background image

Magazyn Literacki  

 
 

Fenix 

 
 

6 (106) 2001 

background image

Opowiadania 
Maja Lidia Kossakowska 
Żarna niebios 
 
KirBułyczow 
Zagraniczny agent kosmiczny 
 
Grzegorz Trębicki 
Królowa śniegu, królowa piasku.. 
 
PUBLICYSTYKA 
Jarosław Grzędowicz 
Jak rozmawiać o pogodzie 
 
Michał Studniarek 
Wywiad ze Zbigniewem Kasprzakiem 
 
Eugeniusz Dębski 
Diabelski Łowca contra Dracula 
 
Tomasz Kołodziejczak 
Optymizm niewolnika 
 
Maciej Nowak—Kreyer 
Elfy, Krasnoludy i inne demony 
 
Andrzej Zimniak 
Dobre czasy dla pisarzy 
 
Jarosław Grzędowicz, Michał Studniarek 
Z Ansibla 
 
BAZAR 
Notki o książkach 
 
Feliks W. Kres 
Gdy nadjedzie osobowy z Gliwic do Krakowa 
 
BIOGRAMY 
Notki o autorach 

background image

J

AK ROZMAWIAĆ O POGODZIE

 

 
Ładna  dziś  pogoda,  prawda?  Kiedyś  był  to  tradycyjny  początek  niezobowiązującej 

konwersacji. Obecnie, zrobiwszy taką uwagę, możesz być pewnym, ze rozmówca potraktuje 
cię jak obłąkańca. Pogoda? Ładna‖? A co to niby znaczy? 

Pogoda, zwłaszcza latem, nigdy nie jest ładna. Dzięki staraniom mediów wszyscy mają do 

aury  taki  stosunek,  jak  ów  kmieć,  z  którym  rozmawiałem  kiedyś,  pijąc  piwo,  pod  jakimś 
wiejskim  sklepem.  „Jak  będzie  padało,  to  wszystko,  panie,  zgnije.  Jak  będzie  sucho,  to 
wyschnie. A jak nie będzie ani tak, ani tak, to przyjdzie, panie, robak i wszystko zje.‖ 

Zmuszony  byłem  niedawno  zanurzyć  w  tej  problematyce,  pisząc  artykuł  o  klimacie 

przyszłości i ze zdumieniem stwierdziłem, że w tej, wydawałoby się, oczywistej kwestii, nie 
podobna  dojść  do  ładu,  podobnie  jak  w  każdej  innej.  Każdy  wie,  co  to  efekt  cieplarniany. 
Człowiek spala ropę i węgiel, powstałe z tego gazy na czele z dwutlenkiem węgla wędrują do 
atmosfery i tam blokują wypływanie promieniowania podczerwonego w kosmos. W efekcie 
robi  się  coraz  cieplej,  więc  stopnieją  czapy  polarne  jak  w  „Waterworld‖,  poziom  oceanu 
podniesie się i ocaleje tylko Kevin Kostner na jachcie regatowym z odpadów żelaznych i Denis 
Hopper na dziurawym wraku „Exxon Valdese‖. Proste. 

Akurat. 
Okazuje się, że nic nie jest proste. Podają nam co chwilę, jak to średnia temperatura Ziemi 

wzrosła  z  powodu  przemysłowej  emisji  CO

2

,  a jak  głębiej  pogrzebać  to  okazuje  się,  że  nie 

wiadomo  w  stosunku  do  czego  wzrosła.  Skąd  wiedzą,  jaka  panowała  temperatura  przed 
wynalezieniem  pomiarów?  Z  rdzeni  lodowych,  pobieranych  na  Antarktydzie  i  w  Arktyce. 
Potem znowu okazuje się, że według wcale licznej grupy glacjologów takie obliczenia nic nie 
są  warte.  Tego  lodu  nawet  nie  sposób  dokładnie  wydatować,  ale  zwolennicy  teorii  zmiany 
klimatu podobno zwykli publikować tylko takie wyniki, które im pasują do modelu. 

Podobnie jest z samym pomiarem. Istnieją kompetentne badania, z satelitarnym pomiarem 

temperatury włącznie, z których wynika, że nie tylko zrobiło się cieplej, ale wręcz zimniej. I 
bądź  tu  mądry.  Z  tego,  co  spisano  w  ciągu  kilkuset  lat  z  termometrów  także  wynika,  że 
przynajmniej tu, w Europie, jest coraz zimniej. Potem okazuje się, że okres międzylodowcowy 
trwa  już  dostatecznie  długo,  by  spokojnie  mógł  przyjść  kolejny  glacjał.  Do  tego  dochodzi 
cykliczność zmian klimatycznych. Cykle solarne, lunarne, orbitalne, każdy o własnym okresie i 
własnym wpływie. Zwolennicy ciepła wskazują na modele komputerowe pogody, zwolennicy 
naturalnych fluktuacji na fakt, że te modele nie przewidują miliona czynników, a gdy model 
Brytyjskiego  Towarzystwa  Meteorologicznego  wzbogacono  o  wpływ  chmur,  to  zaraz  się 
okazało, że nie ma żadnego wzrostu temperatury. I tak w kółko. 

Czyli, jak to będzie w przyszłości? 
Będzie za gorąco. 
Albo będzie za zimno. 
Albo przyjdzie, panie, robak i wszystko zje. 
Nie wiem, kto ma rację, warto natomiast zwrócić uwagę, że media nie mają najmniejszych 

wątpliwości.  „Administracja  Busha  stwierdziła,  że  katastrofalne  zmiany  klimatu  i  globalne 
ocieplenie mają jeszcze szerszy zasięg, niż przypuszczano.‖ 

A  za  oknem  ołowiane  niebo,  lodowaty  wiatr,  pod  kurtką  sweter  i  zanosi  się  na  kolejne 

deszczowe, zimne lato. 

Efekt cieplarniany. 
Obawiam  się,  że  klimat  przyszłości  będzie,  jaki  zechce,  i  tak  samo  będzie  w  najbliższej 

przyszłości — takiej, do jakiej wysyłam ten tekst niczym kapsułę czasu. W chwili, kiedy go 
piszę ani ja, ani wy nie wiecie w jakiej sytuacji was dopadnie. Będziecie smażyć się na plaży, 
dzierżąc  w  opalonej  dłoni  szklaneczkę  ozdobioną  taką  maleńką  parasolką,  czy  będziecie 

background image

dygotać, patrząc przez okno, moskitierę namiotu, bulaj, czy dziurę w kapturze na mokre liście i 
strugi deszczu siekące wodę? Na szczęście za chwilę skończycie ten tekst i przewrócicie stronę. 
A dalej zacznie się „Fenix‖, który może wam uratować nawet najbardziej deszczowy urlop. 

A jeżeli jest ładnie, równie dobrze możecie zabrać go na plażę. 
Miłych wakacji! 
 

Jarosław Grzędowicz 

background image

N

IE CHCĘ I NIE MOGĘ UCIEC OD FANTASTYKI

 

 
27  kwietnia  gościł  w  Warszawie  rysownik  komiksowy  Zbigniew  Kasprzak,  twórca  m.  in. 

ośmiu odcinków serii o Yansie Mimo iż dzień ów byt dla autora bardzo pracowity, znalazł czas 
na wywiad dla „Fenixa”. Udzielił go w jednym z warszawskich Empików, podczas spotkania z 
fanami,  jednocześnie  rozdając  na  świeżo  wydanym  albumie  „
Yans:  Oblicze  potwora‖ 
autografy, okraszane portretami Yansa, Orchidei i Mahonii. 

 
Kiedy pan stwierdził, że chce rysować komiksy? 
Zbigniew  Kasprzak
:  Trudno  powiedzieć.  Jako  dziecko,  byłem  zafascynowany  tym,  co 

wpadało  mi  w  ręce,  a  wpadało  niewiele,  bo  wtedy  komiksów  w  Polsce  prawie  nie  było. 
Pierwszy  raz  powiedziałem  sobie,  że  chce  tworzyć  komiksy  chyba  jako  student  ASP,  ale 
możliwości rysowania były raczej skromne. Na szczęście w owym czasie, a była to połowa lat 
siedemdziesiątych, pojawił się magazyn „Relax‖. Dzisiaj, z perspektywy czasu, wydaje się, że 
była to bardzo ograniczona oferta, ale mogliśmy się tam sprawdzać jako autorzy, zdobywać 
doświadczenie konieczne w pracy, która, wbrew pozorom, wcale nie jest najłatwiejsza. Chyba 
wtedy po raz drugi stwierdziłem, że chcę rysować; redakcja „Relaksu‖ umożliwiła mi pracę „w 
komiksie‖, a ja stwierdziłem, że to zajęcie dla mnie i to nie tylko jako przelotna efemeryda, ale 
na dobry kawałek życia. Jednak w polskich warunkach, ani w owych czasach, ani chyba teraz, 
nie jest to dla większości autorów zajęcie możliwe do wykonywania jako jedyne. 

Pierwszym  dłuższym,  opublikowanym  przez  pana  komiksem  był  bodajże  „Człowiek 

bez twarzy”, który ukazywał się w „Fantastyce”. Jak pan wspomina ten okres? 

ZK:  To  był  jeden  z  pierwszych  moich  komiksów.  Bardzo  sympatyczne  przeżycie  —  w 

owym czasie pracowała w tym piśmie bardzo dynamiczna, młoda ekipa Oni chcieli komiksu, 
lansowali komiks jak tylko mogli. Szkoda, że autor scenariusza, Andrzej Krzeptowski, już nie 
żyje. Znakomicie się przy nim bawiliśmy, wyszła nam groteska, szalona, odjazdowa historia. 
Takie było założenie „Człowieka‖, a ja na to poszedłem. Powiedziałem sobie: czemu nie zrobić 
„perskiego  oka‖  w  stronę  odbiorcy?  To  była  duża,  być  może  niekontrolowana,  partia 
przyjemności,  ale  z  tego  okresu  zachowałem  jak  najlepsze  wspomnienia.  Choć  może 
umiejętności nie zawsze mieliśmy odpowiednie do tego, co chcieliśmy zrobić. 

Ilustrował pan kwartalnik historyczny „Arsenał polski”, rysował komiksy historyczne, 

malował okładki do gier strategicznych. Czy historia jest pańskim hobby? 

ZK:  Tak,  zawsze  uciekałem  od  rzeczywistości.  Jakoś  tak  się  złożyło,  że  była  to  albo 

fantastyka,  albo  historia.  Zresztą,  komiks  jest  sztuką  ucieczki  od  rzeczywistości  w  świat 
urojony.  Nawet  jeśli  traktujemy  jakiś  temat  bardzo  serio  i  pozornie  jest  on  zbliżony  do 
rzeczywistości, to jednak jest jej odreagowaniem, troszeczkę taką terapią. Tematy historyczne 
lub  fantastyczne  pozwalały  mi  od  rzeczywistości  uciekać.  Teraz,  po  iluś  latach,  mam  coraz 
większą ochotę do tej rzeczywistości wrócić, ale spojrzeć na nią inaczej. Wtedy wydawało mi 
się, że nie rysowanie rzeczywistości (która, przyznajmy, nie była najciekawsza) to jakiś sposób 
na ucieczkę od niej. 

To pytanie było chyba bardzo często panu zadawane, ale niestety musi paść: jak doszło 

do tego, że przejął pan rysowanie serii o Yansie? 

ZK: Doszło banalnie prosto: mój przyjaciel Grzegorz Rosiński nie miał czasu kontynuować 

„Yansa‖ z uwagi na ogromny sukces „Thorgala‖, który w owym czasie bardzo poszedł w górę 
w  rankingach.  Moje  plansze  eksponowane  były  na  festiwalu  w  szwajcarskim  Sierrę; 
zaproszono tam (w dużej mierze z inicjatywy Rosińskiego) grupę polskich autorów, znalazłem 
się tam i ja. Rosiński zobaczył moje rysunki i powiedział: „Słuchaj, to jest niewiarygodne, to 
jest to, czego szukałem. Rysujesz w taki sposób, że mógłbyś doskonale dać sobie radę np. z 
serią  <Yans>.  Czy  to  by  cię  nie  interesowało?‖  Nie  powiem,  byłem  zaskoczony.  W  owym 

background image

czasie  szalenie  interesowałem  się  fantastyką,  byłem  zanurzony  w  niej  po  uszy. 
Odpowiedziałem:  „Bardzo  lubię  tę  serię,  to  ogromny  zaszczyt‖.  Trzeba  się  jeszcze  było 
przedstawić,  zaprezentować  moje  umiejętności  wydawcy  serii.  Pojechałem  zatem  do  Belgii, 
gdzie  wówczas  mieszkał  Rosiński,  i  razem  narysowaliśmy  piąty  album

*

.  Tym  albumem 

przetarłem  sobie  szlak:  wydawca  był  zadowolony,  wręcz  zachwycony,  nie  byli  w  stanie 
rozpoznać,  kto  co  rysował.  Był  to  dowód,  że  akceptują.  Podpisali  umowę  i  tak  się  ta  cała 
awantura zaczęła. 

Właśnie,  jak  wspomina  pan  współpracę  z  Grzegorzem  Rosińskim  przy  rysowaniu 

„Prawa Ardelii”? 

ZK:  Wspomnienia  mam  znakomite.  Grzegorz  starał  się  podzielić  doświadczeniem,  bo  to 

natura  bardzo  szczodra  i  hojna.  Między  nami  jest  czternaście  lat  różnicy,  więc  ja,  będąc 
młodym  plastykiem,  mogłem  czerpać  z  jego  wielkiego  doświadczenia.  Popchnął  mnie  pod 
względem zawodowym o niezłych parę lat do przodu; to było bardzo dobre doświadczenie i 
cenne spotkanie. 

Czy lubi pan literaturę fantastyczną i jakich ma pan ulubionych autorów? 
ZK
:  Teraz  mało  czytuję.  Kiedyś  pojawił  się  u  mnie  przesyt  tym  rodzajem  literatury, 

zniechęciło  mnie  wszechobecne  fantasy.  Lubię  niezmiennie  jednego  największego,  który  w 
sumie też przekornie się tej literatury wyrzekł, czyli Lema. Moje pokolenie (ci, którzy sięgali 
po fantastykę) było chyba przez mego kształtowane; Lem powiedział, że fantastyka to był tylko 
pretekst,  aby  przekazać  coś  innego.  Ja  sądzę, że to  zawsze  jest  pretekst, aby  przekazać  inne 
treści,  bo  jeśli  rzecz  się  ogranicza  ‗  tylko  do  dekoracji,  to…  tu  właśnie  znajduje  się  część 
odpowiedzi  na  pytanie:  w  pewnym  momencie  znalazło  się  w  literaturze  fantastycznej  zbyt 
wiele  dekoracji,  a  za  mało  krytycznego  wymiaru  ludzkiego  i  mnie  już  ta  zabawa  przestała 
wciągać. 

Czy mógłby pan zdradzić, co czeka Yansa i jego rodzinę w najbliższej przyszłości? 
ZK
: Nie chciałbym wyciągać jakichś globalnych wniosków, bo oni mają się dość dobrze, 

ale  ciągle  są  na  krawędzi  jakiejś  katastrofy,  bo  taki  jest  świat,  w  którym  żyją.  Jest  pewna 
dziwna przygoda, ale ponieważ polski czytelnik poznaje najnowsze albumy „Yansa‖ z pewnym 
poślizgiem, więc nie zna też postaci, które wprowadziły się do rodziny. Nadmienię tylko, że 
przygód Yansa i Orchidei jest coraz mniej, pojawia się za to więcej wątków pobocznych. Polski 
odbiorca  musiałby  znać  dwa—trzy  ostatnie  albumy,  żebym  mógł  w  sposób  logiczny 
wytłumaczyć  treść  następnego.  Nosi  on  tytuł  „Amazonki‖;  wolałbym,  żeby  resztę  czytelnik 
odkrył sam. 

Oprócz „Yansa” rysuje pan również cykl „Las Voyageurs”, którego akcja toczy się na 

Dzikim Zachodzie. 

ZK:  Jak  na  razie,  ukazały  się  dwa  albumy.  Wydawca  tak  nalegał  na  kontynuowanie 

„Yansa‖,  że  nie  znalazłem  czasu  na  dalsze  rysowanie  „Les  Voyageurs‖.  W  polskim 
tłumaczeniu  byliby  to  „Podróżnicy‖  —  ale  jest  to  przekład  dość  niefortunny,  gdyż  les 
voyageurs 
to termin oznaczający zawód, wykonywany w Kanadzie. To byli ludzie przejmujący 
od traperów skóry upolowanych zwierząt i zwożący je drogą wodną na wybrzeża morza. Nie 
znaleziono  lepszego  określenia,  bo  oni  podróżowali  wzdłuż  całej  Kanady.  Temat  był 
fascynujący, ale propozycja na trzeci scenariusz nie była pociągająca, więc zawiesiłem pracę i 
zająłem się innym projektem. Nie przypuszczam, żebym szybko do „Podróżników‖ wrócił. 

Może pan powiedzieć coś na temat tego nowego komiksu? 
ZK
: To jest projekt realistyczny z lekkim dotknięciem fantastyki, bo od tej fantastyki uciec 

nie chcę i nie mogę. Rzecz jest osadzona w świecie realnym i niekiedy brutalnym, gdzie dzieją 
się sprawy ludzi zwykłych i mniej zwykłych. Natomiast w pewnym momencie dzieje się coś, 
co każe nam na ten świat spojrzeć inaczej. W ogóle jest to historia prawie kryminalna, zupełnie 

                                                 

*

 „Prawo Ardelii‖ — przyp MS 

background image

inny gatunek niż „Yans‖. To efekt mojej chęci oderwania się od rutyny i spróbowania czegoś 
innego. 

Czyli w jakiś sposób realizuje pan swoje marzenie o narysowaniu historii, która nie 

jest tylko I wyłącznie dziełem historycznym ani fantastycznym. 

ZK: Znalazł pan odpowiedź na pytanie, które mnie dręczyło od pewnego czasu. Chciałem 

wreszcie zrobić coś, co jest „trzecią drogą‖ (co nie znaczy, że jedyną — nie bądźmy tacy serio); 
to  jeszcze  jeden  pretekst,  aby  zabawić  się  samemu  i  zabawić  czytelnika.  To  jedna  z  wielu 
propozycji —mam nadzieję, że będzie ich więcej. 

Nie kusi pana, aby narysować historie, na sześć–osiem plansz, taką jak „Eksponat AX” 

czy „łzy Bałtyku”? 

ZK: Tak. Mówi się, ze rysownik musi wytrzymać czterdzieści sześć plansz

*

. Trochę tęsknię 

za takimi krótkimi historiami, ale ciągle nie znajduję odpowiedniego momentu. Dlatego sądzę, 
że zrobię coś takiego jako historię autorską. Jestem zwolennikiem współpracy ze scenarzystą, 
ale mam parę pomysłów, które być może zrealizuję w formie krótkiej opowieści. 

Pamiętam,  że  kiedyś  ilustrował  pan  książkę  „Opowieści  gęsiego  pióra”  —  historię 

Polski dla dzieci. Połączył pan tam dwie techniki: realistyczną, którą malował pan tła i 
uproszczoną,  nazywaną  przez  Amerykanów  semi–Hunny,  którą  byli  rysowani 
bohaterowie książki. Chciałby pan jeszcze powtórzyć taki eksperyment? 

ZK:  Niewykluczone,  zresztą  autor  książki  dzwonił  do  mnie  do  Brukseli,  proponując  mi 

zilustrowanie  ciągu  dalszego.  Nie  bardzo  mogłem  w  owym  czasie  wrócić,  więc  nie  dałem 
jednoznacznej odpowiedzi. Wówczas on troszeczkę zmarkotniał i nie podjął tematu na nowo. 
Było to również uzależnione od wydawcy, więc być może coś nie zadziałało na tej linii. Samo 
doświadczenie było bardzo śmieszne i przyjemne; możliwe, że kiedyś powstanie ciąg dalszy, 
bo tekst już jest. 

Czy podczas rysowania słucha pan Jakiejś muzyki? 
ZK 
Słucham dużo bardzo różnej muzyki Czasem jest to radio z czymś aktualnym, czasem 

muzyka z mojej młodości, ale się nie ograniczam Mało słucham muzyki poważnej, częściej jest 
to  jakiś  dobry  rock,  muzyka  ilustracyjna,  elektroniczna  Od  „Pink  Floyd‖,  przez  „Tangenne 
Dream‖, jakiś hard rock, inne grupy, jak „R EM‖— jest tego mnóstwo, więc trudno wyliczyć 
wszystkie  —  aż  do  Vangelisa  czy  Sade  To  muzyka  popularna,  która  się  sączy  z  głośnika, 
przechodzi  przez  głowę,  jest  doskonała  technicznie,  wprowadza  w  dobry  nastrój  Nawet  nie 
skupiając  się  na  niej,  nabieram  wigoru,  chęci  do  pracy,  albo  tez  poddaję  się  pewnym 
nostalgicznym  nastrojom  Mozę  mój  gust  muzyczny  nie  jest  zbyt  wyrafinowany,  ale 
odpowiadam w sposób szczery. 

Jaka jest pańska opinia na temat modnego obecnie kolorowania komiksów techniką 

komputerową? „Yans” kolorowany jest w sposób tradycyjny, ręcznie. 

ZK: Autorem koloru jest moja żona, więc dzielimy zadanie. Lata temu robiłem wszystko 

sam, teraz mogę skorzystać z pomocy zony, która ma wykształcenie plastyczne i „czuje‖ to, co 
robię Ma do niej zaufanie również Grzegorz Rosiński — dlatego ona tworzy też kolorystykę 
„Thorgala‖  Nie  jestem  specjalnym  zwolennikiem  komputerowego  koloru  we  wszystkich 
historiach.  Jest  to  metoda  bardzo  skuteczna  w  przypadku  komiksu  humorystycznego, 
uproszczonej kreski, gdzie w ten sposób można znacznie lepiej niż ręcznie położyć kolor czy 
dać roztonowania poprawiające rysunek. Uważam, że nie wszystkie środki oferowane przez 
grafikę  komputerową  można  wykorzystywać,  jeśli  chodzi  o  rysunek  realistyczny  wówczas 
staje się on nieco schematyczny. 

Dziękuję za rozmowę. 
 

Rozmawiał Michał Studniarek 

                                                 

*

 objętość typowego albumu — przyp. MS 

background image

B

IBLIOGRAFIA KOMIKSÓW 

Z

BIGNIEWA 

K

ASPRZAKA

 

 
„Eksponat AX‖, w „Fantastyka 1982 (później w zbiorze „Ogień nad tajgą‖, Warszawa 1982) 
„Łzy Bałtyku‖ (w zbiorze „Ogień nad tajgą ), Warszawa 1982 
„Regenerit (w zbiorze „Ogień nad tajgą‖) Warszawa 1982 
„Człowiek bez twarzy‖, w „Fantastyka‖ 1984 
„Bogowie z gwiazdozbioru Aquariusa‖, cz 1, 2 Warszawa 1985 
„Zagłada Atlantydy‖, cz 1 2, Warszawa 19861988 
„Gość z kosmosu‖ cz 1, Warszawa 1986 
„Zbuntowana‖, cz 2, Warszawa 1986 
„Krzysztof Kolumb i odkrycie nowego świata‖ (w zbiorze „Fortuna Amelii‖), Warszawa 

1986 

„Podróże Jamesa Cooka‖ (w zbiorze,Bambi‘), Warszawa 1987 
„Magellana okrążenie świata‖ (w zbiorze „Wygnaniec‖), Warszawa 1988 
„Tajemnice Wyspy Wielkanocnej‖, Warszawa 1989 
„Wielcy  podróżnicy‖  (wznowienie  w  jednym  albumie  komiksów  „Krzysztof  Kolumb  i 

odkrycie nowego świata‖ 

„Magellana okrążenie świata‖, „Podróże Jamesa Cooka‖), Warszawa 1991 
Seria „Yans” 
Tom 5: „Prawo Ardelli‖ (wspólnie z Grzegorzem Rosińskim), w „Komiks‖ 1990 
Tom 6: „Planeta czarów‖ (wspólnie z Grzegorzem Rosińskim), w „Świat Komiksu‖ 1998 
Tom 7: „Dzieci nieskończoności‖ (wspólnie z Grzegorzem Rosińskim), Warszawa 2001 
Tom 8: „Oblicze potwora‖, Warszawa 2001 
Tom 9: „La Princesse d Ultis‖, Brussel 1997 
Tom 10: „Le penel arc–en–ciel‖ Brussel 1998 
Tom 11: „Le secret du temps‖, Brussel 1999 
Tom 12: „Le pays des abysses― Brussel 2000 

background image

Maja Lidia Kossakowska 

Ż

ARNA NIEBIOS

 

Wiedzcie, że nad każdym źdźbłem trawy stoi anioł i nakazuje mu „Rośnij!”. 

 
Umierał.  Wiedział  o  tym.  Z  każdą  chwilą  stawał  się  coraz  słabszy.  Suka,  pomyślał. 

Wynajęła świetnych skrytobójców. Nigdy by nie przypuszczał, że cios zatrutym nożem padnie 
z  rąk  małej  żebraczki,  szarpiącej  go  za  płaszcz.  Przetrącił  jej  kark,  ale  co  z  tego?  Czuł  jak 
trucizna  pali  mu  wnętrzności,  szumi  gorączką  w  głowie.  Nogi  odmawiały  posłuszeństwa,  a 
świat rozmazywał się przed oczami i przekręcał pod dziwnym kątem. 

— Och, Suka! — jęknął. Powoli opadł na kolana. Palce poszorowały po nierównych cegłach 

muru,  ale  nie  znalazły  żadnego  oparcia.  Z  rozpaczą  zdał  sobie  sprawę,  że  nie  doniesie 
wiadomości. 

— Panie, błagam, pomóż mi! — szepnął i zapadł w ciemność. 
 

*

 

*

 

 
Zamknęła oczy. Dzięki temu nie musiała patrzeć na biały sufit i seledynowe ściany, na małą, 

sterylną salkę, do której ograniczał się teraz jej horyzont. 

Pod powiekami zapiekły ją łzy. Wciąż jeszcze potrafiła płakać. To oznaczało, że szok nie 

minął  do  końca.  Nadal  czuła  rozgoryczenie,  złość  i  bezradność,  ale  to,  co  było  naprawdę 
straszne, jeszcze do niej nie dotarło. Czaiło się na razie w kątach pokoju, w cieniu za drzwiami, 
czekając i dysząc jak wielkie, oszalałe zwierzę. Czasami czuła jego oddech na twarzy i wtedy 
rodziła się w niej ochota do krzyku, a raczej wycia, o tak, wycia, które pozwoliłoby dopuścić do 
siebie prawdę, zrozumieć ją i nie zwariować. Milczała jednak, zaciskając zęby, rozpaczliwie 
broniąc się przed faktami. I ciągle przecież potrafiła płakać. 

Nie potrafiła jednak przewrócić się na drugi bok, ani poruszyć nogami. Nie tak dawno, kilka 

tygodni, czy może dni temu, mogła jeszcze swobodnie poruszać nogami. Nie tak dawno, kilka 
tygodni,  czy  może  dni  temu,  mogła  jeszcze  swobodnie  ruszać  rękami,  ale  już  nie  teraz.  A 
przecież lekarze, wszyscy ci profesorowie i specjaliści o uspokajających, budzących zaufanie 
głosach zapewniali ją, że z czasem będzie lepiej. Padały same fachowe określenia, a ona wciąż 
nie  umiała  pojąć  dlaczego  ma  cieszyć  się  z  szansy,  że  resztę  życia  spędzi  na  wózku 
inwalidzkim. Nadal jest nadzieja, że nie będzie pani do skończenia świata leżeć w łóżku, jak 
wielka, bezwładna lalka. Przesadzimy panią na śliczny, chromowany fotelik na kółkach, dzięki 
któremu zmieni się pani w coś w rodzaju samochodu na baterię. To WSPANIALE, prawda? 

Najboleśniejszy był dla niej sposób, w jaki nagle się zawalił jej prywatny świat. Jak można 

zostać całkowicie sparaliżowanym po wypadku w windzie? Przecież to niedorzeczne! 

Nigdy nie lubiłam wind, pomyślała. Trzeba było słuchać intuicji. Wybuchnęła histerycznym 

chichotem,  który  przemienił  się  w  szloch.  Głos  wewnętrzny,  nakazujący  włazić  pieszo  na 
trzydzieste siódme piętro. O Boże! 

Wtem usłyszała ciche skrzypnięcie i dziwny szmer. Otworzyła oczy. Na metalowym krześle 

przy  łóżku  siedział  nieznajomy  mężczyzna.  Nie  spodziewała  się  żadnych  wizyt.  Jej  rodzice 
zmarli kilka lat temu, a starsze o kilkanaście lat rodzeństwo, siostra i brat, wpadali często zaraz 
po  wypadku,  ale  mieli  przecież  własne  rodziny,  pracę…  Przyjrzała  się  nieznajomemu.  Nie 
wyglądał  na  lekarza,  poza  tym  nie  miał  kitla.  Siedział  swobodnie,  z  nogami  wyciągniętymi 
przed  siebie  i  skrzyżowanymi  w  kostkach.  Był  wysoki,  szczupły  i  kanciasty.  Nosił  wytarte 
jeansy, podkoszulek i wyświechtaną marynarkę. I jeszcze jedno. Miał lawendowe włosy. 

Zaskoczona, wstrzymała oddech. Musiał coś usłyszeć — poruszenie, skrzypnięcie łóżka, bo 

na  pociągłej  twarzy  pojawił  się  szeroki,  szczery  uśmiech.  Wychylił  się  ku  niej  podciągając 
długie nogi pod krzesło. 

background image

— Wierzysz? — spytał. 
— W co? — szepnęła zdezorientowana. 
— No w Boga, anioły, diabły i takie tam… — zrobił nieokreślony ruch ręką. 
O Boże, jęknęła w duchu. Jakiś trzepnięty kaznodzieja! Już miała odwrócić na bo głowę — 

jedyne,  co  mogła  zrobić,  żeby  go  zignorować,  gdy  jej  wzrok  spotkał  się  z  bezmiarem 
turkusowej zieleni. 

— Pytałem czy wierzysz? — powtórzył uprzejmie. 
Te oczy nie należą do człowieka! — pomyślała w panice. Była w nich jakaś hipnotyczna siła 

i coś jeszcze, czego nie umiała określić. Szaleństwo? 

Poczuła lęk. 
— Daj spokój, Beryl. Chyba się mnie nie boisz? 
Z trudem przełknęła ślinę. 
— To pomyłka — szepnęła. — Ja nie nazywam się Beryl. 
— Oczywiście, że tak! — wykrzyknął oburzony, celując w nią długim palcem. — Przecież 

widzę! To twoje prawdziwe imię. Jeszcze go nie znasz. Ale jest ładne, co? 

Nagle błysnęła jej w głowie myśl. 
— Pan jest psychiatrą…? — zaczęła. 
— Nuriel — przerwał. — Inaczej Burza Gradowa. 
— Nie rozumiem, o czym pan mówi… 
— Tak się nazywam. Mniejsza o to. — machnął ręką. — Pomóż sobie, Beryl. Odpowiedz 

mi, tylko szczerze, czy wierzysz w Boga? 

— Czy to odpowiedni czas i miejsce na takie rozmowy?— zaczęła płaczliwie. 
Nie dał jej skończyć. Zielone oczy płonęły. 
— Pewnie, że tak! No dalej, dziewczyno, przecież to proste! 
Przypomniała sobie windę, wypadek, operację. 
— Matko Boska, czy ja wiem! — jęknęła. 
Uśmiechnął się. 
— W porządku. Matka Boska też może być. Daj mi rękę. 
Żachnęła się. 
— Niech pan ze mnie nie kpi! Jak niby mam to zrobić? 
— Zwyczajnie — powiedział. 
Wstał, podszedł do łóżka, wyciągając ku niej dłoń. Spojrzała w pochylającą się na nią twarz. 

Turkusowe  oczy  pełne  były  ciepła.  Zobaczyła  w  nich  łobuzerski  błysk,  ale  głębiej  chyba 
szczere współczucie. Przestała się bać. 

Nawet jeśli mam uszkodzony mózg i wariuję, nawet jeśli zasnęłam, to piękny sen pomyślała. 

Wyciągnęła  rękę  i  dotknęła  jego  dłoni.  Była  ciepła,  silna,  męska.  Osunął  się  dwa  kroki  od 
łóżka, pociągając ją za sobą. Spuściła nogi na podłogę, podniosła się. Poczuła chłód posadzki. 
Poprowadził ją na środek pokoju i dopiero tam rozluźnił uchwyt. 

— O mój Boże! — wykrzyknęła. — Święty Chryste, czy ja śnię?! 
— Oczywiście, że nie — uśmiechnął się znowu. — Ty chodzisz. 
Roześmiała się z radości, a potem spojrzała na niego, zmieszana i oszołomiona. Odgarnął do 

tyłu fioletowe, długie do ramion włosy. To naturalny kolor, przeszło jej przez myśl. Oczu także. 

— Kim jesteś? — spytała. 
— Już się przedstawiłem — powiedział. — Nazywam się Nuriel. Anioł Burzy Gradowej. 

Cieszę się, że cię poznałem. Jesteś śliczna, skarbie. 

—  Och  —  sapnęła  speszona.  To  nie  zabrzmiało  zbyt  mądrze,  ale  nadmiar  wrażeń 

doprowadził ją niemal do osłupienia. 

— Czemu się tak dziwisz? — wyszczerzył do niej zęby. — Myślisz, że anioł to już nie facet? 
Rzeczywiście  tak  myślała.  Mętne  wyobrażenie  o  aniołach,  jakie  wyniosła  z  dawno 

zapomnianych lekcji religii, kolęd i świętych obrazków obracały się zawsze wokół spowitych 

background image

w białe szaty, bezpłciowych, łagodnych stworzeń o złocistych lokach. Nuriel niewątpliwie nie 
był bezpłciowy, ani łagodny. 

Wpatrywał  się  w  nią  niesamowitymi,  turkusowymi  oczami,  w  których  lśniło  coś 

niepokojąco zbliżonego do szaleństwa. Polubiła go, spodobał się jej, była przekonana, że nie 
ma  zamiaru  wyrządzić  jej  krzywdy,  lecz  mimo  to  musiała  spuścić  wzrok.  Widocznie  źle  ją 
zrozumiał, bo wyraźnie spochmurniał i powiedział: 

— Nie chciałem urazić twoich uczuć, Beryl. Po prostu jestem szczery. 
Otworzyła usta, żeby zaprzeczyć, wyjaśnić, ale nie znalazła słów. Miała pustkę w głowie. 
Wtem  drzwi  otworzyły  się  z  trzaskiem.  Do  pokoju  wpadł  jakiś  ubrany  na  ciemno 

nieznajomy. 

— Nuriel! — wrzasnął ze zgrozą. — Coś ty narobił?! 
Przestraszona, cofnęła się, wpadając na anioła. Podtrzymał ją za łokieć. Poczuła na ramieniu 

silne palce, które rozluźniły się niechętnie. 

— Świadczę dobre uczynki miłosierdzia i wiary — powiedział Nuriel z cieniem drwiny w 

głosie. 

Przybyły zatrzymał się bezradnie pośrodku sali. Był nieco niższy od ogromnego Nuriela i 

miał nastroszoną czuprynę płowych jak piasek włosów. 

— O rany! — jęknął. — Wskrzesiłeś ją? 
Nuriel spojrzał na niego z politowaniem. 
— No co ty. Tego nie umiem. To zastrzeżona dziedzina pańska. 
— Chwała na wysokościach chociaż za to — mruknął przybysz. — Ależ ty jesteś naprany! 
Nuriel wzruszył ramionami. 
Nieznajomy odwrócił się do dziewczyny, jakby dopiero teraz ją spostrzegł. 
— Przepraszam — powiedział. Miał srebrne oczy, ale to nie zrobiło już na niej specjalnego 

wrażenia. — Wybacz, że cię zignorowałem i nie okazałem ci należytego szacunku. Nazywam 
się Darkiel, służę przy Bramie Południowego Wiatru. 

— Beryl — przedstawiła się odruchowo. Nowe imię stało się nagle zupełnie naturalne. 
—  Wybacz  te  wszystkie  głupoty  i  uchybienia,  jakich  dopuścił  się  względem  ciebie  mój 

przyjaciel — ciągnął. — On… hm, nie czuje się najlepiej. 

— Nie ma mowy o żadnych głupotach i uchybieniach — przerwała. — Powinnam mu raczej 

podziękować. Byłam tak przejęta, że zapomniałam. 

—  Cała  przyjemność  po  mojej  stronie  —  Nuriel  posłał  jej  kolejny  promienny  uśmiech. 

Nigdy nie spotkała mężczyzny o tak zniewalającym uśmiechu. 

Darkiel westchnął. Wyglądał na zatroskanego. 
— Co teraz zrobimy? — zwrócił się do Nuriela. 
— To zależy od życzenia damy. Masz może znajomych po tej stronie, skarbie? 
— Po jakiej stronie? — speszyła się Beryl. 
— Po naszej, to znaczy drugiej — wyjaśnił lawendowy anioł. 
— On ma na myśli to, co wy nazywacie zaświatami — powiedział ponuro Darkiel. 
—  Czy  to  znaczy,  że  umarłam?  —  spytała  spokojnie.  Ku  swemu  zdziwieniu  nie  czuła 

strachu ani żalu. 

—  Problem  w  tym,  że  nie  jesteśmy  pewni  —  srebrne  oczy  spoglądały  na  nią  ze 

zmieszaniem. — Prawdę mówiąc nic na to nie wskazuje. Nuriel po prostu przeciągnął cię na 
naszą stronę. Nie mam pojęcia w jaki sposób to zrobił. Ostatnio dzieją się bardzo różne, dziwne 
rzeczy. Pradawny porządek świata… 

— Wywrócił się do góry nogami — przerwał Nuriel niezbyt wesoło. — I nikt nie rozumie 

dlaczego. Może Pan ma już wreszcie dosyć. Strzeżcie się, kochani, myślę, że koniec czasów 
nadchodzi! 

— Zamknąłbyś się lepiej — powiedział ze znużeniem Darkiel. — Jeszcze ktoś usłyszy co 

wygadujesz. 

background image

— No to co! — w głosie wyższego anioła nagle zadrgała nuta głębokiej goryczy. — Nikogo 

już  nic  nie  obchodzi!  Mogę  powiedzieć  cokolwiek.  Mogę  powiedzieć,  że  Pan  ma  nas 
wszystkich… 

— Nuriel! — jęknął ze zgrozą Darkiel. Turkusowe oczy zabłysły. 
— Ale nie powiem, ponieważ w to nie wierzę. Nie bój się, nie zamierzam buntować się, ani 

bluźnić.  —  Na  suchej  twarzy  pojawił  się  wilczy,  ostry  uśmiech.  Nuriel  wpatrywał  się  w 
pobladłego przyjaciela.  — Ukręciłbym  łeb każdemu,  kto  powiedziałby coś takiego w mojej 
obecności, Darkielu. 

On nie kłamie, pomyślała Beryl. Nuriel odwrócił się do niej. 
— I co? Wiesz, kogo chcesz odwiedzić, dziewczyno? 
— Tak — powiedziała śmiało. — Chcę się zobaczyć z rodzicami. 
— Czy byli dobrymi ludźmi? 
— Wspaniałymi — nagle poczuła jak bardzo za nimi tęskni. — Byli wyjątkowi. Cudowni. 

Tak bym chciała ich znowu zobaczyć. Chociaż przez chwilę. 

— W porządku — powiedział. — Znajdziemy ich. 
—  Zastanów  się,  co  obiecujesz  —  wtrącił  Darkiel.  W  jego  głosie  dawało  się  słyszeć 

powątpiewanie. — W bałaganie, który powstał… 

— Zamilknij, wsteczna duszo! — Nunel uniósł ostrzegawczo palec. — Myślisz negatywnie. 
— Raczej trzeźwo — mruknął tamten z lekkim sarkazmem, ale na tyle cicho, żeby Nuriel 

nie  usłyszał.  Beryl  starała  się  nie  okazać  jak  bardzo  zawiedziona  jest  obiekcjami  Darkiela. 
Spojrzała na obu aniołów, zastanawiając się jakie nici zależności ich łączą. Darkiel zwracał się 
do  Nuriela  bezpośrednio,  ale  z  cieniem  dystansu  czy  może  szacunku,  jak  bardzo 
zaprzyjaźniony podwładny. A  Nuriel wydawał  się promieniować potężną, w  gruncie rzeczy 
dobroczynną energią, chociaż zachowywał się jakby był stuknięty. 

— Nie przejmuj się — powiedział serdecznie, lekko ściskając jej rękę — jestem pewien, że 

znajdziemy twoich bliskich. Darkiel grzeszy czarnowidztwem. 

Płowowłosy anioł uśmiechnął się kwaśno. 
Beryl poczuła, że powinna powiedzieć coś znaczącego. 
— Dziękuję, że chcecie mi pomóc — starała się, żeby jej słowa brzmiały jak skierowane do 

obu aniołów. — Jestem gotowa. 

Nuriel obrzucił dziewczynę uważnym spojrzeniem i kąciki jego ust drgnęły. 
— Nie chcę się wtrącać, skarbie, ale może lepiej ubierz się w coś stosowniejszego. W nocnej 

koszuli zmarzniesz, nie wspominając, że będziesz wyglądać cokolwiek dziwacznie. 

Beryl roześmiała się mimo woli, bo przyszło jej nagle do głowy, że ma przecież najbardziej 

anielski strój z nich wszystkich. Ubierając się, spróbowała wyobrazić sobie Nuriela spowitego 
w długą do ziemi, białą szatę, co rozbawiło ją jeszcze bardziej. 

 

*

 

*

 

 
Wzrok  Arioka  badawczo  prześlizgiwał  się  po  sylwetce  najpiękniejszej  istoty,  jaką 

kiedykolwiek  stworzono.  Lilith  w  niedbałej  pozie  spoczywała  w  łóżku,  pojadając 
kandyzowane  owoce.  Matowy  blask  pełgał  po  jej  złocistej  skórze,  a  czarne  sploty  włosów 
okalały głowę niby zadziwiająca burzowa chmura. Matka demonów, pomyślał. Co za ironia! 
Ona nie wygląda jak matka. Raczej jak skarby tego świata. 

— Jak to możliwe, że coś dzieje się za twoimi plecami, mój piękny? — odezwała się. Miała 

głęboki, słodki glos, zmatowiały leciutką chrypką. — Pozwalasz się wykorzystywać. Oni są w 
zmowie. Razjel, Michael, Asmodeusz, Azazel, Uriel i Beliel też! Nie widzisz, co się dzieje? 
Dogadali się. Wiesz jakie to może być niebezpieczne? Chcą narzucić swoją władzę wszystkim 
w  Głębi  i  królestwie.  Arioku,  to  pucz!  Zdrada!  Przecież  nie  pozwolisz,  żeby  grupka 
opierzonych  chłystków  dyrygowała  tobą,  prawdziwym  księciem  Otchłani!  Dlaczego 

background image

ignorujesz wieści moich informatorów? Dlaczego mnie nie posłuchasz? 

Posłuchałbym,  nawet  gdybyś  kazała  mi  skoczyć  do  Jeziora  Płomieni,  pomyślał,  ale  nie 

odezwał się. Lilith zmrużyła przepiękne, okrutne oczy. 

— Chodzi mi tylko o twoje dobro. O nasze dobro, ukochany. Jestem przerażona. Spójrz, cała 

drżę.  Lampka  i  jego  świta  zawsze  mieli  szalone  aspiracje,  a  teraz,  a  teraz  wyraźnie 
sprzymierzyli się z tym karierowiczem Gabrielem i jego bandą! Na Głębię, co za hańba! Chcą 
się  podzielić  władzą.  Zrobią  z  nas  niewolników!  Nie!  Zabiją  nas.  Nie  pozwolą  nam  żyć. 
Jesteśmy  dla  nich  zbyt  wielkim  zagrożeniem.  Zgładzą  nas  podstępnie,  jestem  pewna. 
Szczególnie tobie grozi niebezpieczeństwo. Lampka wie, jaki jesteś popularny. Nienawidzi cię. 
Zazdrości. Błagam, Arioku, działaj! Póki nie jest za późno. Cała Otchłań pójdzie za tobą! 

—  Oh,  Lilith  —  szepnął.  —  Nie  wiesz,  co  robisz.  Chcesz  wywołać  wojnę?  Nie  mamy 

dowodów. 

— Zdobądź je! Spotkaj się chociaż z Sarielem! Proszę! Nie lekceważ moich słów. Zrób to 

dla mnie. Spotkaj się z Sarielem. Czeka w umówionym miejscu. On też jest zaniepokojony tym, 
co knują Lampka i Gabriel. Ukochany, ja błagam! Zanim będzie za późno! 

W  głębi  duszy  Ariok  wiedział,  że  jest  oszukiwany  i  wykorzystywany,  ale  jakie  to  miało 

znaczenie? Lilith przesłaniała wszystko. W jej obecności gasły gwiazdy, a słońce stawało się 
zardzewiałą blaszką. 

— Dobrze — powiedział. — Spotkam się z Sarielem. 
Uśmiech Lilith był tak cudowny, że niemal sprawiał mu ból. 
— Wiedziałam, najdroższy! Byłam pewna, że postąpisz rozsądnie! 
Ariok  zrozumiał,  że  właśnie  zgodził  się  na  cos  równoznacznego  ze  skokiem  w  Jezioro 

Płomieni, ale dziwnym trafem wcale nie potrafił się tym przejąć. 

 

*

 

*

 

 
Nuciła niskim, melodyjnym głosem piosenkę bez słów. Z radości. O tak, miała powody do 

zadowolenia.  Ariok  nareszcie  wyszedł.  Wcale  nie  było  łatwo  go  przekonać.  Zachowawczy 
dureń!  Odnajdzie  Sariela,  lecz  wtedy  czeka  go  ciekawa  niespodzianka,  podwójna,  przy 
odrobinie  szczęścia.  Uśmiechnęła  się  złośliwie.  Jak  dotąd  wszystko  szło  zgodnie  z  planem. 
Świetnie. 

Zmyła z siebie olejek, pachnidło i makijaż. Posypała włosy popiołem. Ubrudziła twarz. Nie, 

stanowczo nie ma zamiaru jej kaleczyć. Co za dużo, to za głupio. Narzuciła na siebie surową, 
burą szatę. Włożyła rzemienne sandały. Wypróbowała w zwierciadle minę pełną skruchy i żalu. 
W głębokich, czarnych oczach pojawił się wyraz smutku i zagubienia. Przejrzała się jeszcze raz 
i aż zachichotała z uciechy. Wspaniale! Naciągnęła na głowę kaptur i wyszła. 

 

*

 

*

 

 
Beryl czuła się oszołomiona. Stali na rogu dwóch wielkich, dobrze jej znajomych ulic w 

samym  centrum.  Budynki,  sklepy,  samochody  wyglądały  dokładnie  tak  samo,  jak  zawsze, 
zmienili  się  tytko  przechodnie.  Ściślej  mówiąc,  niektórzy  przechodnie.  W  ulicznym  tłumie, 
przemieszane  z  ludźmi,  śpieszyły  gdzieś  najdziwniejsze  postaci,  anioły  o  wielobarwnych 
włosach, pokraczne gnomy, wychudłe rozczochrane strzygi, demony o tępych pyskach i blade, 
wielkookie upiory. Małe chochliki  o złośliwych  twarzyczkach ciskały w  siebie śmieciami  z 
koszy, penetrowały torebki po słodyczach i chciwie zaciągały się wyrzuconymi niedopałkami. 

Nuriel przysiadł na parapecie wystawowego okna magazynu z elegancką odzieżą dla pań. 

Wyglądał marnie. Pobladła twarz wydawała się ściągnięta grymasem wielkiego zmęczenia, a 
intensywna  zieleń  oczu  przygasła.  Darkiel  spoglądał  na  przyjaciela  z  niepokojem.  Nuriel 
pochylił  się,  przesunął  dłonią  po  twarzy.  Beryl  napotkała  jego  wzrok.  Wtedy  nabrała 

background image

przekonania, że anioł jest poważnie chory. Już jakiś czas temu zauważyła, że źle się czuje. Jego 
ruchy stały się nerwowe, poruszał się tak, jakby wałczył z oporem powietrza, wyraźnie tracił 
siły. Wyrzucała sobie, że postąpiła brzydko i samolubnie nie zwracając na to uwagi. Od wielu 
godzin błąkali się po mieście odwiedzając miejsca, z którymi byli kiedyś związani jej rodzice. 
Zaliczyli  dawny  dom  Beryl,  pracownię  architektoniczną  ojca,  ulubione  budynki,  które 
zaprojektował, które lubili razem z matką, sklepy, gdzie robili zakupi, teatr i kina, w których 
bywali,  park  gdzie  czasem  chodzili  na  spacery,  a  nawet  mieszkanie  jej  brata.  Nigdzie  nie 
znaleźli żadnego śladu, żadnej „nici, po której można pójść dalej‖, jak się wyraził Nuriel. W 
końcu dotarli na cmentarz. Między grobami snuło się kilka wylęknionych na ich widok dusz. 
Dwie przyszły sprawdzić, czy bliscy dbają o miejsca ich spoczynku. Darkiel wskazał jakiemuś 
zagubionemu chłopakowi którędy powinien iść, żeby trafić z powrotem do Pierwszego Nieba. 

Przy grobie rodziców Beryl było cicho i pusto. Nuriel pstryknięciem palców zapalił dawno 

wygasły znicz, nakreślił na ścieżce kilka dziwnych znaków, zetknął dłonie czubkami palców na 
kształt daszka i uniósł na wysokość oczu. 

— Zawołaj ich — polecił. 
Jej głos zabrzmiał jakoś wątło i słabo. Płomyk zamigotał i syknął. Beryl czekała w napięciu. 

Niepewność mieszała się z podekscytowaniem.. 

Proszę,  przyjdźcie  —  zawołała  w  myślach.  Znów  poczuła  dojmującą  tęsknotę  za 

najbliższymi.  W  ciszy  dawał  się  słyszeć  tylko  szelest  liści  i  mamrotanie  dusz,  speszonych 
obecnością aniołów. 

Nuriel, zawiedziony i zniechęcony, opuścił ręce. 
— Nie usłyszeli nas — powiedział. — Nawet nie udało mi się ich zobaczyć. 
— Spróbuj jeszcze raz — zaproponował Darkiel. 
Fioletowowłosy anioł potrząsnął głową. 
— To na nic. Jeśli nie przyszli do światła na grobie, muszą być bardzo daleko. 
Beryl z całej siły usiłowała nie wyglądać na rozczarowaną. 
— Może gdyby spytać Adriela… — bąknął niepewnie Darkiel. 
— Zapomnij — mruknął Nuriel. — On jest tak zajęty, że chyba nie wie, jak się nazywa. Nie 

ma szansy, żeby pamiętał dokąd zabrał tych, których przeprowadził na drugą stronę. 

— Jeśli nic nie da się zrobić, to może zrezygnujemy — szepnęła Beryl z wzrokiem wbitym 

w kamyki na ścieżce. Zmroziła ją myśl, że obaj aniołowie odejdą, zostawiając ją samą w tym 
dziwacznym wymiarze, którego prawideł nie rozumiała. I co teraz zrobi, nie będąc ani martwą, 
ani żywą? 

Ma wrócić do szpitala, czy raczej do własnego mieszkania, albo błąkać się po mieście niby 

jakiś kloszard—widmo? Zadrżała z lęku. 

