wiersze teksty, filologia polska i do poczytania


KRZYSZTOF KAMIL BACZYŃSKI (1921-1944)

Sur le pont d'Avignon

Ten wiersz jest żyłką słoneczną na ścianie

jak fotografia wszystkich wiosen.

Kantyczki deszczu ci przyniosę -

wyblakłe nutki w nieba dzwon

jak wody wiatrem oddychanie.

Tańczą panowie niewidzialni

„na moście w Awinion”.

Zielone, staroświeckie granie

jak anemiczne pączki ciszy.

Odetchnij drzewem, to usłyszysz

jak promień - naprężony ton,

jak na najcieńszej wiatru gamie

tańczą liściaste suknie panien

„na moście w Awinion”.

W drzewach, w zielonych okien ramie

przez widma miast - srebrzysty gotyk.

Wirują ptaki płowozłote

jak lutnie, co uciekły z rąk.

W lasach zielonych - białe łanie

uchodzą w coraz cichszy taniec.

Tańczą panowie, tańczą panie

„na moście w Awinion”.

(szpital, kwiecień 1941 r.)

Pokolenie

Do palców przymarzły struny
z cienkiego krzyku roślin.
Tak się dorasta do trumny,
jakeśmy w czasie dorośli.

Stanęły rzeki ognia
ścięte krą purpurową;
po nocach sen jak pochodnia
straszy obciętą głową.

Czegóż ty jeszcze? W mrozie
świat jest jak z trocin sypki.
Oczu stężały orzech.
To śnieg, to nie serce tak skrzypi.

Każdy - kolumną jesteś,
na grobie pieśni własnych
zamarzły. Czegoż ty jeszcze?
To śmierć - to nie włosy blasku.

To soli kulki z nieba?
Czy łzy w krzemień twarzy tak wrosły?
Czy ziemia tak bólem dojrzewa,
jakeśmy w czasie dorośli?

(listopad 1941)

Wyroki

Basi D.

Nic gruzy. Dwułodygą wyrośniem,

dwugłosem zielonym światła,

podobni chmurom i sośnie,

kwiatom płynącym na tratwach,

gdy rzeka wilgocią śliska

jest tonem świata - kołyska.

Nic ciemność. Przez nią przepłyniem,

a ręce na niej - promień

w błogosławionym czynie,

w żyjącym gromie,

bo i z krzemienia się śpiewa

wieczność rosnąca - drzewa.

Nic gruzy. Ale ująć

powietrze: tam formy rosną

z guseł i zaklęć - kołując -

coraz to bliższe. Mocno

w ręce spadają - nieznane,

czasem - niedokonane.

I tak się trzeba im zaprzeć

w ziemię i wiatr, w świetlistość,

by deszczem pocisków lecąc

opadły w dłonie - czysto.

A w ich ulewie rosnąć,

ptakiem, człowiekiem i sosną.

(22 grudnia 1941 r.)

***

O wielkie niebo świata, od wiatru zmarszczone,

od snu zielono wzdęte, od ognia czerwone,

nad kuźnią purpurową jak żelazo giętkie,

jak łuk żaru ziejące, jak miecz boski piękne.

Niebo, niebo tułacze idące na wschody,

nad wypalone miasta i żywe ogrody,

idące na północne, na białe południa,

niebieska harfo lipca i żelazna grudnia.

Niebo-pielgrzymie, ty rozpoznasz przecie

tych, co w tobie odbici jak w wielkim zwierciadle,

ciągnęli nić tęsknoty wędrując po świecie

i zanim nić zwinęli, już u końca padli.

O ty niebo tułacze, twoje ptaki dzwonią,

są nam jednako orłem, aniołem, pogonią

i tym, co ich szukają, i tym, co znaleźli,

i tym, co nieśli je gdzieś i nie donieśli,

i tym, co już zdradzili, i tym, co jak owi,

co giną za nic bracia chrystusowi,

i tym, co rozpoznali i na sercach swoich

przykuli jak ryngrafy na ognistej zbroi.

O niebo, niebo boże, połącz nas i uczyń

krzyż jakiś albo znamię czasu, co pouczy,

co nakaże wybaczać i zbudować korab,

który przez każdy potop przejdzie jakby chorał,

który, arka natchniona, arka sprzymierzona,

będzie mocnym jak surma, słabym jak ramiona,

i da tym, co widzieli upiorów tabuny,

serca z białych głębi i oczy pioruny

tym, którzy krzyk słyszeli, który niebo z kory

odzierał, jakiś nowy młot i młot natchniony,

który tam, gdzie uderzy, wypryśnie kształt czysty,

a gdy nie zmiażdży będzie wiekuisty.

(20 maja 1942 r.)

***

Niebo złote ci otworzę,

w którym ciszy biała nić

jak ogromny dźwięków orzech,

który pęknie, aby żyć

zielonymi listeczkami,

śpiewem jezior, zmierzchu graniem,

aż ukaże jądro mleczne

ptasi świt.

Ziemię twardą ci przemienię

w mleczów miękkich płynny lot,

wyprowadzę w rzeczy cienie,

które prężą się jak kot,

futrem iskrząc zwiną wszystko

w barwy burz, w serduszka listków,

w deszczów siwy splot.

I powietrza drżące strugi

jak z anielskiej strzechy dym

zmienię ci w aleje długie,

w brzóz przejrzystych śpiewny płyn,

aż zagrają jak wiolonczel

żal - różowe światła pnącze,

pszczelich skrzydeł hymn.

Jeno wyjmij mi z tych oczu

szkło bolesne - obraz dni,

które czaszki białe toczy

przez płonące łąki krwi.

Jeno odmień czas kaleki,

zakryj groby płaszczem rzeki,

zetrzyj z włosów pył bitewny,

tych lat gniewnych

czarny pył.

(15 czerwca 1943 r.)

Pokolenie II

Wiatr drzewa spienia. Ziemia dojrzała.

Kłosy brzuch ciężki w gorę unoszą

i tylko chmury - palcom czy włosom

podobne - suną drapieżnie w mrok.

Ziemia owoców pełna po brzegi

kipi sytością jak wielka misa.

Tylko ze świerków na polu zwisa

głowa obcięta strasząc jak krzyk.

Kwiaty to krople miodu - tryskają

ściśnięte ziemią, co tak nabrzmiała,

pod tym jak korzeń skręcone ciała,

żywcem wtłoczone pod ciemny strop.

Ogromne nieba suną z warkotem.

Ludzie w snach ciężkich jak w klatkach krzyczą.

Usta ściśnięte mamy, twarz wilczą,

czuwając w dzień, słuchając w noc.

Pod ziemią drżą strumyki - słychać -

krew tak nabiera w żyłach milczenia,

ciągną korzenie krew, z liści pada

rosa czerwona. I przestrzeń wzdycha.

Nas nauczono. Nie ma litości.

Po nocach śni się brat, który zginął,

któremu oczy żywcem wykłuto,

Któremu kości kijem złamano;

i drąży ciężko bolesne dłuto,

nadyma oczy jak bąble - krew.

Nas nauczono. Nie ma sumienia.

W jamach żyjemy strachem zaryci,

w grozie drążymy mroczne miłości,

własne posągi - źli troglodyci.

Nas nauczono. Nie ma miłości.

Jakże nam jeszcze uciekać w mrok

przed żaglem nozdrzy węszących nas,

przed siecią wzdętą kijów i rąk,

kiedy nie wrócą matki ni dzieci

w pustego serca rozpruty strąk.

Nas nauczono. Trzeba zapomnieć,

żeby nie umrzeć rojąc to wszystko.

Wstajemy nocą. Ciemno jest, ślisko.

Szukamy serca - bierzemy w rękę,

nasłuchujemy: wygaśnie męka,

ale zostanie kamień - tak - głaz.

I tak staniemy na wozach, czołgach,

na samolotach, na rumowisku,

gdzie po nas wąż się ciszy przeczołga,

gdzie zimny potop omyje nas,

nie wiedząc: stoi czy płynie czas.

Jak obce miasta z głębin kopane,

popielejące ludzkie pokłady

na wznak leżące, stojące wzwyż,

nie wiedząc, czy my karty iliady

rzeźbione ogniem w błyszczącym złocie,

czy nam postawią, z litości chociaż,

nad grobem krzyż.

(22 lipca 1943 r.)

Rodzicom

A otóż i macie wszystko.

Byłem jak lipy szelest,

na imię mi było Krzysztof,

i jeszcze ciało - to tak niewiele.

I po kolana brodząc w blasku

ja miałem jak święty przenosić Pana

przez rzekę zwierząt, ludzi, piasku,

w ziemi brnąc po kolana.

Po co imię takie dziecinie?

Po co, matko, taki skrzydeł pokrój?

Taka walka, ojcze, po co - takiej winie?

Od łez ziemi krwawo mi, mokro.

Myślałaś, matko: „On uniesie,

on nazwie, co boli, wytłumaczy,

podźwignie, co upadło we mnie, kwiecie

- mówiłaś - rozkwitaj ogniem znaczeń”.

Ojcze, na wojnie twardo.

Mówiłeś pragnąc, za ziemię cierpiąc:

„Nie poznasz człowieczej pogardy,

udźwigniesz sławę ciężką”.

I po cóż wiara taka dziecinie,

po cóż dzieciństwo jak płomieni dom?

Zanim dwadzieścia lat minie,

umrze mu życie w złocieniach rąk.

A po cóż myśl taka jak sosna,

za wysoko głowica, kiedy pień tną.

A droga jakże prosta,

gdy serce niezdarne - proch.

Nie umiem, matko, nazwać, nazbyt boli,

nazbyt mocno śmierć uderza zewsząd.

Miłość, matko - już nie wiem, czy jest.

Nozdrza rozdęte z daleka Boga wietrzą.

Miłość - cóż zrodzi - nienawiść, struny łez.

Ojcze, broń dźwigam pod kurtką,

po nocach ciemno - walczę, wiary więdną.

Ojcze - jak tobie - prócz wolności może i dzieło,

może i wszystko jedno.

Dzień czy noc - matko, ojcze - jeszcze ustoję

w trzaskawicach palb, ja, żołnierz, poeta, czasu kurz.

Pójdę dalej - to od was mam: śmierci się nie boję,

dalej niosąc naręcza pragnień jak spalonych róż.

(30 lipca 1943 r.)

Elegia o... [chłopcu polskim]

Oddzielili cię, syneczku, od snów, co jak motyl drżą,

haftowali ci, syneczku, smutne oczy rudą krwią,

malowali krajobrazy w żółte ściegi pożóg,

wyszywali wisielcami drzew płynące morze.

Wyuczyli cię, syneczku, ziemi twej na pamięć,

gdyś jej ścieżki powycinał żelaznymi łzami.

Odchowali cię w ciemności, odkarmili bochnem trwóg,

przemierzyłeś po omacku najwstydliwsze z ludzkich dróg.

I wyszedłeś, jasny synku, z czarną bronią w noc,

i poczułeś, jak się jeży w dźwięku minut - zło.

Zanim padłeś, jeszcze ziemię przeżegnałeś ręką.

Czy to była kula, synku, czy to serce pękło?

(20 marca 1944 r.)

Modlitwa do Bogarodzicy

Któraś wiodła jak bór pomruków

ducha ziemi tej skutego w zbroi szereg,

prowadź nocne drogi jego wnuków,

byśmy milcząc umieli umierać.

Któraś była muzyki deszczem,

a przejrzysta jak świt i płomień,

daj nam usta jak obłoki niebieskie,

które czyste - pod toczącym się gromem.

Która ziemi się uczyłaś przy Bogu,

w której ziemia jak niebo się stała,

daj nam z ognia twego pas i ostrogi,

ale włóż je na człowiecze ciała.

Któraś serce jak morze rozdarła

w synu ziemi i synu nieba,

o, naucz matki nasze,

jak cierpieć trzeba.

Która jesteś jak nad czarnym lasem

blask - pogody słonecznej kościół,

nagnij pochmurną broń naszą,

gdy zaczniemy walczyć miłością.

(21 marca 1944 r.)

STANISŁAW BARAŃCZAK (1946-)

Jednym tchem

Jednym tchem, jednym nawiasem tchu zamykającym zdanie,

jednym nawiasem żeber wokół serca

zamykającym się jak pięść, jak niewód

wokoło wąskich ryb wydechu, jednym tchem

zamknąć wszystko i zamknąć się we wszystkim, jednym

wiotkim wiórem płomienia zestruganym z płuc

osmalić ściany więzień i wciągnąć ich pożar

za kostne kraty klatki piersiowej i w wieżę

tchawicy, jednym tchem, nim się udławisz

kneblem powietrza zgęstniałego od

ostatniego oddechu rozstrzelanych ciał

i tchnienia luf gorących i obłoków

z dymiącej jeszcze na betonie krwi,

powietrza, w którym twój głos się rozlega

czy się rozkłada, połykaczu szabel,

tak białej broni, bezkrwawych a krwawo

raniących krtań nawiasów, pośród których

jak serce w żebrach i ryba w niewodzie

trzepoce zdanie jednym tchem jąkane

do ostatniego tchu.

(„Jednym tchem” 1970)

Spójrzmy prawdzie w oczy

Spójrzmy prawdzie w oczy: w nieobecne

oczy potrąconego przypadkowo

przechodnia z podniesionym kołnierzem; w stężałe

oczy wzniesione ku tablicy z odjazdami

dalekobieżnych pociągów; w krótkowzroczne

oczy wpatrzone z bliska w gazetowy petit;

w oczy pośpiesznie obmywane rankiem

z nieposłusznego snu, pośpiesznie ocierane

za dnia z łez nieposłusznych, pośpiesznie

zakrywane monetami, bo śmierć także jest

nieposłuszna, zbyt spiesznie gna w ślepy zaułek

oczodołów; wiec dajmy z siebie wszystko

na własność tym spojrzeniom, stańmy na wysokości

oczu, jak napis kredą na murze, odważmy się spojrzeć

prawdzie w te szare oczy, których z nas nie spuszcza,

które są wszędzie, wbite w chodnik pod stopami,

wlepione w afisz i utkwione w chmurach;

a choćby się pod nami nigdy nie ugięły

nogi, to jedno będzie nas umiało rzucić

na kolana.

