Karen Horney wykłady ostatnie+, Psychologia [autor eksperymentu więziennego], H, Horney


Karen Horney

wykłady ostatnie

Opracował Douglds H. Ingram

Przełożył Aleksander Gomola

Dom Wydawniczy REBIS w serii Psychologia proponuje:

ErikH. Erikson

DZIECIŃSTWO I SPOŁECZEŃSTWO

Erich Fromm

KRYZYS PSYCHOANALIZY

Karen Horney

NEUROTYCZNA OSOBOWOŚĆ NASZYCH CZASÓW NERWICA A ROZWÓJ CZŁOWIEKA NASZE WEWNĘTRZNE KONFLIKTY PSYCHOLOGIA KOBIETY AUTOANALIZA

Charles Houri

UKRYTA TWARZ TWOJEJ OSOBOWOŚCI

R. D. Laing

„JA" I INNI PODZIELONE JA"

Roiło May

MIŁOŚĆ I WOLA ODWAGA TWORZENIA O ISTOCIE CZŁOWIEKA

Kim T. Mueser, Susan Gingerich

ŻYCIE ZE SCHIZOFRENIĄ

Kazimierz Obuchowski

CZŁOWIEK INTENCJONALNY, CZYLI O TYM, JAK BYĆ SOBĄ

Demitri F. Papolos, Janice Papolos

PRZEZWYCIĘŻYĆ DEPRESJĘ

Francois J. Paul-Cavallier

WIZUALIZACJA

Peter Salovey, David J. Sluyter (redakcja)

ROZWÓJ EMOCJONALNY A INTELIGENCJA EMOCJONALNA

Tytuł oryginału Finał Lectures

Copyright © 1987 by Association for the Advancement of

Psychoanalysis

of the Karen Horney Psychoanalytic Institute & Center Originally published by W. W. Norton & Company, Inc. Ali rights reserved

Copyright © for the Polish edition by REBIS Publishing House Ltd., Poznań 2000

Redaktor

Katarzyna Rainiewska

Opracowanie graficzne i projekt okładki Krzysztof Kwiatkowski

Ilustracja na okładce Ewa Nemoudry

Wydanie I

ISBN 83-7120-749-2

Dom Wydawniczy REBIS Sp. z o.o. ul. Żmigrodzka 41/49, 60-171 Poznań tel. 867-47-08, 867-81-40; fax 867-37-74 e-mail: rebis@pol.pl www.rebis.com.pl

Podziękowania

Wiele osób przyczyniło się do powstania tej książ­ki - tak wiele, że nie jestem w stanie wszystkim należycie podziękować. Wykłady Karen Horney zo­stały utrwalone na taśmie przez Marie Jinishian i przekazane w darze Towarzystwu Krzewienia Psy­choanalizy (Association for the Advancement of Psycho-analysis) przez jego członka i długoletniego przyjaciela Normana Kelmana. To on doprowadził do końca cykl wykładów Horney. Wybitna psychoanalityczka Ma­riannę Horney Eckardt całym sercem poparła pro­jekt publikacji maszynopisu i pomogła odszukać niektóre, trudne do zidentyfikowania prace wzmian­kowane w wykładach. Przede wszystkim jednak trzeba tu przypomnieć upór i wiarę w sens całego przedsięwzięcia Fredericka Burnetta. To dzięki je­go namowom władze Towarzystwa zgodziły się na transkrypcję i publikację tych wykładów. Jestem im wdzięczny za wsparcie i zaufanie, jakie nam okazali, i pragnę, by moje podziękowania przyjęli: Jeffrey Rubin, Henry Paul, Daniel E. Cohen, Leland van den Daele, Leonidas Samouilidas, Joann Gerardi, Kenneth Winarick, James P. O'Hagan, Jeanne Smith, Leonel Urcuyo i Susan Rudnick. Jestem szcze­gólnie wdzięczny Ann-Marie Paley, będącej wów­czas prezesem Towarzystwa, za inicjatywę i poparcie naszego pomysłu. Wiele cennych uwagi dużą pomoc uzyskaliśmy ze strony Arnolda A. Mitchella. Ed­ward R. Clemmens, aby uczynić książkę jeszcze bar­dziej atrakcyjną, napisał o niepowtarzalnym stylu Karen Horney. Jestem wdzięczny dr Paley, dr. Mit-chellowi i dr. Clemmensowi za korektę maszynopi­su i sprawdzenie zgodności tekstu z zapisem na taśmie. Hilary Hinzmann, redaktorka wydawnic­twa W. W. Norton and Company, ofiarowała swą cierpliwość, wiele serca i fachowe umiejętności, bez których ta książka nigdy by się nie ukazała.

Inne osoby, które pomogły nam, często w decydu­jący sposób, to: Herbert M. Rosenthal, Isidore Port-noy, Gerald T. Niles, Morris Isenberg, Harriet Rossen, Philip Bromberg, Joyce Lerner, Barbara Frank, Alisa Chazani, Ronald S. Rauchberg oraz Morton B. Cantor.

Tę książkę dedykuję mojej żonie Nancy.

Dr Douglas H. Ingram Nowy Jork, 1986



Wstęp

Kiedy byłem jeszcze młodym lekarzem-stażystą, mój znajomy zachęcił mnie do lektury książki Karen HorneyNasze wewnętrzne konflikty*. Moją pierwszą reakcją było rozbawienie i zaskoczenie nazwiskiem autora**. Nie interesowałem się wtedy zbytnio psy­chiatrią, a psychoanaliza była dla mnie tajemnicza i niezrozumiała. Jednak gdy wreszcie zabrałem się do lektury tej książki, doznałem wstrząsu.

Czytelników sięgających po raz pierwszy po pub­likacje Karen Horney zawsze uderza to, że rozpozna­ją w nich samych siebie. Na kartach jej książek odkrywają swoje własne sekretne dążenia, swoje lęki, wątpliwości, uleganie popędom oraz konflikty. Jej niezmiernie interesująca teoria osobowości, przy­kuwająca uwagę umiejętność przedstawiania w bez­pośredni sposób różnych problemów oraz odwaga, która pozwoliła jej wyłamać się z głównego nurtu psychoanalizy, ożywiły współczesną psychoterapię. Jej teoria psychologii kobiecej stanowiła niezbędną korektę fallocentrycznej metapsychologii dominują­cej w latach trzydziestych.

Karen Horney, zainteresowana przede wszyst­kim nakreśleniem osobowości neurotycznej, pisała stosunkowo niewiele o samej technice terapii psy­choanalitycznej. Niemniej w założonym przez siebie instytucie mającym kształcić lekarzy w psychoana­lizie Horney prowadziła cykl wykładów na temat techniki psychoanalitycznej. Była przekonana, że to, co robi psychoanalityk, musi być pochodną tego, co sam rozumie. Wpływ głoszonych przez nią poglądów na pokolenia psychoanalityków i ich pacjentów oraz na rozwój psychoterapii jest aż nadto wystarczającym uzasadnieniem publikacji tekstu będącego zredago­wanym zapisem treści ostatniego cyklu jej wykła­dów poświęconego technice psychoanalitycznej.

Największą zasługą Horney było uwolnienie psy­choanalizy od czysto instynktywistycznychi mechanistycznych koncepcji dominujących w pierwszej po­łowie dwudziestego wieku. Teoria zaproponowana przez nie jako alternatywna wobec teorii Freuda jest przede wszystkim interpersonalna i kulturowa: lu­dzie rozwijają się w relacji do innych osób, żyjąc w konkretnej otoczce kulturowej. Horney twierdzi­ła, że przekazujemy sobie nawzajem cały wachlarz często sprzecznych wartości i postaw — odnośnie do tego, czym jest dla nas świat, co jest śmieszne, a co tragiczne, co normalne, a co niezdrowe, co piękne, a co brzydkie, co jest jedynie złe, a co wprost odstręczające. U człowieka zdrowego te wątki zostają z internalizowane i umożliwiają mu dzielenie z innymi bardziej lub mniej podobnej wizji świata, a jedno­cześnie uświadamianie sobie odrębnych wewnętrz­nych możliwości. W nerwicy i innych formach psy­chopatologii ten proces ulega wypaczeniu.

Horney była jednym z wielu teoretyków psycho­analizy, którzy pomogli przekształcić tę dyscyplinę z instynktywistycznej w interpersonalno-kulturową. Pozostali to między innymi: Harry Stack Sullivan, Erich Fromm i Clara Thompson. Ich wpływ na tra­dycyjny, freudowski sposób myślenia przyczynił się do rozwoju psychologii ego, teorii relacji z obiektem oraz rozwoju psychiatrii transkulturowej. Wiele lat później zasadnicze aspekty teorii Horney, w której koncentrowała się ona przede wszystkim na próbie zrozumienia neurotycznej dumy oraz wyidealizowa­nego „ja", miały się pojawić na powrót w psychologii self.

Czytając poszczególne rozdziały tej książki, ucze­stniczymy w cyklu wykładów, który w „Informatorze Amerykańskiego Instytutu Psychoanalitycznego" zaty­tułowano: Terapia psychoanalityczna. W informato­rze znajdujemy taki opis tego cyklu: „Celem tych wykładów jest nie tyle nauczenie słuchaczy techniki psychoanalitycznej, ile przedstawienie i omówienie różnych punktów widzenia, mogących pomóc zain­teresowanym osobom opracować własny, indywidu­alny sposób prowadzenia psychoanalizy". Horney zmieniła kolejność wykładów, chcąc prawdopodob­nie umieścić na pierwszym miejscu zagadnienia w jej mniemaniu najbardziej istotne. Ciężko chora na ra­ka, nie była w stanie ich dokończyć1.

Wykłady te były przeznaczone dla psychiatrów z co najmniej dwuletnim przygotowaniem w zakresie teorii i praktyki psychoanalizy, jednak Horney wyraża się tak jasno, że jej poglądy są zrozumiałe nawet dla osób bez gruntownego przygotowania. W przedstawionych tu wykładach zawierają się nie tylko jej przemyślenia; Horney jest w nich obecna bezpośrednio jako osoba. Żeby pokazać, jak silne było jej oddziaływanie, na końcu książki zamieszczo­no wspomnienie Edwarda R. Clemmensa, który w la­tach pięćdziesiątych byt jednym z jej studentów.

Staraliśmy się przede wszystkim czytelnikom za­pewnić mającym ogólne rozeznanie możliwość do­głębnego, a zarazem przystępnego przyjrzenia się poglądom jednego z najwybitniejszych psychoana­lityków na temat techniki psychoanalitycznej. Rów­nocześnie, chcąc zaspokoić potrzeby zawodowych psychoterapeutów, zdecydowaliśmy się umieścić przy­pisy na końcu książki, tak by nie zakłócać lektury.

Karen Horney wygłosiła pierwszy z tych wykła­dów 15 września 1952 roku. Wykłady odbywały się w poniedziałki o 20:30 i trwały od godziny do dzie­więćdziesięciu minut. Salę wypełniali szczelnie nie tylko studenci, ale także doświadczeni dyplomowani psychoanalitycy. Na stronach tej książki możemy towarzyszyć im w chwilach, gdy słuchają, jak ich mistrz wyjaśnia zasady, jakimi kieruje się w swojej pracy.

D.H.I.

0x08 graphic
* Nasze wewnętrzne konflikty, przeł. A. Gomola, DW RE-BIS, Poznań 1994, 2000 (przy. tłum.).

** Horney przypomina w wymowie angielskiej przymiotnik horny, którym w potocznej angielszczyźnie opisuje się osobę podnieconą seksualnie (przyp. tłum,).


1. Uwagi jakość psychoanalityka

Ten cykl wykładów przeznaczony jest dla studen­tów wyższych lat naszego Instytutu. Oznacza to, że jest nas tu niewielka grupka, dzięki czemu będzie możliwa częsta i owocna wymiana myśli. Mam na­dzieję, że te wykłady będą czymś więcej niż tylko przekazywaniem przeze mnie pewnej wiedzy i że uda nam się spojrzeć na nie jak na projekt badawczy, w trakcie którego postaramy się udoskonalić zasady techniki psychoanalitycznej2. Nie mam żadnych wąt­pliwości co do tego, że jeżeli brać pod uwagę skutecz­ność terapii, znajdziemy dużo powodów do nie­zadowolenia. Musimy zatem wszyscy postarać się znaleźć sposób na to, aby nie tyle przyspieszyć pro­ces terapii - chociaż tego też chcemy - ile uskutecz­nić go tak, by moc szybciej dotrzeć do sedna pro­blemu i lepiej pomóc pacjentowi.

Z drugiej strony uważam, że im mniej w was będzie fałszywych oczekiwań, tym więcej wyniesie­cie z tych wykładów. Starałam się już wcześniej zmniejszyć takie oczekiwania, zamieszczając krótką informację na temat wykładów w katalogu Instytu­tu, gdzie podkreśliłam, że ich celem nie jest nauczenie techniki psychoanalityczej. Nie była to z mojej strony fałszywa skromność, ponieważ jestem przeko­nana, że nie da się nauczyć techniki psychoanality­cznej, a już na pewno nie za pomocą cyklu wykładów. Wystarczy porównać wykłady z terapią prowadzoną pod opieką doświadczonego kolegi, kiedy to adept psychoanalizy regularnie relacjonuje mu przebieg i efekty swojej pracy z pacjentem.

W trakcie takich spotkań można przedstawić konkretne problemy pojawiające się podczas terapii danego pacjenta. Przypuśćmy na przykład, że pra­cujemy z osobą, która zawsze spóźnia się na wizyty i przedstawia bardzo wiarygodne wyjaśnienia, z któ­rych sama jest zadowolona. To właśnie konkretny problem. Spotykając się indywidualnie z bardziej doświadczonym kolegą, można analizować konkret­ne problemy pojawiające się w terapii. W naszych wykładach nie możemy się oczywiście zajmować te­go rodzaju konkretnymi przypadkami.

Możemy natomiast zająć się problemem sił ha­mujących i blokad, których spóźnianie się i niechęć do wniknięcia w ich znaczenie są jedynie wyrazem. Będziemy zatem zajmować się tu wieloma zagadnie­niami łącznie z zasadniczym problemem blokad, ich znaczeniem i tym, jak sobie z nimi poradzić. Na tym polega różnica między ewentualną korzyścią płyną­cą z tych wykładów a tym, co może wara dać inny rodzaj zajęć, jakie proponuje Instytut.

Oczywiście, kiedy będziemy omawiali takie zasa­dy, podam kilka przykładów. Mam nadzieję, że pań­stwo także mi pomożecie, ilustrując problem własnymi przykładami. To zawsze wyjaśnia wiele spraw. Tak czy owak, będziemy w zasadniczej mierze trzymali się wspomnianych zasad. Podkreślam to, ponieważ studenci, wypełniając ankiety dotyczące zajęć, za­wsze rozpaczliwie proszą o więcej przykładów kli­nicznych. Nie ma w tym nic złego i rozumiem to. Jestem całym sercem za tym, by ilustrować wy­raźnie i konkretnie każdy problem. Ale wydaje mi się, że za tym błaganiem o więcej ilustracji klinicz­nych kryje się często przekonanie, iż jakiś przykład może pomóc komuś uporać się z konkretną trudno­ścią. Nie przeczę, że mam nadzieję, iż wszyscy tu obecni wyciągną praktyczne wnioski z informacji przyswojonych w trakcie tych zajęć, jednak naszym celem nie jest pomoc w rozwiązywaniu konkretnych trudności, jakich doświadczacie państwo w pracy z pacjentami.

Trzeba tu coś powiedzieć o trudnościach osobis­tych. Jak wiadomo, jedną z największych przeszkód w naszej pracy analitycznej są pozostające w nas osobiste problemy neurotyczne. Powtórzę raz jesz­cze: w pracy ze starszym kolegą możecie wgłębić się w wasze osobiste problemy, rozważając je razem z nim i starając się zobaczyć, jak wpływają one na tok analizy. W czasie tych wykładów jeszcze raz przypatrzymy się tym trudnościom, ale bez zagłębia­nia się w szczegóły. Poświęcimy dwie godziny wykła­du na to, by zobaczyć, jak ważna jest wewnętrzna równowaga psychoanalityka. I znowu powtarzam: zadaniem każdego z was jest wyciągnięcie z tych ogólnych wskazówek konkretnych, ważnych tylko dla niego wniosków.

Na koniec chcę poczynić kilka uwag, istotnych zarówno w odniesieniu do pracy pod nadzorem bar­dziej doświadczonego analityka, jak i do tego cyklu wykładów. Techniki można uczyć tylko w ograniczo­nym zakresie, ponieważ w ostateczności technika zależy od wewnętrznej wolności, pomysłowości i wy­czucia. Są to wszystko bardzo ważne czynniki i trze­ba je brać pod uwagę, jeżeli interesuje nas skuteczna technika psychoanalityczna. Można je stymulować i odrobinę im pomóc, ale nie sposób ich nauczyć.

Zacznę zatem od prezentacji zagadnienia dość mglistego, którego — chociaż bardzo się starałam — nie potrafię przedstawić jaśniej, mimo iż jakość uwagi psychoanalityka, bo o niej tu mowa, jest pod­stawą owocnej pracy.

Istnieje wiele czynników warunkujących dobrze wykonaną pracę analityczną lub składających się na nią, takich jak umiejętność zrozumienia pacjenta, dokonana we właściwym czasie i duchu interpreta­cja, poprawna intepretacja snów i wiele innych. Ale rzeczą podstawową, także w odniesieniu do wspo­mnianych tu warunków, jest właściwy rodzaj uwagi skoncentrowanej na pacjencie. Uważam, że istnieją trzy kategorie pomagające zdefiniować taką uwagę analityka. Czasami zachodzą one na siebie lub, mó­wiąc inaczej, stanowią różne aspekty tego samego problemu. Te trzy kategorie to pełne zaangażowanie się analityka w sesję terapeutyczną, wszechstron­ność uwagi oraz jej produktywność. Omówię krótko każdą z nich3.

Twierdzenie, iż powinniśmy w pełni zaangażo­wać naszą uwagę, może wydawać się banalne, try­wialne i oczywiste. Jednak pełne zaangażowanie, tak jak je pojmuję w tym miejscu, jest w moim mniemaniu trudne do osiągnięcia. Mam tu na myśli zdolność koncentracji na konkretnej pracy, całkowi te zanurzenie się w niej, bycie obecnym do końca i z wykorzystaniem wszystkich swoich umiejętności w danej sytuacji; pełną koncentrację na tym, co robimy w danej chwili.

Ludzie Wschodu mają głębsze poczucie znaczenia tej zdolności niż my. Są w niej także znacznie lepiej wyćwiczeni. My z reguły nie jesteśmy wyćwiczeni w koncentracji jako takiej. Ludzie Wschodu muszą bardzo często koncentrować się w czasie różnych ćwiczeń, w czasie oddychania, podczas medytacji i ćwiczeń jogi. Ale prawdą jest i to, że umiejętność koncentracji jest niesłychanie ważna i można ją doskonalić. Aby to zilustrować, przeczytam frag­ment książki poświęconej buddyzmowi zen. Zrobię to podczas następnego wykładu. Całkowita koncen­tracja oznacza wykorzystanie wszystkich naszych zdolności: świadomego rozumowania, intuicji, uczuć, percepcji, ciekawości świata, upodobań, współczu­cia, chęci niesienia pomocy czy czegokolwiek innego.

Bez trudu można dostrzec, o co chodzi w takim całkowitym zaangażowaniu się, takim skupieniu się na pacjencie: chodzi o to, by nasza uwaga nie była rozproszona. To już jest coś, co można w sobie ćwi­czyć. Rozproszenie uwagi i brak skupienia mogą brać się z naszych osobistych trosk. Być może spo­strzegamy u siebie oznaki roztargnienia, kiedy cho­ruje nasz współmałżonek lub dziecko. W moim przekonaniu, jeżeli coś nie pozwala nam skupić się do tego stopnia, że nie potrafimy pracować, lepiej odwołać spotkanie z pacjentem. Z drugiej strony, można tak bardzo posunąć się w samodyscyplinie, że skupienie na pracy staje się możliwe.

Starać się o to, by nasza uwaga nie była rozpro szona, oznacza także w głębszym sensie nie dać się rozproszyć własnym czynnikom neurotycznym. Mo­im zdaniem istnieje od tego tylko jeden wyjątek: kiedy zaburzenia neurotyczne przybierają formę po­irytowania, gniewu, zmęczenia czy czegokolwiek inne­go, najlepiej zapamiętać takie sytuacje na przyszłość i zwrócić na nie uwagę. Jeżeli rozbijają nas one wewnętrznie w poważny sposób, można spróbować szybkiej analizy. Oczywiście w ciągu minuty nie sposób pomyśleć o wszystkim. Niemniej jednak, je­żeli są one wystarczająco poważne, warto pokusić się o szybką analizę. Przecież to my sami jesteśmy in­strumentem w naszej pracy. Dlatego musimy dbać o siebie tak dalece, jak jest to konieczne. Całkowite skupienie uwagi oznacza bycie całkowicie w danej sytuacji, w służbie pacjentowi z równoczesnym wy­łączeniem siebie.

Niektórzy mogą się dopatrywać sprzeczności mię­dzy całkowitym zatopieniem się w danej sytuacji ze wszystkimi swoimi zdolnościami a równoczesnym zapominaniem o sobie. Jednak gdy pomyślimy o tych niezliczonych sytuacjach wymagających od ludzi ma­ksymalnej skuteczności działania, zobaczymy, że nie ma w tym sprzeczności. Następnym razem przeczy­tam fragment książki, w której Eckermann, przyja­ciel Goethego, opisuje szefa sali pewnej restauracji, który dokonywał nieomal cudów, kieruj ąc kelnerami obsługującymi długi stół gości spożywających kola­cję. Było to możliwe, ponieważ był obecny całkowicie w danej sytuacji, skoncentrowany wyłącznie na jed­nym zadaniu. A równocześnie nie myślał w ogóle o sobie.

Inny aspekt całkowitego zaangażowania uwagi to nieograniczona receptywność, zgoda na to, by wszystko, co odbieramy w danej chwili, wniknęło w nas bez żadnego oporu z naszej strony. Pracujcie nad wrażeniami, które w was zapadły, wykorzystu­jąc wszelkie dostępne wam do tego środki. Takie wrażenia mogą być czasami wynikiem poprawnego i precyzyjnego myślenia, ale mogą także być skut­kiem automatycznego dopasowania się różnych in­formacji. Pamiętajmy też, że ten rodzaj skupienia, o którym mówię, angażuje nasze uczucia i nie jest jedynie przeprowadzaną w chłodny sposób obserwa­cją. Nieograniczona receptywność oznacza, że jeste­śmy w danej sytuacji razem z wszystkimi naszymi emocjami.

Mam tu na myśli emocje odnoszące się do pacjen­ta (takbyłoby najlepiej). I znowu, można powiedzieć, że jest to sprzeczne z tym, co mówiłam wcześniej na temat zapominania o sobie: zapomnij o sobie, a rów­nocześnie bądź obecny w danej sytuacji razem ze wszystkimi swoimi emocjami. Ale przecież dobrze wiadomo, że możemy być bez reszty pochłonięci emo­cjonalnie obrazem, utworem muzycznym, rozgrywa­jącym się właśnie na scenie dramatem lub przyrodą -czy czymkolwiek innym — i jednocześnie całkowicie zapomnieć o sobie. Tak więc niczym nie ograniczona receptywność zawiera w sobie całkowite bycie w da­nej sytuacji, razem z naszymi uczuciami wobec pa­cjenta, zarówno pozytywnymi, jak i negatywnymi; razem z sympatią i antypatią, współczuciem, rozcza­rowaniem, nadzieją, lękiem, troską, chęcią pomocy. Najlepszą radą, jakiej mogę udzielić, jest to, by wszyst­ko pojawiło się, wypłynęło na wierzch i zostało we właściwym czasie zaobserwowane.

Drugą cechą omawianej tu uwagi skupionej na pacjencie jest wszechstronność obserwacji, i to każ­dej możliwej obserwacji. Zostało to wyraźnie stwier­dzone przez Freuda, kiedy pisał o swobodnym ko­jarzeniu analityka, rozumianym przez niego jako równoważnik obserwowania wszystkiego, bez selek­cjonowania i bez uprzedzeń.

Ten rodzaj obserwacji nie ma na dobrą sprawę żadnego sensu, jeżeli pominiemy ostatni czynnik, a mianowicie zasadę: NIE DOKONUJ SELEKCJI ZBYT WCZEŚNIE. Nie pamiętam, czy Freud powie­dział wyraźnie coś takiego, ale w innym wypadku jego pogląd byłby bezsensowny. Musicie państwo dokonywać selekcji. Nie jesteście ani kamerą, ani magnetofonem. A nawet gdyby tak było, wcale by to wam nie pomogło. Kiedy na przykład chcecie zrozu­mieć jakieś dążenie występujące u pacjenta lub to, co pacjent mówi, i pytacie siebie: „Co go niepokoi?" lub: „Jaki związek zachodzi między tym lub tamtym epizodem z ubiegłego spotkania a tym, co zdarzyło się dzisiaj?" - we wszystkich tych pytaniach dokonu­jecie selekcji. Poszukujecie tego, co najbardziej istotne.

Tak więc sens tego, by zarezerwować czas na to, żeby wszystko zostało wchłonięte, może być tylko jeden: NIE DOKONUJ SELEKCJI ZBYT WCZEŚ­NIE . Dlaczego? Ponieważ bardzo często niewidoczny drobiazg może podsunąć wam cenną wskazówkę. Weźmy na przykład jedno z moich ostatnich spotkań z pacjentką, która mówiła mi o swoim niezdecydo­waniu. Nagle oświadczyła mi: „Odwołałam moją re­zerwację na rejs statkiem do Włoch". Najpierw po­myślałam, że to wynik częstego u niej roztrzepania, ale w chwilę potem zrozumiałam także to. Uświado miłam sobie, że to wypowiedziane niespodziewanie twierdzenie było jej sposobem informowania mnie o tym, że wszystko odkłada na później. To dopro­wadziło nas do kwestii jej życia z dnia na dzień, zajmowania się tylko chwilą obecną i brakiem zaan­gażowania w cokolwiek. Notorycznie spóźniała się na rejs, jakim jest życie.

Każdy z was może bez trudu podać podobne przy­kłady z własnego doświadczenia klinicznego. Mogą one, tak jak pokazałam przed chwilą, dotyczyć na pozór drobnych, acz będących drogowskazem rzeczy, albo -jeżeli słuchacie uważnie - mogą rodzić w was przekonanie, że pacjenta coś gnębi. Nie wiecie, czy coś ukrywa, czy jest naprawdę niespokojny, czy drę­czy go jakiś problem, który nie jest dla niego do końca jasny, czy też to coś, co wyczuwacie, jest czymś zupełnie innym. Tak czy owak, to uczucie może być bardzo ważne. Jeżeli je zignorujecie, także wy może­cie się spóźnić na rejs i nie będziecie wiedzieli, co się dzieje. Dlatego powtórzę jeszcze raz: niech wszystko zostanie wchłonięte bez przedwczesnego wybierania lub interpretacji z waszej strony, także wasze uczu­cia. W innym wypadku możecie coś przegapić.

Do czynników najczęściej rozpraszających naszą uwagę należą czynniki osobiste. Może się zdarzyć, że nie będziecie zwracać uwagi na coś, czego z przy­czyn osobistych możecie być nieświadomi. Załóżmy, że pacjent jest niespokojny. Możecie być nieświado­mi, jak bardzo się niepokoi. Mogą tu wchodzić w grę czynniki osobiste lub coś, co można określić jako rodzaj zaślepienia.

Inne czynniki rozpraszające uwagę analityka wią­żą się z przedwczesną interpretacją. Można na przy kład słuchać drugiej osoby z przyjętymi już wcześ­niej założeniami. (Proszę nie sądzić, że robią tak tylko zwolennicy Freuda, chociaż tak rzeczywiście postępują.) Pamiętam, że kiedy dokonywałam ana­lizy zgodnie z zasadami Freuda, kiedy nie odczu­wałam potrzeby, aby słuchać kogoś z taką uwagą, jak robię to teraz, pojawiały się u mnie te szybkie, proste i zbyt łatwo nasuwające się skojarzenia, takie jak powiązanie czyjegoś biernego homoseksualizmu z tym, że taka osoba była późnym dzieckiem w rodzi­nie, powiązanie rywalizacji między rodzeństwem ze współzawodnictwem w życiu i tak dalej. Łatwo jed­nak krytykować innych. Lepiej zapytajmy samych siebie, czy i my nie mamy podobnych skłonności. Czy i my czasem nie pytamy zbyt szybko: „Z jakim rodza­jem pychy lub pogardy dla siebie mamy tu do czynie­nia?" Krótko mówiąc, chodzi mi o to, że my też kla­syfikujemy na swój własny sposób. I chociaż ufam, że jest on lepszy niż Freuda, uważam, że jeżeli takiej klasyfikacji dokonujemy w procesie skupienia się na pacjencie zbyt wcześnie, tonie słuchamy już, o czym mowa. Nie pozwalamy, by to zostało w nas wchło­nięte4.

Teraz chciałabym powiedzieć to samo, ale z su­biektywnego punktu widzenia. Mówiąc o subiektyw­nym punkcie widzenia, mam na myśli występującą u psychoanalityka potrzebę, by szybko poznać i wszyst­ko zrozumieć. To problem, jaki może towarzyszyć każdej teorii. Jeżeli musicie szybko poznać i zrozu­mieć wszystko, może się zdarzyć, że nic nie zobaczy­cie. Nie mówię tu o potrzebie przedstawiania pa­cjentowi interpretacji tego, czym się z wami dzieli. Jeżeli powodowani brakiem pewności siebie lub inte lektualną pychą macie w głowie etykietki, to może się w was obudzić pragnienie, by szybko coś zaszu-fladkować lub szybko coś zrozumieć, co może ozna­czać, że ucierpi na tym dogłębne i wszechstronne wsłuchanie się w pacjenta. Niemniej, mimo takich przeszkód, można pozwolić wszystkiemu się wchło­nąć. Tego możecie się nauczyć. Należytego skupienia uczymy się podczas pracy z pacjentami i na organi­zowanych od wielu lat seminariach, w których uczest­niczymy.