— Daj spokój dziewczyno! — żachnął się urażony Nuriel. — Nawet o tym nie myśl! Dałem 

słowo, że ich odnajdę, więc przestań się bać! Ja dotrzymuję obietnic. Jak możesz uważać, że 
pójdę sobie, zostawiając cię samą? Musiałbym być ostatnią świnią! Ja cię w to wpakowałem i ja 
się  tobą  opiekuję.  Jestem  tutaj,  żeby  świadczyć  dobre  uczynki.  Mogłabyś  się  zdobyć  na 
odrobinę zaufania. 

— Ja… już ci ufam — powiedziała. 
Nuriel spojrzał jej uważnie w oczy, zdobywając się na uśmiech. 
— To w porządku. 
— No więc co robimy? — odezwał się milczący dotąd Darkiel. 
— Poszukamy najbliższej bramy i zabierzemy się do roboty w Królestwie — zdecydował 

Nuriel. — Chodźcie, moi drodzy. Tutaj już nic nie zwojujemy. 

 

*

 

*

 

 
Najbliższa  brama,  wiodąca  z  Ziemi  do  Królestwa  okazała  się  nadspodziewanie  daleko. 

background image

Nuriel tak wyraźnie opadał z sił, że musieli przystanąć. Darkiel i Beryl spoglądali na siebie 
bezradnie, a Nuriel nie ruszał się z parapetu. Nagle wysoko, jakby z samego nieba, odezwał się 
przeciągły,  wibrujący  ton.  Spłynął  na  miasto,  ostry  i  potężny,  niby  cień  drapieżnego  ptaka. 
Beryl  zatkała  uszy  dłońmi,  a  Darkiel  gwałtownie  poderwał  głowę.  Dźwięk  zaskoczył 
wszystkich mieszkańców drugiego wymiaru. Aniołowie, demony i strzygi zamarli, wpatrując 
się w niebo. Szalona pieśń trwała, za pierwszym tonem popłynęły następne. Nie słyszeli  ich 
tylko ludzie, podążający naprzód z obojętnymi twarzami. 

Nuriel wyciągnął rękę i wskazał na dach szklanego wieżowca po drugiej stronie ulicy. Stał 

tam ogromny, ubrany w fiolety anioł, który raz po raz dął w długą, złocistą fanfarę. 

— To Izrafael — powiedział Darkiel, osłaniając dłonią oczy, żeby lepiej widzieć. — Jest 

szalony. 

Potężna postać balansowała na samej krawędzi dachu, nie przerywając gry. Beryl poczuła 

ciarki, przebiegające po plecach. Melodia miała w sobie coś zniewalającego i destruktywnego 
zarazem. 

— Dlaczego to robi? — zapytała wstrząśnięta. 
Darkiel wzruszył ramionami. 
—  Cholera  go  wie.  Jest  stuknięty.  To  archanioł  —  dodał,  jakby  to  wszystko  wyjaśniało. 

Muzyka urwała się nagle. Archanioł rozpostarł ramiona i zaśmiał się. Na dźwięk jego śmiechu 
obaj  aniołowie i  dziewczyna wzdrygnęli się.  Izrafael  jednym,  płynnym  ruchem  odbił się od 
krawędzi dachu i skoczył w dół. Niemal dawał się słyszeć furkot złożonych lotek. W ostatniej 
chwili, prawie nad samą jezdnią, kilkoma prędkimi ruchami skrzydeł poderwał się w górę. W 
locie  przyłożył  trąbę  do  ust,  wydobywając  długi,  przenikliwy  skowyt,  a  potem  zniknął 
pomiędzy chmurami. 

— Fanfary Izrafaela ogłoszą koniec czasów — odezwał się Nuriel. — Myślicie, że ćwiczy? 
— Czy ty musisz ze wszystkiego kpić? — westchnął Darkiel. 
— Rzecz w tym, że wcale nie kpię — ponuro odpowiedział zapytany. 
Wtem zza rogu wybiegła śliczna srebrno–zielona chimera. Zatrzymała się przed Nurielem. 

Na  szyi  miała  obróżkę  z  dzwoneczkiem.  Anioł  wyciągnął  rękę,  żeby  ją  pogłaskać.  Wydała 
brzydki,  przeciągły  syk,  szczerząc  podwójny  rząd  ostrych  kłów.  Beryl  cofnęła  się 
instynktownie. 

—  To  tylko  kokieteria  —  odezwał  się  miękki  głos  za  plecami  całej  trójki.  Zaskoczeni, 

drgnęli. Dżinn w zielonej szacie i turbanie ukłonił się grzecznie. Nie spostrzegli skąd się wziął. 
Miał piękną, smagłą twarz i złote paznokcie. Przysunął się do Nuriela. Poruszał się cicho jak 
kot. 

— Jesteś w potrzebie, przyjacielu? — spytał. 
Nuriel odsłonił w uśmiechu zęby, ale jego oczy pozostały zimne niby listopadowe morze. 
— To zależy od oferty — powiedział. 
Darkiel  jęknął  i  przewrócił  oczami.  Beryl  nie  mogła  się  połapać  o  co  chodzi,  lecz  czuła 

rosnące napięcie. Dżinn jej się nie podobał. Pachniał ciężkimi, odurzającymi perfumami. Złote 
paznokcie miały końce ostre jak pazury. 

— Biała Lilia czy Płynne Srebro? — zapytał. 
— Gwiazda Blasku — powiedział Nuriel. — Najczystsza. Masz? 
Źrenice dżinna rozszerzyły się ledwo dostrzegalnie. 
— Jesteś Świetlistym? 
— A ty biografem? Masz czy nie? 
— Oczywiście, gołąbku. Ale to kosztowne upodobanie. 
Nuriel roześmiał się. Jego twarz zrobiła się ostra, wyraz ust stwardniał. 
— Myślisz, że łatwo mnie orżnąć? Obrażasz mnie. 
— Staram się pomóc. Naparstek czy fiolka? 
— Najpierw pokaż! — zażądał stanowczo anioł. 

background image

Dżinn rozchylił poły płaszcza. 
— Na litość Pańską — syknął Darkiel. — Chyba nie tutaj! 
—  Masz  rację,  skrzydlaty  —  dżinn  skinął  głową.  Okręcił  się  szczelnie  opończą  i  z 

wdziękiem odwrócił. — Spotkamy się cztery przecznice dalej, na tyłach chińskiej restauracji. 
Powiedzmy, za trzy oddechy Salomona. 

Gwizdnął na chimerę, która wpędziła właśnie jakiegoś klnącego i wygrażającego pięściami 

chochlika do studzienki kanalizacyjnej, a potem zniknął za węgłem. 

— Przepłoszyłeś go — warknął oskarżycielsko Nuriel. 
— Chyba ci odwaliło do reszty! — wrzasnął Darkiel z furią. — Co ty wyrabiasz? Widziałeś 

tamtą anielicę pod sklepem? Zauważyłeś, jak się gapiła? Oczywiście, że nie! Ale ja widziałem! 
Nie masz nawet resztek instynktu zachowawczego. Nie jesteś podrzędnym demonem, Nuriel 
Ktoś może cię rozpoznać, nie rozumiesz? Rzecz jasna nie masz zamiaru tam iść? 

— Rzecz jasna, że mam. Zresztą nikt ci  nie każe iść ze mną. Ja cię nie  trzymam.  Co ty 

myślisz? Że mnie to bawi? 

— W porządku — mruknął Darkiel z rezygnacją. — Po prostu nie chcę, żebyś się tak głupio 

podkładał. 

Beryl  przenosiła  wzrok  z  jednego  anioła  na  drugiego.  Pomyślała,  że  nie  może  przecież 

chodzić o to, co właśnie przyszło jej do głowy. 

Nuriel  pochylił  się  ku  niej.  Jego  twarz  znów  nabrała  wyrazu  znużenia,  skóra  była 

niepokojąco szara. 

— Nic się nie przejmuj, skarbie — powiedział. — Nic się nie stało. 
— Kiedy miną te trzy oddechy Salomona? — spytała. 
— Za jakieś dwadzieścia minut. 
Spróbowała się uśmiechnąć. 
— Chyba musiał być katatonikiem. 
— Miał sławę niezłego maga. Lewitował, rozkazywał dżinnom i takie tam.. 
— Rozkazywał też aniołom, niezbyt dobrze na tym wychodziły — wtrącił cierpko Darkiel. 
Kąciki ust Nuriela drgnęły. 
— Tylko aniołom niskich chórów — powiedział chłodno. 
Darkiel wydął wargi. 
— Touché! 
— Poza tym rozcinał dzieci mieczem i przelewał z pustego w próżne, dokładnie jak my teraz 

— rzekła ostro Beryl, którą zaczęła irytować ich sprzeczka. 

— Święta racja, moja piękna — przyznał Nuriel. 
— Chcesz się spotkać z tym dżinnem? — spytała. 
Skinął głową. 
— No to idziemy. 
— Jeden za wszystkich, wszyscy za jednego — mruknął nie bez sarkazmu. 
Darkiel wycelował w niego palec. 
— Ostrzegałem cię, pamiętaj! 
Lawendowłosy anioł wzruszył ramionami i wstał z parapetu. 
 

*

 

*

 

 
Na zapleczu chińskiej knajpy było brudno i pachniało przypalonym olejem. Dżinn czekał na 

nich w jednym z wąskich zaułków. Jego chimera buszowała w śmietniku, wśród kartonowych 
pudeł. Co pewien czas dawał się stamtąd słyszeć pisk duszonego szczura. 

— Masz Gwiazdę? — spytał Nuriel. 
Dżinn przytaknął. 
— Pokaż! 

background image

W  smagłej  dłoni  błysnęła  maleńka  flaszeczka  z  rżniętego  kryształu,  wypełniona 

bezbarwnym, fosforyzującym płynem. Anioł wyciągnął rękę. Flakonik błyskawicznie zniknął 
w rękawie zielonej szaty. 

— Najpierw forsa! — warknął dżinn. 
Nuriel potrząsnął głową. 
— Nie zapłacę, zanim nie spróbuję. Za kogo ty mnie masz? 
Dżinn obrzucił go złym spojrzeniem, ale ponownie wyciągnął buteleczkę i odkręcił korek. 

Pochylił ją ostrożnie, wypuszczając maleńką kropelkę na kciuk anioła. Nuriel powąchał płyn, a 
następnie polizał palec. Poczuł znajomy, gorzkawy smak. 

— Najczystsza — zapewnił go dżinn. 
— Może być — powiedział. — Ile? 
— Sześć szekli — rzucił sprzedawca. 
Nunel uśmiechnął się drwiąco. 
— Daję dwa i ani grosza więcej. 
— Rozum cię opuścił, skrzydlaty?! Powiedziałeś dwa szekle?! 
—  Zamiast  się  wydzierać,  spójrz  jakie  —  Nuriel  niedbałym  ruchem  sięgnął  do  kieszeni 

spodni. W jego dłoni pojawiły się dwa metalowe krążki, pokryte na wpół zatartymi znakami i 
pajęczyną ornamentu. 

Dżinn  rozdziawił  usta.  Łypnął  chciwie  na  pieniądze,  wysuwając  błyskawicznie  zdobną 

złotymi paznokciami rękę. Piękną twarz wykrzywił grymas pożądania. 

— Nie tak szybko! — syknął Nuriel. — Dawaj flakon! 
Buteleczka  znalazła  się  natychmiast  w  dłoni  anioła,  a  monety  znikły  w  fałdach  zielonej 

szaty. 

— Obyś ujrzał siedem rajskich bram i dziewięć ogrodów rozkoszy — wymamrotał dżinn, 

zginając się w pokłonie i pośpiesznie znikając w zaułku. 

— O to  się nie martw  — mruknął  Nuriel. Spojrzał  na przyjaciół. Beryl miała niepewną, 

zmieszaną minę, a Darkiel wyglądał ponuro. 

—  Za  Królestwo  i  wszystkich  skrzydlatych  —  powiedział,  unosząc  fiolkę  jakby  spełniał 

toast.  Z  kieszeni  marynarki  wyciągnął  misternie  rzeźbiony  nożyk  i  wbił  ostrze  głęboko  w 
przedramię. Kątem oka zauważył, że dziewczyna wzdrygnęła się. Schował nożyk, przechylił 
flaszeczkę i wylał trzy krople na skaleczenie. 

Już w momencie, gdy upuszczał pierwszą, poczuł, że coś nie jest w porządku. 
Palący  ból  w  jednej  chwili  objął  całą  rękę,  a  Nuriel  odniósł  wrażenie,  że  zderzył  się  z 

rozpędzonym Rydwanem. Potem świat wykonał kilka gwałtownych fikołków, a bruk uderzył 
go w twarz. Wokół zrobiło się ciemno. Jak przez mgłę słyszał stłumione głosy i krzyki. 

Darkiel przyskoczył do leżącego przyjaciela. 
—  Cholerny  sukinsyn!  —  jęknął.  —  Sprzedał  mu  jakieś  pieprzone,  czarnomagiczne 

świństwo! Musiał podmienić fiolki! Przecież mógł go zabić! 

Beryl uklękła obok płowego anioła. 
— Boże, co się stało? — szepnęła w popłochu. 
Darkiel obrócił ku niej wykrzywioną przestrachem i złością twarz. 
— Załadował sobie podróbę, ot co! A przecież mu mówiłem! 
Chwycił  nieprzytomnego  przyjaciela  pod  ramiona,  próbując  podźwignąć  go  do  pozycji 

siedzącej.  Dziewczyna  pospieszyła  z  pomocą.  Oparli  go  o  ścianę  najbliższego  budynku, 
między pojemnikami na śmieci. Głowa anioła opadła na prawe ramię, lawendowa czupryna 
zakryła twarz. 

— Nuriel! — Darkiel odgarnął fioletowe włosy. — Nuriel, słyszysz mnie? 
— Acha — szepnął, odrobinę rozchylając powieki. 
— Wiesz, co to było? Coś ty wziął, na pierze Metatrona?! 
— Nie wiem — powiedział z trudem. — Jest… czarne… jak cholera. 

background image

—  No  i  doigrałeś  się!  —  jęknął  Darkiel.  —  Wiedziałem,  że to  jakieś  świństwo  rodem z 

Głębi.  Czarna  magia!  Mógł  cię  szlag  trafić!  Kupować  na  ulicy!  Przecież  to  trzeba  być 
kretynem! Nie znasz jakichś bezpiecznych, pewnych źródeł? No pięknie, tylko spójrz na siebie! 
Leżysz naćpany w śmietniku! Anioł z twoją pozycją! Nuriel, ty się powinieneś leczyć! 

— Pieprzysz jak stara ciotka — szepnął Nuriel i zemdlał. 
Blady jak płótno Darkiel spojrzał na Beryl. Dziewczyna wydawała się zszokowana. 
— Jest tu w pobliżu jakiś kościół? — spytał. 
— Nie wiem, chyba nie — usta Beryl poruszyły się niemal bezgłośnie. 
—  Musimy  znaleźć  dla  niego  odtrutkę.  Na  początek  wystarczy  nawet  woda  święcona. 

Przypomnij sobie, dziewczyno! 

— Jest jeden, ale dobry kawałek drogi stąd. 
— W porządku, zaprowadź mnie. 
— Chyba nie chcesz go tak zostawić! — krzyknęła przerażona. 
— Nie mam wyjścia. Sam nie trafię. Musisz zaprowadzić mnie do kościoła. Pospiesz się! 

Tutaj mu chyba nic nie grozi. 

— No dobrze  — zgodziła się po  chwili wahania. Zrobiła kilka kroków i zatrzymała się, 

oglądając na skuloną pod ścianą postać. Darkiel pociągnął ją za rękę. 

— Nie możemy zostawić go samego w tym stanie! — jęknęła. 
— Musimy — powiedział stanowczo. — Pospiesz się, kochanie. On potrzebuje pomocy. 
— Masz rację — skinęła głową. — Dostaniemy się do głównej ulicy, a potem pierwsza w 

lewo. 

Pobiegli. Tym razem już się nie obejrzała. 
 

*

 

*

 

 
Czuł  się  fatalnie.  Miał  zawroty  głowy  i  mdłości.  Lewa  ręka  zupełnie  zdrętwiała,  choć 

jednocześnie bolała jak wszyscy diabli. Ostrożnie podciągnął rękaw. 

Ranka  od  noża  napuchła  i  rozjątrzyła  się.  Męczyło  go  pragnienie.  Oblizał  spierzchnięte 

wargi. A to skurwysyn, pomyślał o dżinnie. Podmienił flakoniki. Nawet nie miał siły go skląć. 
Spróbował wstać, ale to zadanie okazało się niewykonalne. Z wielkim trudem dźwignął się na 
czworaki, poczołgał się w stronę najbliższej uliczki, lawirując między pojemnikami na śmieci. 
Było  mu  strasznie  niedobrze.  Znów  spróbował  wstać,  czepiając  się  wysokiego  blaszanego 
kosza, ale pośliznął się na czymś i upadł, boleśnie przygniatając sobie rękę. Dwa pojemniki 
przewróciły się z brzękiem, który odezwał się tysiącznym echem w jego udręczonej głowie. 
Nuriel zaklął. Dźwignął się na kolana, a potem ostrożnie podniósł się z klęczek. Tym razem 
udało mu się utrzymać na nogach, choć przed oczami zawirowały czarne płatki. Zrobił kilka 
chwiejnych kroków i zamarł. W otwierającym się przed nim wylocie wąskiej uliczki leżał w 
kałuży  krwi  potężnie  zbudowany  anioł.  Wydawał  się  martwy.  Nuriel  zbliżył  się  powoli  i 
przyklęknął przy leżącym, którego twarz wykrzywiał grymas cierpienia. Nuriel nie znał go lub 
nie potrafił rozpoznać. Pochylił się nisko, szukając oznak życia. Wtem potężna dłoń wystrzeliła 
do przodu, a żelazne palce zwarły się na jego nadgarstku. Nuriel szarpnął się, ale za późno. 
Uścisk  na  przegubie  stał  się  jeszcze  silniejszy.  Poczuł  potężną  moc  promieniującą  od 
nieznajomego. Ogarniała go, utrudniając oddech, sprawiając ból. To archanioł! Pomyślał ze 
zdumieniem. On umiera! 

— Jesteś… Świetlistym — usłyszał urywany, ochrypły szept. — Ćpun… Hańba! Trudno… 

słuchaj. Znajdź Gabriela. Musisz. Natychmiast. Gabriela. Rozumiesz? 

— Tak — szepnął. Potężna moc archanioła dodawała mu sił, rozjaśniała umysł, niwelując 

skutki zażytej mikstury. 

— Suka… Suka wie. Dużo, ale nie wszystko. Poszczuła Srogiego Lwa… tak, poszczuła go. 

Chce, żebyśmy się wszyscy pozagryzali. On mnie nie zabił… Suka zabiła… Powtórz. Suka 

background image

zabiła piątego z szeregu! Powtórz! 

— Rozumiem. Zabiła piątego z szeregu. 
— Tak — szept przeszedł w chrapliwy świst. — Mamy, przeciek… Plan A zagrożony. Suka 

domyśla  się…  Podwójny  przeciek!  Dlatego  umieram…  rozumiesz?  Powtórz!  —  Potrząsnął 
Nurielem tak mocno, że anioł niemal jęknął. — Powtórz! 

— Plan A zagrożony. Podwójny przeciek — powiedział Nuriel. Był blady jak wapno i drżał. 

Twarz umierającego drgała z wysiłku. 

—  Powiedz  Gabrielowi…  jeden  z  naszych…  Suka  uwodzi…  i  zabija.  Piąty  z  szeregu… 

Suka… szczuje… 

Słowa zamieniły się w bełkot. Z ust i nosa leżącego popłynęła krew. Piąty z szeregu umarł z 

bolesnym przekonaniem, że nie zdążył przekazać wiadomości do końca. 

 

*

 

*

 

 
— Daleko jeszcze? — zapytał zdyszany Darkiel. 
— Kilka ulic — Beryl też brakło tchu. 
Kościół, którego szukali okazał się, niestety, na głucho zamknięty. Teraz próbowali znaleźć 

w pobliżu inny. Po pewnym czasie musieli jednak zwolnić kroku. 

— Jesteś pewien, że nic mu nie będzie? 
Srebrne oczy spojrzały na Beryl poważnie. 
— Przeżył spory wstrząs, ale jeśli nie zginął od razu, to wyjdzie z tego. 
— Nigdy nie przypuszczałam, że anioły… — zawahała się. 
—  Ćpają?  Jeszcze  jak!  Ostatnio  to  stało  się  nagminne.  Od  kilku  setek  lat  dzieje  się  coś 

niedobrego, Beryl. Tak jakby porządek świata stopniowo się załamywał. Nie wiem, jak ci to 
wytłumaczyć, nie rozumiem  dlaczego tak jest. Nikt  nie rozumie, ale wszyscy czują. Kiedyś 
przenikała  nas  Jasność,  była  zawsze  blisko,  dodawała  sił,  kierowała  nami,  leczyła, 
podtrzymywała  na  duchu.  A  teraz  Ona…  przygasła.  Właściwie  chyba  zgasła  zupełnie.  Nie 
mamy już kontaktu z Panem, Beryl. Nie potrafimy Go odnaleźć. Nie pytaj dlaczego. Nie mam 
pojęcia.  Niektórzy  aniołowie  po  prostu  czują  ten  brak,  ale  inni  cierpią  bez  Jasności.  Muszą 
szukać zastępczych środków. Większość zwraca się ku Królowej, chociaż jej cudowne, pełne 
miłości  światło  również  jest  niedostępne.  Pozostaje  moc  zgromadzona  w  miejscach,  które 
odwiedzała  na  Ziemi,  błogosławione  źródła,  przedmioty.  To  daje  na  jakiś  czas  namiastkę 
Jasności.  Ale,  jak  się  okazało,  uzależnia.  I  oczywiście  jest  surowo  zakazane.  Góra  potępia 
nawet  zwykle  nadużycie  wody  święconej.  Trudno  się  dziwić,  prawda?  Wyobraź  sobie 
błąkające się po Ziemi i Królestwie rzesze napranych aniołów. Największą kasę zbija na tym 
Głębia. Podobno łapę na handlu trzyma sam Asmodeusz. To bardzo prawdopodobne. Zdarzają 
się też takie oszukańcze kanalie, jak ten zielony dżinn. Po tylu latach brania Nuriel mógłby 
przestać być taki naiwny. 

Beryl  słuchała  uważnie.  Darkiel  spostrzegł,  że  jej  twarz  z  każdą  chwilą  robi  się  coraz 

bardziej smutna. 

— Czy Nuriel może mieć z tego powodu kłopoty? — spytała ostrożnie. 
Darkiel zastanowił się przez moment. 
— Nuriel… On jest Świetlistym. To znaczy należy do dobrze urodzonych. Ma naprawdę 

wysoką  pozycję,  ale  nigdy  się  nie  wywyższa,  nie  tak  jak  reszta.  Świetliści  to  w  większości 
zadufani  w  sobie,  bezduszni  dranie.  Nuriel  jest  inny,  sama  widziałaś.  Nie  pasuje  do  nich. 
Zgrywa  twardziela,  ale  naprawdę  to  nadwrażliwiec  o  złotym  sercu.  Dla  niego  to  musi  być 
szczególnie trudne. 

Spojrzał jej w oczy. 
— Gdyby dał się przyłapać, miałby przed sobą ciężkie przejścia — powiedział. 
— A ty? — odważyła się spytać. — Też bierzesz? 

background image

Potrząsnął głową. 
— Nie. Urodziłem się w Pierwszym Kręgu, służę tylko przy Bramie Południowego Wiatru, 

nigdy  nie  byłem  wyżej  niż  w  Czwartym  Niebie.  Jestem  nikim.  Na  swoje  szczęście  nie 
znajdowałem się należycie blisko, żeby Jasność odcisnęła na mnie piętno. 

— Darkiel — szepnęła — co powinno być w tej buteleczce? 
Uśmiechnął się smutno. 
— Woda z Lourdes — powiedział. 
 

*

 

*

 

 
Skręcili  za  róg.  Pierwszy  zatrzymał  się  anioł,  tak  gwałtownie,  że  Beryl  niemal  na  niego 

wpadła. Spojrzała w głąb uliczki i również zamarła. 

Stojący  naprzeciw  mężczyzna  nie  był  wysoki,  przy  Darkielu  wydawał  się  wręcz  niski. 

Ciemne,  długie  włosy  nosił  związane  na  karku  w  węzeł.  Smagłą  twarz  zdobiła  hiszpańska 
bródka. Otaczała go gęsta, mroczna energia. Kiedy się odezwał, jego głos przywodził na myśl 
echo w podziemnym korytarzu. 

— Kto was tu przysłał? 
—  Nikt  —  odpowiedział  Darkiel,  przesuwając  się  tak,  żeby  zasłonić  sobą  dziewczynę. 

Nieznajomy odsłonił w uśmiechu białe, drapieżne zęby. 

— W takim razie lepiej było siedzieć w domu i klepać paciorki. Teraz nie wystarczy wam 

czasu nawet na to. 

Szare  oczy  lustrowały  ich  obojętnie.  On  nas  zabije,  pomyślała  Beryl.  Czarnowłosy 

wyciągnął zza pasa sztylet, lśniący jak sopel lodu. Darkiel zacisnął dłonie w pięści, szykując się 
do desperackiego ataku. 

Uciekaj — miał właśnie szepnąć dziewczynie, gdy usłyszał odgłos szybkich kroków. Zza 

przeciwległego węgla wyłoniły się nagle dwie postaci. 

Nieznajomy  obrócił  gwałtownie,  warknął  jakieś  przekleństwo  i  rzucił  się  w  najbliższą 

przecznicę. 

— Zatrzymaj go! — usłyszeli okrzyk. 
W tej samej chwili minął ich w biegu potężny, rudowłosy anioł w skórzanej kurtce i ciężkich 

buciorach. 

—  Michael  —  szepnął  oszołomiony  Darkiel.  Beryl  przyglądała  się  drugiemu  wybawcy, 

który podchodził do nich wolnym krokiem. Miał szczupłą sylwetkę, proste, lśniące jak antracyt 
włosy, równo przycięte na wysokości szczęki. Nosił czarny, skórzany płaszcz, wąskie spodnie 
w barwie czerwonego wina i buty na grubej podeszwie. Na szczupłej, suchej twarzy o nieco za 
jasnej cerze malował się władczy wyraz. Zielone oczy zdawały się bezdenne. Pod wpływem 
wzroku przybysza Beryl poczuła zawrót głowy. 

— Przeżyliście paskudną przygodę — powiedział. — Czy którekolwiek z was wie kim był 

ten Mroczny? 

Darkiel zgiął się w niezgrabnym ukłonie. 
—  Nie  znam  go,  wasza  Jasność.  Pytał  czy  ktoś  nas  tu  przysłał.  Racz  przyjąć  wyrazy 

wdzięczności za ocalenie. 

—  Nie  zrobiłem  niczego  specjalnego.  Michael  przynajmniej  kawałek  sobie  pobiegnie. 

Idźcie w pokoju i nie zawracajcie sobie głowy. Być może będę musiał mu pomóc. 

Odwrócił się, żeby odejść, gdy Darkiel padł nagle na kolana. 
— Panie! — zawołał błagalnie. Wysłuchaj mojej prośby! 
Suchą twarz wykrzywił grymas irytacji. 
— Wstań! Nie jesteśmy w Królestwie. Nie znoszę tych służalczych ceremoniałów. Jak się 

nazywasz? 

— Darkiel. Służę przy Bramie Południowego Wiatru. 

background image

— Wobec tego dlaczego cię tam nie ma? 
Darkiel zmieszał się. 
—  Mój  przyjaciel…  zapadł  na  zdrowiu.  Miał  gwałtowny  atak  zatrucia  czarną  magią. 

Błagam, pomóż mi. 

— Kupił lewą działkę? Co za przykrość. Nie rozumiem tylko, co ja mam z tym wspólnego? 
— To Nuriel, anioł Burzy Gradowej — powiedział cicho Darkiel. 
— Nuriel? Mam dzisiaj wieczór niespodzianek. Dlaczego myślisz, że to coś zmienia? Może 

przynajmniej raz poniesie konsekwencje tego, co robi! 

— Pomóż mu — krzyknęła rozpaczliwie Beryl. — Proszę! Kimkolwiek jesteś. 
W zielonych oczach zabłysło zainteresowanie. 
— Gabriel — przedstawił się. 
Dziewczyna mimowolnie otworzyła ze zdziwienia usta. Archanioł uśmiechnął się. 
— Myślisz, że powinienem ratować mu tyłek, zakładając, że Michael sam sobie poradzi? 

Może i tak. Żebym nie zapomniał, że zajmuję się również miłosierdziem. Zaprowadźcie mnie 
do niego. 

Nie uszu nawet połowy drogi, gdy spostrzegli wysoką, kanciastą sylwetkę z fioletową plamą 

czupryny. 

— Jak miło cię widzieć na nogach! — cierpko powitał go Gabriel. — Sam się pozbierałeś? 

Tym razem doigrałeś się, Nuriel. Przyjmij do wiadomości, że jestem wkurzony! 

Na ściągniętej twarzy anioła malowało się napięcie. 
— Gabrielu, z całym szacunkiem, to nie jest najlepszy moment, żeby mnie opieprzać! — 

powiedział. — Piąty z szeregu nie żyje. Byłem przy jego śmierci. 

Gabriel drgnął. Sand! — pomyślał. Piąty z siedmiu archaniołów, stojących przed Tronem 

Pańskim. Michael miał rację. Zbyt późno zaczęliśmy go szukać. 

Spojrzał na Nuriela. 
— Mów! — rzucił prędko. 
— Powiedział, że suka poszczuła Srogiego Lwa przeciwko nam. Domyśla się prawdy. To 

ona go zabiła. Plan A zagrożony. Jest przeciek. Podwójny! Wspomniał coś o jednym z naszych, 
ale nie zdążył skończyć. Majaczył. Nic z tego nie rozumiem. 

— To i lepiej dla ciebie — mruknął Gabriel. Przesunął ręką po twarzy. Był wstrząśnięty. 

Myśl idioto — nakazał sobie. Srogi Lew? Ariok. No tak. Michael goni Arioka. Cholerna suka 
Lilith zabiła Sariela! Dlaczego? Żebyśmy nabrali przekonania, że zrobił to Ariok. Mieliśmy 
spotkać tu Arioka, a potem znaleźć ciało piątego z szeregu. Wszystko wskazywałoby na to, że 
Ariok  go zabił. W takim razie Srogi  Lew musiałby dać głowę pod topór. Po jakiego diabła 
Lilith zależy na śmierci Arioka? Knuje coś, to pewne. Święta Jasności! Jeszcze ten przeciek! 
Ktoś  z  Mrocznych  puścił  farbę,  to  było  w  sumie  do  przewidzenia.  A  kto  z  naszych?  Jeśli 
przeciek  jest  podwójny…  siedzimy  na  bombie.  Skąd  ta  Suka  wie  o  planie  A?  Myśl,  myśl, 
Gabrielu, bo inaczej Królestwo runie Ci na głowę! 

Podniósł wzrok i napotkał trzy pełne napięcia spojrzenia. 
— Jesteś pewien, że powtórzyłeś wszystko? — zwrócił się do Nuriela. 
Anioł skinął głową. 
— Tak. Nic więcej nie zdążył powiedzieć. 
— Chyba powinienem pójść w ślady Sariela — szepnął Gabriel. — Miałbym przynajmniej 

spokój. Darkiel! Natychmiast wracaj na posterunek przy Bramie. Nuriel! Zabierz dziewczynę i 
nie opuszczaj  Terenu  Królestwa. Możesz mi być potrzebny.  Gdybyś coś  sobie przypomniał 
albo zauważył, bezzwłocznie mi zamelduj. 

Sięgnął do kieszeni płaszcza. 
— Masz — podał Nurielowi płaski kryształ z wyrytym wewnątrz okiem. — To Oko Dnia. 

Dzięki niemu będziesz wiedział gdzie jestem. Chyba nie muszę wam mówić, że nigdy mnie tu 
nie widzieliście? 

background image

Wszyscy troje potrząsnęli głowami. 
 

*

 

*

 

 
— Panowie, sytuacja jest poważna — powiedział Gabriel. — Jeśli macie jakieś pomysły, 

podzielcie się łaskawie z pozostałymi. 

Zapadło głuche milczenie. Gabriel przesuwał wzrok po twarzach zebranych. 
Przy  najdalszym  końcu  stołu  ustawionego  w  podkowę  siedział  Rafael,  wierny, 

wypróbowany  przyjaciel,  archanioł  uzdrowień  o  kasztanowych,  lekko  falujących  włosach  i 
oczach ciepłych jak jesienne słońce. Wydawał się zafrasowany. Miął nerwowo rękaw skromnej 
szaty. Spośród zgromadzonych tylko on, Tammuz i Uriel ubierali się zgodnie z tradycją. Rafael 
miał szczery, łagodny charakter. Często zbyt łagodny, skonstatował Gabriel. 

Obok  siedział  Fanuel,  archanioł  pokuty.  Jego  młodzieńcza,  ascetyczna  twarz  nie  nosiła 

śladów surowości. W orzechowych oczach widniało raczej uduchowienie. Włosy koloru miodu 
nosił  krótko  obcięte.  Gabriel  nie  znał  go  dobrze  i  z  tej  racji  nie  bardzo  mu  ufał.  Archanioł 
zdawał się bardzo mało wiedzieć o regułach, rządzących Królestwem, wobec czego mógł się 
okazać niebezpieczny. To idealista, pomyślał Gabriel. Najchętniej wykluczyłby go ze spisku, 
ale Fanuel należał do siedmiu archaniołów Tronu, więc byłoby to niewykonalne. 

Miejsce  Sariela  stało  puste.  Książę  Zastępów,  Michael,  najserdeczniejszy  przyjaciel 

Gabriela,  podpierał  brodę  potężną  pięścią.  Jego  śmiała,  przystojna  twarz  okolona  bujnymi 
kędziorami  w  kolorze  szafranu,  była  zasępiona.  Spojrzenie  niebieskich  oczu  na  chwilę 
zatrzymało się na Gabrielu, usta skrzywiły się w grymasie irytacji. Widocznie Michael wciąż 
wyrzucał sobie, że nie zdołał dopaść Arioka. 

Obok Michaela siedział Uriel, najbardziej podobny do obiegowego wizerunku archanioła. 

Regent Słońca miał sylwetkę atlety, złote loki, błękitne oczy, i dumne usposobienie. Gabriel 
musiał jednak przyznać, że Uriel jest bardzo odpowiedzialny i lojalny. 

Chudy, kostyczny Razjel, Pan Tajemnic, Książę Magów, swoim zwyczajem znalazł sobie 

miejsce nieco na uboczu. Ubierał się na błękitno, a czarne, gęste włosy splatał, podobnie jak 
Izrafael,  w  długi  sięgający  końca  pleców  warkocz.  Oczy  Razjela  miały  lodowy  kolor 
akwamaryny.  Gabriel  bardzo  go  lubił  za  nieprzeciętną  inteligencję  i  sarkastyczne  poczucie 
humoru.  Razjel  był  indywidualistą.  Nie  znosił  celebry,  nie  pragnął  władzy,  kolekcjonował 
cenne księgi, zajmował się magią i literaturą. 

Po drugiej stronie stołu zgromadzili się Mroczni. Wyniosły, opryskliwy Belzebub, zwany 

Władcą  Much,  któremu  złośliwi  przeciwnicy  nadali  przydomek  „Lep‖.  Elegancki,  obojętny 
Azazel  o  fiołkowych  włosach  i  oczach,  miłośnik  polowań,  najlepszy  skrytobójca,  jaki  się 
kiedykolwiek narodził. Mocny, zwalisty Belial, najrozsądniejszy z Mrocznych, który miewał, 
niestety, ataki szału, poprzedzane długimi okresami depresji. Włosy koloni wiśni zwyczajem 
możnych  z  Głębi  wiązał  na  karku  w  węzeł.  Drobny,  smukły,  piękny  i  zepsuty  Asmodeusz, 
właściciel  wszystkich  domów  gry  i  burdeli  w  Limbo,  Przedpieklu  i  Otchłani,  stukał 
wypielęgnowanym  palcem  w  blat  stołu.  W  seledynowych,  misternie  zaplecionych  włosach 
połyskiwały  drogie  kamienie.  Asmodeusz  był  urodzonym  intrygantem,  kobieciarzem  i 
utracjuszem.  Nigdy  jednak  nie  pozwalał  sobie  na  zbędne  ryzyko.  Gabriel,  chcąc  nie  chcąc, 
musiał podziwiać jego talent do interesów i zjadliwy język. Cieszył się w duchu, że upodobania 
Asmodeusza do luksusu i rozrywek przewyższają jego żądzę władzy. 

Z chłopięcą niemal twarzą Asmodeusza kontrastował ostry, jastrzębi profil Mefistofelesa. 

To inteligentny taktyk, ocenił Gabriel, chociaż zbytnio poddaje się emocjom. Na rogu siedział 
Tammuz,  głupi,  próżny,  zadufany  w  sobie,  lecz  posiadający  liczne  grono  popleczników.  W 
końcu  spojrzenie  Gabriela  zatrzymało  się  na  siedzącym  naprzeciw,  najpotężniejszym 
Mrocznym.  Lucyfer,  Niosący  Światło,  pogardliwie  nazywany  przez  wrogów  Lampką,  miał 
mocną  szczękę,  krótko  ostrzyżone,  jasne  jak  piasek  włosy  i  oczy  w  barwie  granitu,  pełne 

background image

zimnego  blasku.  Ubierał  się  na  czarno,  starannie,  ale  bez  zbytku.  Zmierzyli  się  wzrokiem. 
Przystojna twarz Lucyfera była ponura i napięta. 

— Jeśli dobrze zrozumiałem — odezwał się — z tego, co zdążył powiedzieć Sariel wynika, 

że  jeden  z  was,  mili  Panowie  Świetliści,  jest,  że  się  tak  wyrażę,  Judaszem.  Przy  okazji, 
kondolencje z powodu nagłego zgonu piątego z szeregu. Musiało mu być ciężko odchodzić, 
mając do przekazania taką hiobową wieść. 

— Nie mamy pewności, co miał na myśli Sariel, wspominając o jednym z n a s z y c h , lecz 

to, co dotyczyło w a s  nie budzi najmniejszych wątpliwości — przerwał Gabriel z naciskiem. 

— Uważasz, że przeciek powstał z naszej strony? — warknął zaczepnie Belzebub. 
— Wcale nie uważam. Ja wiem. Razjelu, zechciej przybliżyć panom garść faktów. 
Zapadło ponure milczenie. Wywiad Razjela uchodził zawsze za przynajmniej równie dobry, 

jak Azazela. Książę Tajemnic założył nogę na nogę i odezwał się spokojnie: 

— Umierając, Sariel wspomniał o podwójnym przecieku oraz o zagrożeniu ze strony Lilith i 

jej sprzymierzeńców. Jasno i wyraźnie stwierdził, że zginął na rozkaz Suki. Lilith próbowała 
wrobić Arioka w morderstwo Sariela i tym samym zmusić nas do pozbycia się go, sugerując, że 
Srogi  Lew  wie  coś  o  naszym…  hmm,  sprzysiężeniu.  Nie  mamy  pewności  dlaczego  Lilith 
zależało na śmierci Arioka. Osobiście uważam, że chciała spreparować fałszywy dowód zdrady 
obecnych tutaj Mrocznych, sugerując ich potajemne konszachty z jednym z najpotężniejszych 
Książąt otchłani, wyłączonym z udziału w koalicji. Sariela musiała usunąć, gdyż w jakiś sposób 
dowiedział się o jej związku z Ariokiem, oraz, co najważniejsze, o tym, że Lilith ma jakieś 
informacje na temat naszego, podyktowanego wyższą koniecznością przymierza. 

— W porządku — wtrącił Mefisto — ale co to ma wspólnego z nami? 
— Zdobądź się na chwilę cierpliwości — rzekł Razjel uprzejmie. — Zaraz wyjaśnię. Otóż, 

w zaistniałej sytuacji pytania o Arioka i Sariela schodzą na dalszy plan wobec najważniejszej 
kwestii. Skąd, na szczeble drabiny Jakubowej, ta Suka w ogóle wie cokolwiek o koalicji? 

— Diabli wiedzą — burknął Michael. 
— Mylisz się, Michasiu. Nie wiedzą, chociaż walnie się do tego przyczynili. Jakiś czas temu 

Tammuz  i  Belzebub  bawili  w  nowo  otwartym,  luksusowym  burdelu  Asmodeusza  w 
towarzystwie dwóch ślicznych, głupiutkich, roztrzepanych dżiniji. Jedna ma na imię Dżamila i 
błękitną  skórę,  a  druga  Zulejka  i  nosi  Gwiazdę  Południa  wprawioną  w  pępek.  Nasi  drodzy 
Mroczni,  nie  przejmując  się  zbytnio  obecnością  panienek,  żywo  rozprawiali  o  istotnych 
kwestiach,  omawianych  na  ostatnim  posiedzeniu  koalicji.  Niestety,  obie  panie  okazały  się 
fanatycznymi  szpiegami  Suki.  Swoją  drogą,  na  twoim  miejscu,  Asmodeuszu,  staranniej 
dobierałbym personel. 

Zawrzało. Większość obecnych podniosła się z miejsc i zaczęła krzyczeć. Tylko purpurowy 

na  twarzy  Tammuz  i  popatrujący  spode  łba  Lep  zachowali  milczenie,  nie  ośmieliwszy 
sprzeciwić się faktom. 

— Dość tego! — ryknął gromkim głosem Lucyfer. — Zło już się stało. Przyznaję, jest nie do 

naprawienia. Razjelu, czy masz jakieś dowody na poparcie swoich słów? 

—  Oczywiście  —  rzekł  swobodnie  archanioł.  —  Chętnie  je  przedstawię,  ale  czy  nie 

wystarczy spojrzeć na twarze waszych przyjaciół, Tammuza i Belzebuba? 

Lucyfer  musiał  z  niechęcią  przyznać,  że  wystarczy.  Zresztą  nie  miał  najmniejszych 

wątpliwości, że Razjel jest w posiadaniu bardzo poważnych dowodów obciążających, skoro 
pozwolił sobie na tak ostre wystąpienie. 

— Nie możemy puścić płazem równie poważnej wpadki — odezwał się Uriel. — Nawet 

jeśli  wynika  z  wrodzonej  głupoty  i  braku  odpowiedzialności.  Po  jednej  mogą  się  pojawić 
następne. 

Mroczni skrzywili się. 
—  Z  uwagi  na  dobro  koalicji,  proszę,  żebyśmy  sami  mogli  zbadać  tę  sprawę  i  ukarać 

winnych — powiedział Lucyfer z miną, jakby połykał żabę. 

background image

— Z jakiej racji? — warknął Uriel. 
— Z wyższej racji — odezwał się Gabriel ze znużeniem. — W porządku, Luciu. Bawcie się 

tym sami. Jakieś sprzeciwy? 

Archaniołowie milczeli. 
— Czy nie powinniśmy w takim razie przedyskutować potrzeby wprowadzenia planu A? — 

zapytał niespodziewanie Mefistofeles. 

— Nie! — krzyknęli równocześnie Rafael i Michał. 
— Dlaczego? — Lampka oblizał wargi. — Proponuję głosowanie… 
— Nie ma mowy! Po śmierci Sariela jest nas za mało! — przytomnie zaoponował Rafael. — 

Zanim nie uzupełnimy składu żadne głosowanie nie wchodzi w grę! 

— Lepiej zastanówmy się co z Ariokem — wtrącił Michał. 
— Racja — poparł go Gabriel. — Nie możemy po prostu go zignorować. 
—  Nie  sądzicie,  panowie  —  odezwał  się  uprzejmie  Azazel,  zajęty  dotąd  czyszczeniem 

paznokci  —  że  Arioka mógłby  spotkać  drobny  wypadek,  absolutnie  losowy,  nie  mający  nic 
wspólnego z nami… 

— Na pewno nie przedtem, nim wyciągniemy z niego wszystko, co wie — rzekł Gabriel. 
— W takim razie może potem? — zaproponował Belial. 
— To, co stanie się z Ariokiem potem, jest waszą sprawą — powiedział Gabriel. 
—  Chodzi  również  o  to,  żeby  przestał  stanowić  zagrożenie  w  sposób  dyskretny.  Jego 

poplecznicy są silni, a nam, jak na razie, nie potrzeba wojny — wtrącił Razjel. 

— O to się nie martw — rzekł Belial, spoglądając znacząco na Azazela, który wyszczerzył w 

uśmiechu  zęby.  —  Umówmy  się  z  Ariokiem  w  jakimś  neutralnym  miejscu,  na  przykład  na 
Ziemi, pod pretekstem, że chcemy go wciągnąć do spisku. Potem zobaczymy. 

— Myślisz, że będzie na tyle głupi, żeby się zgodzić? — spytał Michael. 
— Na pewno. Lilith go przekona. Chce poznać prawdę o nas, nawet za cenę pułapki. 
— W którą wpadnie ktoś inny — mruknął Razjel. 
—  Dobry  pomysł  —  zgodził  się  Uriel.  —  Chociaż  pojmanie  Arioka  może  okazać  się 

niełatwe a nawet niebezpieczne. Uchodzi za niezłego zabijakę. 

— Wchodzę w to — rzekł natychmiast Michael. — Z naszej strony pójdę ja i Gabriel. W 

porządku, Dżibril? 

Gabriel  skinął  głową  i  uśmiechnął  się  lekko,  słysząc  przezwisko,  którym  ochrzciły  go 

dżinny, a Michael używał w przypływie braterskich uczuć. 

— Od nas będę ja i Belial — zawyrokował Lucyfer. 
— A ja poczekam w pobliżu — mruknął Azazel. — Na wszelki wypadek. 
— Pozwól sobie towarzyszyć — wtrącił Razjel — również na wszelki wypadek. 
— Chyba o czymś zapomnieliśmy — powiedział Mefistofeles. — Co z Lilith? Nie możemy 

jej  tknąć.  Trzy  czwarte  Wszechświata,  które  uwiodła  lub  aktualnie  uwodzi  zwróci  się 
przeciwko nam. 

—  Niech  Gabriel  się  tym  zajmie  —  odezwał  się  zjadliwie  Asmodeusz.  —  Zawsze  miał 

podejście do kobiet. 

Natychmiast powiało chłodem. 
—  Przy  okazji  —  ciągnął  niezrażony  Książę  Hazardu.  —  Zawsze  chciałem  cię  spytać, 

Dżibril, czy kiedy przekazywałeś Niewieście wiadomość, powiedziałeś Jej wszystko, o ofierze, 
krzyżu i tak dalej? 

Wszyscy archaniołowie zbledli. Belial przełknął nerwowo ślinę, a Lucyfer nie potrafił ukryć 

złości. Asmodeusz ze słodkim uśmieszkiem czekał na odpowiedź. 

Zanim Gabriel zdążył się odezwać, ozwał się uprzejmy, zimny głos Razjela. Uśmiech na 

jego twarzy wyglądał jak cięcie brzytwy. 

— Zapominasz, zdaje się, że była to D o b r a   N o w i n a . 
Lodowe oczy w kolorze akwamaryny patrzyły tak, że Asmodeusz się zmieszał. Właściwie 

background image

pożałował głupiego tekstu już w momencie, gdy go wypowiadał. 

— Nie pozwolę, żeby w mojej obecności obrażano Królową! — syknął złowrogo Michael, 

szary jak wyprane płótno. W jego źrenicach błysnęło szaleństwo. Wszyscy wiedzieli, że Książę 
Zastępów ma porywczy charakter i ciężką rękę. 

— Ktoś zapłaci za tę zniewagę! — Uriel zerwał się z miejsca. — Słono zapłaci! 
— Spokojnie, panowie — wolno powiedział Belial. — Przysięgam, że nikt nie miał zamiaru 

uchybić czci Niewiasty. Szanujemy Ją. Uwaga Asmodeusza była obraźliwa i niestosowna. 

Michael walnął pięścią w stół. 
— Dostrzeże jej niestosowność, zbierając zęby z podłogi! 
— Uspokójcie się, proszę! — Rafael zamachał rozpaczliwie rękami.  — Zapominacie, że 

Królowa nie pochwała rozlewu krwi. W żadnym wypadku! 

Nie  gorączkuj  się,  Michasiu  —  powiedział  Gabriel.  —  Jemu  chodziło  o  mnie,  nie  o 

Królową. 

—  Wybacz,  Dżibril  —  rzekł  Lucyfer.  —  Wybaczcie  wszyscy.  Przeproś  ich!  —  syknął 

wściekle do Asmodeusza. 

— Przykro mi — wymamrotał winowajca. — Nie chciałem wywoływać tej burzy. Może 

przyjmiecie  darmowe  zaproszenie  na  otwarcie  nowego  klubu  gier  w  Przedpieklu?  Będą 
najlepsze trunki i najpiękniejsze dziewczyny w Otchłani. 

— Chętnie przyjmę tylko zaproszenie na twój pogrzeb! — warknął Michael. 
— A sprawa Lilith wciąż nierozwiązana — mruknął Azazel. 
— Zajmę się nią — Gabriel uśmiechnął się krzywo. — Inaczej Asmodeusz gotów uznać, że 

moja reputacja jest przesadzona. 

Kiedy opuścili już położone na skraju Limbo tajne kasyno Asmodeusza, w którym spotkali 

się tym razem i dla bezpieczeństwa pojedynczo lub parami rozchodzili się do swoich spraw, do 
Gabriela przysunął się Rafael. Szli przez chwilę milcząc, gdy archanioł uzdrowień odezwał się: 

— Skazaliśmy Arioka na śmierć, Gabrielu. W sumie to zbrodnia. 
Zielone oczy spoczęły na twarzy Rafaela. 
— Zrównałem z ziemią Sodomę i Gomorę, obaliłem mury Jerycha, prowadziłem do boju 

Zastępy, w Dniu Końca wyleję na Ziemię rzekę krwi. Czemu miałbym się przejmować jednym 
Ariokiem? 

— Ponieważ jesteś aniołem Pańskim. Ostatnio zdajesz się o tym zapominać. 
Usta Gabriela wykrzywił przykry grymas. 
— Czy nie byłem nim, kiedy obracałem w proch Gomorę? 
Rafael zamilkł. 
 

*

 

*

 

 
Gabriel  zrzucił  z  głowy  kaptur.  W  tawernie  było  szaro  od  dymu,  śmierdziało  potem  i 

skwaśniałym  winem.  Na  kominku  płonął  suty  ogień.  W  ciemnym  kącie  izby  także  płonęła 
czerwona  jak  rozżarzona  głownia  —  ruda,  kędzierzawa  czupryna.  Dochodził  stamtąd  gwar, 
śmiechy,  trzaskanie  kuflami  i  dźwięki  pijackich  piosenek.  Gabriel  wytężył  wzrok.  Nie  ma 
wątpliwości,  tych  włosów  nie  da  się  z  niczym  pomylić.  Podszedł  do  długiego,  zbitego  z 
surowych bierwion stołu, przysunął sobie zydel. 

—  Witaj,  Samaelu  —  powiedział,  spoglądając  w  oczy  równie  zielone  jak  jego  własne, 

nakrapiane drobinami płynnego złota. 

— Gabrysiu! Co za niespodzianka! Napij się. 
Gabriel uniósł ciężki kielich, upił ostrożny łyk. Wino było wyśmienite. 
Miał nadzieję, że Samael nadal gardzi trucizną jako sposobem likwidowania kłopotów. 
—  Co  u  ciebie?  Wciąż  na  garnuszku  u  Szefa?  Bez  obrazy,  kiedyś  sądziłem,  że  stać  na 

niezależność. 

background image

Gabriel uśmiechnął się. 
— Mam jej teraz więcej, niż bym chciał, Samaelu. 
Potężny, atletyczny archanioł zepchnął z kolan śliczną demoniczkę. 
—  Koniec  zabawy,  moi  mili!  —  zwrócił  się  do  pijanych  towarzyszy  i  dziewcząt.  — 

spadajcie! Odwiedził mnie dawny przyjaciel, chcemy pogadać w spokoju. No już! — zaklaskał 
w dłonie. Towarzystwo rozeszło się niechętnie, ale posłusznie. 

