkiem siedzi, jak za starych dobrych czasów, nadżemowany
Żuk, i to podnosiło mnie na duchu.

Uniosłem się na dwóch startych do mięsa łokciach. Jak 

to się stało? Naprawdę myślałem, że zgarnęła mnie policja, i 
spodziewałem się ujrzeć przed sobą uśmiechniętą Murdoch, 
otoczoną swoimi tępymi kolesiami.

Zobaczyłem tylko cieliste psie zady. Zdarzają się w 

życiu chwile, kiedy tylko to się widzi. Było ich z siedem albo 
osiem – trudno powiedzieć, bo w furgonetce nie paliło się 
światło, a ich ciała stanowiły jeden zbity kłąb – stłoczonych 
jeden przy drugim w tej ciasnej przestrzeni. Każdy miał w so-
bie coś z psa i coś z człowieka, tylko w rozmaitych 
proporcjach, a tłoczyli się i pochylali nad jakimiś innymi 
kształtami.

Co tam, do cholery, leży?
Naraz przez szczelinę w ścianie futer zobaczyłem twarz 

Żuka.

Jak to, przecież Żuk prowadzi?
I wtedy zaczęło mi się wszystko przypominać, wracać 

do mnie poprzez ból i zagubienie. Twarz Żuka, widziana 
przez ten krótki moment, była pełna cierpienia, i serce mi w 
piersi podskoczyło.

Podskoczyło.
Podskoczyło.
Żuk oberwał...
I ja nie mogłem...
Nie mogłem...

background image

Wyglądało na to, że go liżą!
Potem jego twarz zniknęła znowu za zwierającą się 

ścianą futra i dopiero wtedy zauważyłem Mandy. Siedziała w
kucki, bez trzymanki, pod burtą furgonetki, jak za starych 
dobrych czasów.

Stare dobre czasy! Sprzed trzech tygodni!
– 
Mandy... – szepnąłem, głos mi się załamał.
Odwróciła powoli głowę. Spojrzała na mnie swoimi 

wilgotnymi, pięknymi oczami i dostrzegłem w nich rozpacz 
nie mającą nic wspólnego ze snem.

W tym momencie krzyknął Tristan. Spomiędzy psów. Z 

samego środka wszystkich tych półzwierząt, półludzi. Co oni 
tam robią? I dlaczego Tristan krzyczy, jakby cierpiał, bardzo 
cierpiał? Był to najbardziej przejmujący krzyk w dziejach.

I naraz przypomniałem sobie tamten zabłąkany pocisk, i 

przypuszczenie, że chyba kogoś dosięgnął. Może to Tristan 
był tym kimś?

I rzeczywiście był. Ale nie w tym sensie.
Mandy wyciągnęła do mnie rękę. W dłoni ściskała strzęp

tkaniny. Była to czarna tkanina poplamiona jakąś substancją, 
jakąś ciemną cieczą.

Krwią.
Coś się stało.
Krwią Żuka. A ten strzęp tkaniny pochodził z jego 

ulubionej kurtki, tej czarnej wojskowej kurtki z sześcioma 
guzikami na każdym rękawie, dwiema dziurkami 
wentylacyjnymi pod każdą pachą, pasowanej w talii.

Dłonie Mandy były wysmarowane Vazem i krwią. Jakby

gładziła nimi jego czarne, pozlepiane włosy.

Podawała mi ten kawałek tkaniny. Pośród krwi i brudu 

zwisało z niego coś błyszczącego. Było twarde i lekko obłe, 

background image

połyskiwało zielenią i fioletem, wywalało długi język ze 
złota. Przedmiot był przypięty do tkaniny zaśniedziałą 
mosiężną szpilką i już wiedziałem, co to takiego.

Łeb węża.
Trofeum z zabitego zjawowęża.
Żuk oddal go temu skurczybykowi!
Tego było już za wiele. Musiałem się stąd wydostać.

* * *

Otworzyłem w Sielankowie kartkę urodzinową. Słońce 

stało wysoko, ptaki śpiewały, dzieci baraszkowały. Listonosz,
pogwizdując, oddalał się już ulicą do następnej skrzynki 
pocztowej. Atmosfera była jakaś świąteczna, urodzinowa. Ale
czyje to urodziny? Otworzyłem kartkę i odczytałem jej treść 
skreśloną gęstym jak krzepnąca krew atramentem.

Usłyszałem jej głos wołający do mnie poprzez ten 

atrament:

– Wszystkiego Najlepszego z Okazji Urodzin, Skrybo! 

Założę się, że wyleciało ci z głowy, co? Zawsze ci 
wylatywało. Ale ja nigdy nie zapomnę. Przepraszam, że nie 
mogłam ci dostarczyć prezentu, ale chyba na razie musisz się 
bez niego obejść? Do czasu, kiedy znowu będziemy razem? 
Nie zaprzestawaj poszukiwań, Skrybku. Wciąż czekam. 
Pewnego dnia znów się zejdziemy. Obiecujesz? Twoja 
kochająca siostra Des.

W oczach miałem łzy. Były to chyba pierwsze łzy w 

dziejach Sielankowa. Tutaj nikt nie płacze. Chciałem 
zachować tę kartkę, sięgnąłem wiec do kieszeni po coś na 
wymianę, coś, co mógłbym tu w zamian za nią zostawić.

Wyciągnęłem puszkę po tytoniu Żuka. Otworzyłem ją i 

wyjąłem ze środka piórko Tasiemcorobaczywca. Wsunąłem 

background image

je z powrotem do kieszeni. Potem zamknąłem puszkę i 
położyłem ją na pobliskiej ławeczce.

Podniosłem wzrok na drzewo wiśni. Owoce pławiące się

w nie gasnącym nigdy słonecznym blasku były dojrzałe i 
wielkie, i w tym momencie Rozkosz zaczęła mnie dławić jak 
najeżona zadrami kurza kość, która utknęła w przełyku, 
szarpnąłem więc za sznur odskoku, by wrócić.

* * *

Lądując po raz trzeci, ocknąłem się przy stole 

śniadaniowym. Byłem z powrotem w swoim nowym 
mieszkaniu i pałaszowałem miskę płatków JFK. Ocknąłem 
się z łyżką w połowie drogi do ust i kruchość płatków w 
zestawieniu z chłodem mleka sprawiła, że poczułem się jak 
król, napełniła wiarą, że życie naprawdę jest coś warte, że 
warto się do niego budzić. Ależ pyszne były te płatki!

Obserwowały mnie oczy siedzącej naprzeciwko Skierki.
– Wszystkiego najlepszego z okazji urodzin, Skrybku – 

powiedziała.

– Skąd wiedziałaś? – zapytałem.
– Żuk mi powiedział.
– Żuk!
– Uspokój się, wspólniku – powiedziała. Ale ja byłem 

już na nogach, a mleko z przewróconej miski z płatkami 
rozlewało się po całym obrusie.

– Gdzie on jest? – wykrztusiłem, przypominając sobie 

wszystko. Na moment znalazłem się znowu w tamtym 
ciemnym zaułku, słyszałem huk wystrzałów, nasłuchiwałem 
wycia psów, widziałem eksplodujące ramię Żuka, czułem, jak
się osuwam, osuwam, a mur zdrapuje mi skórę z łokci...

– Gdzie on, kurwa, jest?!
Krzyczałem, a to nie było zbyt godne.

background image

Coś wam powiem – pieprzyć godność. Pieprzyć godność

na śmierć.

– Jest w twoim pokoju – odparła Skierka.
– Co on tam robi?
– Czeka na ciebie.

* * *

To opowieść o miłości. Zorientowaliście się już?
Mnie zajęło trochę czasu, zanim to zrozumiałem; 

wszystkie te prezenty, jakie otrzymywałem.

Ile znacie osób, które są gotowe coś dla was poświęcić?
Policzcie.
Tylko tyle?
Widzicie, jestem w tym ekspertem.
Wszedłem do swojej sypialni i zastałem tam Żuka. Była 

z nim Mandy. Siedziała przy łóżku na starym, pomalowanym 
na zielono wiklinowym krzesełku. Nie ja je malowałem; 
wprowadziłem się do tego domu w Whalley Rangę zaledwie 
przed trzema tygodniami, uciekając przed glinami i 
Skitrowcami. Tutaj znowu się odnaleźliśmy.

Kochałem to krzesełko.
Żuk leżał w łóżku. W tym starym wilgotnym i 

sfatygowanym wyrku, na zapluskwionym materacu 
rzuconym na ramę ze sterczącymi i przerdzewiałymi 
sprężynami.

Jak ja kochałem to łóżko. Jego niewygodę.
Żuk leżał w moim łóżku z zamkniętymi oczami i z 

piórkiem tkwiącym do polowy w przełyku.

– Na czym on jest, Mandy? – zapytałem.
– Na Tasiemcorobaczywcu. A na czym by? – Głos miała 

strasznie znużony. – Ostatnio bierze to piórko na okrągło. To 

background image

się już robi nudne, Skrybo... dla dziewczyny myślącej 
perspektywicznie.

Tak, chyba tak.
Pociągnąłem delikatnie za koc, odsłaniając ranę. Ramię 

miał zmasakrowane, ale pasy ciała podtrzymywał opatrunek 
z jakiejś siateczki. Wyglądała na splecioną z psiej sierści. 
Krew pod nią krzepła. Może to jakiś rodzaj bandaża 
przyśpieszającego gojenie. Oczy miałem wilgotne. Ledwie na
nie widziałem.

– Czym on ma to owinięte?
– Ludzie psy założyli mu ten opatrunek – wyjaśniła 

Mandy. – Powiedzieli, że pomoże.

Przyjrzałem się lepiej. Żuk miał ranę ciasno owiniętą 

przeplatającymi się na krzyż pasmami psiego futra 
tamującymi upływ krwi. Opatrunek był unieruchomiony psią 
śliną. Niedobrze mi się robiło, ale przecież to ratowało mu 
życie. Cóż, taką przynajmniej miałem nadzieję.

– Czemu oni to robią, Mandy? – spytałem. – Dlaczego 

psy mu pomagają? On nienawidzi psów!

Mandy tylko wzruszyła ramionami.
Przyjrzałem się lepiej ranie Żuka i zobaczyłem w niej 

kłębowisko maleńkich węży, świeżo wyklutych tęczowych 
robaczków. Napełniły mnie wstrętem, jak te larwy, które 
kupowaliśmy z Żukiem na garści, kiedy byliśmy jeszcze 
dziećmi i wybieraliśmy się na ryby. Wzdrygnąłem się.

– Jezu, Żuczek... Nie zareagował.
– Mandy? – zwróciłem się do nowej. – Co to?
– Gdzie?
– W jego ranie... Nachyliła się i spojrzała.
– Nic tu nie widzę, Skrybo. A co?

background image

Zajrzałem znowu w ranę i ta pod opatrunkiem z sierści 

była czysta.

– Żuk... Żuk...
Mój głos był penetrujący i chyba dotarł tam w ciemności

do Żuka, bo ów zaczął coś mamrotać, krztusząc się tkwiącym
w przełyku piórkiem. Słowa docierały do mnie 
zniekształcone przez Wurt, wyciągnąłem mu więc piórko z 
gardła i wybudziłem go, potrząsając za ramiona. Tak jak on 
zwykł wybudzać mnie, kiedy wchodziłem sam. Role się 
zmieniły, a ja znałem to przykre uczucie, kiedy ktoś wywleka
człowiekowi sen z ust.

Wrócił do nas, wybudzając się powoli, jakby był 

przyzwyczajony do przerywania snu w trakcie, może przez 
Mandy, jakby brał ostatnio piórka bez żadnych zahamowań.

– Co jest, stary? – wymruczał.
Zdobyłem się na odpowiedź, ale wyszła mi jakoś 

nieskładnie.

– Czy nie ma temu końca, Żuczek? – spytałem łamiącym

się głosem.

– Nie ma... Skrybo... – odparł Żuk niedbale z głębin 

swego cierpienia. Nie otworzył nawet oczu. – Od szkolnych 
czasów poczynając. Pamiętasz?

Uchylił nieco ciężkie powieki, miedzy warstwami 

zakrzepłej krwi zabłysła gałka oczna.

– Pamiętam, Żuczek. Wyżywałeś się na mnie, bo byłem 

słabszy.

– Aha. To były czasy. To były czasy... – Znowu 

odpływał.

– Żuk!
Z wysiłkiem uniósł powieki do połowy.
– Co z Murdoch, Skrybku? – zapytał. – Nie żyje?

background image

– Nie wiem – odparłem.
– Może nie żyje. Może ją wreszcie wykończyliśmy.
– Nie, jeszcze nie – odezwała się Mandy. – Nie 

widziałam tego.

– A co widziałaś? – zapytałem.
– Kiepskie przedstawienie.
– O co ci chodzi, Mandy? – obruszyłem się.
– A co tobie do tego? – fuknęła.
– Wszystko.
– Nie rezygnuj z walki, Skrybo – rozległ się głos. Był to 

głos Żuka.

– Jak bym mógł? – żachnąłem się.
– Szukaj ich dalej. Brid i Siostry. I Stwora. Nie rezygnuj 

przez wzgląd na mnie.

– Bridget była w Zaplutej Norze – powiedziałem mu.
– Jak to?
– Była w Zaplutej Norze. Widziałem ją tam.
Myślałem, że powie, że coś mi się musiało przywidzieć, 

że za mocno odczuwałem przyciąganie, przyciąganie 
Tasiemcorobaczywca. Co objawia się pragnieniem ożywiania
przeszłości.

Znał się na tym. Przecież był od niego uzależniony.
Ale usłyszałem zupełnie inny komentarz.
– Pogadaj o tym z Dingiem.
– Co takiego, Żuczek? – żachnąłem się – Z Dingiem? 

Czy on...

– Tak.
– Co tak?
– On może coś wiedzieć.
– Brid żyje?

background image

– Być może. Podsłuchałem coś w furgonetce. Myśleli, że

jestem wyłączony. 

– Uśmiechnął się. Był to bolesny uśmiech. – Znasz 

mnie, Skrybku. Odlot, ale nigdy do samego końca.

– Zamierzałem właśnie dać za wygraną, Żuczku. To 

przerasta moje siły.

– Taki masz sposób na życie? – spytał Żuk.
– Ja się chyba do tego nie nadaje – odparłem, 

nienawidząc każdego tych słów, a jednocześnie zdając sobie
sprawę, że każde jest prawdziwe.

– Tristan potrzebuje twojej pomocy, Skrybku.
– Tristan?
Kogoś dosięgnął zabłąkany pocisk.
– 
Pomóż człowiekowi.
I Żuk zamknął oczy. Zamknął usta. Spał, i pora była stąd

wyjść.

Wsunąłem mu delikatnie Tasiemcorobaczywca z 

powrotem między wargi. Bo niby czemu nie? Ta jedna 
przyjemność mu została. Przyglądałem się przez chwilę, jak 
jego twarz rozjaśnia się pod wpływem fałszywych 
wspomnień.

– Niezła sztuka – usłyszałem głos Mandy. Odwróciłem 

się i zobaczyłem, że trzyma w dłoniach pistolet Żuka, celując
z niego do widmowego zegara na przeciwległej ścianie. – 
Niezła. Widzisz, jak sam się naprowadza na cel? – 
Przeniosłem wzrok na suwające się i wirujące, nastawiające 
automatycznie komory broni.

– Znasz się na pistoletach, Mandy?
– Trochę. Nauczyłam się sporo od Żuka. Idziemy 

niedługo na akcję, Skrybku? – Wcierała teraz Vaz z 
przyłóżkowego słoiczka Żuka w mechanizm spustowy.

background image

– Niedługo. Zaczynamy wczesnym rankiem.
– Nie mogę się już doczekać.
– Nie wiedziałem, że Des tak ci leży na sercu.
– Ty mi leżysz na sercu, Skrybku.
– Naprawdę?
Odłożyła pistolet z powrotem na nocną szafkę i spojrzała

na Żuka. Uśmiechał się, zostawiła go więc z tym uśmiechem.

– Nachodzą mnie ostatnio różne zwariowane myśli, 

Skrybo – powiedziała.

– Tak?
– Na przykład, jak mnie tu ściągnąłeś, do Skitrowców. 

Nieźle mnie zbajerowałeś.

– Chcesz odejść?
– Co?
– Rozumiem. Sprawy się skomplikowały. Jeśli chcesz 

odejść, to się nie krępuj.

Milczała przez chwilę.
– Skrybo...
– Wystarczy powiedzieć.
– Takiej bzdury jeszcze nie słyszałam. Bzdury?
– 
Trochę się pogubiłem, Mandy. O co ci chodzi?
– Wiem, że jestem tu po to, by załatać dziurę po twojej 

siostrze. Ale nie mam o to pretensji. W gorszych już rolach 
występowałam. Przez cały czas szukałam czegoś... czegoś 
lepszego ode mnie... wiesz, o co mi chodzi?

– Tak jakby.
– Widzisz, można to nazwać poszukiwaniem 

mężczyzny... mężczyzny twardszego ode mnie. Oczywiście, 
nie znalazłam takiego. Kiedy wiec zapoznałeś mnie z 
Żukiem... no wiesz... znasz to uczucie?

Znałem je.

background image

– Tak samo jest chyba z tobą i Des? – spytała.
Ta dziewczyna mnie brała, i wcale mi się to nie 

podobało.

– Nie musisz odpowiadać – uspokoiła mnie Mandy. I 

odwróciła się, żeby spojrzeć na Żuka. Nadal się uśmiechał, a 
kolory jego ran tętniły i szokowały. – Nie mogę znieść tego 
widoku. Tyle energii na mamę. Spójrz tylko na niego! Mało 
brakuje, a roześmiałby się w głos. Przygnębia mnie to. Taki 
mężczyzna,., żyjący przeszłością. Tasiemcorobaczywiec 
wciąga. Ja nie oglądam się na przeszłość... ja patrzę w 
przyszłość. Rozumiesz mnie, Skrybo?

Kiwnąłem głową.
– Chyba chcę zabić Murdoch. – Znowu trzymała pistolet

w dłoniach i ta pogróżka zabrzmiała tak seksownie... jaka 
szkoda, że nie miałem w sobie tego czegoś, owej twardości, z
którą pasowałbym do tej wojowniczki.

– To coś złego? – spytała.
– Nie. Nie złego. Prawdziwego.
– Nie chcę go stracić. Za nic.
Oczy jej wilgotniały, wziąłem ją więc w ramiona.
– To ci nie grozi. Wierz mi.
Dingo Zadek czekał na mnie na korytarzu.
Wyszedł właśnie z pokoju Skierki, trzymał na rękach 

robosukę Karli. Suka zwisała bezwładnie, brzuchem do góry, 
w jego półludzkich objęciach. Język miała wywalony na 
brodę, z pyska wydobywało się monotonne, ciche skamlenie. 
Na twarz Dinga padała błękitna, rozsiewana przez małą 
stołową lampę poświata, rzeźbiąc i oświetlając perfekcyjnie 
te słynne policzki i nos. Wyglądał tak pięknie, i tak często 
przychodziło mi w tamtych dniach do głowy, jak wspaniale 

background image

byłoby mieć w sobie tę niewielką domieszkę psa. Wtedy 
byłbym naprawdę piękny i kobiety by mnie kochały.

Nic z tego. Byłem tylko człowiekiem. Wciąż czepiałem 

się nadziei, że jestem tylko człowiekiem.

– Karli jest bardzo niespokojna – wyszeptał Dingo.
– Przecież to tylko pies. O, cholera! Co ja wygaduję!
– 
Wybaczam ci ten drobny nietakt.
– Żuk mi powiedział, że być może wiadomo ci coś o 

Brid i Stworze. Gdzie są.

– Skąd miałbym to wiedzieć?
– Powtarzam tylko słowa Żuka. Wiesz coś?
– Wiem tylko tyle, że za pierwszym przesłuchaniem 

potrafię rozpoznać dobre nagranie. Za kogo ty mnie 
uważasz? Jestem gwiazdą pop, do kurwy nędzy. I wybacz, 
ale muszę się przygotować do całonocnego maratonu.

– Nie wiem, komu mam wierzyć.
– Chyba powinieneś nauczyć się manier, jeśli chcesz 

rozmawiać z Pies-gwiazdą. Która, na dokładkę, ocaliła 
właśnie życie twemu przyjacielowi. Dosyć podłe życie, 
pozwolę sobie dodać.

– Lepiej nie kłam, Dingo.
– Ochhh! Ostre to było. Bezceremonialne. – Obdarza 

mnie swoim słynnym uśmiechem, tym z prezentacją całego 
garnituru zębów. Jasna cholera!

– Schrupałbym cię na śniadanie, mój chłopcze.
Otworzyłem drzwi do sypialni Skierki. Tristan siedział 

na łóżku. W ramionach trzymał Suzie, swoją ukochaną.

Ich rozrzucone włosy przypominały kilwater statku.
Były zmatowiałe.
Matowe od krwi.

background image

Tristan podniósł na mnie wzrok. Oczy miał jak dwa 

diamenty.

– Możesz mi pomóc? – odezwał się.
– Co się dzieje? – zapytałem.
– Suzie – odparł; tylko tyle. Kogoś dosięgnął zabłąkany 

pocisk.

– Jest ranna? – spytałem.
– Tak – powiedział. Tyle było w tym “tak" prostoty, tyle 

rozpaczy.

– Ciężko?
Tristan nie odpowiedział. Zamiast tego wyciągnął rękę, 

podając mi nożyczki.

– Chcę, żebyś ty to zrobił – powiedział.
Spojrzałem na ciało Suzie spoczywające na jego 

kolanach. Nie oddychała. Próbowałem zapanować nad 
głosem, ale wargi miałem spieczone i wydobywające się z 
nich słowa były jak dym.

– Tristanie... czy ty... czy to konieczne? – Nie 

wiedziałem, co powiedzieć.

– Po prostu mi je obetnij, dobrze?! – Oczy mu pałały. – 

Nie każ mi czekać!

– Chyba nie potrafię, Trist.
– Nikt inny tego nie zrobi.
Oczy Tristana...
Wziąłem wiec te nożyczki w drżące dłonie.
Tylko dwie części ciała nie odczuwają bólu. Pierwsza to 

włosy, druga paznokcie. Podstawowym budulcem obu jest 
keratyna, włóknista proteina zawierająca siarkę. Keratyna 
występuje w zewnętrznej, rogowej warstwie skóry oraz we 
włosach, paznokciach, piórach, kopytach, itd. Jej nazwa wy-

background image

wodzi się od greckiego słowa keras, co znaczy róg, co znaczy
to, co można obcinać bezboleśnie.

Pozwólcie, że się na ten temat wypowiem.
To nieprawda.
Bo przy obcinaniu widziałem łzy.
Do pokoju, przez szparę w uchylonych drzwiach 

wślizgnęła się Karli.

Trzymałem w palcach warkocz zbitych włosów. 

Rozciągał się bez początku i końca pomiędzy Tristanem a 
Suzie. Te włosy żyły. Zamieszkujące w nich drobnoustroje 
błagały o litość. Przysięgam, że wołały. Ich krzyk

rozbrzmiewał mi w mózgu. Tak, przyjaciele, chyba 

nigdy nie odczuwaliście czegoś podobnego.

Przecinałem dredy ustawionymi pod ostrym kątem 

nożyczkami. Wymagało to sporej siły i w pewnym sensie 
byłem z siebie dumny. Wymagało też czasu. Bo włosy były 
sfilcowane, nadziane rozmaitym śmieciem; zużytymi 
zapałkami, klejnotami, spinkami do włosów, psią sierścią. I 
to zaledwie w trzy tygodnie po ostatnim myciu. Jedną spinkę 
schowałem do kieszeni. Dlaczego? Podpowiedział mi to głos.
Jaki głos? Ten, który nigdy nie milknie.

Te dredy były tak gęste, że przypominało to przecinanie 

się przez noc.

Chyba pozostanę przy fryzurze rekruckiej numer dwa.
I w końcu ich oddzieliłem, Tristana od Suzie. Robosuka 

Karli lizała twarz trupa Suzie, próbując ją obudzić.

Nic już jej nie obudzi.

background image

Moje pierwsze słowa

Wróciłem z Sielankowa o drugiej, może trzeciej po 

południu. Odwiedziłem na łożu boleści mego najlepszego i 
najgorszego zarazem przyjaciela. Przeciąłem trochę włosów. 
Przeciąłem na pół dwoje ludzi. No wiecie, dzień jak co dzień.
Teraz byłem zmęczony, taki zmęczony, i marzyłem tylko o 
śnie, choć wiedziałem, że powinniśmy uciekać, wynosić się 
stamtąd, bo gliniarze mają twój numer, Skrybo, i być może 
figurujesz na liście śmierci. Liście Murdoch.

A wiesz co, Murdoch? Ty figurujesz na mojej.
Mając to wszystko na względzie, nie powinienem nawet 

myśleć o kładzeniu się w ubraniu na tę kanapę. Powieki 
opadały mi pod ciężarem świata, wspominałem, jak to się 
wszystko zaczęło – Mandy wychodząca z tej całodobowej 
Wurtciami, kiwająca psy i gliniarzy.

Jezu! Już to przerabiałem.
Usiadłem jak pchnięty sprężyną, strasząc Karli, która 

bawiła się ze Skierką.

– Daj mi papier, mała – powiedziałem, przetrząsając 

kieszenie w poszukiwaniu pióra. Miałem w nich trochę 
drobiazgów z odlotu, wyłożyłem to wszystko na stół. Moja 
kartka urodzinowa, piórko Tasiemcorobaczywca, które 
dostałem od Żuka. Karta z głupcem. Ją też położyłem na 
stole. Przyglądałem się tej kolekcji przez dłuższą chwilę.

Mój umysł był jak obcy.
Skierka położyła przede mną stary zeszyt szkolny, a 

następnie sięgnęła po kartkę urodzinową.

– Oj! Skrybku! Dostałeś kartkę urodzinową! Od kogo? 

Zobaczmy...

background image

Uderzyłem ją w twarz.
Cholera...
Cofnęła się, przyciskając dłoń do policzka, łzy kręciły 

się jej w oczach.

O, Jezu... nie powinienem był tego robić... co się ze mną 

dzieje...

– Panie Skrybo... – dotarł do mnie głos Skierki.
Starałem się jak mogłem bagatelizować to, co przed 

chwilą zrobiłem. Wziąłem pióro, otworzyłem zeszyt i 
nabazgrałem w nim kilka słów; były to pierwsze od kilku 
tygodni słowa przelane przeze mnie na papier. I pamiętam, 
jak pomyślałem wtedy, że gdybym wykaraskał się z tego 
kiedyś z zespolonymi wciąż ciałem i duszą, to spiszę całą tę 
historię, a zacznę tak:

Mandy wyszła z całodobowej Wurtciarni, przyciskając 

do piersi torbę z towarem.

No nic, od tamtego wieczoru upłynęło dwadzieścia łat, a 

ja w kółko do tego wracam. Hej, kto liczy?

Zamknąłem zeszyt, odłożyłem pióro, wziąłem kartkę 

urodzinową, przeczytałem życzenia Desdemony, odłożyłem 
kartkę, wziąłem piórko i kartę tarota. Poruszałem się jak 
tandetny robo made-in-Taiwan.

Wróciłem na kanapę i położyłem się z piórkiem w 

jednym i z kartą z głupcem w drugim ręku.

– Panie Skrybo... – doleciał mnie głos Skierki. Nie 

spojrzałem na nią.

– Co robisz?
– Wchodzę.
Popatrzyłem po raz ostatni na kartę z głupcem: młody 

człowiek kroczący beztrosko ku otchłani, przez ramię ma 
przerzuconą sakwę, w której niesie cały swój świat, pies 

background image

chwyta go zębami za pięty, próbuje zatrzymywać pana, nie 
dopuścić, by runął w przepaść. Staje mi przed oczyma 
martwa Suzie. Brawo za tę kartę. A więc uznałaś mnie za 
głupca? Bardzo dobrze. Postąpię jak głupiec. Będę takim, 
jakim mnie chciałaś widzieć, Suzie.

– Mogę iść z tobą? Mogę? – prosiła Skierka.
– To sprawa osobista – odburknąłem i wsunąłem sobie 

piórko najgłębiej jak mogłem, do samego przełyku. Znam 
swoje czasy i swoje miejsca. Nadeszła pora, by odejść. 
Odejść z tego czasu, z tego miejsca.

Piórko Tasiemcorobaczywca tkwiło mi w przełyku i 

czułem fale napływające w przewodnim temacie 
muzycznym, przetykanym wstępnymi informacjami. A potem
te fale zaczęły się cofać, unosząc ze sobą muzykę, i każda 
nuta zanikała mi w uszach, by po chwili znowu natrzeć na 
mnie ze zdwojoną siłą, i już gdzieś tam byłem, wyzbyty z 
poczucia niepokoju, z poczucia teraźniejszości.

Znajdowałem się w fazie nicowania.
Mandy wyszła z całodobowej Wurtciarni, przyciskając 

do piersi torbę z towarem.

No i dobrze. Po prostu czasami chcemy coś trochę 

zmienić. Chcemy coś poprawić. Żeby było, jak należy.

To chyba żadna zbrodnia?
To po prostu chwilowy przypływ głupoty. I tyle.
No bo komu się nie zdarzało, że tego nie chciał? Nie 

chciał poczuć, że zanika, by potem odrodzić się na nowo?

Pchnąłem piórko jeszcze trochę głębiej i odpłynąłem na 

wysokiej fali, surfując z powrotem do domu, gubiąc po 
drodze temat przewodni i wstępne informacje...

background image

Tasiemcorobaczywiec

Desdemona wyszła z całodobowej Wurtciami, 

przyciskając do piersi torbę z towarem.

Obyło się żadnych zgrzytów, bezproblemowe, czyste 

załatwienie sprawy. Des jest w tym ekspertem i kochamy ją 
za to.

Ruszyliśmy z łupem z powrotem do domu, cała nasza 

nieustraszona czwórka – Żuk, Bridget, Desdemona i ja. Żuk 
siedział za kółkiem, i nasmarowany Vazem dla dodania sobie 
animuszu pilotował furgonetkę. Ja przycupnąłem na osłonie 
lewego koła, Brid na osłonie prawego. Spała jak suseł, a 
jakże by inaczej? Desdemona siedziała miedzy nami, trochę 
bardziej z przodu, trzymając na kolanach torbę ze skarbem. 
Nawierzchnia jezdni była gładka jak stół.

– Co masz w tej torbie, siostro? – spytałem.
– Same ślicznotki – odparła. – Żółte. – Jej głos 

przyprawił mnie o dreszczyk.

Zupełnie jakby...
– 
Rzućmy okiem – poprosiłem.
Desdemona wyciągnęła z torby piórko, czystą i złocistą 

przepustkę na odlot.

– O, rany!
– No i jak tam, Skrybo? – zawołał Żuk z fotela pilota. – 

Dobrze się spisała?

– Jezu! Jeszcze jak!
– Co tam ma, Skrybku? Spytaj ją w moim imieniu.
– Co tam masz, siostrzyczko kochana?
Desdemona przekładała słoneczne piórko z dłoni do 

dłoni, wpatrując się w nie jak w relikwię boga.

background image

Bo też nią było.
Relikwią boga słońca.
Okruchy światła rzucane przez przesuwające się za 

oknami latarnie, przebarwiane na czarno przez lustrzane 
szyby furgonetki, padały przelotnie na milion włókienek 
piórka i odbite, tłukły się fraktalami złota między ścianami 
furgonetki niczym rykoszety słonecznych promieni.

Kiedy Desdemona przemówiła – a twarz w blasku 

piórka miała taką piękną – jej głos wydał mi się 
inkrustowany złotem i wypolerowany do kuszącego połysku.

Zupełnie jakby... zupełnie jakby była...
– Żółć 
Takshaki – powiedziała jak gdyby nigdy nic.
– Ja cię kręcę, Żółć Takshaki! – wrzasnął Żuk, 

puszczając na chwilę kierownicę. Poczułem, że furgonetka 
zbacza w stronę chodnika, i w następnej chwili 
podskoczyliśmy wszyscy, wjeżdżając na pełnym gazie na 
krawężnik. Przez parę chwil jechaliśmy w chaosie. Potem 
Żuk łyknął pastylkę Dżemu i chwycił kierownicę jak 
morderca swoją spluwę. Z samozaparciem wróciliśmy z 
powrotem na szlak, na jezdnię, na King's Road.

– Żuk! Nie waż się więcej tego robić!
– A bo co, malutki?! – odkrzyknął. A potem zawył: – 

Juhuuuu!!!! Naprzód! – I prowadził furgonetkę na złamanie 
karku ku blaskowi żółtej chwały.

– Bo ma być idealnie, Żuczek – odparłem. – 1 dlatego 

zbastuj.

– Chrzanić ideały! Weźmy tego loda!
Bridget spała wciąż jak zabita. Desdemona 

przygotowywała piórko grą wstępną.

background image

– To mój odlot, Żuk! – zaprotestowałem. – Puśćcie mnie 

samego. Dlaczego to mówiłem? Przecież nie bytem sam. Nie 
chciałem rozdzielać się z grupą.

– Nikt nie wchodzi sam, Skrybku – odparł. – Nikt nie 

wchodzi sam.

– To sprawa osobista!
To sprawa osobista?
Docierały do mnie głosy. Glosy z zewnątrz. Skąd, się do 

cholery, brały?

A w rękach trzymałem kartę tarota przedstawiającą 

młodego mężczyznę z sakwą przewieszoną przez ramię, 
ujadającego psa obrabiającego mu pięty, wabiącą krawędź 
urwiska. 
Skąd ją miałem?

– Piękne jest – wyszeptała Desdemona. – Żółć Takshaki.

Marynata Boga. – Jej głos ociekał szafranem. – Czytałeś o 
nim w Kocie, Skrybku?

– Tak jakby – mruknąłem.
– Utanka był młodym studentem... – zaczęła 

Desdemona.

– Co ona mówi, Skrybku? – krzyknął Żuk. – Kiepsko tu 

słychać!

– Opowiada nam pewną historie, Żuczek.
– O! Jaką historie?!
– Historię Takshaki.
– O! Niech opowiada, niech opowiada! – wrzasnął 

nadżemowany Żuk, prowadząc jak szatan przez Curry Paths. 
Podczas jazdy tym jaśminowym szlakiem atakowały nas 
wszystkie wonie Indii. Desdemona opowiadała szafranowym 
językiem, a ja pragnąłem całować głos siostry, tak był piękny.
Opowiadała nam historię Utanki, azjatyckiego studenta. 
Wybrał się on w podróż do królestwa węży, żeby odzyskać 

background image

skradzione podstępnie kolczyki królowej. Kolczyki te kazał 
wykuć z najcenniejszej z rud król Anglii. Chciał je 
podarować w prezencie urodzinowym swojej pięknej żonie. 
Utance powierzono zadanie zaniesienia tych kolczyków 
królowej. Niestety, nie doniósł ich do królewskiej łożnicy; po
drodze zostały skradzione przez Takshakę, króla węży, który 
był długi jak rzeka, fioletowo-zielona rzeka. Jego ukąszenie 
było dla człowieka śmiertelne, wprowadzało w żyły trujące 
sny, które zanieczyszczały umysł żądzą zadawania gwałtu.

Takshaka uniósł klejnoty do swojego królestwa, świata 

Nagasów, zjawowęży.

– I co dalej, Des? – zapytałem.
– Twoja misja, Skrybo Utanko, jeśli zdecydujesz się jej 

podjąć, polega na wyprawie do jaśminowej doliny 
zjawowęży i odzyskaniu tych kolczyków. Jedyna broń, jaką 
możesz ze sobą zabrać, to młotek, trochę wyciągu z rdestu 
wężownika i rozwidlona gałąź. Podejmujesz się tego zadania,
o wielki wojowniku, Skrybo Utanko?

– Czy ja wiem...
Reszta Skitrowców zrywała już boki ze śmiechu, ale ja 

podchodziłem do tego poważnie.

– Nie wahaj się, bracie – powiedziała Desdemona.
– Chyba nic z tego – odparłem. – Kot mówi, że w Żółci 

można zginąć... naprawdę.

I wtedy nachyliła się i pocałowała mnie.
Siostra pocałowała mnie i wydało mi się, że opadają na 

mnie płatki kwiatów z jakiegoś niewyobrażalnego Wurta, 
opadają w furgonetce, w mojej głowie.

Opadały na mnie płatki kwiatów.
Opadały na mnie płatki kwiatów jaśminu, a ja, pędząc 

tym rydwanem na spotkanie z Takshaką, sączyłem nektary 

background image

bogów i czułem jak najnamietniejsze usta w mieście 
przysysają się do mych warg, jak jej jeżyk wślizguje się 
niczym piórko w me usta. Tak mi było dobrze.

Nie wolno mi jej stracić.
Co?
Co przed chwilą pomyślałem?
– 
Bierzmy tę ślicznotkę – zaintonował Żuk, nie dając mi 

czasu na sformułowanie rodzących się wątpliwości. 
Dobiliśmy ze ślicznotką do portu, do portu Ogrody 
Rusholme, za blokiem mieszkalnym, i każde z nas wsłu-
chiwało się przez kilka chwil w szelest opadających płatków 
rdzy, kontemplując czekające nas rozkosze, rozkosze 
przesycone szafranem.

Rdza opadała.
Przesycone rozkosze. Będą dzisiaj mym udziałem, we 

wszelkich swoich nieprzebranych formach.

Żuk zmącił ten nastrój.
– Szkoda czasu! Na górę! – krzyknął, wyrywając 

Desdemonie piórko z ręki. – Nie ma na co czekać! Weźmy tę 
Żółć! Idziemy!

* * *

Nie napotykając po drodze ani jednego węża, 

wbiegliśmy jak uskrzydleni po schodach i wpadliśmy do 
mieszkania, które przywitało nas pokazem świateł. Brid 
siedziała teraz na kanapie, przeglądając sennie numer Kota 
Gracza sprzed trzech tygodni. Żuk stał przy oknie, gładząc 
szafranowe piórko. Natarłszy włókna obficie Vazem, wsuwał 
nam piórko w usta, każdemu po kolei, a na koniec sobie.

Poczułem, jak otwiera się czołówka z informacjami 

wstępnymi, potem pokój odpłynął, a moją ostatnią myślą 

background image

było, że jest pięknie i że chcę tego piękna więcej, chcę się w 
nim pławić już zawsze. Potem Żółć zaskoczyła...

* * *

Nasza słynna, nieustraszona czwórka pływa w tym 

jeziorze przypraw, poddając się procesowi marynowania, 
poddając się procesowi malowania na żółto. To bezsprzecznie
najsłodszy kolor. Prezentował nam smaki, smaki zbliżającej 
się uczty. Smaki dań, których nigdy nie kosztowaliśmy.

Pokój był oświetlony na bursztynowo, z tapety opadały 

złote kwiaty, było ich tyle tysięcy, że usłały kobiercem z 
płatków podłogę. W tym kobiercu ziała dziura. I chociaż 
wszyscy wiedzieliśmy, że niebezpiecznie jest wpaść przez 
żółte drzwi, to przez nią wpadliśmy.

!!!!! OSTRZEŻENIE !!!!!
Cholera! A to co?
Szedłem z trojgiem towarzyszy przez pałac ze złota. W 

rękach trzymałem młotek, umoczony w wyciągu z rdestu 
wężownika, jedynym znanym antidotum na ukąszenie 
zjawowęża. Pozostała trójka była wyposażona tak samo i 
byliśmy wojownikami w świecie zła, i pałałem żądzą krwi.

Wszystko w świecie Nagasów błyszczało żółcią, 

błyszczało zapachem szafranu.

