background image
background image

GWIEZDNE 

WOJNY

  

Komandosi Republiki

  

PRAWDZIWE BARWY 

KAREN TRAVISS 

Przekład  

Aleksandra Jagiełowlcz  

Tytuł oryginału 

Republic Commando: True Colors  

background image

Christianowi Staffordowi, TC 1219, Legion 501, 

 który opuścił ten świat w wieku ośmiu lat, 6 marca 2005,  

a którego odwaga wciąż nas wszystkich inspiruje. 

Nu kyr 'adyc, shi taab 'echaaj 'la  

Nie odszedłeś całkiem, maszerujesz tylko gdzieś daleko... 

background image

BOHATEROWIE POWIEŚCI 

KOMANDOSI

 

REPUBLIKI

 

 

D

RUŻYNA 

O

MEGA

RC-1309 Niner  

RC-1136 Darman  

RC-8015 Fi  

RC-3222 Atin  

D

RUŻYNA 

D

ELTA

RC-1138 Boss  

RC-1262 Scorch  

RC-1140 Fixer  

RC-1207 Sev  

Żołnierz klon - CT-5108/8843 Corr  

Komandor klon - CC-33 88/0021 Level  

Generał Bardan Jusik - Rycerz Jedi (mężczyzna) 

Sierżant Kal Skirata - najemnik mandaloriański (mężczyzna) 

Sierżant Walon Vau - najemnik mandaloriański (mężczyzna) 

Kapitan Jaller Obrim - Siły Bezpieczeństwa Coruscant (mężczyzna) 

Generał Etain Tur-Mukan - Jedi Knight (kobieta) 

Jinart - quilurański szpieg (Gurlanin) 

Generał Arligan Zey - mistrz Jedi (mężczyzna) 

Raw Bralor - mandaloriańska łowczyni nagród (kobieta) 

Ż

OŁNIERZE 

Z

ERO 

ARC: 

N-7 Mereel 

N-10 Jaing 

N-11 Ordo 

N-12 A'den 

Kapitan żołnierzy ARC - A-26 Maze 

Żołnierz ARC - A-30 Sull 

Agent Besany Wennen - śledczy Skarbu Republiki (kobieta) 

background image

PROLOG 

Mygeeto, Zewnętrzne Rubieże, skarbiec Banku Handlowego Dressian 

Kiolsh, 470 dni po Bitwie o Geonosis 

Czas nam się kończy. 

Czas nam się kończy... Wszystkim. 

-  Sierżancie.  -  Scorch  spojrzał  na  blokady  bezpieczeństwa  włazu  sejfu  taksującym 

okiem  eksperta  od  włamań  do  niedostępnych  miejsc.  Tak  go  przeszkoliłem,  więc  jest 

najlepszy. - Sierżancie, mamy już to, po co przyszliśmy. Dlaczego okradamy bank? 

-  Ty  nie  okradasz  banku.  Ja  to  robię.  Ty  masz  tylko  otworzyć  drzwi.  -  Chodzi  o 

sprawiedliwość.  Może  uwolnienie  separatystów  od  bogactwa  powstrzyma  ich  od 

roztrwonienia wszystkiego na zbrojenia. - A ja jestem teraz cywilem. 

Wcale mi się tak zresztą nie wydaje. Delta to wciąż mój oddział. Nie posunę się tak 

daleko jak Kal Skirata i nie zacznę nazywać ich chłopcami, ale... Przecież to chłopcy. 

Scorch  ma  około  dwunastu  lat.  Ma  też  dwadzieścia  cztery  lata,  jeśli  mierzyć  wiek 

miejscem,  gdzie  znajduje  się  teraz  na  swojej  drodze  do  śmierci.  I  jest  to  jedyna  definicja, 

która  mnie  interesuje.  Jemu  czas  kończy  się  szybciej  niż  mnie.  Kaminoanie  zaprojektowali 

żołnierzy  klonów  Republiki  tak,  aby  się  szybko  starzeli,  a  kiedy  pomyślę  o  nich  jako  o 

maleńkich dzieciach, które poznałem, serce mi pęka - tak, nawet mnie. Ojciec nie zdołał we 

mnie zabić resztek uczuć. 

Scorch  umieszcza  przerywacze  obwodu  na  blokadach  umieszczonych  wokół  framugi 

włazu, jeden po drugim, co pozwoli mu na spalenie systemów i wygenerowanie fałszywego 

sygnału,  który  przekona  alarm,  że  nie  dzieje  się  nic  złego.  Nieruchomieje  na  moment  z 

przekrzywioną głową, odczytując dane na wyświetlaczu hełmu. 

- Co tam jest, sierżancie? 

Nie rabuję dla zysku. Nie jestem chciwy. Chcę tylko sprawiedliwości. Widzisz? Moja 

mandaloriańska  zbroja  jest  czarna...  A  czerń  to  tradycyjny  kolor  sprawiedliwości.  Kolory 

Beskar'gam  niemal  zawsze  mają  znaczenie.  Każdy  Mando,  który  mnie  zobaczy,  od  razu 

będzie wiedział, jaka jest moja życiowa misja. 

- To część mojego spadku - wyjaśniam. - Ojciec i ja nie zgadzaliśmy się co do mojej 

background image

kariery. 

Sprawiedliwość  dla  mnie;  sprawiedliwość  dla  żołnierzy  klonów,  zużywanych  i 

wyrzucanych jak serwetki z flimsiplastu. 

-  Tak?  No  to  stawiasz  drinki  -  odparł  Boss,  sierżant  Delty.  Gdybyśmy  wiedzieli,  że 

jesteś nadziany, wcześniej byśmy cię znaleźli. 

- Byłem nadziany. Zostałem bez jednej cynowej kredytki. 

Nigdy nie opowiadałem im o rodzinie i tytule. Myślę, że jedyną osobą, której o tym 

mówiłem, jest Kal. Oberwałem wtedy salwą jego retoryki o wojnie klasowej. 

Sev,  snajper  Delty,  milczał,  co  mogło  oznaczać  dezaprobatę  lub  odwrotnie.  Powoli 

wycelował  swój  DC-17  w  kierunku  pustego  korytarza  wiodącego  z  labiryntu  sejfów  i 

skarbców, które zawierały bogactwo i sekrety najpotężniejszych i najbogatszych w galaktyce, 

w tym również mojej rodziny. 

Fierfek,  ależ  tu  cicho.  Korytarze  wyglądają  jak  wykute  w  lodzie,  takie  są  gładkie  i 

białe, a ja nie mogę pozbyć się wrażenia, że zostały wyryte w samej skorupie tej zamarzniętej 

planety. Od razu odniosłem wrażenie, że jest tu o dziesięć stopni zimniej. 

- Na trzy - zapowiedział Scorch. - Ale i tak wolę ładne, duże bum. Trzy, dwa... Jeden... 

- Poznaję, że się śmieje, nawet przez hełm. - Bum. Brzęk. Brzdęk. 

Blokady  poddają  się  w  milczeniu  i  otwierają  po  kolei:  klak,  klak,  klak.  Żadnych 

alarmów, żadnych zabezpieczeń przeciwwłamaniowych, które urwałyby nam głowy, żadnych 

strażników  z  miotaczami.  Drzwi  skarbca  odsuwają  się  na  bok,  odsłaniając  kolejne  rzędy 

lśniących  durastalowych  skrzynek  depozytowych,  oświetlone  anemicznym,  zielonym 

światłem.  Wewnątrz  stoją  dwa  nieruchome  roboty  ochrony.  Ich  obwody  uległy  zniszczeniu 

wraz z wszystkimi blokadami i zamkami. Karabinki smętnie zwisają im u boku. 

-  I  co?  -  Pyta  Fixer  przez  komunikator.  Jest  na  powierzchni,  kilometr  stąd,  pilnując 

ścigacza śnieżnego, którym uciekliśmy z Mygeeto. Ma podgląd w hełmie w postaci ikonek, 

ale już się niecierpliwi. - Co tam jest? 

- Przyszłość - odpowiadam. Mam nadzieję, że jego przyszłość także. 

Kiedy  dotykam  drzwiczek  szafek  depozytowych,  otwierają  się  natychmiast.  Ich 

zawartość błyszczy, szeleści albo... Dziwnie pachnie. Niezła kolekcja. Boss podchodzi i sięga 

po niewielki portret w złoconej ramie, który nie oglądał światła od... Cóż, kto to wie? Trzej 

żołnierze przyglądają mu się przez chwilę. 

-  Co  za  marnowanie  kredytów.  -  Scorch,  który  nigdy  nie  pożądał  niczego  poza 

porządnym posiłkiem i dłuższym snem, sprawdza roboty, dźgając je sondą przymocowaną do 

pasa. 

background image

- Macie czas do następnego patrolu, żeby pozbierać to, co wam potrzebne, sierżancie. 

Lepiej się pospieszcie. 

Jak  mówiłem,  wszyscy  mamy  już  za  mało  czasu,  niektórzy  jeszcze  mniej  niż  inni. 

Czas to jedyne, czego nie możesz kupić, przekupić ani ukraść, kiedy potrzebujesz go więcej. 

-  Szybko,  zaraz  się  wynosimy  -  ostrzegłem  i  ruszyłem  korytarzem  pełnym 

niewyobrażalnego,  nieprzyzwoitego  bogactwa:  rzadkie  metale  szlachetne,  kredyty  nie  do 

prześledzenia,  bezcenne  klejnoty,  antyki,  tajemnice  przemysłowe,  materiały  do  szantażu. 

Zwykłe kredyty to nie jedyny czynnik, który rządzi galaktyką. Sejf rodzinny Vau jest tutaj. - 

Powiedziałem, rozejść się, Delta. 

Boss się nie poruszył. 

- Sam nie uniesiesz tego wszystkiego. 

-  Uniosę tyle,  ile trzeba.  -  Mogę bez problemu unieść pięćdziesiąt  kilo,  może nie tak 

łatwo jak młodzi ludzie, tacy jak oni, ale mam motywację, a to odejmuje mi lat. - Rozejść się. 

Znikać. Ale już. To mój problem, nie wasz. 

Dużo tego. Chyba zajmie mi to więcej czasu, niż sądziłem. 

Czas. Nie możesz go kupić. Więc wydzieraj go, jak tylko możesz. 

Zacznę od wydarcia tego tutaj... 

background image

ROZDZIAŁ 1 

Słuchaj, to wszystko, co wiem. Sepy mogą mieć tyle robotów, ile twierdzi 

wywiad - widzieliśmy to, kiedy przeprowadzaliśmy sabotaż w ich fabrykach. 

Rzeczywiście mają ich gdzieś mnóstwo, więc skoro tak, czemu nie opanować 

teraz całej Republiki i mieć to z głowy? A jeżeli tak ma być, to czemu Kanclerz 

nie posłucha generałów i nie zniszczy sepowskich celów, zamiast ciągnąć tę 

wojnę, rozciągając siły od Jądra po Rubieże? Dodaj te śmieci do wiadomości, 

jaką wysłał mu Lama Su - coś na temat wygasającego za parę lat kontraktu na 

klony. Wszystko to śmierdzi. A kiedy zaczyna śmierdzieć za bardzo, jesteśmy 

gotowi do ucieczki, ponieważ tu, na tej linii, to nasze shebse. 

Rozumiecie? 

- Sierżant Kal Skirata do Zero ARC, omawiając przyszłość w świetle nowych 

informacji, zebranych w czasie nieautoryzowanej infiltracji miasta Tipoca, 462 dni po 

Geonosis  

Okręt pomocniczy floty Republiki „Core Conveyor" w drodze na Mirial, 

na pokładzie 2. Powietrzna (2121 Batalion) i drużyna Omega, 470 dni po 

Geonosis  

- Miło, że do nas dołączyliście, Omega - rzekł sierżant Barlex, trzymając jedną rękę na 

poręczy w hangarze statku. - Czy mogę jako pierwszy powiedzieć, że wyglądacie na bandę 

kompletnych dupków? 

Darman  czekał,  aż Niner powie  Barleksowi,  gdzie może wsadzić sobie swoją opinię, 

ale  ten  nie  podjął  dyskusji  i  dalej  spokojnie  regulował  nowy  skrzydlaty  pakiet  odrzutowy. 

Była to zwykła brawura, która zawsze towarzyszyła uczuciu przerażenia i podniecenia przed 

misją. 

Trudno,  standardowy  pakiet  odrzutowy  podniebnych  oddziałów  nie  dawał  się 

dopasować do katarneńskiej zbroi komandosa Republiki, jednak pod względem dokładności 

zdecydowanie przewyższał paralotnie. Darman miał świeże i bolesne wspomnienia z niskiego 

skoku awaryjnego na Quilurze, kiedy to kompletnie minął się z celem, jeśli nie liczyć drzew. 

Dlatego  pasowała  mu  ta  para  białych  skrzydeł  -  nawet,  jeśli  był  to  najgorszy  i  najdroższy 

background image

gadżet w historii nabytków dla Wielkiej Armii Republiki. 

Fi uruchomił mechanizm skrzydeł i dwie łopaty z sykiem hydrauliki wysunęły się do 

pozycji  poziomej,  omal  nie  uderzając  Barleksa  w  twarz.  Fi  uśmiechnął  się  i  zamachał 

ramionami. 

- Chcesz zobaczyć moje wyobrażenie Geonosjanina? 

-  Masz  na  myśli  spadanie  korkociągiem  na  ziemię  w  fontannie  owadzich  bebechów, 

kiedy puszczę ci serię? - Zadrwił Barlex. 

- Jesteś prawdziwym mistrzem. 

- Jestem prawdziwym sierżantem, szeregowy... 

- Nie mogli nam dać chociaż czarnych? - Zapytał Fi. - Nie chcę rzucać się w objęcia 

zagłady z niedopasowanymi akcesoriami. Ludzie zaczną plotkować. 

-  Masz  białe  i  muszą  ci  się  podobać.  -  Barlex  był  starszym  NCO  Oddziału  Parjai, 

wojsk  powietrznych  o  reputacji  zdobytej  w  misjach  wysokiego  ryzyka,  zwanych  przez 

kapitana  Orda  „asertywnymi  wypadami".  -  Jak  widać,  nowość,  jaką  było  wsparcie  sił 

specjalnych,  już  się  opatrzyła.  -  Barlex  złożył  skrzydła  pakietu  w  pozycję  zamkniętą  i  się 

skrzywił.  -  W  każdym  razie  myślałem,  że  wasza  banda  to  odrodzeni  Mandalorianie,  więc 

pakiety odrzutowe powinny być dla was jak wspomnienie domu. 

- Z ciasteczkami i kafem po powrocie? 

Barlex wciąż wyglądał jak śmiertelnie poważna bryła granitu. 

-  Rozkazy  są  takie,  aby  zrzucić  cały  nadmiar  sprzętu  i  inny  bezużyteczny  balast,  to 

znaczy was, a potem znów zmniejszyć nasze szanse przeżycia i wyskoczyć na pogawędkę z 

sepami na Miriad. 

Fi splótł dłonie pod brodą i zrobił zbolałą, zatroskaną minę. 

- Chyba lepiej, abym cię trzymał z dala od sierżanta Kala, więc... 

- Tak, zrób to - odparł Barlex. - Dzięki nim straciłem dziesięciu braci. 

Żołnierze  klony  mogli  zapewne  odśpiewać  Vode  An,  ale  jak  widać,  dumna  tradycja 

Mandalorian nie dotarła do wszystkich szeregów. Darman nie zamierzał tego mówić Skiracie, 

który był przerażony. Chciał, aby wszystkie klony Jango Fetta dostąpiły zbawienia duszy dla 

manda, a to dzięki świadomości jedynych nikłych korzeni, jakie posiadali. Wrogość Barleksa 

złamałaby mu serce. 

W  przedziale  zapadła  cisza.  Darman  poruszył  ramionami,  zastanawiając  się,  jak 

Geonosjanie radzili  sobie w nocy ze skrzydłami czy spali  na plecach, czy  może zwisali jak 

jastrzębionietoperze,  albo  jeszcze  inaczej?  Widział  te  owady  jedynie  w  ruchu  lub  martwe, 

więc pozostawało to kolejnym pytaniem bez odpowiedzi tak jak wiele innych. Niner, zawsze 

background image

czujny na nastroje w oddziale, podszedł do każdego z nich po kolei i sprawdził prowizoryczną 

uprząż. Szarpnął mocno pasek, który owinął się między nogami Fi. Fi wrzasnął. 

Niner spojrzał na niego długo, przeciągle i milcząco, dokładnie jak Skirata. 

- Nie chcemy chyba, żeby coś nam spadło, co, synu? 

- Nie, sierżancie. Przynajmniej dopóki nie będziemy mogli tego wypróbować. 

Niner nie spuszczał z niego wzroku jeszcze przez chwilę. 

-  Za  dziesięć  minut  odprawa.  -  Wskazał  właz  ruchem  głowy  i  sprawdził  wnętrze 

hełmu. - Nie możemy kazać czekać generałowi Zeyowi. 

Barlex  gapił  się  w  milczeniu,  jakby  miał  wielką  ochotę  coś  im  powiedzieć,  ale 

wzruszył tylko ramionami i uwzględnił sugestię Ninera, że wszystko, co będzie się działo za 

chwilę, nie jest przeznaczone dla jego uszu. Darman zrobił to, co zawsze przed desantem - 

usiadł  w  kącie,  aby  sprawdzić  kalibrację  kombinezonu.  Atin,  sceptycznie  marszcząc  brwi, 

przyjrzał się zatrzaskom pakietu Fi. 

- Chyba uplótłbym lepszą uprząż niż ta - mruknął. 

-  Nie  sądzisz,  że  raz  mógłbyś  dla  odmiany  spróbować  być  wesoły  i  zadowolony, 

At’ika? - Zapytał Fi. 

Niner  dołączył  do  przeglądania  sprzętu.  Zawsze  wykonywano  te  czynności  przed 

przemieszczaniem się, a nikt nigdy jeszcze nie oskarżył drużyny Omega o niechlujstwo. 

-  Przecież  to  ma  tylko  zostać  przymocowane  do  Fi  tak  długo,  aż  wyląduje 

przypomniał. 

Fi skinął głową. 

- To mogłoby być miłe. 

Atin ustawił zaszyfrowany holoodbiornik, który trzymał na półce w grodzi, i zamknął 

włazy  przedziału.  Darman  nie  mógł  sobie  wyobrazić  żadnego  klona,  który  by  stanowił 

zagrożenie  dla  bezpieczeństwa.  Zastanawiał  się,  czy  ich  nie  obraził,  wykluczając  z  odpraw 

SpecOp,  jakby  byli  cywilami.  Ale  zdaje  się,  że  oni  traktowali  to  jak  rutynę,  nie  byli 

zainteresowani  i  nie  uskarżali  się,  ponieważ  tak  byli  wyszkoleni  od  urodzenia:  mieli  swoją 

rolę, a komandosi Republiki swoją. Przynajmniej tak mu powiedzieli Kaminoanie. 

Nie  była  to  jednak  cała  prawda.  Żołnierz  Corr,  ostatni  ocalały  z  całej  kompanii,  był 

teraz w siłach Brygady SO i znakomicie się bawił, szarżując po całej Galaktyce z Zero ARC. 

Stawał się powoli dublerem porucznika Mereela: obaj mieli to samo upodobanie do sprytnych 

pułapek.  Lubili  też  pojawiać  się  na  scenie  towarzyskiej,  jak  to  ładnie  ujmował  Skirata,  w 

każdym mieście, przez które przejeżdżali. 

Corr  świetnie  sobie  radzi,  pomyślał  Dar.  Podejrzewam,  że  z innymi  też  by  tak  było, 

background image

gdyby dało się im szansę i szkolenie. 

Darman włożył hełm i wycofał się do własnego świata, odcinając wszystkie komlinki 

z wyjątkiem priorytetowego wymuszenia, które umożliwiało włamanie się łączności oddziału 

do  jego  obwodów.  Gdyby  pozwolił  swojemu  umysłowi  dryfować,  obraz  na  jego 

wyświetlaczu  HUD  zasnuwałby  się  mgłą  i  przeistaczał  w  nocny  krajobraz  Coruscant,  a  on 

sam  mógł  pogrążać  się  w  drogocennych  wspomnieniach  tamtych  krótkich  i  nielegalnych 

chwil z Etain. Czasem miał wrażenie, że ona stoi obok niego, a uczucie to było tak potężne, 

że często zerkał przez ramię, żeby to sprawdzić. Teraz już rozpoznawał to uczucie: nie była to 

jego wyobraźnia ani tęsknota, ale Jedi - jego Jedi - sięgająca ku niemu poprzez Moc. 

Ona jest generałem Tur-Mukan. Przekroczyłeś swoje kompetencje, żołnierzu. 

Czuł teraz jej dotyk, przelotne wrażenie, że ktoś znajduje się tuż obok. Nie umiał jej 

odpowiedzieć,  miał  jedynie  nadzieję,  że  niezależnie  od  tego,  jak  działa  Moc,  pozwoli  jej 

poznać, że on wie o jej tęsknocie. Ale dlaczego  Moc przemawia tylko  do nielicznych istot, 

skoro jest uniwersalna? Darman poczuł lekki żal. Moc była kolejnym aspektem życia, który 

okazał  się  dla  niego  zamknięty,  ale  przynajmniej  dotyczyło  to  znacznej  liczby  osób.  Nie 

przejmował  się  tym  tak  bardzo  jak  problemem,  że  nie  miał  czegoś,  co  mieli  wszyscy: 

niewielkiego choćby wyboru. 

Pewnego dnia spytał Etain, co się stanie z klonami, kiedy wojna się skończy - kiedy 

zwyciężą,  bo  nie  dopuszczał  myśli  o  klęsce.  Dokąd  pójdą? Jak  zostaną  wynagrodzeni?  Nie 

wiedziała. A fakt, że i on nie wiedział, powiększał tylko niepokój. 

Może Senat nie przemyślał tego wcześniej. 

Fi  odwrócił  się,  żeby  podnieść  hełm,  i  z  roztargnioną  miną  zaczął  kalibrować 

wyświetlacz, wyraźnie nieszczęśliwy. To był Fi bez maski: nie wesołek i nie cwaniaczek, sam 

na sam ze swymi myślami. Hełm Darmana pozwalał mu obserwować brata, nie prowokując u 

niego reakcji. Fi zmienił się i stało się to w czasie operacji na Coruscant. Darman czuł, że Fi 

jest  zajęty  czymś,  czego  reszta  z  nich  nie  mogła  dostrzec,  jak  halucynacja,  o  której  nie 

mówisz  nikomu,  żeby  nie  pomyślał,  że  oszalałeś.  A  może  boisz  się,  że  nikt  inny  tego  nie 

przyzna. Darman miał wrażenie, że wie, o co chodzi, więc nigdy nie mówił o Etain, a Atin nie 

wspominał o Laseemie. To nie było uczciwe w stosunku do Fi. 

Napęd  „Core  Conveyora"  mruczał  kojąco.  Darman  zapadł  w  lekką  drzemkę; 

pozostawał czujny, ale jego myśli wędrowały swobodnie, poza kontrolą. 

Tak, Coruscant przyniosła problemy. Pozwoliła im wejrzeć w równoległy świat, gdzie 

ludzie  prowadzili  normalne  życie.  Darman  był  dość  inteligentny,  żeby  zrozumieć,  że  jego 

życie  nie  jest  normalne.  Został  wyhodowany  do  walki,  nic  więcej,  ale  jego  wewnętrzne 

background image

przeczucia mówiły coś całkiem innego - że nie jest to ani właściwe, ani uczciwe. 

Z  pewnością  zgłosiłby  się  na  ochotnika,  wiedział  o  tym.  Nie  musieliby  go  zmuszać. 

Chodziło mu tylko o parę chwil z Etain. Nie wiedział, co jeszcze życie może mu ofiarować, 

ale wiedział, że jest wiele rzeczy, których nigdy nie zobaczy. Miał jedenaście standardowych 

lat,  kończył  dwunasty.  Podręcznik  mówił,  że  to  oznacza  dwadzieścia  dwa  lub  dwadzieścia 

cztery lata. Za mało czasu, aby żyć. 

Sierżant Kal powiedział, że zostaliśmy ograbieni. 

Fierfek, mam nadzieję, że Etain nie może wyczuć, jak się złoszczę. 

- Chciałbym tak posiedzieć i odprężyć się jak ty, Dar - odezwał się Atin. Jak możesz 

być taki spokojny? Nie nauczyłeś się tego od Kala, to pewne. 

Jest  tylko  sierżant  Kal,  Etain  i  moi  bracia.  Ach,  i  Jusik.  Generał  Jusik  jest  jednym  z 

nas. Nikogo tak naprawdę to nie obchodzi. 

- Mam czyste sumienie - odparł Darman. Po latach treningu w zamknięciu na Kamino 

stwierdził  z  pewnym  zaskoczeniem,  że  wiele  kultur  postrzega  go  jako  mordercę  i  kogoś 

niemoralnego. A może jestem zbyt zmęczony, żeby się martwić. 

Teraz  leciał  na  Gaftikar,  żeby  dalej  zabijać.  Alfa  ARC  mogli  zostać  wysłani,  aby 

szkolić  lokalnych  rebeliantów,  ale  to  Omegę  sprowadzano,  aby  obalić  rząd.  Nie  pierwszy  i 

prawdopodobnie nie ostatni. 

-  Głowy  do  góry,  ludkowie,  jesteśmy  na  miejscu.  -  Niner  uruchomił  odbiornik.  Z 

projektora  wyskoczył  błękitny  holoobraz  i  oto  wśród  nich  siedział  nagle  potężny,  brodaty 

generał Jedi Arligan Zey, dowódca Sił Specjalnych. 

-  Witajcie  i  miłego  popołudnia,  Omega  -  rzekł.  U  nich  była  głęboka  noc.  -  Mam  dla 

was trochę dobrych wieści. 

Fi  znalazł  się  już  z  powrotem  na  bezpiecznym  komunikatorze  hełmu.  Ikona  audio 

HUD Darmana świeciła na czerwono, co oznaczało, że tylko on może go słyszeć. 

- Aha... To znaczy, że reszta jest zła - mruknął Fi. 

- To dobrze, sir - powiedział niewzruszony Niner. - Czy zlokalizowaliśmy ARC Alfa-

Trzydzieści? 

Zey wydawał się nie słyszeć pytania. 

- Zero sierżant A'den's wysłał bezpieczne koordynaty strefy zrzutu, możecie wchodzić. 

Komunikator Fi znów zabrzmiał w uszach Darmana: 

- I tu się zaczyna ale... 

- Ale... - Ciągnął Zey - ...Żołnierza ARC Alfa-Trzydzieści należy teraz traktować jako 

zaginionego w akcji. Nie zgłosił się od dwóch miesięcy, co nie jest aż takie niezwykłe, jednak 

background image

lokalny ruch oporu powiedział sierżantowi A'denowi, że stracili z nim kontakt mniej więcej w 

tym samym czasie. 

A'den  był  jednym  z  Zero  ARC  Skiraty.  Wysłano  go  kilka  standardowych  dni  temu, 

aby ocenił sytuację, a skoro on nie mógł odnaleźć zaginionego żołnierza ARC, to znaczy, że 

ten naprawdę zginął, a nie zaginął. Darman zastanawiał się, co mogło się zdarzyć ARC. Nie 

było łatwo ich pokonać. Zero traktowali swoich braci Alfa jak zabijaków, ale byli to następcy 

Jango Fetta w czystej postaci, bez zmian genetycznych, z wyjątkiem szybkiego starzenia się, 

no i przeszkoleni osobiście przez niego: twardzi, pełni inwencji, niebezpieczni ludzie. Nawet 

jednak  najlepsi  mogą  mieć  pecha.  Oznacza  to,  że  szkolenie  i  motywacja  członków  ruchu 

oporu na Gaftikarze pozostały w rękach A'dena. 

Darman miał nadzieję, że nie będzie musiał kończyć po nim. Mógł myśleć jedynie o 

tym,  jak  długo  tu  będzie  tkwił  i  kiedy  znów  zobaczy  Etain.  Przemycane  listy  i  sygnały 

komunikatora nie wystarczały. 

Co oni nam mogą zrobić? I

 

co z tego, jeśli ktoś się dowie? 

Darman  nie  wiedział,  jak  dalece  Wielka  Armia  czy  Rada  Jedi  mogą  utrudnić  życie 

jemu lub Etain. Zawsze istniała obawa, że nigdy więcej jej nie zobaczy. Nie był pewien, czy 

zdołałby to przeżyć. Wiedział, że ona jest dla niego jedyną namiastką prawdziwego życia. 

- Więc zaczynamy od nowa, generale? - Zapytał Niner. 

Biurko Zeya nie było  widoczne na holoobrazie, ale generał siedział przy nim, a teraz 

obejrzał się przez ramię, jakby ktoś wszedł do pokoju. 

-  Niezupełnie.  Rebeliancka  milicja  jest  kompetentna,  ale  i  tak  potrzebują  pomocy  w 

destabilizacji rządu Gaftikaru. Potrzebują też takich urządzeń jak DC, które im zrzucamy. - 

Zey zawahał się. - Nie z pełnymi specyfikacjami, naturalnie. 

- Widzę, że ufamy im bez zastrzeżeń, sir... 

- Jedna lub dwie nasze operacje zakończyły się porażką, sierżancie, muszę to przyznać. 

Nie ma sensu ich przezbrajać, aby mogli przy pierwszej okazji użyć zestawu przeciwko nam. 

To w zupełności wystarczy. 

- Jakieś nowe informacje na temat Gaftikaru? 

- Nie. Przykro mi. Sami musicie wypełnić luki. 

- Liczby? 

- A'den mówi, że jest tam około stu tysięcy przeszkolonych żołnierzy rebelianckich. 

Darman  zamrugał,  aby  uruchomić  bazę  danych  HUD,  i  sprawdził  szacunkową 

liczebność  ludności  Gaftikaru.  Pół  miliarda.  Stolica  Eyat,  ludność  pięćset  tysięcy.  Był  już 

przyzwyczajony do takich relacji. 

background image

-  Cóż,  przynajmniej  Alfa-Trzydzieści  nie  próżnował,  póki  tam  był,  sir  -  zauważył 

Niner. 

-  Rebelianci  są  doskonali  w  szkoleniu  kaskadowym.  Przeszkol  dziesięciu,  a  każdy 

przyuczy kolejnych dziesięciu... I tak dalej. 

- Biorąc pod uwagę naszą ograniczoną liczebność, sir, czy myślał pan kiedyś, aby cały 

WAR potraktować w ten sposób? Wojna skończyłaby się o wiele szybciej. 

-  Wiem,  to  jest  pewna  strategia...  -  Zey  zawsze  ostatnio  miał  w  głosie  nutę 

zakłopotania,  a  może  zawstydzenia.  Nikt  nie  musiał  pytać,  czy  tak  właśnie  chciał  rozegrać 

sprawę.  Był  to  kolejny  cel  kanclerza,  wyrażony  rozkazem:  „Opanować  planetę  i  nie 

przyjmuję  tłumaczeń".  -  Ale  wy  musicie  jedynie  odebrać  władzę  administracji  Eyat,  reszta 

pójdzie  sama.  Przygotujecie  pole  walki  dla  piechoty.  Uruchomicie  rebeliantów.  Jednym 

słowem: róbcie, co możecie, chłopcy, bo ja nie mogę dać wam ani jednego człowieka więcej. 

Wspaniale... 

-  Rozumiem  -  odparł  Niner.  Czasem  Darman  miał  ochotę  wtłoczyć  sierżantowi  tę 

pokorną akceptację z powrotem do gardła. - Omega się wyłącza. 

Nikt nie musiał przypominać Zeyowi, jak bardzo rozciągnięte są siły WAR, zwłaszcza 

Specjalne Operacje. Szkolili teraz zwykłych żołnierzy na komandosów; WAR miała mniej niż 

pięć  tysięcy  komandosów  republikańskich.  Określenie  „to  za  mało"  nie  opisywało  nawet  w 

części problemu. Darman czekał, aż Niner wyłączy się z niedbałym salutem i zamknie łącze. 

Był  to  jedyny  sposób,  w  jaki  stary,  dobry  Niner  kiedykolwiek  okazał  oddziałowi  swoją 

frustrację. 

Może  Republika  lepiej  by  wyszła  na  tym,  gdyby  w  ogóle  miała  same  roboty.  One 

przynajmniej nie przeżywają rozterek, co się z nimi stanie. 

I nie zakochują się. 

-  Spojrzę  na  to  od  jasnej  strony,  przecież  to  moje  zadanie  odezwał  się  Fi.  -  Kiedy 

ostatni raz przenikaliśmy na terytorium wroga, nie mieliśmy w ogóle przyzwoitego wywiadu, 

a zawarliśmy mnóstwo ciekawych, nowych przyjaźni. Może teraz to ja będę miał szczęście. 

Darman zignorował tę aluzję do Etain. 

- Rebelianci z Gaftikaru nie są w twoim typie. To jaszczury. 

- Falleenowie też. 

- Ja mam na myśli jaszczurze jaszczury. Klocki na nogach. 

- Mają przecież także ludzką populację... 

- Optymista. 

Niner zmienił temat z niezwykłą jak na niego łagodnością. 

background image

- Dajcie spokój, zawsze penetrujemy teren bez pełnych danych. - Jakoś nie kazał się Fi 

zamknąć, jakby mu go było żal. Tak się kręci ten świat. Dobra, wkładać kubły na głowy, bo 

za dwadzieścia minut będziemy nad Eyat. 

Hangar towarowy „Core Conveyora" stanowił pustą przestrzeń ze śluzą powietrzną i 

rampą z jednego końca. Był to uzbrojony frachtowiec, jeden z wielu zarekwirowanych flocie 

kupieckiej  „wycofany  z  obrotu"  i  żartobliwie  nazwany  TUFT .  Zbudowano  go  do 

przewożenia zapasów i  pojazdów, ale czasem  także ludzi, aby wyładować ich dyskretnie  w 

razie  potrzeby.  Darman  zastanawiał  się,  jaki  ładunek  przewoził  statek  w  czasach  pokoju. 

Podobnie  jak  niewielkie  pojazdy  blokujące,  udawał  neutralny  cywilny  statek  do  tajnych 

działań. TUFT-y mogły  być wysyłane na te planety,  gdzie przybycie Acclamatora mogłoby 

przyciągnąć uwagę niewłaściwych osób. 

Hangar  był  zastawiony  ścigaczami  i  skrzyniami.  Darman  ostrożnie  przeciskał  się 

pomiędzy  nimi,  podążając  za  Atinem  do  drzwi  hangaru,  gdzie  szef  załadunku  w  żółto 

lamowanej  zbroi  pilota,  ale  bez  hełmu,  kierował  skrzyniami  na  repulsorach  zdążającymi  w 

kierunku rampy i ustawiał je w równym szeregu. 

-  DC  -  rzekł,  nie  podnosząc  wzroku  znad  notatnika.  -  I  trochę  E-Webów  oraz  jedno 

duże działo. 

- Ile webów? - Zapytał Atin. 

- Pięćdziesiąt. 

- Tylko na tyle nas stać? 

-  Dozbrajamy  ich  od  ponad  roku.  To  tylko  uzupełnienie.  -  Szef  załadunku,  wyraźnie 

zadowolony,  że ma prawidłowe konosamenty, czujnym  okiem  zerknął na żołnierzy.  Sięgnął 

do poręczy, która ciągnęła się wzdłuż całej ściany, zaczepiając o nią swoją uprząż. Jeśli was 

to  pocieszy,  wyglądacie  w  tych  czarnych  zbrojach  bardzo  groźnie.  Nawet  z  białymi 

skrzydłami.  Wcale  nie  uważam,  że  jesteście  bandą  przereklamowanych  Mando-fanów  i 

dziwadeł... 

Fi skłonił mu się lekko. 

Niech  wszystkie  twoje  przyszłe  wyprawy  z  Galaktycznymi  Marines  kończą  się 

desantem w odświeżaczu, ner vod. 

Atin nigdy jednak nie kończył sprawy na żarcie. 

- Masz jakiś problem, koleś? 

- Tylko się zastanawiam - odparł szef załadunku. 

                                                 

 TUFT - taken up from trade - wycofany z obrotu (przyp. tłum.). 

background image

- Nad czym się zastanawiasz? 

-  Nad  Mandos.  Walczyliście  kiedy  z  tymi  ludźmi?  Bo  ja  tak.  Wciąż  pojawiają  się  w 

siłach sepów. Zabijają nas. A wy zostaliście wychowani jako mili, grzeczni chłopcy Mando. 

Czy tak się właśnie czujecie? 

-  Ujmijmy  to  tak  -  odparł  Fi.  -  Nie  uważam  się za  obywatela  Republiki,  żaden  z  nas 

nim  nie  jest,  na  wypadek  gdybyś  tego  nie  zauważył.  Bo  my  nie  istniejemy.  Żadnych  praw 

wyborczych, dokumentów tożsamości, w ogóle żadnych praw. 

Niner szturchnął Fi w plecy. 

- Jeden-Pięć, zamknij się. A ty schowaj głowę i nie kwestionuj naszej lojalności albo 

będę musiał ci przyłożyć. Bierzmy się do roboty. 

Wtedy  po  raz  pierwszy  Darman  doznał  wrażenia,  że  braterstwo  pomiędzy  klonami  - 

wszystkimi  klonami,  niezależnie  od  oddziału  -  zanika.  Druga  Powietrzna  widocznie  miała 

problem  z  Mandalorianami.  Może  jedynymi,  na  których  mogli  się  wyładować,  byli 

komandosi 

Republiki 

wychowani, 

przeszkoleni 

i  edukowani  głównie  przez 

mandaloriańskich  sierżantów,  takich  jak  Skirata,  Vau  i  Bralor.  Darman  uważał,  że  to  zły 

omen dla misji. Tak, sierżant Kal byłby bardzo zdenerwowany, gdyby to zobaczył. 

„Core Conveyor" był już dość nisko, więc mogli widzieć krajobraz rozciągający się za 

jednym z iluminatorów. Darman po ikonie pola widzenia Ninera w HUD wywnioskował, że 

ten  nie  patrzy  na  strefę  zrzutu,  bo  zajęty  jest  własnym  notatnikiem  zapisanym  masą  liczb. 

Atin za to odczytywał jakąś wiadomość, a Darman pomimo najlepszych chęci nie mógł nie 

zauważyć,  że  pochodziła  ona  od  Laseemy,  jego  twi'leckiej  dziewczyny,  i  że  była... 

Pouczająca. 

Powiadają, że cicha woda brzegi rwie... 

Darman  próbował  się  skoncentrować  na  Gaftikarze.  Wydawał  się  przyjemnym 

miejscem, nawet nocą. Nie była to czerwona, zapylona pustynia jak Geonosis, ani zmarznięta 

głusza  jak  Fest.  Z  tej  wysokości  miasto  Eyat  było  rozświetloną  mozaiką  terenów 

rekreacyjnych i ruchliwych, prostych dróg, obrzeżonych równo oddalonymi od siebie domami 

migoczącymi  złotym  światłem.  Krajobraz  przecinała  rzeka,  widoczna  z  góry  jako  czarna, 

błyszcząca  wstęga.  Wszystko  to  wyglądało  na  miejsce,  gdzie  ludzie  żyją  normalnie  i 

spokojnie. Zupełnie nie jak nieprzyjacielskie terytorium. 

Darman wszedł na osobisty obwód Fi, bo chciał mu coś powiedzieć, ale natychmiast 

ogłuszył  go  huk  muzyki  glimmik.  Właśnie  tak  Fi  radził  sobie  z  problemami:  gruba  ściana 

hałasu, aby odciąć się od rzeczywistości. Darman wycofał się z obwodu. 

Szef załadunku opuścił wizjer i położył dłoń na panelu sterowania. 

background image

- Dobra, pamiętajcie: spadacie normalnie jak w skoku na parażaglu przez kilka sekund, 

po czym uruchamiacie pakiety. Nie wyłączajcie ich. Otwieram za pięć, cztery... 

-  Wolałbym  wiedzieć,  czy  silnik  zadziała,  dopóki  jeszcze  mam  pokład  pod  nogami  - 

mruknął Fi. 

- ...Dwa ...I ...Naprzód. 

Drzwi  ładowni  rozsunęły  się  i  wściekły  podmuch  powietrza  sypnął  pyłem  w  wizjer 

Darmana.  Mapy  pokazywały  teraz  gęsty  las.  Szef  załadunku  trzymał  jedną  rękę  na  dźwigni 

zwolnienia ładunku, a głowę miał odwróconą w kierunku holomapy wyświetlonej na panelu 

sterowania.  Pokazywała  ona  otwartą  przestrzeń  kilka  kilometrów  przed  nimi.  Kiedy 

„Conveyor" przelatywał nad nią, okazało się, że to sucha, krótka trawa, którą doskonale było 

widać w filtrze noktowizyjnym Darmana. 

-  Zestaw poszedł  -  oznajmił szef załadunku i  zwolnił  mocowania statyczne. Skrzynie 

zsunęły  się  z  rampy  jedna  po  drugiej  i  poleciały  w  kierunku  ziemi  na  parażaglach,  które 

wyglądały  jak  egzotyczne  białe  kwiaty  rozkwitające  nagle  w  mroku.  Ostatni  kontener 

skurczył się do rozmiarów kropki i uderzył w trawę w kłębie pyłu. Statek poderwał się lekko i 

rampa podniosła się, tworząc płaską platformę. 

- Tu wysiadacie, Omega. Uważajcie na siebie, dobrze? 

Darman, jak wszyscy komandosi, często wykonywał swobodne skoki. Nie mógł sobie 

nawet przypomnieć, ile ich było, ale i tak zawsze odczuwał lekki przypływ adrenaliny, kiedy 

obserwował,  jak  Atin  powoli  podchodzi  do  końca  rampy  i  znika.  Darman  skoczył  za  nim, 

przyciskając do piersi zwisający na taśmie DC-17. 

Jeden,  dwa,  trzy,  cztery  kroki,  potem  pięć.  Na  „pięć"  pod  jego  stopami  nie  było  już 

nic.  Spadał  i  wydawało  mu  się,  że  żołądek  obija  mu  się  o  płuca,  wyciskając  z  nich 

momentalnie oddech. 

Odliczył  do  trzech  i  uderzył  w  przycisk  włączający  pakiet  odrzutowy.  Skrzydła 

wyskoczyły z obudowy, silnik zaskoczył. Już nie spadał. Leciał, a delikatna wibracja silników 

przyprawiała  go  o  swędzenie  w  skroniach.  Zielono  podświetlony  obraz  terenu  Graftikaru 

rozpostarł się pod jego stopami, a kiedy obrócił głowę, mógł dostrzec słaby profil termiczny 

silników Atina. „Conveyor" znikł. Skrzynia miała większe przyspieszenie, niż sądził. 

-  Popatrz,  mamusiu  -  jęknął  bezcielesny  głos  Fi  na  bezpiecznym  kanale  -  nie  mam 

rączek. 

- Nie masz mamusi - przypomniał mu Darman. 

- Może zaadoptuje mnie jakaś miła starsza pani? Jestem naprawdę słodki. 

Darman nie widział już teraz pozostałych, tylko ich ikony widokowe na swoim HUD. 

background image

Oddział rozdzielił się; każdy z ludzi podążał do punktu zbornego inną drogą, przypadając do 

ziemi jak najniżej i posuwając się zgodnie z rzeźbą terenu. Plan był taki, żeby spaść w biegu - 

dosłownie  -  kiedy  tylko  dotrą  do  lasu,  który  może  ich  osłonić.  Darmanowi  nie  udało  się 

wylądować tak czysto, jak zamierzał. Wykonał salto na końcu skrzydła i spadł w niskie, gęste 

krzaki. 

Niner musiał zobaczyć jego ikonę HUD. 

- Czy ty nigdy nie możesz wylądować na nogach, Dar? 

-  Osik!  -  Darman  był  bardziej  zakłopotany  niż  poobijany.  Przynajmniej  nie  podpalił 

roślinności, silniki wyłączyły się przy uderzeniu. Stanął na nogi i się rozejrzał. - Nic mi nie 

jest. 

Nie  był  w  stanie  powiedzieć,  gdzie  są  Fi  i  Atin,  widząc  ich  tylko  na  ikonach  HUD. 

Zauważył jednak, że poruszają się szybko, a ich transpondery zbliżają się do współrzędnych 

punktu  zbornego  błękitne  kwadraty  kierujące  się  ku  żółtemu  krzyżykowi  nałożonemu  na 

mapie  strefy  zrzutu.  Zorientował  się,  że  on  sam  powinien  przelecieć  jeszcze  pięćdziesiąt 

metrów na silnikach, ze skrzydłami rozłożonymi niczym u owada. 

- Pusto - burknął Niner, jakby próbował się uwolnić od uprzęży. - Od tej chwili tylko 

komunikacja krótkiego zasięgu, Omega. 

A teraz gdzie... 

- Na Urun Pięć miejscowi wbiliby cię na czubek drzewa w charakterze dekoracji. 

Do  obwodu  komunikacyjnego  Darmana  przedostał  się  nagle  nieznajomy  głos.  Po 

chwili  dostrzegł  w  noktowizorze  ciemny  kształt  -  słaby  kontur,  który  uformował  się  w 

człowieka, dopiero kiedy znalazł się tuż obok. Teraz widział, kto to jest: mężczyzna bardzo 

do niego podobny, tyle że - jak wszystkie Zera - był potężniejszy i cięższy. Kaminoanie robili 

różne  rzeczy  z  genomem  Fetta.  Darman  był  ciekaw,  ile  eksperymentów  musieli 

przeprowadzić, zanim otrzymali właściwą mieszankę. 

A'den,  Zero  ARC  N-12,  chwycił  go  za  ramię  i  skinął  ręką.  Miał  na  sobie  zwykłe 

ubranie robocze: żadnego hełmu, żadnego pancerza, ani nawet wyróżniającej się, podobnej do 

kiltu kama. Darman nie spodziewał się, że zobaczy go po cywilnemu. 

Przeciskał się przez poszycie, klnąc idiotyczne skrzydła, które nie chciały się schować, 

bo  uszkodził  mechanizm  podczas  upadku,  kiedy  równie  niespodziewanie  ujrzał  drobne 

postacie o lustrzanych oczach, uzbrojone w rusznice DC-15. 

Rzeczywiście, to były jaszczurze jaszczury. 

Baza WAR, Teklet, Quilura, 470 dni po Geonosis, ostateczna data 

background image

wycofania ludzkich kolonistów 

Generał  Etain Tur-Mukan nigdy  w życiu  nie czuła się mniej  gotowa do  wypełniania 

codziennych obowiązków. Ale musi się zmobilizować. Musi. 

Na  zewnątrz  sztabu  jej  armii  -  skromnego  budynku,  który  niegdyś  należał  do 

trandoszańskiego  handlarza  niewolników,  który  dawno  już  wyjechał  wraz  z  resztą 

okupacyjnych sił separatystycznych - zebrał się w posępnym milczeniu tłum farmerów. Etain 

zatrzymała się na chwilę przed drzwiami; zamierzała wyjść, aby przemówić im do rozsądku. 

„Musicie wyjechać. Taka była umowa, pamiętacie?" 

- Nie sądzę, aby to pani musiała się tym zajmować - odezwał się dowódca garnizonu, 

komandor  Levet.  Obrzeżony  żółtym  paskiem  hełm  trzymał  pod  pachą.  Wysportowany, 

czarnowłosy, gładko ogolony dwudziestolatek był tak podobny do Darmana, że to aż bolało. - 

Ja z nimi porozmawiam. 

Był  klonem  tak  jak  Dar.  Dokładnie  tak  jak  Dar...  I  jak  każdy  inny  klon  w  Wielkiej 

Armii Republiki, choć bez błysku poczucia humoru w oczach, który miał Dar. Ale oczy były 

takie same jak te, które przyprawiały Etain o ból samotności i tęsknotę, i stałe przypominanie, 

że Dar jest... Gdzie? W tej chwili nie miała pojęcia. Mogła wyczuć go w Mocy, jak zawsze, 

więc wiedziała, że nic mu nie jest. I to wszystko. Odnotowała w myśli, że musi później spytać 

Orda o jego lokalizację. 

Proszę pani - rzekł Levet nieco głośniej. - Czy wszystko w porządku? Powiedziałem, 

że ja to zrobię. 

Etain dokonała świadomego wysiłku, aby przestać widzieć Darmana w twarzy Leveta. 

-  To  jest  odpowiedzialność  stanowiska,  komendancie.  -  Za  plecami  usłyszała  cichy, 

jedwabisty szelest jak poruszenie jakiegoś zwierzęcia. - Ale dziękuję. 

-  Musisz  być  ostrożna  -  odezwał  się  niski,  łagodny  głos.  -  Inaczej  będziemy  musieli 

odpowiadać przed twoim paskudnym małym sierżancikiem. 

Jinart  otarła  się  o  nogi  Etain.  Gurlańska  zmiennokształtna  przyjęła  swoją  właściwą 

postać smukłego, czarnego drapieżnika, ale równie łatwo mogła się przekształcić w dokładną 

kopię Leveta... Lub Etain. 

Paskudny mały sierżancik. Sierżant Kal Skirata - niski, wściekły, złośliwy - wypędził 

ją  tutaj  na  kilka  miesięcy.  Cóż,  na  pewno  mu  podpadła.  Teraz,  kiedy  była  już  w 

zaawansowanej ciąży, zaczęła rozumieć dlaczego. 

- Jestem ostrożna - odparła. 

- Obarczył mnie odpowiedzialnością za twoje bezpieczeństwo. 

background image

- Boisz się go, co? 

- Ty też, dziewczyno. 

Etain  starannie  udrapowała  brunatną  szatę,  aby  ukryć  rosnącą  wypukłość  brzucha  i 

narzuciła na wierzch długi, luźny płaszcz. Na Telket panowała zima, i bardzo dobrze, świetny 

pretekst do noszenia obszernych szat. Ale nawet bez płaszcza ciąża nie była zbyt widoczna - 

Etain po prostu ją czuła, bo była zmęczona i samotna. 

Nikt  tutaj  i  tak  nie  wiedział,  kim  jest  ojciec.  A  gdyby  nawet...  Nikogo  by  to  nie 

obeszło. 

- Nie musisz osobiście nadzorować ewakuacji - powiedziała Jinart. - Im mniej ludzi cię 

ogląda, tym lepiej. Nie kuś losu. 

Etain udała, że nie słyszy. Drzwi rozsunęły się, wpuszczając do holu podmuch wiatru 

niosący śniegowy pył. Jinart skoczyła naprzód i niczym śnieżna pantera zakręciła się w tym 

wirze. 

- Szaleństwo - syknęła Gurlanka i ruszyła płynnymi skokami. - Masz dziecko i to o nie 

musisz się martwić. 

- Mój syn ma się dobrze - odparła Etain. - A ja nie jestem chora, tylko w ciąży. 

Była  to  winna  swoim  żołnierzom.  Tak  samo  im,  jak  Darmanowi,  RC-1136,  którego 

ostatni  list  -  prawdziwy  list  napisany  na  flimsi  precyzyjnym,  starannym  pismem,  mieszanka 

plotek o oddziale i tęsknoty za chwilami, które spędzili razem - zmechacił się już od ciągłego 

czytania  i  składania,  bezpiecznie  ukryty  w  jej  tunice.  Śnieg  chrzęścił  pod  butami,  gdy 

przedzierała  się  do  ścieżki  wydeptanej  w  zaspach.  Dzień  był  słoneczny,  rozmigotany... 

Wspaniały dzień na spacer, gdyby to było normalne życie, a ona była zwyczajną kobietą. 

Trudno mu o tym nie powiedzieć. Trudno nie wspomnieć o dziecku... O jego dziecku, 

kiedy pyta, jak się czuję. 

Ale Skirata jej zabronił. Prawie rozumiała dlaczego. 

Jinart posuwała się naprzód starannie wymierzonym skokami. Prawdopodobnie w ten 

sposób  też  polowała,  pomyślała  Etain,  skacząc  na  drobne  zwierzęta  zakopane  głęboko  w 

śniegu. 

- Skirata będzie wściekły, jeśli poronisz. 

Może  niekoniecznie.  Był  wystarczająco  wściekły,  kiedy  się  dowiedział,  że  jestem  w 

ciąży. 

- Nie zaryzykuję zdenerwowania Kala. Wiesz, że to polityka. 

-  Wiem,  że  on  mówi  to,  co  myśli.  Jeśli  go  wkurzę,  wyśle  okręt  i  zmieni  Quilurę  w 

stertę stopionego żużla. 

background image

Tak,  rzeczywiście  jest  do  tego  zdolny.  Etain  też  w  to  wierzyła.  Skirata  wyrwałby 

dziurę  w  galaktyce,  gdyby  to  poprawiło  los  żołnierzy  klonów  znajdujących  się  pod  jego 

opieką. 

- Jeszcze niecałe trzy miesiące i będziecie mieć mnie z głowy. 

- Lokalnych czy standardowych galaktycznych? 

Etain wciąż czuła poranne mdłości. 

- A kogo to obchodzi? Czy to ważne? 

- Co by ci zrobili mistrzowie Jedi za prowadzanie się z żołnierzem? 

- Zapewne wyrzuciliby mnie z zakonu. 

- Boisz się takich trywialnych spraw. Pozwól im. 

- Jeśli mnie wyrzucą - szepnęła Etain - będę musiała zrzec się dowodzenia. A ja muszę 

zostać z żołnierzami. Nie mogę przesiedzieć wojny, kiedy oni walczą, Jinart. Nie rozumiesz 

tego? 

Gurlanka prychnęła, wypuszczając małe chmurki pary w lodowate powietrze. 

Umyślne  sprowadzenie  dziecka  do  tej  galaktyki  w  czasie  wojny,  ukrywanie  go,  a 

potem przekazanie temu... 

Etain w milczeniu uniosła dłoń. 

-  A  więc  rozmawiałaś  z  Kalem?  Wiem,  byłam  szalona,  samolubna  i 

nieodpowiedzialna. Nie powinnam była wykorzystywać naiwności Dara. Śmiało. Nie powiesz 

mi nic nowego, czego Kal już nie powiedział, pomijając złośliwości Mando. 

- Jak on może wychowywać twoje dziecko? Ten najemnik? Ten morderca? 

-  Wychował  własne  dzieci,  wychował  też  Zerowych.  -  Nie  chcę  tego,  wierz  mi, 

pomyślała. - Jest dobrym ojcem. Doświadczonym ojcem. 

Etain za bardzo wyprzedziła Leveta, żeby mógł podsłuchać, ale odnosiła wrażenie, że i 

tak  byłby  głuchy  na  plotki.  Teraz  widziała  już  tłum  farmerów  stłoczonych  przy  bramach, 

posępnych, milczących, z pięściami wciśniętymi w kieszenie. Kiedy tylko ją ujrzeli, rozległ 

się mamroczący chór skarg. Wiedziała dlaczego. 

To my ich uzbroiliśmy, pomyślała. 

Ja i  generał  Zey... To my zmieniliśmy ich w  armię ruchu oporu, wyszkoliliśmy, aby 

walczyli z sepami, zrobiliśmy z nich  guerillę,  kiedy  nam  się to  spodobało,  a teraz...  A teraz 

już nam to się nie podoba. Wyrzućmy ich, i już. 

Dlatego  właśnie  musiała  stanąć  przed  nimi.  Wykorzystała  ich,  może  bezwiednie,  ale 

czy ich obejdą akademickie rozważania? 

-  Komandorze  Levet  -  powiedziała.  -  Otwórzcie  ogień  tylko  wtedy,  jeśli  uznacie,  że 

background image

wasi ludzie są w niebezpieczeństwie. 

- Mam nadzieję, że tego unikniemy, pani. 

- Oni mą ją DC-15, pamiętaj. Sami ich uzbroiliśmy. 

- Nie w pełnych specyfikacjach. 

Kordon żołnierzy klonów stał pomiędzy Etain a tłumem, biały i lśniący jak otaczający 

ich  śnieg.  Z  oddali  słyszała  zgrzyt  przekładni;  to  uzbrojone  pojazdy  AT-TE  łomotały  po 

obrzeżu  tymczasowego  obozowiska,  aby  nadzorować  ewakuację  ludzi.  Żołnierze  klony, 

każdy  z  nich  obdarzony  słodko  znajomą  twarzą  Darmana,  mieli  swoje  rozkazy  -  farmerzy 

musieli odejść. 

Zaskakująco dobrze radzili sobie z misjami humanitarnymi, przynajmniej jak na ludzi, 

którzy  zostali  stworzeni  i  wychowani  wyłącznie  do  walki  i  nie  mieli  pojęcia,  czym  jest 

normalna  rodzina.  No  cóż,  pod  tym  względem  niewiele  się  różnią  ode  mnie,  doszła  do 

wniosku.  Kiedy  wyszła  do  nich,  rozstąpili  się,  nawet  nie  odwracając  głów.  Takie  sztuczki 

można wykonywać w hełmach z trzystusześćdziesięciostopniowymi sensorami. 

Na  czele  tłumu  rozpoznała  jedną  twarz.  Znała  je  wszystkie,  niestety,  ale  właśnie  w 

oczy Hefrara Birhana najtrudniej było jej spojrzeć. 

- Jesteś z siebie dumna, dziewczyno? 

Birhan  wlepiał  w  nią  wzrok,  wrogi  i  zdradzony.  Dał  jej  schronienie,  kiedy  uciekała 

przed  lokalną  milicją.  Była  mu  winna  coś  więcej  niż  wykopanie  na  siłę,  wyrwanie  go  z 

jedynego domu, jaki znał. 

- Wolę sama wykonać brudną robotę, niż pozwolić, aby zrobił ją za mnie ktoś inny - 

odparła. - Ale wy możecie zacząć od nowa, a Gurlanie nie. 

-  Och,  ach.  Nagle  zasłaniasz  się  rządowymi  cytatami,  skoro  już  wykonaliśmy  swoje 

zadanie i oczyścili dla ciebie planetę. 

Farmerzy mieli broń, jak zawsze. W większości były to stare strzelby do rozprawiania 

się  z  gdanami,  które  atakowały  stada  roślinożernych  merlie,  ale  mieli  też  kilka 

republikańskich  DeCe.  Nosili  je  niedbale,  niektórzy  jedynie  podtrzymywali  ręką,  inni 

wspierali  na  ramieniu  lub  przewiesili  przez  plecy,  ale  Etain  czuła  napięcie  narastające 

pomiędzy  nimi  a  szeregiem  żołnierzy.  Zastanawiała  się,  czy  jej  nienarodzone  dziecko  może 

wyczuwać  w  Mocy  te  uczucia.  Miała  nadzieję,  że  nie.  Miało  już  dość  wojny,  która  na  nie 

czekała. 

- Wolę, abyście usłyszeli to ode mnie, zamiast od kogoś obcego. 

Nieprawda. Była tu po to, aby ukryć ciążę. Nie mogła pozbyć się myśli, że to paskudne 

zadanie jest karą za oszukanie Darmana. 

background image

- Musicie odejść, wiecie o tym. Dostaliście pomoc finansową, aby zacząć od nowa. Na 

Kebolarze czekają na was gotowe farmy. 

To lepsze miejsce niż Quilura. 

-  Ale  to  nie  jest  dom  -  rzekł  mężczyzna  stojący  tuż  za  Birhanem.  -  I  nigdzie  nie 

jedziemy. 

- Wszyscy wyjechali wiele tygodni temu. 

-  Z  wyjątkiem  dwóch  tysięcy,  które  nie  wyjechały,  czyli  nas,  dziewczyno.  -  Birhan 

skrzyżował  ramiona:  warkot  AT-TE  zamarł  i  wszystkie  odgłosy  dziczy  niosły  się  w 

nieruchomym,  zimnym  powietrzu.  Quilura  była  tak  niezwykle  spokojna  w  porównaniu  z 

innymi miejscami, w których bywał. - I nie możesz nas ruszyć, skoro nie chcemy iść sami. 

Etain  potrzebowała  chwili,  aby  pojąć,  że  Birhan  myślał  raczej  o  przemocy  niż  o 

perswazji  poprzez  Moc.  Wyczuła  niektórych  żołnierzach  falę  niepokoju.  Ona  i  Levet  mieli 

uprawnienie  -  ba,  nawet  rozkaz  -  aby  w  razie  potrzeby  użyć  siły.  Jinart  prześliznęła  się 

naprzód  pomiędzy  żołnierzami  i  przysiadła  na  zadzie.  Kilku  farmerów  przyglądało  jej  się, 

jakby była jakimś egzotycznym zwierzątkiem domowym lub łownym. Cóż, pewnie nigdy nie 

widzieli  Gurlanina,  a  przynajmniej  nie  wiedzieli,  że  go  widzieli.  Było  ich  tak  niewielu.  I 

mogli przyjąć każdą postać, jaka im się podobała. 

- Republika usunie was, farmerzy, ponieważ nas się boją - powiedziała Jinart. - W tej 

wojnie przestaliście się liczyć. Używamy potęgi, którą mamy. Więc odejdźcie, póki możecie. 

Birhan  zamrugał,  patrząc  przez  chwilę  na  Gurlankę.  Jedynymi  czworonożnymi 

gatunkami, jakie znali farmerzy, były ich zwierzęta i żadne z nich nie umiało mówić. 

- To duża planeta - dodała Jinart. - Jest mnóstwo miejsca dla wszystkich. 

-  Dla was  nie wystarczy.  Zniszczyliście nasze zwierzęta.  Głodujemy.  Niszczycie nas, 

niszcząc nasz łańcuch pokarmowy, teraz nasza kolej... 

-  Koniec  z  zabijaniem  -  warknęła  Etain.  Jinart  wysunęła  się  poza  linię  żołnierzy  i 

stanęła z przodu, po jej lewej stronie. Czuła jej gotowość do interwencji. Gurlanie nie mieli 

broni,  ale  natura  uczyniła  z  nich  skutecznych  zabójców.  Wszyscy  widzieli  dowody  tej 

skuteczności.  -  To  trudne  czasy,  Birhanie,  i  nikt  nie  liczy  na  szczęśliwe  zakończenie. 

Będziecie znacznie bezpieczniejsi tam, gdzie się udajecie. Czy mnie rozumiesz? 

Utkwił w niej wzrok. Był szczupły, zmęczony, oczy miał łzawiące, powieki czerwone 

od  starości  i  kąsającego  zimna.  Mógł  być  w  wieku  Kala  Skiraty,  ale  tutejsze  warunki 

uprawiania rolnictwa były bardzo ciężkie. Taka egzystencja zbierała swoje żniwo. 

-  Nie  strzelisz  do  nas  -  powiedział.  -  Jesteś  Jedi.  Jesteś  pełna  spokoju,  litości  i  tych 

innych bzdur. 

background image

- Spróbuj pomyśleć o mnie jako o oficerze armii - zaproponowała. - Możesz uzyskać 

całkiem odmienny obraz. Ostatnia szansa. 

Miała  niewiele  możliwości  przekonywania,  a  to  była  ostatnia  z  nich.  Bramy 

kompleksu  otwarły  się  z  metalicznym  chrzęstem  i  Levet  poprowadził  żołnierzy  w  stronę 

tłumu.  Było  zimno;  i  tak  prędzej  czy  później  zmęczą  się  i  pójdą  do  domu.  Przez  chwilę 

wrażenie  nienawiści  i  urazy  było  w  Mocy  tak  silne,  że  Etain  zaczęła  się  obawiać  buntu 

Quiluran,  ale  na  razie  wydawało  się,  że  to  tylko  pojedynek  na  groźne  spojrzenia  -  nie  do 

wygrania  z  żołnierzami,  których  oczu  nie  było  widać.  Istniał  jeszcze  drobny  problem  z 

przebiciem plastoidowej zbroi. 

Głos  Leveta  zagrzmiał  przez  wzmacniacz  wmontowany  w  hełm.  Etain  mogłaby 

przysiąc, że najbliższe gałęzie zadrżały. 

- Wracajcie na swoje farmy i szykujcie się do wyjazdu. Wszyscy. Macie zgłosić się na 

pasie startowym za siedemdziesiąt dwie godziny. Nie utrudniajcie nam tego jeszcze bardziej. 

- Wam czy sobie? - Krzyknął ktoś z tłumu. - Czy ty byś zostawił wszystko, co masz, 

żeby zaczynać od nowa? 

-  Chętnie  zamieniłbym  się  z  tobą  na  miejsca  -  rzekł  Levet.  Ale  ja  nie  mam  takiej 

możliwości. 

Etain  nagle  poczuła,  że  interesuje  ją  ten  komandor  klonów.  To,  co  powiedział,  było 

dość  dziwne,  ale  wiedziała,  że  szczere  i  to  ją  niepokoiło.  Przyzwyczajona  była  do 

postrzegania  Darmana  i  innych  żołnierzy  jako  kolegów  o  takich  potrzebach  i  aspiracjach, 

których  nikt  inny  się  po  nich  nie  spodziewał,  ale  nigdy  nie  słyszała,  aby  zwykły  żołnierz 

wyrażał otwarcie tęsknotę za czymś innym niż WAR. Było to niespotykane... 

Woleliby być gdzieś indziej, wszystko jedno gdzie. Wszyscy: Dar, Etain, każdy z nich. 

Poczuła lekkie zażenowanie Leveta własną otwartością. Nikt tu jednak nie poznał - ani 

z gestów, ani z ruchu głowy - że nie myśli tego dosłownie. 

Nie potrafię już patrzeć na wszystko z perspektywy całej galaktyki, doszła do wniosku. 

Myślę tylko o tych niewolnikach i to cała troska, na jaką mnie w tej chwili stać. Chcę, żeby 

żyli. Wybacz, Birhan... Marny ze mnie Jedi, prawda? 

Etain zawarła sama z sobą tę umowę już dawno. Nie było to zgodne z nauką Jedi, ale 

też  żaden  Jedi  nigdy  nie  musiał  stawać  na  czele  konwencjonalnej  armii,  codziennie 

podejmując  brutalnie  pragmatyczne  decyzje  bojowe.  Żaden  Jedi  nie  powinien  być  na  to 

skazany, przynajmniej jej zdaniem, tymczasem ona siedziała w tym po uszy i chciała jedynie 

sprawić, aby otaczający ją żołnierze odczuli różnicę. 

-  Dam  wam  trzy  dodatkowe  dni  na  dotarcie  do  miejsca  lądowania  wraz  z  rodzinami, 

background image

Birhanie. - Chciałaby wyglądać nieco bardziej władczo, ale była niska, szczupła, a w dodatku 

ciężarna. Postawa z rękami na biodrach wyglądałaby śmiesznie. Położyła więc niedbale dłoń 

na rękojeści miecza świetlnego i przywołała Moc, aby wywrzeć dodatkowy nacisk na umysły 

otaczające  Birhana.  Mówię  poważnie,  nie  cofnę  się,  pomyślała.  -  Jeśli  nie  posłuchacie, 

rozkażę moim żołnierzom użyć wszelkich koniecznych środków przymusu. 

Stała przez chwilę, czekając, aż tłum się rozejdzie. Będą się kłócić, skarżyć, czekać do 

ostatniej chwili, ale ustąpią. Wiedzą, że choć jest ich dwa tysiące, nie są w stanie opierać się 

kilkudziesięciu  doskonale  uzbrojonym,  doskonale  wyszkolonym  żołnierzom,  a  co  dopiero 

całej kompanii. Tyle pozostało z garnizonu. Chcieli jak najszybciej skończyć zadanie i wrócić 

do  batalionu,  do  35.  Pieszego.  Była  to  jedna  z  cech  żołnierzy,  które  Etain  uważała  za 

wzruszające - nie chcieli robić tego, co określali mianem „miękkiego" zadania, gdy ich bracia 

walczyli na froncie. 

Znała to uczucie aż za dobrze. 

Birhan  i  pozostali  farmerzy  zatrzymali  się  na  chwilę  o  kilka  metrów  od  szeregu 

żołnierzy, po czym odwrócili się i w milczeniu, urażeni, wycofali się w kierunku Imbraani. 

Jinart  obserwowała  ich,  nieruchoma  jak  posągi  z  czarnego  marmuru,  ozdabiające  budynek 

Shir Bank na Coruscant. 

Levet przekrzywił głowę. 

- Nie wiem, czy się rozejdą spokojnie, proszę pani. Może się zrobić nieprzyjemnie. 

- Łatwiej zaatakować roboty bojowe niż cywilów. Jeśli tak się stanie, rozbroimy ich i 

wyrzucimy ręcznie. 

- Rozbrajanie może być trudne. 

Jasne,  łatwiej  i  szybciej  byłoby  zabić  wszystkich.  Etain  nie  pochwalała  amoralnego 

pragmatyzmu,  który  ostatnio ogarniał  ją coraz częściej. W pewnej  chwili,  ogniskując wzrok 

na  nieskalanym  kobiercu  śniegu  przed  sobą,  dojrzała  w  polu  widzenia  czarne  kropki,  które 

wzięła za złudzenie optyczne, coś jak unoszące się w cieczy komórki. Kropki  jednak rosły. 

Biała  płachta  rozdarła  się  i  nagle  wyrzuciła  z  siebie  ruchome  kształty,  które  zmieniły  się 

wreszcie w kilkanaście lśniących, czarnych istot podobnych do Jinart. 

Byli to Gurlanie, którzy w ten sposób udowodnili, że mogą być wszędzie i nie dać się 

wyśledzić. Etain zadrżała. Pobiegli za farmerami, nieświadomymi ich istnienia, dopóki któryś 

nie obrócił się i nie krzyknął z zaskoczenia. Wtedy już wszyscy się obejrzeli, wstrząśnięci, że 

ktoś  mógł  podkraść  się  do  nich.  Gurlanie  natychmiast  jakby  roztopili  się  w  śniegu, 

rozpłaszczając się w lśniące, czarne kałuże, które wyglądały przez chwilę jak dziury, zanim 

idealnie stopiły się z białym krajobrazem. Zniknęli z pola widzenia. Kilku farmerów chwyciło 

background image

za strzelby, celując na oślep, ale nie otworzyli ognia. Nie widzieli celu. 

Etain  odczytała  to  jako  groźbę.  Nie  możecie  nas  zobaczyć,  a  i  tak  w  końcu  po  was 

przyjdziemy.  Jinart  już  raz  pokazała,  co  to  znaczy,  kiedy  zemściła  się  na  rodzinie 

informatorów. Gurlanie byli drapieżnikami, potężnymi i inteligentnymi. 

- Nie możesz ich poczuć w Mocy, prawda? - Szepnął Levet. 

Jeden  z  klonów  uważnie  sprawdzał  celownik  rusznicy,  wyraźnie  zirytowany,  że  nie 

zauważył Gurlan mimo  czujników w karabinku i hełmie. - Przynajmniej raz mamy te same 

ograniczenia. 

-  To  prawda...  Nie  mogę  ich  wykryć,  jeśli  mi  na  to  nie  pozwolą.  -  Etain  z  początku 

myliła te telepatyczne istoty z użytkownikami Mocy, wyczuwając ich obecność pulsującą w 

jej  głowie,  ale  oni  mogli  zniknąć,  kiedy  tylko  chcieli  -  milczący,  niewidzialni,  bez  profilu 

termicznego,  poza  zasięgiem  sonaru...  I  Mocy.  Wciąż  ją  to  niepokoiło.  -  Nadają  się  na 

szpiegów. 

Levet skinął na jednego z żołnierzy i pluton rozstawił się poza ogrodzeniem. 

- A także na sabotażystów. 

Generał Zey też tak uważał, podobnie jak Rada Bezpieczeństwa Senatu. Gurlanie byli 

prawdopodobnie na Coruscant, w sercu maszyny wywiadowczej Republiki, może w setkach, 

a może w tysiącach miejsc, gdzie nie da się ich zobaczyć, a gdzie mogą wyrządzić ogromne 

szkody.  Jeśli  Republika  nie  zawrze  z  nimi  umowy,  i  to  lepiej  wcześniej  niż  później,  mogą 

rzucić potężny klucz hydrauliczny w tryby planety i nikt go nie zobaczy. 

- Nie mam w tym doświadczenia - wyznała Etain. - Dlaczego wydaje mi się, że sami 

sobie  stwarzamy  wrogów?  Rekrutujemy  szpiegów,  a  potem  się  ich  pozbywamy?  Czy  to  nie 

jest tak, jakby dać komuś swój karabin i odwrócić się do niego tyłem? 

-  Podejrzewam,  że  ja  też  nie  mam  doświadczenia  -  odparł  Levet.  Ruszyli  znów  do 

budynku sztabu. Biedny człowiek: przeżył jedynie tuzin lat, a i to wyłącznie w walce. - Nie 

tykam polityki. Mogę jedynie przechwycić to, co na nas poleci. 

Etain musiała zadać mu to pytanie. 

- Czy naprawdę zamieniłbyś się miejscami z farmerem? 

Levet wzruszył ramionami, ale ten obojętny gest nie oszukał jej zmysłu Jedi. 

- Farmerstwo wydaje się niezłym wyzwaniem. Lubię otwarte przestrzenie. 

Często tak mówili - ci mężczyźni wyhodowani w szklanych zbiornikach. Brat Dara, Fi, 

uwielbiał  ścigać się po przepastnych kanionach  między budynkami na Coruscant. Żołnierze 

Zero  ARC,  tacy  jak  Ordo,  nie  przepadali  jednak  za  ograniczonymi  przestrzeniami.  Etain 

pozwoliła Levetowi pójść przodem i zwolniła, aby skupić się na dziecku w swoim brzuchu. 

background image

Zastanawiała się, czy i ono odziedziczy klaustrofobię. 

To nie powinno być genetyczne, prawda? 

Ale  czy  dziecko  umrze  przed  czasem?  Czy  odziedziczy  przyspieszone  starzenie  się 

Dara? 

Najpierw  martwiła  się  o  Darmana,  potem  o  siebie,  teraz  zaś  jej  niepokoje  dotyczyły 

głównie dziecka i tego, o czym nie wiedziała. Kal Skirata miał rację. Nie pomyślała w porę. 

Tak bardzo chciała dać Darmanowi dziecko, że - poprzez Moc czy bez niej - rzuciła się w to 

bez zastanowienia. 

Przyspieszenie końca ciąży byłoby dla mnie wygodne - ale co z nim? 

Już  nie  miała  wyboru.  Zgodziła  się  przekazać  dziecko  Kal'buirowi,  Papie  Kalowi. 

Musi  być  dobrym  ojcem:  klony  wyraźnie  go  uwielbiają,  a  on  traktuje  ich  tak,  jakby  byli  z 

jego ciała i krwi. Jej syn z trudem się powstrzymywała, by nie nadać mu imienia - będzie miał 

przy  nim  dobrze.  Musi  w  to  uwierzyć.  Jej  świadomość  Mocy  podpowiadała,  że  jej  syn 

dotknie i ukształtuje wiele istnień. 

Kal nie pozwolił mi nawet nadać mu imienia. 

Mogła próbować ucieczki, ale wiedziała, ze Kal Skirata znajdzie ją, gdziekolwiek by 

się ukryła. 

Chcę tego dziecka tak bardzo! To tymczasowe  rozwiązanie, na pewno.  Kiedy  wojna 

się skończy, zabiorę go z powrotem... Ale czy mnie pozna? 

Jinart  otarła  się  o  jej  nogi;  przypomniało  jej  to  zwierzę  łowne  Walona  Vau, 

półdzikiego strilla zwanego Lordem Mirdalanem. 

Gurlanka zerknęła na nią żywymi, pomarańczowymi ślepiami. 

-  Ostatni  z  farmerów  wyjedzie  za  kilka  dni,  dziewczyno,  a  potem...  Skupisz  się  na 

wyprodukowaniu zdrowego niemowlaka. I tyle. 

Było jeszcze wiele spraw, które wymagały troski, ale Jinart miała rację - wystarczy na 

razie.  Etain  wróciła  do  domu  i  pogrążyła  się  w  medytacji.  Nie  mogła  się  powstrzymać  i 

sięgnęła w Moc, aby dotknąć Darmana. 

Poczuje jej dotknięcie, była tego pewna. 

Mygeeto, Zewnętrzne Rubieże, skarbce Banku Handlowego Dressian 

Kiolsh, 470 dni po Geonosis  

Walonowi  Vau spodobała się taka ironia losu: oto jako żołnierz przejął dziedzictwo, 

którego pozbawił go ojciec za wstąpienie do armii. 

Na  metalowych  drzwiach  szafki  depozytowej  z  kompletem  wyjmowanych  półek 

background image

widniała płytka z wygrawerowanym napisem: VAU, HRABIA GESL. 

-  Kiedy ten stary  chakaar umrze, to  będę ja -  rzekł  Vau.  -  Przynajmniej teoretycznie. 

Tytuł  przejdzie  na  mojego  kuzyna.  -  Obejrzał  się  przez  ramię,  choć  czujniki 

mandaloriańskiego  hełmu  dawały  mu  pełne  pole  widzenia.  -  Nie  mówiłem  przypadkiem, 

żebyście się wynosili, Delta? Ruszać się. 

Vau  nie  był  przyzwyczajony  do  innej  reakcji  swoich  oddziałów  niż  natychmiastowe 

posłuszeństwo. Nauczył ich tego na Kamino, jeśli było trzeba, to także brutalnymi metodami. 

Skirata uważał, że siły specjalne kształtuje się głaskaniem po główce i smakołykami, ale tak 

powstają tylko słabeusze. Drużyna Vau miała najniższy odsetek ofiar, ponieważ nieustająco 

wzmacniała zwierzęcą żądzę życia w każdym z tych ludzi. Był z tego dumny. 

-  Owszem,  mówiłeś  -  odparł  Boss.  -  Ale  wydawało  mi  się,  że  przyda  ci  się  pomoc. 

Poza  tym  już  nie  jesteś  sierżantem,  gdybyś  o  tym  zapomniał.  Z  całym  szacunkiem... 

Obywatelu Vau. 

Byłem dla nich twardy, bo mi zależało, pomyślał Vau. Bo oni też musieli być twardzi, 

żeby przeżyć. Kal, ten głupek, nigdy nie mógł tego pojąć. 

Vau  wciąż  miewał  problemy  z  oddychaniem  przez  złamany  przez  Skiratę  nos.  Ten 

szalony, mały chakaar nie miał pojęcia o szkoleniu. 

Następny patrol robotów nie zjawi się tu jeszcze przez kilka godzin. Roboty ochrony 

nieustannie  przemierzały  labirynt  korytarzy  wyrytych  głęboko  w  mygeetańskim  lodzie 

potężnej  fortecy,  która,  jak  twierdzili  Muunowie,  była  nie  do  zdobycia.  Ale  i  tak  należało 

opuścić to miejsce raczej wcześniej niż później. Delty już powinno tutaj nie być. Wylądowali 

z  powietrza,  sabotowali  obronę  naziemną,  a  marines  Bacary  nadchodzili.  Wypełnili  swoją 

misję i czas się wynosić. 

- Powinienem był wcześniej wam wbić do głowy trochę rozumu - rzekł Vau. Rozwinął 

plastykową  płachtę  biwakową  i  zawiązał  rogi.  Najgorszy  był  zawsze  brak  planu  dla 

ekstremalnych sytuacji: myślał, że weźmie tylko to, co mu się słusznie należy, ale żal tracić 

taką okazję. 

- Dobrze... Ty i Scorch będziecie trzymać, a ja napełniać. 

- Możemy sami opróżnić... 

- To ja kradnę, a nie wy. 

Była to drobna różnica, ale dla Vau miała znaczenie. Skirata może i wychował bandę 

chuliganów,  ale  oddziały  Vau  były  zdyscyplinowane.  Nawet  Sev...  Był  pokręcony  i 

brakowało mu nawet podstawowych cech społecznych, jednak nie był kryminalistą. 

Vau  opróżnił  pierwszy  przyzwoicie  wyglądający  pojemnik  do  zaimprowizowanego 

background image

worka  -  kredyty  w  gotówce  i  obligacjach,  bardzo  się  przydadzą  -  kiedy  oleisty  piżmowy 

zapach oznajmił pojawienie się strilla,  Lorda Mirdalana.  Fixer odsunął  się, żeby przepuścić 

zwierzę. 

-  Mird,  powiedziałem,  żebyś  czekał  przy  wyjściu  -  skarcił  ulubieńca  Vau.  Wszystkie 

strille  były  inteligentne,  ale  Mird  był  szczególnie  sprytny.  Zwierzę  przemknęło  wąskim 

przejściem  i  spojrzało  na  niego  wyczekująco.  Choć  raz  nie  obślinił  podłogi.  Przyglądał  się 

Vau pełnym napięcia, mądrym, złocistym spojrzeniem; nie można się było na niego gniewać. 

Kto nie kochałby takiego poczciwego pyska? Strill był z Vau od dzieciństwa i ci, którzy nie 

dostrzegali  jego  cudownego  charakteru,  nie  mieli  w  sercu  cienia  przyzwoitości.  Mówili,  że 

strille  śmierdzą,  ale  Vau  to  nie  obchodziło.  Woń  naturalnego  piżma  jeszcze  nikomu  nie 

zaszkodziła. 

- Chcesz pomóc, Mird'ika? Masz. - Wyjął z kabury miotacz płomieni. - Masz, weź to. 

Dobry Mird! 

Strill wziął kolbę broni w potężne szczęki i przysiadł na zadzie. 

Ślina ściekła po osłonie spustu i rozlała się kałużą po podłodze. 

- Słodziutki - mruknął Sev. 

-  I  mądry.  -  Vau  dał  znak  Mirdowi,  aby  pilnował  drzwi,  po  czym  zaczął  wyjmować 

kolejne szufladki sejfu. - Wszyscy, którzy nie lubią mojego przyjaciela Mirda, mogą slana'pi. 

- Sierżancie, to najbrzydsza istota w całej galaktyce - jęknął Scorch. - A widzieliśmy 

różne paskudztwa. 

- No fakt, masz lustro - odparł Sev. 

- Brzydota to iluzja, panowie. - Vau zaczął grzebać w swoim spornym dziedzictwie. - 

Jak piękno. Jak kolor. Wszystko zależy od światła. 

Jego oko od razu spoczęło na prostokątnym, czystej wody szafirze shoroni, należącym 

do  jego  matki.  Był  długości  ludzkiego  kciuka,  wprawiony  w  broszę  i  otoczony  dwoma 

mniejszymi,  dopasowanymi  kamieniami.  W  pewnym  oświetleniu  miały  wibrujący  kolor 

kobaltu,  w  innym  wydawały  się  ciemnozielone  jak  las.  Piękne  klejnoty...  Ale  prawdziwe 

zniszczono,  aby  je  znaleźć,  a  przy  ich  wydobyciu  umierali  niewolnicy.  Jedyną 

rzeczywistością jest działanie. 

Sev  odchrząknął.  Nie  lubił  tracić  czasu  i  nie  starał  się  tego  ukryć.  Jego  ikona  HUD 

wskazywała, że uważnie obserwuje Mirda. 

- Jak pan sobie życzy, sierżancie. 

Sejf  zawierał  prawdziwy  skarbiec  niedużych,  łatwych  do  ukrycia  i  trudnych  do 

wyśledzenia precjozów, które można było zamienić na kredyty praktycznie w całej galaktyce. 

background image

Vau  znalazł  jednak  taką  skrytkę,  która  zawierała  dziwne,  pozornie  bezwartościowe 

przedmioty:  stosik  listów  miłosnych  przewiązanych  zieloną  wstążką.  Przeczytał  pierwsze 

wersy  trzech  listów  i  wrzucił  je  z  powrotem.  Poza  tym  jednym  pudełkiem  w  skrytce 

znajdował  się  pas  awaryjny,  jaki  noszą  bogacze  -  odpowiednik  wojskowego  zestawu 

przetrwania z liną, ostrzem i kilkunastoma kompaktowymi przedmiotami, niezbędnymi, aby 

przeżyć poza linią wroga. 

W  plecaku  Vau  było  dość  miejsca  na  kilka  dodatkowych  przedmiotów.  Wszystko  - 

klejnoty,  zwitki  obligacji  flimsi,  kredyty,  metalowe  monety,  małe  lakierowane  pudełka  na 

klejnoty,  których  zawartości  nawet  nie  fatygował  się  sprawdzić  -  wylądowało  w  jego 

przepastnym  wnętrzu.  Żołnierze  Delta  stali  wokoło,  nieprzyzwyczajeni  do  bezczynności, 

kiedy chronometr odliczał czas. 

- Powiedziałem, żebyście mnie tu zostawili. - Vau wciąż jeszcze potrafił zmusić się do 

groźnego tonu. - Nie buntujcie się. Wiecie, co potrafię. 

Boss mężnie ściskał swój róg plastoidowej płachty, ale głos mu drżał. 

- Nie możesz nam już wydawać rozkazów, obywatelu Vau. 

Byli  najlepszymi  żołnierzami  sił  specjalnych  w  galaktyce.  A  Vau  wciąż  nie  umiał 

wykrztusić  „dziękuję"  ani  „dobra  robota".  Choć  bardzo  chciał,  zimny  charakter  ojca,  jego 

prawdziwa  spuścizna,  dławił  wszelkie  próby  wyrażenia  wdzięczności.  Nic  nigdy  nie  było 

dość dobre dla jego ojca, zwłaszcza on. Może staruszek po prostu nie potrafił się zmusić, żeby 

powiedzieć to, co tkwiło w nim przez cały czas. 

Nie, nieprawda. Nie usprawiedliwiam go. Ale moi chłopcy mnie znają. Nie muszę im 

tego mówić. 

- Powinienem was zastrzelić - mruknął. - Stajecie się nieznośni. 

Vau  sprawdził  chronometr.  Teraz  już  w  każdej  chwili  galaktyczni  marines  Bacary 

mogą zacząć bombardować miasto Jygat łamaczami lodowców. Był pewien, że odczują to jak 

trzęsienie ziemi. 

- Szukasz czegoś konkretnego? - Zapytał Sev. 

- Nie. Biorę wszystko, co wpadnie w ręce. - Vau nie zawracał sobie głowy zacieraniem 

śladów. Jego ojciec nie wiedział i chyba go nie obchodziło, czy syn żyje, czy nie. Twój syn 

marnotrawny  powrócił,  tato,  pomyślał.  Nie  wiedziałeś  nawet,  że  zniknąłem  na  Kamino  na 

dziesięć lat, prawda? Zresztą ten stetryczały hut'uun i tak nie mógłby nic z tym zrobić. Vau 

coraz lepiej potrafił zadawać bolesne ciosy. - Przynajmniej droga się opłaci. 

Wiedział, jakie będzie ich kolejne pytanie, jeśli zechcą je zadać: 

„Co on zamierza zrobić z tym wszystkim?" 

background image

Nie mógł im powiedzieć za dużo i za wcześnie. Zamierzał przekazać to człowiekowi, 

który zabiłby go bez skrupułów - wszystko, z wyjątkiem tego, co prawnie należało do niego. 

- Nie planuję udać się na luksusowe wygnanie - rzekł. 

Scorch przelazł nad Mirdem i stanął w drzwiach z DeCe w gotowości. 

- Oddasz to państwu? - Zapytał. 

- Wykorzystam w odpowiedzialny sposób. 

Plecak Vau był teraz porządnie wypchany i tak ciężki, że aż stęknął, gdy zarzucał go 

na  plecy.  Związał  plastoidową  płachtę  w  węzeł  -  tobołek  wart  miliony  -  i  przewiesił  sobie 

przez ramię. 

Miał nadzieję, że nie upadnie, bo nie zdołałby się podnieść. 

- Oya - rzucił. - Idziemy. 

Mird sprężył się jak do skoku i ruszył korytarzem. Zawsze reagował na słowo „oya" 

dzikim,  hałaśliwym  entuzjazmem,  bo  oznaczało  to,  że  idą  na  łowy.  Był  jednak  dość 

inteligentny, żeby wiedzieć, kiedy się nie odzywać. Mirdala Mird - mądry Mird. To właściwe 

imię dla strilla. Delty ruszyli korytarzem w kierunku kanałów i pomieszczenia klimatyzatora, 

który  nie  pozwalał,  aby  podziemny  bank  zamarzł  na  kamień.  Szli  śladami  Mirda,  które  - 

nawet  Vau  musiał  to  przyznać  -  oznaczone  były  ścieżką  śliny.  Strille  okropnie  się  śliniły. 

Była  to  część  ich  uroku,  czaru,  jak  szybki  bieg,  sześć  łap  i  szczęki,  które  bez  trudu  mogły 

przegryźć kość. 

Sev pośliznął się na kałuży śliny. 

- Fierfek... 

- Mogło być gorzej - pocieszył go Scorch. - O wiele gorzej. 

Vau podążał za nimi, panoramicznym czujnikiem hełmu obserwując tyły. Poruszanie 

się do przodu z obrazem tyłów na HUD było sztuką samo w sobie. Niejednego nieostrożnego 

przyprawiło to o upadek. Podobnie jak szkoleni przez niego ludzie, Vau umiał jednak patrzeć 

mimo obrazów wyświetlanych na wizjerze. 

Znajdowali  się  pięćdziesiąt  metrów  od  kanałów  wentylacyjnych,  które  miały  ich 

zaprowadzić  na  powierzchnię,  do  ścigacza  śnieżnego  Fixera,  gdy  nagle  rozbłysła  zielona 

błyskawica,  a  strill  stanął  jak  wryty,  nadstawiając  uszu.  Vau  orientował  się  w  reakcjach 

zwierzęcia, ale Sev potwierdził jego najgorsze obawy. 

- Impuls ultradźwiękowy - rzekł. - Nie wiem jak, ale uruchomiliśmy alarm. 

Głos Fixera rozległ się w ich hełmach: 

- Napęd pracuje. Sprowadzę ścigacz najbliżej szybu, jak się da. 

Boss obejrzał się na Vau i wyciągnął rękę po tobołek. 

background image

- Chodź, sierżancie. 

- Dam sobie radę, ruszajcie. 

- Najpierw ty. 

- Powiedziałem: ruszać, Trzy-Osiem. 

Żadnych przezwisk: to upewniło Bossa, że Vau mówi poważnie. 

Sev  i  Scorch  przebiegli  końcowy  odcinek  aż  do  drzwi  i  znów  je  rozsunęli.  Szum 

wirników  i  pomp  wypełnił  cichy  korytarz.  Wszyscy  na  moment  zamarli.  Słyszeli  szczęk 

zbliżających się robotów i organicznych strażników, wzmocniony przez akustykę korytarzy. 

Vau oszacował czas co do sekundy. Nie wyglądało to dobrze. 

- Weźcie swoje shebse w garść i jazda do góry tym szybem, zanim was rozstrzelam - 

warknął  Vau.  Osik,  naraziłem  ich  na  niebezpieczeństwo,  zmartwił  się...  Wszystko  dla  tych 

głupich kredytów i jeszcze głupszego napadu. - Już! - Pchnął Bossa w plecy z całej siły i trzej 

komandosi zrobili to, co zawsze, kiedy na nich wrzeszczał i używał siły: usłuchali. - Ruszać 

się, Delta! 

Szyb  wentylacyjny  był  stromy,  prawie  pionowy.  Drabinka  serwisowa  wewnątrz 

przewidziana  była  dla  robotów,  z  małymi  wgłębieniami  na  stopy  i  szybą  pośrodku.  Boss 

spojrzał w górę, szacując wzrokiem odległość. 

- Oszukamy ich - zdecydował i wystrzelił linę z hakiem w górę szybu. Hak zaszczekał 

o metal, Boss pociągnął za linę, żeby sprawdzić, czy się trzyma. - Uwaga... 

Szyb  mógł  pomieścić  tylko  jedną  linę.  Boss  skoczył  w  górę  przy  akompaniamencie 

skrzypienia wciągnika, odbijając się podeszwami butów od ścian w ogromnych skokach, aż 

znikł w ciemności. 

Podnośnik przestał zgrzytać. Nastąpiła chwila ciszy przerywana szczękiem płyt zbroi. 

-  Czysto -  zawołał, a jego głos  odbił się echem.  Sev wystrzelił  kolejną linę;  świsnęła 

jak strzała w locie. Zabrzęczał metal i lina się naprężyła. - Lina zamocowana, Sev. 

Sev podciągnął się w górę szybu niezgrabnymi ruchami. Scorch zaczekał na sygnał, a 

potem  ruszył  za  nim.  Vau  pozostał  na  dole  wraz  z  Mirdem;  mieli  przed  sobą  długą 

wspinaczkę.  Mird  mógł  latać,  ale  nie  w  tak  ograniczonej  przestrzeni.  Vau  wystrzelił  linę, 

zaczekał, aż jeden z towarzyszy ją zabezpieczy i przymocował  do niej tobołek ze skarbem. 

Potem wyciągnął rękę, żeby zabrać Mirdowi z pyska miotacz płomieni. 

- Dobry Mird - szepnął... - Teraz oya, do góry. Naprzód, Mird'ika. - Strill mógłby się 

uwiesić na linie samymi szczękami, gdyby zaszła taka potrzeba. Mird jednak tylko zaskomlał 

w  proteście  i  usiadł  na  podłodze  z  determinacją  nadąsanego  ludzkiego  dziecka.  -  Mird! 

Ruszaj! Czy żaden shabuir nie zechce mnie słuchać? Marsz! 

background image

Mird ani drgnął. On mnie nigdy nie zostawi, myślał pewnie. Aż do dnia mojej śmierci. 

Vau poddał się i pociągnął za linę, dając sygnał towarzyszom, by podnieśli ciężar. Nie miał 

czasu kłócić się ze strillem. 

- Jeśli nie wyjdę stąd za dwie minuty - rzekł - przekaż to wszystko kapitanowi Ordo. 

Zrozumiałeś? 

W komunikatorze hełmu Vau zapadła krótka cisza. 

- Zrozumiałem - rzekł wreszcie Boss. 

Czas  wydawał  się  ciągnąć  w  nieskończoność.  Szczękanie  nadchodzących  robotów 

strażników stawało się coraz głośniejsze. Mird zamruczał groźnie i spojrzał w kierunku drzwi, 

sprężony, jakby miał skoczyć na pierwszego robota, który się pojawi. 

Będzie bronił Vau do ostatka. Jak zawsze. 

Wreszcie lina zsunęła się w dół szybu i uderzyła o podłogę. Boss wydawał się nieco 

zadyszany. 

- W górę, sierżancie - powiedział. 

Vau  przywiązał  linę  do  pasa  i  wziął  Mirda  na  ręce,  mając  nadzieję,  że  wciągnik 

wytrzyma  dodatkowe  obciążenie.  Maszyna  zgrzytała  i  stękała,  kiedy  wznosił  się  w  górę 

szybu.  Już  widział  zimne,  szare  światło  nad  głową  i  hełm,  całkiem  podobny  do  jego 

własnego, mandaloriańskiego wizjera w kształcie litery T, obramowany upiornym niebieskim 

światłem. 

Usłyszał  pulsowanie  napędu  ścigacza.  Fixer  był  dokładnie  ponad  nimi.  Ledwo  Vau 

przecisnął  ramiona  przez  wylot,  Mird  wyskoczył.  Scorch  i  Sev  przypadli  do  twardego  jak 

skała śniegu ze swymi  DC-17 wycelowanymi w coś, czego Vau jeszcze nie widział. Kiedy 

sam wydobył się z dziury, koło jego głowy świsnął strzał z miotacza. Wokół wrzała walka. W 

mikrofonie hełmu wył przeraźliwie wiatr. 

Vau  zatrzasnął  kratę  wentylatora  i  zaspawał  janową  wersją  miotacza  Merr-Sonn, 

stapiając  metal  z  ramą.  Wrzucił  do  szybu  przez  szczelinę  mały  granat  protonowy.  Śnieg 

zatrząsł się od eksplozji w dole. Nikt już za nimi nie wejdzie. 

Teraz  jednak  wszyscy  wiedzieli  już,  że  bank  Dressian  Kiolsh  został  obrabowany  - 

przez żołnierzy Republiki. 

Odległy grzmot, po którym nastąpiło kilka miarowych salw artylerii, niemal zagłuszył 

strzały z miotacza i wycie wiatru. Galaktyczni marines przybyli na czas. 

- Dobra, Bacary ruszyły - odetchnął Scorch. - Miło, że przygotowali dywersję. 

Nielitościwie biały krajobraz Mygeeto nie zdradzał, że pod powierzchnią znajdują się 

miasta.  Na  powierzchni  zbudowanych  było  tylko  kilka.  Ubity  przez  eony  śnieg  przebijały 

background image

miejscami ostre góry, które tworzyły kaniony przypominające ekstrawaganckie rzeźby z lodu. 

Powierzchniowy  patrol  -  sześć  robotów  na  stopach  przypominających  rakiety  śnieżne  -  i 

dziesięciu  organicznych, którzy pod grubymi zimowymi ubraniami byli zapewne Muunami, 

odcięli ich od ścigacza, do którego zostało tylko kilka metrów. 

Serie  z  miotacza  odbijały  się  od  pancerza.  Fixer,  ukryty  za  kadłubem,  odpowiadał 

gradem błękitnego ognia DeCe, utrzymując patrol ochrony przy ziemi. 

Jeśli uszkodzą nam ścigacz, nigdy nie ruszymy się z tej skały, pomyślał Vau. 

Sprawdził panoramiczny obraz. Mird był tuż obok, przyciśnięty do jego boku. Widział 

jedynie patrol: nic więcej nie pokazywało się w jego czujnikach. Nie oznaczało to jednak, że 

nie byli otoczeni. 

Worek z łupem leżał na śniegu, tam gdzie Delty go rzucili. W tym momencie stanowił 

wygodną osłonę. Vau podpełzł i ukrył się za tym wartym wiele milionów kredytów tobołem i 

wycelował. Łomot miotaczy i urywany oddech - jego czy Delty? - Wypełniały jego hełm, ale 

nikt  się  nie  odzywał.  Drużyna  Delta  ostatnio  niewiele  mówiła  podczas  walk.  Urodzili  się 

razem,  wychowali  razem  i  rozumieli  się  wzajemnie  tak  dobrze,  jak  tylko  potrafią  istoty 

ludzkie. Teraz zaś otworzyli ogień dokładnie tak, jak ich tego uczył, a Fixer bronił ich statku - 

i wszystko to bez słów. 

Vau nie był  pewien, jak Muunowie wyjaśnią walkę Mandalorian z siłami Republiki, 

ale przecież wszyscy wiedzieli, że Mando będą walczyć dla każdego, byle za uczciwą cenę. 

Scorch przypiął do swojego DeCe wyrzutnię granatów. 

- Niedobrze - rzekł. - Coraz więcej robotów. 

Vau widział teraz to, co Scorch. Jego HUD wychwytywał kształty poruszające się w 

równym szyku, niemal niewidzialne dla podczerwieni, ale wyraźnie ukazujące się w widmie 

elektromagnetycznym.  Potem  ujrzał,  jak  okrążają  nawis  błyszczącego  kryształu  -  śmieszne, 

hałaśliwe  istoty  o  długich  ryjach,  cały  pluton.  Scorch  wystrzelił  granat,  niszcząc  cztery  w 

pierwszym  rzędzie.  Fontanna  śniegu  i  kawałków  blachy  wzbiła  się  w  powietrze,  niemal 

natychmiast uniesiona przez wiatr. Następny rząd oberwał odłamkami ze swoich towarzyszy: 

dwa z robotów padły, ścięte wygiętymi kawałami metalu. 

Pozostałe  jednak  parły  dalej.  Vau  sprawdził  topografię  na  swoim  HUD.  Zbliżały  się 

wzdłuż lodowego wąwozu niemal naprzeciwko pierwszego patrolu, szykując się do przecięcia 

drogi  pomiędzy  Fixerem  a  resztą,  co  oznaczało,  że  jedyną  drogą  do  ścigacza  było  teraz 

przebicie się przez formację wroga. 

Sev  i  Boss  zaczęli  pełznąć  w  kierunku  ścigacza;  zatrzymywali  się,  aby  wystrzelić 

granaty wysoko ponad lodowymi zwałami, a po chwili popełznąć znowu kilka metrów, kiedy 

background image

roboty  przystawały,  a  Muunowie  ukryli  się  na  chwilę.  Strzały  świszczały  wokół  nich, 

promienie  miotaczy  zdzierały  farbę  z  ich  zbroi  i  uderzały  w  śnieg,  zamieniając  go  w  parę. 

Jedna  z  serii  odbiła  się  od  hełmu  Vau  z  głośnym  sykiem.  Było  tak,  jakby  dostał  w  głowę 

otwartą dłonią. 

I  w tym  momencie poczuł  się... Głupio. Nie był  przestraszony, nie lękał  się o swoje 

życie,  tylko  miał  uczucie,  że  coś  źle  zrobił.  To  było  gorsze  niż  zagrożenie  fizyczne. 

Przeszarżował. Sprowadził tu Deltę. Teraz musi ich wyciągnąć. 

- Jesteś bardzo widoczny w tej czarnej zbroi, sierżancie - zwrócił mu uwagę Scorch. - 

To  gorsze  niż  wlec  za  sobą  Omegę.  Co  powiesz  na  to,  żebyście  się  wycofali,  a  ja  ich 

powstrzymam? 

Jeśli ktoś miał tu kogoś powstrzymywać, będzie to Vau. 

- Zrób przyjemność staremu człowiekowi. - Vau sięgnął do pasa po granat EMP. - Ja 

zajmę się robotami, wy bierzcie mokrych. 

„Mokrzy". Organiczni. Teraz mówił jak Omega. 

- A potem wszyscy gnamy do statku. Jasne? 

Scorch  przesunął  wyrzutnię  granatów  na  bok  i  przełączył  DeCe  na  automatykę, 

zmuszając  strażników  Muun  do  rozproszenia  się.  Dwaj  przypadli  za  zamarzniętą  granią. 

Wystrzelił  jeszcze  raz,  roztrzaskując  lód,  który  okazał  się  kruchą  krystaliczną  skałą; 

rozprysnęła  się  na  odłamki  ostre  jak  groty  strzał.  Rozległ  się  wrzask  bólu,  a  zaraz  potem 

żałosny jęk, odbijający się echem od ścian kanionu. 

Scorch mruknął pod nosem z wyraźną satysfakcją. 

- Zdaje się, że tylko dziewięciu mokrych pozostało w grze. 

- Ośmiu, jeśli ktoś się nim zajmie - odparł Vau. 

- Muunowie nie są tacy mili. 

- Fixer, wszystko w porządku? - Vau czekał na odpowiedź. 

Świat  nagle  ucichł,  jeśli  nie  liczyć  wrzeszczącego  Muuna.  Roboty  zdawały  się 

przegrupowywać za dziesięciometrowym zwałem ciemnoszarego lodu. - Fixer? 

- W porządku, sierżancie. 

- Dobra, zaczynamy. 

Vau  strzelił.  Ten  granat  EMP  miał  dość  mocy,  aby  zrobić  sieczkę  w  małym 

pomieszczeniu,  ale  tutaj  jego  impuls  spowodował  niezłe  szkody  na  znacznie  większej 

przestrzeni.  Usmażył  obwody  robotów.  Niewielka  eksplozja  rozległa  się  echem  i  rozsypała 

kawałki lodu, a potem nastąpiła długa cisza, przerywana jedynie odległymi strzałami z działa, 

gdy galaktyczni marines przebijali się do Jygat. 

background image

Vau  skoncentrował  obraz  EM  w  swoim  HUD.  Podpełzł  do  tobołka,  pociągnął  go  za 

sobą w bezpieczne miejsce i przytroczył sobie do pasa. Był to duży ciężar, o wiele za duży, 

żeby  móc  się  swobodnie  ruszać.  Ukląkł,  oparty  na  dłoniach,  jak  kobieta  w  zaawansowanej 

ciąży, próbująca wstać. 

- Nie widzę ruchu. 

- W porządku, sierżancie, już po nich. 

-  Dobrze,  to  teraz  pozostało  tylko  wykończyć  mokrych.  -  Przełączył  się  znów  na 

podczerwień. Strażnicy Muun będą widoczni jak latarnie. - Rozgrzeję ich trochę, zanim wy 

wykonacie ruch. 

Vau  wyciągnął  miotacz  płomieni,  ustawił  się  w  pozycji  klęczącej  i  otworzył  zawór. 

Mird przekrzywił głowę ze wzrokiem wbitym w broń. 

- Skąd to masz, sierżancie? - Zapytał Scorch. 

- Pożyczyłem od żołnierza. 

- Czy on o tym wie? 

- Już mu nie zależy. 

- Tym można stopić roboty. 

- Oszczędzałem paliwo na czarną godzinę. 

Wciąż  jeszcze  nie  było  widać  żadnego  ruchu.  Vau  szacował,  że  patrol  wciąż  jest  w 

kanionie,  może  szuka  sposobu,  jak  ich  podejść  od  tyłu.  Ranny  Muun  zamilkł  już, 

nieprzytomny lub martwy. 

- Powinienem mieć paliwa na jakąś minutę, więc kiedy zacznę, ruszacie. Ty też, Mird. 

- Vau wskazał Mirdowi ścigacz, a potem miotacz płomieni. - Idź, Mird. Za Bossem. 

Nie  jestem  już  taki  szybki  jak  kiedyś,  pomyślał.  I  niosę  za  duży  ciężar.  Ale  ściana 

ognia  była  przerażającym,  brutalnym  narzędziem  przeciwko  każdej  formie  życia.  Vau 

dźwignął się na nogi i włączył płomień. 

Ryczący  strumień  ognia  wytrysnął,  kiedy  Vau  znalazł  się  na  wysokości  małego 

przejścia,  gdzie  ukrywał  się  patrol  Muunów.  Ściana  płomienia  oślepiła  go,  zasłaniając 

wszystko,  co  było  poza  nim.  Słyszał  tylko  krzyki  i  widział  rozbłyski  w  swoim  HUD,  gdy 

drużyna Delta gnała w kierunku pracującego na wolnych obrotach ścigacza. Vau cofnął się, 

odliczając sekundy, na jakie zostało mu paliwa, gotów przejść na miotacz, kiedy paliwo się 

skończy. 

Nikt  nie spodziewał  się miotacza ognia po patrolu  lodowym.  Zaskoczenie to  połowa 

wygranej walki. 

Vau  odwrócił  się  i  pobiegł,  z  trudem  chwytając  oddech.  Nie  takie  złe  tempo  jak  na 

background image

jego wiek, z tym ładunkiem i do tego po lodzie. Mird biegł przed nim - choć raz go posłuchał 

- a ścigacz właśnie podjeżdżał. 

Nagle pod jego stopami lód się rozstąpił. 

Potrzebował chwili, aby się zorientować, że leci w dół pochyłym tunelem, a nie zapada 

się w nieoczekiwanie miękkim śniegu. 

Fixer krzyknął, ale choć dźwięk zabrzmiał głośno w hełmie Vau, nie dotarł do niego 

sens słów. Worek z łupem ciągnął go w dół. 

- Startujcie! - Ryknął Vau, choć nie musiał krzyczeć do komunikatora. - To rozkaz... 

- Sierżancie, nie możemy. 

- Zamknij się. Jeśli wrócicie po mnie... Jeśli ktokolwiek wróci, zastrzelę! 

- Sierżancie! Możemy... 

-  Wychowywałem  was,  żebyście  przetrwali.  Nie  upokarzajcie  mnie,  nie  bądźcie 

mięczakami! 

Nie wierzę, że to powiedziałem, pomyślał. 

Delty  przestali  się  sprzeczać.  Vau  znajdował  się  teraz  w  półmroku,  w  swoim  HUD 

widział pole lodowe zapadające się pod ścigaczem. 

-  ...Grupa...  -  Powiedział  jakiś  głos  w  jego  hełmie,  ale  reszta  zdania  się  zgubiła,  a 

połączenie znikło w szumie zakłóceń. 

Moje ostatnie słowa do nich brzmiały: zamknijcie się. Wspaniałe wyjście, Vau. 

Śmiertelne niebezpieczeństwo to zabawne uczucie. Był pewien, że umrze, ale nie bał 

się,  nie  martwił  się  też  dalszymi  patrolami.  Bardziej  intrygowało  go,  gdzie  wpadł:  teraz 

dopiero przypomniał sobie coś jak przez mgłę. Kiedy zsunął się o kilka metrów niżej, usiłując 

hamować  zjazd  piętami  bardziej  instynktownie  niż  intencjonalnie,  poczuł,  że  ciekawość 

bierze górę. Więc tak właśnie wygląda umieranie. A potem do niego dotarło. 

Lodowa  pokrywa  Mygeeto  była  poryta  tunelami,  wydrążonymi  przez  ogromne, 

mięsożerne robaki. Zatrzymał się z hukiem na czymś w rodzaju półki. 

- Osik! - Zaklął. Cóż, jeszcze żyje, ale pewnie już niedługo. Mird! Mird! Gdzie jesteś, 

verd'ika? 

Odpowiedzi  nie  było,  słyszał  tylko  chrzęst  i  stękanie  przemieszczającego  się  lodu. 

Wciąż jeszcze miał przy sobie łupy z rabunku, stanowiące jego cel i przeznaczenie. 

Vau nie zamierzał jeszcze umierać. Był zbyt bogaty, żeby rozstawać się z życiem. 

ROZDZIAŁ 2 

background image

Podmioty badania - klony - wykazywały większą odmienność w wieku 

biologicznym i mutacjach genetycznych niż normalne zygotyczne bliźnięta. W 

grupie stu sklonowanych mężczyzn w wieku dwudziestu czterech lat 

chronologicznych, i których można się było spodziewać, że będą stanowić 

odpowiedniki niesklonowanego czterdziestoośmioletniego człowieka, kluczowe 

biomarkery wykazały wiek od trzydziestu czterech do sześćdziesięciu pięciu lat, 

a więc średnio pięćdziesiąt trzy. Konieczne są dalsze badania, ale narażenie na 

skażenia pola bitwy i wysoki poziom stresu, jakiemu są poddawani, wydają się 

przyspieszać normalną mutację genetyczną u ludzi zaprojektowanych tak, aby 

dojrzewać w tempie dwukrotnie większym od normalnego. Kiedy klony z 

Kamino osiągają wiek równy czterdziestu latom, mutacje te stają się bardzo 

wyraźne i jak u naturalnych bliźniąt, zaczynają się dostrzegalnie różnić. 

Dr Bura Veujarjj, Imperialny Instytut Medycyny Wojskowej, Starzenie się i 

degeneracja tkanki u żołnierzy klonowanych przez Kaminoan. „Imperialny Przegląd 

Medyczny" 1675 

Kompleks Administracji Republiki, Dzielnica Senacka, Coruscant, 470 dni 

po Geonosis  

-  Czy  policja  nie  może  ich  przesunąć?  -  Zapytał  ochroniarz  przy  głównych  drzwiach 

biura Skarbu Republiki. Zerkał zza pleców agentki Skarbu Besany Wennen - a to udawało się 

tylko niewielu osobnikom płci męskiej - wyraźnie oburzony, że protestujący robią mu bałagan 

na  wychuchanym  dziedzińcu.  -  Rozumiem,  że  to  sympatycy  sepów,  prawda?  A  gliny  stoją 

tam tylko i nic nie robią. 

Besany  nie  przeoczyła  protestujących.  W  gruncie  rzeczy  była  nimi  ogromnie,  choć 

dyskretnie zainteresowana,  ponieważ wojna z separatystami stała się dla niej sprawą bardzo 

osobistą.  Byli  to  pozbawieni  ojczyzny  Krantianie,  protestujący  przeciwko  zniszczeniom, 

jakich ich planeta doznała w czasie ostatniej bitwy. 

Ulokowali  się  naprzeciwko  miejsca,  które  uważali  za  centrum  działań  wojennych  - 

budynku  administracyjnego  Departamentu  Obrony,  gdzie,  jak  im  się  wydawało,  mogą  coś 

osiągnąć.  Przy  placu  i  zbiegu  ulic  znajdowało  się  kilka  biur  rządowych  -  ich  pracownicy 

pojawiali się na chwilę w oknach, żeby popatrzeć, po czym wracali za biurka, ponieważ to nie 

była ich wojna - jeszcze nie. Mieli armię na swoją obronę. 

-  Przecież  są  neutralni  -  zauważyła.  -  Więc  jak  mieliby  protestować  w  imieniu 

separatystów? 

background image

Strażnik spojrzał na nią z wyraźnym zaskoczeniem. Ściana za jego plecami pełna była 

holoekranów, co pozwalało mu widzieć każde piętro i każdy korytarz w budynku. 

- Co masz na myśli? 

- Są tu, ponieważ pozwala im się tu być. Dokąd by poszli, gdyby chcieli lobbować za 

CIS? 

Pytanie całkowicie zbiło strażnika z tropu. Wzruszył ramionami. 

- Czy mam panią bezpiecznie przez nich przeprowadzić? 

-  Nie  sądzę,  żeby  stanowili  zagrożenie,  ale  dzięki.  -  Besany  zastanawiała  się,  jak 

spędzi  wieczór,  ale  wiedziała,  o  czym  będzie  myślała:  będzie  się  martwić  o  kapitana  Zero 

ARC imieniem Ardo, człowieka, z którym bała się skontaktować, nie wiedząc, czy w danym 

momencie  nie  jest  na  misji,  i  czy  wiadomość  na  komunikatorze  nie  narazi  go  na 

niebezpieczeństwo. - Zaryzykuję. 

Wyszła na łagodny, dzięki kontrolowanemu klimatowi, coruscański wieczór i dużym 

łukiem  okrążyła  protestujących.  Kilku  oficerów  CSF  w  ciemnogranatowych  mundurach 

bojowych obserwowało protest z bramy, jeden pozdrowił ją skinieniem głowy. Nie mogła go 

rozpoznać,  bo  biały  hełm  zasłaniał  mu  twarz,  ale  w  czasie  przesłuchań  miewała  kontakty  z 

Siłami Bezpieczeństwa Coruscant i prawdopodobnie rozpoznali ją bez trudu. Odpowiedziała 

na ukłon i mocniej ścisnęła torebkę pod pachą. 

Życie  na  Coruscant  toczyło  się  pomimo  wojny.  Protest  na  placu  był  jedynie 

niewielkim kamykiem w monotonnej rzeczywistości. Strumień przechodniów - urzędników i 

spacerowiczów - rozdzielał  się,  mijając demonstrantów i  łączył  się znowu z nimi,  jakby  nic 

nigdy nie przerwało jego nurtu. Besany zastanawiała się, czy i wokół niej rozpłyną się w taki 

sam, czysto mechaniczny sposób. W pewnym sensie również pełniła rolę wysuniętej placówki 

wojennej. Osiemdziesiąt trzy dni temu - była audytorką, a dbałość o szczegóły należała do jej 

zawodu  -  generał  Jedi  trafił  ją  paraliżującą  serią  i  tak  znalazła  się  w  małej  społeczności  sił 

specjalnych.  Było  to  okno  na  świat  wojny  bez  zasad,  anonimowego  bohaterstwa,  ale  też 

niezwykłej i nieoczekiwanej czułości. 

I to był jej sekret. Nawet Skarb Republiki o nim nie wiedział. 

Robiła  rzeczy,  za  które  szefowie  ze  Skarbu  by  jej  nie  pochwalili.  Podobnie  jak  za 

podawanie istotnych danych - kodów haseł, obejść zabezpieczeń - sierżantowi komandosów, 

jak  za  fałszowanie  raportów,  aby  ukryć  fakt,  że  pozwoliła  siłom  specjalnym  nadzorować 

swoje śledztwo. 

Teraz za późno, żeby się tym martwić. 

Ale  Besany  i  tak  się  martwiła.  Szła  szybko,  marząc,  żeby  już  dotrzeć  do  domu  i 

background image

zamknąć za sobą drzwi mieszkania. Kolejny dzień, który można skreślić z kalendarza, bo nie 

została aresztowana. 

To zupełnie do mnie niepodobne, pomyślała. Tak po prostu uwierzyć we wszystko. 

Nawet  nie  zauważyła,  że  ktoś  za  nią  idzie.  Kiedy  jakaś  dłoń  opadła  na  jej  ramię, 

krzyknęła.  Z  poczuciem  winy  odwróciła  się  I  stwierdziła,  że  patrzy  w  lustrzaną  maskę 

jednego z policjantów CSF. 

Serce podeszło jej do gardła. O nie, nie, nie... 

- Agentka Wennen - rzekł. Akcent był znajomy. - Dawnośmy się nie widzieli... 

Nie znała go, była tego pewna. 

-  Ma  pan  nade  mną  przewagę,  panie  oficerze.  -  Mężczyźni  zaczepiali  ją  rzadziej  niż 

powszechnie  sądzono.  Wiedziała,  że  jest  piękna,  ale  wiedziała  też,  że  potrafi  być 

nieprzystępną  twierdzą.  Nawet  Ordo  -  ogromnie  pewny  siebie,  pozbawiony  strachu  - 

traktował  ją  nieufnie.  Swoją  urodę  przez  większość  czasu  uważała  za  przekleństwo.  -  Co 

mogę dla pana zrobić? 

Policjant stał z pięściami na biodrach. Nie wyglądało na to, żeby zamierzał wyciągnąć 

broń. 

-  No  cóż,  wiem,  że  nie jestem  tak  oryginalny  jak  mój  brat,  ale  mogłabyś  powiedzieć 

przynajmniej: „Hej, Mereel, jak leci?". 

- Och, to ty? - Mereel: jeden z pięciu braci Zero ARC Ordo. 

Porucznik  Mereel.  Serce  Besany  podskoczyło  w  całkiem  inny  sposób.  Nawet  nie 

próbowała ukryć ulgi. - Przepraszam, Mereel. Nie spodziewałam się ciebie tutaj... 

-  I  nie  rozpoznałaś  mnie  w  tym  ubraniu,  co?  -  Kilku  przechodniów  obejrzało  się  za 

nimi.  Zachichotał.  -  Chodzi  mi  o  zbroję.  Człowiek  wygląda  w  niej  całkiem  inaczej.  W 

każdym  razie,  co  by  to  była  za  tajna  operacja,  gdybym  był  łatwy  do  rozpoznania?  Ale  nie 

możemy tu tak stać przez całą noc i pozwalać, żeby się na nas głupio gapili. Chodź ze mną, a 

ja sprawię, że nie pożałujesz. 

-  W  porządku.  -  I  znów  robi  to  samo,  rzuca  wszystko  i  idzie  na  oślep  na  żądanie 

policjanta  z  tajnej  jednostki.  Nie  tak  działa  grupa  śledcza  Skarbu  Republiki.  Miała  swoje 

zasady. - Chciałam spytać... 

- Ordo ma się dobrze i przesyła pozdrowienia. W tej chwili wypełnia drobne zadanie z 

Kal’buirem.  -  Mereel  mógł  być  klonem,  ale  był  też  indywidualnością,  jak  każdy  inny 

człowiek.  Nie  chodził  jak  Ordo  i  nie  mówił  jak  on.  -  Spróbuję  nauczyć  go  trochę  ogłady, 

kiedy wróci. Nie ma pojęcia, jak postępować z damą. 

Besany  szła  obok  niego;  wiedziała  z  teorii,  że  udawanie  rutynowych  działań  jest 

background image

najlepszym sposobem na niezwracanie na siebie uwagi. 

- Chciałam tylko wiedzieć, czy jest bezpieczny. 

- Jesteśmy żołnierzami. Nigdy nie jesteśmy bezpieczni. 

- Mereel... 

- Spójrz na to w inny sposób - zaproponował i ruszył w kierunku ścigacza patrolowego 

CSF, zaparkowanego na publicznym  lądowisku  wychodzącym  na szlak powietrzny.  -  Druga 

strona jest w o wiele większym niebezpieczeństwie niż my. 

Besany  wsunęła  się  na  siedzenie  pasażera  i  nawet  nie  spytała,  skąd  wziął  ścigacz  i 

mundur.  CSF  lubiła  klony  z  Operacji  Specjalnych.  Ich  szef  antyterrorystów,  Obrim,  był 

bardzo  zaprzyjaźniony  z  sierżantem  Skiratą,  Kal'buirem  -  Papą  Kalem.  Wyświadczali  sobie 

grzeczności  bez  zadawania  pytań.  Besany  zazdrościła  tej  konspiracyjnej  bliskości. 

Kal'buirowi uszłoby na sucho nawet morderstwo. 

- Czy wolno ci opowiedzieć, jak się wszyscy czują? - Zapytała cicho. 

-  Naprawdę  się  o  nas  martwisz,  prawda?  -  Mereel  skierował  ścigacz  w  kierunku  jej 

apartamentowca.  Nie  przypominała  sobie,  żeby  mu  mówiła,  gdzie  mieszka.  -  Wszystko  w 

porządku.  Omega  została  wysłana  na  Zewnętrzne  Rubieże,  gdzie  ktoś  potrzebuje  pomocy 

przy zmianie reżimu. Delta pomagają marines. Czy jeszcze o kimś zapomniałem? 

Besany  poczuła  ukłucie  wyrzutów  sumienia.  Powinna  była  zapytać  o  pierwszego 

klona, jakiego w życiu poznała, cierpliwego żołnierza usuwającego bomby, który stracił obie 

ręce i wylądował przy tymczasowej pracy biurowej. 

- Jak szeregowy Corr radzi sobie z życiem jako były komandos? 

- O, ma się świetnie. Uczy się nowych, sprytnych sztuczek od mojego brata Kom'rka. 

Dobry człowiek z tego Corra. 

- A dwaj oficerowie Jedi? 

- Etain ewakuuje kolonistów z Quillury, a Bard'ika, przepraszam, generał Jusik wraca 

w tym tygodniu. - W wyjaśnieniu Mereela były wielkie luki, brakowało w nich szczegółów. 

Wydawało się, że usuwa je na bieżąco. - Chcesz wiedzieć coś o Vau? Jest z Deltą. Nikt nie 

zginął. Są zdziwieni, wkurzeni, zmęczeni, samotni, znudzeni, głodni, śmiertelnie przerażeni, 

niektórzy nawet się bawią, ale wszyscy żyją, a to plus. - Ścigacz wznosił się i przeskakiwał 

pomiędzy  szlakami,  aż  skręcił  wprost  pod  jej  apartament.  Tak,  Mereel  dokładnie  wiedział, 

gdzie mieszka. Ustawił ścigacz na właściwej platformie, na jej balkonie, i otworzył włazy. - 

Czy wciąż jesteś gotowa wyświadczyć nam parę przysług? Bez wiedzy szefostwa? 

Mereel  był  przedstawicielem wojny, której  większość mieszkańców Coruscant  nigdy 

nie zobaczy i w której nie będzie walczyć. Besany zastanawiała się podobnie jak pierwszego 

background image

wieczoru, czy jej proste, jasne zasady znaczą więcej niż życie człowieka. Mereel zdjął hełm i 

usiadł, patrząc na nią wyczekująco. Ordo, a jednak nie Ordo... Miał coś z Corra. Egzystencja 

Corra  -  nie  miała  lepszego  określenia,  obejmującego  tak  wiele  aspektów  życia  klona  - 

męczyła ją emocjonalnie, irytowała, sprawiała, że czuła się wściekła, zdradzona i - tak, winna. 

Jej  rząd może i  nie zdradził jej samej jako obywatela i  pracownika,  ale całkowicie zdradził 

swoją niewolniczą armię. 

Pozwalam,  żeby  emocje  przeszkadzały  mi  funkcjonować.  Ale  czy  to  nie  dzięki 

emocjom potrafimy powiedzieć, co jest naprawdę dobre, a co złe? 

- Porozmawiajmy - zaproponowała. 

Mereel przeszedł się po mieszkaniu ze skanerem, szukając urządzeń podsłuchowych. 

-  Ostrożności nigdy za  wiele. Ale przecież  wiesz na ten temat  wszystko,  skoro jesteś 

upiorem Skarbu. 

- Zdziwiłbyś się, jak usilnie ludzie starają się ominąć przepisy finansowe. 

- Wiem. - Zawahał się obok sofy, jakby zamierzał usiąść, ale stał dalej. Przyjrzał jej się 

uważnie. - A ty wciąż chodzisz nieuzbrojona? Musisz coś z tym zrobić. 

- Cóż... 

- Bardzo proste pytanie. Czy chcesz przeprowadzić dla nas małe śledztwo? 

- Jakie śledztwo? 

- Interesują nas wydatki obrony i prognozy budżetowe. 

To nie mogło być aż takie proste. 

- Przecież to i tak dokumenty publiczne. 

- Ale nie zawierają wszystkich szczegółów, które są mi potrzebne. 

- Aha. 

- To bardzo delikatna sprawa. Może otrzeć się o biuro kanclerza. 

Besany poczuła mrowienie skóry i przypływ adrenaliny. Nie była w stanie usiąść. Nie 

teraz. 

- Możesz sprecyzować, czego mam szukać? Oszustwa przetargowe? Łapówki? 

-  Pewnie  to  też  znajdziesz  -  odparł  Mereel.  -  Jednak  ja  jestem  zainteresowany 

transakcjami obejmującymi Kamino i harmonogramem płatności. 

Besany nie mogła sobie wyobrazić niczego, co dałoby się wykryć. Chyba że Republika 

zbroiła  kogoś,  kogo  oficjalnie  zbroić  nie  mogła.  Śledczy,  który  w  niej  tkwił,  podpowiadał, 

aby zadawać kolejne pytania, ale jako przedstawicielka służb publicznych nie sądziła, że tym 

razem musi wiedzieć coś więcej. 

-  Mogę  dotrzeć  aż  do  pojedynczych  przelewów  -  powiedziała  wreszcie.  -  A  to  może 

background image

dać tyle informacji, że zaprowadzi nas donikąd. 

- Nie martw się, jestem dobry w odsiewie. 

Odetchnęła  głęboko.  Siedziała  w  tym  po  uszy.  Kilka  centymetrów  głębiej  nie  zrobi 

szczególnej różnicy. 

- Dlaczego mi to powierzasz? 

-  Po  pierwsze,  wiem,  gdzie  mieszkasz.  -  Mereel  uśmiechnął  się  ze  szczerym 

rozbawieniem,  ale  Besany  widziała  już,  jak  grzeczny,  uprzejmy  Ordo  potrafi  zmienić  się  w 

mordercę  bez  skrupułów.  A  my  nie  bierzemy  jeńców.  Nasze  życie  może  jednak  zależeć  od 

twojej informacji, dlatego to z pewnością ma dla ciebie znaczenie. Prawda? 

Był to wybór etyczny pomiędzy zasadami a życiem, a zasady nie zawsze przekładały 

się na to, co właściwe. 

- Wiesz, że ma. 

-  Jesteśmy  szczególnie  zainteresowani  wszelkimi  planowanymi  płatnościami  dla 

Kamino za dostawy klonów po zakończeniu kolejnego roku finansowego, albo i wcześniej. 

Besany  doszła  do  wniosku,  że  właśnie  w  tym  momencie  powinna  zdecydować,  czy 

chce wiedzieć coś więcej, czy nie. 

- Dobrze, a czego mi nie powiedziałeś? 

Mereel wzruszył ramionami. 

- Że zaryzykowałem, żeby zebrać te informacje, co doprowadziło do tego, że prosisz o 

kolejne. 

- Co myśli na ten temat Kal? - Nie musiała nawet pytać, czy Kal Skirata wie. Zerowi 

nawet  nie odetchnęli,  nie pytając go o pozwolenie. Byli mu  całkowicie oddani. Jemu, a nie 

Republice. O ile jednak potrafiła zrozumieć jego niezwykłą charyzmę, nie była pewna, czy to 

najlepszy pomysł. - A co będzie, jeśli mnie złapią? 

- Po pierwsze, on ci ufa - odparł niewzruszenie Mereel. - A jeśli złapią... Cóż, pewnie 

cię zastrzelą. 

Teraz już nie żartował i ona o tym wiedziała. 

- W porządku - rzekła. - Zacznę od rana. Jak mam się z tobą kontaktować? 

-  Daj  mi  swój  komunikator  -  wyciągnął  rękę,  a  ona  posłusznie  upuściła  na  nią 

urządzenie.  Otworzył  obudowę,  ze  zmarszczonymi  brwiami  zajrzał  do  środka  i  wyjął  mały 

zestaw narzędzi, który w jego ręce wyglądał jak zabawka. - Kiedy już go zabezpieczę... O nie, 

nie... Powiedz, że nie kontaktowałaś się tym komunikatorem z Ordem. 

-  Nie,  nie  kontaktowałam  się.  -  Czuła  się  całkowicie  bezużyteczna  i  naiwna.  - 

Obawiałam się, że to może go narazić na niebezpieczeństwo. 

background image

Mereel podniósł wzrok i przez chwilę przyglądał jej się uważnie. 

-  Dobra  odpowiedź.  Dlatego  właśnie  ci  ufamy.  -  Grzebał  przez  chwilę  we 

wnętrznościach aparatu, po czym znów zatrzasnął obudowę. 

- Dzięki. Poczekam; aż on się ze mną skontaktuje - dodała Besany. 

- Widzisz? Kal'buir miał rację, że masz to „coś". 

- Zdrowy rozsądek. 

- Nie masz przypadkiem siostry? 

- Nie. 

-  Szkoda.  -  Znów  włożył  hełm  i  nagle  stał  się  jednym  z  wielu  policjantów 

Galaktycznego Miasta. - Tak czy owak, muszę iść. Chcesz coś przekazać Ordo? 

Powinnam  była  pomyśleć  o  tym  wcześniej,  skarciła  się  w  duchu.  Cholera.  Co  mam 

powiedzieć?  Ona  i  Ordo  nie  byli  właściwie  romantykami.  Pewnego  dnia  wypili  drinka  w 

barze CSF, a potem prowadzili serię długich, niezręcznych rozmów, gdzie wszystkiego trzeba 

było  się  domyślać,  a  niewiele  zostało  powiedziane.  Ale  więź  między  nimi  była  silna, 

podobnie jak jej chęć, aby wyświadczyć przysługę jego braciom. 

- Powiedz mu, że tęsknię za nim. Zapytaj, jaka jest jego ulubiona potrawa i powiedz, 

że przyrządzę ją dla niego, kiedy wróci. 

- Kiełbaski roba z sosem, zawsze marudzi o olej pieprzowy. 

- Zaczekaj chwilę. - Besany rozejrzała się wokół za czymś, co mogłaby przekazać dla 

Orda,  ale  w  mieszkaniu  kobiety  nie  było  wiele  rzeczy,  które  mogłyby  się  przydać 

żołnierzowi.  Miała  jednak  coś  do  jedzenia.  Klony  zawsze  były  wybredne,  wszystkie  co  do 

jednego. Chwilę szukała w konserwatorze, aż wyciągnęła familijne opakowanie ciasta cheffa, 

posypanego  lśniącymi,  kandyzowanymi  orzechami.  Trzymała  je  na  wypadek 

nieoczekiwanych  gości,  którzy  jednak  nigdy  się  nie  zjawiali.  -  Masz  miejsce  na  coś 

niedużego? 

- Jak niedużego? 

Musi być dokładna, prawda? 

- Średnica dwadzieścia pięć centymetrów. 

-  Ostrzegę  go,  żeby  nie  połknął  w  całości.  -  Mereel  wetknął  pojemnik  pod  pachę, 

sięgnął pod kurtkę i wyjął mały miotacz. Kal’buir nalegał, żebyś to nosiła. Uważaj na siebie. 

Besany,  z  lekka  oszołomiona,  wzięła  miotacz  do  ręki,  chociaż  głos  w  jej  głowie 

podpowiadał,  że  chyba  postradała  zmysły.  Mereel  wyszedł  na  platformę  i  w  kilka  chwil 

później ścigacz policyjny uniósł się w wieczorne niebo; patrzyła za znikającą plamą tylnych 

świateł. 

background image

Zamknęła  drzwi  balkonowe  i  zaciągnęła  zasłony,  nie  wypuszczając  miotacza  z  ręki. 

Czuła się obserwowana, nie mogła się pozbyć tego wrażenia. A może to  tylko  jej sumienie 

domagało się uwagi. Kiedy spojrzała na swoje palce ściskające broń, wydawało jej się, że to 

cudza ręka i że ona nie ma z nią nic wspólnego. 

Uważa, że mogę tego potrzebować, pomyślała. 

Lepiej zacznę się zastanawiać, jak zatrzeć za sobą ślady. 

Była  audytorem  sądowym,  więc  wiedziała,  jak  śledzić  innych,  odkrywać  wszystkie 

miejsca, gdzie ukrywali dane lub wyprowadzali kredyty, albo rzucali zasłonę dymną na audyt. 

Wystarczyło odwrócić ten proces, aby nikt jej nie znalazł. 

Jedyną  komplikacją  była  możliwość,  że  ślady  mogą  prowadzić  do  najwyższych 

poziomów rządowych. 

Nigdy w życiu nie była taka samotna... I tak przerażona. 

Mogła sobie teraz wyobrazić, co Ordo i pozostali komandosi przeżywają każdego dnia. 

Calna Muun, Agamar, Zewnętrzne Rubieże, 471 dni po Geonosis  

- No i co, Mando, podoba ci się? 

Łagodnie wygięty bąbel  transpastali unosił  się na powierzchni  wody, wyglądając jak 

jedna z tych małych przezroczystych łodzi podwodnych, które pokazywały turystom cuda na 

dnie  oceanu  Bil  Da'Gari.  Potem  bąbel  uniósł  się  powoli,  aby  ukazać  coś  znacznie,  znacznie 

większego i wcale nieprzeznaczonego dla rozrywki. 

Sierżant  Kal  Skirata  obserwował  wodę  spływającą  po  wynurzającym  się  kadłubie  i 

zastanawiał  się,  czy  stracił  mirshe,  żeby  przelecieć  taki  kawał  tylko  po  to,  by  kupić  statek 

podwodny. Cena była wyższa, niż planował. Jeśli jednak polujesz na Kaminoan, potrzebujesz 

swobody  pod  wodą,  nieważne,  ile  to  będzie  kosztować.  A  on  polował  na  bardzo  sprytną 

zwierzynę: głównego naukowca Ko Sai. 

- Nie podoba się? - Zapytał rodiański handlarz. 

Skirata  burknął  coś  pod  nieprzeniknioną  maską  złocistego  hełmu.  Mandalorianin 

ubijający  interes  miał  jedną  przewagę  -  nie  musiał  utrzymywać  pokerowej  twarzy  i  tylko 

naprawdę kompletni głupcy mogliby próbować oszustwa. Raz próbowali, prawdę mówiąc. 

- Chyba źle to nie wygląda. 

-  To  cacuszko!  -  Rzekł  Rodianin,  skacząc  wokół  niego  po  nabrzeżu  jak  stuknięty 

akrobata. Rodianie zawsze wydawali się Skiracie komiczni i nieszkodliwi, co było całkowicie 

sprzeczne  z  ich  prawdziwą  naturą,  dlatego  zawsze  miał  przy  sobie  dodatkowy  nóż  w 

rękawie...  Tak  na  wszelki  wypadek.  -  Każda  jest  wyjątkowa,  ręcznie  wykonana,  najlepsze 

background image

rzemiosło Mon Cal. Nie trzeba wiele pracy, aby z niej zrobić... 

- To frachtowiec, a ja szukam myśliwca. 

- Mogę dorzucić kilka działek ekstra. 

- A ile czasu to zajmie? 

- Czy to ma być na wojnę? 

Skirata  wyobrażał  sobie,  jak  Rodianin  w  myśli  podbija  cenę  w  nadziei,  że  rachunek 

zapłaci jakaś agencja rządowa jednej lub drugiej strony. Szaber i wojna szły zawsze w parze. 

- Nie - odparł Skirata. - Jestem pacyfistą. 

Rodianin  zezem  spojrzał  na  modyfikowany  verpiński  karabinek  snajperski 

przewieszony przez jego ramię. 

- Jesteś Mandalorianinem... 

Skirata  pozwolił,  aby  trójstronny  nóż  wysunął  się  z  jego  prawego  rękawa  i  zręcznie 

złapał za rękojeść. 

- Chciałbyś ze mną zadrzeć? 

- Nie... 

-  Widzisz,  jestem  całkiem  pokojowo  usposobiony.  -  Wsunął  nóż  do  pochwy  nad 

nadgarstkiem. - Jaki jest jego maksymalny zasięg? 

- Może zejść w wodzie na kilometr. Prędkość w atmosferze to tysiąc klików. Zasuwa 

jak nasmarowany ronto. - Frachtowiec znajdował się już ponad linią wody; czterdzieści pięć 

metrów  łagodnych,  ciemnozielonych  krzywizn  z  czterema  półkulistymi  gondolami  napędu 

wystającymi  ponad  rufą  jak  kastet.  Była  to  kalamariańska  klasa  DeepWater.  -  Bierze 

dziewięćdziesiąt ton ładunku, osiem osób załogi. Ma przyzwoite działko obronne. Hipernapęd 

jest... 

Rodianin  znieruchomiał  i  spojrzał  gdzieś  obok  Skiraty.  Nabrzeżem  spokojnie 

nadchodził Ordo. Zatrzymał się na wysokości frachtowca z lewym kciukiem zahaczonym  o 

pas. Z wyjątkiem chodu - zawsze wydawał się lekko zgarbiony, jakby miał w kaburach dwa 

pistolety  WAR  -  był  jedynie  kolejnym  Mando  w  zniszczonej  od  walk  zbroi.  Rodianin 

poruszył  się  niespokojnie,  gdy  Ordo  z  pewnej  odległości  przyjrzał  się  obudowie  napędu,  a 

potem z głuchym stuknięciem zeskoczył z nabrzeża na kadłub. 

- Nie podoba mi się kolor - mruknął Ordo. Wsunął czubek buta w ręczny mechanizm 

otwierający lewy właz i zerwał plomby. - Spojrzę tylko na obicia. 

Skirata obejrzał się na Rodianina. 

-  Mój  chłopiec  jest  wybredny.  Obawiam  się,  że  już  straciłem  rachubę  pudeł,  jakie 

oglądaliśmy w tym tygodniu. 

background image

-  Jeśli  jesteście  gotowi  poczekać  kilka  tygodni,  mogę  wam  załatwić  Hydrosphere 

Explorer. - Kupiec zniżył głos. - Ubrikkiańską repulsorową łódź podwodną. V-Fin. A nawet 

okręt Federacji Handlowej. 

-  Jasne,  naprawdę  bym  się  ucieszył,  gdyby  chłopcy  z  Federacji  przyszli  do  mnie 

szukać kawałka swojej floty. 

