background image
background image
background image
background image

Spis

 treści

Karta redakcy j na

 

Dedy kacj a

 

1 – Pukanie do drzwi

2 – Wiosenne role

3 – Podróż Victorii do Berlina

4 – Decy zj a

5 – Burzowe chm ury

6 – Nowe czasy, nowy  człowiek, nowy  j ęzy k

7 – Alej a Karolińska 9

8 – Powrót do Baden-Baden

9 – Tem po nieszczęścia

10 – Dobrodziej stwa olim pij skie

11 – Żegnaj . Na zawsze

 

Przy pisy

background image

 

Ty tuł ory ginału:

 DIE

 KINDER DER ROTHSCHILDALLEE

 
Przekład:

 ELIZA

 BORG

Redaktor

 prowadzący : ADAM PLUSZKA

Redakcj a:

 ANNA MIRKOWSKA

Korekta:

 AGNIESZKA RADTKE, JAN JAROSZUK

Proj ekt

 okładki, opracowanie graficzne i ty pograficzne, łam anie: TO/STUDIO

Zdj ęcie

 na

 okładce: © Wilhelm  Tobien / Corbis / Profim edia

©

 Library

 of Congress, Rom erberg with Rom er,

Frankfort

 on Main (i.e. Frankfurt am  Main), Germ any  

www.loc.gov/item /2002713665/

 

Copy right

 © 2007 by  LangenMüller

 at

 F.A.

Herbig

 Verlagsbuchhandlung Gm bH, München (

www.herbig.net

)

All

 rights reserved.

Copy right

 © for the translation by  Eliza Borg

Copy right

 © for the Polish edition by  Wy dawnictwo Marginesy, 

Warszawa

 2015

 
 
Przekład powstał dzięki

 wsparciu

 finansowem u Goethe-Institut

ze

 środków Ministerstwa Spraw Zagraniczny ch Republiki Federalnej  Niem iec.

 

 

Warszawa

 2015

Wy danie

 pierwsze

 

ISBN

 978-83-65282-01-9

 

Wy dawnictwo

 Marginesy

ul. Forteczna

 1a

01-540

 Warszawa

tel. (+48) 22 839 91 27

e-m ail:

 

redakcj a@m arginesy.com .pl

 

Konwersj a:

 

eLitera s.c.

background image

 

 

Dla

 Wolfganga,

dla

 którego m iłość to więcej  niż słowo.

 
 
 

Jak

 długo człowiek m oże wy trzy m ać to,

że

 nadziej a

 wodzi go za nos?

 do

 ostatniego dnia!

background image

1

P U K A N I E

 D O   D R Z W I

S y l w e s t e r

 1 9 2 6

Jedy ną z czterech córek

 szanowanego

 frankfurckiego przedsiębiorcy  Johanna Isidora Sternberga,

której  charakter przy pom inał m iłe i pogodne usposobienie j ego żony  Betsy, by ła osiem nastoletnia
Anna. Dzięki opty m izm owi i naturalności, z który ch j ej  trzy  siostry  się naśm iewały, uważaj ąc j e
za  relikt  epoki  m ieszczańskiej ,  Anna  by ła  pociechą  swego  starzej ącego  się  oj ca.  Mim o  że  los
bardzo  wcześnie  pozbawił  j ą  szczęśliwego  dzieciństwa  i  dziecięcej   ufności,  pozostała  tą  sam ą
opty m istką,  która  na  czwarte  urodziny   zaży czy ła  sobie  dy wanu  utkanego  z  rodzy nek  i  karety
z m arcepana, a potem  uszczęśliwiona cieszy ła się z torebki m akaroników.

Jako

 panience Annie w sposób nader sy m paty czny  oszczędzone zostały  kapry śność i hum ory,

cechy, które sprawiały, że koegzy stencj a z j ej  siostrą równolatką w okresie przed wy frunięciem
z rodzinnego gniazda przy pom inała taniec na wulkanie.

 

 Ona

  się  uśm iecha  nawet  do  beczki  z  solą  –  m awiała  Victoria  regularnie  przy   śniadaniu,  kiedy

m atka stawiała j ej  za wzór zawsze pogodną siostrę. – Każdy  przecież wie, że to święta.

Od

 tam tego czasu Anna nic się nie zm ieniła. Jej  opty m izm  i radosne usposobienie dostrzegały

nawet  osoby,  które  nieży czliwość  i  pesy m izm   uważały   za  j edy ną  m ożliwą  postawę  w  ży ciu.
Anna  potrzebowała  dwa  razy   ty le  czasu  co  m atka,  by   przy nieść  z  piekarni  bułeczki.  Zawsze
przy stawała koło dzieci, które na skwerku przy  Günthersburgallee bawiły  się w piaskownicy  i na
huśtawce. Z sąsiadam i w sieni rozm awiała tak długo, j akby  dopiero co wróciła z podróży  dookoła
świata, i dawała się wciągać w niekończące się pogawędki z obcy m i ludźm i. Gdy  kupcy  z Berger
Strasse  uty skiwali  na  ciężkie  czasy   i  polity ków,  słuchała  ich  uważnie  i  z  zainteresowaniem .
Kom iniarza  wy py ty wała  o  rodzinę,  płaczące  dzieci  pocieszała  cukierkam i  kupowany m i
specj alnie w ty m  celu i podziwiała lalczy ne dzieci dum ny ch m ały ch m am uś. Także każdy  pies,
który  w oczach panienki Anny  zasługiwał na pociechę i pogłaskanie po głowie, obdarzany  by ł j ej
uwagą.

Jej

  siostra  Clara,  starsza  o  osiem   lat  i  o  całe  epoki  bardziej   ży ciowo  doświadczona,  raczy ła

nieraz  rodzinę  –  także  w  towarzy stwie!  –  opowieściam i  o  ty m ,  j ak  to  po  kry j om u  obserwowała
kiedy ś  Annę  u  handlarza  ry b.  Miała  ona  j akoby   flirtować  tam   z  cały m   półm iskiem   świeży ch
śledzi.

background image

– A m nie

 nawet

 karpie nie zaszczy ciły  choćby  j edny m  spoj rzeniem , a przecież j eszcze ży ły  –

puentowała.

Gdy

  nocą  Anna  zaciągała  firanki  w  swoim   pokoj u,  wciąż  j eszcze  radośnie  przenosiła  się

w krainę m arzeń. Na półce nad łóżkiem  stały  j ej  stare książki z baj kam i i senty m entalne powieści
dla  m łody ch  panienek,  które  łudziły   j ą,  że  ży cie  to  dziecięca  igraszka.  Lalka,  którą  wy straszone,
osierocone przez m atkę ośm ioletnie dziecko tuliło w ram ionach, gdy  oj ciec przy prowadził j e do
swego dom u, do swej  żony, j ak dawniej  siedziała na sofce i patrzy ła na księży c. Stary  m iś m iał
na sobie zielony  kubraczek i czerwoną wstążkę na szy i.

 

Ten

  idy lliczny   obraz  by ł  j ednak  m y lący.  Anna  nie  by ła  kim ś,  kto  nie  chce  dorosnąć.  Nie

dom agała  się  chroniący ch  j ą  ram ion.  Na  swój   szczególny   sposób  odznaczała  się  ży ciową
m ądrością, wcześnie bowiem  potrafiła wy strzegać się złudzeń, które m łody ch ludzi sprowadzaj ą
bezlitośnie  na  m anowce.  Nawet  gdy   j uż  m ieszkała  w  zam ożny m   dom u  Sternbergów,  wciąż
j eszcze by ła  dzieckiem  ubogich  rodziców: m arząc,  nie pożądała  rzeczy  wielkich,  zadowalała  się
drobny m i  okrucham i  szczęścia.  Gdy   ty lko  zaczy nała  się  zastanawiać  nad  wielkim   szczęściem ,
m y śl o zazdrości bogów napawała j ą lękiem . Jej  ulubiony m  bohaterem  by ł dawniej  Szczęśliwy
Jaś, który  na każdej  zam ianie, j akiej  dokony wał, wy chodził gorzej , a m im o to czuł się szczodrze
obdarowany. Przez całe ży cie dochowała m u wierności.

  Anna

  urodziła  się  głupia  –  zawy rokowała  kiedy ś  dziesięcioletnia  Victoria  z  okrucieństwem

właściwy m  niewinny m  dzieciom .

 Jest

 m ądrzej sza niż ty  – odparła m atka – ale zdziwiłaby m  się, gdy by ś to kiedy ś zrozum iała.

Obecnie,  w  wieku

  osiem nastu

  lat,  Anna  m arzy ła  o  m ądry m ,  elokwentny m   m ężu,  który   od

czasu  do  czasu  dopuszczałby   do  głosu  swą  żonę.  Powinien,  j ak  ona,  chętnie  czy tać  powieści
edukacy j ne  i  książki  podróżnicze,  delektować  się  j aj kam i  na  m iękko  w  szklance  i  z  radością
spędzać  czas  na  łonie  natury.  W  niedziele  ten  idealny   m ężczy zna  powinien  udawać  się  ze  swą
m ałżonką  rowerem   nad  Jezioro  Czterech  Kantonów  we  frankfurckim   Lesie  Miej skim ,
a wieczorem  chodzić z nią do kinem atografu Alem annia przy  Główny m  Odwachu, z m iej scam i
dla  ośm iuset  widzów.  W  j ego  eleganckim   foy er  znaj dowały   się  cztery   filary.  Zam ontowano  na
nich  oświetlenie  i  obudowano  m etalowy m i  ram am i  oraz  m atowy m   szkłem .  Anna  by ła  w  ty m
efektowny m   film owy m   raj u  dopiero  dwa  razy   od  j ego  ponownego,  uroczy stego  otwarcia  po
wielkiej   przebudowie,  na  które  zaproszeni  by li  Johann  Isidor  i  m adam e  Betsy,  a  także  wszy stkie
znakom itości m iasta.

 

Anna

  m arzy ła  o  dom ku  w  Seckbach,  na  wiej skim   przedm ieściu  Frankfurtu.  Ogród  m iał  by ć

wy starczaj ąco  duży   dla  troj ga  dzieci,  doga,  j akiego  m iał  Bism arck,  i  łaciatego  kota,  który   j ak
powszechnie  wiadom o,  przy nosi  szczęście.  Zam ierzała  poprosić  m ęża,  by   pod  potężną  j abłonią
postawił  ławeczkę  i  pom alował  j ą  na  zielono.  W  słoneczne  dni  przy szła  pani  dom u  chciała  tam
łuskać groch, a po skończonej  pracy  dziergać na drutach skarpety  na zim ę.

Victoria,  która

  nawet

  nie  potrafiła  sobie  wy obrazić,  że  kiedy kolwiek  wy j dzie  za  m ąż,  nie

m ówiąc  j uż  o  urodzeniu  dzieci,  słuchała  j ej   szczególnie  uważnie,  gdy   obie  tak  niepodobne  do
siebie przy rodnie siostry  odm alowy wały  sobie przy szłość. Mim o to naj częściej  zam y kała oczy,

background image

j akby   nie  m ogła  znieść  bez  bólu  obrazów  m ieszczańskiej   idy lli.  Z  cichy m   westchnieniem ,  j akie
m ogłaby   wy dać  uwięziona  Maria  Stuart,  gdy   w  swoim   lochu  wspom inała  szczęśliwe  ży cie  we
Francj i – w wy konaniu Victorii westchnienie to brzm iało równie rozdzieraj ąco – m ówiła: „Moj a
m ała m ieszczaneczka w fartuchu”.

Anna

 też znała na pam ięć tekst swoj ej  roli.

– U m ieszczan

 wiadom o

 przy naj m niej , czego się m ożna spodziewać – odpowiadała za każdy m

razem ,  po  czy m   obie  z  Victorią  wy buchały   takim   spontaniczny m   śm iechem ,  j akby   ta  krótka
scenka fakty cznie by ła ty lko słowną igraszką.

Śm iała się zwłaszcza

 Victoria, absolutnie

  pewna,  że  j uż  wkrótce  pod  j ej   drzwiam i  ustawią  się

w  kolej ce  naj sławniej si  dy rektorzy   teatrów  w  Niem czech  z  propozy cj am i  długoterm inowy ch
kontraktów  i  z  j ej   powodu  będą  się  poj edy nkować.  Lubiła  te  niewinne  przekom arzanki
z dziecinny ch lat. Ale j eszcze bardziej  podobało j ej  się to, że m ogła sobie wówczas pozwolić na
drobne złośliwostki, a ofiara j ej  ostrego j ęzy czka nie czuła się ty m  dotknięta. Anna zawsze by ła
idealną  partnerką  takich  zabaw  –  niczego  nie  brała  za  złe,  łatwo  by ło  j ej   zaim ponować,  nigdy
niczego nie zazdrościła i znała swoj e m ożliwości.

Podziwiała swą niezależną, szy kowną, wy m ądrzaj ącą się siostrę.

 Nawet

  j ej   sarkazm   uważała

za  elegancki.  Z  kokietery j nej   m ałej   Vicky   o  uroku  osoby   przedwcześnie  doj rzałej ,  którem u  nie
potrafił się oprzeć nikt, ani kobiety, ani m ężczy źni i dzieci, wy rosła prawdziwa piękność o długich
nogach  i  wy razisty m   profilu.  Piętnastoletni  m łodzieńcy   i  czcigodni  oj cowie  rodzin  oblewali  się
szkarłatny m   rum ieńcem ,  gdy   czuli,  że  spoj rzała  na  nich  Victoria  Sternberg.  Starsi  panowie
z  reum aty zm em   schy lali  się,  by   uratować  chusteczkę  pięknej   panny   przed  brutalny m
zdeptaniem ,  a  j ej   starom odne  chusteczki  ozdobione  koronką  albo  równie  staroświecko  pachnące
koperty  bezustannie wy padały  z kieszeni – zupełnie j ak w biederm eierowskich kom ediach. Młoda
panna Sternberg, która um y śliła sobie, że będzie tak sławna j ak Sarah Bernhardt i tak adorowana
j ak Josephine Baker, przy  każdy m  spoj rzeniu w lustro widziała królową.

Siostrze

  z  innego  świata  im ponowała  nie  ty lko  uroda  Victorii,  lecz  także,  j eszcze  bardziej ,  j ej

determ inacj a  i  energia.  Choćby   j ą  wszy scy   bez  wy j ątku,  grom kim   głosem ,  dzień  w  dzień
przestrzegali przed wy borem  drogi, na którą zam ierzała wkroczy ć, ona zaty kała swe m ałe uszka
szczupły m i,  zadbany m i  dłońm i;  na  lewej   lśnił  rubin,  a  na  prawej   złota  żm ij ka  z  oczam i  ze
szm aragdów.

Panna

  Sternberg  by ła  przekonana,  że  urodziła  się,  by   zostać  aktorką.  Oczy m a  wy obraźni

widziała  się  –  zanim   porwą  j ą  do  Berlina  –  w  rodzinny m   m ieście,  j ak  stoi  na  scenie  usłanej
różam i,  w  wieńcu  laurowy m   na  głowie,  a  kry ty cy   rozpły waj ą  się  w  zachwy tach  nad  j ej
talentem . Oj ciec będzie siedział w pierwszy m  rzędzie z wilgotny m i oczam i, chociaż według swej
m ądrej   córki  nie  m iał  poj ęcia,  co  się  w  ży ciu  liczy ło,  a  aktorów  uważał  za  podej rzany   ludek,
przed który m  należy  strzec suszącego się prania. Także z oczu m atki, tej  scepty cznej  osoby, która
nie  potrafiła  się  uwolnić  od  m entalności  swoich  przodków  i  nie  m arzy ła  o  niczy m   inny m   j ak
o korzy stnie wy dany ch za m ąż córkach i o zięciach, który ch j ej  będą zazdrościć, polej ą się łzy,
kiedy  Victoria j ako j asnowłosa Ofelia zostanie posłana przez Ham leta do klasztoru.

Jak

  na  razie  ten  nadzwy czaj ny   talent  nie  wy starczy ł  nawet,  by   przy j ęto  j ą  do  teatru  j ako

adeptkę sztuki aktorskiej . Ale i w ty ch posępny ch chwilach, gdy  przy pom inała sobie, j ak dwóch

background image

nauczy cieli profesj i scenicznej  nie przy j ęło j ej  na naukę z powodu braku uzdolnień, nie wątpiła,
że  zagra  kiedy ś  Desdem onę  Otella  i  Julię  Rom ea.  Oraz  Małgorzatę  Fausta  –  wszy stkie  trzy
w sposób, w j aki nikt ich do tej  pory  nie zagrał.

– Już

 na

 sam ą m y śl, że ciągle wali się głową o m ur, robi m i się niedobrze – powiedziała Anna.

 Musisz

 ty lko znaleźć właściwe m ury, siostrzy czko. Ale obawiam  się, że m asz na to zby t m ało

fantazj i.

Victoria

  się  m y liła.  Annie  by naj m niej   nie  brakowało  fantazj i.  Ty le  że  oszczędzała  j ą  na

specj alne  okazj e.  Niekiedy   j ej   sam ej   sprawiało  przy krość,  że  dorasta  w  cieniu  j ak  niepozorny
fiołek.  W  takich  m om entach  wy ruszała  w  odległe  światy,  gdzie  by ła  wy tworną  dam ą,  nawet
w  ty godniu  nosiła  drogie  j edwabne  pończochy   i  zawsze  przezroczy stą  bieliznę.  Nowy,
j asnopopielaty,  przy legaj ący   do  głowy   kapelusik  z  j edwabną  liliową  wstążką  wy ciągała  z  szafy
z taką sam ą nonszalancj ą j ak inne dziewczęta swoj e berety. W chwilach wy j ątkowej  zdrożności
dziewica Anna poczy nała sobie j eszcze śm ielej . Wtedy  upodobniała się bliźniaczo do rozpustnej
dam y  z półświatka na pudełku papierosów m arki Xanthia.

Jej

 oj ciec ostatnim i czasy  palił właśnie xanthie – na okrągły m  stoliku w salonie zawsze leżało

pudełko z papierosam i tej  m arki. I czasem  m ogło się zdarzy ć, że Anna, która nigdy  nie zbaczała
z  prostej   drogi,  odczuwała  dręczące,  wręcz  fizy czne  pragnienie  rozpusty   i  grzechu.  Na  pudełku
xanthii kobieta w śnieżnobiałej  koszulce, z popielatoblond włosam i i m odną fry zurą à

 la

  garçonne

z połowy

  lat

  dwudziesty ch  i  poły skuj ącą  alabastrową  cerą  m arm urowej   rzeźby,  pręży ła  się  na

czerwonej   skórzanej   sofie.  Wam p  m iał  chłopięcą  figurę  i  zam glony   wzrok.  W  prawej   dłoni
trzy m ał długą, czarną cy garniczkę.

Anna

 j ak średniowieczna kasztelanka plotła swoj e długie włosy  w skrom ną koronę wokół głowy

i m im o podniecaj ący ch zdj ęć chłopczy c w pism ach dla wy tworny ch dam  nie chciała się z nim i
rozstać.  Nie  ty lko  zewnętrznie  różniła  się  o  całe  niebo  od  podziwiany ch  wzorów.  By ła  zby t
nieśm iała,  by   rozważy ć  choćby   j edną  z  liczny ch  nęcący ch  ról,  które  szy kowne  dziennikarki
zachwalały  m łody m  kobietom  j ako tram polinę do nowoczesności.

Nowe

  poczucie  wartości  kobiet,  które  przy   każdej   okazj i  m ówiły   o  wolności  i  m iały

odpowiednio  swobodne  poglądy   na  ży cie,  w  dom u  Sternbergów  by ło  dom eną  wy łącznie  Clary
i Victorii. Co prawda, Alice o wielkich błękitny ch oczach m iała dopiero j edenaście lat, ale i ona,
poj ętna  uczennica  starszy ch  sióstr,  by ła  j uż  kobietą,  j ak  piękny   Narcy z  zakochaną  we  własny m
odbiciu.  Nieważne,  czy   trzy   szy kowne  siostry   obsługiwane  by ły   w  sklepach  poza  kolej nością,
przechadzały   się  w  palm iarni  czy   też  upaj ały   kom plem entam i  w  kawiarni,  zainteresowanie
m ężczy zn i zazdrość inny ch kobiet m iały  zapewnione.

Victoria

  i  Clara  j uż  rano  pokazy wały   nogi.  Każdego,  kto  ich  słuchał,  inform owały,  że  kobiece

nogi m aj ą działanie równie zm y słowe j ak grzebień koguta i różowe upierzenie flam inga. Nosiły
cieliste pończochy  z Pary ża i zgrabne pantofelki z paseczkiem  z czarnej  lakierowanej  skóry, a ich
suknie  m iały   talię  na  biodrach.  Siostry   dum ne  by ły   z  płaskich  piersi  i  łabędzich  szy j .  Jako
pierwsza à

 la

 garçonne ostrzy gła się Victoria, a po

 niej

 Clara – karczek wy golił im  m ęski fry zj er.

Pani Betsy  odebrało m owę. Jej  córki inform owały  każdego, kto chciał ich słuchać, że nie ubieraj ą
się  dla  m ężczy zn,  lecz  wy łącznie  dla  siebie.  Obie  wy skuby wały   sobie  brwi  i  także  w  dzień
uży wały  granatowy ch cieni do powiek. Ich wargi by ły  purpurowe, podobnie j ak paznokcie.

background image

 Jak

 gdy by  ktoś rąbnął w nie m łotkiem  – skwitował oj ciec.

W  każdy m

  towarzy stwie

  Victoria  zadawała  szy ku  wy uzdaniem   m łodej   dzikuski.  Już  po

pierwszy m   kieliszku  sherry   obwieszczała,  że  z  kobiecego  biustu  poży tek  m aj ą  co  naj wy żej
Buszm enki  i  m am ki  ze  Szprewaldu.  Spódnice  Clary   ledwie  zakry wały   kolano.  Aby   zachować
chłopięcą figurę, w południe chrupała słupki selera i, j ak słusznie podej rzewała j ej  m atka, brała
środki przeczy szczaj ące. Z perspekty wy  rodziców panna Clara prowokacy j nie często zapom inała,
co  się  wy darzy ło,  zanim   oj ciec  przekazał  j ej   m ieszkanko  na  czwarty m   piętrze.  Zgodnie
z  trady cy j ną  wilhelm ińską  term inologią  naj starsza  córka  Sternbergów  by ła  m ianowicie
dziewczy ną upadłą.

Mim o

  to  j ej   siostra  Victoria  nie  odczuwała  naj m niej szego  lęku  przed  ty m ,  aby   pełny m i

garściam i czerpać z ży cia. W południe spoty kała się na lunchu à

 la

 mode z wy tworny m i panam i,

który m  czy niła

 nadziej e

 rozpalaj ące ich fantazj ę. W eleganckich restauracj ach wm awiała im , że

w  j ej   rodzinny m   dom u  podawane  są  wy łącznie  wina,  j akie  zaprzy j aźniony   som m elier  poleca
zwy kle  wy twornem u  towarzy stwu  pary skiem u.  Zadziwiaj ąco  sugesty wnie,  bo  ani  j ednego,  ani
drugiego  nigdy   nie  próbowała,  opisy wała  rozkosze 

coq

  au  vin  i  żabich

  udek

  w  rieslingu.

Wpatry wała  się  pożądliwie  w  broszkę  w  witry nie  naj droższego  j ubilera  w  m ieście.  By ła  to
pantera z białego złota wy sadzana rubinam i, spoczy waj ąca na czarnej  aksam itnej  poduszeczce.

Victoria,  obdarzona

  talentem   do  autokreacj i,  uważała  dom ową  kuchnię  za  anachroniczną,

a  egzy stencj ę  gospody ni  dom owej   za  „pęta  niezgodne  z  duchem   czasu”.  Matce,  która  urodziła
i  wy chowała  pięcioro  dzieci,  m ówiła  to  bez  krzty ny   zażenowania.  Zachwy cała  się  zielony m
curry, które m ożna by ło dostać w j edny m  j edy ny m  sklepie, a hom ar, j eśli „serwowano go zby t
często”,  by ł,  j ak  twierdziła,  „j ednak  nieco  m dły ”.  Chociaż  Victoria  czuła  obrzy dzenie  do  m ięsa
wieprzowego,  które  w  j ej   rodzinny m   dom u  nie  poj awiało  się  na  stole  nawet  w  czasach
naj większej   biedy,  to  często  zachodziła  do  popularny ch  lokali  w  dzielnicy   Sachsenhausen.
Z  m ężczy znam i,  który ch  uznawała  za  ważny ch  dla  swej   kariery,  j adła  tam   żeberka  z  kiszoną
kapustą  i  piła  j abłecznik,  który   wcale  j ej   nie  służy ł.  Z  pewny m   reży serem ,  który   obiecał  j ej
główną rolę, chociaż sam  od dwóch lat nie m iał angażu, usiadła nawet do golonki. W nocy  m atka
m usiała j ej  robić ciepłe okłady  na brzuch, a ona zastanawiała się, czy  j ej  dziecinna wiara, że Bóg
niezwłocznie karze Ży dów śm iercią za spoży wanie wieprzowiny, nie by ła j ednak uzasadniona.

Natom iast

  kucharkę  Josephę,  która  dla  słodkiej   Vikusi  piekła  ciasto  ze  śliwkam i  i  gotowała

m alinowy   budy ń,  dorosła  Victoria  traktowała  z  respektem ,  j aki  należał  się  tej   dobrej   duszy.
Snobisty czna panienka taktownie zataj ała przed nią zm ianę j ęzy ka oraz to, co j e, gdy  nie wsuwa
swoich długich nóg pod rodzinny  stół. Więcej : łagodne, piwne oczy  Victorii wilgotniały, gdy  j ak
w  m iniony ch  latach  na  stole  poj awiał  się  urodzinowy   tort  czekoladowy   z  kandy zowany m i
fiołkam i. W takich chwilach ta naj efektowniej sza dam a salonowa, j aką kiedy kolwiek m iał poznać
niem iecki  teatr,  m y ślała  o  swej   ciotecznej   babce  Jettchen.  Vicky   by ła  j ej   naj ukochańszą
cioteczną wnuczką; na każde urodziny  otrzy m y wała od niej  w prezencie j akiś drobiazg z cennej
szkatułki  z  biżuterią,  a  na  pam iątkę  szczęśliwy ch  dni  ciotka  posy łała  j ej   z  Baden-Baden  śliwki
w czekoladzie zapakowane w złoty  papier. Zm arła przed pięciom a laty, we śnie, tak więc rodzina
nie m ogła się z nią pożegnać. Victoria nie potrafiła przeboleć j ej  śm ierci. W ogóle m iała pewien
problem  ze sprawam i ostateczny m i. Śm ierć naj starszego brata Ottona, który  zginął j uż w trzecim
m iesiącu  woj ny,  przeży ła  j ako  sześciolatka  i  naty chm iast  wy parła  j ą  z  pam ięci.  Przeszłość

background image

chowała  w  szafie  za  ciężkim i  wełniany m i  kołdram i  z  czasów  niedostatku  –  składały   się  na  nią
pożółkła  fotografia,  na  której   twarz  brata  nie  pokry wała  się  j uż  ze  wspom nieniam i  Victorii,
i  czarno-czerwony   kostium   w  kropki,  w  który m   j ako  sześciolatka  w  przededniu  pożogi  woj ennej
święciła  swe  pierwsze  trium fy   na  scenie  j ako  biedronka.  Stroik  na  głowę,  szeroką  czerwoną
opaskę na włosy  z czarny m i czułkam i, Otto zrobił dla niej  tuż przed wy ruszeniem  na front.

Victoria

  m y ślała  o  bracie  ty lko  wtedy,  gdy   widziała  oj ca  z  gazetą  dla  ży dowskich  żołnierzy

walczący ch  na  woj nie.  Wspom inaj ąc  ciotkę  Jettchen,  zaczy nała  się  j ąkać,  za  to  o  śm ierci
francuskiej   heroiny   teatru  Sary   Bernhardt  i  Rudolfa  Valentino,  idola  kina  z  Holly wood,
opowiadała, j akby  widziała j ą na własne oczy. Stratę ty ch dwoj ga arty stów określała j ako „j edną
z naj większy ch tragedii ludzkości dwudziestego wieku” i za „wstrząsaj ący  znak czasów” uważała
to,  że  inni,  nawet  ci  związani  z  teatrem ,  patrzy li  na  nią  nierozum iej ący m   wzrokiem ,  gdy
dźwięczny m  głosem  przedstawiała swoj ą wizj ę świata.

Także

  j ej

  starsza  siostra  m iała  problem   z  czasam i,  w  który ch  przy szło  j ej   ży ć.  Lubili  j ą

wy łącznie  ci,  którzy   j ak  ona  czuli  się  wolni  od  „filisterskiego  zaduchu”.  Clara  Sternberg  m iała
dwadzieścia sześć lat, by ła niezam ężna i bez widoków na zm ianę stanu cy wilnego. Znosiła swój
los  z  podniesioną  głową  i  ani  przed  przy j aciółm i,  ani  przed  wrogam i  nie  tłum aczy ła  się  z  raz
obranej  drogi. Ci, którzy  wiedzieli, przebąkiwali, że ta dum a nie przy stoi nawet pannie Sternberg;
przy szłość,  by li  tego  pewni,  m iała  to  potwierdzić.  Pani  Winkelried,  sprzątaczka,  prawdziwy   głos
ludu, określała to naj dosadniej .

 Panna

 Clara – zwy kła twierdzić ta szczera osoba – to kobieta upadła.

Nawet

  Josepha,  choć  serce  kazało  j ej   kochać  dzieci  pani  Betsy   j ak  własne,  nie  potrafiła  się

tem u  skutecznie  przeciwstawić.  Pani  Winkelried  została  zgodzona  do  dom u  Sternbergów  do
cięższy ch  prac,  gdy   sy tuacj a  ekonom iczna  warstwy   wy ższej   z  powrotem   j ako  tako  się
ustabilizowała.  W  piątki  posy łano  j ą  także  do  Clary   na  czwarte  piętro.  Z  zaciętą  m iną
i  potępieniem   wy pisany m   na  twarzy   szorowała  tam   kuchnię,  łazienkę  i  schody.  Gertrud
Winkelried,  wdowa  woj enna  z  m izerną  rentą  i  trój ką  nienasy cony ch  nigdy   dzieci  –  wszy stkie
chodziły  j eszcze do szkoły  i trudno j e by ło wy karm ić – zdana by ła na dodatkowy  zarobek u Clary.
Cały   czas  dawała  j ednak  odczuć  zarówno  swej   rodzinie,  j ak  i  Josephie,  że  wy łącznie  m iłość
m atczy na i bieda każą j ej  „u takiej ” pracować.

Od

 dokładnie ośm iu lat i dziewięciu m iesięcy  panna Clara odm awiała bowiem  wy j awienia, kto

j est  oj cem   j ej   dziecka.  Nawet  rodzice  nie  potrafili  j ej   wy baczy ć  odrzucenia  m ieszczańskiej
m oralności,  a  j uż  zwłaszcza  tego,  że  nie  okazy wała  ani  wsty du,  ani  skruchy.  Za  to  rodzeństwo
Clary  stało za nią m urem . Dla Victorii starsza siostra by ła bohaterką walczącą o prawo kobiet do
wolnej   m iłości.  Anna  i  m ała  Alice  podziwiały   j ą  bez  słów.  Erwin,  ukochany   brat  bliźniak,  sam
buntownik gardzący  kom prom isam i j ako grzechem , przy klaskiwał j ej  otwarcie.

  Nie

  każda  ży dowska  m atka  znaj duj e  dobrodusznego  cieślę,  którem u  m oże  wcisnąć  swoj e

dziecko  –  oznaj m ił  oj cu,  gdy   ten  któregoś  dnia  znowu  narzekał  na  niem iecką  m łodzież  ogólnie,
a na Clarę w szczególności.

Erwin

  sadzał  sobie  rozchichotaną  siostrzeniczkę  Claudette  na  kolanach,  wkładał  j ej   na  główkę

wianki z pietruszki i lubczy ku i śpiewał z nią na zm ianę 

Do

 boju, torreadorze

 oraz

  Miłość  Cygana

.

Jej

  dziadków  wprawiało  to  w  niesły chane  zm ieszanie  i  wprowadzało  zam ęt  w  ich  głowach.  Na

background image

czwarty m  piętrze w czasie upadku Clary  z wy ży n, które zaludniały  dobrze wy chowane dziewice,
m ieszkał  bowiem   śpiewak  operowy,  piękny   j ak  Apollo,  a  łowca  kobiet  j ak  Sinobrody.  Fałszy wy
rom anty czny   ślad  pozostawiał  j ednakże  z  prem edy tacj ą  ten  ny gus  Erwin.  Sam   doskonale
wiedział, kom u zawdzięcza swą ucieszną siostrzenicę.

W  każdy m

  razie

  m ała  Claudette  by ła  dzieckiem   m iłości  i  j uż  j ako  ośm iolatka  wy glądała  j ak

ty powa  przedstawicielka  rodziny   Sternbergów  –  z  oczam i  skrzący m i  się  j ak  gwiazdy   i  ustam i,
które wcześnie będą rozpalać m arzenia m ężczy zn. Już teraz m ali chłopcy  na Burgstrasse bili się
o to, którem u wolno będzie nieść j ej  tornister do szkoły  Marii Merian. By ła diwą, zanim  j eszcze
poznała  to  słowo.  Wy kroj e  do  j ej   sukienek  m atka  sprowadzała  z  Pary ża,  szerokie  wstążki  do
włosów pochodziły  z pasm anterii dziadka. Jej  skarpetki by ły  białe j ak konwalie, buciki zgrabne j ak
u Kopciuszka wy siadaj ącego ze złotej  karety. Przy szła królowa m iała czarne loczki i wy sokie kości
policzkowe, co dodatkowo uszlachetniało j ej  wąską twarzy czkę. Nawet gdy  buszowała w spiżarce
Josephy   i  podkradała  naj piękniej sze  guziki  z  babcinego  koszy czka  z  przy boram i  do  szy cia,
wy glądała  niewinnie  j ak  barokowy   putto.  By ła  wy rafinowana  j ak  Salom e,  nieustraszona  j ak
Dziewica  Orleańska,  a  j eśli  czasem   płakała,  j ej   łzy   bły szczały   niczy m   perły   i  oczarowy wały
anioły  w niebie.

Claudette

 Sternberg przy padło w udziale wy chowanie sprzeczne z duchem  i m oralnością epoki.

Kluczowy m   poj ęciem   by ła  w  nim   wolność.  Dziewczy nkę  zachęcano  do  odwagi  cy wilnej
i fizy cznego m ęstwa, stanowiący ch broń m ądry ch. Ży cie tej  szczęśliwej  ośm iolatki by ło równie
niekonwencj onalne,  j ak  beztroskie.  Nigdy   nie  py tała  m atki  o  oj ca  na  ziem i,  rzadko  też  o  tego
w  niebie;  wolno  j ej   by ło  brać  z  biblioteczki  książki,  które  w  inny ch  dom ach  trzy m ano  pod
kluczem ,  by   nie  m iały   do  nich  dostępu  piętnastoletnie  panny,  m ały   aniołek  uświadam iał  więc
wszy stkie  swoj e  przy j aciółki,  że  to  nie  bocian  przy nosi  dzieci,  a  zaj ączek  wielkanocny   nie  znosi
j aj ek.

Nikt

 nie straszy ł Claudette czarny m  ludem  ani piekłem . Mogła kląć j ak szewc, a j ej  m atka nie

protestowała;  biła  się  z  ulicznikam i,  gdy   trzeba  by ło  bronić  własnego  roweru,  a  swoj e  ry walki,
które śm iały  wątpić w j ej  cześć, uczy ła m oresu. Rezolutna am azonka z przerwą m iędzy  zębam i
m alowała  sobie  paznokcie  na  czerwono,  wy próbowy wała  szm inkę  m atki  i  j ej   kapelusze  i  nigdy
nie  m usiała  zj adać  wszy stkiego  z  talerza  j ak  inne  dzieci,  pić  tranu  albo  za  j akieś  dziecięce
przewiny   stać  za  karę  w  kącie.  Zabierana  by ła  przez  m atkę  i  przy stoj ny ch  panów,  którzy   bez
powodzenia zabiegali o względy  pięknej  Clary, do wy tworny ch lokali, gdzie m ogła j eść ty le pty si
i ciastek z czekoladą, że aż robiło się j ej  niedobrze i który ś z silny ch m łody ch m ężczy zn m usiał j ą
odnosić do dom u.

 Mam y

 dziś świeże kości m iłości – oznaj m iał siwowłosy  kelner w Café Główny  Odwach.

  Eklery

  –  poprawiała  go  m adem oiselle  Claudette,  gdy ż  orientowała  się  w  wielkim   świecie

lepiej  niż inne dziewczy nki w szkolny m  elem entarzu.

Krasnoludki

 Królewny  Śnieżki i niedola Kopciuszka by ły  j ej  oboj ętne. Mały  Jaś nie wy bierał

się  dla  niej   w  świat,  żaden  ptaszek  z  dziecięcej   piosenki  nie  świętował  swego  wesela,  ale  za  to
um iała tańczy ć charlestona i uwielbiała kankana. Jej  nauczy cielką by ła ciotka Victoria. Claudette
nie  wiedziała  nic  o  arce  Noego  czy   j abłoni  w  raj u,  ale  ubóstwiana  m am a  opowiadała  j ej
niezwy kle obrazowo o Kleopatrze, która z m iłości dała się zawinąć w dy wan.

background image

  Bez

  koszuli  i  m aj teczek  –  relacj onowała  Claudette  swej   zszokowanej   babce.  –  By ła

golusieńka. Wuj ek Erwin powiedział, że wszy scy  panowie strasznie się ucieszy li.

 Nasza

 córka powinna się wsty dzić – skarży ła się pani Betsy  swem u m ężowi – a j ej  szanowny

braciszek  również.  Opowiadać  takie  rzeczy   m ałej ,  niewinnej   dziewczy nce!  Prędzej   by m   sobie
j ęzy k odgry zła.

 Na

 wsty d j est j uż za późno – wzdy chał Johann Isidor. – Jeśli ktoś powinien się tutaj  wsty dzić,

to m y, m oj a droga. Jako rodzice całkowicie zawiedliśm y. W przy padku Victorii i Alice również,
j eśli  chcesz  znać  m oj e  zdanie.  Że  j uż  nie  wspom nę  o  Erwinie.  Rok  wcześniej ,  z  okazj i  swoich
sześćdziesiąty ch  piąty ch  urodzin,  poprzy siągł  sobie,  że  nigdy   w  ży ciu  nie  będzie  się  j uż
denerwował z powodu swoich dzieci.

 Niech

 m i j ęzy k uschnie – zaklinał się wobec liczny ch gości – j eśli kiedy kolwiek wy m knie m i

się choć słowo skargi na własne potom stwo. – By ł to, j ak wszy stkie zaklęcia, j edy nie wy rażony
publicznie zam iar, m arzenie w oceanie złudzeń.

 Nasza

  Clara  nigdy   się  nie  wsty dziła,  niczego  –  przy pom niał  żonie,  gdy   ta  opowiedziała  m u

o Claudette i Kleopatrze.

– By ła

 zby t

 m łoda, by  rozum ieć, w co się wdaj e – powiedziała pani Betsy. Mówiła to zawsze,

gdy  rozm owa schodziła na Clarę, ale nie przestawała czy nić sobie wy rzutów.

 Teraz

 j est w końcu o osiem  lat starsza. Kiedy ś m usi przecież do niej  dotrzeć, że nie ży j e na

świecie  ty lko  dla  swoj ej   przy j em ności.  Jej   szanowny   braciszek  w  wieku  swoich  zaledwie
dwudziestu sześciu lat też przecież zaczął odczuwać powagę ży cia – zauważy ł Johann Isidor.

 

Pani

 Betsy  nie znosiła, gdy  j ej  m ałżonek zaczy nał by ć ironiczny.

  Nie

  rób  z  siebie  nieszczęśnika  –  m awiała.  –  Kto  wie,  co  nam   j eszcze  przy niesie  ży cie.  To

grzech tracić nadziej ę.

  Masz

  oczy wiście  racj ę,  m oj a  droga,  Spój rz  ty lko  na  sy na  starego  Wolfa.  Dla  niego  gra

w bry dża to zawód, ale w wieku pięćdziesięciu lat zdoby ł m aj ątek.

– Naprawdę?

–  Przy sięgam .

  Ten

  spry ciarz  cztery   dni  po  śm ierci  oj ca  sprzedał  dom   przy   Wielandstrasse.

Nasz Erwin kiedy ś też przecież zrobi coś takiego z m oim i dom am i. Jeśli nie rzuci się wcześniej  do
Menu,  gdy   się  dowie,  że  uczy niłem   cię  m oj ą  spadkobierczy nią  uprzednią  i  będzie  m usiał
poczekać, m am  nadziej ę, j eszcze wiele lat. Na swój  zachowek oczy wiście.

  Daj

  spokój ,  nie  m ów  takich  rzeczy.  Dostaj ę  gęsiej   skórki,  kiedy   zaczy nasz  w  ten  sposób

m ówić o naszej  śm ierci.

–  Gęsiej   skórki  by ś  dostała,

  gdy by m

  nie  sporządził  testam entu,  Betsy,  a  nasze  dzieci

zlicy towały by  ci dach nad głową, zanim  otrzy m ałaby ś z gm iny  rachunek za koszty  pogrzebu.

Erwin

  od  pięciu  lat  m ieszkał  w  Berlinie;  przesiady wał  w  pokoiku  w  oficy nie,  pił  za  dużo

sznapsa,  nigdy   nie  naj adał  się  do  sy ta  i  we  wszy stkich  kolorach,  które  by ły   święte  dla  m alarzy
ekspresj onistów,  snuł  m arzenia  o  ty m ,  że  pewnego  dnia  świat  pozna  j ego  nazwisko.  Do  dom u
rodzinnego powracał ty lko wtedy, gdy  kończy ło m u się wsparcie finansowe, a on nie wiedział, j ak
opłacić w Berlinie m ieszkanie i wikt.

background image

Po

  śm ierci  swego  brata  Ottona  wielce  obiecuj ący,  inteligentny,  dowcipny,  czternastoletni

wtedy   Erwin  Sternberg,  chłopiec  o  wszechstronny ch  zainteresowaniach,  odwrócił  się  od  ży cia.
I  od  oj ca.  Nie  chciał  by ć  podporą  rodu.  Pasm anteria,  sklepy   ani  wy dawnictwo  go  nie
interesowały.  Nie  zam ierzał  zdoby ć  m ieszczańskiego  fachu  ani  założy ć  rodziny.  Nie  zrobił
m atury,  odm awiał  nauki  zawodu,  chociaż  oj ciec  m ógł  m u  j ą  załatwić.  Swe  ideały   wy m azał
z pam ięci równie starannie j ak wy prawy  woj enne Cezara i m owy  Cy cerona. Sy j onizm , który m
pasj onował się w m łodości, j uż go nie poruszał. W niepam ięć poszły  kibuce w Palesty nie, gdzie
chciał prowadzić ży cie przepoj one ideałam i równości i braterstwa.

Erwin

 twierdził, że m oże by ć wy łącznie m alarzem , fetowany m , natchniony m  arty stą; wierzy ł

w swoj e zdolności, który ch nikt od czasów czwartej  klasy  gim nazj alnej , gdy  nauczy ciel plasty ki
nie m ógł się oprzeć j ego sm olisty m  oczom , j uż więcej  nie potwierdził.

Z  niecierpliwością  wy czekiwał  dnia,  w  który m

  j ego

  talent  zostanie  dostrzeżony,  i  nic  nie

przy spieszało m u pulsu tak, j ak wizj a, że j ego obrazy  osiągaj ą naj wy ższe ceny, że wy stawiane są
w m uzeum  Städla we Frankfurcie, w Berlinie, Londy nie i Nowy m  Jorku i że oj ciec, ten zagorzały
i gorzkniej ący  oprawca sy nowskiego talentu, będzie sparaliżowany  wsty dem . Ty m czasem  j ednak
wielki m alarz ekspresj onisty czny  Erwin Sternberg karm ił się nadziej ą – oraz chlebem  z m usztardą
i  rozgrzewaj ącą  żołądek  kiszką  grochową,  którą  gotował  w  kuchni  dobrotliwej   wdowy,  pani
Benantzky. Rosa Benantzky  zawsze rezerwowała w swy m  sercu m iej sce dla m ężczy zn w wieku
j ej   sy na,  poległego  m łodo  we  Francj i.  Stopy   ledwo  utrzy m y wały   ciężar  j ej   ciała,  a  fartuchy
ledwie się na niej  dopinały, ale sofa z trzem a własnoręcznie wy haftowany m i poduszkam i nakry ta
pożółkłą skórą niedźwiedzia polarnego wciąż j eszcze by ła dostatecznie szeroka dla dwoj ga.

Im

  dłużej   Erwin  m ieszkał  w  Berlinie,  ty m   częściej   kupował  bilety   na  trzecią  klasę  kolei

żelaznej  do Frankfurtu. Jego oj ciec by ł nieszczęśliwy, gdy  ten trudny  m łodzieniec przy j eżdżał do
dom u,  a  j eszcze  nieszczęśliwszy,  gdy   z  powrotem   odj eżdżał.  Matka  odczuwała  to  sam o.  Za  to
Clara by ła równie podekscy towana j ak j ej  m ała córka, gdy  ukochany  brat ze swą buj ną fantazj ą
i  torebką  pianek  w  czekoladzie  stawał  przed  drzwiam i  ich  m ieszkania  i  przy sięgał  na  wszy stkie
świętości,  że  przy j echał  na  biały m   rum aku,  przegalopował  po  dachach  –  i  oto  j est.  Konia,  j ak
twierdził, uwiązał do trzepaka na podwórku, i prosił Claudette, by  zechciała go wy trzeć do sucha
i zebrać perły  z j ego grzy wy. Erwin zachowy wał się beztrosko i niefrasobliwie j ak sztubak, znów
by ł  ty m   zuchwały m   urwisem ,  do  którego  nikt  nie  potrafił  ży wić  urazy   i  którem u  wszy scy
przepowiadali  wielką  przy szłość.  Ci,  który m   brakowało  kry ty cznego  spoj rzenia  j ego
zdesperowany ch  rodziców,  także  dwadzieścia  lat  później   nie  dostrzegali  ani  tego,  co  sobie
wy rządził, ani tego, że rano drżały  m u ręce.

Erwin

 i j ego siostra bliźniaczka Clara wciąż j eszcze czuli się j ednością, zakochani w sobie j ak

Rom eo  i  Julia.  Reagowali  alergicznie  na  głupotę,  a  j eszcze  bardziej   wy czuleni  by li  na  próby
rozkazy wania  im .  Bratu  i  siostrze  wy starczało  ty lko  spoj rzeć  na  siebie,  by   j edno  wiedziało,  co
m y śli drugie. Ich serca i um y sły  pracowały  w ty m  sam y m  ry tm ie; m ieli przed oczam i te sam e
obrazy  i poszukiwali tego sam ego kształtu szczęścia. O woj nie nie rozm awiali nigdy, a o poległy m
bracie – ty lko wtedy, gdy  zostawali sam i. Polity ką i kłopotam i gospodarczy m i gnębiący m i ludzi
interesowali się na swój  sposób. Uważali, że Hindenburg j est śm ieszny, i twierdzili, że nie potrafią
odróżnić  Gustava  Stresem anna,  m inistra  spraw  zagraniczny ch,  od  prezesa  banku  Rzeszy
Hj alm ara  Schachta,  za  to  ży wo  interesowali  się  wy darzeniam i  w  niem ieckim   teatrze,  a  j eśli

background image

trafili  na  kogoś  o  podobny ch  zapatry waniach,  dy skutowali  cały m i  nocam i  na  tem at  Ernsta
Glaesera, który  swoim  dram atem  

Seele

 über Bord wy wołał w Kassel skandal, a o sztuce

  Georga

Kaisera 

Mieszczanie

  z  Calais

  opowiadali

  tak  sugesty wnie,  j akby   dopiero  co  wy szli  z  teatru,

chociaż na j ej  praprem ierze we Frankfurcie by li w wieku siedem nastu lat.

Oboj e

  zachwy cali  się  j azzem ,  Hindem ithem   i  Arnoldem   Schönbergiem ,  co  ich  oj ca,  który

chętnie  słuchał  m uzy ki  operetkowej ,  a  im porty   z  Am ery ki  określał  j ako  „m uzy kę  m urzy ńską”,
skłoniło do uwagi na tem at „intelektualnego hochsztaplerstwa ludzi, którzy  niczego innego w ży ciu
nie  osiągnęli”.  Clarze  w  ogóle  nie  przy szłoby   do  głowy   skrzy wdzić  brata  pouczaniem   czy
wy ty kaniem   m u  czegoś.  A  j uż  zwłaszcza  nie  m ogłaby   ranić  godności  j edy nego  m ężczy zny,
którego kiedy kolwiek w ży ciu m iała kochać. To, co poruszało j ego, poruszało także j ą. Jego sm utki
by ły  j ej  sm utkam i.

Również

 serce

 Josephy  nie dopuszczało żadny ch zm ian, gdy  chodziło o Erwina. By ł zawsze j ej

ulubieńcem ,  ubóstwiany m   przez  nią  j uż  j ako  psotny   czterolatek,  rozpieszczany m   j ak  królewicz
z baj ki i tak wy chuchany m , j akby  naj lżej szy  podm uch wiatru m ógł go zwiać z powierzchni ziem i.
Josepha nie dawała się zwieść j ego bladej , wy ostrzonej  twarzy  i cieniom  pod zaczerwieniony m i
oczy m a.  Wciąż  j eszcze  widziała  go  j ako  zwy cięzcę,  prom iennego  anioła,  którem u  cały   świat
wy rządzał  krzy wdę.  Tem u  aniołowi  o  podcięty ch  skrzy dłach,  w  swoim   dawny m   dziecięcy m
pokoj u szukaj ącem u schronienia przed chaosem , który  sobie sam  stwarzał, gdy  nie wiedział j uż,
co dalej , Josepha gotowała wszy stkie j ego ulubione potrawy. Jak w dawny ch, dobry ch czasach,
gdy  wszy stko by ło j eszcze j asne i uporządkowane, z uderzeniem  trzeciej  stawiała na stole babkę
ze  skórką  cy try nową  i  naj lepszy m i  greckim i  rodzy nkam i,  a  obok  biało-czerwoną  m iseczkę
w  kropki.  Jako  dziecko  kazał  w  niej   zawsze  podawać  bitą  śm ietanę  dla  przy j aciela,  którego  nikt
poza nim  nie widział.

Szanowana

  przez  wszy stkich  kucharka  odpowiedzialna  ty lko  za  gotowanie  dla  państwa

opróżniała  popielniczki,  j akby   ta  przy ziem na  praca  należała  do  j ej   codzienny ch  obowiązków.
Grunt, żeby  pani Betsy  nie zauważy ła, że j ej  sy n j est nałogowy m  palaczem . Również niewielkie
buteleczki  po  sznapsie  Josepha  uprzątała  z  pokoj u  Erwina,  zanim   odkry łaby   j e  m atka  –
i wy ciągnęła właściwe wnioski. Josepha łatała po nocach sfaty gowaną bieliznę „swego chłopca”.
W  równie  okropny m   stanie  by ły   j ego  pantofle  i  zim owe  kam asze.  Wierna  sługa  po  kry j om u
oddawała j e do podzelowania – u szewca w alei Wittelsbachów, dokąd m adam e Betsy  nigdy  nie
docierała.  Na  pożegnanie  panna  Krause,  od  dwudziestu  sześciu  lat  króluj ąca  w  kuchni
Sternbergów,  wty kała  „swem u  chłopcu”  znaczną  część  własnego  wy nagrodzenia,  a  on
przy j m ował to wsparcie bez słowa protestu.

 
W  dniu

  wy j azdu

  Erwin  z  wdzięcznością  obej m ował  swą  wspólniczkę,  m ówiąc  tak  głośno,  że

m usiał go sły szeć każdy, kogo to obchodziło:

  Moj a

  naj lepsza,  m oj a  kochana  Josepha.  Ty lko  ona  w  tej   dy sty ngowanej   rodzinie  zawsze

m nie rozum iała.

Te

  słowa  ciągle  j eszcze  brzm iały   w  uszach  Josephy   Krause  j ak  m uzy ka  i  przez  krótką,  pełną

wy rzutu chwilę kucharka patrzy ła na swą chlebodawczy nię tak, j akby  to m adam e Sternberg by ła
wszy stkiem u winna.

background image

Ilekroć wy głodniały  twórca zj awiał się w dom u,

 by

 delektować się j adłem  z rodzinnego stołu,

m alował  też  j akiś  obraz  dla  swej   przy rodniej   siostry.  Przebiegało  to  za  każdy m   razem
w  identy czny   sposób.  Anna  by ła  zm ieszana  j ak  niezgrabny   podlotek  i  j ąkała  się  niem iłosiernie,
gdy   Erwin  z  głębokim   ukłonem   wręczał  j ej   podarek.  Nie  znała  się  na  sztuce  i  ży ła  w  ciągły m
strachu,  że  j akim ś  fałszy wy m   słowem   pochwały   m ogłaby   urazić  arty stę.  Ry sunki  tuszem
i  niewielkie  szkice,  kary katury   rzucone  na  papier  szy bką,  swobodną  kreską,  j ak  też  niepokoj ące
akwarele w j askrawy ch kolorach dum na obdarowana przechowy wała w teczce obitej  zielony m
aksam item . Każda kartka wy dawała się j ej  kluczem  do świata, który  m ogła odkry ć j edy nie przy
pom ocy   Erwina.  Ten  zaś  by ł  wzruszony,  gdy   raz  podczas  odwiedzin  w  j ej   pokoj u  zobaczy ł  tę
teczkę na secesy j ny m  stoliczku i przeczy tał napis drukowany m i literam i: „Wczesne dzieła Erwina
Sternberga”.

–  Jesteś

  bezsprzecznie

  naj lepszy m ,  co  kiedy kolwiek  przy darzy ło  się  m oj em u  oj cu  –  m awiał

często.

  To

  twój   oj ciec  j est  naj lepszy m ,  co  przy darzy ło  się  m nie  –  zwy kła  odpowiadać  m u  za

każdy m  razem . – Gdy by  nie on, nigdy  nie nauczy łaby m  się wierzy ć w cuda.

– Chociaż

 raz

 w ży ciu pani Fortuna nie strzeliła by ka!

Rzeczy wiście,  przerażonej   m ałej   dziewczy nce,  której   w  chwili  śm ierci

  m atki

  zgry źliwa

sąsiadka  przepowiadała  ży cie  w  sierocińcu  i  fasolę  z  blaszanej   m iski  każdego  dnia,  zdarzy ły   się
dwa  cuda.  Po  pierwsze,  pochwy ciły   j ą  ram iona  oj ca,  dla  którego  nakazem   boskim   by ło
zatroszczy ć się o swe dziecko i odby ć pokutę za grzechy. Po drugie, ten oj ciec poślubił niezwy kłą
kobietę.  Betsy   Sternberg,  zdradzona  m ałżonka,  nie  ty lko  wielkodusznie  wy baczy ła  swem u
zbłąkanem u m ężowi niewierność, j ak gdy by  bez własnej  winy  zboczy ł z drogi cnoty. Otworzy ła
też przed obcy m  dzieckiem  serce i ram iona i pokochała j e j ak własne.

  Nie

  m am   zam iaru  odgry wać  złej   m acochy   ty lko  dlatego,  że  ty   zrobiłeś  z  siebie  głupca  –

powiedziała zaraz po przy by ciu Anny  do dom u przy  alei Rothschildów. – Kopciuszek i Królewna
Śnieżka nie dorastały  w ży dowskiej  rodzinie.

Młodzi

  szy bko

  i  zdecy dowanie  wy parli  z  pam ięci  to,  co  uczy niła  ludzkości  woj na.  Groza

inflacj i i cienie depresj i gospodarczej  rozpły wały  się j uż w zacieraj ącej  kontury  m gle. Rzucili się
w nowe ży cie. Także Anna nauczy ła się cenić j ego lekkość – dzięki oj cu, który  spełniał zachcianki
swoich  córek,  nie  oczekuj ąc  od  nich  wdzięczności  ani  nie  wy ty kaj ąc  im ,  że  j em u  oszczędność
towarzy szy ła  wiernie,  odkąd  pam ięta.  Nawet  j eśli  z  wiekiem   nie  stał  się  łagodniej szy,  to  j ednak
powiedzenie „tak” przy chodziło m u obecnie łatwiej  niż szorstkie „nie” z wczesny ch lat oj costwa.

Przy brana

  m atka  Anny   by ła  dostatecznie  m ądra,  by   nie  liczy ć,  ile  pieniędzy   trafiało  do

wy ciągnięty ch  rąk  córek  –  a  one  z  uj m uj ący m   uśm iechem   nigdy   nie  om ieszkały   zwrócić  j ej
uwagi na to, że „skrom ne panienki m oże i pój dą do nieba, ale na ziem i pozostaj ą w cieniu”. Anna
nie  dawała  się  tak  łatwo  skusić.  W  dzieciństwie  nie  ciągnęło  j ej   do  gwiazd,  w  m łodości  –  do
aksam itny ch toalet i j edwabny ch sukni Victorii ani do ognistoczerwonego boa, które tam ta nosiła
z godnością, j ak gdy by  została j uż naj sławniej szą dam ą w salonach Frankfurtu. Także wy czy ny
Clary,  poży wka  dla  plotkar  w  każdy m   wieku,  nie  wzbudzały   w  Annie  potrzeby   naśladownictwa.
Piękne  pozory   i  krótkie  oszołom ienie,  tandeta  i  bły skotki  wy dawały   się  j ej   podej rzane.  Swoim
szy kowny m  siostrom  ży czy ła j ednak zawsze m iej sca po słonecznej  stronie ży cia. By ła pierwsza,

background image

która j e oklaskiwała, ale sam a nie łaknęła okrzy ków zachwy tu i podziwu.

 

Czwarta

  córka  Sternberga,  która  tak  niespodziewanie  zj awiła  się  w  j ego  dom u,  wcześnie

zrozum iała,  że  w  ży ciu  trwałe  j est  ty lko  zadowolenie.  Jako  dziesięciolatka  wpisała  koleżance
z  klasy   do  pam iętnika:  „Na  świecie  są  nie  ty lko  góry,  m uszą  też  by ć  doliny ”.  W  zeszy cie  do
kaligrafii  wy pisała  sentencj ę:  „Pilność  i  rozsądek  to  w  ży ciu  porządek”.  Victoria  dostała  ataku
śm iechu, gdy  m atka z wy rzutem  podała j ej  przy  zupie zeszy t Anny. Na obrazkach, które Vicky,
klasowa  ulubienica,  wtedy   m alowała,  wy tworne  dam y   przechadzały   się  z  biały m i  pieskam i
i biały m i parasolkam i obok biały ch koszy  plażowy ch.

  Charakter

  Anna  m a  po  m nie  –  m ówiła  pani  Betsy,  gdy   rok  ty siąc  dziewięćset  dwudziesty

szósty   zm ierzał  ku  końcowi.  Niczy m   słodka  szesnastolatka  m adam e  Sternberg  odgarnęła  z  czoła
niesforny  loczek. W j ej  oczach wciąż zapalały  się iskierki. Długo j eszcze nie m usiała udawać się
na  poszukiwanie  m inionego  czasu.  Zegar  w  kory tarzu,  ty kaj ąc  głośno,  nie  pozwalał  zapom nieć
o przy szłości. Pączki z nadzieniem  śliwkowy m  piętrzy ły  się na niebieskiej  kry ształowej  paterze po
ciotecznej   babce  Jettchen,  w  srebrny ch  lichtarzach  m igotały   świece.  Claudette  ziewała  tak
głośno, że wszy scy  to sły szeli. Przerażona przy cisnęła dłoń do ust. Pierwszy  raz wolno j ej  by ło
powitać Nowy  Rok z dorosły m i.

 Twoj a

 m am a też zawsze ziewała, kiedy  m iała ty le lat co ty  – pocieszy ła j ą Josepha – ale za

nic  w  świecie  nie  dałaby   się  zapędzić  do  łóżka.  –  Postawiła  przed  panem   dom u  lakierowaną  na
czerwono  tacę  z  pucharkam i  do  szam pana  i  butelką  m usuj ącego  wina  m arki  Feist;  j ej   szy j kę
obwiązała białą, wy krochm aloną serwetką.

  Dawniej

  –  westchnął  Johann  Isidor  –  w  noc  sy lwestrową  piliśm y   szam pana,  ale  teraz

Francuzi zarządzili, że Niem cy  m ogą pić ty lko wino m usuj ące.

–  Możesz  żłopać

  francuskiego

  szam pana,  ile  ty lko  chcesz,  ty le  że  nie  wolno  j uż  nazy wać

niem ieckiego wina m usuj ącego szam panem  – poprawił go sy n.

 

 Bardzo

 spry tnie, przeklęta Grande Nation. Ale j eśli ci państwo w Pary żu m y ślą, że będziem y

teraz wszy scy  kupować ich szam pana, to się grubo m y lą. Już choćby  poczucie dum y  narodowej
każe m i pić wy łącznie niem ieckie wino m usuj ące.

 Twoj e

 zdrowie, m onsieur – powiedział Erwin. – Za twoj ą dum ę. Teraz przy naj m niej  wiem y,

o co walczy liśm y.

  Nasza

  Anna  j est  doprawdy   j edy ną  z  was,  która  urodziła  się  pod  szczęśliwą  gwiazdą  –

upierała  się  Betsy.  Nie  pozwalała  odwieść  się  od  tem atu,  który   poruszy ła,  a  j uż  zwłaszcza  przez
polity kę.

 Biada

 nam  – j ęknęła Clara, zam knęła oczy  i wzdry gnęła się. Victoria nie by ła j edy ną osobą

w tej  rodzinie obdarzoną talentem  aktorskim .

– Odetchnąć głęboko – zawołał

 Erwin

 – a uszy  nastawić na przeciąg.

Publiczne

  roztrząsanie  przez  panią  Betsy   rozdziału  j ej   ży cia,  którego  nigdy   nie  ogarnie

w całości, po blisko dwudziestu latach nie wy m agało j uż żadnej  reakcj i. Wy starczały  j ej  aluzj e
i  drobne  docinki,  nieznaczny   ruch  głową,  niby   przy padkowy,  ale  zam ierzony   uśm iech,  który
delikwentowi  zam y kał  usta.  Ten  niezwy kły   j ednoosobowy   skecz  by ł  stały m   elem entem

background image

sy lwestra,  podobnie  j ak  trady cy j ne  podłużne  bułeczki  drożdżowe  z  piekarni,  m ałe  tekturowe
figurki  kom iniarzy,  którzy   wy łaniali  się  z  czterolistnej   koniczy ny,  oraz  kiszona  kapusta,
zapewniaj ąca we Frankfurcie pełną portm onetkę. Johann Isidor zapalił papierosa i wpatry wał się
w dy m .

Gdy

  babcia  wsuwała  dziadkowi  do  ust  pączek,  z  którego  wy leciało  nieco  powideł,  Claudette

zaczęła  tak  chichotać,  że  nie  m ogła  utrzy m ać  w  ręce  szklanki.  Sok  m alinowy   try snął  na  drogą
węgierską bluzkę z haftem . Wuj ek Erwin klasnął w ręce i nazwał j ą zachwy caj ący m  prosiakiem .
Jej  j edenastoletnia ciotka Alice uśm iechała się z m ądrą m inką. W tej  em ocj onalnej  gm atwaninie
m iędzy   kobietam i  a  m ężczy znam i  orientowała  się  lepiej   niż  w  swoj ej   książce  do  gram aty ki
angielskiej .  Papuga,  wy gadana  pam iątka  po  uwielbianej   ciotce  Jettchen,  wy skrzeczała  swoj e
im ię. Nazy wała się Otto.

 Bardzo

  m i  się  podoba,  że  Anna  tak  dużo  m a  po  m nie  –  powiedziała  Betsy.  –  Takie  cuda  nie

zdarzaj ą się przecież codziennie.

Policzki

 Anny  płonęły. Gniotła ręce i czuła potrzebę przeproszenia wszy stkich obecny ch za to,

że siedziała z nim i przy  stole. Co roku czuła się zakłopotana, że akurat w sy lwestra j ej  uwielbiana
przy brana m atka raczy ła sobie żartować.

  Wy daj e

  m i  się...  –  Anna  wzięła  rozpęd,  ale  nie  zdołała  utrzy m ać  swoich  m y śli  na  wodzy

dostatecznie  długo,  by   j e  wy powiedzieć,  i  opuściła  wzrok  na  podłogę;  od  dzieciństwa  m arzy ła
o  elokwencj i  sióstr  i  bły skotliwości  Erwina.  Oj ciec  zauważy ł,  że  j ego  wy j ątkowa  córka  cierpi;
pochy lił  się  ku  niej .  Jego  ręka  ty lko  na  m gnienie  oka  spoczęła  na  j ej   ram ieniu,  Anna  poczuła
j ednak  ciepło  i  oddech  na  karku.  Wsunęła  prawą  rękę  do  kieszeni  spódnicy.  Oj ciec  także  szukał
chusteczki.

Johann

 Isidor Sternberg chętnie by  adoptował Annę Marię Haferkorn i dał j ej  swoj e nazwisko,

ale ze względu na czworo dzieci z prawego łoża, a także na Betsy, której  uczuć nie chciał urazić
j eszcze  bardziej ,  niż  to  j uż  uczy nił  swoim   wy skokiem ,  zrezy gnował  z  tego  kroku  prawnego.
Niem niej  Anna by ła j ego ukochaną córką. Wszy scy  to wiedzieli, i nikt – nawet gadatliwa m ała
Alice  –  nigdy   nie  dawał  po  sobie  poznać,  że  wie.  Dopiero  dzień  przed  swoim i  dwunasty m i
urodzinam i  Anna  dowiedziała  się,  że  człowiek,  którego  całe  ży cie  nazy wała  „wuj kiem
Johannem ”, to j ej  rodzony  oj ciec.

Godzina

  prawdy   wy biła  w  ogrodzie  zim owy m .  Do  tego  czasu  m ała  Anna  o  gruby ch

warkoczach  by ła  pewna,  że  dobry   wuj ek  Johann  został  osobiście  zesłany   przez  Boga
z poleceniem , by  po śm ierci m atki obdarzy ć biedną sierotkę aksam itny m i sukienkam i, czarny m i
bucikam i  zapinany m i  na  guziczki,  m arcepanowy m i  ciasteczkam i,  zielonookim   czarny m
pluszowy m  kotem , biało polakierowany m  biureczkiem  i fascy nuj ącą towarzy szką zabaw Victorią.

 
W później szy ch

 latach

 to oj ciec Anny  by ł m arzy cielem . Zdarzały  się noce, kiedy  nie odczuwał

bólów w stawach ani lęków starości. Spoty kał się wtedy  z j ej  m atką – wciąż j eszcze potaj em nie
i  z  bij ący m   sercem ,  i  wciąż  j eszcze  w  swoim   kantorku  przy   Hasengasse.  We  wspom nieniach
kupca  Sternberga  panna  Haferkorn  z  błękitny m i  oczam i  i  dołeczkam i  w  brodzie  wciąż  j eszcze
by ła tak m łoda, tak piękna i radosna j ak tam tej  brzem iennej  w skutki m aj owej  nocy.

Poza

  uroczą  panną  Fritzi  Haferkorn,  w  czasach  grzechu  j ej   wielce  szanownego  pry ncy pała

background image

naj m łodszą  pracownicą  pasm anterii  Sternberg,  tą,  która  nigdy   nie  nosiła  gorsetu,  za  to  często
bardzo  przej rzy ste  bluzki,  żadna  kobieta  nie  skłoniła  Johanna  Isidora  do  tego,  by   zapom niał
o  zasadach  i  m oralności.  Zapachu  skóry   Fritzi,  ciężaru  j ej   ud,  j ej   czerwony ch  warg  i  beztroski,
gdy   lecieli  do  nieba,  nie  zapom niał  nigdy.  Chociaż  podczas  tego  podniebnego  lotu  osm alił  sobie
skrzy dła,  to  przez  całe  ży cie  zachował  wdzięczność  dla  Fritzi,  uwodzicielki  w  cy try nowożółtej
halce.  Bez  niej   ani  razu  nie  zakosztowałby   nam iętności  i  ani  razu  nie  poczuł  tej   odwiecznej
potrzeby  człowieka, by  zatrzy m ać na zawsze chwilę szczęścia.

Czy

  z  tego  właśnie  powodu  bardziej   kochał  Annę  niż  Clarę,  Victorię  i  Alice?  Johann  Isidor

często zadawał sobie to py tanie, nie odważy ł się j ednak odpowiedzieć na nie definity wnie. A teraz
m iał sześćdziesiąt sześć lat, białe włosy  i siwą brodę, rano dopadał go ponury  nastrój , a w niektóre
wieczory   czuł  lęk,  że  następnego  dnia  j uż  się  nie  obudzi.  Jego  pam ięć  nie  śpiewała  j uż
wiosenny ch  piosenek,  gdy   kwitły   j abłonie,  nos  przestał  chwy tać  zapach  róż.  Żołądek  by ł
kapry śny,  głowa  buntowała  się  przeciwko  światłu  i  hałasowi,  a  lustro  stało  się  zgry źliwy m
kronikarzem .

Johann

  Isidor  Sternberg,  niegdy ś  m ężczy zna  trzy m aj ący   się  prosto,  o  wzroku  skierowany m

w przy szłość, j uż ty lko z trudem  potrafił wy pręży ć ram iona, dla niego dzwony  nie obwieszczały
j uż zwy cięstw, nie m odlił się j uż za pom y ślność oj czy zny. Stał się oj cem  j ak wielu inny ch, którzy
boleli  nad  bohaterską  śm iercią  swoich  sy nów  i  py tali,  za  co.  Akurat  ta  oj czy zna,  którą  kochał
każdy m   włóknem   swego  serca,  kazała  m u  powracać  do  j ego  początków.  Gdy   Johann  Isidor
m y ślał  o  oj czy źnie,  widział  j uż  ty lko  siebie  biegaj ącego  po  oj cowskiej   łące  w  Schotten  i  m atkę
zaplataj ącą  chałkę  z  m akiem   na  szabas.  Dla  j ej   sy na  piękne  ży dowskie  m arzenie  z  czasów
cesarskich  na  zawsze  pozostało  niespełnione.  W  Niem czech  żaden  Ży d  nie  będzie  j uż  równy m
m iędzy  równy m i. Idea em ancy pacj i poległa w woj nie światowej , powróciło średniowiecze.

Ży dom

 na

  powrót  wy znaczono  ich  dawną  rolę.  Znów  stali  się  kozłam i  ofiarny m i,  j akim i  by li

zawsze  w  czasach  niedoli,  to  im   przy pisy wano  odpowiedzialność  za  niem iecki  los.  Ty lko  ich
obarczano winą za przegraną woj nę, inflacj ę, głód i bezrobocie.

W drugiej  połowie

 lat

 dwudziesty ch nasiliły  się w kraj u ataki anty sem ickie. Coraz więcej  ludzi

dołączało do chóru nienawistników, pluj ącego od zawsze j adem  w stronę nielubianej  m niej szości.

Z  początku

  oby watel

  niem iecki  Sternberg  stosował  j eszcze  strategię,  która  przez  całe  ży cie

chroniła go przed niem iły m i prawdam i. Zam y kał oczy  przed rzeczy wistością i zaty kał uszy, ale
w końcu zwy cięży ła j ego m ądrość. Zrozum iał, że próby  sam ooszukiwania się, j akie podej m ował
przez całe ży cie, ostatecznie poniosły  klęskę. Niem cy  nie zam ierzały  nigdy  zaakceptować swoich
Ży dów  j ako  szanowany ch,  równouprawniony ch  oby wateli.  Utrata  ty ch  złudzeń  odebrała
Johannowi  Isidorowi  siłę  i  chęć  ży cia.  „Mój   czas  się  kończy ”  –  powiedział  kiedy ś  do  Betsy
i chociaż nigdy  nie nauczy ł się rozum ieć m ilczenia swej  żony, to ty m  razem  zauważy ł, że chciała
m u coś odpowiedzieć.

Jako

  człowiek  interesu  Johann  Isidor  pozostał  j ednak  ty m ,  kim   zawsze  by ł  –  zręczny m ,

pom y słowy m   i  odważny m   przedsiębiorcą.  Zza  swego  biurka  wy m achiwał  sztandarem   nadziei
z  dawny ch  czasów.  Decy zj e  podej m ował  ze  spontanicznością  kogoś,  kto  m a  podstawy,  by   ufać
swem u  doświadczeniu.  Dom   przy   alei  Rothschildów  i  drugi  przy   Glauburgstrasse  by ły
w znakom ity m  stanie, nieobciążone hipoteką, wszy stkie m ieszkania korzy stnie wy naj ęte. Niektóre
m iały   nawet  łazienki  z  wanną  i  um y walką.  Z  kory tarza  zniknęły   wszy stkie  wspólne  toalety.

background image

Kuchnie  zostały   wy kafelkowane,  zlewy   odnowione.  Pralnia  przy   alei  Rothschildów  została
wy posażona  w  nowoczesną  term ę  na  gorącą  wodę  i  w  m aglownicę,  a  stry ch  w  elektry czne
oświetlenie.

Do

  pasm anterii  przy   Hasengasse,  j ego  pierwszego  sklepu,  ukochanego  j ak  rodzone  dziecko,

dołączy ły   trzy   składy   z  wy robam i  teksty lny m i.  „Ludzie  zawsze  będą  potrzebowali  ubrań”  –
usły szała  pani  Betsy   przy   zakładaniu  trzeciego  z  nich,  na  Berger  Strasse  niedaleko  Merianplatz,
kiedy   („niczy m   osoba  m ałej   wiary   i  bez  aspiracj i”  –  sarkał)  wskazy wała  na  niepewne  czasy
i nam awiała m ęża do ostrożności.

Swego

  wspólnika  w  wy dawnictwie  pocztówkowy m ,  człowieka  nieży czliwego,  przebiegłego

i podej rzliwego, noszącego j ak na ironię nazwisko Ehrlich

[1]

, spłacił i rozstał się z nim

  bez

  żalu.

Sam o wy dawnictwo szy bciej  niż większość tego ty pu firm  poradziło sobie z inflacj ą. Nawet j eśli
m istrz  Sternberg  m y ślam i  wracał  tęsknie  do  przeszłości,  gdy   czy taj ąc  gazetę,  zestawiał
szczegółowy  bilans niem ieckich kry zy sów, to j ako kupiec um iał czerpać profity  z teraźniej szości.
Jego przy j aciele, a zwłaszcza konkurenci, wciąż j eszcze podziwiali j ego „szczęście do interesów”.

Słuchał

 tego

 chętnie – nie oszczędziła go starcza próżność. Mim o to powiedział kiedy ś do Betsy :

  Podczas

  inflacj i  ludzie  postradali  nie  ty lko  m aj ątki,  ale  też  tę  resztkę  rozum u,  którą  dał  im

dobry  Bóg. Szczęścia od dawna j uż nie m a. Są j eszcze ty lko złudzenia i głupcy.

On

  sam   stracił  wszelkie  złudzenia,  a  głupcem   nigdy   nie  by ł.  Cokolwiek  gadaliby   naiwni

o światełku w tunelu i pokoj u na świecie, Johann Isidor nie podzielał tej  nadziei. Nie zam ierzał j uż
dawać  wiary   deklaracj om   głoszony m   przez  polity ków.  Traktat  pokoj owy   z  Locarno,  przy j ęcie
Niem iec  do  Ligi  Narodów,  cała  ta  Republika  Weim arska  by ły   m u  oboj ętne.  Gdy   dwudziestego
czwartego  czerwca  ty siąc  dziewięćset  dwudziestego  drugiego  roku,  w  drodze  do  m inisterstwa,
zam ordowany  został m inister spraw zagraniczny ch Walther Rathenau, Johann Isidor postanowił,
że  przestaj e  się  interesować  polity ką,  ale  na  szklany m   stoliczku  obok  uszatego  fotela  z  zieloną
aksam itną poduszką ciotki Jettchen nadal piętrzy ła się sterta gazet.

Jego

  pierwszą  czy nnością  rano  i  ostatnią  wieczorem   by ło  sięgnięcie  do  gałki  radia.  W  każdy

piątek  po  południu  spoty kał  się  z  doktorem   Mey erbeerem ,  długoletnim   lekarzem   dom owy m ,
w  celu  postawienia  diagnozy   chory m   czasom .  Johann  Isidor  stworzy ł  sobie  własny   obraz
Republiki,  ale  nie  m iał  j uż  żadny ch  złudzeń.  Lewica  go  m ierziła,  groźby   prawicy   budziły   lęk.
Wsty dził  się  swoich  obaw  i  nie  rozm awiał  o  nich  ani  z  Mey erbeerem ,  ani  z  Betsy.  Człowieka,
który   trzy   lata  wcześniej   zorganizował  próbę  puczu  w  Monachium ,  a  teraz  siedział  w  więzieniu
w  Landsbergu,  nazy wał  konsekwentnie  „cherlakiem ”  i  „przy błędą  z  Austrii”.  Własnem u  sy nowi
m iał za złe, że ten go przej rzał.

 Pan

  Hitler  –  pouczał  Erwina,  gdy   ten  akurat  w  ostatnim   kwadransie  roku  ty siąc  dziewięćset

dwudziestego  szóstego  o  nim   m ówił  –  dochrapał  się  podczas  woj ny   ledwie  stopnia  gefraj tra,
a w ży ciu zdziałał niewiele więcej . Kim ś takim  nie m am  zam iaru się zaj m ować.

 Ale

 m oże  któregoś  dnia  on  zaj m ie  się  tobą  –  odparł  Erwin  z  uprzej m ością,  w  której   Johann

Isidor z m iej sca zwietrzy ł sarkazm , tak go zawsze raniący. – Mianowicie on bardzo interesuj e się
Ży dam i, wiesz? Powinieneś kiedy ś przeczy tać j ego książkę. Właśnie się ukazała.

– Już

 j ako

 dziecko czy tałeś poniżej  swoj ego poziom u – wy pom niał m u oj ciec. – Każda rzecz,

której  pozby wam  się za pół ceny  w ram ach wy przedaży  poinwentary zacy j nej , interesuj e m nie

background image

bardziej  niż ten żałosny  prostak ze swoim  świdruj ący m  spoj rzeniem . Możesz m i wierzy ć, sy nu.

– Wierzę

 na

 słowo, oj cze.

 
Wy przedaż

  poinwentary zacy j na

  od  ty godni  by ła  przedm iotem   rozm ów.  Kupcy   liczy li  na

zwiększone  obroty   przed  Boży m   Narodzeniem .  Do  sklepu  przy   Berger  Strasse  Johann  Isidor
zam ówił  specj alnie  partię  duży ch  futrzany ch  kołnierzy   z  puszy stą  kitą.  Zam ierzał  j e  oferować
poniżej  dziesięciu m arek za sztukę. Anna przy czepiała do towaru m etki z przekreśloną starą ceną
i kuszącą nową. Od dwóch lat by ła gorliwą pom ocnicą oj ca, w pasm anterii zaj ęła m iej sce, które
niegdy ś piastowała j ej  m atka. Stary  dozorca dom y ślał się tego i m ruży ł oczy, gdy  rano widział
ich  razem .  Klientela,  zwłaszcza  ta  starsza,  narzekaj ąca  na  bezosobową  obsługę  w  ty ch
nowoczesny ch  wielkich  sklepach,  zachwy cała  się  grzecznością  Anny.  Jej   uszczęśliwiony   oj ciec
uważał za niekończący  się cud to, że ukochana córka nie by ła podobna do pozostały ch trzech.

Starem u

  rokowi  pozostało  j eszcze  siedem   m inut  i  trzy dzieści  sekund  ży cia.  Pan  dom u,

w  dobry m   hum orze,  zastanawiał  się,  czy   m oże  podarować  Annie  j eden  z  futrzany ch  kołnierzy,
nie ry zy kuj ąc, że Betsy, Clara i Victoria będą zazdrosne. W ty m  m om encie rozległo się łom otanie
do drzwi salonu. Johann Isidor wzdry gnął się j ak człowiek, który  m a nieczy ste sum ienie. Wszy scy
spoj rzeli na niego. Josepha m anipulowała przy  serwetce wokół butelki wina, Clara popatrzy ła na
brata. Ten podrapał się po głowie. Johann Isidor zauważy ł j ednocześnie, że Claudette nie stała j uż
za krzesłem  swej  babci i że j ej  bransoletka z kolorowy ch koralików leżała na podłodze. Zrobiło m u
się niedobrze.

 Gdzie...?

 – spy tał, a gdy  nikt m u nie odpowiedział, rzekł cicho: – Kto?

Erwin

  zerwał  się  na  równe  nogi.  W  j ednej   chwili  z  powrotem   by ł  gibki  i  piękny   j ak

w  dzieciństwie.  Dawne  anielskie  chłopię  podeszło  taneczny m   krokiem   do  drzwi,  przem ieniło  się
w  arlekina  z  ustam i  j ak  wiśnie,  w  szczerzącą  się  w  uśm iechu  kukiełkę  z  frankfurcką  wy m ową,
w soczy ście zielonej  papierowej  czapce.

– Prosim y, j eśliś

 nie

 kostucha – zawołał i skłonił się.

 
W  drzwiach  stała

  Victoria

  w  biały m   sm okingu  i  z  szeroką  czerwoną  szarfą  wokół  chłopięcy ch

bioder.  Szczuplutka  długonoga  piękność  m iała  na  głowie  szary   m elonik  i  trzy m ała  za  rękę
Claudette  przebraną  za  kom iniarza.  Pośród  zachwy cony ch  okrzy ków  rodziny   urocza  panna
Sternberg,  która  zam ierzała  zostać  naj sły nniej szą  subretką  w  Niem czech,  zaśpiewała  refren

Mariett

y

, ulubionej

 operetki Waltera Kolla. „Poczekaj , poczekaj  ty lko chwilkę, wkrótce także do

ciebie zawita szczęście”.

 Teraz

 ty  – szepnęła piękna ciotka; popchnęła uzdolnioną siostrzenicę, która przez swą przerwę

w  górny ch  przednich  zębach  um iała  zagwizdać  Miałem  kiedyś  towarzysza

,  na

  środek  salonu.

A potem  obie, światowa dam a w bieli i stepuj ący  kom iniarczy k w m ały m  cy linderku i z drabiną
z  pom alowanej   na  czarno  tektury,  zaśpiewały   razem :  „Poczekaj ,  poczekaj   ty lko  chwilkę,
a  wkrótce  także  do  ciebie  zawita  szczęście.  Gdy   zakwitnie  pierwszy   fiołek,  zapuka  cichutko  do
drzwi”.  Claudette  dy gnęła.  Wy raźnie  i  tak  głośno,  że  w  ogrodzie  zim owy m   obudziła  się  papuga
i powiedziała:

 Moj e

 podziękowania dla oj ca i sy na Kolla.

background image

O  dziadkach

  nie

  by ło  m owy.  Dziadek  Claudette  gardził  senty m entam i,  uważał  też,  że

niem ieckiem u  m ężczy źnie  nie  przy stoi  okazy wanie  uczuć.  A  j ednak  rok  ty siąc  dziewięćset
dwudziesty  siódm y  przy łapał go ze łzam i w oczach.

background image

Darm owe eBooki: www.eBook4m e.pl

2

W I O S E N N E   R O L E

M a r z e c   1 9 2 7

Mim o  iż  Johann  Isidor  nigdy   nie  by ł  m ężczy zną,  którego  z  pierwszy m   tchnieniem   wiosny
ciągnęłoby   na  łono  natury,  to  j ednak  j ako  zam ach  na  swą  wolność  odczuł  to,  że  akurat  j ednego
z naj bardziej  słoneczny ch i naj cieplej szy ch do tej  pory  dni, j akie przy niósł ze sobą m arzec ty siąc
dziewięćset dwudziestego siódm ego roku, nie m ógł oddawać się swy m  interesom . Drugą filiżankę
porannej  kawy  wy pił j eszcze w j adalni, teraz j ednak siedział, m arznąc, w gabinecie, pom stował
na los i z zielonego fotela obserwował sój kę na drzewie.

Już  po  chwili  m iłośnik  ptaków  m im o  woli  j ął  przem y śliwać,  czy   pasm anteria  Sternberg  nie

powinna w przy szłości wprowadzić do sprzedaży  kolekcj i piór. Od pewnego czasu bowiem  także
m niej   zam ożni  ludzie  skłaniali  się  ku  tem u,  by   zdobić  swe  kapelusze  efektowny m i  pióram i.
W m odzie by ły  ozdóbki bawarskie i ty rolskie – nawet we Frankfurcie, gdzie w dawny ch, dobry ch
czasach bardzo wszak ceniono um iar i brzy dzono się wszelką przesadą. Johann Isidor popukał się
w czoło. Większość rzeczy, które działy  się na południe od Menu, wy dawała m u się podej rzana,
ale j ak m awiał swoim  pracownikom , w interesach nie chodzi przecież o pry watny  gust.

Lewa  noga  człowieka,  który   nawet  w  czasie  choroby   nie  przestawał  m y śleć  o  pracy,  leżała

wy prostowana na całą długość; spuchnięta stopa tkwiła w filcowy m  papuciu w beżowo-brązową
kratę i spoczy wała na stołeczku z poduszką w kolorze koniaku, na której  Betsy  w pierwszy m  roku
ich  m ałżeństwa  wy haftowała  krzy ży kam i  słowa  „Spoczy waj   w  pokoj u”.  Zbolały   Johann  Isidor
uj ął  poduszkę  obiem a  rękam i,  j akby   j ą  chciał  udusić,  a  następnie  obrócił  tak,  żeby   nie  widzieć
napisu,  wsunął  z  powrotem   pod  swą  bolącą  stopę  i  j ęknął.  Jeden  z  okropny ch  ataków  podagry,
który ch tak się obawiał, dopadaj ący ch go coraz częściej , zakłócił j ego codzienną ruty nę i naraził
na  uczestnictwo  w  j ednej   z  ty ch  dom owy ch  sesj i  sprzątania,  które  choć  nigdy   tego  głośno  nie
wy rażał, określał j ako woj nę kobiet przeciwko rozum owi i przy zwoitości.

Pan  dom u  traktowałby   generalne  porządki  w  j akikolwiek  dzień  ty godnia  j ako  tortury   nie  do

zniesienia dla żadnego m ężczy zny, ale to, że znienawidzona operacj a z froterką, szczotką i ługiem
odby wała się właśnie wtedy, gdy  każdy  niety powy  dźwięk dręczy ł go tak, j akby  w m ózg wbij ano
m u  gwoździe,  uważał  za  szczególnie  dotkliwy   cios.  Nie  ty lko  Betsy,  która  zaj ęta  by ła  akurat
wy j m owaniem   kolej ny ch  części  serwisu  Hutschenreuthera  z  serwantki  w  j adalni,  by   um y ć  j e

background image

sztuka po sztuce w kuchni, a następnie schować z powrotem , oraz Josepha, która w każdą poduszkę
waliła  trzepaczką  tak  głośno,  j akby   chodziło  o  zem stę  na  odwieczny ch  wrogach  Niem iec,
zakłócały  j ego spokój . W dom u przeby wała także pani Winkelried.

Sprzątaczka, którą norm alnie wzy wano do dom u przy  alei Rothschildów ty lko w piątki, m iała za

zadanie  zdj ąć  wszy stkie  firanki,  poddać  j e  corocznej   kuracj i  wiosennej   w  pralni,  w  przerwach
um y ć  wszy stkie  okna,  wy pastować  podłogi  w  sy pialniach,  zaj ąć  się  parkietem   w  pozostały ch
pom ieszczeniach i wy trzeć wszy stkie listwy  wilgotną ścierką.

Pan dom u odczuwał głęboką anty patię do pani Winkelried od września ubiegłego roku, kiedy  to

zaczęła ona wiązać swe j asne włosy, opadaj ące wcześniej  luźno na ram iona, w węzeł, a ostatni
guzik zapiętej  pod sam ą szy j ę bluzki zakry wać okrągłą broszką z m ateriału w kwiatki. Zrazu Johann
Isidor przy puszczał ty lko, że nie podoba m u się, iż prosta kobieta na przy chodne ubiera się i czesze
po m ieszczańsku. Wkrótce j ednak olśniło go, że zarówno fry zura pani Winkelried, j ak i j ej  broszka
w nader niem iły  sposób przy pom inaj ą m u j ego pierwszą nauczy cielkę. Panna Forst, urodzona j ak
on  w  heskim   Schotten  i  znaj ąca  dobrze  sy tuacj ę  rodzinną  każdego  ucznia,  z  zasady   odm awiała
postawienia  dziewięcioletniem u  Johannowi  Isidorowi  Sternbergowi  oceny   bardzo  dobrej ,  nawet
j eśli  nie  zrobił  ani  j ednego  błędu  w  dy ktandzie.  Jeszcze  bardziej   niezrozum iała  dla  chłopca,
którem u  tak  wcześnie  odebrano  wiarę  w  sprawiedliwość,  by ła  rzecz  następuj ąca:  chociaż
nauczy cielka  wiedziała,  że  by ł  Ży dem ,  w  każdy   piątek  na  ostatniej   lekcj i  py tała  go,  kiedy
wreszcie rodzice poślą go do pierwszej  kom unii. Oba te słowa, „wreszcie” i „pierwsza kom unia”,
panna  Forst  m iała  zwy czaj   specj alnie  akcentować,  zwracaj ąc  się  przy   ty m   do  reszty   uczniów.
Wszy scy  oni bez wy j ątku chichotem  i podśm iewaniem  zdradzali, że wiedzą, o co chodzi.

Ponadto  Johann  Isidor  podej rzewał,  że  pani  Winkelried,  wdowa  woj enna  z  troj giem   dzieci

w  wieku  szkolny m ,  czy ni  go  osobiście  odpowiedzialny m   za  swoj ą  rozpaczliwą  sy tuacj ę
finansową. W j ego obecności wielokrotnie w sposób nieprzy j em nie dobitny  m ówiła, że czuj e się
niewy starczaj ąco  wy nagradzana  za  swą  ciężką  pracę  fizy czną  i  nie  wie,  na  j ak  długo  j eszcze
starczy  j ej  sił.

– Za każdy m  razem , gdy  m nie dostrzega, zaczy na dy szeć j ak stary  pies – skarży ł się żonie.

–  Może  biedaczka  cierpi  na  astm ę  –  wy raziła  przy puszczenie  Betsy.  Wiedziała,  że  to

nieprawda,  ale  nie  zam ierzała  wy stawiać  na  szwank  czy stości  bielizny   i  nieskazitelnego  stanu
podłóg z powodu przewrażliwienia swego m ęża.

–  To  czem u  godzinam i  m oże  plotkować  w  sieni  ze  służącą  z  parteru  i  wówczas  nigdy   nie

brakuj e j ej  tchu?

Awersj a  pani  Winkelried  do  chlebodawcy   by ła  dosy ć  ty powa  dla  czasów,  w  który ch  ży ła,

i  wy nikała  z  j ej   doświadczeń.  Chociaż  sprzątaczce  brakowało  j akiej kolwiek  wiedzy,  by   oceniać
sy tuacj ę  gospodarczą  w  Rzeszy   Niem ieckiej ,  to  insy nuowała  panu  Sternbergowi,  że  j est  on
„odrażaj ący m   osobnikiem ,  który   wzbogacił  się  na  woj nie”.  Jeśli  uważała  to  za  stosowne,
a  zdarzało  się  to  coraz  częściej ,  wskazy wała  także  na  j ego  wy znanie.  O  ty m ,  że  w  dom u
Sternbergów  zarabiała  o  pięćdziesiąt  fenigów  więcej   za  godzinę  niż  w  inny ch  dom ach,  gdzie
sprzątała, nigdy  j akoś nie wspom inała.

Nie ty lko brak firan w salonie nastraj ał Johanna Isidora przy gnębiaj ąco. Iry towało go również,

że  poprzedniego  dnia  żona  z  j ego  powodu  zakłóciła  niedzielny   spokój   doktora  Mey erbeera.

background image

Mey erbeer nie prakty kował j uż od sześciu lat. Przestał też j eździć sam ochodem , a ponieważ m iał
trudności  z  wchodzeniem   do  tram waj u  i  by ł  zby t  oszczędny,  aby   brać  taksówkę,  więc  wszędzie
chodził piechotą. Do Sternbergów, którzy  nie potrafili wy obrazić sobie innego lekarza dom owego
niż ten, który  opiekował się nim i od dwudziestu siedm iu lat, m usiał m aszerować pieszo ze swego
m ieszkania  przy   Hum boldtstrasse  do  alei  Rothschildów.  Johann  Isidor  j ako  poważne  naduży cie
przy j aźni odczuwał to, by  od starego człowieka wy m agać takiego wy siłku fizy cznego. Zwłaszcza
z powodu bolącego palca.

–  Jeszcze  j eden  dźwięk  i  nie  ręczę  za  siebie!  –  wrzasnął  niespodziewanie  w  stronę  kory tarza.

Zatkał sobie uszy  rękam i i wiosłował zdrową stopą po taborecie. Pani Betsy, wciąż j eszcze zaj ęta
w kuchni swoj ą zastawą, pom y ślała, że chorem u m ałżonkowi przeszkadza papuga Otto. Od ósm ej
rano  wiosenne  słońce  pobudzało  ptaka  do  wesołości,  którą  sły chać  by ło  w  cały m   dom u.
Zdenerwowana,  ze  spodeczkiem   z  serwisu  Hutschenreuthera  w  ręce,  strażniczka  dom owego
ogniska  pospieszy ła  do  ogrodu  zim owego.  Postawiła  talerzy k  m iędzy   dwiem a  kwitnący m i
begoniam i  i  zaczęła  obwieszać  klatkę  ciem nozieloną  chustą,  by   ty m   sposobem   przekonać
skrzeczącą pam iątkę po cioci Jettchen, że j est noc i pora spać.

–  Nie  rób  z  tego  przeklętego  stwora  wariata  –  zaprotestował  pan  dom u.  –  Wcale  m i  nie

przeszkadza. To wręcz balsam  dla m oich uszu.

– To co ci przeszkadza, na litość boską?

–  Kto  m i  przeszkadza,  a  nie  co,  do  licha!  Czy żby ś  by ła  głucha?  Twoj a  szanowna  córeczka

doprowadza m nie do szaleństwa. Przekaż j ej , proszę, że dwoj e natchniony ch arty stów w rodzinie
Sternbergów wy starczy  ich oj cu w zupełności. Jeśli i ona j eszcze łaknie sławy  i chwały, to będzie
m iała ze m ną do czy nienia. I to wkrótce.

Obiektem   oj cowskiego  gniewu  by ła  Alice,  zawsze  niedoceniana,  wiecznie  niezrozum iana.

Z  powodu  rady   pedagogicznej   nauka  zaczy nała  się  dopiero  od  czwartej   lekcj i,  a  w  dom u
dziewczy nka  zdołała  j uż  wy wołać  niezłą  burzę.  Drobniutki  czarnowłosy   elf  z  niezaspokoj ony m
pragnieniem ,  by   wy różniać  się  ory ginalnością  i  wszy stkim   się  podobać,  zszedł  na  śniadanie
w  przezroczy sty m   czarny m   dezabilu  Victorii  i  z  grubą  warstwą  różu  na  py zaty ch  dziecinny ch
policzkach.  Wzburzona  m atka  odesłała  córkę  z  powrotem   do  pokoj u,  a  ta  przez  co  naj m niej
sześćdziesiąt m inut odm awiała wszelkiego poży wienia, nie chciała widzieć nawet rozdzieraj ącego
uśm iechu  Josephy,  która  szczerze  j ej   współczuła.  Naj widoczniej   j ednak  m ała  am azonka
zregenerowała się w końcu po srom otnej  porażce w woj nie pokoleń i m atczy nej  filipice. Dum ne
j ak  paw  zuchowate  dziewczątko,  kręcąc  biodram i,  dawało  popis  talentu  m uzy cznego  na
fortepianie, świętej  własności m atki.

Oj ciec  powstał  i  kulej ąc,  podszedł  do  owego  instrum entu,  m ógł  zatem   skierować  pretensj e

bezpośrednio do córki. Ta, obrażona, broniła się ze zwy kłą rezolutnością.

 
– To – oświadczy ła – zadała nam  do dom u panna Kranichstein na następną lekcj ę niem ieckiego.
I  wy raźnie  powiedziała,  że  j a,  wasza  córka,  sławna  uczennica  trzeciej   klasy   gim nazj um ,  Alice
Sternberg, m am  wszelkie szanse, aby  j eszcze poprawić ocenę.

–  Miałaby ś  –  poprawiła  j ą  m atka  odruchowo.  Stała  teraz  obok  m ałżonka.  –  Powiedziała:

„Miałaby m  wszelkie szanse, aby  poprawić ocenę”.

background image

– Jak to ty ? – spy tał dom owy  beniam inek z m iną niewiniątka.

Po  śniadaniu,  które  j ą  om inęło,  Alice  by ła  j eszcze  m niej   skłonna  niż  zazwy czaj ,  by   dać  się

odwieść  od  swoich  zam iarów  przez  j akieś  dy sputy   j ęzy kowe.  Sm ukły m i  palcam i  czule  głaskała
fortepian.  Uśm iechała  się  subtelnie,  na  chwilę  zam knęła  oczy,  wy kluczaj ąc  świat  poza  sobą,
i z westchnieniem  wy obraziła sobie, że równie czule doty ka swej  nauczy cielki. Prawie wszy stkie
dziewczy nki  w  klasie  durzy ły   się  w  doktor  Winfried  Kranichstein.  W  gim nazj um   Herdera  przy
frankfurckiej   alei  Wittelsbachów  by ła  ona  zarówno  wy chowawczy nią,  j ak  i  nauczy cielką
niem ieckiego  w  trzeciej   klasie,  piękną,  obdarzoną  tem peram entem   i  niesły chaną  fantazj ą.  Jej
uczennice nazy wały  j ą Winnie i gotowe by ły  pój ść za nią w ogień i wodę.

Włosy  Winnie by ły  m iedzianorude, obcięte à la garçonne, którą to fry zurę zwłaszcza panowie

określali j ako szy kowną. W szkole dzieci, a także niektóre koleżanki nauczy cielki opowiadały  sobie,
że  doktor  Kranichstein  stosuj e  podobno  belladonnę,  by   dodać  oczom   blasku.  Aby   j ej   głos  by ł
aksam itny,  ły kała  ponoć  kredę  j ak  wilk  w  znanej   baj ce  o  siedm iu  koźlątkach,  a  ręce  m iała  j ej
pielęgnować  rosy j ska  m anikiurzy stka,  pracuj ąca  wcześniej   na  carskim   dworze.  Piękna
nauczy cielka wy znawała nader niepospolite poglądy  na tem at dzieci, ich zapału do nauki ogólnie,
a na profesj ę nauczy ciela w szczególności. Rodzice otwarci na nowinki – zwłaszcza oj cowie j ej
uczennic – by li zdania, że panna Kranichstein j est j ak oży wcza bry za w czasach, które potrzebuj ą
nowy ch  wartości.  Większość  stanowiły   j ednak  m atki,  które  pragnęły   uporządkowanego  świata
sprzed  woj ny,  a  nie  j akichś  „nowom odny ch  wy m y słów”.  Dam y   po  czterdziestce  szy kowna
rudowłosa  nauczy cielka  o  dziwaczny ch  pom y słach  i  w  świetnie  skroj ony ch  sukniach  z  zasady
iry towała,  a  naj bardziej   złośliwe  twierdziły,  że  ta  niepospolita  osoba  nie  ty lko  włosy   m a
czerwone. Jej  poglądy  by ły  rzekom o tego sam ego koloru.

Na  naj bliższą  lekcj ę  niem ieckiego  Winnie  poleciła  swoim   uczennicom   z  trzeciej   klasy,  by

spróbowały  skom ponować m uzy kę do znanego wiersza Mörikego Wiosna  wstążką  swą  niebieską

znów  w  przestworze  czystym  wionie

[2]

.  Alice  Sternberg,  napiętnowana  przez  całe  grono

pedagogiczne j ako uczennica flegm aty czna, bez zainteresowań i m ało zdolna, z zapałem  zabrała
się do dzieła. Jako późne dziecko, którego narodzin nikt z bliskich nie witał z radością, wciąż j eszcze
m usiała  walczy ć  o  swoj e  m iej sce  w  dom u.  Ponieważ  dwie  z  j ej   starszy ch  sióstr  by ły   takie
eleganckie i pewne siebie, a cichą Annę ze wszy stkich stron chwalono j ako klej not szczególnego
rodzaj u,  i  ponieważ  nawet  m izantropi  nie  potrafili  się  oprzeć  dziewięcioletniej   córce  Clary
Claudette, Alice – m im o błękitny ch oczu i wdzięku oraz wcześnie rozkwitaj ącej  urody  – m ało kto
zauważał.

Piąte  dziecko  Sternbergów,  urodzone  tuż  po  żołnierskiej   śm ierci  ich  pierworodnego  sy na,

dorastaj ące  w  ciężkich  latach  woj ny   i  biedy,  traktowano  j ak  piąte  koło  u  wozu,  nawet  gdy
sy tuacj a  m aterialna  rodziny   się  poprawiła,  a  oj ciec  i  m atka  pogodzili  się  w  końcu  z  późny m
rodzicielskim   szczęściem .  Alice  by ła  niezwy kle  m uzy kalna,  co  j ednak  uszło  uwagi  pani  Betsy.
Chociaż swe starsze dzieci dzień w dzień ciągnęła do fortepianu, a przed zaśnięciem  śpiewała im
wy łącznie klasy czne pieśni, utraciła zarówno siły, j ak i wiarę w to, że dobry  przy kład m oże czy nić
cuda.

Swoj ej  naj m łodszej  córki nawet nie próbowała wprowadzić w świat m uzy ki, niechętnie kupiła

zalecany  przez szkołę flet prosty  i nigdy  nie zm uszała Alice do ćwiczeń. Tego, że j ej  naj m łodsza

background image

córka  od  pierwszej   klasy   gim nazj um   by ła  w  szkolny m   chórze,  m atka  nie  traktowała  j ako
wy różnienia.  Uskarżała  się  za  to  regularnie,  że  w  dni  prób  chóru  cały   dom   stawał  na  głowie.
Josepha m usiała podawać Alice obiad o trzeciej . I dokładnie tak j ak wcześniej  w wy padku Erwina
–  i  również  ku  niezadowoleniu  chlebodawczy ni  –  kucharka  wy korzy sty wała  tę  okazj ę,  by
podty kać dziewczy nce sm akoły ki, o który ch m atka powiadała, że psuj ą apety t i charakter.

Alice  ze  swoim i  m ierny m i  świadectwam i  i  spokoj em   osoby   obdarzonej   wielkim   talentem

interesowała  się  wy łącznie  piękny m i  stronam i  ży cia.  W  szczególnie  ekstrawaganckich
m arzeniach  widziała  się  na  scenie  obok  swej   siostry   Victorii  –  aż  po  sm ukłą  talię  tonącą
w  bukietach  róż.  Z  równie  wielką  fantazj ą,  w  zielonej   sukience  z  powiewny m i  rękawkam i
i  srebrny ch  baletkach,  utalentowana  uczennica  panny   Kranichstein  zabrała  się  teraz  do  zadanej
pracy  dom owej . Na początek zaśpiewała rom anty czny  wiersz Mörikego na m elodię znanej  pieśni
ludowej   Przy  źródełku  przed  bramą.  Nawet  papuga  się  przy słuchiwała  i  przestała  wszy stkich
przekrzy kiwać.  Zaraz  po  ostatniej   linij ce  solistka  j eszcze  raz  prześpiewała  wiersz.  Przy   tej
powtórce  towarzy szy ła  sobie  na  fortepianie,  łącząc  ry tm y   j azzowe  i  współczesną  m uzy kę
taneczną.  Ta  ogłuszaj ąca  orgia  dźwięków  stanowiła  zdum iewaj ąco  zręczną  m ieszankę  shim m y,
charlestona  i  bluesa.  Zdezorientowani  rodzice  trzy m ali  się  za  ręce  i  nawet  nie  zauważy li,  że
poruszaj ą posiwiały m i głowam i w ry tm  m uzy ki.

Przy  trzeciej  powtórce – do trium fuj ącego wersu „Wiosno, ty ś to j est!” Alice wy rzuciła nogi

w  górę  j ak  girlsa  z  variétés  –  oj ciec  stracił  wreszcie  cierpliwość  i  tupnął  w  błękitny   dy wan
z  roztaczaj ący m   ogon  pawiem   i  pełny m i  wdzięku  łaniam i.  Zrobił  to  akurat  bolącą  nogą,  twarz
wy krzy wiła  m u  się  z  bólu  i  pokuśty kał  w  stronę  toalety.  Z  ręką  j uż  na  klam ce  zawołał
zdegustowany : „Murzy ńska m uzy ka!”.

 
Jego żona patrzy ła na ten problem  w sposób bardziej  złożony, by stry m  okiem  m atki, przy  każdy m
kolej ny m   dziecku  wy dany m   przez  siebie  na  świat  doskonalącej   naturalną  kobiecą  czuj ność.
Muzy czny   kolaż  uświadom ił  bowiem   Betsy,  że  j ej   naj m łodszą  córkę  przepełniało  pragnienie
wolności, które j uż j ej  starsze rodzeństwo zby t wcześnie wy wabiło w świat. Madam e Sternberg ze
swoim i żelazny m i zasadam i ani przez chwilę nie wątpiła, że Alice więcej  czasu spędza w kinie niż
na  odrabianiu  lekcj i.  Wielokrotnie  czy tała  –  wiedziała  to  też  od  inny ch  m atek  –  że  do  kina
wślizgiwały  się nawet dziesięcioletnie dzieci, a operatorzy  ani bileterki nie interweniowali.

Naj zupełniej   powszechny m   zwy czaj em   stało  się,  że  panienki  z  dobry ch  dom ów  oglądały

film y  j eżące włos na głowie, podczas gdy  ich nieświadom e niczego m atki wierzy ły, że huśtaj ą się
niewinnie  na  placu  zabaw.  Sądząc  po  relacj ach,  które  docierały   do  Betsy,  w  większości
frankfurckich  kin  wy świetlano  szokuj ące  szm iry.  Obficie  wy pom adowani  panowie  utrzy m y wali
w nich m etresy  i niewolnice m iłości z taką sam ą oczy wistością, j ak m y śliwi trzy m ali swoj e psy,
a  wieśniaczki  kury.  Aktorki  film owe,  tak  j ak  ostatnio  ta  sławna  Pola  Negri  w  Hotel  Imperial,
pozwalały  się obsadzać w rolach wy uzdany ch, dem oralizuj ący ch m ężczy zn wam pów. W j ęzy ku
m adam e Betsy  wszy stkie one by ły  „bezwsty dnicam i” i „wy rachowany m i spry tny m i szelm am i”.

– Koniec – krzy knęła do córki, która po wy buchu oj ca stała niem a i szty wna obok fortepianu –

dość ty ch wy głupów. I to raz na zawsze.

Ponieważ  m y ślam i  wciąż  j eszcze  by ła  przy   ekranowy ch  wam pach  i  kokotach,  krzy czała

załam uj ący m  się głosem :

background image

– W m oim  dom u takich rzeczy  się nie robi. Zapam iętaj  to sobie raz na zawsze, m oj a panno. To

nie j est burdel. Nie za to oddał ży cie twój  dzielny  brat.

Alice przy wy kła do tego, że nie rozum iała wy rzutów, j akie czy nili j ej  rodzice. Nie by ła ty pem

m y śliciela  i  nie  odczuwała  potrzeby   rozwiązy wania  zagadek  tego  świata.  Nawet  w  m om encie
swej  arty sty cznej  klęski nie zgłębiała powodów m atczy nego oburzenia i oj cowskiego gniewu. Nie
m iała  zaufania  do  poczucia  sprawiedliwości  swoich  rodziców,  i  naj częściej   unikała  wy siłku
tłum aczenia  się.  Zbesztane  dziecko  uśm iechnęło  się  grzecznie,  zam arkowało  dy gnięcie,  co
w szkole przy  drobny ch przewinieniach potrafiło zdziałać cuda, i cichutko poszło do swego pokoj u.
Na  dowód,  że  zam ierza  zwrócić  się  niezwłocznie  ku  poważny m   sprawom ,  głośno  i  wy raźnie
wy m ieniało  każdą  rzecz,  j aką  wkładało  do  szkolnej   torby.  Jednakże  m ała  dy plom atka
z  nieom y lny m   insty nktem   rozum ienia  skom plikowanej   duszy   dorosły ch  zaniedbała  wspom nieć
nowiutki zbiór pocztówek z popularny m i aktorkam i film owy m i. To cenne trofeum , zdoby te ledwie
dwa dni  wcześniej , zawdzięczała  pieniądzom , które  wetknęła j ej   Josepha, gdy   przed  pierwszy m
kwietnia z powodu zgubionej  czapki nie m ogła j uż liczy ć na żadne datki od rodziców.