Kot Gracz opowiada nam, że Nagasowie to legendarna 

rasa węży. Są potężne i niebezpieczne, i wyglądają zazwyczaj
jak zwyczajne węże, ale czasami przybierają postać 
mitycznych olbrzymów, długich, wijących się, fioleto-wo-
zielonych potworów. Czasami podszywają się też pod ludzkie
kształty, żeby nas zwieść. Król Nagasów nosi imię Takshaka. 
Czasami Nagasowie grzęzną w ludzkim świecie, i to ich 
bardzo rozwściecza, bo nie mogą znieść światła naszego 
świata. Nazywamy tych wyrzutków zjawowężami.

background image

!!!!! OSTRZEŻENIE!!!!!
Co jest? Odbierałem glosy. Może to Nawiedzenie?
Boże, błagam, niech to nie będzie Wurt. Niech to będzie 

realna przyjemność.

Wkraczając do bezkresnego świata śniących węży, 

zastaliśmy mnóstwo wspaniałych obiektów do gier, zarówno 
wielkich, jak i małych, oraz zatrzęsienie portyków, wież, 
pałaców i świątyń.

Samo piękno – ani jednego węża w zasięgu wzroku. 

Tylko ciche szelesty, z jakimi przemykały niewidzialne wśród
żółtych cieni. Lewa kostka świerzbiała, jakby chciała mi coś 
przypomnieć, przypomnieć coś, o czym dawno zapomniałem.

OSTRZEŻENIE. ZNAJDUJECIE SIĘ OBECNIE W 

METAWURTCIE.

– Słyszeliście to? – spytałem.
– Niby co? – Desdemona spojrzała na mnie.
– Ten głos.
– Nic nie słyszałam.
– Przestańcie – wtrącił się Żuk. – Dosyć tego gruchania. 

Utłuczmy lepiej jakiegoś węża!

Skradaliśmy się przez ten pozłacany świat z bronią ze 

stali i roślin, podnieceni i spoceni. Bridget zaintonowała 
swoją pieśń, świdrujący w uszach hymn na cześć 
niewidocznych węży Naga. Ta pieśń w ustach Brid mile 
łechtała ich dumę. Ale nie zwracały kolczyków i dalej się 
kryły zwinięte w cieniach.

Z sufitu pałacu sypał się na nas jaśminowy proszek, a ja 

wciąż odbierałem głosy...

OSTRZEŻENIE! ZNAJDUJECIE SIĘ AKTUALNIE W 

METAWURTCIE, SZCZEBEL DRUGI. TO BARDZO 
NIEROZSĄDNE, I POWINNIŚCIE GO BEZZWŁOCZNIE 

background image

OPUŚCIĆ. DZIĘKUJĘ. BYŁO TO OSTRZEŻENIE 
KOMISJI ZDROWIA PUBLICZNEGO.

– Słyszeliście to? – spytałem. – Nie?
– Co z tobą, kochany? – spytała Des.
– Ten głos! Posłuchaj dobrze! Nie słyszysz go? Jesteśmy

w Metawurtcie!

– Nie bądź głupi.
I mówiąc to, wzięła mnie za rękę. Palce miała miękkie i 

długie, z ostrymi paznokciami, które wbiły mi się w ciało 
leciutko, ale wystarczająco.

– Dobra, gołąbeczki. Koniec gadania – zarządził Żuk. – 

Idą skurkowańce!

Węże nadciągały, wypełzając z cieni, z żółtych cieni, 

wszystkie fioletowo-zielone, nadając temu światu połysk, 
trujący połysk. Nadciągały setkami, ale zbite w taką masę, że 
policzenie ich przekraczało ludzkie możliwości

Chciałem się rzucić do ucieczki. Wydaje mi się, że 

chciałem się rzucić do ucieczki.

Ale coś mnie powstrzymywało.
Król Takshaka dźwignął się, wspaniały łeb miał 

pokiereszowany, krwawił. Wydawało się, że jest z dymu, nie 
z ciała; wąż z dymu.

NAPRAWDĘ MNĘ JUŻ WKURZACIE!
PROSZĘ NATYCHMIAST OPUŚCIĆ TEN 

METAPOZIOM.

Pierwszy cios zadał Żuk; napinając mięśnie tak, że 

zaczęły przypominać opuchliznę zadżumionego, zamachnął 
się młotkiem i opuścił go zdecydowanym łukiem. Uderzenie 
spadło na łeb młodego węża, strzaskało go, wyciąg z rdestu 
wężownika wsączył się do rany, rozpłynął po organizmie i po
chwili wąż rozpękł się na dwoje. Na wszystkie strony 

background image

trysnęła wężowa jucha, zbryzgując od stóp do głów 
wojowników. Ów rozbryzg natchnął nas takim duchem walki,
że runęliśmy z zapałem do ataku, waląc młotkami po łbach 
węży, unikając zębów jadowych, pławiąc się w posoce zale-
wającej nas niczym marynowany deszcz.

Nacieraliśmy na tę pierwszą linię węży żywym młotem, 

i wszystko wydawało się takie proste, aż za proste jak na 
Żółć, i przemknęło mi przez myśl, że może Żółcie nie są 
wcale takie straszne, jakimi je opisują. Albo może to 
wszystko tylko mi się śni. Może znowu doświadczam 
Nawiedzenia i szukam dziury w całym.

Nieważne.
Powiem wam tylko, że sporo zjawowęży padło tego 

wieczoru.

* * *

Naturalnie, dobrze się spisaliśmy, spisaliśmy się na 

medal, spisaliśmy się jak na wojowników przystało, jak 
bohaterowie. Nie dopadliśmy wprawdzie Takshaki, 
Królewskiego Węża, ale utłukliśmy kupę jego wrednych 
kompanów. I odzyskaliśmy te kolczyki, i odnieśliśmy je 
właścicielce.

Żuk owinął się cały w kilka warstw wężowych skór, 

które własnoręcznie zdarł z gadzich ścierw. Do klapy kurtki 
przypiął sobie łeb węża, osobistą pamiątkę tego walnego 
zwycięstwa.

– To ci dopiero była impreza, Des! – powiedział z 

uznaniem. – Dzięki, żeś nam ją zorganizowała.

– Nie ma sprawy, Żuczek – odparła skromnie moja 

siostra.

Byliśmy wykończeni – Brid spała jak zabita na kanapie, 

ja drzemałem w swoim ulubionym fotelu, a Desdemona na 

background image

dywaniku przed kominkiem. Tylko Żuk nie mógł wciąż 
ochłonąć; krążył po pokoju jak nadżemowana pantera, 
szukając czegoś do jedzenia.

– Wycisnęłoby się jeszcze trochę tego soku – oznajmił w

końcu. – Chodź, Bridget Czas do łóżka.

Brid posłusznie wstała z kanapy i drzwi sypialni 

zamknęły się za nimi cicho.

Zostaliśmy z Desdemona sami, sami przeciwko całemu 

światu.

– Chesz iść do łóżka? – spytałem, papugując Żuka.
– O, tak – odparła. I tętno mi zaśpiewało. Zupełnie jakby

była tu bez przerwy.

Znalazłszy się w pościeli, padliśmy sobie w objęcia, 

omywał nas wpadający przez otwarte okna ciepły jak 
angielski balsam wietrzyk. Zupełnie jakby była tu...

* * *

A kiedy było już po wszystkim – kiedy tak leżeliśmy 

brzuch w plecy i moja prawa dłoń spoczywała na jej piersi, 
lewa pod jej szyją, moja zarzucona w górę prawa noga 
oplatała jej nogi, lewa zaś przywierała szczelnie do jej ud, a 
jej oddech docierał do mnie jak tykanie bliźniaczego zegara –
do naszego pokoju wszedł jakiś mężczyzna.

Desdemona spała twardo, i ja też, ale wyczułem go tam, 

w ciemnościach, jak posmak w ustach po dawno skończonej 
uczcie.

– Młodzieńcze – odezwało się widmo. – Jestem wielce 

zniesmaczony tym, co widzę.

Nie otworzyłem oczu; paraliżował mnie strach.
– Nie wątpię, że masz jakieś argumenty na swoje 

usprawiedliwienie – ciągnęła ciemność.

background image

– Desdemona... – zacząłem. A może tylko próbowałem 

zacząć. Albo wydawało mi się, że może zacząłem. Albo w 
ogóle nie zacząłem. Nieważne. Desdemona i tak spała dalej 
w najlepsze.

– Otwórz oczy, młodzieńcze, kiedy na mnie patrzysz. 

Coś kazało mi go posłuchać, jakaś zewnętrzna siła. Patrzył na
mnie ojciec stojący w nogach łóżka.

O, cholera! O, kurwa! O, Jezu!
Nie bytem w stanie wykonać najmniejszego ruchu. 

Dlaczego nie mogę się poruszyć?

Zachowaj spokój. To nie może być. To niemożliwe.
To nie mój ojciec. To po prostu jakiś starszy mężczyzna.
Ojciec nie stałby tak i nie przyglądał się spokojnie 

swoim dzieciom przyłapanym w łóżku w niedwuznacznej 
sytuacji. Nie. On rzuciłby się na mnie z pięściami. 
Bynajmniej nie w imię powszechnie wyznawanego poczucia 
przyzwoitości, nie, on zrobiłby to z zazdrości; zresztą sam 
spał już kilka razy ze swoją córką, a dorzucić do tego 
wszystkie okaleczenia, jakie jej zadał...

– Bądź ostrożny – podjął mężczyzna. Znałem ten głos.
Siedziałem już, zaplątany w pościel. Desdemona 

poruszyła się niespokojnie przez sen, ale się nie obudziła.

– Kim jesteś?
– Bądź ostrożny. Bądź bardzo, ale to bardzo ostrożny.
– Kot Gracz?
– We własnej osobie. Pamiętasz mnie.
– Nigdy cię nie widziałem.
– Czyżby? Spotkaliśmy się nie dalej jak dzisiaj nad 

ranem. Przykro to mówić, ale przy okazji dosyć żenującej 
awantury.

– Zostaw mnie w spokoju.

background image

Otrząsałem się już ze strachu i zaczynały powracać 

wspomnienia; ujrzałem siebie stojącego przy balustradzie 
balkonu, spoglądającego w dół; ujrzałem stojącego obok 
mnie mężczyznę... Nie! To nie mogły być moje 
wspomnienia! Dzisiaj rano spałem u boku Desdemony, tutaj, 
w tym łóżku.

– Czy wiesz, że Tasiemcorobaczywiec to piórko dla 

młodych chłopców?

– Tasiemcorobaczywiec?
– Chyba o nim słyszałeś?
– Oczywiście, to...
– Jesteś w nim teraz.
– Nie. To się dzieje...
– Młodzieńcze, znajdujesz się w Wurtcie. Posłuchaj. 

Mówi do ciebie Kot Gracz. Czy ja się kiedykolwiek 
myliłem?

Spojrzałem na Desdemonę. Była tu. Spała spokojnie.
– Kocie. Powiedz, że nie jestem w Wurtcie – 

poprosiłem. Kot tylko się uśmiechnął.

– Błagam! Nie jestem w Wurtcie! Proszę! To się dzieje 

naprawdę.

– Nie oszukuj samego siebie, kociaczku. Po prostu 

wziąłeś Żółć. Po prostu wziąłeś Takshakę. Przypomnij sobie.

– No i co?
– To był tylko Żółty Tasiemcorobaczywiec. Na pewno. 

Inaczej byś już nie żył. Z Żółciami nie przelewki.

– Błagam! – Tuliłem pogrążoną w głębokim śnie 

Desdemonę. – Nie wiem, o czym mówisz! Ty nie mówisz o 
mnie! Desdemona tu jest! Jest tutaj.

– Czyż nie słyszałeś głosów?
– Głosów...

background image

– Dobrze wiesz, że tak. W Takshace. Słyszałeś głosy 

ostrzegające cię, że wchodzisz w Meta. To Wąchający 
Generał do ciebie przemawiał.

– Kto?
– Generał dowodzący tymi warstwami. Bardzo, ale to 

bardzo go rozsierdziłeś. Słyszałeś go, prawda?

– Tak. Ale...
– A pozostali – Skitrowcy, o ile się nie mylę? Jakie to 

dziwne – oni nie słyszeli żadnego głosu? Ciekawe dlaczego?

– Bo oni... – urwałem, bo już czułem, że coś jest nie tak.
– Bo tkwisz w Tasiemcorobaczywcu. Sam. Tamci, to 

tylko senne zjawy. Nic nie dzieje się tu naprawdę.

Nie mogłem już tego znieść. Podjąłem walkę z krępującą

mi ruchy, wilgotną pościelą, by zerwać się z łóżka.

– Wynoś się z mojego domu! – wrzasnąłem, ale Kot 

tylko się roześmiał. Pchnął mnie lekko jednym palcem. 
Klapnąłem z powrotem na łóżko obok Des. Wciąż się nie 
budziła i chyba samo to powinno mi już dać do myślenia.

Kot Gracz patrzył na mnie z góry. Jego twarz ścinał teraz

chłód.

– Słyszałeś kiedy o Osobliwej Żółci? – zapytał.
– O czym? Nie... tak... obiło mi się o uszy...
– Nic ci ta nazwa nie mówi?
– Czy to nie jakiś Wurt wysokiego poziomu? Żółte 

piórko? A co? Powinna mi coś mówić? Kot westchnął ciężko.

– Pozwól, że opowiem ci o Osobliwej Żółci. To 

najgorsze z możliwych skurwysyństwo, mój ty kiciusiu. 
Poletko doświadczalne, jeśli wolisz. Rytuał inicjacyjny. 
Zadaje ból. Znajdujemy się w tej chwili w 
Tasiemcorobaczywcu. Tutaj przeszłość jest piękna. W 
zapomnienie idzie wszystko, co złe. Uwypuklone zostaje 

background image

wszystko, co dobre. Osobliwa Żółć jest dokładnym 
przeciwieństwem. Przekształca przeszłość w koszmar, a 
potem wciąga cię weń bez nadziei na powrót. Tylko wiedza 
cię stamtąd wyciągnie. Posłuchaj, ja w niej byłem. Ona 
wysysa z człowieka wszystko.

– A więc?
– Tam właśnie jest twoja siostra. W Osobliwej Żółci. 

Uwięziona. Cierpiąca. Umierająca. A ty, młodzieńcze, 
trwonisz czas w takich jak to piórkach dla onanistów, które 
podsuwają ci złudne przekonanie, że Desdemona jest 
bezpieczna. Napawa mnie to niesmakiem.

Ta przemowa mnie dobiła. Czułem się tak, jakby 

objawiono mi jakąś absolutną prawdę; wiedziałem, że to 
prawda. A przecież wymierzona była przeciwko światu, w 
którym żyłem.

Może chciałem ją odrzucić?
– Czy trafiam do ciebie? – spytał Kot.
– Mącisz mi w głowie.
– Muszę to robić, Skrybo. Tasiemcorobaczywiec to 

żadne wyjście. Potrzebuję cię tam, na zewnątrz.

– To znaczy gdzie?
– W realnym świecie. Wkrótce tam wrócisz. A kiedy to 

zrobisz... wszystko, co tu usłyszałeś, nabierze sensu. Mam do
ciebie prośbę. Czy zechciałbyś zaopiekować się moim 
bratem? Nie, nie protestuj. Ma na imię Tristan. W tej wersji 
świata nigdy się nie spotkaliście, ale w rzeczywistości, 
owszem. My... cóż... nie jesteśmy ze sobą zbyt blisko. Od 
jakiegoś czasu. Przeżył właśnie ogromną, ogromną stratę. 
Chciałbym mu złożyć kondo-lencje... niestety, to niemożliwe.
On potrzebuje pomocy, Skrybo. Zrobisz to dla mnie? Nie, 
nie, nic nie mów. Zapamiętaj tylko te słowa. Przyjmij, że to 

background image

sen – tak może będzie łatwiej – i że wkrótce się obudzisz. 
Rozumiesz?

– Prawie.
– Dobrze. Niech Syriusz cię prowadzi.
Kot Gracz sięgnął za pazuchę kurtki i wyciągnął piórko. 

Było to srebrne piórko.

– Masz coś, co mógłbyś mi oddać? – zapytał. 

Pokręciłem głową. Piórko hipnotyzowało mnie grą 
tańczących w nim świateł.

– Może być ta karta. – Patrzył na nasz nocny stoliczek. 

Leżała na nim dziwna karta, ta z głupcem i psem. – Daj mi ją.

Dałem mu kartę, a on położył na mej dłoni piórko. 

Spoczęło tam jak srebro księżyca.

– Wiesz, co to jest?
– To Srebro. Piórko operatorskie. Ja...
– Wiem. Bierze cię, prawda?
– Nigdy takiego nie widziałem. Jest piękne.
– Nazywa się Wąchający Generał. Generał jest 

Drzwiobogiem. Kto wie, czy nie jednym z najpotężniejszych.
Obchodź się z nim bardzo ostrożnie. Pewnego dnia może ci 
się przydać.

– Skąd je masz?
– Od Hobarta.
Byłem tak wstrząśnięty, że omal nie upuściłem Srebra.
– Spotkałeś Hobarta?!
– Wąchający Generał jest sługą Hobarta.
Wszyscy słyszeli o Hobarcie, ale nikt niczego o nim nie 

wiedział. Z tym nazwiskiem wiązały się setki plotek: Hobart 
wynalazł Wurta. Hobart żyje, Hobart nie żyje. Hobart jest 
mężczyzną, kobietą, dzieckiem, obcym. Jedni nazywali tę 
tajemniczą osobę Królową Hobart i czcili ją. Dla innych Ho-

background image

bart jest snem, albo mitem, albo zwyczajnie wymyśloną 
przez kogoś dobrą historyjką, tak dobrą, że chwyciła, stała się
prawdą.

Nikt niczego nie wiedział.
– Jaki jest Hobart, Kocie? – spytałem. Ale on oczy miał 

nieobecne, usta zaciśnięte w wąską linię.

– Jakaś Żmijka wpełza w ten system, Skrybo. 

Wyczuwam ją. Złe wieści. Nie chcę mieć z tym do czynienia,
młodzieńcze. To twoja broszka! Tak się właśnie kończy 
wchodzenie do Meta. Mamy jakiś przeciek z Żółci Takshaki. 
Posłuchasz, jeśli doradzę ci odskok?

– Zaczekaj! Kocie Graczu! Co się dzieje?
– Wszystko w twoich rękach, Skrybo. To twoja krucjata. 

Zza drzwi dobiegł jakiś hałas.

– Kocie Graczu!!! Znikł.
O, Jezu! Co to było?
Szparą pod drzwiami sypialni przesączało się światło, a 

pamiętałem przecież, że przed pójściem w ślad za 
Desdemoną do łóżka, wszystkie światła pogasiłem. Było to 
fioletowo-zielone światło i po chwili, kiedy smużki dymu 
znalazły drogę przez szpary, poczułem w powietrzu zapach 
szafranu.

Odwróciłem się, żeby obudzić Desdemone.
Wymknęła mi się niepostrzeżenie, kiedy rozmawiałem z 

Kotem.

Byłem sam. Wszystko mi się wymykało; pokój, świat, 

miłość.

Byłem w Wurtcie. Doświadczałem Nawiedzenia.
Ten straszliwy smutek.

background image

Takshaka wparował przez drzwi lawiną kolorów i 

mgiełki, i zaczął się miotać po pokoju, chociaż ten już blakł, 
a ja się wycofywałem...

No, dalej! Odskakuj!
Nie mogłem odnaleźć drogi powrotnej.
Królewski Wąż ciskał splotami swojego długiego cielska

po pokoju, jakby się popisywał. Łeb miał szeroki na metr, a z
potwornej paszczy sterczały dwa podobne do włóczni kły. 
Jego ślepia patrzyły bez mrugnięcia, była w nich jakaś 
przekora, jakby się ze mnie naigrawał. I było w nich coś 
jeszcze, coś, co obudziło we mnie złe wspomnienia; znałem 
to spojrzenie! Ze świata rzeczywistego...

Odczep się, skurwielu! Daj mi się stąd wydostać!
Mordowałem się z wyzwalaczem odskoku, ale bez 

rezultatu, utknąłem między światami, mentalnie zdając już 
sobie dokładnie sprawę czym jestem, podczas gdy me ciało 
nadal tkwiło w Wurtcie.

I ktoś wołał mnie po imieniu...
Takshaka rozwarł szeroko paszczę, by pokazać mi 

trującą flegmę wzbierającą mu w głębi gardła.

– Skrybo! – Znowu ten głos.
Pomóż mi. Głosie, pomóż mi. Takshaka przymknął nieco

paszczę, tak że znowu zobaczyłem jego ślepia, a w nich to 
znajome spojrzenie... Widmogliny!

Skrybo! Obudź się! Proszę! – wołał do mnie głos. Głos 

Skierki! Król Węży runął na mnie... Teraz, odskakuj! No już!

– Skryyyy...
Potężny skurcz gdzieś w trzewiach i...
– 
yyyybooo!
...spadałem na kanapę jakby z wysokości wielu mil.
Potrząsanie, potrząsanie. Skierka mną potrząsała.

background image

– Skrybo? Przestań!
– Co? Ufffl Jezu! Boli...
– No, już cię mam. Uspokój się! – Skierka trzymała 

mnie mocno, wyciągając ze snu, a ja czepiałem się realnego 
świata kurczowo jak matki.

Tasiemcorobaczywiec.
To wszystko było tylko Tasiemcorobaczywcem. 

Wszystkie te pocałunki i pieszczoty Desdemony były 
fałszywymi snami, snami żałosnego chłopczyka.

Desdemona pozostawała nadal w niewoli, i taka była 

rzeczywistość.

Leżałem wyciągnięty jak struna na starej kanapie w 

wynajętym mieszkaniu we Whalley Rangę, robosuka Karli 
lizała mnie po twarzy, a nade mną pochylała się Skierka.

– Dobrze się pan czuje, panie Skrybo? – spytała. Nie 

potrafiłem jej odpowiedzieć. Nie wiedziałem, czy czuję się 
dobrze czy źle.

Wcisnęła mi coś w dłonie.
– To od Żuka. On z tą pokiereszowaną ręką nie może już

tego używać. Uniosłem dłoń do twarzy. Tkwił w niej pistolet 
Żuka.

– Kazał ci powiedzieć... wszystkiego najlepszego z 

okazji urodzin. Żuk mi go dał?

– I ode mnie też – dodała Skierka cicho, jakby wiele ją 

to kosztowało. I wtedy przypomniałem sobie, że ją 
spoliczkowałem.

– Przepraszam, że cię uderzyłem, Skierko. Byłem 

zdenerwowany, nie panowałem nad sobą.

– Wszystko rozumiem. – I naprawdę rozumiała. Ta mała 

dorastała.

background image

Ważyłem pistolet w dłoni, napawając się jego potęgą. 

Otworzyłem go i stwierdziłem, że zostały trzy pociski. Do 
wykorzystania przeze mnie. Tym razem nie nucę cię w 
panice, ani ze strachu.

W drugiej dłoni trzymałem srebrne piórko. Wąchający 

Generał. Bóg Drzwi. Klucz do Kota.

– Skrybo! Wróciłeś ze Srebrem! – krzyknęła Skierka, – 

Dobra robota!

Dobra robota?
Cóż... nie da się ubyć... dobra robota, cholernie dobra 

robota! Wychodziłem z tego cało!

Wszystko w twoich rękach, Skrybo. To twoja krucjata. 

Niech Syriusz cię prowadzi. I wiedziałem bardzo dobrze, co 
przez to rozumiał. Syriusz – psia gwiazda.

Idę po was, wy wszyscy, których straciłem.

background image

Część trzecia

Dzień dwudziesty

Trzeci

“Szklanka Fetysza. Czyste Narkotyki. Dobrzy

przyjaciele. Gorąca partnerka".

background image

Napiórkowany

Północ. Pora zamykania sklepów. Wychodzę z domu, 

zamykam za sobą drzwi na klucz. Jestem sam. Ulice Whalley
Rangę lśnią w ciemnej mgiełce. Gdzieniegdzie świeci jeszcze
latarnia; przytłaczająca większość od dawna już nie działa. 
Nad miastem, niczym niedzielne przekleństwo, wisi ciepłe, 
parne powietrze przesycone zapachem deszczu. To 
nieomylna zapowiedź ulewy. Miała to być najdłuższa 
niedziela w moim życiu.

Do dzieła!
Sięgnąłem do kieszeni, wyciągnąłem tubkę Vazu, 

rozejrzałem się za potencjalną ofiarą. Wypatrzyłem taką 
jakieś dwanaście samochodów od siebie, ślicznego jasnego 
forda transita, zaparkowanego jedną parą kół na trotuarze, 
drugą na jezdni. Ruszyłem w tamtym kierunku, myśląc: no 
dalej, ty sukinsynu, ty Kocie Graczu, oświeć mnie wiedzą! 
Niech poczuję na własnej skórze, jak to jest! Idąc, szukałem 
jakiegoś odpowiedniego Wurta, czegoś, w co mógłbym 
bezpiórkowo wskoczyć.

Gdyby mi się to udało...
Mijając drugi samochód, spróbowałem z Mistrzem 

Kraks. Bez powodzenia. Za wysokie progi, za czarne. Przy 
czwartym wozie wziąłem na warsztat Pirata Drogowego. Nic 
z tego. To nie dla mnie.

Kurwa mać! Co ja robię?
Nie miałem nawet prawa jazdy, nic. Żuk dał mi parę 

lekcji, podczas których kląłem jak szewc, ściskając kurczowo
kierownice, a tu proszę, planuję Zabór Pojazdu Bez Wiedzy 
Właściciela.

background image

Byłem już przy transicie.
Położyłem dłoń na klamce i wywołałem Małego 

Rajdowca.

Mały Rajdowiec to teatr najniższego poziomu, Wurt dla 

początkujących. Powinienem wejść w niego bez problemu.

Z marszu.
Świerzbiała mnie lewa kostka. Tak jakby tam, całe mile 

w dole, otwierała się w niej rana, i czułem już w żyłach 
Wurta, czułem krew podpływającą falami muskającymi 
niemal koniuszki mych palców.

Nie mogłem ich dosięgnąć. Starałem się z całych sił, ale 

nie mogłem.

Fale cofały się z powrotem do morza. Pozostałem suchy,

ludzko suchy i bezradny przy pięknym błękitno-białym 
transicie, stojącym jedną parą kół na trotuarze. Deszcz wisiał 
na włosku, zaraz lunie na mnie, tylko na mnie.

Jasny gwint.

* * *

Musieliśmy znosić Żuka po schodach, tak jak za starych 

dobrych czasów obcego, ja z jednego końca, Mandy z 
drugiego. Mandy trzymała za nogi. Wyślizgiwał mi się, 
oczywiście, z rąk, a przynajmniej Mandy wciąż mi to 
wypominała.

– Co ty wyprawiasz, Skrybo? – zapytała w pewnej 

chwili.

– Trzymam za głowę – odparłem. – A ty?
– Bardzo śmieszne.
– Tak. Boki, kurwa, zrywać! – krzyknął Żuk. – Nieście 

mnie ostrożnie.

Za nami szła Skierka z Karli. A na końcu Tristan, niosąc 

na rękach ciało Suzie, za którą wlokły się długie pasma 

background image

włosów, uwolnionych wreszcie z miłosnego splotu. 
Tristanowi tłukły się po głowie złe myśli, widać je było, tuż 
za oczami.

– Trzymajcie mnie, cholera, porządnie! – dopominał się 

Żuk. – Jestem rannym wojownikiem, zasługuję na szacunek.

– Wiesz co, Żuk? Ja naprawdę jestem zdania, że 

mógłbyś iść o własnych siłach.

– Gówno tam, bym mógł! Jestem zarejestrowanym 

inwalidą.

– Jesteś ranny w ramię, Żuczek... – zauważyłem, 

popuszczając go troszkę.

– Auuu!
– ...nie w kolana.
Głowa Żuka spoczywała między dwoma stopniami.
– Tak naprawdę, kochany Skrybku – powiedział, patrząc 

na mnie z tej niewygodnej pozycji; jego twarz błyszczała z 
cienia. – Tak kiepsko się czuje. Coś się dzieje. Moje ramię... 
cholera...

Spoglądając z góry w te czarne oczy, nie pierwszy już 

raz odnosiłem wrażenie, że jestem wciągany w zalegającą za 
Żukiem ciemność.

– Skroiłeś nam jakąś brykę, Skrybo, prawda? – 

wymamrotał cicho.

– No jasne – zełgałem. – Upatrzyłem niezłą ślicznotkę.
Tylko że nie potrafiłem do niej wsiąść, nie potrafiłem jej 

uruchomić, nie potrafiłem nią odjechać. Poza tym... wszystko
gra.

Obejrzałem się na Tristana. Może poprosić go, żeby 

prowadził? Ale mój wzrok padł na brzemię, które dźwigał, na
brzemię utraconej miłości, i dałem spokój.

– Nieście mnie, nieście – śpiewał Żuk.

background image

No więc go nieśliśmy. Jeszcze te kilka ostatnich stopni, 

potem drzwi i już byliśmy na dusznych ulicach. Furgonetka 
stała dziesięć wozów dalej, czekała.

– Nie widzę żadnej furgonetki, Skrybku – poskarżył się 

Żuk.

Położyliśmy go na chodniku, reszta naszej paczki stanęła

nad nim, wszyscy patrzyli na mnie. Jakby widzieli we mnie 
wojownika. Cholera, ludzie, a może ja się do tego zwyczajnie
nie nadaję?

– Znajdziesz trochę miejsca na położenie Suzie? – spytał

Tristan. Twarz błyszczała mu w nocnych ciemnościach od 
potu wyciskanego przez dźwigany ciężar, przez czułość.

– Znajdę.
– Gówno tam, znajdzie! – zasyczał Żuk. – Ten szczawik 

jest do niczego! Coś ci powiem, Tristanie. Z tego małolata 
nigdy nie będzie porządnego Skitrowca.

– Pierdol się, Żuk! – odciąłem się.
– Kto tu dowodzi? – spytał.
– Ja.
I pomaszerowałem ulicą do furgonetki.
– Jaka ulga – dobiegło mnie jego drwiące wołanie. – Tak

się cieszę, że mamy dowódcę.

Żądlony jego słowami maszerowałem przez fale gorąca. 

Jedyna paląca

się tu jeszcze latarnia, zgarnąwszy mój cień, 

przekazywała go w wypalony mrok następnej.

Kipiałem nienawiścią. Nienawiścią do Żuka. 

Nienawiścią do zadania, które przede mną stało. Nienawiścią 
do wszystkich strat i porażek. Nienawiścią do niefortunnych 
wpadek z Desdemoną, z Bridget, ze Stworem i do wszystkich
innych wpadek, jakie jeszcze mnie czekały, do wszystkich 

background image

błędów, których jeszcze nie popełniłem, ale z pewnością 
popełnię, kiedy przyjdzie co do czego.

I nagle to poczułem. Błysk. Nagła wizja. Prowadzę 

skradzionego mercedesa, wchodzę na pełnym gazie w ostry 
zakręt, nie pękam, celowo ocieram się bokiem o 
zaparkowane przy krawężniku eleganckie samochody, 
kalecząc ich wypucowane karoserie wgięciami.

Byłem w Małym Rajdowcu.
Byłem w nim! Prowadziłem!
Całkowicie napiórkowany, żyjący po tamtej stronie.
To ta nienawiść mnie odpaliła, dała mi kopa.
Otworzyłem na Vaz maskę furgonetki, rozłączyłem 

instalację alarmową. Skąd ja, kurwa, wiedziałem, jak to się 
robi? Przeciąłem jeden przewód, połączyłem go z innym, 
wycisnąłem trochę Vazu z tubki w dziurkę zamka, 
wślizgnąłem się do kabiny. Sięgnąłem do kieszeni po spinkę 
do włosów Suzie, umoczyłem ją w Vazie, wepchnąłem do 
stacyjki. Poszło jak po maśle, i już ruszałem pełen wiedzy, 
operując pedałami jak stary wyga. Skręcając kierownicę, 
wyprowadzając furgonetkę bez jednego zadrapania spo-
między zaparkowanych przed nią i za nią wozów, 
podjeżdżając z głową śpiewającą Vazem do czekającej grupy,
czułem się jak młody bóg.

Otworzyłem tylne drzwiczki – też poszło jak po maśle – 

i pierwszymi na pokładzie, pierwszym ładunkiem, były 
Skierka z Karli. Ułożyłem głowę Żuka na krawędzi podłogi, 
po czym sam wskoczyłem do środka i pomogłem Mandy, 
która sterowała jego nogami, wciągnąć tam bezwładne ciało 
Naczelnego Skitrowca. Mandy wsiadła jako następna. Żuk 
wymrukiwał coś podczas całej tej operacji, ale nie słuchałem 
tego, wyłączyłem się. Miałem już wyskoczyć z furgonetki, 

background image

kiedy przywołała mnie Mandy.

– Skrybo? – powiedziała. – Żuk...
– Co jest? – spytałem.
– Jego rana. Spójrz... – W ranie mieniły się wszystkimi 

kolorami tęczy robaki. – Co się z nim dzieje? – spytała 
Mandy.

– Nie przejmuj się teraz Żukiem. Przecież wiesz, że 

mamy coś do zrobienia.

Innymi słowy... Po prostu nie wiedziałem.
– Ludzie, co z wami? – krzyknął Żuk. – Czuję się na 

topie! Panuję nad sytuacją! Trochę boli, i to wszystko!

Zeskoczyłem na jezdnię, gdzie czekał Tristan z Suzie na 

rękach.

– No i jak, Tristan? – spytałem.
Spojrzał tylko na mnie tymi stalowo twardymi oczami i 

zobaczyłem w nich odpowiedź. Niepomyślną odpowiedź.

– Robimy to, tak? – zapytałem. Dalej na mnie patrzył.
– Wiesz, czego ona chce – powiedziałem.
Skinął głową.
Ułożyliśmy ostrożnie jej ciało w furgonetce; 

przypominało to jakąś ceremonię. Tristan wsiadł za nią, 
zrobił to sprawnie, ale jakoś ociężale. Wszyscy byli już w 
środku.

Dobra.
Pierwsza faza zakończona.
Zamknąłem jedno skrzydło tylnych drzwi, sięgnąłem po 

drugie.

– Nie traćcie wiary. – Tak powiedziałem; nie wiem 

dlaczego, po prostu tak powiedziałem.

Nie traćcie wiary.
Zatrzasnąłem nad nimi ciemność, a sam obszedłem 

background image

furgonetkę i otworzyłem drzwiczki od strony kierowcy. 
Wspiąłem się do kabiny. Sięgnąłem w górę, po Wurta. 
Spłynął. Czułem, jak spływa, zalewając mnie wiedzą, wiedzą
Małego Rajdowca. Moje dłonie przekręciły w stacyjce 
prowizoryczny kluczyk sporządzony ze spinki do włosów, 
stopy na pedałach, jedna wyciska sprzęgło, zaraz ruszę.

Zalewał mnie Wurt.
– Juhuuuu! – Moje wycie.
Maty Rajdowiec.
Silnik zaskoczył. Podgazowałem go.
– Bądź ostrożny, Skrybku – zawołała z tyłu Skierka, 

starając się naśladować intonację Kota Gracza. Zabrzmiało 
zupełnie inaczej, ale mniejsza z tym. Bądź ostrożny. Bądź 
bardzo, ale to bardzo ostrożny.

– Pieprzyć ostrożność! – krzyknąłem, ruszając. 
Ruszając, prowadząc!
Moje ręce były instrumentami Wurta.
Zaparkowałem wóz kilka metrów od miejsca, gdzie 

dokonała żywota nasza stara furgonetka, Skitrowóz. Grube 
opony chrzęściły po szkle, kiedy się zatrzymywaliśmy.

Usłyszałem, jak otwierają się tylne drzwi.
Sekundę potem przy moim oknie pojawił się Tristan. 

Opuściłem szybę, żeby mógł przysunąć bliżej swoją 
smutnooką twarz.

– Wybiorę parę rzeczy – powiedział.
– Tak. Jasne – odparłem. – Dobrze się czujesz?
– Nic mi nie jest. Świetnie.
– Nie wyglądasz na to, stary.
– Opiekujcie się Suzie.
– Załatwione.
I odszedł wyciągniętym krokiem w ciemność. 

background image

Patrzyłem, jak znika w klatce schodowej. Otuliło mnie jakieś 
poczucie samotności.

Zgasiłem silnik. Wurt opadł do szeptu, ale nie odpływał, 

warował na krawędzi słyszalności, czekał.

Słyszałem skamlenie suki Karli. Może lizała rany Suzie. 

Martwe rany.

Nie obejrzałem się. Nie zniósłbym tego widoku.
Zewsząd wołały do mnie migotliwe mroczne wieże 

Butelkowa.

– Mogę wysiąść z furgonetki, panie Skrybo? – spytała z 

ciemności Skierka.

– Nie. Zostań w wozie.
Słyszałem, jak Mandy uspokaja małolatkę.
Obserwowałem przez przednią szybę idące do łóżka 

Butelkowe. Światło za światłem. Wszędzie gasły, jeden po 
drugim, półksiężyce świateł. Wygrywany tu by} w wysokich 
oktawach jakiś rodzaj mistycznej kody, aż w końcu został 
tylko błyszczący pyzaty księżyc.

– Robimy coś, Skrybo? – spytał z tyłu Żuk.
– Jasne, Żuczku – odparłem. – Rozwiązujemy codzienną

krzyżówkę. A teraz zamknąć się wszyscy w cholerę.

Wszyscy zamknęli się w cholerę. Nawet Żuk.
Czekaliśmy na coś, każde z nas, a deszcz wisiał w 

powietrzu.

Tristana nie było już od pół godziny.
Co on tam, do jasnej cholery, tak długo robi?
O przednią szybę zabębniły pierwsze krople. 

Rozpryskiwały się po szkle jak duże, gorące monety.

– Gdzie on się podziewa? – fuknęła zniecierpliwiona 

Mandy.

– Już idzie – odparłem. – Spokojnie, ludzie.

background image

Sam w to nie wierzyłem.
Na tle hałd szkła widziałem poruszające się cienie.
– Co się, do kurwy nędzy, dzieje, cholera?! – wrzasnął 

Żuk. – Co tam jest, do kurwy nędzy, grane?

– Mam wszystko pod kontrolą, Żuk.
– No to, kurwa, pokaż, że masz, człowieku! Tracę 

cierpliwość. I dobija mnie na dokładkę to cholerne ramię!

– Psy ci je opatrywały.
– Tym gorzej.
Nie wiedziałem, co powiedzieć.
Lało już na całego. Wysiadłem z furgonetki, żeby nie 

słuchać już tych z tyłu, i deszcz zmywający skórę przyniósł 
takie ukojenie, że chciało mi się krzyczeć na całe gardło. 
Tristana nie było już trzy kwadranse.

Podszedłem do miejsca, gdzie spłonęła nasza pierwsza 

furgonetka.

Zasłane było już potłuczonym szkłem.
Wypatrywałem śladów tamtego zdarzenia, ale nic nie 

znalazłem. Tylko mieniącą się tęczowo plamę oleju na 
asfalcie.

Ale ów pożar miał miejsce przed wiekami, a ten świeży 

wyciek oleju pochodził zapewne z innego pojazdu, z jakiegoś
późniejszego wypadku, a zresztą nie wiadomo, czy Brid i 
Stwór jeszcze żyją i czy nie gram czasem parą dwójek. Może 
nigdy nie będę miał na ręku nic lepszego.

Do odłamków szkła czepiały się kłaczki psiej sierści, i 

coś namalowało na trotuarze słowa “Das Uberpies".