- Wy, Mandalorianie, jesteście bardzo podejrzliwi. 

- I tu się nie mylisz. Ile? 

- Sto pięćdziesiąt tysięcy. 

- Ja nie chcę kupować całej flotylli, synu, tylko jedną balię. 

- Te DeepWaters są trudne do zdobycia. 

-  Wiesz  co,  ten  pomysł  z  Federacją  Handlową  nie  był  taki  zły.  Może  powinienem 

wybrać się do ich zaopatrzeniowców, bo gdybym kupił od nich prawdziwy okręt podwodny, 

prosto od producenta, zamiast tej łódki wycieczkowej... 

Skirata usłyszał nagle w głośnikach głos Orda: 

- Kal'buir, myślę, że Prudii może całkiem ładnie tę łódkę dozbroić... 

Kal  i  tak  nie  chciał  zwykłego  okrętu  podwodnego.  Potrzebował  statku 

wielofunkcyjnego  -  takiego  właśnie  jak  ta  balia  Mon  Cal.  Rodianin  nie  miał  pojęcia,  czego 

chce  klient,  ani  jak  bardzo,  a  nawet,  czy  może  sobie  na  to  pozwolić.  Skirata  brzęknął 

kredytami  w  sakiewce  u  pasa,  przedłużając  ten  kuszący  dźwięk,  aby  zmiękczyć  opór 

Rodianina. Spacerował w kółko, jakby myślał o czymś całkiem innym. 

-  Chodź,  ad'ika  -  rzekł  do  Orda  tak,  aby  kupiec  go  słyszał.  Musimy  jeszcze  obejrzeć 

pięć statków i nie mamy na to całego dnia. 

- Sprawdzam tylko kadłub... - Mruknął Ordo. 

Hełmy to dobra rzecz: nikt nie może słyszeć, co się mówi przez komunikator, jeśli ty 

tego  nie  chcesz.  Ordo  używał  wszystkich  najnowocześniejszych  czujników,  aby  sprawdzić 

zmęczenie metalu, przecieki i inne wady mechaniczne. Skirata przeglądał odczyty, przesyłane 

do  jego  błyszczącego  nowością  ekranu  HUD  -  niewielka,  ale  konieczna  ekstrawagancja, 

opłacona przez martwych terrorystów. Uznał, że dobry terrorysta to martwy terrorysta. 

Ordo odetchnął głęboko. 

-  Wydaje  się  nieco...  Brudnawy  w  środku,  ale  poza  tym  to  ładny  statek.  Na  twoim 

miejscu bym go brał. 

Jasne, tylko jeszcze zbiję cenę, pomyślał Skirata. 

- Duży ten przeciek? - Zapytał teatralnym szeptem. 

- Jaki przeciek? - Podskoczył Rodianin. - Nie ma żadnego cholernego przecieku! 

background image

-  Mój  syn  mówi,  że  widać  ślady  po  wodzie.  -  Skirata  zawiesił  głos  dla  większego 

efektu. - Ord'ika, chodź i powiedz mu. 

Ordo  wyszedł  z  włazu  i  stanął  na  kadłubie  z  rękami  wspartymi  na  biodrach  i  lekko 

przekrzywioną głową. 

- Pokład i tapicerka mają plamy z wody. 

-  To  łódź  podwodna  -  warknął  Rodianin.  -  Oczywiście,  że  ma  plamy  z  wody.  Co 

chciałeś, barkę żaglową, czy co? Ja myślałem, że wy, Mando, jesteście twardziele, a wy mi 

się tu rozczulacie jak Neimusie nad paroma kroplami wody. 

-  No,  nie  nazwałbym  tego  orientacją  na  klienta  -  mruknął  Skirata.  Powoli  sięgnął  do 

sakiewki  przy  pasie  i  wydobył  z  niej  garść  kredytów.  Same  duże  nominały,  o  kusząco 

widocznych  oznaczeniach  wartości.  Niewielu  handlarzy  statków  potrafi  się  oprzeć  pokusie 

stosiku kredytów, a odsuwanie w czasie gratyfikacji chyba nie należało też do mocnych stron 

Rodianina. - Chyba poszukam czegoś innego. 

Rodianin  może  i  był  pyskaty,  ale  nie  miał  najmniejszych  problemów  z  matematyką. 

Jego małe, paciorkowate oczka przywarły do kredytów. 

- Będziesz miał problem, żeby dostać coś podobnego. Kalamarianie nie sprzedają ich 

sepom. 

Jeśli Rodianin myśli, że pracują dla separatystów, to nie szkodzi. Nikt nie oczekiwał, 

że  Mandalorianin  będzie  pracował  dla  Republiki,  a  Rodianin  nie  pytał.  Skirata  zgiętym 

palcem przywołał Orda i Zero ruszył za nim, chrzęszcząc butami po chodniku mola. Sztuka 

polegała  na  tym,  żeby  odejść  stanowczym,  pewnym  krokiem.  Obaj  potrafili  to  doskonale, 

nawet jeśli noga Skiraty nie chciała współpracować i kulał przez to bardziej niż zwykle. Był 

taki  moment,  jedna  krytyczna  sekunda,  kiedy  jedna  ze  stron  musiała  się  załamać.  Jeśli  nie 

zawrócą, stroną tą będzie Rodianin. 

A Jedi myślą, że tylko oni potrafią wpływać na umysły innych. 

- Sto dwadzieścia - zawołał za nimi Rodianin. 

Skirata nie zatrzymał się. Ordo też nie. 

- Osiemdziesiąt - rzucił przez ramię. 

- Sto dziesięć. 

- Nowe kosztują tylko setkę. 

- Ma dodatki. 

- Musiałby być złocony, żeby być tyle wart. 

Wciąż  szli.  Ordo  stęknął  pod  nosem,  trudno  powiedzieć,  czy  z  irytacji,  czy  z 

rozbawienia. 

background image

- Dobrze, dziewięćdziesiąt - zawołał Rodianin. 

- Osiemdziesiąt gotówką - odparł Skirata, nie odwracając się. 

Wręcz przyspieszył kroku. Zaczął liczyć do dziesięciu, ale doszedł tylko do ośmiu. 

- Dobrze - rzekł w końcu Rodianin. - Mam nadzieję, że wam będzie służyć. 

Skirata zwolnił i się odwrócił. Szedł powoli, odliczając kredyty. 

Ordo wskoczył na kadłub i znikł w otwartym włazie. 

-  Jeśli  się  nie  sprawdzi,  szybko  tu  wrócę  -  odparł  Skirata.  Dlatego  gwarancja  mi 

niepotrzebna. 

Napęd DeepWatera ożył z rykiem, ochlapując nabrzeże białą pianą. Molo zadrżało. 

- Czy on wie, jak tym jeździć? - Zapytał Rodianin. 

- Mój chłopak zna się mniej więcej na wszystkim. Szybko się uczy. 

Skirata ześliznął się po mokrym kadłubie i zamknął za sobą właz. Ordo siedział już na 

fotelu pilota w wąskim kokpicie. Hełm odłożył na konsolę i wydawało się, że mówi sam do 

siebie, kiedy dotykał kolejno kontrolek. Miał niezwykłą pamięć, jak wszyscy Zerowi. Szybkie 

przejrzenie instrukcji przed wylotem, a wiedział już wszystko. Skirata był z niego ogromnie 

dumny,  podobnie  jak  ze  wszystkich  swoich  chłopców,  ale  wściekły  był  za  krzywdę,  jaką 

Kaminoanie  im  wyrządzili,  tworząc  istotę,  która  miała  być  żołnierzem  doskonałym.  Ich 

błyskotliwość  miała  swoją  cenę.  Wszyscy  byli  poplątani,  nieprzewidywalni,  gwałtowni 

wskutek  zbyt  wielu  genetycznych  manipulacji  i  brutalnego  dzieciństwa.  Skirata 

zmasakrowałby każdego idiotę, który nazwałby ich psycholami, ale trzeba przyznać, że nawet 

jego czasem to przerastało. 

Byli  jego  życiem.  Wychowywał  ich  jak  własnych  synów.  Kaminoanie  chcieli  ich 

usunąć jako nieudany eksperyment. Sama myśl o tym sprawiała, że Skirata zaczynał marzyć o 

zemście.  Dla  niego  Kaminoanie  byli  sadystycznym  robactwem,  a  ich  życie  liczyło  się  dla 

niego  równie  mało  jak  dla  nich  życie  hodowanych  klonów.  Ko  Sai  będzie  ostatnią  z  tych 

szczęśliwców, którzy przeżyją - potrzebował jej żywej, przynajmniej na jakiś czas. 

Moi chłopcy byli odpadem  produkcyjnym, tak? -  Zdenerwował się. Ty  też będziesz, 

kochanie. 

Ordo  otworzył  przepustnice  i  DeepWater  ruszył  przed  siebie,  wzniecając  pianę. 

Rodianin  skurczył  się  do  rozmiarów  lalki,  a  potem  kropki  na  szybko  oddalającym  się 

nabrzeżu. Wkrótce znaleźli się na otwartym morzu poza przystanią. 

-  Złapmy  trochę  przynęty  na  aiwhy.  -  Skirata  zastanawiał  się,  czemu  nurkowanie  w 

łodzi  podwodnej  nieco  go  niepokoiło,  podczas  kiedy  bez  problemu  zanurzał  się  w  zimnej 

przestrzeni galaktyki. W sumie dość się naćwiczył pod wodą na Kamino. - Miałeś już wieści 

background image

od Mereela? 

- Tak, już wraca...  I  tak, skłonił agentkę Wennen do przyjęcia zadania...  I tak, dał jej 

miotacz. 

Agentka  Wennen?  -  Zastanowił  się  Kal.  Daj  spokój,  synu.  I  tak  masz  krótkie  życie. 

Korzystaj z niego. 

- To twarda dziewczyna, Or'iatin'la. 

Ordo nie dał się wymanewrować. 

- Mer'ika mówi, że przesłała mi ciasto cheffa. 

Ordo  był  wzruszająco  niemądry,  kiedy  chodziło  o  kobiety.  Skirata  rozumiał,  że 

haniebnie zaniedbał emocjonalną stronę jego edukacji. 

-  Udało  ci  się,  synu  -  rzekł.  -  Mądra,  twarda  dziewczyna.  A  przy  okazji  piękna, 

długonoga  blondynka,  ale  akurat  te  cechy  znajdowały  się  nieco  dalej  na  mandaloriańskiej 

liście  priorytetów  aniżeli  zdolności  i  wytrwałość.  Właściwie  była  aż  za  piękna,  by  ludzie 

mogli  czuć  się  przy  niej  swobodnie,  więc  Skirata  zaliczył  biedaczkę  do  swojej  rosnącej 

kolekcji wyrzutków społecznych i outsiderów. - Zasługujesz na wszystko, co najlepsze. 

- Gdyby tylko istniała instrukcja obsługi kobiet, Kal'buir... 

- Jeśli jest, to do mnie żaden egzemplarz nie dotarł. 

Ordo odwrócił głowę i obdarzył Skiratę spojrzeniem świadczącym, że wcale go to nie 

ucieszyło.  Ordo  wiedział  teraz,  co  tak  długo  trzymało  Skiratę  na  dystans  od  jego  klonów  - 

jego  małżeństwo  rozpadło  się,  a  dwaj  synowie  ostatecznie  ogłosili  go  dar'buirem,  byłym 

ojcem.  - Taki  rozwód z rodzicem  to  prawdopodobnie największy wstyd  w mandaloriańskim 

społeczeństwie. Był to jedyny sekret, jaki zachowywał przed Zerami, oprócz ciąży Etain Tur-

Mukan. 

Czy  to  niepokoi  Orda?  -  Pomyślał  Skirata.  Czy  mi  wierzy?  Musiałem  zniknąć. 

Wszyscy  musieliśmy,  żeby  szkolić  nasze  klony  w  tajemnicy.  Moje  dzieci  były  już  dorosłe. 

Oddałem im wszystko do ostatniego kredyta, prawda? Shab, moje klony potrzebowały mnie 

bardziej niż oni. Potrzebowali mnie choćby po to, żeby żyć. 

Miał też córkę, a jej imię nie znalazło się na edykcie. Nie miał od niej wieści od lat. 

Pewnego  dnia...  Pewnego  dnia  może  nabierze  odwagi  i  pojedzie  jej  szukać.  Ale  teraz  miał 

pilniejsze zadania. 

-  Nic  mi  nie  będzie,  synu  -  rzekł.  -  Gdyby  to  miała  być  nawet  ostatnia  rzecz,  jaką 

zrobię, będziesz miał to, czego potrzebujesz. Nawet gdybym musiał tę informację wycisnąć z 

Ko Sai po jednym wersie. 

Zwłaszcza gdyby miał to zrobić. 

background image

Ordo nagle zainteresował się kontrolkami przepustnicy. 

- Tylko dzięki temu nadal żyjemy, że powstrzymałeś tę gihaal przed uśpieniem nas jak 

zwierzęta.  -  Przez  moment  Skirata  miał  wrażenie,  że  klon  zbiera  się,  aby  powiedzieć  coś 

więcej,  ale  widać zmienił zdanie. - No dobrze, sprawdźmy, czy  przynajmniej  to  urządzenie 

potrafię zmusić do działania zgodnie z instrukcją... 

Ordo  pchnął  dźwignię  przepustnicy  daleko  w  przód.  Dziób  DeepWatera  uniósł  się 

lekko  i  przyspieszenie  wgniotło  Skiratę  w  fotel.  Statek  lekko  muskał  powierzchnię  fal.  Na 

ekranie  kamery  rufowej  zamontowanej  na  kadłubie  widniała  chmura  białej  piany  jak  burza 

śnieżna.  Czerwona  kreska  statusu  na  konsoli  zbliżała  się  równomiernie  do  migającego 

błękitnego  kursora  oznaczonego  „Optymalny  ciąg".  Korpus  wibrował,  silniki  wyły  i  nagle 

żołądek Skiraty podskoczył, kiedy DeepWater oderwał się od powierzchni wody. 

- Oya! - Zaśmiał się Ordo. Statek wzbił się w górę, a on wydawał się podniecony jak 

dziecko. Nowinki zawsze go zachwycały. - Kandosii! 

Za nimi burza śnieżna na monitorze ustąpiła miejsca szaroniebieskiemu morzu. Skirata 

uznał, że przyniosło mu to ulgę i teraz obserwował, jak Ordo ustawia kurs na punkt spotkania, 

zachwycony perfekcją statku. 

- Chyba mi ufasz, Kal’buir - rzekł. - Nigdy jeszcze nie pilotowałem takiej hybrydy. 

- Patrzę na to w taki sposób, synu. Jeśli ty sobie nie poradzisz, to nikt inny sobie nie 

poradzi.  -  Poklepał  dłoń  Orda,  wciąż  spoczywającą  na  dźwigni  przepustnicy.  -  Nazwę  ten 

statek... Masz jakiś pomysł? 

Ordo zamyślił się, wpatrzony przed siebie. 

- „Aay'han". 

- Dobrze... Niech będzie „Aay'han". - Wiele mówiący wybór. 

To  słowo  nie  miało  odpowiednika  w  basicu,  ponieważ  był  to  idiom  mandaloriański. 

Aay'han  był  to  spokojny,  wspaniały  moment  w  otoczeniu  rodziny  i  przyjaciół,  kiedy 

wspomina  się  ukochanych  zmarłych,  tęskniąc  za  nimi  aż  do  bólu;  stan  umysłu,  którego 

określenie  „słodko-gorzki"  nie  oddaje  nawet  częściowo.  Mówiło  o  intensywności  miłości. 

Skirata  wątpił,  czy  aruetiise,  nie-Mandalorianie,  uwierzyliby,  że  tak  głębokie  uczucie  mogą 

przeżywać  ludzie,  których  świat  uważał  za  bandę  najemnych  zbirów.  Przełknął  ślinę,  aby 

odchrząknąć i przyjąć tę nazwę z szacunkiem, na jaki zasługiwała. Przyłapał się na tym, że 

myśli o adoptowanym ojcu, Muninie, i nastoletnim żołnierzu klonie imieniem Dov, którego 

śmierć  w  czasie  treningu  była  winą  Skiraty.  Ból  po  tym  zdarzeniu  uczynił  jego  aay'han 

szczególnie tragicznym. - Ten statek znany będzie jako „Aay'han" i pozostanie w pamięci na 

zawsze. 

background image

- Gai be'bic me'sen Aay'han, meg ade partayli darasuum - powtórzył Ordo. 

- Oya manda. 

Przepraszam,  Dov,  pomyślał  Skirata.  Jeśli  nie  ma  dla  ciebie  jakiegoś  rodzaju 

nieśmiertelności, to dla mnie w galaktyce została tylko zemsta. 

Skirata  znów  zwrócił  myśli  ku  żywym.  Nie  był  to  wcale  zły  statek,  miał  wykonać 

tylko  jedną  misję  -  tę  najważniejszą:  odnaleźć  Ko  Sai  i  przejąć  jej  technologię,  aby 

powstrzymać  przyspieszone  starzenie  się  klonów.  Przeszedł  przez  podwójne  drzwi  na  rufę, 

aby sprawdzić drobne szczegóły. Owionął go zapach czyściwa, starej żywności i pleśni. 

Odświeżacze  i  przedział  medyczny  znajdowały  się  po  prawej  burcie,  magazyny  i 

galeryjka po lewej. Szafki w galerii były puste.  Odnotował, że na pierwszym postoju muszą 

uzupełnić zapasy. Naprawdę komfort nie miał żadnego znaczenia, jak długo „Aay'han" leciał 

-  lub  nurkował  -  w  jednym  kawałku,  ale  i  tak  sprawdził  kabiny:  te  same  szaro-żółte 

wykończenia  jak  reszta  wnętrz  i  drobne  uszkodzenia  spowodowane  przez  wodę.  Nieźle, 

całkiem nieźle. 

Pomacał materace na kojach, licząc w pamięci. Osiemdziesiąt tysięcy kredytów - a po 

wymanewrowaniu  terrorystów  zostało  cztery  miliony,  których  nikt  nie  będzie  szukał. 

Osiemnaście  koi,  a  jeśli  będzie  trzeba,  można  do  przewozu  załogi  przystosować  również 

ładownie. W sumie dość miejsca nawet dla trzydziestu osób. Jeśli będą musieli ewakuować 

się pospiesznie, dla jego chłopców, Corra, oddziału Omega i wszystkich pań będzie aż nadto 

miejsca.  A  poza  tym  byli  jeszcze  inni  żołnierze  Republiki,  których  szkolił,  wciąż  ponad 

osiemdziesięciu  ludzi  na  polu  bitwy;  jego  chłopcy,  jego  podopieczni  dokładnie  tak  jak 

Omega, a on ich zaniedbywał. Będą potrzebowali azylu, kiedy się ta wojna skończy, a może 

nawet wcześniej. 

Czy zrobiłem już dość? - Zastanowił się. Mogę w tej chwili decydować, chłopcy. Shab 

Tsad Droten - niech przeklęta będzie Republika! 

Skirata  wciąż  w  wyobraźni  modyfikował  „Aay'han",  kiedy  w  przejściu  pojawił  się 

Ordo. 

- Chyba musimy zmienić kurs - rzekł. 

- No to zajmij się tym, synu. 

- Chcę powiedzieć, że musimy zmienić kurs, żeby kogoś zabrać. 

Skirata westchnął. W porządku, to był czas Republiki, a jemu także płaciła Republika, 

nawet  jeśli  nie  klonom.  Lepiej,  aby  to  byli  nasi  chłopcy,  pomyślał.  Nienawidzę  każdej 

sekundy zmarnowanej na cywilów. Wierzył osądowi Orda, więc zawrócił do kokpitu. 

Ordo po prostu podał mu trzeszczący komunikator. 

background image

- To Delta - wyjaśnił. - Musieli opuszczać Mygeeto w pośpiechu i zostawili na miejscu 

Vau. 

Skirata  chwycił  komunikator,  w  jednej  chwili  zapominając  o  wszystkich  sporach 

między nim a Vau. Wskazał głową kokpit, szepcząc do Orda: „Zrób to". 

-  Tu  RC-jeden-jeden-trzy-osiem,  sierżancie  -  odezwał  się  Boss.  -  Przepraszamy,  że 

przeszkadzamy. 

Skirata  usiadł  w  fotelu  drugiego  pilota,  próbując  nie  wyobrażać  sobie,  jak  kiepsko 

musiały potoczyć się sprawy, skoro Vau zabłąkał się poza liniami wroga. Był specjalistą od 

ucieczek. 

- Gdzie jesteście? 

- Wróciliśmy do floty na stacji. Chcieliśmy go zabrać, ale generał Jusik mówi, że... 

- ...Już tam lecimy. Lokalizacja? 

- Około dwudziestu kilometrów od Jygat. Opuszczaliśmy bank Dressian Kiolsh, kiedy 

napotkaliśmy opór, a on wpadł do szczeliny. 

- Bank? - Pojechali tam przecież, żeby zlokalizować węzły komunikacyjne marines. - 

Kasy wam brakło? Potrzebowaliście drobnych? 

-  To  długa  historia,  sierżancie,  dlatego  generał  Jusik  uznał,  że  pan  będzie... 

Mądrzejszym wyborem. 

- Niż co? 

- Niż powiedzenie o wszystkim generałowi Zeyowi. 

-  Nie  zamierzam  tracić  czasu,  pytając,  co,  do  shab,  robiliście  w  banku.  -  Jusik  był 

sprytnym  chłopcem,  Bard'ika.  Niezależnie  od  wszystkiego  Jedi  stwierdzili,  że  wyprawa 

ratunkowa ma być utrzymana w tajemnicy. - Czy Vau żyje? 

-  Niepotwierdzone.  Straciliśmy  jego  sygnał.  Miał  przy  sobie  rzeczy,  które  generał 

Jusik chciałby odzyskać. 

- Jakie rzeczy? 

- Oczyścił skarbiec banku. Kredyty, klejnoty, obligacje, takie tam. Dwa worki. 

Obrabował  bank?  Skiracie  opadły  ręce.  Ten  cholerny,  stary  di'kut  zawsze  chętnie 

łamał prawo, ale żeby taka zwykła kradzież... Co to, to nie. To był styl Skiraty, nie Vau. 

- Ostatnie znane położenie? 

-  Właśnie  wam  wysyłamy  współrzędne  z  naszym  ostatnim  dobrym  naziemnym 

skanem radarowym terenu. 

- Strill ciągle jest z nim, oczywiście? 

- Tak, widzieliśmy, jak spadał. 

background image

To już było  coś. Skirata nigdy nie ufał  zwierzakowi, ale on doprowadzi  ich do Vau, 

jeśli już nie odnalazł jego zwłok i nie wywlókł ich. Jeśli znajdą strilla, znajdą i Vau. 

- Powiedz generałowi Jusikowi, że to załatwimy, Delta - rzekł i zamknął kanał. 

Ordo wyglądał całkiem spokojnie, jego dłoń wisiała nad kontrolką hipernapędu. 

- Nie ma chyba sensu prosić komandora Bacary, żeby się trzymał od nas z daleka. 

Nie,  nie  było.  Im  mniej  ludzi  wiedziało,  że  nadlatują,  tym  lepiej.  Trudno  byłoby 

wyjaśnić, dlaczego dwóch ludzi w mandaloriańskich zbrojach błąka się bez upoważnienia po 

separatystycznej planecie znajdującej się na indeksie Republiki. Im mniej zapisów z rozmów, 

tym łatwiej zapomnieć o pewnych zdarzeniach. A Bacara nie należał do osób, które najpierw 

pytają o ID. 

Skirata nie chciał, aby ten bezużyteczny generał Jedi Ki-Adi-Mundi znalazł się w ich 

kręgu. Hipokryci Jedi. Stożkogłowy może sobie mieć rodzinę, ale Etain wywaliliby za to do 

Agricorps. Skirata zaryzykuje. 

- Oszczędź sheby Walona i wynoś się stamtąd - polecił Skirata. Jeśli on jeszcze żyje. - 

Skaczemy. 

„Aay'han" rzuciła się w przestrzeń gwiezdnych smug. Doskonale się trzymała. 

Gaftikar, Zewnętrzne Rubieże, baza rebeliantów. 471 dni po Geonosis  

Darman stwierdził, że sierżant Zero A'den jest jego wiernym odbiciem, - Nie potrafię 

myśleć  normalnie  z  pustym  żołądkiem.  -  A'den  wystrzelił  z  miotacza  w  stosik  gałęzi,  aby 

rozpalić  ognisko.  Słońce  dopiero  wschodziło;  stracili  całą  noc,  a  jaszczurowaci  Gaftikari 

wciąż  dreptali  w  tę  i  z  powrotem  w  równych  szeregach,  przenosząc  broń,  którą  zebrali  ze 

zrzutu. - Chyba z wczoraj zostało trochę potrawki. Nie pytaj, co w niej jest, bo sam nie wiem. 

Drużyna Omega siedziała wokół ognia w czarnych kombinezonach. Zbroje złożyli na 

stosie boku. Atin trzymał na kolanach pakiet odrzutowy Darmana i tęponosymi szczypcami 

przywracał  zawias  skrzydła  do  pierwotnego  kształtu.  Nie  lubił,  kiedy  mechaniczne 

przedmioty miały nad nim przewagę. 

- Więc co się stało z ARC? - Zapytał. 

-  Zaginiony w akcji  - odparł A'den.  Jego ton  był całkowicie neutralny, wyraz twarzy 

obojętny:  nie było  to  jednak jego normalne zachowanie, ponieważ Darman dostrzegał  białe 

linie wokół ust i oczu w opalonej na ciemno twarzy. A'den zwykle dużo się uśmiechał, ale nie 

teraz.  -  Zrobiłem  małe  rozeznanie  w  Eyat  i  sporządziliśmy  możliwie  najbardziej  kompletny 

plan budynku rządowego. 

- Siły sepów? - Zapytał Niner. 

background image

- Poza lokalnymi minimalne. 

-  A  ja  myślałem,  że  to  gniazdo  aktywności  sepów,  które  trzeba  natychmiast 

zneutralizować. 

- Słowo daję, ner vod, chyba nie bierzesz na serio wszystkich informacji z wywiadu? - 

A'den rozniecał ogień z wielką troską, układając gałązki i suchą trawę w stertę i obserwując 

coraz wyższy płomień. - Lepiej cię z tego wyleczyć. 

Fi zajrzał do garnka z potrawką. 

- W porządku, nauczę go sarkazmu. Wkrótce będzie gotowy. 

-  Wygląda  mi  to  na  miłe,  spokojne  miejsce  -  powiedział  Atin.  Nieszczególnie 

strategiczne. 

-  Eyat?  -  A'den  zamieszał  w  garnku  patykiem.  Naprawdę  ładnie  to  pachniało.  -  Miłe 

miasto. Czyste, ładne budynki, dużo nieszkodliwych rozrywek. I kompletnie nieużyteczne dla 

nas pod względem militarnym. 

Darman nie spuszczał z oka Graftikari. Teraz, kiedy słońce wstawało, widział, że ich 

jasnobeżowe łuski miały lekko perłowy połysk. Mieli spiczaste pyski i małe, czarne oczka o 

niepokojących, czerwonych szczelinach źrenic. I nigdy nie widział tak wielu rodzajów broni 

przy jednym pasie: byli lepiej uzbrojeni niż sierżant Kal w złym humorze. Ich noże, miotacze 

i  metalowe  pałki  brzęczały  jak  dzwony  na  wietrze.  Jeden  wysoki  jaszczur  sam  sobie 

akompaniował do marszu, machając ogonem dla równowagi pod ciężarem części do E-Weba. 

- Widzę, że nauczyliście ich, jak się cicho poruszać - rzekł Atin. 

A'den wytrzeszczył oczy. 

- Prudii ostrzegł mnie, że jesteś trudnym klientem. 

- Zabawne, bo to Ordo ostrzegł Prudii, że jestem kłótliwy. 

- Twoja reputacja cię wyprzedza - odparł A'den. - To dobrzy wojownicy, wierz mi. 

-  Słyszę  tu  jakieś  „ale"  -  wtrącił  Niner.  -  Jesteśmy  specjalnie  szkoleni,  aby  wyczuć 

wątpliwości na sto klików. 

-  Ale...  -  A'den  plasnął  chochlą  porcje  potrawki  w  ich  nadstawione  menażki.  Kiedy 

Darman  był  tak  głodny,  zjadłby  opakowania  z  flimsi.  -  Jasne,  że  jest  „ale":  wszystko  to 

skończy  się  płaczem.  Eyat  to  miasto  ludzi.  Wszystkie  osiedla  też  są  osiedlami  ludzi.  Ale... 

Nędzne wioski to ziemie jaszczurów. 

- A którzy z nich są Graftikari? 

-  Wszyscy.  Żaden  z  gatunków  nie  jest  tubylczy.  Ludzcy  koloniści  sprowadzili 

jaszczury,  żeby  dla  nich  budowały,  ale  teraz  to  jaszczury  chcą  sobie  porządzić,  głównie 

dlatego, że jest ich tyle. 

background image

Jaszczury są Maritami. 

- Więc dlaczego sepowie wspierają ludzi? 

- Ponieważ Republika pożąda złóż kelerium i noraksu, a przynajmniej Shenio Mining 

ich pożąda, a ludzie będą szczęśliwsi, jeśli Shenio się tu nie wprowadzi. 

- Pogubiłem się - poskarżył się Niner. 

- Sepowie zaproponowali, że uwolnią Graftikar od nas. 

- Więc musimy im dać pretekst? 

- Nie zajmuję się polityką. Szkolę partyzantów i zabijam złych ludzi. 

Zapanowało  milczenie.  Powoli  jedli  potrawkę,  która  była  zaskakująco  smaczna. 

Rebelianci  -  Maritowie  - zaczęli składać E-Weba bez instrukcji,  a widząc,  jak gromadzą się 

wokół ciężkiego miotacza, przekazując sobie elementy, Darman wywnioskował, że tak samo 

otaczali wrogów. Swoimi precyzyjnymi, skoordynowanymi ruchami przypominali owady, co 

irytowało Dara. 

-  Dlaczego  ty  jesteś  sierżantem,  a  reszta  Zer  to  oficerowie?  -  Zapytał  Fi.  -  Nie 

zaaprobowali twojego awansu? 

A'den  nie  wydawał  się  urażony.  Nigdy  nie  wiadomo,  czym  można  sprowokować 

Zerowego. Czasem po prostu niczym. 

- Wolałem być NCO. Jeśli to dobre dla Kal'buira, to dobre i dla mnie. 

Fi  zdawał  się  usatysfakcjonowany  wyjaśnieniem,  Atin  koncentrował  się  na  swojej 

potrawce, a Niner obserwował, jak Maritowie przygotowują się do montażu wielkiego działa. 

-  Są  bardzo  dobrzy  w  takich  pracach  -  zauważył  A'den.  -  Doskonałe  widzenie 

przestrzenne. 

Z  A'denem  spotkali  się  po  raz  pierwszy,  a  Darman  zawsze  chciał  poznać  inne  Zera 

Skiraty. Jak Kal potrafił odróżniać ich od innych komandosów w czasie wielu lat szkolenia? 

Młodzi Zerowi straszyli Kaminoan, biegając swobodnie po Tipoca, a komandosi widywali ich 

tylko  podczas  kradzieży  sprzętu,  sabotowania  systemów  i  -  Darman  nigdy  o  tym  nie 

zapomniał - wdrapywania się na podpory ogromnych, kopulastych budynków, gdzie wisieli 

kilkaset metrów nad ziemią i strzelali z miotaczy pod nogi kaminoańskich techników. Zerowi 

nigdy się niczym nie przejmowali, niczego się nie bali: nawet wtedy odpowiadali tylko przed 

Kalem Skiratą, a Kaminoanie nie mieli odwagi rozgniewać Kal'buira. 

Kal'buir  powiedział,  że  Kaminanie  zepsuli  Zerowych,  więc  zasługują  na  to,  co  ich 

spotyka.  Jeśli  się  będą  skarżyć,  to  on  ich  uspokoi  -  obiecywał.  Skirata  używał  słowa 

„uspokoić" jako eufemizmu, oznaczającego wszelki rodzaj przemocy, w czym był specjalistą. 

Jeden  z  Maritów  podszedł  i  zajrzał  do  garnka  z potrawką,  przekrzywiając  głowę  jak 

background image

robot. 

- Smakuje wam? 

Atin klęknął, aby poczęstować się kolejną porcją potrawki i niewinnie spojrzał w górę. 

Blizna na jego twarzy - robota Vau - była teraz cienką, białą linią. 

- Jest pyszna. 

-  To  moja  prababcia!  -  Rozpromienił  się  Marit.  Dziwnie  było  widzieć  jaszczura 

uśmiechającego się jak człowiek. - Będzie szczęśliwa. 

Darman  zauważył,  że  A'den  próbuje  wysunąć  się  do  przodu  i  przerwać  tę  wymianę 

zdań. 

- Atin... 

Ale Atin już się rozpędził. Postanowił być uprzejmy dla tubylców i bardzo wczuł się w 

rolę. 

- To jej przepis, tak? - Zainteresował się. 

- To ona - rzekł Marit i odszedł. 

Atin zajrzał w menażkę. Zapadła całkowita cisza. Potem A'den westchnął, a Fi wcisnął 

pięść do ust, żeby stłumić nerwowy śmiech, ale mu się nie udało. Niner zamarł w pół kęsa. 

Darman  próbował  zachować  się  kulturalnie  i  wykazać  wrażliwość,  ale  był  głodny,  a  Marit 

wydawał się zadowolony, że im smakuje. 

-  Och,  fierfek...  -  Atin  odstawił  menażkę  na  ziemię  i  przysiadł  na  piętach.  Mocno 

zacisnął  powieki,  a  sądząc  z  tego,  jak  mocno  zaciska  wargi,  przeżywał  właśnie  potężny 

kryzys trawienny, jak to określał Ordo. Nagle zakołysał się na piętach, zerwał na nogi i rzucił 

w stronę najbliższych krzaków. 

- Rzyga - zauważył Niner i wrócił do jedzenia. Słabe odgłosy torsji potwierdziły jego 

diagnozę. 

A'den wzruszył ramionami. 

- To nie jest tak, że ją zabili, żeby zjeść. Tak usuwają swoich zmarłych. Lubią myśleć, 

że w ten sposób wyświadczają swoim rodzinom przysługę po śmierci.  Byłoby niegrzecznie 

nie dostosować się do tego. 

-  Znaczne różnice kulturowe to  wspaniała sprawa  -  zauważył  Fi,  ale też  wydawał  się 

dziwnie blady. - Ciekawe, z czego robią deser? 

Niner wyłowił kawałek chudego mięsa i obejrzał go uważnie, po czym wsunął do ust i 

przez chwilę żuł w zadumie. Darman nie podejrzewał go o taką odwagę. 

- Nigdy nie sądziłem, że skończę jako kanibal. 

- Dla nas to nie kanibalizm, Niner - odparł A'den. - Najwyżej dla nich. 

background image

-  Nadajesz  się  do  Wielkiej  Armii.  -  Twarz  Fi  przybrała  znów  normalny  kolor.  - 

Zwiedzasz sobie galaktykę, spotykasz fascynujące istoty, a potem zjadasz je na kolację. 

-  No  cóż,  nie  jesteśmy  sami.  -  A'den  zatroskany  podniósł  wzrok;  Atin  wyszedł  z 

krzaków chwiejnym krokiem, ocierając usta. - W porządku? 

- Zrobiłeś to specjalnie. Mogłeś mi powiedzieć, zanim zacząłem jeść. 

- Powiedziałem, żebyś nie zadawał pytań. Ja też nie zadawałem. 

Atin  -  spokojny,  metodyczny  Atin  -  był  jednym  z  uczniów  kompanii  Vau,  a  nie 

Skiraty. To było widać. A'den patrzył na Atina, a Atin na A'dena. Niner wzniósł oczy w górę, 

jakby szykował się, żeby ich rozdzielić. I nie byłby to pierwszy raz, kiedy Atina trzeba było 

uspokoić.  Chodziło  chyba  o  sposób,  w  jaki  Vau  szkolił  swoich  ludzi  -  pozostawiał  w  nich 

żyłkę  dzikości,  kompletną  niezdolność  do  rozsądnego  myślenia  i  wycofywania  się,  kiedy 

zabrną za daleko. 

A'den omal się nie roześmiał. 

- To ty próbowałeś zadźgać Vau wibroostrzem, prawda? Wszyscy o tym słyszeliśmy. 

Atin  odwrócił  się  do  niego  tyłem.  Darman  oczekiwał,  że  A'den  straci  cierpliwość  i 

wymierzy Atinowi porządnego klapsa, jak to nazywał Fi, ale ten tylko wzruszył ramionami i 

zaczął przetrząsać kieszenie. 

- Mam - mruknął wreszcie. Znalazł to, czego szukał, i rzucił Atinowi baton z racji. - Po 

pierwsze,  mógłbyś  zapuścić  brodę,  shabla.  Zamierzacie  infiltrować  Eyat,  a  tam  nie  są 

przyzwyczajeni  do  czworaczków.  Zróbcie  coś  z  sobą  i  ciągnijcie  losy,  kto  ma  wyglądać 

normalnie. 

Fi natychmiast się ożywił. 

- Jak pójdę na miasto, to się przebiorę za jaszczura! 

-  Jasne  -  odparł  A'den.  -  Ale  daj  sobie  spokój  z  łuskami,  ponieważ  Maritowie  nie 

wchodzą teraz do miast, chyba żeby postrzelać do mieszkańców. Dlatego ludzie są najlepsi, 

aby załatwić sprawę. Kiedy już się przebierzecie, chcę, aby dwóch zrobiło rekonesans w Eyat 

i  rozmieściło  kilka  ukrytych  kamer.  Maritowie  nie  przejdą  niezauważeni,  a  wszelkie 

informacje, jakie zebrał Sull, prawdopodobnie znikły razem z nim. 

- Kto to jest Sull? - Zapytał Fi. 

- Alfa-trzydzieści - wyjaśnił A'den. - Tak ma na imię. Sull. 

Darman  dokończył  potrawkę  i  obserwował  A'dena.  Nie  był  zadowolony,  to  było 

widać.  Może  dlatego,  że  musiał  śledzić  tego  Alfa  ARC,  kiedy  uważał,  że  ma  coś 

ważniejszego  do  roboty.  A  może  była  to  zwykła  irytacja  człowieka  zmuszonego  do 

wykonywania misji, która wydawała się bezsensowna i niedoinwestowana. Pracował zwykle 

background image

sam, a to odbija się na charakterze każdego człowieka. 

Niner wyskrobał resztki potrawki z menażki i wypłukał ją wodą z butelki. 

-  Myślę,  że  powinniśmy  skoncentrować  nasze  siły  na  wykopaniu  osika  z  jednego  z 

największych  światów  sepów  -  rzekł  nagle.  -  Jeśli  tak  dalej  pójdzie,  zostanie  po  jednym 

klonie na planetę. Będziemy uczyć tubylców z podręcznika polowego, jak rzucać kamieniami. 

A'den  powoli  odwrócił  głowę  i  otworzył  usta,  jakby  chciał  coś  powiedzieć,  ale  się 

zawahał. Wreszcie się odezwał. 

-  Jesteście  dobrą  kompanią  -  rzekł.  -  Wszyscy,  włącznie  z  generałem  Zeyem.  Ale 

kanclerz  chce  uniknąć  większych  szkód.  Żadnych  rozrób,  żadnych  napaści  i  wojny  z 

cywilami. 

- I żadnych zapasów. 

-  Dość zapasów,  żeby nie przegrać,  ale za mało,  aby zwyciężyć -  dodał  A'den.  -  Ten 

drań po prostu zaopatruje nas tak, aby utrzymać nas przy życiu, nic więcej. 

Darman  pomyślał,  że  czas  najwyższy  zaprzyjaźnić  się  z  Maritami.  Wstał  i  powoli 

podszedł do jaszczurów, zastanawiając się, czy w Eyat znajdzie się coś, co mógłby zdobyć dla 

Etain. Trudno zgadnąć, co sprawi radość Jedi. Oni unikali posiadania przedmiotów. 

- Wiecie, co mnie martwi? - Głos Fi poniósł się po obozowisku. Maritowie skończyli 

kalibrację działa i teraz je podziwiali. - Co by było, gdyby wojna wybuchła, kiedy byliśmy na 

piątym roku szkolenia, zamiast na ósmym, dziewiątym... Dziesiątym? 

- O co ci chodzi? - Zapytał A'den. 

- Nikt nie wie, kiedy wybuchnie wojna, na pewno nie na wiele lat naprzód. Nie jest to 

coś, co można mieć na zamówienie. A tymczasem jesteśmy tutaj, w pełni wyszkoleni, i wojna 

wybucha  na  czas.  Bardzo  korzystnie.  A  gdyby  wiele  lat  temu  wszystko  potoczyłoby  się 

inaczej? Gdybyśmy byli całkiem niewyszkoleni, jak dzieci? 

- Walczylibyśmy, powiewając pieluchami - mruknął Atin. Republika nie miała żadnej 

innej armii godnej zadu motta. 

Fi uniósł brew. 

- Shabla szczęście, jeśli mam wyrazić swoją opinię. 

-  Czas  ruszać  -  ostro  rzucił  A'den  i  Darman  zaczął  podejrzewać,  że  przerywa  te 

rozważania z konkretnego powodu. Po wyrazie twarzy Fi poznał, że tamten też odniósł takie 

wrażenie.  -  Przedstawię  wam  z  grubsza  lokalną  sytuację,  a  potem  będziecie  mogli  spędzić 

cały dzień na zapoznawaniu się z naszymi sojusznikami. 

Im  dłużej  trwała  wojna,  tym  mniej  miała  sensu  dla  Darmana.  Po  latach  prostoty  i 

jasności szkolenia - wtedy wiedział, co ma robić i dlaczego, ponieważ nikt ani przez chwilę 

background image

nie  wątpił,  że  pewnego  dnia  zostaną  wysłani  na  pole  walki  -  rzeczywistość  wojny  nie 

pasowała  do  niczego.  Fatalna  organizacja,  niepewne  przywództwo  od  samego  szczytu  i... 

Zbyt  wiele  szarych  stref.  Im  więcej  miejsc  odwiedzał,  tym  częściej  widział  rzeczy,  które 

kazały mu pytać, dlaczego nie pozwala się planetom po prostu wystąpić z Republiki. Życie 

toczyłoby się dalej. 

Zaczynał  przejmować  sposób  myślenia  Fi.  Każda  myśl  teraz  zaczynała  się  od 

„dlaczego?". 

W  tej  chwili  jednak  nie  mógł  nic  robić,  oprócz  realizowania  swojego  zadania. 

Uśmiechnął się do Maritów. 

-  Jestem  Darman  -  rzekł,  wyciągając  rękę  na  powitanie.  -  Pokazać  wam,  jak  się 

przerabia roboty na odłamki? 

ROZDZIAŁ 3 

Nie, generale Zey - odnalezienie głównego naukowca Ko Sai, jest takim samym 

priorytetem jak zlokalizowanie generała Grievousa. Nasze przetrwanie zależy 

od silnej armii, a to zapewnią tylko klony najwyższej jakości - pobór zwykłych 

obywateli jest złym pomysłem, politycznie niepoprawnym. 

Znajdźcie Ko Sai, choćby po to, aby separatyści nie skorzystali z jej 

umiejętności. Masz najlepszy wywiad, jakim kiedykolwiek dysponowała 

Republika. Nie przyjmuję tłumaczeń. 

Kanclerz Palpatine do generała Jedi Arligana Zeya, dowódcy Sił Specjalnych Wielkiej 

Armii Republiki 

Statek klasy DeepWater, „Aay'han", 471 dni po Geonosis. 

-  Fierfek  -  westchnął  Skirata,  obserwując  transpondery  zaznaczone  na  holomapie 

kokpitu.  Krąg  statków  wokół  Mygeeto  sprawiał  wrażenie,  jakby  była  ona  otoczona  własną 

konstelacją. - Wiem, że Bacara zapewnia im tam zajęcie, ale i tak nie będzie nam łatwo się 

przebić. 

-  Mamy  czterdziestoczterometrowy  statek  towarowy  -  przypomniał  Ordo.  -  Za  całą 

obronę  tylko  jedno  działko,  i  mandaloriańska  załoga  w  pełnym  beskar'gam.  Zdecydowanie 

nie wyglądamy jak statek Republiki. 

background image

- Co ty sobie myślisz, mamy tak po prostu wejść? 

- To się może udać. Nic nas nie łączy z Republiką, a ja zawsze mam ze sobą bieżące 

kody transpondera, więc łatwo to będzie zaaranżować. 

- No cóż, nie wygramy potyczki z okrętem wojennym, więc to nasz wybór. 

-  No  i  czujniki  łodzi  podwodnej  świetnie  się  nadają,  aby  stworzyć  dokładny 

trójwymiarowy obraz terenu. 

- A więc wchodzimy, Ord'ika. 

Ordo studiował skan orbitalny terenu lądowania. Był to ogromny lodowiec, krajobraz 

pełen  gładkiego  śniegu  i  kryształowych  gór.  Skan  penetrujący  pokazywał  kilka  głębszych 

szczelin;  cała  równina  poryta  była  długimi,  nieregularnymi  tunelami,  które  wiły  się  jak 

splątana  przędza,  przecinając  się  czasami.  Kontrastujące  z  nimi  proste,  jednolite  kontury 

szybów wentylacyjnych były łatwe do zidentyfikowania. Wokół ciepłych szybów utworzyły 

się podziemne jeziorka stopionej wody, pokryte cieńszą taflą lodu. 

Ordo  skopiował  tę  część  holomapy  do  swojego  notatnika.  Nawet  nie  musiał 

dokonywać  obliczeń,  żeby  wiedzieć,  że  przeszukanie  każdego  z  tuneli  wskazanych  przez 

Deltę zajmie im całe tygodnie. 

Za długo. 

Jeszcze nie zdecydował, co mogło przydarzyć się Vau. Albo wpadł do labiryntu tuneli, 

albo przez lód do wody. 

I tak źle, i tak niedobrze. 

-  Tunele  kryształowych  robaków  -  odezwał  się  Ordo.  -  To  fascynujące,  jak  niektóre 

formy życia potrafią przetrwać w najbardziej ekstremalnych warunkach. 

- Jeśli Vau jest na zewnątrz w tej temperaturze - rzekł Skirata - nie stanie się jedną z 

tych  form.  Minęło  wiele  godzin.  Nawet  w  beskar'gam  uszczelnienia  nie  będą  bronić  przed 

takim zimnem w nieskończoność. 

Ordo  wyjął  skrzynkę  narzędzi  elektronicznych  z  rękawa  i  sięgnął  po  sondę.  Wybrał 

generowany losowo kod transpondera z prefiksem z Mandalore i „Aay'han" przestał istnieć w 

rejestrach licencji Mon Calamari. 

- Dobrze, Kal'buir, teraz albo nigdy. 

Skierował  „Aay'han"  na  trajektorię  lądowania.  Zastanawiał  się,  czy  warto  zachować 

się  bezczelnie,  wywołując  Kontrolę  Ruchu  Mygeeto  i  żądając  zezwolenia  na  lądowanie.  W 

końcu to statek cywilny, który każdy może przeskanować, aby potwierdzić konfigurację - tym 

zajmie się natychmiast, kiedy stąd wylecą - i dwóch wędrownych kupców jako załoga... Nie 

mieliby się do czego przyczepić. 

background image

Otworzył pasmo transportowe. 

-  Kontrola  Ruchu  Mygeeto,  tu  mandaloriański  statek  towarowy  „Aay'han".  Proszę  o 

zezwolenie na lądowanie w celu uzupełnienia zapasów wody. 

Cisza trwała dłużej, niż oczekiwał. 

-  „Aay'han",  tu  Kontrola  Ruchu  Mygeeto.  Jak  na  Mandalorian,  wyjątkowo  długo 

zajęło wam zauważenie, że mamy tu zamieszki. 

- Mygeeto, sprawdź wodę w naszych zbiornikach. 

Druga przerwa trwała jeszcze dłużej. 

- „Aay'han", zauważyliśmy, że nie macie nic w zbiornikach. 

Niestety, nasze miejskie instalacje są zamknięte. Mówiłem już o zamieszkach? 

Jeśli teraz go nie wpuszczą, to znaczy, że źle to rozegrał, zwracając na siebie uwagę 

Mygeeto. 

-  Mygeeto,  chyba  widzę  wodę  tuż  pod  powierzchnią  na  zachód  od  zamieszek,  a 

Mandalore pomaga przecież CIS. Nabierzemy wody na własne ryzyko. 

-  Dobrze,  „Aay'han"...  Leć  i  nie  miej  do  nas  pretensji,  jeśli  uszkodzisz  siebie  albo 

statek. I pamiętaj, aby opuścić planetę za dwie godziny standardowe. 

Ordo  poczuł,  że  napięcie  opuszcza  go  powoli.  Nie  zdawał  sobie  sprawy,  że  był  taki 

spięty. 

- Rozumiem, Mygeeto. 

Zamknął kanał. Skirata mrugnął do niego i uśmiechnął się. 

Kal'buir był z niego dumny, a to sprawiło, że Ordo poczuł się tak bezpieczny i pewny 

siebie, jak wtedy, kiedy był jeszcze dzieckiem. 

- Zdumiewające, jak rzadko trzeba używać siły - rzekł z ulgą. 

Ordo  wiedział,  że  bez  współrzędnych  Delty  nie  mieliby  pojęcia,  gdzie  zacząć 

poszukiwania  Vau.  Powierzchnia  Mygeeto  była  wietrzną  lodową  pustynią,  olśniewająco 

piękną  przez  pierwsze  pięć  minut,  a  potem  kompletnie  dezorientującą.  Ordo  ustawił 

„Aay'han"  pomiędzy  klifami  na  skraju  podziemnego  jeziora  i  uszczelnił  zbroję.  Kiedy 

otworzył właz, usłyszał wycie wiatru. Zsunął się z kadłuba, a Skirata opadł tuż obok niego. 

- On tu jest od kilku godzin, Kal'buir. - Ordo włączył filtr podczerwieni swojego hełmu 

i  ustawił  go  na  najwyższą  czułość.  Zaprogramował  przeszukiwanie  kwadratami  o  boku 

dwudziestu  metrów.  -  Jeśli  nawet  jest  martwy,  wciąż  jeszcze  może  się  udać  wychwycenie 

różnicy temperatury, ale pewności nie mam. 

Skirata  przemierzał  wyimaginowaną  siatkę  powoli  i  w  całkowitym  milczeniu, 

przesuwając ręczny skaner po powierzchni; lokalizował zagłębienia i szczeliny, aby odczytać 

background image

zmiany  temperatury.  Ordo  nagle  zaczął  się  zastanawiać,  czy  nietaktownie  było  wspomnieć 

przy Kalu, że Vau być może nie żyje. Odkąd pamiętał, obaj wiecznie skakali sobie do gardeł, 

ale też i  od dawna pracowali razem, nie licząc nawet  lat, kiedy  razem  trenowali klonów na 

Kamino, skreśleni ze stanu galaktyki i przez wszystkich uznani za zabitych. 

- Przykro mi, Buir - rzekł. 

- Niepotrzebnie. - Skirata sprawdził odczyty na płytce na przedramieniu. - Skanuję pod 

kątem metali. To wykrywa na dwadzieścia metrów w głąb. 

Skirata  chyba  naprawdę  był  niewzruszony,  zainteresowany  jedynie  odzyskaniem 

łupów. Po raz pierwszy Ordo nie umiał odgadnąć, co on myśli. Wędrowali powoli, pochylając 

się  pod  wiatr,  a  Skirata  dodatkowo  krążył  po  różnych  częstotliwościach  komunikatora, 

ponieważ  Ordo  wychwytywał  impulsy  z  jego  systemu.  Vau  mógł  zostawić  otwarte  łącze. 

Warto spróbować. 

- Żadnych śladów łap - mruknął Skirata. - Prawdopodobnie wiatr wszystko zmiótł. 

Ordo  przełączył  się  z  podczerwieni  na  czujnik  penetrujący.  Przypominało  to 

sprawdzanie skrzynek pocztowych - powolne przechodzenie od jednej szczeliny do następnej. 

Świeżo spadły śnieg wypełniał zagłębienia. 

- Może być wszędzie. Może nawet się wydostał i znalazł schronienie - zauważył Ordo. 

Skirata  przechylił  głowę,  jakby  nasłuchiwał.  Ordo  wychwycił  szum  we  wspólnym 

komunikatorze. 

- Jeśli tak, to systemy hełmu ma wyłączone. 

- Odbieram tylko szumy. 

- Może jest za głęboko. 

Ordo  zaczął  odczuwać  zimno  przenikające  złącza  zbroi.  Gdyby  to  była  zbroja 

dostarczona przez WAR, miałaby regulację temperatury, ale mandaloriańska beskar'gam była 

bardzo uproszczona. 

Naprawi to natychmiast, kiedy tylko nadarzy się okazja, tak samo jak podrasował już 

hełm. Co nie znaczy, że ostatnio wiele czasu w nim spędzał. Nigdy nie przyszło mu do głowy, 

by sprawdzić konfigurację kombinezonu Vau: był po prostu matowoczarny. 

Bardzo  się  go  bał  jako  dziecko,  a  teraz  też  wyglądał  niepokojąco  podobnie  do 

katarneńskiej  zbroi  Omegi.  Czarny  był  kolorem  sprawiedliwości.  Zbroja  Kal'buira  była 

złocista, w kolorze zemsty. 

Ordo wybrał ciemnoczerwone płytki dlatego, że lubił ten kolor. Ale wszystko jedno, 

zbroja czarna czy złota, jeśli Vau nie miał izolacji cieplnej lub innego zabezpieczenia, to już 

nie żyje. 

background image

- Nie śmiej się, synu - zagadnął Skirata - ale spróbuję staroświeckiej metody. To mniej 

więcej taka sama sztuczka jak twoja z pikietą. 

Stanął w miejscu, podparł się rękami pod boki i ryknął: 

-  Mird!  Mird!  Ty  zaśliniony  potworze,  słyszysz  mnie?  -  Wiatr  porywał  słowa  z  jego 

ust. Zacisnął pięści i znów krzyknął: Mird! 

Ordo dołączył i teraz razem wołali strilla. Prawie czuł na plecach oddech zbliżającego 

się patrolu, ale czujniki hełmu nic nie pokazały. 

- Strille są odporne na zimno - wyjaśnił Skirata, zatrzymując się, aby zaczerpnąć tchu. 

-  I  mają  lepszy  słuch  niż  ludzie.  Warto  było  choć  spróbować.  -  Nacisnął  kontrolkę  na 

przedramieniu, ustawiając na maksimum głośnik w hełmie. - Mird! 

Jak  mają  usłyszeć  zwierzę,  nawet  jeśli  odpowie  na  ich  wezwanie?  Ordo  już  chciał 

wracać i skorzystać z systemów czujników statku, aby głębiej wysondować lód, ale usłyszał 

nagle głośne i pełne zaskoczenia „osi'kyr!" Skiraty. Kiedy się obejrzał, śnieg zadrżał. Cienka 

skorupa  pękła  i  niczym  roślinny  kiełek,  wyłonił  się  pokryty  złocistym  futrem  łeb  z  mordą 

pokrytą grubą warstwą białego szronu. 

- Mird, już nigdy cię nie zbesztam - ucieszył się Skirata i ukląkł, aby odrzucić kawałki 

lodu. Zwierzę zapiszczało żałośnie. - Czy on tam jest, Mird? Czy Vau tam jest? - Ostrożnie 

pogłaskał fałdy luźnej skóry na pysku zwierzęcia. - Zrób mi mapę tunelu, Ord'ika. 

Holomapa  zawisła  w  powietrzu  -  trójwymiarowy  model  lodu  pod  nimi.  Tunel,  z 

którego  wyłonił  się  Mird,  biegł  w  dół  pod  kątem  trzydziestu  stopni  i  zakręcał  w  pobliżu 

brzegu jeziora, żeby zaraz znów skierować się w bok i wreszcie zniknąć poza granicami mapy 

w kierunku Jygat. 

- Do zakrętu jest około sześćdziesięciu metrów, a tam średnica wynosi metr - wyjaśnił 

Ordo. - Jeśli upadł, istnieją szanse, że zatrzymał się na zakręcie. 

-  Daleko stąd na dół.  -  Skirata objął Mirda ramionami.  Ordo nie był  pewien, czy tuli 

zwierzę,  czy  próbuje  je  chronić.  Była  to  duża  zmiana,  zważywszy  na  to,  że  swego  czasu 

chętnie rzucał w niego nożem. 

-  Mird,  znajdź Vau.  Dobry  Mird.  - Odpiął od pasa fibroinę i  zawiązał  go  wokół szyi 

zwierzęcia. - Idź, znajdź go. Nie mogłeś go wyciągnąć, prawda? Czy on ugrzązł? Znajdź go. 

Mird wcisnął się z powrotem do tunelu, zgrzytając pazurami po lodzie jak łyżwiarz, i 

znów zapanowała cisza. 

- Mird jest sprytny, ale strille nie potrafią wiązać węzłów rzekł Ordo. - Jeśli Vau jest 

martwy lub nieprzytomny, co zrobisz? 

-  Na  razie  muszę  to  zmierzyć  -  odparł  Skirata.  Mocno  trzymał  linę,  patrząc  na  nią 

background image

uważnie.  Wreszcie  się  napięła.  -  Fierfek,  gdzie  są  ci  Jedi,  kiedy  człowiek  ich  potrzebuje? 

Bard'ika mógłby coś pokombinować z Mocą i znalazłby Vau od razu. - Pociągnął za linę. - 

Wracaj,  Mird,  wracaj  - szepnął.  Lina znów się poluzowała.  - Jeśli policzyć,  ile mam liny  w 

ręku, plus pętla, Vau jest na pięćdziesiątym ósmym metrze. 

- O ile Mird do niego dotarł. 

- Zostałby z Vau. Wierz mi, zatrzymał się tam, gdzie jest Vau w chwili, kiedy lina się 

napięła. Teraz musimy się tylko tam dostać. 

Dla Orda rozwiązanie było oczywiste. 

- Przebijemy się z góry do tunelu w najcieńszym miejscu, to znaczy tu, gdzie biegnie 

obok jeziora, a tam jest grubość mniej niż osiem metrów. 

- I zalejemy tunel... 

- Nie. 

- Albo spłuczemy Vau do jeziora i stracimy. Tak czy tak, on nie żyje. 

-  Tak  czy  tak  -  odparł  Ordo,  zadowolony,  że  pamięta  każdą  linijkę  instrukcji 

DeepWatera - ustawię statek, skieruję go sterburtą i przebiję się przez lód z rurą załadowczą 

od strony śluzy. Czyste i suche wejście. 

Skirata  przyglądał  mu  się  przez  chwilę.  Ordo  nie  musiał  patrzeć  mu  w  oczy,  żeby 

wiedzieć, co sobie myśli. 

- Wciąż udaje ci się mnie zadziwić, synu. Naprawdę. 

- Miejmy tylko nadzieję, że tam nie będzie skał. 

Mird wypełzł z tunelu i zipiąc, przypadł do nóg Skiraty. Ciężko było załadować strilla 

do „Aay'hana", prawdopodobnie dlatego, że nie chciał zostawić Vau, ale zwierzę było słabe i 

zmarznięte, więc w końcu Skirata i Ordo opanowali je we dwóch. 

Ordo  ustawił  statek  na  zamarzniętej  powierzchni  jeziora.  Jeśli  lód  się  załamie,  nie 

szkodzi, oszczędzi im trudu przebijania się. 

Lód jednak nie pękł. 

Tarcze... Co oni pisali o tarczach przy zanurzeniu? Przekonfigurować. Ordo uderzył w 

kontrolki i czekał. Pomarańczowe wskaźniki kolejno zmieniały się na zielone. Dobrze, a teraz 

unikać poważnych wstrząsów... 

Ordo podniósł „Aay'hana" nad powierzchnię, wspiął się pionowo i wystrzelił z lasera 

w taflę jeziora, mając nadzieję, że dobrze ocenił odległość od ściany lodowej. Para wytrysnęła 

od dołu jak gejzer. Kawał lodu uniósł się pionowo i podskakiwał przez chwilę, zanim znów 

osunął się w dół. 

Jezioro szybko zamarznie. 

background image

- Przygotować się do zanurzenia - rzekł Ordo i ustawił statek do wolnego zanurzenia 

dziobowego. 

- Osik! 

- O, tak... 

Czy inni ludzie też tak żyją? Czy podejmują takie ryzyko? Nie miał czasu się nad tym 

zastanawiać. Ordo jeszcze nie napotkał problemu, z którym nie mógłby sobie poradzić, albo 

sytuacji  bez  wyjścia.  „Aay'han"  przepchnął  się  przez  potrzaskany  lód  i  przy  tej  małej 

prędkości wydawał się przebijać przez twardą skałę. 

Przez moment Ordo myślał, że się pomylił, ale nacisk lodu nie był ani w połowie tak 

gwałtowny  jak  ogień  artyleryjski.  Kawały  lodu  zgrzytały  i  stukały,  gdy  statek  przebijał  się 

przez warstwę kry, a potem wszystko ucichło, kiedy znaleźli się w półmroku czystej wody. 

-  Wiesz,  że  kadłub  wytrzyma,  prawda,  Ord'ika?  -  Skirata  skoczył  na  fotel  drugiego 

pilota i zdjął hełm. Wydawał się lekko wstrząśnięty. 

- Oczywiście, że tak. No, może na dziewięćdziesiąt procent. 

- No dobrze, może być. Bierzmy się do skanowania. 

Śluza powietrzna miała prawie dwa metry średnicy. Ordo ustawił ją mniej więcej na 

pozycji  Vau  i  wykorzystał  czujniki  penetrujące  do  zlokalizowania  obcego  ciała.  Skirata 

przeszedł  do  prawoburtowej  ładowni  ze  skanerem  metali  i  otwarł  wewnętrzny  właz  śluzy 

powietrznej. Na konsoli zapaliło się ostrzegawcze światełko, a w interkomie zatrzeszczał głos 

Skiraty. 

- Nieruchomy kłąb durastali i beskar mniej więcej sześć metrów w głąb - zameldował. 

- Dobra, mandaloriańska stal. Nie do przebicia. To na pewno Vau. Sześć metrów: dość cienka 

ściana pomiędzy tunelem a wodą. Przynajmniej tutaj nie ma robaków, ale nie wiadomo, czy 

fala uderzeniowa lasera ich nie przyciągnie. 

- Muszę się przesunąć. Jestem o metr za daleko. 

- Nie wiemy, czy on żyje. 

- Teraz i tak musimy się przebić przez lód. 

- Podgrzej go - podpowiedział Skirata. 

- Możemy odprowadzać stopiony lód przez zbiorniki. 

- Będzie około osiemdziesięciu metrów sześciennych. Może mniej. 

- Dobrze. - Ordo spojrzał na termostat. Muszą podnieść temperaturę odsłoniętego lodu 

po  drugiej  stronie  śluzy  powietrznej  możliwie  najbardziej.  -  Spróbuj  kombinacji  ciepła  i 

cięcia. 

- Jasne... A kontrola ruchu Mygeeto chce, żebyśmy stąd odlecieli za półtorej godziny. 

background image

Ordo wysunął zewnętrzny pierścień dokujący, aż poczuł, że ten zagłębia się w ścianie 

jeziora. 

- Wyjdź ze śluzy, Kal’buir, muszę sprawdzić jej szczelność. Czysto? 

- Czysto. Idę zobaczyć, co jest w szafce narzędziowej. 

-  Dobrze,  zamykam  śluzę  wewnętrzną.  -  Światełko  statusu  zmieniło  się  znowu  na 

zielone.  Ustawił  „Aay'hana"  na  autopilota,  aby  utrzymać  się  przy  ścianie  lodu.  -  Otwieram 

właz zewnętrzny. 

Czujniki  nie  wykazały  przecieków.  Kiedy  Ordo  uruchomił  kamerę  bezpieczeństwa 

wewnątrz komory śluzy, ujrzał gładką, szklistą ścianę brudnego lodu. O kilka metrów dalej, 

po  drugiej  stronie  lodu  leżał  Walon  Vau.  Jeśli  popełnią  błąd,  próbując  wciąć  się  w  ścianę, 

woda  zaleje  i  zatopi  „Aay'hana".  Kupa  kłopotów  jak  na  kilka  kredytów  zapłaty  i  ratowanie 

człowieka, którego obaj nie cierpieli. 

Przy wielu okazjach Ordo życzył Vau śmierci. Teraz zaś przyłapał się na tym, że chce, 

aby stary chakaar żył. 

Siedziba Brygady Operacji Specjalnych, Coruscant, biuro generała 

Arligana Zeya, 471 dni po Geonosis. 

Sev  pomyślał,  że  jego  reputacja  osobnika  wybitnie  niekomunikatywnego  ma  swoje 

dobre  strony.  Generał  Zey  spacerował  w  tę  i  z  powrotem  wzdłuż  szeregu  młodych 

komandosów,  jakby  dokonywał  inspekcji.  Od  czasu  do  czasu  przystawał,  aby  skontrolować 

jakiś detal ich zbroi albo spojrzeć im w oczy. 

Jeśli  ten  Jedi  myśli,  że  zdoła  wywrzeć  presję  psychiczną  na  drużynie  Delta,  to  ma 

jeszcze przed sobą długą, długą drogę. 

Sev  patrzył  prosto  przed  siebie;  założył  ręce  za  plecy,  stopy  rozstawił  na  szerokość 

ramion.  Kątem  oka  widział  generała  Jusika,  który  siedział  na  stole  i  majtał  nogami.  Jego 

wygląd rozczochranego padawana nikogo już nie zmyli. Sev był z nim na wielu operacjach 

wiedział,  że przy nim Scorch może się wydać nadmiernie ostrożny.  Adiutant  Zeya,  żołnierz 

ARC kapitan Maze, krążył po sali, jakby nie słuchał narady. Gdyby wybierać, Sev wolał tych 

z  Zero  ARC.  Oni  rozumowali  w  taki  sposób,  jakiego  ludzie  szkoleni  przez  Fetta  nigdy  nie 

potrafią naśladować. 

Zey stanął przed Bossem niemal nos w nos. 

- Nie jestem głupcem - rzekł spokojnie. - A może jestem, sierżancie? 

- Nie, sir! - Warknął Boss. 

- Więc powiesz mi, co się nie udało w waszej eksfiltracji? 

background image

-  Napotkaliśmy  opór  i  zostaliśmy  zmuszeni  do  wyjścia  z  kompleksu  przez 

niesprawdzone przejście, sir. 

Sev  współczuł  Bossowi.  Wszyscy  postanowili  trzymać  się  Vau,  ale  Boss  był...  Po 

prostu szefem, więc siedział w tym po uszy. Sev uważał okazjonalne wyprawy do sztabu za 

pozbawione  sensu.  Chciał  już  wrócić  na  pole  bitwy,  w  towarzystwie  tylko  swoich  braci. 

Coruscant nie był ich światem, a on już miał go dość. 

Zey wciąż zaglądał Bossowi w oczy. 

- To chyba nie ma nic wspólnego ze Skiratą, co, Trzy-Osiem? 

- Nie, sir! 

Cóż,  przynajmniej  to  było  prawdą.  Nikt  nie  próbował  okłamać  Zeya,  ponieważ  Jedi 

mają sposoby, aby stwierdzić, że ktoś kłamie. 

Zey cofnął się o krok, wydawało się, że tłumi uśmiech, a potem pokręcił głową. 

- Cóż - rzekł wreszcie, siadając za eleganckim, inkrustowanym biurkiem. - Za to dobre 

wyniki na Mygeeto, generał Ki-Adi-Mundi przesyła pochwałę. 

A co mnie to... Co się stało z sierżantem Vau? - Pomyślał Boss. 

- Czy możemy ją zjeść, sir? - Zapytał Scorch z niewinną miną. 

-  Zdaję  sobie  sprawę,  że  wróciliście  w  nieprzyzwoitym  pośpiechu,  Delta.  -  Zey 

spojrzał  na  Maze'a.  -  Kapitanie,  po  zakończeniu  narady  zabierz  Deltę  prosto  do  mesy  i 

dopilnuj, żeby zjedli zalecaną dzienną porcję. 

Maze,  zdecydowanie  niezadowolony  z  roli  niańki,  odburknął  coś.  Jusik,  który  do  tej 

pory  wyglądał  przez  okno,  nagle  drgnął,  jakby  ktoś  niewidzialny  przeszedł  mu  za  plecami. 

Jedi są dziwni. 

- Zanim się posilicie, panowie, tu jest wasze nowe zadanie. Zey włączył holomapę i na 

stole  rozpostarła  się  znajoma,  usłana  planetami  siatka.  -  Pochodzi  prosto  od  kanclerza. 

Bezpośredni rozkaz osobisty: znaleźć głównego naukowca Ko Sai. 

Boss  wciąż  się  wtrącał,  co  zresztą  całkiem  pasowało  Sevowi,  bo  bardziej  był 

zainteresowany losem Vau, więc obserwował uważnie Jusika. Dzieciak był jak holoodbiornik. 

Wychwytywał  wszystkie  sygnały  z  odległych  zdarzeń.  Może  teraz  też  coś  wykrył.  Z 

pewnością wydawał się roztargniony. 

- A kiedy już ją znajdziemy, sir? 

- Przywieźcie ją w jednym kawałku. 

- Bzdura - mruknął Fixer. - Sir. 

Zey zmusił się do uśmiechu. 

- Wiem, że nie macie za co tak naprawdę kochać Kaminoan, panowie, ale nie możecie 

background image

stanowić prawa. Lama Su jest pewien, że Ko Sai uciekła, a nie zginęła. Nie podaje powodu, 

ale  prawdopodobnie  to  bez  znaczenia.  Kanclerz  po  prostu  chce  mieć  oswojonego 

kaminoańskiego  naukowca  do  własnych  celów,  żebyśmy  nie  byli  ograniczeni  do  tych  z 

Tipoca, gdyby kiedyś odwidział im się nasz status klienta na specjalnych prawach. - Generał 

pokręcił  głową,  jakby  sprzeczał  się  sam  ze  sobą.  -  Więc  ściągnijcie  ją  tutaj.  To  najwyższy 

priorytet. Rozkazał mi wysłać najlepszą ekipę. 

Sev  uznał,  że  to  prawda.  Byli  lepsi  od  Omegi,  ponieważ  nie  zmiękli  i  nie  pozwolili 

rozpraszać się sprawom osobistym. Mogli za to podziękować Vau. 

- Nie było jej przez rok, sir. Dlaczego wyruszamy teraz, tak późno? - Zapytał Boss. 

-  Nie dowiedziałem się tego,  sierżancie. Ale z informacji,  jakie mamy od Kaminoan, 

wnioskujemy, że w ciągu ostatnich sześciu miesięcy mieszkała na Vaynai. 

Sev  nie  wiedział,  że  Kaminoanie  mają  jakiś  wywiad;  w  końcu  prawie  nigdy  nie 

opuszczali swojego świata. Mogli jednak zapewne zatrudnić kogoś z zewnątrz. Odnotował Ko 

Sai  jako  kolejny  punkt  na  długiej  liście  zadań,  które  powierzono  Delcie  i  próbował  jakoś 

rozproszyć swoje obawy o Vau. 

Boss wyłamał się z formacji i podszedł do holomapy, żeby zlokalizować Vaynai. 

- Kto ją śledzi, sir? 

- Wy. 

- Rozumiem. 

-  Raport  przyszedł  od  Ryna,  który  czasem  pracuje  dla  Republiki.  Prawdopodobnie 

dawno już jej tam nie ma, ale to pierwszy potwierdzony ślad, jaki mamy. 

Sev zerknął na Jusika. Coś zdecydowanie go rozpraszało i na pewno nie miało to nic 

wspólnego z placem parad. Jedi spojrzał na niego i dyskretnie uniósł kciuki. 

A to  co znaczy?  - Zdziwił się Sev.  Uśmiechnij się? Jego drużyna  gravballa wygrała? 

Vau żyje? 

Boss,  Scorch  i  Fixer  pogrążyli  się  w  dyskusji  na  temat  znaczenia  Vaynai  -  pełno 

oceanów,  przecież  nie  schroni  się  na  Tatooine  -  a  Sev  stał  sam,  gapiąc  się  we  właściwym 

kierunku, żeby się wydawało, że śledzi debatę. 

Strach.  Tak,  to  był  strach.  Wszyscy  się  bali,  ale  ten  strach  był  inny:  bolesna,  głucha 

pustka w żołądku. Zostawił Vau wtedy, kiedy to miało znaczenie. Jeśli Vau przeżyje, stłucze 

Seva  na  kwaśne  jabłko.  Jeśli  nie  przeżyje  -  będzie  go  straszył.  Postaraj  się,  Sev.  Zawiodłeś 

swoich  braci,  zawiodłeś  mnie,  zawiodłeś  całą  shabla  armię.  Postaraj  się,  ty  mały,  leniwy 

chakaarze,  albo  następnym  razem  naprawdę  zaboli.  Sev  tak  bardzo  się  starał,  że  prawie  co 

wieczór  padał  na  swoją  pryczę,  nawet  nie  zdejmując  munduru,  a  potem  musiał  wstawać 

background image

wcześniej, żeby zdążyć z praniem. Alarm budzika o mało nie przyprawiał go o zawał serca, w 

głowie wciąż mu szumiało z braku snu. 

Miał wtedy pięć lat. Jeszcze nie zapomniał. 

Sev  był  teraz  najlepszym  snajperem  w  Wielkiej  Armii,  ponieważ  nie  chciał  nikogo 

zawieść. 

-  ...Ale  to  ma  pozostać  w  tym  pokoju,  panowie,  bo  to  ulubiony  projekt  kanclerza.  - 

Głos Zeya sprowadził Seva z powrotem do rzeczywistości. - Nikt w Operacjach Specjalnych 

nic nie wie na ten temat, a ja nie chciałbym, żeby dowiedział się Skirata, bo... Cóż, może to i 

wspaniały człowiek, ale nie ma problemów z Kaminoanami. Każdy, kto mówi o nich tatsushi, 

powinien chyba pozostać poza naszym kręgiem. Spocznij, możecie odejść. 

Scorch chichotał z aprobatą, kiedy ruszyli korytarzem do mesy, z Maze'em depczącym 

im po piętach. 

- Myślisz, że Skirata naprawdę zjadłby Kaminoanina? 

Fixer odpowiedział pełnym zdaniem, co dla niego było wielkim postępem. 

- Tylko gdyby miał naprawdę ostry sos. 

-  Jak sądzisz,  co nam  dadzą do jedzenia? W menu nie ma  rybnych  roladek.  -  Scorch 

obejrzał się i zwolnił, usiłując wciągnąć Seva do rozmowy. - Sev, co jest? 

- Wszystko wspaniale. - Nie mogli wspominać Vau przy Mazie. Wersja dla Zeya była 

taka, że Vau prowadził rozpoznanie na Mygeeto  i odpadł. Nie było mowy o tym, że ograbił 

bank, ani że wpadł do jakiejś lodowej dziury, żeby zamarznąć na śmierć, o ile wcześniej nie 

skręcił sobie karku. - Nigdy nie czułem się lepiej. 

Usłyszeli  głośny  tupot  za  plecami.  Jusik  dogonił  ich,  zarumieniony  i  prawie 

szczęśliwy. 

-  Ja  się  już  zajmę  tą  gromadką,  kapitanie  -  rzekł  do  Maze'a.  Na  pewno  masz 

ważniejsze rzeczy do roboty niż pilnowanie, żeby dojedli surówkę. 

Maze natychmiast obrócił się na pięcie i ruszył w kierunku centrum dowodzenia. 

- Cokolwiek pan zrobi - rzekł - dziękuję, że mnie pan w to nie miesza. 

Maze nie był taki głupi, żeby stawać pomiędzy dwoma rycerzami Jedi rozgrywającymi 

swoją grę. Nikt przy zdrowych zmysłach nie zgodziłby się na to. Boss odsunął się i przepuścił 

Jusika przez drzwi do mesy. 

-

 

I

 

co, generale? 

- Czuję, że Vau żyje. 

- A my go zostawiliśmy - mruknął Sev. - Tak się nie robi. 

Jusik dyskretnie ścisnął Seva za ramię. 

background image

- Nie mieliście wyboru, szeregowy. Gdyby chciał zostać zabrany, poprosiłby o to. 

Scorch  wziął  talerz  placków  i  postawił  na  stole,  aby  zaznaczyć  swoje  terytorium. 

Niewielu komandosów chciało siadywać obok żołnierzy Delty podczas posiłków. Delta była 

jednym z ostatnich kompletnych drużyn, które zostały jednocześnie stworzone w Tipoca i do 

tej pory pozostawały razem. Ciężkie straty w ciągu pierwszych dni wojny - Sev nienawidził 

tych wszystkich bzdur, że Jedi są niezwyciężonymi geniuszami militarnymi - spowodowały, 

że  większość  drużyn  komandosów  sformowano  na  nowo,  więc  były  pozbawione  tej 

dodatkowej więzi, jaką mieli Delta. Wśród drużyn Vau tylko jedna pozostała cała. Może Vau 

i był szalonym nauczycielem, ale wszystko robił dla ich dobra. Tak mawiał i to była prawda. 

- I co teraz, sir? - Zapytał Boss. - Jak sprawimy, żeby to się nie wydało? Te wszystkie 

rozmowy głosowe ze Skiratą? 

- Nie łudź się, że Zey nie domyśla się niczego. - Jusik potrafił w jednej chwili zmienić 

się z szalonego dzieciaka w twardego mężczyznę. Chyba nauczył się dużo od Skiraty. - Musi 

przynajmniej  udawać,  że  przestrzega  zasad.  Zostawcie  to  mnie.  Te  zapisy  rozmów  z 

komunikatorów znikną, zanim ktokolwiek się dowie, że istnieją. 

- Dziękuję, sir. 

-  Zrobiliście  dobrze,  zgłaszając  problem  mnie,  zamiast  Zeyowi  -  rzekł  Jusik.  -  Może 

uważacie  to  za  nielojalność,  ale  to,  czego  Zey  nie  wie  oficjalnie,  nie  może  mu  narobić 

kłopotów. 

- Dasz nam znać, jeśli go znajdą? 

-  Oczywiście,  że  dam.  Jeśli  ktokolwiek  może  go  stamtąd  wyciągnąć,  to  Kal’buir  i 

Ord'ika.  -  Jusik  porwał  placek  z  talerza  Scorcha  i  ruszył  do  wyjścia.  -  Moc  mówi  mi,  że 

wszystko będzie dobrze. 

Sev  odprowadził  go  wzrokiem  do  wyjścia.  Jeśli  Moc  była  taka  rozmowna,  powinna 

podpowiadać  Jedi  również  kwestie  strategiczne,  a  nie  tylko  wygłaszać  niejasne 

przepowiednie. 

- Kal’buir też tak mówi zadrwił Fixer. 

- Boss nie był na tyle zdenerwowany sprawą Vau, żeby stracić apetyt. 

Chyba mały Jusik mocno się przejął, nie? 

- Normalny, mały Mando'ad... 

- Hej, nasz sierżant zaginął, pamiętacie? - Sev zacisnął zęby, żeby nie podnieść głosu. - 

Vau może już nie żyć, a wy sobie żartujecie. Opuściliśmy go. Zostawiliśmy na śmierć. Nigdy 

nie zostawiamy ludzi, chłopaki. 

Pozostała trójka spojrzała na niego, jakby objawił im nieznaną prawdę. 

background image

- Spokojnie, Sev, wszyscy się martwimy. 

- Najlepsze, co możemy teraz zrobić - dodał Scorch - to zająć się swoimi zadaniami i 

pozwolić innym, aby też robili swoje. 

- Znalazłeś tę perłę mądrości w pakiecie z racjami żywnościowymi? - Warknął Sev. 

-  Zamknij się i jedz. Będziesz lepiej myślał z pełnym żołądkiem i po paru godzinach 

snu.  -  Scorch  zaczepił  przechodzącego  robota  kelnera.  -  Pełne  śniadanie  dla  tego  młodego 

psychopaty, blaszaneczko. 

Sev jadł zbyt szybko, aby poczuć smak jedzenia, ale przynajmniej wypełnił dziurę, jak 

powiedziałby Fi, gdyby ten nieznośny mały wariat tu był. Sev nie był pewien, czy tęskni za 

Omegą, czy nie. W końcu doszedł do wniosku, że chyba jednak tak. A

 

wszystko to za kilka 

kredytów. Nie ma dość kredytów w galaktyce, aby warto było zostawić kolegę. Sev nie mógł 

sobie wyobrazić niczego gorszego. 

Jeśli kiedykolwiek znów zobaczy Vau, czy będzie miał odwagę go przeprosić? 

Mygeeto, łódź podwodna DeepWater „Aay'han", na głębokości 

pięćdziesięciu ośmiu metrów, 471 dni po Geonosis  

Skirata nie był pewien, czy krople spływające z jego nosa i podbródka to roztopiony 

lód, czy własny pot. 

Już od godziny tłukli w lodową powierzchnię, a przestrzeń wokół była zbyt ciasna, aby 

obaj  mogli  pracować  jednocześnie.  Pracowali  więc  na  zmianę.  Skirata  stwierdził,  że  tego 

potrzebuje,  choć  była  to  gorąca,  mokra  i  męcząca  robota.  Topienie  było  bez  sensu,  bo  lód 

zamarzał  równie szybko, jak topniał. Całym  ciężarem  nacisnął na hydrowrębiarkę i  wyrwał 

kolejną  bryłę  lodu  z  sześciometrowego  tunelu.  Ręce  miał  zdrętwiałe  i  mrowiące  od  drgań 

maszyny. 

Jestem  na  to  za  stary,  pomyślał.  Vau,  po  jaki  shab  my  się  w  ogóle  męczymy?  I 

dlaczego narażam mojego chłopaka? 

Ordo postukał go w ramię. 

- Przerwa, Kal'buir. 

Skirata  wyłączył  wrębiarkę  i  stwierdził,  że  z  trudem  porusza  nogami.  Ordo,  z 

milczącym  zrozumieniem,  chwycił  go  za  buty  i  wyciągnął  z  rury  śluzy.  Skirata  oparł  się  o 

ścianę i osunął po niej ze zmęczenia. Nie czuł rąk. Mocno nimi potrząsnął, aby powstrzymać 

mrowienie. 

Nie był to dobry czas, aby oznajmić, że mogliby zostawić Vau. Na tym etapie mogli 

myśleć  tylko  o  kolejnej  minucie  i  kolejnej  bryle  lodu  wyrwanej  i  wyrzuconej  na  pokład. 

background image

Ładownia  była  pełna  mokrego  żużla,  który  pozostał  po  roztopionym  lodzie  -  nieskazitelna 

biała powierzchnia ukrywała resztę odpadów w zbitym śniegu. 

W śluzie rozległo się kolejne łupnięcie, jakby odpadła cegła z muru. Skirata zmusił się, 

aby wstać i usunąć lód z drogi Orda. Nawet hałas tarczy tnącej nie mógł zagłuszyć skomlenia 

i wycia Mirda. Skirata zaczął się zastanawiać, czy strill nie przebije się pazurami przez właz 

zamkniętego magazynka. Jeśli nawet nikt inny nie kochał Vau, ten zwierzak uwielbiał go za 

wszystkich. 

W  desperackim  wysiłku  fizycznym  jedno  było  dobre:  nie  pozwalał  myśleć  o  takich 

rzeczach jak możliwość ponownego zamarznięcia lodu na jeziorze, zapadnięcia się dna pod 

ich ciężarem i utonięcia bez kombinezonów, jeśli rura śluzy nie wytrzyma. 

Klang! - Odpadła następna bryła. 

Ordo był młody, silny i sprawny. Usuwał lód o wiele szybciej niż Skirata. 

-  Ogrzewanie!  -  Krzyknął  Ordo.  Skirata  był  przygłuchy,  bo  wiele  czasu  spędzał  bez 

hełmu  wśród  głośnych  eksplozji,  ale  i  tak  słyszał  jego  słowa.  -  Kiedy  wyciągniemy  Vau,  z 

pewnością będzie miał hipotermię, niezależnie od tego, jak szczelna jest jego zbroja. Trzeba 

go będzie roztopić. 

- Co? 

- Sztuczne oddychanie. Wtłoczyć do płuc ciepłe powietrze. Usta-usta. 

Skirata nie myślał wystarczająco szybko. 

- Osik! 

- Może poprosimy Mirda... 

W  tej  chwili  mieli  mnóstwo  ciepłej  wody.  Zbiorniki  były  pełne.  Vau  mógł  dostać 

przynajmniej ciepłe okłady. 

-  Ogrzej  wodę  z  cukrem.  -  Ordo  stęknął  z  wysiłku  i  rozległo  się  kolejne  „klang". 

Dobrze sobie radził. - Chodzi o podniesienie temperatury w środku. 

Skirata rozerwał pakiet racji. Nigdy nie przypuszczał, że odda Walonowi Vau ostatnie 

batony energetyczne. A oto siedział tu i martwił się o chakaara, który maltretował jego ludzi 

tak, że lądowali w centrum medycznym, kiedy on sam miał na głowie Jusika, własnych ludzi, 

ciężarną Etain, a teraz jeszcze Besany Wennen - a każde z nich zasługiwało na jego uwagę o 

wiele bardziej niż Vau. 

- Chakaar - mruknął do siebie. 

- Kriorobot mógłby być dobrą inwestycją. 

- Co? 

-  Powiedziałem,  że  Kriorobot  mógłby  być  dobrą  inwestycją.  Lodołamacz.  -  Świder 

background image

przez chwilę zagłuszał słowa Ordo. - Powinien lepiej topić lód. 

To było bardzo długie pół godziny. Krótkie pobyty przy powierzchni lodu były coraz 

krótsze i trudniejsze, a musieli zachować swoje batony energetyczne dla Vau. Skirata czuł, że 

jego siły się kończą. Żwir wytopiony z lodu wbijał mu się w dłonie, kiedy wpełzał do rury, 

ale  były  tak  zdrętwiałe,  że  ledwie  je  czuł.  Wreszcie  wziął  miotacz  i  od  strzału  natychmiast 

utworzyło się tyle pary, że w przedziale zrobiło się niczym w sanisaunie. 

Ordo sprawdził grubość lodu. 

- Prawie jesteśmy na miejscu. Przynajmniej tu jest ciepło. 

- Przepraszam, synu, że cię w to wpakowałem. 

- Dobre szkolenie. Nigdy tego wcześniej nie robiłem. 

- Powinieneś być gdzieś za miastem z dziewczyną w twoim wieku, a nie... 

- Mam skrupuły, że wykorzystałem Besany do szpiegowania dla nas. 

Jak  grom  z  jasnego  nieba.  Ordo  czasem  tak  robił:  wyjawiał  swoje  myśli,  a  Skirata 

nagle  zdawał  sobie  sprawę,  że  nic  o  nim  nie  wie,  nawet  teraz.  Musiał  to  przetrawiać  przez 

cały czas, kiedy walczył z lodem. 

- Mereel wcale jej nie zmuszał, synu. Ona zna zasady. 

- Chciałem powiedzieć, że nie spodziewałem się takich wyrzutów sumienia. 

I  znów  Skirata  poczuł,  że  mało  wie  o  Ordzie.  Uznał,  że  nie  będzie  komentował,  po 

prostu  pozwoli,  aby  chłopak  mówił  dalej,  ale  Ordo  znów  zamilkł  i  tylko  na  pokład  spadały 

kolejne bryły brudnego, pełnego żwiru lodu, przy akompaniamencie wycia tarczy. Już swoje 

powiedział. 

Republika wykorzystuje cię, synu, pomyślał Skirata, ale teraz my też wykorzystujemy 

Republikę. Nie mogę pozwolić, aby taki skarb jak Besany Wennen się marnował. 

Powiew  zimnego  powietrza  na  twarzy  i  okrzyk  Orda  wyrwały  Skiratę  z  transu 

zmęczenia, a adrenalina jakoś postawiła go na nogi. 

-  Przebiliśmy  się,  widzę  go!  -  W  rurze  nie  było  dość  miejsca  dla  obu.  Ordo  ciął 

wściekle  brzegi  szybko  rozszerzającego  się  otworu.  Kiedy  cofnął  się,  aby  sięgnąć  po 

fibrolinę,  Skirata  ujrzał  ciemny  kształt,  który  wcale  nie  wyglądał  jak  człowiek,  ale  zdołał 

mimo wszystko odróżnić część wizjera w kształcie T na hełmie Vau. - Odcinam jego pakiety. 

Operacja  przypominała  teraz  przyjęcie  porodu  nerfa.  Po  wielu  przekleństwach  i 

westchnieniach  Ordo  wycofał  się  z  rury,  ciągnąc  za  sobą  Vau  na  linie  uwiązanej  do  jego 

ramienia.  Odgłos  przypominał  wleczenie  trumny.  Vau  bezwładnie  opadł  na  pokład.  Jego 

zbroja była tak zimna, że paliła palce Skiraty, kiedy ten próbował zdjąć mu hełm. 

Szczupła  twarz  Vau  była  prawie  niebieska.  Skirata  podniósł  mu  powieki,  aby 

background image

sprawdzić źrenice - reagowały na światło. Ludzie przeżywali niską temperaturę, choć często 

wydawali  się  martwi,  a  Vau  był  zdecydowanie  żywy.  Skirata  w  myśli  przeglądał  kolejne 

procedury,  których  musiał  przestrzegać,  jak  odnalezienie  pulsu,  policzenie  oddechów, 

unikanie tarcia kończyn, doprowadzanie cieplejszej krwi do skóry. 

- Osik, Walon, ty shabuir, nie próbuj mi tu teraz umierać... Mruknął. 

Głowa Vau obróciła się na bok. Spojrzał na Skiratę i jęknął: 

- Mird... Mird... 

Skirata  co  najmniej  dwa  razy  w  życiu  ruszał  za  Vau  z  pełnym  przekonaniem,  że  go 

zabije.  A  teraz  dziwaczny  instynkt  zmuszał  go,  aby  ratować  tego  człowieka.  Ordo  znów 

wysunął się z rury, wlokąc za sobą birgaan Vau i wielki tobół z plastoidu, którego zawartość 

brzęczała i grzechotała. 

-  Sztuczne  oddychanie,  Kal'buir  -  wydyszał.  Wysiłek  znać  było  teraz  również  po 

Ordzie.  Chwycił  Vau  i  na  pół  zawlókł,  na  pół  przeniósł  do  oddziału  medycznego,  z  trudem 

wciągając go na pryczę. - Wiem, że przekleństwami potrafisz wygenerować kilka kilowatów 

ciepła, ale to nie sięga do jego płuc. 

- Jest przytomny i oddycha. Nie potrzebuje resuscytacji. 

-  Dobra.  Na  szczęście  jest  suchy.  -  Mokra  odzież  łatwiej  odprowadzała  ciepło.  - 

Kombinezon wytrzymał. 

Skirata zdjął Vau zbroję i wywlókł całą zawartość szafki, żeby go owinąć. Jego palce 

też nie wykazywały śladów odmrożeń sztywne i zimne jak u trupa, ale wciąż miękkie. To już 

było coś. 

- Wypuść Mirda. 

Mird  wystrzelił  z  magazynku,  o  mało  nie  przewracając  Skiraty.  Zwierzę  było  w 

świetnym  stanie  i  ciepłe.  Gdyby  ktoś  miał  się  przytulić  do  Vau  i  ogrzać  go,  Mird  był 

najlepszym  wyborem.  Ordo  obserwował,  jak  strill  wskakuje  na  swojego  pana  przy 

akompaniamencie radosnych pisków i pomruków, zalewając mu twarz śliną; uznał ten widok 

za wyjątkowo zabawny. 

- Dzięki, Mird - rzekł. - Ocaliłeś nas od losu gorszego od śmierci. Rób tak dalej, dobry 

strill. - Obejrzał się na Skiratę. Czas wciągnąć tunel i wynosić się stąd. 

- Jak zamierzasz przebić się przez powierzchnię? 

Ordo wzruszył ramionami. 

- Torpedą. 

-  Cóż,  laser  nie  ściągnął  niechcianych  gości,  więc  do  roboty,  synu.  Wlejemy  w  Vau 

trochę ciepłych płynów. 

background image

- Przywiąż go do pryczy, bo będziemy stąd wylatywać pod ostrym kątem. Może lepiej 

zaczekaj z tym gorącym płynem, aż znów wyrównamy. 

Ordo  nigdy  nie  przesadzał.  Kiedy  mówił  „ostry  kąt",  prawdopodobnie  miał  na  myśli 

pion.  Sekundę  po  wstrząsie  wywołanym  przez  eksplodującą  torpedę  wszystko,  czego  nie 

zdążyli  zabezpieczyć  na  pokładzie,  wylądowało  na  ścianie.  Mird  zawył,  wczepiając  się  w 

pryczę pazurami. „Aay'han" wyrównał lot. Luźne obiekty z hukiem spadły na pokład. 

- Wypij to - rzekł Skirata, jedną ręką podnosząc głowę Vau, a drugą podsuwając mu do 

warg kubek z osłodzoną, gorącą wodą. 

Mird niechętnie zrobił Skiracie trochę miejsca, ale dalej leżał tuż przy Vau. - Wciągnij 

to w siebie, Walon, albo będę musiał rozgrzać ci bebechy, wkładając ci w gardło miotacz. 

Vau zakasłał, opryskując twarz Skiraty kropelkami śliny. 

- Wszystkim... Rozpowiem... Jaki z ciebie miękki chakaar, Kal. 

Cóż,  przynajmniej  widać  było,  że  jego  świadomość  nie  ucierpiała.  Żadnego  plątania 

słów,  żadnego  bełkotu...  Skirata  odhaczył  w  myśli  kolejny  symptom  z  listy  pierwszej 

pomocy. 

- Czujesz jakiś ból? 

- Jeszcze nie... Wyglądasz gorzej ode mnie. 

- Daj spokój. - Skirata wlał mu do ust jeszcze trochę płynu. 

Czuł się kompletnie rozbity.  

- Pij i nie gadaj. 

- Powiesz Delcie? 

-  Oczywiście,  jasne.  -  Vau  miał  jednak  parę  zalet:  wiedział,  że  chłopcy  będą  się  o 

niego martwić, więc trzeba ich powiadomić, że został uratowany. - Załatwię to. A teraz... Jaki 

shab wart był tego, żeby prawie zamarznąć na śmierć? 

- Jaki shab... - Wychrypiał Vau - wart był tego... Żeby prawie... Się zabić, spiesząc mi 

na ratunek? 

- Chciałem dostać twoją zbroję. Jak widać, ma lepsze uszczelki od mojej. Przeżyłbyś 

w niej żołądek sarlacca. 

Vau naprawdę się uśmiechnął. Nieczęsto to robił. Miał bardzo równe, białe zęby, które 

świadczyły o tym, że w dzieciństwie był zdrowo odżywiany. 

- Birgaan... Zajrzyj do środka. 

W system komunikatora statku wbił się nagle głos Orda. 

- Kieruję się do punktu zbornego, Kal'buir. Poinformowałem generała Jusika, że mamy 

na pokładzie Vau. 

background image

- Dobry chłopiec - pochwalił Skirata. 

- Dobry chłopiec - zgodził się Vau. - Ile cię kosztowała ta balia? 

- Zamknij się i pij. 

Skirata  najpierw  wlał  w  gardło  Vau  trzy  kubki  wody  z  rozpuszczonymi  kostkami 

energetycznymi,  a  dopiero  potem  poddał  się  palącej  ciekawości,  która  podtrzymywała 

wszystkie  zmęczone,  naciągnięte  i  obolałe  mięśnie.  Rozwiązał  tobół.  Kiedy  jego  zawartość 

rozsypała się po pokładzie oddziału medycznego, mógł wykrztusić tylko jedno słowo: 

- Wayii! 

Vau wydał odgłos podobny do kaszlu, który jednak mógł być śmiechem. Nie miał w 

tym  wielkiej  wprawy.  Skirata  był  tak  zaskoczony  stertą  drogocenności,  że  ręce  mu  drżały, 

kiedy otwierał kolejne kieszenie plecaka. To, co się z nich wysypało, powstrzymało wszelkie 

dalsze komentarze. Ukląkł na pokładzie, czując, że stara rana kostki już zaczyna domagać się 

środka przeciwbólowego, ale był zbyt zajęty sortowaniem łupu, aby zwracać na to uwagę. 

Było  tego  mnóstwo.  Naprawdę  mnóstwo.  Setki  tysięcy,  w  przeliczeniu  na  kredyty. 

Wyciągnął rękę i ostrożnie przemieszał łup. Nie setki tysięcy - miliony. 

Skirata  zaczął  w  myśli  inwentaryzować  bogactwa.  Robił  to  podświadomie,  ale  stare 

nawyki trudno zmienić. 

Obejrzał się i stwierdził, że Vau obserwuje go spod półprzymkniętych powiek, jakby 

przysypiał. Mird pilnował go, od czasu do czasu podnosząc łeb i węsząc. 

- Z wyjątkiem tego, co w wewnętrznej kieszeni, możesz zatrzymać wszystko - odezwał 

się Vau. 

- Co to znaczy „zatrzymać wszystko"? 

-  Nie  jestem  złodziejem.  Wziąłem  to,  co  mi  się  prawnie  należało.  Reszta  to... 

Darowizna na fundusz emerytalny klonów. 

-  Walon  -  cicho  powiedział  Skirata  -  to  jest  warte  około  czterdziestu  milionów 

kredytów.  -  Zaskoczony  czy  nie,  zawsze  potrafił  na  spokojnie  przeprowadzić  porażająco 

dokładny  szacunek.  -  Prawie  zginąłeś,  żeby  to  zdobyć.  Na  pewno  chcesz  to  oddać?  Jesteś 

jeszcze w szoku, i w ogóle... Jesteś... 

- Jestem pewien. 

- Pewien? 

- Pewien. 

- Zwinąłeś to dla chłopaków? Walon, to jest... 

- Zwinąłem to, żeby pokryć moje sheby - odparł Vau. 

Skirata skinął głową, nagle niezdolny, aby spojrzeć Vau w oczy. 

background image

- Oczywiście, rozumiem. 

-  Gdyby  jedyne brakujące przedmioty pochodziły z sejfu Vau...  To  by zawęziło krąg 

podejrzanych.  -  Vau  sięgnął  do  kubka  i  zdołał  podnieść  go  do  ust.  Wylał  sporo  płynu,  ale 

resztę  wypił.  Szybko  wracał  do  siebie.  -  Po  prostu  zrobiłem  to  tak,  żeby  wyglądało  na 

staroświecką kradzież z włamaniem. 

- Ojciec i tak by cię nie dotknął, nawet gdyby się domyślił, że wróciłeś. 

Widać było, że to o jedno słowo za wiele dla Vau. Był jednak raczej zakłopotany niż 

wściekły. 

-  Słuchaj,  Kal...  przeżyłeś  kiedyś  na  martwych  borratach  i  żwirze,  odgrywając 

męczennika, ale chyba nikt nie nauczył cię kraść jak zawodowiec. 

Vau  nie  musiał  wiele  mówić,  aby  doprowadzić  Skiratę  do  szału:  parę  słów  zwykle 

wystarczało. Tym  razem Skirata klęczał ze spuszczoną głową, usiłując powiedzieć Vau, jak 

bardzo jest wzruszony jego hojnością. 

- Dzięki - rzekł wreszcie, bawiąc się przepiękną sztabką aurodium. - Dzięki, ner vod. 

Ner  vod.  Nigdy  nie  nazywał  Vau  bratem  bez  sporej  dozy  sarkazmu.  Czterdzieści 

milionów kredytów było dla Skiraty czymś nie do pojęcia. 

-  Ale  pamiętaj  także  o  moich  ludziach,  Kal.  Jeśli  będą  potrzebowali  pomocy,  kiedy 

nadejdzie czas... Mam nadzieję, że ją dostaną. 

-  Walon,  to  jest  dla  każdego  klona,  który  będzie  czegoś  potrzebował.  Nie  tylko  dla 

moich chłopców. Wykupiłbym całe trzy miliony klonów, co do jednego. 

- Jak dobrze się rozumiemy... 

- Każę Ordo to wszystko spisać. Jest w tym dobry. 

Na pokładzie „Aay'hana" nie mieli nic do jedzenia, ale byli... Bogaci. A przynajmniej 

szybko dojrzewające plany Skiraty zabezpieczenia przyszłości klonów - jego klonów, klonów 

Vau,  wszystkich  shabla  klonów,  których  uda  mu  się  wyrwać  z  WAR  -  były  nieźle 

zabezpieczone.  Ordo  siedział  przy  stole  operacyjnym  w  przedziale  medycznym  i  razem  ze 

Skiratą  przedzierał  się  przez  stertę  z  włączonym  notatnikiem,  w  roztargnieniu  marszcząc 

brwi. 

- Planujesz odrodzenie Mandalorian, Kal? - Zapytał Vau. 

Na to zaczynało wyglądać. Nie myślał jeszcze o tak odległej przyszłości. 

- Jeśli znajdę dla nich jakieś miejsce, może to równie dobrze być Mandalore. 

- Jasne - odparł Vau. - Równie dobrze. 

Mird, uwieszony na Vau jak źle skrojony futrzany płaszcz, obserwował Orda jednym 

czerwonym  okiem.  Drugie  było  zamknięte.  Ordo  nigdy  nie  zapomniał,  jak  w  dzieciństwie 

background image

Vau  poszczuł  go  Mirdem,  i  zdaje  się,  że  Mird  też  nie  zapomniał,  jak  Ordo  przystawił  mu 

wtedy  miotacz  do  pyska.  Zamruczał  głęboko  i  gardłowo,  kiedy  się  upewnił,  że  obie  dłonie 

Orda zajęte są łupem z banku. 

Ordo  wyjął  zza  pasa  analizator  widma  i  podsuwał  pojedyncze  klejnoty  pod  promień, 

starannie notując skład i ciężar każdego elementu w notatniku - skupiony, ze zmarszczonym 

czołem, jak jakiś ciężkozbrojny księgowy. Skirata wstrzymał oddech. 

Niektóre przedmioty w worku okazały się bezcennymi antykami. 

- Ikona przodków Becavo - oznajmił Ordo, podnosząc zniszczony przez czas prostokąt 

złoconego pergaminu. Kolekcjonerzy dla tej jednej sztuki zastrzeliliby chętnie własną matkę. 

A  z  całą  pewnością  powystrzelaliby  się  między  sobą.  -  Mam  szczerą  nadzieję,  że  znasz 

jakiegoś dobrego pasera dzieł sztuki, Kal'buir, bo nam się teraz przyda. 

- Dzieła sztuki - odparł Skirata, z trudem powstrzymując histeryczny chichot - to moje 

naturalne środowisko. 

-  Jesteś  niewychowanym  dzikusem  -  skarcił  go  Vau.  -  Ale  uratowałeś  moje  shebs. 

Ordo, pomóż mi przy pasie. 

Ordo uniósł brew. 

- Sierżancie, nie powinieneś się forsować... 

- Otwórz tę sakwę. No już. 

Skirata  zrobił  to  za  niego.  Vau  pogrzebał  i  wydobył  klejnot,  złotą  szpilkę  z  trzema 

kwadratowymi,  jaskrawoniebieskimi  kamieniami  osadzonymi  wzdłuż  główki.  Bez  trudu 

zamieniłby ją na elegancki apartament w Republice. Skirata nigdy nie widział nic podobnego. 

-  Jakiś  klejnocik  mojej  matki  -  wyjaśnił  Vau  i  rzucił  go  Ordo,  który  złapał  szpilkę 

jedną ręką. - Daj to tej swojej ślicznotce, kapitanie. Ona będzie wiedziała, co z tym zrobić. 

Ordo, jak zawsze zarówno naiwny, jak i niezwykle doświadczony, spoglądał na niego 

z  wyraźnym  przerażeniem.  Nie  miał  pojęcia,  czy  może  przyjąć  taki  dar;  Skirata  zresztą  też 

nie.  To  było  coś  niezwykłego.  Jedyni  ludzie,  którzy  cokolwiek  mu  przedtem  dawali, 

znajdowali  się  zwykle  na  drugim  końcu  jego  noża.  Vau  wydawał  się  całkowicie 

niewzruszony, ale może kiedy człowiek zaczyna życie w takim bogactwie, przestaje ono mieć 

znaczenie. 

Ordo  przeskanował  kamienie  -  wielkość,  czystość,  załamanie  światła,  gęstość,  i 

wstukał dane w notatnik. 

-  Około  stu  czterdziestu  trzech  karatów  -  zameldował,  nie  spuszczając  wzroku  z 

szafirów, jakby podejrzewał, że zaraz eksplodują. - Obecna wartość rynkowa nieoprawionych 

klejnotów to dziesięć milionów. Ale to twoje dziedzictwo - tłumaczył jak mały chłopiec. Fakt, 

background image

że te rzeczy były kradzione, zdawał się nie mieć większego znaczenia. - Obawiam się, że to 

zbyt cenne. 

- Weź to, Ordo. Będę szczęśliwy wiedząc, że Mama Vau nie będzie tego więcej nosić, 

za to dostanie lepsza kobieta. 

Możliwe,  że  to  były  jedynie  słowa  wynikające  z  zakłopotania,  ale  Skirata  czuł,  że 

pozbawienie znienawidzonych rodziców bogactwa było największym pragnieniem Vau. Był 

sierotą  na  ochotnika,  w  przeciwieństwie  do  Skiraty,  który  też  był  sierotą,  ale  cenił  sobie 

rodzinę bardziej niż ktokolwiek inny. Próbował być możliwie najlepszym ojcem dla swoich 

ludzi, którzy zostali stworzeni bez pociechy posiadania jakiejkolwiek matki, dobrej czy złej. 

Ordo, jak zawsze, dał Skiracie nauczkę. Chłopak był jedną wielką niespodzianką. 

- To bardzo uprzejmie z pana strony, sierżancie Vau - rzekł, starannie chowając broszę 

do  kieszeni  koszuli.  Potrafił  być  prawdziwym  dżentelmenem,  tak  jak  go  uczył  Skirata.  - 

Dziękuję. Może być pan pewien, że ten upominek zostanie doceniony. 

Inwentaryzacja przedmiotów zajęła kolejną  godzinę, a niektóre wciąż nie dawały się 

oszacować. Skirata patrzył teraz na pięćdziesiąt trzy i pół miliona kredytów, jeśli nie liczyć 

szafirów shoroni Ordo. Połowa była w nierejestrowanych, zabezpieczonych obligacjach, które 

można  było  zamienić  na  kredyty  w  dowolnym  miejscu.  Podczas  kiedy  Vau  spał,  a  Ordo 

pilotował  statek,  Skirata  podziwiał  cały  ten  ładunek,  wyobrażając  sobie  sejfy,  drogi 

ewakuacyjne  i  nowy  początek,  jaki  z  ich  pomocą  kupi  dla  tych  klonów,  którzy  uznają,  że 

zakończyli swoją służbę dla Republiki. 

Nie chciał zachęcać do dezercji, tylko uwolnić niewolników. Ludzie, którzy się jeszcze 

nie zaciągnęli, dla niego nie byli związani ani przysięgą, ani kontraktem. 

Wreszcie pozostawił Vau, aby ten mógł spokojnie spać, skulony w kłębek, z Mirdem 

czuwającym obok, a sam powędrował do kokpitu i usiadł obok Orda. 

Ordo pokazał mu broszę. 

-  Patrz, stają się zielone w tym  świetle.  -  Wydawał  się zafascynowany kamieniami. - 

Co ja mam z tym zrobić, Kal'buir? 

Skirata wzruszył ramionami. 

- Tak jak powiedział Vau... Daj Besany. 

- Są kradzione, to ją skompromituje. 

- Poczekaj, niech pomyślę. 

- Można by za nie kupić ziemię i bezpieczną bazę. Czy Vau byłby urażony? 

- Nie, jak długo Mama Vau nie będzie ich miała. 

-  Jakie  to  straszne,  tak  nienawidzić  rodziców.  Ale  z  drugiej  strony...  Rodzice  robią 

background image

czasem  swoim  dzieciom  straszne  rzeczy,  prawda?  Weź  choćby  biedną  Etain.  Oddali  ją 

całkiem  obcym  ludziom.  -  Ordo  żal  było  Jedi.  W  ich  rozmowach  ten  temat  powtarzał  się 

bardzo często. - Jestem szczęśliwy, że znalazłem ojca, który mnie zechciał. Wszyscy jesteśmy 

szczęściarzami. 

Czy on myśli, że byłem złym ojcem dla swoich dzieci? - Zastanowił się Skirata. Nigdy 

tak nie powiedział. 

- Dla ciebie mógłbym zabić, synu - powiedział głośno. - To takie proste. 

Ordo  był  dobrym  chłopakiem.  Wspaniałym  chłopakiem.  Mógł  pilotować  całkowicie 

nieznany statek - czy nawet zaplanować imponującą akcję ratowniczą - tylko dzięki intuicji i 

szybkiemu przejrzeniu instrukcji, a potem usiąść i zająć się księgowością. Skirata, nie mogąc 

znaleźć słów, rozpierany dumą i wszechogarniającą miłością ojcowską, przechylił się w fotelu 

pilota i uściskał go. Ordo zamrugał, wyraźnie zadowolony z siebie, i poklepał go po ramieniu. 

Ojcostwo  było  błogosławieństwem.  Będzie  błogosławieństwem  także  dla  Darmana, 

kiedy nadejdzie czas, aby się dowiedział, Skirata zaś miał teraz zarówno środki, jak i widoki 

na zdobycie technologii Ko Sai, aby zapewnić przyzwoitą przyszłość im wszystkim. 

Przyszłość  była  jednak  delikatną  sprawą  dla  Mandalorian.  Jutro  nigdy  nie  było 

naturalnym prawem żołnierza, a określenie tego słowa w języku Mando - vencuyot - wyrażało 

raczej  optymizm  aniżeli  skalę  czasową.  Venku  było  dobrym,  pozytywnym  określeniem 

mandaloriańskim dla każdego syna. Będzie doskonale pasowało do dziecka Darmana i Etain. 

Oczywiście, Venku. Doskonale pasuje: Venku. 

- Nigdy nie adoptowałem cię formalnie - odezwał się Skirata. Martwiło go to od czasu, 

kiedy doszedł do wniosku, że wojna ma swój wymiar czasowy. - Żadnego z was. 

- A czy to ma znaczenie? 

Skirata czuł teraz, że ma. Żaden Mando'ad nie zerwałby potem więzi pomiędzy nim a 

jego chłopcami. Jeśli chodziło o Republikę, tam klony nie liczyły się nawet jako ludzie, ale 

plany  Skiraty,  aby  ofiarować  im  przyzwoitą  przyszłość,  stały  się  nagle  bardzo,  bardzo 

konkretne.  Odkrycie  informacji  Lamy  Su,  przekazanej  kanclerzowi  Palpatine  nieco  ponad 

tydzień temu, wszystko znacznie przyspieszyło. 

-  Tak,  ma  -  rzekł,  wyciągnął  rękę  i  chwycił  dłoń  Orda.  Wyrecytował  krótką, 

pozbawioną ozdobników formułę „gai bal manda" - „imię i dusza", i to było wszystko, czego 

trzeba,  aby  zmienić  historię  i  dać  dziecku  nowych  rodziców.  Mandalorianie  adoptowali  się 

zwyczajowo.  Więzy  krwi  były  zwykłym  szczegółem  medycznym  -  Ni  kyr'tayl  gai  sa'ad, 

Ordo. 

Ordo przez moment gapił się na splecione dłonie. Skirata miał miażdżący uścisk. 

background image

- Byłem twoim synem od dnia, w którym po raz pierwszy uratowałeś mi życie, Buir. 

- Chyba to wy, chłopcy, sami je sobie uratowaliście - odparł Skirata. - Nie wyobrażam 

sobie, gdzie byłbym bez was. 

Skirata miał  do siebie wielki  żal, że nie uczynił  tego wcześniej, że nie dokonał  tego 

ostatecznego zobowiązania, martwił się też o swoich pozostałych Zero, rozrzuconych po całej 

galaktyce. Czasem widział ich znów jako dwulatków, oczekujących na uśpienie - na śmierć - 

ponieważ  nie  spełniali  warunków,  jakich  wymagali  Kaminoanie.  Niekontrolowani. 

Uszkodzeni. Wadliwi. 

A aruetiise uważali Mandalorian za dzikusów, prawda? 

Galaktyka pełna była hipokrytów. 

ROZDZIAŁ 4 

Dekret E49D139. 41: Wszelkie niemilitarne klonowanie istot rozumnych jest 

zabronione, a militarne klonowanie zostaje ograniczone do zakładów 

licencjonowanych przez Republikę, takich jak fabryki rządu Kamino oraz 

wszelkie inne wskazane przez Republikę teraz lub w dowolnym innym czasie w 

ciągu działań wojennych. Zakaz obejmuje dostawę urządzeń do klonowania, 

wynajmowanie lub kontraktowanie technologów klonowania i inżynierów 

genetyki w celu tworzenia technik klonowania oraz nabywanie rozumnych 

sklonowanych organizmów. Wyjątki: Khomm, Lur, Columus i Arkania mogą 

prowadzić dalej terapeutyczne klonowanie medyczne z właściwą licencją i dla 

określonych przypadków. 

Obrady Senatu, „Przegląd Prawny Republiki" 

Gaftikar, droga do Eyat, 473 dni po Geonosis  

- Jaka jest zatem wasza strategia? - Zapytał Darman jaszczurzycę, próbując nawiązać 

znajomość. - Jak zamierzacie zwyciężyć? 

Sierżant Kal mawiał, że należy pracować z miejscowymi, wykorzystując ich struktury 

społeczne w celu wykonania zadania, ale nie wolno wywierać na nich nacisku, aby stosowali 

metody Republiki. Atin szedł obok Darmana i Marita z rękami w kieszeniach, a jego lekkiej 

zbroi nie było widać pod ubraniem robotnika, które dał mu A'den. Padało, więc ścieżka przez 

background image

las  była  błotnista  i  pełna  kałuż,  ale  przynajmniej  mieli  teraz  wymówkę,  aby  okryć  głowy 

kapturami.  Atin  miał  wizjer  i  dwudniowy  zarost  na  podbródku.  Na  pierwszy  rzut  oka  mało 

kto mógł poznać, że są identyczni. 

-  Zmiażdżymy  Eyat  -  odparła  jaszczurzyca.  Nazywała  się  Cebz  i  miała  pod  brodą 

falbankę  ze  szkarłatnej  skóry,  prawdopodobnie  oznakę  władzy.  Nie  przyjmowała  żadnych 

tłumaczeń  od  młodszych  jaszczurów.  Pachniała  zgniecionymi  liśćmi,  a  przez  pierś  miała 

przewieszony  wspaniały  miotacz  SoroSuub.  -  Skoncentrujemy  się  na  stolicy,  a  kiedy  ona 

upadnie, regionalne rządy się nie utrzymają. Wtedy zajmiemy kolejne co do wielkości miasta, 

a potem jeszcze mniejsze i tak dalej. Przewaga liczebna jest po naszej stronie. 

-  Myślę,  że  nasz  kanclerz  mógłby  się  od  ciebie  czegoś  nauczyć  -  mruknął  Atin, 

bardziej  do  siebie  niż  do  niej.  -  Lubi  zaczynać  wszędzie  naraz,  żeby  nikt  nie  poczuł  się 

wyłączony z wojny. 

- My za to budujemy metodą kaskadową - odparła Cebz. W ten sam sposób możemy 

też niszczyć. 

Jej ogon kołysał się z boku na bok, aby mogła utrzymywać równowagę, idąc prosto. 

Powodowało to lekki szum. 

- Czy umiecie podkradać się do ludzi? - Zapytał Darman. 

Cebz przestała machać ogonem i jej krok stał się nieco bardziej kaczkowaty, ale teraz 

poruszała się cicho. 

- Tak. 

- Więc to wy budowaliście te miasta? 

- Tak, jako najemna pomoc. 

- Ale nie macie nic do powiedzenia w rządzie. 

-  Nie  dostajemy  tyle,  co  ludzie.  Nie  możemy  mieszkać  w  pięknych  domach,  które 

wybudowaliśmy.  Jeśli  „mieć  do  powiedzenia"  oznacza  zmianę  tej  sytuacji,  to  tak,  chcemy 

mieć  coś  do  powiedzenia  w  rządzie.  Twój  drugi  towarzysz  w  spódnicy  był  tym  bardzo 

zirytowany, zanim znikł. 

- Pierwszy ARC? Tak, wiem, dlaczego Alfa-Trzydzieści mógł się zdenerwować... 

-  Rozumiesz,  bo wy też  nie macie żadnych praw.  Jeśli mnie zapytasz, to  szaleństwo, 

szkolić armię i nie dbać o nią. W końcu to się mści. 

Atin odchrząknął dyskretnie. 

- Twój basic jest bardzo dobry. 

- Zawsze opłaca się mówić językiem klienta. 

Nagle  stanęła  jak  wryta.  Darman  instynktownie  przykucnął  i  chwycił  za  broń.  Atin 

background image

zrobił to samo. Cebz spojrzała na nich z pewnym zdziwieniem. 

- Co się dzieje? 

- Zatrzymałaś się w miejscu - szepnął Darman, żałując, że nie ma czujników hełmu. - 

Zobaczyłaś wroga? 

- Nie, ale ja już wracam. Za blisko miasta. Markowie się wyróżniają. Głowy możemy 

zakryć,  ale  z  ogonami  jest  problem.  Odwróciła  się  i  ruszyła  w  stronę  obozowiska.  - 

Powodzenia. 

Gatunki  spokrewnione  z  gadami  mają  tendencję  do  nagłego  zamierania,  a  potem 

gwałtownego  ruchu,  tak  twierdziła  instrukcja  WAR.  Jednak  ta  wiedza  nie  przeszkadzała 

Darmanowi  denerwować  się  za  każdym  razem.  Atin  obserwował,  jak  Cebz  odchodzi,  po 

czym ze wzruszeniem ramion odwrócił się do Darmana. 

-  Odbędziemy  pierwszy  rekonesans  i  może  znajdziemy  pojazd,  co?  -  Zapytał.  - 

Ocenimy miejsce. Trochę się rozejrzymy. 

-  Oczywiście  -  rzekł  Darman.  Miał  fałszywe  ID,  kredyty  i  doskonałe  plany  miasta 

Maritów  w  notatniku.  -  Trzeba  się  upewnić,  że  nic  się  nie  zmieniło  od  czasu,  kiedy  po  raz 

ostatni  aktualizowano  dane.  Zobaczcie,  jak  daleko  możemy  wejść  legalnie  do  kompleksu 

rządowego. 

Pierwsze,  co  uderzyło  go  w  mieście,  była  przejrzystość  projektu  -  żadnego 

stopniowego  przyrastania  przedmieść,  żadnej  zabudowy  liniowej.  Gdyby  nie  mógł  dostrzec 

dalszych  budynków,  powiedziałby,  że  znajduje  się  w  twierdzy  otoczonej  murem.  Nie  było 

dużego  ruchu  przy  wlotach  i  wylotach  ulic,  głównie  widzieli  duże  pojazdy  -  ciężarówki 

repulsorowe i wahadłowce. Obywatele Eyat nie zapuszczali się daleko poza miasto. 

- Kompletne oblężenie, tylko nikt o tym nie mówi - rzekł Atin. - Boją się Maritów. 

- Więc jak wyjaśnisz, że my weszliśmy? 

Atin poklepał się po miotaczu. 

- Jesteśmy młodzi, twardzi i szaleni. 

- Ja bym to kupił. 

- I spoza miasta. 

- A'den mógł o tym wspomnieć. 

- Lecieliśmy tędy, mogliśmy pomyśleć. 

- Następnym razem będzie znacznie łatwiej, kiedy będziemy mieć pojazd. 

- Wynajmujemy czy kupujemy? 

-  Myślałem  raczej  o  zdobyciu  jakiejś  maszyny,  ale  to  małe  miasto  i  chyba  bardziej 

skrupulatnie traktuje kradzież ścigaczy niż Potrójne Zero. 

background image

- Dar, ty chyba rzeczywiście lubisz kraść, co? 

- To nie jest kradzież - odparł Darman. - To alternatywny sposób zakupu. 

Nie posiadał niczego na własność, żaden klon nic nie miał, bo byli zaopatrywani we 

wszystko, co Kaminoanie uważali za potrzebne. Wszystko, co wiedział na temat własności, to 

informacje  od  sierżanta  Kala,  a  potem  zanurzył  się  w  świat  posiadania.  Został  puszczony 

wolno w galaktyce,  gdzie istoty nie tylko posiadały rzeczy, ale pragnęły tych rzeczy więcej, 

niż  były  w  stanie  zużyć,  a  ich  cała  egzystencja  krążyła  wokół  posiadania  wciąż  nowych 

przedmiotów. 

Jedną  sprawą  było  zrozumienie  czegoś  w  teorii,  a  drugą  doświadczenie  praktyczne. 

Darman  był  szczęśliwy,  jeśli  dostał  najlepszą  zbroję,  jaka  była  dostępna,  wygodną  kwaterę 

oraz tyle żywności, ile mógł zjeść, ale żadna inna materialna rzecz nie była warta, aby dla niej 

ryzykować życie. 

-  Czy  zastanawiałeś  się  kiedyś,  co  się  stało  z  czterema  milionami  kredytów,  które 

sierżant  Kal  wyszantażował  od  terrorystów?  -  Zapytał  Atin.  Znajdowali  się  już  na  granicy 

lasu.  Eyat  otoczone  było  pasem  otwartej  przestrzeni:  widać  przygotowali  się  na  przyjęcie 

jaszczurów. - Myślisz, że przekazał je generałowi Zeyowi? 

- Nie myślę - odparł Darman. - I nic dziwnego. 

Wreszcie  wyszli  z  ukrycia  i  ruszyli  przed  siebie  jak  para  zwykłych,  pewnych  siebie 

młodych  ludzi,  kierując  się  ku  głównej  drodze  do  miasta.  Teraz  dopiero  zauważyli  wieże 

obronne  z  gniazdami  dział  laserowych,  wspomniane  w  raportach  wywiadu.  Maritowie  nie 

mieli  floty  powietrznej,  poza  ścigaczami,  Eyat  zatem  przygotowano  do  odparcia  zwykłego 

ataku piechoty. 

Nie spodziewali się Wielkiej Armii Republiki, a jeżeli nawet jej oczekiwali, nie widać 

było ani śladu separatystycznych sojuszników. 

Żołnierze szli drogą przez kilka minut, aż w końcu ciężarówka repulsorowa zeszła z 

kursu  i  podjechała  do  nich.  Kierowca  wyjrzał  z  kabiny  -  był  to  człowiek,  mężczyzna  w 

średnim wieku, brodaty i ciemnoskóry. 

- Zgłupieliście, czy co? - Wrzasnął. - Nie możecie tak łazić poza miastem... Jak się tu 

dostaliście? 

Darman bez trudu wszedł w rolę i wzruszył ramionami. 

- Musieliśmy zostawić ścigacz kilka kilometrów dalej. 

- Wskakujcie - wskazał skrzynię ciężarówki. - Wysadzę was w mieście. Nie jesteście 

stąd, co? 

- Nie. Pracy szukamy. 

background image

Kierowca otwarł włazy i Atin wdrapał się na górę, podając rękę Darmanowi. Ledwie 

znaleźli sobie jakieś miejsce do siedzenia pomiędzy skrzyniami z żywnością, a ciężarówka się 

zatrzymała. Rozległo się walenie pięścią w ścianę. Darman wyjrzał z włazu i stwierdził, że są 

już  w  mieście,  na  skrzyżowaniu  z  przystankiem  publicznych  ścigaczy  w  jednym  z 

narożników. 

-  Wyskakujcie i  znajdźcie sobie jakiś  transport do domu,  gdziekolwiek to  jest -  rzekł 

kierowca, kręcąc głową. - Najgłupszy pomysł, jaki w życiu widziałem. 

-  Dzięki.  -  Darman  pomachał  ręką.  Pojazd  uniósł  się  i  znikł  po  drugiej  stronie 

skrzyżowania. - At’ika, to tylko próbna wyprawa. Zobaczymy, jak daleko dzisiaj zajdziemy. 

Atin  zajrzał  do  notatnika.  Rebelianci  mieli  tę  przewagę,  że  to  oni  zbudowali  Eyat  i 

wciąż  posiadali  plany  -  kanalizacji  i  kanałów  serwisowych  oraz  infrastruktury 

powierzchniowej. 

- Jedźmy ścigaczem publicznym do centrum. 

-  I  wybierzmy  zarejestrowany  w  mieście  ścigacz  powietrzny  w  drodze  powrotnej, 

łatwiej będzie wrócić. 

Jeszcze na pokładzie „Core Conveyora" Darman słusznie stwierdził, że Eyat to zwykłe 

miejsce, gdzie ludzie po prostu żyją swoim życiem. W porównaniu z Coruscant było to małe 

miasteczko,  z  niskimi  budynkami  i  skromnymi  domami  -  umiał  docenić  skalę.  Obserwował 

ulice przez iluminator ścigacza, opierając głowę o transparistal i widział istoty ludzkie takie 

jak on sam. 

A  ja  walczę  dla  innego  gatunku  -  dla  jaszczurów  przeciwko  ludziom,  pomyślał. 

Sierżant  Kal mówi, że gatunek nie  gra roli dla  Mandalorian. Dlaczego  więc fakt, że jestem 

człowiekiem, nie ma znaczenia dla istot ludzkich na Coruscant? 

Darman znał tylko jedną społeczność, gdzie czuł się jak w domu - a była to grupa jego 

braci  oraz  kilku  nieklonów,  którzy  związali  z  nimi  swój  los.  Reszta  galaktyki  była  obca, 

niezależnie od gatunku. 

Teraz wreszcie zrozumiał, co to znaczy aruetiise. 

-  Patrz  uważnie,  Dar.  -  Atin  dźgnął  go  pod  żebro.  -  To  nasz  przystanek.  -  Wsunął 

notatnik  do  kieszeni.  -  Jak  do  tej  pory,  wszystko  w  porządku.  Nic  się  nie  zmieniło, 

przynajmniej w planie. 

-  Cóż,  budowlańcy  nie  pokazują  się  tu  od  jakiegoś  czasu,  prawda?  Nic  dziwnego,  że 

wszystko wygląda tak samo. 

Zgodnie  z  planami  budynek  rządowy  -  Dom  Zgromadzenia  miał  publiczną  galerię. 

Darman  i  Atin  stali  przed  portykiem,  podziwiając  kolumnadę  z  odpowiednio 

background image

prowincjonalnym  zachwytem.  Schronili  się  przed  deszczem  i  zauważyli  informację  obok 

ogromnych wrót. 

- Sesje zaczynają się o czternastej, Dar. 

- Jest dziesiąta czterdzieści. 

- Kupa czasu do zabicia. 

Nie był to czas stracony. Mogli przejść się wokół budynku, ustawić kilka małych jak 

paciorki  kamer  przed  Domem  Zgromadzenia  oraz  ocenić  wszystkie  wejścia  dla  polityków 

biorących  udział  w  sesjach.  Zajęli  potem  miejsce  naprzeciwko  budynku,  w  małej  kafejce,  i 

jedząc,  obserwowali  strumień  wjeżdżających  i  wyjeżdżających  pojazdów  dostawczych  i 

oficjalnie wyglądających ścigaczy. Darman siedział bokiem do okna, Atin twarzą do drogi. 

-  Nigdy  więcej  nie  tknę  mięsa  -  wymamrotał  Atin,  obserwując  sznur  pojazdów.  - 

Nigdy. 

- A co masz teraz na talerzu? 

- Pasztet z ryby. Ryby się nie liczą. 

- Mięso gadów przypomina rybie. 

Atin spojrzał na pasztecik, westchnął, odłożył go na talerz i skinął na robota kelnera. 

Twarz mu się rozpromieniła, kiedy pojawiła się przed nim sterta słodkich ciasteczek. 

Jeszcze dwie godziny. 

Darman  wpisał  do  notatnika  kilka  obserwacji  na  temat  dróg  wyjściowych,  radośnie 

żując  ciasto  nadziewane  siekaną  roba  i  przyprawami  i  zastanawiając  się,  jakby  tu  przez 

komunikator  skontaktować  się  z  Etain.  Skirata  miał  rację:  koncentracja  uwagi  na  ludziach, 

których  kochasz,  może  na  wojnie  zachować  cię  przy  zdrowych  zmysłach  albo  zniszczyć. 

Wydawało mu się, że znalazł punkt równowagi. Miał coś, z czego mógł się cieszyć, dla czego 

mógł żyć, nawet jeśli nie miał pojęcia, co się stanie z armią, kiedy zwyciężą. 

- Musimy się zająć Fi, At’ika. 

- Znaleźć mu dziewczynę? 

- Czy Laseema nie ma jakiejś koleżanki? Nie mogę na niego patrzeć. 

- Może agentka... 

Darman znieruchomiał skupiony na swoim notatniku, ale Atin nie dokończył. 

- Jaka agentka? 

Atin znów gapił się na ulicę z lekko otwartymi ustami. 

- Nie wyglądaj przez okno. Odwróć się, tylko bardzo powoli. 

- Okej. - Darman zmienił pozycję. Naprawdę nienawidził cywilnych operacji; marzył, 

żeby znów patrzeć i słuchać przez czujniki hełmu. - Co jest? 

background image

Usta  Atina  ledwie  się  poruszały.  Darman  musiał  nadstawić  uszu, żeby  usłyszeć  jego 

słowa poprzez szum w kafejce. 

- Wydawało mi się przez sekundę, że patrzę na własne odbicie w lustrze, dopóki sobie 

nie przypomniałem, że jestem w przebraniu... I mam blizny. 

Darman potrzebował chwili, żeby to przeanalizować. 

Atin  zobaczył  innego  klona,  i  to  z  bliska.  Rozpoznałby  Fi,  Ninera  albo  A'dena,  ale 

poza nimi nie powinno tu być żadnego innego żołnierza, jeśli nie liczyć A-30, czyli Sulla. 

- Jesteś pewien, że to nie Zero? 

- Jedyne Zera, których nie znam, to Jaing i Kom'rk, a oni wciąż; szukają Grievousa. 

- Tak mówi Kal... 

- Nieważne. To nie jest żaden z nich. Był o metr ode mnie i teraz odchodzi. 

Darman  jeszcze  przez  chwilę  nie  zmieniał  pozycji.  Atin  odłożył  ciastko  i  ruszył  w 

kierunku  drzwi.  Darman  za  nim.  Nie  po  to  przyjechali  do  Eyat,  ale  spotkać  klona,  który 

zdezerterował  -  to  było  niemożliwe.  Jango  Fett  wychował  i  przeszkolił  ich  osobiście,  z 

naciskiem  na  absolutną  lojalność  dla  Republiki.  Sierżant  Kal  dowodził,  że  Jango  był 

nieopanowanym shabuirem, ale zawsze pilnował kontraktu, a kontrakt obejmował stworzenie 

lojalnej, całkowicie niezawodnej armii. 

Darman  słyszał  różne  sprzeczne  plotki,  zresztą  Zerowi  byli  żyjącym,  szalonym 

dowodem, że żołnierz klon może być ekscentryczny i zwariowany jak każdy człowiek. Nigdy 

jednak nie zostało to potwierdzone. 

- Widzisz go, At’ika? 

Szerokie plecy obleczone czarną skórzaną kurtką znikły w tłumie przechodniów, ale w 

chwilę  później  krótko  obcięta  czarna  czupryna  żołnierza  ARC  wynurzyła  się  z  tłumu.  Atin 

dotknął palcem ucha, uruchamiając zamocowany w nim głęboko miniaturowy komunikator - 

czujniki  pod  brodą  i  po  obu  stronach  szyi  wychwytywały  impulsy  nerwowe  z  mózgu  i 

zmieniały milczące słowa w słyszalną mowę. 

Trzeba  było  sporo  ćwiczyć,  żeby  myśleć  słowami,  nie  wymawiając  ich  głośno,  ale 

teraz Darman przekonał się, że to jak mówienie do siebie. 

-  Niner,  zmiana  planów  -  rzekł  Atin.  -  Właśnie  zobaczyliśmy  nasz  obiekt  ZWA.  - 

Darman wychwycił głos Ninera w słuchawce. 

- Mam wasze współrzędne. Potrzebujecie wsparcia? 

- Zobaczymy, dokąd pójdzie. 

Darman wtrącił: 

- Pogadaj z Jusikiem. Dowiedz się, czy jest coś, o czym nam nie powiedziano. 

background image

- Zey powiedział o ZWA - odparł Niner. - Chyba że to przykrywka dla kolejnej misji. 

A'den przerwał im oburzonym tonem, który był dla niego bardzo charakterystyczny. 

- Jeśli tak jest, to ja też nic o tym nie wiem. 

Darmanowi wcale się to nie podobało. Były informacje niezbędne i były zaprzeczenia, 

a  niewiedza  na  temat  położenia  innych  sił  specjalnych  wyglądała  Darmanowi  na  tę  drugą 

sytuację.  A  Zerowi  zawsze  wydawali  się  wiedzieć  wszystko  i  na  każdy  temat,  powinni  czy 

nie. 

- To będzie łatwiejsze niż na Potrójnym Zerze - zauważył Atin. 

- Jest tu ARC. Nigdzie nie będzie łatwo. 

Sull, wcale niezaginiony i najwyraźniej zadowolony z życia w Eyat, szedł spacerkiem 

wysadzaną  drzewami  promenadą,  po  czym  zbiegł  po  kilku  stopniach.  Dwaj  komandosi 

przyspieszyli kroku. 

Na  razie  musieli  śledzić  żołnierza  ARC.  Całkiem  jednak  innym  problemem  było,  co 

zrobić, kiedy go już dogonią. 

Punkt zborny: Kantyna Mong'tar, Bogg V, system Bogden, 473 dni po 

Geonosis  

- Spóźniłeś się - rzekł Mereel. 

- Musieliśmy zrobić zakupy. - Ordo usiadł okrakiem na krześle i skrzyżował ramiona 

na oparciu. - A Vau musiał wstąpić do banku po trochę drobnych. 

-  Więc  stawia  następną  kolejkę.  -  Mereel  rozparł  się  na  krześle,  wyciągając  przed 

siebie nogi.  Lokal  był  hałaśliwą,  spelunkowatą kantyną, jakie Mereel  zdawał  się lubić.  Przy 

stole siedzieli też robot i młody człowiek, skoncentrowani na swoich notatnikach. 

Nikt nawet nie mrugnął na widok Mandalorian w takim miejscu, ale dwaj obcy i tak 

byli w swoim własnym świecie. - Stary Psychol już zdrowy? Gdzie on jest? Gdzie Kal'buir? 

-  Zabezpieczają  sho'sen.  -  Ordo  nie  chciał  mówić  o  łodzi  podwodnej  w  obecności 

obcych.  Mando'a  był  językiem  niemal  nieznanym  wśród  aruetiise,  więc  mógł  służyć  jako 

dyskretny kod. Vau i Mird pilnują. 

- Nie denerwuj się, ale Bard'ika później do nas dołączy. 

Ordo  zarezerwował  sobie  prawo  do  lekkiego  niepokoju  o  generała  Jusika,  który  w 

jednej  chwili  mógł  z  Jedi  pełnego  nieskończonej  mądrości  zmienić  się  w  szalonego 

pomyleńca w stylu Mereela. 

- Dlaczego? 

- Chce przedyskutować coś ważnego, a woli nie powierzać tego łączności. 

background image

- Jest równie stuknięty jak ty. Zey kiedyś go złapie. - Ordo przez moment zastanawiał 

się,  czy  nie  chodzi  o  wieści  o  Etain  i  jej  ciąży,  ale  przecież  istniały  sposoby  dyskretnego 

załatwienia  sprawy  bez  konieczności  kontaktu  osobistego.  Wskazał  kciukiem  robota  -  A 

myślałem, że widziałem już dość blaszanek na całe życie. 

- Na razie prowadzimy z kolegami fascynującą dyskusję na temat rozwoju przemysłu 

rozrywkowego, który... 

-  TeeKay-Zero  -  przemówił  robot  siedzący  po  lewej  stronie  Mereela.  Wyglądał  jak 

wyższa, uzbrojona wersja astromecha R2. - A to mój szanowny mechanik i agent, Gain. 

- Zawsze do usług - rzekł Gain, nie podnosząc wzroku znad notatnika. - Ale pamiętaj, 

że beze mnie to tylko złom z manią wielkości. 

Ordo  przełączył  się  na  komunikator  hełmu.  Życie  z  buy'ce  było  o  wiele  łatwiejsze. 

Siedząc  tak  w  milczeniu,  dla  ludzi  z zewnątrz  wyglądali  jak  dwóch  Mando  czekających  na 

towarzysza  i,  jak  to  Mandalorianie,  niemających  wiele  do  powiedzenia  w  kwestii  sztuki  i 

filozofii.  Niesłyszalna  rzeczywistość  osobistych  komunikatorów  była  czymś  całkiem 

odmiennym. 

-  Mer'ika,  powiedz,  dlaczego  przenieśliście  punkt  zborny  tutaj  I  w  co  gracie  z 

turystami? 

Mereel odwrócił głowę w stronę baru, jakby ignorował brata. 

-  Blaszanka  i  jego  kumpel  specjalizują  się  w  kradzieży  danych  przemysłowych  i  tak 

dalej.  Łowcy  nagród  hi-tech.  Zostali  poproszeni  o  wyszukanie...  To  takie  ładne  słowo,  nie 

uważasz?...  W  każdym  razie  poproszono  ich,  aby  znaleźli  kogoś,  kto  załatwi  anonimowe 

laboratorium,  które  mogłoby  złamać  zakaz  klonowania.  Dostawa  wykładzin,  pojemników, 

systemów  sterylnych  pomieszczeń  plus  odpowiednio  dopasowane  specjalistyczne  roboty, 

płatne gotówką i bez protokołu. 

- Chodzi o Ko Sai? 

- Tak sądzę. 

- Gdzie to jest? 

-  Dorumaa,  tropikalny  pałac  rozkoszy  Środkowych  Rubieży.  Rdo  sprawdził  swoją 

planetarną bazę danych, przewijając ją wewnątrz HUD. 