Skupienie, ale na czym? Przecież właśnie dlatego, że nie jesteście ani kamerą, ani magnetofonem, se­lekcja jest nieunikniona. A poza tym, nie da się zaprzeczyć, że łatwiej jest, podobnie jak wtedy, gdy patrzymy przez mikroskop, mieć jakieś wyobrażenie tego, co ważne, i tego, czego szukamy. Powtarzam, mogę odwołać się tylko do bardzo ogólnych pojęć, które jedynie wzmiankuję, ponieważ o większości tych spraw już wiemy.

Pierwszą z tych kategorii można określić jako „ogólne spostrzeżenia". Mają one —jak mówiono tu wszystkim niejednokrotnie - istotne znaczenie5. (Wiem na przykład, że Harold Kelman poświęca dużo uwagi ogólnym spostrzeżeniom w swoich wy­kładach na temat oceny pacjenta.) I znowu, dobrze państwo wiecie, ile można się dowiedzieć z samej obserwacji. Wystarczy pomyśleć, o ile więcej dowie się z postawy lub sposobu chodzenia ucznia nauczy­ciel gimnastyki lub tancerz aniżeli człowiek nie po­siadający w tym kierunku żadnego przygotowania. O ile więcej informacji wydobędzie z charakteru pisma grafolog. Ilu rzeczy dowie się z naszego spo­sobu mówienia nauczyciel głosu. Mówię o tym, ponieważ te przykłady pokazują, że umiejętność doko­nywania ogólnych spostrzeżeń można ćwiczyć. Nie znaczy to, że musimy zabrać się do ćwiczenia emisji głosu lub do szczegółowych obserwacji sposobu cho­dzenia, chyba że te dziedziny wiedzy nas szczególnie interesują. Niemniej, ogólnie rzecz ujmując, zdol­ność obserwacji można ćwiczyć. Nie trzeba dodawać, że interesują nas przede wszystkim zmiany w wyra­zie twarzy i zmiany nastroju i nie muszę omawiać nieskończonej różnorodności wypowiedzi pacjenta i pojawiających się w nich ewentualnych zmian. Po­minąwszy informacje, jakie możemy uzyskać na podstawie tej szczególnej formy obserwacji, jaką są swobodne skojarzenia, bardzo wiele możemy się do­wiedzieć, przyglądając się ogólnym cechom danej osoby i pozwalając naszym wrażeniom wchłonąć się. Chcemy na przykład przyjrzeć się uważniej takim ogólnym cechom, jak prawdomówność, bezpośred­niość, trzymanie się ogólników, rozwlekłość, udzie­lanie wymijających odpowiedzi, odwaga, zdrowy kościec moralny, integralność zasad. Czy pacjent nie przeczy sam sobie, nic o tym nie wiedząc? Czy jest w tym dużo pobłażania sobie? Jakijest jego stosunek do bólu, do konieczności podejmowania wysiłku, do lęku i niepokoju? Te ogólne cechy (jestem pewna, że każdy z nas mógłby wiele dodać do tej listy) są bardzo ważne. Trzeba pamiętać, że jeżeli zajmujemy się jakimś problemem u pacjenta, musimy zająć się nim i w nas samych, a nawet więcej.

A zatem, musicie państwo także zwrócić uwagę na samych siebie, ponieważ to wy jesteście instru­mentem wyczulonym na to, co dzieje się wokół was. Kiedy coś was interesuje lub przestaje interesować; kiedy jesteście zmęczeni, poirytowani; kiedy domi­nuje w was nadzieja lub zniechęcenie, wszystko to są wasze własne uczucia, które łatwo mogą wskazać wam drogę, o czym powiemy sobie dokładniej później. W tym miejscu będziemy mówić jedynie o osobistej równowadze analityka6.

Następnie musimy rozważyć stosunek osoby pod­dawanej analizie do was. Jak odnosi się do waszych komentarzy? Czyjej stosunek się zmienia? Wszyst­ko to wymaga waszej uwagi.

Wszechstronność uwagi oznacza także wzgląd na każdy wysiłek podejmowany w każdej chwili przez pacjenta. Trzeba także zwracać bezustannie uwagę na jego zaburzenia i obserwować zachodzące w nich zmiany, łącznie z poprawą i pogorszeniem jego sta­nu. W jakich okolicznościach zaburzenia ustępują? Kiedy wysuwają się nagle w jego umyśle na pierwszy plan? Stosunek pacjenta do własnych problemów to bardzo ważne zagadnienie, o którym powiemy wię­cej w trakcie czwartego wykładu, kiedy będę zajmo­wała się mechanizmami obronnymi pacjenta. Jak państwo wiecie, ogólny stosunek pacjenta do włas­nych problemów lub do terapii może być podporząd­kowany praktycznie nieograniczonemu pragnieniu uzyskania pomocy, potrzebie pomocy, chęci uzyska­nia jeszcze większej pomocy, przekonaniu, że jest zbyt dumny, by przyjąć pomoc, chęci zaprzeczania jakoby istniały jakieś problemy, chęci ich upiększa­nia, przeklinaniu samego siebie za swoje problemy, poczuciu wstydu, poczuciu winy i tak dalej. Czy pacjent chce coś utrwalić czy też chce naprawdę rozwiązać swoje problemy? Tu pojawia się cała gama nastawień o szczególnie istotnym znaczeniu, na któ re, jak i na wiele innych czynników, chcielibyśmy zwrócić uwagę. Wszystko to, co mówię, to luźne spostrzeżenia, bo przecież mogłabym tu wspomnieć wiele innych czynników, takich jak chociażby zwra­canie uwagi na sny. O tych dodatkowych czynnikach będziemy mówić wtedy, kiedy zajmiemy się swobod­nymi skojarzeniami.

Istnieje zatrważająca mnogość czynników, na któ­re musimy zwrócić uwagę. Wszechstronność uwagi, jeżeli traktować ją naprawdę serio, może budzić strach. Ale wszystkim tu dobrze wiadomo, że nie ma się czego bać. Tylko nowicjusz się boi, i słusznie. Wszyscy tu obecni znajdują się w tej szczęśliwej sytuacji, że mają za sobą to, co można uważać za pierwsze kroki. To tak, jak z prowadzeniem samo­chodu. Kiedy zaczynamy się uczyć prowadzić samo­chód, musimy zwracać uwagę na wiele rzeczy, takich jak prędkość i tor jazdy, przepisy ruchu drogowego, pieszych, światła na skrzyżowaniach, akumulator, stan paliwa — na wszystko to trzeba zwracać uwagę. Kiedy się to wszystko wyliczy, prowadzenie samo­chodu wydaje się bardzo trudne. Jednak z czasem pojawia się u kierowcy automatyzm, ponieważ do­skonale zna wszystko to, co musi robić. Moje słowa to nie czcza zachęta. Takie udoskonalanie własnych umiejętności rzeczywiście się dokonuje, Dzieje się jeszcze coś innego; jest mianowicie tak, że im lepiej coś pojmujemy, tym więcej spostrzeżeń i wrażeń zaczyna się układać w pewną całość i łatwiej zwra­cać na nie uwagę.

Omówię zatem trzecią kategorię, jaką jest produk­tywność uwagi analityka.

Myślę, że nasza uwaga powinna być produktywna. Jeżeli powiemy, że po pierwsze, psychoanalityk

powinien zaangażować się całym sercem w terapię, a po drugie, że powinien cechować się wszechstron­ną uwagą, to najprawdopodobniej będzie ona także produktywna. Oznacza to, że poruszy w nas jakąś czułą strunę. I znowu powtarzam: jest to być może jedna z najtrudniejszych do opisania rzeczy, a prze­cież jest kwestią o fundamentalnym znaczeniu. My­ślałam o porównaniu, za pomocą którego mogłabym ją przedstawić, i kiedy przygotowywałam się do tego wykładu, przyszedł mi do głowy czytany niedawno po raz kolejny fragment książki, w której przyrodnik William Henry Hudson opisuje rozległe przestrzenie Patagonii'. Podczas pierwszej lektury tego tekstu te przestrzenie wielu osobom mogą wydawać się nudne i nieciekawe. Nie ma tam gór, ryczących oceanów, nie ma obfitej przyrody. Wszystko jest raczej mono­tonne. Tymczasem dla Hudsona były one wypełnio­ne sensem, a to dlatego, że był w nich cały i potrafił opisać je w mistrzowski sposób.

Sens, jaki odnalazł on w rozległych przestrze­niach Patagonii, wynikał z tego, że całkowicie nim zawładnęły. Sprawiły, że w jego świadomości na pierwszy plan wysunęła się myśl, iż nie musimy być tak wewnętrznie stłamszeni, iż w naszych duszach kryje się nieskończoność i bezmiar, gdy tymczasem wiele aspektów dorastania i cywilizowania młodych ludzi oraz poskramiania ich zachowań cechuje zdu­szenie i stłamszenie. Nawet jeżeli nie jesteśmy szczególnie znerwicowani, możemy dojść do wnio­sku, że bardzo wiele rzeczy ogranicza nas lub dusi. Dla Hudsona równiny Patagonii były naturą w jej dziewiczym stanie; ich bezkres - przyrodą w swej nieskończoności. A ponieważ miały one dla niego ogromne znaczenie - był w nich całą duszą i sercem.

Odnieśmy ten przykład do tego, co może się zda­rzyć w psychoanalizie. Nie mam wątpliwości, że dwaj różni analitycy, a nawet ten sam analityk, tylko w innym nastroju, słuchając wypowiedzi tego samego pacjenta w czasie jednej, konkretnej sesji, może odebrać ją zupełnie inaczej. Analityk może pomyśleć: „To strasznie nudne. Ten człowiek się powtarza". Rzecz jednak w tym, że jeżeli nic do nas nie przemawia, znaczy to, że nie jesteśmy naprawdę zaangażowani w analizę. Zauważyłam coś właśnie takiego, gdy nadzorując terapię prowadzoną przez studenta naszego Instytutu, usłyszałam od niego, że niewiele się w trakcie prowadzonej przez niego ana­lizy dzieje. Tymczasem dla mnie to, co mówił pacjent i co działo się w trakcie sesji, było wyjątkowo intere­sujące. Tak więc jest to kwestia tego, co dana sytua­cja znaczy dla każdego z nas, co z niej potrafimy wydobyć. Jeżeli postaracie się wyćwiczyć w sobie umiejętność całkowitego zaangażowania w daną sy­tuację, sesja nabierze większego znaczenia. Gdy to nastąpi, zrozumiecie o wiele więcej z tego, co się dzieje.

Być może zaobserwowaliście państwo coś podo­bnego u siebie; załóżmy, że słuchaliście pacjenta przez jakiś czas i jesteście trochę zmęczeni, a bywa, że znudzeni tym wszystkim. Jednak z tego czy inne­go powodu budzicie się w środku sesji - używam terminu „obudzić się" w rzeczywistym sensie tego słowa, jeżeli wiecie, co mam na myśli - i nagle wydaje się ona bardzo interesująca. W takich właś­nie chwilach stajecie się produktywni - coś nabiera znaczenia. To jeden ze sposobów przedstawienia tej dziwnej cechy, jaką jest produktywność uwagi.

Istnieje też inny sposób, dzięki któremu można zaobserwować produktywność uwagi. Jeżeli jeste­ście całkowicie z pacjentem, czasami możecie do­świadczyć, jak jego wypowiedź poruszyła w was jakąś czułą strunę. Coś wam się przypomina. Może to być fragment sztuki teatralnej lub Biblii, słowa usłysza­ne z ust innego pacjenta lub z ust tego samego pacjenta, ale innym razem, czy wreszcie coś z wasze­go własnego doświadczenia. Możecie zauważyć, jak poruszyło to w was jakąś czułą strunę. To właśnie część produktywności uwagi dająca się najłatwiej odczuć i zaobserwować.

Istnieje jeszcze trzeci sposób, za pomocą którego możemy opisać produktywność uwagi. Jest to coś, co mogę przedstawić tylko za pomocą analogii. Mam tu na myśli rzecz następującą: jeżeli jestem w coś zaan­gażowana całym sercem, to wszystko zaczyna się układać w pewną całość. Mogę to jedynie porównać z tym, co być może dzieje się w nocy, tak że do rana wszystko staje się jasne i zrozumiałe. Być może wszystko to wykrystalizowało się w snach. Nie ma wątpliwości co do tego, że kiedy śpimy lub przesta­jemy o czymś świadomie myśleć, nasz umysł odblo-kowuje się. To wszystko, co mogę powiedzieć. Jeżeli jesteście w coś zaangażowani całym sercem i pozwo­licie działać waszym zdolnościom, zaczną one dzia­łać i coś się z nich narodzi; będą produktywne.

A zatem produktywność uwagi może być całkowi­cie automatyczna. Innymi słowy, coś wyłania się, coś staje się jasne być może wtedy, kiedy pacjent opuści już gabinet, być może następnego dnia, kilka dni później albo być może jeszcze w trakcie sesji. Czasa­mi coś skłoni nas do myślenia. Najczęściej jednak mamy do czynienia z zachowaniem lub postępowa­niem pacjenta prowadzącym do tego, że coś zaczyna układać się w pewną całość, że pojawia się pewien ład, jasna staje się pewna zależność lub przynaj­mniej wyłania się jak najbardziej trafne pytanie.

Mówiąc o produktywności uwagi i zaangażowa­niu się całym sercem w terapię, chcę także ustosun­kować się do sporządzania przez analityka notatek w trakcie sesji. Zazwyczaj, kiedy mówię o tym, co mnie niepokoi w takim sporządzaniu notatek, słyszę w odpowiedzi: „Tak, ale..." Na podstawie tego, co powiedziałam, każdy zrozumie, dlaczego sprzeci­wiam się bezustannemu sporządzaniu notatek. Nie rozumiem, jak można zdobyć się na całkowite zaan­gażowanie i produktywność własnej uwagi, równo­cześnie wszystko pospiesznie i nerwowo zapisując. Nie potrafię tego pojąć. Sądzę, że wyraziłam się jasno8.

Chcę zakończyć pytaniem, które nie jest najbar­dziej istotne, ale jeżeli ma się w ogóle pojawić, to trzeba postawić je teraz. „Czy terapia psychoanali­tyczna to nauka czy sztuka?" Osobiście nie interesu­je mnie odpowiedź na to pytanie. Możemy ją uważać za jedno lub drugie; liczy się to, iż psychoanaliza prowadzi do zrozumienia. Niemniej jednak wyjaś­nijmy tę kwestię, po to, byśmy sami lepiej ją rozu­mieli, a także na wypadek dyskusji, w którą być może zostaniemy wciągnięci.

Gdy ludzie twierdzą, że terapia psychoanalitycz­na nie ma znamion naukowości, myślą najczęściej o dwóch sprawach. Warto wydobyć je na światło dzienne i spróbować się dowiedzieć, o co im chodzi. Określając jakieś działanie jako „naukowe", ludzie często mają na myśli po pierwsze sytuacje, kiedy badacz jest tak zwanym obiektywnym obserwato­rem, to znaczy obserwatorem, który wyłącza z danej sytuacji, na ile się da, samego siebie, upodabniając się bardziej do kamery i magnetofonu. Chcę poczynić w tym miejscu dwie uwagi. Nie ma wątpliwości, że są takie rodzaje pracy badawczej, gdzie tego rodzaju obiektywizm jest niezbędny. Powiedzmy, że ktoś mierzy zmiany pulsu i tempa oddychania badanej osoby w zależności od występujących u niej zmian emocjonalnych. Weźmy, na przykład, eksperymenty przeprowadzone przez Harolda G. Wolffa w Payne Whitney Clinic tu, w Nowym Jorku9. Badał on ilość soku żołądkowego wydzielanego na skutek działa­nia wnas różnych emocji. Wbadaniach tego rodzaju, mających bardzo ograniczoną wartość, ludzie wie­dzą dokładnie, czego szukają, i to oczywiście trzeba uważać za plus. My, jako terapeuci, możemy jedynie powiedzieć, że nie wystarczy być chłodnym obserwa­torem. Możemy zgodzić się z takim podejściem, pod warunkiem że będziemyje rozumieć w takim sensie, w jakim mistrzowie zen mówią o braku przywiąza­nia. Co zaś rozumieją oni przez ten brak przywiąza­nia, nie jest wcale łatwo zrozumieć. To, co łatwo zrozumieć, brzmi: NIE MIEĆ ŻADNEGO OSOBI­STEGO INTERESU. Mistrzowie zen powiedzieliby: Osądź drugiego, ale nie potępiaj. Coś ci się może podobać, ale nie musisz od razu chcieć tego posiadać lub pożądać. Sądzę, że w naszym wypadku, jeżeli nie chcemy wikłać się zbytnio w szczegóły, najprościej mówiąc, znaczy to, że przeprowadzając psychoanalizę, nie mamy w tyra żadnego osobistego interesu, że nie kieruje nami żadne neurotyczne pragnienie. Jeżeli rozumieć ją w tym sensie, zgodzilibyśmy się być może z zasadą obiektywnej obserwacji. Ale różni się ona od tego, co zazwyczaj rozumiemy pod poję­ciem „obiektywnego obserwatora" w odniesieniu do opisu podejścia naukowego. Jako terapeuta nie ro­zumiem, jak możliwy jest chłodny obiektywizm.

Wydaje mi się, że wszystko, co dzisiaj powiedzia­łam, pokazuje, co sądzę o pojęciu naukowej obie­ktywności i uwadze analityka. Można być lepszym terapeutą, a może i terapeutą w ogóle tylko wtedy, gdy jest się całkowicie zaangażowanym w to, co się robi. Osobiście nie rozumiem, dlaczego lepiej byłoby dla mnie pracować z tylko odrobiną zaangażowania, skoro mogę pracować, angażując się całkowicie. Je­żeli zaś chodzi o trafność spostrzeżeń, istnieje mnó­stwo instrumentów kontrolnych10. W tej chwili problem ten nie znajduje się w centrum mojego zainteresowania.

Moja druga uwaga odnośnie do tego, czy terapia analityczna jest nauką czy sztuką, brzmi następują­co: Często wyobrażamy sobie, że naukowe jest to, czego możemy się nauczyć, podczas gdy sztuka jest zjawiskiem bardziej nieuchwytnym - albo się ma talent, albo nie. Nie sądzę, aby dało się utrzymać to rozróżnienie. To prawda, że nie wszyscy są w jedna­kowym stopniu obdarzeni umiejętnościami, bez któ­rych trudno mówić o powodzeniu w terapii, i chociaż trudno zdefiniować te umiejętności, oprócz nich ist­nieje bardzo, bardzo dużo sposobów uczenia się tech­niki psychoanalitycznej pozwalających wykonać du­żo pożytecznej pracy terapeutycznej. Najważniejsza jest praca nad sobą, nad całym sobą, by opanować umiejętność poświęcenia całkowitej uwagi pacjento­wi. Tak więc podział na terapeutów, którzy są lub nie są utalentowani, i na techniki, których można i nie można się nauczyć, nie znajduje potwierdzenia w rzeczywistości11.

Tyle tytułem wstępu. Następnym razem zajmę się kwestią swobodnych skojarzeń.

2. Swobodne skojarzenia i korzystanie z kozetki

Panie i panowie, ostatnio mówiliśmy o jakości uwagi analityka. Omówiłam trzy jej właściwości: pełne zaangażowanie, wszechstronność i produk­tywność. Dzisiaj chcę odczytać kilka zdań z książki o buddyzmie zen, w której pojawia się fragment rozmów Eckermanna z Goethem, opisujący istotę zaangażowania się w coś całym sercem12. W moim przekonaniu streszcza on dobrze większość lub przy­najmniej najważniejsze z punktów, o których mówili­śmy ostatnio. Oto ten fragment:

„W czasie obiadu widziałem mnóstwo twarzy, ale niewiele było na tyle wyrazistych, by przykuć moją uwagę. Zainteresował mnie natomiast szef sali, i to do tego stopnia, że śledziłem każdy jego ruch. A była to godna uwagi postać.

Gości, siedzących przydługim stole, było około dwustu i chociaż to, co powiem, zabrzmi niewiary­godnie, obsługiwał ich tylko on, ponieważ to on sta­wiał przed nimi, a potem zabierał talerze, podczas gdy inni kelnerzy tylko podawali mu je lub odbierali z jego rąk. W tym czasie nic się nie rozlało, nikt nie został zapomniany i wszystko szło gładko i spraw­nie, jak gdyby działo się za sprawą jakiegoś ducha. I tak tysiące talerzy spływało z jego rąk na stół, a potem jeszcze raz z jego rąk do stojących obok pomocników. Całkowicie pochłonięty swoją misją otwierał usta tylko po to, by wydać krótkie polecenie lub odpowiedzieć na pytanie. Jakby tego mało było, przyjmował też zamówienia na wino i deser i pamię­tał wszystko tak dobrze, że gdy posiłek dobiegł koń­ca, wiedział, ile każdy z gości ma płacić, i zebrał od wszystkich pieniądze".

To właśnie przykład zaangażowania się całym sercem we własną pracę, przykład osoby, która w tym konkretnym wypadku była całkowicie pochło­nięta swoim działaniem, wykorzystując wszystkie swoje umiejętności, a równocześnie zapominając cał­kowicie o sobie. To właśnie jest, moim zdaniem, rzecz bardzo trudna do zrozumienia: pozostawanie równocześnie w czymś w najwyższym stopniu obec­nym i nieobecnym. Nie tylko trudno to pojąć, ale trudno taki stan osiągnąć i działać w ten sposób. Takie opisy są typowe dla buddyzmu zen, ponieważ w tym zawiera się jego istota. Oddanie się czemuś całym sobą to dla buddystów istota życia. Widać to w zacytowanym przeze mnie fragmencie wspomnień Eckermanna. Mieliśmy tutaj całkiem zwyczajną sy­tuację i widać było, jak wyobraźnię i uwagę autora przykuło całkowite zaangażowanie się w pracę szefa sali. Każdy jednak wie, że takie całkowite zaangażo­wanie to rzadkie osiągnięcie. Niemniej jednak warto traktować to jako cel i pamiętać o tym, by móc zawsze ocenić, jak daleko lub blisko niego jesteśmy. Czasami trzeba zapytać siebie, jakie czynniki mogą stanąć na przeszkodzie zaangażowaniu w pełni włas­nej uwagi.

Powiem jeszcze jedno. Szef sali opisany przez Eckermanna nie byłby w stanie działać tak spraw­nie bez treningu, umiejętności i doświadczenia. Na tym musimy się oprzeć. Bez treningu taka skutecz­ność nie jest możliwa. Jednak dzięki treningowi i doświadczeniu takie zaabsorbowanie tym, co robi­my, jeśli nie jest faktem, staje się przynajmniej możliwe. W opowiadaniu Hemingwaya Stary czło­wiek i morze znajdujemy wiele fragmentów opisu­jących podobną sytuację: całkowite zatracenie się w tym, co robimy.

Dzisiaj natomiast będziemy mówić o swobodnych skojarzeniach. Przygotowując wykłady, jak zwykle zapomniałam zajrzeć do katalogu informacyjnego Instytutu i na temat naszego pierwszego spotkania wybrałam automatycznie uwagę analityka. Następ­nie zajrzałam do katalogu i zobaczyłam, że tematem pierwszego wykładu powinny być swobodne skoja­rzenia. Sądzę jednak, że można znaleźć bardzo dużo argumentów na poparcie wybranej przeze mnie ko­lejności i dlatego jej nie zmieniłam, ponieważ ostat­nim razem byłam przekonana, że w tym tkwi istota rzeczy. Należyta uwaga to podstawowe zadanie dla nas, analityków. Od pacjenta natomiast oczekujemy swobodnych skojarzeń. To, jak przekażemy ich treść pacjentowi, jest do pewnego stopnia sprawą drugo­rzędną. Proszę przyjąć zatem taką kolejność wykła­dów jako wyraz tego, co, moim zdaniem, dotyczy analityka w pierwszej, a dopiero potem w drugiej kolejności, tego, co najważniejsze w jego zadaniu, i tego, co jest w stosunku do tego zadania pochodne.

Co rozumiemy przez swobodne skojarzenia? Po­jęcie to ma znaczenie historyczne, w które nie mam zamiaru się wgłębiać. Wiąże się, jak wiadomo, z roz­winięciem przez Freuda jego techniki. Nie znaleziono jeszcze lepszego określenia, chociaż z drugiej strony ma ono uzasadnienie historyczne. Zastanawiałam się, czy dałoby się znaleźć jakiś lepszy krótszy ter­min. Trudno powiedzieć. Mogłabym oczywiście po­wiedzieć: „wypowiedź nieskrępowana", „wypowiedź niewybiórcza" lub „wyrzucenie z siebie wszystkie­go", ale to wszystko bardziej terminy opisowe niż rzeczywiste nazwy. Pozostańmy zatem przy tym, co się już przyjęło, pod warunkiem że wiemy, co przez to rozumiemy.

Sensem i celem swobodnych skojarzeń jest, rzecz jasna, umożliwienie pacjentowi odsłonięcia się z cał­kowitą szczerością. Z tego powodu każemy mu wy­powiadać wszystko, co przychodzi mu na myśl, i w tej samej chwili, kiedy przychodzi mu na myśl. Jest to sytuacja odmienna, i to całkowicie, od jakiejkolwiek innej sytuacji, w której znajduje się dwoje obcych ludzi, o czym pisał wyczerpująco Erich Fromm w in­teligentnym artykule On the Social Significance of the Analytical Situation13. Zwrócił tam uwagę na to, jak wiele z tej niesłychanej szczerości przeczy nor­mom i zwyczajom społecznym. Sprzeciwia się to także - albo, mówiąc inaczej, stanowi przeciwień­stwo - wszelkiej selekcji i uporządkowanej formie wypowiedzi, jaką jest na przykład wykład lub pole­cenie kierowane do służącej lub do kogoś, kto kładzie nam nową podłogę. We wszystkich tych wypadkach mówimy konkretnie i na temat. Swobodne skojarze­nia to wypowiadanie się bez jakiejkolwiek selekcji treści i bez tajenia czegokolwiek.

Inny możliwy sposób opisu swobodnych skoja­rzeń lub inny ich aspekt to fakt, iż mamy tu do czynienia z wypowiedzią w stanie odprężenia. Tu właśnie pojawia się słowo „swobodne". Termin „swo­bodne" dal początek wielu dowcipnym sformułowa­niom14. Trzeba jednak pamiętać, że termin „swobod­ne" nadal ma znaczenie, i to dobre znaczenie, w tym sensie, że podkreśla to, iż odwołujemy się do skoja­rzeń, które nie są w niczym zakorzenione, nie są związane z żadnymi konwencjami i nie służą żad­nym bieżącym celom. Nie da się zaprzeczyć, że pa­cjent czasami chce rzeczywiście przekazać coś bar­dzo ważnego. Jest to jak najbardziej zrozumiałe. Przez swobodne skojarzenia rozumiemy jednak na­prawdę to, że ta praca umysłu nie służy żadnemu konkretnemu celowi. Nie ma innego celu poza tym jednym: pozwolić wszystkiemu wypłynąć na po­wierzchnię. Swobodne skojarzenia to pewien ideał. Oznacza on, że pacjent może się poddać swobodnym skojarzeniom tylko do tego stopnia, do jakiego umie uwolnić się od wszelkiego skrępowania, co z kolei zależy od wielu innych czynników.

Braku celowości wypowiedzi nie należy mieszać z bezcelowością znaczenia i mówieniem bez ładu i składu. Prawdziwym celem jest, jak wiadomo, po­zwolenie analitykowi na zdobycie pewnego wraże­nia, przeświadczenia, pewnego wglądu w działanie umysłu pacjenta.

Podsumujmy zatem i określmy wyraźnie jeszcze raz zalety swobodnych skojarzeń. Jedną z nich jest oczywiście to, iż trudniej pacjentowi zatrzymać coś w sobie, kontrolować coś i selekcjonować. Nie zapo­minajmy, że im więcej pacjent mówi z tego, co przy­chodzi mu do głowy, tym pełniejszy mamy obraz tego, jak pracuje jego umysł, pełnię prawdy o jego umyśle.

Oczywiście swobodne skojarzenia pozostaną idea­łem, do którego można się tylko przybliżać. W istocie rzeczy służą one wielorakim celom, których pacjent jest czasem świadom, a czasem nie. Pacjent zawsze będzie coś taił, a coś wysuwał na pierwszy plan, będzie chciał wywrzeć na analityku dobre wrażenie; będzie się czegoś wstydził, a nad czymś innym będzie chciał przejść do porządku dziennego. Do tego docho­dzi tocząca się prawie cały czas walka prawdy z du­mą. Tak więc mamy tu wielorakie cele. Zobaczymy, co możemy się w najlepszym razie spodziewać osiąg­nąć za pomocą swobodnych skojarzeń.

Kolejną zaletą swobodnych skojarzeń jest to, iż pomagają pacjentowi się skupić. Zamiast mówić bez związku lub nie być do końca świadomym tego, co ma powiedzieć, zostaje zobowiązany lub przystaje na to, by swobodnie kojarzyć to, co rodzi się w jego umyśle. A ponieważ zdaje sobie sprawę z celowości tego postępowania, może dzięki temu skoncentro­wać się na swoim zadaniu i zająć się tym, do czego naprawdę dąży. To skupienie, na tyle, na ile uda mu się je osiągnąć, i na tyle, na ile jest wewnętrznie zdeterminowany, by szukać prawdy, pomoże mu dać z siebie więcej.

A zatem swobodne skojarzenia pomagają pacjen­towi szczerze wyrazić siebie i skoncentrować się na tym, co należy do niego. Mówiąc krótko, swobodne skojarzenia w swej najdoskonalszej postaci stymu­lują pacjenta do tego, by dal z siebie jak najwięcej. Doświadczenie każdej ze szkół psychoanalizy po­twierdza to, że jeżeli pacjent mówi o sobie w wolny i nieskrępowany sposób i we właściwym duchu, daje z siebie więcej. To, w jaki sposób daje z siebie więcej, przedstawiane jest różnie w różnych szkołach.

Freud kładłby nacisk na pojawianie się wspo­mnień. Możemy się z tym zgodzić, ale należałoby podkreślić, że pojawią się też przy okazji inne rzeczy. Pacjent może nagle stać się świadom pewnego związ­ku, który dotąd umykał jego uwagi i którego nie dostrzegał, mimo iż wspominaliśmy mu o nim wiele razy. Może stać się świadom niektórych swoich emo­cji i pragnień. Ten bodziec pchający go do większej świadomości, do tego, by dać z siebie więcej, to kolej­na zaleta swobodnych skojarzeń.