Kaleczyłem sobie stopy.
Kostka znowu mnie bolała, podwinąłem więc nogawkę 

dżinsów i stwierdziłem, że z rany coś się sączy, jakby 
otwierały się te tworzące ją maleńkie dziurki.

background image

Tristan wciąż nie wracał.
Słyszałem, jak Żuk krzyczy z bólu w furgonetce, ale nie 

zwracałem na to uwagi. Wyłączyłem się. Miałem inne 
problemy.

Krople czarnego deszczu ściekały mi z powiek, tworząc 

przed oczyma przesłaniającą widok kurtynę z paciorków. 
Usłyszałem chrzęst szkła po prawej, i odwróciwszy się, 
zobaczyłem zbliżającego się mężczyznę. Wyglądał tak 
groźnie, że w pierwszej chwili przemknęło mi przez myśl, że 
to

jakiś oprych. Potem dostrzegłem dwa psy na podwójnej 

smyczy, którą trzymał w jednym ręku. Przez jedno ramię 
miał przewieszonego obrzyna, przez drugie brezentową 
torbę. W drugim ręku trzymał szpadę. I w miarę jak się 
zbliżał, wychwytywałem dalsze szczegóły: twarz 
pomalowana w pasy; ten wyraz oczu, wyraz niezachwianej 
determinacji, jak u zwierzęcia.

Zrobił kilka ostatnich kroków, tych, które nas jeszcze 

dzieliły, trudnych kroków. Jego łysą, lśniącą w blasku 
księżyca głowę pstrzyły tu i tam ciemne plamki, jakby 
strupki zakrzepłej krwi.

– Tristan? – zapytałem. – To ty? Nieznajomy milczał.
– Coś ty zrobił, człowieku? Gdzie twoje włosy?
– Ogoliłem je.
Dwa psy szarpały się na smyczy i wyły do księżyca, 

rozdrażnione pływami krwi wywoływanymi przez jego 
grawitację.

– To drastyczne posuniecie – stwierdziłem. – Domyślam 

się, że nie zrobiłeś tego bez powodu.

Tristan nie patrzył na księżyc. Nie patrzył na gwiazdy, 

ani na domy, ani na furgonetkę. Tristan patrzył na mnie. Na 

background image

mnie skupiał całą swoją uwagę.

– Wiesz, czego chcę, Skrybo – powiedział.
Tak. Tego, czego chcemy wszyscy. Szklanki Fetysza. 

Czystych narkotyków. Dobrych przyjaciół. Gorącej partnerki.
Tego wszystkiego. 

I czegoś jeszcze. Wyciszenia pływów.

background image

Kot Gracz

Zwiastun. Dochodzą mnie słuchy o nowym teatrze. Nie 

ma jeszcze nazwy. Roboczy tytuł brzmi Czamorynkowe sny. 
Poznałem osobę grającą bohatera. Nazywa się Gryzmoł i 
opowiada dosyć odrażającą historię. Zmieniam nazwy i 
imiona, żeby nie zdradzić tożsamości delikwenta. Oto, jak się
to zaczyna: Wendy wychodzi z całodobowej Wurtciami, 
przyciskając do piersi torbę z towarem. Pamiętacie tę paczkę 
młodych zhipisiałych malkontentów. Nazywają siebie 
KRAKSOWCAMI, i tak też nazywam ten nowy piórkowy 
odlot. Imię bohatera brzmi Gryzmoł i jest to niepowtarzalna, 
błyszcząca żółcią podróż. Złocista żółć. Niewąski masz 
problem, chłopcze! Po pierwsze, twoja siostra Shona ugrzęzła
w Metakrainie, w zamian dostałeś ochłap tłustego obcego. 
Twoim zadaniem jest sprowadzenie Shony z powrotem do 
punktu wyjściowego. Naturalnie, jest to misja praktycznie 
niewykonalna; nikomu się to jeszcze nie udało. Ale ty nie 
możesz mimo to poniechać prób, nie pozwala ci na to 
głęboka miłość. Na domiar złego, tropi cię jeszcze wredna 
policjantka Moloch. Za to, że za twoją sprawą ma podrapaną 
twarz. Na swojego najlepszego przyjaciela, Kruka, nie masz 
co Uczyć, bo tego wciąż ciągnie do rynsztoka. Chce cię tam 
za sobą wciągnąć i przytrzymać, w brudzie. Sprawa jest 
trudna i najprawdopodobniej zginiesz w tej zwariowanej 
Żółci. Bądź bardzo, ale to bardzo ostrożny. Ta wyprawa nie 
jest dla słabeuszy. To psycho. Kawałek przypominający 
realne życie.

No, może nie aż tak straszny.

background image

Prochy do prochów, włosy do

włosów

Na wrzosowiskach jest pogrzebanych sporo złych istot. 

Dobrych, niewinnych istot również. Niektóre nie chciały 
zostać pogrzebane. Inne chciały. Niektóre pogrzebane zostały
przez przypadek, przez lawinę śnieżną albo kamienną, albo 
przez obsuniecie ziemi. Inne pogrzebały się same, pragnąc, 
by ciemność opadła na ich wszystkowidzące oczy.

Mnóstwo istot leży pogrzebanych tam, na 

wrzosowiskach. To na nie udaje się człowiek, który 
przyjeżdża z Manchesteru, żeby pogrzebać kogoś albo zostać 
pogrzebanym, albo samemu się pogrzebać.

Jadąc przez noc, rozmawialiśmy o ranie. O tym, jak się 

zakręca, jak odbiega spiralnie od miejsca wejścia pocisku 
poczynając, jak rozkwita tęczowymi kolorami, jak się kruszy 
na krawędziach.

– Jestem w szczytowej formie! – parsknął Żuk. – 

Przestańcie biadolić.

– Nie jest nic lepiej, Żuczku – usłyszałem odpowiedź 

Mandy, ale w tym człowieku zachodziła jakaś zmiana, i ta 
zmiana sprawiała, że zaczynał pleść od rzeczy.

– Nie chcę, żeby było lepiej! – krzyknął. – Podoba mi się

tak, jak jest. Ej, Skrybku! Widziałeś moje nowe kolorki?

– Jasne, Żuczek. Bardzo twarzowe.
Od czasu do czasu, na prostych odcinkach drogi, miałem

okazje rzucić okiem do tyłu. Ale tylko przelotnie, zaraz 
przenosiłem wzrok z powrotem przed siebie.

W egipskich ciemnościach na zewnątrz przemykały, 

background image

niczym szare zjawy, sylwetki domów, drzew, znaków 
drogowych. Dobrze zrobiłem, wpiórkowując się w Rajdowca,
bo to oznaczało, że ktoś inny, nie ja, prowadził furgonetkę; 
jakiś ekspert, jakiś smarkaty ekspert.

Dobrze, że chociaż przestało padać. Przestało o jakiejś 

nieokreślonej godzinie nocy, ale drogi nadal były mokre i 
śliskie.

Zerknąłem po raz kolejny przez ramie. Kolory jarzyły 

się, promieniowały z ramienia Żuka, otulały go, sięgając 
prawie do łokcia z jednej strony i do karku z drugiej. Mandy 
trzymała jego głowę w dłoniach. Mrok panujący we wnętrzu 
furgonetki rozjaśniał się wokół jego ciała do łagodnej 
poświaty.

Przeniosłem wzrok z powrotem na drogę i skupiłem się 

na prowadzeniu.

Nie wiedziałem dokąd właściwie jedziemy, wiedziałem 

tylko, że we właściwym kierunku.

Mały Rajdowiec.
– To nie wygląda źle, Żuczek – odezwał się Tristan. – 

Wygląda tragicznie.

– Cholera! Nie strasz mnie, człowieku – żachnął się Żuk.

– Dobrze się czuję. Ból mija. Kapujesz, Trist? Mija ten 
pieprzony ból. Posłuchajcie! Słuchaliśmy.

– Wiesz, co to oznacza? – spytał Tristan cicho, tak jakby 

nie chciał, żeby Żuk go usłyszał.

Czekałem na odpowiedź Żuka.
Wieki trwało, zanim padła, i była cicha, cień głosu:
– Nie dla mnie... ja jestem czysty... powiedz, że jestem 

czysty... – Słychać było w tym głosie cierpienie, ale się nie 
obejrzałem. O, nie. Miałem klapki na oczach i, zatracony w 
tym mroku, w Wurtcie, w prowadzeniu, widziałem tylko 

background image

drogę przed sobą.

Błagam, niech mnie ktoś z tego wyciągnie. Niech mi da 

prostą drogę, dobrze oświetloną drogę, oznakowaną drogę, 
jakąkolwiek drogę, tylko nie tę poranioną. W tej za dużo 
dziur. Za dużo czekających wypadków.

Tristan przecisnął się między oparciami foteli i usiadł 

obok mnie. Obrzyn położył sobie na kolanach, torbę miał na 
ramieniu. Trzymał mocno oba te rekwizyty, jakby się bał, że 
może je zgubić. Z tyłu dolatywało skamlenie psów 
opłakujących martwą Suzie.

Skończyły się latarnie i jechaliśmy teraz otwartym 

terenem w zupełnych ciemnościach.

– To Mandelowy Pocisk – wyszeptał Tristan tak cicho, 

żebym tylko ja go usłyszał.

– Próbowałem nie dopuszczać do siebie tej myśli – 

przyznałem.

– Murdoch go załatwiła.
Jezu! Czy to musiało się przydarzyć?! I to akurat 

Żukowi!

– Przed tym nie ma ucieczki – podjął Tristan. – Ten 

robak po wgryzieniu się rośnie, rozpełza, rozmnaża. Tego nie 
da się zatrzymać. Nie ma na to sposobu. Chłopak rozpadnie 
się na fraktale. – Zabrzmiało to tak ostatecznie jak oficjalny 
rezultat w Wurtballu ogłoszony zza stołu sędziowskiego. – To
powolna śmierć – dodał Tristan.

– Nie mów tak – odszepnąłem. – Proszę cię. Nie mów 

tak. To nie pomoże. Nic nie pomoże.

Prowadziłem przez noc, wsłuchany w śmiech toczonego 

przez robaka Żuka.

– Nie ma na to antidotum, Skrybo – podjął Tristan.
Żadnego sposobu. Żadnego antidotum.

background image

Dla Żuka nie było już ratunku.
Zresztą chyba sam zdawał sobie z tego sprawę; był 

przecież Żukiem, znał się na wszystkim. Szczyt perwersji – 
człowiek może wiedzieć dokładnie, jak działają Mandelowe 
Pociski, a mimo to cieszy się odlotem, jaki mu fundują, 
jednocześnie zabijając. Mandelowe Pociski skonstruowano z 
myślą o nieprecyzyjnych trafieniach, strzałach, które nie 
uśmiercają ofiary na miejscu. Jeśli nie uda ci się od razu 
położyć kogoś trupem, wprowadź chociaż do rany pasożyta. 
Niech pasożyt wyssie ostatnie okruchy życia, rozdrabniając 
skórę na kawałki. Każdy taki pocisk zawiera fraktalowego 
wirusa. Program ładuje się w najwyżej pięć sekund, 
bezpośrednio do ścianek komórek. W ciągu dwudziestu 
czterech, góra czterdziestu ośmiu godzin przejmuje kontrolę 
nad całym metabolizmem. Umierasz. I to jak. Najgorsze w 
tym wszystkim jest to, że owe ostatnie dwadzieścia cztery 
godziny twojego życia, są tymi najlepszymi; fraktale 
rozświetlają się wszystkimi kolorami tęczy, podsuwając 
konającemu wzniosłe wizje, i dlatego właśnie tracący zmysły
Żuk śpiewał teraz, śpiewał hymn pochwalny na cześć życia.

Śpiewał hymn na cześć życia, umierając...
– Rozmawiałeś z moim bratem – odezwał się Tristan, 

wyrywając mnie z tych refleksji. Na sekundę oderwałem 
oczy od drogi. Jej obserwację przejął Mały Rajdowiec.

– Jak to? – spytałem.
– Widziałem was tam, w Zaplutej Norze.
– Widziałeś Kota Gracza?
– No pewnie. Ja go widzę. To znaczy, kiedy Geoffrey 

życzy sobie, żebym go widział.

– Geoffrey?
– Tak. To jego prawdziwe imię. Najściślej strzeżona 

background image

tajemnica Kota. Następnym razem zwróć się do niego per 
Geoffrey. Najprawdopodobniej cię zabije. – Zaciskając dłonie
na kierownicy i pędząc poprzez mrok, słyszałem śmiech 
Tristana. – Wspominał ci, że jestem jego bratem?

– Tak. Z początku nie uwierzyłem. Ale spotkałem go 

potem, w Tasiemcorobaczywcu.

– Co mówił?
– Powiedział, że ci współczuje. Że... Tristan 

eksplodował.

– Ten człowiek powinien trzymać się z dala od mojego 

życia! – Jego głos buchał żarem. – Sprowadza tylko 
nieszczęścia, skurwysyn jeden!

– Tak, tak... uspokój się, Trist... – starałem się ostudzić 

trochę jego gniew.

Przez kilka chwil jechaliśmy w milczeniu.
– Chcesz porozmawiać? – przerwałem je w końcu. 

Tristan patrzył przez boczne okno na przemykające za szybą 
czarne pola. – O tym, jak to się stało, że się od siebie 
odsunęliście?

Moje słowa pochodziły z głębi serca i Tristan nie potrafił

na mnie spojrzeć.

– Za daleko zaszedł – mruknął.
– Co to znaczy?
– Za daleko zawędrował, jak dla mnie. Tak daleko, że 

nie mogłem pójść za nim. Rozumiesz?

– Rozumiem.
Nic nie rozumiałem. Poza tym, że Tristan chce 

rozmawiać o Kocie Graczu, o Żuku, o czymkolwiek, byle 
tylko nie myśleć o Suzie. Swojej utraconej miłości.

– Masz w sobie domieszkę psa, prawda? – spytałem.
– Śladową. Tyle co nic.

background image

– Kochałeś się już kiedyś z psem? Milczał przez chwilę.
– Kochałeś się kiedy z psem, Trist? – powtórzyłem.
– Wiele lat temu – odparł. – Ale potem spotkałem Suzie i

wszystko inne przestało się liczyć.

Znałem to uczucie.
Tristan przypalił sobie w milczeniu skręta z Mgiełki i z 

lubością zaciągnął się miodowym dymem.

– Suzie się spodziewała – odezwał się.
W pierwszej chwili zrozumiałem, że Suzie spodziewała 

się śmierci, ale zaraz potem dotarło do mnie rzeczywiste 
znaczenie tych słów.

– Jezu! Trist! – wykrztusiłem. – Dziecko? Mieliście 

dziecko w drodze?

– Posłuchaj – oświadczył. – Tylko jedno trzyma mnie 

jeszcze przy życiu.

– Chcesz ścigać Murdoch?
– Nie muszę, Skrybo. Ona ściga ciebie.
– Co jest w tej torbie, Trist?
– Moje włosy. Tak myślałem.
– Ukąsił cię wąż, prawda? – spytał.
– Ukąsił.
– A więc masz w sobie domieszkę Wurta?
– Tak mówią.
– Geofirey ci powiedział?
– Kot mówi wiele rzeczy – odparłem. – Nie wiem, jak 

dalece można mu wierzyć.

– Wierz we wszystko. On sam przez to przeszedł.
– To znaczy?
– Geoffrey też został ukąszony. Przez węża.
– Ma w sobie niewąską dawkę Wurta, nie da się ukryć.
– Jego nie ukąsił zwyczajny wąż.

background image

– Nie?
– Nie.
– Opowiedz mi o tym.
Tristan odwrócił się znowu do okna, a ja puściłem 

furgonetkę luzem; w rękach Małego Rajdowca była 
bezpieczna. Światła reflektorów przeciął jakiś nocny ptak; 
krótka migawka życia poruszająca się na czarnych skrzy-
dłach.

– Zdarzyło się to przed laty – zaczął Tristan głosem 

przypominającym odtwarzane w zwolnionym tempie 
nagranie. – Kiedy byliśmy jeszcze młodzi, ja jestem młodszy 
z naszej dwójki, ale już obaj uzależnieni od piórek. Nie 
potrafiliśmy się bez nich obejść. Wiesz, że teraz jestem 
całkowitym przeciwieństwem tamtego siebie, ale istnieje tego
przyczyna.

– Tą przyczyną jest Geoffrey?
– Angażował się w to bardziej ode mnie. Ale byłem w 

niego tak ślepo zapatrzony, że nawet do głowy mi nie 
przyszło, żeby go nie naśladować. Szukał kontaktów w 
półświatku, kupując najczarniejsze Wurty, jakie udało mu się 
znaleźć. Pewnego dnia znalazł Żółć. Naszą pierwszą Żółć. – 
Tristan zawiesił na chwilę głos. – Słono za nią zapłacił.

– Myślałem, że Żółci nie można kupić.
– Zależy, czym się płaci.
Zapamiętałem to sobie. Zależy, czym się płaci.
– Bałem się tego piórka – ciągnął Tristan. – 

Przynieśliśmy je do domu. Geoffrey nie posiadał się z 
podniecenia. Rodzice już spali, mieliśmy więc cały pokój 
tylko dla siebie. Byłem młody i świata poza bratem nie 
widziałem, wziąłem więc z nim to piórko. Ale bałem się, 

background image

bardzo się bałem.

– Co to było za piórko?
– Takshaka. Wiesz, to, z którego pochodzą zjawowęże. 

Milczałem, wlepiając oczy w drogę.

– Nie brałeś nigdy Takshaki, Skrybo? – spytał.
– Owszem. Brałem.
– Naprawdę?
– Nie, nie naprawdę. Tylko w Tasiemcorobaczywcu. 

Wszedłem w Meta.

– To się nie liczy. To tylko licha podróbka Żółci. 

Prawdziwy Takshaka zabija. Z tego słynie. Bałem się, ale w 
niego weszliśmy. Geoffrey został ukąszony. Nie przez 
jakiegoś zwyczajnego węża. O, nie, to nie w stylu mojego 
brata. W jego ramieniu zatopił dwa zęby jadowe sam 
Takshaka, Król Węży.

– To powinno go zabić.
– Geoffrey brał pod uwagę taką możliwość... otaczał 

swoją ranę czcią. Karmił ją kośćmi i ciałem. Podejrzewam, 
że zakochał się w truciźnie, którą miał w sobie, a ona 
zakochała się w nim. Zdolny jest do tego może ktoś jeden na 
tysiąc. Kot Gracz wypowiada się na ten temat w jednym z 
numerów. – Zauważyłem, że przestał nazywać brata 
Geoffreyem. – Mówi, że niektóre ciała są poświecone 
Wurtowi; mogą z nim żyć. To jakby małżeństwo. Tak mówi 
Kot. Tak czy owak... mój brat uzależnił się wtedy ostatecznie.
Wciąż było mu mało. Zasmakowawszy raz... no wiesz, jak to 
jest.

– Wiem.
– Szukał coraz niebezpieczniej szych piórek. Chyba za 

daleko się w tym posuwał. Musiałem się bronić.

– Co znalazł? – spytałem.

background image

– Tego było już dla mnie za wiele, Skrybo. To, co robił 

mój brat... Musiałem przedsięwziąć jakieś kroki.

– Co się stało?
– Znalazł Osobliwą Żółć.
O, Jezu!
Furgonetka wpadła w poślizg na zakręcie mokrej drogi i 

poczułem, jak szorujące po burcie słupki jakiegoś ogrodzenia
zdzierają z niej lakier. Wczepiony kurczowo w kierownicę 
kręciłem nią jak oszalały, a przed oczyma przemykał mi film 
z całego życia. Wszystko na próżno. Byłem pozostawionym 
samemu sobie człowiekiem. Człowiekiem! Pasażerowie z 
tyłu krzyczeli, klęli mnie, zawtórowały im psy, wszystkie 
trzy. Istne ZOO na kółkach. Kątem oka zauważyłem 
przesuwające się tuż obok drzewa, odbiliśmy się od jakiegoś 
głazu czy czegoś, a potem w światłach reflektorów zatańczył 
przed nami ten pień wielkiego dębu. Wrzeszczał cały świat, 
ja z nim, a Żuk śpiewał za mną, pulsując kolorami. I nagle 
Wurt opadł na mnie znowu z impetem i kierownica w moich 
rękach od razu przypomniała sobie, co w takich sytuacjach 
robić. Spokojny już i na luzie, wyprowadziłem furgonetkę z 
poślizgu i znowu pędziliśmy czarną wstęgą drogi.

– Nieźle powozisz, Skrybo – mruknął z uznaniem 

Tristan.

Chwytałem spazmatycznie potężne hausty powietrza, 

byłem mokry od potu. Mandy obrzucała mnie najgorszymi 
epitetami, jakie przychodziły jej dc głowy. Skierka dorzucała 
coś od siebie. Żuk wciąż śpiewał, a psy skamlały całej trójce 
do wtóru.

– Jezu, Tristan... nie rób tego! – Słowa ledwie 

przechodziły mi przez gardło, ale Tristan przesiedział cały ten
incydent z kamiennym spokojem, zatopiony we własnym 

background image

światku.

– No i wzięliśmy tę Osobliwość – podjął, ale do mnie 

dopiero po przejechaniu paru jardów dotarło, o czym mówi.

– Czy to było w Angielskim Voodoo? – spytałem.
– Tak. Zmusił mnie, żebym je wziął.
– I co dalej? – spytałem, chociaż bardzo dobrze 

wiedziałem...

– Wróciłem sam. – Tristan powiedział to powoli, ze 

smutkiem.

– Osobliwość go usidliła?
– Podejrzewam, że sam dał się jej usidlić. Wiesz, o co mi

chodzi, Skrybku? Podejrzewam, że on chciał tam zostać. To 
było najgorsze przeżycie, jakiego kiedykolwiek 
doświadczyłem, ale z punktu widzenia Geoffreya, który i tak 
miał w sobie Wurta wstrzykniętego mu przez Takshakę... 
jemu chyba bardziej się tam podobało. Czuł się tam... nie 
bardzo wiem, jak to ująć... czuł się tam jak w domu. Coś w 
tym rodzaju.

– I jaka jest ta Osobliwość? – Musiałem to wiedzieć.
– To przeszłość, twoja przeszłość... ale wyolbrzymiona, 

z uwypuklonym wszystkim, co było w niej złe. To, co było w
niej dobre, znika.

– Jak się wydostałeś?
– Kot mnie wyrzucił. Tryskał potęgą, igrał z piórkami, 

choć cierpiał ból.

– Czemu ludzie to robią? – spytałem. – Dobrowolnie 

skazują się na cierpienia.

– Bo są szaleni. Myślą, że w ten sposób zyskają wiedzę. 

To jak rytuały inicjacyjne, całe to gówno. Wszystkie te 
brednie Królowej Hobart.

– Kim jest Hobart?

background image

– Nie wnikaj w to, Skrybku. Taka jedna zwariowana 

religia, i tyle. Jej wyznawcy uważają, że Wurt jest czymś 
więcej, niż jest, rozumiesz? Jakąś wyższą formą istnienia czy 
coś takiego. Mylą się. Wurt to kolektywne marzenia. I to 
wszystko. Jezu! Czy tego jeszcze im mało?

Tristan znowu zamilkł.
Dałem mu na chwilę spokój, ale coś mnie dręczyło, coś, 

co przed chwilą powiedział.

– Czyli Kot utknął w Wurtcie, tak? – spytałem. Tristan 

kiwnął głową. – Ale powiedziałeś przecież, że wróciłeś sam. 
Jeśli Kot tam został... to musiał zostać wymieniony... tak to 
się odbywa... stawki wymiany... od tego nie ma odstępstw...

Chyba zrozumiał, do czego zmierzam, ale nie 

odpowiedział od razu.

– Znalazłem się w naszym pokoju. Nie, nie byłem sam. 

Czekałem.

– Była ze mną kobieta, no, właściwie to dziewczyna. Bo 

to się działo przed dziesięcioma laty. Obejmowała mnie 
bardzo mocno, ja ją też, i dygotaliśmy, no wiesz, jak to po 
powrocie. Wciąż przeszywał mnie ból i ją chyba tak samo. 
Ból po wypchnięciu siłą ze snu do świata rzeczywistego.

To bolesne. Obejmowała mnie z całych sił, ja 

odwzajemniałem jej się tym samym. Była śliczna. To się 
zdarzyło dziesięć lat...

Głos mu się załamał. Zamilkł. I wtedy przed oczyma 

stanęła mi kobieta, która wniknęła we mnie. Która wszystko 
o mnie wiedziała. Która miała oczy ze złota...

– To była Suzie? – spytałem.
Tristan kiwnął głową.
Suzie była istotą z Wurta! Obcą. Jak Stwór, ale 

tysiąckroć piękniejszą.

background image

– Nie próbowałeś dokonać wymiany zwrotnej? – 

zapytałem.

– Nie chciałem.
– Dlaczego?
– Ta kobieta za wiele dla mnie znaczyła. Więcej niż brat.

Potrafisz to zrozumieć, Skrybo? Potrafisz? Suzie była 
największym szczęściem, o jakim może marzyć mężczyzna. I
z tego bólu zrodziła się miłość. Poprzysiągłem sobie, że 
nigdy się z nią nie rozstanę. Nawet na jeden dzień.

Widziałem te łączące ich nierozerwalnie pasma włosów.
– Nie pozwoliłbym jej odejść. Nie spuszczałem jej z oka 

nawet na sekundę, na wypadek, gdyby Wurt się o nią 
upomniał. Rozumiesz to? Myślałem, że to wystarczy. 
Naprawdę tak myślałem... – Szloch ścisnął mu krtań, a ja nie 
odrywałem oczu od drogi. Chyba nie chciał, żebym na niego 
patrzył. Ale czułem, jak bierze się w garść, prostuje w fotelu, 
przyciska do piersi małą torbę z włosami. – A to świat 
rzeczywisty ją wykończył – podjął.

Zebrałem się w sobie i spojrzałem na niego. Tristan 

płakał.

– O, Boże, Skrybo! Co ja mam robić? – wyrzucił z 

siebie. – Suzie...

Chociaż jedno słowo.
Cóż powiedzieć? Takiego bólu nie da się uśmierzyć 

słowami. Można go tylko podsycić. Albo pogrzebać.

Zostawiliśmy za sobą drzewa i rozpostarła się przed 

nami noc nad czarnym bezmiarem wrzosowisk. Teraz płakało
nawet niebo, po przedniej szybie ściekał ciemny wodospad 
łez.

– To tutaj – powiedział Tristan.

* * *

background image

Była to płytka mogiła. Bo tylko taką zdołał wydrążyć 

Tristan, ryjąc z zapamiętaniem swoją malutką łopatką, 
odrzucając warstwy ziemi. Staliśmy nad nim kręgiem, a 
wokół tańczyły cienie.

Deszcz rozmiękczył ziemie w błoto, i kopanie szło 

Tristanowi jak po grudzie. Chciałem mu pomóc, wszyscy 
chcieliśmy, ale Tristan nas odepchnął.

Patrzyliśmy, jak składa Suzie do płytkiego grobu. Potem 

otworzył torbę i wyjął z niej grube warkocze swych włosów. 
Wypuścił je z rąk, opadły miękko na jej ciało. Wyjął z torby 
małe drewniane pudełko i je również położył na zwłokach.

Wymruczał nad grobem słowa pożegnania, wziął łopatę i

zaczął zasypywać mogiłę ziemią, którą uprzednio wykopał.

Prochy do prochów. Włosy do włosów.
Trójka psów wyła żałobnie za swoją panią.
Staliśmy nad grobem w milczeniu, przepełnieni wolą. 

Wolą pozostania na zawsze żywymi.

Tristan trzymał dwa dorosłe psy na podwójnej smyczy. 

Zauważyłem, że rozluźnia palce.

– Co robisz? – spytałem. Prostował palce jeden po 

drugim.

– Wypuszczani je – odparł.
– Mogą nam się jeszcze przydać.
– Nie. Na nic nam się nie zdadzą. Robimy to sami. Suzie

tak chce.

– Ja Karli zatrzymuję – odezwała się Skierka. Tristan 

skinął głową.

Patrzyłem, jak dwa psy znikają w ciemnościach. 

Zbliżyła się do mnie Skierka, ciągnąc za obrożę opierającą 
się Karli. Młoda suka szczekała, rwąc się ku wolności.

– Zostań, dobra dziewczynko. Zostań! – szeptała 

background image

Skierka, ale suka dalej szalała.

Krople deszczu rozpryskiwały się na ogolonej głowie 

Tristana, ale jego oczy pozostawały suche, twarde, 
zdecydowane. Wyczuwałem promieniującą z niego żądzę.

Złą żądzę.

background image

(Cierpiąc na) pistolnik

Pieprzyć ten podrygujący w tańcu motłoch.
To wyrażała twarz Dingo, kiedy się zorientował.
Pieprzyć was, roztańczeni dumie, bo ja tam byłem, obie 

dłonie, spocone dłonie, zaciśnięte na rękojeści, jeden palec, 
suchy, spoczywa na spuście.

Dingo nawet się jeszcze nie połapał. Nie połapał się 

jeszcze, że ten pistolet wycelowany jest w niego.

Fani Zadkopsa tańczyli w najlepsze. Brodząc w pocie i 

psich wyziewach, przecisnąłem się między nimi pod samą 
scenę. Było tu strasznie, ale teraz widziałem przynajmniej 
jego oczy, kiedy śpiewał, a właśnie o to mi chodziło.

Chciałem widzieć te oczy w chwili, kiedy mnie 

dostrzeże.

I nagle zauważył w tłumie lśnienie metalu.
Patrzyliście kiedyś w wylot lufy pistoletu? W mroczne 

trzepotanie, które tam czeka, w pocisk czekający, tam, w 
komorze, czekający na rozbłysk eksplodującego prochu, 
który go wyzwoli, czekający niecierpliwie?

Staliście kiedyś po tej niewłaściwej stronie pistoletu?
To tak, jakby za chwilę miał się otworzyć tunel i cię 

wessać, a ty nie możesz nic na to poradzić. Nie możesz nic 
zrobić.

Psia muzyka cichła w rozpryskach śliny. Dingo nie 

odrywał oczu od przedmiotu w moich dłoniach.

– Wiesz, o co mi chodzi, Dingo?! – zawołałem.
Tłum wyczuł mnie teraz i spłoszony, przestraszony 

rozstępował się, tworząc krąg.

Czułem się wspaniale!

background image

Dingo Zadek, superpies, ujadający król psiopopu. 

Spójrzcie teraz na niego, lojalni fani; patrzcie, jak się trzęsie.

Robiąc to, czułem się wspaniale i podle zarazem. 

Wspaniale, bo oto byłem panem sytuacji, podle, bo 
zdradzałem, zdradzałem wybawcę.

Czasami trzeba robić podle rzeczy, żeby przyśpieszyć 

bieg życia w obliczu śmierci.

– Wiesz, czego chcę – powiedziałem, głośniej tym 

razem.

Nad głową Dinga niczym pokruszona aureola wirowała 

smutna lustrzana kula, szyjąca wokół lancami światła.

Przed chwilą minęła piąta rano. Dingo Zadek dawał 

całonocny koncert w Kotle, nędznym zajeździe dla psich 
kierowców ciężarówek nad kanałem, zalewając knajpę burzą 
dźwięków; wielkie hity, interpretacje światowych przebojów, 
nie nagrane nigdy wersje robocze; wszystko to wtłoczone w 
łomot aparatury nagłaśniającej. Ale teraz muzyka cichnie.

Teraz muzyka cichnie w cholerę, psia gwiazdo!
Dingo chciał się chyba poruszyć.
Trzymałem pistolet nieruchomo, ale w środku pociłem 

się jak mysz, wszystkimi porami, myśląc: Cholera! Nigdy 
jeszcze nie strzelałem z pistoletu. Blagom Cię, Panie, spraw, 
bym nikogo nie zranił!

– Nie ruszaj się, człekopsie! – wrzasnąłem. – Wiesz, 

czego szukam.

Oczy Dinga latały na boki, wypatrując drogi ucieczki. I 

nagle zatrzymały się, przyciągnięte jakimś poruszeniem w 
tłumie i Dingo wyszczerzył w uśmiechu kły.

Nie ważyłem się choćby zerknąć w bok, ale domyślałem

się, że ktoś powiadomił bramkarzy i oni wkraczają właśnie 
do akcji. Odetchnąłem więc z ulgą, kiedy u mego boku 

background image

wyrósł Tristan z ciężkim, gotowym do strzału obrzynem, a po
chwili dobiła do nas Skierka, próbująca utrzymać drobnymi 
rączkami rwącą się na smyczy Karli. Karli była teraz 
powalające piękną diablicą i napawała nas dumą; wspaniały 
garnitur ostrych jak sztylety zębów i spieniona ślina, kapiąca 
z pyska. Zaraz potem przez tłum przecisnęła się do nas 
Mandy prowadząca za rękę Żuka. Jego rozszerzająca się rana
siała krzykliwie i dumnie kolorami. Był to najwspanialszy 
pokaz świateł, jaki ci Kotlarze w życiu widzieli; nie mogli się
oprzeć pokusie i zaczęli tańczyć w jego lśnieniach.

Bramkarze zorientowali się chyba, co jest grane. Nikt się

nas nie czepiał.

Motłoch zachowywał stosowną cisze. Ktoś zaczął 

krzyczeć, ale zaniknął się zaraz, zupełnie jakby sąsiad dał mu
szturchańca pod żebra. Panowała stosowna do okoliczności 
cisza i bytem z tego rad. Rad byłem z efektu, jaki 
wywierałem. Odbierałem to jako przyzwolenie.

– Czego chcesz? – spytał Dingo Zadek. Głos miał 

napięty, ni to psi, ni to ludzki. Wszystko jedno; w obu trybach
był porządnie wystraszony.

– Wiesz czego, psidupku! – krzyknąłem.
Może nie spodobało mu się to obraźliwe określenie. 

Może nie podobał mu się mój pistolet wymierzony wciąż w 
jego twarz. Może nie podobało mu się, że go tak podle 
zdradzam. Może nie podobał mu się wyraz moich oczu.

Cóż, mnie też się to wszystko nie podobało. Ale było 

faktem, a więc pieprzyć to.

– Nie umiesz z tego strzelać, dziecko – powiedział.
– Tak jest! – krzyknął ktoś z tłumu i natychmiast 

posypała się lawina kpin z mojej niekompetencji, jakby to 
była jakaś integralna część występu, najnowszy numer Dingo

background image

Zadka; pozorowana próba zamachu. Wołali do mnie:

– Dawaj, stary!
– Rąb z tego gnata!
– Pokaż, co potrafisz!
– Gówniarz jest do niczego!
I takie tam, a Dingo ich podjudzał, podbechtywał, żeby 

ze mnie drwili. I wtedy coś wniknęło w mój krwiobieg, 
wypełniając mi głowę wiedzą; jak ładować, jak czyścić, jak 
celować, jak strzelać i zabijać z pistoletu.

W jednej chwili znalazłem się w Pistolniku; dobrym 

czarnym piórku, ale bezpiórkowo.

– Gościu krewi! – zawołał ktoś z tłumu.
Spomiędzy moich dłoni trysnęła struga światła, suchy 

trzask rozdarł powietrze i pocisk wyrwał się z mojego 
uścisku. Myślałem, że słońce rozpada się na kawałki. A to 
eksplodowała tylko lustrzana kula nad głową Dinga i deszcz 
okruchów szkła posypał się na jego szczeciniastą sierść.

– O co ci chodzi?! – krzyknął.
– Gdzie Brid i Stwór?
– Skąd mam wiedzieć?
– Gadaj, gdzie są, psidupku – wycedziłem.
Przez kilka sekund widziałem w jego oczach upór, jakby

przymierzał się do pójścia w zaparte. Ale ja miałem pistolet, 
a on nie. To jednak robi różnicę.

– W Kosmicznych Śmieciach.
– Żadnych takich, Dingo. Adres.
– Za dużo ode mnie wymagasz, czysty chłopcze.
Nacisnąłem na spust.
Ale leciutko, z umiarem. Minimalny nacisk Pistolnika; 

na tyle tylko, by zapaliło się czerwone światełko gotowości 
do strzału; to wystarczyło, żeby tłum wstrzymał oddech, a 

background image

Dingo zaczął krzyczeć i pośród tego krzyku wyrzucił z siebie
informację, adres.

Popuszczony przeze mnie spust powrócił do pozycji 

wyjściowej; czerwone światełko przygasło do trybu 
oczekiwania.

– I bez tego bym ci powiedział! – krzyczała psia 

gwiazda.

– Chciałem się tylko upewnić, Dingo.
Tylko się upewnić.
Bo już wiedziałem, gdzie są Kosmiczne Śmieci. Byłem 

tam kiedyś. Na zakupach. To tam nabyliśmy tę starą 
zarobaczywioną kanapę.

Teraz wracaliśmy. W poszukiwaniu pewnej zarażonej 

dymem widmo-dziewczyny i nie pierwszej świeżości Stwora-
z-Kosmosu.

– Skitrowcy! Zmywamy się stąd! Chyba zaczynałem w 

tym gustować.

W każdą niedzielę o piątej rano rusza ta dzika giełda nad

kanałem, niedaleko Kotła, przy dokach Old Trafford. 
Ściągają na nią skoro świt wszyscy nielegalni dealerzy, 
którzy pod płaszczykiem handlu rozmaitymi artykułami 
gospodarstwa domowego oferują po cichu tanie piórka i 
Mgiełkę. Kiedy wypadliśmy z klubu kierowców ciężarówek, 
interes szedł już pełną parą. Nad kanałem przewalały się 
tłumy poszukiwaczy okazji. Morze twarzy i ogłuszający 
zgiełk. Jeden za drugim podjeżdżały wyładowane szczelnie 
samochody – ściągały, oddawać się szałowi sprzedawania i 
kupowania, rodziny w pełnym składzie. Miałem wrażenie, że 
szukam jednego konkretnego kryształka, patrząc w 
kalejdoskop. Wir kolorów. Przeklinany i rugany ze 

background image

wszystkich stron, prowadziłem Skitrowców przez tę zbitą 
ciżbę z powrotem do furgonetki.

Czasem musiałem odepchnąć kogoś z drogi, ale 

specjalnie się nie napracowałem. Z kolorami Żuka, obrzynem
Tristana oraz zębami i gardłowym warkotem Karli, 
musieliśmy przedstawiać sobą ładny obrazek. Tłum 
rozstępował się przed nami i bez większych kłopotów 
dotarliśmy do furgonetki.

Szedłem już do tylnych drzwi, żeby wpuścić ekipę do 

środka, kiedy nagle coś mnie tknęło, coś było nie tak albo z 
tablicami rejestracyjnymi, albo z moimi oczami. Nie 
wiedziałem jeszcze, z czym. Patrzyłem na tablicę, a numery 
na niej migotały. Jak żywe. Nic z tego nie rozumiałem.

I naraz olśnienie!
Widmoglina!
Na tablicę rejestracyjną padała infowiązka. Rozejrzałem 

się i dostrzegłem Shakę robiącego użytek ze swych 
mechanizmów.

I co teraz, wielki wodzu?
– Skitrowcy! – zawołałem. – Spadamy!
I już, torując sobie drogę łokciami, pędziłem przez tłum, 

byle dalej od furgonetki. Potrącani przeze mnie ludzie 
pomstowali, ale ja tego nie słuchałem, biegłem jak w transie. 
Skierka z Karli deptały mi po piętach, czułem je za plecami. 
A prowadziły mnie kolory Żuka.

Co z Tristanem?
Nieważne.
Nie wiedziałem, dokąd uciekać.
Słońce roziskrzało powierzchnię wody kawałek za 

miejscem, w którym przybijały łodzie.