- Woda, woda, wszędzie woda... 

- Oceany, z czego większość dość słabo zbadana. I może tak zostać przez jeszcze jakiś 

czas,  z  powodu  bujnego  życia  podwodnego,  które  uaktywniło  się,  kiedy  przystosowywali 

klimat  planety  do  życia.  Wakacje  w  tropikach.  Żadnego  przemysłu.  Ale  właśnie  tam 

wysyłano nielegalny sprzęt laboratoryjny. 

background image

- Więc Ko Sai tworzy nowe centrum badań. Kto za to płaci? 

- Jeszcze nie wiem. Dobrze, zastanówmy się. Bitwa na Kamino... Siły separatystyczne 

ją przepędziły. Pozbierała najważniejsze dane z głównego komputera Tipoca, z których część 

mogłem  odtworzyć  dzięki  kopii zabranej  w  zeszłym  tygodniu,  więc  widocznie  spodziewała 

się, że wyjedzie. Sepy wzięły ją na Neimoidię, ale pokonała ich i uciekła na Vaynai. - Mereel 

skrzyżował ramiona i spojrzał w drugą stronę, doskonale imitując pełne znudzenie. Z Vaynai 

zawróciła do przestrzeni sepów, bo to ostatnie miejsce, gdzie się jej spodziewali, a wreszcie 

ruszyła w stronę systemu Cularin, a konkretnie Dorumaa. 

- Dowód? 

- Mój blaszany kolega dostarczył wszystko do tutejszego portu towarowego. Blaszak, 

lubiący  mieć  zabezpieczenie,  na  wszelki  wypadek,  gdyby  klient  dał  nogę  bez  płacenia, 

sprawdził plan lotów i teraz, po kilku przeładunkach po drodze, wszystko ląduje na Dorumaa. 

- Więc dlaczego ci o tym mówi? 

- To on załatwiał dla mnie pewne przedmioty. Dodatkowe działka i dopalacze do łodzi 

podwodnej. 

- Miałeś tuzin innych mętów, u których mogłeś zamówić sprzęt. 

Mereel uśmiechnął się. Ordo słyszał to w jego głosie. 

- Nie takich, którzy prowadzą również interesy z Arkanią. 

Ordo musiał podziwiać umiejętność Mereela w przesiewaniu danych. Geny ryzykanta 

działały  w  nim  jeszcze  mocniej  niż  w  innych,  ale  wykazywał  jednocześnie  zaskakującą 

cierpliwość i upór, kiedy tylko trafił na jakiś ślad. Mógłby tego uczyć Mirda. 

- Więc musimy od kogoś wyciągnąć lokalizację. 

- Jak tylko znajdę pilota, który dostarczył zamówienie. Nikt nic nie mówi. Nieważne, 

jak bardzo ludzie się pilnują, bo każdy zawsze coś palnie, wcześniej czy później. Jeden detal, 

jedno słowo, zawsze coś się wypsnie. 

Problemem, jak zwykle, było „wcześniej czy później". Czas był tu nieprzyjacielem w 

każdej  sytuacji.  Nie  tylko  separatyści  ścigali  Ko  Sai.  Kaminoanie  musieli  wiedzieć,  że 

umknęła z ich bazą danych, ponieważ jeśli nawet Mereel zauważył jej brak, oni pewnie doszli 

do tego rok temu. Ale nie odważyli się powiedzieć głównemu klientowi - Republice - że mają 

kłopoty.  Chcieli  sprowadzić  Ko  Sai  po  cichu  i  bez  zamieszania.  Zaangażowali  pewnie 

łowców nagród, jeśli oczywiście mieli choć trochę rozumu. Od tego zależała ich gospodarka. 

Arkanianie,  najbliższy  rywal  Kamino,  też  wiedzieli,  że  znikła.  Wiedzieli  o  tym 

wszyscy  ci,  którzy  powinni:  plotki  w  przemyśle  są  trudne  do  kontrolowania.  Klonowanie 

zeszło do podziemia, aby ominąć zakaz, i było mnóstwo spółek, które chciały ją ściągnąć do 

background image

swojej  ekipy,  więc  Zerowi  mogli  stanąć  przed  koniecznością  zrzucenia  z  trasy  kilkunastu 

rywali, aby do niej dotrzeć pierwsi. 

- Ko Sai ucieka od co najmniej trzech zainteresowanych stron - stwierdził Ordo. - To 

zaczyna tracić sens. Czy myślisz, że Lama Su wykorzystuje pretekst zakończenia ostatniego 

kontraktu na klonowanie, żeby ukryć fakt, że stracił jej dane i ma kłopoty? Jak ważne to jest 

dla produkcji? 

- Nie będzie ważne - rzekł Mereel - jeśli wreszcie położę ręce na jej chudym, szarym 

karku, a ona dostarczy mi to, czego potrzeba, aby zapewnić tobie, mnie i wszystkim naszym 

vode pełną długość życia. 

TK-0 trącił Mereela. 

- Czy my was nudzimy? Jesteście tacy milczący... 

-  Medytujemy  -  odparł  Mereel.  -  Jesteśmy  bardzo  uduchowionymi  ludźmi,  my, 

Mando'ade. Łączymy się z mandą. 

- Wyczuwam to aż tutaj - odparł Gain. - Kiedy dostaniemy kasę? 

Mereel położył na stole dwa czipy po pięćdziesiąt tysięcy kredytów. 

-  Możecie  zatrzymać  resztę,  jeśli  znajdziecie  mi  pilota  frachtowca,  który  dostarczył 

wszystko na Dorumaa. 

- Arkanianie mogą nam zapłacić więcej. 

- Ale nie tyle, co Kaminoanie... 

- Dla nich pracujecie? 

-  Słuchaj  -  rzekł  Mereel.  Ordo  sprężył  się:  jego  brat  mówił  takim  tonem,  który 

zazwyczaj poprzedzał spacer po bardzo cienkim lodzie dla czystej przyjemności. To Mereel 

był  tym,  który  uwielbiał  zjazdy  na  linie  z  najwyższego  punktu  Tipoca  i  potem  się  chwalił 

połamanymi kośćmi.  - Tylko Kaminoanie mogą  klonować legalnie. Każdy  inny to chakaar, 

który zagraża naszym interesom. Kapujesz? 

- Właściwie to nie. 

Mereel  wydał  z  siebie  westchnienie  rozpaczy.  Ordo  miał  ochotę  go  zagłuszyć 

wysokim sprzężeniem na kanale słuchowym swojego hełmu. 

-  Jesteśmy  agentami  Republiki  -  zmęczonym  głosem  odezwał  się  Mereel.  - 

Likwidujemy  nielegalne  klonowanie  wszędzie,  gdzie  je  znajdziemy,  ponieważ  Mando'ade 

zawsze troszczą się o prawo i porządek. 

Kiedyś wybiję z ciebie osik, Mer'ika, zdenerwował się Ordo. Nie rób mi tego. 

TK-0 zjeżył się lekko, co nie było drobnym wyczynem dla robota. 

-  To  nie  czas  na  obrażanie  się  i  organiczne  kaprysy,  nie?  Tylko  pytałem.  Jeśli macie 

background image

interesy z Kamino, to dobrze. 

- Chyba czas, żebyś mu dokręcił śrubki - zwrócił się Ordo do Gaina. - Przecież jesteś 

jego mechanikiem, no nie? 

- Znajdź mi pilota, który przeleciał ostatni etap podróży, Teekay, mój mały beskar'ad, 

to zapłacimy jemu także. - Mereel wziął jeden z czipów kredytowych ze stołu i zaczął obracać 

go w palcach obleczonych w rękawice, jak magik, zanim sprawi, by znikł. - Nie chcemy go 

ukarać, to nie jego wina. Kapujesz? To problem Republiki, nie nasz. 

- Dobra. Da się zrobić. 

- Byle szybko, zanim skończę modyfikację naszego statku. 

- Auu, daj spokój - zaprotestował Gain. 

-  Czterdzieści  osiem  godzin.  -  Mereel  postawił  drugi  czip  o  wartości  pięćdziesięciu 

tysięcy  kredytów  w  pionie  i  przewrócił  palcem  wskazującym.  Gain  złapał  go  ze 

zdumiewającą zręcznością - Tutaj. Nazwisko i miejsce pobytu pilota. 

-  Nie  słuchaj  go,  masz  to  jak  w  banku  -  odparł  Gain,  sprawdzając  czip  skanerem 

fałszywek, i odepchnął wysunięty manipulator TK-0. - Możesz nam zaufać. 

- Ufam. - Mereel poklepał znacząco metalową obudowę TK-0,  wydobywając z niego 

melodyjne dźwięki. - Jestem ufny z natury. 

Ordo przełączył się znów na wewnętrzną łączność. 

- Odpuść, póki masz przewagę, nar vod... 

Dwaj  łowcy  technologii  wstali.  Ordo  mógł  myśleć  tylko  o  tym,  że  czas  ucieka,  a  z 

każdym dniem coraz to bardziej interesujące grupy zaczynają mieć powody, aby polować na 

Ko Sai. 

Ale dla kogo ona pracuje? - Zastanowił się. Kto ją finansuje? 

Jeśli  wylęgarnie  w  Tipoca  stwierdzą,  że  nie  mogą  zastąpić  najważniejszej  pani 

technolog,  a  Republika  nie  zapłaci  kolejnej  raty,  wówczas  co  najmniej  kilku  wykonawców 

zechce wypełnić tę lukę. 

-  Ooo!  -  Zawołał  TK-0,  odwracając  kanciastą  głowę  o  sto  osiemdziesiąt  stopni,  aby 

objąć  fotoreceptorami  wejście.  -  Więcej  was  tu  nie  było?  Komuś  się  rozsypała  skrzynka  z 

Mandalorianami? 

Ordo  i  Mereel  podnieśli  wzrok.  Przez  środek  kantyny  maszerował  Skirata,  a  za  nim 

ktoś ubrany w zbroję jego ojca, Munina. 

-  Tak,  to  Bard'ika  -  potwierdził  Mereel.  -  Nie  mogłem  go  powstrzymać  przed 

przyjazdem. 

Generał  Jedi  Bardan  Jusik  nie  dość,  że  wykazywał  zrozumienie  i  współczucie  dla 

background image

swoich żołnierzy Sił Specjalnych. Nosił także mandaloriańską zbroję, którą Skirata pożyczył 

mu, aby udawał jego siostrzeńca podczas skomplikowanej operacji z komórką terrorystyczną 

Jabiimi.  Ordo  wiedział,  że  to  ma  większy  sens  niż  wkroczenie  do  kantyny  w  pełnym 

rynsztunku Jedi, ale nie było tajemnicą, że Jusik naprawdę lubi to przebranie. 

- Vode - przywitał się Jusik, zdejmując hełm. Wyciągnął rękę i Mereel uścisnął ją na 

mandaloriańską  modłę  -  dłoń  do  łokcia.  Rozczochrane  jasne  włosy  Jusika  wciąż  wymagały 

nożyczek, ale przynajmniej przystrzygł brodę. - Naprawdę musimy porozmawiać. 

Eyat, Gaftikar, 473 dni po Geonosis  

Deszcz  ustał  i  wyszło  słońce,  co  stwarzało  pewien  problem,  bo  Darman  i  Atin  nie 

mogli  już  paradować  w  swoich  kapturach,  które  miały  ich  chronić  w  czasie  śledzenia 

żołnierza ARC A-30 - Sulla. 

ARC szedł raźnym krokiem, kierując się na północ. Dwukrotnie przystanął, aby kupić 

coś  do  jedzenia  na  ulicznych  straganach  i  wsunął  zapakowane  zakupy  do  kieszeni  kurtki. 

Następnie wszedł do ogromnego transpastalowego foyer terminalu jednotorówki, zmuszając 

ich, aby podążyli za nim. 

- Jak daleko to ciągniemy? - Szepnął Darman. 

- Myślę, że po prostu zobaczymy, gdzie wysiądzie. 

-  Pamiętasz,  jak  sierżant  Kal  zbeształ  Seva  i  Fi  za  nieplanowane  śledzenie 

podejrzanego, przez co omal nie zepsuli wszystkiego? 

- Skirata jest lata świetlne stąd. 

Darman zastanawiał się, dlaczego sądził, że Atin to cichy i zamyślony chłopak. 

-  To  go  nie  powstrzyma.  Nie  tylko  ma  oczy  z  tyłu  głowy,  ale  i  transceivery 

nadprzestrzenne. 

-  No  dobrze,  to  jaka  jest  alternatywa?  Zobaczyć  voda,  który  jest  ZWA,  powiedzieć 

„No proszę, kto by pomyślał?" i dalej gadać? 

Darman nie był  pewien,  gdzie się kończy rozsądna improwizacja,  a zaczyna  głupota; 

operacje specjalne były mieszaniną nudnego, cierpliwego planowania i momentów, o których 

mógł myśleć jedynie jako o braku rozumu na skraju przepaści. Atin miał jednak rację, ZWA 

to ZWA, a Sull miał informację, której potrzebowali. 

Terminal miał wysoki dach w kształcie kopuły, który przypominał Darmanowi Tipoca. 

Sull  wziął  żeton  biletowy  swobodnym,  podświadomym  ruchem  kogoś,  kto  robi  to  bardzo 

często, po czym usiadł na ławce w pewnej odległości od barierek, obserwując zmieniającą się 

tablicę z rozkładem jazdy. Odwinął jedną z małych paczuszek, które kupił po drodze, i zaczął 

background image

jeść.  Wyglądało  to  na  smażone  warzywa.  Darman  i  Atin  wzięli  swoje  bilety  i  przeszli  na 

galerię terminalu. Większość podróżnych uznałaby, że po prostu oglądają wystawy. 

- Ma pięć linii jednotorówki do wyboru - zauważył Atin. Myślisz, że nas widział? 

-  Albo  jest  lepszy  w  śledzeniu  niż  my  i  zauważył,  albo  po  prostu  siedzi  i  opóźnia 

wybór  kierunku.  -  Była  to  sztuka,  której  ARC  uczyli  się  nieustannie:  jak  poruszać  się,  nie 

zwracając  na  siebie  uwagi,  albo  jak  zgubić  prześladowcę,  zmieniając  w  ostatniej  chwili 

kierunek jazdy.  Darman zaczął się zastanawiać, co Sull robił przez kilka ostatnich miesięcy. 

Fierfek, ten człowiek wyglądał, jakby tu mieszkał. Sam ten pomysł sprawiał, że Darman czuł 

się niepewnie; nie bardzo wiedział dlaczego, dopóki nie zrozumiał, że to zdumienie i niechęć 

do świata, który ofiarował mu więcej możliwości, niż on sam umiał objąć. - Więc on tak się 

ukrywa?  Że  nawet  rebelianci  nie  potrafią  go  odnaleźć  i  nie  wiedzą,  co  robi,  więc  nie  będą 

mogli go zdradzić, jak zostaną schwytani? 

- Ale gdyby zdradzili... 

- To szaleństwo. Zey by wiedział. Zey sam by nadzorował to zadanie. 

- Dar, myślę, że jest mnóstwo rzeczy, o których Zey nie ma pojęcia. Może Sull dostaje 

rozkazy prosto od Palpatine'a. 

- Jak można w ten sposób prowadzić wojnę? 

Atin  nie  odpowiedział.  Wojna  była  brudna,  paskudna  i  chaotyczna.  O  tym  już 

wiedzieli,  ale  po  raz  pierwszy  Darman  stanął  przed  możliwością,  że  jego  bracia  mogą 

wykonywać zadania sprzeczne z jego własną misją. 

Dwaj komandosi jeszcze przez chwilę stali przed oknem wystawowym, zastanawiając 

się, kto i dlaczego mógłby zapragnąć jaskrawofioletowej teczki, i obserwując odbicie Sulla w 

transpastalowej  szybie.  Nagle  rozległo  się  ciche  kliknięcie,  tablica  odjazdów  się  zmieniła  i 

ARC ruszył na peron. 

- Co masz przy sobie? - Zapytał Darman, obserwując Sulla. 

- Wibroostrze, miotacz i garotę, - Atin wsiadł do wagonu i ulokował się kilka rzędów 

za Sullem. - Może powinienem był zabrać E-Weba. 

- ARC nie są niezwyciężeni. A w ogóle czemu sądzisz, że będzie się bronił? 

- Jeśli rzeczywiście zepsujemy mu jakąś tajną misję, to zrobi z nas tarcze do strzelania. 

Darman  przypomniał  sobie,  jak  Mereel  twierdził,  że  nigdy  nie  ufał  ARC,  ponieważ 

byli  oni  gotowi  raczej  zabijać  dzieci  klony  w  czasie  bitwy  na  Kamino,  niż  pozwolić,  żeby 

dostały  się  w  ręce  sepów.  Usunięcie  z  drogi  dwóch  komandosów,  którzy  plączą  się  pod 

nogami, nie powinno zatem stanowić dla Sulla problemu. 

Wagon był zapełniony w połowie, a Eyat to nie było Coruscant. Mieszkańcy stanowili 

background image

ułamek  populacji  Galaktycznego  Miasta.  Nie  było  to  anonimowe  morze  obcych  twarzy, 

którzy  nie  zwracali  uwagi  na  błękitną  skórę,  kły  i  inne  cechy  wyróżniające  szeroką  gamę 

obcych  gatunków, których wszędzie było  pełno. Ludzie tutaj  zauważali wszystko. Darman  i 

Atin również ściągali na siebie spojrzenia; widocznie jakieś drobne szczegóły odróżniały ich 

od miejscowych. 

A  może  niektórzy  myśleli,  że  przed  chwilą  widzieli  mężczyznę,  który  wyglądał 

dokładnie jak Darman. 

Sull,  siedząc  tyłem  do  nich,  zajął  się  hologazetą.  Darman  przeczytał  wszystkie 

ogłoszenia  na  ścianach  wagonu  kolejki  i  zapamiętał  sobie  kilka  agencji  wynajmu  ścigaczy 

oraz adres sklepu z używanymi pojazdami. Za oknami wagonu przelatywało Eyat doskonale 

utrzymane apartamentowce, statki lądujące w porcie kosmicznym, w oddali falujące wzgórza. 

Darman śledził trasę kolejki na mapie w notatniku i próbował myśleć o tym mieście jako o 

celu  ataku,  który  sobie  ustalił.  Nie  mógł  sobie  przypomnieć  żadnej  innej  misji,  na  której 

podobna  myśl  go  niepokoiła.  To  było  miejsce,  gdzie  mógłby...  żyć,  tymczasem  Maritowie, 

którzy je przejmą, wcale nie są do niego podobni. 

Nigdy nie przyszło mu do głowy, że może znaleźć się po stronie przeciwnej niż inni 

bracia.  Wszystkie  te  gadki  na  temat  Republiki  i  wolności  były  tylko  słowami,  których  do 

niedawna  nie  umiał  w  pełni  zrozumieć.  Pod  ostrzałem  raczej  się  nie  myśli  o  Republice. 

Interesował go tylko walczący obok brat i nadzieja, że obaj dożyją jutra. 

Wagon  zwolnił,  docierając  do  kolejnej  stacji,  ale  Sull  cały  czas  czytał.  Zaledwie 

jednak  pojazd  stanął,  zerwał  się  i  rzucił  do  pierwszego  wyjścia.  Atin  i  Darman  z  trudem 

wyskoczyli, zanim wagon znów ruszył. 

- Musi pewnie to robić, jeżeli chce przeżyć - stwierdził Atin. 

- Skoro już o tym mowa, to jak on je? 

- Najlepiej go zapytaj. 

- Jasne, może nam zrobi filiżankę kafu i opowie o ciekawych miejscach w Eyat. 

Przystanek, na którym wysiadł Sull, zaprowadził ich do mniej eleganckiej okolicy, ale 

porządnej  i  czystej.  Nie  były  to  z  całą  pewnością  slumsy.  Poszli  za  ARC  do  niskiego 

budynku,  przed  którym  rozpościerał  się  czyściutki  trawnik.  Żołnierz  wszedł  na  zewnętrzne 

schody, dotarł do galerii i wszedł do mieszkania na pierwszym piętrze. 

Darman i Atin powoli spacerowali ulicą, udając zatopionych w rozmowie. Przy okazji 

sprawdzili, czy dom ma tylne wyjścia. Właśnie to były najbardziej wrażliwe punkty. Nie było 

się gdzie ukryć, aby śledzić mieszkanie, a uliczka różniła się od dzielnic handlowych, gdzie 

każdy może spacerować i nikogo to nie interesuje. Darman sięgnął pod tunikę, wyjął czujnik i 

background image

połączył się z Ninerem. 

- Masz nasze współrzędne, sierżancie? Bo jak nie, to ci je posyłam. 

Niner odpowiedział natychmiast. Darman mógł sobie wyobrazić, jak krąży nerwowo i 

zamęcza Fi pytaniami. 

- Rozumiem, Dar. 

- Apartament siódmy. 

- Co planujecie? 

Darman spojrzał na Atina. 

- Podejdziemy do drzwi. Przeskanujemy środek, żeby sprawdzić, czy ma towarzystwo. 

Jeśli  sytuacja  będzie  dobra,  zastukamy.  Jeśli  nie,  odejdziemy,  ustawimy  mikrokamerę  na 

zewnątrz  budynku  i  wrócimy,  żeby  sprawę  przemyśleć  i  monitorować.  Może  tak  być, 

sierżancie? 

-  Powiedziałbym,  że  nie  po  to  tu  przyjechaliśmy,  Dar,  ale  ARC  na  wolności  bez 

wyjaśnienia  sprawy  może  zaważyć  na  wyniku  całej  misji,  więc  równie  dobrze  możemy  to 

załatwić. 

Darmana dręczyła jedna myśl. Po prostu musiał wyrzucić to z siebie. 

- Zapytaj A'dena, dlaczego nie pojawił się w Eyat, żeby to sprawdzić. 

A'den był na miejscu dopiero od kilku dni. Nawet jeśli dokonał rozpoznania, nie było 

dużych  szans,  aby  w  ogóle  natknął  się  na  Sulla.  Darman  od  razu  pożałował  pytania.  Miał 

nadzieję, że A'den go nie słyszał. 

- Zaraz spytam - rzekł Niner. - Zostaw kanał otwarty, dobrze? 

Darman i Atin przeszli na drugą stronę ulicy i skierowali się do mieszkania. Darman 

podniósł czujnik najdyskretniej, jak mógł, i stał spokojnie, jakby czekał, kiedy Sull otworzy 

mu drzwi. Powoli przesunął czujnik z boku na bok. 

Odezwał się tak cicho, że prawie poniżej progu słyszalności. 

- Wykrywam tylko jedno ciało w środku, At’ika. 

- Szkoda, że nie jesteś Jedi. 

-  Jasne...  Może  powinni  stworzyć  klony  wrażliwe  na  Moc,  a  wtedy  moglibyśmy 

przejąć połowę ich interesu. 

- Dobra. Czas zrobić puk, puk. 

Darman  stanął  z  boku  drzwi,  z  ręką  dyskretnie  spoczywającą  na  miotaczu,  a  Atin 

nacisnął dzwonek. 

Cisza. 

Czekali. Czujnik pokazał kogoś po drugiej stronie drzwi, ale nic nie było słychać. Sull 

background image

był ostrożnym człowiekiem: żołnierz ARC nie mógł być inny. Drzwi otwarły się powoli. 

Sull  widocznie  nie  miał zainstalowanej  kamery.  Przez  chwilę  stał  bez  ruchu,  z  miną 

wyrażającą  kompletne  zaskoczenie,  ale  nagle  podniósł  ramię  i  Darman  odwrócił  się 

instynktownie, w samą porę, bo strzał z miotacza tylko musnął mu twarz. Atin wyminął brata 

i rzucił się na Sulla, przewracając go. Darman natychmiast uderzył w kontrolki drzwi. Teraz 

obaj  szamotali się, próbując przewrócić Sulla na brzuch i  skrępować mu ręce,  ale ARC nie 

bez powodu cieszył się reputacją zabijaki. Podniósł kolano i mocno kopnął Atina w krocze, a 

Darmanowi  przyłożył  pięścią  w  twarz.  Wreszcie  jednak  zdołali  go  opanować  -  Darman 

spróbował starej sztuczki, wkładając mu palce w nozdrza i szarpiąc mocno w górę. Musiało 

go to zaboleć, ale nie tak jak Darmana, bo w momencie, gdy komandos rozluźnił chwyt, Sull 

wbił mu zęby w dłoń. 

„Demoralizujące,  bolesne  i  powoduje  poważne  infekcje".  Tak  mówił  Skirata  o 

ugryzieniu  przez  człowieka.  Darman  zawył  z  bólu  i  spuścił  pięść  na  potylicę  ARC.  Atin 

uderzył jeszcze raz i zablokował mu ruchy, wciskając kolano między łopatki. 

-  Świetnie  -  wydyszał.  Przyłożył  czubek wibroostrza do wgłębienia na karku Sulla.  - 

Jeśli nie chcesz mieć tego narzędzia w kręgosłupie, ner vod, siedź grzecznie i słuchaj. 

-  Na  co  czekasz?  -  Warknął  Sull.  -  Wolę  zginąć.  Wysłali  was,  żeby  mnie  zabić, 

prawda? No to już, wykończ mnie, jeśli masz odwagę. 

Darman,  krwawiący  obficie,  skrępował  nadgarstki  Sulla  plastoidową  taśmą  i  ukląkł, 

tuląc do piersi zranioną dłoń. Trzeba by oczyścić ranę, pomyślał. Co on wygaduje? Wysłali 

nas, żeby go zabić? 

- Zdecydowanie musimy mieć ścigacz, żeby go przewieźć. Dar, wypożycz jakiś, może 

ci się uda - rzucił Atin. - W porządku? 

- Jasne. 

W komunikatorze rozległ się głos Ninera. 

- Czekam na raport, Omega... 

- O czym ty mówisz, Sull? - Zapytał Darman. - Kto niby miał nas wysłać? 

-

 

A wy kim jesteście? 

-  RC-jeden-jeden-trzy-sześć,  Darman,  drużyna  Omega.  Myśleliśmy,  że  jesteś  ZWA. 

Jesteś Alfa-trzydzieści, prawda? 

- Zaczynam się gubić - stęknął Sull. - Właśnie z tym skończyłem. 

Atin związał kostki ARC taśmą plastoidową i wstał. 

- Cóż, myślę, że potrzebna ci rozmowa z naszym kolegą. 

Darman wyjął notatnik. 

background image

- Wynajem ścigaczy, At'ika. Skombinuj transport, ja zostanę tutaj. 

- Dobrze. Potrafisz zapewne uciszyć kapitana Charyzmę w razie potrzeby. 

- Omega! - Niner najwyraźniej stracił cierpliwość. - Shab, co się tam dzieje? 

- Alfa-trzydzieści myśli, że zamierzamy go zabić, sierżancie. 

Zabieramy go do bazy, dopóki nie wyjaśnimy, co jest grane. 

- Dureń! - Głos Sulla brzmiał dumnie, jak zwykle. - Nie macie pojęcia, co? 

- O czym? 

- Już jesteście trupami. 

Nie powiedział tego tonem groźby. Po prostu stwierdził fakt. 

Tak  samo  mówił  do  nich  Skirata  po  skończonym  treningu:  moje  trupy.  Wszystko  to 

było  częścią  jego  nieprzekonującej  brutalności,  ponieważ  cała  kompania  wiedziała,  że 

sierżant Kal oddałby im ostatnią kroplę krwi. Teraz jednak te słowa przyprawiły Darmana o 

dreszcz. 

- Wszyscy będziemy, wcześniej czy później - odparł. 

Z tym, że klony raczej wcześniej. 

ROZDZIAŁ 5 

Rozkaz 4: W przypadku, jeśli głównodowodzący (kanclerz) będzie niezdolny do 

wykonywania swojej funkcji, dowodzenie WAR przechodzi na jego zastępcę w 

Senacie, dopóki nie zostanie wyznaczony sukcesor albo władza alternatywna, 

określana zgodnie z Rozdziałem 6 (iv). 

Rozkaz 5: W przypadku, jeśli głównodowodzący (kanclerz) zostanie uznany za 

niezdolnego do wydawania rozkazów, zgodnie z Rozdziałem 6 (ii) szef sztabu 

obrony przejmie dowodzenie WAR i stworzy strategiczną komórkę wyższych 

oficerów (patrz strona 1173, paragraf 4), dopóki nie zostanie wyznaczony 

sukcesor albo władza alternatywna. 

Z Rozkazów Kryzysowych dla Wielkiej Armii Republiki, inicjacja rozkazu, Rozkaz I 

do 150, dokument WAR (CO(CL) 56-95 

Etain  stała  na  pustym  pasie  startowym  obok  transportera  wojskowego,  po  kostki  w 

świeżym śniegu. 

background image

Małe ślady stóp należały do niej, a karbowane podeszwy wojskowych butów, których 

odciski były o tyle większe od jej własnych, sprawiły, że czuła się przez chwilę jak bezradne 

dziecko. 

Farmerzy  się  nie  pojawią.  Nie  spodziewała  się  ich,  ale  teraz  nie  mogła  już  uniknąć 

spełnienia groźby. Dała im dwie dodatkowe godziny, oszukując się, że mogą mieć problemy z 

przebrnięciem przez zasypane śniegiem drogi, ale czas minął i z budynku sztabu w jej stronę 

szedł właśnie Levet, niosąc notatnik w okrytej rękawicą dłoni. Odwróciła się i ruszyła w jego 

stronę, aby zaoszczędzić mu drogi. 

-  Ostatnia  próba,  komendancie  -  odezwała  się.  -  Wybieram  się  do  Imbraani,  żeby 

wygłosić mowę „teraz albo nigdy". 

Levet podał jej notatnik. 

-  Właśnie  przyszły  rozkazy,  proszę  pani.  Prosto  od  Zeya.  Gurlanie  przedstawili  im 

swoje zamiary. 

Etain przełknęła ślinę, żeby się skupić przed czytaniem. 

Zey  miał  lapidarny  styl.  Mogła  porozmawiać  z  nim  przez  komunikator,  nawet 

zorganizować spotkanie wirtualne w cztery oczy, ale on wolał wysłać komunikat Levetowi - 

zwięzły, na temat i niepozostawiający miejsca na dyskusje i sprzeczki. 

„Gurlanie  twierdzą  -  czytała  Etain  -  że  są  odpowiedzialni  za  poufne  informacje  o 

ruchach wojsk i stanu gotowości, przekazane dzisiaj komandorowi CIS. Wyciek spowodował 

10 653 ofiary: okręt pomocniczy floty „Core Destroyer" z całą załogą trafiony w czasie, kiedy 

działo  obronne  zostało  wyłączone  z  powodu  nieplanowanego  serwisu.  Natychmiast  podjąć 

kontyngent  z  Quillury.  Ofiary  wśród  ludności  cywilnej  dopuszczalne,  jeśli  farmerzy  użyją 

siły". 

Etain oddała notatnik Levetowi i oczami wyobraźni ujrzała dziesięć tysięcy martwych 

żołnierzy, zanim zobaczyła farmerów,  żywych czy martwych.  Zabolało. Wyrzuciła z głowy 

ten obraz jego miejsce zajęła koncentracja na kolejnych etapach wyprowadzania pozostałych 

farmerów. 

- Nie jest zadowolony - zauważył Levet. 

- Ostrzegli, że mogą być wszędzie i udawać, kogo chcą. - Etain nie zatrzymywała się. 

Dlaczego  nie  poczułam  w  Mocy  ich  śmierci?  -  Zastanowiła  się.  Czy  aż  tak  wyszłam  z 

wprawy? - A więc nie ma wiele informacji na temat szkód, które mogą wyrządzić. To będzie 

eskalować. Skończmy z tym. 

- Mogłaś nie dopuścić do tych ofiar - rozległ się głos za jej plecami. 

background image

Znikąd  nagle  pojawiła  się  Jinart,  niby  plama  czarnego  oleju.  Mogła  być  do  tej  pory 

zaspą,  częścią  maszyny,  a  nawet  jednym  z  tych  bezlistnych  drzew  na  skraju  pasa,  zanim 

przeszła  do  swej  naturalnej  formy.  Wyskoczyła  przed  Etain  i  Leveta,  pozostawiając 

bezosobowe,  okrągłe  odciski  łap.  Gurlanie  mogli  nawet  pozostawiać  fałszywe  ślady, 

uniemożliwiając  wyśledzenie  ich.  Wszyscy  wiedzieli,  że  byli  doskonałymi  szpiegami  i 

sabotażystami - dopóki  znajdowali się po waszej  stronie. Jeśli stawali się wrogami, różnica 

stawała się bardzo istotna. 

-  Nie  musieliście  zabijać  żołnierzy.  Nie  sądzisz,  że  i  tak  mają  dość  krótkie  życie?  - 

Etain  starała  się  nie  denerwować,  ale  trudno  jej  było  wytrzymać.  Nie  chciała,  aby  dziecko 

odczuło ohydę tego świata. - I tak wyprowadzamy kolonistów. Mogliście poczekać. 

-  Nie  masz  odwagi  zabijać,  dopóki  nie  zostaniesz  przyparta  do  muru,  dziewczyno  - 

odparła Jinart. - W przeciwieństwie do tego twojego żołnierza. A ja wiem, gdzie on jest. 

Ryzykowała,  mówiąc  to  w  obecności  Leveta,  ale  komandor  nie  zareagował.  Etain 

potrzebowała  dłuższej  chwili,  aby  się  zorientować,  że  Jinart  dyskretnie  jej  grozi.  Poczuła 

łomotanie pulsu w skroniach. 

- Jeśli stanie mu się cokolwiek - powiedziała - wiesz, co Skirata z tobą zrobi. 

- Więc teraz znasz stawkę, wiesz, ile obie mamy do stracenia... 

Etain poczuła, że gniew dławi ją w gardle, utrudniając składną odpowiedź. Zatrzymała 

się, bezwiednie podnosząc dłoń do miecza świetlnego. Ogarnęła ją ślepa potrzeba zabijania. 

Nie była to reakcja godna Jedi, tylko kobiety - kochanki, matki. Musiała użyć całej siły woli, 

aby nie włączyć miecza. 

Jej nieżyjący mistrz, Kast Fulier, chyba by to zrozumiał. Była tego pewna. 

-  Wyjeżdżają dzisiaj. -  Pomyślała o separatystach, schwytanych kilka dni  temu przez 

Gurlan,  którzy  zginęli  z  przegryzionymi  gardłami,  jak  przystało  na  ofiary  drapieżników.  -  I 

co, nie poradzicie sobie z nimi sami? Raptem dwa tysiące ludzi, a dla was to i tak za wiele. Z 

tego wynika, że jest was za mało. 

Jinart zatrzymała się i obejrzała przez ramię. Dwa kły o podwójnych ostrzach sięgały 

jej niemal do podbródka. Przez to mówiła sepleniąc, co praktycznie niwelowało groźny efekt. 

-  Gdyby  było  nas  więcej,  nie  musielibyście  usuwać  stąd  farmerów.  Musisz  jednak 

pamiętać,  Jedi,  że  nawet  niewielka,  ale  inteligentnie  użyta  siła  może  wyrządzić  poważne 

szkody, podobnie jak wasza mała, galaktyczna armia klonów... 

Levet  przerwał  jej  w  najbardziej  odpowiednim  momencie.  Podobnie  jak  Gett,  miał 

talent do rozładowywania sytuacji konfliktowych. 

- Proszę o zezwolenie na rozstawienie ludzi, generale. 

background image

- Farmerzy są już rozproszeni. Nie wszyscy będą w Imbraani. 

- Wiem, ale gdzieś musimy zacząć.  Będziemy się przesuwać i zbierać maruderów po 

kolei. 

Jinart skoczyła naprzód. 

- Poszukamy ich dla was. 

Gurlanie byli drapieżnikami, Etain nie wątpiła, że wyśledzenie ludzi to dla nich pestka. 

Obserwowała,  jak  Jinart  znika  w  oddali,  a  potem  znika  naprawdę  -  ulatnia  się,  stapia  z 

krajobrazem,  rozpływa.  Był  to  niepokojący  widok.  Metamorfoza  Gurlan  była  już 

wystarczająco  wstrząsającym  spektaklem,  ale  sposób,  w  jaki  te  istoty  po  prostu  znikają, 

niepokoił Etain jeszcze bardziej. Nie miała pojęcia, czy nie stoją tuż za nią albo czy nie ma 

ich w jej pokoju w najbardziej intymnych chwilach. 

-  Znam  wszystkie  miejsca,  w  których  koloniści  się  ukrywali  w  czasie  okupacji 

separatystów - wyjaśniła Levetowi. - Zey i ja też z nich korzystaliśmy. Mam jeszcze mapy. 

Komandor  skinął  głową  i  przyłożył  na  chwilę  dłoń  do  hełmu,  jakby  słuchał 

wewnętrznego komunikatora. 

-  Chciałbym  wiedzieć,  jak pani  interpretuje „użycie siły"? Czy mamy zacząć do nich 

strzelać, jak tylko spróbują nas zabić, czy musimy czekać, aż zrobią to rzeczywiście? 

Jeszcze  rok  temu  Etain  miałaby  na  to  gotową  odpowiedź  opierającą  się  na 

umiejętnościach Jedi; w ich świecie niebezpieczeństwo wyczuwało się wcześniej i doskonale 

znało zamiary: zawsze wiedziała, kto chciał ją skrzywdzić, a kto nie. Teraz patrzyła na wojnę 

oczami  zwykłych  ludzi,  którzy  zostali  przeszkoleni  do  natychmiastowego  reagowania,  a 

długo trenowane odruchy przeważały u nich ostatecznie nad myślą. Jeśli ktoś brał ich na cel, 

włączał się refleks obronny. Czasem nie mieli racji, strzelając, czasem nie mieli jej, wahając 

się. Nie miała jednak zamiaru utrudniać im zadania, wymagając od nich takich decyzji, jakie 

mogła sama podejmować. Zey może sobie wyznawać takie zasady angażowania wroga, jakie 

chce. Nie ma go tutaj, na linii ognia. 

-  Kiedy  otworzą  do  was  ogień  -  rzekła  -  odpowiedzcie.  Jako  cywile  nie  mogą 

angażować się w zbrojny konflikt. To ich wybór. 

Załatwi  to  z Zeyem. Jeśli  się nie uda,  tym  gorzej. To ona tu  dowodzi i  ona poniesie 

konsekwencje. Levet sprowadził ścigacz i Etain wsiadła za nim. Ruszyli do Imbraani na czele 

kolumny uzbrojonych transporterów i ścigaczy, a ponad nimi przeleciał  transportowiec AT-

TE, przewożący żołnierzy na wschód miasta. 

- Czy ma pani na sobie zbroję? - Zapytał Levet. 

Jej  napierśnik  już  był  za  ciasny,  ale  nie  mogła  mu  powiedzieć,  że  brzuch  jej 

background image

przeszkadza. Cofnęła się trochę, żeby nie trącać go tym brzuchem. Jej wydawał się ogromny, 

ale zdaje się, że nikt inny jeszcze go nie zauważył. 

- Tak, częściową. I komunikator. 

-  A  to  bardzo  dobrze.  Nie  lubię,  jak  generał  nie  może  się  ze  mną  porozumiewać,  a 

jeszcze bardziej nie lubię, kiedy generał ginie. 

-  Cóż,  ja  będę  generałem,  który  słucha  i  bierze  pod  uwagę  to,  co  mówią  jego 

komendanci na polu bitwy. 

- Takich generałów lubimy. 

A Etain lubiła klonów. Jedyną ich wspólną cechą był wygląd choć zaczęli się różnić z 

upływem  lat,  jak  to  ostatnio  stwierdziła  -  oraz  los  przeznaczony  im  przez  Republikę.  Poza 

tym  każdy  był  indywidualnością,  z  pełną  gamą  zalet  i  wad.  Czuła  się  z  nimi  dobrze  i 

swobodnie. 

Gdyby  miała  wybrać  stronę  w  tej  wojnie,  wybrałaby  właśnie  tę:  pozbawione 

wszystkiego, nierozsądnie lojalne, wzruszająco stoickie szeregi wyprodukowanych sztucznie 

ludzi, którzy zasługują na lepszy los. 

- Niedługo zabraknie nam Jedi, jeśli ta wojna rozprzestrzeni się na więcej planet, Levet 

- powiedziała, nie wiedząc, czy dławienie w gardle spowodowane jest burzą hormonalną, czy 

ogarniającą ją litością dla klonów. - Mógłbyś nadłożyć drogi i skręcić w stronę rzeki? 

- Oczywiście. 

Levet  dał  sygnał,  aby  pierwsze  ścigacze  w  konwoju  jechały  dalej,  a  sam  skręcił  na 

lewo. Wkrótce już lawirowali pomiędzy dwoma szeregami drzew, stojących nad rzeką Braan, 

która  tworzyła  zamarzniętą  drogę.  Tu  właśnie  po  raz  pierwszy  Etain  spotkała  Darmana, 

wyczuwając go w ciemności jako dziecko; tymczasem stanęła twarzą w twarz z kimś, kogo 

wzięła  najpierw  za  robota,  a  potem  za  mandaloriańskiego  oprawcę  Geza  Hokana.  Nie 

przypuszczała, że właśnie ma przed sobą przyszłego ojca jej syna. 

Tęsknię za tobą, Dar, pomyślała. 

Stwierdziła, że w ostatnich dniach coraz więcej myśli o Hokanie. Wyczuwała ironię w 

tym,  że  pierwsza  jej  ofiara  była  Mandalorianinem,  walczącym  przeciwko  komandosom, 

którzy znajdowali pocieszenie w trudnej spuściźnie Mandalorian. Zastanawiała się, dlaczego 

Mandalorianie walczyli na innych światach, kiedy mogli się połączyć dla własnego dobra. 

- Pięćset metrów do miasta - zameldował Levet, mknąc po zamarzniętej wodzie. Z nor 

i szczelin nie świeciły dziś oczy gdanów; było za zimno, aby się odważyły wyjść na zewnątrz. 

- Wyczuwasz coś? 

Zaraz, zaraz. Etain się skoncentrowała. 

background image

- Strach. Gniew. Ale chyba nie potrzebujesz Jedi, żeby ci to mówił. 

- Nie na darmo nazywają mnie Komandorem Taktownym... 

- W porządku. - Niektórzy z farmerów siedzą zapewne w kantynie w centrum miasta. 

Kantyna miała piwnice i była ufortyfikowana. Farmy w okolicy były drewniane, jedna seria z 

działka laserowego wystarczyła, aby je zwęglić. Ci farmerzy, którzy nie dotarli do kantyny, 

rozproszyli  się  po  górach  lub  skierowali  do  drugiego  osiedla,  wioski  zwanej  Tilsat.  - 

Skończmy już z tym. 

Imbraani  nie  było  dużym  miastem.  Centrum  stanowiło  otwarty  plac,  gdzie  pasły  się 

merlie,  a  miejscowe  dzieci  bawiły  się  w  berka,  choć  dzisiaj  było  na  to  za  zimno.  Rynek 

otoczony był nędznymi budynkami - kilka sklepów z towarami dla farmerów, kantyna, dwaj 

weterynarze  i  kuźnia.  Ścigacze  już  wylądowały  i  wysiadł  z  nich  pluton  wojska.  Niektórzy 

przyklękli od razu w defensywnym szeregu, z DeCe gotowymi do strzału. 

Etain  zeskoczyła  ze  ścigacza,  biegnąc  po  chrzęszczącym  cienkim  lodzie  i 

zamarzniętym śniegu. Stanęła jak wryta, kiedy po raz pierwszy poczuła kopnięcie dziecka. 

Było na to za wcześnie. Znów przyszła jej do głowy szalona myśl: czy dziecko dorasta 

równie  szybko  jak  Darman? Czy  pogorszyła  sprawę,  wykorzystując  Moc,  aby  przyspieszyć 

ciążę? Czy wszystkie pierworódki tak się martwią o każde ukłucie i ból? Omal nie usiadła z 

powrotem na ścigaczu. Levet spojrzał na nią z ukosa. 

- Spokojnie, wszystko w porządku. 

- Pośliznęłam się na lodzie - skłamała. Wokół nie było widać żadnej aktywności, ale z 

komina  kantyny  unosił  się  wątły  pióropusz  dymu.  Był  to  świat  ognisk  z  drewna  i  niskiego 

poziomu techniki. Wysoka technologia Quiluran ograniczała się do broni, dostarczanej przez 

Republikę. - Co teraz? Znamy ich taktykę i  wiemy, do  czego są zdolni, ponieważ sami ich 

szkoliliśmy i zaopatrywaliśmy. 

Normalną  procedurą  było  oczyszczenie  najpierw  domów,  gospodarstwo  po 

gospodarstwie, ale Etain chciała dać farmerom ostatnią szansę - dla własnego spokoju ducha, 

choć  wiedziała,  że  to  nie  ma  najmniejszego  sensu.  Zrozumiała,  że  to  jej  umowa  z  własną 

świadomością, aby później mogła otworzyć ogień i nie paść ofiarą wyrzutów sumienia. 

Stanęła w drzwiach i wyjęła swój miecz świetlny. Miecz mistrza Fuliera wciąż wisiał u 

jej pasa. 

Panował  nadal  spokój,  ale  wyczuwała  zagrożenie  -  bezradną  panikę  ludzi,  którzy 

sądzili, że to ich ostatni dzień. 

Będzie bitwa. 

-  Przykro  mi  -  zawołała,  zaglądając  w  małe  okna,  jakby  się  spodziewała,  że  zobaczy 

background image

czyjąś  twarz.  -  Musimy  to  zrobić,  i  to  teraz.  -  Obejrzała  się  na  Leveta  i  dała  sygnał,  aby 

sprowadził grupę szybkiego reagowania. Żołnierze ustawili się po obu stronach drzwi i Etain 

nasunęła respirator na twarz. 

Dlaczego to robi? Mogła wszystko pozostawić swoim ludziom. 

Oszalałam, pomyślała. Jestem w ciąży i prowadzę atak. Czy tak bardzo ufam Mocy? 

Tak, chyba o to chodzi. 

Włączyła przycisk miecza świetlnego i błękitne ostrze ożyło. Wyobrażając sobie kulę 

energii  rosnącą  w  jej  piersi,  odetchnęła  i  wysłała  potężne  pchnięcie  Mocy  do  drzwi,  aby  je 

wyważyć. Dwaj żołnierze odbezpieczyli granaty gazowe, wrzucili do wewnątrz i się cofnęli; 

reszta  plutonu  wpadła  do  środka.  Trzaski  i  wycie  ognia  miotaczy  wstrząsnęły,  mroźnym 

powietrzem. Z wejścia buchnął gaz. 

Pobiegła  za  Levetem,  myśląc,  że  właściwie  powinna  wejść  tam  pierwsza,  i  szukając 

możliwości,  by  użyć  Mocy  i  skończyć  to  możliwe  jak  najszybciej.  Białe  zbroje  były 

wszędzie,  słyszała  ich  szczękanie,  kiedy  żołnierze  przyklękali  składając  się  do  strzału  lub 

przypadali do ściany. Kantyna była labiryntem pomieszczeń i przejść. 

Dopiero  kiedy  Etain  zaczęła  odbijać  mieczem  strzały,  a  potem  usłyszała,  jak  ktoś 

krzyczy, że jest zdrajczynią, kriffing morderczynią, rzeczywistość do niej dotarła. 

Hałas  był  ogłuszający:  krzyki,  jęki,  strzały.  Odór  powietrza  zjonizowanego  przez 

miotacze,  spalonego  drewna  i  sfermentowanych  drożdży  przyprawiał  ją  o  mdłości.  Levet 

pilnował jej, w pewnym momencie nawet przycisnął ją do podłogi. 

- Wszyscy jesteście tacy sami! Wszyscy tacy sami! 

Dwaj żołnierze minęli ją, ciągnąc za sobą mężczyznę w średnim wieku. Kopał na oślep 

i klął, łzy od gazu ciekły mu po twarzy. 

Skończyło  się  wyraźne  rozróżnienie  pomiędzy  przyjaciółmi  a  wrogami,  o  ile 

kiedykolwiek  istniało.  Etain  tęskniła  do  prostej  walki  moralnej  dobra  ze  złem,  ale  ani  nie 

wyczuwała,  że  Republika  to  samo  dobro,  ani  nie  mogła  stwierdzić,  że  separatyści  nie  mają 

racji.  Teraz walczyła z niedawnymi sojusznikami, aby udobruchać szpiegów,  którzy zabijali 

klony. 

Było to zanadto skomplikowane, a przecież chodziło tylko o przeżycie nienarodzonego 

dziecka.  Chwyciła  w  drugą  dłoń  miecz  mistrza  Fuliera  i  przygotowała  się  do  skoku  z 

błękitnym promieniem światła w każdej ręce. 

Biura Sztabu Republiki, Sekcja Badań, Audytów i Windykacji, Coruscant, 

473 dni po Geonosis  

background image

Trzeba będzie się czymś zająć, zdecydowała Besany, starając się nie koncentrować bez 

reszty na biuletynach wojennych HNE. Jeśli Ordo ma jej coś do powiedzenia, na pewno sam 

to  powie.  Jeśli  cokolwiek  przydarzyło  się  niezwykłemu  gronu  jej  wojskowych  przyjaciół, 

których zdobyła - Kal Skirata też powiedziałby jej o tym. Musiał i o nią dbać, skoro chciał 

uzyskać informacje, wiedziała o tym. 

A miała mnóstwo roboty. Braki w kontach i ścieżkach audytowych dla Wielkiej Armii 

wstrząsnęły  jej  uporządkowanym  umysłem.  Jej  wprowadzeniem  do  księgowości  wojskowej 

było proste śledztwo w sprawie oszustwa przy zaopatrzeniu, kilka miesięcy temu, kiedy Ordo 

z impetem wskoczył w jej życie. 

Siedziała  z  łokciami  na  biurku,  z  czołem  opartym  na  rękach  i  stwierdziła,  że 

bezwiednie posykuje z rozpaczy przy każdym rachunku, który pojawiał się na jej monitorze. 

Wielka Armia zbudziła się do życia czterysta siedemdziesiąt trzy dni temu, a cykl budżetowy 

Republiki wynosił trzy lata: szacunki, alokacja, wydatki. 

Nie widać było jednak żadnego budżetu, sumującego wydatki konieczne do stworzenia 

Wielkiej Armii. 

Więc  Ordo  urodził  się  około...  Jedenastu  lub  dwunastu  lat  temu.  Nawet  teraz  trudno 

było jej uwierzyć, po prostu wyrzuciła to z głowy. A to oznacza, że fundusze musiały być na 

miejscu jakieś trzy lata wcześniej, o ile nie istniał budżet awaryjny... 

Besany  cofała  się  w  archiwach  coraz  dalej  i  dalej,  ale  nie  widziała  żadnych  danych 

finansowych  dotyczących  kilkumilionowej  armii  zamówionej  u  Kaminoan.  Przed  bitwą  o 

Geonosis  siły  zbrojne  Republiki  były  naprawdę  niewielką  pozycją  w  kwadrylionowym  -  a 

niekiedy kwintylionowym - bilansie wydatków. 

Czy to możliwe, aby Kaminoanie dali nam armię za darmo? - Zastanawiała się. A co 

ze  statkami  i  innymi  urządzeniami?  Kto  za  nie  zapłacił?  Kto  zapłacił  Rothanie  i  KDY  za 

pierwszą flotę? 

Wielka czarna dziura w księgach. Besany nie była kobietą, która czułaby się dobrze w 

sąsiedztwie czarnych dziur i nieoczekiwanych przemilczeń. 

No  dobrze,  ukryli  finansowanie.  Nie  pytajmy  na  razie  dlaczego.  Nie  pytajmy  ile, 

ponieważ muszę najpierw poznać wielkość dywanu, pod który trzeba będzie to wmieść. 

Rozsiadła się w fotelu i  spróbowała oszacować dane. Nie wiedziała, ile Tipoca liczy 

sobie  za  klony,  ale  było  ich  kilka  milionów.  Oprócz  tego  same  okręty  kosztowały  miliardy. 

Więc  było  to  co  najmniej  trylion  kredytów,  a  zapewne  kilka  razy  więcej.  Powinno  to  być 

widoczne nawet w rocznym budżecie Republiki. Bardzo duży kłąb pod dywanem. 

Nie  znalazła  niczego.  Albo  w  ogóle  się  nie  pojawiło,  co  oznaczało  księgowość 

background image

sfałszowaną na niewiarygodną skalę, albo zostało rozproszone w pojedynczych pozycjach dla 

dziesiątków oddziałów rządowych - wciąż niezgodnie z przepisami finansowymi. 

Jakich jeszcze usług wymagałaby Wielka Armia? Żadnych zasiłków dla rodzin, nie dla 

tych biednych klonów. A co ze... Zdrowiem? 

Rozproszone siły na dziesięć lub więcej lat przed Geonosis... 

Wielka  Armia  pojawiła  się  dosłownie  z  dnia  na  dzień.  Niektóre  szczegóły  tajnych 

projektów obronnych muszą być ukryte przed społeczeństwem i to było do zaakceptowania. 

Ale nie finansowanie. Gdzieś tam ktoś musiał dostać zgodę na kupno całej armii z magazynu, 

a  to  wymagało  znacznie  więcej  niż  jednego  roku  wprowadzania  Ustawy  o  tworzeniu  sił 

zbrojnych przed Geonosis. W rejestrach komisji nie było nic przed tą datą, nawet sugestii. 

Zaczynało ją to doprowadzać do obłędu. 

Zdrowie.  Centra  medyczne.  Specjalistyczne  roboty  medyczne,  szkolenia.  Republika 

nigdy,  za  żyjącej  pamięci,  nie  miała  armii  znikąd,  a  przynajmniej  nie  na  taką  skalę.  Chyba 

powinna  szukać  wskazówek,  jak  sformować  korpus  medyczny,  jak  się  zająć  transportem 

rannych,  leczeniem  i  rekonwalescencją  wielkiej  liczby  ofiar.  Ktoś  musiał  umieścić  takie 

szczegóły  w  systemie,  a  wtedy  będzie  miała  nazwisko  lub  inne  konkretne  dane  do 

prześledzenia. 

Besany  sprawdziła  indeks  Administracji  Zdrowia  Coruscant  i  znalazła  biuro 

planowania polityki zdrowotnej. Nie zamierzała rozmawiać z nikim, póki przeglądała zapisy 

związane z jej nielegalnymi badaniami - powiedzmy sobie szczerze, szpiegostwem, dlaczego 

udawać,  że  jest  inaczej?  -  Ponieważ  dostarczało  to  kolejnego  śladu  dla  kogoś,  kto  mógł  ją 

sprawdzać.  Ale  rozmowa  ze  służbami  publicznymi  z  innych  działów  była  rutyną,  robiło  to 

tysiące ludzi. 

-  Dlaczego  chcesz  wiedzieć,  czy  stworzyliśmy  rezerwę  dla  wsparcia  medycznego 

Wielkiej  Armii?  -  Zapytała  Nimbanel  z  planowania  polityki  zdrowotnej.  -  Gdyby  nas  o  to 

poproszono,  zrobilibyśmy  to.  Pracuję  tu  od  trzydziestu  lat.  Niczego  podobnego  sobie  nie, 

przypominam. 

Besany  nie  powinna  być  zaskoczona.  Jeśli  zaopatrzenie  dla  armii  było  tak  skrzętnie 

ukrywane, tak samo będą ukryte usługi dodatkowe. Postanowiła spróbować od drugiej strony 

- od czasu teraźniejszego. 

- Więc co teraz dostarczacie armii? 

- Nic. 

- A jeśli żołnierz zostaje odstawiony na Coruscant na leczenie? 

- AZC nie ma z nimi nic wspólnego. Tylko cywile. Jeśli są gdziekolwiek leczeni, to w 

background image

jednostkach medycznych WAR. 

Besany  zakończyła  rozmowę  i  wróciła  do  rejestrów  Skarbu,  które  przejrzała  już 

podczas  ostatniego  śledztwa.  Od  czasów  Geonosis  była  w  stanie  prześledzić  wszystkie 

rutynowe  transakcje  zaopatrzeniowe  -  uzbrojenie,  żywność,  wypożyczenie  statków 

handlowych,  kontrakty  serwisowe,  paliwo  -  ale  wciąż  nie  mogła  znaleźć  niczego,  co 

skierowałoby ją do transakcji na Kamino. 

Zaburczało jej w brzuchu, więc przypomniała sobie, że siedzi tu już od wielu godzin. 

Czas  zwyczajowej  przerwy  na  lunch  dawno  minął.  Jeszcze  jedno  sprawdzenie,  a  potem 

przerwa,  postanowiła.  Wrócę  ze  świeżym  umysłem.  Muszę  zrobić  trochę  prawdziwych 

wyliczeń, żeby nie było widać dzisiejszego braku wydajności. Spróbowała innej drogi - Biuro 

Celne. Może trafi na jakieś cła należne za licencje eksportowe, cokolwiek, co pozwoliłoby jej 

połączyć Tipoca i Galaktyczne Miasto. 

Ale dla Mereela już miała odpowiedź. W budżecie nie ma ani słowa o nowych klonach 

przez następny rok i kolejny. Nie ma wskazania, czy Kaminoanie dostali wynagrodzenie, czy 

nie. 

To już samo w sobie było dziwne. Jedynym powodem, który mogła sobie wyobrazić, 

była  wysokość  tych  kosztów,  znacznie  większa,  niż  ktokolwiek  sądził.  To  byłby  dobry 

powód, żeby spowodować ich zniknięcie z budżetu. 

- Idziesz na lunch, Bes? 

Besany  podskoczyła.  Jilka  Zan  Zentis  -  z  Korporacyjnej  Windykacji  Podatkowej, 

nieobcej podatnikom, którzy próbowali skasować swoje zobowiązania za pomocą miotacza - 

wsunęła  głowę  w  drzwi  Besany.  Zamykanie  drzwi  wyglądało  podejrzanie,  ale  kiedy 

pracowałaś,  nikomu  nie  przyszło  do  głowy,  żeby  sprawdzić,  co  robisz  i  zaglądać  ci  przez 

ramię. 

- Jestem zajęta, mam raporty z monitoringu... 

- Wszystko w porządku? 

Besany próbowała zapamiętać, gdzie skończyła bilans. 

- Ostatnio często mnie o to pytasz. 

- Od jakiegoś czasu nie jesteś sobą. 

Zagubiłam  się,  przyznała  w  duchu.  Muszę  się  wgłębić  w  ten  budżet.  To  jedyna 

użyteczna rzecz, jaką w tej chwili mogę zrobić. 

- Mój... Chłopak służy w Wielkiej Armii - mruknęła Besany. 

Proszę.  Przyznała  się  sama  przez  sobą,  a  teraz  jeszcze  powtórzyła  to  Jilce.  Gdyby 

nazwała Ordo inaczej, udowodniłaby sobie, że wstydzi się tego, kim on jest, że traktuje go nie 

background image

jak człowieka. I spędzam czas, czekając na wiadomości, że jeszcze żyje. Jasne? 

Jilka wyprostowała się, jakby dostała w twarz. 

- Przepraszam... Nie wiedziałam. Niewielu naszych obywateli służy w armii, prawda? 

Rozsądek Besany walczył o lepsze z sumieniem. Nie, nie wyprę się go, postanowiła. 

- Klony nie mają obywatelstwa. 

Obie kobiety patrzyły na siebie przez chwilę i to Jilka pierwsza odwróciła wzrok. To 

był  straszny  moment;  może  Besany  powiedziała  za  wiele,  ujawniając,  że  ma  zbyt  bliski 

kontakt z Wielką Armią. 

- Ooo - mruknęła Jilka, cofając się od drzwi. - Chyba lepiej się bawiłaś w czasie tego 

śledztwa w centrum logistycznym, niż sądziłam. 

Besany  odczekała,  aż  stukot  butów  Jilki  w  korytarzu  całkiem  ucichnie  i  wsparła 

podbródek na dłoniach. Nowina rozprzestrzeni się po biurze jak pożar lasu. 

No i co z tego? Nie wstydzę się. 

Straciła apetyt. Wróciła do kont publicznych w systemie Skarmi i zaczęła przeglądać 

sekcję  ceł,  wprowadzając  hasła  Kamino,  Tipoca  i  klonowanie.  Wyrzuciło  jej  więcej 

dokumentów,  niż  się  spodziewała,  głównie  dotyczących  zakazu  handlu  aparaturą  do 

klonowania  i  usługami  zgodnie  z  dekretem  E49D139.  41.  Kamino  nie  pojawiała  się  zbyt 

wiele razy, za to Arkania dość często. 

Arkaniańscy  Micro  muszą  robić  mnóstwo  uników,  żeby  to  ominąć.  Wielki  kawał 

eksportu przepada w jednej poprawce. 

Była  tu  też  wielka,  nudna  sekcja  oznaczona  „Licencje  Wyłączenia  Medycznego". 

Naturalna  ciekawość Besany podpowiedziała jej, że powinna zobaczyć, jakie pozycje mogą 

ominąć  zakaz  klonowania,  a  kiedy  poszła  tym  tropem,  zauważyła  przede  wszystkim  samą 

objętość  transakcji  -  tryliony  kredytów.  Ogromne  ilości  organów  i  skóry  do  przeszczepów. 

Albo... 

Albo... 

Besany sprawdziła kody. Zawsze była możliwość, że kody są błędne lub sfałszowane, 

ale  wydawało  się,  że  ma  przed  sobą  przede  wszystkim  licencje  na  import  do  samego 

Coruscant  z  kodem  przeznaczenia  Centa  -  zwłaszcza  Centax  II.  Był  to  jeden  z  księżyców 

Coruscant,  jałowa  kula  wykorzystywana  do  przegrupowania  wojsk  i  serwisu  floty.  Besany 

starała  się  to  wszystko  połączyć.  Zastanawiała  się,  czy  może  tam  również  znaleźć  centrum 

opieki  medycznej  i  czy  dlatego  właśnie  Administracja  Zdrowia  Coruscant  nie  przyjmuje 

pacjentów  z  wojska:  może  WAR  ma  własny  ośrodek  opieki  zdrowotnej  na  Centax  II,  a 

sklonowane tkanki były właśnie dla niego przeznaczone. 

background image

No  dobrze,  rząd  nie  chce,  aby  społeczeństwo  wiedziało,  jak  wielu  żołnierzy 

przywożonych  z  walk  jest  zbyt  poważnie  rannych,  aby  leczyły  ich  ruchome  jednostki 

medyczne  i  statki  medyczne.  To  by  było  fatalne  dla  morale  obywateli.  Najlepiej  wszystko 

trzymać z dala od planety. 

Ale  Kamino  nie  potrzebuje  licencji,  prawda?  A  jeśli  ktokolwiek  musi  zdobyć 

sklonowane  organy,  aby  przywrócić  żołnierzy  do  zdrowia  i  sprawności,  Kamino  wydawało 

się  źródłem  oczywistym.  Kaminoanie  nie  robią  przecież  nic  innego.  Republika  była  ich 

jedynym klientem dzięki dekretowi. 

W  głowie  Besany  zadzwonił  nagle  mały  dzwoneczek.  Znała  ten  dźwięk:  miała 

doskonale dostrojony instynkt, znany wszystkim, którzy pracowali nad ujawnieniem tego, co 

inni próbowali zachować w ukryciu. Nie wątpiła, że kapitan Ohrim i jej koledzy z CSF znali 

ten dzwoneczek aż za dobrze. 

Co się tu dzieje? 

Besany  przeniosła  dane  na  własne  urządzenie,  o  wiele  więcej  niż  potrzebowała,  aby 

ukryć informacje, którymi była naprawdę zainteresowana. To tak na wszelki wypadek, gdyby 

przenoszenie danych było monitorowane. Musiała porozmawiać z Mereelem, ale to nie było 

odpowiednie miejsce. 

Schowała  do  kieszeni  notatnik  i  poszła  na  późny  lunch  jak  najdalej  od  budynku 

biurowca. 

Lądowisko 76B, Bogg V, system Bogden, 473 dni po Geonosis  

„Aay'han" spoczywał na repulsorach i wyglądał nędznie. Za długo leżał w wodzie na 

pewnym  etapie  swojej  eksploatacji:  wciąż  widać  było  wyraźną  linię  wodną  w  postaci 

narosłych  minerałów,  których  nie  zdołało  wypalić  energiczne  wejście  w  atmosferę.  Mereel 

śmiał się i walił rękawicą o udo. Jusik tylko stał i się gapił. 

- To hybrydowa łódź podwodna,  generale. - Skirata wyjął zza pasa kawałek korzenia 

ruik  i  zaczął  żuć  w  zadumie.  Nie  lubił  tego  perfumowanego  smaku,  ale  konsystencja  go 

uspokajała. - Nie kupiłem go z budżetu brygady, jeśli to martwi Zeya. 

- Ja się martwię tylko wtedy, kiedy nazywasz mnie generałem, sierżancie... 

Jusik  naprawdę  nie  wyglądał  jak  Jedi.  Cokolwiek  w  Mocy  mogło  przydawać  mu 

pozorów uduchowionego mędrca, właśnie poszło  sobie na spacer. Prezentował  się okropnie 

przyziemnie. 

- Chcesz Bard'ika? - Skirata podsunął dzieciakowi kawałek korzenia, ale ten odmówił 

machnięciem ręki. - Strasznie daleką drogę przebyłeś tylko po to, żeby pogadać, synu. 

background image

Jusik  odetchnął  głęboko  i  podszedł  bliżej,  jakby  wiedział,  jak  się  wchodzi  do 

DeepWatera. 

-  Sprawy  wymykają  się  spod  kontroli.  Musiałem  podjąć  pewną...  Bardzo  trudną 

decyzję. 

Skirata  był  magnesem  dla  dziwaków  i  zbłąkanych:  jeśli  ktoś  szukał  sensu 

przynależności,  Skirata  sprawiał,  że  odczuwali  tę  przynależność  jak  nikt  nigdy.  Była  to 

umiejętność  bardzo  przydatna  dla  sierżanta,  jeżeli  umiał  połączyć  żołnierzy  jak  rodzinę,  a 

jednocześnie miał władzę ojca. Często trudno było powiedzieć, gdzie zaczynało się jedno, a 

kończyło drugie. Nie był pewien, czy to ważne. Jusik - sprytny, samotny i coraz bardziej na 

bakier  z  polityką  Jedi  -  emanował  potrzebą  akceptacji:  wynik  był  nieunikniony.  Skirata 

walczył, aby połączyć wykorzystanie wrażliwości Jedi z wytargowaniem najlepszego układu 

dla klonów. 

Teraz poszedł za Jusikiem. 

- Masz robić tylko to, co uważasz za stosowne, ad'ika. 

- Więc musisz się do mnie dopasować. 

- Zastanów się, czy na pewno chcesz dostać odpowiedź. 

Właz ładowni na lewej burcie otworzył się powoli i Skirata zaprosił Jusika do środka. 

Mereel usłyszał odzywający się komunikator i przystanął, żeby odebrać. 

W  mesie  załogi  siedział  Vau  i  głaskał  łeb  Mirda,  spoczywający  na  jego  kolanach. 

Wyglądał  o  wiele  lepiej  niż  kilka  godzin  temu.  Poważnie  skinął  głową.  Łupy  z  rabunku 

zostały starannie ukryte. Skirata usiadł przy jednym ze stolików, a Ordo i Mereel ustawili się 

po  obu  stronach  Jusika  na  jednej  z  kanap.  Jusik  -  wzrostu  Skiraty,  o  głowę  niższy  od 

wszystkich  klonów  -  tonął  w  zielonej  zbroi  Munina  Skiraty.  Zielony  jak  obowiązek,  czarny 

jak  sprawiedliwość,  złoty  jak  zemsta.  Mereel  wybrał  ciemnoniebieski,  a  Ordo 

ciemnoczerwony  -  sprawa gustu,  nic więcej, ale  kiedy uznają,  że mają konkretną sprawę do 

załatwienia, mogą zmienić kolor i dodać symbole. Słowo „mundur" nie miało szczególnego 

znaczenia dla Mandalorian. 

Mereel  cały  czas  gadał  przez  przyciśnięty  do  ucha  komunikator,  Skirata  chwytał 

jedynie fragmenty rozmowy: 

-  ...To  i  tak  się  przyda...  Nie  martw  się...  Tak,  cokolwiek  znajdziesz...  -  Przerwał  i 

podał  komunikator  Ordo.  Sądząc  z  tego,  jak  rozjaśniła  się  twarz  chłopaka,  można  było 

wywnioskować,  że  Mereel  rozmawiał  z  Besany  Wennen.  Skirata  pochwycił  wzrok  Ordo  I 

skinieniem  głowy  dał  mu  do  zrozumienia,  że  może  odebrać  rozmowę  gdzie  indziej.  Ordo 

wstał i poszedł do tylnego włazu serwisowego. Wyglądał na bardzo zakłopotanego. 

background image

Skirata zmusił się do ponownego zainteresowania rozmową. 

- Pytaj, Bard'ika. 

Z twarzy Jusika widać było, że niechętnie podejmuje temat. 

- Nie mogę dalej was kryć, dopóki się nie dowiem, co kombinujesz, Kal. A wiem, że 

wielu rzeczy mi nie mówisz. 

- Ty też nie powiedziałeś Zeyowi o naszej przygodzie na Mygeeto. 

- Czasem ludziom czegoś nie mówisz, bo nie chcesz ich narażać, a czasem dlatego, że 

im nie ufasz. 

- Wierzę, że jesteś dobrym, przyzwoitym człowiekiem - miękko odparł Skirata. - Ale 

kiedy  już  się  czegoś  dowiesz,  wiesz,  to  wpływa  na  wszystko,  co  robisz,  nawet  jeśli  nie 

piśniesz  o  tym  ani  słowa.  W  najlepszym  wypadku  to  trudne  dla  ciebie,  w  najgorszym  - 

niebezpieczne. Fierfek, Walon nie wie połowy osik, które ci przekazuję, i vice versa. Prawda, 

Walon? 

Vau  skinął  głową.  Mird  ziewnął  potężni*  -  wyglądał  teraz  jak  miniaturowa  jaskinia 

Sarlacca. 

- I wolę, żeby tak było. 

-  Powiedziałem  Zeyowi,  że  wybieram  się  z  wizytą  do  kilku  oddziałów  Bralora,  żeby 

podnieść ich morale - wyjaśnił Jusik. Częściowo to prawda. 

- A co jest nieprawdą? 

Jusik  był  generałem,  miał  swoje  własne  zadania  w  sztabie  i  Skirata  czasem  musiał 

sobie o tym przypominać. Nie zawsze miał wolne i mógł robić to, co chce: dowodził pięcioma 

kompaniami  -  całą  grupą  komandosów;  tych  pięciuset  ludzi  działało  na  polu  walki  i  bez 

niego, ale trzeba było dać im cel, informować i wspierać. Jusik wiedział wiele i nie dzielił się 

tym. Było tego po prostu za dużo. 

-  Więc  postąpię  niezgodnie  z  rozkazem  i  przekażę  ci  informację,  której  nie 

powinniście znać. 

- Jesteś pewien, że chcesz mi to powiedzieć, synu? 

-  Tak.  -  Nawet  teraz  Jusik  wahał  się  jeszcze  przez  chwilę,  wpatrzony  w  splecione 

dłonie. - Kanclerz rozkazał Zeyowi odnaleźć Ko Sai. Najwyższy priorytet. 

Skirata aż skurczył się w sobie. Zawsze istniała szansa, że ktoś inny może jej dopaść 

pierwszy, a on nie mógł pozwolić, aby tak się stało. 

- Wszyscy szukają Ko Sai od czasu, kiedy znikła po bitwie na Kamino. Więc? 

-  Wysyła  tam  Deltę.  Złapali  ślad  na  Vaynai.  -  Jusik  podał  mu  swój  notatnik.  -  Sam 

przeczytaj.  To  cały  zapis  rozmów  i  kontaktów  pomiędzy  Zeyem  a  Palpatine'em  i  narada  z 

background image

Deltą. Zwłaszcza Zey nie chciał, żebyś ty się dowiedział. 

Skirata  zamarł.  Zey  nie  był  głupi  i  wiedział  doskonale,  co  potrafi  zrobić  z  ofiarą 

Mandalorianin żywiący do niej osobistą urazę. 

- Podejmujesz ryzyko, pokazując mi to, Bard'ika. 

Czasem  Jusik  wyglądał  jak  stary,  zmęczony  człowiek.  Miał  niewiele  ponad 

dwadzieścia lat - ale jego oczy były dużo starsze. 

-  Wiem.  Nie  wybaczyłbyś  mi,  gdybym  tego  nie  zrobił,  a  ja  sobie  też  bym  tego  nie 

wybaczył. 

Jusik pokazał właśnie swoją prawdziwą twarz. Skirata znów się zadziwił. Większość 

obywateli  Republiki  uważało  klony  za  wysoko  wyspecjalizowane  roboty,  wygodne  i  pod 

ręką, żeby ratować ich shebse, a jednak byli tacy, którzy rzucali na szalę wszystko, żeby im 

pomóc.  Skirata  wstał,  wziął  notatnik,  przeczytał  jego  zawartość  i  bez  słowa  przekazał 

Mereelowi. 

-  Dzięki,  Bard'ika.  -  Zmierzwił  lekko  ręką  włosy  Jusika.  Nie  wiedział,  jak  by  się 

poczuł, gdyby ten dzieciak przekazał jakieś krytyczne informacje Zeyowi. - Więc i ty, i szef 

uważacie, że ja też ścigam Ko Sai. 

-  Wiem,  że  tak  jest.  Mówiłeś  wiele  razy,  że  gdybyś  mógł,  złapałbyś  Kaminoanina  i 

zmusił, aby zaprogramował normalny okres życia dla klonów. 

- Zapomniałeś dodać „za ten chudy, szary kark". 

- I co? 

- Tak, zamierzam ją znaleźć. 

- I teraz właśnie to robisz? Używając łodzi podwodnej? Skąd taki pośpiech? 

Skirata ani mrugnął. Jak mógł liczyć na to, że Jusik się nie domyśli? Wszyscy razem 

walczyli, więc także myśleli podobnie. I - fierfek, Jusik był Jedi. Umiał wyczuć wiele spraw. 

Skirata  zdecydował,  że  ustąpi.  Jusik  wiedziałby,  że  coś  ukrywa  i  wzajemne  zaufanie 

szlag by trafił. 

- Dobrze, Bard'ika. Kupiłem hybrydę, ponieważ zamierzam odnaleźć Ko Sai i wybić z 

niej  osik,  dopóki  nie  przekaże  nam  biotechnologii,  pozwalającej  powstrzymać  szybkie 

starzenie się moich chłopców. Jako bezużyteczna, arogancka przynęta na aiwhy, Ko Sai może 

uciec w dowolne miejsce, byle środowisko było morskie, jak w jej ukochanym domku. Stąd 

sho'sen. Wkrótce wyposażę łódkę w sensory klasy wojskowej i system uzbrojenia, na własny 

koszt,  choć  mogę  ją  czasem  udostępnić  Republice  w  geście  dobrej  woli.  Czy  to  jest 

odpowiedź na twoje pytanie? 

Jusik miał zbolałą minę. 

background image

- Nie wiedziałem tylko jednego... Jak pilne jest to polowanie. 

Skirata nikomu nie powiedział o wiadomości od Lamy Su do Palpatine'a, którą Mereel 

przechwycił na Kamino. Była to ścisła tajemnica pomiędzy nim i Zerowymi oraz - oczywiście 

- Besany Wennen, która jest dość sprytna, żeby wszystko załatwić, jeśli przypadkiem trafi na 

jakiś istotny punkt w kwestii finansowania klonów. 

- Odbija mi na tym punkcie - rzekł wreszcie. - Moi chłopcy mają dwa razy mniej czasu 

niż ty czyja. 

- Nie chcę, żebyście się natknęli na Deltę i mieli problemy, to wszystko. 

Vau podniósł wzrok. 

- Ja też wolałbym tego uniknąć. 

Ordo zakończył rozmowę. Oddał Mereelowi komunikator i usiadł znowu, tym razem 

oddzielnie,  wpatrzony  w  ścianę.  Widać  było,  że  myślami  jest  gdzie  indziej.  Skirata 

zastanawiał  się,  czy  poinformować  Jusika  o  polowaniu  na  Ko  Sai,  ale  się  powstrzymał.  To 

byłby dla niego zbyt wielki ciężar, emanowałby poczuciem winy zawsze, kiedy by się znalazł 

w pobliżu Zeya. Lepiej, aby jeszcze o tym nie wiedział. 

-  Więc  o  co  chodziło  z  tym  rabunkiem?  -  Jusik  nagle  postanowił  zmienić  temat.  - 

Żaden z was nie naraziłby ludzi dla osobistego zysku. 

-  Cóż,  to  chyba  pytanie  do  mnie  -  odezwał  się  Vau.  -  Odebrałem  coś,  co  mi  się 

należało, a cała reszta ładunku ma być rozdana naszym ludziom, kiedy opuszczą armię. Może 

nie zauważyłeś, ale Republika nie przewidziała dla nich emerytur. 

-  Nie  przewidziała  dla  nich  także  innych  świadczeń  -  przyznał  Jusik.  -  Chyba 

zaczynam rozumieć. 

-  Vau przekazał  to  wszystko  mnie,  Bard'ika.  - Skirata będzie musiał  powiedzieć Vau 

także  o  prawdopodobnym  zakończeniu  kontraktu  z  Kamino.  Miał  w  polu  komandosów, 

którzy zasługiwali na taką samą szansę na życie jak wszyscy inni. Im bardziej dojrzewał w 

szczegółach  plan  Skiraty,  tym  więcej  ludzi  musiało  otrzymywać  pewne  informacje,  a  to 

zawsze  go  wprawiało  w  zakłopotanie.  -  To,  czego  nie  wiesz,  nie  może  cię  obciążyć,  synu. 

Jeśli  wszystko  pójdzie  shu'shuk,  przynajmniej  będziesz  mógł  patrząc  Zeyowi  w  oczy, 

powiedzieć, że nie miałeś o tym pojęcia. 

Jusik usiadł wygodniej. 

- Powiedz mi, gdzie będziecie, a ja postaram się, aby Delty na was nie wpadły. 

-  Mogę  monitorować  Deltę,  Bard'ika  -  odrzekł  Skirata.  -  Jeśli  zobaczę  ich  na  kursie 

kolizyjnym, dam ci znać, dobrze? 

Jusik  wydawał  się  urażony.  Świadomość,  że  Skirata  nie  ufa  mu  do  końca  po  tym 

background image

wszystkim, co przeżyli razem na Coruscant, musiała zaboleć. 

- Kiedyś się przydawałem. 

Skirata znów zmierzwił mu włosy. 

-  Jesteś  jednym  z  moich  chłopców,  Bard'ika.  Powiedziałem,  że  masz  we  mnie  ojca, 

jeśli tylko chcesz, i naprawdę tak uważam. 

Jusik patrzył na niego przez chwilę. Skirata nie wiedział, czy chłopak jest urażony, czy 

zmartwiony. 

- Chyba i tak potrafię się domyślić - rzekł. - Etain... Wiesz, gdybym mógł coś zrobić... 

Ordo patrzył prosto przed siebie, ale Mereel wlepił oczy w twarz Jusika. Vau podniósł 

wzrok, nawet Mird dźwignął łeb w reakcji na zainteresowanie swojego pana. 

- Co z Etain? - Zapytał Vau. 

-  Ja  wiem,  Kal  -  odrzekł  Jusik.  Był  wyraźnie  zakłopotany.  Takie  rzeczy  potrafię 

wyczuć. Nie martw się o Radę Jedi. Oni nic nie wiedzą. 

-  Nie  tym  się  martwię  -  odparł  Skirata.  Shab,  może  powinien  był  powiedzieć 

wszystkim Zerowym, nie tylko Ordo, że Etain nosi dziecko Darmana. - Chodzi o Kaminoan. 

- Fascynujące - westchnął Vau. - Kto nie wie tego, co wiesz ty, albo Kal, a czego ja nie 

wiem, i Kaminoanie też nie wiedzą, ale gdyby wiedzieli, to Kal wie, że byłyby problemy? 

-  To  nie  jest  śmieszne,  Walon  -  obruszył  się  Skirata.  Mereel  się  wścieknie,  kiedy  się 

dowie, że Ordo zataił przed nim coś tak ważnego. - W tym wszystkim musimy jeszcze brać 

pod uwagę sprawy osobiste. 

- Żałuję, że kiedykolwiek nauczyłem cię tych słów. 

- Dobrze... No więc Etain jest w ciąży. Wystarczy ci? 

Z gardła Vau wydobył się dźwięk dziwnie przypominający gulgotliwy sprzeciw Mirda, 

kiedy go się zrzucało z kanapy. 

- Już zaczynam szydełkować - rzekł. - Zdaje się, że Moc nie była z nią tym razem. 

Nikt nie pytał, kim jest ojciec. Romans nie był żadną tajemnicą, wiedzieli o tym nawet 

Delty. 

-  Ma  zostać  na  Quilurze,  dopóki  nie  urodzi  -  mówił  dalej  Skirata.  -  I  nikt  nie  miał 

prawa nic powiedzieć chłopcom. 

- Nawet nam? - Mruknął Mereel. 

-  Tak,  Mer'ika,  nawet  wam.  Bo  potem  moglibyście  przypadkiem  nadepnąć  na  ten 

temat swoim wielkim buciskiem, jak właśnie zrobił to generał. 

- Przepraszam. - Jusik zwiesił głowę. - Myślałem, że przynajmniej Zerowi wiedzą. 

- Dobrze, powiem im - zgodził się Skirata. - Ale Darman nie wie i niech tak zostanie, 

background image

dopóki  nie uznam,  że będzie mógł...  Cóż,  wytrzymać tę wiadomość.  W tej  chwili naprawdę 

nie potrzeba mu innych zmartwień niż zadanie, które wykonuje. 

- To nie jest w porządku wobec niego - zaprotestował Vau. Chyba że uważasz, że nie 

jest mężczyzną, tylko bezradnym dzieckiem. Albo półgłówkiem. 

- A co, mir'sheb, masz lepszy pomysł? 

Vau zamrugał kilkakrotnie. 

- Prawdę mówiąc, nie widzę żadnej dobrej odpowiedzi. Same spóźnione żale. 

-  Chciała  dać  mu  syna  jako  znak  wspólnej  przyszłości.  Nie  wiem,  czy  to  mądry 

pomysł, czy nie, ale ja robię to  samo, więc może to  moja wina, że jej nakładłem  do głowy 

takich myśli. 

Jusik wstał. 

- Lepiej już pójdę. Muszę wrócić do służby i dogonić oddział Vevut. 

Klepnął Skiratę w ramię. 

-  Zey  myśli  o  sprowadzeniu  z  powrotem  Rav  Bralor,  aby  przeszkoliła  nowych 

żołnierzy na komandosów... Jeśli ją odnajdzie. Nie straciłeś kontaktu ze swoimi kolegami z 

Cuy'val Dar? 

-  Z  niektórymi  tak.  -  Skirata  odprowadził  Jusika  do  wyjścia,  nie  chcąc  sprawiać 

wrażenia,  że  go  wygania,  mieli  jednak  teraz  sporo  do  zrobienia.  -  Jeśli  Zey  uważa,  że  ja 

jestem kłopotliwy, to dozna prawdziwego wstrząsu, jeśli pozwoli wrócić Rav. Wiesz, jakie są 

kobiety Mando. 

-  Nie,  właściwie  nie  wiem,  ale  mogę  się  domyślać.  -  Jakie  szkolenie  chce 

przeprowadzić? 

- Tajne operacje. 

-  Spróbujcie z Wad'e Tay'Haai  albo  Mijem Glamarem. Są nieco bardziej tolerancyjni 

niż ten osik z samej góry. Przynajmniej Zey nie oberwie wibroostrzem we wrażliwe miejsce, 

jeśli użyje przy kolacji niewłaściwego widelca. 

- Możesz się z nimi skontaktować? 

Skirata już prosił o pomoc z Mandalore, zwracając się również do tych, którzy zniknęli 

z galaktyki, kiedy Jango Fett zaczął szkolić w sekrecie armię klonów. Cuy'val Dur: ci, którzy 

już nie istnieją. Ironia polegała na tym, że ci, którzy już nie istnieli, mieli pomagać teraz tym, 

którzy nie istnieli dla Republiki... Przynajmniej jako ludzie. 

- Zostawcie to mnie - rzekł Skirata. 

Jusik zamknął za sobą właz. Mereel ostrzegawczo spojrzał na Orda. 

- Może nie powinienem ci mówić, co wykopała agentka Wennen, skoro nie można mi 

background image

teraz ufać, bo mamy szurniętego na punkcie klonów Jedi... 

-  Daj  sobie  spokój,  Mer'ika  -  odparł  Skirata.  -  To  moja  wina,  nie  Orda.  No  więc  co 

znalazła Besany? 

-  Dane,  które  potwierdzają,  że  Palpatine  buduje  alternatywną  fabrykę  klonów.  Lama 

Su w swojej informacji wspominał o Coruscant, ale ona znalazła dowód, że coś się dzieje na 

Centax  II.  Poszło  tam  mnóstwo  sprzętu,  jak  jej  się  wydaje,  a  Arkaniańskie  Micro  ma  sporo 

licencji wyłączających na klonowanie „medyczne". 

-  Palpatine  dąży  do  bezpośredniej  kontroli  nad  produkcją  klonów,  chce  także  mieć 

własnych naukowców, takich jak Ko Sai. Stara się usunąć Kaminoan z rynku. 

- A jeśli nie zapłaci za następny kontrakt Tipoca, produkcja klonów będzie się musiała 

przenieść gdzie indziej. 

Ordo  do  tej  pory  siedział  zupełnie  cicho.  Skirata  przypisywał  to  problemom 

emocjonalnym, które wynikły w rozmowie z Besany, a na które nie był przygotowany. 

- A co się stanie z klonami z Kamino w tej chwili? Tymi, które jeszcze nie dojrzały? 

Gdzie jest  fabryka na Coruscant? -  Odezwał  się  teraz. A  więc Ordo układał  sobie w  głowie 

gry wojenne. O Besany zapomniał chyba już w chwili, kiedy oddał Mereelowi komunikator. - 

Czy Palpatine dostaje urządzenia z Kamino? Nie, ponieważ gilhaal wiedziałby, że zamierza 

ich zostawić na lodzie. Czy zamierza przenieść nie całkiem dojrzałe klony na Coruscant, czy 

też  zacznie  wszystko  od  początku?  Jeśli  tak,  ma  przed  sobą  dziesięć  lat  zmartwień.  Przy 

obecnych  stratach  za  pięć  lat  nie  zostanie  mu  nic  z  dzisiejszej  armii...  A  co  dopiero  za 

dziesięć. 

-  Chyba,  że  nie  zamierza  użyć  technologii  z  Kamino  -  wtrącił  Mereel.  Mird  wydał  z 

siebie  wyjątkowo  głośny  bulgot  i  Mereel  spojrzał  na  niego  z  naganą,  Vau  chyba  to  nie 

przeszkadzało. 

- Mird, zachowuj się - skarcił zwierzę Mereel. 

Vau spojrzał na Skiratę i mruknął: 

- Już wiem. Microtech. 

Była to jedna z oczywistych alternatyw: Arkaniański Microtech. Karninoanie robili to 

lepiej, ale powoli, za to arkaniańskie techniki klonowania były bardzo szybkie, czasem trwały 

tylko rok lub dwa, ale ani w połowie tak dobre. 

-  A  więc  zdobędą  klony  osiągające  zdolność  do  walki  w  ciągu  roku,  ale  one  nie 

powiększą naszych szeregów. Co Republika planuje z nimi zrobić? 

Vau wzruszył ramionami. 

- Może to kwestia jakości. Skończyły im się repliki Jango. 

background image

-  Na  Kamino  z  pewnością  nie  podobały  się  wyniki  klonowania  drugiej  generacji  - 

stwierdził  Mereel.  -  Przekonałem  się  o  tym,  kiedy  po  raz  pierwszy  włamałem  im  się  do 

systemu badań. 

- Może Republika ma problemy finansowe i zadowoli się wojskiem gorszej jakości? - 

Zastanowił się Skirata. Wiedział, że to istotna informacja i że wyprodukowani w ten sposób 

ludzie  będą  eksploatowani  jak  niewolnicy,  zasługujący  na  pomoc  równie  jak  jego  chłopcy. 

Ale też niecierpliwił się, wyobrażając sobie Deltę depczącą po piętach Ko Sai. Wszystko po 

kolei. 

-  Może  Palpatine  wymyśli  nową  strategię  militarną.  Ilość  zastąpi  jakość.  Tak  czy 

owak, nie chciałbym tam być, kiedy to nastąpi. 

- Agentka Wennen wciąż nie znalazła niczego na temat spłacania Kaminoan, nie wie 

też, czy jest przewidziana w budżecie rezerwa na kolejne dwa lata i kolejny kontrakt - rzekł 

Mereel, wstając. - Ale ona nie zrezygnuje. Podobnie jak ja, ponieważ teraz mamy wszystko, 

co potrzeba, aby wyposażyć ten piękny statek w ciągu czterdziestu ośmiu godzin. - Spojrzał 

na Mirda spode łba. - Włącznie z odświeżaczem powietrza w wersji heavy duty. 

- Radziłem jej, żeby nie ryzykowała - rzekł Ordo. 

- A ona co na to? - Zapytał Skirata. 

- Powiedziała, że przestanie ryzykować, kiedy i ja przestanę. 

-  To  dobra  dziewczyna,  synu.  Mandokarla.  -  Tak,  Besany  Wennen  miała  naprawdę 

serce Mandalorianki. - Zasłużyła na te szafiry. 

- A który z was jej powiedział, że lubię kiełbaski roba? 

Mereel zatrzymał się w przejściu. 

- Chyba ja, Ord'ika... 

Vau  zepchnął  Mirda  na  pokład  i  poszedł  za  Mereelem  montować  nowe  uzbrojenie. 

Skirata  i  Ordo  zostali  sami  w  mesie,  nagle  nie  wiedząc,  co  powiedzieć.  Stali  tak  długo  w 

zadumie,  że  obudził  ich  dopiero  łomot  i  zgrzyt  przenoszony  przez  kadłub,  kiedy  Mereel 

ustawiał na pokładzie nowy sprzęt. 

- Nic jej nie będzie, Ord'ika - powiedział wreszcie Skirata, widząc, że chłopak martwi 

się możliwością schwytania Besany. Jest przyzwyczajona do śledzenia oszustw tak, aby nikt 

nic nie zauważył. 

- Może niedługo zacząć śledzić kanclerza, Kal'buir. To najniebezpieczniejsza część jej 

zawodu. 

- Wyciągniemy ją stamtąd przy pierwszych oznakach, że są kłopoty, obiecuję. 

- I co wtedy zrobicie? 

background image

Zdarzenia biegły zdecydowanie zbyt szybko jak na gust Skiraty. Częścią umysłu był 

przy Delcie, zastanawiając się, czy mają jakiekolwiek szanse pobić ich w wyścigu do Ko Sai - 

co  było  możliwe,  bo  przecież  Vau  ich  szkolił  -  a  część  martwiła  się  o  Etain,  z  którą  nie 

kontaktował się już przez cały dzień. Czuł się winny, że tak ją traktował. 

A resztę jego uwagi zaprzątał fakt, że dla jego wielkiego planu już troje ludzi narażało 

życie.  A  wszyscy  oni  już  wkrótce  mogą  potrzebować  szybkiego  usunięcia  w  bezpieczne 

miejsce lub ukrycia. Musi więc jak najszybciej skonkretyzować plany dotyczące bezpiecznej 

przystani  i  drogi  ucieczki.  Musi  się  porozumieć  z  kolegami  Cuy'val  Dar,  na  których  może 

polegać. 

-  Czy my wykorzystujemy takich ludzi,  jak Jusik,  Besany  czy Etain? Czy  dajemy im 

to,  czego  potrzebują?  -  Zapytał  Ordo.  -  Ci  ludzie,  którzy  nas  otaczają...  Tak  bardzo  pragną 

przynależności, rodziny, a to jedyne, co mamy w obfitości. Rodzinę klonów. Ale nie wiem, 

gdzie postawić granicę. Mam wobec nich wyrzuty sumienia. 

- Rodzina to pragnienie, żeby coś zrobić dla innych, Ord'ika rzekł Skirata i skierował 

go  do  wejścia  do  szybu  działek.  -  Niczego  nie  zachowywać  dla  siebie.  Dajemy  przecież 

wszystko, co mamy. 

- A jeśli nie będzie chciała pójść z nami? 

- Besany? 

- Tak. Przecież mamy zamiar zdezerterować, nie? To będzie życie w ucieczce. A jeśli 

powie:  Ordo,  wybacz,  za  bardzo  lubię  moje  życie  na  Coruscant?  Co,  jeśli  każe  mi  się 

wynosić? 

Oboje wydawali się jeszcze bardzo daleko od takiego stopnia zażyłości, ale Zerowi z 

powodu  kaminoańskich  manipulacji  genetycznych  obdarzeni  byli  poczuciem  niewzruszonej 

lojalności.  Jeśli  cię  polubią,  umrą  za  ciebie.  Jeśli  nie,  to  jakbyś  już  nie  żył.  Tak  się  dzieje, 

kiedy  ktoś  kombinuje  przy  genach  wpływających  na  lojalność  i  poczucie  więzi.  Była  to 

dawna skłonność Mandalorian, którą Kaminoanie wykorzystali, a Ordo jedynie podejmował 

decyzję  dotyczącą  swojego  partnera  w  taki  sam  sposób,  jak  czynili  to  Skirata  i  większość 

innych mężczyzn Mando. 

Besany musiała zostać z Ordem. Siedziała w tym teraz po uszy. Coruscant nigdy nie 

będzie już dla Besany Wennen bezpiecznym schronieniem. 

ROZDZIAŁ 6 

background image

Mamy prawa, według których traktujemy gatunki rozumne. 

Mamy prawa, według których traktujemy zwierzęta i gatunki półrozumne. 

Mamy nawet prawa chroniące rośliny. A jednak nie mamy żadnych praw 

rządzących sprawami socjalnymi żołnierzy klonów - czyli istot ludzkich. Nie 

mają statusu prawnego, nie mają praw, wolności i przedstawicieli. Każdy z 

was, który przyjął tę armię bez sprzeciwu, powinien spuścić oczy ze wstydu. 

Jeśli tak nisko może upaść Republika w imię demokracji, wcale mnie nie dziwi, 

że CIS pragnie się wyłamać. Żaden cel nie uświęca takich środków. 

Senator Del Skeenah z Chandrili, w mowie do Senatu w osiemnaście miesięcy po 

bitwie o Geonosis, po złożeniu wniosku o jedyny fundusz socjalny dla weteranów 

Republiki  

Obozowisko rebeliantów, Gaftikar, 473 dni po Geonosis  

Fi gapił się, jak Darman i Atin wyciągają Sulla ze ścigacza i częściowo prowadzą, a 

częściowo  niosą  ku  środkowi  obozowiska.  ARC był  związany,  ale  to  nie  przeszkodziło  mu 

wymierzyć Atinowi solidnego kopniaka, kiedy wrzucali go do pojazdu. Zdawał się gotów do 

walki. 

Darman czuł się winny. Sam też bym się tak zachowywał, pomyślał. Nie pozwoliłbym 

nikomu wziąć się żywcem. 

Fi stał z rękami na biodrach. 

- Więc szedł za wami aż tutaj, a teraz chcecie go zatrzymać? Obejrzał sobie uważnie 

Sulla i klasnął językiem - Mam wrażenie, że nie mogliście się oprzeć tym wielkim, błagalnym 

oczom. 

Atin zdjął Sullowi knebel. 

- Wsadź sobie... - Warknął ARC. 

Darman  podniósł  obandażowaną  dłoń.  Była  spuchnięta  i  pulsowała,  pomimo  bacty  i 

zastrzyku z antybiotykiem. 

- I do tego gryzie. 

- Nie dopuszczajcie go do mebli. - Fi odwrócił się w kierunku budynków obozowiska, 

wsadził dwa palce w usta i gwizdnął przeraźliwie. - Teraz patrzcie, jak A'den się wścieknie. 

Bardzo interesujący widok. 

A'den  wypadł  z  jednego  z  budynków,  ubrany  w  zbroję  ARC  z  zielonym 

wykończeniem, z hełmem przymocowanym u pasa i z grzechotem obijającym się o pas. Sull 

wytrzeszczył oczy. Wokół zaczął się tworzyć mały krąg zaciekawionych Maritów. 

background image

Zero zahamował gwałtownie i obrócił się ku nim z morderczym wyrazem twarzy. 

- A wy się wynoście. To sprawa między żołnierzami. Spadać! Usenye! 

Nawet dominujące jaszczury ze swoimi czerwonymi falbankami rozproszyły się, jakby 

wrzucił pomiędzy nie granat. A'den miał tę przewagę, podobnie jak Ordo i inni, że od razu 

można  było  poznać,  iż  gotów  jest  w  jednej  chwili  eksplodować  nieopanowaną 

gwałtownością: nawet nieludzie wychwytywali to ostrzeżenie i liczyli się z nim. 

-  Więc...  Wzięliście  jeńca  -  rzekł  A'den,  zniżając  groźnie  głos.  -  Czy  dobrze  to 

przemyśleliście? Zaczyna wam to wchodzić w krew. Słyszałem, że ostatnio to Fi przytargał 

do domu jakieś zbłąkane istoty. 

- Dynamiczna ocena ryzyka - odparł Fi. 

- Czyli najpierw robisz, a potem myślisz. 

- Na jedno wychodzi. 

- Di'kut. 

Darman jednak zrobił to, co uznał za stosowne i nie zamierzał za to przepraszać. 

- Miał podobno być ZWA, a nie dezerterem. 

- Tak, był zaginiony, a teraz jest w akcji. Tyle że nie dla Republiki. - A'den przyjrzał 

się  Sullowi  i  Darman  zaczął  się  zastanawiać,  czy  szuka  obrażeń,  czy  wolnego  miejsca  na 

kolejny siniec. - A nie możesz być nieobecny, jeśli nie dostaniesz urlopu. Więc chyba nikt cię 

nie okłamał. 

Atin zdawał się pojmować wszystko trochę później niż Darman. 

- Wiedziałeś, że przeszedł do sepów? 

- Niektóre sprawy lepiej zostawić w spokoju - odparł A'den. Domyśliłem się. 

-  Nieprawda.  -  Sull  przyczepił  się  do  A'dena  jako  do  brata  ARC.  -  Nie  przeszedłem 

nigdzie, jak to ująłeś. Po prostu już nie walczę dla Republiki. 

- Subtelna różnica prawna. Musisz to wyjaśnić. 

- Więc skoro już mnie macie, co chcecie ze mną zrobić? Nie macie zbyt długiej listy 

opcji dla dezertera. 

Dezerter. Darman żałował, że A'den go nie zastrzelił. W jakimś sensie Sull wydawałby 

się bardziej godzien szacunku, gdyby przeszedł na stronę sepów, zamiast przesiedzieć wojnę 

w ukryciu, podczas gdy jego bracia klony, tacy jak Sicko - nigdy nie zapomni Sicko, żaden z 

nich  nie  zapomni  -  umierają  na  froncie.  Ale  Sull  nie  wydawał  mu  się  typem  tchórza.  Teraz 

przybiegł Niner w swoim czarnym kombinezonie, z ręcznikiem na szyi i Darman przygotował 

się na wykład, że znów robi wszystko według podręcznika. Fi wyszedł mu na spotkanie. 

-  Co  zrobię  dalej,  zależy  od  tego,  jak  wiele  kłopotów  przysporzysz  mnie  i  moim 

background image

braciom - rzekł A'den. Spojrzał na związane ręce ARC, jakby miał zamiar go uwolnić i nagle 

zmienił  zdanie.  Możemy  tu  stać  jak  kabaret  w  Outlanderze,  zabawiając  Maritów,  albo 

przedyskutować sprawy na osobności. 

Sull był nieugięty. 

- Czemu mnie nie zastrzelisz od razu, skoro jestem już związany, ty draniu? Bo ja nie 

wrócę do WAR. Jeśli chcesz mnie zmusić, jeden z nas będzie musiał zabić drugiego. 

-  Fierfek,  co  wy  dwaj  wyprawiacie?  -  Wtrącił  Niner.  -  Jesteście  pająkami  hibel,  czy 

co? Skończcie ten osik. Przepisy są jasne, jest zdrajcą. Aresztujemy go. 

-  Niner,  zamknij  się.  -  A'den  wziął  wibroostrze,  pochylił  się  i  przeciął  plastoidową 

taśmę otaczającą kostki nóg Sulla. - Zacznij tylko kopać czy gryźć, ner vod, a utnę ci coś, do 

czego chyba jesteś bardzo przywiązany. Cywilizowana rozmowa, jak kumple. Jasne? 

Sull zawahał się, przemyślał kwestię amputacji i skinął głową. 

Znowu  mieli  publiczność.  Mariccy  rebelianci  zaczęli  podchodzić,  jeden  jaszczur  za 

drugim, i teraz stali w oddaleniu, ale w zasięgu słuchu, z ciekawością przekrzywiając głowy 

to w tę, to w drugą stronę. A'den odwrócił się ku nim z groźną miną i natychmiast znów się 

rozbiegli. Nie powiedział jednak, aby Omegi nie szli za nim, więc cała czwórka przeszła do 

skąpo umeblowanego pomieszczenia operacji specjalnych i usadowiła się na długiej ławie, by 

śledzić konwersację. Nazwa zdecydowanie przerastała standard miejsca. Martowie budowali 

swoje obozowisko tak, jak domy ludzi w Eyat, a budynek sztabu był wygodnym domkiem z 

przesuwanymi  ścianami  wewnętrznymi  i  okiennicami  z  przejrzystej  kory  luet,  całkowicie 

niemilitarnym pod każdym względem. Gdyby trafiło weń cokolwiek mocniejszego niż pocisk 

ogłuszający, zmieniłby się w kulę ognia. 

Obozowisko  rebeliantów?  To  była  wioska.  Jedynie  broń  i  działa  były  prawdziwe,  a 

obywatele Eyat nie kwapili się do opuszczania swoich twierdz. 

A'den  przyciągnął  krzesło  po  ułożonej  z  desek  podłodze  i  posadził  na  nim  Sulla  z 

rękami  wciąż  związanymi  na  plecach,  sam  zaś  krążył  po  pokoju.  Obrzucił  Omegi 

spojrzeniem, które nakazywało im siedzieć cicho, słuchać i notować. 

-  A  teraz  -  rzekł  -  wyjaśnij  mi,  kiedy  po  raz  pierwszy  straciłeś  zainteresowanie 

długoterminową karierą wojskową w chwalebnej Wielkiej Armii Republiki. 

-  Pomyślmy.  -  Sull  spojrzał  teatralnie  w  górny  róg  pokoju.  Chyba  wtedy,  kiedy 

rozwalili łeb mojemu kumplowi. Tak, to chyba było wtedy. 

- Kto to jest „oni"? - zapytał Darman. - Ciągle mówisz „oni". 

A'den uniósł brew. 

- To ja prowadzę przesłuchanie. 

background image

- Ale on zapytał mnie, czy to „oni" nas przysłali, sierżancie. 

-  Dobrze.  -  A'den  poklepał  Sulla  po  głowie,  dość  mocno,  jakby  dla  ostrzeżenia.  - 

Odpowiedz mu. 

- Jesteście z tej niezdyscyplinowanej bandy Skiraty, prawda? 

- Z dumą muszę przyznać, że tak. 

- Więc nie przepadacie za Republiką. Zastanawialiście się kiedyś, co się z wami stanie, 

kiedy już będziecie nieprzydatni? 

- Owszem, ale nie wiedziałem, że ty też... 

Darman był pewien, że każdy klon się nad tym zastanawiał. Myślał o tym niemal tyle 

samo,  co  o  Etain,  to  znaczy  bardzo  dużo.  Wstrzymał  oddech,  czekając  na  jakieś  rewelacje. 

Wiedział instynktownie, że to nie będą dobre wieści. 

- Tak samo Alfa-zero-dwa - rzekł Sull. - Pamiętacie go? Spara. Pierwszy z linii. 

-  Doskonale  go  pamiętam  -  odparł  A'den.  -  Oczywiście,  że  tak.  Zaginął  ponad  rok 

przedtem,  zanim  my  zostaliśmy  dostarczeni  na  Geonosis.  A  wy  byliście  w  drugiej  serii.  Po 

nas. 

Darman był zdumiony, że jakikolwiek żołnierz zdołał opuścić Kamino. Na pewno ktoś 

mu pomógł i Darmanowi natychmiast przyszły do głowy co najmniej dwie osoby, które były 

do tego zdolne. 

Sull pochylił się do przodu, nie mogąc się oprzeć z powodu więzów. 

-  Spar  widział,  co  się  dzieje,  i  pomyślał,  że  lepiej  będzie  spróbować  szczęścia  gdzie 

indziej. A kiedy się dowiedzieliśmy, że uciekł... Cóż, paru z nas zaczęło myśleć. 

- Mieliście od niego jakieś wieści? 

- Nie. 

-  Teraz  działa  jako  podrzędny  łowca  nagród  i  najemnik.  -  Zera  zdawali  się  wiedzieć 

wszystko  o  wszystkich,  w  ten  czy  inny  sposób.  Darman  nigdy  nie  pytał,  jak  i  dlaczego,  ale 

pokazali Sullowi, że A'den ma lepsze informacje niż on.  -  Firma rodzinna. Zdaje się,  że nie 

został wyszkolony do niczego innego? 

- Republika wysłała kogoś, żeby go zabił. 

- Poważnie? 

- Poważnie. Nie dopadli go, ale mój kumpel Tavo postanowił parę miesięcy temu, że 

sam spróbuje ucieczki, i jego złapali. Rozwalili mu łeb. 

- Oni? 

-  Agenci  Wywiadu  Republiki.  Banda  kanclerza.  -  Sull  nie  wydawał  się  już 

zainteresowany  ucieczką.  Jego  umysł  analizował  wydarzenia.  Wpatrzył  się  w  miejsce  obok 

background image

A'dena, jakby dostrzegł tam kogoś. Widział duchy. Darman i wszyscy, którzy stracili bliskich 

braci, też je widzieli. - Nie jesteśmy jedynymi najemnikami w mieście. 

Jest taki jak my, pomyślał Darman. 

Zdał  sobie  sprawę,  że  nie  znał  w  ogóle  Alfa  ARC.  Komandosi  i  żołnierze  ARC 

prowadzili  oddzielne  życie  na  Kamino  w  czasie  szkoleń,  a  podczas  ćwiczeń  mieli  tylko 

niezbędne kontakty. Pomimo przynależności do kompanii Skiraty, Omegi przez wszystkie te 

lata  nigdy  nie  spędzali  czasu  z  Zerowymi,  więc  wydawali  się  oni  tak  samo  przerażający  i 

dziwni jak Alfa ARC.  

A  tymczasem  Alfa  ARC  mieli  kumpli.  Do  tej  pory  uważał  ich  za  coś  w  rodzaju 

maszyn do zabijania, niezdolnych to tworzenia więzi tak bliskich jak zaprzyjaźnione oddziały 

komandosów, a poza tym...  

Chyba tak właśnie wszyscy nas postrzegają...  

Darman zrozumiał, że zachował się tak samo jak większość cywilów. Nakreślił grubą 

linię,  poza  którą  wszyscy  byli  w  jakiś  sposób  gorsi  od  niego.  Również  zwykli  obywatele 

uważali  klony  za  maszyny  z  krwi  i  kości,  mokre  roboty,  jak  ich  nazywał  Skirata,  istoty 

wysyłane  na  śmierć,  ponieważ  były  tylko  podobne  do  prawdziwych  ludzi  i  dlatego  wolno 

było to robić. 

Jeśli tak łatwo jest wejść w ten tok myślenia... 

Niner zaryzykował komentarz: 

-  A  więc  taka  jest  kara  za  przeskoczenie  muru.  Nie  jestem  pewien,  czy  powinniśmy 

być zaskoczeni. 

- Stary, ty nic nie chwytasz - zdenerwował się A'den. - To nie jest kara, prawda, Sull? 

Wydawało się, że ARC stracił całą ochotę do walki. Może po prostu czekał na śmierć. 

- Nie, ponieważ kara jest ostrzeżeniem. Ażeby ludzi ostrzegać, trzeba ich informować, 

co się z nimi stanie. Nikt jednak nie mówi o ARC, którzy zostali rozstrzelani. 

- Zabito ich, bo wiedzieli zbyt wiele? - Zapytał Atin. 

- Zabito, ponieważ są psami nek wojny. - A'den przeciągnął czubkiem wibroostrza pod 

paznokciami  i  przyjrzał  się  efektowi.  Kiedy  psy  są  zbyt  stare,  by  walczyć,  nie  można  ich 

oswoić na domowych pupili. Trzeba je zabić. Prawda, Sull’ika? 

- Możesz sobie wsadzić te mandoskie czułości - parsknął Sull. Ale mniej więcej masz 

rację. Po was też w końcu przyjdą, kiedy już nie będziecie chcieli albo mogli dalej walczyć, 

chłopczyku Zero. Nikt nie opuszcza Wielkiej Armii. Jak sądzisz, co nam szykują, kiedy już 

nie będziemy użyteczni? Powieszą nas na kołku? 

- No, ja miałem choć nadzieję... - Tęsknie zaczął Fi. 

background image

-  Nie  jesteśmy  nawet  przydatni  jako  bank  DNA.  Jesteśmy  Jango  drugiej  generacji. 

Równie dobrze mogą pobrać świeży materiał od żołnierzy. Mniej kłopotu. 

Darman nie chciał patrzeć na swoich kolegów z oddziału. Wiedział, co się dzieje w ich 

umysłach.  Musiał  w  nich  tkwić  ten  sam  strach,  ta  sama  obawa,  że  to  krótkie  życie  jest 

wszystkim, czego mogą oczekiwać. 

Tam,  w  Tipoca,  nie  wydawało  się  to  mieć  aż  takiego  znaczenia.  Nikt  z  nich  nie 

widywał  zewnętrznego  świata.  Teraz  mieszkali  w  miastach,  spotykali  się  z  dziewczynami  i 

widzieli, jak inne istoty przeżywają swoje życie. I rozumieli, co tracą. 

Nie ja. Ja tak nie skończę, postanowił Darman. 

Niner z irytacją kłapnął zębami. 

-  On  jednak  uciekł.  Większość  żołnierzy  ARC  nadal  wypełnia  swoje  obowiązki. 

Wybaczcie, że nie jestem dość sentymentalny, by współczuć jego wewnętrznemu rozdarciu. 

- Jasne, jak chcesz, Niner. - A'den okręcił w palcach ostrze i spojrzał na jego czubek. - 

Witaj  w  skomplikowanym  świecie  moralności.  -  Urwał,  nachylił  się  i  spojrzał  z  bliska  w 

twarz Sulla. 

Darman  spodziewał  się  usłyszeć  trzask  kości,  kiedy  ARC  potraktuje  go  z  byka,  ale 

obaj mężczyźni tylko patrzeli na siebie. - Więc co robiłeś w Eyat? 

- Mam tu pracę. Mam mieszkanie. 

- Pracę wojskową? Doradztwo dla nieprzyjaciela? 

- Kierowca taksówek repulsorowych. A Eyat to nie wrogowie. 

To po prostu normalni ludzie, którzy zostaną zniszczeni w kolejnej wojnie. 

- Ale jeśli chciałeś tam zostać, musiałeś się upewnić, że nie przegrają, prawda? 

-  Jestem tu  od kilku miesięcy.  Nie zamierzałem po wejściu  do miasta powiedzieć, że 

dezerteruję i pokazać im plany. 

-  Sull,  wcześniej  czy  później  musiałbyś  się  opowiedzieć  po  jednej  ze  stron,  zanim 

jeszcze Maritowie uderzą. Chodzi o atak, do którego szkoliłeś jaszczury. 

- Więc? 

- Chcesz odejść? 

- Chyba nakreśliłem wam pełny obraz, nie? 

-  Nie  możesz  tu  zostać.  A  ja  nie  mogę  zaryzykować  wypuszczenia  cię.  A  nuż 

przekażesz Eyati kody i obejścia, sprawiając, że więcej klonów zginie. A sam nie wrócisz do 

nas. Więc... 

A'den wyprostował się, trzymając wibroostrze i przez krótką chwilę Darman sądził, że 

zabije Sulla od razu. Ale on tylko przeciął plastoidowe więzy i przyłożył mu czubek ostrza do 

background image

podbródka, wciskając go w ciało. 

ARC roztarł sobie nadgarstki. 

- Czekasz na coś? 

- Wynoś się z tej planety - rzekł A'den. Wyjął z sakiewki kilka kredytów. - Wystarczy, 

żebyś się urządził na nowo. Załatwię ci transport daleko od Gaftikaru, pod warunkiem, że już 

nigdy nie narazisz na niebezpieczeństwo innych klonów. 

Sull wzruszył ramionami. Propozycja A'dena najwidoczniej zbiła go z tropu. 

- Ta braterska solidarność jest wzruszająca, ale musimy dbać każdy o siebie. 

A'den spojrzał na chronometr. 

- Ujmę to inaczej - rzekł. - Wynosisz się z tej bryły i trzymasz z dala od wojny, albo 

wyłączę cię z obiegu na stałe. 

- Podoba mi się tutaj. 

A'den podniósł wzrok i kciukiem wskazał drzwi. 

- Omega, rozejść się. Musimy sobie pogadać jak ARC z ARC; 

O krojach kama i tym podobnym osik. 

Niner  wstał  bez  sprzeciwu  i  skinął  na  pozostałych,  by  poszli  za  nim.  Oddział 

posłusznie wyszedł. Żołnierze rozsiedli się, opierając plecami o ścianę budynku sztabu. 

- Wciąż jest zdrajcą - odezwał się w końcu Niner. 

Darman  wpatrywał  się  w  dal  niewidzącym  wzrokiem.  Maritowie  zbudowali  makietę 

domu i chyba ćwiczyli szybkie wejście bez sprzętu. Zatrzymali się, żeby na nich popatrzeć, 

po czym wrócili do ćwiczeń, ale przybycie Sulla zwróciło ich uwagę. Czy wiedzieli, kim jest? 

Darman zastanawiał się, czy potrafią rozróżnić klony inaczej niż po ubraniu. 

- Po prostu nie ufa Republice - rzekł. 

- Ja też nie ufam Republice. - Atin zerwał źdźbło trawy i oglądał je uważnie. - Ale to 

nie znaczy, że dołączę do sepów. 

-  Więc  komu  mamy  ufać?  -  Zapytał  Fi.  -  Pomijając  fakt,  że  stworzyli  nas,  żebyśmy 

zginęli i traktują nas jak śmieci? Och, każdy może popełnić błąd... Cały ten osik o zagrożeniu 

ze strony robotów, na początek. Byłem na tej misji sabotażowej z Prudii. Widziałem fabrykę. 

Widziałem produkcję i rozliczenia. Brakuje kilku miejsc po przecinku. To lipa, ale nie wiem, 

skąd to wziął wywiad. 

-  At’ika,  każdy  kłamie  jak  włochate  jajo  na  temat  siły  armii,  sprzętu  i  takich  tam  - 

odparł Darman. Wiedział, że Skirata nigdy nie opowie im wszystkiego - sam ich uprzedził - 

ale  im  dalej  posuwała  się  wojna,  tym  lepiej  Darman  zdawał  sobie  sprawę,  że  to  same 

kłamstwa i to po obu stronach. Nic się nie zgadzało. Było zbyt mało robotów wokoło, żeby 

background image

usprawiedliwić  liczby  podawane  przez  wywiad  Republiki.  Roszczenia  CIS  wydawały  się 

bezpodstawne. - Propaganda. Wszystko zaliczają do uzbrojenia. Wygodny sposób, aby Senat 

na ślepo zatwierdzał wydatki. Tak, teraz Darman zaczynał rozumieć politykę. 

„W dniu, kiedy się dowiesz, o co naprawdę chodzi w wojnie, synu, będziesz wiedział, 

że  oglądasz  holowid".  Tak  mu  powiedział  Skirata.  Wojny  napędzane  były  zarówno  przez 

kłamstwa i propagandę, jak i przez uzbrojenie. I jedyne, co naprawdę będziesz wiedział o tej 

wojnie, to widoki, które ujrzysz na własne oczy, a i tak jeszcze zawsze pozostanie miejsce na 

interpretację. 

Mimo to Zerowi wydawali się... Odmienieni w tym ostatnim tygodniu. To się stało tuż 

po tym, kiedy Atin wrócił, marudząc, że Kal i Ordo wysłali go do bazy po misji sabotażowej. 

Atin nie musiał wiedzieć, co robią. Tak mu powiedzieli. I zaprzeczyli, że było to związane z 

polowaniem na generała Grievousa. 

Darman pomyślał, że Skirata ostatnio zagrywa zbyt ryzykownie. Była to jedna z tych 

cech, które czyniły go ukochanym buirem, ale niekiedy przyprawiały Darmana o bezsenność. 

Nie przeszkadza mi, kiedy do mnie strzelają, pomyślał. Nienawidzę tylko rządu, który 

mnie okłamuje. 

Stuk  butów  rozległ  się  w  całym  budynku,  aż  Darman  poczuł  wibrację  na  plecach. 

A'den i Sull wychodzili na zewnątrz. Sprawdził, czy jego pistolet jest naładowany. 

- Pan Sull opuści Gaftikar za kilka dni - oznajmił A'den, nie patrząc na swój oddział. 

Sull  wlókł  się  za  nim  z  ponurą  miną.  Zajmijcie  się  nim  dobrze,  zanim  przybędzie  jego 

transport. 

Niner  nie  mógł  utrzymać  języka  za  zębami.  Walka  za  coś,  w  co  się  wierzy,  jest 

wspaniała, ale czasem chyba brakuje w niej sensu. 

- Ale... 

- Żołnierz ARC, porucznik Alfa-trzydzieści zmarł od ran na skutek wypadku, jasne? - 

Oznajmił  z  naciskiem  A'den.  -  Rozkład  był  zbyt  zaawansowany,  aby  stwierdzić  przyczynę 

śmierci. Ale odzyskałem jego zbroję i zwracam jego wyposażenie do brygady OS dla celów 

dokumentacji. Zrozumiano? Bo jeśli nie, to mogę powtórzyć wolniej. 

Fi uniósł brew. 

-  Faktycznie,  wygląda,  jakby  był  w  stanie  kompletnego  rozkładu.  Pochowamy  go 

przyzwoicie. Mogę dostać jego buty i kama? 

Niner jednak nie zamierzał ustąpić A'denowi bez sprzeciwu. W końcu to cały Niner. 

Darman podejrzewał, że Ordo też by nie przepuścił. Jego absolutna uczciwość była kotwicą 

dla oddziału. 

background image

On sam czasem po prostu musiał spojrzeć w drugą stronę i się zamknąć. 

-  W  którym  momencie  improwizacja  staje  się  całkowitym  zanikiem  dyscypliny,  ner 

vod? 

A'den popatrzył na niego ze zdziwieniem, jakby dopiero w tej chwili go zauważył. 

- Myślisz, że powinienem oskarżyć go o dezercję i wydać Zeyowi? 

A'den  odwrócił  wzrok  na  chwilę,  jakby  nagle  zainteresował  się  Maritami,  którym 

udało  się zniszczyć makietę nawet  bez broni. Wydawali teraz podniecone, triumfalne piski, 

całkowicie  nieprzystające  do  ich  groźnego  wyglądu.  A  potem  Zerowy  wziął  komunikator 

wiszący przy pasie i podał go Ninerowi. 

- Dobrze, mir'sheb, skontaktuj się z Zeyem i powiedz mu, że mamy zbiegłego ARC. - 

Nie  czekając,  aż  Niner  weźmie  aparacik,  chwycił  go  za  rękę  i  wcisnął  mu  go  w  garść.  - 

Śmiało. 

Niner odetchnął głęboko, a kostki mu zbielały, tak mocno ścisnął urządzenie. Darman 

pochwycił  wzrok  Fi  i  zastanawiał  się,  który  z  nich  powstrzyma  sierżanta.  Atin  okazywał 

wystudiowaną obojętność. 

- Śmiało, Wszechpotężna Gębo - rzekł A'den. - Wydaj go, jeśli masz dość gett’se, aby 

to zrobić. 

-  Nie  odpowiedziałeś  mi.  -  Niner  nie  ustępował.  -  Gdzie  jest  granica  pomiędzy 

naginaniem zasad z rozsądku a zaniedbaniem obowiązków? 

- Obowiązek jest jak moja shebs. 

-  Nie  mówię  o  obowiązku  wobec  Republiki.  Mówię  o  sobie.  Więc  jakiś  ARC 

postanawia zwiać, bo jest tak kriffing niezależny, ale głupki z galaktycznych marines muszą 

zostać i nadstawiać łby? Kiedy i oni dostaną wybór? 

A'den przykucnął przed Ninerem, chwycił go za nadgarstek i siłą podetknął mu rękę z 

komunikatorem pod usta. 

-  Więc powiedz wszystko Zeyowi.  Chcesz wiedzieć,  co się potem stanie? To nie jest 

normalna  armia,  więc  Sulla  nie  czeka  sąd  polowy.  Nie  zostanie  wtrącony  do  więzienia  ani 

zdegradowany.  Strzelą  mu  w  łeb,  ponieważ  nie  można  mu  już  ufać,  a  nie  mogą  wypuścić 

ARC na wolność. 

Niner i A'den zamarli, ścierając się wzrokiem. 

- Może to się należy komuś, kto pozostawia swoich kumpli na śmierć w walce - rzekł 

w końcu Niner. 

- No to ruszaj. Dokończ go. 

A'den puścił rękę Ninera, jakby chciał ją odrzucić, i wstał. Sull spacerował w pewnej 

background image

odległości,  ze  spuszczoną  głową  i  splecionymi  ramionami,  dla  całego  świata  zachowując 

pozory  osoby  wsłuchanej  w  rozmowę  przez  komunikator  nieistniejącego  hełmu.  Darman 

nagle stwierdził, że zastanawia się nad niewiadomymi, których Skirata nigdy nie uwzględnił 

w szkoleniu: kto strzela? Kto wykonuje wyroki na renegatach? Nie mógł sobie wyobrazić ani 

brata klona, ani oficera Jedi, który naciska spust. Może wezwą Wywiad Republiki. 

Z  pewnością  nie  każą  tego  zrobić  CSF.  CSF  ostatnio  bardzo  przyjaźnie  traktowała 

klony, dzięki Skiracie. 

- Shabii’gar - warknął Niner, rzucił komunikator A'denowi, wstał i odszedł. Niner nie 

był obrażony. Darman wiedział, że raczej bronił się przed pokusą, aby uderzyć Zero; nigdy 

wcześniej nie używał takiego języka. - Pamiętaj tylko, co mówiłem, jeśli oczekujesz od nas, 

że wyciągniemy twoją shebs z ognia. 

A'den  spoglądał  w  ślad  za  nim,  kręcąc  głową.  Miał  wysmaganą  wiatrem,  ogorzałą 

twarz,  co  sprawiało,  że  wydawał  się  starszy  niż  Ordo  i  Mereel,  i  nadawało  mu  ojcowski 

wygląd. 

- Czy wy nic nie rozumiecie? - Zapytał, patrząc na pozostałych komandosów. - Co się 

staje z każdym klonem, którego nie można połatać i znów wysłać do walki? Albo kiedy staje 

się za stary, żeby walczyć? 

Darmana zaczynało irytować uporczywe spojrzenie Adena. 

Musiał odpowiedzieć. 

- Tak, myślę o tym bardzo często. 

-  I  co?  Zauważyłeś  jakieś  plany  emerytalne,  jakieś  domy  spokojnej  starości?  -  A'den 

wzniósł oczy do góry. - Uczestniczyłeś w jakichś kursach reorientacji zawodowej? 

Spędzając  czas  z  Etain,  albo  w  chwilach,  kiedy  zaczynał  pojmować,  co  dręczy  Fi, 

Darman starał się o tym nie myśleć. Wiedział, że każdy jego pomysł będzie się sprowadzał do 

pozostawienia przyjaciół na pastwę losu, a statystycznie rzecz biorąc, sam zapewne i tak nie 

będzie musiał się martwić przedwczesną starością.  

Lecz świadomość, że mógłby zostać tak ciężko ranny, aby nie warto go było ratować, 

naprawdę go niepokoiła. Kochał życie. Każdy, kto sądził, że klony nie boją się śmierci, był 

idiotą,  albo  może  cywilem  usprawiedliwiającym  w  ten  sposób  swoja  opinię,  że  można  ich 

wykorzystywać, bo nie są prawdziwymi ludźmi. 

Cały oddział milczał. A'dena zaczynała ogarniać rozpacz. 

-  Jesteście  do  jed-no-ra-zo-we-go  u-żyt-ku  -  rzekł  powoli,  z  naciskiem  podkreślając 

każdą  sylabę.  -  Żołnierze  zawsze  byli  i  będą,  ale  wy  jesteście  naprawdę  jednorazowego 

użytku.  Żadnych  praw,  głosowania,  rodzin,  które  interesowałyby  się  waszym  leczeniem, 

background image

żadnych  więzów  ze  społeczeństwem,  które  by  was  broniło.  Wyhodowani,  wykorzystani  i 

wyrzuceni, kiedy naprawa stanie się ekonomicznie nieopłacalna, albo kiedy wykazujecie zbyt 

duży poziom anomalii. Bądźcie sobie szlachetnymi męczennikami, ale róbcie to z wyboru, a 

nie dlatego, że jesteście wyhodowanymi w klatkach nuna i nie umiecie myśleć inaczej. 

Zwykle  to  Fi  prowadził  rozmowę  i  umiejętnie  rozładowywał  napięcie,  ale  teraz  był 

niepokojąco  cichy.  Wydawało  się,  że  coraz  trudniej  nawiązać  mu  relację  ze  światem 

zewnętrznym.  A  bardzo  tego  pragnął.  Darman  niemal  namacalnie  wyczuwał  zazdrość  Fi, 

kiedy  ten  przyglądał  się  życiu  innych  istot  -  ale  wydawało  się,  że  próbuje  tę  zazdrość 

opanować.  Cóż,  prawdopodobnie  był  pewien,  że  nigdy  nie  będzie  żył  poza  WAR.  Niner 

okazał się lepszy w udawaniu, że nie zauważa pewnych zjawisk, niż Fi. 

Dla zwykłych żołnierzy niższej rangi musiało to być o wiele łatwiejsze. Nie widzieli 

ze świata nic poza polem bitwy. Nie zostali wychowani przez takich troskliwych opiekunów 

jak  Vau  czy  Skirata,  więc  lgnęli  jeden  do  drugiego.  Byli  wszystkim,  co  mieli.  Zrodzeni  w 

klatce  nuna,  niechętnie  opuszczali  tę  bezpieczną  przystań.  Bardzo  dobre  porównanie.  Świat 

zewnętrzny jest nieznany i straszny. Nerwica instytucjonalna, jak to nazwał Skirata. 

- Cały problem z wojną jest taki - odezwał się nagle Fi nieswoim głosem - że pokazuje 

ona  ludziom,  co  można  osiągnąć,  kiedy  się  naprawdę  bardzo  chce,  a  to  w  ostatecznym 

rozrachunku  sprawia,  że  pokój,  kiedy  już  nastanie,  jest  dla  rządów  bardzo  niewygodny.  Nie 

można żołnierzy odłożyć z powrotem do pudełka. 

- Nie wiesz, jak wygląda pokój - przypomniał mu Atin. - Żaden z nas nie wie. 

Darman spróbował raz jeszcze rozładować atmosferę. 

- Ordo znów naopowiadał mu niestworzonych historii - powiedział. Sull wciąż czekał. 

Darman zastanawiał się, czy on byłby w stanie strzelić do ARC, gdyby dostał taki rozkaz. - 

Nigdy nie ucz klonów czytać. 

- Ordo też nic nie wie o pokoju - zaprotestował Atin. 

Darman  czuł,  że  jest  takim  samym  ignorantem,  ale  zachował  sobie  prawo  do 

przemyślenia tego w samotności. Jeśli celem było zwycięstwo w wojnie, ktoś musi pomyśleć, 

co potem zrobić z armią. 

- Myślicie, że Sev ma dziewczynę? - Zapytał Fi. 

-  Jeśli  tak,  to  zapewne  taką,  która  uciekła  jednostkom  do  walki  z  przestępczością 

Galaktycznego  Miasta.  -  Darman  dał  bratu  kuksańca.  Daj  spokój,  Fi,  nie  szalej,  pomyślał.  - 

Nie w twoim typie. 

- Nigdy nie miałbym żalu do dziewczyny, że jest psychopatką. - Fi z wysiłkiem wracał 

do zwykłych zachowań. - Nie można być zbyt wybrednym. 

background image

-  Cóż,  uwielbiam  wysłuchiwać  waszych  mądrości,  wielcy  filozofowie,  ale  mam 

robotę. - A'den gestem nakazał Darmanowi wstać. -  Idź po rzeczy Sulla. Powie ci, gdzie je 

zakopał. Tymczasem opowie nam wszystko o Eyat. Zgoda, Sull? 

ARC wzruszył ramionami. 

- Żebyście tym łatwiej mogli je zniszczyć? 

- Jeśli masz jakąś przyjaciółkę w Eyat, którą chcesz ocalić, to jest właśnie ten moment, 

żeby nam powiedzieć. 

Sull pokręcił głową. 

-  Nikogo  nie  mam.  Dziwne,  nawet  jaszczury  mnie  teraz  nie  rozpoznają.  Musiałem 

wywrzeć niezwykłe wrażenie. 

- Dowiem się od ciebie czegoś o Eyat czy nie? 

Sull zdawał się zastanawiać. 

-  Dobrze,  ale  nie  powiem  ci  nic,  czego  byś  już  nie  wiedział  od  tych,  którzy  je 

zbudowali. 

Darman odszedł. Chciał  pogadać z Ninerem po drodze do ukrytej zbroi  Sulla. Niner 

stał  pod  drzewem,  skąd  rozciągał  się  widok  na  obozowisko,  z  palcami  wsuniętymi  za  pas 

kombinezonu.  Nie  odwrócił  się,  kiedy  Darman  podszedł  do  niego  i  położył  mu  dłoń  na 

ramieniu. 

- Włóż zbroję, sierżancie. Idziemy odszukać rynsztunek Sulla. 

Niner  obejrzał  się.  Darman  spodziewał  się  ujrzeć  w  jego  oczach;  ślad  gniewu.  On 

jednak  wyglądał  raczej  na  zmartwionego  niż  na  wściekłego.  Jakby  dostał  jakąś  złą 

wiadomość. 

- Dobrze... - Mruknął z roztargnieniem. 

- Wszystko w porządku, vod'ika? 

- Mogę ci zadać pytanie? 

To nie był ten sam Niner. Nie owijał w bawełnę. 

- No cóż, pytaj. 

-  Gdybyś  mógł  teraz  odejść...  Gdybyś  zdołał  załatwić  transport  i  odjechać,  gdzie 

zechcesz, bez konsekwencji, nawet zabierając ze sobą Etain... Zrobiłbyś to? 

- Czy zostawiłbym armię? 

- Czy zostawiłbyś drużynę. Czy zostawiłbyś nas. 

Darman zaczął zastanawiać się nad pytaniem i poczuł się fatalnie. To nie byli ci ludzie, 

z  którymi  został  wyhodowany  w  pierwszej  poczwórnej  kapsule:  każdy  członek  Omegi  był 

jedynym ocalałym ze swojego oddziału. Byli to jednak jego bracia, towarzysze broni, którzy 

background image

dokładnie  znali  jego  myśli  i  uczucia;  wiedzieli,  co  go  denerwuje,  co  lubi  jeść,  znali  każdy 

najdrobniejszy szczegół jego zachowania. Nigdy nie będzie dzielił takiej intymności z żadną 

inną  istotą  -  może  nawet  z  Etain.  Nie  mógł  sobie  wyobrazić  nawet  dnia  bez  nich.  Nie 

wiedział,  jak  to  dopasować  do  niejasnej  potrzeby  przebywania  z  Etain  na  jakimś  etapie 

udomowionego  szczęścia,  którego  nie  znał  i  które  widywał  jedynie  przelotnie,  ale  zdawał 

sobie sprawę z tego, że oderwanie od braci spowoduje w jego duszy ranę, która nigdy się nie 

zagoi. 

Nigdy nie pogodzi się ze stratą Vina, Jaya i Talera, z którymi stanowili drużynę Theta i 

-  podobnie  jak  teraz  Delta  -  myśleli,  że  śmierć  przytrafia  się  we  wszystkich  innych 

oddziałach, ale nigdy u nich. 

Ale  to  było,  zanim  poszli  na  prawdziwą  wojnę.  To  wtedy  przypadkowa  śmierć  w 

czasie treningu wstrząsnęła nimi tak, że nie rozmawiali przez wiele dni. 

Niner wciąż czekał na odpowiedź. 

- Nie chodzi o służbę Republice, Dar - odezwał się wreszcie. - Nie wiem nawet, czym 

ona jest teraz i w czym jest lepsza od sepów. Wiem tylko, że każdego dnia staram się nie dać 

zabić,  a  także  nie  dać  zabić  was,  chłopaki,  a  poza  tym  nic  więcej.  Więc...  Co  wypełni  tę 

pustkę, kiedy zostawimy swoich braci? 

Niner wciąż myślał o Sullu, o tym, jak można odejść i zostawić towarzyszy. To było 

ważniejsze  niż  lojalność  wobec  Republiki  i  wszystkie  te  bzdety,  które  Jango  wbijał  im  do 

głowy. 

-  Czy nie wolałbyś  znaleźć się w jakimś miłym  miejscu i  robić coś  innego,  niż tylko 

walczyć? - Zapytał Darman. 

- Ale czy ty byś odszedł, Dar? 

-  To się nie stanie  -  rzekł  wreszcie Darman.  Czy  to  jest  odpowiedź? Nie był  pewien. 

Nie  był  pewien  nawet  tego,  czym  byłby  on  sam  poza  armią,  a  co  dopiero  rozdzielony  ze 

swymi braćmi. Więc nawet o tym nie myśl. 

Ale  Darman  sam  nie  przestawał  o  tym  myśleć,  kiedy  sprawdzali  swoje  położenie  i 

ruszali na poszukiwanie zbroi Sulla. Był pewien, że Niner też się nad tym zastanawia. 

Tilsat, Quilura, trzeci dzień ewakuacji, 476 dni po Geonosis 

-  Tak  się  właśnie  dzieje  -  rzekł  Levet  -  kiedy  dajesz  dużo  skutecznej  i  łatwej  do 

przenoszenia broni tubylcom, którzy znają teren lepiej od nas. 

Etain wiedziała, że farmerzy wykorzystają każdą sztuczkę, której nauczył ich generał 

Zey  w  czasie  powstania,  a  to  wcale  nie  ułatwiało  ich  schwytania.  Do  tej  pory  żołnierze 

background image

pojmali żywcem mniej więcej pięciuset i zapakowali do transporterów. Reszta rozproszyła się 

w małe grupki, zabierając ze sobą ile się da dostarczonej przez Republikę broni. 

Gdyby  farmerzy  byli  separatystami,  planeta  do  tej  pory  byłaby  już  oczyszczona.  Ale 

na razie mieli związane ręce. Farmerzy to obywatele Republiki, a planeta należała do Gurlan, 

co oznaczało, że nie można jej obrócić w perzynę. 

Nie był to sposób, w jaki chcieli walczyć. 

Do tej pory jednak walki przebiegały zgodnie z pewnym schematem. Kiedy farmerzy 

zabili kilku żołnierzy, ustąpili. Wydawało się, że skoro już udowodnili swoje racje, zmęczeni 

i  przestraszeni  chcą  położyć  kres  walce.  Mając  to  na  uwadze,  Etain  postępowała  zgodnie  z 

prostą strategią: wybierała po kilkoro z każdej grupy i namawiała do poddania się. 

Tym  razem  jednak  chyba  to  nie  zadziałało.  Jeden  pluton  został  przygwożdżony  w 

dolinie  rzeki  na  północ  od  Tilsat.  Siedem  pozostałych  plutonów  rozproszyło  się,  wyłapując 

największe grupy rebeliantów. Pięć do jednego wydawało się niezłą proporcją sił dla klonów, 

ale  skomplikowana  procedura  usuwania  kolonistów  żywcem  bardzo  utrudniała  im  zadanie. 

Nieuchronnie zbliżała się chwila, kiedy Etain postanowi się poddać. 

- Nadchodzą! 

Salwa  artyleryjska  ścięła  drzewa  za  stanowiskiem  Etain,  zasypując  szeregi  żołnierzy 

odłamkami lodu i gałęzi. Uchyliła się instynktownie - Moc czy nie Moc, trzeba uważać. 

Levet, zwykle przyklejony do jej boku, odskoczył za ścianę ochronną, którą stanowiła 

stara szopa,  i  ukląkł,  by  uruchomić miotacz samopowtarzalny  E-Web,  który stał  do tej pory 

bezczynnie na trójnogu. Strzelec leżał na plecach, z nogą pod dziwnym kątem, drugi żołnierz 

gorączkowo próbował zdjąć mu hełm. Levet otworzył ogień, pozwalając dwóm klonom zająć 

się  ranami  brata,  a  Etain  zrozumiała,  że  nie  jest  już  w  stanie  oceniać  priorytetów  oczami 

dowódcy. 

Widziała jedynie rannego żołnierza. 

Który to? - Zastanowiła się. 

Zawsze  starała  się  zapamiętać  ich  imiona.  Bo  przecież  mieli  imiona,  którymi 

posługiwali  się  między  sobą  zamiast  numerów,  jakie  nadali  im  kaminoańscy  mistrzowie.  A 

tego  jakoś  nie  mogła  sobie  przypomnieć.  Miała  wrażenie,  że  to  go  czegoś  pozbawia.  Nie 

chciała pozwolić, aby pozostał tylko numerem, jednak musiała. 

Musisz walczyć. Nie możesz zostawać z tyłu i bawić się w lekarza. 