W naj nowszej   kolekcj i kinowej   Alice znaj dowała  się także  pocztówka, której   gorąco  pożądała

j edna  z  j ej   koleżanek.  Widniała  na  niej   szwedzka  aktorka  Greta  Garbo,  której   kariera
w  Niem czech  zaczęła  się  od  film u  Zatracona  ulica  i  która  w  Holly wood  grała  właśnie  Annę
Kareninę w film ie o wielce obiecuj ący m  ty tule Love.  Zdj ęcie  ukazy wało  j ą  na  pół  rozebraną,
leżącą  na  sofie.  Alice,  której   m atka  nie  zam ierzała  nawet  wy j aśnić,  co  się  dziej e  na  j akiej ś
zatraconej   uliczce  i  gdzie  się  takowa  znaj duj e,  ćwiczy ła  każdego  wieczoru  przed  zaśnięciem
lubieżną pozę Garbo – z podkasaną wy soko koszulą nocną i upięty m i włosam i.

–  Też  by m   chciała  m ieć  takie  zm artwienia  bogaczy   –  sarknęła  pani  Winkelried,  wy cieraj ąc

nos czerwono-białą kraciastą chustką.

Zrobiła  sobie  akurat  w  kuchni  przerwę  w  prasowaniu  i  j ak  zawsze  kazała  sobie  podać  dwie

flaszki  piwa  słodowego,  sm aruj ąc  grubo  krom kę  czarnego  chleba  dobry m   gęsim   sm alcem
z j abłkiem  i skwarkam i, który  został j eszcze z zim y, a który  Josepha chciała schować do następnej
wizy ty  Erwina.

 
– Moj e dzieci nigdy  j eszcze nie by ły  w żadny m  kinie – wy ty kała buntowniczo, żuj ąc chleb – bo
niby  za co?

– I to właśnie m iała na m y śli łaskawa pani. – Josepha wy szczerzy ła się w uśm iechu. Sięgnęła

zdecy dowanie  po  j asnozielony   garnczek  ze  sm alcem   z  Westerwaldu.  Z  zaciśnięty m i  ustam i
i  wy piętą  godnie  do  przodu  piersią  odniosła  go  z  powrotem   do  spiżarni.  –  Tam ,  gdzie  j est  j ego
m iej sce – rzekła z naciskiem . Ży wiła do pani Winkelried taką sam ą niechęć j ak j ej  pry ncy pał.

Dopiero gdy  Alice wy krzy knęła wesoło: „Do widzenia!”, zatrzasnęła drzwi tak głośno i zbiegła

po  schodach  z  takim   tupotem ,  j ak  to  w  czy nszowy ch  kam ienicach  robią  ty lko  rozzuchwalone
dzieci właścicieli, niedom agaj ący  pan dom u odzy skał spokój . Siedział teraz z powrotem  w swoim
gabinecie,  z  nogą  ułożoną  na  skórzany m   stołeczku  i  haftowanej   poduszce.  Co  j akiś  czas  robił
głęboki  wdech  i  równie  świadom y   wy dech,  co  by ło  j edny m   z  zaleceń  doktora  Mey erbeera,
o który ch Johann Isidor m iał zwy czaj  m ówić, że przy naj m niej  nie zaszkodzą i nic nie kosztuj ą.

Gdy   pom y ślał  o  ty m   m ały m   żarciku  i  trady cy j ny ch  dy sputach  z  Mey erbeerem ,  a  także

background image

o ty m , że nie by ły  one nigdy  złośliwe, lecz dawały  m u raczej  odrobinę uspokaj aj ącego poczucia
bliskości,  uśm iechnął  się.  Sprawiało  m u  radość,  że  sój ka  ciągle  j eszcze  siedziała  na  drzewie
w alei, i za naj zupełniej  logiczne uznał, że on, Johann Isidor Sternberg, kupiec dążący  zawsze do
doskonałości,  nie  przy znawał  sobie  naj m niej szej   choćby   przerwy   w  pracy   zarobkowej ,  lecz
nadal  zaj m ował  się  pióram i  do  kapeluszy,  z  który ch  pom ocą  zam ierzał  zwiększy ć  obroty   swej
pasm anterii.

Z nagła j akaś chm ura zakry ła słońce. Powietrze nad dacham i przeszy ła bły skawica. Tak sam o

niespodziewanie  sposępniał  Johann  Isidor.  Zm iany   wszelkiego  rodzaj u,  nawet  j eśli  nie  doty kały
go osobiście, iry towały  go j uż w m łodości, a obecnie przy gnębiały, wzbudzaj ąc w nim  nieznane
wcześniej   lęki.  Widział  odlatuj ącą  sój kę  i  siedząc  bez  ruchu,  wpatry wał  się  w  gałąź,  na  której
przed chwilą siedziała. Oczy  go piekły, w uszach czuł tępy  szum . Przez chwilę m iał wrażenie, że
utracił  przy j aciela.  Zapalił  papierosa,  obserwował  unoszący   się  dy m   i  by ł  zażenowany   swoj ą
m elancholią.

Wy dało  m u  się  żałosne  i  uwłaczaj ące,  że  m ężczy zna,  który   dawniej   znany   by ł  z  siły   woli

i zdecy dowania, teraz nie dawał sobie rady  nawet z bolący m  palcem  u nogi. Aby  nie urazić żony,
wy pił  filiżankę  tłustego  rosołu  z  kury,  którą  przy niosła  m u  o  j edenastej   wraz  z  j edny m   z  ty ch
podłużny ch  paluszków  serowy ch,  który ch  nie  cierpiał,  serwowany ch  ostatnio  do  zup
w  wy tworny ch  restauracj ach.  Od  kiedy   Alice  m inionej   j esieni  m iała  świnkę  z  niepokoj ąco
wy soką  tem peraturą  przez  cały   ty dzień  i  m ogła  przeły kać  wy łącznie  pły ny,  Betsy   uznawała
tłusty  bulion z kury  za uniwersalny  lek na każdą chorobę – wcześniej  podczas ponad trzy dziestu lat
ich m ałżeństwa troskliwa żona i wiecznie zatroskana m atka ty lko w przy padku ciężkich przeziębień
stawiała na j ego leczniczą m oc. Johann Isidor przy łapał się na pragnieniu, by  j ego żona kurowała
wtedy   gorączkuj ącą  Alice  lodam i  waniliowy m i.  Betsy   osobiście  ugotowała  rosół  dla  znękanego
m ałżonka,  wzbudzaj ąc  ty m   gniew  Josephy,  świadom a  swej   pozy cj i  społecznej   kucharka  nie
m ogła  bowiem   ścierpieć,  że  ktoś  naruszy ł  j ej   niepodzielną  władzę  w  kuchni.  Strażniczka
dom owego ogniska  wzbogaciła swój   wy war zarówno  m asłem , j ak  i rozm ącony m   żółtkiem   oraz
m akaronem .

Johann  Isidor  by ł  wzruszony.  Betsy,  wierna  towarzy szka  w  każdej   sy tuacj i  ży ciowej ,  nie

pozwalała sobie na chwilę odpoczy nku, gdy  ktoś w rodzinie zachorował, zupełnie j ak w czasach,
gdy   dzieci  by ły   m ałe.  Nie  dość,  że  wczesny m   rankiem   pobiegła  aż  do  wieży czki  zegarowej   na
Berger Strasse, by  kupić kurę na rosół i świeżą pietruszkę. Posegregowała także wszy stkie gazety
i czasopism a w dom u według dat i położy ła j e na stoliku obok fotela m ęża. Z uczuciem  błogości –
przerwa w doty chczasowej  codziennej  ruty nie zaczęła m u bowiem  sprawiać przy j em ność, rosół
z kury  fakty cznie chy ba dobrze m u zrobił, a nastrój  zaskakuj ąco się poprawił – chory  rozpoczął
lekturę.

 
Przy zwy czaj ony   do  tego,  że  pozwalał  sobie  na  czy tanie  dopiero  po  wy konaniu  dziennego
pensum ,  traktował  światło  dzienne  j ako  m iły   prezent  dla  swoich  słabnący ch  oczu.  Z  większy m
skupieniem   niż  zazwy czaj   czy tał  aktualne  doniesienia,  wczy ty wał  się  uważnie  w  opisy   katastrof
wszelkiego  rodzaj u,  z  przy j em nością  studiował  przeglądy   inform acj i  i  doniesienia  z  zagranicy.
Nastraj ało  go  radośnie,  że  nie  m usiał  skąpić  swego  czasu;  delektował  się  króciutkim i
m edy tacj am i, do który ch m iał skłonność, i obszerny m i analizam i, j akie z nich wy nikały. Nawet

background image

wiadom ości kulturalne nie wy dały  się tem u gorliwem u czy telnikowi prasy  tak nudne j ak zwy kle.
W  Berlinie  odby ła  się  właśnie  prem iera  film u  Dama  bez  woalki  z  Lil  Dagover,  do  której   czuł
skry waną przed wszy stkim i słabość, w ty m  sam y m  czasie wy stawiano też kom edię pod ty tułem
Fałszywy baron z Marleną Dietrich. Nie kto inny  j ak doktor Mey erbeer, który  zwy kle interesował
się  raczej   kobietam i  dotknięty m i  chorobą,  twierdził,  że  zrobi  ona  j eszcze  wielką  karierę.  Johann
Isidor  postawił  przeciwko  tem u  butelkę  czerwonego  ingelheim era.  Uśm iechnął  się  i  spróbował
zagwizdać.

Do  niem ieckiej   rzeczy wistości  sprowadziła  go  z  powrotem   inform acj a,  że  nacj onalisty czny

polity k  Alfred  Hugenberg  naby ł  akcj e  UFY  o  wartości  piętnastu  m ilionów  reichsm arek,  ty m
sam y m  zapewniaj ąc sobie dom inuj ącą pozy cj ę w koncernie. Na tej  sam ej  stronie donoszono, że
Adolf Hitler, wobec którego Bawaria dopiero co zniosła zakaz wy stąpień publiczny ch, przem awiał
w Zirkus Krone do pięciu ty sięcy  wiwatuj ący ch m onachij czy ków.

– A gdzie, j ak nie w cy rku, taki błazen m oże znaleźć publikę? – zam ruczał Johann Isidor.

Przez chwilę, gdy  serce zaczęło m u bić zby t szy bko, a on znowu poczuł lęk, żałował, że nie m a

przy   nim   Erwina  –  j ego  sy n  uwielbiał  takie  aluzj e  i  czuł  ogrom ną  niechęć  do  narodowy ch
socj alistów. Johann Isidor uważał tę awersj ę za raczej  przesadną i bardzo ty pową dla m ężczy zny,
który  we wszy stkim  reaguj e zby t em ocj onalnie i j uż j ako m ały  chłopiec m iał skłonność do tego,
by  strzelać z arm aty  do wróbli. Chociaż oj ciec i sy n od lat w niczy m  się nie zgadzali i uważali się
nawzaj em  za żałosny ch durniów kroczący ch przez świat z klapkam i na oczach, to j ednak Johann
Isidor odczuwał brak sy na częściej , niż chciałby  to przy znać. W końcu przez całe ży cie traktował
poważnie  j edy nie  słowa  wy chodzące  z  m ęskich  ust.  Pogrążonego  w  ty m   m elancholij ny m
nastroj u  oj ca  rodziny   przy gnębiał  fakt,  że  j est  j edy ny m   m ężczy zną  w  dom u.  Gdy   bliźniaki
związane  by ły   j eszcze  wy łącznie  z  m atką,  ale  Otto  j ak  m ężczy zna  z  m ężczy zną  rozprawiał  j uż
z  oj cem   o  sile  boj owej   swoich  cy nowy ch  żołnierzy ków,  nie  uderzało  go  j eszcze,  że  w  rodzinie
Sternbergów dom inuj e pierwiastek kobiecy. Po śm ierci Ottona i wy prowadzce Erwina swe m y śli
i odczucia, nadziej e i rozczarowania Johann Isidor m ógł powierzać wy łącznie Betsy  albo Annie.
Ale  j akkolwiek  bardzo  cenił  żonę  i  ukochaną  córkę,  to  j ednak  nigdy   nie  wy zby ł  się  uprzedzeń,
j akie wszy scy  m ężczy źni j ego epoki ży wili wobec kobiet.

– Widzą zawsze ty lko swój  m aleńki świat, a nigdy  wielką całość – skarży ł się Mey erbeerowi.

Dwudziestego  pierwszego  lutego  podczas  prac  budowlany ch  zawalił  się  we  Frankfurcie

budy nek j akiej ś firm y, który  m iał by ć przebudowany  na kino. Katastrofa pociągnęła za sobą trzy
ofiary   śm iertelne  i  trzy dziestu  ranny ch,  ale  pani  Betsy,  która  właśnie  zarządziła  rem ont  kuchni
i  łazienki,  w  dzień  tej   tragedii  przez  cały   wieczór  lam entowała,  że  aż  do  niedzieli  Josepha  nie
będzie m ogła ugotować żadnego ciepłego posiłku.

– Naprawdę powiedziała – wspom inał Johann Isidor – że gorzej  j uż nie m oże by ć.

– To się zdziwi – orzekł Mey erbeer. – Nikom u się j eszcze nie zdarzy ło, żeby  starość przy nosiła

m u m iłe niespodzianki.

Johann  Isidor  dużo  rozm y ślał  o  zm ianach,  j akie  od  roku  ty siąc  dziewięćset  czternastego

wy cisnęły   piętno  na  ży ciu  Niem ców  ogólnie,  a  j ego  własny m   w  szczególności.  Co  się  stało
z  oj czy zną,  której   cesarz  niem iecki  przy rzekał,  że  różnice  m iędzy   wy znaniam i  nie  m aj ą  j uż
znaczenia,  a  wszy scy   ludzie  będą  braćm i?  Ot,  sen,  który   się  rozwiał!  W  niem ieckich  urzędach

background image

i  w  okopach,  przy   stołach  w  gospodach  i  w  prasie  –  w  sam y m   środku  woj ny   –  zarzucano
oby watelom   ży dowskim   dekownictwo.  Rząd  nakazał  przeprowadzenie  spisu,  aby   wy kazać,  j ak
wy soki  by ł  odsetek  Ży dów,  którzy   wy kpili  się  od  służby   woj skowej .  Procentowo  na  woj nie
poległo  ty le  sam o  ży dowskich  co  nieży dowskich  żołnierzy ;  ty ch  staty sty k  nigdy   j ednak  nie
podano do wiadom ości publicznej .

Ta osławiona akcj a położy ła kres złudzeniom  niem ieckich Ży dów, że są w Niem czech, swoj ej

oj czy źnie, równoprawny m i, akceptowany m i, zasy m ilowany m i oby watelam i. Gdy  Johann Isidor
przeczy tał w gazecie o „spisie Ży dów”, zam knął się w pokoj u poległego sy na i odtąd nieustannie
zadawał  sobie  py tanie,  na  które  póki  ży j e  nie  m iał  otrzy m ać  odpowiedzi.  I  nigdy   nie  zdołał
wy przeć ze świadom ości tego, co nie dawało się zapom nieć.

Mim o  to  pozostał  dawny m   Sternbergiem   –  loj alny m ,  obowiązkowy m   niem ieckim

oby watelem   wy znania  m oj żeszowego,  dla  którego  Niem cy   by ły   oj czy zną,  a  j ęzy k  niem iecki
stanowił  świętość.  Alice,  swem u  naj m łodszem u  dziecku,  tak  sam o  j ak  wcześniej   j ej   starszy m
siostrom , wbij ał do głowy, że ży dowska dziewczy nka m usi by ć szczególnie posłuszna i nie m oże
się wy różniać.

–  Jeżeli  ktoś  chce  się  wy łam ać  z  szeregu  –  zalecał  ten  wiecznie  przy stosowany   oj ciec,

niezdaj ący  sobie sprawy, co naprawdę m ówi – to niech to będą goj e.

Gdy  podarował swoj ej  wnuczce na urodziny  lalkę, a Claudette nazwała czarnowłosą piękność

Rebeka,  by ł  przerażony.  Zarzucił  naj starszej   córce,  że  wy chowuj e  swoj ą  córkę  na  odm ieńca.
Niem niej   nawet  uwagi  dobrego  Niem ca  Johanna  Isidora  Sternberga  nie  uszło,  że  powiały
chłodniej sze  wiatry   i  że  niebo  w  j ego  ukochanej   oj czy źnie  zasnuły   czarne  chm ury.  Jak
w średniowieczu, gdy  szalała dżum a, Ży dzi znowu by li kozłam i ofiarny m i; ty m  razem  obarczono
ich winą za przegraną woj nę i biedę.

 
Johann  Isidor  nie  spuścił  wtedy   głowy.  Studiował  dalej   swoj e  bilanse,  stał  zadowolony   przed
witry nam i swoich sklepów, wracał do dom u ze swego wy dawnictwa i by ł wdzięczny  losowi, że
m im o  wszy stkich  zawirowań  epoki  j ego  sukces  ekonom iczny   trwał  nieprzerwanie.  Stół  w  dom u
państwa  Sternbergów  zastawiano  równie  obficie  j ak  przed  woj ną,  głowa  rodziny   nie  m usiała
przy pom inać  j ej   członkom   o  konieczności  oszczędzania.  Johann  Isidor  hoj nie  łoży ł  na  swą
pozbawioną oj ca wnuczkę i nie kłócił się z Clarą o wy sokie rachunki za j ej  wy stawny  try b ży cia.
Nigdy   nie  py tał  Victorii,  j akie  m a  plany   na  przy szłość,  i  w  m ilczeniu  wspierał  sy na,  który   nie
pozwalał  odebrać  sobie  nadziei,  że  pewnego  dnia  ludzie  będą  się  ustawiać  w  kolej ce,  by   kupić
j ego obrazy.

Tego, że wokół niego, człowieka obowiązku, zaczęło się robić pusto, nie uważał w żadny m  razie

za  znak  czasów  przełom u,  lecz  raczej   za  zj awisko  towarzy szące  starości.  Chroniły   go  klapki  na
oczach,  bez  który ch  nie  oby wał  się  nawet  w  swoich  naj lepszy ch  latach.  Sztuka  wy pierania
rzeczy wistości w razie potrzeby  wciąż j eszcze by ła podporą, na której  m ógł polegać. Nigdy  nie
rozm awiał  o  pogrzebany ch  m arzeniach,  a  j uż  zwłaszcza  o  ty m ,  j ak  bardzo  dręczy ło  go  to,  że
z  wy j ątkiem   Anny   wszy stkie  j ego  dzieci  odm ówiły   pój ścia  drogą  Sternbergów.  W  rozm owie
z  Betsy   nazwał  j e  kiedy ś  „straszny m i  dziećm i”,  chociaż  nie  znał  ani  słowa  po  francusku  i  nie
sły szał wy rażenia enfant terrible.

background image

Pusto  się  zrobiło  wokół  „pracowitego  pana  Sternberga  ze  szczęśliwą  ręką  do  interesów”.

Skończy ło  się  ży cie  towarzy skie  z  zaproszeniam i  i  rewizy tam i,  które  w  czasach  cesarstwa
nadawały   ży ciu  blask  i  treść.  Przy j aciele  zam ilkli,  znaj om i  stali  się  wspom nieniem ,  które
z każdy m  rokiem  bladło coraz bardziej . Ludzie przy spieszali kroku, gdy  spoty kali Johanna Isidora
na  ulicy.  Nikogo  nie  interesowało  j uż,  co  m y śli  o  sy tuacj i  ogólnej   i  j ak  się  m iewa  „urocza
m ałżonka”.

Nawet gdy by  chciał, nie potrafiłby  wy razić słowam i tego, co go spoty kało. Nigdy  nie by ła m u

dana um iej ętność nazy wania uczuć. A teraz stał się człowiekiem  przy gnębiony m  i m ałej  wiary,
czuł bowiem , że właśnie wy cofuj e się z ży cia. Czy  też to ży cie j uż się z niego wy cofało?

– Zadaj esz py tania, na które odpowiedź zna ty lko Bóg – wy m ruczał Johann Isidor. Uśm iechnął

się, przy pom niawszy  sobie, że to m atka tak go strofowała.

Zegar  wahadłowy   w  kory tarzu  wy bił  dwunastą.  Na  ulicy   zatrąbiło  auto.  Dźwięk  by ł  ostry

i nachalny, nie pasował do świata dziecięcy ch rozkoszy. Pogrążony  w m arzeniach kupiec sły szał
uderzenia  końskich  podków;  obserwował  j agnięta  hasaj ące  za  j ego  rodzinny m   dom em   i  błagał
Boga, by  uchronił j e od rzeźnickiego noża.

– A z czego zam ierzasz ży ć? – py tała m atka.

Alice,  czarnowłosa  szatańska  córka,  wy ciągnęła  j ęzy k  i  tańczy ła  polkę.  Miała  na  sobie  bluzkę

z  nieprzy zwoicie  głębokim   dekoltem   i  śpiewała  ordy narną  studencką  piosenkę.  Jej   oj ciec  j uż
wy ciągał rękę, by  wy m ierzy ć j ej  policzek, ale prawica zasty gła m u w połowie ruchu; zawsty dził
się swego braku opanowania i przy siągł sobie, że j uż nigdy  nie uderzy  żadnego ze swoich dzieci.
Ten  świat,  który   zaczął  się  rozpadać,  będzie  przy wracał  do  równowagi  wy łącznie  łagodnością.
By ł szczęśliwy, że m oże wierzy ć własny m  obietnicom .

Gdy  Betsy  chciała zawołać dzielnego boj ownika o dobro na obiad, nie m iała serca go budzić.

–  Drzem ka  rekonwalescency j na  –  oświadczy ła  Josephie.  –  Zawsze  m ówię,  że  nie  m a  nic

lepszego niż dobry  rosół z kury. Dziś wieczorem  ukręcę m u żółtko z czerwony m  winem . Czerwone
wino to naj lepszy  lek.

– Tak, zaleca go nawet papuga.

– To – powiedziała Betsy  w sposób przesadnie dobitny, daj ący  odczuć, że poczuła się urażona –

nie powinno nas dziwić. W końcu m ałżonek ciotki Jettchen by ł radcą m edy czny m .

We śnie, który  powiewał upły waj ący m  czasem , j akby  ten by ł z papieru, zj awiało się j eszcze

wiele obrazów, które Johann Isidor z trudem  ty lko potrafił um iej scowić w księdze swoj ego ży cia.
Raz  widział  siebie  ze  złoty m i  skrzy dłam i,  lecącego  do  słońca.  Tuż  po  ty m   podróżował
w specj alny m  pociągu cesarskim  do Baden-Baden. Zdziwił się, gdy ż dawno j uż zapom niał o lecie
spędzony m  z rodziną w kurorcie. Dwudziestego ósm ego czerwca ty siąc dziewięćset czternastego
roku, podczas obiadu na tarasie pięknego hotelu zdroj owego Pod Jeleniem , usły szał o zam achu na
austriackiego następcę tronu Franciszka Ferdy nanda. Na obiad by ła faszerowana pieczeń cielęca
w  sosie  z  rieslingiem ,  z  kluseczkam i  ziem niaczany m i  i  purée  z  żółtej   m archwi.  Co  m ożna  by ło
pom y śleć o ludziach, którzy  nazy wali karotkę żółtą m archwią i robili z niej  papkę dla dzieci? Na
deser podano charlotte russe i przepy szne truskawki pod czekoladową pierzy nką. Chociaż w swej
radości ze zbliżaj ącej  się woj ny  Otto by ł strasznie podniecony, to j ednak zj adł swoj ą porcj ę do
ostatniego okruszka. Cały  Otto, j eszcze dziecko, ale j uż bohater. Niem iecki bohater.

background image

Ktoś  zadzwonił  do  drzwi.  To  by ły   dwa  krótkie,  ury wane  dźwięki  –  dość  ciche,  ale  zupełnie

nieoczekiwane  w  porze  obiadu.  Johann  Isidor  zam rugał,  obrazy   z  Baden-Baden  popły nęły   ku
sufitowi,  a  potem   znikły.  Doszły   do  niego  j akieś  głosy.  Jeszcze  nie  potrafił  ich  rozpoznać,  ale
wy dały   m u  się  znaj om e;  wciągnął  głęboko  powietrze,  wy gładził  dwom a  palcam i  czoło
i zauważy ł przy  ty m , że skóra by ła ciepła i chy ba też wilgotna.

– Bzdura – m ruknął. – Wtedy  przecież dalibóg nikt nie dzwonił.

–  Johannie  Isidorze  –  dobiegł  go  głos  Betsy   –  pan  doktor  Bergham m er  przy szedł.  Py ta,  czy

m oże z tobą chwilę pom ówić.

– Ale ty lko j eśli nie przeszkadzam , panie Sternberg. Nie wiedziałem , że j est pan chory.

– Nie ty le chory, ile stary.

–  Kom u  pan  to  m ówi?  –  zaśm iał  się  doktor  Bergham m er.  –  Wszy stkich  spoty ka  ten  sam   los.

Nikt nie robi się m łodszy.

 
Dopiero  wtedy   Isidor  zauważy ł,  że  gość  nie  przy szedł  sam .  Stał  za  nim   j ego  sy n  Theo.
Nauczy ciel  gim nazj alny   doktor  Bergham m er,  od  j akiegoś  czasu  w  stanie  spoczy nku,  który   po
tragicznej   śm ierci  pierwszej   żony   poślubił  swą  służącą,  od  ty siąc  dziewięćset  szóstego  roku
m ieszkał na trzecim  piętrze kam ienicy  przy  alei Rothschildów 9. Mim o tego długiego czasu kontakt
m iędzy   nim   a  właścicielem   ograniczał  się  do  zwy czaj owej   w  m ieszczańskich  kam ienicach
wy m iany   grzeczności  na  klatce  schodowej   oraz  kart  bożonarodzeniowy ch  i  ży czeń
wielkanocny ch pozostawiany ch w skrzy nkach na listy. Johann Isidor nieustannie wy głaszał swej
rodzinie kazania, że człowiek po studiach m a prawo oczekiwać, iż będzie traktowany  z dy skrecj ą.
A j uż zwłaszcza ktoś z ty tułem  doktorskim .

Drugie  pokolenie  ży ło  w  znacznie  bliższy ch  stosunkach.  Swobodny   Theo,  uj m uj ący   potrzebą

chronienia słabszy ch przed atakam i ty ch, którzy  przem awiali pięścią, by ł j edy ny m  przy j acielem
Ottona.  Starszy   od  niego,  otworzy ł  m u  wrota  do  świata,  w  który m   posłuszeństwo  nie  by ło
j edy ny m  sy nowskim  obowiązkiem . Gdy by  nie Theo, Otto nigdy  by  nie się dowiedział, co daj ą
człowiekowi  radość  ży cia,  pogoda  i  przy j aźń.  W  liście,  który   dotarł  do  adresata  dopiero  po
śm ierci j ego m łodszego przy j aciela, Otto pisał: „Dopiero tutaj , daleko od dom u, zrozum iałem , ile
ci zawdzięczam ”.

W roku ty siąc dziewięćset piętnasty m  Theo, ciężko ranny  na froncie zachodnim , powrócił do

Frankfurtu.  Wy korzy stał  tę  okazj ę,  by   piętnastoletniej   Clarze  szeptać  do  ucha  wiersze  Heinego
i  z  ty łu  na  podwórzu,  w  porze  rozkwitaj ący ch  róż,  wtaj em niczać  j ą  w  m iłość.  Przez  długi  czas
Johann Isidor podej rzewał, że przy stoj ny  m łody  człowiek, którego woj na pozbawiła lewej  stopy
i  władzy   w  prawej   ręce,  a  ty m   sam y m   m ożliwości  wy kony wania  zawodu  fotografa,  m ógłby
by ć  oj cem   m ałej   Claudette.  Ale  ponieważ  Clara  odm awiała  wszelkiej   rozm owy   z  rodzicam i,
która  m ogłaby   dać  wgląd  w  j ej   ży cie,  więc  Johann  Isidor  przem y śleniam i  z  wielu  bezsenny ch
nocy  nie m ógł się podzielić nawet z żoną.

 
Wizy ta  obu  Bergham m erów  zdziwiła  go  bardzo.  W  ciągu  dwudziestu  j eden  lat  i  czterech
m iesięcy  spędzony ch przy  alei Rothschildów doktor Bergham m er ani razu nie odwiedził osobiście
swego  gospodarza.  Theo  od  śm ierci  Ottona  nie  pokazy wał  się  u  Sternbergów,  a  Josepha

background image

opowiadała  kiedy ś,  że  wcale  j uż  nie  m ieszka  on  w  kam ienicy.  A  teraz  siedział  w  ty m   sam y m
fotelu  co  dawniej   –  chociaż  z  zaciśnięty m i  ustam i  i  na  wpół  przy m knięty m i  oczam i.
Prom iennego Thea, który  j ako try skaj ący  radością, pełen nadziei m łodzian w czerwony m  szaliku
biegł do pracy  i który  wy glądał tak, j akby  by ł dzieckiem  Fortuny, j uż nie by ło. Teraz nosił ciężki
but  ortopedy czny,  a  bezwładną  rękę  przy ciskał  do  piersi.  W  m ilczeniu  pił  kawę,  którą  postawiła
przed nim  Betsy, trzy m aj ąc filiżankę w zdrowej  lewej  ręce; za ciasteczka podziękował. Sprawiał
wrażenie  niezgrabnego  i  zakłopotanego,  m iał  zm ętniałe  oczy   i  nieruchom ą  twarz.
Trzy dziestodwuletni  Theo  Bergham m er  by ł  j uż  stary m   człowiekiem ;  widział,  j ak  chm ury
ciem niej ą,  a  ziem ia  staj e  się  krwistoczerwona.  Johann  Isidor  współczuł  m łodzieńcowi,  którego
znał  dawniej ,  ale  j ego  pam ięć  tolerowała  współczucie  ty lko  przez  j edno  m gnienie  oka  –  j ego
sy nowi  nie  dane  by ło  zachować  nawet  ży cia.  Oj ciec  nie  m ógł  odzy skać  spokoj u  i  wsty dził  się
swej   zazdrości;  czuł  potrzebę  usprawiedliwiania  się  przed  m łody m   Bergham m erem .
Porówny wanie ży wy ch z m artwy m i, tego nauczy ł się j ako dziecko, by ło bluźnierstwem .

– Jest m i bardzo przy kro, że m uszę to panu powiedzieć – odezwał się doktor Bergham m er – ale

zm uszeni j esteśm y  opuścić nasze m ieszkanie.

Johanna Isidora zbił z tropu zarówno ton głosu, j ak i cerem onialny  j ęzy k. Tak więc dopiero po

chwili dotarło do niego, że j ego rozm ówca właśnie chce wy m ówić m ieszkanie na trzecim  piętrze.
Gospodarz  zastanawiał  się,  czy   ta  decy zj a  wy nikała  z  trudności  płatniczy ch,  doszedł  j ednak  do
wniosku,  że  w  przy padku  em ery towanego  nauczy ciela  gim nazj alnego  to  raczej   nie  wchodzi
w rachubę.

 
–  Naprawdę  ciężko  m i  to  przy chodzi  –  usły szał  doktora  Bergham m era.  –  Dobrze  się  nam   tu
m ieszkało. Bardzo dobrze. Także gdy  m ój  sy n by ł m ały  i dosy ć hałaśliwy, j ak j eszcze wszy scy
pam iętam y,  pan  i  pańska  m ałżonka  by li  zawsze  wy rozum iali.  To  czy niło  nasze  wspólne  tu
m ieszkanie tak przy j em ny m .

Okazało się, że odziedziczy ł niewielki dom ek w Bensheim  przy  Bergstrasse i cieszy ła go m y śl

o em ery turze w łagodny m  klim acie i w tak uroczy m  m iej scu.

– No i j esteśm y  szczęśliwi, że nie będziem y  j uż m usieli wspinać się po schodach – zakończy ł.

Johann Isidor niechętnie rozstawał się z wy płacalny m  lokatorem . Szukaj ąc odpowiednich słów,

stosowny ch  w  takiej   sy tuacj i,  robił  sobie  wy rzuty,  które  później   będzie  czy nił  swej   żonie.
Dlaczego,  na  litość  boską,  ciągle  coś  skubała  przy   obrusie?  Czy   nie  trzeba  by ło  wy kafelkować
Bergham m erom  kuchni? Może nowa wy kładzina podłogowa w pokoj ach lub nowom odny  piecy k
do  łazienki  skłoniły by   ich  do  pozostania?  Że  też  ta  poczciwa  Betsy   nigdy   nie  wy kazy wała  się
inicj aty wą  w  takich  sprawach.  Ugotowanie  rosołu  z  kury   to  doprawdy   żaden  im ponuj ący
wy czy n.

– A gdy by m  j a przej ął m ieszkanie? Wtedy  nie m usiałby  pan wy m ieniać tabliczek na drzwiach

i na skrzy nce na listy.

Oj ciec  i  sy n  m ieli  tak  podobne  głosy,  że  do  Johanna  Isidora  zrazu  nie  dotarło,  że  odezwał  się

Theo. Chociaż naj prawdopodobniej  utrzy m y wał się z niewielkiej  renty, to właśnie z całą powagą
zaproponował, że zam ieszka sam  w reprezentacy j ny m  pięciopokoj owy m  apartam encie. Czy  też
m oże  z  podnaj em cą  w  każdy m   pokoj u?  I  ze  wspólną  kuchnią,  z  której   w  cały m   dom u  będzie

background image

wonieć  kapustą?  Albo  grochówką?  W  ostatnim   czasie  duże  m ieszkania  z  wielom a  lokatoram i
stawały   się  coraz  powszechniej szy m   zj awiskiem ,  poniekąd  j ako  odpowiedź  na  trudną  sy tuacj ę
ekonom iczną.  Ale  przecież  nie  w  porządnej   kam ienicy !  Nie  u  niego.  Johann  Isidor  poczuł  ostry
ból  w  szczęce.  Z  trudem   powstrzy m y wał  się,  by   nie  oddy chać  głośno.  Dlaczego  powiedzenie
„nie” zawsze łączy ło się z urazą i dlaczego z coraz większy m  trudem  m u ono przy chodziło?

– Proszę się nie trudzić – odezwał się Theo – wy starczy  odm owny  ruch głową.

Wstał, zacisnął w pięść swą zdrową rękę, wsunął j ą do kieszeni spodni. Nozdrza m u drgały.

–  Spodziewałem   się  takiej   odpowiedzi.  Niby   dlaczego  taki  człowiek  j ak  pan,  który   podczas

woj ny   dorobił  się  całkiem   sporego  m aj ątku,  m iałby   j eszcze  zapewnić  niem ieckiem u  inwalidzie
dach nad głową?

background image

3

P O D R Ó Ż   V I C T O R I I   D O   B E R L I N A

S i e r p i e ń   1 9 2 8

– Gdy  j adę kolej ą, nigdy  nie zdej m uj ę kapelusza – powiedziała Victoria, gdy  pociąg pospieszny
relacj i  Frankfurt–Berlin,  pokonawszy   wy j ątkowo  długi  tunel,  wj echał  z  powrotem   w  j askrawe
letnie słońce, które ozłacało wzgórza w paśm ie Rhön. Z uży wania słów „nigdy ” i „zawsze” rzadko
rezy gnowała na dłużej  niż dziesięć m inut, uogólnienia bowiem  uważała za dowód doświadczenia.
Matka  ganiła  j ą  za  to  zwłaszcza  podczas  dy skusj i  doty czący ch  planów  ży ciowy ch  córki.  Brat
Erwin  j ednak,  świadek  j ednego  z  owy ch  sporów,  stwierdził,  że  właśnie  te  uogólnienia  dodaj ą
sm aku  „cudowny m   opowieściom   Vicky ”.  Co  się  ty czy   kapelusza  w  pociągu:  ostatni  raz  Victoria
siedziała  w  przedziale  kolej owy m   dwudziestego  dziewiątego  czerwca  ty siąc  dziewięćset
czternastego  roku.  Miała  wtedy   niecałe  sześć  lat,  nosiła  fartuszki  na  sukienkach  i  kokardy   we
włosach i obraziła się na cały  świat: z powodu nadchodzącej  woj ny, którą potem  nazwano wielką,
rodzina  Sternbergów  w  pośpiechu  opuściła  Baden-Baden.  Victoria  na  kolanach  ciotecznej   babki
Jettchen  zalewała  się  łzam i,  gdy ż  m ord  w  Saraj ewie  udarem nił  kupno  obiecany ch  j ej   śliwek
w czekoladzie w złoty ch papierkach. Czternaście lat i dwa m iesiące później  skóra płonęła j ej  nie
m niej   niż  podczas  tam tej   podróży.  Ty m   razem   j ednak  to  nie  śliwki  w  złoty ch  papierkach  by ły
przy czy ną j ej  rozpalenia.

Victoria  gardziła  kobietam i,  które  chichotały   niczy m   podlotki  i  oblewały   się  rum ieńcem ,  gdy

obdarzono  j e  kom plem entem   czy   zgoła  czuły m   gestem .  Uważała  j e  za  infanty lne
i  drobnom ieszczańskie,  kiedy   sobie  j ednak  uświadom iła,  że  policzki  j ej   płoną,  a  i  czoło
z  pewnością  zrobiło  się  ogniście  czerwone,  uśm iechnęła  się  wniebowzięta.  Początkuj ąca  diwa
teatralna  właśnie  przeży wała  swój   debiut.  Po  raz  pierwszy   w  swoim   dwudziestoletnim   ży ciu
została  pocałowana  w  tunelu.  Wstała,  by   przej rzeć  się  w  lustrze  usiany m   brązowy m i  plam am i,
wiszący m   nad  siedzeniam i  po  przeciwnej   stronie,  i  wy konała  przy   ty m   pewien  gest,  co  do
którego  sam a  nie  um iałaby   powiedzieć,  czy   by ł  zam ierzony.  Wprawny m   ruchem   uniosła
spódnicę i skontrolowała szwy  na pończochach.

– Brawo! – wy krzy knął ten, który  j ą pocałował.

Głos  m iał  m ocny,  pełne  podziwu  gwizdnięcie  zabrzm iało  bardzo  m ęsko.  Przenikliwy   świst

lokom oty wy   wy straszy ł  wróble  na  słupach  telegraficzny ch.  Wzbiły   się  ku  chm urom ,  ale  za
chwilę  sfrunęły   z  powrotem   w  dół.  Madem oiselle  Sternberg  pom y ślała  o  papużce  falistej
z  dzieciństwa  –  wierzy ła  wtedy,  że  to  j edy ny   towarzy sz  j ej   ży cia,  j akiego  będzie  potrzebować.

background image

Pogładziła lekko rondo swego kapelusza i zwilży ła j ęzy kiem  wargi.

– Mój  kapelusz m a trzy  rogi – zaintonował Don Juan z tunelu.

– Zdaj e m i się, że pom y lił to pan z Napoleonem .

–  Napoleon  –  przy pom niał  sobie  król  pocałunków.  –  Tak,  tak  nazy wał  się  pies  m oj ego

pierwszego nauczy ciela. Nie nosił żadny ch kapeluszy. Za to śm ierdziało m u z py ska. Z ty łu też.

Naj nowszy   kapelusz  Victorii  z  naj delikatniej szego  angielskiego  filcu,  w  ży wy m   czerwony m

kolorze,  pasuj ący   do  j ej   nowej   szm inki  z  Pary ża,  a  także  do  lakierowany ch  bucików  z  wąskim i
złoty m i  klam erkam i,  m iał  szeroki  pasek  z  czarnej   cielęcej   skórki  tuż  nad  m ały m   zawadiackim
rondkiem . Także ciasno przy legaj ąca główka kapelusza ozdobiona by ła skórą. Szy kowne nakry cie
głowy  wzbudzało na frankfurckim  Dworcu Główny m  zazdrosne spoj rzenia kobiet podróżuj ący ch
z gołą głową i m im o że j ego właścicielka przeby wała w budzący m  respekt m ęskim  towarzy stwie,
skwitowane  zostało  wesoło  nader  fry wolny m   wy razem   uznania  przez  robotnika  pracuj ącego  na
torach.

Modny   kapelusik  odpowiadał  wiernie  obrazkowi  na  stronie  ty tułowej   poczy tnego,

kształtuj ącego  gusty   pism a  „Jugend”.  Victoria,  która,  j eśli  chodziło  o  sztukę,  interesowała  się
j edy nie  teatrem ,  czy ty wała  renom owany   m agazy n  wy łącznie  ze  względu  na  inspiracj e
w dziedzinie m ody  dla dam  z wy ższy ch sfer. Ledwie ukazał się num er wiosenny, z ry sowany m
portretem   prom iennej   m łodej   kobiety   w  skórkowy ch  rękawiczkach  barwy   koniaku,
wy m achuj ącej   kij em   golfowy m ,  Victoria  obeszła  wszy stkie  salony   z  kapeluszam i  w  m ieście
w  poszukiwaniu  odpowiednio  szy kownego  dam skiego  nakry cia  głowy.  Ale  j ak  poskarży ła  się
Clarze  po  dwóch  dniach  darem ny ch  poszukiwań,  kolej ny   raz  stwierdziła,  że  „Frankfurt  to
prowincj a, której  daleko do Berlina i Monachium ”.

Chociaż  ani  m ieszkańcy   dzielnicy,  ani  przy j ezdni  z  inny ch  części  m iasta  nie  uważali  Berger

Strasse za m iej sce, które by  skłaniało do m odowy ch szaleństw, to upór Victorii został nagrodzony
właśnie tam . Podstarzała m ody stka przy  Merianplatz, która siwe włosy  wiązała w chłopski koczek
i sam a wy glądała tak, j akby  nie wiedziała, po co w ogóle kobiety  noszą kapelusze, no, chy ba że po
to,  by   chronić  się  przed  j esienny m i  wiatram i  i  zapaleniem   ucha  środkowego,  uległa  prośbom
swej   pięknej   klientki  i  zgodziła  się  wy konać  dla  niej   kapelusz  na  wzór  kreacj i  z  „Jugend”.  Pani
Brom bach  zrobiła  to  głównie  dlatego,  że  j ej   córka  Gretel  i  „zachwy caj ąca  m ała  Sternberg”
cztery  pierwsze szkolne lata spędziły  w tej  sam ej  klasie w szkole Marii Merian. Nigdy  się j ednak
nie  dowiedziała,  że  to  dziewczątko  o  anielskim   spoj rzeniu  niej eden  raz  zanurzało  w  kałam arzu
końce  j asny ch  warkoczy   j ej   potulnej   córki  siedzącej   w  ławce  przed  nim .  Victoria  by ła
zachwy cona  kapeluszem ,  który   m ogła  odebrać  j uż  osiem   dni  po  obstalunku.  Darowała  sobie
nonszalancką  pozę,  j aką  przy bierała  zwy kle  przy   zakupach,  żeby   dać  do  zrozum ienia,  że
przy wy kła  do  czegoś  lepszego,  i  kazała  „z  całego  serca”  pozdrowić  Gretchen,  która  spodziewała
się  drugiego  dziecka  i  której   –  j ak  usły szała  od  m atki  –  ciężko  by ło  chodzić.  Potem ,  szczęśliwa,
zam ówiła j eszcze granatowy  j edwabny  stebnowany  kapelusz wraz z pasuj ącą do niego apaszką.
Widziała go w ty m  sam y m  num erze „Jugend” co ów czerwony. Apaszka by ła podszeptem  chwili,
który  j ą sam ą zaskoczy ł.

–  To  na  okazj e,  kiedy   będę  m usiała  wy stąpić  w  celach  reprezentacy j ny ch  –  wy j aśniła

w dom u. – W końcu nie zawsze trzeba zakładać drogą biżuterię.

background image

–  Z  j akiej   to  reprezentacy j nej   okazj i  m a  wy stępować  dziewczy na,  której   nikt  nie  zna?  –

zapy tała  Betsy,  potwierdzaj ąc  kolej ny   raz  przy puszczenie  Victorii,  że  m atki  ze  środowiska
m ieszczańskiego  po  osiągnięciu  pewnego  wieku  staj ą  się  nieznośne  i  odczuwaj ą  sady sty czną
radość z przy pom inania swoim  córkom , że te na razie siedzą j eszcze przy  rodzinny m  stole, wobec
czego  nie  m ogą  sobie  pozwolić  na  luksus  własnego  zdania.  Betsy   nigdy   by   się  nie  przy znała  do
takiego zachowania, ale nawet j ej  m ąż, który  ty lko w wy j ątkowy ch sy tuacj ach brał stronę dzieci,
zarzucał j ej  niekiedy, że j est nazby t kry ty czna i w kontaktach z m łody m i nie dość tolerancy j na.

Kawaler u boku Victorii nazy wał się Wilhelm  Ernst Hofm ann. Ponieważ wszy stkie trzy  m iana

uważał  za  nazby t  pospolite  dla  m ężczy zny,  w  którego  przy szłość  zainwestował  j eszcze  więcej
fantazj i niż nadziei, przy brał im ię Wladim ir – dla przy j aciół i znaj om y ch Wladi. Jeśli nie m iał do
czy nienia  z  urzędam i,  które  takie  retuszowanie  rzeczy wistości  uznały by   wszak  za  fałszowanie
dokum entów, j ako nazwisko rodowe Wladim ir podawał Bellini. Tę zaskakuj ącą kom binacj ę zwy kł
uzasadniać  pochodzeniem :  m atka  m iała  by ć  Słowianką,  a  oj ciec  –  Włochem   z  Pizy.  Elem ent
słowiański  wzbudzał  zainteresowanie  w  kręgach  arty sty czny ch,  a  Pizą  interesował  się  j uż  j ako
chłopak  z  powodu  Krzy wej   Wieży.  Oj ca  wy posaży ł  w  stuletnie  drzewo  oliwne,  stary   m ły n
wodny  i aptekę, gdzie sporządzano leki i m aści według starorzy m skich receptur, które papa Bellini
odnalazł j akoby  w nieczy nnej  studni.

Rodzice  Victorii  by liby   nad  wy raz  zszokowani  taką  korektą  przeszłości  i  sam owolną  zm ianą

nazwiska, ty le że nawet się nie dom y ślali istnienia Wladim ira Belliniego; nie zanosiło się też na to,
żeby   m ieli  go  wkrótce  poznać.  Według  kry teriów  zam ożnego,  świadom ego  różnic  klasowy ch
ży dowskiego  kupca  Johanna  Isidora  Sternberga  prom ienny   woj ownik,  który   zawrócił  w  głowie
j ego  wy chuchanej   córeczce,  stanowił  kolosalną  pom y łkę.  By ł  to  dokładnie  taki  m ężczy zna,
j akiego odpowiedzialny  oj ciec nie ży czy łby  sobie za zięcia. Niewłaściwe wy znanie, niewłaściwi
rodzice,  całkowity   brak  m anier  i  żadny ch  ham ulców.  Nie  m iał  też  wy kształcenia  ani  zawodu.
O wy sokości j ego zarobków decy dował przy padek.

Poza  wszelkim   podej rzeniem   by ła  j edy nie  j ego  nienaganna  garderoba.  Pochodziła  ona

z zasobów j ednego z naj bardziej  renom owany ch krawców m ęskich we Frankfurcie, który  z kolei
utrzy m y wał  z  piękny m   panem   Bellinim   dość  osobliwe  relacj e  handlowe.  Mistrzowi
krawieckiem u Schafgutowi z Töngesgasse z trudem  przy chodziło dzielenie skąpego wolnego czasu
z  żądną  wrażeń  m ałżonką.  Wolał  układać  z  zapałek  kopie  sły nny ch  budowli,  niem niej   we
wzruszaj ący  sposób dbał o to, by  swoj ej  krzepkiej  Trudchen zapewnić rozry wkę i dobry  hum or.
Na zlecenie j ej  m aj sterkuj ącego m ęża pan Bellini m iał j ą prowadzać na tańce, do kawiarni i kin,
a także na bale karnawałowe. Szy kowny  m łody  człowiek przechadzał się z nią nad brzegiem  Menu
i w Lesie Miej skim , towarzy szy ł j ej  na odpust w Bornheim  i do Ogrodu Palm owego, a niekiedy
także do kościoła. Wszędzie wzbudzał zainteresowanie, by ł bowiem  nie ty lko urodziwy, by ł wprost
stworzony   do  roli  żigolaka.  Ten  układ  pozostawał  relacj ą  honorową.  Wladi  i  Trudchen
w obecności m ałżonka i przy  kieliszeczku araku zobowiązali się, że będzie ona platoniczna i nie da
powodu do sąsiedzkich złośliwości.

Wszy scy  troj e by li zadowoleni. Przez pół roku m istrz krawiecki Schafgut ułoży ł z zapałek m arki

Extraklasse katedrę we Frankfurcie i w Kolonii, a także katedrę Notre Dam e w Pary żu i wiedeński
pałac Schönbrunn.

Przy j aciółki,  a  nawet  bogata  kuzy nka  Annegret,  żona  ary stokraty   i  posiadaczka  własnej

background image

gotowalni,  zazdrościły   ognistorudej   Trudchen  w  ory ginalny ch  sukniach  towarzy sza,  który   nigdy
nie by ł ponury  i m iał tem peram ent m łodego ogiera; w porównaniu z nim  ich m ężowie wy dawali
się nudni j ak niedzielna wizy ta u przy głuchego wuj a, którego się odwiedza ze względu na spadek.
Za  swe  dżentelm eńskie  usługi  Wladi  otrzy m y wał  zapłatę  w  postaci  zam ówiony ch  u  j ego
zleceniodawcy,  a  nieodebrany ch  sztuk  garderoby.  Jakość  garniturów,  sportowy ch  m ary narek
i płaszczy  by ła naj wy ższa – wszelkie konieczne poprawki by ły  bezpłatne i ze względu na krawiecki
honor wy kony wane równie starannie j ak dla płacącej  klienteli.

To,  że  w  rodzinie  Sternbergów  panowały   diam etralnie  inne  wy obrażenia  na  tem at

przy zwoitości,  m oralności  i  trady cj i,  docierało  do  nieświadom ego  tego  m łodzieńca  bardzo
powoli.  To,  że  rodzice  Victorii  m ogliby   zabronić  swej   dwudziestoletniej   córce  wy j azdu  ty lko
dlatego,  że  nie  by ła  żoną  swego  towarzy sza  podróży,  zrazu  uznał  za  kapitalny   żart,  a  później   za
relikt średniowiecza.

– Czy  u was zam y ka się kobiety, zanim  nie znaj dą m ęża, który  j e wy zwoli? – spy tał.

–  Mniej   więcej   –  rzekła  Victoria  i  m rugnęła  szelm owsko  prawy m   okiem .  –  Od  kiedy   to  ślub

j est wy zwoleniem ?

Także  wokół  sam ego  celu  podróży   m iędzy   córką  a  rodzicam i  toczy ły   się  burzliwe  dy skusj e,

z  który ch  obie  strony   wy szły   wy czerpane  ponad  wszelką  m iarę.  Ale  ponieważ  Johann  Isidor
i  pani  Betsy   nie  by li  j uż  nastawieni  tak  boj owo  j ak  w  latach  m łodości,  więc  ulegli,  chociaż  ich
sum ienie biło na alarm . Wprawdzie nie dom y ślali się istnienia j akiej ś osoby  towarzy szącej , ale
w  ich  zakazach  pobrzm iewała  groźba,  zwracali  też  swej   nieletniej   córce  uwagę,  że  to  rodzice
z m ocy  prawa ponoszą za nią odpowiedzialność.

– Jeszcze rok – j ęknął oj ciec.

– Ptaki po prostu strąca się z gniazda – dodała pani Betsy.

–  Będę  pisać  co  naj m niej   raz  w  ty godniu  –  przy rzekła  uszczęśliwiona  córka.  Wy glądała  j ak

m ała dziewczy nka i uczy niła gest, j akby  chciała obj ąć m atkę.

–  Papier  j est  cierpliwy.  –  Betsy   m achnęła  ręką.  My ślała  o  listach  Erwina  ze  stolicy

i wzruszaj ący ch dziecinny ch wy pracowaniach Clary  z drugiej  klasy  gim nazj um .

Jej   m ąż  wy powiedział  się  dosadniej .  Tak  głośno,  że  usły szała  to  Josepha  w  kuchni  i  z  furią

zaczęła ubij ać sos holenderski:

–  Jedno  nieślubne  dziecko  w  rodzinie  wy starczy   na  resztę  ży cia.  W  każdy m   razie  twoj em u

oj cu.

Oficj alne  uzasadnienie  tej   podróży   by ło  wprawdzie  kuriozalne,  niem niej   wy dało  się

Johannowi  Isidorowi  i  Betsy   logiczne.  Chociaż  ich  rodzicielska  czuj ność  dorówny wała
pom y słowości  dzieci,  to  w  ogóle  nie  przy szło  im   do  głowy,  że  córka  od  A  do  Z  zm y śliła  cel
wy j azdu. Victoria opowiadała, że za radą swego nauczy ciela aktorstwa chce wziąć udział w kursie
poświęcony m  niem ieckiej  awangardzie teatralnej . Ów m ądry, dalekowzroczny  m entor, o którego
istnieniu  nikt  z  rodziny   do  tej   pory   nie  wiedział,  uznał,  że  to  wy j ątkowa  okazj a,  absolutnie
nieodzowna  dla  dalszej   kariery   j ego  utalentowanej   uczennicy.  Taki  szczy t  m ożliwości  m oże
zaoferować wy łącznie stolica Rzeszy, i to ty lko co dwa lata.

–  A  poza  ty m   –  zakończy ła  uzdolniona  szachraj ka  –  chcę  wreszcie  odwiedzić  Erwina.

Uroczy ście m u to obiecałam . Już dawno.

background image

– Dobrze pam iętam  – powiedział oj ciec – to by ło w twoj e szóste urodziny.

Córka nie okazała nawet cienia zakłopotania. Ironię oj ca znała j ak własne pięć palców. A j uż na

pewno  nie  zapląty wała  się  w  sieci  swoich  kłam stw.  Z  powodu  ciasnoty,  w  j akiej   ży j e  j ej   brat,
konty nuowała  Victoria,  chce  się  zatrzy m ać  u  dawnej   przy j aciółki,  Arm gard  von  Edelhagen.
Rodzice  zeszty wnieli  i  zaniem ówili.  Nie  chcieli  się  przy znać  do  tego,  że  uszło  ich  uwagi
wznowienie stosunków córki z m łodą ary stokratką.

W rzeczy wistości Victoria nie sły szała o Arm gard od czasu, gdy  ta w szóstej  klasie gim nazj um

odeszła  ze  szkoły   Marii  Merian  i  przeniosła  się  z  rodzicam i  do  Berlina.  Podczas  swoj ej   krótkiej
wspólnej   drogi  dziewczy nki  nigdy   nie  by ły   przy j aciółkam i.  W  rodzinie  Edelhagenów
anty sem ity zm  m iał długą trady cj ę: baron von Edelhegen wciąż j eszcze potrafił się iry tować, że
Bism arck  powierzy ł  ży dowskiem u  bankierowi  Bleichröderowi  swoj e  finanse.  Jego  urocza  córka
m iała  identy czne  poglądy.  Już  j ako  dwunastolatka  py tała  swą  ży dowską  koleżankę,  ile  krwi
chrześcij ańskiej  j est w kawałku m acy.

Wspom nienie  tej   sceny   podczas  dużej   pauzy   i  to,  j ak  zawsty dzona  zaszy ła  się  wtedy

w  szkolnej   toalecie,  ułatwiło  Victorii  um iej ętne  postępowanie.  Mogła  by ć  pewna,  że  pannie  von
Edelhagen nie przy j dzie do głowy  odnowienie z nią kontaktu, i to akurat w czasie, gdy  ona sam a
będzie w Berlinie. Mim o to zadała sobie trud zdoby cia j ej  adresu od j ednej  z dawny ch koleżanek.
Wskazy wał  on  na  j edną  z  naj elegantszy ch  dzielnic  Berlina.  Na  m ieszkańcach  dom u  przy   alei
Rothschildów zrobiło to wrażenie.

–  To  wszy stko  oznacza  dla  m nie  ty lko  wy datki  –  podsum ował  Johann  Isidor.  –  Kto  chce  się

zadawać z wielkim i, ten nie m oże dziadować. Musisz też m ieć m ożliwość zrewanżowania się.

–  Wśród  przy j aciół  nie  chodzi  przecież  o  pieniądze  –  oświadczy ła  j ego  m ądra  córka.  Jeszcze

nie by ła aktorką, ale grać przekonuj ąco j uż potrafiła.

Zupełnie  j ak  Victoria  Sternberg,  która  w  swy ch  naj śm ielszy ch  fantazj ach  lubiła  sobie

wy obrażać, że sam  wielki Max Reinhardt ściąga j ą do Berlina i w j edny m  ty lko sezonie pozwala
j ej   grać  Małgorzatę  Goethego,  Hanusię  Gerharta  Hauptm anna  i  Dziewicę  Orleańską  Schillera,
również Wladim ir Bellini m arzy ł o deskach niem ieckiego teatru. Nad Victorią m iał j ednak godną
pozazdroszczenia przewagę: doświadczenie. Dzięki szerokiem u kręgowi znaj om y ch pani Trudchen
Wladi  zdołał  nawiązać  kontakty   z  kierownikam i  staty stów  w  wielu  teatrach  we  Frankfurcie.  Te
kontakty   przy nosiły   korzy ść  obu  stronom .  Młodzieniec  otworzy ł  ludziom   z  teatru  tanie  źródło
zaopatrzenia w owoce i warzy wa, oni zaś rewanżowali się okruchem  z czarodziej skiego królestwa
m uzy  Talii.

–  Gram   akurat  ważną,  nośną  rolę  –  opowiadał  Victorii,  gdy   kwitły   lipy,  a  dalie  wznosiły   swe

ciężkie  główki;  ten  stary   dowcip  teatralny   usły szał  po  raz  pierwszy   dzień  wcześniej .  Victoria  go
nie znała. Popatrzy ła z podziwem  na m ężczy znę, który  oddał tę grę słowną tak zgrabnie, j akby  nikt
nie m usiał m u j ej  tłum aczy ć. Nie czuła, że j ej  serce topniało równie szy bko j ak lody  waniliowe
stoj ące  przed  nią,  a  j ej   oczy   zrobiły   się  wielkie  j ak  spodki  i  rozbły sły   j ak  gwiazdy.  Wladi
podarował  j ej   kasztan  z  ubiegłej   j esieni,  m ówiąc,  że  kasztany   w  kieszeni  przy noszą  szczęcie
i  chronią  od  reum aty zm u.  Zapom niał,  co  m y ślał  na  ogół  o  dziewczętach  z  dobry ch  dom ów,
i zakochał się z m iej sca w eleganckiej  m łodej  pannie, która właśnie przed chwilą kupiła dla j ego
siostrzenicy  szm acianego pieska. Maskotka m iała długie czarne uszy  i głupkowate spoj rzenie, a j ej

background image

cena wy dała się Wladiem u skandaliczna. Pluszowy  skandal z czerwony m  j ęzy kiem  siedział wraz
z nim i przy  kawiarniany m  stoliku, z kasztanem  szczęścia pod grubą łapką.

– Nośną rolę? – spy tała Victoria. Zm arszczy ła czoło, j akby  się zastanawiaj ąc, co m a przez to

rozum ieć.

– Tak – potwierdził Wladi i wy gładził delikatną skórę nad gwiaździsty m i oczam i.

W  Intrydze  i  miłości  Schillera  wnosił  do  salonu  prezy denta  von  Waltera  srebrną  tacę

z kry ształową karafką – gdy  żart m ieszał się z kpiną, aktorzy  nazy wali to „nośną” rolą. Wcześniej ,
we  współczesny m   dram acie,  który   ku  j ego  żalowi  wy stawiony   by ło  ledwie  pięć  razy,  Wladi
przenosił worek węgla z prawej  strony  sceny  na lewą.

 
„Nośne”  role  Wladi  znaj dował  także  za  dnia.  Przy dzielano  m u  j e  w  hurtowej   hali  targowej
Frankfurtu.  Dwa  razy   w  ty godniu  dźwigał  tam   ciężkie  skrzy nie  z  sezonowy m i  owocam i  dla
pewnego handlarza, ceniącego zarówno m ięśnie Wladiego, j ak i j ego poczucie hum oru. W m aj u
m łodzieńcowi  wolno  by ło  zatrzy m y wać  sobie  połam ane  szparagi,  które  nie  nadawały   się  j uż
nawet  na  zupę,  we  wrześniu  śliwki,  które  j eszcze  w  kuchni  oszczędny ch  gospody ń  nadgry zały
robaki. Oba te towary  Wladi sprzedawał za m urem  starego cm entarza Świętego Piotra, chociaż
nie m iał koncesj i i nie wolno m u by ło tego robić. Jego klientki rozpły wały  się nad cenam i, j akie
oferował, a j eszcze bardziej  nad j ego kom plem entam i.

Victorii  im ponowało,  że  Wladi  cieszy ł  się  ży wiołowo  nawet  naj drobniej szy m i  sukcesam i,

j akby  wy nalazł koło i j aj ko Kolum ba naraz. Jego opty m izm  i wrodzony  dowcip, który  podobał j ej
się ty m  bardziej , że spotkała się z nim  pierwszy  raz, pozwalały  j ej  z lekkim  sercem  przekroczy ć
granicę  dzielącą  ich  światy.  Zaczęła  się  zastanawiać  nad  ludźm i,  którzy   nie  urodzili  się  po
słonecznej  stronie ży cia. Na krótko przed Kassel spy tała go, czy  m oże nie powinna sprawdzić się
trochę w świecie ludzi pracy. Wladi, znawca natury  ludzkiej , chociaż j eszcze o ty m  nie wiedział,
odradził j ej .

– Tak nisko Niem cy  j eszcze nie upadły, żeby  kobiety  takie j ak ty  m usiały  schy lać grzbiet. Już

ty  pozostań przy  swoim , siadaj  właściwy m  ludziom  na kolana i zacznij  ode m nie.

– Czy  to m a by ć kom plem ent? – spy tała Victoria.

– A co niby ?

Z  przekrzy wioną  nieco  głową  opowiedziała  m u  o  swoich  darem ny ch  usiłowaniach  zostania

aktorką.

– Nawet naj m niej szej  rólki staty stki – wy znała.

Ubiegała  się  o  rolę  elfa  w  orszaku  Oberona  w  przedstawieniu  Snu  nocy  letniej  w  teatrze

w  Darm stadcie.  Tam ,  od  zakatarzonego  silnie  m ężczy zny   w  nieokreślony m   wieku,  za  to
wy dzielaj ącego bardzo określoną woń, który  nawet nie zapy tał j ej  o nazwisko ani nie zaszczy cił
spoj rzeniem  j ej  nóg w czarny ch j edwabny ch pończochach, usły szała, że elf w Śnie noce letniej
to „dalibóg nie j est rola dla dziewczy ny, której  pom y lił się teatr z placem  zabaw dla podlotków”.

Pieniądze na bilet powrotny  z Darm stadtu gwiazda, tak grubiańsko strącona z teatralnego nieba,

poży czy ła  od  swej   siostry   Clary,  do  tego  j eszcze  m usiała  wy tłum aczy ć  nieufny m   rodzicom
całodzienną nieobecność w dom u. W takich sy tuacj ach Victoria fakty cznie czuła się j ak podlotek
z przy dzielany m  ty godniowo kieszonkowy m , lekcj am i fortepianu i zeszy tem  do prac dom owy ch.

background image

Od  tej   pory   m adem oiselle  Sternberg  kom unikowała  każdem u,  kto  gotów  by ł  wy słuchiwać  j ej
dłużej   niż  pięć  m inut,  że  Szekspira  uważa  za  „nader  j ednak  przestarzałego  autora”,  a  wszy stkie
j ego kom edie za „nazby t przej rzy ste sztuczne twory ”.

Jeśli  m iała  odpowiedni  nastrój ,  to  recy towała  wiersz  Kurta  Tucholskiego,  który   znalazła

w piśm ie „Weltbühne” i „na wszelki wy padek” nauczy ła się go na pam ięć. W przedziale wagonu,
gdzie rządził uskrzy dlony  bóg m iłości, Victoria zauważy ła, że ry tm  wiersza bardzo dobrze pasuj e
do  ry tm u  turkoczącego  pociągu.  A  j eszcze  bardziej   do  wibracj i  j ej   bij ącego  w  podnieceniu
serca. Oparła się z wahaniem  na obcej  j ej  j eszcze piersi bohatera, przez chwilę by ła ziry towana,
gdy ż uciekł j ej  z głowy  początek wiersza, a potem , z nienaganną dy kcj ą zaczęła od końca:

 

Elfy, no cóż, unoszą się –

Na ścieżce, gdzie księży ca blask –

Bo tak napisał Ry szard Wagner...

 

A gdy  przestworza przem ierza poezj a,

Mały  elf cicho śpiewa swą pieśń.

 
Recy tatorka  westchnęła  cicho,  zanim   zam knęła  oczy   i  położy ła  sobie  chłodną  m ęską  dłoń  na
rozpalony m  czole.

–  Pozbawiasz  m ężczy zn  tej   odrobiny   rozum u,  j aka  im   j eszcze  pozostała  –  uskarżał  się  Wladi.

Wargam i chwy tał delikatnie cenny  kolczy k z perłą należący  kiedy ś do ciotecznej  babki Jettchen,
a m ocniej  m uskał piękną łabędzią szy j ę j ej  ciotecznej  wnuczki. Jego oddech by ł kuszący  i m iał
w sobie ciepło lata.

Upaj aj ący  zapach paczuli pły nął z j ego kruczoczarny ch włosów. Szy kowny  czerwony  kapelusz

z  Merianplatz  zaczął  się  ześlizgiwać  z  głowy   Victorii,  a  ponieważ  j ej   towarzy sz  podróży
przy spieszy ł  tem po  bardziej   niż  pociąg,  wy lądował  w  końcu  na  podłodze.  Victoria  wy ciągnęła
rękę, lecz dzielny  pogrom ca chwy cił j ej  dłoń.

– Zostaw go, taki kapelusz też potrzebuj e swobody  – orzekł.

Ona uśm iechnęła się i znów by ła śliczną m ałą Vicky, której  cioteczna babka Jettchen nie m ogła

niczego odm ówić. Serce waliło j ej  z podniecenia, spódnica podj echała do góry, a wtedy  m istrz
uwodzenia przej ął inicj aty wę. Wy stukał subtelną m elodię na kształtny m  kolanie.

– Potrafię j eszcze więcej  – obiecał.

– Poczekaj  – szepnęła Victoria – poczekaj  j eszcze chwilę.

– Wtedy  świat cały  będzie we fiołkach – zanucił.

Roześm iali  się  oboj e,  pom y śleli  bowiem ,  że  są  dla  siebie  stworzeni.  Wladim ir  Bellini,  który

cenił tunele kolej owe na równi z aniołam i niewinności, by ł przy j acielem  kobiet. Z radością czy nił
to,  o  czy m   one,  stoj ące  w  cieniu,  nawet  nie  m arzy ły.  Czy   w  niedzielne  popołudnie  z  trawnika
wielm ożny ch państwa kradł stokrotki dla służącej , czy  królowej  kier w czarnej  bieliźnie przy nosił
gwiazdkę  z  nieba,  w  oczach  Wladiego  rozkwitało  kobiece  szczęście.  Gdy   schry pnięty m   głosem
przy sięgał im  wierność, m łode dziewczęta wierzy ły  w cuda, wierzy ły  też, że nigdy  żadna kobieta

background image

nie  by ła  tak  kochana  j ak  one.  Kobiety,  które  lękały   się  spoj rzeć  w  lustro,  gdy ż  nie  potrafiły
zapom nieć,  j ak  wy glądały   w  m łodości,  przestawały   m y śleć  o  swoim   wieku,  gdy   ty lko  poczuły
wargi  Wladiego  na  swoich.  Wszy stko  w  ty m   zuchwały m   blagierze,  który   m iłość  uważał  za
obowiązek  m ężczy zny,  zdawało  się  perfekcy j ne.  „Nawet  j ego  fałszy we  pozy ”  –  skonstatował
kiedy ś j akiś zazdrośnik.

 
Ty ch  by ło  zresztą  niewielu.  Wladi  by ł  bardzo  szczególny m   m ężczy zną:  tak  przy stoj ny m ,  tak
spontaniczny m , świeży m , zuchwały m  i naturalny m , że w lot zdoby wał serca ludzi. By ł m agiem
w  szare  dni  wy czarowuj ący m   złote  chm ury,  od  który ch  z  m iej sca  robiło  się  j aśniej   na  duszy.
Ładne  adeptki  aktorstwa  we  Frankfurcie,  z  który m i  flirtował,  przy j m owały   każde  pochlebstwo,
j akie szeptał im  do ucha, za dobrą m onetę. Chłopskie żony  z Odenwaldu, przy wożące owoce na
hurtowy  targ, zapom inały  o szparagach i o pielący m  grzędy  m ężu w dom u, kiedy  stał przed nim i
Wladi.  Córce  kupca  towarów  kolonialny ch  Schim kego,  od  której   w  soboty   brał  sobie  korniszona
i  śledzia  w  occie,  obiecy wał  zaręczy ny.  A  dla  pani  Trudchen  Schafgut,  m ałżonki  krawca,
Wladim ir Bellini, obdarzony  silny m  torsem  i zwinny m i nogam i do tańca, by ł naj cudowniej szy m
m ężczy zną na świecie.

Kto  go  zobaczy ł,  ten  nie  wątpił,  że  bogowie  ży wili  wobec  niego  wielkie  zam iary   i  że  bogini

Fortuna specj alnie dla niego napełniła swój  róg obfitości. Victoria spoglądała w przy szłość z okna
przedziału  kolej owego  i  nie  by ła  ani  trochę  zaskoczona,  że  uj rzała  pannę  Sternberg  i  pana
Belliniego  ogłaszaj ący ch  zaręczy ny.  Po  trzecim   pocałunku  w  tunelu  wy obraziła  sobie,  że  przy
alei  Rothschildów  9,  na  czwarty m   piętrze,  naprzeciwko  m ieszkania  j ej   siostry   Clary   zwalnia  się
piękne  dwupokoj owe  m ieszkanko  z  widokiem   na  Martin-Luther-Strasse,  które  dobrotliwy   tatuś
Vicky   ze  swy m   krzepiący m   zrozum ieniem   dla  m łody ch  ludzi  przekaże  szczęśliwy m
nowożeńcom .

–  Taka  się  zrobiłaś  m ilcząca  –  odezwał  się  Wladi.  Uj ął  rozm arzoną  główkę  w  obie  ręce.  –

O czy m  m y ślisz?

– Och,  o  niczy m   –  odpowiedziała  Victoria.  Nie  wiedziała  j eszcze,  że  te  trzy   słowa  od  czasów

Adam a zarezerwowane są dla m ężczy zny.

– Jesteś taka piękna, kiedy  o niczy m  nie m y ślisz.

Pochlebca,  który   przez  całe  swoj e  ży cie  m iał  m y lić  przesadę  z  dowcipem ,  pochodził

z  Hopfgarten,  m ałej   wioseczki  w  Tury ngii.  Aż  do  czternastego  roku  ży cia  uważał  Erfurt  za
naj ważniej sze m iasto świata. Swą m atkę zachował w pam ięci j ako Walkirię z włosam i czarny m i
j ak  u  Królewny   Śnieżki,  oj ca  j ako  j asnowłosego  olbrzy m a  z  rękam i  j ak  bochny.  Co  do  koloru
włosów  i  figury   płodnej   m atki,  która  urodziła  sześcioro  dzieci,  m iał  racj ę.  W  przy padku  oj ca
zachodziła – j akże zrozum iała – pom y łka. Rodzicem  Wladiego m ógł by ć bowiem  j eden z trzech
krzepkich  m łodzieńców;  przy   j ego  urodzeniu  wszy scy   trzej   przy sięgali  na  wszy stko  przed
urzędnikiem , że „z m atką dziecka m ieli regularne stosunki”. Ostrzy ciel noży czek, poj awiaj ący  się
w  Hopfgarten  co  pół  roku,  m iał  włosy   prawie  białe.  Prawdopodobnie  by ł  oj cem   siostry
Wladiego, Eriki. W każdy m  razie j ej  dorastaj ący ch braci zaopatry wał w ostre noże, wzbudzaj ąc
zazdrość m łody ch we wsi.

Władi  m iał  wy staj ące  kości  policzkowe  i  głęboko  osadzone  oczy,  który m i  j ako  m ały   chłopiec

background image

spoglądał tak m elancholij nie, j ak gdy by  świat pożałował m u nawet talerza ciepłej  kaszy. Później
te oczy  i wy datne kości policzkowe okazały  się koronny m  dowodem  potwierdzaj ący m  opowieści
o  dzikich  słowiańskich  przodkach.  Gdy   ty lko  m łody   człowiek  uzm y słowił  sobie,  że  stworzenie
kobiety  by ło j edny m  z naj bardziej  uroczy ch pom y słów Boga, wolał pokazy wać w uśm iechu swe
zdrowe  zęby   niż  pogrążać  się  w  m elancholii,  która  przez  całe  ży cie  towarzy szy   niechciany m
dzieciom .

Włosy   m iał  nadzwy czaj   gęste;  bły szczały   nawet  bez  pom ady,  a  po  m y ciu  skręcały   się

w  loczki.  Wladi  przy pisy wał  swe  buj ne  czarne  kędziory   dziadkowi  z  Pizy.  Jego  uśm iech
oczarowy wał  nawet  starszy ch  m ężczy zn  poluj ący ch  z  laską  na  wałęsaj ące  się  koty   i  wesoły ch
urwisów,  uj m ował  także  m łody ch  bezrobotny ch  i  zm ęczony ch  inwalidów  woj enny ch  na
parkowy ch  ławkach.  Dzieci  uwielbiały   Wladiego;  gdy   się  z  nim i  bawił,  by ł  pom rukuj ący m
dobrodusznie  niedźwiedziem ,  napędzaj ący m   stracha  wielkoludom ,  które  straszy ły   dzieci.
Gospody nie dom owe, patrzące w ślad za nim , gdy  wy wieszały  w otwarty ch oknach pierzy ny  do
wietrzenia, podry giwały  tanecznie w swoich filcowy ch kapciach i rozm arzone gładziły  puchowe
poduszki.  Um iał  się  cieszy ć  ży ciem   i  zdawał  sobie  sprawę  z  wrażenia,  j akie  robił  na  ludziach.
Przechadzał się w swoich świetnie dopasowany ch garniturach od m istrza krawieckiego Schafguta
obok  sklepów  na  Kaiserstrasse  i  w  każdej   szy bie  wy stawowej   uśm iechał  się  do  swego  odbicia.
Gdy   ty lko  widział  się  w  szy bie,  naty chm iast  czuł  potrzebę,  by   poklepać  siebie  sam ego  po
ram ieniu, ale niekiedy  dziękował też swem u Stwórcy, że stworzy ł go takim  piękny m  m ężczy zną.
Nocam i w j ego izdebce rozpieszczały  go naj cudowniej sze sny  o przy szłości. Wladi widział swą
twarz  uśm iechaj ącą  się  ze  ścian  kinem atografów;  po  lewej   ręce  m iał  ponętnie  kruchą  Brigitte
Helm ,  po  prawej   rasową  Lil  Dagover,  która  po  film ie  Zmęczona  śmierć  przez  wiele  nocy
odbierała m u sen.

Kobietę, której  drobne stópki Wladi pieścił na swoich kolanach, wy obrażenie sobie przy szłości

kosztowało więcej  trudu. Od j akiegoś czasu do Victorii zaczęło docierać, że j ej  szkolne koleżanki
doskonale wiedziały, czego chcą w ży ciu, i że realizowały  to, co sobie zam ierzy ły. Ona natom iast,
która wcześniej  niż wszy scy  inni wiedziała, w j akim  kierunku j ą ciągnie, od czasu swej  wy prawy
do  Darm stadtu  zobaczy ła,  że  pochodnie  j ej   sławy   nie  palą  się  j uż  tak  j asno.  Z  drugiej   strony
zdawała  też  sobie  wy raźnie  sprawę,  że  j ej   rodzice  noc  w  noc  m odlą  się  o  to,  by   naj piękniej sza
z  ich  córek  zechciała  im   przedstawić  zam ożnego,  pasuj ącego  do  rodziny   zięcia,  zdrowego,
z  dobrego  ży dowskiego  dom u,  w  m iarę  m ożności  z  ty tułem   doktorskim   –  zam iast  niego  m ógł
ewentualnie  m ieć  własną  nieruchom ość  –  i  z  prezencj ą  co  naj m niej   przeciętnie  dobrą.  Kiedy
j ednak ta „świetna partia”, dla której  obm y ślono takiego m ałżonka, poznała Wladim ira Belliniego,
niem ogącego  się  wy kazać  ani  odpowiednim   pochodzeniem ,  ani  regularny m i  dochodam i
i  wy kształceniem ,  nie  m ówiąc  j uż  o  m anierach,  j akie  w  m ieszczańskich  dom ach  by ły
oczy wistością,  j edno  j edy ne  zniewalaj ące  spoj rzenie  oczu  urodzonego  uwodziciela  wraz
z m ały m  pucharkiem  lodów waniliowy ch zniweczy ło dwadzieścia lat rodzicielskich starań.

 
Wladi by ł dokładnie takim  m ężczy zną, o j akim  m arzy ła Victoria j uż w wieku dziesięciu lat. By ł
piękny,  sm ukły   i  silny,  m iał  urok  Don  Juana,  by ł  m ęski  j ak  Götz  von  Berlichingen  Goethego
i  niezrównany   w  opowiadaniu  naj różniej szy ch  historii.  Na  zielony ch  nabrzeżach  Menu
przem ieniał się we Franciszka z Asy żu. Rozm awiał z ptakam i i z m ały m i pieskam i starszy ch dam .

background image

Victorii  prawił  tak  ory ginalne,  podniecaj ące,  usy piaj ące  rozum   kom plem enty,  że  skrzy dła,  na
który ch m iała się właśnie wznieść do siódm ego nieba, ku m iłości, j uż w m om encie odlotu płonęły
ży wy m  ogniem .

Ta  niewinna,  m im o  swy ch  kapry sów  i  fanaberii  wciąż  grzeczna  m ieszczańska  córka

zapom niała wszy stkiego, co kiedy kolwiek wiedziała i czego się nauczy ła. W szarej  m gle rozpły nął
się  obraz  znękanego,  postarzałego  przedwcześnie  brata  Erwina,  który   wy rwał  się
z  m ieszczańskiego  świata,  lecz  nie  osiągnął  szczęścia.  Niem niej   j ego  decy zj a  wy nikała
z wieloletnich przem y śleń, a napędzała go nadziej a i wiara we własne siły. Gdy  Victoria obierała
tę  sam ą  drogę,  powodowały   nią  wy łącznie  im puls  i  złudzenie,  że  j est  dostatecznie  dorosła,  by
opuścić  gniazdo.  Z  zam knięty m i  oczam i  przebiła  chroniący   j ą  m ur,  z  dziecinny m   trium fem
otworzy ła  drzwi  twierdzy   –  sądziła  o  niej   błędnie,  że  to  złota  klatka,  która  odgradza  j ą  od
przy j em ności ży cia.

Victoria, która chciała zostać aktorką j ak Elisabeth Bergner, tancerką j ak Isadora Duncan i by ć

j eszcze sławniej sza niż Josephine Baker, nie m iała poj ęcia o pułapkach, j akie czy haj ą na m łode,
głupiutkie  dziewczątka.  Czerwony   Kapturek  zawsze  by ł  j ej   ukochaną  baj ką.  A  teraz  sam a  także
porzuciła  ścieżkę,  przy   której   tak  długo  upierała  się  j ej   m ądra  m atka.  Z  otwarty m i  ram ionam i
Victoria Sternberg witała wilka.

Nawet  j ednego  niepokoj ącego  uderzenia  serca  nie  kosztowało  straceńczej   m arzy cielki

wy parcie  z  pam ięci  tego,  co  o  m ężczy znach  opowiadała  j ej   doświadczona,  rozczarowana,
napiętnowana  na  zawsze  siostra  Clara.  Naj zuchwalsza  i  naj odważniej sza  córka  Betsy,  i  bez  tego
niewłaściwy   adres  dla  ży czliwy ch  rad  i  ostrzeżeń,  zakochała  się  z  nam iętnością,  j aka  dana  j est
m łody m   kobietom ,  w  m ężczy źnie,  z  który m   łączy ły   j ą  ty lko  dwie  rzeczy :  oboj e  przesiady wali
chętnie w kawiarniany m  ogródku Głównego Odwachu i oboj e wierzy li, że będą tworzy ć historię
teatru.

Am or,  urwis  zupełnie  nieodpowiedzialnie  wy puszczaj ący   swe  strzały,  potrzebował  ledwie

dwóch  ty godni  i  trzech  godzin,  by   z  m ałego  ogienka  rozniecić  wielki  pożar.  A  potem   kupiono
bilety,  spakowano  walizki,  rodziców  Victorii  Sternberg  uspokoj ono  i  om am iono,  a  Trudchen,
m ałżonce  m istrza  krawieckiego,  zaserwowano  takie  kłam stwa,  że  aż  wsty d.  Już  m iędzy
Frankfurtem   a  pierwszy m   tunelem   na  trasie  do  Berlina  Victoria  padła  ofiarą  m ęskich  sztuczek,
o  który ch  m ilczały   zarówno  szkolne  książki  dla  dobrze  urodzony ch  panien,  j ak  i  j ej   m atka.
W  oczach  m igotały   j ej   iskry,  sły szała  niebiańskie  skrzy pce  graj ące  weselnego  m arsza.  Dum na
rzucała  swój   ślubny   bukiet  tej   biednej ,  poczciwej   Annie,  która  nigdy   nie  znaj dzie  tak
fantasty cznego  m ęża  j ak  Wladi.  Casanova  z  Hopfgarten  rozpiął  dwa  górne  guziki  sukni  Victorii
i  wtulił  policzek,  pachnący   przenikliwie  wodą  po  goleniu  m arki  Pitralon,  która  z  każdego
m ężczy zny  czy niła zdoby wcę świata, w j ej  pierś.

– Nie m ogę się j uż doczekać – wzdy chał łowca.

– Ja też nie – wy j ąkała j ego zdoby cz. – Dobry  Boże, spraw, żeby  j uż nadszedł wieczór.

Klam ka  zapadła.  Victoria  gotowa  by ła  opuścić  rodzinę,  zm ienić  wy znanie,  zaprzedać  duszę

diabłu, nigdy  więcej  nie przekroczy ć progu teatru, pój ść za Wladim  na koniec świata i do końca
swy ch dni ży ć w biedzie – by le ty lko nie w cnocie.

– Nawet nie wiesz, j aka j esteś piękna – zachwy cał się pochlebca. – Jesteś j ak dzień wiosenny

background image

i letnia noc. Nigdy  nie m y ślałem , że przy darzy  m i się coś takiego. My ślałem  zawsze, że szczęście
przy chodzi ty lko do ludzi bogaty ch.

Ta, której  się zdawało, że baj ka, j aką właśnie przeży wa, j est nowa i prawdziwa, j uż j ako m ała

dziewczy nka  zdradzała  niezwy kłą  potrzebę  wy rażania  swoich  uczuć,  gdy   by ła  w  eufory czny m
nastroj u.  A  teraz  znów  tak  się  czuła.  Słuchaj ącem u  uważnie  towarzy szowi  drwiący m   tonem
osoby, która w obecności inny ch ludzi nie chce się przy znawać do swoj ej  rodziny, chichocząc, j ak
zdarza się m łody m  panienkom , które nowy m  wielbicielom  zawsze pragną przekazać więcej , niż
wy chodzi  to  na  dobre  solidny m   więziom   m iędzy   kobietą  a  m ężczy zną,  opowiadała  o  swoim
naiwny m  oj cu, dum ny m  z m ieszczańskiego statusu.

–  Poczciwy   papcio  –  naśm iewała  się  niewdzięczna  córka.  Wy m awiaj ąc  to  zdrobnienie

wy rażaj ące  j ej   dy stans  do  oj ca,  potrząsała  kokietery j nie  głową,  od  pewnego  czasu  j uż  bez
kapelusza.  –  Ten  biedny,  niepodej rzewaj ący   niczego  człowiek  naprawdę  wetknął  swej   córeczce
do portm onetki i portfela ty le pieniędzy, j akby  m iała em igrować do Am ery ki. A zazwy czaj  j est
oszczędny,  żeby   nie  powiedzieć  skąpy.  Ale  przecież  u  ty ch  strasznie  wy tworny ch  von
Edelhagenów,  gdzie,  j ak  m ała  Vicky   klarowała  zatroskany m   rodzicom ,  by   się  zakwaterowała,
w  żadny m   razie  nie  powinna  stwarzać  wrażenia,  że  j ej   rodzina  to  nędzni  ży dowscy
dorobkiewicze, którzy  nie wiedzą, co wy pada w kręgach ary stokraty czny ch.

Wladiem u  niej aką  trudność  sprawiało  podzielenie  tego  zdania,  z  iry tuj ący m   try bem

przy puszczaj ący m   i  dezorientuj ący m   przej ściem   na  trzecią  osobę,  na  zrozum iałe  części.  Gdy
poj ął j ego sens, by ł równie zafrapowany, j ak pod duży m  wrażeniem , ale też poczuł się odrobinę
niepewnie. Zakłopotany  szukał w kieszeni spodni chustki do nosa w biało-niebieską kratkę. Pocenie
się  uznał  za  j eszcze  bardziej   drobnom ieszczańskie  niż  m ilczenie.  Ale  w  porę  się  opanował.  Uj ął
swe  kochanie,  właścicielkę  czarodziej skiej   sakiewki,  m ocno  w  talii,  zdm uchnął  sobie  z  czoła
swawolny   lok,  odkaszlnął  i,  j akby   to  by ło  coś  tak  powszedniego  j ak  codzienne  poranne  golenie,
zaproponował swej  rozkosznej  szczebiotce pój ście do wagonu restauracy j nego.

– O tak – rzekła Victoria. Przy pom niała j ej  się podróż do Baden-Baden i scena, gdy  na Dworcu

Główny m   we  Frankfurcie  m atka  m iała  kupić  od  j akiegoś  człowieka  z  biały m   wózkiem   owoce,
a oj ciec powiedział: „Owoce j ada się w dom u”.

Stoliki  nakry te  by ły   biały m i  obrusam i,  na  każdy m   stał  wąski  srebrzy sty   flakon  z  długą  żółtą

różą.  Dla  zwy kły ch  podróżny ch  ten  kwiat  m iłości  roztaczał  ty lko  delikatną  woń,  zakochany ch
uwodził  j ak  m iłosne  ziele  Oberona  w  nocny m   lesie  m arzeń.  Pociąg  to  się  koły sał,  j akby   j echał
bez celu i rozkładu, to znów j ego koła toczy ły  się do raj u. Drzewa w letniej  zieleni i szare druty
telegraficzne z krukam i, które w sierpniu zapowiadały  zim ę, uciekały  do ty łu, ledwie się pokazały.
Na  polach  kobiety   w  kwiecisty ch  fartuchach  wiązały   słom ę  w  snopki.  Chabry   m iały   barwę
królewskiego  błękitu,  m ak  ognistej   purpury   –  j ak  kwiat,  który   py sznił  się  teraz  na  żołnierskich
grobach we Francj i i Flandrii, ale o przesiąkniętej  krwią ziem i i pogrzebany ch nadziej ach m łodzi
j uż nic nie wiedzieli.

– Maki to m oj e ulubione kwiaty  – odezwała się Victoria.

–  Ach,  tak  –  zdziwił  się  Wladi.  W  Hopfgarten  nikom u  nie  przy szłoby   do  głowy   lubić  j akieś

kwiaty  bardziej  niż inne. Mim o to powiedział: – Moj e też.

Pod  stołem   j ego  stopa  dotknęła  m iękkiego  pantofelka  z  klam erką,  a  silna  m ęska  ręką  uj ęła

background image

zgrabną  ły dkę.  Pili  kawę  nalewaną  z  m ały ch  srebrny ch  dzbanuszków.  Chociaż  znał  taką  zastawę
z kawiarni z dansingiem , do który ch prowadzał panią Trudchen, to z nabożny m  szacunkiem  głaskał
m ały   dzbanuszek  na  śm ietankę.  Victoria  wsy pała  cukier  do  swoj ej   filiżanki  i  zarum ieniła  się,
przy szło j ej  bowiem  do głowy, że Wladi głaszcze dzbanuszek, a m y śli o niej . Każde j adło kawałek
ciasta.  Victoria  nie  zastanawiała  się  nad  ceną,  j ej   towarzy sz  przeliczał  j ą  na  bułki.  Specj ał  na
swoim   talerzy ku  nazwał  „czekoladowy m   czy m ś  tam ”.  Wy tarł  usta  wierzchem   dłoni.  Ona
powiedziała,  że  eklery   o  sm aku  m okki  bardziej   by   j ej   sm akowały,  i  koronkową  chusteczką
delikatnie otarła usta z krem u.

Kelner  w  białej   m ary narce,  podstarzały   m ężczy zna  z  oczam i  j eszcze  bardziej   zm ęczony m i

niż  j ego  nogi,  patrzy ł  na  tę  niezwy kłą  parę  z  m iną,  którą  Victorii  z  braku  doświadczenia  trudno
by ło zinterpretować.

– Czy  łaskawa panienka j est zadowolona? – spy tał.

Victoria  odłoży ła  widelczy k  do  ciasta  na  pusty   talerzy k  i  skinęła  wy twornie  głową.  To,  że  nie

by ła  zwy kłą  panienką,  lecz  łaskawą,  uznała  za  równie  oczy wiste  j ak  noży k  do  m asła  i  srebrne
koziołki pod nóż. Wladi natom iast tak się zdum iał galanterią zwy kłego kelnera, że gwizdnął, j ak to
m ieli w zwy czaj u m łodzi siłacze z frankfurckiej  hali targowej .

Przy  sąsiednim  stoliku starsza dam a z potrój ny m  sznurem  pereł potrząsnęła srebrny m i lokam i.

Madem oiselle  Sternberg  poczuła  się  zażenowana,  gdy   to  zauważy ła.  Wladi  zam ówił  dla  siebie
km inkówkę, a dla Victorii aj erkoniak. Rachunek uregulował bez m rugnięcia okiem , chociaż nie by ł
przy zwy czaj ony  do wy dawania pieniędzy  na j edzenie, kiedy  nie by ł głodny. Ale j uż j asnowłosy
ostrzy ciel noży czek, którego uważał za swego oj ca, m awiał, że to krótkowzroczne nie inwestować
porządnie, j eśli wy m aga tego cel, i że oszczędzanie nie tam , gdzie trzeba, j est bezdenną głupotą.

Potem ,  ciasno  obj ęci,  zgodnie  doszli  do  wniosku,  że  nie  m a  powodu  przepłacać  za  kwaterę

i  warto  by   naj pierw  dokładnie  sprawdzić,  co  stolica  Rzeszy   m oże  im   zaoferować  oprócz  łóżka
i krzesła.

– Miej sca j est dosy ć nawet w naj m niej szej  chatce – rzekł przy  ostatnim  pocałunku w pociągu.

By ło to w kolej ny m  tunelu.

– Dla kochaj ącej  się szczęśliwej  pary  – dokończy ła Victoria.

– Jesteś dla m nie zby t m ądra, dziewczy no, zawsze m asz ostatnie słowo.

Pensj onat  w  budy nku  z  czerwony m i  stiukam i  znaj dował  się  tuż  obok  Dworca  Śląskiego  przy

m ałej ,  zapuszczonej   uliczce,  która  j em u  przy pom inała  okolice  frankfurckiego  Dworca
Wschodniego, a j ą nastroiła dziwnie m ilcząco. Dom  m iał niespoty kanie m ałe okienka, brakowało
tabliczki z nazwą, nie by ło wej ścia dla gości ani zwy kły ch w takich lokalach kart inform uj ący ch
o  potrawach  i  napoj ach.  Zam iast  tego  w  j edny m   z  okien  przy klej one  by ły   dwa  kawałki  tektury
z  napisam i  czerwoną  kredką.  Jeden  z  nich  głosił  „Wolne  pokoj e.  Ty lko  dla  pań  w  towarzy stwie
panów”,  drugi  –  „Woda  bież.”.  Adres  Wladi  otrzy m ał  od  j ednego  z  sąsiadów,  z  który m   każdego
piątku  chodził  do  Sachsenhausen  na  wino  z  j abłek.  Człowiek  ten  znał  całe  Niem cy.  By ł
wędrowny m   cieślą  i  dotarł  aż  do  Wrocławia  i  Królewca.  Jadł  nawet  królewieckie  klopsy
z  kaparam i,  koninę  i  flaki.  O  niskich  cenach  tej   berlińskiej   kwatery   rozwodził  się  obszernie,  ale
przem ilczał,  że  czuć  w  niej   by ło  intensy wnie  zj ełczały m   tłuszczem   i  odpadkam i  m ięsny m i,
a latem  zlaty wały  się tam  m uchy  z całego Berlina.

background image

Gospody ni  tego  podupadłego  przy by tku  z  warczący m   szpicem   m iędzy   nogam i  siedziała

w  wy sokim   wy leniały m   fotelu.  Piła  piwo  wprost  z  butelki,  a  szklanki  uży wała  do  tego,  by   gasić
w  niej   piwem   liczne  niedopałki  papierosów.  Mim o  że  upał  by ł  niem iłosierny   i  j uż  sam a  m y śl
o wełnie sprawiała, że pot spły wał z człowieka ciurkiem , robiła na drutach grubą skarpetę. By ła
w kolorze m chu i niezwy kłej  długości. Py tanie o kwaterę kobieta skwitowała zwięźle.

– Ślub j est? – spy tała obcesowo.

Victoria  z  zakłopotaniem   obracała  w  palcach  kapelusz,  którego  nie  nakładała  od  chwili,  gdy

wy siadła w  Berlinie. Wladi  wy glądał tak,  j akby  chciał  podnieść rękę.  Właścicielka  wy celowała
w Victorię wolny m  drutem .

– Dwa pokoj e – zadecy dowała. – Nie sły szeliście o paragrafie za stręczy cielstwo? Żeby  m nie

nabrać, trzeba by  się trochę bardziej  wy silić.

Odsunęła  psa,  ciężko  dy sząc,  dźwignęła  ciało  z  fotela,  pociągnęła  za  zaklinowaną  szufladę  tak

m ocno, że aż się zachwiała.

–  Pierdzisz  j ak  tuczona  świnia  –  ofuknęła  szpica.  Następnie  z  trzaskiem   rzuciła  na  ladę  dwa

klucze, każdy   z  dużą  drewnianą  kulą.  –  Pierwsze  piętro  –  powiedziała.  –  Toaleta  na  kory tarzu  na
półpiętrze. Papier m ożecie kupić u m nie, j ak potrzebuj ecie. Pokoj e należy  zwolnić przed dziesiątą
rano.

– Chcem y  zostać dłużej  niż j edną noc.

 
–  Młody   człowieku,  j eśli  ty   i  twoj a  donna  nie  wy pełnicie  naty chm iast  form ularzy
m eldunkowy ch, to m ożecie od razu się zm y wać.

Żeby  nie poty kać się w nocy  ani nie budzić inny ch gości czy  nawet złośliwego szpica, j uż po

południu  ćwiczy li  przem y kanie  się  niepostrzeżenie  z  j ednego  pokoj u  do  drugiego.  Wladi  m iał  tę
przewagę,  że  od  dzieciństwa  z  naj różniej szy ch  powodów  trenował  bezgłośny   chód.  Victorii
pom ogło  to,  że  uznała  tę  konspiracj ę  za  rom anty czną  i  podniecaj ącą,  czuła  się  j ak  pasażer  na
gapę,  który   naj pierw  m usi  zakraść  się  do  m agazy nu  statku,  żeby   dobrać  się  do  sucharów.
Prawdziwy  głód, m im o eklerów w pociągu i letniej  burzy  wiszącej  w powietrzu, wy pędził parę
zakochany ch z pensj onatu.

Wladi  odkry ł  gospodę,  o  której   Victoria  nigdy   by   nie  pom y ślała,  że  m ożna  tam   coś  zj eść.

Wśród  gości  przeważali  m ężczy źni  z  zaczerwieniony m i,  bły szczący m i  od  potu  twarzam i
i o donośny ch głosach. Większość taksowała Victorię spoj rzeniem  tak bacznie, że napełniało j ą to
lękiem .

– My ślę, że powinnam  się j utro zam eldować u brata – rzekła.

Jej   towarzy sz  postawił  na  stole  szklankę  z  piwem ,  by ło  to  j uż  drugie  w  ciągu  pół  godziny,

i powiedział, żeby  lepiej  zam ówiła coś, czy m  naj e się do sy ta.

– W końcu m asz j eszcze coś do zrobienia, m oj a m ała m y szko.

Wy dawało j ej  się, że m rugnął, ale nie m iała odwagi powiedzieć o swy m  spostrzeżeniu, a j uż

zwłaszcza nie śm iała zadać py tania, dlaczego piękny, lekki nastrój  z pociągu się ulotnił. Ponieważ
zby t  długo  nie  m ogła  się  zdecy dować,  zam ówił  dla  oboj ga  golonkę  z  grochowy m
purée. Rozm awiał z kelnerem  w sposób tak m ęski, pewny  siebie i władczy, że Victoria nie zdąży ła

background image

go w porę poinform ować, że nienawidzi grochu, a golonki w ży ciu nie j adła.

Z początku wpatry wała się w nią nieszczęśliwy m , a potem  zrozpaczony m  wzrokiem . Zadawała

sobie  py tanie,  czy   nie  powinna  by ła  wcześniej   spy tać  Clary   o  radę.  Jak  zakochana  kobieta  m a
zapoznać m ężczy znę swego serca z ży dowskim i zasadam i doty czący m i j edzenia, tak, żeby  go nie
urazić?

 
– Nie m ogę – wy dusiła z siebie – nie wiem  dlaczego. Po prostu nie j estem  głodna.

Wladi wy szczerzy ł żeby  w uśm iechu, chociaż nie m iał poj ęcia, dlaczego to robi. Zj adł drugą

porcj ę  golonki  i  zam ówił  trzecie  piwo.  Ona  obserwowała,  j ak  tłuszcz  ścieka  m u  na  koszulę,
i m odliła się, aby  Bóg wy baczy ł j ej  wszy stkie grzechy, chociaż j eszcze żadnego nie popełniła.

Victoria  Sternberg,  która  m y ślała,  że  wie  wszy stko,  co  powinna  wiedzieć  m łoda  kobieta,  i  że

wie to lepiej  niż którakolwiek inna, przeży ła m iłość fizy czną j ako gwałt. Szok by ł j eszcze większy
niż ból, wsty d j ą sparaliżował. Podarta została nie ty lko biała j edwabna koszula nocna, którą kupiła
na  tę  naj ważniej szą  noc.  Przepadło,  i  to  uświadom iła  sobie  Victoria  tuż  po  wszy stkim ,  j ej
dziewictwo, do którego panowie ze sfer m ieszczańskich przy wiązy wali równie wielką wagę j ak do
wy sokiego  posagu  i  m ałżeńskiej   wierności.  Na  zawsze  zniszczona  została  j ej   wiara,  że  insty nkt
potrafi  ustrzec  kobietę  przed  zakochaniem   się  w  niewłaściwy m   m ężczy źnie.  Victoria,  z  podartą
koszulą  na  podłodze,  z  m orduj ącą  wszelkie  uczucie  uwagą  zdoby wcy   dźwięczącą  j ej   j eszcze
w uchu, łkała w twardą j ak deska poduszkę i by ła pewna, że nigdy  j uż nie wróci do oj cowskiego
dom u.

–  Co  ty   sobie  m y ślałaś,  że  to  służy   do  robienia  kawy ?  –  ry knął  i  wziął  sobie  to,  co  uważał  za

prawo m ężczy zny.

Po m iłosny ch zm aganiach z powrotem  zrobił się m iły. Jego ręce by ły  m iękkie, głos cichy.

– Nie trzeba płakać – pocieszał j ą. – Tak to właśnie j est z wam i, dziewczętam i. Z każdą z was.

W nocy  Wladi się obudził. Dwie porcj e golonki ciąży ły  m u w żołądku. Później  widział j akieś

m aj aki,  sły szał  bicie  dzwonu,  potem   drugiego.  Przy pom niała  m u  się  historia,  która  na  wiele  lat
wy leciała m u z pam ięci. Klaus-Jürgen Ham m er z Hopfgarten, o dwa lata starszy  od niego, osoba
szanowana  we  wsi,  w  stodole  chłopa  Münsterm anna  opowiadał  pięciu  swoim   zdum iony m
przy j aciołom   o  pewny m   Ży dzie  z  Erfurtu.  Jego  córka  zaszła  w  ciążę  z  kościelny m ,
a  rozgniewany   oj ciec  dokonał  straszliwej   zem sty.  Kazał  j ednookiem u  oprawcy   zam ordować
skry tobój czo  pobożnego  m ęża  i  wrzucić  go  do  pieca  hutniczego.  Sam   m orderca  właśnie
Klausowi-Jürgenowi Ham m erowi wy spowiadał się ze swego czy nu. W Wielki Piątek.

Wladiem u  burczało  w  brzuchu.  By ło  m u  tak  niedobrze  j ak  w  sy lwestra,  gdy   wy pił  poncz

z wazonu do kwiatów i zj adł za dużo kwaśnej  kapusty  do żeberek. Jęcząc cicho, wciągnął spodnie.
Chciał się udać do toalety  na półpiętrze i j uż szukał włącznika światła, gdy  przy pom niał sobie, j ak
Trudchen Schafgut powiedziała kiedy ś, że kobiety  są na światło wrażliwsze niż nietoperze. Biorąc
na to wzgląd, odby ł drogę tam  i z powrotem  po ciem ku, ale pół m etra od łóżka się potknął. Nawet
by   sobie  tego  nie  uprzy tom nił,  gdy by   z  krzesła  nie  spadła  otwarta  torebka  Victorii.  Cała  j ej
zawartość znalazła się na podłodze.

Victorii daleko by ło do nietoperzy. Przewróciła się j edy nie z prawego boku na lewy, gdy  ten,

który   j ej   obiecy wał,  że  będzie  j ą  chronił  przed  wszy stkim i  niebezpieczeństwam i  i  w  każdej

background image

biedzie,  zapalił  m ętne  górne  światło.  Wladim ir  Bellini,  głosiciel  ty ch  wzniosły ch  słów,  otworzy ł
portm onetkę.  Potem   przeliczy ł  pieniądze  w  portfelu.  By ł  prawy   i  uczciwy,  niem niej   znał  też
powiedzenie  „do  otwartej   szkatuły   i  uczciwa  ręka  sięgnie”.  Nie  by ł  stworzony   na  złodziej a,  ale
czy ż także m ądrzy  i pobożni ludzie nie m ówili, że Bóg we wszy stkim  m a j akiś zam y sł? Mim o to
m łodzian, który  tak dobrze przej rzał boże ścieżki, potrzebował sporo czasu, by  się zdecy dować.

By ła  czwarta  rano,  tuż  przed  świtem ,  gdy   piękny,  obdarzony   fantazj ą,  sy m paty czny

m ężczy zna, który  skradł serce Victorii Sternberg, ukradł j ej  także pieniądze. Do ostatniej  m inuty
ich  burzliwego  sam   na  sam   sprawca  czy nu  nierządnego,  j ak  definiowali  ten  akt  prawnicy,
troszczy ł się o dziewczy nę, z której  uczy nił kobietę.

 
Na  stoliku  przy kry ty m   m aleńką  koronkową  serwetką  położy ł  drogi  portfel  z  cielęcej   skóry,
elegancką czerwoną portm onetkę, bilet powrotny  do Frankfurtu i ty le pieniędzy, ile potrzebowała
Victoria,  by   doj echać  kolej ką  elektry czną  do  swego  brata.  „Wy bacz”  –  napisał  Wladi  Bellini  na
skrawku  szarego  papieru.  Pochodził  on  z  torebki,  w  którą  Trudchen  Schafgut  zawinęła  m u  dwie
kanapki z szy nką, prowiant na drogę.

background image

4

D E C Y Z J A

1 9 2 8 – 1 9 2 9

Gdy by  nie to, że świat Victorii rozpadł się na kawałki j uż pierwszej  nocy  z dala od dom u, środa
trzy dziestego  pierwszego  sierpnia  ty siąc  dziewięćset  dwudziestego  ósm ego  roku  by łaby
czwarty m   dniem   j ej   berlińskiej   podróży.  Właśnie  na  środę  przy padał  oczekiwany
z niecierpliwością m om ent kulm inacy j ny  tego wy j azdu. W pam iętniku, który  leżał na j ej  stoliku
nocny m   i  w  który m ,  zupełnie  j ak  wtedy,  gdy   by ła  trzy nastolatką  i  dla  zachowania  taj em nicy
uży wała  pism a  obrazkowego  i  lustrzanego  oraz  wy m y ślony ch  przez  siebie  znaków,  ostatni  dzień
sierpnia Victoria zaznaczy ła j askrawozielony m  wy krzy knikiem  i trzem a poj edy nczy m i, starannie
wy ry sowany m i  groszam i.  Kiedy   dokony wała  tego  wpisu,  m iała  niezachwianą  pewność,  że
sierpień,  m iesiąc  nielubiany,  który   wy dawał  j ej   się  nudny   i  osobiście  j ą  krzy wdzący,  gdy ż
większość j ej  przy j aciółek – a przede wszy stkim  j ej  wielbicieli – wy j eżdżała, pożegna w Berlinie.

– Adieu, comme il faut – radowała się.

 
Na  trzy dziestego  pierwszego  sierpnia  w  berlińskim   teatrze  przy   Schiffbauerdam m   zaplanowano
praprem ierę  Opery  za  trzy  grosze  Berta  Brechta.  Znawcy   teatru  i  ludzie,  którzy   się  za  takich
uważali, z góry  m ówili, że będzie to przebój  sezonu, i rozprawiali z zachwy tem  o m iniony m  lecie
w Baden-Baden. Odby ła się tam  praprem iera Mahagonny Brechta z m uzy ką Kurta Weilla, który
skom ponował także m uzy kę do Opery za trzy grosze.

Jedy nie  Anna  nie  sły szała  j eszcze  o  Brechcie  i  m y ślała,  że  Weill  to  znaj om y   oj ca.  Tam ten

również  m iał  akurat  na  im ię  Kurt  i  by ł  szanowany m   handlarzem   znaczków  pocztowy ch  przy
Fahrgasse.  Gdy   Victoria  to  odkry ła,  całkiem   nie  po  siostrzanem u  potrząsnęła  głową,  a  do  tego
j eszcze  w  obecności  szczerzącej   się  bezwsty dnie  Alice  teatralnie  uniosła  ręce  ku  niebu.
Upokorzona  Anna,  nieszczęśliwa  i  czerwona  j ak  indor,  tak  się  zawsty dziła  swej   niewiedzy,  że
wy padła  z  pokoj u  i  naty chm iast  pobiegła  do  dużo  wy rozum ialszej   Clary,  która  oświeciła  j ą
w dziedzinie historii teatru niem ieckiego ogólnie, a bardziej  szczegółowo opowiedziała o znaczeniu
m łodego poety  Berta Brechta.

–  I  żeby   ty lko  nie  przy szła  ci  do  głowy   niedorzeczna  m y śl  –  przestrzegła  swą  zm ieszaną

przy rodnią siostrę – że ty  j esteś głupia, a Victoria m ądra. W końcu nie przy padkiem  j uż w drugim
roku nauki m usiała napisać w zeszy cie dziesięć razy : „Im  większy  głupiec, ty m  większa py cha”.

background image

Niestety, nic to nie pom ogło.

Większość  prasy,  także  prowincj onalne  gazety   i  czasopism a  poświęcone  rodzinie,  a  nawet

gazetka dla klientów, którą Josepha raz w ty godniu przy nosiła od piekarza, relacj onowała przebieg
prób  w  berlińskim   teatrze.  Znani  kry ty cy   rozwodzili  się  j uż  nad  m uzy ką  Kurta  Weilla.  Mim o  że
ty lko  nieliczni  m ieli  okazj ę  wy słuchać  j ej   przed  prem ierą,  uznano  j ą  za  nader  niezwy kłą
i  prowokacy j ną.  Mówiło  się,  że  kom pozy tor  połączy ł  elem enty   j azzu  z  m uzy ką  operową
i rozry wkową, a nawet kościelną.

– Ciarki m nie przechodzą – uty skiwała pani Betsy  podczas lektury  „Frankfurter Zeitung”. – Że

też  dla  ty ch  m uzy kusów  nie  m a  nic  świętego.  Aż  trudno  uwierzy ć,  że  ten  kraj   wy dał  takich
arty stów j ak Beethoven i Brahm s.

Victoria  i  Wladi,  którzy   opty m izm em   nadrabiali  brak  doświadczenia,  wiedzieli  oczy wiście,  że

wszy stkie m iej sca na Operę za trzy grosze od ty godni by ły  wy przedane. Mim o to nadal wierzy li
w  dobrą  wróżkę,  która  z  dobrotliwy m   uśm iechem   wręczy   zakochanej   parce  z  Frankfurtu  bilety
wstępu do raj u.

–  Wszy stkie  teatry   trzy m aj ą  rezerwę  dla  niespodziewany ch  gości  –  wy m ądrzał  się  Wladi.  –

Sam  to j uż przeży łem  kilkadziesiąt razy. Zawsze się gdzieś znaj dzie pusta loża na wy padek takiej
sy tuacj i.

–  Ale  chy ba  ty lko  dla  bardzo  znam ienity ch  gości  –  zauważy ła  Victoria.  –  Takich  j ak  kiedy ś

cesarz albo teraz Hindenburg. Albo ten aktor Willy  Fritsch.

–  Zostaw  to  swoj em u  wspaniałem u  Wladiem u.  Kto  by   go  chciał  wy kołować,  m usiałby   się

bardzo postarać. Do tej  pory  udawało m i się wej ść do każdego teatru, do j akiego ty lko chciałem .
Zam knąć oczy  i j azda, m ówię sobie za każdy m  razem .