Tam właśnie, sam nie wiedząc dlaczego, prowadziłem 

background image

Skitrowców.

Poranne powietrze wibrowało od wycia syren.
Gliniarskich syren.
Przy brzegu kołysały się dziesiątki łodzi; pływające 

rodziny próbowały wiązać koniec z końcem, handlując czym 
popadnie. Tu sprzedawano z łodzi żywność z rożna. Tam 
miłość w jarmarcznym wydaniu; tanie kurwy i jurni spermeni
na pokładzie. Tam znów łódź kwiatów; pływający ogród.

Rozglądałem się na wszystkie strony, wypatrując 

gorączkowo drogi ucieczki. Gliniarskie syreny wygrywały 
najbardziej nienawistną melodię.

Na skraju pola widzenia mignął mi nieostry cień. 

Spojrzałem w tamtym kierunku. Nad targowiskiem płynął 
Shaka, tuż za nim posuwała się policjantka Murdoch z 
pistoletem w dłoni.

Kurczę, jakaś porządna Żmijka wpełzała do mojego 

systemu.

Brutalnie, bez ceregieli, roztrącali kłębiący się tłum, a 

twarz Murdoch pałała zimną wściekłością; jakby policjantka 
gotowała się do jakiejś ostatecznej rozprawy.

– Jeżyk! – doleciał mnie od strony lodzi czyjś głos. – 

Tutaj! Smacznego! Spojrzałem w kierunku wody.

– Rekruciku! Tutaj!
Szukałem tego głosu, głosowej igły w stogu łodzi. Po 

chwili moje oczy, idąc za tym głosem do jego 
prawdopodobnego źródła, padły na wywieszkę na maszcie: 
.Jadłodajnia pod Jałowcem. Szef Barnie".

Podbiegłem ze swą świtą do tej łodzi.
Szef Barnie machał na nas z pokładu. Obok niego stała 

dziewczynka rozsupłująca małymi paluszkami cumy.

– Tutaj, Jeżyk. Tutaj!

background image

Wgramoliliśmy się na rozkołysaną łódź i byłem niemal 

przekonany, że jesteśmy w komplecie. Skierka? Obecna. 
Karli? Obecna. Mandy? Jest Tristan? Tristan? Jesteś tu, 
przyjacielu? Wygląda na to, że nie. 

Wygląda na to, że nie jesteśmy w komplecie. 
Dziewczynka przecięła cumę.
– Zaczekaj! – zawołałem. Ale zawołałem za późno, o 

wiele za późno.

Dryfowaliśmy już, a ja patrzyłem bezradnie, jak Tristan 

wyłania się z tłumu z gotowym do strzału obrzynem w 
dłoniach.

– Tristan! – wrzasnąłem. Nie zwrócił na mnie uwagi. 

Mierzył do policjantki, miał z nią rachunek do wyrównania, 
rachunek za to, co stracił.

Wygarnął z obrzyna.
Płomień tryskający z lufy rozświetlił poranną szarówkę.
Drobni handlarze z krzykiem rzucili się do ucieczki.
Eksplodował trafiony pociskiem stos drobnych 

artykułów gospodarstwa domowego, ułożony na 
prowizorycznym stoliku na kozłach. Murdoch zanurkowała 
za rodzinne combi, kryjąc się przed ogniem. Nadbiegali inni 
gliniarze. Tristan przeładowywał broń, przygotowując ją do 
oddania następnego strzału. Za późno. Za wolno.

Obserwowałem to wszystko z wypływającej na szeroką 

wodę łodzi.

Za późno. Reagowaliśmy za późno i za wolno. Obaj.
Gliniarze chwytali już Tristana, obalali go na ziemię, 

przyduszali do niej. Barnie odbijał od brzegu. Gliniarze 
okładali teraz Tristana lufami karabinów.

Mogłem tylko patrzeć.
Odwróciłem oczy od tego widoku. Barnie stał za kołem 

background image

sterowym i kierował łódź pod prąd. Przez pełną minutę 
przyglądałem się jego idealnym kościom policzkowym.

– Gdzie nas wieziesz, szefie? – spytałem.
– Do domu – odparł.
Do domu? Czyli gdzie?
A rzeka w blasku wschodzącego słońca przypominała 

żyłę krwi.

background image

Ideał, dla którego warto żyć

Uchylam powieki.
Kolory, zarysy twarzy, śmiech.
Gada telewizor.
Siedzę w głębokim, obitym aksamitem fotelu w kącie 

małego pokoju i patrzę spod przymkniętych powiek. 
Telewizor to model w matowoczarnej obudowie z 
chromowanym wykończeniem. Prawdziwy kolekcjonerski 
okaz.

Dzieciaki na dywanie piszczały z radości. Pies wesoło 

merdał ogonem.

Leciał program Noela Edmondsa. Noel, z tą swoją 

rozwichrzoną szopą włosów na głowie i pucołowatymi 
policzkami, zadawał pytania zachwyconej rodzince. Ilekroć 
odpowiedzieli źle, rozlegał się nieprzyzwoity odgłos i 
jasnoczerwona strzałka na planszy przesuwała się bliżej 
symbolu pręgierza. Nad rodzinką wisiało gigantyczne 
wiadro. Parowało. Pod wiadrem, wielkimi niebieskimi i 
czerwonymi literami wymalowano informację: Spluwaczka 
Noela. Telewizyjna rodzinka, nawet jeśli źle odpowiedziała 
na pytanie, zanosiła się śmiechem i chichotała. Wtórowała im
trójka dzieciaków na dywaniku przed telewizorem i pies. Pies
śmiał się ogonem. Ja też się śmiałem. O, bogowie! Ostatni 
raz oglądałem ten program, będąc jeszcze dzieckiem. Co się 
dzieje?

Otworzyłem oczy szeroko, starając się ogarnąć to 

wszystko. Ten pokój, ten dom, tę tapetę w kwiatki i 
znajdujących się tu ludzi. Wszystko to wydawało mi się 
jakieś znajome, budziło nieokreślone wspomnienia. Jakbym 

background image

już tu kiedyś był.

Najstarsze z dzieci było nastolatką. Miała na imię 

Mandy. Pies wabił się Karli, a na drugą dziewczynkę wołano 
Skierka. Imienia najmłodszego dziecka nie znałem. I nagle 
do mnie dotarło; one nigdy jeszcze tego nie widziały. Nie 
widziały włosów Noela, cygara Saville'a, czarów Danielsa.

Otworzyły się drzwi i do pokoju wszedł Barnie, a za nim

jakaś kobieta. Ona niosła tacę z posiłkiem, Barnie butelkę 
wina i kieliszki. Włosy kobiety były zielone, 
szmaragdowozielone, i sięgały jej do piątego żebra; budziły 
we mnie jakieś mgliste odczucia. Jakbym znał tę kobietę, i to 
bardzo blisko. Nie potrafiłem ich skonkretyzować. Postawiła 
tacę przede mną na małym, szklanym stoliczku kawowym. 
Zawartość tacy harmonizowała w jakiś sposób z tym 
pokojem. Mięso i ryby, aromatyczne jarzyny, chrupkie sa-
łatki, pasty – imbirowa i czosnkowa, owoce i orzechy, kruche
sery, szarlotka z cynamonowym kremem.

– Już się obudziłeś, Jeżyk? – spytał Barnie.
– Tak. Chyba...
– Spałeś jak zabity. Zresztą wszyscy tak spaliście. Kiedy 

ostatni raz się kładłeś?

– Ostatni raz... – Nie mogłem sobie przypomnieć. – 

Która godzina?

– Wpół do drugiej – poinformowała mnie kobieta. 

Zerwałem się na równe nogi z miękkich objęć fotela.

– Wpół do drugiej! Po południu czy rano? Kobieta 

roześmiała się.

– Po południu, Skrybku. Głuptasie! – Powiedziało to 

najstarsze z siedzących na dywanie dzieci, dziewczyna 
imieniem Mandy.

– Chcesz coś przekąsić, Rekrucie? – zapytał Barnie. 

background image

Chciałem. Nie jadłem od wieków.

– Gdzie Żuk? – zapytałem.
– Żuk jest w sypialni – powiedział Barnie. – To nasz 

dom, a to moja żona... Lucinda. – Kobieta uśmiechnęła się. 
Usta miała szerokie i zmysłowe. – A to nasza córeczka, 
Crystal. – Na te słowa Barniego najmłodsza dziewczynka na 
sekundę oderwała oczy od ekranu, obejrzała się i obdarzyła 
mnie uśmiechem.

Rzuciłem się na smaczny posiłek, czując, jak z każdym 

kęsem wracają mi siły. Pałaszowałem, aż mi się uszy trzęsły i
chyba musiało to trochę głupio wyglądać.

– Nie mogę tu zostać – wymamrotałem z pełnymi 

ustami. – Śpieszę się. – Po brodzie ściekała mi oliwa z 
sałatki. Musiałem odzyskać Brid i Stwora. Teraz tylko to się 
liczyło. Ale nawet nie wiedziałem, gdzie jestem.

– Zasnąłeś w tym fotelu, Rekrucie – powiedział Barnie. 

– Nie chcieliśmy ci przeszkadzać.

– To nasz dom – dorzuciła Lucinda. – Jesteś tu mile 

widziany.

– Czy my się już gdzieś spotkaliśmy? – spytałem ją.
– Och, najprawdopodobniej. – Znowu się uśmiechnęła. 

Miała idealną twarz. Tak samo jak Barnie. I ich dziecko. 
Rozpływali się w uśmiechach. Pokój, w którym mieszkali, 
był ciepłym gniazdkiem. Obrazy na ścianach opowiadały 
jedną historię; półnagie kobiety popatrujące nieśmiało, konie 
przeskakujące przez fale, łabędzie sunące rzekami złota, 
wielkookie szczeniaczki ogryzające skradzione kapcie. Ten 
pokój był nasycony wiekowymi barwami.

I w tym momencie telewizyjna rodzinka udzieliła o 

jedną złą odpowiedź za dużo i Spluwaczka Noela zaczęła się 
przechylać. Chlusnęła na nich fala nieczystości, a oni nie 

background image

posiadali się ze szczęścia. Widownia ryczała z uciechy. 
Dzieci na dywaniku tarzały się ze śmiechu.

I nagle uświadomiłem sobie, że przecież nigdy nie 

widziałem oryginalnych programów Noela, ani Saville'a, ani 
Danielsa. Że oni wszyscy to postaci z czasów sprzed mojego 
przyjścia na świat. Ja oglądałem tylko powtórki. A wiec, co tu
się sypie? I dlaczego ja to dostrzegam?

Deja Wurt. Na pewno.
Tak się nazywa odczucie, jakiego doznajecie czasami w 

Wurtcie, kiedy już ten dany Wurt kiedyś przerabialiście, ale 
mimo wszystko znajdujecie się w Wurtcie, pamiętacie? I 
myślicie, że to rzeczywistość. W głowie tworzy się pętla, 
która przechodzi w rodzaj Nawiedzenia. Wspomnienia z po-
przednich odlotów zaczynają się nakładać na piórkowe sny, 
wytrącając je z fazy, na zasadzie fal sprzężenia zwrotnego. 
Może takie było wyjaśnienie. Znajduję się w Wurtcie i 
doznaję najprawdziwszego Nawiedzenia.

– To nie jest normalna telewizja – powiedział Barnie. – 

To tylko nagrania z taśm.

– To nie jest program na żywo! – krzyknąłem. – To po 

prostu nie jest program nadawany na żywo!

– Zgadza się – odparł uroczyście, jakby był to jakiś 

powód do dumy, a potem pokazał mi jedną rękę, a drugą 
oddarł sobie od niej kawałek ciała, odsłaniając pracujące pod 
spodem mechanizmy.

– Oto, czym jestem – powiedział.
Gapiłem się oniemiały w dziurę w jego przedramieniu, 

w kałużę płynnego plastyku; na nanoorganizmy uwijające się
w krwi płynącej jego żyłami, na zginające się syntetyczne 
kości, kiedy demonstrował mi swoją sprawność, opuszczając 
i unosząc ramię.

background image

– Oto, czym jestem – powtórzył, tym razem powoli, z 

nutką smutku w głosie, jakby z sentymentem do czegoś, co 
gdzieś po drodze zatracił, do czegoś ludzkiego.

Robo! Barnie był robo. Roboszefem!
– Tu, w środku – podjął, klepiąc się po głowie – 

przechowywane są najlepsze przepisy kulinarne, zebrane od 
wszystkich najlepszych szefów kuchni na tym świecie. 
Jestem ich depozytariuszem.

Jakby w reakcji na to, mała dziewczynka Crystal 

oderwała sobie kawałek ciała z karku. Można by pomyśleć, 
że zrobiła to dla zabawy, tyle to dla niej znaczyło.

– To Robotowo, Rekrucie – oświadczył Barnie. – Czyści

nazywają je chyba Zabawkowem, mam rację?

– Nie daj się Barniemu nastraszyć – odezwała się 

Lucinda, ale było już za późno. Czułem, że zaraz puszczę 
pawia.

Roboczłowiek przybliżył się do mnie o dwa kroki.
– Czyż to nie zabawne? – zapytał. – Ta reakcja czystych 

na robota? Sądząc po niej, można by pomyśleć, że uważają 
nas za odpychających, albo coś w tym rodzaju.

Nie miałem na ten temat zdania, wiedziałem tylko, że 

chcę się znaleźć daleko stąd, tam, gdzie czekają Widmo i 
Stwór.

– Powiedz mi, jak się stąd wydostać – poprosiłem. – 

Mam coś do załatwienia.

– To chyba niemożliwe – odparł Barnie. – Żuk jest w 

kiepskim stanie.

– On nie jest taki czysty – wtrąciła Lucinda. Mnie miała 

na myśli czy Żuka?

I ujrzałem siebie na płynącej łodzi, obserwującego 

brzeg, z bezużytecznym pistoletem w ręku, patrzącego 

background image

bezsilnie, jak gliniarze wloką Tristana na posterunek. Gdzie 
dopóty wkręcają człowiekowi śruby w uczucia, dopóki nie 
przestanie czegokolwiek odczuwać. To nie był Wurt To nie 
był sen. Ten świat był realny i ta świadomość sprawiła, że 
oczy mi powilgotniały.

Och, gdybyż tak trochę mniej Vazu w moim życiu, a 

nieco więcej kleju. Może wtedy potrafiłbym przylgnąć 
mocno do kogoś.

Dzieci śmiały się do rozpuku z nieszczęścia telewizyjnej

rodzinki, a ja nie wiedziałem już, co jest realne.

* * *

Na ścianach sypialni wisiały łańcuchy i kajdanki. Na 

nocnej szafce rozłożono kolekcję pejczy.

Żuk był przywiązany do łóżka sześcioma mocnymi 

linami. Spoczywał na wznak, a z jego skóry ostrzami światła 
wylewały się kolory. Wyglądało na to, że połowę ciała ma już
zajętą, rojącą się od fraktali.

– Skrybo! Dziecinko moja! – powiedział. – Dobrze cię 

widzieć na nogach. Poluzujesz mi trochę te pęta? 
Przespacerowałbym się.

– Raczej nie. – Wirus atakował już jego umysł, 

napełniając przeświadczeniem, że jest superherosem. – To dla
twojego dobra, Żuczek. Nie chcemy, żebyś nam skakał z 
wysokich budynków.

– O, tak! To cały ja. Błyszczący Człowiek. Bamie 

odwalił kawał porządnej roboty. Hej, a może on jest jakimś 
specjalistą od krępowania sznurami?! Widziałeś tę jego 
żonkę, Skrybku?

– Widziałem.
– Seksowna z niej aktoreczka! Pamiętasz?
– Co niby mam pamiętać?

background image

– Cholera, robaczku, nie pamiętasz? Jak mogłeś 

zapomnieć taki sen? A może ci już usechł? Słyszałem, że to 
się czasami zdarza tym, co za mało go używają.

– Wiesz, co się dzieje, Żuk? – spytałem.
– Co się dzieje? Bardzo dużo się dzieje. Świat to jeden 

wielki happening, a ja jestem głównym aktorem. I jak mnie 
nie rozwiążesz, Skrybo... to i tak wypłynę spod tych sznurów.
Bo ja pływam, dziecinko! Kapujesz?

Tak. Rozumiałem.
– Znam końcowy rezultat, mały – ciągnął. Głos mu się 

zmieniał – cichł, poważniał. – Ta suka policjantka naprawdę 
mnie załatwiła. Chyba pora się żegnać. Cholera, mały, ależ ja
się wspaniale czuję! Co za ironia losu.

– To skutki działania tego wirusa – powiedziałem równie

cicho. Jego kolory piekły mnie w twarz. Ciepłe łzy, 
ściekające mi po policzkach, parowały w ich blasku.

– Wiem, Skrybku. Ale wiesz co? Chętnie bym teraz 

wyszedł szukać widmodziewczyny i obcego. Wyruszyłbym 
silny. W glorii chwały. Chwytasz?

– Już niedługo, Żuk – wyszeptałem. – Już wkrótce.
Skinął jakoś niezdecydowanie głową, zupełnie jakby go 

tam nie było.

– Nie strać Mandy – powiedział na koniec.
– Nie stracę.
Uścisnąłem jego dłoń. Palce miał rozpalone, 

wyczuwałem przepływające swobodnie miedzy nami kolory.

Ale nie puszczałem tej ręki, chłonąłem jej ciepło. A 

przypominało to trzymanie spektrum.

Spłukałem z siebie kilkudniowy brud, wytarłem się do 

sucha, a potem wpatrywałem długo w siebie z tamtych 
czasów. Do dzisiaj pamiętam odbicie swojej twarzy w 

background image

łazienkowym lustrze.

Podwinąłem powiekę lewego oka. Przysunąłem się do 

lustra bliżej, pod samą lampę nad umywalką. Spojrzałem 
sobie w oczy, szukając tam podpowiedzi.

– Znalazłeś coś? – Łagodny, miodowy głos zza mojego 

ramienia. Odwróciłem się na pięcie, omal na nią nie 
wpadając. Stała blisko i znowu poczułem, jak wraca tamto 
mgliste wspomnienie. Starałem się je złowić, ujarzmić, ale 
udało mi się tylko sklasyfikować je jako wspomnienie cze-
goś, co nigdy się nie wydarzyło. – Nie lubisz nas? – spytał 
głos.

– Lubię – odparłem i zebrawszy się na odwagę, 

zerknąłem jej niepewnie w oczy, przygotowany, że nadzieję 
się na metaliczny błysk stali. Zamiast tego napotkałem 
zatroskane ludzkie spojrzenie.

– Ja nie jestem robo, wiesz? – powiedziała. – Wyczułeś 

to?

– Widzę.
– Ta Skierka to bardzo miłe dziecko. Może powinieneś 

znaleźć sobie jakąś porządną kobietę i osiąść tutaj. 
Zaopiekować się tą małą. Nie byłoby wam tu źle.

– Jak to jest z tym Barniem? – zapytałem.
– To dobry człowiek.
– Wiem.
– Za młodu obciął sobie palec przy czyszczeniu jarzyn. 

Kafejka, w której wtedy pracował, pokryła koszty protezy. 
Wszczepiono mu w ranę trochę nanoplastyku. Dzieciak się 
uzależnił. Zdarza się. Kiedy masz już w sobie trochę 
plastyku, chcesz go więcej. Tak twierdzi Barnie. Trochę 
więcej tej siły. Bo to właśnie daje plastyk. Siłę. Siłę do 
egzystowania. Czy nie korci cię nigdy, żeby machnąć na 

background image

wszystko ręką, Skrybo?

– Korci. Czasami.
– Postaraj się o domieszkę robo. Wtedy przejdą ci takie 

pokusy. Tak mówią.

– Jestem teraz w Wurtcie? Prawda? – zapytałem.
– Nie. To rzeczywistość.
– Dlaczego miałbym ci wierzyć? Czuję się jak w 

Wurtcie.

– To za sprawą tego, co mam w sobie.
– To znaczy czego?
– Nic nie wyczuwasz?
– Mam wrażenie...
– Tak?
– Mam wrażenie, jakbym skądś cię znał.
– W jakim sensie?
– Wolałbym nie mówić. To... to krępujące.
– Wiesz, że Barnie mnie zdradza?
– Naprawdę?
– Nie mam mu tego za złe. Sama też go zdradzam.
– Naprawdę?
Starałem się zachować między nami dystans.
– Ciągnie go do widmodziewczyn. Może dlatego, że jest 

robo. Lubi ten kontrast między ich miękkością a swoją 
twardością. Miękki dym, twardy plastyk. To podnieca. I, 
naturalnie, widmodziewczyny też za nim szaleją. Tylko robo 
albo pies mogą uszczęśliwić widmodziewczynę.

Pomyślałem o Bridget i Żuku. A potem przed oczyma 

stanęła mi Bridget tańcząca w Zaplutej Norze z tamtym 
nowym facetem. Czym był?

– Znalazłeś coś? – spytała Lucinda.
– Niby co?

background image

– W swoich oczach.
– Nie. Nic.
– Pozwól, że ja popatrzę – powiedziała i przysunąwszy 

się blisko, za blisko, uniosła rękę i pogłaskała mnie po 
twarzy. Zajrzała mi w oczy. A to znaczyło, że ja, chcąc nie 
chcąc, musiałem spojrzeć w oczy jej. Były zielone jak jabłka 
z odległych, zalanych słońcem sadów. Tego było już dla mnie
za wiele.

– Nie dygocz tak – upomniała mnie. – Daj mi się 

przyjrzeć.

Lucinda zaglądała we mnie. Doznawałem już wzwodu, a

to co widziałem z bliska w jej oczach, po dziesieciokroć 
wzmagało moje podniecenie.

– Nie. Nic tam nie ma – orzekła. – Oczy masz błękitne, 

idealnie błękitne. Jak letni dzień, ale bez skrawka słońca. To 
dziwne. Mogłabym przysiąc...

– Że mam w sobie Wurta?
– Tak. Wszystko na to wskazuje, ale nie widzę śladu 

żółci.

– Żółć jest za to w twoich oczach. – Widziałem tam 

maleńkie plamki, kiedy we mnie zaglądała. Skrzyły się jak 
okruszki złota.

– Byłeś tu już kiedyś, prawda? – zapytała.
– Nie potrafię tego wyjaśnić.
– Pozwól, że ci coś pokażę.
– Lucindo...
– O co chodzi, dziecko?
– Ja...
– No?
– Ja nie powinienem tego robić.
Powinienem szukać Bridget i Stwora. I Desdemony...

background image

Lucinda wzięła mnie za ręce i pociągnęła delikatnie za 

sobą.

* * *

Druga sypialnia była udekorowana purpurowymi 

draperiami, stało tam łoże w formie kamiennej płyty oraz 
alabastrowy posąg Dziewicy Maryi. Jej białe, kamienne oczy 
roniły krwawe łzy.

Wystrój tego pomieszczenia przyprawił mnie zrazu o 

zawrót głowy, a potem jeszcze bardziej podniecił.

– Jestem w Wurtcie! – wymamrotałem. – Wiem, że 

jestem!

– Nie – odparła Lucinda. – Tak ci się tylko wydaje.
– Ale to przecież Katolicka Orgia, prawda? Wurt pod 

tytułem Interaktywna Madonna?

– Owszem. Jeszcze nie rozumiesz? Pokój gościnny?
– To było na początku lat dziewięćdziesiątych, prawda?
– Zgadza się.
– Nostalgiczna Pułapka?
– No nareszcie. A sypialnia, w której leży Żuk? Z tymi 

sznurami i pejczami?

– To pewnie Perwurt Kochanka. Brałem to wszystko!
– Przypatrz się lepiej.
I teraz zaczęło do mnie docierać, ogarniało mnie 

wrażenie, że jestem oszukiwany. Rozejrzałem się uważnie po
pokoju Katolickiej Orgii. Krew nie wyglądała już na 
prawdziwą. Zebrałem jej trochę na palec i powąchałem.

– To farba?
Lucinda roześmiała się.
– Barnie urządził dla mnie te pokoje. Są kopiami 

bestsellerowych piórek. Ciekawe, prawda? I chyba biorą 
Barniego.

background image

– On nie może wchodzić w Wurta?
– Właśnie. Barnie jest nieodlotowy.
– Wiedziałem. Ten wyraz jego oczu...
– Aż tak źle nie jest. To czyni go bardzo realnym. 

Bardzo potężnym. W tym staromodnym sensie. Nic 
dziwnego, że widmodziewczyny chętnie idą z nim do łóżka. 
Ja również. A te pokoje... cóż, one z kolei z pewnością 
działają na niego.

Ale ja widziałem w oczach Barniego tylko smutek, to 

poczucie ograbienia z sennych marzeń. Ale nie w sensie, 
który ja znałem. On był rad, że nie śni. Sen kojarzył się ze 
słabością, a szef był silny. Teraz wszystko zaczynało do 
siebie pasować – Barnie był nieodlotowy. Musiałem się 
otrząsnąć z tych wrażeń.

– Masz w oczach Wurta, Lucindo. Czym jesteś?
– Jestem Gwiazdą. Mam w sobie wystarczającą do tego 

domieszkę Wurta. Potrafię łączyć życie ze snem. Nazywają 
mnie Igiełką.

Igiełka jałowca.
I zobaczyłem siebie w jej ramionach, kochającego się z 

nią w piórkach, niezliczonych łagodnych, różowych 
Pomowurtach.

– Jestem Aktorką Wurta – powiedziała. – To moja praca. 

Świadomość, że oto stoi przede mną rzeczywista, 
przyprawiała mnie o ciarki.

– Wiem, że masz w sobie Wurta – ciągnęła. – Nie 

zwiodą mnie te błękitne oczęta. Może nie jesteś jeszcze na to 
gotowy. Wyczułam to od pierwszego spojrzenia. Wyczuwam 
to teraz.

– Skąd wiesz?
– Bo mrówki chodzą mi po całym ciele. Nie wiedziałem,

background image

gdzie mam podziać oczy.

background image

Karmachanika

Igiełka wyprowadziła mnie ścieżkami nad kanałem za 

bramy Zabawkowa, tam gdzie pracują i bawią się mechanicy 
samochodowi oraz wytwórcy impregnowanej odzieży. Robią 
to w dzień, ale teraz było już pod wieczór, nad światem 
zapadał zmierzch i na ścieżkach nie spotykaliśmy nikogo.

Szliśmy wąską, brukowaną kocimi łbami dróżką, która 

biegła miedzy brzegiem kanału a mostem kolejowym. Most 
składał się z szeregu łukowych przęseł, z których każde było 
zasiedlone i zabite deskami przed nocnymi złodziejami. A 
woda po mojej lewej ręce miała barwę ze złego Wurtowego 
snu, no wiecie, takiego, w którym uczucia obracają się w 
błoto i nie można znaleźć drogi powrotnej.

Idąca pół metra przede mną Igiełka milczała 

powściągliwie, jej ciało tętniło cudami i seksownymi snami. 
Nie zliczyłbym, ile razy była partnerką mych erotycznych 
fantazji, i dreptałem za nią pokornie jak pies. Chyba czułem 
się bardzo podle. Kompletna bezwolność.

Znacie to uczucie?
– Jesteśmy prawie na miejscu, Skrybo – odezwała się w 

pewnej chwili Igiełka. – Czujesz? Czułem.

– Czuję strach, Igiełko – odparłem.
– Nie bój się, Skrybo, w tej wodzie nie ma węży. – 

Stukała palcem w karteczkę z wiadomością, przypiętą do 
drzwi przęsła.

– Jesteś pewna?
– Jestem.
Patrzyłem na szyld nad drzwiami.
Karmachanika.

background image

Parkowały tu dwa zabytkowe samochody i furgonetka 

do sprzedaży lodów.

– Skąd ta pewność? – spytałem, wzdrygając się.
– Już dawno wszystkie wyłapaliśmy.
Drzwi uchyliły się i Igiełka wślizgnęła się do środka. 

Wszedłem za nią do małego ciemnoczerwonego 
pomieszczenia. Sufit był tu łukowaty, kamienie śliskie od 
wilgoci. Unoszący się w powietrzu dym przywoływał przed 
moje oczy wizje.

Za stołem mikserskim siedział Ikarus Skrzydło i miesił 

ten dym.

– Przyprowadziłeś znowu tego psa? – zapytał.
– Tym razem nie – odparłem roztrzęsiony.
– A tego agresywnego dupka? Chodziło mu o Żuka.
– Nikogo – powiedziałem.
– To wchodź. Jesteś mile widziany.
– Wy się znacie? – spytała Igiełka.
– O, ten dzieciak napędził mi porządnego stracha – 

powiedział Eca-rus. – Ale wszystko w porządku. Nie mam do
niego żalu.

W cieniach dostrzegałem suche fioletowo-zielone 

lśnienia. Słyszałem też odgłosy skóry ocierającej się o skórę, 
skóry szorującej o ziemię i o szkło; odgłosy skradania się 
pośród nocy. Senne koszmary.

Pociłem się obficie, tłumiąc w sobie lęk. Stały pod 

ścianą przęsła, trój-szereg starych terrariów, w każdym jeden 
wąż, albo całe ich splątane kłębowisko.

– Nie bój się, Skrybo – powiedziała Igiełka. – To twoi 

przyjaciele.

– Nie byłbym tego taki pewien – wybąkałem.
– Wurtchłopak robi ze strachu w portki – roześmiał się 

background image

Ikarus.

– Sprzedałeś mi podrabianego Wurta, Ikarusie.
– Sprzedałem?
– Tamto piórko Voodoo było piracką kopią. Zwyczajną 

podróbką.

– Zaraz, a skąd ja to miałem wiedzieć? Ja je tylko 

rozprowadzam. Włazicie sobie jakby nigdy nic, szczujecie 
jakimś nabuzowanym robopsem jednego z moich najlepszych
węży. O co te żale? Nie miałem nawet czasu sprawdzić tego 
nowego towaru. Zejdź ze mnie.

– Ikarus montuje właśnie materiały z tej dzisiejszej 

porannej zadymy – powiedziała Igiełka. – Chcesz obejrzeć?

Nie. Czy dałoby się uciec od tego o milion mil?
W przęśle stały regały ze srebrnymi piórkami, a 

posadzkę zaścielały wykorzystane piórka różowe. Opar snów
dryfował barwnymi warstwami; niebieską, czarną, srebrną. A 
pod skrytym w mroku sklepieniem, na tle wilgotnych 
kamieni mieniło się parę kłaczków złota.

Żółty dym! Ta unikalna, cenna mgiełka.
– Nakręciliśmy dzisiaj rano parę ślicznych ujęć – 

powiedział Ikarus, mieszając dym. – Nazywamy to 
Cieczkująca Suka. Pogranicze. Mocne, ale kwalifikuje się 
jeszcze na górne półki Wurtramy. No chodź, popatrz.

Wszystko, byle nie te obrzydliwe wijce. Zanurzyłem 

twarz w Wurtowy opar. Poczułem pieszczotę jego macek i 
już mnie nie było, zbliżałem się na wypuszczonych pazurach 
do czekającej na mnie na czworakach Igiełki. Zielone włosy 
pociemniały jej od potu, usta miała wilgotne. Z pyska ciekła 
mi ślina, wzbierający członek prężył się i twardniał. Czułem 
harcujące w sierści pchły, ale nie zwracałem na nie uwagi. 
Chciałem się tylko parzyć. Wypinała pośladki pod kątem 

background image

idealnym do wejścia. Oparłszy przednie łapy na jej 
ramionach, szczerząc zęby i szorując pazurami zadnich łap 
po śliskim linoleum w poszukiwaniu punktu zaparcia, 
wniknąłem w nią po sam korzeń. Przypominało to 
zagłębianie się w czułość, w noc, w jakieś gorące mięsne 
danie. Auuuuu!!!! wyłem, a ona drgała pode mną 
konwulsyjnie, skamląc z rozkoszy. Auuuuu! Ależ wspaniale 
mi się ją rżnęło. Auuuuuuu!

I nagle, ogarnięty obrzydzeniem do samego siebie, 

zbrzydzony własną chucią, odskoczyłem z powrotem do 
rzeczywistości. Igiełka patrzyła na mnie i śmiała się. W 
powietrzu wisiał smród rdestu wężownika. Ikarus trzymał w 
ręku młotek. Otwierał jedno z terrariów.

– Musimy wyciąć z tego część materiału – mówił. – Bo 

inaczej możemy się pożegnać z pozwoleniem na 
rozpowszechnianie.

Aleja go nie słuchałem. Pomieszczenie zasnuwała coraz 

gęstsza mgiełka, a opar snów zapychał mi usta, na powrót 
sprowadzając Wurta. Musiałem odetchnąć, odetchnąć 
świeżym powietrzem, i kiedy zjawowąż ujarzmiony przez 
Ikarusa zaklęciem rdestu wężownika wypełzał z terrarium, 
rzuciłem się do drzwi i zacząłem mocować z zatrzaskiem, by 
wydostać się na otwartą przestrzeń. Obojętne jaką! Kątem 
oka zauważyłem jeszcze, jak wąż chlasta swym cielskiem 
ludzkie ciało. Wzwodu, kiedy napierałem barkiem na drzwi i 
wypadałem w parną noc, pozazdrościłby mi sam Zeus.

Dopiero po pięciu minutach deszcz ukoił me 

wzburzenie. Stałem nad kanałem, oddychając głęboko, 
obserwując wodę płaszczącą apatycznie o kamienie. Trwał 
słodki, cuchnący odpływ. Nieczystości kołysały się na 
powierzchni, nie poddając się jego prądowi. Wypatrzyłem 

background image

pośród nich coś, co przypominało ludzkie przedramię.

Widziałem przeciwległy brzeg, gdzie wcześniej, 

kawałek stąd z prądem, straciliśmy Tristana na rzecz wroga. 
Migotały tam blado światełka, to jakieś inne rodzaje ludzi 
wiodły normalne życie. Musiałem się czymś sztachnąć, 
sięgnąłem więc do kieszeni po paczkę Napalmów, ale moje 
palce natrafiły na miękkie lotki piórka.

Wyciągnąłem je i uniosłem pod światło księżyca. Było 

srebrne. Księżyc pozazdrościł chyba tej srebrzystości, bo 
skrył swe oblicze za postrzępioną chmurę. Pomyślałem o 
Kocie Graczu.

Jak on je nazwał?
Srebrne lotki migotały wesoło.
Wąchający Generał.
No to bierzmy je.
Bierzmy. Wsuwajmy. W usta. Odbierajmy najświeższe 

przesłanie. Idźmy z tą wizytą. Ruszajmy ścieżką w nieznane. 
Bierzmy je. Zobaczmy, co Kot ma do powiedzenia.

Piórko spoczywało w poświacie księżyca, nad brzegiem 

kanału, na skraju Zabawkowa, między moimi rozchylonymi 
wargami, kiedy naraz usłyszałem wołanie Lucindy:

– Czy nie zaspokoiłam cię wystarczająco? Wyjąłem 

piórko z ust.

– Jak się nazywa? – zapytała.
– Wąchający Generał.
– To jedno z mocniejszych, chłopcze. Jesteś pewien, że 

do niego dorosłeś?

Nie odpowiedziałem.
– Brałeś kiedyś Wysysacza, Skrybo?
– A co to?
– Ssące piórka. Za ich pomocą realizujemy Wurty. 

background image

Działają jak normalne piórka, ale na odwrót Zamiast dawać 
sny, kradną je nam. Potem wprowadza się do nich mnie, albo 
jakiegoś innego nieszczęśnika. Kogoś z domieszką Wurta, 
żeby je urzeczywistnić. Miksują mnie w sny, Skrybo. Jestem 
bardzo dobra. Smutne to życie, ale intratne. Sam mógłbyś 
spróbować.

– Raczej nie.
– Wydaje mi się, że byłbyś w tym dobry.
– To nie dla mnie. – Odrzucałem wszystko.
– Aż tak wyprowadziłam cię z równowagi w tym 

Psowurtcie? – zapytała Igiełka.

– Nie.
– Nie chcesz już ze mną rozmawiać? O to chodzi?
– Nie o to.
– Oj, Skrybo... ty naprawdę potrafisz wzbudzić w 

Wurtdziewczynie przekonanie, że jest pożądana.

Nagła myśl: a może dałoby się dokonać wymiany 

zwrotnej na tę kobietę? Ma w sobie tyle Wurta i jest tyle 
warta; może by ją tak uprowadzić i wymienić na 
Desdemonę?

– Jestem rzeczywisty, Igiełko – odparłem. – Zaglądałaś 

w moje oczy.

– Och, jesteś jak najbardziej rzeczywisty. Po co więc 

całe te fochy? Czemu tak się boisz ciała?

– Sypiałem już z kobietami – krzyknąłem.
– O, z pewnością – przedrzeźniała ton mego głosu.
– Wybrałem już sobie kobietę – ciągnąłem. – To dobra 

kobieta.

– I gdzie ona jest? Skoro jest tak dobra, to gdzie jest? 

Nie umiałem odpowiedzieć.

– Kociaczek ma język? – spytała.

background image

– Nie rozumiem, czemu tak na mnie nastajesz. Mam 

inne sprawy na głowie.

– Nie lubię, kiedy ludzie uciekają od mojej sztuki.
– Przestraszyłem się.
– Czyż tego nie powiedziałam?
Jej oczy słały mi ogniste sygnały. Pragnąłem się 

odwrócić i czmychnąć jak najdalej stąd. Ale jej głos osadzał 
mnie w miejscu.

– Najsmutniejsze jest to, że ja naprawdę mogłabym 

ciebie gdzieś zabrać. Gdzieś, gdzie by ci się spodobało. Nie 
chcesz tego, Skrybo?

W wodnistym świetle jej oczy były księżycowozielone i 

skrzyły się gwiazdami żółci. Lucinda podeszła bliżej i 
pocałowała mnie na deszczu. Jej usta miały smak miodu i 
poczułem, że się ześlizguję. Że ześlizguję się w deszcz i 
wodę, i w Wurtciało. Jej palce przebiegały tam i z powrotem 
po moim kręgosłupie niczym zmarszczki pływów na 
powierzchni wód kanału przyciąganych i odpychanych przez 
księżyc.

Zrób to.
Z cichym cmoknięciem oderwałem wargi od jej ust.
Patrzyły na mnie jej oczy, a ja wprost nie mogłem w to 

uwierzyć.

– Wracam do domu – powiedziała. – Dziś wieczorem 

Barnie pracuje. A potem wybiera się z wizytą do Widmowa. 
Idziesz ze mną?

– Nie jestem zbyt dobry z kobietami – wyszeptałem.
– Spróbuj czasami – powiedziała Lucinda. Była bladą 

sylwetką na tle ciemności, ale jej słowa zapadały mi głęboko 
w serce.

Spróbuj czasami.

background image

Zrób to.
Pokusa była ogromna. Tak ogromna, że spojrzałem 

głęboko w te zielonożółte oczy i zobaczyłem w nich coś 
nowego, kogoś innego. Lucinda zniknęła i zza zielonej szopy 
włosów patrzyły na mnie błękitne oczy, które tak dobrze 
znałem.