Poza tym swobodne skojarzenia niosą z sobą, rzecz jasna, wiele wskazówek, i o niektórych z nich będziemy mówić następnym razem. Jak wiadomo, bardzo wiele wskazówek można uzyskać nie tylko z tego, co pacjent mówi, ale także z kolejności, w ja­kiej coś nam przedstawia, oraz z tego, czy w tym, co mówi, zachowana jest jakaś ciągłość. Uzyskujemy też wskazówki co do tego, jak pacjent przystępuje do czekającego go zadania, jakim jest snucie swobod­nych skojarzeń. I wreszcie, dzięki swobodnym sko­jarzeniom wszyscy pacjenci znajdują się w podobnej sytuacji, tak że staje się możliwe ich porównywanie. Nie ma dwóch pacjentów - nawet takich, którzy równie dobrze i świadomie pracują - kojarzących w podobny sposób. I o tym właśnie będziemy dzisiaj przede wszystkim rozmawiać: o konieczności zwrócenia uwagi na to, jak pacjent tworzy skojarzenia lub wypowiada się o sobie.

Kiedy opisujemy lub staramy się wytłumaczyć pacjentowi wagę i znaczenie swobodnych skojarzeń, zachęcając go, by je uzewnętrznił na tyle, na ile to możliwe, musimy pamiętać o kilku sprawach.

Po pierwsze, w rozmowach z pacjentem musimy unikać terminów technicznych, starając się zamiast tego pokazać mu wyraźnie sens i znaczenie swobod­nych skojarzeń. To zaś, w moim przekonaniu, możemy zrobić tylko wtedy, gdy sami mamy jasne rozeznanie co do ich sensu i wartości. Ja przy różnych okazjach zawsze mówię pacjentowi, co się rzeczywiście zawie­ra w swobodnych skojarzeniach. Innymi słowy, cho­ciaż mówimy pacjentowi na początku; „Niech pan mówi wszystko, co przychodzi panu do głowy", mając rzeczywiście na myśli wszystko, będziemy musieli to powtarzać jeszcze nie raz. Wtedy też trzeba się bę­dzie zagłębić w trudności, których doświadcza sta­rający się swobodnie kojarzyć pacjent. Jak wiadomo, każdy pacjent doświadcza w tym względzie sporych trudności. Bardzo ważne jest, zwłaszcza w przypad­ku pacjentów perfekcjonistów, by ich nie przestra­szyć. Jak wiecie państwo z doświadczenia z waszymi własnymi pacjentami, jak i z tymi, którzy zasięgali u was tylko krótkiej porady, u wielu z nich można zaobserwować lęk i zniechęcenie, ponieważ analityk powiedział im, że nie potrafią swobodnie kojarzyć. Mają wrażenie, że nic z tego nie wychodzi, tak, jak gdyby swobodne skojarzenia spowijała aura wielkiej tajemnicy. Trzeba oczywiście unikać takich sytuacji. To, co mówicie pacjentowi, musi być zawsze sensow­ne i zrozumiałe.

0x08 graphic
Istnieje wiele sposobów wyjaśnienia pacjentowi, na samym początku pracy z nim, czym są swobodne skojarzenia. Jak się do tego zabierzecie, zależy wy­łącznie od tego, z jakim pacjentem macie do czynie­nia. Jeżeli wasz pacjent jest niespokojny lub łatwo wpada w panikę, nie możecie mówić mu zbyt dużo o swobodnych skojarzeniach ani o tym, co przez nie rozumiecie, a czasami nawet nie wolno używać tego terminu. Możecie się zorientować, co pacjent w da­nym czasie jest w stanie przyjąć, a czego przyjąć jeszcze nie może. Jednym ze sposobów przedstawie­nia tego zagadnienia jest powiedzenie pacjentowi na samym początku, że psychoanaliza opiera się na współpracy, że wy ze swej strony wnosicie dogłębne zainteresowanie wszystkim, co go dotyczy, swoje doświadczenie, fachowe przygotowanie, jak i to, że stoicie na zewnątrz całej sytuacji. Ponieważ znajdu­jecie się na zewnątrz i posiadacie pewne doświadcze­nie i przygotowanie, łatwiej wara spojrzeć szerzej na to, co mówi pacjent, i to nawet łatwiej niż jemu samemu, chociaż niewykluczone, że wie już o sobie dużo. Z drugiej jednak strony to pacjent posiada wszystkie informacje wyjściowe. To on żyje z sobą. To właśnie jest jego wkład w to wspólne przedsię­wzięcie, jakim jest psychoanaliza. Musimy jedynie pomóc mu uświadomić to sobie, określić to, mieć co do tego wyraźne zdanie i tak dalej. Ale tylko pacjent tak naprawdę wie. Z tego wynika, jak ważne jest, by uzewnętrzniał wszystko, co pojawia się w jego umy­śle, bez dokonywania jakiejkolwiek selekcji.

Jeżeli chodzi o pacjentów wystarczająco spokoj­nych, którzy rozumieją wystarczająco dużo i są wy­starczająco chętni, staram się wprowadzić swobodne skojarzenia już na początku pracy analitycznej. Mó­wię: „Wie pan/pani prawdopodobnie dużo o sobie, ale trudno powiedzieć naprawdę wszystko. Istnieje wie­le pokus, które mogą skłaniać do tego, by unikać powiedzenia wszystkiego, co przychodzi do głowy". Wymieniam kilka z nich. Pacjent może się bać, że zrani moje uczucia. Może mu się wydawać, że powie­dzenie czegoś o innych będzie niedyskrecją. Może mieć wrażenie, że coś jest zbyt trywialne, coś innego nieważne. Mówienie o czymś może rodzić w nim zakłopotanie. Powinien jednak chcieć wyrazić swoje zastrzeżenia, nie zaś wykorzystywać je do tego, by czegoś nie ujawniać. Nie wymieniam szczegółowo tych trudności na samym początku, ale zamiast tego mówię: „Każdy ma trudności ze swobodnymi skoja­rzeniami. Jeżeli chodzi o to, jakie będą pana/pani trudności, to lepiej zająć się nimi, gdy się pojawią, zamiast spekulować o nich w tej chwili".

Poza tym, że radzę pacjentowi, by niczego nie trzymał w sobie ani nie wysuwał żadnych zastrze­żeń, podkreślam jeszcze jedną kwestię. Pacjent po­trzebuje zachęty, by móc w każdej chwili wyrazić wszystkie emocje, jakie się w nim zrodzą. Niezależ­nie od tego, czy dotyczą one tego, co mówię, czy mnie samej, niezależnie od tego, czy dominuje w nich nadzieja, zniechęcenie, złość, irytacja, radość, zmę­czenie, niepokój, ciekawość, brak zainteresowania, cokolwiek - powinien starać się je wyrazić. Wrócę niedługo do tego problemu.

Chcę także, by cel tego wszystkiego, cel swobod­nych skojarzeń, był jasny i zrozumiały dla pacjenta. Można pokazać siebie drugiej osobie tylko na tyle, na ile wiemy, co dzieje się w nas samych i jak pracuje nasz umysł. A zatem, biorąc pod uwagę to, na ile pacjent może nam pomóc, w jego interesie jest wy­powiadać się w sposób nieskrępowany. Część tych informacji przekazuję pacjentowi, gdy zaczynam z nim pracę; mówię mu tyle, ile jest w sta­nie przyjąć. Zazwyczaj nie jest to zbyt dużo. Czasami niektórzy analitycy popełniają w tym miejscu błąd. (Wiem to stąd, że nadzoruję prowadzenie terapii przez młodszych kolegów.) Niektórym z nich wydaje się, że jeżeli raz, dwa lub trzy razy powiedzieli pa­cjentowi o tym, jak ważne są swobodne skojarzenia i jaką mają wartość, to w zupełności wystarczy. Je­żeli słuchaczowi naszego Instytutu powiem: „Niech pan powie coś pacjentowi o swobodnych skojarze­niach", najprawdopodobniej zareplikuje: „Mówiłem o tym już wiele razy". Można powiedzieć, że pod
pewnym względem takich informacji nigdy nie jest za dużo. Oczywiście, to, co mówi analityk, musi odpowiadać sytuacji. Może się zdarzyć tak, że pa­cjent powie mi znacznie później, że gdy pokazywa­łam mu jakiś związek dwóch wydarzeń z jego życia, nie ujawnił swoich obiekcji w stosunku do mojej interpretacji dlatego, że uważał je za bezzasadne, sądził, że w rzeczywistości nie chcę jego szczęścia, lub był na mnie zły z tego czy innego powodu. Pacjent może się przyznać do tego, że coś przede mną ukry­wał, na końcu spotkania lub przy następnej okazji. W takich sytuacjach mogę wyjaśnić mu, że kiedy w jego świadomości pojawia się jakaś myśl lub emo­cja, tajenie ich przede mną nie służy wcale jego interesom. Wykorzystuję więc konkretne sposobno­ści, takie jak ta, by pokazać wyraźnie pacjentowi, jak ważne jest to, by mówił mi wszystko.

Zanim przejdziemy do niektórych trudności, chcę powiedzieć jeszcze coś o sytuacji, kiedy pacjent kła­mie. Mówiłam już o tym wcześniej, w innym cyklu wykładów wprowadzających w psychoanalizę, ale prawdę powiedziawszy, tu właśnie jest miejsce na to zagadnienie. Podobnie jak poprzednio, to, iż oma­wiam ten problem dopiero po swobodnych skojarze­niach, proszę traktować jako odzwierciedlenie mo­jego przekonania co do jego ważności. Swobodne skojarzenia umożliwiają pacjentowi wypowiadanie się z całkowitą szczerością. I to jest najważniejsze. To trzeba mieć ciągle na uwadze. To, czy pacjent kłamie czy nie, jest sprawą całkowicie drugorzędną wobec całej sytuacji analitycznej.

Co można powiedzieć o kozetce? Freud od począt­ku utrzymywał, że pomaga ona pacjentowi skupić się. To się nie zmieniło. Nie można zbyć kozetki, uważając jej wykorzystanie za staroświecki sposób prowadzenia psychoanalizy. W rzeczywistości pozy­cja leżąca może pomóc niektórym pacjentom skon­centrować się na tym, w czym uczestniczą. Różnica polega na tym, że dla mnie nie jest to warunek sine qua non psychoanalizy, ale coś, do czego podchodzę elastycznie. Trzeba do tego zagadnienia podejść me­todą prób i błędów, pytając pacjenta, czy czuje się lepiej, leżąc na kozetce czy siedząc na krześle lub w fotelu. Doskonałe rezultaty daje zachęcanie pa­cjenta, by nie czuł się skrępowany i gdy ma ochotę, siadał, kładł się, chodził po pokoju lub robił, cokol­wiek zechce, tak byśmy mogli zobaczyć, w jakich sytuacjach jest najbardziej produktywny i potrafi się najlepiej skoncentrować.

Oczywiście wielu autorów krytykowało kozetkę. Mówili, że gdy pacjent leży na kozetce, uniemożliwia to bezpośredni kontakt z psychoanalitykiem. To pra­wda. Można rzecz jasna powiedzieć, że nawet jeżeli pacjent nie ma analityka przed sobą, pozostaje on w jego świadomości. Niemniej trzeba wziąć to za­strzeżenie pod uwagę. Dla wielu pacjentów koniecz­ność leżenia na kozetce sprawia, że cala sytuacja wydaje im się mniej realna i zapadają w swego rodzaju trans. Inni pacjenci są do tego stopnia poru­szeni tym, czego dowiedzieli się o sobie, że potrafią wziąć na siebie większą odpowiedzialność, jeżeli sie­dzą naprzeciw analityka. Z kolei wielu innym pa­cjentom leżenie na kozetce sprawia trudność dla­tego, że się zwyczajnie boją. Potrzebują poczucia większej kontroli nad sytuacją, które daje postawa siedząca, lub odczuwają potrzebę kontaktu z anali­tykiem. Dobrze jest z czasem poddać analizie i zro­zumieć te zachowania pacjentów, ale dobrze jest też uszanować je. Jeżeli tylko coś sprawia mniej kłopo­tów pacjentowi, jeżeli prowadzi do większego sku­pienia, zawsze jest to do przyjęcia.

Co można powiedzieć o jakości skojarzeń pacjen­ta, o duchu, w jakim odbywa się ten proces, o tym. „jak" pacjent kojarzy? Znowu wysuwam to zagad­nienie na pierwszy plan, ponieważ uważam je za jedno z najważniejszych, na dodatek często zanie­dbywanych. Oczywiście początkujących analityków bardziej absorbuje chęć zrozumienia tego, co pacjent mówi, treści skojarzeń i ich ciągłości. Wydaje mi się jednak, że w miarę jak będzie rosło wasze doświad­czenie, z większą swobodą będziecie koncentrować się także na tym, „jak" pacjent kojarzy. Nie można powiedzieć, że „jak" jest ważniejsze od treści skoja rzeń. Gdybym miała się pokusić o uproszczoną, a więc nie do końca słuszną opinię w tej sprawie, powiedziałabym, że jeśli duch, w jakim pacjent snuje skojarzenia, oraz jakość tego procesu nie budzą za­strzeżeń, to można skoncentrować się na treści. Pra­wdę powiedziawszy, należy skupić się równocześnie na obu tych aspektach.

Zobaczmy, na jakie czynniki tego „jak" musicie państwo zwrocie uwagę.

Przede wszystkim należy zwrócić uwagę na sto­pień zainteresowania pacjenta. Przez zainteresowa­nie sobą rozumiem chęć poznania siebie, dowiedze­nia się czegoś o sobie, odkrycia siebie. Nie mam tu na myśli zainteresowania zwykłym mówieniem o so­bie. Większość ludzi lubi mówić o sobie. Możemy powiedzieć, że im ktoś jest bardziej ekspansywny, tym chętniej będzie chciał to robić. Ta zależność nie ogranicza się jedynie do osób ekspansywnych. Inte­resuje nas charakter tego zainteresowania - czy jest ono produktywne? Czy pacjent rzeczywiście czegoś poszukuje? Czy jest istotnie zainteresowany tym, aby dowiedzieć się czegoś o sobie? A może cala sytu­acja odrobinę go nudzi? Zainteresowanie pacjenta możecie śledzić, zwłaszcza wtedy, gdy wiecie, że czasami z ogromnym zapałem podejmuje się snuć skojarzenia, czasami zaś już na samym początku ziewa i nie angażuje się całym sercem. Zamiast tego błądzi po prostu myślami. Mam pacjentkę, która bardzo często zachowuje się w ten sposób. Kiedy opowiadała o pewnej sytuacji towarzyskiej, zauwa­żyła; „Mój umysł błądzi teraz tu i tam i wcale się tym nie przejmuję!" Czasami w taki właśnie sposób mogą kojarzyć nasi pacjenci. Ta pacjentka jest przekona0x08 graphic
na, że nic nie ma lub nie powinno mieć żadnego znaczenia. Tak więc, silą rzeczy, jeżeli jakiś problem jej nie interesował, błądziła po prostu myślami. Nie angażowała się w ogóle w to, co powinna była robić, i zamiast tego mówiła mi o sprawach, o których, w jej mniemaniu, chciałam usłyszeć. Taka postawa pojawiała się bardzo często w mojej pracy z nią.

Istnieje bardzo wiele sposobów wypowiadania się przez pacjentów, które trzeba odróżnić od ich rzeczy­wistego zainteresowania analizą. Są na przykład pacjenci, którzy mają okropny zwyczaj opowiadania wszystkiego z najdrobniejszymi szczegółami. Nie przeczę, że od czasu do czasu ważny jest jakiś szcze­gół. Ale jeżeli zagłębianie się w szczegóły występuje regularnie, jeżeli drobiazgowości nie ma końca, trze­ba oczywiście zwrócić na to uwagę i zastanowić się nad tym. Typ ekspansywny może wypowiadać się swobodnie i z zapałem, ale jego głównym celem może być chęć pokazania zarówno analitykowi, jak i sobie, że w istocie rzeczy wie wszystko i wszystko przemy­ślał. Kiedy takim pacjentom mówi się coś, często odpowiadają: „Och, tak, to dla mnie nic nowego". W wypadku innych osób motywacją do bezustan­nego zagłębiania się w drobiazgi może być intelek­tualna ciekawość. Taka intelektualna ciekawość prezentująca się pod płaszczykiem prawdziwego za­interesowania to bardzo częsty problem w pracy analityka.

Drugim czynnikiem zasługującym na uwagę jest umiejętność pacjenta wyrzucenia z siebie wszystkie­go, wewnętrzne przyzwolenie na to, by wszystko, co w nim jest, ujrzało światło dzienne. Oczywiście pa­cjent może zrobić tylko tyle, ile jest w jego mocy. Zwłaszcza na początku w tym, co się pojawia, jest bardzo mało spontaniczności. Niemniej, zawsze coś sobie stworzy i wyobrazi, zgodnie ze swymi neurotycz­nymi potrzebami. Przygotuje sobie program, który będzie mu pomagał kontrolować wszystko, o czym mówi. Może być na przykład gotów rozwiązać do końca pewien problem i może się w to angażować z wielką sumiennością. Niewykluczone, że może też to być na jakiś czas materiał do pracy dla nas. Jednakże jego starania, by rozwiązać ten problem, mają niewiele wspólnego z wyrzuceniem z siebie wszystkiego.

Inne osobliwe zjawisko, które obserwujemy, przy­glądając się temu, w jaki sposób pacjent tworzy swobodne skojarzenia, jest przeciwieństwem „wy­rzucenia z siebie wszystkiego" i można je określić jako „posłuszne kojarzenie". Pacjentów, którzy su­miennie i posłusznie kojarzą, cechuje dość dobre wyczucie tego, co psychoanalityk chciałby usłyszeć, lub - gdyż niekoniecznie musi to być aż tak powierz­chowne - tego, co rzeczywiście może być ważne. Dlatego mamy pacjentów, którzy w bardzo posłusz­ny, a zarazem mechaniczny sposób będą zagłębiać się w problemy, co czasami może okazać się pomoc­ne. Inni pacjenci będą natychmiast starali się coś wywnioskować ze swoich skojarzeń. To znowu jedna z tych sytuacji, kiedy mamy okazję powiedzieć pa­cjentowi: „Proszę nie wyciągać żadnych wniosków, proszę tylko starać się wydobyć z siebie wszystko". Takie przypominanie o tym pacjentowi jest bardzo skuteczne, zwłaszcza gdy mamy już za sobą początki terapii. Na początku mnóstwo rzeczy jesteście w sta­nie zrozumieć i pomóc w ich rozwiązaniu, nawet jeżeli pacjent nie wypowiada się w całkowicie nie­skrępowany sposób. Ale potem pojawiają się proble­my, których nie rozumiecie ani wy, ani pacjent. W takich sytuacjach bardzo trudno posuwać się do przodu, jeżeli pacjent nie będzie dzielił się wszyst­kim, co pojawia się w jego umyśle. W takich właśnie chwilach trzeba go zachęcać do takiego postępo­wania.

Kolejną kwestią, nad którą trzeba się zastanowić, jest ciągłość skojarzeń pacjenta, widoczna ciągłość. Wspominam o tym tutaj, chociaż mogłoby się wyda­wać, że ten problem wiąże się bardziej z treścią skojarzeń, a nie z ich duchem. Wiąże się on jednak także z duchem skojarzeń oraz z jakością materiału prezentowanego przez pacjenta. Czy pacjent mówi nam o rzeczach, między którymi zachodzi związek? Nie ma wątpliwości co do tego, że zawsze możecie mieć obiekcje, jeżeli nie widzicie między nimi żadnego związku. Ale może być i tak, że związek istnieje, ale go nie dostrzegacie. Zastanowiłabym się także nad tym, czy związek ten jest widoczny, czy też wygląda na to, że pacjent skakał z tematu na temat, mówił chaotycznie lub nawet fantazjował. Oczywiście bez trudu odróżnicie skojarzenia wyraźnie powiązane ze sobą od tych zupełnie z sobą nie związanych. Jed­nakże oprócz tego pojawia się wiele sytuacji pośred­nich, gdzie nie jesteście w stanie łatwo określić sto­pnia ciągłości. Zapytajcie samych siebie, czy czasem nie przeoczyliście jakiegoś związku lub też nie mie­liście u pacjenta do czynienia ze skakaniem z tematu na temat.

I znowu muszę powtórzyć: brak ciągłości to nie jedyne nasze zmartwienie. Wręcz przeciwnie - pa cjent, który stara się za wszelką cenę kontrolować swoje zachowanie, z żelazną konsekwencją będzie się trzymał pewnego problemu - czy Johnny powinien pójść do tej czy do tamtej szkoły i dlaczego to pytanie wytrąca mnie z równowagi - i potrafi zajmować się tym przez całą wizytę. Taki pacjent już na samym początku wizyty obiera taką strategię postępowania i trzyma się jej niewzruszenie. Mamy ciągłość, ale równocześnie brak bardzo wielu innych rzeczy.

Inny czynnik, którym warto się zająć przy okazji omawiania jakości swobodnych skojarzeń, to ich kla­rowność, konkretność albo, mówiąc inaczej, trzyma­nie się sedna sprawy. Z mojego doświadczenia wynika, że bardzo mało pacjentów potrafi w napra­wdę klarowny sposób przedstawić to, co zdarzyło się w ich życiu. Czasami aż mnie zdumiewa, dlaczego to takie trudne. Wiem dobrze, że każdy z nas wypacza w swoich opowieściach rzeczywistość. Ale nawet je­żeli brać poprawkę na te wypaczenia, te nieuniknio­ne wypaczenia, cudownie przedstawione w filmie Rashomon oraz demonstrowane w niektórych eks­perymentach psychologicznych - tak więc nawet biorąc poprawkę na te nieuniknione wypaczenia, muszę powiedzieć, że bardzo niewielu pacjentów potrafi w jasny i klarowny sposób powiedzieć, co zaszło w ich relacji z dzieckiem czy współmałżon­kiem, na zasadzie: „On powiedział to, ja tamto". Bardzo rzadko widzimy wyraźnie, o co chodzi. Kiedy już coś takiego następuje, jestem skłonna uważać to za bardzo pozytywny znak ogromnej wewnętrznej integralności15.

Albo weźmy sytuację, kiedy pacjent wypowiada się na jakiś temat rozwlekle i ogólnikowo. Wtedy jeszcze za wcześnie na szukanie przyczyny. Należy się jedynie zastanowić, na co powinniśmy zwrócić uwagę. Co w tej wypowiedzi jest ważne? Jak dalece pacjent ucieka się do uników nie tylko w tym, co mówi, ale także w swoich reakcjach na nasze komen­tarze? Czy łatwo przychodzi mu mówienie o sobie? Jak często mówi o innych, o ich problemach? Czy nie obserwujemy u niego skłonności do tego, by szybko i czasem niepostrzeżenie przechodzić od mówienia o sobie do mówienia o sprawach bardziej ogólnych? Nie potrafię zliczyć, ile razy sama dałam się na to nabrać! Jest to bardzo zwodnicze. Na przykład wy­gląda na to, i częściowo może być tak, że wielu pacjentów chce jasno i wyraźnie opisać to, co składa się na demokrację, określić, czym jest niezależność, lub poznać, na czym polega prawdziwa wolność. Każdy z nas oczywiście chętnie dzieli się swoją wie­dzą z innymi i do pewnego stopnia jest to słuszne. Jednakże trzeba zwracać uwagę na to, by nie prze­kształciło się tó przypadkiem w nieświadomy ma­newr pacjenta pozwalający mu zamiast o rzeczach osobistych, subiektywnych i konkretnych, mówić o sprawach bardziej ogólnych i abstrakcyjnych.

Inna kwestia, na którą należy zwrócić uwagę, jest następująca: nawet jeżeli skojarzenia pacjenta są twórcze i zadowalające, to czy jego wypowiedź jest w miarę swobodnym strumieniem myśli czy też znaj­duje się on pod jakiegoś rodzaju presją? Czy kiedy mówi do nas, odbywa się to kosztem wewnętrznej walki? Może to być widoczne nawet dla pacjenta. Oznaką wypowiadania się pod presją mogą być trud­ności pacjenta z właściwym rozpoczęciem sesji tera­peutycznej . Pacjent może robić długie przerwy. Może odczuwać lęk. Może czuć się niepewnie. Takie sym­ptomy dość łatwo zaobserwować, ale nie zapominaj­my, że występują bardziej subtelne zaburzenia, wy­magające od nas ogromnego wyczulenia. Nawet je­żeli pacjent opowiada nam o tym, co się ostatnio zdarzyło w jego życiu, lub o tym, co dzieje się w nim w danej chwili, musimy się starać wyczuć każdy przejaw niepewności w jego wypowiedzi, będącej czasami skutkiem bardzo wielu czynników. Niewy­kluczone, że daje tu o sobie znać coś, co pacjent przed nami ukrywa, coś, czego się boi, i temu podobne.

Interesują nas nie tylko te chwile wahania i mil­czenia. Jest także wiele innych oznak wskazujących na to, że pacjent znajduje się pod presją. Rozmyślnie używam tak ogólnego stwierdzenia, jak „bycie pod presją". W istocie rzeczy presja może objawiać się nie przez wahanie czy chwile milczenia, ale zupełnie inaczej, tak jak dzieje się to w przypadku pacjentów niecierpliwych, których cechuje ciągły pośpiech, któ­rzy chcą coś szybko rozwiązać, którzy bardzo szybko o czymś mówią i których czasami, chociaż nie za­wsze, irytuje ich własne zachowanie. Ktoś taki czuje się, jakby coś go stale popędzało. I znowu chcę pod­kreślić: to może być bardzo ważne. Możecie państwo odkryć coś takiego, kiedy tylko będziecie w należyty sposób zwracać uwagę na to, jak manifestuje się taka wewnętrzna presja. O tym, co robić w takiej sytuacji, będziemy mówić później.

I wreszcie emocje pacjenta. Zwracajmy uwagę na to, co pacjent odczuwa i kiedy to odczuwa. Trzeba tu powiedzieć, że emocje wielu pacjentów mogą przed­stawiać się bardzo ubogo, zwłaszcza na początku terapii, kiedy często otrzymujemy bardzo suchy opis tego, co się zdarzyło w ich życiu. „W tym a tym dniu widziałem się z moimi krewnymi i po spotkaniu z nimi byłem bardzo zmęczony, a w trakcie spotka­nia czułem irytację". Nie ma nic o tym, dlaczego pojawiły się takie uczucia, a jedynie, co się działo. Poza tym, kiedy pacjent wnosi w terapię swoje uczu­cia, bywa i tak, że po prostu mówi „o tym", co kiedyś odczuwał. W przytoczonym przed chwilą przykła­dzie pacjent zauważył, że był niezadowolony i poiry­towany, ale w istocie rzeczy tylko „o czymś" opo­wiadał. Bardzo ważne jest zachęcanie pacjenta do wyrażenia tego, co czuje, w chwili, gdy to czuje. Nie ulega wątpliwości, że pacjent bardziej się otworzy i ujawni więcej swoich emocji, gdy go o to poprosicie. Gdy będzie przekonany, że naprawdę was to intere­suje, zareaguje stosownie do waszego zainteresowa­nia. Musi czuć, że interesuje was to, kiedy szlocha lub plącze, kiedy jest niespokojny, kiedy łatwo się irytuje, kiedy rodzi się w nim nieufność, kiedy jest zniechęcony, zakłopotany, kiedy odczuwa ulgę. Im bardziej będziecie go do tego zachęcać i okazywać zainteresowanie jego emocjami w chwili, gdy ich będzie doświadczał, tym bardziej, w odpowiedzi na to, będzie się nimi dzielił.

Nawiasem mówiąc, ta uwaga ma szersze zastoso­wanie i nie dotyczy tylko emocji pacjenta. Pacjent będzie wam mówił więcej o wszystkim, jeżeli będzie czuł, że go naprawdę słuchacie i interesujecie się tym, co wam opowiada.

Wszystkie powyższe uwagi ważne są także w od­niesieniu do zmiany zainteresowania ze strony pa­cjenta, w odniesieniu do sytuacji, kiedy jest zmę­czony, zachowuje się zgodnie z przyjętą wcześniej strategią lub kiedy potrafi być spontaniczny. Bierze­my pod uwagę zmiany pozytywne, jak i negatywne, a także zmiany w całym procesie terapii. Wszystko, co przedstawiłam przed chwilą, zachowuje swą wagę zarówno w odniesieniu do zmian w materiale pre­zentowanym spontanicznie przez pacjenta, jak i w jego zmieniających się reakcjach na waszą interpretację tego materiału lub wasze komentarze. Wszystkie te czynniki są ważne także w odniesieniu do zmian zachodzących w dokonywanym przez pacjenta opisie swoich emocji, reakcji na was i na relację między nim a wami, będącą rezultatem terapii.

Jest jeszcze jedna, ostatnia kwestia, którą trzeba tu wspomnieć; kwestia produktywności pacjenta. Kiedy pacjent jest już gotowy na to, by pozwolić psychoanalizie działać, kiedy cechuje go już właściwy duch, wtedy musimy zwrócić uwagę na to, do jakiego stopnia jest produktywny. Patrząc na to pod innym kątem, możemy powiedzieć, że musimy przyjrzeć się temu, do jakiego stopnia potrafi być aktywny jako pacjent. Obserwujemy ogromne zróżnicowanie pro­duktywności pacjentów. Niektórzy ludzie wykazują czasami ogromną aktywność, gdy chodzi o wydoby­cie z siebie materiału do analizy lub poszukiwanie powiązań i w rzeczy samej przeprowadzają część analizy samodzielnie. Niejednokrotnie chcieliby na­wet przeprowadzić ją samodzielnie od początku do końca. Tak czy owak, są aktywni. Niektórzy pacjenci wykazują też aktywność pomiędzy kolejnymi sesja­mi, interesując się swoimi problemami. Zazwyczaj jednak uzyskujemy bardzo skąpe informacje odnoś­nie do tego, co zrobili w takich sytuacjach. Z drugiej strony, są też pacjenci całkowicie bierni. Tacy pacjenci chętnie mówią wam o tym, co kryje ich umysł, na tyle, na ile potrafią, ale równocześnie demonstru­ją postawę typu: „Powiedziałem wszystko, a teraz niech pan/pani coś z tym zrobi". Być może trzeba będzie zwrócić uwagę na tę bierną postawę i praco­wać nad nią długi czas.