Jak  wiadom o,  obdarzony   fantazj ą  blagier  nie  m usiał  j uż  dostarczać  dowodów  na  swą

nieustraszoność. Zam iast dobrej  wróżki ży ciem  Victorii Sternberg pokierował osiłek, który  gardził
kobietam i i który  za j edny m  zam achem , i to na zawsze, zniszczy ł naturalną ufność dziewczy ny.
Młodej  naiwnej  z Frankfurtu nad Menem  nie by ło wśród widzów, gdy  Harald Paulsen odgry wał
Mackiego  Maj chra,  a  Erich  Ponto  j ako  żebrak  Peachum ,  Rom a  Bahn  w  roli  j ego  córki  Polly
i Lotte Leny a j ako Jenny  Spelunka doprowadzali widzów do ekstazy. Mroczną stronę ży cia, która
na  pewnej   berlińskiej   scenie  stała  się  wiekopom ny m   wy darzeniem ,  Victoria  poznała
w  dom owy m   zaciszu,  i  to  nie  j ako  teatr  epicki  z  kpiną,  saty rą,  ogniem   i  m uzy ką,  lecz  j ako
bezdennie sm utną rzeczy wistość.

W  dniu  prem iery   leżała  z  wy soką  gorączką  i  dreszczam i  w  swoim   dawny m   dziewczęcy m

pokoiku. Białe  m eble, które  pani Winkelried  podczas j ej   nieobecności m usiała  szorować  ługiem ,
czy stością szy dziły  ze zrozpaczonej  dziewczy ny, która czuła się zbrukana i zawsty dzona, i po wsze
czasy   skazana  na  to,  by   chleb  skrapiać  łzam i.  Cy try nowożółte  firanki  z  turkusowy m i  m oty lam i
zasłaniaj ące  widok  na  lato  za  oknem   –  chora  nie  tolerowała  bowiem   światła  –  opowiadały
kłam liwe  historie  o  lekkości  i  nadziei.  Cierpiąc  j ak  grzesznica  bez  szans  na  zbawienie,  Victoria
wpatry wała  się  nieruchom y m   wzrokiem   w  ściany.  Przez  woal  łez  patrzy ła  na  rom anty czne
obrazki,  które  j ako  czternastolatka  wy brała  do  swego  pokoj u.  Radosne  dziewczęta  w  długich
sukienkach  i  kwietny ch  wiankach  na  głowach  tańczy ły   w  krąg  na  kobiercu  z  kwiatów.
W  m om entach,  gdy   na  krótko  wy nurzała  się  z  otchłani  piekieł,  w  którą  strącona  została  z  nieba

background image

zakochany ch,  patrzy ła  na  regał  z  książkam i  swego  dzieciństwa.  Obok  trzeciego  tom u  Panny
Swawoli  siedział  chłopczy k-laleczka  z  pozbawioną  wy razu  twarzą  i  wy pchany m   plecakiem .
Sześcioletnia  Vicky,  która  nigdy   nie  godziła  się  z  odm ową,  wbrew  woli  m atki  i  z  finansowy m
wsparciem  ciotecznej  babki Jettchen kupiła dla niego żołnierski m undur feldgrau. Victorii napły nął
do oczu kolej ny  potok łez, gdy  pom y ślała o ukochanej  Jettchen i o ty m , że j ej  śm iertelna choroba
także zaczęła się od apatii i niewy j aśniony ch skoków gorączki.

Zam iast  by ć  świadkiem   wesela  Mackiego  Maj chra  i  Polly   Peachum   w  staj ni  i  uczy ć  się  od

Jenny   Spelunki,  że  naj pierw  m usi  by ć  żarcie,  a  potem   dopiero  m oralność,  Victoria  sły szała
z  oficy ny   m iłosne  gruchanie  gołąbków.  Wilga  gwizdała  m elodię  przy pom inaj ącą  piosenkę
o  m ały m   Jasiu  wy ruszaj ący m   w  świat,  wróble  ćwierkały   rozradowane.  Nielubiana  lokatorka
z  parteru  karciła  ostry m   tonem   swoich  dwóch  sy nów,  nazy waj ąc  ich  „brudny m i  wstrętny m i
bachoram i”.  Chłopcy   kopnęli  piłkę  w  wy bielone  pranie  i  j edny m   strzałem   trafili  w  płócienną
poduszkę  i  obrus.  Lokatorka  zam ężna  by ła  z  urzędnikiem   z  hipoteki,  o  który m   m iała  zwy czaj
m ówić  per  „m ój   pan  m ałżonek”.  Dopiero  niedawno  zam ieszkała  przy   alei  Rothschildów
i  nazy wała  się  Hiltrud  Neugebauer.  Schody   przed  swoim   m ieszkaniem   szorowała  codziennie;
lśniły   tak,  że  nawet  Claudette  i  Alice  w  swoich  solidny ch  butach  ślizgały   się  na  nich;  klam kę
w  drzwiach  do  piwnicy   nacierała  salm iakiem ,  a  okno  w  kory tarzu  czy ściła  stężony m   octem ,
który m  czuć by ło w cały m  dom u. W każdą niedzielę punkt dziesiąta pani Neugebauer z m ężem
i  troj giem   dzieci,  które  nigdy   nie  m ówiły   na  schodach  „dzień  dobry ”,  szła  do  kościoła  i  nawet
w ty godniu nosiła na szy i rzucaj ący  się w oczy  srebrny  krzy ż w goty ckim  sty lu.

Za  to  j eśli  chodzi  o  wilgę,  by ła  ona  ulubiony m   dom ownikiem   wszy stkich  m ieszkańców

kam ienicy.  Już  drugi  rok  zaj m owała  kwaterę  w  oficy nie  dom u  przy   alei  Rothschildów  9,  przez
otwarte okno utrzy m y wała kontakt z papugą im ieniem  Otto i by ła m istrzy nią naśladownictwa.

Jeszcze trzeciego dnia po powrocie z nieudanej  wy prawy  do wielkiego świata pacj entka by ła

blada, apaty czna, bez apety tu i m ilcząca. Zakopana w poduszki i opatulona w gruby  koc w perski
wzór sprawiała wrażenie wy lęknionego dziecka, które cały m i dniam i biegło przez nieprzeby ty  las,
a potem  nie m ogło zrozum ieć, że zostało uratowane i z powrotem  j est w dom u.

– Nieustannie m y ślę o ty m , że j ako dziecko chciała słuchać ty lko ty ch baj ek, w który ch m ałe

dziewczy nki sam iuteńkie błądzą po lesie – m artwiła się Betsy.

–  Sądząc  po  ty m ,  co  zasugerował  m i  Erwin,  w  wy padku  Victorii  zdaj e  się  nie  chodzić  ani

o  baj kę,  ani  o  sam iuteńką  dziewczy nkę  –  westchnął  Johann  Isidor.  –  Sądzę,  że  na  razie
powinniśm y  j ą zostawić w całkowity m  spokoj u. Zresztą nie j est j uż m ałą dziewczy nką. Raczej  na
odwrót, powiedziałby m .

– Czy żby ś nie zauważy ł, że twoj a córka to j uż ty lko skóra i kości?

–  Wy kluczone,  żeby   w  ciągu  dwóch  dni  m ogła  się  zagłodzić  na  śm ierć.  To  się  przecież  nie

udało nawet tej  dziewczy nce z m iauczący m i kotam i.

–  To  by ła  Paulinka,  spaliła  się,  bo  bawiła  się  zapałkam i.  Taki  m ężczy zna  to  naprawdę  m a

dobrze. Wy gaduj e naj większe bzdury, a i tak czczą go j ako koronę stworzenia.

 
W  obawie  przed  ty m ,  że  Victoria  m ogłaby   odm ówić  przy j m owania  j akichkolwiek  pokarm ów,
gdy  będzie się j ą zm uszać do j edzenia, pani Betsy  podała j ej  swój  sły nny  leczniczy  rosół z kury

background image

w  j ej   m aleńkiej   czerwonej   m iseczce,  którą  zachowała  na  pam iątkę  beztroskich  czasów
dzieciństwa.  Doświadczona  w  pielęgnowaniu  chory ch  pani  dom u  powstrzy m y wała  się  również
od  wszelkich  py tań,  chociaż  m ilczenie  przy chodziło  j ej   z  takim   trudem ,  że  j ej   żołądek  buntował
się podobnie j ak u córki.

– Stroskana m atka – zwierzy ła się m ężowi – m a prawo by ć ciekawa.

– Nie, m oj a droga, ona m a taki obowiązek. Nie czy ń sobie wy rzutów. Zawsze przecież robiłaś

z tej  ciekawości uży tek.

W drodze powrotnej  z Berlina Victoria niczego nie bała się bardziej  niż m atczy nej  indagacj i,

j ednakże  nie  okazała  ani  ulgi,  ani  wdzięczności,  że  dręczące  wy py ty wanie  zostało  j ej
oszczędzone.  Na  tem at  swego  fizy cznego  sam opoczucia  wy powiadała  się  niechętnie
i z  zam knięty m i  oczy m a,  a  j uż  o  ranach  zadany ch  swej   duszy   nie  chciała  rozm awiać  w  ogóle.
Późny m  popołudniem , gdy  gorączka rosła, a duchota późnego lata kładła się ołowiany m  ciężarem
nawet  na  zdrowy ch  ciałach  i  głowach,  pacj entka  wy obrażała  sobie  wręcz,  że  na  progu  stoi
kostucha,  wy m achuj ąc  kosą.  A  Josepha  opowiadała,  że  sły szała  Victorię  szepczącą:  „Jestem
gotowa”, i że zrobiła się „szty wna j ak nieży wy  kot”.

– Szty wnieć j ak deska do prasowania nauczy ła się przed laty  na lekcj ach baletu – powiedział

Erwin. – Nie pam iętasz, Josepho? To by ł przecież j ej  popisowy  num er.

Nikom u  oprócz  Clary   nie  opowiedział  j eszcze  o  berlińskich  wy stępach  Victorii  ze  swoj ego

punktu widzenia. Ty lko dlatego, że skończy ły  m u się papierosy  i nałóg wy pędził go z łóżka, znalazł
rano  o  wpół  do  ósm ej   naj weselszą,  naj swawolniej szą  i  naj odważniej szą  ze  swoich  sióstr
szlochaj ącą pod drzwiam i czcigodnej  pani Benantzky  – pokonaną przez letnią burzę, przem oczoną
i zupełnie rozstroj oną, z oczam i zbitego psa, w podarty ch pończochach i z krwawiący m  kolanem .
Tuż przed dotarciem  do brata potknęła się j eszcze o pokry wę studzienki kanalizacy j nej .

– Upadła dziewczy na – skwitowała Clara. – Sły szałam , że takie rzeczy  się zdarzaj ą.

– Upadła dziewczy na z biletem  powrotny m  na łono rodziny  – skory gował Erwin. – To upadek

pierwsza klasa. Żeby  m ieć na bilet dla siebie i kanapki dla nas oboj ga, m usiałem  stanąć na dwóch
łapkach  przed  poczciwą  panią  Benantzky   i  przy siąc  j ej   na  wszy stkie  świętości,  że  nawet  Ży dzi
spłacaj ą  swoj e  długi.  Tak  na  m arginesie  to  m ogłaś  przecież  uświadom ić  swoj ą  m łodszą
siostrzy czkę.  Nie  wierzy   j uż  wprawdzie  w  bociana,  ale  sądząc  po  ty m ,  co  m i  opowiedziała
w pociągu, i po j ej  py taniach, nie doszła zby t daleko, j eśli chodzi o nauki obowiązkowe dla dziewic
z dobry ch dom ów.

– Nie ona pierwsza.

– I ty  to m ówisz!

– To Goethe. W Fauście.

My śl  o  nagły m   zgonie  w  kwiecie  wieku  dawno  nie  wy dawała  się  Victorii  tak  straszliwa  j ak

owego niezapom nianego wieczoru, gdy  w wieku piętnastu lat i z m okrą od łez chusteczką patrzy ła,
j ak na scenie opery  um iera Mim i z Cyganerii.  A  teraz,  gdy   zdarzy ło  się  to,  czego  nawet  cztery
dni po osobistej  godzinie zero nie m ogła poj ąć, śm ierć j awiła się j ej  j ako godne wy bawienie z tej
beznadziej nej  sy tuacj i.

Koszm ar owej  berlińskiej  nocy, szok i obrzy dzenie zredukowały  się dla Victorii do szy derczego

śm iechu  i  przem ocy   m ężczy zny,  który   w  j ej   m aj akach  przy brał  postać  kanibala  bez  twarzy

background image

i  z  członkiem   ziej ący m   ogniem .  A  gdy   pom iędzy   atakam i  rozpaczy   udawało  się  j ej   j ednak
wy pierać wspom nienie brutalności, która pozbawiła j ą dum y, godności, szacunku dla siebie sam ej
oraz  wszelkich  nadziei  na  przy szłość  bez  przeszłości  i  bez  hańby,  paraliżowała  j ą  panika;  do  tej
pory   nie  wiedziała,  że  taki  pierwotny   lęk  w  ogóle  istniej e.  Obezwładniaj ące  uczucie,  że  j est  się
wy dany m  na pastwę sił, które nie znaj ą łaski, to by ło właściwe piekło.

 
Szacowny   oby watel  Johann  Isidor  Sternberg  sam   by ł  oj cem   nieślubnej   córki.  Ponieważ  j ednak
m iarka,  j aką  m ierzy ło  się  m ężczy zn,  by ła  inna  niż  ta  przy kładana  do  kobiet,  wszy scy   i  tak
traktowali  go  z  respektem ,  a  j ego  reputacj a  pozostała  nieskazitelna.  Czy żby   tem u  cenionem u
kupcowi  drugi  raz  m iało  się  przy darzy ć,  że  córka  nosząca  j ego  nazwisko  uczy ni  go
pośm iewiskiem   przy j aciół,  sąsiadów  i  kolegów  po  fachu,  no  i  oczy wiście  krewny ch?  Johann
Isidor dostrzegał j uż zbliżaj ące się nieszczęście. Gdy  ty lko Victoria zam y kała oczy, widziała oj ca
stoj ącego za biurkiem  i sły szała, j ak oświadcza: „Jedna córka z nieślubny m  dzieckiem  wy starcza
m i w zupełności”.

Przebieg choroby  Victorii by ł niety powy. Przez cztery  straszne dni sy m ptom y  przy pom inały

obj awy   śm iertelnej   hiszpańskiej   gry py,  na  którą  zm arło  na  świecie  pięćdziesiąt  m ilionów  ludzi.
Tego, że Victoria, taka słaba, bezbronna i biała j ak prześcieradła, pod który m i się kuliła, dosłownie
z  godziny   na  godzinę  zacznie  odzy skiwać  zdrowie,  nikt  się  nie  spodziewał.  A  j uż  naj m niej   ona
sam a. W południe piątego dnia powstała ze swego łoża boleści j ak Feniks z popiołów, i uczy niła to
w  sposób,  który   wszy scy   w  rodzinie  przy j ęli  z  podziwem .  Ani  try skaj ący   zawsze  opty m izm em
doktor  Mey erbeer,  ani  zdesperowana  m atka  nie  śm ieli  m arzy ć  o  takim   spontaniczny m
wy zdrowieniu.  Nie  należało  go  przy pisy wać  m atczy nem u  rosołowi  z  kury   ani  chłodzący m
okładom   na  ły dki,  ani  także  łzom   Josephy   przy   łóżku  chorej   i  j ej   gorącej   herbatce  z  bzu
z poży wny m  leśny m  m iodem  prosto od pewnego pszczelarza z Wetterau. Swego udziału w ty m
wielkim   cudzie  nie  m iała  nawet  aspiry na,  którą  ostatnio  m edy cy   zachwalali  z  taką  wiarą,  j ak
sędziwe  wieśniaczki  zioła  z  niem ieckich  łąk.  Ten  cud  zawdzięczać  należało  wy łącznie  m ałej
Claudette.

Niewinny  ów aniołek z zadarty m  noskiem , który  nigdy  nie darował sobie żadnego py tania, j eśli

istniała naj m niej sza choćby  szansa na otrzy m anie odpowiedzi, został wy delegowany  przez m atkę
na  pierwsze  piętro  –  ze  szczególnie  duży m   eklerem   na  m ały m   talerzy ku.  Ale  gdy   Victoria,
ukochana ciotka  dziewczy nki, która  tak naprawdę  by ła pierwszą  dam ą dworu  Śpiącej   Królewny
ty lko przej azdem  bawiącą na urlopie we Frankfurcie, uj rzała ciastko, zaczęła się trząść i dławić.
Wy tworna  ary stokratka  Victoria  na  widok  dziecka  z  talerzy kiem   zaczęła  wy m achiwać  rękam i
w obronny m  geście. Dwa razy  z rzędu i j eszcze raz potem  wy krzy knęła: „Nie!”. Jęczała, wiła się
i  płakała.  Wy glądało  to  tak,  j akby   i  sto  lat  nie  wy starczy ło,  żeby   się  uspokoiła.  Przerażona
Claudette odstawiła talerzy k z eklerem  na parapet, wy konała niski dy g, co robiła zawsze, gdy  by ła
zm ieszana, odbiegła m ożliwie daleko od łóżka i oparła się o szafę. Swoim  ładny m , głośny m , dla
niektóry ch czasem  zby t wy raźny m  głosem  spy tała wuj ka Erwina:

– Czy  z nieży wą ciocią m ożna się j eszcze bawić?

Erwin,  który   akurat  w  ty powo  m ęski  sposób  przedłużał  swą  codzienną  wizy tę  u  łoża  chorej ,

czy taj ąc  wy chodzący   we  Frankfurcie  „General-Anzeiger”  dokładniej ,  niż  czy nił  to
w  norm alny ch  okolicznościach,  naty chm iast  odłoży ł  gazetę.  Ze  sm utną  m iną  potrząsnął  swą

background image

m ądrą  głową.  Następnie  zabrał  się  do  uświadam iania  żądnej   wiedzy   m ałej   siostrzenicy
o  ostateczności  śm ierci  i  bezpowrotnej   utracie  szczęścia.  Dobierał  nader  sugesty wne  przy kłady,
by  dziecko m ogło go łatwo zrozum ieć: zaczął od upartego niej adka, który  zagłodził się na śm ierć,
opowiadał  o  Rom eo  i  Julii,  o  żonie  Lota  powiedział:  „Zam ieniona  w  słup  soli  j est  podwój nie
m artwa”, i dłuższy  czas rozwodził się nad pozbawioną głowy  królewską m ałżonką Anną Boley n,
którą Henry k VIII posłał na szafot. Na Claudette zrobiło to ogrom ne wrażenie, a j ej  żądza wiedzy
by ła nienasy cona. Babcia, która weszła do pokoj u w m om encie, gdy  j edna z nazby t ciekawskich
żon  Sinobrodego  wy dawała  akurat  ostatnie  tchnienie,  nie  posiadała  się  ze  zgrozy.  Zupełnie  j ak
przed  czternastom a  laty   w  Baden-Baden,  gdy   podczas  obiadu  zaniepokoiła  się  o  stan  duszy
sześcioletniej  Victorii, sy knęła nakazuj ący m  tonem :

– Taisez-vous!

 
Claudette, m ądra i roztropna j ak zawsze, pogłaskała czule, ale też z zam y śloną m iną, rozogniony
policzek swej  cierpiącej  ciotki. Ale gdy  śm iało wbij ała widelczy k w ciastko, które teraz wy rokiem
babki dostało się j ej , sprawiała wrażenie nader zadowolonej . W każdy m  razie spoglądała z otuchą
w przy szłość:

–  Cieszę  się,  że  będę  m iała  j eszcze  dwie  inne  ciocie,  kiedy   ciocia  Victoria  um rze  –  rzekło  to

słodkie dziecię.

To by ł właśnie m om ent, w który m  do chorej  dotarło, i to raz na zawsze, że ci, którzy  uciekaj ą

przed  rzeczy wistością,  w  ży ciu  odchodzą  z  kwitkiem .  Jeszcze  gdy   j ej   siostrzenica,  cm okaj ąc,
pochłaniała ze sm akiem  czekoladową polewę puszy stego ciastka, Victoria wstała z łóżka. Nieco się
chwiej ąc na nogach, ale z uniesioną m ężnie głową, podeszła do okna, otworzy ła j e i piła świeże
powietrze, j akby  to by ł boski nektar.

– Ach – odezwała się i, teraz j uż pewniej szy m  krokiem , podeszła do toaletki z duży m  lustrem .

Ze  zgrozą  spoglądała  na  swą  bladą,  spuchniętą  od  płaczu  twarz.  Zobaczy ła,  że  wilgotne  włosy
zwisały   j ej   w  strąkach,  klej ąc  się  do  głowy ;  doty kała  spękany ch  warg,  kości  policzkowy ch
i wy schniętej  szy i. Przy bita odwróciła się od lustra, siadła na brzegu łóżka i nastawiła się na to, że
z  powrotem   zacznie  płakać,  ale  strum ień  łez  wy sechł.  Kwadrans  później   stwierdziła,  że  od  rana
tem peratura znacznie j ej  spadła. Głowę znów m iała j asną. Z ciekawością rozej rzała się po swoim
pokoj u, j akby  go po raz pierwszy  widziała, choć m ieszkała w nim  od dwudziestu lat. Przez chwilę
nie m ogła się zdecy dować, czy  to, co widzi, j est j ej  znane, czy  też odkry ła coś nowego. Poczuła
potrzebę zawołania m atki, ale j ak dziecko zakry ła usta ręką.

Erwin  i  Claudette  j uż  poszli.  Talerzy k  po  ciastku  stał  na  parapecie,  połowa  gazety   leżała  na

biały m  wiklinowy m  fotelu, reszta poniewierała się na podłodze. Erwin nigdy  w ży ciu nie złoży ł
gazety  po przeczy taniu, co oj ciec zwy kł by ł oceniać j ako przekony waj ący  dowód na niestałość
j ego charakteru.

 
– Niechluj stwo j est obm ierzłe – pouczał swoj e dzieci kupiec Sternberg z pruskim  zam iłowaniem
do porządku, gdy  ty lko nadarzała się okazj a do wy głoszenia j ego ulubionej  sentencj i; rzadko kiedy
zresztą takich okazj i brakowało.

Victoria  nie  zauważy ła,  że  się  uśm iecha.  Niem niej   dostrzegła,  że  świeci  słońce,  że  chm ury

background image

żegluj ą przez zabarwione na liliowo niebo i że wilga ciągle j eszcze gwiżdże coś na kształt piosenki
o  m ały m   Jasiu.  Wspom nienie  m elodii  z  dzieciństwa  wy biło  serce  dziewczy ny   ze  zwy kłego
ry tm u.  Czoło  j ej   płonęło.  Postanowiła  niezwłocznie  zapy tać  Clarę,  j ak  i  po  j akim   okresie  od
wiadom ego wy darzenia m oże się obj awić ewentualna ciąża. Przez j akiś czas rozm y ślała, j ak m a
opowiedzieć  siostrze  o  Wladim irze  Bellinim ,  nie  ośm ieszaj ąc  się  przy   ty m   zanadto.  Clara  nie
m iała zwy czaj u oszczędzać inny m  drwin, a j uż zwłaszcza ty m , który ch kochała.

–  Ty lko  bez  żadny ch  pochopny ch  zwierzeń  –  ostrzegał  Victorię  Erwin  w  pociągu.  –  Ty lko

filistrzy   uważaj ą,  że  prawda  j est  czy sta  i  m oralnie  konieczna.  W  rzeczy wistości  wy rządziła
w świecie więcej  szkód niż stonka i niem iecki sztab generalny.

Ta  lekcj a  odby ła  się  m iędzy   Gety ngą  i  Kassel.  W  tam ty m   m om encie  Victoria  deklarowała

j eszcze, że ty lko tchórze próbuj ą ratować swą skórę, uciekaj ąc się do żałosnego kłam stwa. Teraz
j ednak,  we  własny m   pokoj u  sam   na  sam   ze  sobą,  poj ęła,  co  chciał  j ej   przekazać  brat.
Zrozum iała, że j ej  zm artwienia nie zm niej szą się ani na j otę, j eśli podzieli się swy m i berlińskim i
przeży ciam i z m atką i oj cem .

–  Gdy by m   m iała  j eszcze  raz  przy j ść  na  świat  –  powiedziała  do  swej   lalki,  żołnierzy ka

z  bagnetem   –  to  ty lko  j ako  m ężczy zna.  Możesz  m i  wierzy ć.  Trudno  m i  sobie  wy obrazić,  żeby
woj na m ężczy zn by ła czy m ś gorszy m  niż strach kobiet.

Wsunęła stopy   w drogie  ranne pantofle  ze srebrzy sty m i  futrzany m i pom ponikam i  i  narzuciła

j asnozielone  j edwabne  kim ono,  na  który m   poły skiwały   róże  o  ciężkich  czerwony ch  i  różowy ch
główkach.  Clara  i  Victoria  odkry ły   to  cudo  w  tej   sam ej   chwili  w  dom u  towarowy m   Wronkera
i odwołuj ąc się do dziecięcej  gry  w m ary narza na m iej scu zdecy dowały, która wy gry wa i m oże
j e  kupić.  Gdy   w  dom u  Victoria  włoży ła  tę  szatę,  wy obraziła  sobie,  że  tak  m usiała  wy glądać
m adam e  Butterfly   podczas  swego  pierwszego  spotkania  z  porucznikiem   Pinkertonem .  Jeszcze
teraz,  lata  świetlne  później ,  Victoria  sły szała  oficera  m ary narki  am ery kańskiej   śpiewaj ącego:
„Dziewczy no,  w  twoich  oczach  kry j e  się  j akiś  czar”,  widziała  też  kwitnące  wiśnie,  ale  m uzy ka
Pucciniego  nie  unosiła  j uż  j ej   do  krainy   m arzeń  i  piękna.  By ła  zdesperowaną  m łodą  kobietą,
dzielącą z m adam e Butterfly  ból krótkiego szczęścia m iłości. W porze obiadu siedziała w ogrodzie
zim owy m   na  rekam ierze  w  czarno-żółte  paski,  a  m atka  patrzy ła  na  nią  ze  zdum ieniem   j ak  na
zj awę  z  innego  świata  i  otaczała  j ą  troską  j ak  księżniczkę.  Usta  Victorii  wciąż  j eszcze  by ły
spieczone od gorączki, ale czoło j uż ochłodło. Białe światło w niewielkim  pom ieszczeniu i m oty l
cy try nek,  który   przez  j edno  uderzenie  skrzy dełek  trwał  przy   szy bie,  by   naty chm iast  odfrunąć
z  powrotem   do  ży cia,  m iały   w  sobie  czar,  który   j ą  oży wił.  Poczucie  bezpieczeństwa,
wy pły waj ące  z  rzeczy   dobrze  znany ch,  swoj skich,  przy nosiło  wy zwolenie  dla  duszy   i  um y słu.
Victoria  nie  pragnęła  j uż  upoj enia  m iłością,  w  owej   chwili  powrotu  pragnęła  j edy nie  spokoj u
i stałej  gwiazdy, która wy prowadzi łódź j ej  ży cia z wód piekła.

Do  rosołu  z  kury   –  ty m   razem   j uż  nie  w  j ej   dawnej   czerwonej   m iseczce  z  dzieciństwa,  lecz

w białej  bulionetce z m oty wem  fiołków – zj adła grzankę posm arowaną grubo szafranowożółty m
m asłem . Z kuchni doleciał do niej  arom at sernika i świeżo parzonej  kawy.

– Pobudziłaby  do ży cia nawet zm arły ch – kusiła Josepha, stawiaj ąc m ały  srebrny  dzbanuszek

na okrągły m  m arm urowy m  stoliku.

– Ja przecież nie um arłam  – zaśm iała się Victoria, chociaż w ty m  m om encie przy pom niała się

background image

j ej  srebrna zastawa w wagonie restauracy j ny m  i Wladi bawiący  się szczy pczy kam i do cukru.

 
– Trochę by łaś nieży wa. Ja wtedy  też się czułam  całkiem  tak sam o.

– Kiedy ? Nic m i o ty m  nie opowiadałaś, Josepho.

– Powiem  ci, j ak będziesz starsza.

– Oj  ty ! Zawsze tak m ówiłaś, j ak by liśm y  j eszcze dziećm i.

– A teraz nie j esteś j uż dzieckiem ? Ty lko j edz j ak trzeba, Vikusiu. Sernik upiekłam  specj alnie dla

ciebie, żeby ś z powrotem  trochę przy ty ła i znalazła m ężczy znę na całe ży cie. Chude kobiety  to
j ak chude kury. Ani z nich nie zrobisz porządnej  zupy, ani dobrej  potrawki.

Doniczkowe róże na parapecie olśniewały  letnim i barwam i, kwitły  na różowo, czerwono i biało

i py szniły   się  główkam i  niem al  tak  duży m i  j ak  ich  siostry   w  ogrodzie.  Wy m ion  nie  dawał  sobie
odebrać  chęci  ży cia  z  powodu  swej   paskudnej   nazwy.  Stał  na  kwietniku  obłożony m   zielony m i
kaflam i i cieszy ł całą rodzinę swy m i delikatny m i liliowy m i kwiatkam i, a notokaktus prześcigał go
kwiatam i żółty m i j ak j askier. Obie azalie pokoj owe, które wiosną kazały  pani dom u zwątpić w j ej
sły nną  rękę  do  kwiatów,  kwitły   j ak  szalone.  Na  obrazie  raj u  Lucasa  Cranacha  Ewa  z  blond
warkoczam i  i  listkiem   figowy m ,  który   m ało  co  zakry wał,  obserwowana  uważnie  przez
spoglądaj ącego łagodnie lwa, podawała wahaj ącem u się Adam owi j abłko. Ci dwoj e by li j eszcze
niewinni, ich oczy  widziały  ty lko dobro, nic j eszcze nie wiedzieli o grzechu.

– Czy  ten obraz j est nowy ? – spy tała zdziwiona Victoria.

–  Nowiuteńki.  –  Skinęła  głową  pani  Betsy   i  przez  chwilę  wy glądała  tak,  j akby   sobie

przy pom niała, j akie znaczenie m a uśm iech w ży ciu kobiety. – Wisi dopiero od dziesięciu lat.

– Biały  chleb i czerwone wino – zaskrzeczała papuga.

Także  pierzasty   Otto  m iał  swoj ą  przeszłość.  Mąż  ciotecznej   babki  Jettchen,  z  który m   dzielił

wszak  pierwotnie  ży cie,  by ł  m edy kiem   i  swoim   pacj entom   na  wszelkie  dolegliwości,  nawet  na
zwichnięte kostki i oparzenia, ordy nował białe pieczy wo i czerwone wino.

 
–  Czerwone  wino  –  obiecała  Victoria  rozdokazy wanem u  ptakowi  –  przy niesiesz  m i  dziś
wieczorem , m onsieur.

Zrobiła się północ, gdy  dokonała ostatecznego bilansu. Nie oszczędzała się. Uświadom iła sobie,

że  nigdy   j uż  nie  uda  j ej   się  wy m azać  z  kroniki  zgrozy   ani  j ednej   sekundy   z  ty ch  dwudziestu
czterech  berlińskich  godzin.  Gniew,  który   j ą  ogarnął,  ścisnął  j ą  j ak  wy głodniałe  zwierzę  swą
zdoby cz. Szarpiąca furia paliła j ej  ciało ży wy m  ogniem . Miała uczucie, że się dusi, zeszty wniała
i  wy schnięta.  A  j ednak  właśnie  ten  nieum iarkowany   gniew  j ą  uratował.  Wrócił  j ej   siły,  które
j eszcze  rano  uważała  za  utracone  na  zawsze.  Powoli,  krok  po  kroku  rozpoczęła  nową  rachubę
czasu.  Victoria  nie  traktowała  j uż  siebie  j ak  ofiary.  Nie  by ła  j uż  kim ś,  kto  się  kuli  i  kom u  ci
przy zwoici  m aj ą  prawo  czy nić  wy rzuty.  Nie  by ła  wy straszony m ,  uwiedziony m   przez  szatana
m ieszczańskim   dziewczątkiem ,  którem u  świat  będzie  wy ty kał  j ego  hańbę  do  sądnego  dnia.  Nie
uciekała ze schy loną pokornie głową. Victoria, piękna i odważna, m iała dwadzieścia lat i stała na
początku swej  podróży  przez ży cie w drodze na szczy t.

Zrzuciła  z  siebie  ciężką  pierzy nę.  Odepchnęła  j ą  w  stronę  toaletki  z  naj bardziej   ordy narny m

background image

przekleństwem ,  j akie  znała,  przeciągnęła  się  j ak  kot,  j ak  to  zawsze  robiła,  wstała  i  uświadom iła
sobie, że przestała się bać, iż potknie się i upadnie. Poczuła się o wiele swobodniej  niż w ostatnich
dniach,  odświeżona  i  wy zwolona.  W  ty ch  krótkich,  upaj aj ący ch  m om entach  trium fu
i zwy cięstwa ani przy j aciel, ani wróg nie zdołałby  odebrać przepełnionej  radością ży cia Victorii
Sternberg  wiary   w  to,  że  j uż  następnego  ranka  na  nowo  podej m ie  swe  dawne  ży cie.  Odsunęła
firanki  i  otworzy ła  oba  skrzy dła  okna.  Tak  j ak  to  czy niły   kochaj ące  kobiety   w  j ej   dawny ch
książkach dla m łody ch panienek, a dziś także w kinie, popatrzy ła w dół. Do całości rom anty cznego
obrazu  brakowało  ty lko  faluj ący ch  włosów  do  ram ion,  które  powiewały by   uwodzicielsko  na
wietrze, próżno by łoby  też wy glądać zam glonego lekko księży ca i olśniewaj ącego blasku gwiazd.
Niebo  nad  Frankfurtem   by ło  zachm urzone,  powietrze  j eszcze  ciężkie  od  duchoty   dnia.  Victoria
wy tarła sobie ostatnie okruchy  gniewu z oczu. Wciąż j eszcze wierzy ła, że m oże zacząć od nowa;
niecierpliwie czekała na znak obiecuj ący  wy zwolenie.

Ale radość się ulotniła, a blask zgasł. Ta, którą to dotknęło, nie potrafiła ocenić, czy  naj bardziej

dręczy ła  j ą  sam otność,  czy   też  niem iłe  zaskoczenie,  że  j ej   m arzenia  i  nadziej e  na  przy szłość
um arły  śm iercią tak haniebną. Wprawdzie w tej  godzinie m iędzy  nocą a dniem  udało j ej  się raz
j eszcze uj ść zwątpieniu, ale j uż zrozum iała, że dla kobiety, która upadła tak nisko j ak ona, pewność
nigdy  j uż nie będzie łaską daną na zawsze.

– Odurzenie – szeptała Victoria. – To ty lko odurzenie.

Z  zakłopotaniem ,  j akby   nieży czliwe  nocne  zj awy   m ogły   j ą  podsłuchiwać,  przesunęła  prawą

ręką  po  piersi  i  brzuchu.  Lęk,  który   j ą  przeszy ł,  odczuła  j ako  fizy czny   ból.  Panika  ścisnęła  j ej
krtań. Postanowiła poprosić Erwina, by  został we Frankfurcie j eszcze te trzy  ty godnie, dopóki nie
będzie wiedziała, czy  j est w ciąży  czy  nie.

– I tak by m  został – powiedział brat, gdy  przy szedł rano, żeby  poży czy ć sobie gazety  oj ca. –

Naprawdę m y ślisz, że m ógłby m  sobie w Berlinie m alować spokoj nie obrazy, który ch i tak nikt nie
kupi,  gdy   tutaj   m oj ą  m ałą  słodką  siostrzy czkę  czeka  wy gnanie  na  wieczną  tułaczkę  przez
szalej ącego oj ca? Czy  też od razu rzuciłaby ś się do Menu?

– Clara przecież też sobie poradziła.

– Ale Clara to j est m ężczy zna.

Pani  Betsy,  która  podczas  trzy dziestu  trzech  lat  m ałżeństwa  nauczy ła  się,  żeby   raczej

powiedzieć  o  trzy   słowa  m niej   niż  o  j edno  za  dużo,  zauważy ła  oczy wiście,  że  j ej   córka  od
powrotu z Berlina przestała m ówić o ty m , że zostanie aktorką, ale w obecności Victorii udawała,
że niczego nie dostrzega. „Co dziś zam ierzasz?” – py tała ta niezwy kła m atka każdego ranka, a gdy
j ej  blada córka wracała do dom u z wy praw, który ch celu nikt nie znał, chciała j edy nie wiedzieć,
czy  by ło m iło i czy  zj adła coś porządnego.

 
Rady kalne  wy rzeczenie  się  przez  Victorię  m uzy   Talii  nie  nastąpiło  pod  wpły wem   im pulsu.
Decy zj a  ta  doj rzewała  w  dniach  desperacj i  i  j ak  się  niebawem   okazało,  by ła  nieodwołalna.
Victoria przestała wierzy ć w swój  talent, nie uważała j uż teatru za eliksir ży cia dla wy brańców.
Przestała  się  uczy ć  tekstów  na  egzam iny   do  szkół  aktorskich.  Julia  Rom ea,  Małgorzata  przy
kołowrotku i Dziewica z Schillera znikły  na zawsze. A z nim i pry watny  nauczy ciel, który  pewnej
siebie  pannie  Sternberg  tak  zręcznie  i  egoisty cznie  nabij ał  głowę  m rzonkam i  o  talencie  i  sławie.

background image

Victoria,  oczy szczona,  ta,  z  której   powodu  sły nny   kry ty k  Alfred  Kerr,  siedzący   w  pierwszy m
rzędzie,  m iał  sobie  ręce  zedrzeć  od  klaskania,  gdy   j ą  zobaczy   w  roli  Hanusi  Gerharta
Hauptm anna, zasłaniała sobie oczy  i zaty kała uszy, gdy  ty lko ktoś wspom niał teatr.

Również  do  kina  Victoria  nie  chciała  j uż  chodzić.  Po  posiłkach  często  wy cofy wała  się  do

swoj ego  pokoj u;  m ówiła  o  „ciekawy ch,  dobry ch”  książkach,  które  „j uż  od  wieków”  chciała
przeczy tać,  i  wierzy ła  w  to,  co  m ówi.  Ku  zaskoczeniu  rodziny   odkry ła  swą  naj m łodszą  siostrę.
Alice, nawet przez ich cierpliwą m atkę nierzadko nazy wana m ałą zarazą, ledwo m ogła uwierzy ć
w swe szczęście. Jej  piękna siostra Victoria, podziwiana przez wszy stkich i obdarzana hołdam i, ta,
o  której   względy   wszy scy   zabiegali,  chodziła  z  nią  na  zakupy   i  na  lody   i  odbierała  j ą  ze  szkoły.
Przechadzała się z nią po Westendzie i po Forsthausstrasse, interesowała się sekretam i krnąbrnej
trzy nastolatki,  a  także  j ej   przy j aciółkam i,  równie  m ęczący m i  i  przem ądrzały m i  j ak  ona.  Tej
cudownej  starszej  siostrze m ożna by ło nawet opowiedzieć wszy stko o pannie Kranichstein, wciąż
j eszcze ubóstwianej  nauczy cielce niem ieckiego.

Przy naj m niej   zagadka  tej   rozgorzałej   nagle  siostrzanej   m iłości  by ła  łatwa  do  odgadnięcia.

W  godzinach  spędzany ch  z  Alice  Victoria  znów  m iała  trzy naście  lat,  by ła  śliczny m   podlotkiem
z  dołeczkam i  i  oczam i  sarny,  który   ży cie  traktował  j ako  niekończącą  się  zabawę.  W  obecności
Alice  Victoria  ze  swoim i  zam ordowany m i  m arzeniam i  i  spalony m i  złudzeniam i  oraz  obawą
przed  ciążą  przem ieniała  się  z  powrotem   w  Vicky,  czaruj ące  dziecko  szczęścia,  którem u  z  nieba
spadały  gwiazdy.

Nocam i nowa Victoria zasy piała koły sana płaczem . Śniadanie stawało j ej  w gardle i każdego

ranka bała  się,  że  m atka  albo  Josepha  zauważą  j ej   m dłości.  Czy tała,  czego  nie  robiła  przez  całe
ży cie,  wszy stkie  gazety,  j akie  ty lko  dostarczano  do  dom u  –  łącznie  z  inform acj am i
gospodarczy m i, z który ch nie rozum iała nawet ty tułów. Taszczy ła do dom u książki o psy chologii,
m itologii perskiej  i historii kultury  Europy, aż Erwin nazwał j ą sawantką, a Clara zwracała się do
niej  j uż ty lko per „pani doktor”. Raz nawet dowiady wała się o pensj onat dla dobrze urodzony ch
panien w Montreux, gdzie niegdy ś j ej  m atka uzy skała towarzy ski szlif.

– Doprawdy  trudno m i sobie wy obrazić, by  dziewczy nie z twoj ego pokolenia m iej sce takie j ak

to  przy padło  do  gustu  –  powątpiewała  pani  Betsy.  –  My   przecież  chciały śm y   nauczy ć  się
gotować i haftować oraz paplać po francusku, żeby  znaleźć m ężów. Ale wy  chcecie j eszcze, żeby
on was nosił na rękach, i to przez całe ży cie. Tego nie m ożna się nauczy ć. Nigdzie.

–  To  pewnie  kursy   szy cia  też  uważasz  za  pozbawione  sensu.  Niektóre  dziewczęta  z  m oj ej

dawnej   klasy   zgłosiły   się  do  pewnego  insty tutu  w  Sachsenhausen,  o  który m   opowiada  się
niezwy kłe rzeczy  – powiedziała Victoria ku zdum ieniu swej  m atki.

– A co m oże by ć niezwy kłego w prosty m  szwie albo dobrze obrębionej  dziurce? Uważam , że

wy starczy,  j eśli  nie  będziesz  dawała  swoich  pończoch  do  cerowania  Josephie.  Oczy   j uż  j ej
szwankuj ą. Ręce zresztą też.

Dla  swej   siostrzenicy   Victoria  m iała  j eszcze  więcej   czasu  niż  dla  m łodszej   siostry.

Odprowadzała Claudette na lekcj e tańca i towarzy szy ła j ej  na lekcj e fortepianu, chodziła z nią na
wszy stkie  place  zabaw  m iędzy   Günthersburgallee  i  parkiem   Holzhausena,  pom agała  j ej
w odrabianiu lekcj i, gdy  w dom u nie by ło Clary, która by  m ogła tego zabronić, a dla wszy stkich
lalek dziergała na szy dełku czapeczki i pasuj ące do nich skarpetki. Nie przepuściły  żadnego film u

background image

dla dzieci ani teatrzy ku kukiełkowego. Wieczoram i ta idealna ciotka czy tała siostrzenicy  dziecięcą
wersj ę  Iliady  i  niekiedy   zapom inała,  że  teatr  nie  by ł  j uż  j ej   światem .  Owinięta  chabrowy m
j edwabny m   szalem ,  głosem ,  który   m ógł  oczarować  dziecko  na  całe  ży cie,  recy towała  wielkie
m onologi teatralne.

By ł  wrześniowy   wieczór  przepełniony   letnią  słody czą,  gdy   dziewięcioletnia  Claudette  po  raz

pierwszy  dowiedziała się o królu elfów Oberonie, który  wy słał swego sługę Puka na poszukiwanie
cudownego kwiatu.

–  Gdy   pokropić  j ego  sokiem   uśpione  rzęsy   –  opowiadała  Victoria  –  w  kobiecie  i  m ężczy źnie

w każdy m  wcieleniu budzi się m iłość.

– Czegoś tak pięknego j uż nigdy  nie usły szę – skonstatowała ze sm utkiem  Claudette.

Za  pierwsze  spotkanie  z  Szekspirem   zrewanżowała  się  ciotce  zdradą  wobec  swej   m atki.

Szeptem  opowiedziała o m ężczy źnie bez nazwiska, który  późny m  wieczorem  stoi j akoby  przed ich
drzwiam i z piankam i w czekoladzie dla niej  i czarodziej skim  napoj em  dla m am y  i o który m  m ogą
wiedzieć ty lko m am a i ona.

–  Ma  ty lko  j edną  stopę  i  całkiem ,  ale  to  całkiem   szty wną  rękę  –  relacj onowała  m ała

konspiratorka  z  wy kształcony m   przedwcześnie  darem   obserwacj i.  –  Można  go  w  nią  szczy pać,
a on nic nie czuj e. Nawet nie drgnie. Ale dlaczego płaczesz, ciociu Vicky ? On m ówi, że to nie boli.
Powiedział, że j uż nic więcej  go nie zaboli.

Gdy   Victoria  czuła,  że  ani  chwili  dłużej   nie  wy trzy m a  napięcia  panuj ącego  w  j ej   ży ciu  i  że

m usi  naty chm iast  uciec  z  klatki,  w  której   na  własne  ży czenie  tkwiła,  wtedy   szła  na  spacer
z  Erwinem .  Oboj e  wędrowali  brzegiem   Menu  i  u  podnóża  góry   Lohr,  j eździli  tram waj em   do
Lasu  Miej skiego,  do  Oberursel  albo  Bad  Hom burga.  Dużo  się  śm iali,  szczęśliwi,  że  potrafią  się
śm iać.  Na  łonie  natury   brat  i  siostra,  pocieszy ciel  i  potrzebuj ąca  pociechy,  m ieli  niezachwianą
pewność, że każdą przeciwność losu m ożna pokonać ostry m  j ęzy kiem  i niewzruszony m  sercem .
Mim o  to  Victoria  wracała  do  dom u  z  zasępioną  twarzą  i  zwieszony m i  ram ionam i.  Czy żby   ich
trudna  córka,  py tała  pani  Betsy   m ęża,  utraciła  nie  ty lko  swą  beztroskę,  lecz  ostatecznie  także
złudzenia i nadziej e?

– Może – przy puszczał m ądry  oj ciec – nasza szanowna córeczka wreszcie wy rzuciła z serca te

swoj e  niedorzeczne  roj enia  na  tem at  ży cia.  Dlaczego  nie  m ieliby śm y   raz  m ieć  szczęścia?
Popatrz na naszego sy na.

Cudowna  przem iana  Erwina  rzucała  się  w  oczy   nie  ty lko  rodzinie.  Z  balkonu  odnawiał  swe

dziecięce  znaj om ości  z  m ieszkańcam i  sąsiednich  dom ów.  Machał  do  ludzi  na  ulicy,  który ch
kom pletnie  nie  znał.  W  sieni  nie  przem y kał  się  j uż  obok  lokatorów  –  witał  się  z  nim i  serdecznie
i py tał o zdrowie. Jego głos uwolnił się od naleciałości berlińskich i przy brał z powrotem  dawne,
frankfurckie brzm ienie. Mowa znów stała się m iękka. Przy by szom  spoza Frankfurtu m ogła się ona
wy dać niechluj na i chłopska, poły kano w niej  bowiem  końcówki, a gram aty ka szwankowała, ale
frankfurtczy cy   lubili,  gdy   by ła  ona  swobodna  j ak  ży cie  po  czwarty m   kieliszku  j abłecznika.
Josepha  j ako  pierwsza  zauważy ła,  że  nie  natrząsał  się  j uż  z  j ej   frankfurckiego  „placka
z  cweczkam i”  i  przestał  nazy wać  go  literacko  „ciastem   ze  śliwkam i”.  Na  kreple  nie  m ówił  j uż
„pączki”, a na fry kadelki – „kotlety  m ielone”.

Nareszcie  w  dom u  znów  by ł  ktoś,  kto  znał  swoj e  m iasto.  Erwin  nauczy ł  Claudette,  że  cesarz

background image

Karol  Wielki  wy nalazł  wino  j abłkowe  podczas  j ednego  z  odby wany ch  we  Frankfurcie  sej m ów
Rzeszy,  kiedy   to  przez  nieuwagę  usiadł  na  cesarskim   j abłku.  A  dla  swej   Josephy   to  urocze
chłopaczy sko,  j akim   kiedy ś  by ł,  wy recy towało  wiersz  Friedricha  Stolzego  o  właściwy m
obchodzeniu się z kiełbaską z rożna:

 

A kiełbaskę taką z rożna

bez widelca ty lko m ożna

ręką prawą z lewą j eść.

Jak widelec zębów pięć;

Wszy stkim  bardzo to pasuj e,

Bo się człowiek nie pokłuj e.

 
Siwowłosa  kucharka  siedziała  przy   kuchenny m   stole,  a  j ej   pieszczoch  na  taborecie,  którego
uży wał dawniej , by  dobrać się do szuflady  z rodzy nkam i i kandy zowaną skórką pom arańczową.
Popłakali się trochę oboj e, a sól, którą poczuli, sm akowała im  j ak cukier.

– Jak nas tu ktoś zobaczy, to każe nas odwieźć do dom u wariatów – powiedział Erwin.

Wy glądało  na  to,  że  ten  przedwcześnie  postarzały,  naznaczony   rozczarowaniam i,  gory czą

i  alkoholem   m ężczy zna  wy kąpał  się  w  źródle  m łodości.  W  końcu  nie  by ło  przy padkiem ,  że
szczególnie  kochał  to  dzieło  Lucasa  Cranacha,  na  który m   m istrz  z  Frankonii  uwiecznił  cud
odm łodzenia.  Wy szukał  dla  Anny   ten  obraz  w  książce  o  historii  sztuki,  a  ona  zarum ieniła  się
i westchnęła, nie wiedząc dlaczego.

Wy gląd,  a  przede  wszy stkim   nastrój   Erwina  znów  pasowały   do  j ego  wieku,  ruchy   przestały

by ć  nerwowe,  oczy   odzy skały   blask,  m owa  stała  się  m niej   cy niczna,  a  dowcip  j uż  nie  tak
zj adliwy.

– Wy gląda teraz j ak m łody  człowiek, który  uważa się za arty stę – uznał Johann Isidor – a nie

j ak coś pom iędzy  błaznem  i prowokatorem .

Mistrz aluzj i  by ł nadzwy czaj   zadowolony. Wprawdzie  w rozm owach  z Betsy   utrzy m y wał,  że

nie zauważy ł, iżby  dy sputy  z j ego sy nem  po raz pierwszy  od okresu buntu tam tego wolne by ły  od
złośliwości  i  nacechowane  wzaj em ny m   zrozum ieniem .  Co  noc  j ednak  m ężczy zna,  którem u
przy darzy ł  się  ten  cud  oj cowski,  dziękował  Bogu  w  niebiosach,  że  go  sprawił.  W  tej   nowej
harm onii by ło dawanie i branie, determ inowała ona atm osferę panuj ącą w salonie, gdzie siedzieli
dwaj   panowie  Sternbergowie,  zagłębieni  w  skórzany ch  fotelach  z  wy sokim i  oparciam i,
i  nadrabiali  stracone  lata.  Jeszcze  zanim   zgasili  pierwszego  papierosa,  uśm iech  porozum ienia
przem ienił się w m ęskie szczerzenie zębów właściwe dobry m  kom panom .

Johann  Isidor  i  j ego  sy n,  którego  tak  pochopnie  spisał  na  straty,  rozm awiali  dużo  o  rozwoj u

sy tuacj i  w  Niem czech;  cieszy ła  ich  świadom ość,  że  m ieli  to  sam o  zdanie  na  tem at  prawicy
i lewicy  i że oceniaj ą przy szłość z taką sam ą troską, nie robiąc sobie złudny ch nadziei. Obaj  czuli,
że  nad  tą  późną  harm onią  dusz  unosiło  się  szczególne  błogosławieństwo,  ale  strzegli  się,  by   nie
zniszczy ć tego nowego cudu niebaczny m  słowem .

Rzecz, która um y kała uwagi oj ca, gdy ż by ł on m ężczy zną i przy j m ował do wiadom ości ty lko

background image

to,  co  widział  i  czego  m ógł  dotknąć,  dostrzegała  m atka.  Przeczuwała,  że  j ej   sy n  dobrze  wie,  co
przy darzy ło  się  Victorii  w  Berlinie  i  co  j ą  nadal  dręczy ło.  Zauważy ła,  z  j akim   niepokoj em
obserwował siostrę, widziała, że przy  każdej  nadarzaj ącej  się okazj i chwalił j ą, i to za błahostki,
j akby   by ła  zalękniony m   dzieckiem .  Gdy   Betsy   m y ślała  o  ty m ,  że  zawsze  uważała  Erwina  za
naj trudniej sze ze swoich dzieci, czuła wsty d.

Gdy  rodzeństwo by ło sam o, Erwin przekony wał Victorię na wszelkie sposoby, że nie wolno j ej

się wy cofy wać z ży cia.

–  I  rezy gnować  z  m ężczy zn  –  m ówił  za  każdy m   razem .  –  Nie  m ożesz  z  powodu  j ednego

łaj daka obwiniać całego m ęskiego rodu. Gdy by  wszy stkie kobiety  tak postępowały, gatunek ludzki
j uż dawno by  wy ginął.

Z  początku  Victoria  broniła  się  zębam i  i  pazuram i.  Jej   przy kre  reakcj e  zm usiły by   do  ucieczki

każdego oprócz brata. Nigdy  nie należała do ustępliwy ch z natury, rozsądek i zrozum ienie nie by ły
dla  niej   m iarą  rzeczy.  Także  teraz  j ej   upór  i  dziecięca  przekora  m am iły   j ą  obietnicą  skutecznej
ochrony   przed  nowy m i  rozczarowaniam i.  Na  dłuższą  m etę  nie  oparła  się  j ednak  wy trwały m
działaniom   Erwina.  To  j ego  logika  i  poczucie  hum oru  rozstrzy gnęły   o  wy niku  bitwy.  Któregoś
wieczoru Victoria znalazła na poduszce karteczkę. „Żaden m ężczy zna, który  łam ie serce kobiecie,
nie  j est  wart  j ej   łzy ”  –  napisał  j ej   brat  swoim   zdecy dowany m ,  pochy lony m   w  lewo  pism em .
Śm iała się tak głośno i spontanicznie, j ak gdy by  j ej  świat nigdy  się nie zawalił.

Przesłanie  pozostawione  na  j ej   poduszce  zapoczątkowało  wielki  zwrot.  Już  następnego  dnia

oboj e wy ruszy li z dom u. Walkę o nowe ży ciowe perspekty wy  planowali j ak generałowie bitwy ;
j uż gdy  doszli do Höhenstrasse, zaczęli się rozglądać za przy szłością, rej estrowali różne zdarzenia
losowe  i  analizowali  ich  szczególne  okoliczności.  Chichotali  j ak  podrostki  i  wy glądali  na  parę
zakochany ch. Towarzy szy ła im  w ty ch spacerach zuchowata wesołość ich dziecięcy ch lat.

–  Erwin  zrobił  się  naprawdę  bardzo  opiekuńczy   –  zauważy ła  Betsy,  obserwuj ąc  codzienne

wy j ścia ty ch dwoj ga.

– Zawsze taki by ł – przy pom niała Josepha. – Ty lko że nikt oprócz m nie nie chciał tego dostrzec.

Chłopak j uż j ako pięciolatek wzruszaj ąco troszczy ł się o swoj ą siostrzy czkę.

– Miał osiem  lat, gdy  urodziła się Victoria – sprostowała pani Betsy  – i wcale j ej  tak nie hołubił.

Nie  sm arował  j ej   chlebka  m asełkiem ,  że  j uż  nie  wspom nę  o  m arm oladzie  pom arańczowej
i dzieleniu się szm aciany m  osiołkiem .

Clara także kom entowała przem ianę Erwina.

– Zupełnie się zatracasz w roli papy  Victorii – docinała m u. – Czy żby  w ty m  Berlinie do reszty

cię przekabacili?

– Do reszty  – potwierdził Erwin – ale nie w Berlinie.

Wciąż j eszcze by ł odporny  na złośliwości Clary.

–  Wiesz  –  tłum aczy ł  –  twój   brat  wkroczy ł  w  całkiem   nowy   etap  rozwoj u.  Pierwszy   raz

w  swoim   sfuszerowany m   wcześnie  ży ciu  czuj e,  że  j est  potrzebny.  Budzę  się  rano  i  nie  m y ślę
o sobie. A wieczorem  kładę się do łóżka i nadal nie m y ślę o sobie. Zresztą obecnie nie interesuj e
m nie ani trochę, czy  i kiedy  wezm ę znów pędzel do ręki. Altruizm  to j ak podwój na dawka kokainy.
Albo  j ak  piękna  naga  dziewczy na  w  łóżku.  By cie  potrzebny m   pom aga  na  każdy m   etapie  ży cia.
Zwłaszcza gdy  człowiek j est sam otny  i odczuwa weltschm erz. Przy puszczalnie także wtedy, gdy

background image

m y śli o sam obój stwie.

–  Popatrz,  popatrz,  m ój   niedoceniany   brat!  Nam iętny   egoista!  A  dlaczego,  j ak  sądzisz,  nie

poszłam  się utopić w Menie, gdy  urodziła się Claudette, a j ej  wy tworny  tatuś stwierdził: „Musim y
dać  sobie  trochę  czasu”?  Przetrwałam   to  wszy stko,  bo  dziecko  m nie  potrzebowało.  Gniew  oj ca,
rozpacz m atki i zm asowaną pogardę wszy stkich germ ańskich kołtunów z wy j ątkiem  Josephy.

–  A  j a  zawsze  m y ślałem ,  że  nie  rzuciłaś  się  do  rzeki,  bo  za  dobrze  pły wasz.  Sły szałem ,  że

w takim  wy padku utopienie się stanowi pewien problem .

– Ach, Erwinie, czy  ty  nigdy  nie m ożesz by ć poważny ?

Dwa  ty godnie  przed  rozpoczęciem   naj ważniej szy ch  świąt  ży dowskich  Victoria  została

uwolniona od lęku, że m ogłaby  by ć w ciąży. Każdy  z trzech ty godni wsty du i paniki kosztował j ą
utratę  kilogram a  –  a  także  dum y   i  odwagi  na  całe  ży cie.  W  dniu  wy bawienia  o  siódm ej   rano
napisała  w  swoim   pam iętniku  drobny m   pism em   lustrzany m :  „Dzięki!”.  Do  tego,  j ak  to  robią
dzieci,  za  pom ocą  kropki,  przecinka  i  kreski  nary sowała  uśm iechniętą  buźkę.  Na  śniadanie
poprosiła o dwa j aj ka w szklance, chociaż to by ł wtorek, a w rodzinie Sternbergów j aj ka j adało się
ty lko  w  niedzielę.  Pan  dom u  z  lekką  iry tacj ą  zarej estrował  u  swej   córki  powrót  apety tu,  ale
w  obliczu  dopiero  co  przeby tej   choroby   nie  odważy ł  się  na  żaden  kom entarz  ani  przy ganę.
Josepha płakała, obieraj ąc j aj ka i kieruj ąc ku niebiosom  m odlitwę dziękczy nną, i podała Victorii
nowiutką ły żeczkę z rogu. Także pani Betsy, która m usiała stłum ić niej edno westchnienie ulgi, od
razu się dom y śliła.

Wczesny m   popołudniem   uratowana  panna  Sternberg  przechadzała  się  w  dół  Berger  Strasse,

m ij aj ąc  piękny   skwer  za  gm achem   sądu,  i  doszła  do  reprezentacy j nej   ulicy   Zeil,  uskrzy dlona
i  oszołom iona  swoim   szczęściem .  Kupiła  sobie  naj elegantsze  j edwabne  pończochy,  j akie  ty lko
m ogła znaleźć, do tego nowy  pas z czarną koronką, białą plisowaną spódniczkę do kolan, w której
m ożna by ło skakać do nieba i z powrotem , oraz kloszowy  kapelusik w kolorze koniaku, z nieduży m
rondkiem . Wprawdzie przy pom inał on bardzo ten, który  został w Berlinie, ale ponieważ m iał inny
kolor, nie budził przy kry ch wspom nień.

Gdy  w szy bie wy stawowej  sklepu z obuwiem  Victoria napotkała swe odbicie, nagle opuściła j ą

świeżo odzy skana energia. Jej  twarz by ła blada j ak papier, pod oczam i zrobiły  się ciem ne kręgi,
a ciało m iała j ak czternastolatka. Dopiero wtedy  uzm y słowiła sobie, j ak dobroczy nne i dy skretne
by ło zachowanie j ej  rodziców podczas ty ch trzech ty godni. Żadnego z ty powy ch py tań, żadny ch
wy rzutów, żadny ch ukry ty ch gróźb i ani j ednej  uwagi, że j ej  siostra Anna o wiele lepiej  niż ona
rozum iała  powagę  ży cia  –  zam iast  tego  ty lko  rosół  z  kury,  czerwone  wino  z  j aj kiem ,  dużo
wy rozum iałości i j eszcze więcej  m iłości rodzicielskiej .

Pod wpły wem  nagłego im pulsu Victoria kupiła dla m atki, która czy tała wszy stkie teksty  pisarza

Ernsta Glaesera we „Frankfurter Zeitung” i wy soko ceniła j ego debiut, Przezwyciężenie Madonny,
wy daną  niedawno  powieść  Rocznik  1902.  Dla  oj ca  wdzięczna  córka  wy brała  papierośnicę
w sty lu art déco. Drogi prezent nadzwy czaj  wzruszy ł następnego dnia Johanna Isidora, chociaż,
j ak zwy kle, m usiał za niego zapłacić sam , uzupełniaj ąc portm onetkę Victorii.

– Czy  to j uż tak będzie zawsze? – py tał żonę.

– Ona m a przecież dopiero dwadzieścia lat – odparła Betsy. – Nie m ożesz oczekiwać, żeby  j uż

by ła zam ężna i nic cię nie kosztowała.

background image

– W ty m  wieku nasza córka Clara, choć wciąż panienka, by ła j uż m atką.

– I co, chcesz to przerabiać j eszcze raz?

Wieczorem  Victoria – w m arszczonej  taftowej  sukni, zręcznie m askuj ącej  j ej  chudość, i z dużą

ilością różu na policzkach – poszła z Erwinem  i Clarą do nowo otwartego lokalu na Kaiserstrasse.
Elegancka  restauracj a  z  lakierowany m i  na  biało  m eblam i  i  sufitem   w  kolorze  królewskiego
błękitu,  w  który   wpuszczone  by ły   liczne  nieduże  lam pki  świecące  j ak  gwiazdy,  uchodziła  za
arcy awangardową.  Lokal  oferował  zarówno  dania  kuchni  m iędzy narodowej ,  j ak  i  zupełnie
nieznane  i  bardzo  egzoty czne  potrawy,  a  raz  w  ty godniu  nader  ory ginalne  wariacj e  alzackiego
kucharza  na  tem at  nowoczesnej   kuchni  dom owej .  Dania  te,  na  przy kład  zupę  z  soczewicy
z  paskam i  z  piersi  kaczki  albo  kiełbaski  z  rożna  w  sosie  z  suszony ch  śliwek  i  świeżej   papry ki,
odnotowano  nawet  w  „General-Anzeiger”.  Owe  dzieła  sztuki  kulinarnej   serwowali  m łodzi,
atlety czni kelnerzy, którzy  wy glądali j ak helleńscy  dy skobole, a także kelnerki. Dziewczęta te albo
stanowiły   dosy ć  m arne  kopie  podziwianej   powszechnie  aktorki  film owej   Jenny   Jugo,  albo  by ły
wy stroj one j ak zalotne girlsy  z num erów w variétés.

Sternbergowie,  wszy scy   troj e,  uważali,  że  ekspery m enty   sm akowe  świadczą  o  um iej ętności

korzy stania  z  ży cia  i  otwartości  na  nowinki.  Dlatego  też  z  oboj ętnością  wy ższy ch  sfer  spoży li
flam birowane w grappie m edaliony  z hom ara z nitkam i szafranu i kawałeczkam i im biru. Po nich
podano  indy j ską  zupę  m ulligatawny,  której   nazwy   nie  um iał  poprawnie  wy m ówić  nawet
intensy wnie wy py ty wany  o to kelner, a na koniec gotowaną szy nkę posm arowaną purée z gęsich
wątróbek i truflam i, która w karcie figurowała akurat pod nazwą „j am bon Rothschild”. U Erwina
to  połączenie  j ęzy kowe  wy wołało  j akiś  atawisty czny   napad  –  kwiczał  bez  przerwy,  a  gdy
wreszcie nadbiegł zaniepokoj ony  kelner, bardzo głośno zapy tał o gefilte fisz.

Przy   sąsiednim   stole  siedział  m łody,  ciem nowłosy   m ężczy zna,  uderzaj ąco  wy soki  i  odziany

j ak  angielski  dżentelm en.  Nawet  krawat  zawiązał  sobie  w  sły nny   węzeł  Windsor  na  wzór
angielskiego  następcy   tronu.  Obserwował  uważnie  troj e  rodzeństwa  j uż  od  zupy   m ulligatawny ;
gdy   kelner,  j ąkaj ąc  się  odrobinę,  z  niechęcią  usiłował  wy tłum aczy ć,  dlaczego  lokal  nie  m a
w  ofercie  gefilte  fisz,  gość  przy   sąsiednim   stoliku  j uż  przepadł  z  kretesem .  Każde  słowo
wy powiedziane przez kelnera wy woły wało u niego nowy  atak wesołości i ty lko powoli docierało
do  niego,  że  zarówno  inni  goście,  j ak  i  pewny   siebie  maître  tej   świąty ni  sm akoszy,  stoj ący   ze
srebrny m  wiaderkiem  do szam pana, upozowany  sty lowo obok kolum ny, patrzą na niego dziwny m
wzrokiem .  Zakłopotany   m łody   człowiek,  dla  którego  wstrzem ięźliwość  by ła  zazwy czaj
j edenasty m   przy kazaniem ,  opuścił  wzrok  na  swój   talerz.  Wahaj ąc  się  chwilę,  porzucił  resztę
swego duszonego udźca z baraniny, wstał i z płom ienną twarzą, w ręce trzy m aj ąc serwetkę, którą
przez  nieuwagę  zabrał  ze  sobą,  podszedł  do  sąsiedniego  stolika.  Tam   elokwentnie  poprosił
o wy baczenie i w końcu się przedstawił.

Nazy wał się Friedrich Feuereisen i od wiosny  by ł m łodszy m  wspólnikiem  znanego w m ieście

adwokata  w  kancelarii  przy   Biebergasse.  Ty tuł  doktorski,  bilet  wstępu  do  dom ów  zam ożny ch
ży dowskich  m ieszczan  m aj ący ch  córki  na  wy daniu,  także  posiadał.  Erwin,  obdarzony   wy bitną
pam ięcią do głosów, od razu sobie przy pom niał, że on i doktor Feuereisen j uż się kiedy ś spotkali,
i  to  wielokrotnie.  Obaj   j ako  uczniowie  pod  koniec  gim nazj um   uczęszczali  na  spotkania  gm iny
ży dowskiej ,  na  który ch  protestowano  przeciwko  upokarzaj ący m   spisom   Ży dów  w  niem ieckiej
arm ii.

background image

Panowie – na stoj ąco i ucieszeni ze spotkania – wy m ieniali wspom nienia.

– Może by śm y  się kiedy ś um ówili na spokoj nie – zaproponował doktor Feuereisen.

Kelnerka  w  czerwonej   spódniczce  i  z  ogrom ną  kokardą  we  włosach,  z  wy borem   ptifurek

ozdobiony ch srebrny m i cukrowy m i perełkam i i m aleńkim i chorągiewkam i w barwach Niem iec,
przy wołała go z powrotem  do j ego stolika. Nie by ło wątpliwości, że m iłośnik słodkich specj ałów
kierował te słowa do Erwina, ale wy powiadaj ąc j e, patrzy ł na Victorię.

Do  podziwianej   przez  niego  kobiety   ledwie  kilka  dni  po  ty m   beztroskim   święcie  wy zwolenia

dotarło,  że  j ej   radość  szy bko  zwiędła;  znała  przy czy nę,  i  to  od  ty godni,  ale  dopiero  pod  osłoną
nocy  znalazła w sobie odwagę, by  zwierzy ć się bratu. W drodze powrotnej  z kina – rom anty czny
nastrój   po  obej rzeniu  wspaniałego  film u  Ernsta  Lubitscha  Książę  student  j uż  m ij ał  –  Victoria
zatrzy m ała  się  na  Günthersburgallee.  Przed  okazałą  kam ienicą  z  ozdobny m i  szczy tam i,
wy kuszam i i fantazy j nie zdobiony m i balkonam i, przed którą j ako ośm iolatka wraz z przy j aciółką
Mariechen  ry sowała  kółka  do  zabawy   w  niebo-piekło,  powiedziała  zdecy dowanie:  „Teraz”
i  j eszcze  bardziej   stanowczo:  „Tak  właśnie”.  A  potem ,  zniżaj ąc  głos,  j ak  gdy by   każde  drzewo
rosnące w alei poprzy sięgło sobie, że wy trąbi na cały  świat sekret grzesznicy  Victorii Sternberg,
wy dusiła z siebie:

–  Czy   każdy   m ężczy zna  podczas  nocy   poślubnej   w  ogóle  się  zorientuj e,  że  nie  j est  pierwszy

w ży ciu swej  żony ?

–  Jeśli  j est  w  sztok  pij any,  to  niekoniecznie.  Teraz  m i  j eszcze  powiedz,  że  poszukuj esz

nałogowego  alkoholika,  który   przej m ie  odpowiedzialność  za  twoj e  ży cie!  Albo  chociaż
okresowego pij aka. Zapom nij  o ty m , siostrzy czko. Ży dzi nie chlaj ą. Oni nawet nie pij ą. Inaczej
nie  potrzebowaliby   rozkazu  ekstra,  że  na  Paschę  m aj ą  wy pić  cztery   kieliszki  wina.  Ja  j estem   tu
wielkim  wy j ątkiem , ale nawet m nie ostatnio alkohol j uż właściwie nie sm akuj e.

– Mówiłam  poważnie.

– Ja też, Vicky. Śm iertelnie poważnie. Ty lko że aż dotąd w ogóle nie przy szło m i do głowy, że

m y ślisz o ty m , by, po pierwsze, zrezy gnować na zawsze z kariery  aktorskiej , a po drugie, zm ienić
swój  stan cy wilny. Uważam , że w obu kwestiach postępuj esz słusznie. I j est to godne córki rodu
Sternbergów. Ry zy ko by cia nieszczęśliwą akurat w m ałżeństwie j est dalibóg nie większe niż gdzie
indziej . Ty lko że nigdy  nie znaj dziesz odpowiedniego m ęża, siedząc w dom u i szy dełkuj ąc ubranka
dla lalek albo gapiąc się w część gospodarczą „Frankfurter Zeitung”. Chodź, usiądziem y  na tam tej
ławce. Są rzeczy, który ch nie należy  om awiać na stoj ąco.

– Siedzę w dom u, bo strasznie się boj ę, że gdzieś go spotkam . Tego by m  nie przeży ła.

– Zapom nij  o ty m  pętaku, Vicky. Jest dosy ć m iej sc we Frankfurcie, który ch progu taki ty p nie

odważy   się  przestąpić.  Czy   też  sądzisz,  że  j ada  j am bon  Rothschild  w  ty m   lokalu,  w  który m
by liśm y  niedawno? Albo m oże robi zakupy  na luksusowej  Fressgasse? Do sy nagogi też nie chodzi.
Nawet do kawiarni, do który ch od zaraz zacznę cię prowadzać, żeby ś przy naj m niej  z powrotem
zobaczy ła, j ak wy gląda m ężczy zna i do czego m ożna go uży ć, j eśli m a się twoj ą urodę i m ożna
liczy ć na taki posag, j aki ty  otrzy m asz. Pozwól ty lko swoj em u bratu działać. To m ój  zaszczy tny
obowiązek.  Już  w  Biblii  j est  napisane,  że  brat  m a  się  zatroszczy ć  o  to,  żeby   j ego  nieuposażona
siostra wy szła za m ąż.

– Skąd ci przy szło do głowy, że chcę wy j ść za m ąż?

background image

– Ach, wiesz, urodziłem  się na szadchena. Już w wieku pięciu lat żeniłem  lalki Clary. I j ej  m isia

z m oim  osiołkiem . Po prostu czuj ę, kto do kogo pasuj e.

– A kto to niby  j est, ten szalchen?

–  Szadchen,  gąsko.  Szadchen  to  osoba  koj arząca  m ałżeństwa.  Naj zwy klej szy   Am or.  Ty le  że

z  ży dowską  głową  zam iast  łuku  i  strzał.  U  Ży dów  szadchen,  który m   m oże  by ć  równie  dobrze
m ężczy zna,  j ak  i  kobieta,  spełnia  bardzo  ważną  funkcj ę  społeczną.  Pośrednictwo  w  zawarciu
m ałżeństwa uważane j est u nas za czy n pobożny.

–  Mój   Boże,  chy ba  nie  wierzy sz  naprawdę,  że  w  dwudziesty m   wieku  dziewczy na  daj e  się

przehandlować j ak koń. Przecież j uż nasi rodzice by li bardziej  postępowi.

–  A  ty   naprawdę  wierzy sz,  że  Johann  Isidor  Sternberg,  sy n  handlarza  by dłem   z  Schotten

w  Górnej   Hesj i,  wy kopał  m aj ętną  i  wielce  wy kształconą  pannę  Betsy   Strauss  z  Pforzheim   na
oj cowskim  polu kartofli?

–  Zupełnie  nie  widzę  siebie  j ako  kobiety   zam ężnej .  Zawsze  by łam   taka  pewna,  że  dokonam

w ży ciu czegoś wielkiego.

–  Dla  kobiety   nie  m a  większego  osiągnięcia  niż  przez  całe  ży cie  wy trwać  z  j edny m

m ężczy zną.  I  większej   tragedii  niż  spędzać  święta  u  swego  zam ężnego  i  żonatego  rodzeństwa,
a wieczorem  chodzić do łóżka z gorącą butelką.

– Ale Clara...

– Zapom nij  o Clarze. Nie j esteś j ak ona. Jesteś naj piękniej szą i naj wrażliwszą z m oich trzech

sióstr. Pardon, j uż znowu zapom niałem  o dziewicy  Annie. I j eśli j akaś kobieta nie j est stworzona
do tego, by  iść sam otnie przez ży cie, to j esteś nią ty, księżniczko. Tak na m arginesie, nie nadaj esz
się także na aktorkę.

 
–  Nie  widziałeś  przecież  żadnego  m oj ego  wy stępu,  od  kiedy   dwa  lata  tem u  w  sy lwestra
wy ry czały śm y  z Claudette kawałek z Marietty.

– Twoj ego talentu też nie potrafię ocenić. Oceniam  ty lko twoj e łokcie. Nie nadaj ą się do teatru.

Nie, by naj m niej  nie m ówię j ak ślepy  o kolorach. Dwa lata by łem  z pewną aktorką.

– A co was rozdzieliło?

–  Kurek  od  gazu.  Odkręciła  go,  bo  nie  radziła  sobie  z  rozczarowaniam i  i  intry gam i,  które  dla

aktora są chlebem  powszednim . Nie płacz, Vikusiu, ale j eśli j uż m usisz, to lepiej  teraz niż później .

Chociaż Erwin od dziesięciu lat m ieszkał w Berlinie, to wciąż orientował się świetnie w swoim

rodzinny m   m ieście  –  przede  wszy stkim   w  bogatej   ofercie  kawiarni.  Wiedział,  gdzie  pieką
naj lepsze torty, gdzie wy kładaj ą naj ciekawsze gazety  i gdzie by wa więcej  ży dowskich gości niż
w inny ch m iej scach. Jego siostra, z początku j eszcze niechętnie i ze spodziewany m i oporam i, j uż
wkrótce  zasm akowała  w  łagodnej   kurateli  pełnego  fantazj i  brata.  Erwin  by ł  idealny m
towarzy szem , szarm anckim , dowcipny m  i uważny m . Kobiety  odwracały  się za nim , m ężczy źni
cenili j ego żarty  i ironię. Kelnerzy  j uż podczas drugiej  by tności w lokalu traktowali go j ak stałego
by walca. Oboj e z Victorią odwiedzali często eleganckie kawiarnie przy  Kaiserstrasse. Zachodzili
często  do  Café  Oblubieniec  przy   placu  Liebfrauenberg,  przy   pięknej   pogodzie  wędrowali  aż  do
Fichardstrasse,  przy   której   od  trzech  lat  m ieściła  się  Café  Laum er,  i  siady wali  w  popularnej

background image

kawiarni Leo Rothschild na rogu Biebergasse i Rathenauplatz.

Wieczory   by ły   j eszcze  przeważnie  na  ty le  ciepłe,  że  m ogli  cieszy ć  się  nim i  w  ogródku

kawiarni  Rum pelm ay er  na  wałach  przy   dawnej   bram ie  szubienicznej .  Kawiarnia  ta  by ła
m iędzy narodowy m   punktem   spotkań.  Zatrzy m y wały   się  tu  om nibusy   z  grupam i  podróżny ch
z  daleka  i  bliska,  a  na  stołach  stały   m ałe  papierowe  chorągiewki  ze  wszy stkich  kraj ów  świata.
I  właśnie  w  tej   atm osferze  lekkości  i  radosnego  flirtu  wielce  obiecuj ąca  kariera  Erwina
Sternberga j ako szadchena zakończy ła się, j eszcze zanim  na dobre ruszy ła z m iej sca.

By ł  wczesny   piątkowy   wieczór.  Doktor  Friedrich  Feuereisen,  który   delektował  się  kawałkiem

specj alności  lokalu,  wieńca  frankfurckiego,  a  do  tego  pił  czarną  kawę  po  wiedeńsku,  z  bitą
śm ietaną,  doj rzał  rodzeństwo  Sternbergów  w  m om encie,  gdy   wkraczało  do  ogródka.  Dzwon
pobliskiego  kościoła  Świętej   Katarzy ny   wy bił  właśnie  szóstą.  Ostatnie  prom ienie  wrześniowego
słońca  zapowiadały   złoty   październik.  Liście  przy brały   różne  kolory ;  pachniało,  choć  we
Frankfurcie wy dawało się to m ało prawdopodobne, dy m em  z kartofliska.

Dwudziestoośm ioletni  doktor  Feuereisen  by ł  w  euforii.  Rano  dowiedział  się,  że  m a  znakom itą

szansę na stanowisko notariusza – j ego główny  wspólnik zam ierzał osiąść w Lugano i liczy ł na to,
że następca o niego zadba. Prawnik obdarzony  szczęściem  w tak m łody m  wieku nie pozwolił, by
Victoria  i  Erwin  usiedli  gdzieś  indziej   niż  przy   j ego  stoliku.  Zam ówił  butelkę  różowego  wina
z  Kaiserstuhl  i  wy kwintne  francuskie  ciasteczka  z  serem ,  z  który ch  sły nęła  kawiarnia
Rum pelm ay er. Jeszcze zanim  j e podano, opowiedział o swoim  nadzwy czaj ny m  szczęściu.

– W wieku dwudziestu ośm iu lat zostać notariuszem  – tłum aczy ł – to j ak trafić główną wy graną

na loterii.

Victoria, pod wrażeniem , potakiwała, chociaż nie wiedziała, o czy m  by ła m owa. Ich gospodarz

się uśm iechał.  Dotknął  lekko  j ej   ręki  i  na  m gnienie  ich  kolana  się  zetknęły.  Jeszcze  zanim   wy pili
drugi  kieliszek  wina,  okazało  się,  że  doktor  Friedrich  Feuereisen  przez  swą  owdowiałą  m atkę
i  wszy stkich  przy j aciół  nazy wany   by ł  Fritzem   i  ogólnie  sły nął  z  szy bkich  decy zj i.  W  razie
potrzeby  nie m usiałby  się zdawać na usługi żadnego szadchena.

background image

5

B U R Z O W E   C H M U R Y

1 9 3 2

Szóstego  m arca  ty siąc  dziewięćset  trzy dziestego  drugiego  roku  otwarto  wiosenne  Targi  Lipskie.
Cieniem   położy ł  się  na  nich  ciężki  kry zy s  gospodarczy   i  w  związku  z  ty m   spodziewano  się
kiepskich  transakcj i.  Także  w  Lipsku  niem iecka  reprezentacj a  w  piłce  nożnej   pokonała
w pierwszy m  m iędzy państwowy m  m eczu roku reprezentacj ę Szwaj carii dwa do zera. Niem iecki
statek  pasażerski  Brem a  by ł  bliski  ustanowienia  rekordu  prędkości  na  trasie  przez  Atlanty k;  na
pokonanie dy stansu z Brem erhaven do Nowego Jorku potrzebował niecały ch pięciu dni. Gorąca
kam pania przed wy boram i na urząd prezy denta Rzeszy  Niem ieckiej  wchodziła w końcową fazę.
Pism o  saty ry czne  „Sim plicissim us”  z  datą  szóstego  m arca  na  stronie  ty tułowej   przedstawiało
urzęduj ącego prezy denta Paula von Hindenburga j ako hardego olbrzy m a. Obok niego stał brzy dki
gnom   w  opasce  ze  swasty ką  na  ram ieniu.  Nazy wał  się  Joseph  Goebbels.  Ty m czasem   na
pierwszy m   piętrze  eleganckiej   kam ienicy   przy   frankfurckiej   Günthersburgallee  żaden  z  owy ch
gorący ch  tem atów  nie  wzbudzał  zainteresowania.  Tej   j asnej ,  obiecuj ącej ,  przedwiosennej
niedzieli  dum ny   gospodarz  i  j ego  oży wieni  goście  koncentrowali  się  wy łącznie  na  pierwszy ch
urodzinach  Fanny   Mathilde,  pierworodnego  dziecka  adwokata  i  notariusza,  doktora  Friedricha
Feuereisena i j ego m ałżonki Victorii, z dom u Sternberg.

Święto godne by ło księżniczki. Na bufecie udekorowany m  sztuczną winoroślą stało pięć tortów

na ciężkich kry ształowy ch paterach – szwarcwaldzki tort wiśniowy  otoczony  by ł kandy zowany m i
fiołkam i, a im ponuj ący  wieniec frankfurcki prawdziwy m i pączkam i róż. Wy bór win obej m ował
paletę  od  trunków  reńskich  po  wina  z  Kaiserstuhl.  W  głębokich  srebrny ch  kubełkach  z  lodem
dostarczony m   poprzedniego  dnia  konny m   wozem   przez  firm ę  Lód  Günther  chłodziły   się  butelki
szam pana.  Dla  pań  oprócz  ulubionego  likieru  j aj ecznego  i  trady cy j nego  kakao  z  orzecham i
zakupiono  dwie  butelki  wina  lodowego  z  zam ku  Schwarzenstein.  Do  j ednej   z  dwóch
bladoróżowy ch karafek, prezentu ślubnego od cioci Selm y  Feuereisen z Badenii, pan dom u wlał
porto,  do  drugiej   –  m aderę.  Po  obu  stronach  ty ch  wy tworny ch  czeskich  dzieł  sztuki  dm uchania
szkła stały  talerze z serwisu z Lim oges i duży  zapas sztućców. Ząbkowane noże wskazy wały  na to,
że  goście  m ogą  liczy ć  na  m edaliony   wołowe  i  dziczy znę,  garnirowane  naj częściej
glazurowany m i  kawałeczkam i  m oreli  lub  kandy zowany m i  wiśniam i,  które  stawały   się  coraz
popularniej sze podczas pry watny ch przy j ęć.

Na  lewo  od  m asy wnego  dębowego  bufetu,  który   dawno  tem u,  j eszcze  przed  swoim   ślubem ,

background image

m atka  pana  dom u  zam ówiła  u  renom owanego  ham burskiego  stolarza,  wisiał  obraz  o  silnej
ekspresj i kolory sty cznej . W większości zaproszony ch wzbudzał on niepokój  i ty lko nieliczny m  się
podobał.  Powodem   regularny ch  sporów  w  j adalni  by ły   trzy   krowy   –  j edna  czerwona,  druga
m usztardowożółta,  a  trzecia  w  kolorze  m chu.  Obraz  ten  stanowił  wy j ątkowo  udaną  kopię  dzieła
Franza  Marca.  Victoria  twierdziła,  że  Marc  j est  nazby t  ekstrawagancki  do  trady cy j nie
urządzonego  m ieszkania;  z  tem peram entem ,  dla  którego  j ej   m ąż  tak  szy bko  zapłonął  do  niej
uczuciem ,  długi  czas  sprzeciwiała  się  j ego  zam iarom   kupna  tego  m alowidła.  On  j ednak
wy j ątkowo  j ej   nie  uległ  i  z  anielską  cierpliwością  bronił  ekspresj onizm u,  który   prawie  wszy scy
j ego  znaj om i  odrzucali  równie  zdecy dowanie  j ak  żona.  Przeforsował  j ednak  swój   zam iar
wy łącznie  za  pom ocą  argum entu,  że  arty sta,  podobnie  j ak  brat  Victorii  Otto,  zginął  na  froncie
zachodnim .

Fanny, z której  powodu odby wał się cały  ten rozgardiasz, m iała identy czny  gust j ak j ej  m atka.

Za każdy m  razem , gdy  przenoszono j ą obok trzech krów w j askrawy ch kolorach, krzy wiła buzię
do  płaczu.  Wy dano  więc  polecenie,  by   w  dzień  urodzin  j ej   tego  oszczędzić.  Mała  kobietka
przy j m owała  gości  w  lekkiej ,  białej ,  wełnianej   sukieneczce  z  wy haftowany m i  pączkam i  róż
i  kołnierzy kiem   z  czerwoną  lam ówką.  Na  sercu  m iała  przy pięty   delikatny   wianuszek  uwity
z  ciem nozielony ch  aksam itny ch  wstążek,  przety kany   świeży m   wawrzy nem .  W  obu  rączkach
udekorowana  tak  osóbka  trzy m ała  pluszowego  pieska  wniesionego  do  m ałżeństwa  przez  j ej
m am ę. Na zm ianę czochrała futerko zwierzaka i zam y ślona ssała j ego długie zwisaj ące uszy. Na
j asny m  parkiecie leżała filcowa piłeczka, której  kolory  odpowiadały  akurat trzem  krowom  Franza
Marca, ale zauważy ł to ty lko j ej  oj ciec.

Scenerią tej  rodzinnej  idy lli by ło sześciopokoj owe m ieszkanie w naj świetniej szy m  dom u przy

Günthersburgallee.  Obdarzony   dużą  fantazj ą  architekt  zaproj ektował  go  w  latach  wilhelm ińskiej
prosperity   ze  szczy ptą  ironii  i  duży m   wy czuciem   nowej   kondy cj i  psy chicznej   Niem ców  j ako
m ieszczański  pałac.  Bry łę  gm achu  urozm aicały   wieży czki,  wy kusze  i  bogato  zdobione  balkony,
w ogródku od frontu dwie j odły  przy straj ano w grudniu lam etą i srebrny m i bom bkam i, a wiosną
swe  j askrawożółte  główki  wy suwały   ku  słońcu  tulipany.  To  by ł  dokładnie  ten  dom ,  w  który m
patrząca  w  przy szłość  Victoria  Sternberg  j uż  j ako  sześciolatka  postanowiła  zam ieszkać.  „Chcę
wy glądać  z  okna  w  wieży ”  –  oświadczy ła  swej   przy j aciółce  Marie,  gdy   oby dwie  skakały   na
j ednej  nodze, graj ąc w klasy  na chodniku przed pałacem  m arzeń.

Victoria  nie  dopuszczała  żadnej   dy skusj i,  gdy   m łodzi  państwo  Feuereisenowie  stali  przed

decy zj ą,  w  której   dzielnicy   Frankfurtu  zam ierzaj ą  uwić  swoj e  pierwsze  gniazdko  –  a  j uż
zwłaszcza gdy  dwa m iesiące przed ślubem  okazało się, że w ty m  wy m arzony m  od dawna dom u
zwolniło się m ieszkanie na pierwszy m  piętrze. W pokoj u z wy kuszem , który  kiedy ś m ała Victoria
przeznaczy ła na pokój  tronowy, obecnie stało łóżko z baldachim em , poduszkam i w kształcie serca
i  tiulowy m i  falbankam i.  Spała  w  nim   Fanny   Mathilde  Feuereisen.  Dziewczy nka  m iała  uroczy
zadarty  nosek i m alutkie uszka, a j ej  oj ciec m awiał, że j est podobna do Lilian Harvey. Uwielbiał
tę aktorkę, a film  z nią, Kongres tańczy, widział trzy  razy.

Fanny   Feuereisen  nie  j adła  kaszki  ze  złotej   m iseczki.  By ła  córką  frankfurckich  m ieszczan,  j ak

oni  urodzoną  w  dawny m   Wolny m   Mieście  Rzeszy,  którzy,  j ak  wszy scy   uważali,  słusznie  dum ni
by li  ze  swej   trady cj i  i  liberalizm u.  Po  oj cu  dziewczy nka  odziedziczy ła  zgodne  usposobienie,  po
m atce  –  poły skuj ące  zielono  oczy,  a  po  prababce  z  Pforzheim   –  czaruj ący   rudawy   poły sk  we

background image

włosach.  Za  pięć  lat,  j ak  j ej   m am a,  pój dzie  do  szkoły   Marii  Merian,  w  drugiej   klasie  napisze
w  zeszy cie:  „Frankfurt  to  m oj e  rodzinne  m iasto”,  a  w  wieku  dziesięciu  lat  podczas  rodzinny ch
uroczy stości  z  okazj i  urodzin  będzie  cy tować  ukochany   dwuwiersz  frankfurckiego  poety
Friedricha Stoltzego: „W głowie m i się nie m ieści, że ktoś nie m ieszka w ty m  m ieście”. Tatuś j uż
ćwiczy ł go ze swą roczną córeczką.

Fanny   m iała  wcześnie  rozwinięty   talent  do  zaskakuj ący ch  puent.  Z  okazj i  swoich  urodzin

zaskoczy ła rodziców pierwszy m i krokam i i bez wspieraj ącej  ręki dorosły ch pobiegła od ozdobnej
szafki  do  nakry tego  stołu.  Dotarłszy   do  niego,  pociągnęła  śm iało  za  obrus  i  z  zainteresowaniem
obserwowała, j ak talerzy k z alzackiego serwisu śniadaniowego i pasuj ący  do niego dzbanuszek na
śm ietankę spadaj ą na podłogę i tam  się rozbij aj ą. Rodzice roześm iali się i zdziwili swoj ą reakcj ą.
Gustel,  którą  pan  dom u  zawołał,  by   pozbierała  porcelanę  i  oczy ściła  j ego  zalane  m lekiem
spodnie, zaklęła – niestosownie głośno i ordy narnie.

–  Tak  nie  m ożna  –  upom niała  j ą  m łoda  chlebodawczy ni.  Przez  chwilę  by ła  uderzaj ąco

podobna do swoj ej  m atki.

Gustel, ich służąca, by ła córką kuzy nki Josephy, którą od trzy dziestu dwóch lat łączy ły  z rodziną

Sternbergów serdeczne relacj e. Jednakże j uż po trzech m iesiącach poby tu Gustel we Frankfurcie
dało się zauważy ć, że j ej  serce nie potrzebowało takiej  trwałej  więzi, a j eszcze m niej  osobistego
stosunku. Gustel nie by ła ani tak obowiązkowa, ani tak pracowita j ak Josepha, a loj alność wobec
pracodawcy   w  j ej   oczach  by ła  czy m ś  głupim   i  niegodny m .  Do  tego  świadom a  swej
przy należności klasowej  panna Mey er rozwinęła w sobie zastrzeżenia wobec ludzi, którzy  w Boże
Narodzenie nie ubieraj ą choinki i u który ch oba j ej  ulubione dania – żeberka z kapustą i wędzonka
z  kartoflam i  z  om astą  –  nigdy   nie  poj awiaj ą  się  na  stole.  Z  drugiej   strony   siedem nastoletnią
dziewczy nę  wy słano  do  Frankfurtu  wbrew  j ej   woli.  Nie  podobał  j ej   się  ani  doktor  Feuereisen,
który  regularnie dopy ty wał się o j ej  sam opoczucie, ani j ego m ałżonka, chociaż ta, by  odciąży ć
Gustel,  obiecała  na  wiosnę  zatrudnić  niańkę  do  dziecka.  Nawet  Fanny,  która  na  ulicy   wzbudzała
u obcy ch kobiet okrzy ki radości, nie przy padła j ej  do gustu.

– Jest całkiem  nij aka – opowiadała niańce z Böttgerstrasse, którą spoty kała regularnie w parku

Günthersburg.

Gustel, córka stolarza z Friedbergu, chętnie by  została fry zj erką j ak j ej  dwie koleżanki z klasy,

ale  rodzice  zdecy dowali,  że  „nie  wy pada  dziewczy nie  z  porządnego,  rzem ieślniczego  dom u
grzebać  się  w  brudny ch  włosach  obcy ch  ludzi”,  a  w  m niem aniu  oj ca  i  m atki  „u  wy tworny ch
państwa”  córka  m iała  się  nauczy ć  „czegoś  poży tecznego”.  We  Frankfurcie  Gustel  by ła  ciągle
nieszczęśliwa.  Ruch  i  duże  odległości,  które  trzeba  by ło  pokony wać  w  m ieście,  żeby   dotrzeć  do
celu  i  z  powrotem ,  wy woły wały   u  niej   lęk;  nie  potrafiła  zapam iętać,  j ak  w  swoj e  wolne
popołudnia dochodziła do Głównego Odwachu albo nad Men, i z trudem  ty lko odnaj dowała drogę
powrotną na Günthersburgallee.

–  Ci  m iastowi  są  zupełnie  szkaradni  i  okropnie  zarozum iali  –  opowiadała  Gustel,  gdy

przy j eżdżała do dom u.

Miała za złe frankfurtczy kom , że inaczej  się ubierali, inaczej  m y śleli, inaczej  j edli i m ówili niż

ludzie  we  Friedbergu.  To,  że  m usiała  przebierać  Fanny   z  powodu  j ednej   j edy nej   plam ki  na
sukience, odczuwała j ako ty powe dla py szałkowaty ch m ieszczan.

background image

– Takiej  m alutkiej  plam ki nikt by  tu nie zauważy ł – m ruczała dziecku do ucha.

Krnąbrna dziewczy na całkowicie się m y liła. Poza obiem a naj m łodszy m i wszy stkie zaproszone

kobiety   przej ęły   od  swoich  m atek  zwy czaj   kontrolnego  zaglądania  do  wszy stkich  kątów.
Zaburzony   stosunek  do  trady cy j ny ch  cnót  niem ieckich  pań  dom u  obj awiały   j ak  na  razie  ty lko
siedem nastoletnia  ciotka  Fanny,  Alice,  i  j ej   kuzy nka  Claudette.  Alice  ty lko  pod  groźbą  uży cia
środków przy m usu gotowa by ła słać rano łóżko i sam a cerować swoj ą bieliznę. Czternastoletnia
córka  Clary   z  własnej   woli  nigdy   nie  brała  do  ręki  ściereczki  do  kurzu  i  przeklinała  każdy   talerz,
który   m usiała  wy trzeć.  My śli  Claudette  krąży ły   wy łącznie  wokół  Fanny   uosabiaj ącej   dla  niej
szczęście  rodzinne,  którego  ona  nigdy   nie  zaznała  i  –  od  pół  roku  –  psa  Snippera.  Między   Fanny
i Snipperem  istniał bezpośredni związek.

Stworzy ł  ten  związek  j ej   zawsze  wy rozum iały   wuj ek.  Erwin  od  trzech  lat  m iał  angaż  na  czas

określony   w  renom owanej   frankfurckiej   szkole  arty sty cznej   założonej   przez  kupca  Johanna
Friedricha Städla, m ieszkał w m ansardzie nad m ieszkaniem  swej  siostry  bliźniaczki i na urodziny
Claudette  przy by ł  z  dziesięcioty godniowy m   szczeniakiem   foksterierem ,  gdy ż  j ako  j edy ny
w  rodzinie  zauważy ł,  że  j ego  zawsze  wesoła  siostrzenica,  uosobienie  radości  i  swawoli,  po
narodzinach Fanny  stała się sm utna i zam y ślona.

–  Dla  kobiet  –  tłum aczy ł  siostrze  –  naj lepszy   środek  na  sm utek  to  nowa  fry zura,  nowy

m ężczy zna albo pies.

 
Snipper  do  złudzenia  przy pom inał  psa  reklam uj ącego  firm ę  pły tową  His  Master’s  Voice  –  tak
sam o  przekrzy wiona  w  bok  głowa,  to  sam o  wierne  wej rzenie,  taka  sam a  kudłata  biała  sierść.
Podczas  wspólny ch  spacerów  ten  psi  czaruś  sprawiał,  że  Claudette  co  chwila  ktoś  zagady wał.
W ten sposób zy skała o wiele większy  krąg znaj om y ch niż dzieci, który m  cnotliwe społeczeństwo
kazało pokutować za rzekom e przewiny  ich m atek.

Na  długo  przed  porą  obiadową  m ieszkanie  m łody ch  Feuereisenów  by ło  tak  oży wione,  j akby

zaprosili  gości  na  podwój ne  wesele.  Wabił  nie  ty lko  cel,  ale  i  niedzielny   spacer  po  m ieście
pobłogosławiony m   łagodny m   klim atem .  Wiosna  wy przedziła  kalendarz.  Krokusy   i  forsy cj e
kwitły   na  wy ścigi.  Chłopcy   biegali  w  krótkich  spodenkach  i  podkolanówkach,  j eździli  na
hulaj nogach  i  wy glądali  wszy scy   tak,  j akby   do  nich  należał  świat.  Na  placu  zabaw  przy
Günthersburgallee  po  raz  pierwszy   tego  roku  wy kopano  dołki  do  gry   w  kule.  Jakiś  starszy   pan
wy chy lił  się  z  rom anty cznego  okna  Victorii  w  wieży czce  i  wzdy chał,  m łodzi  m ężczy źni  także
wspom inali czasy  swoich chłopięcy ch zabaw.

Wszy scy   członkowie  rodziny   Sternbergów  i  większość  Feuer-eisenów  zapowiedzieli  się,  by

uczcić  Fanny   i  j ej   dum ny ch  rodziców.  Mała  j ubilatka,  rzecz  j asna,  nie  zdawała  sobie  j eszcze
sprawy   z  nadzwy czaj ności  sy tuacj i.  Nie  zauważy ła  nawet  ozdobionej   woskowy m i  kwiatam i
różowej   świecy   w  m alowany m   drewniany m   krążku.  Nie  podziękowała  też  uśm iechem   za
obecność  oj ca,  chociaż  zakochany   w  niej   papa  przy   śniadaniu  wy czarowy wał  z  nowego
ksy lofonu osobliwe dźwięki, a potem  swoim  im ponuj ący m  basem  odśpiewał Sto lat! i Ten  portret
jest cudownie piękny.

– To j est tata – powiedziała m atka, by ła bowiem  nastroj ona wielkodusznie.

– To j est m am a – zrewanżował się wspaniałom y ślnie oj ciec.

background image

Dziecko siedziało niem e przy  stole, ale klaskało w rączki.

– Ona będzie kiedy ś tak zachwy cona teatrem  j ak j a – prorokowała m atka.

 
–  Mam   nadziej ę,  że  nie  –  odparł  oj ciec,  którem u  na  m om ent  przeszła  wspaniałom y ślność.  –
Fantazj a przy nosi ty lko kłopoty.

W  dni  powszednie  doktor  Friedrich  Feuereisen  opuszczał  dom   j uż  o  wpół  do  ósm ej .  W  każdą

pogodę,  dziarskim   krokiem ,  który   u  gospody ń  z  alei,  wy kładaj ący ch  o  tej   porze  pościel  do
wietrzenia, regularnie wzbudzał zainteresowanie, biegł do kancelarii przy  Biebergasse. Dokładnie
dwadzieścia  dwie  m inuty   po  opuszczeniu  m ieszkania  zj adał  przy   biurku  bułeczkę  z  serem
edam skim . Do narodzin Fanny  pakowała j ą osobiście Victoria – naj częściej  wraz z karteczką, na
której  ry sowała serduszko i pisała: „Kocham  cię”.

Jeśli  obowiązki  m u  na  to  pozwalały,  m łody   adwokat  spoży wał  o  j edenastej   drugie  śniadanie

w  Café  Bauer  na  Schillerstrasse  –  nie  ty lko  dlatego,  że  j aj ko  sadzone  na  pum perniklu  w  dzień
powszedni wy dawało m u się kawałkiem  prawdziwie m ęskiego nieba. Jeszcze ważniej sze by ło dla
niego to, że pośród niezliczony ch gazet wy kładany ch w kawiarni zawsze znaj dował „Israelitisches
Fam ilienblatt”. Doktor Feuereisen, j uż choćby  z racj i częsty ch dy skusj i, j akie prowadził ze swoim
szwagrem   Erwinem ,  poczuł  rosnącą  stale  potrzebę  inform owania  się  o  sy tuacj i  panuj ącej
w  Republice  Weim arskiej   z  ży dowskiego  punktu  widzenia.  Obaj   szwagrowie  zgodni  by li  co  do
tego, że czasy  nie daj ą wielu powodów do opty m izm u.

Victoria by ła zadowolona, że j ej  Fritz j adał śniadania poza dom em . Uważała to za prakty czne

i  taktowne  i  cieszy ła  się,  że  nie  m usi  wm awiać  m ężowi,  iż  o  siódm ej   rano  j est  rześka  j ak
skowronek i akty wna. Dobrze j ej  robiło, że na poranną toaletę i m arzenia m ogła poświęcić ty le
czasu,  co  w  beztroskich  latach  w  rodzinny m   dom u.  Ponadto  Fritz,  który   j uż  w  pierwszy m   roku
m ałżeństwa  okazał  się  o  wiele  m niej   niekonwencj onalny   i  nonszalancki,  niż  w  wy obrażeniach
Victorii  powinien  by ć  światowy   m ężczy zna,  nie  spoglądał  z  dezaprobatą  na  zegarek,  gdy   j ego
m łoda żona rozm awiała przez telefon ze swą siostrą Clarą.

Mim o  że  obie  siostry   m ieszkały   niecałe  pięćset  m etrów  od  siebie,  kilka  razy   ty godniowo

spoty kały  się w alei Rothschildów, a popołudniam i często chodziły  razem  do kina, to każdego ranka
punktualnie  o  dziewiątej   telefonowały   do  siebie.  Paplały   j ak  m łode  dziewczęta,  chichotały   j ak
podlotki  i  nigdy   nie  m ogły   się  nagadać.  Właśnie  dlatego,  że  j ej   ży cie  tak  wcześnie  zatrzęsło  się
w  posadach,  Clara  doceniała  drobne  codzienne  ry tuały,  które  pozwalały   zapom nieć,  że  j ej   łódź
zatonęła,  zanim   j eszcze  zdąży ła  zj echać  z  pochy lni.  Trzeźwość  siostry   m iała  na  Victorię
zbawienny   wpły w.  Clara  szy bko  się  zorientowała,  że  Victoria  wy szła  za  m ąż  chy ba  nie  ty lko
z m iłości.

– To lęk przed ży ciem  zagonił j ą pod chupę

[3]

 – rzekła Clara w dzień ślubu Victorii do brata.

– Nasza Vicky  zawsze dawała się łatwo zapędzić w kozi róg.

–  Od  kiedy   to  nader  obiecuj ący   m łody   adwokat  wspinaj ący   się  po  szczeblach  kariery   j est

przy kładem  koziego rogu?

Clara nie zadawała prowokacy j ny ch py tań, by ła bezpośrednia, ale nie raniła nikogo.

– A niech sobie ludzie wy gaduj ą, że wy szłaś za m ąż niby  pospiesznie, j akby  piorun trzasnął –

background image

m ówiła, gdy  Victoria skarży ła się na złośliwe kołtuńskie j ęzy ki. – Naj ważniej sze, że u ciebie nie
trzasnęło. Nie tak j ak u twoj ej  grzesznej  siostry.

– Tak czy  owak nigdy  nie rozum iałam , dlaczego ludzie tak chętnie plotkuj ą. I nigdy  nie pogodzę

się z ty m , że to robią.

–  Prawdopodobnie  m y,  Sternbergowie,  nie  nadaj em y   się  do  takiego  ży cia.  Nasza  m atka  j est

wszak m istrzy nią m ilczenia. A popatrz na Annę.

Także teściowa Victorii nie strzępiła sobie j ęzy ka na darm o. Ani j edno py tanie, ani j edno słowo

zdziwienia  nie  wy szło  z  j ej   ust,  gdy   sy n,  który   rano  potrzebował  piętnastu  m inut,  by   wy brać
koszulę  spośród  dwóch  o  identy czny m   odcieniu,  ogłosił  zaręczy ny   z  kobietą  poznaną  zaledwie
cztery   ty godnie  wcześniej .  Matce  Fritza  wy starczała  wiedza,  że  m ała  Fanny   urodziła  się
j edenaście  m iesięcy   po  ślubie  i  że  ty m   sam y m   m ałżeństwo  j ej   rodziców  by ło  wy nikiem
dobrowolnej  decy zj i, a nie ukłonem  w stronę panuj ącej  m oralności.

Pani  Feuereisen,  urodzona  w  ty m   sam y m   roku  co  Johann  Isidor  Sternberg,  którego  szy bko

nauczy ła się cenić j ako człowieka honoru i prawości, by ła osobą m ądrą i dy plom aty czną. Choć
m iała  ty lko  j ednego  sy na,  a  ten  zarówno  z  wy glądu,  j ak  i  z  charakteru  podobny   by ł  do  j ej
zm arłego  przedwcześnie,  uwielbianego  przez  nią  m ęża,  zupełnie  nie  pasowała  do
rozpowszechnionego  stereoty pu  „j idy sze  m am e”.  Nie  uważała  swego  sy na  za  ukoronowanie
gatunku ludzkiego, o którego potrafi zadbać j edy nie m atka. Przeciwnie: pani Feuereisen uznała, że
j ej  sy n m iał ogrom ne szczęście, że znalazł taką kobietę j ak Victoria Sternberg, i powtarzała m u to
przy  każdej  okazj i, nawet w j ej  obecności, co go j ednak przy  całej  sy nowskiej  m iłości strasznie
drażniło.

Wilhelm ine Feuereisen, którą rodzinny  Ham burg obdarzy ł otwarty m  um y słem  oraz akcentem

sprawiaj ący m ,  że  frankfurtczy cy   wzdry gali  się  j ak  rażeni  piorunem ,  by ła  wdową  po  kupcu
cieszący m  się świetną reputacj ą i darem  przewidy wania. Swój  pokaźny  m aj ątek Salom on Joseph
Feuereisen  zawdzięczał  tem u,  że  w  porę  poj ął,  j ak  ogrom ne  m ożliwości  gospodarcze  kry j ą  się
w  handlu  roweram i  w  czasach,  które  zm uszały   ludzi  ze  wszy stkich  warstw  społeczny ch  do
m obilności.  Jeszcze  wiele  lat  po  j ego  śm ierci  pani  Feuereisen  wspom inała,  j ak  j ej   m ąż  siedział
w  niedzielę  przy   stole  i  delektował  się  kawałkiem   delikatnego  rostbefu,  który   szczególnie  chętnie
j adał ze świeżo starty m  chrzanem  i gotowany m i ziem niakam i.

–  To  wszy stko,  m oj a  droga  rodzino  –  m awiał  doceniaj ący   uroki  ży cia  patriarcha  do  żony

i  sy na  –  zawdzięczam y   rowerom   dam skim .  Kobiety   są  dziś  równie  m eszuge

[4]

  j ak  m ężczy źni.

Grunt, że nie m uszą j uż chodzić piechotą i m ogą naciskać dzwonek.

 
Wdowa po nim  j uż w m łodości by ła kobietą wielkiego form atu, na starość j ednak prezentowała
się dużo korzy stniej  niż wówczas. Nie wy glądała na swoj e siedem dziesiąt dwa lata, ubierała się ze
sm akiem ,  każdego  piątku  kazała  sobie  robić  ondulacj ę  wodną,  przy kładała  wagę  do
wy pielęgnowany ch rąk i piękny ch butów, unikała ostentacj i i gardziła nowobogactwem .

– Ten, kom u zazdroszczą, nie dokonał j eszcze niczego wielkiego – tłum aczy ła swej  naj bliższej

przy j aciółce, m ałżonce j ubilera, która j uż rano wy chodziła do m iasta z potrój ny m  sznurem  pereł
na szy i i pierścionkiem  od Cartiera.

Właśnie  dlatego,  że  Wilhelm ine  Feuereisen  brakowało  tego  łuta  szczęścia,  którego  potrzebuj e

background image

kobieta,  by   uchodzić  przy naj m niej   za  czaruj ącą,  m iała  ponadprzeciętne  wy czucie  kobiecej
urody   i  swą  sy nową  uważała  za  wy j ątkowo  piękną  i  wy j ątkowo  m iłą.  Wy j ątkowy,  biorąc  pod
uwagę ciężkie czasy  dla gospodarki, by ł też posag Victorii – w gronie znaj om y ch pani Feuereisen
seniorki  j eszcze  dwa  lata  po  ślubie  j ej   sy na  ze  stosowny m   zadziwieniem   m ówiło  się  o  ty m ,  że
Johann  Isidor  Sternberg,  sły nący   ze  szczęścia  do  interesów,  wy daj ąc  swą  córkę  za  m ąż,  nie
kierował się by naj m niej  m aksy m ą „uroda to naj lepszy  posag”.