– Desdemona? – krzyknąłem. – To ty, siostrzyczko?
To było znajome spojrzenie Desdemony wyrażające 

miłość i pożądanie. Ciągnęło mnie w jej ramiona, zapadałem 
się we wspomnienia. Czyż mogłem się dalej opierać? 
Wróciłem z nią do domu i kochaliśmy się pod posągiem 
Dziewicy Maryi. Przerabialiśmy Katolicką Orgię, jej wersję 
dla zdeklarowanych ateistów. Nieważne. Kochałem się z 
Popiołem Jałowca, królową różowych piórek. Naturalnie, 
robiłem to już wcześniej – który, chłopak tego nie próbował? 
– ale tym razem było to realne, aż za realne. Tak realne, że 
trudne do zniesienia, zwłaszcza że w oczach Igiełki migotała 
wzywająca mnie Desdemona. A kiedy szczytowaliśmy i 
kobiecy głos krzyczał “Ratuj mnie, och, ratuj!" nie umiałem 
stwierdzić, czy to woła do mnie Igiełka czy moja siostra. I to 
czyniło owe ostatnie chwile gorzkimi i słodkimi zarazem. 
Krew Dziewicy zraszała mi skórę, aż w końcu eksplodowało 
we mnie spełnienie i tryskając nim, skąpałem zarówno sen, 
jak i rzeczywistość.

* * *

Obudziłem się w ramionach siostry, a przynajmniej tak 

mi się wydawało, dopóki Igiełka nie obróciła głowy i nie 
spojrzała na mnie sennie.

– Co się stało, malutki? – spytała.
– Nie wiem.
– Miałam wrażenie, że jestem kimś innym.

background image

Bo byłaś. No, w pewnym sensie. Częściowo. Prawie. 

Nie znajdowałem słów na opisanie jej tego, co czuje.

– Przyjemne to było – wymruczała, ale ja nie 

odczuwałem śladu dumy ani niczego takiego. Bo wiedziałem,
że Desdemona gdzieś tam jest i za pośrednictwem Wurta, 
którego ma w sobie Igiełka, usiłuje się ze mną skontaktować.

– A wiec jeden-jeden? – spytała.
– Chyba tak.
– Masz inne sprawy na głowie?
– Trochę ich jest. – 1 opowiedziałem jej o siostrze i o 

tym, jak staram się ją odzyskać. I o wszystkich przeszkodach,
jakie piętrzą się na mej drodze. A na koniec Lucinda dobiła 
mnie, mówiąc:

– A może mógłbyś ją wymienić na mnie? Co mogłem jej

na to odpowiedzieć?

– Mam w sobie Wurta – podjęła. – 1 chyba jestem sporo 

warta. Wystarczająco, by zadowolić Hobarta. Zróbmy tak. To
życie mnie nuży. Zdębiałem.

– Nie. Nie, to wykluczone. – Naprawdę tak 

powiedziałem. Igiełka za wiele dla mnie znaczyła. Nawet 
gdybym nie miał jej już więcej zobaczyć. Za wiele.

Zamknęła oczy, odcinając się od tego świata, i kiedy się 

odezwała, jej głos dobiegał z głębi snu:

– Zdecyduj się raz, czego chcesz.
– Próbuję.
– Miej wiarę... – 1 z tymi słowami zasnęła.
Wstałem nagi z Katolickiego łoża i w półmroku 

zacząłem zbierać porozrzucane po podłodze części 
garderoby. Przez okna sypialni widać było księżyc 
prześwitujący zza wstęgi chmur. Może już za późno? 
Podniosłem kurtkę i z wewnętrznej kieszeni wyciągnąłem 

background image

srebrne piórko. Po raz ostatni spojrzałem na Igiełkę.

Co ja najlepszego robię, opuszczając tę kobietę?
Sprawdziłem godzinę na kwiatowym zegarze i 

wepchnąłem sobie piórko głęboko w usta.

Wchodząc w srebro.
Spadając...
Rozbijając się o ciemność...

background image

Pokój w Anglii

Co...
Nic tu nie ma...
Jestem...
Ciemność...
Nic tu nie ma...
Nic tu nie ma! Do kurwy nędzy!!!
Ciemność...
Spadanie...
Nie ma mnie tutaj. Nawet m n i e tu nie ma. Jest tylko 

myśl, że może tu jestem. Myślę. A może nie myślę. Nie, nie 
przestawaj myśleć, Skrybo! Bo wtedy już nawet ciebie tutaj 
nie będzie. Nie przestawaj myśleć...

Nie. To nie spadanie, to pływanie...
W ciemności...
Gdzie ja, kurwa, jestem ?
Jesteś tutaj, myślisz o tym miejscu...
Nie przestawaj myśleć...
Ale kto myśli za mnie...?
Ty, Skrybo...
Racja...
Kto to jest Skryba...?
Ty...
Racja...
Wyciągnijcie mnie stąd!!!
Ciemność...
Samotna gwiazdka światła... tam w górze, na wprost., 

gdzie tu jest góra... gdzie jest na wprost... gdzie moja głowa...
to jest moja głowa... a ta gwiazdka błyszczy w mojej 

background image

głowie...

Skierko, skierko... gwiazdko mała... tak żeś mi się 

spodobała...

Ta mała gwiazdka wpisuje litery w noc... w moją 

głowę... zupełnie jak...

Zupełnie jak co?
ŁADOWANIE WĄCHAJĄCEGO GENERAŁA... 

PROSIMY UZBROIĆ SIĘ W CIERPLIWOŚĆ.

Dobrze...
Srebrna gwiazdka...
Zupełnie jak kursor... no właśnie... jestem w piórku... 

jestem piórkiem...

Srebrna gwiazdka otwiera listę opcji...
1. EDYCJA
2. KLONOWANIE
3. POMOC
4. DRZWI
5. MAPA
6. KONIEC
PROSZĘ DOKONAĆ WYBORU... Wybieram w 

myślach numer cztery... Cztery to drzwi... pamiętaj, że... Nie, 
nic... tylko pamiętaj...

OPCJA TA UMOŻLIWI CI PRZEMIESZCZANIE SIĘ 

PRZEZ DRZWI MIĘDZY TEATRAMI. PROSZĘ 
DOKONAĆ WYBORU...

1. BŁĘKIT
2. CZERŃ
3. RÓŻ
4. SREBRO
5. ŻYCIE
6. KOT

background image

7. ŻÓŁĆ
8. HOBART
Piątka to życie... piątka to życie... zapamiętaj to...
Wybieram w myślach numer siedem... bo nie mogę się 

oprzeć...

Dlaczego nie mogę...
Ze względu na Desdemonę...
Kim...
PRZYKRO MI... ZA NISKI PRIORYTET DOSTĘPU... 

PROSZĘ DOKONAĆ INNEGO WYBORU...

Wybieram w myślach numer osiem... a co mi tam...
PRZYKRO MI... ZA NISKI PRIORYTET DOSTĘPU... 

A ZRESZTĄ HOBART I TAK JEST W TEJ CHWILI NA 
SPOTKANIU... PROSZĘ DOKONAĆ INNEGO 
WYBORU... I PRZESTAŃ MI ZAWRACAĆ GŁOWĘ...

Wybieram w myślach numer sześć...
TO ROZUMIEM... ŁADUJĘ... PROSZĘ ZACZEKAĆ...
Co...
Jezu!
Spadanie... spadanie.... teraz już prawdziwe spadanie... 

w dół, przez warstwy ciemności... coraz więcej gwiazd na 
niebie... srebrnych gwiazd... coraz ich więcej i więcej... aż w 
końcu ciemność rozwiewa się... i spadam jak kamień poprzez
srebrzystość... zbierając myśli... jedną po drugiej... i już 
wiem, gdzie jestem... i kim jestem... i dokąd zmierzam...

W srebrze otwierają się drzwi.
Drzwi do...

* * *

Wąchający Generał siedział za biurkiem, przesuwając 

coś po nim nożem do papieru. Był małym, łysiejącym 
człowieczkiem o oczach przesłoniętych grubymi szkłami 

background image

okularów, i nie raczył nawet podnieść wzroku, kiedy 
wchodziłem do gabinetu.

– Masz tupet – stwierdził. Był to cienki, prawie piskliwy

głosik.

– Chcę się widzieć z Kotem Graczem.
– Znaczy, żądając widzenia z Hobartem. Śmiechu warte.
Odłożył wreszcie nóż i wpatrywał się teraz niemal z 

uwielbieniem w blat swego biurka. Podszedłem bliżej. Na 
małym leżącym płasko lusterku do golenia widniała cieniutka
ścieżynka, usypana z błękitnego proszku, i nie mogłem 
stwierdzić, czy Generał uśmiecha się do tej ścieżynki proszku
czy do swojego odbicia w lusterku. W boazerii za jego 
plecami znajdowały się drzwi z szybą z matowego szkła. Na 
małej mosiężnej tabliczce przymocowanej tuż pod tą szybą 
wygrawerowano słowa: Kot Gracz.

– Jest u siebie? – spytałem.
– Nie lubię, kiedy zawraca mi się głowę – wyburczał 

Generał, zwijając w rulonik dziesieciofuntowy banknot. – 
Myślisz, że ja tu bąki zbijam?

– Jestem osobistym przyjacielem Kota.
To oświadczenie sprawiło, że wreszcie na mnie spojrzał. 

Wcześniej zdążył już wepchnąć sobie zwinięty banknot w 
lewą dziurkę nosa i z tym banknotem, w tych grubych 
okularach, wyglądał tak komicznie, że o mało nie parsknąłem
śmiechem.

– No pewnie, każdy tak mówi, każdy – odparł. – Każdy 

twierdzi, że zna Kota Gracza. Rzecz jasna, nikt go nie zna. Ja
jeden znam Kota Gracza. – Z tymi słowami pochylił głowę i 
pociągnął potężnie nosem, zasysając ścieżynkę proszku z 
lusterka w nozdrze.

– Proszę mu powiedzieć, że przyszedł Skryba i chce się 

background image

z nim widzieć. Generał ponownie na mnie spojrzał, jego oczy
za szkłami okularów ożywiały się teraz rozbudzane przez 
proszek.

– Miałem już przez ciebie nieprzyjemności – powiedział.
– Tak?
– A tak. To chyba było w Tasiemcorobaczywcu. Mam tu 

gdzieś szczegółowy raport. – Szperał w stosach papierów 
piętrzących się na biurku. – To byłeś ty, prawda? Tak. 
Skryba. Imię się zgadza. Mam tu gdzieś wszystko zapisane. 
Wszedłeś tam, w Takshace, w Meta. Nie słyszałeś, jak do cie-
bie wołałem?

Słyszałem. Ale ani myślałem dawać mu satysfakcji, 

przyznając się do tego.

– Pętanie się po Takshace nie jest zalecane. Gliny tego 

nie lubią.

– Gliny?
– Takshaka to Glinowurt. Gliniarze przechowują w nim 

wszystkie swoje informacje.

– Królewski Wąż należy do gliniarzy?
– Cóż, tak im się przynajmniej wydaje. W 

rzeczywistości jest całkiem na odwrót. To oni należą do 
Takshaki. Ale nie wyprowadzajmy ich z błędu, niech się 
cieszą, nie?

– Ja chciałem się tylko zobaczyć z Kotem Graczem, 

Wąchający Generale – powiedziałem. – Jestem z nim 
umówiony.

– O, tak, każdy jest – odparł Generał. – Nie uwierzyłbyś,

z iloma umówionymi mam tu do czynienia. Rzecz jasna, Kot 
Gracz nigdy o żadnym z nich nie słyszał. Jakież to nużące. 
No i był jeszcze jeden incydent, prawda?

– Jaki?

background image

– Ten Osobliwy incydent. Tak. To było najtrudniejsze.
– O czym pan mówi? – zapytałem,
– Doprawdy, panie Skrybo... wypieranie się w żywe 

oczy do niczego pana nie zaprowadzi. Tak. To było 
Angielskie Voodoo. Straciłeś tamtego dnia kogoś bardzo 
wartościowego. Przeszła przez drzwi do Osobliwej Żółci, o 
ile mnie pamięć nie myli. Została wymieniona. Wiesz, że 
Hobart musi za każdym razem wypracowywać szczegóły 
tych transakcji? Hobart ma ważniejsze rzeczy do roboty. A 
wiesz, na czyją głowę sypią się później gromy? No właśnie. 
Na moją. Powiem ci tylko, że dostałem tamtego dnia po-
rządny ochrzan.

– No to współczuję za Kota Gracza – powiedziałem.
– Jak to?
– Zdaje się, że Kot Gracz dopuścił się tego samego? 

Zgubił się w Osobliwej Żółci. Czy nie tak tu trafił?

Generał milczał przez chwilę. Słychać było tylko jak 

pociąga nosem, zasysając weń proszek coraz to głębiej i 
głębiej.

– Widzę, że dużo ci wiadomo, panie Skrybo.
– Bywa się tu i tam – powiedziałem Generałowi. A 

potem dorzuciłem: – Niech pan powiadomi Geoffreya, że 
przyszedłem. To wreszcie zrobiło nań wrażenie.

– Geoffreya? – spytał.
– Tak. Niech mu pan przekaże, że wpadłem z wizytą. 

Wąchający Generał rozważał to przez chwilę, po czym 
wcisnął guzik na swoim biurku.

– Panie Kocie Graczu... – powiedział do interkomu – 

...ahmmm! ...tak, tak... przepraszam, że przeszkadzam... jest 
tu ktoś do pana. Mówi, że nazywa się Skryba...

Słyszałem, jak Kot Gracz odpowiada coś przez 

background image

interkom, ale jego słowa tonęły w trzaskach zakłóceń.

Wąchający Generał chyba jednak zrozumiał.
– Kot Gracz przyjmie pana.

* * *

Jest gdzieś w Anglii pewien pokój, ale nie można go 

nigdzie zobaczyć. Istnieje jedynie w umyśle, i to tylko w 
umyśle tych, którzy w nim byli. Tam właśnie mieszka Kot 
Gracz w otoczeniu swoich fantów. Fantów z wymiany. 
Kuchennych zlewów i kijów golfowych, wypchanych 
zwierzaków i antycznych globusów, wędek na ryby i 
autobusowych biletów. Wszystkich tych angielskich 
przedmiotów powszechnego użytku, jakie Kot zgromadził 
wokół siebie, dokonując niezliczonych dramatycznych 
transakcji wymiany z osobami, które go odwiedzały, szukając
pocieszenia.

Ja byłem tylko ostatnią z nich.
– Skrybo – powitał mnie Kot – Jak to miło z twojej 

strony, że się zdecydowałeś.

Kot Gracz siedział w wiklinowym fotelu, trzymając w 

ręku pękaty kielich ciemnoczerwonego wina. Miał na sobie 
purpurowy smoking i – wyobraźcie sobie – tartanowe łączki 
na nogach.

– Napijesz się, młodzieńcze? – zapytał.
– Wiesz, po co przyszedłem, Kocie – odparłem.
– Powinieneś pić więcej wina, Skrybo. Och, wiem, że 

ostatnio panuje wśród dzieciarni moda na Fetysz, ale tak 
naprawdę... tylko wino robi, co trzeba. Najskuteczniej koi 
ból, mój koteczku. Ach! Jak dzieci uwielbiają tę gadkę. – 
Podniósł kielich pod światło stołowej lampy. Lampa miała 
kształt tańczącej złotej ryby i rozsiewała łagodny blask. 
Przemknęło mi przez myśl, że chyba stanowi dar od któregoś 

background image

z wdzięcznych gości.

– Tak, naturalnie – powiedział Kot, czytając w moich 

myślach. – Odwiedzające mnie osoby zazwyczaj przynoszą 
coś ze sobą... jakiś prezent... jakiś drobiazg. – Wskazał na 
zbiór składowanych w pokoju przedmiotów. – A ty coś 
przyniosłeś, Skrybo?

– Nic.
– Szkoda. Na pewno nie chcesz się napić?
– Znasz moje myśli, Kocie.
– Oj, oj, to bardzo porywcze myśli.
– Daj mi tę pieprzoną Żółć!
– Tego, doprawdy, nie zniosę. Mam zawołać Generała?
– A rób, kurwa, co chcesz! Daj mi tylko tę Osobliwość!
– Usunie cię stąd. To naprawdę bolesne, o ile dobrze 

pamiętam...

– Kocie! Dawaj Osobliwość! Ale już!
– Skrybo...
– Piórko! Spojrzał na mnie.
– Nie mam Osobliwej Żółci.
I zobaczyłem w jego oczach coś, jakby zażenowanie... 

może mówi prawdę. Nie, kłamie!

– Kłamco! Tristan mi powiedział. Jesteś od niej 

uzależniony! Upił jak gdyby nigdy nic łyk wina z kielicha.

– Wiesz, gdzie jest Tristan? – zapytałem.
– Wiem.
– Został schwytany.
– Tak, wiem.
– Nic cię to nie obchodzi? Prowokowałem go do jakiejś 

reakcji.

– Młody człowieku – powiedział – nigdy mnie nie 

prowokuj. Jak to rozegrać?

background image

– Nie sądzę, żebyś potrafił to rozegrać, Skrybo. Lepiej 

od ciebie znam reguły tej gry. Znam wszystkie reguły. Tajne 
reguły... te, które oficjalnie nie istnieją.

– No dobra. Wygrałeś. Bądźmy szczerzy.
– Właśnie. Bądźmy. – Upił kolejny łyk wina. – Byłem u 

niego w odwiedzinach, wiesz?

– U swojego brata?
– Tak. W jego celi. Nie jestem tak do końca wyprany z 

uczuć, Skrybo. Oni... oni go poturbowali... jest... jest 
poraniony. A ściślej mówiąc, posiniaczony. Trochę krwi, ale 
niewiele. Żyje.

– Dobrze to słyszeć.
– Ale wydał mi się bardzo smutny i przybity. Ma 

kolekcję bardzo złych myśli, jakby wszystko się u niego 
waliło. – Zawiesił na chwilę głos. – Naturalnie, ja i mój brat 
nie mamy przed sobą żadnych tajemnic. – Znowu chwila 
milczenia. – Prosiłem cię, żebyś mu pomógł, Skrybo.

– Próbowałem.
– Naprawdę? – Kot doskonale znał moje czułe miejsce.
– Strata Suzie go dobiła – powiedziałem.
– Tak, wyobrażam sobie.
– Czyżby?
– Tak. Wyobrażam sobie.
Widziałem w nim człowieka bez powiązań. Osobę, dla 

której realne życie jest jakimś złośliwym figlem płatanym 
przez okrutnego boga. Tak więc od bardzo wczesnego wieku 
Wurt musiał mu się wydawać rajem, dotykiem silnej ręki 
prowadzącym do uczuć. Sięgał pewnie po piórka 
zafascynowany silą, energią, jaką dawały, i w końcu piórka 
stały się dlań wszystkim. A realne życie złym snem. 
Ukąszenie Takshaki musiał przyjąć jak dar i niepowtarzalną 

background image

okazję do zgubienia się, zostania wymienionym. Kot uchwy-
cił się tej okazji, nie przepuścił jej; bez wahania przeszedł 
przez drzwi do Osobliwej Żółci; zgubił się w Wurtcie.

– Cóż, to całkiem interesująca hipoteza, Skrybo – 

przyznał Kot. – Czy z kimś ci się nie kojarzy?

– Nie mówiłeś mi nigdy o Osobliwej Żółci. O tym, że się

w niej zgubiłeś.

– A po co miałem ci mówić?
– Bo to znaczy, że wiesz, jak odzyskać Desdemonę.
– Owszem. Wiem.
– Powiedz mi.
– To całkiem proste. Odszukaj Stwora. Odszukaj 

roboczą kopię Osobliwej Żółci. Połącz te dwa elementy. 
Dokonaj wymiany zwrotnej. Nic prostszego.

– Pieprz się, Kocie Graczu!
– No, nie.
– Udało ci się wyciągnąć z Osobliwości Tristana. 

Powiedział mi, że razem braliście piórka.

– Skrybo, mój drogi... już w twoim wieku byłem 

mistrzem piórek. Ty nawet jeszcze nie zacząłeś.

– Chcę odzyskać Desdemonę!
– Jakież to poetyckie.
– Ty sukinsynu! – Dłonie zwijały mi się w pięści.
WSZYSTKO TAM W PORZĄDKU, PANIE KOCIE 

GRACZU?

Dobył się z interkomu głos Wąchającego Generała. 

Naciskając klawisz nadawania, Kot skinął do mnie głową i 
poczułem, że coś mnie odciąga, pokój Kota rozpływał się, 
ciało rozdzierał mi potworny ból.

– Kocie! Proszę! – krzyknąłem.
Kot Gracz uśmiechnął się i ból nieco zelżał.

background image

– W najlepszym porządku, Generale – powiedział Kot. –

Dziękuję.

Rozmawialiśmy właśnie o ewentualnych prezentach, 

jakie gość może zechcieć mi podarować. Proszę wracać do 
swoich ksiąg, Generale.

NIE OMIESZKAM, SIR. GDYBYM BYŁ 

POTRZEBNY, PROSZĘ MNIE WZYWAĆ.

– Będę pamiętał.
Kot przerwał połączenie i spojrzał na mnie. Z ciężkim 

westchnieniem podniósł się z wiklinowego fotela i podszedł 
do zabytkowej drewnianej szafki. Tkwiło w niej, jedna nad 
drugą, pięć szuflad. Wysunął pierwszą od góry.

– Oto moja kolekcja – powiedział.
Zbliżyłem się do szafki i stanąwszy obok niego, 

zajrzałem do szuflady. Była podzielona drewnianymi 
deszczułkami na przegródki, każda wyłożona purpurowym 
aksamitem, każda mieszcząca jedno piórko. Wszystkie piórka
z pierwszej szuflady były w rozmaitych odcieniach błękitu. 
Wydawało mi się, że patrzę w niebo i widzę tam przebłyski 
dnia. Na mosiężnych tabliczkach przymocowanych do 
deszczułek, które dzieliły szufladę na przegródki, widniały 
nazwy piórek. I wszystkie te błękitne piórka znałem prawie 
na pamięć, podróżowałem w nich.

– Ludzie przychodzą do mnie po piórka – podjął Kot. – 

Po te specjalne. Po sny. Sny, które w ich mniemaniu 
zapewnią im ocalenie. W zamian dają mi prezenty.

Zamknął górną szufladę i otworzył następną. Leżały 

tutaj, pobłyskując, piórka czarne. Jakbym patrzył w noc. Kot 
zamknął tę szufladę i wysunął trzecią z kolei. Różowe piórka.
Jakbym zaglądał w ciało. Ich nazwy budziły słodkie 
wspomnienia.

background image

– Oczywiście, to jedynie niewielka cząstka mojej 

kolekcji. Główną część trzymam w magazynie. Widzisz tu 
tylko te, które aktualnie najbardziej lubię.

Wysunął czwartą szufladę. Srebrne piórka. Jakbym 

patrzył na księżyc. Jedna przegródka była pusta. Nazwa na 
tabliczce głosiła: Wąchający Generał.

– Przykro mi, ale będę cię musiał poprosić o zwrot 

Wąchającego, kiedy z nim skończysz. – Zamknął czwartą 
szufladę i wysunął ostatnią. Złoto.

Moje oczy tańczyły, łowiąc fale lśnień. Złote piórka. 

Jakbym patrzył w słońce. Same nazwy przywoływały sen do 
mej głowy.

– Owszem, takie są potężne – przyznał Kot. – 

Słyszałem, że są tacy,

którzy przyjmują je analnie. Wiem, że sama myśl o 

podobnych praktykach jest nieprzyjemna.

Tylko dwie z nazw coś mi mówiły: Osobliwość i 

Takshaka.

Przegródka z nazwą Osobliwość była pusta.
– A wiec miałeś Osobliwą Żółć? – spytałem.
– Jestem strażnikiem piórek. Naturalnie, że miałem 

kopie.

– I gdzie ona teraz jest? Kot Gracz zasunął szufladę.
– Tristan mi ją ukradł – powiedział. – Nie wiedziałeś?
– Nie...
– To zupełnie oczywiste – ciągnął Kot. – Tristanowi nie 

podobało się to, co zrobiła mi Osobliwość. Mój brat jest 
bardzo konserwatywnym człowiekiem, Skrybo. Musisz to 
zrozumieć. Pomimo tych włosów, Mgiełki, i tej broni 
palnej... jest w rodzinie białą owcą. Ubzdurał sobie, że traci 
mnie na rzecz Wurta. W rzeczywistości było całkiem na 

background image

odwrót; to ja traciłem jego na rzecz czystego świata.

– Nie był wcale taki czysty – zaoponowałem. – Wyznał 

mi, że ma w sobie domieszkę psa.

– O, tak. Zaledwie śladową. Ja również. Nasz pradziad 

był Alzatczykiem. Oczywiście już niewiele jego krwi płynie 
teraz w naszych żyłach. Czasami nachodzi mnie ochota na 
kość większą niż to dopuszcza bankietowa etykieta. Dzięki 
Bogu, na tym się kończy. I, rzecz jasna, Tristan, zaliczając się
do niższego poziomu, zazdrości mi, rozumiesz? Uzależnił się
od rzeczywistości.

– Tristan ukradł Osobliwą Żółć?
– Tak.
– Gdzie ona teraz jest?
– Odnoszę wrażenie, że chciał ocalić przed nią cały 

świat. Jest idealistą.

– Chcę tylko wiedzieć, gdzie ona jest.
– Wyrzucił ją.
– Gdzie?
– Widziałeś, jak to robił.
– Co?
– Byłeś z nim wtedy.
– Przestań...
– Wydaje ci się, że ci nie pomagam. W rzeczywistości 

robię, co w mojej mocy.

Spojrzałem Kotowi Graczowi głęboko w oczy i 

zobaczyłem tam odpowiedź. Tkwiła bardzo głęboko, ale ją 
wypatrzyłem. Bo tak naprawdę, to ona była we mnie i 
właśnie tam przede wszystkim powinienem jej szukać.

– O, Boże!
– Właśnie. Byłeś bardzo blisko. Uśmiechnął się i 

pokiwał głową.

background image

– Wpadniesz do mnie jeszcze, prawda, młodzieńcze? Tu 

twoje miejsce. Jesteś tu u siebie, naprawdę.

– Wolałbym świat rzeczywisty, i Desdemonę.
– Och, tak. Przyciąganie cielesności. Oczywiście, 

mógłbym tam od czasu do czasu zejść i służyć ci pomocą. 
Mój brat., rozumiesz?

– Nie. To moja sprawa. Żadnych piórek. Nic. Nawet o 

tym nie myśl, Kocie. – Kierowałem się do drzwi.

– Jeszcze jedno, młodzieńcze – zawołał za mną Kot.
– Tak, wiem. Bądź ostrożny. Bądź bardzo, ale to bardzo 

ostrożny.

– Z ust mi to wyjąłeś, kociaczku.

background image
background image

Kot Gracz

Istnieje jedynie PIĘĆ CZYSTYCH FORM 

EGZYSTENCJI. I wszystkie mają jednakową wartość. 
Dobrze jest być czystym, to gwarancja dobrego życia. Ale 
komu by tam zależało na dobrym życiu? Tylko samotnemu. 
Mamy zatem PIĘĆ POZIOMÓW EGZYSTENCJI. I każda 
następna warstwa jest lepsza od poprzedniej. Im głębiej, tym 
słodziej, tym pełniej.

POZIOM PIERWSZY to poziom najczystszy. Tutaj 

wszystkie stworzenia są formami osobnymi, a przez to 
bardzo nieseksownymi. Występuje tu jedynie pięć czystych 
stanów, a ich nazwy to Pies, Człowiek, Robo, Widmo i Wurt.

POZIOM DRUGI jest następnym krokiem. Występuje, 

ponieważ poszczególne formy pragną uprawiać seks z innymi
formami, różnymi formami, odmiennymi formami. Tylko że 
nie zawsze używają Vazu, a więc z tych związków rodzą się 
owe dzieci: Stworzenia drugiego poziomu. Krótko mówiąc, 
formy krzyżują się ze sobą. Kombinacji jest wiele. Tak czy 
inaczej, istoty drugiego poziomu plasują się o szczebel wyżej
w hierarchii wartości wiedzy. Występuje dziesięć istot 
drugiego poziomu, a są to Człekopies, Robopies, Widmopies,
Wurtpies, Roboczłek, Widmoczłek, Wurtczłek, Robowidmo, 
Robowurt i Widmowurt. Najprawdopodobniej i Ty, 
czytelniku, jesteś jakiegoś rodzaju istotą drugiego poziomu.

Ale i Ty chcesz uprawiać seks, prawda? I stąd bierze się 

następny poziom, POZIOM TRZECI, w którym również 
występuje dziesięć form: Roboczłekopies, Widmoczłekopies, 
Człekowurtpies, Robowidmopies, Ro-bowurtpies, 
Widmowurtpies, Robowidmoczłek, Robowurtczlek, 

background image

Widmowurtczłek i Robowidmowurt. To poziom pośredni, na 
którym kończy większość stworzeń; po prostu nie mają 
odwagi posunąć się dalej.

Oczywiście, z wyjątkiem tych nielicznych, którzy po 

prostu nie potrafią wyrzec się seksu. I to im zawdzięczamy 
CZWARTY POZIOM, gdzie występuje jedynie pięć form, z 
których każdej brakuje tylko jednego elementu, a ich nazwy 
to: Goździk, Osioł, Kałamarnica, Gąsienica i Pyłek. Hej, o co
wam chodzi? Znowu jacyś krzykacze. Istoty czwartego 
poziomu to niebywałe ślicznotki, ja to najlepiej wiem, bo Kot
sam jest jedną z nich. Którego rodzaju? Hej, zaraz, co to, 
tydzień rozdawania prezentów? Następnym razem zapytacie, 
kim jest Hobart. Wiem, droczę się. Tym właśnie zarabiam na 
życie.

Poza tym wszystkim rozciąga się POZIOM PIĄTY. 

Istoty piątego poziomu mają tysiące nazw, a jedna z nich to 
Robowidmowurtczłekopies. Mają tysiące nazw, bowiem 
każdy nazywa je trochę inaczej. Nazywajcie je, jak chcecie – 
i tak nigdy żadnej z nich nie spotkacie. Istoty piątego pozio-
mu plasują się bardzo wysoko w skali wiedzy i nie lubią się 
spoufalać. Może nawet nie istnieją?

Kot? On nazywa Piąty poziom Alicją. Bo tak miała na 

imię moja matka, a jest to poziom, z którego wszyscy 
wykiełkowaliśmy, i do którego staramy się powrócić.

Nie leży Ci ta nazwa, czytelniku?
No to wymyśl sobie własną.

background image

Prochy do prochów, piórka we

włosy

Kiedy wróciłem, Gałązka wciąż spała.
Przez kilka sekund delikatnie gładziłem jej zielone 

włosy, sprawdzając jednocześnie godzinę na kwiatowym 
zegarze. Opadło z niego zaledwie pięć płatków. A mnie się 
wydawało, że przebywałem w Srebrze godzinę albo i więcej, 
taki już jednak jest Wurt – wyprawia dziwne rzeczy z 
czasem.

Pochyliłem się, żeby pocałować Gałązkę w policzek, a 

potem wszedłem do pokoju Żuka. Szarpał więzy, próbując się
z nich uwolnić. Ale był na to jeszcze zbyt cielesny, zbyt 
ludzki. Na próżno się trudził.

Bez mojej pomocy nie miał szans.
Chyba zawsze chciałem go ujrzeć w takiej sytuacji, 

zależnego ode mnie, ale teraz, kiedy wreszcie do niej doszło, 
nie odczuwałem żadnej satysfakcji.

– Już pora, Skrybo? – zapytał.
– Zdecydowanie – przytaknąłem.
– Jeśli mnie uwolnisz, Skrybo, będziesz miał we mnie 

przyjaciela do grobowej deski.

– Nie wydaje mi się, żeby dużo cię od niej dzieliło, Żuk.
– Czuję się wspaniale – zaoponował.
– To dobrze. Mógłbyś mi wyświadczyć parę ostatnich 

przysług?

– Jakich, szczawiku?
– Skradnij i poprowadź dla mnie furgonetkę.
– Myślałem, że ostatnio jesteś w tym ekspertem.
– Chce jechać na sucho. Bez Wurta.

background image

– Zidiociałeś.
– Masz, cholera, rację. To jak, wchodzisz?
Uśmiechnął się i połyskliwe kolory w jego oczach stały 

się jeszcze bardziej intensywne.

– W drogę!
Głos miał śpiewający.

* * *

Przeprowadziłem Żuka brzegiem kanału do ostatniego 

przęsła. Stała tam nadal, niczym blaszany trup, ta stara, 
rozklekotana furgonetka do sprzedaży lodów. W drzwiach 
przęsła pojawiła się wykrzywiona strachem twarz Ikarusa. 
Pogroziłem mu więc pistoletem, żeby nam nie przeszkadzał, 
a Żuk w tym czasie uruchamiał furgonetkę. Nie używał Vazu,
nie był mu już do niczego potrzebny, maska jakby sama się 
przed nim otworzyła powolnym, uwodzicielskim ruchem. 
Wsunął pod nią ręce i ujrzałem rozbłysk kolorów. Spływały 
mu z palców, dotykając kabli, i po chwili silnik zakasłał, 
budząc się anemicznie do pracy.

– Wiesz co, bracie? – zagadnął Żuk. – Naprawdę jestem 

dzisiaj w formie.

* * *

Tak więc wykorzystaliśmy tę jego formę do ponownego 

wypadu na wrzosowiska: ja, Skierka i Mandy z tyłu, Żuk za 
kółkiem, tak jak należy.

– Dokąd jedziemy, panie Skrybo? – zapytała Skierka.
– Na piknik. Sprzedawać lody.
– Trochę już za ciemno na lody – zauważyła. Była 

dziewiąta tego niedzielnego wieczoru, i drzewa rozpływały 
się już w srebrne sylwetki.

– Podoba mi się ta furgonetka – powiedziała Skierka. – 

Jest najfajniejsza z tych, jakie dotąd mieliśmy. Zawsze 

background image

chciałam się przejechać furgonetką do sprzedaży lodów.

– Widziałam cię z tą Lucindą, Skrybo – odezwała się 

Mandy.

– Musisz to teraz wyciągać?
– A czemu by nie? Kawał kochanka z ciebie, co?
– O czym mówicie? – zainteresowała się Skierka.
– Skryba znalazł sobie...
– Mandy!
– No co? No co? – niecierpliwiła się Skierka.
– Nic!
– Skryba znalazł sobie kobietę.
– Skrybo!
– To wcale nie...
– Skrybo, jak mogłeś? – Skierka wlepiała we mnie 

oburzony wzrok. – Co na to powie Desdemona? 
Zapomniałem języka w gębie.

– Dobre pytanie – podchwyciła z uśmiechem Mandy. 

Przeniosłem wzrok z dziewczyny na dziewczynkę, a potem 
na pola przesuwające się za szybą bocznego luku furgonetki 
do sprzedaży lodów. 

Desdemono. Wybacz mi.

* * *

Żuk prowadził furgonetkę po śladach opon, jakie 

zostawiliśmy, przejeżdżając tędy rano, i z idealnym 
wyczuciem zatrzymał ją jakieś trzy metry od mogiły.

Wysiadłem sam, poleciwszy reszcie paczki trzymać 

silnik na chodzie.

Kopczyk ziemi.
Zacząłem rozkopywać ten kopczyk rękami, wybierając 

pełnymi garściami błoto; odgarniając błoto z mozołem, gruda
po grudzie, na boki, aż w końcu pod mymi czarnymi, 

background image

połamanymi paznokciami zaczął się otwierać świat.

Znalazłem tam jej ciało. Ciało Suzie.
Pasma włosów zmieszały się z glebą. Odsłaniałem 

stopniowo tę słodką twarz, zmiatając z niej resztki ziemi, i w 
pewnej chwili moja dłoń uderzyła o twarde drewno. Małe 
drewniane pudełko.

Czekająca...
Tkwiło w ziemi tuż przy szyi Suzie, przykryte włosami 

jej i Tristana, zaplątane w te włosy.

Czekająca...
Wepchnąłem dłonie w gęstwę włosów.
Suzie miała oczy zamknięte, a ciało ciepłe od ziemi. Po 

prostu spała. I to wszystko. Okradałem ciało śpiącej kobiety. 
I to wszystko...

Jezu! Bierze mnie.
Splątane pukle włosów, pot skapujący mi z czoła na 

ręce, skrzypienie otwierających się drzwi furgonetki, 
wołająca coś do mnie Skierka, wyraz twarzy tej martwej 
kobiety – wszystko to sprzysięgało się przeciwko mnie i w 
końcu zrozpaczony, klnąc z wściekłości, zacząłem szarpać te 
włosy. Głos Skierki dobiegający zza mych pleców pytał, co 
robię. Ale ja musiałem wydobyć to pudełko, rozumiecie? Po 
prostu musiałem!

.– Co pan robi, panie Skrybo?
No, miałem je.
Czekająca... Desdemona...
Puściły ostatnie pasma włosów i miałem pudełko w 

rękach. Było mahoniowe, ręcznie rzeźbione, z wyrytym na 
wieczku wyjącym psem. Żadnego zamka, tylko mały, 
mosiężny zatrzask. Odpiąłem ten zatrzask i uniosłem wieko.

Żółć!

background image

Błysk żółci pośród mroku.
Żółć! Żółte piórko! Było małe i kształtne, takie, jakim je 

zapamiętałem. Złote lotki spowijały mnie, nasycały 
powietrze barwami i snami.

Skierka zbliżyła się, żeby popatrzeć, i musiała chyba 

dostrzec wyraz moich wlepionych w piórko oczu, bo 
słyszałem tylko jej chrapliwy oddech.

Osobliwa Żółć.
Mam cię!
Czekająca na mnie...

background image

Przybywanie w kolorach

Nareszcie. Przybywaliśmy. Przybywaliśmy w kolorach. 

Żuk za kółkiem, jak za starych, dobrych czasów, ale to było 
coś nowego, coś całkiem innego. Czułem się tak, jakbym 
wracał do domu; wracałem do domu w rozklekotanej 
furgonetce do sprzedaży lodów, ze złotym piórkiem w jednej 
ręce i pistoletem Żuka z dwoma jeszcze pociskami w 
magazynku w drugiej.

Żuk prowadził jak szatan. Jego spektrum poszerzało się, 

skóra kruszyła na krawędziach. Udało mi się go namówić, 
żeby włoży} swoją czarną, wojskową kurtkę i mocno nasunął
kapelusz na głowę. Mandy okutała mu twarz wielką chustą. 
Ten kapelusz i chustę, a do tego jeszcze okulary słoneczne 
dała nam Igiełka. Te okulary Żuk też miał teraz na nosie. I 
skórkowe rękawiczki na dłoniach.

– Wygląda jak Niewidzialny Człowiek! – krzyknęła 

Skierka.

Żuk tylko wzruszył ramionami. Rozbłyski kolorów 

przesączały się przez szczeliny w jego odzieniu, ale dało się 
wytrzymać.

Pędziliśmy z dżemową szybkością Wilmslow Road z 

powrotem do Manchesteru, pod adres, który miałem w 
kieszeni. Tylko że Żuk nie był nadżemowany; nie 
potrzebował już tego gówna, bo miał w sobie pocisk.

– Jedziemy teraz po Brid i Stwora, Skrybo? – spytała 

Skierka.

– W samej rzeczy, smarkata – odparłem.
– O, jak dobrze.
Ta mała powinna teraz grzecznie siedzieć w domu, a nie 

background image

tłuc się w pudle ukradzionej furgonetki do sprzedaży lodów. I
to właśnie ja ciągnąłem ją gdzieś tam, w jakieś mroczne 
miejsce, tylko dlatego, że była mi potrzebna. Jak mogłem?

Tak, wiem. Postępowałem wrednie.
Przecięliśmy skrzyżowanie Fallowfield. Kiedy po lewej 

przemykała restauracja Zapluta Nora, pomyślałem o Barniem
i jego żonie. O Igiełce. O jej zielonych, mokrych od potu 
włosach.