Gabriel sączył wino. 
—  Wybacz,  nie  zrozumiałem,  co  masz  na  myśli?  —  Zielone  oczy  Samaela  lśniły  — 

Wypadłem z kursu. Przestałem kontestować, teraz poznaję uroki życia. Polityka mnie już nie 
bawi. 

—  Nie  chodzi  mi  o  politykę  —  powiedział  Gabriel  swobodnym  tonem  —  tylko  o  twoją 

śliczną, wszeteczną żoneczkę, tę sukę Lilith. 

Opalona twarz Samaela jakby trochę pobladła. 
— O Lilith? — powtórzył. — Skąd pewność, że to mnie zainteresuje? 
Gabriel odsłonił w uśmiechu duże, równe zęby. 
— Nie zapominaj, że jestem między innymi aniołem zemsty. 
— Nie wejdę z tobą w żaden układ, zanim nie dowiem się prawdy. Całej prawdy, Dżibril. 
— Na twoim miejscu nie byłbym taki pewny, że chcę ją znać. 
— To pierwszy warunek jakiejkolwiek współpracy. 
Gabriel wzruszył ramionami. 
— Twoje ryzyko, przyjacielu. 
Za  oknami  zapadał  zmierzch,  deszcz  rozpadał  się  na  dobre.  Bywalcy  tawerny,  jeden  po 

drugim, lądowali pod stołem, chrapiąc. Samael słuchał. 

Gdy  głos  Gabriela  umilkł,  upadły  archanioł  w  zamyśleniu  stukał  paznokciem  o  brzeg 

kieliszka. 

— No, cóż — mruknął. — Polityka chyba znowu zaczęła mnie bawić. 
 

*

 

*

 

 
Zdenerwowany,  spocony  sekretarz  zginał  się  raz  po  raz  w  ukłonach  przed  Najwyższym 

Sędzią, jednym z ośmiu Filarów Sprawiedliwości, Azbugą. 

— Racz wybaczyć, panie — mamrotał. — Jakaś możnie odziana Świetlista pragnie mówić z 

tobą.  Odprawiłem  ją,  lecz  nalega.  Twierdzi,  że  to  sprawa  najwyższej  wagi.  Mówi,  że  z 
desperacji gotowa jest wedrzeć się siłą. 

Azbuga słynął z surowości, wytrwałości i maniackiego wręcz konserwatyzmu. 
Nigdy  nie  puszczał  płazem  nawet  najmniejszych  uchybień.  Podlegali  mu  śledczy, 

wywiadowcy, prokuratorzy i kaci. Gdyby odprawił Świetlistą, mógłby mimowolnie przymknąć 
oko na jakiś występek, który odkryła. Poczucie obowiązku kazało mu zająć się tą sprawą. 

— Wprowadź ją — polecił. 
Sekretarz wycofał się, wciąż zgięty w pół. 
Anielica  ubrana  była  skromnie,  z  wielkim  poszanowaniem  tradycji  i  wyraźnym 

podkreśleniem wysokiej pozycji rodowej. Była przy tym bardzo piękna. 

Azbuga  taksował  ją  ostrym,  beznamiętnym  spojrzeniem.  Odrzuciła  zasłonę  z  twarzy,  a 

Najwyższy Sędzia zachwiał się, jakby trafił go piorun. 

— Lilith! — wyszeptał. — Matka demonów! 
Nabrał powierza w płuca i ryknął z całą mocą: 
— Precz, dziwko Otchłani! Wynoś się stąd, Mroczna Wywłoko! Precz z tego pałacu, precz z 

Królestwa, które kala samo twoje imię! Podła! Nieczysta! Wszeteczna! 

Lilith uśmiechnęła się słodko. 
— Wszeteczna, ale użyteczna — powiedział cudowny, lekko schrypnięty głos. — Przynoszę 

background image

ci  wieści,  które  powinny  cię  zainteresować.  Najwyżsi  dostojnicy  Królestwa,  najpiękniejsi 
archaniołowie, dzierżący pełnię władzy z wyroków Pana, siedmiu stojących przed Tronem, są 
nikczemnymi  zdrajcami.  Bratają  się  z  samą  śmietanką  Mrocznych,  wchodzą  w  układy  z 
Lucyferem i jego bandą. Prym wiodą oczywiście Gabriel, Michael i Razjel. Spotykają się w 
sekretnych  miejscach,  najczęściej  w  kasynach  i  domach  rozpusty  tego  zwyrodniałego 
Asmodeusza. Szykują przewrót, krwawą rewolucję, jakiej świat dotąd nie znał. Co ty na to, 
panie sędzio? 

Azbugę zatkało. 
— Skąd mam wiedzieć, że to nie podła potwarz? — wyjąkał wreszcie. 
Promienny uśmiech Lilith rozświetlił całą komnatę. 
— Będziesz mógł sprawdzić moje informacje na własne oczy. Mają się spotkać w starym 

kościele, gdzieś na Ziemi. Nie jesteś ciekawy, gdzie dokładnie? 

Azbuga był bardzo ciekawy. 
 

*

 

*

 

 
Nuriel  przedzierał  się  przez  tłum,  rozgarniając  przechodzących  silnymi  ruchami  ramion. 

Klęli,  ale  się  rozstępowali.  Anioł  próbował  przebić  się  na  schody  gmachu  sądu.  Wyrzucał 
sobie, że zabrał Beryl na Plac Niebiański, gdzie zawsze łatwo się zgubić. Tak stało się i tym 
razem.  Rozdzielił  ich  strumień  pieszych,  podążających  do  Pałacu  Gryfów.  Nuriel  miał 
nadzieję,  że  z  wysokości  schodów  dostrzeże  dziewczynę.  Przelecieć  nad  Placem  nie  mógł, 
chociaż w zdenerwowaniu rozważał i tę ewentualność, gdyż fruwanie na terenie Królestwa jest 
surowo  zakazane.  Pachołkowie  straży  skrzydlatej  dorwaliby  go  i  odprowadzili  poza  obręb 
murów, a wtedy żegnaj, Beryl! Nigdy by jej nie odnalazł. Wdrapał się na schody i odetchnął z 
ulgą.  Zobaczył  dziewczynę  kurczowo  przyczepioną  do  złotego  obelisku,  upamiętniającego 
słynny  atak  Rydwanów  w  Bitwie  o  Trzecie  Niebo.  Mądra  dziewczynka!  —  pomyślał.  Nie 
ruszaj  się  stąd.  Zbiegając  pędem  po  schodach,  wpadł  z  całym  impetem  na  wychodzącą  z 
gmachu sądu, zawoalowaną Świetlistą. Potknęła się i niemal upadła. Podtrzymał ją w ostatniej 
chwili. 

— Przepraszam — zawołał ze skruchą. — Tak mi przykro. Nic ci nie jest, pani? 
Świetlista pochyliła głowę. Jej głos brzmiał oszałamiająco słodko. 
— Zupełnie nic. Nie żywię urazy. 
Schyliła się, żeby otrzepać kraj sukni. 
— Pozwól, że pomogę — zaofiarował się Nuriel, przyklękając. 
— Nie trzeba! — rzuciła ostro. Znacznie za ostro. Chciała odwrócić twarz, ale nie zdążyła. 

Nuriel spojrzał w bezdennie czarne oczy. 

—  Nie  nagabuj  mnie,  bo  wezwę  straż!  —  warknęła  nieznajoma.  Jej  obcasy  spiesznie 

zastukały na stopniach schodów. 

Zaskoczony, przez chwile stał w bezruchu, a potem pobiegł w dół. 
— Nareszcie jesteś! — jęknęła Beryl, odrywając się od obelisku i zarzucając mu ręce na 

szyję. 

— Beryl — szepnął Nuriel — widziałem Lilith! Wychodziła w przebraniu z budynku sądu. 

Musimy natychmiast zawiadomić Gabriela. 

 

*

 

*

 

 
Gabriel krążył po pustym wnętrzu kościoła, nerwowo wyłamując palce wypielęgnowanych 

dłoni.  Czuł,  że  coś  poszło  niezgodnie  z  planem.  Więcej,  był  o  tym  przekonany.  Zaczął 
bezwiednie bawić się potężnym pierścieniem mocy z wyrytą na nim pieczęcią, który zawsze 
nosił  przy sobie. To podsunęło mu  nagłą, niezbyt  przyjemną myśl.  Skrytobójca, który zabił 

background image

Sariela na rozkaz Suki, mógł, korzystając z tego, że archanioł stracił przytomność, odcisnąć 
jego pieczęć na dowolnym dokumencie, co oznacza, że każdy papier sygnowany przez piątego 
z  szeregu  traci  wiarygodność.  Prawdopodobnie  Lilith  rzeczywiście  miała  zamiar  skłócić 
Mrocznych  i  Świetlistych  przy  pomocy  sfałszowanego  raportu  nieżyjącego  Sariela.  Gabriel 
westchnął. 

—  Nie  przejmuj  się  tak,  Dżibril  —  Michael  lekko  klepnął  go  w  plecy.  —  Jesteśmy  tak 

zabezpieczeni, że tym razem Srogi Lew nie zdąży nawet zaryczeć, zanim znajdzie się w klatce. 
Wtedy wyrwanie zębów Suce stanie się tylko kwestią czasu. 

— Łatwo ci mówić, Michasiu. Jesteś żołnierzem, a ja, chcąc nie chcąc, muszę babrać się w 

polityce. 

Michael roześmiał się. 
— Bardziej chcąc, niż nie chcąc, przyznaj się! 
Gabriel również zdobył się na uśmiech. 
— Czasem się boję, że po prostu mam to we krwi. 
Obaj zamilkli, gdy wrota zazgrzytały, a do środka pospiesznie wszedł Lampka. 
— Ariok idzie! — syknął z napięciem. — Wszyscy na stanowiska! 
Po chwili kościół wydawał się tak cichy i pusty, jakby nikt go nie odwiedzał od lat. 
 

*

 

*

 

 
Nuriel drżącymi palcami wyjął kryształ i spojrzał w głąb. Wyryte w kamieniu oko drgnęło, 

obracając  się  coraz  szybciej  wokół  własnej  osi.  Powierzchnia  kryształu  zmatowiała, 
powlekając się mleczną mgłą. Nagle pojawił się na niej wyraźny obraz: wstępujący do ciemnej 
nawy Ariok i ukryte w mroku cztery sylwetki, w których Nuriel rozpoznał Gabriela, Michała, 
Lucyfera i Beliala. Scena zniknęła równie nagle, jak się pojawiła, zastąpiona inną. Na jej widok 
anioł jęknął. Wąską uliczką pędził w dół Filar Sprawiedliwości, należący do chóru Sił sędzia 
Azbuga, w najpotężniejszej bojowej postaci — świetlistej kuli. 

— O rany! — jęknął Nuriel. — Chyba nie zdążymy! 
Porwał Beryl za rękę i wpadł jak burza do najbliższej bramy, prowadzącej na Ziemię. 
 

*

 

*

 

 
Ariok zatrzymał się niepewnie po kilku krokach. Za blisko wejścia, zdąży uciec — pomyślał 

zastygły w oczekiwaniu Gabriel. Miał nadzieję, że Razjel wraz z Azazelem cicho i sprawnie 
zajmą się żołnierzami, których Srogi Lew przyprowadził ze sobą. 

Ariok  ruszył  do  przodu,  rozglądając  się  nerwowo.  Teraz!  —  przemknęło  przez  mysi 

Gabriela, gdy nagle kątem oka dostrzegł upiorny blask, jakim niespodziewanie rozjarzyły się 
witrażowe okna. Na zewnątrz są Rydwany lub Siły, zrozumiał w popłochu. Skąd się tu wzięły? 

— Bierzcie go i chodu! — krzyknął rozpaczliwie. — Przez wejście do zakrystii! 
Dwoma susami dopadł drzwi i zaryglował je. To, co działo się w kościele przypominało 

rycinę  z  księgi  szalonego  alchemika.  W  strumieniach  lejącego  się  z  okien,  wielobarwnego 
światła  kotłowały  się  na  posadzce  cztery  nadprzyrodzone  istoty  —  Trzy  Mroczne  i  jedna 
Świetlista. Groteskowe cienie tańczyły na ścianach, na przemian wydobywając lub pogrążając 
w ciemności twarze świętych, spoglądających z obrazów w niemym zdumieniu oraz złote torsy 
i głowy rzeźbionych aniołów, których usta zdawały się otwierać do krzyku. Ariok walczył jak 
lew. Powaliła go dopiero uderzeniem w szczękę mordercza pięść Michaela. Belial natychmiast 
poprawił z drugiej strony i koalicja zwyciężyła. 

Wszystko to nie trwało dłużej niż mgnienie oka. Coś z ogromną siłą uderzyło w drzwi, które 

jęknęły i zadrżały. 

—  Zabierzcie  go!  Szybko!  —  Gabriel  rozpaczliwie  zamachał  rękami.  Zwycięzcy 

background image

błyskawicznie powlekli Arioka ku tylnemu wyjściu. 

Abzuga toczył się z impetem prosto do kościoła. Gniew dodawał mu sił, wzmagał prędkość. 

W znacznej odległości za nim pozostało kilku zaufanych Rydwanów i Sił, których zabrał ze 
sobą, żeby mieć świadków lub, w razie potrzeby, sprzymierzeńców. 

Nuriel i Beryl, niosąc przed sobą Oko Dnia niby fosforyzujący kompas i dysząc z wysiłku, 

wyłonili się zza muru świątyni. Jedno spojrzenie pozwoliło Nurielowi ocenić sytuację. Spóźnili 
się!  Azbuga  niemal  dopadał  wrót  budynku.  Położenie  archaniołów,  znajdujących  się  w 
towarzystwie  trzech  Książąt  Głębi  we  wnętrzu  kościoła  było  rozpaczliwe.  Filar 
Sprawiedliwości oskarży icl3 o zdradę i skaże na śmierć w świetle Prawa. Nikt nie znajdzie 
żadnego  wytłumaczenia  ani  usprawiedliwienia.  Tajny  Plan  A,  cokolwiek  oznacza,  zostanie 
zdemaskowany. 

Nuriel  służył  wiele  lat  pod  rozkazami  Gabriela  podczas  pradawnej  wojny  z  Mrocznymi. 

Przeżyli razem dobre i złe chwile, a archanioł zawsze okazywał się godnym szacunku dowódcą 
i oddanym przyjacielem. Miał też wiele sympatii dla szczerego, odważnego Michaela. Lecz nie 
samo poczucie lojalności względem przełożonych, ale wspomnienie wykrzywionej z wysiłku i 
męki twarzy Sariela kazało mu podjąć szaleńczą decyzję. 

— Nie wejdziesz tam! — krzyknął, zastępując drogę ognistej kuli. 
— Precz z drogi, nędzniku! — ryknął płomień. 
Nuriel nie łudził się, że może zatrzymać rozpędzonego Azbugę. Liczył tylko, że nierówna 

walka da archaniołom szansę ucieczki. Usłyszał przeraźliwy, histeryczny krzyk Beryl. Zdążył 
jeszcze  przybrać  bojową  postać  Burzy  Gradowej,  gdy  poczuł  straszliwe,  zwalające  z  nóg 
uderzenie, kiedy Najwyższy Sędzia, jeden z ośmiu Filarów sprawiedliwości wpadł na niego. 

Drzwi wyłamały się z trzaskiem. Przez szczelinę wdarł się tak silny blask, że Gabriel musiał 

zmrużyć oczy. 

— Co to ma znaczyć? — usłyszał ryk Azbugi. Siła wygasił płomień, przybierając zwykłą 

postać. Gabriel wyszedł z kościoła. Bruk i chodnik zbryzgane były krwią. Za plecami Azbugi 
zobaczył  dziewczynę,  klęczącą  przy  rozciągniętym  nieruchomo  na  ziemi  ciele  anioła. 
Fioletowe włosy leżącego tonęły w kałuży krwi. 

— Pytałem, co to  znaczy!  — W  głosie Najwyższego Sędziego wciąż dawała się słyszeć 

wściekłość. — Jakim prawem ten parszywy robak ośmielił się zagrodzić mi drogę?! 

— Wybacz — powiedział sucho Gabriel, z trudem powstrzymując się, żeby nie skoczyć Sile 

do gardła. Miał ochotę rozwalić jego tępą czaszkę o brukowe kamienie. — Poprosiłem mego 
najlepszego  żołnierza,  żeby  objął  straż  przy  drzwiach  i  nie  wpuszczał  nikogo.  Spełnił  swój 
obowiązek. Aż do końca. 

— Zezwoliłeś zatem swemu słudze podnieść rękę na godniejszych od siebie? — warknął 

Azbuga. 

Gabriel zacisnął szczęki. Nigdy nie był tak blisko wybuchu. Wziął głęboki oddech, żeby się 

opanować. 

— Zdaje się, że nie zrozumiałeś, szanowny sędzio — odezwał się spokojny, chłodny głos. 

—  Cherubin  Gabriel  poprosił  przyjaciela  o  ważną  przysługę,  którą  ten,  jak  przystało  na 
żołnierza, wypełnił najlepiej jak potrafił. 

Archanioł odetchnął  z ulgą. Razjel zjawił się w samą porę. Pan Magów  mierzył Azbugę 

zimnym, nieprzejednanym spojrzeniem. Rydwany i Siły, które sędzia przyprowadził ze sobą 
zbliżyli  się  właśnie.  Większość  zdążyła  już  przybrać  normalną  postać.  Gabriel  rozpoznał  w 
nich kilku wyższych urzędników Pałacu Sprawiedliwości. 

— Żaden z was nie odpowiedział mi, co się naprawdę wydarzyło — Azbuga stał chmurny i 

gniewny. 

—  Przypominam  ci,  panie,  że  zwracasz  się  do  archaniołów,  stojących  przed  Tronem, 

Książąt Blasku. W swoim wzburzeniu zapomniałeś o właściwych formach. 

— Grozisz mi? — syknął sędzia. Chciał dodać „zdrajco‖, ale ugryzł się w język. Uśmiech 

background image

Razjela przypominał sztylet. 

— Ależ skąd, pragnę tylko uniknąć zbędnych nieporozumień. 
—  Chcę  wejść  do  środka  —  warknął  Azbuga.  —  Za  waszą  zgodą,  panowie  —  dodał  z 

szyderczym ukłonem. 

—  Bardzo  proszę  —  powiedział  Gabriel.  —  Razjelu,  zechciej  towarzyszyć  Filarowi 

Sprawiedliwości. 

Siła dumnym krokiem wszedł do kościoła. Za nim podążył Razjel oraz świta Azbugi. 
Wnętrze  było  zupełnie  puste.  Na  widok  rozwartych  szeroko  drzwi  do  zakrystii  sędziego 

krew zalała z wściekłości. Czuł, że został wystawiony do wiatru ale nie miał na to żadnych 
dowodów, niczego, co mogłoby posłużyć oskarżeniu. Obecność dwóch archaniołów w kościele 
była bardziej niż naturalna. Po trzech Mrocznych i Michaelu nie pozostał żaden ślad. 

— Czy każesz przeszukać kościół, panie? — zapytał Raziel z tak jawną drwiną, że sędzia aż 

zazgrzytał zębami. 

— Nie uważam tego za konieczne — rzekł wyniośle, przekonany, że choćby szukał do Dnia 

Sądu i tak nic by nie znalazł. Jednak kręcił się jeszcze jakiś czas po kościele, dla zachowania 
twarzy. 

 

*

 

*

 

 
Gabriel zbliżył się do leżącego Nuriela. Wydawało mu się, że anioł jeszcze żyje, choć jego 

skóra przybrała kolor popiołu. Klęcząca obok Beryl podniosła głowę. W jej oczach było tyle 
oskarżenia i bólu, że Gabriel musiał spuścić wzrok. 

Azbuga majestatycznie wytoczył się z budynku. 
— Wszystko bardzo pięknie, stojący przed Tronem, ale ja wciąż nie wiem dlaczego Jego 

Jasność Gabriel ustanowił straż przed drzwiami tego domu Pańskiego. Czyżby tak bardzo się 
bał, że ktoś przeszkodzi mu w modlitwie? 

Gabriel zignorował zawartą w zapytaniu ironię. 
— Mylisz się, szlachetny sędzio — rzekł — w tym miejscu zastawiliśmy pułapkę na Lilith, 

wszetecznicę, oby jej imię było przeklęte na wieki. Twoje przybycie skutecznie udaremniło. 

Brwi Azbugi uniosły się w górę. 
— Kogo masz na myśli, panie, mówiąc „my‖? 
—  Razjela,  Michaela  i  mnie.  Książę  Zastępów  rzucił  się  w  pogoń  za  Suką,  gdy  blask 

Rydwanów ją spłoszył. 

— Dlatego tylne wyjście pozostało otwarte — dodał bezczelnie Razjel. 
Azbuga milczał. 
— Lilith zabiła archanioła Sariela, piątego z Siedmiu. Ośmieliła się także ukradzioną mu 

pieczęcią  sfałszować  raporty,  donoszące  o  rzekomej  zdradzie  niektórych  wysokich 
dostojników — powiedział Gabriel. 

— Skąd wiecie, że były to dowody fałszywe? — wtrącił Azbuga. 
Razjel wzruszył ramionami. 
— Na liście znajdowały się nazwiska kilku urzędników Pałacu Sprawiedliwości. Również 

twoje, Filarze Sądownictwa. Sam widzisz, że to nędzna mistyfikacja. 

Azbuga wyglądał, jakby gwałtownie uszło z niego powietrze. Razjel wspomniał nagle dwie 

ładne dżinnije, Dżamilę i Zulejkę, które okazały się iście fanatycznymi podwładnymi Lilith. 
Zastanowił się jakich sztuczek użyła Suka, żeby je tak zniewolić. Musiał zastosować bardzo 
ciężkie zaklęcia, żeby przełamać ich opór i dowiedzieć się prawdy. A jednak warto dogłębnie 
studiować wiedzę tajemną, pomyślał. Dzięki temu nie dość, że obie dżinnje nie doznały żadnej 
krzywdy, to w dodatku nie pamiętają absolutnie nic z całego przesłuchania, łącznie z faktem, że 
miało miejsce. W ten sposób Lilith nie wie, że została zdemaskowana. 

— Chyba wszystkie kwestie znalazły rozwiązanie, prawda? — usłyszał. Wyrwawszy się z 

background image

zamyślenia napotkał błagalny wzrok Gabriela, który zdawał się mówić „zabierz ich stąd!‖ 

— Nie ma sensu dłużej tracić czasu — rzekł. — Wracajmy do Królestwa, sędzio i drodzy 

panowie. Jeśli pozostały jakieś niejasności, wytłumaczę je po drodze. 

Azbuga, nie mogąc znaleźć żadnego sensownego powodu, żeby zostać dłużej, zgodził się 

niechętnie. 

Kiedy odeszli, Gabriel przyskoczył do Nuriela. Życie jeszcze się w nim tliło, chociaż każda 

z  ran  z  pozoru  wyglądała  na  śmiertelną.  Archanioł  przyklęknął,  lewą  rękę  położył  sobie  na 
sercu, a dwoma palcami prawej dotknął klatki piersiowej konającego. 

— W imię Świętego Majestatu — szepnął — nakazuję ci pozostać wśród żywych! 
Wypowiedział w myślach najpotężniejszą formułę jednego z tajnych, prawdziwych imion 

Pana. Poczuł wstrząs, powieki Nuriela zadrgały, a Gabriel zobaczył przed oczami fajerwerki 
czerwonych błysków. Gdy wstał, zrobiło mu się słabo. Oddał aniołowi Burzy Gradowej tyle 
własnej energii, ile był w stanie. 

— Zabierzmy go do środka — powiedział do klęczącej wciąż Beryl, wskazując ręką kościół. 
Dźwignął Nuriela z chodnika i wniósł do wnętrza, a dziewczyna rozesłała pospiesznie przed 

ołtarzem dywan z zakrystii i kilka starych, nadgryzionych przez mole ornatów. 

— Zginął, broniąc waszej cholernej tajemnicy — powiedziała z goryczą. — Nie wierzę, że 

było warto. 

— Wcale nie zginął — mruknął Gabriel. — Bóg Uzdrawia! 
— Jak możesz być taki cyniczny! — krzyknęła. 
—  Bądź  cicho,  wołam  Rafała!  B ó g   U z d r a w i a !!!  —  wrzasnął  ponownie,  o  wiele 

głośniej. 

Odpowiedziała mu cisza. 
— Ogłuchli, czy co! — syknął z wściekłością. Spojrzał na Beryl z napięciem. — To stary 

kościół.  Odprawiają  tu  zaledwie  kilka  mszy  w  roku.  Chciałem  odwołać  się  do  hostii,  o 
przedmiotu, który stanie się Świętym Ciałem Pańskim, ale tabernakulum jest puste. Czuję to. 
Nawet woda święcona wyschła. Nie ma tu nic, czego mógłbym użyć jako leku, chociaż to dom 
modlitw,  więc  będzie  tu  bezpieczniejszy  niż  na  dworze.  Jeśli  ci  na  nim  zależy,  pomóż  mi 
przywołać Rafaela. On się zajmuje uzdrowieniami. 

Krzyknęli oboje, tak głośno, aż zadzwoniły witraże. 
— Co się stało? — jęknął przestraszony archanioł, lądując niespodziewanie tuż przed nimi. 
— Gdzieś ty się podziewał? — warknął ze złością Gabriel. — Sprawić ci aparat słuchowy? 
Rafael dostrzegł Nuriela. 
— O rany — syknął — kiepsko z nim! 
— Tyle sam widzę. Możesz coś zrobić? 
— Błagam — szepnęła Beryl. Po twarzy ciekły jej łzy. 
Rafael wzruszył ramionami. 
— Spróbuję. 
Stanął przed Nurielem, rozłożył ramiona i zamknął oczy. 
— Pan jest życiem i siłą — powiedział łagodnie. — Pan jest radością i miłosierdziem. Jego 

słowo jest wieczne, Jego dobro uzdrawia. Zostań z nami, aniele Burzy Gradowej. Twój czas 
jeszcze się nie wypełnił. 

Spomiędzy rozwartych dłoni archanioła spłynął złoty blask, który otoczył leżącego Nuriela 

połyskliwym kokonem. 

— Uratuj go, Panie — szepnął bezgłośnie Gabriel. — Zasłużył na lepszą śmierć. 
Złoty kokon coraz szczelniej otulał ciało rannego, jakby wchłaniany do wewnątrz. Po chwili 

znikł zupełnie. Rafael pochylił się nad nieprzytomnym aniołem. 

— Powinien z tego wyjść — powiedział. — Ale to długo potrwa. 
 

background image

*

 

*

 

 
Fanuel  wszedł  do  swego  gabinetu,  znużony  opadł  na  fotel.  Sięgnął  po  pierwszą  ze  stosu 

książek, leżących na biurku, przerzucił kilka kartek. Zamknął tom z trzaskiem, odsuwając od 
siebie. Ostatnio nie miał ochoty na lekturę. Męczyły go niespokojne myśli i dylematy, których 
nie miewał nigdy przedtem. Pochylił głowę, uciskając skronie dłońmi. Skrucha, pomyślał, jest 
cudownym  lekarstwem  duszy.  Ale  wewnątrz  czuł  jakiś  niesmak,  gorzką  truciznę  fałszu, 
sprawiającą, że tracił czystość myśli i pewność sądów. Już nie potrafił ocenić, jakie pobudki są 
szczere, a jakie oszukańcze Prawdę mówiąc, niczego już nie potrafił trzeźwo ocenić. Do jego 
uporządkowanego świata wdarł się ból i chaos. 

Usłyszawszy szelest uniósł głowę. Jego orzechowe oczy spotkały się z głębią nakrapianej 

złotem zieleni. 

— Samael! — wyjąkał przestraszony. — Nie wolno ci tu wchodzić! Nie wolno ci przebywać 

w Królestwie! Jesteś… wygnańcem. 

Czerwone jak płomień kędziory Samaela zdawały się świecić w mrocznej komnacie, 
Ryży Hultaj, Książę Banitów, uśmiechnął się, odsłaniając duże, drapieżne zęby. 
— Zgadza się — przytaknął — ale zamiast mnie wyrzucać, wysłuchaj lepiej, co mam ci do 

powiedzenia. Dla własnego dobra, Fanuelu. 

 

*

 

*

 

 
Lilith miała powody do zadowolenia. Nawet jeśli Azbuga nie zdoła dorwać Gabriela i reszty 

bandy, skłóci ich pojmanie Arioka albo sfałszowane listy Sariela, z których wyniknie, że nikt 
nie  ma  czystego  sumienia.  Uczestnicy  spisku  zaczną  się  żreć  między  sobą,  aż  zniszczą  się 
zupełnie, a ona wreszcie odkryje prawdę. Co też oni mogą knuć? Nowy bunt? Nie, to bez sensu. 
Konserwatyści  i  świątobliwe  trepy  w  rodzaju  Fanuela  nigdy  nie  poprą  puczu  pod 
przywództwem Gabriela, a jest ich w Królestwie przeważająca ilość. Z drugiej strony Książęta 
Otchłani  sprzymierzą  się  z  samym  Panem,  żeby  osłabić  pozycję  znienawidzonego  Lampki, 
który  dorwał  się  do  koryta  razem  ze  swoimi  kolesiami  tylko  dlatego,  że  w  zamierzchłych 
czasach  odważył  się  zaszurać  Szefowi.  Zresztą  i  tak  przegrał.  Świątobliwi  nakopali  mu  do 
dupy. Więc o co chodzi? Sfingowana wojna? Ale po co, na Głębię? 

Lilith  uśmiechnęła  się.  No  nic.  Niedługo  i  tak  się  dowie.  A  przy  okazji  pozbędzie  się 

większości silnych przeciwników i wkroczy na wymiecione podwórko władzy. Może da się coś 
jeszcze wygrać, podburzając do zemsty popleczników Arioka. O własne bezpieczeństwo nie 
musiała się bać. Wiedziała doskonale, że Srogi Lew, choćby go kroili na plasterki, nie wspomni 
ani słowem o jej udziale w sprawie. Z pewnością weźmie na siebie zabójstwo Sariela. Nie ma 
to, jak prawdziwa, babska magia. Teraz pozostało jej tylko do końca okręcić wokół palca tego 
głupiego trepa Fanuela.  Jak łatwo dał się nabrać na skruszoną minkę i udawanie skromnisi. 
Pouczał ją i nawracał, pieprząc takie niedorzeczności, aż miała ochotę parsknąć śmiechem. Ta 
dojna krówka przyniesie jej podwójną korzyść. Gdy go zupełnie omota, skłoni go pewnie do 
wyjawienia prawdy o spisku, co oszczędzi jej wiele zachodu, a po upadku Gabrysia i Lampki, 
dzięki sprytnej manipulacji jego słabą psychiką, powolutku doprowadzi ją do objęcia władzy. 
Niech mrok błogosławi głupotę i naiwność Fanuela! Lilith poprawiła na sobie pokutną szatę, 
żeby wyglądała bardziej zalotnie, roztarła na twarzy nieco sadzy i już była gotowa do wyjścia. 

 

*

 

*

 

 
— Witaj, moja piękna żono — powiedział niskim, złowrogim głosem Samael, wyłaniając 

się  z  cienia  za  regałem.  —  A  może  wolisz, żebym  cię  nazwał  piękną  dziwką?  Od  kiedy  to 
udajesz świątobliwą neofitkę? 

background image

— Nie twój interes! Wynoś się stąd, parszywe ścierwo! 
— Czy tak nawrócona małżonka wita ukochanego męża? Wypadasz z roli, skarbie. 
— Męża? — warknęła z furią. — Twoje rogi obijają się o sufit Kopuły Niebieskiej. Nigdy 

nie zapomnę, jak klęczałeś przede mną, błagając ze łzami w oczach, żebym do ciebie wróciła, a 
moich  sześciu  aktualnych  kochanków  płakało  ze  śmiechu,  podsłuchując  za  ścianą,  ty  ryża 
świnio! 

— Masz rację — głos Samaela stał się lodowaty i dźwięczny. Ja także tego nie zapomnę. 

Cóż to, twój archanielski kochanek się spóźnia? 

—  Kochanek?  Obrażasz  mnie.  Nie  tknęłabym  tego  ochłapu  dwumetrowym  kijem. 

Najparszywszy niewolnik jest lepszy od niego! Znalazłam sobie rozrywkę, słuchając jego tępej, 
namaszczonej gadaniny. Bawi mnie i tyle. A teraz precz stąd, szmato, bo wezwę kilku osiłków, 
którzy cię przerobią na karmę dla psów. Jesteś banitą, drogi mężu. Może zgarnę nagrodę za 
twoją głowę, a potem napluję na twój grób. 

Drzwi gabinetu otworzyły się bezszelestnie. 
— A ja jej we wszystkim wierzyłem — wyszeptał pobladły Fanuel — We wszystkim. 
— Nie przejmuj się — powiedział Samael. — Nie ty jeden. 
Lilith  osłupiała  na  moment,  jakby  trafił  ją  piorun.  Niespodziewanie  przyskoczyła  do 

Samaela  z  wściekłym  wrzaskiem  oszalałej  pantery.  Śmignęły  pazury,  a  rudowłosy  anioł 
poderwał ręce do twarzy. Lilith wypadła przez drzwi, znikła na klatce schodowej. Nikt jej nie 
gonił. 

Samael odjął dłoń od policzka, na którym widniały cztery krwawe pręgi. 
—  Chciała  mi  wydrapać  oczy  —  powiedział  ponuro.  —  Ale  mam  uroczą  żonę,  niech  ją 

diabli. 

Fanuel siedział przy biurku z twarzą ukrytą w dłoniach. 
 

*

 

*

 

 
Nuriel  otworzył  oczy.  Ujrzał  oszałamiającą  roślinność  rajskich  ogrodów.  Pomiędzy 

ciężkimi od jabłek gałęziami mignął łeb jednorożca. Purpurowo–złote gryfy podrywały się do 
lotu. Na zielonej murawie u stóp kwitnącego drzewa ułożył się do snu mały, smukły smok. 

— Obudził się — usłyszał znajomy głos Gabriela. 
— Chwała Bogu — powiedziała z ulgą Beryl. 
— Gdzie ja jestem? — musiał pokonać niesamowity opór, żeby poruszyć ustami. Widoczna 

z dziwnej perspektywy twarz archanioła przesłoniła część bajecznego krajobrazu. 

— O nic się nie martw. Zapewniam wam całkowite bezpieczeństwo i najlepszą opiekę, na 

jaką mnie stać. Umieściłem was w Piątym Pałacu Księżyca. Należy do mnie. 

Gabriel wyprostował się, a leżący w ogromnym łożu Nuriel znów mógł swobodnie patrzeć 

na rajski fresk na suficie. 

 

*

 

*

 

 
Po  kilku  ciężkich  dniach  Nuriel,  dzięki  wytrwałej  opiece  Rafaela  i  Razjela,  poczuł  się  o 

wiele lepiej. Chociaż przez długi czas nie mógł opuścić łóżka, a rekonwalescencja była długa i 
żmudna, spędzali z Beryl miłe, beztroskie dni w pałacu Gabriela. Dziewczyna zdążyła szczerze 
polubić archaniołów. W wolnych chwilach Razjel uczył ją prostych sztuczek magicznych w 
rodzaju  przemiany  miedzi  w  złoto  łub  rozkazywania  dżinnom,  a  gospodarz  opowiadał 
dowcipne historyjki z Królestwa i Otchłani, z których zaśmiewała się do łez, albo prezentował 
jej fascynującą kolekcję antyków i dzieł sztuki. Czasami wpadał Michael, jak zwykle serdeczny 
i pełen energii. 

— Moi drodzy — powiedział pewnego ranka Gabriel — zawdzięczamy wam wiele. Prawdę 

background image

mówiąc,  uratowaliście  nas  wszystkich,  a  przy  okazji  znacznie  więcej.  Winniśmy  wam 
wyjaśnienia w imię czego narażaliście życie. Muszę was ostrzec, że to potężna, niebezpieczna 
tajemnica. Jej ciężar przygniata na zawsze. Czy chcecie ją poznać? Decyzja należy do was. 

Nuriel spojrzał w oczy Beryl. Wyczytał z nich jednoznaczną odpowiedź. 
— Zaryzykujemy — rzekł, a dziewczyna skinęła głową. 
Gabriel  otworzył  przed  nimi  drzwi  dużej,  bogato  urządzonej  komnaty.  Nuriel  drgnął 

zaskoczony,  ujrzawszy  wewnątrz  Lucyfera  i  Asmodeusza.  Na  parapecie  okiennym  siedział 
Razjel, a Rafael na ich widok wstał z niskiej sofy w rogu. 

— Pewnie dziwi was nasza obecność tutaj — powiedział Lampka, pokazując w uśmiechu 

rząd ostrych zębów — ale to właśnie pierwsza część naszej małej tajemnicy. 

— Ta lepsza — dodał Asmodeusz, unosząc w górę palec. 
— Druga naprawdę zwała z nóg  —  ciągnął  Lucyfer.  —  Gabrielu, bądź łaskaw wyjaśnić 

swoim gościom w czym rzecz. 

Archanioł wziął głęboki oddech. Jego twarz była poważna. 
— Pan odszedł od nas. 
— Co?!!! — Pod Nurielem ugięły się kolana. 
— Nie ma Go. Po prostu opuścił Królestwo, a wraz z nim Królowa, większość świętych, 

patriarchowie i prorocy. Zniknęli też wszyscy serafini, a nawet Metatron. 

— Więc nie rodzą się nowe anioły? — szepnął wstrząśnięty Nuriel. 
Oszołomiona Beryl milczała. 
— Ależ rodzą się — rzekł Razjel. — Tam, gdzie Metatron obecnie przebywa. 
Błękitne oczy anioła zwęziły się, jakby nagle coś do niego dotarło. 
— Czyste, nieskalane, pełne blasku anioły… Takie, jak my byliśmy na początku… 
—  To  zmusiło  nas  do  zawiązania  koalicji.  —  Lampka  poprawił  się  na  krześle.  —  Nie 

powiem, żeby któraś ze stron wpadła z tego powodu w zachwyt. 

— Staramy się za wszelką cenę ukryć zniknięcie Pana i utrzymać dawny porządek. 
—  Oficjalnie  Głębia  i  Królestwo  nadal  pozostają  w  jawnym  konflikcie,  chociaż  na 

najwyższym  szczeblu  z  konieczności  staliśmy  się  sprzymierzeńcami.  —  Gabriel  obracał  na 
palcu pierścień z pieczęcią. 

— Dlaczego? — niezbyt mądrze spytała Beryl, która wciąż nie mogła dojść do siebie. 
— Kotku — Asmodeusz pochylił się ku niej — żaden z nas nie utrzymałby się trzy sekundy 

na  stołku,  gdyby  to  się  rozniosło.  Nasza  władza  została  niejako  sygnowana  przez  Pana.  W 
obecnej sytuacji każdy mógłby uważać się za godniejszego jej sprawowania. Setki możnych i 
słabych,  świątobliwych  i  hultajów,  aniołów  i  demonów  natychmiast  wystąpiłyby  przeciwko 
nam, a następnie przeciw sobie nawzajem. 

— Potraficie sobie wyobrazić, do czego by to doprowadziło? — wtrącił sucho Razjel. — 

Apokalipsa wyglądałaby przy tym jak kinderbal. 

—  Nie  mamy  pojęcia,  gdzie  jest  Pan  —  oczy  Gabriela  pociemniały  od  troski.  —  Nie 

umiemy  się  z  Nim  skontaktować,  nie  możemy  Go  odnaleźć.  Boska  moc,  tchnięta  w  świat, 
powoli się wyczerpuje. W Zaświatach panuje potworny chaos. Klasyfikujemy dusze według 
indywidualnych  ksiąg  uczynków,  choć,  prawdę  powiedziawszy,  nie  mamy  do  tego  prawa. 
Jedynym,  który  bezpośrednio  uczestniczył  przy  zniknięciu  i  pozostał  wśród  nas  jest  Książę 
Serafinów, Serafiel, ale on oszalał. Twierdzi, że Pan nakazał mu zostać, aby przekazywać nam 
swoją  wolę.  Czasem  powie  coś  sensownego,  chociaż  najczęściej  bredzi  od  rzeczy.  Jednak 
bierzemy pod uwagę jego słowa, bo a nuż mówi prawdę? Niczego nie możemy być pewni. 

—  Wszyscy  Serafini  są  trzepnięci  —  Lampka  wzruszył  ramionami.  —  Stoją  za  blisko 

czystej Chwały Pańskiej. 

— Są jeszcze wizyty Królowej na Ziemi — odezwał się milczący dotąd Rafał. — Ponoć 

objawia się ludziom, głosząc posłanie miłosierdzia, nadziei i pokuty. Opromienia swoją mocą 
źródła, miejsca, wizerunki… 

background image

— O czym z pewnością doskonale wiesz, aniele Burzy Gradowej — nie omieszkał złośliwie 

dodać Asmodeusz. 

— To tylko pogłoski! — zawołał Gabriel z udręką w głosie. — Niesprawdzone doniesienia 

dzieci i pastuszków! Nie wolno nam wierzyć w nie bezkrytycznie! 

— Gabrielu — spytał wolno Nuriel — co to jest plan A? 
Archanioł zmieszał się, odwrócił głowę, unikając jego wzroku. 
— Awaryjny projekt na wypadek gdybyśmy zostali zdemaskowani, albo cokolwiek innego 

się rypnęło — uprzejmie wyjaśnił Lucyfer. 

Na ustach Asmodeusza pojawił się brzydki uśmieszek. 
— Mówiąc prościej, mieliśmy sfingować Apokalipsę. Sąd, Dies Irae i tak dalej… 
— Nie!!! — jęknął zdruzgotany Nuriel. — Nie ośmielilibyście się tego zrobić! 
— To był tylko projekt — szepnął Rafał. — Nie braliśmy go naprawdę pod uwagę… 
— Jak to nie! — krzyknął Lucyfer. — To nasza najlepsza tajna broń! 
Archaniołowie w milczeniu wpatrywali się w posadzkę. 
— Kto mógłby… kto miałby czelność zagrać Pana? — wykrztusił Nuriel. 
— Michael — odparł słodko Asmodeusz. — Z racji pewnego podobieństwa do Szefa. W 

końcu jego imię znaczy „Któż jest jak Bóg‖. 

— A Syna? — szepnęła przerażona Beryl. 
Niosący Światło wyszczerzył zęby. 
— Syn jest Światłością. Jak typujesz? 
—  To  straszne!  —  Nuriel  patrzył  na  nich  ze  zgrozą  —  Nie  mogę  uwierzyć!  To  jakiś 

koszmar. 

— Co miał wam dać ten plan A? — zapytała Beryl. 
—  Przewagę  opartą  na  strachu  i  zaskoczeniu  —  wyjaśnił  Asmodeusz.  —  Zdążylibyśmy 

załatwić większość przeciwników, zanim zorientowaliby się, że to blef. Razem dysponujemy 
naprawdę potężną siłą. Nasza Apokalipsa wypadłaby pewnie niewiele gorzej, niż prawdziwa. 

— Nie chcę tego słuchać! — krzyknął Nuriel, zakrywając twarz dłońmi. Gabriel wzruszył 

ramionami. 

— Przecież ostrzegałem. Chodźcie, chcę wam pokazać wszystko do końca. 
Beryl  pociągnęła  Nuriela  za  rękaw.  Spojrzał  na  nią.  Jego  oczy  przypominały  dwie  puste 

dziury. 

— Lepiej rzeczywiście stąd wyjdźmy — powiedziała. Nuriel posłuchał jej bez sprzeciwu. 
—  Nie  przejmuj  się  tak!  —  rzucił  mu  na  pożegnanie  Asmodeusz.  —  W  sumie  to  tylko 

polityka. 

Gabriel wypchnął ich za drzwi. 
Stali  w  pustej  komnacie  z  podwyższeniem  pośrodku.  Na  podłodze  siedziała  najbardziej 

przerażająca i obca istota, jaką Beryl potrafiła sobie wyobrazić. Miała trzy pary cienkich jak 
pergamin skrzydeł. Bił od niej żar i potężny blask, który jednak nie oślepiał, ani me ogrzewał. 
Ciało wydawało się zbudowane z czegoś, co nieustannie drgało, wybuchając i przygasając jak 
płomień. 

— To Serafiel — powiedział Gabriel — Wódz Chóru Serafinów. 
Serafiel  obrócił  ku  nim  obłą,  wydłużoną  głowę.  Olbrzymie  oczy  wpatrywały  się  w 

przybyszów beznamiętnie. Beryl pomyślała, że zaraz zemdleje albo, co gorsza, zwymiotuje. 
Nawet Gabriel czuł się nieswojo. 

Wtem odezwał się przejmujący, świszczący szept, przywodzący na myśl trzask głowni na 

palenisku. 

— Rydwany się toczą i toczą się słowa. Co większą ma siłę — czy miecz, czy rozmowa? 
Gabriel  spojrzał  znacząco.  Głowa  Serafiela  pochyliła  się  w  lewo.  Rozłożył  górną  parę 

skrzydeł. 

— Uważają, że jestem wariatem — znów ten straszny, świszczący szept. — To śmieszne. 

background image

Anioły są pozbawione rozumu. Ale ty wiesz, prawda? 

Beryl stwierdziła z przerażeniem, że Serafin zwraca się do niej. 
— Nie! — wykrztusiła. 
— Oczywiście, że wiesz. Ludzkie szczenię. Co za marność! Garść popiołu, a Pan tak o was 

zabiega. Zbliż się! Niech ci się przyjrzę. 

Ku  własnemu  osłupieniu  Beryl  stwierdziła,  że  jej  nogi  się  poruszają.  Nie  była  w  stanie 

zatrzymać się: ani wykrztusić słowa. Gabriel i Nuriel stali bez ruchu, jak zaklęci. 

— Zegar bije. Czas jest powodem lęku. Powiedz im, Beryl. Przekaż im prawdę o miłości, 

poszukiwaniu i gmeraniu się w błocie. Wszak jesteś ludzkim szczenięciem! Teraz uciekaj, jeśli 
się boisz. 

— Muszę stąd wyjść! — krzyknęła, rzucając się do drzwi. Nuriel wybiegł za nią. 
 

*

 

*

 

 
— Nie wiem, co robić — powiedział. — Nie wiem nawet, co tak naprawdę czuję. 
— Tobie trudniej to przyjąć. U nas, na Ziemi, Pan zawsze jest niewidzialny. Ale przybywa, 

kiedy rzeczywiście się tego pragnie. Po prostu każe nam wierzyć bez dowodów. Może to próba 
dla was aniołów, żebyście też potrafili uwierzyć Mu na słowo? 

Uśmiechnął się. 
—  Mądra  dziewczynka.  Leczysz  lepiej  niż  Rafael.  Gabriel  obiecał  odnaleźć  twoich 

rodziców. Wiem, że się z tego wywiąże. — Zawahał się. — Czy kiedy już spotkasz bliskich, 
pozwolisz, że… będę się nadal tobą opiekował? 

— Och, Nuriel! O co ty pytasz? Poszłabym za tobą do pyska samego Lewiatana. 
Turkusowe oczy zalśniły. 
— To dobrze — powiedział. — To bardzo dobrze! 
 

*

 

*

 

 
Razjel wsunął się cicho do komnaty tronowej. 
— Odprawiłem bezpiecznie Lampkę i Zgniłego Chłopca. 
Gabriel  skinął  głową.  Popatrzył  na  mamroczącego  coś  niezrozumiale,  podśpiewującego 

Serafiela. Znów bezwiednie bawił się pierścieniem. 

— Nie masz zamiaru go usunąć — powiedział Razjel. 
— Nie. Jest lojalny i rozsądny. Szybko otrząśnie się z szoku. Zresztą musimy mieć kogoś na 

miejsce Sariela. 

— Przecież to ćpun. 
Gabriel westchnął. 
— Coś się wykombinuje. Rafael go uzdrowi. 
Książę Magów przysunął się bliżej. 
— Rafael  ma obiekcje co do etycznej  strony  naszego postępowania.  Twierdzi,  że wybór 

mniejszego zła nie przestaje być złem sam w sobie. 

Gabriel wzruszył ramionami. 
— Ma rację, ale co z tego? 
— Myślisz, że Pan odsunął się od nas? Na to wygląda. 
Błękitne oczy Razjela zwęziły się nieco. 
— A jeśli jest odwrotnie? Jeśli tomy, swoim postępowaniem, odsunęliśmy się od Niego? 

Nie jesteśmy już tacy, jak na początku. Zmieniliśmy się. Spójrz, o co zabiegamy, Gabrielu. O 
władzę, wpływy, wojny, bogactwa. 

— Zawsze walczyliśmy o władzę i wpływy. 
— Ale dla idei, nie dla korzyści. Ci, którzy wybrali korzyść mieszkają teraz w Otchłani. 

background image

— Nie różnimy się od nich zbytnio. 
—  To  prawda.  Może  Pan  zaaranżował  swoje  zniknięcie,  żeby  zmusić  nas  do  zgody  z 

Mrocznymi? 

Gabriel  poczuł  narastający  gniew.  Spojrzał  w  spokojną,  nieprzeniknioną  twarz  Pana 

Tajemnic. Co ty tak naprawdę wiesz, Razjelu? Jakie sekrety ukrywasz w swoich księgach? Fala 
rozpaczy i leku zalała go niespodziewanie. 

—  To  tylko  jałowe  domysły,  Razjelu!  —  krzyknął.  —  Nie  mamy  pojęcia  gdzie  Pan 

przebywa  i  jakie  są  Jego  plany!  Przestał  się  z  nami  dzielić  swoimi  pomysłami.  Być  może 
odszedł definitywnie i nic Go już nie obchodzi! Nie mamy nawet pewności czy wciąż jeszcze 
istnieje! 

Serafiel  przerwał  swój  monotonny  śpiew.  W  ciszy,  która  zapadła,  jego  świszczący  szept 

brzmiał głośniej od krzyku. 

— O n  tu zawsze jest. Gabrielu. Patrzy na was. 

background image

EuGeniusz Dębski 

D

IABELSKI 

Ł

OWCA

 

(sprawozdanie z Weekendu z Frankensteinem) 

 
Jedną z najsłynniejszych postaci współczesnej fantastyki grozy jest doktor Frankenstein, a 

właściwie  jego  twór.  Składak,  jak  byśmy  dziś  powiedzieli,  posklejany  z  wykopanych  na 
cmentarzu czy zdjętych z szubienic fragmentów ciał, właściwie podebrał  i zawłaszczył jego 
nazwisko, tak że dziś, kiedy słyszymy słowo „Frankenstein‖, kolarzy nam się w pierwszym 
momencie  z  posznytowanym,  posępnym  obliczem  nieszczęsnego  monstrum,  a  nie  z  jego 
twórcą. 

Drugie, być może mylne, skojarzenie związane z Frankensteinem, to miejsce, gdzie zrodziła 

się legenda, czy może jej zaczyn, który potem rozwinęła Mary Shelley w swoim źródłowym 
utworze  „Frankenstein,  czyli  nowoczesny  Prometeusz‖.  Gdyby  zapytać  przeciętnego 
czytelnika o tę opowieść — poda pewnie jej autorkę, ale umiejscowi fabułę gdzieś na terenie 
dzisiejszych Niemiec, w każdym razie dość daleko od nas. Ale… 

Owóż na Dolnym Śląsku znajdują się Ząbkowice Śląskie, które od momentu założenia w II 

połowie XIII w. aż do 1945 r. nosiły nazwę Frankenstein. Nazwa zapewne została przeniesiona 
wraz  z  pierwszymi  osadnikami,  założycielami  miasta,  pochodzącymi  z  Frankonii.  Nie  ma, 
niestety,  pewności,  że  legenda  powstała  właśnie  tu,  ale  są  pewne  przesłanki,  skłaniające  do 
takiego właśnie lokalizowania początków niesamowitej opowieści. 