(„Dziennik poranny” 1972)

Określona epoka

Żyjemy w określonej epoce (odchrząknięcie) i z tego

trzeba sobie, nieprawda, zdać z całą jasnością.

Sprawę. Żyjemy w (bulgot

z karafki) określonej, nieprawda,

epoce, w epoce

ciągłych wysiłków na rzecz, w

epoce narastających i zaostrzających się i

tak dalej (siorbnięcie), nieprawda. Konfliktów.

Żyjemy w określonej e (brzęk odstawianej

szklanki) poce i ja bym tu podkreślił,

nieprawda, że na tej podstawie zostaną

nakreślone perspektywy, wykreślane będą

zdania, które nie podkreślają dostatecznie, oraz

przekreślone zostaną, nieprawda, rachuby

(odkaszlnięcie) tych, którzy. Kto ma pytania? Nie widzę.

Skoro nie widzę, widzę, że będę wyrazicielem,

wyrażając na zakończenie przeświadczenie, że

żyjemy w określonej epoce, taka

jest prawda, nieprawda,

i innej prawdy nie ma.

(„Ja wiem, że to niesłuszne” 1977)

Pan tu nie stał

Pan tu nie stał, zwracam panu uwagę,

że nigdy nie stał pan za nami

murem na naszym stanowisku też

pan nie stał, już nie mówiąc że na naszym czele

nie stał pan nigdy, pan tu nie stał, panie

nas na to nie stać, żeby pan tu stał

obiema nogami na naszej ziemi, ona stoi

przed panem otworem, a pan co,

stoi pan sobie na uboczu

wspólnego grobu, panie, tam jest koniec,

nie stój pan w miejscu, nie stawiaj się pan, stawaj

pan w pąsach na szarym końcu, w końcu

znajdzie się jakieś miejsce i dla pana

(„Tryptyk z betonu, zmęczenia i śniegu” 1980)

N.N. próbuje przypomnieć sobie słowa modlitwy

Ojcze nasz, któryś jest niemy,

który nie odpowiesz na żadne wołanie,

a tylko rykiem syren co rano dajesz znać,

że świat ciągle jeszcze istnieje,

przemów:

ta dziewczyna jadąca tramwajem do pracy

w tandetnym płaszczu z trzema pierścionkami na palcach,

z resztą snu w zapuchniętych oczach,

musi usłyszeć Twój głos,

musi usłyszeć Twój głos, by się zbudzić

w ten jeszcze jeden świt.

Ojcze nasz, który nic nie wiesz,

który nie patrzysz nawet na tę ziemię,

a tylko codzienną gazetą obwieszczasz, że świat, że nasz świat,

trwa uporządkowany: spójrz,

ten mężczyzna siedzący za stołem, schylony

nad kotletem mielonym, setką wódki, płachtą

popołudniówki tłustą od sosu i druku,

musi wiedzieć, że ty także wiesz,

musi wiedzieć, że wiesz, aby przeżyć

ten jeszcze jeden dzień.

Ojcze nasz, którego nie ma,

Którego imienia nikt nawet nie wzywa

prócz dydaktycznych broszur piszących Cię z małej litery,

bo świat radzi sobie bez Ciebie,

bądź:

ten człowiek, który kładzie się spać i przelicza

wszystkie te dzisiejsze

kłamstwa, lęki, zdrady,

wszystkie hańby konieczne i usprawiedliwione

musi wierzyć, żeś jednak jest,

musi wierzyć, żeś jest, aby przespać

tę jeszcze jedną noc.

(„Sztuczne oddychanie” 1980)

MIRON BIAŁOSZEWSKI (1922-1983)

Podłogo, błogosław

Buraka burota

i buraka

bliskie profile skrojone

i jeszcze buraka starość, którą kochamy,

i nic z tej nudnej fisharmonii

biblijnych aptek

o manierach

i o fornierach w serca, w sęki

homeopatii zbawienia...

tu nie fis

i nie harmonia,

ale dysonans

ach! i flet zaczarowany

w kartofle — flet

w kartofle rysunków i kształtów zatartych!

to stara podłoga

podłoga

leżąca strona

boga naszego powszedniego

zwyczajnych dni

i takie słowo koncertujące

w o-gamie

w tonacji z dna

naszej mowy...

Podłogo nasza,

błogosław nam pod nami

błogo, o łogo...

(„Obroty rzeczy” 1956)

Szare eminencje zachwytu

Jakże się cieszę,

że jesteś niebem i kalejdoskopem,

że masz tyle sztucznych gwiazd,

że tak świecisz w monstrancji jasności,

gdy podnieść twoje wydrążone

pół-globu

dokoła oczu,

pod powietrze.

Jakżeś nieprzecedzona w bogactwie,

łyżko durszlakowa!

Piec też jest piękny:

ma kafle i szpary,

może być siwy,

srebrny,

szary — aż senny...

a szczególnie kiedy

tasuje błyski

albo gdy zachodzi

i całym rytmem swych niedokładności

w dzwonach palonych

polanych biało

wpływa w żywioły

obleczeń monumentalnych.

(„Obroty rzeczy” 1956)

Karuzela z Madonnami

Wsiadajcie, madonny

madonny

Do bryk sześciokonnych

...ściokonnych!

Konie wiszą kopytami

nad ziemią.

One w brykach na postoju

już drzemią.

Każda bryka malowana

w trzy ogniste farbki

I trzy są końskie maści:

od sufitu

od dębu

od marchwi.

Drgnęły madonny

I orszak konny

Ruszył z kopyta.

Lata dokoła

Gramofonowa

Płyta,

Taka

płyta:

Migają w krąg anglezy grzyw

I lambrekiny siodeł,

I gorejące wzory bryk

Kwiecisto-laurkowe.

A w każdej bryce vis à vis

Madonna i madonna

W nieodmienionej pozie tkwi

Od dziecka odchylona

— białe konie

— bryka

— czarne konie

— bryka

— rude konie

— bryka

Magnifikat!

A one w Leonardach min,

W obrotach Rafaela,

W okrągłych ogniach, w klatkach z lin,

W przedmieściach i niedzielach.

I w każdej bryce vis à vis

Madonna i madonna.

I nie wiadomo, która śpi,

A która jest natchniona

— szóstka koni

— one

— szóstka koni

— one

— szóstka koni

— one

Zakręcone!

I coraz wolniej karuzela

Puszcza refren

I peryfe

rafa

elickie

madonny

przed

mieścia

wymieniają

konne piętro

— — — — — — — —

Wsiadajcie

w sześcio...!

(„Obroty rzeczy” 1956)

Namuzowywanie

Muzo

Natchniuzo

tak

ci

końcówkuję

z niepisaniowości

natreść

mi

ości

i

uzo

(„Mylne wzruszenia” 1961)

pociągola

kiw głów

kiw butów

kiw kolan

pociąganie vizaviw

tokkółata

(„Mylne wzruszenia” 1961)

Wywiad

MISTRZ MIRON

Puka? Kto?

(uchyla)

Acha...

Chwileczkę... już

PANI GOŚĆ

Pan woli ludność czy bezludność?

MISTRZ MIRON

Trochę bez, trochę z

PANI GOŚĆ

z z z, to nie przeszkadza?

MISTRZ MIRON

jak fruwa — nie, w rurach — nie,

jak za długo siedzi — tak

PANI GOŚĆ

Tak się rozglądam, dobrze tu panu?

MISTRZ MIRON

Przeważnie... przepraszam, pani nazwisko?

PANI GOŚĆ

Na „ś”

MISTRZ MIRON

Śpiwko... Śpiaw... nie?

PANI GOŚĆ

Śmierć

MISTRZ MIRON

(zatkany)

(przez sztuczne zęby)

Ledwie wpuściłem

myślałem, że dziennikara

PANI GOŚĆ

Kara

MISTRZ MIRON

Za co?

PANI GOŚĆ

Za życie

MISTRZ MIRON

Już?

(pada na dobre)

(z kieszeni MISTRZA MIRONA wysuwa się chytrze

kartka)

„Nie każcie mi już niczym więcej być!

Nareszcie spokój”

(„Oho” 1985)

TADEUSZ BOROWSKI (1922-1951)

Pieśń

Nad nami noc. W obliczu gwiazd -

ogłuchłych od bitewnych krzyków

jakiż zwycięzców przyszły czas

i nas odpomni, niewolników?

Pustynię, step i morza twarz

mijamy, depcząc, grzmi karabin,

zwycięzców krzyk, helotów marsz

i głodny tłum cyrkowych zabaw.

Wołanie, śpiew, pariasów wiara,

łopoce wiatrem wrogi znak,

krojony talar, łokieć, miara

i chodzą ciągle szale wag.

Niepróżno stopa depcze kamień,

niepróżno tarcz dźwigamy, broń,

wznosimy czoło, prężne ramię

i ukrwawiamy w boju dłoń.

Niepróżno z piersi ciecze krew,

pobladłe usta, skrzepłe twarze,

wołanie znów, pariasów śpiew

i kupiec towar będzie ważył.

Nad nami - noc. Goreją gwiazdy,

dławiący, trupi nieba fiolet.

Zostanie po nas złom żelazny

i głuchy, drwiący śmiech pokoleń.

(„Gdziekolwiek ziemia” 1942)

Czasy pogardy

Spod brwi zmarszczonych boleśnie oczy człowiecze patrzą:

napina się nieba cięciwa i drogi leżą jak strzały,

drżące w porywach wiatru. Ścieżki wijące się kręto

sztandarem kurzu w niebo po stopniach wiatru wstępują

i suche świeci słońce, i chmury za ziemię uchodzą.

A dołem wieją chorągwie, cienki piszczałek jęk,

grzmot bębnów i warkot ciągnie się wozów stalowych.

Żelazny krok barbarzyńcy wypala zboże na polach

i kładzie pieczęć pożaru na miasta gościnnie otwarte.

Spod czół okrążonych żelazem zmęczone płoną oczy

i barbarzyńców gardła o pieśń wołają, o pieśń.

Spod brwi zmarszczonych boleśnie oczy człowiecze patrzą:

oto są miast ulice, szczelnie kamieniem wybite.

Miarowy, żelazny krok i sytych gardzieli śmiech

przerzyna wysoki pisk kobiet i spazm, i miłosny szloch.

Dławione są piersi podatne, uda w uścisku darte

i płuca dusi woń potu i krwi kobiecej.

Palą się sino okna, muzyka w salach jaskrawych

o nazwach meduz lub ptaków zawodzi dzikie melodie,

jadło rzucają na stół, na brzuch wylewają wino

i gdy pijane źrenice mętnieją światłem do dna,

gardła spalone wódką o pieśń wołają, o pieśń.

Spod brwi zmarszczonych boleśnie oczy człowiecze patrzą:

gromady niewolników, pędzone po ścieżkach leśnych,

zwalają drzewa siekierą, pnie wydzierają z ziemi,

palcami rwą korzenie, ciągną rękoma pług

i w korytarzach podziemnych w czarnej wykutych skale

łamią kamienie spod stóp, dźwigają z nich piramidy,

bladzi, przeżarci głodem, padają dozorcom do nóg

i skomląc o chleba okruchy pod świstem bata mrą.

Z piersi ich bluzga krew, w martwych kałużach gnije,

lecz nim zadławią im usta, piersi zadepczą stopą,

umierających gardła o pieśń wołają, o pieśń.

Spod brwi zmarszczonych boleśnie oczy człowiecze patrzą:

przeminie żelazny krok, chorągwie dymu się zetlą,

umilknie kobiet pisk i zawodzenie pobitych,

pomniki nasze i bronie, i tarcze pójdą na łom

i ślady zawieje wiatr. Wnuk nasz, z kobiety zrodzony,

zwycięzcy i niewolnika imion zapomni na zawsze.

Spod brwi zmarszczonych boleśnie oczy człowiecze patrzą

i milczy poety pieśń w gniewnie ściśniętych ustach...

(„Gdziekolwiek ziemia” 1942)

Na zewnątrz noc

Na zewnątrz noc. Goreją gwiazdy,

żandarmów ostry krzyk w ciemności,

aeroplanów twardy warkot

i dziki tupot, jęczy bruk

deptanych ulic, płoną stepy

i jak potopu gniewną falą

pulsuje noc zwycięzców krzykiem:

to wiek, nasz wiek, przeklęty wiek

rzuca wezwanie przyszłym wiekom...

A przecież tylko to ocali

nasz czas od zguby i od zemsty

przyszłych dni grozy i rachunku

i tylko to na brzeg wyrzuci,

jak szczep brzemienny winną gałąź,

morze dni naszych: proste słowa,

że odnalazłem ciebie. Człowiek,

który nadejdzie po nas, pieśni

zapomni naszych, znienawidzi

wołań i skarg helotów, ale

gdy wyjdziesz mu naprzeciw ty,

jak gdyby inna, lecz tak samo

dziwna wobec gwiazd obronnym gestem

i powie: odnalazłem ciebie...

I moim słowem będzie mówił,

moją miłością będzie kochał...

(„Arkusz poetycki” 1944)

STANISŁAW GROCHOWIAK (1934-1976)

Święty Szymon Słupnik

Powołał go Pan

Na słup

Na słupie miał dom

I grób

A ludzie chłopaka na szafot przywiedli,

Unieśli mu głowę w muskularnej pętli.

Powołał go Pan na stryk.

Powołał go Pan,

By trwał.

By śpiewał mu pieśń

I piał.