Farmerzy  rozstawili  się  na  zboczu  wzgórza  powyżej  plutonu,  ukrywając  się  w 

oblodzonych szczelinach i zagłębieniach. Gdzieś w górze mieli niewielkie, ale niszczycielskie 

działo,  dostarczone  przez  Republikę,  aby  pozbyć  się  separatystów.  Mieli  również  sporo 

background image

rusznic  laserowych  -  a  to,  co  było  skuteczne  przeciwko  robotom,  mogło  zniszczyć  również 

zbroję żołnierza. Miecz świetlny Etain i Moc miały ograniczone zastosowanie w przypadku 

rozproszonego  ostrzału.  Mogła  jedynie  odbijać  salwy  i  odłamki,  ponieważ  jej  koncentracja 

ulotniła  się  gdzieś.  Kiedyś  była  w  stanie  skupić  się  i  zwizualizować  zagrożenie,  czerpiąc 

wprost  z  tkanki  powietrza,  ziemi  i  wody;  potem  już  mogła  odbijać  promienie  plazmy  i 

roztrzaskiwać  snajperów  o  pnie  drzew.  Teraz  starała  się  lokalizować  pojedyncze  gniazda 

ognia i tylko na tym się koncentrowała. 

Ciąża mnie zmieniła, pomyślała, choć chyba nigdy nie byłam zbyt silna Mocą. 

Levet po jej lewej ręce skierował ogień na zbocze, zalewając je równymi salwami z E-

Weba.  Małe  lawiny  osypywały  się  w  dół,  odsłaniając  skały  i  trawę.  Żołnierze  rozstawili  się 

wokół  niej,  celując  w  gniazda  snajperskie  po  obu  stronach  doliny.  Czekała,  aż  skończą 

strzelać i podkręciła komunikator w hełmie. 

- Jakieś ofiary, komandorze? - Powinna mieć na czele oddziału porucznika, najwyżej 

kapitana,  nie  prawdziwego  komandora,  ale  każdy  generał  Jedi  miał  takiego,  nawet  tacy  nic 

nieznaczący rycerze Jedi jak ona. - Jeśli zaczyna nas to za dużo kosztować, areszt przestaje 

być dobrym wyjściem. 

- Dziesięciu rannych, w tym dwóch poważnie. 

- Ewakuujcie ich. 

-  Żeby  to  teraz  zrobić,  musielibyśmy  odwołać  A-T,  proszę  pani,  a  pozostaje  jeszcze 

kwestia, dokąd mamy ich ewakuować. Jeśli bacta i roboty medyczne nie zdołają ich uratować, 

to nikt nie zdoła. 

Niektórzy generałowie uważają, że dziesięciu rannych z trzydziestosześcioosobowego 

plutonu to dopuszczalne poświęcenie, ale nie Etain. 

- No to atakujemy zbocze. 

- Proszę o potwierdzenie... Nie chce pani już brać jeńców? 

Etain sama nie wierzyła w to, co mówi. 

- To farmerzy. Wy jesteście elitarną formacją. Powinniście załatwić to w kilka minut, 

byle bez jedwabnych rękawiczek. 

- Może spróbuje pani jeszcze raz przemówić im do rozsądku? 

Levet  znał  ją  lepiej,  niż  sądziła.  Wydawał  się  rozumieć,  że  będzie  miała  wyrzuty 

sumienia,  jeśli  teraz  nie  zaofiaruje  im  ostatniej  szansy  poddania  się.  Ile  jeszcze  razy  będzie 

musiała  im  to  proponować,  nie  miała  pojęcia.  Na  razie  bardzo  jasno  określili  swoje 

stanowisko. 

- Dobra, przynieś tu A-T. 

background image

Wymiana  strzałów  nadal  trwała,  ale  żołnierze  wydawali  się  walczyć  w  całkowitej 

ciszy. Słyszeli się poprzez komunikatory  w hełmach,  ale ona ich nie słyszała  -  tylko trzaski 

salw z miotaczy i grzechot zamarzniętej ziemi, kiedy strzały z działka rwały uprawny grunt 

wokoło.  Wreszcie  przypomniała  sobie,  że  musi  stuknąć  zębami,  aby  uruchomić  obwód 

komunikatora plutonu. 

Głosy  w  jej  słuchawkach  nagle  się  włączyły  i  znów  była  pośrodku  chaotycznej 

kakofonii  bitwy.  Słyszała  głosy  ludzi  podających  pozycję,  zasięg  i  wzniesienie  i  jeden  głos 

powtarzający: „Czy Ven żyje? Czy Ven żyje? Czy Ven żyje?" 

Ven. Więc jednak miał imię. Teraz je poznała. 

Etain przełączyła się znów na zamknięty obwód z Levetem. 

- Ile czasu upłynie, zanim A-T będzie w zasięgu, komandorze? 

- Dwanaście standardowych minut, proszę pani. 

-  To  dobrze.  -  Skoncentrowała  się  na  przeciwległym  zboczu,  starając  się  wniknąć  w 

umysły  mężczyzn  i  kobiet,  których  znała,  których  szkoliła...  Próbowała  przekonać  ich  siłą 

myśli, że chyba nie powinni kontynuować walki, że pragną lepszego życia. - Przerwać ogień. 

Poddać się! - Rozkazała. 

Żołnierze  natychmiast  opuścili  miotacze  i  odsunęli  się  od  ściany,  ciągnąc  za  sobą 

rannych towarzyszy. Jeden z nich już się nie ruszał. Ven leżał niedaleko E-Weba, z hełmem u 

boku.  Jaskrawoczerwona  krew  spływała  na  śnieg  i  roztapiała  go.  Jego  towarzysz  wciąż 

oburącz uciskał jego pierś. 

Strzały na wzgórzu ucichły stopniowo i zapadła cisza. 

Etain  czuła  wokół  siebie  wszystkie  emocje,  jak  plamy  kolorowego  światła:  ostre 

żółcienie strachu, białobłękitne, intensywne pulsowanie wyciekającego życia i coś, co mogła 

zidentyfikować  jako  „dziecinność"  -  słabe  i  szare.  Jakby  echo  tego,  co  po  raz  pierwszy 

wyczuła  w  Darmanie.  Nie  była  to  jednak  niewinność  -  raczej  zagubienie,  a  może  potrzeba 

kontaktu. 

Dziecko kopnęło znowu. Pewnego dnia będzie musiało się dowiedzieć, że jego matka 

zrobiła wszystko, co było w jej mocy, aby dać farmerom możliwość ucieczki. 

- Birhan? - Krzyknęła. - Birhan, jesteś tam? 

Głos  rozległ  się  echem  w  dolinie.  Na  rolniczej  Quilurze  dźwięki  niosły  się  daleko. 

Wydawało jej się, że słyszy już odległy hałas maszyny kroczącej, kierującej się przez pola ku 

drodze. 

- Nie jestem Birhanem. - Głos, który jej odpowiedział, należał do kobiety. 

- Możesz to przerwać. Możecie wszyscy stąd odejść. 

background image

Nastąpiła długa przerwa. 

- To wy jesteście odcięci z obu stron... 

- I to my staramy się zachować was przy życiu... Jeszcze przez krótki czas - od krzyku 

Etain  rozbolało  gardło.  Spojrzała  na  chrono.  -  Daję  wam  pięć  minut  standardowych  na 

odłożenie broni i kapitulację. 

Milczenie. Całkowite milczenie, jeśli nie liczyć dziwacznych odgłosów, które Darman 

nazwał NDQ - Normalne Dla Quillury. 

- Podejrzewam, że odpowiedź będzie brzmiała „nie" - odezwała się głośno Etain. 

Czekała, spoglądając co jakiś czas na chronometr. Było tak cicho, że prawie słyszała 

płatki  śniegu  spadające  na  zbroje  żołnierzy  -  wydały  jej  się  twarde  jak  kamyki.  Levet 

przecisnął się do niej i dał znak, aby spojrzała przed siebie. 

Zmrużyła powieki przed śniegiem i udało jej się dostrzec ruch. Z dolnej części zbocza 

powoli  podnosiły  się  postacie  w  prostych  roboczych  ubraniach,  z  twarzami  otulonymi  w 

szale.  Podnosili  ręce  do  góry.  Dzięki  Mocy!  Wreszcie  okazali  trochę  rozsądku.  Uważnie 

szukała wzrokiem broni, ale wydawało się, że rzeczywiście rzucili rusznice. Zaryzykowała i 

podniosła się z mieczem w dłoni. 

-  Kiedy  się  pani  nauczy  trzymać  głowę  przy  ziemi?  -  Rzucił  ostro  Levet.  -  Jedi  nie 

oznacza niepokonany. 

-  Mam  zbroję  -  odparła.  -  I  potrafię  odbijać  strzały  z  miotacza,  gdyby  się  na  mnie 

uparli. 

Bała się, że włączenie miecza świetlnego okaże się niepotrzebnie agresywne, ale i tak 

to zrobiła. Nie chciała ryzykować. Powoli ruszyła przed siebie, z bronią wysuniętą daleko od 

ciała.  Z  pokrytych  śniegiem  zarośli  wychynęły  kolejne  postacie,  niektóre  z  rękami  na 

głowach, inne po prostu trzymając w górze miotacze i strzelby. Farmerzy stojący na niższych 

partiach zbocza zaczęli powoli kierować się ku drodze. 

Ich  opór  wydawał  się  teraz  tylko  próżnym  gestem.  Chcieli  pokazać  odwagę,  ocalić 

twarz  i  móc  powiedzieć  dzieciom,  że  nie  poddali  się  bez  walki.  Duma  miała  dla  nich  duże 

znaczenie i Etain to rozumiała. 

Podeszła jeszcze trochę bliżej i zawołała do nich: 

- Nie macie się czego obawiać! Nie będzie represji, obiecuję. 

Odbierzemy wam tylko broń. 

Nie  było  reakcji.  Wydawało  się,  że  umyślnie  zwlekają  z  zejściem  ze  wzgórza,  ale 

śnieg  bardziej  przypominał  ubity  lód  i  był  zdradliwie  śliski.  Spojrzała  na  Leveta  i  skinęła 

głową. Gestem nakazała, aby kilka osób z plutonu podeszło do rebeliantów i uwolniło ich od 

background image

broni.  Piętnastu  żołnierzy  ruszyło  przez  teren,  gdzie  latem  było  pole  barqa.  Wyglądali  jak 

duchy  na  tle  białego  krajobrazu,  zaledwie  odróżniając  się  plamami  czerni  na  zbrojach 

pomiędzy płytami z plastoidowego stopu i pojedynczą zieloną plamą insygniów sierżanta. 

Etain odfajkowała w myśli jeszcze jedno zadanie. Posuwali się powoli, ale wytrwale. 

- Levet, przygotuj ewakuację... 

Nie  zdążyła  powiedzieć  nic  więcej.  Eksplozja  zasypała  jej  twarz  ziemią,  a  dwóch 

żołnierzy uniosła na kilka metrów w górę. Jeden upadł z krzykiem, drugi nie mógł krzyczeć, 

bo został rozerwany na strzępy. 

Miny. 

Pluton zamarł, uwięziony w nieoznakowanym polu minowym. 

Pułapka. Udało się wam zwabić moich ludzi w śmiertelny potrzask... 

Etain straciła poczucie czasu. Ujrzała, że kilku farmerów znów chwyta za broń i wtedy 

odezwał się instynkt, który nie miał nic wspólnego z Jedi. Był to instynkt zabijania za zdradę. 

Levet  wrzeszczał  w  komunikator,  podczas  gdy  pozostali  żołnierze,  wciąż  w  ukryciu, 

otworzyli ogień z rusznic i E-Webów. 

Etain,  uniosła  miecz  świetlny,  zanim  jeszcze  dotarło  do  niej,  że  widzi  błysk  z  lufy 

miotacza,  i  instynktownie  odbiła  go  w  bok.  Jej  komunikator  wypełniony  był  kakofonią 

rozkazów  i  odpowiedzi,  niektóre  pochodziły  z  maszyny  kroczącej.  Eksplodowała  kolejna 

mina  i  jeszcze  jeden  człowiek  krzyknął.  Ogień  z  miotaczy  i  salwy  artylerii  posypały  się  ze 

zbocza. 

Dopiero po chwili zorientowała się, że to ona wydaje rozkaz otwarcia ognia z maszyny 

kroczącej: 

- A-T, koordynaty pięć-pięć-zero, usunąć. Powtarzam, usunąć! 

Nie powinnam była się wtrącać do rozkazów Leveta, pomyślała. To on jest dowódcą. 

On wie, co robi. Ale oni zabijają moich ludzi. Zapłacą za to. 

Nie  miała  już  moralnych  rozterek,  kto  zdradził  czyje  zaufanie.  Pozostała  tylko  wola 

przeżycia  i  ocalenia  towarzyszy.  To  uczucie  było  takie  prymitywne,  takie  wyraźne,  takie 

sprzeczne  z  etyką  Jedi.  Nie  wyczuwała  już  wokół  nikogo,  poza  martwymi  i  rannymi 

żołnierzami. I nie czuła nic, poza potrzebą powstrzymania ognia. Chciałaby dać upust ognistej 

wściekłości, która ją dławiła i zaciskała ciasny pierścień wokół czoła. 

Nie  wiedziała  nawet,  kiedy  znalazła  się  na  polu  minowym.  Teraz  widziała  pod 

śniegiem i warstwą ziemi ukryte urządzenia - urządzenia, które powinni byli wykryć. - Tylko 

że  to  były  specjalne  miny  przeciwko  robotom,  plastoidowe  i  uzbrajane  zdalnie.  Jakimś 

sposobem  Etain  ich  unikała,  ale  żołnierze  nie  mieli  zmysłów  Mocy.  Po  prostu  klękali  tam, 

background image

gdzie stali i odpierali ogień. 

Ze  wszystkich  rzeczy,  które  dzisiaj  widziała,  ta  była  najbardziej  niezwykła  -  ludzie 

uwięzieni na otwartym polu, gdzie najlżejszy ruch mógł uruchomić niewidzialną minę pod ich 

stopami. Żadnego nie sparaliżowała panika. Nic dziwnego, że głupcy podejrzewali, iż klony 

nie odczuwają lęku. 

- Stój! Na fierfeka, zaczekaj! - Rozległ się głos Leveta w jej komunikatorze. Nie, nie 

zamierzała się zatrzymać. Nie mogła. Wzgórze eksplodowało potężnym pióropuszem śniegu i 

ziemi, który wzniósł się w powietrze i opadł jak gradobicie. Rozległ się cichy grzmot. Część 

zbocza zapadła się, zabierając ze sobą skały i ziemię. Pokrywa ubitego śniegu zsunęła się jak 

lukier z ciasta i opadła lawiną. 

Maszyna  krocząca  wypaliła  znowu,  dygocząc  od  odrzutu.  Kamienna  grań  tuż  pod 

szczytem zadygotała i pękła, jakby pięść wbiła się w arkusz transpastali. Eksplozja ogłuszyła 

Etain  na  kilka  chwil;  poczuła  na  twarzy  żwir  i  lód,  więc  przypadła  do  ziemi.  Rozległa  się 

druga  eksplozja,  potem  trzecia,  a  kiedy  znów  podniosła  głowę,  nie  widziała  wzgórza  spoza 

chmury  gruzu,  która  przetaczała  się  w  jej  stronę  jak  wielka  spieniona  fala.  Grunt  pod  jej 

stopami  zadygotał  jak  przy  trzęsieniu  ziemi.  Po  chwili  latające  w  powietrzu  kawałki  gruzu 

zaczęły spadać; potężna fala zapadła się, pozostawiając za sobą zniszczone wzgórze i drogę 

zablokowaną ziemią, głazami i lodem. 

Rebeliancki  ogień dochodził teraz jedynie ze stanowiska na południe od nich, nie ze 

wzgórza. A żołnierze wciąż byli uwięzieni w polu minowym. 

- Powiedziałem, żebyś została tam, gdzie jesteś! - Krzyknął Levet. 

- Nie, to ty zostań tam, gdzie jesteś, komandorze - warknęła. 

Zawsze  ulegała  swojemu  gniewowi.  Jeszcze  nie  nauczyła  się  go  kontrolować.  Jeśli 

Ciemna  Strona  sięgnęła  po  nią  akurat  teraz,  to  może  ją  zabrać,  byle  jej  ludzie  ocaleli.  - 

Usuńcie tamto gniazdo artyleryjskie. Tylko ich uciszcie, jasne? 

A  do  tego  jestem  w  ciąży,  pomyślała.  Oszalałam,  czy  co?  Ryzykuję  życie  mojego 

dziecka. Nie jest tylko moje, nie mam do tego prawa. 

Ale  AT-TE  już  wziął  się  do  dzieła,  ładując  z  wszystkich  dział  w  południowe 

stanowisko po drugiej stronie małej doliny. Wydawało się, że to holowideo odtwarzane w tle, 

coś całkowicie niezwiązanego z tym, co się działo na polu minowym. Tak też było: maszyna 

nie mogła dla nich zrobić nic więcej poza stłumieniem ognia. Etain stała na polu minowym, 

otoczona zdezorientowanymi ludźmi. Niektórzy z nich wykrwawiali się na śmierć. 

Dopiero czyjś głos obudził ją z letargu. Powiadają, że ranni żołnierze wzywają matkę, 

ale klony nie mieli matek. Nie mieli nawet  ojca  figuranta, jakim  był  Skirata. Wołali  swoich 

background image

braci. 

Wiedziała,  ponieważ  jeden  z  nich  właśnie  w  tej  chwili  ich  wzywał.  Wołał  Beka,  a 

przynajmniej tak jej się zdawało. Bek nie odpowiadał. Może był jednym z zabitych. 

Złamało jej to serce i zerwało ostatnią, słabą więź z Jedi. 

Obejrzała się przez ramię. Levet powoli przesuwał się po polu minowym. Wpływając 

na jego umysł, z całych sił starała się go zmusić, aby zatrzymał się w miejscu. Zawahał się na 

chwilę, ale parł dalej. 

-  Nie  wyczujesz  min  swoimi  sensorami,  Levet.  Nawet  nie  próbuj!  -  Krzyknęła. 

Zamachała  do  niego  ręką.  -  Czuję  to,  czego  ty  nie  możesz  wyczuć.  Nic  mi  nie  będzie.  Daj 

spokój! 

Kątem oka wychwyciła jakiś kształt, cień ruchu, nic więcej. 

Spojrzała w dół - śnieg zaczął nagle falować jak morze oliwy. Wyłaniały się z niego 

pojedyncze  kształty:  biali  jak  śnieg  Gurlanie.  Kilkunastu  z  nich  powoli  wkroczyło  na  pole 

minowe. 

Gurlanie  wyczuwają  zmianę  gęstości  gleby,  to  jasne.  Jinart  zlokalizowała  tunele 

gdanów  w  czasie  pierwszej  misji  Omegi,  więc  teraz  mogli  wykryć  zakopane  miny.  Jeden  z 

Gurlan podszedł do niej. 

- Jinart - szepnęła. - Ostrożnie... 

- Jestem Valaqil - sprostował Gurlanin. Był to towarzysz życia Jinart, niegdyś osobisty 

szpieg Zeya. - Czy kiedykolwiek zaczniesz nas odróżniać? 

- Przez większość czasu nie widzę was w ogóle. 

-  Wytyczymy  bezpieczną  drogę,  abyście  mogli  usunąć  stąd  rannych.  Pozostałych 

wyprowadzimy. 

- Jestem twoją dłużniczką. 

- Jasne, że jesteś, Jedi. Ale jeżeli coś ci się stanie, to my możemy za to zapłacić, więc 

zamknij się i chodź za mną. 

- Wyczuwam, gdzie są miny, nic mi nie będzie. 

- Szkoda, że ich nie wyczułaś, zanim wysłałaś na nie swoich ludzi. 

Była to brutalna prawda. Chwilowa ulga Etain ulotniła się, zniszczona przez wstyd i 

poczucie winy. To był jej błąd. Spowodowała śmierć tych żołnierzy własną niekompetencją. I 

to nie wojskową po prostu nie dość dobrze użyła własnych zmysłów Mocy. 

Nie pozwoli sobie teraz na luksus litości nad sobą. Wezwała wszystkich rozsypanych 

żołnierzy,  którzy  mogli  jeszcze  chodzić,  niepewna,  czy  miny  przeciwko  robotom  emitują 

również impulsy elektromagnetyczne. 

background image

- Słyszysz mnie? - odezwała się do Leveta. 

- Tak. 

- Podążaj za Gurlanami. Idź po ich śladach. Wyprowadzą cię. 

Trudniej  będzie  wyprowadzić  rannych,  ale  i  tak  musi  spróbować.  Nie  pozostawi  na 

placu boju ani jednego człowieka, żywego czy martwego. 

Levet włączył się znowu w obwód jej komunikatora. 

- Odsiecz będzie za kilka minut. Zajmiemy się nimi. Wycofaj się... Proszę. 

- A co z lawiną? Może zdetonować kolejne miny. 

- Najważniejsze jest bezpieczeństwo mojego generała. 

-  Nieprawda.  -  Etain  pomyślała  znowu  o  dziecku,  którego  ojciec  był  jednym  z  tych 

ludzi. Życie żadnego z nich nie jest mniej ważne od jej życia, inaczej nie byłoby sensu rodzić 

tego dziecka. Jestem Jedi. Dam sobie radę. 

Był jeden człowiek, którego mogła dosięgnąć bez trudu. Leżał dziesięć metrów dalej, 

nieruchomy, ale czuła, że żyje. Jego prawa noga była rozerwana poniżej kolana. Przenikające 

Moc  poczucie  zagrożenia  wypełniało  teraz  wszystkie  zmysły  Etain,  a  kiedy  spojrzała  na 

śnieg,  zasypany  spadającym  gruzem  i  splamiony  krwią,  widziała  dokładnie  miny;  były  jak 

obłoczki ciepła w polu widzenia. Ostrożnie stawiała kroki. Gdyby tylko mogła się do niego 

dostać, stosunkowo łatwo by go podniosła, używając Mocy. 

Zobaczyła niewielki bezpieczny obszar. Utrzymanie równowagi może być problemem, 

ale  jeśli  zarzuci  sobie  żołnierza  na  ramiona,  powinna  dać  radę  go  podnieść.  Widziała,  jak 

Darman podnosi Atina, przetaczając go najpierw, ale nie miała dość bezpiecznej przestrzeni, 

aby tak zrobić. Mogła tylko klęknąć - bardzo ostrożnie, o szerokość dłoni od mgiełki, która 

wskazywała pozycję miny - i wsunąć ramiona pod jego ciało. 

Klon  wydał  taki  odgłos,  jakby  coś  wycisnęło  powietrze  z  jego  płuc,  ale  był 

nieprzytomny.  Stracił  zbyt  wiele  krwi.  Teraz  Etain  utknęła.  Czuła  na  plecach  jego  ciężar,  a 

kiedy  podnosiła  się  do  pozycji  klęczącej,  omal  nie  wytoczyła  rannego  z  bezpiecznej  strefy. 

Musiała  trochę  pomanewrować,  zanim  znalazła  się  w  miejscu,  gdzie  mogłaby  się 

wyprostować i spróbować wstać, co wymagało dużego wysiłku w Mocy. Miała w końcu na 

plecach osiemdziesięciokilowego mężczyznę. 

Potem już poszło łatwo. Stosunkowo łatwo. 

Etain  odetchnęła  głęboko.  Jak  przez  mgłę  docierał  do  niej  odgłos  odległych  LAAT. 

Policzyła do trzech, zacisnęła palce na płytach zbroi i pchnęła w górę, blokując się kolanami. 

Przez moment miała wrażenie, że nigdy nie uruchomi mięśni. Zachwiała się. Nagle odzyskała 

równowagę i bardzo ostrożnie się odwróciła, schylona pod kątem czterdziestu pięciu stopni, 

background image

lawirując pomiędzy świecącymi miejscami na śniegu, które tylko ona mogła widzieć. 

Ciężar na jej ramionach nagle zmalał. Zacisnęła chwyt, bojąc się, że zaraz go upuści, 

ale stwierdziła, że po prostu  znalazła się poza polem minowym  i  kilku towarzyszy rannego 

zdejmuje jej ciężar z ramion. 

Levet chwycił ją za ramię. 

-  Wystarczy,  pani  generał.  Nawet  gdybym  miał  cię  ogłuszyć,  nie  zrobisz  tego  po  raz 

drugi. Zostaw to dźwigowemu. 

Nie czuła się już taka mocna. Ważyła czterdzieści siedem kilo i nawet sama przed sobą 

musiała przyznać, że jest chuda. 

-  Zgoda.  -  Rozejrzała  się,  wodząc  wzrokiem  po  pojedynczych  obrazach  pełnych 

rozpaczy:  żołnierze  udzielali  towarzyszom  pierwszej  pomocy,  a  robot  medyczny  z  AT-TE 

unosił się pośród nich. Nie zauważyła nawet, kiedy ogromny sześcionożny potwór znalazł się 

tuż  obok.  Teraz  zobaczyła  żołnierza,  który  dostał  wcześniej,  Vena;  obok  klęczał  jego 

towarzysz  z  twarzą  pożółkłą  i  skurczoną  z  zimna.  Kiedy  żołnierze  zdejmowali  hełmy,  aby 

zastosować sztuczne oddychanie, byli tak samo wrażliwi na zimno jak każdy. Podeszła nieco 

niepewnie i przykucnęła. 

- Nie wyczuwam pulsu, proszę pani - rzekł cicho żołnierz. 

-  On  nie  umarł.  -  Położyła  dłoń  na  czole  rannego  i  poczuła  w  nim  życie  -  słabe,  ale 

uparte.  Nie  wiedziała,  gdzie  został  trafiony.  Wrażliwymi  punktami  były  miejsca  pomiędzy 

płytami  zbroi.  Takie  zimno  zwiększa  szansę  przeżycia  przy  niektórych  obrażeniach.  Robot 

medyczny  będzie  tu  za  parę  minut.  -  Skóra  Vena  przypominała  skórę  trupa.  Wiedziała 

dokładnie, jaki w dotyku jest nieboszczyk. - Poczekajcie. 

- Dobrze, proszę pani. Dziękuję. 

Była  w  okropnym  stanie  -  ogłuszona,  otępiała,  nie  do  końca  świadoma  swego 

otoczenia,  niepewna,  ile  czasu  upłynęło.  Strzelanina  ustała,  więc  ocaleli  farmerzy  -  jeśli 

jeszcze  jacyś  pozostali  po  bombardowaniu  z  dział  AT-TE  -  musieli  się  przemieścić. 

Większość Gurlan znikła, z wyjątkiem  tych kilku, którzy pomagali operatorowi  podnośnika 

kanonierki nakładać uprzęże na pozostałych zabitych i rannych. 

Dziwnie było na nich patrzeć. Mogli przybrać dowolną postać, absolutnie dowolną, a 

jednak,  zamiast  zmienić  się  w  kogoś  z  rękami,  pozostali  w  postaci,  którą  ona  uważała  za 

zwierzęcą.  Wydawało  się,  że  nie  czują  potrzeby  dalszych  zmian.  Mieli  z  powrotem  swoją 

planetę, a przynajmniej  byli tego bliscy. Wydawało  się, że o to  chodziło - o miejsce,  gdzie 

znów mogą być sobą. 

- Teraz w porządku, proszę pani? 

background image

Etain  obserwowała,  jak  maszyna  krocząca  przypada  do  ziemi,  aby  otworzyć  włazy  i 

podjąć rannych na noszach repulsorowych. 

Twarz  Vena  była  blada  jak  wosk;  niektórzy  cierpieli  od  wstrząsu  powybuchowego, 

poobijani  w  swoich  zbrojach  przez  miny  i  salwy  artyleryjskie.  Nawet  hełm  nie  zapobiegał 

obrażeniom  mózgu;  nie  mieli  też  kosztownych  superutwardzonych  zbroi  typu  Katarn,  które 

pozwalały Fi rzucić się na granat i wyjść z tej opresji z lekkim wstrząsem. Robot medyczny 

wstrzykiwał lek powstrzymujący krwawienie śródczaszkowe; jeden z ludzi miał nawet dren 

wprowadzony do czaszki, aby odprowadzić płyny. 

- Nie jestem ranna, jeśli o to ci chodzi. - Etain odwróciła się I spojrzała na Leveta, nie 

potrafiąc  określić  poprzez  Moc  stopnia  jego  irytacji.  Wydawał  się  spokojnym  oceanem 

opanowania,  w  którym  prądy  ukryte  były  tak  głęboko,  że  nie  umiała  powiedzieć,  czy  to 

gniew, smutek czy namiętność. - Przepraszam, nie chciałam cię niepokoić. 

Widzisz teraz te potworne skutki bitwy, o których się dopiero dowiedziałam? - Pytała 

w  myśli.  Nie  chciałam  nauczyć  się  ich  w  taki  sposób.  Może  kiedy  wyjdę,  wykorzystam  tę 

wiedzę i zostanę lekarzem, nie Jedi.  

Było to coś więcej niż lęk o Darmana. Chodziło o wszystkich: żołnierza klona, którego 

kochała, tych, których uważała za przyjaciół, tych, których nie pozna nigdy. Poczuła, że ją to 

przytłacza.  Obawiała  się,  że  jej  niepokój  skrzywdzi  dziecko  i  ostrożnie wsunęła  dłonie  pod 

płaszcz.  Położyła  je  na  brzuchu  i  posłała  małemu  falę  pokrzepienia.  Był  niespokojny.  Stan 

ducha matki musiał mu się udzielić. Wydawał się prawie... Rozgniewany. 

Wszystko będzie dobrze. 

Ale nie miała dla niego imienia. Nie śmiała. A jeśli potrafił się złościć, odziedziczył to 

po niej. 

-  Skończyliśmy  -  zameldował  Levet.  Stanął,  nasłuchując,  z  jednym  palcem 

wzniesionym w górę, nakazując milczenie. Etain usłyszała w oddali pojedynczy krzyk - nie 

wiedziała, mężczyzny czy kobiety. Gurlanie zbierali zbuntowanych farmerów, którzy uniknęli 

bombardowania. 

To ja wszystko zaczęłam, pomyślała. To moja wina. Tylko moja. Ja popełniłam błąd 

przy polu minowym. 

Etain była zbyt przerażona, aby analizować, co się z nią dzieje i jak dalece nauki Jedi - 

kontemplacja, rozsądek, spokój - znikły w oddali. 

- Czas ruszyć i odnaleźć pozostałych, pani generał. To będzie długa, ciężka robota. 

-  Dobrze.  -  Etain  potrzebowała  chwili.  Spojrzała  na  zdeptany,  różowy  śnieg,  gdzie 

leżał  Veb  i  gdzie  jego  towarzysze  usiłowali  utrzymać  go  przy  życiu.  Było  więcej  krwi,  niż 

background image

sądziła,  ale  trudno  było  stwierdzić  coś  teraz,  kiedy  wymieszała  się  ze  śniegiem.  Krew  na 

śniegu czy w kałuży zawsze wygląda gorzej. - Zaraz do was dołączę. 

Pomyślała  o  Darmanie,  wyobrażając  go  sobie  tak,  żeby  dziecko  mogło  go  zobaczyć 

poprzez  Moc  jej  oczami.  Potem  ruszyła  w  kierunku  kanonierki  LAAT.  Wozy  repulsorowe 

wyjeżdżały puste, nie było więcej farmerów do ewakuacji. Levet szedł za nią. 

- Pani generał! - Zawołał nagle. - Proszę zaczekać! 

- Co się stało? 

- Jesteś ranna. Popatrz... 

Etain obejrzała się na komandora i zobaczyła to samo co on pozostawiała za sobą ślad 

kropelek krwi. Instynktownie zaczęła szukać rany, wiedząc, jak łatwo się znieczulić, dopóki 

adrenalina działa. 

Nagle zrozumiała. Krew nie pochodziła z rany, tylko ściekała jej po nodze. Czuła jej 

chwilowe  ciepło,  a  potem  chłód  na  skórze,  gdy  strumyk  zamarzał,  wsiąkając  w  jej  szatę. 

Poczuła nagle paraliżujący ból i zgięła się w pół. 

Krwawiła. Traciła dziecko. 

Kompania Transportowa Nar Hej, Napdu, czwarty księżyc Da Soocha, 

przestrzeń Huttów, 476 dni po Geonosis  

Sev stał po jednej stronie wyjścia, patrząc na Fixera po drugiej stronie, jak wiele razy 

wcześniej. 

Nie pamiętał już, kiedy po raz ostatni przekroczył nieznane drzwi bez wysadzenia ich, 

wyważenia lub stopienia zamków strzałem z miotacza. Pewnego dnia może użyje kontrolki, 

jak  każdy  normalny  człowiek.  Scorch  ukląkł  pomiędzy  nimi,  wprowadzając  cienkie  ostrza 

hydraulicznego rozwieraka w szczelinę pomiędzy dwiema połówkami drzwi. 

- Potrzebuję materiału wybuchowego - rzekł. - Mam dość załatwiania spraw po cichu. 

- Nie potrzeba tu zbiegowiska do podziwiania twojego dzieła. 

- Sev, jestem chirurgiem wśród artystów szybkich włamań burknął Scorch, stękając z 

wysiłku. Oparł rozwierak na piersi i pchnął z całej siły. Ostrza wreszcie weszły w szczelinę. - 

Ty jesteś rzeźnikiem nerfów. 

- Masz ochotę też znaleźć się w menu? 

- Cierpliwości... Albo zamknę cię w jednym pokoju z Fi i niech cię zagada na śmierć. 

Fixer odetchnął  głęboko. Była to  próbka z szerokiego repertuaru jego niewerbalnych 

reakcji. Uniósł dłoń, licząc w myślach: cztery, trzy, dwa... 

Jeden. 

background image

Scorch uruchomił hydraulikę i ostrza rozdzieliły się na całej długości. Drzwi były już 

dość  szeroko  uchylone,  aby  wbić  pomiędzy  nie  taran  hydrauliczny  i  otworzyć  je  do  końca. 

Sev przekroczył próg, skoncentrowany na pochwyceniu śladu Ko Sai. 

Tak... Skirata nie może się o tym dowiedzieć. 

Ściśle rzecz biorąc, Omega też nie. 

Sev  martwił  się  tym  bardzo.  Rozumiał  potrzebę  zachowania  tajemnicy,  ale  fakt,  że 

musiał  coś  ukrywać  przed  nielicznymi  ludźmi,  których  znał  -  a  kto  nie  ufałby  bratu 

komandosowi? - Bardzo go denerwował. 

Nie  jesteśmy  zwykłymi  ludźmi,  pomyślał.  Jesteśmy  zawodowcami.  Nie  gramy  w 

żadne gierki. 

Najbardziej  jednak  zastanawiało  go  polecenie,  aby  nie  mówić  nic  Vau.  Może  Zey 

uważał,  że  Skirata  to  z  niego  wyciągnie.  Wiadomo,  że  Jedi  nie  ufali  Mandalorianom,  ale 

może było to nieuniknione, biorąc pod uwagę niezależną naturę Vau i tajne operacje Skiraty. 

Z pewnością są dorośli, ale to wciąż niegrzeczni chłopcy. 

W  biurze  panowała  ciemność.  Lampa  na  hełmie  Seva  wydobyła  z  mroku  biurka, 

szorstkie maty na podłodze i drzwi prowadzące do miejsca, które według jego czujników było 

pustą  przestrzenią  -  na  korytarz.  Prawdopodobnie  prowadził  on  do  kwater  mieszkalnych. 

Mieszkanie w tym samym budynku co biuro nie było niczym niezwykłym wśród kupców na 

Napdu,  ponieważ  był  to  jedynie  przystanek  etapowy  dla  frachtu  sektorowego,  pozbawiony 

przyjemnych okolic, gdzie można by się osiedlić. Sev wiedział to z podłączonej do HUD bazy 

danych, wyświetlającej informacje pod grubym czerwonym nagłówkiem „Warunki lokalne". 

Za  mało  znał  życie  codzienne  w  galaktyce,  by  osądzać  to  samemu,  więc  polegał  na 

wywiadzie. Widział w ciemnym pomieszczeniu to samo co Scorch i Fixer na swoich ikonach 

w HUD, a Fixer już włamywał się do danych z komputera. 

Ślad  Ko  Sai  doprowadził  ich  aż  tutaj,  kiedy  wytrząsnęli  i  wybili  tę  wiedzę  od 

niechętnych  do  współpracy  informatorów.  Najpierw  Vaynai,  wodny  świat  i  przystań 

przemytników,  przystanek  na  Aquaris,  kolejny  wodny  świat  kipiący  od  piratów  i  innych 

szumowin, a teraz... Napdu. 

Fixer  wyjął  sondę  z  pasa  i  wsunął  do  portu  komputera.  Czekał  w  skupieniu, 

obserwując ekran. 

-  Interes  kwitnie  -  skomentował.  -  Naprawdę  powinni  zamknąć  ten  system  na  noc  i 

zabezpieczyć hasłem. 

Scorch krążył po biurze, wyjmując z dokumentów arkusiki flimsi. Każdy, kto używał 

flimsi,  posiadał  dane,  których  nie  chciał  powierzyć  łatwemu  do  rozpracowania  nośnikowi... 

background image

Chyba że był maniakiem przechowywania kopii dla urzędu podatkowego. 

- A o ile dokładnie by cię to opóźniło? O trzydzieści sekund? - Zwrócił się do brata. 

Fixer  stęknął  znacząco.  Sev,  dzieląc  uwagę  pomiędzy  wejście  a  widok  HUD  Fixera 

przewijającego  arkusze  kalkulacyjne,  usłyszał  nagle  chrząknięcie  Bossa.  Sierżant  był  o  sto 

metrów od nich, czekając na TIV - pojazd blokujący do operacji specjalnych, udający kuriera 

pocztowego - i ten bezcielesny kaszel mocno Seva irytował. 

- Boss... 

- Jakiś problem, Sev? 

- Ty, Boss. 

- Kiedy będę już mógł zdjąć ten kubeł, obiecuję przepłukać gardło bactą. Przeziębiłem 

się. Jasne? 

Fixer ożył nagle. 

- Mam już skopiowaną zawartość banku danych. Scorch? 

Scorch  siedział  przy  stercie  flimsi,  przekładając  je  z  jednej  kupki  na  dragą 

przyglądając  się  każdemu  arkuszowi  po  kolei.  Skanował  zawartość  do  swojego 

holorejestratora HUD. 

- Same starocie. Mogę je sprawdzić, skoro już są. 

W komunikatorze rozległ się zachrypnięty głos Bossa: 

-  Ta  bryła  orbituje  wokół  innego  wodnego  świata,  Delta.  Da  Soocha.  Widzisz 

zależność? 

Sev  usłyszał  ciche  skrzypnięcie  i  podszedł  do  wewnętrznych  drzwi.  Przez  chwilę 

nasłuchiwał uważnie, po czym przysunął czujnik dźwięku do paneli. 

- Szykujcie się do wyjścia. Wykrywam ślady inteligentnego życia i nie jest to Scorch... 

Fixer  wyłączył  komputer,  chwycił  paskudną  ozdobę  -  kiczowatą  wazę  z  fałszywego 

kryształu  z  kupką  martwych  insektów  na  dnie  -  i  rozbił  skrzynkę  na  kredyty,  aby 

przywłaszczyć sobie jej zawartość. Vau nauczył ich, aby wszystkim akcjom nadawali pozory 

włamania,  jeśli  to  możliwe,  a  Sev  trwał  w  nieustannym  podziwie  dla  swego  dawnego 

sierżanta  i  jego  bezbłędnego  talentu  do  wykrywania  najlepiej  wyposażonych  skrzynek 

depozytowych na Mygeeto. Do czegokolwiek wziął się Vau, robił to znakomicie. 

Jest najlepszy, pomyślał. Dlaczego miałby oczekiwać czegoś mniej od nas? To dzięki 

niemu jestem tym, kim jestem. Jego to obchodzi, cokolwiek o tym sądzi Skirata. 

-  Dobra,  już  nas  tu  nie  ma  -  rzucił  Fixer  i  razem  ze  Scorchem  zniknęli  za  drzwiami. 

Sev wycofał się za nimi, celując z DC-17 na wypadek, gdyby właściciel wszedł nagle i stał 

się kolejnym nieszczęsnym elementem statystyki zgonów tego wyjętego spod prawa sektora. 

background image

Włamywacze  zwykle  nie  noszą  katarneńskich  zbroi;  nie  dałoby  się  pozostawić  żywego 

świadka. 

Trzej komandosi pobiegli drogą - żadnych latarni ulicznych, wszystkie okna zasłonięte 

okiennicami, żadnych wścibskich oczu - i skręcili w ciemną alejkę, żeby dołączyć do Bossa. 

TIV  przycupnął  pomiędzy  dwiema  ciężarówkami  repulsorowymi  jak  przyczajone  zwierzę. 

Właz się otworzył i wszyscy wskoczyli do środka. 

-  Dobra,  znikamy.  Zaraz  sprawdzimy,  co  mamy  w  danych.  Boss  wprowadził 

współrzędne,  aby  postawić  TIV  na  pasie  towarowym  w  kierunku  Nar  Shaddaa  i  wyciągnął 

rękę po czip z danymi. 

- Dawaj, Fixer. Musimy przesłać je do bazy, żeby generał Jusik mógł je przejrzeć. 

Fixer położył czip na dłoni Bossa. 

- Założę się, że znajdę to przed nim. 

-  Możecie  sobie  urządzić  wyścig  technokratów  -  odparł  Scorch,  zdejmując  hełm  i 

kręcąc głową, aby rozluźnić mięśnie karku. - Stary Jusik jest w porządku. 

Fixer rzucił się na czip natychmiast, jak tylko Boss przekazał jego zawartość, i wsunął 

go do notatnika. Sev przesunął się na ławce w przedziale załogowym, żeby móc zaglądać mu 

przez  ramię.  Stwierdził,  że  czip  zawiera  całą  masę  danych  o  transakcjach  towarowych  i 

pasażerskich. 

Fixer odepchnął go ramieniem. 

- Złaź. Idź pomęczyć Scorcha. 

Sev usłyszał kliknięcie w jego komunikatorze i Fixer znalazł się w prywatnym świecie, 

przeszukując  listy  transakcji  przechodzących  przez  Vaynai  lub  związanych  z  planetą  przez 

ostatnie sześć miesięcy. 

Sev zdjął hełm i zapatrzył się w gwiazdy. Ładne. Znalazły na nich rzeczy, które chciał 

zobaczyć i  zrobić, a  co  prawdopodobnie nigdy  mu  się nie uda. Postanowił, że nie będzie o 

tym myśleć, żeby nie stać się takim marudą jak Fi, zawsze rozpaczającym nad tym, czego nie 

mógł mieć. Życie było zbyt krótkie, żeby tak je marnować. Sporym wysiłkiem woli oderwał 

się  od  spekulacji  i  tęsknoty,  ale  był  dumny  ze  swej  stanowczości,  nawet  kiedy  to  bolało. 

Zwłaszcza kiedy bolało. 

- Na czym polega problem Zeya ze Skiratą? - Zapytał Scorch, kopiąc w oparcie fotela 

Seva. Siedziska były rozmieszczone jedno za drugim. - Nie ufa mu? 

-  Nie  ufa,  że  nie  zrobi  tatsushi  z  Ko  Sai  -  mruknął  Boss.  -  Papa  Kal  zaczął  z 

Kaminoanami z niewłaściwej nogi. 

Scorch nadal kołysał butem, uderzając nim w stalową ramę. 

background image

- To prawda, że zabił jednego z nich? 

- Kto wie? Jest na to dość szalony. 

- I co Vau z tym zrobi? 

Sev odwrócił się, chwycił Scorcha za kostkę i wykręcił, żeby podkreślić swoje słowa. 

- Może kupi mi ładny miecz beskar, żebym mógł się pozbyć źródła irytacji. 

- Daj spokój, tęskniłbyś za mną, gdyby mnie zabili... 

- Nikt nie zostanie zabity, chyba że przeze mnie. 

-  Zamknijcie  się,  co?  -  Boss  nagle  i  intensywnie  zainteresował  się  ekranem  TIV.  - 

Bardzo tłoczny szlak. Nie rozpraszać pilota. 

Fixer, ze wzrokiem wlepionym w notatnik, nagle drgnął i zdjął hełm. 

- Niech to... 

- Co? - Zapytał Sev. 

- Piętnaście lotów, które tu zabukowano, pochodziło z Aquaris lub Vaynai. Pięć z nich 

przejeżdżało  przez  jedną  i  drugą.  Z  tych  dwa  poleciały  do  Da  Soocha.  Jeden  zapłacił 

kredytami w gotówce. 

Boss mruknął do siebie: 

- Bardzo zatłoczony szlak... 

- Jakie to statki? - Zapytał Scorch. 

-  Jeden  statek  do  badań  hydrograficznych,  jeden  czarter  prywatny.  Transakcja 

gotówkowa to ten drugi. 

- Więc zrobiła sobie wycieczkę po wodnych światach. - Sev wyobraził sobie galaktykę 

w  ogólnych  zarysach,  w  myślach  kreśląc  kurs  z  Kamino,  najpierw  na  Vaynai,  potem  na 

Aquaris,  potem  Da  Soocha.  Wyglądało  na  to,  że  Ko  Sai  skierowała  się  wzdłuż  granic 

Zewnętrznych Rubieży w kierunku Ramienia Tingela i zawróciła, może po to, żeby zatrzeć 

ślady,  a  może  by  przed  czymś  uciec.  Cokolwiek  robiła,  przeskakiwała  z  jednego 

oceanicznego świata na inny. - Szuka nowej willi z basenem? 

- Znajdźcie lepiej pilota i wyciśnijcie z niego, co wie. 

-  A  jeśli  to  nie  Ko  Sai?  -  Sev  był  zdumiony,  że  Boss  się  nie  wtrąca.  -  Powinniśmy 

chyba zacząć od Aquariusa, jeśli informator mówił prawdę. 

- Odwiedzimy go, gdyby potrzebował podtrzymania pamięci. - Scorch wzniósł oczy w 

górę. - Jak myślisz, Sev, ilu Kaminoan wyrusza na wycieczkę po Odległych Rubieżach? 

Sev wtrącił się wreszcie: 

- Przykro mi rujnować wasz plan podróży, panowie, ale ten szlak jest o wiele bardziej 

zatłoczony, niż można by się spodziewać. Spójrzcie na pajaca, który nas śledzi. 

background image

Wszyscy  czterej  stłoczyli  się  razem,  jednocześnie  wlepiając  wzrok  w  ekran  tylnej 

anteny.  Na  ogonie  siedział  im  mały,  szybki  stateczek;  był  tak  blisko,  że  gdyby  opróżnili 

zbiornik z odpadami, poplamiliby mu owiewki. Nie była to taktyka kiepskiego pilota. 

Tak się zachowują osoby, które kogoś ścigają. 

-  To  duża  galaktyka  -  zauważył  Sev,  wkładając  hełm  i  uszczelniając  próżniowo 

kołnierz. Poczuł ucisk w żołądku i pulsowanie w gardle. - Może nas wyminąć... 

Scorch też włożył hełm. 

- A może chce zdobyć twój autograf. 

Boss porozumiał się z bazą. Czujniki wskazywały, że broń ich prześladowcy właśnie 

się ładuje, a czujnik transpondera meldował: „Nieznany". 

Salwa z działa, która omiotła ich lewą burtę, była jednak czymś całkiem znajomym. I 

oznaczała kłopoty. Duże kłopoty. 

ROZDZIAŁ 7 

Mistrzu Windu, szanują żołnierzy klony tak samo jak każdy Jedi, a w niektórych 

przypadkach nawet bardziej. Należy jednak zachować pewien dystans wobec 

oddziałów, czy to klonów, czy nie. Generał Secura zbytnio zbliżyła się do 

komandora Bly, a chociaż szczerze doceniam jej poświęcenie dla ludzi pod jej 

rozkazami, to może się skończyć tylko płaczem. 

General Jedi Arligan Zey, szef Sił Specjalnych, wykraczając poza swój zakres 

odpowiedzialności w rozmowie z mistrzem Mace Windu. 

 „Aay'han", na Bogg V, 476 dni po Geonosis  

Ordo pracował przy zmodyfikowanych działach statku, obserwując dziwaczny obrazek 

w mesie załogi „Aay'hana". 

Przekazując  klucze  i  złącza  Mereelowi  w  sekcji  technicznej,  przez  otwarty  właz  nie 

spuszczał  oka  ze  Skiraty  i  Vau.  Był  gotów  wkroczyć  i  przerwać  sprzeczkę,  ponieważ 

zakłopotanie Kal'buira i częściowe złagodzenie stosunku do dawnego towarzysza nie mogło 

trwać  długo.  Zerowi  wyrośli  na  awanturach  Vau  kontra  Skirata  -  kłótnie,  spory,  nawet 

bijatyki;  jedyną  wspólną  cechą  tych  dwóch  była  zbroja  i  umiejętności  militarne.  Skirata 

uważał,  że  Vau  to  sadystyczny  snob,  a  Vau  miał  Skiratę  za  przewrażliwionego, 

background image

niewychowanego zbira. 

Ale  przynajmniej  na  razie  zapanował  rozejm.  Wydawał  się  dość  niewygodny,  jak 

cudze, pożyczone ubranie. Skirata starał się być uprzejmy i okazywać wdzięczność, ale żaden 

z  nich  nie  wiedział,  jak  się  przy  tym  zachować.  Ich  burzliwe  rozmowy  ustąpiły  miejsca 

bardzo merytorycznej i intensywnej dyskusji, w tonie, którego Ordo nie mógł słuchać. 

Poklepał  Mereela  po  kolanie.  Nogi  jego  brata  wystawały  z  otwartego  szybu  włazu, 

podczas gdy on sam testował sprzężenie zasilania. „Aay'han" będzie miał znacznie większego 

kopa, kiedy Mereel skończy. 

-  Zwróć  uwagę  na  obudowę  siłownika,  vod'ika.  -  Ordo  odłożył  metalową  płytę  na 

pokład. - Muszę sprawdzić, co z Kal'buirem. 

Coś się dzieje. 

- Zawołaj mnie, gdyby trzeba ich było rozdzielać... 

Vau  i  Skirata  siedzieli  twarzami  do  siebie  na  ustawionych  w  kwadrat  sofach  i 

rozmawiali przez komunikatory. Jednocześnie wydawało się, że słuchają siebie nawzajem, w 

dziwacznej, czterostronnej konwersacji. 

- Dobry z ciebie chłopak, Bard'ika, doceniam ryzyko, jakie podejmujesz. 

- Co to znaczy, nie ma robota medycznego?

 

- Więc gdzie są teraz? 

- Levet powinien był już ich sprzątnąć, to tylko farmerzy. 

- Ostrzelani? Kto wiedział, że oni w ogóle tam są? 

- Kal znowu się wścieknie. 

Skirata urwał i spojrzał ostro na Vau. 

-  Bard'ika,  możesz  chwilę  zaczekać?  -  Vau  wyciągnął  rękę  i  zamienili  się 

komunikatorami. - No, Jinart, o co mam się właściwie wściekać? 

Skirata  słuchał  przez  chwilę  ze  spuszczoną  głową,  po  czym  przymknął  oczy.  Ordo 

spojrzał na Vau, który pokręcił głową. 

- Delta - wyszeptał samym ruchem warg. - Śledzili Ko Sai aż do Napdu i tam wpadli 

na konkurencję. Od tamtej pory się nie odezwali. 

Napdu była jednym etapem łowów za nimi, wydarzenia wymykały się spod kontroli. 

Ordo  stanął  obok  Vau  i  próbował  śledzić  obie  rozmowy,  co  nagle  stało  się  trudniejsze, 

ponieważ zrozumiał pewne fakty i jego umysł próbował wypełnić zbyt wiele luk. Nie myślał 

o bezpieczeństwie Delty i czuł się z tego powodu winny. W jakimś stopniu złapanie Ko Sai 

wydawało się ważniejsze. 

W końcu to od niej zależało bardzo wiele istnień. 

background image

-  Musimy się ruszyć  - rzekł. Spojrzał  na swój  chronometr;  TK-0  i  Gain  mają jeszcze 

parę  godzin,  aby  dostarczyć  pilota,  który  transportował  Ko  Sai  na  Dorumaa,  ale  on 

potrzebował  tej  informacji  teraz.  Jeśli  Delta  była  tak  blisko  -  w  istocie  fizycznie  bliżej 

Dorumaa niż „Aay'han" - to mieli szansę dotrzeć tam pierwsi, oczywiście, jeśli uda się z nimi 

nawiązać kontakt. - Nie odrzucam tego tropu. 

Tropem  miał  być  pilot.  Trudno  było  przewozić  Kaminoan  i  zapewnić  im  siedzibę 

niezauważenie, nawet jeśli nie wszyscy rozpoznawali gatunek. 

Skirata  wydawał  się  teraz  bardziej  zdenerwowany  niż  rozgniewany.  Jedną  ręką 

zasłonił sobie oczy, jakby chciał oddzielić się od rozpraszających go informacji. Ordo słyszał 

jedynie  pojedyncze  westchnienia,  jakby  Jinart  relacjonowała  mu  bardzo  drobiazgowo  złe 

wieści. Wreszcie się odezwał: 

-  Dobrze,  wysyłam  Orda...  Nie,  nie  pozwól  jej  nawet  palcem  kiwnąć.  Levet  potrafi 

doskonale  sobie  poradzić  bez  niej...  Pewnie  będzie  nawet  szczęśliwy,  że  ma  ją  z  głowy. 

Odezwę się później. 

Skirata przekazał słuchawkę Vau, który wrócił do swojej rozmowy z Jusikiem. Mereel 

podszedł i stanął obok Orda. 

-  Dokąd  mam  jechać?  -  Ordo  doskonale  wiedział  dokąd,  ale  nie  chciał  tego  zrobić... 

Nie teraz, kiedy Ko Sai jest w zasięgu ręki. 

Chciał być na miejscu, kiedy polowanie się zakończy. 

- Buir? Słyszałem imię „Jinart", więc rozumiem, że chodzi o Quilure. 

Skirata wstał i obdarzył każdego Zero żartobliwym, lekkim kuksańcem w pierś. 

- To był Ad'ike - rzekł. - Muszę czym prędzej zabrać stamtąd Etain. Krwawi, chociaż 

nie  powinna,  a  farmerom  zachciało  się  walki.  Muszą  odławiać  ich  pojedynczo,  za  każdym 

razem bardzo grzecznie prosząc o poddanie się. 

- Nic dziwnego, że nie zwyciężamy, jeśli Jedi tak prowadzą walkę - wtrącił Mereel. 

- Zasady angażowania wroga, synu... Ostatnia deska ratunku. 

Ordo też nigdy nie mógł tego pojąć. Potrafił zacytować wszystkie statuty i przepisy, w 

tym  wszystkie  sto  pięćdziesiąt  Rozkazów  Kryzysowych  Wielkiej  Armii  -  które  wszyscy 

oficerowie  klonów  musieli  znać  na  pamięć  -  z  całą  łatwością,  jaką  zapewniała  mu 

fotograficzna pamięć. Rozumienie reguł było jednak całkiem inną kwestią. Po co rozpoczynać 

wojnę,  jeśli  w  pewnej  chwili  naciskasz  hamulce  i  stwierdzasz,  że  jeden  sposób  zabijania 

kogoś jest moralnie lepszy od innego? 

-  I  tak  wymordują  ich  wszystkich  -  przepowiedział.  Nigdy  nie  okazałby 

nieposłuszeństwa ojcu i kochał go za bardzo, żeby sprawić mu bodaj najmniejszą przykrość, 

background image

ale  musiał  przynajmniej  zapytać:  -  Kal’buir,  czy  jesteś  pewien,  że  chcesz,  abym  jechał  na 

Quilure? Chyba bardziej się przydam przy poszukiwaniach Ko Sai. 

Ojciec. Tak, zawsze czuł się jak syn Skiraty, ale teraz... Był nim naprawdę. 

- Etain jest do ciebie przyzwyczajona, Ord'ika. - Skirata obiecał, że nigdy nie okłamie 

swoich  ludzi,  ale  przyznawał,  że  nie  mówi  Ordo  wszystkiego.  Może  w  tej  chwili  nadszedł 

czas  prawdy.  -  Może  dostać  gedin'la,  jeśli  pojawi  się  Mereel  lub  Vau.  Wiesz,  jakie  wredne 

bywają kobiety w ciąży. 

- Nie, nie wiem. 

- No to już teraz wiesz. Hormony. A Etain i bez tego jest już dość wredna. 

Vau podniósł wzrok i wepchnął komunikator z powrotem do kieszonki przy pasie. 

- Ostatnio, kiedy pracowałem z tą młodą kobietą, radziliśmy sobie doskonale. 

Skirata  obrzucił  Vau  przeciągłym  spojrzeniem,  mówiącym,  że  nie  widzi  w  tym 

komentarzu  nic  użytecznego  dla  całości  wiedzy  galaktycznej.  Vau  wzruszył  ramionami  i 

wstał. Rozejrzał się wokoło, nawołując Mirda, który wyruszył na rekonesans, pozostawiając 

jedynie ciepłe miejsce i ciężki zapach na sofie. 

- Chodź, Mer'ika - rzekł Skirata. - Skontaktujmy się z twoim przyjacielem i znajdźmy 

tego pilota. Czas nas zaczyna gonić. 

Ordo  nie  mógł  nie  posłuchać.  Kal'buir  miał  swoje  plany,  w  które  wpisany  był  także 

Ordo.  Nie  musiał  się  jednak  cieszyć  z  tego  powodu.  Dostał  lekką  robotę,  miał  być  kimś  w 

rodzaju  niańki;  jak  zawsze,  kiedy  jego  bracia  uganiali  się  po  galaktyce,  zajmując  się 

wszystkim, od zabójstw po skomplikowane oszustwa finansowe. 

Czy mają mi to za złe? - Zastanowił się. Może raczej jest im mnie żal. 

- Zgoda, Kal'buir - rzekł. - Potraktuję to jako interwencję medyczną. 

Mereel rzucił mu czip identyfikacyjny otwierający blokady zabezpieczające. 

- Weź wahadłowiec, którym tam latałem. Zostawiłem go pod kantyną. 

Tak  właśnie  żyli.  Kredyty,  transport,  dostawy...  Koszt  nie  ma  znaczenia.  Jeśli 

Republika nie zamierzała czegoś finansować, kradli to bezpośrednio lub pośrednio. Ordo nie 

pragnął osobistego bogactwa bardziej niż jego bracia. Był przyzwyczajony, że wszystkie jego 

potrzeby  są  zaspokajane,  ale  te  potrzeby  nie  wydawały  się  ani  tak  wielkie,  ani  tak 

zróżnicowane  jak  otaczających  go  osób.  W  tej  chwili  miał  ochotę  tylko  na  kawałek  ciasta 

cheffa,  które  przysłała  mu  Besany,  więc  wziął  ciasto  z  półki,  przeciął  na  dwa  kawałki 

wibroostrzem, a jeden wziął sobie, a drugi pozostawił dla reszty - nawet dla Mirda, jeśli strille 

jadają coś takiego. 

Ruszył  na  poszukiwanie  wahadłowca  jak  zwykły  kupiec,  kręcący  się  po  tej  planecie 

background image

bezprawia, po czym usiadł w kokpicie, żując ciasto. 

Czuł  w  ustach  kruchość  i  pikantny  smak,  jakby  żuł  aromatyczny  aksamit.  Efekt 

uspokojenia był natychmiastowy. 

Czasem  Ordo  czuł  się  tak,  jakby  był  dzieckiem,  a  Skirata  stanął  nad  nim  po  raz 

pierwszy:  był  zdecydowanie  ponad  wiek  rozgarnięty,  ale  też  pełen  przerażenia,  ponieważ 

kaminiise mieli go zabić. Skirata jednak zabrał jego i braci w bezpieczne miejsce, karmiąc ich 

uj'alayi,  lepko-słodkim  mandaloriańskim  ciastem,  ten  wspaniały  czyn  Skiraty  zadecydował, 

kim stał się Ordo. Teraz odczuwał  to  równie wyraźnie jak wtedy. A wszystko  przez ciasto. 

Właśnie. To ciasto wszystko mu przypomniało. Znów poczuł się bezpieczny. 

A ciasto pochodziło od Besany Wennen. Ona także go w pewnym sensie uratowała. 

Ordo  zawinął  resztki  ciasta  w  szmatkę  do  czyszczenia,  wsunął  do  kieszeni  na  udzie 

kombinezonu i odpalił silniki wahadłowca, kierując się w stronę Quilury. Nie miał pojęcia - 

na  razie  -  co  robić  z  ciężarną  Jedi  z  objawami  poronienia,  gdzieś  na  zacofanej  planecie, 

daleko od kompetentnej pomocy lekarskiej, ale się dowie. 

Był Ordem. Nic nie mogło go pokonać. 

Przestrzeń Huttów, 476 dni po Geonosis  

- Nie umie strzelać prosto - zauważył Boss. - Ale zepsuł mój malunek. 

TIV  zakołysał  się,  aby  uniknąć  ognia  z  dział  ścigającego  go  statku.  Sev  sprawdził 

przez zewnętrzne holokamery - był to myśliwiec klasy Crusher. Nękał TIV-a, zbliżając się i 

odpadając na przemian; zasypywał go ogniem z działek to z jednej, to z drugiej strony. 

-  Mógłbyś  go  już  zmiksować,  Boss.  -  Sev  nie  był  pewien,  w  co  gra  sierżant.  -  Albo 

skoczyć w nadprzestrzeń. Zapomniałeś, po co jest Wielki Czerwony Guzik? 

- Ciekawość to oznaka inteligencji, Sev. 

Scorch chwycił się mocno pasa. 

- Aż taki ciekawy nie jestem. 

-  Pomyśl  tylko.  -  Boss  obrócił  TIV-a,  jakby  go  to  bawiło.  Skoro  facet  nas  dotąd  nie 

zabił,  to  albo  nie  może,  albo  chce  nas  dostać  w  jednym  kawałku,  bo  mamy  coś,  czego  on 

chce. Muszę się dowiedzieć, kim jest. 

-  Czasem  w  udanym  związku  lepiej  zachować  nieco  tajemniczości  -  powiedział 

Scorch. 

Sev czuł tylko równe bicie serca, nic więcej. Dawno minął czas, kiedy się jeszcze bał, 

jego  ciało  było  jak  na  autopilocie  -  przypiął  się  teraz  w  oczekiwaniu  na  twarde  lądowanie, 

prawie o tym nie myśląc. 

background image

- To wyląduj, zobaczymy, czy poleci za nami. 

- I tak tam wylądujesz, albo mi się zdaje. 

Nar Shaddaa była następną planetą, jeśli  nie da się wylądować na Da Soocha, a tam 

nikt  nie  lądował,  nawet  Huttowie,  którzy  nadali  jej  nazwę.  Zapowiadało  się  przytulnie. 

Planeta była w całości pokryta oceanem, z wyjątkiem kilku małych wysepek, które znaczyły 

powierzchnię wody. Delta jednak wykonali swoje zadanie i przekazali już dane, więc jeśli coś 

pójdzie źle, kolejny oddział może podjąć przerwaną akcję. 

Czy na pewno zabezpieczyłem moją szafkę w barakach? - Zastanowił się Sev. Mam tu 

klucz kodowy. Fierfek, będą musieli wyważyć drzwi, jeśli mnie zabiją... 

Sev  nie  miał  pojęcia,  dlaczego  myśli  o  śmierci,  a  w  dodatku  w  zestawieniu  z  tak 

trywialnym problemem. Wcześniej śmierć nie przychodziła mu tak często do głowy, nie w tak 

konkretny  sposób.  Poza  tym...  Czy  Boss  poradzi  sobie  w  utarczce  z  tym  włóczęgą?  Każdy, 

kto; nie należał do Wielkiej Armii, był z definicji włóczęgą amatorem. 

Crusher igrał z ogniem, zbliżając się zanadto. Jeśli jeszcze raz spróbuje tego manewru 

z siadaniem na ogonie, któryś z nich skończy z dziurą w kadłubie. 

Scorch wydawał się tym zaintrygowany. 

- A jeśli jemu się wydaje, że jesteśmy statkiem kurierskim i planuje napad? 

Fixer ożywił się nagle. 

- Kurier w myśliwcu? 

- Przecież myśliwiec też mógł ukraść. 

- No jasne, to się zdarza co chwila... 

- My to robimy. 

- My jesteśmy oddziałem specjalnym. 

- Dobra, czas minął. - Boss przechylił statek i skręcił na sterburtę, a matryca światełek 

na  ekranie  nawigacyjnym  przechyliła  się,  żeby  pokazać  kurs  na  najbliższą  planetę,  trzeci 

księżyc. - No to sprawdzamy. 

Scorch znów przeprowadził rytualne sprawdzenie jakości uszczelnień kombinezonu. 

- Masz mapy tego miejsca, Boss? 

- Nikt nie ma. Możemy kilka zrobić sami. 

Trzeci księżyc Da Soocha miał fragmenty lądu. Sev zobaczył je, kiedy TIV wszedł w 

atmosferę. Jeśli ścigający ich crusher naprawdę uważał, że jego ofiara to statek kurierski, sam 

fakt, że kierował  się na tę opustoszałą bryłę skalną powinien był  mu  podpowiedzieć, że jest 

inaczej - a jednak mieli go wciąż na ogonie. 

Sev  zacisnął  powieki  i  pięści  przy  wejściu  w  atmosferę  -  zawsze  obawiał  się  o 

background image

temperaturę  powłoki  rosnącą  na  wyświetlaczu  konsoli  -  i  pomyślał,  jak  to  miło  ze  strony 

Scorcha, że nie przypomina mu o tych fobiach. Nigdy tego nie robił. 

-  Ciekawie  będzie,  kiedy  wylądujemy.  -  Scorch  po  kolei  wykonywał  operacje 

zmierzające  do  zwolnienia  zatrzasków  na  uprzęży  i  zmiany  trybu  ognia  na  DeCe,  raz  za 

razem,  jakby  był  to  jakiś  oorifijski  rytuał  medytacyjny.  -  Ten,  kto  wysiądzie  pierwszy, 

wygrywa. 

-  Jasne  -  parsknął  Fixer.  Był  dzisiaj  wyjątkowo  rozgadany.  Ten,  kto  wysiądzie 

pierwszy, będzie świetnym celem. 

Boss  sprowadził  TIV-a  do  dość  twardego  lądowania  na  łące.  Pojechał  z  pięćdziesiąt 

metrów  po  mokrej  trawie  w  strugach  deszczu  i  przechylił  się  na  bok,  zanim  się  wreszcie 

zatrzymał. Sev, skoncentrowany na poziomie ładunku swojego DeCe, ujrzał nagle, że silniki 

crushera  wypełniają  cały  iluminator.  Myśliwiec  wylądował  tuż  przed  nimi,  nosem  w  ich 

kierunku. Nastąpiła niezręczna cisza. 

- Ładuje działa... -  TIV zadrżał, Boss zaklął i przez moment Sev nie wiedział, czy to 

statek dostał, czy Boss wystrzelił. 

W każdym razie crusher widocznie nie oczekiwał, że TIV będzie czymś więcej aniżeli 

lekkozbrojnym stateczkiem, ponieważ pod jego brzuchem uformowała się chmura pary, kiedy 

znów  uruchamiał  silniki.  A  potem  jego  lewe  skrzydło  eksplodowało,  wysyłając  w  wilgotne 

powietrze kulę ognia. - Ruszać się! 

Sev był pierwszy, kiedy właz na prawej burcie się otworzył. 

Zeskoczył  na  trawę,  która  dochodziła  mu  do  ramion,  i  zachlapał  wodą  cały  hełm. 

Grunt mlaskał mu pod butami. Pobiegł ze schyloną głową, ukryty w trawie. Delta rozpoczęli 

procedurę, którą trenowali setki razy:  abordaż nieprzyjacielskiego statku. Kiedy znaleźli się 

blisko  myśliwca,  ten  nie  był  już  w  stanie  wiele  zdziałać,  a  bez  jednego  skrzydła  nie  miał 

szansy oddalić się w pośpiechu. 

Scorch  wystrzelił  hak  z  liną,  żeby  zaczepić  się  o  konstrukcję  nośną,  po  czym 

podciągnął się, aby przykleić wokół włazu pasek wybuchowego plastiku. 

-  Zastukam  -  zaproponował,  zsunął  się  po  linie  i  rzucił  do  ucieczki.  -  Chyba  się 

zdenerwują tym skrzydłem... 

Bang! 

Właz  odpadł,  wyrzucając  w  powietrze  strzępy  poskręcanego  metalu.  Sev  uchylił  się 

przed  kawałkiem,  który  przeleciał  tuż  obok  jego  hełmu.  Jego  nogi  ruszyły,  zanim  jeszcze 

zadziałał mózg i zajrzał do włazu, nagle znajdując się twarzą w twarz z kobietą uzbrojoną w 

imponujący  miotacz.  Wystrzał  odrzucił  go  w  tył,  ale  ogień  z  miotacza  nie  wystarczył,  by 

background image

przebić  katarneńską  zbroję.  Otrzepał  się  i  poderwał  znów  swojego  DeCe,  stwierdzając,  że 

jego głowa jest kompletnie pusta, jeśli nie liczyć jednego celu - odpowiedzieć ogniem. 

Sev strzelił. Tutaj nie istniało takie wyjście, jak obezwładnienie strzałem w nogę lub 

przyparcie do muru, cokolwiek na ten temat mówiły holovidy. Musiał zrobić to, do czego był 

przeszkolony.  Kokpit  pełen  był  dymu,  pilot  wisiał  pod  niewygodnym  kątem  na  oparciu 

siedzenia. Dopiero kiedy dym zaczął się rozpraszać, Sev zorientował się,  że był tam jeszcze 

jeden pilot, mężczyzna - także martwy. 

- Sheb - mruknął Sev. - Mogłem to chyba lepiej rozegrać. 

Scorch zajrzał do kokpitu. 

- Spróbujmy jeszcze raz, ale tym razem bez trupów, co? 

-  Chciałem  z  nimi  pogadać...  -  Rzekł  Boss.  Wyciągnął  Seva  za  ramię  i  postukał  w 

napierśnik. - Jak teraz mam się dowiedzieć, kim są? 

- Zostaw to mnie. - Fixer przepchnął się obok nich i wgramolił do kokpitu, odciągając 

ciała  i  wyrzucając  je  na  trawę  z  mokrym  plaśnięciem..  -  Przynajmniej  mogę  przesłuchać 

komputer pokładowy i powiedzieć wam, skąd przybywają. 

Boss  i  Scorch  przyglądali  się  ciałom  leżącym  w  trawie.  Obrócili  je  i  przeszukali 

kombinezony.  Teraz,  kiedy  adrenalina  powoli  się  wchłaniała,  Sev  poczuł,  jak  przenika  go 

drżenie,  tak  samo  jak  wówczas,  gdy  zawalił  na  treningu.  Oczywiście,  nie  było  tu  sierżanta 

Vau,  żeby  spuścił  mu  solidne  manto  za  niekompetencję,  ale  czuł  się  tak  samo  fatalnie  jak 

wtedy.  Kiedy  następnym  razem  spotka  się  z  Vau,  z  pewnością  stary  sierżant  ujrzy  na  jego 

twarzy porażkę i  sprawi, że gorzko jej pożałuje.  Nie istniało określenie „dość dobry".  Było 

jedynie  „doskonały".  Sev  nie  miał  usprawiedliwienia,  że  nie  jest  doskonały,  ponieważ  od 

genomu zaprojektowali go tak, aby był najlepszy w galaktyce. Wszystko, co zrobił źle, brało 

się z lenistwa. 

Nie ma usprawiedliwienia. Tak powiedział Vau. 

Było to niczym czekanie, kiedy cios zaboli. 

- Cóż - odezwał się Fixer. - Interesujące. 

Zeskoczył z crushera i pokazał im swój notatnik. 

- Przelecieli przez Kamino. I przesłali dane. Rozszyfruję je później. 

Scorch mlasnął głośno. 

- Tipoca nie jest dokładnie na skrzyżowaniu Zewnętrznych Rubieży... 

Więc Kaminoanie wysłali kogoś za nimi. - A właściwie za Ko Sai. Nikt nie pojawiał 

się  w  Tipoca  City  bez  zaproszenia  ani  nie  zatrzymywał  się  po  paliwo.  Leciałeś  tam  tylko 

wówczas, jeśli miałeś interes do Kaminoan. 

background image

- Łowcy nagród? - Zagadnął Sev. 

Boss oglądał garść flimsi i czipów. 

-  Czipy  ID  możemy  rozgryźć  później.  Ważne  jest  to,  że  nie  tylko  nam  udało  się 

wyśledzić  Ko  Sai  tak  daleko  i  ta  przynęta  na  aiwha  już  pewnie  wie  wszystko  na  temat  Da 

Soocha. 

Sev  zaczął  się  niepokoić.  Musieli  się  teraz  zwrócić  przeciwko  Kaminoanom  i 

separatystom.  To  dopiero  będzie  wyścig.  Tipoca  wyśle  kogoś  natychmiast,  kiedy  tylko 

zauważą brak crushera. Jeśli już nie zauważyli. 

-  Lepiej  się  stąd  zmywajmy  -  rzekł  Scorch.  -  Nie  wiadomo,  kogo  jeszcze  będziemy 

musieli zepchnąć z drogi. 

Sev powlókł się za pozostałymi do TIV-a, ciągle zakłopotany i wściekły na siebie, że 

nie wziął załogi crushera żywcem. 

- Jasne - rzekł. - To może być każdy. 

ROZDZIAŁ 8 

Żołnierze Wielkiej Armii, doceniam waszą odwagę i wierną służbę. Nie 

zabraknie wam niczego, a sami staniecie się instruktorami kolejnej generacji 

młodych ludzi, którzy będą bronić Republiki. 

Kanclerz Palpatine, w orędziu do wszystkich żołnierzy i dowódców ARC oraz 

komandosów WAR w dniu święta Republiki  

Galtikar, 477 dni po Geonosis  

Darman sprawdzał, czy Marits wie, jak układać ładunki do szybkiego pokonania drzwi 

- wszyscy to umieli aż za dobrze - kiedy do obozowiska weszła kobieta. 

Nie wiedział nawet  początkowo, że to  kobieta, bo miała na sobie kombinezon pilota 

frachtowca.  Tonęła  w  pełnym  kieszeni,  szarym  ubraniu  i  ciężkich,  podkutych  durastalą 

butach.  Kiedy  jednak  odwinęła  kołnierz,  który  osłaniał  dolną  część  twarzy  od  wiatru, 

zorientował  się,  że  to  kobieta  mniej  więcej  w  wieku  Skiraty,  o  krótkich  jasnobrązowych 

włosach  i  szczupłej  twarzy;  wyglądała  na  taką,  co  bardziej  interesuje  się  najnowszymi 

miotaczami niż modą. 

Chodziła  też  inaczej  niż  wszystkie  znane  mu  kobiety,  ale  może  to  z  powodu  butów. 

background image

Chwycił swój DeCe, kiedy nagle zaświtało mu, że A'den nie byłby tak głupi, żeby pozwolić 

się zbliżyć przypadkowej osobie. 

Mimo to Darman sprawdził ładunek DeCe i wstał - tak na wszelki wypadek. Jeśli Alfa 

ARC mogli zostać przyłapani na nieuwadze, zawsze istnieje szansa, że i Zerowi nie są tacy 

dobrzy, jak się powszechnie sądzi. A'den podszedł do kobiety. Sull wlókł się z tyłu w takim 

samym roboczym stroju. 

Fi i Atin wyszli z głównego budynku, żeby popatrzeć. Fi trzymał w jednej ręce szarą 

skórzaną kama Sulla z odprutą połową niebieskiej naszywki porucznika. Upierał się, że bez 

tych niebieskich kawałków będzie świetnie wyglądała z czerwono-szarą zbroją wyniesioną w 

Ghez Hokan. Fi lubił porządek w garderobie. 

- Kto to? - Zapytał Atin. 

- K'uur! - Darman nadstawił uszu. - Nic nie słyszę, kiedy ciągle kłapiesz dziobem! 

A'den chyba ją znał. Pokręcił głową, wskazał ruchem głowy Sulla i podał jej coś, co 

odsunęła  machnięciem  ręki,  ale  A'den  wcisnął  jej  to  do  kieszeni.  Z  odpowiedzi  kobiety 

Darman usłyszał jedynie: 

- ...Wolałabym raczej wiedzieć o... 

Wiatr  uniósł  resztę.  Nadciągała  burza.  Darman  miał  przynajmniej  ścigacz;  jadąc  do 

Eyat,  żeby  posprzątać  mieszkanie  Sulla,  nie  będzie  musiał  moknąć.  Sull  też  wydawał  się 

wsłuchiwać uważnie w wymianę zdań pomiędzy A'denem a kobietą. Oboje odwrócili się do 

niego  i  A'den  klepnął  go  w  plecy.  Sull  miał  wyraz  twarzy  z  gatunku  określanego  przez 

Darmana jako naturalny dla ARC: umyślnie obojętny, z jedną brwią lekko uniesioną, jakby ze 

wzgardą dla reszty galaktyki. Cóż, kwintesencja zachowania żołnierzy ARC. 

-  Chodź  tu,  chłopcze  -  zawołała  kobieta,  kiwając  na  Sulla,  żeby  podszedł  do  niej.  O 

dziwo, posłuchał. - Mamy dość daleko. 

A'den zawołał za nią. 

- Zrobię, co będę mógł, Ny, dobrze? 

A więc miała na imię Ny. Mogło to być pełne imię albo skrót. 

Zatrzymała się, objęła wzrokiem oddział, jakby nigdy wcześniej nie widziała klonów 

razem - a może rzeczywiście tak było - i poszła swoją drogą. 

Darman mógł się jedynie domyślać, że zapewniała Sullowi transport poza system, a to 

gwarantowało  jego  posłuszeństwo  przynajmniej  na  jakiś  czas.  Jeśli  jednak  ARC  chciał 

opuścić Graftikar na własną rękę, mógł to zrobić na wiele innych sposobów. 

Cokolwiek  powiedział  mu  A'den  w  rozmowie,  musiało  to  być  bardzo,  bardzo 

przekonujące. 

background image

Fi obserwował tę niezwykłą parę, jak znika pomiędzy drzewami na skraju obozowiska. 

Kobieta obok Sulla wyglądała jak dziecko. 

-  Może  to  jego  matka  -  mruknął  Fi,  przymierzając  kama  z  krytycznym  grymasem.  - 

Może będzie miał szlaban przez miesiąc, bo nie wyniósł śmieci. 

-  Przestań  gadać  o  matkach.  -  Atin  wydawał  się  znudzony.  Nie  wiesz  nawet,  co  to 

znaczy. Wszystko tylko z holovidów. Jak nowa rasa obcych, ucząca się o ludziach. 

-  Może  faktycznie  jesteśmy  obcymi.  -  Fi  odpiął  hełm  od  pasa  i  wcisnął  na  głowę, 

odcinając się od świata. Jego głos wydobywał się teraz z głośnika. - Obcy w społeczeństwie 

ludzkich istot. Przepraszam szanownych panów, ale muszę pobawić się z jaszczurami. 

Cebz,  dominant  Marit,  biegała  po  obozowisku,  ale  zdawała  się  mieć  oddział  na  oku. 

Może  była  ciekawa,  dlaczego  raz  przybywa,  raz  ubywa  klonów  w  okolicy.  Jeśli  A'den  nie 

zrównał się z nią, Darman zapewne też nie zechce. 

-  Lepiej  pójdę  usunąć  dowody  z  mieszkania  Sulla  -  powiedział  Darman  do  Atina. 

Dotknął podbródka brata, dokładnie w miejscu, gdzie cienka biała blizna przecinała mu twarz 

od przeciwległej brwi. Wciąż była widoczna mimo brody. - Bo ja mogę wyglądać jak on, a ty 

nie. 

- Mówisz tak, jakby było się czym chwalić. 

Była jeszcze jedna zaleta bycia klonem. Łatwo było zająć miejsce brata, ludzie się na 

ogół  nie  orientowali,  poza  tymi,  którzy  znali  cię  naprawdę  dobrze.  Darman  włożył  ubranie 

Sulla,  zauważył,  że  jest  na  niego  za  luźne  -  czyżby  aż  tyle  schudł?  -  I  ruszył  ścigaczem  do 

Eyat. 

Po drodze zastanawiał się nad tym, jak by się czuł, mając matkę. Uznał, że musi to być 

podobne  uczucie  jak  mieć  cały  czas  koło  siebie  sierżanta  Kala.  Kal'buir  twierdził,  że  im 

wszystkim  brakuje  niezbędnego  „karmienia"  z  dzieciństwa,  którego  najbardziej  potrzebują 

niemowlęta. Darman często rozmyślał, czy byłby innym człowiekiem, gdyby był „karmiony" 

-  cokolwiek  to  znaczyło,  ale  nie  mógł  dokładnie  zrozumieć,  czego  właściwie  brakuje  mu  w 

życiu, poza tym, że z pewnością czegoś brakowało. 

I  to  bardzo  wielu  rzeczy.  O  niektórych  dowiedział  się  dopiero  wtedy,  gdy  po  raz 

pierwszy dotknął Etain. A Fi chyba zauważał jeszcze więcej brakujących rzeczy niż on sam. 

Nie można zmienić przeszłości. To zawsze powtarzał  sierżant  Kal. Tylko przyszłość 

może być taka, jaką sobie uczynisz. 

Darman  nie  czuł  gniewu  z  powodu  decyzji  Sulla  i  próby  pochwycenia  tego  czegoś; 

jedynie lekką zazdrość i niepewność, czy sam zrobiłby dokładnie to samo. 

Nie mogę zostawić moich braci na placu boju, myślał. Oni ryzykowali dla mnie życie, 

background image

muszę zrobić dla nich to samo. 

Oczyścił umysł i skoncentrował się na drodze; wiedział, że jeśli zagłębi się w te myśli 

jeszcze  bardziej,  wszystko  stanie  się  nagle  niezrozumiałe  i  bolesne.  Zajął  się  odszukaniem 

drogi do mieszkania Sulla, wracając po własnych śladach. 

Prawie  odruchowo  ustawił  ścigacz  dość  daleko  od  mieszkania,  okrążył  blok,  żeby 

sprawdzić,  czy  nie  jest  śledzony,  po  czym  wbiegł  na  zewnętrzne  schody.  Jakiś  mężczyzna 

przechodzący obok chodnikiem skinął mu głową, jakby go znał. 

-  Twój szef tu  był,  dobijał  się do  ciebie -  rzucił,  nie zatrzymując  się. Obejrzał  się na 

Darmana i dodał: - Wyjeżdżałeś? 

Darman od czasu lądowania na Coruscant miał większe zaufanie do swoich zdolności 

aktorskich. 

- Taa... Chyba lepiej się przed nim wytłumaczę. 

Mężczyzna wzruszył ramionami i poszedł swoją drogą. Nieźle, jak na razie. Wewnątrz 

mieszkania  wszystko  było  w  takim  stanie,  jaki  pozostawili  po  przepychance  z  Sullem; 

Darman nie sprzątnął go dotąd, czekając na powrót Atina z transportem, ale także dlatego, że 

nie  wiedział,  czy  nie  będą  musieli  skorzystać  z  pomieszczenia  w  najbliższej  przyszłości. 

Grzbiet jego dłoni wciąż nosił wyraźne czerwone ślady ukąszenia przez Sulla. 

Darman  uznał,  że  nie  jest  to  miejsce,  które  sam  sobie  wybrałby  na  mieszkanie.  Nie 

było tu tylnego wyjścia, a rozmieszczenie okien utrudniało obserwację. Sull musiał czuć się 

wyjątkowo  bezpiecznie,  aby  zaryzykować  życie  w  takim  nieobronnym  lokalu,  a  jak  na 

żołnierza ARC było to posunięcie nieoczekiwane. 

W  ciągu  tych  kilku  miesięcy,  kiedy  tu  mieszkał,  Sull  nagromadził  mnóstwo 

przedmiotów.  Miał  dwie  zmiany  ubrania  w  szafie,  w  odświeżaczu  podstawowy  zestaw 

higieniczny, konserwator pełen jedzenia, jakby wydawał na nie wszystkie pieniądze. Wszyscy 

jesteśmy  tacy  do  siebie  podobni,  pomyślał  Darman.  Nie  potrzebujemy  przedmiotów,  ale 

jesteśmy  nieustannie  głodni.  Darman  sprawdził,  czy  w  mieszkaniu  było  cokolwiek,  co 

mogłoby  zidentyfikować  właściciela  jako  ARC  lub  oficera  WAR.  Potem  znalazł  paczkę 

kruchych,  bardzo  słodkich  ciasteczek,  kusząco  posypanych  jakimiś  nasionami.  Chrupał  je 

radośnie, przeszukując mieszkanie. Było po wojskowemu uporządkowane i anonimowe, jeśli 

nie  liczyć  zgrabnego  stosiku  holomagazynów  i  równie  zgrabnej  pryzmy  czipów  holowideo, 

które świadczyły, że Sull zostawał w domu na noc. 

Nuna  w  klatce.  Tak,  nawet  ARC  miał  problemy  z  wyjściem  z  klatki,  kiedy  ktoś  ją 

otworzył. Może Sull doświadczał zewnętrznego świata na odległość, poprzez rozrywki, które 

zwykli  ludzie  uważali za  coś  normalnego.  Darman  zastanawiał  się,  gdzie  Sull  jest teraz  -  z 

background image

całą pewnością bardzo daleko od przestrzeni Graftikar. 

Komunikator w mieszkaniu błyskał nieodebranymi wiadomościami. Kiedy Darman je 

odtworzył,  nie  był  zdziwiony,  że  większość  z  nich  okazała  się  epitetem,  wypowiedzianymi 

męskim  głosem,  żądającym  wyjaśnień,  dlaczego  Cuvil  -  a  więc  nie  Sull  dla  nowych 

znajomych  -  znów  nie  pokazał  się  w  pracy.  Było  także  kilka  głuchych  telefonów  -  krótkich 

kliknięć, zanim przerwano połączenie. 

Darman, zastanawiając się, skąd Sull wziął to nowe imię Cuvil, wrócił do przeglądania 

pojemników i innych schowków w poszukiwaniu zdradliwych śladów wiodących do Wielkiej 

Armii. 

Próbował  zlikwidować  ślady  Sulla  nie  dla  Graftikaru,  lecz  dla  jego  własnego  dobra. 

Nagle się zawstydził, bo w tej właśnie chwili pomagał człowiekowi w dezercji, a to znacznie 

poważniejsze  wykroczenie  niż  złamanie  zasad  walki  na  Potrójnym  Zerze,  aby  usunąć  paru 

terrorystów. Nie można było w żaden sposób określić tego jako „odwalenie roboty". 

Darman sprawdzał holowidy, aby upewnić się, że nie ma na nich kodu wypożyczalni, 

po którym można by trafić do Sulla, kiedy jego wyostrzone zmysły powiedziały mu, że coś 

jest nie tak. 

Panujące na zewnątrz milczenie wydało się nagle... Ciężkie. 

Istnieje  cisza,  która  jest  jedynie  niezakłóconym  niczym  tłem  dla  dźwięków.  Ale 

czasem wygląda to tak, jakby ktoś starał się być cicho. I właśnie to czuł Darman w tej chwili. 

W  jego  podświadomości  mózg  przetworzył  sygnał,  którego  nie  wyłowi  ucho,  i  uruchomił 

alarm. 

Ktoś był na zewnątrz. 

Zasłony  wciąż  były  zaciągnięte.  Darman  ukląkł  na  podłodze  i  umieścił  czujnik  na 

odkrytych  kafelkach,  starając  się  wykryć  najcichsze  drgania.  Czerwone  słupki  na  odczycie 

pokazywały rzadkie impulsy, które zwykle oznaczały kroki, nawet  jeśli  samych ruchów nie 

dało się usłyszeć. Wyjął miotacz, sprawdził ładunek i przykucnął za fotelem, aby sprawdzić, 

co się teraz stanie. 

Wstrzymał oddech. 

Kiedy drzwi otworzyły się bardzo cicho, nie odważył się wyjrzeć. Ktokolwiek wszedł, 

przytrzymywał  obie  części  drzwi,  aby  nie  zatrzasnęły  się  z  charakterystycznym  stukiem,  i 

powoli  zamykał  je  ręcznie.  A  potem  Darman  poczuł  coś  bardzo  znajomego  -  słaby  zapach 

smaru, takiego, jakiego używa się do miotaczy i wibroostrzy. 

Darman  podejrzewał  przez  chwilę,  że  Sull  dał  kod  do  zamka  swojej  dziewczynie  i 

przemilczał ten fakt, ale wiedział, jak pachną kobiety, a to na pewno nie był kobiecy zapach. 

background image

Zastanawiał  się,  z  jakimi  ludźmi  Sull  zadaje  się  w  pracy  i  czy  to  nie  szef  w  końcu  stracił 

cierpliwość i wysłał kogoś, by dał nauczkę temu bumelantowi. 

Ale  Eyat  nie  wydawało  się  miejscem  takich  metod.  Ludzie  wydawali  się  tu  niemal 

przyjaźni. 

Darman  obserwował  przesuwający  się  po  dywanie  cień  od  mglistego  światła 

przesączającego  się  przez  zasłony.  Potem  do  pierwszego  cienia  dołączył  drugi  i  rozległ  się 

cichy trzask. 

Wiedzieli, że tu jest. 

Może  to  była  lokalna  policja,  bo  sąsiad  się  zorientował,  że  nie  ma  do  czynienia  z 

Sullem, i zaalarmował ich? 

- Co, Alfa-Trzydzieści, uznałeś, że warto spróbować nowej drogi kariery? 

Wydawało mu się, że zna ten głos. 

A policjanci z Eyat nigdy by czegoś takiego nie powiedzieli. Słaby szelest ubrania i co 

jakiś  czas  głębszy  oddech  zbliżały  się  z  każdą  chwilą.  Darman  nadal  kucał  z  pistoletem  w 

dłoniach. Cień padł na niego. 

Podniósł wzrok na zamaskowaną twarz, o oczach przesłoniętych wizjerem i zobaczył 

lufę miotacza. Pociągnął za spust, zanim jeszcze świadomość zarejestrowała wycelowany w 

niego miotacz. 

Szkolenie,  zdrowy  rozsądek  i  czysty  instynkt  samozachowawczy  mówiły  mu,  że 

skradający się zamaskowany człowiek to bardzo zły znak. Strzelił mu więc prosto w twarz. 

Czysty odruch. 

Mężczyzna  upadł  na  plecy  z  jękiem  i  błyskiem  niebieskiego  światła.  Kolejny  strzał 

świsnął koło ucha Darmana. Jego dłoń bez udziału świadomości celowała i wysyłała kolejne 

promienie  -  jeden,  dwa,  trzy  -  w  drugi  ruchomy  obiekt,  który  znalazł  się  w  niewłaściwym 

miejscu i o niewłaściwym czasie. 

Strzały  musiały  trafić  drugiego  intruza:  Darman  poczuł  smród  palących  się  włosów. 

Instynktownie  padł  na  podłogę  i  stwierdził,  że  leży  obok  bezwładnego  ciała  człowieka, 

którego zabił - postać w czarnym kombinezonie ze zwęglonym kapturem okrywającym twarz. 

Podpełzł, aby chwycić upuszczoną przez niego broń - pistolet DC-15 - i ukrył się za załomem 

ściany, nasłuchując. 

Widok pistoletu DeCe zdenerwował go; on sam miał taki, a Sull nie. Nie wydawano 

takich  ARC,  choć  ci  brali  wszystko,  na  co  im  przyszła  ochota.  Złożył  magazynek  i  wsadził 

sobie za pas. 

Teraz  nie  było  już  innego  wyjścia  z  mieszkania,  jak  tylko  przez  drzwi  albo  jedno  z 

background image

okien. Morderca też zrobił błąd - zapędził się w ślepą uliczkę. Darman był teraz uwięziony w 

mieszkaniu z kimś, kto próbował go zabić - a właściwie nie jego, tylko Sulla. 

Darman wiedział, że powinien po prostu skoczyć na drugiego napastnika, strzelając z 

obu pistoletów, ale stracił rozpęd. Jeśli tamci byli z Wywiadu Republiki,  to nie pasowali do 

swojej reputacji. Nie dokonali rozpoznania w terenie. 

Niezdary Republiki brzmiałoby lepiej. 

A może nie byli pewni, że w ogóle zdołają dopaść Sulla? 

Reżyserzy  holowidów  byliby  zapewne  rozczarowani,  ale  Darman  nie  zamierzał 

rozmawiać z tym drugim. Skoczył na równe nogi i zaczął strzelać; w  tej ciasnej przestrzeni 

nie było gdzie się ukryć, meble nie oferowały prawdziwej osłony. Właściwie chodziło tylko o 

to, kto pierwszy wystrzeli. 

Darman strzelał, strzelał i strzelał. 

Mężczyzna, ubrany całkiem na czarno, wyszedł z wnęki obok drzwi i przyjął całą serię 

prosto  w  pierś.  Odrzuciło  go  o  kilka  kroków,  ale  nie  upadł  -  a  Darman  już  wiedział,  że 

zaczęły się kłopoty. 

Rzucił się na intruza. Obalił go na łopatki brutalnym kopniakiem, chwycił za głowę i 

szarpnął w bok tak mocno, że rozległ się stłumiony, mokry trzask. Głowa zwisła bezwładnie. 

Teraz Darman słyszał tylko własny oddech. Usiadł na piętach i nasłuchiwał uważnie, 

na wypadek gdyby napastników miało być więcej. Ale panowała cisza. 

Czy sąsiedzi słyszeli? Czy policja mogła być już w drodze? 

Miał na głowie dwa trupy. Sytuacja niby normalna jak na komandosa, ale w mieście, 

gdzie nikt nie miał wiedzieć o infiltracji, mógł być z tym kłopot. 

Zanim zdecyduje, czy uciekać, musi zrobić jeszcze jedno. Z miotaczem w pogotowiu 

przeszukał  ciała.  Obydwu  ściągnął  z  głowy  kaptur-maskę,  chwytając  za  szew  u  góry. 

Zrobienie  tego  jedną  ręką  było  trudniejsze,  niż  się  wydawało.  Pierwszy  człowiek,  którego 

zastrzelił, był trudny do zidentyfikowania z powodu zwęglonej i zmiażdżonej twarzy, ale miał 

znajome  czarne  włosy.  Drugi  zaś  był  doskonale  rozpoznawalny,  podobnie  jak  jego  stalowa 

zbroja, którą miał pod kombinezonem. 

Była to twarz, którą widział każdego rana przy goleniu. 

Zastrzelił  dwóch  klonów,  ludzi  takich  jak  on,  aż  do  ostatniej  pary  chromosomów. 

Zastrzelił dwóch żołnierzy z tajnej grupy operacyjnej. 

WAR wysyłała morderców klonów nawet za własnymi ludźmi. 

Mong'tar City, Bogg V, system Bogden, 477 dni po Geonosis  

background image

-  Chyba  powinniście  zostawić  to  mnie  -  rzekł  Vau  najłagodniej,  jak  potrafił. 

Powoływanie  się  na  prawo  nigdy  nie  działało  na  Skiratę.  -  Odrobina  chłodnego  dystansu 

zawsze się przydaje. 

Skirata  jedną  ręką  opierał  się  o  poręcz  mostka,  a  drugą  ostrzył  o  metal  swój 

trójgraniasty nóż. Cichy, zgrzytliwy dźwięk działał Vau na nerwy, aż mu zęby cierpły. Mird 

za  każdym  zgrzytnięciem  mruczał  z  irytacją.  Pod  ich  stopami  sączyła  się  z  wysiłkiem 

najbrudniejsza  i  najbardziej  zanieczyszczona  rzeka,  jaką  kiedykolwiek  widział  Vau.  Było  w 

niej więcej śmieci niż wody. 

- Nie ostrzę go na pilota - mruknął Skirata. 

- Właśnie o to mi chodzi. Kaminoanie niechętnie odpowiadają na pytania, kiedy są w 

kawałkach. 

Skirata nie podnosił wzroku. Przekrzywił głowę, jakby całkowicie koncentrował się na 

ostrzu,  choć  trudno  powiedzieć,  gdzie  akurat  patrzy  człowiek  w  hełmie.  Wreszcie,  po 

kilkunastu  kolejnych  irytujących  pociągnięciach,  schował  nóż  w  pochwie  na  pancerzu 

prawego przedramienia i ruszył wzdłuż mostu, w tę i z powrotem. 

Mereel się spóźniał, i w ogóle nie skontaktował się ze Skiratą. 

- Będzie tu - zapewnił Vau. 

- Wiem. 

- Nawet jeśli nie mamy pilota, mamy przynajmniej planetę. 

- Mereel załatwi pilota. 

Może  to  nie  miało  znaczenia,  czy  Mereel  go  znajdzie.  Dorumaa  w  osiemdziesięciu 

pięciu  procentach  była  oceanem,  jeśli  nie  liczyć  sztucznych  wysepek  kurortowych,  więc 

każde  lądowanie  łatwo  było  prześledzić.  Nie  było  miejsca  na  powierzchni,  gdzie  Ko  Sai 

mogłaby  ukryć  laboratorium.  Musiała  zatem  zejść  pod  wodę.  To  by  wyjaśniało 

przekazywanie sprzętu okrężną drogą. Ko Sai musiała stworzyć hermetyczne laboratorium i 

raczej nie tylko dla zachowania najwyższej czystości. 

Skirata otworzył notatnik i podetknął go Vau pod nos. 

- W każdym razie tu są mapy hydrograficzne. 

Vau próbował coś dostrzec w trójwymiarowym labiryncie kolorowych konturów. 

-  Pamiętaj,  że  skan  jest  tylko  do  głębokości  pięćdziesięciu  metrów.  Badacze  bali  się 

ryzykować i schodzić głębiej. 

-  Więc  to  samo  dotyczy  Ko  Sai.  A  do  tego  będzie  musiała  albo  znaleźć  naturalną 

formację skalną, by się w niej ukryć, albo sprowadzić mnóstwo ciężkich maszyn, żeby sobie 

coś wykopać. 

background image

- Lepiej miej nadzieję, że się ulokowała na głębokości pięćdziesięciu metrów... 

-  Kaminoanie  nie  są  gatunkiem  z  głębin.  -  Skirata  sięgnął  po  notatnik.  -  Gdyby  byli 

rasą  całkowicie  wodną  albo  mogli  żyć  na  dużych  głębokościach,  nie  wyginęliby  niemal 

całkowicie  na  zalanej  wodą  planecie.  Lubią  po  prostu  być  blisko  wody,  najlepiej  bez 

nadmiernego słońca. Więc... Jakie miejsce będzie lepsze niż miły, słoneczny kurort? Kto jej 

tam będzie szukał? 

Vau prychnął. 

- Oddział Delta... Separatyści... My. 

- Tyle że ona jest chyba niezbyt rozsądna. Typowy naukowiec. 

Sama teoria. Nie ma pojęcia, jak działają łowcy nagród. 

- No cóż, uciekała przed tobą przez dobry rok. 

- Poważnie? A teraz w ogóle zeszła mi z drogi. 

Vau nawet dość lubił Tipoca, w końcu mieszkał tam przez dziesięć lat. Wydawałoby 

się, że to zwykłe środowisko miejskie na dowolnym ze światów. Nie brakowało tu sklepów i 

rozrywki,  więc  w  sumie  trudno  je  było  odróżnić  od  Coruscant,  choć  brak  zwierzyny  do 

polowania  denerwował  Mirda.  Strill  śledził  zatem  Kaminoan.  Jednego  nawet  kiedyś  złapał, 

ale  jego  ofiara  należała  do  błękitnookiego  gatunku,  najniższej  genetycznie  kasty  Kamino; 

szarooka elita wydawała się jedynie zirytowana utratą rąk do pracy. 

Tak, to ambiwalentny stosunek Vau do Kaminoan gdzieś znikł i zaczął myśleć o nich 

tak jak Skirata - jako o doskonałej przynęcie na aiwhy. 

- A co zrobimy, jak już ją złapiemy? 

- Zabierzemy jej wyniki badań. 

- I co potem? 

- Jak to, co? 

- Myślisz, że znajdziesz plik oznaczony „Tajna formuła zatrzymania procesu starzenia 

u klonów - nie kopiować"? 

Skirata niecierpliwie zgrzytnął zębami. 

- Trzeba ją będzie przekonać. 

- Nie lepiej zmusić ją do pracy dla ciebie? A to oznacza, że trzeba ją oszczędzać. 

- Albo znaleźć innego genetyka do tej pracy. 

-  Oczywiście.  Sprzedają  ich  po  dziesięć  sztuk  za  kredyt.  Stoją  w  kolejkach  w 

ośrodkach zatrudnienia. 

-  Słuchaj,  Walon,  nie  jestem  głupi.  Wiem,  że  będzie  spora  luka  do  wypełnienia 

pomiędzy  przejęciem  badań  a  wyciągnięciem  z  nich  czegoś,  co  moi  chłopcy  mogliby 

background image

wykorzystać. 

- Wystarczy realistyczne myślenie. 

Głos Skiraty nabrał ironicznych tonów. 

- A ja zdobędę genetyczkę, która umie się obchodzić z genomem Fetta. 

Vau nie spuszczał oka ze ścieżki prowadzącej wzdłuż rzeki. 

Rozproszył  go  głośny  chlupot,  z  jakim  coś  wyskoczyło  z  rzeki  pod  jego  stopami  i 

złapało nisko latającą istotę, która mogła być albo ptakiem, albo insektoidem. Tak czy owak, 

skończyła jako lunch. 

- Powiedz mi, że nie myślisz tego, co mi się wydaje, że myślisz - rzekł powoli. 

Skirata wyjął nóż i podjął jego ostrzenie. 

- Atin omal nie dał się zabić, wlokąc jej shebs z Quilury. Może przynajmniej niech ta 

podróż nie będzie na darmo. 

-  A  więc  jednak  o  tym  myślisz.  Jesteś  stuknięty.  Doktor  Uthan  jest  w  rękach  służb 

bezpieczeństwa Republiki. Poziom biura kanclerza. 

Skirata  tylko  się  zaśmiał.  Vau  podejrzewał,  że  nie  miał  pojęcia  o  swoich 

ograniczeniach, że zginie, dowiadując się o tym w brutalny sposób. Szaleniec. W jego wieku 

wypadałoby już dorosnąć. 

- Ostatnio słyszałem - rzekł Skirata - że Uthan z nudów wyłazi ze skóry i zabrała się do 

krzyżowania  much  soka  w  swojej  celi,  aby  zachować  zdrowe  zmysły.  Wierz  mi,  ich  nie 

obchodzi,  dla  kogo  pracują.  Żadnej  ideologii.  Chcą  się  jedynie  bawić  swoimi  zabawkami. 

Jeśli Uthan mogła opracować specyficzny patogen klonów dla sepów, może też zastosować 

badania Ko Sai. Jeśli coś można rozłożyć na części, można też złożyć z powrotem, prawda? 

Skirata znów schował nóż i obaj oparli się o poręcz, zastanawiając się nad podwójnym 

przekleństwem zanieczyszczonej wody i konieczności długiego czekania, akurat teraz. Mird 

kręcił się wokoło, ocierając pysk o balustradę, aby zaznaczyć swoje terytorium. 

- Jedzie - rzekł wreszcie Vau. 

Mereel zdobył jeszcze jeden środek transportu. Bardzo lubił ścigacze i wydawało się, 

że ma nowy za każdym razem, kiedy Vau go widzi. Nie miał pojęcia, czy Mereel zdobywa je 

legalnie,  czy  nie,  ale  Zero  miał  tym  razem  pasażera,  a  kiedy  się  zbliżył,  okazało  się,  że  to 

bardzo przestraszony zielony samiec Twi'lek. Vau mógł się tego domyślić po sztywności jego 

lekku. Był to twi'lecki odpowiednik zbielałych kostek. 

- Mer'ika ma wielki dar przekonywania - zauważył Skirata, schodząc z mostu. Stanął 

na  drodze,  opierając  dłonie  na  biodrach.  -  Zatrzymaliście  się  gdzieś  na  kafu  i  ciasteczko, 

synu? 

background image

-  Musiałem  odebrać  wezwanie  od  A'dena,  Kal'buir.  -  Mereel  gestem  nakazał 

Twi'lekowi, żeby wysiadł. - Ale pomyślałem, że zechcecie sobie pogadać osobiście z naszym 

szacownym  kolegą.  Zsunął  się  ze  ścigacza  i  trącił  Twi'leka.  -  Dobra,  Leb,  powiedz 

Kal’buirowi o swoim zadaniu na Dorumaa. 

- To było legalne - zapewnił Twi'lek. - Nie zrobiłem nic złego. 

-  Oczywiście,  że  nie.  -  Skirata  zawsze  wydawał  się  najgroźniejszy,  kiedy  udawał 

dobrotliwego i rozsądnego ojczulka. - Opowiedz mi o tym. 

-  Dostarczyłem  ładunek  sześciu  robotów  budowlanych  i  suchych  materiałów 

wyściółkowych na barkę pół klika od wybrzeża wyspy Tropix. 

Vau przechylił głowę i spojrzał na Mirda. Strill, zachęcony, zajął się swoją procedurą 

zmiękczania.  Krążył  wokół  Twi'leka,  od  czasu  do  czasu  zatrzymując  się,  żeby  na  niego 

spojrzeć i ziewnąć, ukazując potężną kolekcję zębów. Twi'lek natychmiast otrzeźwiał. 

- Pokażesz mi to na mapie? 

Leb  chwycił  podany  przez  Skiratę  notatnik  i  gorączkowo  uderzył  w  mały  ekranik. 

Lekku mu drżały. 

- Tutaj - rzekł. - Sprawdziłem współrzędne. Barka była tu. Zacumowana na morzu. 

Skirata przytrzymał mu notatnik. 

- Zabrałeś coś potem? 

- Nie. Nic. To była podróż w jedną stronę. 

- Jak wyglądała ta barka? Jakiś układ napędowy? 

- Tylko repulsor manewrowy. Zwykła barka, jakich używają hotele uzdrowiskowe do 

sprowadzania statków wycieczkowych po sztormie. 

Vau zaczął coś obliczać w pamięci. 

- Pamiętasz wagę materiału, jaki dostarczyłeś? 

-  Musiałem  kilka  razy  zawracać  do  portu,  bo  barka  nie  była  w  stanie  dowieźć 

wszystkiego naraz. 

- Więc barkę rozładowywano kilka razy? - Zapytał Skirata. 

- O, tak. 

- Ile czasu to trwało? 

- Po każdym zrzucie czekałem jakieś dwadzieścia, trzydzieści minut standardowych. 

- A kto odbierał? 

- Mężczyzna, niezbyt stary, ciemne włosy... 

Twi’lek urwał, wodząc oczami od Skirata do Vau i Mereela, jakby miał ochotę zwiać: 

Łatwo było zauważyć, jak onieśmielający był mandaloriański hełm dla obcych; pozbawiał ich 

background image

możliwości obserwowania wyrazu twarzy, więc nie wiedzieli, jak ich słowa zostały przyjęte. 

Skirata  przesunął  dłoń  do  pasa,  a  Leb  drgnął.  Wydawał  się  zdziwiony,  kiedy  dostał 

czip kredytowy zamiast strzału w głowę. 

-  Dzięki  za  współpracę,  synu  -  rzekł  Skirata  i  z  przesadną  sympatią  poklepał  go  po 

policzku. 

Leb  zawahał  się,  ale  skoczył  na  ścigacz.  Więc  należał  jednak  do  niego.  Mereel 

obserwował, jak się oddala. 

-  Cóż  za  pomocny  facecik  -  pochwalił  Vau.  -  Ty  narysujesz  promień  poszukiwań  na 

holomapie, czy ja mam to zrobić? 

- Lepiej najpierw sprawdź, jaka jest maksymalna prędkość barki z Dorumaa. - Mereel 

zdjął hełm i podrapał się po policzku. Ale ja pilotuję, dobrze? 

Skirata skinął głową. 

- Nie przeszkadza ci to? 

-  Jeśli  Ord'ika  mógł  pilotować  tę  balię  tylko  na  podstawie  podręcznika,  to  ja  też 

potrafię. Ruszajmy. Aha... A'den ma pewne niewesołe wieści. 

Skirata stanął jak wryty. 

- Jak to niewesołe? Dlaczego nie skontaktował się ze mną? 

- Bo skontaktował się ze mną. Okrężne podejście, że tak powiem. 

- Wyrzuć to z siebie, Mer'ika. 

-  Ktoś  wysłał  dwóch  żołnierzy  tajnych  operacji  za  ARC,  który  zdezerterował  na 

Gaftikar.  Mieli  go  zamordować,  ale  trafili  na  Darmana  i  to  on  ich  załatwił.  Jest  bardzo 

zdenerwowany. 

Vau  nie  musiał  widzieć  twarzy  Skiraty,  żeby  odgadnąć  jego  myśli.  W  milczeniu 

wrócili  do  „Aay’hana"  i  uszczelnili  włazy,  szykując  się  do  startu.  Skirata  usiadł  w  fotelu 

drugiego pilota i przerzucił przełączniki. 

- Czyj to był rozkaz, Mer'ika? - Zapytał cicho. 

Mereel  położył  notatnik  na  konsoli,  zerkając  na  niego  podczas  sprawdzania 

przyrządów. 

- Nie wiem, ale niekoniecznie Zeya. 

Wiadomość była małą, paskudną bombą. Okrężne podejście... Tym razem Mereel się 

mylił.  Nie  było  wcale  okrężne.  Chodziło  o  zaufanie  i  lojalność.  Ta  wiadomość  będzie 

dręczyła  ich  wszystkich  tym  mocniej,  im  więcej  czasu  upłynie.  W  powiązaniu  z  tym,  co 

Mereel wykopał na Kamino o przyszłych planach dotyczących siły wojsk, okazywało się, że 

żaden z nich nie miał dokładnego obrazu sytuacji. W dodatku istniały sprawy, których im nie 

background image

powierzano. Tak jak informacja, że wysłano Deltę za Ko Sai. 

Vau  przypiął  się  w  trzecim  fotelu  kokpitu.  Starał  się  nie  myśleć  o  tożsamości 

nieszczęsnych  żołnierzy  tajnych  operacji,  ponieważ  istniała  spora  szansa,  że  szkolił  ich 

Prudii,  Zero  ARC  N-5.  Byli  to  zwyczajni  żołnierze,  którzy  wykazywali  pewne  talenty  w 

kierunku brudnej roboty. Wybrano ich z szeregów, aby wypełnili niektóre role, które w innym 

przypadku spadłyby na oddziały komandosów Republiki. 

-  Jeśli  to  był  Zey  -  ostrożnie  rzekł  Vau  -  chakaar  powinien  był  nam  powiedzieć,  że 

działa na tym samym polu co Omega... Dla bezpieczeństwa obu stron. 

-  Tajne  operacje  są  pod  komendą  normalnego  GAR  i  SO,  Walonie.  -  Skirata  zwykle 

natychmiast rzucał się na każde zauważone zaniedbanie Jedi. Może nagle polubił Zeya, który 

okazał  się  zdumiewająco  wyrozumiały  dla  maniakalnego  sposobu  dowodzenia  Skiraty  - 

dowodzenia,  do  którego  Skirata  technicznie  nie  miał  prawa.  Był  sierżantem,  który  pomiatał 

generałami. - Chyba że Zey wie dokładnie, jak wyraziłbym swoje niezadowolenie z powodu 

zabijania klonów, kiedy zaczynają myśleć za wiele, więc zapomniał o tym wspomnieć. 

- Ale uroczy kanclerz Palpatine zapewniał naszych chłopców, że mają zabezpieczoną 

przyszłość w uznaniu ich lojalności i poświęcenia. 

Mereel  ostentacyjnie  zainteresował  się  kontrolkami  i  podniósł  „Aay’hana"  z 

lądowiska. 

- Tak czy tak, my, klony, wiemy, jak bardzo Republika nas kocha, kiedy przepychanki 

zmieniają się w bójkę, prawda? I nie zapomnimy tego szybko - mruknął. 

Skirata położył dłoń na ramieniu Mereela. 

- Możemy ufać jedynie naszym, synu. 

- Jak chłopcy z tajnych operacji... 

- Myślisz, że oni wiedzieli, co robią? Myślisz, że mieli jakikolwiek wybór? 

W  dodatku  byli  to  na  pewno  chłopcy,  których  znał,  a  przez  to  problem  był  jeszcze 

trudniejszy do strawienia. Vau zastanawiał się, czy wykonaliby rozkaz, gdyby wysłano ich za 

Prudii... Albo za Mereelem czy Ordem, albo kimkolwiek z ludzi ze specjalnych operacji czy 

mandaloriańskich  instruktorów,  którzy  uczyli  żołnierzy  ich  zawodu.  Vau  był  zdziwiony 

niezmienną umiejętnością Skiraty rozgrzeszania klonów z wszystkich win, ale stary sierżant 

miał w tym trochę racji. 

-  Żołnierze  słuchają  rozkazów  -  rzekł.  -  Nawet  agenci  Wywiadu  Republiki, 

oczywiście. Jesteśmy zwierzętami stadnymi. Wszyscy musimy być posłuszni. 

- Przynajmniej ja muszę. - Skirata szarpnął kilka razy swoje pasy, jakby nie wierzył w 

zdolność  Mereela  do  wykonania  płynnego  przyspieszenia  przy  skoku.  -  Co  osłania  moją 

background image

shebs, moją i moich chłopców. 

- Niby jak? - Zapytał Vau. 

-  Bezpieczna  przystań,  kilka  kredytów,  znalezienie  nowej  pracy.  Nowa  tożsamość  i 

nowe życie. 

- Tak, wiem o tym, ale jak chcesz to zrobić? Nie możesz raczej wywiesić ogłoszenia? - 

Vau  zakreślił  w  powietrzu  palcem  wyimaginowaną  tablicę  ogłoszeń.  -  Żołnierze!  Znudziło 

wam  się  życie  w  Wielkiej  Armii?  Czujecie  się  niedocenieni  i  niekochani?  Zadzwońcie  do 

Kala! 

Skirata podrapał się po czole. 

- Wieści się roznoszą. 

- Tak, i trafiają również do niewłaściwych osób. 

- Siatki organizacji ucieczek zawsze to ryzykowały. 

- To nie jest odpowiedź. 

- Będę po prostu musiał dobierać moją siatkę bardzo ostrożnie, prawda? 

„Aay’han"  był  już  ponad  atmosferą,  manewrując  zwinnie  przez  labirynt  pól 

grawitacyjnych  w  systemie  Bogden,  by  dotrzeć  do  bezpiecznego  punktu  skoku  w 

nadprzestrzeń. Mird, który nigdy nie lubił startów i lądowań, wgramolił się na kolana Vau i 

wsadził  mu  łeb  pod  ramię,  skomląc  rozpaczliwie,  aby  się  upewnić,  że  pan  rozumie  jego 

niezadowolenie.  Vau  podrapał  strilla  po  grzbiecie  na  pociechę  i  zaczął  podziwiać  talent 

Mereela do prowadzenia takiego statku jak DeepWater z podręcznikiem otwartym na konsoli 

i odrobiną intuicji. Naprawdę, bardzo sprytni chłopcy z tych Zerowych. 

Chyba wolę klonów od normalnych ludzi, pomyślał. Są lepsi pod każdym względem. 

Może powinniśmy ich zostawić w domu, a na mięso armatnie wysyłać zwykłych obywateli 

Republiki. 

Vau  miał  niewiele  czasu  dla  kogokolwiek,  niezależnie  od  gatunku,  ale  ludzie  z 

Wielkiej  Armii  byli  całkiem  inną  sprawą.  Zrozumiał,  że  jedną  z  dwóch  rzeczy,  jakie 

powstrzymywały  jego  i  Skiratę  przed  pozabijaniem  się  wzajemnie,  był  wzajemny  szacunek 

dla żołnierzy klonów, którzy zdominowali ich życie; drugą był fakt, że Mandalorianie zwykle 

odkładali  na  bok  swoje  spory,  gdy  mieli  stawić  czoło  wspólnemu  zagrożeniu  ze  strony 

aruetiise. 

- Zdajesz sobie sprawę - rzekł do Skiraty - że nawet jeśli żołnierze będą mieli wybór, i 

tak wielu z nich pozostanie w armii? 

- Wiem. Wszyscy wolimy przebywać w znajomym miejscu. 

- Będą tak samo martwi jako ochotnicy, jak byliby jako niewolnicy, Kal. 

background image

- Ale będą mieli wybór, a to czyni ich wolnymi ludźmi. 

- W zasadzie to wielka sterta osik. Wiele wolnych istot w tej galaktyce nie ma prawa 

głosu ani wyboru tego, co chcą robić każdego dnia. Istnieje bardzo mglista granica pomiędzy 

niewolnictwem a zależnością ekonomiczną. 

-  Jasne...  Jeśli  chcesz  się  sprzeczać  o  kontinuum  ucisku,  klony  znajdują  się  nadal  na 

samym skraju wykresu. Skoncentruję się więc raczej na nich, aniżeli na uciśnionych masach, 

dzięki. 

Pojęcie lojalności zmieniało się z każdym mijającym dniem. 

Najpierw  powstało  pytanie,  co  stanie  się  z  żołnierzami  po  zakończeniu  wojny.  Teraz 

dyskutowali o ludziach, którzy zdezerterowali, kiedy walki wciąż jeszcze się toczyły. 

- Kal, wolałbyś służyć separatystom? 

-  Pod  względem  ideologicznym?  Wiesz,  że  tak.  Republika  to  w  najlepszym  razie 

waląca  się  w  gruzy  biurokracja,  a  w  najgorszym  otchłań  korupcji.  Ale  przyłączyłem  się  do 

niej dla kredytów i zostałem z moimi chłopcami. A jaką ty masz wymówkę? 

Vau  nie  mógł  twierdzić,  że  przyłączył  się  dla  kredytów,  choć  często  żył  w  trudnych 

warunkach, odkąd zrzekł się dziedzictwa. Pozostał jednak dla tej samej przyczyny, co Skirata, 

nawet jeśli nie miał ochoty się do tego przyznać. 

Mird,  zadowolony,  że  start  dobiegł  końca,  wyciągnął  łeb  spod  ramienia  Vau, 

zostawiając mu na kolanach wielki glut śliny. 

-  Po  namyśle  -  rzekł  Vau,  szukając  szmatki,  żeby  wytrzeć  spodnie  -  uważam,  że  to 

bardzo elegancki styl życia. 

Teklet, Quilura, 477 dni po Geonosis  

Ordo  znał  swoje  ograniczenia,  a  nauka  położnictwa  z  książki  była  znacznie  bardziej 

ryzykowna  niż  pilotowanie  nowego  statku  na  podstawie  instrukcji.  Zarekwirowanie 

najnowocześniejszego robota medycznego z bazy zaopatrzeniowej zajęło mu trochę czasu, ale 

znacznie zwiększyło szanse Etain na donoszenie ciąży. 

A jeśli  nawet  robot nie będzie w stanie sobie poradzić, wtedy... Nie, pomyśli o tym, 

kiedy będzie musiał i ani chwili wcześniej. Biegł przez śnieg z lądowiska, a robot wlókł się za 

nim. Był wielki, ciężki i nie nadawał się do wyczynów terenowych. 

-  Kapitanie,  muszę  się  dowiedzieć,  jaką  procedurę  mam  wykonać  -  mówił  żałośnie. 

Był  to  model  2-IB  i  miał  profesjonalne  ego  na  miarę  szerokiej  wiedzy  chirurgicznej.  - 

Oczekiwałem  przydziału  do  bardziej  znaczącego  obszaru  działań  wojennych.  Gdzie  moje 

asystentki pielęgniarki? 

background image

Ordo  dotarł  do  drzwi  budynku  sztabu,  wskazanych  na  mapie  w  notatniku,  i  ominął 

zabezpieczenia zamka niemal bez namysłu. 

- Too-One, nie składałeś przypadkiem jakiejś przysięgi o pomocy chorym i rannym? 

- Nie. I proszę mi mówić „doktorze". 

-  No to  ja ci  to  umożliwię... Doktorze. -  Drzwi otworzyły się i  Ordo stanął  twarzą w 

twarz  z  komandorem  w  żółtym  mundurze.  -  Zaczyna  się  od  „przysięgam  zachowywać  mój 

wokabulator wyłączony tak często, jak to jest możliwe" - rzucił w stronę robota. 

- Kapitanie - rzekł komandor - nie wiedziałem, że przywieziesz robota medycznego. 

-  Specjalistyczna  zabawka,  sir.  -  Więc  to  był  Levet.  Ordo  przypomniał  sobie,  że  z 

technicznego punktu widzenia sam także jest tutaj niezgodnie ze swoją rangą. - Nie możemy 

sobie pozwolić na utratę dalszych Jedi. Ich hodowla zajmuje więcej  czasu niż nasza. Gdzie 

jest generał Tur-Mukan? 

Lever wskazał na górę. 

- Powodzenia. Chyba nie zdaje sobie sprawy z tego, że wiem, że jest yaihadla. 

Ordo  zawsze  był  zaskoczony,  kiedy  spotkał  poza  szeregami  Operacji  Specjalnych 

klona, który w języku Mando znał więcej słów niż „vode an". Szczególnie zaś zaskoczyło go, 

że ktoś może znać język na tyle dobrze, aby użyć słowa oznaczającego ciążę. 

- Rozumiem - rzucił niedbale. Levet zasłużył sobie na miano Komandora Taktownego, 

a  teraz  Ordo  już  wiedział  dlaczego.  Język  Mando  nie  był  zwykle  dodawany  do 

oprogramowania robotów medycznych. 

-  Zrobiłem  to dla niej,  ale wiem,  że ma powody, żeby  o tym  nie mówić,  a nigdy nie 

kłócę się z generałem, jeśli nie muszę. - Levet włożył hełm. - Rada Jedi nie lubi kojarzenia 

par w swoich szeregach, więc podejrzewam, że biedna kobieta jest przerażona. 

Ordo  czekał  na  kolejną  bombę,  ale  Levet  nie  posunął  się  dalej  w  swojej  analizie  i 

wydawał  się  usatysfakcjonowany  wiedzą,  że  przyszłym  ojcem  będzie  inny  Jedi.  Może  nie 

wziął  pod  uwagę  możliwości,  że  to  skromny  klon,  choć  istniało  wiele  spekulacji  na  temat 

innych generałów i ich prywatnego życia. 

 - Będę wzorem dyplomaty - obiecał Ordo. 

Istniał  wprawdzie  problem  robota  i  jego  wyłączonego  wokabulatora,  ale  był  to 

szczegół  techniczny.  Kiedy  zaopiekuje  się  już  Etain,  załatwi  się  pełne  kasowanie  pamięci. 

Ordo jeszcze mu o tym nie wspomniał. 

Etain leżała wsparta na poduszkach, z przymkniętymi oczami i dłońmi złożonymi na 

kolanach, a wokół nie było widocznego śladu obecności zmiennokształtnej. Spojrzała ponad 

jego ramieniem na robota i westchnęła. 

background image

- Cześć, Ordo - rzekła cicho. - Przepraszam, że musiałeś wlec się taki szmat drogi, ale 

widocznie Kal martwi się o mnie, skoro cię wysyłał. 

Zawsze umiała odróżnić jednego klona od drugiego, nawet nie patrząc, po prostu po 

jego  obecności  w  Mocy.  Ordo  wiedział,  że  wzbudza  w  niej  niepokój.  Może  były  to  jego 

koszmary na jawie i frustracja, która przepajała jego niepokorne myśli; mógł je ukrywać, ale 

ona wiedziała, że tam są, dokładnie tak jak Kal’buir. 

-  Jak  się  pani  teraz  czuje,  pani  generał?  -  Było  to  równie  dobre  powitanie  jak  każde 

inne. - Czy wciąż pani krwawi? 

- Sądzę, że to ja powinienem zadawać takie pytania! - Robot przepchnął się obok Orda 

i  pochylił się nad Etain, wysuwając z korpusu cały zestaw  czujników i  sond. -  Boli? Zaraz 

panią zbadam... 

Ramię  Too-One  nagle  znieruchomiało  i  Ordo  pomyślał,  że  robot  się  zawiesił. 

Wyglądał, jakby miał problemy z poruszaniem. 

Etain  spojrzała  na  niego  zwężonymi  oczami.  Pewnie  odrzuciła  już  pomoc  innych 

robotów medycznych, ale ten tutaj był odpowiednikiem ordynatora chirurgii. 

- Lepiej najpierw ogrzej te swoje końcówki, blaszaku... - Poleciła. 

-  Ach,  jesteś  Jedi.  Oczywiście.  -  Rozległo  się  posępne  wycie  serwomechanizmów  i 

wokół uniósł  się słaby odór przegrzanego  metalu. -  Im  szybciej  mnie puścisz, tym  szybciej 

skończę badanie. 

- Cieszę się, że się rozumiemy. - Ramiona robota drgnęły nagle i maszyna zachwiała 

się lekko. Etain ostatnio używała Mocy ze znacznie większą precyzją. - Jestem mniej więcej 

w dziewięćdziesiątym dniu ciąży. 

- O tym mnie nie poinformowano. 

- No to teraz już wiesz. Przyspieszałam ciążę za pomocą transu uzdrawiającego, więc 

jeśli chodzi o poziom rozwoju płodu, jestem prawdopodobnie w piątym miesiącu. 

- Moje banki danych nie wspominają o takiej umiejętności Jedi. Jak to się robi? 

-  Nie  jest  to  nauka  ścisła.  Po  prostu  zwyczajnie  medytuję.  Zaczął  kopać,  więc 

domyślam się, jak daleko zaawansowany jest rozwój. 

- On? A więc jesteś pod opieką lekarza? Miałaś rutynowe skany? 

- Nie, jestem Jedi i wyczuwam takie rzeczy. - Etain spojrzała na Orda, jakby prosząc 

go  o  pomoc.  -  Dziecko  reaguje  silnie,  wiem,  że  jest  zdenerwowany  walką,  a  przynajmniej 

moją reakcją na nią. 

- Niemożliwe - obruszył się Ordo. - Wyższe funkcje mózgu pojawiają się w okolicach 

dwudziestego szóstego tygodnia, a nawet przy przyspieszeniu... 

background image

- Cóż, chyba musisz uwierzyć mi na słowo. I wciąż trochę krwawię i mam skurcze. 

Ordo odsunął się, aby obserwować badanie. Robot i Etain zdawali się mierzyć swoje 

siły;  kobieta  jakby  wyzywała  go,  by  ośmielił  się  podnieść  na  nią  swoje  manipulatory. 

Wreszcie Too-One przesunął skanerem po jej brzuchu. 

-  Jeszcze  lepiej  -  rzekł  skromnie.  -  Moja  baza  danych  sugeruje,  że  mamy  tu  do 

czynienia z równoważnikiem sześciomiesięcznego płodu. 

- Mówiłam przecież... 

Too-One  zawahał  się  i  ostrożnie  rozchylił  ciężki  płaszcz,  którym  się  Etain  cały  czas 

otulała.  Pod  jej  tuniką  widać  było  wyraźną  wypukłość,  ale  nie  aż  taką,  żeby  spowodowała 

większe zainteresowanie osób postronnych. 

Ordo  poczuł,  że  ogarnia  go  niezdrowa  fascynacja.  W  sztucznej  macicy 

transpastalowych  zbiorników  na  Kamino  nie  było  słychać  bicia  serca  matki,  nie  było 

krzepiącej  ciemności.  Ordo  wiedział,  że  powinien  zaczynać  życie  jak  dziecko  we  wnętrzu 

Etain.  Wiedział  też,  że  to  atmosfera  milczenia,  izolacji  i  ciągłego  światła  -  i  jedyny  punkt 

odniesienia  w  postaci  bicia  własnego  serca  -  pomogły  uczynić  z  niego  takiego  człowieka, 

jakim jest. 

Pamiętał  zbyt  wiele.  Może  to  nie  był  dobry  pomysł,  aby  stać  tu  i  słuchać 

drobiazgowego omawiania szczegółów. Ale Kal'buir polecił mu dopilnować, żeby Etain była 

bezpieczna i zdrowa, a to oznaczało czekanie. 

- Ordo... 

Jak  w  ogóle  nauczył  się  człowieczeństwa?  Jeśli  nie  więzy  krwi  i  nie  geny  mają 

znaczenie dla Mando'ade, co czyni go człowiekiem? 

- Ordo? - Etain spojrzała na niego znacząco. 

- Tak? 

-  Wiem,  że  nic  cię  nie  zdoła  zbić  z  tropu,  ale...  Powiedzmy,  że  wolałabym,  abyś 

zaczekał na zewnątrz, dopóki robot nie zakończy badania. Czy mam ci to narysować? 

Ordo  pojął  aluzję  i  wyszedł  za  drzwi,  wciąż  pozostając  w  zasięgu  głosu,  gdyby  coś 

poszło  nie  tak.  Bywały  chwile,  kiedy  zdawał  sobie  sprawę,  jak  bardzo  różni  się  od 

normalnych ludzi. Teraz ciąża Etain, uniwersalny ludzki stan, pokazała mu, że nawet Jedi ma 

swoje przyziemne ograniczenia i przypomniała, jak bardzo on sam jest poza tym wszystkim 

co ludzkie. 

Nawet nie miał matki. 

Miał za to ojca, a Kal’buir wynagradzał mu brak wszystkiego innego. 

Szmer  rozmów,  przerywany  głośniejszymi  uwagami  Etain,  nagle  ucichł.  Robot 

background image

otworzył drzwi. 

- Teraz możesz wejść. 

Ordo  nie  był  pewien,  co  zobaczy,  ale  Etain  siedziała  po  prostu  na  skraju  łóżka, 

rozcierając sobie ramię. 

- I co? 

-  Mam problemy z łożyskiem  - wyjaśniła.  -  A poziom moich hormonów stresu sięga 

niebios, co nie pomaga. 

- Nie powinna walczyć w jej stanie, a już na pewno nie powinna bardziej przyspieszać 

ciąży - zwrócił się Too-One do Orda, jakby był on jednocześnie sprawcą ciąży i opiekunem 

Etain.  -  Dałem  jej  lek  na  ustabilizowanie,  ale  powinna  pozwolić  naturze  przejąć  bieg 

wydarzeń i znaleźć na ten okres mniej stresujące otoczenie. 

-  Rozumiem  -  odrzekł  Ordo.  Przynajmniej  dość  jasno  powiedziane.  -  Czy  powinna 

brać dalej leki? 

-  Tak,  przez  kolejne  siedemdziesiąt  dwie  godziny.  -  Too-One  wyjął  z  torby  pakiet 

jednorazowych strzykawek.  -  Zazwyczaj  nie pozwoliłbym  osobie niewyszkolonej aplikować 

tych zastrzyków, ale chyba masz jakieś awaryjne przeszkolenie medyczne? 

- O, tak. - Ordo wyjął z kieszeni przy pasie swoją kolekcję przerywaczy elektrycznych 

i  kluczy do kradzieży danych.  Zwisały z plastoidowego sznurka jak dziwaczny naszyjnik. - 

Pierwsza pomoc medyczna na polu bitwy. 

Too-One niczego się nie spodziewał, więc stał spokojnie. Ordo wcisnął przerywacz w 

port  danych  robota  i  Too-One  całkowicie  znieruchomiał.  Teraz  już  nie  mógł  przetwarzać 

żadnych sygnałów ani danych. 

-  Co  ty  robisz?  -  Etain  wydawała  się  przerażona.  -  Nie  możesz  go  tak  po  prostu 

wyłączyć! 

- Mogę, mogę. - Ordo sprawdził diagnostykę na kluczu do podglądu danych i znalazł 

ten  punkt  czasowy  w  pamięci  Orda,  kiedy  po  raz  pierwszy  powiedziano  mu,  że  zostaje 

zabrany  na  Quilurę,  aby  leczyć  kobietę  Jedi  z  nieokreślonym  problemem  ginekologicznym. 

Tyle tylko było potrzeba, aby załadować odpowiednie zasoby danych. Teraz nie musiał wcale 

tego wiedzieć, a już z pewnością nie musiał wiedzieć, że był tu i leczył ciężarną Jedi. 

- To nie są dane, które chciałabyś widzieć krążące po systemie, generale. 

Paznokciem kciuka wprowadził komendę „Skasować & Nadpisać". Too-One nigdy tu 

nie był, przynajmniej według robota. 

-  To  lekarz,  wszystko  jedno,  robot  czy  nie.  Poufność  informacji  jest  częścią  jego 

oprogramowania - powiedziała Etain. 

background image

- Niestety, nie wszystkie mają taki moduł. Dane zapisane tutaj pewnego dnia mogą być 

ujawnione.  A  istnienie  twojego  dziecka  powinno  pozostać  tajemnicą.  Jeśli  potrzebujesz 

dalszego leczenia, zaczniemy jeszcze raz. 

-  Ordo,  on  ma  samoświadomość,  nawet  jeśli  jest  nieorganiczny.  -  Etain  miała 

świętoszkowatą  minę,  która  naprawdę  irytowała  Orda  u  większości  spotykanych  Jedi. 

Politycy też czasem miewali taką minę, oznaczającą, że oni wiedzą lepiej, a tylko rozmówca 

nic  nie  rozumie.  -  Nie  możesz  po  prostu  wyrwać  mu  części  pamięci  wbrew  jego  woli.  To 

gwałt. 

-  Wcale  nie.  To  jest  jak  nieprzekazanie  mu  poufnej  informacji,  tylko  w  odwrotną 

stronę. Żołnierzom zdarza się to codziennie. - Ordo sprawdził, czy fragmenty pamięci zostały 

naprawdę skasowane. - Czy nie uważasz, że to ironia losu, kiedy klon źle traktuje robota? Bo 

mnie zawsze to bawi. 

- Kusi mnie, żeby się roześmiać. 

- Czy kiedyś usuwałaś pamięć istocie organicznej? Wiem, że niektórzy Jedi to potrafią. 

Bard'ika mi mówił. 

- Tylko na szkoleniu, jako ćwiczenie, i tylko za zgodą, i... 

- No i dobrze. 

- Jeszcze mi nie przebaczyłeś tej sztuczki z komendą stopu? 

-  Jeśli  masz  na  myśli,  czy  wierzę,  że  już  jej  nie  użyjesz,  kiedy  ci  się  spodoba,  by 

skutecznie  mnie  wyłączyć  jak  robota  na  ułamek  sekundy,  to  nie  wierzę.  Jeśli  zaś  chcesz 

wiedzieć, czy czuję się urażony - nie, nie czuję się. 

Ordo musiał teraz przenieść Too-One w neutralne miejsce, żeby go znów uaktywnić. 

Będzie trudno, jeśli blaszanka nie zechce chodzić, bo jest za ciężki, żeby go nieść. 

- Proponuję, żebyś przeszła do innego pomieszczenia, zanim go odpalę i wypełnię luki. 

- A potem? 

- Zabieram cię na razie z Quilury. Szykuj się. 

- Nie mogę tutaj zostać i po prostu się oszczędzać? 

-  A  co  zrobisz,  kiedy  usłyszysz  artylerię,  a  Levet  zjawi  się,  żeby  złożyć  ci  raport  o 

dzisiejszych ofiarach? 

Etain spojrzała na Too-One, jakby szukała w nim inspiracji, a wreszcie skinęła głową. 

Wstała powoli i znikła w drugim pokoju. 

-  No  dobra,  doktorku,  wstajemy.  -  Ordo  zresetował  Too-One  i  odstąpił,  żeby 

obserwować jego reakcję. 

-  Czy  ja  miałem  awarię?  -  Zapytał  robot,  wyraźnie  zdezorientowany.  -  Mam 

background image

nieodczytywalny sektor w pamięci. 

- Uszkodzone dane - niedbale wyjaśnił Ordo. Była to prawda, przynajmniej z pewnej 

perspektywy.  Rzeczywiście  uszkodził  dane,  tak  bardzo,  że  nie  dało  się  ich  odzyskać.  - 

Zresetowałem cię. 

Jesteś na Quilurze. Trochę im tu brakuje pomocy medycznej, więc przypisałem cię do 

komandora Leveta. Może będziesz też musiał zająć się ofiarami lokalnej milicji. 

- Pacjent to pacjent, kapitanie. - Robot przycisnął panel diagnostyczny na ramieniu. - 

Niepokojące. Mam nadzieję, że nie straciłem ważnych danych. 

Too-One zachowywał się teraz bardziej pokornie niż przed usunięciem danych. Gdyby 

Ordo  nie  wiedział,  że  to  niemożliwe,  powiedziałby,  że  robot  martwi  się  swoją  luką  w 

pamięci...  A  może  nawet  jest  przestraszony.  Ale  wszyscy  twierdzą,  że  roboty  nie  czują 

strachu. 

A  właściwie  co  to  jest  strach?  Mechanizm,  który  broni  cię  przed  zagrożeniem  i 

zniszczeniem.  Wszystkie  roboty  były  zaprogramowane  tak,  aby  unikać  niepotrzebnego 

ryzyka, zmieniał się jedynie poziom, w zależności od modelu. Jeśli to nie był strach, to Ordo 

nie wiedział, co to może być innego. 

Musi od tej chwili zacząć inaczej myśleć o robotach. Co nie znaczy, że nie rozwali ich 

na kawałki, jeśli staną mu na drodze. 

Przekazał  Too-One  Levetowi,  który  wciąż  czekał  na  dole,  a  komandor  natychmiast 

wysłał go na lądowisko, aby czekał na nadlatujące transportery. 

-  Wolałbym,  żeby  wiadomość  o  stanie  pani  generał  została  między  nami.  Trzeba 

oszczędzić  jej  zakłopotania  -  rzekł  Ordo.  -  Robot  został  skasowany,  ale  lepiej  zachować 

ostrożność. Jedi to zabawne istoty. 

-  To  prawda.  -  Levet  wyświetlił  holomapę  nad  biurkiem  ciasnej  klitki,  która  pełniła 

rolę jego biura. Wciąż za bardzo tu śmierdziało Trandoszanami jak na gust Orda. - Więc o co 

chodzi z panią generał? Przepraszam, mam paskudnie krótką pamięć. 

Levet jednak wiedział, a Ordo znał tylko jeden pewny sposób na trwałe wykasowanie 

ludzkiej  pamięci.  Jednak  jego  sumienie  i  nauki  Kal'buira,  które  mu  wpojono,  mówiły,  że 

powinien zostawić w spokoju tego człowieka... Tego brata. 