17 stycznia 1606 r. wybuchła w mieście zaraza morowego powietrza, czyli dżumy. Plaga 

objęła swym zasięgiem miasto i przedmieścia, a zrodziły ją, jak się okazało później, zbrodnicze 
działania szajki grabarzy i ich pomocnic. W wyniku ich czynów zmarło ponad 2000 ludzi, co 
już  nie  było  takie  zwyczajne  nawet  w  czasach,  kiedy  podobnego  typu,  ale  nie  tak  wielkie 
epidemie, były raczej zjawiskiem powszechnym. W każdym razie ósemka ujętych grabarzy po 
torturach przyznała się, że sporządzała zatruty proszek i rozsypywała go w domach, smarowała 
nim klamki, progi, kołatki u drzwi, co spowodowało śmierć wielu ludzi. Przy okazji okradali 
domy,  odzierali  trupy  z  odzienia.  Jak  podawała  gazeta  „Newe  Zeyttung‖  z  1606 
roku…..rozcinali także brzemienne kobiety i wyjmowali z nich płody, a serca małych dzieci 
zjadali  na  surowo.  Tamże  z  kościołów  kradli  obrusy  z  ołtarzy,  a  z  ambony  ukradli  dwa 
nakręcane zegary. To sproszkowali i używali do swych czarów i jeszcze inne straszne czyny 
popełniali…‖ 

Oskarżeni zostali osądzeni, skazani na śmierć przez okaleczenie i spalenie żywcem, a wyrok 

wykonano  4.10.1606.  Przez  tydzień  po  egzekucji  wygłaszane  były  w  kościele  miejskim 
dziękczynne kazania w intencji pokonania zarazy, a w kazaniach owych używano określenia 
„diabelski łowca‖, które to określenie było filozoficzną metaforą, personifikacją zła dziejącego 
się w mieście. Potem, w opowieściach mieszkańców i gości miasta, metafora przekształciła się 
w rzeczywistą postać, potwora i bestię, noszącą nazwisko wzięte od nazwy miejscowości. Ta 
legenda  była  tak  mocno  rozpowszechniona  i  żywa  w  pamięci  miejscowych,  że  jeszcze  z 
wydanej w 1960 roku książki „300 miast powróciło do Polski‖ można było się dowiedzieć, że: 
„Na zamku w Ząbkowicach mieszkał potwór Frankenstein, który swoimi niecnymi praktykami 
pozbawił życia ponad 2000 istnień ludzkich, póki nie tknęła go ręka sprawiedliwości bożej‖. 

Mieszkańcy  Ząbkowic  wierzą,  że  Mary  Shelley  mogła  znać  historię  zarazy  morowej  w 

mieście Frankenstein sprzed 2 wieków, że słyszała o „diabelskim łowcy‖, a co za tym idzie — 
mogła skorzystać z legendy w tworzeniu swej opowieści. 

No  i  minęło  395  lat  od  dżumy,  mieszkańcy  już  inni,  oczywiście,  i  postanowili  na  nieco 

makabrycznych  podstawach  osnuć  festiwal  fantastyki  i  horroru.  Pierwotnie,  chyba  trzy  czy 
cztery  lata  temu,  wyjechała  do  Ząbkowic  ekipa  stolicy  polskiej  fantastyki  (mam  na  myśli 
Wrocław:  J.  Inglot,  A.  Ziemiański,  A.  Drzewiński,  E.  Dębski  i  kilku  zaprzyjaźnionych)  na 

background image

Letni  Obóz  Fantastyki.  Trzykrotnie  bodaj  była  to  wyjazdowa  sesja  fantastów  —  w 
Ząbkowickim Ośrodku Kultury odbywały się spotkania z autorami, redakcjami i tłumaczami. 
Potem we własnym gronie gadało się i gadało. Na dobrą sprawę — zwyczajny konwent, tyle że 
bez przyjezdnych fanów. 

W  tym  roku  impreza  poszła  w  nieco  innym  kierunku  —  stała  się  fiestą  fantastyczną  z 

udziałem  autorów  i  redaktorów.  Zaproszeni  zostali:  Adam  Cebula,  Andrzej/  Drzewiński, 
Andrzej Ziemiański, EuGeniusz Dębski, Marek Oramus, Tomasz Pacyński, Maciej Parowski, 
Andrzej Sapkowski i Robert Szmidt. Ten kwiat fantastyki polskiej odbył  bardziej lub mniej 
standardowe  spotkania  z  ludnością  miejscową  i  nawet  okoliczną  w  gmachu  ZOK—u  i 
Biblioteki  Miejskiej.  A  poza  tym  dokoła  nas,  na  całym  rynku,  odbywały  się  imprezy 
towarzyszące,  choć  było  ich  tak  wiele,  że  chwilami  można  się  było  zastanowić,  co 
towarzyszyło  czemu.  Można  było  wybierać  między  biegiem  ulicznym  „O  statuetkę 
Frankensteina‖,  projekcjami  filmowymi,  Jarmarkiem  Średniowiecznym,  wystawami  i 
prezentacjami multimedialnymi Ząbkowic i okręgu Brasów. Był i koncert folkowy zespołu z 
Brasów i  występy  Zespołu Tańca i  Szermierki Dawnej  „Gayard‖. A kulminacją chyba było 
widowisko  plenerowe  „Frankenstein  —  Diabelski  Łowca‖  w  wykonaniu  Pantomimy 
Bardzkiej.  Poważne  przedsięwzięcie  ze  specjalnie  na  to  widowisko  napisaną  muzyką 
Szwajcara  Jerome‘a  Soudana  i  Polaka  Remigiusza  Trzcionki.  Nie  odważę  się  opowiadać 
pantomimy, uwierzcie tylko, że warto było stać w nocy na ząbkowickim rynku. Choćby po to, 
by zobaczyć w finale spotkanie — niestety pokojowe — Drakuli i Diabelskiego Łowcy. 

Wzięliśmy  również  udział  w  otwarciu  Laboratorium  doktora  Frankensteina,  izby  w 

stylowym budynku, gdzie w rytmie melancholijno–ostrzegawczej muzyki snuliśmy się między 
stołem  z  rozczłonkowanym  ciałem  męskim,  dość  przerażającymi  (weterynaryjnymi,  na 
szczęście) narzędziami, a półkami ze słojami, wypełnionymi formaliną i śliskimi preparatami. 
Może nie wpadłem w dygot zachwytu, ale gdybym przyjechał do Ząbkowic jako turysta, to 
chciałbym,  zwiedzając  je,  wdepnąć  i  do  tej  izby,  nieco  innej  od  standardowych  punktów 
zwiedzania — wieża, zamek, kościół… 

Już  choćby  z  tej  wyliczanki  widać,  że  nie  był  ten  Weekend  z  Frankensteinem  ani 

zwyczajnym konwentem, ani wyjazdówką grupy pisarzy i redaktorów, rodem z socjalistycznej 
wędrówki  „brygady  literackiej‖  po  kraju.  Chyba  powstała  nowa  jakość  w  polskiej 
rzeczywistości — impreza masowa z furtką dla tych, co chcą podyskutować o fantasy i SF, i w 
ogóle — dla tych, co nie są przykuci na stałe do odbiorników telewizyjnych i oglądania grup 
ludzi, poddanych obserwacji psychiatrycznej w miejscach odosobnienia. Może przydałoby się 
więcej  stoisk  z  prasą  i  książkami,  ale  to  chyba  sprawa  wydawców,  może  należało  mocniej 
zaatakować  reklamą  miejscowe  i  okoliczne  szkoły,  by  młodzież  zapamiętała  —  w 
sobotę–niedzielę walimy do Rynku. 

Na szczęście impreza najwyraźniej się rozkręca, a nie zamiera. Więc przy okazji następnego 

Weekendu z Frankensteinem słabe punkty zostaną pokonane. Mocno w to wierzę. 

Może nawet media nie–branżowe zaangażują się mocniej, może nawet trochę przygotują do 

imprezy. Oto bowiem na koniec cytat z dziennika wrocławskiego:…..  gośćmi imprezy będą 
m.in.: Owen Yeates, Eugeniusz Dębski, Robert Szmidt oraz Andrzej Ziemiański…‖ 

Ale czy będzie aż tak dobrze? Pewności nie mam. Niestety. 

background image

Kir Bułyczow 

Z

AGRANICZNY AGENT KOSMICZNY

 

„Wozwyszenije Udałowa” 

Wodewil w jednym akcie z prologiem 

P

ROLOG

 

 
Korneliusz Udałow szedł przez pole, targając wiadro z grzybami. Grzyby były takie sobie, 

mało szlachetne, w większości surojadki, kilka maślaków, dwa kozaczki, jeden prawdziwek, 
ale robaczywy, znaleziony na ścieżce — walał się trzonkiem do góry. Widocznie jakiś bardziej 
szczęśliwy  zbieracz  znalazł  go  i,  rozczarowany,  wyrzucił.  Człowiek,  który  wybrał  się  na 
grzyby i niesie do domu trywialne drobiazgi skłonny jest do rozmyślań o marności życia i o 
tym,  że  czas  ucieka  zbyt  szybko,  a  człowiek  i  tak  nie  nauczył  się  gospodarować  nim  z 
pożytkiem. Taki ktoś rozumie, że już minęła czterdziestka, a najważniejszej w życiu rzeczy 
jeszcze  nie  dokonał  i  nawet  nie  zdecydował  jeszcze,  co  jest  w  tym  życiu  najważniejsze. 
Człowieka takiego naturalnie zaczynają kąsać gzy i komary, przypieka go słońce, a na łysinę 
wskakują mu koniki polne. Oczywiście, mógł pójść lasem, ale człowiekowi zachciało się walić 
przez  pole  koniczyny,  ciężkie  i  grząskie  po  ostatnim  deszczu.  I  dlatego  człowiek  marzy  o 
cieniu, o kufelku kwasu chlebowego z lodówki i przysięga sobie, że nigdy więcej nie pójdzie do 
lasu… 

I  w  tym  momencie  rozlega  się  huk,  który  wstrząsa  całym  wszechświatem,  powoduje,  że 

zwijają się liście na drzewach i milkną ptaki śpiewające. 

Coś  ogromnego,  połyskującego,  okutanego  obłokiem  pary  i  nieziemskiego  ognia  runęło 

dokładnie na środek pola. Była to kula z osmalonego metalu. Miała średnicę jakichś czterech 
metrów i, najwidoczniej, była statkiem kosmicznym — albo radzieckim, albo amerykańskim, 
albo i nieziemskiego pochodzenia. 

Kiedy  Udałow  stał  nieruchomo,  rozmyślając  o  kaprysach  losu  i  ciesząc  się,  że  kula  nie 

zwaliła mu się na głowę, otworzył się luk i jeden po drugim wyszli z niej trzej przybysze z innej 
planety, a ich cechą wyróżniającą było posiadanie trzech nóg. Przybysze pokręcili zielonymi 
głowami, rozejrzeli się po okolicy i, nikogo nie zauważywszy, pognali do lasu. 

— Stójcie! — krzyknął Udałow. — Stójcie! Nie skrzywdzę was! Jestem waszym bratem w 

rozumie! 

Jednakże przybysze albo nie chcieli, albo nie mogli pojąć uspokajających słów Udałowa. 

Pędzili do lasu tak, że tylko migały magnetyczne podkówki na ich obcasach. 

Udałow  wystraszył  się,  położył  na  ziemi  i  trochę  poleżał  z  policzkiem  przyciśniętym  do 

koniczyny. Pomyślał sobie, że przybysze uciekli wiedząc, że ich statek za chwilę wybuchnie. 
Udałow leżał i o niczym nie myślał, a statek ciągnie nie wybuchał i stał sobie pośród pola z 
otwartymi drzwiami. 

Zmęczywszy się oczekiwaniem śmierci, Udałow wstał, strzepnął z kolan kwiatki koniczyny 

i zgniecione mrówki, po czym wolno skierował się do nieziemskiego statku. Obudził się w nim 
duch badacza. 

Przed drzwiami zatrzymał się i zapytał: 
— Czy został może tu ktoś, kto wejdzie ze mną w kontakt? 
Nie można powiedzieć, by oczekiwał odpowiedzi — zapytał tylko dlatego, że chciał okazać 

uprzejmość. 

Odpowiedzi  nie  było.  Postawił  na  ziemi  wiadro  z  grzybami  i  wszedł  do  wnętrza  statku. 

Panował  tam  półmrok,  do  którego  Udałow  przyzwyczajał  się  dobrą  minutę.  Potem  już 
rozróżniał poszczególne przyrządy i drążek sterowy statku, a także koje kosmonautów i ich 

background image

osobiste rzeczy, zapomniane w czasie panicznej ucieczki. Przycupnął na krzesełku i zamyślił 
się nad swoimi kolejnymi działaniami. Pewnie przyjdzie mu iść do miasta i zgłosić gdzie trzeba 
lądowanie statku kosmicznego. 

We  wnętrzu,  gdzie  w  ciasnocie  i  niewygodzie  mieszkali  kosmonauci,  porozrzucane  były 

części ubrania, naczynia i inne drobiazgi. Udałow znalazł tam błękitny kaszkiet z kometą w 
miejscu,  gdzie  zawsze  była  gwiazdka,  i  przymierzył  go.  Kaszkiet  pasował  jak  ulał.  I  kiedy 
zerknął  w  wiszące  nad  sterem  lusterko,  własny  widok  bardzo  mu  się  spodobał.  Następnie 
podniósł  z  koi  dobrą,  nieziemską  lornetkę  i  wyjrzał  za  zewnątrz,  chcąc  sprawdzić  jej  moc. 
Okazała się bardzo dobra; przez nią zobaczył, że do statku, podskakując na kępkach koniczyny, 
pędzi zielony „gazik‖, w którym siedzą jacyś ludzie po cywilnemu. Kiedy „gazik‖ zbliżył się 
jeszcze  bardziej,  rozpoznał  wśród  pasażerów  towarzysza  Batyjewa  we  własnej  osobie, 
przewodniczącego guslarskiego prezydium, przez naród zwanego szefem miasta. 

Udałow uniósł rękę w powitalnym geście. Wóz zahamował i pasażerowie wyszli z niego, 

zadziwieni  niezwykłym  widokiem.  Pędząc  tu  mieli  nadzieję,  że  statek  kosmiczny,  który  tu 
spadł, będzie statkiem  radzieckim, naszym,  i  oni  pierwsi, nawet  wyprzedzając partię i  rząd, 
przycisną  do  swych  piersi  odważnych  kosmonautów.  Ale  statek  był  pozbawiony  znaków 
rozpoznawczych a kształt miał podejrzany. 

I nagle przybyli zauważyli, że w drzwiach statku stoi człowiek w nie naszym kaszkiecie z 

symbolem  komety  i  z  wielką,  nieziemską  lornetką  na  piersi.  Człowiek  ów  był  niewysoki, 
przysadzisty,  a reszta jego odzienia  wskazywała na to,  że jest  miejscowy  —  albo  grzybiarz, 
albo wędkarz. 

— Pupykin, co ty tu robisz? — zapytał zastępca Batyjewa, niejaki Siemion Karaś. Chciał 

powiedzieć  „Udałow‖,  ponieważ  od  dawna  znał  Korneliusza  Iwanowicza,  ale,  oszołomiony 
sytuacją, użył nazwiska dyrektora łaźni miejskiej Pupykina, który wcale do Udałowa nie był 
podobny. 

—  Pupykin?  —  zapytał  człowiek  w  szarej  marynarce,  którego  Udałow  spotykał 

niejednokrotnie na naradach. Mężczyzna ten wyjął niebieską książeczkę i zapisał w niej kilka 
słów. 

Od strony lasu biegły wiejskie dzieci z polnymi kwiatami i krzyczały: 
— Sława kosmonautom! 
— Nie jestem Pupykin — powiedział Udałow. 
— Nie jest Pupykinem? — zapytał mężczyzna w szarej marynarce. 
— Wstydźcie się, towarzysze — powiedział Batyjew. — Zewnętrzne podobieństwo może 

wprowadzić w błąd. 

— Właśnie widzę, że to nie Pupykin — powiedział Karaś. — Patrzyłem pod światło. 
— Skąd jesteście? — zapytał Batyjew. 
Nie  otrzymał  odpowiedzi,  ponieważ  zaskoczony  Udałow  milczał.  Milczenie  Udałowa 

skonfundowało Batyjewa. Mężczyzna w szarej marynarce znowu wyjął z kieszeni niebieską 
książeczkę, otworzył ją i zapytał w obcym języku: 

— Ar ju amerikan? 
Nie doczekawszy się odpowiedzi, zadał drugie pytanie: 
— Łot is jor task? Ar ju e spaj? 
— Dzień dobry, jeśli sobie ze mnie nie kpicie — powiedział Udałow, zeskakując na ziemię i 

wyciągając  rękę  do  towarzyszy  z  prezydium  rady  miejskiej.  —  Nie  poznajecie,  czy  co? 
Udałow, z przedsiębiorstwa budowlanego. Korneliusz Iwanowicz Udałow. 

Jego  słowa  zagłuszyły  radosne  i  dźwięczne  okrzyki  pionierów  i  uczniów,  którzy  witali 

kosmicznego bohatera. 

Poprzez dziecinne głosy do Udałowa, wyróżniającego się dobrym słuchem, dotarły słowa 

mężczyzny w szarej marynarce, wypowiedziane do ucha Batyjewa: 

background image

—  Przypuszczam,  że  on  może  być  z  Chińskiej  Republiki  Ludowo  —  Demokratycznej. 

Wiadomo nam, że dokonuje się prób. Nie wolno spuszczać z niego oka. 

Batyjew odstąpił o krok od Udałowa. Patrzył nań nieprzyjaźnie. 
Udałow ruszył na Batyjewa, a ten cofnął się jeszcze o krok. Udałow odwrócił się do Karasia, 

ale między nich wcisnęła się grupa uczniów, którzy obładowali Udałowa bukietami kwiatów, a 
jeden z dzieciaków zaczął pstrykać zdjęcia, utrwalając przybycie Udałowa z kosmosu. 

Mężczyzna w szarej marynarce nieuchwytnym dla oka ruchem wyciągnął do chłopca rękę i 

skonfiskował aparat. Chłopiec zaczął płakać, ale mężczyzna powiedział: 

— Aparat zostanie ci zwrócony. Niech się matka zgłosi, jasne? 
Chłopiec powlókł się przez pole do lasu, samotny i smutny, ale nikt z kolegów nie zauważył 

tej małej tragedii. Nie zauważył też jej Udałow, który usiłował przebić się przez bukiety do 
Siemiona Karasia i krzyczał do niego: 

— Nie jestem Pupykin, nie jestem Pupykin! Pupykin pracuje w łaźni, a ja jestem Udałow! 
— Sam widzę, że nie Pupykin — przyznał się Karaś. — Jaki tam z ciebie Pupykin? Pupykin 

dyrektoruje w łaźni przecież. A i wyższy jest od ciebie. 

— A Udałow? — zapytał Korneliusz Iwanowicz. 
—  Udałow  jest  kierownikiem  przedsiębiorstwa  budowlanego  —  powiedział  Siemion 

Iwanowicz. — I jaki tam z ciebie Udałow?.. Udałow jest znacznie niższy. 

Batyjewowi znudziło się czekanie na wietrze. 
—  Proszę  do  samochodu  —  powiedział.  —  Proszę  pozwolić…  posuńcie  się…  o,  tu… 

Proszę… Mężczyzna w szarej marynarce wywiedział się, które dzieciaki są prymusami i mają 
dobre oceny z zachowania i ustalił z nich skład ochrony statku kosmicznego. 

Udałowa  posadzono  między  człowiekiem  w  szarej  marynarce  i  samym  towarzyszem 

Batyjewem, sąsiedzi mocno ścisnęli Udałowa łokciami. Karaś usiadł obok kierowcy. 

— Ruszaj — polecił Batyjew szoferowi. 
— A moje grzyby? — zapytał Udałow. 
— Grzyby? 
— Wiadro z grzybami stało, co prawda surojadki w większości… 
Mężczyzna w szarej marynarce wygiął się, jego ręka w dziwny sposób wyciągnęła się na 

trzy metry, szybkimi ruchami spenetrowała ziemię, nie dotykając przy tym dzieci, i znalazła 
wiadro z grzybami. Ale Udałow nie dostał swego wiadra, stanęło obok Karasia. 

Samochód  ryknął  silnikiem  i  pomknął  po  kępach  koniczyny.  Dzieci  krzyczały  za  nim: 

„Sława bohaterskim kosmonautom!‖ — i rozchodziły się na miejsca, wyznaczone do ochrony 
statku. Ci  zaś, co źle się uczyli albo  niewłaściwie zachowywali się w szkole, stali  z boku i 
patrzyli na statek z daleka. 

„Gazik‖ pędził do miasta, klaksonem rozpędzając inne samochody, zaś mężczyzna w szarej 

marynarce wyjął  z kieszeni  scyzoryk i  zaczął  spokojnie przecinać pasek, na którym  wisiała 
lornetka.  W  tym  czasie  umówiony  z  nim  towarzysz  Batyjew  odwracał  uwagę  Udałowa, 
pokazując mu okolicę i chwaląc się sukcesami. 

—  Proszę  popatrzeć  w  lewo  —  mówił.  —  Widzicie  bogate  kołchozowe  pola,  obsiane 

zbożami i warzywami. Mimo niesprzyjających warunków klimatycznych zamierzamy w tym 
roku przekroczyć plany w produkcji kukurydzy na kiszonki, jak również w produkcji bydła 
rogatego. Niektórzy nasi wrogowie powątpiewają w możliwości naszego powiatu w dziedzinie 
roślin motylkowych. Ale proszę popatrzeć w prawo… 

— Szszsz — odezwał się mężczyzna w szarym. — Na prawo patrzeć nie wolno. 
Udałow wiedział, że w prawo patrzeć wolno, ponieważ tam właśnie trwała budowa chlewni, 

a budowę realizowało przedsiębiorstwo Udałowa. Ale mężczyzna w szarej marynarce pewnie 
nie wiedział, że to budynek chlewni, dlatego na wszelki wypadek zakazał patrzenia. Można go 
było zrozumieć. Dziś to chlewnia, a jutro — obiekt. 

— Można — powiedział Udałow. — To chlewnia. 

background image

W  tym  samym  momencie  mężczyzna  w  szarym  wolną  ręką  uprzejmie,  ale  energicznie, 

zamknął mu usta. 

Tak  jechali  sobie  dalej.  Człowiek  w  szarym  piłował  rzemyk  i,  kiedy  czuł  się  zmęczony, 

przeszukiwał kieszenie Udałowa od swojej strony. Batyjew wyjął z kieszeni gazetę i zaczął 
Udałowowi  czytać  artykuł  o  sytuacji  międzynarodowej,  wolno,  ale  dokładnie  artykułując 
poszczególne długie i trudne słowa. Twarda dłoń mężczyzny w szarym na wszelki wypadek 
spoczywała na ustach Udałowa, dlatego ten nie mógł powiedzieć Batyjewowi, że już czytał ten 
artykuł i, choć jest bardzo wdzięczny za trud, wolałby posłuchać o sporcie. 

— Dokąd z nim? — zapytał Batyjew, kiedy samochód wjechał do miasta. — Do was? 
—  W  żadnym  wypadku  —  powiedział  mężczyzna  w  szarym.  —  Wszystko  odbędzie  się 

oficjalnie. Może będziemy go wymieniali na naszych. Może z Moskwy zadzwonią. Na razie 
damy go do ciebie. 

— Do mnie nie można — sprzeciwił się Batyjew. — Ja jestem z nomenklatury, nie będzie 

się dobrze kojarzyło. 

— No to do towarzysza Karasia — zgodził się mężczyzna w szarej marynarce. Z nim też 

nikt się nie sprzeczał. 

Udałowa  zaprowadzono  do  gabinetu  Karasia.  Korytarz  przemierzyli  szybko,  przodem 

pomykał Karaś, za nim Udałow, z tyłu człowiek w szarym, który nie ustawał w usiłowaniach 
przepiłowania rzemyka, a już całkiem z tyłu szedł milicjant Sielkin, którego zgarnęli z placu. 

 

A

KT

 

 
Sekretarka Karasia, Maria Pachomowna, stara przyjaciółka żony Udałowa, Kseni, zobaczyła 

ten pochód, ale nie dotarło do niej jego prawdziwe znaczenie. 

— Dzień dobry, Korneliuszu Iwanowiczu — powiedziała. — Nazbieraliście grzybów? 
Wiadro z grzybami zostało w samochodzie pod strażą szofera, ale Udałow odpowiedział 

kobiecie otwarcie i szczerze, tak odpowiadał zawsze i wszystkim. 

— Jakie tam grzyby! — powiedział. — Same surojadki. Co prawda, trzy prawdziwki były. 
Zapomniał, że prawdziwek był tylko jeden, i to robaczywy. Człowiek w szarym popchnął 

Udałowa  w  plecy,  a  milicjant  otrzymał  polecenie  pozostania  przy  Marii  Pachomownie.  Już 
znikając za drzwiami, mężczyzna ów odwrócił się i oświadczył: 

— Taki z niego Udałow, jak z ciebie kura. Jasne? 
— Nie — odparła sekretarka. 
— Potem porozmawiamy — obiecał człowiek w szarym. — Rozumiemy się? 
— Nie! — zakrzyknęła biedna kobieta. — Korneliuszu Iwanowiczu, co się dzieje? Karaś 

zasyczał niczym żmija. 

Trzasnęły obite czarną skórą drzwi, w gabinecie Karasia było ich teraz trzech. 
— No więc tak — powiedział człowiek w szarym, podchodząc bliżej do Karasia i mówiąc 

szeptem, żeby Udalow nie słyszał. — Nie wiadomo, może on zna rosyjski. Dlatego konieczne 
jest zachowanie ostrożności… 

— Znam rosyjski, znam — wtrącił się Udałow, który wszystko słyszał. 
— Proszę nie przerywać — powiedział doń mężczyzna w szarym i znowu zaczął szeptać 

Karasiowi  na  ucho:  —  Uczą  ich  naszego  języka.  Więc  w  jego  obecności  ani  mru–mru.  Już 
poleciłem przeszukać jego statek. Sądzę, że go strąciły nasze znakomite sokoły z gospodarstwa 
Pantielejenki. A teraz wy będziecie odwracać jego uwagę. Porozmawiajcie z nim, a ja pójdę się 
skomunikować. 

Szary  człowiek  wyparował,  jakby  w  ogóle  nie  istniał.  Udałow  mógłby  przysiąc,  że  nie 

otwierał drzwi i nie zbliżał się do okna. Siemion Karaś był nieco skonsternowany obecnością 

background image

Udałowa i zaczął wertować rozmówki rosyjsko–angielskie, szukając jakiegoś potrzebnego mu 
zwrotu. 

— Siemion — powiedział Udałow, kiedy zostali sami — czy ty mnie nie poznajesz? Karaś 

akurat znalazł potrzebne zdanie i wypowiedział je: 

— Du ju lajk ałer kantry? 
— Ja tego nie rozumiem — powiedział Udałow. — Zapomniałem. Kiedyś wcześniej znałem 

obce języki, ale teraz zapomniałem. 

Karaś Udałowa zrozumiał. I przestraszył się. Był to niewielkiego wzrostu mężczyzna, ale w 

pasie znaczny i jakoś przypominający samego Udałowa. 

— Czy podoba się wam pobyt w naszym kraju? 
— Jeśli ty, Siemionie — powiedział przepełniony udręką Udałow — ciągle jeszcze myślisz, 

że jestem Chińczykiem, to się mylisz, ponieważ jestem Rosjaninem i mieszkam na Puszkina 
szesnaście.  A  skoro  moje  słowo  mniej  znaczy,  niż  słowa  naszego  towarzysza,  z  którym  się 
wcześniej niemal nie widywałem, to czuję się pokrzywdzony. 

— Przenieśli go do nas z województwa. — Karaś zamilkł, wziął się w garść, przypomniał 

sobie,  że  nie  ma  prawa  zagranicznemu  kosmonaucie  zdradzać  wewnętrznych  tajemnic  i 
chwycił za rozmówki. 

— Łot is jor nejm? — zapytał i na wszelki wypadek przetłumaczył: — Jak się nazywacie? 
— Udałow się nazywam — odpowiedział zmęczony tym wszystkim Korneliusz Iwanowicz. 
—  Wiem  —  powiedział  Karaś  z  pewnym  rozdrażnieniem,  z  takim,  jakie  odczuwa 

przełożony, zetknąwszy się z tępotą podwładnego. — Wiemy. Ale tak naprawdę, to jak? 

—  Nie  musisz  mnie  tu  przesłuchiwać  —  sprzeciwił  się  Udałow.  —  Nie  widzę  ku  temu 

żadnych podstaw. Widziałeś moje wiadro? Z grzybami? No więc właśnie byłem na grzybach. 
Zwalił  się  z  nieba  statek.  Wszedłem  do  środka,  czapkę  przymierzyłem,  a  tu  akurat  wy 
przyjechaliście. No to na czym polega moja wina przed narodem i rządem? 

— A gdzie on jest? — surowym tonem zapytał Karaś. 
— Kto? 
— Ten, co najpierw przyleciał? 
— Ci, co przylecieli? Z trzema nogami? Do lasu uciekli! 
— Dlaczegóż to do lasu uciekli? Wystraszyli się ciebie? 
—  Może,  ale  raczej  nie.  Ale  jednak  ty,  Siemionie,  lepiej  prawdziwych  przybyszy  byś 

chwytał,  a  nie  uczciwego  pracownika  gospodarki  miejskiej  brał  do  niewoli  i  woził  pod 
konwojem. 

— Rozumiesz, Udałow, to są takie sprawy… — odpowiedział Karaś, jakby przyznając tym 

samym, że Udałow również ma prawo do istnienia. — Nie masz pojęcia, jak sprytni są nasi 
ideologiczni przeciwnicy. Co to dla nich podszyć się pod mojego znajomego sąsiada Udałowa? 

— A gdzie w takim razie jest Udałow? 
— Coś się czepił — gdzie i gdzie! Nie ma Udałowa! Zakopali. Może sam go zakopywałeś! 
— To znaczy — sam siebie zakopywałem? 
— Wiesz co? Przestańmy udawać, dobrze? 
— Ja ci to jeszcze przypomnę. Prosiłeś mnie wczoraj, żebym ci pożyczył konewkę? Teraz za 

cholerę ci nie dam. 

— Ty mnie nie strasz. Twoja wdowa mi da. 
W tym momencie za drzwiami rozległ się straszny huk i trzask łamanych mebli. 
— Nie ruszać się! — pisnął Karaś, brzuszyskiem blokując Udałowa przy biurku i chwytając 

do ręki masywną popielnicę. 

Drzwi się otworzyły i do gabinetu wpadła Ksenia Udałowa z parującym garnkiem w jednej 

ręce i dowodem osobistym w drugiej. Wiadomość o tym, że Udałowa aresztowano zastała ją w 
kuchni, więc, nie wypuszczają garnka z rąk, chwyciła dowód Korneliusza, włożyła do niego 
zaświadczenie z USC i popędziła do gmachu prezydium rady Miejskiej. 

background image

— Za co  go  aresztujecie?  — krzyknęła od progu.  — Nic nie zrobił, a jeśli i  zrobił, to z 

nieświadomości. Wypuśćcie go, błagam was i zaklinam ostatnimi słowy! 

Karaś  zgłupiał,  zaczął  się  cofać,  ale  w  tym  momencie  przez  otwarte  drzwi  wszedł 

mężczyzna w szarej marynarce i powstrzymał Ksenię następująco: 

—  Obywatelko  Udałowa,  możecie  stwierdzić,  że  ten  zagraniczny  agent  kosmiczny  był 

wcześniej waszym mężem? 

— Jak to tak? — zdziwiła się Ksenia. — Oto jego dowód. 
—  Nie  mówię  o  dowodzie.  Czy  jesteście  pewna,  że  ten  człowiek  przez  pewien  czas 

zamieszkiwał w waszej rodzinie pod postacią waszego męża? To może mieć wielkie znaczenie 
dla sądu. 

— Nie odpowiadaj mu, Ksiusza — powiedział Udałow, uwalniając się od chwytu Karasia. 

— On cię bierze na prowokację. 

— Przecież on ma w dowodzie zameldowanie. Od lat. Dziecko z nim mamy — powiedziała 

Ksenia. 

— A jakie ma znaki szczególne? — zainteresował się człowiek w szarym. 
— Jakie? No, łysy jest, siorbie jak je kapuśniak… 
— To nie są znaki szczególne. 
— A jakie są znaki? 
— Pieprzyki, myszki, blizny i plamy na skórze. Gdzie, kto, kiedy? 
— Myszki? — zdziwiła się Ksenia. — Myszki są… 
— Ksiusza! — krzyknął ostrzegawczo Udałow. 
— Przypomniałam sobie! Oczywiście, że myszka jest, tylko miejsce niezbyt piękne. 
— Ksiusza! 
— Możecie mi to powiedzieć w tajemnicy — powiedział mężczyzna w szarej marynarce. — 

Na ucho. O tu. 

— Można, Korneliuszu? 
— Mów — machnął ręką Udałow. — Wszystko mu powiedz. Tylko niech się ten koszmar 

wreszcie skończy. 

Wszedł  milicjant  ze  skrzynką,  z  której  sterczały  różnokolorowe  pręciki  i  zwisały  włókna 

przewodów. 

—  Z  waszego  polecenia  —  zameldował  —  wyjęto  wszystkie  sekretne  przyrządy 

nawigacyjne z obiektu, który naruszył przestrzeń powietrzną. Przyrządy zostały wyjęte przy 
pomocy młotka i śrubokręta. 

Milicjant  nazywał  się  Pilipienko,  mieszkał  w  zaułku  Krasnoarmiejskim,  zaraz  za  rogiem 

ulicy  Puszkina,  i,  rzecz  jasna,  znał  Udalowa,  dlatego,  stawiając  skrzynkę  na  biurko  przed 
Karasiem, przywitał się i powiedział: 

— Dobrze, Korneliuszu, że cię spotkałem! 
— A co w tym dobrego… 
— Nie żartuję. Mam sprawę. Obiecałeś mi podzielić się z młodzieżą z technikum rzecznego 

w temacie doświadczenia w pracy w drużynie ormowców. I co? Żadnej świadomości w tobie 
nie ma! 

— No, nie wiem… — westchnął Udałow, rzuciwszy niepewne spojrzenie na typa w szarej 

marynarce. 

—  Ja  rozumiem,  że  jesteś  zajęty  —  powiedział  Pilipienko,  niewłaściwie  interpretując 

wymijającą odpowiedź sąsiada. — Wszyscy jesteśmy zajęci. 

W tym momencie człowiekowi w szarym znudziło się czekać, aż przyjaciele się nagadają i 

rzucił z rozdrażnieniem: 

— Jak jesteś zajęty, to proszę iść dalej i nie przeszkadzać w pracy. 

background image

—  A  ty  co  sobie  tak  ze  mną  pozwalasz?  —  zdziwił  się  milicjant,  będący  człowiekiem 

niezależnym  i  nawet,  rzec  można,  odważnym.  W  obiegły  roku  sam  rozbroił  dwóch 
przestępców, którzy przyjechali do Guslaru z Lebiediani. 

— A tak sobie pozwalam. Wyjść mi stąd! 
Milicjant wyszedł oburzony. Całe jego plecy wyrażały oburzenie. Przekonawszy się, że w 

pokoju nie ma już innych świadków, mężczyzna w szarym gestem przywołał do siebie Ksenię i 
szepnął do niej: 

— Proszę mi mówić na ucho. 
— Ale co mam mówić? — zawstydziła się Ksenia. 
— Proszę meldować szeptem o miejscu, kształcie i wymiarze myszki na waszym małżonku. 
Ksenia zarumieniła się mocno i powiedziała: 
— Na tym… 
— Na czym tym? 
— Na literę p… 
— No mów, Ksiusza, mów! — podnosił ją na duchu Udałow. 
—  Stop,  stop,  stop,  stop!  —  krzyknął  człowiek  w  szarym.  —  Bez  podpowiedzi!  Jak 

będziecie podpowiadać to usunę was z boiska! 

Karaś nie wytrzymał i roześmiał się — sytuacja wydała mu się nader śmieszna. 
— Zatrzymany! — zwrócił się mężczyzna w szarej marynarce do Udałowa. — Proszę za 

mną. 

Szerokim gestem otworzył drzwi pękatej szafy, w której przechowywane były proporczyki, 

odznaki, pamiątkowe medale i prace klasyków marksizmu. 

— Wchodzimy za drzwi, żeby nikt nie widział! 
Udałow wszedł. 
— Teraz proszę się rozebrać! — polecił człowiek w szarym. 
Udałow  najpierw  chciał  się  postawić,  ale  rozmyślił  się  —  odgadnięta  myszka  może  go 

uratować. Wszedł za drzwi, rozpiął pas i opuścił spodnie. 

Mężczyzna w szarym wziął Ksenię za rękę, podprowadził do drzwi szafy i powiedział: 
— Proszę pokazać. 
Karaś wychylił się sponad górnej krawędzi szafy, ale Ksenia zamachnęła się nań garnkiem, 

z którego wylała się już niemal cała zupa, żeby nie podglądał. 

— Niech zdejmie spodenki — powiedziała. — Zdejmuj, Korniusza, nie wstydź się. Tu sami 

swoi. 

Korneliusz opuścił spodenki i mężczyzna w szarej marynarce pochylił się, żeby zobaczyć 

myszkę we wskazanym miejscu. Myszki nie było. 

— Wczoraj jeszcze była — zdziwiła się Ksenia. 
— Jasne — powiedział mężczyzna w szarej marynarce. — Proszę się ubrać. Tego właśnie 

oczekiwaliśmy. Zawsze wasi ludzie wpadają na drobiazgach. Twój szef pewnie nie pomyślał, 
że ściągniemy z ciebie spodnie! 

—  Poczekajcie  —  powiedział  Udałow,  ciągle  jeszcze  stojąc  w  postawie  pingwina, 

przyglądającego się pisklęciu schowanemu między jego łapkami przed dojmującym mrozem 
Antarktydy. — Powinna tam być. 

Człowiek  w  szarej  marynarce  prześwidrował  Ksenię  na  wylot  swym  przenikliwym 

spojrzeniem i rzekł głosem, przesyconym hipnotyzującą mocą: 

—  Wy,  obywatelko,  u  swojego  męża  widziałyście  myszkę.  A  ten  myszki  nie  ma.  I  przy 

okazji — czy widziałyście u swego męża kiedykolwiek taką czapkę z takim herbem? 

I wskazał na niebieski kaszkiet z rysunkiem komety, który Korneliusz zapomniał zdjąć w 

pomieszczeniu, chociaż był człowiekiem dobrze wychowanym. 

Wtedy Ksenia zalała się gorzkimi łzami i powiedziała: 
— Ale on jest taki podobny! 

background image

— Kseniu! 
— Nie zbliżaj się do niej! Jeśli wy — to wy, to gdzie jest myszka? 
— Ksiusza, może nie tam popatrzyłaś?  — błagał Udałow. — Może jej nie widać w tym 

miejscu? 

Karaś mocno chwycił Udałowa za ręce, by ten nie zastosował sekretnych chwytów jujitsu. 
— Dziękujemy wam, jesteście naszym człowiekiem — powiedział mężczyzna w szarym, 

mocno ściskając Kseni dłoń i wypychając ją do sekretariatu. 

— Może źle popatrzyłam — powiedziała Ksenia. — Może pomyliłam strony ciała? 
— Wszystko jasne. Proszę nie poddawać się zastraszaniu. Nie ma on myszki z żadnej strony. 
I zaczął popychać Ksenię w kierunku drzwi. 
— Kseniu, pilnuj dziecka! — krzyknął Udałow za żoną. Nie miał jej niczego za złe. 
Ksenia płakała. Mężczyźnie w szarym udało się wypchnąć ją za drzwi, gdzie przyłączyła się 

do milicjanta i Marii Pachomowny. Oboje wyrazili swoje współczucie, a Maria Pachomowna 
powiedziała: 

— A jak się zamaskował, ścierwo! 
Milicjant Pilipienko powiedział: 
—  Ciekawe,  co  oni  zrobili  z  prawdziwym  Udałowem?  Może  go  wrzucili  pod  pociąg? 

Zazwyczaj tak robią, rzucają pod pociąg… A ja mu powiedziałem o ormowcach… Nie trzeba 
było odsłaniać wszystkich naszych kart. 

Ksenia cicho szlochała. 
W gabinecie Karasia mężczyzna w szarym wyjął z kieszeni motek cienkiej i mocnej linki 

nylonowej; Udałow zdziwił się, jak wiele rzeczy mieści się w kieszeniach tego człowieka, a 
potem pomyślał, nie wiadomo dlaczego, że zaraz go tu powieszą, i już nawet rzucił spojrzenie 
skazańca  na  żyrandol,  przymocowany  do  haka  wystającego  z  wysokiego  sufitu,  chociaż, 
oczywiście, nikt nie zamierzał go wieszać. 

— Sądzę, że na wszelki i niespodziewany należy go przywiązać do krzesła — powiedział 

mężczyzna w szarej marynarce. — Jeśli umknie, to nam nie wybaczą. 

— Oczywiście, towarzyszu — zgodził się Karaś. — Ja go będę trzymał. A powiadomiliście 

tamtych? 

—  Już  startują  —  powiedział  mężczyzna  w  szarej  marynarce,  rozwijając  sznurek.  — 

Czekamy  na  nich  lada  moment.  Nasi  ludzie  dyżurują  na  lotnisku.  Dlatego  wskazany  jest 
pośpiech. Między nami mówiąc… 

Karaś drgnął i wyraziście wskazał oczami Udałowa. 
— To nic — powiedział mężczyzna w szarym. — Sprawdzałem, on kiepsko zna rosyjski. 

Wymienimy go na naszego człowieka. Może nawet już została podpisana umowa. 

—  A  z  kim  będziecie  wymieniać?  —  zapytał  Udałow.  Mężczyzna  wyraziście  pokręcił 

palcem przy skroni. 

— Dobra tam, wymieniajcie z kim chcecie — machnął ręką Udałow. — Byle szybciej, bo 

już mam stres. 

— Dam ja ci stres! — zagroził mężczyzna w szarym, przywiązując Udałowa do krzesła. 

Karaś przesunął po biurku skrzynkę z przyrządami, wyłamanymi ze statku kosmicznego i wyjął 
kartkę papieru w linie. 

— Będę notował — powiedział. 
— Słusznie. Powinniście u nas pracować — pochwalił go mężczyzna w szarej marynarce. 
— Dziękuję — powiedział dumny Karaś, odkręcając kołpaczek pióra. — Na to nigdy nie 

jest za późno. 

Mężczyzna w szarym wyjął ze skrzynki długi cylinder z dwoma szyszkami na końcach i 

urwanymi drucikami, zwisającymi z boków. 

— Zacznijmy, na przykład, od tego — oświadczył. — Co to jest? Do czego się stosuje? Do 

zdjęć? 

background image

— Słowo honoru, że nie wiem — powiedział Udałow. — A skąd to wyłamaliście? Możecie 

mieć nieprzyjemności. 

—  Udałow  —  powiedział  z  wyrzutem  Karaś  —  jak  ci  nie  wstyd  grozić  towarzyszowi 

majorowi? 

— A ja ci nie jestem Udałow — powiedział Udałow, którego cierpliwość już się wyczerpała. 

W ciągu jakichś dwu godzin odebrano mu jego dobre imię, narodowość, żonę, syna, drużynę 
ormowców,  a  zostawiono  w  zamian  tylko  cudzy,  niebieski  kaszkiet.  —  Jestem  nieznanej 
narodowości pogwałcicielem przestrzeni powietrznej. 

—  Zapisuj,  Karaś!  —  powiedział  mężczyzna  w  szarym,  nie  kryjąc  triumfu  w  głosie.  — 

Przyznał się, że przeniknął do naszej przestrzeni powietrznej bezprawnie i w celu… W jakim 
celu? 

— Jaki dla was lepszy, w takim przeniknąłem. 
— Przeniknął w celu wysadzenia w powietrze obiektów w okolicy miasta Wielki Guslar. 
— Ale on tego nie powiedział — usiłował zachować przyzwoitość Karaś. 
— Zaraz powie — powiedział mężczyzna w szarym. 
— Powiem — zgodził się Udałow. 
Pęta wżynały mu się w ręce i męczyło go pragnienie. 
— No to notuj, Karaś. Już się do wszystkiego przyznał. 
Karaś zaczął zapisywać dużymi literami udałowskie przyznanie się w temacie szkodliwego 

trybu działania, a człowiek w szarej marynarce podpowiadał mu szczegóły. Potem odwrócił się 
do Udałowa, który smętnie przyglądał się gruchającym na parapecie gołębiom: 

— Uprzedzam, że będziesz musiał podpisać się na dole każdej strony. 
— Przecież mam związane ręce… 
W tym momencie ktoś energicznie zapukał do drzwi. 
— Przecież jesteśmy zajęci — obruszył się Karaś. 
Mężczyzna w szarym rzucił: 
— Chwila. Zaraz im odpowiem. 
Ze  swojej  bezdennej  kieszeni  wydobył  pistolet  maszynowy  i  odbezpieczył.  Na  palcach 

podszedł  do  drzwi.  Udałow  z  Karasiem  znieruchomieli.  Karaś  przy  tym  pochylił  się  nad 
biurkiem, a Udałow wcisnął się w krzesło. Człowiek w szarym gwałtownym ruchem otworzył 
drzwi.  Podniósł  pistolet  maszynowy  tak,  że  ten  celował  prosto  w  pierś  tego,  kto  usiłowałby 
wejść do gabinetu. 

— Ręce! — rzucił krótki rozkaz. 
W drzwiach gabinetu stał sam towarzysz Batyjew. Zbladł i wolno uniósł ręce. 
W  tym  samym  momencie  dwaj  nieznani  Udałowowi  ludzie  wyskoczyli  spod  pach 

towarzysza  Batyjewa,  wpadli  do  gabinetu  i  wytrącili  broń  z  rąk  człowieka  w  szarym.  Lufa 
podskoczyła do sufitu i wypuściła krótką serię. Posypał się tynk. 

Jeden z nowoprzybyłych uderzył mężczyznę w szarej marynarce kantem dłoni w szyję, i, 

póki ten wolno, jak na przygodowym filmie, walił się na wykonany maszynowo dywan, drugi z 
nieznajomych gości zakrzyknął: 

— Przecież to Matwiej, z drugiego wydziału! 
—  Przesadził  major  —  powiedział  pierwszy  nieznajomy  z  wyraźnym  współczuciem  i, 

wyjrzawszy  do  sekretariatu,  polecił  Pilipience  wynieść  i  położyć  gdzieś  walające  się  bez 
przytomności ciało towarzysza Matwieja. 

Dopiero po tym, gdy towarzysz Batyjew domyślił się, że może opuścić ręce, zaś towarzysz 

Karaś,  ostrożnie  i  delikatnie  podtrzymując  go  pod  łokieć,  doprowadził  do  swego  biurka,  a 
Maria Pachomowna szybciutko wymiotła z podłogi tynk, pociski i łuski, przypomniano sobie o 
Udałowie. 

— To on? — zapytał Batyjew, jakby po raz pierwszy w życiu widział Udałowa. 

background image

— To jest… Dalej Karaś opowiadał szeptem i Udałow, który był bardzo zadowolony, że 

mimo  wszystko  nie  został  zastrzelony,  nie  usiłował  podsłuchiwać  kierownictwa.  Gdyby 
sytuacja wyglądała inaczej, to może by się wykłócał i udowadniał, może nawet przypomniałby 
Batyjewowi, jak trzy dni temu groził, że zdejmie Udałowa z zajmowanego stanowiska za to, że 
jego  przedsiębiorstwo  nie  wykonało  remontu  domu  wypoczynku.  Ale  w  obecnym  rzeczy 
położeniu — milczał. Myślał tylko o tym, że, sądząc z aktualnej sytuacji międzynarodowej, 
lepiej  jeśli  go  uznają  za  kosmonautę  amerykańskiego,  a  nie  chińskiego  czy  izraelskiego. 
Przecież, jeśli uznają za amerykańskiego, to przesłuchają, pogrożą, potrzymają w więzieniu, i 
to w Moskwie, bo przecież nie na prowincji, i będzie trzeba się przyznać, kto i po co tu przysłał. 
Potem  pewnie  współpraca  międzynarodowa  weźmie  górę  i  odeślą  Udałowa  z  powrotem  do 
Stanów Zjednoczonych Ameryki w trybie wymiany. Tam on sobie pożyje, póki się wszystko 
nie wyjaśni, wróci do kraju, obkupiony w ciuchy, może nawet kupi co nieco dla żony i syna. 
Ale  jeśli  przyjdzie  się  przyznać,  że  jest  Chińczykiem,  to  droga  twa,  Korneliuszu,  prowadzi 
prosto do miasta Pekin, gdzie połamią ci nogi i ręce jak psu i poślą na wieś rozrzucać na polach 
nawóz w celach  reedukacji. No, a gdyby  cię uznali za Żyda? Wyślą do ich ojczyzny. A po 
drodze obowiązkowo dotrą do Udałowa palestyńscy ekstremiści i wysadzą go w powietrze przy 
pomocy bomby plastykowej. I słusznie. A jeśli nie wysadzą — to jeszcze gorzej, wpakują go do 
izraelskiej armii, zrobią mu obrzezanie i przysypie jego kości piasek surowej pustyni Synaj… 
Łza popłynęła po policzku Udałowa. A za przymkniętymi drzwiami ciągle płakała, nie mogąc 
się powstrzymać, Ksenia, która przypomniała sobie, że pomyliła się z tą myszką. Tę myszkę 
miał  nie  Udałow,  a  jej  dawny  przyjaciel  z  czasów  młodości,  o  którym  Udałow  nawet  nie 
wiedział, a całe to zamieszanie i napięcie jakby przesłoniły oczy Kseni mgłą, i w wyniku tego 
pomyliła lokalizację owej myszki… Teraz wyraźnie pamiętała, gdzie jest prawdziwa myszka, 
ta udałowska, ale ten człowiek, co zadawał jej pytania dopiero co został wyniesiony z gabinetu 
w takim stanie, że już nic go nie interesowało. Ksenia więc nie wiedziała od kogo żądać, by 
Udałow znowu ściągnął spodnie. 

— Rozwiążcie go — powiedział towarzysz Batyjew grzmiącym głosem. 
Słowa  te  nie  od  razu  dotarły  do  zamyślonego  Udałowa.  Dopiero,  kiedy  jeden  z 

nieznajomych  zaczął  rozplątywać  linkę  na  jego  ścierpniętych  rękach  pojął,  że  nadeszło 
oswobodzenie. 

Sam towarzysz Batyjew osobiście pomagał odplątywać Udałowa, a Siemion Karaś drżącą z 

emocji ręką nalał do kryształowej szklanki wody z karafki i podał ją Udałowowi, temu samemu 
Udałowowi, którego jeszcze chwilę temu nie uważał za człowieka. Wtedy Udałow zrozumiał, 
że jednak zdecydowano uznać go za obywatela amerykańskiego. 

Towarzysz Batyjew powiedział: 
— Mam nadzieję, że nie macie pretensji do naszych współpracowników, którzy wykazali się 

czujnością, i sądzę, że kiedy wasi towarzysze po raz pierwszy spotkają naszych wysłanników, 
to też wykażą się czujnością. Czy w tym jest coś dziwnego? 