Pacjent, z którym miałam największe trudności w tym względzie, kiedy powiedziałam mu o koniecz­ności współpracy w czasie analizy, o jego wkładzie w naszą pracę i o tym, że powinien otworzyć się przede mną, oświadczył, że najbardziej ze wszyst­kiego nie lubi współpracować z innymi. Zapytał też, dlaczego nie mamy rentgena! Nie chciał przejawić ani krzty aktywności. To skrajny przykład. Istotne są subtelne symptomy tego rodzaju postawy. Weźmy marzenia senne. Niektórzy pacjenci przejawiający zainteresowanie jakimś marzeniem sennym dostar­czą nam na swój sposób materiału do jego interpre­tacji, będą ciekawi, co z niego wynika i co może ów sen oznaczać. Inni opowiedzą nam sen i nie będą nim wcale zainteresowani. Zamiast tego posłusznie opo­wiedzą nam, co się im śniło. Nie podejmą żadnych starań, by swój sen zinterpretować. Będą czekać, aż zajmie się tym analityk. Powiedzą nam: „pan/pani jest fachowcem" i na wiele różnych sposobów doko­nają racjonalizacji tego rodzaju biernego nastawienia.

Jak widać, nie wnikałam w przyczyny prezento­wanych tu zjawisk, starając się zamiast tego doko­nać pewnego przeglądu tego, na co należy zwrócić uwagę, gdy chodzi o jakość skojarzeń pacjenta. Je­stem pewna, że tej uwagi nigdy nie za wiele. Wrócimy do tego problemu wtedy, gdy będziemy mówić o blo­kadach, ponieważ wtedy wiele z tych trudności pa cjentów może zostać rozpoznanych. Będziecie mieć zaś państwo dostęp do nich, gdy wyostrzycie uwagę na przedstawione tu sprawy. Zwrócenie uwagi na jakość prezentowanych skojarzeń często ujawni we­wnętrzne przeszkody lepiej niż zwrócenie uwagi na treść tego, co mówi pacjent.

Temat naszego następnego wykładu brzmi: „Spo­soby służące zrozumieniu pacjenta stosowane w psy­choanalizie". Muszę przyznać, że dość arbitralnie podeszłam do problemu swobodnych skojarzeń, oma­wiając konieczność zwrócenia uwagi na ich „jak" w tym wykładzie, a konieczność zwrócenia uwagi na ich treść zostawiając na wykład następny. Ale wy­daje mi się, że patrząc z perspektywy całości, będzie to przydatne rozróżnienie.

3. Sposoby służące zrozumieniu pacjenta stosowane w psychoanalizie

Pod koniec poprzedniego wykładu zaczęliśmy mó­wić o zrozumieniu pacjenta. Oprócz ogólnych wska­zówek płynących ze zdrowego rozsądku, z teorii, na podstawie której pracujemy, oraz z naszego doświad­czenia, istnieją też pewne strategie pomocnicze, cha­rakterystyczne dla terapii psychoanalitycznej.

Jedną z nich jest zwracanie uwagi na to, co nazy­wam powtarzającym się schematem skojarzeń. Nie chcę tu wchodzić w szczegóły, ponieważ omawiali­śmy to już wcześniej16. Inna pomocna strategia, któ­rą chcę omówić w tej chwili, to zwracanie uwagi na kolejność, kontekst, ruch i proces. W tym właśnie zawiera się, na dobrą sprawę, zaleta swobodnych skojarzeń; można wyciągnąć pewne wnioski już z te­go, jak skojarzenia następują po sobie z sesji na sesję. Można też wyciągnąć wnioski z kolejności skojarzeń w czasie jednej sesji.

Przypomina mi się tutaj moja wczorajsza sesja terapeutyczna, w czasie której pacjent mówił mi

swojej -jak to określał - nienawiści do komunizmu do martwocie własnych uczuć. Co z tego wynikało? Jaki zachodzi związek - pytałam siebie - między tymi sprawami, które cały czas powracały razem, splatając się z sobą? W końcu znalazłam wskazówkę, łącząc je z tym, co się wydarzyło w czasie naszego poprzedniego spotkania. Wtedy, tak samo jak wczo­raj, to, co „komunistyczne", oznaczało dla mojego pacjenta nieludzką, zimną i bezwzględną siłę, mają­cą w całkowitej pogardzie jednostkę. Była to siła dążąca do całkowitego zmiażdżenia jednostki, niepo­jęta dla rozumu. Powiedziałam mu: „Coś z tej -jak pan to opisał - zimnej, niepojętej siły musi być w panu samym". Niewiele wynikło z mojego komen­tarza i obie kwestie znów bezustannie powracały w jego skojarzeniach, aż wreszcie pod koniec spot­kania zaczął opowiadać mi o dylemacie, z którym musiał się uporać tego wieczoru. Miał pójść na spot­kanie dotyczące sprawy, którą był szczerze zainte­resowany. Z drugiej jednak strony, wolał zostać w domu i w samotności pomyśleć o swoich proble­mach. „A zatem - zaczął mówić głośno do mnie i do siebie-jeżeli czymś jesteśmy naprawdę zaintereso­wani, powinniśmy poświęcić na to czas, nawet jeżeli jest to dla nas w pewnym momencie niedogodne". Całkiem słuszny wniosek. Ale równocześnie jakiś głos wewnętrzny powiedział mu: „Jeżeli nie pój­dziesz, okażesz się zdrajcą. Nawet jeżeli to cię ma zabić, nawet jeżeli będziesz musiał zmiażdżyć i zgnieść samego siebie - MUSISZ PÓJŚĆ". Było to już pod sam koniec sesji i mogłam tylko powiedzieć: „Widzi pan — mamy wreszcie te pana ciągłe nawroty do «komunizmu»".

W opisanym tu przykładzie widać wyraźnie dła­wienie, bezwzględne dławienie wszelkich uczuć tego mężczyzny. Nie miało żadnego znaczenia, czy coś mu się podobało czy nie. On się nie liczył. Na tym właś­nie polegał związek tych dwóch powracających sko­jarzeń. To jeden z wielu przykładów, które można mnożyć bez końca.

Oczywiście, czymś innym, czego się także wszy­scy państwo uczyliście i staraliście się wykorzysty­wać w miarę własnych możliwości w waszej pracy, jest kolejność skojarzeń międzyjedną a drugą sesją. Nie chcę tego powtarzać, ponieważ mam wrażenie, że wszyscy tu obecni słyszeli to już setki razy, ale muszę powiedzieć, że potrzeba wam pewnej wizji, przypomnienia tego, co działo się w czasie poprze­dniego spotkania, po to, byście wiedzieli, w którym miejscu jesteście. Podam przykład z pracy z innym pacjentem, rzuca on bowiem także pewne światło na zagadnienia, którymi chcę się zająć za chwilę.

W tym przykładzie problemem pacjenta była niemożność powiedzenia „nie", której chciał się po­zbyć. Podchodziliśmy do tego problemu z kilku stron. W trakcie spotkania, o którym mowa, mój pacjent zaczął mi opowiadać, że boi się tego, co może mu zrobić jego znajomy, że boi się, iż ów znajomy zruj­nuje mu całkowicie życie zawodowe, jeżeli tylko spróbuje mu się w jakikolwiek sposób przeciwsta­wić. Pacjent wcześniej opowiadał mi sporo o tym człowieku i wiedziałam, że takie działanie z jego strony jest całkowicie wykluczone. Wiedziałam jed­nak także, że znajomy ów znany jest z ostrego języ­ka. Kiedy pomyślałam o tym, zrozumiałam w końcu, czego naprawdę boi się mój pacjent - boi się krytyki. Podniosłam tę kwestię w rozmowie z nim. Zapyta­łam go, czy lęk przed doznaniem krzywdy ze strony znajomego, lęk przed jakimś wyjątkowo perfidnym działaniem z jego strony, nie oznacza aby straszli­wego lęku przed krytyką. Okazało się, że gdy jeszcze trochę podrążyliśmy w tym miejscu, odkryłam nie­słychanie dużo wszechobecnego, intensywnego lęku przed krytyką. W czasie następnego spotkania u mo­jego pacjenta pojawił się niepokój. Po krótkim czasie można było odnieść wrażenie, że to, czego się prawie spodziewałam i na co w rzeczywistości wskazywa­łam w czasie poprzedniego spotkania, zaczynało mi­jać. Co więcej, miałam przed sobą kogoś, kto był bardzo dumny ze swej niezależności, kto dobrze ro­zumiał, co to niezależność. Nie była to jednak pra­wdziwa niezależność, ponieważ był on zależny od kilku osób, a także w znacznym stopniu od opinii jeszcze kilku innych ludzi. To pomogło nam zrozu­mieć jego przesadny strach przed krzywdą, jaką mógł mu wyrządzić znajomy.

Tu zatem pojawiła się przeszkoda: lęk. Rozma­wiałam z tym pacjentem o sprzeczności między jego umiłowaniem niezależności w jej iluzorycznym wy­miarze a jego rzeczywistą zależnością od innych, będącą wynikiem ogromnej, niewiarygodnej wrażli­wości na krytykę — nie tylko na przeszłą, ale na wszelką możliwą krytykę.

W czasie następnego spotkania rozpracowywali­śmy tę sprzeczność, a mój pacjent uświadamiał so­bie, ile zahamowań powodował w nim jego strach przed krytyką, zmuszając go do tego, aby nigdy niczemu i nikomu nie uchybić swoim zachowaniem i aby przypadkiem nie narazić się na krytykę. Wy­chodząc od tego (nie pamiętam już, czy to było w cza­sie tej czy w następnej sesji), zaczęliśmy przypa­trywać się temu, jak lęk przed krytyką paraliżował jego spontaniczność. To wywołało u niego nową falę lęku, ponieważ nade wszystko cenił on spontanicz­ność. Pojął jednak od razu, że nie potrafi zachowy­wać się spontanicznie dopóty, dopóki trwa w nim strach przed krytyką i to, co ów strach rodzi, czym­kolwiek by to miało być. Dopóki trwał w nim strach przed krytyką, jego spontaniczność była ciągle za­grożona.

Mamy tu jak w pigułce ciąg kilku sesji terapeu­tycznych. Zwróćmy uwagę na to, że pracując konse­kwentnie nad jakimś problemem, pacjent wskazuje nam tym samym, że jest nim rzeczywiście zaintere­sowany i w ostatecznym rozrachunku nic nie jest go w stanie powstrzymać. Będzie natykał się w sobie na różne lęki, dostrzeże takie czy inne implikacje, ale równocześnie będzie nieustannie parł do przodu.

Możecie mu w tym częściowo pomóc, zajmując się dążeniem, nad którym pacjent rzeczywiście pracuje. Dzięki uwrażliwieniu na to, jesteście w stanie utrzy­mać pacjenta na właściwej ścieżce.

Innym ważnym aspektem w naszych rozważa­niach na temat kolejności skojarzeń jest zwracanie uwagi na to, co znika lub zdaje się znikać w trakcie sesji. W tym wypadku trudność z powiedzeniem „nie", która sprawiała tak wiele kłopotów pacjentowi, najwyraźniej znikła. Prawdę powiedziawszy, zaję­łam się jego strachem przed krytyką, ściśle powią­zanym z oporem przed mówieniem „nie". Nie było to zatem zniknięcie rzeczywiste, lecz tylko pozorne. Czasami pacjent z własnej inicjatywy lub w odpo­wiedzi na naszą interpretację przybliża się do jakie­goś problemu, ale nie jest jeszcze w stanie próbować się z nim uporać. I dlatego problem znika, a przynajmniej wydaje się, że znika. Kiedy coś takiego się zdarzy, powinniśmy być tego świadomi.

Jeszcze trudniej jest być świadomym i zrozumieć ciąg skojarzeń pacjenta pojawiających się w dłuż­szym okresie. Następny przykład to fragment relacji jednego z pacjentów opisujący jego próby autoanalizy, niemniej dobrze oddaje on to, o co mi chodzi.

Latem pacjent ten doświadczył następującego uczucia: uświadomił sobie, że przez całe swoje do­tychczasowe życie był zbyt łagodny i wyrozumiały w stosunku do otoczenia i że pozwalał sobą pomia­tać. Do tej pory był tego świadomy jedynie w mglisty sposób, Teraz jednak wezbrało to w nim jako rzeczy­wiste doświadczenie emocjonalne i poczuł niepoha­mowaną wściekłość na wszystkich bez wyjątku ludzi, od których - jak teraz to czuł - zniósł zbyt wiele krzywd. Miał pełną świadomość tego, że do­brze jest pozwolić takim emocjom uzewnętrznić się dokładnie w takim stopniu, w jakim istniały w rze­czywistości. Doświadczył w pełni kipiącego gniewu, a po tym dogłębnym doświadczeniu emocjonalnym pojawiło się w nim głębokie poczucie wyzwolenia. Poczuł się tak wolny, szczęśliwy i spontaniczny, jak nie czuł się już dawno w życiu.

Wiedział, że natknął się w swoim wnętrzu na coś bardzo ważnego. Próbował to głębiej rozpracować, ale nie potrafił. Przypominało to zamkniętą księgę. Chociaż starał się bardzo w ten czy inny sposób, chociaż szukał różnych skojarzeń do swojego gnie­wu, wciąż bezskutecznie. Wszystko wydawało się jałowe i dlatego w końcu poddał się. Jednak w ciągu kilku następnych tygodni pojawiło się coś innego, a mianowicie rosnąca świadomość tego, że ma o wie le bardziej drażliwy charakter, niż skłonny byl do tej pory sądzić. Kiedy po kilku miesiącach wrócił do mnie na analizę, opowiedział mi o czymś, co mu się przydarzyło, nieświadom, że ma to związek z wcześ­niej odczuwanym gniewem. Było to w trakcie wizyty u znajomych i wtedy to trzy razy w ciągu jednego dnia doświadczył mniej więcej tego samego uczucia. Pierwszy raz było to w trakcie rozmowy z gospoda­rzami o wspólnym znajomym. Kiedy gospodarze po­wiedzieli mu, że ów wspólny znajomy ma sporo zalet i że w takiej to a takiej sytuacji zachował się w godny podziwu sposób, mój pacjent zapytał: „Tak, a jakie są, waszym zdaniem, jego dobre cechy?" Kiedy to mówił, był przekonany, że jest to z jego strony prze­jaw wyjątkowej kurtuazji.

Druga sytuacja: Dzieci gospodarzy wróciły do do­mu po kilkugodzinnej nieobecności i bawiły się w po­koju gościnnym, gdzie mój pacjent właśnie się zdrzemnął. Lekko zirytowany zwrócił się do pana domu, mówiąc: „Czy byłbyś tak dobry i powiedział dzieciom, żeby poszły bawić się gdzie indziej? Chcę trochę odpocząć". Był przekonany, że wcale nie mu­siał o coś takiego prosić, fakt zaś, że to uczynił, stanowił dowód wyjątkowej grzeczności z jego strony.

Trzecia sytuacja: Do gospodarzy przyszła w od­wiedziny jakaś para, do której mój pacjent nie pałał zbytnią sympatią. Czuł, że nie lubi tych ludzi. Ale wiedząc, że gospodarze darzą ich bardzo ciepłym uczuciem, powiedział: „Byli bardzo mili". I znowu po­czuł, że było to z jego strony bardzo grzeczne zacho­wanie. Kiedy taka sytuacja powtórzyła się trzy razy, zrozumiał, o co w tym wszystkim chodzi. Ganił sa­mego siebie, dochodząc na przykład do wniosku, że musi się w nim kryćjakaś wyjątkowa pycha, jakieś domaganie się natychmiastowej uwagi otoczenia, domaganie się całkowitego posłuszeństwa, przeko­nanie, że jeżeli powie, że ma być tak, to ma być właśnie tak, a nie inaczej i tak dalej. Udało nam się połączyć to z jego wcześniejszym, bardzo głębokim doświadczeniem z lata, kiedy to poczuł taki kipiący gniew do tych, od których musiał -jak mniemał -zbyt wiele znosić. Najwidoczniej do jego świadomo­ści dotarło coś z jego własnych skłonności do ciągłego usuwania się w cień. Przypomniał sobie wtedy o wie­lu przykrościach, które musiał znosić, udając, że wszystko jest w absolutnym porządku. Jak się oka­zało, jego reakcje w opisanych przed chwilą trzech sytuacjach nie miały nic wspólnego z rzeczywistymi okolicznościami. Przeciwnie, uświadomił sobie, do jakiego stopnia jego własne, wynikające z pychy przekonanie, że nikt go nie powinien do niczego zmuszać, doprowadziło go do tego, że w każdej z tych sytuacji zbyt pochlebnie ocenił swoje zachowanie.

Ważne jest, żebyście łączyli państwo takie rzeczy, aby móc otrzymać pełny obraz. Wtedy dopiero, pa­trząc wstecz, możecie zrozumieć, dlaczego pacjent nie potrafił wcześniej uporać się z sobą. W cytowa­nym przed chwilą przykładzie pacjent musiał jedy­nie uświadomić sobie, teoretycznie mówiąc, swoje ekspansywne skłonności. Zrobił to bardzo bojaźliwie i z wahaniem, uświadamiając sobie coraz bardziej, że jego drażliwość była skutkiem dławienia tych skłonności, obejmujących także jego roszczenia wy­pływające z dumy.

Następną kwestią, którą omawiałam z moim pa­cjentem, było głębokie poczucie wyzwolenia, jakiego doświadczył, gdy przestał dławić swą furię. Dzięki temu, co pojawiło się w tej części analizy, a także wcześniejszym informacjom zrozumieliśmy, dlacze­go uczucie to było tak głębokie. Można to było wyjaś­nić na kilka sposobów. Widzieliśmy, w jak strasz­liwym napięciu żył dotąd mój pacjent, zmuszony do tego, by zawsze być „miłym", i od czego czuł się teraz wyzwolony. Mogliście także dostrzec ogromną nie­nawiść, jaką musiał odczuwać w stosunku do otocze­nia, będącą skutkiem jego dążenia do pomniejszania znaczenia własnej osoby. Tak czy owak, z perspekty­wy czasu to poczucie wyzwolenia stało się zrozumia­łe. Sądzę, że ten przykład pokazuje, iż należy mieć oczy szeroko otwarte i patrzeć na wszystko z szerszej perspektywy, pytając ciągle samych siebie, z czym mamy do czynienia w danej chwili lub dlaczego w danym przypadku nic się nie dzieje.

Kończąc nasze omówienie skojarzeń, chcę pod­kreślić znaczenie kolejności ich występowania oraz ruchu. Nigdy nie za dużo pytań w rodzaju: „Dlaczego właśnie teraz?" „Dlaczego to wspomnienie wraca właśnie w tym kontekście?" „Dlaczego sen przypo­mina się pacjentowi właśnie w tej chwili?" „Dlaczego ta rzecz śni się właśnie teraz?" „Dlaczego pacjent czuje, że jest zły lub zawiedziony w tym momencie a nie w innym?" „Dlaczego jest gotów zrezygnować z czegoś, gdy wszystko wskazuje na to, że brak do­statecznych powodów do takiej decyzji?" To właśnie wszystkie te dobrze nam znane pytania, które z cza­sem uczymy się zadawać automatycznie.

Przechodzę teraz do czwartego zagadnienia, czyli do rozumienia emocji. Wszyscy państwo dobrze wie­cie, że gdy chodzi o marzenia senne, najbezpieczniejszą wskazówką pomocną w ich zrozumieniu są emocje, jakich doświadcza pacjent w czasie snu -jakiekol­wiek by one były. Podobnie, gdy chodzi o pozostałe emocje. Niezależnie od tego, z jaką emocją mamy do czynienia; niezależnie od tego, czy pacjent płacze, jest zainteresowany, zobojętniały, zmęczony, nie­spokojny, zniechęcony, rozczarowany czy dominuje w nim poczucie wyzwolenia lub beznadziei - każda z nich jest bardzo ważną wskazówką. Weźmy na przykład opis głębokiego poczucia wyzwolenia u pa­cjenta przedstawionego przed chwilą. To prawda, że trzeba je jeszcze bardziej zgłębić, ale zwróćmy na razie uwagę na intensywność tego doświadczenia -poprzedzający je gniew, jak i samo poczucie wyzwo­lenia sięgnęły apogeum. Intensywność emocji wska­zuje, że mamy do czynienia z czymś bardzo ważnym dla pacjenta. Podobnie wtedy, gdy pojawia się lęk, tak jak w przykładzie lęku przed krytyką, który wystąpił dwukrotnie; zawsze jest coś, z czym trzeba się bliżej zapoznać i postarać się to zrozumieć. W obu wypadkach lęk był dowodem na to, że pacjent naty­kał się na konflikt.

Jeżeli chcielibyśmy w maksymalny sposób wy­korzystać nasze wyczulenie na emocje pacjenta, po­dobnie jak gdzie indziej, także tu trzeba wziąć pod uwagę to, w jakim kontekście pojawi się dana emocja. W przykładzie, o którym mowa, należałoby zrozu­mieć znaczenie poczucia wyzwolenia, lęku, inten­sywności tych emocji, wszystkiego, co wskazuje na to? że wchodzi tu w grę coś bardzo ważnego. Obser­wacja wszystkich sprzeczności i rozbieżności prezen­towanych przez pacjenta potwierdza, że kontekst, w jakim pojawiają się emocje, jest szalenie ważny.

Kiedy mówię o sprzecznościach, mam na myśli sprzeczne z sobą twierdzenia wypowiadane przez pacjenta. Zdarza się to dość często, czasami nawet podczas tej samej sesji terapeutycznej, a czasami — jeśli tylko zwrócić na to dostateczną uwagę - w dłuż­szym okresie. Zdarza się na przykład często, że ten sam pacjent w jednej chwili mówi nam o tym, że bardzo się poświęca, a w innej chwili, że jest mściwy. Z kolei jakaś pacjentka opowiada nam, że nie potrafi nosić w sercu urazy, natomiast nieco później kreśli przed nami różne scenariusze zemsty, jakie rodzą się w. jej głowie. Mamy tu dwie ważne rzeczy. Po pierwsze, do jakiego stopnia pacjenta niepokoją te sprzeczności? Czyje zauważa, czy też nie potrafi się do nich przyznać, nawet jeżeli mu je wskażemy? Nie zapominajmy, że mechanizm racjonalizacji pacjenta sprawi, że będzie nam trudniej wyraźnie wskazać te sprzeczności. Weźmy na przykład pacjentkę, która przedstawiała siebie jako osobę zawsze poświęcają­cą się dla innych, a z drugiej strony mówiła mi o tym, że jest mściwa: zawsze, kiedy górę w niej brała mściwość, uważała, że jest to usprawiedliwione -tak właśnie powinna się była zachować. Jeśli nie brać tego pod uwagę, ta kobieta wcale nie była mści­wa. Oczywiście także to trzeba mieć na względzie. Innymi słowy, w jakich okolicznościach dana osoba staje się mściwa? Najważniejsze jest jednak to, by nie tracić z oczu występowania samej sprzeczności, niezależnie od okoliczności.

Inną bardzo ważną sprzecznością, pojawiającą się w trakcie terapii analitycznej i nie tylko, jest rozbieżność między słowami a czynami pacjenta. Każdy z was pewnie niejednokrotnie obserwował coś takiego. Pacjent deklaruje, że jest żywo i głęboko za­interesowany analizą, ale za każdym razem spóźnia się na spotkanie, zapomina o terminach, nie zmienia się, w trakcie sesji jest nieobecny myślami. Zaczyna was to zastanawiać. I znowu, nie wystarczy po pro­stu dostrzec tego, ale trzeba zapytać siebie: „Co może się za tym kryć?" Bardzo prawdopodobne, że mamy do czynienia z poważnym konfliktem. Innym razem pacjent, który deklaruje, że nigdy nikogo nie krzyw­dzi ani nie rani lub, mówiąc dokładniej, nigdy nikogo świadomie i umyślnie nie rani, w rzeczywistości robi to bardzo często. I znowu mamy sprzeczność, którą chcielibyśmy zrozumieć. Albo weźmy mężczyznę opi­sywanego przeze mnie przed chwilą, który podkreś­lał bardzo mocno swą niezależność, a w rzeczy­wistości w codziennym życiu był zależny od tej czy innej osoby, ogólnie zaś zależny od opinii innych.

Inny rodzaj sprzeczności czy rozbieżności to ten, jaki zachodzi między zewnętrzną postawą danej oso­by a sprzecznymi z tą postawą impulsami rodzącymi się w jej wnętrzu. Pamiętam na przykład pacjenta, który był bardzo łagodny w obejściu i wyraźnie usu­wał się w cień. Kiedy zaczął analizę, okazało się, że są w nim gwałtowne fantazje i impulsy skierowane pod moim adresem, wyjątkowo obcesowe i prymi­tywne. Oczywiście jedną z możliwości podejścia do tej sprzeczności byłoby zapytać się, dlaczego podjął się analizy. Co to dla niego znaczy? Czy przyjmowa­nie pomocy upokarza go? Czy analiza sama w sobie budzi jego strach lub zagraża czemuś, co jest dla niego ważne? To jeden uzasadniony sposób podejścia do tego problemu. Ale zanim postawimy takie pyta­nia, musimy zainteresować się nie tyle przyczynami tej rozbieżności ani tym, jak do niej podejdziemy, ile po prostu musimy uświadomić sobie, że coś tu się nie zgadza, że prymitywne, często obsceniczne fantazje pacjenta kłócą się z jego manifestującą się we wszyst­kim łagodnością w obejściu.

Podobną zasadę można odnieść do snów. Ktoś słodki i raiły może wydawać się nam płytki. Możemy nie dostrzegać u niego żadnej głębi, w której czają się problemy. Tymczasem w jego snach mamy roz­pacz, mamy mord, mamy nieokiełznaną chęć nisz­czenia, najgorszą, jaką można sobie tylko wyobrazić. I znowu powtarzam, to oczywiste, że chcemy zrozu­mieć takie marzenia senne, ale ta rozbieżność, roz­bieżność sama w sobie -na nią trzeba zwrócić uwagę i starać sieją zrozumieć.

Na koniec zapytajmy się, czy istnieje sprzeczność lub rozbieżność między stosunkiem pacjenta do sie­bie samego a jego stosunkiem do otoczenia. Jedna z moich pacjentek była na przykład przekonana, że nikt nie ma prawa jej krytykować. Jeżeli coś takiego przypadkiem się stało, rodziło to w niej ogromną furię i wzburzenie. Z drugiej strony czuła się upraw­niona do tego, by krytykować ile dusza zapragnie wszystkich ze swego otoczenia. Przemycała to pod płaszczykiem analizy danej osoby. Zazwyczaj mówi­ła: „Kłopot z tobą polega na tym, że..." albo opowia­dała mi o tym, ile to mściwych popędów odkryła u innych. Innym razem powiedziała znajomej, któ­ra, moim zdaniem, nie była bardziej pamiętliwa od innych: „Nie wolno być takim mściwym! W końcu trzeba zrozumieć i przebaczyć". Tymczasem sama zawsze gotowa była pomścić każdą rzeczywistą lub wyimaginowaną zniewagę i oburzając się, kiedy ktoś stawiał jej osobiste pytanie, zawsze zaczynała „ana­lizować" każdego już po dwóch, w najlepszym razie trzech minutach od chwili poznania. Bardzo szybko dochodziła do przekonania, że ludzie wścibiają nos w jej sprawy, nie widziała natomiast, do jakiego stopnia sama postępuje tak samo.

Wszystkie te niekonsekwencje, sprzeczności i roz­bieżności są bardzo ważne i zasługują na naszą uwagę oraz na przemyślenie. Pomagają nam odkryć i zrozumieć częściowo prawdę o rozbieżności między „ja" rzeczywistym a wyidealizowanym obrazem ja­kiejś osoby17.

Dotychczas mówiłam głównie o tym, jak w anali­zie korzystać z naszych zdolności rozumowania, po­szukując pewnych możliwości. Załóżmy na przykład, że pacjent żywi wiele roszczeń w stosunku do otocze­nia. Zaczynacie się zastanawiać: „Co spowodowało, że te roszczenia są dla niego takie ważne?" Albo zastanawiacie się, ponieważ dostrzegacie konkretne nastawienie pacjenta w konkretnych okolicznoś­ciach. Powiedzmy, że pacjent oświadcza wam, że wszystko jest i powinno być bez znaczenia. Możecie zacząć się zastanawiać: „Co może to oznaczać w od­niesieniu do jego stosunku do analizy?" Możemy zacząć się zastanawiać nad tym, co oznacza jakiś symbol w marzeniu sennym. Co to naprawdę znaczy, jeżeli te dwa tematy pojawiają się w tym samym kontekście, jeżeli następują po sobie w bliskiej kolej­ności? Albo stawiacie pytanie: „Dlaczego coś pojawia się właśnie w tym momencie?" Każde z tych pytań to solidna porcja myślenia. Tu pojawia się jednak jeszcze jedna umiejętność, być może równie ważna jak nasz rozum, a jest nią intuicja.

Jaką rolę odgrywa intuicja w naszym dążeniu do zrozumienia? Wydaje mi się, że objawia się ona na cztery sposoby. Zanim zacznę je omawiać, pragnę powiedzieć, że intuicja to dla mnie zrozumienie bez­pośrednie, nie wymagające rozumowania ani wyob­rażania sobie czegokolwiek - innymi słowy bezpo­średniość zrozumienia.

Pierwszy sposób, dzięki któremu intuicja wspo­maga nasze rozumienie, można określić jako auto­matyczne przyjmowanie różnych punktów widzenia podobnych do przedstawionych przed chwilą. To jak w wypadku doświadczonego kierowcy. Nie musi po­myśleć: „Przede mną jest zakręt i dlatego nie mogę wyprzedzać tego samochodu". Po prostu nie wyprze­dza. Podobnie i w tym wypadku. Umiejętność brania pod uwagę tych i wielu innych punktów widzenia pojawi się u was w miarę zyskiwania doświadczenia i proces ten będzie się dokonywać automatycznie. Oto przykład takiego automatycznego działania (nie jest najlepszy, ale przydarzyło mi się to nie dalej, jak kilka dni temu). Mój pacjent opowiedział mi, że śniło mu się, że gdzieś w pobliżu czai się duch. Przyszło mu do głowy, żeby obejrzeć się za siebie, ale się bał. Wreszcie obejrzał się za siebie i zobaczył ducha. Zjawa wyglądała tak realistycznie, że pacjent prze­straszył się i obudził. Automatycznie nasunęła mi się myśl, że mój pacjent stoi w obliczu pewnej stra­szliwej prawdy o sobie. Oczywiście nie było to żadne wielkie osiągnięcie z mojej strony. Chodzi mi jednak o to, że wcale nie myślałam. Samo myślenie dopro­wadziłoby mnie pewnie szybko do takiego samego wniosku. Ale moja reakcja była automatyczna. Może ktoś tu z obecnych byłby w stanie podać lepszy przykład. Mnie nic lepszego nie przychodzi w tej chwili do głowy.