A ludzie dziewczynę wśród przekleństw gwałcili

I włosy jej ścieli, i ręce spalili.

Powołał ją Pan

Na gnój.

Powołał go Pan

Na słup

Na słupie miał dom

I grób.

A ludzie mych wierszy słuchając powstają

I wilki wychodzą żerującą zgrają...

Powołał mnie Pan

Na bunt.

(„Ballada rycerska” 1956)

Menuet

Podaj mi rączkę, trumienko. Konik

Wędzidło gryzie, chrapami świszcze.

Już stangret wciska czaszkę na piszczel,

Dziurawą trąbkę bierze do dłoni.

A więc ruszymy na jednym kole,

Pod poszarpanym w nic baldachimem,

Ale wesoło! Mam mandolinę,

Z której wygnamy oślepłe mole.

He, he, trumienko, gdzieś jest cmentarzyk,

Gdzie przykucniemy z wielką ochotą,

Żeby przykryci spierzchłą kapotą

Bardzo intymnie sobie pogwarzyć.

Mysz nas nawiedzi, przyfrunie sowa,

Szakal przyczłapie z obwisłą szczęką,

Kornik zacyka do drzwi tak cienko,

Jakby żałował czegoś, trumienko,

Jakby żałował...

(„Menuet z pogrzebaczem” 1958)

Płonąca żyrafa

Tak

To jest coś

Biedna konstrukcja człowieczego lęku

Żyrafa kopcąca się pomaleńku

Tak

To jest coś

Coś z tamtej ściany z aspiryny i potu

Ta mordka podobna do roztrzaskanego kulomiotu

Tak

To jest coś

Czemu próchniejecie od brody do skroni

Jaki wam ząbek w pustej czaszce dzwoni

Tak

To jest coś

Coś co nas czeka

Użyteczne i groźne

Jak noga

Jak serce

Jak brzuch i pogrzebacz

Ciemna mogiła człowieczego nieba

Tak

To jest coś

O wiersz ja ten piszę

Sobie a osłom

Dwom zreumatyzowanym

Jednemu z bólem zęba

Oni go pojmą

Tak

To jest coś

Bo życie

Znaczy:

Kupować mięso Ćwiartować mięso

Zabijać mięso Uwielbiać mięso

Zapładniać mięso Przeklinać mięso

Nauczać mięso i grzebać mięso

I robić z mięsa I myśleć z mięsem

I w imię mięsa Na przekór mięsu

Dla jutra mięsa Dla zguby mięsa

Szczególnie szczególnie w obronie mięsa

A ONO SIĘ PALI

Nie trwa

Nie stygnie

Nie przetrwa i w soli

Opada

I gnije

Odpada

I boli

Tak

To jest coś

(„Menuet z pogrzebaczem” 1958)

Piersi królowej utoczone z drewna

Ręce królowej posmarowane smalcem

Uszy królowej pozatykane watą

W ustach królowej sztuczna szczęka z gipsu

Piersi królowej utoczone z drewna

A ja tu przyniosłem język ciepły winem

W ustach szumiącą musującą ślinę

Piersi królowej utoczone z drewna

W domu królowej więdnie żółta świeca

W łożu królowej termofor ziębnieje

lustra królowej zakryte brezentem

W szklance królowej rdzewieje strzykawka

A ja przyniosłem młody brzuch napięty

Zęby napięte niby instrumenty

Piersi królowej utoczone z drewna

Z włosów królowej opadają liście

Z oczu królowej spada pajęczyna

Serce królowej pęka z cichym sykiem

Oddech królowej żółknieje na szybie

A ja tu przyniosłem gołębia w koszyku

Całą wiązankę złotych baloników

Z włosów królowej opadają liście

(???)

Introdukcja

Nie cały minę Choć zostanie owo

Kochanie ziemi w bajorku i w oście

I przeświadczenie, że śledź bywa w poście

Zarówno piękny jak pod jesień owoc

Bo kochać umiem kobietę i z rana

Gdy leży cicha z odklejoną rzęsą

A jak jest moja to jest całowana

W puder i w słońce W zachwyt i w mięso

Tak mnie ugadzam bo nie tylko z niebem

Ale z odbiciem nieba w całej nafcie

A teraz weźcie teraz wy potrafcie

Tyle zachwytu połączyć z pogrzebem

Słabi powiedzą tyle, że to smutno

Mężni że słabych zatrzymuję w drodze

A ja zbierałem tylko te owoce

Co - że są krwawe - zbiera się przez płótno.

(„Rozbieranie do snu” 1959)

Ars poetica

Godziny przy piórze - one leczą rany.

Nawet śmierć jest daleka, jak była w dzieciństwie.

Zwierzęta domowe śpią ufnie przy twoich stopach,

A płomień świecy

Nieruchomieje jak miecz czuwający.

Wszystko, co wokół - krzesła, książki, kwiaty

Ubierają się w odświętność, powagę i czoła

Wysokie. I oto - nikczemny -

Twarzą stajesz wobec świata, jak glob naprzeciw globu.

Oto wiesz na pewno: za twoją kotarą

Jest tylko ściana, nie ma Poloniuszy.

Oto czujesz bezpiecznie: w środku twojej dumy

Nie zagości ni karzeł, ani też pochlebca.

Oto szepczesz zaledwie,

Układając zgłoski -

A słyszysz: księżyc dźwiękiem odpowiada.

Godziny przy piórze - one leczą rany,

One też wstrzymują od ran zadawania.

Patrz: podniosłeś usta, by odpluć obelgę,

A stoisz - niby dziecko -

Z usty zdumionymi.

(„Nie było lata” 1969)

ZBIGNIEW HERBERT (1924-1998)

Dedal i Ikar

Mówi Dedal:

Idź synku naprzód a pamiętaj że idziesz a nie latasz

skrzydła są tylko ozdobą a ty stąpasz po łące

ten podmuch ciepły to parna ziemia lata

a tamten zimny to strumień

niebo jest takie pełne liści i małych zwierząt

Mówi Ikar:

Oczy jak dwa kamienie wracają prosto do ziemi

i widzą rolnika który odwala tłuste skiby

robaka który wije się w bruździe

zły robak który przecina związek rośliny z ziemią

Mówi Dedal:

Synku to nie jest prawda Wszechświat jest tylko światłem

a ziemia jest misą cieni Patrz tutaj grają kolory

pył się unosi znad morza dymy idą ku niebu

z najszlachetniejszych atomów układa się teraz tęcza

Mówi Ikar:

Ramiona bolą ojcze od tego bicia w próżnię

nogi drętwieją i tęsknią do kolców i ostrych kamieni

nie mogę patrzeć się w słońce tak jak ty patrzysz się ojcze

ja zatopiony cały w ciemnych promieniach ziemi

Opis katastrofy

Teraz Ikar głową w dół upada

ostatni obraz po nim to widok dziecinnie małej pięty

którą połyka żarłoczne morze

W górze ojciec wykrzykuje imię

które nie należy ani do szyi ani do głowy

tylko do wspomnienia

Komentarz

Był taki młody nie rozumiał że skrzydła są tylko przenośnią

trochę wosku i piór i pogarda dla praw grawitacji

nie mogę utrzymać ciała na wysokości wielu stóp

Istota rzeczy jest w tym aby nasze serca

które toczy ciężka krew

napełniły się powietrzem

i tego właśnie Ikar nie chciał przyjąć

(„Struna światła” 1956)

Kołatka

Są tacy którzy w głowie

hodują ogrody

a włosy ich są ścieżkami

do miast słonecznych i białych

łatwo im pisać

zamykają oczy

a już z czoła spływają

ławice obrazów

moja wyobraźnia

to kawałek deski

a za cały instrument

mam drewniany patyk

uderzam w deskę

a ona mi odpowiada

tak-tak

nie-nie

innym zielony dzwon drzewa

niebieski dzwon wody

ja mam kołatkę

od nie strzeżonych ogrodów

uderzam w deskę

a ona podpowiada

suchy poemat moralisty

tak-tak

nie-nie

(„Hermes, pies i gwiazda” 1957)

Apollo i Marsjasz

Właściwy pojedynek Apollona

z Marsjaszem

(słuch absolutny

kontra ogromna skala)

odbywa się pod wieczór

gdy jak już wiemy

sędziowie

przyznali zwycięstwo bogu

mocno przywiązany do drzewa

dokładnie odarty ze skóry

Marsjasz

krzyczy

zanim krzyk jego dojdzie

do jego wysokich uszu

wypoczywa w cieniu tego krzyku

wstrząsany dreszczem obrzydzenia

Apollo czyści swój instrument

tylko z pozoru

głos Marsjasza

jest monotonny

i składa się z jednej samogłoski

A

w istocie

opowiada Marsjasz

nieprzebrane bogactwo

swego ciała

łyse góry wątroby

pokarmów białe wąwozy

szumiące lasy płuc

słodkie pagórki mięśni

stawy żółć krew i dreszcze

zimowy wiatr kości

nad solą pamięci

wstrząsany dreszczem obrzydzenia

Apollo czyści swój instrument

teraz do chóru

przyłącza się stos pacierzowy Marsjasza

w zasadzie to samo A

tylko głębsze z dodatkiem rdzy

to już jest ponad wytrzymałość

boga o nerwach z tworzyw sztucznych

żwirową aleją

wysadzaną bukszpanem

odchodzi zwycięzca

zastanawiając się

czy z wycia Marsjasza

nie powstanie z czasem

nowa gałąź

sztuki - powiedzmy - konkretnej

nagle

pod nogi upada mu

skamieniały słowik

odwraca głowę

i widzi

że drzewo do którego przywiązany był Marsjasz

jest siwe

zupełnie

(„Studium przedmiotu” 1961)

Szuflada

O moja siedmiostrunna z deski

tu były zasuszone łezki

zastygła w buncie pięść i papier

na którym w zimną noc pisałem

młodzieńczy śmieszny mój testament

a teraz pusto wymieciono

sprzedałem łzy i pięści grono

na targowisku miało cenę

niewielka sława trochę groszy

i nic już teraz snu nie płoszy

i już nie dla mnie wszy i beton

szuflado liro utracona

a jeszcze tyle wygrać mogłem

bębniąc palcami w puste dno

i taka dobra była rozpacz

więc jakże trudno jest się rozstać

z pożywnym bólem bez nadziei

pukam do ciebie otwórz przebacz

nie mogłem dłużej milczeć sprzedać

musiałem kamień mej niezgody

taka jest wolność trzeba znowu

wymyślać i obalać bogów

gdy już się z pieśnią zmaga cezar

a teraz szumi pusta muszla

o morzach które w piasek uszły

o burzy ściętej w kryształ soli

zanim szuflada przyjmie ciało

taki to mój nieskładny pacierz

do czterech desek moralności

(„Studium przedmiotu” 1961)

Kamyk

kamyk jest stworzeniem

doskonałym

równy samemu sobie

pilnujący swych granic

wypełniony dokładnie

kamiennym sensem

o zapachu który niczego nie przypomina

niczego nie płoszy nie budzi pożądania

jego zapał i chłód

są słuszne i pełne godności

czuję ciężki wyrzut

kiedy go trzymam w dłoni

i ciało jego szlachetne

przenika fałszywe ciepło

-- Kamyki nie dają się oswoić

do końca będą na nas patrzeć

okiem spokojnym bardzo jasnym

(„Studium przedmiotu” 1961)

Rozważania o problemie narodu

Z faktu używania tych samych przekleństw

i podobnych zaklęć miłosnych

wyciąga się zbyt śmiałe wnioski

także wspólna lektura szkolna

nie powinna stanowić przesłanki wystarczającej

aby zabić

podobnie ma się sprawa z ziemią

(wierzby piaszczysta droga łan pszenicy niebo plus pierzaste obłoki)

chciałbym nareszcie wiedzieć

gdzie kończy się wmówienie

a zaczyna związek realny

czy wskutek przeżyć historycznych

nie staliśmy się psychicznie skrzywieni

i na wypadki reagujemy teraz z prawidłowością histeryków

czy wciąż jesteśmy barbarzyńskim plemieniem

wśród sztucznych jezior i puszcz elektrycznych

prawdę mówiąc nie wiem

stwierdzam tylko

istnienie tego związku

objawia się on w bladości

w nagłym czerwienieniu

w ryku i wyrzucaniu rąk

i wiem że może zaprowadzić

do pośpiesznie wykopanego dołu

więc na koniec w formie testamentu

żeby wiadome było:

buntowałem się

ale sądzę że ten okrwawiony węzeł

powinien być ostatnim jaki

wyzwalający się

potarga

(„Studium przedmiotu” 1961)

Tren Fortynbrasa

Dla M.C.