— Nie, nie ma w tym nic dziwnego. 
— Proszę sobie wyobrazić… — Towarzysz Batyjew był naczelnikiem nowoczesnym, miał 

znaczek  ukończonego  uniwersytetu  w  klapie  marynarki  i  dobre  okulary,  przywiezione  z 
delegacji na kongres entomologów w Hiszpanii. Występował tam w charakterze znakomitego 
specjalisty  od  kołatka  domowego,  przyglądał  się  wyśmienitym  pomnikom  z  dziedziny 
architektury  oraz  ciężkiej  doli  ludności  miejscowej.  —  Proszę  sobie  wyobrazić,  że 
przychodzicie do swojego lasu, a tam spada nasz statek. Bez żadnych znaków rozpoznawczych. 
Przecież też możecie uznać, że statek został wysłany w określonym celu… 

Tu towarzysz Batyjew ostrożnie puścił oko, ponieważ chciał nawiązać cieplejsze stosunki z 

tym cholernym przybyszem, które to stosunki tak fatalnie popsuli nadgorliwi podwładni. 

Udałow nie wiedział — a skąd on, związany, miał wiedzieć — że po sygnale towarzysza 

Matwieja w szarej marynarce, w województwie zaczęła się panika, która dotarła przewodami 

background image

do samej Moskwy. Stamtąd też nadszedł komunikat, że według wszelkich danych statek, który 
wylądował  pod  Wielkim  Guslarem  nie  jest  ani  amerykańskim,  ani  chińskim,  ani  żadnym 
innym,  a  najprawdziwszym  posłańcem  dalekich,  gwiezdnych  światów,  na  które  wskazywał 
Ciołkowski i zwiastunem kontaktu, od dawna oczekiwanego w określonych kołach. Istniała, co 
więcej, opinia, że nieziemscy przybysze mogą najpierw wylądować w celu kontaktu w jakimś 
burżuazyjnym, imperialistycznym albo przynajmniej nie przyłączonym państwie. Jednak na to 
kompetentni  ludzie  gwałtownie  oponowali,  twierdząc,  że  nieziemscy  przybysze,  będąc 
wiodącymi  w  dziedzinie  ideologii,  nigdy  nie  pozwolą  sobie  na  kontakt  z  formacjami 
zacofanymi w dziedzinie stosunków społecznych, chociaż mogą być wprowadzani w błąd. I 
dlatego,  kiedy  z  Moskwy  zadzwoniono  do  towarzysza  Batyjewa  i  powiedziano  mu,  że 
odrzutowiec  z  odpowiednimi  towarzyszami  na  pokładzie  wystartuje  w  ciągu  najbliższych 
dziesięciu  minut,  a  kolejne  samoloty  przylecą  zaraz  za  nim,  Batyjew  zrozumiał  —  albo 
przybysz, który przyleciał do powierzonego mu powiatu będzie zadowolony z przyjęcia, albo 
on sam w ogóle przestanie być zadowolony z życia. 

I  od  razu  stało  się  jasne,  że  w  czasie,  gdy  Batyjew  otrzymywał  z  Moskwy  napęd,  za 

przybysza  zabrał  się  major  z  departamentu  miejskiego  i  już  nawet  zdążył  przywiązać  go 
sznurem do krzesła. Ale najgorsze było to, że z jego polecenia wyrwano ze statku wszystkie 
cenne  przyrządy  i  wysłano  do  budynku  prezydium  miejskiego  w  celu  wyjaśnienia  ich 
szpiegowskiego sedna. 

Lada moment mogli przylecieć akademicy, generałowie i szefowie organów rządowych. A 

przybysz,  bardzo  podobny  do  dyrektora  firmy  budowlanej  Udałowa,  siedzi  przywiązany  do 
krzesła i jest poddawany haniebnemu przesłuchaniu. 

I  mimo  że  przybysz,  rozcierając  nadwerężone  sznurem  ręce  i  otrząsając  się  z  tynku, 

opadłego  po  nieudanej  strzelaninie  w  gabinecie  Karasia,  udawał,  że  się  nie  gniewa,  w 
Batyjewie z każdą sekundą wzbierał coraz większy gniew na tego idiotę Karasia, nie mówiąc 
już  o  KGB  jako  instytucji.  Ale  KGB  nic  nie  mógł  zrobić,  oni  zawsze  wykonują  swoje 
obowiązki. Ale Karaś nie, Karaś odpowie. Bez taryfy ulgowej. 

— Co ty mu podsuwasz? Co podsuwasz naszemu drogiemu nieziemskiemu gościowi?! — 

zakrzyknął Batyjew, odsuwając na bok grubą rękę Karasia ze szklanką wody. 

— Ale… ona jest przegotowana — zdołał wykrztusić Karaś. 
— Co, nie masz reprezentacyjnej? Może chcesz powiedzieć, że w dolnej szufladzie biurka 

nie ma butelki koniaku „Dwin‖? 

— „Dwina‖ nie mam — zaczął mamrotać Karaś widząc, że nadeszła jego ostatnia godzina. 

— Jest „Martel‖, na konferencji wojewódzkiej rozdawali. 

— No to! 
Karaś wygiął się i wyjął z dolnej szuflady biurka butelkę francuskiego koniaku wysokiej 

klasy i zaczął zębami wygryzać korek. Jeden z nieznajomych eleganckim, wyrobionym ruchem 
wyjął  butelkę  z  ust  Karasia,  skręcił  korek,  drugi  nieznajomy  podsunął  szklankę  i  ta  została 
migiem napełniona. 

Towarzysz Batyjew własnoręcznie podał ją Udałowowi. 
— Proszę zażyć — powiedział. — To nigdy nie zaszkodzi po podróży. 
— Ależ co wy — powiedział Udałow. — W biały dzień? W godzinach pracy? 
Karaś,  któremu  nikt  niczego  nie  wyjaśnił,  ciągle  jeszcze  brał  Udałowa  za 

amerykańsko–chińskiego, kosmicznego szpiega i uważał, że zachowanie towarzysza Batyjewa 
można wytłumaczyć tylko tak, że w ręce wrogów trafił jakiś nasz kosmonauta i trzeba zrobić 
wszystko,  by  go  możliwie  szybko  wymienić,  póki  czegoś  tam  nie  nagadał.  A  może,  myślał 
Karaś, dokonało się jakieś ocieplenie w stosunkach międzynarodowych i tego szpiega w ogóle 
zrobią wspólnym, internacjonalnym bohaterem. Bo myśli o tym, że istnieje życie na innych 
globach Sienią Karaś w ogóle do siebie dopuszczał, ponieważ nie mógł nawet się pogodzić z 
tym, że Ziemia jest okrągła. Karaś wiedział wszystko, czytał gazety i tak dalej, świętował wraz 

background image

z całym narodem Dzień Kosmonautyki, ale w duchu uważał, że Ziemia jest płaska, a cała reszta 
jest podyktowana wymaganiami bieżącej polityki. 

—  Proszę  nie  odmawiać  —  nalegał  towarzysz  Batyjew,  podnosząc  szklankę  do  ust 

Udałowa. Spoza szkieł importowanych okularów jego oczy błyszczały ostro, jak na kwartalnej 
naradzie, poświęconej rolnictwu. 

— Tylko, jeśli do towarzystwa — powiedział w końcu Udałow. — Tylko z wami. 
Głośne westchnienie ulgi wyrwało się z piersi Batyjewa. Przybysz nie żywi urazy! Batyjew 

wykonał  ruch  palcami  i  nieznajomy  natychmiast  również  jemu  nalał  do  szklanki.  Karaś 
zamierzał nalać do trzeciej szklanki dla siebie, ale nieznajomy mu nie pozwolił. Nieznajomy 
wiedział, kto ma rację, a kto jest winien. 

— Zakąskę — polecił Batyjew. 
Karaś  zakrzątnął  się,  zadzwonił  do  Marii  Pachomowny,  a  ta  przyniosła  na  talerzyku  z 

lodówki  nieco  podeschnięte  kanapki  z  łososiem.  Polecenie  zostało  wykonane  migiem, 
ponieważ  ucieszyła  ją  odmiana  na  lepsze  losu  Korneliusza  Iwanowicza,  którego  z  powodu 
ignorancji chcieli uznać za amerykańskiego szpiega. Kiedy przekazała talerzyk i wróciła do 
swojego sekretariatu, powiedziała do Kseni, siedzącej na skórzanej kanapie: 

— Serce moje czuje, że wszystko się ułoży. Twojego sam On częstuje ze szklanki. 
— Żeby tylko wypuścił. Sama go poczęstuję w domu — powiedziała Ksenia. — Gdzie to 

widziane,  żeby  prostego  dyrektora  przedsiębiorstwa  budowlanego  głowa  miasta  ze  szklanki 
poiła? Nie skończy się to dobrze… 

Nie mogła istnieć bardziej błędna opinia. 
Batyjew wypił z Udałowem. Francuski koniak zaparł dech w piersiach i, zanim sięgnęli po 

kanapki,  musieli  dobrą  minutę  chwytać  powietrze  ustami  niczym  ryby  wyjęte  z  wody.  Ale 
jakoś przeszło. Obaj mieli wprawę i doświadczenie. 

Batyjew pytająco zerknął na opróżnioną do połowy butelkę, zaś Karaś powiedział: „Zdrowia 

życzę!‖. W tym momencie drzwi otworzyły się po mocnym uderzeniu, wszyscy podskoczyli, a 
nieznajomi sięgnęli do bioder — chcieli wyszarpnąć broń służbową, ale nie zdążyli, gdyż do 
gabinetu  wpadła  Ksenia,  która  zrozumiała,  że  przy  okazji  zmiany  najważniejszych  w  danej 
sytuacji osób jest szansa na odbicie męża. 

— Ściągaj spodnie! — krzyknęła, ciężko dysząc, z którego to powodu jej pełne, jędrne piersi 

wściekle falowały. — Pokażę. 

Batyjew stał, poruszając ustami, ale nie zdołał niczego powiedzieć. Udałow natomiast chciał 

coś powiedzieć, wyjaśnić, ale po wchłoniętym koniaku odczuł miejscowe znieczulenie języka. 
Karaś  zamknął  oczy.  Nieznajomi  zastanawiali  się  —  strzelać  czy  nie  strzelać,  a  Ksenia 
wrzasnęła ponownie: 

— Ściągaj portki, mówię ci! 
W tym momencie, w całkowitej ciszy, towarzysz Batyjew zaczął, nie odrywając spojrzenia 

od piersi Kseni, szybko manipulować przy sprzączce swego paska. Udałow przestraszył się, że 
Batyjew  może,  korzystając  ze  swej  służbowej  pozycji,  wykorzystać  Ksenię  i  ruszył  w  jego 
stronę, by w tym przeszkodzić. Batyjew odpychał go łokciem, powtarzając niemal bezgłośnie: 

— Co za kobita! Co za kobita! Joanna d‘Arc! 
Jego  spodnie  opadały  na  podłogę,  odsłaniając  długie,  szare  gacie,  a  Udałow  starał  się  tę 

opadającą część ubrania schwytać. Tylko Ksenia nie straciła przytomności umysłu. Popatrzyła 
na męskie osobliwości Batyjewa i poleciła: 

— Ubieraj  się! Nie o  ciebie mi chodzi.  Chcę pokazać myszkę Udałowa. Przypomniałam 

sobie, ma ją na drugim pośladku i bliżej środka! Dawaj, Korniusza, pokaż temu capowi swój 
tyłek. 

Batyjew podtrzymywał ledwie trzymające się spodnie, a Karasia, który już zrozumiał co i 

jak,  zaczął  dławić  nie  dający  się  powstrzymać  śmiech.  Zaczął  tłumaczyć,  że  Ksenia,  żona 
Udałowa z przedsiębiorstwa budowlanego, uznała kosmicznego podróżnika za swego męża, co 

background image

też usiłuje udowodnić przy pomocy myszki, z którą przydarzyła jej się wpadka w obecności 
towarzysza majora. 

Ksiusza  opamiętała  się,  odwróciła  od  Batyjewa  i  Korneliusz,  uspokoiwszy  ją  jak  mógł, 

wyprowadził z gabinetu. Ksenia węszyła po drodze i już podejrzewała męża, że przygotował tę 
inscenizację tylko po to, by móc się napić z nowymi kolegami. Ale udało mu się przekonać 
żonę, by poczekała jeszcze trochę w sekretariacie Marii Pachomowny. 

Kiedy Udałow wrócił do gabinetu, Batyjew już doprowadził się do porządku i, uśmiechając 

się  nieśmiało,  podał  Udałowowi  drugą  szklankę  koniaku.  Karaś  stał  obok  niego  i 
spazmatycznie oblizywał wargi. 

— Kobity mamy ogniste! — powiedział skonfundowany Batyjew. Znowu wpadka z tym 

kosmonautą. — Dlaczego nam, ludowi rosyjskiemu, tak się nie wiedzie w międzyplanetarnej 
współpracy! 

— Zgadzam się — powiedział Udałow, przyjmując szklankę. 
— No, to może za kobitki wypijemy — zaproponował Batyjew. 
— Tak normalnie, to ona jest w porządku — powiedział Udałow. — Tylko teraz denerwuje 

się o mnie. Rozumiem ją. W końcu tyle razem przeżyliśmy! 

—  To  się  zdarza  —  zgodził  się  Batyjew.  —  Ogień  kobitka!..  A  może  się  z  nią  ożeń? 

Weselisko ci wyprawimy. Jak ona się nazywa, Siemionie? 

— Ksenia — powiedział Karaś. — Ksenia Udałowa. 
— No, i ożenimy cię z Ksenią. Znajdziesz swoje ludzkie szczęście! 
Batyjewowi  zamarzyło  się,  że  kosmiczny  wędrowiec  wyrazi  zgodę.  To  by  była  ta 

inicjatywa,  która  zaaprobuje  nawet  Biuro  Polityczne  —  taki  krok  w  dziedzinie  przyjaźni 
międzygalaktycznej! A jakby się jeszcze udało urządzić tak, żeby wesele odbyło się u nich… 

— Zaprosisz mnie na ślub — powiedział Batyjew. — Dobrze? 
Udałow się zgodził. Ale powiedział: 
— Tylko przed sąsiadami będzie trochę nieładnie. 
— Z sąsiadami się pogada. 
— A syn? 
— Syna ja zaadoptuję — powiedział Batyjew. 
Udałow więcej argumentów nie miał, więc wypili po drugiej szklance. 
Przyjemne ciepło rozlało się po zmęczonym  wydarzeniami,  udałowskim  ciele. W głowie 

zaszumiało, przestał czuć skrępowanie, a w zamian pojawiła się miłość nie tylko osobiście do 
towarzysza Batyjewa, ale i do innych, miłych i przyjaznych ludzi. 

— No, jak tam u was? — zapytał Batyjew, siadając naprzeciwko Udałowa z kanapką w ręku. 

— Osiągnęliście duży postęp? 

— Niezły, nie uskarżamy się. 
Udałow rozumiał, rzecz jasna, że nadal mają go nie za tego, co trzeba, ale się nie sprzeczał, 

nie chciał urazić dobrego towarzysza Batyjewa. Za taki koniak można nawet zgrzeszyć obłudą. 
Bo jeszcze wezmą i znowu przywiążą. 

— Długo do nas lecieliście? 
— Jakby to powiedzieć… 
— Rozumiem,  rozumiem…  — Batyjew obrzucił spojrzeniem obecnych  w  gabinecie,  ale 

nikt nie ruszył do wyjścia. 

— Sami tu wędrowaliście? 
— Tu? 
— Tu. 
— Mnie tu towarzysze przywieźli. Towarzysz Karaś i jeszcze jeden, mówiono o nim major. 
— Rozumiem — w głosie Batyjewa rozbrzmiał metal. — Z tymi towarzyszami rozliczymy 

się później, nie martwcie się. Żaden system nie jest zabezpieczony przed błędami. U nas błędy 
zdarzają  się  znacznie  rzadziej,  niż  w  systemie  kapitalistycznej  eksploatacji,  ale,  sami 

background image

rozumiecie,  ludzie  są  tylko  ludźmi…  I  mimo,  że  wykorzeniliśmy  społeczne  przyczyny 
pijaństwa, chuligaństwa i prostytucji, jednakże pod wpływem wrażej propagandy mają miejsce 
poszczególne przypadki. 

— Prostytucja też istnieje? — zdziwił się Udałow. 
Wcześniej  nie  słyszał  o  takim  zjawisku  w  swoim  ojczystym  mieście,  nikt  mu  o  tym  nie 

mówił. 

—  Nie  —  zaprzeczył  towarzysz  Batyjew.  —  Nie  w  bezpośrednim  znaczeniu,  a  tylko  w 

dużych miastach i w postaci wyjątków. 

— Aha — powiedział Udałow. 
— A wy dobrze władacie rosyjskim — powiedział Batyjew. — Niemal bez obcego akcentu. 

Uczyliście się u siebie w ojczyźnie? 

— W domu — zgodził się Udałow. 
Ciekawe,  pomyślał,  a  jaki  mam  teraz  akcent?  Muszę  uważać,  żeby  jednak  nie  było  tego 

akcentu. 

—  Ten  obywatel  —  Karaś  postanowił  odzyskać  sympatię  towarzysza  Batyjewa,  ale  nie 

bardzo wiedział, jak to zrobić — dobrze włada również językiem angielskim. Rozmawialiśmy 
z nim. 

—  Co?  —  przestraszył  się  Batyjew.  Rozumiał,  że  jeśli  ta  informacja  przeniknie  do 

zachodniej prasy, to rozgorzeje tam wściekła kampania, skierowana na dyskredytację naszego 
kraju. Najmici pióra natychmiast oświadczą, że międzyplanetarny przybysz leciał wcale nie do 
nas, a na Zachód, a nasze myśliwce po prostu go przechwyciły i skusiły do niewoli. 

—  Dobrze  mówię  —  upierał  się  Karaś,  który  chciał  błysnąć  wykształceniem.  —  Proszę 

potwierdzić: rozmawialiśmy po angielsku? 

— To on mówił — powiedział Udałow. — Nie jestem pewien, w jakim to było języku, więc 

nie będę człowieka oskarżał. Ale przez cały czas żądał, żebym mu przekazał jakieś dane… 

Karaś zadygotał. Już rozumiał, że palnął coś głupiego. Zrozumieli to również nieznajomi, 

którzy przysunęli się doń z obu stron i przycisnęli mu łokcie do boków. 

— Udałow! — jęknął błagalnie Karaś, zapomniawszy w oka mgnieniu kto przed nim stoi. — 

Powiedz,  że  to  na  polecenie  organów.  Powiedz,  że  ja  z  rozmówek.  Powiedz,  że  nie  znam 
żadnych języków! 

—  To  fakt  —  powiedział  Udałow,  będący  człowiekiem  dobrym  i  nie  pamiętliwym.  — 

Podpuścili go i z rozmówek. 

Ale  już  było  za  późno.  Nieznajomi  szybko  wyprowadzili  Karasia  z  jego  gabinetu,  a  ten 

niemal nie sprzeciwiał się, tylko krzyczał po drodze: 

— Przecież jestem analfabetą! Przecież alfabetu nawet nie znam. 
Po wyprowadzeniu Karasia Batyjew pochylił się do Udałowa i powiedział cicho: 
— Nie żałujcie go. Zasłużył na to. Intrygant, rozumiecie? 
—  Wiem  —  powiedział  Udałow.  Wcześniej  nie  powiedziałby,  i  to  jeszcze  na  dodatek 

Samemu Jemu. Ale teraz był pijany i zdecydował, że miasto zyska na nieobecności Karasia, 
ludzie  zażyją  większej  swobody,  dobrobytu,  średniej  kadrze  kierowniczej  pozwoli  się  na 
większą  inicjatywę.  Naprawdę  strasznie  bezczelny  z  tego  Karasia  łapownik,  a  jaki  mściwy. 
Wszystko  to  opowiedział  towarzyszowi  Batyjewowi.  Batyjew  ochoczo  poparł  propozycje 
Udałowa, nawet okazał zdziwienie i niemal zachwyt z powodu tego, że na odległych gwiazdach 
tak dobrze są poinformowani o życiu jego rodzinnego miasta. 

—  Mam  nadzieję,  że  nie  będziecie  nas  osądzali  —  kontynuował  Batyjew.  —  Nasi 

towarzysze  wyjęli  pewne  elementy  z  waszego  statku.  Mam  nadzieję,  że  to  nie  były  te 
niezbędne, ale jednak — wyjęli. Chcieli lepiej poznać. Byli w błędzie. Mógłbym się od nich 
odciąć, ale uważam za swój obowiązek ponosić odpowiedzialność za wszystko, co się dzieje w 
powierzonym mi fragmencie naszej ojczyzny. 

background image

— No, to powiem wam — ufnie stwierdził Udałow. — Skoro coś zostało wzięte, to należy to 

zwrócić. Bo głupio będzie… 

— A jeśli tak ostrożnie zwrócimy, to nie będziecie się skarżyć? 
— Niech będzie! — powiedział Udałow. — Mi tam zwisa. 
Batyjew bardzo się z tego powodu ucieszył, a potem zaproponował, żeby jeszcze wypić, co 

też  zostało  wykonane  przy  pomocy  dwóch  nieznajomych,  którzy  wrócili  do  gabinetu  i  byli 
obecni, a nawet powiedzieli na głos: „Na zdrowie!‖. 

W  tym  momencie  Udałow  całkowicie  polubił  towarzysza  Batyjewa,  a  Batyjew  bardzo 

polubił Udałowa. Tyle, że Udałow lubił mając oczy szeroko otwarte. Wiedział, że Batyjew jest 
szefem miasta, ale to dobry, serdeczny człowiek. To znaczy — lubił nie kogo innego, a właśnie 
Batyjewa. A Batyjew błądził. Gdyby uwierzył, że Udałow to Udałow, to przestałby go lubić. 
Ale  na  razie  objęli  się  i  śpiewali  popularne  piosenki.  Jeśli  Udałow  w  jakimś  momencie 
zapominał  słowa,  to  Batyjew  mu  podpowiadał  i  nie  dziwił  się  —  nieziemiec  ma  prawo  nie 
wiedzieć co to Kachowka i tajga, co to płynie pod skrzydłem samolotu, chociaż, rzecz jasna, 
hańba i wstyd nie znać piosenki, której akcja odbywa się na zakurzonych ścieżkach odległych 
planet. Powiedział to otwarcie i szczerze Udałowowi, a ten się nie obraził, zrozumiał i przyjął 
do  wiadomości.  Nieznajomi  też  śpiewali,  ale  półgłosem,  żeby  nie  zagłuszać  szarży.  A  za 
drzwiami, w sekretariacie, smuciła się Ksenia. Odróżniała wysoki i jasny tembr głosu męża, ale 
nie wtrącała się, a tylko powtarzała: „Niech on mi tylko do domu wróci!‖ 

Po zakończeniu piosenek mężczyźni objęli się i chcieli puścić się w tany, ale przez drzwi 

zajrzał  milicjant  Pilipienko  i  powiedział,  że  tam  szarpie  się  jakiś  z  województwa.  Jak  z 
województwa, to został wpuszczony, ale okazało się, że nie jest Prawdziwym z Województwa, 
a jakimś zwykłym profesorem, jakoby specjalistą od nieziemskich cywilizacji. Nie rozpoznał w 
Udałowie przybysza, czym uraził i Batyjewa i Korneliusza, więc razem przegonili profesora z 
gabinetu, żeby nie popisywał się swą mizerną wiedzą i nie wprowadzał innych w błąd. 

— Pomyśl tylko — powiedział potem Batyjew Udałowowi. — On cię wziął za prostego 

człowieka. Przecież to, można powiedzieć, obraza. 

— Ale ja nie jestem prostym człowiekiem — opowiedział Udałow. — Żaden człowiek nie 

jest prosty. 

Batyjew objął Udałowa i pocałował go trzykrotnie w usta. Potem umówili się, że będą do 

siebie mówić na „ty‖. 

I wtedy pojawili się towarzysze z województwa. 
Byli zupełnie trzeźwi i dlatego w pierwszym momencie nie odgadli, kto jest przybyszem, a 

kto swój. Wyjaśniono im, a jeden na to powiedział: 

— To tylko jest dowodem na to, że w całym wszechświecie działają te same, wspólne prawa. 
—  Nasze  prawa  —  powiedział  sekretarz  komitetu  wojewódzkiego  Czingisow  i  też 

trzykrotnie pocałował Udałowa. 

— Gratulujemy towarzyszu szczęśliwego przybycia! — krzyknął. 
Obejmując się z Udałowem, wychwycił aromat dobrego koniaku i kamień spadł mu z serca. 

Przecież przez całą drogę martwił się czy przybysz jest zadowolony, czy mu tu dobrze. 

— Ja z nim zużyłem buteleczkę — powiedział do niego Batyjew, zniżając głos. — Proszę mi 

wybaczyć, ja tak normalnie to nie używam, tylko dla towarzystwa, albo dla dobra sprawy… 

— Wiemy, jak nie używasz — powiedział doń sekretarz komitetu wojewódzkiego. Ale nie 

ze złością, a tak, po bratersku. 

Batyjew pomyślał, że jeśli wszystko pójdzie dalej gładko, to otwiera się przed nim prosty 

szlak do województwa. 

Sekretarz komitetu wojewódzkiego zrobił znak ręką i jego sekretarze, i nieznajomi, którzy z 

nim przyjechali, wnieśli przywieziony na wszelki wypadek kufer z zapasami. 

— Teraz — powiedział Czingisow — z okazji naszego spotkania, a także ponieważ jesteście 

zmęczeni po podróży, urządzimy małe przekąsiny. 

background image

— No, szykuje się impreza! — powiedział Udałow, nieco zatrwożony. 
Wszyscy się ucieszyli, nagrodzili pomysł oklaskami, a dziennikarz, który już sfotografował 

udałowsko–czingisowego niedźwiadka, wyjął magnetofon i poprosił: 

— Proszę o kilka tylko słów, pierwsze wrażenia. 
— Prosimy o przemówienie — podtrzymał dziennikarza sekretarz. — Jeśli trzeba, to mój 

referent Rabinowicz zaraz ci przygotuje. 

— Słusznie — przyznał Udałow. — Niech przygotuje. Jak impreza, to impreza. 
Z biurka został zrzucony telefon, potem zestaw biurowy z kałamarzem. Pościelono czysty 

obrus, przyniesiono z bufetu komitetu powiatowego odpowiednie sztućce i chleb z masłem, a 
Udałow  w  tym  czasie  trochę  się  zdrzemnął,  siedząc  na  krześle  z  nasuniętym  na  czoło 
kaszkietem. Wszyscy rozmawiali szeptem, nie przerywając mu snu, a towarzysze Batyjew i 
Czingisow  sprawdzili  wszystko,  co  napisał  referent  Rabinowicz,  coś  tam  wykreślili,  a  coś 
dodali. Rabinowisz usprawiedliwiał się: 

— Ja — lamentował szeptem — wcześniej nie miałem doświadczenia w pisaniu wystąpień 

dla tak różniących się od nas towarzyszy. Ale opowieść towarzysza z miejscowego komitetu 
miejskiego  i  ogólne  wrażenie  przekonały  mnie,  że  przybyły  do  nas  z  odległych  gwiazd 
towarzysz przesiąknięty jest naszym, postępowym sposobem myślenia. Uważam, że należy w 
miarę  możliwości  zapisać  to  przemówienie,  może  wezmą  je  do  moskiewskiej  telewizji,  do 
programu pierwszego. 

A Udałowowi śnił się sen, związany z jego dalszym wywyższeniem. We śnie dolatywał już 

do Moskwy, samolot z nim na pokładzie już wolno lądował na terminalu Szeremietjewo. Do 
samolotu  rozciągnięto  czerwony  chodnik,  a  z  budynku,  udekorowanego  czerwonymi 
sztandarami,  wyszło  kierownictwo  partii  i  rządu  i  dostojnym  krokiem  szło  na  spotkanie 
pierwszego gościa z obcego systemu gwiezdnego, pierwszego, jaki tu przybył, by podzielić się 
wiedzą, doświadczeniem w budownictwie i w ogóle — okazać chęć przyjaźni i współpracy. I 
oto wszyscy witający zwolnili i o krok przed nimi znalazł się Pierwszy Witający, i ten rozkładał 
ramiona do objęć… 

W tym momencie Udałow obudził się i zdziwił. Jak to się stało, że we śnie już nie uważał 

siebie  za  radzieckiego  człowieka!  Zrobiło  mu  się  trochę  wstyd  i  trochę  zaczął  się  bać,  ale 
natychmiast  pomyślał,  że  najpewniej  to  on  już  nie  jest  Udałowem,  a  najprawdziwszym 
kosmicznym przybyszem. Przecież nie bez powodu taki bliski człowiek, jak żona, nie znalazł 
myszki. I dlatego, kiedy Czingisow podał mu papierek z przemówieniem do wygłoszenia na 
uroczystym  obiedzie,  Udałow  strzelił  okiem  na  zastawiony  stół  i  zrozumiał,  że  musi 
odpracować nadchodzące przekąsiny i wygłosić przygotowane słowa. 

W  gabinecie  stała  już  przygotowana  kamera  filmowa,  płonęły  jupitery  i  krzątali  się 

filmowcy. Nieznana kobieta w białym fartuchu podeszła do Udałowa, przyczesała go odrobinę 
i przypudrowała na różowo policzki. Posadzono go przy stole, a po obu jego stronach stanęli 
Czingisow i Batyjew. 

Wzniesiono  pierwszy  toast  za  przyjaźń  i  rozkwit.  Wzniesiono  drugi,  za  przyjazd.  Potem 

Udałow  zobaczył  sygnał  i  rozwinął  kartkę,  zapisaną  przez  towarzysza  Rabinowicza  z 
poprawkami innych towarzyszy. 

— Drodzy towarzysze! — przeczytał. — Panie i panowie! 
Spenetrował  spojrzeniem  pomieszczenie, ale nie zauważył tu  ani pań, ani  panów. Rzucił 

okiem  na  stół.  Potem  zrozumiał,  że  przekaz  pójdzie  na  cały  świat  i  dlatego  należy  myśleć 
perspektywicznie.  Czytał  więc  dalej,  nieco  zwalniając  przy  skomplikowanych  słowach, 
sylabizując je. 

— Proszę pozwolić mi powitać was na radzieckiej ziemi w przeddzień wielkiego święta — 

zakończenia kolejnego planu pięcioletniego… 

background image

Za drzwiami rozległ się jakiś hałas i krzątanina. Ktoś kogoś nie puszczał do pomieszczenia. 

Nieznajomi,  zdziwieni  i  oburzeni  na  próbę  wtargnięcia,  rzucili  się  do  drzwi  i,  niestety, 
przewrócili kamerę. 

—  Ech  —  westchnął  Rabinowicz  —  przyjdzie  wam  jeszcze  raz  całe  przemówienie 

przeczytać. 

— Widzę — powiedział Udałow. 
Nieznajomi  usiłowali  powstrzymać  straszliwy  napór,  piersiami  napierali  na  drzwi,  ale 

dziwna, nieziemska moc odepchnęła ich i, wraz z wyrwanymi z zawiasów drzwiami, wrzuciła 
do wnętrza gabinetu. 

No tak — pomyślał Udałow — jeszcze istnieją wrogowie naszej przyjaźni. 
W progu stały trzy dziwne istoty o zupełnie fantastycznych kształtach, w ubraniach, które 

nie wiadomo dlaczego przykrywały je tylko do pasa, chociaż poniżej pasa nie miały niczego 
nieprzyzwoitego.  Istoty  stały  na  trzech  nogach  każda  i  machały  mnóstwem  rąk,  usiłując 
zaprowadzić porządek. Najpierw nikt ich nie chciał słuchać i rozlegały się tylko okrzyki: „To 
się  nazywa  chuligaństwo!‖.  Potem  jednak  trójka  nowoprzybyłych  ryknęła  tak  głośno,  że 
zmusiła wszystkich do słuchania, ponieważ tak ryczy tylko ten, kto ma do tego prawo. 

— Co się tu  wyrabia?  — zakrzyknęło  jedno z  trzynogich monstrów z  bardzo wyraźnym 

nieziemskim  akcentem.  —  Nie  zdążyliśmy  odwrócić  na  chwilę  głowy,  a  tu  już  nas 
obrabowano? My się będziemy skarżyć do ONZ, tak! 

— Co się dzieje? — zapytał groźnie Czingisow Batyjewa. — To jest twoje gospodarstwo, ty 

wyjaśnij, co to za pretensje mają ci towarzysze. 

—  Tak  —  tak  —  powiedział  Batyjew.  —  Chodźmy  stąd,  towarzysze,  porozmawiamy, 

wyjaśnimy wszystko. A jeszcze lepiej, jakbyście przyszli do mnie jutro gdzieś tak o jedenastej. 
Tam  byśmy  sobie  wszystko  przewentylowali.  Bo  tu,  jak  widzicie,  mamy  spotkanie  z 
międzyplanetarnym gościem. — Tu Batyjew wskazał na Udałowa. Przemawiał spokojnie, bo 
nie chciał żadnej awantury, nie wiadomo, co to za hippisi i bikiniarze tu przyleźli. 

Trzynogie monstra zerknęły na Udałowa, i jeden z nich zaczął wrzeszczeć: 
— No, to wiadomo kto jest złodziejem mojej lornetki! 
— Wcale nie chciałem kraść — sprzeciwił się Udałow. — Tylko popatrzyłem przez nią, a 

wtedy mnie pojmali. 

Udałow natychmiast zdjął z głowy niebieski kaszkiet i podał jednemu z trzynogich. Zdjął z 

piersi lornetkę i podał drugiemu. 

— To pół biedy — zmiękł trzynogi. — A gdzie są nasze przyrządy? Co to za okolica? Nie 

spotykaliśmy się z czymś takim na żadnej planecie. Tylko odeszliśmy do lasu na okoliczność 
nieżytu  żołądka,  a  tu  okradziono  nas,  a  potem  nawet  do  własnego  statku  kosmicznego  nie 
chciano wpuścić. 

— Przyrządy? — zapytał Udałow. — Przyrządy są tam, na stoliku, w szufladzie. 
Trzynogie istoty zabrały przyrządy. I kiwały przy tym głowami, widząc je w opłakanym 

stanie. 

—  Więcej  nasza  noga  tu  nie  postanie  —  powiedziały  trzynogi  chórem.  —  Nigdy.  Za 

dwadzieścia minut odlatujemy na naszą ojczystą Alfę Centaura i tyleście nas widzieli, niegodni 
guslarczycy! 

— Szkoda — powiedział Udałow do pleców oddalających się przybyszy. Przybysze odeszli, 

zabierając skrzynkę z przyrządami. I stało się tak, jakby ich w ogóle nie było. 

A w  gabinecie jeszcze przez dobrych kilka sekund panowała przygnębiająca cisza, do tej 

chwili panowała, póki obecni wspólnymi siłami nie wstawili drzwi na swoje miejsce. 

Towarzysz Czingisow odetchnął  głęboko, jakby odbył długi bieg. Potem odwrócił się do 

Batyjewa i zapytał go: 

— Co to za psychiczni wpadają tak do ciebie do gabinetu? Coś tak wszystkich rozpuścił? 

background image

— Nie mój gabinet — odpowiedział Batyjew. — Karasia. To on ich wszystkich rozpuścił. 

Ale myśmy go dziś pozbawili zaufania ludu, zdjęliśmy go ze stanowiska, będzie teraz kierował 
biblioteką. 

— No, to słusznie. Sprawdź potem, co to byli za ludzie, dlaczego tu się awanturowali. 
—  Obowiązkowo  —  zapewnił  go  Batyjew.  —  Jutro  przyjdą  do  mnie  na  jedenastą,  to  i 

poważnie z nimi porozmawiam. Nauczą się, że bez wezwania nie wolno wchodzić do gabinetu. 

A skoro wszystko zostało uładzone, to towarzysz Czingisow odwrócił się do Udałowa, który 

zamierzał, póki wszyscy byli zajęci, wyskoczyć z gabinetu, połączyć się z żoną i cichuteńko 
zwiać do domu. 

— A wy dokąd, towarzyszu przybyszu? — zapytał poważnym tonem Czingisow. 
— Do domu — powiedział Korneliusz Iwanowicz. — Jaki ze mnie przybysz? O, tamci byli 

prawdziwi, ale oni już odlecieli. 

—  Proszę,  towarzyszu,  bez  numerów  —  obraził  się  Czingisow.  —  My  tu  na  razie, 

rozumiecie,  innego  przybysza  nie  mamy,  a  do  Moskwy  już  zgłosiliśmy.  Hej,  tam, 
operatorzy–moperatorzy, czy jak tam was, włączajcie machinę. Będziemy kontynuować mowę 
powitalną. 

Kamera zaczęła mruczeć. Udałow wrócił na swoje miejsce, rozwinął kartkę i zaczął czytać 

od początku. 

 

K

URTYNA

 

 

Przekł. Ewa i Eugeniusz Dębscy 

background image

Grzegorz Trębicki 

K

RÓLOWA ŚNIEGU

,

 KRÓLOWA PIASKU

… 

Jej czary się rozwiały 
Gmach strachu runął w gruzy 
Jej żądła wyschły z trucizn, 
Me ostrze śmierć jej wróży. 
 
Królowa Ciemnej Strony 
Ostatni wznosi wrzask 
„O śmiałku, mój zabójco, 
Umrzesz, gdy ustanie brzask. 
 
Królowo Ciemnej Strony, 
Wiem, prawdę rzekłaś mi 
Umrę, gdy przyjdzie jutro, 
Lecz dzisiaj umrzesz ty. 

 

A.E. Housman Last Poems 

przekład autora 

 
Mężczyzna  podniósł  wzrok,  wpatrując  się  gdzieś  przed  siebie.  Miał  ciemne,  naznaczone 

gdzieniegdzie pojedynczymi siwymi pasmami, nieco przydługie włosy i skupioną, zmęczoną 
twarz. Nie, wcale nie był stary — jeśliby przyjrzeć mu się dokładnie, wówczas okazałoby się, 
że jest o wiele młodszy, niż wydawało się to na pierwszy rzut oka. Pomimo pasemek siwych 
włosów wciąż zapewne wyglądałby młodo, gdyby nie postarzał go nienaturalny wyraz twarzy. 
Ktoś  uważny  —  ktoś,  kto  nie  był  pochłonięty  jedynie  własnymi  sprawami  —  mógłby 
stwierdzić, że w jakiś dziwny sposób mężczyzna ten zupełnie nie pasuje do miejsca, w którym 
się znalazł. Nie pasowało do zatłoczonej, wypełnionej gwarem rozmów sali ani jego chłodne, 
czujne spojrzenie, ani pełny kieliszek, który trzymał w lewej ręce z niedbałym wdziękiem. Tak, 
ktoś uważny z całą pewnością dostrzegłby również wiele innych niepokojących szczegółów. 

Zaproszeni na przyjęcie goście byli jednak całkowicie zajęci sobą. Stali w kilkuosobowych 

grupkach, pogrążeni w wesołych rozmowach o niczym, co jakiś czas wymieniając kieliszki. 

Wysoka, jasnowłosa kobieta w czerwonej sukni odłączyła się właśnie od jednej z grupek i 

ruszyła w stronę bufetu. Przechodząc obok stolika, przy którym siedział samotny mężczyzna, 
nieoczekiwanie, jakby przypadkiem, zatrzymała się i popatrzyła mu prosto w oczy. Jej do tej 
pory zamglony alkoholem wzrok nagle wyostrzył się i nabrał nieprzyjemnej głębi. Mężczyzna 
drgnął. 

Uśmiechnęła się. Jej uśmiech nie miał nic wspólnego z uśmiechami bawiących się na sali 

kobiet. Gdyby  ktoś  uważny przyjrzał  jej się teraz, gdyby mógł  widzieć ją czujnymi oczami 
siedzącego przy stoliku mężczyzny, nagle zdałby sobie sprawę, że wszystko wokół niej wydaje 
się jedynie nieistotnym tłem. Nie chodziło jedynie o to, że była piękna, że jej falujące włosy i 
powłóczyste spojrzenie obiecywały więcej, niż spojrzenia wszystkich innych kobiet. Nie, tutaj 
było coś jeszcze. Coś niepokojącego. 

Sama  przysunęła  sobie  krzesło  i  usiadła  naprzeciwko  mężczyzny,  nawet  na  moment  nie 

spuszczając z niego wzroku. W jej uśmiechu czaiło się poczucie triumfu. 

— Podziwiam cię — powiedziała. Ironia w jej oczach przeczyła wypowiadanym słowom. 

Głos  emanował  słodyczą,  a  jednak  była  w  nim  jakaś  twardość.  —  Inny  wpadłby  na  twoim 
miejscu w panikę. Ty nigdy nie tracisz zimnej krwi. 

Mężczyzna nie odpowiedział. Po raz kolejny uważnie rozejrzał się wokół. 

background image

— Wciąż nie rozumiesz, prawda? — rzekła z rozbawieniem kobieta. — Nie wiesz, jak się 

tutaj znalazłeś… Tiar? 

Na  dźwięk  tego  imienia  mężczyzna  znów  drgnął.  Tym  razem  w  jego  oczach  pojawił  się 

błysk zrozumienia. 

—  Twoja  ostatnia  próba  —  wyszeptał.  —  Twoja  ostatnia  iluzja.  Tak,  to  musi  być  iluzja 

Pałacu. Zbyt pewnie się tutaj czujesz. 

— Ja wszędzie się dobrze czuję, podczas gdy ty wszędzie byłbyś nie na miejscu — wydęła 

pogardliwie swe piękne wargi. — Już dawno powinieneś był to zrozumieć. To nie iluzja — 
zatoczyła  ręką  wokół  i  roześmiała  się. Jej  śmiech  był  dziwnie  ciężki,  opadał  na  mężczyznę 
falami, wyraźnie go przytłaczając. — Nie spodziewałeś się tego, prawda? 

—  Nie  potrafiłabyś  tego  dokonać  —  ręka  mężczyzny  powędrowała  ku  szyi.  Rozpiął 

kołnierzyk i wciągnął głęboko powietrze. Jak duszno, pomyślał. Jak duszno. 

— Czyżby? — odparła z ironią. — Skąd możesz wiedzieć co potrafię, a czego nie potrafię 

dokonać? 

Przez twarz mężczyzny przemknęło wahanie. Zmarszczył brwi. 
— Tak — powiedziała kobieta. — Tak, nie mylisz się. To naprawdę nie jest kolejna iluzja. 

Czemu się nie cieszysz? Przecież o to właśnie ci chodziło. 

— Nie rozumiem — stwierdził obojętnym tonem. Nie było w nim bezradności.  — Sama 

pozwoliłaś nam odejść? Sama nas stamtąd przeniosłaś? 

— Tak — powtórzyła kpiąco. 
— A więc już przegrałaś. 
—  Nie  tym  razem  —  w  słowach  kobiety  znów  zagościła  nuta  triumfu.  —  Nie  mogę 

przegrać. Rzuciłam na szalę całą swą moc. Nie tylko ty umiesz stawiać wszystko na jedną kartę, 
Tiar. 

— I nie boisz się mi o tym mówić? — usta mężczyzny wykrzywiły się w zalążku uśmiechu. 
— Nie zdołasz uciec. Wrócisz ze mną. 
— Nie zatrzymasz mnie. Nie zatrzymasz nas. 
W chwili, gdy mężczyzna wypowiedział słowo nas, na jego obliczu po raz pierwszy pojawił 

się niepokój. Usiłował oderwać oczy od siedzącej naprzeciwko, chciał wstać i znów rozejrzeć 
się  wokół,  jednak  jej  spojrzenie  wydawało  się  go  hipnotyzować  i  zatrzymywać  w  miejscu. 
Choć nikt oprócz niego tego nie spostrzegł, wszystko spowiła ciężka, bezbarwna mgła. 

Jak duszno. Znowu duszno. 
Nagle coś się zmieniło. Powiał chłodny, oczyszczający wiatr — znów nikt nie zwrócił na to 

uwagi. Powietrze odzyskało swą orzeźwiającą przejrzystość. 

Mężczyzna  odsunął  krzesło  i  wstał.  Oderwał  wzrok  od  swej  towarzyszki.  Wiedziony 

instynktem ruszył ku wyjściu z sali. Jasnowłosa piękność patrzyła za nim z rozbawieniem, na 
dnie którego czaiło się jednak ledwo zauważalne napięcie. 

W drzwiach pojawiło się kilku nowych gości. Pośród nich, nieco z boku, stała dziewczyna o 

prostych, kasztanowych włosach. Tiar wciągnął głęboko powietrze. 

Miała na sobie niebieską sukienkę. Była młodsza od blondynki w czerwiem i z pewnością 

nawet w połowie nie oszałamiała tak swą urodą. Pomimo to każdy, kto wpatrywał się w nią 
wystarczająco długo, każdy kto wiedział, jak należy na nią patrzeć, dochodził do wniosku, że 
jest piękna. 

Idący w jej stronę Tiar miał wrażenie, że słyszy szum wiatru. 
Dziewczyna  w  drzwiach  potoczyła  wokół  zielonymi  oczami  —  serce  Tiara  gwałtownie 

zabiło, gdy wydało mu się, że na krótko zatrzymały się właśnie na nim. 

Ruszyła  w  głąb  sali,  wsparta  na  ramieniu  wysokiego,  przystojnego  chłopaka.  Tiar 

zmarszczył brwi, zaraz potem jednak wzruszył ramionami. Potrzebuję tylko jeszcze jednego 
spojrzenia, pomyślał. 

background image

Spotkali  się  dokładnie  na  środku.  Spoglądała  na  niego  przez  moment,  potem  jej  twarz 

rozjaśnił uśmiech rozpoznania. 

— Cześć, Tim — powiedziała wesoło. — Nie spodziewałam się, że cię tu spotkamy. Znasz 

Rogera,  prawda?  —  w  jej  głosie  zabrzmiała  nuta  czułości,  gdy  odwróciła  się  do  swego 
jasnowłosego towarzysza. 

Mężczyzna, który jeszcze przed chwilą sądził, że ma na imię Tiar odpowiedział spokojnym, 

obojętnym uśmiechem. Uśmiech ten w żadnym razie nie mógł należeć do człowieka, którym 
wydawał  się  być  jeszcze  tak  niedawno,  za  to  doskonale  pasował  do  całego  tego  miejsca. 
Siedząca w kącie sali kobieta w czerwonej sukni, cały czas uważnie obserwująca tę scenę, teraz 
również uśmiechnęła się samymi kącikami ust. 

— Witaj… — odparł Tim. Nieoczekiwanie zmarszczył brwi, jakby wyczuwając jakiś fałsz 

w dźwięku imienia, które właśnie zamierzał wypowiedzieć. Nie wypowiedział go. To nie miało 
sensu. Przez jego oblicze przemknął grymas niepewności, potem ustępując miejsca nagłemu 
olśnieniu. To nie tak, pomyślał. To nie to imię. Zaraz powinienem sobie przypomnieć. 

Dziewczyna w niebieskiej sukni spojrzała pytająco, jej partner patrzył gdzieś w bok, prawie 

w ogóle nie zwracając na niego uwagi. 

Jasnowłosa kobieta przy stoliku lekko pobladła. 
Świat na moment zawirował. 
 

*

 

*

 

 
Miała  na  imię  Ava.  W  niektórych  światach  nazywali  ją  Królową  Śniegu.  Obrała  swoją 

siedzibę  daleko  na  północy,  ponieważ  ukochała  wieczną  zimę.  Tak  przynajmniej  głosiły 
legendy.  Lecz  nie  było  to  prawdą.  Ci,  którym  dane  było  ujrzeć  jej  palacze  zdumieniem 
odkrywali,  że  w  pewnym  momencie  wieczny  śnieg  ustępował  miejsca  piaskowi,  a  zza  nie 
dającej  się  przeniknąć  z  zewnątrz  zasłony  wyłaniały  się  zielone  korony  palm.  Bo  w 
rzeczywistości Ava była Królową Piasku — królową bezbarwnej mgły i dusznych namiętności. 
O tym jednak nie wiedziano, nikt bowiem z tych, którzy dotarli do Oazy już z niej nie powracał. 
Skuszeni  obietnicą  wiecznego  lata,  upojeni  dotykiem  gorącego  piasku,  zaczarowani 
obietnicami  pieszczot  dostrzeganymi  w  oczach  Avy,  na  zawsze  stawali  się  niewolnikami 
Pałacu. Prawie nikt z nich nie tęsknił za światem, jaki pozostawili na zewnątrz, ci zaś, którym 
się to przytrafiało, nie znajdowali w sobie dość sił, by odejść. Jeśli nawet odkrywali, że cała 
słodycz, jakiej doznawali w Pałacu niesie ze sobą tylko gorycz i smutek, zdawali sobie jednak 
również sprawę, że świat na zewnątrz ma im do zaofiarowania w zamian jedynie śnieg i pustkę. 
I choć z każdym dniem zatracali się coraz bardziej, choć przeczuwali, że pieszczoty Królowej 
Piasku nieuchronnie rozmywają w nich pragnienie miłości, wiedzieli także, że w prawdziwym 
świecie  pozostałoby  ono  jedynie  niespełnioną,  nieukojoną  tęsknotą.  Wierzyli,  że  ostry, 
rozdzierający serce smutek, jaki pozostawili tam boli bardziej niż mętna, przytępiona gorycz, 
jakiej  doznawali  tutaj,  zanim  do  reszty  nie  rozpuścili  się  pośród  słodyczy  wiecznego  lata, 
pośród piasku, bezbarwnej mgły i pieszczot Królowej. 

Miała na imię Ava. Obrała swą siedzibę pośród wiecznego śniegu, tak by ci, którzy znaleźli 

się wewnątrz Oazy, zrozumieli, że poza nią jest tylko chłód i pustka. Nigdy nie ingerowała w 
losy  któregokolwiek  ze  światów,  czasem  jednak,  znudzona  swym  dotychczasowym 
towarzystwem,  wciąż  spragniona  odmiany,  wyruszała  w  daleką  podróż,  poszukując  i 
przyzywając  tych,  którzy  mogliby  dzielić  z  nią  rozkosze  Pałacu.  Mówiono,  że  zawsze 
zdobywała mężczyzn i kobiety, których pragnęła i zmuszała ich, by podążali wraz z nią. Nikt 
nigdy nie oparł się jej urokowi, nikt nigdy nie zdołał się od niej uwolnić. Mówiono, że gdyby 
kiedyś tak się stało, jej zdruzgotana moc nie byłaby już w stanie utrzymać Oazy, a zbudowany 
na piasku pałac rozsypałby się w podmuchach zimnego wiatru. Nikt jednak nie spodziewał się, 

background image

by kiedykolwiek miało to nastąpić. Choć obietnice Królowej Piasku były kłamstwem, wszyscy 
wiedzieli przecież, że kłamstwo jest lepsze od pustki. 

 

*

 

*

 

 
Gdzieś  z  dołu,  z  niższych  poziomów,  dobiegały  odgłosy  zabawy.  Samotny  mężczyzna  o 

ciemnych, lekko przyprószonych siwizną włosach nie zwracał jednak uwagi na śmiech kobiet, 
gwar rozmów i plusk pałacowej fontanny. W jakiś dziwny sposób nie pasował do miejsca, w 
którym się znalazł. Stał tuż przy oknie, zapatrzony w mieniącą się złotem płaszczyznę. Morze 
piasku  zdawało  się  ciągnąć  w  nieskończoność,  choć  przecież  w  którymś  miejscu  musiało 
ustępować śniegowi. Usiłował przebić wzrokiem niewidoczną barierę, wiedział jednak, że mu 
się to nie uda — jeśli nawet rzeczywiście istniała Granica, to skrywała ją przeźroczysta mgła. 
Kto wie, gdyby odnalazł inne okno… Potrząsnął głową. Tutaj wszystkie okna był takie same. 
Żadne z nich nie prowadziło na zewnątrz. 