Teściowa, której  wielu zazdrościło, za nader sy m paty czny  – i rzadki – ry s charakteru sy nowej

uważała to, że stroiła się ona w ty tuł doktorski swoj ego Fritza co naj wy żej  u rzeźnika i m leczarza,
przy  ustalaniu term inu wizy t u lekarzy  i krawcowej , lecz nigdy  w pry watny m  gronie. A robiła to
przecież większość kobiet, które poślubiły  prawników i lekarzy.

–  Troszeczkę  –  wy znała  j ej   pani  Feuereisen  poprzedniego  lata  przy   trzeciej   szklaneczce

kruszonu  truskawkowego  –  też  przecież  czasem   m arzy łam   o  ty m ,  by   poślubić  m ężczy znę
z ty tułem  doktora.

Stosunków  m iędzy   Victorią  a  teściową  nie  dałoby   się  nazwać  uprzej m ością  nakazaną  przez

konwenanse, od sam ego początku by ła to sy m patia.

 
Zrodziła  się  z  niej ,  j eszcze  przed  narodzinam i  m ałej   Fanny,  przy j aźń,  która  bez  trudu  pokonała
granicę  zazwy czaj   dzielącą  pokolenia.  Podczas  urodzin,  m iędzy   m edalionam i  z  sarniny   i  tartą
cy try nową, leciwa kuzy nka szepnęła starszej  pani Feuereisen na ucho:

– Można by  pom y śleć, że od zawsze należałaś do tej  rodziny.

–  Bo  należałam .  Bądź  co  bądź,  trzy dzieści  dwa  lata  tem u  urodziłam   oj ca  tego  rozkosznego

dzieciątka.

Rozkoszne dzieciątko, ssąc kciuk i nader zm ęczone uwagą, którą j e wszy scy  obdarzali, siedziało

na m iękkich kolanach swej  babci ze strony  oj ca. Goście ze strony  Feuereisenów zarej estrowali to
z  saty sfakcj ą.  Cztery   cioteczne  babki  naraz  doniosą  j eszcze  tego  sam ego  wieczoru  listownie
krewny m   spoza  Frankfurtu,  j ak  Sternbergowie  uczcili  j edną  z  ich  grona.  Jednakże  prawie  nikt
z obecny ch nie zdawał sobie sprawy, że u pani Betsy  po urodzeniu pięciorga własny ch dzieci i po
dwóch  wnuczkach  insty nktowna  tkliwość,  j aką  odczuwaj ą  kobiety   wobec  niem owląt,  zaczęła
znacznie słabnąć.

Słownictwo  Fanny   składało  się  na  razie  j edy nie  z  ciągu  sy lab,  który   z  fantazj ą  daną  ty lko

rodzicom  interpretowano j ako „hau, hau”, i z j ednoznacznego „nie”, które nawet naj słodsze dzieci
w  wieku,  kiedy   raczkuj ą,  wolą  zwy kle  od  „tak”.  Rozkoszna  córeczka  Victorii  długo  j eszcze  nie
będzie  um iała  rozróżniać  babć  w  ty powo  frankfurcki,  nieco  zawiły   sposób  –  na  „babcię  z  alei
Rothschildów” i „babcię z Beethovenstrasse”.

Friedrich  Feuereisen  j uż  j ako  uczeń  ostatniej   klasy   gim nazj um   wy obrażał  sobie,  że  j eśli

kiedy kolwiek  się  ożeni,  to  zam ieszka  w  dzielnicy   Westend.  Tam   dorastał  i  chodził  do  szkoły.  Na
Beethovenstrasse z papierowy m  hełm em  na głowie bawił się w woj nę i uczy ł j eździć na rowerze,
naj lepiej  z całej  klasy  zdał m aturę i przeży ł pierwszy  zawód m iłosny. Jak prawdziwy  niem iecki
patriota  w  wieku  czternastu  lat  stał  przed  dom em   rodzinny m   i  patrzy ł,  j ak  żołnierze,  wiwatuj ąc,
wy ruszali  na  woj nę;  dziewiątego  listopada  ty siąc  dziewięćset  osiem nastego  roku  wsty dził  się  za
swego cesarza, gdy ż wiwatuj ący  żołnierze polegli, a Niem cy  przegrały  woj nę.

background image

 
Aż  do  dnia  swego  ślubu  obiecuj ący   m łody   prawnik  m ieszkał  w  dom u,  który   w  roku  ty siąc
dziewięćsetny m   kupił  j ego  oj ciec.  Teraz  ży ła  tam   sam otnie  j ego  m atka.  Na  parterze  m iała
pięciopokoj owe  m ieszkanie;  po  wy prowadzce  sy na  wy naj ęła  dwa  pokoj e  leciwej   nauczy cielce
niem ieckiego, która o zm ierzchu deklam owała m onologi z Fausta,  a  w  niedziele  wy ry wała  swą
gospody nię ze snu nabożny m i pieśniam i.

Na Westendzie, z j ego reprezentacy j ny m i, często pom alowany m i na biało patry cj uszowskim i

dom am i,  słowo  „kultura”  m iało  swe  własne  brzm ienie.  Dy skretna  elegancj a  i  ary stokraty zm
zam ożny ch m ieszkańców uczy niły  z tej  dzielnicy  naj elegantsze m iej sce w m ieście. Każdy  dom
by ł uosobieniem  m ieszczańskiej  dum y  i am bicj i, dobrego sm aku i dostatku. Misternie kute bram y
z  czarnego  m etalu  strzegły   wej ścia  do  piękny ch  ogródków.  Marm urowe  putta  stały   przy
ozdobny ch źródełkach, w m aj u z krzaków bzu unosiła się upaj aj ąca woń. Mosiężne okucia drzwi
by ły   wy czy szczone  do  poły sku,  niektóre  klatki  schodowe  wy łożone  m arm urem   i  zaopatrzone
w j edwabny  sznur biegnący  wzdłuż ku górze. Mieszkańcy  pasowali do ty ch dom ów – m ężczy źni
wy tworni,  kobiety   elegancko  wy stroj one,  a  służące  w  biały ch  fartuszkach  tak  schludne  i  ładne
w swej  m łodości, j ak to się spoty ka j uż ty lko w teatrze. Psoty  chłopaków na Westendzie też by ły
m niej   dzikie  niż  w  pozostały ch  dzielnicach.  Mawiano,  że  dzieci,  które  tu  dorastały,  by ły   lepiej
wy chowane od inny ch, w szkole uczy ły  się lepiej  i osiągały  większe sukcesy.

Doktor  Friedrich  Feuereisen  –  człowiek,  który   zaiste  brzy dził  się  arogancj ą  i  chełpliwością  –

m y ślał  podobnie.  Frankfurcki  Westend  na  zawsze  m iał  pozostać  dla  niego  naj ukochańszą
oj czy zną, obrazy  dzieciństwa i m łodości j uż przez całe ży cie m iały  go nastraj ać m elancholij nie.
Trzy m aj ąc  oj ca  za  rękę,  chłopiec  w  m ary narskim   ubranku  w  ży dowskie  święta  szedł  do
sy nagogi,  potężnej   budowli  zwieńczonej   kopułą.  Ośm iolatka  oczarowały   egzoty czna  aura,  która
em anowała  z  kolum n  olśniewaj ący ch  przepy chem   barw,  i  fontanna  z  lwem   na  ozdobny m
dziedzińcu.  Przez  długi  czas  Friedrich  Feuereisen  zupełnie  nie  by ł  świadom y   tego,  że  j ego
rodzinne  m iasto,  o  który m   uczy ł  się  w  szkole,  że  spośród  wszy stkich  niem ieckich  m iast  m a
naj piękniej sze  dom y   ry glowe  i  naj bardziej   liberalny ch  oby wateli,  obej m owało  j eszcze  inne
dzielnice  niż  reprezentacy j ny   Westend  z  j ego  m aj ętny m i  m ieszkańcam i.  Dzielnica  Bornheim
uchodziła  według  j ego  rodziców  za  „dosy ć  pospolitą”,  Bockenheim   –  za  „zupełnie
drobnom ieszczańską”.  W  wieku  piętnastu  lat  po  raz  pierwszy   zobaczy ł  wieżę  strażniczą
Friedberger  Warte,  a  dopiero  j ako  student  poznał  i  docenił  południową  stronę  Menu  –
Sachsenhausen z j ego ludowy m i gospodam i i kręty m i uliczkam i, prosty m , sm aczny m  j edzeniem
i ludźm i, którzy  um ieli j eść, pić i się bawić.

Jeszcze  w  dzień  swoich  zaręczy n  doktor  Feuereisen  powiedział:  „Nie  potrafię  sobie  w  ogóle

wy obrazić,  że  m ógłby m   m ieszkać  gdzie  indziej   niż  na  Westendzie”.  Przy kra  by ła  dla  niego
okoliczność, że j ego m łoda narzeczona akurat owego szczęśliwego dnia powiedziała m niej  więcej
to sam o, ale o dzielnicy, w której  sam a dorastała. Gdy  to niewiniątko planowało swą przy szłość,
wy glądało  tak  wzruszaj ąco  m łodo  i  tak  prom ieniało  urodą,  że  serce  narzeczonego  waliło  j ak
m łotem .  Jeszcze  zanim   wy pito  ostatni  kieliszek  zaręczy nowego  szam pana,  zapatrzy ł  się  zby t
głęboko  w  gwiaździste  oczy   Victorii  i  wielkodusznie  spełnił  pierwszą  prośbę,  którą  do  niego
skierowała.  Cztery   ty godnie  później   doktor  Friedrich  Feuereisen  podpisał  um owę  naj m u
sześciopokoj owego  m ieszkania  przy   Günthersburgallee.  Zarówno  j ego  m atka,  j ak  i  teść  by li

background image

zdania,  że  j est  chy ba  trochę  za  duże  dla  pary   bez  dzieci,  ale  oby dwoj e  pom y śleli,  że  m łodzi
m uszą m ieć prawo do popełniania błędów.

Młodzi  państwo  Feuereisenowie  spędzili  razem   pierwszą  noc  nie  przy   Günthersburgallee  –

m ieszkanie,  chociaż  w  nienaganny m   stanie,  m iało  zostać  zgodnie  z  ży czeniem   m łodej   m ałżonki
gruntownie odnowione; koszty  wziął na siebie teść, nadzór robotników – teściowa. Każde z nich –
niezależnie od siebie – wzięło zięcia na bok i doradzało m u, by  twardą ręką wprowadzał Victorię
w nowy  etap j ej  ży cia.

– Jest j eszcze bardzo m łoda – powiedziała pani Betsy.

–  Czasem   niezłe  z  niej   ziółko  i  by wa  rozrzutna,  j eśli  się  j ej   nie  poham uj e  –  uprzedził  Johann

Isidor.

Wtedy   j ednak  by ło  j uż  za  późno  na  oj cowskie  rady.  Pani  Victoria  Feuereisen  przeforsowała

parkiet na podłodze we wszy stkich pom ieszczeniach z wy j ątkiem  kuchni i łazienki, chociaż w j ej
rodzinny m  dom u położono go ty lko w salonie. W każdej  z toalet – j uż one sam e by ły  luksusem ! –
znalazła się m ała um y walka, w obszernej  łazience poza wanną i um y walką także bidet z osobny m
wieszakiem  na ręcznik i m ałą m y delniczką w kształcie m uszli. Josepha uznała ten francuski im port
za dziecinną wanienkę, pani Betsy  określiła go j ako „absolutnie niestosowny ” i „niem oralny ”.

–  Sądziłam ,  że  coś  takiego  m ożna  znaleźć  ty lko  we  francuskich  dom ach  publiczny ch  –

poskarży ła się m ężowi.

–  Nie  m am   poj ęcia,  j ak  wy glądaj ą  w  środku  francuskie  dom y   publiczne  –  wy kręcał  się  ten

spry ciarz.

W  podróż  poślubną,  j ak  wy padało  pannie  m łodej   z  rom anty czny m i  m arzeniam i  i  panu

m łodem u z wy czuciem  sty lu, udali się do Wenecj i. Za radą dawnego głównego wspólnika Fritza,
który  pannie m łodej  podarował złoty  m edalion z wy grawerowany m  napisem  Amor vincit omnia
i  uchodził  za  konesera,  przerwali  podróż  w  Bressanone,  by   przenocować  Pod  Słoniem ,  w  hotelu
o  długiej   trady cj i.  Miasto  biskupów  w  południowy m   Ty rolu,  m ogące  się  poszczy cić  bogatą
historią,  po  woj nie  przy padło  Włochom ,  kucharzowi  wolno  by ło  j ednak  zachować  austriackie
gusta  kulinarne.  Victoria  uważała,  że  wieczorny   posiłek  by ł  prawdziwy m   przeży ciem ,  przy
każdy m  daniu cm okała. Fritz zachwy cał się wraz z nią. Pom paty cznie, co nie by ło w j ego sty lu,
obwieścił,  że  Lukullus  otworzy ł  przed  nim   nowe  wy m iary   rozkoszy.  Victoria  utkwiła  wzrok
w  sosj erce  i  spy tała,  kto  to  by ł  Lukullus.  On  spontanicznie  zerwał  się  z  krzesła  i  ucałował  j ą.
Pozłacany  barokowy  putto o oczach dziecka błogosławił tę szczęśliwą parę. Jednakże zachwalany
przez kelnera m iej scowy  gewürztram iner okazał się zby t ciężki dla ludzi, którzy  pij ali alkohol ty lko
z okazj i rzadkich uroczy stości.

W  history cznej   suicie  dla  nowożeńców,  pod  błękitny m   baldachim em ,  m y śli,  odczucia,

oczekiwania i nadziej e świeżo upieczony ch m ałżonków utraciły  kontury  i kierunki. By ła to, j ak się
z perspekty wy  czasu okazało, m iłosierna interwencj a losu, niestety, krótkotrwała. Po przebudzeniu
bowiem  pan m łody  uświadom ił sobie j ednak, i to na zawsze, że przed nim  j uż j akiem uś innem u
m ężczy źnie udało się zdoby ć j ego ukochaną żonę.

To  odkry cie  rozdarło  m u  serce  i  zraniło  j ego  m ęską  dum ę,  niem niej   przez  rodziców

i  nauczy cieli  został  wy chowany   tak,  by   nie  rozprawiać  więcej   niż  to  konieczne
o  rozczarowaniach,  który m   nie  m ożna  by ło  j uż  zaradzić.  Tak  więc  wadził  się  j edy nie  z  losem ,

background image

a  nie  z  kobietą,  która  zadała  m u  tę  ranę.  Na  zalany m   słońcem   tarasie  Friedrich  Feuereisen
wpatry wał  się  pierwszego  dnia  swego  m ałżeństwa  w  m ury   koloru  ochry   i  koły szący   się  na
wietrze  szy ld  hotelu.  Przy słuchiwał  się  ptakom ,  badał  swe  uczucia.  Gdy   wreszcie  się  odezwał,
zaczął wm awiać m łodej  żonie, że to wino, które m u nie służy, stało się powodem  j ego m ilczenia
przy  śniadaniu.

–  Wiesz  przecież:  kto  m ilczy,  ten  także  m ówi  –  zacy tował  dy plom owany   m istrz  takty ki  ze

skarbczy ka sentencj i swej  m atki.

Victoria m y ślała o swoim  inteligentny m  bracie i o ty m , co powiedział o m ężczy znach i piciu

alkoholu  w  noc  poślubną.  Przez  m gnienie  oka  odczuwała  ulgę  i  kobiecą  wy ższość.  A  potem
sięgnęła  po  rękę  Fritza,  potarła  j ą  czule,  aż  zrobiła  się  ciepła,  i  położy ła  j ą  sobie  na  kolanie  pod
stołem .  Zapach  j aśm inu  przy pły nął  do  świeżo  poślubiony ch  m ałżonków.  Patrzy li  na  sad  ze
stary m i j abłoniam i i uśm iechali się do siebie, j akby  nie m y śleli o niczy m  inny m , ty lko o Adam ie
i Ewie.

–  Po  urodzinach  –  wołała  pani  Betsy   w  kuchni,  kroj ąc  torty   –  m usisz  wszy stkie  te  rzeczy

pochować.  Wiem ,  ludzie  chcą  dobrze,  ale  dziecko  całkiem   zwariuj e  od  ty lu  prezentów.  Lepiej ,
żeby   Fanny   zawczasu  by ła  wy chowy wana  w  skrom ności.  Nigdy   nie  wiadom o,  co  się  w  ży ciu
przy darzy. Moj a m atka zawsze to m ówiła.

–  Ty   też  zawsze  to  m ówiłaś  –  odparła  Victoria  z  dziecięcy m   gry m asem   na  twarzy   –  ty lko  że

przy  każdej  okazj i dodawałaś: „Skrom ność to naj większe bogactwo”. Naj chętniej  rekwirowałaby ś
prezenty   od  kochanej   cioci  Jettchen  na  j ej   oczach.  Chociażby   piórnik  z  portretem   Wilhelm a
num er  dwa  na  siwku.  Ale  przy puszczalnie  wcale  j uż  tego  nie  pam iętasz.  Matki  nie  traktuj ą  zby t
poważnie duchowy ch cierpień swoich córek.

– Mogę to sobie przy pom nieć, ale nie chcę. Poza ty m  sam a j esteś teraz m atką. Poczekaj  ty lko,

co któregoś dnia zarzuci ci twoj a córka. Chciałaby m  tego doczekać.

Anna zj awiła się j ako ostatnia. W niebieskiej  szm izj erce z biały m i m ankietam i i kołnierzy kiem

bebe bez reszty  odpowiadała wizerunkowi, j aki w starom odny ch m agazy nach kobiecy ch zwy kło
się określać j ako „świeży ” i „dziewczęcy ”. Sprawiała j ednak wrażenie wy m ęczonej  i zatroskanej ,
ale zdawała się opanować, gdy  podszedł do niej  Erwin, uj ął j ą za obie ręce i szepnął kilka słów.
Gorliwie nasłuchuj ący  usły szeli, j ak m ówi: „Głuptasek!”.

Każdy   widział,  że  prezent  od  Anny   naj bardziej   się  Fanny   spodobał.  Księżniczka  z  laurowy m

wianuszkiem  na piersi rzucała podarek na podłogę, potem  kazała go podnosić swej  dam ie dworu,
Annie,  piszcząc  obej m owała  go  obiem a  rączkam i  i  gulgotała  j akiś  ciąg  sy lab,  które  oj ciec,
dziadek  i  Josepha  –  bez  trady cy j nego  białego  fartuszka  do  podawania  potraw,  za  to  z  łopatką  do
tortów w ręce – zgodnie j ak rzadko zinterpretowali j ako „dziękuj ę”.

– Hurra – klaskała Alice.

Siedem nastolatka  nie  wy glądała  na  osobę,  do  której   dzieci  m ówią  „ciociu”,  przy pom inała

raczej  girlsę z rewii. W takt Marsylianki wy konała kilka stepuj ący ch kroków na świeżo położony m
parkiecie.  Doktor  Kranichstein,  wciąż  j eszcze  j ej   ukochana  nauczy cielka  niem ieckiego,  nazwała
ostatnio  Marsyliankę  naj bardziej   efektowną  i  pełną  fantazj i  pieśnią  boj ową  w  Europie.  Johann
Isidor  zm arszczy ł  czoło  i  zaciskaj ąc  usta,  zdusił  w  sobie  pokusę,  by   wtłoczy ć  do  pięknej   główki
swej   naj m łodszej   córki  parę  wiadom ości  z  historii.  Pewna  starsza  dam a  –  gospodarze  nie

background image

wiedzieli,  kto  j ą  zaprosił  –  tak  gwałtownie  potrząsnęła  głową  w  siwy ch  lokach,  że  brosza
z krwawnikiem , spinaj ąca na biuście j ej  fioletową bluzkę z riuszkam i, spadła na podłogę.

Za  pom ocą  szy dełka  Anna  obdziergała  niedużą  piłeczkę  z  filcu  białą  lnianą  nitką  i  po  j ednej

stronie  drobny m   ściegiem   wy haftowała  Stasia  Straszy dło,  paskudnego  frankfurckiego  łobuziaka
z rozwichrzoną czupry ną, w czerwony m  kubraczku i zielony ch pludrach, po drugiej  – stary  herb
Frankfurtu  z  orłem   w  koronie.  Wszy scy   podziwiali  to  dzieło;  znawcom   spodobało  się  ono
doprawdy  nie ty lko dlatego, że by ła to tak staranna ręczna robota.

–  Udana  dem onstracj a  polity czna  –  pochwalił  siwowłosy   doktor  Nathan  Rosenbusch

schry pnięty m , ale wy raźny m  głosem . – Strzał w dziesiątkę. Coś takiego nadaj e się do gazety.

Starszy   pan  by ł  em ery towany m   nauczy cielem   gim nazj alny m ,  niezm iennie  okazuj ący m

wierność  cesarzowi,  którem u  złoży ł  w  ofierze  dwóch  sy nów  i  swą  wiarę  w  sens  ży cia,  oraz
stry j eczny m  dziadkiem  solenizantki.

Nie każdy  z gości zdawał sobie sprawę z tego, o czy m  m ówi dawny  nauczy ciel greki i historii,

m im o to wszy scy  kiwali potakuj ąco głowam i. Akurat we Frankfurcie, gdzie potrafiono szanować
przeszłość,  w  latach  dwudziesty ch  nadburm istrz  Ludwig  Landm ann,  powołuj ąc  się  na  ducha
epoki,  ku  wielkiem u  niezadowoleniu  oby wateli  m iasta  zastąpił  trady cy j ny   herb  bardzo
nowoczesny m   –  ekspresj onisty czny m   –  proj ektem   grafika  Hansa  Leistikowa.  Johann  Isidor
Sternberg,  nieurodzony   we  Frankfurcie,  przez  całe  ży cie  j ednak  lokalny   patriota,  pogładził
płonący  policzek swej  ukochanej  córki. Do j ego nozdrzy  doleciał zapach m oreli i przy wołał nigdy
niezapom niane  obrazy.  Nieco  dłużej   niż  zwy kle  m y ślał  o  nocy,  której   zawdzięczał  to  dziecko
m iłości, by ł j ednak zby t dum ny  z Anny  i zby t z nią związany, aby  choć przez m gnienie oka m ieć
wy rzuty  sum ienia.

– To j est naprawdę wspaniałe – zachwy cał się. – Piłeczki według twoj ego wzoru powinniśm y

produkować sery j nie. Już choćby  z powodu Stasia Straszy dła by łaby  to dla podróżny ch ty powa
pam iątka z Frankfurtu, a po ty ch wszy stkich em ocj ach wokół herbu nawet tutaj  ludzie by  się o nią
zabij ali.  Dalibóg,  nie  każdego  dnia  człowiek  m a  okazj ę  wy stawić  w  witry nie  wspom nienie
stary ch, dobry ch czasów. Poczekaj  no ty lko, Anno, za rok o tej  sam ej  porze będziesz znakom itą
partią.  Obiecuj ę  ci  to  przy   świadkach.  Mam   ty lko  nadziej ę,  że  nie  zj awi  się  nie  wiadom o  skąd
j akiś obwieś, żeby  się z tobą ożenić i zabrać m i podporę na stare lata.

– Znowu nic nie rozum iem . Zupełnie nic. Przecież ty lko wy dziergałam  piłeczkę.

– My ślisz m oże, że przy właszczę sobie pom y sł swoj ej  pracowitej  córeczki i pozwolę, żeby  nic

z tego nie m iała? Nie, drogie dziecko, w Niem czech obowiązuj e j eszcze kupiecki honor. Każdego
feniga, którego zarobim y  na twoj ej  piłeczce, podzielim y  na pół.

Obwieś, który  m iałby  pozbawić trzeźwą m ieszczańską córkę z Frankfurtu rozsądku i dziewiczej

ostrożności,  j uż  istniał.  Ze  zrozum iały ch  względów  nie  zabierał  głosu.  Każdy   oj ciec  panny   na
wy daniu na pierwszy  rzut oka poznałby, że ten m ężczy zna ani nie by ł człowiekiem  honoru, ani nie
nadawał  się  na  zięcia.  Kolej ny   raz,  j ak  to  j uż  by ło  wcześniej   z  Clarą  i  Victorią  i  j ak  wkrótce
z  pewnością  stanie  się  także  z  Alice,  Johann  Isidor  przegapił  m om ent,  w  który m   j ego  córka
doj rzała do wy rwania się z dom u i poszukiwała nieznany ch lądów. W kwartecie panien Sternberg
Anna  pod  ty m   względem   by ła  nieco  zapóźniona.  Dopiero  zaczy nała  nadrabiać  stracony   czas  –
ale  za  to  od  razu  w  siedm iom ilowy ch  butach.  W  j ej   dziewczęcy ch  m arzeniach  główne  role

background image

odgry wali ży j ący  blisko natury  wędrowiec i troj e uroczy ch dzieci, siebie zaś widziała na ławce
w  ogrodzie  przed  swoim   dom kiem ,  łuskaj ącą  groch  i  robiącą  na  drutach  skarpety.  Teraz  j ednak
zapragnęła  wy glądać  j ak  Renate  Müller,  szy kowna  m łoda  aktorka,  która  zrobiła  furorę  w  film ie
UFY Sekretarka osobista.

Nowa  Anna  z  krótką  fry zurką  w  fale  i  w  kapeluszu  z  szeroką  wstążką  i  m ały m   rondkiem   od

sześciu  ty godni  prowadzała  się  z  dwudziestosześcioletnim   dry blasem ,  który   w  niczy m   nie
przy pom inał  j ej   dawnego  ideału.  Ów  Siegfried  o  ciem noblond  włosach  i  silny ch  ram ionach
w  słaby m   świetle  i  po  czterech  szklaneczkach  owocowej   nalewki,  którą  zwy kł  raczy ć  się
w  sobotnie  wieczory,  m iał  wprawdzie  ten  sam   zam glony   wzrok  co  sły nny   polski  tenor  Jan
Kiepura,  święcący   trium fy   na  wszy stkich  scenach  operowy ch  świata  i  w  film ie,  którego  Anna
ubóstwiała j ak zakochany  podlotek, ale nic ponadto. Osiłek, który  robił do niej  słodkie oczy  i prawił
j ej   niewy szukane  kom plem enty,  nie  śpiewał;  gdy   naszła  go  chęć  na  śpiew,  potrafił  się  ty lko
wy dzierać. I – co aż nazby t wy raźnie zdradzały  j ego nazwisko i m owa – pochodził z Bawarii.

Cudzoziem iec z krainy  skórzany ch portek i pędzelka z brody  kozicy  przy  kapeluszach nie m iał

żadnego  zawodu,  a  w  krnąbrnej   głowie  ty lko  głupstwa  i  j eden  dziwaczny,  bezuży teczny   talent:
Sepp  Huber  um iał  po  m istrzowsku  grać  w  j oj o.  Kiedy   to  robił,  a  robił  to  zawsze,  gdy   ty lko
nadarzała  się  okazj a,  ludzie  zatrzy m y wali  się  na  ulicy,  kobiety   podziwiały   j ego  piękne  zęby,
a w oczach dzieci poj awiał się pożądliwy, żebraczy  wy raz. Joj o by ło wprawdzie ty lko dziecinną
zabawką,  ale  ulegali  m u  j ednako  starzy   i  m łodzi  w  wielu  częściach  świata;  Sepp,  m łodzieniec
o  zręczny ch  palcach,  pochodził  właśnie  z  m iej scowości,  w  której   wzięła  swój   początek
naj bardziej  kuriozalna historia pewnego sukcesu w okresie powoj enny m . W bawarskim  Fürth im
Wald, gdzie j eszcze j ako czternastolatek wierzy ł, że j ego rodzinne m iasteczko to początek i koniec
świata, wy twarzano m aszy nowo drewniane krążki do tej  gry  zręcznościowej , m alowane ręcznie
i eksportowane na cały  świat. Sepp, urodzony  w rodzinie robotników rolny ch, gdzie nikt prawie nie
zarabiał  na  chleb  powszedni,  o  który   się  codziennie  m odlił,  przed  sześciom a  laty   wy ruszy ł
w końcu do Frankfurtu. Nocował tam  na m ateracu w kuchni j ednej  ze swoich czterech sióstr ku
niezadowoleniu m rukliwego, rwącego się do bitki szwagra.

Zatrzy m awszy   się  na  Klapperfeldstrasse,  gdzie  j ego  siostra  z  m ężem   i  troj giem   dzieci

m ieszkała  w  dwóch  pokoj ach  w  oficy nie,  próbował  realizować  swoj e  m rzonki.  Chciał  zostać
policj antem   –  rzecz  j asna  tam ,  gdzie  nikt  nic  o  nim   nie  wiedział.  Już  j ako  chłopak  czuł  potrzebę
władzy  i respektu, ale j ego przeszłość nie pozwalała m u zostać człowiekiem  szanowany m , osobą
z  autory tetem .  Wcześniej sza  kara  za  spowodowanie  ciężkich  obrażeń  ciała  wy znaczy ła  m u
granice. Szwagier, który  żałował Seppowi nawet powietrza do oddy chania, wy korzy stał odm owną
decy zj ę w policj i, by  go przepędzić.

– Raz na zawsze, ty  bandy to – krzy czał w ciem ność za bratem  żony.

Gorączka j oj o, która w apogeum  bezrobocia pozwoliła stworzy ć nowe m iej sca pracy, zagnała

Seppa  z  powrotem   do  dom u  babki.  Po  dniach  głodu  we  Frankfurcie  i  wielkich  rozczarowaniach
staruszka  odkarm iała  wnuczka  chlebem   ze  sm alcem   i  rzodkwią  z  własnego  ogrodu,  dręcząc  go
przy   ty m   tak  nieznośnie  pobożny m i  sentencj am i  i  grożąc  m u  j uż  od  rana  śm iercią,  diabłem
i  ogniem   piekielny m ,  że  m im o  dobrej   posady   w  warsztacie  produkuj ący m   j oj o  po  ośm iu
m iesiącach uciekł z powrotem  do Frankfurtu.

W m ieście dziewczęta kręciły  się łakom ie wokół olbrzy m a o szerokich barach, który  żuł ty toń,

background image

zam iast go palić, i wy cierał sobie pot z czoła chustką biało-niebieską niczy m  bawarska flaga. Gdy
Anna  go  poznała,  Sepp  nie  m iał  wprawdzie  stałej   pracy,  ale  nie  by ł  bez  środków  do  ży cia.
W regularny ch odstępach pracował u hurtownika ry b, u którego dźwigał skrzy nki i szorował beczki
na  śledzie,  a  także  w  duży m   składzie  węgla.  Jak  przy darzy ło  się  to  także  Adolfowi  Hitlerowi
w  początkach  j ego  kariery,  m ieszkał  w  noclegowni  dla  m ężczy zn.  To  podobieństwo  bardzo  go
absorbowało.

W  dom u,  który   udzielił  m u  schronienia,  czuć  by ło  przy palony m i  kartoflam i,  kuchenny m i

odpadkam i i potem . Stał on w pobliżu Dworca Wschodniego i nie cieszy ł się wśród m iej scowy ch
dobrą  sławą.  Szy kownej   pannie  z  Frankfurtu  takie  szczegóły   zostały   w  całości  oszczędzone.
Cwaniak  z  Bawarii  poznał  Annę  akurat  przed  pasm anterią  Sternberg  przy   Hasengasse.  W  ty m
brzem ienny m   w  skutki  m om encie  drapowała  na  wy stawie  bordiury,  zarzucała  żółty   j edwab  na
bezgłowego  m anekina,  odsłaniaj ąc  przy   ty m   nogi  bardziej ,  niż  to  zwy kle  robiła  podczas
dekorowania witry ny.

Od  tej   chwili  ży cie  Anny   zaczęło  się  toczy ć  w  tem pie,  które  absolutnie  nie  pasowało  do  j ej

powściągliwego usposobienia. Nie każdego wieczoru j adła kolacj ę przy  rodzinny m  stole, j uż rano
nakładała  róż  na  policzki,  także  w  dni  powszednie  nosiła  j edwabne  pończochy   i  codziennie
zm ieniała  bieliznę.  Ledwie  po  ty godniu  Josepha,  na  której   słuchu  nie  m ożna  by ło  wprawdzie
polegać tak j ak dawniej , ale która ciągle j eszcze wiedziała, co w trawie piszczy, zakom unikowała
swej  chlebodawczy ni:

– Nasza Anna m a j akiegoś abszty fikanta. A j akby  m nie łaskawa pani py tała, to nie j est on tak

całkiem  koszer.

Inaczej  niż wielu m łody ch m ężczy zn, którzy  nie nauczy li się m ówić, co czuj ą, Sepp Huber by ł

człowiekiem ,  który   chciał  rozm awiać  i  to  czy nił.  W  gospodzie  w  Altbornheim ,  urządzonej   tak,
j akby   przy tulność  wciąż  j eszcze  by ła  pierwszą  zasadą  m ieszczan,  o  swoich  przem y śleniach
inform ował też inny ch gości. Podczas wspólny ch spacerów ulicą Im  Prüfling wy głaszał ty rady
o  cierpieniach  świata  i  własny ch  planach  na  przy szłość.  Także  przy   popularny ch  nowo
założony ch  zieleńcach  przy   Röderbergweg  –  na  ich  widok  większość  ludzi  z  zachwy tu  traciła
m owę  –  nowy   towarzy sz  Anny   rozprawiał  bezustannie  –  naj częściej   o  rzeczach,  który ch  sam
j eszcze nie rozum iał. Co rusz bawarski osiłek perorował o nowy ch czasach, które wnet nadej dą.
Szczegóły  swoich wizj i przy szłości Sepp przej ął od pewnego kom pana z noclegowni, który  zwrócił
j ego  uwagę  na  plakat  narodowy ch  socj alistów  wiszący   na  słupie  ogłoszeniowy m   niedaleko
Dworca  Głównego.  Robotnik  z  włosam i  koloru  słom y   i  śnieżnobiały m i  zębam i  śm iał  się  na  nim
j ak  ktoś,  kom u  z  nieba  spadaj ą  kiełbasa  i  słonina.  Wy wij ał  ciężkim   m łotem ,  a  napis  na  plakacie
głosił: „Chcem y  pracy  i chleba – głosuj cie na Hitlera”. Właśnie tego, pracy, chleba oraz golonki,
pieczeni rzy m skiej  i klopsów do sy ta chciał też Sepp Huber. Tak na m arginesie, j eszcze nigdy  nie
poszedł na wy bory. By ł zdania, że osoby  karane w ogóle nie powinny  głosować.

Z zasady  Sepp m ówił „m y ”, gdy  m owa by ła o j ego własnej  przy szłości. Anna to zauważy ła,

chociaż  nie  m iała  wy czucia  j ęzy kowy ch  niuansów.  Uznała  j ednak  tę  liczbę  m nogą  za  bawarską
osobliwość j ęzy kową. Właśnie dlatego, że wy rosła w otoczeniu unikaj ący m  głośnego m ówienia,
a  ty m   bardziej   dosadny ch  słów,  Sepp  wy dał  się  j ej   szczególnie  m ęski  i  pełen  tem peram entu.
Kiedy   tak  perorował,  czuła  wręcz  niej akie  podniecenie,  które  brała  za  szczęście.  Raz  j ednak
śm iały   rezoner  tak  j ą  zbił  z  tropu,  że  poczuła  się  niepewnie,  ba,  przestraszy ła  się.

background image

Z  przy m rużony m i  oczam i  m ężczy zna  u  j ej   boku  grzm iał:  „Ży dowskie  pachołki  j eszcze  się
zdziwią”. Walnął kuflem  w stół tak m ocno, że nawet goście przy  szy nkwasie odwrócili się w ich
stronę.  Annie  tak  zaschło  w  gardle,  że  ledwie  m ogła  przełknąć  ślinę.  Wy ciągnęła  ram iona  j ak
dziecko, które zaraz się przewróci. Jej  srożący  się towarzy sz j ednak z powrotem  ucichł; patrzy ł na
nią wzrokiem  budzący m  takie zaufanie, j akby  właśnie zwiózł plon z pola.

– Zdrowie – powiedział i zlizał pianę z ust.

Słowo  „pachołek”  Anna  przeczy tała  kiedy ś  w  elem entarzu,  ale  nigdy   go  nie  sły szała.  Kiedy

więc Sepp sięgnął po j ej  rękę, a ona poczuła j ego siłę i m oc, ponownie doszła do wniosku, że m a
ty lko zwy kłe problem y  z dialektem  bawarskim . W nocy  się obudziła. Uj rzała się znów, j ak siedzi
w  knaj pie,  usły szała  gadaj ącego  Seppa  i  zobaczy ła  gapiący ch  się  na  nich  ludzi  przy   kontuarze.
Wy razistość  tej   sceny   odebrała  j ej   naj pierw  spokój ,  potem   także  sen,  a  na  koniec  poczucie,  że
Sepp to wy j ątkowy  m ężczy zna. Postanowiła j ak naj szy bciej  porozm awiać z Erwinem .

 
Anna raczej  stroniła od polity ki. W luty m , inaczej  niż oj ciec i brat, ani dnia nie przej m owała się
ty m ,  że  Austriak  Adolf  Hitler  otrzy m ał  oby watelstwo  niem ieckie  i  w  Braunschweig  został
zaprzy siężony   j ako  wy soki  urzędnik  państwowy.  Mim o  to  zrozum iała,  że  Sepp  Huber  m ówił
o  nazistach  i  że  tracił  przy   ty m   opanowanie,  a  j ego  twarz  wy krzy wiała  się  gry m asem ,  j akby
ścigał go szatan.

– Jeszcze – głosił przy  każdej  okazj i – wy stawią tam ty m  rachunek.

Anna  nie  wiedziała  dokładnie,  kto  to  by li  ci  naziści  i  czego  chcieli,  ale  dotarło  do  niej ,  że

w  dom u  Sternbergów  naziści  by li  stały m   powodem   gorący ch  dy skusj i  i  wielkiego  wzburzenia.
Nawet pani Betsy  włączała się w ferwor burzliwy ch rozm ów prowadzony ch w salonie. Tak więc
prostodusznej   Annie,  która  chciała  po  prostu  cieszy ć  się  ty m ,  że  pierwszy   raz  w  j ej
dwudziestoczteroletnim   ży ciu  zainteresował  się  nią  m ężczy zna,  ty lko  przez  dwa  ty godnie  dane
by ło  buj ać  w  obłokach  i  napawać  się  pierwszą  m iłością.  Jeszcze  zanim   zdąży ła  spy tać  Erwina
o  związek  m iędzy   m ężczy znam i  i  aktualny m i  wy darzeniam i,  siłą  własnego  rozum u  doszła  do
tego,  że  Sepp  Huber,  m ówiąc  „m y ”,  m iał  zasadniczo  na  m y śli  właśnie  nazistów.  Jeszcze  zanim
zaczęło j ej  to świtać, stało się dla niej  j asne, że dziarski m istrz j oj o z Bawarii nigdy  nie przestąpi
progu dom u przy  alei Rothschildów 9. Tego wieczoru płacz ukoły sał j ą do snu.

–  No  i  j ak,  Anno?  –  odezwał  się  oj ciec.  Skubnął  kołnierzy k  j ej   sukienki  i  uśm iechnął  się

w  przestrzeń.  Mim o  żony   obdarzonej   poczuciem   hum oru  i  um iej ętnością  śm iania  się  z  sam ej
siebie, Johann Isidor nigdy  nie rozwinął w sobie beztroski pozwalaj ącej  żartować z ludzi. – Gdzież
to buj asz m y ślam i?

– My ślę o tobie – wy j ąkała Anna. Ona także nie znała się na lekkości by tu.

– Chciałby m , żeby  m oj a starsza wnuczka też tak m ówiła. Popatrz ty lko na tego głuptaska.

 
Chociaż  Claudette,  gdy   m iała  na  sobie  błękitną  taftową  sukienkę  i  j edwabne  pończochy,  które
dziadek kupił j ej  j uż j esienią na lekcj e tańca, nie pozwalano brać psa na kolana, to Snipper właśnie
tam  siedział. Foksterier by ł obdarzony  ty m  sam y m  urokiem  co j ego pani. Młody  psiak cieszy ł się
każdy m  haustem  ży cia i z palca wskazuj ącego lewej  ręki Claudette zlizy wał sły nną bitą śm ietanę
Josephy,  ubij aną  z  cukrem   waniliowy m   i  od  trzy dziestu  lat  budzącą  zachwy t  gości  w  dom u

background image

Sternbergów. Delektowała się nią także starsza dam a w fioletowej  bluzce, o której  nadal nie by ło
wiadom o, kto j ą zaprosił. My ślała o pewny m  m łodzieńcu z głową w lokach i ciężko wzdy chała.
Mawiał on, że kawa m usi by ć czarna j ak noc, gorąca j ak piekło i słodka j ak m iłość.

Psi  sm akosz  m erdał  ogonem   i  szczekał  wy sokim   głosem   swy ch  szczenięcy ch  dni.  Mała

solenizantka,  która  znudziła  się  piłeczką  z  herbem   Frankfurtu,  m u  wtórowała.  Miała  rum iane
policzki  i  czekoladę  rozsm arowaną  wokół  buzi.  Victoria  pogłaskała  rozbawioną  córeczkę  palcem ,
na który m  lśnił pierścionek z bry lantem . Ona sam a by ła j ednak m niej  rozbawiona, niż m ożna by
oczekiwać  na  pierwszy ch  urodzinach  j ej   pierworodnego  dziecka.  Jeśli  się  nie  m y liła,  gdy
sporządzała  wpis  do  dzienniczka,  to  dokładnie  za  osiem   m iesięcy   nie  ty lko  Fanny   będzie
w  centrum   zainteresowania  rodziny.  Jej   m atka  popatrzy ła  na  swego  m ęża;  ży czy ła  m u  choćby
j ednego  dnia  takich  trudów,  j akie  przez  dwanaście  m iesięcy   m usiała  ponosić,  by   wrócić  do
dawnej  figury. Zastanawiała się, czy  by ł niem ądry  czy  bez skrupułów, czy  j edno i drugie, i doszła
do  wniosku,  który   j ą  przeraził.  Gdy   j ednak  Fritz  zauważy ł  spoj rzenie  żony   i  m rugnął  do  niej ,
odpowiedziała ty m  sam y m . W końcu Victoria Feuereisen wciąż j eszcze by ła zdolną aktorką.

– Chcę m ieć dwanaścioro dzieci i m ęża j ak aktor Willy  Fritsch – opowiadała właśnie Claudette

pewnej   dam ie,  która  w  j edny m   j edy ny m   zdaniu  wy raziła  podziw  dla  j ej   psa,  lakierków
i piękny ch gęsty ch włosów. Na stoliku herbaciany m  w j adalni stał gram ofon, odtwarzał szlagiery
sekstetu  Com edian  Harm onist.  Doktor  Feuereisen  sam   się  nim i  obdarował  z  okazj i  pierwszy ch
urodzin  swej   córki.  Zarówno  j ego  m atka,  j ak  i  teściowa  wy raziły   dezaprobatę  zm arszczeniem
brwi.

–  Zawsze  próbowałam   zapoznawać  dzieci  z  dobrą  klasy czną  m uzy ką  –  powiedziała

zdegustowana pani Betsy.

– I pom ogło? – spy tał zięć.

Roześm iał się j ak uczniak, którem u j uż za pierwszy m  razem  udało się przeszm uglować do klasy

proszek do kichania, i zanucił m elodię piosenki Weroniko, już wiosna jest.

– Gdy  cały  świat szalej e wiosną – zawtórował m u Erwin z salonu – Weroniko, szparagi rosną.

Również  inni  goście  po  zj edzeniu  kanapek  z  m ary nowany m   łososiem   i  pierwszy m   toaście

urodzinowy m  wzniesiony m  m usuj ący m  reńskim  rieslingiem , by li rozbawieni. Gustel – w czarnej
sukience i biały m  czepeczku, nadąsana j ak zwy kle – wniosła srebrną tacę z gruby m i, okrągły m i
krom kam i  białego  chleba  i  m edalionam i  z  sarniny.  Na  każdy m   leżał  glazurowany   krążek
pom arańczy. Johann Isidor żuł z przy j em nością. Owoc schował pod policzkiem . Robił tak zawsze
j ako  dziecko  ze  sm akoły kam i  z  m atczy nej   kuchni  i  dziwił  się,  że  wciąż  j eszcze  potrafi  m ówić,
j akby   m iał  puste  usta.  Spy tał  żonę,  dlaczego  sam i  nie  obchodzili  tak  uroczy ście  pierwszy ch
urodzin własny ch dzieci.

– Chociaż Ottona – dodał i ugry zł się w j ęzy k.

–  By liśm y   –  odważy ła  się  powiedzieć  Betsy   –  zby t  zaj ęci  ty m ,  żeby   się  asy m ilować.  Nie

wy starczy łby  nam  nasz ży dowski klan w charakterze gości, inaczej  niż Friedrichowi.

Doktor  Nathan  Rosenbusch,  em ery towany   nauczy ciel  gim nazj alny,  j uż  po  raz  trzeci  kazał

sobie  napełnić  kieliszek  winem   m usuj ący m .  Wpatry wał  się  w  obfity   biust  Gustel  i  nie  m ógł
uwierzy ć w to, co absorbowało j ego uwagę.

– Który  z liczny ch panów j est oj cem  Claudette? – siwowłosy  filut spy tał Clarę. Ta wy ciągnęła

background image

przed  siebie  obie  ręce,  by   pokazać  ciekawskiem u  indagatorowi,  że  nie  nosi  obrączki,  ale  on
zrozum iał to opacznie.

– Ja też j estem  wdowcem  – powiedział ze zrozum ieniem .

Przez m om ent oboj e, stary  m ężczy zna i m łoda kobieta, patrzy li za okno, gdzie drzewa, j ak to

we  Frankfurcie,  uprzedziły   nadej ście  lata,  a  gołębie  wśród  listowia  gruchały   o  m iłości.  Nathan
Rosenbusch j ako pierwszy  powrócił ze swoich wędrówek do przeszłości. Energicznie, j akby  znów
stał  na  katedrze  i  nauczał  m oresu  uczniów  z  ósm ej   klasy,  powiedział  „nie”.  Wstał,  spręży sty m
krokiem  j ak m łody  m ężczy zna, uśm iechaj ąc się, podszedł do Victorii, która siedziała w wy sokim
fotelu  obity m   czarno-żółty m   j edwabiem   i  karm iła  Fanny   kawałkiem   ciasta  m arm urkowego.
Doktor  Rosenbusch,  o  który m   j ego  przy j aciele  opowiadali,  że  serce  m u  pękło,  gdy   pewnego
m roźnego  sty czniowego  dnia  m usiał  pochować  żonę,  skłonił  się  nisko,  j akby   prosił  o  następny
taniec. Z uśm iechem , którem u nie oparłaby  się sam a Wenus, wy j ął z ram ion m atki Fanny  z buzią
w czekoladzie. Powoli okręcił się wkoło, następnie podszedł z dzieckiem  do gram ofonu w j adalni
i zaczął śpiewać. Fanny  j uż po pierwszy ch taktach dm uchnęła m u w kark okruszkam i ciasta. Gdy
piosenka się skończy ła, j ej  oj ciec wy łączy ł aparat.

W dni, gdy  j ego nastrój  odpowiadał j ego wiekowi, Nathan Rosenbusch m iał cienki, świszczący

głos. Gdy  j ednak zapom inał o ranach, j akie zadało m u ży cie, głos ten stawał się m ocny  i pełny.
Em ery towany   nauczy ciel  odśpiewał  wszy stkie  zwrotki  o  Weronice  wiosną,  następnie  szlagier
Przyjaciel,  dobry  przyjaciel  spopulary zowany   dzięki  Trzem  przyjaciołom,  film owi  z  Heinzem
Rühm annem  i na ży czenie oży wiony ch słuchaczy  raz j eszcze zaintonował Weronikę.

Gdy   znakom ity   śpiewak  doszedł  do  zwrotki  „Obm y śla  śm iało  m ałżonek,  j ak  trafić  do

pokoj ówki”,  nieco  się  j ednak  zm ęczy ł  –  przy puszczalnie  dlatego,  że  zby t  wy raźnie  przy pom niał
sobie  pewną  Minkę  w  służbówce  w  rodzicielskim   dom u.  Z  Fanny,  która  nie  by ła  zm ęczona  ani
trochę  i  obiem a  rączkam i  m achała  do  swego  ludu,  starszy   pan  zbliży ł  się  do  fotela,  na  który m
siedziała  Victoria.  Ta  usunęła  się  nieco.  Mrugnęła  do  niego  tak  um iej ętnie  j ak  dawniej ,  czego
nauczy ła się w czasach nadziei od swego nauczy ciela aktorstwa, i powiedziała:

– Musiał pan niechy bnie śpiewać w operze, drogi panie.

Doktor Nathan Rosenbusch, szanowany  nauczy ciel gim nazj alny  na em ery turze, profesor greki

i historii, znany  wśród uczniów ze swego dowcipu i osławiony  z racj i swej  krzepkiej  prawicy, by ł
tak wy czerpany, że oczy  sam e m u się zam y kały, ale udało m u się j eszcze raz odgonić senność.

– Przy szedłem  ty lko, żeby  wam  ży czy ć szczęścia – rzekł, a m ówił tak powoli i wy raźnie, j akby

cy tował Odyseję. – Chciałby m  wy powiedzieć bardzo szczególne ży czenie. Oby  to zachwy caj ące
dziecko nigdy  nie usły szało nazwisk Adolfa Hitlera czy  Josepha Goebbelsa.

Nikt  nie  powiedział  słowa.  Wszy scy,  z  wy j ątkiem   j ednej   osoby,  wpatry wali  się  zszokowani

w podłogę. Mężna Claudette obj ęła wzrokiem  zam ilkłe towarzy stwo. Buj aj ąc nogam i, pochy liła
się  ku  m atce.  Z  nieustraszonością,  której   zazdrościli  j ej   głupi  i  m ądrzy,  odważni  i  tchórze,
zachichotała:

– Ten poczciwy  człowiek uważa się chy ba za dwunastą wróżkę przy  koły sce Śpiącej  Królewny.

background image

6

N O W E   C Z A S Y ,

N O W Y   C Z Ł O W I E K ,

N O W Y   J Ę Z Y K

S t y c z e ń   –   k w i e c i e ń   1 9 3 3

Sy lwestra w ty m  roku nie będzie. – Johann Isidor siąknął w chustkę do nosa. Gdy  to m ówił, rokowi
ty siąc  dziewięćset  trzy dziestem u  drugiem u  pozostało  j eszcze  trzy dzieści  sześć  godzin
i  dwadzieścia  m inut.  –  Nie  j esteśm y   w  nastroj u  do  zabawy.  –  Jego  oczy   by ły   zaczerwienione,
wargi spierzchnięte, a głos zachry pnięty.

– Biedny, sm utny  dziadzia-m iś – powiedziała współczuj ąco Claudette.

Czuły m  określeniem  ze swego dzieciństwa przewinęła ży cie o lata do ty łu i sam a zwabiła się

w  pułapkę.  Często  odczuwała  tęsknotę  za  beztroskim i  czasam i  lalek  i  baśni  i  m ały m ,
pom alowany m  na czerwono sklepikiem , w który m  wuj ek Erwin – w kapeluszu i z laseczką – zwy kł
kupować  funt  m ąki  i  trzy   torebki  czarodziej skiego  cukru.  A  niekiedy   także  porcj ę  zapachu
różanego i naparstek gwiezdnego py łu.

Z  trudem   j edy nie  Claudette  wy rwała  się  ze  szponów  nostalgii.  Potrząsnęła  głową  i  potarła

czoło,  by   j e  wy gładzić.  Sądziła,  że  j edy ny m   powodem   złego  nastroj u  dziadka  by ło  silne
przeziębienie, i poczuła wielką ochotę, by  przy pom nieć m u przy słowie, który m  j ą od lat i ku j ej
ubolewaniu  do  dzisiaj   j eszcze  częstował.  Zam ierzała  powiedzieć:  „Miłość  własna  m ąci  wzrok”,
ale zam iast tego uśm iechnęła się naj m ilej , j ak um iała, a nawet taktownie zam arkowała lekki dy g.
By ła  bowiem   dziewczy nką  nie  ty lko  m ądrą,  lecz  także  obdarzoną  zm y słem   dy plom aty czny m ,
a  ponadto  niewdzięczność  by ła  równie  obca  j ej   naturze,  j ak  raniące  uwagi,  które  inny m
panienkom   w  j ej   wieku  przy chodziły   z  taką  łatwością,  j akby   bezduszność  uważały   za  oznakę
dorosłości.

Chanuka,  święto  świateł  i  dziecięcej   radości,  odby ła  się  ledwie  czternaście  dni  wcześniej .

Dziadek, którego surowość z czasów, gdy  by ł m łody, na stare lata stała się j uż ty lko przy kry wką
dla pobłażliwości, m im o gwałtowny ch protestów j ej  m atki, spełnił naj gorętsze m arzenie wnuczki,
tej   m ałej   Circe  o  czarodziej skiej   m ocy.  Tuż  przed  Chanuką  „dziadzia-m iś”  udał  się  z  Claudetką,
j ak j ą nazy wał, do dom u towarowego Wronkera – żeby  kupić j ej  nową torbę szkolną, której  pilnie
potrzebowała. Ty m czasem  w torbie ze sklepu znalazł się zapakowany  wełniany  płaszcz w kolorze
burgunda  z  kołnierzem   i  paskiem   z  białego  królika.  Claudette  m arzy ła  o  nim   od  początku  j esieni

background image

i  regularnie  zapewniała,  że  gdy   dostanie  ten  płaszcz,  nigdy   w  ży ciu  nie  będzie  j uż  niczego
pragnęła.  Jako  niespodziankę  dziadek,  specj alista  od  rozpuszczania  dzieci,  wetknął  do  prawej
kieszeni  płaszcza  dwadzieścia  m arek.  W  lewej   Claudette  znalazła  m ałego  srebrnego  m isia,
zawieszkę  do  bransoletki  z  kółeczek.  Teraz  pobrzękiwała  tą  bransoletką.  Nie  m iała  serca  by ć
niedelikatna i zwracać swoj em u dobroczy ńcy  uwagi na to, że reszta rodziny  cieszy ła się dobry m
zdrowiem  i w sy lwestra z pewnością m ogłaby  znieść trady cy j ny  poncz i wesołość.

Za sprawą swej  sy tuacj i rodzinnej  Claudette nadzwy czaj  wcześnie rozwinęła w sobie insty nkt

rozpoznawania  granic,  niezbędny   do  utrzy m ania  pokoj u  wśród  bliskich.  Zresztą  i  tak  nie  by ła
buntowniczy m   podlotkiem ,  którego  ciągnie  na  bary kady.  Zawsze  wiedziała,  kiedy   powinna
m ilczeć,  kiedy   protest  j est  bezsensowny,  wiedziała  też,  że  większość  decy zj i  podej m uj e  czas.
Chociaż  dopiero  co  zakończy ła  lekcj e  tańca  i  cała  rzesza  j ej   wielbicieli  cisnęła  się,  by   zaprosić
obiekt  swy ch  westchnień  na  który ś  z  liczny ch  bali  sy lwestrowy ch  odby waj ący ch  się  we
Frankfurcie,  m usiała  wszy stkim   adoratorom   dać  kosza.  Królowa  walca  z  alei  Rothschildów  9
dopiero w czerwcu kończy ła piętnaście lat – nie by ło więc m owy  o ty m , by  m ogła wy j ść gdzieś
z  m ężczy zną,  czy   to  m łody m ,  czy   starszy m .  Ty m   bardziej   pragnęła  powitać  Nowy   Rok
przy naj m niej  radośnie, przy  ukochany m  gram ofonie.

– Ostatecznie kiedy  będę stara, chcę wciąż pam iętać rok ty siąc dziewięćset trzy dziesty  trzeci –

snuła swe wizj e przy  stole w j adalni babki. – Każdą m inutę. Od sam ego początku.

– Zrobię, co będę m ogła – obiecała Josepha. – Przy naj m niej  nie będziesz m usiała rezy gnować

z  m oich  pączków  z  powidłam i  śliwkowy m i,  dziecko.  To  by   dopiero  by ło.  Bez  pączków  nie  m a
przecież słodkiego roku. Każdy  to wie.

– I tak rok nie będzie słodki – westchnął pan dom u. – To też każdy  wie.

Pani Betsy  nalała m u świeżej  herbatki z kwiatów bzu.

–  Przestań  –  napom inała.  –  Skończ  wreszcie  z  ty m   wieczny m   czarnowidztwem .  Wy,

m ężczy źni,  j esteście  wszy scy   tacy   sam i.  Hołubicie  swój   pesy m izm   j ak  pieska  pokoj owego.
Wy starczy, że ten przeklęty  austriacki m alarzy na otworzy  usta, żeby  ziewnąć, a wy  j uż trzęsiecie
portkam i ze strachu. Weź się przy naj m niej  w sy lwestra w garść i nie psuj  dziecku hum oru.

Hum or  Claudette  m iał  się  całkiem   dobrze.  Jej   partner  ze  szkoły   tańca  –  budzący   zazdrość

wszy stkich  koleżanek,  dobrze  wy chowany,  wy sportowany   m łodzieniec  z  bogatego  dom u,  który
poza  szkołą  nosił  bry czesy   i  tweedowe  m ary narki,  specj alnie  sprowadzane  przez  j ego  oj ca
z  Edy nburga  –  także  po  balu  na  zakończenie  kursu  pozostał  j ej   wierny.  W  każdą  sobotę  Hans-
Dieter  Bergm ann  z  równiutkim   przedziałkiem   pośrodku  głowy   odprowadzał  j ą  po  lekcj ach  do
dom u.  W  co  drugie  niedzielne  popołudnie  zapraszał  j ą  do  kina,  a  potem   na  tort  śm ietankowo-
serowy   do  niedużej   kawiarenki  przy   Glauburgstrasse,  gdzie  by wali  głównie  m łodzi  ludzie.  Pani
Friederici, kierowniczka szkoły  tańca, nalegała, by  Claudette j ako gość uczestniczy ła w kursie dla
zaawansowany ch,  wy j ątkowo  bowiem   zgłosiło  się  więcej   chłopców  niż  dziewcząt.  A  szczy tem
szczęścia  by ło  to,  że  rodzice  j ednej   z  koleżanek,  Elene,  planowali  na  Zielone  Świątki  podróż  do
Pary ża  i  na  usilne  prośby   córki  zaprosili  także  Claudette.  Claudette  by ła  dum na  i  nie  m ogła  się
doczekać  tego  wy darzenia.  Stało  przed  nią  j ednakże  zadanie  herkulesowe:  m usiała  przekonać
scepty czną m atkę, że von Kossigkowie to właściwe towarzy stwo dla córki. Clara uważała Elene za
głupią  i  arogancką,  a  j ej   ary stokraty czny ch  rodziców  za  nastawiony ch  co  naj m niej   lekko

background image

anty sem icko  –  na  każdy m   zebraniu  klasowy m   m ieli  zwy czaj   wy py ty wać  Clarę  o  nazwisko,  by
m arszcząc czoła, zapisy wać j e w oprawiony  w aksam it notesik z herbam i. Claudette m artwiło to,
że wuj  Erwin, zwy kle gotów sekundować siostrzenicy, ty m  razem  przy znawał racj ę swej  siostrze.

– „Jeśli j akiej ś dziewczy ny  nie śm iałby ś zapragnąć poślubić” – zacy tował nieloj alny  wuj ek –

„nie zniżaj  się do tego, by  by wać gościem  w j ej  dom u”.

– A co to m a znowu znaczy ć?

–  To  Theodor  Storm ,  m oj e  niewinne  dziecko.  Jeśli  by ś  m iała  zaufać  j akiem uś  niem ieckiem u

poecie, to właśnie Storm owi.

–  Ale  j a  nie  chcę  poślubić  Elene  –  odparowała  siostrzenica.  –  Chcę  z  nią  ty lko  poj echać  do

Pary ża.

Ostatniego dnia starego roku okazało się, że Claudette nie m usiała wy lewać łez z tego powodu,

że  om inęła  j ą  zabawa  sy lwestrowa.  Z  wy soką  gorączką  leżała  w  łóżku  z  psem   w  obj ęciach,
m okry m  okładem  na szy i i co j ej  się j eszcze nigdy  nie zdarzy ło, z płonącą głową wy rzucała sobie
wszy stkie swoj e grzechy  i przewiny. O ósm ej  wieczorem  zj adła trzy  pączki Josephy, wy dały  j ej
się  j ednak  m niej   słodkie  niż  zwy kle,  a  powidła  śliwkowe  za  gęste;  to  podwój ne  nieszczęście
zinterpretowała  j ako  skierowane  specj alnie  do  niej   ostrzeżenie.  Przerażona  postanowiła,  że
w nowy m  roku będzie siedzieć codziennie przy naj m niej  dwie godziny  nad lekcj am i i nareszcie,
czego wy m agała j uż kilka ty godni tem u nauczy cielka piątej  klasy, przeczy ta Egmonta  Goethego.
Przełom  lat i bicie dzwonów witaj ące nadej ście pierwszej  godziny  skruszona pacj entka przespała.
Śniły   j ej   się  Pary ż  i  m iłość,  i  że  w  złoty ch  sandałkach  tańczy   wokół  wieży   Eiffla.  Rano,  na
naj lepszej  drodze do wy zdrowienia, opowiedziała Snipperowi, swem u m ilczącem u psu, że nigdy
nie pój dzie z żadny m  m ężczy zną do łóżka przed ślubem .

–  Nie  z  powodu  m oralności  –  tłum aczy ła  przedwcześnie  doj rzała  m ądrala  –  ale  z  powodu

dzieci.

Jej   dziadek  wy kurował  się  nieoczekiwanie  szy bko  ze  swoich  fizy czny ch  dolegliwości.  Ze

skruchą  stwierdził,  że  oczy wiście  m ógłby   wy pić  ły czek  m usuj ącego  wina  za  stary   rok.  Przy
pierwszej   filiżance  kawy   w  roku  ty siąc  dziewięćset  trzy dziesty m   trzecim   wsty dził  się,  że  nawet
nie  próbował  walczy ć  ze  swoim i  lękam i  i  przeczuciam i  i  że  w  ten  sposób  pozbawił  rodzinę
trady cy j ny ch  drobny ch  świąteczny ch  radości.  Prasa,  w  którą  wierzy ł  j ak  niegdy ś  w  sierpniu
ty siąc dziewięćset czternastego roku w słowa swego cesarza, nastroiła go bardziej  opty m isty cznie
niż w ostatnich m iesiącach.

Nadziej a  by ła  dla  Johanna  Isidora  Sternberga  i  dla  wszy stkich,  którzy   chcieli  wierzy ć  w  kraj

poetów  i  m y ślicieli,  nakazem   chwili.  W  końcu  nawet  prezy dent  Paul  von  Hindenburg  i  kanclerz
Rzeszy   Kurt  von  Schleicher  głosili  opty m izm .  Pani  Betsy   położy ła  przed  m ężem   w  j ego
gabinecie  egzem plarz  „Frankfurter  Zeitung”  z  pierwszego  sty cznia  ty siąc  dziewięćset
trzy dziestego  trzeciego  roku  z  dopiskiem   „No  i  co?!”  podkreślony m   na  czerwono.  Z  krzepiącą
radością j ej  m ałżonek czy tał: „Potężny  narodowosocj alisty czny  atak na dem okraty czne państwo
został  odparty...  Sam o  ży cie  zm usiło  nas,  by   powrócić  do  tego,  co  tak  wielu  gotowy ch  by ło
z lekkim  sercem  wy rzucić za burtę: do rozsądku”.

 
– Nic nie zostało odparte – powiedział Erwin pod koniec m iesiąca. – No i gdzie ten rozsądek?

background image

Trzy dziestego  sty cznia  prezy dent  Rzeszy   Paul  von  Hindenburg  m ianował  Adolfa  Hitlera

kanclerzem .  W  Berlinie  j ego  ry czący   zwolennicy,  wiwatuj ący   histery cy,  członkowie  SA  i  SS,
by li  żołnierze  frontowi  i  tłum y   ludzi  wznoszący ch  szum ne  hasła  w  długich  m arszach
z pochodniam i  świętowali ostateczny   trium f uwodziciela.  Przez pięć  godzin. Z  wy j ątkiem   Radia
Bawarskiego wszy stkie rozgłośnie em itowały  dwudziestom inutową relacj ę z tej  berlińskiej  nocy.

– Bawarczy cy  zawsze m uszą się wy łam y wać – zauważy ł Johann Isidor. Nikt nie wiedział, co

m iał na m y śli.

Nikt też nie wiedział, czy  Josepha m ówiła serio, gdy  wnosząc zupę, spy tała:

– Czy  ten Hitler będzie teraz naszy m  nowy m  cesarzem , czy  nie?

– Niestety  nie, Josepho, chociaż przy rzekł, że poprowadzi nas ku świetlanej  przy szłości.

– Bogu dzięki Frankfurt to nie Berlin – skom entował doktor Mey erbeer.

Dawny  lekarz  dom owy  i  przy j aciel rodziny   został nadprogram owo  zaproszony  na  kawę, aby

wspólnie om ówić nową sy tuacj ę.

–  Frankfurt  by ł  zawsze  intelektualny m   centrum   Niem iec  –  perorował,  dźgaj ąc  ły żeczką

powietrze.  –  Już  w  średniowieczu  szczurołapów  zapędzano  do  Menu,  ani  zipnęli.  A  co  się  ty czy
nas, to Frankfurt wie, co zawdzięcza swoim  Ży dom .

Jego żona, która rzadko się z nim  zgadzała, gdy ż uważała go za stetry czałego i j eszcze bardziej

gadatliwego niż w m łodości, przy taknęła.

– We Frankfurcie ludzie zawsze wiedzieli, co wy pada. Już m ój  dziadek to m ówił – dodała.

– A m ój  m awiał, że okazj a czy ni złodziej a – przy pom niała sobie gospody ni. Po chwili spy tała,

czy   goście  m aj ą  ochotę  na  j eszcze  j eden  kawałek  tortu  czekoladowego.  Doktor  i  żona  podsunęli
talerzy ki i delektowali się bitą śm ietaną.

– Josepha m usi m i wreszcie zdradzić, j ak ona to robi – powiedziała pani Mey erbeer.

– Chętnie to uczy ni – zapewniła z em fazą pani Betsy.

Wcale  nie  m iała  zam iaru,  j ak  przy sięgała  rano  Josephie  przy   pieczeniu  tortu  czekoladowego,

z powodu garstki zwariowany ch nazistów dać sobie ukraść popisowe dzieło swej  kuchni.

Johann  Isidor  m ieszał  kawę,  raz  w  prawo,  raz  w  lewo.  Prawie  nie  brał  udziału  w  rozm owie,

chociaż  to  on  czuł  potrzebę  wy m iany   zdań  w  m ęskim   gronie.  Dopiero  żegnaj ąc  gości,  odzy skał
głos.

–  Ani  trochę  nie  podoba  m i  się  ton  naszy ch  nowy ch  władców  –  rzekł.  –  Nie  um iej ą  nawet

poprawnie wy m ówić słowa „dem okracj a”.

–  Bo  też  te  łaj daki  wcale  nie  zam ierzaj ą  go  wy m awiać  –  powiedział  Erwin  następnego  dnia.

On także usły szał gdzieś to zdanie.

–  To  dość  zabawne,  że  w  wieku  siedem dziesięciu  trzech  lat  lepiej   m i  się  rozm awia  z  m oim

sy nem  niż z większością ludzi. Przepraszam , Erwinie.

–  Nie  m a  za  co.  Są  oj cowie,  którzy   dopiero  w  grobie  zauważaj ą,  że  warto  by ło  rozm awiać

z własny m i sy nam i.

Oj ciec i sy n, nie m ówiąc nic Betsy, która wkraczanie w swój  kobiecy  rewir uważała za obrazę,

poszli na stry ch, żeby  sprawdzić, czy  j est tam  j eszcze stare drzewce do flagi z czasów woj ny.

background image

– Czy sto profilakty cznie – zapewniał Johann Isidor. – Nigdy  nie wiadom o, co się człowiekowi

przy darzy.

– Fakty cznie nie wiadom o – przy znał m u racj ę Erwin.

Szczerzy ł  się  w  uśm iechu  j ak  wtedy,  gdy   by ł  zuchwały m   chłopakiem ,  gdy   prowokacj a

i  sprzeciw  dodawały   m u  dziecięcego  anim uszu.  Na  kiepskim   oświetleniu  stry chu  wciąż  j eszcze
m ożna  by ło  polegać.  Tania  lam pa  z  j edną  j edy ną  żarówką,  zwisaj ąca  ze  środkowego  sznura  na
bieliznę, na ży czenie oszczędnej  pani dom u przez trzy dzieści trzy  lata zapewniała niskie rachunki
za  prąd  w  dom u,  a  sy na  chroniła  przed  odkry ciem   j ego  sekretów  –  pierwszego  papierosa,
pierwszego pocałunku – i w latach zwątpienia, kiedy  to nie wiedział, czy  chce ży ć, czy  um rzeć.

Ponieważ Erwin czy tał nie ty lko „Frankfurter Zeitung”, ale coraz częściej  również „Vorwärts”,

pism o  Socj aldem okraty cznej   Partii  Niem iec,  nadto  regularnie  rozm awiał  z  pewny m   kelnerem
z  kawiarni,  który   swą  wizj ę  świata  przej ął  od  oj czy m a  kom unisty,  m ógł  więc  w  każdy m
m om encie  iść  z  oj cem   w  zawody   o  to,  kto  j est  większy m   pesy m istą.  Przy   okazj i  za  kufrem
ciotecznej  babki Jettchen znaleźli zarówno starą żerdź do flagi, j ak i nowiutki woj skowy  tornister,
który   Otto  m iał  dostać  na  swoim   pierwszy m   urlopie  z  woj ska,  a  którego  po  dwóch  m iesiącach
woj ny  j uż nie potrzebował.

– Twoj a m atka m a racj ę. Mężczy źni nie m aj ą czego szukać na stry chu. Żeby  ty lko nie znalazła

tornistra.

– Znaj dzie, znaj dzie. My ślisz, że ty lko m y  szukam y  stary ch ty czek od flagi?

– Ach, Erwinie, j akże się te czasy  zm ieniaj ą. Przez całe lata nie m ogłem  się pogodzić z ty m , że

obstawałeś  przy   swoim   m alarstwie.  Marzy łem ,  że  będziesz  studiował  prawo  i  uzy skasz  ty tuł
doktora.  A  dzisiaj   j estem   szczęśliwy,  że  m asz  arty sty czny   zawód.  W  szkole  Städla  chy ba  nie
zaj m uj ą się tą całą polity czną wrzawą.

– Nie – odpowiedział Erwin, choć j ego wiedza tem u przeczy ła.

W  Miej skiej   Szkole  Rzem iosła  Arty sty cznego  Städla,  w  której   Erwin  m iał  nadziej ę  zostać

któregoś  dnia  asy stentem   sły nnego  m alarza  Maxa  Beckm anna,  nikt  j uż  nikom u  nie  ufał.
Przebąkiwano,  że  oprócz  Beckm anna  na  „liście  do  odstrzału”  są  także  profesorowie  Baum eister,
Scheibe  i  Schuster.  Erwin  zastanawiał  się,  w  który m   m om encie  sy nowie  m aj ą  obowiązek
oświecić  oj ców.  Czy   potrzeba  chronienia  starego  człowieka  nie  j est  ważniej sza  niż  m ęska
powinność spoj rzenia prawdzie w oczy ?

– W końcu obraz to obraz – konty nuował Johann Isidor. – Obraz nie wy powiada się o polity ce.

Tego nie podważą nawet nowi władcy.

 
Chociaż  w  poniedziałek  zaplanowane  by ło  duże  pranie,  a  to  z  poprzedniego  ty godnia  czekało
w  koszu  na  wy prasowanie,  pani  Winkelried  nie  poj awiła  się  w  pracy.  W  piątek  ty lko  pobieżnie
zam iotła schody  w sieni, nie wy tarła ich na m okro ani nie zapastowała, chociaż zawsze to robiła.
Nie poszła też, j ak zwy kle, do Clary. Betsy  postanowiła surowo zbesztać sprzątaczkę i zwrócić j ej
uwagę na to, że taki naganny  stosunek do pracy  i obowiązków w niczy m  nie uzasadnia wy sokiej
stawki za godzinę, j aką j ej  od lat płacono.

–  Może  j est  chora  –  zastanawiała  się  Betsy   w  południe.  Josepha  wlała  przeznaczoną  dla  pani

Winkelried grochówkę do wazy  i garnirowała j ą pokroj ony m  szczy piorkiem . – Ostatnio wy daj e

background image

m i się często przeziębiona.

–  Na  to,  co  j ej   j est,  nie  potrzeba  chustki  do  nosa  –  zdiagnozowała  Josepha.  –  To  ty lko  hucpa.

Ale za to wielka.

– No, no – zdziwił się pan dom u.

Jego  ły żka  uderzy ła  o  brzeg  talerza.  Josepha  nigdy   nie  m iała  zwy czaj u  przej m owania

ży dowskich wy rażeń, który ch uży wano w rodzinie Sternbergów. Johann Isidor zam ierzał właśnie
spy tać  j ą,  czy   to,  co  akurat  usły szał,  m a  j akieś  znaczenie,  a  j eśli  tak,  to  j akie,  j ednak  raptownie
uświadom ił sobie, że ta sy tuacj a go krępuj e.

– No, no – zdziwił się ponownie.

Ty m  razem  to zdziwienie doty czy ło j ego sam ego.

We  wtorek  w  skrzy nce  na  listy   leżała  koperta  –  bez  nadawcy   i  znaczka,  za  to  z  naklej ony m

obrazkiem  z j akiej ś gazety. Wy krzy wiony  gry m asem  diabeł z haczy kowaty m  nosem  siedział przy
stole i liczy ł pieniądze. W kopercie znaj dowała się kartka wy rwana z zeszy tu do rachunków. List
by ł od pani Winkelried i nie m iał ani daty, ani grzecznościowego zwrotu na początku. „Nie będę
j uż  sprzątać  u  was,  Ży dów  –  kom unikowała  –  i  oczekuj ę,  że  wy płacicie  m i  wy nagrodzenie  za
następne  trzy   m iesiące.  W  przy padku  uchy lenia  się  od  tego  będę  zm uszona  wstąpić  na  drogę
sądową”.  Nie  by ło  wątpliwości,  że  ostatnie  zdanie  pani  Winkelried  napisała  po  konsultacj i
z prawnikiem .

 
– Zdaj e m i się, że sprząta u adwokata na Untere Berger Strasse – rzekła pani Betsy. Głos j ej  drżał,
ręce także. – Że też prawnik po studiach daj e się wy korzy stać do czegoś takiego! Nasz Fritz nigdy
by  tego nie zrobił.

– Jak dostanę tę babę w swoj e ręce, to tak j ą spiorę, że zapom ni, j ak się nazy wa – zagrzm iała

Josepha. Twarz j ej  płonęła.

– Nie zrobi pani tego – oznaj m ił j ej  pry ncy pał, którego Claudette m usiała zawołać z gabinetu.

– Ta Winkelried j est silniej sza niż pani, Josepho. A teraz rządzą silni. W każdy m  razie będą rządzić
dopóty, dopóki ta cała śm ierdząca heca nie doczeka swego zasłużonego końca.

A na razie swe przy j ście na świat oznaj m ił naj słabszy  członek rodziny. Jego głos by ł j ednak tak

m ocny   i  władczy,  j akby   w  państwie  niem ieckim   nic  się  nie  psuło,  a  ży cie  pewnej   ży dowskiej
rodziny  kwitło w naj lepsze. Przy  Günthersburgallee, w sy pialni z portieram i z błękitnego aksam itu
i biały m i szlifowany m i m eblam i, ostatniego dnia lutego urodził się Salom on Raphael Feuereisen,
o dwa ty godnie wcześniej  niż przewidy wano i dokładnie dwadzieścia cztery  godziny  po ty m , gdy
w Berlinie w płom ieniach stanął budy nek Reichstagu.

Swoj e  ży cie  niecierpliwy   chłopczy k  z  czarny m   m eszkiem   na  główce  i  uderzaj ąco  wielkim i

oczam i  zawdzięczał  pewnej   ciepłej   m aj owej   nocy.  Jego  m am a,  która  w  m arcu  ty siąc
dziewięćset trzy dziestego drugiego roku bezpodstawnie obawiała się, że j est w ciąży, w noc j ego
poczęcia  by ła  nie  ty lko  szczególnie  piękna  i  szczególnie  rozbawiona.  Po  południu  w  Café
Oblubieniec  przy   kawie  z  whisky   i  czapeczką  bitej   śm ietany   otrzy m ała  od  swej   naj lepszej
przy j aciółki  gwarantowany   sposób  na  zapobieganie  ciąży.  Obie  kobiety,  od  pierwszej   klasy
gim nazj um  serdeczne przy j aciółki, od chwili stwierdzenia, że Vicky  będzie m ieć drugie dziecko,
ani razu się więcej  nie spotkały.

background image

Poród  by ł  ciężki  i  wy czerpał  m atkę  do  tego  stopnia,  że  nie  powitała  ona  m ęskiego  potom ka

z  taką  radością  i  entuzj azm em ,  do  j akich  chłopcy   w  rodzinach  ży dowskich  od  urodzenia  m aj ą
zwy czaj owe  prawo.  Oj ciec  Salom ona  odgry wał  wy znaczoną  m u  przez  trady cj ę  rolę  bardzo
przekonuj ąco – i z odrobiną wisielczego hum oru, o który  nikt do tej  pory  go nie podej rzewał. Fritz
zwrócił  sy nowi  uwagę  na  to,  że  urodził  się  w  zapustny   wtorek,  i  obiecał  m u  doży wotnie
zaopatrzenie w doklej ane nosy, błazeńskie czapki i niem ieckie pikantne dowcipy.

Gdy   j ednak  doktor  Friedrich  Feuereisen  po  raz  pierwszy   znalazł  się  sam   ze  swy m   sy nem   –

w  m ały m   pokoiku  w  wieży,  dzień  po  j ego  narodzinach  –  rozm awiał  z  nim   j ak  m ężczy zna
z m ężczy zną.

– Niezły  z ciebie pechowiec – użalał się nad niewinny m  biedactwem  – że przy szedłeś na świat

akurat  teraz,  i  do  tego  w  Niem czech.  Zakład,  że  nie  m asz  zielonego  poj ęcia,  ilu  ludzi  wczoraj
w Berlinie aresztowano. Jakby  każdy  z nich z osobna podpalił ten przeklęty  Reichstag.

Zanim   chłopczy k  skończy ł  trzy   dni,  nadano  m u  im ię  Salo.  Zawdzięczał  j e  dziadkowi

Feuereisenowi  z  Bockenheim ,  tem u  sam em u,  który   dzięki  swej   zręczności  w  handlu  roweram i
pozostawił żonie i sy nowi nie ty lko dom  i znaczną gotówkę. By ł też m ężem  bogoboj ny m . Chociaż
uważano  za  oczy wiste,  że  wnuk  otrzy m a  j ego  im ię,  to  j ednak  babkę  m ałego  Salom ona  to
wzruszy ło,  j ej   sy nowa  natom iast  okazała  niezadowolenie.  Victoria  wy rzucała  m ężowi,  że
starotestam entowe im ię to obciążenie w czasach, o który ch wszy scy  powiadali, że nie wiadom o,
czego się po nich spodziewać. Fritz m ilczał ponuro; nie kto inny  j ak brat Victorii w pokoj u, gdzie
leżała  położnica,  przy pom niał  j ej   zaś,  że  niej aki  Goebbels,  po  który m   bardzo  dobrze  wiadom o,
czego się spodziewać, m a na im ię Joseph.

– Jak ten, co zrobił wielką karierę w Egipcie j ako tłum acz snów – dodał j eszcze.

Czasam i i Victoria śniła, i to nie ty lko wtedy, gdy  spała. Od drugiej  ciąży  śnił się j ej , częściej

niżby  sobie ży czy ła, teatr i j ego bohaterowie, a czasem  nawet role, które chciała kiedy ś zagrać.
Szczęśliwa, że przetrwała poród, zaproponowała, by  nazwać sy na Leander albo Götz, m oże nawet
Egm ont. Nie zdołała j ednak przekonać m ęża. Gdy  doszło do rozstrzy gaj ącej  rozm owy, Fritz by ł
znużony   długim   oczekiwaniem   na  poród  i  zaniepokoj ony   doniesieniam i  z  Berlina.  Nie  zważał
zanadto  na  dobór  słów.  Swej   ukochanej   Vicky,  której   przy chy liłby   nieba  i  której   obiecy wał,  że
nigdy   nie  puści  j ej   do  łóżka  bez  pocałunku,  akurat  w  połogu  zarzucił,  że  m a  w  głowie  sam e
głupstwa i wy kazuj e zby t m ało zrozum ienia dla ży dowskich trady cj i.

Przy  narodzinach  Salom ona Feuereisena  oprócz m ałom ównej   akuszerki i  – w  końcowej   fazie

porodu – nader gadatliwego lekarza obecne by ły  także obie babki oraz Clara i Josepha. Claudette
i  Snippera  odesłano  do  dom u,  Johann  Isidor  j uż  wiele  dni  przed  ty m   radosny m   wy darzeniem
przy pom inał,  że  przy   żadny m   ze  swoich  dzieci  nie  wchodził  do  pokoj u  położnicy,  zanim
noworodek nie został um y ty, opatulony  i doprowadzony  do stanu, j aki m ogą znieść wrażliwe oczy
m ężczy zny. Gdy  więc wszy scy  czekali na poród, on pozostał w m ieszkaniu przy  alei Rothschildów
i we wszy stkich gazetach, które położy ła przed nim  Betsy, studiował bieżące katastrofy.

Johann  Isidor  nie  by ł  bardziej   zaniepokoj ony   niż  przy   narodzinach  własny ch  dzieci.

Z  upły wem   dnia  j ednak  ogarnęła  go  prawdziwa  m elancholia.  Uświadom ił  sobie,  j ak  szy bko
m inęły  lata i że m ało które z j ego nadziei się ziściły.

– Nie m ówiąc j uż o utracie złudzeń – skarży ł się godnem u starszem u panu, spoglądaj ącem u na

background image

niego w salonie z ciem ny ch ram . Wuj  Heinrich z biały m i włosam i, perłą wpiętą w fular i złoty m
zegarkiem   w  kieszonce  kam izelki  m ilczał.  Tak  sam o  j ak  za  ży cia.  Um iej ętność  wy rażenia
sprzeciwu  m ilczeniem   by ła  j ego  kapitałem .  Wuj   spekulował  nim   zręcznie  w  każdej   sy tuacj i  –
i wy gry wał. Jego późny  krewniak, który  siedział oto w wy sokim  fotelu i podpierał głowę obiem a
rękam i,  co  chwila  cicho  rzężąc,  podczas  gdy   j ego  córka  ulicę  dalej   leżała  w  bólach  i  bardzo
głośno j ęczała, nie m iał nigdy  wcześniej  zwy czaj u nawiązy wać kontaktu ze zm arły m i przodkam i.
Ty m  razem  j ednak Johann Isidor od kilku j uż godzin pogrążony  by ł w rozm y ślaniach. Poj ął, że los
chy ba  zam ierzał  go  właśnie  obciąży ć  nadzwy czaj   zawiły m   problem em .  To  prawda,  nawet
w  dobry ch  czasach  by ł  pesy m istą,  ale  właśnie  dzięki  tem u  radził  sobie  z  konfliktam i
i zagrożeniam i, zanim  inni j e w ogóle zwietrzy li.

Zrozum ienie, że właśnie owa zręczność nakazy wała m u działać w wieku, gdy  siły  w widoczny

sposób  zaczy nały   go  opuszczać,  odbierało  m u  spokój .  Czy ż  ciągle  j eszcze  m usi  ponosić
odpowiedzialność za wszy stkich? Johann Isidor pokiwał głową, j akby  rzeczy wiście ktoś zadał m u
to py tanie. Czuł, że to od niego, patriarchy  rodu, w dużej  m ierze zależeć będzie powstrzy m anie
rodziny, zachęcenie j ej  do um iaru.

– Doprawdy, nie j est to łatwe dla m ężczy zny, który  wreszcie chce przekazać pałeczkę następcy

– skarży ł się. Własny  głos go przeraził. Poczuł dziecinną ochotę, by  wstać i odwrócić portret wuj a
Heinricha. Twarzą do ściany.

–  Ma  złe  oczy   –  powiedział  raz  m ały   Otto.  Miał  wtedy   trzy   lata  i  po  raz  pierwszy   włoży ł

m ary narskie  ubranko.  Sternbergowie  m ieszkali  wtedy   j eszcze  przy   Sandweg.  W  wy naj ęty m
lokum , z wanną za kotarą w sy pialni. O własny m  dom u oj ciec Ottona m ógł ty lko pom arzy ć, gdy
by ł w eufory czny m  nastroj u.

– A fe, Otto, takich rzeczy  się nie m ówi.

– Dlaczego?

Dlaczego,  dlaczego?  Dlaczego  akurat  on,  Johann  Isidor  Sternberg,  będący   ty lko  teściem ,  do

tego  j eszcze  bardzo  powściągliwy m ,  m iałby   przestawiać  m ęża  swej   córki  na  nowe  czasy,  j eśli
Victoria  wy dałaby   na  świat  chłopca?  Te  czasy   żądały   od  oby wateli  niem ieckich  wy znania
m oj żeszowego zm iany  sposobu m y ślenia. Powinni iść na kom prom isy, cierpliwie czekać, aż ten
koszm ar  się  skończy.  Skulić  się,  wciągnąć  głowę  w  ram iona.  To  świadczy ło  o  m ądrości  –  a  nie
o tchórzostwie! Doprawdy, w obecny ch czasach m ądrzej  by ło nie urządzać obrzezania z wielką
pom pą,  j ak  to  m iała  w  zwy czaj u  większość  ży dowskich  rodzin,  zarówno  ty ch  liberalny ch,  j ak
i  ortodoksy j ny ch.  Dom   pełen  gości,  alkohol,  świąteczne  potrawy,  m uzy ka  i  wesołość,  witane
z  radością  szczęście  narodzin  chłopca  –  to  wszy stko  należało  do  świata  wczoraj szego,
sy m bolizowało status społeczny  i bezpieczeństwo, które zostały  im  j uż odebrane. „Obecnie – tak
chciał to sform ułować m istrz zręczności Sternberg – nie powinniśm y  się wy chy lać. To dla nas nic
niezwy kłego, w końcu ty le j uż razy  tak by wało. Przerabiam y  to od ty siącleci”. Czy  powiedzenie
„obecnie”  by ło  złudzeniem ?  Eufem izm em   czy   ty lko  ograniczeniem   człowieka  pokaranego
ślepotą?

Fritz odpowiedziałby  zapewne: „Wciągnąć głowę w ram iona i skulić się – m ówisz poważnie?”.

Młodzi by li wszak w gorącej  wodzie kąpani i popędliwi w m owie. Uważali się za silny ch, a dum a
nie  pozwalała  im   układać  się  z  ży ciem .  Młodzi  podśm iewali  się  ze  stary ch,  zam iast  okazy wać

background image

gotowość do korzy stania z doświadczeń oj ców i dziadów. Czy  Johann Isidor, człowiek, który  um iar
i ostrożne, roztropne postępowanie uważał za chleb i broń m ądry ch, też by ł taki w m łodości? Taki
uparty   i  bezkom prom isowy,  i  w  każdej   chwili  gotów  walić  głową  w  m ur?  Na  pewno  by ł
łatwowierny. Równie niewinny  j ak j ego osiem nastoletni sy n, którem u kazano uwierzy ć, że ty lko
śm ierć na polu bitwy  j est godna niem ieckiego m ężczy zny.

Oj ciec j eszcze sy na przebił. To on, nie Otto, ten dzieciak, m iał w oczach łzy, gdy  opublikowano

sły nną m owę balkonową cesarza.

– Nie znam  j uż żadny ch partii i wy znań. Dziś wszy scy  j esteśm y  niem ieckim i braćm i i nic nas

nie dzieli – m ruczał Johann Isidor. W głębi j ego wspom nień kipiał niepokój , oczy  go piekły. Czuł
się nieswoj o, że wciąż j eszcze m a w pam ięci każde słowo tego wielkiego uwodzenia. Zachowane
w  sercu  na  zawsze.  Czy   naprawdę  by ł  ty m   patriotą,  który   śm ierć  za  oj czy znę  uważał  za
obowiązek każdego Niem ca?

 
– Dziadku, chodź, m usim y  tam  szy bko pój ść! – W sieni stała Claudette. Jej  głos by ł wy soki, oczy
znów j ak u tam tej  m ałej  dziewczy nki, która w lecie przy nosiła gwiazdy  z nieba i zakopy wała j e
w  ogródku  przed  dom em   pod  krzakam i  róż.  –  Jest  chłopiec.  Mam a  właśnie  wróciła
z Günthersburgallee i powiedziała, że m am  cię szy bko przy prowadzić.

– Bogu niech będą dzięki. Mam  ty lko nadziej ę, że nie pom y lił m u się term in dostawy.

– Zawsze robisz takie faj ne żarty, j ak się cieszy sz, dziadziu-m isiu. Też chcę taka by ć.

– To cię wy dziedziczę, m oj e dziecko.

– Oczy wiście, że nie będę robił wielkiej  fety  z okazj i brit

[5]

 – powiedział Fritz do swego teścia

w wieczór narodzin sy na. – Postanowiłem  to, gdy  Vicky  by ła j eszcze w ciąży.

– A skąd wiedziałeś, że urodzi się chłopiec?

– Moj a m atka m ówiła zawsze, że wiem  więcej , niż daj ę po sobie poznać.

Odpowiadało  to  całkowicie  prawdzie  i  to  z  kolei  wiedział  ty lko  on.  W  ży ciu  Friedricha

Feuereisena  dwa  m iesiące  przed  narodzinam i  j ego  sy na  rozpoczął  się  bowiem   nowy   rozdział  –
pisany   piekielny m i  literam i  i  wy palany   w  j ego  sercu  rozżarzony m   żelazem .  Młody   oj ciec
zdecy dowany   by ł  nie  opowiadać  o  ty m   nigdy   i  nikom u.  O  niczy m   nie  dowie  się  j ego
nadwrażliwa żona, gotowa utonąć we własny ch łzach, ani j ego rezolutna m atka, która dodawała
inny m   otuchy   nawet  wtedy,  gdy   sam a  j uż  nie  m iała  j ej   ani  trochę.  Ze  swoim   teściem   także
postanowił  o  ty m   nie  rozm awiać,  chociaż  Johann  Isidor  m iał  dość  siły,  by   czekać  cierpliwie  na
wy roki losu. Nie chciał się zwierzać nawet szwagrowi, gdy ż Erwin, m im o swej  przenikliwości, nie
nauczy ł się j eszcze boj aźni. Nie m ógł pom ówić z żadny m  z dawny ch przy j aciół i kolegów. Także
ze  swoim   dawny m   starszy m   partnerem   z  kancelarii,  m ieszkaj ący m   obecnie  w  Ticino,  ten
bowiem  naj częściej  nie by ł w stanie uwierzy ć w to, co docierało do niego na tem at Niem iec.

Dwa  dni  przed  Wigilią  m łody,  pnący   się  w  górę,  obiecuj ący   adwokat  i  notariusz,  doktor

Friedrich  Feuereisen  znalazł  w  swej   przegródce  cienki,  złożony   wielokrotnie  kawałek  tektury.
Wy j ął  go  i  naty chm iast  odgadł  nieszczęście,  przeczuł  zagrożenie.  Czarny m   tuszem ,  szerokim

background image

pędzlem ,  anonim owy   nadawca  nabazgrał  obelgę  „talm udy czny   oszust”.  Poniżej ,  wy pełniaj ąc
resztę m iej sca, widniała gwiazda Dawida. W j ej  środku drukowany m i literam i napisano „Ży d!”.
Wy krzy knik nam alowany  by ł na czerwono. Czerwony  j ak krew znak, pism o Szatana.

– Mam o, ten Klaus z trzeciej  klasy  nazwał m nie „parszy wy m  Ży dem ”. Co m am  zrobić?

– Nic, m ój  sy nu, m usisz się nauczy ć puszczać takie rzeczy  m im o uszu. Twój  oj ciec i dziadek

też m usieli się tego nauczy ć. A pewnego dnia nauczy  się tego także twój  sy n.

– Ale j a tak nie chcę!

– Nikt nas nie py ta o zdanie.

Czy   doktor  Feuereisen,  wracaj ący   do  dom u  po  przegranej   sprawie  karnej ,  j eszcze

w  adwokackiej   todze,  m y ślam i  nadal  przy   swoim   kliencie,  którego  w  przy szłości  będzie  m usiał
odwiedzać  w  więzieniu,  zeszty wniał  z  przerażenia?  Czy   zadrżał  j ak  zbłąkane  dziecko,  które  nie
m oże odnaleźć drogi do dom u? Czy  m ógł oddy chać, czy  też zabrakło m u tchu? Czy  zachwiał się,
poczuł, że niebo wali m u się na głowę, a ziem ia rozstępuj e pod nogam i? Upokorzony  m ężczy zna
tego  nie  pam iętał.  Jeszcze  osiem   ty godni  po  ty m   j ak  j ego  świat  w  kilka  sekund  rozpry sł  się  na
kawałki, Friedrich Feuereisen nie potrafił sobie przy pom nieć, na j ak długo w tam tej  niekończącej
się  chwili,  gdy   poj ął,  co  go  spotkało,  stanęło  m u  serce.  Pam iętał  j eszcze  ty lko,  że  zdarł  z  siebie
togę, j akby  by ła koszulą Dej aniry. Oszczerczy  anonim  z czarny m  diabelskim  napisem , który  palił
go, j ak długo patrzy ły  nań j ego oczy  i doty kały  go j ego ręce, Fritz, ciężko dy sząc, wepchnął do
aktówki.  Czuł  się  j ak  człowiek,  który   winien  by ł  sprzeniewierzenia  i  czeka  na  ry chłe  skazanie.
Rozglądał  się  j ak  włam y wacz,  którego  każdy   dźwięk  wpędza  w  panikę;  j ak  ścigany,  który   m usi
uciekać i wie, że nigdy  nie będzie m ógł powrócić do dom u.

Jego świat przestał istnieć. Ale nie przy szło m u do głowy  nic innego poza wy szeptaniem : „Nie

m orderca  j est  winien,  lecz  zam ordowany ”.  Każde  słowo  z  osobna  waliło  w  niego.  Żelazny m i
drągam i  i  by kowcam i.  Zaraz,  kto  to  j uż  kiedy ś  m ógł  powiedzieć,  napisać,  pom y śleć?  Kiedy
i dlaczego, i do kogo? W końcu sobie przy pom niał: Franz Werfel. Matka dała m u w prezencie j ego
książkę  pod  ty m   prowokacy j ny m   ty tułem   na  dwudzieste  pierwsze  urodziny.  W  dniu  j ego
pełnoletności. Powieść właśnie się wówczas ukazała i by ła ży wo dy skutowana. Fritz przy pom niał
sobie też nakry ty  urodzinowo stół z babką i dwie nowe koszule, obie białe w wąskie szare prążki,
i obie o num er za duże. Pani Feuereisen zawsze kupowała swem u sy nowi za duże koszule, ale on
nie potrafił j ej  tego powiedzieć. Książkę Werfla opakowała w ciem nobrązową bibułkę.

– Papier – powiedziała m atka – m ożesz j eszcze wy korzy stać i obłoży ć nim  książkę. Szkoda by

by ło  tej   pięknej   obwoluty,  zniszczy   się,  j eśli  nie  będziesz  j ej   chronił.  Specj alnie  tak  to
wy m y śliłam .

– Zawsze pom y ślisz o wszy stkim , m am o.

– Nauczy łam  się tego w m ałżeństwie z twoim  oj cem . Albo m y  zapanuj em y  nad ży ciem , albo

ono zapanuj e nad nam i.

Z  sądu  –  m ij aj ąc  pom nik  Hesj i  i  Friedberger  Landstrasse  aż  do  porośniętego  trawą  placu  –

doktor  Friedrich  Feuereisen,  którego  wsty d  uczy nił  ślepy m ,  głuchy m   i  niem y m ,  szedł  wolno  do
dom u. A raczej  wlókł się j ak starzec, który  bardziej  się boi celu niż uciążliwej  drogi do niego. Na
ławce przy  placu zabaw przy  Günthersburgallee, tuż przed dom em , gdzie czekały  j ego dwuletnia
córeczka  i  żona  w  zaawansowanej   ciąży,  Friedrich  Feuereisen  próbował  spalić  obelży wy   list.

background image

Chciał wy m azać to poniżenie, j akby  nigdy  nie stało się j ego udziałem , chciał cofnąć tę podłość.
Płom ienie m iały  go wy bawić i z powrotem  uczy nić z niego m ężczy znę takiego j ak inni. Przede
wszy stkim   chciał  zaś  ukry ć  piętnuj ące  go  upokorzenie  przed  ty m i,  którzy   uważali  go  za  silnego
i  m ądrego,  za  swego  opiekuna.  On,  niepalący,  specj alnie  m usiał  kupić  w  budce  z  wodą  zapałki.
Zuży ł całe pudełko, zanim  udało m u się spalić to, co na zawsze zniszczy ło j ego pierwotne zaufanie
do kraj u urodzenia.

– Wesoły ch Świąt – krzy knął za nim  sprzedawca z budki. – Piękny ch prezentów ży czę.

– Jeden j uż dostałem  – odkrzy knął Fritz i obaj  m ężczy źni się roześm iali.

Wy bory  do Reichstagu odby wały  się dzień przed obrzezaniem  m ałego Sala.

–  Nawet  połowa  m ieszkańców  Frankfurtu  nie  głosowała  na  nazistów  –  podsum ował  Johann

Isidor  następnego  ranka.  Zatarł  ręce,  j ak  to  robił  po  zawarciu  korzy stnego  interesu,  będąc
m łody m  człowiekiem .

– Może to j est owo sły nne światełko w tunelu!

–  Mógłby ś  też  powiedzieć,  że  co  drugi  frankfurtczy k  wy brał  nazistów  –  zauważy ł  Erwin.  –

Poczekaj   ty lko  na  wy nik  wy borów  kom unalny ch  w  przy szły m   ty godniu.  Tunel  pozostanie
ciem ny, a całe m iasto utonie w m orzu flag ze swasty ką.

–  Nasz  nadburm istrz  nigdy   do  tego  nie  dopuści.  Na  Ludwiga  Landm anna  stawiam   dom

i m aj ątek. I do tego swoj ą reputacj ę. On wie, że j ako Ży d nie m oże ulec nazistom . Niech m i ręka
uschnie, j eśli Landm ann kiedy kolwiek uniesie swoj ą do hitlerowskiego pozdrowienia.

– Przestańcie wreszcie wy gady wać głupstwa – rozzłościła się Betsy. – Czy  wam  nie wsty d? To

pierwsze brit w naszej  rodzinie od trzy dziestu trzech lat. Mohel j uż czeka, a wy  obaj  gadacie ty lko
o  polity ce.  A  co  nas  obchodzi  ten  proletariacki  przy błęda  z  Austrii,  z  którego  śm iej e  się  cały
świat? Każdy  j ako tako rozum ny  człowiek w ty m  kraj u czuj e przecież, że ten ty p z całą tą swoj ą
kom unistożerczą hołotą się nie utrzy m a. Do j esieni spakuj e walizki. W takiego parweniusza wierzą
chy ba ty lko ostatnie szum owiny. Ludzie podobni do pani Winkelried.

– I nasi lokatorzy  z parteru. Czy  nie zauważy łaś j eszcze, co zwisa z ich okna w salonie? To nie

j est chorągiew kościelna, chociaż oni wciąż j eszcze co niedziela m aszeruj ą na m szę.

W  dzień  obrzezania,  o  drugiej   w  nocy   i  w  całkowity ch  ciem nościach,  adwokat  doktor

Feuereisen zwierzy ł się swem u ośm iodniowem u sy nowi. W ty m  m om encie j eszcze ty lko osiem
godzin  dzieliło  Salom ona  od  przy j ęcia  go  do  wspólnoty   Abraham a.  Ponieważ  j ednak  nic  nie
wiedział o brzem ieniu, j akie od tej  chwili będzie m usiał dźwigać, by ł ufny  i spokoj ny.

Skwapliwie dał ucha tem u, kto czuł tak pilną potrzebę koj ącej  rozm owy. Mim o iż chłopczy k nie

zrozum iał  przecież  skargi  swego  oj ca,  to  budząc  się,  zacisnął  prawą  rączkę  w  piąstkę.
W podnieceniu oj ciec zaczął przem awiać do śpiącego dziecka zby t głośno.

Jeszcze przed śniadaniem  Friedrich Feuereisen poj ął, że j em u, niewierzącem u w cuda, właśnie

cud  się  przy darzy ł.  Pierwsza  rozm owa  z  sy nem ,  m im o  lęku  i  przeży tego  wstrząsu,  sprawiła,  że
nadal  m ógł  ży ć  tak,  j akby   by ł  całkiem   zwy czaj ny m   niem ieckim   oj cem .  Chociaż  j uż  wkrótce
m iało  się  okazać,  że  po  wsze  czasy   by ł  to  oczy wisty   błąd,  nigdy   więcej   nie  opuściło  go

background image

wy obrażenie, że Bóg zsy ła oj com  sy nów, by  nosili brzem ię, na które oni sam i są zby t słabi.

– Zadbam  o to, aby ś nigdy  nie m usiał przeży wać tego, co j a przeży łem  – obiecy wał Friedrich

Feuereisen  swem u  Salowi.  Powiedział  to,  m im o  że  j ako  prawnik  m usiał  sobie  zdawać  sprawę
z ważności składanego przy rzeczenia.

Friedrich  Feuereisen,  pilny   klasowy   pry m us,  ten,  który   świetnie  zdał  egzam iny   państwowe,

adwokat,  którem u  sprzy j ała  fortuna,  naprawdę  by ł  takim   prawnikiem ,  j akiego  wy obraża  sobie
laik. Dla niego liczy ło się ty lko prawo, to, co daj e się udowodnić, logika. Nie interpretował by tu,
nie  szukał  sekretu  istnienia.  Psy chologia  także  go  nie  pociągała.  Sigm und  Freud,  m istrz
psy choanalizy  z Wiednia, nie pozy skał go dla swoich teorii. „Duszy  przecież nie m ożna zobaczy ć
ani dotknąć” – m awiał Friedrich. Nigdy  nie zastanawiał się nad um iej ętnością wy pierania tego,
co  straszne,  i  ży cia  dalej ,  j akby   rany   się  zagoiły,  nie  pozostawiwszy   blizn.  Mim o  to  prawnikowi
Friedrichowi Feuereisenowi udało się zam knąć oczy  na rzeczy wistość. Bez nam y słu dołączy ł do
wielkiej   rzeszy   m istrzów  iluzj i,  którzy   sobie  i  inny m   wm awiali,  że  w  Niem czech  ty lko
przej ściowo  i  na  krótko  na  Ży dów  wy lewa  się  kubły   podłości  i  nienawiści.  Niem cy,  wierzy li
Ży dzi,  którzy   nie  potrafili  wy rwać  ze  swy ch  serc  m iłości  do  tego  kraj u,  j uż  niebawem   znów
podziękuj ą im  za wierność oj czy źnie i wspom ną ich zasługi.

Uroczy stość  obrzezania  Salom ona  obchodzono  skrom nie,  tak  j ak  zaproponował  j ego  m ądry

dziadek,  Johann  Isidor  Sternberg.  Żaden  drażliwy   sąsiad,  żaden  nowoniem iecki  bóg  rasy   nie
powinien  twierdzić,  że  Ży dzi  zachowuj ą  się  zby t  ostentacy j nie.  Niezadowolona  by ła  j edy nie
Fanny, siostra Sala, która w dzień j ego obrzezania m iała święcić swe drugie urodziny  z prezentam i
i świeczkam i w m alowany ch drewniany ch krążkach. Chociaż nie zdawała sobie z tego sprawy, to
j ednak w dniu narodzin brata poj awiła się u niej  siostrzana zazdrość.

– Chy ba nie nosisz j eszcze na czole kainowego piętna? – spy tał j ą biegły  w Biblii oj ciec wobec

grom adki  zebrany ch  gości.  Ucieszna  panieneczka  z  różową  j edwabną  kokardą  we  włosach
zerwała  swem u  śpiącem u  braciszkowi  z  głowy   obszy tą  koronką  czapeczkę  i  nazwała  go
paskudnikiem .

– Czy  ty  m asz poj ęcie, co to oznacza dorastać w cieniu brata? – westchnęła Clara, zwracaj ąc

się do Erwina.

–  Jeśli  dobrze  pam iętam   –  odrzekł  i  pogładził  j ej   czoło  –  to  j a  stałem   w  twoim   cieniu.  „Bierz

przy kład z siostry. Jej  zeszy t do pisania to rozkosz dla oczu!”.

 
Mohel, który  m iał dokonać obrzezania, by ł wątły m , starszy m , przy garbiony m  m ężczy zną z długą
siwą  brodą.  Czarny   kaftan  sięgał  m u  do  sam ej   ziem i,  kapelusz  by ł  zadziwiaj ąco  wy soki,  a  ręce
zadziwiaj ąco m ałe, zdradzały  one j ednak zręczność, której  potrzebuj e człowiek wy konuj ący  ten
fach,  by   zy skać  dobrą  reputacj ę.  W  m ilczeniu  rozpakował  wy tartą  brązową  torbę  ze  skóry.
Położy ł na stole dwa noże i rozej rzał się. Robił to od ponad czterdziestu lat. Gdy by  j eden nóż by ł
zby t  tępy,  wy j aśniał,  nie  będzie  m usiał  przy sparzać  dziecku  niepotrzebnego  bólu.  Miał  przecież
zapasowy.

Doktorowi Mey erbeerowi przy padł w udziale zaszczy t trzy m ania chłopca podczas cerem onii.

Wierny   towarzy sz  ży ciowej   drogi  Sternbergów  siedział  na  środku  pokoj u  na  potężny m   krześle
z  oparciam i.  Koły sał  łagodnie  w  ram ionach  m ałego  Sala  i  uśm iechał  się,  m y ślam i  by ł  j ednak

background image

w  inny m   m iej scu  i  w  inny ch  czasach.  Leciwy   doktor  m y ślał  o  m ałej   galicy j skiej   wsi,  której
nazwa  dawno  wy leciała  m u  z  pam ięci.  Pochodził  stam tąd  j ego  oj ciec,  który   często  m u
opowiadał,  że  tam   brit  by ło  też  świętem   dla  nieży dowskich  sąsiadów.  Lekach,  ciasto  z  m iodem
pieczone  z  olej em ,  a  nigdy   ze  sm alcem   lub  m asłem ,  leżało  w  wielkich  koszach  na  ży dowskich
weselach  i  uroczy stościach  obrzezania.  Ugoszczeni  by li  wszy scy,  którzy   przy szli  pogratulować,
czy  to dorośli, którzy  dostawali ty le wódki, ile ty lko chcieli, czy  dzieci, które j eszcze wierzy ły, że
wszy scy  ludzie są równi i dobrzy.

– Ach – westchnął doktor. Maleńkie nozdrza Sala zadrżały.

Jego  dziadek,  a  także  dziarski  wuj ek  Erwin  by li  bladzi  j ak  wosk.  Inni  m ężczy źni  wy glądali,

j akby   zam ieniono  ich  w  słup  soli.  Oj ciec  m ałego  Sala  zacisnął  powieki,  aż  zabolały   go  oczy.
Przegapił  m om ent,  gdy   j ego  sy nowi  spuszczono  na  usta  kilka  kropelek  pobłogosławionego  wina,
i  prosił  Boga,  by   się  nad  nim   zlitował  i  w  przy szłości  obdarzał  go  wy łącznie  córkam i.  Jeśli
Wszechm ogący  oszczędzi j ego sy nowi bólu, obiecy wał oj ciec, będzie w każdy  szabas chodził do
sy nagogi.  Nigdy   więcej   nie  poskąpi  j ałm użny   dla  biedny ch,  gdy   go  wezwą  do  odczy ty wania
Tory.

 
W pokoiku w wieży czce m łoda m atka łkała tak, że j ej  płacz rozdzierał serca wszy stkim , którzy  go
sły szeli.  Victoria  by ła  j eszcze  osłabiona  po  porodzie,  nigdy   nie  przeży ła  obrzezania  i  m iała  zby t
buj ną  wy obraźnię.  Starsza  pani  Feuereisen,  która  dobrze  pam iętała  lęk  dręczący   m atkę  podczas
brit i potrafiła wczuć się w j ej  stan, w porę odesłała sy nową z m iej sca cerem onii.

Prakty czna żona doktora zam knęła okno.

–  Żeby   płaczu  nie  by ło  sły chać  poza  dom em   –  powiedziała  i  potrząsnęła  świeżo  ułożony m i

lokam i. – Nie znam  ani j ednego dziecka, które by  nie przeży ło swego brit.

Jej  ton, uznała Victoria, by ł nie na m iej scu.

–  Łatwo  pani  m ówić  –  wy rzucała  m łoda  m atka  pani  Mey erbeer  –  urodziła  pani  ty lko  j edną

córkę i nie przeszła pani tego wszy stkiego.

–  Ale  twoj a  m atka  przez  to  przechodziła  –  przy pom niała  j ej   pani  Betsy.  –  Dwa  razy,  j eśli

pam iętasz. Otto w ogóle nie dawał się uspokoić. Na koniec by ło to dla m nie naprawdę przy kre.