Inny sposób przejawiania się zdolności intuicyj­nych można by nazwać intuicyjnymi skojarzeniami pokazującymi drogę. Podam dwa przykłady. Jeden dotyczy pacjentki, która opowiedziała mi o śmierci swojej przyjaciółki. Słuchając jej opowiadania, mia­łam wrażenie, że nie mówi do końca szczerze, i pomy­ślałam o zakończeniu sztuki Ibsena Dzika kaczka, której bohaterka, mała dziewczynka, strzela do sie­bie z pistoletu. Ojciec dziewczynki zaczyna odgrywać fantazje, w których ona cały czas żyje. Ktoś w sztuce mówi: „Za kilka miesięcy mała Jadwinia będzie dla niego jedynie tematem do deklamacji"18. Coś podob­nego wyczuwałam i ja. Nie czułam tego jednak tak wyraźnie, jak wskazywało na to moje skojarzenie, które było słuszne. Inny przykład dotyczy pacjenta, który miał skłonności do odgrywania tego, czego był pewien. Próbował wyzwolić się od pewnych zależno­ści, zwłaszcza zależności od żony. W tym czasie świadomie ranił ją swoim zachowaniem w ten lub inny sposób. Kiedy go słuchałam, przypomniało mi się pewne opowiadanie kryminalne, które czytałam dawno temu, zatytułowane Zbrodnia ukartowana. Jego bohaterem był wiejski lekarz, będący pod pan­toflem żony. Próbował na różne sposoby wyzwolić się spod jej dominacji, ale nie mógł, częściowo dlatego, że było to trudne, a częściowo z powodu własnych skłonności do uległości, do ustępstw, do tego, by zawsze się poddawać, rezygnując z dochodzenia swych racji (czego nie potrafił zrobić). Wreszcie, po kolejnej prowokacji ze strony żony, otruł ją. Opowie­działam o tym wszystkim pacjentowi. Powiedział mi, że przypomniało mu to jego fantazję, kiedy to wyobrażał sobie, że jest w piwnicy, widzi leżący obok młotek i dochodzi do wniosku, że mógłby tym młot­kiem uderzyć żonę w głowę. To wyraźnie pokazało, że moje skojarzenie było słuszne. Ale nie to było najważniejsze. Najważniejsze było pytanie, jakie zro­dziło ono w moim umyśle: Czy to, co dzieje się tutaj, nie jest odgrywaniem przemocy tylko dlatego, iż ten oto pacjent nie jest w rzeczywistości przygotowany do tego, by spróbować się uporać ze swymi skłonno­ściami do usuwania się w cień, co wydawałoby się najwłaściwszą rzeczą do zrobienia? Takie intuicyjne skojarzenia są bardzo pomocne i jestem pewna, że każdy z tu obecnych może podać wiele podobnych przykładów.

Trzecią formą, w jakiej objawia się intuicyjne zrozumienie pacjenta, są nasze reakcje emocjonalne, uczucia, których doświadczamy, nie wiedząc dlacze­go. Czasami możemy odczuwać wiele współczucia wobec pacjenta, a czasami, chociaż narzeka i chociaż jego sytuacja wydaje się naprawdę godna pożałowa­nia, budzi ona naszą irytację. Oczywiście niewyklu­czone, że ma to jakiś związek z naszą osobą i zawsze trzeba to sprawdzić. Ale bardzo często takie reakcje, chociaż nie niosą z sobą natychmiastowego zrozu­mienia, okazują się z czasem bardzo wiele mówiące. Jeżeli nie mam powodów, by przypuszczać, że w mo­jej reakcji kryję się tylko ja sama, uważam je za bardzo ważne. Kiedy czuję się na tyle wolna wewnętrz­nie, by śmiać się z czegoś, albo kiedy czymś się martwię, te uczucia pomagają mi. Powtarzam jesz­cze raz - istnieje bardzo często intuicyjne zrozumie­nie tego, co się dokonuje w danej sytuacji, tego, co pacjent może i czego nie jest w stanie znieść, oraz tego, czego potrzebuje w danej chwili bez konieczno­ści wykoncypowania tego ze strony analityka.

I wreszcie najważniejszy być może sposób, w jaki uzewnętrzniają się nasze zdolności intuicyjne — spo­sób, o którym wspominałam, kiedy mówiłam o tym, jak bardzo owocne jest słuchanie całym sercem -wido­czny w tym, że wszystko zaczyna do siebie pasować jak w układance. Tyle przecież trzeba zrozumieć, jeżeli chodzi o pacjenta. Kiedy pomyślę o wszystkich tych punktach widzenia, które trzeba wziąć pod uwagę w tym samym czasie, kiedy pomyślę o tym, że każdy pacjent jest inny i każdy równie skompli­kowany, nie bardzo chce mi się wierzyć, że da się to wszystko osiągnąć tylko z wykorzystaniem mocy rozumowania. Jeżeli jednak mamy otwarty umysł i jeżeli tylko pozwolimy działać naszym twórczym zdolnościom, wszystko zacznie się do siebie dopaso­wywać i uładzać.

I rozum, i intuicja są bardzo ważne. Ufając wyłą­cznie intuicji, niechybnie byśmy się zagubili. Praca wyłącznie w oparciu o rozum byłaby niemożliwa, a jeśli w ogóle byłaby możliwa, po krótkim czasie stałaby się jałowa. Obie władze muszą współdziałać z sobą.

Zanim zakończę moje uwagi na temat zrozumie­nia pacjenta, chcę powiedzieć o jeszcze jednej formie pomocy, którą, co zdumiewające, wielu analityków lekceważy, a mianowicie o pomocy, jaką możemy uzyskać od pacjenta. Przypomnijmy sobie, że psy­choanalizę określamy jako przedsięwzięcie oparte na współdziałaniu, w którym staramy się zjednać sobie pacjenta, po to, by cały proces był owocny i przyniósł pozytywne rezultaty. Ponieważ mamy do czynienia ze współdziałaniem, co stoi na przesz­kodzie, by — gdy czegoś nie rozumiemy - zapytać pacjenta? Ten problem pojawia się nieodmiennie w mojej pracy z młodszymi kolegami i koleżankami. Ktoś mówi: „Nie rozumiem, dlaczego mój pacjent raz mówi tak, a po chwili inaczej". Ktoś inny nie pojmu­je, dlaczego pacjent krąży wciąż myślami wokół jed­nego problemu. Bardzo często w takiej sytuacji mó­wię: „Może po prostu spytajmy pacjenta?" Przed­stawmy mu nasz problem. Czasem potrafi nawet odpowiedzieć na nasze pytanie. Kiedy mówimy mu: „Nie rozumiem jednego. Czy może mi pan powie­dzieć, jakie myśli przychodzą panu do głowy?", staje się to dla niego podnietą do skojarzeń. Tak więc, podejmując rzeczywisty wysiłek i dążąc do współ­pracy, poszerzamy nasze zrozumienie.

4. Trudności i strategie obronne

Poprzednie dwa spotkania poświęciliśmy proble­mowi zrozumienia pacjenta. Powiedzmy sobie od razu, że zrozumienie pacjenta nie byłoby wcale takie trudne, gdybyśmy mogli liczyć z jego strony na odpo­wiadającą naszemu zaangażowaniu gotowość do tego, by zrozumieć i docenić siebie, by siebie zaakcepto­wać i przejść wszystkie etapy niezbędne do osiągnię­cia samo zrozumienia. Zrozumienie pacjenta nie byłoby trudne, gdyby pacjent zawsze i w każdych okolicznościach wyznawał zasadę: „Chcę się dowie­dzieć, kim jestem, jaki jestem, co robię i jak mogę zmienić to, co niepożądane". Jak wiadomo, nie mo­żemy liczyć na taką postawę ze strony pacjenta, a jeżeli nawet, to tylko czasami. W tym właśnie zawiera się jedno z najbardziej fundamentalnych odkryć Freuda, który pierwszy uświadomił sobie, że w psychoanalizie posuwamy się pod prąd. Nazwał tę sytuację oporem. Dzisiaj z różnych powodów nie kwapimy się do tego, by używać tego słowa. Ja sama nie jestem do końca pewna, czy to sam termin jest niewłaściwy, niemniej to, co dla nas stanowi prze­szkodę, blokadę lub opór, jest czymś zupełnie odmiennym od tego, co miał na myśli Freud. Tak więc lepiej używać innego pojęcia.

Termin „opór", tak jak go rozumie Freud, przypi­suje zbyt dużą odpowiedzialność pacjentowi. Freud zaczerpnął go z fizyki, która mówi, że prąd elektry­czny zawsze napotyka opór. Tak więc pierwotny termin Freuda nie mówi nam nic o praktyce anali­tycznej, samo zaś pojęcie nie informuje nas o tym, czy trudności, jakie napotykamy, biorą swój począ­tek w pacjencie czy w analityku.

Oczywiście na początku Freud był zainteresowa­ny przede wszystkim pacjentem i jego niechęcią do tego, by przyjąć przedstawianą mu interpretację, oraz niechęcią lub niezdolnością do zmiany. Jednak­że, chociaż zainteresowany przede wszystkim opo­rem pacjenta, Freud bardzo wcześnie zdał sobie spra­wę z tego, że trudności może także stwarzać osoba psychoanalityka. Nawet jeżeli akceptujemy wię­kszość poglądów Freuda, można zrobić bardzo wiele, tak zresztą jak to miało miejsce ostatnio, próbując dostrzec w terapii trudności, których przyczyną jest analityk. Wystarczy przywołać Friedę Fromm-Reichmann, która częściowo opiera się w swojej pracy na teoriach Freuda i która bez wątpienia ma na swoim koncie ogromne zasługi, jeżeli chodzi o określenie trudności, których przyczyną jest analityk19.

Inny zasadniczy zarzut dotyczący pojęcia oporu polega na tym, że pojęcie to jest zbyt mało zróżnico­wane, że jest zbyt ogólnikowe. Trudno o sprzeciw i krytykę, jeżeli widzi się to zjawisko w dokładnie taki sam sposób, jak widział je Freud. Nie sposób wtedy dostrzec pewnych szerszych implikacji ani uświadomić sobie ograniczeń koncepcji Freuda. Wi dzi się wtedy zjawisko oporu jedynie tak, jak opisał je Freud.

Dlaczego o tym w ogóle mówię w tym miejscu? Nie po to, by wchodzić w polemikę z Freudem20. Okazji do tego jest mnóstwo na innych zajęciach. Mówię o tym, ponieważ pojęciu Freuda brak pewnej przej­rzystości, a jest okazja, by uzyskać taką przejrzy­stość, jeżeli wprowadzimy nasze własne, nowe po­jęcie. Uogólnienie dokonane przez Freuda, któremu się sprzeciwiam, polega na tym, że mianem oporu można określić wszystko, co hamuje proces analizy. Ale w takim razie obejmowałoby to również wszyst­kie trudności neurotyczne. Freud, opierając się na swojej koncepcji, stwierdził, że przykładem oporu może być także wyjątkowo surowe superego lub sil­na postawa narcystyczna. Tłumacząc to na nasze pojęcia, trzeba powiedzieć, że takie zjawiska, jak uległość i podporządkowywanie się pacjenta, skłon­ność do oskarżania samego siebie, eksternalizacje — wszystko to są czynniki hamujące. Są one przyczyną trudności w terapii. Jeżeli przyjąć ten punkt widze­nia, trzeba powiedzieć, że blokady to strategie ob­ronne pacjenta, za pomocą których człowiek broni się przed terapią analityczną i które są w dużej mierze tożsame z siłami hamującymi w nim samym. Moją intencją jest nie tyle kwestionowanie tego po­jęcia, ile wyraźniejsze zdefiniowanie go.

Z tego powodu dzisiejszy wykład różni się od poprzednich, a być może także od tych, które po nim nastąpią, ponieważ w czasie innych wykładów mó­wię o zastosowaniach, poglądach i czynnikach, co do których mam dość dużą pewność i które są już mniej lub bardziej ugruntowane. W tym wykładzie, mówiąc o czynnikach hamujących, zapuszczani się na nowy teren, poszukując po omacku jasności.

Pierwszy krok na drodze do tego, co chcę zapre­zentować dzisiaj, uczyniłam dawno temu w mojej książce Autoanaliza. Napisałam tam, że pod poję­ciem oporu (to, czy będziemy używali pojęcia „opór" czy innego pojęcia, to rzecz nieistotna) rozumiem skłonność pacjenta do tego, by utrzymać status quo*. Później poszerzyłam tę definicję tak, że obejmowała ona nie tylko chęć utrzymania przez pacjenta status quo, ale także chęć udoskonalenia funkcjonowania własnej nerwicy. Innymi słowy, pacjent chce pod­trzymać swą nerwicę, ale chce się równocześnie po­zbyć trudności i zaburzeń z niej wynikających. Róż­nica między węższym i szerszym rozumieniem oporu nie jest już chyba dzisiaj dla nas ważna. Wcześniej, kiedy uważałam opór za potrzebę utrzymania status quo, dokonałam rozróżnienia między nerwicą samą w sobie a potrzebą jej obrony. Różnica ta nie została przeze mnie wyraźnie zdefiniowana i niedawno sa­ma musiałam się upewnić, co wcześniej napisałam. Przeczytałam powtórnie rozdział „Droga terapii psy­choanalitycznej" zamieszczony w mojej ostatniej książce Nerwica a rozwój człowieka**. Biorąc pod uwagę mój obecny punkt widzenia, to, co napisałam w tym rozdziale, nie wydaje się zbyt jasne.

Kiedy mówimy, że blokady to przeszkody w pracy analityka, mamy częściowo na myśli fakt, iż wyra. stają one z sil hamujących obecnych w pacjencie. Jest w tym sporo racji. Przez termin „siły hamujące" rozumiem siły blokujące wewnętrzny rozwój pacjen­ta. Oznacza to, że nie są to siły całkowicie destrukcyjne. Jeżeli na przykład coś pcha pacjenta do tego, by być uczynnym dla innych, i jeżeli jest to działanie na zasadzie przymusu, może ono być czasami poży­teczne dla innych ludzi, a pośrednio także dla niego samego. Albo weźmy chęć dążenia pacjenta do do­skonałości i jego przekonanie, że jest w stanie robić wszystko i nauczyć się wszystkiego. Czasami może to być wspaniały bodziec do tego, by spróbować upo­rać się z rzeczywistymi trudnościami, i w tym sensie taka postawa także może się okazać przydatna. Trze­ba jednak powiedzieć, że termin „siły hamujące" ma specyficzne odniesienia i dotyczy hamowania rozwoju pacjenta. W pewnym sensie w terapii przyjmujemy taki sam punkt widzenia, ponieważ pragniemy po­móc pacjentowi wzrastać. Wszystko, co hamuje jego rozwój życiowy, będzie także przeszkodą dla jego i naszych starań mających na celu jego rozwój. Je­go cbęć dążenia do doskonałości, planowanie wszyst­kiego z góry, pragnienie zapanowania nad wszystkim, dławienie wątpliwości co do własnej osoby, arbitral­ne przypisywanie sobie słuszności - wszystko to zakłóca jego rozwój w ogólności i będzie przeszkodą w terapii.

Do tej pory mówiliśmy, że blokady to konkretne formy, w których w procesie psychoanalizy manife­stują się siły hamujące. Objawiać się one będą w tym procesie w charakterystyczny sposób, podobnie jak objawiają się w charakterystyczny sposób w szkole, w pracy czy w małżeństwie.

0x08 graphic
* Karen Horney, Autoanaliza, przel. A. Gomola, DW RE-BIS, Poznań 2000, s. 101.

** Karen Horney, Nerwica a rozwój człowieka, przel. Z, Do-roszowa, DW REBIS, Poznań 1993, s. 446-483. (przyp. tłum.).

Jednakże, jeżeli spojrzeć na nie właśnie tak, to mówienie o blokadach czy oporze jest powtarzaniem się, ponieważ znaczyłoby to, że przeciwności, z który­mi walczymy jako terapeuci, to te same trudności neurotyczne, z powodu których pacjent zgłasza się na leczenie. Możemy też powiedzieć, że terapia psy­choanalityczna jest trudna, ponieważ pacjent przy­chodzi z wszystkimi swoimi trudnościami neuro­tycznymi, my zaś, jako analitycy, musimy z nimi walczyć. To, o czym mówię, stanie się jaśniejsze, jeżeli porównamy to z jakąś chorobą somatyczną.

Pomyślmy o złamaniu albo innej dolegliwości cie­lesnej. Przystępując do operacji, chirurg musi roz­wiązać konkretne trudności. Czy jest to złamanie proste czy z przemieszczeniem? Jak łatwo można złożyć kość? Czy wdało się zakażenie? I tak dalej. Tak czy owak, nasz chirurg -jak każdy lekarz za­wsze robił i robi (chociaż obecnie widać to wyraźniej niż dawniej) - musi odróżnić trudności związane z chorobą, na przykład złamaniem, gruźlicą czy ra­kiem, od stosunku pacjenta do złamania, woli wy­zdrowienia, stosunku do lekarza. Chciałabym w tym miejscu zapytać: czy w terapii psychoanalitycznej możemy odnaleźć coś podobnego? Nie możemy się spodziewać, że różnice będą tak jasne i wyraźne jak w przypadku choroby organicznej, ale czy podobne rozróżnienie jest możliwe?

Wszyscy najczęściej dokonujemy naiwnego roz­różnienia między zaburzeniami, z jakimi przychodzi pacjent, takimi jak jego lęki, niemożność zmiany pewnych zachowań, pycha, wrażliwe miejsca, a ta­kimi trudnościami, jak niechęć do mówienia o sobie, brak inicjatywy, niechęć do współpracy, ciągłe zapominalstwo, lekceważenie interpretacji. Dokonujemy tego rozróżnienia, można powiedzieć, emocjonalnie, ponieważ kiedy zaczynamy się nad tym zastana­wiać, widzimy, że takie rozróżnienie nie ma żadnego sensu: to, że pacjent coś tai, jest w takim samym stopniu wyrazem obecnych w nim struktur i trudno­ści neurotycznych jak jego lęk. Podobnie niechętne ocenianie przez pacjenta słuszności przypuszczeń analityka co do jego osoby - na przykład jego ciągłe przypisywanie sobie racji - jest w takim samym stopniu częścią jego nerwicy jak zaburzenia psy­chosomatyczne. Tymczasem my przyjmujemy częś­ciowo odmienną postawę wobec każdej z tych ka­tegorii trudności. Powiedziałam już, że jeśli się nad tym zastanowić, nie ma to sensu. Jeżeli jednak przy­patrzymy się bliżej naszym reakcjom, okazuje się, że tkwi w nas przekonanie, że są to istotnie odmienne kategorie.

Spójrzmy na to z innego punktu widzenia. Jak sobie wyobrażamy idealnego pacjenta? Zakładamy, że to ktoś, kto przychodzi do nas ze wszystkimi swoimi trudnościami. Ale to tylko założenie. Załóż­my, że przychodzi do nas pacjent, którego łatwo zranić. Działające w nim siły kierują się w trakcie psychoanalizy także przeciw nam. Kiedy pokażemy pacjentowi jego czułe miejsce, kiedy pokażemy, na ile sposobów stara się zachować twarz, idealny pa­cjent będzie chciał się o tym dowiedzieć jak najwię­cej. Powie: „Ma pan/pani absolutną rację! Przypa­trzmy się bliżej tej mojej paskudnej cesze!" Oczywi­ście nasz hipotetyczny, idealny pacjent z jakichś powodów, świadomie lub nieświadomie, coś przed nami tai i kiedy powiemy mu o tym i pokażemy mu: „O, tu nie chce pan o czymś mówić i na dłuższą metę jest to niekorzystne", innymi słowy, pokażemy mu dokładnie, w jaki sposób to mu szkodzi, powie nam: „Rzeczywiście, ma pan/pani rację!" I znowu skwapli­wie się zajmie swoją wadą i będzie chciał ją ze wszystkich sił zmienić. Albo załóżmy, że pokażemy mu, jak jałowe jest jego życie, lub sam stanie się świadomy tego, że nie wykorzystuje wszystkich swo­ich możliwości, że nie jest twórczy, nie jest szczęśliwy i tak dalej. Pacjent w takiej sytuacji będzie bardzo chciał zobaczyć, co jest tego przyczyną, będzie chciał zająćjakieś zdecydowane stanowisko i nadać swoje­mu życiu bardziej twórczy charakter. Chociaż za­strzegłam się, że to jest tylko nasze wyobrażenie idealnego pacjenta, nie jest ono całkowicie niereal­ne. Tacy pacjenci się zdarzają. Ci z państwa, którzy mają większe doświadczenie, być może mieli czasem do czynienia z takimi pacjentami.

Podam przykład, który zaprowadzi nas krok da­lej. Pacjentka, którą zaraz opiszę, wywarła na mnie ogromne wrażenie i już wcześniej, przy różnych oka­zjach, prezentowałam jej pracę nad sobą w trakcie analizy. Kieruje ona placówką pomocy społecznej, ciężko pracuje, jest skuteczna w działaniu, spraw­dza się jako organizator, poświęca się całkowicie swej pracy i docenia rolę i znaczenie związków za­wodowych. Jakiś czas temu jej podwładni zawiązali związek zawodowy, a ona z całego serca poparła ich decyzję. Była przekonana, że to krok w dobrym kie­runku. Ale, jak to zazwyczaj bywa w takich sytua­cjach, zwłaszcza wtedy, kiedy mamy do czynienia ze związkiem zawodowym, pojawiło się napięcie. Daw­niej bardzo dobrze im się współpracowało; teraz nastąpił okres przejściowy, kiedy podwładni zaczęli zachowywać się w stosunku do niej wojowniczo. Ona była przecież szefem, a oni walczyli o swoje prawa, nawet jeżeli wcale nie musieli o nie walczyć. Wytrąci­ło ją to z równowagi. Roztrzęsiona i ze łzami w oczach przyszła do mnie z prośbą o radę. Rozmawiałyśmy o tym. W grę wchodziły dwa neurotyczne czynniki, z których wspomniałam do tej pory jeden, a miano­
wicie jej potrzebę miłości, z którą-dodajmy —wiąza­ły się pewne roszczenia z jej strony. Zawsze przecież była takim dobrym szefem (to prawda). Zawsze dba­ła o pracowników i ich potrzeby, zwracała uwagę na ich odczucia. Kiedy zrozumiała, że wspomniane napięcia mają charakter przejściowy, jej neurotyczna potrzeba miłości i domaganie się, by pracownicy ją docenili, osłabły. Chociaż nasza rozmowa trwała tylko dwie godziny, w decydujący sposób pomogła jej wyzbyć się przesadnej potrzeby miłości i zobaczyć, jak w rzeczywistości wygląda cała sytuacja. Wkrótce między nią a pracownikami wszystko znów układało się, jak należy. Pytanie brzmi; dlaczego jej się udało? Przecież działały tu bardzo silne czynniki neurotyczne; od­czuwała ogromną potrzebę miłości, co rodziło w niej ogromne roszczenia wobec świata. Tak, ale w grę wchodziły także inne wartości, znacznie bardziej dla niej istotne. Chociażby jej przekonanie co do roli znaczenia związków zawodowych. Co jeszcze waż­niejsze, całym sercem poświęcała się swojej pracy i jeżeli jej potrzeba miłości i związane z nią roszczenia w jakiś sposób kolidowały z pracą, prowadząc do napięć, trzeba było się ich wyzbyć - i to właśnie robiła. Można odnieść wrażenie, że działały w niej tylko siły pozytywne, do których bez trudu mogła się odwołać. To nie do końca prawda. Jak zrozumiałam to później, był jeszcze jeden czynnik, który umożliwił szybką przemianę, a było nim jej głębokie prze­świadczenie, że „to nie kto inny, lecz ja sama, to osobiste czynniki". Była przekonana, że opisane przez nas wcześniej czynniki, takie jak neurotyczna potrzeba miłości i domaganie się, by ją doceniano, nie powinny kolidować z pracą zawodową, której była tak bardzo oddana. Tak czy owak, wiedziała, że chodzi o wartości znacznie dla niej ważniejsze niż jej neurotyczne potrzeby i związane z nimi roszczenia. Gdyby jej zaangażowanie w pracę zawodową, jak i w pracę nad sobą w trakcie analizy nie przeważyły nad jej nerwicą, można by równie dobrze założyć, że przyjęłaby postawę obronną, mówiąc: „Przecież za­wsze byłam dla nich dobrym szefem. Zawsze mogli we mnie pokładać zaufanie" i temu podobne. Tym­czasem wcale tak nie mówiła.

Tak więc w tym wypadku to nie trudność neuro­tyczna sama w sobie stanowi przeszkodę w terapii. Pytanie zatem brzmi: „Czy pacjent zawsze broni postaw ujawniających się w trakcie terapii?" Pacjent­ka, o której mowa, raczej stara się zgłębić siebie, niż bronić. Innymi słowy, ważny jest też stosunek pa­cjenta do jego neurotycznych potrzeb, roszczeń i te­mu podobnych. To samo dotyczy każdej innej sy­tuacji. Zjawia się u nas ktoś, kogo łatwo zranić, kogo dumę łatwo urazić, ktoś, kto stara się za wszelką cenę zachować twarz, kto kluczy i stosuje uniki. To trudności, z którymi do nas przychodzi: I one bez wątpienia stanowią przeszkodę w terapii. Warto jednak odróżnić te trudności od strategii obronnych, które stosuje pacjent, by bronić tych właśnie trudno­ści. Krótko mówiąc, ważne jest jedno: czy będzie bronił swojej dumy, czy też będzie gotów przyjrzeć się sobie?

Stąd właśnie tytuł wykładu: „Trudności i strate­gie obronne". Powtarzam jeszcze raz: nie twierdzę, że środki obronne to nie trudności. Jedne i drugie rodzą problemy w terapii, ale uważam, że korzyst­niej jest je rozróżnić. Skoro jesteśmy już w tym miejscu, musimy zapytać: „Czego broni pacjent?"

Z zachowania pacjenta wynika, że nie broni ner­wicy w całej rozciągłości. Pewnych jej elementów chętnie by się pozbył. Przede wszystkim rad by się pozbył tego, co mu ciąży, a więc paraliżującego lęku, nienawiści do samego siebie i temu podobnych, Ale nie tylko tych symptomów chciałby się pozbyć. Chciał­by się także pozbyć swoich zahamowań, jakiekol­wiek by one były. Złości go to, że nie potrafi bronić własnych emocji lub przekonań, że jest nieśmiały, że nie potrafi powiedzieć „nie". Z drugiej jednak strony broni tych aspektów nerwicy, które w jego mniema­niu stanowią pewną wartość. Patrząc na to z drugiej strony, możemy powiedzieć tak: zawsze kiedy pa­cjent przyjmuje postawę obronną, w grę wchodzi jakaś subiektywna wartość, chyba że - wracam tu na chwilę do poprzedniego przykładu — ta subiek­tywna wartość zostaje zdominowana przez coś jesz­cze ważniejszego, przez jakieś priorytety. To właśnie te priorytety stanowić będą podstawowe siły kon­struktywne. Nie zapominajmy jednak, że i pośród tych priorytetów mogą kryć się elementy neurotycz­ne. Weźmy Ignacego Loyolę. W którymś momencie swego życia zdecydował, że zostanie świętym jest dla niego ważniejsze niż przyjemności obcowania z ko­bietami. Jego determinacja i żelazna wola, by prze­mienić siebie w świętego, były dla niego znacznie ważniejsze niż zdobywanie kobiet. Mamy tu kogoś, kto na samym początku zdecydował, czego chce. (Trudno stwierdzić, czy później wchodziły w grę bar­dziej religijne motywy.) Zostanie świętym było dla niego ważniejsze niż cokolwiek innego. Jego deter­minacja pomogła mu wyrzec się wielu rzeczy, które, na zasadzie kontrastu, miały dla niego znikomą wartość lub były zupełnie bez wartości.

W wielu wypadkach, jak dobrze wiemy, pacjent jest wewnętrznie podzielony, gdy chodzi o stosunek do drzemiących w nim dążeń. Na przykład wielu pacjentów pielęgnuje w sobie mściwość, traktując ją jako niezbędny oręż, jako środek do odegrania się na innych lub sposób na podtrzymanie w sobie przeko­nania o własnej wyższości. Ale w innych okolicznoś­ciach ci sami pacjenci będą z nienawiścią podchodzić do swej mściwości lub bać się jej. W przykładzie cytowanym wyżej opisałam pacjenta, który marzył przede wszystkim o tym, aby być bardziej spontanicz­nym, podczas gdy strach przed krytyką sprawiał, że to właśnie spontaniczność budziła w nim największy strach. Tak więc był wewnętrznie rozdarty. Także w tym wypadku nie możemy dać się zwieść ciągłemu podkreślaniu przez pacjenta pragnienia niezależno­ści lub spontaniczności. Jeżeli przez długi czas nic się w tym względzie nie dzieje, jeżeli nie potrafi rozwinąć w sobie tego, czego -jak twierdzi - pragnie, musimy się zapytać: „O co naprawdę toczy się gra? Czy pacjent nie broni w ten sposób jakichś subie­ktywnych wartości?"

To, co mam na myśli, bardzo ładnie opisała w swo­jej powieści Pearl Buck. Lekarz bada tam pacjenta, u którego na karku pojawił się guz. Ponieważ trosz­czy się o zdrowie pacjentów, mówi mu, że powinien udać się do szpitala i coś z tym zrobić. „Ależ nie -odpowiada pacjent - w tym guzie mieści się moja dusza". Widać na tym przykładzie, że w subiektyw­nym odczuciu pacjenta ten guz był dla niego tak cenny jak jego dusza. Zanim jednak przyjrzymy się subiektywnym wartościom pacjentów, chcę ustosun­kować się do pewnej wątpliwości, która bardzo łatwo może zaciemnić nam cały obraz. Ktoś może zapytać: „Czy nie jest tak, że duża część nerwicy, a może i cała nerwica sama w sobie jest jedynie formą samoobrony?"