— Znudziło ci się nasze towarzystwo, Tiar? 
Stojący przy oknie odwrócił się — szybko, sprężyście, bezszelestnie. W jego ruchach czaiła 

się groźba, nie zrobiła ona jednak najmniejszego wrażenia na człowieku, który znalazł się za 
jego plecami. 

Tamten miał czarne jak węgiel włosy i śniadą cerę. Ubrany był w luźne, jedwabne szaty. 

Uśmiechał  się,  lecz  w  jego  uśmiechu  nie  było  nawet  odrobiny  radości.  Nie  było  też  w  nim 
smutku  ani  groźby,  tak  jak  w  uśmiechu  Tiara.  Jedynie  odległe,  prawie  beznamiętne 
rozbawienie. 

— Wiem, że J e j  nic nie może zastąpić, ale cóż z tego? — powiedział życzliwie przybysz. 

— Zejdź ze mną, na dole czeka wiele kobiet. Któraż z nich nie pragnęłaby spędzić choć trochę 
czasu z ulubieńcem królowej? 

—  Powiedz,  co  sprawia,  że  jesteś  taki  odważny,  Capr?  —  W  głosie  Tiara  zabrzmiało 

sztuczne, nieszczere zdziwienie. — Zdaję sobie sprawę, że w tej chwili moje szanse wydają się 
niewielkie, ale… Skąd ta pewność, że nigdy nie będzie mi dana okazja, by cię zabić? Nie boisz 
się? Nie boisz się, spoglądając mi w oczy? 

— Nie, mój stary przyjacielu. Tutaj nikt nikogo nie zabija. Wszystkim, co ci zostało, jest 

tylko to twoje zimne spojrzenie. Nienawiść? Nie uciekniesz stąd dzięki nienawiści. Zemsta? 
Też  niewiele  ci  pomoże.  To  tylko  kolejne  namiętności,  słabsze  od  tych,  które  może  ci 
podarować królowa. Rozmyją się w ogniu jej pieszczot. Pamiętaj, że to ona włada wszystkimi 
namiętnościami.  Szukasz  klucza,  by  wydostać  się  na  zewnątrz?  Wielu  szukało.  Ale  to  nie 
nienawiść jest kluczem. Nie ma żadnego klucza. 

Tiar spoglądał na niego przez chwilę, nic nie mówiąc. 
— Nie obrażaj się, wojowniku — Capr ostrożnie położył rękę na ramieniu Tiara. Tamten 

wzdrygnął się, w jego oczach wciąż czaiła się obietnica śmierci. 

—  Czemu  nie  chcesz  się  pogodzić  z  tym,  że  jesteś  jednym  z  nas?  —  ciągnął  Capr.  — 

Dlatego, że dotarłeś tu przypadkiem, a nie zostałeś przywieziony  w jej saniach? Byli i  inni 
przed tobą, którym się to udało. 

— Wcale nie chciałem tutaj dotrzeć. Nie szukałem Pałacu — odrzekł z naciskiem Tiar. 
—  Tak  wiem,  wiem…  Znam  tę  opowieść.  Byłeś  wojownikiem,  wysłannikiem,  posłem? 

Powierzono ci ważną misję do spełnienia. Tak, boli cię, że tego nie pamiętasz? Tutaj nie można 
pamiętać  takich  rzeczy.  Uciekając  przed  tymi,  którzy  cię  ścigali  dotarłeś  do  miejsca,  gdzie 
zacierały się granice światów… 

— Nie chciałem tu dotrzeć. 
—  Chciałeś,  chciałeś…  —  zarechotał  Capr.  —  Jesteś  strasznie  zakłamany.  Słowo  daję, 

bardziej zakłamany, niż my wszyscy razem wzięci. Chciałeś tu dotrzeć, inaczej nigdy by ci się 
to  nie  udało.  Miałeś  wybór  —  mogłeś  pozostać  na  zewnątrz,  zakłuty  grotami  włóczni, 

background image

rozszarpany kiami ścigających cię potworów. Mogłeś umrzeć z zimna — zapomniałeś ile mocy 
musiała poświęcić Ava, by cię uratować? Umierałeś, Tiar. A jednak wybrałeś życie. Mądry 
wybór, przyznaję. Czemu jednak wmawiasz sobie, że było inaczej? 

— Po prostu uciekałem. Miałem pecha. 
— Miałeś szczęście — udzielono ci azylu, tak jak wielu przed tobą. I w końcu żaden z nich 

nie zechciał już odejść. Oaza to szczególne miejsce. Zbiega się tutaj wiele dziwnych dróg. 

— Ja odejdę. Ja jestem inny. Jestem… 
— Tak? — Capr pokręcił głową w geście życzliwego politowania. — Zaginionym księciem, 

władcą pozbawionym królestwa? Być może, ale to było kiedyś, zanim przekroczyłeś granice 
Oazy. Czy wiesz, dlaczego tego nie pamiętasz? Kimkolwiek byłeś, przestałeś nim być. Nigdy 
nim nie byłeś. Teraz to tylko twoja wyobraźnia. Liczy się to, co jest tutaj. 

Tiar  nie  odpowiedział.  Nienawiść  w  jego  spojrzeniu  osłabła,  ustępując  miejsca 

zniechęceniu. 

— No — uśmiechnął się szeroko Capr. — Widzę, że ci przeszło. Za to właśnie cię lubię. 

Wiesz, kiedy przestać. Choć na dół, gdzie są wszyscy, jakoś wytrzymamy do Jej powrotu. 

Tiar dał się wziąć tamtemu za ramię i wyprowadzić. Gdy zagłębili się w ciemnym korytarzu, 

na jego twarzy znów pojawił się uśmiech. 

— I tak cię kiedyś zabiję — szepnął. 
Capr zarechotał, jak gdyby właśnie usłyszał dobry żart. 
Wilczy uśmiech wciąż tkwił na pogrążonej w mroku twarzy Tiara. 
 

*

 

*

 

 
Mijały dni. Tygodnie, miesiące, lata? Tutaj nikt nie poszukiwał straconego czasu. Czas nie 

miał  tutaj  żadnego  znaczenia.  Pałac  był  wieczny,  wieczne  też  były  namiętności  i  uśmiech 
Królowej. Nie sposób było zauważyć w tym miejscu przemijania. 

Jedynym, co przemijało była tęsknota — za wszystkim tym, czego nawet tutaj nie można 

było osiągnąć. Jedynym, co przemijało był ból — tam, gdzie nie było tęsknoty, nie mogło być 
również bólu. Miejsce tęsknoty i bólu zajmowała obłaskawiona, bezpieczna pustka. 

Któregoś dnia powróciły sanie Królowej Piasku. 
 

*

 

*

 

 
Chłopak był wysoki, wyższy nawet od Tiara, miał wspaniałą blond czuprynę, regularne rysy 

twarzy  i  łagodne  oczy.  Nazywał  się  Keł.  Rozglądał  się  wokół  radosnym,  zachwyconym 
spojrzeniem. Ava wypatrzyła go w jednym ze światów, gdzie ludzie wciąż poszukiwali cudów. 
Wyglądało na to, że Kel właśnie swój odnalazł. Już na pierwszy rzut oka można było w nim 
rozpoznać jednego z tych, którzy nigdy nie pragnęli opuścić Pałacu. 

Wszyscy  z  radością  przywitali  powrót  Królowej  Piasku,  ona  zaś,  posadziwszy  nowego 

ulubieńca po swej prawej stronie, obserwowała ich z rozbawieniem i obdarzała spojrzeniami 
pełnymi  obietnic.  Czas  nabrał  nieco  większego  tempa,  choć  nadal  nikt  nie  byłby  w  stanie 
dostrzec przemijania. 

Co wieczór obszerny hol, w którym odbywała się biesiada, przybierał zupełnie inną postać, 

spełniając życzenia pani Pałacu. Tym razem miał kształt elipsy. Złoty tron Królowej znajdował 
się  naprzeciwko  szerokiego  wejścia,  którego  strzegli  ubrani  na  wschodnią  modłę  strażnicy. 
Środek  sali  był  całkiem  pusty,  po  jej  bokach  natomiast  znajdowały  się  wysokie  kolumny  i 
miękkie sofy, na których spoczywali mężczyźni i kobiety, wszyscy odziani w piękne, lśniące 
szaty. 

background image

Tiar stał z prawej strony sali, w cieniu jednej z kolumn, trzymając w ręku puchar z winem. 

Wpatrywał się w wielki, złoty tron Królowej. Od niechcenia taksował wzrokiem radosną twarz 
jej nowego wybranka. 

— Jesteś zazdrosny, co, Tiar? — usłyszał tuż przy swoim uchu głos Capra. 
Nie odwrócił głowy. Wypił już dwa puchary i nie chciało mu się nawet obdarzać tamtego 

zimnym  spojrzeniem.  Nie  wiedział,  czemu  pije  aż  tyle.  Tutaj  nie  potrzeba  było  wina,  by 
zapomnieć o wszystkim i oddać się namiętnościom. 

— Czemu mnie tak nienawidzisz? — spytał obojętnie. 
— Nie — odparł Capr. — To przecież ty mnie nienawidzisz. Nienawidzisz nas wszystkich. 

A  najbardziej  siebie  samego.  W  wyobraźni  widzę  cię,  jak  znów  chwytasz  za  broń.  Gdybyś 
mógł, naprawdę byś mnie zabił. Może chcę się za to zemścić. Na zewnątrz byłeś kimś ważnym, 
albo  przynajmniej  tak  ci  się  zdawało.  Ja  byłem  nikim.  Umiem  rozpoznać  takich,  jak  ty  — 
zapewne nawet nie byłbym w stanie się do ciebie zbliżyć. Ale Pałac zatarł różnice. Są miejsca, 
które ukazują różnice między ludźmi i takie, które je zacierają. To na szczęście należy do tych 
ostatnich. Cieszę się, że spotkaliśmy się właśnie tutaj. 

— Czego chcesz? 
— Po prostu pogawędzić. Bawi mnie twoje towarzystwo. To, że mogę działać na nerwy 

komuś takiemu, jak ty. A może jestem po prostu ciemną stroną twej duszy — Capr zaśmiał się 
hałaśliwie. — Przyznaj się, nigdy nie brałeś pod uwagę takiej możliwości? Pewnie nawet nie 
przyszło ci to do głowy. Pałac Avy to dziwne miejsce, tutaj wszystko może się zdarzyć. Nie 
uwierzyłbyś, że ktoś taki, jak Capr mógłby być twoim drugim ja, co? 

Po raz pierwszy tego wieczora Tiar się uśmiechnął. Odwrócił się i spojrzał w oczy swego 

rozmówcy. 

— Kto wie, Capr, może to właśnie była ta ostatnia kropla? 
Tamten tylko pokręcił z rozbawieniem głową. Jakiś czas stali obok siebie w milczeniu. 
— On jest młody i świeży  — powiedział po chwili Capr, tym  razem już poważniejszym 

tonem. — Życie nie zdołało go jeszcze naznaczyć. Ava lubi takich. Nie wiem, czemu ma do 
ciebie słabość. W tobie nie zostało już nic z młodości, chociaż zapewne jesteś najwyżej o jakieś 
dziesięć lat starszy od tego smarkacza. Założę się, że od urodzenia byłeś stary. 

Tiar nic nie odrzekł. 
— Nie przejmuj się. On w końcu jej się znudzi, tak jak znudziliśmy się jej my wszyscy, 

których kiedyś tutaj przywiozła. Wszyscy, oprócz ciebie. 

— Panie? 
Przed nimi stał pałacowy strażnik w czerwonych, błyszczących szatach i wykonanym z tej 

samej materii turbanie. Spoglądał na Tiara martwo i beznamiętnie, jednak iluzja sprawiła, że w 
jego głosie dźwięczała nuta szacunku. 

Gdybym zamknął oczy, niemalże mógłbym uwierzyć, że jest realny, pomyślał Tiar. Kto wie, 

może już wkrótce stanę się do niego podobny. 

— Panie — powtórzył strażnik. — Królowa wzywa cię do siebie. 
Capr  mrugnął  do  niego  porozumiewawczo.  Tiar  odstawił  swój  puchar  i  ruszył  w  ślad  za 

strażnikiem. 

Szli środkiem hali. Tiar czuł na sobie zazdrosny wzrok tych, którzy pragnęliby znaleźć się 

teraz na jego miejscu. Znów ze złością spostrzegł, że sprawiają mu one przyjemność. 

Był taki sam jak oni. 
Stanął przed tronem Królowej. Uśmiechnęła się, a jej oczy roziskrzyły się setkami obietnic. 

Obietnica  dusznej  namiętności.  Obietnica  bólu.  Obietnica  nienawiści.  Obietnica  rozkoszy. 
Obietnica nicości. Jeszcze przed chwilą był pewien, że uda mu się im oprzeć. On był przecież 
inny. 

Pochylił głowę i uklęknął. 
Był taki sam, jak oni. 

background image

— Wstań, Tiar — powiedziała Ava. — Podejdź i zajmij swoje miejsce. Posłusznie wykonał 

jej polecenie. 

Królowa  uśmiechnęła  się  do  swego  młodego  towarzysza,  który  siedział  obok  niej  na 

pozłacanym krześle. — Czy znasz Tiara, Kel? 

Chłopak  zdezorientowany  pokręcił  głową.  Spoglądał  na  ciemnowłosego  mężczyznę  z 

wyraźnym niepokojem. 

—  Tiar  zawsze  stoi  w  cieniu  mojego  tronu,  bez  względu  na  to,  kto  zasiada  obok  mnie. 

Będzie  tam  stał,  gdy  twoje  miejsce  zajmie  już  ktoś  inny  —  rozkoszowała  się  konsternacją 
chłopaka. — Jest w nim coś, co mnie intryguje. 

Kel wybałuszył przelęknione oczy. 
Królowa znowu przeniosła swój wzrok na Tiara. — Patrz na niego uważnie, chłopcze, to 

dziwny  przypadek.  Tam,  skąd  pochodzisz  nazywają  mnie  Królową  Śniegu.  Czy  sądzisz,  że 
jestem zimna, Kel? 

— Nie, pani — zaprzeczył gwałtownie chłopak. — Nigdy bym tak nie powiedział. 
— A więc spójrz na niego. To właśnie on jest prawdziwym księciem śniegu. Jest w nim lód, 

którego nawet mnie nie udało się do końca roztopić. W końcu jednak tego dokonam i wtedy 
zapewne przestanie mnie już intrygować. On zdaje sobie z tego sprawę. Pewnie się dziwisz 
Kel, czemu ciągle jest przy mnie? 

Chłopak niezdarnie zaprzeczył. 
— Widzisz, on sam przed sobą udaje, że jest teraz bardzo nieszczęśliwy. On myśli, że jest 

inny niż wszyscy. Że kiedyś był silny i czysty i czasami wciąż za tym tęskni. Wierzy, że znów 
jak feniks powstanie z popiołów i zdoła się ode mnie uwolnić. Że wreszcie wyruszy w dalszą 
drogę.  Oczywiście,  to  nieprawda.  Nigdy  mnie  nie  opuści.  W  głębi  duszy  wie,  że  może  się 
ogrzać jedynie w ogniu moich namiętności. Wszystko inne na świecie jest zbyt słabe, by choć 
trochę  roztopić  jego  lód  i  bardzo  szybko  by  mu  się  znudziło.  W  gruncie  rzeczy  jest  w  nim 
więcej  perwersji  niż  w  takim,  na  przykład,  Caprze,  tyle  tylko,  że  myślenie  o  tym  czasem 
sprawia mu przykrość. Mam rację, przyjacielu? 

Tiar spuścił wzrok. 
Królowa z powrotem odwróciła się do Kela. 
 

*

 

*

 

 
Przez  sam  środek  bezkresnej,  śnieżnej  pustyni  wędrowały  dwie  postacie.  W  oczywisty 

sposób nie pasowały do miejsca, w którym się znalazły — do tego miejsca nie pasowało nic, co 
żyło i się poruszało. Młoda dziewczyna o kasztanowych włosach i zielonych oczach drżała z 
zimna, na próżno usiłując otulić się szczelniej swym przykrótkim futrem. Nie miała czapki ani 
rękawiczek, sfatygowane buty mocno już się rozlatywały. Jej policzki były zaczerwienione od 
mrozu,  a  spływające  po  nich  Izy  niemal  od  razu  zamarzały.  Odwracała  twarz  od  ostrego, 
przeszywającego wiatru, który bez względu na to, ile razy zmieniali kierunek zawsze wiał z 
przodu, jak gdyby próbując zawrócić ich z drogi, i wtulała ją w bok wielkiego, białego renifera. 

Nagle zwierzę zatrzymało się i obróciło łeb w jej stronę. 
— To już tutaj — przemówił renifer. 
Dziewczyna,  nieco  zdezorientowana,  rozejrzała  się  wokół.  Jak  okiem  sięgnąć  wszędzie 

rozciągała się nieskończona biała pustka. 

— Jesteś pewien? — zapytała, z trudem łapiąc oddech. — Tutaj przecież niczego nie ma. 

Renifer potrząsnął niespokojnie łbem. 

—  Tak.  Jeśli  przejdziesz  jeszcze  kilka  kroków,  znajdziesz  się  wśród  piasku  Oazy. 

Dziewczyny skinęła. 

— To dobrze — powiedziała na pozór pogodnym tonem. Widać było, że usiłuje dodać sobie 

w ten sposób odwagi. — To dobrze, mam już dość zimna. 

background image

— Lepiej się zastanów  — chrząknął ren. — Wierz mi, piasek jest bardziej zdradliwy od 

śniegu. Łatwiej zagubić się pośród wiecznego lata niż wiecznej zimy. Ona dobrze o tym wie. 

— Już się zastanowiłam. 
Renifer jeszcze pochrząkiwał przez dłuższą chwilę, jakby nie wiedząc, co powiedzieć. 
—  Lubię  cię,  Gerai  —  rzekł  w  końcu.  —  Dam  ci  dobrą  radę.  Zrezygnuj,  póki  możesz. 

Stamtąd nikt nie powrócił. 

— Ja wrócę — powiedziała stanowczo dziewczyna. — Wrócę razem z nim. 
O ile renifer może sprawiać wrażenie zamyślonego, to  ten tak  właśnie  w tym  momencie 

wyglądał. 

— Uwierzyłaś w baśnie, Gerai — stwierdził smutno. — O mówiących reniferach, Królowej 

Śniegu i miłości, która przezwycięży wszystko. Ale życie jest inne, moja droga. Nie daj się 
zwieść pozorom. Nic nie będzie takie, jak to sobie wymarzyłaś. Czy jesteś chociaż pewna, że 
rzeczywiście go kochasz? 

Dziewczyna zawahała się. 
— Tylko idąc tam mogę się o tym przekonać — powiedziała wreszcie. — Nigdy bym sobie 

nie  darowała,  gdybym  go  tak  zostawiła.  Zawsze  już  myślałabym  o  nim.  Nie  mogłabym  po 
prostu zapomnieć… 

— A czy on naprawdę cię kocha? Dziewczyna nie odpowiedziała. 
— Uwierzyłaś w bajki — powtórzył z rezygnacją ren. — Chcesz odnaleźć miłość i pokonać 

Królową Śniegu. Cóż, jestem jedynie reniferem i nie wiem, jak to jest u ludzi, ale założę się, że 
między  wami  wcale  nie  było  aż  takiej  wielkiej  miłości.  Inaczej  nie  musiałabyś  za  nim 
wędrować aż na koniec świata. 

— Kel mnie kocha — rzekła z uporem Gerai, jakby starając się przekonać samą siebie. 
— Wy, ludzie, jesteście dziwni — mruknął ren. — Gdybyście się rozstali w zwykły sposób, 

już za miesiąc byłoby po wszystkim. Ponieważ jednak twojego narzeczonego uwiodła Królowa 
Piasku, nie możesz się z tym pogodzić. W gruncie rzeczy cała ta sprawa była ci na rękę, teraz 
możesz  upiększać  to,  co  utraciłaś.  Tak,  uwielbiacie  marzyć  i  wspominać,  żyć  utraconą 
miłością,  która  tak  naprawdę  wcale  nie  istniała.  Chciałabyś  przeżyć  romantyczną  historię  i 
liczysz na szczęśliwe zakończenie. Jesteś naiwna, Gerai. 

— Nie — szepnęła dziewczyna. W jej oczach zalśniły kolejne łzy, tym razem nie od mrozu. 

Renifer westchnął ciężko i spojrzał na nią nieco skonsternowany. — Przepraszam. Cóż, może 
nie mam racji i to jest właśnie miłość? Może niczego innego nie ma? Bardzo cię lubię i chcę ci 
tylko pomóc. Boję się o ciebie. Czemu tam idziesz? 

— Ponieważ nie chcę patrzeć na kolejny smutny koniec. 
— Życie jest smutne i ponure, Gerai. 
— Nie. Nie mogę się z tym pogodzić. Życie nie może być aż tak smutne. Tak ponure. Nie 

dopuszczę do tego. Myślę… — popatrzyła przed siebie, nie bacząc na uderzający w jej twarz 
wiatr.  —  Ja  myślę,  że  o n a   jest  zła.  Czuję  to.  Nie  można  pozwolić,  by  zwyciężyła  po  raz 
kolejny. 

— Nie rozumiesz, na co się zamierzasz, dziewczyno. 
— Nie. Ale w jakiś dziwny sposób wiem, że mogę ją pokonać. Że tylko… kobieta może to 

zrobić.  —  Delikatnie  pogładziła  bok  zwierzęcia.  —  Żegnaj.  Bez  ciebie  nigdy  bym  tu  nie 
dotarła. 

— Żegnaj, Gerai — ren pokiwał melancholijnie głową. — Żałuję, że nie mogę pójść z tobą. 
Dziewczyna  jeszcze  raz  spojrzała  na  swego  towarzysza,  potem  westchnęła  i  ruszyła 

naprzód.  Jej  postać  stopniowo  rozmyła  się  i  wkrótce  zupełnie  zniknęła  reniferowi  z  oczu. 
Szkoda, że nie jestem człowiekiem, pomyślał. W tobie jest coś pięknego, Gerai. Coś, czego nie 
ma nawet w Królowej Piasku. 

Potrząsnął łbem, odwrócił się i, popędzany zimnym wiatrem, pognał na południe. 
 

background image

*

 

*

 

 
Przyjęcie wciąż trwało. Było wieczne, tak jak wieczne było lato. Dekoracje zmieniały się, 

lecz w ferworze zabawy nikt zdawał się tego nie zauważać. 

Tiar  stał  obok  tronu  Królowej,  która  pogrążona  była  w  cichej  rozmowie  z  Kelem.  Choć 

wiedział,  że  prawie  wszyscy  wpatrują  się  właśnie  w  tę  parę,  on  również  czuł  na  sobie 
spojrzenia. Pajęczynę spojrzeń. Świdrowały go spoza otaczającej wszystko bezbarwnej mgły, 
której on sam nie mógł w żaden sposób przeniknąć. Wydawało mu się, że patrzą na niego ci, 
których pozostawił na zewnątrz oraz ci, których mógłby spotkać, których miał spotkać, gdyby 
sam tam pozostał. Ci, których zawiódł. Patrzyli na niego z wyrzutem, choć przecież wcale go 
nie znali. 

Nie, to nie tak, myślał ogarnięty paniką. To wszystko wokół to tylko iluzja, dziwny sen, z 

którego kiedyś musi nastąpić przebudzenie. Kiedy stąd odejdę, nikt nie będzie pamiętał, czym 
się tutaj stałem. Nie będzie już poczucia winy. Nie jestem przecież odpowiedzialny za to, co 
dzieje się w moim śnie! 

Wiedział jednak, że się myli. 
Nie,  to  nie  tak,  powtarzał.  Nie  jestem  niewolnikiem.  Naprawdę  jestem  właśnie  taki,  jaki 

pozostałem t a m, na zewnątrz. To niemożliwe, żeby ciemne namiętności miały nade mną aż 
taką władzę. 

Niepokojące przeczucie podpowiadało mu, że nie ma już żadnej innej prawdy oprócz tej, 

którą widzi wokół siebie. 

Nie, to jakaś pomyłka. Ja jestem przecież z innej bajki… 
Z każdą chwilą coraz mniej był tego pewien. 
Ja jestem, jestem… 
Niczego więcej nie był już w stanie sobie przypomnieć. 
Królowa znów obróciła się ku niemu. W jej oczach pojawiła się pieszczota. 
— Tiar, przyjacielu, nie bądź smutny. Każ, by podano nam wina. 
Wtedy stało się coś bardzo, bardzo dziwnego. Niespodziewanie od drzwi powiał chłodny, 

przenikliwy  wiatr.  Zgasły  wszystkie  świece,  lecz  oczywiście  ciemność  nie  nadeszła  —tutaj 
światło nie zależało od blasku świec. Tiar dostrzegł jakiś ruch przy wejściu — w stronę tronu 
biegł  jeden  ze  strażników.  Pogrążeni  w  zabawie  mieszkańcy  Pałacu  teraz  przerwali  ją  i 
spoglądali na siebie w zdumieniu. 

Po raz pierwszy czas zaczął przemijać w siedzibie Królowej Piasku. 
Strażnik  podbiegł  do  tronu,  przyklęknął  i  gorączkowo  zaczął  coś  szeptać  do  ucha  swej 

władczyni. Na jego dotychczas doskonale martwej twarzy pojawiły się pierwsze oznaki paniki. 

— To niemożliwe — przerwała mu zimno Królowa. Wszyscy, którzy ją słyszeli, spojrzeli na 

nią ze zdziwieniem — nikt nie sądził, że jest zdolna do takiego chłodu. 

Nikt, oprócz Tiara. 
— To niemożliwe, jak tutaj dotarła? Co z Granicą? Co z Barierami? Czemu nikt tego nie 

zauważył?! Docierają tutaj tylko ci, którzy mają tu dotrzeć! 

Strażnik wzruszył bezradnie ramionami. 
Tiar  drgnął,  znów  rozbudziła  się  w  nim  czujność.  Po  głosie  Królowej  poczuł,  że  coś  się 

zmieniło. 

— Więc niech ją tu sprowadzą — rozkazała Ava. 
Lecz w tym samym momencie drzwi holu otwarły się i stanęła w nich dziewczyna. 
Była młoda, mniej więcej w wieku Kela. Miała zielone oczy i długie kasztanowe włosy, na 

których osiadły płatki śniegu. Jej twarz była zaczerwieniona, a zniszczone futro ociekało wodą 
— widać było, że nie zdążyła jeszcze całkiem odtajać. Przyniosła ze sobą chłód, który był na 
zewnątrz  i  eskortujący  ją  strażnicy  starali  się  trzymać  od  niej  tak  daleko,  jak  to  tylko  było 

background image

możliwe. Kilka razy zakasłała — była wyraźnie zmęczona i przeziębiona. Wcale nie sprawiała 
groźnego wrażenia. Mimo to, gdy przechodziła ci, którzy stali z brzegu cofali się w głąb sali. 

— Gerai! 
Wszyscy zwrócili oczy na Kela. 
— Znasz ją? — zapytała wyniośle Ava. 
—  T…tak  —  chłopak  zająknął  się.  —  Królowo  to  jest…  była  moja…  moja  narzeczona. 

Królowo, nie gniewaj się, ona… — jeszcze raz zająknął się i zamilkł, wpatrując się w Avę z 
przerażeniem. 

Dziewczyna  zatrzymała  się  na  samym  środku,  jakieś  trzydzieści  kroków  przed  tronem 

Królowej. Choć wydawało się to niewiarygodne, na jej włosach wciąż jeszcze lśniły bajeczne 
płatki  nie  roztopionego  śniegu.  Czuć  było  od  niej  przyjemny,  orzeźwiający  chłód  —  chłód 
kogoś, kto przybywał z zewnątrz. 

Gerai uniosła głowę i spojrzała w stronę złotego tronu. Kel siedział po prawej ręce Królowej, 

ubrany w fioletowe, piękne szaty. Uśmiechnęła się do niego, lecz w oczach chłopaka zobaczyła 
tylko strach i zaskoczenie. Poczuła, że coś boleśnie ściskają w dołku. 

Jej wzrok nagle spoczął na mężczyźnie, który stał w cieniu tronu. Jego szaty były proste i 

miały kolor stali. Spoglądał na nią z czujnym wyrazem twarzy. Przez Gerai przeszedł dreszcz. 

Jest w nim lód, pomyślała. To morderca — morderca Królowej Śniegu. Jeśli przegram, to on 

wykona wyrok. 

Królowa patrzyła na nią z pogardliwym uśmiechem. Jej suknia wcale nie była śnieżnobiała, 

jak głosiły legendy. Była w kolorze piasku. 

Przez długą, długą chwilę mierzyły się wzrokiem. Wydawało się, że czas znów się zatrzyma, 

lecz tak się nie stało. Nic już nie mogło powstrzymać przemijania. 

Wszyscy obecni w holu jak urzeczeni przyglądali się tej scenie. Patrzyli na dwie kobiety, 

pomiędzy którymi właśnie rozpoczęła się niezwykła walka. 

Przez środek sali przetaczały się fale ciepła i chłodu. Niektórzy odnieśli wrażenie, że ciepło 

pochodzi od Królowej, a chłód od dziewczyny, innym zaś zdawało się, że jest dokładnie na 
odwrót. W rzeczywistości i ciepło i chłód pochodziły od nich obydwu. Lecz duszny podmuch 
wiecznego lata, jaki bił z oczu Królowej Piasku różnił się od ciepłego, promiennego uśmiechu 
Gerai tak samo, jak wysyłana przez nią fala niewidocznego, udającego żar, przenikającego do 
najgłębszych  zakamarków  serca  chłodu  różniła  się  od  zimnej,  orzeźwiającej  bryzy,  którą 
rozsiewała wokół siebie dziewczyna. 

Ogień i lód. Lód i ogień. 
W  pewnym  momencie  niewidzialna  walka  ustała.  Królowa  Piasku  uniosła  brwi  i 

niespodziewanie się uśmiechnęła. 

—  Po  co  tu  przybyłaś?  —  w  jej  głosie  rozbrzmiewały  tysiące  obietnic.  Zachwiana  na 

moment moc powróciła. 

— Przyszłam po mojego narzeczonego — odparła dziewczyna. — Oddaj mi go. Królowa 

zaśmiała się głośno. 

— Dlaczego miałabym to zrobić? 
—  Zaczarowałaś  go,  zamroziłaś  jego  serce,  ale  ja  sprawię,  że  lód  się  roztopi.  —  Gerai 

wypowiedziała na głos dawno przemyślane i wyuczone kwestie. 

Oczy Avy rozbłysły triumfem. — Spróbuj. 
Gerai podeszła powoli do tronu i uklęknęła obok Kela. Spoglądał na nią kątem oka i kulił się 

na swoim miejscu, jakby udając, że wcale go tutaj nie ma. 

—  Kel  —  szepnęła  dziewczyna.  Delikatnie  chwyciła  go  za  rękę.  Spodziewała  się,  że 

przeszyje ją chłód, ale myliła się. Bardzo, bardzo się myliła. Ręka Kela była ciepła. 

— Po co tu przyszłaś? — jęknął chłopak. — Wszystko zepsułaś. Byłem tutaj szczęśliwy. 

Teraz Ava na pewno mnie odprawi. 

— Ależ, Kel — powiedziała drżącym głosem Gerai. — Nie poznajesz mnie? To ja… 

background image

— Oczywiście, że cię poznaję — żachnął się tamten. — Czemu tu przyszłaś? To, co było 

między nami, minęło. Ona daje mi znacznie więcej — jego oczy zaszły dziwną mgłą. 

— Zapewne chcesz go pocałować? — zaproponowała Królowa. — Spróbuj, może w ten 

sposób  ci  się  uda.  Zrób  to,  Kel  —  powiedziała  widząc,  że  chłopak  znów  zerka  na  nią 
zdezorientowany. — Zrób to. 

Wahając się, wyczuwając jakiś podstęp, Gerai nachyliła się ku siedzącemu na pozłacanym 

krześle Kelowi i złożyła usta do pocałunku. 

W chwili, gdy poczuła na swoich wargach jego usta, zrozumiała, że coś nieodwołalnie się 

zmieniło.  Kiedyś  pocałunek  Kela  był  jedynie  pocałunkiem.  Teraz  stał  się  czymś  więcej  — 
obietnicą nieokiełznanych namiętności, obietnicą nieznanych rozkoszy. Obietnicą wiecznego 
lata. 

Wchłaniał ją i roztapiał, sprawiał, że zapominała o sobie. Zapominała, po co tutaj przybyła. 
Wtem dostrzegła obok siebie jakiś ruch i poczuła na swym policzku niezwykły, przeżerający 

serce  pocałunek,  przy  którym  wszystko  inne  wydawało  się  jedynie  cieniem.  Pocałunek 
Królowej Piasku. 

Oderwała  się  od  warg  Kela  i  cofnęła.  Jej  przestraszony  wzrok  napotkał  zwycięskie 

spojrzenie Avy. 

— Popełniłaś błąd. Uwierzyłaś w niewłaściwą baśń. Baśnie są odbiciem waszych złudzeń i 

tęsknot,  a  nie  drogowskazem.  Już  wiesz,  co  się  stało?  Sądziłaś,  że  zaczarowałam  twojego 
narzeczonego, że zamroziłam jego serce. To nieprawda. Ja tylko otworzyłam mu oczy. Twoja 
miłość mogłaby być tylko cieniem namiętności, które ja jestem w stanie stworzyć. To Kel sam 
dokonał wyboru. 

— Nie — szeptała Gerai, cofając się. — Miłość to coś innego — W oczach dziewczyny 

pojawiły się łzy. Płatki śniegu na jej włosach stopniały. 

—  To  ja  jestem  Królową  Namiętności  —  odrzekła  z  zadowoleniem  Ava.  —  Nie  płacz. 

Wciąż możesz mieć Kela. Ulepszę go i oddam ci, gdy mi się trochę znudzi. Teraz pozostaniesz 
już wśród nas. Zobaczysz, to dużo ciekawsze i przyjemniejsze niż życie, jakie pędziłabyś wraz 
z nim w waszym zapomnianym przez wszystkich mieście. 

— Nie — dziewczyna cofała się ku drzwiom. Łzy spływały jej po policzkach. 
— Capr — zawołała Królowa. W jej głosie zabrzmiała nuta okrucieństwa. 
—  Tak,  moja  władczyni  —  obok  tronu  wyrosła  nagle  postać  przystojnego  mężczyzny  o 

czarnych włosach i śniadej cerze. 

— Zajmiesz się Gerai. Nauczysz ją życia Pałacu. Gerai, to jest Capr. Od dzisiaj on będzie 

twoim przewodnikiem. 

Dziewczyna z przerażeniem spojrzała na twarz śniadego mężczyzny, który wpatrywał się w 

nią z niesamowitym, zimnym pożądaniem. 

— Kel! — krzyknęła. — Kel, błagam. 
— To dla ciebie najlepsze — powiedział powoli chłopak. — Nadal będziemy mogli być 

razem. Zobaczysz, spodoba ci się tutaj. 

— Kel — jęknęła bezsilnie. Chłopak odwrócił wzrok. 
— Nie — zapłakała. — To nie może się przecież zakończyć w ten sposób. Musi być coś 

jeszcze… 

Odwróciła się i zatoczyła w stronę drzwi. 
Królowa pstryknęła lekko palcami. 
Powietrze przed Gerai zafalowało. Dziewczyna zatrzymała się w pół kroku. Na środku hali 

otworzyło  się  Przejście.  Za  nim  rozciągała  się  płaszczyzna  martwego,  spalonego  słońcem 
stepu. A pośród niej poruszało się coś, co wydawało się zbyt koszmarne, by istnieć naprawdę. 

—  Dur–Ga,  diabły  pustyni.  Nie  są  do  końca  realne,  jedynie  na  tyle,  żeby  cię  zabić  — 

oznajmiła  beznamiętnie  Królowa  Piasku.  Wszyscy  obecni  na  sali  odsunęli  się  od  Przejścia 
najdalej, jak mogli. Gerai również cofnęła się o krok. 

background image

— Nie bój się — ciągnęła Ava rozbawiona. — To Przejście stworzone jest tak, że nie mogą 

się tutaj przedostać. Nawet cię nie widzą. Tylko ty możesz pójść do nich. 

Gerai popatrzyła na nią z niedowierzaniem. 
—  Tak  —  ciągnęła  Królowa  Piasku.  —  Oto  twój  wybór.  Możesz  zostać  tutaj  i  stać  się 

jednym z moich gości. Ale możesz też odejść — właśnie tam. Wystaw swą wiarę w miłość na 
próbę. Jeśli Kel rzuci ci się na ratunek i ruszy w ślad za tobą, zlikwiduję tę iluzję, ściągnę was tu 
z powrotem i pozwolę ci go zabrać. Czy wierzysz w swoją miłość na tyle, by wejść pomiędzy 
potwory? 

— Nie wierzę… tobie — dziewczyna zawahała się. 
— Nie wierzysz czy się boisz? 
Gerai wciągnęła głęboko powietrze. Jeszcze raz spojrzała na twarz Kela. I wtedy utraciła 

resztę nadziei. 

— Nie rób tego! — zawołał młody mężczyzna z napięciem. — Nie bądź głupia. Tutaj jest 

wspaniale, spodoba ci się… 

Królowa roześmiała się. Jej śmiech wypełnił cały Pałac. 
— To nie może się tak skończyć — w głosie Gerai  gniew mieszał się ze smutkiem. Nie 

potrafiąc wytłumaczyć czemu to robi, rzuciła się do przodu, byle uciec, uciec jak najdalej od 
śmiechu Królowej Piasku… 

…I nagle znalazła się pośród spalonej słońcem pustyni, na dnie wypełnionej kamieniami 

niecki.  Odrażające,  chropowate  kształty  zaczęły  się  do  niej  zbliżać.  Skuliła  się  i  zamknęła 
powieki, jakby licząc na to, że w ten sposób koszmar sam zniknie. 

Usłyszała cichy szelest. Otworzyła oczy. Wysoka postać zagrodziła drogę zbliżającym się 

kształtom.  W  ręku  trzymała  krótką  włócznię.  Nagle  odwróciła  się  w  jej  stronę  i  Gerai 
rozpoznała w niej mężczyznę, który wcześniej stał obok tronu Królowej. Uśmiechnął się do 
niej swym lodowym uśmiechem, w którym odmalowała się absolutna pewność siebie. 

— Długo czekałem na tę chwilę — powiedział. 
 

*

 

*

 

 
Dziewczyna rzuciła się do przodu i zniknęła po drugiej stronie Przejścia. Królowa pokręciła 

głową z niedowierzaniem. Kel skamieniał na swoim pozłacanym krześle. 

Wszyscy  z  przerażeniem  obserwowali  środek  sali.  Ava  wyprostowała  się  i  popatrzyła 

wokół. Nagle odniosła wrażenie, że na niektórych twarzach dostrzega wahanie. 

—  Czy  nie  jesteś  zbyt  okrutna,  Królowo?  —  zapytał  Capr,  wciąż  stojący  u  stóp  tronu. 

Zaskoczyło ją to, ale tylko trochę — widziała, jakim wzrokiem pożerał wcześniej Gerai. Kątem 
oka dostrzegła, że Kel także spogląda na nią z nadzieją. 

— Avo — powiedział chłopak. — Czy… 
— Dość! — krzyknęła. Zignorowała Kela i obrzuciła Capra ostrym spojrzeniem. Ten cofnął 

się przestraszony. 

— Nawet ty? — zapytała drwiąco. — Nawet ty znalazłeś się pod jej urokiem? Cóż takiego 

jest w tej dziewczynie? 

Wstała i popatrzyła gniewnie na obecnych na sali mężczyzn. 
—  To  nieważne  —  uspokoiła  się  i  z  powrotem  opadła  na  swój  tron.  —  I  tak  cały  czas 

pozostajecie pod moją mocą. Który z was zaryzykuje dla niej utratę wiecznego lata? Obietnicę 
nieprzemijającej namiętności? Bezpieczną przystań Pałacu? Kto skoczy na spotkanie śmierci? 
Kto odważy mi się sprzeciwić? Spójrzcie na paszcze tych potworów. Oto prawdziwa nicość! 
Kto stanie naprzeciwko nicości? Nikt? A więc nie ważcie się wtrącać do moich wyroków! 

Wszyscy spuścili głowy. 
Nastąpiła cisza. Cisza wypełniona triumfem Królowej Piasku. Lecz nie tylko jej triumfem. 
Wiedziona nieoczekiwanym przeczuciem, Ava odwróciła się. 

background image

Zimny triumf w oczach Tiara dorównywał jej własnemu. 
— Nie powinnaś była tego robić — powiedział, uśmiechając się lodowato. — Odwracać się 

do mnie plecami. Jak mogłaś być tak nierozważna? — Pokręcił głową w geście niedowierzania. 

Na  pozór  powoli,  z  kocią  gracją,  ruszył  do  przodu.  Wyszarpnął  włócznię  jednemu  z 

osłupiałych strażników — oni nigdy nie byli zagrożeniem. Przez moment ważył ją w dłoni — w 
jego rękach przestała być iluzją, niespodziewanie stała się prawdziwą bronią. Nie zwalniając, 
szybko  potoczył  spojrzeniem  wokół  —  Capr  zdążył  już  gdzieś  zniknąć.  Może  w  ogóle  nie 
istniał? Lub też rzeczywiście był tylko jego alter ego? Tak, czy inaczej, teraz nie miało to już 
znaczenia. 

Nie śpieszył się bardziej, niż to było konieczne, choć serce biło coraz szybciej. Wiedział już, 

że  zdąży.  Nie  mogło  być  inaczej.  Ta  chwila,  bardziej  niż  cokolwiek  innego  w  całym 
Wszechświecie była wyłącznie jego własnością. 

Nabrał lekkiego rozpędu i skoczył. 
Tak długo. Tak strasznie długo — pomyślał, spadając w sam środek kamienistej kotliny. 
Stanął pewnie na nogach i, ignorując zbliżające się, upiorne sylwetki, obrócił się ku Gerai. 

Dziewczyna  podniosła  głowę  i  obdarzyła  go  pytającym  spojrzeniem  zielonych  oczu.  Była 
piękna. Stokroć piękniejsza od Królowej Piasku. Miała w sobie coś, czego tamta nigdy mieć nie 
mogła. 

— Długo czekałem na tę chwilę — stanął naprzeciwko potężnych, pokrytych zrogowaciałą 

skórą  potworów.  Wyciągnął  przed  siebie  włócznię.  Nie  czuł  strachu  —  nie  w  tym  jednym, 
jedynym  momencie  —  tylko  lekkość  i  niesamowitą,  niemożliwą  do  opisania  pewność. 
Uśmiechnął się złośliwie w stronę nadchodzących bestii. „No spróbujcie — zdawał się mówić 
jego uśmiech. — Czyż nie wiecie kim jestem?‖ 

Jeśli nawet on sam tego nie wiedział, to one w jakiś sposób rozpoznały go. Cicho warcząc, 

cofnęły się poza krawędź kotliny i zniknęły im z oczu. 

Znów obrócił się do dziewczyny. Stanął przed nią, po czym przyklęknął na jedno kolano. 

Uniósł głowę i spojrzał jej głęboko w oczy. 

Stało się coś niezwykłego, na co nigdy nie liczył, w co nigdy by nie uwierzył. Znów był 

sobą. Lub może był sobą po raz pierwszy w życiu? 

Gerai ze zdziwieniem wpatrywała się w twarz klęczącego przed nią mężczyzny. Z początku 

nie wiedziała, co się dzieje. Potem nagle przez jej twarz przebiegł skurcz, dopadło ją bolesne 
olśnienie. 

— Nie sądziłam, że to stanie się właśnie w taki sposób — powiedziała. 
Uśmiechnął się, a Gerai zobaczyła wyraźnie to, co skrywała gruba warstwa lodu. 
To była dziwna chwila, z tych, które zdarzają się bardzo rzadko. Z tych, które nie zdarzają 

się nigdy. 

A jednak wszystko, co było do tej pory, ustąpiło miejsca przed tym nagłym zrozumieniem. 

Nie było słów, uśmiechów, spojrzeń. Było tylko zrozumienie. Zrozumienie było wszystkim. 

To  była  niezwykła  chwila.  Krótki  moment  prawdy  wśród  morza  codziennych  złudzeń. 

Przypadek. Przeznaczenie. Kolorowe złudzenie wśród oceanu monotonnej prawdy. 

Gerai nieśmiało dotknęła ręki Tiara i podniosła go z klęczek. 
— Co się teraz stanie? — zapytała. 
—  Odejdziemy  stąd.  Znajdę  przejście  na  zewnątrz  —  w  oczach  mężczyzny  błyszczało 

wyzwanie. 

Gdzieś w oddali dobiegł ich cichy szum. 
Rzeczywistość zawirowała. 
Znów stali pośrodku wielkiego holu w Pałacu Królowej Piasku. 
 

*

 

*

 

 

background image

Królowa Piasku poznała mądrości wszystkich światów. Poznała najciemniejsze zakamarki 

ludzkiego umysłu. Wiedziała jak powstają namiętności i umiała nimi władać. Wiedziała, kiedy 
źródłem uczucia jest niespełnienie, a kiedy są nim nieuświadomione lęki. Wiedziała, kiedy u 
ich podstaw leży biologia, kiedy chemia, a kiedy historia czy geografia. Wierzyła, iż poznała 
wszystko, co dawało władzę nad ludzkimi sercami. 

A jednak pomyliła się. Było coś jeszcze. Coś, czego nie potrafiła zrozumieć. 
Coś, czego nie potrafiła zrozumieć większość ludzi we wszystkich istniejących światach. 
 

*

 

*

 

 
Spojrzenie Królowej było twarde jak stal, ale Tiar zobaczył w nim również niepokój. 
— Stań obok mnie — rozkazała nie znoszącym sprzeciwu tonem. Tiar wyszczerzył zęby w 

wilczym uśmiechu. 

— Chodź do mnie — powtórzyła Ava. — To było twoje wyzwanie. Podjąłeś je, bo zbyt 

wiele  było  w  tobie  chłodu,  ale  teraz  musisz  powrócić.  Ta  dziewczyna  nie  ma  nic  do 
zaofiarowania w porównaniu ze mną. Nawet on to zrozumiał — pokazała na pobladłego Kela. 

— Nie — odrzekł Tiar. — Pomyliłaś się. Nie jestem taki, jak myślisz. Nigdy nie byłem. 

Żegnaj. Powiedz Caprowi, że zabiję go innym razem. 

Odwrócił  się  i  ruszył  ku  drzwiom,  w  prawej  dłoni  trzymając  włócznię,  w  lewej  zaś 

zziębniętą dłoń Gerai. Strażnicy pałacu ustępowali im z drogi. 

Szli w stronę wyjścia z holu, odprowadzani dziesiątkami spojrzeń — zdziwieniem, lękiem, 

nadzieją, niezrozumieniem. 

Drzwi holu otwarły się i zamknęły w ślad za nimi. 
Królowa wstała z tronu. Jej oblicze wykrzywiała wściekłość. 
Skoncentrowała całą swą moc. Ci którzy ją widzieli, padali ze strachu na twarz. 
— Abukan! — zawołała. 
Na  wprost  niej  pojawił  się  nieokreślony,  wirujący,  rozsypujący  się  kształt  piaskowego 

dżinna, będącego ucieleśnieniem mocy Pałacu. 

— Nie mogę pozwolić im odejść — powiedziała Królowa. — Nikt nie będzie drwił z mojej 

potęgi! 

— Oni są już poza jej zasięgiem — odrzekł dżinn. — Nie możesz pokonać uczucia, które ich 

łączy,  lecz  jeśli  tego  nie  uczynisz,  twoja  władza  zostanie  zakwestionowana  —  oznajmił 
beznamiętnie. — By tak się nie stało, musisz ich rozdzielić. Przynajmniej jedno z nich musi 
tutaj powrócić. 

— Nie — pokręciła głową Ava. — Nim dotrą do granic Pałacu udowodnię, że są w błędzie. 
Wrócisz do mnie, Tiar. Nigdy nie pozwolę ci odejść. 
Królowa postąpiła krok do przodu i zniknęła pośród wirującego piasku. 
 

*

 

*

 

 
Szli  w  stronę  wyjścia,  które  znajdowało  się  gdzieś  przed  nimi.  Wciąż  skrywała  je  gruba 

warstwa  bezbarwnej  mgły.  Pałac  nie  poddawał  się  łatwo,  ale  oni  wiedzieli,  że  prędzej  czy 
później zdołają je odnaleźć. Tiar odrzucił włócznię — nie była mu już potrzebna. 

Czuł  w  swej  ręce  dotyk  dłoni  Gerai  i  sprawiał  mu  on  przyjemność,  lecz  teraz  nie 

potrzebował  już  nawet  i  tego.  Nie  potrzebował  uśmiechów,  spojrzeń  ani  słów. Wystarczyło 
samo niewidzialne poczucie jej obecności. Nie musiał jej widzieć ani dotykać. Wiedział, że jest 
obok  niego,  że  istnieje.  Jej  obecność  promieniowała  ciepłem,  była  bardziej  realna,  niż 
jakakolwiek inna rzecz na świecie. Była pieszczotą — stokroć silniejszą od wszystkiego, co 
mogła zaofiarować Królowa. Docierała o wiele głębiej. 

Miłość — pomyślał — to po prostu poczucie obecności. 

background image

Niespodziewanie, dokładnie na wprost nich, z mgły wynurzyła się Brama. 
W tym samym momencie ogarnął ich wir piasku. 
 

*

 

*

 

 
Tiar  przetarł  oczy,  strzepując  z  nich  ostre  ziarenka.  Pierwszą  rzeczą,  z  jakiej  zdał  sobie 

sprawę było to, że utracił wszechogarniające poczucie obecności Gerai. Utracił wszystko. 

Rozejrzał  się  wokół.  Był  wieczór.  Stał  na  pustym,  pokrytym  drzewami  wzgórzu,  w  dole 

paliły się światła jakiegoś miasta. Wydostał się na zewnątrz. Lub też Pałac stworzył , dla niego 
którąś ze swoich iluzji. 

Gdzie była Gerai? 
—  Musiałam  was  rozdzielić.  Nie  mogłam  pozwolić,  by  moja  moc  została  zdruzgotana. 

Odwrócił się. Ava stała tuż za nim i uśmiechała się — zimno i obojętnie. W jej spojrzeniu nie 
było już żadnych obietnic. 

—  Znudziłeś  mi  się,  Tiar.  Już  cię  nie  potrzebuję.  Mogłam  cię  zatrzymać,  ale  po  prostu 

zesłałam was do dwóch różnych światów. Nigdy się nie spotkacie. To wystarczy. 

Targnął nim nagły niepokój, że Królowa Piasku mówi prawdę. 
—  Kłamiesz  —  powiedział  z  pewnym  wysiłkiem.  —  To  nie  jest  prawdziwy  świat.  Nie 

wypuściłabyś nas na zewnątrz. To tylko twoja kolejna iluzja. 

Ava parsknęła pogardliwym śmiechem. 
— Powiedziałam już, że cię nie potrzebuję. Nie będę o ciebie walczyć. Tak trudno ci się z 

tym pogodzić? Idź dokąd chcesz. Znudziło ci się wieczne lato mojego Pałacu? A więc zaznaj 
goryczy przemijania. 

— Kłamiesz — powtórzył Tiar. — To tylko pułapka. 
— Czyżby? — w oczach Królowej Piasku pojawiła się ironia. — A jeśli nawet to istotnie 

jedynie  iluzja,  sądzisz,  że  przemijanie  będzie  przez  to  mniej  bolesne?  Że  zdołasz  mu  się 
oprzeć?  Gerai  to  tylko  złudzenie.  To  tylko  tamten  jeden  moment.  Chcesz  go  przeciwstawić 
wieczności? Powodzenia, Tiar. 