Mały   Salo  nie  obudził  się  nawet  w  chwili,  gdy   m ohel  czy nił  swą  trudną  powinność.

W  m ężczy zn  powróciło  ży cie.  Oj ciec  chłopca  wy cierał  sobie  czoło,  j ego  dziadek  kiwnął  głową
doktorowi Mey erbeerowi. Victoria podeszła do sy na. Z ulgą gładziła j ego policzek; postanowiła, że
nigdy  nie będzie fawory zowała go względem  córki. Lewą ręką uspokaj ała zazdrosną Fanny, która
wtuliła się w j ej  j edwabną suknię barwy  m chu.

Podobnie  j ak  urocza  m ała  Vicky   w  letnim   raj u  w  Baden-Baden,  dorosła  Victoria  m iała  po

płaczu  wielkie,  bły szczące  oczy.  „To  dziecko  m a  oczy   j ak  węgle”  –  powiedziała  ciotka  Jettchen
przy   obiedzie  w  hotelu  Pod  Jeleniem .  „Z  takim i  oczam i  daleko  zaj dzie”.  Wszy scy   obecni,
szczególnie m ężczy źni, zgadzali się co do tego, że doktor Feuereisen m a nadzwy czaj  piękną żonę
i  że  m ohel  by ł  nieby wale  zręczny.  Powiedział  m u  to  zarówno  Johann  Isidor,  j ak  i  j ego  zięć.
Doktor Mey erbeer z aprobatą kiwał głową.

 
Mohel  także  m iał  piękne  oczy.  Pochwała  sprawiła,  że  bły szczały   j ak  gwiazdy   na  sierpniowy m

background image

niebie. Trzy  kieliszki wódki, który m i spłukał duże kawałki śledzia i eleganckie kanapeczki z siekaną
drobiową  wątróbką,  rozwiązały   m u  j ęzy k.  Pobłogosławił  niem owlę,  m im o  że  wy konał  j uż  swój
obowiązek. Potem  popatrzy ł na Claudette w głęboko wy ciętej  sukience wzrokiem , który  zdradzał,
że pod kaftanem  kry ł się m ężczy zna o m łody ch zm y słach. Za m iłe słowa pochwały  zrewanżował
się zawodowy m  dowcipem .

–  Przechodzi  człowiek  –  opowiadał  głębokim   głosem   –  koło  sklepu  z  duży m   zegarem

wahadłowy m  na wy stawie. Wchodzi do środka i py ta sprzedawcę, j ak długo potrwa naprawienie
j ego zegarka. „Ależ j a nie j estem  zegarm istrzem  – m ówi m ężczy zna – j estem  m ohelem ”. „Ale
m a pan przecież na wy stawie zegar”. „Nu, a co by  pan na m oim  m iej scu wy łoży ł?”.

Naj głośniej  śm iał się dziadek m ałego Sala, chociaż, j ak wszy scy  inni m ężczy źni w pokoj u, znał

ten  dowcip  od  wczesnej   m łodości.  Tak  więc  pierwsza  część  obrzezania  Salom ona  Raphaela
Feuereisena zakończy ła się śm iechem  ludzi dobroduszny ch i grzecznością dobrze wy chowany ch.
Tę  wesołość  opty m iści  uznali  za  znak  z  nieba,  że  Bóg  dobrze  ży czy   dziecku,  j ego  rodzinie
i gościom . Johann Isidor zapłacił m ohelowi więcej , niż to by ło ustalone.

– Wszechm ogący  wam  to wy nagrodzi – przepowiedział pobożny  m ąż.

Na  pożegnanie  m ała  Fanny   przy trzy m ała  go  za  nogawkę  spodni  i  urzekaj ący m ,  błagalny m

głosikiem  powiedziała: „Mnie też”. Ty m  razem  m ężczy źni roześm iali się nie ty lko z grzeczności.
Rżeli  głośno,  aż  łzy   im   ciekły   z  oczu.  Victoria  popatrzy ła  surowo  na  m ęża.  Uważała,  że
uroczy stość  brit  j ej   sy na  doprawdy   nie  by ła  właściwą  okazj ą  dla  j ego  oj ca,  by   cieszy ć  się
z prostackich żartów.

W kuchni Josepha wy cierała do poły sku kieliszki do wina.

– Piękny  chrzest – orzekła.

 
–  Jest  pani  u  nas  j uż  trzy dzieści  trzy   lata  –  zdum iała  się  Betsy   –  przeży ła  pani  narodziny   piątki
m oich dzieci, potem  Claudette i Fanny, i wciąż pani nie wie, że m y  nie chrzcim y  dzieci.

– To przecież wszy stko j edno. Zawsze m ówię, naj ważniej sze, że Bóg j est zadowolony.

Josepha  nalegała,  by   nie  zapraszać  j ej   na  brit  j ako  gościa.  Czuła  się  odpowiedzialna  także  za

gospodarstwo Victorii i chciała nadzorować niezręczną, kapry śną służącą Gustel przy  podawaniu
obiadu.  Mistrzy ni  kuchni  weszła  do  j adalni.  Wy gładziła  obrus  z  białego  adam aszku.  By ł
wy m aglowany  j eszcze przez panią Winkelried; w gospody ni Sternbergów wezbrała paląca złość,
j akby   obelży wy   list  sprzątaczki  nadszedł  dopiero  teraz.  Z  szuflady   kredensu  wy j ęła  sztućce  do
ry b, potarła j e o swój  świeżo wy krochm alony  fartuch i oburzy ła się na Gustel.

– Flej tuch – sarknęła.

W  pokoiku  w  wieży,  w  salonie  i  w  kuchni  z  powrotem   otworzy ła  okna.  Z  parteru  na  górę

dochodziła  m uzy ka.  Lokatorzy   nastawili  tam   gram ofon  na  cały   regulator.  Już  wiedzieli,  że
adwokat  Feuereisen  nie  odważy   się  protestować.  Ale  j eszcze  się  nie  dowiedzieli,  że  j eden
z  popularny ch  m uzy ków  Com edian  Harm onists  by ł  Ży dem ,  a  więc  arty stą  j uż  niem ile
widziany m . Wszy scy  zatem  usły szeli Widziałem pannę Helenę w kąpieli. Następnie Hans Albers,
którego  towarzy szka  ży cia  Hansi  Burg  by ła  Ży dówką,  co  także  nie  podobało  się  nazistom ,
zaśpiewał szlagier Łaskawa pani, przyjdź i pobaw się ze mną.  Dolly   Haas  obiecy wała:  Na  pewno
będzie lepiej, a Paul Hörbiger stwierdził: To musi być kawałek nieba.

background image

Alice, która od kilku dni ku zaniepokoj eniu swej  m atki by ła niezwy kle cicha i często nieobecna

m y ślam i, stała przy  oknie.

Delikatna  osiem nastolatka  z  talią  osy,  której   zazdrościły   j ej   obie  siostry,  a  nawet  zawsze

zadowolona  Anna,  m iała  na  sobie  krem ową  sukienkę  z  szeroką  zieloną  szarfą.  Jej   długie  włosy
by ły  rozpuszczone, i w swoich czarny ch bucikach z klam erką, i j asny ch pończochach dziewczy na
wy glądała z ty łu j ak z ilustracj i do pięknego wy dania Alicji w krainie czarów. Nikt j ednak nie m ógł
zobaczy ć,  że  Alice  zagry zała  wargi,  a  w  oczach  m iała  łzy,  m y ślała  bowiem   o  pannie
Kranichstein i czuła się oszukana przez ży cie.

Ubóstwiana  przez  nią  od  trzeciej   klasy   gim nazj um   nauczy cielka  niem ieckiego,  o  której

poglądach  od  lat  przebąkiwano,  że  są  równie  czerwone  j ak  j ej   włosy,  od  dwóch  ty godni  nie
poj awiała się na lekcj ach. „I j uż się tu nie poj awi” – obwieścił uczennicom  pan Thorn, nauczy ciel
historii.  Krótkonogi  m ężczy zna  w  butach  do  konnej   j azdy   i  z  odznaką  party j ną  w  klapie  przej ął
lekcj e niem ieckiego  w ostatniej   klasie. Na  początek zadał  wy pracowanie na  tem at:  „Pierwiastek
ary j ski  i  rasowo-narodowy   w  twórczości  Kleista”.  Pracy   Alice  history k,  o  który m   krąży ły
pogłoski,  że  wkrótce  zostanie  dy rektorem   szkoły,  nie  ocenił,  opatrzy ł  zeszy t  j edy nie  uwagą:  „Tak
raczej  nie zrobisz m atury ”.

Mim o  sm ętny ch  m y śli  dziewczy na  stepowała  w  ry tm   szlagieru.  Nie  m ogła  utrzy m ać  nóg

w bezruchu, gdy  uszy  cieszy ły  się m uzy ką, i teraz wy chy liła się z okna tak daleko, że podszedł do
niej   Erwin.  Pociągnął  swą  naj m łodszą  siostrę  lekko  za  włosy,  ale  j ednocześnie  m ocno
przy trzy m ał  za  ram iona.  Alice  nic  nie  poczuła,  znów  wy chy liła  głowę  do  przodu  i  stanęła  na
palcach, ale raptem  j ej  plecy  zeszty wniały, a ręce się zacisnęły. Odwróciła się, ale nie widziała
brata. Zakry ła go tiulowa firanka wy dy m aj ąca się na wietrze.

– Chodź szy bko, Erwinie! – zawołała Alice. Jej  głos brzm iał przenikliwie.

–  Już  tu  przecież  j estem .  Czy żby ś  m y ślała,  że  to  twój   anioł  stróż  uchronił  cię  przed

wy padnięciem  z okna?

Od  strony   Friedberger  Platz  przez  Günthersburgallee  ciągnęło  kilku  m łody ch  chłopaków.  By li

dobrze  widoczni  zza  bezlistny ch  drzew.  Mieli  na  sobie  m undury   SA  i  z  grom kim   śpiewem
m aszerowali  za  flagą  ze  swasty ką,  którą  wy m achiwał  j akiś  dry blas,  ich  przy wódca.  Naj pierw
rodzeństwo usły szało popularne m arsze. Po chwili brunatni piechurzy  zaczęli ry czeć j akąś pieśń,
która większości ludzi by ła nieznana, Erwin j ednak znał j uż j ej  słowa.

 
– Zam knij  okno – powiedział ostro. – Naty chm iast. To nie j est nic odpowiedniego na brit. Co Salo
m a sobie pom y śleć o swoich rodakach, sły sząc coś takiego?

– Śpiewali o krwi ży dowskiej  – szepnęła Alice. – Wy raźnie sły szałam .

–  Będziem y   się  m usieli  nauczy ć  nie  sły szeć  tak  wy raźnie,  Alice.  Możem y   ty lko  czekać,  aż

cały  ten koszm ar się skończy.

– Ale to by ło takie podłe. Boj ę się.

– Ja też – powiedział j ej  brat. Ku zm artwieniu m atki nigdy  nie zdoby ł się na to, by  oszukiwać

swe m łodsze rodzeństwo. Ani z m ądrości, ani z litości.

Alice,  j ak  z  przy ganą  zauważy ła  wieczorem   pani  Betsy,  ledwie  skubnęła  j edzenia,  chociaż  –

strofowała  j ą  –  „Josepha  i  j a  zadały śm y   sobie  przecież  ty le  trudu”.  Deseru  –  świeży ch

background image

pom arańczy   w  likierze  Grand  Marnier  –  nawet  nie  tknęła.  Po  kawie  Erwin,  nie  py taj ąc
o pozwolenie, zaprowadził j ą do sy pialni Feuereisenów. Przy cisnął j ą na m om ent do siebie.

– Co j est, m ała? – zapy tał. Zupełnie tak j ak dawniej , gdy  rozpieszczone późne dziecko popełniło

j akąś  głupotę,  bało  się  kary   i  potrzebowało  m ęskiego  ram ienia  oraz  dużej   chustki  do  nosa.  Tak
więc  akurat  podczas  uroczy stości  obrzezania  swego  siostrzeńca  Alice  z  oczam i  dziecka
i  skrzy wiony m i  usteczkam i  opowiedziała  bratu  o  pannie  Kranichstein.  Nowy   nauczy ciel
niem ieckiego  wy raził  się  o  niej ,  że  „m a  destrukcy j ny   wpły w  na  inny ch  i  j est  obca  duchowi
niem ieckiem u”.  A  w  końcu  Erwin  dowiedział  się  także  o  wy pracowaniu  bez  oceny   i  groźny m
proroctwie pana Thorna.

– Czy  nasi rodzice o ty m  wiedzą? Przy naj m niej  oj ciec?

–  Oczy wiście,  że  nie.  Nie  m ogę  im   przecież  m ówić  takich  rzeczy.  Stary,

siedem dziesięciotrzy letni człowiek j uż tego przecież nie poj m ie.

–  Zapam iętaj   sobie,  Alice,  Johann  Isidor  Sternberg  j eszcze  dziś  zagina  każdego  m łodszego  od

siebie. Łącznie ze swoim i dziećm i. Chciałby m , żeby  każdy  potrafił tak rozum ieć te czasy  j ak on.
Od  roku  ty siąc  dziewięćset  szesnastego  oj ciec  nie  pozwolił  sobie  j uż  na  żadną  ślepotę.  A  ty
powinnaś m u j ak naj szy bciej  powiedzieć, co go wkrótce czeka. On nie m a j uż żadny ch złudzeń.
Ty lko udaj e. Ja m ianowicie też wierzę w to, że ży dowskiej  uczennicy  Alice Sternberg, która dała
się  uwieść  destrukcy j nem u  wpły wowi  panny   Kranichstein,  koibiety   obcej   duchowi
niem ieckiem u, nie uda się zrobić m atury. Chcesz narazić rodziców na to, by  dowiedzieli się o ty m
drogą pocztową?

– Ale j a się tak wsty dzę.

– Czego? Niech ci inni się wsty dzą.

Ty dzień później  we Frankfurcie odby ły  się wy bory  kom unalne. Oby wateli m iasta, przez całe

ży cie  dum ny ch  ze  swego  liberalizm u,  po  wy borach  do  Reichstagu  oświeciło  światełko  m y śli
reżim owej .  Światełko  decy duj ące!  Narodowy m   socj alistom   zabrakło  do  absolutnej   większości
we  frankfurckim   parlam encie  m iej skim   j ednego  j edy nego  głosu.  Popularny   nadburm istrz
Ludwig  Landm ann,  za  którego  oby watel  Frankfurtu  Johann  Isidor  Sternberg  dałby   sobie  rękę
uciąć,  że  powstrzy m a  nazistów,  odwiedził  w  ty m   czasie  swoich  krewny ch  w  Holandii.  I  j uż  nie
powrócił. Ostrzeżono go: j est poszukiwany  przez boj ówki SA. Następnego dnia ratusz został zaj ęty.
Ogłoszono,  że  Ży da  Landm anna  odwołano  ze  stanowiska,  kom unisty czni  i  socj aldem okraty czni
deputowani  zostali  urlopowani,  socj aldem okraty czny   burm istrz  Karl  Schlosser  aresztowany,
a narodowy  socj alista Friedrich Krebs m ianowany  nadburm istrzem . W dowód uznania dla j ego
osoby   w  dniu  czterdziesty ch  urodzin  w  kwietniu  sfotografowano  go  w  gabinecie  wśród  m orza
kwiatów. W ratuszu i przed nim  ćwiczono niem ieckie pozdrowienie.

–  Prawe  ram ię  w  górę  i  „heil  Hitler”  zam iast  „dzień  dobry ”  –  tłum aczy ł  Erwin.  –  Musisz

ćwiczy ć, Josepho. Pani Winkelried też się przecież nauczy ła.

– Kom uś, kogo trzy dzieści trzy  lata tem u trzy m ałam  w ram ionach, nie pozwolę z siebie kpić –

rzekła Josepha i pogroziła nożem  do filetowania m ężczy źnie, którem u przez całe j ego dzieciństwo
podty kała naj lepsze kąski.

W  urzędach  stanu  cy wilnego  m łode  pary   otrzy m y wały   książkę  Hitlera  Mein  Kampf,  fronton

dworca znikł pod flagam i ze swasty ką. Socj aldem okraty czny  naczelnik policj i Ludwig Steinberg

background image

został  zdy m isj onowany.  Zastąpił  go  generał  w  stanie  spoczy nku  Reinhard  von  Westrem ,  m istrz
podżegania.  Uskarżał  się  on,  że  „prastary   gród  cesarski,  m iasto  Goethego,  został  zaży dzony ”,
obiecy wał, że „Frankfurt będzie niem iecki”, i tłum aczy ł: „Wy, Ży dzi, nie m usicie drżeć ze strachu,
będziem y   działać  legalnie,  tak  legalnie,  że  od  tej   legalności  j eszcze  się  poczuj ecie  nieswoj o”.
Wiele osób, które we Frankfurcie zdoby ły  sławę i poważanie, znikło z m iasta – przewiduj ący  oraz
zdecy dowani wy em igrowali, bezbronni zaś znaleźli się w areszcie prewency j ny m . Trzy dziestego
pierwszego m arca urzędnik działu personalnego w m agistracie wy słał do sły nnego m alarza Maxa
Beckm anna,  wy kładowcy   w  Miej skiej   Szkole  Rzem iosła  Arty sty cznego  we  frankfurckim
m uzeum   Städla,  pism o  pozbawione  zwrotu  grzecznościowego.  Z  dniem   piętnasty m   kwietnia
twórca został zwolniony.

Erwin Sternberg, który  nie by ł sławny  ani nawet znany, ale który  po latach beznadziei znalazł

w szkole Städla swą arty sty czną przy stań, nie otrzy m ał wy powiedzenia pocztą. Na drzwiach j ego
pracowni,  którą  przez  cztery   lata  dzielił  z  dwom a  kolegam i,  wisiała  po  prostu  przy klej ona
ogrom na tabliczka z napisem  „Ży dzi niepożądani!”. Na wy krzy kniku siedział szczerzący  się diabeł.
Mim o  szoku  Erwin  rozpoznał  w  diabelskim   gry m asie  sty l  pewnego  nauczy ciela,  którem u
regularnie  poży czał  pieniądze.  Spłata  ostatnich  dwudziestu  m arek  j eszcze  nie  nastąpiła.  Kiedy
pakował  swoj e  rzeczy,  j ego  dwaj   bliscy   koledzy,  z  który m i  dzielił  to  m iej sce,  ani  razu  się  nie
pokazali.

Gdy   Erwin  wy szedł  z  pracowni,  lało  j ak  z  cebra.  Mim o  to  szedł  wolno  brzegiem   Menu,  j ak

dziecko, które z powodu sknoconej  klasówki boi się wrócić do dom u. Rzekę ów m ężczy zna bez czci
i przy szłości  przekroczy ł Żelazną  Kładką, m ostem   dla pieszy ch  uwieczniony m  na  obrazie  Maxa
Beckm anna.  Nie  opuszczała  go  m y śl,  że  on  i  Beckm ann  są  teraz  towarzy szam i  niedoli.  Wbrew
tem u,  co  poradził  swej   naj m łodszej   siostrze,  w  dom u  nic  nie  powiedział  o  wy kluczeniu  go
z niem ieckiego społeczeństwa. Ale zaledwie po pięciu dniach przy  alei Rothschildów 9 wszy scy
j uż to wiedzieli. Josepha zauważy ła, że nie m usi j uż usuwać śladów farb z j ego koszul. Pani Betsy
zorientowała  się,  że  j ej   sy n  wy chodzi  z  dom u  później   niż  zwy kle,  a  wraca  wcześniej .  Jego
szwagier  Fritz  spotkał  go  któregoś  ranka  w  Café  Bauer.  W  m ilczeniu  uścisnął  Erwinowi  dłoń
i  szepnął:  „Od  kiedy ?”.  Jednego  z  ostatnich  dni  m arca  –  wiosna  poprawiała  ludziom   hum ory   –
oj ciec poklepał swego długo niedocenianego sy na po plecach.

– Ty lko nie pozwól się zastraszy ć – rzekł. – Lepsze czasy  j eszcze wrócą.

Clara,  m im o  naj szczerszy ch  chęci,  nie  m ogła  poświęcić  bratu  więcej   uwagi.  Jej   córka  by ła

zrozpaczona.  Matka  Elene,  koleżanki  szkolnej   Claudette,  zawiadom iła  piętnastolatkę  listownie,  że
zaproszenie do Pary ża na Zielone Świątki „j est nieaktualne”. Ponadto, pisała baronowa Franciska
Elisabeth  von  Kossigk,  „Elene  ku  naszej   wielkiej   radości  czuj e  potrzebę  związania  się
z  przy j aciółką  własnego  wy znania.  Ty m   powinnaś  się  kierować  i  Ty,  także  w  Twoim   własny m
interesie”.

Claudette siedziała, drżąc, na kanapie, ze zm ięty m  listem  od von Kossigków w ręce. Po drugiej

filiżance herbatki z rum ianku przy znała się m atce, że nie ty lko przy j aciółka „rzuciła j ą j ak gorący
kartofel”. Partner ze szkoły  tańca, ów dobrze wy chowany  m łodzieniec z bogatego dom u, którego
zazdrościły   j ej   wszy stkie  koleżanki,  zakom unikował  j ej   ty dzień  wcześniej ,  że  nie  m oże  sobie
pozwolić, by  „widy wano go z Ży dówką”.

Podczas  gdy   wnuczka  trzy   piętra  nad  nim   szukała  pocieszenia  i  wciąż  py tała:  „Dlaczego?”

background image

z twarzą m okrą od łez, dziadek czy tał arty kuł doktora Eugena Mey era, przewodniczącego gm iny
ży dowskiej  we Frankfurcie. Radził on j ej  członkom : „Nie traćcie ducha! Jeśli żaden głos w ty m
m ieście nie przem ówi za nam i – pisał – to niech zaświadczą za nam i kam ienie tego m iasta, które
swój  rozkwit w dużej  m ierze zawdzięcza Ży dom ”.

Chociaż  Johann  Isidor  łaknął  nadziei,  to  nie  poświęcił  tem u  krzepiącem u  arty kułowi  należy tej

uwagi.  Dostał  poufną  wiadom ość,  że  na  pierwszego  kwietnia  zapowiedziano  boj kot  sklepów,
który ch  właścicielam i  by li  Ży dzi.  Jego  obawy   kierowały   się  oczy wiście  w  stronę  pasm anterii
przy  Hasengasse, ale też ku sklepom  przy  Berger Strasse i w dzielnicy  Nordend. Jeszcze bardziej
j ednak niepokoił się o swą żonę. Długo rozm y ślał, czy  uda się zachować to przed nią w taj em nicy,
przy naj m niej   do  m om entu,  kiedy   m iał  nastąpić  boj kot.  W  kuchni  pani  Betsy   i  Josepha,  m y śląc
o nim , zastanawiały  się nad ty m  sam y m .

–  To  wszy stko  brzm i  tak  idioty cznie.  A  na  koniec  się  okaże,  że  to  ty lko  prim a  aprilis  –  orzekła

ostatecznie Josepha.

background image

Darm owe eBooki: www.eBook4m e.pl

7

A L E J A   K A R O L I Ń S K A   9

K w i e c i e ń – c z e r w i e c   1 9 3 3

Od  narodzin  Fanny   przed  dwom a  laty   Erwin,  Clara  z  Claudette,  Victoria,  Anna  i  Alice  nie
zasiadali j uż razem  przy  m asy wny m  stole w rodzinnej  j adalni. Przez wzgląd na potrzeby  m ały ch
dzieci ży cie i spotkania towarzy skie coraz częściej  przenosiły  się do m ieszkania Feuereisenów na
Günthersburgallee.  Jednakże  w  środę  dziewiętnastego  m arca  pani  Betsy   postanowiła  chociaż  na
j eden  wieczór  cofnąć  czas  i  zapom nieć  o  teraźniej szości  z  j ej   zagrożeniam i  i  upokorzeniam i,
niepewnością i lękiem .

– Raz j eszcze by ć tą, którą kiedy ś by łam  – powiedziała do m ęża, na co ten przy garnął żonę do

siebie i m ocno przy tulił. Czy nił to poza ty m  ty lko w sy lwestra, na urodziny  i w rocznice ślubu.

W  czwartek  pani  dom u  wstała,  zanim   budzik  pokazał  szóstą.  Wy piła  j ak  zawsze  dwie  filiżanki

kawy  i j ak zawsze zj adła chleb z m arm oladą truskawkową. Wszy scy  poza Josephą j eszcze spali.
Kładąc  m ężowi  na  biurku  gazety,  starała  się  przy   ty m   nie  czy tać  żadny ch  ty tułów  i  w  m iarę
m ożności  nie  patrzeć  też  na  zdj ęcia.  W  prasie  coraz  częściej   ukazy wały   się  fotografie
j asnowłosy ch  m łodzieńców  z  uniesiony m   ram ieniem   i  dziewcząt  z  blond  warkoczam i
w  ludowy ch  sukienkach.  Ten  nowy   świat  uśm iechaj ącej   się  karnie  m łodzieży   wy woły wał
u  Betsy   nerwowość.  Annie,  która  od  paru  dni  by ła  przeziębiona,  napisała  na  skrawku  papieru
w  kratkę:  „Mam   nadziej ę,  że  czuj esz  się  lepiej .  Nie  zapom nij   wy cisnąć  sobie  dwóch  cy try n,
dodaj   ty lko  odrobinę  gorącej   wody   i  wy pij   z  dużą  ilością  cukru.  Doktor  Mey erbeer  m awiał
zawsze, że cy try na działa cuda”.

Z  pewny m   wahaniem   nałoży ła  kapelusz  w  kolorze  m okki  obram owany   białą  woalką.  Betsy

m iała  go  na  głowie  ty lko  dwa  razy,  naj częściej   dochodziła  do  wniosku,  że  zanadto  rzuca  się
w  oczy,  a  ona  należy   przecież  obecnie  do  grona  ty ch  kobiet,  które  nie  powinny   j uż  zwracać  na
siebie  uwagi.  Bardziej   zdecy dowanie  wy j ęła  z  szafy   j asny   płaszcz  z  wielbłądziej   wełny.
Pochodził  on  j eszcze  z  czasów  przedhitlerowskich,  by ł  to  m odel  pary ski,  o  sportowy m   kroj u,
z  duży m i  guzikam i  z  m asy   perłowej .  Wszy stkie  j ej   córki  uważały,  że  ten  płaszcz  to  arcy dzieło
sztuki krawieckiej , j akby  stworzone dla ich m atki.

– Wy gląda pani j ak m łoda dziewczy na – stwierdziła także Josepha.

–  A  pani,  m oj a  droga  Josepho,  kłam ie,  aż  m iło.  Kiedy   by łam   m łodą  dziewczy ną,  lustro

background image

opowiadało zupełnie inne historie. Może m i pani wierzy ć.

Tuż  po  ósm ej   Betsy   siedziała  w  tram waj u  j adący m   w  kierunku  Głównego  Odwachu.  Rzadko

udawała  się  tak  wcześnie  do  m iasta.  Drzewa,  dom y,  pierwsze  wiosenne  kwiaty   w  parku
Friedberger  Anlage,  nawet  ludzie  na  ulicy   i  gospody nie  z  turbanam i  na  głowach  wy kładaj ące
w otwarty ch oknach pierzy ny  do wietrzenia, widziani z okien tram waj u sprawiali wrażenie, j akby
świat  został  ledwie  przed  chwilą  stworzony.  Betsy   przy pom niała  sobie,  j ak  to  w  m arcu  zawsze
opowiadała swoim  dzieciom , że na wiosnę Bóg i j ego aniołowie wy ruszaj ą z biały m i wiadram i
i ogrom ny m i szczotkam i, by  wy szorować pnie drzew i wy m y ć chm ury  w złoty ch kadziach. Otto
i  Clara  nie  wierzy li  w  ani  j edno  słowo  m atczy ny ch  baj ek  i  bez  żenady   wy czy niali
naj okropniej sze gry m asy, za to Erwin, a później  Victoria, Anna i Alice nigdy  nie m ieli dość ty ch
opowieści.  Na  urodziny   oj ca  Anna  nam alowała  kiedy ś  obrazek  z  aniołam i  m y j ący m i  chm ury,
a z pom ocą dziewiarskiej  laleczki uplotła do niego ram kę z zielonej  włóczki.

Betsy   przełknęła  energicznie  nostalgię,  ale  uśm iechu  na  twarz  nie  zdołała  z  powrotem

przy wołać.  Aż  do  przy stanku  przy   Alte  Gasse  rozm y ślała,  czy   m łody   konduktor  z  szy kowny m
wąsikiem   rzeczy wiście  j ą  obserwował  i  odwzaj em nił  j ej   uśm iech,  czy   też  to  ona,
sześćdziesięcioj ednoletnia  babka  wnukom ,  zam ieniła  się  po  prostu  z  powrotem   w  zapatrzonego
w siebie podlotka, który  j eśli nie weźm ie się w karby, każde spoj rzenie i każdą wy powiedź będzie
odnosić do siebie.

–  Do  widzenia.  –  Trudno  by ło  nie  zauważy ć,  że  konduktor  się  wzdry gnął.  Wpatry wał  się

w drewnianą kasetkę z drobniakam i i biletam i zawieszoną na szy i i opartą na brzuchu. Jak gdy by
się bał, że straci prawą rękę, schował j ą głęboko do kieszeni.

– Pardon – rzekła Betsy. Zaskoczona patrzy ła w ślad za odj eżdżaj ący m  tram waj em  Jak ży j e,

nigdy   nie  żegnała  się  z  konduktorem   w  tram waj u;  uznała  swą  wy lewność  za  niem ądrą
i niestosowną, nie by ła j ednak szczególnie zaniepokoj ona. O wiele bardziej  zaprzątało j ej  uwagę,
że naj widoczniej  tak się j uż przy zwy czaiła do zm ian, które degradowały  Ży dów w Niem czech do
rangi ludzi drugiej  kategorii, że j ej  serce j uż się nie buntowało.

Wokół Głównego Odwachu, na Końskim  Targu i przy  Schillerstrasse flagam i ze swasty ką by ło

obwieszony ch  o  wiele  więcej   dom ów,  niż  się  spodziewała.  W  pewnej   cukierni,  nad  tortem
czekoladowy m   –  zapewne  j uż  z  okazj i  zbliżaj ący ch  się  urodzin  Hitlera  dwudziestego  kwietnia  –
wisiał  j ego  wielki  portret  w  czekoladowobrązowej   ram ie.  Z  naprzeciwka,  z  Biebergasse,  szła

grupka  chłopców  z  organizacj i  pim pfów

[6]

,  w  krótkich  spodenkach  od  m undurka  i  ze  zsiniały m i

z  zim na  nogam i.  Chłopcy   m aszerowali  za  przy wódcą  swej   druży ny,  dry blasowaty m
m łodzieńcem  o szerokich barach i nieprzy j em nie donośny m  głosie, wy krzy kuj ący m  nieustannie
rozkazy, z który ch Betsy  nie rozum iała ani j ednego. Chłopcy  śpiewali grom kie m arszowe pieśni,

które  zastąpiły   piosenki  z  czasów  Wandervögel

[7]

.  Mali  woj ownicy   m ieli  m niej   więcej   po

j edenaście  lat.  Betsy   wy obraziła  sobie,  j ak  ich  m atki  pilnuj ą,  by   spakowali  porządnie  tornistry
szkolne  i  zm ówili  przed  snem   m odlitwę.  Zauważy ła,  j ak  twardy   i  zacięty   wy raz  twarzy   m ieli
przy szli niem ieccy  żołnierze.

Mim o  to  pani  Betsy   Sternberg,  której   od  czasów,  gdy   by ła  m łodą  dziewczy ną,  wszy scy

przy znawali, że m iała intuicj ę co do ludzi i ży cia, szła, nie spiesząc się, odprężona, w stronę uliczki
Fressgass,  j akby   właśnie  wróciła  z  wy prawy   do  dżungli  i  nie  dotarły   do  niej   wieści

background image

o  wy darzeniach  ostatnich  trzech  m iesięcy   w  j ej   oj czy źnie.  W  drogich  sklepach  na  Fressgass,
o który ch zwy kle m awiała: „U nich także nie wszy stko złoto, co się świeci”, Betsy  zrobiła zakupy
na szabas: kupiła wy j ątkowo tłustą kurę z Rhön na rosół, do tego włoszczy znę z dodatkową porcj ą
selera i pierwszą wiosenną sałatę. O tak wczesnej  porze roku pochodziła ona j eszcze ze szklarni.
Zwy kle  oszczędna  gospody ni  z  dzielnicy   Nordend  zostawiała  j ą  na  ladzie  z  uzasadnieniem ,  że
wprawdzie m ieszka przy  alei Rothschildów, ale „do pieniędzy  Rothschildów to j ej  j eszcze bardzo
daleko”.  Jednak  tego  szczególnego  czwartku  kazała  sobie  zawinąć  główkę  sałaty   w  leżący   obok
papier  gazetowy   –  j ak  na  ironię  by ł  to  nazistowski  „Völkischer  Beobachter”,  o  który m   nawet
Josepha m ówiła: „Coś takiego nie m a prawa wstępu do naszego dom u”.

Nie spy tawszy  o cenę, na swe sły nne pulpety  ry bne w ubity m  na pianę m aślany m  sosie pani

Betsy   naby ła  dorodnego  szczupaka.  Na  koniec  do  siatki  trafiła  cielęcina  na  pieczeń.  Swoim
kształtem   i  kolorem   przy pom inała  ona  gospody ni  w  sposób  wręcz  prowokacy j ny   czasy   ufności
i  poczucia  pewności  siebie.  W  skroniach  Betsy   pulsował  niepokój   osoby   poczuwaj ącej   się  do
winy.  Czy ż  to  nie  ona  sam a  pouczała  ciągle  swe  córki,  by   nie  przekraczały   granic,  które
wy znaczano Ży dom ?

– Wątróbka kurza j est dzisiaj  wy j ątkowo piękna. Może na przy stawkę? – zaproponował rzeźnik.

By ł  to  im ponuj ący   m ężczy zna  z  badawczy m   wzrokiem   i  poły skuj ącą  ły siną.  Rzadko

obsługiwał Betsy  osobiście, ale ty m  razem  odprowadził j ą do drzwi, j akby  by ła stałą klientką.

– Pozdrowienia dla szanownego m ałżonka, pani Sternberg – powiedział.

Mówił  aż  nazby t  wy raźnie.  Betsy   czuła  się  tak,  j akby   ten  pełny,  donośny   głos  wy pełniał  całą

Fressgass.  Oblała  się  rum ieńcem ,  skóra  paliła  j ą  aż  po  kark.  Usiłowała  skinąć  głową  j ak  osoba,
która  okazuj e,  że  zrozum iała,  ale  akurat  woli  m ilczeć,  lecz  zaschło  j ej   w  gardle,  a  w  skroniach
pulsowała  panika.  Zawsty dzona  grzebała  w  torebce;  kupowała  u  tego  rzeźnika  raczej   rzadko.  Jej
pierwszą m y ślą by ło, że m ężczy zna pom y lił j ą z j akąś inną klientką, właściwego wy znania, taką,
która  nie  m usi  się  przed  nikim   i  niczego  wsty dzić.  Ledwie  j ednak  Betsy   zrobiła  trzy   kroki,
odzy skała  zdolność  logicznego  m y ślenia.  Rzeźnik  na  pewno  nie  pom y lił  j ej   z  inną  klientką.  Znał
przecież  j ej   nazwisko.  I  wiedział  też,  że  siekana  wątróbka  drobiowa  zalicza  się  do  fry kasów  na
ży dowskim   stole.  Przez  j edną  straszną  chwilę,  której   m iała  j uż  nigdy   nie  zapom nieć,  Betsy
Sternberg,  j eszcze  trzy   m iesiące  wcześniej   kobieta  szanowana,  oby watelka  Frankfurtu  j ak  każda
inna,  m y ślała,  że  wy buchnie  płaczem .  Na  eleganckiej   Fressgass  będzie  sobie  wy płakiwać  oczy
j ak służąca, która przeży ła zawód m iłosny !

– Dziękuj ę – wy szeptała, a potem , j ak rano do konduktora, nie wiedzieć czem u bąknęła j eszcze:

– Pardon.

Zrobiło  się  j ej   niedobrze,  poczuła  zawroty   głowy.  Nogi  zaczęły   j ą  boleć,  stopy   piec;

zapragnęła  usiąść  na  ławce,  zam knąć  oczy   i  nigdy   j uż  nie  wstawać,  ale  z  właściwą  sobie  siłą
powróciła  do  ży cia.  Wielkim i  krokam i  uciekała  z  m iej sca  zdarzenia,  tak  energicznie,  j akby   j akiś
litościwy   przy j aciel  nałoży ł  j ej   klapki  na  oczy,  j akby   nigdzie  nie  widziała  swasty k,  chwackich
m łodzieńców z Hitlerj ugend ani gazet z ty tułam i, które sprawiały, że serce zam ierało j ej  w piersi.
W trzy  m inuty  Betsy  dotarła do reprezentacy j nej  ulicy  Zeil. Jej  serce z powrotem  biło spokoj nie,
a ona poczuła się tak, j akby  przez długi tunel wy pełzła na światło.

Dostrzegła  dom   towarowy   Wronkera  i  poszła  w  j ego  stronę.  Wprawdzie  zauważy ła,  że  stało

background image

przed nim  niespoty kanie dużo ludzi i nadzwy czaj  wielu SA-m anów, ale nic z tego, co zobaczy ła,
nie  wy dało  się  j ej   niepokoj ące,  weszła  więc  do  środka.  Przez  chwilę  napawała  się  luksusem ,
światłem  i uczuciem , że powróciła do siebie. Znalazła naty chm iast dział z kapeluszam i, a w nim
zawadiacką  zieloną  czapeczkę,  o  której   opowiadała  j ej   Alice,  i  kupiła  j ą.  Od  czasu,  gdy
uwielbiana  przez  córkę  od  dzieciństwa  nauczy cielka  niem ieckiego,  panna  Kranichstein,  za
j edny m   zam achem   pozbawiona  została  zawodu,  prestiżu,  dochodów  i  przy szłości,  Alice  by ła
przy gnębiona  i  zam knęła  się  w  sobie.  Betsy   m usiała  swą  naj m łodszą  latorośl,  wcześniej
naj pogodniej sze  ze  wszy stkich  swoich  dzieci,  codziennie  rano  od  nowa  nam awiać,  by   wstała
i poszła do szkoły. „I w czy m  m a niby  pom óc ta zielona czapeczka?” – Betsy  j uż sły szała kpiące
py tanie m ęża.

Postanowiła  nacieszy ć  się  wiosenną  pogodą  i  wrócić  do  dom u  piechotą.  W  m łodości  często

chodziła  tą  trasą,  teraz  j ednak  droga  wy dała  się  j ej   dużo  dłuższa,  niż  m iała  j ą  w  pam ięci.
I  bardziej   strom a.  Przy   Baum weg  Betsy   uświadom iła  sobie,  że  ży czliwy   rzeźnik  nie  by ł
wy j ątkiem .  We  wszy stkich  sklepach  przy   Fressgass  obsługiwano  j ą  tak  sam o  uprzedzaj ąco
grzecznie  j ak  przed  nastaniem   rządów  nazistów.  Radość  i  ulga  sprawiły,  że  przy spieszy ła  kroku,
lecz  ten  oży wczy,  radosny   nastrój   nie  trwał  nawet  do  Merianplatz.  Otwieraj ąc  drzwi,  Betsy
złościła się, że zwy kłą codzienną grzeczność wzięła za szczególny  dar losu.

Mim o  to  przy   obiedzie  opowiedziała  m ężowi  o  swoich  przeży ciach  i  odczuciach  podczas

zakupów.

– Ten m iły  rzeźnik od ładnej  cielęciny  na pieczeń przekazał m i „pozdrowienia dla szanownego

m ałżonka” – zakończy ła.

Chociaż  akurat  to  Johann  Isidor  ustawicznie  zalecał  cierpliwość  i  bez  przerwy   napom inał

rodzinę,  by   nie  traciła  głowy   i  nie  generalizowała,  teraz  dalej   zaj m ował  się  swoj ą  lnianą
serwetką.  Wsunął  j ą  za  kołnierzy k,  a  teraz  szarpał  tak  ziry towany,  j akby   m usiał  się  uwolnić  od
obręczy  ściskaj ącej  m u szy j ę. Nie patrząc na żonę, wy j aśnił:

–  Nie  łudź  się,  m oj a  droga.  Jak  długo  nie  zabroni  im   tego  wódz  ich  sfory,  będą  absolutnie

gotowi  nadal  przy j m ować  od  nas  pieniądze  i  rzucać  nam   łaskawie  pod  nogi  m artwą  ry bę  czy
zdechłą kurę.

– Niepotrzebnie j esteś z góry  taki rozgory czony  – łagodziła Betsy.

– Potem  j uż się raczej  nie będzie opłacać – odparł Johann Isidor.

Chociaż Betsy  dobrze wiedziała, dlaczego j ej  m ąż by ł tak pesy m isty cznie nastawiony, i czuła

grozę tej  wiedzy  od przebudzenia aż do zaśnięcia, ty m  bardziej  trwała przy  swoim  pierwotny m
planie. W kry zy sach i w walce stawiała zawsze na utarty  bieg ży cia.

–  Jutro  o  wpół  do  ósm ej   siadam y   do  kolacj i  –  oświadczy ła  rodzinie.  Nikt  nie  uległ  pokusie

powiedzenia, co go trapi. Godzinę przed zachodem  słońca Clara, Erwin i Alice, Claudette i Anna,
a także Victoria i Fritz Feuereisenowie z dwoj giem  swoich dzieci stawili się u rodziców, by  powitać
szabas. Z kuchni dochodził zapach rosołu z kury, w spiżarni czekały  dom owy  m akaron i duża m isa
z  kom potem   z  brzoskwiń,  który   Josepha  zawekowała  w  lecie,  a  obok  stał  szklany   dzbanuszek
z sosem  waniliowy m .

Pani Wilhelm ine z Westendu, m atka Fritza, została zaproszona telefonicznie. Betsy  ucieszy ło, że

gość przy j ął zaproszenie bez lekceważącego wahania, j akie przy pisy wano ludziom  z tej  bogatej

background image

dzielnicy.  Aby   pokazać,  że  nie  czuj e  się  gościem ,  ale  członkiem   rodziny,  ży wotna  wdowa
zadzwoniła  do  drzwi  j uż  o  piątej .  W  m ały m   koszy czku  siedział  leciwy   pluszowy   piesek  dla  j ej
wnuczki. Gdy  oj ciec Fanny  by ł j eszcze m ały m  Fritzem , oderwał wy leniałem u pluszakowi prawe
ucho. Gospody ni dostała od pani Feuereisen wielki bukiet żółty ch róż. Także po nich m ożna by ło
poznać, że pochodzą z drugiej  ręki.

Na wpół zwiędłe róże przy pom inały  uśm iechaj ącej  się obdarowanej  Betsy  wspaniałe historie,

które Fritz opowiadał o oszczędności swej  m atki. Podobnie j ak Betsy, pani Feuereisen nie dawała
po  sobie  poznać,  że  trzy dziesty   pierwszy   m arca  ty siąc  dziewięćset  trzy dziestego  trzeciego  roku
by ł  dla  oby wateli  ży dowskich  we  Frankfurcie  dniem   przy gnębiaj ącego  napięcia.  Niem ożność
przewidzenia,  co  ich  czeka,  paraliżowała  zarówno  odważny ch,  j ak  i  pozbawiony ch  nadziei,
zarówno silny ch, j ak i słaby ch.

Nakry ty   biały m   obrusem   stół  w  j adalni  ozdobiono  m aleńkim i  różowy m i  wazonikam i.

Stanowiły   one  prezent  ślubny   od  ciotki  Jettchen,  z  którego  kiedy ś  się  podśm iewano,  by ły
wy konane  na  wzór  stary ch  trąbek  pocztowy ch  i  trudne  do  m y cia.  Victoria  nie  potrafiła  na  nie
patrzeć  bez  uczucia,  że  tęsknota  za  j ej   dzieciństwem   i  ukochaną  ciotką  sprawiała,  iż  stawała  się
j eszcze bardziej   krucha,  niż  i  tak  j uż  by ła.  W  każdy m   szklany m   rożku  tkwił  albo  wczesny   fiołek,
albo spóźniony  przebiśnieg.

– I m usi przecież nadej ść wiosna – szepnął Erwin Clarze do ucha wers z wiersza Em m anuela

Geibla.

– Zam knij  się! – odszepnęła Clara. – Nie zabieraj  przy naj m niej  dzieciom  i ty m , którzy  chcą j ą

zachować, wiary  w to, że Bóg j est z Ży dam i.

 
Fanny   wy ciągnęła  pożądliwie  prawą  rączkę  po  j eden  z  wazoników.  Jej   babcia  ze  strony   oj ca
przy trzy m ała j ą m ocno, zanim  ta dosięgła pierwszego fiołka.

– Czy  to tak wolno grzecznej  dziewczy nce? – spy tała surowo.

– Tak! – wy krzy knęła Fanny.

Wy swobodziła się z babcinego uścisku, zaczęła klaskać w ręce i kiwać głową w obie strony.

Po raz pierwszy  dwuletnia księżniczka m ogła zasiąść do posiłku przy  stole razem  z dorosły m i.

Mam a  ubrała  j ą  w  bordową  aksam itną  sukienkę  z  szeroką,  białą,  j edwabną  szarfą,  którą  dum ny
oj ciec kupił poprzedniego roku w Pary żu podczas podróży  w interesach. Droga paradna kreacj a –
wraz  z  pasuj ący m i  do  niej   bucikam i  i  bielizną  w  odpowiednim   kolorze  –  przeznaczona  by ła  na
wspaniałe  dziecięce  uroczy stości,  które  organizowano  w  szerszy m   gronie  przy j aciół  przy
wszelkich  nadarzaj ący ch  się  okazj ach  i  które  pani  Betsy   ze  względów  pedagogiczny ch  swoim
własny m  dzieciom  zawsze dozowała nader oszczędnie.

–  Nie  m uszą  tańczy ć  na  każdy m   weselu  –  postulowała.  –  Od  początku  powinny   się  uczy ć

przestawać na m ały m .

Mąż  przy znawał  j ej   racj ę,  j ednakże  ich  przedwcześnie  doj rzałe  bliźniaki,  postrach

m ieszczaństwa,  w  wieku  dziewięciu  lat  nazy wały   szanowną  m am ę  „drobnom ieszczanką,  która
psuj e im  zabawę”.

A teraz zabawy  z dziećm i w galowy ch ubrankach się skończy ły, z rozj arzony ch ży randoli nie

zwieszały   się  serpenty ny.  Ze  stołów  z  prezentam i  znikły   ozdobione  sercam i  i  wiśniam i  świeczki

background image

w  kolorowy ch  drewniany ch  krążkach,  a  wraz  z  nim i  lalki  z  prawdziwy m i  włosam i  i  wy tworną
garderobą, niebieskie hulaj nogi i drogie zabawki parowe. Maluchy  przestały  się bawić w ciepło-
zim no  i  w  ciuciubabkę,  nie  m ówiąc  j uż  o  gorący ch  krzesłach,  znany ch  też  j ako  podróż  do
Jerozolim y.  W  wielu  ży dowskich  dom ach  m agiczne  wy rażenie  „dziecięce  urodziny ”  skreślono
z  codziennego  repertuaru  z  kom entarzem   „na  razie”  albo  „przy naj m niej   na  razie”.  Jednakże
opty m iści by li j eszcze przekonani, że w kraj u poetów i m y ślicieli nie m oże im  się przy darzy ć nic
naprawdę złego.

W łuku m iędzy  j adalnią a salonem  brat Fanny, Salom on, ssał kciuk. Niespełna dwum iesięczny

chłopczy k  ułożony   by ł  w  koszy czku  wy bity m   krem owy m   j edwabiem ,  w  który m   dawno  tem u,
w  dobry ch  czasach,  j ego  wuj kowie  i  ciotki  przesy piali  od  początku  do  końca  swe  pierwsze
spotkania  z  trady cj ą  ży dowską.  Pani  dom u  przesunęła  nieco  stare  srebrne  świeczniki.  Wy głosiła
błogosławieństwo  nad  szabasowy m i  świecam i  tak  pły nnie  i  z  takim   nam aszczeniem ,  j akby
wy wodziła się z j akiegoś ortodoksy j nego dom u i podczas trzy dziestu ośm iu lat swego m ałżeństwa
w  każdy   piątek  celebrowała  szabas.  Jej   m ąż  m iał  na  sobie  granatowy   garnitur  z  kam izelką,
dewizka  starom odnego  złotego  zegarka  kieszonkowego  poły skiwała  w  świetle  świeżo
wy pucowanego ży randola. Czarną aksam itną czapeczkę, która zdawała się trochę za m ała na j ego
głowę, otrzy m ał j ako trzy nastolatek od swej  ciotecznej  babki Luise z okazj i bar m icwy.

Trochę  się  zacinaj ąc,  gdy ż  od  zawsze  hebraj ski  tekst  sprawiał  m u  trudności,  Johann  Isidor

wy powiedział  błogosławieństwo  nad  chałą  ozdobioną  m akiem ,  uplecioną  z  m iękkiego,  białego
drożdżowego ciasta. Potem  napełnił srebrny  pucharek, w który m  wy grawerowane by ły  inicj ały
m atki  Betsy,  wzm acniany m   czerwony m   winem ,  które  zachwy cało  j uż  j ego  dzieci,
i  pobłogosławił  j e.  Ponieważ  przez  chwilę  Johann  Isidor  uj rzał  własnego  oj ca  i  usły szał,  j ak
piękny m ,  głębokim   głosem   błogosławi  chleb  i  wino,  więc  z  j eszcze  większy m   trudem   niż
zazwy czaj   przy chodziło  m u  przy pom nienie  sobie  ostatnich  dwóch  słów  krótkiej   m odlitwy.  „Josi
znowu m arzy ” – m ówiła m atka z przy ganą. Chałę piekła zawsze sam a, żona piekarza z sąsiedniej
wsi wy prosiła od niej  przepis.

Jej  sy n powrócił z przeszłości – z Schotten w Hesj i, gdzie w dzieciństwie m ałego Josiego wśród

chrześcij an i  Ży dów panowały   stosunki dobrosąsiedzkie  – do  Frankfurtu. Tu  ży dowskim   kupcom
na  następny   dzień  zapowiedziano  boj kot  ich  sklepów.  Oby watel  Frankfurtu  Johann  Isidor
Sternberg, którego naj starszy  sy n poległ śm iercią bohatera w walce za Niem cy, obawiał się teraz
o  swe  dzieci  i  wnuki.  Podał  bliskim   kielich  z  winem .  Naj pierw  wy pili  m ężczy źni,  następnie
kobiety,  a  potem   dzieci.  Claudette,  doty chczas  naj m łodszej   w  ty m   kręgu,  dzięki  Fanny   po  raz
pierwszy  nie obsługiwano przy  stole dziadków na sam y m  końcu. Na j edną błogosławioną chwilę
zapom niała,  j ak  bardzo  zm ieniło  się  j ej   ży cie  w  ostatnim   kwartale.  Znów  by ła  wesołą  m łodą
dziewczy ną m aj ącą przy j aciółkę, która zaprosiła j ą do Pary ża, i kawalerów, którzy  bili się o to, kto
odprowadzi j ą do dom u po lekcj i tańca.

Piętnastolatka podała puchar swej  dwuletniej  kuzy neczce. Fanny  z wielkim i oczam i i by stry m

rozum em  um oczy ła w winie j ęzy k. Ze zdum ieniem  oblizała wargi, powiedziała „och” i dwa razy
z  rzędu  „j a”.  Twarz  tej   ślicznej   dziewczy nki  w  tam ten  szabas  to  by ł  j eden  natchniony,
zachwy cony  dziecięcy  uśm iech. Towarzy stwo przy  stole by ło oczarowane.

– Tak sam o wy glądała j ej  m atka – przy pom inała sobie pani Betsy. – Do schrupania.

Victoria  się  uśm iechała.  Wciąż  j eszcze  przepadała  za  kom plem entam i  i  wspom inała

background image

wewnętrzny   letni  dziedziniec  w  Baden-Baden  ze  zwisaj ący m i  pelargoniam i,  bukiem   i  fontanną,
j asnobłękitną kokardę we włosach i to, j ak cioteczna babcia Jettchen podarowała j ej  sznur duży ch
korali z diam entem  w szlifie baquette.

– Co właściwie stało się w Baden-Baden? – spy tała.

–  A  co  się  m iało  stać?  Poj echaliśm y   tam   –  rzekł  Erwin  –  a  potem   wy buchła  woj na

i  wróciliśm y   do  dom u.  To  wszy stko  w  ciągu  j ednego  ty godnia,  a  ty   ry czałaś  j ak  bóbr,  bo  nie
dostałaś śliwek w złoty ch papierkach obiecany ch ci za dobre sprawowanie.

– Dość – przerwał Johann Isidor z surowy m  oj cowskim  spoj rzeniem  z dawny ch czasów swego

autory tetu.

Po  wy głoszeniu  błogosławieństw  nie  usiadł  z  powrotem ,  j ak  to  zawsze  robił  i  na  co  czekała

rodzina. Ku zaniepokoj eniu żony  i zdum ieniu dzieci opuścił swe m iej sce u szczy tu stołu i podszedł
do  Josephy.  Kucharka  stała  z  dużą  wazą  na  zupę  obok  świeżo  wy polerowanego  kredensu.
Starannie  ufry zowana  i  w  swej   odświętnej   czarnej   sukience  by ła  j eszcze  bardziej   niecierpliwa
niż  zwy kle.  Od  trzy dziestu  trzech  lat,  gdy   w  dom u  państwa  Sternbergów  przed  j edzeniem
odm awiano  m odlitwę,  ona  m artwiła  się,  że  zupa  m oże  wy sty gnąć,  a  lane  kluseczki,  za  które
wszy scy  j ą chwalili, zrobią się za twarde.

–  Chwileczkę  –  powiedział  pan  dom u.  Wy j ął  Josephie  wazę  z  rąk  i  odstawił  j ą  na  czerwony

pom ocnik kuchenny. Następnie zam aszy sty m  ruchem , który  wszy scy  zauważy li, bo tak zupełnie
nie pasował do j ego lęku przed wielkim i gestam i, Johann Isidor uj ął prawą rękę swej  kucharki. –
Dziękuj ę,  Josepho  –  powiedział  niezwy czaj nie  j ak  na  niego  uroczy sty m   głosem .  –  Nigdy   tego
pani nie zapom nę.

– Nikt z nas nigdy  nie zapom ni tego, co pani dla nas zrobiła – zawtórowała m u Betsy. Także j ej

głos brzm iał inaczej  niż zwy kle, by ł zby t wy soki, niepewny. – Okazała pani więcej  odwagi niż m y
wszy scy  – rzekła.

– A teraz niechże pani wreszcie z nam i usiądzie – zagrzm iał pan dom u, ale rozkazuj ący  ton nie

do końca m u wy szedł; potrząsnął głową, j akby  chciał się przy wołać do porządku. Mim o to dalej
stawiał na swój  dowcip: – Inaczej  poproszę m ego szanownego zięcia, by  wy poży czy ł nam  swą
przem iłą  Gustel  –  zagroził.  Oczekiwał,  że  j ego  dzieci  się  roześm iej ą,  przy naj m niej   Claudette,
która  zwy kle  doceniała  nawet  naj słabsze  żarty   dziadka,  lecz  ty lko  Fanny,  oszołom iona  winem ,
uśm iechnęła się do niego. Wszy scy  inni wpatry wali się w złoty  rant talerzy  do zupy. Nawet Alice
i  Claudette,  które  j eszcze  na  ostatki  wierzy ły   w  oży wczą  m oc  czapek  z  kolorowego  papieru
i m usztardy  w pączkach, czuły  w gardle ucisk i m arzy ły  o powrocie do j asnego ży cia bez cienia,
do dawnego bezpieczeństwa i nieświadom ości grozy.

W końcu Josepha dała się nam ówić, by  usiąść na m iej scu nakry ty m  dla niej  przez panią Betsy,

m iędzy  Clarą i Erwinem , którego nie zauważy ła wcześniej . Łzy  kapały  j ej  na biały  koronkowy
kołnierz z pasm anterii Sternberg. Płakała z opuszczoną, wtuloną w ram iona głową. Sól w oczach j ą
piekła, Josepha m ogła j ą czuć i sm akować. Ty lko bronić się nie m ogła, nie przeciwko ty m  nowy m
upiorom , zagrażaj ący m  rodzinie, którą traktowała j ak własną. Ły żka wy padła j ej  z rąk; kucharka
uderzy ła się dłonią w usta, wy j ąkała przeprosiny, chciała przy nieść sobie nową ły żkę, ale Anna
j uż  stała  za  nią.  Zawsze  pom ocna,  wcisnęła  Josephę  z  powrotem   na  krzesło,  powiedziała  bardzo
cicho: „Nie”. Podeszła do kredensu i wy ciągnęła kasetę ze sztućcam i.

background image

–  U  nas  dzieci  zawsze  rzucały   ły żkam i  –  odezwał  się  Erwin.  –  Już  pani  nie  pam ięta,  panno

Krause?

–  To  się  nie  godzi,  żeby   kucharka  siedziała  przy   stole  z  państwem   –  szlochała  Josepha  –  tego

nigdy   u  nas  nie  by ło.  Ani  razu,  od  kiedy   j estem   w  ty m   dom u,  to  się  nie  zdarzy ło.  Ten  Hitler
przewróci j eszcze cały  świat do góry  nogam i.

–  Jeszcze  nigdy   nie  m iała  pani  ty le  racj i  –  powiedział  Johann  Isidor.  –  Jeszcze  się  wszy scy

zdziwim y. W wy twornej  rodzinie Sternbergów, która nazby t długo kazała wy cinać sobie szny cle
ze  złoty ch  cielców,  zdarzy   się  j eszcze  wiele  rzeczy,  który ch  nie  by ło  wcześniej .  Sternbergowie,
m usi pani wiedzieć, Josepho, wy ciągaj ą obecnie ty lko puste losy.

Claudette pierwsza skończy ła zupę. Pierwsza też odzy skała dawny, dom owy  ton. Czy  odzy skała

swą  dawną  naturalność,  czy   ty lko  nauczy ła  się  zręcznie  udawać  po  ty m ,  gdy   j ej   naj lepsza
przy j aciółka j ą odepchnęła?

– O co właściwie chodzi z Josephą? – dopy ty wała się. – Co ona takiego zrobiła?

Tę  historię  m ożna  by   streścić  w  trzech  zdaniach,  ale  oddawała  ona  znakom icie  niepewność,

obawy   i  napięcie  psy chiczne,  które  zagościły   w  ży dowskich  dom ach  j uż  w  roku  ty siąc
dziewięćset trzy dziesty m  trzecim . U Sternbergów odważne opowiedzenie się Josephy  po stronie
rodziny  przez długi czas sy m bolizowało wiarę w to, że „nie wolno się poddawać, j ak długo w ty m
kraj u  j est  choć  j eden  przy zwoity   człowiek”.  Ani  pani  Betsy,  ani  Clara,  Victoria  czy   Alice,  ani
nawet odważny  Erwin, a także Anna, zawsze gotowa do pom ocy, nie chcieli pój ść do piekarni, by
zam ówić m akową chałkę.

–  Zam awiać  na  piątek  chałę  –  rozum ował  także  Johann  Isidor  –  to  czy ste  szaleństwo.  Naziści

zrobią z tego bezczelną ży dowską hucpę. W końcu na sobotę zarządzili boj kot ży dowskich sklepów.
W  ty m   m ieście  nie  m a  ani  j ednego  piekarza,  który   by   nie  wiedział,  że  ty lko  Ży dzi  zam awiaj ą
w piątek m akową chałę. I nie znaj dziem y  żadnego piekarza, który  by  się narażał i j ą nam  upiekł.
Mogę nawet zrozum ieć ty ch ludzi. Ja też by m  dobrowolnie nie nadstawiał głowy  z powodu j akiej ś
bułki.

Josepha nie dopuściła j ednak do tego, by  „w ty m  dom u j akaś bezbożna hołota decy dowała, co

będzie  na  stole”.  Wy ciągnęła  z  szafy   swój   niedzielny   płaszcz  i  wielkim i  krokam i,  z  wy piętą  do
przodu piersią udała się do piekarni przy  Merianplatz, w której  nigdy  j eszcze nie by ła. Jak gdy by
trzy dziesty   m arca  ty siąc  dziewięćset  trzy dziestego  trzeciego  roku  by ł  naj zwy klej szy m   dniem
w świecie, kucharka Sternbergów wy ciągnęła z kieszeni płaszcza kartkę i oświadczy ła:

– Chciałaby m  zam ówić na j utro plecioną bułkę z m akiem . Z półtora funta m ąki, proszę. – Głos

Josephy  nie zabrzm iał tak pewnie, j ak by  chciała. Płom ienie gniewu paliły  j ej  czoło. Lewa ręka
zacisnęła się w pięść.

Akurat w ty m  m om encie, gdy  głowa panny  Krause groziła rozsadzeniem , żona piekarza, która

nigdy   j eszcze  j ej   nie  widziała,  powiedziała  „chałka”  –  tak  głośno,  że  m usiał  to  usły szeć  każdy
w  sklepie.  Sprzedawczy ni  od  dawna  znała  to  słowo,  m iała  bowiem   wielu  ży dowskich  klientów,
nigdy   j ednak  nie  przy szło  j ej   do  głowy,  by   go  uży ć.  Nieco  j ą  skonfundowało,  że  teraz  j e
wy powiedziała,  ale  w  żadny m   razie  nie  by ła  z  siebie  niezadowolona.  Zauważy ła,  że  klientki
czekaj ące  na  swoj ą  kolej kę  wpatry wały   się  w  nią  z  ciekawością.  Niektóre  okazy wały   iry tacj ę.
Jakiś  głos  z  ty łu  sklepu  sy knął:  „Ży dowska  hołota!”.  Jakaś  stara  kobieta,  która  kupowała  zawsze

background image

bułeczki z poprzedniego dnia za pół ceny  i naj częściej  dostawała w prezencie j eszcze bułkę parkę,
uderzy ła laską w podłogę. Tak m ocno potrząsała głową, że na karku rozplótł się j ej  koczek.

Josepha  wy biegła  ze  sklepu  tak  spiesznie,  że  potem   nawet  nie  m ogła  sobie  przy pom nieć,  czy

podziękowała.

– To – opowiadała później  w dom u – dręczy  m nie j eszcze bardziej  niż ci przeklęci naziści.

Następnego  dnia  Johann  Isidor  Sternberg,  o  który m   przy j aciele  i  ry wale  w  złoty ch  czasach

powiadali,  że  m a  szczęście  do  interesów,  j uż  o  piątej   rano  zerwał  z  kalendarza  kartkę
z  poprzedniego  dnia.  Teraz  by ła  sobota,  pierwszy   kwietnia  ty siąc  dziewięćset  trzy dziestego
trzeciego  roku.  Johann  Isidor  czuł  m dłości,  które  j eszcze  się  nasiliły   po  zaży ciu  trady cy j ny ch
kropli  walerianowy ch.  Przy   goleniu  drżała  m u  prawa  ręka.  Betsy,  której   nie  sły szał,  gdy
wstawała,  wy j ęła  z  białej   szafeczki  szty ft  ałunu  i  podała  m u.  Została  w  łazience,  gdy   Johann
Isidor tam ował krew na policzku.

– Nie m usisz iść – powiedziała.

– Właśnie że m uszę – oświadczy ł. – Mój  sy n też się nie chował.

– Otto m iał osiem naście lat i by ł pełen nadziei. Walczy ł za dobrą sprawę.

–  Odwaga  to  nie  kwestia  wieku,  m oj a  droga,  a  m ężczy zna  nie  m oże  j uż  sobie  wy bierać,

przeciwko kom u m a walczy ć.

Godzinę  wcześniej   niż  w  dniach  nadziei  Johann  Isidor  Sternberg,  właściciel  pasm anterii

o  bogatej   trady cj i  przy   Hasengasse,  prosperuj ącego  sklepu  teksty lnego  przy   Berger  Strasse
i  popularnego  w  cały m   Nordendzie  składu  towarów  płócienny ch  na  Glauburgstrasse,  opuścił
m ieszkanie.  W  czarny m   płaszczu  i  czarny m   kapeluszu,  który   zakładał  ty lko  wtedy,  gdy   szedł  do
sy nagogi, stał przy  czarny m  m etalowy m  ogrodzeniu i patrzy ł w górę na swój  dom . Jego wzrok
wędrował  od  parteru,  gdzie  m ieszkali  lokatorzy,  którzy   przestali  m ówić  „dzień  dobry ”  swem u
ży dowskiem u gospodarzowi i j ego rodzinie, aż do czwartego piętra. Twarz Johanna Isidora zrobiła
się płom iennie czerwona.

Od  pierwszego  m arca  na  czwarty m   piętrze  m ieszkał  Theo  Bergham m er.  Vis-à-vis  Clary

i Claudette. Jako człowiek zdecy dowany  zarekwirował dwupokoj owe m ieszkanie dzień po pożarze
Reichstagu.  „Bez  zbędny ch  ceregieli”  –  j ak  opowiadał  wieczorem   swoim   bij ący m   m u  brawo
kolegom   przy   j abłeczny m   winie.  Niegdy siej szy   fotograf,  m iły,  chętny   do  pom ocy   chłopiec,
który   stracił  lewą  stopę  na  froncie  zachodnim ,  stracił  bowiem   także  dawny   respekt  wobec
gospodarza  swego  oj ca.  Wóz  m eblowy   poprzednich  lokatorów  stał  j eszcze  przed  dom em ,  gdy
Theo  Bergham m er,  od  nastania  nowy ch  czasów  noszący   zielony   skórzany   płaszcz  z  pagonam i,
j uż  się  wprowadził  –  z  niewielom a  m eblam i,  za  to  z  aż  trzem a  param i  czarny ch  oficerek,  które
wy stawiał  pod  drzwiam i,  m im o  że  regulam in  dom u  zakazy wał  zaj m owania  kory tarza.  W  liście
bez nagłówka m łody  człowiek, który  dorastał w dom u przy  alei Rothschildów 9 i by ł naj lepszy m
kolegą Ottona Sternberga, ochotnika woj ennego poległego w ty siąc dziewięćset czternasty m  roku,
zakom unikował  j ego  oj cu:  „Jutro  się  wprowadzam .  Czy nsz  będzie  kwestią  do  ustalenia.
W stosowny m  czasie przedstawię panu swoj e propozy cj e”.

Za każdy m  razem , gdy  Johann Isidor czy tał tabliczki z nazwiskam i na drzwiach swego dom u,

uzm y sławiał  sobie,  że  j est  bezbronny.  Na  m y śl  o  Theo  Bergham m erze,  o  który m   od  trzech  lat
wiedział, że j est oj cem  Claudette, j ego głowa, żołądek i serce burzy ły  się. Obsesy j nie wpatry wał

background image

się  dalej   w  okna  Clary   na  czwarty m   piętrze.  Wy obrażał  sobie,  że  wkrótce  Theo  Bergham m er
zażąda  także  j ej   m ieszkania.  I  j ej   sam ej   do  tego.  Obraz  Thea  sięgaj ącego  po  Claudette
sparaliżował go na m om ent. Drzewa w alei zawirowały  wokół ognistej  gwiazdy.

Johann  Isidor  przy trzy m ał  się  ogrodzenia.  By ł  przekonany,  że  zwy m iotuj e  przed  swoim

dom em ,  ale  udało  m u  się  stłum ić  odruch  wy m iotny.  Zagry zł  zęby,  usły szał,  j ak  zgrzy taj ą,
przetarł oczy. Mgła deform uj ąca rzeczy wistość się rozwiała. Zaszczuty  m ężczy zna znów widział
gołębie na dachu i dy m , który, biały  j ak w kinie, wznosił się ku niebu. W sąsiednim  dom u j akaś
kobieta groziła sy nowi spoliczkowaniem . Johann Isidor m y ślał o czarownicach w średniowieczu,
widział  j e  płonące  na  stosie.  Pragnienie,  by   zawrócić,  zaszy ć  się  gdzieś  i  znaleźć  ratunek
w  zapom nieniu,  chwy tało  go  j ak  m acki  polipa.  Chciał  się  zam knąć  w  swoim   gabinecie,  wtulić
w fotel i naciągnąć na głowę szkarłatny  pled, który  j eszcze po latach pachniał owcam i ze Szkocj i.
Zasnąć i więcej  się nie obudzić.

– Przepraszam  – powiedział m ężczy zna pozbawiony  nadziei.

Ruszy ł  w  drogę,  nie  odwracaj ąc  się.  Johann  Isidor  Sternberg  nie  by ł  człowiekiem   m ężny m .

Nigdy   nie  ciągnęło  go  do  czy nu,  do  wielkich  słów.  A  teraz  sił  dodawała  m u  m y śl,  że  m im o  to
stawił  czoła  trudom   i  niebezpieczeństwom   ży cia.  Wy prostował  ram iona,  j ak  w  latach,  gdy   by ł
j eszcze silny ; podniósł głowę, j akby  m iał j eszcze przed sobą przy szłość. A potem  ruszy ł do celu,
do którego bał się dotrzeć. Czy  to Boga prosił o wy baczenie? Czy  Ży dowi w Niem czech godziło
się j eszcze rozm awiać z Bogiem , błagać Go o pom oc?

Swej   córce  Annie,  ukochanej   pom ocnicy   w  pasm anterii,  patriarcha  m im o  j ej   urażonego

sprzeciwu,  nie  pozwolił,  by   tej   soboty   strachu  towarzy szy ła  m u  do  sklepu.  Wnuczce  polecił,  by
w żadny m  wy padku nie wy chodziła z dom u – chociaż czekała j ą klasówka z francuskiego, ważna
dla j ej  prom ocj i do następnej  klasy. Alice zabronił iść do sy nagogi.

– Tak, tak, Alice – m ruknął. – Ty  także. – Oczy  m u zwilgotniały.

Od nadej ścia listu inform uj ącego, że „uczennica ostatniej  klasy  Alice Sternberg z przy czy n, za

które  sam a  j est  odpowiedzialna,  nie  m oże  zostać  dopuszczona  do  m atury   i  że  j ej   wy dalenie
z gim nazj um  nastąpi niezwłocznie”, Alice w każdą sobotę chodziła do sy nagogi.

– Żeby  ubłagać Boga, by  zesłał ci ślicznego m ęża, który  będzie cię nosił na rękach i układał na

posłaniu z pereł – droczy ł się Erwin ze swą naj m łodszą siostrą, gdy  ty dzień w ty dzień widział j ą,
j ak stała przed lustrem  w sukience z bolerkiem  i lakierowany ch pantofelkach.

– Żeby  się pom odlić, aby  z m oj ego wstrętnego brata uczy nił człowieka – oznaj m iała m u Alice

każdej   soboty.  Upokorzenia  w  ostatnich  ty godniach  szkoły   i  wy rzucenie  z  niej ,  którego  m im o
wszy stko się nie spodziewała, zm ieniły  beniam inka Sternbergów. Dziewczy na wy doroślała; by ła
j eszcze  wprawdzie  nieco  próżna,  ale  j uż  nie  tak  egocentry czna  j ak  w  szczęśliwy ch  czasach
dzieciństwa. Alice nauczy ła się również śm iać z sam ej  siebie. A teraz się zakochała.

– Zakochała się po uszy  – opowiadała pani Betsy  m ężowi. Chociaż czasy  tem u nie sprzy j ały,

m usiała  nasłuchiwać,  j ak  trawa  rośnie,  z  właściwą  sobie  m atczy ną  roztropnością  zasięgała
inform acj i wśród przy j aciółek i znaj om y ch. Młody  człowiek nazy wał się Leon Zuckerm ann. By ł
dum ą oj ca: pracowity  i zdolny, w szkole przeskoczy ł j eden rok, naj lepiej  z całej  swoj ej  klasy  zdał
m aturę  i  w  następny m   sem estrze  m iał  rozpocząć  studia  m edy czne.  Rodzina  by ła  religij na,
oj ciec,  kuśnierz  zatrudniaj ący   trzech  pracowników  –  nieco  cholery czny,  ale  gołębiego  serca,

background image

m atka  niedom agała.  Leon  m iał  trzech  starszy ch  braci.  Z  naj starszy m ,  nauczy cielem   religii,
w  każdy   szabas  szedł  do  sy nagogi  przy   Börnerstrasse.  W  dom u  Sternbergów  nie  wiedziano
j eszcze, że m łody  Zuckerm ann w niedzielne popołudnia spacerował z Alice w parku Grüneburg.
Tam  m łodzi m arzy li o zupełnie nowy m  ży ciu, w który m  przechadzali się pod drzewam i oliwny m i
i  j edli  figi,  czekaj ąc,  aż  Palesty na  stanie  się  oj czy zną  dla  Ży dów.  Poza  ty m   rodzice  i  czterej
bracia  wy py ty wali  Leona  regularnie,  j ak  surowo  wy chowana  została  j ego  wy branka  i  czy
gospodarstwo Sternbergów j est koszer.

Alej a  Rothschildów  wy glądała  tego  złowieszczego  pierwszego  kwietnia  szczególnie  pięknie,

krzewy   forsy cj i  by ły   j edną  wielką  sy m fonią  żółci,  podobnie  tulipany   i  żonkile  w  ogródkach  od
frontu.  Sikory   i  kosy   baraszkowały   w  drzewach  i  ży wopłotach,  zanosząc  się  śpiewem .  Przed
piękny m   dom em   ry glowy m   na  skrzy żowaniu  z  Günthersburgallee  przez  noc  rozkwitł
m igdałowiec. Kwiaty  wiśni przy wabiły  pierwsze pszczoły. Magnolie prześcigały  się w okazałości
swoich  kwiatów,  kasztanowce  m iały   j uż  im ponuj ące  świece.  Dało  się  poznać,  że  i  bez  niedługo
zakwitnie.

Przy   słupie  ogłoszeniowy m   na  Friedberger  Platz  ani  j eden  plakat  nie  wy śpiewy wał

polity czny ch  pieśni.  Dam a  w  bieli  w  kapeluszu  j ak  m ły ńskie  koło  i  powiewaj ącej   spódnicy
zachwalała  proszek  Persil,  dwie  kobiety   w  czarny ch  kostium ach  kąpielowy ch  robiły   reklam ę
niem ieckiej  Lufthansy.  Obie by ły   dobrze odży wione,  opalone na  brązowo i  m achały   lecącem u
nisko  sam olotowi.  Inny   plakat  zwracał  uwagę  na  wy stępy   iluzj onisty   Hanussena.  Ty dzień
wcześniej   zginął.  Nikt  nie  wiedział,  co  się  stało,  ciała  j eszcze  nie  odnaleziono.  Za  nazwiskiem
Hanussena  ktoś  dory sował  krzy ży k.  Johann  Isidor  m y ślam i  by ł  j eszcze  przy   pogłosce,  że
iluzj onista ów przepowiedział pożar Reichstagu na trzy  dni przed ty m  wy darzeniem , gdy  odkry ł
pierwsze nazistowskie obwieszczenie. By ło to na Friedberger Landstrasse. Chociaż w dom u przy
alei  Rothschildów  się  go  spodziewano  i  przez  cały   długi  ty dzień  oczekiwano  z  lękiem ,  j akby
chodziło o zarazę, szok właściciela kam ienicy  by ł potężny.

Wielka  tablica  z  czarny m i  napisam i  wisiała  na  szy bie  wy stawowej   m ałego,  niepozornego

sklepu  teksty lnego.  Johann  Isidor  nigdy   wcześniej   nie  zwrócił  na  niego  uwagi.  Czy tał  obelży wy
napis słowo po słowie i sły szał swe zacinaj ące się, wołaj ące o pom oc serce. Twarz m u stężała.

„Kto  kupuj e  u  Ży da,  j est  zdraj cą.  Pierwszego  kwietnia  przed  południem   o  godzinie  dziesiątej

rozpoczy na  się  akcj a  obronna  narodu  niem ieckiego  przeciwko  światowy m   ży dowskim
zbrodniarzom ” – czy tał ży dowski kupiec Johann Isidor Sternberg. Nie m ógł oderwać oczu od tego
tekstu. Litery  zlały  się w czarną, faluj ącą m asę. Serce m u zam arło ze strachu i rozpaczy.

Przy pom niał  sobie  wioskowego  głupka  z  Schotten.  Ten  także  patrzy ł  zawsze  przed  siebie

osłupiały m   wzrokiem ,  j ak  on  teraz.  Christian,  sy n  nauczy ciela  Baum anna,  z  ręką  na  sercu
przy sięgał,  że  biedny   obłąkaniec  stał  rzekom o  przed  diabłem   i  nie  zauważy ł  tego,  włosy   spaliły
m u się od piekielnego ognia, a zęby  wy rastały  z ust. Przy  kolacj i m ały  Josi opowiedział historię
o diable. Od oj ca dostał w twarz, a m atka nie dała m u deseru.

–  Nie  –  bronił  się  Johann  Isidor  Sternberg,  równie  cicho  j ak  wtedy.  Miał  siedem dziesiąt  trzy

lata,  by ł  j ak  niem ieckie  drzewo  z  niem ieckim i  korzeniam i,  m iał  sy na,  który   poległ  za  Niem cy,
swoj ą  oj czy znę.  Dla  tej   oj czy zny   niem iecki  patriota  Sternberg  by ł  obecnie  „światowy m
ży dowskim   zbrodniarzem ”.  Nowi  władcy   oskarżali  go,  że  wzy wał  „swy ch  rasowy ch
pobraty m ców z zagranicy  do walki przeciwko narodowi niem ieckiem u”.

background image

Gdy  Johann Isidor Sternberg kontrolował regały  w swej  pasm anterii, j ego wy znanie nie by ło

dla  niego  warte  ani  j ednej   m y śli.  Gdy   sprzedawał  klientce  chwosty   do  zasłon  czy   taśm ę  do
obrusów,  by ło  m u  oboj ętne,  czy   j est  protestantką,  katoliczką  czy   ży dówką.  Pierwszego  kwietnia
ty siąc  dziewięćset  trzy dziestego  trzeciego  roku  człowiek,  który   m ówił  ty lko  po  niem iecku,  po
niem iecku  m y ślał  i  po  niem iecku  śnił,  stał  j ednak  na  Friedberger  Landstrasse  przed  niewielkim
sklepikiem   i  czy tał  o  „światowy ch  ży dowskich  zbrodniarzach”  oraz  „konieczny ch  działaniach
obronny ch”.

Wsty d  i  szok  sprawiły,  że  zaniem ówił.  Mężczy zna  m ierzący   m etr  i  siedem dziesiąt  sześć

centy m etrów, ważący  osiem dziesiąt dwa kilo stał się karzełkiem  błagaj ący m  Boga, by  ten raczy ł
go  wy bawić  z  opresj i.  Niebo  j ednak  nie  udzieliło  tem u  złam anem u  człowiekowi  żadnej
odpowiedzi.  Słońce  nie  przestało  świecić,  ptaki  dalej   ćwierkały,  a  dzieci,  które  wierzy ły   w  Boga
i sprawiedliwość, szły  ze śm iechem  do szkoły.

Johann  Isidor  naciągnął  kapelusz  głęboko  na  twarz.  Nie  chciał  nic  więcej   widzieć  i  nie  chciał

by ć przez nikogo widziany. Bezbronny, szukaj ąc ochrony, owinął się ciasno płaszczem . Próbuj ąc
się ukry ć przed światem , zastanawiał się, czy  sklep z haniebny m  napisem  na szy bie wy stawowej
należał do j akiegoś ży dowskiego towarzy sza niedoli, czy  też do człowieka, którego wy znanie by ło
nazistom   m iłe,  a  który   ty lko  udostępnił  swe  witry ny   ich  nienawistnej   pieśni.  Przed  drzwiam i
sklepu  stało  dwóch  m ężczy zn  w  m undurach  SA.  Mieli  szerokie  bary,  zaczerwienione  twarze
patrzy ły  bez wy razu.

– Przechodzić dalej ! – rozkazał starszy.

– No, j uż! – warknął drugi.

Dopiero gdy  Johann Isidor się potknął i j akieś dziecko zawołało za nim  zdanie, które wy krzy kuj e

się  we  Frankfurcie,  gdy   ktoś  się  potknie,  „tu  leży   Ży d  pogrzebany ”,  zdał  sobie  sprawę,  że  biegł.
Biegł  j ak  j akiś  obibok,  ścigany   j ak  nędzny   m ały   rzezim ieszek,  który   nie  pozby ł  się  w  porę  łupu.
Uciekaj ąc  przed  światem   i  czasem ,  czuł  ostry   ból,  j akby   ktoś  zranił  go  nożem ,  nie  m ógł  j ednak
stwierdzić, w którą część j ego ciała uderzy ł piorun. Dy szał. Aby  nie rzucać się j eszcze bardziej
w  oczy,  starał  się  biec  w  tem pie  ty ch,  którzy   by li  wolni  od  strachu.  Stopy   dawały   się
zdy scy plinować, serce – nie. Ze strachu biło szy bko i nieregularnie.

Pierwsza część Hasengasse by ła m niej  oży wiona niż zwy kle. Nie by ło kobiet, które zazwy czaj

o ósm ej   rano  szły   po  zakupy   na  pobliski  targ.  Ty lko  listonosz,  starsza  pani  z  koszy czkiem   fiołków
i  kulej ący   pies  szewca  z  Fahrgasse  szli  ulicą,  i  j ak  każdego  dnia  gołębie  wzlaty wały   na  kościół
Świętej  Katarzy ny, by  po chwili sfrunąć z powrotem .

– Popatrzcie ty lko! – zawołał m ęski głos.

W  ty m   m om encie  Johann  Isidor  zrozum iał  swą  straszną  pom y łkę.  Chociaż  boj kot  m iał  się

rozpocząć dopiero o dziesiątej , przed j ego pasm anterią stała j uż grom ada ludzi wpatruj ący ch się
w oba okna wy stawowe. Na każdej  szy bie biały m  tuszem  nam alowane by ły  ogrom ne gwiazdy
Dawida,  z  który ch  kapała  krew.  Na  prawo  od  zbezczeszczony ch  gwiazd  ogrom ny m i  literam i
napisane  by ło  „Parszy wy   Ży d!”,  na  lewo  od  każdej   na  szubienicy   dy ndał  tłusty   m ężczy zna
z haczy kowaty m  nosem  i w czarny m  kapeluszu.

Johann  Isidor  chciał  odwrócić  głowę,  a  przy naj m niej   zam knąć  oczy   i  zatkać  sobie  uszy,  lecz

szubienice nie pozwoliły  m u na ucieczkę. Bezustannie wpatry wał się w dwóch wisielców. Słowa

background image

„parszy wy   Ży d”  urosły,  zrobiły   się  szerokie  i  wy sokie,  gwiazdy   Dawida  wirowały   na  piekielnie
czerwony ch  rożnach.  Czy   powinnością  upokorzonego  by ło  odcięcie  braci  ze  sznura?  Jakiś
olbrzy m   z  by czy m   karkiem   i  w  szarej   cy klistówce  wy sunął  się  do  przodu.  Ręką  j ak  bochen
wskazał na Johanna Isidora.

– A oto i on, ten Icek – zary czał.

Młoda  kobieta  o  łagodnej   twarzy   podniosła  wy soko  swe  m niej   więcej   trzy letnie  dziecko,

m ówiąc:

– Popatrz sobie na ty ch zły ch panów na szubienicy, Susi. Oni strasznie złościli twoj ą m am usię.

Dziecko  klaskało  w  ręce,  stoj ący   wokół  ludzie  rżeli,  kulawy   pies  m erdał  ogonem .  Ry czący

olbrzy m  powiedział do niego: „dobry  pies”, i rzucił m u kawałek kiełbasy. Właściciel pasm anterii
Sternberg,  nieposzlakowany   niem iecki  oby watel  i  kupiec,  zrozum iał,  że  j est  wy dany   na  łaskę
i niełaskę tłum u, nie m iał j ednak odwagi oddalić się z tego zbiegowiska węszącego sensacj ę.

Jakiś starszy  m ężczy zna o uderzaj ąco bladej  cerze i uderzaj ąco m ały ch oczach chwy cił go za

kołnierz  płaszcza.  Uchwy t  nie  by ł  zby t  m ocny   ani  brutalny.  Sprawiał  wrażenie  raczej
niezam ierzonego, lecz Johann Isidor naty chm iast się zachwiał, j akby  ziem ia usunęła m u się spod
nóg.  Już  j ako  dziecko  –  a  później   dorosły   m ężczy zna  –  cierpiał,  gdy   doty kali  go  obcy.  Wciąż
j eszcze  cofał  się  przed  niem iły m   m u  doty kiem .  Nawet  gdy   wy m agała  tego  grzeczność,  nie
potrafił stłum ić w sobie niechęci do narzucanego m u inty m nego kontaktu. A teraz, gdy  to nie on
decy dował  o  własny ch  reakcj ach  i  poczy naniach,  j uż  w  ogóle  nie  śm iał  się  uchy lić  od
niepożądanego dotknięcia.

– Niechże pan idzie dalej  – nalegał obcy. – To nie dla człowieka w pana wieku, panie Sternberg.

Johann  Isidor  od  razu  rozpoznał  ten  wy soki  głos.  Mężczy zną,  który   zbliży ł  się  do  niego  tak,  że

m ógł poczuć j ego oddech i policzy ć plom by  w j ego zębach trzonowy ch, by ł Pius Ehrlich, j ego
dawny  kolega z wy dawnictwa pocztówkowego. Johann Isidor nieczęsto m y ślał o swoim  partnerze
z lat dwudziesty ch. Przez wiele lat współpracowali, wspom nienia j ednak się zatarły. Czy żby  Pius
Ehrlich  przy szedł  tu,  by   zrewanżować  się  Johannowi  Isidorowi,  gdy ż  ten  poży czy ł  m u  raz
pieniądze bez procentu, a także okazał się wielkoduszny, gdy  partner się z nim  rozstawał? Czy  by ł
altruistą, który   nie zapom inał  dobrego uczy nku,  zesłany m  przez  Boga obrońcą  zaszczuty ch?  Czy
chciał ratować upartego starego człowieka, który  nie m iał ty le rozum u, by  posłuchać swej  żony
i zostać w dom u, przed tłuszczą, która podnosiła dzieci wy soko, żeby  zawczasu uczy ły  się gapić na
niewinny ch, lży ć ich i szczuć?

– Niechże pan idzie do dom u, panie Sternberg – powtórzy ł Pius Ehrlich. Jak dawniej , gdy  by ł

wzburzony, zaciskał powieki.

Johann  Isidor  stęknął  j ak  człowiek  wy rwany   z  głębokiego  snu;  by ł  wstrząśnięty,  że  tak  się

pom y lił  co  do  dawnego  wspólnika.  Ten  człowiek  wy dawał  m u  się  zawsze  obdarzony   chłopskim
spry tem ,  nieszczery   i  zazdrosny,  niekiedy   też  nastawiony   źle  do  Ży dów,  a  w  każdy m   razie  do
ży dowskich  konkurentów,  którzy   by li  zręczniej si  i  odnosili  więcej   sukcesów  niż  on.  Jakże  często
Johann Isidor kpił w dom u, że los pozwala sobie na osobliwe żarty, skoro akurat taki złośliwy  gnom
nazy wa  się  Ehrlich.  Tak  właśnie  powiedział,  „złośliwy   gnom ”,  i  później   Victorii,  wiecznie
podsłuchuj ącej , nie m ożna by ło wy bić tego określenia z głowy. A teraz ten człowiek, którego on,
rzekom y  znawca ludzi, ocenił z gruntu fałszy wie, wy chy nął z przeszłości, by  wspom óc człowieka

background image

w biedzie. Z pewnością by ł wierzący m  chrześcij aninem , a m iłość bliźniego traktował j ako nakaz
boski.  Johann  Isidor  dy gotał.  Czuł  nieodpartą  potrzebę  powiedzenia  naty chm iast,  publicznie  i  tak
głośno,  by   wszy scy   to  usły szeli,  j ak  bardzo  go  dręczy,  że  nie  docenił  Piusa  Ehrlicha  i  j ego
szlachetnego  charakteru.  Żelazna  pięść  wtrąciła  skruszonego  grzesznika  z  powrotem   do  piekła,
w  który m   ty lko  terror  i  przem oc  decy duj ą  o  biegu  świata.  Johann  Isidor  Sternberg  poj ął  ze
zgrozą,  że  nie  zdoła  j uż  wy powiedzieć  żadnej   m odlitwy,  gdy   kat  będzie  zadzierzgiwał  pętlę.
Nadszedł czas, by  się bronić. Wy rzucił ram iona w górę.

– Chodź, oj cze – powiedziała Anna. – Idziem y  do dom u.

Johann  Isidor  nie  wiedział,  skąd  pochodził  głos  i  do  kogo  należał.  Jego  serce  dudniło  głucho,

w  skroniach  łom otał  szok.  Oboj ętnie,  czy   otwierał  oczy,  czy   j e  zam y kał,  rej estrowały   j eden
j edy ny   obraz,  a  on  brał  go  za  fałsz  i  szy derstwo.  Widział  m łodą  kobietę  w  j asny m   płaszczu,
z  bukiecikiem   fiołków  z  szy fonu  w  klapie,  z  blond  włosam i  pod  granatowy m   beretem .  Johann
Isidor  usiłował  strącić  rękę,  która  go  trzy m ała,  rozglądał  się  za  Piusem   Ehrlichem ,  nowy m
przy j acielem   w  godzinie  niedoli.  Chwiał  się  j ak  drzewo  ze  zm urszały m i  korzeniam i  w  czasie
burzy, widział siebie, j ak pada, chciał wołać o pom oc, zapom niał bowiem , że dla takich j ak on nie
m a j uż  ratunku.  Pochwy ciły   go  stalowe  ram iona.  Bronił  się,  m ówił,  że  m usi  uciekać  i  wróci  do
dom u dopiero wtedy, gdy  Ży d znów będzie m iał prawo by ć człowiekiem .

– Ciii – powiedział znaj om y  głos. – Nie tutaj .

Oszołom ienie ustępowało, ten, który  kiedy ś udzielił kom uś m iłosiernego duchowego wsparcia,

sam   go  teraz  potrzebował.  Johann  Isidor,  którem u  rodacy   odebrali  dum ę  i  godność  i  po  wsze
czasy   pozbawili  honoru,  odzy skał  zdolność  m ówienia.  Ty le  że  j ego  słowa  wy wodziły   się  ze
świata, który  j uż nie istniał.

– Pój dziem y  j uż, oj cze – nalegała Anna.

Chciał  opowiedzieć  swej   dzielnej   córce,  co  widział  na  Friedberger  Strasse.  Jeszcze  silniej sza

by ła  potrzeba,  by   poprowadzić  Annę  przez  szpaler  gapiów  i  zaprezentować  j ej ,  że  także  szy by
pasm anterii Sternberg nie uniknęły  rąk wandali.

– Napiętnowany  – wy rzucił z siebie. – Napiętnowany  j ak w średniowieczu.

– Wiem , oj cze – powiedziała.

Tupnął  prawą  nogą,  okazuj ąc  rozżalenie  ludzi  oszukany ch,  po  czy m   spy tał  surowo,  tak,  j akby

ty lko to j edno py tanie m iało sens:

– Jak się tu w ogóle znalazłaś?

 
Ciepło ciała Anny  udzieliło się i j em u. Córka widziała, że usta oj ca straciły  siną barwę, oczy  nie
by ły  j uż m artwe. Uj ęła go za rękę i podniosła j ą do swego czoła; usta oboj ga poruszały  się, ale
nie udało im  się uśm iechnąć do siebie.

– Później  – rzekła.

Zdj ął  kapelusz  i  nałoży ł  z  powrotem ,  wy pręży ł  ram iona  j ak  człowiek,  który   m a  dosy ć  siły

i  stanowczości,  by   nadal  kierować  wozem   ży cia.  Jeszcze  się  nie  poddał,  gdy ż  z  powrotem   by ł
oj cem , panem  w swoim  dom u, zatroskany m  pasterzem  pilnuj ący m  trzody.

– Przecież zabroniłem  ci dzisiaj  wy chodzić – wy rzucał sam owolnej  córce.

background image

– Matka m nie przy słała. Bała się o ciebie.

– Na litość boską, Anno! Co się z tobą dziej e? Twoj a m atka przecież nie ży j e. Już od tak dawna!

Moj a Fritzi.

– Zapom niałeś, oj cze, że m am  dwie m atki?

Córka, o której  nikt nie powinien by ł wiedzieć, że kochał j ą bardziej  niż pozostałe swoj e dzieci,

nie  puściła  j uż  j ego  ręki.  Prowadziła  go  do  dom u  trasą,  przy   której   znaj dowały   się  wy łącznie
m ałe sklepiki i w sum ie ty lko trzy  z anty sem ickim i hasłam i w oknach wy stawowy ch. W boczny ch
ulicach  i  zaułkach  dawnego  Wolnego  Miasta  Rzeszy   Frankfurtu  nowe  czasy   j eszcze  się  nie
obudziły.  Tam   porządnie  zam iecione  chodniki  by ły   ważniej sze  niż  przekonania  polity czne
oby wateli,  wy sokie  buty   z  cholewam i  stały   j eszcze  w  szafie,  j eszcze  nie  m aszerowały   wraz
z  inny m i,  szczurołapy   oszczędzały   j eszcze  swego  fletu.  Hum anizm ,  trady cj ę  i  liberalizm   na
boczny ch  scenach  historii  m iasta  składano  do  grobu  wolniej   niż  na  Röm erberg  –  placu
ratuszowy m   i  na  reprezentacy j nej   ulicy   Zeil.  Nawet  Annie,  m istrzy ni  zręczności,  nie  udało  się
j ednak  zapobiec  tem u,  że  j ej   oj ciec  widział  zasm arowane  tabliczki  ży dowskich  adwokatów
i lekarzy. Nową niem iecką szubienicą stała się swasty ka.

–  A  więc  oni  także.  Może  powinniśm y   zaj rzeć,  czy   ci  zbrodniarze  by li  j uż  też  u  Fritza?  Nie

chciałby m , żeby  by ł zaskoczony, kiedy  w poniedziałek pój dzie do biura.

 
–  By łam   j uż  u  nich  na  Biebergasse  –  rzekła  Anna.  –  Żołądek  m i  się  skręcał.  Ty lko  j eszcze
nazwisko i słowo „Ży d” m ożna odczy tać. Fritz j uż o ty m  wie. Ale Vicky  j eszcze nic nie sły szała.
Mówił,  że  powie  j ej   to  dopiero  wieczorem .  Chciał,  żeby   nacieszy ła  się  j eszcze  dniem   u  swej
przy j aciółki Jeanette. Nie widziały  się całe wieki. Jeanette by ła przecież tak długo w Davos.

–  Biedna  Vicky.  Nigdy   nie  nauczy ła  się  dźwigać  ciężarów.  I  biedny   Fritz,  który   teraz  m usi  to

znosić za dwoj e. Dziś m ężczy zna potrzebuj e takiej  żony  j ak m oj a Betsy, żeby  się nie poddać.

– To przy j dzie, oj cze. Vicky  j est przecież j eszcze dzieckiem .

– Ma ty le sam o lat co ty. Dwadzieścia pięć. Ale nie m a talentu do dorosłości.

Tuż przed wieży czką z zegarem  na początku Sandweg znów poj awił się Pius Ehrlich. Wy glądał,

j akby   przedzierał  się  przez  chaszcze,  włosy   m iał  zm ierzwione,  na  butach  grudki  gliny.  Do  j ego
ram ienia przy czepił się duży  rzep. Znów m iał ry sy  twarzy, które pam iętał Johann Isidor – m ałe
oczka, czuj ny  wzrok, wargi ściągnięte w wąską kreskę. By ł niski, ręce wsadził do kieszeni płaszcza,
a głowę wy sunął do przodu.

–  Chciałem   panu  j eszcze  powiedzieć,  że  powinien  się  pan  zwrócić  naj pierw  do  m nie,  zanim

pan  sprzeda  pasm anterię,  panie  Sternberg.  To  się  ty czy   naturalnie  także  inny ch  pana  sklepów.
Maj ąc w pam ięci dawne czasy, dopilnuj ę, by  zaproponować panu przy zwoitą cenę. Przy zwoitość
popłaca. Tak się m ówi.

–  Ależ  j a  wcale  nie  zam ierzam   sprzedawać  swoich  sklepów,  panie  Ehrlich.  Skąd  panu  to

przy szło do głowy ?

–  Jak  pan  chce,  panie  Sternberg,  niech  pan  robi,  j ak  pan  chce.  Jak  to  m ówi  niem ieckie

przy słowie? Każdy  j est kowalem  swego losu. Dodam : m ądry  się nie waha. Pius Ehrlich ty lko raz
składa korzy stną propozy cj ę. Od pana się tego nauczy łem . To by ła dobra rada, panie Sternberg.

background image

Wy glądał, j akby  chciał się roześm iać, ale się powstrzy m ał. Odszedł spiesznie bez pożegnania.

Zniknął  z  pola  widzenia,  j eszcze  zanim   doszedł  do  Sandweg.  Z  wy glądu  Pius  Ehrlich  nie  by ł
człowiekiem  wzbudzaj ący m  strach, lecz j ego dawny  partner się przestraszy ł.

Boj kot ży dowskich firm  oprócz sklepów, gabinetów lekarskich i kancelarii adwokackich kierował

się  także  przeciwko  sprzedawcom   gazet  i  właścicielom   kiosków  i  kin.  Ży dowskim   pracownikom
radia  zakazano  poj awiać  się  w  pracy.  Członkowie  SA  i  Narodowosocj alisty cznego  Związku
Studentów wszczy nali burdy  na uniwersy tecie i odbierali legity m acj e ży dowskim  studentom  oraz
ty m ,  który ch  uznali  za  m arksistów.  Nadburm istrz  Krebs  zarządził,  że  adm inistracj i  m iej skiej   nie
wolno  się  j uż  zaopatry wać  u  Ży dów.  O  „skuteczny ch  aktach”  zainscenizowanego  oburzenia
narodu donoszono także z teatrów.

Boj kot  ży dowskich  sklepów  początkowo  m iał  trwać  do  czwartego  kwietnia,  j ednakże  nie

przy niósł spodziewany ch przez NSDAP rezultatów i został przed czasem  odwołany. „Frankfurter
Zeitung”, gazeta, o której  m awiano, że trzeba w niej  czy tać m iędzy  wierszam i, by  wiedzieć, co
„naprawdę”  dziej e  się  w  Niem czech,  donosiła:  „Boj kot  wy m ierzony   w  sklepy   ży dowskie
przebiegł we Frankfurcie, j eśli m ożna to tak ocenić, całkowicie spokoj nie”.

– Jeśli m ożna to tak ocenić – drwił Erwin.

Nie  by ł  j uż  scepty kiem   kieruj ący m   się  nam iętnością.  Stał  się  patrzący m   trzeźwo  m łody m

człowiekiem  z wy bitny m  darem  przewidy wania piekła, j akie planowali naziści. Erwin zży m ał się
szczególnie na to, że oj ciec wziął za dobrą m onetę wcześniej sze przerwanie boj kotu i doniesienia
„Frankfurter Zeitung”.

– A j uż zwłaszcza za iskierkę nadziei – ostrzegał przy  śniadaniu. – To by ł dopiero początek.

Gdy   ty dzień  później   Ży dom   zaczęto  odbierać  prawo  wy kony wania  zawodu  adwokata,  to  nie

Erwin dowiedział się o ty m  j ako pierwszy. Jego zrozpaczony  szwagier Fritz zwierzy ł się naj pierw
teściowi.

– Musim y  m ieć cierpliwość i przetrwać to z godnością – stwierdził Johann Isidor, niepoprawny

opty m ista. – Zagranica nie będzie się dłużej  bezczy nnie przy glądała tem u, co się tu dziej e.

To  sam o  powiedział,  gdy   dziesiątego  m aj a  na  Röm erberg  zapłonęły   potężne  faj erwerki.

Palono  klasy kę  literatury   –  autorów  ży dowskich  i  polity cznie  niesłuszny ch.  Chłopskim   wozem
ciągnięty m   przez  dwa  woły   zwożono  książki,  które  j eszcze  ty dzień  wcześniej   stały   w  każdej
księgarni  i  bibliotece.  Protestancki  duchowny   akadem icki  wy głaszał  m owę  pełną  żaru.
Płom ieniom  powierzano książki Heinricha Manna, Kurta Tucholskiego, Ericha Kästnera i Karola
Marksa,  dzieła  filozofów,  dram atopisarzy,  naukowców  i  laureatów  Nagrody   Nobla,  Arnolda
i  Stefana  Zweigów,  Ernsta  Glaesera,  Ericha  Marii  Rem arque’a.  Płonęły   dzieła  Alfreda  Kerra,
Magnusa  Hirschfelda,  Martina  Bubera,  Sigm unda  Freuda  i  niezliczony ch  inny ch  autorów,
będący ch uosobieniem  kultury  niem ieckiej . Heinrich Heine, prorok, który  przepowiedział: „Tam ,
gdzie  książki  palą,  niebawem   także  ludzi  palić  będą”,  znikł  z  podręczników  szkolny ch.  Pod  j ego
wierszem  Lorelei od tej  pory  m iało figurować „autor nieznany ”.

–  W  czasach  Goethego  organizatorzy   auto  da  fé  j eszcze  sprowadzali  świadków  i  notariusza  –

powiedział Erwin – pisze o ty m  w Zmyśleniu i prawdzie.

– Książka przecież nie czuj e bólu – zauważy ła Claudette.

Nie m ogła zrozum ieć, dlaczego m atka zam achnęła się na nią, a potem  wy buchnęła płaczem .

background image

Po  chwili  płakała  także  ona  sam a.  Alej a  Rotshschildów,  przy   której   się  urodziła  i  wy chowała,
zm ieniła nazwę. Obecnie nazy wała się alej ą Karolińską. Wiele frankfurckich ulic spotkał podobny
los.  Börneplatz  stał  się  Dom inikanerplatz,  z  Börsenplatz  zrobił  się  plac  SA.  Rathenauplatz  zm ienił
się  w  Horst-Wessel-Platz,  Sophienstrasse  otrzy m ała  j ako  patrona  bohatera  z  Afry ki,  Lettowa
Vorbecka,  alej a  Stresem anna  została  przem ianowana  na  Blücherstrasse.  Dolny   Most  na  Menie
stał się m ostem  Adolfa Hitlera.

–  Nigdy   nie  podam   adresu  „alej a  Karolińska”,  gdy   ktoś  m nie  spy ta,  gdzie  m ieszkam   –

zaperzy ła się Claudette. – Nigdy, przenigdy.

 
Wuj ek poprosił j ą, by  poszła z nim  do parku Huth. Tam  usiłował wy tłum aczy ć piętnastolatce coś,
czego nie sposób by ło wy tłum aczy ć. Mówił o fałszy wy m  bohaterstwie i m ądrości m ilczenia.

– Narazisz nas wszy stkich na niebezpieczeństwo, j eśli się do tego nie zastosuj esz. To nie by łaby

odwaga, to by  by ło szaleństwo.

Do  nowego  słownictwa  Claudette  zaliczał  się  wy raz  „Ary j czy k”.  Ona  j ednakże  by ła  „nie-

Ary j ką”.  To  oznaczało,  że  w  szkole  nie  chciała  z  nią  siedzieć  żadna  dziewczy nka.
Wy chowawczy ni,  członkini  partii  od  sam ego  j ej   początku,  okazała  zrozum ienie  dla  deklaracj i
m iłości  m łodzieży   do  oj czy zny.  Claudette  Sternberg  przy dzielono  puste  do  tej   pory   m iej sce
w ostatnim  rzędzie. Jej  wy pracowania nie by ły  j uż oceniane, w dni pieszy ch wy cieczek siedziała
sam a w klasie.

Jej   zrozpaczona  m atka,  ukochany   wuj ek  Erwin  i  przerażeni  dziadkowie  debatowali,  czy

powinno  się  narażać  wrażliwą  dziewczy nę  na  znoszenie  takich  szy kan  ze  strony   nauczy cielki
w niem ieckim  gim nazj um  aż do m atury  – czy li j eszcze przez ponad trzy  lata.

– Po co ta m atura – py tał Erwin. – Uniwersy tety  właśnie zaczy naj ą by ć „wolne od Ży dów”.

Dy skusj a na  tem at przy szłości  Claudette j eszcze  się ciągnęła,  gdy  adwokatowi  i  notariuszowi,

doktorowi  Fritzowi  Feuereisenowi  wręczono  wy rok  oznaczaj ący   j ego  zawodową  śm ierć.  Od
chwili doręczenia obowiązy wał go zakaz wy stępowania w sądzie. Jego działalność w charakterze
notariusza  wy gasła  ze  skutkiem   naty chm iastowy m .  W  lipcu  ty siąc  dziewięćset  trzy dziestego
trzeciego roku nałożono na niego ostateczny  zakaz wy kony wania zawodu.

Po raz pierwszy  od piątej  klasy  gim nazj um , kiedy  j ego klasówkę z m atem aty ki oceniono j ako

m ierną,  Friedrich  Feuereisen  płakał.  Siedział  przy   swoim   biurku,  przy   który m   wkrótce  zasiądzie
j akiś  ary j ski  kolega,  i  zupełnie  j ak  wtedy,  gdy   j ako  uczeń  został  okry ty   hańbą,  nie  m iał  odwagi
wrócić do dom u. W tam ty m  m om encie postanowił, że albo się zagłodzi na śm ierć, albo zastrzeli
z  pistoletu  dziadka.  W  roku  ty siąc  dziewięćset  trzy dziesty m   trzecim   od  razu  stało  się  dla  niego
j asne, że nie j est m u dana łaska podj ęcia decy zj i przeciwko obowiązkom  oj ca rodziny.

background image

8

P O W R Ó T   D O   B A D E N - B A D E N

J e s i e ń   1 9 3 3

Na  pannę  Josephę  Krause,  która  pocztę  dostawała  co  naj wy żej   na  Boże  Narodzenie,  a  i  wtedy
by ły   to  wy łącznie  kartki  z  palący m i  się  świeczkam i  bądź  aniołam i  graj ący m i  na  harfie,  pod
koniec lipca ty siąc dziewięćset trzy dziestego trzeciego roku w skrzy nce pocztowej  czekało pism o
z  Urzędu  Pracy.  Wzy wano  w  nim   „wnioskodawczy nię”  do  niezwłocznego  stawienia  się
w Wy dziale Służby  Dom owej  za okazaniem  kom pletu dokum entów osobisty ch. Co prawda słowo
„wnioskodawczy ni” by ło przekreślone i niczy m  niezastąpione, co by  wskazy wało na okoliczność,
że Urząd Pracy  nie m iał j eszcze wy starczaj ącego doświadczenia z listam i takiej  treści.

Johann  Isidor  przesunął  na  później   swą  poobiednią  drzem kę,  by   obj aśnić  pism o

zdenerwowanej  kucharce.

– Powinna pani pój ść do Urzędu Pracy, Josepho. Powiedzą tam  pani, że nie godzi się j uż, by

niem iecka kobieta gotowała zupę Ży dom . A gdy  ty lko wy m ówi pani u nas, znaj dą pani m iej sce,
gdzie będzie pani zarabiała na chleb powszedni w godny  sposób.

 
– Z tego, co pan  m ówi, też nic nie  rozum iem , panie Sternberg. Nie m a  tam  ani słowa o  j akiej ś
nowej  posadzie.

–  Skąd  ci  takie  pom y sły   przy chodzą  do  głowy ?  –  gorączkowała  się  Betsy.  –  To  m oże  by ć

przecież ty lko j akaś ruty nowa sprawa. Naziści czuj ą po prostu przy m us pokazania, że m aj ą nad
wszy stkim   kontrolę.  To  przecież  do  niczego  nie  doprowadzi,  j eśli  z  góry   zakłada  się  naj gorsze
rzeczy.

–  Moj a  droga,  w  dzisiej szy ch  czasach  zakładanie  z  góry   naj gorszego  prowadzi  prosto  do

prawdy.  Zasięgnij   inform acj i  u  pani  Mey erbeer.  Ich  Hannę  też  wezwali  do  Urzędu  Pracy.  Od
czterdziestu  lat  j est  u  nich  w  dom u  i  m a  coś  z  nogam i.  Mey erbeerowie  pielęgnowali  j ą,  gdy
m iała  zapalenie  płuc,  na  które  o  m ały   włos  nie  um arła,  a  poczciwy   Adolf  płacił  za  szkołę  j ej
nieślubnego  sy na,  j ego  wielokrotne  poby ty   w  dom u  wy poczy nkowy m   dla  dzieci,  bo  chłopak
chorował  na  astm ę,  i  za  ubranie  do  konfirm acj i,  chy ba  niepotrzebnie,  bo  tam ten  wy stąpił
z  Kościoła  i  wstąpił  do  SA.  Ale  w  Urzędzie  Pracy   Hanna  usły szała,  że  Ży dzi  wy zy skuj ą  swoj ą
służbę do ostatniej  kropli krwi. Zaoferowano j ej  posadę sprzątaczki w parafii w Niederradzie.