Przegnaj to wspomnienie. Przegnaj je!
Wjeżdżaliśmy już pod wzgórze Fallowfield i po prawej 

widziałem zbliżającą się budkę telefoniczną przed domem 
akademickim.

– Żuk! – zawołałem. – Zatrzymaj się tutaj. Muszę 

zadzwonić.

Dał po hamulcach niczym Sumowurt i posypały się na 

nas bambetle stanowiące wyposażenie furgonetki.

Kurczę, chyba potrzebne mi było takie małe garbowanie 

skóry. Wiecie, co mam na myśli?

Budkę telefoniczną ktoś niedawno zdewastował, ale 

kropelka Vazu wpuszczona w szczelinę załatwiła sprawę. 
Miałem przy sobie błękitnego Wurta Merkury, prawie 
zupełnie już beżowego, ale usta telefonu przyjęły go z 
wdzięcznością. Cofnąłem piórko i wsunąłem je w usta sobie. 
Oczy telefonu wyświetlały dziesięć jednostek wartości.

Jezu. Strasznie mało.
POLICJA. POTRZEBUJESZ POMOCY? zapytała 

unosząca się w powietrzu głowa.

Tak. Potrzebuję.
POLICJA. MOŻEMY W CZYMŚ POMÓC? powtórzył 

głos, w który wkradła się nutka zniecierpliwienia. Nie 
mogłem wykrztusić słowa, i dobrze wiedziałem dlaczego. Po 

background image

raz pierwszy w życiu dzwoniłem na policję.

– Zastanawiałem się właśnie... – wykrztusiłem.
PAN W SPRAWIE INFORMACJI, SIR? POZWOLI 

PAN, ŻE GO PRZEŁĄCZĘ.

Szumy na rozfalowanych przewodach, przypominające 

pocałunki morza. Oczy podpowiadały, że czasu rozmowy 
zostało mi jeszcze tylko za siedem jednostek.

INFORMACJA. MOGĘ W CZYMŚ POMÓC? Głowę 

kobiety zastąpiła głowa mężczyzny.

– Tak, proszę – wyrzuciłem z siebie. – Chciałbym 

zasięgnąć informacji w sprawie pana Tristana Cattericka. 
Został wczoraj aresztowany. Może mi pan powiedzieć, jak 
wygląda jego sytuacja?

PROSZĘ SIĘ NIE ROZŁĄCZAĆ, SIR. ZAJRZĘ DO 

AKT SPRAWY.

– Zostały mi tylko cztery jednostki – powiedziałem, ale 

na linii rozbrzmiewał już hymn narodowy, a głowa 
uśmiechała się życzliwie. A wiec czekałem. Głos znowu się 
odezwał: SZUKAMY AKT, SIR. PROSZĘ CZEKAĆ.

– Zostały mi jeszcze dwie jednostki!
Bez odpowiedzi.
Jedna jednostka.
PROSIMY SIĘ NIE ROZŁĄCZAĆ, SIR.
Muzyka, i nagle kolor jarzących się oczu przeszedł z 

różowego z powrotem w błękitny, a liczba jednostek zaczęła 
narastać. Dwie jednostki. Mrugniecie. Cztery jednostki. 
Mrugniecie. I tak dalej, i po chwili miałem ich już do 
wykorzystania dziesięć. Ktoś podsypywał mi jednostek, a nie
byłem to ja. Musiał to robić ktoś od tamtej strony, od strony 
gliniarzy, starali się nie dopuścić do przerwania połączenia.

Namierzali mnie.

background image

Przebłysk języka Takshaki migoczący po przewodach.
Wyszarpnąłem sobie piórko z ust, odskakując w 

fatalnym stylu. Cholera! Trzeba pryskać.

Zjechaliśmy na łeb na szyję ze wzgórza Fallowfield do 

Rusholme i minęliśmy Platt Fields, kierując się na szlak 
curry. Z okien każdego mijanego samochodu wymachiwano 
flagami. Pakistańskimi flagami. W każdym samochodzie 
jechały roześmiane, rozkrzyczane rodziny Azjatów, każdy 
samochód wył klaksonem.

Co tu, kurwa, było grane?
Ruch na ulicach był coraz większy i musieliśmy 

zwolnić. Dojeżdżaliśmy do starego mieszkania, do Ogrodów 
Rusholme. Widok miejsca, w którym to wszystko się zaczęło,
oraz świadomość, jak daleko stąd zaszliśmy, przygnębiły 
mnie, a słysząc klnącego Żuka, pomyślałem, że odczuwa to 
samo. Ale on nie robił tego z nostalgii. Klął na widok 
gliniarzy. Przecisnąłem się na fotel obok niego i też ich 
zobaczyłem; stali na jezdni i kierowali pojazdy w Platt Lane.

Od groma ich było.
– Nie odsłaniaj się, Żuczek.
– Ugotuję się, Skrybku.
– Jesteś dla nas wszystkich świetlistym przykładem, 

Żuczku, ale chyba lepiej, żebyś nam w tej chwili nim nie 
przyświecał. – Wsunąłem pistolet i piórko do kieszeni. 
Widmoglina błysnął wiązką na naszą tablicę rejestracyjną. A 
błyskaj sobie; ta stara furgonetka do sprzedaży lodów jest 
czysta. Żuka wciśniętego w cień kabiny ledwie było widać. 
Gliniarz z drogówki dał nam ręką znak, że mamy skręcić w 
lewo, w Platt. Tym razem, uwięzieni między samochodami 
Azjatów, wzięliśmy zakręt powoli. Mandy przesunęła się do 
przodu i wetknęła między nas głowę.

background image

– Co tu się wyprawia, Mandy? – spytałem.
– Id al-Fitr, kochanie – odparła.
Ach, rzeczywiście. Aleśmy sobie noc wybrali.
– To koniec Ramadanu. Koniec postu. Ludzie dostają 

małpiego rozumu i czasami trochę przesadzają. Stąd tu ci 
gliniarze. Odcinają szlak curry, ale i tak są przecieki.

Obstawiające szpalerem jezdnię gromady azjatyckiej 

dzieciarni pozdrawiały wiwatami samochody i flagi, a wiec 
Żuk namacał klawisz wzmacniacza i z megafonu na dachu 
furgonetki buchnęła reklamowa melodyjka. Teraz dzieciaki 
naprawdę oszalały. Wymachiwały do nas jak do jakiegoś 
lodziarskiego rydwanu bogów, tańcząc w rytm “Zezowatego 
żeglarza", odtwarzanego w gorączkowym tempie.

Przejechaliśmy bez problemów, a potem skręciliśmy 

powoli w prawo, w Yew Tree Road. Tutaj glin już nie było, 
ruch na ulicach zmalał. Z Yew Tree w prawo, w Claremont 
Road. Tu kazałem Żukowi zwolnić jeszcze bardziej. Zrobił 
to, i powlekliśmy się żółwim tempem pod górę, między 
rzędami tarasowych budynków. Daleko przed sobą, na 
szczycie Claremont, zobaczyliśmy policyjną blokadę 
ustawioną w poprzek Wilmslow Road. Za nią kłębiły się setki
Azjatów.

– Wyłącz już tego Zyzola – powiedziałem. Muzyka 

urwała się i zaległa cisza.

– Którego numeru szukamy, Skrybku? – spytała Mandy.
– Właśnie tego – odparłem. Fugonetka zatrzymała się 

łagodnie. Karli zaczęła skamleć.

No, to jesteśmy. Niedziela pierwszego czerwca. 

Dziesiąta trzydzieści nocy Id.

Ulica świeciła pustkami. Budynek miał trzy piętra, na 

parterze mieścił się sklep ze starzyzną o nazwie Kosmiczne 

background image

Śmieci. Wjazd do zaułka między tym, a sąsiednim domem 
zagradzała drewniana brama zwieńczona pasmami drutu 
kolczastego. Na kolcach furkotały kłaczki psiej sierści.

Karli rozwyła się na dobre, coś wyczuwała.
Dom był pogrążony w ciemnościach, tylko okno 

ostatniego pietra rozjaśniał mdły, migotliwy blask świecy.

– Złe psy, naprawdę złe psy – powiedziała Mandy. – One

nie lubią światła.

W rzeczy samej. Oto, gdzie przybyliśmy.
– Może ty spróbujesz od tyłu, Żuk? – zapytałem. Bo kto 

wpuściłby tego świecącego człowieka do swojego domu?

– Z ochotą – odparł.
– My wchodzimy pierwsi. Rozumiesz? Żadnej 

bohaterszczyzny.

– Co, ja? – Jego kolory były bardzo piękne. Zawsze są 

takie tuż przed śmiercią.

– Wspaniale się trzymasz, Żuczek – powiedziałem.
– Dobrze się czuję. – Może wiedział. Że to koniec. Nie 

dawał tego po sobie poznać.

– Chciałem tylko powiedzieć... – zacząłem. Słowa nie 

chciały mi przejść przez gardło.

– Nieważne – powiedział Żuk. Opanowany jak zawsze, 

do samego końca.

– Jestem z ciebie dumny, Żuk – wydusiłem z siebie.
– Ja też – dorzuciła Mandy.
Żuk zdjął okulary przeciwsłoneczne. Spojrzał na mnie, 

uśmiechnął się i przeniósł wzrok na Mandy.

Pocałował ją. Był to słodki, długi pocałunek. Potem 

znowu spojrzał na budynek.

– Nie mam całej nocy do dyspozycji. Do roboty. 
Och, Żuk.

background image

– Naprawdę tu jesteśmy, Skrybo? – spytała Skierka z 

tyłu furgonetki.

Obejrzałem się, ale zobaczyłem tylko Karli.
Robosuka przypadła przednimi łapami do podłogi 

furgonetki i ocierała się o nią jak wąż, kręcąc wypiętym 
zadem; ogon postawiła na sztorc, odsłaniając różowy, 
nabrzmiały odbyt.

– Ona chyba coś zwęszyła – wyszeptała Skierka. – 

Chyba jest nagrzana. 

Tak. Jesteśmy tutaj. I wszyscy jesteśmy nagrzani.

background image

Gównogród

Skierka z Karli pierwsze dopadły wejścia. Było tam coś 

w rodzaju wnęki z drzwiami do sklepu po jednej stronie i 
drzwiami na schody do mieszkań w głębi. Nad tymi drugimi 
drzwiami ktoś przybił wywieszkę głoszącą drukowanymi 
literami: STREFA WOLNA OD CZYSTYCH. Na przypiętej 
poniżej karteczce nagryzmolono słowa: ,,nie masz w sobie 
psa, wypierdalaj!". Nad klapką skrzynki na listy wisiał 
ozdobnie wygięty arkusz blachy informujący gotyckim 
pismem: CHEZ CHIEN. Pod klapką ktoś wymalował 
flamastrem ostrzeżenie – “Gównogród. Patrz pod nogi". Na-
pis był naniesiony ludzką ręką. Na lewo od przycisku 
dzwonka widniała nalepka ze zdjęciem Alzatczyka i słowami 
– “Dalej, przyciśnij mnie!". Nad ślepiami psa ktoś przykleił 
dwoje niebieskich ludzkich oczu.

Skierka nacisnęła dzwonek.
Jego dzwonienia nie było słychać, pozostawało więc 

tylko wierzyć, że działa.

Żadnej reakcji.
Mandy stała za Skierka, ja za Mandy. Żuk siedział w 

furgonetce, obserwując nas przez szybę. Pistolet w kieszeni 
parzył mi udo, ale nie rozwiewał strachu. Nie mogłem 
zapanować nad wstrząsającymi mną dreszczami. Skierka 
ponownie nacisnęła przycisk dzwonka, rym razem 
przytrzymała go dłużej.

Nadal żadnej reakcji.
– Może nikogo nie ma – mruknęła Mandy.
– Dzwoń dalej, Skierko – powiedziałem. Skierka znowu 

nacisnęła guziczek dzwonka.

background image

Nie doczekawszy się i tym razem odpowiedzi, uniosła 

klapkę skrzynki na listy i zawołała przez szparę:

– Jest tam kto? Nic.
I nagle drzwi uchyliły się nieco na długość grubego 

łańcucha bezpieczeństwa. Spozierało na nas dwoje ciemnych,
wilgotnych oczu.

– Czego tu? – zawarczał gardłowy głos. – Czego chcą?
Prawie było widać, jak ślina ścieka mu z pyska.
Skierka stanęła na wysokości zadania jak prawdziwa 

gwiazda.

– Mamy młodą sukę – powiedziała. – Nie kupiłby jej 

pan? Przez chwilę panowała cisza. Oczy psa przeskoczyły na 
mnie. Uśmiechnąłem się.

– Niech da posłuchać – warknął głos.
Skierka dopchnęła Karli do szpary w drzwiach i kazała 

jej dać głos. Suka zaskowyczała jak bogini seksu z 
Pomowurta, jak Igiełka w nagrodzonej Oskarem łóżkowej 
scenie. Pies za drzwiami zawył w odzewie rozpalony, pełen 
żądzy. Znikł na sekundę, a potem łańcuch bezpieczeństwa 
opadł, drzwi otworzyły się na całą szerokość i w twarze 
buchnęła nam fala smrodu. Przytłaczającego odoru psów.

Przestąpiliśmy próg. Znaleźliśmy się w ciasnej, ciemnej 

sieni oko w oko z psem-odźwiernym. Za jego plecami pięły 
się schody ginące w zalegającym wyżej mroku. Smród był tu 
zawiesisty, niemal namacalny, a przede mną połyskiwały 
ślepia człekopsa. Karli rzuciła się do schodów, ale trzymająca
ją na smyczy Skierka zaparła się nogami i osadziła 
skowyczącą sukę w pół wyskoku.

Człekopies, który nam otworzył, miał w sobie od groma 

psa, po prostu od groma. Stał na zadnich nogach, i to w nim 
było chyba najbardziej ludzkie. Pysk miał długi, powalany 

background image

ziemią, szczęki najeżone kłami, z różowych warg ściekały 
mu płaty piany. Obszukał nas w małej sieni. U Mandy i 
Skierki nic nie znalazł, u mnie wymacał pistolet. Wziął broń 
w niezgrabne łapy, powiesił ją na wieszaku na ubrania i 
przepuścił nas za Karli do schodów.

– Ostatnie piętro – zawarczał.
Postawiłem nogę na pierwszym stopniu i wyczułem pod 

podeszwą miękkie kląśnięcie.

O, ku...!
Schody tonęły w psim gównie.
Tak samo moje buty.
Wchodziłem za Skierką ku majaczącemu w górze 

podestowi pierwszego piętra jak szalony tancerz – jedna noga
tu, druga tam – klucząc między kupami łajna.

Z górnego stopnia wchodziło się od razu do kuchni. Na 

jednej ścianie wisiały dziesiątki przybitych gwoździami 
ścierw zjawowęży połyskujące zielenią i fioletem. Trzy 
człekopsy posilały się tu prosto z misek stojących na stole. 
Pomieszczenie tonęło w mroku, ale czuć było mięso, które 
żarły, nie bacząc na spadające na podłogę kawałki. Zapach 
ten wydał mi się jakiś znajomo słodki, ale nie potrafiłem 
sobie skojarzyć, skąd go znam. Posiłek wywierał na 
człekopsy wyraźny wpływ; im więcej jadły, tym bardziej 
wyły. Jeden upadł we własne odchody. Nie zrobiło to na nim 
żadnego wrażenia, zaczął się tarzać po podłodze jak w 
transie.

Chyba nas nawet nie zauważyły.
Karli pociągnęła raz nosem i wypadła z kuchni, wabiona

jakąś bardziej uwodzicielską psią wonią. Biegła korytarzem 
ku następnemu skrzydłu schodów, wlokąc za sobą na napiętej
smyczy Skierkę.

background image

Zatrzymałem się na moment. Mandy omal na mnie nie 

wpadła. Po lewej ręce miałem zamknięte drzwi. Drzwi na 
wprost były lekko uchylone, pchnąłem je więc. Pokój był 
pogrążony w ciemnościach, w nozdrza biły mnie fale 
zaduchu przywodzącego na myśl psi seks. Jedno pociągnięcie
nosem i już byłem w różowym Wurtcie Napalona Suka, i 
podkładała mi się Igiełka. A kiedy się na mnie obejrzała, 
stwierdziłem, że to wcale nie Igiełka, lecz Desdemona; był tu
Kot Gracz, uśmiechał się psimi oczami.

Nie.
Nie teraz. Zrób to sam. Bez piórek.
Zmusiłem się do powrotu.
Na czarnym dywanie leżała samotna dziewczyna-pies 

liżąca się długim językiem między rozwartymi łapami.

W pokoju czuć było porno. Psim porno. Porno dla nosa.
Sukodziewczyna podniosła na mnie wzrok.
Miała oczy w kolorze najjaśniejszego ludzkiego błękitu 

osadzone w porośniętej sierścią twarzy.

Nie mogłem patrzeć w te oczy.
Zamknąłem delikatnie drzwi i odwróciłem się do tych po

lewej. Mandy już przy mnie nie było. Gdzie ją wcięło? 
Mniejsza z tym. Zrób to sam. Sprawdzaj każdy pokój. 
Zaglądaj...

Cichutki szmer. Tak! Słuchaj! Docierał do mnie cichutki 

odgłos, ginący prawie w wyciu dolatującym z kuchni. 
Przyłożyłem ucho do drzwi po lewej. To stąd. Odgłos ciała 
obcego, ocierającego się nieporadnie o planetę Ziemię.

Uchyliłem drzwi.
Powoli.
Rób to powoli, wstrzymując oddech, zachowując spokój.
Wszedłem do pokoju.

background image

W powietrzu wisiał odór gnijącego mięsa, zjełczała 

mgiełka, która zamula zmysły, przywołując myśli o śmierci.

Stwór tu był.
Słyszałem, jak mnie woła w swoim dziwnym języku.
W pokoju było ciemno, ciemno jak w całym budynku, 

ale rozróżniałem w tych ciemnościach znajomy zarys tłustego
cielska. Blask ulicznej latarni ledwie się przesączał przez 
zaciągnięte zasłony. Zauważyłem poruszającą się w mroku 
wychudzoną sylwetkę. Pochylała się nad Stworem. W jej 
palcach coś pobłyskiwało matowo. Kiedy wchodziłem do 
pokoju, sylwetka drgnęła, zaczęła unosić powoli głowę, 
obracając ją w moją stronę, i po chwili zobaczyłem chudą, 
długą twarz ze zwisającym u nosa glutem.

Sylwetka zawyła przenikliwie.
Oczy przywykały mi stopniowo do ciemności. Był to 

młody chłopiec – -pies, pochylający się nad łóżkiem. Na 
łóżku, przywiązany do niego starymi smyczami, leżał Stwór. 
Chłopiec-pies trzymał w łapach nóż do krojenia chleba i 
wycinał nim kawałki ciała z brzucha Stwora. Obok łóżka 
stała miska. Było w niej już trochę mięsa. Przed oczami 
stanęła mi kuchnia, to co tam zobaczyłem – żrące psy i słodki
zapach mięsa.

Nagły przebłysk wspomnień: powracam do 

rzeczywistości, przygniatany przez Stwora, od jego skóry bije
słodkawa woń.

Tamte psy jadły Stwora! Po kawałku. Dawały mu czas 

na zregenerowanie ubytków miedzy ich kolejnymi posiłkami.
Potem znowu wycinały trochę tkanki mięsnej, fundując sobie
bezpiórkowy odlot w Wurta, bezpośrednio w ciało.

Nagle zakotłowało się. Coś się stało.
Nie bardzo wiedziałem co. Ale podczas tej kotłowaniny 

background image

poczułem, jak nóż do krojenia chleba grzęźnie w mej ręce tuż
nad łokciem. Nie bolało.

Chociaż widziałem czerwień wytryskującą mi na rękaw 

kurtki. Poderwałem za kark wyjącego chłopca-psa.

Masz, przeleć się, psi wypierdku!
Chłopiec-pies z lepkim plaśnięciem wyrżnął w tapetę, 

osunął się po niej i znieruchomiał na podłodze. Leżał pod 
ścianą połamany, skamlący.

Podszedłem do Stwora. Ręka zaczynała mnie już boleć, 

ale poradziłem sobie z więzami, przecinając je nożem do 
krojenia chleba. Stwór nie ruszał się. Nie wydawał nawet 
żadnych odgłosów. Leżał wycieńczony. Przez te kilka 
tygodni, pożerany po kawałku, stracił sporo na wadze; jego 
obcy metabolizm walczył wytrwale z ubytkami, ale nie 
nadążał z regeneracją. Odwiązałem smycze od łóżka i 
oplotłem nimi kilkakrotnie jego miękkie cielsko, 
sporządzając coś w rodzaju uprzęży. Stwór zaczął coś 
pomrukiwać w tym swoim niezrozumiałym języku. 
Połaskotałem go po brzuchu, tam gdzie lubił. Może to coś 
dało? Był tak wymizerowany, że mogłem go unieść sam. 
Wsunąłem pod smycze jedną rękę, potem drugą, wziąłem 
głęboki oddech i dźwignąłem nieboraka z łóżka.

Zarzuciłem go sobie na plecy; zawołał coś do mnie 

swoim obcym głosem. Nie rozumiałem ani słowa, ale 
wyczuwałem w tym głosie zadowolenie, jakby Stwór był rad,
że go niosą.

Wróciłem na podest, żeby poszukać Skierki i Karli.
Wspiąłem się po schodach na drugie, ostatnie piętro. Tu 

znowu czekało na mnie dwoje drzwi. Podłogę niedawno 
wyszorowano i mile mnie to zaskoczyło; przyjemnie było 
stąpać swobodnie, bez obawy, że wdepnie się w gówno. 

background image

Byłem już nim dostatecznie utytłany. Karteczka przypięta do 
ściany klatki schodowej ostrzegała: “Dalej wstęp z brudnymi 
łapami wzbroniony. Ciebie też to dotyczy, Śliniak!". 
Rozpoznałem pismo Bridget. Jedne i drugie drzwi były 
zamknięte, ale przez szpary wokół framugi tych na wprost 
przebłyskiwało błękitne światło. I dolatywał zza nich ledwie 
uchwytny odór psa, zmieszany z zapachem kwiatów.

Stwór ciążył mi na barkach.
Usłyszałem puszczaną cicho najnowszą balladę miłosną 

Dinga – Wenus w futrze.

A potem głos:
– To ty, Skrybo?
Głos Bridget zza drzwi.
Miałem Stwora. Miałem Osobliwą Żółć. Mogłem się 

stamtąd zmywać.

A jednak nacisnąłem klamkę i pchnąłem drzwi.

background image

Das Uberpies

– Jak mogłaś, Bridget?
Uniosła z łóżka zaspaną głowę i spojrzała na mnie. Oczy

miała pełne snów, czerwony rumieniec barwił jej bladą 
zazwyczaj skórę. Leżała w skotłowanej pościeli w samej 
męskiej koszuli, spowita koronką widmodymu. W pokoju 
było ciemno, jeśli nie liczyć migotliwego blasku 
rozsiewanego przez świecę stojącą na parapecie okna. Paliła 
się lazurowym płomykiem i po pokoju rozpełzała się 
bladobłękitna poświata.

– Tę świecę zapaliłam z myślą o tobie, Skrybku – 

powiedziała. – Wiedziałam, że mnie znajdziesz.

W łóżku, przykryty po samą brodę, leżał z nią jakiś 

mężczyzna. Miał przystojną twarz, długie, kasztanowe włosy 
i może cień psa w sobie. Jedną ręką gładził czule plecy 
Bridget, w drugiej trzymał otwartą książkę. Widziałem 
tłoczony złotymi literami tytuł; były to sonety Johna Donne'a.

W blasku świecy sypialnia wydawała się schludna i 

ludzka, wypełniała ją woń kwiatów i kadzidła. Była to chyba 
robota Bridget; próba zamaskowania odoru psa. Kwiaty 
spełniały swoje zadanie, ale nie do końca; smród psa zalegał 
tutaj jak jedna z basowych nut Dinga.

Wyobraziłem sobie Bridget urządzającą tę małą ludzką 

niszę w samym środku Gównogrodu. Co ta dziewczyna 
wyprawiała? Co ją motywowało?

I dlaczego to ja jestem ostatnią osobą, której wypada o to

pytać?

Karli siedziała z młodą parą na łóżku. Wypinając zad, 

próbowała odrzucać nosem pościel. Skierka przyglądała się 

background image

zabiegom Karli z fotela.

Obserwowałem to wszystko z podestu przez otwarte 

teraz na oścież drzwi, ściskając wciąż w prawej dłoni nóż do 
krajania chleba.

Bridget paliła w błękitnych cieniach papierosa.
– Przyszliśmy cię stąd zabrać – powiedziałem. Bridget 

spojrzała na mnie z ustami pełnymi dymu i obdarzyła tym 
starym, sennym uśmiechem.

– Spójrz na Stwora! – krzyknąłem. – Zobacz, co mu tu 

robią!

– Taaak? – wymruczała przeciągłe.
– Pożerają go żywcem!
– Kogo pożerają? Odetchnąłem głęboko.
– Bridget...
– Co tam u Żuka, Skrybo? Dalej rozstawia cię po 

kątach?

– U Żuka wszystko w porządku.
Bo co miałem jej powiedzieć? Żuk dogorywa. 

Rozpaczliwie chce się z tobą zobaczyć, zanim umrze na 
kolory, a więc może poszłabyś z nami? Czy to by coś dało? A
swoją drogą, to gdzie ten facet się podziewa?

– To mój przyjaciel, Uberze – powiedziała Bridget do 

leżącego obok niej mężczyzny. – Skryba.

– Dzień dobry panu – w jego głosie pobrzmiewało coś 

lekko psiego. – Bardzo mi miło pana poznać.

– To jest Uber, Skrybo – przedstawiła mi go Bridget.
– Jak mogłaś, Bridget? – krzyknąłem. – No, powiedz! – 

Bridget wlepiła we mnie swoje senne oczy, i te zabłysły 
niczym klejnoty w błękitnej poświacie zalewającej pokój.

– Uber jest dla mnie bardzo dobry. Zabiera mnie w różne

miejsca.

background image

– Owszem. Do takiej obsranej przez psy meliny jak ta.
Uber odrzucił z siebie koce, a razem z nimi Karli, ale w 

ostatniej chwili, gdy suka spadała już z łóżka, pochwycił ją w
swoje ludzkie ręce. Był silnym, młodym mężczyzną i 
utrzymał sukę bez trudu. Karli nie protestowała. Ta robosuka 
była zakochana! Pozwoliła mu się wciągnąć na kolana.

Uber był pięknym stworzeniem.
Idealny podział, dokładnie przez środek. Zdarza się to 

czasami, raz na tysiąc parzeń. Od pasa w górę był 
człowiekiem, od pasa w dół psem.

Usiadł na łóżku i trzymając w silnych ramionach Karli, 

spuścił na podłogę porośnięte sierścią nogi. Karli uniosła łeb 
i polizała go różowym językiem po twarzy. Uber cofnął przed
tą pieszczotą głowę i obrzucił mnie zaciekawionym 
spojrzeniem.

– Tak bardzo na to czekałem – powiedział tym swoim 

mrocznym głosem. – Bridget dużo mi opowiada o pana 
perypetiach. Nie będę krył, że mnie rozśmieszają. Ona bardzo
pana poważa.

Nie odpowiedziałem.
Cienie falowały pod tchnieniem świec.
Wyciągnął rękę. Przez miękkie poduszki każdego z 

długich palców przebiły się ostre pazury, odsłonił w 
uśmiechu ostre zęby. Maleńkie okruchy psa w człowieku.

– No, co jest? – zagadnął. – Nie poda mi pan ręki? – 

Potrafił chować pazury, kiedy chciał, i zrobił to teraz przez 
wzgląd na mnie, ale ja dalej się ociągałem. – Nie lubi mnie 
pan, Skrybo? Przecież to ja uratowałem Bridget

– Niby przed czym? – zapytałem.
– Jak to? Przed czystym życiem, rzecz jasna.
– Zabieram ją – oświadczyłem.

background image

Uber przeniósł wzrok na świece. Przymrużył lekko oczy 

przed ich blaskiem.

– Ach, tak – wymruczał. – Spodziewałem się tego. 

Dingo mnie ostrzegał.

– To nieodwołalne.
– Niech pan, z łaski swojej, odłoży pożywienie.
– Nie mogę.
– A to dlaczego?
– Stwór jest mi potrzebny.
– Nazywa go pan stworem. To świadczy o braku 

szacunku. Pożywienie jest czymś najcenniejszym i powinno 
być stosownie do tego traktowane.

– Pieprz się.
Uber zamknął na chwilę oczy, głaszcząc przez cały czas 

leżącą mu na kolanach Karli.

– To powabna robosuka – powiedział. – Dziękuję, że mi 

ją przyprowadziliście.

Mówiąc to, wsunął palce między zadnie łapy Karli.
– Skrybo? – odezwała się ze swego fotela Skierka.
– Nie denerwuj się, mała – uspokoiłem ją. – Wszystko 

jest pod kontrola.

– Doprawdy? – wymruczał Uber. – Pod kontrolą? 

Wszystko pod kontrolą? O, jak dobrze. A pod czyją? – I 
każde z tych stów było mroczniejsze od poprzedniego i 
bardziej psie, jakby zatracał człowieczeństwo i wzbierała w 
nim wściekłość.

– Wychodzę stąd – oznajmiłem.
– Nie drażnij go, Skrybku – odezwała się Bridget.
– Zabieram ze sobą Stwora – dodałem. – Idziesz, 

Skierka?

– Idę – odparła. – Karli! – zawołała, zwracając się do 

background image

suki.

Na głos Skierki Karli nastawiła jedno ucho, ale zaraz je 

opuściła.

– Chodź, Karli! – spróbowała jeszcze raz Skierka. Ale 

suce było chyba za dobrze.

– Idziesz z nami, Bridget? – spytałem.
Nawet na mnie nie spojrzała.
Skierka stała już przy mnie.
Uber głaskał Karli pod szyją, tam gdzie najbardziej 

lubiła. Psim oddechem zdmuchnął z daleka świecę. Kiedy 
znowu na mnie spojrzał, jego ludzką twarz rozciągał czysto 
psi uśmiech.

– Nie daj mi tego robić – powiedział, zaciskając palce na

gardle suki. Karli z początku nie zareagowała, biorąc to za 
przejaw miłości. Ale po chwili wyczuła, co to jest: akt 
tortury. Palce Ubera zaciskały się na tchawicy, a wysuwające 
się pazury utaczały maleńkie rubiny krwi z szyi Kark'. Był 
ekspertem w odnajdywaniu miękkiego ciała pomiędzy 
plastykowymi kośćmi.

Karli skamlała teraz i wyrywała z jego objęć.
Uber rozchylił grube wargi, obnażając cyzelowane zęby.
– Jestem Das Uberpies – warknął. – Sram na świat. – Z 

dzikimi, dzikimi i niepokornymi oczami zaciskał pazury na 
krwawiącym gardle.

Chciałem ruszyć na niego pod przytłaczającym ciężarem

Stwora, ale Skierka mnie ubiegła. Skoczyła naprzód i rzuciła 
się na Das Uberpsa z całą dziecinną furią.

Uber podkurczył potężnie umięśnioną psią nogę i 

śpiesząca na ratunek Karli Skierka nadziała się na nią. 
Następnie Das Uber wyprostował nogę szybkim, precyzyjnie 
odmierzonym ruchem i Skierka odleciała od niego z 

background image

krzykiem, lądując na podłodze u mych stóp.

– I jak pan ocenia sytuację? – zwrócił się do mnie Das 

Uber. Krew z szyi Karli ściekała mu między długimi, 
ludzkimi palcami.

– Śmierdzisz gównem – powiedziałem.
– Dziękuję – odparł.
Odwróciłem się.
Skierka uczepiła się mojej nogi, próbując mnie 

zatrzymać.

– Skrybo! Skrybo! – krzyczała płaczliwie. – Nie 

zostawiaj nas!

Ale ja odwróciłem się mimo wszystko i wyszedłem.
Są rzeczy ważniejsze od innych, i nic nie poradzę, że 

czyni mnie to złym.

Uginając się pod ciężarem Stwora, szedłem do schodów.
Nieczuły jak kamień.
Z góry dolatywał płacz Skierki, aleja byłem już ze 

swoim brzemieniem na podeście pierwszego piętra. Zupełnie 
jakbym dźwigał samą Desdemonę. Wyobrażałem sobie, że 
wymiana została już dokonana, to mnie mobilizowało. 
Minąłem pokój frontowy, w którym dziewczyna-pies 
doprowadzała się lizaniem do orgazmu. Słyszałem zza drzwi 
jej skamlenie. Za róg, korytarzem do kuchni, gdzie po 
podłodze tarzały się już wszystkie trzy nahajcowane ciałem 
Stwora człekopsy, podróżując w jakimś zmutowanym 
Wurtcie.

Gdzie Mandy? Gdzie Skierka? Gdzie Żuk? Gdzie 

Bridget? Dlaczego robię to w pojedynkę? Gdzie są ci, 
Skitrowcy, kiedy najbardziej ich potrzeba?

I nagle z ostatniego piętra doleciało wycie Ubera. 

Zabrzmiało jak płacz odtrąconej syreny. Po linoleum i 

background image

deskach podłogi zaskrobały jego psie pazury. Zbiegłem 
niezgrabnie z ostatnich stopni i rzuciłem się do otwartych 
drzwi frontowych. Pies-odźwierny odwracał się właśnie, 
zaintrygowany wyciem.

Trzeba tu dodać, że był w tej chwili trochę 

zaabsorbowany.

Bo Mandy przywierała do niego namiętnie i pocierała 

ręką między nogami.

Dzięki za pomoc, Mandy. Doceniam to.
Ale w tym momencie zauważyłem, że Mandy drugą ręką

sięga do wieszaka na ubrania i natychmiast zmieniłem o niej 
zdanie. Pięknie, dziewczyno! Pięknie!

Słyszałem za sobą zbliżające się psy. Uginając się pod 

ciężarem Stwora, ślizgając na psich gównach, biegłem prosto
na psa-odźwiernego. Wybałuszał na mnie oczy i przemknęło 
mi przez myśl, że pewnie zaraz się w nie wślizgnę. Nagle coś
pochwyciło mnie od tyłu, wczepiło się w spoczywającego na 
mych barkach Stwora, szarpnęło mocno i pociągnęło z 
powrotem w górę schodów. Zza moich pleców wysunęła się 
silna, biała, ludzka dłoń i ucapiła mnie za szyję. Odwróciłem 
błyskawicznie głowę i spojrzałem w oczy Das Uberpsa. W 
tym momencie zapłonęły światła.

Bolesna jasność.
Wszystkie lampy jarzyły się oślepiającym blaskiem, 

porażając oczy kolorami tęczy.

Żuk! To twoja robota, stary?
Sfora psów za mną zawyła z bólu jak przy źle 

wykonanym odskoku.

Ale nie Uber.

background image

On przyjął iluminację bez mrugnięcia powieką i czułem, 

jak jego pazury wrażają mi się w gardło.

Poderwałem prawą rękę i zamaszystym łukiem 

dźgnąłem za siebie nożem do krojenia chleba, który 
ściskałem wciąż w garści.

Das Uberpies spostrzegł zbliżające się ostrze i wiedziony

poddżemowanym psim instynktem cofnął błyskawicznie 
twarz, usiłując uniknąć ciosu.

Za wolno, sukinsynu!
Nóż wszedł w ciało gdzieś na wysokości jego lewego 

policzka, ześlizgnął się po kości, zatonął w szczęce.

Krew na mojej twarzy, wycie Das Ubera, skręcam nóż, 

bezlitośnie!

Nikt mnie już nie trzymał, a więc, wypuściwszy z ręki 

nóż, poprawiłem sobie Stwora na barkach i znowu ruszyłem 
do drzwi. Pies-odźwierny wyrwał się już z objęć Mandy. 
Drapał się teraz po schodach, zasłaniając sobie oczy przed 
rażącym blaskiem jedną łapą, a drugą wymacując drogę.

I w tym momencie Mandy wypaliła. Wygarnęła z grubej 

rury.

Pięknie, dziewczyno!
Najpierw oślepiający błysk gorącego światła, potem 

eksplozja, samego huku tyle, że można się przekręcić, i 
przeraźliwy skowyt psa-odźwiernego, pchniętego siłą 
uderzenia w górę schodów. Wpada na mnie i wali się na 
stopnie. Pośrodku jego pleców płonie czarna, poszarpana 
dziura. Pocisk zapalający.

Ze szczytu schodów dolatywało wycie psów i 

odwróciwszy się, ujrzałem Das Uberpsa wyciągającego sobie
nóż z rozprutej twarzy. Obierał długie zębiska z dziąseł, 
prezentując ranę w całej okazałości.

background image

Przeskoczyłem trupa psa-odźwiernego i zbiegłem do 

czekającej na dole Mandy. Stała na rozstawionych nogach, 
trzymając oburącz mój pistolet, tak jak to bez wątpienia 
robiła w niezliczonych Krwiowurtach. Psy u szczytu 
schodów miotały się w panice, obijając o ściany, wytężając 
swoje przepołowione mózgownice przeciążone natłokiem 
informacji. Za nimi stała Bridget ze Skierką. Skierka 
trzymała na smyczy Karli. Robosuka wyglądała normalnie, 
lekko tylko chwiała się na nogach i miała trochę krwi na 
sierści.

– Jesteś ranny, Uber? – zawołała z podestu Bridget.
Nie odpowiedział, nawet się nie obejrzał; zestawił tylko 

łapę na następny niższy stopień.

Mandy trzymała go na muszce, ale widziałem, że ręce jej

drżą.

Uber zestawił drugą łapę, kolejny krok. W prawej dłoni 

ściskał nóż. Ostrze było ubabrane jego krwią, krew lała mu 
się z rozharatanych ust.

– Jeszcze jeden krok, sobaczy smrodzie – ostrzegła 

Mandy – i będzie tu psia jatka.

Uber, patrząc jej prosto w oczy, uniósł łapę. Widział pot 

na jej twarzy i drżenie jej rąk.

Powoli zaczął opuszczać łapę na następny stopień.
– Ona nie zalewa, Uber – krzyknęła Bridget. – Ja ją 

znam. – A potem, już ciszej, dorzuciła: – To moi przyjaciele.

Znieruchomiał na te słowa i obejrzał się na swoją 

kochankę, swoją piękną, sennooką kochankę 
widmodziewczynę. Ciekaw jestem niezmiernie, jakie myśli 
odczytywała u tego człekopsa.

– Uber... wystarczy – mówiła Bridget. Nie. Nie mówiła. 

Tylko myślała. Byłem dostrojony do nich, do tej kobiety i 

background image

tego psa, i do wszystkiego, co ich łączyło.

Była chyba najczystszą istotą, jaką w życiu znał.
I kiedy spojrzał znowu na nas, zauważyłem, że zaszła w 

nim jakaś przemiana, coś przesłaniało te głębokie oczy, które 
wodziły za psami, a jednocześnie kontemplowały utwory 
Johna Donne'a.

Cofnął się o stopień wyżej.
Podejrzewam, że tym razem górę wzięła poezja.
– Schodzisz, Skierko? – krzyknąłem.
– Karli jest ranna – odkrzyknęła.
– Karli dobrze się spisała. To prawdziwy Skitrowiec. Tak

jak ty, mała.

Skierka spojrzała pytająco na Bridget, która kiwnęła 

głową. I mała zaczęła schodzić w dół, prowadząc za sobą 
robosukę. Das Uberpies odstąpił na bok, żeby je przepuścić.

Jak na człowieka przystało.
Skierka padła mi w objęcia. Po buzi spływały jej łzy. 

Otarłem je brudnymi dłońmi.