- Muszę ją zabrać stąd na jakiś czas. Myślę, że będziesz wolał przeprowadzić usuwanie 

kolonistów po swojemu. 

- Och, myślę, że jakoś byśmy się pogodzili... 

- Ile trzeba czasu do oczyszczenia planety? 

- Może jeszcze z tydzień, zależnie od ich reakcji. Zbyt wielu ludzi tracimy na minach. 

background image

Miejscowi  są  bardzo  dobrzy  w  ukrywaniu  ich  przed  czujnikami  za  pomocą  złomu,  więc 

zmieniamy taktykę. 

- Albo grzecznie wyjdą i wsiądą do transporterów, albo... 

-  Wezwiemy  wsparcie  z  powietrza.  -  Levet  powiódł  czubkiem  palca  po 

trójwymiarowym  odwzorowaniu  Ramienia  Tingela  i  kwadrancie  północno-wschodnim  - 

Trzydziesta  piąta  miała  brać  udział  w  ataku  na  Gaftikar,  więc  i  tak  musimy  tu  posprzątać, 

nawet jeśli miałoby to oznaczać użycie pewnego nacisku. 

Nie  było  lepszego  momentu  na  przeniesienie  Etain.  Jeśli  się  dowie,  jak  ciężko  jest 

Darmanowi, będzie próbowała go odszukać. Gaftikar był dość blisko Quilury. 

Ordo  zatrzymał  się  w  holu,  aby  sprawdzić  wiadomości  w  notatniku.  Jusik  podawał 

najnowszą pozycję Delty w drodze na Da Soocha. Kal'buir był już w drodze na Dorumaa. 

Ordo  pomyślał,  że  mógłby  skontaktować  się  z  Besany,  ale  uznał,  że  to  samolubne, 

biorąc pod uwagę, że Etain i Darman nie mają normalnego kontaktu. A Kal’buir zostawił tyko 

jedną informację: 

„Synu, zasugeruj jej, że imię Venku jest bardzo ładne". 

Nadanie dziecku imienia wydawało się nieszkodliwym ustępstwem na rzecz niepokoju 

Etain.  Jeśli  Darman  albo  dziecko  nie  polubią  tego  imienia,  zawsze  można  je  zmienić.  Ordo 

próbował  sobie  wyobrazić,  jak  zareaguje  Darman,  kiedy  się  dowie,  że  zataili  przed  nim 

istnienie  dziecka  i  że  on  dowiaduje  się  ostatni.  Ordo  był  pewien,  że  w  takiej  sytuacji  sam 

byłby wściekły, choćby wiedział, że nie było innego wyjścia. 

- Pani generał! - Ordo z hałasem wbiegł na schody. - Gotowa do wyjazdu? 

Etain wyszła z sypialni ze zwykłym workiem na ramieniu. Worek wyglądał tak, jakby 

niosła w nim tylko ubranie na zmianę. Jedi nie mieli wielkiego majątku, tak samo jak klony. 

- Chcę pożegnać się z Levetem - powiedziała. 

- On wie, że jesteś w ciąży. Nie jest ani ślepy, ani głupi. 

Etain zawahała się w pół kroku. 

- Ach, tak? 

- I jeszcze jedno... - No, gadaj, ponaglił sam siebie, imię jest dla niej ważne, ważne jest 

też dla Kal'buira, inaczej by ci go nie przekazał. - Kal mówi, że Venku to bardzo ładne imię. 

Etain miała roztargnioną minę; poruszyła lekko ustami. 

- Venku - szepnęła wreszcie. - Venku. Czy to imię coś znaczy? 

- Pochodzi od słowa oznaczającego „przyszłość", vencuyot. 

- W sensie...? 

- Dobrego jutra. 

background image

-  Aha...  -  Skinęła  głową  i  zmusiła  się  do  uśmiechu.  Przyszłość  była  dla  niej 

najwidoczniej  równie  kusząca  i  ulotna  jak  dla  każdego  klona.  -  Powiedz  Kalowi,  że  to 

doskonałe imię. 

Ordo stał przy wahadłowcu Mereela i czekając, aż Etain się pożegna, napawał się białą 

ciszą śniegu. Za każdym razem, kiedy próbował być wobec Etain uprzejmy, ponosił porażkę. 

Nie  chodziło  o  to,  że  jej  nie  lubił.  Po  prostu  nie  umiał  znaleźć  żadnych  wspólnych  cech 

pomimo pewnych podobieństw drogi życiowej. 

Wyszła  z  budynku  i  brnęła  przez  śnieg,  szukając  ścieżek  już  wydeptanych  przez 

innych. 

- Dokąd teraz lecimy? 

Ordo otworzył właz. 

- Na plażę do kurortu. 

- Nabijasz się ze mnie, tak? 

-  Nie,  to  rzeczywiście  miejsce,  które  nazywają  tropikalnym  rajem.  Znajdę  dla  ciebie 

coś do ubrania. 

Etain usiadła w fotelu drugiego pilota. Wydawało się, że nie potrafi tego wszystkiego 

ogarnąć. Ordo nagle wczuł się w sytuację Jedi, któremu nie odpowiada władza takiego Zeya, 

albo nie umie być zwykłym, szczęśliwym człowiekiem jak Jusik. 

Ona nigdy czegoś takiego nie robiła, uświadomił sobie. Nigdy nie była nigdzie tylko 

dla  odpoczynku.  Jest  tak  samo  zinstytucjonalizowana  jak  każdy  żołnierz  klon.  I  nie  ma 

Kal'buira, który by się nią opiekował. 

Tak,  było  mu  jej  żal,  już  kiedyś  jej  to  powiedział.  Była  zaskoczona,  że  jest  do  tego 

zdolny... Jeśli wdzięczność za to, że nie był nią, można uznać za litość. 

-  To  nie  jest  w  porządku,  że  wyjeżdżam  na  wypoczynek,  kiedy  mężczyźni  walczą, 

Ordo. 

-  Ale  wyrzuty  sumienia,  kiedy  jesteś  w  ciąży  i  grozi  ci  poronienie,  też  nie  mają 

żadnego sensu. 

-  Myślę,  że  w  ten  wyjątkowo  subtelny  sposób  próbujesz  mi  powiedzieć,  żebym  się 

oszczędzała... 

O ileż łatwiej  było  mu  rozmawiać z Besany.  Była tak konkretna i tak nieskończenie 

cierpliwa, kiedy musiała mu tłumaczyć subtelności cywilnej etykiety. 

-  Lecisz  na  Dorumaa  -  rzekł  Ordo,  starając  się  zachować  spokój...  Dla  Darmana.  - 

Mereel twierdzi, że to doskonałe miejsce na wypoczynek. 

Kal'buir  powiedział  mu  tylko,  że  ma  zapewnić  Etain  bezpieczeństwo  i  spokój.  Nie 

background image

zabronił mu wracać i dołączyć do łowów na Ko Sai. 

Podobnie  jak  Etain,  Ordo  nie  znosił  siedzieć  na  shebs,  kiedy  ludzie,  których  lubił  i 

cenił, narażali się na niebezpieczeństwo. 

ROZDZIAŁ 9 

Miliony nas zostały unicestwione, kiedy poziom mórz wzrósł i zatopił Kamino. 

Przeżyliśmy jako gatunek, ponieważ potrafiliśmy wyobrazić sobie 

niewyobrażalne. Pewne cechy genetyczne pozwoliły nam znieść głód i 

przeludnienie; cechy wyeliminowaliśmy, bo nie było miejsca na sentymenty dla 

słabeuszy. Selekcjonowaliśmy, doskonaliliśmy, wybieraliśmy. 

Perspektywa wyginięcia uczyniła z nas gatunek, jaki sami zaprojektowaliśmy. 

Był najczystszym uosobieniem ducha Kaminoan, o poziomie dojrzałości 

społecznej, jakiego inne gatunki nigdy nie osiągnęły, ponieważ nie miały 

odwagi dokonywać selekcji. Jesteśmy mistrzami genetyki i jedynymi arbitrami 

naszego losu; nigdy nie będziemy znów zdani na przypadek. 

Wspomnienia dawnego głównego naukowca Ko Sai na temat eugeniki Kamino i 

potrzebie istnienia systemu kastowego; nigdy nieopublikowane 

Miasto Eyat, Gaftikar, Zewnętrzne Rubieże, 477 dni po Geonosis  

Ciała  dwóch  żołnierzy  tajnych  operacji  były  o  wiele  cięższe,  niż  się  Darman 

spodziewał. 

Czekanie, aż pojawią się Niner i Fi trwało dwie najdłuższe w jego życiu godziny. Na 

każde skrzypnięcie i stuk wyobrażał sobie garnizon policji Eyat otaczający mieszkanie. Kiedy 

wreszcie jego bracia przybyli, czuł się dziwnie winny, jakby musiał się tłumaczyć. 

Niner przyglądał się żołnierzom. 

- Oczyściłeś ich, Dar? 

Darman  zrobił,  co  mógł.  Poza  uszkodzeniami  u  jednego  z  nich,  tego,  który  został 

trafiony w twarz, obaj wyglądali całkiem normalnie. Byli podobni do niego, ale martwi - a on 

nie  umiał  sobie  z  tym  poradzić.  Ułożył  ich  z  ramionami  wzdłuż  ciała  i  wyprostowanymi 

nogami. 

- Nie umiem ich tak tu zostawić jak padlinę. Co mamy z nimi zrobić? 

background image

Fi wzruszył ramionami. 

- Nie możemy ich tu zostawić w charakterze kostek zapachowych. 

-  Fi,  to  są nasi.  -  Darman nie mógł znieść widoku martwych twarzy; przyniósł koc z 

sypialni. - Musimy ich godnie pochować. 

- Mamy ich zbroje - rzekł Fi. - Sierżant Kal będzie chciał poznać ich numery. Jest w 

tym bardzo skrupulatny. 

- Dobrze, ujmę to inaczej... A gdyby to twoje zwłoki tu leżały? Co byś z nimi zrobił? 

-  Chciałbym,  żeby  ktoś  pokręcił  głową  i  powiedział:  co  za  szkoda,  taki  piękny  i 

stylowy młodzieniec! I urządził mi państwowy pogrzeb - rzekł Fi. Wziął koc od Darmana i 

owinął nim jednego z żołnierzy. - Z mnóstwem kobiet rozpaczających, że nigdy nie zaznały 

mojego  czaru.  Ale  poza  tym  tyle  by  mi  zależało,  co  na  zadzie  motta,  prawda?  To  tylko 

skorupa. Zostaje jedynie zbroja. 

Niner zerknął przez okno. 

-  Za  jakąś  godzinę  będzie  ciemno.  Zabierzemy  ich  do  obozowiska  i  pochowamy.  A 

zbroje usuniemy. 

- I powiemy jaszczurom, że mają ich nie wykopywać i nie zjadać. 

- Dar, Maritowie nie jedzą innych gatunków rozumnych. Tylko własnych zmarłych. 

- No to wszystko w porządku. 

- Dar, ci ludzie chcieli cię zabić. 

-  Nie  mnie.  Oni  przyszli  po  Sulla,  sierżancie.  Sam  byłeś  gotów  to  zrobić  jeszcze  nie 

tak  dawno  temu,  pamiętasz?  -  Darman  nie  miał  problemu  z  zabijaniem.  Był  to  jego  zawód, 

przywykł  do  niego,  nawet  nie  miewał  wyrzutów  sumienia  i  koszmarów,  choć  podobno 

wszyscy  ludzie  je  mają.  Ale  tym  razem  zabił  własnych  towarzyszy,  nie  wrogów.  W  tych 

okolicznościach  nie  mógł  czuć  się  dobrze.  -  Nie  wiedziałem,  że  w  ogóle  jestem  zdolny  do 

zabicia swoich, o ile nie jest to sprawa osobista i nie zrobili mi czegoś okropnego. 

Zdał  sobie  nagle  sprawę,  że  gada  głupstwa.  Nawet  Fi  obdarzył  go  dziwnym 

spojrzeniem. Niner owinął w koc drugiego żołnierza, a Darman mu pomógł. Mięśnie zabitych 

jeszcze nie zesztywniały, a kiedy Darman przechylił jednego z nich, ruch uwolnił powietrze z 

płuc  nieboszczyka,  który  wydał  przerażające  westchnienie,  jakby  nagle  wrócił  do  życia. 

Darman w życiu widział wiele nieprzyjemnych scen, ale ten moment wrył mu się w pamięć 

na zawsze. 

Kiedy owiązano ciała linami, mogły ujść w złym oświetleniu za zrolowane dywany. 

-  A'denowi  powiedzieli,  że  atak  na  Eyat  nastąpi  prawdopodobnie  za  tydzień  -  rzucił 

Niner beztrosko. - W tej sytuacji moglibyśmy ich tu zostawić.

 

background image

- Nie, pochowamy ich. 

- Dobrze, dobrze. 

- Ja nie żartuję. 

- Dar, czy ja się z tobą kłócę? 

Mądrzej  chyba  byłoby  wyjść  teraz;  im  dłużej  czekali,  tym  więcej  ryzykowali.  Na 

zewnątrz  nie  było  gorąco,  a  przy  klimatyzacji  w  apartamencie  nastawionej  na  maksimum  i 

zamkniętych oknach mogło upłynąć kilka tygodni, zanim sąsiedzi wyczują, że coś jest nie w 

porządku. 

Ale to nie w porządku... Nawet jeśli rzeczywiście wysłano ich, by zabili Sulla. 

Fi  przeszedł  do  kuchni. Drzwi  konserwatora  otwarły  się  z  sykiem  i  znów  zamknęły. 

Wyszedł z talerzem pełnym jedzenia w jednej i pojedynczym ciastkiem w drugiej ręce. Podał 

je Darmanowi. 

- Masz - rzekł. - Zjedz, bo się obrażę. 

Darman  przyjął  ciastko  i  zaczął  żuć,  ale  uwięzło  mu  w  gardle  jak  trociny.  Bardzo 

chciałby  teraz  porozmawiać  z  Etain.  Po  raz  pierwszy  w  życiu  doszedł  do  wniosku,  że 

potrzebuje pocieszenia od kogoś z zewnątrz, a nie od bezpośredniego kręgu braci. Poczuł się 

nielojalny, że ich wsparcie i pokrzepienie już mu nie wystarczają. 

- Powinieneś porozmawiać z Kal'buirem - cicho rzekł Niner. - On kiedyś przypadkiem 

zabił komandosa. Pamiętasz? Prawdopodobnie wie lepiej niż ktokolwiek inny, przez co teraz 

przechodzisz. 

- Przez nic nie przechodzę. - Darman poczuł się nagle przezroczysty i odsłonięty. - Po 

prostu  się  niepokoję,  czekam,  aż  się  pojawią  gliny.  Pojęcia  nie  mam,  dlaczego  nikt  nie 

usłyszał strzelaniny. 

-  Mieszkanie  jest  dobrze  izolowane  -  łagodnie  wyjaśnił  Fi.  Prawie  dźwiękoszczelne, 

tylko podłogi skrzypią. 

Darman wiedział, że nikogo nie oszuka, więc wymknął się do kuchni, aby czekać tam 

na zmierzch pod pretekstem opróżnienia szafek. Tak, musi porozmawiać ze Skiratą. To, przez 

co  przeszedł  Kal,  na  pewno  było  gorsze:  zastrzelił  komandosa  w  czasie  ćwiczeń  z  ostrą 

amunicją, jednego z własnych chłopców, a choć wszyscy wiedzieli, że wypadki się zdarzają, 

Skirata już nigdy nie był taki sam. Musiało ci być o wiele trudniej żyć, kiedy spowodowałeś 

śmierć kogoś, na kim ci zależało. Żołnierze Tajnych Operacji przynajmniej byli obcy. 

Darman  jednak  słyszał,  że  żołnierze  ARC  byli  gotowi  raczej  zabijać  dzieci  klony, 

aniżeli  dopuścić,  aby  siły  sepów  zagarnęły  je  w  czasie  ataku  na  Kamino.  Wcale  nie  dla  ich 

własnego  dobra  albo  by  je  przed  czymś  uchronić,  tylko  w  obawie,  że  wróg  je  wykorzysta. 

background image

Czy Sull zawahałby się zabić brata klona, który stanął mu na drodze? Darman w to wątpił. 

Wszystko  zaczynało  ostatnio  wyglądać...  Niepewnie.  Tęsknił  za  dawnymi,  dobrymi 

czasami, kiedy wrogiem były tylko łatwe do wyśledzenia blaszaki. 

- Dobra, ruszamy się - zdecydował Niner. 

Sprowadził ścigacz tuż przed drzwi mieszkania - dwie godziny zajęło im znalezienie 

kolejnego transportu - i przenieśli ciała jak zrolowane dywany. Kilku ludzi było na ulicy, ale 

nie  zwrócili  na  nich  uwagi,  pewnie  sądząc,  że  ktoś  się  przeprowadza.  Potem  Fi  poszedł  po 

ścigacz Darmana, a Niner i Darman czekali w pojeździe z trapami na skrzyni. 

Droga do obozowiska minęła bez przeszkód. Darman czuł, że sobie z tym poradzi, ale 

zaczął się martwić koniecznością kopania grobów w ciemności. Nie chciał jednak pozostawić 

ciał na noc. Wyobraził sobie nagle Maritów gotujących z nich potrawkę i to wcale nie było 

śmieszne.  Wręcz  przeciwnie:  poczuł  mdłości,  obawiał  się,  że  zaraz  zwymiotuje.  Musiał 

jednak wytrzymać jeszcze przez jakiś czas. Będą współpracować z jaszczurami do momentu 

ataku na Eyat. 

-  Kiedy wrócimy,  muszę wypić filiżankę mocnego kafu  - rzekł

 

Niner.  Jego głos  miał 

identyczną intonację jak głos Skiraty, pełen troski i pokrzepienia. - Nic ci nie będzie, Dar.

 

A  jeśli  oni  wcale  nie  chcieli  mnie  zabić?  -  Przyszło  Darmanowi  do  głowy.  Nie 

zaczekałem, żeby się przekonać. 

-  Sierżancie,  nie  sądzisz,  że  oni  mogli  przyjść  tylko  po  to,  aby!  aresztować  Sulla?  - 

Zapytał. 

- Nie - stanowczo odparł Niner. - Przyszli wykonać egzekucję. 

A gdyby cię nawet aresztowali, zabraliby cię tam, gdzie zabiłby cię kto inny. Przestań 

już odtwarzać sobie ten holowid w głowie i zaakceptuj wreszcie, że to była sytuacja: oni albo 

ty, ner vod'ika. 

Wyjechali  z  miasta.  Darman  od  czasu  do  czasu  wskazywał  drogę  Ninerowi,  który 

pracował z mapą w notatniku. Fi jechał za nimi w drugim ścigaczu. Wszystko szło dobrze - 

przynajmniej  jak  na  te  okoliczności  -  dopóki  nie  śmignęły  obok  nich  czerwone  i  zielone 

światła pojazdu lokalnego patrolu stróżów prawa. 

- Spieszą się - zauważył Niner. 

-  Spóźnił  się  na  przerwę  na  kaf.  -  Tak  zawsze  mawiał  kapitan  Obrim,  kiedy  widział 

jeden ze swoich ścigaczy CSF łamiący przepisy. Darman spojrzał do tyłu, czy Fi nie odpadł 

za daleko. - Chyba nie mają tutaj za wiele roboty. Nie są to raczej dolne poziomy Potrójnego 

Zera. 

- Wszędzie są jakieś dolne poziomy, Dar. 

background image

Czuł  że  jeśli  zacznie  z  nimi  rozmawiać  jak  normalny  człowiek,  wszystko  będzie  w 

porządku.  Myślał  tak  aż  do  samego  końca,  kiedy  ścigacz  policji  zahamował  i  stanął,  a 

iluminowana tablica pomiędzy tylnymi silnikami mignęła jednym słowem: „Stop". 

- Osik - wymamrotał Niner. - Chyba nas ma na myśli. 

- Powiedz, że go nie ukradłeś, ner vod. 

- Nie. I nie przekroczyliśmy limitu prędkości. 

Niner zwolnił. Darman zobaczył, że Fi zostaje w tyle, parkując koło kafejki. 

- A teraz zachowujmy się cicho i grzecznie - ostrzegł Niner. 

- Mam nadzieję, że uwierzy, że jesteśmy bliźniakami. 

-  Ilu  w  ogóle  ludzi  wie,  jak  wyglądają  klony?  Zwłaszcza  tutaj.  -  Niner  włączył 

komunikator  w  uchu  i  zacisnął  zęby;  Darman  poczuł,  jak  jego  własna  słuchawka  wibruje 

przez  chwilę,  dostrajając  się  do  sygnału.  Teraz  dopiero  Niner  opuścił  boczną  owiewkę  i 

przybrał  rozsądną,  ale  neutralną  minę,  obserwując  oficera  w  czerwonym  mundurze,  który 

zbliżał się od strony ścigacza z ręką na miotaczu. 

- Witam, oficerze. Jakiś problem? 

-  Proszę  trzymać  ręce  tak,  żebym  je  widział,  i  pokazać  mi,  co  macie  z  tyłu.  -  Oficer 

pochylił się lekko i spojrzał na Darmana. Ty wyjdź z pojazdu i ręce na dach. 

Przez  moment  Darman  sądził,  że  Niner  otworzy  drzwiczki  i  przewróci  oficera,  ale 

zacisnął tylko zęby i otworzył tylny właz. 

Głos Fi wypełnił czaszkę Darmana. 

- On jest sam, Dar. Możemy go załatwić. 

- Czekaj... 

Darman  powoli  wyszedł  ze  ścigacza  i  pozostawił  drzwi  otwarte  na  wypadek 

konieczności  szybkiej  ucieczki,  ale  ustawił  się  tak,  aby  mieć  na  oku  także  Ninera.  Oficer 

zajrzał do niewielkiego bagażnika, wciąż trzymając dłoń na kolbie miotacza, jakby czerpał z 

tego otuchę. Chyba nie zdawał sobie sprawy z tego, że odwracać się tyłem do podejrzanego - 

a  właściwie  dwóch  podejrzanych  -  to  ryzykowne.  Darman  przyglądał  się  uważnie,  czy  nie 

zobaczy jakichś słuchawek łączących go z innym oficerem. 

Ale  nie,  nic  nie  dostrzegł.  Widocznie  policjant  nigdy  nie  miał  do  czynienia  z 

prawdziwymi kryminalistami... Albo z komandosami. 

-  Miałem  raport  o  ścigaczu  wykorzystywanym  do  wynoszenia  przedmiotów  z 

mieszkania - rzekł  oficer  stłumionym  głosem,  bo miał  głowę w bagażniku. Jedną ręką oparł 

się o jego krawędź. Chodziło o ten konkretny pojazd. No i zobaczmy, co my tutaj mamy... 

Kiedy  policjant  wyciągnął  rękę,  aby  dotknąć  ciasno  owiniętego  ciała  w  bagażniku, 

background image

jego los był przypieczętowany. Wydawało się, że ćwiczyli to milion razy: Niner skoczył na 

niego i przyszpilił twarzą do dołu, ramieniem otaczając mu gardło, aby go uciszyć. Darman 

podszedł sprawdzić, czy nie ma na sobie komunikatora. Fi był tuż za nimi w drugim ścigaczu, 

zasłaniając całą operację. 

W przeciwieństwie do holowidów, tu nie było szybkiego ciosu w głowę, aby pozbawić 

wroga  przytomności,  zanim  ucieknie  kiedy  ofiara  odzyskiwała  przytomność,  nic  jej  nie 

dokuczało  poza  bólem  głowy.  A  tu  był  tylko  biedny  policjant,  jak  każdy  z  ekipy  Obrami, 

który zatrzymał niewłaściwych ludzi w niewłaściwym momencie. Oczy Darmana napotkały 

spojrzenie  Ninera  i  wiedział  już,  że  powinien  po  prostu  zastrzelić  policjanta,  tak  jak  mu 

podpowiadał instynkt... Ale nie mógł. 

Fi podszedł i zaczął grzebać w zestawie broni, jaka zwisała u pasa oficera. 

-  Aha  -  mruknął  wreszcie  -  a  było  to  jedyne  słowo  wypowiedziane  podczas  całego 

incydentu - i wybrał pałkę ogłuszającą.

 

Wcisnął  ją  pod  pachę  policjanta;  zatrzeszczało,  kiedy  Niner  uwolnił  ładunek. 

Mężczyzna przestał się szarpać i drgnął konwulsyjnie raz i drugi. 

- Proszę bardzo - rzekł Fi. Przeciągnął oficera na chodnik i zostawił w takim miejscu, 

żeby był niewidoczny dla nadjeżdżających ścigaczy. 

- Przepraszam, sierżancie - powiedział Darman. 

- Nie szkodzi, przerwałem kontakt, zanim oberwałem... 

- A teraz wiejemy i to szybko. 

- Przepraszam! - Darman skoczył na miejsce pasażera. Wokół panował większy ruch, 

niż  sądzili,  ale  Niner  wstrzelił  się  w  gąszcz  pojazdów  i  skierował  do  bram  miasta.  - 

Przepraszam, powinienem był... 

- Nic się nie stało - odparł Niner. 

Fi  wyminął  ich  i  znikł  w  oddali.  Darman  chwycił  swój  DC-15  i  położył  go  na 

kolanach; oglądał się do tyłu, dopóki nie dotarli do bram miasta. Zaczął się bać, że na zawsze 

stracił  spokój.  Nigdy  przedtem  nie  wahał  się  strzelać.  Nie  powinien  uruchamiać  procesu 

myślowego do oceny stopnia ryzyka. 

Mogłem zepsuć całą misję, pomyślał. A to oznacza, że jestem zagrożeniem dla moich 

braci. 

-  Gdybyś  go  zastrzelił,  byłby  następny  bałagan  do  sprzątania  pocieszył  go  Niner, 

zjeżdżając  z  drogi  pomiędzy  drzewa.  -  Nie  można  zostawiać  cywilnych  policjantów 

martwych na drodze. To nie jest Galaktyczne Miasto, no nie? 

- Jesteś telepatą, sierżancie? 

background image

- Myślę, co w tej sytuacji powiedziałby Skirata. 

- Jednak został w Eyat policjant, który widział nas z bliska. 

- Następnym rażeni, kiedy nas zobaczy, będziemy mieli na głowach hełmy, więc to mu 

wiele nie pomoże. 

Gdy dotarli do obozowiska, A'den i Fi czekali już w zaimprowizowanym sztabie, który 

zdawał  się  pogrążony  w  mroku,  tak  samo  jak  reszta  bazy.  Wszystkie  okna  były  zasłonięte 

nieprzezroczystym materiałem. Wewnątrz byle jakiego domku dwaj mężczyźni siedzieli przy 

stole i smętnie wpatrywali się w notatnik. A'den trzymał rękę przy uchu, jakby koncentrował 

się na ledwie słyszalnym sygnale. 

Fi nie podniósł głowy. A'den tak. 

-  Dobrzy  jesteście,  słowo  daję  -  rzekł  znużonym  głosem  Zero.  -  Ilu  sztywniaków  tu 

zwieźliście?  Dwóch  żołnierzy  i  gliniarza?  W  tym  tempie  niedługo  pobijecie  własny  rekord 

głupoty. 

- Nie zabiliśmy gliniarza - zaprotestował Niner. 

Fi tylko obejrzał się na nich przez ramię. 

- Przynajmniej nie zamierzaliśmy. Pałki paraliżujące są niebezpieczne, jeśli nie znacie 

historii medycyny. 

- No, świetnie. Świetnie. 

Fi  postukał  w  notatnik  i  w  pomieszczeniu  rozległy  się  trzeszczące  głosy.  Był  to 

podsłuch z centrum kontroli policji, sądząc z żargonu i kodów. 

Jeszcze  raz,  trzy-siedem.  Ostatnie  wezwanie  w  dzienniku  pokładowym  to  zatrzymany 

pojazd na alei Bidean. 

Nie widać wyraźnie obrazu z kamery nadzoru... 

Potwierdź  ID  podejrzanego  ścigacza.  Wypożyczony,  do  zabezpieczenia  użyto 

fałszywych czipów identyfikacyjnych. 

Hej, wiedział ktoś, że miał problemy z sercem? 

Fi ściszył notatnik i wstał. 

- Atin kopie grób. Pójdę mu pomóc. Jestem w tym dobry, kopię głębokie dziury. 

A'den wzruszył ramionami i wrócił do nasłuchu. 

-  Chyba  policjanci  się  zdenerwowali,  kiedy  znaleźli  na  swoim  kumplu  oparzenie  od 

pałki.  Na  szczęście  od  tego  do  wniosku,  że  chodziło  o  grupę  tajnych  komandosów 

zacierających  ślady,  jeszcze  jest  daleko  -  Odchylił  się  w  tył  tak  daleko,  jak  pozwoliło  mu 

krzesło, i wziął inny notatnik. - Spójrzmy na te obrazy z rozpoznania powietrznego. 

Niner nie mógł się odczepić od poprzedniego tematu. 

background image

- A więc, sierżancie, co zrobiłbyś inaczej? 

- Zastrzeliłbym glinę - odparł A'den. 

- I to by rozwiązało problem? 

- Nic by to nie zmieniło. Martwi mnie tylko, że zaczynasz przedkładać łagodność nad 

porządne  załatwienie  sprawy.  Wykonujemy  ekstremalne  zadania.  A  to  oznacza,  że  paru 

nieszczęśliwych gapiów zawsze może się dostać w tryby. To są szkody konieczne. Musisz się 

z tym pogodzić. 

Darman wiedział, że A'den ma rację, martwiło go tylko to, że się zawahał. Reagował 

na  policjantów  jak  na  osoby  w  typie  Jallera  Obrima  -  sojuszników,  kolegów,  przyjaciół. 

Tymczasem  nie  dość,  że  mylił  się  całkowicie,  to  jeszcze  mógł  spowodować  katastrofę  w 

przyszłości.  Nie  mógł  sobie  pozwolić  na  osądzanie  nikogo  po  mundurze.  Nie  mógł  nawet 

uznać,  że  wszyscy  Jedi  są  teraz  po  jego  stronie.  Gdyby  się  dowiedział,  że  to  Zey  wysyła 

personel Sił Specjalnych, aby zajmował się takimi dezerterami, nie wiedziałby, jak to przyjąć. 

-  Wiem,  że  jesteś  specjalistą  od  materiałów  wybuchowych  odezwał  się  A'den.  -  Ale 

czy potrafisz interpretować obrazy z powietrza? 

Darman drgnął, wyrwany z zadumy. 

- Jasne. 

- No i co powiesz? 

Darman przyjrzał się płaskim obrazom; wyglądało to jak dwuwymiarowa mapa miasta. 

Znacznik czasowy wskazywał, że została sporządzona kilka godzin temu. Była to część Eyat, 

nie plan budowy, który sporządzili Maritowie, ale prawdziwy obraz. Mógł widzieć malutkie 

kropki  wędrujące  po  drogach.  Duży  kompleks  w  centrum  miasta  pełen  był  ciężarówek 

repulsorowych i pojazdów opancerzonych różnych typów, których nie było tu kilka dni temu, 

kiedy zrzucono Omegę. Znalazło się nawet ruchome działo przeciwlotnicze. Pokazał notatnik 

Ninerowi. 

- Widać, że przygotowują się na naszą wizytę. 

A'den skinął głową. 

-  Na  pewno  ich  sepowscy  sojusznicy  mają  rozeznanie  z  powietrza,  więc  wiedzą  o 

zbiorze  pamiątek  republikańskich,  jakie  daliśmy  jaszczurom.  Możemy  się  wzajemnie 

szpiegować, kiedy wiemy, gdzie patrzeć. 

Więc Eyat szykowało się na atak Maritów. 

- A jak tam inne miasta? - Zapytał Darman. 

- Wszystkie robią to samo. Nie jestem pewien, czy wiedzą że jaszczury stosują metodę 

kaskadową,  ale  nie  sądzę,  aby  odkryli  obecność  „Levelera",  dopóki  nie  zacznie  szukać 

background image

miejsca parkingowego. 

A  zatem  wytypowano  już  okręt  wojenny,  który  ma  przydział  na  Gaftikar.  W  końcu 

musiało się to stać. „Levelera"... 

-  Na  pokładzie  ma  kilka  tysięcy  najlepszych  żołnierzy  Republiki,  Trzydziestą  Piątą 

Piechoty  i  Dziesiątą  Opancerzoną.  Chcą  zmiękczyć  Eyat  i  kilka  dużych  miast  i  pozwolić 

Maritom na wejście, a potem odjechać, kiedy kurz opadnie. 

Eyat wcale nie miało dobrej obrony. Z tego co widział Darman nawet jeden okręt to aż 

za wiele. 

-  Shenio  Mining  ma  dość  zasobów,  żeby  kupić  Eyat  i  jego  rząd  na  własność  bez 

żadnego wsparcia wojskowego, jeśli tak bardzo chce tutaj prowadzić odkrywki. 

- Tak, ale jak sam wiesz, kompanie lubią udawać, że zostały legalnie zaproszone, żeby 

ludzie nie krzyczeli, że to korporacyjna inwazja. 

- Ale to jest korporacyjna inwazja - zapewnił Darman. 

-  Może  istnieje  jakaś  strategia,  jakiś  większy  obraz,  którego  nie  dane  jest  nam 

zobaczyć  -  zastanowił  się  A'den.  -  Ostatecznie  wszystkie  wojny  polegają  na  tym,  że  jedni 

pożądają tego, co ma ktoś inny. Gdybym wiedział, że wrzucenie klucza do maszyny zmieni 

naturę  galaktyki,  zrobiłbym  to,  ale  takie  jest  życie,  koleś.  Róbmy  to,  co  do  nas  należy  i 

miejmy nadzieję, że pozostaniemy przy życiu na tyle długo, by iść przed siebie. 

Niner  nie  wydawał  się  zdenerwowany.  Znacznie  bardziej  interesowały  go  dane  z 

rozpoznania. Darman zostawił obu sierżantów, a sam wyciągnął z plecaka saperkę i ruszył na 

poszukiwanie Fi i Atina. 

W  cichym  nocnym  powietrzu  łatwo  było  nasłuchiwać  odgłosów  saperki  wbijanej  w 

ziemię ze znajomym metalicznym brzękiem. 

Fi i Atin - całkowicie milczący - kopali na małej przestrzeni otoczonej krzaczkami, w 

miejscu,  gdzie  korzenie  nie  będą  stanowiły  problemu.  Darman  przystanął,  spojrzał  na  oba 

ciała i dołączył do kopaczy przy bladym świetle pręta świetlnego leżącego na ziemi. 

Okazało  się,  że  dwa  metry  to  bardzo  dużo.  Wreszcie  cała  trójka  przestała  kopać  i 

spojrzała w dół. 

- A może powinniśmy wykopać dwa groby? - Zasugerował Atin. 

-  Sierżant  Kal  mówi,  że  Mando'ade  stosują  wspólne  groby,  jeśli  w  ogóle  grzebią 

zmarłych.  -  Darman  usiłował  sobie  przypomnieć,  co  jeszcze  mówił  im  Skirata  o  grzebaniu 

zmarłych  towarzyszy.  Nie  obchodziło  go  to,  co  napisali  w  książkach  o  ukrywaniu  śladów 

swojej  obecności.  Chodziło  o  szacunek  dla  ludzi,  których  tylko  jeden  prefiks  oznaczenia 

dzielił od tego, by byli nim. - Żaden żołnierz nie chce być rozdzielony od swoich braci. 

background image

- O ile nie są szczególnie di'kutla - mruknął Fi. 

Atin przykucnął przy ciałach. 

- Dobra, trzeba ich rzucić. 

- A nie możemy ich złożyć z szacunkiem? - Darman podszedł do sterty purpurowych 

zbroi i zerwał z napierśników znaczki identyfikacyjne. Kiedy przeciągnął po nich czujnikiem 

kieszonkowym,  dostał  odczyt  CT-6200/89Ol  i  CT-0368/7766.  Oczywiście,  nie  było 

wiadomo,  jak  się  między  sobą  wołali:  Wielką  Armię  motla'shebs  obchodziło,  jak  klony  do 

siebie mówią, przynajmniej w rejestrach. 

Darman zrobił to, czego starał  się uniknąć przez ostatnie kilka godzin: zażądał  kopii 

bazy  danych  Zero,  którą  Ordo  oddał  im  na  Potrójnym  Zerze.  Jeśli  pozna  ich  prawdziwe 

imiona,  poczuje  się  jeszcze  gorzej.  Ale  musiał,  jeśli  chciał  odprawić  nad  nimi  jakikolwiek 

pożegnalny rytuał. 

- To... Moz i Olun - powiedział. I dodał to najgorsze: - W pewnym momencie szkolił 

ich Jaing. 

Jeśli  Moz  i  Olun  żywili  jakieś  ambicje  poza  przetrwaniem  wojny,  Jaing  mógł  być 

jedyną osobą, która ich znała. Marzenia te jednak z pewnością nie obejmowały zastrzelenia 

przez innego klona. 

Fi i Atin opuścili ich do grobu, wciąż owiniętych w koce. 

-  Ni  Su'cuiy,  gar  kyr'adyc,  ni  partayli,  gar  darasuum  -  wygłosił  Darman.  Było  to 

rytualne  wspomnienie  o  wszystkich,  którzy  odeszli,  recytowane  codziennie  z  imionami 

wszystkich ludzi, których żałobnik chciał unieśmiertelnić. Jestem wciąż żywy, ty umarłeś, ale 

będę cię pamiętał, więc jesteś wieczny. Sierżant Kal mówił, że Mando'ade niczego nie owijają 

w bawełnę, nawet w kwestiach duchowych. - Moz i Olun. 

Fi rzucił do dołu kilka garści piachu, po czym wziął łopatę. 

-  Wiesz,  że  będziesz  to  musiał  odmawiać  codziennie  przez  resztę  swojego  życia, 

prawda? 

- Wiem - odparł Darman, wrzucając do grobu sypką ziemię. 

A ile jeszcze będzie tych imion, zanim wojna się skończy? 

Nie będzie trudno ich pamiętać. Znacznie trudniej będzie o nich zapomnieć. 

Terminal rudy, Miasto Kerif, Bogg V, 478 dni po Geonosis  

Twi'lekowie byli znacznie ciężsi, niż na to wyglądali. Może to wina lekku - ich tkanka 

była  bardzo  zwarta  -  a  może  dlatego,  że  byli  zbudowani  z  samych  mięśni.  Tak  czy  owak, 

przytrzymanie Twi'leka wymagało nieco więcej siły, niż przypuszczał Sev. 

background image

- Ojejejej - stęknął, chwytając Leba Churę w pasie i rzucając nim o ścianę magazynu. - 

Dochodzisz do siebie, mały dostawco? 

Twi'lek  uderzył  o  permabetonowe  płyty  z  głośnym,  mokrym  sieknięciem.  Sev  był 

pewien, że mocno go trzyma, dopóki pilot nie wyrwał się i nie rzucił do ucieczki przez czarny 

jak smoła pas startowy. 

Zawsze  to  pewne  wyzwanie,  kiedy  nie  potrafisz  skutecznie  unieruchomić  celu.  Ale 

Delta  chcieli  dostać  go  żywego  i  zdolnego  do  mówienia.  Sev  obserwował  Twi’leka 

noktowizorem - zamglona od ruchu zielona postać z powiewającymi w biegu głowogonami. 

- Idzie na ciebie, Fixer - poinformował. 

Leb pędził na oślep w kierunku statku na platformie towarowej  i  Sev ruszył  za nim. 

Jedną  z  wad  katarneńskiej  zbroi  był  jej  ciężar  -  dobra  na  krótkie  biegi  w  ataku  paniki,  na 

dłuższą metę spowalniała człowieka - więc Leb zwiększał dystans. 

Nie szkodzi. Fixer i Scorch czekali. 

Twi'lek  nadział  się  na  twardą  ścianę  komandosów,  plastoidu  i  DeCe.  Mężczyźni 

przechwycili  go  bez  ceremonii.  Sev  usłyszał  krótkie  „uff,  kiedy  powietrze  uciekło  z  płuc 

zbiega.  Leb  został  rzucony  płasko  na  plecy,  zanim  postawiono  go  w  pionie,  wciśniętego 

pomiędzy Fixera i Scorcha. 

-  Wiem,  że  Sev  jest  dziwny,  chłopie,  ale  to  nieładnie  uciekać,  kiedy  ktoś  chce  się  z 

tobą  zaprzyjaźnić.  -  Scorch  potrafił  mówić  groźnym  i  jednocześnie  szyderczym  tonem, 

którego Sev nie potrafił naśladować. Jego palce w rękawiczce zacisnęły się na szyi Twi'leka. - 

On nie chce cię ugryźć, tylko się pobawić. 

-  Czego  chcecie?  -  Stęknął  Lab,  z  trudem  odzyskując  oddech.  -  Nic  nie  zrobiłem. 

Jestem całkiem czysty. A w ogóle kim jesteście? Mandalorianie? Ja przecież... 

Boss podszedł do nich z drugiej strony pasa. 

-  Nie  łamcie  mu  nic.  Generał  jest  na  pokładzie.  -  Przechylił  głowę,  żeby  pochwycić 

spojrzenie Seva. - Bard'ika na waszej szóstej... Bardzo się spieszy, żeby zadać parę pytań. 

-  Leb,  nadszedł  czas,  abyś  docenił  gościnność  Republiki  -  rzekł  Scorch,  ciągnąc 

Twi'leka bez litości w kierunku pojazdu blokady ruchu Delty. - Chcemy tylko zadać ci parę 

prostych pytań na temat trasy. 

-  Jasne,  pytania  może  będą  proste,  ale  wy  nie  jesteście...  -  Leb  wyjrzał  zza  pleców 

Scorcha i zobaczył Jusika, jak biegnie po permabetonie, powiewając szatą Jedi. - No tak, teraz 

jeszcze Jedi zniszczy mnie Mocą! Wsadzi mi miecz świetlny w... 

Jusik dogonił ich. Zawsze wyglądał tak, jakby mógł go przewrócić silniejszy powiew. 

-  Niepotrzebny  będzie  miecz  świetlny,  przyjacielu.  Nie  masz  chyba  żadnych 

background image

powodów, żeby ukrywać informacje, prawda? 

Kiedy  Jusik  mówił  tym  swoim  spokojnym,  pełnym  rozsądku  tonem  -  a  właściwie 

nigdy nie podnosił głosu - Sev nie był pewien, czy stosuje naciski Jedi na umysł, czy nie. W 

Jedi  było  zawsze coś niepokojącego, nawet  w tych sympatycznych, jak  Jusik. Sierżant  Vau 

mówił, że lepiej nigdy nie odwracać się do nich plecami. Nie byli podobni do zwykłych ludzi. 

W przedziale dla załogi TIV-a zrobiło się teraz ciasno - czterech komandosów w zbroi, 

przerażony  Twi'lek  i  generał  Jusik.  -  Leb  zdawał  się  nie  rozumieć,  że  bardzo  trudno  jest 

spuścić manto więźniowi w takiej ciasnocie. Jego oczy biegały od wizjera do wizjera. 

Naprawdę  nie  wiedział,  kim  są.  Ale  i  tak  mało  kto  widział  z  bliska  komandosów 

Republiki, a kiedy już widzieli, zwykle najbardziej przeszkadzał im hełm. Kontakt wzrokowy 

był najważniejszy dla większości gatunków humanoidalnych. Bez niego nie potrafili określić, 

w jakie kłopoty się wpakowali. 

- Więc dostarczałeś specjalistyczne urządzenia transportowane z Arkanii - rzekł Boss. 

- I nie masz na to zezwolenia. 

- Nie potrzebuję zezwolenia. A może potrzebuję? 

-  Pochodzisz  z  Ryloth,  więc  jesteś  obywatelem  Republiki,  a  to  oznacza,  że 

handlowanie urządzeniami do klonowania jest dla ciebie nielegalne. 

- Nie handluję niczym i nie zaglądam do skrzyń... 

- Arkania... Oni nie eksportują owoców, prawda? 

- Jestem dobrym dostawcą, sam to powiedziałeś. 

- Twoje nazwisko znajduje się na liście, którą przypadkiem posiadamy. 

- No to mnie aresztujcie. 

Boss powoli przeniósł wzrok na Seva, dając mu milczący znak, aby się nie oszczędzał. 

Jusik tylko patrzył i nic nie mówił. 

-  Nikogo  nie  aresztujemy  -  rzekł  Sev.  -  Na  ogół  dostajemy  odpowiedzi.  Ty  też  nam 

odpowiedz i sobie pójdziemy. 

- Albo...? 

-  Albo  się  bardzo  zdenerwuję.  -  Sev  potrafił  zmusić  kostki  do  niepokojącego 

trzaskania, zamykając pięść. - Powiedz, gdzie zabrałeś ładunek. 

Spojrzenie Leba powędrowało do włazu, jakby obliczał, czy uda mu się uciec. A może 

to był jedynie odruch. Jego lekku poruszały się powoli w milczącej reakcji. 

-  Dlaczego  wszyscy  tak  się  interesują  tym  towarem?  Czy  to  jakiś  błyszczostym,  czy 

co? Mandalorianie pytali mnie o to samo... Chcieli wiedzieć, dokąd to zawiozłem. Myślałem, 

że to tylko kadzie i permabeton, i takie tam. 

background image

- Jacy Mandalorianie? 

- Trzech ich było. Jeden młody, dwóch starszych, jeśli sądzić po głosie, bo mieli hełmy 

takie jak wy, no nie? A, i jeszcze nosili... 

Jusik wtrącił się nagle, bardzo zainteresowany odpowiedzią: 

- Zielone zbroje? Mieli ciemnozielone zbroje, prawda? 

Leb zamrugał. 

-  Tak  -  przyznał.  Zastanawiał  się  przez  chwilę,  jakby  próbował  sobie  coś 

zwizualizować. - Tak, byli ubrani w ciemną zieleń. Skąd wiedziałeś? 

- Przeczucie - mruknął Jusik. Sev poczuł się odsunięty. Cokolwiek Jusik miał na myśli, 

jakiekolwiek  miał  informacje,  nie  podzielił  się  z  nimi.  Miał  jednak  dość  hartu  ducha,  by 

dotrzeć aż tu. - Zorientuję się, co to za jedni. A teraz opowiedz mi, gdzie zabrałeś sprzęt. 

- Na Dorumaa. 

Jusik  odchylił  się  do  tyłu,  jakby  dostał  już  swoją  odpowiedź;  jak  gdyby  tożsamość 

osób, które również wytrząsnęły z Leba tę wiadomość, miała dla niego większe znaczenie niż 

miejsce  dostawy  -  prawdopodobne  miejsce  przebywania  Ko  Sai.  Sev  był  trochę 

zdezorientowany;  próbował  wyobrazić  sobie  scenariusz,  w  którym  taka  informacja  miałaby 

większe znaczenie. 

- Chcesz coś uściślić? - Zapytał Boss, po czym wskazał na Seva. - A może mój kolega 

ma ci w tym pomóc? 

- To był kurort na wyspie Tropix - rzekł gładko Leb, jakby już wcześniej to ćwiczył, a 

przynajmniej już kiedyś udzielił takiej odpowiedzi. - Chcecie współrzędne? Proszę bardzo. - 

Sięgnął pod tunikę i zamarł. - Hej, to tylko notatnik... Spokojnie... 

Sev  zorientował  się,  że wyglądał,  jakby  chciał  go  uderzyć.  Zastanawiał  się,  dlaczego 

wywołał wrażenie, że jest gwałtowniejszy od swoich braci; w końcu wszyscy komandosi w 

zbroi  i  z  DeCe  wyglądali  jak  wcielenie  nieszczęścia.  Nie  starał  się  zachowywać  jak  wariat, 

nawet kiedy Boss go denerwował, ale ludzie źle się czuli zamknięci z nim w małej przestrzeni 

i nie potrafił tego zmienić, cokolwiek zrobił. 

-  Wezmę  te  dane  -  cicho  rzekł  Jusik.  Wyciągnął  dłoń  po  notatnik  Leba,  dotknął 

kontrolek i wprowadził jakiś kod do swojego urządzenia, po czym oddał notatnik Lebowi. 

- Hej, skasowałeś go! - Leb ze zgrozą spojrzał na notatnik. 

- Niezdara jestem - usprawiedliwił się Jusik. - Nie szkodzi. 

Odprowadzimy cię bezpiecznie, dobrze? 

- Ale moje dane... 

Jusik skinął na Seva, by ten mu towarzyszył. Wyprowadzili Leba z TIV-a tak szybko, 

background image

że omal nie wyleciał z włazu. Chwycili go pod pachy i zaholowali w stronę frachtowca. 

- Nie dostanę paru kredytów za fatygę? - Zapytał Leb. 

Jusik położył mu coś na dłoni. 

- Dostaniesz, obywatelu. Sprawię też, że problem zniknie. Przez chwilę wpatrywał się 

w twarz Twi'leka, potem położył mu dłoń płasko na piersi. - Za kilka minut wszystko wróci 

do normy. A teraz odejdź. 

Leb stał u stóp drabinki do swojego statku i gapił się w to, co miał w garści. Jusik i 

Sev  pobiegli  z  powrotem  do  TIV-a.  W  pewnej  odległości  od  nich  stał  mały,  anonimowy 

wahadłowiec. Sev widział już wcześniej, jak Jusik z niego korzysta. 

- Co mu pan dał, sir? - Zapytał Sev. 

- Kilkaset kredytów i lukę w pamięci. 

- Co? 

- Wyczyściłem mu pamięć. 

-  A,  rzeczywiście...  Potrafisz  to  zrobić,  prawda?  -  Nie  było  sensu  kasować  tylko 

zawartości jego notatnika, skoro pamięta dane i pamięta nas. 

Za ich plecami rozległ się głuchy warkot. Sev obejrzał się i stwierdził, że statek Leba 

szykuje się do startu, wzbijając w powietrze chmury pyłu i żwiru podmuchem z silników. 

-  Ktokolwiek  jeszcze  ściga  Ko  Sai,  wciąż  jeszcze  może  go  odnaleźć,  tylko  że  tym 

razem nie będzie już mógł udzielić odpowiedzi. Czy to rozwiązuje jego problem? 

-  Nie  powiedziałem,  że  to  ma  rozwiązać  jego  problem  -  odparł  Jusik.  -  Z  pewnością 

jednak rozwiąże nasz. 

Chyba nie postąpił jak Jedi, ale może Sev nie do końca rozumiał ich obyczaje. 

- A co z tymi Mandalorianami? Wydawało się, że coś wiesz. 

Jusik wzruszył ramionami i otworzył właz wahadłowca skinieniem dłoni. Może była to 

sztuczka Mocy, a może zdalne sterowanie. 

- Powiedzmy, że Ko Sai cieszy się powodzeniem. 

- Ale kim oni są? 

- Konkurencja. Później was dogonię. 

Sev przyjął tę szczątkową informację, chociaż go to irytowało. 

Obserwował,  jak  Jusik  wsiada  do  wahadłowca,  a  sam  wrócił  do  TIV-a,  usiłując 

zrozumieć, co czuje do Mandalorian i czy wszyscy są tacy jak on. 

-  Generał  namieszał  Twi’lekowi  w  mózgu  -  rzekł,  padając  na  fotel  i  przypinając  się 

pasami. - Przynajmniej teraz nie będzie już z nikim rozmawiał o swoich podróżach. 

Boss cmoknął z irytacją. 

background image

-  Powinniśmy  byli  wypytać  go  bardziej  szczegółowo,  gdzie  zrzucił  towar.  Ale  Jusik 

chyba naprawdę chciał się go pozbyć. 

- Widocznie wie coś, czego my nie wiemy. 

Nikt  tego  nie  powiedział  na  głos,  ale  Sev  wiedział,  że  wszyscy  o  tym  myśleli. 

Mandalorianie. Każde natknięcie się na nich czy choćby na wzmiankę o nich, i stwierdzenie, 

że  są  po  stronie  separatystów  albo  po  swojej  własnej,  a  nie  po  twojej,  działało  raczej 

trzeźwiąco.  Podobnie  jak  większość  komandosów,  drużyna  Delta  została  wychowana  i 

przeszkolony przez sierżantów mandaloriańskich; ludzie tacy jak Walon Vau robili to samo, 

co  całe  pokolenia  ojców  Mando:  wychowywali  synów  na  samodzielnych  żołnierzy, 

przekazując mandaloriańską kulturę, dzięki której powstawały silne, zżyte ze sobą armie. 

Jasne, ale są Mando i Mando, pomyślał Sev. Czy to ja? Czy taki naprawdę jestem? A 

jak widzą nas prawdziwi Mando? 

Omegi teraz były bardzo Mando. Wszystkie oddziały Skiraty takie były. Stary Kal to 

prawdziwy wiarus, uosobienie tradycji i sentymentalizmu, ale jeśli ktoś wszedł mu w drogę - 

trafiał na kompletnie pozbawioną hamulców gwałtowność. Czasem Sev wolał zimny dystans 

Vau,  ponieważ  było  to  dla  ich  własnego  dobra.  Czasem  jednak  zazdrościł  Omegom.  Vau 

twierdził,  że  Skirata  jest  za  miękki  i  szkoli  słabych  żołnierzy,  ale  Sev  widział  w  nim  tylko 

kogoś, kogo nie musi się bać i kto pozwoli mu popełniać błędy. 

Teraz za późno, by o tym myśleć. 

-  Dobrze,  niech  będzie  Dorumaa  -  rzekł  Boss.  -  Mam  nadzieję,  że  spakowałeś 

kąpielówki, Fixer. 

Kurort na wyspie Tropix, Dorumaa, system Cularin, 478 dni po Geonosis  

Tropix  była  sztucznie  wyprodukowanym  rajem,  wyposażonym  we  wszystko,  czego 

może potrzebować stęskniony słońca gość i tak dalekim od wyobrażenia Skiraty o luksusie, 

jak to tylko było możliwe. 

Wszędzie pełno było słońca, jaskrawych kolorów i hałasu. Drzewa lulari importowane 

z  Hikila  dzwoniły  jak  dzwonki  na  wietrze,  a  ich  ciężki  zapach  był  tak  intensywny,  że 

przyprawił  Skiratę  o  ból  głowy.  Mird  biegł  wzdłuż  wysłanej  muszelkami  ścieżki  na  plaży, 

wyprzedzając Vau, machając ogonem i skowycząc z podniecenia, gdy chwytał kolejny nowy 

zapach. 

Była to  planeta separatystów, przynajmniej na tyle, na ile system  Cularin był  wobec 

nich  lojalny.  Skirata  czuł  się  wszędzie  jak  na  terytorium  wroga,  niezależnie  od  tego,  czy  na 

mapie była to plama czerwona, niebieska, czy żółta, więc nie pozwolił, aby ta stereotypowa 

background image

idylla osłabiła jego czujność. 

-  Cóż, to  jest  wysoka klasa - rzekł.  Istoty różnych gatunków odpoczywały  na białym 

piasku  plaży  omywanej  falami  morza,  tak  jaskrawo  turkusowego,  że  mogło  być 

podfarbowane. Kelnerki twi'leckie, o skórze nieustępującej mu barwą, spacerowały pomiędzy 

gośćmi  z  tacami  pełnymi  drinków.  Pośród  nich  uwijały  się  roboty,  grabiąc  piasek  i  jakimś 

cudem  nie  pozostawiając  za  sobą  śladów.  -  Wyobraź  sobie,  że  ugrzęzłeś  tu  na  jakieś  dwa 

tygodnie. Co o tym sądzisz, Mer'ika? 

Mereel  wzruszył  ramionami.  Bez  zbroi,  w  zwykłej  białej  koszuli  i  beżowych 

spodniach, wyglądał bardzo zwyczajnie i tak bardzo po cywilnemu, że Skirata mógł jedynie 

myśleć o tych wszystkich zwykłych rzeczach, których mu odmówiono. 

-  Pewnie  znalazłbym  tu  sobie  jakieś  zajęcie  -  odparł  Mereel.  Wiesz,  że  wyglądasz 

wypisz, wymaluj jak diler błyszczostymu? 

Vau obejrzał się przez ramię. W kaburze miał elegancki miotacz, wysadzany perłami. 

- Staram się wyglądać swobodnie, ale groźnie. Cieszę się, że się udało... 

-  Ten  miotacz  to  specjalny  Arakyd,  Walonie.  Mówi  o  tobie  więcej  niż  jakiekolwiek 

kredyty.  -  Typowy  gangster  mniej  rzucałby  się  tu  w  oczy  niż  pełna  zbroja  mandaloriańska. 

Mieli wyglądać tak, jakby przyjechali na ryby, żeby łódź podwodna „Aay’han" nie ściągnęła 

na siebie niepożądanego zainteresowania. - Wygląda raczej kosztownie. 

- Jeszcze jeden bibelot ze skarbca Vau. Podobno mój prapradziadek zastrzelił z niego 

lokaja za podanie zbyt gorącego kafu. 

Skirata omal nie dał się złapać. 

- Mówisz to tylko po to, żeby mnie wkurzyć, prawda? 

Wyraz twarzy Vau był nieodgadniony. 

- Wiesz, że nigdy bym się nie odważył. 

Mereel  położył  dłoń  na  ramieniu  Skiraty  i  wyminął  go.  Co  do  Vau  i  jego  rodziny... 

Najgorsze było to, że taka sytuacja była całkowicie możliwa. Skirata starał się raczej myśleć o 

niewytłumaczalnie hojnym Vau, człowieku, który właśnie podarował mu miliony na wybitnie 

sentymentalny i altruistyczny cel, jakim jest ratowanie klonów, niż o sadystycznym dowódcy, 

który omal nie zabił Atina, próbując wzmocnić jego hart ducha. 

- Udesii - mruknął Mereel. - Spokojnie, Kal’buir. 

Skirata  naprawdę  bardzo  się  starał.  Odetchnął  głęboko,  wszedł  do  holu  ogromnego 

kompleksu hotelowego i przez moment poczuł się jak baron błyszczostymu. Ten nierzucający 

się  w  oczy,  niski,  siwy  mężczyzna  w  średnim  wieku  w  odpowiednim  stroju  mógł  przejść 

niezauważony jako włóczęga, ale wywołałby poruszenie, pojawiając się gdzieś z odpowiednią 

background image

miną. 

Dzisiaj  odgrywał  księcia.  Miał  fortunę  w  sejfie  na  pokładzie  „Aay’hana",  więc 

nietrudno było mu przybrać pozę owianego złą sławą bogacza. 

Wysoka  samica  Rek  spojrzała  na  niego  z  góry.  Skirata  znał  Reków  jako  łowców 

nagród - ich chude jak rzemień ciała przydawały się przy docieraniu do trudnych miejsc - ale 

tu, w hotelu, ta samica stanowiła dla niego zaskoczenie. 

I  nie  wydawała  się  obdarzona  poczuciem  humoru.  Postanowił  zachować  dla  siebie 

wszystkie dowcipy dotyczące diety. 

-  Czy  musimy  mieć  pozwolenie,  aby  tu  przebywać?  -  Niewinnie  zapytał  Skirata.  - 

Przyjechaliśmy na połów rifi. 

-  Musicie  -  odparła  bez  przesadnej  uprzejmości.  Spojrzała  na  niego  niepokojąco 

czerwonym okiem. - Jesteście gośćmi hotelu? 

- Nie, mamy tu zacumowany statek. 

- Za cumowanie jest opłata. Czy sieć też chcecie wypożyczyć? 

- Przyjechaliśmy tu doskonale przygotowani, nie ma takiej potrzeby, dzięki... 

-  Musicie  też  podpisać  oświadczenie,  bo  Kurorty  Tropix  nie  odpowiadają  za  śmierć, 

obrażenia,  szkody  oraz  inne  nieszczęśliwe  wypadki  -  recytowała  szybko  -  spowodowane 

przez  lub  związane  z  polowaniem,  łowieniem  ryb  i  badaniem  wszelkich  obszarów  ponad 

dziesięć metrów od brzegu lub poniżej głębokości pięćdziesięciu metrów... 

Skirata uśmiechnął się pobłażliwie, choć była to czysta strata czasu, i wziął stylus. 

- Jesteśmy przyzwyczajeni do ryzyka, proszę pani. Gdzie mam podpisać? 

- Na ile czasu ma być to pozwolenie? 

Ile  czasu  może  potrwać  znalezienie  dziury,  którą  sobie  wykopała  Ko  Sai?  Może 

godziny. Może dni, a jeśli nie będą mieli szczęścia - tygodni. A kiedy już ją znajdą, zawsze 

jest ryzyko, że ta przynęta na aiwhy zdoła się stamtąd wynieść. 

-  Daj  mi  zezwolenie  na  tydzień  -  zdecydował  Skirata,  rzucając  czip  kredytowy  na 

biurko. - Jeśli stwierdzę, że mamy... Więcej czasu do zabicia, przedłużę je. 

Rek sprawdziła czip w skanerze. 

- Dziękuję panu, panie Nessin. - Skirata skrzywił się na dźwięk fałszywego nazwiska. - 

Muszę zalecić ostrożność, jeśli będziecie łowić poza granicą pięciuset metrów. Czasem ludzie 

giną, kiedy ignorują ostrzeżenia. Ale dla wielu rybaków i nurków właśnie na tym polega urok 

tego miejsca. 

Vau przybrał swój lodowaty uśmieszek typu „wiem coś, czego ty nie wiesz". 

-  Rybactwo  dla  sportu  nie  jest  sportem,  jeśli  nie  musisz  się  bać,  że  sam  zostaniesz 

background image

schwytany, nieprawdaż? 

-  Zawsze  zostaje  odpoczynek  na  plaży  -  odparła  Rek.  -  Albo  uroczy  spacerek  po 

porcie. 

Wydawało  się,  że  zaklasyfikowała  ich  jako  dwóch  starszych  panów,  którzy  próbują 

odzyskać  młodość  poprzez  ryzykowne  szarżowanie,  może  z  Mereelem,  jako  młodym  i 

sprawnym  gorylem,  który  w  razie  potrzeby  wyciągnie  ich  z  kłopotów.  No  i  bardzo  dobrze. 

Jeśli nawet Ko Sai ma tu jakiś kontakt - a musi mieć, choćby tylko po to, żeby odbierał dla 

niej dostawy - nie zorientuje się on, że w mieście są mandaloriańscy łowcy nagród. 

„Aay’han"  nie  wyglądał  specjalnie  podejrzanie  przy  jednym  z  pontonów,  które 

rozciągały  się  na  lazurowej  wodzie.  Większość  statków  obok  niego  wyglądała  tak,  jakby 

nigdy  jeszcze  nie  wypływała  w  morze,  ale  znajdowało  się  tu  też  parę  mocnych  balii,  które 

najwyraźniej pochodziły spoza planety. Skirata wyjął notatnik i dyskretnie ustawił skaner w 

ich  kierunku,  aby  sprawdzić  transpondery,  tak  na  wszelki  wypadek.  Nie  znalazł  rejestracji, 

które by go zaniepokoiły. 

- Musicie przekazać tę łajbę grupie inwestorów - rzekł. Wszyscy próbowali wyglądać 

na odprężonych. - Wezmą to paskudztwo i zmieniają w UPS. 

- Jesteś wredny - wymamrotał Vau. 

- Co to jest UPS? - Zapytał Mereel. 

- Unikatowa Propozycja Sprzedaży, synu. Dam ci przykład. 

Zrobili kompletny tutaj shu'shuk i przekształcili całą planetę, nie wiedząc nawet, jakie 

istoty  żyły  w  lodzie,  gdy  go  rozpuszczali.  Tymczasem  pod  wodą  żyje  parę  paskudnych 

zwierzątek,  ale zamiast  powiedzieć:  „Och,  to  zbyt niebezpieczne,  dajmy  sobie spokój z tym 

kurortem",  rada  turystyczna  sprzedaje  wszystkim  okazję  do  dzikiej  przygody.  Szanuję  takie 

umiejętności w biznesie. 

Mereel się uśmiechnął. 

- Dopóki nie zaleje ich fala procesów. 

- Wrzucą to w koszty eksploatacyjne - odparł Skirata. 

Trzej  mężczyźni  weszli  na  „Aay’han"  i  usiedli  na  płaskiej  części  kadłuba,  opierając 

plecy o krzywiznę lewoburtowej ładowni i wyglądając na morze. Mird siedział z nosem pod 

wiatr,  węsząc  radośnie.  Skirata  nie  wiedział  wiele  o  rybactwie  sportowym,  choć  czasem 

udawało mu się złapać rybę, jeśli musiał. Miał tylko nadzieję, że nie zapomniał o czymś, co 

nie  było  niezbędne,  ale  brak  tej  rzeczy  mógłby  go  skompromitować.  Jeśli  sprawy  się 

skomplikują, zawsze może udawać, że jest baronem stymu na pierwszej wyprawie. 

- Przynęta na aiwhy musi mieć trasę przeładunku dostaw rzekł. - Nie może po prostu 

background image

tutaj przycumować, nie kontaktując się z nikim. Skąd dostaje żywność? Nie jest z gatunku, 

który żyje z uprawy roli. Musi mieć służbę. 

- Morze - podpowiedział Mereel. 

- Co? 

- Żyje z morza, nie z uprawy ziemi. 

- No dobra, kaminoańska dyscyplina czy nie, musi coś jeść. 

- Rozejrzyjmy się trochę - zaproponował Vau. - Mamy mapę. Oya, Mird! 

Mird  wstał,  ślizgając  się  łapami  po  gładkim  pokładzie  i  rozejrzał  się  nerwowo  w 

poszukiwaniu  obiektu  do  polowania.  Jakoś  nie  wyczuwał  żadnej  ofiary.  Vau  pochylił  się  i 

poczochrał  złociste  futro,  wskazując  na  wodę.  Strille  mogą  latać,  ale  pływanie  nie  jest  ich 

mocną stroną. Mird zamruczał z rozczarowaniem i frustracją. 

-  Nie  martw  się,  Mird,  niedługo  zapolujemy  na  Kaminiise  powiedział  Skirata. 

Zastanawiał się, czy nie mięknie. Nigdy nie lubił tego zwierzaka, chociaż nie mógł go winić 

za dziki charakter. Skoro ma się takiego pana jak Vau... Teraz poznawał jego talenty, a nawet 

doceniał jego wdzięk. - Niedługo. Dobrze? 

W oczach Mirda pojawił się błysk inteligencji, który świadczył, że doskonale rozumie 

Skiratę.  Strill  spokojnie  złożył  ogromny  łeb  na  kolanach  Vau.  Mereel  opuścił  wizjer 

przeciwsłoneczny i oparł się o kadłub z dłońmi splecionymi pod głową. 

-  Najpierw  musimy  zawęzić  krąg  poszukiwań  -  rzekł,  wyciągając  rękę.  -  Patrzcie. 

Zwróćcie uwagę na prędkość. 

Przez  zatokę  portową,  bezpiecznie  oddalona  od  płycizn,  pływała  barka  motorowa  z 

nurkami szykującymi się do zwiedzania podwodnego świata. Ich kolorowe stroje świadczyły, 

że  nie  zarabiają  w  ten  sposób  na  życie.  Statek  wyglądał  jak  inne  barki,  zacumowane  przy 

pontonach w barwach Kurortów Tropix: nimi właśnie przemieszczała się obsługa pomiędzy 

doskonale  zaplanowanymi  i  idealnie  rozmieszczonymi  wyspami.  Chyba  właśnie  takim 

statkiem Twi'lek przewoził sprzęt i roboty Ko Sai na morze. 

Jeśli  poznają  prędkość  barki  i  obliczą  ciężar  ładunku,  jaki  przewoził  Twi'lek,  będą 

mieli promień poszukiwań. 

Skirata  wycelował  swój  notatnik,  kładąc  go  płasko  na  kolanie  i  śledząc  barkę  z  jego 

pomocą. 

-  Nigdy  nie  byłem  w  tym  dobry...  -  Zauważył.  A  przecież  chodziło  jedynie  o 

obliczenie czasu na konkretnym odcinku drogi. Mógł wykorzystać notatnik jako jedno z tych 

urządzeń,  za  pomocą  których  CSF  czasem  śledzi  ścigacze.  -  Myślę,  że  to  będzie  około 

piętnastu klików na godzinę. 

background image

Mereel zsunął się z kadłuba i spojrzał przez ramię. 

- Oznacza to, że jeśli barka wypłynęła do jakiegoś punktu przeładunkowego i wróciła 

po półgodzinie, szukamy maksymalnego zasięgu najwyżej dziesięciu klików, jeśli poruszała 

się szybciej, a to i tak wersja optymistyczna. 

- Przeszukajmy wszystko w promieniu piętnastu klików, tak na wszelki wypadek. 

Vau wprowadził dane i wyświetlił holomapę na kadłubie. 

- Pamiętajcie, że jest trójwymiarowa - przypomniał. Wklęsła mapa dna wyglądała jak 

koszyk  z  siatki  błękitnego  światła,  które  trudno  było  dostrzec  w  słońcu.  -  To  topografia 

podwodna w promieniu piętnastu klików od współrzędnych podanych przez Twi'leka. 

Nawet  w  tym  świetle  Skirata  widział  wgłębienia  wlotów  do  jaskiń  pod  linią  wodną. 

Mapy dochodziły jedynie do pięćdziesięciu metrów w głąb. Było to tak samo dobre miejsce 

jak każde inne, aby zacząć poszukiwania. 

-  Kto  przygotowywał  topografię  dla  hotelarzy?  -  Zapytał  Mereel.  -  Chyba  podali  te 

pięćdziesiąt  metrów  z  jakiegoś  konkretnego  powodu,  ponieważ  musieli  wiedzieć,  co  jest 

poniżej. Nie przegapili tylko dlatego, że właśnie mieli przerwę na kaf. 

-  Tu  chyba  nie  ma  odpowiednika  rady  miasta  -  stwierdził  Skirata.  -  Nie  możemy  po 

prostu wejść i poprosić miejscowego szefa planowania, żeby nam pokazał swoją bazę danych. 

To jest właśnie problem planet komercyjnych. 

Vau otworzył górny właz i skinął na Mirda. 

-  Gdzie  twój  duch  poszukiwacza  przygód,  Kal?  Tą  przepłaconą  hybrydą  DeepWater 

zbadamy... 

-  Dostałem  tę  balię  za  dobrą  cenę  -  warknął  Skirata.  Dezawuowanie  jego  zdolności 

handlowych było  tylko  odrobinę mniej  ryzykowne niż kwestionowanie  odwagi. Dopiero po 

chwili zdał  sobie sprawę, że  Vau znów się z nim droczy. - Zastanawiam  się, co byś zrobił, 

gdybyś do znęcania się nie miał mnie. 

Vau  uniósł  brew  -  uznał  ten  tekst  za  irytującą  bezczelność  -  ale  Skirata  dał  sobie 

spokój,  bo  pomyślał  o  fortunie,  jaką  Vau  ofiarował  mu  od  niechcenia,  jakby  to  był 

jednokredytowy  czip,  który  znalazł  na  ulicy.  Mereel  wciągnął  cumę  i  zaczął  się 

przygotowywać do drogi. 

Wyspy  były  zbudowane  na  szczytach  naturalnych  skał  wystających  z  morza  jak 

porceplastowe korony na zębach. Kiedy już się zanurzyli, wszystko wyglądało tak samo jak 

na  ziemi,  podczas  polowania  na  zwierzę  w  norze  -  szukanie  oznak  życia,  sprawdzanie 

wylotów jaskiń, zaglądanie do środka. 

Był  to  tylko  rekonesans,  dyskretna  wycieczka,  żeby  zbadać  topografię  terenu,  która 

background image

mogła  nie  zostać  uwzględniona  na  mapach.  Trzeba  będzie  później  tu  wrócić  i  przypuścić 

planowany atak. Jeśli jednak pojawi się okazja, na pewno jej nie przepuszczą. 

Na zewnątrz transpastalowego bąbla, który tworzył przejrzystą kopułę nad kokpitem, 

majestatycznie  przepłynęła  obok  nich  bajecznie  kolorowa  turystyczna  plansza  opisująca 

podwodny świat. Mird wydawał się zafascynowany; przyciskał ryjkowaty nos do transpastali 

i  aż mruczał  z podniecenia. Skirata zaryzykował, chwycił strilla za obrożę i  pociągnął  raz i 

drugi, wycierając nim do czysta iluminator.  Brudas,  ale może  być pożyteczny, tak jak i  my, 

pomyślał. Vau zrozumiał i wziął Mirda na kolana. 

Stosunki między Skiratą i Vau wyraźnie się poprawiły. Bywały czasy, kiedy mogli się 

pobić o znacznie mniejszą sprawę. 

„Aay’han"  opadł  do  sześćdziesięciu  metrów,  poniżej  oznaczonej  na  mapach 

głębokości.  Woda  była  zaskakująco  czysta:  koronki  wodorostów  unosiły  się  wdzięcznie  z 

prądem.  Jaskrawe  różowe  i  żółte  rybki  jak  wstążeczki  wplatały  się  w  ich  liście,  migocząc 

światełkami niczym kasyno na Coruscan! 

-  No,  to  już  lepiej  wygląda  -  mruknął  Mereel  z  wyraźną  satysfakcją.  Ekrany 

nawigacyjne eliminowały warstwę fauny i flory, pozostawiając jedynie czysty trójwymiarowy 

krajobraz, który sięgał daleko pod powierzchnię podwodnej góry tworzącej wyspę o średnicy 

piętnastu  kilometrów.  „Aay’han"  znalazł  się  blisko  głębokiego  cienia,  który  pojawił  się  na 

czujnikach jako otwór. 

- Warto tam zajrzeć - podsunął Mereel. - Ustawmy czujniki i sprawdźmy, jak głęboko 

możemy wpłynąć. 

- Możesz to zrobić, synu? 

-  Jasne,  Kal'buir.  -  Odwrócił  statek  o  dziewięćdziesiąt  stopni  i  ustawił  dziób 

„Aay’hana" na wprost otworu, aby wykonać głęboki skan. - No, to mi już wygląda poważniej. 

Sięga  w  głąb  na  co  najmniej  sto  metrów.  Proszę  to  zaznaczyć  na  mapie,  sierżancie  Vau.  - 

Odwrócił się do Skiraty. - Jestem już kilka stron dalej w podręczniku niż Ordo. 

Skirata mógł powiedzieć, że to nie pora na wyścigi. Ordo i Mereel, dwaj nierozłączni 

bracia  od  czasu,  kiedy  poznał  ich  jako  dwuletnie  dzieciaki  klony  -  nie  miały  nawet  imion, 

tylko  numery,  a  już  wymachiwały  miotaczami  -  czasem  pozwalali  sobie  na  drobną 

rywalizację  i  przechwałki.  Wyjaśniało  to  zamiłowanie  Mereela  do  ryzyka.  Musiał  w  końcu 

kiedyś wyjść z cienia Orda. 

Zbadali około trzydziestu kilometrów linii brzegowej, sprawdzając i skanując jaskinię 

za  jaskinią.  Niektóre  okazywały  się  ślepymi  korytarzami,  które  skaner  sonara  zaznaczał  na 

trójwymiarowym  obrazie  -  ot,  zagłębienia  w  skale,  które  wiodły  donikąd.  Niektóre  były  tak 

background image

głębokie  i  pokręcone,  że  sonar  nie  znajdował  ich  dna,  i  te  sobie  zaznaczali.  Mereel 

wprowadził  „Aay’hana"  w  prawdziwy  las  podmorskich  zarośli  i  zwierząt  -  niektóre  z  nich 

przysysały się ryjkowatymi wargami do bańki kokpitu, jakby chciały poznać smak statku - a 

Skirata  uważnie  obserwował  całe  otoczenie  w  poszukiwaniu  anomalii,  które  mogłyby 

oznaczać  niedawne  prace  budowlane.  Oznaki  aktywności  mogły  gdzieś  pozostać  -  świeżo 

nacięta powierzchnia kamienia,  gruzy  wokół  wylotów jaskiń, wszelkie zdradzieckie oznaki, 

że gdzieś tutaj Ko Sai zbudowała sobie kryjówkę. 

Vau też wyglądał przez kopułę. Mird naśladował jego postawę tak dokładnie, jak tylko 

potrafi  sześcionogie  zwierzę.  Co  jakiś  czas  odrywał  wzrok,  aby  czule  spojrzeć  na  swojego 

pana i entuzjastycznie polizać go po twarzy ociekającym śliną, szarym jęzorem. 

Skirata się wzdrygnął. Cóż, przynajmniej jedna istota w tej galaktyce bezwarunkowo 

uwielbia  Vau.  Fierfek,  jeśli  on  sam  zaczyna  po  tylu  latach  żałować  starego  chakaara,  to  zły 

znak. Fortuna to tylko kredyty, których Vau by i tak nie wykorzystał, powtarzał sobie Skirata; 

coś,  co  chciał  zabrać  swojej  uprzywilejowanej  klasie  i  co  przypadkiem  tylko  mogło  się 

przydać w planie ratowania klonów... 

Przecież  to  nieprawda,  pomyślał.  On  też  jest  Mando.  To  samo,  co  ściągnęło  go  na 

Mandalore,  mnie  tam  zatrzymało.  Dokonaliśmy  wyboru.  Może  za  to  go  nie  cierpię,  że  w 

gruncie rzeczy jest do mnie bardzo podobny. 

- Cała stop! - Zawołał nagle Vau. 

Mird zesztywniał, zawsze wrażliwy na reakcję swojego pana. 

Strill  czuł  się  jak  na  polowaniu,  nawet  jeśli  nie  mógł  wyskoczyć  i  skosztować 

zapachów i prądów. Mereel zatrzymał statek i postawił w dryf. Panowała cisza, z wyjątkiem 

szumu tarcz i kontrolek sprzętu. 

Vau wskazał coś przed nimi, nieco w lewo. 

- Tam, w tym lesie wodorostów... Popatrz. 

Zewnętrzne holokamery „Aay’hana" skierowały się w stronę wskazywaną przez palec 

Vau  i  pysk  Mirda.  Wodorosty  były  gęste  i  upstrzone  stadami  lśniących  pomarańczowych 

tarczek,  które  mogły  być  rybami,  robakami  albo  pływającymi  skorupiakami.  Sprawiało  to 

wrażenie dziedzińca kafejki oświetlonego ozdobnymi lampionami. 

Nie  wszystkie  zarośla  były  bladozielone.  Niektóre  w  akwamarynowym  świetle 

wydawały się białe. Skirata usiłował wytężyć wzrok, ale kiedy prąd rozchylił giętkie gałązki, 

okazało się, że patrzy nie na wodorosty, ale na kości. 

Był to szkielet. 

- Shab - mruknął Mereel. - Chyba już za późno na resuscytację, Kal'buir. 

background image

- Mam nadzieję, że wykupił ubezpieczenie w podróży. - Skirata nie mógł dostrzec z tej 

odległości żadnych śladów na kościach. - Albo wykupiła. 

Kto tu zginął? I dlaczego? 

Szkielet kołysał się z prądem, jakby tańczył z wodorostami. Zdecydowanie był to jakiś 

typ  humanoida,  obrany  do  czysta  i  biały  jak  model  anatomiczny,  choć  przy  bliższym 

przyjrzeniu  -  najbliższym,  jakie  mogli  uzyskać,  nie  opuszczając  statku  -  widać  było  na 

kościach kilka kolonii bladożółtych porostów, które wyglądały jak zamknięte ciemne pąkle. 

Trudno  było  powiedzieć,  co  go  trzyma.  Jeśli  ciało  znikło,  tkanka  łącząca  kości  ze  sobą 

również  powinna  była  zniknąć.  Skirata  nie  mógł  sobie  przypomnieć  gatunku,  któremu 

odpowiadałby  ten  szkielet,  ale  to  nie  miało  znaczenia.  On  -  a  może  ona  -  nigdzie  się  nie 

wybierał. 

- Nurek, który zignorował ostrzeżenia o zagrożeniu? - Zgadywał Vau. 

Instynkt  Skiraty,  ten  od  wychwytywania  wszelkich  złych  znaków,  był  bardziej 

niezawodny niż jakikolwiek sonar. 

-  Jakie  podwodne  istoty  zjadłyby  kombinezon  nurka  i  aparat  oddechowy  razem  z 

ciałem? 

Mereel,  pogrążony  w  obserwacji  kontrolek  zewnętrznej  kamery  bezpieczeństwa, 

odetchnął głęboko. 

- A kiedy po raz ostatni widzieliście rybę z rękami? - Zapytał cicho, przełączając obraz 

z holokamery na jeden z dużych monitorów. - Patrzcie. 

Zbliżenie  kępy  wodorostów,  kołyszących  się  wokół  kostek  szkieletu  jak  głęboki 

dywan,  ukazało  plamę  jaskrawego  oranżu.  W  miarę  jak  Mereel  powiększał  obraz  i 

manipulował zbliżeniem, do Skiraty docierało, co widzi. 

Mereel  miał  rację.  Niewiele  gatunków  morskich  umiałoby  wziąć  kawałek  liny  i 

przywiązać ciało do skały. 

Kolejne  zbliżenie  na  monitorze  ukazywało  węzeł:  wykonany  kompetentnie, 

zabezpieczony  przed  ślizganiem,  był  podręcznikowym  węzłem  kotwicowym  z  Keldabe.  W 

epoce  pierścieni  pętlowych,  paneli  mocujących  oraz  setek  innych  metod  mocowania 

przedmiotów, niewielu ludzi zawracało sobie głowę nauką prawidłowego wiązania węzłów, a 

co dopiero takich oryginalnych i skomplikowanych. Bardzo niewielu ludzi. Jedynie żołnierze 

klony - i Mandalorianie. 

ROZDZIAŁ 10 

background image

Naasadguur mhi (Nikt nas nie lubi),  

Naasadguur mhi (Nikt nas nie lubi),  

Naasadguur mhi (Nikt nas nie lubi),  

Mhi n'ulu (Nie szkodzi). 

Mhi Mando'ade (Jesteśmy Mando),  

Kandosii'ade (Chłopcy z elity),  

Teh Manda'yaim (Chłopcy Mando),  

Mando'ade (Z Mandalore). 

Pijacka pieśń Mandalorian w luźnym tłumaczeniu; podobno powstała po zakazie 

wstępu dla najemników mandaloriańskich, którzy upijali się w lokalnych tawernach, 

wprowadzonego przez rząd Geris  

Budynek Skarbu Republiki, Coruscant, 478 dni po Geonosis  

Besany  zamknęła  drzwi  biura  i  zaciemniła  transpastalowe  ściany  dotknięciem 

przycisku na biurku. Nie chciała, aby jej przeszkadzano. 

Centax  II.  Czy  mam  się  na  tym  skupić?  -  Zastanowiła  się  Pogłaskała  miotacz,  który 

zostawił  jej  Mereel,  zastanawiając  się,  co  mogłoby  ją  zmusić  do  jego  użycia.  Nigdy  nie 

wystrzeli  w  gniewie.  Nawet  się  nie  uczyła  strzelania,  ale  teraz  wydawało  się,  że  to  czas 

najwyższy. A potem zaczęła myśleć, jak mogłaby przyjrzeć się Centaksowi II - osobiście albo 

z pewnej  odległości  i  zastanowić się, co jest grane. Był  to  obszar wojskowy i  nikt ze służb 

publicznych  nie  mógł  tam  wejść  bez  pozwolenia.  A  nie  było  wielu  pretekstów 

usprawiedliwiających wizytę, nawet dla agenta Skarbu. 

Konta publiczne wykazywały pewną liczbę wykonawców na usługach Wielkiej Armii, 

których można było pośrednio powiązać z Centaksem, a jeden z nich - Dhannut  Logistics - 

wykazany  był  również  w  budżecie  zdrowotnym.  Warto  by  mu  się  przyjrzeć,  skoro  myśli  o 

centrum medycznym. 

Oczywiście,  mogę  się  mylić,  pomyślała.  No  i  Mereel  ma  już  swoją  odpowiedź. 

Powinnam już dać sobie spokój. 

A jednak nie mogła, ponieważ Ordo też nie dawał sobie spokoju. Ani Corr, ani żaden z 

nich.  Zrozumiała  nagle,  jak  puste  było  jej  życie,  skoro  tak  szybko  i  tak  łatwo  wypełnili  je 

ludzie, którzy być może - nie myśleli o niej inaczej niż tylko jako o użytecznym kontakcie. 

Nie jestem głupia, Kal. 

Ale  oni  także  mieli  coś,  czego  ona  potrzebowała  -  i  nie  chodziło  tylko  o  Orda. 

Potrzebowała  udziału  w  ich  bliskości,  wspólnocie  i  koleżeństwie,  chciała  położyć  kres 

background image

poczuciu, że znajduje się na obrzeżach życia. 

Nagle pomyślała o Fi, który według Orda wiedział doskonale, że w jego życiu brakuje 

jednego naprawdę istotnego elementu i miał o to żal. Ona przynajmniej wiedziała, czego chce 

i wiedziała, jak to osiągnąć. 

Była  jeszcze  pokusa  naprawienia  zła,  a  wiedziała,  że  nie  jest  w  tym  osamotniona. 

Senator  Skeenah  z  Chandrili  bardzo  głośno  krzyczał  na  temat  praw  klonów  i  warunków  w 

Wielkiej Armii. Może się to okazać bardzo dobrym pretekstem do dalszych kroków. 

Prywatny  komunikator  Basany  gapił  się  na  nią  z  zagłębienia  dłoni,  rzucając  jej 

wyzwanie - skontaktować się z Ordem czy z senatorem. Jak zwykle w strachu, że może trafić 

na chwilę, kiedy Ordo będzie się zastanawiał, który kabel przeciąć na odliczającym sekundy 

detonatorze,  wysłała  mu  tylko  wiadomość  z  opóźnieniem.  Teraz  będzie  mógł  sam  wybrać, 

gdzie i kiedy ją odczyta. 

„Mam  nadzieję,  że  ciasto  ci  smakowało".  Co  jeszcze  mogła  napisać?  Nie  miała 

pojęcia, kto jeszcze to przeczyta, niezależnie od zabezpieczenia. „Musisz spróbować mojego 

domowego  jedzenia,  kiedy  wrócisz".  Mogła  sobie  wyobrazić,  jak  Ordo  czyta  wiadomość  ze 

zmarszczonymi  brwiami,  biorąc  ją  dosłownie,  podczas  gdy  Mereel  -  który  zdawał  się 

prowadzić  całkiem  odmienne  życie  i  cieszył  się  z  tego  -  spojrzałby  na  nią  ze  znaczącym 

uśmiechem. 

Besany  wysłała  wiadomość  stuknięciem  paznokcia  w  klawisz.  Teraz  senator.  Jest 

znanym aktywistą antywojennym, pomyślała. Będą go obserwować, kimkolwiek są ci „oni". 

Robot  administracyjny  senatora  Skeenaha  zarezerwował  czas  na  spotkanie  nieco 

później,  co  dowodziło,  jak  niewielu  lobbystów  interesowało  się  człowiekiem,  który 

sprzeciwia się wojnie. Robot zapytał też, czy nie wolałaby „w neutralnym miejscu". 

-  Jestem  w  budynku  Skarbu  -  odpowiedziała.  Wizyty  w  Senacie  były  rutyną  dla 

pracownika rządowego, więc zwróci to mniej uwagi niż spotkanie w kafejce czy restauracji. I 

tak  zostanie  wychwycona  przez  dziesiątki  holokamer  na  ulicach  Galaktycznego  Miasta,  a 

nawet przez satelity szpiegowskie czuwające nad Coruscant. - Przyjdę do jego biura. 

W  drodze  na  spotkanie,  siedząc  w  taksówce  napowietrznej,  miała  wrażenie,  że  cała 

planeta  widzi  mały  miotacz  w  jej  kieszeni.  Nie  wiedziała  nawet,  jaki  to  typ,  ta  elegancka, 

ciemnogranatowa broń z grubą, szarozieloną lufą i niewielkim czerwonym światełkiem, które 

pokazywało, że jest naładowany. Bardzo ładny przedmiocik. 

Kiedy  spojrzała  na  grawerowaną  płytkę  na  kolbie  -  była  prawie  pewna,  że  tak  się 

właśnie nazywa ta część uchwytu - ujrzała słowa „MERR-SONN". 

- Jestem zdenerwowany, proszę pani - rzekł kierowca. - Ma pani zamiar kogoś zabić, 

background image

czy co? 

Besany nie zdawała sobie sprawy, że można tak  dobrze widzieć ponad oparciem,  ale 

właściwie  niewiele  wiedziała  na  temat  pola  widzenia  fasetkowych  oczu  Rodian.  Zdjęła 

miotacz z kolan i wsunęła do kieszeni. 

- Spotykam się z nieprzyjemnymi osobnikami - wyjaśniła. 

Kierowcy taksówek mają na każdy temat własne zdanie. 

- Senat jest takich pełen... Nazywają ich politykami. 

Podzielała jego zdanie, ale nagle doszło do niej, że nie zna żadnego polityka osobiście. 

Skąd więc jej się to wzięło? Z holonewsów? Z sądów? Moc stereotypów była zdumiewająca. 

Zastanawiała się, jak można by wymusić na obywatelach Coruscant,  aby zaczęli postrzegać 

anonimowych żołnierzy walczących w ich wojnie jako żywe, oddychające istoty. 

Nie  mogła  nawet  użyć  argumentu,  że  to  ich  synowie,  mężowie,  ojcowie  albo  bracia. 

Znajdowali  się  całkowicie  poza  społeczeństwem.  Ciężar  tego  zadania  przygniatał  ją  coraz 

bardziej. 

Po jednym kroku naraz, dziewczyno, upomniała się w duchu. 

Senator  Skeenah  spotkał  się  z  nią  w  jednym  z  ciasnych  saloników,  w  których 

senatorowie  zwykle  spotykali  się  z  przedstawicielami  społeczeństwa.  Wyglądał  bardziej 

zwyczajnie,  niż  sobie  to  wyobrażała;  był  niezbyt  elegancko  ubrany,  ale  miał  w  oczach  tę 

gorącą pasję, która uderzyła w nią jak fala przypływu. Kolejny stereotyp legł w gruzach. 

- Oczywiście, że się martwię, co stanie się z tymi ludźmi rzekł. - Niezależnie od tego, 

co robią inne planety członkowskie, Coruscant od tysiącleci nie tolerował niewolnictwa. To 

nie do przyjęcia, abyśmy zgodzili się na nie teraz, bo jest nam z tym wygodnie. Ale jestem 

osamotniony w tej sprawie. 

Besany ostrożnie podjęła temat: 

- Mam pewne problemy z rozliczeniem obsługi medycznej Wielkiej Armii, senatorze. 

Zidentyfikowałam  wydatki  na  coś,  co  według  mnie  może  być  sprzętem  do  centrów 

medycznych,  ale  nie  jest  to...  Powiedzmy,  że  ścieżka  audytowa  nie  jest  całkowicie 

przejrzysta. 

Tak  ostrożny  komentarz  w  języku  politycznym  był  bardzo  czytelny,  jeśli  słuchacz  - 

chciał to odpowiednio zinterpretować. Skeenah wydawał się chętny. 

-  Sam  nieustannie  pytam  o  los  ofiar  -  polowe  jednostki  medyczne  są  żałośnie 

niewystarczające  i  nie  wiem,  co  się  dzieje  z  poległymi  w  walce.  Według  mojej  najlepszej 

wiedzy  nikt  nie  dba  o  ciała.  Więc  jeśli  znalazła  pani  duże  kwoty  przeznaczone  na  opiekę 

socjalną nad klonami, mogę panią zapewnić, że nic nie wskazuje, by były one w ten sposób 

background image

wykorzystywane. 

Besany poczuła lodowatą zgrozę. Tę informację bez trudu mogła wydobyć z Orda; on 

wiedziałby, co robili z ciałami, ale była to jedna z tych rzeczy, o które nigdy nie odważyła się 

zapytać. Należało przypuszczać, że martwych żołnierzy po prostu wyrzucano jak śmieci. Ta 

podświadomość podsyciła jej gniew. Była o krok od zapytania Skenaaha, czy wie cokolwiek 

na  temat  instalacji  na  Centax  II,  ale  uznała,  że  to  zbyt  niebezpieczne.  Nie  powinna 

dyskutować o nich z człowiekiem, którego nie znała. 

- Prowadzę audyt pewnych kont Wielkiej Armii - powiedziała. To przynajmniej było 

prawdą i nic się nie stanie, jeśli informacje o jej spotkaniu dotrą do zwierzchników. Wyjęła z 

kieszeni plastoidową kartę wizytową i wcisnęła mu do ręki. - Jeśli jest cokolwiek, co według 

pana  powinnam  wyśledzić...  Oczywiście  dyskretnie,  przy  okazji  badań  innych  służb 

publicznych, proszę dać mi znać. 

- A więc jesteś z policji wewnętrznej? 

- Opiekuję się kredytami podatników. 

- A ja już myślałem, że jesteś zainteresowana powodzeniem naszej armii. 

Besany już chciała to przemilczeć, ale te słowa zbyt ją zabolały, aby nie zareagować. 

- Ależ jestem - odparła. - Nie są to dla mnie tylko teoretyczne przypadki. Spotykam się 

z żołnierzem. 

Skeenah  przez  moment  wydawał  się  zaskoczony,  a  Besany  nie  była  pewna,  czy  to 

reakcja na jej kąśliwą uwagę, czy niepotrzebną informację osobistą. 

- Cóż - rzekł. - W takim razie nie muszę cię przekonywać, że są to ludzie i mężczyźni 

tacy sami jak wszyscy, prawda? 

Nadszedł czas na odrobinę pokory. 

- Znam wielu klonów, a według mnie wielu ludzi... I tak, obchodzi mnie, co się z nimi 

stanie. 

- Możesz się zatem dowiedzieć, co się dzieje w armii. 

- W jakim sensie? 

- Jak to jest, kiedy są ranni, ale nie mogą wrócić do aktywnej służby. Widzisz, mogę 

się dowiedzieć, co się dzieje na medycznych stacjach Rimsoo, a przynajmniej uzyskać pewne 

ograniczone  informacje  od  sztabu  obrony...  Ale  nie  mogę  wyciągnąć  żadnych  danych  na 

temat ludzi, którzy nie zostają połatani i odesłani na front. 

Besany pomyślała o Corrze, którego tymczasowo odesłano do prac biurowych, kiedy 

urządzenie,  które  rozbrajał,  eksplodowało  i  urwało  mu  ręce.  Czekał  teraz  na  przysłanie 

specjalnych  protez  i  gdyby  Skirata  nie  zatrudnił  go  do  szkolenia  komandosów,  wróciłby 

background image

zapewne do dyspozycji uzbrojeniem. 

- Wyobrażam sobie, że oni wszyscy umierają - odparła. - Armia chyba nie zadaje sobie 

zbyt wiele trudu, aby wysłać ich z powrotem. 

-  To  wszystko  nie  jest  takie  proste  -  odparł  Skeenah.  Zniżył  głos,  choć  drzwi  były 

zamknięte.  -  Istnieją  obrażenia,  które  człowiek  może  przeżyć,  ale  to  nie  oznacza,  że 

kiedykolwiek będzie jeszcze zdolny do służby.  Nie potrafię uwierzyć, że w  ciągu trwającej 

ponad rok wojny nie było takiego przypadku. A jednak dla tych ludzi nie ma miejsca, choć 

oni z całą pewnością istnieją. Wiemy przecież, że nie zajmie się nimi rodzina, ponieważ jej 

nie mają. Więc dokąd mają pójść? 

Besany  wolałaby  o  tym  nie  myśleć,  ale  musiała.  Jedyną  odpowiedzią,  jaka 

przychodziła jej do głowy, w dodatku chyba prawdziwą, było domniemanie, że ci najbardziej 

poszkodowani, których można by jeszcze uratować, pozostawiani byli na śmierć. 

Ale niektóre jednostki chirurgiczne miały doradców Jedi. Przecież Jedi nie pozwoliliby 

na coś takiego... A może jednak? 

Musi porozmawiać z Jusikiem. On jej powie prawdę. 

- Sprawdzę, czy uda mi się dowiedzieć - rzekła. 

- A ja będę dalej naciskał w Senacie, aby zapewnić właściwe warunki dla długotrwałej 

opieki  medycznej.  -  Skeenah  wydawał  się  zaniepokojony.  -  Na  razie  spróbuję  zdobyć 

fundusze na opiekę. Jest tu paru obywateli, którzy chcą także pomóc, jak wiesz. 

- Będę pana informowała - obiecała. 

Do  budynku  Skarbu  wróciła  piechotą,  po  drodze  zatrzymując  się  na  kaf.  Cały  czas 

dręczyły ją pytania senatora. To, czego się dowiedziała, mogło oznaczać, że żołnierze klony 

żyli  albo  umierali.  Nie  było  rozwiązania  pośredniego  ani  zabezpieczenia  na  wypadek 

inwalidztwa.  Wojna  nie  trwała  jeszcze  nawet  osiemnastu  miesięcy.  Rządy  zawsze  mają 

problemy z dokładnym przemyśleniem metod, zwłaszcza jeśli wojna je zaskoczy. 

Może  właśnie  tym  zajmowała  się  Dhannut  Logistics:  przygotowaniem  infrastruktury 

pozwalającej  na  ukrycie  przed  opinią  publiczną  oznak,  że  wojna  nie  wygląda  tak  ładnie  i 

czysto, jak sobie to wyobrażali cywilni obywatele, a nawet ona sama. Postanowiła sprawdzić 

projekty  firmy,  jak  tylko  znajdzie  się  przy  biurku.  Na  razie,  popijając  kaf,  sprawdziła  ich 

przez notatnik, chcąc znaleźć adres. 

I wtedy zaczęło się robić ciekawie. 

W  publicznej  bazie  danych  nie  było  informacji  o  Dhannut.  Możliwe  oczywiście,  że 

była to filia innej firmy albo że nie miała siedziby na Coruscant, ale tak czy owak musiałaby 

być  zarejestrowana  dla  kontraktów  rządowych,  a  w  takim  wypadku  powinna  odprowadzać 

background image

podatki  korporacyjne,  nawet  jeśli  była  z  innej  planety.  Wymagałaby  zatem  także  numeru 

wyłączenia z opodatkowania. 

Teraz przydałaby jej się Jilka. Była ekspertem w wyszukiwaniu firm, które zarabiały, 

ale nie chciały płacić podatków. 

Besany  Wennen,  która  przez  całe  życie  działała  zgodnie  z  przepisami,  dopóki  nie 

związała  się  z  bandą  nieudaczników  i  ludzi,  którzy  nie  istnieli,  przybrała  złudnie  niewinny 

wyraz twarzy i przygotowała się do przedstawienia Jilce jakiejś wiarygodnej historyjki, tym 

samym przechodząc granicę pomiędzy dostępem do informacji bez zezwolenia a wejściem w 

świat oszustwa - co niosło konsekwencje, których nie mogła sobie nawet wyobrazić. 

Obozowisko rebeliantów niedaleko Eyat, 478 dni po Geonosis  

Podnieceni  Maritowie  biegali  naokoło  i  było  ich  znacznie  więcej,  niż  kiedykolwiek 

widział Darman. 

Oparł się o framugę drzwi chaty. Mył zęby, trzymając rozkładaną plastoidową miskę 

w  jednej  ręce,  i  zastanawiał  się  nad  najbliższymi  dniami,  które  mogą  okazać  się  bardzo 

trudne. 

-  Posuń  się,  Dar.  -  Niner  był  w  pełnej  zbroi,  więc  chyba  wiedział,  że  już  atakują.  - 

Trzydziesta  Piąta  się  rusza.  Skończyli  z  Quilurą.  Musimy  dopilnować,  żeby  mieli  otwarte 

drzwi. 

Quilura. Darman wypluł pianę do miski. 

- Mam czas, żeby się skontaktować z Etain? 

- A musisz? 

- Wiesz, mogę zginąć, a wtedy... 

Wyrazu twarzy Ninera nie było widać zza wizjera, ale Darman znał już każdą zmianę 

w rytmie oddechu, każdy odgłos przełykania śliny, każde kłapnięcie szczęki, kiedy brakowało 

słów. 

-  Nic ci  nie będzie  - orzekł  wreszcie Niner i  klepnął  go po ramieniu.  Odgrywał  teraz 

pocieszyciela  ruus'alora,  sierżanta.  Słowo  to  pochodziło  od  „mus"  -  skała  i  doskonale 

obrazowało jego solidną i ważną rolę. - Ale pogadaj z nią i pozdrów ode mnie. 

Niner ruszył w stronę Maritów. Nigdy nie wspominał, czego tak naprawdę chciałby od 

życia.  Nigdy  nie  zwierzał  się  braciom  ze  swojej  samotności  i  lęków,  nie  opowiadał  o 

dziewczynach  ani  nie  okazywał,  co  tak  naprawdę  sądzi  o  wojnie.  Właśnie  to  najbardziej 

martwiło  Darmana.  Niner  prawdopodobnie  zachowywał  swoje  tęsknoty  dla  siebie,  aby 

podtrzymać  ich  morale  -  czy  myślał,  że  oni  o  tym  nie  wiedzą?  -  Ale  wszyscy  przecież 

background image

narzekali  na  wojnę  i  na  wszystkie  jej  wady  z  przyzwyczajenia  i  z  tradycji.  Była  to  jedyna 

rozrywka klonów - gderanie, że dowództwo nie ma koncepcji, żarcie przypomina śmieci, że 

ekwipunek to osik, a w ogóle wszystko jest stratą czasu, ale i tak to lepsze niż być cywilem. I 

była  to  pewna  tradycja,  pewien  jednoczący  ich  rytuał  -  pokazać,  że  ci  nie  zależy,  choć  w 

istocie zawsze się boisz do szaleństwa, ciągle jesteś głodny i zwykle zdezorientowany. Duma 

z bycia najlepszą armią w galaktyce nie zmieniała tych uczuć ani trochę. Początkowo Darman 

- tak samo jak wszyscy inni - myślał, że ich rola jest szlachetna, a cele szczytne; teraz jednak 

indoktrynację diabli wzięli w konfrontacji z galaktyką poza Kamino, a niektórzy ARC nawet 

dezerterowali. I szarże, i szeregi, wszyscy narzekali, ale pod nosem. Gdyby mieli dokąd pójść, 

a  więzi  byłyby  luźniejsze,  Darman  podejrzewał,  że  z  szeregów  zniknęłoby  znacznie  więcej 

ludzi. 

Oni  jednak  zostali  -  dla  swoich  braci.  Zostali,  ponieważ  ich  szacunek  dla  siebie 

pochodził  z  jedynego  dostępnego  źródła  -  wykonywania  swoich  obowiązków  najlepiej,  jak 

potrafią. 

No i nie mieli dokąd pójść. 

A jeśli więcej z nich domyśli się, co się dzieje z tymi, którzy nie mogą - lub nie chcą - 

walczyć, co się stanie? 

Tak, WAR mogłaby lepiej wyjść na robotach. One nigdy się niczego nie domyślały. 

-  Ile  ty  masz  zębów,  Dar?  -  Huknął  Niner,  zatrzymał  się  i  obejrzał.  Darman 

znieruchomiał ze szczoteczką w ustach. - Strasznie długo je myjesz. 

- Przepraszam, sierżancie - rzekł Darman przez warstwę piany. 

Wrócił do odświeżacza, żeby wypłukać usta i wytrzeć twarz, po czym przebrał się z 

munduru  polowego  w  kombinezon.  Uprał  odzież  w  wannie  odświeżacza,  korzystając  z 

twardego jak skała kawałka lokalnego mydła, po czym strzepnął ją tak, by wyschła w ciągu 

kilku minut. Rytuał był kojący. Zanim zamocował płyty zbroi na kombinezonie, mundur był 

już suchy i mógł go zwinąć w ciasny rulon, który umieścił w plecaku. 

Nawet  nie  pamiętał,  kiedy  włożył  płyty.  Myślał  tylko  o  Etain.  Zamknął  drzwi  i 

skontaktował się z nią komunikatorem. 

Nie  spieszyła  się  z  odpowiedzią.  Już  miał  tylko  zarejestrować  wiadomość,  kiedy  się 

odezwała, a on natychmiast  poczuł  się bliski  szaleństwa - i  płaczu. Rozmawiali  tylko  przez 

audio,  bez  holoprojekcji,  ale  Darman  nigdy  nie  protestował.  Etain  miała  swój  przydział  i 

swoje powody, aby nie pokazywać mu, gdzie się znajduje. 

I  tak  się  martwił.  Chciał  ją  znów  zobaczyć,  całkiem  dosłownie.  Obawiał  się,  że 

zapomni jej twarz. 

background image

- Możesz mówić? - Zapytał. 

Nastąpiła chwila ciszy. 

- Dar, czy wszystko w porządku? 

- Tak. Wiesz, ugryzł mnie żołnierz ARC. 

- Wspaniale. Są jadowici? 

Chyba  myślała,  że  żartuje.  Darman  zaczął  się  zastanawiać,  czy  nie  powinien 

powiedzieć  jej  wprost,  że  to  Sull  i  że  jest  skazany  na  śmierć,  ale  uznał,  że  takie  wieści 

powinno się raczej przekazywać osobiście. 

-  W  porządku,  wyssałem  jad  i  zastrzeliłem  go,  bo  Fi  chciał  dostać  jego  zbroję.  Hej, 

tęsknię za tobą. Co słychać na Quilurze? 

Kolejna pauza. 

-  Nie  najlepiej.  Większość  farmerów  poszła  spokojnie,  ale  kilku  się  okopało  i...  No, 

sam wiesz. 

- Ofiary? 

- Taa... 

- Aha. 

- Ale jak widzisz, nie ma mnie wśród nich. 

- Cieszę się. - Wyczuł w jej głosie nieszczerość, jakby coś przed nim ukrywała. Może 

ktoś  stał  obok.  Holowidy  ukazywały  nielegalną  miłość  jako  ekscytującą  przygodę,  ale 

Darman nienawidził tych wiecznych tajemnic. - Jak się spisuje Levet? 

- To solidny chłopak. 

- Wkrótce będziemy współpracować z jego batalionem. Czy to znaczy, że wrócisz na 

Potrójne  Zero?  Przepraszam...  Nie  powinienem  pytać.  Myślałem  tylko,  że  skoro  tam  już 

skończyliście, to... 

- Jeszcze kilka miesięcy. Może trzy. 

- Ach, tak? - Dlaczego? Nie wiesz dokąd ją potem wyślą? W porządku. 

-  Ja  też  za  tobą  tęsknię,  Dar.  Pomyśl  o  czymś,  co  chciałbyś  robić,  kiedy  się  już 

spotkamy. Nie umiem planować takich rzeczy. 

Darman  też  nie  umiał.  Podejrzewał,  że  nie  miała  na  myśli  popijania  z  brudnych 

szklanek w parszywej kantynie Quibbu za dawne czasy. 

-  Mereel  pewnie  coś  wymyśli.  Podejrzewam,  że  zna  wszystkie  kafejki  pomiędzy 

Galaktycznym Miastem a Zewnętrznymi Rubieżami. 

- W porządku, to nie ma znaczenia, bylebyś ty tam był. 

- Masz rację. - Darman martwił się, że nie potrafi ładnie mówić i elegancko żartować. 

background image

Wiedział, że mówi jak kompletny di'kut. 

Rozległo się głośne stukanie do drzwi. 

- Dar? - Odezwał się Fi. - Dar, jesteś tam? 

Dar wzniósł oczy i odpowiedział w eter: 

- Tak, Fi? 

- Będziesz tam siedział cały dzień? Nie zamierzam wykopywać latryny, bo ty musisz 

sobie układać loczki. 

- Dobrze, dobrze, daj mi chwilę. - Zniżył głos. - Przepraszam, cyar'ika. Muszę iść. 

- Niedługo się odezwę. Uważaj na siebie. Kocham cię. 

- Ty też uważaj na siebie. - Darman zbierał się na odwagę, aby powiedzieć jej, że też ją 

kocha,  ale  połączenie  zostało  przerwane  z  tamtej  strony  i  było  już  za  późno.  Odetchnął 

głęboko,  zanim  otworzył  drzwi,  żałując,  że  nie  miał  szansy  jej  tego  powiedzieć.  Miał  złe 

przeczucia co do ataku na Eyat. Były niejasne, ale dokuczliwe. 

Pocieszał  się,  że  to  tylko  narastające  uczucie  żalu  za  istniejący  stan  rzeczy,  ale 

możliwe też, że naprawdę coś wyczuwał. Bratając się z Jedi, bez trudu możesz uwierzyć w 

takie rzeczy. - Fi, połamię ci ten twój shabla kark... - Warknął. 

Fi odstąpił na bok, unosząc ręce w żartobliwie obronnym geście. 

- Spokojnie, ner vod. 

- Naprawdę umiesz wybrać moment! 

- Chciałem skorzystać z odświeżacza. 

-  Tak,  a  ja...  -  Darman  się  powstrzymał.  Nie  było  sensu  krzyczeć  na  Fi  za  to,  że 

przerwał  mu  rozmowę  z  Etain.  Byłoby  to  doprawdy  nietaktowne.  -  Już  dobrze.  -  Poklepał 

brata po policzku z przesadną troską, przyłapując się na tym, że zachowuje się jak Skirata. - 

Idę jeszcze raz sprawdzić sprzęt. 

- Atin zrobił to już dwa razy. 

- No więc ja zrobię to po raz trzeci. 

- Dar... 

- Co? 

- Możesz przy mnie mówić o Etain, wiesz? Nie rozpłaczę się ani nic w tym rodzaju. 

Fi  zamknął  za  sobą  drzwi  i  Darman  usłyszał  szum  wody.  Fi  nie  był  głupi  i 

prawdopodobnie słyszał każde słowo, ale Darman wciąż czuł się winny, że tamta część jego 

życia stawia pomiędzy nimi barierę. 

Przed  chatą  Niner  i  Atin  rozkładali  sprzęt  i  sprawdzali,  nie  zwracając  uwagi  na 

wzniosłą  dyskusję  A'dena  z  jednym  z  Maritów.  Był  to  dominujący  jaszczur  z  czerwoną 

background image

falbanką  u  gardła,  ale  nie  Cebz.  Jaszczury  zbierały  się  najwyraźniej:  początkowo  w 

obozowisku  było  ich  około  setki,  teraz  już  kilka  tysięcy.  Zdążały  do  punktu  zbornego  z 

wiosek rozrzuconych po całej okolicy. 

Darman  gapił  się  na  stos  broni.  Było  tu  dość  detonatorów  termicznych,  by  wyrwać 

kawał planety. 

Czy to nic przesada? - Mruknął. 

Atin podniósł wzrok. 

- A co się stało z dewizą „D jak Dużo"? 

-  Widziałeś  Eyat.  Mają  potrójne-A  i  policjantów  z  drogówki,  a  nie  Acclamatorów. 

Uderzymy  na  nich  Trzydziestą  Piątą,  a  potem  zaleją  ich  jaszczury.  Nie  uważasz,  że  to 

marnowanie zasobów? 

- Dar, to jednak jest stolica - odparł Niner. - A my nie tylko walczymy z Gaftikari, ale 

chcemy zabezpieczyć to miejsce przed sepami. 

- No i nie my przecież za to płacimy - dodał Atin. 

Darman  zaczął  się  zastanawiać,  jaki  inny  pożytek  mógłby  być  z  tej  planety  dla 

kogokolwiek poza kompaniami górniczymi. Czy oni w ogóle używają kelerium i noraksu do 

budowy  robotów?  Może  to  Republika  świadczy  uprzejmość  Shenio  Mining  w  zamian  za 

usługi wyświadczone gdzie indziej. Galaktyka zdawała się właśnie tak działać. „Pomóż nam 

w walce, stary, a my cię tak ustawimy, że zaczniesz osiągać zyski". 

Nie przeszkadzało mu to. Nie miał w tym udziału, nie interesował się tym i na pewno 

nie odczuje skutków; dla niego stawką było życie jego i jego braci. Ale to był w końcu ich 

zawód. 

Schylił  się,  podniósł  mały  detonator  termiczny  i  obracał  go  przez  chwilę  w  rękach, 

wspominając  niewielką  restaurację  naprzeciwko  budynku  rządowego  w  Eyat.  Paszteciki  z 

siekaną  roba,  popijane  słodkim  kafem,  były  pyszne.  Ładunek  tej  wielkości,  odpalony  z 

dwudziestu  metrów,  roztrzaskałby  transpastalową  witrynę  restauracji  na  tysiące  ostrzy  i 

rozrzucił  je  z  szybkością  trzech  tysięcy  metrów  na  sekundę,  trafiając  we  wszystko  i 

wszystkich w zasięgu kilometra. Czasem lepiej jest za wiele nie myśleć. 

- Mogę się zająć elektrownią? - Zapytał. 

Niner nie odwrócił głowy. 

- Robiłeś zwiad w okolicy budynku rządowego. 

- To nie znaczy, że nie mogę załatwić elektrowni. 

- Nie lubię zmieniać planów tak późno. 

- Jakich planów? Przecież nawet nie dokończyliśmy pierwszego zwiadu. Załatwiliśmy 

background image

dwóch tajniaków. Teraz ryzykujemy tak samo. 

Niner  nie  odpowiedział.  Zaczęli  się  już  przyzwyczajać  do  takich  improwizacji; 

Darman zastanawiał się, czy to nie jest niedbalstwo. Operacje specjalne polegały w równym 

stopniu - albo bardziej na szczegółowym rozeznaniu, obserwacji i ćwiczeniach, jak na ataku z 

DeCe w garści i rozwalaniu wszystkiego na drodze. 

- A'den zwołał odprawę za jakąś godzinę - powiedział wreszcie Niner. 

- Świetnie. - Darman raz i drugi podrzucił detonator jak zabawkę, po czym położył go 

z powrotem na plandece wraz z resztą sprzętu. - Idę się przejść. 

Niner zawsze może go przecież wezwać. Wsunął hełm na głowę, uszczelnił go i ruszył 

przez obozowisko, oglądając znów świat przez filtr HUD wizjera. Widział teraz nie istoty w 

krajobrazie, lecz cele w środowisku. Skirata mawiał, że weszli w ten etap życia, kiedy zaczną 

tworzyć  powiązania  emocjonalne.  Zwykli  ludzie  przechodzą  przez  to  o  wiele  wcześniej,  w 

dzieciństwie,  bo  potrafią  wyobrazić  sobie  siebie  w  wykreowanych  sytuacjach.  Jednak 

tłumaczył też, że trudno jest przewidzieć, co zrobisz, przechodząc obok restauracji w chwili 

wybuchu  detonatora,  kiedy  nigdy  przedtem  tego  nie  przeżyłeś  i  masz  jedynie  luźne, 

akademickie pojęcie o promieniu rażenia, fali uderzeniowej i szybkości odłamków. 

Drużyna Omega, podobnie jak cała armia klonów, na początku wojny nie był niczym 

innym  jak  tylko  bandą  doskonale  wyszkolonych,  superskutecznych  i  ultrasprawnych 

dzieciaków. Darman poczuł nagle, że przeżywają życie w niewłaściwym kierunku - obdarzeni 

maksymalną  zdolnością  do  walki  na  długo  przedtem,  zanim  nauczą  się  identyfikować  z 

istotami po drugiej stronie. 

Za późno, by się nad tym zastanawiać, pomyślał. Co mam teraz zrobić? Ostrzec Eyat? 

Przyłączyć się do sepów? Płakać nad zabitymi obcymi?  

Nie mógł robić nic innego, jak tylko walczyć i zwyciężać, i przeżyć, aby... Właściwie 

po co? To pytanie zawsze było obecne. 

Co  się  stanie,  kiedy  zwyciężymy?  Co  tacy  żołnierze  jak  my  robią  w  czasie  pokoju? 

Może zajmie się pomocą dla uchodźców. 

Etain mówiła, że Jedi czasem to robią. Może w końcu będą pracować razem. 

Spacerował  pomiędzy rozgadanymi, podnieconymi  Maritami o łuskach lśniących jak 

klejnoty,  którzy  nie  widzieli  nic  złego  w  nadchodzącym  szturmie.  Roili  się  wokół  dział, 

ćwiczyli z E-Webami. Widać było, że ta bitwa to wydarzenie, na które czekają już od dawna. 

Darman przystanął, aby na nich popatrzeć. Zdawał sobie sprawę, że najbardziej boi się 

tego,  że  zginie,  zanim  zdąży  powiedzieć  Etain,  że  ją  kocha.  Zastanawiał  się,  co  zrobią 

pozostali  ludzie  w  społeczeństwie  sprawnych,  uporządkowanych  Maritów,  których  życie 

background image

wydaje się płynąć jak w schemacie. 

Skinął  na  pyszniącego  się  czerwonymi  falbankami  szefa  jaszczurów.  Maritowie  nie 

obrażali się o wezwanie. 

- Co się stanie, kiedy opanujecie miasto? - Zapytał Darman. Co się stanie z ludźmi z 

Eyat? 

Wielki Jaszczur przekrzywił łeb w zadumie i wyglądał, jakby coś przeliczał. 

- Przydzielimy im zadania proporcjonalne do liczebności, oczywiście - odpowiedział. 

Darman  zrozumiał,  że  właśnie  takiej  zrównoważonej,  dokładnej  odpowiedzi  mógł 

oczekiwać. 

- Więc nie będzie rozlewu krwi, czystek ani eksterminacji rasowej? 

-  To  by  była  sztuka  dla  sztuki.  Jaki  może  być  cel  bezmyślnego  niszczenia?  Chcemy 

dostać tylko to, co nam się należy. Stanowimy większość. 

- A jeśli nie zgodzą się na taki układ? 

- Myślę - odparł Wielki Jaszczur - że to nie miałoby sensu. 

- Co zmienicie, kiedy przejmiecie władzę? 

-  Nic.  Będziemy  po  prostu  mieszkać  w  miastach  i  obejmiemy  większość  stanowisk, 

zgodnie z liczebnością. 

Teraz  dopiero  Darman  zrozumiał  różnicę  pomiędzy  ludźmi  a  pracującymi  dla  nich 

jaszczurami  z  Gaftikari.  Wcale  nie  walczyli  o  to  samo;  nie  był  to  prosty,  klarowny  układ 

„chcę  tego,  co  masz  ty".  Jaszczury  miały  inny  sposób  myślenia.  Oba  punkty  widzenia  nie 

pokrywały  się  w  pełni;  jaszczurom  bardziej  zależało  na  odpowiedniej  reprezentacji  niż  na 

prawdziwej władzy. 

Nigdy  nie  znał  się  na  polityce  i  bardzo  mu  to  odpowiadało.  Zawsze  wolał  dostać 

wyraźny rozkaz - idź tu i tu, wysadź to a to. 

- Powinniśmy byli zastrzec sobie udział w rządach, kiedy budowaliśmy miasta - dodał 

Wielki Jaszczur po dłuższym namyśle. - Następnym razem postaramy się o tym pamiętać. 

Maritowie byli urodzonymi inżynierami, znali się na procedurach i współczynnikach. 

Darman skinął głową i poszedł dalej, ku równinie na południe od osady. Teraz mógł sięgnąć 

wzrokiem na wiele kilometrów: dym z rozproszonych na horyzoncie skupisk chat powoli piął 

się  w  niebo,  czasem  przez  pole  widzenia  przemknął  starożytny  ścigacz,  atakując  HUD 

Darmana danymi o zasięgu i szybkości. 

Pomyślał  o napowietrznych mapach zwiadu, o skromnych możliwościach obronnych 

Eyat, o słabym przygotowaniu na atak i zastanawiał się, ile czasu zajmie zdobycie miasta. 

A gdzie ja należę? - Pomyślał. - Gdzie jest mój dom? 

background image

Pewne jak shab, nie była to Tipoca. Coraz częściej uważał, że nawet nie Coruscant. 

Obserwował  ukośne  promienie  popołudniowego  słońca  padające  na  zboże  i 

zastanawiał się, jakby to było mieć pracę, którą można skończyć wieczorem i robić to, co się 

chce. Nagle w jego hełmie obudził się kanał audio. 

- Niner do Dara. RTB, sepy nadchodzą. 

Uruchomił  wyświetlacze  HUD,  spodziewając  się,  że  zaraz  dostanie  pakiet  danych. 

Obraz, który wypełnił pole jego widzenia, był mapą systemu Gaftikar, gdzieś dalej, tuż koło 

Ramienia  Tingela  -  blisko  Quilury,  tak  blisko,  że  potrzebowałby  ledwie  kilku  godzin,  aby 

dotrzeć  do  Etain.  Smuga  czerwonych  punktów  pokazywała  statki  separatystów  zdążające 

kursem na Gaftikar. 

Było  tam  też  kilka  niebieskich  kropek.  Generowały  je  transpondery  okrętów 

Republiki: Trzeci i Czwarty Batalion 35. Pułku Piechoty na pokładzie „Levelera", inne dwie 

kompanie  z  tego  samego  regimentu  niezbyt  daleko  od  przestrzeni  quilurańskiej,  oraz 

pomocnicza flota zdążająca w ten sam punkt z prędkością podświetlną. 

- ETA? - Zapytał Darman. W jednej chwili zaczął myśleć akronimami i żargonem; ot, 

komunikatorowy język. 

- Z tymi prędkościami... Dzień. 

- Co ich powstrzymuje? 

- Oficer dowodzący.... Jakiś nieklonowany kapitan, nazywa się Pellaeon... Mówi, że to 

ryzyko. 

- Wróci za dziesięć... 

- Na razie sprawdzamy. Satelity szpiegowskie pokazują, że Eyat sprowadza myśliwce 

z zewnątrz. 

- Ile? 

-  Sześć.  Może  to  nie  będzie  problemem  dla  okrętu  szturmowego,  ale  dla  nas  to  złe 

wieści, więc wracamy. 

To przynajmniej stanowiło  odpowiedz na pytanie Darmana, komu  i po co potrzebny 

jest  Gaftikar.  Poza  wspieraniem  interesów  korporacji  górniczej  było  to  jeszcze  jedno 

wygodne miejsce do walki. 

A teraz wysyłają tu ofiary, nawet nie klony. Ktoś z personelu floty. Pellaeon. Kto to, 

do  shab,  jest?  Darman  zastanawiał  się  też,  kim  jest  generał  Jedi  Trzydziestki  Piątki,  bo  nie 

była to Etain. 

Twierdzi, że na Quilurze już skończyli. 

Cokolwiek to było, gdziekolwiek ją wysyłali, mogła mu chyba powiedzieć. Może nie 

background image

chciała  go  martwić.  Ale  ja  i  tak  się  martwię,  pomyślał.  Zawsze  się  martwię.  Ordo...  O 

właśnie, zapyta Orda. Ordo zawsze był uprzejmy, zawsze jakoś przenosił wiadomości i listy. 

Zanim  Darman  wrócił,  obozowisko  rebeliantów  zmieniło  swój  charakter,  a  przecież 

nie było go tylko przez pół godziny. Maritowie rozproszyli się, E-Weby i armatę ukryto pod 

siatkami  kamuflującymi.  Pobiegł  do  głównego  budynku,  ale  już  blisko  drzwi  stwierdził,  że 

przy tak mało solidnej budowli lepiej jednak będzie pozostać na zewnątrz. 

-  Sierżancie?  -  Darman  przerzucał  częstotliwości  w  komunikatorze  hełmu.  - 

Sierżancie? 

- Sala odpraw w sztabie - warknął Niner. 

Darman  wszedł,  zdjął  hełm  i  stanął  nad  stołem,  usiłując  lepiej  się  rozeznać  w 

holomapie,  którą  A'den  na  nim  wyświetlał.  Pokazywała  ona  cały  region  centralny,  z 

rozrzuconymi  wioskami  Maritów  i  rzadkimi  miastami  Gaftikari,  jak  małe  planety  wokół 

słońca. 

Kiedy powiększył Eyat i nałożył na niego ostatnie obrazy ze zwiadu lotniczego, nagłe 

przygotowania nabrały logiki. 

- To sprzed piętnastu minut - wyjaśnił A'den. 

Granice Eyat otoczone były pojazdami i statkami; nie było ciągłej procesji cywilów z 

miasta. To dlatego, że szykował się atak, a Gaftikari nie mieli dokąd pójść. Byli rozbitkami na 

wyspie w oceanie wrogów. Mogli się najwyżej okopać. 

-  Myślisz,  że  oni  naprawdę  wiedzą,  co  jest  grane?  -  Zapytał  Atin.  -  To  znaczy,  czy 

wiedzą rzeczywiście? 

A'den, w pełnej zbroi, przekrzywił głowę, jakby nasłuchiwał oddzielnego łącza. 

- Nie. Nie mają pojęcia. 

- Czyli po prostu widzieli sepów reagujących na nasze nadlatujące statki, tak? 

-  To  ich  jedyne  źródło  informacji  -  przyznał  A'den.  -  Nie  jestem  pewien,  kto  ich 

bardziej  martwi,  my  czy  Maritowie,  ale  wiedzą,  że  nadchodzimy,  więc  nie  zamierzam 

ryzykować. Nie poślę tam oddziału, żeby przygotował pole bitwy, jeśli mamy dwa bataliony, 

oddział  Torrentów  oraz  śliczne,  wielkie  armaty  Pellaeona,  które  przybędą  jutro.  Pod 

warunkiem, że Eyat nie ma jakiejś superbroni, której nie udało nam się wykryć, to miejsce to 

jeden wielki cel. 

Darman  wciąż  nie  mógł  zrozumieć,  dlaczego  dwie  siły  zadaniowe  nie  mogą  się  po 

prostu zetrzeć ze sobą w przestrzeni, zostawiając planetę w spokoju. Ale zdobycie Eyat bez 

odrobiny wysiłku i ze wsparciem armat oznaczało brudną walkę, zwłaszcza jeśli wsparcie z 

powietrza nie kończyło sprawy. Nie wiedział, które wyjście będzie gorsze dla cywilów. 

background image

- Nie jesteśmy chyba teraz główną zwierzyną w mieście? - Zapytał Niner. - Atakujemy 

razem z Trzydziestką Piątką? 

A'den chyba już przełączył swoje audio z „Levelera" na obwód ogólny, ponieważ hełm 

Darmana  nagle  wypełnił  się  głosami  z  komunikacji  między  statkami.  Wydawało  się,  że 

bardziej  im  zależy  na  śledzeniu  flotylli  separatystów;  chyba  czekali  na  jej  skok  w 

nadprzestrzeń.  A'den  zamknął  kanał  i  przez  chwilę  siedział  w  milczeniu;  zatopiony  w 

myślach gapił się na holomapę. Czekał na instrukcje. 

- Który Jedi dowodzi? - Zapytał Darman. 

A'den podniósł wzrok. 

- Generał Mas Missur. Chcesz zostać na linii? 

- Nie... 

- Chodzi o twoją kobietę, co? 

-  Nie  chce  mi  powiedzieć,  gdzie  jest,  ale  była  z  Levetem  przez  kilka  miesięcy,  więc 

tak... Chciałem wiedzieć, czy jest z tą flotyllą, a nie powiedziała mi o tym. 

Osobiste  sprawy  nie  były  ważne  w  przeddzień  bitwy,  ale  nikt  nie  miał  mu  za  złe. 

A'den zmienił kanał lekkim poruszeniem głowy. Darman usłyszał cichy trzask przełączenia i 

domyślił  się,  że  Zero  znajdował  się  teraz  na  bezpiecznym  kanale  i  dowiaduje  się,  albo  po 

prostu pyta, na co mu komandos, który nie może odłożyć swojego prywatnego życia na czas 

wolny. 

-  Levet mówi, że nie ma jej z Trzydziestką Piątką i nie znajduje się w strefie walki - 

rzekł dziwnie łagodnie A'den. - Przestań się martwić. 

Darman mógł się z Etain skontaktować. Miał bezpieczne łącze; nie musiał się bać, że 

ujawni swoją pozycję nieprzyjacielowi. Wahał się, niepewny, czy zakraść się do odświeżacza 

i  odezwać  się  do  niej  dyskretnie,  upewnić  się,  że  nie  utkwiła  w  jeszcze  gorszym  bagnie. 

Chciał jej tylko powiedzieć... 

Niner,  jak  zwykle,  wydawał  się  czytać  w  jego  myślach.  Szturchnął  Darmana 

naramiennikiem. 

- Ruszaj - rzekł cicho. - Ale załatw sprawę szybko. 

Darman  wyszedł  na  korytarz,  otworzył  łącze  w  hełmie  kilkoma  mrugnięciami  i 

aktywował  głosowo  kod  Etain.  Ekran  w  hełmie  powiedział  mu  na  to:  „Brak  odpowiedzi". 

Próbował wywoływać system jeszcze przez kilka minut, wmawiając sobie, że Etain może być 

pod  prysznicem,  albo  nawet  że  zasnęła,  wreszcie  pozostawił  wiadomość.  Trudno  było  mu 

mówić te słowa w powietrze, zamiast do niej osobiście. 

- To ja, Et’ika - rzekł. - Nigdy ci nie mówiłem, że cię bardzo kocham. 

background image

Kiedy  się  wyłączył,  poczuł  zakłopotanie.  Cóż,  w  końcu  zrobił  to,  choć  niezbyt 

elegancko. Jeśli nawet coś mu się stanie, przynajmniej będzie wiedziała... 

A'den  i  Niner  wyszli  z  sali  odpraw,  poruszając  ustami  w  rozmowie,  której  nie  było 

słychać poza ich hełmami. Fi i Atin szli za nimi. Obwód audio Darmana uaktywnił się znowu. 

-  Zmiana  planów,  Dar  -  rzekł  głos  Ninera  w  jego  uchu.  -  Generał  chce,  żebyśmy 

przejęli kontrolę z powietrza. Jak tylko się ściemni, przeniesiemy się na peryferie i ustalimy 

pozycję  ich  ruchomych  potrójnych  A.  Levet  mówi,  że  „Leveler"  będzie  na  orbicie 

stacjonarnej kilka godzin przed świtem. 

- Ślicznie - rzekł Fi. - Do śniadania będzie po wszystkim. 

Następną  godzinę  z  hakiem  oddział  spędził  na  rozbiórce  wynajętego  ścigacza,  aby 

upchnąć w nim kilka E-Webów. Atin wyjął z pojazdu transponder ID i obstawił go sondami, 

żeby pomieszać szczegóły rejestracji. 

-  To  na  wypadek,  gdybyśmy  musieli  wejść  do  miasta.  -  Podniósł  mały  prostokąt 

plastoidu. - Będzie nam trudno się tam pokazać w tych strojach. 

- Wciąż uważam, że powinienem wysadzić elektrownię - wtrącił Darman. - Choćby po 

to, aby zapewnić nam osłonę całkowitej ciemności. 

A'den podszedł do nich, widocznie podsłuchiwał ich obwód. 

-  Idę  umieścić  kilka  ładunków  EMP  w  strategicznych  punktach  wokół  ich  ośrodków 

łączności. Lepiej, żeby nie mogli gadać z sepami, kiedy wszystko się zacznie. A wy musicie 

jedynie  sprowadzić  atak  z  powietrza.  Kiedy  zneutralizujemy  ich  największe  cele,  takie  jak 

potrójne-A,  a  „Leveler"  zrobi  kilka  dziur  w  infrastrukturze,  oddziały  Torrenta  będą  mogły 

zapewnić wsparcie z powietrza Maritom podczas szturmu. Nie chcę, aby któryś z was zmienił 

ten plan. 

-  O właśnie,  a  gdzie są jaszczury?  -  Zapytał  Fi,  podnosząc się.  - Myślałem,  że to  ich 

wielki wieczór. 

- Nie bój się, są wszystkie... 

Było już prawie ciemno; kiedy Darman spojrzał w stronę Eyat, nie widział miasta. W 

ciągu kilku ostatnich nocy przyzwyczaił się do świateł ulicznych, tym bardziej zauważalnych, 

że  lśniły  w  środku  ciemnych  pól.  Ale  dziś  panowała  ciemność.  Przełączył  wizjer  na 

powiększenie  i  noktowizję;  zmieniał  przez  chwilę  ustawienia,  ale  i  tak  niewiele  widział. 

Nawet w podczerwieni wciąż była to tylko zielona, spłaszczona kopuła ciepła. 

- Wyłączyli oświetlenie - oznajmił. - Spodziewają się ataków z powietrza. 

- Szkoda, że muszą zginąć - odparł Fi. - To było całkiem miłe miejsce. 

Nikt  tego  nie  powiedział  głośno,  ale  Darman  przynajmniej  pomyślał:  nie  było 

background image

najmniejszego  powodu,  aby  tu  walczyć,  poza  faktem,  że  Republika  rościła  sobie  prawo  do 

wspierania Maritów, a separatyści natychmiast uznali, że też muszą się wtrącić. 

Darman był ciekaw, czy takie myślenie już jest zdradą, czy tylko różnicą opinii. 

- Zastanawiam się, gdzie teraz jest Sull - rzekł, ale nikt mu nie odpowiedział. Spojrzał 

przez  ramię  na  zarośla  po  drugiej  stronie  obozu,  wciąż  korzystając  z  noktowizora,  i  przez 

moment  wydawało  mu  się,  że  przyrząd  źle  działa.  Nagle  zrozumiał,  że  świetlne  punkty  -  a 

były ich tysiące, jakby ekran miał poważne zakłócenia - to w istocie oczy jaszczurów. 

Maritowie. Nagle była ich cała armia, milcząca, nieruchoma, czekająca na sygnał, aby 

zabić. 

Siedem kilometrów na południe od wyspy Tropix. 478 dni po Geonosis  

Mereel wyszedł z opróżnionej śluzy powietrznej w samych spodenkach i wyjął aparat 

oddechowy  aquata  z  ust.  Otrząsnął  się  jak  Mird,  rozpryskując  wodę  po  całej  ładowni,  po 

czym wcisnął mokrą, zimną czaszkę w dłoń Vau. 

- Chyba da się zrobić testy DNA - rzekł. - Wydaje się, że toto ma przynajmniej zęby. - 

Skirata podał mu ręcznik i Mereel wytarł się energicznie. - Ale ani śladu ubrania czy ciała. 

Kimkolwiek był właściciel kości, zrobili wszystko, by uniemożliwić identyfikację. 

Przywiązali  go  do  kotwicy,  aby  ciało  nie  wypłynęło  na  powierzchnię,  a  lokalna 

zwierzyna  miała  czas  rozprawić  się  z  tkankami  miękkimi  oraz  wszystkim,  co  mogłoby  go 

pozwolić rozpoznać. Tak przy okazji, to mężczyzna... Spójrzcie na miednicę. 

- Myślisz, że najpierw go zabili? - Vau obracał czaszkę w palcach. Mird obserwował 

go  uważnie.  To  mogło  mieć  znaczenie,  usunięcie  zwłok  to  całkiem  inna  zbrodnia  i 

motywacja, niż kiedy się obciąży kogoś i utopi. Nie wszyscy humanoidzi szybko tonęli. - Czy 

to jakaś kara? 

Skirata wzruszył ramionami. 

- Chyba raczej nie umarł ze starości, więc to nieistotne. 

Mereel przez moment wydawał się zaniepokojony, jakby sądził, że zawiedzie Skiratę 

tylko przez to, że nie jest w stanie udzielić mu odpowiedzi. 

- Nie umiem powiedzieć, Kal'buir. Na kościach nie ma wyraźnych złamań i skaleczeń. 

- Nie szkodzi, synu. Ubierz się, musimy kontynuować poszukiwania. 

Mereel odszedł, uderzając się dłonią po uchu, aby wytrząsnąć resztki wody. Jeśli mieli 

zamiar  popracować  na  zewnątrz  kadłuba,  potrzebowali  porządnego  sprzętu  do  nurkowania. 

Vau wpisał go na listę rzeczy do nabycia. 

- Chyba zacznę zgadywać - rzekł - a wiecie, że nie robię tego często. Założę się, że to 

background image

ostatnia osoba, która widziała Ko Sai. 

- Dlaczego tak uważasz? 

-  Twi'lek  dostarczył  urządzenia  osobie,  która  pilotowała  barkę,  a  gdyby  to  był 

Kaminoanin, z pewnością by to zauważył. Ktoś musiał to przewieźć, a to znaczy, że wiedział 

też, gdzie jest Ko Sai. Nikt tak sprytny i przebiegły jak ona nie chciałby, aby zlokalizowano 

go i zdradzono jego kryjówkę. 

Skirata starł wodę z pokładu. 

-  Kiedy  wrócimy  na  brzeg,  sprawdzę,  czy  kogoś  z  pracowników  nie  brakuje.  Nie 

wyobrażam sobie jakoś Ko Sai z ludzkim pomocnikiem. 

-  Może  go  i  nie  miała,  przynajmniej  nie  na  długo.  -  Vau  uważnie  nasłuchiwał  przez 

chwilę, bo wychwycił cichy pisk. - Czy to alarm w kokpicie? 

Skirata  znieruchomiał  i  wyprostował  się,  marszcząc  brwi.  Jego  słuch  ucierpiał 

porządnie  przez  dziesięć  lat,  kiedy  miał  do  czynienia  z  artylerią,  choć  udawało  mu  się 

częściowo to ukryć. 

- Gdybyś wiedział, że to na pewno alarm, czy byś nas pytał? 

Ruszyli  w  stronę  kokpitu,  ale  Mereel  już  przechylał  się  przez  siedzenie  pilota, 

rozmawiając  z  kimś  znajomym  po  drugiej  stronie  otwartego  łącza.  Vau  usłyszał  słowo 

„Delta" w tej samej chwili, kiedy wcisnął się do przedziału. 

-  To  generał  Jusik  -  oznajmił  Mereel.  -  Delty  są  w  drodze  do  nas.  Chcesz  z  nim 

porozmawiać, Kal’buir? 

- Osik! - Skirata przeczesał włosy dłonią. - Co się stało, Bard'ika? 

- Dogonili pilota Twi'leka. Niewiele mogłem zrobić, ale przynajmniej powstrzymałem 

go przed udzieleniem zbyt szczegółowej informacji. 

- Co zrobiłeś, zastrzeliłeś go? 

-  Użyłem  starej  magii  Jedi.  Udało  mu  się  tylko  zeznać,  że  powiedział  jakimś 

Mandalorianom  o  Dorumaa,  więc  zasugerowałem,  że  pewnie  noszą  zielone  zbroje.  Gdyby 

powiedział, że złote i czarne, i... No wiesz, Delta wie, jaką nosisz zbroję, Kal. 