Teraz kiedy zostaliśmy sami możemy porozmawiać książę

jak mężczyzna z mężczyzną

chociaż leżysz na schodach i widzisz tyle co martwa mrówka

to znaczy czarne słońce o złamanych promieniach

Nigdy nie mogłem myśleć o twoich dłoniach bez uśmiechu

i teraz kiedy leżą na kamieniu jak strącone gniazda

są tak samo bezbronne jak przedtem To jest właśnie koniec

Ręce leżą osobno Szpada leży osobno Osobno głowa

I nogi rycerza w miękkich pantoflach

Pogrzeb mieć będziesz żołnierski chociaż nie byłeś żołnierzem

jest to jedyny rytuał na jakim trochę się znam

Nie będzie gromnic i śpiewu będą lonty i huk

kir wleczony po bruku hełmy podkute buty konie

artyleryjskie werbel werbel wiem nic pięknego

to będą moje manewry przed objęciem władzy

trzeba wziąć miasto za gardło i wstrząsnąć nim trochę

Tak czy owak musiałeś zginąć Hamlecie nie byłeś do życia

wierzyłeś w kryształowe pojęcia a nie glinę ludzką

żyłeś ciągłymi skurczami jak we śnie łowiłeś chimery

łapczywie gryzłeś powietrze i natychmiast wymiotowałeś

nie umiałeś żadnej ludzkiej rzeczy nawet oddychać nie umiałeś

Teraz masz spokój Hamlecie zrobiłeś co do ciebie należało

i masz spokój Reszta nie jest milczeniem ale należy do mnie

wybrałeś część łatwiejszą efektywny sztych

lecz czymże jest śmierć bohaterska wobec wiecznego czuwania

z zimnym jabłkiem w dłoni na wysokim krześle

z widokiem na mrowisko i tarczę zegara

Żegnaj książę czeka na mnie projekt kanalizacji

i dekret w sprawie prostytutek i żebraków

muszę także obmyślić lepszy system więzień

gdyż jak zauważyłeś słusznie Dania jest więzieniem

Odchodzę do moich spraw Dziś w nocy urodzi się

gwiazda Hamlet Nigdy się nie spotkamy

To co po mnie zostanie nie będzie przedmiotem tragedii

Ani nam witać się ani żegnać żyjemy na archipelagach

A ta woda te słowa cóż mogą cóż mogą książę

(„Studium przedmiotu” 1961)

Przesłanie Pana Cogito

Idź dokąd poszli tamci do ciemnego kresu

po złote runo nicości twoją ostatnią nagrodę

idź wyprostowany wśród tych co na kolanach

wśród odwróconych plecami i obalonych w proch

ocalałeś nie po to aby żyć

masz mało czasu trzeba dać świadectwo

bądź odważny gdy rozum zawodzi bądź odważny

w ostatecznym rozrachunku jedynie to się liczy

a Gniew twój bezsilny niech będzie jak morze

ilekroć usłyszysz głos poniżonych i bitych

niech nie opuszcza ciebie twoja siostra Pogarda

dla szpiclów katów tchórzy - oni wygrają

pójdą na twój pogrzeb i z ulgą rzucą grudę

a kornik napisze twój uładzony życiorys

i nie przebaczaj zaiste nie w twojej mocy

przebaczać w imieniu tych których zdradzono o świcie

strzeż się jednak dumy niepotrzebnej

oglądaj w lustrze swą błazeńską twarz

powtarzaj: zostałem powołany - czyż nie było lepszych

strzeż się oschłości serca kochaj źródło zaranne

ptaka o nieznanym imieniu dąb zimowy

światło na murze splendor nieba

one nie potrzebują twego ciepłego oddechu

są po to aby mówić: nikt cię nie pocieszy

czuwaj - kiedy światło na górach daje znak - wstań i idź

dopóki krew obraca w piersi twoją ciemną gwiazdę

powtarzaj stare zaklęcia ludzkości bajki i legendy

bo tak zdobędziesz dobro którego nie zdobędziesz

powtarzaj wielkie słowa powtarzaj je z uporem

jak ci co szli przez pustynię i ginęli w piasku

a nagrodzą cię za to tym co mają pod ręką

chłostą śmiechem zabójstwem na śmietniku

idź bo tylko tak będziesz przyjęty do grona zimnych czaszek

do grona twoich przodków: Gilgamesza Hektora Rolanda

obrońców królestwa bez kresu i miasta popiołów

Bądź wierny Idź

(„Pan Cogito” 1974)

Potęga smaku

Pani Profesor Izydorze Dąmbskiej

To wcale nie wymagało wielkiego charakteru

nasza odmowa niezgoda i upór

mieliśmy odrobinę koniecznej odwagi

lecz w gruncie rzeczy była to sprawa smaku

Tak smaku

w którym są włókna duszy i chrząstki sumienia

Kto wie gdyby nas lepiej i piękniej kuszono

słano kobiety różowe płaskie jak opłatek

lub fantastyczne twory z obrazów Hieronima Boscha

lecz piekło w tym czasie było jakie

mokry dół zaułek morderców bark

nazwany pałacem sprawiedliwości samogonny Mefisto w

leninowskiej kurtce

posyłał w teren wnuczęta Aurory

chłopców o twarzach ziemniaczanych

bardzo brzydkie dziewczyny o czerwonych rękach

Zaiste ich retoryka była aż nazbyt parciana

(Marek Tulliusz obracał się w grobie)

łańcuchy tautologii parę pojęć jak cepy

dialektyka oprawców żadnej dystynkcji w rozumowaniu

składnia pozbawiona urody koniunktiwu

Tak więc estetyka może być pomocna w życiu

nie należy zaniedbywać nauki o pięknie

Zanim zgłosimy akces trzeba pilnie badać

kształt architektury rytm bębnów i piszczałek

kolory oficjalne nikczemny rytuał pogrzebów

Nasze oczy i uszy odmówiły posłuchu

książęta naszych zmysłów wybrały dumne wygnanie

To wcale nie wymagało wielkiego charakteru

mieliśmy odrobinę niezbędnej odwagi

lecz w gruncie rzeczy była to kwestia smaku

Tak smaku

który każe wyjść skrzywić się wycedzić szyderstwo choćby

za to miał spaść bezcenny kapitel ciała

głowa

(„Raport z oblężonego Miasta” 1983)

Rovigo

STACJA ROVIGO. Niejasne skojarzenia. Dramat Goethego

albo coś z Byrona. Przejeżdżałem przez Rovigo

n razy i właśnie po raz n-ty zrozumiałem

że w mojej geografii wewnętrznej jest to osobliwe

miejsce chociaż na pewno ustępuje miejsca

Florencji. Nigdy nie dotknąłem go żywą stopą

i Rovigo zawsze przybliżało się lub uciekało w tył

Żyłem wówczas miłością do Altichiera

z Oratorium San Giorgio w Padwie i do Ferrary

którą kochałem bowiem przypominała moje

zrabowane miasto ojców. Żyłem rozpięty

między przeszłością a chwilą obecną

ukrzyżowany wielokrotnie przez miejsce i czas

A jednak szczęśliwy ufający mocno

ze ofiara nie pójdzie na marne

Rovigo nie odznaczało się niczym szczególnym było

arcydziełem przeciętności proste ulice nieładne domy

tylko przed albo za miastem (zależnie od ruchu pociągu)

wyrastała nagle z równiny góra - przecięta czerwonym

kamieniołomem

podobna do świątecznej szynki obłożonej jarmużem

poza tym nic co by bawiło smuciło zastanawiało oko

A przecież było to miasto z krwi i kamienia - takie jak inne

miasto w którym ktoś wczoraj umarł ktoś oszalał

ktoś całą noc beznadziejnie kaszlał

W ASYŚCIE JAKICH DZWONÓW ZJAWIASZ SIĘ

ROVIGO

Zredukowane do stacji do przecinka do przekreślonej litery

nic tylko stacja - arrivi - partenze

i dlaczego myślę o tobie Rovigo Rovigo

(„Rovigo” 1992)

JAROSŁAW IWASZKIEWICZ (1894-1980)

Stary poeta

I
Poeta mówi:
Żono! Widzisz te dwie muchy
na parapecie okna
zabite muchozolem
Tyleż one znaczą we wszechświecie
co nasze martwe ukochane psy
co leżą pod kamieniem

Pamiętasz ten wyraz Tropka
gdy mu się coś mówiło
a on nie rozumiał
marszczył czoło skupiał się
i nie rozumiał

Bo był zwierzątkiem

My też nie rozumiemy

Patrz mówią do nas obłoki
zorze gwiazdy
wiatry
a my nie rozumiemy

Mówią do nas przestrzenie
niebieskie
mówią drzewa rozwijające się
mówią kwiaty
rosną
i mówią
a my nie rozumiemy

I tak już będzie

Będziemy we wszechświecie
jak te dwie martwe muchy
jak te dwa zdechłe psy
jak dwie nicoście
One też kochały
i chciały zrozumieć

II
Poeta mówi:
Żono! Nie odchodź
Zostań chwilę ze mną

Chcę być sam
A kiedy ty odejdziesz
Zaraz przyjdą tacy:

Tuwim przyjdzie
z gałęzią wielkich jabłek
jak tą co zabrał
z naszego srebrnego wesela

Czesław zaraz przyjdzie
taki młodziutki jak wtedy
kiedy przyjechał z Wilna
ze słowami: ubóstwiam pana
na ustach

Tolek przyjdzie
taki jak w Aidzie
kiedy opowiadał bajki Marysi

przyjdzie Olek z papugą
motyl przyleci
co kiedyś wleciał do naszej
sypialni
wielki i osobliwy

Tak się zaludni
dookoła

Nie odchodź
bądź przy mnie
Bo chcę być sam
sam
tak zupełnie sam

III
Poeta mówi:
Żono!
Byliśmy kiedyś młodzi
widzieliśmy ocean w Skagen
i Barcelonę
i Matterhorn i Dent du Midi
mieliśmy przyjaciół
gadaliśmy z Lechoniem
z Witkacym z Sartre'em
zachłystywaliśmy się Proustem
czytaliśmy Jądro Ciemności
Annę Kareninę
Popioły

A teraz jesteśmy starzy
jesteśmy sami

Kłócimy się
szukamy ciągle
pogubionych książek

Chustek
zapałek
okularów

A kiedy będziemy przed Panem Nicości
już zaraz
nic to nie będzie znaczyło

że byliśmy piękni
że tańczyliśmy na chłopskich weselach
i na królewskich pokojach

I nikt nas nie zapyta
o nasze muchy
nasze psy
nasze pogubione książki
chustki do nosa

i okulary

(„Mapa pogody” 1977)

***

Ptaki w wierzbach się zgęściły

otrząsają liście z ros

siadły w rzędzie nastroszone

sójka kukułka i kos

Pod wierzbami wodą pachnie

gniją liście gnije kwiat

ale leżeć mi niestrasznie

bo ja jestem liściom brat

Bo ja jestem ptakom bratek

wierzbom synek iwom swat

siedzą w rzędzie na gałęzi

matka babka siostra brat

(„Mapa pogody” 1977)

Piosenka

Kwiaty kwitną, drzewa szumią,

Rzeki płyną, ryby dechną,

Świat się zjawia i odpływa

- A obłoki jak obłoki.

Psy szczekają, koty miauczą,

Ludzie płaczą, flet się śmieje,

Mąci się i znów wyjaśnia

- A obłoki jak obłoki.

Wiersze piszą, marsze grają,

Na koturny się wspinają,

Rodzą się i umierają

- A obłoki jak obłoki.

(„Mapa pogody” 1977)

Pogoda lasu

Pogoda lasu niechaj będzie z tobą

promień przedarty przez dwa liście dębu, ptaszek Zygfryda,

co opowiadał o śpiącej dziewczynie, szmer gałęzi, szmer lasu Liszta i Wagnera, lasu szydłowieckiego, gdzie zabito Adzia, dębu, co wisi u nas nad fortepianem, pogoda lasu

pogoda, pogoda

Pogoda wody niechaj będzie z tobą

wody stawu i wody jeziora, które tak lubisz, strumyka spod Koszystej i strumyka spod Czarnego Stawu, gładka powierzchnia zatoki Palermo i słaby przybój pod Sopotami, pogoda wody

pogoda pogoda

Pogoda burzy niechaj będzie z tobą

pogoda sinej chmury i zielonych żarnic, żagli zerwanych, pogoda Mirandy, pogoda nawałnicy, pogoda jeziora Genezaret niech cię uciszy

pogoda pogoda

Pogoda nieba niechaj będzie z tobą

przepaski Oriona, blasku Plejad, śpiewu łabędzia lecącego w górze, obszaru galaktyki, objętości mgławicy, antymaterii, pogoda nicości

pogoda pogoda

Pogoda czasu niechaj będzie z tobą

twego czasu i czasu gwiezdnych zegarów, pogoda klepsydry, pogoda którą odwiedza sędzia Joanny, przestrzeń od nas do nas, zaćmienie do zaćmienia, czasu skurczonego w sprężynie i czasu zebranego w gasnącym słońcu

pogoda pogoda

Pogoda domu niechaj będzie z tobą

jasnego domu, nakrytego stołu, białego sera, mleka, kawy, wiśni, drobnych przedmiotów, których pochodzenie my tylko znamy, fotografii, o których my tylko coś wiemy, Irenka, Tadzio, pani Wodzińska, twarze, które z naszego biurka zejdą do podręczników i już na zawsze, pogoda roślin pokojowych, choinek, aloesów, pogoda naszych piesków

pogoda pogoda

Pogoda ziemi niechaj będzie z tobą...

(„Mapa pogody” 1977)

CZESŁAW MIŁOSZ (1911-2004)

Campo di Fiori

W Rzymie na Campo di Fiori

Kosze oliwek i cytryn,

Bruk opryskany winem

I odłamkami kwiatów.

Różowe owoce morza

Sypią na stoły przekupnie,

Naręcza ciemnych winogron

Padają na puch brzoskwini.

Tu na tym właśnie placu

Spalono Giordana Bruna,

Kat płomień stosu zażegnął

W kole ciekawej gawiedzi.

A ledwo płomień przygasnął,

Znów pełne były tawerny,

Kosze oliwek i cytryn

Nieśli przekupnie na głowach.

Wspomniałem Campo di Fiori

W Warszawie przy karuzeli,

W pogodny wieczór wiosenny,

Przy dźwiękach skocznej muzyki.

Salwy za murem getta

Głuszyła skoczna melodia

I wzlatywały pary

Wysoko w pogodne niebo.

Czasem wiatr z domów płonących

Przynosił czarne latawce,

Łapali skrawki w powietrzu

Jadący na karuzeli.

Rozwiewał suknie dziewczynom

Ten wiatr od domów płonących,

Śmiały się tłumy wesołe

W czas pięknej warszawskiej niedzieli.

Morał ktoś może wyczyta,

Że lud warszawski czy rzymski

Handluje, bawi się, kocha

Mijając męczeńskie stosy.