Nic innego nie miałem.
Spojrzałem ponad ramieniem Das Ubera na szczyt 

schodów, gdzie wśród kłębiących się psów stała Bridget. 
Wyraz jej oczu wszystko mi powiedział. Zdarzało wam się 
rezygnować z czegoś dobrego w imię jakichś innych celów? 
A potem stwierdzaliście, że nie ma drogi odwrotu? A może 
wcale nie chcieliście wracać?

Tak, chyba tak.
W imię tego, co utraciłem i co zyskałem, część tej 

opowieści poświęcam tobie, Bridget. Gdziekolwiek teraz 
jesteś
.

Nadal nie miałem pojęcia, gdzie jest Żuk, ale 

zauważyłem, że światła znowu zaczynają przygasać. I nagle 

background image

w głowie zaświtała mi myśl: Uda nam się! Damy radę!

– Wracasz do domu, Wielki Stworze – powiedziałem i 

Skierka roześmiała się.

Mandy wepchnęła sobie pistolet za pasek dżinsów na 

plecach i otworzyła drzwi frontowe. Wyszła na zewnątrz, 
wyprowadzając za sobą Skierkę i sukę Karli. Ruszyłem za 
nimi, dźwigając Stwora. Wił mi się już na barkach, jakby 
wiedział, że wraca do domu. Jakby wiedział, że wychodzimy 
stąd w mrok Claremont, gdzie czeka na nas furgonetka do 
sprzedaży lodów.

Ale nieopodal stał też inny, czarno-biały samochód; 

kawałek dalej drugi, taki sam. Wozy policyjne. Ciemości 
przeszyła wirująca wiązka światła, która po chwili, 
przyszpiliwszy nas, znieruchomiała. Widmowiązka! Pełna 
jasność. Info tańczyło po mej twarzy, szukając tam dowodów.
Dowodów strachu.

Pod uliczną latarnią czekała na nas z pistoletem w ręku 

policjantka Murdoch. Widmogliniarz Takshaka spływał z 
dachu jednego z wozów policyjnych, i uśmiechając się tym 
swoim przydymionym uśmiechem, nadawał:

NIE RUSZAĆ SIĘ. JESTEŚCIE ARESZTOWANI.
– Chyba cię mamy, Skrybo – odezwała się Murdoch. Z 

wozów wysiadło jeszcze paru gliniarzy, z krwi i kości, 
czterech ich było.

– Chyba tak – burknąłem.

background image

Flara

– W porządku, panowie. Mamy go.
Na te słowa Murdoch czterej gliniarze cofnęli się, 

opierając nonszalancko o samochody, demonstrując jakby w 
ten sposób, że to dla nich nie pierwszyzna.

Stałem w progu psiego domu, obejmując Skierkę od tyłu

za ramiona. Karli warczała na widmoglinę, ale na tym 
poprzestawała. Mandy stała przed nami, na deszczu, i 
widziałem, jak jej włosy szybko nabierają połysku. Drzwi 
Gównogrodu za moimi plecami były wciąż otwarte, ale nie 
mogłem ryzykować żadnego ruchu, kiedy Takshaka kierował 
na mnie swoją wiązkę.

– Przykra sprawa z tym Tristanem – powiedziała 

Murdoch.

Mokre włosy przylegały jej do czaszki. Wyglądała jak 

topielica, a ten wyraz zaciętości na jej pokiereszowanej przez
psa twarzy zaczynał mi coś mówić.

– Naprawdę? – zapytałem.
– Tak. Zmarł w areszcie.
– A jakże – parsknąłem, ale serce ścisnęła mi rozpacz i 

wydało mi się, że świat przechyla się lekko, a może to tylko 
deszcz trochę zacinał.

– Znaleźliśmy go dziś rano – ciągnęła Murdoch. – 

Powiesił się na kratach w oknie. Chyba się załamał.

– Chyba masz rację. – Grałem na zwłokę, 

podtrzymywałem ten dialog, czekając na stosowny moment, 
na jakiś bliżej nie określony moment.

Na niektóre rzeczy trzeba czekać całe życie, i część tej 

opowieści poświęcona jest tobie, Tristanie.

background image

– Gdzie ten wasz twardziel? – spytała Murdoch. 

Cholera, dobre pytanie!

– Znaczy, kto? – zapytałem. 
Kolory...
– Żuk?
– Zabiłaś go, Murdoch. Ten Mandel go wykończył.
– Ma jednego z naszych.
Głos Murdoch był twardy i zimny, i zaczynałem już 

rozumieć, co tu jest grane, i dlaczego kazała się cofnąć tym 
tępym gliniarzom.

Chciała się z nami rozprawić osobiście.
Chyba czekała tylko na jakiś ruch z naszej strony, który 

uzasadniałby przejście do ataku.

Kolory igrające na skraju mego pola widzenia.
MURDOCH! WYKRYWAM BROŃ PALNĄ. ON JEST

UZBROJONY!

Wiązki Takshaki jeździły po mnie, szukając tego nie 

namierzonego jeszcze pistoletu. Chyba nieswojo się czuł 
pośród tej nocy; jego prawdziwym domem był Wurt 
Takshaka, a tu toczyło się skąpane w deszczu, nudne życie.

Popełniasz wielki błąd, widmognoju, pozostawiając w 

cieniu Mandy...

– Chcesz go użyć, Skrybo? – spytała Murdoch. 
...i nie interesując się narożnikiem budynku...
– Nie dałbym ci rady, Murdoch – odparłem, żeby zyskać

na czasie. – Jesteś najlepsza.

...gdzie mienią się kolory.
Kątem oka dostrzegłem, że Mandy ukradkiem 

wyciągnęła pistolet zza paska dżinsów za plecami i trzyma go
teraz w pogotowiu.

Ostrożnie, żołnierzu. Tam został tylko jeden pocisk.

background image

Murdoch uśmiechnęła się. I w tym momencie ktoś 

zawołał ją po nazwisku:

– Murdoch!
Głos Żuka! Pełen kolorów.
Policjantka odwróciła głowę, minimalnie, tyle tylko, ile 

to było konieczne, i spojrzała na węgieł budynku. My też tam 
spojrzeliśmy i naszym oczom ukazał się Żuk wychodzący w 
glorii z zaułka, skąpany w tęczy.

Karli zaczęła wyć.
Żuk był nagi. Na jego sylwetkę składała się pożoga 

nieustannie zmieniających się kształtów. Żuk nie miał już 
ciała. Przejęły go w swe władanie fraktale przemykające 
piruetami i arabeskami poprzez każdą jego cząstkę. Był teraz 
Świecącym Człowiekiem, chodzącym fajerwerkiem. Ciem-
ność topiła się przed nim i rozpryskiwała ognistą aureolą, a 
krople deszczu w zetknięciu z jego skórą zmieniały się w 
iskry. A najlepsze było to, że Żuk kroczył z tą nonszalancją 
Skitrowca, której ja nigdy nie zdołałem sobie przyswoić.

Flara. Ten człowiek był flarą.
– Murdoch! – krzyknął znowu, słowa wypływały z niego

kolorami. – Zostaw ich! – Ciałogliniarze, wstrząśnięci i 
oślepieni, oderwali się niezdarnie od swoich pojazdów, 
sięgając machinalnie po broń. Jeden z nich chciał chwycić 
Żuka. Błąd, chłopie! Jedno dotknięcie i gliniarz skwierczał. 
Zanim upadł na jezdnię, przewinęła się przez niego pełna 
gama kolorów. Został po nim piękny trup. Oszołomiony, 
pociągnąłem Skierkę w tył, ku otwartym drzwiom. Skierka 
trzymała na smyczy Karli, a robosuka zapierała się, nieskora 
do ustępowania z pola bez walki.

– Właź do środka, mała – szepnąłem z naciskiem. – No, 

już! – Wlokłem za sobą i ją, i sukę, oddzielony nimi od 

background image

całego zamieszania. Chciałem mieć przy sobie i Skierkę, i 
Karli, na wypadek, gdyby sprawy przybrały zły obrót.

Murdoch zorientowała się, że Żuk idzie na nią i 

skierowała na niego broń, krzycząc do pozostałych gliniarzy: 
“Zostawcie go mnie!". Tylko Shaka dalej operował swymi 
wiązkami, przenosząc je teraz ze mnie na Mandy.

MURDOCH! TO NIE SKRYBA! TO NIE ON JEST 

UZBROJONY!

– Co? – Teraz Murdoch nie na żarty się zdenerwowała. 

Nie wiedziała, gdzie skierować wzrok.

TO NIE SKRYBA! Takshaka panikował, strzelając 

swymi wiązkami na wszystkie strony. Jedna z nich, rozgrzana
do czerwoności, trafiła Żuka w pierś. Świecący człowiek 
wchłonął z rozkoszą jej ciepło i jego kolory rozbłysły jeszcze
intensywniejszym blaskiem.

Jeden z policjantów stracił głowę i strzelił. Pocisk nie 

zrobił na Żuku najmniejszego wrażenia. Siła uderzenia 
wyrwała mu, co prawda, kilka strzępów ciała, kolory 
rozjarzyły się, ale Żuk szedł dalej...

Och, Żuk...
...szedł, chociaż reszta gliniarzy też otworzyła do niego 

ogień. Był już prawie na wyciągnięcie ręki od Murdoch, a 
ona również do niego strzelała. Kilka pocisków równocześnie
osiągnęło cel i jego ciało rozprysło się fontanną fraktali. 
Kolory wyciekały z życia. W przestrzeń. Docierał do mnie 
głos Żuka.

Moje imię wypisane chmurą iskier na tle nocnego nieba, 

nocnego nieba nad Manchesterem, A potem ulatujące 
donikąd, tam gdzie mieszkają anioły.

TO TA DZIEWCZYNA! Takshaka namierzył Mandy.
Murdoch zaczęła się obracać z pistoletem w naszą 

background image

stronę, ale Mandy była już na skraju nicości, widziała, jak 
Żuk przegrywa wyścig, i wykrzykując imię Żuka, 
wyciągała...

Ocalić coś!
Potknąłem się, cofając niezdarnie ku drzwiom psiego 

domu.

...wyciągała zza pleców gotowy do strzału pistolet.
Huk i błysk.
Pocisk wlokący za sobą smugę ognia.
I padając pod ciężarem Stwora na wznak, w korytarz, 

zauważyłem jeszcze, jak pocisk zapalający grzęźnie w ciele 
Murdoch, tam gdzie serce.

Udław się nim, ty gliniarska suko!
Krzyk Murdoch i ogłuszająca kanonada – to gliniarze 

otworzyli ogień do Mandy. Odrzuciło ją do tyłu, krew i 
strzępy ciała rozprysnęły się po ścianach, kiedy padała pod 
schodami, u naszych stóp. Przyciskałem Skierkę i Karli do 
ściany, osłaniając je własnym ciałem. Skierka szlochała z ża-
lu za Mandy, suka szczekała. Stwór, uczepiony wciąż mych 
pleców, wił się, wywołując głośno moje imię. Zatrzasnąłem 
kopniakiem drzwi, pociski zaczęły wybijać w drewnie czarne
dziury.

Deszcz twardych jak szkło drzazg.
Gorączkowo zasunąłem rygiel, ale pistolety już milkły.
Leżałem teraz rozciągnięty na płask, przywalony 

Stworem, na podłodze, Skierka i Karli obok mnie. 
Trzymałem w objęciach Mandy, mało jej nie zgniotłem.

Nic z tego.
To już nie przywróci jej życia.
To wam, Mandy i Żuku, Skitrowcom, poświęcam część 

tej opowieści.

background image

Ogień ustał: w ciszę, jaka zaległa, wdarła się głośna i 

gniewna, niemal ludzka, transmisja Shaki:

MAMY WAS. WYCHODŹCIE. NIE MACIE 

WYBORU.

Wycie psów ze schodów nad nami.
Na podeście stali Das Uberpies i Bridget otoczeni 

zawodzącymi półpsami.

Zgromadziła się tam cała ich sfora, tworząc groźną 

bandę. Bridget wołała do mnie, żebym wszedł na górę.

– To już koniec, panie Skrybo? – zapytała Skierka.
– Jeszcze nie – odparłem.
– Jesteśmy Skitrowcami, prawda? Spojrzałem na jej 

zalaną łzami buzię.

– Prawda – powiedziałem. – Krytyczne sytuacje to nasza

specjalność. 

WYCHODZIĆ. 
A takiego!
NIE MACIE WYBORU. NIE MACIE INNEGO 

WYJŚCIA. 

Założymy się?
Dali nam jakieś dwie sekundy do namysłu, a potem 

pojedynczy pocisk przebił znowu drzwi. To chyba miało być 
ostrzeżenie. Skierka krzyknęła.

– Nie bój się, Skierka – wyszeptałem.
– Nie boję się, panie Skrybo – odparła. – Nie rozumie 

pan jeszcze? Spojrzałem głęboko w jej dzielne oczy.

– Krzycz, smarkata – powiedziałem.
Skierka zaniosła się wrzaskiem, jak zranione dziecko, 

jak Igiełka szczytująca w miłosnej scenie. NIE 
UTRUDNIAJCIE.

– Zbastuj, Shaka! – krzyknąłem. – Jest tu z nami małe 

background image

dziecko. Ten palant ją ranił!

PRZYKRO NAM, SKRYBO. MAMY TU PARU 

POGRĄŻONYCH W ŻALU POLICJANTÓW. STRACILI 
WŁAŚNIE NAJLEPSZEGO ZE SWOICH. Z 
DZIEWCZYNKĄ SPRAWA JEST DO ZAŁATWIENIA. 
PRZYŚLIJ JĄ TUTAJ. ODSTAWIMY JĄ DO SZPITALA. 
ZROBISZ TO?

– Nie ufam wam! – odkrzyknąłem.
NIBY CZEMU?
Bo świat jest po twojej, nie po mojej stronie.
Kazałem mu poczekać pięć sekund, zanim 

odpowiedziałem:

– Dobra, Shaka! Wysyłam do was małą. Tylko uczciwie. 

Żadnych kawałów.

ZAŁATWIONE. ZAŁATWIONE.
– Ona jest w kiepskim stanie. NIE MA POŚPIECHU. 

Właśnie o to mi chodziło.

Ciągnąc za sobą Skierkę, wbiegłem po schodach. 

Minęliśmy Das Uberpsa, który powstrzymywał swoje rwące 
się do czynu, czekające tylko na sygnał ogary. Wystarczyło, 
by kiwnął palcem, a te wściekłe psy ruszyłyby w bój; 
zaślepiała je żądza krwi.

Gliniarskiej krwi.
Najgorszy wróg. Najlepsze mięso.
– Przepędź stąd tych gliniarzy, Das! – krzyknęła Bridget.
I kiedy zatrzymywaliśmy się na podeście, Das Uber 

ruszał już na czele swojej sfory po schodach do drzwi 
frontowych. Karli patrzyła za nimi tęsknie.

– Chcesz iść z nimi, Karli? – spytała Skierka. Karli 

uznała to za przyzwolenie i runęła po schodach za Das 
Uberpsem. Policjanci spodziewali się ujrzeć w drzwiach małe

background image

dziecko. Zamiast tego wypadła przez nie sfora glinożerców. 
Ciekawe, z jakimi minami to przyjęli.

– Jest tu jakieś inne wyjście, Brid?
Widmodziewczyna uśmiechnęła się. A potem udzieliła 

mi odpowiedzi.

Nawet nie otwierając ust.

background image

Życie za śmierć

Brnęliśmy przez rzadkie błocko. Wolałem nie myśleć, co

to jest; smród był taki, jakby gnił cały świat. Nie widzieliśmy
dobrze drogi, po prostu parliśmy przed siebie w sięgającym 
kostek błocie, rzygając. Skierka na czele. Mijaliśmy rysunki 
namazane gównem na kamiennych ścianach.

Migały mi w przelocie.
Psy dymające kobiety. Mężczyźni dymający suki. 

Rodzące się dzieci mieszańce, wszystko to spowite smrodem 
wyziewów unoszących się z grząskiego podłoża.

Na ścianie przed nami rozjarzyła się w mroku twarz Das 

Uberpsa.

Te namalowane oczy osadziły mnie w miejscu, 

domagały się świadectwa wiary. Stanąłem jak wryty, 
niezdolny do wykonania najmniejszego ruchu. Psie gówno 
przesączało mi się do butów. Skierka odwróciła się, żeby 
mnie ponaglić:

– Podoba się panu tu na dole, panie Skrybo? 
Nie! Nie podoba się!
– To niech pan tu sobie zostanie! Mała ruszyła dalej 

przez zwały gówna. 

O, Boże!
– Zaczekaj na mnie, Skierka!
To Bridget wprowadziła nas do tych podziemi przez 

drzwi do spiżami, osadzone w ścianie kuchni.

– Najprawdopodobniej tyły budynku też obstawili 

gliniarzami, Skrybo – powiedziała.

– Poradzimy sobie.
Nadal czysty. Bezpiórkowy. Przez dziurę w ścianie do 

background image

psiej kloaki.

I rzeczywiście czekał tam na nas glina.
Unosił się twarzą do dołu w falującej ospale brei.
Gliniarz topiący się w psim gównie.
Ten obrazek zabiorę ze sobą.
Kiedy go mijaliśmy, ze skrzynki bezpieczników strzelił 

snop iskier w kolorach Żuka. Dobra robota, stary.

Brodziłem w pokładach gówna za Skierką, kierując się 

na światło przed nami, rozproszony blask ulicznych latami 
spływający przez otwarte drzwi w sklepieniu podziemnego 
korytarza. Wstępując za Skierką po schodach, widziałem 
mdłe rozbłyski kolorów Żuka promieniujące z wyrwanych 
rygli drzwi. Wyszliśmy do ogrodu zarośniętego rozbuchanym
zielskiem. Czekał tu na opróżnienie dół pełen po brzegi 
wypchanych plastykowych worków na śmieci.

Rada chyba już przed paru laty położyła na tym budynku

lachę.

Unosząca się tu woń była słodka i intensywna, ale 

piękna, w niczym nie przypominała smrodu Gównogrodu. Od
frontu budynku dolatywało ujadanie psów i wrzaski ludzi.

Mam nadzieję, człekopsy, że skasowaliście tamtego dnia 

paru gliniarzy, i że część z was biega nadal na swobodzie.

Otwarta brama w murze od tyłu posesji prowadziła na 

wąską uliczkę. Nie pytajcie mnie o nazwę. Grunt, że w nią 
skręciliśmy. Zaprowadziła nas do Parkfield Street. 
Kłusowaliśmy co sił w nogach. Stwór ciążył mi na ra-
mionach. Skierką pędziła przodem.

Znałem dość dobrze te boczne uliczki, bo wiły się na 

tyłach bloku mieszkalnego w Ogrodach Rusholme. 
Skręciliśmy w lewo, potem w prawo, w Heald Place. Dalej 
prosto do Platt Lane. Po drugiej stronie jezdni park. Na 

background image

ulicach roiło się od azjatyckiej młodzieży, park tonął w 
światłach i hałasie, dolatywały stamtąd soczyste rytmy 
Bhangrapsich pieśni.

Ani jednego gliniarza.
Przecięliśmy jezdnię, Azjaci popatrywali na mnie 

dziwnie, ale do tego byłem przyzwyczajony. W głąb Platt 
Fields. Drzewa kołysały się w powolnym, majestatycznym 
tańcu w rytmie omywających je fal dźwięków z systemów 
nagłaśniających. Nawet deszcz podchwytywał puls Bhangry; 
siekł mi twarz i byłem już przemoczony do suchej nitki, a 
namakający Stwór robił się coraz cięższy i wydawało mi się, 
że dźwigam na barkach wielki, ciężki jak prosię, kawał 
gąbki. Padałem niemal na nos pod jego brzemieniem, parłem 
jednak wytrwale w stronę roztańczonej młodzieży.

– Wszystko w porządku, Wielki Stworze? – zapytałem.
Odpowiedział mi coś na jakiejś Wurtowej fali; 

wyłapywałem z tego bełkotu tylko pojedyncze słowa; własne 
imię, imię mojej siostry. Stwór żył i tylko to się teraz liczyło.

Miałem Stwora. Miałem żółte piórko.
Potrzeba mi było tylko zacisznego, ustronnego miejsca i 

czasu, by zrobić z nich użytek. Ale najpierw musiałem 
zadbać o to, by nie wszedł nam w paradę jakiś zabłąkany 
gliniarz. Kierowałem się wiec na tłum Bhangry. Zbliżała się 
już chyba pomoc, ale te wyrostki wciąż tańczyły. Nie 
rezygnowały, choć z nieba lały się potoki deszczu; to była ich
noc roku. Świętowali Id i pulsowała w nich młoda azjatycka 
krew.

Przepuścili nas.
Śmiali się i wytykali nas palcami – biały chłopak z 

dziwnym tobołem na plecach i mała dziewczynka, pędzący 
przed siebie. Przedstawialiśmy chyba zabawny widok. Co 

background image

tam. Przeżyję. Grunt, że nas przepuścili do ścieżek, które 
wiodły nad jeziorko z łódkami spacerowymi.

Dopadaliśmy już brzegu...
Struga światła przebiła się przez deszcz, owiała 

ognistym tchnieniem moje ucho. Choć obciążony Stworem, 
zdołałem jednak wykonać błyskawicznie w tył zwrot przez 
ramię, uskakując z linii ognia. Poprzez kurtynę ulewy 
dostrzegłem zbliżającego się szybko gliniarza z pistoletem 
emitującym infowiązkę. I w tym momencie azjatycka 
młodzież zaczęła nas na serio dopingować. Oto wróg zabawy
ściga tych cudaków, żeby ich przyskrzynić. Tak to chyba 
widzieli. Skierka wysforowała się już spory kawał do przodu.
Mnie Stwór dawał się porządnie we znaki, utrudniał ruchy do
tego stopnia, że nie tyle biegłem, co wlokłem się w 
ślimaczym tempie. Ślizgając się na mokrej trawie, 
rozpaczliwie próbując zachować równowagę, parłem jednak 
przez deszcz, który siekł mi skórę rojem stalowych żądeł. 
Wszystko wokół było mokre i zamglone, wszystko skąpane 
w księżycowej poświacie, i nagle w trawie przede mną 
zatańczył fioletowo-zielony cień.

Shakagliniarz!
Był jak żywcem wyjęty z Żółci Takshaki, emitował się z 

anteny zainstalowanej na Platt Fields, wypełniając świat 
dymnymi splotami, smagając powietrze nad Bhangrą 
kolorami starych mitów. Wyrostki zareagowały, naturalnie, 
na jego pojawienie się, lecz bynajmniej nie przyjaźnie. Bo 
Takshaka był hinduistą, a one muzułmanami, a to ogromna 
różnica. Zjawowąż sunął na mnie, a ja sprawiałem zawód 
sobie, wszystkim swoim słodkim snom i wszystkim, którzy 
we mnie wierzyli. Ślizgając się na czarnym błocie, brnąłem 
dalej ku połyskującemu jezioru. Ale bez szans na dotarcie do 

background image

jego brzegu.

Bez szans.
Pierwszy pocisk osiągnął cel. Silne pchniecie w plecy. 

Czułem, jak porażają mnie jego ohydne energie, jak mnie 
powalają. Runąłem twarzą w trawę, ale zaraz poderwałem się
na nogi, znajdując gdzieś w sobie siłę, nie tracąc jeszcze 
wiary.

– Uciekaj, Skierka! – krzyknąłem.
Dostałem drugim pociskiem. Wystrzelony z 

gliniarskiego pistoletu, naprowadzony wiązką widmowego 
szperacza, wszedł we mnie jak w masło, popychając w przód.
Straciłem równowagę, padłem jak długi twarzą w błoto i 
trawę, i leżałem tak, czekając na nadejście bólu, czekając na 
moment, kiedy plecy staną mi w ogniu i ujdzie ze mnie życie.

Trzeba by opatrzyć ranę.
Ból nie nadchodził.
Trudno mi pozbierać myśli.
Kolory zjawowęża rozjaśniały cały teren, Takshaka 

unosił się nade mną. Huknął kolejny strzał, ale tym razem nie
towarzyszyło mu uderzenie. Wykręciłem nieco głowę i 
zerknąłem za siebie, tam gdzie gromada azjatyckich 
wyrostków otaczała gliniarza. Wyglądało to na dziką 
bijatykę. Spojrzałem przed siebie i poprzez ściany deszczu 
zobaczyłem nad brzegiem jeziora Skierkę. Wydało mi się, że 
dzielą mnie od niej całe mile. Próbowałem się podnieść, ale 
bezwładny Stwór stanowił ciężar nie do udźwignięcia. Udało 
mi się tylko przekręcić na plecy, na Stwora, i teraz patrzyłem 
prosto w poharataną twarz Takshaki, na jego rozdwojony 
język syczący niczym deszcz między długimi kłami.

Nagle wąż uderzył błyskawicznie, bezlitosną rozmazaną 

smugą. Nie mierzył jednak w moją szyję, która najczęściej 

background image

stanowiła jego cel, lecz zatopił te sztylety w mojej kostce, 
przebijając skórę; ciało spowił mi widmowy dym i 
odpłynąłem; totalne Widmorżniecie, zapadam się...

W świat liczb.
Spadam...
Królestwo mgieł, gdzie na falach cieni igrała 

zielonofioletowa info-wiązka. Otacza mnie won jaśminu. 
Spadałem poprzez chmury żółci, i spadając tak, mogłem się 
nadal obracać, okręcać w prawo.

Wciąż spadając.
Obróciłem się jeszcze raz, usiłując skierować twarzą do 

góry. Ale wciąż spadałem. Obróciłem się już o trzysta 
sześćdziesiąt stopni, ale bez względu na to, w którą stronę 
miałem skierowaną twarz, spadałem wciąż w wężowy dół. I 
te liczby, które mijałem w locie; opatulała mnie matematyką 
czysta, naga informacja. W szafranowym powietrzu 
sporządzany był rejestr wszystkich moich przestępstw. I 
wszystkich przestępstw popełnionych przez Skitrowców. 
Wszystko. Wszystkie nasze wyczyny, straty i zabójstwa. 
Spadałem przez ten pałac liczb, z włosami mokrymi jeszcze 
od lejącego na zewnątrz deszczu, i zaczynało docierać do 
mnie z wolna, gdzie się znajduję.

Byłem w głowie Takshaki, w Żółci Glinowurta, gdzie 

ów odtwarzał i przetwarzał wszystkie zebrane dane, 
wszystkie zbrodnie świata. Spadałem przez morze jego 
matematyki bez poczucia góry i dołu, po prostu leciałem, 
dopóki coś nie okręciło mi się wokół nogi, nisko, tam gdzie 
kostka, gdzie ukąsił mnie zjawowąż.

Nastąpiło szarpniecie, od którego omal nie trzasnął mi 

kręgosłup, siła bezwładności wcisnęła mi Stwora w plecy 
między łopatkami a nasadą kręgosłupa. Stwór nawet nie 

background image

pisnął, przyjmując na siebie uderzenie. Potem, ze Stworem 
wciąż na plecach, śmignąłem w przeciwnym kierunku, 
obracając się głową do góry, i po chwili patrzyłem już w 
ślepia Króla Węży.

Takshaka unosił się w przestrzeni, z ogonem owiniętym 

wokół mojej kostki, jego pysk miałem tuż przed sobą, i 
czułem na twarzy widmowy oddech i widziałem 
pomarańczowe komórki info przemieszczające się w jego 
ślepiach.

ZASTANAWIAM SIĘ, CZY CIĘ PO PROSTU NIE 

PUŚCIĆ.

To nie jest rzeczywistość!
JESTEŚ JAK TEN CIERŃ W OKU, SKRYBO.
Nadawał bezpośrednio do mojej głowy, przewiercając 

się słowami przez kość, nakłuwając nimi mój miękki mózg, 
dopóki nie odebrałem całego przekazu, kwitując każde jego 
słowo nową eksplozją bólu.

TAM, NA DOLE, CZEKA PARĘ ZŁYCH MACIERZY. 

PARĘ IŚCIE SMAKOWITYCH RÓWNAŃ. POTRAFIĄ W 
KILKA SEKUND SFRAKTALIZOWAĆ CZŁOWIEKA. TO
ŻÓŁTY WURT. KOLOR, KTÓRY ZABIJA. CHCESZ 
TEGO?

Przekręcił mnie i zawisłem nad otchłanią głową w dół. 

W głębinach zderzały się ze sobą liczby i symbole. 
Przypominało to otwierające się i zamykające szczęki. A tam,
gdzie równania znajdowały swoje rozwiązania, trwało 
odrzucanie liczb, które ich nie spełniały i formowały się w 
kolumny najeżonych zębów.

SZKODA TEGO ŻUKA. ODSZEDŁ Z FASONEM, 

PRAWDA? CENIĘ TO W CZŁOWIEKU. MÓGŁBYM MU 
ZNALEŹĆ MIEJSCE W POLICJI. POTRZEBA NAM 

background image

TROCHĘ TAKICH DEMONÓW. MÓWIĘ CI, SKRYBO, 
GDYBYM CI OPISAŁ STAN CZYSTYCH GLIN, 
KTÓRZY PRZYCHODZĄ DO NAS NA SŁUŻBĘ, NIE 
WIEDZIAŁBYŚ, CZY ŚMIAĆ SIĘ CZY PŁAKAĆ.

Poluzował nieco uścisk i opadłem z pół metra w dół, 

zanim znowu go zacisnął i mnie przytrzymał.

OJEJ! O MAŁO CIĘ NIE UPUŚCIŁEM.
Zniżył pokiereszowany pysk do poziomu, na którym się 

teraz znajdowałem.

NIE MÓWIĘ TU, RZECZ JASNA, O MURDOCH. 

ONA BYŁA ZNAKOMITA. SUPERCZYSTA. A JAKA 
DOBRA W ŁÓŻKU. OJEJ! LECISZ!

I poczułem, jak jego ogon się rozwija.
Runąłem w paszczę liczbowęży, wrzeszcząc:
– Aiiiiiiii!!!!!!!
Na dno świata, przyśpieszając, słysząc zewsząd syk 

węży. Straciłem przytomność i śniłem, że ląduję w czyichś 
miękkich ramionach, i te ramiona unoszą mnie w górę, i woła
mnie cicho łagodny głos wydobywający się z ust snu.

– Trzymam cię, Skrybo – mówił mi ten głos. – Trzymam

cię w ramionach.

Otworzyłem oczy i ujrzałem przekorny uśmieszek Kota 

Gracza.

Unosił się w tunelu, trzymając mnie mocno jedną ręką, 

jakbym w ogóle nic nie ważył, jakbym nie miał na plecach 
Stwora.

– Kot! – zawołałem; tylko to jedno słowo, tylko to imię. 

Na więcej nie było mnie stać.

– Nieważne – powiedział. – Popatrz lepiej na to.
Uniósł wolną rękę. Trzymał w niej młotek, z którego 

skapywał mu na głowę sok rdestu wężownika.

background image

Takshaka nurkował na niego lotem strzały, sycząc ze 

złości i frustracji.

Wąż, zaślepiony wściekłością, musiał stracić nad sobą 

panowanie.

Kot zachowywał kamienny spokój. Zakręcił młotkiem 

zawadiackiego młynka, a potem opuścił go z precyzją gracza 
w Wurtball, zdobywającego zwycięski punkt.

Trafił węża prosto w łeb.
Błysnęło, rozległ się syk, a potem skwierczenie. I chrzęst

ciała miażdżonego przez stal. Coś przemknęło mi obok 
głowy i spojrzawszy w tamtą stronę, zobaczyłem 
koziołkującego, walącego ogonem, wrzeszczącego Takshakę,
któremu krew tryskała z pyska. Wpadł między szczęki liczb. 
Równania zamknęły się na Królu Węży i zaciskały, dopóki 
nie umilkł jego wrzask. Potem długie cielsko zostało 
przegryzione na dwoje. Na wszystkie strony trysnęła 
fontanna pomarańczowej brei. Zlała od stóp do głów mnie i 
Kota.

Kot Gracz rzucił za nim młotek.
– Myślisz, że robię to dla byle kogo? – wyszeptał, nie 

zważając na wężową posokę ściekającą mu po twarzy. – 
Myślisz, że robię to dla ciebie?

– Zabiłeś go?
Kot wyjął z kieszeni żółte piórko.
– Czegoś takiego jak Takshaka się nie zabija. Wygrywa 

się z nim tylko aktualną grę.

– Dziękuję ci.
Wsunął sobie piórko w usta, ssał je. Z powietrza 

wymazywała się, pozycja po pozycji, lista przestępstw 
popełnionych przez Skitrowców. Kot wyciągnął piórko 
Takshaki i wsunął mi je w usta.

background image

– To nie dla ciebie – powiedział. – To dla Tristana. I już 

mnie nie było. Pociągnięty, szarpnięty w tył, znalazłem się 
tam, gdzie nie było nigdy przełącznika odskoku.

* * *

Musiałem leżeć kilka sekund zemdlony na tym 

błotnistym polu, bo kiedy otworzyłem oczy patrzyła z góry 
na mnie uśmiechnięta twarz.

– Nie wiem, jak to zrobiłeś, koleś, ale ten wąż 

zwyczajnie się rozpękł! Super to było.

Poczułem, jak silna dłoń wsuwa mi się pod pachę i 

podnosi. Po chwili patrzyłem z bliska w azjatycką twarz. 
Strużki deszczu ściekały po kolorowej skórze mężczyzny. 
Mokre włosy przylegały mu do czaszki i przesłaniały 
pozłepianymi kosmykami oczy, w których mimo to 
dostrzegałem życie, energię.

– Idź po to – powiedział. – Cokolwiek to jest.
Potem poprowadził mnie po trawie do miejsca, gdzie 

czekała Skierka. Rozglądałem się wokół, przekonany, że lada
chwila ujrzę ścigającego mnie węża. Ale nie było po nim 
śladu, żadnych kolorów, tylko szary deszcz dziobiący 
powierzchnię jeziorka z łódkami spacerowymi.

Padłem w objęcia Skierki.
Uniosła ręce, żeby zetrzeć mi błoto z twarzy. Jak dobrze 

było znowu poczuć jej dotyk. Uścisnąłem dłoń młodego 
mężczyzny. Uśmiechnął się. Ponad jego ramieniem 
widziałem ostatnich chłopaków odbiegających od samotnego 
gliniarza. Stał na deszczu nagi, a oni uciekali z jego ubraniem
ł bez wątpienia z pistoletem. Różowy i dygoczący na 
deszczu, wyglądał naprawdę samotnie.

– Pilnujcie się na przyszłość – powiedział Azjata i 

odszedł w ulewę. Trochę dalej, na terenach zabawowych, 

background image

wyłączano już aparaturę; światła gasły jedno po drugim i 
wkrótce zaległy ciemności.

Północ.
Skierka wzięła mnie za rękę. Miałem na sobie jeszcze 

trochę psiego gówna, ale deszcz się z nim upora. Tylko że 
Stwór na moich plecach był...

Bezwładnym ciężarem...
Znalazłem się nagle z powrotem na otwartej przestrzeni i

poczułem uderzenia pocisków. Zrozumiałem wreszcie, kogo 
dosięgły.

– Zastrzelili Stwora – powiedziałem do Skierki.
– Nie martw się – pocieszyła mnie. Nie mogłem jednak 

powstrzymać łez.

– Stwór nie żyje.
Tyle tylko byłem w stanie wykrztusić. Tylko o tym 

byłem w stanie myśleć.

Bo to był wyrok na Desdemonę.
– Głowa do góry, panie Skrybo. Wielki Stwór ocalił 

panu życie.

– I po co? – zapytałem. – Po co?
Bo nie można wymienić śmierci na życie.
Nawet w Wurtcie.
Jeziorko połyskuje w ostatnich przebłyskach dnia. Wór 

martwego mięsa na mych plecach. Idziemy z małą 
dziewczynką brzegiem. Zmierzamy donikąd. Deszcz zmywa 
ze mnie gówno.

background image

Dzień dwudziesty czwarty

“Na pohybel".

Koniec postu

– Wiesz, gdzie jest Zapluta Nora?
– Jasne. Zaraz za tamtym wzgórzem. Przejeżdżaliśmy 

obok niej.

– Barnie tam pracuje. Pamiętasz Sarniego? – Skierka 

kiwnęła główką. – On ci pomoże. Idź tam. Miedzy drzewami.
Wybieraj jak najciemniejsze ulice.

– Panie Skrybo...
Buzię miała mokrą po odlocie.
– Jesteś teraz zdana tylko na siebie, mała – przerwałem 

jej.

– A co z tobą, Skrybo? Co chcesz robić?
– To i owo.
– Nie trać wiary.
– Właśnie. Nie trać wiary. No, idź już.
Skierka oddaliła się, niknąc po chwili w szarówce 

poranka miedzy drzewami. Tylko raz się obejrzała.

– Idź, idź – zawołałem za nią. 
Idź.
Ściągnąłem sznur uprzęży z jednego ramienia, potem z 

drugiego i opuściłem Stwora na ziemię.

Patrzyły na mnie jego martwe oczy. To chyba były jego 

oczy.

Stwór nie żył, na pewno. W grzbiecie, tam gdzie 

background image

ugrzęzły pociski, ziały dwie dziury.

Ale ja jeszcze nie rezygnowałem. Wyjąłem z kieszeni 

piórko Osobliwości i zacząłem wpychać mu je w usta, jeśli to
były usta. Każdy otwór mógł nimi być. Waląc go 
jednocześnie pięściami w pierś: “No, dalej! Dalej!". 
Wciskając piórko jeszcze głębiej, tak głęboko, że samego 
Łazarza postawiłoby na nogi, dlaczego wiec nie działa na 
Stwora? Łomocząc pięściami w jego pierś... myśląc o Żuku i 
Mandy, i o tym, w jak bezsensowny sposób ich straciłem... 
łomocząc pięściami... łomocząc pięściami w pierś... raz po 
raz...

Nic.
Nic to nie daje.
Jego martwe oczy.
Straciłem cię, moja obca istoto... i wszystko, co się z 

tobą wiąże.

Wyciągnąłem piórko. Potem wziąłem Stwora na ręce i 

zaniosłem nad sam brzeg jeziorka.

Opuściłem go w wodę.
Stwór unosił się na powierzchni przez chwilę, dopóki nie

nasiąkł wodą. A wtedy zatonął. Znikł pod falami.

To koniec.
Obejrzałem się na azjatycką młodzież pakującą swój 

sprzęt. Deszcz jakby ustawał, i wydawało mi się, że od drogi 
dzielą mnie całe mile, że przez chwilę jestem wolny i 
bezpieczny.

Złudzenie. Nie jesteśmy ani wolni, ani bezpieczni, 

dopóki sobie na to nie zapracujemy.

Podszedłem do kępy drzew i tam, pośród kwiatów i 

owadów odszukałem miejsce, gdzie zwykliśmy się kłaść z 
Desdemoną, by pod osłoną liści zażywać rozkoszy. Poprzez 

background image

cienie i gałęzie prześwitywało jeziorko; z piórka spływały 
żółte lśnienia.

Pora ruszać.
Ale dokąd? Nie masz nic do oddania, Skrybo, jaki więc 

w tym sens?

Przyłożyłem sobie piórko do samego brzegu dolnej 

wargi.

Cofnąłem je znowu drżący, niezdecydowany.
Tak długą drogę przebyliśmy dla tego momentu.
Piórko z powrotem do ust.
Tym razem głęboko.
Poczułem tam te lśnienia; osobliwy odcień żółci.
Wołanie Desdemony.
Na kilka ostatnich chwil przed rozstaniem z 

rzeczywistością wyciągnąłem piórko z ust i schowałem je do 
kieszeni. Osobliwa Żółć przybywała... 