Skirata przymknął oczy. 

- Dzięki. 

- I oczywiście nie pozwoliłem na to, aby przekazał im współrzędne. Ale już wiedzą, że 

to Dorumaa, więc zboczyli z drogi, aby zdobyć zbroje z aparatami oddechowymi. Myślę, że 

macie dziesięć do dwunastu godzin, ale ja będę tam za sześć. 

Vau wtrącił się: 

- A co chcesz tu robić? Nie, żebym nie doceniał twojej pomocy, ale... 

background image

- Jeszcze nie znaleźliście Ko Sai? 

- Jesteśmy blisko - odparł Skirata. 

- Jeśli nie znajdziecie jej w ciągu sześciu godzin, to wam pomogę. 

Vau dźgnął Skiratę pod żebro. 

-  A  jeśli  nie  znajdziemy  jej  do  czasu,  kiedy  Delta  się  tu  pojawi,  zajmiesz  ich  czymś 

innym. Jak zamierzają tu dotrzeć? 

- Wylądować w nocy i udawać nurków sportowych, jeśli będą musieli. 

- Dzięki, Bard'ika. 

Musieli się spodziewać, że Delta będzie im deptać po piętach. Głównym problemem 

polowania na kogoś jest to, że polowanie zostawia ślady na powierzchni, a Delty, jeśli nawet 

nie  mają  dobrego  dostępu  do  informacji,  takiego  jak  Zerowi,  byli  szkoleni  w  tych  samych 

technikach.  Vau  poczuł  lekki  przypływ  dumy,  że  jego  oddział  nie  bardzo  się  zbłaźnił  w 

porównaniu  z  drogocennymi  chłopakami  Skiraty  i  wszystkimi  ich  genetycznymi 

usprawnieniami, ale uznał, że nie będzie tego wykorzystywać. 

- Chodźcie - rzucił Skirata. - Mamy jeszcze parę jaskiń do sprawdzenia. 

Rozsiadł się w fotelu drugiego pilota. 

Niezależnie od różnic zdań, jakie dzieliły go z Vau, ten człowiek był niezwykle uparty: 

zadanie,  jakie  sobie  wyznaczył,  było  trudne,  szanse  minimalne,  więc  każda  osoba  przy 

zdrowych zmysłach zarzuciłaby cały pomysł od początku. Nie chodziło nawet o znalezienie 

jednej  Kaminoanki,  która  nie  chciała  zostać  znaleziona.  Vau  zastanawiał  się,  czy  w  ogóle 

byłaby w stanie dokonać tego, czego chciał od niej Skirata. Jeśli się okaże, że to zmarnowane 

wysiłki... Jak ten mały chakaara to przyjmie? 

Ta  wyprawa...  Tak,  dla  Skiraty  to  wręcz  święte  powołanie...  Wydawała  się  go 

podtrzymywać  na  duchu.  Prawie  tak  mocno  jak  religia.  Był  tak  bardzo  skoncentrowany  na 

powodzeniu  swoich  chłopców,  że  wydawał  się  nie  mieć  planów  dla  siebie,  a  definicja,  kto 

zalicza się do „Jego chłopców", była teraz tak obszerna, że mogło go to wykończyć. To coś 

więcej  niż  Zerowi,  którzy  od  dnia,  gdy  ujrzał  ich  po  raz  pierwszy,  byli  jego  synami  w 

rzeczywistości,  jeśli  nie  z  imienia.  Jego  obsesja  objęła  także  komandosów,  a  teraz  w  jej 

zasięgu znalazł się każdy zbłąkany żołnierz, który pojawił się na jego orbicie, tak jak Corr. 

Wydawało się, że Skirata starannie unika wszelkich myśli o sobie, że po prostu siebie skreślił. 

Może  jego  wspomnienia  były  smutniejsze,  niż  sądził  Vau.  Teraz  odżywał  z  dnia  na 

dzień; rzadko mówił o przeszłości, nawet o swoim ojcu. 

Nigdy  też  nie  wspominał  o  matce.  A  poza  nożem...  Czy  w  ogóle  pamięta  o  swoich 

rodzicach? 

background image

Choć rodzina to toksyczny związek, Vau wciąż uważał go za interesujący. Najlepsze, 

co mógł zrobić, to uciec od własnej rodziny. Jak na wezwanie u jego boku pojawił się Mird i 

wdrapał mu się na kolana. To była jego jedyna rodzina, i może najlepsza. 

-  Czy  kiedykolwiek  myślałeś,  aby  zaangażować  Arkaniańskie  Micro  do 

przeanalizowania tkanki klonów? - Zapytał Vau. - Tak na wszelki wypadek. 

-  Owszem.  -  Skirata  patrzył  na  zmieniający  się  trójwymiarowy  obraz  mapującego 

skanera sonaru, odbijającego się w iluminatorze z transpastali. - Ale to naprawdę będzie moja 

ostatnia nadzieja. Kiedy tamci dostaną genom do zabawy, cóż... Nie chcę widzieć kolejnych 

chłopców urodzonych po to, aby umrzeć. 

- A gdyby to nie były klony Jango? 

- Co? 

-  Mando'ade  nie  obchodzi  linia  krwi.  A  gdyby  geny  pochodziły  od  dawcy  z  Korelii 

albo z Kuat? Czy nadal rozpaczałbyś, że są wykorzystywani? 

Mereel uparcie unikał włączenia się do rozmowy. Skirata w zadumie zaciskał zęby. 

-  Gdybym  poznał  ich  jako  dzieci  czekające  na  zagładę,  chyba  zrobiłbym  to  samo  - 

przyznał wreszcie, ale jego ton wskazywał, że nigdy nie brał pod uwagę takiego pomysłu. - 

Pochodzenie  od  Jango  po  prostu  sprawiało,  że  wszystko  stawało  się  ważniejsze,  Ale  Jango 

czy  nie  Jango,  klony  wciąż  potrzebują  poczucia  przynależności,  prawda?  A  moim 

obowiązkiem jest, aby je dostali. A to z kolei czyni z nich Mando'ade. 

- Przed nami interesujące formacje - odezwał się Mereel. Vau podejrzewał, że chłopak 

próbuje zmienić temat, ale nie był tego pewien. - Chcę się im lepiej przyjrzeć. 

Vau  spojrzał  na  profil  Mereela,  próbując  w  nim  dostrzec  Jango,  ale  okazało  się  to 

trudne. Może komuś z zewnątrz wydawałoby się to dziwne, ale to prawda - klony z reguły nie 

przypominały mu Jango Fetta. Częściowo było to zapewne spowodowane tym, że mieszkał z 

nimi od lat i stał się niewrażliwy na powierzchowne podobieństwo, ale z drugiej strony były 

też głębsze różnice. Jango - syn rodziców żyjących w biedzie, niedożywiony jako dziecko - 

był niewiele wyższy od Skiraty, ale Kaminoanie odpowiednio zadbali o klony od dnia, kiedy 

jajeczko  zostało  zapłodnione,  dzięki  czemu  wyrośli  wysocy  i  muskularni.  Na  sto  i  więcej 

sposobów nie stanowili dokładnej repliki Fetta. 

A także jego syna, Boby. Biedny dzieciak, to straszne, żeby w tym wieku stracić ojca, 

a  chłopak  nie  miał  w  życiu  nikogo  innego.  Miał  gorzej  niż  wszyscy  żołnierze.  Jeśli  zdoła 

przeżyć,  to  według  prognoz  Vau  stanie  się  najtwardszym,  najbardziej  rozgoryczonym  i 

najbardziej pokręcony shabuirem po tej stronie Keldabe. 

Nawet  ja  miałem  drugiego  ojca,  który  mnie  adoptował...  Za  późno  może,  ale  lepiej 

background image

późno niż nigdy, pomyślał. 

-  A  to  co?  -  Zawołał  nagle  Skirata  i  wskazał  palcem  przed  siebie.  -  Co  to  za  kupa 

gruzu? 

Znajdowali  się  w  północno-zachodnim  kwadrancie  szelfu  i  zbocze  po  ich  sterburcie 

poryte było ciemnymi zagłębieniami, które mogły być jaskiniami. Na dnie, na ograniczonym 

obszarze,  porozrzucane  były  kawałki  skały.  Widać  je  było  nawet  w  filtrowanym  świetle 

słonecznym,  ale  kiedy  Mereel  skierował  na  nie  zewnętrzną  lampę,  pojawiły  się  bardzo 

wyraźnie. 

-  To  nie  jest  osuwisko  -  ocenił.  -  Gdyby  tak  było,  pokrywałoby  cały  teren  pod 

zboczem. Ale tu jest przerwa, jakieś dziesięć metrów. Skały nie skaczą, prawda? 

Mereel podniósł „Aay’hana" o dwadzieścia metrów i ustawił nieruchomo nad gruzem. 

Z zewnętrznych holokamer widok z góry, przekazany do monitora kokpitu, przypominał Vau 

worek mąki, rzucony na czystą podłogę. 

-  Te  odłamki  są  dość  świeże  -  zauważył  Skirata.  -  Inaczej  zostałyby  już  przykryte 

żwirem.  Wygląda  to  tak,  jakby  koś  zrzucił  tu  ładunek  gruzu  z  wykopu  długo  po  tym,  jak 

wyspa została uformowana. 

Vau poczuł podniecenie. Były to dziwne łowy, ale bezsprzecznie równie podniecające 

co nagonka. Mird też to wyczuwał i zsunął mu się z kolan, pomrukując niecierpliwie. 

- Bardzo kuszące - mruknął Vau. - Aż się prosi, żeby wydedukować kierunek podróży 

z kształtu tego zwałowiska... 

Mężczyźni spojrzeli po sobie. 

- Spróbujmy - rzekł Mereel z szerokim uśmiechem. 

Byli teraz powyżej granicy pięćdziesięciu metrów. „Aay’han" krążył powoli pod samą 

wyspą, więc czujniki wychwytywały pulsowanie silników i szum układów napędowych łodzi 

podwodnych i nawodnych badających turkusowe płycizny. Skan pokazywał je jako świetlne 

punkty, z których większość znajdowała się w dziesięciokilometrowej strefie bezpieczeństwa. 

Nikt im tu nie będzie przeszkadzał. 

-  Nigdy  nie  skończyłem  kursu  nurkowania  -  rzekł  nagle  Skirata.  -  Myślę,  że 

powinniście o tym wiedzieć. 

- Możliwe, że nawet nie będziesz musiał sobie moczyć nóg, Kal'buir. - Mereel opuścił 

„Aay’hana" na wprost podwodnego klifu. - Spójrzmy na skan trzy D. 

Sonar pokazywał skomplikowany wzór otworów, choć żaden z nich nie wydawał się 

sięgać głęboko w skałę. Ale jeden nawis znajdował się mniej więcej w tej samej linii co kupa 

gruzu. 

background image

I

 

znaleźli.  Pod  tym  kątem  skan  znalazł  głęboki  tunel,  ukryty  pod  nawisem,  ale  teraz 

widoczny  jako  prostokątny  szyb  z  zaokrąglonymi  rogami,  wielkości  mniej  więcej  osiem  na 

pięć metrów. „Aay’han" miał stępkę szerokości dwudziestu metrów. 

- No cóż - rzekł Skirata. - Nie możemy sobie po prostu wpłynąć, prawda? 

- Co za optymizm - mruknął Vau. 

Mereel wciąż się szczerzył. 

- Zawsze jest szansa, że to się okaże tylko zsypem na śmieci i siedzi tam głodna istota 

dwa razy większa od dianogi. 

- No to sprawdźmy. 

-  Jeśli  jest  tam  Ko  Sai,  musi  używać  jakiejś  łodzi,  żeby  wpływać  i  wypływać. 

Zawróćmy do portu i zobaczmy, co mają do wypożyczenia. 

- A to oznacza nurkowanie, co? 

- Niekoniecznie, Kal'buir. 

Cokolwiek  chodziło  Mereelowi  po  głowie,  świetnie  się  bawił,  jak  zazwyczaj,  kiedy 

wyczuwał niebezpieczeństwo. Vau uniósł brew. 

- Zostawię Mirda na brzegu, jeśli to wam nie przeszkadza. 

- Wyobraź sobie, że nie - odparł Mereel. 

„Aay’han"  wyszedł  na  powierzchnię  daleko  od  przystani  i  przepłynął  przez  lukę  w 

falochronie w kierunku swojej  zatoczki.  Kiedy znaleźli się blisko  pontonów i  zatrzymali  się 

obok, Mereel pokazał na wodę. 

- Tego potrzebujemy - rzekł. - Wiedziałem, że je tu mają. Wspaniale. 

Vau i Skirata podążyli wzrokiem za jego palcem, ale Vau widział jedynie wzburzone 

fale. Nagle coś oderwało się od powierzchni jak wyrywający się whaladon i wzniosło się trzy 

metry w górę, zanim spadło znów do morza. Początkowo Vau sądził, że to ogromna srebrna 

ryba, ale zanim dotarła do zatoki w dziwacznych skokach, zdołał przyjrzeć jej się na tyle, aby 

stwierdzić, że to niezwykły statek w kształcie rekina firaksa, ale bez płetwy głowowej. Była 

to  pięciometrowa  smukła  konstrukcja  z  czerwonym  piorunem  na  jednym  boku  i  nazwą 

„Wavechaser" wypisaną złotymi literami. 

Fierfek,  to  wyglądało  na  niezłą  zabawę.  Vau  ledwie  pamiętał,  co  to  zabawa.  Statek 

doskonale zmieści się w wejściu jaskini, gdzie mieli nadzieję odnaleźć laboratorium Ko Sai. 

Zmieści się również w ładowni „Aay’hana". 

-  Wynajmijmy  go  -  zaproponował  Mereel.  -  Ma  dwa  miejsca  i  prędkość  dwudziestu 

pięciu kilometrów na godzinę. Oczywiście nie przyglądałem się wcześniej takim łódeczkom. 

Skirata spojrzał na niego zezem. Przybrał wyraz twarzy, jakby chciał powiedzieć „nu 

background image

radar" - czyli najbardziej stanowczy protest w języku Mando - ale poczuł, że musi zachować 

pozory. 

- Mam go prowadzić? - Zapytał. 

-  Ktoś  musi pilotować „Aay’hana",  ponieważ te ślicznotki nie mają  dużego zasięgu  - 

odparł Vau. - A ja się zgłaszam na ochotnika. Miałem kryzys wieku średniego jakieś dziesięć 

lat temu, więc tym razem ty możesz się bawić w chłopca wyścigowca, Kal... 

- Shabuir - wymamrotał Skirata, rozglądając się nerwowo. 

„Wavechasery" były na sprzedaż lub do wynajęcia. Cena od dawna nie była dla nich 

istotna; najcenniejszym i najrzadszym klejnotem był teraz czas, zatem Skirata zdecydował się 

na zakup. 

- Dobre towarzystwo dla „Aay’hana" - rzekł, patrząc na swoje buty. - A jeśli go nawet 

trochę uszkodzimy, to nie trzeba będzie się tłumaczyć przed biurem wynajmu. - Spojrzał w 

górę na Mereela, o głowę wyższego od siebie, i wcisnął mu do ręki kartę. - Jest twój, synu. 

Najwyższy czas, żebyś miał coś ładnego. 

Vau zwykle był niewrażliwy na emocjonalne huśtawki Skiraty, ale przez chwilę stary 

chakaar  i  jego  zastępczy  syn  tak  spoglądali  na  siebie,  jakby  w  galaktyce  nie  było  nikogo 

ważniejszego. Vau poczuł szczerą zazdrość. 

Nie zazdrościł zresztą Skiracie, tylko Mereelowi. Zazdrościł mu ojca, który tak się o 

niego  troszczył.  Podobnie  jak  czas,  nie  był  to  towar,  który  mógłby  sobie  kupić  za  swoje 

bogactwa. 

ROZDZIAŁ 11 

Jest jedna rzecz, która mnie martwi, sir. Powiadają, ze Mistrz Yoda mówił o tej 

wojnie jako o Wojnie Klonów tuż po bitwie o Geonosis. Była to pierwsza bitwa 

tej wojny. Dlaczego właśnie w ten sposób ją określił, od klonów, które w niej 

walczyły? Czy kiedykolwiek mówiliśmy o Wojnie Piątej Floty albo Wojnie 

Koreliańskiej, albo Wojnie Brygady Baij? Co on wie, czego my nie wiemy? 

Generał Bardan Jusik, zwierzając się generałowi Arliganowi Zeyowi  

Wahadłowiec w drodze z Dorumaa na Quilurę. 478 dni po Geonosis  

- Co oznacza cyar'ika? - Zapytała Etain, patrząc na coś, co trzymała w stulonej dłoni. 

background image

Ordo  mógł  tylko  się  domyślać,  jak  to  będzie  wyglądało.  Skoro  utknęli  razem  w 

kokpicie wahadłowca nie miał innego wyjścia, jak tylko zacząć rozmawiać. Obawiał się, że 

mogą  wyniknąć  problemy,  w  których  czuł  się  ignorantem,  a  to,  że  nie  zawsze  umiał 

odpowiedzieć, bardzo go denerwowało. Chciał być doskonały. 

- To oznacza „kochanie" - rzekł. - Słoneczko. Najmilsza. Najdroższa. 

Etain głośno przełknęła ślinę. 

- A czy kobieta może tego słowa użyć wobec mężczyzny? 

-  Możesz  go  użyć  wobec  każdego  -  odrzekł  Ordo.  To Jedi  próbowała  się  po  omacku 

przedzierać  przez  pole  minowe  obcego  języka.  -  Każdego,  kogo  kochasz.  Dziecko,  partner, 

zwierzątko, rodzic... Wszystko jedno. 

-  Ach,  tak?  -  W  jej  głosie  zabrzmiała  nuta  zawodu,  jakby  nie  tego  oczekiwała.  - 

Rozumiem. 

-  Cóż,  jeśli  Darman  użył  tego  słowa,  to  nie  dlatego,  że  cię  uważa  za  swojego  strilla, 

generale. 

Parsknęła cicho, jakby próbowała się zaśmiać, ale zapomniała, jak to się robi. 

- Więc wszyscy wiedzą o dziecku z wyjątkiem Dara? 

-  Postaraj  się  nie  uszkodzić zestawu  i  tyle  -  poprosił  Tel.  -  Inaczej  będziemy  musieli 

dostarczać  części  zamienne,  zanim  pojawi  się  propaganda  i  te  upiory  z  operacji 

psychologicznych. 

Darman znów zaczął się zastanawiać, jak to wszystko się ma do jego misji. Pobiegł na 

górę, aby sprawdzić, co z Fi. Fi siedział przed wejściem do studia, przykładając czujniki do 

drzwi. 

- Jakiś sygnał transmisji stąd wychodzi - rzekł. - Równie dobrze mogę zapukać. 

Darman podniósł wzrok. 

- Czerwone światło oznacza transmisję na żywo, nie wchodzić i tak dalej, prawda? 

- Tak - zgodził się Fi i wpakował kilka strzałów z DeCe w panel sterowania z boku. - 

Faktycznie. 

Darman nigdy się nie dowiedział, czy przy konsoli siedział ostatni dzielny dziennikarz 

Eyat, puszczając w eter dumne komunikaty, zagrzewające do odpierania najeźdźców. Zanim 

się obejrzał, został wyrzucony w górę na wznak, a jego obwody audio wyłączyły się w jednej 

sekundzie, kiedy uniosła go kula ognia. Spodziewał się, że eksplozja będzie głośniejsza. Sufit 

wyleciał mu na spotkanie. Zderzył się z nim, przez chwilę nieruchomo zawisł w powietrzu, po 

czym  spadł  z  hukiem,  czując,  że  napierśnikiem  uderza  w  coś  twardego.  Potem  bezradnie 

background image

zsuwał  się  na  plecach  po  jakichś  schodach,  wymachując  rękami,  aby  spowolnić  upadek. 

Kiedy wreszcie przestał lecieć, nie słyszał już nic, oprócz deszczu gruzu łomoczącego w jego 

hełm. 

HUD wciąż działał, tyle że nic nie było słychać. Po prostu nie miał audio. Próbował 

kanałów komunikatora i nic nie osiągnął, miał jednak ikonę POV Ninera i Atina. Poruszali się 

i  dygotali,  jak  obraz  widziany  przez  tańczącego  człowieka.  Wokół  były  gruzy  i  połamane 

durastalowe belki, a nad tym wszystkim unosiła się ściana pyłu gęsta jak dym. 

Za to obraz Fi nie poruszał się wcale. Jego postać była przechylona pod ostrym kątem, 

jakby  Fi  leżał  na  boku  na  podłodze.  Widać  było  gruzy,  bardzo  blisko  w  stosunku  do 

ogniskowej, przyciśnięte do kamery wizjera. 

- Fi? - Wychrypiał i zdjął hełm. Wiedział, że jest potłuczony, ale nic nie czuł. 

- Fi? Fi! - Krzyknął. Usta miał pełne pyłu. Wypluł go, aż część poleciała na napierśnik. 

- Fi, vod'ika, co z tobą? 

Odpowiedzi  nie  było.  Darman  przypiął  hełm  do  pasa  i  zaczął  rozgrzebywać  rękami 

gruz w poszukiwaniu Fi. 

ROZDZIAŁ 12 

Wyrosną lojalni wobec Republiki albo nie wyrosną wcale. 

Żołnierz ARC A-17, przygotowując się do zniszczenia dzieci klonów w Tipoca, w 

czasie bitwy o Kamino, trzy miesiące po bitwie pod Geonosis. 

Kompleks badawczy Ko Sai obok wyspy Tropix, Dorumaa, 478 dni po 

Geonosis 

Skirata  znienawidził  Kaminoan  w  dniu,  kiedy  stwierdził,  że  zawarł  kontrakt  na  czas 

nieokreślony  na  szkolenie  sekretnej  armii  klonów  na  Tipoca.  Potem  jego  uczucia 

systematycznie się pogarszały. 

Ale w porównaniu z Mereelem... Chyba nie rozumiał głębi nienawiści Zerowych aż do 

tej  chwili.  I  po  raz  pierwszy  słyszał  krzyk  Kaminoanina.  Był  to  przeciągły,  wysoki  wrzask, 

który niemal przekroczył skalę słyszalności i przyprawił go o ból zatok. 

-  Spokojnie,  synu.  -  Skirata  zniżył  głos  i  złapał  Mereela  za  ramię,  naciskając  dość 

mocno, aby pokazać, że nie żartuje. - Jeszcze nie. 

background image

Mereel  wyglądał  obco:  twarz  pozbawiona  krwi,  białe  kostki  palców,  rozszerzone 

źrenice.  Zawsze  wydawał  się  najbardziej  beztroskim  chłopcem  pośród  sześciu  Zerowych, 

czarującym,  kontaktowym  i  wesołym.  Uścisk  Skiraty  zdawał  się  zawracać  go  z  granicy 

niepoznanego, mrocznego pustkowia. Wyłączył kciukiem elektryczny paralizator. 

-  Nie  chcę  jej  zabić  -  rzekł  ochrypłym  głosem.  -  Za  dużo  wiem  na  temat  fizjologii 

Kaminoan, żeby popełnić taki błąd. 

Nie blefował. Ko Sai, zwisająca z krzesła, wyglądała teraz jak wiotki szkielet. Już nie 

była  elegancka.  Jej  długa,  szara  szyja  pochylała  się  w  dół  jak  łodyga  zwiędłego  kwiatu. 

Zdumiewające, co może zdziałać parę woltów. 

- Powiedziałam, że jesteście dzikusami i miałam rację. - Podniosła głowę i spojrzała na 

Mereela upiornymi oczami, jakby w negatywie: jasna źrenica na czarnej tęczówce. Nadawało 

jej  to  szalony  wygląd.  -  Nie  uda  ci  się  dowartościować  torturując  mnie.  Jesteś  niższy 

genetycznie. Osłabiasz swój gatunek. 

Jej  szare  źrenice  świadczyły,  że  pochodzi  z  kasty  władców,  wyhodowanej  do 

rządzenia. Mereel znowu włączył paralizator i wbił jej pod pachę. Konwulsje Kaminoanki nie 

były miłym widokiem. 

- To ty opracowałaś mój genom, skarbie. - Teraz lepiej nad sobą panował. - I zobacz, 

co on mi każe robić... 

Mereel cofnął się i stanął nieco dalej, kciukiem przerzucając przełącznik w przód i w 

tył. Skirata nie znał wszystkich szczegółów życia Zerowych, zanim spotkał się z nimi po raz 

pierwszy  w  drugim  roku  ich  rozwoju  -  równych  cztero-  i  pięciolatkom  -  ale  już  i  tak  zbyt 

wiele wiedział o tym, jak byli traktowani. A nieudana próba poprawienia genomu Jango Fetta 

przyniosła im całe mnóstwo problemów, może poza traumą i szaleństwem. Ko Sai wreszcie 

mogła docenić w praktyce swój eksperyment. 

-  Mieliśmy  już  takich  śmietnikowych  genetyków  jak  ty  -  odezwał  się  Skirata.  -  Na 

przykład  szalony  naukowiec  Mando.  Lubił  eksperymentować  z  dziećmi.  Od  tysiącleci  jest 

prochem, ale wciąż wiemy, co oznacza imię Demagol. Ironia tkwi w tym, że może to znaczyć 

zarówno  „rzeźbiarz  ciała",  jak  i  „rzeźnik".  Uważam,  że  we  dwójkę  mielibyście  naprawdę 

wiele tematów do pogawędek... Choćby o tym, jak niszczyć żywe istoty. 

-  Pomysł  z naukowcem  Mandalorianinem uważam  za niezmiernie zabawny  -  odparła 

Ko  Sai  jadowicie  i  słodko  zarazem.  Nienawidził  tego  głosu.  -  Nie  jesteście  narodem 

myślicieli. 

-  Wstydź  się,  co  z  ciebie  za  naukowiec!  Zapomniałaś  o  erudycie  Walonie  Vau? Jeśli 

uważasz, że Mereel  to  niegrzeczny  chłopiec z elektrycznym  kijem na nerfy, musisz poznać 

background image

Walona... 

- Jesteś taki przewidywalny... 

Skirata skinął na Mereela. 

- Zacznij ściągać dane, synu. Oczyść główny komputer. 

- Arkaniańscy Micro nie będą wiedzieli, co z tym zrobić stwierdziła Ko Sai. - Nie mają 

doświadczenia. 

- A kto ma? Kto ci płaci, przynęto na aiwhy? 

- Nikt. 

- A, co wszystko pochodzi z dotacji? 

- Dostałam kredyty na prowadzenie badań, owszem, ale teraz nie pracuję dla nikogo. 

Nauka nie może się rozwijać, jeśli naciskają na nią płatnicy. 

-  I  dlatego  gonią  cię  sepowie  i  własny  rząd.  Wkurzyłaś  ich,  stąd  się  wzięli  goryle 

Mando. Zwiałaś z kredytami. 

- Milutki jesteś. - Arogancja Ko Sai wyraźnie zaczęła się kruszyć. W głosie pojawiło 

się  zatroskanie.  Przechyliła  długą,  chudą  szyję,  za  którą  Skirata  miał  ochotę  złapać,  aby 

zobaczyć,  co  Mereel  robi  z  jej  cennymi  danymi.  -  Jeśli  nie  pracujecie  dla  arkaniańskiego 

Micro, to na pewno dla kanclerza Palpatine'a. 

Mereel  parsknął  śmiechem  i  nadal  wciskał  blokady  i  klucze  obejściowe  w  otwory 

komputera Ko Sai. Ściana biura była jednym wielkim regałem, gdzie magazynowano dane. 

- Tak myślisz? - Odparł Skirata. - Założę się, że jemu też się tak wydaje. Co sprawiło, 

że opuściłaś Kamino? Ile ci zapłacili? 

- Nie wyjechałam z powodu niedostatecznej zapłaty. 

- Ale też nie dla bardziej słonecznego klimatu. 

- Nie mogę dopuścić, żeby moje badania zostały wykorzystane przez niższe gatunki. 

-  Masz  oczywiście  na  myśli  tych,  którzy  cię  utrzymują,  kupując  od  ciebie  armie 

niewolników? 

Mereel  cmoknął  raz  i  drugi,  całkiem  pogrążony  w  przenoszeniu  plików.  Światełka 

tańczyły i drżały, ciesząc oko tęczą kolorów. 

- Kal'buir, czy nie możesz po prostu dać jej w dziób? Nie da się prowadzić sensownej 

debaty etycznej z tą kreaturą. 

Ko  Sai  wydawała  się  szczerze  oburzona.  Nawet  siedząc,  potrafiła  wyglądać 

imponująco. Skirata zastanawiał się, jak można wbić pięść w coś tak chudego. 

-  Wasz  kanclerz  chciał,  żebym  wykorzystała  moje  badania  nad  długością  życia  do 

przedłużenia  jego  życia  w  nieskończoność.  Powiedziałam  mu,  że  byłoby  to  okropne 

background image

marnotrawstwo  mojego  talentu,  gdybym  miała  pracować  dla  tak  zepsutego  i  przeżartego 

chorobami gatunku. Ale to było interesujące. Nawet więcej niż interesujące. Dziwne. 

-  Założę  się,  że  przełknął  to  bez  trudu.  Musisz  trochę  popracować  nad  swoim 

wizerunkiem, profesorko. 

- To bardzo niepokojący człowiek. 

Owszem,  bo  jest  politykiem  Pycha  zawodowa  Ko  Sai  osiągała  poziom  broni 

masowego  rażenia.  Pewnie  myślała,  że  Mereel  nie  zdoła  złamać  jej  kodów.  Widocznie  nie 

miała pojęcia, że zrobił to już raz w Tipoca. 

- Myślisz, że ci to ułatwię? - Uwaga Ko Sai skupiona była na Mereelu. Wydawała się 

wyjątkowo zdenerwowana, zwłaszcza jak na Kaminoankę. - Klonie, zniszczysz te dane. 

- Nie jestem dla ciebie klonem - warknął Mereel. - Mam imię. 

-  Spędziłam  całe  życie  na  zbieraniu  tych  danych.  Możesz  zniszczyć  najbardziej 

zaawansowaną bazę danych badań genetycznych w całej galaktyce. Nie mam kopii. 

Mereel wybuchnął śmiechem. 

-  No nie,  żartujesz chyba.  Żadnych kopii danych na temat  klonowania?  - Spojrzał  na 

nią przez ramię i uśmiechnął się rozbrajająco. Ależ przecież po to tu przyszliśmy, mamuśko. 

Właściwie to chciałem cię o coś zapytać. Jesteśmy klonami komórek somatycznych, prawda? 

Więc  skąd  pochodziły  oryginalne  jajeczka?  Sami  je  produkowaliście?  A  może  był  jakiś 

dawca?  Nie,  nie  mów  mi.  Nie  chcę  nawet  myśleć  o  tym,  że  znalazłaś  sposób,  aby  użyć 

jajeczek kaminii. 

Skirata z fascynacją i przerażeniem obserwował, jak Mereel wciska po kolei wszystkie 

przyciski na pulpicie Ko Sai. Emocje Kaminoanki były tak subtelne, że dla większości ludzi 

prawie niewidoczne, ale Skirata wiele się nauczył przez te wszystkie lata przebywania wśród 

nich. Była wstrząśnięta. 

-  To  odrażające  -  rzekła.  Słowo  nie  pasowało  do  jej  łagodnego  głosu.  -  Nigdy  nie 

zanieczyścilibyśmy tkanki kaminoańskiej w ten sposób. 

- No i bardzo dobrze - odparł Mereel. - Tylko pytałem. 

- Nic nie rozumiesz. 

- Doskonale rozumiem. 

- Jedynym powodem, dla którego przetrwaliśmy katastrofę środowiska naszej planety, 

jest  to,  że  znaleźliśmy  odwagę,  aby  usunąć  wszystkie  cechy,  które  nas  osłabiały.  Czy  wy, 

Mandalorianie, jesteście aż tak odmienni? Ile wiecie na temat swoich własnych genów? Też 

rozmnażacie się selektywnie, pod kątem konkretnych cech, czy jesteście tego świadomi, czy 

nie. Adoptujecie nawet obcych, aby dodać nowe geny do swojej puli. 

background image

-  Ale  nie  eliminujemy  tych  „wadliwych"  -  odparł  Skirata.  Nigdy  nie  zabijaliśmy 

niewinnych dzieci. 

Spojrzał  w  twarz  Ko  Sai.  W  całym  swoim  życiu  żałował  tylko  jednej  Kaminoanki  - 

samicy,  która  urodziła  dziecko  o  zielonych  oczach.  Znalazł  ją  ukrytą  w  sali  treningowej 

klonów; wymykała się po godzinach ćwiczeń, aby znaleźć jakieś jedzenie. Zielone oczy były 

niedozwolone. Szare, żółte, niebieskie - taka była hierarchia, która określała Kaminoanom ich 

miejsce  w  ogólnym  schemacie.  Kolor  oczu  mówił,  czy  genetycznie  nadają  się  do 

administracji, do zawodów wymagających kwalifikacji czy też do pracy fizycznej. Dla innych 

kolorów nie było miejsca, bo oznaczały niedopuszczalne zróżnicowanie genetyczne. 

Oczywiście, przynęta na aiwhy znalazła nieszczęsną matkę, ale zabili jedynie dziecko. 

Niebieskie oczy matki pozwalały jej żyć. 

- Nie rozumiem, jak możesz nas osądzać za selekcję - mruknęła Ko Sai. - Przecież to 

wy pozwalacie klonom, których podobno kochacie jak własne dzieci, ginąć na wojnie. 

Nie  tylko  Mereel  umiał  dopiec  do  żywego.  Skirata  jednak  tym  razem  zignorował 

zaczepkę. 

-  Zaproponuję  ci  interes,  Ko  Sai.  -  Nie  powinien  był  improwizować,  ale  nie  miał 

wyboru: wykorzystanie  danych było  prawie niemożliwe, jeżeli nie zrobi tego ktoś  o dużym 

doświadczeniu. To nie to samo, co stosowanie przepisu na ul'alayi. - Mamy twoje dane i nic 

na to nie poradzisz. Przydałaby nam się jednak także twoja wiedza. 

- Nic z tego, dopóki mi nie powiesz, dla kogo pracujesz. 

A więc nie zamykała jeszcze drzwi do końca. 

-  Nie  pracuję  dla  nikogo.  Robię  to  dla  moich  chłopców.  Chciałbym  zatrzymać 

przyspieszone starzenie się, aby mogli przeżyć normalne życie. 

Mereel się nie odwrócił. Wyjął czipy z danymi i wsunął nowe. 

-  Możemy porozmawiać o wymianie  genów.  O,  ależ ty tu  masz tych danych.  Więcej 

niż na komputerze głównym w Tipoca. Sporo ze sobą zabrałaś, kiedy uciekałaś. 

Ko  Sai  nie  odpowiedziała.  Skirata  sprawdził  chrono  i  przesłał  sygnał  na  „Aay'hana". 

Wszystko znów działało. 

- Walon? 

- Czekałem, aż sobie o mnie przypomnisz. 

- Niedługo mamy tatsushi. 

- Jak miło. Przekaż damie moje wyrazy szacunku. Czeka na nią prywatny apartament. 

- Masz wieści od Orda? - Zapytał Skirata. 

- Jeszcze nie, ale musicie ruszać. 

background image

- Rozumiem. 

Teraz to Ko Sai zaczęła się denerwować. Kal to zauważył. 

- Jak nam idzie, Mer'ika? 

-  Jeszcze  z  dziesięć  minut,  nawet  przy  tym  transferze.  A  potem  muszę  skasować 

wszystkie warstwy, tak na wszelki wypadek. Jak to już ma zniknąć, to na dobre. 

Skirata zerknął na Ko Sai i wyjął z kieszonki przy pasie kajdanki. 

- Albo jestem bardziej głuchy niż zwykle, albo mi nie odpowiedziałaś - odezwał się. 

- Nie możesz mnie zmusić, żebym dla ciebie pracowała. 

- Może nie będę musiał. 

- Moją samooceną też nie możesz manipulować. 

-  Nie  ma  problemu,  pozostawię  to  kanclerzowi.  Jeden  z  wysłanych  przez  niego 

komandosów  właśnie  zmierza  w  tę  stronę  i  będzie  tu  za  kilka  godzin.  Potrzeby  moich 

chłopców są jednak ważniejsze niż jego, cokolwiek zamierza. - Z mowy ciała Ko Sai Skirata 

wywnioskował, że wiadomość o Palpatine naprawdę ją zaniepokoiła. - Może chce, żebyś się 

zajęła  jego  tajną  fabryką  klonów  na  Coruscant.  -  Żadnej  reakcji.  Może  w  ogóle  o  tym  nie 

wiedziała? - Co sprawiło, że Tipoca zgodziła się eksportować technologię? 

- To pomyłka. 

- Musicie naprawdę potrzebować kredytów Republiki. 

-  Do  klonowania  drugiej  generacji  Republika  mogła  zatrudnić  nawet  arkaniańskie 

Micro. 

Mereel wtrącił: 

- Chyba będą musieli, skoro Jango nie żyje. Nie poszło im aż tak dobrze, prawda? 

- Bez wątpienia wywróżyłeś to z bazy danych Tipoca - odparła Ko Sai. - Ale jakoś nie 

widzę, co mógłbyś mi zaofiarować, żeby mnie przekonać do współpracy z tobą. 

-  A  co  to  dla  ciebie  za  różnica,  czy  klony  żyją,  czy  umierają?  Skirata  postanowił,  że 

pozwoli Zerowym pomścić na niej swoje demony, gdyby jednak okazała się bezużyteczna. - 

Może jeszcze się czegoś nauczysz, powstrzymując proces starzenia. 

Ko  Sai  przestała  kręcić  głową.  Widocznie  Skirata  zdołał  zwrócić  jej  uwagę,  co 

oznaczało, że może da się skusić wyzwaniem. 

-  Nie muszę niczego z ciebie wyciągać siłą, naturalnie -  powoli  powiedział  Skirata. - 

Mamy pełno ludzi, którzy poradzą sobie z tym metodami farmakologicznymi. 

-  Gdyby  byli  rzeczywiście  takimi  ekspertami  w  dziedzinie  kaminoańskiej  biochemii, 

nie potrzebowalibyście mnie, aby rozwikłać sekwencję starzenia. 

-  Zobaczymy.  -  Skirata  machnął  kajdankami.  -  A  teraz  bądź  grzeczną  dziewczynką  i 

background image

pozwól je sobie założyć. Nie kuś mnie, żebym cię zmuszał siłą. 

Zawahała się na chwilę, po czym  podała mu  nadgarstki  z gracją tancerki. Nie był  to 

dobry  moment,  aby  z  nią  negocjować.  Najpierw  trzeba  ocenić  sterty  danych,  zanim 

zdecydują,  czy  w  ogóle  będzie  im  potrzebna.  Jeśli  jednak  doprowadzą  do  tego,  że  sama 

zechce przeprowadzić te badania, nie próbując na tym zarobić, to już będzie dobrze. 

Musi to jednak sprawdzić. 

- Gotów jesteś, Mar'ika? 

Mereel  trzymał  w  garści  stosik  czipów  z  danymi,  pobrzękiwał  nimi  jak  monetami  i 

czekał. 

-  Niech się tylko skończy ten program  kasujący.  Musi objąć cały system.  Chyba nikt 

nie będzie w stanie odzyskać danych, kiedy już rozwalimy to wszystko, ale lepiej niczego nie 

zaniedbać. 

Zniszczenie  wszystkiego  zawsze  było  częścią  ich  planu,  ale  Skirata  nie  był  pewien, 

czy Mereel przypadkiem nie próbuje psychologicznych gierek. Cóż, to tak samo dobra chwila 

jak każda inna. 

Skirata odpiął od pasa kilka detonatorów termicznych i kciukiem ustawiał czas. 

- Dwadzieścia minut powinno wystarczyć, żeby się stąd wynieść. 

Mereel pokręcił głową. 

-  Niech  będzie  pół  godziny.  Wolałbym  być  poza  planetą,  kiedy  to  wybuchnie.  Na 

pewno wszyscy się zbiegną. 

- Racja. 

Ko Sai obserwowała ich jak szczury laboratoryjne. 

- Blefujecie. 

Skirata  ustawił  detonatory  na  zdalne  odpalanie.  Jeden  umieścił  pośrodku  podłogi,  a 

drugi  przy  wyjściu.  Ko  Sai  i  tak  nie  odróżni  zdalnego  detonatora  od  czasowego.  Mereel 

obserwował go z lekkim rozbawieniem; wreszcie włożył hełm. 

-  Fierfek,  nie,  nie  mogę  sobie  pozwolić  na  zostawienie  czegokolwiek,  co  Delty 

mogłyby odzyskać. Idziemy. 

Skirata  postawił  Ko  Sai  na  nogi  -  miała  ponad  dwa  metry  wzrostu,  więc  nie  był  to 

łatwy manewr - i popchnął ją przed sobą, wbijając jej lufę miotacza w plecy. Jeśli zareaguje, 

to dobrze, jeśli nie - i tak się stąd wynoszą. 

Musiał teraz przejść obok ciał trzech Mandalorian. Zajmując się Ko Sai, zdołał jakoś 

usunąć  tę  sprawę  ze  swojego  umysłu.  Teraz  musiał  znów  na  nich  patrzeć,  zastanawiać  się, 

kim byli i jak poinformuje o tym ich znajomych. 

background image

- Pilnuj jej, Mar'ika - polecił. - Muszę jeszcze coś załatwić. 

Przykucnął  i  zdjął  nieboszczykom  hełmy.  Było  to  jedno  z  najmniej  przyjemnych  i 

najboleśniejszych zadań, jakie wykonywał kiedykolwiek. Nie, nie znał żadnego z nich. Jeden 

okazał  się  młodą  kobietą.  To  go  dobiło.  Kobiety  miały  obowiązek  walczyć,  często  zresztą 

było trudno określić płeć po samej zbroi, ale ten widok pozostawił w nim bolesną zadrę. Nie 

potrafił  sobie  nawet  przypomnieć,  czy  to  on  ją  zabił.  Przeszukanie  kieszeni  nie  dało  wiele, 

więc  zdjął  im  hełmy,  aby  później  sprawdzić  symbole  klanowe  i  dać  rodzinom  coś  na 

pamiątkę. 

Mandalorianie  często  zabijali  się  wzajemnie  z  różnych  powodów,  osobistych  i  nie 

tylko,  niekiedy  przypadkowo.  Ale  to  i  tak  niczego  nie  usprawiedliwiało.  Żołnierze  Operacji 

Specjalnych  wysłani  za  Sullem,  teraz  ci  obcy...  Przyszły  mu  do  głowy  psy  nek,  hodowane 

specjalnie do walki, pies przeciwko psu. Taka maszyna do zabijania na żądanie pana. Skirata 

uznał, że najwyższy czas, aby Mando przestali już być dla wszystkich psami nek. 

Mereel poklepał go po ramieniu. 

- My albo oni, Buir. 

- Ale to i tak nasi. 

Skirata  podniósł  hełmy  i  zabrał  razem  ze  swoim.  Ciężko  będzie  się  stąd  wynieść, 

nawet dwoma statkami, które miały do przebycia jedynie krótką drogę przez tunel. 

Nagle Ko Sai się zatrzymała. 

- Zaczekajcie. 

- Detonatory odliczają. Nie jest to dobry pomysł. 

- To głupia gra - odparła. - Muszę tam wrócić. 

- Po co? 

- Po ważne materiały. 

- Wspaniale - parsknął Skirata. - Nie mogłaś o tym wspomnieć wcześniej? 

Ale Mereel popchnął ją naprzód. 

- Jeśli ma mi to pomóc osiągnąć dojrzały wiek, równie dobrze możesz tu zostać. 

- Ale...  

- Rusz się. 

- Nie! Nalegam, aby to zabrać. 

Skirata podszedł do kei.  

- Za późno. 

- To materiał biologiczny. 

Zatrzymał się. 

background image

- Żywy? 

- Komórki w kriostazie. 

- Masz dziesięć sekund na wymyślenie czegoś lepszego. 

- To wzorzec dla nowej armii, lepszej niż... 

Skirata machnął ręką na Mereela, żeby szedł dalej. Nie chciał nawet wiedzieć, czyje to 

komórki. 

- Nie możecie ich zniszczyć, musicie... 

-  To  już  koniec,  Ko  Sai.  -  Chciałby  jej  powiedzieć,  że  nadał  imiona  wszystkim  Zero 

ARC,  nawet  tym  sześciu,  którzy  umarli,  zanim  zostali  rozróżnieni  jako  embriony,  ale  to 

stworzenie  nigdy  nie  zrozumie  dlaczego,  a  nie  zamierzał  jej  nic  wyjaśniać.  Kopnął  linę, 

cumującą  jej  łódkę  podwodną.  -  Mer'ika,  otwórz  mi  tę  balię,  co?  Wcisnę  ją  tam  i  sam 

poprowadzę. Mogę płynąć za Gi'ka. 

Ko Sai  wciąż go przeklinała, kiedy obie łodzie wyskoczyły z tunelu w podświetloną 

słońcem  wodę.  Skirata  zaczął  się  zastanawiać,  jak  mógł  przez  tyle  lat  wytrzymać  na 

oceanicznej  planecie.  Statek  Ko  Sai  był  zbyt  duży,  żeby  go  załadować  na  „Aay'hana",  więc 

wynurzyli się i spiesznie wyszli przez górne włazy. 

Vau uśmiechnął się do Ko Sai, wskazał na jedną z kabin i wprowadził ją do środka. 

- Mird - rzekł - pilnuj jej tutaj. Zrozumiano? 

Nakreślił palcem wyimaginowaną linię dzielącą kabinę od reszty pokładu.

 

-  Jeśli  ją  przekroczy,  to...  -  Strzelił  palcami.  Wydawało  się,  że  to  jakiś  ich  specjalny 

kod, bo Mird zaczął nagle okazywać ogromne podniecenie, skakał jak szalony i piszczał jak 

szczeniak. - Jasne? Mądry Mird. 

Mird ją pamiętał, przynajmniej na to wyglądało. Vau mimo wszystko zamknął właz. 

-  Kal,  jeśli  zamierzasz  częściej  zajmować  się  porwaniami,  chyba  będziemy  musieli 

zainwestować w więzienie. 

- Pewnie wyrzucę klucze. 

- Co z nią zrobimy? 

-  Ona  nie  zapomni,  co  wie  -  odparł  Skirata  -  a  ja  też  nie  mogę  jej  tu  trzymać  w 

nieskończoność. Jak sądzisz? 

Vau wzruszył ramionami. 

- Tak tylko pytałem. 

Skirata  poszedł  za  Mereelem  do  kokpitu  i  usiadł  w  fotelu  z  poczuciem  częściowo 

spełnionego  zadania.  Nie  wierzył,  że  Ko  Sai  jest  jedynym  genetykiem,  który  potrafi 

manipulować procesem starzenia, a w dodatku nie mógł być pewien, czy rozwiązanie, jakie 

background image

ona zaproponuje, nie okaże się biologiczną pułapką. Dopiero kiedy ktoś znany mu i zaufany 

przejrzy dokładnie dane, zdecydują, czy w ogóle będą jej potrzebowali. 

Wypływając  na  powierzchnię,  „Aay'han"  minął  przywiązany  szkielet  bez  głowy  i 

Skirata poczuł się rozgrzeszony... Przynajmniej jeśli chodzi o Ko Sai. 

- Cieszę się, że nie musimy składać manifestu ładunkowego, Mer'ika. - Falochron był 

już w zasięgu wzroku, a za nim rozciągała się biała plaża, nakrapiana kolorowymi parasolami 

i  otoczona  pachnącymi,  szumiącymi  drzewami.  Miał  nadzieję,  że  jego  zwariowany  klan 

przynajmniej sobie odpocznie - jeśli w ogóle będą wiedzieli, co z tym majątkiem. - Miliony 

kredytów w skradzionym towarze i porwany naukowiec. 

- Oraz skradzione dane przemysłowe. 

- O, faktycznie... 

- Lepiej, żeby nas gliny nie zatrzymały. 

„Aay'han" przybił do pontonu pomiędzy dwiema luksusowymi łodziami. Skirata miał 

wyrzuty sumienia, że Ordo musi tu lecieć przez cała galaktykę, a potem od razu wracać, ale 

przynajmniej będzie miał okazję, aby spojrzeć w twarz Ko Sai i wypić kolorowego drinka w 

luksusowej  kantynie  jak  normalny  chłopak.  Może  to  ostatecznie  nie  ma  znaczenia,  dokąd 

zabiorą Ko Sai; każdemu z chłopców należałoby się po kawałku. 

-  Masz.  -  Skirata  podał  Mereelowi  zdalne  sterowniki  detonatorów  termicznych.  Jeśli 

sygnał nie zadziała z tego miejsca, będzie musiał wrócić i wysadzić wlot do tunelu, ponieważ 

nie  miał  zamiaru  wracać  do  miejsca,  gdzie  leżą  odbezpieczone  detonatory.  -  Powinieneś  to 

zrobić właśnie ty. Potraktuj to jak katharsis. 

- Z rozkoszą. Ogłaszam tę instalację za... Zamkniętą. - Mereel zamknął w dłoni mały 

cylinder  i  położył  palec  na  przycisku.  -  Ale  to  jeszcze  nie  koniec.  -  Nacisnął  powoli.  Oya 

manda. 

Przycisk  kliknął  i  po chwili ciszy huk, przypominający bardzo odległą burzę, zmącił 

ciszę  plaży.  Kilku  turystów  przystanęło,  jakby  oczekując  na  dalszy  ciąg.  I  to  był  koniec  - 

laboratorium  Ko  Sai  znikło  w  płomieniach  i  zwałach  kamienia,  niewidzialne,  a  jedynym 

plonem jej życia i pracy był teraz stosik czipów w kieszeniach przy pasie Mereela. 

- Było przyjemniej, niż się spodziewałem - rzekł żołnierz. Dziękuję, Kal'buir. 

Czasami  nawet  najbardziej  pragmatyczny  i  racjonalny  z  jego  ludzi  musiał  przegnać 

swoje upiory jednym symbolicznym gestem. 

Uśmiech  -  czarujący,  nieszkodliwy  i  kompletnie  bez  związku  z jego  stanem  ducha  - 

wciąż nie schodził mu z ust. 

background image

Miasto Eyat, Gaftikar, 478 dni po Geonosis  

- Lekarza! - Wrzasnął Darman, ale nie usłyszał odpowiedzi i wiedział, że byłby głupi, 

gdyby się jej spodziewał. 

Poluzował  uszczelkę  hełmu  Fi  i  zdjął  go.  Wbudowana  w  zbroję  diagnostyka 

twierdziła, że brat ma puls i oddycha, ale nie reaguje. Nie miał żadnych widocznych obrażeń - 

żadnych  głębszych  ran,  krwawienia  z  ust,  nosa  lub  uszu  -  ale  Darman  nie  wiedział,  co  się 

dzieje  z  resztą  jego  ciała.  Katarneńska  zbroja  była  próżnioszczelna,  a  więc  chroniła  przed 

śmiercionośnymi  falami  ciśnienia.  Darman  doskonale  pamiętał  tę  ponurą  wiedzę  z  czasów 

treningu. 

-  Vid'ika,  mów  do  mnie!  -  Darman  podniósł  powieki  Fi:  jedna  źrenica  reagowała 

znacznie  silniej  niż  druga.  Wiedział, że  to  niedobrze.  Nagle  Fi  uniósł  rękę  i  trzepnął  go  po 

palcach. 

- Auuu - jęknął. - W porządku, nic mi nie jest. 

-  Czujesz  stopy?  -  Zapytał  Darman.  Fi  bez  problemu  poruszał  ramionami,  więc 

przynajmniej część kręgosłupa miał w porządku. - Dawaj. - Zdjął nagolenniki Fi i zaczął go 

klepać po goleniach - Czujesz? 

- Auu, naprawdę wszystko w porządku. - Fi podciągnął kolana i spróbował się obrócić, 

żeby wstać. - Czy ja upadłem? Co się stało? 

-  Nie  wiem,  czy  to  była  pułapka,  czy  coś  innego.  Cała  ściana  odpadła.  Chodź, 

wynosimy się stąd, zanim wszystko się zawali. 

- Na zewnątrz może być gorzej. 

Zdumiewające, ale Fi wstał przy minimalnej pomocy Darmana i zdołał włożyć hełm. 

Kilka razy się potknął, przedzierając się przez gruz, ale szedł bez pomocy. Darman wiedział, 

że to niewiele znaczy, jeśli w grę wchodzą obrażenia po wybuchu, ale Fi kiedyś przetestował 

zbroję Mark  III, rzucając się na granat, więc chyba trzeba byłoby znacznie więcej, żeby  go 

zabić. 

Nic mu nie jest. Nic mu nie jest. 

-  Gdzie  Niner?  -  Na  zewnątrz  szalał  pożar,  ale  panowała  upiorna  cisza.  Odgłosy 

strzelaniny  i  wybuchów  były  stłumione  przez  odległość.  Darman  stwierdził,  że  frontowa 

ściana budynku znikła i przypomniał sobie, że Atin był na górze - At’ika? Atin, tu Dar, jesteś 

tam? 

Głos Atina zaskrzypiał w komunikatorze: 

- Chyba sobie złamałem shabla kostkę. Widzę Ninera. Udziela pierwszej pomocy. 

background image

A  więc  nic  im  się  nie  stało.  Teraz,  kiedy  wiedział,  że  wszyscy  jego  bracia  żyją, 

Darman mógł zastanowić się nad Trzydziestką Piątką. Transporter zawrócił, żeby ich zabrać, 

ale  osiadł  pośrodku  drogi.  Właz  po  lewej  burcie  przedziału  dla  żołnierzy  zamknął  się, 

zasłaniając  pole  widzenia  pomiędzy  zrujnowaną  holostacją  a  budynkiem  po  przeciwnej 

stronie.  Żołnierze  rzucili  się  ku  pojazdowi,  niosąc  rannych.  Tylko  jeden  leżał  ciągle  na 

plecach, a Niner usiłował zaaplikować mu hemostatyczny opatrunek na ranę piersi. 

-  To  ja  powinienem  to  robić  -  wymamrotał  Fi.  -  I  zrobię.  Ja  jestem  medykiem 

oddziału... 

Pojawił się Atin, mocno kulejąc. 

- Udało nam się zatrzymać wroga. Chyba właśnie o to chodziło. 

-  Wszystko  w  porządku?  -  Zapytał  Darman.  Atin  ujął  pod  ramię  Fi,  ale  potknął  się  i 

Darman musiał go podtrzymać. - Hej, nic ci nie jest? 

Fi się zachwiał. 

- Trochę kręci mi się w głowie. 

-  Musisz  dać  się  przebadać.  Wygląda  mi  to  na  wstrząs  mózgu.  Jesteś  medykiem 

oddziału, Fi, powinieneś o tym wiedzieć. 

- No, przecież właśnie to powiedziałem, nie?  

- Fi? 

- Daj spokój. 

- Co się dzieje, Fi?  

- Zaraz zwymiotuję. 

W tym momencie Darman naprawdę się przeraził. To nie był Fi. Widział Fi w stresie, 

w  bólu,  w  każdej  ekstremalnej  sytuacji.  Fi  zdołał  odejść  na  pięć  metrów  od  transportera, 

zatrzymał  się  i  zdarł  z  głowy  hełm.  Odrzucił  go  na  bok  i  oparł  dłonie  na  kolanach,  aby 

zwymiotować.  Tyle  tylko  był  w  stanie  zrobić  sam.  Darman  i  Atin  zdołali  go  wciągnąć  do 

pomieszczeń załogi i na chwilę zapomnieli o Ninerze. Ułożyli Fi na wąskiej ławce ciągnącej 

się wzdłuż ściany, próbując zmusić go do mówienia. 

Sierżant  Tel  wrzeszczał  na  Ninera,  że  zabrał  na  pokład  rannego  w  pierś.  Cokolwiek 

jeszcze  stanie  się  w  Eyat  i  okolicy,  pobyt  drużyny  Omega  na  Gaftikarze  dobiegł  końca. 

Darman próbował skontaktować się z A’denem, żeby go o wszystkim poinformować, ale nie 

uzyskał odpowiedzi. 

Pewnie jest zajęty, ale żyje, pocieszał się. Martw się o Fi. To Fi ma problemy. 

Oba  włazy  bezpieczeństwa  opadły,  odizolowując  pomieszczenie  załogi.  Teraz 

„Leveler"  był  całkowicie  próżnioszczelny;  minęło  kilka  minut  od  startu  do  dokowania, 

background image

zawsze o kilka minut za długo. Darman pamiętał ucieczkę z Quilury, pierwszej misji Omegi 

po przeformowaniu, która omal nie skończyła się śmiercią Atina. 

Atin żyje, Fi też. Takie rzeczy się zdarzają, nie? - Myślał. Wszyscy w pierwszej turze 

straciliśmy nasze oddziały i to nie może się powtórzyć... 

- Hej, Fi! - Atin poklepał go po policzku, aby nie zasnął. - Mów, mów do mnie. Nigdy 

do tej pory nie musiałem cię o to prosić. 

Fi nie mógł zebrać myśli; mamrotał o czymś, co zostawił w obozowisku i skarżył się, 

że nic nie widzi. Pod drugą ścianą pokładowy  robot  medyczny  IM-6 zajęty  był raną piersi. 

Niner  nie  mógł  poruszać  się  po  pokładzie  z  powodu  wielu  leżących  rannych,  więc  stał,  a 

właściwie wisiał na uprzęży. 

Wszyscy przeszli podstawowe szkolenie, więc wiedzieli, co się stało. Praktycznie nic 

nie  mogłoby  przebić  zbroi  katarneńskiej,  ale  było  to  zamknięte  pudełko,  a  jeśli  kimś  w 

pudełku potrząśnie się dostatecznie mocno, można go przyprawić o wstrząs mózgu. Pasowało 

to do nierównych źrenic i wymiotów Fi. Darman spojrzał na to od pozytywnej strony. Teraz 

już  wiedział,  że  musi  skłonić  grupę  zajmującą  się  podziałem  rannych,  aby  potraktowali  Fi 

priorytetowo. 

Komunikator w jego hełmie zatrzeszczał. 

- Dar, nie obchodzi mnie, kogo będę musiał wykopać z drogi - odezwał się Niner - ale 

to Fi zobaczą najpierw, natychmiast po dokowaniu. 

- Masz to załatwione. 

Jednak  nie  było  to  takie  proste.  Kiedy  transporter  wypluł  swoich  rannych,  pokład 

hangaru był prawie pusty, ponieważ na Gaftikarze nie było wielu ofiar. „Leveler" uszkodził 

okręt  szturmowy  sepów, a sam odniósł  minimalne obrażenia. Bitwa na  ziemi  wydawała się 

niepotrzebna, niemająca nic wspólnego z rozmiarami starcia czy też ważnością samej planety. 

Była  to  żałosna,  bezsensowna  potyczka,  której  jedynym  celem  była  kontuzja  Fi.  Po  prostu 

pech, i nic więcej. 

Niner i Dar jednocześnie naskoczyli na robota medycznego. 

- Mamy tu wstrząs mózgu - wołali chórem. - Utrata równowagi, ból głowy, wymioty, 

stopniowa  utrata  mowy  i  koordynacji.  -  Fi,  na  oko  nieuszkodzony,  wyglądający  tak,  jakby 

właśnie  uspokajał  się  po  koszmarnym  śnie,  leżał  na  repulsorach,  podczas  kiedy  robot 

skanował jego czaszkę małym skanerem. Atin próbował podkuśtykać, żeby do nich dołączyć, 

ale poddał się i resztę odległości przebył na jednej nodze. 

- Zgadza się - rzekł robot. - Wzrasta ciśnienie śródczaszkowe. 

Schłodzimy  go  i  wprowadzimy  dren,  aby  usunąć  płyn,  zanim  wsadzimy  go  do 

background image

zbiornika bacty. To zmniejszy obrzęk mózgu. 

Darman  momentalnie  oklapł,  kiedy  stanął  w  obliczu  współpracy  medycznej,  choć 

dotąd  sam  był  napompowany  adrenaliną  i  strachem,  gotów  do  walki.  Repulsor  wypłynął  z 

przedziału  medycznego,  a  Darman  poszedł  za  nim,  tłumacząc  Fi,  że  wszystko  będzie  w 

porządku, chociaż nawet nie wiedział, czy brat go słyszy. Kiedy drzwi zamknęły mu się przed 

nosem,  Niner  położył  Darmanowi  dłoń  na  naramienniku  i  zaprowadził  go  z  powrotem  do 

hangaru. 

-  Nie  martw  się  -  rzekł.  -  Grunt  to  właściwa  diagnoza  i  szybkie  leczenie.  Będzie 

dobrze. Teraz zajmijmy się At’iką. I ty też się musisz przebadać. 

- Tak jest, sierżancie. 

- Na razie nie możemy zrobić nic więcej. 

Darman  nie  chciał  teraz  wywoływać  Skiraty  i  martwić  go,  kiedy  sam  tylko  znał 

połowę historii. Poza tym Ordo zabiłby go, gdyby nie dowiedział się wszystkiego. Polubił Fi 

na  ten  bezkrytyczny  sposób  Zerowych  i  chciałby  wiedzieć  wszystko.  On  także  był 

odpowiednią osobą, aby ocenić, co powinien wiedzieć sierżant Kal. 

Darman  niechętnie  podszedł  do  robota  medycznego,  który  badał  akurat  ostatniego 

żołnierza  piechoty.  Musiał  postanowić,  kto  zajmie  miejsce  Fi  w  oddziale,  dopóki  ten  nie 

wyzdrowieje.  Pewnie  żołnierz  Carr,  przypadkowy  rekrut  od  komandosów,  który  z 

zastanawiającą łatwością dostosował się do życia w Siłach Specjalnych. 

Ale to tylko na jakiś czas. 

Nie może być inaczej. 

Wyspa Tropix, Dorumaa, 478 dni po Geonosis  

Etain  czuła  w  Mocy  zafalowania,  jakby  ktoś  biegł  za  nią,  przerażony,  wzywał  ją  po 

imieniu, ale nie było nikogo, kiedy się obejrzała. 

To nie jest Dar, myślała. To nie może być on, nie teraz, muszę go jeszcze zobaczyć. 

Próbowała  zidentyfikować  to  uczucie,  idąc  po  bielonych  deskach  falochronu  w 

kierunku  stanowiska,  gdzie  przycumowany  był  statek  Skiraty.  Ktokolwiek  za  nią  szedł, 

wydawał się nieszczęśliwy i słaby, więc zwolniła, koncentrując się, aby zdobyć pewność, że 

nic się nie stało Darmanowi. 

- Ordo - szepnęła. - Dzieje się coś naprawdę złego. 

Ordo szybko nauczył się panować nad sobą. Niejasne ostrzeżenie Etain nie wywołało 

więc  lawiny  pytań.  Etain  i  tak  musiała  zawęzić  zakres  swoich  odczuć  i  sprawić,  żeby  Moc 

stała się nieco bardziej konkretna. 

background image

- Tu czy gdzie indziej? - Zapytał tylko. 

- Nie wyczuwam tutaj bezpośredniego zagrożenia. 

-  Sprawdzę  wszystkich  po  kolei,  tak  na  wszelki  wypadek.  Uruchomił  komunikator.  - 

Miałem dzisiaj już jeden niepokojący komunikat i chyba niekoniecznie ostatni. 

Zacumowany  przy  najdalszym  końcu  pontonu  kołysał  się  na  falach  smukły, 

ciemnozielony  statek  z  obłą  transpastalową  kopułą,  długości  około  czterdziestu  pięciu 

metrów. Z pozycji statku - blisko wyjścia z przystani - Etain wywnioskowała, że Skirata jak 

zwykle  gotów  był  do  szybkiej  ewakuacji.  Ordo  podszedł  do  nich,  jakby  się  szykował  do 

walki; otaczała go większa niż kiedykolwiek chmura gniewu, smutku i strachu. 

- Ja też nie mam ochoty jej oglądać, Ordo - powiedziała. 

-  Nie  myślałem  o  Ko  Sai.  Ale  nie  mam  lepszego  pomysłu  na  zabicie  czasu,  niż 

namówić  ją  do  zgody.  Kiedyś  miała  nad  nami  władzę  życia  i  śmierci,  a  ja  nie  mam  teraz 

zamiaru jej oddawać. 

- Po raz pierwszy poznam Kaminoankę - powiedziała Etain. 

Darman  wspominał  o  tych  istotach  bardzo  rzadko  i  zwykle  w  kontekście  schodzenia 

im z drogi, jak niemiłemu mistrzowi w Akademii Jedi. - Ale prawdopodobnie będę w stanie 

odgadnąć,  czy  ona  kłamie,  czy  nie.  Jedyne,  do  czego  może  nam  się  przydać  Ko  Sai,  to 

zatrzymanie procesu przyspieszonego starzenia, prawda? Przecież poza tym macie wszystkie 

jej badania. Możecie znaleźć kogo innego, żeby rozwikłał sekwencje genów. 

- Ona także o tym wie. 

Popołudnie  było  późne,  ale  piękne.  Słońce  wisiało  nisko  nad  horyzontem,  otoczone 

kilkoma pozłacanymi chmurkami, które tylko podkreślały piękno nieba. Było coś niezwykle 

irytującego  w  oglądaniu  takich  widoków,  kiedy  człowiek  targany  jest  mrocznymi  myślami. 

Etain  nie  mogła  przestać  myśleć  o  tym  niepokojącym  zakłóceniu  w  Mocy,  które  było  tak 

blisko Darmana. Musi się z nim skontaktować, inaczej oszaleje ze strachu. Na razie musi się 

zadowolić sięganiem ku niemu Mocą, w nadziei, że nie jest zbyt zajęty, aby to poczuć. 

Schodząc  za  Ordo  na  ponton,  który  ciągnął  się  w  głąb  przystani,  widziała  na  statku 

blade światła kokpitu. 

- Co oznacza słowo „Aay'han", Ordo? 

- To stan umysłu. Rodzaj emocji. - Idąc tak przed nią, nie wyglądał wcale jak kapitan 

klonów, tylko jak normalny młody człowiek w zwyczajnych niebieskich spodniach, sportowej 

koszuli  i  z  wizjerem  przeciwsłonecznym.  Równie  dobrze  mógł  być  jednym  z  zawodowych 

trenerów piłkarskich w kurorcie. Przy częściowo zasłoniętej twarzy nawet Zey mógłby go nie 

rozpoznać, gdyby nie charakterystyczny sztywny chód. - Mówimy tak, kiedy cieszymy się z 

background image

czasu spędzonego z ukochanymi osobami, ale wspominamy tych, którzy przeszli do manda. 

To jak czuć ból, ale godzić się z nim. 

To wyjaśnienie dotknęło Etain tak mocno, aż dziecko w jej łonie poruszyło się. Może 

po  prostu  zapragnęła  nagle  przeżyć  takie  intensywne  emocje,  będące  zupełnym 

przeciwieństwem  uczuciowego  chłodu  Jedi.  To  jej  pozwoli  choć  częściowo  zrozumieć 

odwieczny  brak  zaufania  pomiędzy  Jedi  i  Mandalorianami.  Obie  społeczności  miały  wiele 

podobnych  cech,  ale  w  niektórych  aspektach  różnili  się  diametralnie,  nie  pozostawiając 

miejsca na neutralność czy obojętność. To dlatego ich relacje były co najmniej niewygodne. 

Ordo wskoczył na płaski fragment kadłuba „Aay'hana" i ruszył ku otwartemu włazowi. 

Ktoś,  kogo  Etain  nie  mogła  widzieć,  podał  mu  długi  kawałek  durastalowej  blachy,  a  on 

ustawił go na włazie tak, aby stanowiła pomost pomiędzy statkiem a pontonem. 

- Chodź - rzekł, wyciągając rękę, żeby jej pomóc. - Lepiej nie skacz po pokładach. 

Etain  mogła  bez  problemu  pokonać  tę  przestrzeń  skokiem  wspomaganym  Mocą  i 

wylądować bezpiecznie, ciężarna czy nie, ale gest Ordo był tak wzruszający, że przyjęła go z 

wdzięcznością i weszła na kadłub. Ordo miał swoje dobre chwile. Po drugiej stronie kopuły 

kokpitu  siedzieli  z  wyciągniętymi  nogami  Mereel  i  Skirata;  opierali  się  o  transpastal  i 

podawali  sobie  jakiś  napój  w  kartonie.  Obaj  mężczyźni  gapili  się  w  morze,  zatopieni  w 

rozmyślaniach. 

Nie  takiego  widoku  spodziewała  się  Etain,  uprzedzona  przez  Orda.  Ordo  czekał  na 

dole. 

Widziała Skiratę po raz pierwszy od czasu ich gorącej kłótni, kiedy to powiedziała mu, 

że  poczęła  dziecko  bez wiedzy  Darmana,  a  Kal  wygnał  ją  na  Quilurę.  Teraz  czuła,  że  była 

głupia  i  samolubna,  licząc  na  to,  że  Skirata  natychmiast  przejmie  rolę  dziadka,  ale  jedno 

pozostawało pewne: Moc pokazywała jej, że miała rację, decydując się na to dziecko. 

Przygotowała  się  na  lodowate  przyjęcie  albo  kolejne  utyskiwanie  nad  wadami  Jedi. 

Skirata podniósł wzrok. 

- Ad'ika! - Zawołał, nie dając po sobie poznać, że kiedykolwiek się sprzeczali. - Jak się 

masz, dziewuszko? 

Jak miło. 

- Wszystko... Dobrze, Kal, biorąc pod uwagę okoliczności. 

-  Słuchaj,  przykro  mi,  że  Quilura  poszła  w  osik,  nigdy  bym  cię  tam  nie  wysłał, 

gdybym  wiedział,  że  vhette  zaczną  się  rzucać.  -  Wstał  i  podszedł  do  niej  z  typową, 

niezręczną, zażenowaną miną, usiłując nie zauważyć i nie skomentować jej ciąży, ale mimo 

wszystko wydawał się zaniepokojony. Mereel wciąż wyglądał tak, jakby medytował. - Jusik 

background image

przechwycił  Deltę.  Nie  może  odciągnąć  ich  od  Tropix,  skoro  już  nasz  gadatliwy  kolega 

Twi'lek  wspomniał  im  o  niej.  Na  szczęście  jego  opis  wysp  jest  dość  niejasny  i  mało 

zrozumiały. 

Komunikator Orda zaćwierkał. Młody człowiek odszedł kawałek i przysiadł na osłonie 

napędu. Mereel wstał i podszedł do niego. 

Etain spodziewała się, że Skirata ucieknie z Dorumaa najszybciej, jak się da. 

- Czy Delty w swoim pełnym katarneńskim rynsztunku nie wyglądają trochę dziwnie 

na tropikalnej wyspie? I to na obszarze sepów? 

- Gdybyś zobaczyła tę rewię mody, jaką zaobserwowaliśmy tu przez ostatnią godzinę, 

ad'ika, powiedziałbym, że wcale nie będą się wyróżniać. 

- Nie rozumiem, czemu ciągle tu tkwicie. 

- Myślisz, że na Coruscant bylibyśmy bezpieczniejsi? 

- Może... 

- Zastanów się, przed kim uciekała Ko Sai. 

Etain potrzebowała paru chwil, żeby zrozumieć. 

- Od naszego szanownego przywódcy? 

-  Na  samym  czele  kolejki.  Dopiero  potem  idą  rząd  kaminoański,  sepowie  i  my. 

Coruscant jest ostatnim miejscem, gdzie mogę ją umieścić. 

Etain  nie  sądziła,  że  Skirata  może  mieć  z  tym  problem,  biorąc  pod  uwagę  jego 

kontakty. 

-  Czy  ten  twój  wspólnik  Wookie  nie  może  znaleźć  dźwiękoszczelnego  mieszkanka, 

gdzie Vau mógłby ją tłuc na kwaśne jabłko nie przeszkadzając sąsiadom? Tak jak ostatnio? 

- Była już w paru miejscach, ad'ika. Poza tym Vau nie wtrąca się do tego. Moi chłopcy 

nie mają dobrych wspomnień o Ko Sai. 

- Nie wiem jeszcze wszystkiego, prawda? 

- Dlatego uważam, że powinniśmy zejść na dół i spokojnie porozmawiać. Wszyscy. 

Właz w tylnej części kokpitu wyposażony był na szczęście w rampę, a nie w drabinkę, 

jak się tego obawiała. Na dole śmierdziało strillem. Myślała, że Skirata idzie tuż za nią, ale 

kiedy  się  obejrzała,  wciąż  jeszcze  był  na  górze,  a  na  dole  czekał  Vau  z  Mirdem.  Zwierzak 

zdawał  się  ją  pamiętać,  sądząc  po  podekscytowanych  pomrukach  i  energicznym  węszeniu. 

Wnętrze  nie  przypominało  kabiny.  Cztery  miękkie  sofy  były  przyśrubowane  do  podłogi  w 

kwadrat  wokół  niskiego  stolika.  Usiadła,  a  Mird  natychmiast  położył  jej  łeb  na  kolanach, 

śliniąc się radośnie. 

Na pokładzie był jednak jeszcze ktoś. Zmysły Mocy Etain wykrywały coś, co mogła 

background image

nazwać  jedynie  zimną  pustką  -  trójwymiarowy  kształt,  był  gładki  i  wklęsły,  a  nie  falujący, 

wielowarstwowy  i  kolorowy,  jak  odbierała  większość  żywych  istot.  Nikt  nie  musiał  jej 

mówić, kto to jest, ani dlaczego znajduje się w jednej z kabin załogi, która otwierała się na 

główną mesę. Ko Sai siedziała w zamknięciu, pełna pogardy i nieugięta. Czekała na swoich 

strażników. 

- Ojciec nazwałby to pokładem mesowym - odezwał się Vau. 

Kiedy  mu  zależało,  roztaczał  swobodny,  patrycjuszowski  urok,  który  trudno  było 

pogodzić z jego metodami dyscyplinarnymi. - Przyznaję, że wciąż się wzdrygam, kiedy Kal 

używa takich terminów jak „na rufę" czy „w statku". Jednak muszę też powiedzieć, że trochę 

dziwnie jest mieć statek jednocześnie i morski, i kosmiczny. 

- Więc co planujesz z nią zrobić? 

- Z Ko Sai czy z „Aay'hanem"? 

- Z Ko Sai, naturalnie. 

- Przypomina to obserwowanie wyścigu szczurów kragget z pojazdem dostawczym na 

niższych  poziomach.  Jeśli  już  go  dopadną,  nagle  dociera  do  nich,  że  nie  wiedzą,  co  z  nim 

zrobić, więc tylko wbijają kły w kadłub. 

- O, myślę, że Kal wie, co robi. 

-  Etain,  nauczyłem się rozpoznawać,  kto  chce mi zwierzyć swoje najskrytsze myśli z 

pomocą niewielkiej perswazji, a co do Ko Sai, to nie sądzę, aby chciała współpracować. 

-  I  po  co  ona  to  ukrywa?  -  Etain  była  zdenerwowana  tym  opóźnieniem  od  samego 

początku, a teraz dołączyło jeszcze mocne przeczucie czegoś złego rozprzestrzeniające się jak 

plama oleju. A właściwie co ją obchodzi przedłużenie życia klona? 

- Profesjonalne ego, moja droga. Może tworzyć życie, kształtować je według swojego 

uznania albo niszczyć. Taka boska moc demoralizuje każdego. Ona się z nami nie targuje. 

- Macie wszystko, nad czym pracowała. 

- Tak, to musiał być dla niej wstrząs, kiedy sobie zdała sprawę, że potrzebujemy tylko 

drobnego ułamka jej dorobku i nie obchodzi nas cała reszta.

 

Etain odnotowała tę liczbę mnogą. 

- Kal nie chce tego nikomu sprzedać... Prawda? 

- Absolutnie nie. Jest bardzo czuły na punkcie cudzej własności, a to się stało dla niego 

życiową sprawą. Dosłownie sprawą życia lub śmierci. - Vau zmarszczył lekko brwi i podszedł 

do rampy, aby wyjrzeć w zapadający zmierzch. - Co oni tam robią? Delty zaczną się tu kręcić, 

a  kiedy  ich  zobaczą,  wszystko  na  nic.  -  Zrobił  kilka  kroków  w  górę  rampy  i  krzyknął:  - 

Specjalne służby morskie, na stanowiska, zabezpieczyć włazy... 

background image

Vau  był  najwyraźniej  w  doskonałym  nastroju,  bawiąc  się  w  marynarza,  ale  uśmiech 

zniknął  mu  z  ust,  kiedy  Ordo  zszedł  z  rampy,  ściskając  w  ręku  komunikator.  Za  nim  szli 

Mereel i Skirata, jeden i drugi z równie oszołomioną miną. 

Etain  zrozumiała,  że  dostali  złe  wieści.  Wiedziałabym,  gdyby  chodziło  o  Dara, 

pomyślała.  Na  pewno  bym  wiedziała.  To  nie  Dar,  to  niemożliwe.  Czekała  z  dłonią  na 

brzuchu, starając się nawet o tym nie myśleć, żeby nie ściągnąć nieszczęścia. 

- Kto? - Zapytała cicho. 

- Fi - odparł Ordo. - Został ranny. Jest w śpiączce. 

Etain stwierdziła, że akceptując rzeczywistość wojny, doszła do przekonania, iż nic nie 

może się stać jej przyjaciołom. Poczuła teraz głęboki żal, kiedy to jednak nastąpiło. 

- To Darman ze mną rozmawiał. Powiedział, że w czasie ataku na Gaftikar znaleźli się 

w  miejscu  eksplozji  i  Fi  oberwał.  Jest  w  przedziale  medycznym  „Levelera",  w 

niskotemperaturowej bacta. Ma uszkodzoną śledzionę, ale główne obrażenia odniósł w głowę. 

Jest stabilny, to dobry znak. Naprawdę. To tylko kwestia czasu, kiedy odzyska przytomność. 

Ordo  wyraźnie  uspokajał  sam  siebie.  Nie  przyszło  mu  do  głowy,  aby  pozwolić 

Darmanowi  porozmawiać  z  Etain,  ale  sam  fakt,  że  tego  nie  uczynił,  uświadomił  jej,  że 

wszystko jest w porządku. 

Była wściekła na siebie, że najpierw pomyślała o Darze, zamiast skoncentrować się na 

Fi. Teraz z bólem patrzyła na rozpacz Orda. On i Fi byli sobie bardzo bliscy. 

-  Lepiej, żeby Bard'ika też się dowiedział - rzekł Skirata. „Leveler" będzie na orbicie 

stacjonarnej poza Rubieżami jeszcze przez parę dni, więc jeśli wydasz rozkaz, pani generał, 

odwołam Corra. Może uzupełnić szeregi Omegi, dopóki Fi nie poczuje się dobrze. 

-  Oczywiście,  rób,  co  musisz.  -  Skirata  zwykle  robił  to,  co  chciał,  ale  dzisiaj  był  w 

ugodowym nastroju. - A w ogóle gdzie jest Corr? 

- Zajmuje się kasacją sprzętu z Jaingiem. 

- Kiedy się dowiedziałam, gdzie Dar dostał przydział, musiałam sprawdzić pewne dane 

na  temat  Gaftikaru  -  wtrąciła  Etain.  To  zupełnie  marginalna  sprawa.  Zawsze  mi  się 

wydawało, że ofiary padają w wielkich bitwach. 

Nastrój  zrobił  się  poważny.  Zebrani  starali  się  nie  patrzeć  sobie  w  oczy.  Wreszcie 

Ordo przerwał milczenie. 

- Odwiedzę go, jak tylko zostanie przeniesiony z „Levelera". 

-  Dokąd  zabierani  są  ranni  żołnierze?  -  Zapytała  Etain.  -  Czy  Fi  znajdzie  się  na 

neurologii? 

- Nie wiem. - Wyraz twarzy Orda świadczył, że chodzi nie tylko o niepewność, który 

background image

ze szpitali na Coruscant go przyjmie. Żołnierze są leczeni albo w ruchomych oddziałach, albo 

na miejscu. Jedni przeżywają, drudzy umierają. 

-  Ostatnim  razem  Atin  był  leczony  w  bazie  Ord  Mantell  -  rzekł  Skirata.  -  Teraz  ma 

odłupany kawałek kości w kostce, tak przy okazji. Dar jest cały, Niner jest cały. A'den też. 

-  Nie  zapomniałam  o  nich,  Kal.  -  Etain  wydawała  się  zdenerwowana.  Wciąż 

powtarzała  w  myśli  poprzednie  zdanie,  czując  się  coraz  bardziej  niepewnie.  -  Ale  nie 

rozumiem tego medycznego systemu. Czy w Wielkiej Armii mają przyzwoity poziom opieki 

medycznej?  Jedi  plotkują  tak  samo  jak  żołnierze,  a  ja  słyszałam,  że  ruchome  oddziały  są 

poważnie niedoposażone. Nie chciałabym wiedzieć, że Fi czeka w długiej kolejce na leczenie 

przez jednego Jedi. 

Etain  nie  rozumiała,  dlaczego  do  tej  pory  nie  zadała  tego  pytania.  Pytała  kiedyś,  co 

dzieje się z ciałami tych, którzy zginęli na polu walki i nie dostała odpowiedzi, ale od tamtego 

czasu  pracowała  z  Siłami  Specjalnymi.  Początkowo  liczba  ofiar  była  ogromna,  bo  zostali 

niewłaściwie przegrupowani przez niedoświadczonych generałów Jedi, ale potem nie stracili 

wielu ludzi. Pytanie zawisło w próżni, ale teraz wróciło. 

Ordo  spojrzał  na  Skiratę,  jakby  prosił  o  pozwolenie  na  zabranie  głosu.  Kal  ledwie 

dostrzegalnie skinął głową. 

-  Pewien  senator,  nazywa  się  Skeenah,  bardzo  się  naraża,  żądając  odpowiedzi  na 

pytanie,  co  dzieje  się  z  poważnie  rannymi  ludźmi  i  jak  wygląda  długofalowa  opieka  nad 

żołnierzami - powiedział Ordo. Jego obraz w Mocy wciąż zabarwiony był lękiem, ale teraz 

był to raczej niepokój o dobro innych. Etain znała go dość dobrze, aby wiedzieć, kto jest na 

szczycie  tej  listy.  -  Jednak  nie  wydaje  mi  się,  żeby  jego  kampania  dotycząca  stworzenia 

domów  opieki  dla  nas,  kiedy  już  się  do  niczego  nie  nadajemy,  naprawdę  rozwiązywała 

problem. 

-  Masz  rację  -  odparł  Skirata.  -  Nie  wiemy,  czy  pan  senator  zdaje  sobie  sprawę,  że 

Republika  wysyła  naszych  chłopców  do  likwidowania  klonów,  którzy  chcą  spróbować 

szczęścia na Ulicy Cywilów. 

Vau  obserwował  rozmowę  ze  znudzoną  miną,  co  zwykle  oznaczało  coś  wręcz 

przeciwnego. Wciąż zerkał w stronę zamkniętej kajuty, która służyła za celę Ko Sai i widać 

było, że się niecierpliwi. 

-  Jeśli  nawet  ogłosisz  to  w  wiadomościach  na  HNE,  nikogo  to  nie  obejdzie,  Kal  - 

odezwał się teraz. - Gwarantuję ci to. 

- Obejdzie, kiedy sepowie zaatakują Coruscant i przerwą im oglądanie holowidów, to 

oczywiste. 

background image

-  Nie  liczyłbym  na  wielką  falę  protestów  na  rzecz  Naszych  Dzielnych  Chłopców. 

Wiesz,  co  powiedzą?  A  więc  nasza  armia  niewolników,  hodowana  do  walki,  jest  usuwana, 

kiedy  zaczyna  stwarzać  problemy?  Co  za  znakomity  system!  Idealny  dla  kanclerza!  Po  to 

przecież płacimy podatki! - Vau porzucił znudzoną minę i po raz pierwszy znalazł się o krok 

od  okazania  emocji.  Ratujemy  tych  wszystkich  cywilów  od  konieczności  przestrzegania 

demokracji.  Wszystko,  na  co  możecie  liczyć,  to  kilka  kredytów  wrzuconych  do  skarbonki 

dobroczynnej w rocznicę Geonosis. Żaden senator tego nie zmieni. 

Skirata wskazał kciukiem na drzwi kabiny. 

-  Chyba  czas  na  kolejną  rozmowę  z  Ko  Sai...  Kiedy  już  mamy  na  pokładzie  nasz 

zasilany Mocą wykrywacz kłamstw. 

Etain się zjeżyła. 

- Dobrze jest czuć się docenioną, Kal. 

- Potrafisz coś, czego nie umie żaden z nas, ad'ika. I masz rację, doceniam to. 

Mereel  wstał,  aby  otworzyć  kabinę,  a  Mird  poczłapał  natychmiast  do  wejścia,  aby 

przejąć  więźnia.  Etain  zauważyła  pałkę  elektryczną  zwisającą  z  pasa  Zerowego.  Nawet  nie 

jestem oburzona, uświadomiła sobie. Wiem, że powinnam być, ale gdybym miała taką pałkę i 

wiedziała,  że  drobna  zachęta  może  zmusić  Ko  Sai  do  przekazania  informacji,  która  dałaby 

Darowi  i  pozostałym  normalne  życie...  Wiem,  że  bym  jej  użyła.  A  więc  do  tego  prowadzi 

uczucie. Nie była w stanie wywołać w sobie wyrzutów sumienia. 

Ona  przecież  także  robiła  straszne  rzeczy  obcym  istotom,  na  przykład  terrorystom 

Nikto, a na śliską ścieżkę, która ku temu wiodła, wstąpiła wówczas, kiedy wyszkolono ją w 

sztuczkach Jedi, takich jak wpływ na umysły i wymazywanie pamięci. 

Odsuwając magnetyczną zasuwę Mereel stanowił w Mocy czarny wir, nieco podobny 

do  pierwszego  wrażenia,  jakie  wywarł  na  niej  Kal.  Ordo  jakby  na  chwilę  zapomniał  o  Fi, 

kiedy  drzwi  rozsunęły  się,  ukazując  wysoką,  chudą,  szaroskórą  postać  w  mundurze  z 

czarnymi mankietami, która wyszła na środek pomieszczenia załogi. 

-  Im  dłużej  mnie  trzymacie  -  przemówiła  Ko  Sai  -  tym  większe  jest  ryzyko,  że  ktoś 

mnie tutaj odnajdzie. 

Była to pierwsza Kaminoanka, jaką widziała Etain na żywo. Trudno było uwierzyć, że 

ta wdzięczna istota o łagodnym głosie może być takim potworem. Ale wystarczyło spojrzeć 

na  Mereela  i  Ordo,  emanujących  nienawiścią,  oraz  na  skrajną  pogardę  Skiraty  i  Vau,  aby 

rozpoznać blizny, jakie Ko Sai zostawiła na życiu innych. 

- Siadaj, Ko Sai - rzekł  Skirata. - Zacznijmy tam, gdzie przerwaliśmy. Powiedz nam, 

czy możesz wyłączyć geny, które powodują przyspieszone starzenie. 

background image

Ko Sai splotła długie, dwupalczaste dłonie na kolanach, jakby medytowała. 

- To jest możliwe. 

- Ale czy ty potrafisz to zrobić? 

- Sierżancie, dobrze wiesz, że zidentyfikowałam odpowiednie geny dla każdej cechy, 

w  którą  chcieliśmy  wyposażyć  podstawowy  genom  Fetta,  więc  chyba  rozumiesz,  że  mogę 

włączać geny tam, gdzie wymagają one aktywacji, Wiesz także, że mam wyjątkową wiedzę, 

jakiej  nie  ma  żaden  inny  Kaminoanin...  Inaczej  nie  byłbyś  na  czele  tej  hołoty,  która  mnie 

prześladuje. 

To nie była odpowiedź. Ko Sai chciała, aby Skirata - a raczej Mereel - przedzierał się 

przez gigabajty danych, by odnaleźć odpowiednie skupiska genów. Etain skoncentrowała się 

na badaczce i pozwoliła, aby otoczyły ją wrażenia z Mocy. Przekonanie o własnej prawości 

Kaminoanki było ogromne, ale nie przesłaniało obojętności - tak absolutnej, że gdyby Etain 

nie widziała ludzi wokół Ko Sai, byłaby przekonana, że ona mówi  sama do siebie. Skiraty, 

Vau,  a  już  na  pewno  Orda  i  Mereela  Kaminoanka  nie  uważała  za  żywe  istoty.  Byli 

przedmiotami,  nieróżniącymi  się  od  Mirda  czy  stołu.  Pomiędzy  żywymi  istotami  zawsze 

istniała więź Mocy, element, który Etain wyobrażała sobie jako kable i nici, natomiast wokół 

Ko Sai panowała kompletna pustka, której nie dało się nie zauważyć. Wyglądało to jak dziury 

wypalone w pięknym obrazie. To, czego nie było, bardziej uderzało niż to, co jest. 

Przerażało to Etain bardziej niż oznaki gwałtowności, skrywające się w duszy Skiraty. 

Była  to  właśnie  ta  pustka,  którą  wyczuwała  i  która  wyjaśniała  wszystko.  Nic  dziwnego,  że 

Kaminoanie  nigdy  nie  okazywali  brutalności  ani  gniewu:  oni  po  prostu  postrzegali  inne 

gatunki  jako  żywe  puzzle,  których  kawałki  można  poskładać  zgodnie  z  wyobrażeniem 

układającego. 

Skirata  nie  zdobędzie  informacji,  Etain  wiedziała  o  tym.  Wymagałoby  to  od 

Kaminoanki chociaż odrobiny współpracy. 

- Ko Sai, nad jakimi jeszcze projektami klonowania pracowali wasi ludzie? - Zapytała. 

-  Mieliśmy  produkować  klony  dla  kilku  armii  oraz  cywilnych  sił  roboczych... 

Górników z Subterrela, robotników rolnych dla Folende, nawet pracowników hazmatu. Naszą 

specjalnością  jest  produkcja  dla  przemysłów  wymagających  intensywnej  i  starannej  pracy 

przy  produktach  dopasowanych  do  potrzeb  klienta,  i  wszędzie  tam,  gdzie  roboty  się  nie 

nadają. 

- Czy ten cały bełkot znajduje się w waszych folderach? - Zapytał Mereel. - Chyba się 

zaraz porzygam. Może powinienem podbudować twoją synergię za pomocą wibroostrza? 

Ordo położył dłoń na ramieniu brata, ale milczał. Etain pochwyciła wzrok Skiraty: Kal 

background image

wzruszył ramionami i pozwolił jej kontynuować. 

Ko Sai nie widziała w swoich inkubatorach żywych istot, tylko produkt, więc nie było 

co liczyć na jej poczucie winy albo wstyd. 

Pozostała  tylko  jej  duma  z  opinii  najlepszego  genetyka  w  galaktyce.  Bardzo  wysoki 

piedestał, z którego można spaść. 

-  Co  według  ciebie  twoja  reputacja  zyska  lub  straci,  jeśli  powiesz  nam,  jak  można 

znormalizować  proces  starzenia  się?  -  Zapytała  Etain.  -  A  może  chodzi  o  ochronę  tajnego 

procesu przemysłowego? 

- Każda fabryka klonów wie, jak przyspieszać ich dojrzewanie - odparła Ko Sai. - Ale 

nie ma żadnej korzyści z zastosowania cechy, o którą klient nie prosił. 

Temperament  Etain  nigdy  nie  poddał  się  w  pełni  kontroli  dyscypliny  Jedi,  a  burza 

hormonalna ostatnich miesięcy też robiła swoje. 

- A czy przypadkiem to nie ty doradzasz im opcje? 

- Prognozy przeżycia podczas wojny są marne dla wszystkich. 

-  Jeżeli  chce  się  stworzyć  idealną  armię,  przyspieszone  dojrzewanie  ma  sens...  Ale 

wydaje się dziwne, że pozwalasz na marnowanie produktu, kiedy jest w szczytowej formie. - 

Etain doskonale naśladowała suchy, biznesowy język Ko Sai. - Czy nie lepiej, żeby produkt 

zachował optymalną skuteczność tak długo, jak to możliwe? Żeby przetrwał w jak najlepszej 

kondycji? Myślę, że dlatego nie zatrzymałaś tego procesu, bo nie masz pojęcia, jak to zrobić. 

A w takim przypadku nie jesteś nam potrzebna. 

Słowa wyrwały się Etain, zanim zdołała je powstrzymać. Skirata ani drgnął, ale Ko Sai 

i  tak  na  niego  nie  patrzyła.  Mrugała  tylko  i  lekko  kołysała  głową  z  eteryczną  gracją.  Etain 

nigdy nie wskazałaby jej w tłumie jako fanatyczkę i sadystycznego kata dzieci. 

- Nasz klient nie był zainteresowany długowiecznością - odparła Ko Sai. - Miały być 

gotowe, kiedy będą potrzebne, i tyle. 

Etain wyczuła w Kaminoance defensywność i urazę. Naciskała ostrożnie, starając się 

pokierować tym aroganckim umysłem tak, aby myślał i wierzył w to, czego ona chce. Wpływ 

Jedi na psychikę był legalną bronią. 

-  A  jednak  twój  produkt  nie  jest  tak  niezawodny,  jak  kazałaś  wierzyć  swojemu 

klientowi,  prawda?  Nie  udało  ci  się  zidentyfikować  wszystkich  wadliwych  klonów  do 

usunięcia. A w dodatku nie są wcale ślepo posłuszni. Niektórzy nawet dezerterują. Sprzedałaś 

czynnik genetyczny za ciężkie kredyty, ale zapomniałaś wspomnieć, że ludzkie istoty nie są 

do końca przewidywalne. 

Ko  Sai  nie  odpowiedziała.  Może  rozważała  ewentualność,  że  jednak  nie  jest  tak 

background image

doskonała,  co  musiało  ją  zaboleć.  Ale  tu  nie  chodziło  o  zwycięstwo  w  piaskownicy.  Etain 

musiała pomóc Skiracie odgadnąć, czy Ko Sai potrafi odwrócić to, co zrobiła, i czy można ją 

do tego zmusić. 

Czego  Ko  Sai  tak  naprawdę  się  bała?  W  którym  miejscu  oprzeć  dźwignię,  która  ją 

poruszy? 

- Myślę, że dość tego - odezwał się Ordo. Wstał z kanapy, okrążył ją, po czym pochylił 

się nad Mereelem i wyciągnął rękę. Daj mi te czipy z danymi, ner vod. 

Mereel  otworzył  sakiewkę  i  podał  mu  paczkę  czipów,  ciasno  związanych  w  małą, 

kolorową  cegiełkę.  Etain  ostrożnie  obserwowała  Orda:  kroczył  po  bardzo  wąskiej  linii 

pomiędzy samokontrolą a chaosem o wiele częściej, niż ktokolwiek mógłby przypuszczać, a 

wieści o stanie Fi chyba mu nie pomogły. 

- Zamierzasz poskładać pliki? - Zapytał Mereel. 

-  Nie.  -  Ordo  rozwinął  plastoidową  cegiełkę.  -  Właśnie  mam  chwilę  objawienia.  - 

Spojrzał na Ko Sai. - Praca całego twojego uczonego życia zawarta w tysiącu centymetrów 

sześciennych plastoidu. Właściwie podobnie jak u mnie. 

Ordo  znów  zapakował  czipy  i  ruszył  w  kierunku  korytarza,  który  dzielił  kokpit  od 

pomieszczeń  załogi.  Etain  myślała,  że  zmierza  do  terminalu  komputera  w  magazynie,  ale 

usłyszała syk mechanizmu otwierającego właz i kroki Orda kierującego się w stronę rampy. 

- Ordo? - Cisza. - Ordo! - Powtórzyła. 

Skiratę olśniło w tym samym momencie co ją. Wszyscy rzucili się do włazu, tłocząc 

się w wąskim przejściu, nawet Ko Sai. Etain z przerażeniem obserwowała przez kopułę, jak 

Ordo  wyrywa  zza  pasa  miotacz,  rzuca  w  powietrze  pakiet  czipów  i  strzela  do  niego  jak  do 

rzutek. 

Kawałki  plastoidu  rozsypały  się  jak  na  pokazie  pirotechnicznym.  Z  miejsca,  gdzie 

stała,  Etain  nie  widziała  Skiraty  i  Mereela.  Ale  Ko  Sai  jęknęła  i  oparła  się  bezwładnie  o 

ścianę, kołysząc piękną głową z boku na bok. Była w szoku. Wszystkie drogocenne wyniki jej 

badań przepadły. 

-  Och,  shab  -  szepnął  Vau  i  ponuro  zwiesił  głowę.  Etain  była  zbyt  zaskoczona,  by 

mówić. - Shab! 

Nie  tylko  życie  i  cel  Ko  Sai  zmieniły  się  teraz  w  popiół  i  spadły  do  wody.  Również 

życie Darmana. 

ROZDZIAŁ 13 

background image

Oczywiście, Ordo oszalał. Wszyscy oni są szaleni. Ćwiczyli ostre strzelanie, 

kiedy mieli po pięć lat, walczyli w pierwszej wojnie jako dziesięciolatki, a kilku 

szczęśliwców, już jako dorośli mężczyźni, skradło pierwszy pocałunek w 

jedenastym roku życia. Miliony z nich umrą, zanim usłyszą, jak ktoś im mówi: 

Witaj w domu, kochanie, tęskniłam za tobą. Uważasz, że w takiej sytuacji byłbyś 

całkiem przy zdrowych zmysłach? 

Kal Skirata do kapitana Jallera Obrima, Jednostka Antyterrorystyczna CSF, podczas 

dyskusji o życiu żołnierzy  

Nabrzeże, wyspa Tropix, Dorumaa, 478 dni po Geonosis  

- Ord'ika? 

Skirata próbował nie okazać, że jest w szoku, ale nie umiał. Głos uwiązł mu w gardle. 

Ordo  stał  przed  włazem,  spoglądając  na  oświetlone  zachodzącym  słońcem  morze,  z 

ramionami skrzyżowanymi na piersi. 

- Przykro mi, Kal’buir. 

Co ja mam teraz zrobić? - Zastanawiał się Skirata. Jak, do shab, mam zacząć wszystko 

od nowa? Mieliśmy to, co trzeba, mieliśmy wszystko, byliśmy tak blisko... 

- Powiedz mi tylko dlaczego... Synu. - Jak on mógł mi to zrobić? Co się stało, że się 

tak załamał? - Wiem, że jesteś zdenerwowany, wiem, że martwisz się o Fi, ale... 

Mereel chwycił Skiratę za ramię. 

-  Nic  nie  możesz  zrobić,  Buir.  Zacznijmy  od  początku  i  wyciśnijmy  wszystko  z  Ko 

Sai. 

Skirata wyszarpnął rękaw z palców Mereela. 

-  Daj  rai  minutę,  synu.  Przez  ten  czas  możesz  ją  dla  mnie  trochę  rozgrzać.  Muszę 

porozmawiać z Ordem. 

Skirata wiedział, że nie ma sensu się gniewać na chłopaka. Wszystko było jego winą. 

Tak łatwo było widzieć w Ordzie i jego braciach jedynie bystrość, odwagę i lojalność, same 

cudowne cechy, a zapomnieć, jak bardzo skrzywieni byli w istocie. Żadna miłość nie zmaże 

tego,  co  im  uczyniono  w  krytycznym  momencie  rozwoju.  Skirata  mógł  jedynie  jakoś  łatać 

braki... I chciał to robić codziennie, do śmierci. 

Stanął  obok  Orda  i  objął  go  ramionami,  nie  wiedząc,  czy  chłopak  zareaguje 

strumieniem łez, czy ciosem w żołądek. 

- Synu, wiesz, jak bardzo cię kocham, prawda? Nic tego nie zmieni. 

- Tak, Buir. 

background image

-  Chciałbym  tylko  wiedzieć,  dlaczego  to  zrobiłeś  po  tym  wszystkim,  co  przeszliśmy, 

aby te dane uzyskać. 

Mięśnie szczęki Orda zadrgały. Nie patrzył Skiracie w oczy, jak zwykle. 

-  Chodzi  o  możliwość  wyboru.  Przecież  to  najważniejsze,  prawda?  Nawet  teraz 

jesteśmy  pod  kontrolą  Kaminoan,  ponieważ  ona  ma  informacje,  których  nie  chce  nam 

przekazać. Cóż, wolę raczej żyć pięćdziesiąt lat na własnych warunkach niż sto na jej. A teraz 

ona  też  o  tym  wie.  Informacja,  którą  ukrywa,  jest  bezwartościowa.  Zabrałem  jej  moc  na 

zawsze i na dobre. 

- Ale ja chciałem ci zaofiarować pełne życie. Ponieważ zasługujesz na to. 

- Jesteśmy ludźmi, Kal'buir, i wiem, że wszystko dla nas poświęciłeś,  ale nie możesz 

ciągle podejmować za nas decyzji, jakbyśmy byli dziećmi. 

To  było  okrutne.  Ból  fizyczny  w  piersi  Skiraty,  ciężki  jak  kamień,  stał  się  jeszcze 

silniejszy. 

-  A  co  z  twoimi  braćmi,  Ord'ika?  Co  z  tymi  wszystkimi  ad'ike,  którzy  nie  mają 

wyboru? 

- Znajdziemy inne sposoby. 

Nie  ma  sensu  się  sprzeczać,  pomyślał  Skirata.  I  tak  będzie  się  z  tym  źle  czuł,  kiedy 

odzyska zmysły. 

- Jasne. Zapomnijmy o tym na razie i skupmy się na stanie Fi i na dziecku Etain. I tak 

potem musimy wszystko przemyśleć. Ko Sai nie jest jedynym genetykiem w galaktyce. 

Ale nawet Kaminoanie chcą ją odzyskać, a oni są najlepsi. Koniec, zdecydował. Będę 

próbował, ale jeśli nie nastąpi cud... 

Galaktyka nie produkuje cudów. Daje ci tylko to, co jej wydrzesz. Skirata był uparty 

aż do obsesji, a może nawet bardziej, ale nawet on docierał do punktu, w którym uginał się 

pod  ciężarem  zadania.  Dzisiaj  po  prostu  nadeszło  za  dużo  złych  wieści.  Może  jutro  będzie 

lepiej. 

Wciąż mają fortunę, która może się im przydać. 

Ordo  odwrócił  się,  po  raz  pierwszy  od  wielu  lat  wyglądając  znowu  jak  przerażony 

dzieciak. Skirata gotów był wybaczyć mu wszystko. 

- Uraziłem cię, Kal'buir, i nie mogę tego zmienić. Ale przysięgam, wynagrodzę ci to. 

-  Nie  musisz,  synu.  -  Zapomniałem,  że  oni  nie  widzieli  Ko  Sai  z  bliska,  odkąd 

skończyła  ich  testowanie  i  stwierdziła,  że  trzeba  ich  zabić,  pomyślał.  Postawiłem 

maltretowane  dzieci  przed  obliczem  ich  kata  i  chciałem,  żeby  sobie  poradziły.  O  czym  ja 

myślałem? - Nie jesteś mi nic winien. 

background image

Ko Sai na dole była w bardzo złym stanie. Skirata nie zdziwił się, że ten widok sprawił 

mu satysfakcję. Zachowywała się jak zrozpaczony człowiek; siedziała ze spuszczoną głową, 

wydając ciche, gruchające dźwięki - chyba płacząc po swojemu. Jeśli ktokolwiek sądził, że ta 

przynęta na aiwhy była pozbawiona uczuć, mylił się. Po prostu mieli inny system wartości. 

Spojrzała mu w twarz i w tej jednej chwili poczuł, że coś ich łączy, choć z różnych przyczyn - 

poczucie niepowetowanej straty. 

Etain i  Vau wycofali się i  przysiedli po drugiej  stronie mesy,  pozwalając Mereelowi 

zająć się Kaminoanką. Mereel stanął przed nią ze skrzyżowanymi ramionami. 

-  Im  szybciej  przestaniesz  jęczeć  i  litować  się  nad  sobą,  tym  szybciej  możesz zacząć 

odtwarzać swoją pracę - rzekł. - A jeśli będziesz grzeczna, może ci nawet pomogę. 

Powoli podniosła głowę. 

- To były dziesięciolecia moich doświadczeń, imbecylu. Dziesięciolecia. 

- Ori'dush - odparł Mereel. - Trudno. Ale sama sobie na to zasłużyłaś, doprowadzając 

nas do szału. Jesteś pewna, że nie chcesz wszystkiego zarejestrować od początku? Póki masz 

to w pamięci. 

- Nie mogę się nawet dostać do materiału na Kamino. 

-  Może  następnym  razem,  kiedy  tam  zajrzę,  powinienem  dopilnować,  by  oni  też  nie 

mogli się tam dostać. Ochrona Tipoca nie poprawiła się od czasu, kiedy byłem dzieckiem 

-  Jesteście  dzikusami.  Dlaczego  miałabym  współpracować  z  wami  teraz,  skoro 

przedtem nie chciałam? 

-  Bo  utknęłaś  na  statku  z  czworgiem  kreatywnie  sadystycznych  ludzi,  którzy 

nienawidzą cię aż do twoich szarych bebechów włącznie. Strill i Jedi także za bardzo cię nie 

lubią, a wszystko, co masz do dyspozycji, to ubranie, które nosisz. Nawet kawałka flimsi na 

notatki. Ciekawe, jak długo wytrzymasz... 

Skirata  spojrzał  w  oczy  Ko  Sai.  Patrzyła  na  przemian  to  na  niego,  to  na  Mereela  i 

Orda,  jakby  coś  sobie  w  głowie  obliczała  -  „nawet  o  tym  nie  myśl,  przynęto  na  aiwhy"  -  i 

znowu na Skiratę. 

- I pewnie zagłodzicie mnie, żebym się poddała, prawda? 

- O nie, będziesz dobrze żywiona - odparł Mereel. - Chcę, żebyś była w dobrej formie, 

abym mógł patrzeć, jak cierpisz. Może nie będę długo żył, ale kiedy widzę, jak się miotasz, 

czuję, że z mojego serca spływa część osik, które było tam od bardzo, bardzo dawna. 

-  To  się  nazywa  katharsis  -  rzekł  Ordo.  -  Naprawdę.  -  Odwrócił  się  w  kierunku 

kokpitu. - Muszę się dowiedzieć, co z Fi, a potem zaraz ruszamy, Kal’buir. Jakieś życzenia? 

Jedynym  miejscem,  gdzie  Skirata  mógł  zagwarantować  znalezienie  jakiejś  wolnej  od 

background image

sepów, Republiki i Jedi kwatery, była Mandalore. Miał tam zresztą do załatwienia parę spraw. 

Odwrócił się do Etain. 

- Masz ochotę zobaczyć rodzinne trawy, ad'ika? Odwiedzić Manda'yaim? 

Etain  wydawała  się  wstrząśnięta.  Na  Mandalore  nie  miała  dostępu  do 

skomplikowanych  usług  medycznych  Galaktycznego  Miasta,  ale  było  tam  mnóstwo  kobiet, 

które wiedziały, jak się zająć ciążą. 

- Co mam powiedzieć Zeyowi? - Zapytała. - Sprzedałam mu już waszą opowiastkę, że 

muszę pozostać na Quilurze przez kilka miesięcy po jej oczyszczeniu, żeby pomóc Gurlanom. 

- Coś wymyślę. Zawsze wymyślam. 

Wzruszyła ramionami. 

- No to w porządku. Nigdy nie widziałam Mandalore. Do czego jest podobna? 

- Chciałbym powiedzieć, że to raj - rzekł Skirata. - Ale jest prymitywna i szorstka jak 

zad banty, i nawet w połowie nie taka ładna. 

- I tak nigdy nie lubiłam wakacji na plaży. 

Vau wyciągnął rękę do Orda. 

- Lepiej daj mi klucz kodowy do swojego wahadłowca. Zabiorę go na Coruscant i tam 

się spotkamy, jak już przyjdzie co do czego. 

Może  Vau  miał  jakieś  sprawy  do  załatwienia.  W  końcu  zdobył  swój  spadek  i 

prawdopodobnie  zamierzał  upłynnić  część  łupu,  ponieważ  miał  wydatki  jak  każdy  inny. 

Wahadłowiec musiał znaleźć się w bazie, nie mogli ciągle gubić małych pojazdów i obciążać 

budżetu  WAR  nowymi  zakupami.  Wookie  Enacca  nie  dał  rady  pozbierać  wszystkiego,  co 

musieli porzucić. 

- Dzięki, Walon - rzekł Skirata. 

- W sumie mógłbym zahaczyć o Aragau... 

Jego bank był na Aragau. Więc rzeczywiście miał jakieś interesy. Świetnie. 

Skirata przypiął się w trzecim fotelu kokpitu tak, aby Ordo mógł być drugim pilotem 

Mereela,  który  usiadł  przy  sterach.  Ordo  rozmawiał  bezpośrednio  z  „Levelerem",  którego 

oficer łącznościowy zdawał się sądzić, że rozmawia z Barakami Area na Coruscant. Mieszacz 

kodów to wspaniałe urządzenie. 

Vau zwolnił cumy i żartobliwie zasalutował Skiracie z pontonu. Mereel poprowadził 

„Aay'hana"  poza  falochron,  przyspieszając  stopniowo  do  prędkości,  przy  której  statek 

wzniesie się na pływakach a potem zostawi wodę w dole. Skirata otworzył kanał i wywołał 

Jusika. 

- Wynosimy się stąd, Bard'ika. Dzięki. 

background image

-  To  ja  dziękuję  za  informację  -  sztywno  odparł  Jusik.  Widać  miał  towarzystwo: 

pewnie Delty są z nim.  

- Czy wszystko w porządku? 

- Nie. Ale będzie. 

- Niner powiedział mi o Fi. 

- Ordo czuwa. Nie martw się. I nie musisz też martwić się o Ko Sai. 

- Dobrze... 

-  Odezwij  się,  kiedy  będziesz  mógł  rozmawiać  ze  mną  swobodnie.  Wylatujemy  na 

Mandalore. 

Jusik to dobry chłopak, pomyślał Skirata. Od początku był dobry. Mieli szczęście, że 

spotkali paru aruetiise zdolnych do takiej lojalności. 

„Aay'han" wyrwał się w górę w chmurze piany i wzniósł w nocne niebo. Przelatując 

nad wyspą, która niegdyś mieściła bazę Ko Sai w swoim wnętrzu, Skirata sprawdził czujniki i 

stwierdził,  że  w  samym  środku  kortów  znajdowało  się  zapadlisko,  płytkie  zagłębienie  o 

średnicy  około  stu  metrów.  Widział  je  całkiem  dobrze:  cienie  rzucane  przez  iluminosieci 

sprawiały, że wyglądało jak wielkie, czarne jezioro. 

- To tam, widzisz? - Rzekł Skirata. - Chyba zapadł się dach. 

Mereel sprawdził osobiście. 

- Ups. 

- Całkiem nieźle to przyjąłeś. - Skirata martwił się trochę, co się ukrywa pod zadziorną 

maską Mereela; dopiero co paskudnie nie docenił tego, co dzieje się z Ordem. 

-  Zawsze  jest  jakaś  jasna  strona  -  rzekł  Mereel.  -  Pewnego  dnia  będziemy  to 

wspominać ze śmiechem. 

Skirata wątpił, ale przynajmniej jedno miał załatwione - już nie musi polować na Ko 

Sai. Musi tylko się zastanowić, co z nią zrobić. 

Wyspa Tropix, Dorumaa, 479 dni po Geonosis  

- Więc tak żyje druga połowa - mruknął Sev. 

Drużyna Delta, ubrana w zgrzebne, ale uniwersalne kombinezony ekipy sprzątającej, 

próbowała wyglądać rutynowo, idąc wzdłuż linii brzegowej i zbierając śmieci. Nie było ich 

wiele,  ale  zarząd  lubił,  kiedy  biały  piasek  wyglądał  nieskazitelnie,  zanim  goście  hotelowi 

wyjdą po śniadaniu. Jakiś biedny di'kut nawet grabił piasek wielkimi grabiami. 

-  To  ja  jednak  się  cieszę,  że  jestem  w tej  połowie  -  odparł  Boss.  -  Nowość,  jaką  jest 

sprzątanie po cywilach, szybko mi się znudzi. 

background image

- Myślałem raczej o tej wersji z przewracaniem się z boku na bok na słońcu. 

- Przereklamowane. - Fixer wbił kawałek opakowania z flimsi na specjalny zaostrzony 

kij, przeznaczony właśnie do tego celu, choć Sev miałby jeszcze parę pomysłów, jak go użyć. 

Był to pierwszy kontakt z wrogiem, jaki Fixer miał od jakiegoś czasu. Sev rozważał prośbę o 

przeniesienie  do  piechoty,  gdzie  chyba  mieli  więcej  akcji  z  robotami.  -  Rujnuje  skórę. 

Powoduje pęcherze. Musisz się smarować śliskim preparatem ochronnym, żeby cię w końcu 

nie zabiło. 

Scorch cofnął się i pozwolił mu zamordować kolejny śmieć. 

- Od jak dawna reklamujesz korzyści z wakacji na Tropiksie? 

- Słuchaj, każda robota jest lepsza od mojej, bo w tej chwili akurat tracę czas. - Fixer 

wcisnął mocno palec w ucho, poprawiając ukryty komunikator. - To jest nudne, nawet kanał 

policji jest nudny. Pijacy, zgubione klejnoty i kolizje między wynajętymi ścigaczami. 

Jusik wreszcie wypuścił ich samych na wyspę. Fixer i Boss martwili się opóźnieniem, 

ale Jedi miał rację - trudno się wmieszać w tłum w katarneńskiej zbroi, a oni sami nie mieli 

tego,  co  nazywał  „talentami  społecznymi"  drużyny  Omega.  Scorch  pomógł  mu  przez  noc 

załatwić kilka mundurów ekip sprzątających - zadanie tak proste, że prawie było obrazą dla 

ich umiejętności przenikania do miejsc, gdzie nie powinno ich być. Co do zamków - Scorch 

potrafił je skłonić do otwarcia samym spojrzeniem. Żałosne. 

Pozostawała tylko sprawa Fi. 

Sev  uważał  za  okropne  pozostawanie  w  śpiączce,  zwłaszcza  w  takiej,  w  której 

zachowuje się świadomość tego, co się dzieje wokół, ale nie można odpowiedzieć. Cokolwiek 

się  zdarzy  jemu,  postanowił,  że  będzie  to  szybkie  i  ostateczne,  żadnego  przewlekania.  W 

pewnym momencie miał nawet ochotę omówić to z resztą oddziału, ale oni przyjęli jedynie 

do wiadomości stan Fi i wyłączyli go z rozmów, więc wiedział, że są tak samo przerażeni jak 

on. 

-  Wiem,  że  Jedi  wyczuwają  różne  rzeczy  -  ostrożnie  odezwał  się  Boss.  -  I  że 

generałowie dostają informacje, których my nie mamy. Mam jednak wrażenie, że Bard'ika nie 

jest z nami szczery. 

- Może jest zbyt zakłopotany, żeby nam powiedzieć, że sprowadził nas tu wszystkich 

po to, żeby kupić sobie neuvianski tort lodowy - rzekł Scorch. - To część tej nowej polityki 

zarządu, abyśmy się czuli docenieni. 

- Czy Zey znów ma kryzys tożsamości? - Zapytał Boss. 

- A kto mówi, że ma? 

- No wiesz... Syndrom durastalowej bielizny? 

background image

-  A  co,  lubi  mandaloriańskie  ciuchy  -  odparł  Scorch.  -  Może  to  jakaś  pociecha  dla 

kogoś, kto nie ma prawa mieć gwałtownych uczuć. Może trochę poudawać. 

- Ma miecz świetlny. Doskonale potrafi popełniać nim gwałtowne czyny. 

Sev  nie  miał  daru  Mocy  Jedi,  ale  za  to  miał  szósty  zmysł  żołnierza,  wyczuwający 

zbliżającego się oficera. Jak tylko, czując dziwny niepokój, podniósł wzrok znad oślepiająco 

białego piasku, ujrzał Jusika idącego chodnikiem w stroju, który Sev określał jako „pół-Jedi", 

składającym  się  z  anonimowej  białej  tuniki  i  spodni,  które  wszyscy  nosili  pod  warstwami 

szat. 

- Może przedstawisz mu swoją teorię, doktorze Scorch? - Rzekł Sev. - Idź, zapytaj go. 

-  Wiesz,  zawsze  się  zastanawiałem,  gdzie  trzyma  miecz  świetlny,  kiedy  jest  tak 

ubrany. 

- Mają wyniki - wymamrotał Fixer. 

Sev dźgnął go kijem. 

- Co? 

-  Słyszałem  rozmowę  na  kanale  policyjnym  -  rzekł  tonem  najbardziej 

podekscytowanym, na jaki go było stać. - Zgłaszali się ludzie, twierdząc, że byli świadkami 

tajemniczej eksplozji, ale nie podawali miejsca. Teraz dostali raport, że kort na jednej z wysp 

się zapadł. 

- Ta eksplozja była pod ziemią? 

- Możliwe. Służby ratownicze jadą to sprawdzić. 

Jusik dogonił ich. 

-  Wypożyczyłem  łódź  rybacką,  żebyśmy  mogli  prowadzić  działania  z  dala  od 

niepowołanych oczu. Jak tam sprzątanie? 

-  Wybuchowe  -  odparł  Scorch.  -  Fixer  twierdzi,  że  lokalni  zgłaszali  wielkie  bum,  po 

którym powstała dziura w ziemi, całkiem niedaleko stąd. A to nie jest planeta wulkaniczna, 

więc może lepiej to sprawdzić. 

- Dobry pomysł - pochwalił Jusik. 

- Sir, czy wszystko w porządku? 

-  Przepraszam,  Scorch.  Mam  głowę  zaprzątniętą  zadaniem.  Jeśli  ktoś  będzie  chciał 

wiedzieć,  jak  się  czuje  Fi,  niech  zapyta.  Rozejrzał  się  wokoło,  jakby  nagle  coś  usłyszał  i 

usiłował  zlokalizować  źródło  dźwięku,  ale  był  to  tylko  jeden  z  jego  odruchów.  Nie?  W 

porządku, zajmijmy się tą dziurą w ziemi. 

Fixer wciąż podsłuchiwał kanał policyjny. 

- Jakiego pretekstu użyjemy? 

background image

-  Nie  musimy.  Polecimy  tam  TIV-em,  weźmiemy  parę  współrzędnych,  a  potem 

znajdziemy sposób na ocenę punktu eksplozji. 

- Może to nie mieć nic wspólnego z Ko Sai. 

- Chcesz dać sobie spokój? 

- Nie, sir, ale może Twi’lek nas oszukał. 

Jusik podniósł jakiś śmieć, obejrzał go i wrzucił do torby niesionej przez Fixera. 

- Dlaczego tak mówisz? Uciekał bardzo przekonująco. 

Boss przerwał mu w pół słowa: 

-  Ale  nie  znaleźliśmy  nic  więcej,  sir,  z  wyjątkiem  jednego  kierownika  ruchu,  który 

przypomniał sobie, że ktoś od niego wynajął barkę towarową w celu odebrania dostawy, a on 

potem znalazł ją dryfującą oraz stwierdził brak jednego pracownika. 

- I oczywiście nikt go nie szukał. 

- Jeśli ci mówią, żebyś nie przekraczał granic bezpieczeństwa, nie żartują. Nie wiedzą, 

co się ukrywa pod powierzchnią i nie kwapią się sprawdzać. 

Jusik wzruszył ramionami. 

- Na szczęście jesteśmy ulepieni z twardszego materiału. Co za beztroskie podejście do 

spraw kadrowych. 

Sev  widział  już  nieraz  Jusika  w  trakcie  polowania.  Zawsze  zachowywał  się  jak 

człowiek  z misją:  skoncentrowany,  pomysłowy  i  uparty.  Na  Coruscant  nieraz  martwił  Seva 

swoimi dzikimi, ryzykownymi pomysłami. Teraz zachowywał się inaczej, jakby ogień w nim 

zgasł. Jakby go nie obchodziło, czy odnajdzie Ko Sai, czy nie. 

Możliwe, że po prostu nie chciał jej odnaleźć, a to martwiło Seva z kilkunastu różnych 

powodów. Może jednak mówił prawdę, że absorbuje go stan Fi. To też było niepokojące na 

swój sposób, gdyż oficer, który traci koncentrację, kiedy jeden człowiek z dowodzonej przez 

niego armii jest ranny, zdecydowanie nie miał właściwych cech. 

- To prawda, sir - rzekł Sev. 

Widok z lotu ptaka wysp rekreacyjnych na południe od Tropix - czyli Action World, 

nazwa,  którą  Sev  uznał  za  bezsensowną,  biorąc  pod  uwagę  gęstą  sieć  zabezpieczeń  dla 

turystów  -  był  pouczający.  Tak,  rzeczywiście  znaleźli tu  coś  w  rodzaju  jeziora  bez  wody.  Z 

TIV-a widać było, jak ziemia zapadła się pod trawą, nie uszkadzając powierzchni. 

- Nie za nisko, Boss - ostrzegł Jusik. - Co nasz transponder mówi ich kontroli lotów? 

-  Dostawa  deserów  lodowych,  sir  -  odparł  Scorch,  sprawdzając  ładunek  w  DeCe.  - 

Polejmy to cudo syropem i posypmy orzeszkami. 

Ludzie  już  nie  umieli  patrzeć.  Wierzyli  we  wszystko,  co  mówią  im  media.  Sev 

background image

przestudiował  mapę  w  bazie  danych,  zanotował  położenie  zapadliska  i  porównał  z  mapą 

hydrograficzną nurków. 

-  Otwór  może  nie  był  dokładnie  tam,  gdzie  to  coś  wybuchło  rzekł  -  ale  to  słuszne 

założenie. Mamy obszar do przeszukania pod wodą. 

- Zdaje się, że nawet wojskowy aparat do nurkowania cię dławi? - Zauważył Scorch. 

Sev nie odpowiedział. Zastanawiał się, co powiedzieć Ko Sai, jeśli ją znajdzie. Wciąż 

była  postacią  z  koszmaru,  której  imię  nawet  Kaminoanie  przywykli  wymawiać  ściszonym 

tonem  i  nie  tylko  z  powodu  jej  umiejętności:  miała  władzę  nad  życiem  i  śmiercią  mogła 

zdecydować,  kto  zginie,  a  kto  przeżyje.  Teraz,  kiedy  Tipoca  było  daleko  za  nim,  zaczął 

rozumieć, dlaczego to nie był taki dobry pomysł. 

Dzień upływał powoli i leniwie. Przeniesienie sprzętu z TlV-a na łódź bez zwracania 

niczyjej uwagi zajęło kilka godzin, a potem jeszcze musieli opracować schemat poszukiwań, 

nie wiedząc nawet, czego szukają... Może poza stertą kamieni. 

Ich  kombinezony  adaptowały  tlen  z  otaczającej  wody,  nie  było  więc  nawet 

wytłumaczenia, że trzeba wracać na powierzchnię z braku powietrza. 

Fixer  i  Boss  wzięli  pierwszą  zmianę  w  wodzie,  przekazując  obrazy  optyczne  i 

wskazania czujników na statek. Sev, Scorch i Jusik siedzieli na mostku, obserwując ekrany. 

- Sev, uśmiechnij się - trącił go Scorch. Miał na sobie kombinezon i uderzał płetwami 

o pokład w rytmie, którym doprowadzał Seva do szału z każdym kolejnym plaśnięciem. - To 

znacznie  lepsze  niż  większość  tego,  co  pokazują  na  HNE.  Naprawdę  piękne  skały.  I 

wodorosty też śliczne. 

Jeśli  nie  znajdą  Ko  Sai,  Vau  będzie  miał  im  to  i  owo  do  powiedzenia.  Na  razie  nie 

wiedział, że zajmują się tą sprawą, ale jeśli im się nie powiedzie, dowie się tego wcześniej czy 

później.  A  to  by  miało  dla  niego  większe  znaczenie  niż  niewypełnienie  rozkazu  kanclerza 

Palpatine'a. 

Boss  i  Fixer  wypłynęli  po  godzinie,  a  pod  krystalicznie  czystą  wodę  zeszli  Sev  i 

Scorch.  Sev  przeszedł  w  bazie  obowiązkowy  kurs  nurkowania  jako  część  treningu 

podstawowego  -  zastanawiał  się,  dlaczego  nazwali  go  obowiązkowym,  skoro  dla  klona 

wszystko było obowiązkowe? - Ale choć umiał to robić, nie znaczy, że lubił. 

Za to Scorch wręcz przeciwnie. 

- To niesamowite, popatrz tylko! 

- Scorch, to ryba. Przejdzie ci. Rybie też. 

- Daj spokój. Ile ludzi może to robić? Poczuj się uprzywilejowany, człowieku! 

- Poczuję się, kiedy następnym razem dam sobie odstrzelić shebs. 

background image

Sev miał ochotę powiedzieć znacznie więcej; poczuł się obrzydliwie odsłonięty, chciał 

krzyczeć, że ma dość tego wewnętrznego głosu, mówiącego mu, że nie jest dość dobry, kiedy 

niemal krwawi z wysiłku, i że chce... Fierfek, nie wiedział, czego chce, wiedział tylko, że tego 

nie zdobędzie. 

Wtedy  dopiero  zrozumiał,  dlaczego  Fi  tak  go  denerwował.  Fi  miał  odwagę  zadawać 

pytania,  których  on  unikał.  No  i  Fi  miał  sierżanta,  który  był  mu  ojcem,  który  uważał,  że 

cokolwiek Fi zrobi i nawet to schrzani, będzie wspaniale. 

Dlatego  podobne  do  klejnotów  ryby  i  otaczające  go  świetliste  koralowe  koronki  nie 

wynagradzały mu tej dojmującej pustki w piersi. Ignorował je i płynął bez pomocy odrzutu, 

żeby  uniknąć  ukłuć  żwiru.  Obserwował  dno  morskie  wokół  wyspy  i  otaczające  ją  formacje 

skalne pod kątem niedawnej aktywności. 

Przed nimi  majaczyła spadzista sterta kamieni, rozciągająca się od klifu, którego nie 

było na mapie. Kiedy Sev podpłynął bliżej, stwierdził, że nic tam nie rośnie, żadnych roślin, 

skamielin,  żadnego  życia,  które  tak  szybko  i  łatwo  kolonizowało  każdą  podwodną 

powierzchnię.  Skąd  to  wiem?  -  Zastanowił  się.  Nigdy  nie  nurkowałem  w  takich  miejscach. 

Wszystko  pochodzi  z  baz  danych  mojego  systemu  w  hełmie.  Szybkie  nauczanie.  Musiałem 

nauczyć się wierzyć nawet w to, czego nie widziałem. Powierzchnia skały po drugiej stronie 

była  starta,  tak  jakby  sterta  była  przedtem  potężnym  kawałkiem,  który  spadł  na  dół  i  się 

strzaskał. 

- Generale Jusik - odezwał się Scorch. - Czy to, co widzę, w jakiś sposób ukazuje się 

na twoim mierniku zakłóceń w Mocy? 

- Owszem. 

Sev podniósł jeden z mniejszych kawałków i zaczął je przesuwać, szukając szczątków, 

które nie byłyby tym, co wyprodukowała natura. To mogło mu zająć za dużo czasu - odrzucił 

kamień i odpłynął od klifu, obserwując wszystko z ogólniejszej perspektywy. Może uda mu 

się znaleźć kanał otwierający się na morze. Dopiero gdy się cofał, poczuł, że coś się o niego 

ociera.  Obejrzał  się,  przekonany,  że  zaplątał  się  w  pióropusze  wodorostów,  ale  jego  oczom 

ukazało się coś białego i dziwnie znajomego. 

Chociaż bez głowy, był to niewątpliwie szkielet humanoida. 

- Fierfek... 

- Sev? 

-  W porządku,  Scorch. - Wszyscy jednak wiedzieli, że puls podskoczył  mu  nagle,  bo 

kombinezon miał taki sprytny system, który monitorował oznaki życia. - Chyba busy jeżdżą 

tu naprawdę nieregularnie, sądząc z tego, jak długo ten facet tu czekał... 

background image

Scorch podpłynął do niego, zapominając na moment o skałach i wybuchach. 

- Co znalazłeś? - Zapytał Jusik. - Nie widzę. 

Scorch  wyregulował  kontrolki  kamery  hełmu,  łączące  jego  POV  z  systemem 

komunikacji. 

- A teraz? 

- No, no - westchnął Jusik. - Czy są jakieś ślady, co go zabiło, Scorch? 

- Zapytajmy Seva. To on jest tu trupologiem. 

Sev, zakłopotany jego reakcją, zbadał kości. Lewe ramię zostało mu w ręku. 

- Tak, jest naprawdę martwy. 

Scotch  syknął  głośno  przez  zęby.  Dźwięk,  nieprzyjemnie  wzmocniony,  dotarł  do 

hełmów żołnierzy. 

- Doktorku, nie chcesz drugiej opinii? 

-  Nie,  jestem  przygotowany,  aby  zająć  się  tą  kończyną.  -  Sev  pochylił  się  i  wyplątał 

ramię z otaczających je wodorostów. Podążył za pomarańczową liną od końca do początku, 

którym  okazała  się  nieprzesuwna  klamra  kotwiąca  Keldabe,  przymocowana  do  jakiegoś 

pierścienia cumowniczego. - Ale mogę wam powiedzieć w przybliżeniu, kto dopilnował, żeby 

nie wypłynął. Widzisz to, generale? 

- To węzeł - rzekł Jusik. 

-  Specjalny.  Mandaloriański.  Stosowany  jedynie  przez  Mando  i  ludzi  przez  nich 

szkolonych. 

Sev  w  pierwszej  chwili  pomyślał  o  twi'leckim  pilocie,  Lebie,  który  powiedział,  że 

poinformował jakichś Mandalorian o swojej trasie dostawy. Mogło tu być jakieś powiązanie i 

znacznie łatwiej byłoby je zdefiniować, gdyby Jusik nie wyczyścił pamięci Twi’leka o parę 

minut za wcześnie jak na gust Seva. 

-  Weź  to  ramię  -  rzekł  Jusik.  -  Możemy  przynajmniej  spróbować  identyfikacji 

właściciela.  Zróbcie  jak  najwięcej  skanów  penetracyjnych  tej  ściany  skalnej,  zobaczymy 

później, co na nich jest. 

Sev i Scorch spojrzeli w milczeniu na ścianę klifu. Z tej perspektywy wielkość zawału 

łatwiej  się  dało  ocenić  i  było  to  znacznie  więcej,  niż  dwóch,  a  nawet  pięciu  ludzi  zdoła 

przemieścić, aby sprawdzić, co się za tym kryje. 

Jeśli Ko Sai zbudowała tam tajne laboratorium badawcze i przebywała w nim, kiedy 

nastąpiła eksplozja, to też nigdzie się nie wybierze. A jeśli ktoś znalazł ją, zanim zniszczyła 

instalację  -  na  przykład  tajemniczy  Mando'ade  -  prawdopodobnie  nie  zaoferowali  jej 

przewozu do eleganckiego biura w dzielnicy biznesowej Keldabe. 

background image

Nie  będą  to  dobre  wieści  dla  Palpatine'a.  Ale  w  końcu  to  nie  Sev  mu  te  nowiny 

przekaże. 

ROZDZIAŁ 14 

Pomyślmy... Zgodnie z waszą logiką dopuszczalne jest użycie tych klonów i 

marnowanie im życia, ponieważ zostali stworzeni wyłącznie do wojny, a w 

innym przypadku by nie istnieli. Ale mój problem, poruczniku, polega na tym, że 

oni istnieją, i nawet wiedzą, jakie słodkie może być życie - nawet ze swego 

ograniczonego doświadczenia. To dlatego ich życie jest równie ważne dla nich, 

jak nasze dla nas. Więc jestem pewien, że nie będziecie mieć nic przeciwko 

temu, aby im towarzyszyć w następnym szturmie naziemnym - i mam tu na myśli 

twardy grunt. Prawda? 

Kapitan Gilad Pellaeon, dowódca „Levelera", w dyskusji z młodym porucznikiem na 

temat żołnierzy klonów  

Okręt szturmowy Republiki „Leveler", 480 dni po Geonosis  

Darman  był  przyzwyczajony,  że  na  statku  może  chodzić  wszędzie,  gdzie  mu  się 

podoba,  więc  próba  powstrzymania  go  przez  robota  medycznego  była  dla  niego  pewnym 

zaskoczeniem. 

- Chodzi o nieautoryzowany personel - rzekł robot. - Stanowisz ryzyko infekcji.  

- Chcę się zobaczyć z moim bratem - odparł Darman. - RC-j osiem-zero-jeden-pięć, Fi. 

Uraz głowy.  

Robot wsunął jedną ze swoich sond do konsoli przy stacji pielęgniarskiej, sprawdzając 

centralną bazę danych. 

- Rejestr przyjęć wskazuje, że wciąż jeszcze jest w bacta i nie odzyskał przytomności. 

Oddział  Ósmy  -  Wiem,  że  nie  będzie  siedział  na  łóżku  i  żartował,  ale  chcę  się  z  nim 

zobaczyć. A jeśli jest w zbiorniku, to niby jak go mam zainfekować? 

- Nie o niego się teraz martwię - odparł robot - ale o inne ofiary. 

-  Dobrze.  - Darman wyjął  własną sondę zza pasa i  wbił ją w konsolę.  - Wymuszenie 

priorytetu pięć-pięć-alfa. - Robot odstąpił, aby go przepuścić. - Obiecuję, że nie podejdę do 

żadnego innego pacjenta, dobrze? 

background image

Siły  Specjalne  nie  powinny  stosować  komend  wymuszonego  dostępu  z  wyjątkiem 

sytuacji  awaryjnych,  ale  w  opinii  Darmana  była  to  jedna  z  takich  sytuacji.  Nie  było  sensu 

należeć do Sił Specjalnych, jeśli  trzeba wypełniać formularze, prosząc o  zezwolenie udania 

się  do  odświeżacza.  Poszedł  na  poszukiwanie  Oddziału  Ósmego,  mijając  zatłoczone  sale. 

Zatrzymał się na chwilę, żeby się rozejrzeć, zaskoczony liczbą chorych. 

Robot poszedł za nim. 

- Jego tutaj nie ma. Idziemy. 

- Skąd ich aż tyle? - Bo przecież nie z Gaftikara. To był spacerek po parku, chociaż nie 

dla  Fi.  To  było  wkurzające  i  Darman  wciąż  nie  wiedział,  czy  to  była  zasadzka,  czy  strzał  z 

działa, nieprzyjacielski czy od swoich. Z jakiegoś powodu było to dla niego ważne, choć nie 

wiedział, co dobrego wyniknie z tego, że będzie znał odpowiedź. - Nie powinni byli zostać 

odstawieni na Rimsoos? 

- Nie, nie na Gaftikarze było bardzo mało rannych - rzekł robot. - Ci ludzie to ofiary 

kilku  starć  w  tym  kwadrancie.  Ruchome  jednostki  medyczne  nie  są  w  stanie  w  tej  chwili 

więcej  przyjąć,  więc  wysyłają  ich  na  statki  posiadające  wolne  miejsca  w  przedziałach 

medycznych. 

A  więc  Republikę  stać  na  zakup  armii  wysokiej  klasy  i  jej  wyposażenie,  ale  nie 

zamierza  jej  zapewnić  wsparcia  medycznego.  Darman  miał  ochotę  nauczyć  Republikę 

rozumu, ale nie wiedziałby, od kogo zacząć. 

- Zaprowadź mnie na Oddział Ósmy - polecił. 

Darman starał się nie rozglądać, ale robił to odruchowo, więc zauważył, jak w jednym 

z przedziałów pierwszej pomocy roboty zajmowały się żołnierzem. Nie mógł widzieć rodzaju 

rany,  ponieważ  mężczyzna  leżał,  a  roboty  zasłaniały  mu  widok,  ale  dostrzegł  pokład 

przedziału  cały  pokryty  krwią.  Mały  robot  sprzątający  wycierał  ją  do  czysta  mopem, 

dyskretnie uwijając się wokół sprzętu. 

Z  jakiegoś  powodu  ta  scena  sprawiła,  że  Darman  stanął  jak  wryty.  Mop. 

Wykorzystywali, domowy mop do ścierania krwi. W jakiś sposób podkreślało to rutynowy, 

codzienny,  pospolity  fakt,  że  ludzie  wykrwawiają  się  na  śmierć,  a  roboty  sprzątające 

utrzymują statek w czystości. Gdzie jest HNE i jego holokamery? Ta scena nigdy nie skala 

biuletynów  wiadomości.  Wszystkie  niejasne  urazy  i  lęki  Darmana  nagle  się  wyostrzyły  - 

nigdy jeszcze nie był tak wściekły jak w tej chwili. 

-  Oddział  Ósmy,  zbiornik  jeden-jeden-trzy  -  rzekł  robot  medyczny  u  jego  boku.  - 

Pacjenci na mnie czekają. 

Przynajmniej  Fi  był  pierwszy  w  kolejce  do  zbiornika  bacty.  Robot  pozostawił 

background image

Darmana  wśród  podświetlonych  na  niebiesko,  przezroczystych  rur  pełnych  ludzi,  i  po  raz 

pierwszy,  odkąd  się  znali,  ogarnęła  go  panika,  że  nie  będzie  w  stanie  rozpoznać  Fi.  Płyn 

zniekształcał obraz jak soczewka, a ludzie we wnętrzu rur byli uśpieni, więc nie mógł liczyć, 

że rozpozna brata po wyrazie twarzy lub bliznach. Miał jednak numer zbiornika. 

Obrażenia  Fi  były  wyłącznie  wewnętrzne.  Darman  żałował,  że  nie  może  powiedzieć 

tego  samego  o  niektórych  mijanych  żołnierzach:  bacta  była  w  stanie  wyleczyć  wiele,  ale 

regeneracja kończyn nie należała do jej właściwości. 

W zbiorniku numer 113 Fi wisiał zawieszony na medycznej uprzęży, maskę tlenową 

na jego twarzy przytrzymywały taśmy zahaczone o uszy. Na powierzchnię bacty wydobywały 

się  regularne  strumienie  bąbelków,  a  więc  oddychanie  też  było  wspomagane.  Wydawał  się 

spokojny.  Darmanowi  się  to  nie  spodobało;  widział  w  życiu  więcej  martwych  ludzi,  niżby 

chciał, a ich twarze też wyrażały ten nieobecny spokój. 