Jeżeli tak jest, znaczyłoby to, że środki obronne, z jakimi spotykamy się w terapii psychoanalitycz­nej, to zwyczajowe dla neurotyka sposoby obrony własnej struktury neurotycznej lub jej części. Wydaje mi się jednak, że tego rodzaju punkt widzenia, który prezentują niektórzy pracownicy naszego Instytutu, i przekonanie, że większa część tego, a może i wszyst­ko, z czym mamy do czynienia w nerwicy, to rodzaj obrony, można usprawiedliwić jedynie z historyczno-przyczynowego punktu widzenia21. Weźmy na przykład neurotyczną miłość, potrzebę bycia kocha­nym lub chęć posiadania władzy. Możemy powie­dzieć, że zrodziły się one jako strategie obrony przed lękiem podstawowym, jako środki zapewnienia so­bie poczucia większego bezpieczeństwa. Patrząc na to w ten sposób, moglibyście państwo uważać je za posunięcia obronne. Jeżeli jednak zapomnicie o ge­nezie tych dążeń i spojrzycie na nie z fenomenologicznego punktu widzenia, i spróbujecie opisać ich ce chy, musicie powiedzieć: oto mamy dążenia — na przykład żądzę władzy - tak silne, że Freud mógłby uznać je za instynktowne w swej naturze.

Mamy jednak inne postawy neurotyczne, bar­dziej obronne w charakterze, postawy uśmierzające lęk i chroniące przed zranieniem lub podtrzymujące część struktury neurotycznej. Weźmy arbitralne prze­konanie o tym, że zawsze ma się rację i postępuje słusznie. Nie jest to żadne dążenie. Jest to w podsta­wowym wymiarze nastawienie obronne w tym sen­sie, w jakim rozumiem to pojęcie: pozwala usunąć wewnętrzne wątpliwości; jest jak druga, ochronna skóra, jaką zyskał Zygfryd, gdy wykąpał się w krwi smoka. Chroni przed krytyką. I dlatego pacjent wno­si je w sytuację analityczną. Czy zatem to przekona­nie o własnej słuszności jest postawą obronną czy trudnością? Myślę, że jednym i drugim. Siłą rzeczy stanowi trudność w analizie pacjenta, ale znowu, liczy się to, czy będzie on bronił tego przekonania czy też przyjrzy mu się, uważając je za problem wyma­gający analizy. Wiemy, że w trakcie terapii zrobi najpierw jedno, a potem drugie. Ale równie dobrze może przyjąć najpierw postawę obronną i powiedzieć skromnie: „Tak się składa, że zawsze mam rację". Znaczy to, że wierzy w to, iż zawsze ma rację. Z dru­giej strony może też powiedzieć (jak zrobił to jeden z moich pacjentów), że nie obchodzi go, czy coś jest słuszne czy nie, ale jest po prostu tak, jak uważa, że jest, co nie jest niczym innym, jak jeszcze jedną formą obrony własnego przekonania o posiadaniu racji. Niewykluczone, że z czasem ten sam pacjent zacznie uważać to przekonanie o własnej słuszności za problem. Zobaczy bowiem, jaką trudność stanowi to w terapii. Dowie się czegoś o sobie i nauczy się bardziej siebie akceptować. Innymi słowy, z czasem może będzie przejawiał więcej chęci do tego, by uznać arbitralne przekonanie o własnej słuszności za trud­ność i przyjrzy mu się bliżej. Można powiedzieć, że arbitralne przekonanie pacjenta o własnej słuszno­ści jest najpierw trudnością, której ten uparcie bro­ni, a następnie trudnością, którą jest gotów poddać analizie. A zatem, gdy chodzi o nastawienie mające zasadniczo charakter obronny, trzeba by mówić o obronie jakiejś formy obrony.

Przypatrzmy się teraz subiektywnym wartościom, których broni pacjent. Można wyróżnić dwa ich ro­dzaje. Pierwsza kategoria, mówiąc krótko, to warto­ści pozytywne, których pacjent broni, ponieważ wydaje mu się, że kryje się w nich coś cennego. Druga grupa to wartości ochronne lub obron­ne, których pacjent nie ceni zbytnio dla nich sa­mych, ale które, w jego mniemaniu, są niezbędne jako ochrona przed czymś. Odpowiednikiem tego w wymiarze racji narodowych jest to, że możemy bronić jakichś wartości, które uważamy za cenne, powiedzmy, demokratycznego stylu życia, i równo­cześnie możemy bronić czegoś, co służy naszej obro­nie, na przykład zasobów o znaczeniu militarnym lub tajemnic wojskowych. Na większość postaw i stra­tegii obronnych, z jakimi spotykamy się w trakcie terapii analitycznej, trzeba spojrzeć z obu tych stron. Weźmy na przykład dążenie do władzy w każdej jego postaci. To coś, co pacjent uważa za wartość pozy­tywną. Równocześnie jednak broni się on w ten sposób przed budzącym w nim o wiele większą trwo­gę poczuciem bezradności.

Może także zauważyć, że poszczególne postawy neurotyczne różnią się między sobą tym, do jakiego stopnia obecny jest w nich element obronny; niektó­re z wartości subiektywnych mają charakter zasad­niczo obronny, inne są przede wszystkim pojmowane jako wartości pozytywne. Weźmy różnice między osobą owładniętą dążeniem do władzy a osobą znie­woloną dążeniem do sztywnej samokontroli. U pierw­szej mamy więcej z wartości pozytywnych, ponieważ cechuje ją chęć życia. U drugiej postrzegamy to, co zasadniczo jest wartością ochronną. Skoro mowa o wartościach pozytywnych, należy do nich to, co napełnia daną osobę chęcią do życia, daje poczucie sensu i satysfakcji lub rodzi przekonanie o własnej wartości, sile czy słuszności. W grupie wartości pozytywnych, których broni pacjent, za najważniejsze uważam te namiętne dą­żenia, które nadają nerwicy charakter demoniczny. Nie zapominajmy, że były czasy, kiedy neurotyków uważano za ludzi opętanych przez demony. To okre­ślenie jak najbardziej na miejscu! Ludzie są opętani ambicją lub żądzą władzy. Albo są opętani potrzebą reformowania świata, jak Kalwin czy Savonarola. Innych niestrudzenie pociąga miłość, ponieważ spo­dziewają się, że dzięki miłości ich życie wypełni się i nabierze znaczenia.

Na tej samej zasadzie musimy włączyć do na­szych rozważań osoby popychane ku przyjemnoś­ciom masochistycznym, takie jak Sacher-Masoch, od którego pochodzi termin „masochizm" i który opisał to zjawisko. Z niego właśnie czerpał satysfakcję. Życie bez masochizmu byłoby dla niego puste. Wi­dzimy te same cechy u osób o popędach sadystycznych. Otrzymałam kiedyś list od mężczyzny, który właśnie przeczyta! moją książkę Nasze wewnętrzne konflikty. Pisał do mnie pogardliwie, że nie rozumie, jak mogę być tak głupia. Nie mam najmniejszego pojęcia, jak cudowne są takie sadystyczne popędy! Dzięki nim człowiek czuje, że żyje - pisał. Dopiero dzięki nim nabiera się prawdziwej energii i tak dalej, i tak dalej. Ten człowiek na swój sposób chciał mi powiedzieć, że sadyzm nadaje sens jego życiu i że bez sadyzmu jego życie byłoby puste. Tę samą siłę napędową ujrzycie państwo w skłonnościach do wy­korzystywania otoczenia, w umiłowaniu do targowa­nia się, w dążeniu do słodkiej zemsty, jak i w zwykłej, typowej mściwości. Podobną siłę napędową, tylko bardziej ukrytą, możecie dostrzec u osób, które czer­pią przyjemność z psucia dobrego nastroju i wpędza­nia we frustrację innych na zasadzie: „Mi samemu jest źle, więc dlaczego inni mają być szczęśliwi?" Je­żeli bowiem ktoś nie potrafi zaznać radości, tkwiąc w rozpaczy lub podobnym stanie psychicznym, to jedynym, naprawdę jedynym sposobem na to, by nadać swojemu życiu odrobinę znaczenia, jest po­psucie nastroju wszystkim wokoło, wpędzenie ich we frustrację. Tak zatem przedstawiają się siły na­pędowe, które sami neurotycy będą z całą pewnością uważać za jak najbardziej pozytywne, ponieważ dzięki nim czują, że żyją, i to one dostarczają im dreszczyku emocji i satysfakcji. One nadają sens życiu, dzięki nim rodzi się chęć życia.

Istnieją inne sposoby, w które dana osoba może zyskać poczucie sensu życia, poczucie bardzo ważne dla neurotyka, ponieważ jest on do tego stopnia wyobcowany, że albo musi go poszukiwać, albo zaczyna prowadzić bardzo płytkie życie. Te poszukiwa­nia mogą zaowocować licznym gronem przyjaciół, którzy będą się o niego troszczyć, chęcią przypodobania się innym, pragnieniem niesienia pomocy in­nym, życiem przez drugich i dla drugich, jak to się dzieje często w małżeństwie, a także pracą, chociaż praca ta często ma charakter kompulsywny. Od­zwierciedleniem tych poszukiwań może być także wiele czynników w nerwicy, które dają neurotykowi poczucie siły, wartości czy słuszności. Mam tu na myśli różne formy dumy, idealizacji siebie, uparte domaganie się akceptacji ze strony otoczenia lub potwierdzenia, że jesteśmy potrzebni i przydatni innym i tym podobne. Istnieją też zupełnie inne sposoby budowania i podtrzymywania w sobie po­czucia znaczenia lub poczucia siły, na przykład za pomocą przekonania, że jest się panem sytuacji, jak wtedy, gdy ktoś mści się na innych, utwierdzając się przez to w iluzji własnej wszechmocy. A ponieważ dzięki doświadczanym emocjom wiemy, że żyjemy, z wartościami pozytywnymi łączyć się będzie poczu­cie wartości i znaczenia i neurotyk będzie ich z tego powodu zdecydowanie bronił.

Wiem dobrze, że ta Usta pozytywnych i cennych w oczach pacjenta wartości jest niekompletna. Druga lista wartości ochronnych, wykorzystywanych przez neurotyka do zabezpieczania wartości pozytywnych, także będzie niepełna. Znajdziemy na niej środki obronne neurotyka, chroniące go przed lękiem, takie jak wszelkie działania odwracające jego uwagę od tego lęku, czynności odurzające, takie jak picie alko­holu czy sen i im podobne. Do wartości obron­nych moglibyśmy także zaliczyć wyobcowując środki obronne redukujące lęk, za pomocą których neurotyk może odgrodzić się od niszczycielskich sił własnych konfliktów: neurotyczne zaprzeczanie ist­nieniu konfliktów, ich segmentalizację, starania, by uładzić siebie, cynizm. Innym mechanizmem obrony o charakterze ochronnym będą wszystkie mury, ja­kie wzniósł w sobie pacjent, mury mające chronić przed krytyką, poczuciem winy, pogardą lub nie­nawiścią do siebie samego. Przykładem takiego me­chanizmu obronnego jest staranie się o to, by być doskonałym - ktoś taki stara się zrobić wszystko to, co wydaje mu się, że powinien zrobić, a przynajmniej podtrzymuje w sobie iluzję, że to zrobił, przypisuje sobie całkowitą słuszność decyzji (dusząc tym sa­mym w zarodku wszelkie swoje ewentualne wąt­pliwości), ciągle kontroluje własne zachowanie, zachowuje się pretensjonalnie. Wszystkie te mecha­nizmy obronne mają zasadniczo chronić przed - na przykład - pogardą i nienawiścią do siebie samego, ale równocześnie chronią przed krytyką z zewnątrz. Wielu skromnych i cichych ludzi unika klęski, trwa­jąc przy swoich ograniczeniach, trzymając siebie w ryzach.

Jeżeli spojrzymy na to z szerszej perspektywy, możemy wyróżnić mechanizmy obronne mające za­pobiegać lękowi, rozpaczy i poczuciu beznadziei. Je­żeli chodzi o rozpacz i poczucie beznadziei — a więc poczucie pustki własnego życia - wyrastają one bez­pośrednio z alienacji, z odgrodzenia się murem od wewnętrznych doświadczeń. Można bronić się przed tym uczuciem pustki, poszukując towarzystwa, któ­re pozwoli o nim zapomnieć, uciekając w pracę, żyjąc płytko i kierując się płytkim optymizmem. Istnieje mnóstwo mechanizmów obronnych chroniących przed wewnętrznym zranieniem i rozczarowaniami. Podobnie istnieje cała gama mechanizmów obron­nych chroniących przed poczuciem pogrążania się w chaosie, poczuciem zagubienia lub inercji. Te me­chanizmy możecie państwo dostrzec u osób, które manifestują potrzebę trzymania się swoich sztywno pojmowanych powinności, ponieważ wydaje im się, że nie ma niczego innego w życiu, czego mogliby się uchwycić. „Moje powinności są dla mnie jak lina, której mogę się uczepić, i dzięki nim mogę wprowa­dzić odrobinę ładu w moje życie". Najbardziej wido­czna wśród tych mechanizmów obronnych jest roz­legła eksternalizacja - skłonność do doświadczania procesów wewnętrznych tak, jak gdyby dokonywały się one na zewnątrz. Nie wolno także zapominać o arbitralnym przekonaniu o własnej słuszności (w formie dławienia wszelkich własnych wątpliwo­ści) ani o postawie typu Jakoś to będzie". To także mechanizmy obronne.

W czasie analizy wszystkie wartości subiektywne zostają zakwestionowane. Może do tego dojść nie tylko w trakcie analizy. Z pewnością jednak w takiej sytuacji są one atakowane bardziej systematycznie niż w codziennym życiu. Dlatego też dopóty, dopóki pacjent czuje, że wartości subiektywne są dla niego cenne lub że nie potrafi się bez nich obejść, musi przyjmować postawę obronną. Objawia się ona na trzech płaszczyznach: w czasie właściwej pracy nad jego problemami, w jego stosunku do terapeuty i w je­go stosunku do terapii jako takiej.

Teza, którą tu przedstawiłam, brzmi: kiedy pa­cjent przyjmuje postawę obronną, bardzo często w centrum blokady, na jaką się natykamy, tkwi jakaś wartość subiektywna i dlatego dobrze jest zapytać siebie, jakiej wartości broni pacjent. To, mówiąc ogólnie, prowadzi nas do bardziej szczegóło­wego badania wartości subiektywnych w nerwicy. Oczywiście znamy niektóre z tych wartości i nawet kilka z nich tu przedstawiłam. Niemniej, warto by zbadać te wartości bardziej gruntownie. Pacjent przychodzi na analizę z konkretnymi trudnościami, podobnie jak zaczyna z nimi nową pracę lub nawią­zuje relację z innym człowiekiem. Proponowałabym nazwać je trudnościami, z jakimi musimy wal­czyć. Ale od tych trudności musimy odróżnić blokady lub mechanizmy obronne, do których ucieka się pacjent, by chronić te subiektywne warto­ści. Sukces w pracy analitycznej zależy od tego, czy gotów jest on przyjrzeć się bliżej konkretnemu pro­blemowi, zbadać go i prześledzić, wgryźć się w niego i w końcu się zmienić.

5. Proces intelektualny czy doświadczenie emocjonalne

Teraz możemy zająć się znaczeniem emocji w pro­cesie psychoanalizy. Mówiąc krótko, stosunek do doświadczeń emocjonalnych i ich znaczenia w trak­cie psychoanalizy uległ poważnej zmianie. Kiedy Freud przeprowadzał swoje eksperymenty terapeu­tyczne z wykorzystaniem hipnozy - a było to rzeczy­wiście eksperymentowanie! — najważniejsze było wskrzeszenie niektórych doświadczeń z przeszłości. Potem, w miarę jak kontynuował swoje badania i rozbudowywał teorie, nastąpiło przesunięcie akcen­tów w stronę intelektu. Psychoanaliza stała się bar­dziej kwestią zrozumienia, apelowaniem do rozumu. Gdyby ktoś wówczas spytał: „Jak to się dzieje, że pacjent zmienia się, a jego stan się poprawia?", usły­szałby w odpowiedzi, że pacjent po prostu uzmy­sławia sobie, że jego postawa jest w istocie rzeczy infantylna (żeby użyć terminologii Freuda) lub że zobaczył wyraźniej, iż w obliczu niektórych doświad­czeń powtarzają się u niego pewne infantylne postawy. Dojrzały osąd pacjenta powie mu, że takie postawy nie są racjonalne i że ich podtrzymywanie nie jest dla niego korzystne. W tamtym czasie analiza odwoływała się do rozumu. Później to odwoływanie się do rozumu, to przypisywanie wyjątkowej wartości inte­lektowi i temu, co racjonalne, zaczęło się zmieniać. Nie chcę przypominać długiej historii tych prze­mian. Przypuszczam, że wszyscy tu obecni ją znają. Powiem tylko, że pierwszą zmianę spowodował ar­tykuł Ferencziego i Ranka, a było to wtedy, kiedy psychoanalitycy nadal tkwili w przekonaniu, że trzeba wskrzesić doświadczenia pacjenta z okresu wczesnego dzieciństwa22. Dodajmy, że najważniej­sze w tym artykule było nie to, że koncentrował się on na doświadczeniach z wczesnego dzieciństwa, ale że kładł nacisk na doświadczenia emocjonalne.

Ten nacisk został z czasem poszerzony i dzisiaj powszechnie przyjmuje się taką postawę jako ważną i pożądaną, I tak na przykład Theodor Reik napisał dość dawno temu książkę opisującą terapeutyczne skutki zaskoczenia23, w której przekonuje, że jeśli zaskoczymy czymś pacjenta, często może on zarea­gować emocjonalnie i będzie to miało skutek tera­peutyczny. Całkiem niedawno rozmawiałam na Hawajach z Johnem Lynne'em. W zeszłym roku przedstawił nam bardzo ciekawy artykuł na temat rozszczepionej osobowości24. Mówiąc krótko, w jego przekonaniu najważniejszą rzeczą w psychoanalizie jest doświadczenie emocjonalne. Być może Lynne w swoim artykule posuwa się zbyt daleko w akcen­towaniu znaczenia doświadczenia emocjonalnego, ale postępując tak, idzie za sugestiami innych psy­chiatrów, którzy przetestowali pewną procedurę. Doktor Lynne podawał pacjentom środki uspokaja­jące, a następnie — tak przynajmniej zrozumiałam -za pomocą łagodnych bodźców elektrycznych stymulował wzgórze mózgowe. W jego przekonaniu połą­czenie środka uspokajającego ze stymulacją wzgórza rodziło w rezultacie autentyczne doświadczenie emo­cjonalne.

Wspominam to dlatego, że doktor Lynne podąża własną drogą, idąc za sugestiami innych psychia­trów, których teorie różnią się znacznie od naszych. Tymczasem on także dochodzi do wniosku, że do­świadczeń emocjonalnych nie wolno ignorować ze względu na płynące z nich korzyści terapeutyczne. Moim zdaniem panuje dość powszechna zgoda co do tego, że doświadczenia emocjonalne w psychoanali­zie to rzecz pożądana i że nie należy ograniczać się jedynie do mówienia o problemach lub ich uświada­miania sobie. Wiąże się z tym jednak wiele szczegóło­wych pytań, na które trudno jeszcze udzielić jedno­znacznych odpowiedzi. Chcę się teraz zająć kilkoma problemami związanymi z doświadczeniami emocjo­nalnymi w psychoanalizie.

Zacznijmy od tego, że różni analitycy kładą szcze­gólny nacisk na pewne stany emocjonalne, których, ich zdaniem, trzeba doświadczyć. Słyszałam na przykład, jak Harold Kelman często podkreśla, że trzeba, aby pacjent doświadczył lęku. Alexander Reid Martin kładzie nacisk na doświadczanie konfliktu25. Mówi, że w konflikcie powinno uczestniczyć nasze ciało, i chyba rozumiem, co ma na myśli, chociaż dla mnie nie ma to aż tak wielkiego znaczenia. Wydaje mi się, że każde doświadczenie emocjonalne jest w jakiś sposób totalne. Niemieckie słowo Erlebnis, wiążące się z żywym odczuciem czegoś, także zawie­ra w sobie tę totalność odczuwania czegoś. Leben odnosi się do bycia żywym, do życia. To bardzo dobre słowo, ponieważ oznacza, że coś jest żywe emocjonal­nie i obejmuje całe nasze jestestwo. Można to porów­nać na przykład z orgazmem. Satysfakcjonujący orgazm to nie uczucie, które można połączyć z tą czy inną częścią naszego ciała lub psychiki, ale coś, co obejmuje nas w całości. Da się oczywiście zlokalizo­wać wrażenie pobudzenia i ożywienia, ale nie będzie to Erlebnis w tym sensie, w jakim używam tego terminu. W moim artykule „Ubóstwo doświadczeń wewnętrznych" (The Paucity of Inner Experiences) piszę o tym, jak ważne jest doświadczenie pustki, co w tym samym czasie podkreślał bardzo mocno Ralph Harris26.

Wszystkie te doświadczenia emocjonalne: lęk, konflikt, Erlebnis, miejscowe pobudzenie, wewnętrz­na pustka i temu podobne, są oczywiście ważne i pożądane, ale nie widzę jeszcze żadnego szczegól­nego powodu do tego, by uważać to czy tamto do­świadczenie za bez porównania ważniejsze od in­nych, chociaż jestem przekonana, że im bardziej coś - cokolwiek — odczuwamy i im bardziej czegoś doświadczamy (a nie tylko rejestrujemy w świado­mości), tym większe korzyści terapeutyczne niesie to z sobą. A teraz pora na bardziej konkretne pyta­nie: Jaką wartość ma takie doświadczenie emocjo­nalne w analizie?

Znaczenie takich doświadczeń jest częściowo zro­zumiałe samo przez się. Nic nie jest dla nas bardziej rzeczywiste od tego, czego sami doświadczamy. Ktoś może nam opowiadać o głodzie, wojnie, pięknie gór czy mozole pracy, ale nie jest to dla nas tak rzeczy­wiste, jak wtedy, gdy sami doświadczamy bólu, gło­du, pragnienia, piękna, miłości, czegokolwiek. To samo - to, że coś nie jest rzeczywiste - dotyczy tego, co dzieje się w trakcie analizy. Chciałabym wspom­nieć jedną rzecz, do której już nawiązywałam dzisiaj kilkakrotnie: można mieć niewzruszoną pewność, że coś jest takie a takie, jednak odczucie tego nadaje temu czemuś zupełnie inną rzeczywistą wartość. To, co nie odczute, pozostaje, mimo wszystko, jedynie pewnym wnioskiem rozumowania, wnioskiem, który może o czymś przekonywać. Ale ponieważ pozostaje to jedynie wnioskiem rozumowania, nie zakorzenia się zbyt głęboko. Nie staje się czyjąś osobistą włas­nością. Bardzo często trudno odróżnić prawdziwe odczucia od wniosków rozumowania, ponieważ nie­rzadko pacjent może być produktywny i rzeczywiście czymś zainteresowany, a mimo to, po kilku spotka­niach zauważacie państwo, że tak naprawdę nic nie zakorzeniło się w nim na dobre, nic nie nabrało dla niego głębszego znaczenia. Jest tak, jak gdyby ktoś taki tylko rozważał możliwości, tak jak to robił pa­cjent, o którym wspomniałam wcześniej w innym kontekście. Mieliśmy za sobą kilka udanych sesji, które przyniosły nam sporo informacji o jego strachu przed krytyką. Wszystko wydawało się jasne i zro­zumiałe, ale były to tylko wyniki jego rozumowania: wszystko wskazywało na to, że tkwił w nim strach przed krytyką. Oczywiście, że pragniecie budować wasze hipotezy, opierając się na wnioskach będą­cych wynikiem rozumowania. Jednak nie wolno bu­dować ich wyłącznie na takich wnioskach, lecz tylko do pewnego stopnia.

Kolejna wartość, jaką niesie z sobą bezpośrednie doświadczanie przez pacjenta stanów emocjonalnych w trakcie analizy, to odczucie przez niego stopnia intensywności czegoś, co, jak wszyscy wiemy, jest bardzo ważne. Oczywiście bywa tak, że zamiast bez­pośrednio odczuwać intensywność czegoś, można je­dynie wnioskować o jego istnieniu. Jeżeli na przy­kład pacjentka widzi dokładnie, co wywołuje panikę ogarniającą ją, gdy zaczyna tracić nad czymś kontro­lę, to drogą zwykłego rozumowania musimy dojść do wniosku, że dla takiej osoby ważne jest posiadanie nad wszystkim kontroli. Z punktu widzenia rozumu nie da się powiedzieć nic przeciwko tak wywniosko­wanej intensywności, a pacjentka nie chce kwestio­nować jej wartości. Pacjentka jednak jej nie odczuła. Jest to wynik rozumowania i może się zdarzyć, że nasze niewzruszone przekonanie dotyczy wniosko­wania, a nie rzeczywistego uczucia.

To zdumiewające, co ludzie robią z uczuciami w trakcie psychoanalizy. Czasami pacjenci przyno­szą z sobą przelotne uczucia. Rozumiemy to, że pa­cjent może niektóre z nich lekceważyć, chociaż dla nas mogłyby one być na tyle ważne, by przyjrzeć się im bliżej i zobaczyć, czy nie są to czasem bańki powietrza wydostające się gdzieś z wielkiej głębi.

Nawet jeżeli jakieś uczucie jest stosunkowo sil­ne, jak oburzenie z powodu nie spełnionych żądań lub złość na coś —* więc emocje, które rzeczywiście odczuliśmy - nawet wtedy może się zdarzyć, że pa­cjenci bagatelizują je, mówiąc: „Miałem/miałam słu­szne powody do gniewu". Widać z tego, że pacjent nie jest zainteresowany swoim gniewem, ale tym, czy jest on usprawiedliwiony. Jaka jest tego przyczyna? Pacjent może też powiedzieć: „Wpadłem w szał, ale na dobrą sprawę, nie było powodu". I znowu, to nie uczucie samo w sobie zaprząta uwagę pacjenta, ale pytanie, czy było ono uzasadnione. Z kolei innym razem może opowiedzieć o sytuacji, kiedy to jakaś obelga lub incydent spowodowały przesadną reakcję z jego strony, i dodać: „Przyznaję, reakcja była nie­współmierna do okoliczności". W taki sposób pacjent szufladkuje uczucia i traktuje je jako coś, z czym się już uporał. Bywa też, że pacjent spyta natychmiast: „Dlaczego tak się dzieje? Skąd we mnie taka złość?" Wszystko to różni się zasadniczo od sytuacji, kiedy stoimy twarzą w twarz z uczuciem samym w sobie.

Wcześniej wspominałam o pacjencie, który stanął twarzą w twarz z silnym uczuciem, i chcę wrócić jeszcze raz do tego przykładu. Chociaż jest on prosty, musimy przeanalizować go dokładniej. Jak państwo pamiętacie, do zdarzenia tego doszło wtedy, gdy nie odbywały się sesje analityczne; była to zasadniczo autoanaliza. Pacjent był człowiekiem całe życie ustę­pującym innym z drogi, lecz właśnie zaczął się bu­dzić do życia.

Jak pamiętacie, sprowokowany czymś, poczuł na­gle szaleńczą wściekłość z powodu wszystkiego, co dotąd musiał znosić w życiu. Jeden po drugim przy­pominały mu się różne epizody z przeszłości. Nie pytał: „Czy to było usprawiedliwione?" ani „Dlaczego tak właśnie?" Nic. Żadnych usprawiedliwień. Żad­nych pytań czy powodów, po prostu stanięcie twarzą w twarz z uczuciem; doświadczenie nagiej, niepoha­mowanej wściekłości z powodu tego, że godził się na zbyt wiele w życiu. Bez żadnej analizy tego stanu -zwróćmy na to uwagę - a jedynie przez samo przej­ście przez to doświadczenie, uświadomił sobie, że jego reakcja może być bardzo cenna, i wiedział, że nie wolno mu dławić niczego, ale że powinien dać upust wszystkiemu, co się pojawia w jego wnętrzu. Tak też zrobił i było to bardzo nieprzyjemne. Potem jednak ogarnęło go poczucie ogromnego wyzwolenia. Poczuł się szczęśliwy i spokojny. Zniknęła jego zwykła bojaźliwość wobec ludzi. Ujawnił przyjacielskie uczu­cia, otwartość. A ponieważ wszystko to dokonało się bez jakiejkolwiek wyraźnie sformułowanej myśli o analizie, prowadzi nas to do trzeciego zagadnienia, a mianowicie poczucia wyzwolenia.

Chcę tu omówić kilka przypadków takiego poczu­cia wyzwolenia, zresztą bardzo prostych. Jeden z nich opisałam w mojej książce i doprowadził mnie on do bardzo ważnego odkrycia dotyczącego neuro­tycznych roszczeń27. Przypomnę go krótko: w czasie drugiej wojny światowej wracałam z Meksyku i w ja­kimś najbardziej odludnym zakątku Teksasu od­mówiono mi miejsca w samolocie ze względu na jakichś bardzo ważnych pasażerów. Na początku byłam - delikatnie mówiąc - poirytowana. Ale prze­de wszystkim potwornie zmęczona i zrozpaczona. Jak się teraz dostanę do Nowego Jorku? Miałam paskudną noc. Ale w czasie tej nocy w pociągu sto­pniowo (nie pamiętam dokładnie, jak to wszystko przebiegało) zamiast zmęczenia, zaczęła narastać we mnie wściekłość, wściekłość z powodu sytuacji, w której się znalazłam. „Coś takiego nie miało pra­wa mi się zdarzyć?" Pasażerowie pasażerami, ale była to straszna - nie powiedziałabym - obraza, po prostu, straszne zrządzenie losu. Sytuacja na pewno nie należała do przyjemnych. Jednak moja wście­kłość, nie do wiary, wylała się z mnie i doszłam do wniosku, że musi się za tym kryć jakieś wewnętrzne roszczenie. W rzeczy samej nie czułam wprost, że jest we mnie jakieś roszczenie. Jednakże była to jedyna rzecz, jaka przyszła mi do głowy, i okazało się, że miałam całkowitą rację: domagałam się spe­cjalnych względów. W tym momencie ogarnęło mnie ogromne poczucie wyzwolenia. Zaledwie kilka razy w życiu byłam tak szczęśliwa. Chociaż spędziłam w wagonie kolejowym trzy dni i cztery noce i chociaż po moim odkryciu uciążliwość podróży nie zmniej­szyła się ani o jotę, czułam się ogromnie szczęśliwa. Czułam w sobie ogromny spokój. Sprawiało mi ra­dość spoglądanie przez okno. Sprawiały mi radość rozmowy ze współpasażerami. Było to naprawdę cudowne doświadczenie. Wracam do niego tutaj, po­nieważ na pierwszy plan wysuwa się w nim poczucie wyzwolenia, którym chciałabym zająć się bliżej.