— To twoja pułapka — powiedział z przekonaniem. 
— Być może, ale czy będziesz tego taki pewien również za godzinę? Za tydzień? Za dziesięć 

lat? Żegnaj, więcej już się nie spotkamy. Rozchmurz się, całe życie przed tobą. 

Sylwetka Avy zamigotała, zniknęła pośród wirującego piasku. Został sam. 
Minęła  sekunda,  potem  następna.  Nic  się  nie  stało.  Iluzja  nie  zniknęła,  czas  płynął 

nieprzerwanie. 

Całe życie przed tobą, Tiar. 
Życie bez Gerai. 
Rozpoczęło się przemijanie. 
W końcu ruszył  w dół,  ku światłom  miasta. Nie mógł  przecież czekać  w tym  miejscu w 

nieskończoność. 

To tylko iluzja, pomyślał. Nie mogę uwierzyć, że to się dzieje naprawdę. Tego właśnie chce 

Królowa Piasku. Muszę jedynie pamiętać o Gerai, pozostać sobą. 

Zszedł do miasta. Było późno, ale udało mu się znaleźć nocleg. W kieszeni jego ubrania były 

pieniądze. Ava dała mu nową pamięć i wiedzę, dała mu nowe imię. Dała mu wszystko, co było 
potrzebne, aby tutaj przetrwać. Aby na powrót ułożyć sobie życie. 

Wszystko, oprócz Gerai. 
Mijały godziny. Mijały dni. Wciąż czekał, lecz nic się nie zmieniało. Z każdą godziną, z 

każdym dniem był coraz mniej pewien, że to, co go teraz otacza, jest jedynie złudą, stworzoną 
przez Pałac Królowej Piasku. Poczucie obecności Gerai, które kiedyś wydawało się wszystkim, 
teraz powoli stawało się wyblakłym, niewyraźnym wspomnieniem. 

Przemijanie. 

background image

Przed tobą całe życie, Tiar. Nie zmarnuj go. 
Mijały dni, mijały tygodnie. Nadal nic się nie zmieniało. Jeżeli nawet to, co go teraz otaczało 

było złudzeniem, było też jedyną rzeczywistością, jaka mu pozostała. Wszystkim, na co mógł 
liczyć. 

Mijały tygodnie, mijały miesiące. Chcąc nie chcąc, stawał się częścią świata, w którym się 

znalazł. Musiał jeść i pić: Musiał pracować. Poznawał coraz to nowych ludzi. Czy byli tylko 
snem? A jeśli nawet, przecież inni ludzie tak czy inaczej zawsze są dla nas jedynie snem. 

Przemijanie. 
Wciąż pamiętał o Gerai, Ava nie mogła zabrać mu pamięci, ale czy wspomnienie mogło 

walczyć  z  wiecznością?  Czasem  przyłapywał  się  na  tym,  że  tęskni  za  Pałacem  Królowej 
Piasku, za wiecznym latem. Tam nie było przemijania. Tam wciąż mógł jeszcze wierzyć, że coś 
się w końcu wydarzy. Tam można było czekać. Tam można było czekać w nieskończoność. 
Tam czekanie nie sprawiało aż takiego bólu. 

Przemijanie. 
Nie zmarnuj swego życia Tiar. Nie czekaj na coś, co nigdy się nie zdarzy. 
Mijały miesiące, mijały lata. Na swej drodze spotykał również kobiety. Niektóre pociągała 

jego inność i błysk lodu w jego oczach. Wiedział, że mogły go pokochać. Inne miały w sobie 
ciepło, które choć na moment mogło ukoić ból. 

Jednak  on  patrzył  na  nie  obojętnie.  Pamiętał  niezwykłe  uczucie  obecności  Gerai.  Samo 

wspomnienie było silniejsze od pieszczot wszystkich innych kobiet. 

Przemijanie. 
Jego życie. Czy miał je marnować w imię jednej, dziwnej chwili, której już nawet dobrze nie 

pamiętał? Czy nie powinien wykorzystać czasu, jaki mu jeszcze pozostał? A jeśli to wszystko 
wcale  nie  było  iluzją,  nie  było  próbą? Jeśli  Ava nie  kłamała? Jeśli teraz  śmiała  się  z  niego 
szyderczo, widząc, że oszukał sam siebie? Może właśnie na tym polegał jej podstęp? 

Przemijanie. 
Z każdym rokiem czas nabierał tempa, tak jak się to zwykle dzieje w każdym ze światów. 

Tiar zaczął się starzeć. Miał w sobie coraz mniej energii. Kobiety spoglądały na niego coraz 
rzadziej,  lecz  niektóre  wciąż  jeszcze  fascynował  chłód  w  jego  oczach.  Czy  nie  powinien 
wybrać  życia,  póki  nie  było  jeszcze  za  późno? Wciąż  jeszcze  mógł  cieszyć  się  tym,  co  mu 
pozostało. Osiągnąć przynajmniej namiastkę miłości, namiastkę szczęścia. Znaleźć radość w 
tym, w czym znajdowali ją inni. 

Całe życie przed tobą, Tiar. 
Ale  on,  na  przekór  swemu  lękowi,  na  przekór  zdrowemu  rozsądkowi,  wciąż  był  wierny 

wspomnieniu o Gerai. 

Przemijanie. 
Pewnego  dnia  zdał  sobie  sprawę,  że  ma  przed  sobą  bardzo  niewiele  czasu.  Niepokój 

narastał. Już dawno przestał wierzyć, że świat, w którym się znalazł jest jedynie iluzją. Wciąż 
kurczowo  trzymał  się  swojej  samotności.  Nie  chciał  zrezygnować  ze  snu  o  przemarzniętej 
dziewczynie  w  zniszczonym  futrze.  Dziewczynie  o  kasztanowych  włosach  i  zielonych 
włosach, piękniejszej od Królowej Piasku. Czy rzeczywiście ją kiedykolwiek spotkał, czy też 
tylko ją sobie wymyślił, by koiła ból starości? I kim była Królowa Piasku? 

Przemijanie. 
Czuł, że pozostały mu już tylko miesiące i tygodnie. Bardzo niewiele czasu, by przyznać się 

do błędu. 

Zmarnowałeś  swoje  życie,  Tiar.  Zaprzepaściłeś  swoją  szansę  na  szczęście.  Świadomie 

wybrałeś pustkę. 

Pozostały mu już tylko dni i godziny. Umierał. Bał się. 
Jakaś uporczywa, powracająca myśl mówiła mu, że jeśli teraz przyzna się do błędu, jeśli 

odrzuci złudzenia, dana mu będzie jeszcze jedna szansa. 

background image

Nie  pamiętał  już  wiele  z  tego,  co  wydarzyło  się  zanim  przybył  do  miasta.  Nie  pamiętał 

Królowej Piasku, Oazy i swych snów o wolności. Tęsknoty za tym, co było jeszcze wcześniej, 
nim królowa ocaliła go od śmierci i udzieliła mu azylu w murach swego Pałacu. Wszystko to 
wydawało  się  snem.  Pamiętał  tylko  niewyraźny  obraz  płatków  śniegu  na  kasztanowych 
włosach dziewczyny… Czy ona też była tylko snem? 

A jednak był jej wierny. 
Przemijanie. 
Pozostały mu tylko minuty. Leżał w jakimś przytułku, w zapomnieniu i samotności. Słyszał 

w swym umyśle głos, który z każdą chwilą stawał się coraz bardziej uporczywy. 

Zmarnowałeś swoje życie. Tęsknota zaprowadziła cię na skraj nicości. Spójrz, masz jeszcze 

jedną szansę. Wszystko jeszcze można odwrócić. Nie bądź głupcem, Tiar. 

Przemijanie. 
To ostatnie sekundy. Za moment odejdziesz w wieczną pustkę i nie będzie już niczego —głos 

w jego umyśle krzyczał, nie udając już, że należy do niego. Skąd znał ten zimny, nie znający 
sprzeciwu ton? — Tiar! Tam będzie tylko pustka, Tiar! 

Nagłe przypomnienie. Poczucie czyjejś obecności, ważniejsze niż wszystko inne na świecie. 
Ona miała na imię, pomyślał z wysiłkiem, miała na imię Gerai. 
Głos w jego umyśle zamilkł. Czas dobiegł końca. 
 

*

 

*

 

 
Niespodziewanie tuż przed nimi wynurzyła się brama. 
Pierwszą rzeczą, z jakiej zdał sobie sprawę, było to, że znów czuje obok siebie obecność 

Gerai. 

A potem poczuł również jej ręce zarzucone na szyję, jej usta. Dotyk jej oczu. 
Choć wydawało się to niemożliwe, w tym momencie w nim również nie było już żadnego 

lodu. Trochę wstydził się tej chwili, ale nie potrafił się przed nią obronić. 

Wiedział już, że rozpozna każdą kolejną iluzję, każdy kolejny podstęp Królowej Piasku. 
Spojrzał w oczy Gerai i zrozumiał, że i ona czuje to samo. 
— Chodźmy — powiedziała z uśmiechem. 
Brama przepuściła ich i wyszli z Pałacu. 
 

*

 

*

 

 
— To niemożliwe — zawołała Ava. 
— A jednak — stwierdził dżinn. 
— Przecież jedna chwila nie może pokonać przemijania. Nikt nie jest aż tak silny… 
— A jednak oni przeszli również i przez tę próbę. Nie zdołałaś ich zatrzymać siłą swoich 

namiętności,  ani  swymi  iluzjami.  To  bardzo  dziwne,  ale  zdaje  się,  że  właśnie  udowodniłaś, 
Królowo,  iż  są  rzeczy  silniejsze  niż  strach  przed  pustką  i  przemijanie.  Silniejsze  od  życia  i 
silniejsze od śmierci. 

—  To  niemożliwe.  Nie  mogę  dopuścić,  żeby  wygrali.  Moja  moc  obróci  się  w  nicość. 

Piaskowy dżinn zrobił gest, który przy odrobinie dobrej woli można by zinterpretować jako 
wzruszenie ramionami. 

— Przegrałaś, a oni już wkrótce wydostaną się z Oazy. 
— Nie — uśmiechnęła się nagle Królowa Piasku. — Już wiem, jak ich rozłączyć. Dżinn 

mruknął coś niezrozumiałego i posłusznie zawirował wokół Avy. 

 

*

 

*

 

 

background image

Szli poprzez morze piasku, które wydawało się ciągnąć w nieskończoność, ale wiedzieli już, 

że  razem  zdołają  odnaleźć  wyjście  z  Oazy.  Byli  silni,  silniejsi  niż  kiedykolwiek  przedtem. 
Silniejsi z każdym kolejnym krokiem. 

Tiar skrzywił się, gdy wir pojawił się przed nimi po raz drugi. 
 

*

 

*

 

 
Gerai  znów  zniknęła,  ale  ból  nie  był  tak  dotkliwy,  jak  poprzednio.  Z  zaskoczeniem 

stwierdził,  że  teraz  czuje  również  jakąś  dziwną,  dawno  zapomnianą  radość.  Po  chwili 
zrozumiał. W jego twarz uderzały podmuchy lodowatego wiatru, za którym tak bardzo tęsknił 
w pałacu Królowej Piasku. 

— Przepraszam cię. 
Odwrócił się. Tuż obok stała Ava. Na jej twarzy malowała się powaga. 
— Przepraszam — powtórzyła. — Nie doceniłam cię. Zapomniałam kim jesteś, Tiar. Nie 

powinnam była liczyć na to, że pokonam cię iluzjami. 

Spoglądał na nią uważnie, ale nie był w stanie dostrzec w jej oczach żadnego podstępu. 
— Do czego zmierzasz? — zapytał. 
— Chcę zaproponować ci układ. Muszę was rozdzielić, inaczej stracę swą moc i władzę. 

Takie  są  zasady.  Chciałam  tego  dokonać  siłą,  lecz  zrozumiałam,  że  mi  się  to  nie  uda.  Nie 
doceniłam cię, Tiar. 

Mężczyzna uśmiechnął się szyderczo. W jego spojrzeniu znów błysnął cień dawnego lodu. 
— Nie doceniłaś nas. Kolejna sztuczka? 
— Nie, teraz jedynie pragnę cię przekonać. 
Tiar parsknął śmiechem. 
— Chciałam cię zatrzymać i to był mój błąd — ciągnęła Królowa Piasku, niezrażona. — 

Marzyłeś o tym, by się uwolnić i oto dokonałeś tego. Możesz być z siebie dumny. Nie licz 
jednak, że zdobędziesz to, co nigdy nie było twoim przeznaczeniem. Nie próbuj uwierzyć w 
miłość. 

Uśmiech Tiara stał się jeszcze zimniejszy. 
— Właśnie o to chodzi — rzekła Ava. — Twój lód. Nie zdołał go roztopić mój Pałac, nie uda 

się to również i Gerai. Pamiętasz, co kiedyś powiedziałam? To ty jesteś prawdziwym księciem 
śniegu. Wcześniej czy później lód powróci. 

— Jestem sobą — odparł powoli Tiar. — Ona kocha mnie również dla mojego lodu. 
— Zniszczysz ją, książę śniegu. Jesteś wojownikiem, wędrowcem. Nie pamiętasz już, jak 

się  znalazłeś  w  mojej  Oazie?  Euforia  waszego  zwycięstwa  wkrótce  przeminie.  Poczujesz 
dawny zew. Nie jesteś stworzony do miłości, nie łudź się. Wasze wspólne życie szybko ci się 
znudzi. Znów dopadnie cię tęsknota za tym, co jest twoim prawdziwym przeznaczeniem — za 
lodem i walką. Tylko, że wtedy nie będziesz już mógł do tego powrócić. 

—  Co  masz  na  myśli,  Avo?  —  mężczyzna  przestał  się  uśmiechać,  jego  twarz  stężała  w 

oczekiwaniu. 

Królowa wykonała dłonią nieznaczny gest. Tiar spoglądał na siebie z niedowierzaniem. 
—  Tak,  nie  mylisz  się.  To  twoja  zbroja,  poznajesz?  Twój  płaszcz.  Twój  miecz  i  twoja 

włócznia. 

Mężczyzna wyciągnął ostrze z pochwy i przejechał po nim palcami. Na jego obliczu pojawił 

się dziwny wyraz. Chwycił za drzewce włóczni — jego włóczni, prawdziwej, nie takiej, jakie 
nosili pałacowi strażnicy. 

—  Tak,  to  jest  to,  co  kochasz  naprawdę,  za  czym  przez  cały  czas  tęskniłeś.  To  t y . 

Przypominasz sobie? 

— Zabrałaś mi moją pamięć — wyszeptał z wysiłkiem. 

background image

— Nie przesadzaj. Sam ją sobie zabrałeś, tak jak wszyscy mieszkańcy mojego Pałacu. Sam 

pragnąłeś zapomnieć o tym, kim byłeś, o tym, kim mogłeś się stać, by móc spokojnie nurzać się 
w ofiarowanych przeze mnie rozkoszach. 

Tiar zacisnął mocno dłonie na rękojeści miecza i spojrzał na Avę. 
Królowa cofnęła się. 
—  Tak,  wiem,  że  to  się  już  skończyło.  Czy  teraz  przypomniałeś  sobie  kim  byłeś? 

Zaginionym księciem? Niezłomnym gwardzistą, śpieszącym z odsieczą? Władcą, pragnącym 
odzyskać  utracone,  pustoszone  przez  wrogów  królestwo?  Wysłannikiem,  w  którego  ręce 
złożono najważniejszą z misji? Wodzem, prowadzącym swych ludzi w samą czeluść zła, tam, 
gdzie nie odważyłby się pójść nikt inny? Możesz to odzyskać. 

—  Co  powiedziałaś?  —  szepnął  Tiar  i  postąpił  krok  w  jej  stronę.  Królowa  po  raz  drugi 

skinęła ręką. 

Na  wprost  nich  pojawił  się  obraz  nieskończonej  białej  płaszczyzny,  która  mogła,  ale  nie 

musiała być ułudą. Niebo było czyste i błękitne, gdzieś w oddali na śniegu tańczyły ciemne 
sylwetki. Tiarowi wydawało się, że słyszy odgłosy bitwy. 

— Możesz powrócić do tamtego momentu, przyjacielu. Możesz cofnąć to, co wydarzyło się 

w Pałacu, zapomnieć o swym upokorzeniu, o swej słabości. Nigdy jej nie było. Możesz znów 
widzieć śnieg, tryskający spod kopyt twojego wierzchowca! 

Tiar jak zahipnotyzowany wpatrywał się w przestrzeń. Jego serce rozdzierała tęsknota. Dłoń 

zaciśnięta była na rękojeści miecza. 

— Spójrz, wystarczy, że zapomnisz o Gerai i to wszystko znów będzie twoje. Tym razem 

nie zawiedziesz tych, którzy złożyli los walki w twoje ręce. 

Ava wykonała palcami kolejny gest. 
Przed nimi pojawiła się trzecia postać. Capr stał kilkanaście kroków dalej, drżąc z zimna i ze 

strachu. W ręku trzymał niezgrabnie jedną z pałacowych włóczni. Znajdował się dokładnie na 
drodze Tiara. 

—  Naprzód,  wojowniku  —  szepnęła  Ava.  —  To  ostatnia  przeszkoda.  Zabij  go!  Tamto 

miejsce  i  tamten  czas  czekają  na  ciebie.  To  przecież  dokładne  spełnienie  twoich  snów  o 
wolności! 

Tiar powoli się do niej odwrócił. Lód na jego twarzy zniknął, ustępując miejsca łagodności. 
— Zawsze należy zachować szczególną ostrożność, mając szansę spełnienia swych snów — 

powiedział  spokojnie.  Z  tęsknotą,  po  raz  ostatni,  popatrzył  w  stronę  ośnieżonej  przestrzeni, 
wsłuchał  się  w  dobiegające  stamtąd  odgłosy  bitwy.  —  Nie  miej  do  siebie  żalu.  Sztuczka  z 
Caprem nie miała większego znaczenia, choć istotnie była szyta zbyt grubymi nićmi. Wiesz — 
dodał z głębokim smutkiem — choć tak bardzo żałuję, że nie ma powrotu do tamtego czasu i 
tamtego miejsca, choć zdaję sobie sprawę, że mogłaś mi ofiarować tylko kolejną iluzję i że na 
zawsze  utraciłem  możliwość  spełnienia  swej  misji,  myślę,  że  nie  porzuciłbym  Gerai,  nawet 
gdyby  to  wszystko  rzeczywiście  było  możliwe.  Po  raz  ostatni  wciągnął  do  płuc  mroźne, 
zimowe powietrze — powiew tamtej utraconej chwili, po raz ostatni pieszczotliwie pogładził 
ostrze miecza. 

— Tak, Avo — westchnął ciężko. — Nie wiem, czy jesteś to w stanie zrozumieć. Ja też 

wciąż jeszcze nie potrafię się z tym pogodzie, odkąd zrozumiałem jak jest naprawdę. Ona… 
Nie ma nic ważniejszego. Nic innego nie jest w stanie ocalić nas od pustki. Żadna misja. Żadna 
bitwa. 

Wypuścił miecz. Ostrze utonęło w miękkim śniegu. 
 

*

 

*

 

 
Spojrzeli na siebie i objęli się ze spokojnym uśmiechem. 
— Chciała mi zwrócić przeszłość — powiedział Tiar. 

background image

— Mi ofiarowywała na powrót miłość Kela — odparła Gerai. — Żyliśmy dalej w naszym 

mieście, a on kochał mnie i ubóstwiał jak nigdy dotąd. Tak, jak na to nigdy nie zasługiwałam — 
roześmiała się. — Żal mi go — nagle spoważniała. 

— Jeśli złamiemy moc Królowej, on również będzie wolny. Wątpię tylko, czy nam za to 

podziękuje. 

Ruszyli dalej przez piasek. Nie spieszyli się. Nic już nie mogło ich powstrzymać. 
Był taki moment, kiedy poddała się rozpaczy. 
Patrzyła  jak  Gerai  i  Tiar  nieuchronnie  zbliżają  się  do  granicy  Oazy.  Dopiero  teraz 

rzeczywiście zrozumiała, że nie jest w stanie ich zawrócić. 

Czuła obojętność piaskowego dżinna za swoimi plecami. 
Żadna iluzja nie pokona ich uczuć — pomyślała, przyznając się do klęski. 
Nagle dopadło ją olśnienie. Była w nim jedynie gorycz — zwycięstwo, którego nie osiągała 

dzięki własnej mocy nie dawało jej satysfakcji. 

Mimo to, jednak znalazła jakieś wyjście. 
Nie  potrafiła  ich  zatrzymać.  Nie  była  w  stanie  oszukać  ich  swymi  iluzjami.  Ale  mogła 

popchnąć ich do przodu, pomóc przedostać się na zewnątrz, sprawić, by osiągnęli to, czego tak 
pragnęli. Mogła postawić ich twarzą w twarz z prawdą. 

Powrócisz do mnie Tiar, choć nie będzie to moja zasługa. 
Westchnęła i po raz ostatni wezwała piaskowego dżinna. 
 

*

 

*

 

 
— To gdzieś tutaj — powiedziała Gerai. — Czuję, że to gdzieś tutaj. 
— Jesteś gotowa? 
—  Tak  —  lekko  się  skrzywiła.  —  Brr,  tam  jest  strasznie  zimno  —  z  pewnym  żalem 

obejrzała się w stronę Pałacu. Nagle na jej twarzy z powrotem pojawił się uśmiech. — Może 
znowu  uda  nam  się  spotkać  rena  —  powiedziała.  —  Tak  było  w  tamtej  bajce.  Muszę  mu 
powiedzieć, że to on się mylił. 

Wciąż  obejmując  się,  ruszyli  do  przodu.  Niespodziewanie  Gerai  znów  się  roześmiała. 

Popatrzył na nią zdziwiony. 

— Jak ty masz właściwie na imię? — zapytała. 
Otworzył  usta, by jej odpowiedzieć, ale w tym  samym  momencie wir piasku pojawił się 

przed nimi po raz trzeci i ostatni. 

 

*

 

*

 

 
Idąc, nagle zdał sobie sprawę, że tym  razem Ava nie kłamała. To nie była kolejna iluzja 

Pałacu. Byli na zewnątrz. Udało im się. 

Czemu więc czuł nieprzyjemny chłód, który podchodził coraz bliżej serca? Udało im się. 

Wydostali się z Oazy. Cóż z tego, że to Ava wybrała to miejsce, skoro i tak potrzebował teraz 
tylko jednego spojrzenia? 

Spotkali się na środku sali. Spoglądała na niego przez moment, potem jej twarz rozjaśnił 

uśmiech rozpoznania. 

— Cześć, Tim — powiedziała wesoło. — Nie spodziewałam się, że cię tu spotkamy. Znasz 

Rogera, prawda? — w jej głosie zabrzmiała nuta czułości, gdy odwróciła się w stronę swojego 
jasnowłosego towarzysza. 

Mężczyzna, który jeszcze przed chwilą sądził, że ma na imię Tiar odpowiedział spokojnym, 

obojętnym uśmiechem. Uśmiech ten w żadnym razie nie mógł należeć do człowieka, którym 
wydawał  się  być  jeszcze  tak  niedawno,  za  to  doskonale  pasował  do  całego  tego  miejsca. 

background image

Siedząca w kącie sali kobieta w czerwonej sukni, cały czas uważnie obserwująca tę scenę, teraz 
również uśmiechnęła się samymi kącikami ust. 

— Witaj… — zaczął mówić Tim. Nie dokończył. Nieoczekiwanie zmarszczył brwi, jakby 

wyczuwając  jakiś  fałsz  w  dźwięku  imienia,  które  właśnie  zamierzał  wypowiedzieć.  Nie 
wypowiedział  go.  To  nie  miało  sensu.  Przez  jego  oblicze  przemknął  grymas  niepewności, 
ustępując z kolei miejsca nagłemu olśnieniu. To nie tak — pomyślał — to nie to imię. Zaraz 
powinienem sobie przypomnieć. 

Dziewczyna  w  niebieskiej  sukni  uniosła  pytająco  brwi,  jej  partner  patrzył  gdzieś  w  bok, 

prawie w ogóle nie zwracając na niego uwagi. 

Jasnowłosa kobieta przy stoliku lekko pobladła. 
Świat na moment zawirował. 
Ciemnowłosy  mężczyzna  rozpaczliwie  poszukiwał  słów,  choć  wiedział  już,  że  ich  nie 

odnajdzie. 

Wystarczy tylko jedno spojrzenie. 
Ale w tym miejscu, na samym środku sali, w której odbywał się bankiet nie było spojrzenia, 

które mogłoby wszystko wyjaśnić. 

Tutaj  nie  było  Tiara  i  Gerai.  Zrozumiał,  że  to,  co  chciał  powiedzieć  nie  miało  żadnego 

znaczenia, że to, co czuł było jedynie tworem jego wyobraźni. 

Dziewczyna, której imienia nie pamiętał, jeszcze raz skinęła głową i oddaliła się w głąb sali, 

wsparta na ramieniu swego towarzysza. 

Nie obejrzała się za siebie. 
Spoglądał za nimi przez długą, długą chwilę, a okruchy lodu przeniknęły do najgłębszych 

zakamarków jego serca. 

Książę śniegu. 
Poczuł lekkie dotknięcie kobiecej dłoni na swoim ramieniu. 
—  Teraz  rozumiesz,  Tiar?  —  w  oczach  Królowej  Piasku  znów  tańczyły  tysiące 

niewypowiedzianych, gorących obietnic. — Rozumiesz? Nie byłam w stanie wygrać z wami za 
pomocą iluzji, więc wezwałam na pomoc rzeczywistość… 

Nie  odpowiedział.  W  słowach  Avy  nie  było  niczego,  co  mogłoby  roztopić  lód.  Wieczna 

zima. 

— Jakże dziwne są kaprysy ludzkiego serca — powiedziała Królowa Wiecznego Lata. — 

Nawet ja nie potrafię ich pojąć. Wydawało się, że nic nie może was pokonać. Ale to nie była 
miłość, to nie było przeznaczenie. To tylko iluzja. Iluzja przeciwko iluzjom. Wiesz, co to było? 

Nic nie odrzekł, choć tym razem znał odpowiedź. 
—  To  była  tylko  tamta  jedna  chwila.  Twoja  chwila,  twój  skok  na  spotkanie  śmierci.  Na 

spotkanie uczucia i przeznaczenia. Tamten jeden moment. Tutaj go nie odnajdziesz, a poza nim 
nie może połączyć was nic więcej. Tak to już jest z wami, ludźmi. Nigdy nie może łączyć was 
nic więcej. 

— Jestem wolny. Mogę jeszcze walczyć — odrzekł powoli. 
—  Nie,  przyjacielu  —  w  głosie  Królowej  Piasku  na  krótko  pojawiło  się  coś,  co  niemal 

graniczyło ze współczuciem. — To był tamten jeden moment. W tym było coś… niezwykłego. 
Ale teraz otacza cię rzeczywistość. Jedyna rzeczywistość. Reszta jest złudzeniem. Nigdy nie 
zdołasz zdobyć jej na nowo. Jesteś zbyt ponury, kiepsko tańczysz, a twój chłód nie ma tutaj 
żadnego  wdzięku.  Poza  tamtą  jedną  chwilą  jesteś  niczym,  nie  masz  w  sobie  nic  do 
zaofiarowania. 

— Wtedy w pałacu też nie sądziłaś, że uda mi się odejść. 
— Wiesz, że nie będzie ci dana kolejna szansa, Tiar. Wiedział. 
Oaza  to  szczególne  miejsce.  Zbiega  się  tutaj  wiele  dziwnych  dróg.  Kto  pierwszy 

wypowiedział te słowa? I nagle sobie przypomniał. 

Są światy, które ukazują różnice między ludźmi i takie, które je zacierają. 

background image

Powoli pokiwał głową, ponuro się uśmiechając. 
Miałeś  rację,  Capr,  pomyślał.  Są  światy,  które  zacierają  różnice.  Kto  wie,  może  istotnie 

byłeś moim alter ego. 

Nie  zostanie  mu  dana  kolejna  szansa.  Nawet  gdyby  tak  się  stało,  nie  potrafiłby  jej 

wykorzystać. Nie był już wojownikiem, wędrowcem pośród śnieżnej pustki; tamto było zbyt 
odległe. Ava miała rację. Był tchórzem. Był zwykłym ponurakiem, kiepsko bawiącym się na 
przyjęciu, do którego nie pasował. Nie pasował już do niczego. 

— Co dalej? — spojrzał Avie prosto w oczy. Lód, który miał w sobie zdołał zmrozić nawet 

obietnicę wiecznego lata. 

—  Przecież  już  wiesz,  Tiar  —  w  uśmiechu  kobiety  nie  było  triumfu,  jedyne  ostateczna 

pewność.  —  Nie  możesz  tu  pozostać.  U  mnie  mogłeś  marzyć  o  wolności,  o  chwili  gdy 
znajdziesz  się  po  drugiej  stronie  piasku.  Wierzyć  w  tego  Tiara,  którego  tam  pozostawiłeś, 
którym byłeś nim zamknęły się za tobą bramy Pałacu. Pamiętasz pierwszą iluzję? Pamiętasz 
Przemijanie? To, co cię tutaj spotka, będzie o wiele gorsze. Będzie prawdziwe. 

Spojrzenie  Tiara  nadal  pozostawało  zimne  i  nieprzeniknione,  ale  oboje  wiedzieli,  że 

pozostało im już tylko jedno wyjście. 

—  Nigdy  nie  zdołasz  jej  wydrzeć  temu  Rogerowi,  ani  żadnemu  mężczyźnie.  Nawet  nie 

będziesz próbował. Nie ma w tobie woli walki, nie ma woli życia. Został tylko lód. Będziesz 
cierpiał, a w twoim cierpieniu nie będzie smutku, jedynie pustka. 

Słowa Avy wciąż nie mogły roztopić chłodu w uśmiechu Tiara. W jej głosie pojawiła się 

nuta starannie skrywanego niepokoju. 

— Tylko ja jestem w stanie zatrzymać resztki twojej pamięci. Twoje imię — tutaj będziesz 

jedynie Timem. Wraz z imieniem umrze pamięć i tęsknota. 

Nie było żadnego zera absolutnego, żadnej granicy, na której zimno mogłoby się zatrzymać. 
Królowa Piasku wyciągnęła swą dłoń. 
— Chodź, Tiar. Tęsknisz za tamtą chwilą? Tylko w moim Pałacu zdołasz ją odzyskać. Tylko 

tam będziesz mógł o niej marzyć. 

Przez jeden krótki moment wydawało się, że lód w spojrzeniu Tiara zaczyna ustępować. 

Przez jeden krótki moment. Książę śniegu. 

— Nie — odparł, widząc jak w pięknych oczach Avy narasta przerażenie. 
— Postawiłam wszystko na jedną kartę — jej głos drżał. — Jeśli nie powrócisz, cała moja 

moc zostanie zdruzgotana. Niszcząc mnie, zniszczysz również siebie. 

Obojętnie skinął głową.  Zapiął  guzik  marynarki  i  ruszył  w stronę wyjścia. Złapała  go za 

rękę. 

— Tak bardzo mnie nienawidzisz? Stracisz wszystko. 
Po raz pierwszy w tonie Królowej Piasku zabrzmiała błagalna nuta. 
Wspomnienie tamtej chwili — wszechogarniająca obecność. Jej obecność. 
—  Nie,  Królowo  —  wieczna  zima  zamroziła  resztki  smutku.  Nie  było  już  bólu.  — 

Przestałem  cię  nienawidzić,  gdy  przyszła…  —  zmarszczył  brwi,  nadaremno  usiłując 
przypomnieć sobie tamto imię. — Kiedyś byłem wojownikiem. Nazywałem się Tiar… — jego 
twarz stężała, jakby chciał przywołać z mroków pamięci coś jeszcze, ale nie udało mu się i tym 
razem. Nie był rozczarowany — przecież już dawno pogodził się z porażką. 

— Jesteś jednym z nas! — jedynie bezbrzeżna, ostateczna rozpacz. Odwrócił się raz jeszcze. 
— Tak, ale nie do końca. 
Miałeś rację, Capr, lecz cóż z tego, że miałeś rację? 
 

*

 

*

 

 

background image

Piękna kobieta w czerwonej sukni spoglądała za odchodzącym, który wkrótce zniknął za 

drzwiami. W jego odejściu nie było nic zaskakującego — widać było, że od samego początku w 
oczywisty sposób nie pasował do tego miejsca. 

Kobieta zastygła nieruchomo na środku sali, jej przerażone oczy wpatrywały się gdzieś w 

przestrzeń. 

Gdyby znajdował się tutaj ktoś uważny — ktoś, kto potrafiłby zamknąć oczy i wsłuchać się 

w odwieczną ciszę, być może gdzieś w głębi — gdzieś poza gwarem rozmów, śmiechem kobiet 
i brzękiem kieliszków wyłowiłby cichy, jednostajny dźwięk. Szum rozsypującego się piasku. 

 

*

 

*

 

 
— Chodź, Roger, mam  ochotę się przewietrzyć  — dziewczyna o kasztanowych włosach 

odstawiła kieliszek i pociągnęła za sobą swego przystojnego partnera. 

Taras opustoszał; prawie wszyscy schronili się wewnątrz, gdy nagle powiało chłodem. 
— Spójrz! — zawołała dziewczyna. — Pierwszy śnieg. 
— To dziwne — powiedział chłopak. — Jest dopiero koniec października. Jeszcze nigdy nie 

widziałem śniegu o tej porze roku. 

Dziewczyna  stała  na  brzegu  tarasu.  Wyciągnęła  rękę  przed  siebie  i  pozwoliła,  by  płatki 

osiadały na jej dłoni. Przyglądała im się z zainteresowaniem. 

— To na pewno przez Królową Śniegu — stwierdziła, uśmiechając się pod nosem. 
— Przez kogo? — Roger spojrzał na nią ze zdziwieniem. 
— Przez Królową Śniegu. Może tym razem zawitała właśnie tutaj. Znasz tę opowieść? 
— Z grubsza. 
— To moja ulubiona bajka z dzieciństwa. Rodzice czytali mi ją, kiedy byłam mała. Wiesz, 

że często wołali na mnie Gerda? 

— Uważam, że Gina brzmi znaczenie lepiej — odparł zdecydowanie Roger. 
— Też tak sądzę — roześmiała się dziewczyna. Potem nagle spoważniała, a na jej twarzy 

pojawił się wyraz skupienia, jakby coś usiłowała sobie przypomnieć. 

— „A Kay i Gerda poszli, trzymając się za ręce, a gdy tak szli, zrobiła się cudna wiosna, 

wszystko  kwitło  i  zieleniało;  dzwony  biły  w  kościołach  i  dzieci  poznały  wysokie  wieże  i 
wielkie miasto; było to miasto, w którym mieszkali; poszli przez ulice aż do drzwi babki, weszli 
na schody i znaleźli się w pokoju, gdzie wszystko stało na tym samym miejscu, co dawniej, a 
zegar mówił: tik, tak! i wskazówki poruszały się, ale przechodząc przez drzwi, spostrzegli, że 
byli już dorosłymi ludźmi…‖

*

 

— Masz świetną pamięć — pochwalił Roger. 
— No pewnie. Nie tylko pamięć — dziewczyna przyglądała się z uwagą kolejnemu płatkowi 

śniegu. 

— Tiar — powiedziała nagle. 
— Co? 
— Sama do końca tego nie rozumiem, ale gdyby płatki śniegu umiały mówić, ten chciałby 

mi powiedzieć właśnie to imię. Nie wiem czemu — dobrze pamiętam, że nikogo takiego nie 
było w bajce. 

— Skąd wiesz, że to imię? 
— Po prostu wiem. Zresztą to nieważne. Spójrz, roztopił się. Nic już więcej nie powie. 
— Dziwnie się dzisiaj zachowujesz — zauważył Roger ostrożnie. 
Roześmiała się. 
— Wracajmy już, robi się coraz zimniej. 

                                                 

*

 W tekście umieszczony został fragment baśni Jana Christiana Andersena „Królowa Śniegu‖ w przekładzie 

Stefanii Beylin i Stanisława Sawickiego. 

background image

Nim  opuścili  taras,  dziewczyna  jeszcze  raz  obejrzała  się  za  siebie  —  śnieg  padał  coraz 

gęściej. 

Weszli do sali. Roger na powrót objął ją ramieniem. Pomyślała, że jest szczęśliwa. Było w 

tym  coś  więcej  niż  tylko  świadomość  chwili,  która  właśnie  mijała,  niż  radość  z  udanego 
weekendu.  Nie  usiłowała  tego  zrozumieć  ani  odnaleźć  —  zawsze  należy  pozostawić  jakieś 
tajemnice. Uśmiechnęła się do myśli, które błąkały się gdzieś na krawędzi świadomości, lecz 
nie  przywołała  ich,  pozwalając  im  cieszyć  się  wolnością  niespełnienia  —  było  tak  wiele 
różnych możliwości! Czuła, że szczęście idzie w ślad za nią bez względu na to, w którą stronę 
zwróci swoje spojrzenie. Szczęście, które płynęło z głębi jej własnego serca. 

Na włosach dziewczyny topniały ostatnie płatki śniegu. 

background image

Tomasz Kołodziejczak 

Recenzje z głową 

O

PTYMIZM NIEWOLNIKA

 

 
„Pupilek‖  to  opowieść  o  inwazji.  Kosmici,  kreatury  o  ohydnych  duszach  i  ciałach, 

przylecieli na Ziemię i podbili ją. Jako że dysponowali lepszą technologią, a na dodatek nie 
przebierali w środkach  — nie mieli z tym  większych kłopotów.  Niepokornych wybili,  przy 
okazji  rozwalając  całą  masę  przypadkowych  obserwatorów.  Resztę  zamienili  już  to  w 
niewolników, już to w gladiatorów, już to w domowe zwierzątka. 

Taki domownik „gadów‖ źle nie ma — dostaje jeść, pańcia czasem podrapie go za uchem, 

wyprowadzi na spacer, a jak wygląda dobrze, to dopuści do samiczki w celach rozpłodowych. 
Jak wygląda źle, to go wykastruje. 

Bohater  powieści  jest  takim  właśnie  domowym  zwierzaczkiem,  który  nagle  popada  w 

konflikt ze swoim państwem. Ucieka z bezpiecznego domu, wciąż tropiony i ścigany, coraz 
lepiej poznaje świat, w którym przyszło mu żyć. Będzie zekiem w obozie pracy, gladiatorem 
walczącym na arenie, dysydentem, buntownikiem… 

Wraz z nim i my poznajemy skolonizowaną Ziemię, bezwzględnie wykorzystywaną przez 

najeźdźców. W końcu stajemy się świadkami rozpaczliwej akcji, która może przynieść ludziom 
ratunek. Bowiem jest nadzieja… 

A w zasadzie dwie nadzieje. Pierwsza to naturalna i trwała erozja systemu kontroli. „Gady‖ 

też ludzie — chcą się zabawić, walczą między sobą o wpływy, a w niektórych sprawach (np. 
szpiegowaniu) muszą zaufać człowieczym kolaborantom. 

To wszystko sprawia, że wśród ludzi tworzą się uprzywilejowane grupy — zamożniejsze, 

lepiej  poinformowane,  z  większym  zakresem  swobody.  Większość  tych  wybrańców  będzie 
wykorzystywać  swą  pozycję  wyłącznie  dla  prywatnych  celów,  ale  znajdą  się  tacy,  którzy 
rozpoczną walkę o wolność… 

Drugą nadzieję przynosi świat zewnętrzny. Cywilizacja „gadów‖ jest członkiem większej 

kosmicznej  wspólnoty,  wyznającej,  jak  się  wydaje,  jakieś  formy  galaktycznego  humanizmu 
(alienizmu?!). Okupanci Ziemi muszą się rozliczać z tego, co tu wyprawiają. Na razie im się 
udaje,  bo  stworzyli  niezły  system  kamuflażu  i  pokazowe  miasto,  które  demonstrują 
kosmicznym kontrolerom. 

Miłośnik  science  fiction  znajdzie  w  „Pupilku‖  wiele  znanych  sobie  motywów.  Mnie 

nasunęły się od razu dwa skojarzenia. Podobną erozję systemu opresji, niejako w sam system 
wpisaną, pokazał  Zajdel w „Limes interior‖. Nie dziwi ta wspólnota — wszak obaj autorzy 
przez dziesiątki lat tę samą rzeczywistość mieli za oknami swych domów. Równolegle mogli 
śledzić wszystkie jej nieszczelności i korozje, a także dostrzegać, że opresorzy tak naprawdę 
liczą się wyłącznie z zewnętrzną siłą. 

Z  kolei  wizja  bezwzględnej,  totalitarnej  kolonizacji  współgra  z  przejmującym 

opowiadaniem  Roberta  Silverberga  „Piękno  wśród  nocy‖  (u  nas  w  śp.  „Hyperionie‖  1/99). 
Tyle,  że  Silverberg  nie  dał  swym  bohaterom  ni  krztyny  szansy  na  zmianę  stanu  rzeczy,  a 
Bułyczow tak, o czym jeszcze niżej napiszę. Choć i on nie ma wątpliwości — „gady‖ zrobią 
wszystko  dla  zachowania  swej  władzy.  Jeśli  trzeba  będzie  ukryć  jakiś  fakt,  są  gotowi 
wymordować  tysiące  niewinnych  ludzi,  którzy  z  trefnym  wydarzeniem  mogli  mieć 
jakąkolwiek  styczność.  Gdzie  Bułyczow  mógł  szukać  inspiracji,  wydaje  się  oczywiste. 
Wystarczy przypomnieć choćby tych górników z sowieckiej kopalni, którym się zachciało pod 
ziemią okupacyjnie strajkować i których władza radziecka razem z całą kopalnią zatopiła wodą. 
Ciekawą  interpretację  „Pupilka‖  wygenerował  Wojtek  Orliński  w  swej  długiej  recenzji, 
zamieszczonej w „Gazecie Wyborczej‖. Jak na lewowiernego marksistę przystało, dopatrzył 
się on w „gadach‖ amerykańskich kapitalistów, co to kolonizują współczesną Rosję. Ja jednak 

background image

utrzymywałbym  mniej  oryginalną  interpretację  —  „gadzia‖  władza  nad  Ziemią  to  jednak 
alegoria  sowieckiego  komunizmu,  a  nie  amerykańskiego  kapitalizmu,  z  całą  masą 
charakterystycznych  elementów  —  obozy  pracy;  sklepy,  imprezy  i  miasta  dla  wybranych; 
pokazowe obiekty dla przybyszów z zewnątrz; powszechna nędza i terror. 

Książkę  czyta  się  dobrze.  Bułyczow  po  prostu  umie  opowiadać  historie;  tak  tworzyć 

bohaterów, byśmy się z nimi emocjonalnie wiązali; zaskakiwać kiedy trzeba, a kiedy trzeba — 
wzruszać. 

Jest jeszcze jeden powód, dla którego lubię czytać Bułyczowa. Element charakterystyczny 

tak dla jego prozy, jak i dla tekstów Strugackich, Warszawskiego czy wielu innych rosyjskich 
pisarzy SR Nieprawdopodobny optymizm. 

Myślę,  że  był  to  jeden  z  magnesów,  który  polskich  czytelników  ciągnął  do  radzieckiej 

fantastyki,  choć  przecież  dwadzieścia  lat  temu  wszyscy  generalnie  mieliśmy  dość 
sprecyzowany i soczysty pogląd o wszystkim, co radzieckie. A jednak po fantastykę zza Buga 
ustawiały się kolejki,  Strugackich wymieniało się jednym  tchem  z Dickiem, a Bułyczowa z 
Kuttnerem czy Sheckleyem. 

Dlaczego? Sądzę, że oprócz zwykłej, narracyjnej atrakcyjności tej prozy, przyciągała nas do 

niej emanująca z niej wiara w człowieka. Nie bolszewicka religia oficjalna, głosząca postęp ku 
chwale rewolucji, cudowną przemianę jednostek w kolektywne pszczoły. Przeciwnie, ten nikły 
poblask  zwykłej,  codziennej  ufność,  że  człowiek  może  próbować  żyć  godnie  nawet  w 
niegodnym państwie i czasach, szukać przyjaźni i miłości, poznawać świat i dążyć do prawdy. 
Tacy byli bohaterzy „Miasta na górze‖, „Przełęczy‖, „Przenicowanego świata‖, „Pikniku na 
skraju drogi‖ i wielu innych książek stamtąd — z kraju, przy którym nawet nasz PRL wydawał 
się pełnym demokratycznych swobód Eldorado. 

Niewiele możemy ostatnio przeczytać współczesnej rosyjskiej fantastyki, więc nie wiem, o 

czym oni tam teraz piszą. Jednak podobne do tych dawnych klimaty znalazłem w tomie „Nowe 
opowiadania guslarskie‖ Bułyczowa, w których mieszkańcy Guslaru (Korneliusz Udałow jest 
the best!) zmagać się muszą z obecną rzeczywistością Rosji — biedą, mafiozami, poradzieckim 
syfem. Odnalazłem w tych tekstach dawne tony, tak jak trafiłem na nie w „Pupilku‖ (szkoda, że 
wydawca nie podał daty rosyjskiego pierwodruku). 

Bułyczow  nadal  wysyła  te  swoje  listy  od  porządnego  człowieka  do  porządnych  ludzi  o 

porządnych ludziach. A czyni to w konwencji klasycznej, twardej science fiction. Która ma się 
nieźle, przynajmniej w jego wykonaniu. 

 

*

 

*

 

 
Dla porządku dodam jeszcze, że tom uzupełniony jest trzema opowiadaniami, utrzymanymi 

w  charakterystycznym  bułyczowskim  stylu,  aczkolwiek  nie  mającymi  nic  wspólnego  z 
tytułową powieścią. 

 
Kir Bułyczow 
Pupilek Prószyński i S–ka 2001 

background image

Maciej Nowak–Kreyer 

E

LFY

,

 

K

RASNOLUDY I INNE DEMONY

 

 
Jednym  z  symptomów  obumierania  kultury  i  zaniku  pewnych  tradycji  jest  ich 

desakralizacja.  Bohaterowie  legend,  demony  i  bogowie  stają  się  śmiesznymi  istotkami, 
postaciami z bajek oraz literatury popularnej. Poznając barwne opowieści fantasy, nie zdajemy 
sobie sprawy, że pod mianem elfów, krasnoludów, orków ukrywają się istoty, w które przed 
wiekami  wierzono,  obawiano  się  ich  i  oddawano  im  cześć;  demony  i  duchy  pochodzące  z 
tradycji germańskich, celtyckich, słowiańskich. 

Ponoć,  wypowiadając  jakieś  imię,  przyzywa  się  jego  posiadacza.  Może  warto  wiedzieć, 

kogo się woła, beztrosko rozprawiając o elfach albo krasnoludach? 

 

E

LFY

 

 
„Współczesne‖ elfy, znane z fantasy, posiadają  połączone cechy stworów istniejących w 

dwóch tradycjach: germańskiej i celtyckiej. Nazwę zawdzięczają Germanom — wedle „Eddy 
Poetyckiej‖ alfy były świetlistymi duchami, żyjącymi obok bogów, choć im nie podlegającymi, 
czasem wręcz stanowiącymi dla nich konkurencję. Nie wiadomo, kto je stworzył — przybyły z 
tajemniczych i odległych krain, a mieszkały w powietrznej krainie, zwanej Alfheimem. Były 
piękne, znały się na magii — mało je obchodził świat śmiertelników, wobec których zwykle 
zachowywali obojętność. 

Gdy wśród Germanów nastało chrześcijaństwo, dumne alfy spotkał marny los. Część z nich 

uznano  za  demony  i  złe  duchy,  których  prawy  wyznawca  Jezusa  powinien  wystrzegać  się 
niczym  ognia.  Takim  „piekielnym‖  elfem  jest  chociażby  osławiony  Król  Olch,  porywający 
małe  dzieci,  a  unieśmiertelniony  w  poemacie  Goethego.  Inne  elfy  „zdegradowano‖  do  roli 
zwiewnych istotek, noszących miano fairy bądź „wróżki‖

*

. Miłe te stworzonka, wyposażone w 

motyle  skrzydełka  i  uwielbiające  pląsy  wśród  kwiatów,  umieszczono  w  krainie  wiecznego 
szczęścia, alternatywnej wobec naszej Ziemi. Oczywiście, ową drastyczną zmianę wizerunku 
zawdzięczały  mocarne  Alfy  swej  zwiewnej  postaci  i  raczej  wesołemu  usposobieniu. 
Pomieszano  też  je  z  irlandzkimi  aes  sidhe  („ludem  kurhanów‖),  tajemniczymi  istotami 
zamieszkującym zaświaty, a przedostającymi się do nas przez bramy w starożytnych kopcach. 

I tak oto przeszliśmy do celtyckich korzeni „współczesnych‖ elfów. W wielu opowieściach 

fantasy  (choćby  u  Andrzeja  Sapkowskiego  albo  Tada  Williamsa)  istoty  te  noszą  imiona 
stylizowane na celtyckie, porozumiewają się zaś językiem przypominającym irlandzki gaelic. 
A przecież u Tolkiena, ojca–założyciela fantasy, elfie imiona mają brzmienie anglosaskie, a ich 
posiadacze  używają  mowy  zbliżonej  do  fińskiego…  Dlaczegóż  więc  nastąpiło  to  celtyckie 
„przeniesienie‖? Otóż w mitologii celtyckiej pojawiają się istoty uderzająco podobne do Alfów 
i  tak  jak  one  pasujące  do  wizerunku  dzisiejszych  elfów.  Ponadto  od  czasu  drugiej  wojny 
światowej germańska kultura nie kojarzy się najlepiej, sięgnięto więc do innych tradycji… I tak 
do  fantasy  przedostali  się  irlandzcy  Tuatha  de  Danann  („dzieci  bogini  Danu‖),  plemię 
niezwykłych istot, zamieszkujące Zieloną Wyspę przed nadejściem ludzi. Dananowie przybyli 
z odległej i cudownej krainy, w której poznali tajniki magii. Dzieci Danu były ludem światła, 
utalentowanymi  rzemieślnikami  i  artystami  —  a  także  mistrzami  czarów.  Spośród  nich 
wywodzili  się  bogowie  irlandzkich  Celtów,  w  tym  mądry  Ogma,  słoneczny  Lug  czy  dobry 
Dagda. Tuatha de Danann, wyparci przez ludzi, odeszli do grobowych ziemnych kopców (po 
irlandzku sidhe). będących bramami do innego, szczęśliwszego świata. Nazwano ich wówczas 

                                                 

*

 W jednym z wydań „Hobbita‖ tłumaczka, niewątpliwie pod wpływem bajkowego wizerunku elfów, uparcie 

nazywała Valinor krajem wróżek. 

background image

aes sidhe, czyli „ludem kurhanów‖. Przez wieki, nie bez wpływu chrześcijańskich misjonarzy, 
potężni Dananowie stopniowo się „zmieniali‖: najpierw w złe duchy, wychodzące z kurhanów 
podczas pełni księżyca i porywające ludzi (można je było odstraszyć gałązką jarzębiny); potem 
w złośliwe stworki — aż skończyli jako wesołe skrzaty w zielonych kapelusikach. Na koniec 
ciekawostka.  W  fantasy  elfy  przedstawia  się  jako  niezwykle  wyrafinowane  istoty,  jako 
twórców wspaniałej cywilizacji oraz oryginalnej i wysmakowanej sztuki. Może to tylko moje 
własne złudzenie, jednak gdy niedawno oglądałem film „Przyczajony tygrys, ukryty smok‖ i 
patrzyłem  na  zaprezentowałby  tam  obraz  dawnej  chińskiej  kultury,  nie  mogłem  oprzeć  się 
wrażeniu, że widzę obrazki z życia wysokich elfów… 

 

K

RASNOLUDY

 

 
Tak naprawdę, powinniśmy mówić na nie „karły‖. Tak je nazywali ich „wynalazcy‖, dawni 

Germanowie  (dvergar)  tak  po  dziś  dzień  mówią  Anglicy  (dwanes)  i  Niemcy  (Zwerge).  
języku  polskim  słowo  „karzeł‖  oznacza  kalekę,  dlatego  Maria  Skibniewska,  tłumaczka 
„Hobbita‖,  zastąpiła  je  neologizmem  „krasnolud‖.  Skojarzenie  z  krasnoludkiem  jest 
nieprzypadkowe — nasze poczciwe skrzaty w prostej linii pochodzą od istot zamieszkujących 
podziemia i opiekujących się ich skarbami. 