-  Hej,  Fi  -  rzekł  cicho  i  położył  dłoń  płasko  na  transpastali.  Powiadają,  że  ludzie  w 

śpiączce czasem słyszą, co się wokół nich dzieje, więc Darman traktował Fi jak przytomnego. 

- Nic ci nie będzie, ner vod. Lepiej wracaj szybko, bo Corr zajmuje twoje miejsce, a pewnie 

byś nie chciał, żeby sprzątnął ci wszystkie dziewczyny, co? 

Darman  obserwował  Fi  przez  chwilę,  delikatnie  bębniąc  palcami  po  szkle.  Wszyscy 

oni  zaczynali  życie  w  zbiorniku  niewiele  różniącym  się  od  tego.  Darman  był  zdecydowany 

nie  dopuścić,  żeby  Fi  tak  skończył.  Teraz,  kiedy  patrzył  z  zewnątrz,  widział,  jaka  to 

pozbawiona miłości, izolowana, sterylna namiastka życia. 

Ktoś podszedł do niego bardzo ostrożnie. Rozpoznałby kroki Ninera w każdej sytuacji. 

-  Robot  medyczny  zaczyna  się  złościć,  że  tu  przyłazimy  -  szepnął  Niner,  otaczając 

ramieniem  plecy  Darmana.  -  Fi  jest  stabilny.  Powiedzieli,  że  powstrzymali  obrzęk  mózgu, 

więc teraz tylko odprowadzają płyn i przetrzymają go w sztucznej śpiączce przez kilka dni, 

żeby wykonać skany. Wtedy będą wiedzieć, co z nim. I tak wracamy na Potrójne Zero, nawet 

jeśli „Leveler" nie wraca. Musimy spotkać się z Correm i skompletować na nowo oddział. 

- Dlaczego go trzymają w sztucznej śpiączce, skoro jest w prawdziwej? 

- Na wypadek, gdyby się ocknął i zaczął rzucać. 

- Aha. 

- Nic mu nie będzie. 

- A jeśli jednak będzie, to co? Jeśli pozostanie w śpiączce? Co się wtedy stanie? 

I  tu  się  zaczynał  kłopot.  Ludzie  odnosili  rany  przez  cały  czas  niektórzy  umierali, 

niektórzy  przeżywali  i  wracali  do  jednostek.  Odpowiedź  była  brutalnie  pragmatyczna.  Jeśli 

uratowanie człowieka wymagało zbyt wiele wysiłku, przestawało być priorytetem. Umierał. 

background image

Darman  uświadomił  sobie,  jakie  zasoby  wiedzy  medycznej  posiada  Republika  i  jak 

wiele można zdziałać z punktu widzenia medycznego - chyba że się jest mięsem armatnim jak 

oni. 

Myślałem,  że  jesteśmy  kosztownym  luksusem,  przypomniał  sobie.  I  że  na  naszą 

naprawę warto wydać trochę więcej. 

- Chodź, Dar. - Niner odciągnął go, ciągając za pas. - Wrócimy tu później. 

Darman,  patrząc  na  Fi  tkwiącego  w  tym  zimnym  i  samotnym  miejscu,  znów  położył 

dłoń na zbiorniku. 

- Nie zostawiam cię, vod'ika. Nie zostawiłeś mnie na Quilurze, a ja nie zostawię cię tu. 

Dobrze? Wrócę, obiecuję. 

Fi nie zareagował, ale Darman wiedział, że tak będzie. Ważne, że to powiedział i że 

rzeczywiście  tak  uważał.  Niechętnie  zawrócił  za  Ninerem  na  pokład  załogi  i  znalazł  cichy 

kącik, aby przelać swoje uczucia w wiadomości do Etain. 

Nie potrafiłby złożyć tego ciężaru na barkach swoich braci, ale też wszyscy oni i tak 

wiedzieli, co myśli. 

Kyrimorut, północna Mandalore, 480 dni po Geonosis  

Etain wyszła z włazu ładowni „Aay'hana" i spojrzała na dzikie, stare drzewa, stłoczone 

tak, jakby chciały się nawzajem ogrzać w zimnym, kąsającym wietrze hulającym po równinie. 

Paleta kolorów zachodzącego słońca niewiele różniła się od tych na tropikalnej wyspie, którą 

niedawno  opuściła,  cała  w  intensywnych  fioletach  i  bursztynach.  Różnica  temperatury 

wynosiła jednak ponad trzydzieści stopni. 

Pomimo  tego,  co  mówił  Skirata,  planeta  nie  była  nieatrakcyjna.  Była  tylko  upiornie 

ponura. 

- No cóż, nie jest to Coruscant - powiedział Mereel, podając jej rękę, aby mogła zejść. 

-  Nie  możesz  zamówić  w  lokalnej  kafejce  bankietu  z  dostawą  do  domu,  ale  w  cieplejszych 

miesiącach jest tu pięknie. Naprawdę pięknie. 

Etain próbowała mu uwierzyć. I tak nie miało to znaczenia: wyjedzie stąd najpóźniej 

za  trzy  miesiące.  Z  jakiegoś  powodu  odmrażanie  jej  shebs  tutaj  -  tak,  to  było  odpowiednie 

słowo, shebs, teraz to wiedziała - było znacznie korzystniejsze niż wystawianie się na tę samą 

temperaturę na Quilurze. Czuła więź z tym miejscem, choć nie wiedziała dlaczego. Było coś 

właściwego  w  tym,  aby  jej  dziecko  przyszło  na  świat  właśnie  tutaj.  Rozumiała  doskonale, 

dlaczego  więzy  krwi  i  geografia  tak  mało  liczą  się  dla  Mandalorian,  ale  dla  niej  miały  one 

duże znaczenie, ponieważ technicznie rzecz biorąc, była to ojczyzna jej syna. A przynajmniej 

background image

jego ojca. 

Nie  widziała  wokół  żadnych  domów.  Nie  było  ani  świateł,  ani  dróg,  tylko  dziki 

krajobraz. 

- Mają domy na drzewach, prawda? - Zapytała, kiedy powoli to do niej dotarło. A była 

to istotna sprawa dla kobiety o szybko rosnącej talii. - Jak Wookiee. 

Mereel się zaśmiał. Jak na człowieka, któremu stuknięty brat właśnie zniszczył szansę 

na normalną długość życia, nie wydawał się zdruzgotany. 

-  Tylko  gdzieniegdzie.  Tu  w  zimie  potrzeba  czegoś  mocniejszego.  Pomyśl  o  tym 

miejscu jak o prywatnej rezydencji nad jeziorem. Łowienie ryb, spacery w wiejskiej okolicy 

po kilkaset klików... 

Skirata wystawił głowę z włazu. Trzymał komunikator i wydawał się zajęty rozmową 

z  kimś,  kto  dołożył  mu  jeszcze  złych  wieści.  Zatrzymał  się,  nawet  nie  wiedząc,  że  blokuje 

wyjście,  i  z  przymkniętymi  oczami  pocierał  czoło.  Miał  znów  na  sobie  złocistą  zbroję, 

prawdziwy Mando na rodzinnej ziemi. 

To  jest  nieprzyjacielskie  terytorium,  pamiętaj,  upomniała  się.  Ci  ludzie  walczą  dla 

sepów. 

Etain kilka razy usłyszała imię „Fi". Więc żyje, ucieszyła się. 

Wiedziałabym,  gdyby było inaczej. Nagle Skirata wyłączył  się i  wprowadził kolejny 

kod, po czym wyszedł i zaczął krążyć po lądowisku z wolną ręką w kieszeni, powłócząc nieco 

lewą nogą. 

- A oto - rzekł Mereel, podnosząc palec i przekrzywiając głowę w kierunku, z którego 

dochodził odgłos silnika ścigacza - nasz drogi gospodarz. 

- Czy Kal ma tu swój dom? - Zapytała. 

- Do tej pory nie miał - odparł Mereel. 

- Nie rozumiem. 

-  Powiedzmy,  że  szuka  posiadłości  na  czas  emerytury.  Tymczasem  jego  interesami 

zajmuje się Rav Bralor. 

To jej zupełnie nic nie mówiło. 

:

 - Kim on jest? 

- Ona. Kolejna Cuy'val Dar. 

Skirata wierzył wyłącznie swoim. Etain nie mogła go o to winić. 

Galaktyka  była  niebezpiecznym  miejscem,  a  Skirata  grał  w  bardzo  ryzykowną  grę, 

nawet  tutaj.  Zastanawiała  się,  jak  zdołał  to  wszystko  sfinansować.  Podejrzewała,  że  generał 

Zey dostanie ataku serca, kiedy audytorzy przyjdą sprawdzać konta brygady SO. 

background image

Ale Skirata miał teraz w grupie Besany Wennen, a to było... Wygodne. Agent Skarbu 

zawsze się przydaje. 

A mnie się wydaje, że  Kal ryzykuje, pomyślała. Jestem generałem Jedi  w ciąży i  na 

nieprzyjacielskim terenie, składam wizytę towarzyską, szukając u nich bezpiecznej przystani. 

Niech Moc ma nas w swojej opiece... 

Przed nimi zahamował gwałtownie zabłocony ścigacz i wyskoczyła z niego postać w 

beskar'gam, tradycyjnej mandaloriańskiej zbroi. 

-  Rav'ika  -  ucieszył  się  Skirata.  Uściskali  się  wśród  szczęku  zbroi.  -  Jestem  twoim 

dłużnikiem. 

-  I  bardzo  słusznie,  stary  shabuirze.  -  Bralor  ściągnęła  hełm,  ukazując  gęste,  nieco 

posiwiałe  kasztanowate  sploty  i  zaskakująco  gładką  twarz.  Obrzuciła  Etain  kompetentnym 

spojrzeniem.  -  Więc  to  jest  nasza  mała  mamuśka?  Shab,  dziecko,  musisz  szybko  nabrać 

trochę  ciała.  Twoje  maleństwo  tego  potrzebuje.  -  Podeszła  do  Mereela  i  poklepała  go  po 

policzku. - Dobrze wyglądasz, ad'ika, miło cię znowu widzieć. 

- Jestem Mereel - podpowiedział. 

- Minęło trochę czasu. Przedtem zawsze umiałam was odróżnić. 

Bralor  była  dokładnie  taka,  jak  według  Skiraty  powinny  wyglądać  kobiety  Mando. 

Gdyby miała dzieci, Etain była pewna, że przetrwałaby w stoickim milczeniu pięciodniowy 

poród, a potem dała noworodkowi do ręki miotacz i likwidowała Trandoszan z dzieckiem pod 

pachą. Wydawała się przerażająco sprawna. 

Venku, czy tu właśnie chcesz przyjść na świat? 

- Dziękuję za waszą gościnność - rzekła Etain, nie mając pojęcia, czy Bralor wie, kto 

jest ojcem dziecka. - Wiem, że to musi być dla ciebie trudne. 

-  Nie  szkodzi,  dziecko.  -  Bralor  przymocowała  sobie  pochwy  na  wibroostrza  na 

przedramionach.  Na obu. - Wiem, kim jesteś. Kal i ja znamy się od dawna, sprzed Kamino. 

Nie ma problemu. Kiedy do nas dołączasz, nikogo nie obchodzi, skąd jesteś, Tylko to, jak się 

zachowujesz teraz. 

To  nie  była  odpowiedź  na  jej  wątpliwości,  ale  Etain  zapamiętała  sobie,  że  powinna 

zapytać Kala, kto co wie. Na razie trudno było się połapać. 

- W porządku - powiedziała Bralor. - Idziemy. Pięć minut i koniec. 

- Jest jeszcze coś - odparł Skirata. 

- Zawsze jest, Kal'ika... 

- A mianowicie to. 

Ordo wyłonił się z włazu, ciągnąc skrępowaną Ko Sai. Wyraz twarzy Bralor godny był 

background image

uwiecznienia. Nie rozdziawiła ust, ale rozchyliła je, a potem zaczęła się śmiać jak szalona. 

-  Wayii!  Przywiozłeś  mięso  na  barbecue?  -  Przycisnęła  hełm  do  piersi,  dziwnie 

dziewczęca poza jak na weterankę komandosa. - Chyba musisz się fatalnie czuć, pani uczona? 

Tak się pospolitować z mięsem armatnim... No, no... 

Skirata  wyglądał  nagle  na  bardzo  zmęczonego,  jakby  obawiał  się  reakcji  Bralor,  a 

teraz się uspokoił. 

- Ko Sai nie bardzo chciała nam towarzyszyć. 

Bralor wyszczerzyła zęby. 

- Porwaliście ją? 

- Chyba można to tak nazwać. 

- Oya! Nikt nie może powiedzieć, że nie masz gett'se, Kal. 

Wiesz, jaka jest nagroda za tę przynętę na aiwhy? 

- O, tak - odparł Skirata. - Ale tak ją polubiłem, że chcę ją zatrzymać dla siebie. 

- Jak długo mam ją ukrywać? 

- Dopóki nie powie ci tego, co chcę wiedzieć. 

- Nie ma problemu, Kal'ika. Zajmę się nią dobrze podczas twojej nieobecności. Jestem 

pewna,  że  znajdziemy  całe  mnóstwo  dziewczyńskich  wspomnień  z  czasów  Tipoca.  -  Bralor 

wcisnęła  hełm  na  głowę.  -  Wciąż  umiesz  mówić,  nie,  Ko  Sai?  Kiedyś  lubiłam  nasze 

pogawędki. 

Kaminoanka wciąż zdawała się oszołomiona. Etain było jej właściwie żal - w samym 

szczycie zawodowych osiągnięć, ustępując potęgą tylko premierowi, nagle musi uciekać, jest 

prześladowana, poniżana, wreszcie staje się zakładniczką, nawet bez jednej zmiany odzieży. 

Ale Skirata i Bralor chyba nie widzieli tego w ten sposób. Bralor była wyraźnie zachwycona. 

-  Jedyne,  co  mogę  powiedzieć  -  odezwała  się  wreszcie  Ko  Sai  -  to  to,  że  jesteście 

ignorantami  i  dzikusami,  a  ja  nie  byłam  aż  tak  dobrym  genetykiem,  jak  sądziłam,  skoro  nie 

zdołałam tego z was wyplenić. 

-  Przyjmuję  to  jako  komplement  -  odparła  Bralor.  Wskazała  na  ścigacz.  -  Proszę  za 

mną. 

Domostwo  Bralor,  otoczone  drzewami,  wydawało  się  całkowicie  pogrążone  w 

ciemności, dopóki nie posadzili „Aay'hana" na rżysku z tyłu domu. Sam budynek był okrągły, 

częściowo wkopany w ziemię, z dziwnym trawiastym dachem, który maskował go od góry. 

Migoczące  światła  były  widoczne  przez  szczeliny  okien,  kiedy  zbliżali  się  do  głównych 

drzwi. 

To  była  twierdza.  Etain  musiała  sobie  przypominać,  że  to  kultura  wojowników, 

background image

wiedziała też, że wcześniej czy później dowie się, dlaczego dom jest wkopany w ziemię, a nie 

ustawiony w najwyższym punkcie. 

Dom śmierdział drzewnym dymem jak Quilura, wydawał się częściowo opuszczony i 

jakby  w  trakcie  remontu.  Bralor  zaprowadziła  ich  do  głównego  pomieszczenia  pośrodku 

budynku i szybko wyjaśniła jego rozkład. Pokoje rozmieszczone były na obwodzie jak wokół 

piasty koła. 

- Nie przewiduję kłopotów - dodała - ale w razie czego wyjście jest tam. 

Wskazała  miejsce  na  podłodze  pokryte  matą  ze  sznurka.  Ach,  tunele.  Teraz  to 

wszystko miało sens. 

-  A  najlepszym  bezpiecznym  miejscem  dla  Ko  Sai  będzie  zbrojownia.  Dużo  tam 

miejsca na głowę. 

Ordo chodził po domu, zapisując coś w notatniku z powodów, które znał on jeden. Ko 

Sai  spuściła  głowę.  Albo  była  nie  całkiem  zdemoralizowana,  albo  dyskretnie  obserwowała 

wyjście przez tunel. Etain postanowiła, że będzie ją mieć na oku. 

Bralor  także  chyba  doszła  do  tych  samych  wniosków,  ale  ona  siedziała  na  Kamino 

osiem lat, tak samo jak Skirata i Vau, i chyba miała swoje powody. 

- Kal, jakie informacje masz zamiar z niej wytłuc? 

- Jak wyłączyć przyspieszone starzenie u klonów. 

Bralor prychnęła. 

- Gdyby to umiała, już dawno próbowałaby to zrobić. Wiesz, jak lubiła doświadczenia. 

-  Poklepała  Skiratę  po  ramieniu.  Wiem,  że  o  tym  mówiłeś,  ale  nigdy  tak  naprawdę  nie 

zrobiłeś tego, Kandosii, ner vod. 

- Zdziwiłabyś się, ad'ike - cicho odparł Skirata. - Chodź, to był długi dzień. Zjedzmy 

coś i odpocznijmy. 

Ko Sai zerknęła na Etain, kiedy Bralor wyprowadzała ją z pokoju. 

- Genom twojego dziecka będzie fascynujący - rzuciła. 

Więc  wszystko  wydedukowała.  Skirata  miał  rację.  Kaminoanie  mieli  mimikę,  która 

Etain niewiele mówiła, ale umiała rozpoznać zachłanność, kiedy ją zobaczyła. Ko Sai już nie 

mogła się doczekać nowej łamigłówki, którą mogłaby rozwiązać i poukładać. 

Nagle płomień jej nowego entuzjazmu w Mocy przygasł i Etain doszła do wniosku, że 

Ko  Sai  przypomniała  sobie  właśnie  o  jej  własnych  badaniach,  z  których  pozostał  jedynie 

stosik  nadpalonych  plastoidowych  kawałków  wbitych  w  kryształowy  żwir  idyllicznej 

zatoczki po drugiej stronie Jądra. 

Etain wyjęła z kieszeni miecz świetlny i podsunęła Ko Sai rękojeść pod nos. 

background image

-  Zbliż  się  tylko  do  mojego  dziecka  -  rzekła  -  a  szybko  się  dowiesz,  jak  niewiele 

pozostało ze spokoju i powagi, które próbowano mi wtłoczyć w głowę w Akademii. 

Skirata mrugnął do niej. 

- Mandokarla... 

Mereel  posadził  Etain  na  szerokiej,  grubo  wyściełanej  ławie  i  wsunął  jej  pod  plecy 

kilka poduszek. 

- On mówi, że masz wszystko, co trzeba. 

A zatem znów była po dobrej stronie Skiraty, przynajmniej na razie. Posiłek składał się 

z kasz i makaronów zanurzonych w rozmaitych pikantnych sosach, z konserwowanego mięsa 

i miski małych, czerwonych owoców pływających w czymś, co się wydawało syropem. Była 

to jedyna potrawa, której nie spróbowała. 

Wydawało  się,  że  Bralor  wyczyściła  własną  spiżarnię,  żeby  przyjąć  gości.  Etain 

pochłaniała jedzenie z pełną świadomością, że jej żołądek wkrótce się zbuntuje.  

Posiłek  upływał  w  ponurym  milczeniu,  które  można  było  przypisać  zmęczeniu,  ale 

Etain  czuła,  że  Skirata  był  raczej  przygnębiony  niż  zmęczony.  Wlał  sobie  do  szklanki 

odrobinę syropu z miski i wychylił. 

- Rav wciąż robi dobry tihaar - rzekł i zaczął kasłać. Okazało się, że to bezbarwny, ale 

palący gardło alkohol owocowy, na który miał ochotę. - Najlepszy środek przeciwbólowy. 

-  Jeszcze nie zażyłeś swojej dziennej  dawki,  Kal’buir  -  przypomniał  Ordo z pewnym 

napięciem w głosie, jakby dopiero teraz docierało do niego, co zrobił z badaniami Ko Sai. 

-  Stwierdziłem,  że  mogę  spać  bez  tego.  -  Skirata  wytarł  do  czysta  talerz  kluską 

nadzianą  na  widelec  i  zaczął  żuć,  jakby  go  to  bolało.  -  W  każdym  razie  czas  na  naradę. 

Musimy  pomyśleć,  co  robić  dalej.  Fi  siedzi  w  bacta,  a  my  musimy  przegrzebać  się  przez 

materiały  z  badań  Tipoca  i  zobaczyć,  od  czego  zacząć.  Mamy  też  potwierdzenie,  że 

Republika  ma  własny  program  klonowania  bez  zaangażowania  Kamino.  A  ja  muszę 

przekonać  Jinart,  aby  podtrzymywała  pozory,  że  Etain  wciąż  pomaga  Gurlanom  stanąć  na 

nogi, kiedy farmerzy wreszcie odeszli. 

- Ona to zrobi - zapewniła Etain. - Naprawdę uważa, że skłonisz Zeya do zniszczenia 

planety, jeśli nie będzie współpracowała. 

Skirata skończył ostatnią kluskę. 

- Tak? Ma rację. 

-  Zostawcie  te  badania  mnie  -  rzekł  Mereel.  -  Myślę,  że  wiem,  od  czego  zacząć 

wytrząsanie informacji z Ko Sai. Przejrzę dane z Tipoca i  sprawdzę, co ją naprawdę ruszy. 

Jest już wystarczająco zdruzgotana stratą własnych badań. To ją naprawdę złamało. 

background image

- Czy nie możesz po prostu porównać genomu Jango z genomem żołnierza i zobaczyć, 

czym się różnią? - Zapytała Etain. 

-  To  nam  powie  tylko  tyle,  jakie  geny  zostały  dodane,  zmutowane  albo  usunięte  - 

wyjaśnił  Mereel.  -  Nie  dowiemy  się,  co  zostało  włączone  lub  wyłączone.  Można  geny 

wyłączyć  całkiem  albo  zmusić  do  częściowej  pracy.  To  tak  jak  z  maszyną  budowaną  na 

podstawie schematu. Jeśli manipulujesz jednym genem, może on mieć wpływ na inny zestaw, 

który  nie  ma  nic  wspólnego  z  obszarem,  nad  którym  pracujesz.  I  jeszcze  trzeba 

zidentyfikować, o co tak naprawdę chodzi w starzeniu się, ponieważ to nie jest jeden czynnik. 

Czy już cię nudzę? 

-  Nie  -  odparła  Etain,  ale  nie  była  pewna,  czy  naprawdę  chce  sobie  do  końca 

uświadomić  rozmiar  zadania.  I  tak  było  już  dość  skomplikowane,  zanim  jeszcze  Ordo 

zniszczył czipy z danymi. - Ale podejrzewam, że gdyby to było proste, arkaniańskie Micro też 

by to już robiło. A Kamino nie mogłoby dyktować najwyższych cen. 

-  Ona  nie  może  być  jedyną  istotą  w  galaktyce,  która  umie  to  robić  -  zamyślił  się 

Skirata. - Muszą być przecież inni. 

-  Najlepiej  szukać  gerontologa  i  embriologa  z  dodatkowymi  zainteresowaniami  w 

zakresie genetyki. Ale to kosztuje. 

Skirata wzruszył ramionami. 

-  Jeśli  właściwie  zainwestuję  fundusze,  kupimy  tylu  naukowców,  ile  będzie  nam 

potrzeba. 

Wzmianka o funduszach zmartwiła Etain. 

- Zey zauważy czarną dziurę w budżecie wcześniej czy później, Kal. 

-  Nie  będziemy  korzystać  z  budżetu  WAR,  ad'ika  -  uśmiechnął  się  do  niej 

porozumiewawczo. - No dobrze, czas wyłożyć sabacca na stół. Mam lewy fundusz. Kredyty z 

mojego  żołdu  z  Cyu'val  Dar,  sensownie  zainwestowane.  Plus  kredyty,  które  komórka 

terrorystyczna  Jabiimi  zapłaciła  mi  za  tę  transakcję  z  materiałami  wybuchowymi.  A  teraz 

ponad  czterdzieści  milionów  z  drobnej  wyprawy  Vau,  które  muszę  wymienić  na  kredyty  i 

szybko przeprać, żeby zaczęły zarabiać i można je było zainwestować. 

Etain  nie  była  księgową,  ale  nie  wyglądało  jej  to  na  duże  kwoty  w  porównaniu  z 

miliardami potrzebnymi do prowadzenia armii. 

Słowo „przeprać" dotarło do niej, ale nie spowodowało wstrząsu. 

- Czy to wystarczy? - Zaniepokoiła się. 

- Żeby stworzyć tutaj bezpieczne schronienie i drogę ucieczki? Tak. A żeby opracować 

terapię genową przeciwko starzeniu się? Nie wiem. Prawdopodobnie nie. Dlatego odkładam 

background image

ile mogę w kufrach. 

Etain mogła jedynie podziwiać jego determinację. Nie miała pojęcia, że od gniewu i 

życzeń  przeszedł  do  kalkulacji  i  działań.  Moc  nie  pokazała  jej  tego  człowieka  do  głębi, 

jedynie pozory i naskórek. 

Venku kopnął i Etain położyła dłoń na brzuchu. 

- W porządku? - Zapytał Skirata, natychmiast czujny i zatroskany. 

- Kopie - poskarżyła się. 

- Będzie z niego piłkarz. Meshgeroya. Piękna gra. 

- On chyba jest na mnie zły, że stale go w coś wciągam. 

Pomyślała  o  spojrzeniu,  jakim  obdarzyła  ją  Ko  Sai,  pełnym  klinicznej  ciekawości,  i 

zrozumiała gniew Skiraty. Ją też to przerażało. 

Ordo i Mereel kolejno poklepali Skiratę po ramieniu, udając się na noc do „Aay'hana" 

- może dlatego,  że wydawał  im się wygodniejszy, a może woleli strzec skarbu  -  Skirata zaś 

usiadł w jednym z foteli, kładąc broń na niewielkim stoliku tuż obok. Etain przekonała się, że 

nie używał łóżka, już od jego pierwszych dni na Kamino. To nie mogło być dla niego dobre. 

Nic dziwnego, że kostka mu tak dokuczała. 

-  Pospaceruję  trochę  -  mruknęła  Etain,  już  żałując,  że  pochłonęła  tyle  jedzenia. 

Ściśnięty żołądek dawał o sobie znać. - Musi mi się kolacja ułożyć. 

- Teraz powinnaś naprawdę sporo jeść. Jeść i odpoczywać. Otworzył jedno oko. - Daj 

dziecku najlepsze szanse. 

Postanowiła zaryzykować. 

-  Chciałam  tylko  powiedzieć,  że  uczę  się  od  ciebie,  jak  być  rodzicem.  Jesteś  taki 

cierpliwy dla Orda. 

-  Bo  to  mój  chłopak.  Kocham  go,  nawet  wtedy  kiedy  zmienia  się  w  kogoś  obcego. 

Zrozumiesz, kiedy po raz pierwszy weźmiesz swojego na ręce. 

- Ordo to twój ulubieniec. 

-  Nie  można  mieć  ulubieńców.  Ale  prawdopodobnie  to  ten,  którego  najbardziej 

chronię, tak. 

- Co zamierzasz zrobić, jeśli uda ci się zrealizować plan, a oni... Wyjadą z domu? 

-  Nie  mam  pojęcia,  ad'ika.  -  Skirata  ze  znużeniem  potarł  twarz  obiema  dłońmi.  - 

Zapomniałem  już  bardzo  dawno,  jak  być  Kalem  Skiratą.  Pewnie  lepiej,  żeby  już  nigdy  nie 

wrócił. 

Odkupienie  przychodziło  w  najdziwniejszy  sposób:  może  łatwiej  było  znaleźć  je  w 

ciemnych,  strasznych  miejscach,  które  zmuszały  człowieka,  by  pływał  lub  utonął.  Etain 

background image

obeszła  domostwo,  które  okazało  się  większe,  niż  sądziła  początkowo  -  coś  w  rodzaju 

łańcuszka połączonych redut  zamiast  farmy. - Kiedy przycisnęła twarz do transpastalowych 

płyt w jednej ze ścian, mogła odróżnić słabe kontury pól znikających w dali. 

Było  to  wspaniałe  miejsce,  aby  zniknąć  bez  śladu.  Tak  samo  jak  Cuy'val  Dar  - 

żołnierze  tak  odcięci  od  normalnego  życia,  że  mogą  odejść  bez  żalu  w  jednej  chwili, 

uważaliby je za bezpieczną przystań. Odległe, dobrze strzeżone miejsce na odległej planecie o 

populacji mniejszej  niż większość sąsiednich światów Jądra, a nawet  miast - czy może być 

lepsza kryjówka? 

Etain zauważyła, że to nie jest dom Rav Bralor. 

To  z  pewnością  dom  Skiraty.  Właśnie  ta  posiadłość  na  czas  emerytury,  o  której 

wspominał  Mereel.  Bralor  tylko  jej  doglądała  Gdyby  mieszkała  w  tym  domu,  nie 

brakowałoby w nim wszystkich niezbędnych rzeczy, a przede wszystkim atmosfery - yaim'la, 

tak brzmiało to słowo. Zamieszkany, ciepły, znajomy. Tymczasem to był plac budowy. 

Etain  stwierdziła,  że  okrążyła  już  cały  dom  i  teraz  znajdowała  się  znów  naprzeciw 

głównego  wejścia.  Naciągając  płaszcz  na  głowę,  aby  osłonić  się  od  zimna,  wyszła  na 

zewnątrz, aby sprawdzić, czy „Aay'han" wciąż jeszcze tam jest - z Zerowymi nigdy nic nie 

wiadomo - i ujrzała Orda i Mereela. Siedzieli na brzegu otwartego włazu, gawędząc w słabym 

żółtym  świetle ładowni,  otoczeni  mgłą oddechów. Oni naprawdę zwariowali - przecież tam 

jest lodownia! Przechwyciła parę słów rozmowy, zanim ją spostrzegli. 

O  czymkolwiek  mówili,  Ordo  właśnie  stwierdził,  że  żałuje,  iż  w  ogóle  to  zaczynał, 

ponieważ  serce  mu  pęka,  kiedy  widzi  Buir’ika  w  takim  stanie.  Mereel  zapewniał  go,  że 

Kal'buir zrozumie. 

Buir'ika. Nawet ze swoim skąpym zasobem mandaloriańskich słów orientowała się, że 

jest to czuła forma słowa „ojciec". Wszyscy dzisiaj wydawali się pławić w poczuciu winy. 

-  Nie  obchodzi  mnie,  jak  jesteście  doskonali  genetycznie  -  powiedziała  głośno.  - 

Szorujcie do łóżka jak grzeczni chłopcy. 

Mereel się zaśmiał. Ordo tylko spojrzał niepewnie. 

- Dobrze, Buir - rzekł Mereel. To samo słowo mogło oznaczać ojca i matkę. Mando'a 

nie zawracali sobie głowy różnicą płci. - I nawet umyjemy zęby. 

Etain  czekała,  aż  zamkną  za  sobą  właz,  zanim  i  ona  zamknęła  drzwi  i  zawróciła  ku 

środkowi  kompleksu.  Skirata  spał,  a  przynajmniej  leżał  pogrążony  w  drzemce,  z  której 

wybudzał  się  błyskawicznie.  Znalazła  koc,  wytrzepała  z  kurzu  i  przykryła  go  nim,  tak  jak 

kiedyś robił to Niner. 

Może to nie taka straszna rzecz, oddać mu Venku. 

background image

Przedział medyczny, okręt szturmowy Republiki „Leveler", 482 dni po 

Geonosis 

-  Nie  jestem  przyzwyczajony  pracować  przy  publiczności  rzekł  robot.  -  Proszę  mi 

pozwolić działać. 

Dzisiaj  to  Atin  wziął  na  siebie  rolę  egzekutora.  Robot  medyczny  raczej  się  nie 

przejmował, z którym akurat klonem się sprzecza. 

Darman i Niner stali po obu stronach Atina, dając robotowi do zrozumienia, że łatwiej 

mu będzie się poddać, niż kłócić z nimi cztery razy dziennie. 

-  Spędziłem  w  bacta  sporo  czasu  -  rzekł  Atin.  -  Dwa  razy.  Nie  mam  z  tego  miłych 

wspomnień, więc kiedy Fi się obudzi, chcę, żeby zobaczył swoich braci, kiedy tylko otworzy 

oczy.  Inaczej  będzie  przerażony.  To  dla  nas  okropne  doświadczenie.  Przypomina  nam 

zbiorniki inkubacyjne. 

Robot dał się tylko częściowo zmiękczyć. 

- Jakież to prymitywne! Więc przynajmniej przejdźcie poza ekran obserwacyjny. 

- Dobrze. 

-  Pamiętajcie,  że  po  takim  uszkodzeniu  mózgu  może  być  zupełnie  zdezorientowany. 

Rozumiecie? Może mieć nawet problem z rozpoznaniem was. 

Darmana  nie  obeszłoby  nawet,  gdyby  Fi  dał  im  w  zęby,  przekonany,  że  są  bandą 

neimoidiańskich  księgowych,  byle  tylko  odzyskał  przytomność.  Resztę  mogą  sobie  później 

wyjaśnić. 

- Wchodzimy - rzekł Atin. 

Trzej  komandosi  wyszli  z  korytarza,  trzymając  hełmy  pod  pachą.  Zaglądali  przez 

transpastal jak studenci medycyny obserwujący mistrza chirurgii. 

- Szkoda, że Bard'ika tutaj nie ma - rzekł Niner. - Zaraz by wszystko ustawił. 

Darman poczuł się nieco urażony. 

- Albo Etain. Ale Jedi nie mogą wpływać na roboty. 

- Chodziło mi raczej o kreatywne psucie nastroju. Czasem myślę, że jest w tym lepszy 

ode mnie. 

Roboty techniczne zdjęły zbiornik bacty z repulsorów na wgłębionej platformie. Fi, z 

maską  oddechową  na  twarzy,  zawisł  ciężko  na  uprzęży,  kiedy  jasnoniebieską  ciecz 

odpompowano,  a  cylindryczny  zbiornik  opadł  poniżej  poziomu  pokładu.  Roboty  przesunęły 

nosze  repulsorowe  na  miejsce  i  ułożyły  na  nich  Fi,  umieszczając  czujnik  temperatury  w 

miejscu, które spotkałoby się z jego żywym protestem, gdyby był przytomny, po czym okryły 

background image

go pikowanym niebieskim kocem. Maska wciąż oddychała za niego. 

- Wygląda okropnie - zmartwił się Darman. Położył rękę na transpastali i oparł na niej 

czoło. Bacta nie pozostawiała skóry białą i pomarszczoną tak jak woda, ale Fi i tak wyglądał 

jak martwy; kontrast pomiędzy czarnymi włosami a bladą twarzą był zbyt wielki. - Czy wciąż 

jest oziębiany? 

Niner wzruszył ramionami. 

- To niebieskie to może być koc ogrzewający. 

Czekali.  Jeden  z  robotów  wciąż  wisiał  nad  nimi,  obserwując  odczyty  czujników.  Po 

chwili Fi przestał wyglądać tak upiornie. 

-  No,  nareszcie.  -  Darman  nie przepadał  za widokiem igły wbijającej  się  w ciało,  ani 

własne,  ani  cudze,  ale  zmusił  się  od  obserwowania,  jak  starszy  robot  podjeżdża  z  rurką  i 

wsuwa  ją  w  żyłę  na  grzbiecie  dłoni  Fi.  Darman  nie  wiedział,  co  mógłby  zrobić,  gdyby 

zauważył  jakąkolwiek  nieprawidłowość,  ale  i  tak  musiał  wszystkiego  pilnować,  choćby  dla 

dobra  Fi.  Robot  wziął  strzykawkę  i  zaczął  wprowadzać  do  rurki  bladożółty  płyn.  -  To  ta 

substancja powoduje wybudzenie ze śpiączki farmakologicznej? 

Atin skinął głową. 

-  Ja  obudziłem  się  bardzo  szybko  i  byłem  wesoły  jak  ptaszyna.  Pamiętaj,  że  z  nim 

może być inaczej. 

Wzrok  Darmana  wędrował  pomiędzy  chronometrem  na  przedramieniu  a  Fi.  Potrzeba 

chronienia  brata  -  przed  kim,  przed  robotem  medycznym?  -  Była  trudna  do  stłumienia. 

Minuty mijały, do robota dołączył drugi. Zaczęły mocować na głowie Fi czujniki, wygalając 

małe placki włosów - chłopak będzie naprawdę wściekły, kiedy zobaczy, co zrobiono z jego 

fryzurą - i przyklejając małe tarcze. Pewnie chodziło o zbadanie czynności mózgu. 

- Jak długo to jeszcze potrwa? - Zapytał Niner. - Czy nie powinien być już przytomny? 

Cóż,  kiedy  nie  był.  Starszy  robot  medyczny  przełożył  czujniki,  sprawdził  odczyty  i 

odsunął się, wchodząc na kilka chwil w tryb przetwarzania. Panele na jego piersi migotały od 

sekwencji do sekwencji. 

Teraz odłączył maskę tlenową i wyjął rurkę z gardła Fi. Darman z początku nie mógł 

dostrzec, co się dzieje. Pierś Fi nie poruszała się, nie zauważył podnoszenia się i opadania w 

równym  oddechu  i  w  tym  momencie  zaczął  się  zastanawiać,  czy  nie  powinien  wkroczyć  i 

spróbować  takiej  reanimacji,  jakiej  go  uczono.  Robot  uważnie  przyglądał  się  Fi.  Potem 

odwrócił  się  w  stronę  wózka  pełnego  instrumentów  i  wrzucił  je  do  sterylnego  worka  przed 

włożeniem do autoklawu. 

- To znaczy, że zaraz... 

background image

Nagle  Fi  odetchnął  spazmatycznie  i  zakasłał.  Robot  odwrócił  się,  jakby  się  tego  nie 

spodziewał. Fi znów oddychał samodzielnie, ale z pewnością nie był przytomny. 

Darman był już o krok od drzwi, kiedy Niner wepchnął się przed niego. 

- Hej, ty - warknął do robota. - Może powiesz mi, co się dzieje? Co się tu stało? Czy z 

nim wszystko w porządku? 

Robot umieścił na Fi kolejne czujniki, tym razem na gardle i piersi. 

- Oddycha bez pomocy, a tego się nie spodziewałem. 

-  Więc  dlaczego  wyjąłeś  z  niego  tę  shabla  rurę?  -  Huknął  Darman.  Teraz  naprawdę 

miał już pojęcie, co się dzieje. Roboty myślały, że Fi nie żyje. - O co chodzi? 

Robot  po  prostu  postępował  zgodnie  z  protokołem.  Całymi  dniami  zajmował  się 

nieprzerwanym strumieniem rannych i umierających ludzi i Fi nie był dla niego ważniejszy 

od każdego innego żołnierza. Nic osobistego, naprawdę. 

- Jego skan mózgu wykazywał niewystarczającą aktywność wyjaśnił. 

- Chcesz powiedzieć, że wyciągnąłeś wtyczkę? 

-  Oceniłem,  że  jego  mózg  nie  żyje.  W  dalszym  ciągu  taka  jest  moja  profesjonalna 

opinia.  Protokół  medyczny  przewiduje  zaprzestanie  podtrzymywania  życia,  jeśli  pacjent 

wciąż  wykazuje  piezoelektryczne  skany  po  czterdziestu  ośmiu  godzinach.  -  Robot  się 

zawahał. - Zdaje się, że wy nazywacie to płaską linią. 

Darman  poczuł  się,  jakby  dostał  pięścią  w  splot  słoneczny.  To  nie  miało  tak  być. 

Republikańska  opieka  medyczna  była  najlepsza:  protezy,  bacta,  mikrochirurgia, 

nanofarmaceutyki,  cokolwiek  chcesz,  wszystko,  co  powoduje  cudowne  uzdrowienia.  Fi  nie 

może tak skończyć. Darman nie chciał tego zaakceptować. 

Niner  zacisnął  pięść  i  przycisnął  do  uda.  Przez  moment  Darman  myślał,  że  jego 

sierżant  potnie  robota  medycznego  wibroostrzem,  jak  to  już  zrobił  z  wieloma  robotami 

bojowymi. Ale Niner zawsze potrafił zachować kontrolę. 

- Co się dzieje w normalnym centrum medycznym? - Zapytał schrypniętym głosem. 

- Oni mają inne protokoły medyczne. Wielka Armia działa na innych zasadach. 

Darmanowi nie trzeba było dwa razy powtarzać, jakie to zasady. Mógł wyładować się 

na robocie medycznym, ale była to po prostu maszyna i nie miała więcej praw od niego. 

- Nie możesz go tak tu zostawić. Co zamierzasz zrobić? 

- Nigdy jeszcze nic takiego mi się nie zdarzyło, przez cały czas mojej służby. Nie mam 

instrukcji, czy przetrzymywać pacjenta w stanie przedłużonego podtrzymania życia w takich 

okolicznościach.  Ten  oddział  jest  przeznaczony  jedynie  do  udzielania  pierwszej  pomocy  i 

chwilowej opieki. 

background image

-  Chyba powinienem  przyjąć, że chciałeś  mi powiedzieć „nie wiem, co robić", tak? - 

Wtrącił Niner. - Podłącz go z powrotem. 

- Oddycha bez wspomagania. 

-  Więc  go  nawodnij,  ponieważ  to  dla  nas  pierwsza  pomoc  w  warunkach  bojowych. 

Jeśli nie podłączysz kroplówki, my to zrobimy, jasne? 

Robot był naprawdę zakłopotany. Miał bardzo wąską specjalizację, a teraz stanął przed 

problemem: nie chodziło nawet o to jak zadziałać mądrze, ale czy zadziałać w ogóle. Darman 

stanął  pomiędzy robotem  a Fi. Jeśli  blaszak zbliży się do niego z czymkolwiek innym  niż z 

pomocną  sugestią,  użyje  na  niego  EMP.  Atin  przepchnął  się  obok,  złapał  worek  z  solą 

fizjologiczną i we trzech założyli Fi kroplówkę. 

- Teraz albo on zostanie tutaj, albo pozwolisz nam przewieźć go do ślicznej, spokojnej 

sali, gdzie będziemy mogli mieć go na oku, dopóki nie dotrzemy na Potrójne Zero - cierpliwie 

wyjaśnił  Niner,  rozluźniając  pięść.  -  Myślę,  że  sala  będzie  najlepsza.  Zwolnimy  te  nosze 

repulsorowe i przeniesiemy go, jeśli pozwolisz. 

Gdyby Darman nie był tak bardzo przejęty cierpieniem Fi, może nawet zrobiłoby mu 

się żal robota. 

- Klony potrafią bardzo przeszkadzać w przyzwoitym prowadzeniu bloku medycznego 

-  rzekł  robot.  -  Jestem  zmęczony  ciągłym  wyjaśnianiem  wam  protokołów,  więc  najczęściej 

nie wpuszczam was do miejsc, gdzie odbywa się leczenie. - A więc to nie pierwsza sprzeczka, 

jaką robot miał z kolegami pacjenta. - Ale nie mam upoważnienia, żeby przewieźć pacjenta w 

tym  stanie  w  inne  miejsce,  więc  to,  co  się  stanie  z  RC-osiem-zero-jeden-pięć,  kiedy 

przeniesiemy rannych, leży poza moimi kompetencjami. 

Niner cofnął się, aby Darman i Atin mogli zająć się noszami i ponieść je przez ciąg sal. 

Teraz mieli widownię w postaci robotów i rannych, którzy mogli utrzymać się na nogach. 

- Chcesz powiedzieć, że nie wiesz, co z nim zrobić? 

- Właśnie to powiedziałem, prawda? 

Robot  pozwolił  im  zabrać  Fi.  Był  to  bardzo  zajęty  robot,  który  nie  miał  czasu 

sprzeczać  się  z  RC,  nieumiejącymi  przyjąć  odmownej  odpowiedzi,  i  Darman  poczuł  lekkie 

wyrzuty sumienia, że zatrzymuje go, kiedy tak wiele rannych vode z mniejszym szczęściem 

jest w potrzebie. Ale Fi to jego brat i jeśli Darman nie będzie się nim opiekował, to fundament 

jego starannie skonstruowanego świata - mały krąg ludzi, którzy są jego życiem, całkowicie 

runie. 

Niner  zaciągnął  żaluzje  w  kabinie,  aby  zaofiarować  Fi  trochę  prywatności,  i  trzej 

mężczyźni stłoczyli się jak mogli, ocierając się o siebie pancerzami. Oni także nie wiedzieli, 

background image

co  zrobić  z  Fi,  poza  tym,  że  trzeba  go  ulokować  w  bezpiecznej  pozycji,  pilnować,  aby 

kroplówka była drożna - kurs medycyny bojowej sierżanta Gilamara w Tipoca mieli w małym 

palcu - a potem skontaktować się z kimś, kto będzie w stanie usunąć całe to osik i biurokrację 

na Coruscant - czyli z Kalem Skiratą. 

ROZDZIAŁ 15 

Trudność polega nie na tym, aby wiedzieć, komu ufać bo ufać nie można 

nikomu, absolutnie nikomu, ale komu można pozwolić się dowiedzieć - i ile - na 

temat danej sytuacji. Nie jest tajemnicą, że przetrzymujemy doktor Uthan w 

republikańskim więzieniu. Robimy to dlatego, że potrzebujemy jej wiedzy, aby 

nie dopuścić do stworzenia przez separatystów kolejnego antyklonowego 

wirusa, a być może nawet zmusić ją do wynalezienia odpowiedniego środka. 

Wolę jednak myśleć o niej jako o mojej polisie ubezpieczeniowej. Jeśli 

kiedykolwiek będę musiał zlikwidować Armię Naziemną - bo klony mogą okazać 

się mniej lojalne, niż twierdzą Kaminoanie, a wiemy wszyscy, jak potrafią 

kłamać kupcy - zostaną mi moje sposoby. 

Kanclerz Palpatine, prywatne pamiętniki; rozdział o wykorzystaniu naukowców 

nieprzyjaciela  

Sztab Brygady Operacji Specjalnych, Coruscant, 482 dni po Geonosis  

- To była wielka kupa kamieni, tak? - Zapytał generał Zey. 

-  Tak,  sir.  -  Jusik  potrafił  okazywać  spokój  jak  nikt  inny  i  chyba  zaczynało  to 

denerwować jego szefa. - Szacuję ją na kilka ton. 

Jusik  był  całkowicie  skoncentrowany,  dłonie  o  splecionych  palcach  oparł  na 

eleganckim  błękitnym  blacie  biurka  Zeya.  Sev,  z  miną  „czekam,  aż  ktoś  się  do  mnie 

odezwie", podobnie jak cała reszta drużyny Delta, siedział po jego prawej stronie, z hełmem 

na  kolanie.  Patrzył  prosto  przed  siebie  i  starał  się  zachowywać  tak,  jakby  rozmowa  nie 

dotyczyła  ani  jego,  ani  jego  braci.  Vau  twierdził,  że  to  stan  podobny  do  medytacji  Jedi: 

świadomy,  ale  nie  zdekoncentrowany.  Przydawało  się  to,  kiedy  oficer  dostawał  burę  od 

swojego szefa na twoich oczach. 

-  Ale  nie  mamy  żadnego  potwierdzenia,  że  pod  wyspą  była  jakaś  instalacja  - 

background image

powiedział Zey, odwrócony do nich plecami - ani że Ko Sai z niej korzystała. A nawet gdyby 

tak  było,  wciąż  nie  wiemy,  czy  była  w  domu,  kiedy  Pan  Niszczyciel  przyszedł  z  wizytą, 

prawda? 

- Nie wiemy, sir. 

Gdyby Zey spróbował wyciągnąć coś z Seva, nie miał szans dowiedzieć się od niego 

nic więcej, niż to, co mu powiedział Jusik, nawet gdyby bardzo chciał. Wynik wyprawy był 

mało satysfakcjonujący i teraz znowu byli na początku drogi, szukając po omacku tropów - 

jeśli Ko Sai faktycznie opuściła Dorumaa. 

Cóż,  to  nawet  nie  był  początek  drogi.  Przed  Dorumaa  przynajmniej  wiedzieli  na 

pewno, że ta przynęta na aiwhy jeszcze żyje. 

Zabawne,  jak  się  to  określenie  przyjęło.  Przynęta  na  aiwhy.  Teraz  już  używali  go 

wszyscy  mandaloriańscy  Cuy'val  Dar,  a  nawet  kilku  sierżantów  szkoleniowych  nie-Mando. 

Kaminoanie nie byli sympatyczni, kiedy już się ich poznało. 

- Skoro cała instalacja została wysadzona, czy to znaczy, że ktoś dobrał się jej do skóry 

przed nami, czy zrobiła to sama, dla zmylenia śladów? - Zapytał Zey. - Kanclerz nie ułatwia 

mi  życia  w  ten  swój  czarująco  uprzejmy  sposób.  A  jeśli  nawet  zejdzie  mi  z  karku,  jego 

miejsce  natychmiast  zajmie  miejsce  mistrz  Windu.  Sam  nie  wiem,  który  jest  bardziej 

męczący. 

- Po prostu nie wiemy, sir. Wiemy tylko, że podążali za nią dwaj łowcy nagród, prawie 

na  pewno  na  żołdzie  rządu  Kamino,  oraz  że  na  Dorumaa  dostarczono  duże  ilości  urządzeń, 

które mogłyby służyć do klonowania... 

- ...Albo do kiszenia warzyw. 

-  ...I  że  znaleźliśmy  ciało  oznaczone  mandaloriańskim  węzłem  tuż  obok  niedawnej 

eksplozji. 

-  Każdy  może  się  nauczyć  wiązać  mandaloriański  węzeł,  jeśli  chce  zostawić 

wiadomość  naiwnym,  zwalając  całą  winę  na  Mandalorian,  tylko  dlatego,  że  oni  mogli  to 

zrobić. 

Jusik  wydawał  się  nieporuszony,  jedynie  mięśnie  szczęki  drgnęły  mu  lekko.  Sev  ze 

swojego miejsca mógł to zauważyć. 

- Naprawdę mogli, sir - odparł wreszcie. - Ale Moc zdaje się to potwierdzać, prawda? 

- Tak, ale kanclerz Palpatine nie działa na podstawie instrukcji Mocy. On chce dostać 

Ko Sai, najlepiej żywą, ale zadowoli się - niechętnie, i wiem, że ja tę jego niechęć konkretnie 

odczuję - definitywnym dowodem śmierci. I nie mówię tu o przygłupim Twi'leku, który jest 

prawie pewny, że wyrzucił jej ciało, ale nie pamięta gdzie. 

background image

Sev rzeczywiście czuł Moc w tym momencie, choć prawdopodobnie była to nikła fala 

uderzeniowa w porównaniu z tą, którą Zey musiał poczuć z góry. Spokój zaczynał opuszczać 

Jusika i Jedi mrugnął kilka razy. 

- Znajdźcie mi coś rzetelnego. 

- To oznacza, że będziemy musieli pokopać. 

- No to kopcie. 

- Najlepiej byłoby poczekać, aż zacznie na nowo kompletować laboratorium. Nie może 

pracować tylko z notatnikiem i stylusem. 

-  Chyba,  że  będzie  to  nielegalna  robótka  dla  arkaniańskiego  Micro  lub  innych 

mistrzów klonowania. Czy ona prowadziła badania, o których Tipoca może nie wiedzieć? Jak 

sądzisz? 

- Nie mam pojęcia. 

Zey spojrzał na Bossa. 

- Trzy-osiem, czy uważasz, że ten szkielet, który znalazłeś, to coś ważnego? 

-  Mamy  ślad  w  postaci  węzła,  sir.  Tak,  to  jest  ważne,  zwłaszcza  że  trudno  by  było 

znaleźć  lokalizację  w  oparciu  o  to,  co  nam  powiedział  Twi'lek.  Jeśli  ktokolwiek  chciał  dać 

nam w ten sposób coś do zrozumienia, było to bardzo subtelne. 

- Mogli się domyślić, że nie jesteście głupi. - Staruszek naprawdę miał dzisiaj humor. - 

Nie ma wyjścia, trzeba zawrócić do ostatniego dobrego tropu i zacząć od nowa. Nie podoba 

mi się pomysł kopania dziur pod terenami sportowymi na terytorium nieprzyjaciela, licząc na 

cień szansy, że gdzieś pod gruzami znajdziemy zmiażdżoną Kaminoankę, ale to wszystko, co 

mamy. Może jednak powinienem był wziąć do spółki Skiratę. 

Nie  wiadomo,  dlaczego  Zey  to  powiedział.  Nieważne,  czy  mówił  to  dobrodusznie, 

poważnie czy złośliwie, odebrali to niczym policzek dla nich wszystkich. Jusik mógł przyjąć 

to  jako  nowe  doświadczenie  początkującego  generała,  ale  Delty  nie.  Sev  poczuł  falę 

oburzenia, jak ból naciągniętego mięśnia. Przynajmniej Vau jeszcze się nie dowiedział, że nie 

dali sobie rady.  

To ja sobie nie dałem rady, pomyślał Sev. 

-  Proszę  nam  to  zostawić,  sir.  -  Jusik  sprawiał  wrażenie,  jakby  nie  przejął  się  uwagą 

Zeya. Jedi nigdy nie klęli ani nie krzyczeli, choć doskonale potrafili posługiwać się jadowitą 

aluzją, jednak tym razem Jusik musiał odczuć naganę. Co prawda często powtarzał, że nie ma 

szans dostać się do Rady Jedi. Nie wydawał się Sevowi typem człowieka, który dążyłby do 

takiej pozycji. - Czy jest jakiś ostateczny termin? 

- Na wczoraj - odparł Zey. - Mogę powtórzyć wyjaśnienia od początku, jeśli chcecie. 

background image

- Nie trzeba, sir. Co ze sprzętem? 

- Nauczyłeś się swojego fachu od Skiraty, młody człowieku. Dostaniecie wszystko, co 

potrzebne.  -  Urwał.  -  Jeśli  naprawdę  dojdziecie  do  wniosku,  że  nie  macie  szans,  mogę 

rozważyć sprawę pod kątem Mandalorian przez Skiratę lub Vau. 

Jusik spróbował sprzeciwu. 

- Nie spodoba się to tym dwóm, kiedy stwierdzą, że nie wiedzieli o tym od początku, 

sir. 

Zey uniósł jedną brew. 

-  Zabierajcie  się  od  razu  do  roboty  -  polecił.  -  Chcę  móc  uczciwie  powiedzieć 

Palpatine'owi,  że  wciąż  tam  jesteście  i  badacie  sprawę.  Nie  zdradziłem  mu  nawet,  gdzie 

jesteście. Na wypadek, gdyby miał inne pomysły. 

- Tak jest, sir. 

Jusik odmeldował się i skinął na oddział, żeby poszli za nim. 

Posłuchali go w milczeniu. 

- Zawiedliśmy pana, sir - rzekł Boss. - Przykro nam. 

-  Nie  martw  się,  Boss,  to  nie  twoja  wina.  -  Komunikator  Jusika  zapiszczał  i  Jedi 

spojrzał  na  wyświetlacz.  Przystanął  na  chwilę,  jakby  to,  co  zobaczył,  szczerze  nim 

wstrząsnęło.  -  Generał  Zey  po  prostu  wyrażał  swoją  frustrację.  To  zadanie  najlepiej 

nadawałoby się dla wywiadu, i on o tym dobrze wie. To oni powinni się zająć śledzeniem i 

wezwać was, kiedy będzie potrzebne wsparcie wojskowe. A na razie dajcie mi pół godziny. 

Mam coś do załatwienia, zanim pojedziemy. 

Czyżby  Jusik  dawał  im  do  zrozumienia,  że  nadają  się  jedynie  do  tej  części  zadania, 

która wymaga brutalnej siły? Może jednak tylko pochwalał to, że oddział chciałby się znaleźć 

na linii frontu. 

-  Nasz  TIV  będzie  gotowy  za  trzydzieści  standardowych  minut.  -  Boss  wiedział,  jak 

delikatnie przekazać Jusikowi termin odjazdu. - I odpowiednia garderoba. 

Jusik, dziwnie zaniepokojony, obracał w rękach komunikator. 

- Doskonale. - Zawahał się. - Czy wspominając o włączeniu Skiraty i Vau, generał Zey 

mówił poważnie? 

- Nie jest to pytanie, na które mamy prawo odpowiadać, generale - odparł Boss. - Ale 

jeśli ktokolwiek może wiedzieć, co robi banda Mandalorian, to najpewniej oni. Albo Zerowi. 

- Mówisz tak, jakby Mandalorianie byli ci obcy, Boss. 

- Niektórzy z nich rzeczywiście są. 

-  Przepraszam,  źle  to  ująłem.  Chodzi  mi  o  to,  czy  myślisz  o  sobie  jako  o 

background image

Mandalorianinie? 

-  Prawdopodobnie  tak  samo  jak  pan  myśli  o  sobie  jako  o  Jedi,  sir.  Zostałem  w  ten 

sposób  wychowany,  ale  bywa  różnie,  zależnie  od  tego,  czy  mój  własny  gatunek  wystawia 

mnie na linię ognia, czy nie. 

Sev  skrzywił  się,  oczekując  na  reakcję  generała.  Nie  nastąpiła.  Jusik  skinął  głową, 

jakby coś dało mu do myślenia, i pobiegł w kierunku skrzydła administracyjnego. 

Jusik pchał się w tę sprawę z Mando za daleko. Zupełnie nie miał poczucia zagrożenia. 

Ubierze się w ten swój beskar'gam i skończy z poderżniętym gardłem, Jedi czy nie, bo jeśli 

nawet Skirata lubił go i traktował jak członka rodziny, przeciętny Mando uzna go za szpiega 

Jedi, którym zresztą jest. 

- Co w niego wstąpiło? - Zapytał Fixer, kiedy sprawdzili ostatnie funkcje TIV. 

-  Z Jedi  nigdy nie wiadomo  -  odparł Scorch.  - Mam  wrażenie,  że coś  się  dzieje. Zey 

wie, że Jusik mu nie dorówna, ale wszystko odbywa się na wyższej płaszczyźnie. Tylko takie 

prymitywy jak my mają widzieć, że na oko wszystko jest w porządku. Skąd mamy wiedzieć, 

co wyczuwają w Mocy, kiedy się tak grzecznie uśmiechają? 

Właśnie.  Nigdy  się  nie  wie,  co  Jedi  myśli,  i  nie  można  mieć  tego  Sevowi  za  złe, 

ponieważ  wykracza  to  poza  „odmienny  zestaw  umiejętności",  jak  Jusik  upierał  się  go 

nazywać.  Słowo  „Moc"  irytowało  generała,  ale  była  to  jednak  Moc.  Oddział  prowadził 

rozmowę ściszonymi głosami, jakby Jusik mógł znaleźć jakąś metodę, żeby podsłuchiwać ich 

przez Moc. 

Scorch potwierdził tylko złe przeczucia Seva. 

-  On  się  naprawdę  naraża.  Skirata  i  Vau  umieją  w  to  grać,  ale  oni  działają  już  od 

bardzo dawna. 

- Wszyscy damy się w końcu zabić. - Sev wiedział, o co mu chodzi. - To wchodzi w 

zakres naszych zadań. Doradzają nam, żeby nie brać długoterminowych pożyczek. 

- Myślisz, że on jest bardziej Bard'ika niż generałem Jusikiem? - Zapytał Scorch. 

- Chciałeś zapytać, czy jest lojalny? 

- Chyba tak. 

Sevowi nie spodobała się ta myśl. 

- Wobec nas jest lojalny. 

- Dobrze mieć po swojej stronie Jedi. 

Fixer podniósł skrzynię z zapasami i wrzucił do ciasnej ładowni TIV-a. 

-  Wolałem  po  prostu  wysadzać  w  powietrze  budynki  i  rozwalać  Geonozjan.  Całe  to 

kombinowanie wreszcie skończy się źle. 

background image

- Tak, ale nie dla nas - odparł Scorch, biorąc notatnik. - Muszę przeliczyć, ile potrzeba 

plastoidu termicznego, żeby wysadzić w powietrze ActionWorld. 

- Albo wykopać dziurę. 

- Bardzo lubisz swoje hobby, Fixer, więc pozwól mnie bawić się swoim. 

Sev usiadł na jednej  ze skrzyń i  znów skalibrował  DeCe.  Zaczynał  to  traktować jako 

nerwowy  odruch.  Uważał,  że  Zey  był  zbyt  ostry  dla  Jusika.  Nie  mógł  dać  świeżo 

upieczonemu  generałowi  takiego  zadania  bez  wsparcia  i  oczekiwać,  że  nie  zawiedzie. 

Oczywiście, każdy teraz gonił ostatkiem sił. Za każdym razem, kiedy Sev patrzył na wykres 

przydziałów, żeby sprawdzić, gdzie walczą wszyscy Jedi, okazywało się, że są coraz bardziej 

rozproszeni i fizycznie od siebie odseparowani. Zawsze jednak wiedzieli, co się z nimi dzieje. 

Skirata kontaktował się z oddziałami, z wszystkimi dziewięćdziesięcioma ludźmi, co najmniej 

raz  na  miesiąc,  tylko  po  to,  żeby  się  dowiedzieć,  czego  im  trzeba.  Wiedział,  jak  się  czują, 

przynajmniej fizycznie. Mawiał, że nie wystarczy zostawić otwartych drzwi. Dowiadywał się 

o  nich  regularnie,  żeby  nie  musieli  się  obawiać,  że  źle  ich  oceni,  jeśli  będą  czegoś 

potrzebować. A czasem po prostu dobrze było wiedzieć, że kogoś obchodzi, czy żyją - i jak. 

Prawdopodobnie dlatego Jusik garnął się do Skiraty. Zey mógł tylko siebie winić o to, 

że  chłopak  bawi  się  teraz  w  Mando.  Subtelna  różnica  w  postępowaniu  z  żołnierzami 

sprawiała, że Mandalorianie stanowili lepszą armię. 

Jusik  pewnego  dnia  ugrzęźnie  po  uszy  i  jeśli  Zey  nie  będzie  miał  go  na  oku,  kiedy 

Skiraty  nie  ma  w  pobliżu,  wówczas  my  będziemy  musieli  go  pilnować.  A  jeśli  zrobi  coś 

głupiego... Cóż, Zey mu na to pozwoli. 

Tak,  wszystko  będzie  na  Zeya.  Zanim  przekażesz  komuś  władzę,  powinieneś  się 

zastanowić, do czego ta władza zostanie użyta. 

Galaktyczne Miasto, Coruscant, 482 dni po Geonosis  

Nie  wiadomo,  czy  to  ktoś  za  drzwiami,  czy  dzwonek  budzika,  czy  nawet  alarm 

środowiskowy, w każdym razie elektroniczny pisk obudził Besany. Nagle dotarło do niej, że 

to odzywa się komunikator na jej stoliku nocnym. Rzadko słyszała ten dźwięk. 

Ustawiła  go  tak,  aby  piszczał  w  innym  tonie,  kiedy  łączył  rozmowy  z  różnych 

bezpiecznych  kodów  -  głównie  chodziło  oczywiście  o  Orda.  Nie  chciała  przeoczyć,  kiedy 

będzie chciał się z nią skontaktować. Po wypadku Fi bardziej niż kiedykolwiek zdawała sobie 

sprawę,  że  musi  wykorzystywać  każdą  chwilę  z  Ordem.  Kiedy  jednak  namacała  aparacik, 

usłyszała głos Skiraty. 

- Zapomniałem, jaki jest czas na Coruscant - rzekł. - Przepraszam, jeśli cię obudziłem. 

background image

- Nie szkodzi, wcześnie się położyłam. - Usiadła i potrząsnęła głową, żeby pozbierać 

myśli. - Co się dzieje? 

-  Chodzi  o  Fi.  Nie  martw  się,  wciąż  jest  w  jednym  kawałku.  Chciałbym,  żebyś  mi 

oddała przysługę. 

Nie przyszło jej nawet do głowy, aby się zawahać. 

-  Zaraz,  tylko  wezmę  notatnik.  -  Pomacała  po  blacie  stołu  i  przy  okazji  przewróciła 

szklankę wody, która wylała się na dywan. - Jestem gotowa. 

-  Mamy  pewne  problemy  z  jego  leczeniem,  więc  gdybyś  mogła  tego  przypilnować, 

bylibyśmy ci wdzięczni. 

-  Oczywiście.  Proszę  bardzo.  -  Dzwonek  alarmowy,  realny,  ale  cichy,  odezwał  się  w 

jej głowie. Prawdopodobnie więcej  wiedziała na temat  kłopotów ze wsparciem medycznym 

niż Skirata. - Gdzie on jest? 

-  Jusik  pogadał  z  kim  trzeba  i  zdołał  załatwić  mu  przyjęcie  do  głównej  jednostki 

neurologicznej w Centralnym Szpitalu  Republiki, ale teraz zdaje się toczy się walka,  czy go 

tam zostawić, a ty jesteś najbliżej szpitala i możesz to załatwić. Nie zwalałbym tego na ciebie, 

gdybym mógł wysłać tam jednego z moich chłopców, Bes'ika. 

To miło, że się starasz, abym poczuła się jak członek rodziny, pomyślała. Jak dobrze 

mnie znasz. 

- I tak to zrobię, Kal, nie musisz mnie brać pod włos. Możesz uznać, że współpracuję 

powodowana  wrażliwością,  że  lubię  robić  to,  co  jest  właściwe,  albo,  że  zakochałam  się  w 

twoim synu. 

Nastąpiła chwila ciszy. Może byłam zbyt szczera, pomyślała. 

-  Nie  chciałem,  aby  to  tak  zabrzmiało.  -  Skirata  wydawał  się  zmęczony,  sprawy 

prawdopodobnie  miały  się  gorzej,  niż  chciał  zdradzić.  -  Przepraszam,  często  teraz  sam  nie 

wiem,  co  robię.  Ale  gdybym  ci  nie  ufał,  nie  byłbym  gotów  powierzyć  ci  tego,  co  sam  bym 

zrobił, gdybym tam był. Te sprawy to czysta biurokracja. 

- Załatwię Fi odpowiednią opiekę medyczną, obojętnie jakim kosztem. Jestem dobra w 

biurokracji. 

- Ordo ci wszystko powiedział? 

- Wiem, że jest w śpiączce i to wszystko. Jaki poziom? 

-  Niner  mówił,  że  ostatnio  przejawia  zerową  reakcję  na  bodźce.  -  Jak  wiele  emocji 

kryło  się  w  suchym  medycznym  żargonie.  Brak  aktywności  mózgu,  ale  oddycha  bez 

wspomagania.  Wysyłam  ci  szczegóły  identyfikacyjne  pacjenta,  abyś  mogła  ominąć  robota 

recepcjonistę. 

background image

- Będę tam za chwilę. 

- Dziękuję ci, Bes'ika. Tym razem faktycznie wszystko się na nas wali. 

- Nie szkodzi. Nie masz za co dziękować. 

-  Uważaj  z  tymi  innymi  sprawami,  dobrze?  -  Chodziło  mu  o  jej  badania  dotyczące 

klonowania. - Dałaś nam informacje warte furę złota, ale niewarte tego, aby dać się zabić. 

- Czy nie takie ryzyko podejmujemy wszyscy? 

Kolejna pauza. 

- Nawet taki manipulant, stary chakaar jak ja, czasem ma poczucie winy. Nieważne, ile 

to będzie kosztować, wiesz, że mogę zapłacić. 

Generał Zey też może. 

-  Skontaktuję  się  z  tobą  natychmiast,  kiedy  to  załatwię  -  obiecała.  Był  to 

biurokratyczny żargon, ale właśnie przedzierzgnęła się w urzędniczkę. - Przepuszczę to przez 

kod budżetu. 

Mogłoby  być  gorzej,  powtarzała  sobie,  automatycznie  wkładając  strój  roboczy.  Była 

mniej więcej trzecia rano; o tej porze zwykle była zbyt zaspana, żeby się do czegoś nadawać. 

Związała jasne włosy w kucyk, ponieważ rozpuszczone natychmiast zwracały na nią uwagę, 

chwyciła torebkę - oraz miotacz, bo Skirata nie żartował - i wezwała taksówkę powietrzną. 

RCM  był  całym  miasteczkiem  medycznym,  z  własnym  systemem  transportu,  i  pilot 

musiał  kilkakrotnie  przelatywać  po  wewnętrznym  szlaku, żeby  znaleźć  wejście  do  oddziału 

neurologicznego.  Besany  nie  lubiła  centrów  medycznych.  Jak  tylko  weszła  w  tę  jasno 

oświetloną, sterylną nowoczesność, poczuła niepokój. 

To tu zmarł jej ojciec. I zawsze tylko z tym będzie jej się kojarzył szpital, niezależnie 

od  ilości  świeżych  kwiatów  w  holu.  Skirata  pewnie  nie  wiedział,  jak  celnie  trafił  w  czuły 

punkt jej życia. 

-  Oddział  nowych  przyjęć  -  zameldowała  robotowi-przewodnikowi,  podstawiając 

pozbawiony tożsamości notatnik pod jego port. Trzeba dużo wiedzieć, żeby porządnie zatrzeć 

ślady. - Oto ID pacjenta. 

Robot przetrawił kod i kiedy cofnęła notatnik, na ekranie pojawił się napis: „Skirata, 

Fi:  poziom  96,  oddział  5,  sala  A/4".  Więc  Fi  nie  był  już  numerem,  ale  człowiekiem 

posiadającym nazwisko. 

System  czujników  przejął  dane  od  robota  i  Besany  ruszyła,  zgodnie  z  całym 

mnóstwem instrukcji, poczynając od przypomnienia windy „Wysiąść tutaj", aż po czujniki w 

korytarzach,  kierujące  ją  na  lewo  i  prawo  za  pomocą  notatnika.  Miasto-planeta,  dom 

trylionów istot potrzebowało szpitali na skalę przemysłową, ale w tak ogromnym kompleksie 

background image

musiało być coś przerażającego, skoro potrzebował własnego systemu pozycjonowania. Nie 

było to miejsce, gdzie chciałbyś się znaleźć - chory, przerażony, umierający. 

Ale  GPS  działał  i  Besany  znalazła  się  wkrótce  przed  małym  pomieszczeniem  w 

bocznym  skrzydle,  gdzie  na  ekranie  obok  wejścia  widniał  napis:  „Skirata,  Fi  -  przyjęcie 

czasowe, DNR". 

Drzwi otworzyły się, jak tylko do nich podeszła.  Za nimi  leżał Fi  z  rurką wpiętą do 

grzbietu dłoni, wsparty na gładkich, białych poduszkach, z rękami złożonymi na kołdrze, jak 

świeży nieboszczyk, oczekujący ostatniej  wizyty krewnych. Jedyną różnicą, jaką zauważyła 

ze wspomnień sprzed wielu lat, było podłączenie Fi do czujników, przekazujących wszystkie 

sygnały życiowe do panelu na ścianie. 

Wyglądał  bardzo  młodo.  Besany  spodziewała  się  ujrzeć  jakiś  widoczny  uraz,  choć 

Ordo zapewniał ją, że nie ma żadnych ran. 

Wydawało  się  koszmarną  ironią,  że  Fi  może  wyglądać  tak  idealnie  zdrowo,  a 

jednocześnie być bliski śmierci. 

-  Fi  -  szepnęła.  -  To  ja,  Besany.  Kal  prosił,  żebym  miała  na  ciebie  oko.  Sprawdzam 

tylko, czy wszystko w porządku. 

Stała  tak  przez  chwilę,  zastanawiając  się,  co  powinna  powiedzieć  administratorom, 

kiedy drzwi za jej plecami otworzyły się znowu. 

- To wtargnięcie bez upoważnienia - odezwał się robot medyczny. - Kim jesteś? 

Besany  zareagowała  automatycznie.  Wyjęła  swój  republikański  identyfikator  i 

podstawiła  pod  receptory  robota,  ale  nie  wsunęła  go  do  szczeliny  danych,  żeby  nie  mógł 

zidentyfikować  ani  jej,  ani  departamentu.  Coś  jej  mówiło,  że  będzie  musiała  znowu  nagiąć 

zasady, więc nie chciała być wyśledzona. 

- Sprawy rządowe. Co się dzieje z tym pacjentem? - Zapytała ostro. 

- Wydaje się, że zaistniała pomyłka administracyjna, agentko... 

Besany pozwoliła, aby pytanie zawisło w powietrzu. 

-  O  co  chodzi?  O  rachunek?  -  Prawie  zawsze  chodziło  właśnie  o  to,  a  akurat  temu 

mogła zaradzić. 

- Czy jest pani z Departamentu Obrony? 

W tej chwili polegała wyłącznie na refleksie. 

-  Czy  dyskutowałabym  z  tobą,  gdybym  była?  Po  prostu  powiedz  mi  wszystko  o 

pacjencie. Rozumiem, że powstały pewne różnice zdań dotyczące tego, jak go leczyć. 

- Nie może tu zostać. 

- Jeśli chodzi tu o kody budżetowe, mój departament będzie bardzo niezadowolony. 

background image

- Po prostu musimy przerwać jego leczenie. 

-  On  ma  w  ramieniu  kroplówkę  z  soli  fizjologicznej  i  nie  widzę  żadnych  pozycji  na 

wykresie  leków.  Nie  brakuje  wam  łóżek.  Co  to  za  leczenie?  Nie  widzę  tutaj  szefa 

neurochirurgii. 

- On nie jest obywatelem. Jest żołnierzem klonem. 

- Wiem. I co z tego? 

-  Nie  mamy  umowy  na  długoterminową  opiekę  z  Wielką  Armią.  W  istocie,  dla 

Republiki ten pacjent nie istnieje. Śmierć mózgu została zdiagnozowana przez dyżurną grupę 

neurochirurgów,  więc  powinniśmy  przerwać  podtrzymywanie  życia,  ale  on  ciągle  oddycha, 

co  jest  wysoce  nienormalne.  -  Robot  urwał,  jakby  sprawdzał,  czy  Besany  swoim  tępym 

organicznym mózgiem śledzi jego tok rozumowania. - Zaniechanie podtrzymywania życia w 

tym wypadku oznacza zakończenie nawadniania i odżywiania, albo jednego i drugiego. 

- Innymi słowy, chcecie zagłodzić go na śmierć. 

-  W  istocie.  Oczywiście,  jest  to  niepoprawne  etycznie,  więc  raczej  zostanie 

zastosowana eutanazja. 

Besany myślała, że się przesłyszała, ale niestety tak nie było. 

-  O,  nie  -  odparła,  słysząc swój  głos  jak głos  obcej  osoby.  Nie zostanie zastosowana. 

Załatwię zezwolenie. Przeniesiemy go na prywatne leczenie. 

Czy  ja  dobrze  słyszałam?  -  Myślała  wstrząśnięta.  Czy  oni  naprawdę  usypiają 

pacjentów? Jak chore zwierzęta? 

- On jest własnością Wielkiej Armii, więc jeśli nie masz nakazu rekwizycji z Obrony, 

nie możesz go przejąć. 

- To ludzka istota. 

- Nie ja ustalam zasady. 

- Nazywa się Fi. Gdyby nie to, że został zaprojektowany i urodził się w inkubatorze, 

miałby  dwadzieścia  cztery  lata.  Jest  snajperem,  wyszkolonym  medykiem  polowym.  Lubi 

muzykę glimmik. To elitarny żołnierz. 

- Jego mózg nie żyje. 

- Ale oddycha. 

- Mówiłem, że to zastanawiający przypadek. 

-  Cóż, jeśli ty lub  którykolwiek z twoich kolegów spróbujcie eutanazji, albo  jaki tam 

inny  ładny  eufemizm  stosujecie  na  zabijanie  ludzi  w  ich  łóżkach,  będziesz  musiał  mnie 

pokonać. 

- Nie jesteś z Departamentu Obrony, prawda? 

background image

- Jestem ze Skarbu. Jeśli Fi jest własnością rządu, jest mój. Zabieram go. 

- Nie mogę na to pozwolić. 

- Spróbuj mnie powstrzymać. 

Besany  rzadko  mówiła  coś,  czego  żałowała,  ale  teraz  była  przerażona.  Dlaczego?  - 

Zastanawiała  się.  Boję  się  rannych?  Wpakowania  się  w  kłopoty  z  moim  szefem?  Ale  jej 

pierwotny instynkt opiekuńczy przejął kontrolę. Nie może teraz dać za wygraną. 

- Proszę wyjść - zażądał robot. 

Gdyby  teraz  opuściła  Fi,  byłby  już  martwy.  Naprawdę  martwy,  chociaż  oddychał 

normalnie.  Nie  obchodziły  jej  definicje  śmierci  mózgu  i  obszarów  świadomości.  Teraz 

interesowało ją tylko to, w co wierzyła, co uważała za słuszne od dnia, kiedy po raz pierwszy 

spotkała żołnierza Corra i dowiedziała się, co rząd sankcjonuje w jej imieniu. Jeśli teraz się 

wycofa, jak może oczekiwać, że senator Skeenah coś zdziała? 

- Więc musisz mnie stąd wyrzucić, dosłownie - odpowiedziała robotowi. Sięgnęła do 

kieszeni żakietu i wyjęła miotacz, który dał jej Mereel. - Nie wyjdę grzecznie, a już na pewno 

nie bez Fi. 

Wycelowała  broń  w  centralną  sekcję  robota,  gdzie  były  zlokalizowane  zasilacze,  i 

przełączyła wskaźnik ładowania, żeby widział, że nie zawaha się go użyć. Nie miała pojęcia, 

jak się stąd wydostanie razem z Fi. Nie miała rodziny i znajomych, żeby się do nich zwrócić, 

a zaprzyjaźniona grupka z Sił Specjalnych była rozrzucona po całej galaktyce. Musiała sobie 

radzić  sama,  Zawsze  przestrzegała  zasady  nazywanej  „Porządek  i  precyzyjne  planowanie", 

ale teraz nie było na to czasu. Mogła mieć jedynie nadzieję na ugodę albo zrobić taką scenę, 

żeby wszyscy uciekli. 

- Wzywam ochronę - powiedział robot i cofnął się ku drzwiom. 

Besany stwierdziła, że chyba już to zrobił, a przynajmniej uprzedził kogoś o zajściu, 

bo  w  korytarzu  zebrał  się  mały  tłumek  ubranych  na  biało  postaci  i  robotów.  Podeszła  do 

progu  z  wycelowanym  miotaczem,  a  kiedy  gapie  na  zewnątrz  go  zobaczyli,  rozpętało  się 

pandemonium. Rzucili się do ucieczki, ktoś krzyczał. Alarm bezpieczeństwa wył i błyskał w 

całym korytarzu. 

Besany  zatrzasnęła  drzwi  i  spaliła  blokadę  miotaczem.  Nie  bardzo  wierzyła,  że  to 

naprawdę pomoże, ale Ordo kiedyś wspominał przelotnie o tym sposobie. Zadziałało. Teraz 

była uwięziona w pokoju z Fi. 

No, to już załatwiłam, westchnęła w duchu. Zostanę aresztowana. Stracę pracę. Co się 

wtedy stanie z Fi? Ale co się stanie z nim teraz, jeśli ustąpię? 

Rozbawiła ją myśl o różnicy między wczorajszym wieczorem z nudnym holowidem a 

background image

obecną sytuacją, kiedy groziła robotowi medycznemu miotaczem i sprzeciwiała się zgniłemu 

systemowi. 

Besany  przyciągnęła  sobie  krzesło  i  usiadła  przy  łóżku  Fi.  Miotacz  położyła  na 

podłodze  i  wzięła  Fi  za  rękę.  Wydawała  się  ciepła  i  zaskakująco  gładka,  ale  komandosi 

zawsze i tak nosili rękawiczki. 

- Przepraszam, Fi - odezwała się. - Wiesz, spytałam Jilke, czy chce się z tobą spotkać. 

Jest miła, jak się ją lepiej pozna. 

Istniała  szansa,  że  Fi  nigdy  jej  nie  zobaczy,  Besany  nie  pozwoli,  żeby  opuścił  to 

miejsce z resztą odpadów medycznych. Potrzebowała pomocy, a znała tylko jedną osobę, do 

której mogła się zwrócić. Odłożyła dłoń Fi i włączyła komunikator, żeby wezwać Skiratę. 

- Nie chcę cię martwić, Kal - rzekła cicho - ale rozpoczęłam zbrojne oblężenie centrum 

medycznego. Mam miotacz. Fi na razie trzyma się dobrze, ale jeśli masz dla mnie jakąś radę... 

Bardzo by mi się teraz przydała. 

Kyrimorut, Mandalore, 482 dni po Geonosis  

- Musimy iść, Etain. - Skirata złapał kawał mięsa ze stołu, i zawinął go pospiesznie i 

wsunął  do  kieszeni  przy  pasie.  Ordo  był  już  przy  drzwiach,  dla  odmiany  ubrany  w  zbroję 

kapitana ARC. - Musimy szybko wracać na Coruscant. Besany ma kłopoty. 

Etain  przetrząsała  właśnie  w  myślach  listę  członków  Republikańskiej  Akademii 

Genetyków,  wybierając  naukowców  do  przyszłych  -  dobrowolnych  lub  nie  -  dyskusji,  a 

Mereel  zamknął  się  w  pokoju  z  Ko  Sai.  Kaminoanka  źle  reagowała  na  niewolę  i  nie  była 

rozmowna. 

- Jakie kłopoty? 

- Próbowała wydobyć Fi ze szpitala i natrafiła na problemy. 

„Problemy" w języku Skiraty zwykle nie oznaczały kłopotów urzędowych. 

- Czy z nimi wszystko w porządku? 

- Nic im nie będzie, właśnie poprosiłem Jallera o pomoc. - Jeśli Skirata zwrócił się do 

Jallera  Obrima,  szefa  jednostki  antyterrorystycznej  CSF,  to  problem  z  pewnością  nie  był 

natury administracyjnej. Zawahał się ze skruszoną miną, co jakoś zabolało Etain. - No dobrze, 

powiem ci... Besany rozpoczęła zbrojne oblężenie. Chcieli uśpić Fi. 

Zmniejszająca  się  wartość  życia  przytłaczała  Etain  z  każdym  dniem  bardziej. Wojna 

zdawała się niszczyć w każdym resztki przyzwoitości, a może zawsze tak było, tylko ona nie 

zauważała problemu. Darman żartował, że roboty mają większą wartość od klonów, ponieważ 

można je było oddać na złom, ale to nagle przestało być zabawne. Nie wiedziała nawet, jak 

background image

teraz zareagować. 

Czy Jedi nie mają bronić Republiki? 

Etain zdecydowała, że nie okaże oburzenia. 

-  Kal,  to  bardzo  kompetentna  kobieta,  ale  nie  ma  doświadczenia  z  bronią.  Coś  sobie 

zrobi. 

- Jaller to załatwi, zawsze sobie daje radę. 

- Więc dlaczego nie zacząłeś od niego? A czy Vau nie ma w pobliżu? 

-  Vau  jest  na  Argau,  ale  już  wraca...  A  ja  byłem  przekonany,  że  chodzi  tam  o  kody 

budżetowe. Nie zostawiamy jej, ad'ika. Musimy iść. Będę cię informował. 

Ordo się nie odezwał. Obserwowała jego oddalające się plecy i domyślała się, że ma 

teraz  przed  sobą  kilka  trudnych  godzin  lotu,  martwienia  się  o  Besany  i  Fi,  a  w  dodatku 

wyrzutów sumienia z powodu czipów z danymi. Wyczuwała jego poczucie winy. Za każdym 

razem,  kiedy  przyłapała  go  patrzącego  na  Skiratę,  w  jego  oczach  widać  było  bezgraniczny 

żal. 

Ale  Skirata,  jak  zauważyła  od  pierwszego  spotkania,  był  jak  gdan  -  drapieżnik 

grasujący na Quilurze. Te małe, bardzo agresywne stworzenia o przerażająco ostrych zębach 

rzucają się na każdą ofiarę, niezależnie od wielkości. Określenie „wściekłe" nie oddawało w 

pełni ich natury. A Skirata, podobnie jak gdany, nie miał kompleksów. 

Mereel wyszedł z pomieszczenia, które Etain w duchu nazywała pokojem przesłuchań, 

i położył na stole kilka notatników. 

- Czy dobrze słyszałem? Śliczna agentka Wennen zaczęła strzelaninę? 

- Sam jej dałeś miotacz... 

-  Po  prostu  próbuję  udawać  wesołka,  choć  bez  przekonania.  Przeglądając  ekrany 

notatników, wolną ręką odcinał dla siebie kawał  mięsa z nogi nerfa i przeżuwał w zadumie. 

Jakaś pieczeń zawsze tu stała na stole, kurcząc się z upływem dnia, aż pod wieczór zostawały 

same kości. - To zabawne, ale postraszenie delikwenta w czasie przesłuchania może okazać 

się skuteczniejsze od dobrego bicia. 

- Mówisz jak jeden profesjonalista do drugiego, tak? 

- Z Nikto zrobiłaś doskonałą robotę, o ile pamiętam, podczas kiedy Vau nie poczynił 

szczególnych postępów. 

- A więc czego się boi Ko Sai? Dowiedziałeś się? 

- Anonimowości. 

-  Jest  Kaminoanką.  Oni  nie  wykupują  reklam  na  HNE  w  czasie  największej 

oglądalności. 

background image

-  Chodzi  mi  o  to,  że  teraz  nie  ma  już  szans,  żeby  zabłysnąć.  Nawet  kiedy  zdradziła 

własny  rząd  i  dała  nogę  z  najbardziej  opłacalnymi  sekretami  przemysłowymi,  mogła  się 

uważać za jednego z największych genetyków swoich czasów... Może w ogóle największego 

Teraz  nie  ma  szans,  aby  się  pochwalić  swą  pracą.  Zniszczyliśmy  jej  laboratorium  i  ostatnie 

kultury  komórek.  Została  skutecznie  wymazana  z  historii  nauki,  a  to  dla  niej  gorsze  od 

śmierci. 

- A co można zaproponować komuś, kto myśli, że wszystko stracił, aby go zmusić do 

współpracy? 

- Odbudowanie jej laboratorium i przywrócenie na szczyty nauki. 

-  Ale  przecież  ona  wie,  że  nie  będzie  mogła  zastosować  tego,  co  odkryje.  Nie 

pozwolicie jej. Zna was chyba na tyle dobrze. 

- Jest bardzo zainteresowana genetyką Jedi... 

- O, nie! Mowy nie ma! - Etain w jednej chwili ogarnęła furia. - Jak mogłeś? 

Mereel wydawał się szczerze urażony. 

- Po prostu ją okłamałem. 

- Użyłeś mojego dziecka jako czipu przetargowego? 

- Użyłem pomysłu z twoim dzieckiem, żeby zapewnić jego ojcu normalny okres życia, 

generale. 

- Chcesz, żebym tam poszła, prawda? Mam ją zmiękczyć? 

Mereel wzruszył ramionami. 

-  To  mój  problem.  Trudno  mi  oddzielić  to,  czego  od  niej  chcę,  od  tego,  co  od  niej 

dostaję.  Krzywdziła  mnie  i  moich  braci  od  dnia...  Wylęgu  aż  do  dnia  w  dwa  lata  później, 

kiedy  pojawił  się  Kal'buir  i  powstrzymał  ją.  Oni  naprawdę  nie  rozumieją  cudzego  bólu  i 

stresu,  chyba  że  jest  spisany  na  flimsi  jako  teoria,  i  nie  przejmują  się  niczym,  jak  długo 

maszyna  z  komórek,  ciała,  którą  budują,  działa  prawidłowo.  Pomyśl  o  swoim  dziecku,  a 

potem  zastanów  się,  jakbyś  się  czuła,  gdyby  zrobiła  mu  to,  co  zrobiła  nam.  Nawet  bez 

pomysłu likwidacji pod koniec eksperymentu. 

Mereel  zawsze  wiedział,  jak  obudzić  w  niej  najgorsze  koszmary.  Prawdopodobnie 

dlatego Skirata napuścił go na Ko Sai - wiedział, gdzie uderzyć, ale był subtelniejszy od Vau. 

Etain nie odpowiedziała. 

- A więc, Et'ika, jak widzisz, nie bardzo potrafię ograniczyć się do współpracy. 

Właściwie co jej szkodzi? Ko Sai nie mogła jej dotknąć, a Darman miał wszystko do 

stracenia. 

- W porządku - zgodziła się. - Ale będziesz musiał to odpracować przy niańczeniu. 

background image

-  Z  przyjemnością  -  odrzekł.  Uśmiechnął  się,  a  jego  uśmiech  był  tak  naturalny,  tak 

szczerze radosny, że trudno było pogodzić to, co robił, z tym, jaki był. - Już się na to cieszę. 

Zanim  weszła  do  pokoju  przesłuchań,  Etain  spędziła  kilka  minut  na  koncentracji. 

Przespacerowała  się  okrężną  drogą  przez  korytarze,  która  przez  ostatnie  dni  stała  się  jej 

ulubionym miejscem spacerów. 

Skupiła  się  na  więzi  Mocy  z  dzieckiem.  Teraz  czuła,  jak  rośnie:  przedtem 

przyspieszała ciążę poprzez cykl transów uzdrawiających, ale teraz wydawało się, że to syn 

przejął inicjatywę i decydował o własnym tempie rozwoju. Odczuwała jego zniecierpliwienie, 

pragnienie wyjścia na świat i działania, i bardzo ją to niepokoiło. Wydawało się, że dziecko 

uważa łono matki za niebezpieczne miejsce, z którego trzeba uciec, zanim Etain zabierze go 

w kolejną bitwę, lub wymieni, zawierając umowę z naukowcem o odrażającej moralności. 

Venku,  żyjemy  w  świecie  chaosu,  tłumaczyła  synkowi.  Na  pewno  zmienisz  wiele 

istnień. Może staniesz się ratunkiem dla twojego ojca i wujów, zanim jeszcze się urodziłeś. 

Mogłaby  przysiąc,  że  potem  naprawdę  się  uspokoił.  Venku  był  ich  przyszłością,  a 

Skirata zachowywał się tak, jakby o tym wiedział, jakby to on sam był instrumentem Mocy. 

Doskonale, przynęto na aiwhy. Do roboty. 

Etain zaczerpnęła tchu i weszła do pokoju. Ko Sai nie wyglądała już tak imponująco w 

pożyczonej,  bezkształtnej  sukni,  która  była  jedynym  strojem,  jaki  Bralor  mogła  znaleźć  dla 

dwumetrowej  istoty.  Wyglądało  to  jak  tkanina  obiciowa,  byle  jak  pozszywana  w  coś  w 

rodzaju  tuniki.  Mandaloriańskie  kobiety  nie  noszą  sukien.  Bez  swojego  elegancko 

skrojonego, dopasowanego stroju z ozdobnym, wysokim kołnierzem, Ko Sai wyglądała dość 

komicznie, jak wąż tau usiłujący wyrwać się z worka. 

-  Słyszałam,  że  Mereel  mówił  ci  o  moim  dziecku  -  oznajmiła  Etain,  siadając 

naprzeciwko  niej,  specjalnie  ciężko  i  niezgrabnie,  żeby  podkreślić  ciążę.  Zademonstrowała 

przy  okazji  Ko  Sai,  że  ma  przy  pasie  niejeden,  a  dwa  miecze  świetlne.  -  Jako  Jedi,  jestem 

raczej pragmatyczką. Jesteśmy szkoleni do zawierania pokojowych kompromisów. 

- Jesteś naprawdę Jedi? Nie wyglądasz jak generał Kenobi... 

Etain  skoncentrowała  się  i  przywołała  tyle  Mocy,  ile  mogła  z  siebie  wykrzesać. 

Chwyciła Mocą krzesło i rzuciła nim z jednej strony pokoju na drugą, aż roztrzaskało się w 

drzazgi o ścianę. 

-  Czy  teraz  wierzysz,  że  jestem  Jedi?  -  Zapytała  i  poklepała  się  po  brzuchu.  -  Czy 

mogę przystąpić do pytań? Mam zgagę, chcę odfajkować choć jeden punkt. 

-  Niezwykłe. -  Ko Sai nie wydawała się pod wrażeniem, więc Etain uwierzyła jej na 

słowo. - Na oko trudno się zorientować. 

background image

-  Nie  jesteś  chyba  zainteresowana  moimi  magicznymi  sztuczkami,  prawda?  Chcesz 

wedrzeć się do genomu Jedi i spojrzeć na nasze midichloriany. 

- Byłoby to fascynujące. 

-  A  wtedy,  zamiast  kończyć  karierę  w  niełasce  i  zapomnieniu,  mogłabyś  stać  się 

niezaprzeczalnym autorytetem w dziedzinie genetyki władających Mocą. 

- A co ciebie obchodzi wiedza naukowa? 

- Nic, o ile nie dotyczy ludzi, których kocham. 

- Uważam, że to przerażające, kiedy jeden człowiek dla kaprysu może zniszczyć taką 

wiedzę. 

Miała na myśli Orda. Jeśli chciał wymyślić jakiś naprawdę wredny sposób, aby się na 

niej odegrać, nie mógł wpaść na nic lepszego niż zniszczenie tych czipów z danymi. 

- Tak, dla mnie to też był prawdziwy szok - zgodziła się Etain. 

- Myślałam, że to jedna z zagrywek Skiraty, dopóki nie zobaczyłam, jaki to miało na 

niego wpływ. Stracił bardzo wiele, inaczej nie byłoby cię tutaj, prawda? 

-  Masz  rację.  -  Etain  wstała  i  powoli  okrążyła  pokój,  żeby  dać  Ko  Sai  trochę  do 

myślenia.  Im  większą  ciekawością  emanowała  Kaminoanka,  tym  odważniejsza  czuła  się 

Etain.  -  Gdybym  miała  przekazać  ci  kilka  komórek  dziecka  w  zamian  za  umożliwienie 

klonom  normalnego  czasu  życia,  uznałabym  to  za  warte  zachodu.  Nie  pragnę  dla  nich 

niezwykle długiego życia, czego, jak wiem, chciał od ciebie kanclerz. Po prostu odwróć to, co 

zarobiłaś tym mężczyznom, a nikt nie będzie się zastanawiał, co zdziałasz w przyszłości. 

- Skirata będzie się zastanawiał. 

- Skirata to praktyczny człowiek, który kocha swoich synów, a nie moralista i filozof. 

Ko Sai spojrzała prosto na nią. Etain zrozumiała, co to znaczy, kiedy Skirata twierdził, 

że  oczy  badaczki  są  upiorne.  Dobre  określenie  -  zero  ciepła,  żadnego  zrozumienia,  tylko 

intensywna, bezlitosna obserwacja. 

- Wszystko jest kwestią ceny - rzekła w końcu. 

- Nawet dla mnie - odparła Etain. 

- Ojciec twojego dziecka to jedna z klonowanych jednostek, prawda? 

Etain  nigdy  wcześniej  nie  słyszała,  aby  mówiono  o  żołnierzach  „Jednostki".  Ale 

Darman i wszyscy oni dla Kaminoan byli jedynie organicznymi maszynami, zbudowanymi na 

zamówienie: produkt, towar, zapłata. 

-  Tak.  Wyobraź  sobie  jeden  genom,  który  znasz  dokładnie,  połączony  z  drugim, 

którego możesz nigdy nie dostać w swoje ręce. 

Twarz  Ko  Sai  przybrała  odrobinę  pogodniejszy  wyraz,  co  pozwoliło  Etain  wyczuć 

background image

pewną zmianę nastroju. 

- Jak mogę ci ufać? 

-  Możesz dostać zamrożone próbki  mojej  krwi już teraz.  Etain nie była  pewna,  gdzie 

zdobyć kriopojemnik, ale Rav Bralor będzie wiedziała. Takie zestawy mieli przy sobie nawet 

weterynarze,  by  wysyłać  próbki  krwi  zwierząt  do  badania,  więc  każda  farma  powinna  je 

posiadać.  -  Ty  mi  dasz  spis  genów,  które  regulowałaś,  aby  osiągnąć  szybkie  starzenie  się  i 

wyjaśnisz,  co  trzeba  zrobić,  żeby  ten  proces  odwrócić.  Na  tym  etapie  nie  chodzi  nawet  o 

wszystkie geny, tylko o zademonstrowanie, że obie mamy w tym interesie coś do stracenia i 

coś do zyskania. 

- A co potem? 

- Kiedy już dziecko się urodzi? Może komórki macierzyste z pępowiny? 

Ko Sai wydawała się zaskoczona. 

- Popracowałaś trochę, Jedi. 

Właściwie  całą  pracę  odwalił  Mereel,  ale  Etain  była  przekonana,  że  potrafi 

przekonująco zagrać. 

-  To  co,  umowa  stoi?  Czy  też  wolisz  się  wycofać,  aby  paru  klonom  udowodnić,  że 

masz władzę nad długością ich życia? Przecież możesz wkroczyć na całkiem nowe obszary 

badań. 

Ko  Sai  milczała  dłuższą  chwilę,  chwiejąc  głową  w  ten  swój  niepokojący  sposób,  w 

przód i w tył, jak wąż. Etain odniosła wrażenie, że u człowieka odpowiednikiem tego ruchu 

byłoby bębnienie palcami po stole. 

- Dobrze - przemówiła w końcu badaczka. - Wiele mogę odtworzyć z pamięci, nawet 

bez wyników z Tipoca. 

Etain  usiadła,  próbując  nie  przybrać  triumfalnej  miny.  Zgaga  bardzo  jej  w  tym 

pomagała. Ko Sai zaznaczała ekran za ekranem w swoim notatniku, po czym podała go Etain. 

-  To  pierwsze  sekwencje,  które  można  przełączyć  z  powrotem  za  pomocą  cynku  i 

metylowania - wyjaśniła. - Mereel musi sprawdzić, czy są prawdziwe. 

-  Dziękuję.  -  Etain  była  ciekawa,  czy  Kaminoanka  rzeczywiście  zna  już  całe 

rozwiązanie. Cóż, nawet gdyby tak nie było, dostali teraz coś nowego. - Idę teraz po pojemnik 

na próbkę dla ciebie. Czy potrzebujesz czegoś jeszcze? 

Ko Sai znów zakołysała głową. 

-  Bez  podłączenia  notatnika  do  Holonetu  brakuje  mi  źródeł.  Czy  możesz  zdobyć  dla 

mnie „Dziennik" Instytutu Endokrynologii? 

- Jestem pewna, że tak. 

background image

Etain zamknęła za sobą drzwi i odetchnęła głębiej. Wybacz, Venku... Pomyślała. Ona i 

tak  nie  zdąży  tego  wykorzystać.  Kiedy  weszła  do  głównego  pokoju,  który  wyglądał  jak 

skrzyżowanie kuchni z salonem, Mereel właśnie wykańczał nerfa. Ciekawe, czy spowolnienie 

procesu starzenia się zmniejszy fantastyczny apetyt klonów. 

-  Proszę  -  powiedziała,  kładąc  przed  nim  notatnik.  -  Wystarczy  złożyć  jej  w  ofierze 

swojego pierworodnego, a staje się słodka jak miód. 

Mereel przestał żuć i przełknął z trudem. Spojrzał na dane. 

- Et’ika - odezwał się - jesteś dobra nie tylko w otwieraniu drzwi. 

- Cóż, uczę się. 

- A co jej zaproponowałaś? Tak naprawdę? 

-  Jako  pierwszą  ratę?  Zamrożoną  próbkę  mojej  krwi  i  holomagazyn,  „Dziennik 

Endokrynologiczny". 

- Może nie zauważy strony z dowcipami. 

- Musimy się postarać, żeby miała dobry humor jak na Kaminoankę. 

- A tak na serio... świetnie się spisałaś, Etain. 

- W końcu jestem Jedi. - Znów poczuła się lepiej, użyteczna i kompetentna. - Wiesz, 

zauważyłam, że większość istot  nie może odwrócić wzroku od ciężarnej  kobiety. Trochę ją 

popchnęłam psychologicznie, zwłaszcza przypominając dzieło jej życia. 

Na  razie  odnieśli  sukces.  Mereel  zrobił  Etain  kubek  shig  -  naparu  z  rośliny  zwanej 

behot - po czym wrócił do badania danych. 

- Muszę to dać do sprawdzenia - rzekł. - A to oznacza, że trzeba wszystko podzielić na 

części, żeby nie wiedzieli, nad czym pracuję. To bardzo dobry początek. 

Etain sączyła napar. Shig miał cytrusowy aromat i był dla jej żołądka łagodniejszy niż 

kafu. 

- Szkoda tylko, że wszystkie inne dane zostały... Stracone. 

Stwierdzenie „rozwalone na kawałki przez twojego  „stukniętego brata"  wydawało  jej 

się zbyt okrutne. 

- Pewnie, że szkoda - odparł Mereel, przykucając obok niej. 

Przyłożył palec do ust, nakazując milczenie, i otworzył jedną z kieszonek przy pasie. 

Wyjął  z  niej  mały  pojemnik,  taki,  jaki  stosuje  się  do  przechowywania  danych.  Wziął  rękę 

Etain i położył ją na pudełeczku. - Jeszcze jak! 

- Mereel... 

- Ciii... Czy ty przypadkiem zawsze nie robisz kopii zapasowych, Etain? 

- Nie żartuj, Mereel - zdenerwowała się. Ciekawe, co na to powie Skirata. Czy to jest 

background image

to, co myślę? 

- Może i mamy problemy behawioralne, ale nie jesteśmy idiotami. Tak, to jest właśnie 

to. Nietknięte. Ordo mówił szczerze, ale nie wykorzystał prawdziwego zestawu czipów. 

Ekstatyczna ulga Etain natychmiast się ulotniła przez wspomnienie spojrzenia Skiraty. 

- Jak mogliście to zrobić Kalowi? A gdyby dostał ataku albo coś? Był zdruzgotany! 

Mereel schował czipy z danymi i wstał. 

- Wiem, wiem. Ordo i ja trochę się o to kłóciliśmy, ale to był jedyny sposób. Kal'buir 

musiał się tak zachowywać, jakby to była prawda. Zwykle nasz buir jest świetnym aktorem, 

ale nie zawsze umie udawać szok. Ko Sai pewnie by się zorientowała. 

- Biedak. 

- Dam znać Ordowi, że może już powiedzieć Kal'buirowi. 

- Kal będzie wściekły, bo cały czas sam się o to oskarża. 

- Och, Ord'ika wywinie się nawet z morderstwa. To syn numer jeden. - Mereel wrócił 

do notatnika i się uśmiechnął. - I co, udało się złamać Ko Sai? 

Owszem. Ale też przy okazji omal nie złamali Skiraty. 

W  dodatku  skłamałam,  pomyślała,  i  wykorzystałam  moje  nienarodzone  dziecko  do 

zawarcia układu, o którym  z góry  wiedziałam, że i  tak nie będzie honorowany. No i  jak ja 

teraz wyglądam? 

Żyli w okropnych czasach, ale czy to znaczyło, że zasady już nie mają zastosowania? 

A może czasy, w jakich żyli, kształtowały zwykłych ludzi tak, że te zasady porzucali? Etain 

nie była pewna. 

ROZDZIAŁ 16 

Nie wiem, po co mnie tu trzymają. Nie żądali ode mnie żadnych informacji ani 

nie próbowali mnie zmusić do stworzenia antidotum na nanowirusa. Jestem 

wściekła, że nie mam nic do roboty, ale nikt jeszcze nie umarł z nudów. Czasem 

się zastanawiam, czy ten człowiek w płaszczu - ten, który odbierał moje prace - 

próbował się ze mną skontaktować, ale odebrali mi holoodbiornik. 

Doktor Ovolot Qail Uthan, bioinżynier i genetyk, twórczyni nanowirusa FG36, 

skierowanego na genom Fetta, obecnie przetrzymywana w więzieniu Republiki o 

podwyższonym rygorze, gdzieś na Coruscant 

background image

Centralny Szpital Republiki, oddział neurologii, Coruscant, 483 dni po 

Geonosis  

- Powiedziałem: ruszać! Ogłuchliście? Opróżnić korytarz! Policja! 

Na  zewnątrz  załomotały  buty.  Besany  usłyszała  odgłos  otwieranych  i  zamykanych 

drzwi,  okrzyki  „rozejść  się!"  i  wywarkiwane  znajomym  głosem  rozkazy  człowieka,  który 

kiedyś zapewnił jej przednią rozrywkę w Klubie Pracowników i Towarzystwa CSF. 

Kapitan  Jaller  Obrim  -  dawny  strażnik  Senatu  -  uwielbiał  tę  pracę  polegającą  na 

wspieraniu  ATU.  Drzwi  odskoczyły  i  Besany  spojrzała  w  lufę  policyjnego  miotacza  z 

czerwonym laserem celowniczym, który ją oślepiał. 

Ordo mówił, że laser to taka sztuczka, żeby wystraszyć ofiarę, żaden poważny snajper 

nie zdradziłby w ten sposób swojej pozycji. Ją jednak naprawdę przestraszył. Mimo wszystko 

wolała się upewnić, kto nawołuje ją do poddania, zanim odłoży broń. 

- Kapitan Obrim? 

-  Agentko  Wennen,  proszę  odłożyć  miotacz!  -  Nie  zniżył  broni  i  nagle  do  Besany 

dotarło, że on może otworzyć ogień. - Daj spokój, to ja, Jaller. Kal mi wszystko powiedział. 

Ufała mu. Jeśli się myliła... Ale nie, musiała mu zaufać. I jemu, i Skiracie. Opuściła 

miotacz, zabezpieczyła go i z powrotem schowała do kieszeni żakietu. 

- Tak już lepiej - rzekł Obrim. Podniósł miotacz i wychylił się za drzwi. - Spokojnie, 

chłopcy. Spocznij. Przygotujcie się do transportu aresztanta. Pielęgniarze, proszę tutaj. 

-  Przepraszam,  kapitanie.  -  Besany  czuła, że nogi  jej się trzęsą;  widocznie adrenalina 

przestała działać. Chętnie by usiadła na łóżku Fi, żeby odpocząć, ale sprawy zaczęły nabierać 

zbyt szybkiego tempa. - Nie wiedziałam, co jeszcze mogę zrobić. 

Obrim zerknął na Fi i mocno uścisnął mu dłoń. 

- Fierfek, więc oni go chcieli tak po prostu wykończyć? Moi oficerowie wychodzili z 

ciężkich  ran,  chociaż  nie  powinni,  więc  dopóki  widzę,  że  ktoś  oddycha...  żądam  drugiej 

opinii. I trzeciej. Ile tylko będzie trzeba. - Wyprostował się. - Gdzie te nosze? 

- Dokąd zamierzasz go zabrać? - Zapytała Besany. - Zdaje się, że kradniemy własność 

rządową. Może zostać u mnie w pokoju gościnnym, ale nie wiem, gdzie znajdę kogoś... 

-  Mam  bezpieczne  miejsce,  nie  obawiaj  się.  I  będzie  ktoś,  kto  się  nim  zajmie.  - 

Pielęgniarze CSF podeszli i zaczęli odczepiać Fi od czujników, żeby zaraz owinąć go w koce. 

- Jeśli chcą grać w taką grę, doskonale. Ja potrafię to lepiej rozegrać. 

Obrim  był  wyraźnie  wściekły.  Do  tej  pory  znała  go  jedynie  jako  człowieka 

zmęczonego  światem,  niedziwiącego  się  niczemu,  ale  tym  razem  sprawę  potraktował  jako 

background image

bardzo  osobistą.  On  i  Skirata  byli  świetnie  dobraną  parą.  Może  nawet  Obrim  był  jedynym 

przyjacielem  aruetic,  jakiego  miał  Kal.  Z  pewnością  zaś  widzieli  galaktykę  w  taki  sam 

sposób. 

-  Lepiej  porozmawiam  z  moim  szefem  i  powiem  mu,  żeby  się  spodziewał 

nieprzyjemnych  wiadomości  ze  służby  zdrowia  Coruscant  -  mruknęła  Besany.  -  Nie 

potrzebujecie urzędniczek w CSF? Bo z całą pewnością rano wylecę z pracy. 

Obrim  przesunął  się  i  wsunął  luźny  róg  koca  pod  ciało  Fi,  kiedy  nosze  przepływały 

obok. 

- Nie martw się, nie dowie się o tym. 

- Dość trudno by mu było zignorować fakt, że jedna z jego starszych śledczych wpadła 

do centrum medycznego i wzięła pacjenta jako zakładnika. 

-  Załatwię,  żeby  to  się  rozeszło  po  kościach  -  obiecał  Obrim.  Jestem  CSF,  mogę 

załatwić różne rzeczy, jeśli potrzebuję. 

Na  zewnątrz  pracownicy  medyczni  zaczęli  zbierać  się  z  powrotem,  zarówno  roboty, 

jak i organiczni, a oficerowie CSF ustawili się tak, aby nosze mogły bez przeszkód dotrzeć do 

turbowindy. Wydawało się, że Obrim zaangażował pół zmiany, aby wyciągnąć Fi z oddziału. 

Jeden  z  robotów  medycznych,  którego  wypustka  wskazywała,  że  jest  administratorem, 

zagrodził mu drogę. 

-  Nalegam,  abyście  zwrócili  pacjenta  na  salę  -  rzekł.  -  Kiedy  już  kogoś  przyjmiemy, 

musimy się potem z niego rozliczyć i dopilnować, aby został właściwie wypisany. 

- To się zdecyduj - rzekł Obrim, przepychając Besany obok robota. - Kim on w końcu 

jest, pacjentem czy własnością rządową? 

- Nie możecie go zabrać. Jesteśmy za niego odpowiedzialni. 

- Dopóki nie wstrzykniecie mu pełnej szprycy latheniolu, zgoda. Ale na razie wypisuje 

się na własne żądanie. 

- Nie jest w stanie tego zrobić. 

- Ach, tak? Ale ja jestem ATU. Aresztowałem go za to, że głupio się na mnie gapił. A 

teraz wynocha, albo cię wpiszę na listę przeszkadzających wymiarowi sprawiedliwości. 

- To zaaresztuj tę kobietę za to, że groziła moim pracownikom. 

- Jeśli nie chcesz zbierać z podłogi wszystkich swoich nitów, blaszany rycerzu, zejdź 

mi z drogi. 

- To obraza. Złożę formalną skargę twoim zwierzchnikom. 

Obrim  pochylił  się  lekko  nad  robotem.  Miał  nad  nim  przewagę  ciężaru  i  grawitacji. 

Uśmiechnął się i rzekł spokojnie: 

background image

-  Zanim  to  zrobisz,  zapytaj  swojego  szefa  o  jego  zainteresowania  twi'leckimi 

przedsięwzięciami artystycznymi czwartego dnia każdego miesiąca. Aha, i spytaj jeszcze, czy 

chce, abym przekazał holowidy z wizyt w tym centrum kulturalnym jego żonie. Teraz twoja 

kolej. 

Robot zawahał się, cofnął i odpłynął. 

- Zobaczymy - rzucił jeszcze. 

Besany oparła się bezwładnie o ścianę obok turbowindy. Serce jej łomotało. Nigdy nie 

wróci do dawnego życia, wiedziała o tym - ale nie była pewna, czy ją to obchodzi. 

- Dokąd idziemy, kapitanie? Kto się nim zajmie? Zrobię, co będzie w mojej mocy. 

- Wszystko po kolei, kochana. Najpierw go umieśćmy, gdzie trzeba. Później będziemy 

się martwić o resztę. 

- Nie odpowiedziałeś. Dokąd się wybieramy? 

- Do domu - odparł Obrim. 

Nie żartował. W zatoczce dla ścigaczy czekał na nich transporter CSF bez oznaczeń, z 

otwartym tylnym włazem. Pielęgniarze załadowali Fi na pokład i wsiedli za nim. Obrim wraz 

z Besany leciał za nimi na własnym ścigaczu. 

-  Zdumiewające, co u nas  można wypożyczyć - zauważył,  jakby dramat sprzed kilku 

chwil w ogóle nie miał miejsca. - Możesz sobie na przykład wypożyczyć robota medycznego, 

aby  pilnował  babci  w  domu.  No  to  załatwiłem  takiego  dla  Fi.  To  znaczy  ja  się  nim  sam 

zaopiekuję, ale nie wiem, jak mu powtykać te rurki z żywnością i wodą. 

- A co powie twoja żona? 

-  Nie  wiem.  Powiedziałem,  że  mam  zamiar  sprowadzić  do  domu  kogoś,  o  kim  nie 

wolno jej mówić. Przyzwyczaiła się już do rozmaitych nieformalności w moim zawodzie. 

- Dziękuję, kapitanie. Dzięki z całego serca. 

- Jestem Jaller. Myślę, że znamy się już teraz wystarczająco dobrze, prawda? 

- Tak, oczywiście. 

Pierwszy  problem  był  za  nimi.  Udało  się  zabrać  Fi  w  bezpieczne  miejsce,  głównie 

dzięki sumieniom oddziału policjantów, którzy też ryzykowali, niezależnie od tego, co mówił 

Obrim.  Ale  prawdziwa  walka  była  dopiero  przed  nimi  i  mogła  trwać  jeszcze  przez  długi, 

długi czas. 

Fi wciąż pogrążony był w śpiączce, a według wszelkich zasad medycyny powinien być 

martwy. 

Jednak ciągle oddychał. Besany przyzwyczaiła się już do tego, że niemożliwe staje się 

możliwe. Może teraz też tak będzie. 

background image

Baraki Arca, sztab Brygady SO, Coruscant, 483 dni po Geonosis  

Corr miał minę winowajcy, a Darman przypomniał sobie to uczucie z czasów, kiedy 

po  raz  pierwszy  dołączył  do  Omegi.  Było  to  w  okresie,  kiedy  wszystkie  brygady 

komandosów  poniosły  ciężkie  straty,  czyli  w  pierwszych  tygodniach  wojny.  W  miarę  jak 

ginęli ludzie, formowano nowe składy. 

Corr był teraz RC-5Ol08/8843, członkiem drużyny Omega, a nie kimś przydzielonym 

do towarzystwa. Wszedł do baraku w nowej zbroi - sprzęt odziedziczony po Fi, z hełmem pod 

pachą - ale nie wydawał się z tego zadowolony. 

Cały  prosty  system  oznaczeń  wraz  z  przybyciem  Corra  także  poszedł  na  marne, 

ponieważ  nie  był  on  już  teraz  jednym  z  wielu  żołnierzy  szkolonych  na  komandosów.  Był 

dzielnym  chłopcem,  prawdziwym  komandosem  Republiki,  a  Skirata  uparł  się,  że  musi  dla 

niego znaleźć odpowiedni kod, jeśli nawet numery nie miałyby pasować. 

Darman nalegał, żeby go godnie przywitać. 

-  Cuy,  vod'ika  -  rzekł  i  poklepał  siedzenie  obok  siebie.  -  Zaparkuj  tu  swoje  shebs. 

Nalalibyśmy ci kafu świeżo z dostawy WAR, ale za bardzo cię lubimy. Czekamy na sierżanta 

Kala. 

Corr posłusznie usiadł, a Niner i Atin pochylili się, aby uścisnąć mu rękę. 

-  Możesz  przebrać  się  w  coś  wygodniejszego  -  rzekł  Niner,  pokazując  na  swój 

kombinezon.  -  Ten  plastoid  może  po  jakimś  czasie  przyprawić  cię  o  drętwienie  istotnych 

części ciała. 

Corr zaczął zdejmować płyty, jakby go parzyły. 

- Jakieś wieści o Fi? - Zapytał. 

-  Czekamy,  żeby  się  dowiedzieć,  co  się  właściwie  stało  w  szpitalu.  -  Niner  podsunął 

mu  pudełko  ciastek  z  orzechami  warra,  co  u  chłopców  z  Omegi  oznaczało  bezwarunkową 

akceptację.  Darman  zauważył,  że  Corr  nie  nosi  na  protezach  rąk  powłok  z  syntciała,  więc 

widocznie też chciał coś udowodnić. - Ostatnio słyszeliśmy, że sierżant Kal wysłał tam ciężką 

artylerię. 

- Czyżby Ordo? 

- Agentkę Wennen i kapitana Obrima. 

- Aha. 

Darman  się  skrzywił.  Corr  był  obiektem  zainteresowania  Besany,  dopóki  Ordo  nie 

zajął jego miejsca - dosłownie. Jeśli były żołnierz nawet uważał, że kapitan Zerowych odbił 

mu dziewczynę, to tego nie okazywał. Besany była dla niego bardzo dobra, kiedy dochodził 

background image

do siebie przy pracach biurowych. Tak powiedział i to wszystko. 

Ale żeby postawić na nogi Fi, trzeba będzie czegoś więcej niż dobroć Besany. 

Corr był zakłopotany. Nie dało się tego uniknąć. 

- Chciałem tylko coś powiedzieć, zanim przejdziemy dalej. 

- Zrzuć to z wątroby, ner vod - zgodził się Atin. 

-  Nie  zamierzam  zastępować  Fi  -  wyrzucił  z  siebie  Corr,  jakby  myślał  o  tym  już  od 

dawna i teraz koniecznie chciał to mieć za sobą. - Mogę nosić jego zbroję, ale nie jestem nim 

i nie zamierzam z nim konkurować. Kiedy będzie zdrowy, ja się zmyję, jasne? 

Może chciał zachować się dyplomatycznie, a może nie wiedział, jak źle stoją sprawy. 

Darman nie wyjaśniał. 

- W porządku - odparł Atin. - Byłem jednym z uczniów Vau. Dołączenie do tej paczki 

nie było łatwe. 

- Oj, nie było - wymamrotał Niner. Nigdy nie umiał się serdecznie śmiać, ale starał się 

bardzo,  ponieważ  zachowanie  morale  należało  do  sierżanta  oddziału,  przynajmniej  według 

niego. - To był przez cały czas daruwiański szampan. 

Darman próbował dołączyć do wymuszonej nieco wesołości, ale... Corr wciąż miał na 

napierśniku wgniecenie w miejscu, gdzie Fi podjął dyskusję z granatem, i z tego nie umieli 

razem żartować. Bez Fi będzie bardzo ciężko. 

- Miałeś przyjemność odebrać ekskluzywną edukację społeczną u Mereela i Kom'rka? 

- Darman nie miał odwagi mówić o tym w obecności Fi, bo Fi tak desperacko chciał zdobyć 

miłą dziewczynę, jak to ujmował, a wszelkie rozmowy o związkach bardzo go bolały. Teraz 

już nie będzie miał okazji... - Raz widziałem Kom'rka, ale nie wydawał mi się... 

I  tylko  tyle  Darman  zdołał  powiedzieć,  bo  nagle  ogarnęła  go  rozpacz.  Siedział  z 

łokciami na kolanach i rękami na ustach, aby zatrzymać łzy w oczach i palący ból w gardle i 

nie pozwolić, by zmienił się w niekontrolowany szloch. Wreszcie Corr poczochrał mu włosy, 

tak jak to robił Skirata, i Darman odzyskał kontrolę nad głosem na tyle, aby przemówić. 

-  To  mi  naprawdę  dopiekło  do  żywego  -  szepnął.  -  Fi  nigdy  nie  dostał  tego,  czego 

naprawdę chciał... Kogoś, kto by go kochał. A teraz już nigdy kogoś takiego nie zdobędzie, 

więc jestem wściekły. 

- Dobra, Dar, daj spokój. - Atin dołączył do czochrania. - Udesii. Nie możesz nic z tym 

teraz zrobić. 

- On jeszcze żyje - cicho dodał Niner. 

Darman  czuł,  jak  ta  świadomość  wisi  nad  nimi  jak  czarna  chmura.  Rozmowa 

wydawała się zabawna,  dopóki  nie dotarło  do nich, jak bardzo ciężko Fi jest ranny,  ale nie 

background image

można było o tym mówić głośno, bo to było zbyt straszne. Czy on jeszcze żył? Jak medycy 

mogli  wiedzieć,  czy  Fi  rozumie,  co  się  wokół  niego  dzieje?  Ludzie  ze  śmiercią  mózgową 

nieraz  odzyskiwali  przytomność  i  opowiadali  potem,  co  słyszeli  w  śpiączce,  a  Darman  nie 

mógł sobie w tej chwili wyobrazić nic gorszego niż Fi uwięziony w straszliwym paraliżu, ale 

czujący wszystko. Śmierć byłaby lepsza. On wolałby umrzeć od razu. 

- Pogadaj z Etain - zasugerował Niner. - Ona cię zawsze rozwesela. 

Darman  nie  chciał  jednak  jej  niepokoić  tylko  po  to,  aby  się  pozłościć  na 

niesprawiedliwość świata. Usiadł z holozinem z boku, żeby nikt nie musiał z nim rozmawiać; 

pozostali  grali  w  rzutki  nożami  do  tablic  podzielonych  na  pierścienie  i  kwadranty.  Kiedy 

Darman  się  już  z  tym  pogodzi,  będzie  mógł  powiedzieć  Etain  coś  milszego.  Może  sobie 

zaplanują, gdzie spędzić wspólny urlop. 

Nie potrafię sobie teraz wyobrazić misji bez Fi, pomyślał. 

Do sali wszedł Skirata ubrany po cywilnemu - w brązowej kurtce ze skóry banty, a za 

nim  Ordo,  Vau  i  Mird.  Podchodził  po  kolei  do  każdego  chłopca  z  oddziału  i  po  prostu 

przytulał go w milczeniu. Nagle pojawił się Jusik i wszyscy wytrzeszczyli oczy. 

-  Kiedy  z  tobą  rozmawiałem,  myślałem,  że  wciąż  jeszcze  jesteś  z  Deltą  -  zdziwił  się 

Skirata; najwyraźniej nie planował tego spotkania. - Co się stało? 

-  Delta poradzi  sobie na Dorumaa beze mnie. - Jusik też nie wyglądał  jak zwykle,  to 

znaczy jak uosobienie dobrego humoru niezależnie od tego,  jak kiepsko  toczyły się sprawy. 

Teraz jednak wcale nie wydawał się spokojny ani pogodzony z życiem. Jego szczupła twarz 

wydawała się twarda, aż zesztywniała z determinacji. - Ostatnio byłem tam tylko po to, aby 

ich powstrzymywać. Fi potrzebuje mnie bardziej. 

- Co to znaczy, że Fi potrzebuje cię bardziej? 

- Chcę spróbować go uleczyć. 

Nikt się nie odezwał. Jedi umieli leczyć, ale nie czynić cuda. 

Skirata  zniżył  głos,  jak  zwykle,  kiedy  sprawy  szły  gorzej  niż  źle  i  musiał  delikatnie 

przekazać złe nowiny. 

- To dobrze, synu - rzekł. - Ale Zey żywcem obedrze cię ze skóry. Wysłał cię przecież 

na Dorumaa. Nie będzie zadowolony, że zwiałeś. 

- Z całym szacunkiem, Zey może mi nagwizdać. 

-  Jesteś  tego  pewien,  Bard'ika?  Kiedy  wojna  się  skończy,  nadal  będziesz  Jedi,  a  on 

nadal będzie twoim szefem. 

-  A  tu  się  różnimy,  Kal.  Zapomnieliśmy  już,  co  to  znaczy  być  Jedi.  Wreszcie 

zamierzam wykonać robotę typową dla Jedi i wspomóc kogoś w potrzebie, zamiast omawiać 

background image

spiskowe teorie i biegać politykom na posyłki. Gdzie jest Fi? 

-  Jaller  znalazł  dla  niego  bezpieczne  miejsce.  -  Skirata  spojrzał  na  oddział.  -  Nie 

słyszeliście  tej  rozmowy.  Sprawy  w  centrum  medycznym  zaszły  nieco  za  daleko  i  Besany 

musiała... No cóż, poszły w ruch miotacze. Plus Jaller i połowa chłopaków z ATU. 

W  tym  momencie  Fi  rzuciłby  jakąś  dowcipną  uwagę,  gdyby  tu  był.  Milczenie  było 

bolesne. 

- Im szybciej zacznę, tym większą będę miał szansę - rzekł Jusik. - Zabierz mnie tam, 

Kal. Proszę. 

- Wywalą cię z zakonu, synu. Jeśli ci to nie przeszkadza, w porządku. 

-  Słuchaj,  jeśli  mnie  tam  nie  zabierzesz,  to  znajdę  go  sam,  przecież  jestem  w  tym 

naprawdę dobry, nie? To jedno z moich zastosowań - skanowanie przez Jedi. 

-  Dobrze,  dobrze.  -  Skirata  pochwycił  spojrzenie  Vau,  które  Darman  mógł  opisać 

jedynie  jako  rozczarowane.  Prawdopodobnie  sądził,  że  Skirata  jest  za  miękki  dla  Jusika.  - 

Dobrze, pójdziemy. 

Ordo, ty też. 

-  A  ja  zaczekam  tutaj  -  powiedział  Vau.  -  Chcecie,  żebym  coś  zrobił,  żeby 

powstrzymać Zeya, jeśli się pojawi? 

- Nie wiem. Delta nie powiedzą mu przecież, że Jusik zdezerterował, nie? A może ich 

nie być przez wiele tygodni - No to będzie bardzo krótka rozmowa. 

Skirata, Ordo i Jusik wybiegli równie szybko, jak się pojawili. 

Darman starał się nie żywić zbyt wielkich nadziei, ale nie mógł przestać myśleć, że tak 

naprawdę nikt nie wie, co potrafią Jedi - zdaje się, że sami Jedi także nie. - A Skirata może po 

prostu  próbował  ułagodzić  Jusika.  Generał  bardzo  chciał  naśladować  Skiratę,  tyle  że  jego 

cechy Jedi wyposażały go dodatkowo w coś w rodzaju zestawu pierwszej pomocy i systemu 

wczesnego  ostrzegania.  Unikanie  emocji  i  gniew  nie  cieszyły  się  ostatnio  szczególnym 

powodzeniem. 

Ale czy to nie jest wyzwanie? Jeśli ma się takie moce, unikanie kłopotliwych aspektów 

życia jest równoważne z unikaniem poważnych decyzji. Jusik wolał stawić im czoła. 

-  Fierfek  -  mruknął  Corr,  ostrząc  noże  na  durastalowych  częściach  palców.  -  Czy  w 

tym oddziale zawsze tak jest? Ile wy macie czasu na przeloty? 

Vau zaśmiał się. 

- Ach, ta bezpośredniość nowicjusza. 

- Co on miał na myśli, mówiąc, że jest tu tylko po to, aby spowolnić Deltę? - Zapytał 

Darman. 

background image

-  Wiesz,  jaki  on  jest  pokorny.  -  Vau  podsunął  Mirdowi  ciastko.  -  Taki  skromny 

człowiek. 

Wcale się tak nie wydawało, ale Darman musiał przyznać, ze dzisiaj nie jest całkiem 

obiektywny.  Szkoda,  że  nie  było  tu  Etain;  tęsknił  za  nią  jak  zawsze,  a  w  dodatku  mogłaby 

pomóc Jusikowi przy uzdrawianiu, tak jak wtedy, kiedy Jinart została postrzelona. 

Nie było sensu się martwić. Etain wróci, kiedy jej misja dobiegnie końca. Jusik zrobi 

wszystko, co może zrobić Jedi, aby pomoc Fi, a jego własnym zadaniem było pozostanie przy 

życiu tak długo, aby zobaczyć oba te zdarzenia. Właściwie dzisiaj miał w głowie głównie Fi, 

a nie Etain, ale ona zrozumiałaby dlaczego. 

Miała przed sobą tyle czasu. Fi od początku go nie miał, a teraz ten czas skrócił się tak 

bardzo, że trudno było to ogarnąć wyobraźnią. 

Rezydencja Jallera Obrima, Miasto Rampart, Coruscant, 483 dni po 

Geonosis  

- Jest coś, co ci muszę powiedzieć, Kal’buir. 

Ordo bardzo chciał zrzucić to z siebie. Już dość trudno było poradzić sobie z męką Fi, 

ale  wiedział,  że  Skirata  jest  przybity  również  utratą  badań  Ko  Sai.  Musi  się  pozbyć  tego 

zmartwienia, żeby skoncentrować się na tym, co ma do zrobienia teraz. 

-  Co,  synu?  -  Czekali  razem  z  Jusikiem  w  imponującym  holu  apartamentu  Obrima, 

poddając się automatycznemu skanowaniu, niezbędnemu, bo zbyt wielu kryminalistów miało 

porachunki z oficerem. 

- Zrozumiem, jeśli mi tego nie wybaczysz. 

- Nie może być aż tak źle. 

- Mereel wysłał wiadomość... Ko Sai dała Etain część sekwencji kodów - zaczął Ordo.. 

To zwróciło uwagę Skiraty. 

- Etain? Naprawdę? 

- Ma talent. 

- To najlepsze nowiny, jakie usłyszałem od dłuższego czasu. Dzięki, synu. - Skirata na 

moment przymknął oczy. - Czy to wszystko, co sobie przypomniała ta przynęta na aiwhy? 

- Skończyło się na zabawie w negocjacje, ale jeszcze nie wiesz wszystkiego. 

- To dobrze. Bardzo dobrze. 

- Bo... Bo ja zrobiłem coś bardzo złego, Buir. Mamy jej dane, co do bajta. Udawałem, 

że  je  niszczę,  tylko  po  to,  żeby  nią  wstrząsnąć.  Była  kompletnie  zdruzgotana  myślą,  że 

wszystko przepadło i to wystarczyło, aby wyciągnąć z niej więcej. A twoja reakcja przekonała 

background image

ją, że dane zostały naprawdę zniszczone. 

Proszę. Wyrzucił to z siebie. Skirata przywołał na twarz coś w rodzaju uśmiechu, ale 

przyjął to spokojnie. Tylko kiedy się odezwał, miał schrypnięty głos. 

- Tak, jestem znacznie bardziej przekonujący tuż przed atakiem serca. 

- Przepraszam, nigdy nie sądziłem, że zrobię cokolwiek, co cię zrani... Ale musiałem. 

Skaner bezpieczeństwa skończył robotę i stwierdził, że nie są ludźmi Czarnego Słońca. 

Drzwi się otworzyły. Jusik miał przy sobie wielką torbę, która brzęczała w takt jego kroków i 

uruchomiła wykrywacz metali w holu. Ordo miał pewne domysły, co to takiego, ale czekał, 

aż zobaczy, co Jusik ma zamiar z tym zrobić. 

-  Grałeś  o  dużą  stawkę,  synu  -  rzekł  wreszcie  Skirata.  -  Tak,  to  było  paskudne.  Ale 

zadziałało. 

- Czy kiedykolwiek mi zaufasz? 

-  Całym  moim  życiem  -  odparł  Skirata.  -  Powinienem  bardziej  się  cieszyć,  ale  w  tej 

chwili to trudne, bo nie wiem, co z Fi i w ogóle... 

- Powiedziałem, że ci to wynagrodzę. Buir, wierz mi, że to zrobię. 

Jaller  Obrim  miał  miłą  żonę  imieniem  Telti  i  dwóch  nastoletnich  synów,  którzy  w 

realnym  czasie  byli  starsi  od  Ordo.  Chłopcy  powitali  go  grzecznie  i  poszli  do  swoich 

pokojów, widocznie nauczeni znikać, kiedy toczą się poważne rozmowy. Obrim miał dzisiaj 

dyżur, ale jego żona z całkowitym  spokojem  przyjęła  fakt, że oto  została z nieprzytomnym 

obcym człowiekiem i robotem medycznym. 

-  Jest  tutaj.  -  Telti  poprowadziła  ich  do  apartamentu  gościnnego,  gdzie  leżał  Fi, 

wyglądający, jakby spał, jeśli nie liczyć rurki wprowadzonej do nosa i kroplówki wpływającej 

do  dłoni.  Besany  siedziała  obok  jego  łóżka  z  głową  wspartą  na  ręku.  Robot  medyczny 

przycupnął  w  kąciku.  -  Jaller  często  o  was  mówi.  Fi  może  tu  zostać  tak  długo,  jak  będzie 

trzeba. 

Wszędzie są dobrzy ludzie, pomyślał Ordo, po prostu jest ich trochę za mało. Podszedł 

do Besany i położył jej dłoń na ramieniu. 

Poderwała się, jakby się zbudziła. 

- Przysnęło mi się - szepnęła. 

- Byłaś tu przez całą noc? 

- Tak, dałam znać w pracy, że jestem chora. Dopiero wtedy się zorientowałam, że jest 

weekend. 

- Odwaliłaś kawał dobrej roboty. Prawdopodobnie powstało mniej szkód w mieniu, niż 

gdybyśmy to my go porwali. 

background image

Jusik położył torbę w rogu pokoju, aż zabrzęczało. 

- Możecie zostać i patrzeć, jeśli chcecie, ale to nudne. 

- Widziałam, jak uzdrawiałeś Jinart - powiedziała Besany. 

- Mogę nie osiągnąć tych samych wyników - uprzedził Jusik. - Ale nie dlatego, że nie 

będę się starał. 

Ordo chciał wiedzieć, jak wyglądają przygotowania - co się dzieje w głowie Jedi, jak 

się  koncentruje,  jak  odczuwa  się  jego  energię,  gdy  pracuje.  Teraz  jednak  Jusik  siedział  na 

łóżku, z dłonią na czole Fi i przymkniętymi oczami, jakby zastygł w akcie błogosławieństwa. 

Ordo obserwował go przez godzinę, aż zrozumiał, że i tak w niczym nie pomaga. 

-  Może  zabierzesz  Besany  do  domu?  -  Rzekł  Skirata.  -  Możesz  później  wrócić.  Jeśli 

będzie jakaś zmiana, dam ci znać. 

- Czuję się, jakbym go opuszczał. 

- Musisz odpocząć trochę. Kiedy ostatnio spałeś, Ord'ika? 

Ordo  nie  chciał  zostawiać  Skiraty  samego,  nawet  jeśli  to  Obrimowie  będą  się 

zajmować chorym. To były ponure tygodnie; 

Kal'buir nie był młodym człowiekiem. 

- Dobrze - odparł Ordo. - Przymknę oczy na chwilę. 

Wydawało  mu  się, że rzeczywiście tak było.  Zdjął kama i  pancerz i  położył  je obok 

siebie,  na  krześle,  a  sam  rozciągnął  się  na  sofie  przy  oknie.  Był  to  najbardziej  miękki, 

najgłębszy  mebel,  na  jakim  zdarzyło  mu  się  leżeć;  wydało  mu  się,  że  w  nim  tonie.  W 

następnej  chwili,  kiedy  się  ocknął,  stwierdził,  że  ma  na  ramieniu  głowę  Besany.  Zanim 

zastanowił się, jak dziewczyna może spać na twardej, plastoidowej płycie wciskającej jej się 

w twarz, poczuł, że Kal'buir łagodnie klepie go po dłoni. Minęły cztery godziny. 

- Musisz to zobaczyć - szepnął Skirata. - Naprawdę musisz. 

Jusik wstał i przeciągnął się, aż stawy zatrzeszczały mu niepokojąco. 

- Tkanka mózgowa ma duże zdolności regeneracyjne, nawet ludzka. 

Besany się poruszyła. 

- Co się dzieje? 

- Pokaż im, Bard'ika - powiedział Skirata. 

Jusik  zmierzwił  włosy  Fi,  a  ten  poruszył  się  lekko.  Zrobił  to  jeszcze  kilka  razy  i 

reakcja za każdym razem była taka sama. 

- Nie podniecajcie się zanadto - wtrącił Jusik. - Po prostu nie jest już w tak głębokiej 

śpiączce. Jeszcze daleko mu do świadomości, ale nie jest już w stanie śmierci mózgowej. 

- Zregenerowałeś aż tyle tkanki? 

background image

Jusik wzruszył ramionami. 

-  Och,  medycy  bardzo  często  źle  diagnozują  śmierć  mózgu.  Po  prostu  nie  chcę  się 

poddać. Nigdy nie umiałem przegrywać. 

Ordo  widział  jednak,  że  Jusik  jest  z  siebie  zadowolony.  Emanował  tym  samym 

spokojnym rozbawieniem jak zawsze, kiedy stworzył jakiś ciekawy gadżet. Jusik był dobry w 

naprawianiu przedmiotów i, jak widać, również ludzi. Teraz promieniał radością, że udało mu 

się z powodzeniem rozwiązać problem. 

-  Chyba  po  raz  pierwszy  przedkładam  mistyczne  metody  Jedi  nad  specjalistyczne 

centrum  medyczne  -  zauważył  Skirata.  -  Jak  sądzisz,  długo  jeszcze  będziesz  musiał  to 

powtarzać? 

- Może to kwestia dni, może tygodni. 

-  Zey  zauważy  prędzej  czy  później.  Delta  nie  może  bez  końca  pozostawać  na 

Dorumaa. 

-  Samo  rozpoczęcie  prac  nad  przedostaniem  się  do  kompleksu  Ko  Sai  zajmie  im 

tydzień, chyba że zaczną wiercić potężnymi maszynami na skalę przemysłową - odparł Jusik. 

- Mogę wtedy na parę dni zostawić Fi i dołączyć do nich. Ale nie sądzę, aby Zey udał, że nie 

widzi, jak naginam zasady dla Fi. Wolę mieć kłopoty za brak zaangażowania w poszukiwania 

Ko Sai, niż żeby Zey się zorientował, że wiem, gdzie jest Fi. 

-  Prędzej  czy  później  -  mruknął  Skirata  -  zorientuje  się,  że  i  ze  strony  Zerowych  nie 

dostaje wiele. Może najwyższy czas powiedzieć mu, że Jaing wie, gdzie się ukrywa Grievous. 

- Właśnie myślałem, że mógłbyś... - Cicho rzekł Jusik. 

- Wszyscy mamy nasze małe sekrety zawodowe, prawda? Tak, Jaing wie, ale sądzi, że 

to zbyt proste, aby mogło być prawdziwe. 

Dlatego wolałem to zachować w tajemnicy. 

- Co za brud w tej naszej galaktyce. 

Ordo wykonał kilka szybkich obliczeń. 

- Chyba możemy liczyć na to, że Delta utknie na Dorumaa na kilka tygodni i to nie z 

powodu koktajli. To, co robią, przypomina kopanie rowów łyżeczką. 

-  To  nie  jest  koktajlowy  oddział  -  mruknął  Jusik  prawie  z  żalem.  -  Nie  będą  z  tego 

korzystać. Z jakiegoś powodu przygnębia mnie to. 