Desdemona, gdzieś tam...
Koniec postu.

background image

Osobliwy dom

Twarz oblewało mi żółte światło.
– Dobrze wyglądasz, Stephen.
– Dzięki.
– Wspaniale się spisałeś. Możesz być z siebie dumny.
– Wiem. Ale mimo to czuję się podle.
– Nie opowiadaj głupstw. Zdałeś.
Przeciągnąłem brzytwą po policzku, odsłaniając połać 

skóry, po czym otarłem ostrze z piany o flanelową ściereczkę.

– Nie mam tego, na czym jej tak zależało. Chyba wiesz, 

jak to dołuje?

– Mnie to mówisz?
Umoczyłem brzytwę w umywalce. Woda była jakaś 

brudna.

– Naprawdę chciałem sprawić jej radość.
– Wiem.
– Tak marzyła o tej torebce.
– To bez znaczenia, Stephen. Wierz mi. I tak będzie 

miała udane urodziny.

– Wiesz, jaka jest Des.
– Nikt nie zna jej lepiej ode mnie. Wierz mi.
Spojrzałem głęboko w utkwione we mnie oczy. Żółte 

oczy.

– Rozumiesz, co mam na myśli?
Neonówka znad lustra rzucała na moją twarz żółtą 

poświatę. Jej światło wydawało się niemal namacalne, i kiedy
unosiłem brzytwę z powrotem do policzka, moja ręka 
musiała pokonywać delikatny opór powietrza. Była to 
otwarta, naostrzona na skórzanym pasie, który wisiał obok 

background image

umywalki, brzytwa mego ojca. Nie znosił, kiedy jej 
używałem. Ale, co tam, u diabła? Niecodziennie siostra 
obchodzi szesnaste urodziny. Zabierałem ją dziś wieczorem 
w miasto. Chciałem dobrze wyglądać. Zwłaszcza że...

– Trzeba było już dawno kupić tę torebkę...
– Stephen!
Rozmawiałem ze swoim odbiciem z łazienkowego 

lustra. Zwracałem się do siebie po imieniu.

– Powinienem od razu wyłożyć forsę na stół, kiedy tylko

Des ją wypatrzyła. Ale nie. To nie w moim stylu. Ja chciałem 
jej zrobić niespodziankę.

– I gryziesz się, że dałeś ją sobie ukraść temu facetowi. 

Wielka mi rzecz.

– To nie tak...
– Zamiast tego zabierasz ją na jakąś fajną imprezę?
– Nie. Ja...
– Nigdzie jej nie zabierasz?
– Nie. Niczym innym jej nie... o, cholera!
Zaciąłem się. Kapiąca krew rozpływała się w wodzie 

wirowym ruchem. Sięgnąłem po wacik, by zatamować 
krwotok, i spojrzawszy znowu w lustro, stwierdziłem, że 
przytykam wacik do twarzy ojca...

O, Boże! Byłem...
– Wiesz, że zabroniłem ci używania tej brzytwy. 
Byłem... byłem...
– To męska brzytwa.
– Ojcze... Przepraszam.
Co się dzieje? Gdzie ja jestem? Co to za uczucie? Co 

jest grane... myśl... myśl!

– Oddaj mi ją, Stephenie.
– Proszę...

background image

To nie dzieje się naprawdę! Nikt już mnie nie nazywa 

Stephenem.

– Znowu mam cię ukarać?
– Nie...
To Nawiedzenie!
– Ojcze!
Machał brzytwą...
To nie dzieje się naprawdę. Jestem w Wurtcie. Odskok!
Brzytwa przybliża się do mojej twarzy.
Jezu Chryste! Odskakuj, ty tępy, pieprzony...

* * *

– Dobrze wyglądasz, Stephen.
– Dzięki.
– A wiec nie masz nic dla Desdemony, tak?
– Nie przypominaj mi.
Wiązałem swój najlepszy krawat w windsorski węzeł. 

Nauczył mnie go wiązać ojciec, kiedy miałem siedem lat.

– I tak by to nic nie dało. Ona nigdy nie będzie twoja.
– Posłuchaj...
Węzeł zupełnie mi nie wyszedł.
– Przepraszam, Stephen. To moja wina.
– Tak. Przestań mnie zbywać.
Stałem w swojej sypialni i rozmawiałem z własnym 

odbiciem z lustra zawieszonego na drzwiach szafy. 
Rozsupłałem węzeł, żeby zacząć od początku. Na moim 
lewym policzku widniało zacięcie po goleniu. Kłaczki waty –
przylepione do warstewki krzepnącej krwi – nie prezentują 
się najlepiej na twarzy w dniu urodzin siostry. Ale nic to. Za 
chwilę ranka się zagoi. Czekałem na powrót Desdemony ze 
szkoły. Wychodziliśmy tego wieczoru uczcić jej święto i 
miałem na sobie swój najlepszy garnitur, wyczyszczony i 

background image

wyprasowany, a jakże. Musiałem jeszcze tylko zawiązać ten 
węzeł jak należy. A mdłe, cytrynowe światło nocnej lampki 
bynajmniej nie ułatwiało mi zadania. Jej blask zabarwiał na 
żółto moje oczy.

– Ona się nie na żarty obrazi, Stephen.
– Nie sądzę... cholera!
Węzeł znowu był do niczego. Rozplatałem go ponownie.
– Masz kłopoty? Daj, ja to zrobię...
– Nie potrzeba! I przestań nazywać mnie Stephenem!
– Takie nadałem ci imię, chłopcze.
– Mam na imię... 
Chwileczkę...
– I dobrze ci, cholera, radzę, żebyś go używał.
Ojciec wziął dwa końce krawata w swoje wielkie, 

spracowane dłonie.

– Ile razy mam cię uczyć wiązania tego windsora? 
To nie ja odbijałem się w lustrze! To byt mój ojciec...
– Ojcze...
– To męski węzeł.
Skrzyżował krawat, szeroki koniec nad wąskim, przez 

pętlę, w dół, dookoła i od spodu, w górę, w prawo. Szeroki 
koniec przez pętlę, na krzyż pod kątem prostym nad końcem 
wąskim, ostatnie przepchniecie przez pętlę, a teraz tylko 
zakończyć, przesuwając szeroki koniec przez węzeł od 
przodu. Ojciec zacisnął wykończonego windsora i ściągnął 
go delikatnie, tak że węzeł przywarł do mojej krtani.

To nie dzieje się naprawdę!
– No. Idealnie. Prosto. Elegancko!
Zacisnął węzeł mocniej. Mocno! Ciągnąc za oba końce 

krawata z taką siłą, że zamykała mi się tchawica i traciłem 
oddech. Zacząłem unosić ręce, ale byłem tak słaby...

background image

Nawiedzenie!
– Ostatni dureń to potrafi!
Nie miałem już czym oddychać. Rozbłyski światła w 

oczach. Ból. Dziki blask w oczach ojca. 

To Wurt!
– Ale nie mój syn, jak widać.
Ciemność i wabiąca obietnica ucieczki od tego bólu.
Odskok! No już! Odskakuj!
Ból ustaje, a ja tracę wolę...

* * *

– O, Jezu!
Drżałem jak w febrze pośród drzew nad brzegiem 

jeziora. Szeleściły liście targane wzmagającym się wiatrem. 
Nie byłem w stanie opanować tego drżenia.

Udało się.
Udało się stamtąd wycofać.
Cień przesłania tarczę księżyca.
Jezu, ale było strasznie. I ani śladu Desdemony.
Drżenie, drżenie...
Łykam powietrze spazmatycznym haustem. I znowu. I 

jeszcze raz. Bolą mnie płuca, i gardło, i ostry ból w 
skaleczonym brzytwą policzku. A potem wypuszczam 
powietrze z płuc przedłużonym wydechem. Coś się wsuwa 
pomiędzy księżyc a drzewa. Jak się stąd wydostać? Ale 
przecież nie da się odskoczyć z Żółci. Liście drżą poruszane 
przez coś, co między nimi przepełza. 

No i jak...
– A, znalazłem cię, Stephenie.
Ojciec rozgarnia gałęzie, w jego ręku połyskuje brzytwa.
Wciąż jestem w Wurtcie!
– Żadne z moich dzieci nie ma prawa przebywać poza 

background image

domem po dziesiątej.

Ojciec robi krok w przód, całkowicie przesłaniając sobą 

księżyc, i zapada kompletna ciemność. I to ostrze...

Wynoś się stąd!
Jego dłoń otacza mą szyję...

* * *

– Dobrze wyglądasz, Skrybo.
– Ty też dziś dobrze wyglądasz, solenizantko.
– Zabierasz mnie gdzieś?
– No jasne, Des.
– Dokąd?
– Na Platt Fields.
– Na Platt Fields? Wolałabym coś zjeść. Może lepiej do 

jakiegoś klubu? Potańczyłabym.

– Wiem. Ale nad jeziorem jest taka kępa drzew. 

Ustronnie tam i zacisznie, i moglibyśmy... no wiesz...

– Skrybo! Jesteś obrzydliwy!
– To przez ciebie.
Pcha mnie na łóżko. Potem wskakuje na mnie i zaczyna 

łaskotać w moje najwrażliwsze miejsce.

– Des!
– Nie chcę do żadnego zafajdanego parku. Chcę tańczyć!
– Musisz.
– Co to znaczy, musisz? Kto mnie zmusi? No!... Udaje 

mi się zrzucić ją z siebie, ale ostrożnie, i wpełzam na nią, a 
ona się uśmiecha.

– Musimy tam iść, Des. Nie pytaj, dlaczego. Po prostu 

wiem, że musimy.

– Po co?
– To ważne.
Zamilkła.

background image

Jej sypialnia była skąpana w ciepłej żółtej poświacie, 

przez zaciągnięte zasłony przesączały się ostatnie promienie 
słońca. Nie mogłem znieść widoku jej oczu, za dużo było w 
nich życia.

Przywarłem do niej całym ciałem i złączyły się nasze 

usta.

– Uważaj, Skrybku.
– Bo co?
– Pognieciesz sobie najlepszy garnitur.
– Dla ciebie wszystko, Desdemono. Wszystko. 

Całowaliśmy się przez chwilę.

– Kupiłeś mi prezent, Skrybku?
– Starałem się.
– Skrybo!
– Chciałem kupić tę torebkę, która tak ci się podobała. 

No i kupiłem ją. Ale...

– Nie kończ, zgubiłeś ją?
– To było...
– Nienawidzę cię.
– Skradziono mi ją, Des. Jeden taki facet, w autobusie. 

Wiozłem ją do domu. Chciałem ją ładnie zapakować, i w 
ogóle. Ale ten gość wyrwał mi ją, zbiegł po schodkach i 
wyskoczył, kiedy autobus mszał już z przystanku. Nie 
wiedziałem, co robić.

– Wiesz, co to oznacza?
– Wiem.
– To oznacza, że nie możemy iść na Platt Fields.
– Wiem. A dlaczego?
– Nie wiem. Idiotyczna sprawa, prawda?
– Przepraszam, Des.
– Nieważne. Po prostu zostaniemy w domu. 

background image

Moglibyśmy...

– Nic z tego. Ojciec... on...
– Znowu się ciebie czepiał?
– Nie pierwszy raz groził mi brzytwą. Ja się tylko 

goliłem, no wiesz.

– Wiem.
– A potem... w moim pokoju... no, ciężko było.
– Jakiś osobliwy ten dom, prawda Skrybku?
– To zły dom.
Wysunąłem jej bluzkę spod paska i podciągnąłem, 

odsłaniając twarde krawędzie blizn na jej ślicznym brzuchu. 
Przyłożyłem do nich wargi, żeby je scałować. Bez 
powodzenia.

– Kiedyś zabije tego drania.
– To chyba niemożliwe, Skrybo. On nie jest realny.
Uniosłem się na łokciach i spojrzałem jej w oczy, 

starając się wyczytać w nich, co przez to rozumiała. Chyba 
sama tego nie wiedziała. Tak samo jak ja. Tak po prostu było,
i koniec.

– Dzięki za kartkę, Des.
– Jaką kartkę?
– Tę, którą przysłałaś mi na urodziny.
– Nie wygłupiaj się. To moje urodziny, Skrybku. Nie 

twoje.

– Nie. Chodzi mi o kartkę sprzed kilku dni. Na moje 

dwudzieste pierwsze urodziny.

– Skrybku, ty masz dopiero osiemnaście lat! Zatkało 

mnie.

– O, Boże.
– Wiem. Pamiętam też, jak ją wysyłałam. Co się dzieje, 

Skrybo?

background image

– Ale mimo wszystko mam dla ciebie prezent, Des.
– Pokaż!
Wsunąłem rękę do kieszeni marynarki i namacałem tam 

coś trzepoczącego. Nie wiedziałem co, dopóki tego czegoś 
nie wyciągnąłem. A i wtedy dalej nie miałem pojęcia.

– Och, Skrybku! To piórko!
– Na to wygląda.
– Spójrz na te kolory. Na te wszystkie żółcie! Mają 

identyczny odcień ze światłem w tym domu.

– Identyczny. Osobliwe.
– Nachodzi mnie to dziwne uczucie, Skrybo. Jakby 

nawiedzenie albo coś w tym rodzaju. Nie potrafię go określić.
Że gdzieś tam istnieje inny świat, tylko ja nie mogę się do 
niego przedostać.

– Ja odczuwam to samo. Nie potrafię tego wyjaśnić.
– Co robi to piórko?
– Chyba mam cię nim połaskotać.
– Brzmi zachęcająco.
Podciągnęła bluzkę troszkę wyżej, obnażając przede 

mną brzuch i piersi. Przesunąłem delikatnie żółtym piórkiem 
po jej ciele. Poczynając od wytatuowanego smoka, potem 
coraz niżej po przekątnej, i znowu w górę...

– O, Boże. Jak przyjemnie. To wywołuje wizje.
– Co widzisz?
– Siebie i ciebie, jak oddalamy się od tego domu. 

Starzejemy się razem. Gładź dalej. O, tak. Jak przyjemnie. 
Mieszkamy w małym domku, całe mile stąd. Całe mile od 
ojca. Rób tak dalej, trochę wyżej. O, tak. Po szyi. Jak 
cudownie. Całe mile od tego bólu. Teraz po wargach, Skrybo,
proszę. Tak! Całe mile od tego noża. Teraz wsuń mi je w usta.
W usta!

background image

Trzymałem piórko nad ustami siostry i jakiś nie 

znoszący sprzeciwu głos wewnętrzny kazał mi je w nie 
wepchnąć, wepchnąć głęboko, a ja nie wiedziałem po co. Po 
prostu musiałem to zrobić. Zacząłem opuszczać rękę...

– Skrybo!
– Co?
– Twoje oczy!
– Co oczy?
– Żółkną! Robią się żółte! 
O, cholera!
– Zabierz to piórko, Stephenie.
– Ojcze...
– To zabawa dla małych chłopców.
Leżałem na swoim ojcu, wpychając mu piórko w usta. 

Unosił rękę, żeby mnie przytulić. Próbowałem pchać piórko 
dalej, sam nie wiedząc dlaczego, po prostu musiałem to 
robić, ale on mocno zacisnął zęby na lotkach i moje wysiłki 
nie zdawały się na nic. Jego ręka opadła na moje plecy i po-
czułem wchodzące we mnie ostrze.

Odniosłem wrażenie, że plecy stają mi w ogniu. Pchnął 

znowu.

Jezu!
Ból był nie do zniesienia. Robiłem, co mogłem, żeby się 

od niego odsunąć, ale był dla mnie za silny. Czułem, jak 
ostrze brzytwy wysuwa się z moich pleców, gotując do 
następnego pchnięcia.

– Ojcze, proszę... 
Zaczekaj...
– Tylko na to zasługujesz, mały zboczeńcu!
Ale mówiąc to, rozwarł zęby zaciśnięte dotąd na piórku.
To nie dzieje się naprawdę!

background image

Zaczął mnie przeklinać. Wyzywać od kazirodców 

posuwających własną siostrę.

To Wurt! Odskok!
Brzytwa znowu we mnie weszła.
Nie! Nie odskakuj! Zaczynało do mnie docierać. Tu nie 

ma żadnego od-skoku. Wszystko zaczyna się po prostu od 
początku. To Żółć Osobliwa. I nie ojciec leży pode mną. To 
moja siostra. To Desdemona! To jest tylko Wurtowy ojciec. 
Żyje w Desdemonie. Nie ma odwrotu. Nie ma odskoku. 
Można tylko brnąć naprzód.

Brzytwa znowu przecinała mi skórę.
Ból był straszliwy. Krew na twarzy ojca. Pewnie moja.
Nieważne.
Błysk oczu Desdemony spozierających na mnie z twarzy

ojca i jej głos każący mi...

Wepchnąć piórko!
Zebrałem wszystkie siły, jakie mi zostały, i walcząc z 

wściekłością i szaleństwem ojca, dosunąłem znowu piórko do
jego warg. Ponownie mocno zacisnął zęby, ale ja byłem zbyt 
zdeterminowany, zbyt przepełniony rozpaczą.

Wepchnąć je!
Głęboko w gardło ojca. Które było gardłem Desdemony. 

Tam, gdzie jego miejsce. Jego ciało zaczyna natychmiast 
wiotczeć. Brzytwa wysuwa się ze mnie. Wyciągam 
Osobliwość z jego ust i biorę ją w swoje.

Błagam, Boże, ja mam tutaj rację.
Gdzie jego miejsce.
Mój ojciec krzyczy gdzieś...
I dociera do mnie wyraźnie głos Desdemony...
Ależ Skrybo, przecież my już jesteśmy w Osobliwej Żółci.

Jak możemy...

background image

dobrze wyglądasz stephen dzięki dobrze wyglądasz 

stephen dzięki dobrze wyglądasz stephen dzięki dzięki moja 
twarz skąpana w żółtym świetle które jest skąpane w żółtym 
świetle które

!!!!!OSTRZEŻENIE!!!!!

które jest męskim ostrzem ostrzem zamierzającym się na

mnie w lustrze lustra lustra osobliwszego ł osobliwszego 
ostrza zamierzającego się po tysiąckroć i

Warstwy na warstwach...

!!!!!OSTRZEŻENIE!!!

każde odbicie odbiciem odbicia i 
Co to za glos?
tysiąc razy poprzez żółte powietrze które jest żółcią na 

żółci i dobrze wyglądasz stephen

!!!! [OSTRZEŻENIE. JESTEŚ AKTUALNIE W 

METAWURTCEE!!!!!

dzięki i osobliwiej i osobliwiej bo ostrze zamierza się na 

desdemonę 

Co się dzieje?!
tysiąc odbijających się wzajemnie noży ostrych jak 

ostrych jak lustro kiedy kiedy zagłębiają się w mojej siostrze 
która

CO SIĘ, U DIABŁA, WYPRAWIA?

background image

która przywiera do mnie która przywiera do mnie cała 

we krwi

Ten głos. Znam ten głos. To głos...
w końcu w swoim obecnym wieku dziewiętnastu lat i w 

moich ramionach a ja widzę tysiąc zadawanych ran każda 
rana zadawana podwójnie tej rzeczywistej i odbiciu

ROBICIE POWAŻNY KIPISZ W MOICH 

SYSTEMACH!

siostry desdemony
Ten glos! To glos...
osuwającej się we krwi a ja trzymam ją kurczowo po 

tysiąckroć a w lustrze odbicie ojca odbicie ojca odbicie ojca i 
widzę spadające znowu ostrze siostra

PROSZĘ SIĘ WYTŁUMACZYĆ!

To był głos Wąchającego Generała.

ACH, TO TY. MOGŁEM SIĘ DOMYŚLIĆ.

Wąchający Generale... czy może mi pan...

MAM NADZIEJĘ, ŻE ZDAJESZ SOBIE SPRAWĘ...

wszędzie krew
Co się dzieje, Generale? Może mi pan pomóc?

...ILE KŁOPOTÓW ŚCIĄGASZ MI NA GŁOWĘ.

background image

Powiedz mi!
WSZEDŁEŚ W META. I TO NIE W JAKIEŚ 

ZWYCZAJNE META.

siostra krzyczy z bólu od zadanych ran

TO LUSTRZANE META. PRZERABIASZ 

OSOBLIWOŚĆ...

osobliwiej i osobliwiej

...W OSOBLIWOŚCI. NIKT TEGO NIE ROBI! NIKT!

Wyciągnij mnie stąd. Wyciągnij nas oboje!

NIE MA NA TO SPOSOBU. UTKNĄŁEŚ W PĘTLI.

ojciec dźga po tysiąckroć desdemone i dźgając uśmiecha

się 

Musisz, Generale!

TEGO NIE DA SIĘ ZROBIĆ... NIE WIEM JAK... 

NIKT NIGDY... 

Wysmarkaj ten proszek z nosa i zrób to! 

TEGO NIE DA SIĘ ZROBIĆ! HOBART... ONA... 

siostra rozpada się
Jest coraz gorzej, Generale.

background image

CO PRZEZ TO ROZUMIESZ?

wyciągam z kieszeni odbijające się po tysiąckroć srebrne

piórko

NIE RÓB TEGO!

siostra wyciąga do mnie ręce i wyciągając do mnie ręce 

krwawi i to krwawienie jest krwawieniem rany są ranami 

A mam jakieś inne wyjście, Generale?

PROSZĘ!

wsuwam srebrne pió±o wąchającego generała wpycham 

srebrne piórko na osobliwą żółć

TO MNIE WPYCHASZ!

Potrzebne mi drzwi, Generale...
dwa piórka naraz czy ktoś już to robił?

NIKT TEGO NIE ROBI... SKRYBO! SKRYBO! TO 

BOLI!

Na pohybel.
srebro nasuwa się na żółć która jest żółcią w żółci 

srebrem w żółci w żółci pęka tysiąc luster... a ja...

ojciec zamierza się brzytwą na moją siostrę...
a ja...
czekam na rozwiniecie się menu...

background image

1. EDYCJA
2. KLON
3. POMOC...
menu zatrzymuje się...
kiedy ja zatrzymuję rękę ojca...

NIE POZWALAM.

Cholera! Który numer miały te drzwi? Który numer?!

ROBISZ ZE MNIE DURNIA, SKRYBO. NBE 

POZWOLĘ NA TO.

wystarczy ojcze...
i...
Jaki numer miały te drzwi? Jaki numer?!
wyjmuję mu brzytwę z ręki a potem...

HOBART MNIE UKARZE!

Drzwi numer cztery. Drzwi czwarte. To jest to. 
i wrażam brzytwę w...

NIE!!!!!
i wrażam brzytwę w oko swojego ojca...
wracają mi teraz uczucia kiedy kiedy wybieram w 

myślach numer cztery ojciec krzyczy podrywając ręce do 
oczu a ja mam menu przed oczami...

1. BŁĘKIT
2. CZERŃ

background image

3. NIE UDOSTĘPNIAM CI MENU.

W porządku, Wąchaczu. Już mi niepotrzebne.
i wybieram w myślach numer pięć
Pięć jak życie.
lustro pęka otwierają się drzwi ojciec przyciska do oczu 

zakrwawione ręce a drzwi otwierają się w jego oczach i przez
dziury w jego oczach widzę drzewa platt fields

“Wąchający Generale...".
Jakiś nowy glos.

HOBART... PANNO... PRZEPRASZAM.

“W czym problem?".

pcham des do drzwi w oczach ojca

NIE, NIC, SAM SIĘ Z TYM UPORAM, PANNO 

HOBART.

“Usiłuję nie obudzić się, Generale. Proszę o 

wyjaśnienia".

desdemona nie chce przejść trzyma się mnie kurczowo i 

wciąga za sobą

MAMY DO CZYNIENIA Z NIELEGALNYM 

SFORSOWANIEM DRZWI ŻYCIA W LUSTRZANYM 
META OSOBLIWEJ ŻÓŁCI PLUS NIEDOZWOLONĄ 
PRÓBĘ DOKONANIA WYMIANY ZWROTNEJ PRZY 

background image

BRAKU STOSOWNEGO MATERIAŁU ZAMIENNEGO.

“To wszystko?". 

PANNO HOBART...

Błagam, Skrybo... chodź ze mną.
siostra mówi do mnie...
To niemożliwe, Des. Po prostu niemożliwe.

“Nie denerwujcie mnie, Generale". 

PANNO HOBART... PROSZĘ...

wybieram więc w myślach numer jeden podczas gdy oni 

zajęci są sporem numer jeden czyli błękitny świat i widzę 
tysiące przewijających się błękitnych nazw i wybieram w 
myślach literę S jak sielanka

– Gdzie jesteśmy, Skrybo?
Siedzimy z siostrą na parkowej ławce w Sielankowie, 

słuchając śpiewu ptaków i obserwując grę świetlnych cętek 
na świeżo przystrzyżonym trawniku. Dzieci brykają. Ani 
śladu listonosza. Miałem dwie, może trzy minuty do chwili, 
kiedy Wąchający Generał wywlecze mnie z tego słodkiego, 
błękitnego świata. Miałem przy sobie siostrę, która wreszcie 
wyglądała na szczęśliwą, tak jak ją zapamiętałem; to dla 
ciebie ten Błękit Sielankowa.

– Jesteśmy w Wurtcie, Des.
– Uroczo tu.
– Co pamiętasz?
Wytężyła pamięć i jej uśmiech przygasł na tę chwilę.

background image

– Nic – odparła w końcu. – Zupełnie nic; wiem tylko, że 

ten świat jest piękny i że ty jesteś moim bratem, i że 
powinniśmy zostać tu na zawsze. Zrobimy tak, Skrybo?

– Nie. – Oczy przygasły jej na chwilę, wypełniła je 

błękitna pustka. – To nie jest realny świat, Des. Realny świat 
nie jest piękny, ale tam twoje miejsce. Nie, nie próbuj tego 
zrozumieć. Uwierz mi po prostu na słowo. Chcę cię tam 
odesłać, Des. Jeśli tylko zdołam.

– Nie idziesz ze mną, Skrybo?
– Ja jestem stąd, siostrzyczko. Tu moje miejsce. Tym 

właśnie jestem.

– Skrybo!
– To niemożliwe, Des. Po prostu niemożliwe. Za bardzo 

cię kocham. Albo ty nie kochasz mnie wystarczająco.

Co na to samo wychodzi. Ta sama para kaloszy.
Spojrzałem głęboko w błękitne oczy siostry, zobaczyłem

tam prawdę, i odwróciłem wzrok. Siostra milczała. 
Dziewczyna i chłopak siedzący w słoneczny dzień na 
parkowej ławce, dziewczyna patrzy w słońce, chłopak kryje 
twarz w dłoniach.

TU JESTEŚCIE! SZUKAM WAS WSZĘDZIE.

– Hobart każe ci to załatwić, Generale. 

PROSISZ O NIEMOŻLIWE, MÓJ PANIE.

– Odeślij moją siostrę!

NIE MA JĄ NA CO WYMIENIĆ. TO SIĘ NIE DA...

background image

– Ja tu zostaję. 

AHA...

– Skrybo! Co się dzieje? 
Wołanie mojej siostry...

W TAKIM RAZIE... CHWILECZKĘ, SPRAWDZĘ 

STAŁĄ...

– Skrybo. Proszę, nie...
Ściskała mocno moją dłoń, usiłując mnie za sobą 

pociągnąć. Ale ja byłem już solidnie zakorzeniony, 
manipulowałem Wurtem, jakbym miał to we krwi.

– Znasz prawdę, Des. Nie trać wiary. Nie zapominaj 

mnie. Na niebie Sielankowa otwierają się krwawoczerwone 
na tle błękitu oczy mojego ojca.

– Skrybooo!!!!!

NO. JUŻ MAM... MOŻE BYĆ, SIR.

– No to kończ z tym!
i desdemona odpływa dotyk jej palców dar jej oczu 

odpływają w oczy naszego ojca i poprzez nie tam gdzie 
migają mi przez moment rozkołysane gałęzie ł odbicie 
księżyca w toni jeziorka w parku gdzie świat jest dobry a 
deszcz stanowi czułą pieszczotę...

Wyciągam z ust Osobliwą Żółć, pozostawiając w nich 

srebro. Wszystkie warstwy zlewają się i w końcu widzę tylko
ciemność.

background image

CHYBA NALEŻAŁOBY COŚ Z TOBĄ ZROBIĆ?

– Chyba tak – odpowiadam. Rozwija się menu:

1. BŁĘKIT
2. CZERŃ
3. RÓŻ
4. SREBRO
5. ŻYCIE
6. KOT
7. ŻÓŁĆ
8. HOBART
WYBIERZ, PROSZĘ, ODPOWIADAJĄCĄ CI OPCJĘ 

DRZWI. Z TYM, ŻE WIELKIEGO WYBORU NIE MASZ...

– Proszę o szóstkę... Generale. Spadam....

* * *

Wąchający Generał siedział za swoim biurkiem i 

formował z proszku trzy linie.

– Na Boga, muszę wziąć niucha.
Nie odzywałem się. W boazerii za jego placami widniały

drzwi do gabinetu Kota Gracza.

– Mam teraz przeprawę z panną Hobart – Zrobił przerwę

pomiędzy kolejnymi pociągnięciami nosem. – To się nie 
rozejdzie po kościach, wiesz? Ona zażąda szczegółowego 
raportu. Od groma roboty, a ja całą winą obciążę ciebie. O 
mało się nie obudziła. Zdajesz sobie sprawę z konsekwencji 
przebudzenia panny Hobart? Przed nadejściem właściwego 
czasu? No, zdajesz sobie? Wiedz wiec, że to nie do 
pomyślenia. Wylecielibyśmy wszyscy z roboty. Z tobą 
włącznie, panie Skrybo...

background image

Podniósł na mnie wzrok.
– Sir... pan płacze...?
Nie wiedziałem, co robię. Czułem tylko nieznośny ból w

plecach. Ogarniała mnie słabość, i pokój lekko się kołysał.

– Zaraz... czy mogę... – Wąchający Generał podniósł się 

zza biurka, w dłoni trzymał chusteczkę higieniczną. Nie 
wiem, jak wyglądałem, ale Generał zatrzymał się w pół 
kroku. – Boże... pan jest ranny... pan pozwoli, że...

– Wszystko w porządku, Generale. Chciałbym się tylko 

zobaczyć z Kotem, jeśli można.

– Ależ naturalnie, sir. Nogi zaczynały się pode mną 

uginać. Ale drzwi gabinetu stały już otworem. W progu 
oczekiwał mnie Kot Gracz.

background image

Część czwarta

Dzień bez końca

“A czasami, ale tylko czasami...".

background image

Życie pełne niespodzianek

Na ścianie przede mną wisi przypięta pinezką karta z 

głupcem. Srebrne piórko wróciło do szafki Kota.

W pokoju tym znajduje się tysiąc obiektów, a ja jestem 

jednym z nich; żyję pośród przedmiotów i podarunków. 
Spisuję to wszystko na zabytkowym edytorze tekstu; 
desperacka wymiana na desperackie piórko.

Kot siedzi w swoim fotelu, popija wino, pracuje nad 

materiałem do przyszłotygodniowego numeru. Lubi pisać 
piórem maczanym w kałamarzu; przyszłość pod rękę z 
przeszłością.

Mam obecnie czterdzieści jeden lat. Czuję się na jakieś 

dwadzieścia pięć. I na tyleż wyglądam. Życie w Wurtcie 
rzeczywiście spowalnia tempo zmian. Bóg raczy wiedzieć, w 
jakim wieku jest Kot Gracz. Wygląda na pięćdziesiątkę.

Dwadzieścia lat.
Dwadzieścia lat upłynęło od dnia, kiedy Mandy po raz 

pierwszy wyszła z całodobowej Wurtciarni. Czy nadal 
istnieją te przybytki? Nie jestem na bieżąco z życiem. Z 
realnym życiem. Jasne, Kot opowiada mi o nim od czasu do 
czasu. Jak to Des i Skierka mieszkają gdzieś wspólnie. 
Wychowują dziecko. Tak, tak. Des, wychodząc z Żółci, była 
już ciężarna. Ciężarna od mniej więcej pięciu godzin. Kot 
Gracz twierdzi, że to moje dziecko, spłodzone w pół drogi 
pomiędzy Wurtem a rzeczywistością; kiedy Desdemona była 
w Igiełce, a my kochaliśmy się bez zabezpieczenia na 
katolickim łożu. Nie wiem, czy to możliwe. Nie wiem, co jest, 
a co nie jest możliwe. Kot mówi, że to pierwszy taki 
przypadek; zapłodnienie jednej kobiety podczas kochania się 

background image

z inną. Twierdzi, że to nieźle jak na faceta, któremu nie bar-
dzo wychodziło z kobietami.

Sam nie wiem.
Das Uberpies już się starzeje, jak to człekopsy; jest 

jakąś szyszką w przemyśle muzycznym do spółki z Dingo 
Zadkiem. Bridget jakoś się nie udziela. Kot nie zdołał 
natrafić na żaden jej ślad. Pewnie zaszyła się gdzieś i czeka 
na zaistnienie. Igiełka i Barnie rozstali się. Nie wiem, co się 
dzieje z szefem. Igiełka jest już za stara, by grać w 
pornopiórkach, a więc jej nie widuję. Może powinienem się 
dowiedzieć, gdzie przebywa, co robi. Kot zabrał mnie ze sobą
parę razy za drzwi numer pięć. Przechadzaliśmy się kilka 
godzin pod rękę, niewidzialni, szukając tematów do 
scenariuszy. Kot to uwielbia. Ja nie wiem... te wszystkie 
cukierkowate scenki jakoś do mnie nie przemawiają, 
sprawiają, że czuję się jak duch.

Czasami proszę Wąchającego Generała o dostęp do 

drzwi; błękitnych albo czarnych. Popularność zdobywa teraz 
ta nowa aktoreczka. Jej piórkowy pseudonim brzmi 
Kwiatuszek. Ma dwadzieścia lat i jest bardzo dobra w tym, co
robi, pełna Wurta. Kwiatuszek jest naturalna. Bardzo 
przypomina Desdemonę, trochę też mnie. Zdobędzie sławę.

Sam nie wiem. Po prostu nie wiem.
Czasami przechodzę przez drzwi numer trzy do 

Różowego świata. Tylko po to, by pozbyć się pewnych uczuć. 
Kot Gracz robi to samo. Odwiedza fabuły, w których można 
spotkać chłopców i marynarzy. Może już przed laty 
powinienem się zorientować. Do mnie się nie przystawia. 
Traktuje mnie jak brata.

Może już wie; ja zawsze będę czekał.
Zastanawiam się czasami, dlaczego trzyma mnie przy 

background image

sobie. Owszem, pomagam mu w redagowaniu magazynu, 
czasami, naśladując jego styl, pisuję recenzje. Podejrzewam, 
że on czegoś mnie uczy.

Co jeszcze?
Nic mi nie wiadomo o suce Kani. Lubię sobie 

wyobrażać, że przez lata wałęsała się po ulicach z jakąś 
sforą, a potem zginęła w akcji. To dobra historia.

A czasami, ale tylko czasami...
Przechodzę przez jakieś błękitne albo czarne drzwi i 

spotykam tam pewną kobietę biorącą to samo piórko. Ma 
najpiękniejsze oczy i smoka wytatuowanego na lewym 
ramieniu. Łączymy na jakiś czas swoje siły i wspólnie 
zmagamy się z grą jak eksperci, zawsze wygrywając, nigdy 
nie przegrywając. Ma trzydzieści dziewięć lat. Ja 
dwadzieścia pięć. Nie zdarza się to często. Przypuszczam, że 
musi ją deprymować ta rosnąca różnica wieku.

Wiem od Kota, że ona ma teraz nowego mężczyznę w 

realnym świecie. No i dobrze. Jakoś przeżyję.

Jej rany zagoiły się; moje również.
Podejrzewam, że zawsze kochałem Desdemonę bardziej 

niż ona mnie. I dlatego jej pozostanie tutaj byłoby zdradą, 
zdradą życia.

Co jeszcze?
Nakręcono wreszcie piórko Kaskaderzy. Była to trudna 

Żółć, a pieniądze przydają się na przekupywanie od czasu do 
czasu Generała, żeby przepuścił mnie przez drzwi, których 
nie powinienem przekraczać.

To Kot nakłonił mnie do spisania tych wspomnień. Nie 

wiem jeszcze, jaki nadam im tytuł. Na pewno nie Kaskaderzy.
Może będzie to moje imię albo jakieś odwołanie do tego, 
czym jestem. Czym się stałem.

background image

Może czytacie je w tej chwili.
A może bierzecie piórko.
Albo może jesteście w piórku i wydaje się wam, że 

czytacie powieść, nie wiedząc, że...

Nieważne.
Gra wkrótce się skończy.
Jeszcze tylko jeden epizod...
A potem koniec.

background image

Stara pani

Przed kilkoma godzinami Kot Gracz zabrał mnie na 

spotkanie z Wąchającym Generałem i poprosiliśmy o dostęp 
do drzwi numer osiem.

CZY TO ABY ROZSĄDNE, SIR?

– Myślę, że tak. Przepuść nas.

JEDNĄ CHWILECZKĘ... NO... MAM...

Znaleźliśmy się w wielkiej sypialni. Pomieszczenie 

skąpane było w ciemnościach. Nic nie widziałem.

– Poczekajmy, aż oczy ci przywykną – wyszeptał Kot.
No więc czekałem. Trwało to ze dwie minuty. A nawet 

po ich upływie mrok rozjaśnił się zaledwie do mdłej 
ciemnofioletowej poświaty. Łoże otaczały jakieś kształty, ale 
były oblane zbyt gęstymi cieniami, by dało się je 
zidentyfikować; tylko samo łoże widziałem wyraźnie. Było 
to staromodne łoże z baldachimem na czterech słupkach, 
zasłane pożółkłą pościelą i pokryte warstwą kurzu. Na łóżku 
leżał jakiś kształt, wypiętrzający kołdrę w mały wzgórek. 
Podszedłem bliżej i ujrzałem spoczywającą na poduszkach 
głowę. Była to stara, stareńka pani o twarzy, którą tysiące 
zmarszczek poryły w doliny wieku.

– To jest panna Hobart? – spytałem.
– Bądź ostrożny. Nie wolno nam jej obudzić. Zniżyłem 

głos do szeptu.

– Ile ma lat?

background image

– Setki.
Nie mogłem oderwać od niej oczu, a kiedy przemówiła, 

jej słowa zaszemrały mi w głowie poszeptem najlżejszego 
oddechu.

– Dobry wieczór, miły panie.
Jej twarz pozostała nieruchoma, nieruchome pozostały 

jej usta, jej zamknięte oczy, jej pomarszczone czoło. Kot 
delikatnie tracił mnie w ramię. Powiedziałem wiec do niej 
cicho:

– Dobry wieczór... panno Hobart.
Jej twarz stanowiła kompozycję cieni. Przestawałem 

słyszeć jej oddech.

– To właśnie będzie twoim zajęciem, Skrybo. Kiedy ja 

się skończę. Obejrzałem się na Kota Gracza, ale w 
panującym mroku ledwie go widziałem.

– Jak to, skończysz się?
– Nic nie trwa wiecznie.
– Nawet w Wurtcie?
– Nawet w Wurtcie.
– Co miałbym robić?
– Dbać o to, żeby się nie obudziła. Jeszcze nie pora.
– Co by się stało?
– Jesteśmy tam wszyscy, Skrybo. W głowie panny 

Hobart. Cały Wurt. Tam się to wszystko zaczęło. Rozumiesz?

– Rozumiem.
– Zachowuj się cicho. Zachowuj się bardzo, ale to 

bardzo cicho.

Dobrze. Dobrze...

...chłopiec wysuwa piórko z ust.

background image