Mówiąc konkretniej, chciałabym zająć się warto­ścią terapeutyczną, jaką niesie z sobą poczucie wy­zwolenia. W opisanym przed chwilą doświadczeniu konieczność podróży pociągiem wywołała we mnie emocjonalną burzę i zrodziła wściekłość i chęć ze­msty, na przykład w postaci życzenia, by samolot, którym nie mogłam polecieć, rozbił się. To życzenie i moje uparte domaganie się specjalnych względów poruszyły we mnie czułą strunę. To nie było tak, że w świadomy i zamierzony sposób wyrzekłam się mojego roszczenia. Wyglądało tak, jakby po prostu opuściło mnie samo. Zanik domagania się specjal­nych względów lub oczekiwania, że należy mi się wyjątek — nieważne, jak to nazwiemy - zrodził ulgę. To da się zrozumieć. A więc oprócz tego, że było to doświadczenie emocjonalne, był to także przykład udanej analizy, co objawiło się w tym, że wściekłość i chęć zemsty zostały skojarzone z leżącym u ich podłoża roszczeniem. Można także zinterpretować to doświadczenie jako poddanie się, jako rezygnację i wyrzeczenie się pewnych czynników neurotycz­nych, dzięki czemu poczułam się bardziej zjednoczona z sobą. Można wreszcie, zamiast mówić o roszcze­niach, powiedzieć, że udało mi się pozbyć, przynaj­mniej na jakiś czas, pewnej dozy egocentryzmu.

Zastanawiam się jednak, czy aby na pewno tego dotyczyło moje poczucie wyzwolenia. Jeżeli wrócicie na chwilę do mężczyzny, który odczuwał wściekłość z powodu tego, że godził się w życiu na zbyt wiele, to w jego przypadku nie było żadnej analizy. Było jedy­nie to niczym nie dławione poczucie wściekłości z po­wodu tego, że znosił w życiu zbyt wiele. Musimy tu wziąć pod uwagę bardzo ogólny czynnik, a mianowi­cie nawiązanie kontaktu z czymś witalnym i pełnym energii. W końcu wściekłość jest taką właśnie emo­cją. Może to być szczególnie ważne dla osób o skłon­nościach do usuwania się w cień, które z tego powodu podlegają ograniczeniom, zwłaszcza gdy chodzi o to, co jest w nas dzikie i nieposkromione. Prawdą jest jednak także to, że takie ograniczenie jest cechą wielu nerwic i jest w równym stopniu obecne u neu­rotyków zrezygnowanych, jak i u butnych i mści­wych, kontrolujących własne uczucia. Cokolwiek by powiedzieć, cechą każdej nerwicy jest ograniczanie witalności i chęci do życia. Jestem przekonana, że już samo nawiązanie kontaktu z jakimś pierwiast­kiem witalnym w sobie daje ogromny, wyzwalający skutek. Kiedy się nad tym zastanawiałam, pomyśla­łam jeszcze raz o opisie różnych krajobrazów Willia-ma Henry'ego Hudsona oraz o tym, jak głęboko oddziałał na niego krajobraz Patagonii. Dominowało w nim poczucie szczęścia i wyzwolenia. Dzięki temu krajobrazowi nawiązał więź z witalnym, potężnym i nieposkromionym pierwiastkiem w nim samym.

Weźmy na chwilę pod uwagę jednego z moich pacjentów, często skarżącego się na martwotę emo­cjonalną. Ostatnio, kiedy pojawiła się w nim wście­kłość, bo nie mógł zrobić czegoś tak, jak sam chciał, powiedziałam mu: „Byłoby znakomicie, gdyby pan częściej dostawał takich ataków wściekłości. Nieważ­ne, czym są i z jakiego źródła pochodzą. Są przecież czymś bardzo żywiołowym - czymś, co pan czuje".

Aby podać bardziej konkretny przykład, chciała­bym wrócić do pacjenta o skłonnościach do ciągłego usuwania się w cień, który musiał znieść bardzo wiele od swego otoczenia i od siebie samego i nie ośmielił się walczyć ani zmierzyć się w sobie samym z tym wszystkim, co się na to składało. Uzyskany wgląd w siebie nasuwa skojarzenia ze zrywaniem okowów. Tutaj mamy po raz pierwszy bunt emocjo­nalny — kogoś, kto zrywa kajdany, łamie okowy i mówi sobie: „To nie musi trwać przez całe moje życie!" Moglibyśmy dostrzec, jak te pełne nadziei uczucie rodzi się w nim razem z buntem przeciwko uczuciu ujarzmianemu przez całe życie. Mamy tu kolejny przykład na to, że poczucie wyzwolenia może przynieść korzyści terapeutyczne.

W przypadku innych doświadczeń pojawiają się także odmienne czynniki. Jeden z nich wspomnia­łam w moim artykule „Ubóstwo doświadczeń we­wnętrznych". Doświadczenie pustki, przerażające samo w sobie, jeżeli nastąpi w odpowiednim czasie, może często obudzić bardzo konstruktywne i żywe uczucia. Musimy zadać sobie pytanie: „Czy jest to rzeczywiste doświadczenie bezsensowności czyjegoś życia czy tylko poczucie pustki?" Przerażające poczu­cie, że się nie żyje, może sprowokować do kontrdziałania siły konstruktywne. Mobilizacja takich sił u danej osoby to zupełnie odmienne wyjaśnienie te­go, jak poczucie ogołocenia może mieć korzyści tera­peutyczne. To wyjaśnienie można odnieść także do poczucia wyzwolenia.

Wydaje mi się jednak, że jest jeszcze jeden czyn­nik, który należy wziąć pod uwagę, kiedy zastana­wiamy się, dlaczego intensywne uczucia przynoszą pozytywne skutki w terapii. Ten czynnik, którym chcę się teraz zająć, wiąże się po części z samoakcep­tacją. Kiedy to przemyślałam, stało się to dla mnie dość oczywiste, ale na początku wcale takie nie było. Chcę tu zaprezentować tok rozumowania, który do­prowadził mnie do takiego wniosku.

Zadałam sobie pytanie: „Spotykamy przecież w czasie analizy wielu pacjentów, którzy doświad­czają silnych emocji. Odczuwają gniew, wściekłość, rozpacz, brak nadziei, pogardę do siebie; czują się wykorzystywani i oskarżają sami siebie. Te emocje, chociaż rzeczywiście odczuwane, często nie przyno­szą żadnych skutków w terapii. Dlaczego?" Musimy tu złagodzić nasze poprzednie stanowisko i zapytać się, z jakich powodów wymienione emocje pozostają jedynie silnymi emocjami, a nie przynoszą skutków terapeutycznych.

Jeden z pacjentów - powróćmy jeszcze raz do mężczyzny, który godził się w życiu na zbyt wiele -rzeczywiście poczuł, że był poniżany i wykorzysty­wany, i ogarnęła go z tego powodu furia. Doznając tych silnych uczuć, zyskał coś. Ktoś inny, jak każdy z was się o tym przekonał, także może żywiołowo dawać upust podobnym uczuciom, jednak nie niosą one z sobą żadnej korzyści terapeutycznej. W czym tkwi różnica?

Mówiąc bez ogródek, pacjent, który czuje się po­niżany i wykorzystywany, w którym rodzi się furia i oburzenie, a następnie otwarcie demonstruje te uczucia, wskazuje tym samym, że są to uczucia neurotyczne. Ale tak samo zachowywał się pacjent, który odczuwał furię z tego powodu, że musiał znosić w życiu zbyt wiele. Musi być zatem jakaś różnica co do wartości tych silnych uczuć, ich wartość zaś bę­dzie zależeć od tego, czy uczucia te były przedtem tłumione. W wypadku pacjenta, który doświadczył zdrowej furii, była ona wcześniej tłumiona. Inaczej mówiąc, przez długi czas miał mieszane uczucia co do swej furii, ale nadszedł taki moment, kiedy naj­widoczniej mógł pozwolić sobie na to, by doświadczyć jej, mimo wszystkiego w sobie samym, co sprzeciwiało się takiemu doświadczeniu. Było to jakby powiedze­nie sobie: „Chcę doświadczyć wszystkiego, co jest we mnie". Jeżeli chodzi o moją przerwaną podróż samo­lotem, nie było we mnie takiej determinacji. Moje zaburzenie emocjonalne było prawdopodobnie wyni­kiem stresu spowodowanego położeniem, w jakim się znalazłam. Jestem przekonana, że takie zdrowe doświadczenie może mieć wartość terapeutyczną tyl­ko wtedy, gdy nie ma w nim żadnego potępiania, żadnego usprawiedliwiania, żadnych upiększeń i żadnego doszukiwania się przyczyn takich emocji -krótko mówiąc, jeżeli jest to doświadczenie samej emocji. Pod tym względem moje doświadczenie przy­pomina doświadczenie mężczyzny, który godził się w życiu na zbyt wiele. Dla nas obojga pytanie brzmiało: „Co czuję?", nie zaś: „Czy mam prawo?" ani: „W jaki sposób to odczuwam?", ani nic innego w tym rodzaju.

Wszystko to - doświadczenie wyzwolenia i inten­sywnych emocji - wskazuje na skutki terapeutycz­ne. Takie doświadczenia dają pacjentowi mocniejsze poczucie „ja". W rzeczy samej jest to wyraz akcep­tacji siebie samego takim, jakim się jest, i to nie za pomocą intelektu, ale uczuciowo, że „to właśnie ja!". Nie towarzyszy temu żadne intelektualizowanie ani osąd. Sądzę, że warto by zająć się tym bliżej, warto by zastanowić się nad tym, że poczucie wyzwolenia, które następuje tak często po takich silnych do­świadczeniach, wiąże się z poczuciem wewnętrznego spokoju, poczuciem akceptacji siebie na bardzo głę­bokim poziomie emocjonalnym, poczuciem bycia bar­dziej w zgodzie z sobą. Jest to w istocie doświad­czenie tego, co nazywamy „rzeczywistym ja". Najlep­szym przykładem doświadczenia „rzeczywistego ja" jest -jak myślę - historia mężczyzny, którego ogar­nęła furia bez żadnych możliwych do określenia rozu­mowo przyczyn. Oznacza to zaakceptowanie siebie takim, jakim się jest. Używając terminów teoretycz­nych, oznacza to zaakceptowanie swego „prawdzi­wego ja". Nic się jeszcze nie zmieniło. Najpewniej później chciałby on zrozumieć swój atak furii i coś z tym zrobić. Ale w tamtej chwili nic się jeszcze nie zmieniło -jest jedynie doświadczenie takiej akcep­tacji. Ma to dalekosiężne skutki terapeutyczne. Je­żeli to poczucie „ j a", akceptacja siebie, są tak ważne, być może musimy zmienić bardzo dużo w naszym podejściu do terapii. Oczywiście uważam też za rzecz ważną starania, by unikać przypisywania nadmiernej wartości ta­kiemu doświadczeniu emocjonalnemu i zakładać, jakoby było ono jedyną kwestią dostępną w analizie. Wydaje mi się, że to błędne stanowisko. Bardzo dawno temu, chyba po wykładzie Alexandra Reida Martina, ktoś powiedział, że celem psychoanalizy jest przekazać doświadczenia emocjonalne. Miałam co do tego pewne wątpliwości. Trzeba wykonać jeszcze mnóstwo innej pracy: śledzić powiązania, intelektu­alnie dochodzić do pewnych prawd — do wszystkich bez wyjątku, które mają związek z całą naszą istotą. Jestem jednak przekonana, że nic nie jest bardziej skuteczne od osobistego doświadczenia. Rozważmy jeszcze raz dwa doświadczenia emocjonalne, które starałam się zanalizować. Musiałam wykonać sporo pracy po tym, czego doświadczyłam po przymuso­wym opuszczeniu samolotu, zajmując się nie tylko moim domaganiem się wyjątkowego traktowania, ale i wszystkimi możliwymi roszczeniami ukrytymi w tym doświadczeniu. Samo poczucie wyzwolenia było przejściowe, niemniej było to tak głębokie do­świadczenie, że nigdy go nie zapomniałam. Było to dla mnie ogromnie stymulujące i zrodziło mnóstwo nowej pracy do wykonania. To samo poczucie wy­zwolenia, opisane wcześniej przeze mnie u mężczy­zny, który doświadczył niepohamowanej furii, było również stymulujące i przejściowe. Dość długo nie mógł się z niczym pogodzić, chociaż bardzo chciał, ponieważ musiał najpierw znaleźć dostęp do obec­nych w nim dążeń ekspansywnych. Tak więc bezpo­średnie i natychmiastowe doświadczenie własnych uczuć z pewnością nie jest panaceum i nie powinniśmy go przeceniać. Niemniej jednak uważam je za bardzo ważne.

Tak czy owak, pozostaje pytanie, w jaki sposób możemy pomóc pacjentowi doświadczyć więcej w trak­cie analizy. Są na to różne sposoby, o których wspo­mniałam już wcześniej. Teraz omówię trzy czynniki odnoszące się do tego zagadnienia.

Pierwszy czynnik to coraz większe uwrażliwienie analityka na to, co rzeczywiście odczuwa pacjent, w przeciwieństwie do tego, o czym mówi lub co tylko jest wynikiem jego wnioskowania. To w moim prze­konaniu podstawa skuteczności, którą z czasem uda nam się osiągnąć. Rozróżnienie między tym, co pa­cjent odczuwa, a tym, o czym mówi, wydaje się nam dość oczywiste. Pacjent, któremu pomagacie stać się bardziej uwrażliwionym, sam będzie bardziej świa­dom tego, kiedy jedynie mówi o czymś, będąc na zewnątrz tego, od sytuacji, kiedy coś go rzeczywiście pociąga i kiedy doświadcza jakichś uczuć. Czasami, jeżeli macie w tym względzie wątpliwości, możecie o to zapytać pacjenta bezpośrednio. W ramach tre­ningu proponowałabym następującą rzecz: od czasu do czasu przypatrujcie się jeszcze raz fragmentowi analizy któregoś z waszych pacjentów. Powinniście mieć do niej pewien dystans, więc być może trzeba wybrać analizę, jaką przeprowadzaliście jakiś czas temu. Możemy też wybrać fragment analizy samych siebie. I w tym wypadku najkorzystniej będzie, jeżeli upłynął od niej jakiś czas. Spróbujcie wyraźnie okre­ślić, co rzeczywiście odczuwaliście, lub co odczuwał pacjent, co on lub wy odczuwaliście mgliście, co było tylko wnioskowaniem i co było dobrym i błędnym wnioskowaniem. Taki przegląd może z czasem po móc wam bardziej uwrażliwić się na tego rodzaju różnice.

Przytoczę tu zdarzenie, o którym pisałam już wcześniej28 i które rzuca dodatkowe światło na ko­rzyści płynące z powtórnego przyjrzenia się przepro­wadzonej analizie. Pewna kobieta, gdy chciała wejść na górski szczyt, poczuła nagle strach przed psem. Przeprowadziła udaną analizę swojego zachowania i doszła do wniosku, że jej strach wypływał z pogardy wobec samej siebie, a ta pogarda zrodziła się w niej dlatego, iż wydawało jej się, że powinna umieć wejść na szczyt. Gdy przeprowadziła taką autoanalizę, jej strach znikł. Pozostało w niej jednak niejasne prze­czucie, że istnieje powiązanie między strachem a po­czuciem wstydu, upokorzenia i tak dalej.

Przyjrzyjmy się bliżej temu zdarzeniu. Niejako przy okazji dowiedzieliśmy się, że można osiągnąć dobre wyniki, nawet jeżeli stosunkowo mało się mó­wi. Widzimy, że kobieta na pewno odczuwała strach przed psem. Natomiast pogardę wobec samej siebie odczuwała w sposób mglisty. Czuła, że jest podszyta strachem; czuła się nieswojo i miała wrażenie, że jest nieporadna; wydawało jej się, że inni ludzie będą mieć ją w pogardzie za to, że była przesadnie ostroż­na. Krótko mówiąc, nie jestem przekonana co do tego, że w pełni doświadczyła pogardy w stosunku do samej siebie, ale jej doświadczenie było bardzo bliskie temu. Pogarda w stosunku do siebie była w tej sytuacji niczym nie uzasadniona i wiązała się z narzuconymi sobie wymogami: powinna być w sta­nie wspiąć się na szczyt niezależnie od pogody i od tego, czy była odpowiednio ubrana, miała właściwe obuwie i laskę. Powinna umieć dotrzeć na szczyt. Ta część analizy, w której pojawia się pogarda w stosun­ku do samej siebie za to, że nie potrafi sprostać narzuconym sobie wymogom, była jedynie czystym wnioskowaniem. Tak więc, chociaż ta część analizy okazała się wówczas pomocna, gdybym bardziej po­starała się odsłonić czynniki emocjonalne, jej efekty mogłyby być trwalsze.

Drugi sposób, w jaki możemy pomóc pacjentowi doświadczyć więcej w trakcie analizy, to poddanie analizie wszystkich czynników uniemożliwiających mu doświadczenie tego, co odkrył w sobie. Takich czynników jest bardzo wiele i niektóre z nich omó­wiłam w artykule „Ubóstwo doświadczeń wewnętrz­nych". Mówiąc krótko, jestem przekonana, że czyn­niki wskazujące na to, że pacjent chce być lub wydaje mu się, że powinien być kimś innym, niż jest w rze­czywistości, sprzyjają zanikowi zainteresowania je­go rzeczywistym istnieniem. Podjęcie się analizy wszystkich tych czynników to wielkie i wszechstronne zadanie. Oznacza to analizę wszystkich „powinie­nem" pacjenta, przy czym dokonuje się to przy zało­żeniu, że pacjent w bardzo nikłym stopniu akceptuje siebie. Ostatnio na przykład, w trakcie sesji analitycz­nej napomknęłam coś o samoakceptacji pacjentowi, którego nie tylko oburza zachowanie większości lu­dzi, ale który na dodatek ma ciągłe poczucie niższo­ści. Powiedział mi: „Nie, tu pani się całkowicie myli. To jest właśnie jedyna rzecz, którą zawsze robię! Akceptuję siebie całkowicie". Jak się okazało, wbił sobie w głowę, że samoakceptacja to dobra rzecz, co jest prawdą. Był co do tego naprawdę przekonany. Ale zapomniał o tym lub w ogóle nie interesowało go to, czy rzeczywiście zaakceptował siebie, swoje — nazwijmy to - rzeczywiste istnienie. Coś takiego zdarza się bardzo często. Nie trzeba nawet iść tak daleko i sięgać po wyidealizowany obraz siebie. Lu­dzie utrwalają w swoim umyśle przekonanie o włas­nej niezależności, ponieważ uważa się to za wartość pozytywną, lub o zgodzie na krytykę, ponieważ umie­jętność akceptacji konstruktywnej krytyki jest tak samo uważana za wartość pozytywną, i na skutek tego praktycznie przestają interesować się tym, jacy są naprawdę. To tylko kilka przykładów na to, jak pewne utrwalone poglądy mogą uniemożliwiać peł­niejsze doświadczanie w trakcie analizy, z drugiej strony jednak wszyscy tu obecni wiedzą dobrze, że zanalizowanie takiej postawy obejmuje wzięcie pod uwagę wielu czynników. Wydaje mi się jednak, że cokolwiek analizujemy, powinniśmy — przynajmniej w naszym umyśle - zaznaczyć u pacjenta związek analizowanego zjawiska z jego znaczeniem w odnie­sieniu do akceptacji siebie.

Trzecia forma pomocy to bezpośrednia zachęta. Można z niej korzystać na wiele sposobów. Jeden z nich to zachęcanie do tego, by wyrażać lub trakto­wać serio przelotne i nie do końca uformowane uczu­cia. Podam drobny przykład sprzed kilku dni. Jedna z pacjentek powiedziała mi o czymś, co wydawało mi się bardzo trafne, ale powiedziała przy tym: „Mam wrażenie, że to mnie naprawdę nie interesuje, ponie­waż coś mnie martwi". Nie wiedziała, co to jest. Nie tylko powiedziałam jej (tak, jak zrobiliby wszyscy na moim miejscu): „Spróbujmy dotrzeć na tyle, na ile się da, do tego, co panią martwi", ale wyjaśniłam bardzo wyraźnie, że to bardzo dobrze, że naprawdę poczuła to, iż czymś się martwi. Była świadoma swojego uczucia i potrafiła je wyrazić. Podobnie w sy­tuacji, kiedy dzielimy się z pacjentem naszą uwagą lub spostrzeżeniem, bywa, że mówi nam: „Czuję dziwny niepokój - tak, jak gdybym chciał uciec od tego, o czym teraz usłyszałem". Oznacza to, że nie tylko powinniśmy drążyć jego chęć ucieczki przed tym, co powiedzieliśmy, ale także wyraźnie zachęcić go, by uświadomił sobie wyraźniej to uczucie.

Możemy zastosować jeszcze bardziej radykalne podejście. Możemy wyjść poza zwykłe powiedzenie pacjentowi; „Dobrze byłoby, gdyby poczuł to pan mocniej" lub poza zwykłe pytanie o charakter tego uczucia. Gdy zachęcam pacjenta do tego, by uświa­domił sobie wyraźniej jakieś uczucie, przekonuję się, że zachęcam go równocześnie do tego, by żył z tym uczuciem. Weźmy za przykład strach przed krytyką, jaki rodzi się u osoby, która wbiła sobie w głowę, że jest bardzo niezależna. Nie bardzo uśmiecha jej się, by uświadomić sobie ten strach i żyć z jego świado­mością. Taka zachęta, by nie pozbywać się tego uczucia, jest dobrą terapią. Jeżeli pacjent chce szu­kać przyczyn i - powiedzmy - zrozumieć swój strach przed krytyką, psychoanalityk może powiedzieć mu na początek, że najważniejsze jest pełne doświadcze­nie tego strachu w codziennym życiu, że powinien z nim żyć i z czasem dowiemy się, co on oznacza. Inny, wspomniany przeze mnie wcześniej przykład, dotyczył mężczyzny, który uświadomił sobie, że jego wybuchy wściekłości mają jakiś związek z sytuacja­mi, w których nie może postawić na swoim. Jemu także powiedziałam, że byłoby dobrze, gdyby nie odrzucał od siebie tej emocji, gdyby odczuwał swoje wybuchy wściekłości, ilekroć się pojawią.

A teraz oczywiście zasadnicze pytanie: Czy pa­cjent jest w stanie to zrobić? Czy pacjent zaszedł już tak daleko, by zaakceptować siebie? Wydaje mi się, że kluczowy czynnik to doświadczenie własnych emocji bez upiększeń i bez potępiania siebie. Nawia­sem mówiąc, w czasie sesji, jaką miałam dzisiaj, powiedziałam coś, co dobrze ilustruje analizowanie albo uświadamianie pacjentowi czynników kolidują­cych z uczuciem lub uzyskanym wglądem w siebie. Powiedziałam mianowicie pacjentce, że dobrze było­by, gdyby stała się w pełni świadoma swej ciągłej chęci moralizowania, gdyby odczuwając cokolwiek, zawsze dokonywała osądu - czy to dobre czy złe, przyzwoite lub niemoralne i tak dalej. Świadomość własnych uczuć, życie z nimi, doświadczanie tego, co rzeczywiście czuje, bardzo byjej pomogło. To właśnie przyszło mi do głowy, ponieważ jeżeli kładziemy nacisk na odczuwanie czegoś, żyjemy z jakąś emocją i doświadczamy jej, uwalniamy się od skłonności do osądu, która przypuszczalnie daje o sobie znać czę­ściej niż jakikolwiek inny znany mi czynnik. Nawet jeżeli nie wyczuwamy u pacjenta skłonności do osą­du własnego postępowania, sam fakt, że poddajemy analizie negatywne skutki konkretnego stosunku do rzeczywistości, na przykład strachu przed krytyką, pokazując mu, jakie to wyrządza w nim szkody, zrodzi w nim natychmiast przeświadczenie, że „strach przed krytyką to rzecz zła". I chociaż nie potępiamy tego uczucia, pacjent będzie przekonany, że to właśnie robimy. Nie zapominajmy przy tym, że bardzo wielu analityków, nawet nie wiedząc o tym, nadal popada w moralizatorstwo. Innymi słowy, auto matycznie osądzają coś jako dobre lub zle. Przyję­cie w stosunku do siebie lub innych postawy nakie­rowanej na doświadczanie i odczuwanie pozwala nam w radykalny sposób rozprawić się z takimi osą­dami.

Karen Horney zmaria 4 grudnia 1952 roku

Karen Horney, wspomnienie Edward R. Clemmens

Pięć zebranych tu wykładów Karen Horney na temat techniki psychoanalitycznej to hołd złożony pamięci założycielki Towarzystwa Krzewienia Psy­choanalizy oraz Amerykańskiego Instytutu Psycho­analitycznego29. Upłynęły już trzydzieści cztery lata od chwili, gdy stała przed nami i w niezrównany sposób prezentowała swe przemyślenia; nie przej­mowała się składnią ani dykcją, lecz skupiała całą uwagę na tym, co miała do powiedzenia, starając się maksymalnie zainteresować słuchaczy. Byłem wów­czas jednym z nich i jako student niższych lat uczęsz­czałem jako wolny słuchacz na wykłady w programie studiów przeznaczone tylko dla studentów lat wyż­szych. Nikt z nas nie wiedział ani nawet nie podej­rzewał, że tych pięć wykładów Karen Horney to jej ostatnie wykłady. Pozostałych piętnaście, które mia­ła zamiar wygłosić, znamy jedynie w formie tytułów opublikowanych w broszurze informacyjnej Instytu­tu, ich treść zaś zapamiętali mgliście studenci uczę­szczający na podobny cykl wykładów dwa lata wcześ­niej. Nikt ich jednak wówczas nie nagrywał. Pięć wykładów zamieszczonych w tej książce utrwalono na taśmie magnetofonowej i dlatego mają one wyjąt­kowy charakter.

Dowiedziałem się o ich istnieniu dopiero latem zeszłego roku, kiedy udostępniono mi nagranie. By­łem bardzo wzruszony, mogąc usłyszeć jeszcze raz jej głos.

Było w niej coś, co wskazywało na pełnię, pew­ność, całkowite oddanie i poświęcenie, przekonanie, że jej poglądy są cenne, że warto podzielić się nimi z kolegami i studentami, gdyż ich poznanie umożli­wi skuteczniejsze niesienie pomocy tym, którzy są w potrzebie.

Zanim po raz pierwszy ją usłyszałem, od kilku dobrych lat znałem niektóre jej książki. W trakcie lektury doznałem uczucia opisywanego przez wielu innych czytelników, a mianowicie, że jej słowa są skierowane właśnie do mnie, że jej ujęcie ludz­kiej natury jest bardziej dogłębne i gruntowne niż innych autorów, że nie jest tylko chłodnym obserwa­torem, ale zatroskanym przyjacielem, skorym do pomocy.

Kiedy usłyszałem ją po raz pierwszy w trakcie wykładu, moje wcześniejsze wrażenie wzmocniło się, ale także w pewnym stopniu uległo zmianie. Jej książki, cokolwiek by powiedzieć, były starannie redagowane. Wszystko to, co stanowiło charaktery­styczny dla niej sposób formułowania myśli, zostało prawdopodobnie usunięte lub stonowane. Dlatego luźny styl jej wypowiedzi, bezpośredniość, niewymu­szone poczucie humoru - wszystko to było dla mnie zaskoczeniem.

Słowo drukowane niesie z sobą wrażenie ostatecznego charakteru. Spontaniczność Karen Horney w trakcie wykładu była zatem dla mnie do pewne­go stopnia szokująca.

Od czasu, gdy od nas odeszła, nigdy nie przesta­łem obcować z jej myślami. Jej poglądy, bardziej niż poglądy kogokolwiek innego, stanowią dla mnie wskazówki w mojej pracy psychonalityka. Jej stu­denci, którzy zostali moimi nauczycielami, przeka­zywali mi na wiele sposobów jej przemyślenia prze-filtrowane przez indywidualne rozumienie jej dzieła każdego z nich. Odmienne interpretacje zrodziły całą gamę poglądów, czasami sprzecznych z sobą, odzwierciedlając predylekcje tych, którzy je przed­stawiali. Taki jest los wielu oryginalnych dokonań. Pisze się komentarze, kiedy nie sposób już upewnić się co do rzeczywistych poglądów założyciela jakiejś szkoły. Po pierwszych komentarzach następują ko­mentarze do komentarzy. Co dawniej było żywą myślą, staje się skamieliną. Drobiazgowa analiza rodzi doktrynę - zaiste, los nie do pozazdroszczenia.

Należy zatem za wielkie szczęście uważać to, że wciąż mogą do nas docierać żywe słowa Karen Hor­ney. Pomimo pewnych technicznych niedoskonało­ści jest to prawdziwy skarb świeżej i spontanicznej ekspresji myśli. Prezentowany tu tekst zbliża się, najbardziej jak to możliwe, do wiernej transkrypcji nagrania. Douglas H. Ingram zredagował go z naj­większą starannością i szacunkiem dla oryginału. Usunięto niepotrzebne powtórzenia i zbędne infor­macje, poprawiono niejasną w niektórych miejscach składnię i to byłyby prawie wszystkie dokonane zmiany. Mimo to czytanie tekstu niesie z sobą inny obraz niż słuchanie taśm. Taśmy są bliższe rzeczy wistości, rzeczywistości, która może jest nie tak do­skonała, jest bardziej chropowata i nie do końca pewna swego, ale równocześnie bardziej autentycz­na. Ton głosu Horney, jej lekka ironia siłą rzeczy giną w druku. Gdyby w tamtych czasach technika była tak rozwinięta jak dziś, moglibyśmy oglądać ją na wideo. Żadne jednak nagranie nie jest w stanie w pełni odtworzyć życia. Coś zawsze ginie po drodze.

Wiem, że może to zabrzmi kontrowersyjnie, ale postaram się opisać to ulotne „coś" tak, jak postrze­gałem je osobiście. Nie będę się starał obiektywizo­wać moich subiektywnych odczuć, nie tylko dlatego, że nie podzieliliby ich pewnie inni koledzy, którzyją znali, ale dlatego, że w moim przekonaniu subiek­tywne wrażenia są właśnie tym, czym są: zabarwio­nymi emocjonalnie wspomnieniami, które należą wy­łącznie do mnie. Różne wspomnienia różnych osób mogą nas tylko ubogacić, pod warunkiem że nauczy­my się tolerować różnice i niezgodność opinii.