W obu sprawach, które ich najbardziej interesowały, przyszła kolej na wyczekiwanie. - 

To musiało  potrwać - zarówno powrót  do zdrowia Fi, jak i  stopniowe ujawnianie przez Ko 

Sai, co może zrobić, aby wyregulować geny starzenia się. Podczas kiedy Jusik pracował nad 

Fi,  Skirata  skorzystał  z  okazji  i  połączył  się  przez  komunikator  kolejno  z  każdym 

background image

komandosem  w  swojej  byłej  kompanii  szkoleniowej  i  każdym  z  Zerowych.  Ogarnął  go 

dziwny przymus pośpiechu, jakby bał się, że pozostaną mu niezałatwione sprawy, tak jak z 

Fi. 

Ordo zabrał Besany do jej mieszkania. Cały czas się zastanawiał, czy to dobra pora na 

to, aby skorzystać z rady, którą dał mu sierżant Vau. 

Ona  jednak  miała  za  sobą  męczący  tydzień  stąpania  po  cienkim  lodzie  prawa  i 

bezprawia.  Szpiegowanie  tajnych  projektów  obronnych  i  porywanie  pacjentów  z  miotaczem 

na razie zapewne jej wystarczyło. 

Poczeka  kilka  dni,  zanim  wtajemniczy  ją  w  mroczne  sekrety  napadów  na  banki  i 

skradzionych szafirów shoroni. 

ROZDZIAŁ 17 

Sir, udało nam się wprowadzić kamerę do zapadniętej komory, wykorzystując 

mechanizm ładunku samoinstalującego. 

Usunięcie podłoża w takiej ilości, aby dało się szukać materiałów 

organicznych, zajmie całe tygodnie, ale na razie kamera wychwyciła coś, co 

wygląda jak napierśnik zbroi mandaloriańskiej. Panu pozostawiam decyzję, czy 

tę informację przekazać generałowi Zeyowi. 

Raport od RC-1138, Bossa, do generała Jusika  

Kyrimorut, Mandalore, 499 dni po Geonosis  

-  Powiedziałaś,  że  potrzebujesz  laboratorium.  -  Mereel  zaczynał  tracić  cierpliwość, 

choć zdawało  się, że ma imponujące zasoby...  Biorąc pod uwagę, że niedawno miał  ochotę 

zabić Ko Sai. - To jest właśnie laboratorium. 

Kaminoanka nie mogła się jakoś zmusić, aby wejść do środka. 

Etain próbowała ją zachęcić. 

-  To  wszystko,  co  w  tej  chwili  możesz  dostać  -  powiedziała.  -  Wcale  nie  musisz 

czekać, aż zostanie zbudowane właściwe laboratorium. W końcu to Mandalore. 

- Ależ to jakaś przyczepa! - Ko Sai wydawała się zdruzgotana. 

Etain przywykła już do subtelnych zmian w jej akcencie. Głos Kaminoanki najczęściej 

nie  był  ani  trochę  słodszy  i  spokojniejszy  niż  jej  charakter.  Po  prostu  istoty  ludzkie  nie  od 

background image

razu były w stanie to wychwycić. - Tu mieszkają zwierzęta. 

-  Nie  kuś  mnie,  żebym  stwierdził  rzecz  oczywistą  -  odparł  Mereel.  -  To  ruchome 

laboratorium  genetyczne  i  nie  widzę  różnicy,  czy  będziesz  w  nim  badała  wyścigowe 

odupiendos, czy ludzi. Przy czym odupiendos są o wiele więcej warte. 

Etain pochwaliła Mereela za to, że je znalazł. Ko Sai była jednak przyzwyczajona do 

standardów  Tipoca.  Uświadomienie  jej,  że  może  ekstrahować  DNA  za  pomocą  garnków, 

rondli i chemikaliów kuchennych zapewne nic nie pomoże. Kaminoanka zawróciła do domu. 

Mereel pokręcił głową. 

-  Etain,  przecież z tego  sprzętu  korzystają przy  krzyżowaniu  ras.  Ci  ludzie są równie 

dobrzy w identyfikacji genomu jak każdy Kaminoanin, włącznie z testowaniem leków. To po 

prostu wersja mini całkiem przyzwoitego laboratorium uniwersyteckiego. 

-  Wiem  -  odparła.  Mereel  zachowywał  się  jak  mąż,  który  przywiózł  żonie 

nieodpowiedni prezent i z żalem stwierdził, że jej się nie podoba. - Ona po prostu ma jedną 

obsesję, która ją motywuje i zabrania jej wszystkiego innego. 

- Jasne, moglibyśmy zbudować takie laboratorium jak to, które miała na Dorumaa, ale 

to praca na wiele miesięcy. 

-  A  my  tak  naprawdę  nie  chcemy,  żeby  przeprowadzała  jakieś  istotne  badania  nad 

genomem Jedi, prawda? 

-  Za to  z pewnością chcemy,  aby zaprojektowała odpowiedni  system  regulacji moich 

genów. 

- Chyba zaczyna się załamywać. 

Mereel podniósł ręce, jakby nie chciał tego słuchać. 

- Wybacz, ale mdło mi się robi. 

- Ko Sai nie przyda się nam, jeśli zwariuje. 

-  Jeśli  masz  jakiś  pomysł,  aby  uspokoić  jej  wzburzoną  duszę,  inny  niż  wezwanie 

Kaminoan lub Arkanian i wynegocjowanie układu, albo rozmowa z kanclerzem, to i tak jesteś 

lepsza ode mnie. 

Etain uczyła się teraz o genetyce więcej, niżby chciała. Ko Sai mówiła jej, ile genów 

kontroluje  starzenie  się.  Etain  znała  więc  rozmiary  zadania,  przed  jakim  stanął  Mereel. 

Wiedziała, jak wiele grozi jej nienarodzonemu dziecku. Na razie żyła z dnia na dzień. Poszła 

do Ko Sai i spróbowała zaszczepić w niej odrobinę optymizmu. 

- Dawałaś sobie radę w swoim laboratorium na Dorumaa - powiedziała. - Przecież ono 

też było nieduże. Masz tutaj wszystko, co trzeba do doświadczeń i analiz. Czy to nie dobry 

początek? 

background image

Kaminoanka  siedziała  w  pokoju,  który  stał  się  jej  sanktuarium  pozbawionym  okien 

pomieszczeniu  magazynowym,  gdzie  mogła  uniknąć  bezpośredniego  nasłonecznienia  -  i 

układała  notatniki  w  równy  stosik.  Nie  trzeba  już  jej  było  zamykać.  Nie  wykazywała 

skłonności do ucieczki i nigdy nie opuszczała budynku, jeśli Mereel jej do tego nie zmusił. 

Planeta była dla niej za jasna i zbyt sucha. 

- W tym właśnie problem, Jedi - powiedziała. - To dopiero początek. Nie postęp, nie 

kontynuacja. Zaczynanie od początku czasem bywa trudne. 

Etain  zastanowiła  się,  jak  wpłynęłaby  na  Ko  Sai  wiadomość,  że  czipy  z  jej  badań 

wciąż  istnieją,  ale  wyobraziła  sobie  reakcję  Mereela,  gdyby  pozbawiła  go  jednego  z 

największych atutów negocjacyjnych. Mało brakowało, a powiedziałaby wszystko. Naprawdę 

mało. 

- Zawsze są laboratoria komercyjne, takie jak arkaniańskie Micro... 

-  Nigdy  nie  zastosują  mojej  metodologii.  Jest  dla  nich  za  powolna.  To  producenci 

masowi. Każdy ma swoją niszę rynkową. 

Etain  podejrzewała,  że  wylęgarnie,  które  mogą  wyprodukować  kilka  milionów 

klonów, też liczą się jako hurtownie. Ale Ko Sai miała rację, dziesięć lat to maksymalny czas, 

jaki chcieli czekać klienci. 

- A czego byś chciała najbardziej? - Zapytała. 

-  Potrzebuję  lepszego  sprzętu  do  obrazowania,  więcej  mocy  obliczeniowej  i  robotów 

laboratoryjnych. 

Etain  wyjęła  notatnik  i  położyła  przed  Kaminoanką.  Były  to  świeżo  opublikowane 

badania znanego embriologa, dotyczące ekspresji pewnego genu, którego numeru kodu Etain 

nawet  nie  próbowała  zapamiętać,  ale  ten  materiał  był  dla  Ko  Sai  równie  interesujący  jak 

najnowszy holozin  z plotkami  o sławach  dla większości mieszkańców Coruscant. Wyraźnie 

się ożywiła. Spojrzała na nazwisko autora. 

-  Materiał  jest  w  najlepszym  przypadku  średni  -  stwierdziła.  Z  rozkoszą  wprowadzę 

poprawki. 

-  Oczywiście...  Nigdy  dotąd  nie  publikowałaś  swoich  badań,  prawda?  Uczeni  nawet 

nie wiedzą, że Kamino istnieje. 

- Przyznaję, były momenty, kiedy to się wydawało... Irytujące. 

- Porozmawiam z Mereelem. Robi, co może, wierz mi. 

-  Może  powinien  był  się  trochę  zastanowić,  zanim  on  i  ten  dzikus,  który  go 

zdemoralizował,  zniszczyli  pracę  całego  mojego  życia.  -  Ko  Sai  zagięła  długie,  szponiaste 

palce, łagodnie obejmując nimi ramię Etain. - Ale ty to rozumiesz. Rozumiesz, co to znaczy 

background image

mieć tyle wiedzy i tak niewiele możliwości jej zastosowania. 

Etain  nagle  odczuła  dziwne  połączenie  z  innym  gatunkiem,  podobnie  jak  wówczas, 

kiedy  patrzyła  w  oczy  Mirda  i  czuła,  że  naprawdę  wie,  kto  siedzi  w  środku.  Czy  teraz  też 

wiedziała? Mogła zrozumieć, co kierowało Ko Sai, wyobrazić sobie, jak to jest być nią, nawet 

do pewnego stopnia podążać za jej tokiem  myślenia. Może nawet  było  jej  żal  Kaminoanki, 

przez  wszystkich  opuszczonej,  niemogącej  wrócić  do  domu  ani  nawet  porozumiewać  się  z 

kolegami po fachu. 

Daj spokój, skarciła się w duchu. To ktoś, kto buduje dzieci zgodnie ze specyfikacjami 

projektowymi i zabija je, jeśli nie spełniają standardów kontroli jakości. 

Przyszła  matka  powinna  unikać  takich  myśli.  Etain  otrząsnęła  się  z  litości  i 

powiedziała sobie, że potwory to nie żaden oddzielny gatunek, że mało się różnią od innych - 

i że to właśnie robi z nich potwory. 

-  Nie  zamieniłabym  się  z  tobą  na  życiorysy,  Ko  Sai  -  powiedziała.  -  Po  prostu  nie 

rozumiem,  dlaczego  nie  ustąpisz  w  drobnej  sprawie  grupie  ludzi,  którzy  i  tak  nic  dla  ciebie 

nie znaczą. 

-  Skirata  sprzedałby  tę  informację  temu,  kto  da  więcej.  Mandalorianie  są  amoralni. 

Spójrz choćby na naszego dawcę klonów, Fetta. 

Ko Sai wydawała się nie wiedzieć, że Skirata traktuje te poszukiwania jak krucjatę. Już 

nie chodziło tylko o to, że chciał ratować swoich chłopców. Teraz napawała go odrazą sama 

idea klonowania. 

-  Nie  sądzę,  aby  to  zrobił  -  zaprotestowała  Etain.  -  Nie  jest  może  wzorem  cnót,  ale 

prawdopodobnie  wykorzysta  czynniki  wyłącznie  dla  swoich  żołnierzy,  a  potem  zniszczy. 

Nigdy tego nie sprzeda. 

Miała  nadzieję,  że  to  zmiękczy  Ko  Sai.  Tym  bardziej  że  mówiła  prawdę,  a  czasem 

prawda  była  w  nieuczciwym  świecie  taką  siłą,  jak  broń  udarowa.  Etain  pozostawiła 

biedaczkę,  by  sobie  to  przemyślała  w  spokoju,  i  wróciła  do  mobilnego  laboratorium 

genetycznego zaparkowanego na zewnątrz. Mereel przecierał wszystko, co się dało, płynem 

aseptycznym, uwijając się jak robot. 

- Chyba nie będę mogła dalej z nią pracować, Mer'ika - mruknęła. 

-  To  dlatego,  że  brakuje  jej  jednej  z  podstawowych  motywacji.  Dam  ci  kilka 

nanosekund, żebyś się zorientowała, której. 

- Zdaje się, że wreszcie kończy się jej smycz, na której była uwiązana, kiedy uciekła z 

Kamino,  a  potem  z  innych  miejsc,  gdzie  było  jej  dobrze.  Kiedy  uciekała,  pewnie  nie 

wiedziała, że to koniec. 

background image

Mereel  odstąpił  parę  kroków,  by  podziwiać  swoje  dzieło,  wyraźnie  wyciszony. 

Według  Etain  laboratorium  prezentowało  się  całkiem  nieźle,  ale  nie  wiedziała,  co  Tipoca 

oferowała swoim naukowcom. Cała planeta opierała się na eksporcie klonów. 

- Ja też nie przemyślałem do końca, co może się stać, jeśli znajdziemy wyniki badań, 

porwiemy naukowca i uznamy, że mamy wszystko, co potrzebne do rozwiązania problemu - 

rzekł  wreszcie  Mereel.  -  Nawet  Zerowi  potrafią  źle  osądzić  sytuację.  Dlatego  jesteśmy 

ludźmi, a nie robotami. 

- Myślę - odparła Etain - że złapałeś tę okazję, bo nie miałeś innego wyjścia, a potem 

uwierzyłeś, że wszystko się uda. Wszyscy to czasem robimy. 

Kobieta, która poczęła dziecko w taki sposób jak ja, pomyślała, nie może sądzić klona, 

że działa bez zastanowienia. Z czasem wszystko się ułoży. 

Moc  dawała  jej  pewność,  że  z  tego  wyniknie  coś  pozytywnego,  choć  jeszcze  nie 

wiedziała co. 

Rezydencja Jallera Obrima, Miasto Rampart, Coruscant, 499 dni po 

Geonosis  

- Jak Fi się dzisiaj miewa? - Zapytała Besany. - Przyprowadziłam Dara, żeby się z nim 

zobaczył. 

Jaller Obrim odstąpił, żeby wpuścić ich do środka. 

-  Sami  zobaczcie.  A  jeśli  uda  wam  się  zmusić  Bardana,  żeby  trochę  odpoczął,  to 

jesteście  lepsi  ode  mnie.  -  Klepnął  Darmana  po  ramieniu.  -  Dobrze  cię  znów  widzieć.  Jak 

sobie radzi Corr? 

- Doskonale. W zeszłym tygodniu wysadził magazyn gazu na Liul i był bardzo z siebie 

zadowolony. Powiedzmy, że jeśli potrzebował egzaminu wstępnego do oddziału, to go zdał. 

- Cieszę się, że wy, chłopcy, dobrze się bawicie. 

Fi  spoczywał  w pozycji  półsiedzącej, rurki  wciąż jeszcze tkwiły w jego  ciele. Robot 

medyczny  -  na  szczęście  zaprogramowany  jedynie  na  usługi  pielęgniarskie  -  sprawdził 

kroplówkę,  a  dopiero  potem  zostawił  ich  sam  na  sam  z  chorym.  Jusik  wydawał  się  znowu 

sobą, zrelaksowany i spokojny. 

- Czekałem na was - rzekł. - Pora na następny etap. 

Darman  przysiadł  na  skraju  łóżka  Fi  i  wziął  go  za  rękę.  Wszyscy  robili  to  jakby 

automatycznie.  Jusik  otworzył  torbę,  którą  przyniósł  ze  sobą  pierwszego  wieczoru,  i  zaczął 

wyjmować z niej części zbroi mandaloriańskiej. 

Najpierw  wyjął  szarą  skórzaną  kama  i  rozłożył  jak  obrus  w  takim  miejscu,  żeby  Fi 

background image

mógł ją widzieć. Na niej umieścił czerwonoszary hełm i płyty zbroi. 

- Widzisz to, Fi? - Jusik usiadł po drugiej stronie łóżka i przechylił głowę Fi tak, żeby - 

jeśli  w  ogóle  był  tego  świadom  -  mógł  patrzeć  na  to,  co  najbardziej  cenił:  na  zbroję,  którą 

zdobył  na  Quilurze  od  najemnika  imieniem  Hokan.  Besany  dziwiła  się  nawet,  że  nie 

wydawali się uważać za błąd zabicie Mandalorianina. - Patrz na nią przez cały czas, ner vod, 

ponieważ  włożysz  ją  natychmiast,  jak  tylko  staniesz  na  nogi.  Obiecuję  ci  to.  Jesteś  teraz 

wolnym człowiekiem. 

Jusik  nachylił  się  i  spojrzał  w  twarz  Fi,  jakby  spodziewał  się  odpowiedzi,  ale  ruchy 

gałek ocznych komandosa wydawały się przypadkowe i nieskoordynowane. Jedi usiadł obok 

Fi  i  znów  położył  mu  dłoń  na  głowie,  wkładając  wszystkie  moce  w  naprawę  zniszczonych 

części jego mózgu. 

Besany  uznała,  że  powinna  zostawić  Darmana  samego  z  jego  bratem.  Obrim  stał  w 

drzwiach, ale posłuchał, kiedy pociągnęła go za rękaw. Mogłaby przysiąc, że widziała w jego 

oczach łzy, bo ona miała je z pewnością. Przeszli do kuchni i kapitan zajął się robieniem kafu, 

ale nie trafił do naczynia i rozsypał wszystko na podłogę. 

-  On  nigdy  nie  będzie  już  całkiem  normalny,  prawda?  -  Zapytał  Obrim  drżącym 

głosem. - Nawet jeśli się wyleczy w dziewięćdziesięciu procentach, wciąż będzie to dla niego 

trudne. 

- Klony mają bardzo szeroką definicję normalności. Są też niewiarygodnie odporni. 

-  Ten  chłopiec...  Ten  chłopiec  ocalił  moich  ludzi  w  czasie  oblężenia,  rzucając  się  na 

granat.  Powiedziałbym,  że  to  warte  więcej  niż  zwykłe  „dziękuję"  i  kilka  piw  w  Klubie 

Sztabowym CSF. Może tutaj pozostać tak długo, jak będzie trzeba. 

Besany słyszała tę historię tyle razy i od tak wielu oficerów CSF - z których większość 

nie była obecna przy zdarzeniu - że zaczęła rozumieć, jak tworzą się legendy i bohaterowie. 

Obrim był twardym facetem i niełatwo ronił łzy. Fi jednak w pewnym sensie stał się ikoną, 

symbolem dla policji, a przynajmniej dla tych wszystkich mundurowych, którzy wykonywali 

brudną  robotę  i  nikt  im za  to  nie  podziękował.  Tak,  Fi  był  dla  nich  bohaterem.  Co  prawda 

Ordo  za  każdym  razem,  kiedy  używał  tego  sformułowania,  przypominał,  że  Mandalorianie 

nie mają słowa „bohater". 

- To wspaniale - odparła Besany. - Cieszę się, że Kal ma przyjaciela, do którego może 

się zwrócić. 

-  Chłopca w swoim wieku, dobrego do zabawy,  co? -  Obrim stukał kubkami z takim 

samym  wyrazem  twarzy,  który  już  widywała  u  Skiraty.  Była  to  mina  człowieka 

zastanawiającego  się,  kogo  trzeba  będzie  skrzywdzić,  żeby  zaprowadzić  porządek  w 

background image

galaktyce. - Czy my mamy wpływ na cokolwiek? 

- Co? 

-  Oboje  pracujemy  dla  rządu.  Jesteśmy  obywatelami  Coruscant.  Czy  coś  za  to 

otrzymujemy, oprócz pensji? Co się dzieje z Republiką? 

- Wiem, sama zadawałam sobie to pytanie... 

-  Pracowałem  w  Gwardii  Senatu  przez  dwadzieścia  osiem  lat,  zanim  zostałem 

przeniesiony do CSF. Czy ja byłem całkiem ślepy? Dlaczego nic nie zauważyłem? 

- Policja zajmuje się prawem, a nie etyką. 

-  Ale  decyzje  podejmują  politycy,  których  znałem  i  chroniłem  od  lat.  To  dlatego 

traktuję to... Jak osobistą zdradę. - Obrim znów skoncentrował się na kafie. - Trzymając się 

przepisów  prawa,  trzeba  uznać,  że  skradliśmy  własność  rządową.  Jakby  to  było  zabranie 

starego sprzętu biurowego z działowego magazynku, a nie żywego, oddychającego człowieka, 

posiadającego jakieś prawa. Jak mogliśmy do tego dopuścić? 

- To się nie stało z dnia na dzień. 

- Ale czy ktoś zamierza coś z tym zrobić? Senatorzy uśmiechają się i kiwają głowami, 

nawet Rada Jedi... Ech, może, za dużo rozmawiam z Jusikiem. 

- On się chyba nie zamierza zbuntować, prawda? 

- Nie lubi nosić szat Jedi, tyle ci mogę powiedzieć. Bardzo moralny chłopak. Bardzo 

moralny.  Nie  jest  z  tych,  co  to  patrzą  na  wszystko  z  jednego  punktu  widzenia.  Żadnych 

niejasności. Nazywa rzeczy po imieniu. 

Besany  była  ciekawa,  czy  Skirata  wie,  ale  pomyślała,  że  zapewne  rozszyfrował 

poglądy Jusika od samego początku. Był w tym dobry. 

- Czy Jedi mogą odejść z zakonu? Czy mogą zrezygnować  - Nie mam pojęcia. Może 

każą im oddawać pas i miecz świetlny, albo coś w tym rodzaju? 

- Dowiemy się. Ordo twierdzi, że wkrótce zacznie się awantura z jego szefem. 

Besany postanowiła wrócić do Darmana. Sprawdziła czas, bo teraz pojawiała się tu w 

przerwie  na  lunch.  Jusik  wciąż  siedział  z  dłonią  na  czole  Fi,  jak  każdy  Jedi  podczas 

uzdrawiającego  seansu,  i  mówił  coś  do  niego  bardzo  cicho.  Podniósł  na  chwilę  wzrok  na 

Besany,  a  ona  wzięła  Fi  za  rękę.  Zacisnęła  nerwowo  dłoń  na  jego  palcach,  nie  wyczuwając 

reakcji; czuła się jak intruz, dotykając chłopca, kiedy nie był tego świadom, a przynajmniej 

nie  mógł  zareagować.  Często  mrugające,  półprzymknięte  oczy  sprawiały,  że  wyglądał 

bardziej obco, niż kiedy leżał, całkiem nie reagując. 

- Wrócę później, Fi - szepnęła. - Przyjdzie do ciebie wkrótce inny Zerowy, A'den. 

Jusik  poklepał  ją  po  dłoni.  Podwiozła  Darmana  taksówką  powietrzną  do  baraków,  a 

background image

sama wysiadła o kilka ulic od biura, żeby spokojnie pomyśleć. Objęła myślami całe miasto, 

wszystkie istoty mijające ją pieszo i na ścigaczach. Nagle zobaczyła jasno swoją sytuację. 

Wyciągnęłam  miotacz  na  pracowników  centrum  medycznego,  podsumowała,  i 

porwałam  pacjenta,  czyli  ukradłam  własność  rządową.  Zrobiłam  to.  A  do  tego  jeszcze 

kradłam dane. Wywalą mnie z pracy... Chyba że ci, którzy mnie śledzą, zabiją mnie przedtem. 

Nie mogła sobie teraz pozwolić na panikowanie, ale przepadła tak czy owak. Jeśli ma 

zostać zwolniona i  popaść w niełaskę, to  gdyby  nawet  teraz przekroczyła wszelkie  granice, 

nie pogorszy sprawy. 

A kiedyś byłam rozsądna, westchnęła w duchu. 

Usiadła przy biurku i zalogowała się do systemu obejścia kont, gdzie audytorzy mogą 

do  woli  obserwować  transakcje.  Przez  całe  życie  była  skrupulatnie  uczciwa.  Do  jej  zadań 

należała  między  innymi  walka  z  łamaniem  prawa.  Nadszedł  jednak  czas,  aby  Republika 

spłaciła  swoje  długi.  Równie  dobrze  może  zacząć  od  Fi  -  RC-osiem-zero-jeden-pięć,  który 

teraz nie istnieje, a prawnie nie istniał nigdy. 

Miała kody dostępu i możliwość ukrycia ścieżki audytowej. 

Stosunkowo  prostą  sprawą  było  wejście  do  bazy  danych  Wielkiej  Armii  i 

wprowadzenie  zapisu,  że  RC-osiem-zero-jeden-pięć  został  zlikwidowany  po  odniesieniu 

obrażeń, z których nie miał szans się wyleczyć. Pośród kilku tysięcy komandosów, rozsianych 

wśród  kilku  milionów  ludzi,  nikt  powyżej  jego  własnego  dowódcy  -  generała  Zeya  -  nie 

będzie nawet zawracał sobie głowy szukaniem. Miejsce Fi w drużynie Omega było już zajęte, 

a klony umierały codziennie. 

Wcisnęła klawisz „wykonaj" i Fi po raz pierwszy w swoim krótkim i tragicznym życiu 

stał się wolnym człowiekiem. 

Biuro Dyrektora Sił Specjalnych, Sztab Brygady OS. Coruscant, 503 dni 

po Geonosis  

Skirata  nie  lubił  być  wzywany  do  żadnego  urzędu,  ale  dzisiaj  bez  wstępu  przyjął 

zaproszenie  generała  Zeya.  Towarzyszył  mu  Ordo.  On  nie  został  wezwany,  ale  jeśli  Zey 

zechce go wyrzucić, niech spróbuje. 

Jedi wyglądał jak człowiek pod presją. 

- Dałem ci bardzo wiele luzu, sierżancie - rzekł Zey. - Całe mnóstwo luzu. Gdzie jest 

Fi? I w co gra Jusik? 

Nie było człowieka, który mógłby Skiratę onieśmielić, więc Zey nie powinien nawet 

próbować.  Ordo  pochwycił  spojrzenie  Maze'a  i  zauważył,  że  obaj  są  spięci  i  gotowi  do 

background image

obrony  swoich  panów  jak  dwa  strille.  No  bo  właśnie  tym  jesteśmy,  pomyślał.  Zwierzętami 

wyszkolonymi  w  zabijaniu.  Nie  można  mieć  pewności,  czy  znów  nie  zdziczejemy.  Maze  i 

Ordo  rozumieli  się  doskonale.  Może  Maze  rozumiał  Orda  nawet  lepiej  od  chwili,  kiedy 

dowiedział się o swoim bracie z ARC, Sullu. 

- On nie żyje, sir - rzekł Skirata. - Tak jest w bazie danych. 

- A dla mnie to jest, że użyję waszego wyrażenia, kupa osik. 

-  Doprawdy?  -  Ramiona  Skiraty  swobodnie  zwisały  po  bokach,  a  to  nigdy  nie  był 

dobry  znak.  -  Cóż,  był  w  śpiączce,  więc  przerwano  opiekę  medyczną.  A  że  Republika  jest 

zbyt  troskliwa  i  cywilizowana,  aby  pozostawić  jakąś  istotę  na  śmierć  głodową,  roboty 

medyczne  były  gotowe...  Jakby  to  eufemistycznie  określić...  Poddać  go  eutanazji.  Więc  tak 

czy  owak  jest  martwy.  Republika  umyła  ręce,  nie  jest  już  dla  niej  użyteczny,  a  RC-osiem-

zero-jeden-pięć nie istnieje, sir. 

Zey  wydawał  się  zdruzgotany.  Nie  był  nieczułym  człowiekiem,  nawet  jak  na  Jedi. 

Ordo jednak niezbyt go poważał, chyba dlatego, że nie był Bardanem Jusikiem. 

-  Sierżancie,  widziałem  ten  zapis.  Nie  wiem,  jak  to  zrobiliście,  ale  wiem,  że  to 

fałszywka i chcę się dowiedzieć, gdzie jest Fi. 

- Chodzi o poziom dostępu do informacji generale. A pan go nie ma. 

- Skirata, to nie jest twoja prywatna armia. 

- To pan tak uważa. 

- Sierżancie, wciąż jesteś na służbie Wielkiej Armii Republiki, a tutaj mamy hierarchię 

dowodzenia. 

- Czy to groźba? 

- Mogę cię usunąć ze stanowiska. 

-  Może pan spróbować,  ale jeśli  nawet  mnie pan wyrzuci, zostanę  w okolicy,  a moje 

wpływy,  siatki  i...  Skuteczność  działania  pozostaną  niezmienione.  Potrzebuje  mnie  pan  w 

namiocie, a nie na zewnątrz, rzucającego kamieniami. 

Zey  musiał  wiedzieć,  że  sam  stworzył  takiego,  a  nie  innego  Skiratę  i  że  nie  ma  już 

sposobu, aby tego człowieka nawrócić. Ordo jak zwykle, był dumny ze swojego ojca i z jego 

odmowy poddania się. 

Jedynym wyjściem dla Zeya było teraz zabicie Skiraty, podobnie jak każdego innego 

żołnierza  ARC,  który  się  wychylił,  ale  Ordo  nie  dawał  Zeyowi  szans  na  takie  rozwiązanie. 

Więc walka trwała. 

-  Cóż,  dla  porządku  w  rejestrach,  mam  tu  jego  znaczek  ze  zbroi.  -  Skirata  zbierał 

wszystkie znaczki ID zabitych klonów, jako echo mandaloriańskiego obyczaju zachowywania 

background image

części  zbroi  na  pamiątkę.  Mando'ade  zwykle  nie  mieli  czasu,  miejsca  albo  okazji,  żeby 

pochować braci. - Czy jest jakieś szczególne miejsce, gdzie każesz mi go sobie wsadzić? 

-  Słuchaj,  przykro  mi  z  powodu  Fi  -  cicho  powiedział  Zey.  Przykro  mi  z  powodu 

każdego klona, który traci życie lub zostaje ranny. Jako Jedi staramy się traktować wszystkie 

istoty  rozumne  ze  współczuciem.  Nie  sądź,  że  nie  cierpimy  z  tego  powodu.  Rozmawiałem 

dopiero o tym z generałem Kenobim... 

- W ten sposób mówi się o zwierzętach, generale. Nie o ludziach. Gdybyś faktycznie 

wierzył w ten swój protekcjonalny bełkot, ofiarowałbyś im możliwość pozostania w armii w 

charakterze  ochotników  albo  odejścia.  -  Skirata  zawahał  się,  ale  chyba  nie  chodziło  mu  o 

efekt. - I nie mam na myśli dopełnienia możliwości wyboru za pomocą oddziałów śmierci. 

Zey  spojrzał  na  Skiratę  z  taką  miną,  jakby  to  była  dla  niego  nowość.  Możliwe,  że 

istotnie  tak  było.  Generałowie  Jedi  wydawali  się  izolowani  od  informacji  tak  dalece,  jak 

pozwalał na to ich udział w wojnie. Nie wiedzieli, co mówił kanclerz, ani tego, jak brał sobie 

do serca ich rady. 

- Czy chcesz mi coś powiedzieć, sierżancie? 

-  Albo  pan  o  tym  wie,  albo  powinien  pan  wiedzieć,  że  żołnierze  ARC,  którzy  okażą 

brak  dyscypliny  zostają  rozstrzelani.  Mam  dowód,  że  przynajmniej  jeden  z  nich  był  celem 

pańskich żołnierzy z Tajnych Operacji. 

Zey  nie miał  zachwyconej  miny, ale nie wyglądał  też na człowieka przyłapanego na 

kłamstwie. Po chwili jego twarz rozjaśniło nagłe zrozumienie. 

- Nie miałem o tym pojęcia - zapewnił. 

-  Najwyższy  czas  -  odparł Skirata  -  abyście wy,  Jedi,  wyciągnęli  głowy spod swoich 

shebse,  przestali  się  wpatrywać  we  własne  midichloriany  i  nawiązali  kontakt  z 

rzeczywistością.  Pewnego  dnia  doznasz  paskudnego  wstrząsu,  generale.  Mówiliśmy  ci,  jak 

rozpowszechniano przesadzone informacje o liczebności  nieprzyjacielskiej  armii  robotów,  a 

taktyka  się  nie  zmieniła.  Mówiliśmy  wam  o  koncentracji  sił  na  kilku  głównych  teatrach 

wojny,  sprzątaniu  przed  wyruszeniem  dalej  oraz  o  takim  rozproszeniu  sił,  że  nigdy  nie 

mogliśmy zniszczyć wroga. I nadal nic się nie zmieniło. W ten sposób nie wygra się wojny, 

ale  pozwoli  jej  toczyć  się  dalej.  Więc  teraz  się  zastanawiam,  czy  warto  nadstawiać  karku, 

żeby się wszystkiego dowiadywać, skoro nie korzystacie z tej wiedzy... 

Zey  w  końcu  się  zdenerwował.  Walnął  rękami  w  blat  biurka,  nie  jak  Jedi,  tylko  jak 

zwykły człowiek na granicy wytrzymałości. 

Ordo ani mrugnął, ale zauważył zakłopotanie na twarzy Maze'a. 

- Skirata, dowództwo Jedi nie prowadzi tej wojny! - Ryknął Zey. - Robią to politycy, a 

background image

kanclerz twierdzi, że właśnie tak się powinno walczyć. Koniec sprawy. 

- Nie boisz się, co z tego wyniknie? 

- Oczywiście, że się boję. Jak sądzisz, kim jesteśmy, idiotami? Ale nauczyłem się, że 

właśnie tak wygląda wojna - politycy nie słuchają wojskowych, każdy kłamie na temat tego, 

co  wie  i  nigdy  nie  ma  dość  żołnierzy  na  froncie.  Może  Mandalorianie  żyją  w  innej 

rzeczywistości. 

- Masz spore zasoby żołnierzy... 

Ordo  przez  moment  doznał  ataku  pełnej  adrenaliny  paniki,  że  Skirata  wspomni  o 

klonach  z  Centaksa,  ale  Kal  nie  dokończył  zdania,  a  Zey  był  tak  wściekły,  że  wpadł  mu  w 

słowo. 

- Zaangażowałem całą brygadę, Skirata, choć chyba muszę zapytać, co ostatnio robią 

twoi chłopcy z ARC. 

- Chcesz, żeby ludzie od Tajnych Operacji wykonywali całą brudną robotę? Taka jest 

cena brudu, sir. 

Skirata  nie  czekał,  aż  Zey  go  zwolni  i  wyszedł  szybko,  prawie  nie  kulejąc.  Ordo 

podążył za nim. Szli korytarzem, tupiąc głośno, aż niosło się echo. Dotarli do wyjścia na teren 

placu  parad.  Dzień  był  przyjemny,  balsamiczny,  więc  usiedli  na  niskim  murku,  żeby 

przeprowadzić „gorącą kąpiel". Było to delikatne określenie na debatę, co do shab poszło źle - 

jeden z militarnych eufemizmów, które Fi tak lubił. 

- Zey nie wiedział o oddziałach śmierci - zaczął Ordo. - Naprawdę nie wiedział. 

-  Jest  szefem  Sił  Specjalnych.  -  Skirata  wyplątał  z  kieszeni  skórzanej  kurtki  korzeń 

ruik  i  garść  owoców  w  cukrze;  ruik  dla  niego,  słodycze  dla  Orda.  Żuł  energicznie  z  lekko 

zamglonym spojrzeniem. - Powinien się wstydzić, że nie wiedział. 

-  I  chyba  nie  było  potrzebne  wspominanie  o  nowym  programie  klonów.  Zey  może 

wpaść do Rady i zażądać od Windu informacji na ten temat. Wolałbym, żeby biuro kanclerza 

nas nie zauważyło. 

-  Besany  bardzo  się  postarała,  ale  nie  chciałbym,  żeby  coś  się  jej  stało.  -  Skirata 

stuknął Orda łokciem w pancerz. - Ona jest naprawdę dobra, ta mała. Trzeba ją pocieszyć. Daj 

jej  te  szafiry  i  zapytaj,  jakby  jej  się  spodobał  pomysł  zamieszkania  gdzieś  pośrodku 

pustkowia, ze znerwicowaną Kaminoanką w gościnnym pokoju. 

-  Chyba  jej  powiem,  że  szafiry  są  skradzione.  Ona  jest  bardzo  wrażliwa  na  takie 

sprawy. 

-  Ord'ika,  po  prostu  weź  krótki  urlop  i  spędź  z  nią  kilka  wspaniałych  dni.  Wiesz,  o 

czym mówię. 

background image

- Wiem, Kal’buir. 

Skirata wypluł włókniste resztki ruik na klomb pod murkiem. 

- Za rok, jeśli dożyję, przygotuję wszystko do natychmiastowego ba'slan shev'a. 

Oznaczało  to  „strategiczne  zniknięcie",  taktykę  Mando  polegającą  na  rozproszeniu 

oddziałów  i  zniknięciu  z  pola  widzenia,  żeby  się  połączyć  w  armię  ponownie  po  jakimś 

czasie.  Dla  nich  miała  to  być  ucieczka  do  bastionu  na  Mandalore  i  zabranie  ze  sobą  tylu 

podobnie myślących klonów, ilu zmieszczą. 

Nie zdobyli się jednak na rozmowę o Jusiku. Zey na pewno to zauważył i wcześniej 

czy później wróci na drugą rundę ze Skiratą. Ale, w przeciwieństwie do Skiraty, Zey nie ma 

luksusu ba'slan shev'a. 

Może powinien to przemyśleć. Każdy potrzebuje planu B, nawet Jedi. 

ROZDZIAŁ 18 

Dużo czasu mi zajęło, zanim zrozumiałem, że wygranie wojny często nie ma nic 

wspólnego z jej zakończeniem, przynajmniej dla rządu. 

Generał Arligan Zey, dowódca Sił Specjalnych Wielkiej Armii Republiki, o swoich 

zainteresowaniach historią wojskowości  

Bastion Kyrimorut, północna Mandalore, 539 dni po Geonosis  

- Nie chcę cię martwić - rzekł Vau - ale Fi nie jest już taki, jakim go pamiętasz. 

Etain  poważnie  skinęła  głową.  Czekali  razem,  aż  „Aay'han"  wyląduje.  Vau  nie  był 

pewien, czy taki szok dobrze zrobi ciężarnej kobiecie, bliskiej rozwiązania. Miał jednak pod 

ręką Rav Bralor, gdyby trzeba było się zająć problemami kobiecymi. Mird trzymał się Etain, z 

fascynacją spoglądając na jej brzuch. 

- Fi jest nadal sobą. Myślę, że teraz rozumiem, co to znaczy dochodzenie do siebie po 

wyjściu ze śpiączki - odparła. - Nie masz pojęcia, ile ostatnio czytam literatury medycznej. Za 

to Mird mnie denerwuje. 

Bralor  postukała  kciukiem  w  rękojeść  miotacza;  na  ten  dźwięk  Mird  gwałtownie 

odwrócił głowę i spojrzał na nią żałośnie. 

- To ja podenerwuję Mirda. Mogę, prawda, mój śmierdziuszku? 

Vau postanowił bronić towarzysza. 

background image

- Strille mają bardzo wyostrzone zmysły, pamiętaj o tym. On wie, że dziecko wkrótce 

się urodzi. 

- Okazja na przekąskę? 

- Fascynacja rodzicielstwem, Rav. Mird jest hermafrodytą, pamiętaj. Sam może zostać 

matką, a ty wiesz, że samice matkują wszystkiemu, co się da. 

- Nawet tobie, Walon. 

Etain poczuła pierwsze pulsowanie napędu zwalniającego. Lądowanie było blisko. 

- Chciałabym, żeby Darman o tym wiedział. Naprawdę. 

-  Już  niedługo,  mała  -  mruknęła  Bralor,  obejmując  ją  ramieniem.  -  Nadchodzi 

właściwy czas. Już niedługo. 

Ale prawdopodobnie nigdy nie będzie  właściwego czasu na to, żeby znów zobaczyć 

Fi.  „Aay'han"  osiadł  na  podwoziu  wśród  trzasków  i  stukania  stygnących  silników,  a  właz 

ładowni otworzył się powoli. Wyszedł z niego Jaing, wioząc Fi na fotelu repulsorowym. 

-  Przejeżdżaliśmy  tylko  -  wyjaśnił  -  ale  ten  stuknięty  Mando'ad  powiedział,  że  nam 

tutaj załatwił wakacje. 

Etain nawet  się nie zawahała. Rzuciła się do Fi  z szybkością  godną podziwu, jak na 

kobietę  z  takim  brzuchem,  i  objęła  go  ramionami.  Fi  jednak  nie  zareagował  jak  zwykle, 

przewiesił tylko ramię przez jej plecy. 

Miał  na  sobie  zbroję  Gheza  Hokana,  a  przynajmniej  górną  jej  część.  Nagolenniki 

prawdopodobnie będą wymagały podłużenia, bo Hokan był o wiele niższy. Jusik rozumiał tę 

motywację bardzo dobrze. 

- Musimy cię podkarmić - zauważyła Etain. - Została z ciebie skóra i kości. 

- Fizz - powiedział Fi niewyraźnie. 

-  Ma  na  myśli  fizykoterapię  -  wyjaśnił  Jaing.  -  Możesz  mieć  problemy  ze 

zrozumieniem, co mówi, ale daj mu Stylus, a napisze to, czego nie może powiedzieć. Czasem 

pokazuje też przedmioty, bo nie umie znaleźć właściwych słów. No i dużo zapomina. Ale jak 

na nieboszczyka, świetnie sobie radzi. 

Vau  uznał,  że  dla  Fi  to  szczególnie  okrutne  -  wesoły,  wygadany  chłopak,  tak 

skutecznie uciszony. Ale to dopiero pierwsze dni; 

Bralor podeszła, by zaopiekować się nim, ale Fi zauważył stan Etain i pokazał palcem 

jej brzuch. 

Etain wzruszyła ramionami. 

- Wzrok masz w porządku, Fi. 

- Nidzzzzz... 

background image

-  Później  ci  powiem  -  obiecała.  -  Chodź,  pokażę  ci  apartament  prezydencki  i 

zobaczymy, co potrafi zdziałać robot pielęgniarz. 

-  W  porządku,  Fi  -  przejęła  rozmowę  Bralor.  -  Będziemy  tu  przez  cały,  czas  albo  ja, 

albo  dzieciak  mojej  siostry.  Przygotuj  się  na  porządne  domowe  jedzenie  Mando.  To  cię 

wyleczy lepiej niż cały ten aruetic osik. 

Ale Fi wciąż gapił się na brzuch Etain i Vau widział, że potrafi kojarzyć na tyle, aby 

wyciągnąć  oczywisty  wniosek.  Bez  mimiki  twarzy  trudno  było  wysondować  jego  stan 

emocjonalny,  ale  Vau  nie  mógł  się  pozbyć  wrażenia,  że  była  w  jego  wzroku  lekka 

dezaprobata, jakby próbował powiedzieć: „Nic nie mówiłaś". 

Cóż,  łatwo  było  mu  teraz  przypisywać  różne  myśli  i  słowa;  trzeba  będzie  się 

przyzwyczaić. 

Vau zostawił Jainga i kobiety, żeby zajęli się Fi, a sam poszedł sprawdzić, co z Ko Sai. 

Mird,  znów  we  własnym  środowisku,  patrzył  na  niego  pełnym  nadziei  wzrokiem,  błagając, 

aby pozwolił mu na to, co zwierzak lubił najbardziej: polowanie. 

-  Dobrze,  Mird'ika,  pobaw  się.  I  tak  chciałbym  teraz  zobaczyć  się  z  Ko  Sai.  -  Vau 

wskazał palcem na kępę drzewa. - Oya! Oya, Mird! 

Strill  wystrzelił  z  szybkością  strzały  i  znikł  w  lesie  na  północy,  a  Vau  ruszył  swoją 

drogą. Bastion coraz bardziej przypominał  normalne domostwo. Teraz, ilekroć Vau, Skirata 

lub któryś z Zerowych byli na miejscu, Bralor zajmowała się nadzorem prac budowlanych dla 

Skiraty.  Dom  wyglądał  zdecydowanie  yaim’la  i  był  o  wiele  większy,  niż  Vau  sądził 

początkowo.  Ziemia  na  rzadko  zaludnionej  Mandalore  wciąż  była  za  darmo,  chyba  że  ktoś 

chciał zamieszkać w Keldabe. Tu, na północy, klan mógł się spokojnie rozrastać. 

Ale  ja  do  niego  nie  należę,  ja  tu  jestem  tylko  przejazdem,  zrozumiano?  -  Pomyślał 

Vau. 

Jedyną  częścią  bastionu,  która  nie  emanowała  żywym,  pachnącym  dymem  ciepłem 

była kwatera Ko Sai. Kaminoanka stworzyła tam strefę zamkniętą, równie nieprzyjemną jak 

Tipoca, choć nie tak klinicznie białą i lśniącą. 

Ko  Sai  prawie  leżała  na  biurku  -  Kaminoanie,  przy  całej  swej  płynnej  elegancji,  nie 

schylali się, tylko zginali. Głowę miała pochyloną nad notatkami; wydawało się, że zaraz się 

złamie. 

- Jak leci? - Zapytał. 

- Cóż, jak zawsze opłakuję brak danych z ostatniego roku mojej pracy, ale jeśli pytasz, 

czy zarejestrowałam więcej informacji na temat genów starzenia się... 

- Nie obrażajmy wzajemnie swojej inteligencji. Masz rację. 

background image

- Więc tak, zarejestrowałam. 

- Mnie chodzi tylko o twoje motywy. Wciąż nie rozumiem, czemu zatajasz informacje, 

skoro nie stawiałaś żadnych żądań. 

- Patrzysz na to ze złej strony. Może ja tylko chcę pozostać przy życiu tak długo, jak 

się  da.  Może  mam  nadzieję,  że  okoliczności  jakoś  się  zmienią  i  będę  mogła  bez  przeszkód 

podjąć znowu pracę. 

- Kanclerz Palpatine najbardziej cię gnębił, prawda? Dlatego zaczęłaś się ukrywać. 

- Jeśli ktoś tworzy potężną technologię, jest odpowiedzialny za to, żeby nie dostała się 

w ręce tych, którzy mogliby źle ją wykorzystać. 

- Jakoś mi się wydaje, że nie jesteś z Rothany... 

-  Zależy,  co  rozumiesz  przez  „złe  wykorzystanie".  -  Ko  Sai  nie  wyglądała  już  tak 

imponująco jak na Kamino, i nie chodziło tylko o skromną garderobę. Wygnanie niszczyło jej 

psychikę.  Może  nadejść  czas,  kiedy  się  ostatecznie  załamie.  -  Mógłbyś  mi  powiedzieć, 

dlaczego tak ważne jest dla ciebie, aby klony odzyskały normalną długość życia? Nie jesteś 

przecież  tak  irracjonalnie  sentymentalny  jak  Skirata.  Dla  ciebie  to  raczej  przedsięwzięcie 

handlowe. 

- A co, myślisz, że polecę z tym na Arkanę i zaproszę chętnych do przetargu? To nie 

ma żadnej wartości handlowej dla osób zainteresowanych wykorzystaniem praw genetyki, a 

ci nie zawsze dobrze płacą. 

- A zatem chodzi o to, bym udowodniła swoje umiejętności badawcze? 

-  Nie,  chodzi  o  to,  że  niesprawiedliwie  jest  pozbawiać  tych  chłopców  pełnego  życia. 

Niszczenie słabych to oznaka podłego charakteru. 

-  Ta  Jedi  powiedziała,  że  Skirata  także  nie  sprzeda  danych,  raczej  je  zniszczy  po 

wykorzystaniu. 

- Cały Kal - zgodził się Vau. - On chce tylko dobra swoich chłopców. 

Vau  chciałby  zrozumieć,  co  dzieje  się  w  głowie  Ko  Sai,  ale  nawet  po  wielu  latach 

spędzonych wśród  Kaminoan, mimo  że poznał  ją bardzo dobrze, pamiętał, że zastosowanie 

ludzkich  porównań  byłoby  prawdopodobnie  błędem.  Oprócz  dumy,  Kaminoanie  nie  mieli 

cech ludzkich. Nic dziwnego, że Mereel uważał ich za szaleńców. 

- Pójdę już - rzekł. - Zobaczę, co przywlókł mi Mird. 

- Powiesz mi, kiedy Jedi urodzi dziecko, prawda? 

- O, pewnie cały bastion aż się zatrzęsie. 

- Obiecała mi próbkę tkanki. 

Czyżby  Ko  Sai  próbowała  zaproponować  mu  ugodę?  Raczej  nie.  Kiedy  wrócił  do 

background image

centralnej  części  domu,  zobaczył  Mirda,  który  oddawał  się  na  zewnątrz  jakimś  dziwnym 

czynnościom.  Bralor  i  Jaing  przyglądali  mu  się  w  osłupieniu.  Vau  postanowił  podejść  i 

sprawdzić, co się dzieje. 

Mird zachował  się jak przystało na strilla. Nie tylko zbudował  gniazdo  dla przyszłej 

matki, ale także zaopatrzył spiżarnię. 

Ogromny,  martwy  i  mocno  sfatygowany  shatual  leżał  wzdłuż  jednego  ze  starannie 

ułożonych wałów z suchej trawy. 

- Liczą się intencje - szepnął Jaing. 

-  To  najsłodsza  rzecz,  jaką  w  życiu  widziałam  -  roześmiała  się  Bralor.  -  Takie 

określenie strilla... Cóż, człowiek codziennie uczy się czegoś nowego. 

- Jak długo one żyją? - Zapytał Jaing. - Słyszałem, że trzy do czterech razy dłużej niż 

normalny człowiek. 

- To prawda - odparł Vau. - Martwi mnie to, bo nie wiem, komu będę mógł przekazać 

opiekę nad Mirdem. 

- Ale z ciebie mięczak, sierżancie. 

-  Może  byś  się  zastanowił  nad  wzięciem  Mirda,  jeśli  cokolwiek  mi  się  przytrafi? 

Odnosisz się do niego z mniejszym obrzydzeniem niż twoi bracia. 

Jaing kichnął i skinął głową. 

- Przepraszam, zawsze miałem problemy z zatokami. Oczywiście, pomyślę o tym. 

- Mam na to twoje słowo? 

- Jasne. 

Vau  poczuł  się znacznie  lepiej;  jeszcze  jeden  dowód  na  to,  jak  bardzo martwił  się  o 

zwierzę. Podniesiony na duchu dołączył do  pozostałych w głównej sali, gdzie dyskutowano 

nad bliskimi narodzinami. 

Siostrzenica  Bralor,  Parja  -  mechanik,  jak  na  samotną  młodą  kobietę  wiodąca  raczej 

dostatnie życie - przyszła po raz pierwszy zobaczyć Fi. 

-  Jaing  mówi,  że  zasługujesz  na  to,  by  wyzdrowieć  -  stwierdziła,  przykucając  przed 

nim, aby spojrzeć mu prosto w oczy. - Wierzę, że ma rację. 

W  ustach  innej  osoby,  nie  Mandalorianki,  zabrzmiałoby  to  brutalnie,  ale  ona 

powiedziała  to  z  uśmiechem  i  przez  cały  wieczór  była  dla  Fi  cudownie  opiekuńcza. 

Wyglądało  to  na  coś  więcej  niż  tylko  litość.  Etain,  obserwując  ich  uważnie,  mrugnęła 

porozumiewawczo do Vau. Jedi mieli nosa do takich spraw. Vau pomyślał, że można czerpać 

szczęście z najmniej oczekiwanych sytuacji. 

Tej nocy spał dobrze, z Mirdem ułożonym przy stopach na kocu. 

background image

Obudziły  go  dopiero  jęki  rodzącej  kobiety.  Sześć  godzin  później  na  świat  przyszedł 

Venku  Skirata,  najprawdopodobniej  najbardziej  pomarszczony  i  wściekły  noworodek  w 

galaktyce. 

Bralor i Parja przyjrzały mu się badawczo. 

- Kandosii - rzekła Bralor, biorąc dziecko w ramiona. - Bardzo zdrowy chłopak. 

Vau  zastanowił  się  chwilę  nad  przyszłością,  jaka  czeka  Venku  albo  jaką  sobie  sam 

zgotuje - i podał Etain komunikator. 

- Proszę - rzekł. - Wiesz, co teraz musisz zrobić. 

Etain,  zapłakana  i  zmęczona,  wzięła  aparacik  i  z  trudem  wcisnęła  przyciski.  Vau  nie 

musiał  jej  nawet  przypominać  numeru,  bo  kod  Skiraty  znała  na  pamięć.  Kiedy  odebrał, 

zdołała wykrztusić tylko jedno słowo: 

- Ba'buir. 

Dziadku. 

Bastion Kyrimorut, północna Mandalore, 541 dni po Geonosis  

Przez całą drogę z Coruscant Skirata szykował się na to, że po prostu weźmie Venku z 

rąk Etain. Kiedy wszedł do jej pokoju, przeraził się, jak wygląda młoda Jedi. 

-  Nic  mi  nie  jest  -  powiedziała.  -  Jestem  okropnie  zmęczona  i  hormony  mi  się 

rozszalały,  więc  jeśli  zacznę  płakać,  po  prostu  udawaj,  że  tego  nie  widzisz.  Nie  zmieniłam 

zdania ani nic w tym stylu. 

Skirata  nachylił  się,  aby  spojrzeć  na  Venku,  a  Etain  wyciągnęła  do  niego  ramiona  z 

dzieckiem. 

- Proszę, Ba'Buir. 

- On jest piękny - szepnął Skirata. - Naprawdę. 

Jego  biologiczne  dzieci  musiały  mieć  już  własne  rodziny,  a  może  nawet  gdzieś  tam 

biegały  już  jego  wnuki,  ale  to  był  pierwszy  wnuk,  którego  mógł  wziąć  na  ręce  i  nazwać 

swoim. 

- Venku. Ty jesteś Venku, prawda? Tak, to ty! - Dziecko było za małe, żeby reagować 

na  gruchanie  i  łaskotanie,  więc  Skirata  tylko  trzymał  go  przed  sobą  jak  delikatny  kryształ, 

jedną ręką ochraniając główkę. Przynajmniej pamiętał, jak to się robi. - Jest doskonały, Etain. 

Byłaś wspaniała. Jestem taki dumny. 

- Jak miło przewracać się na łóżku bez brzucha - uśmiechnęła się przez łzy. 

- Naprawdę potrzebujesz odpoczynku, ad'ika. 

- Nie takich uczuć się spodziewałam. Całkiem nie takich. 

background image

Mówiła  jak  Ippi.  Jego  zmarła  żona  tez  powtarzała,  że  macierzyństwo  nie  ma  nic 

wspólnego  z  opisami  w  rodzinnych  holozinach.  Biorąc  pod  uwagę  trudne  koleje  losu,  jakie 

ostatnio przechodziła Etain, sam fakt, że przeżyło i dziecko, i matka, był zdumiewający. Krew 

Jedi wiele znaczyła. 

Mereel podszedł i zajrzał Skiracie przez ramię. 

- Jest bardzo spokojny, prawda? 

- W tym wieku dzieci śpią prawie przez cały czas. 

- Tak myślisz? - Zmęczonym głosem odparła Etain. 

Venku wyglądał jak przeciętne dziecko, nie było w nim nic niezwykłego, może poza 

bujną czupryną miękkich, czarnych włosów, i ta zwyczajność była czymś najpiękniejszym, co 

Skirata mógł sobie wyobrazić. Już bardzo dawno nie trzymał na rękach noworodka i czuł się 

oszołomiony. No i serce mu pękało, że nie może tego zrobić Darman. 

To  był  błąd,  pomyślał.  Shab,  ależ  się  myliłem.  Nie  mogę  rozdzielić  chłopaka  z 

dzieckiem. 

- Nie musisz przez to przechodzić - powiedział głośno. Wiem, co mówiłem wcześniej, 

ale możesz go tu wychowywać, jeśli opuścisz zakon Jedi. Rav jest w pobliżu, wszyscy się tu 

regularnie pojawiamy, możesz nawet pojechać do Keldabe i mieć normalnych sąsiadów. 

- A co z Darem? - Zapytała. 

- Muszę to jeszcze raz przemyśleć. 

- Nie chcę się tutaj martwić, kiedy on tam walczy, Kal. 

-  Matki  małych  dzieci  właśnie  tak  robią,  Etain.  Trudno  być  ostoją  dla  człowieka  na 

froncie, ale one dają sobie radę. 

- Inaczej się czuję, kiedy jestem na służbie. Wtedy mi się wydaje, że mam kontrolę nad 

sytuacją, nawet jeśli tak nie jest. 

- A kto teraz potrzebuje cię najbardziej? 

Skirata nie mógł jej winić za nerwowość i niezdecydowanie. 

Sam miał własne dzieci i zaadoptował wiele innych, ale nawet on stwierdzał, że świat 

staje się inny, kiedy spojrzysz na swoje dziecko. To zmienia wszystko. 

A Etain już nie wydawała się tą naiwną i dobroduszną Jedi, która doprowadzała go do 

szału,  kiedy  stwierdziła,  że  obdarzenie  Darmana  dzieckiem  jest  doskonałym  pomysłem. 

Wyglądała jak drobna, szczupła dziewczynka, a po ciąży wydawała się własnym cieniem; jej 

jedynym  błędem  było  urodzenie  się  z  niewłaściwym  kompletem  genów  w  świecie,  który 

narzucił jej taki, a nie inny los. Była dokładnie taka jak Darman. Nie można jej za to winić. 

- Nie zapytałeś mnie o coś ważnego - szepnęła. 

background image

- O to, ile ważył? 

- Nie chcesz wiedzieć, czy jest silny Mocą? 

Skirata starał się nie myśleć o Venku jako o przyszłym Jedi. Do tego nie można było 

dopuścić. 

- A jest? To chyba jest oczywiste, ale chciałbym wiedzieć? 

- Nie, nie jest. Ale będzie używał Mocy. To zależy, czy się nauczy ją stosować. 

Może miała inny pomysł na jego przyszłość. Zanim wybuchła wojna, jedyną rodziną, 

jaką znała, był zakon Jedi. Pod wpływem stresu ludzie instynktownie dążyli do środowiska, 

które znają najlepiej. 

- A kto go wyszkoli? - Spytał. 

-  Ja  to  zrobię.  Mogę  żałować,  że  nie  dałam  mu  wyboru,  czy  chce  być  Jedi,  ale 

wolałabym mu raczej zaoferować szerszy świat. 

Były momenty, kiedy naprawdę wyglądała jak Jedi, tak samo jak Jusik - jednocześnie 

dziecko i starożytny mędrzec, otulony w smutne, brązowe szaty. Skirata próbował wyobrazić 

ją sobie jako normalną dziewczynę w tym wieku, lekkomyślną i płochą, myślącą głównie o 

modzie. Czuł się winny, że nagadał jej tyle przykrych rzeczy, kiedy mu powiedziała o swojej 

ciąży. 

Cieszył się teraz, że to zrobiła. Darman miał syna. 

Rozdzielenie  z  dzieckiem  ją  zabije,  podobnie  jak  udawanie,  że  nigdy  nie  rodziła. 

Skirata  był  przekonany,  że  Darman  nie  powinien  nic  wiedzieć  o  Venku,  dopóki  nie  będzie 

gotowy. Ale teraz nie był już tego taki pewien. 

Nawet  nie  dałem  mu  możliwości  wybrania  imienia  dla  własnego  syna.  Jak  się  teraz 

mam czuć? - Pomyślał. 

A  Venku,  pochodzący  od  Jedi  używającej  Mocy  i  żołnierza  doskonałego,  był  bardzo 

cennym  towarem  -  współpraca  Ko  Sai  została  kupiona  za  fiolkę  krwi  matki  i  próbkę  tkanki 

dziecka. Przynęta na aiwhy nic z tym nie zrobi, ale pragnie tego z całej siły. 

Skirata odda jej łup. 

- Et’ika, musimy znaleźć czas, żeby powiedzieć Darmanowi zdecydował. - Sprawdzę, 

czy jest na to gotów. 

- Ale jak ja mu spojrzę w oczy, kiedy go tak okłamałam? 

- Powiem mu prawdę, że cię do tego zmusiłem. 

- I miałeś rację, Kal. Tak czy owak, sytuacja będzie fatalna, cokolwiek zrobię. Nie ma 

sposobu,  aby  to  ominąć.  -  Etain  wyciągnęła  ręce  po  Venku  i  ułożyła  go  sobie  w  zgięciu 

ramienia. - Problem zacznie się, jeśli choć kilka osób się dowie o jego pochodzeniu. Chyba że 

background image

razem z Darem uciekniemy gdzieś daleko. Ale on tego nie zrobi. - Wytarła dziecku buzię. - Ja 

też bym chyba nie mogła. 

Nie potrafiłabym udawać szczęśliwej rodziny, kiedy trwa wojna. 

Skirata zrozumiał, o co jej chodzi. Ciekaw był, co sam by zrobił w jej sytuacji. 

- Fi także już wie. 

- Tak, ale na razie raczej nie będzie mógł się wygadać. 

- Lepiej z nim porozmawiam. 

- Nie sądzę, aby zrozumiał, dlaczego nie mówimy tego Darowi. 

- Zostaw to mnie. Wszystko po kolei. Najpierw Ko Sai. 

Skirata nie widział Kaminoanki od dłuższego czasu. Kiedy wraz z Mereelem weszli do 

jej ruchomego laboratorium, z którego wreszcie raczyła skorzystać, odniósł wrażenie, że Ko 

Sai  niknie  w  oczach;  wyglądała  jak  ktoś,  kto  z  trudem  zbiera  ostatek  sił,  aby  powitać 

przyjaciela. Nie było w niej jednak nic przyjacielskiego. Za wszelką cenę chciałaby już zająć 

się próbką. 

A  przecież  musi  wiedzieć,  że  nigdy  nie  zdoła  z  tej  próbki  stworzyć  superżołnierza. 

Trudno sobie wyobrazić taki głód wiedzy, że ktoś chce coś sprawdzić, nawet jeśli nigdy tego 

nie wykorzysta. 

Skirata  wolał  nie  ryzykować.  Jeśli  Ko  Sai  uciekła  z  Kamino,  to  może  uciec  i  stąd, 

nawet teraz. Jak tylko weźmie próbkę z jego rąk, zostanie zamknięta pod ścisłym nadzorem. 

- Słyszałam, że dziecko jest zdrowe i ma się dobrze - powiedziała. 

- Tak. - Skirata podniósł fiolkę. - A teraz ty powiesz mi, na ile jest zdrowe. 

-  Nie  muszę  nawet  robić  testów  na  przyspieszone  starzenie,  sierżancie  -  odparła.  - 

Wszystkie  sztucznie  zmienione  geny,  odziedziczone  po  ojcu,  są  recesywne,  a  te,  które 

naturalnie  występują  w  genomie  Fetta,  są  regulowane  chemicznie.  Jeśli  chłopiec  nie 

odziedziczył czegoś egzotycznego po matce Jedi, wyrośnie normalnie, chyba że będzie miał 

prawdziwego pecha na loterii życia. 

- W twoich ustach wszystko brzmi tak normalnie. - Skirata spojrzał na fiolkę. - Głowę 

daję, że dokładnie przetrzepałaś genom Etain. 

- Tak. Jest fascynujący. 

- Więc teraz po prostu sprawdzisz, jak te geny ze sobą współpracują. 

- Nie po prostu. To jest najtrudniejsza część całej pracy. 

A Venku wcale tego nie potrzebuje. Skirata mógł teraz odejść, gdyby jej wierzył. Musi 

jednak najpierw przetestować jej prawdomówność. Nie był przecież genetykiem. 

Mereel trącił go w bok. 

background image

- Ko Sai ostatnio dotrzymuje słowa, zresztą teraz i tak nie może zaszkodzić. 

Skirata  nie  był  pewien,  czy  Mereel  nie  odgrywa  przed  Kaminoanką  roli  dobrego 

policjanta, ale przekazał jej próbkę. 

- Baw się dobrze - rzucił od progu. 

Bastion  nabierał  rozmachu.  Roboty  Bralor  zbudowały  w  centralnym  kręgu  osłonięte 

koliste atrium, z dachem, który można było odsuwać, kiedy nikt nie szpiegował z powietrza, i 

urządzić grilla na świeżym powietrzu. 

- Myślę że powinniśmy się zająć podzieleniem tego shatuala, jeśli Rav tego jeszcze nie 

zrobiła, Mer'ika. Doskonały na świąteczny posiłek, jeśli uda nam się zebrać cały klan. 

- Powiedziałeś „klan"? 

- Przecież jesteśmy klanem, nieprawdaż? 

- Masz rację, Buir - uśmiechnął się Mereel. - Wszak pewnego dnia wojna się skończy. 

-  Skończy  się  dla  nas  -  poprawił  Skirata.  -  A  reszta  galaktyki  niech  robi,  co  chce. 

Tymczasem  muszę  się  zaprzyjaźnić  z  kimś  odpowiedzialnym,  kto  pracuje  w  arkaniańskim 

Micro. 

- Ale nie zanim upieczemy kawałek shatuala, co? - Zaśmiał się Mereel. - Jestem teraz 

wujkiem, muszę wszystko robić jak należy. 

Wujek. Ba'vodu. 

Jakie ładne, rodzinne słowo. Te dni, Skirata był o tym przekonany, oznaczały początek 

nadziei dla jego chłopców... A nawet dla Mandalore. 

Tak, arkaniańskie Micro może poczekać jeszcze parę godzin. 

Bastion Kyrimorut, północna Mandalore, 545 dni po Geonosis  

-  Jak  mandaloriańskie  kobiety  wożą  swoje  dzieci?  -  Zapytała  Etain.  -  Wątpię,  czy 

potrzebują takiej ilości sprzętu na kilkugodzinny spacer po Szlaku Hydiańskim. 

Bo  ona  nie  mogła  poradzić  sobie  z  paczką  pieluch,  mlekiem  i  zmianą  odzieży. 

Pomyśleć,  że  kiedyś  nosiła  do  boju  rusznicę  LJ-50  -  teraz  nie  dawała  rady  unieść  torby 

podróżnej i musiała skorzystać z repulsorów. 

Bralor po raz ostatni spojrzała na Venku. 

-  Bierzemy  plecak  -  wyjaśniła.  -  Ale  w  tych  okolicznościach  powiedziałabym,  że 

drobne  oszustwo  nie  zawadzi.  Pamiętaj,  Mando'ade  nie  lubią  się  przemęczać,  chociaż  są 

silniejsi aniżeli aruetiise. Ale uważaj na siebie. To nie jest konkurs na wytrzymałość. 

- Będę was odwiedzać najczęściej, jak się da. 

- Kiedy tylko chcesz, vod'ika. Jesteś pewna, że chcesz przez to wszystko przechodzić, 

background image

tam w barakach? 

- Zawsze mogę zmienić zdanie. 

-  Cóż,  może  to  zabrzmi dziwnie...  Jesteśmy  tutaj  i  czekamy.  Mam  tylko  nadzieję,  że 

Darman  jest  na  to  wszystko  przygotowany.  -  Bralor  wyciągnęła  szyję,  aby  wyjrzeć  przez 

wąskie okno. To wspaniali chłopcy, ale w niektórych sprawach okropnie naiwni. 

Oczywiście, Zerowi szybko się przyzwyczajają, może z wyjątkiem Orda... 

- Na co patrzysz? 

- Na Parję i Fi. Dzisiaj skłoniła go do chodzenia. Jego zmysł równowagi jest do haran, 

ale  przygotowała  mu  poręcze,  roboty  dyżurne,  co  tylko  chcesz.  Ta  dziewczyna  nigdy  nie 

zrezygnuje z leczenia chorych albo osieroconych pisklaków nuna. 

Etain  wiedziała  doskonale,  co  Fi  miał  i  co  stracił:  kiedyś  doskonale  zbudowany, 

bystry,  wysportowany  chłopiec,  teraz  miał  ogromne  problemy  z  prowadzeniem  najprostszej 

rozmowy,  zapominał,  gdzie  jest,  potrzebował  pomocy  przy  jedzeniu  i  uczył  się  na  nowo 

chodzić. Parja, która nie znała dawnego Fi i nie miała porównania, widziała tylko człowieka, 

jakim  był  teraz,  i  chyba  go  akceptowała.  Wydawała  się  niezmordowana  w  swoim 

poświęceniu. 

Nie  chciałabym  nigdy  zawieść  tych  ludzi,  pomyślała  Etain,  ale  gdybym  miała 

wybierać, komu zawierzyć swoje życie, to... 

No i wybrała i do tej pory nie zaznała rozczarowań. 

-  Pójdę  się  pożegnać  z  Ko  Sai  -  rzekła.  Wciąż  jeszcze  nie  mogła  się  do  tego 

przyzwyczaić,  że  traktuje  ją  niczym  sąsiadkę,  wobec  której  musi  być  uprzejma  dla 

zachowania  pozorów.  Dziwna  była  myśl,  że  nawet  najbardziej  odrażające  istoty  możesz  w 

końcu  zaakceptować,  jeśli  przyzwyczaisz  się  do  ich  zachowania,  spędzając  z  nimi  czas.  - 

Zastanawiam  się,  jakie  jeszcze  genetyczne  rarytasy  jej  zaproponować,  żeby  nadal  była 

zadowolona i skłonna do współpracy. 

Bralor wtrąciła swoim zwykłym, beznamiętnym tonem: 

- Wiesz, że Kal ją pewnego dnia zastrzeli, prawda? 

- Chyba wiem. 

-  Ja  tam  zrobiłabym  to  już  teraz,  a  posiadane  przez  ciebie  pliki  przekazała  innemu 

mistrzowi  klonowania  razem  z  informacją.  Oni  wszyscy  wiedzą,  jak  na  pewnym  etapie 

szybciej postarzać klony. 

Można by też zaciągnąć tę shabuir na Arkanę i załatwić wydobycie z niej informacji 

bardziej  drastycznymi  metodami.  -  Bralor  włożyła  dużą,  miękką  paczkę  do  coraz  cięższej 

torby  Etain.  -  Jeśli  oczywiście  się  okaże,  że  wie  coś,  co  warto  poznać.  Masz  tu  shatuala, 

background image

upieczonego i pokrojonego. Zjedzcie go z Darmanem i chłopcami. To właściwy sposób, aby 

uczcić narodziny twojego syna - jeśli nawet nie możesz im o tym powiedzieć. 

Etain okrążyła bastion i skierowała się do laboratorium Ko Sai, mocno przyciskając do 

piersi  Venku.  Kątem  oka  zauważyła  Parję  prowadzącą  Fi  pomiędzy  dwiema  poręczami.  Fi 

właśnie upadł; 

Parja  podniosła  go  z  pomocą  robota  i  zaczęli  od  początku.  Fi  kiedyś  pozostawiał  w 

Mocy  uczucie  żalu  i  pełnej  zdumienia  samotności,  jakby  się  zastanawiał,  dlaczego  musi 

prowadzić  ograniczone  różnymi  zakazami  życie.  Kiedy  Etain  sięgnęła  teraz  ku  niemu,  by 

sprawdzić,  co  się  zmieniło,  odkryła,  że  jest  przerażony,  wytrącony  z  równowagi,  że  sam 

siebie nie poznaje - ale samotność gdzieś się ulotniła. 

Fi wreszcie nie czuł się samotny. Zapłacił straszliwą cenę, aby osiągnąć ten stan, ale 

wydawał się spokojniejszy niż kiedykolwiek. Moc bilansowała swoje księgi w najdziwniejszy 

sposób. 

Trzymając Venku na lewym ramieniu, Etain zastukała do drzwi. 

- Ko Sai, to ja, Etain. Czy mogę wejść? 

Zrobiła  to  tylko  z  grzeczności.  Zablokowane  drzwi  otwierały  się  na  kod,  więc  Etain 

mogła wchodzić i wychodzić, kiedy chciała. Nie było jednak powodu poniżać Ko Sai. Widok 

Venku może i tak zachwiać jej postanowieniem. 

- Ko Sai? 

Odpowiedzi nie było. Etain ogarnęła lodowata panika. Czyżby Kaminoanka uciekła z 

próbkami tkanek? 

Nie bądź głupia, skarciła się. Nie mogła uciec. Jest mocno pochłonięta pracą. 

Etain wpisała kod i weszła do środka. 

Ko Sai rzeczywiście uciekła, ale tam, gdzie nikt nie będzie mógł jej znaleźć, i zabrała 

ze sobą całą swoją wiedzę. 

Wisiała bez życia na pętli przyczepionej do belki pod sufitem. 

Etain zakryła usta dłonią, ale nie krzyknęła. Zbyt często widziała śmierć na polu bitwy, 

żeby  tak  reagować.  Musi  zaraz  wezwać  Kala.  Przyłapała  się  na  tym,  że  klnie  i  szlocha  na 

przemian,  kiedy  przywoływała  Skiratę  przez  komunikator.  Potem  przeczytała  list  na 

notatniku, który jeszcze świecił się na blacie. 

„Dziękuję, Etain, to było fascynujące". 

Ko Sai, niezrównana genetyczka, jeszcze raz miała ostatnie słowo. 

background image

ROZDZIAŁ 19 

Maze, jeśli dowiem się kiedykolwiek, że zamierzasz zająć się swoją karierą... 

Oczywiście prywatnie, jestem pewien, że zdołam pozyskać pewne zasoby, aby 

pomóc ci... W przeprowadzce. 

Generał Arligan Zey do swojego adiutanta, żołnierza ARC kapitana Maze, po 

otrzymaniu niejasnych odpowiedzi na pytanie, co czeka żołnierzy klonów, którzy 

zechcą opuścić po wojnie szeregi armii  

Bastion Kyrimorut, północna Mandalore, 545 dni po Geonosis  

Przynęta na aiwhy wciąż szarpała łańcuch, choć już nie żyła. 

Skirata oparł się o framugę drzwi i zapatrzył się na ciało Ko Sai, zastanawiając się, co 

zaniedbał. Vau i Mereel sprawdzali wszystko po kolei. 

- Robienie sekcji nie jest moim hobby - mruknął Vau - ale chciałbym się dowiedzieć, 

jak ktokolwiek mógłby zbliżyć się do Ko Sai na tyle, by ją zabić... Nawet jeśli wiedział, że ją 

tu przetrzymujemy. 

- Ona z każdym dniem wpadała w większą depresję. - Mereel odczepił linę. - Musiała 

wiedzieć, że nie wróci do domu. Ale nie słyszałem nigdy,  aby Kaminoanie mieli skłonności 

samobójcze. Są zanadto zarozumiali. Chyba że potraktowała to jako akt ostatecznej pogardy 

dla nas. 

Vau w zadumie szturchnął ciało. 

-  Te  istoty  nigdy  nie  miały  zamiłowania  do  podróży.  Opuszczenie  Kamino  musiało 

być dla Ko Sai trudną decyzją. Osobiście nie jestem zdziwiony, że się załamała. 

-  Złapałbym  ten  perłowy  miotacz  i  wyświadczył  jej  przysługę  już  dawno  temu  - 

wymamrotał Mereel. - Ale ja nie jestem aroganckim, ksenofobicznym kawałkiem tatsushi. 

Skirata pamiętał jedynie o skąpym strumieniu danych, który właśnie wysechł. 

- Cieszę się, że to was nie zmartwiło, chłopcy - rzekł kwaśno. 

Chociaż  zszokowany,  czuł  coraz  większy  gniew.  -  Już  się  obawiałem,  że  to  was 

naznaczy na całe życie. 

Mereel z pewnością się przejął. 

- Może zabrakło jej informacji dla nas - zasugerował. 

- Może - zgodził się Skirata. - A może przez cały czas nas nabierała. 

background image

-  Cóż,  wiem,  co  musimy  zrobić  w  możliwej  do  przewidzenia  przyszłości.  Trzeba 

zebrać  wszystko,  co  mamy,  i  znaleźć  innego  genetyka,  albo  ze  trzech,  którzy  coś  na  to 

poradzą. - Mereel  wsunął  sondę do komputera. - Sprawdzę tylko, czy nie usunęła danych... 

Ale  nie,  uważała  widać,  że  jej  prace  są  zbyt  cenne,  by  je  całkowicie  skasować.  Co  za 

dziwaczka! Teorię, że to miał być dowód wzgardy dla nas, włożyłbym między bajki. 

-  Wciąż  uważam,  że  powinniśmy  zaryzykować  i  spróbować  ubić  interes  z 

arkaniańskim Micro - rzekł Vau. - Każdy fachowiec od klonowania musi mieć do czynienia z 

przyspieszonym starzeniem się. Na tym zarabiają. 

- Oni są tani, ale do niczego - odparł Mereel. 

- No to co? I tak od nich nie kupujemy. Chcemy tylko, aby jasno wskazali: „Hej, to są 

te  geny,  które  musicie  włączyć  i  wyłączyć".  Potem  zamówimy  produkcję  odpowiedniego 

środka w spółce farmaceutycznej. 

- Mamy w ręku jej badania - mruknął Skirata, niezdolny oderwać wzroku od martwej 

Kaminoanki.  Prawie  oczekiwał,  że  tylko  udaje  trupa  i  że  zaraz  wstanie.  -  Ale  wszystko  po 

kolei. 

-  Oczywiście,  musimy  jeszcze  się  dowiedzieć,  co  mamy  -  rzekł  Mereel.  -  Na  razie 

siedzimy  nad  genetycznym  odpowiednikiem  Świętych  Zwojów  Gurrisalii,  tyle  że  nie 

możemy zrozumieć języka. 

A w dodatku mieli na głowie martwą Kaminoankę. Skirata zastanawiał się, czy może 

mu się jeszcze do czegoś przydać. Nikt nigdy nie uwierzy, że jej nie zabił - sam zresztą nie 

był  pewien,  dlaczego  tego  nie  zrobił  -  więc  może  uda  się  to  jakoś  wykorzystać.  Jeśli  nie 

mogła mu się przydać za życia, zapracuje na siebie po śmierci. 

- Czy Delty wciąż kopią pod wyspą Action World? 

- Tak, Kal'buir. 

-  Myślę,  że  już  czas,  aby  znaleźli  to,  czego  szukają.  Kiedy  kanclerz  osiągnie  spokój 

ducha, może się odsunie od spraw, które nas interesują. 

- Jak mamy tam przewieźć Ko Sai? - Zapytał Vau. 

- Nie zrobimy tego - odparł Skirata. - Porozmawiam z Deltą. 

Mereel pokręcił głową. 

- Oni to nie my. Trzymają się reguł. Powiedzą Zeyowi. 

Vau wydawał się urażony. 

-  Nie  możecie  nie  doceniać  ich  dyplomatycznych  umiejętności,  Kal.  Nie  powiedzieli 

mu o napadzie na bank, prawda? 

- Dobrze, Walonie. Musimy przygotować dobrą historyjkę, żeby się nie wydało, że to 

background image

Jusik dostarczył wieści o Ko Sai. Załatwię też raport z sekcji, żeby można mu go było rzucić 

na biurko. 

- W porządku. A co z ciałem? 

- Cóż, trzeba się tym zająć. - Nienawiść Skiraty do Ko Sai nie ułatwiała mu bynajmniej 

zadania. - Pomóżcie mi ją przenieść do stodoły, muszę załatwić brudną robotę. 

-  Chyba  to  ja  powinienem  zrobić...  Razem  z  Jaingiem,  Buir.  Mereel  wyprowadził 

starszych mężczyzn z laboratorium. - Mamy z Ko Sai stare porachunki. 

Skirata zawsze mógł polegać na Zerowych. Pewnego dnia im to powie, ale na razie po 

prostu był wdzięczny, że się zgłosili na ochotnika. Ciekaw był też, czy mają w tym jakiś swój 

cel. 

- Czy zamierzacie... Podarować ciało Delcie? - Zapytał Vau. 

-  Nie  -  odparł  Skirata.  Nagle  go  olśniło.  Czy  Ko  Sai  miała  jakąś  rodzinę?  Po  tylu 

latach,  jakie  spędził  na  Kamino,  wciąż  tego  nie  wiedział.  -  Nie  zaszkodzi,  jeśli  Lama  Su 

będzie myślał, że w końcu ją dopadliśmy. Zachowam się przyzwoicie i wyślę większość ciała 

do domu. 

- Będą ci wdzięczni... - Odparł Vau. 

-  Munit  tome'tayl,  skotah  iisa  -  odparł  Skirata.  Długa  pamięć,  krótki  lont:  taki  jest 

charakter  Mandalorianina,  mówiło  przysłowie.  -  Nie  chciałbym,  aby  Kamino  o  nas 

zapomniało. 

Może jednak pewnego dnia oni będą mogli zapomnieć o Kamino. 

- Wezmę Jainga i Orda. - Mereel wyjął wibroostrze. - Musimy wykonać zadanie, które 

planujemy od dłuższego czasu. 

Mereel  nie  wyjaśniał,  a  Skirata  nie  pytał.  Wziął  Vau  za  łokieć  i  wyprowadził  na 

zewnątrz. 

Ko Sai nie była jedyną osobą, której Skirata nie znał tak dobrze, jak powinien. 

Apartament Besany Wennen, Coruscant, 547 dni po Geonosis  

Besany  zawsze  brała  ze  sobą  miotacz,  kiedy  szła  komuś  otworzyć,  i  nie  otwierała 

drzwi,  dopóki  nie  przeskanowała  wszystkich  zabezpieczeń,  które  jej  zainstalowali  Ordo  i 

Mereel. Dzisiaj jednak odwiedził ją jedynie Skirata z jakimś zawiniątkiem w ramionach. 

- Wybacz, Kal - powitała go. - Nie przyzwyczaiłam się, że chodzisz piechotą. 

-  Nie  chciałem  cię  przestraszyć.  -  Skinieniem  głowy  wskazał  na  zawiniątko.  -  Nie  z 

tym małym gościem na pokładzie. 

- Gdybym cię nie znała, powiedziałabym, że to ... Słowo daję, dziecko! 

background image

Skirata odetchnął głęboko, położył kokon z koców - perłowoszarych, bardzo miękkich 

- na jej sofie, po czym pochylił się i ostrożnie rozwinął warstwy materiału. - Czy on nie jest 

piękny? - Zniżył głos do szeptu. - Może będę cię prosił, żebyś się nim zajęła. Nie przez cały 

czas, tylko chwilowo. 

Śpiący  smacznie  noworodek  miał  burzę  ciemnych,  jedwabistych  loków.  Besany  nie 

wiedziała, co powiedzieć. Uwielbiała Skiratę i  chętnie zrobiłaby dla niego wszystko, ale na 

dzieciach  się  nie  znała  i  wciąż  jeszcze  miała  stałą  pracę.  Skirata  ujął  ją  za  rękę,  nie 

odwracając wzroku od dziecka, ścisnął lekko, jakby właśnie opowiedział znakomity żart. 

- To syn Darmana i Etain - wyjaśnił. - Venku. 

- Naprawdę? - Trwało chwilę, zanim sens informacji dotarł do niej i wstrząsnął nią do 

głębi. - To niesamowite. 

- W dodatku sytuacja jest niezręczna. Darman nie ma pojęcia, że jest ojcem. Wciąż się 

zastanawiam, czy jest gotów, aby się tego dowiedzieć. 

Besany  nie  mogła  oderwać  oczu  od  dziecka.  Było  prawdziwe  -  prawdziwe,  żywe 

dziecko. Wciąż miała problem, aby w to uwierzyć. 

- To dlatego Etain znikła na jakiś czas! Nigdy bym się nie domyśliła. 

-  Chciała  dalej  dowodzić.  -  Venku  zbudził  się  i  zaczął  popłakiwać,  kopiąc  nóżkami. 

Skirata  znów  go  wziął  na  ręce  z  wprawą  ojca,  który  wszystko  to  już  robił,  chociaż  dawno 

temu. - Jeśli Rada Jedi dowie się o tej historii z Darem, Etain zostanie wyrzucona z zakonu. 

A  zatem  dla  wszystkich,  z  wyjątkiem  ciebie,  mnie,  Bard'ika,  Vau,  Zerowych  i  kilku 

wybranych Mandalorian, to jest mój wnuk. 

- Przecież jest nim naprawdę. 

- Mam tak poplątaną sytuację rodzinną, że nikt się nie zdziwi, stwierdzając, że zwalili 

mi na głowę dzieciaka. 

- Podejrzewam, że wychowanie go na Mandalore nie wchodzi w grę. 

- Jeśli ojciec nie może go wychować - odparł Skirata - obowiązek spada na mnie. 

Besany musiała się jeszcze wiele nauczyć na temat mandaloriańskich zwyczajów. 

- Ale ty jesteś w czynnej służbie. Mieszkasz w barakach, prawda? 

- Właśnie. Teraz wynająłem mieszkanie dla Laseemby w pobliżu restauracji Kragger, 

więc przeniosę się tam na trochę i zobaczymy, jak nam się będzie żyło. 

Skirata potrafił wiele załatwić poprzez rozległą sieć kontaktów. 

Pewnego dnia Besany zamierzała go taktownie zapytać, jak żył przed Wielką Armią, 

ale już wiedziała, że odpowiedź będzie jej spędzać sen z powiek. 

- Wynająłeś dla niej mieszkanie? 

background image

- A myślałaś, że zostawię ją, żeby nadal tkwiła u Quibbu? 

Wiesz,  jak  twi’leckie  dziewczyny  są  wykorzystywane  w  takich  knajpach.  Jest 

dziewczyną  Atina,  a  to  oznacza,  że  należy  do  rodziny.  Jestem  bywalcem  Kragget,  wielu 

chłopców z CSF też tam bywa, więc jest bezpiecznie. 

Wydawał  się  nieco  zakłopotany.  Może  obawiał  się,  że  Besany  ma  mu  za  złe,  iż  nie 

umieścił Laseemby w eleganckiej okolicy, blisko jej mieszkania. 

Chyba zwariowałam, pomyślała Besany. Nie wolno mi się na to zgodzić. Co ja wiem o 

dzieciach? 

- Zgoda - powiedziała wbrew sobie - pamiętaj tylko o moich godzinach pracy. Pytałeś 

też Jallera? 

- Ostatnio i tak nadużywam jego uprzejmości. Wolałbym uniknąć proszenia go o coś 

jeszcze.  Ale  to  najlepszy  kompromis,  jaki  wymyśliłem,  aby  Etain  mogła  widywać  się  z 

Venku, kiedy nie będzie w akcji. 

- Poradzimy sobie - zapewniła. Wydawało jej się, że to najbardziej szalona obietnica, 

jaką  kiedykolwiek  złożyła.  Cóż,  niedawno  porwała  komandosa  w  śpiączce  z  centrum 

medycznego i  zrobiła wiele innych wyjątkowo niebezpiecznych rzeczy, więc był  to  jedynie 

kolejny akt szaleństwa na całej długiej liście. 

Skirata uśmiechnął się do dziecka i pocałował je w czoło. 

- Chłopcy Mando towarzyszą swoim ojcom na polu bitwy od ósmego roku życia, ale 

sądzę, że Venku zacznie wcześniej. 

Besany  próbowała  pogodzić  nienawiść  Skiraty  do  Kaminoan  za  narażanie  małych 

chłopców na wojnie z tradycją mandaloriańską, ale może różnica polegała na tym, że ojciec 

uczy syna, jak przeżyć, a nie traktuje go jak produkt. Zastanawiała się, czy dzieci odczuwały 

tę różnicę. To pytanie należało zadać dla Ordona. 

- Więc co dalej, Kal? 

-  Czy  będzie  ci  przeszkadzać,  jeśli  przyprowadzę  tu  oddział  Omega,  żeby  im 

przedstawić małego? Nie mogę go zabrać do baraków, Zey mógłby go wyczuć. Jedi potrafią 

się wzajemnie wyczuwać w Mocy. 

No tak, racja, uświadomiła sobie Besany. Jego matka jest Jedi. On jest... Wrażliwy na 

Moc. Jakby mało było innych problemów. 

- Proszę bardzo. - Besany zaczęła się natychmiast zastanawiać, co podać do jedzenia. 

Zawsze  była  przygotowana  na  gości,  ale  nigdy  się  nie  pojawiali,  a  ona  tęskniła  za 

przynależnością  do  grupy.  Zaletą  gangu  Skiraty  było  to,  że  nigdy  nie  czuła  się  w  nim 

outsiderką. - Czy już wrócili do miasta? 

background image

-  Staram  się  pilnować,  żeby  mieli  krótsze  misje.  -  Obronnym  ruchem  podniósł  obie 

ręce. - Wiem, wiem, większość z moich dziewięćdziesięciu chłopców przebywa w polu, ale 

Omega są specjalni. 

- Czy pewnego dnia wreszcie powiesz mi wszystko? 

- Nawet to, czego wolałabyś nie wiedzieć? 

-  Pracuję  pod  nadzorem  Wywiadu  Republiki  i  grzebię  w  plikach,  które  są 

niebezpiecznie  bliskie  kanclerzowi.  -  Było  wiele  rzeczy,  o  które  nie  powinna  pytać,  i  wiele 

pytań,  na  które  nie  powinna  odpowiadać.  Ale  to  się  skończyło.  -  Równie  dobrze  mogę 

wiedzieć najgorsze. 

- Powiem ci. Kiedyś. 

Skirata  podniósł  Venku  i  przeszedł  się  dokoła  mieszkania  z  dzieckiem  na  ramieniu. 

Łagodnie  je  poklepywał  i  szeptał  ciche  słówka  czułego  dziadka.  Cóż,  nie  czas  teraz  na 

jakiekolwiek  wyjaśnienia.  Może  będzie  potrzebował  całego  dnia,  aby  opowiedzieć  o  swojej 

długiej  karierze  -  o  usuwaniu  ludzi  i  przedmiotów,  o  doprowadzaniu  ich  siłą  do  klienta. 

Besany nie miała złudzeń. Wiedziała, w jakim towarzystwie obraca się Skirata. 

Pochodził  z  brudnego  świata,  tak  jak  Ordo.  Ale  i  tak  w  ich  świecie  czuła  się  czysta, 

bardziej  niż  w  lśniących  korytarzach  Senatu  albo  nawet  na  ulicy,  wśród  obywateli  zbyt 

zajętych  najnowszymi  holowidami,  aby  się  zainteresować,  co  się  ostatnio  dzieje  z  ich 

społeczeństwem. 

- Poczekam - powiedziała, wyciągając ramiona do dziecka. Pokaż mi, jak go trzymać. 

Przedstaw Venku cioci Besany. 

Biuro generała Arligana Zeya, dowódcy Sił Specjalnych, sztab Brygady 

OS, Coruscant, 547 dni po Geonosis  

Etain wiedziała, że będzie ciężko, pomimo nieformalnego nastroju, wygodnych foteli 

w  biurze  i  kafu  na  małym  stoliczku,  ale  mogła  to  znieść.  Nie  istniały  takie  słowa  ani  takie 

czyny,  jakimi  Zey  mógłby  ją  teraz  dotknąć  i  zmienić  jej  przekonania.  Może  nawet  się 

popłacze, ale to tylko poporodowa burza hormonów. Nie wstydziła się jej. 

Miała dziecko, a to zmieniło jej sposób postrzegania galaktyki. 

Jusik,  również wezwany na rozmowę,  siedział z ramionami skrzyżowanymi na piersi 

na  wzór  Skiraty,  emanując  milczącą  arogancją.  Brodę  przystrzygł  krótko,  włosy  splótł  w 

ciasny warkoczyk i nagle przestał wyglądać jak Jedi, pomimo szaty i miecza. Wyglądał raczej 

jak człowiek - w nieokreślonym wieku, który ma już dość. 

Etain  łagodnie  dotknęła  go  przez  Moc.  Wszystko  będzie  dobrze,  przesłała  mu. 

background image

Odwrócił się lekko ku niej i uśmiechnął. Wiadomo już było, że dobrze nie będzie. 

- Jestem zachwycony, że oboje tu dotarliście - odezwał się Zey. Dzisiaj był w nastroju 

sarkastycznym.  -  Wiem,  że  macie  napięty  harmonogram.  -  Spojrzał  przeciągle  na  Etain.  - 

Gurlanie  podziękowali  za  twoją  doskonałą  robotę  przy  ewakuacji  Quilury,  generale  Tur-

Mukan i... Za pomoc w procesie odbudowy. 

Nie  możesz  mnie  dotknąć,  zapewniła  go  w  duchu.  Mam  syna.  Boję  się  wyłącznie  o 

jego dobro i dobro jego ojca. Nie o swoje. 

- Zrobiłam, co mogłam, sir. 

- Wywiad donosi, że część przeniesionych farmerów już dołączyła do separatystów. 

-  Tak,  ta  decyzja  nigdy  nie  była  popularna...  I  owszem,  WAR  poniosła  pod  moim 

dowództwem więcej strat, niż pan by sobie życzył. - Zapamiętaj to sobie, Zey. - Komandor 

Levet powinien mieć bardziej doświadczonego generała. 

Zey przyglądał  jej się uważnie. Poczuła, jak sięga ku niej przez Moc, szukając tego, 

czego nie mógł wykryć zwykłymi zmysłami. 

Znalazł  wyłącznie  zmęczenie  i  poczucie  dobrze  spełnionego  obowiązku,  ale 

zinterpretował je całkiem odwrotnie. 

- Widzę, że ciężko to przeżyłaś. 

- Owszem, sir. 

- A ty, generale Jusik... Przepraszam, że ściągnąłem cię z Dorumaa, ale martwiłem się 

o ciebie. 

- Nic mi nie jest, sir. 

-  Nie mam najmniejszego pojęcia,  gdzie byłeś przez  kilka ostatnich tygodni...  Raczej 

nie na Dorumaa. Wiem tylko, jak lojalnie Delta cię kryje. 

Jusik nie odpowiedział, ale nie wykazywał najmniejszego poczucia winy. Zey powiódł 

oczami od Jusika do Etain i z powrotem, jakby szukając wyłomu w murze konspiracji, ale go 

nie znalazł. 

Postanowił zatem obalić mur frontalnym atakiem w typowym dla siebie stylu: 

-  Słuchajcie  oboje  uważnie.  Jest  nas  bardzo  mało  i  gdybym  miał  Jedi  na  zastępstwo, 

natychmiast  wycofałbym was oboje ze służby. Jesteście kompetentni i  bez wątpienia macie 

dobre  zamiary,  ale  nie  przestrzegacie  zasad.  -  Zawiesił  głos,  jakby  czekał,  aż  to  do  nich 

dotrze. - Rozumiem waszą przyjaźń ze Skiratą. To doskonały żołnierz, ale wy jesteście Jedi i 

szybko zmierzacie do punktu, gdzie nie będę  wam  już mógł  zostawiać luzów. Wracajcie do 

swoich zadań. Zacznijcie działać zgodnie z procedurą. Skirata nie może być dla was wzorem. 

Jest Mandalorianinem. 

background image

- Tak jest, sir - powiedziała Etain. 

Zey czekał na reakcję Jusika. 

- Generale, czy to ma dla pana sens? - Zapytał. 

- Myślę, że różnimy się interpretacją słów, sir - zauważył Jusik. - Słów takich jak Jedi. 

- Co ono oznacza, według ciebie? 

- Ja jestem Jedi, sir. A bycie Jedi to przeżycia w kontaktach z każdą żyjącą istotą, a nie 

filozofia ujmowana w abstrakcyjnych pojęciach. Nie jestem pewien, czy chciałbym być takim 

Jedi, jakimi chce nas widzieć Rada. 

-  Cóż,  nie  jesteś  pierwszym  Jedi  czy  padawanem,  który  się  buntuje.  To  normalne,  ja 

też to robiłem w twoim wieku. 

- Więc dlaczego pan nie robi tego teraz, sir? 

- A przeciwko czemu mam się buntować? Przeciwko wojnie? 

- Całkiem nieźle, jak na początek. 

- Jusik, nie jestem ślepy, wiem, że musimy pójść na ustępstwa, ale odpowiadam przed 

Radą i Senatem, więc nie pozwolę sobie na luksus rozgrywania kieszonkowych krucjat. 

-  Ależ  my  przecież  właśnie  to  powinniśmy  robić,  sir.  -  Przykro  mi,  ale  podstawowe 

obowiązki Jedi nie polegają na podtrzymywaniu siły rządu. Powinniśmy pomagać, uzdrawiać, 

przynosić  pokój,  bronić  słabych  -  jeśli  te  pojęcia  stają  się  sloganami,  którymi  rzucamy  na 

prawo i lewo, a nie sposobem na traktowanie istot rozumnych, to gorzej już być nie może. - 

Jusik  nie  sprawiał  wrażenia  zdenerwowanego;  emanował  w  Mocy  wrażeniem  smutnego 

spokoju.  Etain  mogła  wyczuć  jego  rosnącą  siłę.  -  A  więc...  -  Urwał  i  przełknął.  -  Proszę  o 

przeniesienie. Chcę zrezygnować z funkcji i zostać medykiem bojowym. 

Zey  był  wyraźnie  wstrząśnięty.  Miał  niewyraźna  minę,  a  pioruny,  jakie  zamierzał 

rzucić na głowę Jusika, gdzieś się ulotniły. 

Etain  też  się  tego  nie  spodziewała.  Obok  niej  siedział  ktoś  obcy,  nie  Jusik,  którego 

znała. 

- Nie jestem pewien, czy to będzie możliwe, Jusik - rzekł wreszcie Zey. 

- Będzie, będzie. - Jusik skinął głową i wbił wzrok w kolana. - Bardzo dużo myślałem, 

jakie  konsekwencje  moim  ludziom  na  froncie  przyniesie  zmiana  dowodzenia...  Czy  to 

spowoduje pogorszenie,  czy polepszenie ich sytuacji. Nie mogę jednak z tym żyć ani chwili 

dłużej.  Zgadzamy  się  na  armię  niewolników,  co  jest  sprzeczne  z  wszelkimi  naszymi 

zasadami.  To  plama  na  naszym  honorze.  Pewnego  dnia  zapłacimy  za  to.  Uważam,  że  to 

niegodne. Dlatego muszę wystąpić z zakonu Jedi. 

A  ja  zostawiłam  moje  dziecko  na  łaskę  innych,  pomyślała  Etain,  bo  chcę  zostać  w 

background image

zakonie. 

Etain  cierpiała.  Czuła  to  samo  co  Jusik,  ale  nie  mogła  się  zmusić,  aby  teraz  odejść. 

Nagle  przestała  dostrzegać  własne  motywy  i  cała  ta  pewność,  którą  sobie  tak  starannie 

zbudowała...  Drogocenna  pewność,  budowana  od  najmłodszych  lat,  kiedy  nie  była 

przekonana, czy kiedykolwiek zostanie dobrym Jedi - przepadła. Etain poczuła się jak tchórz, 

bo  nie  umiała  się  zachować  jak  Jusik,  ale  jednocześnie  rozumiała,  że  nie  potrafi  opuścić 

swoich żołnierzy. 

- Jesteś tego taki pewien - rzekł Zey i nie było to pytanie. 

- Jestem, sir. 

-  Więc  niech  Moc  będzie  z  tobą,  Bardonie  Jusiku.  Żałuję,  że  cię  tracę.  Co  teraz 

będziesz robił? 

Jusik  wyglądał,  jakby  ktoś  zdjął  mu  z  ramion  ogromny  ciężar.  I  po  raz  pierwszy 

wydawał się przerażony. 

-  Zawsze uważaliśmy, że użytkownik Mocy ma niewielki wybór: to Strona Jasna lub 

Ciemna,  Jedi  lub  Sith.  Teraz  jednak  widzę,  że  istnieje  pomiędzy  nimi  nieskończona  liczba 

możliwości, więc wybiorę jedną z nich. - Wstał i skłonił głowę. - Czy mogę zatrzymać mój 

miecz świetlny, sir? 

- Zbudowałeś go. Jest twój. 

- Dziękuję, sir. 

Drzwi otworzyły się przed nim i z sykiem zamknęły za nim. 

Etain została sama. Zey odetchnął głęboko. 

- Żałuję - rzekł. - Naprawdę. Generale, jesteś wolna. 

Etain  ruszyła  w  stronę  drzwi  i  odwróciła  się  na  progu.  Wiedziała,  że  zostanie  jej  w 

pamięci obraz Zeya, siedzącego z łokciami na blacie i głową wspartą na rękach. Wiedziała, że 

to  nie  rezygnacja  Jusika  tak  go  załamała;  po  prostu  zadał  sobie  pytanie,  które  ostatnio  Jedi 

postanowili zignorować, i teraz poznał na nie odpowiedź. 

Apartament Besany Wennen, Coruscant, 548 dni po Geonosis  

-  Nie  jesteś  trochę  za  stary  na  niańczenie  niemowląt,  sierżancie?  -  Zapytał  Niner, 

pożerając z głośnym chrupaniem kruche czipsy. 

Skirata zaprezentował specjalny gest Mando, oznaczający przyjacielskie zaprzeczenie. 

Uczył swoich chłopców, aby nigdy nie używali go w kulturalnym towarzystwie. 

- Was jakoś wychowałem, nie? - Oburzył się. 

-  Ale  byliśmy  nieco  starsi,  ty  miałeś  grupę  robotów  opiekuńczych,  no  i  sam  byłeś  o 

background image

dziesięć lat młodszy. 

Besany dosypała chipsów, a Darman przyglądał się dziecku. Z tymi ciemnymi lokami 

Venku  nie  wyglądał  jak  Skirata,  ale  z  drugiej  strony  nikt  też  nie  widział  dzieci  Kala,  które 

teraz miałyby koło trzydziestki albo i więcej. Zastanawiał się, dlaczego ktoś oddał pod opiekę 

malutkie dziecko człowiekowi walczącemu na wojnie. 

Ale  to  właśnie  byli  Mandalorianie  -  oddani  bez  reszty  adopcyjni  rodzice.  Jeśli  ktoś 

miał  kłopoty,  wszyscy  rzucali  mu  się  na  pomoc.  Skirata  co  prawda  wydawał  się  dość 

oszołomiony. Zawinął dziecko w kocyk zwinnymi ruchami człowieka, który umie zajmować 

się  dziećmi,  i  przytulił  zawiniątko  do  piersi  z  szerokim  uśmiechem.  Etain  i  Besany  robiły 

dużo  zamieszania  przy  podawaniu  jedzenia;  Etain  w  dodatku  wydawała  się  zdenerwowana. 

Cóż, Jusik opuścił zakon Jedi. Było to szokiem dla wszystkich. 

Skirata  głośno  przełknął  ślinę,  jakby  miał  zamiar  się  rozpłakać.  Z  trudem  opanował 

emocje i Darman podziwiał go za to. 

- Ma na imię Venku. 

- Ładnie - orzekł Atin. - Jak ty byś nazwał syna, Corr? 

- Na pewno nie Sev! - Tu wszyscy parsknęli śmiechem. - Dałbym mu na imię Jori. 

- To nie jest imię dla Mando. 

- Chłopaki, ja jeszcze się uczę. Jestem jak robol, który za szybko awansował, jasne? 

Darman przeżuwał w myśli problem imienia. 

-  Kad  -  zdecydował  wreszcie.  Czuł,  że  Etain  i  Skirata  patrzą  na  niego.  Może  nie 

okazywał dość zainteresowania. - Tak, Kad to ładne imię. 

Podszedł do nich - Etain, zakłopotana, wbiła wzrok we własne buty. Może dzieci nie 

fascynowały jej tak jak Skiraty, ale to był w końcu jego wnuk. Należało się tego spodziewać. 

- Mogę go potrzymać? - Zapytał. 

Chciał  okazać  trochę  entuzjazmu,  ponieważ  Skirata  był...  Fierfek,  był  jego 

prawdziwym  ojcem  w  każdym  znaczeniu  tego  słowa,  człowiekiem,  który  go  wychował.  To 

nieuprzejme, nie zachwycać się jego wnukiem. Darman wyciągnął ręce i Skirata zawahał się z 

wyrazem twarzy, którego Darman nie mógł rozszyfrować. Wyglądał... Smutno. 

-  Proszę,  synu.  -  Skirata  włożył  chłopczyka  w  ramiona  Darmana,  układając  je 

odpowiednio. Widać istniała jakaś technika trzymania dzieci. - W tym wieku dzieci specjalnie 

nie reagują. Zwykle głównie jedzą, śpią i brudzą pieluchy. 

Darman  zdziwił  się,  jak  ciężkie  jest  zawiniątko.  Odetchnął  ostrożnie.  Mały  Venku 

pachniał  lekko  pudrem.  O  dziwo,  dziecko  zareagowało  -  otworzyło  oczy  i  próbowało 

odwrócić główkę. 

background image

Oczka miało jasne, niebieskozielone. 

- Ma chyba twoje oczy, sierżancie - rzekł Darman, nie wiedząc, co powiedzieć. Pewnie 

dlatego,  że  nie  odważył  się  zdradzić,  co  naprawdę  myśli:  że  dzieci  są  takie  malutkie  i 

bezbronne,  a  on  sam  nie  wyobrażał  sobie,  że  też  kiedyś  był  taki  malutki.  Pamiętał  niejasno 

dzieci w szklanych pojemnikach w Tipoca, ale to było co innego. Teraz trzymał w ramionach 

żywego malucha i nie wiedział, co robić. 

-  Oczy  niemowlaków  zmieniają  kolor  -  wyjaśnił  Skirata.  Głos  Kal'buira  brzmiał 

chrapliwie,  co  oznaczało,  że  jest  emocjonalnie  naładowany.  -  Wszystkie  na  początku  są 

błękitne. Za kilka tygodni mogą się zmienić. 

- Wiem - odparł Darman. - Mam ci go już oddać? 

- Chyba nie jest mu u mnie wygodnie. 

- Wyglądał, jakby mu było dobrze... 

Darman czuł się dziwnie zakłopotany. Dziecko wydawało się garnąć do niego; przez 

chwilę miał wrażenie, że Etain sięga ku niemu poprzez Moc, ale przecież to niemożliwe. Była 

tuż  obok,  stała  całkiem  blisko,  patrząc  na  drzwi  pokoju  z  miną,  jakby  chciała  stąd  jak 

najszybciej uciec. 

- Byłby ze mnie fatalny ojciec - westchnął Darman. 

Skirata spojrzał mu prosto w oczy, wciąż z tym samym wyrazem twarzy, rzewnym, a 

jednocześnie zadowolonym. 

- Dar'ika, byłbyś wspaniałym ojcem, wierz mi. Cudownym ojcem. 

-  Może  kiedyś...  Ale  nie  teraz  -  powiedział  pierwsze  słowa,  które  mu  przyszły  do 

głowy.  Dziecko  go  przerażało,  a  on  nie  był  przyzwyczajony  do  obaw,  z  którymi  nie  mógł 

dojść do ładu albo ich uniknąć. - Chyba sam najpierw muszę dorosnąć. Masz, weź małego, 

zanim go upuszczę. 

Ale się popisałem, pomyślał. Przecież wiem, że go złości, kiedy mówię o dorastaniu. 

Skirata tylko się smutno uśmiechnął i wyciągnął ręce po dziecko. Etain wydawała się 

coraz bardziej zakłopotana, wreszcie rzuciła się do drzwi, jakby bardzo się gdzieś spieszyła. 

Skirata ruchem głowy nakazał Darmanowi pójść za nią. 

- Powinniście pobyć trochę ze sobą - rzekł, wsuwając rękę do kieszeni. - Zachowujcie 

się  jak  normalna  para.  Na  tym  czipie  jest  sporo  kredytów.  To  dla  was.  Zabawcie  się  przez 

kilka dni. My tutaj zjemy to, co podano, i obgadamy was za plecami. 

Skirata był wzruszająco hojnym człowiekiem. Darman wziął kredyty i uściskał go. To 

była  jego  rodzina  -  jego  sierżant,  jego  bracia  -  i  choć  bardzo  chciał  być  z  Etain,  ich  też 

potrzebował. Niner miał już swoją odpowiedź. 

background image

- Dzięki, Kal’buir. 

- Ni kyr'tayl gai sa'ad - powiedział z uśmiechem Skirata. 

Darman zrozumiał, chociaż tak naprawdę nie wymagało to słów. 

Skirata  wziął  na  siebie  ojcowską  odpowiedzialność  za  wszystkich  komandosów  już 

dawno temu. 

- Wiesz, co to znaczy, Dar? 

- Zaadoptowałeś mnie. To znaczy formalnie. 

-  Właśnie.  -  Skirata  poklepał  Darmana  po  policzku  wolną  ręką.  -  Czas  zaadoptować 

was wszystkich. 

-  Jesteś  wystarczająco  bogaty,  sierżancie?  -  Zapytał  Corr.  -  Zawsze  chciałem  mieć 

bogatego ojca. 

-  Najbogatszy  z  żyjących  ludzi  -  odparł  Skirata  z  półuśmieszkiem.  -  Będziecie 

zdumieni, ile wam zostawię w testamencie. 

Skirata lubił czasem żartować, a komandosi nie zawsze te żarty rozumieli. Darman nie 

lubił myśleć o testamencie sierżanta. Było to jeszcze o wiele za wcześnie dla wszystkich, ale 

jednak Skirata był żołnierzem i trzeba było się z tym liczyć wcześniej czy później. 

-  Wolelibyśmy  mieć  ciebie,  Kal'buir  -  odparł  Niner.  -  Choć  wiejska  posiadłość  na 

Naboo to całkiem rozsądna alternatywa. 

I znów wybuchnęli śmiechem. Darman zostawił Skiratę z wnukiem i poszedł poszukać 

Etain. Zastał ją w holu; siedziała na wyściełanej poręczy jednej z kanap, z ramionami ciasno 

zaplecionymi wokół piersi. Wydawała się zdenerwowana. 

- Co się stało? 

Wzruszyła ramionami. 

- To smutne, nic więcej. 

-  Ale  on  jest  szczęśliwy  -  Darman  pokazał  jej  czip  kredytowy.  -  Uwielbia  dzieci. 

Będzie w swoim żywiole. Patrz, dał mi to i powiedział, żebyśmy się poszli zabawić. Dokąd 

masz ochotę się wybrać? 

Etain  miała  ten  sam  wyraz  twarzy,  jaki  przed  chwilą  widział  u  Skiraty.  Czuł,  że 

powiedział coś niewłaściwego, ale nie do końca wiedział co. Delikatnie rozłożył jej ręce i ujął 

za dłoń. 

-  To dziecko cię tak zdenerwowało, prawda? -  Zapytał. Wiedział, że jako Jedi,  Etain 

nie znała swoich rodziców. - Przypomniało ci, jak cię zabrano od własnej rodziny? 

- Daj spokój, zastanówmy się lepiej, dokąd pójść. - Jak za naciśnięciem guzika znów 

stała  się  generałem.  Ruszyła  przed  siebie,  ciągnąc  Darmana  za  rękę,  a  jej  miękkie  włosy 

background image

falowały wokół twarzy.  - Widziałeś ogrody botaniczne w Skydome? Mają wspaniałe okazy 

roślin, małe restauracyjki, różne rozrywki. 

Darman wiedział wszystko o roślinach. W polowej bazie danych WAR przekazywali 

im wszelkie informacje  na temat  tego, jakie rośliny może jeść bezpiecznie,  gdyby musiał  w 

trakcie misji żywić się na własną rękę. Nie przyszło mu jednak do głowy, że można traktować 

rośliny jako coś fascynującego, do podziwiania. 

Jednak  głupie  myśli  krążyły  mu  po  głowie  i  bał  się,  że  nie  zapanuje  nad  językiem. 

Musiał  to  powiedzieć.  Wiedział,  co  teraz  gnębi  Etain:  zawsze  chciała,  żeby  miał  normalne 

życie i prawdopodobnie doszła do wniosku, że teraz, kiedy zobaczył Venku, zapragnął mieć 

własne dziecko. Mandalorianie kochali swoje rodziny, a ona uważała go za Mandalorianina. 

- Wiem, to wszystko przez dziecko - zaczął. - Nie musisz myśleć o dzieciach jeszcze 

bardzo,  bardzo  długo.  Na  pewno  nie  w  czasie  wojny.  To  nie  jest  dobry  czas,  prawda?  Dla 

żadnego z nas. 

No.  Powiedział  to  wreszcie  i  teraz  Etain  na  pewno  poczuje  się  lepiej,  przestanie  się 

bać.  Nie  było  sensu  zastanawiać  się  nad  swoim  skróconym  życiem.  Żadne  z  nich  nie 

wiedziało,  co  kryje  się  za  rogiem.  Teraz  na  pewno  zdjął  z  niej  to  brzemię,  i  właśnie  tak 

należało postąpić. Odpowiedzialnie. 

- Masz rację - szepnęła. - To nie jest właściwy czas. 

Ogrody  Skydome  były  dokładnie  tak  piękne  i  fascynujące,  jak  to  obiecywała  Etain. 

Widział,  jak  bardzo  stara  się  być  wesoła  i  pełna  entuzjazmu,  ale  jednocześnie  był  w  niej 

smutek i cierpienie, których w żaden sposób nie potrafił uleczyć. 

Ewakuacja Quilury musiała wpłynąć na nią gorzej, niż miała odwagę się przyznać. Ale 

powie mu o tym na pewno - w swoim czasie. 

ROZDZIAŁ 20 

Rozkaz 65: W przypadku, jeśli (i) większość Senatu uzna i zadeklaruje, że 

głównodowodzący (kanclerz) jest niezdolny do wydawania rozkazów, albo (ii) 

Rada Bezpieczeństwa zadeklaruje, że jest on niezdolny do wydawania 

rozkazów, a WAR otrzyma potwierdzony rozkaz, dowódcy będą mieli prawo 

zatrzymać głównodowodzącego, również z użyciem siły i pod groźbą śmierci, 

zaś dowodzenie WAR zostanie przekazane pełniącemu funkcję kanclerza do 

background image

czasu, kiedy zostanie wyznaczony następca zgodnie z Rozdziałem 6 (iv). 

Rozkaz 66: W przypadku, jeśli oficerowie Jedi będą działać sprzecznie z 

interesami Republiki, oraz po otrzymaniu szczegółowych rozkazów 

zweryfikowanych jako pochodzące bezpośrednio od głównodowodzącego 

(kanclerza), dowodzący WAR odsuną tych oficerów z użyciem siły i pod groźbą 

śmierci, zaś dowodzenie WAR zostanie przekazane głównodowodzącemu 

(kanclerzowi) do czasu ustanowienia nowej struktury dowodzenia. 

Z Rozkazów Kryzysowych dla Wielkiej Armii Republiki, inicjacja rozkazu, Rozkaz I 

do 150, dokument WAR (CO(CL) 56-95 

Całodzienna restauracja Kragget, dolne poziomy, Coruscant, 548 dni po 

Geonosis 

- Zawsze mówiłem, że jesteś doskonałym oficerem, Bard'ika rzekł Skirata. - Czuję, że 

to moja wina. 

Usiadł  na  ławce  i  spojrzał  na  Jusika,  który  zajął  miejsce  po  drugiej  stronie  stołu: 

Twi'lecka kelnerka zjawiła się w okamgnieniu. 

Kragget miał doskonałą obsługę, przynajmniej dla stałych klientów, a prawie wszyscy 

byli tu stałymi klientami. 

- Bloker Arterii, jak zwykle, sierżancie  Kal? - Zapytała Twi'lekanka, dla której czasy 

tańca dawno się skończyły, ale i tak wciąż rozjaśniała dni Skiraty. - Dodatkowe jajko? 

-  Proszę.  I  nalej  kafu  dla  mojego  szczupłego  przyjaciela.  -  Skirata  zaczekał,  aż 

kelnerka odejdzie. - Bard'ika, przykro mi, że do tego doszło. 

-  A  mnie  nie  -  odparł  wesoło  Jusik.  Apetyt  miał  świetny  jak  zawsze.  Wyglądał  na 

rozluźnionego.  -  Tak,  wiem,  że  to  okropne  tak  odejść,  ale  zrobiłem  to,  bo  musiałem.  Mam 

tylko wyrzuty sumienia, że zostawiłem moich ludzi, choć wiem, że nie trzeba ich trzymać za 

rączki. I przykro mi, że nie mogę już być twoim człowiekiem w dowództwie. 

Skirata  już  dawno  stwierdził, że  Jusik  to  wspaniały  człowiek,  ale  z  punktu  widzenia 

armii fatalny oficer. Nie myślał o ludziach jako o zasobach, które się zużywa w walce tylko 

po  to,  by  zwyciężać  wojny;  za  cenę,  którą  warto  zapłacić.  Zanadto  się  o  nich  troszczył, 

dlatego nigdy nie będzie skutecznym taktykiem. Skirata kochał go za to, bo wiedział, jaka to 

odpowiedzialność, więc postanowił, że nie pozwoli go zabić - za żadną cenę. 

Jusik  zachował  się  zgodnie  z  własnymi  zasadami,  podjął  męską  decyzję,  której  tak 

wielu z jego dowódców nie odważyło się podjąć. To był mandokarla. 

-  Synu,  teraz  potrzebuję  cię  poza  armią,  a  nie  wewnątrz  niej...  Nawet  nie  wiesz,  jak 

background image

bardzo.  W  każdym  razie  nie  opuściłeś  swoich  chłopców  tak  zupełnie.  Będziesz  ich  stale 

widywał. Po prostu... No cóż, zmieniłeś zawód na samodzielnego konsultanta. Racja? 

-  Muszę  po  raz  pierwszy  w  życiu  znaleźć  pracę  i  jakieś  mieszkanie.  Zakon  Jedi  nie 

daje swoim dezerterom wyprawki na życie poza nim. Żadnego pakietu przeprowadzkowego, 

jak u klonów... Ale przynajmniej za nami nikt nie posyła zabójców. 

-  Masz  pracę,  kiedy  tylko  zechcesz.  -  W  tych  ciężkich  czasach  Skirata  nie  zamierzał 

żartować  na  temat  Mocy;  chyba  w  końcu  stał  się  oportunista.  -  I  dom,  jeśli  oczywiście 

zechcesz zamieszkać z Laseemą i ze mną. I z Venku. Właściwie... 

- Tak. Dziękuję. 

-  Dzieciak  będzie  potrzebował  przy  sobie  kogoś  z  twoimi  specjalnymi  zdolnościami, 

żeby pomógł mu opanować własne. Etain nie będzie go odwiedzała wystarczająco często. 

- Chętnie się tym zajmę. Naprawdę. Ale w walce też jeszcze mogę się przydać. 

-  O,  wiem.  Biedny,  stary  Zey.  Myśli,  że  jeśli  skonfiskuje  twój  czip  identyfikacyjny, 

będziesz załatwiony. Naprawdę nie chwyta, o co chodzi. 

- Myślę, że on uważa inaczej - odparł Jusik - ale nie chce by mu o tym przypominano. 

- Kelnerka wróciła z kolejnym daniami i kubkami kafu. - Dobrze, zajmę się Venku. 

- Obawiam się, że będziemy musieli nazwać go Kad. 

- Czemu? 

-  Chłopcy  rozmawiali  o  imionach  dzieci  i  Darman  wymyślił  Kada.  Naprawdę  to  on 

powinien wybrać imię dla swojego syna, nawet jeśli jeszcze o tym nie wie. 

Jusik żuł w zadumie. 

- No to nazwijcie go Kad. Kad'ika. Kiedy Munin wziął cię do siebie, też nie miałeś na 

imię Kal. To nie znaczy, że nie będzie mógł potem zostać Venku, jeśli zechce. 

- Widzisz, naprawdę jesteś genialny. Już na siebie zarabiasz. 

- Muszę go zabrać do Manda'jaim, kiedy będę odwiedzał Fi. 

- Załatwione. 

Dokończyli posiłek w dość dobrych nastrojach. Nie było tak złej sytuacji, z której nie 

dałoby  się  wycisnąć  czegoś  dobrego,  a  szczęście  wynikało  jedynie  z  decyzji,  co  zrobisz  z 

kartami, które dostałeś w tym rozdaniu. Skirata w ciągu ostatnich kilku tygodni wydostawał 

się powoli z otchłani rozpaczy i teraz znów atakował, znów rozdawał karty. 

Ko Sai nie będzie się śmiała ostatnia, wykluczone. Nu draar. 

Skirata  był  zadowolony,  że  w  Kragget  nigdy  nie  rewidowano  klientom  bagaży, 

ponieważ pewna Twi'lekanka mogłaby już nie patrzeć na niego tak mile. 

- Masz tu kod do mieszkania, Bard'ika - rzekł. - Ale uprzedź Laseemę, że się zjawisz, 

background image

bo ona wciąż jeszcze boi się nieoczekiwanych gości. Muszę wyświadczyć uprzejmość Delcie. 

- Jeszcze się nie zgłosili do Zeya. Poprosiłem, aby się wstrzymali, aż będziesz gotów. 

- Dobry chłopak. 

Jusik rozejrzał się niepewnie, po czym jego wzrok spoczął na torbie. 

- Czy to jest tam? 

-  Jasne.  -  Jusik  nie  przestawał  jeść.  Była  to  oczywiście  poza,  po  prostu  usiłował  nie 

okazywać współczucia, jak każdy Jedi. Czy mogę coś jeszcze zrobić, póki Kad'ika śpi? 

- Tak. - Jusik był prawdziwym skarbem. Skirata dziękował losowi, że postawił na jego 

drodze  tak  wspaniałych  ludzi  -  wspaniałych  synów.  -  Sprawdź,  co  się  uda  wykopać  w 

więzieniu  pod  specjalnym  nadzorem.  Jest  tam  pewna  sepowska  badaczka,  którą  chciałbym 

odwiedzić. Ona powinna wiedzieć wszystko na temat genomów klonów Fetta. Doktor Uthan 

pewnie w tej chwili wyłazi ze skóry z nudów. 

- Dobrze, że Omegi przywieźli ją z Quilury - mruknął Jusik. To jak przeznaczenie. 

-  Obiecuję  -  rzekł  Skirata  -  skończyć  z  żartami  na  temat  Mocy.  Nie  czas  robić  sobie 

nowych wrogów. 

Skirata  wyszedł  na  brudny  chodnik  niższego  poziomu,  niosąc  swoją  zdobycz  w 

krioszczelnym pudełku zawiniętym w torbę. Zauważył, że bezwiednie pogwizduje. 

Ko Sai nie będzie się śmiała ostatnia. 

Baraki Kompanii Arka, Sztab Brygady OS, Coruscant, 548 dni po 

Geonosis 

Drużyna Delta wciąż czekała w TIV-ie na pasie startowym, kiedy Skirata wreszcie tam 

dotarł. Sev wcale nie był zadowolony z tego spóźnienia. 

- Lepiej, żeby to było coś ważnego, sierżancie - rzekł Scorch. 

Po  zdjęciu  hełmu  jego  fryzura  pozostawiała  wiele  do  życzenia.  Nie  jedliśmy  od 

dwunastu godzin. 

- Dziękuję, że na mnie zaczekaliście. - Położył torbę na pokładzie ciasnego przedziału 

i wyjął pudełko. - Zgadnijcie, co to. 

Sev spojrzał podejrzliwie. 

- Nie wygląda na rodzinne opakowanie pikantnych orzeszków warra. 

-  Nie.  Zdecydowanie  nie.  Ale  jeśli  to  otworzysz,  uważaj,  żeby  nie  upuścić,  bo 

nabrudzisz. 

Sev przełknął ślinę. 

- No to dlaczego nam to dajesz, sierżancie? 

background image

-  Chcę,  żebyście  weszli  do  biura  Zeya,  położyli  mu  to  na  biurku  i  powiedzieli,  że  ją 

znaleźliście. Może poprosić na Tipoca, aby sprawdzili rejestry DNA Kaminoan. 

- Znaleźliśmy ją? 

- Wiesz, kogo mam na myśli. 

- Ko Sai? 

- Nie, królową matkę shabla Hapes. A jak sądzisz? Oczywiście, że chodzi o Ko Sai. 

- Więc ona nie żyje? 

-  Albo  nie  żyje,  albo  przesadziła  z  dietą.  -  Skirata  wzniósł  oczy  i  rozszczelnił 

kriopudełko. Sev sięgnął po nie, ale kiedy zerknął na zawartość, szybko zamknął je znowu. - 

Postarałem  się,  aby  to  wyglądało  na  gwałtowne  zderzenie  z  bronią  lądową  i  pasowało  do 

waszej historii. Wziąłem część ciała, bez której się nie obejdzie, a nie na przykład palec, który 

amator chakaar mógłby jej odciąć. To wystarczający dowód, że Ko Sai nie żyje. 

Sev  przestał  liczyć  zabitych  przez  siebie  wrogów,  nie  był  też  pewien,  czy  w 

ostatecznym rozrachunku więcej było blaszaków czy mokrych, ale ten widok nim wstrząsnął. 

Może  dlatego,  że  Ko  Sai  stanowiła  niekwestionowany  autorytet  przez  większość  jego 

krótkiego życia... I dlatego, że mandaloriański węzeł, którym przywiązano bezgłowy szkielet, 

nabrał teraz sensu. 

- Ty ją zabiłeś, sierżancie. To był twój węzeł. 

- Nie, synu. Ani jedno, ani drugie. - Skirata zaczął się rozglądać, jakby spodziewał się 

towarzystwa.  -  Miała  goryli  Mando.  I  nie  ja  ją  zabiłem.  My  tylko  znaleźliśmy  ciało. 

Przysięgam.  Powiedziałbym  ci,  gdybym  to  zrobił,  ponieważ  nic  mnie  to  już  nie  obchodzi  i 

szczerze mówiąc, chętnie bym  ją posiekał, tę sadystyczną hut'uun. Ale  nie zrobiłem  tego.  I 

tylko tyle musisz wiedzieć... Dla własnego dobra. 

Skirata się odwrócił. Boss złapał go za ramię. 

- Słyszałem, że straciliśmy generała Jusika. 

- Zobaczycie się niedługo. 

- A co się naprawdę dzieje z Fi? 

Skirata zerknął w bok, jakby układał w myśli oficjalne oświadczenie. Sev znał już to 

spojrzenie. 

-  RC-osiem-zero-jeden-pięć  nie  żyje,  chłopaki.  Dajcie  mi  znać,  gdybyście  czegoś 

potrzebowali. 

Odprowadzili go wzrokiem i zamknęli za nim właz. 

- Shab, jeśli Fi nie żyje, to... - Mruknął Boss. - Chciałbym wiedzieć, co się naprawdę z 

nim stało. 

background image

-  Nie  dowiesz  się,  bo  nie  potrzebujesz  tej  wiedzy  -  odparł  Fixer.  -  Dobra,  Sev...  Idź 

zanieść staruszkowi prezent. Zakończmy wreszcie to całe ćwiczenie na zabijanie czasu. 

Sev  ostrożnie  chwycił  pudełko  obiema  rękami,  na  wypadek  gdyby  coś  z  niego 

pociekło,  i  skierował  się  do  biura  Zeya.  Zastanawiał  się,  czy  mówić  Zeyowi,  co  jest  w 

pojemniku,  czy  też  po  prostu  poprosić  o  rozpakowanie.  I  tak  będzie  miał  niezłą  zabawę, 

obserwując reakcję generała. 

„My tylko znaleźliśmy ciało. Przysięgam. Powiedziałbym ci, gdybym to zrobił". 

- Jasne, Kal - mruknął. - Wierzę ci. 

Sev  byłby  rozczarowany,  gdyby  Skirata  nie  dotrzymał  przysięgi,  że  posieka 

Kaminoankę na przynętę dla aiwh. Przyszło mu do głowy, że pozwoli mu to również spojrzeć 

w oczy Vau bez poczucia, że zawiódł swojego sierżanta. 

Tak, Skirata był łotrem i złodziejem, w dodatku stukniętym, ale miał poczucie honoru i 

przyzwoitości, jeśli chodzi o żołnierzy. 

Sev odstawił pudełko, zastukał mankietem rękawicy w drzwi Zeya i czekał. Pod jedną 

pachą niósł hełm, a pod drugą starannie opakowaną głowę Ko Sai. Skinął głową pozostałym, 

jakby mówił: 

„Zostawcie to mnie". 

Drzwi się rozsunęły. Generał siedział przy biurku, wstukując coś w notatnik na blacie 

z roztargnioną i zirytowaną miną, ale nie z powodu wtargnięcia Seva. 

- O, Zero-Siedem - zauważył. - Przyszedłeś z jakąś sprawą? 

- Tak, sir. 

- Przydałyby mi się jakieś dobre wieści, jeśli je masz. 

Sev postawił pudełko przed Zeyem i odstąpił krok w tył. 

- Nie wiem, czy aż takie dobre, generale - rzekł. - Ale z pewnością definitywne. 

Zey przyjrzał się paczce, po czym uniósł wzrok na Seva. 

- Ach, tak? - Rzekł. 

Jedi  mieli  ten  upiorny  szósty  zmysł.  Może  Zey  już  wiedział,  co  jest  w  środku.  Ale 

zajrzał i nie cofnął się, choć poszarzał na twarzy, kiedy podniósł wewnętrzne uszczelnienie. 

- Myślę, że ona nie żyje, sir - rzekł Sev. 

Zey zamknął pudełko. 

- Tak sądzisz? Powinieneś pójść na medycynę, chłopcze. 

-  Może  pan  sprawdzić  DNA  u  Kaminoan.  Przynajmniej  kanclerz  dostanie  ostateczną 

odpowiedź, nawet jeśli nie taką, na jaką liczył. 

- Czy możesz mi podać jakieś szczegóły? Palpatine na pewno będzie chciał wiedzieć, 

background image

jak to... Trofeum znalazło się w moim posiadaniu. 

-  Przekopaliśmy  się  do  laboratorium,  które  zbudowała.  Zawaliło  się  po  eksplozji. 

Paskudny widok. 

- Ko Sai była bardzo ostrożna. 

- Ale miała na ogonie sporo dość nerwowych wielbicieli. 

- Mówisz, że kiedy do niej dotarliście, była martwa? 

- Nie zabiliśmy jej, sir. Kazał pan brać żywcem. 

Zey spojrzał Sevowi w oczy i westchnął. 

-  Wiem,  że  mówisz  prawdę.  Jeśli  zdobędziesz  jakiekolwiek  informacje,  kto  ją 

pierwszy dopadł, jestem pewien, że kanclerz chętnie je usłyszy. 

Sev zapuścił się jeszcze dalej na niebezpieczne terytoria oszustwa. Miał tylko nadzieję, 

że jego kłamstwa nie pokażą się w Mocy. 

- Nie mam żadnych dowodów na to, kto ją zabił, sir - rzekł. Ale myślę, że Kaminoanie 

trochę się zdenerwowali, kiedy nawiała z ich sekretami handlowymi. 

- Skoro już o tym mowa... 

-  Nic  z  tego,  sir.  -  Była  to  przecież  szczera  prawda.  Sev  widział,  jak  Zey  ze 

zmarszczonym  czołem  wsłuchiwał  się  w  każde  wypowiedziane  przez  niego  słowo.  -  Jej 

komputery były całkowicie zniszczone. Żadnych danych. 

- Kaminoanie prawdopodobnie wiedzieliby, czego szukają. 

- Znaleźliśmy jeszcze kilku zabitych Mandalorian. 

- Ach, tak? 

- Nie do zidentyfikowania. Może byli tam po to, aby ją bronić, ale mogli też dostać się 

tam przypadkiem. Tak czy owak, nie ma Ko Sai i nie ma danych. Staraliśmy się, sir. 

Zey się zgarbił. Był wysokim człowiekiem, ale nagle wydał się drobniejszy od Skiraty. 

-  Wiem,  Zero-Siedem.  Wiem.  Dobrze,  że  ją  znaleźliście.  Macie  po  dniu  urlopu, 

wszyscy. Odmaszerować. 

Sev  nie  spodziewał  się  pochwały.  Zawsze  kogoś  zawodził  -  zwykle  Vau  -  więc  ten 

komentarz  go  zaskoczył.  Nie  był  też  pewien,  co  zrobić  z  wolnym  dniem;  pierwsze,  co 

przyszło mu do głowy, to sen i jedzenie. Dużo jedzenia. Zasalutował, zgrabnie zrobił zwrot 

ku drzwiom i nagle znieruchomiał. 

- Przykro mi, że generał Jusik nas opuścił, sir. 

Zey wciąż gapił się na pudełko na biurku. 

- Mnie też. To zawsze cios, kiedy się traci dobrego człowieka, ale jeszcze gorzej jest 

stracić dobrego Jedi, kiedy potrzebujemy ich jak najwięcej. 

background image

Sev nie miał pojęcia, o co chodzi, ale skinął głową ze współczuciem. Wyszedł z biura i 

oddalił się jak mógł najszybciej. Boss i pozostali przydybali go w połowie korytarza. 

- I co? - Zapytał Scorch. - Kupił to? 

- Tak sądzę. 

Fixer prychnął. 

- Nie miał innego wyjścia, prawda? 

-  Dzięki temu  mamy teraz wszyscy urlop - zawiadomił  ich Sev.  To lepsze niż manto 

od Vau, więc macie się zamknąć i cieszyć. 

Delty  ruszyli  skrótem  przez  plac  parad  do  swoich  kwater.  W  popołudniowym  słońcu 

nowo  sformowana  drużyna  Omega  -  bez  Darmana,  ale  z  tym  nowym  chłopakiem  z  EOD, 

który potrafił protezami dłoni robić naprawdę niebezpieczne sztuczki nożem - grał w limmie z 

Ordem  i  Mereelem.  Skirata  dołączył  do  nich.  Grali  ostro,  w  sposób,  który  Vau  nazywał 

stylem Mando, zderzając się ramionami i rzucając na siebie z całkowitym lekceważeniem dla 

skutków,  byle  tylko  wykopać  w  powietrze  kulistą  piłkę.  Piłka  miała  wielkość  mniej  więcej 

ludzkiej głowy - Sev uważnie się przyjrzał, aby się upewnić, że to naprawdę nie jest ludzka 

głowa - i uderzała z łomotem o ściany baraków wśród głośnego wycia i okrzyków: 

„Oya! Ori'mesh'la!" 

Żaden  z  graczy  oprócz  Skiraty  nie  był  ubrany  w  zbroję.  Nie  mieli  na  sobie  nawet 

mundurów WAR, tylko dopasowane stroje cywilne, które przywieźli chyba z ostatniej misji. 

Zrezygnowali  z  kolorów  drużynowych.  Gdyby  Sev  nie  rozpoznawał  ich  jako  swoich  braci 

klonów,  zapewne  uznałby  ich  za  Mandalorian  zabijających  czas  pomiędzy  rabunkiem  a 

inwazją. 

Nagle  uderzyło  go,  jak  bardzo  są  obcy,  a  to  go  zaskoczyło.  Vau  nauczył  Deltę 

wszystkich mandaloriańskich zwyczajów i języka, tak samo jak Skirata swoich komandosów. 

Ale jakoś w tej chwili Omegi i Zerowi bardziej przypominali najemników mandaloriańskich 

niż żołnierzy Wielkiej Armii. 

- Hej  - mruknął Boss, jakby czytając w jego myślach - jeśli kiedyś znajdziemy się w 

rozróbie z prawdziwymi Mando'ade, jak sądzisz, po czyjej będą stronie? 

Sev wzruszył ramionami. 

- A jak sądzisz, kto zabił Mando'ade w kryjówce Ko Sai? 

- Nie wiesz, kto - odparł Fixer. 

- Tak, ale ty też nie. 

Scorch zakończył spekulacje:  

- Vode an. Jesteśmy braćmi, wszyscy. Jasne? 

background image

Członkowie  oddziału  Delta  niedbale  to  potwierdzili.  Sev  myślał,  że  Skirata  będzie 

próbował  ich  wciągnąć  do  gry,  ale  tak  się  nie  stało.  Sześciu  mężczyzn  grało  dalej;  byli 

całkowicie  zajęci  sobą,  czasem  tylko  rzucali  okrzyk  lub  komentarz  w  mando'a.  Równie 

dobrze mogli być w Keldabe, zamiast w Galaktycznym Mieście. 

Było  to...  Niepokojące.  A  jednocześnie  dziwnie  kuszące,  chociaż  Sev  bał  się  o  tym 

myśleć. 

Komandosi stanęli wszyscy po tej samej stronie. Sev był tego pewien. I na razie po tej 

samej stronie byli również Zerowi, choć oni stanowili prawo dla siebie. Jeśli nawet wydawali 

się ekscentryczni, byli również całkowicie lojalni i ślepo słuchali Skiraty. 

Skirata przystanął, przytrzymując piłkę nogą. Zdawało się, że dopiero teraz zauważył 

Seva. 

- Copaani geroy? - Zapytał całkiem jak Mando. - Chcecie zagrać? 

- Nie, dzięki - odparł Sev. - Wolę mój haft. Wygląda to dość brutalnie, a ja łatwo łapię 

siniaki. 

Drużyna  Delta  ruszyła  dalej,  pozostawiając  za  sobą  scenę,  która  równie  dobrze 

mogłaby dziać się na Mandalore jak w sercu Republiki. 

- Na szczęście są po naszej stronie - mruknął Boss. 

- O, tak - dodał Sev. - Na szczęście. 

background image

PODZIĘKOWANIA  

Jestem  wdzięczny  wydawcom:  Keithowi  Claytonowi  (Del  Rey)  oraz  Sue  Rostoni 

(Lucasfilm);  mojemu  agentowi  Russowi  Galenowi;  grupie  zajmującej  się  grą  Komandosi 

Republiki:  Bryanowi  Boultowi  i  Jimowi  Gilmerowi  -  czujnym  pierwszym  czytelnikom; 

Mike'owi  Krahulikowi  i  Jerry'emu  Holkinsowi  z  Benny  Arcade  za  zapewnienie  mi  spokoju  i 

pożywienia;  Rayowi  Ramirezowi  (Co.  A  2BN  108  oddział  Snajperów  Piechoty,  ARNG)  za 

pomoc techniczną i hojną przyjaźń; oficerowi Antony'emu Serenie z Wydziału Szeryfa Okręgu 

Los  Angeles  za  doskonałe  przygotowanie  gwiezdnych  okrętów.  Lance'owi  i  Joanne,  z  501 

Garnizonu Morza Wydm, za praktyczną i inspirującą wiedzę na temat uzbrojenia; Wade'owi 

Scrgohamowi  za  niezawodne  informacje;  Samowi  Burnsowi  za  dawkę  solidnego  zdrowego 

rozsądku; oraz wszystkim moim dobrym przyjaciołom z 501 Legionu. 

A w dwudziestą piątą rocznicę wojny o Falklandy składam szczególne podziękowania 

wszystkim weteranom tego konfliktu, którzy dzielili się ze mną swoimi doświadczeniami.