Inny ktoś morał wyczyta

O rzeczy ludzkich mijaniu,

O zapomnieniu, co rośnie,

Nim jeszcze płomień przygasnął.

Ja jednak wtedy myślałem

O samotności ginących.

O tym, że kiedy Giordano

Wstępował na rusztowanie,

Nie znalazł w ludzkim języku

Ani jednego wyrazu,

Aby nim ludzkość pożegnać,

Tę ludzkość, która zostaje.

Już biegli wychylać wino,

Sprzedawać białe rozgwiazdy,

Kosze oliwek i cytryn

Nieśli w wesołym gwarze.

I był już od nich odległy,

Jakby minęły wieki,

A oni chwilę czekali

Na jego odlot w pożarze.

I ci ginący, samotni,

Już zapomniani od świata,

Język nasz stał się im obcy

Jak język dawnej planety.

Aż wszystko będzie legendą

I wtedy po wielu latach

Na nowym Campo di Fiori

Bunt wznieci słowo poety.

(„Ocalenie” 1945)

Piosenka o końcu świata

W dzień końca świata

Pszczoła krąży nad kwiatem nasturcji,

Rybak naprawia błyszczącą sieć.

Skaczą w morzu wesołe delfiny,

Młode wróble czepiają się rynny

I wąż ma złotą skórę, jak powinien mieć.

W dzień końca świata

Kobiety idą polem pod parasolkami,

Pijak zasypia na brzegu trawnika,

Nawołują na ulicy sprzedawcy warzywa

I łódka z żółtym żaglem do wyspy podpływa,

Dźwięk skrzypiec w powietrzu trwa

I noc gwiaździstą odmyka.

A którzy czekali błyskawic i gromów,

Są zawiedzeni.

A którzy czekali znaków i archanielskich trąb,

Nie wierzą, że staje się już.

Dopóki słońce i księżyc są w górze,

Dopóki trzmiel nawiedza różę,

Dopóki dzieci różowe się rodzą,

Nikt nie wierzy, że staje się już.

Tylko siwy staruszek, który byłby prorokiem,

Ale nie jest prorokiem, bo ma inne zajęcie,

Powiada przewiązując pomidory:

Innego końca świata nie będzie,

Innego końca świata nie będzie.

(„Ocalenie” 1945)

Który skrzywdziłeś

Który skrzywdziłeś człowieka prostego

Śmiechem nad krzywdą jego wybuchając,

Gromadę błaznów koło siebie mając

Na pomieszanie dobrego i złego,

Choćby przed tobą wszyscy się skłonili

Cnotę i mądrość tobie przypisując,

Złote medale na twoją cześć kując,

Radzi że jeszcze jeden dzień przeżyli,

Nie bądź bezpieczny. Poeta pamięta

Możesz go zabić - narodzi się nowy.

Spisane będą czyny i rozmowy.

Lepszy dla ciebie byłby świt zimowy

I sznur i gałąź pod ciężarem zgięta.

(„Światło dzienne” 1953)

Ars poetica?

Zawsze tęskniłem do formy bardziej pojemnej,

która nie byłaby zanadto poezją ani zanadto prozą

i pozwoliłaby się porozumieć nie narażając nikogo,

autora ni czytelnika, na męki wyższego rzędu.

W samej istocie poezji jest coś nieprzystojnego:

powstaje z nas rzecz, o której nie wiedzieliśmy, że w nas jest,

więc mrugamy oczami, jakby wyskoczył z nas tygrys

i stał w świetle, ogonem bijąc się po bokach.

Dlatego słusznie się mówi, że dyktuje poezję dajmonion,

choć przesadza się utrzymując, że jest na pewno aniołem.

Trudno pojąć skąd się bierze ta duma poetów

jeżeli wstyd im nieraz, że widać ich słabość.

Jaki rozumny człowiek zechce być państwem demonów,

które rządzą się w nim jak u siebie, przemawiają mnóstwem

języków,

a jakby nie dosyć im było skraść jego usta i rękę

próbują dla swojej wygody zmieniać jego los?

Ponieważ co chorobliwe jest dzisiaj cenione,

ktoś może myśleć, że tylko żartuję

albo że wynalazłem jeszcze jeden sposób

żeby wychwalać Sztukę z pomocą ironii.

Był czas, kiedy czytano tylko mądre książki

pomagające znosić ból oraz nieszczęście.

To jednak nie to samo co zaglądać w tysiąc

dzieł pochodzących prosto z psychiatrycznej kliniki.

A przecie świat jest inny niż się nam wydaje

i my jesteśmy inni niż w naszym bredzeniu.

Ludzie więc zachowują milczącą uczciwość,

tak zyskując szacunek krewnych i sąsiadów.

Ten pożytek z poezji, że nam przypomina

jak trudno jest pozostać tą samą osobą,

bo dom nasz jest otwarty, we drzwiach nie ma klucza

a niewidzialni goście wchodzą i wychodzą.

Co tutaj opowiadam, poezją, zgoda, nie jest.

Bo wiersze wolno pisać rzadko i niechętnie,

pod nieznośnym przymusem i tylko z nadzieją,

że dobre, nie złe duchy, mają w nas instrument.

(„Miasto bez imienia” 1969)

Pod koniec dwudziestego wieku

Pod koniec dwudziestego wieku, urodzony na jego początku,

po napisaniu książek, złych czy dobrych, ale pracowitych,

po zdobywaniu, traceniu i odzyskiwaniu,

Jestem tutaj z nadzieją, że można zaczynać na nowo

i własne życie uleczyć myśląc mocno o rzeczach poznanych,

tak mocno, że miejsc i ludzi nie odejmie czas

i wszystko będzie trwało prawdziwiej niż było.

Nie rozumiejąc skąd lata ekstazy i razem udręki,

przyjmując swój los i błagając o inny,

nie pobłażałem sobie, zaciskałem usta.

Dumny z jednej tylko, mnie wiadomej, cnoty:

smagania się wieloramienną dyscypliną.

Ciągle zaczynam na nowo, ponieważ co złożę w opowieść

okazuje się fikcją, dla innych, nie dla mnie, czytelną,

i oplątuje mnie, i zakrywa mnie,

i z pożądania prawdy jestem nieuczciwy.

Wtedy myślę o prawidłach wysokiego stylu

i o ludziach, którym nigdy nie były potrzebne.

Jak i o tym, że całe życie zwodzi mnie nadzieja.

(„Hymn o perle” 1982)

Uczciwe opisanie samego siebie nad szklanką whisky, dajmy na to w Minneapolis

Moje uszy coraz mniej słyszą z rozmów, moje oczy

słabną, ale dalej są nienasycone.

Widzę ich nogi w minispódniczkach, spodniach

albo w powiewnych tkaninach.

Każdą podglądam osobno, ich tyłki i uda,

zamyślony, kołysany marzeniami porno.

Stary lubieżny dziadu, pora tobie do grobu,

nie na gry i zabawy młodości.

Nieprawda, robię to tylko, co zawsze robiłem,

układając sceny tej ziemi z rozkazu erotycznej wyobraźni.

Nie pożądam tych właśnie stworzeń,

pożądam wszystkiego,

a one są jak znak ekstatycznego obcowania.

Nie moja wina, że jesteśmy tak ulepieni,

w połowie z bezinteresownej kontemplacji,

i w połowie z apetytu.

Jeżeli po śmierci dostanę się do Nieba, musi tam

być jak tutaj, tyle że pozbędę się tępych zmysłów

i ociężałych kości.

Zmieniony w samo patrzenie, będę dalej

pochłaniał proporcje ludzkiego ciała, kolor irysów, paryską ulicę w czerwcu o świcie, całą niepojętą, niepojętą mnogość

widzialnych rzeczy.

(„To” 2000)

Zapomnij

Zapomnij o cierpieniach,

Które sam zadałeś.

Zapomnij o cierpieniach,

Które tobie zadano.

Wody płyną i płyną,

Wiosny błysną i giną,

Idziesz ziemią ledwie pamiętaną.

Czasem słyszysz daleko piosenkę.

Co to znaczy, pytasz, kto tam śpiewa?

Dziecinne słońce wschodzi,

Wnuk i prawnuk się rodzi.

Teraz ciebie prowadzą za rękę.

Nazwy rzek tobie jeszcze zostały.

Jakże długo umieją trwać rzeki!

Pola twoje, ugorne,

Wieże miast, niepodobne.

Ty na progu stoisz, zaniemiały.

(„To” 2000)

Czego nauczyłem się od Jeanne Hersch

1. Że rozum jest wielkim boskim darem i że należy wierzyć

w jego zdolność poznawania świata.

2. Że mylili się ci, którzy podrywali zaufanie do rozumu,

wyliczając, od czego jest zależny: od walki klas, od libido,

od woli mocy.

3. Że powinniśmy być świadomi naszego zamknięcia w kręgu własnych doznań, nie po to jednak, żeby sprowadzać rzeczywistość do snów i majaków naszego umysłu.

4. Że prawdomówność jest dowodem wolności, a po kłamstwie poznaje się niewolę.

5. Że właściwą postawą wobec istnienia jest szacunek, należy więc unikać towarzystwa osób, które poniżają istnienie swoim sarkazmem i pochwalają nicość.

6. Że choćby nas oskarżano o arogancję, w życiu umysłowym obowiązuje zasada ścisłej hierarchii.

7. Że nałogiem intelektualistów dwudziestego wieku było „baratin”, czyli nieodpowiedzialne paplanie.

8. Że w hierarchii ludzkich czynności sztuka stoi wyżej niż filozofia, ale zła filozofia może zepsuć sztukę.

9. Że istnieje prawda obiektywna, czyli z dwóch sprzecznych twierdzeń jedno jest prawdziwe, drugie fałszywe, z wyjątkiem określonych wypadków, kiedy utrzymanie sprzeczności jest uprawnione.

10. Że niezależnie od losu wyznań religijnych powinniśmy zachować „wiarę filozoficzną”, czyli wiarę w transcendencję, jako istotną cechę naszego człowieczeństwa.

11. Że czas wyłącza i skazuje na zapomnienie tylko te dzieła naszych rąk i umysłu, które okażą się nieprzydatne we wznoszeniu, stulecie za stuleciem, wielkiego gmachu cywilizacji.

12. Że we własnym życiu nie wolno poddawać się rozpaczy z powodu naszych błędów i grzechów, ponieważ przeszłość nie jest zamknięta i otrzymuje sens nadany jej przez nasze późniejsze czyny.

(„To” 2000)

Druga przestrzeń

Jakie przestronne niebiańskie pokoje!

Wstępowanie do nich po stopniach z powietrza.

Nad obłokami rajskie wiszące ogrody.

Dusza odrywa się od ciała i szybuje,

Pamięta, że jest wysokość

I jest niskość.

Czy naprawdę zgubiliśmy wiarę w drugą przestrzeń?

I znikło, przepadło i Niebo, i Piekło?

Bez łąk pozaziemskich jak spotkać Zbawienie?

Gdzie znajdzie sobie siedzibę związek potępionych?

Płaczmy, lamentujmy po wielkiej utracie.

Porysujmy węglem twarze, rozpuszczajmy włosy.

Błagajmy, niech nam będzie wrócona

Druga przestrzeń.

(„Druga przestrzeń” 2002)

TADEUSZ NOWAK (1930-1991)

Psalm o nożu w plecach

Nocą siedzę przed sobą
ja w cylindrze ja boso
a tam przez wieś z wesela
z nożem w plecach mnie niosą

Nocą biegnę przez miasto
ja w cylindrze ja boso
by napoić snem brzozy
mnie bliskiego niebiosom

Nóż się w plecach zabliźnił
sen w naciętą wszedł brzozę
Strzykające w sad z jutrzni
kozie mleko nam wiozę

Na wznak we śnie leżymy
ja w cylindrze ja boso
słysząc tylko jak nocą
w jego plecy nóż wchodzi
i trzy szybki w okienku
coraz głośniej dygocą

(„W jutrzni” 1966)

Psalm o czosnku i chlebie

Słucham cię matko słucham
i pierworodna jabłoń
rodzi Pasyjki rzewne
A tu żyto skosili Z żyta
niosą złotego króla
i tuż za nim nagą niosą królewnę

Oni tam się kochali Oni
Żytnim chlebem i ciałem
pachnie polny kościółek
Aby cię unieść matko
nad stół z czosnkiem i chlebem
aniołom z naszej szopy
po skrzydle odłamałem

Słucham cię matko słucham
Z rozbitej głowy Abla
przez czarne pole Jordan
katowskim suknem płynie
W szopie z berłem na ustach
rodzi dziecko królewna
Wysmagajcież je witką
do chłopskości w leszczynie

I ożeńcie tych dwoje
wyniesionych spod żniwa
Aniołom z naszej szopy
ostatnie skrzydła złamię
Niech im jako i tobie
uniesionej nad stołem
chleba z czosnkiem przybywa

(„Psalmy” 1971”)

Psalm zabandażowany

Bandażowano szpital cały
od drzwi wejściowych do wykusza
Rzewna duszyczko puchu biały
znowu cię nóż do lotu zmusza

Bandażowano szpital we dnie
bandażowano szpital w nocy
Siedząc na ławce rzekłeś: ledwie
spod gazy jedna cegła broczy

Z wykusza dym szedł i z wykusza
anioł dzieciątko nam zwiastował
Rzekłeś: a jednak się porusza
kołyska u niebieskich pował

Na twoje słowa na twe oczy
upadła łza śmiertelna zimy
Cały w bandażach szpital broczył
w te nieśmiertelne narodziny

(„Psalmy wszystkie” 1980)