Styl bycia Karen Horney był mi szczególnie bliski i znajomy. Słyszałem ją jedynie mówiącą po angiel­sku, za to z mocnym niemieckim akcentem. Jej spo­sób wymawiania niektórych słów przypominał mi o tym, co sam chciałem usunąć z własnej angiel­szczyzny. Jednak ta swojskość wykraczała poza akcent. Niemiecki był także jej sposób zachowania: kończąc zdanie, stopniowo ściszała głos, po czym szybko następowało „i tak dalej, i tak dalej"; lekkim gestem lub skinięciem dłoni zachęcała słuchaczy, by potwierdzili to, o czym mówiła, a ci zazwyczaj po­twierdzali, nawet jeżeli nie do końca rozumieli, co potwierdzają. Ten środkowoeuropejski rys jej zacho­wania nie miał nic wspólnego z grubiańskim napu szeniem w stylu nazistów. Wręcz przeciwnie, był w tym lekki, elegancki posmak przedwojennej kosmo­politycznej Europy z jej najlepszego okresu, był w tym Berlin lat dwudziestych. Była w tym ogromna kultura i erudycja, ale bez pretensjonalności, wie­dza, dowcip, bez nieśmiałości i skrępowania, bez bolesnych blizn, będących przekleństwem prześla­dowanych mniejszości. Indywidualistka w każdym calu, akceptowała siebie taką, jaka była, nie przy­kładając wielkiej wagi do ruchów, szkół i izmów.

Przypominam sobie, co powiedziała w kilka dni po przemówieniu J. Edgara Hoovera w czasie zjazdu Amerykańskiego Towarzystwa Psychiatrycznego. Hoover, zwracając się do czołówki amerykańskich psychiatrów i psychoterapeutów, przypomniał o cią­żącym na nich obywatelskim obowiązku. Powie­dział, że psychoterapeuta znajduje się w sytuacji wyjątkowej, ponieważ niektórzy pacjenci mówią mu o swej działalności wywrotowej. Wietrząc wszędzie niebezpieczeństwo spisku komunistów, Hoover był przekonany, że obywatelskim obowiązkiem psychia­trów jest informować FBI o wszystkich tego rodzaju sprawach.

Horney nie skorzystała z okazji, by wygłosić pło­mienne przemówienie. Powiedziała po prostu, że jest to decyzja, którą każdy musi podjąć w swoim sumieniu sam, i że ona wolałaby raczej pójść do więzienia, niż zawieść zaufanie pacjenta. Mogła po­wiedzieć, że głupotą jest zakładać, iż na kozetkach analityków można łatwo znaleźć konspiratorów, rewolucjonistów i szpiegów. Mogła powiedzieć coś o złu państwa policyjnego nazistów, o tym, że naj­cenniejsza jest wolność i jej własne, demokratyczne przekonania. Tymczasem ona w ogóle nie wspo­mniała o tych sprawach. To nie było w jej stylu. Od polityki trzymała się z daleka.

Miałem przeświadczenie, że sceptycznie odnosiła się do wiary w to, że zwycięstwo jakiejś ideologii zaowocuje rajem na ziemi. Była już świadkiem kilku takich ideologii i to doświadczenie wiele ją nauczyło. Nie chcę powiedzieć, że była zmęczona życiem i świa­tem. Przeciwnie - zachowała młodzieńczą energię, ciekawość i chęć do życia. Nigdy nie przeobraziła się w cynika.

Była w niej pogoda ducha, umiejętność cieszenia się życiem i entuzjazm, które były zaraźliwe. Jestem przekonany, że to właśnie te cechy, bardziej niż intelektualna podbudowa jej teorii, były źródłem jej powodzenia jako analityka i nauczyciela, jak rów­nież popularności wśród osób nie zajmujących się zawodowo psychoterapią. Wszystko to sprawiał jej osobisty magnetyzm, rzadki dar wśród psychoanali­tyków, a być może i wśród wszystkich poważnych i poświęcających się całym sercem swej pracy uczo­nych.

Była z pewnością świadoma tego wszystkiego i nie mogło być inaczej. Te cechy także wpływały na jej relacje w Instytucie z osobami rozwijającymi jej teo­rie. Nie było wątpliwości co do tego, że zajmowała w nim centralną pozycję. Instytut byłby nie do po­myślenia bez niej. Było w nim wielu jej kompeten­tnych i oddanych pracy kolegów, Niektórzy mieli na swym koncie znaczące osiągnięcia. Powodzenie ich wysiłków było jednak mierzone stopniem akceptacji ich poglądów ze strony Karen Horney. Ona była ostatecznym sędzią. Jej opinii wysłuchiwało się z szacunkiem i poważaniem. Nigdy ich nie podwa­żano, a jedynie w najbardziej wyważony i delikatny sposób kwestionowano niektóre aspekty.

Pamiętam, że sam sobie stawiałem pytanie, jak znosi to wyniesienie do takiej pozycji. Można powie­dzieć, że górowała nad innymi umiejętnościami, twórczym myśleniem i mądrością. Byli inni, którzy jej dorównywali, a może i byli lepsi, jeżeli chodzi o zdolności intelektualne; koledzy o dużej elokwen­cji, którzy umiejętnością wysławiania się bili ją na głowę. Niektórzy byli lepsi w rozumowaniu deduk­cyjnym, które nie było mocną stroną Horney. Jednak nikt nie łączył w sobie tylu zdolności, co ona.

Przysłuchiwała się z uwagą ich dyskusjom, jed­nak zawsze była gotowa odrzucić bez wahania to, z czym się nie zgadzała, czasami twierdząc po pro­stu, że ten czy inny argument jej nie interesuje.

Niemniej przebijał z niej rodzaj niepewności, ujaw­niający się na wiele sposobów i czasami dobrze wi­doczny w opublikowanych tu wykładach. W pierw­szym wykładzie starała się zaskarbić sobie przychyl­ność słuchaczy, proponując, by cały cykl traktować jako „program badawczy". Nigdy jednak nie wyjaś­niła, co przez to rozumie, ani nie wracała już do tego później. Wydawało mi się wtedy (a teraz wydaje mi się jeszcze bardziej), że nie mogła naprawdę wierzyć w to, że tamten cykl wykładów można w czarodziej­ski sposób przekształcić w prawdziwy projekt ba­dawczy. Także komentarze i uwagi większości słu­chaczy nie były na wystarczająco wysokim poziomie, by mówić o takiej transformacji. Przypuszczam, że w najlepszym wypadku zamiarem Horney było oży wić słuchaczy i zachęcić do twórczego myślenia, po­sługując się nawet pojęciem na wyrost.

Każdego, kto znał Horney, musiało uderzyć to, że kończąc pierwszy wykład, odrzuciła rozróżnienie mię­dzy bardziej i mniej uzdolnionymi terapeutami, podkreślając za to znaczenie treningu i kształcenia. Jest to moim zdaniem fałszywy argument. Te problemy, tak jak przedstawiła je Horney, nie leżą na tej samej płaszczyźnie. Nie mają żadnego znaczenia w odnie­sieniu do siebie. Nikt nie zaprzeczy, że ludzie różnią się radykalnie między sobą, gdy chodzi o naturalne uzdolnienia, takie jak inteligencja, spostrzegaw­czość czy wszystko inne. Dzięki treningowi każdy może się czegoś nauczyć i udoskonalić swoje umie­jętności. Różnice jednak pozostaną i zaprzeczanie im jest rzeczą irracjonalną.

Podejrzewani, że Horney przedkładała trening nad wrodzone zdolności z przyczyn czysto taktycz­nych. Założyła instytut, którego zadaniem było kształ­cić terapeutów, i uważała za konieczne przekonać studentów o roli i znaczeniu treningu i kształcenia. Kształcenie to czynnik, na który mamy wpływ. Na posiadane zdolności wpływu nie mamy. Podkreśla­jąc znaczenie kształcenia, być może chciała zachęcić" do pracy swoich studentów. Podkreślanie znaczenia wrodzonych umiejętności to pochlebianie niektórym i zniechęcanie wielu. Jednakże pomniejszając rolę i znaczenie talentów, pomniejszała tym samym włas­ne umiejętności.

Kiedyś słyszałem ją zabierającą głos w dyskusji na temat tego, czy niektórzy psychoanalitycy są lepiej dostosowani do pracy z niektórymi pacjentami i czy istnieje coś takiego jak „dopasowanie" (łącznie z dopasowaniem płci pacjenta i analityka). Horney starała się zbagatelizować ten problem, podkreśla­jąc zamiast tego rolę umiejętności i zaangażowania się całym sercem w terapię. Zalecała raczej, by po­czątkową niechęć pacjenta do analityka lub sprzeciw kobiety spowodowany tym, że terapeuta jest męż­czyzną, poddać analizie, a nie ulegać im. Nadal uważam to podejście za zbyt arbitralne, ponieważ i za jednym, i za drugim stanowiskiem przemawiają pewne korzyści, nie są one sprzeczne i z całą pewno­ścią nie wykluczają się.

Największa siła Horney leżała w jej umiejętności intuicyjnego uchwycenia znaczenia i powiązań ludz­kich emocji. Starała się z uporem stworzyć spójną teorię, w której znalazłyby oparcie jej odkrycia. Gdy rosło jej rozumienie, rewidowała teorię i nigdy nie twierdziła, że jest już kompletna. Przyznawała, że trudno jej było zdefiniować pewne logiczne struktu­ry, natomiast intuicyjne uchwycenie ludzkich emocji i ich znaczenia przychodziło jej łatwo i w sposób naturalny. Fakt, iż udało jej się jednak opracować spójne ramy pojęciowe dla swej teorii, czyni jej osiąg­nięcia jeszcze bardziej godnymi podziwu.

Dla przypomnienia trzeba powiedzieć, że meta-psychologia nie jest celem sama w sobie i że niewła­ściwe jest pokładanie zbyt wielkiej wiary w zasadach teoretycznych, tak jakby były one ważniejsze od obserwacji. Sama Horney w bardzo oszczędny spo­sób korzystała w swoich wykładach z własnych pojęć i terminologii. Dla porównania, jej naśladowcy od czasu do czasu nadużywają ich, tak jakby były one dane raz na zawsze.

Była wolnym duchem, miała doskonały kontakt z własnym wnętrzem, była niezwykle uzdolnionym psychoanalitykiem, odważnym innowatorem i do­skonałym nauczycielem — słuchano jej mimo jej skro­mnych umiejętności oratorskich. Zaprzeczała — bez powodzenia, jak sądzę - twierdzeniu, jakoby naj­ważniejsze były wrodzone zdolności. Ogromny wpływ, jaki wywarła na tych, którzy znaleźli się w kręgu jej oddziaływania, to najbardziej przekonywający do­wód przeciwko jej własnej tezie.

Przypisy

Wstęp

1 Tytuły wykładów, które zamierzała wygłosić Karen Hor-ney, opublikowane w broszurze informacyjnej Instytutu, sugeru-jąjedynie jej sposób ujęcia zagadnienia. Oto one:

  1. Swobodne skojarzenia i korzystanie z kozetki

  2. Jakość uwagi analityka

3.. Sposoby służące zrozumieniu pacjenta stosowane w psy­choanalizie

  1. Interpretacja: znaczenie i cele

  2. Odpowiednia pora interpretacji

  3. Spójność interpretacji

  4. Duch i forma interpretacji

  5. Reakcja pacjenta na interpretację: zasadność

  6. Proces intelektualny czy doświadczenie emocjonalne
    10- Siły hamujące: blokady

11. Usuwanie blokad

12., 13. Mobilizowanie sił wiodących ku samorealizacji

14. Stosunek pacjenta do analityka

15., 16. Wewnętrzna równowaga psychoanalityka.

  1. Rozwiązywanie konfliktów

  2. Rozwiązywanie głównych konfliktów wewnętrznych

  3. Sytuacje krytyczne; dawanie rad

  4. Ocena postępów pacjenta: zakończenie terapii.

Zamieszczony w tym tomie wykład zatytułowany „Trudności i strategie obronne" odpowiada być może pozycji dziesiątej: „Siły hamujące: blokady".

1. Jakość uwagi psychoanalityka

2 Niewykluczone, że Horney chciała, żeby jej wykłady były przeznaczone tylko dla studentów wyższych lat Instytutu. W rze­czywistości uczęszczało na nie także wielu innych słuchaczy, między innymi dr Clemmens, który w swoim wspomnieniu pisze,
że był wtedy studentem niższych lat.

3 Odpowiednia uwaga i skupienie analityka to od czasu opublikowania przez Freuda w 1912 roku artykułu Recommendations for Physicians on the Psycho-Analytic Method of Treatment sprawa o kluczowym znaczeniu. Freud radzi psycho­analitykom „utrzymywać stale uwagę na wysokim poziomie (...). Gdy chodzi o zdolność poświęcania uwagi, należy powstrzymać się od wszelkiego świadomego wysiłku, umożliwiając swobodną grę «nieświadomej pamięci"; wyrażając to prosto i jasno w kate­goriach techniki: trzeba po prostu słuchać i nie zadawać sobie trudu, by cokolwiek szczególnego zapamiętywać" (Collected Papers of Sigmund Freud, tłumaczenie angielskie autoryzowane, pod redakcją Joan Riviere, Basic Books, New York 1959, 2,
323-334).

Chociaż Horney, podkreślając rolę i znaczenie uwagi, podąża za Freudem, jej podejście jest szersze. Jej zainteresowanie buddyzmem zen i filozofiami Wschodu znajduje szczególne zastoso­wanie w odniesieniu do uwagi analityka. Podobnie jak uważała, że współczesna kultura amerykańska sankcjonuje pewną wizję psychologii człowieka, odmienną od proponowanej przez Freuda, tak samo uważa, że gdy chodzi o sprawy techniczne, również myśl Wschodu ma do zaproponowania coś użytecznego.

4 Czytelnik obeznany z dorobkiem Horney natychmiast do­ ceni odwołania do jej teorii nerwic. Osoby nie znające poglądów Horney powinny przeczytać książki, w których prezentuje szcze­gółowo swoją teorię, a zwłaszcza prace: Nerwica i rozwój człowie ka, przet Z. Doroszowa, DW KEBIS, Poznań 1993 i Nasze wewnętj-z-ne konflikty, przel. A. Gomola, DW REBIS, Poznań 1994.

5 Dr Harold Kelman byl wybitnym psychoanalitykiem i pro­pagatorem teorii Horney. Jego poglądy można znaleźć w pracy HelpingPeople, Science House, New York 1971.

6 Cykl wykładów przedstawionych w tej książce nie obejmu­je uwag na temat wewnętrznej równowagi analityka. Poglądy Horney na kwestie techniczne, odtworzone na podstawie notat­ek studentów z jej wcześniejszych wykładów, można znaleźć
w: „American Journal of Psychoanalysis", którego wydawcą jest Amerykańskie Stowarzyszenie Krzewienia Psychoanalizy. Zob. Louis Azorin, TheAnalyst Personal Eąuation w „American Jour­nal of Psychoanalysis" 17, 34-38 (1957).

7 William Henry Hudson (1832-1922) by] brytyjskim przy­rodnikiem i pisarzem urodzonym w Argentynie w rodzinie ame­rykańskiej. W wielu jego książkach widoczne jest głębokie uwrażliwienie na życie człowieka i na przyrodę.

s Uwagi Horney na temat sporządzania notatek są zgodne z poglądami Freuda. Analityk może zapisać, jak odbiera i łączy 2 sobą to, co dzieje się w czasie sesji terapeutycznej, aby później dokonać przeglądu swoich spostrzeżeń, ale sporządzanie notatek ma minimalne znaczenie. Podczas kształcenia psychoanality­ków zdarza się jednak, że ktoś, kto będzie chciał ze wszystkich sił nauczyć się psychoanalizy, w sposób przesadny będzie opierał się na notatkach. Podstawy psychoanalizy to sumienność, opa­nowanie techniki oraz intuicyjne zrozumienie, a nie sporządza­nie notatek. To z tych podstaw mogą wyłonić się treściwe notatki i dobre wyniki w terapii.

Można sądzić, że zapis audio i wideo powinien rozwiązać problem notatek, jednak wśród psychoanalityków występuje du­ży opór przeciw stosowaniu nowoczesnej techniki w terapii. Opór ten można tłumaczyć faktem, iż kamera lub mikrofon zakłócają bezpośredni i bardzo ulotny charakter komunikacji. Jedyny in­strument zachęty wobec pacjenta to osoba analityka, okazywane przez niego zrozumienie i empatia. Nie wolno jednak zapominać, że w rękach niektórych nauczycieli i terapeutów zapis magneto­fonowy i zapis wideo potwierdziły swoją wartość (zob. łan Alger, Audio Visual Tech.niqu.es in Psychotherapy, w; International En cyclopedia of Psychiatry, Psychology, Psychoanalysis, andNeu-rology, Aesculapius, New York 1977).

9 Harold G. Wolff pracował w Cornell Medical Center w la­tach trzydziestych i czterdziestych. Jego badania poświęcone intensywności wydzielania soków żołądkowych pod wpływem
emocji przyczyniły się w zasadniczym stopniu do poznania fizjo­logii doświadczeń emocjonalnych.

10 Psychoterapia zawsze stara się potwierdzić skuteczność podejmowanych działań i zagadnieniem tym zajmowało się wiele osób. Horney nie podaje żadnych rodzajów instrumentów kon­trolnych pomagających określić trafność interpretacji analityka. Jeśli przyjąć, że terapia to proces transaktywny, jak to podkreśla John Spiegel w pracy Transactions (Jason Aronson, New York 1971), to sens tego, co zostało powiedziane i zrobione jest pochod­ną systemu terapeutycznego doświadczonego jako całości. Ocena tego systemu, poczucie pracy wykonywanej w czasie terapii,
to główne wyznaczniki trafności starań analityka. Pacjent musi doświadczyć terapeuty jako kogoś, kto go rozumie, chociaż nie do końca podziela wszystko, co ma do powiedzenia.

Drugi zasadniczy instrument umożliwiający badanie trafno­ści starań analityka to pojawianie się u pacjenta różnych form wglądu w siebie i ich akceptacja. Oba zjawiska łączą się z sobą, rozszerzając w rezultacie zakres materiału wnoszonego przez pacjenta podczas sesji terapeutycznej. Poszerza się wewnętrzny świat przedstawień podmiotu i przedmiotu u pacjenta oraz jego zdolności poznawcze i afektywne. Nowy materiał, który w rezul­tacie rodzi spontanicznie fantazje, sny, wspomnienie, przelotne uczucia oraz przyznanie się przed samym sobą do postaw żywio­nych w stosunku do terapeuty, rzuca jeszcze więcej światła na naturę nieświadomych procesów dokonujących się w człowieku. Rodzi rosnące poczucie autentyczności i koncentrację, przynosi ulgę i uwalnia od wielu widocznych objawów.

Trzeci instrument kontrolny to doświadczenie analityka od­nośnie do oceny tego, czego dowiaduje się o pacjencie, odnośnie do oceny przebiegu terapii, a nawet siebie samego. Innymi słowy, kiedy zwiększone zostają poznawcze i afektywne możliwości pacjenta, to samo dzieje się z pracującym z nim analitykiem.

Czwarty instrument kontrolny umożliwiający ocenę trafno­ści działań analityka to postęp dokonujący się u pacjenta w trak cie terapii, możliwy do określenia za pomocą bardziej konwen­cjonalnych kategorii. Poszukujemy dowodów na powiększenie się wewnętrznego świata pacjenta, ale równocześnie pragniemy być świadkami związku zachodzącego między jego wewnętrznym rozwojem a stosunkiem do świata zewnętrznego, zwłaszcza w ta­kich sferach życia, j ak praca zawodowa, życie towarzyskie i formy relaksu.

n Horney przedstawiła ten problem na długo przed ukaza­niem się prac Michaela Polanyiego i Thomasa Kuhna, którzy wnieśli znaczący wkład w nowe spojrzenie na naturę zmian dokonujących się w nauce, i dlatego jej ujęcie zagadnienia nie dorównuje dzisiejszym standardom. Wyczerpującą prezentację problemu psychoanalizy jako nauki można znaleźć w pracy Ar­nolda Modella The Naturę of'Psychoanalytic Knowledge w: A. Mo­deli, Psychoanalysis in a New Context, Int. U. Press, New York 1984. Zob. też uwagi E. Clemmensa na końcu tej książki.

2.

Swobodne skojarzenia i korzystanie z kozetki

12 Cytowany tekst to fragment dziennika Eckermanna, jaki prowadził, towarzysząc młodemu Goethemu w czasie jego podró­ży do Włoch. Zob; Conuersations of Goethe with Eckermann and Soret, George Bell and Sons, London 1874.

13 E. Fromm, Die gesellschaftliclie Bedingtheit der psychoanalytischen Therapie, w: „Zeitschrift fur Sozialforschung", vol. 4 [heft3], 1935, 365-397.

14 Już nigdy nie dowiemy się, jakie dowcipne skojarzenia miała na myśli Horney. Możemy przypuszczać, że była to aluzja do paradoksu, jaki kryje się w tym, co nazywamy „zasadą pod­stawową". Podstawową zasadą obowiązującą pacjenta w trakcie psychoanalizy jest mówić swobodnie o wszystkim, co przychodzi mu do głowy, czyli swobodnie kojarzyć. Kiedy podstawową zasadą jest wypowiadanie się z absolutną swobodą, jaka jest natura tej
swobody?

15 Klarowność, konkretność i trzymanie się zagadnienia w trakcie swobodnych skojarzeń rzeczywiście zdarzają się nie zmiernie rzadko. Kiedy to, co mówi pacjent, jest rezultatem przygotowań i świadomego wysiłku, słabnie - i to radykalnie -spontaniczność wypowiedzi, zwłaszcza kiedy pacjent zajmuje się bezustannie nieistotnymi szczegółami. Gdy mamy do czynienia ze spontanicznymi i rodzącymi się bez świadomego wysiłku skojarzeniami, jeśli chcemy, by wypowiedzi pacjenta były kla­rowne i tranie, trzeba najwyższego stopnia integralności.

3

Sposoby służące zrozumieniu pacjenta stosowane

w psychoanalizie

16 Brak publikacji, w której Horney rozwijałaby koncepcję powtarzającego się schematu skojarzeń. Niemniej w następnym akapicie podaje ona doskonały przykład takiego właśnie powta­rzalnego ciągu.

11 Wyidealizowany obraz „ja", tak jak go rozumie Horney, zdradza podobieństwa z koncepcją „wspaniałego „ja", przedsta­wioną przez Heinza Kohuta w pracy The Restoration ofthe Self, Int. U. Press, New York 1977. W celu porównania alternatyw­nych wizji narcyzmu zob: „The American Journal of Psychoana-lysis", 41 (1981), 289-355.

18 Henrik Ibsen, Dzika kaczka, akt 5 [przeł. na j. polski J. Fruhling].

4

Trudności i strategie obronne

19 Doktor Frieda Fromm-Reichmann, jedna z najwybitniej­szych psychoterapeutek w czasach Horney, pracowała głównie z pacjentami psychotycznymi w klinice Chestnut Lodge w stanie Maryland. W swojej pracy połączyła punkt widzenia Freuda i H. S. Sullivana. Zob. jej Principles of Intensive Psychotherapy, U. of Chicago Press, 1950.

20 Horney doceniała zasadniczy wkład Freuda w topografię nieświadomości oraz określenie zasad techniki psychoanalitycz­nej, negowała jednak wnioski, do jakich doszedł, uważając jego teorię za biologiczną i przypisującą zbyt dużą rolę instynktowi. Odrzucaław szczególności przekonanie Freuda, iż podstawowym czynnikiem determinującym psychikę kobiety jest zazdrość o pe­nisa, jego uwydatnianie roli instynktu fw tym libido i instynktu śmierci), a także twierdzenie, jakoby najważniejszym źródłem psychopatologii był nie rozwiązany konflikt edypalny. Jej zda­niem stawianie na pierwszym miejscu roli instynktu było bez­podstawne i błędne.

Podobnie rzecz się ma % przymusem powtarzania, inną pod­stawową koncepcją Freuda, która głosi, że traumatyczne do­świadczenia z dzieciństwa jednostki powtarzają się przez całe jej życie pod płaszczykiem różnych innych doświadczeń. Zdaniem Horney koncepcja ta pomijała fakt o podstawowym znaczeniu, a mianowicie to, iż nasza osobowość może zmieniać się i rozwijać. W przekonaniu Horney lepiej jest rozumieć nerwicę jako proces ciągły, niewłaściwą ścieżkę, wymagającą od jednostki coraz wię­kszego samooszukiwania się i nieświadomego stosowania różno­rodnych strategii obronnych.

Horney różniła się od Freuda także tym, iż utrzymywała, że nauka, a także psychoanaliza, zawiera w sobie wymiar etyczny. Psychoanalityk musi być świadom wartości własnych poglądów i zasad moralnych i odróżniać je od wartości i zasad pacjentów. Zdaniem Horney wszyscy jesteśmy dziećmi naszej kultury. Freud starał się bezskutecznie, by psychoanaliza nie była skażona żadną koncepcją moralności. Wpółczesna filozofia coraz wyraź­niej potwierdza przekonanie Horney, iż z wartościami moralny­mi mamy do czynienia często niespodziewanie, nawet w naukach czysto teoretycznych.

I wreszcie Freud i Horney różnią się w swojej wizji człowieka. Podczas gdy Freud utrzymywał, że jednostka może w najlepszym razie skanalizować swoje instynkty (inaczej mówiąc, dokonać ich sublimacji), Horney twierdziła, że dana osoba może dostosować się i wyzwolić obecne w niej siły twórcze, uznać wartość ograni­czeń, jakie nakłada na nią konkretna forma kultury, i w pełni uczestniczyć w procesie samorealizacji.

Zainteresowanych krytyczną oceną teorii Horney, tak jak przedstawiła ją w swojej książce Nowe drogi w psychoanalizie([przeł. na j. polski K. Mudyń, PWN], Warszawa 1994), można odesłać do pracy wybitnego, acz do pewnego stopnia nie dającego się łatwo zaklasyfikować psychoanalityka z obozu Freuda, Fran-za Alexandra pod tytułem The Scope of Analysis - Selected Papers of Franz Alexander 1921-23. Jak pisze Jack L. Rubins (Karen Horney: Gentle Rebel ofPsychoanalysis, Dial, New York 1978, s. 186), Alexander przyznał później, że nie docenił poglą­dów Horney.

21 Jedną z polemicznych tez tego wykładu jest twierdzenie Horney, iż od klasycznej psychoanalitycznej koncepcji oporu bardziej przydatne jest wyraźne zwrócenie uwagi na to, czy w trakcie sesji psychoanalitycznych pacjent nie przyjmuje czasa­mi postawy obronnej. Horney używa terminu „siły hamujące" na określenie blokad neurotycznych łącznie z tym, jak manifestują się one w trakcie sesji analitycznej. Innymi słowy wydaje się, że pojęcie sil hamujących wiąże się bardziej z koncepcją oporu u Freuda. Horney chce, abyśmy zastanowili się nad tym, co w mowie potocznej określa się po prostu mianem postawy obronnej.

5

Proces intelektualny czy doświadczenie

emocjonalne

22 Zob. Sandor Ferenczi, Otto Rank, The Developm.ent of Psychoanalysis, Nerv. and Ment. Dis. Pub. Co., New York 1925.

23 Theodor Reik, Surprise and the Psychoanalyst, E. P. Dutton and Co., New York 1937.

24 Artykuł Johna G. Lynne'a, zatytułowany Dynamics of MultiplePersonality streszcza „The American Journal of Psychoanalysis", 12 (1952), 95-96.

25 Doktor AIexander Reid Martin był wybitnym nauczycie­lem wielu psychoterapeutów w Amerykańskim Instytucie Psy­choanalizy. Zob. Tribute to Alexande?- Reid Martin, w: „American Journal ofPsychoanalysis", 46 (1986), 91-121.

26 Doktor Ralph Harris był studentem i współpracownikiem Horney. Artykuł, do którego odwołuje się Horney, został opub likowany w „The American Journal of Psychoanalysis", 12 11952), 3-9.

21 Karen Horaey, Nerwica a rozwój człowieka, op. cit., s. 46.

28 Ibid., 122-123.

Karen Horney, wspomnienie

29 Karen Horney razem ze współpracownikami założyła w 1941 roku Towarzystwo Krzewienia Psychoanalizy i Amerykań­ski Instytut Psychoanalityczny. Siedziby obu organizacji oraz Karen Horney Clinic, założona po jej śmierci, znajdują się w No­wym Jorku.

Spis treści

Podziękowania 5

Wstęp 7

WYKŁADY OSTATNIE 11

Jakość uwagi psychoanalityka 13

Swobodne skojarzenia i korzystanie

z kozetki ...,„..,....,....... 34

3. Sposoby służące zrozumieniu pacjenta

stosowane w psychoanalizie 58

Trudności i strategie obronne 77

Proces intelektualny czy doświadcze­
nie emocjonalne 98

Karen Horney, wspomnienie Edward R. Clemmens 121

Przypisy 131

Indeks 141

1



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Kwestionariusz dla rodziców do badania postaw rodzicielskich, Psychologia [autor eksperymentu więzie
Fromm Erich - Psychologia A Religia+, Psychologia [autor eksperymentu więziennego], F, Fromm
From O Sztuce Istnienia+, Psychologia [autor eksperymentu więziennego], F, Fromm
Leźnicka-Łoś A. Nauczyć się kochać. Terapia psychoanalityczna w teorii i praktyce+, Psychologia [au
Jacques Lacan - Nota o dziecku+, Psychologia [autor eksperymentu więziennego], L
Cz.Nosal - Różnice idnywidualne w stylach uczenia się i myślenia+, Psychologia [autor eksperymentu w
Stanfordzki eksperyment więzienny, Psychologia
97 ostatni wyklad WSPR psychologia wychowawcza[1]
Nowe drogi w psychoanalizie Karen Horney
Wykład 05 - Psychospołeczne koncepcje rozwoju. Problem mora, Psychologia UJ, Psychologia rozwojowa
Psychologia społeczna - Szczupański - Zarządzanie zasobami ludzkimi - wykład 7 - Etyka, Psychologia,
Wyklad II -psychopatologia i podzial w ICD 10, Psychopatologia
zagadnienia wyklad 3, fizjoterapia, psychologia

więcej podobnych podstron