Krasnoludy  występujące  w  fantasy,  mimo  swojskiej  nazwy,  to  stworzenia  zdecydowanie 

pochodzące z mitologii germańskiej. Co ciekawe, są one… elfami. Dokładnie mówiąc, Alfami 
Ciemnymi  (czyli  Svartalfami),  istotami  stworzonymi  przez  bogów,  próbujących  skopiować 
piękne  Alfy.  Choć  użyto  nie  byle  jakiego  surowca,  bo  krwi  i  kości  pradawnego  olbrzyma 
Ymira, eksperyment się nie powiódł. Powstały pokraczne, blade kreatury, co gorsza lękające 
się  światła  słonecznego,  które  zmieniało  je  w  kamień.  Jednak  nie  było  w  nich  zła.  Przed 
słońcem schroniły się w głębiny ziemi, gdzie zaopiekowały się jej bogactwami. Krasnoludy 
zamieszkały w podziemnym królestwie Svartalfheim. Choć z ich siedziby daleko było jeszcze 
do  wikińskiego  piekła,  Niflheimu,  jednak  miejsce  to  nie  wyglądało  sympatycznie.  Ponure, 
wykute  w  skałach  osiedla  zasnuwał  dym  z  kominów  hut  i  kuźni,  wszędzie  rozbrzmiewało 
walenie  młotów.  Szpetnym  krasnoludom  na  pociechę  pozostawał  fakt,  iż  nikt  nie  mógł  im 
dorównać  w  kunszcie  złotniczym  oraz  płatnerskim.  To  właśnie  one  stworzyły  największe 
skarby wikińskich bogów, w tym wspaniały naszyjnik Freyi — Brisingamen, cudowną, nigdy 
nie chybiającą celu włócznię Odyna — Gungnir, a także słynny młot Thora — Mjöllnir. 

 

O

RKI CZYLI FOMORIANIE

 
Wedle  „Silmarillionu‖  J.R.R.  Tolkiena  orki  to  potomkowie  elfów,  pochwyconych  przez 

Morgotha  i  przezeń  zdegenerowanych.  Od  razu  nasuwa  się  skojarzenie  ze  Svartalfami, 
nieudaną  próbą  skopiowania  świetlistych  Alfów.  Ale  chyba  nie  tędy  droga  —  wszak 
krasnoludom udało się wyrosnąć na w miarę porządne istoty. 

Trop, jak się zdaje, prowadzi do krainy mitologii celtyckiej. Gdy czyta się opisy orkowych 

wojsk, stają przed oczyma plugawe demony z irlandzkich legend, tak zwani fomoraigowie lub 
fomorianie —łączące się, tak jak orki, w wielkie armie i ścierające z siłami światła. „Twórca‖ 
orków,  Tolkien,  na  pewno  znał  celtyckie  podania  [trudno  uwierzyć,  aby  jako  Anglik, 
spadkobierca dawnych Brytów, był wobec nich obojętny. 

Fomorianie, jak orki, byli ohydni, jednak w sposób bardziej karykaturalny. Mieli po jednym 

oku,  jednej  ręce,  jednej  nodze,  posiadali  rogi  i  pazury,  ich  ciała  pokrywały  łuski  oraz  śluz. 
Często  przedstawiano  ich  z  kozimi  bądź  owczymi  głowami.  Pochodzili  z  morskich  głębin, 
które  w  wierzeniach  dawnych  Celtów  symbolizowały  ciemność  oraz  pustkę  i  stanowiły 
siedlisko złych istot. Jeśli nie czuli na karkach czyjeś żelaznej ręki, zachowywali się bardzo 
niesfornie. Wręcz lubowali się w sianiu chaosu i zniszczenia. 

background image

Fomorianie  wojowali  ze  szlachetnym  ludem  Tuatha  de  Danann,  dopuszczając  się 

straszliwych  okrucieństw,  żywo  przypominających  wyczyny  orków.  Jednym  z  wodzów 
fomorian był Balor Jednooki, pod pewnymi względami przypominający Saurona. Ów potężny 
wojownik wyróżniał się jedynym, wielkim okiem, którego spojrzenie wywoływało panikę, a 
nawet  zabijało.  Zasłaniała  je  ciężka  powieka,  którą  podnosić  musiało  aż  czterech  siłaczy. 
Potwora  uśmiercił  Lug  z  rodu  bogini  Danu,  wybijając  owo  śmiercionośne  oko  pociskiem  z 
procy. 

Za  „pokrewieństwem‖  orków  i  fomorian  przemawiać  może  jeszcze  jedno:  krainy 

fomoraigów były miejscem ciemności i grozy, a ich przeciwieństwem — słoneczne królestwa 
Dananów. Istniały więc jakby dwa rodzaje zaświatów: niebo i piekło — a raczej elfi Valinor i 
orkowy Mordor… 

 

T

ROLLE

 

 
Stwory  pochodzące  —  rzecz  jasna  —  z  mitologii  germańskiej.  Przesądni  wikingowie 

zawieźli wiarę w nie do północnej Szkocji, na Szetlandy i do Anglii. Trolle wyobrażano sobie 
zwykle  jako  istoty  bardzo  niesympatyczne.  Miały  zieloną  skórę,  łuski,  szpetne  gęby 
(wyróżniały się długaśny—mi nosami), były pokraczne i cuchnęły niczym sto nieszczęść. Choć 
z twarzy przypominały nieco ludzi, ich chude, patykowate ciała bardziej przywodziły na myśl 
skrzyżowanie  modliszki  z  jaszczurką.  Trolle  chętnie  pożerały  ludzi,  choć  nie  gardziły  też 
zwierzętami hodowlanymi. Szczęśliwie, działać mogły jedynie nocą, światło słońca zmieniało 
je bowiem w kamień. 

Ciekawostka — w swej ojczyźnie, Skandynawii, owe obrzydliwe stwory z biegiem lat stały 

się  wesołymi  i  poczciwymi  skrzatami.  Nawet  smerfy  w  norweskim  tłumaczeniu  nazwano 
„trollami‖! Także muminki w skandynawskim oryginale to „trolle‖. 

Owa  zdumiewająca  metamorfoza  wiąże  się  pewnie  z  faktem,  iż  Germanowie  czasem 

wierzyli  też  w  dobre  trolle,  stwory  podobne  do  krasnoludów,  żyjące  pod  ziemię  i 
wydobywające jej skarby — nie potrafiące jednak wyrabiać pięknych przedmiotów. 

 

*

 

*

 

 
W  opowieściach  fantasy  co  rusz  pojawiają  się  stwory  i  demony  wyciągnięte  z  dawnych 

mitologii i zdegradowane do roli barwnego tła. Nie starczyłoby miejsca w „Feniksie‖, by je 
wszystkie  wspomnieć.  W  samych  tylko  opowieściach  o  wiedźminie,  prócz  standardowego 
zestawu  krasnoludy–elfy,  pojawiają  się  wszak  „greckie‖  driady,  „celtyckie‖  leprakauny, 
„germański‖  Dziki  Gon  czy  „słowiańska‖  Żywią.  Istne  pomieszanie  z  poplątaniem… 
Miłośników  współczesnych  baśni  nie  razi  wykorzystywanie  w  nich  imion  oraz  postaci 
dawnych bóstw oraz demonów — wszak nikt w nie dziś nie wierzy, w większości przypadków 
zapomniano o ich nadnaturalnych cechach. Jeśli jednak nawet owe istoty to jedynie wytwór 
wyobraźni i wspominając je nie przyzywamy groźnych potęg, warto zwrócić uwagę na inną 
szokującą sprawę. Wszystko się zmienia. Niewykluczone, że za kilkaset lat wyznawane przez 
nas religie również zostaną zepchnięte w krainy baśni. Ciekawe, jak będziemy się czuli, patrząc 
z niebios na naszych potomków, układających (tu proszę wszystkich o wybaczenie) historyjki o 
dwunastu  dobrych  istotkach  zwanych  apostolikami,  rasie  potężnych  Jezuchrystów  albo 
psotnych duszkach lucyferach? 

background image

Andrzej Zimniak 

Od A do Z 

D

OBRZE CZASY DLA PISARZY

 

 
W pewnej dyskusji o literaturze sf jeden z interlokutorów wywodził, a właściwie głosił, że 

kiedyś cenzura pętała nam nie tylko ręce, ale i umysły, a już na pewno pióra (klawiatur wtedy 
było jeszcze na lekarstwo), natomiast teraz, w czasach wolności, każdy może pisać o czym chce 
i  jak  chce,  nikt  nie  kreśli  mu  tekstu  czerwonym  ołówkiem  ani  nie  podpowiada  tematów, 
słowem  —  twórca  wreszcie  jest  w  stanie  zaczerpnąć  pełną  piersią  wzniosłych  idei  i  ruszyć 
wskroś stronic niby źrebiec po wiosennym stepie. Tenże mówca perorował dalej, że niegdyś 
pisało się o jednostce ujarzmionej przez reżim, dziś natomiast jednostka przedstawiana jest z 
pistoletem  lub  bombą  w  kieszeni,  a  wystraszeni  strażnicy  prawa  popatrują  po  sobie,  z 
utęsknieniem oczekując na koniec służby, i że taka sytuacyjna wolta świadczyć ma o pięknych 
czasach, jakich dane nam było dożyć. Wniosek zaś wyszedł taki, jak w przysłowiu o drogach 
wiodących do Rzymu: że wszystkie powyższe prawdy najlepiej artykułowane są w twórczości 
fantastycznej, stąd żywotność i siła tej konwencji. 

Takie  podejście  nieco  mnie  zbulwersowało,  i  to  wcale  nie  dlatego,  żem  jakimś  wrażym 

zwolennikiem  reżimów.  Wręcz  przeciwnie,  alergicznie  nie  znoszę  mafijności,  także 
politycznej,  niesprawiedliwości  w  szerokim  ujęciu  oraz  dogmatycznie  głoszonych  prawd, 
skądkolwiek by one nie pochodziły. Jestem głęboko przekonany, że każdy człowiek potrzebuje 
wolności jak światła, a więc tyle, żeby lekko opalić sobie facjatę, czyli ani za dużo, ani za mało, 
tylko w sam raz. Siedzenie po ciemku jest wybitnie niezdrowe, ale ekspozycja na pełne słońce 
przez  długi  czas  może  okazać  się  jeszcze  gorsza  w  skutkach.  Podobnie  z  wolnością  —jej 
niedomiar  powoduje  przynajmniej  umysłową  klaustrofobię,  a  w  skrajnych  przypadkach 
zniewolenie  fizyczne,  natomiast  nadmiar  staje  się  przyczyną  anarchii,  gdzie  nikt  nie  jest 
niczego pewien, a ludzkie cechy zostają uzewnętrznione w swoim pełnym zestawie (a nie od 
dziś wiadomo, których jest więcej). Istnieje więc potrzeba, ba, konieczność nawet, rozsądnego 
wyważenia,  zastosowania  reguły  złotego  środka.  Po  namyśle  doszedłem  do  wniosku,  że  w 
przytoczonej  wypowiedzi  owego  interlokutora,  skądinąd  ogólnie  słusznej,  zabrakło  właśnie 
tego wyważenia, dystansu, wreszcie wykazania, że sprawy nie są aż tak proste i jednoznaczne. 

 

K

WANTY WOLNOŚCI

 

 
Odnoszę wrażenie, że każdej żywej istocie, w tym człowiekowi, została przydzielona pewna 

porcja  wolności,  optymalna  dla  jej  kondycji.  W  takiej  sytuacji  zarówno  zaniżenie,  jak  i 
przekroczenie najkorzystniejszej liczby kwantów swobody będzie prowadzić do wynaturzeń, a 
nawet  do  unicestwienia  jednostki  lub  populacji,  ponieważ  zachwiana  zostanie  homeostaza, 
czyli równowaga środowiska. 

Za pierwszy, „przyrodniczy‖ przykład mogą posłużyć mikroskopijne rośliny, czyli glony — 

w  ich  przypadku  za  „wolność‖  przyjmijmy  dobre  warunki  do  rozwoju,  czyli  korzystne 
naświetlenie, temperaturę i odpowiednie składniki mineralne w wodzie, z których organizm do 
woli  korzysta.  Niedomiar  spowoduje  obumieranie,  zaś  nadmiar,  czyli  nieograniczone 
rozhasanie  —burzliwy  rozwój,  widoczny  czasem  jako  „zakwitanie‖  jezior,  a  potem  także 
obumieranie,  zwykle  spowodowane  zaduszeniem  organizmów  z  głębszych  warstw, 
odizolowanych  od  źródła  tlenu,  jakim  jest  atmosfera.  Nie  wychodząc  z  wody,  rozważmy 
przykład z nieco wyższego szczebla drabiny ewolucyjnej — niech to będą drapieżne ryby. Jeśli 
np.  piraniom  ująć  ząbków  i  zmniejszyć  powierzchnię  płetw,  przestaną  być  postrachem 

background image

Amazonii, a potem wyginą, ale gdyby dodać im możliwości, zeżrą wszystko, co się rusza w 
rzece, włącznie z czółnami i barkami towarowymi, a potem wyjdą na ląd. Tylko, że tam trafią 
na lepszych od siebie i zostaną szybko wytracone, zjedzone, przerobione na damskie torebki 
albo wypchane i zawieszone na ścianach jako trofea. Kolejny przykład: gdy zabraknie starej 
samicy słonia, zwykle sprawującej w stadzie funkcje przywódcze, takie stado rozprasza się, ale 
jeśli  natrafi  na  inną  grupę,  przyłącza  się  do  niej.  Wynika  z  tego,  że  słonie  nie  wybierają 
większej wolności, wolą poddać się rygorom stada, z których wynikają określone profity, jak 
np. bezpieczeństwo. I właśnie na tym polega problem — ma miejsce samoistna rezygnacja z 
nadmiaru w celu osiągnięcia optimum, a więc największych korzyści. 

U  ludzi  podobne  zależności  występują  nie  tylko  na  poziomie  biologicznym,  ale  także 

cywilizacyjnym. Znany jest syndrom dobrowolnej „ucieczki od wolności‖, występujący u tych, 
którzy wolą, aby ktoś za nich decydował. Jednak priorytetowe okazało się utrzymanie porządku 
społecznego  poprzez  egzekwowanie  zbioru  reguł  postępowania  w  grupie  plemiennej, 
neoplemiennej lub państwowej. W reżimie totalitarnym taki kodeks jest arbitralnie układany i 
zmieniany przez elitę władzy i  nakazowo egzekwowany wszelkimi dostępnymi środkami, z 
fizyczną  eksterminacją  przeciwników  włącznie,  natomiast  w  nowoczesnych  państwach 
demokratycznych  prawodawstwo  w  dużym  stopniu  kształtowane  jest  przez  gospodarkę 
wolnorynkową, a więc faworyzuje naturalny, swobodny ruch siły roboczej, z czego wynikają 
m.  in.  prawa  jednostki.  Tym  niemniej  restrykcje,  odzwierciedlające  reguły  gry  społecznej  i 
ekonomicznej, pozostają silne i wymuszane są w każdym koniecznym przypadku. 

 

S

PRAWA POLSKA

 

 
W Polsce w ostatniej dekadzie przeżywamy transformację, czyli raczkujemy od reżimu w 

kierunku demokracji. System policyjny przestał istnieć, a na jego miejscu jeszcze nie zdążył 
wykształcić  się  społecznie  akceptowany  układ  egzekwowania  prawa.  Jednak  człowiek  nie 
może sprawnie funkcjonować, gdy obdarowany zostanie nadmiarowymi kwantami wolności, 
więc  samorzutnie  powstają  nowe  systemy  ograniczające.  Na  tereny  zwolnione  przez  partię, 
ubecję i milicję wkroczyła mafia, gangsterzy osiedlowi i blokowi (pisał o tym Lech Jęczmyk w 
cyklu  o  Nowym  Średniowieczu),  podobnie  miejsce  cenzury  i  polityki  wydawniczej  zajął 
rachunek ekonomiczny i tzw. gust redaktorski. Pisać można wszystko, wszak papier cierpliwy, 
ale ogólnie rzecz biorąc wydawać jest obecnie nawet trudniej, niż w dobie realnego socjalizmu, 
co zdaje się paradoksalne, ale fakt pozostaje faktem. Jestem autorem obu epok, więc mam glejt 
na  porównania.  Oczywiście,  trzeba  tu  zastrzec,  że  rzecz  nie  dotyczy  wszystkich  tematów, 
wszak wiadomo, że dawniej jakakolwiek krytyka reżimu nie mogła być upubliczniana. Należy 
podkreślić, że główną przyczyną obecnych problemów wydawniczych jest załamanie się rynku 
czytelniczego,  co stanowi osobny  temat, rozważany tak często,  że nie  ma potrzeby tutaj  do 
niego powracać. 

Dawniej człowiek obawiał się, że nie dostanie paszportu, że nie będzie go stać na nowe buty, 

że musi wyrzec się własnych poglądów, że wreszcie pójdzie siedzieć za nieprawomyślność. 
Dziś  boi  się  bandytów  na  ulicy  i  gangsterów  w  interesach,  zwolnienia  z  pracy  i  ubóstwa, 
leczenia  w  kasie  chorych,  braku  realnych  możliwości  odwołania  się  od  arbitralnej  decyzji 
szefa.  Można  powiedzieć,  że  miejsce  starych  ograniczeń  zajęły  nowe,  zupełnie  inne,  i  choć 
dzisiaj gra sił jest swobodniejsza i jej reguły zmieniają się ewolucyjnie, na naszych oczach (a 
nie od przełomu do przełomu), to suma tych ograniczeń pozostała podobna, przypisana ludzkiej 
kondycji biologicznej i społecznej. 

 

P

ISARZ WCZORAJ I DZIŚ

 

 

background image

Człowiek  piszący  literaturę  jest  maniakiem,  jakby  na  problem  nie  spojrzeć,  rodzajem 

człowieka nawiedzonego. Znakomita większość pisarzy, niezależnie w jakim kraju żyje, nie 
utrzymuje się z pisania, lecz tę czynność traktuje jako powołanie oraz drogę do uznania i sławy, 
czasem tylko jako przyjemność lub hobby. Autor powinien spełniać szereg różnych warunków, 
np. musi umieć w ciekawy sposób werbalizować pomysły, czyli płynnie „opowiadać pisząc‖, 
no i winien przekazywać jakąś myśl. Przede wszystkim jednak musi wykazywać pisarską pasję, 
która  zmusi  go  do  pisania  po  nocach,  za  bezcen,  wbrew  rodzinie,  rozsądkowi,  a  nawet 
redaktorom,  którzy  obwołują  go  grafomanem.  To  jest  właśnie  ta  mania,  obsesja,  żeby 
zaczerniać  literami  papier,  zapełniać  tekstem  monitory,  zapychać  twarde  i  miękkie  dyski 
plikami pełnymi fikcyjnych historii. 

Przypuszczam,  że  autorski  czyściec  zaludnia  tłum  niedoszłych  pisarzy,  którym  się  nie 

chciało. Potrafili, mieli o czym pisać, ale zabrakło obsesji — motywacja była za słaba, no i nie 
pojawił się chętny wydawca z harmonią szmalu. Tacy potencjalni pisarze… może i lepiej, że 
nic nie produkują, bo nie wierzę, żeby można było stworzyć coś wartościowego bez pasji. 

Wróćmy jednak do problemu pisarza wczorajszego, tworzącego „pod opieką‖ reżimu. Jeśli 

wykazywał  pisarską  pasję,  miał  imperatyw  tworzenia  bez  względu  na  warunki,  to  był  jak 
pierwotny ogień z głębi  ziemi,  którą skuwał  lód, lecz ów  ogień MUSIAŁ przedostać się na 
powierzchnię. Gdy temat nie tyczył polityki czy socjologii, czy „ideowo podejrzanych‖ spraw 
społecznych, twórca specjalnie się nie ograniczał, natomiast w innych przypadkach obmyślał 
sprytny kamuflaż, tak jak to czynił Zajdel, Wnuk–Lipiński czy Oramus. Można stwierdzić bez 
wielkiego ryzyka, że samo opracowywanie odpowiedniej strategii pisarskiej stanowiło dla tych 
autorów  nie  lada  twórcze  spełnienie.  Ponadto  reżim  dostarczał  im  pożywki  i  tematów,  bez 
których  ważne  książki,  dostępne  dziś  w  bibliotekach,  na  pewno  by  nie  powstały,  a  czy 
mielibyśmy inne — i jakie — tego nie wiemy. 

W czasach późnego PRL—u oprócz wymienionych trzech pisarzy zaistniało w fantastyce 

wielu  innych,  jak  Żwikiewicz,  Baraniecki,  Ziemkiewicz,  Huberath,  Kołodziejczak,  Kres, 
Żerdziński,  Kochański,  Wiśniewski–Snerg,  Jabłoński  i  niżej  podpisany  (jeśli  kogoś 
pominąłem,  to  przez  przypadek).  Nie  znam  osoby  z  naszego  fantastycznego  światka,  której 
reżim nie pozwolił tworzyć i wydawać, która byłaby tak dalece zniewolona, że z tego powodu 
zaprzestała  twórczości.  Inna  sprawa,  że  na  pewno  było  wielu  takich,  którym  nie  dano 
opublikować życiorysów, prac naukowych, reportaży, książek literatury faktu czy beletrystyki 
z bezpośrednimi  odniesieniami.  Jednak fantastom było  ogólnie nieco łatwiej  się przebić niż 
innym  —  może  ich  twórczość  stanowiła  rodzaj  tolerowanego  przez  cenzurę  zaworu 
bezpieczeństwa? Trudno w inny sposób wyjaśnić fenomen ukazywania się książek Zajdla. 

Wróćmy do tytułowego zagadnienia: kiedy jest dobry czas dla pisarza? Wtedy, kiedy chce 

mu się pisać, i to jest najważniejsze. Ułatwienia w rodzaju dostępności tematów, chłonności 
rynku i godziwych honorariów są oczywiście ważne, ale nie decydujące. 

Na  koniec  uwaga  bardziej  ogólna:  zastanawia  mnie  tendencja  do  mesjanizacji  fantastyki, 

stanowiąca  jeszcze  jeden  przyczynek  do  rozmywania  konwencji.  Otóż  fantastyka  ma  być 
odpowiedzialna  za  objaśnianie  przemian  pokoleniowych,  transformacji  politycznych, 
przełomów  społecznych  —  i  ma  spełniać  tę  funkcję  NAJLEPIEJ,  bo  idealnie  się  do  tego 
nadaje!  Gdyby  dziś  napisano  „Krzyżaków‖  czy  „Trylogię‖,  zapewne  te  dzieła  natychmiast 
znalazłyby się w kanonie fantastyki historycznej. Z niepokojem oczekuję chwili, kiedy ktoś na 
serio wypowie slogan „Fantastyka a sprawa polska‖, a później jednym tchem wymieni „Lalkę‖ 
i „Pana Tadeusza‖. Wtedy spokojnie odśpiewamy requiem dla science fiction, bo flaszka nawet 
najmocniejszej snergówki, wlana do Atlantyku, nijak nie zamieni oceanu w gorzałę. Po prostu 
zabraknie snergówki. 

background image

Z

 ANSIBLA

 

 
Studio  telewizyjne  Submarine  uruchomiło  stronę  internetową  www.AbsolutDirector.com. 

Dzięki niej młodzi filmowcy mogą złożyć swoje własne dzieło z 36 wycinków japońskiego 
filmu  sf  z  lat  sześćdziesiątych.  Chętny  może  ustawiać  wybrane  fragmenty  w  dowolnej 
kolejności, pisać dialogi dla każdej z 11 postaci, wybierać głosy i muzykę, a nawet stworzyć 
planszę tytułową i listę płac. Pierwszymi reżyserami, którzy zamieścili swoje dzieła, są Spike 
Lee, Marry Harron oraz Chris Smith. 

 
Podczas kręcenia drugiego epizodu Gwiezdnych wojen Ewanowi McGregorowi (Obi–Wan 

Kenobi) najbardziej podobało się kręcenie scen lotu i walki w myśliwcu. Aktor ponoć zawsze 
marzył o własnym statku, w filmie marzenie to zostało spełnione. W  Epizodzie drugim rola 
McGregora  jest  bardzo  podobna  do  roli  Wedge‘a  Antillesa  z  epizodów  4–6  (grał  go  Denis 
Lawson, wuj aktora). Co prawda myśliwiec Obi–Wana był drewnianym modelem, poruszanym 
hydraulicznymi podnośnikami, ale McGregor jest bardzo ciekaw, jaki będzie efekt końcowy. 

 
Lingwista  Marc  Okrand,  który  stworzył  języki  Klingonów  i  Vulcanów  na  potrzeby  Star 

Treka, opracował również język Atlantów do nowego filmu animowanego ze studia Disneya 
Atlantis: the Lost Empire. Za podstawę posłużył mu język praindoeuropejski. Ponieważ miał 
być on prosty, wybrał z niego najbardziej znane głoski. Na tej podstawie opracowano liczący 
sobie  29  liter  alfabet.  Później  Okrand  przetłumaczył  fonetycznie  te  dialogi,  w  których 
bohaterowie posługują się atlantydzkim. Do tego stał się wzorcem dla postaci Milo Thatcha, 
któremu  głosu  użyczy  Michael  J.  Fox.  Jak  opowiada,  główny  animator  John  Pomeroy 
sportretował go, gdyż był dla niego pierwszym widzianym na własne oczy lingwistą. 

 
Wiadomo już, kto zagra Akaszę w filmowej adaptacji Królowej potępionych Annę Rice. Ma 

być to dwudziestodwuletnia gwiazdka muzyki pop, Aaliyah. Rola ta ponoć bardzo przypadła 
piosenkarce do gustu. Jak sama mówi, jest zafascynowana Egiptem, wszystkie ściany w domu 
ma obwieszone zdjęciami  sfinksów, piramid i  innych kolosów. O granej  przez siebie matce 
wszystkich wampirów mówi: „Jest bardzo potężna, bardzo władcza i bardzo zepsuta‖. 

 
Znowu  przetasowania  na  stanowisku  głównego  przeciwnika  Arnolda  w  trzeciej  części 

Terminatora. Tym razem mówi się o Vinie Dieslu (Pitch Black, Szeregowiec Ryan). Cyborg w 
postaci kobiety (o czym wielokrotnie już w Ansiblu pisaliśmy) przejdzie na stronę dobra. Nadal 
jednak nie wiadomo, kto ją zagra. Czy w trzeciej części zobaczymy romans dwóch cyborgów? 

 
Studio  Miramax  i  japońska  wytwórnia  Herald  Film  Comp.  wyprodukowały  razem  obraz 

Avalon.  Scenarzystą  jest  Jan  Kubo,  zaś  całość  wyreżyserował  Mamuro  Oshii,  twórca 
kultowego Ghost in the Shell. Akcja Avalonu toczy się w rzeczywistości wirtualnej, po której 
poruszają  się  gracze.  Trafia  tam  również  dziewczyna  imieniem  Ash,  poszukująca  swojego 
ukochanego. Film ten został w całości zrealizowany w Polsce (m.in. okolicach Katowic i na 
naszych  poligonach)  i  z  polską  obsadą.  Rolę  Ash  zagrała  Małgorzata  Foremniak,  w  filmie 
pojawiają się również Jerzy Gudejko, Dariusz Biskupski i Władysław Kowalski. Jak na razie, 
film ten wyświetlany jest w kinach Japonii, do dystrybucji zakupili go również Amerykanie. W 
internecie  dostępny  jest  trailer  filmu;  wszystkie  dialogi  są  mówione  po  polsku  z  japońskimi 
napisami. Szerzej o tym filmie napiszemy w jednym z najbliższych numerów Feniksa. 

 
Przyznano nagrody im. Brama Stokera, za wybitne osiągnięcia w dziedzinie literatury grozy 

i horroru. Nagrodę otrzymali: 

background image

Richard Laymon — za powieść The Traveling Vampire Show; 
Brian A. Hopkins — za debiut powieściowy The Licking Valley Coon Hunters Club; 
Melanie & Steve Rasnic Tem — za mikropowieść The Man on the Ceiling; 
Jack Ketchum za opowiadanie Gone; 
Peter Straub za zbiór opowiadań Magic Terror; 
Ellen Datlow & Terri Windling za redakcję antologii The Year’s Best Fantasy and Horror, 

13 th Annual Collection;  

Stephen King za esej On Writing; 
Alan Moore za komiks The League of Extraordinary Gentelmen; 
Tom Piccirilli za tom wierszy The Student of Hell; 
Oraz Nigel Kneale za dorobek literacki życia. 
 
Jak donosi pismo UK  Independent,  ostatnia, niedokończona powieść zmarłego niedawno 

Douglasa Adamsa ukaże się jesienią Nosi ona tytuł The Salmon of Doubt (Łosoś zwątpienia). 
Książka  będzie  także  zawierać  projekt  scenariusza  do  Autostopem  przez  Galaktykę,  tekst 
słuchowiska Hitchhiker’s Guide to the Futurel, oraz eseje pisane mailem. 

Dzięki za ryby… 
 
Na  fali  popularności  Harry  Pottera,  wydawnictwo  HarperCollins  zamierza  wznowić  cykl 

powieści  CS.  Lewisa  Kroniki  Narni.  Jak  donosi  The  New  York  Times,  opublikowano  w 
wydawnictwie  wewnętrzne  wskazówki,  sugerujące  zmiany  redakcyjne,  które  pozbawiłyby 
książki  prochrześcijańskiej  wymowy  i  symboliki,  zapewne  na  fali  politycznej  poprawności. 
Wydawnictwo  zamierza  także  publikować  sequele  Narni,  pisane  przez  współczesnych 
autorów. Zdaniem gazety, pomysł wzbudził zgrozę części fanów Lewisa. 

 
Tegoroczną nagrodę Arthura C. Clarke‘a, przyznawaną za najlepszą powieść wydaną w po 

raz  pierwszy  w  Wielkiej  Brytanii,  otrzymała  książka  Perdido  Street  Station  China  Mieville 
Nagroda  została  przyznana  w  Muzeum  Nauki  w  Londynie,  które  patronuje  imprezie. 
Pomysłodawca nagrody przemówił przez łącza wideo ze swojego domu na Sri Lance. Sygnał 
dotarł do Anglii, dzięki wymyślonym ongiś przez Clarke‘a łączom satelitarnym. 

 
Jeżeli chcecie zobaczyć jak wygląda szczyt możliwości obecnej rzeczywistości wirtualnej, 

idźcie na Finał Fantasy, the Spirits Within które pojawi się w kinach od 14 września. Według 
producenta  Chrisa  Lee,  jest  to  najbardziej  realistyczny  film  animowany,  jaki  powstał 
kiedykolwiek. Produkcją zajął się sztab programistów i grafików związanych z produkcją gier, 
oraz zespół superkomputerów Silicon Graphics. Film jest adaptacją komiksu science–fiction i 
opisuje walkę z kosmicznymi najeźdźcami, po apokalipsie wywołanej upadkiem komety. 

background image

POLOWANIE NA QUACKA 
(Ochota na Kwaka) 
Leonid Kudriawcew 
tłum Ewa i EuGeniusz Dębscy 
SOLARIS 2000 
Przeciętnie  zarabiający  akwizytor  Essatuil  Quack  podobnie  jak  większość  ludzi  spędza 

wolne chwile zwiedzając wirtualne rzeczywistości — cybery Niestety podczas takiej wyprawy 
ktoś  kradnie  mu  pozostawione  w  wielkim  świecie  ciało  wskutek  czego  Quack  staje  się 
nielegalnym tułaczym programem. Wkrótce potem okazuje się ze złodziejom jest bardzo nie na 
rękę aby nasz bohater pozostał przy życiu Rozpoczyna się tytułowe polowanie na Quacka 

Bardzo porządnie napisana powieść cyberpunkowa Niby wszystkie elementy składowe (z 

cyberami na czele) są miłośnikom gatunku doskonale znane ale Kudriawcew tworzy z nich cos 
nowego i świeżego Polecam wszystkim którzy mają juz dość twórczości anglosaskiej Byłoby 
jeszcze lepiej gdyby nie przeszkadzające w lekturze błędy korektorskie i składu 

(ms) 

 
PRAWO METAMORFA 
(Zakon oborotnia) 
Leonid Kudriawcew 
Tłum Ewa i EuGeniusz Dębscy 
SOLARIS 2001 
Essatuil  Quack  już  na  dobre  zadomowił  się  w  jednym  z  cyberów.  Został  prywatnym 

detektywem  i  klepie  słodką  biedę  czekając  na  klientów.  Jego  pierwszym  zleceniem  będzie 
odnalezienie człowieka zaginionego w chińskim cyberze. Ledwo się tam dostaje próbuje go 
okraść  banda  rabusiów,  zaś  tamtejszy  starosta  proponuje  mu  wykonanie  pewnego  zadania. 
Stawką jest saver pozwalający na swobodne poruszanie się po cyberze. Quack nie ma wyjścia i 
musi wykonywać oba zlecenia naraz. 

Kontynuacja „Polowania na Quacka‖ Tym razem Kudriawcew sięgnął po formułę czarnego 

kryminału  i  ustawił  go  w  realiach  cyberów.  Można  się  spodziewać,  że  dla  początkującego 
detektywa nic nie będzie takie jakim się wydaje a jego główną bronią będzie zdrowy rozsądek i 
doświadczenie jakie nabył jako akwizytor. Tym którym podobał się Owen Yeats z pewnością 
spodoba się tez Quack. Uwaga tekst jest wprost usiany błędami redakcyjnymi i korektorskimi. 
Należy uzbroić się w cierpliwość. 

(ms) 

 
GATEWAY: 
ZA BŁĘKITNYM HORYZONTEM ZDARZEŃ 
(Beyond the Blue Event Horizon) 
Frederik Pohl 
Tłum Karol Czarko 
Solaris 2001 
Po  sukcesie  „Gateway‖  Pohl  spróbował  pójść  za  ciosem  i  dopisał  kontynuację.  Niestety 

nawet  w  połowie  nie  tak  dobrą  jak  oryginał  choć  będącą  całkiem  przyzwoitą  książką. 
Poszukiwaczom używającym artefaktów Obcych udaje się tym razem znaleźć jeszcze więcej 
artefaktów, stają też o krok od rozwiązania wielu straszliwych problemów dręczących ludzkość 
a także poznania rzeczonej tajemniczej rasy. 

Autor porzucił kameralny sposób prowadzenia opowieści i próbował chyba stworzyć coś na 

kształt  space  opery  —  wielu  tu  bohaterów  wiele  gadżetów  dramatycznych  zwrotów  akcji. 
Niestety  straszliwie  ucierpiała  na  tym  jakość  narracji.  A  szkoda,  bo  kilka  pomysłów  jest 
naprawdę świetnych. 

background image

(mnk) 

 
DŁUGA NOC ZIMOWA 
(Winterlong) 
Elizabeth Hand 
Tłum Jacek Spólny 
Zysk i S–ka 2000 
Debiutancka  powieść  utalentowanej  autorki  znanej  u  nas  dzięki  powieści  „Przebudzenie 

księżyca”.  

Oniryczna opowieść o dogorywających szczątkach ludzkiej cywilizacji osadzona w odległej 

przyszłości Ziemi.  Książka pełna mistycyzmu  i  gotyckiego majestatu  a zarazem  przepojona 
niepokojącą  pozbawioną  zahamowań  seksualnością  i  barokowym  przepychem.  Szalony 
wielobarwny koktajl zdolny wywołać narkotyczne wizje. 

Nie  sposób  streścić  tej  książki,  każdy  powinien  smakować  ją  od  początku  do  końca  na 

własną odpowiedzialność. Podążamy tropem historii losów dwójki bohaterów z których każde 
widzi  świat  inaczej  i z diametralnie innej perspektywy Autorka przedstawia nam niezwykle 
złożoną wizję świata do której z czasem przywykamy choć z początku można mieć kłopot z jej 
ogarnięciem. 

Powieści  tej  nie  polecam  osobom  o  zbyt  sztywnym  kręgosłupie  moralnym  niektóre 

elementy mogą okazać się dla nich nie do zaakceptowania. 

(Itg) 

 
WŁADCA OGNISTYCH KRAIN 
(Lord of the Fire Lands) 
Dave Duncan 
Tłum Jacek Manicki 
Mag 2001 
Druga opowieść o Lojalnym i Starożytnym Zakonie Królewskich Fechmistrzów. 
Akcja powieści dzieje się równolegle do wydarzeń opisanych w „Pozłacanym Łańcuchu‖, 

dotyczy jednak zupełnie innych wychowanków Żelaznego Dworu. Autor opisuje szczegółowo 
genezę  niektórych  z  wydarzeń  będących  ważnymi  elementami  tła  poprzedniej  powieści. 
Myliłby  się  jednakże  ten  kto  wyszedłby  z  założenia,  iż  znając  tamtą  książkę  zna  również 
zakończenie  tej.  Dave  Duncan  zgotował  w  tej  matem  swym  czytelnikom  niemałą 
niespodziankę. 

Jest to powieść rozbudowana mieszająca wątki przeplatająca wspomnienia z bieżącą akcją. 

Autor, swoisty Dumas fantasy kreuje barwnie swój świat rezygnując z obcych ras i rozsądnie 
rozpatrując wpływ magii na rozwój cywilizacyjny i technologiczny społeczeństwa. 

Po  książkę  tą  mogą  śmiało  sięgnąć  również  osoby  które  nie  czytały  „Pozłacanego 

Łańcucha‖  gdyż  w  wypadku  tych  opowieści  nie  mamy  do  czynienia  z  cyklem  liniowym 
właściwym większości utworów fantasy 

(Itg) 

 
GATEWAY: BRAMA DO GWIAZD 
(Gateway) 
Frederik Pohl 
Tłum Magdalena Iwińska, Piotr Paszkiewicz 
Solans 2001 
Nie wiem czy tę książkę trzeba komukolwiek polecać bo jeśli jej jeszcze nie przeczytał to 

wstyd dlań i hańba. Klasyka światowej SF nagrodzona Hugo i Nebulą — choć na pierwszy rzut 
oka treść nie wydaje się specjalnie odkrywcza. Ot, opowieść o podróżnikach eksplorujących 

background image

wszech świat za pomocą artefaktów pozostawionych przez tajemniczych Obcych. Ale za to jak 
napisana! Gorąco polecam! 

(mnk) 

background image

Kącik połamanych piór 

Feliks W. Kreis 

G

DY NADJEDZIE POCIĄG Z 

G

LIWIC DO 

K

RAKOWA

… 

 
Jak wygląda proces pisania? Oto kolejny problem, z którym zgłaszają się młodzi autorzy. 

Ktoś  przeczytał  w  pamiętnikach  Wielkiego  i  Znanego  Pisarza,  że  twórca  ów  miał  zwyczaj 
pracować od 5.30 rano do 11.15 (też rano; moim zdaniem zupełnie o świcie) i czynił tak przez 
lat siedemdziesiąt. Inny słyszał, że trzeba pić wódkę, a jeszcze inny — że warto się nawalić, bo 
teksty spłodzone na haju to dopiero jest odlot. Padają pytania: czy trzeba robić plan powieści, 
czy  warto  pisać  konspekt  na  własny  użytek?  Czy,  tworząc  postać  bohatera,  trzeba  wypisać 
sobie jego cechy na kartce? 

Pogadajmy  o  tym.  Bo  dlaczego  nie?  Uprzedzam  jednak,  że  będę  się  mocno  podpierał 

własnymi doświadczeniami. Wiem to i owo o metodach pracy kilku znajomych autorów, ale 
przecież nie mieszkam pod niczyim biurkiem. 

Mówiąc najkrócej, wydaje mi się, że ilu twórców — tyle sposobów. Podział na sposoby złe i 

dobre  mam  za  z  gruntu  fałszywy.  Pisanie  książki,  lub  nawet  opowiadania,  to  praca 
szczególnego rodzaju, indywidualna co się zowie. Znam autorów, którzy mają swoją dzienną 
normę — ilościową, albo czasową. Siedzi taki cztery godziny dziennie i pracuje — nic, tylko 
uchylić kapelusza. Albo musi napisać dwie strony, co rzadko zajmuje mu kwadrans, bo zwykle 
trzy kwadranse, a czasem szesnaście godzin. Ja sam jestem autorem najgorszym z możliwych 
(dla żony i dla wydawcy); całymi miesiącami udaję analfabetę, by nagle zerwać się i przez trzy 
miesiące w ogóle nie wstawać od biurka — jem przy komputerze, piję straszne ilości kawy (ale 
niewiele piwa), wypalam trzy paczki papierosów dziennie i wychodzę tylko do łazienki, zaś 
moja  słomiana  wdowa  robi  za  pokojówkę  i  kelnerkę.  Przy  tym  wszystkim  zmieniam  się  w 
eunucha, zresztą wygasają wszelkie moje potrzeby; gdyby żona mnie nie nakarmiła, to bym nie 
jadł (dobrze, że panuję nad pęcherzem). Piszę o tym tak szczegółowo, bo mam wrażenie, że 
jeśli w ten sposób można spłodzić książkę, to znaczy, że dobry jest każdy sposób i nikt nie 
powinien mieć kompleksów, nikt nie powinien myśleć, iż robi to jakoś dziwacznie. Jedna tylko 
metoda wzbudza u mnie pewne wątpliwości: a mianowicie ta, która polega na zgłuszeniu się 
alkoholem albo inną chemią. Wiele legend słyszałem na ten temat, ale nigdy nie miałem w ręku 
wartościowego tekstu, co do którego istniałaby pewność, że został napisany przy zastosowaniu 
tej  metody.  Nie  wiem,  może  ktoś  faktycznie  uwalnia  się  w  podany  wyżej  sposób  od 
zahamowań i wywala na papier jakiś bełkot, który potem — już na trzeźwo, albo po detoksie — 
obrabia  i  tłumaczy  na  polski.  Nie  wiem,  naprawdę  nie  wiem,  więc  nie  chcę  się  za  dużo 
wymądrzać; jeśli chodzi o mnie, to po ośmiu piwach napisałem tylko siedemnaście razy „dupa‖ 
i zrobiłem błąd ortograficzny. Ale na szczęście żyjemy w wolnym kraju, bez względu na to, co 
mówią faceci tropiący w Sejmie masonów i łuczników, każdy więc może sprawdzić, każdemu 
wolno spróbować rozmaitych sposobów. Łykanie, wąchanie i różne zastrzyki chyba nawet nie 
są nielegalne — zdaje się, że prochów nie wolno mieć w kieszeni, ale wolno jak najbardziej 
mieć  je  w  sobie.  I  jeśli  ktoś  uważa,  że  warto  nałykać  się  amfy,  albo  pobić  rekord  izby 
wytrzeźwień, żeby spłodzić opowiadanko (płatne mniej więcej 7 groszy za słowo) — to jest 
jego suwerenna decyzja, jego King Kong i jego problem. Naprawdę. 

Tworzenie bohatera. Też różne rzeczy słyszałem. Ktoś mi mówił, że istotnie buduje sobie 

postać na kartce, wypisuje powiedzonka tej postaci, cechy charakterystyczne, nawet wzrost i 
wagę. Myślę, że to dobra metoda, choć pewnie nie dla każdego. Nigdy tak nie robiłem. Ale już 
okręt,  na którym pływał bohater mojej  powieści, miałem przed nosem stale  — jeszcze dziś 
książeczka „Żaglowce‖ po zdjęciu z półki sama mi się otwiera na rysunku karaki. Kiedy indziej 
rozrysowałem całą strukturę organizacyjną wymyślonej armii i zawiesiłem to na ścianie. Mam 
robocze mapy na własny użytek (nie do publikacji). Skoro można rysować struktury armii — 

background image

wolno też mieć tabelkę z cechami bohatera, tak uważam. Ale w owych strukturach, mapach (a i 
tabelkach cech postaci, jak mniemam) kryje się pewna pułapka, przed którą pragnę ostrzec: 
otóż prędzej albo później autor łapie się na tym, że przenosi to coś żywcem do książki. Może 
nie wszyscy tak mają. Ja niestety miałem (zapewne będę miał jeszcze) i naprawdę byłem w 
kłopocie.  Szkice,  będące  przecież  tylko  pomocą,  tak  wlazły  mi  do  głowy,  że  nie  bardzo 
umiałem  powiedzieć,  czy  czytelnik  pozbawiony  owych  szkiców  pojmie,  o  co  mi  chodzi. 
Zacząłem więc robić z powieści podręcznik wojskowości. Z pomocą przyszli koledzy, których 
poprosiłem o ocenę; przysięgam, że sam nie byłem już zdolny do obiektywnego spojrzenia. 
Zatem, jeśli ktoś nie ma godnych zaufania kumpli, którzy w razie czego popukają go w głowę, 
to powinien uważać. Inaczej gotów opisać bohaterkę (lub bohatera) powieści ze szczegółami 
takimi, jak ilość włosów pod pachą. Powtarzam: na pewno nie każdy. Ale groźba istnieje. 

Plan  powieści  (lub  opowiadania).  Znów  powiem:  słyszałem  o  autorach,  którzy  rozpisują 

utwór  na  rozdziały.  Wymyślają  fabułę  i  dalejże  do  roboty.  ROZDZIAŁ  I,  SCENA  1:  Jan  i 
Stanisław siedzą na kanapie, Jan zabiera Staśkowi torebkę. Rozmawiają o proszku do prania — 
no i tak dalej, mniej lub bardziej szczegółowo. Dla niektórych jest to metoda nie do przyjęcia, 
wielu autorów nudzi się śmiertelnie pisząc książkę, o której wiedzą już wszystko. Stopień owej 
pożądanej przez nich niewiedzy bywa różny; niektórzy, siadając do powieści, nie wiedzą o niej 
prawie nic, znają tylko ogólne realia, więc idą jak przez grę fabularną, nie do końca (a czasem 
wręcz w znikomym stopniu) kontrolując bohaterów; innymi słowy: wiedzą, co chcą osiągnąć, 
lecz  nie  —  jakimi  środkami.  Nie  ukrywam,  że  ten  model  jest  mi  bliski.  Ale  plan  powieści? 
Myślę, że dla wielu twórców jak najbardziej. Oczywiście i tutaj, w obu sposobach, kryją się 
pewne pułapki Gakże by  inaczej?). Nadmiernie przywiązany do planu powieści  autor może 
poczuć się bezsilny, gdy mu nie wychodzi to, co zaplanował — a w literaturze, niestety, nader 
często  tak bywa, że tworzywo stawia  głupi opór. Z drugiej strony  autor, nie trzymający się 
sztywno żadnych wytycznych, lubi pojechać w maliny. Gość zostawia każdą scenę, która mu 
się  udała,  potem  wychodzi  na  jaw,  że  pisze  romans  zamiast  horroru,  na  dodatek  romans 
infantylny (bo nie umie pisać romansów), więc jeśli nawet wydawca nie kopnie go w zadek, to 
krytycy wyśmieją, a czytelnicy opuszczą. I bywa, że trzeba wyrzucić owoce paru miesięcy, lub 
tylko  tygodni,  ciężkiej  pracy.  To  bardzo  boli.  Okropnie.  Jeśli  na  dodatek  bliski  jest  termin 
złożenia powieści do druku, a żona, dajmy na to, złamie nogę i odwiedza ją cała rodzina, to 
można powiesić się na żyrandolu. Dobra, koniec. Wrócę do tematu, jeżeli będą jeszcze jakieś 
wątpliwości i pytania, chociaż myślę, że już co nieco wiadomo. Pokazałem rozmaite metody (i 
towarzyszące  obraniu  tych  metod  rozterki)  głównie  po  to,  żeby  dowieść  jakie  to  wszystko 
różnorodne. Nie ma gotowych recept. Każdy sam musi znaleźć swój sposób i wdrożyć własny 
system pracy, system powszechnie uznany, albo nie. Bo chyba wiem, co jest najgorsze: otóż 
najgorsze  jest  kurczowe  trzymanie  się  nieodpowiedniej  metody.  Naprawdę,  naprawdę, 
naprawdę — nie dajcie sobie wbić do głowy, że trzeba pisać tak, a nie inaczej, na stojąco albo 
na  siedząco,  rano  albo  w  południe.  Piszcie  wtedy,  kiedy  Wam  wygodnie  i  tak,  jak  Wam 
wygodnie.  Jeśli  jakiś  Aleksander  Dumas  (czy  Balzak,  bo  już  nie  pamiętam?)  pisał  tylko  na 
stojąco i pił kawę, to nie znaczy, że w ten sposób należy tworzyć dzieła. Jeżeli komuś finałowe 
sekwencje udają się tylko wtedy, gdyż hukiem przelatuje nad nim pociąg — to moim zdaniem 
bez żadnych rozterek powinien zaopatrzyć się w kask (to roztropne). A tych, co mówią mu: 
„Głupi! Przecież pisze się pod łóżkiem i w płetwach!‖ należy pouczyć, iż świat jest bardzo 
różnorodny. 

Ale trzeba uszanować także ich metody. 

background image

Kir Bułyczow — właść. Igor Wsiewołodowicz Możejko pseudonim jednego z najlepszych 

rosyjskich  pisarzy  science–fiction,  wymienianego  jako  klasyk  współczesnej  rosyjskiej 
literatury fantastycznej  obok braci  Strugackich. Urodzony w 1934 roku, na stałe mieszka w 
Moskwie.  Jest  najbardziej  znany  ze  swojego  cyklu  humoresek,  toczących  się  w  fikcyjnej 
miejscowości  Wielki  Guslar.  Oprócz  tego  opublikował  wiele  utworów  z  drugiego  cyklu 
połączonych  osobą  Alicji,  futurystycznej  nastoletniej  bohaterki,  uwikłanej  w  zabawne 
przygody. Opowiadanie które prezentujemy, jest jednym z najnowszych opowiadań autora i 
należy do cyklu Guslarskiego. 

 
Grzegorz Trębicki autor kilkunastu opowiadań, który zdobył już stałą pozycję na rynku. 

Miszka w Kielcach. Jego opowiadania od lat utrzymują ten sam, wysoki poziom. Specjalizuje 
się w klasycznej science fiction, ale nie stroni też od fantasy. 

 
Maja Lidia Kossakowska — urodzona w 1972 roku autorka, debiutowała w naszym piśmie 

w 1996 roku opowiadaniem „Mucha‖. Opublikowała do tej pory około dziesięciu opowiadań, 
głównie  w  „Feniksie‖  i  w  „MiM‘ie‖  Obecnie  pracuje  nad  powieścią  dla  wydawnictwa 
„SuperNowa‖. W 2000 roku otrzymała dwie nominacje do nagrody im. Janusza Zajdla. 

Jest  najlepiej  znana  z  opowiadań  o  aniołach,  ale  nie  stroni  także  od  innych  tematów. 

Prezentowane w niniejszym numerze opowiadanie należy właśnie do cyklu „anielskiego‖. 

Jest to jej siódme opowiadanie na łamach naszego magazynu.