Drugi pacierz diabelski

Leżę w tej ziemi Przy mnie leży
Babilon Grecja Rzym Bizancjum
Leżę w tej ziemi A nade mną
przez bujne trawy galopuje
mongolska zorza - Dżyngis-chan
i do jej grzywy przytroczony
wypruty z jelit ludzki łańcuch
Leżę w tej ziemi Obok leży
Franciszek Wilhelm i Mikołaj
Jeśli chcesz Panie z mej pamięci
kibitki pętle i orły dwugłowe
na swe niebiosa jesienne wywołaj

Leżę w tej ziemi A w nią wchodzą
ludowe żale dziady Mickiewicza
Szela chochoły wsie jedna za drugą
Biblia Kapitał kościółek po krzyż
partia policja Jasiek donosiciel
siekiera młotek nóż dębowy kołek
sznur Popiełuszko który jeszcze nad nią
większą niż jutrznia świeci smugą
Tylko dla niego z pól jesiennych
niesie sopelek żalu - ziarnko prosa
stworzona nagle na świadectwo mysz

Leżę w tej ziemi przebity na wylot
srebrnym szpikulcem kołkiem osikowym
nożem ostrzonym na gwiezdnym kamieniu
i od kamienia cięższej mgle
Nade mną bracia piją denaturat
i dzieci jedzą kiszkę w pergaminie
Kiedy odejdą i światła pogasną
i tylko świecić będą ślepia psie
archanioł z niebios nad nami pochylon
spisze cesarstwa obok mnie leżące
i jedno żywe lecąc na Babilon

(„Pacierze i paciorki” 1988)

Pacierz sierpniowy

Sierpień a w sierpniu pachną wodorosty
i Jeszcze Polska śpiewa się tak gorzko
kotwico dźwigu złamany w krzyż prosty
blacho kapiąca rdzą potu na wiosło

Ręko coś Polskę przez tak długie wieki
ręko odcięta zjadana po ramię
połóż ten miedziak na sine powieki
na ust kamienie połóż cięższy kamień

Sierpień a w sierpniu leży się pod niebem
i widzi morze w sobie i nad sobą
i kosz ostatni z zapleśniałym chlebem
i kosz z rybami z przepaską żałobną

Lecz gdy zasypia się w stoczni na boku
przez tę szczerbinę między snem i jawą
widzi się siebie biegnącego wokół
i ręka twoja staje się buławą

Sierpień a w sierpniu pachną wodorosty
i Jeszcze Polska śpiewa się tak gorzko
jakby spod tamtej salwy się podniosły
ręce daremnie ściskające wiosło

Jakby do hymnu piołunu sypnięto
i podłożono dynamit pod słowa
gwiazdo wskazana zamarłym okrętom
ręką co zrosła się z ciałem od nowa

(„Pacierze i paciorki” 1988)

JACEK PODSIADŁO (1964-)

Fortuna, Niemen, Miłosz

Że nie ma tu miejsca dla mnie,

kiedy zacząłem przeczuwać? Może był to mroźny, zimowy dzień

w siedemdziesiątym drugim, kiedy na olimpiadzie

w Sapporo Fortuna zaprzeczył prawom ciążenia

a ja, ośmioletni brzdąc, obserwowałem bójkę

starszego brata z siostrą

i stanąłem po stronie siostry, jakbym nie był mężczyzną.

O skoku na Okurayamie pisano wiersze

a siniaka pod okiem nie zauwazyła nawet Matka.

A może jeszcze wcześniej, gdy - niemowlę -

znające już słowo „Mama” i szybko nim znudzone -

wypowiedziałem cudowne słowo „dupa”

i świat (mający już w tych latach na karku Niemena

klęczącego na scenie i krzyczącego: dziwny jest!)

zrozumiał, że wypowiadam mu wojnę.

Bo kiedy jako nastolatek wspinałem się na gałąź starego

orzecha,

by odciąwszy ją od świata czytać książki o Indianach,

było już jasne, że nie będzie między nami rozejmów.

Świat był mi kulą u nogi, a ja światu solą w oku.

Przeczuwane stało się oczywiste

i coraz trudniej było mi znaleźć partnerów do zabawy.

Irytowało ich, że zawsze chciałem być złodziejem,

nigdy policjantem,

podstępnym Komanczem, nie szeryfem strzegącym prawa.

Teraz, czytając Miłosza, zatrzymuję się

nad trzema prostymi wersami:

„zaraz dzień

jeszcze jeden

zrób co możesz”.

Żyję. Tyle już lat

nie ma tu miejsca dla mnie,

i tym bardziej dziwi i zachwyca fakt,

że ja jestem.

Zepchnięty do podziemia, odarty ze złudzeń,

o które chciwie rzucono losy.

Ja się na ten świat prosiłem!

(1988)

Nie ma w tym mieście automatów z miłosnymi wyznaniami

Późnym wieczorem, z podróżnym workiem na ramieniu,

Drogą wśród łąk, od wsi do wsi,

od psa do psa, poza zasięgiem wściekłości

rozciągającej niepewne ogniwa łańcuchów

- kroczyłem na spotkanie z ostatnim pociągiem

transportującym dziką samotność okolicznych mieszkańców

do tego wielkiego miasta. Znad trzęsawisk

z sykiem płynął ku mnie nad ziemią

błędny ognik, uwodziciel z bagien,

obłąkany przewodnik szukających światła wśród

podmokłych ścieżek.

Zapatrzony w twoją anielską twarzyczkę, ostatni drogowskaz

na ziemi, której nie wyjaśnia kompas ani róża wiatrów,

w świecie, który miał kiedyś cztery strony

mnożące się teraz z każdym krokiem w postępie geometrycznym,

wierząc, że kierunek jest jeden: nieznany

- kroczyłem na spotkanie z ostatnim pociągiem

transportującym naszą dziką samotność

do tego wielkiego miasta. Z cmentarza na wzgórzu

smutno patrzył na mnie legion ukrzyżowanych Chrystusów,

kazano im tu tkwić w niewygodnej pozycji

na straży lastryka, złotych zębów i niepokornych dusz.

Bezradnie rozłożone, zesztywniałe w stuporze

marmurowe ramiona krzyży odsyłają z niczym

moją tęsknotę idącą na klęczkach. Miasteczko o tej porze

jest martwe i śmiało można mówić do siebie.

jeż wystrzelił z potężnej plamy cienia

leżącego u podstaw kościoła zbrojnego

w ostre wieże i dzwon trwogi, przetuptał jezdnię w poprzek

i przycupnął pod płotem na dźwięk moich kroków

skulony jakby chciał osłonić drżącym ciałkiem skradzionego Boga.

Położyłem dłoń na nastroszonym zwierzątku i uderzyła mi

do głowy

złota myśl: „Jeż, jak każda róża,

ma ledwie parę byle jakich kolców na obronę”.

Delikatnie obróciłem go o 180 stopni,

aby miał za plecami strzegący drugiego końca miasteczka

posterunek MO

i uzbrojony w pewność, że można mnie co najwyżej zabić,

pobiegłem na spotkanie z ostatnim pociągiem

transportującym naszą dziką, nieukojoną samotność

do tego wielkiego miasta. Przybył punktualnie

jak zakochana kobieta.

Zaraz po przebudzeniu sięgam po słuchawkę telefonu,

znajomy, zimny głos oznajmia mi godzinę: 12. 52.

Nie ma w tym mieście automatów z miłosnymi wyznaniami.

Krótka, rzeczowa rozmowa z kalendarzem pozwala ustalić

datę. To dzień hucznych marszów przez ulice miasta,

zwały samotności zepchnięto pod ściany przyozdabiając je

biało-czerwonymi chorągiewkami wbitymi w żywe mięso.

Cudowne andaluzyjskie seguidillas spływające na mój

wypoczęty

ośrodkowy układ nerwowy

wprawiają mnie w łagodny trans. Twój radosny śmiech

wisi jeszcze w tym powietrzu, przewieszony przez barierę

oddzielającą człowieka od człowieka, zatrzymany na granicy

między „tak” a „nie”; świadomość, że jeden z miliona głosów

opowiadających się po mojej stronie bądź przeciwko mnie

jest w stanie przeważyć szalę, każe mi pokręcić głową

w zdumieniu.

Jest już tylko jeden nawias, poza który można mnie zepchnąć.

Naszpikowany drzewcami flag tłum skanduje na placu:

POGROM PARTII PROGRAMEM NARODU!

To dobrze, ludzie się wykrzyczą

i nie będą krzyczeć na swoje dzieci.

Piję herbatę myśląc o tobie w sposób, w jaki

będąc skrzyczanym przez Matkę dzieckiem myślałem o

Matce Boskiej.

(1989)

Kadra na mecz z Francją została już powołana

Czy to jamy ziemianek, czy boisk prostokąty,
czy w blasku jupiterów, czy w mrocznych nawach świątyń -
jest światło, jasność, do której przymierzamy swe głowy
a z której nie zdaje sobie sprawy sprawozdawca sportowy
gdy mówi o strzale głową oddanym „w światło bramki”
i o tym, że piłka minęła cel ledwie o ułamki
centymetra. Zawsze się liczy „gra głową” i swego rodzaju

wyskok,

choć inny jest cel, inny sędzia i niewymiarowe boisko.
Są niesklepy, gdzie na niepółkach czekają aureole,
aury na każdą pogodę, tęczowe nieparasole,
nimby, poświaty, ulotne wonności w otwartym flakonie,
które sprawiają, że zwłoki zamiast wydzielać złe wonie
pachną jak kwiat. Są nieziemskie konstrukcje, budowle strzeliste,

o których nic nie wie wiedźma będąca panią minister
budownictwa. Sposoby istnienia, o których nic nie wie

myśliwy skulony

w leśnej ambonie, z której - gdy zjawią się dziki - przemówi

do nich

grzmiącą mowa dwururki nie znoszącą sprzeciwu. Ta

jasność, ten nimb, te wonności,

budowle i byty, dla których się czuwa, odurza, samobiczuje i

pości,

jednak są poza zasięgiem naszego oka, ręki i ucha,
choć piłkarz, gdy klęczy i płacząc całuje zdobyty puchar,
wydaje się nam awatarem, buddą i świętym w getrach.

Lecz już za tydzień strzelając rzut karny chybia o pięć i pół metra.

(1994)

Liga Mistrzów, telebimy na skrzyżowaniach, Kluivert, Musampa, Turpijn

Ciało kruszeje, rwie się jak przedza. A jak się

rwie przed siebie, by nie wpaść pod jedno z mknących aut!

Dziewiętnastoletnie talenty piłkarskie wyszlifowane w Ajaksie,

gibkość, płynność, szybkość. A za oznaczającą aut

linią wapna

ssące dysze czasu, odkurzacz Uniwersum

z pochłaniaczem, bez serca, pracuje, choć tamci dryblują

a ja pieczołowicie sklejam wers do wersu.

Fleksje, rytmy, dokładne przerzuty, woleje. Nic dodać, nic ująć.

Ale złap na

ofsajdzie takiego Murzyna, który już-już się cieszył

swoim golem, jak się będzie pieklił, pokaże ci czołg pod

okiem, przekleństwo w ustach zmiele.

Dziewięćdziesiąta minuta, czasu niewiele.

Usuń najpierw belkę ze swojego oka. Zobacz: nic nie zostaje

z ryku tysięcy gardeł, z błysku tysiąca fleszy.

(1996)

TADEUSZ RÓŻEWICZ (1921-)

Ocalony

Mam dwadzieścia cztery lata
ocalałem
prowadzony na rzeź.

To są nazwy puste i jednoznaczne:
człowiek i zwierzę
miłość i nienawiść
wróg i przyjaciel
ciemność i światło.

Człowieka tak się zabija jak zwierzę
widziałem:
furgony porąbanych ludzi
którzy nie zostaną zbawieni.

Pojęcia są tylko wyrazami:
cnota i występek
prawda i kłamstwo
piękno i brzydota
męstwo i tchórzostwo.

Jednako waży cnota i występek
widziałem:
człowieka który był jeden
występny i cnotliwy.

Szukam nauczyciela i mistrza
niech przywróci mi wzrok słuch i mowę
niech jeszcze raz nazwie rzeczy i pojęcia
niech oddzieli światło od ciemności.

Mam dwadzieścia cztery lata
ocalałem
prowadzony na rzeź.

(„Niepokój” 1947)

Lament

Zwracam się do was kapłani
nauczyciele sędziowie artyści
szewcy lekarze referenci
i do ciebie mój ojcze
Wysłuchajcie mnie.

Nie jestem młody
niech was smukłość mego ciała
nie zwodzi
ani tkliwa biel szyi
ani jasność otwartego czoła
ani puch nad słodką wargą
ni śmiech cherubiński
ni krok elastyczny

Nie jestem młody
niech was moja niewinność
nie wzrusza
ani moja czystość
ani moja słabość
kruchość i prostota

mam lat dwadzieścia
jestem mordercą
jestem narzędziem
tak ślepym jak miecz
w dłoni kata
zamordowałem człowieka
i czerwonymi palcami
gładziłem białe piersi kobiet.

Okaleczony nie widziałem
ani nieba ani róży
ptaka gniazda drzewa
świętego Franciszka
Achillesa i Hektora
Przez sześć lat
buchał z nozdrza opar krwi
Nie wierzę w przemianę wody w wino
nie wierzę w grzechów odpuszczenie
nie wierzę w ciała zmartwychwstanie

(„Niepokój” 1947)

Róża

Róża to kwiat
albo imię umarłej dziewczyny.

Różę w ciepłej dłoni można złożyć
albo w czarnej ziemi.

Czerwona róża krzyczy
złotowłosa odeszła w milczeniu.

Krew odeszła z bladego płatka
kształt opuścił suknie dziewczyny.

Ogrodnik troskliwie krzew pielęgnuje
ocalony ojciec szaleje.

Pięć lat mija od Twej śmierci
kwiat miłości, który jest bez cierni.

Dzisiaj róża rozkwitła w ogrodzie
pamięć żywych umarła i wiara.