–  To  świadczy   o  ty m ,  że  ta  paskudna  Gustel  nie  j est  żadną  podłą  złodziej ką,  lecz  kobietą

background image

dzierżącą wy soko niem iecki sztandar, z której  Führer m oże by ć dum ny. Dziewica z Friedbergu po
prostu odpłaciła się Ży dom  za to, że m usiała podcierać ty łki ich dzieciom  – wm ieszał się Erwin. –
Chodź,  Josepho,  nie  dasz  sobie  przecież  napędzić  strachu  przez  taki  niedorzeczny   list.  Tam ci
wy puszczaj ą  ty lko  balony   próbne,  żeby   się  zorientować,  j ak  szy bko  uda  im   się  otum anić
m aluczkich. Nie wy pada płakać, gdy  zaprosiłaś m nie na frankfurcki zielony  sos, a j a specj alnie
dla ciebie um y łem  szy j ę.

–  Zrobiłam   przecież  ten  sos  specj alnie  dla  ciebie  –  wy j aśniła  Josepha.  –  Kto  to  m ógł

przewidzieć, że zdarzy  się coś takiego.

–  Zapam iętaj   sobie  dobrze,  od  dziś  coś  takiego  m oże  się  zdarzy ć  każdego  dnia.  Na  Boże

Narodzenie kupię ci klapki na oczy, a Anna wy dzierga dla ciebie ochraniacze na uszy. Teraz nam
wszy stkim  by  się przy dały.

Gustel,  której   Victoria  powierzy ła  swoj e  dzieci,  a  po  urodzeniu  Sala  podniosła  uposażenie

i  żeby   j ą  odciąży ć,  zatrudniła  kobietę  do  sprzątania,  pierwszego  m aj a,  który   obecnie  z  rozkazu
rządu  Rzeszy   nazy wał  się  Dniem   Pracy   Narodowej ,  wróciła  do  rodziców  do  rodzinnego
Friedbergu.  Na  zawsze.  Rodziny   Feuereisenów,  u  której   pracowała  z  taką  odrazą,  krnąbrna
dziewczy na  nie  opuściła  by naj m niej   po  cichu.  O  wpół  do  siódm ej   rano  –  Victoria  zaj ęta  by ła
akurat  karm ieniem   m ałego  Sala,  a  swej   dwuipółletniej   córce  obiecała  za  dobre  zachowanie
wizy tę w zoo – drzwi trzasnęły  z takim  hukiem , że sły chać go by ło w cały m  kory tarzu, a lokator
m ieszkania nad nim i kij em  od szczotki zaczął walić w podłogę i wrzeszczeć: „Przeklęta hołota!”.

– Gustel wy latała – ucieszy ła się Fanny.

Skąd  j ej   to  przy szło  do  głowy,  trudno  by ło  stwierdzić.  Rodzice  by li  zby t  zdenerwowani,  żeby

zadać sobie trud zaj m owania się fantazj am i i j ęzy kową twórczością swoj ej  by strej  córeczki. Na
stole kuchenny m , przy wiązany  do dzbanka na kawę z serwisu Rosenthala sznurkiem , uży wany m
zwy kle  do  rolady   wołowej   i  m ocowania  do  korpusu  gęsich  nóg,  leżał  arkusz  bezuży tecznego
obecnie  papieru  listowego  z  kancelarii  adwokackiej   doktora  Friedricha  Feuereisena.
Drukowany m i  literam i  Gustel  powiadam iała:  „Przestaj ę  pracować  u  Was,  Ży dów”.  Zam iast
podpisu nam alowała ogrom ną swasty kę.

Fritzowi  nie  udało  się  uspokoić  żony.  Dzieci,  zwłaszcza  Fanny,  płakały   razem   z  nią.  Salo  nie

chciał  ssać  piersi,  Fritz  m usiał  ściągnąć  do  pom ocy   teściową.  Energiczna  Betsy   zrobiła  m u
śniadanie,  ubrała  dzieci,  a  potem   z  m iej sca  przerwała  potok  łez  swej   łkaj ącej   córki  brutalną
wprawdzie, ale m aj ącą naty chm iastowy  skutek uwagą.

– Trzeba Boga w sercu nie m ieć, żeby  tak histery zować. To ty lko wszy stko pogarsza, zrozum  to

wreszcie – ofuknęła j ą.

W  m iarę  upły wu  dnia  Victoria  i  Betsy   odkry ły,  że  Gustel  ukradła  znaczną  część  rodowy ch

sreber,  ponadto  odziedziczony   po  oj cu  sy gnet  i  złotą  kolię  swoj ej   chlebodawczy ni  z  cenny m
szm aragdowy m  wisiorkiem , ślubny  prezent od teściowej . Fritz, chociaż żona wy rzucała m u brak
zdecy dowania i odwagi, by  „walczy ć o swoj e prawa”, odm ówił złożenia skargi na policj i.

– Skreślony  ży dowski adwokat nie m a nawet cienia szansy  na doj ście sprawiedliwości wobec

czy stej  rasowo niem ieckiej  służącej  – tłum aczy ł żonie i reszcie rodziny. – Wy starczy, że Gustel
powie  przed  sądem ,  że  zaglądałem   j ej   pod  sukienkę.  Wtedy   ona  wy j dzie  z  sądu  z  podniesioną
głową,  a  j a  trafię  w  kaj dankach  do  więzienia.  W  Monachium   pewien  adwokat  złoży ł  skargę

background image

w  związku  z  aresztowaniem   prewency j ny m   swego  klienta.  Pędzili  go  przez  m iasto  z  obcięty m i
nogawkam i  spodni  i  boso.  A  na  szy i  powiesili  m u  tabliczkę  z  napisem :  „Nigdy   więcej   nie  będę
składał skarg”. Opowiadał m i to dawny  kolega, który  tam  m ieszka.

Cztery  dni po otrzy m aniu wezwania do stawiennictwa Josepha wy brała się do Urzędu Pracy.

W  dom u  wy tłum aczy ła,  że  idzie  niby   „do  doktora  od  nóg”  z  powodu  sfaty gowanego  kolana,  co
o  ty le  zdziwiło  Betsy,  że  j ej   kucharka  uważała  wszy stkich  lekarzy   –  z  wy j ątkiem   doktora
Mey erbeera, który  od trzy dziestu lat wy głaszał pełne fantazj i peany  na cześć j ej  klusek na parze
–  za  pozbawiony ch  sum ienia,  chciwy ch  szarlatanów.  Betsy   zwróciła  uwagę,  że  Josepha  nie
założy ła  ani  niedzielnej   sukni,  ani  swoich  porządny ch  butów,  ale  udawała,  że  niczego  nie
spostrzegła.  Kucharka  wy szła  z  dom u  z  koszem .  Wprawdzie  w  poniedziałki  rzadko  robiła  zakupy,
ale  kosz  wy dał  się  j ej   dobry m   ry nsztunkiem   na  drogę,  która  wzbudzała  w  niej   dużo  większy
niepokój   niż  j akakolwiek  wizy ta  u  lekarza.  Jeszcze  zanim   doszła  do  Berger  Strasse,  postanowiła
j ednak zrobić zakupy  na cały  ty dzień. W końcu właśnie wy pełniony  kosz pokazy wał ludziom , że
osoba, która go niesie, m a nakarm ić dużą rodzinę i doprawdy  nie m a czasu na zbędne gadanie.

Tak  oto  kucharka  Josepha  Krause  z  alei  Rothschildów,  w  sześćdziesiąty m   trzecim   roku  ży cia,

dy sząc  ciężko  i  z  purpurową  twarzą,  wkroczy ła  do  Wy działu  Służby   Dom owej   we  frankfurckim
Urzędzie  Pracy.  Wcześniej   kupiła  dwa  kilo  ziem niaków,  trzy   główki  sałaty,  m archew,  cebulę,
dziesięć  solony ch  śledzi  zawinięty ch  w  papier  gazetowy,  korniszony   i  ty le  wy rabianego  ręcznie
słonego  sera,  by   nakarm ić  co  naj m niej   dwie  rodziny.  Ser  by ł  dokładnie  w  takim   stadium
doj rzałości, j aki ceni się we Frankfurcie; na kory tarzu Urzędu Pracy, m im o chusty, którą Josepha
przy kry ła  kosz,  wy dawał  tak  przenikliwie  ostrą  woń,  że  interesantka  nie  m usiała  czekać  przed
drzwiam i właściwego urzędnika nawet dziesięciu m inut. By ła j eszcze trochę zdy szana ze względu
na  długą  drogę  i  ciężar,  który   dźwigała,  gdy   rozkazodawca  z  pokoj u  num er  15,  drugie  piętro  na
lewo,  wezwał  j ą  głośno  do  siebie,  kręcąc  nosem .  Miał  na  sobie  brunatną  m ary narkę
przy pom inaj ącą  kurtkę  od  m unduru,  spodnie  wpuszczone  w  wy glansowane  wy sokie  buty
z  cholewam i.  Wy piął  wąską  pierś  i  nic  go  nie  obchodziło,  że  j akieś  dwie  kobiety   –  wprawdzie
zastraszone,  ale  stanowcze  –  chórem   zaprotestowały,  że  one  czekaj ą  od  czterdziestu  m inut,  a  ta
dopiero co przy szła.

Chociaż  Josepha  broniła  się  energicznie  potokiem   wy m owy,  m usiała  zostawić  swój   kosz  na

kory tarzu.  Jednakże  rozm owa  z  urzędnikiem   Hasenrothem   z  początku  nie  zdawała  się  tak
nieprzy j em na, j ak spodziewała się tego kucharka po brutalny m  rozłączeniu ze swoim  doby tkiem .
Wilhelm   Friedrich  Hasenroth,  od  pięciu  lat  w  stanie  urzędniczy m ,  m iał  m ętnoszare  oczy
i ziem istą cerę. Woj na pozbawiła go zarówno – w znaczny m  stopniu – słuchu, j ak i – całkowicie –
chęci do ży cia. Ilekroć porówny wał swą pracę z zadaniam i na woj nie, ogarniała go niechęć; od
czasu  przej ęcia  władzy   odczuwał  nałożone  na  siebie  obowiązki  j ako  nie  całkiem   godne
m ężczy zny,  którego  odwaga  i  zapał  na  froncie  zachodnim   zostały   uhonorowane  Krzy żem
Żelazny m .

Przez wzgląd na wiek Josephy  zaproponował j ej  stołek, na który m  zwy kle leżały  j ego aktówka

i  zniszczona  m anierka  z  zim ną  kawą.  Zdawał  sobie  sprawę,  że  takie  względy   nie  by ły   przy j ęte
w niem ieckim  urzędzie, ale w drobny ch sprawach pozwalał sobie na pewną sam owolę. Tak więc
w  zasadzie  dał  się  wy gadać  kobiecie,  która  siedziała  naprzeciwko  niego,  j akby   kij   połknęła,
chociaż  na  j ego  py tania  odpowiadała  zawile,  j ak  to  starsi  ludzie,  i  nieprzy j em nie  często

background image

w odpowiedzi sam a j e zadawała. Rozm owa przy brała groźnie urzędowy  ton dopiero wtedy, gdy
Hasenroth chciał się od wezwanej  dowiedzieć, czy  m y ślała j uż o ty m , by  „poszukać sobie posady
u przy zwoity ch Niem ców”. Na j ej  odpowiedź m im o swoich długoletnich doświadczeń z osobam i
z  ludu  nie  by ł  przy gotowany.  Ze  śm iechem   przy pom inaj ący m   końskie  rżenie,  który   Hasenroth
uznał  za  szczególnie  niestosowny   u  służącej   i  za  czy stej   wody   prowokacj ę  wobec  urzędnika,
Josepha wstała. Wzburzona gesty kulowała obiem a rękam i przed urzędniczy m  nosem .

–  Sternbergowie  –  powiedziała  aż  nadto  wy raźnie  i  tak  głośno,  że  nawet  j ej   przy głuchy

rozm ówca  się  wzdry gnął  –  są  lepszy m i  Niem cam i  niż  co  poniektórzy,  co  to  dzisiaj   tak  się
przechwalaj ą. Ich sy n poległ za Niem cy. Nasz chłopiec m iał ledwie osiem naście lat, a j a j eszcze
posłałam   m u  paczkę  z  ciastem   i  wątrobianką  na  tę  woj nę,  ale  on  j uż  j ej   nie  dostał.  A  teraz
w podzięce j ego oj cu zasm arowali szy by  w pasm anterii i inny ch sklepach.

– Już dobrze – przerwał Hasenroth.

Nie  cierpiał,  gdy   ludzie  narażali  go  na  wy słuchiwanie  swoich  pry watny ch  spraw,  ale  wobec

starszy ch  osób  wy kazy wał  więcej   zrozum ienia,  niż  by ło  to  obecnie  polity cznie  m ile  widziane.
Jego m atka m iała prawie dziewięćdziesiąt lat i nie sposób j ej  by ło odwieść od m ówienia „cesarz
Hitler”,  a  u  rzeźnika  –  „Dzień  dobry   heil!”.  Ty le  że  j ako  niem iecki  urzędnik  Wilhelm   Hasenroth
nie przy wy kł do tego, by  m u się sprzeciwiano. Szczególnie raniło go, że odważy ła się na to akurat
kucharka, która niebawem  dostanie za swoj e od upły waj ącego czasu. Niezadowolony  wy równał
stem ple  na  biurku,  chuchnął  na  poduszeczkę  z  tuszem   i  wy tarł  ręce  chustką  w  biało-niebieską
kratę. Następnie wy j ął pudełko z drugim  śniadaniem  i kiwnął głową w kierunku drzwi.

–  Jeszcze  się  zobaczy m y   –  zapewnił.  –  A  następny m   razem   oczekuj ę  od  pani  więcej

zrozum ienia  dla  spraw  oj czy zny,  panno  Krause.  Ach,  tak,  o  co  to  j a  j eszcze  chciałem   zapy tać:
czy  zdarzy ło się, że pani pry ncy pał się pani naprzy krzał?

– Jeszcze j ak! Zawsze m u spada przy  j edzeniu serwetka, a j a m am  coś z kolanam i.

– Miałem   na  m y śli  seksualnie,  panno  Krause  –  wy j aśnił  urzędnik.  –  O  Ży dach  właśnie  w  tej

kwestii opowiada się takie rzeczy, j akie chrześcij aninowi nie przechodzą przez gardło.

– Pan Sternberg m a siedem dziesiąt trzy  lata i sześcioro dzieci, a j a od lat nie pam iętam , j ak to

się robi.

Josepha nie m iała daru relacj onowania wy darzeń, a j uż zwłaszcza koniecznej  do tego pam ięci

rozm ów  i  sy tuacj i.  To  ostatnie  zdanie,  które  padło  w  rozm owie  m iędzy   nią  a  urzędnikiem
Hasenrothem ,  zapam iętała  j ednak  słowo  w  słowo.  Nawet  Claudette,  naiwny   podlotek  j uż  ty lko
w  wy obrażeniach  ludzi,  który ch  nowe  czasy   oszczędziły,  parsknęła  śm iechem   j ak  dawniej ,
w czasach szczęśliwości m łody ch panienek:

– O rety, ale by m  chciała przy  ty m  by ć!

Koj ąca  chwila  wy tchnienia  m iędzy   bezpodstawną  nadziej ą  i  nieustanny m   strachem ,  który

zawsze  m iał  podstawy,  nie  trwała  nawet  ty godnia.  W  piątek  doktor  Friedrich  Feuereisen,
niebędący  obecnie ani adwokatem , ani notariuszem , niem al bez dochodów, chy ba że by li klienci
płacili  dobrowolnie  zalegaj ące  j eszcze  honoraria,  otrzy m ał  list  od  swego  gospodarza,  człowieka
nowej   władzy.  Z  dniem   pierwszy m   sierpnia  ty siąc  dziewięćset  trzy dziestego  trzeciego  roku,
powiadam iał, czy nsz za m ieszkanie Feuereisenów m iał wzrosnąć o cztery sta pięćdziesiąt m arek.
„Ponadto na ogólne ży czenie swoich lokatorów zwracam  Panu uwagę, że nie m a Pan zezwolenia

background image

na  odstawianie  w  sieni  dziecięcego  wózka  oraz  że  w  m oim   dom u  zabronione  j est  trzy m anie
zwierząt. Ty m  sam y m  regularne poj awianie się w zaj m owany m  przez Pana lokalu psa im ieniem
Snipper należy  rozum ieć j ako złośliwe naruszanie zapisów um owy  naj m u. Z całą ostrością chcę
również przy pom nieć  o zachowaniu  ciszy  poobiedniej   m iędzy  godziną  pierwszą a  czwartą.  Moi
długoletni  lokatorzy   wielokrotnie  uskarżali  się  na  głośne  krzy ki  dzieci,  dobiegaj ące  właśnie
w  godzinach  popołudniowy ch  z  Pańskiego  m ieszkania.  Jeśli  Pan  tem u  nie  zaradzi,  to  ważność
zawartej  z Panem  um owy  stanie pod duży m  znakiem  zapy tania”.

–  Dawniej   –  powiedział  Fritz  wy czerpany   –  odpisałby m   tem u  ty powi:  „Przeczy tałem   Pański

list  swoj em u  rocznem u  sy nowi,  a  on  pod  przy sięgą  zobowiązał  się,  że  zaniecha  wy rażania
wszelkich  oznak  niezadowolenia  w  wy znaczony ch  przez  Pana  godzinach”.  Ale  obecnie  m uszę
tłum aczy ć żonie, że nasze dni przy  Günthersburgallee są policzone. Erwin, człowieku, nawet nie
wiesz, j ak często ci zazdroszczę. Strasznie ci zazdroszczę. Nie m asz rodziny, która cię potrzebuj e.
Jesteś odpowiedzialny  ty lko za siebie.

–  Z  Vicky   i  tak  nie  m ógłby m   się  ożenić.  Nie  m iałby m   kom pletnie  siły   wy bij ać  j ej   z  pięknej

główki  wszy stkich  ty ch  m arzeń  i  fanaberii,  które  doprowadzaj ą  m ężczy znę  do  szału.  Ale  m y lisz
się, j eśli  uważasz  m nie  za  człowieka  wolnego,  Fritz.  To  prawda,  że  żadnej   kobiecie  nie  udało  się
doprowadzić  m nie  do  urzędu  stanu  cy wilnego.  Żadna  bowiem   nie  j est  m i  bliższa  niż  Clara.
I właśnie dlatego m uszę się o nią troszczy ć. O nią i o j ej  córkę. Zdaj e m i się, że tak j est napisane
j uż  w  Biblii.  Bóg  zatem   nie  dopuści  do  tego,  by m   skoczy ł  z  wieży   katedry   albo  zaży ł  cy j anek,
zanim  Clara i Claudette nie będą m ieć znów j akiej kolwiek przy szłości przed sobą.

– A skąd w ty m  kraj u m a nadej ść j akaś nadziej a na przy szłość?

– Nie  m ówiłem   o  naszej   drogiej   oj czy źnie.  Ty lko  dlatego,  że  patrzy sz  j uż  na  m nie  tak,  j akby

warto by ło pody skutować ze m ną o ty m  słowie, chcę ci wy znać całą prawdę. Erwin Sternberg,
który   o  m ały   włos  nie  został  drugim   Rem brandtem ,  przy pom niał  sobie  o  sy j onisty czny ch
ideałach  swej   naj wcześniej szej   m łodości.  I  ty m   razem   nie  boi  się,  że  oj ciec  będzie  m u  groził
wy dziedziczeniem . Sy j oniści j uż dawno wiedzieli, że Niem cy  nie są oj czy zną Ży dów.

– Ty lko nie m ów, że zam ierzasz wy j echać do Palesty ny ! Wiem , że ludzie m aj ą takie pom y sły,

ale nie poznałem  osobiście nikogo, kto chce to zrobić.

 
– Choćby  Moj żesz. Wprawdzie nie udało m u się to do końca, ale ostatecznie dzisiaj  nie pokonuj e
się tej  trasy  na piechotę. I nie w towarzy stwie ty ch dzieci Izraela, które tęsknią za m iską strawy
w Egipcie. Poza ty m  to j eszcze trochę potrwa. Zarówno w wy padku Clary, j ak i j ej  brata. Johann
Isidor Sternberg, niegdy ś naj wierniej szy  sługa cesarza, będzie m iał tu sporo do powiedzenia. To
on  m a  pieniądze,  j akie  trzeba  na  ten  cel  wy łoży ć.  Ja  m am   ty lko  m ózg,  który   j ednak  też  się
przy daj e. Od czasu boj kotu m ój  oj ciec bardzo zm ądrzał. Nie uważa j uż m łody ch sy j onistów za
ży dowską  odm ianę  Wędrowny ch  Ptaków  i  m a  przeczucie,  że  Palesty na  to  coś  znacznie  więcej
niż sceneria dram atu o Natanie Mędrcu i krzepiące hasła o równości trzech religii. Zresztą m oj e
badania  w  tej   kwestii  wy kazuj ą,  że  łatwiej   się  podróżuj e,  gdy   tam ci  odebrali  nam   godność
i honor. Może i ciebie to zainteresuj e.

– Teraz to j uż naprawdę ci zazdroszczę. W kwestii planowania przy szłości doszedłem  ty lko do

trzech  m iernie  uzdolniony ch  dam ,  które  trzy   razy   w  ty godniu  pobieraj ą  u  m nie  lekcj e

background image

angielskiego. W pierwszej  chwili uznałem  to za wielkie szczęście. W końcu od czasów m atury  nie
m ówiłem   ani  nie  czy tałem   po  angielsku,  a  m im o  to  zarabiam   fantasty cznie.  Zaledwie  j akieś
osiem dziesiąt pięć procent m niej  niż strażnik sądowy  w pierwszy m  roku służby.

–  Musisz  odzy skać  spokój ,  Fritz,  inaczej   nie  dasz  sobie  z  ty m   wszy stkim   rady.  Ciągle  j eszcze

j esteś w szoku. Chociaż wiem , łatwo m i m ówić. Mnie naziści nie pozbawili przy szłości.

–  Jeśli  chcesz  znać  m oj e  zdanie,  to  uczy nili  z  ciebie  m ężczy znę,  który   nas  wszy stkich

zawsty dza.

Piętnastego  sierpnia,  dokładnie  dwa  ty godnie  po  pierwszy m   liście,  właściciel  dom u  spełnił

swoj ą  groźbę:  wy m ówił  Friedrichowi  Feuereisenowi  m ieszkanie  przy   Günthersburgallee.  Ty tuł
doktora i zwy kły  w Niem czech zwrot „pan”, uży wany  nawet wobec podwładny ch, darował sobie,
podobnie  j ak  powód  wy m ówienia.  Dla  Fritza  by ł  to  dotkliwy   cios,  czuł  się  j ednak  m niej
nieszczęśliwy   niż  po  pierwszy m   liście.  Ostatnio  nie  m ógł  j uż  m y śleć  o  niczy m   inny m   j ak
o astronom icznej  podwy żce czy nszu i o ty m , że m iesiąc w m iesiąc m usiałby  prosić m atkę bądź
teścia o pom oc w utrzy m aniu m ieszkania.

–  Wy ciągnęliśm y   puste  losy   –  powiedział  przy   kolacj i  do  Victorii.  –  Mężczy zna,  o  który m

m y ślałaś, że to wy grana na loterii, okazał się oczy wistą pom y łką, Vicky. Naprawdę nie zasłuży łaś
na to. Facet pewnie ci zaraz powie, że chce z powrotem  do m am usi.

– Zabawne, sam a się j uż nad ty m  zastanawiałam . Przestań się tak um niej szać. Żadna kobieta

na  to  nie  zasłuży ła.  W  każdy m   razie  coś  takiego  nie  m oże  się  nam   przy darzy ć  na
Beethovenstrasse. Tam  decy duj e twoj a m atka. Dom  należy  do niej .

– Jeszcze.

–  Czy ż  nie  m ówiłeś,  że  właściciele  dom ów  wpisy wani  są  do  j akiej ś  księgi  i  że  to  j est

ostateczne?

–  Do  księgi  wieczy stej .  Ale  dla  Ży dów  w  Niem czech  nic  j uż  nie  j est  ostateczne.  Hitler

wprowadził pły nne orzecznictwo.

Rozważna,  m ężna  reakcj a  Victorii  na  wy m ówienie  m ieszkania,  o  który m   m arzy ła  przez  całą

m łodość,  zdum iała  wszy stkich.  Jej   rodzice  doszli  nawet  do  wniosku,  że  rozpieszczaj ąca  ręka
ciotecznej   babki  Jettchen  zaszkodziła  Victorii  m niej ,  niż  sądzili.  Clara,  zdenerwowana  tą  sprawą
bardziej   niż  sam i  zainteresowani,  pogłaskała  siostrę  po  policzku,  co  u  kogoś,  kto  wobec  m łodszej
siostry   o  wiele  częściej   skłaniał  się  do  kry ty ki  niż  do  czuły ch  gestów,  oznaczało  naj wy ższą
pochwałę. Swą teściową zaskakuj ąca wszy stkich Victoria uszczęśliwiła ponad wszy stko py taniem :

–  Co  sądzisz  o  ty m ,  by   każdego  wieczoru  opowiadać  swoim   bezdom ny m   wnukom   baj ki,

a m adem oiselle Fanny  w każdą niedzielę podawać pudding z kaszki z sosem  m alinowy m ?

– To więcej , niż m ogę oczekiwać od ży cia – odpowiedziała Wilhelm ine Feuereisen.

Chociaż wy m y ślała sobie od głupich i doszła do wniosku, że pom y liła przy czy nę ze skutkiem , to

pokraśniała  i  w  j ednej   chwili  odm łodniała  o  dziesięć  lat.  Wieczorem   przy rzekła  Bogu,  że  nigdy
więcej   nie  będzie  m u  się  naprzy krzać  prośbam i.  Gdy   j ej   sy n  stracił  podstawy   egzy stencj i
i  wszelką  chęć  do  ży cia,  nie  m iała  odwagi  m ówić  o  własny ch  troskach.  Jej   lokatorka  z  końcem
roku m iała  się  wy prowadzić  do  Wiesbaden  i  pani  Wilhelm ine  j uż  widziała,  j ak  zwala  się  na  nią
góra nierozwiązy walny ch problem ów.

background image

–  Fritz  –  zaproponowała  –  m oże  się  wprowadzić  naty chm iast.  Przy gotuj ę  m u  j ego  dawny

pokój   koło  spiżarni,  ty lko  z  m alucham i  m oże  by ć  trochę  ciężko.  Czy   nie  m ogłaby ś  do  sty cznia
zam ieszkać  u  swoich  rodziców,  Vicky,  zanim   zwolnią  się  inne  pokoj e?  Tam   by łoby   ci  przecież
wy godniej .

– Mogłaby m  – wy j aśniła Victoria – ale wy godne by  to nie by ło, Minchen. Moj a m atka nie j est

z ty ch wy godny ch. Pierwotnie Bóg chciał z niej  zrobić dy ry genta. Albo tresera lwów.

Młoda  pani  Feuereisen  także  potrafiła  dy ry gować.  Przede  wszy stkim   w  gronie  rodzinny m .

Jeszcze w dzieciństwie um iała tak pokierować różą z m arcepana na torcie, by  wy lądowała na j ej
talerzu, i tej  sztuki nie zapom niała także j ako dorosła kobieta. Ty m  razem  słodkim  trofeum  m iała
by ć  podróż,  co  oznaczało  wakacj e,  ucieczkę  i  zapom nienie.  Gdy by   tak  j eszcze  raz  zanurzy ć  się
w  przeszłość,  nie  widzieć  tego,  co  się  działo  wokół,  nie  słuchać  j uż  o  szy kanach,  zakazie
wy kony wania zawodu i lęku przed przy szłością, nie m usiałaby  przeży wać tego, że ludzie, który ch
kocha,  m aj ą  twarze  poszarzałe  ze  zgry zoty   i  oczy   pozbawione  blasku.  Wakacj e  oznaczały,  że
w nocy  nie będzie sły szała westchnień m ęża ani czekała darem nie na ciepło j ego ciała, gdy  się
obudzi.

–  Chociaż  j eden  j edy ny   raz  ży ć  j ak  dawniej ,  siedzieć  w  słońcu  i  lizać  czerwonego  lizaka,

i czekać na to, że ciocia Jettchen zaraz wy łoni się zza rogu – szeptała Victoria swem u sy nowi do
ucha. Dochowuj ący  taj em nicy  Salo ziewał, chociaż j uż od ty godni potrafił się uśm iechać.

– Ja też – zażądała Fanny. Stanęła na palcach i skubała swoj e loki.

– Nie m usisz m ieć wszy stkiego – powiedziała j ej  m atka. – Nikt nie wie tego lepiej  ode m nie.

 
Victoria  odczekała  j eszcze  dwa  ty godnie.  Czuła  się  bezradna,  gdy ż  nie  potrafiła  zinterpretować
tego,  co  się  z  nią  działo,  i  pełna  poczucia  winy,  bo  j ednak  to  przeczuwała.  Marzenia  i  sny   nie
dawały   j ej   spokoj u.  Pragnienie,  by   choć  przez  krótki  czas  nie  widzieć  tego  m iecza  Dam oklesa,
który   na  j edwabnej   niteczce  wisiał  nad  głową  Ży dów  w  Niem czech,  paliło  j ą  w  ciele  j ak
rozżarzony  gwóźdź wbij any  w żelazne drzwi.

By ło  to  w  Rosz  Haszana,  we  wrześniu.  Ży dowski  nowy   rok  witano  zgodnie  z  trady cj ą

uroczy ście i tak, j akby  w roku, który  właśnie m ij ał, nie zdarzy ło się nic istotnego, a i w przy szłości
nie należało się spodziewać żadnego nieszczęścia.

– To więc – odezwał się Erwin, a m ówiąc to, m iał odwagę patrzeć na oj ca – Hitlerowi j uż się

udało.  Zrobił  z  nas,  którzy śm y   by li  bardziej   niem ieccy   niż  Niem cy,  prawdziwie  dobry ch,
bogoboj ny ch Ży dów.

Chały   j ednakże  na  stole  zabrakło.  Nawet  Josepha  nie  zdoby ła  się  na  odwagę,  by   j eszcze  raz

zam ówić  przed  ży dowskim   świętem   plecioną  bułkę  z  m akiem .  Ale  w  srebrny ch  świecznikach,
które  Betsy   dostała  w  prezencie  ślubny m   od  swej   babki,  świece  paliły   się  j ak  od  lat.  Ich  blask
odbij ał  się  w  kolorowy ch  kieliszkach  z  czeskiego  szkła,  które  wy j m owano  z  serwantki  ty lko
w  naj większe  święta.  Stół  nakry ty   by ł  biały m   adam aszkowy m   obrusem   ze  ślubnej   wy prawy
Betsy. „Na dwanaście osób z serwetkam i” – zwy kła m awiać z dum ą gospody ni w latach obfitości.
Pani  Winkelried,  pom oc  na  przy chodne,  która  do  ostatniego  dnia  pracy   pogardzała  swoim i
ży dowskim i chlebodawcam i, j edną serwetkę spaliła przy  prasowaniu, a dwie ukradła.

Dzieci  m iały   na  szy j ach  śliniaczki  z  szy dełkowy m i  ząbkam i,  Fanny   różowy,  a  Salo  niebieski.

background image

Niebieski wy dziergała Josepha dla swoj ego pieszczoszka Erwina i zawsze sam a go prała. Z kuchni
dochodził zapach rosołu z kury. Siekana kurza wątróbka ze sm ażoną cebulką czekała j uż na stole,
w  szklanej   m iseczce  włożonej   do  grawerowanej   srebrnej   czarki.  Pokry wkę  do  niej   zbiła  Alice,
m iała  wtedy   cztery   lata  i  zam ierzała  właśnie  zostać  ży dowską  księżniczką.  Winę  zrzuciła  na
czerwonowłosego trolla z czarny m i zębam i, którego widziała ty lko ona.

– Wszy stko j ak zawsze – zdum iewała się Claudette.

–  Twoj e  słowo  w  uszach  Boga  –  odpowiedziała  j ej   m atka.  –  Od  tej   pory   to  słowo  m a  swoj e

bardzo szczególne znaczenie.

– Ciii – sy knęła Betsy  – nie dzisiaj . Nie w j ontef

[8]

.

– Kogo chcesz chronić, m am o?

– Siebie.

Między   j abłkiem   zanurzony m   w  m iodzie,  które  wbrew  tem u,  o  czy m   dobrze  wiedzieli,  m iało

przy nieść zgrom adzony m  przy  stole słodki rok, i kulkam i z łososia w puszy sty m  j aj eczny m  sosie,
który ch m ógł j uż liznąć m ały  Salo siedzący  na kolanach u oj ca, Victoria odchrząknęła.

–  Zostało  nam   –  powiedziała  głosem ,  który   by ł  j edy nie  odrobinę  łzawy   –  j eszcze  ty lko

dokładnie  pięć  dni  przy   Günthersburgallee.  Cały   czas  się  zastanawiam ,  czy   Fritzowi  nie  by łoby
łatwiej  poradzić sobie z tą sy tuacj ą, gdy by m  j a z dziećm i nie by ła m u ciężarem . Przy naj m niej
przez pewien czas.

– Skąd ci, na Boga, przy szedł do głowy  taki pom y sł? – zdziwił się Fritz. Podał m arudnego sy na

swej  m atce.

–  Ach,  m oj e  przy j aciółki  m i  to  podsunęły.  Kätchen  Karlitz  m ąż  wy słał  do  swoj ej   siostry   do

Bad  Kreuznach,  Susi  Kleinm ann  j uż  od  j akiegoś  czasu  przeby wa  z  oboj giem   dzieci  w  Baden-
Baden.  Właśnie  do  m nie  napisała  i  sprawiała  wrażenie  bardzo  zadowolonej .  To  nie  zdarzy ło  się
poczciwej  Susi j uż od dawna. – Przez m om ent wy dawało się, j akby  j ej  zwinny  j ęzy k natrafił na
j akąś przeszkodę. Chwy ciła się przelotnie za czoło. Rodzina znała ten gest, znaczy ł on, że Victoria
j est zakłopotana i lepiej  nic nie m ówić. Lewą ręką wsunęła Fanny  do ust kawałeczek łososiowej
kulki.

– A niech to – wy m knęło się Johannowi Isidorowi.

 
Wkręcał widelec  do  ry b  w  pulpet  z  łososia.  Erwin  szczerzy ł  zęby,  j akby   wiedział,  co  się  święci.
Fritz zabrał protestuj ącego sy nka z m iękkich kolan babci i trzy m ał go na wy sokości swej  twarzy.
Clara wpatry wała się w m łodszą siostrę i m y ślała o niej  m ało ży czliwie, Alice podobnie. Anna
uśm iechem  uciekała od całej  sprawy. Pani Betsy  uzm y słowiła sobie, że od tej  chwili Victoria nie
będzie  j uż  m ogła  rozegrać  swej   karty   atutowej ,  że  niby   j est  nieświadom y m   niczego  aniołem
w nieustanny m  poszukiwaniu wy j aśnień.

–  Przedstawienie  się  skończy ło  –  stwierdziła,  j ednak  ty lko  nadsłuchuj ąca  z  kuchni  Josepha,

kroj ąca pieczeń cielęcą, poj ęła od razu, co m iała na m y śli pani dom u.

Gdy  ty lko gdzieś w pobliżu płonął ogień, którego płom ienie zagrażały  j ej  sam ej , Victoria m iała

zwy czaj   wy cofy wać  się  i  zaszy wać  w  bezpieczny m   m iej scu,  m ilczeć  i  w  m iarę  m ożności
stawać  się  niewidzialna.  Dobrze  się  pilnowała,  by   zj awiać  się  z  powrotem   dopiero  wtedy,  gdy

background image

ostatnie sm ugi dy m u j uż się rozwiały. Od pożaru Reichstagu ta m istrzy ni takty czny ch zagry wek
wszy stkich,  nawet  swego  m ęża  i  brata,  utrzy m y wała  w  przekonaniu,  że  nie  rozum ie  doniosłości
sy tuacj i  polity cznej   w  Niem czech.  Wy sm arowane  szy by   wy stawowe  oj cowskich  sklepów
i  przerażenie  Johanna  Isidora  nie  skłoniły   j ej   do  żadnego  kom entarza.  Tabliczek  „Nie  kupuj cie
u  Ży da”,  które  by naj m niej   nie  znikły   całkowicie  po  odwołaniu  boj kotu,  zdawała  się  nie
dostrzegać. Pewna siebie pani Feuereisen szła do m iasta, j akby  nadal by ła j eszcze bogatą panną
Sternberg z portm onetką napełnioną solidnie przez oj ca.

– A teraz – podsum owała Betsy  i z powrotem  stała się m atką sprawuj ącą surowe sądy  – nasza

m ądra córka daj e nam  do zrozum ienia, że j ednak przez cały  czas zdawała sobie ze wszy stkiego
sprawę,  tak  j ak  inni.  Zawsze  przeczuwałam ,  że  głowy   nie  uży wa  wy łącznie  j ako  stoj aka  na
kapelusze. Brawo, Victorio. Już j ako dziecko nie pozwalałaś sobie zaglądać w karty. Zawsze cię za
tę cechę podziwiałam , chociaż uważałam  j ą za m ęczącą. Ty lko nie patrz teraz na m nie wzrokiem
osoby   śm iertelnie  zranionej .  Bardzo  popieram   pom y sł,  żeby ś  j akoś  przetrwała  okres  przed
wy prowadzką  na  Beethovenstrasse.  Dzieciom   dobrze  zrobi,  j eśli  będą  m ogły   chociaż  na  chwilę
uciec przed całą tą nerwowością i niepokoj em .

– Masz racj ę, Vicky  – przy taknął także Erwin. – Podróżuj ący ch nie należy  zatrzy m y wać. Ale

ty m   razem   j uż  pierwszego  dnia  kup  sobie  śliwki  w  czekoladzie  w  złoty ch  papierkach.  Ciotka
Jettchen  specj alnie  prosiła  m nie,  by m   ci  to  przekazał,  kiedy   nadarzy   się  sposobność.  W  końcu
nigdy  nie wiadom o, kiedy  wy buchnie j akaś woj na światowa.

– Ach, ty... – Victorii na chwilę odebrało m owę z oburzenia. – Znowu podsłuchiwałeś?

–  Ja  cię  ty lko  przej rzałem ,  Vikusiu.  Wiem ,  czego  szukasz.  Wszy scy   szukam y.  Ale  tego  nie

znaj dziesz. By ło, m inęło. I nawet m odlitwy  nie pom ogą.

Johann  Isidor  wy ciągnął  widelec  z  łososiowej   kulki.  Wy celował  go  w  Victorię  i  potrząsnął

głową.

–  Kiedy   ty   wreszcie  dorośniesz?  –  spy tał  z  iry tacj ą,  ale  j uż  następnego  dnia  wetknął  swem u

zięciowi  znaczną  sum ę  pieniędzy   do  ręki,  co  go  wprawdzie  bardzo  skonfundowało,  ale  też
ucieszy ło. Fritz nie zapom niał rozm owy  z Erwinem  i sam  czuł potrzebę wy ekspediowania Victorii
i dzieci na j akiś czas poza Frankfurt. Robiło tak wielu m ężczy zn w podobnej  sy tuacj i j ak on. Bez
kobiet  czuli  się  swobodniej ,  kiedy   podej m owali  przy kre  decy zj e,  który ch  nie  m ogli  j uż  uniknąć.
Nie  m usząc  naty chm iast  zdawać  żonom   relacj i  ze  swoich  poczy nań,  rozglądali  się  za
j akim ikolwiek  m ożliwościam i  zarobkowania,  chociaż  j uż  sam a  m y śl  o  nich  napełniała  ich
wsty dem .  Niektórzy   z  m łodszy ch  ży dowskich  m ężczy zn,  w  pierwszy m   rzędzie  prawnicy,
zastanawiali  się  nad  nowy m   ży ciem   w  Holandii,  Francj i  lub  Czechosłowacj i,  łatwiej   j ednak
przy chodziło  im   widzieć  siebie  w  roli  obnośny ch  sprzedawców  sznurowadeł  w  Pradze  niż
wtaj em niczać  w  te  plany   rozpieszczone  panny   z  wy ższy ch  sfer,  które  niegdy ś,  w  lepszy ch
czasach, poślubili.

 
Betsy  zadała sobie nadzwy czaj  dużo trudu, by  ugłaskać wzburzoną Clarę:

–  Potrafię  zrozum ieć,  że  chce  się  na  chwilę  wy rwać.  Zwłaszcza  z  m ały m i  dziećm i,  no  i  ta

przeprowadzka. Już sam o ustawianie m ebli by ło sy zy fową pracą.

–  Mnie  nikt  nie  wy sy ła  do  Baden-Baden,  żeby   m oj a  córka  cierpiała  m niej   niż  to  konieczne.

background image

A Claudette rozum ie więcej  niż nieświadom a niczego Fanny, m ożesz m i wierzy ć.

– Na zazdrość nie pom oże żadna podróż, Claro. Pozwoliłaby m  ci j echać choćby  na Księży c,

gdy by  to m iało pom óc twoj ej  duszy  i sercu. I m oże wreszcie dotrze do ciebie, że to ty  nalegasz,
żeby   Claudette  nadal  chodziła  do  szkoły.  To  ty   każesz  j ej   codziennie  narażać  się  na  przy krości,
łam iąc ty m  serce swoj em u oj cu.

Czy  ty lko dziecięce m arzenia wabiły  Victorię z powrotem  do Baden-Baden? W każdy m  razie

te właśnie m arzenia chociaż na krótko pom ogły  j ej  złagodzić ból i szok, które przy niósł rok ty siąc
dziewięćset  trzy dziesty   trzeci.  Popularny   kurort  o  łagodny m ,  letnim   klim acie,  położony
w  idy llicznie  piękny m   otoczeniu,  by ł  m ianowicie  zdum iewaj ący m   wy j ątkiem   od  okrutnej
niem ieckiej  rzeczy wistości. Przy j aciółka Victorii, Susi Kleinm ann, ani trochę nie przesadziła. Gdy
ze swoim i dziećm i rozkoszowała się w parku zdroj owy m  j esienny m  słońcem , gdy  przechadzała
się pod kolum nadam i, z dom ów nie zwisały  flagi ze swasty ką, a ulicam i nie m aszerowali brunatni
m łodzieńcy   ry czący   nazistowskie  pieśni,  które  sprawiały,  że  serce  lodowaciało,  m ogła  sobie
zupełnie szczerze pisać: „Pewny ch ludzi tutaj  nie m a. Ży cie toczy  się j eszcze j ak dawniej ”.

Z  daleka  Johann  Isidor  by ł  równie  dobrze  poinform owany   j ak  w  roku  ty siąc  dziewięćset

czternasty m .  Wtedy   właściciel  pasm anterii  Sternberg  zdecy dował  się  na  kuracj ę  z  rodziną
w  Baden-Baden,  gdy ż  to  m iasto  by ło  bardziej   otwarte  niż  inne,  a  hotelarze  nie  py tali  gości
o wy znanie, zanim  wy naj ęli im  pokój .

– I to się nie zm ieniło – tłum aczy ł swem u zięciowi. – Powiedzm y : j eszcze nie. Victorii nic nie

grozi, na razie Baden-Baden nie m oże sobie bowiem  pozwolić na anty sem ity zm . Poza wszy stkim
przy puszczam , że będą tam  też tanie kwatery. To taka uwaga na wy padek, gdy by  m oj a szanowna
córeczka  próbowała  ci  wm ówić,  że  m oże  m ieszkać  wy łącznie  w  hotelu  zdroj owy m   Pod
Jeleniem . Zawsze uważałem , że dam y  z dobrą pam ięcią są niebezpiecznie kosztowne.

Kasy no  w  Baden-Baden,  zam knięte  za  panowania  cesarza  Wilhelm a,  właśnie  odzy skało

koncesj ę.  Hotele  także  postawiły   na  stanowiący ch  źródło  dewiz  gości  z  zagranicy,  a  ty ch  nie
chciano  odstraszać  szczuj ący m i  anty sem ickim i  hasłam i,  które  w  inny ch  kurortach  tuż  po
przej ęciu  władzy   przez  narodowy ch  socj alistów  stały   się  codziennością.  Jak  w  złoty ch  czasach
Augusty,  wdowy   po  cesarzu,  która  wolała  kurować  się  w  Baden-Baden  niż  rezy dować
w Poczdam ie, przed hotelam i i pensj onatam i stały  ty lko donice pełne kwiatów. Nie zastąpiły  ich,
j ak w kąpieliskach nad Morzem  Północny m , szy ldy : „Izraelici niem ile widziani” albo „U nas nie
m a  Ży dów”.  W  żadnej   tanecznej   kawiarni,  a  j uż  zwłaszcza  w  Sali  Zdroj owej ,  nie  m ożna  by ło
przeczy tać: „Niem iecka kobieta nie tańczy  z Ży dem ”.

Baden-Baden  ze  swą  bogatą  historią,  która  przy ciągała  nad  rzekę  Oos  cesarzy   i  królów,

m ilionerów  i  m ecenasów  sztuki,  poetów  i  graczy,  zostało  wy znaczone  przez  nazistów  na
wizy tówkę Niem iec. W roku ty siąc dziewięćset trzy dziesty m  trzecim  m iędzy narodowa aura tego
oprom ienionego słońcem  m iej sca stała się dla kupców j eszcze większą świętością niż w czasach
cesarskich.  Relacj e  m aj ętny ch  zagraniczny ch  gości  powracaj ący ch  do  oj czy zny   o  ty m ,  że
doniesienia  o  nagonce  anty sem ickiej   i  o  szy kanach  w  Niem czech  to  ty lko  ohy dne  oszczerstwa,
by ły  dla nich kwestią przeży cia. Rzekom o puszczali j e w świat sam i Ży dzi. Zawieszenie sporów
polity czny ch  w  Baden-Baden  zaślepiło  też  wielu  z  ty ch,  którzy   uczepili  się  wiary,  że  skoro
w Niem czech panuj ą takie stosunki j ak tam , to m ożna się tu j akoś urządzić. Ży dzi nie ty lko, j ak za
czasów cesarza i w latach dwudziesty ch, przy j eżdżali do Baden-Baden j ako kuracj usze. Kupowali

background image

też  w  uzdrowisku  dom y,  wy naj m owali  wille,  osiedlali  się  i  opowiadali  sobie,  że  „sprawy
z pewnością wkrótce się unorm uj ą”.

– Nie, dam y  j eszcze Salowi trochę pospać, a ty  pój dziesz się pobawić swoj ą śliczną nową piłką

– powiedziała Victoria do córki.

– Gdzie j est Gustel?

– Gustel poj echała do swoj ej  m am y  do Friedbergu. Ty le razy  j uż ci to tłum aczy łam .

– Fanny  chce do babci – m arudziła Fanny. – Babcia j est m iła.

–  Tutaj   j est  o  wiele  ładniej   niż  we  Frankfurcie.  Tutaj   świeci  słoneczko,  zupełnie  j ak  w  lecie,

a ty  nie m usisz zakładać pończoch ani rękawiczek. Popatrz, róże j eszcze kwitną i ptaszki śpiewaj ą.
Tu j est raj , córeczko.

– Fanny  nie chce róże.

– Ale z ciebie zaraza – rzekła Victoria.

Mówiła  sy m paty czny m   głosem ,  a  na  j ej   ustach  poj awił  się  czuły   m atczy ny   uśm iech,  nie

siedziała  bowiem   sam a  na  swej   ulubionej   ławce  w  parku  zdroj owy m .  Spoj rzała  w  górę  na
drzewo  m iłorzębu;  opiewany   przez  Goethego  czarodziej   liści  wciąż  stał  w  letniej   krasie.  Jego
adm iratorka westchnęła, ale j ej  głos by ł cichy  j ak tchnienie wiatru.

–  Prawdziwa  m ała  zaraza  z  ciebie  –  powtórzy ła  m atka,  której   ży cie  nie  pozwalało  j uż  na

wędrowanie z chm uram i i sięganie po gwiazdy.

Zsunęła m arudzącą córkę z kolan i postawiła j ą odrobinę niedelikatnie na ziem i.

– No, biegnij , m ały  leniuszku! – powiedziała energicznie i rzuciła piłkę w kierunku łąki.

Victoria  m iała  na  sobie  granatowy   żakiet  z  biały m   kołnierzem   i  bły szczący m i  złoty m i

guzikam i.  Przy pom inał  ubrania  m ary narskie  sprzed  woj ny,  a  łagodne  spoj rzenie  duży ch  oczu
m łodej  kobiety  wciąż j eszcze przy woły wało w pam ięci to śliczne dziecko, które zawsze wzbudzało
więcej   uwagi  i  zdoby wało  większą  przy chy lność  niż  j ego  przy j aciółki  i  koleżanki  z  klasy.  Gdy
Fanny   ze  swoim   im ponuj ący m   słownictwem   i  niewy czerpany m   zapasem   uporu  pozwalała
m atce  przy naj m niej   na  chwilę  zam knąć  oczy   i  wy rwać  się  z  teraźniej szości,  wtedy   Victoria
widziała  siebie  w  wieku  sześciu  lat.  We  włosach  m iała  białą  taftową  kokardę,  a  na  ram ieniu
torebkę wy szy waną perełkam i. Cioteczna babka Jettchen otwierała swą żółtą parasolkę od słońca.
Jej   koronkę  okalały   błękitne  ptaki.  Trzy m aj ąc  się  za  ręce,  pulchna  cioteczna  babka  i  radośnie
usposobiona  cioteczna  wnuczka,  która  co  chwilę  podskakiwała  do  nieba,  szły   do  cukierni.  Po
drodze spoty kały  trolle i paj acy ki, ludzi uśm iechaj ący ch się do dzieci i dam y  w seledy nowy ch
sukniach,  konwersuj ące  po  francusku  z  towarzy szący m i  im   kawaleram i  w  aksam itny ch
kam izelkach i j edwabny ch fularach. Niekiedy  zza drzewa wy skakiwali Erwin i Clara i próbowali
wy pchnąć Victorię z j ej  m iej sca na słońcu, ona j ednak do tego nie dopuszczała. Razem  z ciotką
Jettchen  m iały   bowiem   obrońcę;  nosił  szpiczastą  czapkę  niewidkę  i  by ł  dwa  razy   silniej szy   od
olbrzy m a Goliata.

Victoria potarła sobie głowę, żeby  uwolnić się od ty ch obrazów. Za drugim  razem  westchnienie

zabolało. Nie spodziewała się, że w Baden-Baden wspom nienia będą dla niej  tak bolesne, a dni tak

background image

długie.  Starsza  dam a  siedząca  obok  na  ławce,  w  kapeluszu  koloru  m chu  i  czarny m   płaszczu,
pokiwała głową. Głos Victorii wy rwał j ą z krótkiej  drzem ki, która czy ni znośniej szy m  wiek i m y śli
o przeszłości.

– Niech się pani nie łudzi, m łoda dam o – powiedziała. – Raj  też nie j est j uż ty m , czy m  kiedy ś

by ł. I nie m a go j uż także tu.

Miała  przy j em ny   berliński  akcent  i  m ocny   głos,  a  sam a  by ła  drobna  i  sprawiała  wrażenie

kruchej .  Ze  swoim i  srebrnosiwy m i,  starannie  zaondulowany m i  włosam i  i  zdrową  cerą  m łodej
dziewczy ny   wy glądała  j ak  m iłe  babcie  w  książkach  dla  dzieci,  które  siedzą  w  kwiecisty ch
pluszowy ch  fotelach,  robią  na  drutach  skarpety   i  czy taj ą  baj ki  grzeczny m   m ały m   wnukom .  To
pierwsze wrażenie by ło j ednak m y lące. Dam a z Berlina na parkowej  ławce nie opowiadała j uż
żadny ch baj ek. W ostatnich siedm iu m iesiącach zby t wiele widziała i doświadczy ła.

Każdego  ranka  i  popołudnia  przy chodziła  do  parku  zdroj owego,  zawsze  o  tej   sam ej   porze

i  zawsze  z  książką  w  bordowej ,  haftowanej ,  aksam itnej   osłonce.  Nawet  gdy   wolne  by ły   inne
ławki, py tała Victorię, czy  m oże się do niej  przy siąść. Uśm iechała się do dzieci; wkrótce Fanny
zaczęła odwzaj em niać j ej  uśm iech. Czasam i dziewczy nka wskazy wała na drzewa w kolorowy ch
liściach  i  m ówiła:  „Moj e,  m oj e!”  –  na  co  starsza  pani  odpowiadała  zwy kle:  „To  bardzo  ładnie”.
Raz powiedziała do Sala „Siggi”, chociaż znała j uż j ego im ię. Po chwili zaczęła nerwowo skubać
guzik od płaszcza.

– Siggi – paplała, powtarzaj ąc po niej  Fanny.

Od  tej   pory   badeńska  przy j aciółka  dzieci  m iała  w  kieszeni  płaszcza  cukierek  w  czerwony m

bły szczący m   papierku  dla  Fanny.  Pewnej   niedzieli  orkiestra  zdroj owa  nieoczekiwanie  zagrała
składankę z Orfeusza w piekle Jacques’a Offenbacha, chociaż „nie-Ary j czy k Offenbach” popadł
w  niełaskę,  a  j ego  dzieła  znalazły   się  na  liście  utworów  zakazany ch.  Jeszcze  klaszcząc,  Victoria
opowiedziała  sąsiadce  z  ławki  o  pospieszny m   wy j eździe  po  swoim   ostatnim   poby cie  w  Baden-
Baden.

– Woj na pokrzy żowała nam  plany  – powiedziała. – Musieliśm y  wy j echać. Z dnia na dzień.

–  Woj ny   zawsze  krzy żuj ą  plany.  Moj em u  sy nowi  też  się  to  przy trafiło.  Chciał  studiować

m edy cy nę, zostać pediatrą i sam  m ieć co naj m niej  dziesięcioro dzieci. Miał kom pletnego bzika
na  punkcie  dzieci,  ten  m ój   Siggi.  Nikom u  nie  wolno  by ło  choćby   spoj rzeć  krzy wo  na  j ego
m łodszą siostrzy czkę. Mąż m ówił, że chłopak j eszcze poślubi swoj ą siostrę.

–  Poległ?  –  spy tała  Victoria.  Śm ierć  Ottona  bardzo  wcześnie  wy czuliła  j ą  na  m om enty,

w który ch ludzie raptem  zaczy nali uży wać czasu przeszłego.

 
–  Tak.  Pod  Tannenbergiem .  Jedy ny m ,  który   tam   zwy cięży ł,  by ł  m ianowicie  Hindenburg.
Żołnierze pozostali na polu chwały. Siegfried by ł naj starszy  z m oj ej  trój ki. I naj zdolniej szy.

–  Mój   brat  też  poległ.  By ło  nas  pięcioro,  ale  naj m łodszej ,  Alice,  Otto  w  ogóle  nie  poznał.

Nawet nie wiedział, że m iała się urodzić.

Starsza pani z Berlina z cukierkiem , który  w słońcu lśnił j ak rubin, i z uśm iechem , który  docierał

nawet  do  nieufnej   wobec  obcy ch  Fanny,  nazy wała  się  Lilly   Bär.  Jej   drugi  sy n  od  trzech  lat
kierował  renom owany m   hotelem   w  Lugano  i  j uż  dwa  razy   dzwonił  do  m atki  do  Baden-Baden,
córka  kilka  ty godni  wcześniej   przeprowadziła  się  ze  swy m   m ężem ,  lekarzem ,  z  Düsseldorfu  do

background image

Am sterdam u,  a  pięcioro  wnuków  stało  przed  koniecznością  zastąpienia  oj czy stego  j ęzy ka
niem ieckiego niderlandzkim .  W m arcu  pani Bär  owdowiała. Opowiadała  o ty m ,  nie  zm ieniaj ąc
tonu  głosu,  j ak  gdy by   śm ierć  m ęża  stanowiła  powszedni  los  kobiet  w  j ej   wieku.  Pan  Bär  by ł
znany m   w  cały ch  Niem czech  handlarzem   dziełam i  sztuki.  Po  j ego  śm ierci,  j ak  opowiadała,
opuściła w pośpiechu willę w Berlinie i „z nieduży m  bagażem ” przy j echała do Baden-Baden.

– Kto wie na j ak długo – dodała.

– Mój  Boże, j ak pani to wszy stko potrafi rozdzielać? – dziwiła się Victoria. – Ty le zm ian w tak

krótkim  czasie. Holandia i Düsseldorf, Szwaj caria. I j eszcze Berlin i Baden- Baden. Nawet m nie
by  się wszy stko poplątało, a przecież j estem  parę lat m łodsza od pani.

–  Ży cie  uczy   giętkości.  Pani  też  się  tego  j eszcze  nauczy.  Mam   nadziej ę,  że  nie  za  prędko.

Rzeczy wistość to nauczy cielka, która nie zna ani litości, ani powściągliwości.

Właśnie  dlatego,  że  by ła  taka  m łoda  i  niedoświadczona,  a  także  zby t  m ało  ciekawa  ży cia,

Victoria  nie  m iała  zwy czaj u  interpretowania  nazwisk  i  składania  sobie  z  opowiadany ch  j ej
szczegółów  całościowego  obrazu.  Dlatego  w  ogóle  nie  przy szło  j ej   do  głowy,  że  j ej   znaj om a
z  ławki  m oże  by ć  Ży dówką.  Lilly   Bär  z  kolei  wy starczy ły   dwa  zdania,  by   się  zorientować
o  narodowości  swoj ej   rozm ówczy ni.  Gdy   m ianowicie  Victoria  powiedziała,  że  wzięła  pokój
w j akim ś m ały m  pensj onacie w dzielnicy  zdroj owej , który  polecił j ej  znaj om y  m ęża, wszy stkie
dalsze py tania, które m ogłaby  zadać Lilly  Bär, stały  się zbędne. Pensj onat by ł równie znany  ze
swej   taniości,  j ak  osławiony   z  powodu  przedsiębiorczej   właścicielki  i  serwowanego  przez  nią
j edzenia.  Pokoj e,  co  wiedział  każdy,  by ły   m ałe,  ty lko  nieliczne  m iały   bieżącą  wodę.  Ani
elegancka garderoba Victorii, ani drogie sukienki Fanny  i biało lakierowany  wiklinowy  wózek Sala
nie pasowały  do tego adresu.

– Ży dzi? – spy tała pani Bär.

– Jak pani zgadła? – Victoria by ła wstrząśnięta.

–  Ach,  dziecinko,  w  ty m   dom u  od  zawsze  zatrzy m y wali  się  ludzie,  którzy   pam iętali  lepsze

czasy.  Przy puszczam ,  że  inni  goście  też  nie  j edzą  bułeczek  z  szy nką.  Dobrze  się  orientuj ę
w tutej szy ch stosunkach. Od dwudziestu lat spędzałam  j esień w Baden-Baden. Ty le że w ty m  roku
po raz pierwszy  bez m ęża.

Tego  wieczoru  Victoria  j adła  kolacj ę  w  hotelu  Pod  Jeleniem   –  j ak  w  piękny ch,  dobry ch

czasach,  o  który ch  m atka  opowiadała  z  prom ienny m   wy razem   na  twarzy,  j uż  dawno
niepasuj ący m   do  j ej   usposobienia.  Lilly   Bär  by ła  dobrą  wróżką  ze  srebrny m i  loczkam i,  na
ławeczce  w  parku  kuracy j ny m   cieszy ła  się  z  obecności  dzieci,  niczego  nieświadom y ch,  które
długo j eszcze nie dowiedzą się, do j akiego okrucieństwa zdolni są ludzie. Zatroszczy ła się o to, by
zaufana pokoj ówka z Jelenia, gdzie wszak od lat by ła stały m , m im o haseł nowy ch czasów wciąż
j eszcze m ile widziany m  gościem , opiekowała się przez cały  wieczór Fanny  i Salem . Przez kilka
litościwy ch  godzin  Victoria  znów  poczuła  się  j ak  ktoś,  kim   by ła  zawsze,  zanim   naziści  wtargnęli
w  ży cie  rodziny   Sternbergów  –  beztroską  i  cieszącą  się  ży ciem   dziewczy ną,  akceptowaną  przez
swe nieży dowskie przy j aciółki, które teraz przechodziły  na drugą stronę ulicy  i odwracały  głowę,
gdy  j ą spoty kały.

– Czuj ę się j ak w krainie z baj ki – powiedziała Victoria. – Ach, gdy by  czas m ógł się zatrzy m ać.

Choćby  na j edną chwilę.

background image

 
Znów  by ła  dzieckiem   i  bawiła  się  w  klasy   na  ulicy,  wskakiwała  do  swego  zam ku  w  chm urach
i śpiewała żołnierskie piosenki. Powaga ży cia doty kała zawsze inny ch. W tornistrze m iała piórnik
z  j asnego  polerowanego  drewna;  na  wy suwany m   wieczku  siedział  cesarz  Wilhelm   II.  By ł  to
piękny  m łody  m ężczy zna, j adący  na siwy m  koniu w stronę słońca. I ku zwy cięstwu. Siedź prosto,
Victorio,  bo  nie  dostaniesz  budy niu.  Rozwiń  skrzy dła,  szeptała  ciotka  Jettchen,  inaczej   zawsze
będziesz na dole.

Już  przy   saszetkach  z  łososia  napełniony ch  m usem   chrzanowy m   znikły   gdzieś  upiory

o zielony ch twarzach, które dniam i i nocam i nie pozwalały  Victorii zapom nieć, że j ej  m ąż utracił
podstawy   egzy stencj i  i  że  nie  by ło  j uż  m ieszkania  przy   Günthersburgallee  z  wy kuszam i
i  wieży czkam i,  piękną  kolekcj ą  filiżanek  i  j edwabny m i  portieram i.  Z  każdy m   ły kiem   różowego
badeńskiego  wina  sączy ła  wielkie  zapom nienie.  Kawałek  po  kawałku  ratowana  z  koszm aru,
wy pierała ze świadom ości to, że trzy  sklepy  oj ca od dnia boj kotu prosperowały  coraz gorzej , a on
każdego  dnia  ły kał  brom   na  swoj e  skołatane  nerwy,  że  j ej   brat  nie  m iał  żadny ch  dochodów,
a Clara kuliła się za każdy m  razem , gdy  ktoś dzwonił do drzwi. Siostra, dla której  słowo „strach”
nigdy   nie  m iało  osobisty ch  odniesień,  teraz  bała  się,  że  Theo  Bergham m er  m ógłby   zażądać
wpuszczenia  i  dom agać  się  dawny ch  przy wilej ów.  W  swy m   pierwszy m   ży ciu  szalony   oj ciec
Claudette recy tował Heinego i o północy  m ówił ty lko o m iłości, w drugim  by ł dziarskim  nazistą
w skórzany m  płaszczu i o szczekliwy m  głosie.

Victoria, która j ako sześciolatka przy  każdy m  posiłku stroiła fochy, że j edzenie j ej  nie sm akuj e,

że  krzesło  j est  za  twarde  i  że  chce  wracać  do  dom u,  do  Josephy   i  j ej   pączków  z  powidłam i
śliwkowy m i  i  sosem   waniliowy m ,  spoj rzała  na  kry ształowy   ży randol.  Zacisnęła  powieki,
naty chm iast  j e  znów  podniosła  i  odurzała  się  świetlistą  tęczą.  Mała  Vicky   cm oknęła,  co  by ło
surowo wzbronione dziewczy nkom  pragnący m  zostać wy tworny m i dam am i. „Fuj ” – m ówił Otto
i też cm okał.

 
Pani Feuereisen, żona obiecuj ącego adwokata i notariusza, który  obecnie znów m ieszkał w swoim
dawny m   dziecinny m   pokoj u,  ale  wciąż  j eszcze  m iał  nadziej ę  na  sprawiedliwość  i  wertował
ty m czasem   oferty   pracy,  wpatrzy ła  się  w  czerwone  letnie  główki  dalii  i  zim owo  ciężkie,  złote
główki  chry zantem .  Okazały   j esienny   bukiet  stał  w  srebrny m   kuble  z  toczony m i  uchwy tam i,
z  przodu  widniał  portret  cesarskiej   m ałżonki  Augusty,  która  kom unikowała  Prusakom ,  że  Baden-
Baden  to  j ej   druga  oj czy zna.  Victoria  rozpoznała  poj em nik,  j ej   serce  zatrzepotało  ze  szczęścia.
Ty lko  popatrzeć,  nie  doty kać,  nasza  m ała  diablico,  inaczej   porwie  cię  czarownica  i  codziennie
będziesz m usiała j eść sałatkę z roszponki ze słoniną. To by ł głos Erwina, którego rezolutna Vicky
przez  długi  czas  uważała  za  złośliwego,  nic  niewartego  brata,  a  który   okazał  się  dobrotliwy m ,
troskliwy m  opiekunem  swoich sióstr.

Pani Feuereisen, ledwie dwudziestopięcioletnia, a j uż zagrożona przy szłością bez nadziei, j aką

zaplanowali  dla  Ży dów  upoj eni  władzą,  gardzący   ludźm i  naziści,  rozkoszowała  się  pełnią
przy j em ności,  które  ży cie  oferuj e  szczęśliwy m   i  beztroskim .  Miała  na  sobie  głęboko  wy ciętą
suknię  w  kolorze  koniaku,  której   początkowo  wcale  nie  chciała  zabrać,  a  wokół  przy pudrowanej
szy i  podwój ny   sznur  z  korali  z  m ały m i  podłużny m i  diam encikam i,  który   podarowała  j ej   ciotka
Jettchen tego dnia, gdy  w Saraj ewie zastrzeleni zostali austriacki następca tronu i j ego żona.

background image

– Pam iętam  to dobrze – m ruczała w chusteczkę Victoria, zanurzona w przeszłości. Chusteczka

pachniała  j aśm inem   i  różam i  i  opowiadała  historie,  które  w  j ednej   chwili  czy niły   człowieka
sm utny m  i zasnuwały  głowę m głą.

Victoria by ła zm ieszana, gdy  zdała sobie sprawę, że m ówi głośno sam a do siebie; poczuła ulgę,

że pani Bär nie zareagowała i nadal z roztargnieniem  wpatry wała się w portret książęcej  dam y
z upudrowaną peruką i pieskiem . Z elokwencj ą wspartą przez rozwij any  w latach m arzy cielstwa
talent  aktorski  pani  Feuereisen  chwaliła  faszerowany   m ostek  cielęcy,  oczam i  wielkim i  j ak
u  dziecka  podziwiała  brzoskwinie  gotowane  krótko  w  rieslingu.  Kluseczki,  tłuste  i  poły skuj ące
złociście m asłem , określiła j ako „nadzwy czaj ne” i oblizała sobie przy  ty m  usta. Cieszy ła się nim i
z  tak  afektowaną  m im iką,  j akby   przez  całe  ży cie  m arzy ła  o  kulinarny ch  specj ałach  kuchni
szwabskiej .  Po  długich  latach  nauki  Victoria,  niesforna  buntowniczka,  którą  tak  trudno  by ło
odwieść  od  wy głaszania  każdem u  swej   opinii,  w  końcu  się  nauczy ła,  co  wy pada  dam om
z  dobrego  dom u.  Nikt  nie  m usiał  j ej ,  j ak  kiedy ś  ciotka  Jettchen,  przekupy wać  pięciofenigówką,
żeby  nie zagrzeby wała pod dy wanem  swoich „obrzy dliwy ch robali”.

Duchy  dzieciństwa kłębiły  się w j ej  głowie bardziej  szaleńczo niż wiedźm y  w noc Walpurgii na

górze  Brocken.  Gdy   pianista  zaczął  grać  i  dźwięki  zwodziły   j ą  tak  sam o  j ak  obrazy,  Victoria
stwierdziła  nawet,  że  Lilly   Bär  ze  swoim   urokiem ,  ży czliwością  i  loczkam i  śliczny m i  j ak  z  baj ki
podobna  j est  do  j ej   niezapom nianej   ciotecznej   babki.  Kiedy   podano  przy stawki,  opowiedziała
swej   gospody ni  o  Ottonie,  niespoży tej   papudze  cioci  Jettchen,  ptaku  z  pam ięcią  słonia,  a  przy
daniu  główny m   –  o  letnich  dniach  w  Baden-Baden  i  cudowny ch  wy cieczkach  z  aniołam i
stróżam i,  które  na  wieki  złączy ły   cioteczną  babkę  i  m ałą  dziewczy nkę.  Victoria,  bardziej   niż
winem  upoj ona wspom nieniam i przety kany m i złotą nicią, by ła j uż nie do powstrzy m ania. Przy
wiśniach  flam birowany ch  likierem   Grand  Marnier  zwierzy ła  się  słuchaj ącej   j ej   uważnie  pani
Bär,  że  przez  całe  swoj e  dzieciństwo  bardziej   kochała  wielkoduszną,  niekonsekwentną  ciotkę  niż
m atkę z j ej  surowy m i zasadam i.

–  By liśm y   zawsze  we  czwórkę  i  zawsze  w  siódm y m   niebie.  Ciocia  Jettchen,  j a  i  oba  nasze

anioły   stróże,  Pit  i  Pat  się  nazy wali.  Grali  w  kom etkę  gwiezdny m i  łuskam i  i  potrafili  łzy
przem ieniać w perły.

Victoria,  która  tak  ufnie  i  bez  żadny ch  intencj i  odby wała  podróż  w  dzieciństwo,  m iała  łzy

w  oczach.  Po  raz  pierwszy   od  przy gnębiaj ącego  wy j azdu  z  Frankfurtu  by ła  szczęśliwa,  że  m ąż
nie  siedział  z  nią  przy   stole.  Już  podczas  podróży   poślubnej   do  Bressanone  Fritz,  żelazny   pruski
m ałżonek, ziry towany  napom inał swą świeżo poślubioną żonę, że j est zby t senty m entalna i płacze
z  by le  powodu.  Zanim   skarcona  tak  wtedy   Victoria  zdąży ła  teraz  z  należy ty m   zawsty dzeniem
poruszy ć  tem at  braku  opanowania  żon  w  podróży   poślubnej ,  także  j ej   wielkoduszna  protektorka
uczy niła  bardzo  szczere  wy znanie.  Pani  Bär  oznaj m iła,  że  dobrała  się  do  Victorii
„z wy rachowaniem  i bezwsty dnością starej , sam otnej  baby ”. Żeby  nie by ć sam a.

– Sam a ze swoim  cierpieniem  – dodała po krępuj ącej  chwili ciszy. Jej  m ąż, ten znany  handlarz

dziełam i sztuki, którego cała branża szanowała j ako j ednego z wielkich i rzetelny ch, zawsze hoj ny
m ecenas, nie zm arł śm iercią, „którą ludzie raczą nazy wać naturalną”. – Zabili go ci zbrodniarze –
wy j aśniła.

W  swoim   wzburzeniu  Lilly   Bär  zaakcentowała  ostatnie  słowo  w  złowieszczy m   zdaniu  akurat

w  m om encie,  gdy   kelner  napełnił  m okką  j edną  z  dwóch  filiżanek.  Drgnął  j ak  człowiek,  który

background image

poczuł na ram ieniu rękę inkwizy cj i. Mała srebrna taca, na której  stała j eszcze czarka z kostkam i
cukru, uderzy ła o kant stołu. Rozej rzał się zm ieszany, wy m ruczał „pardon” i czerwony  na twarzy
uciekł w stronę kuchni. Lilly  Bär pochy liła głowę. Mówiła teraz ciszej , ale nadal tak wy raźnie, że
Victoria  m usiała  powstrzy m y wać  w  sobie  dziecięcy   odruch,  by   zatkać  sobie  rękam i  uszy
i  krzy czeć.  Brunatni  siepacze  zabrali  Arthura  Bära,  m ężczy znę  silnego  j ak  tur  i  cieszącego  się
znakom ity m  zdrowiem , dzień po pożarze Reichstagu – o piątej  rano, bez nakazu aresztowania. Nie
podali  powodu  zatrzy m ania.  Mąż  by ł  j eszcze  w  piżam ie,  opowiadała.  Akurat  w  tej   granatowej ,
z połatany m i spodniam i.

–  Nazwali  to  aresztem   prewency j ny m ,  w  celu  zapewnienia  bezpieczeństwa  –  opowiadała

kobieta,  o  której   Victoria  nie  wiedziała  nic  oprócz  tego,  że  m ieszkała  w  Berlinie,  by ła  Ży dówką
i lubiła dzieci, i że tęskniła za swoim i wnukam i. – Nigdy  wcześniej  nie sły szałam  tego określenia.
Uważałam   to  wszy stko  za  j akieś  fatalne  nieporozum ienie  i  pobiegłam   na  policj ę,  j akby   świat,
w  który m   dziej ą  się  takie  rzeczy,  by ł  j eszcze  dawny m   światem .  Nikt  m i  nie  powiedział,  dokąd
zabrano m oj ego m ęża. Wzruszali ram ionam i, a j eśli by li ży czliwi, to om ij ali m nie nieruchom y m
wzrokiem  i palili swoj e papierosy. Jakiś m łody  facet wrzasnął: „Zapy taj  sobie swoj ego Jehowę.
Może  on  odpowiada  za  zagubiony ch  Ży dów”.  Po  ty godniu  powiadom iono  m nie  o  śm ierci
Arthura. Rzekom o zm arł w więzieniu na zapalenie płuc i tego sam ego dnia został spopielony. Ze
względów  higieny   publicznej .  Do  zawiadom ienia  dołączono  rachunek.  Nie  m iałam   odwagi
napisać o  ty m   do  sy na  do  Szwaj carii.  Córka  i  zięć  nalegali,  aby m   naty chm iast  znikła  z  Berlina,
i  zastosowałam   się  do  tego.  W  m iędzy czasie  dowiedziałam   się  od  swoj ej   służącej ,  że  zabrali
wszy stkie obrazy  z dom u i większość z galerii. Wśród nich także j eden obraz Franza Marca, dwa
Kandinskiego i wszy stkie grafiki.

–  Nic  z  tego  nie  rozum iem   –  wy j ąkała  Victoria.  –  Jak  coś  takiego  m oże  się  wy darzy ć?

My ślałam , że oni ty lko m ażą szy by  wy stawowe.

–  Tego  nie  sposób  zrozum ieć.  I  m y ślę,  że  od  tej   pory   zdarzało  się  to  często.  Arthur  zawsze

m ówił:  „Ludzie,  którzy   kochaj ą  się  tak  j ak  m y,  um rą  razem .  Jak  Filem on  i  Baucis

[9]

”.  To  by ło

j ego m arzenie. O to się m odlił. Bóg nie pozwala się ze sobą targować – m ówiłam  m u.

To  by ł  pierwszy   raz,  gdy   ta  naj weselsza  i  naj bardziej   beztroska  z  córek  Sternbergowskich,

m istrzy ni  wy pierania  przy krej   rzeczy wistości  i  sm utku,  dowiedziała  się  o  zam ordowaniu
człowieka,  którem u  oprawcy   nie  m ogli  zarzucić  niczego  poza  j ego  ży dowską  wiarą
i powodzeniem  w interesach. Zastanawiała się – a każde uderzenie serca groziło rozsadzeniem  j ej
ciała – czy  potrafi j eszcze spoj rzeć na Lilly  Bär tak j ak wcześniej . Jak będzie m ogła konwersować
z nią o pogodzie i koncertach uzdrowiskowy ch, j ak się z nią śm iać, gdy  Fanny  nazwie swego brata
paskudnikiem ?

– Zm arł w więzieniu, a pani o ty m  nie wiedziała – wy j ąkała w końcu bezradnie.

– Został zam ordowany  w więzieniu. Niem iecki m ężczy zna, który  kochał Niem cy.

Ży randol j arzy ł się pełny m  blaskiem , brzoskwinie w rieslingu py szniły  się j esienną barwą na

półm iskach z m ięsem . Pianista zagrał naj pierw szlagier roku Także we Frankfurcie nad Menem  ze
śpiewogry  Królewski podporucznik  Freda  Ray m onda,  a  następnie  Ciągniemy  przez  ojczysty  kraj
z film u Dzisiejsze dziewczyny. Goście odłoży li sztućce. Odchy lili się do ty łu i klaskali w dłonie, ale
robili  to  ty lko  ci,  którzy   w  nowy ch  czasach  stanęli  po  stronie  zwy cięzców.  Lilly   Bär  i  pani

background image

Feuereisen,  j edna  prawie  u  kresu,  druga  dopiero  na  początku  swej   drogi  cierniowej ,  m ilcząc,
m ieszały   m okkę  w  filiżankach  z  delikatny m ,  złocony m   rantem .  Victoria  nie  zauważy ła,  że
wy straszony  kelner nie wrócił, by  napełnić j ej  filiżankę, i uniosła j ą pustą do ust.

– Nie pasuj em y  j uż do tego m iej sca – powiedziała pani Bär. – Nie pasuj em y  do Baden-Baden

ani do Jelenia. A wkrótce nie będziem y  pasować także do Niem iec. To by ł błąd, że zapragnęłam
tu zj eść i cofnąć czas. Mój  Arthur zawsze m ówił, że chcę przebić głową m ur. Dawniej  uważano
to za odwagę. Dzisiaj  m ożna sobie ty lko rozbić czaszkę. Chodźm y, m oj e dziecko.

Victoria  złoży ła  serwetkę,  j ak  nakazy wała  m atka,  zanim   wolno  j ej   by ło  wstać  od  stołu.

W  grzeczny ch  słowach,  j ak  to  ćwiczy ły   uczennice  klasy   dziewiątej   na  lekcj ach  tańca,
podziękowała za zaproszenie. Ponieważ to też należało do ry tuału, usiłowała się uśm iechnąć. Zby t
późno  zorientowała  się,  że  j ej   usta  by ły   j ak  zasznurowane  i  odm awiały   udziału  w  zwy czaj ach
zam ordowany ch dni.

– Do j utra – powiedziała.

Następny   ranek  by ł  dniem ,  j aki  opisy wał  Theodor  Storm   w  swoich  j esienny ch  wierszach  –

wy złocony   barwam i  października,  z  lekkim i  strzępkam i  m gły   ulatuj ący m i  ku  słońcu  i  liśćm i
spadaj ący m i  łagodnie  na  ziem ię.  Orkiestra  kuracy j na  znów  grała  w  parku  i  znowu  m uzy cy
zapom nieli, że Ży dzi Offenbach i Paul Abraham  popadli w niełaskę i że wolno by ło wy kony wać
j uż ty lko utwory  polity cznie m iły ch kom pozy torów. Victoria nuciła odgry wane m elodie i m y ślała
o wieczorach w teatrze Schum anna we Frankfurcie.

Kolorowe  latawce  z  powiewaj ący m i  ogonam i  wzlaty wały   w  kierunku  chm ur.  Chłopcy   m ieli

na sobie podkolanówki, czapki wepchnęli do kieszeni spodni. Siwowłose pary, które w m aj u swej
m łodości  przy sięgały   sobie  dozgonną  wierność,  wciąż  j eszcze  spacerowały,  trzy m aj ąc  się  za
ręce. W  rzeczce przepły waj ącej   wzdłuż dom ów,  pensj onatów i  hoteli kam ienie  poły skiwały   j ak
nefry t,  a  koły szące  się  na  wodzie  kaczki  wy ciągały   szy j e,  j akby   by ły   łabędziam i.  Pani  Bär
j ednak, z książką w czerwonej  osłonce i cukierkam i w kieszeni płaszcza, nie poj awiła się przy  biało
lakierowanej  ławce pod drzewem  m iłorzębu. Ani rano, ani po południu.

Fanny   goniła  za  piłką  na  trawie,  po  której   nie  wolno  by ło  biegać  dzieciom .  Strażnik  parkowy

powiedział  j ej ,  że  j est  niegrzeczną  dziewczy nką,  której   następny m   razem   zabierze  piłkę.  Mała
wzięła się pod boki i krzy knęła: „Nie!”, gdy ż nikt j ej  j eszcze nie wy tłum aczy ł, że to niebezpieczne,
gdy  ży dowskie dzieci sprzeciwiaj ą się panom  w m undurach. Salo po raz pierwszy  usiadł w wózku,
uznał, że świat j est zabawny, i gulgotał radośnie. Victoria wpatry wała się tępo przed siebie. Serce
j ej   waliło.  Oczy   droczy ły   się  z  nią  obrazam i,  które  przy   powtórny m   spoj rzeniu  okazy wały   się
złudne.  Rozkazała  swej   pam ięci  powtarzać  każde  słowo,  które  ona  i  Lilly   Bär  wy powiedziały
poprzedniego wieczoru, ale żadne światełko nie rozproszy ło m roku.

Trzeciego dnia nie wy trzy m ała j uż niepokoj u dręczącego j ej  duszę. Razem  z dziećm i udała się

do hotelu Pod Jeleniem .

Portier, dobrze wy szkolony  i ceniony  przez swego szefa za um iej ętność oceny  sy tuacj i j uż po

pierwszy m   spoj rzeniu,  popatrzy ł  naj pierw  na  Fanny,  a  potem   na  wózek.  Odchrząknął
i  zarej estrował,  że  Victoria  wy pręży ła  ram iona  j ak  ktoś,  kto  próbuj e  dodać  sobie  odwagi
w  okolicznościach,  które  nie  są  dla  niego  przy j em ne.  W  sekundę  ten  wy bitny   znawca  ludzi
zrozum iał, że m łoda osoba przy  kontuarze recepcj i zaliczała się do osób, do który ch nie m usi się

background image

uśm iechać.

– Tak? – spy tał na próbę.

– Chciałam  się dowiedzieć o panią Bär. Lilly  Bär. Mieszka tu.

– Już nie.

– Jestem  pewna, że tak. We wtorek razem  j adły śm y  tu kolacj ę. Może j est chora.

–  Jest  zdrowa  j ak  ry ba  –  zaśm iał  się  ten  bezlitosny   człowiek  –  ale  niestety   odrobinę  m artwa.

Zabiła  się  ta  pani  wy tworna  przy j aciółka.  A  m y   m ieliśm y   kłopot.  A  j eśli  j est  pani  j ej
współwy znawczy nią, to radzę pani stąd znikać. I to m igiem .

Po  raz  pierwszy   w  ży ciu  Victoria  nadała  telegram .  Gospody ni  m usiała  j ej   naj pierw

wy tłum aczy ć,  że  trzeba  w  ty m   celu  pój ść  na  pocztę.  Urzędnik  pocztowy   zm arszczy ł  czoło,
czy taj ąc tekst o planowany m  powrocie do Frankfurtu. By ł to m ężczy zna ceniący  sobie dom owe
pielesze,  który   wieczoram i  pił  napar  z  km inku,  układał  pasj ansa  i  każdej   niedzieli  udawał  się  do
kościoła.  Nie  nauczy ł  się  j eszcze  nienawidzić.  Ten  dobroduszny   człowiek  poradził  j ej ,  by   ze
względu  na  koszty   ograniczy ła  się  do  dziesięciu  słów.  Victoria  podziękowała  i  skreśliła  dopisek:
„Cieszy m y  się na spotkanie z tatą”.

background image

Darm owe eBooki: www.e B o o k 4 m  e.pl

9

T E M P O   N I E S Z C Z Ę Ś C I A

M a r z e c – p a ź d z i e r n i k   1 9 3 5

–  Teraz  m oże  j uż  by ć  ty lko  lepiej   –  prorokował  Erwin  teatralny m   głosem .  Wstał,  pchnął  lekko
fotel  na  biegunach,  ustawił  się  w  otwarty ch  drzwiach  i  uniósł  prawą  rękę  do  hitlerowskiego
pozdrowienia.  Lewą  nasunął  na  czoło  j eden  kosm y k  włosów  i  pociągaj ąc  nosem ,  skubał
wy im aginowany  wąsik.

Snipper,  foksterier  z  niespoży ty m   dobry m   hum orem ,  stanął  na  ty lny ch  łapkach.  Przednim i

wiosłował podniecony  w powietrzu i szczekał chry pliwie.

–  Zam knij   paszczę  –  rozkazał  Erwin.  –  Ży dowskim   psom   nie  wolno  j uż  szczekać.  Ciągle  to

j eszcze  do  ciebie  nie  dotarło,  ty   m ały,  przeżarty   m oj żeszowy   kundlu?  To  przez  ciebie  zacni
państwo Feuereisenowie m usieli się wy nieść z m ieszkania. Owczarek niem iecki nigdy  by  się tak
nie zachował.

Chichocząca  Claudette  zsunęła  się  z  parapetu.  Klaskała  w  ręce  j ak  dziecko,  wołaj ąc  wy sokim

głosikiem :

 
– Brawo, m istrzu Snipperze! – Przez j edną chwilę, która zasznurowała gardło j ej  m atki, Claudette
wy glądała  j ak  m ała  dziewczy nka  z  warkoczam i,  która  kiedy ś  z  rozpalony m i  policzkam i
i  bły szczący m i  oczam i  radośnie  witała  Kacperka,  dzielną  kukiełkę  pokonuj ącą  policj anta.  Clara
przy cisnęła do twarzy  poduszkę z sofy ; udawała, że ona też się śm iej e. Także w czasach, gdy  łzy
zaiste nie uchodziły  za dowód słabości, wy strzegała się okazy wania em ocj i.

– Jakże to słuszne z waszej  strony ! – Erwin się skłonił. – Mój  naród j est m oj ą tarczą i m oj ą siłą.

Pokazuj e m i, że idę właściwą drogą. Heil Erwin!

Mistrz  kabaretu  z  czwartego  piętra  zdał  sobie  sprawę,  że  j est  wy czerpany.  Pogłaskał

m erdaj ącego ogonem  psa i usiadł z powrotem  w buj any m  fotelu. Ponieważ ram iona m u drżały,
a  on,  zupełnie  j ak  siostra  bliźniaczka,  nie  chciał,  żeby   Alice  i  Claudette  zauważy ły   j ego
desperacj ę, skry ł się za gazetą.

– Uwaga – ostrzegła Clara – siedzisz na „Prager Tagblatt”. Nie j est nasza, to szm ugiel. Ty lko j ą

sobie  poży czy łam .  Pani  Neuländer  dostała  j ą  od  kuzy nki  z  Badenii.  Ta  z  kolei  otrzy m ała  j ą  od
przy j aciela,  który   pierwotnie  wy kładał  filozofię  religii  na  uniwersy tecie  w  Heidelbergu,  a  teraz

background image

w Pradze chodzi od dom u do dom u, oferuj ąc tanie arty kuły  m y dlarskie i próbuj ąc usidlić czeskie
gospody nie. Dalej  wstecz j uż m i się nie udało prześledzić drogi wolności słowa.

Tej   m arcowej   niedzieli  niebo  by ło  m gliste  i  szare,  a  deszcz,  który   padał  j ak  w  kwietniu,

wy m y wał ostatnie resztki nadziei z serc ludzi gnębiony ch i zrozpaczony ch. Ani krokusy, ani żonkile
nie wy suwały  główek z ziem i. W pełni rozkwitał ty lko niem iecki szowinizm . Kraj  Saary  powrócił
do Rzeszy  Niem ieckiej . Adolf Hitler zapowiedział przy wrócenie powszechnej  służby  woj skowej
w  Niem czech.  To  złam anie  postanowień  traktatu  wersalskiego  wzburzy ło  zagranicę.  A  Niem cy
trium fowały.  Znów  istniała  też  Luftwaffe.  A  od  dwudziestu  czterech  godzin  w  Berlinie  m ożna
by ło oglądać wy stawę Cud życia. Jej  naj wspanialszy  eksponat stanowiła przezroczy sta figura ze
szkła  ukazuj ąca  całe  ży cie  wewnętrzne  człowieka,  opatrzona  żądaniem   „higieny   rasowej
i dziedzicznego zdrowia”.

Aby   uprzedzić  zakaz  wy kładania,  sławny   ży dowski  filozof  religii  Martin  Buber  j uż  w  roku

ty siąc  dziewięćset  trzy dziesty m   trzecim   zrezy gnował  z  profesury   na  uniwersy tecie  we
Frankfurcie. Od lutego m iał całkowity  zakaz wy powiedzi publiczny ch. Minister Rzeszy  do spraw
nauki,  wy chowania  i  edukacj i  wy dał  ostatnio  nowe  zasady   postępowania  habilitacy j nego.  Kto
chciał uzy skać habilitacj ę, ten m usiał przedstawić świadectwo ary j skiego pochodzenia.

Pism o „Die Film welt”, kupione specj alnie dla Claudette zawsze powtarzaj ącej , że w kinie czuj e

się  naj lepiej ,  gdy ż  w  ciem ności  Ży dzi  nie  wzbudzaj ą  gniewu  nie-Ży dów,  leżało  na  skórzany m
stołeczku.  Na  stronie  ty tułowej   poczy tny   m agazy n  um ieścił  zdj ęcie  fetowanego  aktora  Gustava
Gründgensa.  W  film ie  Dziewczyna  imieniem  Joanna,  który   w  kwietniu  m iał  wej ść  na  ekrany
i  ukazy wał  historię  Dziewicy   Orleańskiej   z  perspekty wy   narodowosocj alisty cznej ,  Gründgens
grał rolę króla Karola VII. Clara sięgnęła po pism o i znudzona zaczęła j e przeglądać.

– Czy  on nie by ł przy padkiem  m ężem  naj starszej  córki Thom asa Manna?

– Kto? Karol Siódm y ? – spy tał Erwin obłudnie.

– Głupoty  gadasz. Gründgens!

–  By ł.  Ale  podobno  j est  bardzo  giętki,  ten  nasz  Gustel.  Zawsze  ustawi  się  j ak  trzeba.  A  poza

ty m , kto m u weźm ie za złe, że naziści są m u dziś bliżsi niż j ego dawne ży dowskie pociotki?

– Ładnie to uj ąłeś.

– Wszy stko  um iem   ubrać  w  piękne  słówka.  Już  w  dzieciństwie  by ł  to  m ój   popisowy   num er  –

przy pom niał sobie Erwin. – Śm iej esz się czy  płaczesz, Claro?

– Skąd m am  to wiedzieć?

Elita  pisarzy,  która  po  spaleniu  książek  w  popłochu  opuściła  oj czy znę,  robiła  wszy stko,  by

zaczepić się za granicą – większość z nich bez powodzenia. Bert Brecht przeby wał w Szwaj carii,
Thom as i Heinrich Mannowie, Lion Feuchtwanger i Joseph Roth by li we Francj i, Kurt Tucholsky,
który   zachwy cał  czy telników  pism a  „Weltbühne”  swoim i  kry ty kam i,  esej am i  i  wierszam i,
cierpiał  w  Szwecj i.  Ty ch,  który m   okrężną  drogą  udawało  się  docierać  do  j ego  tekstów,
powiadom ił,  że  j est  „przestany m   Niem cem ”.  Na  czasie  by ła  obecnie  w  Niem czech  literatura
loj alna  wobec  partii,  rasowo-narodowa,  która  pobudzała  krążenie  niem ieckiej   krwi  i  wy rażała
cześć wobec niem ieckiej  ziem i.

– Znasz Hansa Baum anna, Heinricha Anackera albo Kurta Eggersa?

background image

– Co za py tanie! Założę się, że nawet Bóg ich nie zna.

– Boga też j uż nikt nie zna.

Clara  i  Erwin  m ianowali  niedzielę  „dniem   wolności  słowa  dla  Ży dów,  cy klistów

i  m ieszańców”.  Akty wnie  w  nim   uczestniczy ć  m ogli  j ednakże  ty lko  członkowie  rodzin
Sternbergów  i  Feuereisenów.  I  oczy wiście  Josepha.  Ta  j ednak  potrzebowała  niedzielnego
przedpołudnia  na  gotowanie  obiadu  i  każdego  ty godnia  od  nowa  obwieszczała,  że  prędzej   da  się
ukrzy żować,  niż  pój dzie  do  kościoła.  Wolne  popołudnia  wy korzy sty wała  na  cerowanie  swej
bielizny  i pończoch – oraz na wy m ianę kołnierzy ków w znoszony ch koszulach Erwina.

W  piekarni  przy   Sandweg,  w  której   właścicielka  witała  j ą  równie  ży czliwie  j ak  przed  rokiem

ty siąc dziewięćset trzy dziesty m  trzecim  i za każdy m  razem  py tała o Claudette, a niekiedy  także
o Fanny  i Sala, Clara kupowała drożdżówki i bułeczki z m iodową polewą. Z oj cowskich zapasów,
m im o protestów m atki, przy nosiła butelkę korzennego tram inera z Ty rolu Południowego, które to
wino Erwin  uroczy ście ogłosił  „trunkiem  wielkiego  zapom nienia”. Poza  ty m  co  cztery   m iesiące
butelka  arm aniaku  zm ieniała  m iej sce  poby tu  z  piwnicy   na  czwarte  piętro.  Alkohol  ten  by ł
pozostałością  po  czasach,  gdy   kupiec  Sternberg  po  sfinalizowaniu  korzy stnej   transakcj i
z  wy płacalny m   kontrahentem   częstował  go  kieliszeczkiem   pod  flam andzkim   ży randolem
w  swoim   gabinecie.  Do  arm aniaku  w  brzuchaty m   kieliszku  po  dziadku  z  Pforzheim   Clara
serwowała swem u bratu wszy stkie gazety, który ch w ciągu ty godnia nie m ógł j uż studiować tak
gruntownie j ak tuż po swoim  zwolnieniu ze szkoły  Städla.

Za niewielkie, raczej  sy m boliczne honorarium , za to obdarowy wany  ogrom ną wdzięcznością

i uznaniem  – m iały  one nieoceniony  dobroczy nny  wpły w na j ego poczucie wartości – Erwin j uż
rok wcześniej  znalazł sobie bowiem  nowe pole działania. W sy j onisty czny m  klubie dla m łodzieży,
cieszący m   się  coraz  większy m   zainteresowaniem ,  starał  się  zachęcać  m łody ch  ludzi,  którzy
pierwotnie  zam ierzali  studiować,  do  obierania  zawodów  rzem ieślniczy ch  j ako  nowej   drogi
ży ciowej .

–  Teraz  sam   potrafię  wbić  gwóźdź  w  ścianę  –  zwy kł  m awiać  –  a  teorety cznie  um iem   też

całkiem  dobrze naprawić pług i załatać wąż do nawadniania. A palesty ńskim  kurom  z pewnością
um iałby m  opowiadać piękne niem ieckie baśnie, żeby  znosiły  więcej  j aj ek.

Na to zdanie Claudette czy hała zazwy czaj  zupełnie j ak wtedy, gdy  m iała dziesięć lat, a podczas

urodzin i  inny ch radosny ch  okazj i niezm ordowany   wuj ek Erwin  w swoim   trój kątny m   kapeluszu
z  gazety   na  głowie  wy skakiwał  zza  zasłony   w  salonie  i  naj częściej   śpiewał  piosenkę
o rozzuchwalony ch Rzy m ianach.

Erwin odsunął na bok drewnianą paterę z j abłkam i i rozpostarł „Frankfurter Zeitung” na niskim

stoliku przed kanapą.

–  Donosi  się  o  dwóch  godny ch  uwagi  wy darzeniach  –  zapowiedział.  –  Którą  inform acj ę

chcecie usły szeć naj pierw: tę nawet j ak dla nazistów niewiary godnie głupią czy  fragm ent nowej
pieśni szczurołapa?

– Głupia m usi by ć zabawniej sza – uznała Alice.

–  I  taka  też  j est.  Nasz  szanowny   nadburm istrz  Friedrich  Krebs  nakazał  wszy stkim   urzędom

adm inistracj i m iej skiej  zastępowanie pewny ch słów obcy ch wy razam i niem ieckim i.

– I co to oznacza? – spy tała Alice.

background image

 
–  „Ry zy ko”  –  pouczy ł  j ą  Erwin  i  j eszcze  raz  zaj ął  swe  sceniczne  m iej sce  w  drzwiach  –  należy
w przy szłości nazy wać „prawdopodobieństwem  niebezpieczeństwa”. A zam iast „om nibus” m asz
m ówić  „duży   poj azd  silnikowy ”.  Również  słowo  „finansowanie”  j est  nazby t  obce  naszem u
szanownem u Führerowi. Woli sły szeć praniem ieckie wy rażenie „zdoby wanie środków”.

– A j a wolę teraz usły szeć nową pieśń szczurołapa – odezwała się Clara.

– Dobrze. Muszę j eszcze ty lko odstawić swój  sam ochód do hali poj azdów silnikowy ch. Naziści

–  inform ował  Erwin  –  właśnie  podwy ższy li  poży czkę  dla  stanu  m ałżeńskiego.  Hrabia  Schwerin
von  Krosigk  nazy wa  się  ów  przy j aciel  ludu,  który   w  ten  niecodzienny   sposób  chce  zwalczać
bezrobocie.  Gdy by ś  przy padkiem   j eszcze  o  nim   nie  sły szała:  chodzi  o  naszego  szanownego
m inistra finansów Rzeszy.

– A co m a wspólnego j edno z drugim ?

–  Kobiety   m uszą  się  zobowiązać,  że  po  ślubie  przestaną  pracować  zawodowo.  Nie  będą  j uż

odbierać zaj ęcia pracowity m  niem ieckim  m ężczy znom .

–  No  to  m usim y   niezwłocznie  wy dać  za  m ąż  Claudette  i  Alice.  Bez  świadectwa  ukończenia

szkoły  nie m aj ą co m y śleć o j akim ś rozsądny m  zawodzie.

– Pudło. To dokładnie tak j ak z habilitacj ą. Poży czka będzie udzielana ty lko kobietom  m ogący m

się wy kazać ary j skim  pochodzeniem .

– Nader dziwaczni oni są, ci panowie. No dobrze, w zastępstwie zgłośm y  Annę. Ma wprawdzie

ży dowskiego  oj ca,  ale,  o  ile  wiem ,  nigdy   nie  zostało  to  zgłoszone  w  żadny m   urzędzie.
Nadzwy czaj  przewiduj ąco ze strony  naszego rodziciela.

–  Oj ciec  j est  zawsze  taki  przewiduj ący   –  ogłosiła  Alice  z  nieoczekiwaną  gwałtownością.  –

Wobec wszy stkich swoich dzieci.

– Wobec wszy stkich córek – skory gował Erwin.

Zawalenie  się  świata  Alice  zm ieniło  j ą  j eszcze  bardziej   uderzaj ąco  niż  resztę  j ej   rodzeństwa

i  Claudette.  Te  wszy stkie  przy j aciółki,  które  z  zachwy tem   doświadczały   gościnności
i  wspaniałom y ślności  Betsy,  i  ty lko  skry cie  karm iły   swą  zazdrość,  gdzieś  przepadły,  a  przede
wszy stkim   przepadła  ubóstwiana  przez  Alice  nauczy cielka  niem ieckiego.  Jej   koleżanki  i  koledzy
przegnali j ą srom otnie ze szkoły. Panna Kranichstein z płom iennie rudy m i włosam i znikła z ży cia
Alice, j akby  j ej  nigdy  nie by ło. Drugą raną, która m iała się nigdy  nie zagoić w sercu Alice, by ło
wspom nienie  dzielny ch  dziewcząt  z  Towarzy stwa  Gim nasty cznego.  Ty ch,  które  j ako
dziesięciolatki  przy sięgały   j ej   dozgonną  wierność  i  „przy j aźń  aż  do  śm ierci”,  a  teraz  szy kanam i
doprowadziły   „tę  m ałą  Ży dówkę”  do  odej ścia  z  klubu  prędzej   j eszcze  niż  nowy   nauczy ciel
niem ieckiego  do  j ej   wy dalenia  ze  szkoły.  Eleganccy   kawalerowie  z  lekcj i  tańca  i  dobrze
wy chowani  m aturzy ści,  którzy   zabij ali  się  o  przy chy lność  panny   Sternberg,  a  przy   dźwiękach
walca szeptali j ej  do ucha czułe słówka i zapewnienia o swej  wierności, obecnie przechodzili na
drugą stronę ulicy, gdy  j ą widzieli.

Alice,  czarnowłosa  róża  z  lazurowy m i  oczam i,  która  przez  całe  swoj e  ży cie  grzała  się

w  podziwie  inny ch,  gry zła  się  bardzo  ty m ,  że  los  właśnie  j ą  skazał  na  by cie  Ży dówką
w  Niem czech.  Wadziła  się  ze  swy m i  korzeniam i,  a  ledwie  o  ty m   pom y ślała,  j uż  się  wsty dziła
nieloj alności  wobec  wiary   przodków.  Marzy ła  o  ży ciu  u  boku  m ężczy zny,  którego  j ej   rodzina

background image

nigdy   nie  pozna,  wy m y ślała  sobie  od  zdraj czy ń  i  nie  wiedziała,  j aką  odprawić  pokutę.  Kiedy
zam y kała  oczy,  widziała  słońce  wschodzące  w  Afry ce,  a  gdy   wy glądała  z  okna,  po  drugiej
stronie  ulicy   powiewały   flagi  ze  swasty ką.  Na  początku  roku  Alice  próbowała  porozm awiać
z Clarą o swoich sprzeczny ch em ocj ach, ale w końcu, j ak zawsze, zwróciła się do Erwina.

– Jeszcze ty lko tego ci trzeba – powiedział brat – żeby ś sam a sobie sprokurowała poczucie winy

i  poddała  się,  bo  nie  m asz  j uż  nikogo,  z  kim   m ożesz  dzielić  ży cie.  Nienawiść  zostaw  ty m ,  dla
który ch  j est  to  eliksir  ży cia.  To  bardzo  słusznie,  że  trzy m asz  się  m oj ej   ulubionej   siostrzenicy.
Claudette j est m ądra. I m a dobre serce.

 
Z racj i wspólny ch doświadczeń wy kluczenia, szoku, wsty du i sam otności Alice i Claudette bardzo
się do siebie zbliży ły.

–  Trzy   lata  różnicy   nie  odgry waj ą  żadnej   roli  –  zapewniała  Alice  swą  m atkę,  która  zrodzoną

w niedoli przy j aźń próbowała zdeprecj onować właściwy m  sobie scepty cy zm em . – Claudette i j a
j edziem y  na ty m  sam y m  wózku. Przy naj m niej  to chy ba rozum iesz. A poza ty m  Claudette j est
znacznie doj rzalsza niż inne dziewczęta w j ej  wieku. Już sobie w ogóle nie m ogę przy pom nieć, co
j a  m am   wspólnego  ze  swoim i  tak  zwany m i  koleżankam i  ze  szkoły.  O  czy m   m y śm y,  na  litość
boską, rozm awiały ?

– O święty m  Mikołaj u – rzekł Erwin lakonicznie.

– No i zwróć uwagę, że szczególnie zaży ły  stosunek m iędzy  ciotką a siostrzenicą m a w naszej

rodzinie  trady cj ę  –  dorzuciła  Clara.  –  Jeśli  dobrze  pam iętam ,  to  nasza  Vikusia  coś  wie  na  ten
tem at. Choć po prawdzie Jettchen by ła naszą cioteczną babką.

Pani Betsy  um iała wy czuć dobry  m om ent na to, żeby  włączy ć się z j akim ś żartem .

– Powinnam  by ła ulec pierwszem u odruchowi i oddać Clarę i ciebie do adopcj i – powiedziała

do sy na.

–  Ale  wtedy   nie  doświadczy łaby ś  tego,  j ak  szlachetna  Clara  przezwy cięża  swą  m orderczą

zazdrość.  Jeśli  pam iętasz,  to  m oj a  m ądra  siostra  uznała  za  głęboko  niem oralne  to,  że  w  wieku
czterdziestu  trzech  lat  urodziłaś  j eszcze  j edno  dziecko.  Jak  długo  to  trwało,  Claro,  zanim
wy baczy łaś m atce? – odparował Erwin.

– Powiedzm y  tak ze dwadzieścia lat. By łam  naprawdę nieznośny m  stworzeniem .

– By waj ą gorsze rzeczy  – uznała łaskawie Betsy.

Trzecią  niedzielę  m arca  Alice  spędzała  na  czwarty m   piętrze  nie  ty lko  dlatego,  by   dzielić  się

z  Claudette  kawą,  drożdżówkam i  i  bułeczkam i  z  m iodem   z  piekarni  przy   Sandweg  czy   przegnać
trady cy j ną niedzielną nudę i sm utek, bo nie m iały  j uż prawa by ć m łode i wesołe. Wiosną roku
ty siąc  dziewięćset  trzy dziestego  piątego  Alice  nie  wy starczały   j uż  rady   i  doraźna  pom oc
ży ciowa. Dziewczy na by ła w sercowej  potrzebie.

Jak m ałe dziewczy nki, które zostały  skazane przez rodziców na areszt dom owy  i nie wiedziały,

co robić, ona i Claudette siedziały  ponad godzinę na parapecie. Tęskny m  wzrokiem  wpatry wały
się  obie  w  kałuże  w  alei  Rothschildów,  liczy ły   gołębie  na  m okry ch  dachach  i  wzdy chały   j ak
starzy   ludzie,  którzy   j uż  nie  ży j ą,  ty lko  pozwalaj ą  ży ciu  się  toczy ć.  Nieszczęśliwe,  m arzy ły
o  powrocie  do  świata,  który   zabrali  im   naziści  –  z  początku  każda  z  osobna  i  zadowalaj ąc  się
zwy kły m i  w  takiej   sy tuacj i  aluzj am i,  potem   szeptem ,  ale  j uż  bez  odczuwanego  wcześniej

background image

skrępowania,  m ówiły   o  swoich  lękach  i  rozczarowaniach,  i  wielkiej   nadziei  na  to,  że  uda  im   się
uciec od ży cia, j akie prowadziły  od dwóch lat.

Dopiero dzięki radosnem u nastroj owi po parodii Hitlera w wy konaniu Erwina Alice zebrała się

j ednak na odwagę, by  nie ty lko Claudette udzielić wglądu w świat swoich uczuć. Wprawdzie j uż
przy  pierwszy m  słowie spłoniła się j ak podlotek, ale potem  spy tała m ocny m  głosem :

– Gdzie właściwie leży  Mafeking? Czy  j ak tam  się wy m awia to przeklęte słowo.

– Nie m am  poj ęcia – odrzekł j ej  brat – prawdopodobnie w Krainie Hotentotów. A po co m usisz

to wiedzieć? Zawsze m y ślałem , że dziewczy ny  nie zbieraj ą znaczków.

–  Nieźle  j ak  na  kogoś,  kto  niewart  by ł  pieniędzy   na  szkoły,  j akie  wy dał  j ego  oj ciec  –  docięła

m u  Clara.  –  Mafeking  leży   na  granicy   z  prowincj ą  Transwal,  niedaleko  dopły wu  Molopo.
W  Afry ce  Południowej .  Każde  dziecko  to  przecież  wie.  W  każdy m   razie  za  m oich  czasów  tak
by ło.

– Na litość boską! Co w ciebie wstąpiło, m adam e Sawantko? Kto j eszcze w ogóle m a poj ęcie

o Afry ce Południowej ? Przy puszczam , że nasz szanowny  cesarz by ł ostatni. Strasznie się napalił
na woj nę burską.

– Twoj a siostra też m iała o niej  poj ęcie – wy j aśniła Clara.

 
Erwin  zasalutował  dwom a  palcam i  i  wy glądał  j ak  czternastoletni  urwis,  który   w  Baden-Baden
podkradał się do starszy ch dam  i obrzucał ich kapelusze rzepam i. Dał siostrze kuksańca.

–  Jestem   osławiony   Max  od  rzepów  –  wy m am rotał  ochry pły m   głosem   staruszka.  Ona

zachichotała tak j ak wtedy  i zakry ła sobie usta dłonią. Przez j edną chwilę rodzeństwo cieszy ło się
m y ślą,  że  bratersko-siostrzana  m iłość  uczy niła  ich  ży cie  czy m ś  szczególny m ,  ale  potem
prom ienny   uśm iech  w  oczach  Erwina  zgasł  tak  nagle,  j ak  się  poj awił.  –  A  teraz  –  powiedział
i odsunął się od Clary  – zapy tam y  pannę Alice, co też, na Boga, m a z nią wspólnego to Mafeking.
Ty lko  nie  m ów,  siostrzy czko,  że  chcesz  tam   wy j echać  i  prowadzić  gospodarstwo  j akiem uś
m isj onarzowi.  O  ile  wiem ,  po  tam tej szy ch  ulicach  biegaj ą  j eszcze  lwy.  Nikt  tam   nie  m ówi
porządnie po niem iecku, a na Górze Stołowej  nie m a żadny ch stołów do j edzenia.

–  Daj   sobie  spokój   z  ty m i  bzduram i.  Tak,  zgadłeś.  Naj szy bciej   j ak  się  da  wy j echałaby m   do

Afry ki Południowej . Gdy by m  ty lko wiedziała, j ak to zrobić i skąd wziąć pieniądze na statek. Leon
Zuckerm ann przeby wa w Mafeking od sześciu m iesięcy. Jego brat Jakob trafił tam  j uż pod koniec
trzy dziestego  trzeciego  roku  przez  swoj ego  kuzy na.  Na  początek  obaj   załatwili  Leonowi  pracę
w pobliżu Mafeking. W kopalni złota. To wszy stko zdarzy ło się tak nagle. Dla nas oboj ga.

Z  początku  nazwiska  Zuckerm ann  nie  m ogła  sobie  przy pom nieć  ani  Clara,  m im o  swoj ej

dobrej  pam ięci, ani Erwin, którem u wy starczało parę szczegółów, by  ogarnąć całą sy tuacj ę.

–  Nie  m asz  chy ba  na  m y śli  tego  m łodego  człowieka,  dla  którego  w  każdy   szabas  leciałaś  do

sy nagogi? – spy tała w końcu Clara. – Jak długo to właściwie trwało?

–  No  a  kogo?  Mój   zapas  ży dowskich  chłopców  nie  j est  zby t  duży.  A  trwało  to  j eszcze  sześć

m iesięcy  tem u.