(„Niepokój” 1947)

Jak dobrze

Jak dobrze Mogę zbierać
jagody w lesie
myślałem
nie ma lasu i jagód.

Jak dobrze Mogę leżeć
w cieniu drzewa
myślałem drzewa
już nie dają cienia.

Jak dobrze Jestem z tobą
tak mi serce bije
myślałem człowiek
nie ma serca.

(„Czerwona rękawiczka” 1948)

Zostawcie nas

Zapomnijcie o nas
o naszym pokoleniu
żyjcie jak ludzie
zapomnijcie o nas

my zazdrościliśmy
roślinom i kamieniom
zazdrościliśmy psom

chciałbym być szczurem
mówiłem wtedy do niej

chciałabym nie być
chciałabym zasnąć
i zbudzić się po wojnie
mówiła z zamkniętymi oczami

zapomnijcie o nas
nie pytajcie o naszą młodość
zostawcie nas

(„Poemat otwarty” 1956)

Bez

największym wydarzeniem
w życiu człowieka
są narodziny i śmierć
Boga

ojcze Ojcze nasz
czemu
jak zły ojciec
nocą

bez znaku bez śladu
bez słowa

czemuś mnie opuścił
czemu ja opuściłem Ciebie

życie bez boga jest możliwe
życie bez boga jest niemożliwe

przecież jako dziecko karmiłem się
Tobą
jadłem ciało
piłem krew

może opuściłeś mnie
kiedy próbowałem otworzyć
ramiona
objąć życie

lekkomyślny
rozwarłem ramiona
i wypuściłem Ciebie

a może uciekłeś
nie mogąc słuchać
mojego śmiechu

Ty się nie śmiejesz

a może pokarałeś mnie
małego ciemnego za upór
za pychę
za to
że próbowałem stworzyć
nowego człowieka
nowy język

opuściłeś mnie bez szumu
skrzydeł bez błyskawic
jak polna myszka
jak woda co wsiąkła w piach
zajęty roztargniony
nie zauważyłem twojej ucieczki
twojej nieobecności
w moim życiu

życie bez boga jest możliwe
życie bez boga jest niemożliwe

(1988-89; „Płaskorzeźba” 1991)

***

Wygaśnięcie Absolutu niszczy
sferę jego przejawiania się

marnieje religia filozofia sztuka

maleją naturalne zasoby
języka

to co zostało
wystarczy jeszcze
dla felietonistów
z „Tygodnika Powszechnego” i „Polityki”
dla dziennikarzy
kapłanów
urzędników

wymierają pewne gatunki
motyli ptaków
poetów
o imionach dziwnych i pięknych
Miriam Staff Leśmian
Tuwim Lechoń Jastrun

Norwid

nasze sieci są puste
wiersze wydobyte z dna
milczą
rozsypują się

są jak kurz
tańczący na promieniu słońca
który wpadł do pustego
wnętrza
świątyni

(„Płaskorzeźba” 1991)

Walentynki (poemat końca XX wieku)

I

w dniu Świętego Walentego 
roku pańskiego 1994 
słuchałem ćwierkania 
pani redaktorki "radia bzdet" 
 
z czarnej skrzynki 
promieniował ciepły głos 
cip cip cip cipki 
- tak wabiły gospodynie 
w przedpotopowych czasach 
drób - kurki i koguciki 
kikiriki 
cip cip cip dziewczynki 
życzymy wszystkiego naj naj naj 
wszystkim zakochanym 
bo to dzisiaj ich święto 
cip cip cip 
 
szaleństwo w wielkich domach 
towarowych 
Amerykanie kupują Amerykankom 
biżuterię bieliznę słodycze 
wszystko w kształcie 
czerwonego serduszka 
epidemia "ejds" sprawiła 
że obyczajem stało się 
wręczanie zakochanym prezerwatyw 
ozdobionych serduszkami 
wisiorki w kształcie serduszka 
bombonierki 
21-letni chłopak (w kształcie serduszka?) 
zamordował czteroletniego synka 
na pytanie dlaczego to zrobił 
młody ojciec odpowiedział 
"tak długo i głośno płakał 
aż mnie zdenerwował" 
jego 16-letnia żona 
powiedziała płacząc 
"wiem że źle zrobił 
ale ja go kocham" 
 
II

 
w dniu Świętego Walentego 
roku pańskiego 1995 
w czarnej skrzynce nawija damski głos 
kochajmy się bezpiecznie 
w związku z "dniem zakochanych" 
 
w dniu Świętego Walentego wspomnę 
że Ewa kusiła Adama jabłkiem 
nie kotletem 
 
głos męski: 
homo sapiens 
potrafi inną istotę 
doścignąć zabić 
obedrzeć ze skóry 
i zjeść 
 
ludzie i małpy 
są trawożerne 
mięsożerne owadożerne 
i owocożerne 
człowiek nie jest  
drapieżnikiem 
ale 
miałem nieprzyjemność 
bycia z rzeźni 
ludzie nie zastanawiają się 
skąd się bierze 
kotlet na talerzu 
 
mięso-żerstwo 
obciąża metabolizm 
w Anglii krowy wariują 
 
głos kobiecy przesiąknięty 
słodzikiem pedagogicznym: 
 
luka w życiu rodzinnym 
chłopiec chciałby mieć tatusia 
który mieszkałby w domu 
 
zawarliśmy z synkiem pakt 
że kiedy jakiś tatuś zamieszka 
w domu 
będziemy go lubić 
 
będziemy lubić takiego tatusia 
który będzie spełniał 
wszystkie warunki 
 
on czuje się silnie związany 
ze swymi dwoma dzidziusiami 
(choć odszedł) 
i one otrzymują od niego 
wiele sygnałów 
męskiego zachowania 
 
nowy konsensus dla rodziny 
 
chłopiec dostaje sygnały 
także od trzeciego tatusia 
bycie odpowiedzialnym Rodzicem 
to trwa całe życie 
życie życie życie życie 
życie życie życie 
całe życie 
pożycie nawet po życiu 
 
Platt-fuss-nota 
Family Album 
jęz. anglo-amerykański 
dla początkujących 
 
...ale to jeszcze nie wszystko 
 
500 tysięcy kobiet ciężarnych 
umiera co roku z braku opieki 
medycznej. Z tego samego powodu 
3 miliony noworodków umiera 
w pierwszym tygodniu życia 
 
Co sekundę rodzi się na świecie troje dzieci 
Co minutę przybywa 180 ludzi 
Co godzinę - 10 800 
Co dzień - ok. 260 tysięcy 
Co miesiąc - blisko 7,8 milionów 
Co roku - ok. 94 miliony ludzi 
Jeśli tempo przyrostu naturalnego na świecie nie zmaleje, 
będzie nas w 2025 roku 8,5 miliardów, a w 2050 roku - 
10 miliardów 
 
III 


biedne stare Lary i penaty 
 
klamka zapadła 
a może 
da się jeszcze całą rzecz 
obrócić w żart 
było nam tak dobrze 
ze sobą ale w rezultacie 
złamałeś mi życie 
 
ognisko domowe 
Lary i penaty 
Dzień Matki 
Dzień Ojca 
Dzień Babci 
Dzień Dziadka 
Dzień Dziecka 
dzień w dzień 
 
sąd orzeka rozdział 
od stołu i łoża 
rozdział od łoża? 
- śmiechu warte - 
przecież to kozetka 
a co z nami? pytają 
duchy domowego ogniska 
w betonowym bloku 
stare wystraszone 
mocno zakurzone 
Lary i penaty 
 
"dziadek! daj się wypchać" 
nic się nie da zrobić 
klamka zapadła 
a może da się 
całą rzecz 
obrócić w żart 
 
niestety w drzwiach 
stoi już druga 
osoba dialogu 
różni się od tamtej 
fryzurą 
ale używa tych samych 
słów 
uwielbia Williama Whartona 
autora Ptaśka 
dodaje - fajna jest też 
nasza Kaśka - 
Klitoris tu Klitoris tam 
 
rozwiódł się w końcu 
z biedną Jean 
 
postara się mamusia 
o drugiego tatusia 
tatusia cichego 
tatusia dobrego 
w szklanej rureczce 
szczelnie zamkniętego 

(„zawsze fragment” 1998)

WISŁAWA SZYMBORSKA (1923-)

Dwie małpy Breugela

Tak wygląda mój wielki maturalny sen:

siedzą w oknie dwie małpy przykute łańcuchem,
za oknem fruwa niebo
i kąpie się morze.

Zdaję z historii ludzi.
Jąkam się i brnę.

Małpa, wpatrzona we mnie, ironicznie słucha,
druga niby to drzemie -
a kiedy po pytaniu nastaje milczenie,
podpowiada mi
cichym brząkaniem łańcucha.

(„Wołanie do Yeti” 1957)

Obmyślam świat

Obmyślam świat, wydanie drugie,
wydanie drugie, poprawione,
idiotom na śmiech,
melancholikom na płacz,
łysym na grzebień,
psom na buty.

Oto rozdział:
Mowa Zwierząt i Roślin,
gdzie przy każdym gatunku
masz słownik odnośny.
Nawet proste dzień dobry
wymienione z rybą
ciebie, rybę i wszystkich
przy życiu umocni.

Ta, dawno przeczuwana,
nagle w lawie słów
improwizacja lasu!
Ta epika słów!
Te aforyzmy jeża
układane gdy
jesteśmy przekonani,
że, nic tylko śpi!
Czas (rozdział drugi)
ma prawo wtrącania się
we wszystko czy to złe, czy dobre.
Jednakże - ten, co kruszy góry,
oceany przesuwa i który
obecny jest przy gwiazd krążeniu,
nie będzie mieć najmniejszej władzy

nad kochankami, bo zbyt nadzy,
bo zbyt objęci, z nastroszoną
duszą jak wróblem na ramieniu

Starość to tylko morał
przy życiu zbrodniarza.
Ach więc wszyscy młodzi!
Cierpienie (rozdział trzeci)
ciała nie znieważa.
Śmierć,
kiedy śpisz, przychodzi.

A śnić będziesz,
że wcale nie trzeba oddychać,
że cisza bez oddechu
to niezła muzyka,
jesteś mały jak iskra
i gaśniesz do taktu.

Śmierć tylko taka. Bólu więcej
miałeś trzymając różę w ręce
i większe czułeś przerażenie
widząc, że płatek spadł na ziemię.

Świat tylko taki. Tylko tak
żyć. I umierać tylko tyle.
A wszystko inne - jest jak Bach
chwilowo grany
na pile.

(„Wołanie do Yeti” 1957)

Rehabilitacja

Korzystam z najstarszego prawa wyobraźni
i po raz pierwszy w życiu przywołuję zmarłych,
wypatruję ich twarzy, nadsłuchuję kroków,
chociaż wiem, że kto umarł, ten umarł dokładnie.

Czas własną głowę w ręce brać
mówiąc jej: Biedny Jorik, gdzież twoja niewiedza,
gdzież twoja ślepa ufność, gdzież twoja niewinność,
twoje jakośtobędzie, równowaga ducha
pomiędzy nie sprawdzoną a sprawdzoną prawdą?

Wierzyłam, że zdradzili, że nie warci imion,
skoro chwast się natrząsa z ich nieznanych mogił
i kruki przedrzeźniają i śnieżyce szydzą
- a to byli, Joriku, fałszywi świadkowie.

Umarłych wieczność dotąd trwa,
dokąd pamięcią się im płaci.
Chwiejna waluta. Nie ma dnia,
by ktoś wieczności swej nie tracił.

Dziś o wieczności więcej wiem:
można ją dawać i odbierać.
Kogo nazwano zdrajcą - ten
razem z imieniem ma umierać.

Ta nasza nad zmarłymi moc
wymaga nierozchwianej wagi
i żeby sąd nie sądził w noc
i żeby sędzia nie był nagi.

Ziemia wre - a to oni, którzy są już ziemią,
wstają grudka po grudce, garstka obok garstki,
wychodzą z przemilczenia, wracają do imion,
do pamięci narodu, do wieńców i braw.

Gdzież moja władza nad słowami?
Słowa opadły na dno łzy,
słowa słowa nie zdatne do wskrzeszenia ludzi,
opis martwy jak zdjęcie przy błysku magnezji.
Nawet na półoddechu nie umiem ich zbudzić
ja, Syzyf przypisany do piekła poezji.

Idą do nas. I ostrzy jak diament
- po witrynach wylśnionych od frontu,
po okienkach przytulnych mieszkanek,
po różowych okularach, po szklanych
mózgach, sercach, cichutko tną.

(„Wołanie do Yeti” 1957)

W rzece Heraklita

ryba łowi ryby,
ryba ćwiartuje rybę ostrą rybą,
ryba buduje rybę, ryba mieszka w rybie,
ryba ucieka z oblężonej ryby.

W rzece Heraklita
ryba kocha rybę,
twoje oczy - powiada - lśnią jak ryby w niebie,
chcę płynąć razem z tobą do wspólnego morza,
o najpiękniejsza z ławicy.

W rzece Heraklita
ryba wymyśliła rybę nad rybami,
ryba klęka przed rybą, ryba śpiewa rybie,
prosi rybę o lżejsze pływanie.

W rzece Heraklita
ja ryba pojedyncza, ja ryba odrębna
(choćby od ryby drzewa i ryby kamienia)
pisuję w poszczególnych chwilach małe ryby
w łusce srebrnej tak krótko,
że może to ciemność w zakłopotaniu mruga?

(„Sól” 1962)

Nagrobek

Tu leży staroświecka jak przecinek
autorka paru wierszy. Wieczny odpoczynek
raczyła dać jej ziemia, pomimo że trup
nie należał do żadnej z literackich grup.
Ale też nic lepszego nie ma na mogile
oprócz tej rymowanki, łopianu i sowy.
Przechodniu, wyjmij z teczki mózg elektronowy
i nad losem Szymborskiej podumaj przez chwilę.