–  Mój   Boże!  My ślałam ,  że  chłopak  chce  zostać  pediatrą.  W  każdy m   razie  tak  nam

opowiadałaś.

background image

 
–  Bo  chciał.  Ale  m oże  przy padkiem   nawet  do  was  dotarło,  że  z  niem ieckich  uniwersy tetów
wy pędzili  Ży dów.  Zarówno  studentów,  j ak  i  profesorów.  I  oczy wiście  ze  studiów  Leona  nic  nie
wy szło.

– Mój  Boże, Mafeking – westchnął Erwin. – Jeszcze dziesięć m inut tem u nie wiedziałem , gdzie

to leży, a teraz m oj a siostrzy czka chce tam  wy j echać.

Wstał  i  podszedł  do  okna,  prawą  rękę  wsunął  do  kieszeni  spodni  i  potrząsał  głową.  Clara

zastanawiała się, czy  j ej  brat zawsze m iał takie wąskie ram iona. I kości policzkowe sprawiaj ące
wrażenie,  j akby   za  chwilę  m iały   przebić  skórę.  Ogarnął  j ą  chłód,  ale  potarłszy   energicznie
ram iona, pozby ła się gęsiej  skórki, a tam ty ch dwoj e nie zauważy ło, że przełknęła ból.

– Jak to j ednak daleko udało nam  się zaj ść – podsum ował Erwin. Wy ciągnął z kieszeni ołówek,

wziął  ze  stolika  notatnik  i  zdecy dowany m i,  gniewny m i  pociągnięciam i  zaczął  ry sować  budzącą
strach  piekielną  gębę.  –  Wy chowuj ą  nas  na  dzielny ch  niem ieckich  patriotów,  którzy   nawet
w nocy  m aj ą leżeć na baczność, a w dzień m arzą ty lko o ty m , by  um rzeć za oj czy znę. A potem
na scenę wkracza taki psy chopata z Austrii i rozkazuj e swoim  zwolennikom : „Wy pędźcie Ży dów
z kraj u”, a m y  j uż zaczy nam y  gadać o wy j eździe. Kochasz go, Alice? A j eszcze ważniej sze: czy
on kocha ciebie?

– A skąd ona m a to wiedzieć? – zgrom iła go Clara. – Alice m a dopiero dwadzieścia lat. W ty m

wieku  człowiek  nie  za  dobrze  wie,  czy   j est  chłopakiem ,  czy   dziewczy ną,  nie  m ówiąc  j uż
o m iłości.

– Jeśli dobrze pam iętam , to ty  w j ej  wieku, na dodatek j ako panna, by łaś j uż m atką i podpadłaś

wszy stkim  porządny m  m ieszczańskim  paniusiom .

– Dziękuj ę – powiedziała Clara skruszona. – Zasłuży łam  sobie na to. Nie m usisz udawać, że nie

sły szy sz, Claudette. Twoj a m am a m a przy naj m niej  j edną dobrą cechę. Przy znaj e się do błędów.
Niekiedy  m y lę czasy  i wy darzenia ze swoj ego ży cia. Większość inny ch rzeczy  zresztą też. Przez
chwilę dwadzieścia lat wy dało m i się tak piekielnie wczesny m  wiekiem .

 
–  Spróbowałby m   –  zaproponował  Erwin  –  porozm awiać  z  oj cem ,  Alice.  Ostatecznie  nie  j est
wcale  taki,  j ak  się  nam   wy daj e.  Przeży łem   to  raz  przed  laty.  Dzisiaj   m ałżeństwa  zawierane  są
z zupełnie inny ch powodów niż z m iłości czy  też dlatego, że pan m łody  pochodzi z dobrej  rodziny
i stan j ego konta w banku oszałam ia teścia. Mąż, który  m ieszka za granicą, j est dziś więcej  wart
niż worek złota. Możesz m i wierzy ć. Codziennie m am  z ty m  tem atem  do czy nienia. W końcu nie
dla  żartu  nam awiam   m łody ch  ludzi,  którzy   nastawili  się  kiedy ś  na  karierę  akadem icką,  do  tego,
żeby   zdecy dowali  się  zainteresować  pewny m   kraj em ,  dawniej   m lekiem   i  m iodem   pły nący m ,
w który m  dziś plenią się osty. „Następnego roku w Jerozolim ie” to j uż nie ty lko pobożne ży czenie
Ży dów w czasie Paschy. Te słowa nabrały  realnego znaczenia.

Alice j ęknęła – j uż nie teatralnie, j ak m łoda dziewczy na, ale j ak osoba upadła na duchu, która

zrezy gnowała z szukania dróg wy j ścia.

–  Próbowałam   rozm awiać  z  oj cem   –  powiedziała  –  ale  nie  wspom niałam   m u  o  Leonie

i Mafeking. Spy tałam  go ty lko ogólnie, czy  nie uważa, że by łoby  rozsądnie, gdy by m  wy j echała
z Niem iec, bo ży cie tutaj  robi się dla nas coraz trudniej sze i bardziej  beznadziej ne. Ale on ty lko

background image

zam achał  rękam i  z  takim   sam y m   uporem   j ak  dawniej .  Ty lko  czekałam ,  aż  powie:  „Młodej
dziewczy nie nie wy pada po dziesiątej  przeby wać na ulicy ”.

– To by ło powiedzenie m atki. Oj ciec m ówił zawsze: „Jak długo siedzisz przy  m oim  stole, robisz

to, co j a chcę”. Ja j estem  dziś z powrotem  na takim  etapie, że nie zarabiam  na chleb i m uszę by ć
potulny.  Wszy scy   m usim y.  Oczy wiście  prócz  Anny,  ale  ona  nigdy   nie  dom agała  się  prawa  do
własnego zdania. Spróbuj  m oże konkretnie, Alice – zaproponował Erwin. Wy szczerzy ł się, j akby
powiedział dobry  dowcip, ale j ego oczy, a także głos zdradzały  współczucie. – Oj ciec na szczęście
zawsze przecież potrzebował m ożliwie naj dokładniej szy ch inform acj i, a klapek na oczach nigdy
nie m iał. No, powiedzm y, przy naj m niej  od czasu, gdy  nasz dzielny  cesarz z siekierą drwala udał
się na wy gnanie do Doorn. Mogę się założy ć, że Johann Isidor Sternberg, kupiec z dobry m  nosem
i szczęściem  do interesów, j est lepiej  zorientowany  w ty m , co się dziej e w Niem czech, niż wielu
inny ch, którzy  trwaj ą w błędny m  przekonaniu, że wiedzą wszy stko. Policz ty lko gazety, które leżą
w gabinecie, i popatrz na j ego twarz, kiedy  m y śli, że nikt go nie obserwuj e.

Przy puszczenia Erwina okazały  się j ak naj słuszniej sze. Jego siedem dziesięciopięcioletni oj ciec

nie by ł za stary, a j uż na pewno nie zby t zm ęczony, żeby  widzieć i sły szeć, co się działo – i aby
interpretować  to,  co  zobaczy ł  i  usły szał.  Każdego  dnia  czuł,  że  w  roku  ty siąc  dziewięćset
trzy dziesty m   piąty m   oczekuj e  się  od  niego  czegoś  więcej   niż  tego,  by   opłakiwał  śm ierć  swoich
złudzeń, i ży wił nadziej ę na cud.

–  Nie  m ogę  j uż  dłużej   wzbraniać  się  przed  stawieniem   czoła  rzeczy wistości  –  powiedział  do

doktora  Mey erbeera.  Obaj   poszli  na  coty godniowy   spacer  wokół  Jeziora  Czterech  Kantonów,
gdzie nie bali się, że są przez kogoś obserwowani, a przede wszy stkim  czuli się na ty le swobodnie,
by  m óc porozm awiać o ty m , co ich gnębiło.

–  Ty lko  m i  nie  m ów,  że  i  ty   chcesz  dostać  ode  m nie  truciznę,  m ój   drogi.  Nawet  nie

przy puszczasz,  j ak  często  m nie  o  to  py taj ą.  Niekiedy   czuj ę  się  j ak  wezwany   publicznie  anioł
śm ierci. Cy j anek zam iast cukru i cy nam onu.

–  Wierzę  ci  na  słowo.  Niech  Bóg  m nie  strzeże  przed  ty m ,  by m   i  j a  któregoś  dnia  doszedł  do

punktu, w który m  zapom nę, co obiecałem  swoj ej  świętej  pam ięci m atce. Mówiąc „przy szłość”,
m iałem   na  m y śli  to,  że  m uszę  przy naj m niej   podj ąć  próbę  pom ocy   swoim   dzieciom ,  aby
w ogóle j akąś m iały. Ciosy  zbliżaj ą się nieubłaganie.

Od  roku  em igruj ący   Ży dzi  m ogli  wy m ieniać  na  zagraniczne  dewizy   j uż  ty lko  dwa  ty siące

reichsm arek. Wy dawcy  gazet m usieli udowadniać swe „ary j skie pochodzenie” aż do roku ty siąc
osiem setnego.  Ży dów  przestano  dopuszczać  do  egzam inów  dla  aptekarzy.  Coraz  bardziej
przy gnębiaj ąca  stawała  się  sy tuacj a  dzieci  dręczony ch  przez  sady sty czny ch  nauczy cieli
i  okrutny ch  kolegów.  Ośrodki  doradcze,  gdzie  Ży dzi  szukali  pom ocy   ekonom icznej ,  by ły
przepełnione. W latach ty siąc dziewięćset trzy dziesty m  trzecim  i ty siąc dziewięćset trzy dziesty m
czwarty m   j uż  siedem   procent  członków  gm iny   ży dowskiej   we  Frankfurcie  opuściło  Niem cy.
W m aj u roku ty siąc dziewięćset trzy dziestego piątego Ży dom  zakazano wstępu do kin, na baseny
i do kurortów.

–  Musieliśm y   dosłownie  zagrozić  Alice  i  Claudette  aresztem   dom owy m   i  Bóg  wie  czy m

j eszcze  –  skarży ł  się  Johann  Isidor  swem u  starem u  przy j acielowi.  –  Obie  by ły   zdecy dowane
nadal chodzić na basen. „Zupełnie j akby  ktoś m ógł zauważy ć, że j estem  Ży dówką, kiedy  m am  na

background image

sobie kostium  kąpielowy !”, płakała Claudette. Pły wanie od dziecka by ło j ej  wielką pasj ą. To m i
łam ie serce. Mam  nadziej ę, że m oj e szanowne córeczki nie wpadną na pom y sł, żeby  teraz latać
ciągle  do  kina  ty lko  dlatego,  że  tam   j est  ciem no.  Nigdzie  nie  będzie  dość  ciem no,  żeby   Ży dzi
m ogli się czuć bezpiecznie.

Wielkie  dom y   towarowe  i  m ałe  sklepiki  zm ieniały   właścicieli.  Już  w  roku  ty siąc  dziewięćset

trzy dziesty m   trzecim   zgłoszono  zam knięcie  ponad  pięciuset  ży dowskich  sklepów.  W  nadziei,  że
uratuj ą przy naj m niej  część m aj ątku, ży dowscy  oby watele sprzedawali swe sklepy  i dom y  grubo
poniżej   ich  wartości.  Dawni  konkurenci  um ieli  dobrze  wy korzy stać  sprzy j aj ący   m om ent,
nieustannie wy patry wali zdoby czy  i po zakończony m  sukcesem  polowaniu sam i siebie klepali po
ram ieniu.  Nie  znali  ani  skrupułów,  ani  współczucia.  Kum plom   pozwalali  się  fetować  j ako
bohaterowie, żonom  kupowali bobrowe futra, a na lato buty  z cielęcej  skóry. Zapisy wali córki do
klubu tenisowego, a sy nowie dostawali bły szczące chrom em  rowery  wraz z oj cowską m aksy m ą
„Do odważny ch świat należy ” na drogę.

Także  Johann  Isidor,  przez  całe  ży cie  obiekt  zazdrości  konkurentów  i  powszechnie  podziwiany

kupiec, m usiał się ugiąć. Zrezy gnował z dwóch spośród trzech sklepów, zraniony  ciężko w swy m
honorze,  upokorzony,  zrozpaczony   i  w  strachu  o  egzy stencj ę  własną  i  rodziny.  Ły kał  brom
i walerianę, by  uspokoić nerwy. W południe j adł płatki owsiane, gdy ż j ego żołądek się buntował,
wieczorem   pił  wódkę  żołądkową  i  cy nar,  sznaps  z  karczochów,  w  łóżku  przy ciskał  do  brzucha
term ofor,  a  do  czoła  ogrzaną  poduszeczkę  ziołową.  Gdy   budził  się  w  nocy,  błagał  Boga,  by
pozwolił m u doj ść do końca drogi ży ciowej . Żona kurowała go dziurawcem  i naparem  z km inku,
a Josepha – sokiem  z selera.

– Seler j est na potencj ę, Josepho, stary  Ży d tego nie potrzebuj e. Nie j estem  Abraham em .

Wobec pałaj ącego w nim  wsty du, gdy ż kraj , który  nadal nazy wał swą oj czy zną, odebrał m u

dum ę,  godność  i  poczucie  przy należności,  Johann  Isidor  by ł  bezbronny.  Krzy czał  przez  sen  j ak
niespokoj ne dziecko, rano zm uszał się do wstania, a w kantorze w pasm anterii przeliczał trzy  razy
w  ty godniu,  ile  m u  j eszcze  zostało  i  na  j ak  długo  starczy   to  dla  rodziny.  Nikom u  oprócz  doktora
Mey erbeera  nie  by ł  w  stanie  powiedzieć,  co  go  niszczy ło:  świadom ość,  że  Ży dzi  niem ieccy
wy dani by li na nienawiść i sam owolę i że nie podniósł się choćby  j eden głos w ich obronie, nie
wy ciągnęła się do nich ani j edna ręka. Paraliżuj ące by ło też odkry cie, że nikom u nie m ożna j uż
by ło ufać, nawet naj bliższy m  przy j aciołom .

– Doszedłem  do takiego stanu, że nie m ogę rozm awiać nawet z własną żoną.

– Do tego nie potrzebowałem  nazistów – odparł doktor Mey erbeer. – Musisz czasem  spoj rzeć

na ży cie z dobrej  strony  i by ć wdzięczny  za to, co m iałeś.

Nikt  w  rodzinie  nie  wiedział,  że  Johann  Isidor  sprzedał  dom   przy   alei  Wittelsbachów.  Ty lko

przez przy padek, nad który m  j ego oj ciec bolał, j akby  otwarły  się przed nim  bram y  piekieł, Erwin
odkry ł, że sprzedany  został także sklep z teksty liam i przy  Berger Strasse. Ze łzam i w oczach kupiec
Sternberg ubłagał sy na, by  ten m ilczał, a on nie m iał j uż po ty m  odwagi zostawać sam  z m atką
w j edny m  pom ieszczeniu. Jeszcze j ako uczeń nie m iał głowy  do zataj ania czegokolwiek, głupich
wy krętów  i  kłam stw.  W  obu  przy padkach,  czego  Erwin  nie  wiedział,  naby wcą  oj cowskiego
m aj ątku by ł Pius Ehrlich.

– Przez wzgląd na dawne czasy  dałem  panu dobrą cenę, panie Sternberg – m iał m u czelność

background image

powiedzieć  by ły   partner.  Wy kazał  też  dość  tupetu,  by   po  negocj acj ach,  trwaj ący ch  dla  obu
transakcj i  dokładnie  osiem   m inut,  wy ciągnąć  do  niego  prawą  rękę.  W  przy pły wie  ry zy kownej
dum y   Johann  Isidor  zignorował  ten  gest  człowieka,  który   go  bezwsty dnie  wy korzy stał.  W  dom u
zam knął  się  na  trzy   godziny   w  gabinecie  przy   opuszczony ch  roletach,  a  w  brulionie,  w  który m
notował  um ówione  spotkania,  przem y ślenia  doty czące  interesów  i  ważne  oraz  pilne  wy datki,
napisał:  „Już  nie  m ogę”.  Na  dole  um ieścił  datę  i  podpis.  Jeszcze  przed  kolacj ą  poszedł  do  łóżka,
a około północy  obudził się z atakiem  kolki wątrobowej  – pierwszej  w ży ciu.

– Dlaczego m i nie powiedziałeś, że sprzedałeś sklep tej  przeklętej  hienie cm entarnej ? – spy tała

go Betsy  pewnej  m aj owej  środy  wieczorem . By ła blada, usta j ej  drżały  i chwy ciła się m ocno
kij a  od  szczotki.  –  Na  m iły   Bóg,  żona  nadaj e  się  nie  ty lko  do  leczenia  bólów  brzucha  i  kolki
wątrobowej . I do strofowania dzieci, które nie chcą założy ć ciepły ch skarpet, gdy  są m ałe, a j ako
dorośli nie przy j m uj ą żadny ch rad.

– A więc kochany  Erwin j ednak wy paplał.

–  Nie,  nie  wy paplał  i  nigdy   by   tego  nie  zrobił.  Ale  twoj a  żona  m a  oczy.  By ła  na  Berger

Strasse.  To  m ianowicie  j est  j eszcze  dozwolone.  Naprawdę  wierzy łeś,  że  się  tego  nie  dowiem ,
Johannie  Isidorze?  Zresztą  Josepha  i  dzieci  też  um iej ą  czy tać.  Wkrótce  nauczy   się  także  m ała
Fanny.  Każde  z  nich  m ogłoby   m i  powiedzieć,  co  się  stało.  Przy padkowo  by łam   pierwsza,  która
przeczy tała szy ld nad drzwiam i sklepu. „Pius Ehrlich” wielkim i literam i, a na szy bie wy stawowej
napis „Ży dów nie obsługuj em y ”. Również wielkim i literam i.

– Tak m i przy kro, Betsy. Bardziej  niż przy kro. Chciałem  ty lko dobrze. Chciałem  cię oszczędzić.

Masz  dosy ć  na  głowie:  te  ciągłe  odwiedziny   Victorii,  Alice,  która  chodzi  zapłakana,  Claudette,
która nic nie m ówi i wszy stko dusi w sobie, co j est j eszcze gorsze. My ślisz, że j estem  z kam ienia
i tego wszy stkiego nie widzę?

– Mój  Boże, kiedy  ty  się wreszcie nauczy sz, że w naszy m  m ałżeństwie nie będziesz szczęśliwy,

j eśli  będziesz  kłam ać?  My ślałam ,  że  wy j aśniliśm y   to  sobie  j uż  w  roku  ty siąc  dziewięćset
siedem nasty m .  „To  j est  m ała  Anna,  m oj a  kochana,  dobra  Betsy.  Znalazłem   j ą  całkiem
przy padkowo  na  ulicy   i  m im o  naj szczerszy ch  chęci  nie  potrafię  sobie  wy tłum aczy ć,  dlaczego
j est do m nie taka podobna i dlaczego m a zupełnie taką sam ą lalkę i taką sam ą sukienkę j ak nasza
Victoria”.

– Ach, aż taki bezczelny  nie by łem . Nie pam iętam , żeby m  w ogóle coś m ówił.

– Otóż to. Nigdy  nic nie m ówisz.

W połowie czerwca Claudette m iała siedem naste urodziny. Ponieważ nie została j ej  j uż żadna

koleżanka ze szkoły  i ponieważ brakowało j ej  dawnej  pewności siebie, by  zaprosić m łody ch ludzi
z Klubu Sy j onisty cznego, postanowiła świętować z całą rodziną w dom u dziadków.

–  Zupełnie  j ak  za  dawny ch  czasów  –  pocieszała  się.  –  Na  koniec  będziem y   się  bawić

w  ciuciubabkę  i  podróż  do  Jerozolim y   i  będzie  pianka  w  czekoladzie,  i  sok  m alinowy,  ten,  co
szczy pie w j ęzy k.

–  Mam   wrażenie,  że  każdego  dnia  bawisz  się  w  podróż  do  Jerozolim y   –  powiedział  Johann

Isidor.

Naraz  uświadom ił  sobie,  że  nie  chce  dłużej   odkładać  szczerej   rozm owy   z  dziećm i  i  zięciem .

Od  ty godni  czuł  przem ożną  potrzebę  podzielenia  się  z  rodziną  swoim i  m y ślam i;  od  dawna

background image

wy dawało m u się to pilne, a odwlekanie tej  rozm owy  uważał za nędzne i tchórzliwe.

– Nawet to sobie bardzo dokładnie przem y ślałem  – bronił się przed zarzutam i Betsy. – Słowo po

słowie.  Nigdy   nie  by łem   kim ś,  kto  chowa  głowę  w  piasek  i  pozwala  kochanem u  Panu  Bogu
wy kazać  się  dobrocią.  Mam   dość  patrzenia  na  swoj ą  twarz  rano  w  lustrze  i  wsty dzenia  się  za
siebie. Pius Ehrlich m ógł kupić ode m nie m oj e sklepy, ale nie m oj ą dum ę.

Siedzieli  wokół  stołu,  j ak  w  wieczór  szabasowy,  ale  bez  wina  i  chały,  które  powinien

pobłogosławić pan dom u, i wszy scy  m ilczeli, nie py taj ąc o powód. Po chwili Johann Isidor wstał
z  krzesła.  Zdawał  się  spokoj ny   i  opanowany,  także  nieco  szty wny   i,  co  j ednak  zauważy ła  ty lko
Betsy,  j eszcze  bardziej   szary   na  twarzy   niż  zwy kle.  Jego  głos  nie  zdradzał  też  zdenerwowania,
chociaż m iał m ówić o swej  sy tuacj i ekonom icznej  i o przy szłości.

U  Sternbergów  nie  by ło  w  zwy czaj u,  by   patriarcha  rodu  tłum aczy ł  się  przed  żoną  i  dziećm i.

Można  to  by ło  poznać  po  sposobie,  w  j aki  Johann  Isidor  wy cierał  sobie  czoło  –  j uż  nie  tak
energicznie  j ak  w  czasach,  zanim   nagle  stracił  poczucie  bezpieczeństwa;  obj awiał  nieznane
wcześniej   zm ieszanie  i  zawsty dzenie.  Bał  się  każdego  nieprzem y ślanego  słowa  i  bał  się
senty m entalizm u.  Dwa  razy   salwował  się  ucieczką  w  rolę  dziadka.  Uniesiony m   palcem
przy woły wał  do  porządku  Fanny,  która  dąsała  się  na  kolanach  oj ca.  Sala,  spokoj ne,  zam y ślone
dziecko, pogładził po głowie.

– Masz całkiem  czerwone oczy  – zauważy ła Fanny. – Jak wilk.

– Ciii – rzekł j ej  oj ciec. – Mała grzeczna dziewczy nka nie m ówi takich rzeczy.

–  Ja  nie  j estem   m ałą  grzeczną  dziewczy nką,  j estem   dużą  ży dowską  dziewczy nką.  Ale  nie

m ogę chodzić do przedszkola.

– Obroty  pasm anterii spadły  o ponad połowę – zaczął Johann Isidor – i oceniam , że nadal będą

spadać.  Coraz  szy bciej .  Pasm anteria  nie  ty le  podupada,  j ak  to  się  ładnie  m ówi,  ile  stoi  nad
przepaścią i wkrótce runie.

Przez  j edną  krótką  chwilę  szukał  schronienia  za  chustką.  Potem   znów  zaczął  m ówić.  Każdy

z obecny ch, poza dwoj giem  naj m łodszy ch, spuścił głowę, niem y  i uwięziony  w swoim  lęku j ak
cień,  który   stracił  nadziej ę  na  słońce.  Milczenie  by ło  dręczące,  a  j ednak  ta  niesam owita  cisza
m iała  swój   głos,  władczy   i  potężny,  silny   j ak  trąby   Jery cha.  Ostatnie  słowo  należało  j ednak  do
Johanna  Isidora  Sternberga.  To  on,  człowiek  bez  przy szłości  i  bez  wiary   w  szczęście,  zadbał
o epilog, którego żaden z obecny ch m iał nigdy  nie zapom nieć.

Johann  Isidor  siadł  z  powrotem   na  krześle.  Rozej rzał  się  zadowolony   j ak  ktoś,  kto  długo  szukał

rozwiązania  trudnego  problem u  i  kto  wreszcie  czuj e,  że  j est  na  właściwy m   tropie.  Przez  krótką
chwilę, która obj awiła się wszy stkim  m ogący m  by ć świadkam i tej  przem iany, stał się na powrót
ty m , kim  by ł kiedy ś, człowiekiem  silny m , dla którego zasada działania by ła nakazem  Boga i kto
nikom u nie pozwoli odebrać sobie prawa do kierowania własny m  zy ciem . Ty lko głos nie by ł j uż
taki  j ak  dawniej ,  stał  się  niski  i  ochry pły,  i  rwany ;  gdy   Johann  Isidor  zaczerpy wał  tchu,  j ego
bliscy  sły szeli, j ak łka.

– Dziadek przecież płacze – stwierdziła Fanny. – Czy  stary  pan m oże płakać?

– Naty chm iast bądź cicho – skarcił j ą oj ciec. – Bo inaczej  pój dziesz do Josephy  do kuchni.

–  Ale  Josepha  wcale  nie  j est  w  kuchni.  Schowaliła  się  za  drzwiam i.  Cały   czas  j uż  się  tam

schowaliła.

background image

– Każdem u z was – konty nuował Johann Isidor niezbity  z tropu – kto chciałby  opuścić ten kraj ,

obiecuj ę pom agać, j ak ty lko będę m ógł. I j ak długo będę m ógł. Oby  Bóg dał m i siły. Nareszcie
zrozum iałem   to,  czego  tak  długo  nie  chciałem   przy j ąć  do  wiadom ości.  By łem   ślepy   i  głuchy,
i nieodpowiedzialny.

– Ale dlaczego akurat dzisiaj , oj cze? Co się takiego stało, że nagle m ówisz o em igracj i? Zawsze

m y ślałem , że to słowo dla ciebie nie istniej e.

–  To  właśnie  j est  korzy ść  z  rządów  nazistów,  m ój   sy nu.  Sprawiaj ą,  że  człowiek  każdego  dnia

uczy  się czegoś nowego. Nie zdarzy ło się nic szczególnego, absolutnie nic. Ty lko to, że twój  oj ciec
poczuł  wielką  potrzebę,  by   wnieść  z  powrotem   w  nasze  ży cie  rodzinne  więcej   godności
i  szczerości.  Czasu,  który   m i  j eszcze  pozostał,  nie  chciałby m   spędzić  na  rozwiązy waniu  zagadek
i  zabawie  w  chowanego.  Mówię  także  w  im ieniu  Betsy.  Przy kład  num er  j eden:  uważam   za
absolutnie  krzy wdzące  dla  twoich  rodziców  to,  Alice,  że  pocztę  od  swoj ego  zalotnika  odbierasz
w dom u j ego rodziców. Na twoim  m iej scu zadbałby m  przy naj m niej  o to, by  pani Zuckerm ann
nie  opowiadała  o  wszy stkim   pani  Worm ser,  a  ta  niezwłocznie  nie  wtaj em niczała  w  tę  sprawę
Nelly  Grünberg, która trzy  razy  w ty godniu telefonuj e do twoj ej  m atki. Moj a m ałżonka w j ednej
chwili  j est  poinform owana  o  kopalniach  złota  w  Mafeking  lepiej   niż  o  asorty m encie  towarów
handlarza  zieleniną  przy   Wiesenstrasse.  A  skoro  j uż  j esteśm y   przy   ty m ,  że  wy j aśniam y   sobie
wszy stkie  sprawy,  to  przy puszczam ,  że  nie  przy padkiem   Clara  i  Claudette  by waj ą  w  Klubie
Sy j onisty czny m  równie często, j ak kiedy ś w dom u towarowy m  Wronkera. Tak m i przy naj m niej
powiedział kuzy n pana Tannenbaum a. Dawniej  to Erwina ciągnęło do Ziem i Obiecanej .

– Wciąż j eszcze go tam  ciągnie, oj cze – rzekł Erwin. – I to j ak! Ale nie przy znaj ę się do winy

sform ułowanej   w  oskarżeniu:  nie  nakłaniałem   swoj ej   siostry   ani  siostrzenicy   do  niczego,  czego
by  j uż w nich wcześniej  nie by ło. One nie pozwalaj ą wy perswadować sobie m y ślenia. A także
nadziei.

–  Ależ  uspokój   się  –  błagała  Betsy   m ęża.  –  To  nie  j est  dobre  dla  ciebie,  ta  cała  ekscy tacj a.

Masz j uż czerwone plam y  na twarzy.

– Mój  Boże, Betsy, widzisz ty lko m oj ą twarz. A gdzie m am  m ieć czerwone plam y ?

Następny   list  z  Mafeking  –  nadszedł  dwa  dni  po  tej   wielkiej   szczerej   rozm owie  –  wolno  by ło

przeczy tać  Clarze  i  Claudette.  Claudette  westchnęła  i  powiedziała  z  dziewczęcą  zazdrością:
„My ślę, że on naprawdę cię kocha”. Pod im ieniem  Leon dopisał m ały m i literkam i: „Słońce tutaj
czy ni  człowieka  odważny m ,  wolny m   i  rozm owny m .  I  dlatego  wy znam   ci,  że  nie  m ogę  się
doczekać, kiedy   cię znów  zobaczę. Nie  powinniśm y  trwonić  czasu na  zwy czaj owe  form alności.
Nikt nie wie, j ak sprawy  się potoczą”.

 
Clara  by ła  tak  zatroskana,  j akby   to  j ej   córka  znalazła  sobie  m ężczy znę,  za  który m   chciała
wy j echać na inny  konty nent.

– Nie daj  sobie zawrócić w głowie, córciu – ostrzegała. – Dla rozpieszczonej  m łodej  księżniczki

z dom u Sternbergów Mafeking na pewno nie j est właściwy m  m iej scem  do budowania gniazdka.
Bardzo szy bko zaczęłaby ś płakać za silny m i ram ionam i m atki i pieniędzm i oj ca.

–  I  za  faszerowaną  pieczenią  cielęcą  Josephy   –  zawtórowała  Claudette  –  i  frankfurckim

zielony m  sosem .

background image

List  Leona,  napisany   we  wrześniu  i  zawieraj ący   szczegółowy   opis  wielkiego  święta,  na  które

został  zaproszony   przez  m ałżeństwo  nauczy cieli  z  Johannesburga,  czekał  j uż  w  skrzy nce  dom u
przy   alei  Rothschildów  9.  Betsy   przy niosła  go  z  resztą  poczty,  położy ła  na  stole  nakry ty m   do
obiadu m iędzy  talerzem  do zupy  i m ały m  talerzy kiem  na pieczy wo, i nie bez nostalgii rzekła:

– Już j ako dziecko m arzy łam  o ty m , by  wcielić się w rolę postillon d’amour

[10]

.  Niestety,  nikt

nie  zakochał  się  w  m oich  siostrach  z  gruby m i  nogam i  i  długim i  nosam i,  do  tego  pozbawiony ch
poczucia hum oru.

–  A  j a  niezm iernie  się  cieszę,  że  to  nieszczęsne  krętactwo  wreszcie  się  skończy ło  –  wy znała

Alice. – Ten cały  infanty lny, idioty czny  cy rk z niegodny m i sekretam i i spiskam i nie pasuj e j uż do
naszy ch czasów.

– Matki, które radzą swoim  córkom , by  poddały  uczucia gruntownej  analizie i nie wiązały  się

pochopnie,  ty m   bardziej   nie  pasuj ą  do  naszy ch  czasów.  Powinnaś  pokazać  list  oj cu.  To  nie  j est
gadanina j akiegoś żółtodzioba.

Leon  pisał,  że  m a  na  widoku  zatrudnienie  w  charakterze  sanitariusza  w  Johannesburgu,  gdzie

Europej czy kowi  łatwiej   ży ć  niż  w  niegościnny m   Mafeking.  „Jest  tam   duża,  zasiedziała  gm ina
ży dowska – donosił – i sły szałem , że bardzo się zaj m uj e nam i, m łody m i, którzy  nagle zj awiaj ą
się u j ej  drzwi. Rozum iej ą nawet to, że m ężczy źni z dobry ch dom ów nie m aj ą ani pieniędzy, ani
zawodu,  a  zam iast  tego  przy wożą  furę  zm artwień,  o  który ch  w  Afry ce  się  dotąd  nie  śniło.  Czy
by łaby ś  skłonna,  m oj a  ukochana  Alice,  przy j ąć  posadę  niani  u  bogatej   angielskiej   rodziny ?
Wiem , to m usi zabrzm ieć kom icznie w twoich uszach, ale w ty m  m om encie kobiety  z Niem iec
m aj ą naj lepsze widoki na otrzy m anie wizy  wj azdowej  j ako nianie. Panny  nie są tu bowiem  m ile
widziane. Anglicy  boj ą się, że m ogły by  się stać ciężarem  dla państwa. Ja z kolei nie wiem , j ak
m ogliby śm y  wziąć ślub, kiedy  dzielą nas konty nenty ! Zasięgałem  tu inform acj i. Nawet gdy by m
wrócił do Frankfurtu, nie wy puszczono by  m nie z powrotem , chy ba że za wielokrotnie więcej  niż
to, co j uż m usiałem  zapłacić. A raczej  m ój  oj ciec i obaj  m oi wuj kowie”.

– Moj a córka j ako niańka w obcy m  kraj u i to u zupełnie obcy ch ludzi! Od zawsze m arzy łem

o takiej  przy szłości dla swoich dzieci – westchnął Johann Isidor.

Złoży ł list tak starannie, j akby  to by ł urzędowy  dokum ent, i wsunął go z powrotem  do koperty.

– Znaczki ze świata, w który m  dzikie zwierzęta są nastawione bardziej  pokoj owo niż u nas ludzie

– zam ruczał. – Ach, Alice,  ty  przecież nawet nie  wiesz, j ak się przewij a dziecko.  I po co j a  cię
przez ty le lat posy łałem  do gim nazj um ?

–  Po  to,  żeby   m nie  wy rzucili  przed  m aturą  –  odparła  Alice  –  a  m oj e  tak  zwane  koleżanki

m ogły  wieczorem  się m odlić: „Dzięki Ci, Boże, że nie stworzy łeś m nie Ży dówką”.

Nie m iała wielkiej  nadziei, że oj ciec będzie się zaj m ował j ej  przy szłością u boku m ężczy zny,

którego  widział  j eden  j edy ny   raz,  i  przeklinała  siebie  za  swoj ą  naiwność,  że  uległa  nam owom
m atki,  by   wtaj em niczy ć  go  we  wszy stko.  Jednak  j uż  dwa  dni  później   Johann  Isidor  Sternberg
towarzy szy ł  swej   naj m łodszej   córce  do  założonego  przez  gm inę  ży dowską  ośrodka  doradczego
dla em igruj ący ch. Zanim  po dwu i pół godziny  czekania został wy wołany, dowiedział się o ty lu
katastrofach i tragediach rodzinny ch, o ilu nie sły szał w cały m  swoim  doty chczasowy m  ży ciu.

Po  ty ch  pierwszy ch  odwiedzinach  w  ośrodku,  po  który ch  m iało  nastąpić  j eszcze  wiele

kolej ny ch, by łem u niem ieckiem u patriocie Sternbergowi żadna nadziej a nie wy dawała się zby t

background image

m glista, żaden plan zby t niedorzeczny, by  wy dostać się z Niem iec.

–  Alice  –  powiedział  wieczorem ,  zacieraj ąc  ręce,  j akby   zawarł  znakom ity   interes  –  przetarła

szlak.

– Nie – zaprotestowała Betsy  – zrobili to Victoria i Fritz. Fritz j uż od ty godni stara się o posadę

w  Am sterdam ie.  W  firm ie  eksportowo-im portowej ,  którą  założy ł  przed  dwom a  laty   j akiś  Ży d
z Mannheim . Starsza pani Feuereisen opowiedziała m i to w naj głębszy m  sekrecie podczas swoj ej
ostatniej  wizy ty.

– Zawsze uważałem , że sekrety  są u ciebie w naj lepszy ch rękach, m oj a droga. Ach, Betsy, j uż

pierwsze  dziecko,  które  nas  opuści,  złam ie  m i  serce.  Zawsze  m y ślałem ,  że  w  rodzinach
ży dowskich ty lko śm ierć przecina korzenie. Jestem  za stary, żeby  się j eszcze uczy ć, i j uż nie tak
zdrowy, żeby  to przetrwać.

– Bóg przecież nie po to przez ty siące lat uczy ł Ży dów cierpieć, posłał ich na tułaczkę i kazał

wędrować przez pusty nię, żeby  ich serce pękało j uż przy  pierwszej  próbie. Mim o że m usieliśm y
stracić Ottona, to przez bardzo długi czas m ieliśm y  dobre ży cie. Prawdopodobnie zby t długi. Mój
oj ciec  m ówił  zawsze:  „Kto  ufa  szczęściu,  buduj e  na  piasku”.  A  m oj a  m atka  m awiała:
„Nieszczęście przy j eżdża  na koniu,  a odchodzi  m ały m i kroczkam i”.  Postawm y  na  kroczki. Może
podczas ży dowskich świąt wpadnie nam  do głowy, j akie te kroczki m aj ą by ć. Zabawne, wcześniej
święta nie znaczy ły  dla m nie ty le co dziś.

–  Bo  wcześniej   by liśm y   ludźm i,  a  nie  trędowaty m i.  Trędowaci  m uszą  zadać  sobie  o  wiele

więcej  trudu, żeby  nie zginąć. Może nawet doj dzie do tego, że będziem y  dziękować Hitlerowi, że
przy wiódł nas z powrotem  do wiary  przodków.

W  ży dowski  Nowy   Rok  nie  by ło  j uż  m owy   o  pociesze  i  niezłom ności  w  wierze.  Dziesiątego

września  w  Nory m berdze  rozpoczął  się  siódm y   zj azd  nazistowskiej   partii  Rzeszy.  Oficj alnie
ogłoszony  został zj azdem  wolności. Adolf Hitler, Führer i kanclerz Rzeszy, ogłosił rasowe ustawy
nory m berskie,  które  zapoczątkowały   nowy   etap  dy skry m inacj i  i  cierpienia  Ży dów  w  Trzeciej
Rzeszy.

Ustawa  „o  ochronie  krwi  niem ieckiej   i  honoru  niem ieckiego”  zakazy wała  zawierania

m ałżeństw  m iędzy   Ży dam i  i  nie-Ży dam i  j ak  też  stosunków  pozam ałżeńskich  m iędzy   nim i.
Naruszanie  tej   ustawy   od  tej   pory   traktowane  by ło  j ako  „hańbienie  rasy ”  i  karane  więzieniem .
Oficj alnie  ustalone  zostało,  kto  j est  „pół-Ży dem ”,  a  kto  „ćwierć-Ży dem ”.  „Pół-Ży dzi”  m ogli
poślubić  „oby wateli  krwi  niem ieckiej ”  albo  „ćwierć-Ży dów”,  gdy   uzy skali  na  to  zezwolenie.
Drzewo  genealogiczne  i  tablice  z  rodowodem   uzy skały   taki  sam   stopień  ważności  j ak  policy j ne
świadectwa  m oralności.  Ży dom   nie  wolno  j uż  by ło  pełnić  żadny ch  funkcj i  publiczny ch.  To
znaczy ło, że także dawni kom batanci, który ch doty chczas oszczędzano przy  zwolnieniach, m usieli
opuścić służbę urzędniczą. Ży dzi utracili prawa wy borcze.

– No to przy naj m niej  nie m usim y  łam ać sobie więcej  głów, czy  m am y  wy wieszać flagę ze

swasty ką, czy  też nam  nie wolno – stwierdził Erwin. – Nie wolno nam . Koniec, kropka. Oj czy zna
wy prasza sobie m anifestowanie naszej  loj alności.

To  właśnie  Erwin  po  kilkudniowy m   dławiący m   m ilczeniu  odważy ł  się  poruszy ć  tem at

naj nowszej   szy kany.  Pierwszego  sty cznia  ty siąc  dziewięćset  trzy dziestego  szóstego  roku
nieży dowskiej  służbie zakazano pracować w dom ach Ży dów.

background image

– Nie m ożecie tego zrobić Josephie, że dalej  każecie j ej  gotować sobie zupę, zachowuj ąc się

przy   ty m   tak,  j akby   wszy stko  by ło  w  naj lepszy m   porządku.  My ślicie  m oże,  że  zgłupiała  i  nie
widzi, co się dziej e?

Wieczorem   siedzieli  we  czworo  przy   kuchenny m   stole.  Biała  osłonka  na  ręczniki

z wy haftowany m  niebieskim i krzy ży kam i napisem  „Z piękny ch słówek nie ugotuj esz tłustej  zupy ”
by ła  świeżo  uprana  i  wy krochm alona  na  blachę.  Na  stole  stał  brązowy   chłopski  dzbanek
z czerwony m i i fioletowy m i astram i. Na parapecie w dwóch m ały ch doniczkach rosła rzeżucha
i natka pietruszki.

–  „Pietruszka,  ziele  do  zupy ”  –  zagwizdał  Erwin  starą  dziecinną  piosenkę  –  „rośnie  w  naszy m

ogródku”. Zawsze nam  to śpiewałaś, Josepho.

– Ach, ty  – rzekła Josepha i zaczerwieniła się. – To by ło tak dawno.

Betsy   zgasiła  wiszącą  lam pę  z  trzem a  żarówkam i  i  biały m i  porcelanowy m i  abażurkam i

i zapaliła m ałą lam pkę nad kuchenką.

– Daj e o wiele przy j em niej sze światło – powiedziała i usiadła z powrotem . – Nie tak j askrawe.

By ła blada, oddy chała ciężko i nieustannie gniotła w rękach chusteczkę. Johann Isidor szm atką

do kurzu, którą znalazł na swoim  krześle, pocierał złoty  zegarek kieszonkowy  po oj cu. On także nie
by ł  w  stanie  spoj rzeć  kucharce  w  oczy.  Erwin  wiercił  kuchenny m   nożem   m iędzy   rowkam i
w  drewniany m   stole.  Nie  patrzy ł  w  prawo  ani  w  lewo.  Potrząsaj ąc  głową,  Josepha  wy j ęła  m u
nóż z ręki.

– Nie w m oj ej  kuchni – zganiła go. – W taki sposób w ogóle nie zaczniem y.

Westchnęła  z  ulgą,  gdy   Johann  Isidor  wreszcie  się  odezwał,  nowe  restry kcj e  wobec

nieży dowskiej  służby  w ży dowskich dom ach przy j ęła j ednak do wiadom ości tak oboj ętnie, j akby
j ej  chlebodawca referował doniesienia o suszy  w Indiach.

– Tak – rzekła i podniosła się, żeby  nastawić wodę na herbatę. – Kto będzie m nie chciał usunąć

z tego dom u, będzie m nie m usiał wy nieść. Nogam i do przodu. Powiedziałam  to j uż wtedy  tem u
przem ądrzałem u  ważniakowi  w  urzędzie,  kiedy   próbował  m nie  tak  durnie  wy py ty wać.  Nie  ze
m ną takie rzeczy, powiedziałam  tem u panu.

– Co m am y  teraz zrobić, Josepho? Nie m ożem y  się przecież sprzeciwiać ustawie.

– O j akiej  znowu ustawie pan m ówi, panie Sternberg? Chce się pan natrząsać ze starej  kobiety ?

Całe  to  gadanie  o  nieży dowskiej   służbie  dom owej   doty czy   przecież  ty lko  kobiet  poniżej
czterdziestu pięciu lat. To wie przecież każde dziecko we Frankfurcie. Chy ba że nie pam ięta pan
j uż, w j akim  j estem  wieku?

– Na Boga, Josepho, kto ci to niby  powiedział?

– Maria.

– I Józef – dodał Erwin. – Jeden zero dla naszej  Josephy.

– Naprawdę paskudne z ciebie chłopaczy sko. Nie m ożesz sobie po prostu darować naigrawania

się ze starej  kobiety. Mówię o Marii od Goldschm idtów. Tej  z Mauerweg. Znam  j ą od tego m iłego
piekarza, którego żona zawsze zachowy wała się tak, j akby  nie wiedziała, dla kogo kupuj ę chałkę.
Ma  sześćdziesiąt  cztery   lata,  a  od  czterdziestu  pięciu  pracuj e  u  Goldschm idtów.  Drugą,  m łodszą
służącą chcą zwolnić na koniec roku. Goldschm idtowie przy naj m niej  rozm awiaj ą z człowiekiem ,

background image

a nie krążą dokoła, aż wszy scy  m aj ą dosy ć.

–  Dałby   Bóg,  żeby   m iała  pani  racj ę,  Josepho.  Nawet  pani  nie  wie,  j ak  nas  to  gry zie.  Zaraz

j utro rano dowiem  się dokładnie.

–  Nie  potrzebuj e  pan  tego  robić,  panie  Sternberg.  Pan  Goldschm idt  pokazał  m i  to  na  piśm ie.

Czarno  na  biały m .  Tak  szy bko  się  m nie  nie  pozbędziecie.  Ale  j eśli  lubi  się  pan  inform ować,  to
niech się pan m oże dowie, czy  to prawda z tą naj nowszą plotką.

– To znaczy  j aką? – dopy ty wał się Erwin.

–  Czy   trzy nastego  października  naprawdę  wprowadzaj ą  niedzielę  z  eintopfem .  Na  rzecz

Pom ocy   Zim owej .  Grochówka  z  resztkam i  wędliny   zam iast  pieczeni  cielęcej .  Chy ba  po  m oim
trupie. Okropnie by m  się wsty dziła, gdy by  u nas coś takiego trafiło na stół.

–  Sądzę,  że  z  resztek  wędliny   wolno  zrezy gnować  –  powiedział  Erwin.  Schy lił  się,  ale  nie  na

ty le szy bko, by  nikt w kuchni nie zauważy ł j ego zwilgotniały ch oczu.

background image

10

D O B R O D Z I E J S T W A   O L I M P I J S K I E

L u t y – s i e r p i e ń   1 9 3 6

Świat  by ł  zgodny   co  do  tego,  że  rok  ty siąc  dziewięćset  trzy dziesty   szósty,  rok  olim piady,  by ł
naj lepszą  okazj ą  do  wspierania  pokoj u  i  przy j aźni  m iędzy   narodam i.  Po  raz  pierwszy
w igrzy skach uczestniczy li sportowcy  z Turcj i, Bułgarii, Hiszpanii i Australii. Jedy nie z przem owy
m inistra  propagandy   m ożna  się  by ło  dom y ślać,  że  Niem cy   na  dłuższą  m etę  nie  m aj ą  chy ba
pokoj owy ch zam iarów. Siedem nastego sty cznia ogłosił on, że odczuwalne w Rzeszy  Niem ieckiej
braki w zaopatrzeniu są pozbawione znaczenia, „gdy ż od biedy  da się przeży ć bez m asła, ale nie
bez  broni”.  Dalekowzroczni  przeciwnicy   reżim u  m artwili  się  j eszcze  inny m i  sprawam i.
Obawiano się, że Anglia m ogłaby  się zbliży ć do nazistowskich Niem iec bardziej  niż do tej  pory.
W  sty czniu  król  Edward  VIII  wstąpił  na  tron  po  swoim   oj cu  Jerzy m   V,  królu  z  lat  woj ny
światowej .  Elegancki  m łody   piękniś,  idol  m łodzieży   i  nadziej a  angielskich  robotników,  nie  kry ł
swej  sy m patii do Hitlera.

– A czego się m ożna spodziewać po ty m  lutrze, który  prowadza się z tą swoj ą rozwódką

[11]

!  –

obj aśniała Josepha sy tuacj ę.

Czwartego lutego, dwa dni przed rozpoczęciem  zim owy ch igrzy sk olim pij skich, szalały  potężne

burze  –  działo  się  to  wprawdzie  aż  w  zasy pany ch  śniegiem   górach  Gry zonii  w  Szwaj carii,  ale
grzm oty  i pioruny  niezwłocznie przełoży ły  się na sy tuacj ę w Niem czech. W Davos przeciwnicy
reżim u  zastrzelili  szefa  kraj owego  oddziału  zagranicznego  NSDAP  w  Szwaj carii,  Wilhelm a
Gustloffa.

–  Szwaj carzy   przy naj m niej   coś  robią  –  skom entowała  Betsy,  a  Fanny,  która  by ła  akurat

w  odwiedzinach  i  której   nigdy   nie  um knęło  nic,  co  nie  by ło  przeznaczone  dla  uszu  m ały ch
ży dowskich dziewczy nek o przenikliwy ch głosikach, spy tała:

– Czy  m ożna zastrzelić wszy stkich ludzi, czy  ty lko zły ch?

Dopiero  dzień  po  strzałach  w  Davos  podano,  że  dwudziestosześcioletni  zam achowiec,  który

sam  oddał się w ręce policj i, nazy wał się David Frankfurter. Studiował m edy cy nę i by ł sy nem
rabina.  Podczas  przesłuchania  zeznał,  że  m ordem   na  Wilhelm ie  Gustloffie  chciał  uderzy ć
w  niem iecki  reżim .  W  reakcj i  Goebbels  zakazał  wszy stkich  im prez  organizowany ch  przez
ży dowskie  stowarzy szenia  kulturalne  w  Rzeszy   Niem ieckiej ,  aby   „zapobiec  ewentualny m
incy dentom ”.  Kanclerz  Rzeszy   Adolf  Hitler  zapowiedział  walkę  z  „pełną  nienawiści  władzą

background image

ży dowskiego wroga”.

Dwa  dni  później   otworzy ł  Zim owe  Igrzy ska  Olim pij skie  w  Garm isch-Partenkirchen.  W  swej

m owie odwoły wał się do dy scy pliny, honoru, koleżeństwa i ry cerskości. Szczególny m  tem atem
rozm ów  w  Bawarii  wciąż  j eszcze  by ło  przy m usowe  połączenie  dwóch  sąsiaduj ący ch  ze  sobą
gm in,  Garm isch  i  Partenkirchen.  Nadzwy czaj   dobrze  poinform owani  obserwatorzy   donosili,  że
krnąbrny m   członkom   rad  gm inny ch,  którzy   próbowali  się  przeciwstawić  tem u  wy m uszonem u
m ałżeństwu, grożono osadzeniem  w położony m  niedaleko obozie koncentracy j ny m  Dachau.

Niebo nad kraj em -gospodarzem  igrzy sk, który  wy brano na m iej sce ich organizacj i j uż w roku

ty siąc dziewięćset trzy dziesty m  trzecim , czy li j eszcze w czasach Republiki Weim arskiej , nie by ło
więc by naj m niej  bezchm urne. Wieści o obozie w Dachau, a także doniesienia o dy skry m inacj i
i wy kluczaniu niem ieckich Ży dów dotarły  do inny ch państw. Wiedza o ty m , j aka groźba kry j e się
za  cy niczny m   niem ieckim   wy rażeniem   „areszt  prewency j ny ”,  rozniosła  się  aż  po  Nowy   Jork
i Waszy ngton.

Zarówno  uświadom iona  część  am ery kańskiej   opinii  publicznej ,  j ak  i  Między narodowy

Kom itet  Olim pij ski  nalegały   na  boj kot  igrzy sk.  Narodowi  socj aliści  wy j ątkowo  się  przestraszy li
i  zareagowali  bły skawicznie,  choć  z  właściwą  sobie  pogardliwą  obłudą.  Oficj alnie  zarządzono,
żeby   na  czas  trwania  radosnej   ry walizacj i  sportowej   w  Niem czech  zaprzestać  j awnego
prześladowania  i  szkalowania  Ży dów.  Zagraniczny ch  gości  należało  traktować  przy j aźnie,
taktownie  i  serdecznie.  Trzecia  Rzesza  przem ieniła  się  nagle  z  powrotem   w  państwo  m iłuj ące
pokój , przepoj one hum anizm em  – przy naj m niej  na zewnątrz.

Tabliczki zabraniaj ące Ży dom  siadania na publiczny ch ławkach i wy wieszki z napisem  „Ży dów

nie  obsługuj em y ”  przy klej one  na  szy bach  liczny ch  sklepów  na  czas  trwania  łączący ch  narody
igrzy sk zostały  usunięte. Restauracj e i kawiarnie prezentowały  się równie kosm opolity cznie, j ak to
by ło przed rządam i nazistów – ani słowa o ty m , że Ży dzi są niepożądany m i gośćm i. Johann Isidor
dwa razy  wy pił kawę poza dom em ; raz, ukoły sany  przez ognistego skrzy pka, nie dłużej  niż dwa
m gnienia oka śnił stary  niem iecko-ży dowski sen o ty m , że w kraj u poetów i m y ślicieli nie m oże
się wy darzy ć nic naprawdę złego.

Betsy  kazała sobie skrócić spódnice, zaczęła się interesować repertuarem  kin i wy cinała z gazet

i  pism   ilustrowany ch  wszy stkie  fotosy   am ery kańskiej   gwiazdki  dziecięcej   Shirley   Tem ple.
W tram waj u j adący m  z Bockenheim er Strasse do Berger Strasse Victoria i Fritz Feuereisenowie
usły szeli, j ak dwaj  starsi panowie, sprawiaj ący  wrażenie bardzo dy sty ngowany ch, głośno, j akby
to by ło w Berlinie, rozm awiali o Kurcie Tucholskim . Naj sły nniej szy  niem iecki saty ry k, którem u
naziści  odebrali  czy telników,  oj czy znę,  nadziej ę  i  chęć  do  ży cia,  pod  koniec  ty siąc  dziewięćset
trzy dziestego piątego roku popełnił sam obój stwo na szwedzkim  wy gnaniu.

– Może z powrotem  stanie się tak, że na ulicy  będziem y  m ogli rozm awiać, nie oglądaj ąc się,

kto za nam i idzie – powiedział Fritz później  do swego szwagra.

– Przy puszczalnie – wy obrażał sobie Erwin – w ty m  m om encie j akiś dobrze poinform owany

am ery kański Ży d pisze do swej  m atki w Miam i: „To wszy stko, co się u nas opowiada o Niem cach,
to  wierutne  kłam stwa.  Są  całkiem   uroczy,  uprzedzaj ąco  grzeczni,  kulturalni  i  rozczulaj ąco
starom odni. Ich kiszona kapusta to naprawdę kulinarne przeży cie”.

– Tak będzie – zgodziła się z nim  Clara. – Ja też się przecież czuj ę j ak człowiek. Kto wie, co się

background image

j eszcze  wy darzy.  Może  nasz  Führer  uzna  m nie  za  nie-Ży dówkę.  Ale  czy   wtedy   będę  m ogła
m ówić: „Heil Hitler”?

Rodzeństwo  wy chodziło  z  kina.  Obej rzeli  właśnie  film   Willego  Forsta  Mazurek  z  Polą  Negri

w  roli  głównej .  Pola  Negri,  która  grała  tu  starzej ącą  się  arty stkę  kabaretową,  m ieszkała  przez
dziesięć  lat  w  Stanach  Zj ednoczony ch.  Po  swoim   powrocie,  m ocno  atakowana  j ako  Ży dówka,
zwróciła się o pom oc osobiście do Hitlera i fakty cznie została przez niego uznana za nie-Ży dówkę.
Każdy, kto sły szał o tej  dziwacznej  historii, traktował j ą j ako sły nne światełko w tunelu, o który m
od zawsze wiadom o by ło, że kiedy ś się poj awi.

Nie ty lko goście zagraniczni dali się om am ić. Także ci Ży dzi, którzy  wciąż j eszcze stawiali na

to,  że  Niem cy   ze  względu  na  m ądrość  polity czną  się  opam iętaj ą,  chociaż  oj czy zna  uznała  ich
oficj alnie  za  oby wateli  drugiej   kategorii,  zim ą  ty siąc  dziewięćset  trzy dziestego  szóstego  roku
odetchnęli. Każdy  pozorny  dowód na to, że Niem cy  są państwem  z ugruntowaną świadom ością
prawa  i  bezprawia,  interpretowali  j ako  osobisty   punkt  na  plus  i  z  godny m   podziwu  uporem
wy pierali to, co j uż się wy darzy ło.

Johann Isidor natom iast, przez całe ży cie wierny  złudzeniom  co do oj czy zny, rozwinął w sobie

pam ięć,  która  niczego  j uż  nie  upiększała.  Ta  pam ięć  nie  zatarła  ani  strachu,  ani  rozczarowania,
a j uż zwłaszcza upokorzenia z dnia boj kotu. Pierwszego kwietnia ty siąc dziewięćset trzy dziestego
trzeciego roku bezpowrotnie stracił wiarę w to, że gdy  um rze, żona będzie zabezpieczona na całe
ży cie, a dzieci i wnuki będą m ogły  zebrać to, co on zasiał.

–  Czy   m am   zapom nieć,  że  Pius  Ehrlich  ukradł  m i  m oj e  sklepy,  a  naziści  odebrali  godność

i  dum ę  ty lko  dlatego,  że  do  chwili,  gdy   zgaśnie  znicz  olim pij ski,  wolno  m i  siedzieć  na  ławce
w  Günthersburgallee  i  odm rozić  sobie  ty łek?  I  czy   m am   powiedzieć  Annie,  której   od  m iesięcy
próbuj ę  wy tłum aczy ć,  że  dalsze  m ieszkanie  u  nas  m oże  by ć  dla  niej   niebezpieczne,  czy   m am
powiedzieć  tem u  niewinnem u  dziecku:  „To  wszy stko  nie  by ło  takie  podłe,  m oj a  córko.  Twój
sędziwy   oj ciec  się  pom y lił.  Hitler  to  przecież  całkiem   m iły   gość.  Wpuszcza  nawet  do  kraj u
ży dowskich  sportowców  z  zagranicy,  j eśli  chcą  brać  udział  w  naszej   olim piadzie”?  Muszą  ty lko
grzecznie  podnosić  ram ię  i  krzy czeć  „Heil  Hitler”  i  zobaczy sz,  że  to  zrobią.  Latem   zj awi  się
j eszcze więcej  naszy ch ludzi niż teraz.

–  Mój   Boże,  oj cze,  nigdy   by m   nie  pom y ślał,  że  akurat  z  tobą  będę  j eszcze  m ógł  rozm awiać

w ty m  przeklęty m  kraj u.

– Nie przeklęty m , Erwinie, on j est skazany  na zagładę. Ale tego j a j uż nie doży j ę. I ty  m oże

też nie.

– Podziwiam  cię. W wieku siedem dziesięciu pięciu lat udało ci się wy rzucić za burtę wszy stko,

w co kiedy kolwiek wierzy łeś. A teraz m i wy j aśnij , dlaczego tak nagle boisz się o naszą Annę.

– Nie nagle, Erwinie. Od sam ego początku, a zwłaszcza od ustaw nory m berskich. Nikt nie wie,

że  Anna  m a  ży dowskiego  oj ca.  Moj e  oj costwo  nie  j est  nigdzie  odnotowane.  Ale  ona  ży j e
w  czy sto  ży dowskiej   rodzinie,  a  to  oznacza  dziś  zhańbienie  rasy.  Jeśli  nie  ze  m ną,  który   z  racj i
wieku  nie  wchodzi  w  rachubę  j ako  potencj alny   uwodziciel  i  gwałciciel,  to  m oże  z  tobą.  Według
kry teriów nazistów dzień w dzień odczuwasz żądzę niewinnej , m łodej  chrześcij ańskiej  krwi.

– Mój  Boże, nigdy  o ty m  nie pom y ślałem . Jak głupi m oże by ć człowiek? Głupi i ślepy.

Anna  nie  znała  wy rażenia  „zhańbienie  rasy ”.  Nawet  gdy   Erwin  wy tłum aczy ł  j ej ,  co  ono

background image

znaczy,  wzbraniała  się  odnosić  tę  bezecność  do  siebie.  Czy   by ł  to  bunt  osoby   krnąbrnej   czy
niewinność,  czy   też  chodziło  o  loj alność  wobec  rodziny,  która  j ą  przy j ęła  i  którą  traktowała  j ak
własną?

–  Wsty dziłaby m   się  odchodzić  stąd  właśnie  teraz,  kiedy   ży cie  się  przecież  tak  zm ieniło  –

m ówiła, gdy  rozm owa zbaczała na niedaj ącą się odwlec wy prowadzkę. – Zachowałaby m  się j ak
szczur na tonący m  okręcie.

Jej   oj ciec  by ł  bezradny,  brat  także.  Clara  gderała,  że  Anna  „j est  głupsza,  niż  ustawa

przewiduj e”.  Betsy   nazwała  Clarę  naj bardziej   nieczułą  spośród  swoich  egoisty czny ch  córek
i pocieszała Annę. Nawet Alice się wm ieszała i radziła j ej  nie upierać się dla zasady.

Dopiero  pewien  wy padek  rozpatry wany   przed  frankfurckim   sądem   ławniczy m   i  obszernie

zrelacj onowany  w gazecie „Frankfurter Volksblatt” zm ienił spoj rzenie Anny  na siebie i na czasy,
w który ch przy szło j ej  ży ć. Pewien ży dowski m ężczy zna, lat pięćdziesiąt siedem , został skazany
na  sześć  m iesięcy   więzienia  za  spowodowanie  obrażeń  ciała.  Zgodnie  z  aktem   oskarżenia  po
wy j ściu  z  sy nagogi  wpadł  na  przechodzącą  tam tędy   „przy padkiem ”  kolum nę  BDM  i  rzekom o
uderzy ł pięścią j edną z dziewcząt. W wy roku sędzia potępił „py chę narodu ży dowskiego, który  j ak
wiadom o, uważa się za wy brany ”.

Erwin, wzburzony  j ak nigdy  dotąd, blady  i z oczam i płonący m i gniewem , przy szedł po Annę

do  pasm anterii,  z  gazetą  „Volksblatt”  w  ręce.  Wielkim i  krokam i,  m ilcząc,  skierował  się  w  stronę
pobliskiego skweru, zm usił Annę, by  usiadła na ławce, rozłoży ł j ej  gazetę na kolanach i rozkazał:

–  Przeczy taj   to,  m adam e,  słowo  po  słowie.  Naj lepiej   dwa  razy   z  rzędu,  żeby   weszło  to  do

twoj ej   cholernej   upartej   głowy.  Chcesz,  żeby   taki  los  przy padł  u  udziale  twoj em u  oj cu?  –
krzy knął. – Sześć m iesięcy  więzienia. Jeśliby  m iał szczęście, j ak m ówią, bo m oże podwy ższą kary
za  zhańbienie  rasy,  zanim   stanie  przed  sądem .  Niem iecki  wy m iar  sprawiedliwości  się  przecież
rozwij a. Stale czy ni postępy.

Anna wy buchnęła płaczem  i łkaj ąc, powtarzała: „Nie wiedziałam , że to tak j est”. Jej  krzepkie

ciało wy dało się naraz kruche i złam ane. Erwinowi z trudem  udało się uspokoić dy goczącą siostrę,
a  potem   nie  m ógł  się  zdecy dować,  czy   odniósł  zwy cięstwo,  czy   też  m a  boleć  nad  klęską.
W każdy m  razie czy nił sobie wy rzuty, że uważał swą kochaną przy rodnią siostrę za głupią, upartą
i lekkom y ślną; obj ął j ą tak m ocno, że czuł j ej  oddech i sły szał bicie serca. Otarł j ej  łzy  z twarzy,
j akby   by ła  zrozpaczony m   dzieckiem ,  a  on  nie  by ł  Ży dem ,  którem u  zabroniono  siedzieć  na
publicznej  ławce i trzy m ać w obj ęciach nieży dowską kobietę.

– Dlaczego m asz takie piękne oczy ? – zapy tał.

– Żeby m  cię m ogła lepiej  widzieć – odparła.

– Jakie z nas j ednak dzieci szczęścia. Wierzy m y  j eszcze w baj ki.

Przy   kolacj i  Anna  pom y liła  poj em nik  na  sól  z  pieprzniczką  i  upuściła  srebrny   koszy czek,

sięgaj ąc po krom kę chleba. Zwiesiła głowę, na czole wy stąpiły  j ej  czerwone plam y, a w oczach
poj awiły  się łzy.

– Zrozum iałam  – wy j ąkała – i przez całe ży cie będę się wsty dzić, że ty le trwało, zanim  to do

m nie dotarło. Ale j a zawsze potrzebowałam  więcej  czasu niż inni. Wiecie przecież wszy scy.

–  Zabraniam   ci  się  wsty dzić  –  powiedziała  Betsy.  –  Wsty dzić  będą  się  pewnego  dnia  ludzie,

którzy  niszczą wszy stko, co kiedy kolwiek by ło dobrego w Niem czech i dla czego ży liśm y. Ty lko że

background image

zanim  doj dzie do tego, że zbrodniarze będą się wsty dzić, m ądrzy  m uszą ustąpić.

 
–  Żeby   głupi  m ogli  wreszcie  zawładnąć  światem   –  dodał  Johann  Isidor,  kręcąc  nożem
w powietrzu. – Zawsze to sobie m y ślałem , kiedy  się j ako dzieci kłóciliśm y, a m oj a m atka m ówiła,
że m ądry  ustępuj e.

Jego ciało m iało siedem dziesiąt pięć lat, ale głowa nie pozwalała się rządzić kalendarzowi i ta

głowa każdego dnia przy pom inała m u, że doświadczenie, zdolność przewidy wania i ostrożność są
bronią,  która  pozostaj e  starości  nawet  wtedy,  gdy   nogi  odm awiaj ą  posłuszeństwa.  Pierwszego
kwietnia  ty siąc  dziewięćset  siedem nastego  roku  Johann  Isidor  nagle  zdał  sobie  sprawę,  że
sum ienie  nakazuj e  m u  zabrać  ośm ioletnią  córkę,  której   m atka  zm arła,  do  swoj ej   rodziny.
Dziewiętnaście  lat  później   odkry ł,  że  nadszedł  czas  pożegnać  się  z  Anną  –  przy naj m niej   j eśli
chodzi o m ieszkanie we wspólny m  dom u.

– Dzisiaj  uginam y  się przed m ądrością – opisał sy tuacj ę. – Kto wie, czy  j uż j utro nie zacznie

o nas decy dować przem oc.

Potrzebował  dziesięciu  dni,  by   znaleźć  schronienie,  w  który m   Anna  będzie  w  przy szłości

bezpieczniej sza od podej rzeń i insy nuacj i niż przy  alei Rothschildów 9, przy  której  m ieszkał także
Theo Bergham m er, budzący  grozę oj ciec Claudette. By ł naj lepszy m  przy j acielem  Ottona, przed
woj ną zdeklarowany m  socj aldem okratą z czerwoną chustką na szy i i buntowniczą głową. Ry cerz
Theo  uj m ował  wzruszaj ącą  dobrocią.  Wspierał  biedny ch  i  bezbronny ch.  A  teraz  by ł  nazistą
w  skórzany m   płaszczu  i  wy glądał  j ak  człowiek  z  Gestapo.  U  Sternbergów  wzbudzał  lęk  j uż  gdy
otwierał skrzy nkę pocztową w podwórzu. Theo nie wiedział wprawdzie, kto j est oj cem  Anny, ale
to, że nie urodziła się w rodzinie, w której  ży ła, by ło dla niego j asne. Sternbergowie woleli sobie
nie  wy obrażać,  co  m ógłby   j eszcze  wy m y ślić  złowrogi  pan  Bergham m er,  by   dosięgnąć
ży dowskiego  właściciela  dom u.  Chwilowo  poprzestawał  na  rosnący ch  ciągle  zaległościach
w czy nszu, o które Johann Isidor od dwóch lat nie śm iał się upom nieć, i szy derczy m  pozdrawianiu
na schodach.

 
Przy padek,  który   odegrał  główną  rolę  podczas  poszukiwań  lokum   dla  Anny,  by ł  koboldem
z gatunku ty ch nader szelm owskich. Wy m y ślił on puentę, j aka przy chodzi do głowy  zwy kle ty lko
kom ediopisarzom   albo  saty ry kom   bez  polotu.  Obszerny,  um eblowany   po  m ieszczańsku  pokój ,
w  który m   m iała  zam ieszkać  córka  pana  Sternberga,  znaj dował  się  przy   Textorstrasse
w  Sachsenhausen.  Przy   tej   ulicy,  na  południe  od  Menu  i  w  bezpośrednim   sąsiedztwie  Dworca
Południowego,  m ieszkała  niegdy ś  pociągaj ąca  panna  Haferkorn,  wesoła  m atka  Anny   i  j edy ny
grzech  Johanna  Isidora,  którego  nigdy   nie  żałował  i  który   wciąż  j eszcze  oży wiał  j ego
wspom nienia.  Niedługo  po  pam iętnej ,  pachnącej   bzam i  m aj owej   nocy   do  m iłej   Fritzi
wprowadził się m istrz m alarski Anton Wallerstadt. A teraz j ego owdowiała sy nowa, nazy waj ąca
się  oczy wiście  tak  sam o,  wy naj m owała  z  racj i  ciężkich  czasów  pokój   na  tej że  Textorstrasse.
Johann Isidor naty chm iast rozpoznał nazwisko, zapy tał o m istrza m alarskiego i usły szał, że ten od
czterech  lat  przeby wa  w  dom u  starców  przy   Schifferstrasse.  Właściciel  pasm anterii  Sternberg
by ł  j ednak  równie  m ądry,  j ak  dy skretny.  Nie  opowiadał  żadny ch  historii,  które  do  niczego  nie
prowadziły. Odkry wanie się przed właścicielką m ieszkania przej m owało go wstrętem .

Nie, nie  by ł  zabobonny   ten  skrom ny   kupiec,  który   także  w  lepszy ch  czasach  nie  roił  sobie,  że

background image

j est  osobiście  znany   Fortunie.  Jednak  to,  że  droga  zawiodła  go  z  powrotem   na  Textorstrasse,
interpretował j ako dobry  znak. Spodobała m u się m y śl, że Anton Wallerstadt wy nurzy ł się z głębin
przeszłości.  Gdy by   nie  ten  dobry   człowiek,  wrażliwy   cudzołożnik  Johann  Isidor  Sternberg  nigdy
by  się  nie  dowiedział  o  nagłej   śm ierci  Fritzi  Haferkorn  na  ty le  szy bko,  by   uratować  j ej   dziecko
przed m iej skim  sierocińcem .

Opuścili  dom   przy   alei  Rothschildów  w  poniedziałek  dziewiątego  m arca.  Dwa  kościelne

dzwony   obwieściły   godzinę  ósm ą.  Pierzaste  chm ury   pląsały   na  niebie,  podsy cały   złudzenia
i  dostarczały   oszukańczy ch  wizj i  przy szłości.  W  ogródku  przed  dom em   kwitły   żółte  krokusy
i  fioletowe  bratki;  ich  praprzodkom   siedm ioletnia  Victoria  czy tała  niegdy ś  baj kę  o  Kopciuszku.
Betsy   siedziała  z  oczam i  pełny m i  łez  w  ogrodzie  zim owy m   i  zazdrościła  swoim   kaktusom ,  gdy ż
nie  m iały   serca,  które  m ogłoby   pęknąć.  Błagała  Boga,  by   uczy nił  serce  j ej   m ęża  dostatecznie
silny m , aby  znieść ten nowy  ciężar, który  na niego nałożono.

– Już wy starczy  – rzekła.

Josepha  stała  za  firanką  w  salonie  i  sły szała  swój   oddech.  Jej   prawa  ręka,  j ak  w  czasach

m łodości, gdy  gospody ni Sternbergów wietrzy ła niesprawiedliwość, zaciskała się w pięść. Głowa
j ej  płonęła. Broniła się przed zrozum ieniem  tego, dlaczego j edna z córek m usi się wy prowadzić
z dzielnicy  Bornheim  do Sachsenhausen, by  chronić siebie i swoj ego oj ca.

– Nic zupełnie nie zj adła ta nasza Anna – przy pom inała sobie Josepha – ani kęska. A przecież

specj alnie otworzy łam  dżem  truskawkowy, który  robiły śm y  razem  ostatniego lata.

Na ulicy  i w tram waj u tego poniedziałkowego ranka nikt się nie interesował stary m  m ężczy zną

i  m łodą  kobietą,  z  który ch  każde  piastowało  średniej   wielkości  walizkę  z  wy tartej ,
ciem nobrązowej   skóry.  Niem cy   świętowały   swą  nieustraszoność  i  dzielność.  Przed  katedrą
kolońską  defilowali  żołnierze,  do  Düsseldorfu  wkroczy ła  arty leria.  Dwa  dni  wcześniej   Trzecia
Rzesza wy walczy ła swój  drugi wielki sukces w polity ce zagranicznej . Po referendum  w sty czniu
ty siąc  dziewięćset  trzy dziestego  piątego  roku  Kraj   Saary   przy łączono  „z  powrotem   do  Rzeszy ”,
teraz  zaś  dzielni  boj ownicy   Hitlera  wkroczy li  bezprawnie  do  Nadrenii.  Na  m ocy   traktatu
wersalskiego  z  ty siąc  dziewięćset  dziewiętnastego  i  paktu  z  Locarno  z  ty siąc  dziewięćset
dwudziestego  piątego  roku  by ła  ona  zdem ilitary zowana.  Niem ieccy   żołnierze,  przy j m owani
owacy j nie przez zapustny ch żartownisiów z Nadrenii, witani kwiatam i przez ich uradowane żony,
rozpoczęli z m iej sca budowę forty fikacj i wzdłuż zachodniej  granicy.

–  Zagranica  –  powiedział  Erwin  do  Clary   przy   śniadaniu  –  m arszczy   z  dezaprobatą  czoło.

Możem y  więc ży wić nadziej ę, że Hitler okropnie się przestraszy  i świat znów wróci do norm y.

 
W  tram waj u,  który m   j echali  do  śródm ieścia,  Johann  Isidor  i  Anna  raz  ty lko  odezwali  się  do
siebie.  Oj ciec  kichnął,  córka  powiedziała  „na  zdrowie”  i  wcisnęła  m u  do  ręki  chusteczkę.  Oboj e
pom y śleli  to  sam o.  W  ty m   sam y m   m om encie  oboj e  ledwo  zauważalnie  poruszy li  głową,  j ak
ludzie, którzy  nie chcą się rzucać w oczy ; przy  placu Konstablerwache wy siedli z tram waj u. Do
Sachsenhausen  m usieli  iść  na  piechotę  –  przez  Alte  Brücke.  Tą  drogą  przy szła  Anna  w  tam to
kwietniowe popołudnie, gdy  oj ciec przy prowadził j ą w alej ę Rothschildów. I tędy  teraz wracała.
Sceneria  zm ieniła  się  ty lko  nieznacznie.  Na  ulicy   by ło  więcej   aut  i  rowerów  niż  w  woj enny m
roku ty siąc dziewięćset siedem nasty m , nie widziało się też j ednonogich m ężczy zn w m undurach

background image

feldgrau, którzy  wspierali się na pry m ity wny ch kulach i oczam i pozbawiony m i ży cia patrzy li na
um ieraj ący   świat.  Obecnie  grupa  chłopców  w  brunatny ch  m undurach  śpiewała  głośno  pieśni
brunatny ch  władców.  Ale  łabędzie  koły sały   się  na  wodzie,  j akby   m inął  ledwie  dzień,  a  nie
dziewiętnaście  lat,  m ewy   krzy czały   na  ty ch  sam y ch  słupach,  a  na  załadowanej   węglem   barce
powiewały   na  wietrze  białe  m ęskie  kalesony.  Szczekał  m ały   biały   piesek.  Jak  wtedy.  Czy   Anna
pam iętała  tę  kilkuletnią  dziewczy nkę,  którą  kiedy ś  by ła?  Przeszła  przez  Men,  trzy m aj ąc  oj ca  za
rękę – podczas j ego odwiedzin w dom u nazy wała go zawsze „wuj kiem  Johannem ”, j ak kazała j ej
m atka. On za każdy m  razem  się kulił, wy obrażał sobie bowiem  twarz Betsy, gdy  Anna tak właśnie
go nazwie w dom u przy  alei Rothschildów.

Ośm ioletnia  Anna  by ła  wy straszony m   stworzonkiem   z  nóżkam i  zby t  krótkim i,  by   nadąży ć  za

ży ciem .  Miała  wtedy   na  sobie  sukienkę  w  czarno-czerwoną  kratkę,  z  biały m   koronkowy m
kołnierzy kiem . Johann Isidor pam iętał ten dzień ich wspólnego początku tak wy raźnie, j ak gdy by
sfotografował każdą scenę, i zapisał każde wy powiedziane przez nich słowo. Przy pom niała m u się
lalka  w  aksam itny m   niebieskim   płaszczy ku.  Kupił  j ą  dla  Anny   w  Pary żu,  a  obca  córka  szeptała
j ej  do ucha wszy stkie lęki, j akie odczuwa dziecko wy ruszaj ące w nieznane. Taką sam ą lalkę, też
w niebieskim  aksam itny m  płaszczy ku i z blond lokam i, przy wiózł również Victorii, bo ona i Anna
by ły   przecież  równolatkam i,  a  on  zawsze  zważał  na  to,  by   j ego  serce  nie  wy różniało  żadnej
z nich. Nawet j eśli o sobie nie sły szały. Tam tego brzem iennego w skutki dnia j uż na m oście przez
Men  wiedział,  że  j ego  żonie  wy starczy   j edno  spoj rzenie,  by   zrozum ieć,  że  j ej   m oralnie
nieskazitelny  m ąż, nieznaj ący  pardonu, gdy  j ego dzieci naruszały  norm y  i zakazy, zdradzał j ą, i to
przez całe lata.

– Taka sam a lalka – wy m ruczał.

–  Tak,  taka  sam a  lalka  –  zaśm iała  się  Anna.  –  Moj a  nazy wała  się  Marie  i  zawsze  dostawała

lanie od Madeleine Vicky.

– A ty  nigdy  nie zbiłaś Victorii?

– Co też ci przy chodzi do głowy ? By ła za ładna, żeby  j ą zbić.

–  Szkoda,  to  by   j ej   dobrze  zrobiło.  Może  dziś  Fritz  m iałby   łatwiej ,  gdy by   ktoś  j ej   zawczasu

skroił ty łek.

Szli  tak  wolno,  j ak  ty lko  pozwalały   na  to  nogi,  gdy ż  bali  się  dotrzeć  do  celu  i  chcieli  by ć  j ak

naj dłużej   w  drodze.  Aż  nazby t  świadom i  by li  tego,  że  każde  doj ście  do  celu  j est  j akąś
ostatecznością,  a  każda  zm iana  sprawia,  że  j akaś  cząstka  nas  um iera.  Wreszcie  skręcili
w Textorstrasse.

–  Jeszcze  tu  m ówią  po  niem iecku.  –  Johann  Isidor  próbował  złagodzić  ból  stary m   żartem .  –

Sachsenhausen nie leży  przecież na końcu świata, chociaż ludzie po stronie frankfurckiej  zawsze
tak twierdzą. Zresztą j a wcześniej  też tak m y ślałem . Zanim  zacząłem  tak często odwiedzać twoj ą
m am ę. Gdy  m iałem  dość odwagi, szliśm y  na spacer Forsthausstrasse, wiosną drzewa kwitły  ty lko
dla nas.

– Biedny  tatuś. Nie m iałeś nikogo, kom u m ógłby ś się zwierzy ć?

– Nie. Niektóre wy darzenia w ży ciu m ożna zresztą om awiać ty lko ze sobą.

Na słupie ogłoszeniowy m  wisiał duży  obraz w ży wy ch, m iły ch dla oka barwach. Przedstawiał

idealną  niem iecką  rodzinę,  propagował  wielodzietność  i  rodzinne  szczęście.  Przy   obficie

background image

zastawiony m   kuchenny m   stole  siedzieli  m atka,  oj ciec,  ośm ioro  starszy ch  dzieci  i  radosne
niem owlę.  Wszy stkie  dziewczy nki  m iały   włosy   j asne  j ak  len,  zaplecione  w  ciasne  warkocze,
chłopcy  by li ubrani w skórzane spodenki i śnieżnobiałe koszule. Nawet z ły żką w dłoni wy glądali
j ak m ali bohaterowie. Zupełnie po m y śli swego Führera – „twardzi j ak stal Kruppa, wy trzy m ali
j ak  skóra,  zwinni  j ak  charty ”.  Gruby m   goty kiem   wy pisane  by ło  m otto  obrazu:  „Chcem y
stworzy ć silną wspólnotę narodową, zakorzenioną w silnej  niem ieckiej  rodzinie”.

–  W  ary j skiej   rodzinie  –  uzupełnił  Johann  Isidor.  –  Zapom nieli  to  dodać.  Z  czworgiem

czy sty ch rasowo dziadków i uwierzy telniony m  drzewem  genealogiczny m .

Westchnął,  zasłoniwszy   się  chustką  do  nosa.  Po  chwili,  dużo  głośniej ,  niż  zam ierzał,

i w odczuciu Anny  nieprzy j em nie bezpośrednio rzekł:

–  Cieszę  się,  że  nie  m asz  żadnego  chłopca.  To  by   j eszcze  bardziej   wszy stko  skom plikowało.

Z  wizy tam i  m ężczy zn  j est  kłopot,  j ak  się  m ieszka  w  wy naj m owany m   pokoj u.  Gospody nie
pozwalaj ą  sobie  na  naj różniej sze  rzeczy.  Sły szę  przecież  ciągle,  j ak  ta  nazistowska  wiedźm a
z parteru j azgocze na tę szarą m y szkę, która od lat u niej  m ieszka. Dla m nie straszna by łaby  m y śl,
że pani Wallerstadt m ogłaby  cię szy kanować z powodu wizy t obcego m ężczy zny.

– Dla m nie j eszcze bardziej  – odparła Anna. – Bo j a m am  chłopca. Ale nie j est tak zupełnie

obcy. Przy naj m niej  dla m nie.

Uśm iechnęła się po raz pierwszy  tego dnia, który  m im o wszy stkich pocieszaj ący ch zapewnień,

że będą się spoty kać tak często, j ak się da, wy cisnął z ich ciał wszelkie ciepło.

– Znam y  się j uż od pewnego czasu.

–  A  niech  to!  Dlaczego  nic  nam   nie  powiedziałaś?  Czy   rodzice  są  dziś  ty lko  staty stam i,  do

który ch nikt nie kieruj e ani j ednego słowa?

–  Nie  chciałam   psuć  zabawy   Erwinowi,  który   nazy wa  m nie  dziewicą  Anną.  Niech  się

spokoj nie  dalej   głowi,  czy   to  m ężczy źni  się  m ną  nie  interesuj ą,  czy   j a  nim i.  Nie,  naprawdę  to
wcale tak nie m y ślę. Ani trochę. Nie wiedziałam  ty lko, j ak m am  wam  powiedzieć, że swój  wolny
czas  spędzam   z  Hansem   Dietzem   z  Offenbach,  bo  po  pierwsze,  j est  rozwiedziony,  a  po  drugie,
j est ty lko prosty m  drukarzem . Na m arginesie, on nie wy naj m uj e m ieszkania. Nie j esteśm y  więc
zdani na ży czliwość pani Wallerstadt. Ani na to, czy  akurat wy j dzie z dom u, kiedy  m y  będziem y
chcieli posiedzieć sobie razem  na kanapie.

– Za wy rażenie „prosty  drukarz” zasługuj esz na pierwszy  policzek w swoim  ży ciu, m oj a córko.

Twój   oj ciec  także  nie  m a  wy ższego  wy kształcenia  i  doprawdy   nie  pochodzi  z  rodziny,  którą
zwy kle określa się j ako wy tworną. Mój  oj ciec by ł, j ak wiesz, handlarzem  by dła w Górnej  Hesj i.
Kiedy   m u  coś  sm akowało,  oblizy wał  nóż,  a  przez  całe  swoj e  ży cie  czy tał  ty lko  j edną  książkę.
Modlitewnik.

–  Po  prostu  nie  m ogłam   się  zdoby ć,  na  to,  by   z  wam i  porozm awiać.  Po  tam tej   katastrofie.

Wiesz, o czy m  m y ślę.

– A j eśli chodzi o tego „rozwiedzionego” – m ówił dalej  Johann Isidor – to m y ślałem , że przez

te  wszy stkie  lata,  kiedy   m ogliśm y   by ć  razem ,  chy ba  w  który m ś  m om encie  zauważy łaś,  że  nie
j esteśm y  katolikam i. Nasz Bóg rozum ie, że człowiek m oże się pom y lić, zwłaszcza w m ałżeństwie.
Wy bacza  różne  rzeczy,  niekiedy   nawet  skoki  w  bok  szanowany ch  oj ców  rodzin  i  zezwala  na
rozwody,  chociaż  ich  zapewne  nie  pochwala.  Ale  naprawdę  ważne  w  ży ciu  j est  ty lko  j edno,

background image

Anno. Że ufa się ty m , który ch się kocha.

– Przepraszam . Jestem  wy j ątkowo głupim  cielęciem . Bałam  się z wam i porozm awiać.

–  Sam o  „głupim ”  wy starczy.  Cielęta  zostawm y   w  oborze.  A  j uż  na  pewno  nie  kłóćm y   się

w  drzwiach,  które  zaraz  nas  rozdzielą.  Odwiedź  nas  tak  szy bko,  córko,  j ak  ty lko  będziesz  m ogła.
Ale przy chodź dopiero po zm roku. Musim y  zawczasu ćwiczy ć, j ak się chronić w ciem ności. Kto
wie, kiedy  będziem y  tego naprawdę potrzebować. A j eśli pan Dietz nie brzy dzi się Ży dam i, co
dzisiaj  j est dla wiernego swej  oj czy źnie Niem ca tak oczy wiste j ak m y cie zębów i uwielbienie dla
Führera, to m ógłby  ci m oże towarzy szy ć.

– On się brzy dzi zupełnie inny m i ludźm i, oj cze. Siedział czternaście m iesięcy  w Dachau. Jego

brat  Dieter  nadal  tam   przeby wa.  Obaj   drukowali  anty nazistowskie  pam flety   dla  grupy   oporu
i zostali zadenuncj owani. Wpadli podczas rewizj i. Razem  z pam fletam i.

–  Niech  Bóg  m a  cię  w  swoj ej   opiece.  I  j ego.  Nawet  j eśli  zatrzy m ałaś  klucze,  to  dzwoń  trzy

razy, j ak będziecie przed drzwiam i. Dziś nie ty lko przy j aciele przy chodzą z wizy tą.

– Co m asz na m y śli?

– Spy taj  swoj ego Hansa. Sam  to, niestety, przeży ł.

U Sternbergów przeprowadzka Anny  na Textorstrasse stała się wy znacznikiem  nowej  rachuby

czasu.  „Kom pot  z  wiśni  robiłam   j eszcze  z  Anną”  –  m ówiła  na  przy kład  Josepha,  albo:  „Kiedy
Anna  zacerowała  zielony   obrus,  dostaliśm y   od  pani  Zuckerm ann  fiołki  afry kańskie”.  Także  pani
Betsy   z  ciężkim   westchnieniem   stwierdziła  pewnego  razu:  „Kiedy   ostatnio  m y liśm y   okno
w  salonie,  Anna  j eszcze  m ieszkała  z  nam i”.  Nawet  Erwin  zauważy ł  któregoś  dnia,  że  często
zaczy na zdania od: „Gdy  Anna m ieszkała j eszcze z nam i...”.

Niebawem   j ednak  właśnie  on  przy niósł  wiadom ość,  która  wy wołała  w  rodzinie  Sternbergów

ogrom ny  niepokój .

W  poniedziałek  dwudziestego  piątego  m aj a  Erwin  siedział  przy   obiedzie  blady

i  zdenerwowany.  Matce  rzuciły   się  w  oczy   j ego  niespokoj ne  ruchy   i  to,  że  nie  odpowiadał  na
py tania  i  z  nieobecny m   wzrokiem   grzebał  w  zapiekance  ry bnej .  Ponieważ  by ł  to  chłodny
m aj owy  dzień, a Erwin złapał katar, więc Josepha przy niosła m u herbatę z rum em , której  j ednak
ku j ej  rozczarowaniu ani nie pochwalił, ani nie wy pił.

–  Przy puszczalnie  –  powiedziała  później   Betsy   do  m ęża  –  ktoś  wreszcie  go  oświecił,  że  on

i Clara nie m aj ą szans na wizę wj azdową do Palesty ny. I to dlaczego? Naturalnie z racj i wieku.
Chcą tam  ściągać wy łącznie bardzo m łody ch ludzi, a Erwin i Clara m aj ą j uż, bądź co bądź, po
trzy dzieści  sześć  lat.  Pani  Süsskind  j uż  wiele  m iesięcy   tem u  powiedziała  m i,  że  wszelkie  ich
wy siłki są darem ne, ale j a po prostu nie m iałam  odwagi porozm awiać o ty m  z Erwinem .

Betsy   się  m y liła,  a  pani  Süsskind,  która  w  rodzinie  Sternbergów  m iała  opinię  osoby   natrętnej

i skłonnej  do przesady, m y liła się j eszcze bardziej  niż zwy kle. W ostatni poniedziałek m aj a Erwin
dowiedział  się  w  siedzibie  Związku  Sy j onisty cznego,  że  w  żadny m   razie  nie  powinien  tracić
nadziei  na  wy dostanie  się  z  nazistowskich  Niem iec.  Dzień  wcześniej   bry ty j ski  wy soki  kom isarz
w  Palesty nie  wy raził  zgodę  na  cztery   ty siące  pięćset  certy fikatów  wj azdu  dla  Ży dów  na
pierwsze  półrocze  bieżącego  roku.  Z  tego  ty siąc  dwieście  przeznaczono  dla  Ży dów  z  Rzeszy.
Szanse  na  to,  że  rodzeństwo  Erwin  i  Clara  Sternbergowie  oraz  córka  Clary   Claudette  otrzy m aj ą
trzy   z  ty ch  cenny ch  dokum entów,  by ły,  wedle  inform acj i  odnośnej   placówki,  do  której

background image

niezwłocznie zgłosili się z zapy taniem , „całkiem  spore”.

– Uwierzę w to dopiero wtedy, gdy  będzie decy zj a – powiedziała Clara. – Nie m am  zby t wielu

doświadczeń z cudam i.

–  Lepiej   pewnie  strzec  się  rozczarowań.  Ale  rozm awiałem   z  całą  m asą  ludzi,  Claro,  i  oni  na

ogół  dodawali  m i  otuchy.  My ślę  j ednak,  że  na  trzecim   piętrze  nie  powinniśm y   m ówić  o  ty m
więcej  niż to konieczne. Wy trzy m ać to wszy stko to j ednak zby t dużo dla naszy ch staruszków.

Claudette  każdego  wieczoru  zaklinała  Boga,  by   uczy nił  dla  Ży dów  cud,  a  na  nazistów  zesłał

dziesięć  biblij ny ch  plag.  Kiedy   się  dowiedziała,  że  m arzenie  Clary   i  Erwina  o  Palesty nie  m oże
się wkrótce ziścić także dla niej , by ła zupełnie wy trącona z równowagi.

–  Nie  m ogę  sobie  wy obrazić,  że  opuścim y   nasz  dom   –  płakała.  –  Próbuj ę  od  niepam iętny ch

czasów.  Dokładnie  to  odkąd  wiem ,  że  Alice  chce  j echać  do  swoj ego  Leona  do  Afry ki
Południowej . Ale czuj ę ty lko panikę. Czasam i m y ślę, że wolałaby m  um rzeć niż m usieć ży ć gdzie
indziej .

Erwin obj ął ram ionam i swą drżącą siostrzenicę.

– Bać się będziesz m usiała, j eśli tu zostaniesz, Claudette – tłum aczy ł j ej . Głos m iał łagodny. –

W Niem czech dziej ą się o wiele gorsze rzeczy  niż to, że m łode dziewczęta nie m ogą j uż chodzić
do  szkoły   i  że  wadzą  się  z  Bogiem ,  bo  są  Ży dówkam i,  a  nie  katoliczkam i.  Już  choćby   z  tego
powodu twoi dziadkowie będą o wiele spokoj niej si, gdy  uj rzą nas wy j eżdżaj ący ch z Niem iec.

– A co ze Snipperem ? Jak m am  wy tłum aczy ć biednem u m ałem u, niewinnem u pieskowi, który

ani dnia nie spędził beze m nie, że j estem  podłą bestią i bezbronnego zostawiam  go nazistom ?

–  Mój   Boże,  dziewczy no,  nie  odgry waj m y   tu  wielkiej   opery !  Spróbuj m y   zachować  trzeźwy

um y sł.  Josepha  z  pewnością  zaj m ie  się  Snipperem .  W  cały m   twoim   ży ciu  niczego  ci  nie
odm ówiła.  Prawdopodobnie  j uż  zaczęła  zbierać  resztki  kiełbasy   i  robi  na  szy dełku  nową  psią
kołderkę.  W  przeciwieństwie  do  ciebie  Josepha  m a  oczy   i  z  tego,  co  widzi,  wy ciąga  właściwe
wnioski.

– Ale przecież Josepha nie będzie ży ła wiecznie.

– Pies też nie – rzekła Clara.

–  Oto  m atka  –  ocenił  j ej   brat  –  która  m a  złote  serce.  Czegoś  takiego  zawsze  pragnąłem .  Ty

zresztą również, m adam e.

– Kto chce j echać do Ziem i Świętej , nie m oże sobie pozwolić na to, żeby  j eszcze sam em u by ć

święty m . Claudette m usi wreszcie zrozum ieć, że em igracj a to dla nas łaska, a nie kara.

Dwa ty godnie później  osiem nastolatka poj ęła raz na zawsze, co chciała j ej  uświadom ić m atka,

choć  stało  się  to  dzięki  relacj i  dziadka,  który   m im o  woli  postarał  się  o  wy j ątkowo  skuteczne
oświecenie Claudette.

O  wpół  do  czwartej   rano  na  trzecim   piętrze  zadzwonił  telefon.  Trzy   razy   w  odstępie  dwóch

m inut. Johann Isidor pospieszy ł do salonu, ale dopiero za trzecim  razem  przem ógł lęk i podniósł
słuchawkę. Ani przez chwilę nie wątpił, że za chwilę usły szy  złą wiadom ość; j uż widział Erwina
albo  Fritza  aresztowanego  i  odstawionego  do  więzienia  i  naty chm iast  sobie  wy obraził,  że  zostali
pobici i walczą o ży cie. Z bij ący m  sercem  Johann Isidor, w swoim  pierwszy m , wolny m  ży ciu
wśród  przy j aciół  i  ry wali  znany   z  tego,  że  nigdy   nie  ulegał  słabościom ,  zastanawiał  się,  który

background image

z ty ch dwóch wariantów by ł gorszy. Czy  bardziej  się lękał o sy na, czy  o m ęża swej  córki? Panika
i wsty d odebrały  m u oddech. Zadawał sobie py tanie, czy  Bóg, który  nie pozwala targować się ze
sobą,  karze  egocentry czność  ludzi  m ałej   wiary   i  sam olubny ch.  Czy   też  Sprawiedliwy   m a
zrozum ienie dla upadły ch na duchu, słaby ch i zaszczuty ch? Przy pom niała m u się Anna. Dla niej
nie wolno m u się poddawać. Nigdy. Dla Anny  świat poza Niem cam i nie istniał. Oj ciec j uż sły szał
j ej  głos. Sły szał, j ak córka się skarży, że j ej  Hansa, odważnego drukarza, który  ry zy kował ży cie
dla wolności słowa, ponownie wtrącili do więzienia.

– Nie – wy szeptał Johann Isidor. Powtórzy ł to słowo i ledwo m ógł utrzy m ać w ręku słuchawkę,

z  trudem   stał,  czuł,  że  zaraz  upadnie.  Jego  osłabione  kolano  ugięło  się,  prawa  stopa  by ła
spuchnięta.  Przedstawił  się,  dodał  j eszcze  „pasam onik  i  kupiec”,  czego  nigdy   nie  robił,  sły szał
szum  na linii, pochy lił się, by  uj ść zagrożeniu, lecz stawało się ono coraz wy raźniej sze, bardziej
dokuczliwe,  nieuchronne.  Szczęki  go  bolały,  w  ustach  żuł  powietrze,  a  j ednak  nie  m ógł  m ówić,
chciał  zapalić  m ałą  lam pkę  obok  telefonu,  ale  nie  znalazł  włącznika.  Wy schnięty m i  oczam i
wpatry wał się m artwo w ciem ność i czekał na chwilę, gdy  strach go udusi.

Wtedy   wy darzy ła  się  rzecz  niepoj ęta.  Głaz,  potężny   j ak  ten,  z  którego  Moj żesz  kazał

wy try snąć  wodzie,  spadł  z  j ego  piersi.  Głos,  który   sm agnął  j ego  ucho,  Johann  Isidor  rozpoznał
j ako  głos  pani  Mey erbeer.  Chwilę  trwało,  zanim   się  uspokoił.  Stara  kobieta  dy szała  tak  ciężko,
j akby   m iała  atak  serca,  ale  każde  słowo  wy krzy kiwała.  Żeby   j ą  w  ogóle  zrozum ieć,  m usiał
odsunąć słuchawkę od ucha.

– Niech się pani uspokoi – powiedział. Powtórzy ł te słowa dwa razy  z rzędu, ale nie dotarły  one

do pani Mey erbeer. – Będę u pani tak szy bko, j ak ty lko się da. Jak będę m ógł. Ale w dzisiej szy ch
czasach  człowiek  w  m oim   wieku  nie  m oże  tak  po  prostu  wy biec  w  ciem ną  noc.  To  wzbudzi
podej rzenia. A j eśli m nie po drodze zatrzy m aj ą, wszy stko będzie na próżno.

Zdał  sobie  sprawę,  j ak  ostrożnie  dobierał  słowa,  że  bał  się  py tać,  nie  chciał  niczego  wiedzieć

i  sły szeć.  Od  dawna  się  m ówiło,  że  telefony   Ży dów  są  podsłuchiwane,  że  Ży dów  szpicluj ą
współm ieszkańcy  i by li pracownicy. Kim  by li ci podsłuchuj ący, czego się chcieli dowiedzieć?

–  Mój   m ąż  zawsze  naty chm iast  wy biegał,  gdy   pan  m iał  swoj ą  podagrę  –  odparła  pani

Mey erbeer  nieoczekiwanie  spokoj ny m   tonem ,  j ak  zwy kle  sarkasty czny m ,  j ak  zawsze  nieco
szorstkim   i  wy niosły m .  –  Może  pan  j eszcze  pam ięta,  panie  Sternberg,  j ak  szy bko  pana
niestrudzony  lekarz dom owy  zawsze do pana przy chodził. Dla ścisłości, do całej  rodziny, wszy stko
j edno, czy  pana kucharkę bolał brzuch, czy  rodziło się dziecko. Mój  m ąż nigdy  się nie zastanawiał,
czy   dotrze  do  alei  Rothschildów.  Nie  patrzy ł  na  zegarek  ani  na  to,  j aka  j est  pogoda.  Na  pewno
by m  do pana nie zadzwoniła, gdy by m  znała kogoś innego, kto m i pom oże. Może m i pan wierzy ć,
panie Sternberg.

– Zrobiła pani dokładnie to, co trzeba, pani Mey erbeer.

–  To  wszy stko  stało  się  tak  szy bko.  Tak  strasznie  szy bko.  Wy ciągnięcie  z  m ieszkania  starego

człowieka, który  m a słabe nogi, nie trwa długo. Dla czterech krzepkich chłopaków w m undurach to
dziecinnie  proste.  Nawet  nie  pozwolili  m u  włoży ć  butów  ani  m ary narki.  Ty lko  kapcie  i  szlafrok.
Akurat ten w paski. On i tak j uż wy gląda j ak więzienny  pasiak.

– Nie przez telefon – szepnął Johann Isidor. – Przy j dę do pani. Jak ty lko się rozwidni.

Odłoży ł słuchawkę na widełki. Ręka go paliła, j akby  j ą włoży ł w ogień. Zataczaj ąc się, poszedł

background image

do  toalety,  opuścił  klapę,  osunął  się  na  kolana  i  oparł  głowę  na  rękach,  które  dalej   płonęły.
Z  początku  nie  zauważy ł,  że  ból  wpełzł  m u  w  skronie  i  że  zaczął  się  dławić,  lecz  akurat
w m om encie, gdy  panem  wy darzeń by ło wy łącznie j ego ciało, poczuł, że j est w stanie m y śleć
trzeźwo, skupić się, przeanalizować swoj e ży cie j ak m ężczy zna, j ak każdy  człowiek.

Johann  Isidor  Sternberg,  niegdy ś  wolny   oby watel  Frankfurtu,  zrozum iał  raz  na  zawsze,  że

definity wnie  przegrał  walkę  o  swój   honor,  sum ienie  i  dum ę.  W  godzinie,  w  której   dobitniej   niż
kiedy kolwiek  dotąd  uświadom ił  sobie  dram at  Ży dów  w  Niem czech,  zawiódł.  Martwił  się  ty lko
o siebie i o swoich bliskich, a nie o dozgonnego przy j aciela, którem u ufał j ak bratu, a który  sam
teraz  znalazł  się  w  potrzebie.  Johann  Isidor  wstał.  Poczuł  nagłe  m dłości.  Ledwie  zdąży ł  unieść
klapę toalety. A potem  wy rzucił z siebie odrazę i wsty d, ogłuszaj ącą bezradność i panikę, j aką czuł
przy  każdy m  słowie pani Mey erbeer.

Chwiej ny m   krokiem   wrócił  do  sy pialni.  Betsy   się  nie  obudziła.  Wąska  sm uga  światła

rozj aśniała  j ej   twarz,  czy niła  j ą  białą  i  m łodą  i  opowiadała  historie,  które  nie  by ły   j uż  prawdą.
Johann Isidor zapragnął pochy lić się nad żoną, usły szeć j ej  oddech i poczuć zapach j ej  skóry, ale
zabronił sobie tego. Później  zaabsorbowała go m y śl, że księży c i m iej skie latarnie wciąż j eszcze
świecą także dla Ży dów; próbował się uśm iechnąć, gdy  stało się dla niego j asne, że cy nizm  j est
balsam em   dla  ludzi  pozbawiony ch  nadziei,  ale  j ego  wargi  by ły   zasznurowane.  Godzinę  siedział
zeszty wniały   na  brzegu  łóżka,  czekaj ąc  cierpliwie  na  pierwszy   brzask  nieludzkiego  poranka.
Dopiero  gdy   usły szał  trąbiące  auto,  poruszy ł  się.  Koszula  nocna  by ła  m okra  od  potu  j ak
u  gorączkuj ącego  chorego,  skóra  łaknęła  wody.  Znalazł  drogę  do  łazienki  i  przez  chwilę,  która
zdała  m u  się  wiecznością,  wpatry wał  się  nieruchom y m   wzrokiem   w  lusterko  do  golenia
w lakierowanej  na biało szafce. Zobaczy ł, że płacze.

Wróciwszy   do  sy pialni,  włoży ł  prążkowany   podkoszulek,  następnie  białe  kalesony,  które  przed

pój ściem   spać  złoży ł  w  kostkę.  Skarpetki  pachniały   tanim   proszkiem   do  prania,  przy   który m
ostatnio upierała się Betsy, by  ratować dom owy  budżet. Po ciem ku zawiązał sznurowadła. Ręce
m u drżały. Z pochy loną nisko głową i skroniam i, w który ch wciąż j eszcze pulsował strach, m odlił
się, aby  Bóg dał m u j eszcze raz siłę i odwagę, żeby  m ógł pom óc swoim  dzieciom  wy dostać się
z tego piekła.

–  Co  ty,  u  licha,  robisz  –  spy tała  Betsy   –  i  z  kim   rozm awiałeś?  W  środku  nocy,  i  to  ty m

idioty czny m  szeptem . – Jej  głos by ł troche piskliwy, brzm iał niepewnie.

–  Z  tobą,  a  z  kim   niby ?  Powiedziałem   ci  ty lko,  że  m uszę  iść  do  pani  Mey erbeer.  W  nocy

zabrali Adolfa.

– Jego,  starego  człowieka?  Jak  m ożna  się  targnąć  na  starca  w  j ego  wieku,  który   bez  okularów

j est  ślepy   j ak  kret,  a  po  pięćdziesięciu  m etrach  kuśty ka  j ak  pies  o  trzech  łapach?  To  m usi  by ć
j edna z ty ch pom y łek, o który ch się teraz ciągle sły szy, a w które nigdy  nie wierzy łam .

Po  dwóch  ty godniach  i  trzech  dniach,  dziesięć  m inut  po  dwunastej   w  południe,  doktor

Mey erbeer  powrócił  do  swego  m ieszkania.  Jego  żona  przeży ła  potężny   szok.  Gotowała  akurat
obiad  –  zupę  z  soczewicy,  której   on  nie  cierpiał.  Dlatego  na  powitanie  wy rzekła:  „Mój   Boże,
j eszcze to!” i upuściła warząchew.

–  Nauczy łem   się,  że  zupa  z  soczewicy   to  przy sm ak  i  że  Jakub  m iał  racj ę  –  powiedział  m ąż

ży czliwie.  –  Ja  także  sprzedałby m   m oj e  pierworództwo  za  m iskę  soczewicy,  gdy by   kogoś

background image

interesowały  stosunki rodzinne starego, głodnego Ży da.

Na pierwszy  rzut oka Mey erbeer wy dawał się zdrowy  i niezm ieniony, chociaż w ciągu dwóch

ty godni  stracił  trzy   kilogram y   i  nabawił  się  uporczy wego  suchego  kaszlu.  Zrobił  się  j ednak
uderzaj ąco boj aźliwy, w nocy  spał naj wy żej  trzy  godziny, a w swoich opowieściach często m y lił
przeszłość  z  teraźniej szością.  Trzeciego  dnia  po  powrocie  do  dom u  po  krótkiej   poobiedniej
drzem ce spy tał żonę, czy  Niem cy  wy grały  woj nę i j ak to się stało.

O  okolicznościach  swego  zatrzy m ania  i  przeży ciach  w  areszcie  opowiadał  j ednak  później

w szerszy m  gronie z precy zj ą, j aka cechowała go przez całe ży cie zawodowe. Tego popołudnia –
m iało  się  ono  przy kro  zapisać  w  pam ięci  wszy stkich  –  obecni  by li  j ego  żona  i  skonsternowana
córka  ze  swoim   niedosły szący m   m ężem ,  który   zgodnie  z  naturą  rzeczy   nie  dowierzał  uszom
i ciągle prosił o powtórzenie naj okropniej szy ch szczegółów. Przy szedł także trzy dziestopięcioletni
wnuk Mey erbeera, pediatra, którem u naziści j uż w ty siąc dziewięćset trzy dziesty m  trzecim  roku
odebrali prawo wy kony wania zawodu i który  obecnie z całą energią, j aka m u j eszcze pozostała,
starał  się  o  wy j azd  swej   rodziny   do  Australii.  Jego  żona  by ła  kredowoblada  i  przez  całe
popołudnie  prawie  się  nie  odzy wała.  Dziesięcioletnia  prawnuczka  Mey erbeera,  uczennica
frankfurckiej   szkoły   Philanthropin,  która,  j ak  m niem ali  j ej   rodzice,  w  tej   ży dowskiej   placówce
by ła w  dużej  m ierze  chroniona przed  codziennością nazistowskich  Niem iec, została  odesłana  do
sąsiedniego pokoj u, ale potrząsaj ąc głową, odm ówiła wy konania rodzicielskiego rozkazu.

–  I  tak  o  wszy stkim   wiem   –  powiedziała.  –  Dziadek  m oj ej   naj lepszej   koleżanki  wrócił  cztery

ty godnie tem u z Dachau. A oj cu Michaela Rosenfelda wy bili cztery  zęby.

Sternbergowie  by li  w  ty m   gronie  j edy ny m i  osobam i  spoza  rodziny.  Johann  Isidor  „na  lepsze

dni”  przy niósł  butelkę  czerwonego  burgunda,  poza  ty m   wziął  ze  sobą  Clarę,  która  poprosiła
o zaproszenie. Pani Betsy, w przy pły wie senty m entalizm u i przez pam ięć dawny ch czasów, gdy
koleżanki  uważały   j ą  za  specj alistkę  od  literatury,  przy niosła  w  prezencie  dla  gospodarzy
chwaloną  bardzo  nowość  na  ry nku  wy dawniczy m :  Gwiazdy  patrzą  na  nas  Archibalda  Josepha
Cronina.  Powieść,  która  odniosła  sukces  m iędzy narodowy,  znalazła  uznanie  niem ieckich
czy telników  –  z  bardzo  szczególnego  powodu.  Ponieważ  akcj a  rozgry wała  się  w  środowisku
walij skich górników, więc w przy j em ny  sposób m ożna się by ło oderwać od własny ch problem ów
i j ednocześnie od całego świata spod znaku swasty ki.

–  Poza  ty m   –  powiedziała  pani  Betsy   do  Clary   –  ta  książka  nie  wzbudza  podej rzeń  podczas

rewizj i. O takich rzeczach trzeba dziś pam iętać.

 
Wbrew  swej   zwy kle  raczej   wstrzem ięźliwej   naturze  doktor  Mey erbeer,  relacj onuj ąc  swoj e
przeży cia, uży wał wy rażeń i poj ęć, które do dnia aresztowania odrzucał j ako szokuj ące, brutalne
i wulgarne.

–  Wy tworny   akadem icki  j ęzy k  nie  nadaj e  się  zby tnio  do  opisu  niem ieckiego  więzienia  –

usprawiedliwił się.

Po  pełnej   drasty czny ch  szczegółów  relacj i  zdanej   w  gronie  rodzinny m   nie  m iał  j uż  w  ogóle

chęci  rozm awiać  o  ty m ,  co  m u  się  przy darzy ło.  O  swoim   uwięzieniu  i  utraconej   nadziei,  „że
wy j dziem y   cało  z  tej   opresj i”,  rozm awiał  od  tej   pory   wy łącznie  z  Johannem   Isidorem .
Mężczy źni  nabrali  zwy czaj u  chodzenia  na  codzienne  spacery,  ram ię  w  ram ię,  ty m   sam y m

background image

zm ęczony m  krokiem , ale j ednak zadowoleni ze zgodności swy ch dusz.

– Jak zakochana para – kpił Mey erbeer.

– Raczej  j ak bohaterowie, którzy  uciekli spod pantofla żon – kory gował Johann Isidor.

Częściowo  by ła  to  prawda.  Bano  się  nie  ty lko  przy padkowy ch  podsłuchiwaczy,  czy haj ący ch

na  okazj ę  do  zadenuncj owania  sąsiadów,  z  który m i  w  czasach  przed  Hitlerem   ży li  w  zgodzie
i wzaj em ny m  szacunku. Kto j ak Mey erbeer przekonał się, j akie niewiary godne zwroty  wy darzeń
i  absurdalne  przy padki  m ogą  doprowadzić  nieposzlakowanego  oby watela  do  zguby,  także  we
własny m   salonie  nie  m ówił  dużo.  Pani  Betsy   by ła  wprawdzie  nieco  urażona,  gdy   j ej   m ąż
każdego popołudnia sięgał po laskę i kapelusz, ale nigdy  go nie py tała, dlaczego to nagle m a ty le
do om ówienia z przy j acielem .

– Przy j dzie czas, przy j dzie odpowiedź – m ówiła do Clary.

Pani  Mey erbeer  by ła  uważniej szą  obserwatorką.  Rej estrowała  naj drobniej sze  zm iany

i  m artwiła  się  nim i.  Jej   m ąż,  od  którego  przez  całe  m ałżeńskie  ży cie  surowo,  acz  bezskutecznie,
wy m agała porządku i dbania o dom , od powrotu z więzienia przed pój ściem  spać stawiał zawsze
swe wy j ściowe buty  przed łóżkiem . Chociaż, j ak to pod koniec czerwca, na zewnątrz by ło ciepło,
upierał  się  przy   ty m ,  by   j ego  płaszcz  wisiał  w  sy pialni  na  poręczy   krzesła.  Przy   stole  liczy ł
ziem niaki na talerzu, chował skórki chleba w szafie bibliotecznej  i ty lko w niedzielę uży wał pasty
do zębów.

Mim o  swoich  doświadczeń  z  przem ocą  niem ieckiej   policj i  i  niem ieckiego  wy m iaru

sprawiedliwości  doktor  Mey erbeer  nie  stał  się  j ednak  tak  ostrożny   w  doborze  słów  i  sposobie
m y ślenia,  j ak  by   to  by ło  wskazane  w  roku  ty siąc  dziewięćset  trzy dziesty m   szósty m   dla  Ży da,
zwłaszcza dopiero co zwolnionego z aresztu.

– Człowiek stary  – stwierdzał – m a j uż po prostu nie ty lko problem y  z sikaniem . Niekiedy  m a

też biegunkę w m ózgu. Może go wtedy  ponieść.

Ponieważ ciężko m u by ło stać, a biodro sprawiało ból, Mey erbeer akurat na poczcie – m im o

portretu  Hitlera  na  ścianie  i  urzędników,  z  który ch  większość  m iała  w  klapie  odznaki  NSDAP  –
niebezpiecznie głośno uty skiwał:

– Jedno by ło dobre na Ham m elgasse, że człowiek nie potrzebował wy stawać po znaczki. Taki

zakaz korespondencj i j est z m edy cznego punktu widzenia absolutnie godzien polecenia.

Otwarte  w  ty siąc  dziewięćset  piąty m   roku  więzienie  śledcze  przy   Ham m elgasse  6/10

przetrwało  m onarchię,  rewolucj ę  listopadową  i  Republikę  Weim arską.  A  obecnie  budy nek
wy korzy sty wano  do  potrzeb  sam owoli  i  terroru  nazistowskiego.  Osiem dziesięciodwuletni  doktor
Adolf Mey erbeer, lekarz ogólny, tak lubiany  przez swoich nieży dowskich pacj entów, że niektórzy
z  nich  niepy tani  zaklinali  się:  „Nie  pozwolim y   nic  zrobić  naszem u  doktorowi”,  wiedział
o  Ham m elgasse  j edy nie  to,  że  znaj duj e  się  tam   więzienie.  Słowo  „badanie”  koj arzy ło  m u  się
dotąd  wy łącznie  z  własny m   zawodem ,  a  wy rażenia  „areszt  śledczy ”  wedle  swej   wiedzy   nigdy
wcześniej  nie sły szał. Aż do wy j ścia z budy nku z zakratowany m i oknam i i ciężkim i m etalowy m i
drzwiam i nie rozum iał, że by ł ty m czasowo aresztowany, a j ego pom y ślność i przy szłe losy  zależą
wy łącznie od sędziego śledczego. Ponieważ po przy wiezieniu do aresztu odebrano m u okulary, nie
m ógł czy tać tego, co m u kazano, nie wiedział zatem , o co został oskarżony.

 

background image

Ty m czasowo aresztowanem u Mey erbeerowi zarzucano, że dopuścił się zhańbienia rasy  z m łodą
pom ocą  m edy czną  w  swoim   gabinecie.  Ta  insy nuacj a  wy nikła  z  pom y łki  ty powej   dla  owy ch
czasów.  Dawna  pom oc  doktora  Mey erbeera,  Dora  Dingeldein,  by ła  w  m om encie  zatrudnienia
starą panną z koczkiem  i niezdrową cerą. Braku zainteresowania j ej  osobą ze strony  swego szefa
nigdy   nie  przebolała.  Jej   zgłoszenie  na  policj ę  z  m aj a  ty siąc  dziewięćset  trzy dziestego  szóstego
roku  nie  doty czy ło  j ednakże  zhańbienia  rasy.  Dora  Dingeldein  obwiniała  lekarza,  że  m im o
przeby wania na em ery turze i zakazu wy kony wania zawodu obowiązuj ącego lekarzy  ży dowskich,
„który  ona zresztą powitała z zadowoleniem ”, przy j ął dawnego pacj enta. To nawet w przy bliżeniu
odpowiadało  prawdzie.  Dawny   pacj ent,  ślusarz,  oj ciec  czworga  dzieci,  m ieszkał  piętro  niżej   niż
panna  Dingeldein  i  pewnej   nocy   dobij ał  się  głośno  do  Mey erbeerów.  Lekarza  pam iętał  dobrze,
gdy ż  raz  o  czwartej   rano  sprowadził  go  do  swego  rocznego  sy nka,  który   z  powodu  wy sokiej
gorączki dostał drgawek, a j ego żona powiedziała wtedy, że doktor to „bardzo porządny  człowiek”.
Ty m  razem  Mey erbeer obej rzał szy bko lewe ram ię ślusarza w świetle ulicznej  latarni i poradził
m u, by  ze względu na grożące m u zakażenie krwi zgłosił się niezwłocznie do szpitala. Po powrocie
stam tąd ślusarz opowiedział w sieni pannie Dingeldein historię swego szczęśliwego ocalenia.

Oskarżenie  o  notory czne  hańbienie  rasy,  stwierdził  sędzia  śledczy   po  czternastu  dniach,

doty czy ło  kogo  innego,  by łego  szanowanego  adwokata,  cieszącego  się  –  do  czasu  przej ęcia
władzy   przez  Hitlera  –  nieposzlakowaną  opinią.  Sędzia  zawsze  zazdrościł  m u  sukcesu,  a  j eszcze
bardziej  bogatej  żony  i szy ty ch na m iarę garniturów z angielskiego sukna. Nakazał odesłać go do
obozu  koncentracy j nego  Dachau.  Ty m czasowo  aresztowany   Mey erbeer  dwa  dni  później   został
zwolniony, a oskarżeń panny  Dingeldein nawet nie rozpatrzono.

Nie  traktowano  go  źle,  podkreślał  Mey erbeer  w  każdej   rozm owie  z  Johannem   Isidorem .

Dwóch  strażników  więzienny ch  okazało  się  wręcz  j ego  dawny m i  pacj entam i.  Czuli  się
niezręcznie,  że  nie  m ogli  zwracać  się  do  więźnia  „panie  doktorze”.  Obaj   by li  starszy m i
m ężczy znam i  o  posiwiały ch  włosach,  zgarbiony ch  ram ionach  i  zatroskany m   spoj rzeniu.  Gdy
ty lko nadarzy ła się sposobność rozm owy  w cztery  oczy, wy znali Mey erbeerowi, że „nie podoba
im  się to, co wy rabia Führer z wam i, Ży dam i”. Jeden z ty ch uczciwy ch, szczery ch ludzi załatwił
Mey erbeerowi  okulary,  choć  z  niewłaściwy m i  szkłam i,  drugi  przy niósł  m u  raz  czy ste  kalesony,
a kiedy  indziej  j eszcze dokładkę krupniku.

To,  co  usły szał  Mey erbeer  od  swoich  towarzy szy   niedoli,  to,  j ak  bardzo  cierpieli  ludzie,  j ak

niszczący  by ł lęk przed więzieniem  i torturam i i j ak utopij na wszelka nadziej a na znośny  koniec,
uczy niło  go  w  ciągu  ty ch  czternastu  nieskończenie  długich  dni  grzesznikiem .  Prosił  Boga,  by
spełnił w j ego ży ciu ty lko j edną prośbę – by  j ego żona zm arła przed nim , daj ąc m u w ten sposób
m ożliwość zdecy dowania sam em u o godzinie własnej  śm ierci.

– Tutaj  – powiedział, gdy  siedzieli na ławce nad Menem  i rozm owa zeszła na ów grzech – to

sobie obiecałem . Naj wy ższy  czas, by  spełnić tę obietnicę. Jestem  ci to winien j uż od dawna.

Ręka przy j aciela, lekka j ak piórko, a j ednak daj ąca pociechę, gdy  dotknęła ram ienia, wsunęła

m ałą, złożoną podwój nie kopertkę do kieszeni m ary narki Johanna Isidora.

–  Wiesz,  o  co  chodzi  –  rzekł  Mey erbeer.  –  Włoży łem   tam   dosy ć,  starczy   ci  też  dla  Betsy.

Nigdy  nie wiadom o, co człowiek postanowi, j ak j uż doj dzie co do czego.

–  Dziękuj ę  –  powiedział  Johann  Isidor.  –  Jak  to  j ednak  łatwo  um ierać  kom uś,  kto  m a

background image

odpowiednie stosunki.

– Nie łudź się, tego nawet lekarz nie m a w swoich zapasach, a zapotrzebowanie stale rośnie.

Tabliczka  „Ży dom   wzbronione”  z  powodu  olim piady   nie  została  j eszcze  przy m ocowana

z powrotem  do ławki, w oparciu widać by ło wy raźnie dziury  po śrubach. Na trawie j akaś m ała
dziewczy nka ułoży ła z biały ch kam y czków swasty kę, a obok tego dzieła rozpostarła swój  fartuszek
w  biało-czerwoną  kratkę  i  pluszowego  m isia.  Jakiś  m ężczy zna  w  czerwonej   czapce  powiewał
z  łódki  wiosłowej   białą  ścierką.  Wy soko  załadowana  węglem   barka  pły nęła  w  kierunku  Renu.
Johann  Isidor  m y ślał  o  swoim   zięciu.  Szty wny m i  palcam i  m asował  pierś,  by   pozby ć  się  bólu.
Fritz znalazł wreszcie j akieś zaj ęcie w Am sterdam ie, w firm ie im portowo-eksportowej , w dodatku
kierowanej   przez  ży dowskiego  właściciela,  ale  Victoria,  wieczny   uparciuch,  chciała  zostać
z dziećm i we Frankfurcie, dopóki m ąż nie znaj dzie im  „odpowiedniego m ieszkania”.

– I niańki do dzieci – wy rzucała Betsy  swej  córce, płacząc. Również Johann Isidor i stara pani

Feuereisen, która nawet w szósty m  roku ich znaj om ości nadal ubóstwiała Victorię, by li przerażeni.

– Wszy scy  to poj ęli – skarży ł się Johann Isidor Mey erbeerowi – ty lko nie piękna Victoria. Tak

to  j est,  gdy   m ąż  nosi  żonę  na  rękach.  Ostrzegałem   Fritza  od  sam ego  początku.  Jest  zby t
przy zwoity. A Victoria potrzebuj e silnej  ręki. Tu m uszę pochwalić swoj ą Alice. Ona nie oczekuj e
odpowiedniego  m ieszkania  w  afry kańskim   buszu,  wy starczy   j ej   odpowiedni  m ąż.  Już  prawie
u niego j est, ta nasza naj m łodsza.

Z  gęstego  cienia  drzew  w  j askrawe  słońce  wy łoniła  się  m łoda  kobieta.  Ze  swy m   urokiem

i  szy kiem ,  ogniście  czerwony m i  ustam i  i  brwiam i  wy ry sowany m i  czarną  j ak  noc  kredką  by ła
zaprzeczeniem  wizerunku idealnej  Niem ki. Dla idealny ch Niem ek liczy ło się ty lko słowo Führera,
one  się  nie  m alowały   i  plotły   j asne  włosy   w  koronę.  Ty m czasem   orzechowej   barwy   włosy
pięknej  spacerowiczki powiewały  na wietrze j ak chorągiew. Miała biodra, który ch zazdrościły  j ej
kobiety, a które w stary ch m ężczy znach oży wiały  pam ięć czasów wy wołuj ący ch zażenowanie.
Jej  wąsko skroj ona spódnica nie zakry wała nawet kolan, różowa koronkowa bluzka opinała piersi.
W  pantofelkach  na  obcasie  z  paseczkiem   wokół  kostek  m łoda  m atka  pchała  wy soki,  biały
wiklinowy   wózek.  Obok  lalki  z  wy twórni  Käthe  Kruse  w  zielony m   kapelusiku  m y śliwskim
gaworzy ła  m ała,  wesoła  dziewczy nka.  Jej   m am a  śpiewała  ty m   dwóm   ufny m   stworzonkom
sm utną starą dziecinną piosenkę: „Leć, chrabąszczu, leć dostoj nie, kiedy  tata tam  na woj nie”. Jej
pierś falowała. Dziecko, śm iej ąc się, pokazy wało dwa ząbki.

– Tata tam  na woj nie – m ruknął Johann Isidor. – Ale niekiedy  także sy n.

My ślał  o  Ottonie,  który   w  ostatnim   liście  swego  ży cia  napisał:  „Przy ślij cie  m i  środek  na

biegunkę  i  wasze  zdj ęcie”.  Oj ciec  długo  rozm y ślał  o  paradoksie,  że  wczesna  śm ierć  oszczędza
człowiekowi  cierpień  ży cia.  Kilka  razy   wsuwał  prawą  rękę  do  kieszeni.  Za  każdy m   razem ,  gdy
natrafiał na kopertę, dziękował niebiosom , że m a takiego przy j aciela j ak Adolf Mey erbeer.

W  dom u  Betsy   z  kobiecą  intuicj ą,  która  po  czterdziestu  latach  m ałżeństwa  wciąż  j eszcze  go

przerażała, spy tała, j ak by ło na spacerze.

–  Jak  zawsze  –  odpowiedział.  –  Dwóch  starszy ch  panów  siedziało  na  parkowej   ławce  nad

Menem , patrzy ło za m łodą kobietą i stwierdziło, że nie są j uż naj m łodsi.

– Ale nie m iałeś bólów pęcherza? – indagowała Betsy.

– Ty lko bóle duszy  – odparł Johann Isidor. – Na to nie pom ogą żadne ziarna dy ni. Zdaj e m i się,

background image

że tu wskazane j est opium .

Następnego  dnia  odwołał  zarówno  wizy tę  u  denty sty,  j ak  i  popołudniowy   spacer  z  doktorem

Mey erbeerem .  Podczas  niespokoj nej   nocy   Johann  Isidor,  odpowiedzialny,  wciąż  j eszcze
stanowczy   patriarcha,  podj ął  decy zj ę.  Nie  do  przy j ęcia  by ła  sy tuacj a,  że  nie  m ógł  swobodnie
dy sponować  m aj ątkiem ,  który   m u  j eszcze  pozostał.  Jego  dzieci  chciały   –  i  m usiały !  –
wy em igrować. Do tego celu ich oj ciec potrzebował gotówki. Nieruchom ości stały  się pętam i.

Erwinowi j ako j edy nem u oj ciec zwierzy ł się, że j uż od dłuższego czasu prowadzi pertraktacj e

w sprawie sprzedaży  dom u przy  Glauburgstrasse.

– I j eśli niej aki pan Schwabe będzie choć w połowie tak przy zwoity, na j akiego wy gląda, to nie

oszuka  m nie  bardziej ,  niż  zezwala  na  to  j ego  Bóg.  I  dla  biednego  Ży da  też  coś  zostanie.  Nie
wy starcza  m i,  że  z  trudem   zdołam   opłacić  podatek  od  ucieczki  z  Rzeszy   dla  m oich  dzieci.  Nie
chcę posy łać  ich  w  świat  goły ch  i  bosy ch.  Alice  wy j edzie  j uż  niedługo.  Twoj a  m atka  to  czuj e.
Już grom adzi walizki.

– Chciałby m  m óc ci zaprzeczy ć – powiedział Erwin.

–  Cały   swój   ży ciowy   przy dział  sprzeciwu  zuży łeś  j uż  j ako  dwunastolatek,  sy nu  –  oświadczy ł

oj ciec. – A j a chciałby m  się teraz uśm iechnąć.

Dwudziestego lipca Johann Isidor rozstał się ze swoim  dom em  przy  Glauburgstrasse. Nigdy  nie

by ł zby tnio przy wiązany  do tego sm utnego, szarego budy nku z m asy wny m i balkonam i. Jednakże
w  ruchliwej   dzielnicy   Westend  solidna  kam ienica  z  obszerny m i  m ieszkaniam i,  wy sokim i
wpły wam i  z  czy nszu  i  regularnie  m odernizowany m   sklepem   m ięsny m   by ła  doskonałą  lokatą
kapitału.  Zm iana  właściciela  interesowała  ty lko  osoby   bezpośrednio  w  nią  zaangażowane.
Naby wcą by ł rzeźnik Karl Schwabe z parteru. Od dawna m arzy ł o ty m , by  naby ć na własność
dom ,  w  który m   j ego  kiełbasy   i  szny cle  tak  apety cznie  prezentowały   się  na  wy stawie.  Z  racj i
olim piady  od wiosny  ścianę zdobił nie ty lko wielki portret Führera, lecz także, poniżej , pięć kółek
olim pij skich z kolorowy ch nici. Trzy nastoletnia Magda Schwabe wy dziergała j e bardzo cienkim
szy dełkiem   na  lekcj ach  prac  ręczny ch  i  została  za  to  pochwalona  w  czasopiśm ie  „Wir
Jungm ädel”. Rzeźnik Schwabe w ostatnich latach dobrze zarabiał i by ł pewny, że zy ski nadal będą
rosły.  Od  czasu  wkroczenia  Wehrm achtu  do  Nadrenii,  wy stąpienia  Niem iec  z  Ligii  Narodów
i hasła Goebbelsa „broń zam iast m asła” uważał woj nę za absolutnie m ożliwą, a z doświadczenia
wiedział, że rzeźnicy  w każdej  woj nie należą do zwy cięzców.

Na  zakończenie  negocj acj i  ze  swoim   by ły m   gospodarzem   Schwabe,  który   by naj m niej   nie

zaniży ł  ceny   kupna  tak  drasty cznie,  j ak  nakazy wała  to  dom inuj ąca  m oralność,  powiedział  coś
bardzo j ak na te czasy  niezwy kłego.

 
– Gdy by m  akurat nie j a kupił pański dom  – wy j aśnił – to przecież uczy niłby  to ktoś inny  i ten ktoś
wy korzy stałby  pana sy tuacj ę j eszcze bardziej , niż j a to zrobiłem , panie Sternberg. Może m i pan
wierzy ć.  Ma  pan  naprawdę  szczęście,  bo  naradziłem   się  wcześniej   z  naszy m   księdzem .  Żona
nalegała.  Pracowała  kiedy ś  u  Ży dów  i  zawsze  m ówiła,  że  tak  dobrze  j ak  u  nich  nie  m iała  j uż
nigdzie indziej .

–  Niech  pan  pozdrowi  swoj ego  księdza  –  powiedział  Johann  Isidor,  żegnaj ąc  się.  Miał  bóle

brzucha  i  zam ęt  w  głowie,  ale  też  paczkę  z  kiełbasą,  kaszanką  i  wątrobianką,  głowizną,  a  także

background image

świeżutką  cielęcą  wątrobą.  Wątrobę  pani  Schwabe  dołoży ła  w  ostatniej   chwili  i  specj alnie
podkreśliła: „Znam  wasze zwy czaj e ży wieniowe”.

W  niedługiej   drodze  powrotnej   do  dom u  Johann  Isidor  zauważy ł,  że  okna  by ły   wszędzie

pootwierane, a w wielu m ieszkaniach radia nastawione na cały  regulator. W zwy kły  poniedziałek
by łoby  to dziwne, ale w ten szczególny  dzień w greckiej  Olim pii na Peloponezie zapalono znicz
olim pij ski.  Pierwszy   biegacz  niosący   znicz  by ł  j uż  w  drodze  do  Aten.  Radio  Niem ieckie
transm itowało  tę  uroczy stą  chwilę  bezpośrednio  stam tąd.  Spiker  powiedział,  że  to  m istrzowskie
osiągnięcie  niem ieckiej   techniki.  Ekipa  film owa  pod  kierownictwem   niem ieckiej   reży serki  Leni
Riefenstahl zam ierzała towarzy szy ć wozowi transm isy j nem u radia z Olim pii do Berlina.

Josepha  uradowała  się,  gdy   pan  dom u  wrócił  z  paczką  od  rzeźnika  Schwabego,  gdy ż  Victoria

niespodziewanie  przy szła  z  dziećm i  w  odwiedziny.  Jak  zawsze  w  poniedziałek  m iała  by ć  zupa
grochowa.  Grochówka  w  pierwszy   dzień  ty godnia  by ła  reliktem   z  beztroskich  czasów  dostatku.
Wtedy   w  poniedziałki  przy chodziła  do  dom u  Sternbergów  praczka  i  potrzebowała  solidnego
posiłku.

–  Bóg  –  cieszy ła  się  Josepha,  rozgniataj ąc  ziem niaki  do  wątróbki  cielęcej   –  zawsze  przecież

pom aga w biedzie. Strasznie by m  się czuła, gdy by m  m usiała nakarm ić m ałego Sala grochówką.
Przez czterdzieści lat w ty m  dom u dzieciom  nie podawało się warzy w strączkowy ch.

 
Dziadek  Sala  nie  by ł  w  stanie  zj eść  nawet  tej   wątróbki.  Dopiero  w  łóżku,  w  pocieszaj ącej ,
łaskawej   ciem ności  opowiedział  żonie,  że  dom   przy   Glauburgstrasse  j uż  do  niego  nie  należy
i naj prawdopodobniej  j uż wkrótce sprzeda także pasm anterię na Hasengasse.

– Ale z alej ą Rothschildów – uspokaj ał Betsy  płaczącą w poduszkę – nie rozstanę się z własnej

woli. Obiecuj ę ci to. Słowo honoru. W końcu tacy  m łodzi ludzie j ak m y  nie m ogą się wy nieść do
dom u starców.

background image

11

Ż E G N A J .   N A   Z A W S Z E

M a r z e c – l i s t o p a d   1 9 3 7

Piętnastego  m arca  ty siąc  dziewięćset  trzy dziestego  siódm ego  roku  Josepha  nieoczekiwanie
wróciła  wcześniej   ze  swoich  poniedziałkowy ch  zakupów  –  w  koszy ku  przy niosła  pierwsze  tej
wiosny   rzodkiewki,  pierwszą  zieloną  sałatę,  a  przede  wszy stkim   cenione  wy soko  przez  Erwina
czasopism o  radiowe  „Das  Neue  Funkblatt”.  Za  dziesięć  fenigów  gazeta  zam ieszczała  program
wszy stkich  niem ieckich  rozgłośni,  ponadto  powieść  kry m inalną,  której   odcinki  Josepha  wy cinała
i  odkładała  do  starej   teczki  na  akta  z  napisem   „dr  Friedrich  Feuereisen,  adwokat  i  notariusz”,
a  także  krzy żówkę,  na  której   rozwiązanie  potrzebowała  całego  ty godnia.  Przepis  na  dzień
z  eintopfem   zawsze  naty chm iast  wy cinała,  zawsze  z  ty m   sam y m   wy razem   obrzy dzenia  na
twarzy.  Następnie  darła  porady   kuchni  narodowosocj alisty cznej   na  strzępki  i  wy m y ślaj ąc
nazistom  od naj gorszy ch, wy rzucała j e do kubła.

– Jakby  cię Führer przy łapał – drażnił się z nią Erwin – to za karę m usiałaby ś naty chm iast iść

do  niego  na  służbę.  Na  pewno  do  Berghofu  w  Bawarii.  Niem iłosiernie  tam   ciągnie,  sły szałem ,
i każdego dnia j est eintopf.

Mim o bolesnego oparzenia na ram ieniu Josepha by ła w świetny m  hum orze.

–  Nie  każdy   m iał  szczęście  dostać  rzodkiewki  –  relacj onowała,  wnosząc  wazę  z  zupą.  –

Musiałam   wy m y ślać  niestworzone  rzeczy,  zanim   skłoniłam   tę  starą  wiedźm ę  w  warzy wniaku,
żeby   zaj rzała  do  skrzy nki  od  ogrodnika  z  Oberrad.  Ale  j ak  trzeba,  to  wej dę  nawet  tej   starej
nazistowskiej   wiedźm ie  w  tłusty   zadek,  żeby   nasza  Claudette  znowu  nabrała  rum ieńców  i  nie
trzeba j ej  by ło liczy ć żeber.

Nie ty lko Josepha m artwiła się o Claudette. Od kiedy  statek z Alice na pokładzie ostatniego dnia

sty cznia  wy pły nął  z  Ham burga,  dziewczy na  by ła  przy bita,  blada  i  bez  apety tu.  Prawie  nie
uczestniczy ła  w  rozm owach  i  nie  wy chodziła  z  psem   na  dłużej ,  niż  by ło  to  konieczne.  Zarówno
doktor Mey erbeer, j ak i Betsy  stawiali, nie inaczej  niż przez ostatnie pięćdziesiąt lat, na sam oistne
lecznicze  działanie  świeży ch  warzy w.  Do  połowy   m arca  w  sklepach  by ła  ty lko  kapusta,  buraki
i  brukiew,  ale  nawet  uwielbiane  od  dzieciństwa  gołąbki  nie  by ły   w  stanie  zachęcić  Claudette  do
j edzenia.

– Alice – skarży ła się – by ła j edy ną przy j aciółką, j aka m i j eszcze pozostała.

Gazetę  radiową  z  wy dawnictwa  Ullstein,  którą  Josepha  przy nosiła  z  poniedziałkowy m i

background image

zakupam i, Erwin nazy wał swoim  kołem  ratunkowy m  – oprócz program u wszy stkich niem ieckich
stacj i  radiowy ch  publikowała  ona  także  program y   rozgłośni  zagraniczny ch,  które  m ożna  by ło
odbierać. Naj bardziej  zależało Erwinowi na pewnej  stacj i szwaj carskiej , która nie narkoty zowała
słuchaczy   propagandą  nazistowską,  lecz  inform owała  obszernie  o  polity ce  światowej ,  a  także
o  losach  niem ieckich  pisarzy   na  em igracj i.  Dzięki  tej   cenionej ,  słuchanej   regularnie  rozgłośni
Erwin  dowiedział  się  właśnie,  że  papież  Pius  XI  wy dał  ency klikę  na  tem at  położenia  Kościoła
katolickiego  w  Rzeszy   Niem ieckiej ,  w  której   „z  palącą  troską”  kry ty kował  prześladowania
Kościoła w Niem czech. Erwin podj ął próbę poinform owania oj ca o rozwoj u sy tuacj i w Rzy m ie,
ale od razu przełoży ł tę rozm owę: potok wy m owy  Josephy  by ł nie do powstrzy m ania.

Zapoznawała  właśnie  rodzinę  z  naj nowszą,  specy ficznie  frankfurcką  plotką.  Pani  Oberm eier,

z którą w latach m łodości śpiewała w chórze kościelny m  i której  sy n zatrudniony  by ł w m iej skim
Urzędzie  Budownictwa,  w  naj głębszej   taj em nicy   zwierzy ła  się  swej   przy j aciółce  przed
pasm anterią  przy   Berger  Strasse  z  rzeczy   zatrważaj ącej .  Most  na  Górny m   Menie  przy   Dom u
Zakonu Niem ieckiego nie zostanie wy rem ontowany, j ak planowano, opowiadała Josepha, bo cała
dostępna stal trafia do przem y słu zbroj eniowego.

–  A  po  co  kom u  m osty ?  –  zapy tał  Erwin.  –  Dzielny   niem iecki  żołnierz  popły nie  na  woj nę

wpław.

–  Ściany   m aj ą  uszy   –  napom inała  go  Betsy.  Ły żeczką  do  kawy   uderzy ła  lekko  w  szklankę.

Fanny  uśm iechnęła się konspiracy j nie i położy ła palec na ustach.

– Wilk, który  pożarł babcię Czerwonego Kapturka, m iał bardzo duże uszy  – dodał swoj e m ały

Salo.

Jak  w  szczęśliwy ch  czasach,  gdy   Clara,  Erwin  i  Victoria  debatowali  przy   stole  nad

sprawiedliwy m   podziałem   legum iny,  w  dom u  Sternbergów  powrócono  do  trady cj i  wspólny ch
obiadów.  Dla  ludzi,  który m   odebrano  regularne  zaj ęcie,  nawet  j eden  posiłek  o  stałej   porze
nadawał  dniom   dobroczy nny,  ustalony   ry tm .  Przy szła  Victoria  z  dziećm i,  j ak  zwy kle  bez
zapowiedzi.  Maluchy   by ły   szczególnie  ży we  i  rozbawione,  ich  m atka  nadąsana  i  m rukliwa.
Atm osfera  stała  się  więc  napięta.  Zwłaszcza  pan  dom u  nie  kry ł  zdenerwowania.  Johann  Isidor
kochał wprawdzie swoj e wnuki, kosztowały  go one j ednak dużo więcej  siły, niż m u j ej  pozostało.
Sześcioletnia  Fanny   została  zapisana  do  szkoły   Philanthropin.  Do  tej   pory   by ła  ufną  i  radosną
szczebiotką,  lecz  po  kilku  zaledwie  m iesiącach  w  grom adzie  sam y ch  ży dowskich  dziewczy nek
i  chłopców  oraz  ży dowskich  nauczy cieli  wiedziała  j uż  przy gnębiaj ąco  dużo  o  świecie,  w  j akim
przy szło  j ej   ży ć.  Stała  się  poważna  i  m ilcząca,  nie  zadawała  wielu  py tań  i  zastanawiała  się
dokładnie, zanim  kom uś odpowiedziała.

Za to czteroletni Salo, fizy cznie słabowity  i wrażliwy  chłopczy k, który  ciężko przeży wał rozłąkę

z  oj cem ,  niepokoił  całą  rodzinę  swą  potrzebą  kom unikowania  wszy stkiego.  Zwłaszcza  dziadka
i  wuj ka  unieszczęśliwiał  nieustaj ącą  gadatliwością.  By ła  ona  całkowicie  sprzeczna  z  j ego
nieśm iałą naturą, ale w sklepach, aptece i nawet na ulicy  Salo czuł nieprzepartą potrzebę dzielenia
się  swoim i  nadziej am i  i  rozczarowaniam i  z  ludźm i  spoza  rodziny.  Wszędzie  opowiadał
niestrudzenie, że wkrótce „poj edzie do swoj ego tatusia i wielkich statków do Am sterdam u”. Jak na
wątłego  chłopca  o  wąskiej   klatce  piersiowej   Salo  Feuereisen  obdarzony   by ł  do  tego  siłą  głosu,
która w roku ty siąc dziewięćset trzy dziesty m  siódm y m  by ła śm iertelnie niebezpieczna dla rodzin
ży dowskich.

background image

Skraj ne  napięcie  nerwowe  Johanna  Isidora  zaczęło  się  tego  dnia,  gdy   odprowadzał  Alice  na

pociąg do Ham burga – ona w błękitny m  płaszczu, który  podczas dręczący ch nocy  prześladował
j ego  pam ięć  i  serce,  i  z  biały m   hełm em   tropikalny m   w  bagażu.  Hełm   ten  m usiała  j ej   kupić
Anna.  Przy   drzwiach  do  sklepu  z  arty kułam i  na  wy j azdy   w  tropiki  wisiała  bowiem   tabliczka
„Ży dów  nie  obsługuj em y ”.  Chociaż  rozpieszczona  i  często  bardzo  egoisty czna  Alice,  stawiaj ąc
pierwsze  kroki  w  sam odzielność,  zachowy wała  się  zupełnie  inaczej ,  niż  obawiali  się  j ej
pesy m isty cznie  nastawieni  rodzice,  to  j ednak  Johann  Isidor  cały   czas  by ł  tak  zatroskany   o  swą
naj m łodszą córkę, j akby  ta m iała zniknąć w j akiej ś czarnej  dziurze i nigdy  więcej  nie dać swej
rodzinie znaku ży cia.

Ty m czasem  by ło dokładnie na odwrót. W każdy m  porcie, do którego zawij ali, Alice nadawała

list;  dwudziestodwuletnia  podróżniczka  pisała  niezwy kle  obszernie,  szczegółowo  i  doprawdy
uroczo,  zarazem   j ednak  –  i  dało  się  to  wy czy tać  z  j ej   korespondencj i  –  usy chała  z  tęsknoty   za
dom em . Poruszało to rodziców ogrom nie – o wiele bardziej  niż wcześniej  ży wa i obecna ciałem
Alice. Ty m  bardziej  by ło dla nich niewy tłum aczalne, że z Afry ki Południowej  nie nadeszła nawet
pocztówka z inform acj ą o przy by ciu córki na m iej sce, nie m ówiąc j uż o telegram ie, na który  się
um ówili  j ej   ostatniego  wieczoru  w  dom u  rodzinny m .  Zgodnie  z  rozkładem   rej sów  linii
Niem ieckiej  Afry ki Wschodniej  statek Adolph Worm ann, pły nący  „wokół Afry ki” i zawij aj ący
do liczny ch portów, niekiedy  na trzy  dni, powinien j uż dawno dopły nąć do celu.

–  Zapom niała  o  nas  –  wieszczy ła  Josepha.  –  To  się  często  zdarza,  gdy   m łodej   kobiecie

zdej m uj e się pęta zby t nagle. U m oj ej  kuzy nki by ło dokładnie tak sam o. Bły skawicznie zadurzy ła
się w j akim ś żigolaku.

–  Alice  to  nasza  córka  –  rzekła  Betsy   urażona  –  a  nie  nasza  niewolnica.  I  nie  m a  potrzeby

zadurzać się w żigolakach.

Sternbergowie  dzień  w  dzień,  z  im aginacj ą,  która  absolutnie  nie  służy ła  ich  nerwom ,

dy skutowali o ty m , czy  nieznany  im , niestety, z racj i okoliczności Leon Zuckerm ann rzeczy wiście
traktował swą obietnicę m ałżeństwa tak poważnie, j ak zakładała to Alice. W ich rozm owach utarło
się, że zaczęli uży wać sform ułowań „ten facet” i „nasza m ała dziewczy nka”. Erwin j ęczał wtedy :

„Courths-Mahlerowa”

[12]

, a Clara łapała się za głowę.

Ty dzień  wcześniej   po  nocy   z  koszm aram i  i  bólam i  żołądka  Betsy   w  końcu  uległa  nam owom

Clary   i  nawiązała  kontakt  z  m atką  Leona.  Stara  pani  Zuckerm ann  pożegnała  j uż  dwóch  sy nów,
którzy   udali  się  na  em igracj ę.  Według  wszelkiego  prawdopodobieństwa  nigdy   nie  m iała  ich  j uż
zobaczy ć.  Trzeci  sy n  akurat  szy kował  się  na  wy j azd  do  Am sterdam u,  siedem nastoletnia  córka
m iała nadziej ę na wizę wj azdową do Palesty ny.

– Wszy stko to dobre dzieci i takie m ądre – m ruczała pani Zuckerm ann.

 
Z  kieszeni  spódnicy   wy j ęła  pożółkłe  zdj ęcie  i  wy ciągnęła  j e  do  swego  gościa.  Kiedy   j ednak
dotarło  do  niej ,  że  Betsy,  która  j ej   zdaniem   ubrana  by ła  śm iesznie  pretensj onalnie,  wy raża
zastrzeżenia co do uczciwości zam iarów j ej  Leona, uniosła się gniewem . I okazała to.

Pobożny  Leon ze swoim i dobry m i cenzurkam i i respektem  wobec trady cj i oj ców by ł nie ty lko

ukochany m   sy nem   państwa  Zuckerm annów.  Zgodnie  z  nam iętną  ty radą  dum nej   m atki  ów
pracowity   m łody   człowiek  dzięki  swej   energii  i  odwadze  doszedł  j uż  w  Afry ce  Południowej   do

background image

sukcesów,  o  który ch  inny m   nawet  się  nie  śniło.  Jeśli  ktoś  zasłuży ł  na  poślubienie  przy zwoitej
dziewczy ny,  to  właśnie  on  –  podkreśliła  pani  Zuckerm ann.  Wy ciągnęła  zza  poduszki  na  sofie
brązową  chusteczkę,  wy tarła  sobie  oczy   i  czoło  i  wpatry wała  się  w  przy by łą  takim   wzrokiem ,
j akby  ta pozwoliła sobie na niewy bredny  żart.

Mim o  tego  drobnego  rozdźwięku  na  początku  ich  znaj om ości  Betsy   wróciła  do  dom u

z  upieczony m   przez  panią  Zuckerm ann  ciastem   cy nam onowy m   na  szabas  i  duży m   słoikiem
startego przez nią własnoręcznie chrzanu z dodatkiem  buraczków ćwikłowy ch – i niestety  z nader
depry m uj ącą  opowieścią  o  niej akim   panu  Katschinskim   z  Sandweg.  Ten  sprowadził  swą  m łodą
narzeczoną z Frankfurtu do Montevideo, a potem  nawet nie odebrał nieszczęsnej  dziewczy ny  ze
statku, o czy m  niezwłocznie doniosła dom ownikom  podróżuj ąca z nią kuzy nka. Obecnie zaręczony
by ł z kobietą, którą pani Zuckerm ann z odcieniem  zazdrości określiła j ako „bogatą autochtonkę”.

–  A  swoj ej   m atce  –  opowiadała  skonsternowanem u  gościowi  –  Jossel  przy słał  nawet  zdj ęcie

tej  kobiety  z Urugwaj u. Czarnowłosa, z wy staj ący m i zębam i. Sam a widziałam . Naj m łodsza też
j uż nie j est. Ale j ak to zawsze m awia m ój  m ąż: „Maj ątek nie szuka swatów”.

–  Nie  m usi  nas  przecież  trafiać  każdy   cios,  j aki  się  ty lko  m oże  zdarzy ć  –  powiedział  Johann

Isidor, gdy  dowiedział się o niewierny m  Josselu. – Nie wszy scy  m ężczy źni m arzą o wy staj ący ch
zębach.

Zam artwiał się nie ty lko o Alice w dalekiej  Afry ce i gry zł się nieustannie nie ty lko dlatego, że

o  m ężczy źnie,  za  który m   j ego  córka  poj echała  na  koniec  świata,  nie  wiedział  nic,  co  powinien
wiedzieć  odpowiedzialny   za  swe  dzieci  oj ciec.  Także  m y śl  o  Annie  i  Hansie  Dietzu,  zacny m
drukarzu,  którego  tak  szy bko  docenił,  odbierała  m u  spokój .  Od  ponad  pół  roku  oboj e  chcieli  się
pobrać. W rodzinie wiedzieli o ty m  j ednak ty lko Betsy  i on, gdy ż Anna i Hans ży wili uzasadnione
obawy   przed  stawieniem   się  w  urzędzie  stanu  cy wilnego,  by   zgłosić  zaręczy ny.  Zgodnie
z  narodowosocj alisty czny m i  ustawam i  rasowy m i  Anna  zostałaby   uznana  za  „m ieszańca
pierwszego stopnia”, gdy by  j ej  oj ciec by ł znany. Bez podania wy m agany ch inform acj i o oj cu
i j ego rodzinie nie m iała zaś żadny ch szans na otrzy m anie „świadectwa ary j skości”. Ono z kolei
potrzebne by ło do uzy skania dokum entu poświadczaj ącego zdolność do zawarcia m ałżeństwa.

– Frankfurt – wzdy chał Johann Isidor w zaciszu m ałżeńskiej  sy pialni – to nie j est odpowiednie

m iej sce, żeby  m ieć nadziej ę na cud. Albo na pom oc Boga. Tutaj  j uż nie powiej ą inne wiatry.

Rok  wcześniej   Frankfurt  stał  się  z  powrotem   m iastem   garnizonowy m .  Przy   każdej   okazj i

Wehrm acht  prezentował  się  j ego  m ieszkańcom .  Dzień  Pam ięci  Bohaterów  i  urodziny   Führera
świętowano  entuzj asty cznie,  z  patrioty czny m   zadęciem ,  co  zdecy dowanie  uprawniało  do
wy snucia  wniosku,  że  również  urzędy   z  naj wy ższą  powagą  traktowały   obowiązek  loj alności
wobec sy stem u.

– Jak nasza Anna m a sobie z ty m  wszy stkim  poradzić? – py tał Johann Isidor zgnębiony.

– Może gdy by  Hans poszedł sam  do urzędu, m iałby  więcej  szczęścia.

–  Kto  siedział  w  niem ieckim   obozie  koncentracy j ny m ,  ten  j uż  za  bardzo  nie  wierzy

w szczęście, Betsy. W porównaniu z urzędnikam i naszego Führera obcowanie z urzędnikiem  stanu
cy wilnego w Afry ce Południowej  powinno by ć chy ba j ednak dziecinnie proste. A m im o to nie
m ożem y  się dowiedzieć, czy  Alice w ogóle go potrzebuj e.

– By łeś przecież zawsze taki cierpliwy. Nawet w naj cięższy ch czasach.

background image

– Cierpliwość się kończy, j eśli ciągle się j ej  uży wa, m oj a droga. Jak pieniądze i m y dło.

Ta  rozm owa  odby ła  się  trzeciego  m aj a.  Nastroj e  w  Niem czech  by ły   radosne.  W  pięciuset

czterdziestu  dziewięciu  gm inach  druży ny   Hitlerj ugend  położy ły   kam ień  węgielny   pod  budowę
„dom ów  m łodzieży   niem ieckiej ”.  Mieszkańcy   Frankfurtu  nie  patrzy li  j ednak  w  ziem ię,  lecz
w niebo. W m ieście niem iecki sterowiec LZ 129 Hindenburg startował do pierwszego w ty m  roku
lotu  transatlanty ckiego  do  Am ery ki  Północnej .  Trzy   dni  później   dum a  Niem iec  eksplodowała
w powietrzu podczas próby  om inięcia burzy. Hindenburg za chwilę m iał lądować na lotnisku dla
sterowców  w  Lakehurst  w  Stanach  Zj ednoczony ch,  liny   cum ownicze  by ły   j uż  spuszczone.
Trzy dziestu  pięciu  osobom ,  które  zginęły   w  tej   katastrofie,  Josepha  poświęciła  nadzwy czaj
wy m owne wspom nienie.

– Akurat w dzień Wniebowstąpienia – m edy towała nad filiżanką kawy  – Pan kazał im  polecieć

do nieba.

– To grzech m ówić coś takiego – zaprotestowała Betsy. – To by li ludzie.

– U nas niebiosa zapom niały, że j esteśm y  ludźm i – wy pom niała j ej  kucharka.

Josepha  pokładała  zby t  m ało  ufności  w  Bogu.  Następnej   soboty   przy stąpiła  do  rozj aśniania

posępnego  nastroj u.  W  ogródku  przed  dom em   ścięła  pierwszy   bez.  Niebawem   na  wiosennie
zielonej  trawie leżał pachnący  liliowy  bukiet; każda kiść opowiadała bezwsty dne kłam stwa i nawet
zatroskany m  i przy tłoczony m  ludziom  wm awiała, że ży cie to pasm o pogodny ch m aj owy ch dni
i  m elodii  Mozarta.  Dwie  dziewczy nki  stały   za  ogrodzeniem   i  cienkim i  głosikam i  śpiewały :
„Przy j dź  wreszcie,  m iły   m aj u,  powitam   ciebie  rad”.  Josepha  m y ślała  o  czasach,  gdy
sześcioletnia Victoria ze swą przy j aciółką Marie stały  przy  furtce do ogrodu, śpiewaj ąc właśnie tę
piosenkę.  Obtarła  sobie  oczy   rąbkiem   fartucha  i  chętnie  by   przegoniła  dziewczy nki,  ale  ty lko
tupnęła  zm ęczona  o  skraj   różanego  klom bu.  Kucharka  na  służbie  u  Ży dów  nie  m ogła  bezkarnie
przepędzać niem ieckich dzieci.

Od  dom u  pod  num erem   11  m achał  ręką  listonosz.  By ł  to  sy m paty czny   człowiek,  który   od

dwudziestu  lat  roznosił  tu  pocztę,  a  na  Boże  Narodzenie,  oprócz  zwy czaj owy ch  w  sąsiedztwie
dziesięciu  m arek,  dostawał  też  zawsze  w  prezencie  butelkę  ży tniówki,  a  dla  swej   starej   m atki
m ateriał z pasm anterii na ciepłą flanelową koszulę. Nawet w m undurze ten przekorny  m ężczy zna
m ówił  j eszcze  cicho  „dzień  dobry ”  zam iast  głośnego  „Heil  Hitler”,  witaj ąc  się  z  ludźm i,  którzy
potrafili to docenić. W tę wy j ątkową sobotę zawołał j ednak: „Nareszcie!”, gdy  dostrzegł Josephę.
Biegnąc  do  kam ienicy   pod  num erem   9,  siwowłosy   listonosz  szczerzy ł  się  w  konspiracy j ny m
uśm iechu j ak uczniak, który  pom azał krzesło nauczy ciela m okrą kredą.

To by ł listonosz z sercem  i duszą, a przede wszy stkim  z doświadczeniem . Poza ty m  znał ludzi.

Wiedział, co to oznacza, gdy  ktoś z rodziny  w porze dostarczania poczty  wy staj e na ulicy  i czatuj e
na  j ego  przy j ście.  By ło  dokładnie  dziesięć  m inut  po  dziesiątej ,  gdy   kucharka  Josepha  Krause,
która  nie  chciała  j uż  sły szeć  o  Bogu,  a  w  niedzielę  czy tała  groszowe  rom anse,  zam iast  iść  na
m szę,  tak  długo  wy czekiwane  wy bawienie  od  zła  niepewności  włoży ła  do  swego  granatowego
fartucha. Przeżegnała się.

List  by ł  w  kopercie  z  niebiesko-biało-czerwoną  obwódką,  ofrankowany   czterem a  kolorowy m i

znaczkam i i ostem plowany  w Pretorii.

– Jeśli to nie j est w Afry ce Południowej , to wskoczę do garnka z zupą – szeptała Josepha. Serce

background image

j ej  waliło, a w skroniach pulsowała krew. Tak się spieszy ła, że zostawiła w ogródku ścięty  bez wraz
z  dobry m   nożem .  Gdy   pędziła  po  schodach,  u  j ej   sześćdziesięciosiedm ioletnich  stóp  wy rastały
skrzy dła Herm esa, greckiego posłańca bogów.

– Światełko w tunelu – wy j ąkała Betsy. – Tak m ocno wierzy łam  w to, że się poj awi.

Z  płaczem   obj ęła  Josephę.  Oderwała  m ęża  od  gazety   i  ściągnęła  Clarę,  Claudette  i  Erwina

z czwartego piętra. Cała szóstka siedziała niem o wokół okrągłego stołu w salonie i wpatry wała się
w kopertę z pism em  Alice. Od czasu do czasu usiłowali się do siebie uśm iechać, ale od tego j uż
się odzwy czaili. Ich twarze pozostały  nieruchom e.

–  Mów,  co  chcesz  –  odezwał  się  Erwin  –  ale  Führer  uczy nił  z  nas  cholernie  sy m paty czny ch

ludzi, takich skrom ny ch i bez żadny ch potrzeb.

Niem niej   właśnie  Erwin  odkry ł  po  kilku  m inutach  coś,  co  nazwał  „ły żką  dziegciu  w  beczce

m iodu”. Uwagi pozostały ch w pierwszej  euforii um knęło to, że koperta została otwarta i następnie
zaklej ona bez ty powo niem ieckiej  staranności.

–  Przy puszczam ,  że  to  by łby   koniec  Niem iec,  gdy by   państwo  akurat  w  przy padku  Ży dów

zachowało  taj em nicę  korespondencj i  –  powiedział.  –  Co  rusz  sły szę,  że  listy   z  zagranicy   są
otwierane, ale dziwny m  trafem  akurat w to nie wierzy łem .

– Podziękuj m y, że w ogóle by ło co otwierać – ucięła m atka. – A teraz Claudette przeczy ta nam

list.

Na  początku  swego  listu  Alice  wy m ieniła  wszy stkich  członków  rodziny   –  od  oj ca  po  m ałego

Sala i oczy wiście także Josephę, a na koniec nawet Snippera, chociaż ona i pies Claudette nigdy
nie zawarli przy j aźni.

 

Zupełnie  nie  wiem ,  j ak  m am   zm ieścić  w  j edny m   liście  to  wszy stko,  co  się
wy darzy ło. Od m om entu, gdy  postawiłam  stopę na południowoafry kańskiej  ziem i,
działo  się  bowiem   ty le,  co  w  cały m   m oim   doty chczasowy m   ży ciu.  Czasam i
m y ślę, że serce m i się rozpry śnie. Albo głowa. śnię i pewnego dnia j akaś zawistna
wróżka ze Śpiącej królewny przeniesie m nie z powrotem  do rzeczy wistości.

Statek  zawinął  do  Durbanu,  a  j a  by łam   tak  zdenerwowana,  że  lekarz  okrętowy

m usiał  m i  dać  krople  na  uspokoj enie.  Nie  m ożecie  sobie  nawet  wy obrazić,  j akich
opowieści  nasłuchałam   się  podczas  całej   tej   podróży   o  niewierny ch  m ężach
i porzucony ch żonach. Jednak m ój  dobry, kochany  Leon stał na nabrzeżu, zupełnie
tak, j ak m i to obiecy wał w każdy m  liście. Ty lko że ledwie go poznałam . Ja przecież
zawsze widziałam  go, j ak się zam artwia, a on tu wy gląda, j akby  wy grał na loterii.
Przy ty ł co naj m niej  dziesięć funtów, j est opalony, j ak gdy by  całe ży cie wy legiwał
się  pod  słońcem   Afry ki,  nie  nosi  m ary narki  ani  krawata,  ty lko  koszule  khaki,
w  kolorze  oliwek  (które  tu  się  zresztą  j e)  i  duży   kapelusz  z  szerokim   rondem .
Zupełnie  się  zm ienił.  Tak  wy obrażam   sobie  ptaka,  którem u  udało  się  uciec  z  klatki.
Z  j ego  dawnego  ży cia  została  ty lko  m iłość.  Ucałował  m nie  przy   wszy stkich
ludziach, a j a ze wsty du o m ało nie zapadłam  się pod ziem ię, ale nikt się za nam i nie
oglądał.  Howard,  nowy   przy j aciel  Leona,  przy j echał  z  nim   do  Durbanu  odebrać
m nie ze statku. Niestety  Howard m ówi ty lko po angielsku, ale rozum iem  go j uż dużo

background image

lepiej  niż na początku.

To zadziwiaj ące, j ak szy bko człowiek uczy  się nowego j ęzy ka, kiedy  wie, że robi

to dla siebie. Gdy by m  ty lko uwierzy ła w to nauczy cielom  w szkole, kiedy  j eszcze
ży czy li m i dobrze! Leon zna j uż angielski tak dobrze, że czasem  nawet brakuj e m u
j akiegoś niem ieckiego słowa. Wczoraj  na winogrona powiedział grapes,  a  zam iast
„kawa” m ówi teraz coffee. Mówi, że to się nazy wa „niem iecki refugee”. Refugees  to
uciekinierzy.  Prawdopodobnie  j a  też  niedługo  tak  zacznę  m ówić.  Od  ty godnia
m ieszkam   bowiem   na  farm ie  w  pobliżu  Pretorii  (przepięknego  m iasta  z  drzewam i
i  kwiatam i,  j akie  u  nas  nie  rosną  nawet  w  palm iarni)  i  nigdy   nie  sły szę  ani  słowa
w  swoim   oj czy sty m   j ęzy ku.  Trafiłam   do  angielskiej   rodziny   z  czworgiem   dzieci,
j edno  bardziej   niesforne  od  drugiego.  Z  wy j ątkiem   niem owlęcia  (trzy   m iesiące).
Jestem   niańką  do  dzieci  i  otrzy m ałam   tę  posadę  ty lko  dlatego,  że  Howard
opowiedział  m oj em u  chlebodawcy,  że  m am   czworo  rodzeństwa  i  troj e  m ały ch
siostrzeńców,  który m i  m usiałam   się  opiekować.  Leon  uważa,  że  Bóg  wy bacza
kłam stwa z konieczności.

Nie  m uszę  wy kony wać  prac  fizy czny ch.  Nie  m ożecie  sobie  wy obrazić,  ile

służby  i robotników rolny ch j est na takiej  farm ie (wszy scy  czarni i tak m ili wobec
m nie, że codziennie na nowo j estem  wzruszona). Na m arginesie: rodzina Greenów
zapala w piątek wieczór świece i w soboty  nie gotuj e. Dlatego też zaręczy li za m nie.
Inaczej   nie  m ogłaby m   przy j echać  do  Afry ki  Południowej .  Państwo  Green
zatroszczy li się także o to, by  Leon znalazł posadę w Pretorii. Pracuj e teraz na kolei
(w biurze), zarabia całkiem  dobrze j ak na refugee, j est bardzo zadowolony  i m ówi
czasem ,  że  nie  m oże  sobie  wy obrazić,  iż  istniej ą  m łodzi  m ężczy źni,  którzy   m arzą
o  zostaniu  pediatram i.  Oboj e  m am y   nadziej ę,  że  niedługo  będziem y   m ogli  się
pobrać i zam ieszkać razem , ale naj pierw m usim y  zaoszczędzić trochę pieniędzy. Ja
nic nie wy daj ę z m oich zarobków. Zresztą j ak? Nie opuszczam  przecież farm y. Na
szczęście w środy  i niedziele Leon m oże m nie odwiedzać. Wtedy  głoduj e razem  ze
m ną.

Wielkie szczęście u państwa Greenów m a bowiem  j edno „ale”. Jedzą takie m ałe

porcj e, j akich u nas nie podałoby  się nawet siedm ioletniem u dziecku, i nawet im  nie
przy j dzie do głowy, że nigdy  się u nich nie naj adam  do sy ta – wczoraj  na kolacj ę
by ły  dwie cienkie krom ki białego chleba, a m iędzy  nim i cienkie plasterki surowego
ogórka (to się tu nazy wa sandwich), i zupa z kostki m ięsnej . A przecież w ogrodzie
rosną  naj wspanialsze  pom idory,  cudowna  zielona  fasolka  i  olbrzy m ie  m archewki.
Ponieważ  nie  m am   odwagi  poprosić  o  dokładkę,  nie  znam   zresztą  tak  dobrze
angielskiego,  żeby   to  zrobić,  więc  czuj ę  się  przez  cały   czas  j ak  Oliver  Twist
w  sierocińcu.  Na  szczęście  kucharka  strasznie  m nie  polubiła.  Waży   co  naj m niej
dwa  cetnary   i  m a  sekretny   skarbczy k,  skąd  gdy   nie  widzi  tego  m oj a
chlebodawczy ni,  wty ka  m i  poży wne  kąski  z  serem ,  grube  kukury dziane  placki
i owoce tropikalne.

Niestety   dom owe  zwierzątko  m oich  podopieczny ch  to  oswoj ona  m angusta

pręgowana  z  bardzo  ostry m i  zębam i  (Leon  znalazł  m i  tłum aczenie  nazwy ),  której

background image

się potwornie boj ę. Na razie boj ę się też j eszcze dzieci (m aj ą od trzech do dwunastu
lat). Naj częściej  przesiaduj ą na drzewach albo galopuj ą w kółko na koniach i j ak do
tej   pory   nie  dowiedziałam   się,  dlaczego  nie  chodzą  do  szkoły.  Wiem   teraz,  co
znaczy  sentencj a, którą wpisała m i do pam iętnika panna Kranichstein, gdy  m iałam
dwanaście lat: „Kto płacze przy  obcy ch ludziach, ten trwoni swoj e łzy ”. Jakie to się
okazało prorocze! Ale nie m ogę się uskarżać, naprawdę j est m i dobrze i m ówię to
Bogu  każdego  wieczoru.  Tak,  m odlę  się.  O  co,  łatwo  m ożecie  zgadnąć.  Równie
łatwo dom y ślicie się, kom u zawdzięczam  tę nową pobożność. Leon przez całe ży cie
by ł pobożny. Nie ty lko w biedzie.

Niestety,  często  m arznę,  gdy ż  w  Afry ce  Południowej   zaczy na  się  zim a,  a  j a

żałuj ę  każdego  pulowera,  który   podarowałam   Claudette,  bo  m y ślałam ,  że  tu  przez
cały   czas  człowiek  się  poci.  Moj a  chlebodawczy ni  dała  m i  żakiet  swoj ej
dwunastoletniej   córki  (za  m ały ),  a  kucharka  swój   pulower  (o  wiele  za  duży ).  Ale
i  tak  całą  garderobę  i  wszy stkie  kanapki  z  ogórkiem   zam ieniłaby m   na  j eden  list
z Frankfurtu. Tęsknota j est ty siąc razy  gorsza niż głód. Dopiero tu zrozum iałam , ile
Wam   zawdzięczam   i  j ak  dobrze  by ło  m i  zawsze  u  Was.  Niedługo  znów  napiszę
i całuj ę Was wszy stkich z wielką tęsknotą.

Wasza wdzięczna córka, kochaj ąca siostra i wierna ciotka, Alice

 
By ło tak cicho, a powietrze w salonie stało się tak ciężkie, j akby  Stwórca właśnie stwarzał na nowo
świat.  Potem   pies  zaczął  ziać  i  usiłował  złapać  m uchę.  Kłapnął  głośno  zębam i,  ale  zdoby cz
wy leciała  przez  okno.  Betsy   zakry ła  twarz  chusteczką,  Johann  Isidor  uderzy ł  prawą  ręką  o  stół,
sy gnetem  w drewno. Claudette złoży ła list i zaraz go z powrotem  rozłoży ła.

– Dlaczego – spy tała dziecinny m  głosem , którem u j ej  dziadek nigdy  nie potrafił się oprzeć –

Alice specj alnie pisze, że ci ludzie zapalaj ą w piątkowy  wieczór świece i w soboty  nie gotuj ą?

–  Chciała  nam   przekazać,  że  pracuj e  u  Ży dów,  ale  wolała  uniknąć  tego  słowa.  Nie

przy puszczłam , że to m ądre dziecko j est takie spry tne – odpowiedziała Clara.

– A m oj a naj starsza córka j ak zawsze uszczy pliwa – rzekła Betsy. – To sprawia, że j esteś taka

urzekaj ąca.  Ktoś  j ej   to  doradził.  Takie  to  proste.  Czy   do  tej   Afry ki  m ożna  posy łać  paczki?  –
zwróciła się do m ęża.

– A czy  Ży dom  w ogóle wolno j eszcze wy sy łać paczki? Przy puszczam , że pani Zuckerm ann

będzie to wiedziała. Może m ogliby śm y  posłać Alice ciepłe rzeczy.

–  I  coś  do  j edzenia  –  gorączkowała  się  Josepha.  –  Ty lko  pom y ślcie.  Ogórki  na  chleb.  Taka

wy chuchana dziewczy na  j ak  nasza  Alice  nie  m oże  się  naj eść  do  sy ta  i  m usi  latać  w  ubraniach
obcy ch ludzi. Serce m i się kraj e.

–  Obawiam   się,  Josepho,  że  twoj e  serce  będzie  j eszcze  m iało  dość  inny ch  okazj i  do  kraj ania

się – uprzedził j ą Johann Isidor. – Musim y  się wszy scy  nauczy ć oszczędzać nasze uczucia.

Nauczy li  się.  Z  każdy m   m iesiącem   atm osfera  stawała  się  coraz  bardziej   przy tłaczaj ąca,

a niebo bardziej  posępne. Dy skry m inacj ę Ży dów stosowano sy stem aty cznie i z pom y słowością
nieznaj ącą  granic.  Wzrok,  j akim   sąsiedzi  patrzy li  przez  ogrodzenie  ży dowskich  dom ów,  by ł  nie
ty lko  szy derczy   i  zły,  stawał  się  naprawdę  groźny.  Sąsiadka  z  dom u  naprzeciwko  przy   Martin-

background image

Luther-Strasse  doniosła,  że  „kucharka  wy lała  z  kuchennego  okna  dom u  przy   alei  Rothschildów  9
brudną wodę. O m ały  włos – zakończy ła donos ta porządna oby watelka, kobieta w kwiecie wieku,
m atka  troj ga  dzieci  wy chwalana  w  sąsiedztwie  j ako  osoba  kochaj ąca  zwierzęta  –  nie  oblała
bawiący ch się niem ieckich m aluchów”. Urząd do spraw Porządku i Bezpieczeństwa Publicznego
po „osobisty m  przepy taniu podej rzanej  Josephy  Krause” gotów by ł, „o ile takie przewinienie się
nie  powtórzy,  odstąpić  od  doniesienia  o  przestępstwie  w  zam ian  za  wpłatę  pięćdziesięciu
reichsm arek. Pieniądze te – pisano – zasilą fundusz Pom ocy  Zim owej . Heil Hitler”.

Niedługo  potem   zakazano  zawierania  m ałżeństw  m iędzy   „Ży dam i  a  oby watelam i  krwi

niem ieckiej  lub pokrewnej ”. „Ży dowskim  hańbicielom  rasy ” grożono obozem  koncentracy j ny m .

– Ja nawet nie wiem , czy  to nas doty czy  czy  nie – powiedziała Anna.

– W razie wątpliwości na pewno tak – twierdził Hans. – Wierz m i, m am  doświadczenie.

Oboj e  porzucili  m arzenie  o  ty m ,  by   zalegalizować  swą  m iłość  w  urzędzie  stanu  cy wilnego.

Nie wy dali j ednego westchnienia, rezy gnuj ąc ze ślubu; zaczęli się rozglądać za j akąś właścicielką
m ieszkania, która by  wy naj ęła im  dwa pokoj e.

– Już ty le razy  m usiałem  w swoim  ży ciu na coś czekać – tłum aczy ł Hans, gdy  oboj e zj awili

się  w  niedzielę  na  kawę.  –  Czem u  nie  m ogliby śm y   teraz  z  Anną  spokoj nie  poczekać,  aż
przeży j em y  nazistów? A wtedy  nikogo nie będzie obchodziło, kto kogo poślubia i dlaczego.

–  A  poza  ty m   –  rzekła  Anna,  wy zy waj ąco  j ak  j eszcze  nigdy   –  j a  sam a  j estem   nieślubny m

dzieckiem . Dlaczego j ako panna nie m ogę m ieć nieślubnego dziecka?

Właścicielka  dom u  z  dwom a  duży m i,  usy tuowany m i  obok  siebie  pokoj am i  znalazła  się

w  Offenbach.  Nazy wała  się  Sedlazky,  co  pozwalało  sądzić,  że  w  j ej   ży łach  pły nęła  nie  ty lko
czy sta  krew  Germ anów.  Pani  Sedlazky   m iała  obfity   biust,  równie  wielkie  serce  i  uży wała
wiśniowej   szm inki.  Nie  py tała,  dlaczego  w  nocy   sły szy   naj pierw  skrzy pienie  desek,  a  później
uginanie się łóżka. Jej  m ąż poległ pod Verdun, sy n został strącony  podczas akcj i Legionu Condor
nad Guernicą w Hiszpanii. Ludzi w m undurach pani Sedlazky  m iała dość.

Oprócz  Dachau  otworzono  drugi  wielki  obóz  koncentracy j ny   –  Buchenwald,  w  bezpośredniej

bliskości m iasta Goethego, Weim aru. Frankfurt nad Menem , do tego czasu dzięki zakładom  Adler
znany  j ako centrum  produkcj i sam ochodów, a przez narodowy ch socj alistów uczy niony  centrum
niem ieckiego rzem iosła, przy pom niał sobie o kulturze i nadal organizował festiwal na ry nku przed
ratuszem ,  chociaż  pierwotnie  zainicj ował  go  Alwin  Kronacher,  którego  nazwisko  by ło  obecnie
zakazane.  Zasłużony   dy rektor  teatru  we  Frankfurcie  został  zwolniony   w  niesławie  z  racj i  swego
„nieary j skiego pochodzenia”.

Z  płonący m i  pochodniam i  i  wspaniały m   oflagowaniem   festiwal  roku  ty siąc  dziewięćset

trzy dziestego  siódm ego  został  zainaugurowany   pierwszego  lipca  tragedią  Florian  Geyer.  Wśród
publiczności siedział siwowłosy, ceniony  wy soko autor, zadziwiaj ąco podobny  do wielkiego sy na
Frankfurtu,  poety   Goethego  –  prawdziwa  rozkosz  dla  oka.  Ty lko  j ako  nieproszony   gość  pewna
podekscy towana  m łoda  kobieta,  która  wm ieszała  się  m iędzy   wolny ch  oby wateli  m iasta,  przez
trzy  wieczory  przeży wała m om ent kulm inacy j ny  spektaklu – gdy  czarny  ry cerz godził w sam o
serce  „niem ieckiej   waśni”,  a  publiczność  błogo  j ęczała.  Mim o  letniej   pogody   m iała  na  sobie
prosty   czarny   płaszcz.  Wciąż  j eszcze  wierzy ła,  że  w  nocy   czarne,  pokutne  szaty   zapewnią
niewinnie  wy klęty m   bezpieczeństwo.  By ła  to  Victoria  Feuereisen,  z  dom u  Sternberg,  niegdy ś

background image

w  swoich  płom ienny ch  m łodzieńczy ch  m arzeniach  przekonana,  że  j est  urodzoną  królową
frankfurckich  scen.  Łzy,  które  teraz  wy lewała,  nie  pły nęły   z  powodu  tragedii  woj ny   chłopskiej ,
rozgry waj ącej   się  przed  history czny m i  m uram i  frankfurckiego  ratusza.  W  blasku  reflektorów
Victoria  widziała  j edy nie  tragedię  własnego  ży cia.  Gdy   j ej   nadziej e  rozwiały   się  w  scenicznej
m gle, a m iłość sczezła, spoj rzała zawsty dzona na ziem ię.

 
Także  Claudette,  nam iętna  pły waczka,  spróbowała  ostatni  raz  pozby ć  się  upokarzaj ący ch  pęt.
W  naj gorętszy   dzień  lata  ta  harda  osóbka  wy brała  się  na  stadionową  pły walnię  –  z  kostium em
kąpielowy m  i ręcznikiem , dwom a kanapkam i i butelką lem oniady  w torbie plażowej . Chód m iała
uskrzy dlony,  gdy   wsiadała  do  tram waj u.  Jej   głowa  udawała,  że  nie  wie  nic  o  restry kcj ach
obowiązuj ący ch Ży dów i że akurat pannie Sternberg, prześladowanej  i wy kluczonej , wolno by ło
ulec m łodzieńczej  chęci na to, by  cieszy ć się i ży ć dniem  dzisiej szy m .

Niestety,  j uż  w  szatni,  przebrana  w  kostium   kąpielowy,  Claudette  spotkała  j edną  z  dawny ch

koleżanek  szkolny ch.  Od  razu  przy pom niała  sobie  j ej   im ię,  ale  nie  dała  tego  po  sobie  poznać.
Hedwig  Meister  natom iast,  która  kilka  m iesięcy   wcześniej   opuściła  szkołę  ze  świadectwem
doj rzałości,  wielokrotnie  chwalonej   w  Związku  Dziewcząt  Niem ieckich  za  kom petentną
organizacj ę  wieczorny ch  zbiórek  i  warsztatów,  wolno  by ło  poinform ować  inny ch  o  swoich
przem y śleniach. Panna Meister, j ako patriotka, nie m usiała doprawdy  obchodzić się ostrożnie ze
swą pam ięcią. Jasno, wy raźnie i groźnie loj alne dziewczę wy garnęło więc:

– My ślałam , że Ży dom  nie wolno j uż wchodzić na nasz basen. Naty chm iast dowiem  się tego

w kierownictwie stadionu.

Blada  i  zapłakana  Claudette  wróciła  do  dom u.  Swój   kostium   zostawiła  w  szatni,  torby

z kanapkam i i lem oniadą zapom niała w tram waj u. By ła tak roztrzęsiona pod wpły wem  doznanego
szoku, że nawet nie zam knęła za sobą drzwi m ieszkania, zanim  zaczęła szczegółowo opowiadać, co
j ą  spotkało.  Pierwszy   raz  w  ży ciu  zobaczy ła  swoj ą  m atkę  i  wuj a  Erwina  tak  wy trącony ch
z równowagi i rozgniewany ch.

–  Jeśli  naty chm iast  nie  zrozum iesz,  że  Ży dzi  to  j uż  nie  ludzie,  narazisz  nas  wszy stkich  na

niebezpieczeństwo.  Co  za  głupia  gęś  –  krzy czał  Erwin.  –  Może  powinnaś  zapy tać  doktora
Mey erbeera, j ak to j est w niem ieckim  więzieniu i j ak długo wy trzy m a tam  twój  dziadek.

 
– Zostaw j ą – upom niała go Clara. By ła teraz nadzwy czaj  łagodna i sam a przestraszona. – Sądzę,
że ty m  razem  Claudette zrozum iała.

Na  początku  sierpnia  przy szedł  list  z  Pretorii  z  j edny m   zdj ęciem   Leona  przed  dworcem

i  dwom a  prom iennej   Alice.  Na  pierwszy m   trzy m ała  na  ręku  dziecko  swy ch  chlebodawców,  na
drugim  stała z narzeczony m  i olbrzy m im  psem  przed kaktusem  wy sokości człowieka. Alice pisała,
że  ona  i  Leon  chcą  się  pobrać  we  wrześniu  –  tuż  przed  Nowy m   Rokiem ,  „zupełnie  tak,  j ak  Wy,
m oi  kochani  rodzice,  by ście  sobie  tego  ży czy li.  Z  pom ocą  tutej szej   gm iny ”  –  uzasadniła
szczęśliwa  narzeczona  tak  niespodziewanie  szy bki  zwrot  ku  dobrem u.  „Troszczy   się  ona
wzruszaj ąco  o  ludzi  takich  j ak  m y ”.  Rosz  Haszana,  początek  ży dowskiego  roku,  zakam uflowała
w liście j ako „dzień dobrego j edzenia”.

–  Mogłaby   j uż  sobie  darować  te  wy siłki  –  skwitował  Erwin.  –  O  nazistach  m ożna  powiedzieć

background image

wiele rzeczy, ale nie to, że są głupi. Od dawna wiedzą, że listy  z zagranicy  dostaj ą ty lko Ży dzi.

– Nie kry ty kuj  ciągle wszy stkiego, Erwinie. Ciesz się lepiej , że twoj a siostra m oże wziąć ślub.

Nigdy   nie  wierzy łam ,  że  to  się  tak  dobrze  skończy.  Pani  Zuckerm ann  raczej   nie  nastraj a  ludzi
radośnie i opty m isty cznie.

– Nie złość się, m am o, ale j est parę rzeczy, które ucieszy ły by  m nie bardziej  niż wy m arzony

ślub Alice pod niebem  Afry ki.

Na  początku  j esieni  Erwin  stracił  nadziej ę,  że  j em u,  Clarze  i  Claudette  uda  się  legalnie

wy em igrować  j eszcze  w  roku  ty siąc  dziewięćset  trzy dziesty m   siódm y m .  Od  trzech  m iesięcy
w j ego uciążliwej  walce o pozwolenie na wy j azd z Niem iec i wizę wj azdową do Palesty ny  nic
nie  posuwało  się  do  przodu.  Wszy stkie  podania  pozostawały   bez  odpowiedzi,  Erwinowi  ani  razu
nie udało się um ówić na spotkanie u polecany ch doradców i w urzędach. Co rusz dochodziły  do
niego  wieści  o  towarzy szach  niedoli,  którzy   gdy   j uż  wreszcie  zgrom adzili  wszy stkie  papiery
em igracy j ne, nie m ogli się dostać na statek. W niektóre dni by ł tak przy bity, że popadał w letarg
i  tracił  zupełnie  z  oczu  swój   cel.  W  chwilach  takiego  depresy j nego  nastroj u,  ze  względu  na
rodziców i Josephę, którą w przy padku em igracj i zostawiłby  przecież sam ą, by ł nawet szczęśliwy,
że j ego wy siłki utknęły  w m iej scu, a ży cie zam arło w bezruchu. Po fazie oboj ętności następowało
zwątpienie. W takich chwilach m iał pewność, że prześladowanie Ży dów w Niem czech przy bierze
j eszcze zupełnie inne form y  niż doty chczas.

– Nieważne, co się dziej e – powiedział do Clary  – ważne, że idzie szy bko.

– Co będzie, to będzie – tłum aczy ł oj cu. – Co ci podadzą, m a by ć zj edzone. To twoj e słowa.

Piątkowy   wieczór  w  zapadaj ący m   zm roku  by ł  wciąż  ciepły   j ak  w  lecie  i  wy pełniony

zapachem  lip. Ptaki siedziały  j uż wśród gałęzi, róże na rabatach m iały  j eszcze ciężkie, j ak latem ,
główki,  zakochane  pary,  który ch  nie  wy pędzały   z  raj u  żadne  tabliczki,  siedziały   na  ławkach
i  patrzy ły   w  chm ury.  Oj ciec  i  sy n  zm ierzali  do  sy nagogi  przy   parku  Friedberger  Anlage.  Czy
świąty nia by ła dla nich m iej scem , gdzie m ogli zawierzy ć się Bogu, wy błagać j ego pom oc?

To  py tanie  zakłopotałoby   Johanna  Isidora,  a  Erwina  zaskoczy ło.  Mężczy źni  z  rodziny

Sternbergów  nigdy   nie  nauczy li  się  m odlić.  Mim o  to  w  m om entach  duchowej   rozterki
zwy czaj em  stała się dla nich chwila refleksj i w dom u boży m . Wokół siebie m ieli znane twarze;
w sy nagodze Ży dzi m ogli j eszcze bez lęku ze sobą rozm awiać. Nikt obcy  ich tam  nie szpiclował
ani  nie  podsłuchiwał.  Niekiedy   dowiady wali  się  też  czegoś  nowego  –  szczegółów,  które  m usieli
poznać, aby  m óc się utrzy m ać w nurcie ży cia.

– Nie wolno ci tak m y śleć – zaprotestował Johann Isidor. – Gdy by  Ży dzi zawsze bez protestu

zj adali to, co im  podano, j uż by  ich nie by ło. Moj żesz też przecież wy ruszy ł w drogę, gdy  m usiał.

– Moj żesz m iał też pom oc Boską, oj cze. A i tak nie dotarł do Ziem i Obiecanej . Niby  dlaczego

j a m am  próbować dalej ?

– Bo j esteś za kogoś odpowiedzialny, m ój  sy nu. Claudette właśnie skończy ła dziewiętnaście lat.

Czy   nie  powinna  ży ć  pośród  ludzi,  dla  który ch  j est  człowiekiem ?  A  Clara?  Tutaj   j est  zupełnie
bezbronna.  Przy puszczalnie  wy szłaby   za  m ąż,  gdy by ś  ty   nie  przesłaniał  j ej   inny ch  m ężczy zn.
Przez całe ży cie.

– Moj e ży cie też nie potoczy ło się inaczej .

– Nie rezy gnuj  przed czasem , Erwinie. Nie porzucaj  nadziei, zanim  ci j ej  nie odbiorą.

background image

Dwa  ty godnie  później   fakty cznie  wy darzy ło  się  coś  niepoj ętego.  Kalendarz  pokazy wał

czwartek,  dziewiętnastego  sierpnia,  zegar  w  salonie  wy bił  dwunastą.  Betsy   zaniosła  Victorii
uży wane dziecięce ubranka po wnukach swej  przy j aciółki i j eszcze nie wróciła do dom u. Josepha
poszukiwała  świeżej   wątróbki  cielęcej   na  Berger  Strasse.  Johann  Isidor  om awiał  akurat
z Erwinem  lekturę porannej  prasy.

–  Niem cy   znów  kupuj ą  więcej   –  zacy tował  arty kuł  z  „General-Anzeiger”.  –  Obroty   handlu

detalicznego w Rzeszy  wzrosły  w pierwszy m  półroczu o dziesięć procent.

Złoży ł gazetę i westchnął.

– Zapom nieli wy m ienić pasam onika Sternberga – powiedział. – Ten sprzedaj e naj wy żej  m etr

aksam itu dziennie i każdego ranka czeka na wiadom ość, że w nocy  ktoś m u wy bił szy by.

– To nie m a j uż żadnego sensu, oj cze. Zostaw to, zanim  cię do tego zm uszą. Ja by m  nie m ógł

znieść patrzenia na to, j ak czcigodny  chciwiec Pius Ehrlich znów wy m ienia szy ld.

– Nie m usim y  przecież na to patrzeć. Wy szedł m i j akoś naprzeciw. Dalibóg, nie ty lko raz.

Dokładnie  po  ty m   wy znaniu  zupełnej   rezy gnacj i  –  Erwin  pam iętał  to  j eszcze  dziesiątki  lat

późnej   –  na  gwałt  zadzwonił  do  drzwi  listonosz.  Frankfurckie  biuro  Ży dowskiego  Towarzy stwa
Pom ocy   w  Niem czech  wzy wało  Erwina  listem   polecony m ,  by   „osobiście  i  niezwłocznie  stawił
się z kom pletem  wy m agany ch dokum entów w punkcie dla em igruj ący ch”.

–  Ja  przecież  w  ogóle  nie  nawiązy wałem   kontaktu  z  Towarzy stwem   Pom ocy   –  wy m ruczał

Erwin.  –  To  będzie  znowu  kolej ne  piram idalne  nieporozum ienie.  Zakładam   się  z  tobą  o  butelkę
koniaku. Jak długo właściwie m ożna wy trzy m ać to, że nadziej a ciągle wodzi cię za nos?

– Aż do śm ierci – odparł Johann Isidor.

Dwa  ty godnie  po  przegrany m   zakładzie  Erwin  trzy m ał  w  ręku  trzy   pozwolenia  na  wy j azd

z Niem iec i trzy  certy fikaty  wj azdu na teren m andatu bry ty j skiego Palesty ny. Co się wy darzy ło,
j aka  dobra  wróżka  wspom ogła  trój kę  z  czwartego  piętra  dom u  przy   alei  Rothschildów  9,  albo
dlaczego  akurat  m odlitwy   człowieka  wątpiącego  przez  całe  ży cie  m iały   m oc,  by   usposobić
przy chy lnie  niem ieckie  urzędy   i  bry ty j skie  władze,  tego  się  nigdy   nie  dowiedziano.  Wszy scy
zachodzili  w  głowę,  dlaczego  ludziom   w  wieku  trzy dziestu  siedm iu  lat  wolno  by ło  wj echać  do
kraj u,  gdzie  m ile  widziani  by li  ty lko  m łodzi,  i  to  głównie  robotnicy   rolni  i  przem y słowi  oraz
rzem ieślnicy.

Erwin  by ł  tak  podniecony,  że  w  drodze  do  dom u  m usiał  zwy m iotować  w  publiczny m   parku,

pod  kasztanem   będący m   własnością  m iasta,  wy buchnął  płaczem   i  spontanicznie  odm ówił
m odlitwę  –  w  swoim   pom ieszaniu  wy brał  akurat  błogosławieństwo  nad  winem .  Potrzebował
trzech dni, a po każdy m  posiłku żołądkówki i herbatki z rum ianku, zanim  zdradził siostrze, co leżało
w  j ego  aktówce.  Chociaż  oboj e  uważali  zgodnie,  że  czas  nagli,  m inęły   dwa  ty godnie,  zanim
porozm awiali z rodzicam i i Claudette.

Betsy   z  wy piekam i  na  twarzy   i  skrzy żowany m i  na  piersiach  rękam i  zapewniała,  że  j est  taka

szczęśliwa, j ak j eszcze nigdy  w ży ciu; za to w nocy  płacz doprowadzał j ą do duchowej  m artwoty,
która by ła j eszcze potężniej sza niż ból, który  po wy j eździe Alice uczy nił ogrom ną wy rwę w j ej
sercu.  Johann  Isidor  przez  kwadrans  nie  m ógł  wy m ówić  słowa.  Potem   zapewnił  sy na  z  dum ą
licuj ącą z j ego poczuciem  odpowiedzialności i darem  przewidy wania, że ze sprzedaży  dom u przy
Glauburgstrasse pozostało dość pieniędzy, by  pokry ć wszy stkie koszta.

background image

– Wraz z podróżą statkiem  – podkreślił.

 
Josepha krzy knęła tak głośno: „Mój  chłopiec!”, że w dwóch m ieszkaniach naprzeciwko gwałtownie
otworzy ły   się  okna.  Powtarzała  to  cały m i  dniam i,  a  m im o  to  nie  m ogła  poj ąć,  co  ży cie  j ej
odbiera.  Jedy nie  Claudette  zareagowała  inaczej ,  niż  wszy scy   się  spodziewali.  Gdy   się
dowiedziała, że j ej  los j est postanowiony, zam knęła się ze swoim  psem  w pokoj u, j ak w dawny ch
czasach przekory  i doj rzewania. Przez dwie godziny  by ło tam  tak cicho, że j ej  wzburzona m atka
i głęboko zaniepokoj ony  Erwin zgodnie uznali, że m aj ą obowiązek sforsować drzwi.

Ale po upły wie stu dwudziestu groźny ch m inut Claudette powróciła do salonu, j akby  ten dzień

ostateczny ch  decy zj i  nie  różnił  się  od  inny ch.  Do  powiewnej   letniej   spódnicy,  na  której   kwitły
m aki  i  fruwały   m oty le,  włoży ła  białą  bluzkę  bez  kołnierzy ka,  wy glądaj ącą  j ak  szata  anielska.
Oczy   Claudette  nie  by ły   czerwone  od  płaczu,  ręce  j ej   nie  drżały,  a  głos  brzm iał  pewnie.  Przez
j edną chwilę, trwaj ącą nieskończenie długo, w której  nawet j ej  opanowana, racj onalna m atka nie
wsty dziła  się  swoich  uczuć,  Claudette  wy glądała  j ak  wróżka  z  orszaku  Ty tanii,  którą  odgry wała
j ako dwunastolatka w szkolny m  przedstawieniu Snu nocy letniej Szekspira. Pochy liła się do swego
psa i pieściła j ego głowę.

–  Rozm awiałam   –  oświadczy ła  –  ze  Snipperem ,  a  on  powiedział,  żeby m   się  nie  m artwiła.

Będzie m u dobrze z Josephą i dziadkam i.

To  by ł  ostatni  raz,  gdy   Claudette,  m ała  Circe,  um knęła  do  krainy   swego  dzieciństwa.  Później

j ej  oczy  nigdy  więcej  nie by ły  tak przej rzy ste, włosy  nie bły szczały  j uż tak, j akby  całowało j e
w  nocy   światło  księży ca,  także  j ej   uśm iech  nie  by ł  j uż  tak  dziecięco  ufny   i  spontaniczny.
Claudette,  dorastaj ąca  bez  oj ca,  ale  grzej ąca  się  w  m iłości  rodziny,  dla  której   ta  m iłość  by ła
nakazem  i pokarm em , siedziała na parapecie i wy m achiwała nogam i. Jeszcze m ogła patrzeć na
ten raj , z którego j ą wy gnano. Ale j uż wy m y kała się z kokonu, który  chroni dzieci i wm awia im ,
że bezpieczeństwo i szczęście będą trwały  wiecznie.

 
– A j ak – spy tała m łoda kobieta, która właśnie zerwała j abłko swego losu z drzewa poznania – się
w ogóle j edzie do tej  Palesty ny ?

– Dzieci Izraela – odpowiedział Erwin – dokonały  tego na piechotę, chociaż po przy by ciu by ły

w  dość  kiepskim   hum orze  i  narzekały,  że  z  nieba  ciągle  ty lko  spadała  m anna,  a  nigdy   świeże
bułeczki.  A  m y   poj edziem y   pociągiem   do  Genui,  a  stam tąd  statkiem   do  Ziem i  Obiecanej .
I  liczy m y   na  to,  że  dzięki  tobie  w  drodze  będziem y   w  lepszy m   nastroj u  i  będziem y   pokładać
w Bogu więcej  ufności niż nasi przodkowie.

Wszy scy   troj e  powinni  się  w  ty m   m iej scu  roześm iać,  gdy ż  dzieci  w  dom u  Sternbergów

wcześnie  uczy ły   się  posługiwać  wisielczy m   hum orem   i  autoironią  dla  otuchy   i  psy chicznej
obrony.  Ale  ty lko  pies  okazy wał  radość.  Niezniszczalny   Snipper  stanął  na  ty lny ch  łapach,
rozdziawił paszczę j ak lew, pokazał zęby  i j ęzor i ziej ąc, złapał ciasteczko, które rzuciła m u Clara.

– Jestem  z ciebie dum na, Claudette – powiedziała.

–  Wszy scy   będziem y   j eszcze  raz  świętować  wspólnie  szabas  –  postanowiła  Betsy,  gdy

ustalono, że statek m a odpły nąć z Genui j edenastego listopada. Bilety  na kolej  zarezerwowano na
dziewiątego  listopada,  na  piątego  owego  sm utnego  m iesiąca  pani  dom u  zam ówiła  m ięso

background image

rosołowe,  szczupaka  i  dwie  kury.  Tego  dnia  w  Berlinie  Führer  i  kanclerz  Rzeszy   Adolf  Hitler
przedstawił  swoj e  plany   na  przy szłość.  Wskazał  na  konieczność  „powiększenia  przestrzeni
ży ciowej  dla narodu niem ieckiego” i zapowiedział aneksj ę Austrii i Czechosłowacj i. Erwin i Clara
by li w ty m  m om encie tak zaabsorbowani swoj ą przy szłością, że nie m ieli j uż głowy  do wy darzeń
w  oj czy źnie.  Nocam i,  gdy   oboj e  nie  spali,  siedzieli  przy   oknie  i  py tali  się  nawzaj em ,  co  ich
spotkało i dlaczego. Od czasu do czasu patrzy li na j akąś gwiazdę i przem y śliwali, czy  świeci też na
niebie  nad  Palesty ną.  A  potem   m arzy li  o  nowy m   początku,  o  figach  i  dakty lach,  i  o  spokoj u
ducha.

– Jeszcze nigdy  nie j adłam  świeży ch fig – powiedziała Clara.

 
– A j a j eszcze nigdy  nie osiągnąłem  spokoj u ducha – stwierdził Erwin.

Piątego listopada w drodze z Offenbach do Frankfurtu, którą odby wali na rowerze, gdy ż czuli

się swobodnie ty lko wtedy, gdy  by li sam i, Hans Dietz powiedział do Anny :

– Tutaj  z każdego kąta śm ierdzi woj ną. Nawet nie wiesz, j ak zazdroszczę Erwinowi.

– Podziwiam  go – odrzekła Anna. – Zawsze m iał odwagę.

–  Em igracj a  to  j uż  nie  j est  sprawa  odwagi,  Anno.  –  Już  dawno  przy   stole  Sternbergów  ty lu

członków  rodziny   nie  zasiadało  do  wspólnego  posiłku.  By ła  Victoria,  j uż  nie  pełna  nadziei
buntowniczka  sięgaj ąca  do  gwiazd,  ale  wciąż  j eszcze  piękna  i  elegancka  kobieta,  z  dziećm i.  Jej
teściowa siedziała obok pana dom u. Stara pani Feuereisen od czasu wy j azdu sy na i wobec uporu
Victorii,  która  ciągle  odm awiała  dołączenia  do  niego  z  oboj giem   dzieci,  bardzo  się  postarzała
i zrobiła uderzaj ąco krucha. Hans po raz pierwszy  brał udział w wieczerzy  szabasowej . Z lewego
boku  m iał  m ałego  Sala,  a  na  głowie  bordową  aksam itną  czapeczkę  ze  złotą  bordiurą,  która  od
czterdziestu lat leżała w szafce w sieni dla niespodziewany ch gości.

–  Hans,  człowieku,  m ożna  by   pom y śleć,  że  od  zawsze  m odliłeś  się  z  nam i  wieczorem   –

powiedział  Erwin.  –  Szkoda,  że  nie  wy brałeś  sobie  lepszej   okazj i,  żeby   doświadczy ć  rodzinnego
ciepła i skosztować ry bny ch pulpetów naszej  m atki.

– Nigdy  sobie w ży ciu niczego nie wy bierałem . Zawsze robili to za m nie inni.

– Co to znaczy ? – spy tała Fanny.

– To by ł ty lko żart – wy tłum aczy ła j ej  Anna.

– Ale j a nie m ogę się śm iać, j ak go nie zrozum iałam  – napom niała kry ty czna osóbka.

Zupa znów by ła równie intensy wna i sm aczna j ak dawniej , pulpety  ze szczupaka tak zgrabnie

ulepione  i  puszy ste  j ak  w  czasach,  gdy   ary stokraty czna  panna  na  szwaj carskiej   pensj i  m ogła
j eszcze  wm awiać  swoim   uczennicom ,  że  szczęście  m ałżeńskie  zależy   od  zręczności  w  kuchni
i dobrze wy ćwiczonego j ęzy ka. Potem  podano kurze udka o biały m  j ak obłoczki m ięsie i piersi bez
skóry,  a  dla  dzieci  przy gotowano  skrzy dełka  z  plasterkam i  m archewki,  w  który ch  wy cięte  by ły
oczy  i usta, ułożone z bukiecikam i natki pietruszki w puszy sty m  żółty m  sosie.

– Otto dom agał się skrzy dełek, j eszcze kiedy  by ł w szóstej  gim nazj alnej  – przy pom niała Betsy.

– A j a prawdopodobnie zostawałem  z niczy m  – spróbował zażartować Erwin.

– Nie, j a – sprostowała Clara.

– Nie wierzę – zaprotestowała Fanny.

background image

Mały   Salo,  zby t  chudy,  zawsze  blady   i  znany   w  rodzinie  j ako  niej adek,  zażądał  dokładki;  po

drugim  kawałku kurzej  piersi wy lizał talerz do czy sta. Za to Josepha płakała w kuchni. Erwin zj adł
ty lko parę ły żek zupy, j ednego j edy nego pulpeta ze szczupaka i prawie nie tknął głównego dania.

–  Nic  dziwnego,  że  m ój   chłopiec  stracił  apety t  –  narzekała  kucharka.  –  Akurat  podczas

ostatniego szabasu nie m oże nic j eść. Nigdy  tego nie wy baczę ty m  przeklęty m  nazistom .

Chociaż Josepha trzy m ała w rękach dużą salaterkę z Lim oges, a do tego cennego serwisu j uż

od lat nie m ożna by ło dokupić żadnej  sztuki, Betsy  przy garnęła j ą do siebie.

–  Nie  m ożem y   j eszcze  bardziej   utrudniać  m u  sy tuacj i  –  napom inała.  –  Musim y   się

zachowy wać  tak,  j akby śm y   wciąż  j eszcze  wierzy li,  że  wszy stko  będzie  dobrze.  Ludzie,  którzy
opuszczaj ą  swoj ą  oj czy znę,  potrzebuj ą  bezpieczeństwa.  Czegoś,  czego  się  m ogą  uchwy cić.
Naj lepiej , j ak podam y  teraz deser. Pani deser zawsze koił dziecięce rany, Josepho.

Krem  cy try nowy  z drobno startą czekoladą i podłużny m i biszkopcikam i, podany  w pucharkach

do szam pana z j asnozielonego szkła, z wiśniam i z kom potu z własnego drzewa, zdziałał cuda j ak za
dawny ch lat. Salo, który  dopiero co płakał z powodu m atczy nego zakazu, by  nie odchodził od stołu
bez pozwolenia, spy tał z pretensj ą:

– Dlaczego szabas nie j est zawsze?

–  Głupek!  –  obwieściła  j ego  siostra.  Nie  by ła  j eszcze  na  ty le  duża,  by   zachwy cać  się

czteroletnim   filozofem   j ak  j ej   obie  babcie.  Sześcioletnie  doświadczenie  ży ciowe  pozwalało  j ej
j uż j ednak przeczuwać, j ak to j est ze sprawam i ostateczny m i.

– Czy  j a j uż nigdy  nie zobaczę wuj ka Erwina i cioci Clary ? I Claudette? Czy  wy j echać to j est

tak j ak um rzeć?

– Ciii – powiedziała j ej  m atka. – Co też ci zawsze przy chodzi do głowy ? Ręce opadaj ą.

–  Nie  uciszaj   j ej   –  upom niał  Johann  Isidor  swą  naj trudniej szą  córkę.  –  Mądry m   ludziom   nie

zabrania się m ówić. A m ały m  dzieciom  ty m  bardziej .

Po kawie zrobiło się cicho. Fanny  i Salo, zwy kle przy  każdej  okazj i rozbry kani i hałaśliwi, spali

w  wy sokim   fotelu  z  zielonej   skóry,  przy tuleni  do  siebie  j ak  para  zakochany ch  wierzący ch  we
własne  sny.  Obcy   pom y śleliby   pewnie,  że  dzieci  gorączkuj ą,  ale  m ali  Feuereisenowie  wy lizali
j edy nie kieliszki po likierze i teraz ogarnął ich zwy kły  świąteczny  rausz.

Nikt  z  dorosły ch  nie  m iał  odwagi  powiedzieć  tego,  co  czuł.  W  pewnej   chwili,  gdy   rodzice

i  starsza  pani  Feuereisen  wy glądali,  j akby   m ieli  uciec  w  krótką  drzem kę,  która  na  parę  chwil
potrafi  ukoić  cierpienie,  j akie  przy nosi  świat,  Clara  wstała.  Obj ęła  naj pierw  Victorię,  a  potem
Annę.  W  ty m   m om encie  prawdy   i  wy znań  Clara  czuła  się  związana  ze  swoim i  siostram i  tak
m ocno j ak nigdy  przedtem .

– Zrób to, co m y  – szepnęła do Victorii – ze względu na dzieci.

– Zobaczy m y  się kiedy ś znowu – pocieszy ła Annę. – Musim y  w to wierzy ć

Rada rodziny, składaj ąca się z Johanna Isidora, Betsy  i Josephy, by ła zgodna: rozespane dzieci,

Victoria,  a  j uż  zwłaszcza  j ej   teściowa,  która  wieczorem   poty kała  się  o  naj m niej szy   kam ień,
powinny  przenocować przy  alei Rothschildów. Pokój  Alice wciąż j eszcze by ł taki j ak wtedy, kiedy
go opuszczała: łóżko posłane, kanapa zaopatrzona w poduszki i pluszową m ałpkę oraz dosy ć koców,
żeby  Fanny  i Salo m ogli spać na podłodze. Anna i Hans m ieli przenocować na czwarty m  piętrze

background image

u Clary.

– Noce we Frankfurcie nie nadaj ą się j uż na przej ażdżki rowerowe – uznał Erwin.

Nikt  się  nie  spodziewał,  że  on,  który   na  cały   wieczór  wy cofał  się  w  swe  przy gnębienie  i  lęk

przed przy szłością, na koniec wstanie i zastuka ły żeczką do kawy  o kieliszek.

–  Nie,  nie  będzie  to  wy tworna  przem owa  dla  dam   –  zastrzegał  –  ani  wezwanie  do  zbiórki

pieniędzy   na  wy prawę  krzy żową  do  Ziem i  Obiecanej .  Będzie  to  ty lko  pewna  prośba,  ale
naprawdę niebagatelna. Żadne z nas nie chciałoby, żeby  ktoś z obecny ch tu odprowadzał nas na
dworzec.  Sam otność  w  chwili,  gdy   serce  pęka,  pozwala  ży ć  dalej .  A  pożegnanie  we  łzach
oznacza, że do śm ierci człowiek nie pozbędzie się bólu.

– Tak sam o m y ślał Otto, ty lko nie um iał tego wy razić tak elegancko j ak ty. On absolutnie chciał

iść sam  na woj nę.

– I pozwoliłeś m u, oj cze?

–  Naturalnie  –  odpowiedział  Johann  Isidor.  Niewiele  brakowało,  a  j eszcze  by   się  uśm iechnął.

Kłam stwa z konieczności i z m iłości nigdy  nie obciążały  j ego sum ienia. Unikał ty lko spoglądania
na Betsy.

Pociąg m iał odj echać o szóstej  rano. Stał na torach, a lokom oty wa buchała parą, gdy  Erwin,

Clara  i  Claudette  biegli  za  bagażowy m .  Starali  się  wy glądać  j ak  całkiem   zwy czaj ni  podróżni,
który ch  w  listopadowy ch  m głach  ciągnie  do  słonecznej   Italii  –  a  nie  j ak  zdenerwowani
em igranci,  na  który ch  czeka  obczy zna.  Posłuchali  rady   doświadczony ch  ludzi,  by   nie  brać
drogich kufrów, a ty lko poręczne nieduże walizki, po który ch widać by ło ich wiek i sfaty gowanie.
Sy tuacj a  w  Niem czech  rozwij ała  się  bowiem   pod  koniec  roku  ty siąc  dziewięćset  trzy dziestego
siódm ego  w  takim   kierunku,  że  grupka  płaczący ch  osób  skupiony ch  wokół  j akiegoś  podróżnego
wzbudzała  uwagę.  Gdy   Clara  wsiadała  do  wagonu,  widziała  m ężczy zn  w  czarny ch  płaszczach
i kapeluszach, przed który m i ich ostrzegano. Mówiło się, że Gestapo kontroluj e wszy stkie pociągi
j adące za granicę.

Erwin  sły szał  j eszcze  zupełnie  inne  historie,  o  starcach,  który ch  wy ciągano  z  wagonu,

oskarżaj ąc  ich  o  szm ugiel,  o  m ałżonkach,  który ch  rozdzielano  i  którzy   po  kilku  ty godniach  pisali
kartki z Buchenwaldu. Tą wiedzą z nikim  się nie dzielił. Kiwnął Clarze głową.

– We Włoszech będzie po wszy stkim .

–  W  Kufstein  –  sapnęła  Clara.  –  Naj pierw  Austria.  My ślę,  że  j uż  naj wy ższy   czas,  żeby ś

nauczy ł się orientować w świecie.

– To nie udało się nawet Bogu. Inaczej  nie siedzieliby śm y  tutaj .

– Co to znaczy, że będzie po wszy stkim ? – dopy ty wała się Claudette. – Po bólu?

Siedzieli  w  pociągu  stoj ący m   na  dworcu  i  m ieli  nadziej ę,  że  będą  sam i  w  przedziale.  Róże

w koszy ku kwiaciarki odurzały  swy m  pięknem , ale j ednocześnie sprawiały, że serce zam ierało.

– Nigdy  nie j echałam  pociągiem  dalej  niż do Baden-Baden – przy pom niało się Clarze.

– A j a do Berlina – westchnął Erwin – ale to by ło w inny m  ży ciu.

–  A  j a  doj echałam   ty lko  do  Bad  Vilbel  –  powiedziała  Claudette.  Z  całej   siły   pociągnęła  za

skórzaną  pętlę  i  opuściła  okno  przedziału.  Wpły waj ące  z  zewnątrz  powietrze  by ło  zim ne
i  wilgotne.  Mim o  to  wzięła  głęboki  wdech.  Przez  m gnienie  oka  rozkoszowała  się  swobodą

background image

i widokiem  dziecka w biały ch getrach, z kobaltowoniebieskim  balonikiem  w ręce.

Claudette  wy chy liła  się  daleko  z  okna,  plecy   i  kark  by ły   szty wne  i  zim ne.  Wtem   poczuła,  że

oczy  zaczęły  j ą piec, a serce waliło j ak m łotem . Każdy  oddech sprawiał j ej  wy siłek. Z trudem
ty lko  udało  j ej   się  odwrócić.  Wpatry wała  się  w  ciem ność  przedziału,  otworzy ła  usta  i  zaraz
zam knęła j e z powrotem , ale nie by ła w stanie powiedzieć, co zobaczy ła.

–  Claudette,  co  się  stało?  Tak  dziwnie  wy glądasz.  Nie  m ożesz  tego  tak  przeży wać.  To  dopiero

początek.

– Dziadek – wy j ąkała dziewczy na – j ednak przy szedł.

Johann  Isidor,  z  gołą  głową  i  w  za  cienkim   płaszczu,  w  swoich  lekkich  letnich  butach,  przed

wy j ściem   z  dom u  nie  tracił  czasu  na  szukanie  kapelusza  i  zim owy ch  rzeczy.  Mim o  to  nie  by ł
chy ba  zdy szany,  a  j uż  na  pewno  nie  wy glądał  j ak  ktoś,  kto  się  wsty dzi,  że  nie  dotrzy m ał  słowa.
Stał  wy prostowany   na  peronie,  pewnie,  j akby   m iał  przed  sobą  więcej   lat  ży cia,  niż  m oże
policzy ć. Jedną ręką doty kał ściany  wagonu.

– Dziadzia-m iś – wy szeptała Claudette. – Tak o ty m  m arzy łam .

– Moj a ukochana wnuczka – powiedział Johann Isidor. – Tak, j esteś nią i nią pozostaniesz. Ty lko

nie m ów tego Fanny. A j uż zwłaszcza j ej  zazdrosnej  m atce.

– Nie m ogę j ej  j uż przecież niczego powiedzieć.

– Zuchwały  dzieciak. Nie czepiaj  się słów.

Stali przy sunięci ciasno do okna i grzali się swoim  widokiem . Ich twarze by ły  ostre i poszarzałe,

wy krzy wione takim  sm utkiem , j akiego żadne z nich j eszcze nigdy  nie przeży ło, ale oczy, w które
patrzy ł Johann Isidor, ciągle j eszcze by ły  oczam i dziecka.

– Musiałem  – powiedział – po prostu nie m ogłem  inaczej . Z Ottonem  by ło dokładnie tak sam o,

ale  m y ślę,  że  się  ucieszy ł,  kiedy   przy szedłem   na  Dworzec  Wschodni.  Wy glądał  na  takiego
zagubionego. Jakby  go ktoś zapom niał.

– Ja też się cieszę, oj cze – powiedział Erwin. – Chciałby m  teraz powiedzieć coś m ądrego, coś,

co  by ś  zapam iętał  na  całe  ży cie,  ale  kiedy   się  wy j eżdża  z  oj czy zny,  człowiekowi  nic  nie
przy chodzi do głowy.

– Nie wy j eżdżasz z oj czy zny, sy nu. Zostawiasz za sobą piekło.

 
Johann  Isidor  Sternberg,  oj ciec,  którem u  j ego  niem iecka  oj czy zna  wy ry wała  drugiego  sy na,
długo j eszcze patrzy ł w ślad za oddalaj ący m  się pociągiem . Wątpił, czy  Erwin usły szał j eszcze,
co  do  niego  właśnie  krzy knął.  Dopiero  w  chwili  gdy   uczy nił  ruch,  by   poprawić  na  głowie
kapelusz,  i  przy pom niał  sobie,  że  zostawił  go  na  półce  w  przedpokoj u,  poczuł,  że  po  policzku
spły nęła m u łza.

Ponieważ obawiał się m iej sca, do którego m usiał wrócić – opustoszałego m ieszkania z dwom a

płaczący m i  kobietam i  –  postanowił  tę  długą  drogę  do  dom u  przej ść  pieszo.  Przy   wózku
z  niebieskim i  balonam i,  z  który ch  j eden  kwadrans  wcześniej   wy czarował  odrobinę  radości
w  obolały m   sercu  Claudette,  kupił  bułkę  z  pasztetówką.  Tłustej   wędliny   zabronił  m u  zarówno
doktor  Mey erbeer,  j ak  i  Betsy.  Potem   kupił  gazetę,  a  wreszcie  torebkę  ciasteczek  m igdałowy ch,
które  Josepha  tak  lubiła,  a  nigdy   ich  nie  piekła,  gdy ż  Erwin  nie  lubił  orzechów.  Na  szerokim

background image

kam ienny m   filarze  przed  dom em ,  który   j uż  wkrótce  przestanie  należeć  do  niego,  ktoś  nabazgrał
„Ży dzi do Dachau!”. Czarna farba by ła j eszcze wilgotna. Johann Isidor nawet się nie wzdry gnął.
Ucieszy ła go m y śl, że dla Claudette skończy ł się czas strachu i wsty du.

Na pierwszy m  piętrze uj adał pies. Trwało chwilę, zanim  Johann Isidor uzm y słowił sobie, że to

szczekał szczęśliwy, niepodej rzewaj ący  niczego Snipper o ufny ch oczach.

– Zeszliśm y  na psy  – powiedział do Betsy.

Betsy  by ła akurat w trakcie czegoś, co od czterdziestu lat robiła zawsze w połowie listopada –

porządkowała letnią garderobę. Josepha poszła na stry ch z cienkim i żakietam i, lekkim i sandałkam i
i j edwabny m i sukienkam i.

Ręce  Johanna  Isidora  zrobiły   się  m okre.  Czuł  krople  potu  na  czole  i  krzy knął  przeraźliwie:

„Nie!”. Dokładnie w ty m  m om encie zobaczy ł j asną m ary narkę z dwom a głębokim i kieszeniam i,
którą nosił podczas spacerów z Mey erbeerem .

– Zostaw j ą – powiedział – skoro j uż tu j estem , to sam  m ogę przecież opróżnić kieszenie. – Pot

na j ego czole stał się lodowaty. Obrazy  bezlitośnie nacierały  na niego, wpy chały  się nawzaj em
w studnię bez dna. Naj pierw zawy ł wiatr, a potem  rozszalała się burza.

– Truciznę – wy j aśniła Betsy  – całe wieki tem u wy j ęłam  z m ary narki. Poczciwy  Mey erbeer

robi się coraz bardziej  roztrzepany. Wy gadał się.

– A co m am y  zrobić, kiedy  w końcu do czegoś doj dzie? Ciosy  padaj ą coraz bliżej .

–  Przełoży ć  tem at  na  później   –  rzekła  Betsy   –  kiedy   będziem y   m ogli  pom y śleć  j uż  ty lko

o sobie. Zapom niałeś, że są tu j eszcze Victoria z dziećm i, że Anna m usi zostać, a Josepha nie m a
nikogo oprócz nas.

Betsy   poczuła  się  zakłopotana,  gdy   m ąż  j ą  obj ął.  Oboj e  nie  by li  przy zwy czaj eni  do  takich

czułości. A j ednak ta chwila, gdy  ich ciała i usta się spotkały, ogrzała ich. Poczuli nawet naglącą
potrzebę  m ówienia  o  swej   m iłości,  ale  to  słowo  gdzieś  im   um knęło.  Johann  Isidor  pierwszy
wy grał walkę z krnąbrny m  j ęzy kiem .

– Twój  m ąż j est wielkim  niedołęgą – rzekł cicho.

– Nie, głupcem  – sprostowała Betsy.

Dokładnie to sam o powiedziała j uż raz dwadzieścia lat wcześniej .

background image

 

P R Z Y P I S Y

[1]

 Ehrlich (niem .) – uczciwy.

[2]

 W przekładzie Andrzej a Lam a.

[3]

  Chupa  –  baldachim   z  białego  j edwabiu,  pod  który m   w  trady cj i  ży dowskiej   odby wa  się

cerem onia zaślubin.

[4]

 Meszuge (j id.) – osoba szalona, ekscentry czna.

[5]

  Brit  (hebr.)  –  w  j udaizm ie  przy m ierze  m iędzy   Bogiem   a  ludzkością,  którego  znakiem   j est

obrzezanie, tutaj : cerem onia obrzezania (przy p. red.).

[6]

 Pim pf – naj m łodsi chłopcy  w hitlerowskiej  organizacj i m łodzieżowej .

[7]

 Wandervögel (pol. Wędrowne Ptaki) – ruch m łodzieżowy  powstały  w Niem czech pod koniec

XIX wieku. Jego członkowie pragnęli uwolnienia się od m oralności m ieszczańskiej  i zwracali się
ku przy rodzie i m itologii germ ańskiej .

[8]

 Jontef (j id.) – święto.

[9]

 Filem on i Baucis – w m itologii greckiej  uosobienie m iłości m ałżeńskiej , para biedny ch, lecz

szlachetny ch ludzi, którzy  ugościli Zeusa i Herm esa.

[10]

 Postillon d’amour (fr.) – posłaniec m iłości.

[11]

  Nawiązanie  do  kontrowersy j nego  związku  z  dwukrotnie  rozwiedzioną  Wallis  Sim pson,  którą

Edward VIII, po zrzeczeniu się tronu, ostatecznie poślubił.

[12]

  Jadwiga  Courths-Mahlerowa,  właśc.  Hedwig  Courths-Mahler  (1867–1950)  –  pisarka

niem iecka, znana przede wszy stkim  j ako autorka naiwny ch rom ansów.


Document Outline