(„Sól” 1962)

Dworzec

Nieprzyjazd mój do miasta N.
odbył się punktualnie.

Zostałeś uprzedzony
niewysłanym listem.

Zdążyłeś nie przyjść
w przewidzianej porze.

Pociąg wjechał na peron trzeci.
Wysiadło dużo ludzi.

Uchodził w tłumie do wyjścia
brak mojej osoby.

Kilka kobiet zastąpiło mnie
pośpiesznie
w tym pośpiechu.

Do jednej podbiegł
ktoś nie znany mi,
ale ona rozpoznała go
natychmiast.

Oboje wymienili
nie nasz pocałunek,
podczas czego zginęła
nie moja walizka.

Dworzec w mieście N.
dobrze zdał egzamin
z istnienia obiektywnego.

Całość stała na swoim miejscu.
Szczegóły poruszały się
po wyznaczonych torach.

Odbyło się nawet
umówione spotkanie.

Poza zasięgiem
naszej obecności.

W raju utraconym
prawdopodobieństwa.

Gdzie indziej.
Gdzie indziej.
Jak te słówka dźwięczą.

(„Sto pociech” 1967)

Radość pisania

Dokąd biegnie ta napisana sarna przez napisany las?
Czy z napisanej wody pić,
która jej pyszczek odbije jak kalka?
Dlaczego łeb podnosi, czy coś słyszy?
Na pożyczonych z prawdy czterech nóżkach wsparta
spod moich palców uchem strzyże.
Cisza - ten wyraz tez szeleści po papierze i rozgarnia
spowodowane słowem "las" gałęzie.

Nad białą kartką czają się do skoku
litery, które mogą ułożyć się źle,
zdania osaczające,
przed którymi nie będzie ratunku.

Jest w kropli atramentu spory zapas
myśliwych z przymrużonym okiem,
gotowych zbiec po stromym piórze w dół,
otoczyć sarnę, złożyć się do strzału.

Zapominają, że tu nie jest życie.
Inne, czarno na białym, panują tu prawa.
Okamgnienie trwać będzie tak długo, jak zechce,
pozwoli się podzielić na małe wieczności
pełne wstrzymanych w locie kul.
Na zawsze, jeśli każę, nic się tu nie stanie.
Bez mojej woli nawet liść nie spadnie
ani źdźbło się nie ugnie pod kropką kopytka.

Jest więc taki świat,
nad którym los sprawuje niezależny?
Czas, który wiąże łańcuchami znaków?
Istnienie na mój rozkaz nieustanne?

Radość pisania.
Możność utrwalania.
Zemsta ręki śmiertelnej.

(„Sto pociech” 1967)

Cebula

Co innego cebula.
Ona nie ma wnętrzności.
Jest sobą na wskroś cebulą,
do stopnia cebuliczności.
Cebulasta na zewnątrz,
cebulowa do rdzenia,
mogłaby wejrzeć w siebie
cebula bez przerażenia.

W nas obczyzna i dzikość
ledwie skórą przykryta,
inferno w nas interny,
anatomia gwałtowna,
a w cebuli cebula,
nie pokrętne jelita.
Ona wielekroć naga,
do głębi itympodobna.

Byt niesprzeczny cebula,
udany cebula twór.
W jednej po prostu druga,
w większej mniejsza zawarta,
a w następnej kolejna,
czyli trzecia i czwarta.
Dośrodkowa fuga.
Echo złożone w chór.

Cebula, to ja rozumiem:
najnadobniejszy brzuch świata.
Sam się aureolami
na własną chwałę oplata.
W nas - tłuszcze, nerwy, żyły,
śluzy i sekretności.
I jest nam odmówiony
idiotyzm doskonałości.

(„Wielka liczba” 1976)

Głos w sprawie pornografii

Nie ma rozpusty gorszej niż myślenie.
Pleni się ta swawola jak wiatropylny chwast
na grządce wytyczonej pod stokrotki.

Dla takich, którzy myślą, święte nie jest nic.
Zuchwałe nazywanie rzeczy po imieniu,
rozwiązłe analizy, wszeteczne syntezy,
pogoń za nagim faktem dzika i hulaszcza,
lubieżne obmacywanie drażliwych tematów,
tarło poglądów - w to im właśnie graj.

W dzień jasny albo pod osłoną nocy
łączą się w pary, trójkąty i koła.
Dowolna jest tu płeć i wiek partnerów.
Oczy im błyszczą, policzki pałają.
Przyjaciel wykoleja przyjaciela.
Wyrodne córki deprawują ojca.
Brat młodszą siostrę stręczy do nierządu.

Inne im w smak owoce
z zakazanego drzewa wiadomości
niż różowe pośladki z pism ilustrowanych,
cała ta prostoduszna w gruncie pornografia.
Książki, które ich bawią, nie mają obrazków.
Jedyna rozmaitość to specjalne zdania
paznokciem zakreślone albo kredką.

Zgroza, w jakich pozycjach,
z jak wyuzdaną prostotą
umysłowi udaje się zapłodnić umysł!
Nie zna takich pozycji nawet Kamasutra.

W czasie tych schadzek parzy się ledwie herbata.
Ludzie siedzą na krzesłach, poruszają ustami.
Nogę na nogę każdy sam sobie zakłada.
Jedna stopa w ten sposób dotyka podłogi,
druga swobodnie kiwa się w powietrzu.
Czasem tylko ktoś wstanie,
zbliży się do okna
i przez szparę w firankach
podgląda ulicę.

(„Ludzie na moście” 1986)

Kot w pustym mieszkaniu

Umrzeć - tego nie robi się kotu.
Bo co ma począć kot
w pustym mieszkaniu.
Wdrapywać się na ściany.
Ocierać między meblami.
Nic niby tu nie zmienione,
a jednak pozamieniane.
Niby nie przesunięte,
a jednak porozsuwane.
I wieczorami lampa już nie świeci.

Słychać kroki na schodach,
ale to nie te.
Ręka, co kładzie rybę na talerzyk,
także nie ta, co kładła.

Coś się tu nie zaczyna
w swojej zwykłej porze.
Coś się tu nie odbywa
jak powinno.
Ktoś tutaj był i był,
a potem nagle zniknął
i uporczywie go nie ma.

Do wszystkich szaf się zajrzało.
Przez półki przebiegło.
Wcisnęło się pod dywan i sprawdziło.
Nawet złamało zakaz
i rozrzuciło papiery.
Co więcej jest do zrobienia.
Spać i czekać.

Niech no on tylko wróci,
niech no się pokaże.
Już on się dowie,
że tak z kotem nie można.
Będzie się szło w jego stronę
jakby się wcale nie chciało,
pomalutku,
na bardzo obrażonych łapach.

I żadnych skoków pisków na początek.

(„Koniec i początek” 1993)

Chwila

Idę stokiem pagórka zazielenionego.
Trawa, kwiatuszki w trawie
jak na obrazku dla dzieci.
Niebo zamglone, już błękitniejące.
Widok na inne wzgórza rozlega się w ciszy.

Jakby tutaj nie było żadnych kambrów, sylurów,
skał warczących na siebie,
wypiętrzonych otchłani,
żadnych nocy w płomieniach
i dni w kłębach ciemności.

Jakby nie przesuwały się tędy niziny
w gorączkowych malignach,
lodowatych dreszczach.
Jakby tylko gdzie indziej burzyły się morza
i rozrywały brzegi horyzontów.

Jest dziewiąta trzydzieści czasu lokalnego.
Wszystko na swoim miejscu i w układnej zgodzie.
W dolince potok mały jako potok mały.
Ścieżka w postaci ścieżki od zawsze do zawsze.
Las pod pozorem lasu na wieki wieków i amen,
a w górze ptaki w locie w roli ptaków w locie.

Jak okiem sięgnąć, panuje tu chwila.
Jedna z tych ziemskich chwil
proszonych, żeby trwały.

(„Chwila” 2002)

Fotografia z 11 września

Skoczyli z płonących pięter w dół
- jeden, dwóch, jeszcze kilku
wyżej, niżej.
Fotografia powstrzymała ich przy życiu,
a teraz przechowuje
nad ziemią ku ziemi.
Każdy to jeszcze całość
z osobistą twarzą
i krwią dobrze ukrytą.
Jest dosyć czasu,
żeby rozwiały się włosy,
a z kieszeni wypadły
klucze, drobne pieniądze.
Są ciągle jeszcze w zasięgu powietrza,
w obrębie miejsc,
które się właśnie otwarły.
Tylko dwie rzeczy mogę dla nich zrobić
- opisać ten lot
i nie dodawać ostatniego zdania.

(„Chwila” 2002)

MARCIN ŚWIETLICKI (1961-)

Dla Jana Polkowskiego

Trzeba zatrzasnąć drzwiczki z tektury i otworzyć okno,

otworzyć okno i przewietrzyć pokój.

Zawsze się udawało, ale teraz się nie

udaje. Jedyny przypadek,

kiedy po wierszach

pozostaje smród.

Poezja niewolników żywi się ideą,

idee to wodniste substytuty krwi.

Bohaterowie siedzieli w więzieniach,

a robotnik jest brzydki, ale wzruszająco

użyteczny - w poezji niewolników.

W poezji niewolników drzewa mają krzyże

wewnątrz - pod korą - z kolczastego drutu.

Jakże łatwo niewolnik przebywa upiornie

długą i prawie niemożliwą drogę

od litery do Boga, to trwa krótko, niby

splunięcie - w poezji niewolników.

Zamiast powiedzieć: ząb mnie boli, jestem

głodny, samotny, my dwoje, nas czworo,

nasza ulica - mówią cicho: Wanda

Wasilewska, Cyprian Kamil Norwid,

Józef Piłsudski, Ukraina, Litwa,

Tomasz Mann, Biblia i koniecznie coś

w jidysz.

Gdyby w tym mieście nadal mieszkał smok

wysławialiby smoka - albo kryjąc się

w swoich kryjówkach pisaliby wiersze

- maleńkie piąstki grożące smokowi

(nawet miłosne wiersze pisane by były

smoczymi literami...)

Patrzę w oko smoka

i wzruszam ramionami. Jest czerwiec. Wyraźnie.

Tuż po południu była burza. Zmierzch zapada najpierw

na idealnie kwadratowych skwerach.

(„Zimne kraje” 1992)

Nieprzysiadalność

no, proszę sobie wyobrazić:
marzec albo kwiecień.
hm... raczej marzec.
wieczór.

spotykam j.p - jest pijany jak świnia
a ja jestem trzeźwy- jak świnia

idziemy na kawę
on - między morzem wódki, a powrotem do domu
ja - pomiędzy kłótnią z jedną kobietą,
a rozmową z drugą, która być może także się przerodzi w kłótnię
siedzimy więc w knajpie
choćbym się nawet bardzo skupił,
nie pamiętam w jakiej

on między wódką a powrotem do domu,
ja pomiędzy kłótnią...

i nagle on, wskazując mi jakieś dwie
siedzące przy sąsiednim stoliku
proponuje byśmy się do tych dwóch przysiedli

a ja mówię
daj mi spokój
ja nie mam ochoty
ja to pierdolę
dziś jestem w nastroju
nieprzysiadalnym
pomiędzy kłótnią z jedną kobietą,
a rozmową z drugą, która być może także się przerodzi w kłótnię
ja nie mam ochoty
ja to pierdolę
dziś jestem w nastroju
nieprzysiadalnym

więc rezygnuje, siedzimy w tej knajpie
i rozmawiamy o czymś, o literaturze
być może nawet o kobietach

on się trzyma nieźle, chociaż jest pijany jak świnia
ja się nieźle trzymam, chociaż jak świnia trzeźwy jestem

deszcz zaczyna padać
i nagle on, wskazując znowu te dwie
mówi
zobacz, to się nieźle składa
ich dwie, i nas dwóch
dosiądźmy się do nich
a ja mówię
daj mi spokój
nie mam ochoty
jestem dziś w nastroju
nieprzysiadalnym
ja to pierdolę
dziś jestem w nastroju
nieprzysiadalnym
pomiędzy kłótnią z jedną kobietą
a rozmową z drugą
ja nie mam ochoty
ja to pierdolę
dziś jestem w nastroju
nieprzysiadalnym

tak się czasami zdarza
że jestem w nastroju
nieprzysiadalnym
tak się zdarza zazwyczaj
że jestem w nastroju
nieprzysiadalnym
siedzę sam przy stoliku
i nie mam ochoty
dosiąść się do was
choć na mnie kiwacie
ja to pierdolę
dziś jestem w nastroju
nieprzysiadalnym
ja proszę pana to pierdolę
dziś jestem w nastroju
nieprzysiadalnym
spierdalaj gnoju!
dziś jestem w nastroju
nieprzysiadalnym

(„37 wierszy o wódce i papierosach” 1996)

Wiersz bez światła

Nie, nie napiszę listu. Światło nam umarło,
śmierdzi po śmierci naftą. Światło zmarło. Światło
nam wyłączyli urzędnicy. Pan kierownik przyszedł
z fizycznym i wyłączył. Bo żyjemy w grzechu,
nijak za to nie płacąc, więc znaleźli sposób,
żebyśmy zapłacili - wyłączając światło.

Ciekawy eksperyment. Telewizor umarł.
Nie żałujemy nazbyt. Jedyny mankament,
że już nic nie zagłusza szczekania sąsiadek.
Ale za to kochamy się głośniej. I bardziej.

Ciekawy eksperyment. Jest tak, że się wszystka
elektryczność skończyła, lecz nie tylko ona,
także i w innych światłach trwa powolna czystka,
zapałki nie chcą płonąć, przemokły, i kota
oczy nie świecą nazbyt w tych ciemnościach,
zimnościach, piwnicznościach, w których stanął dom.

A więc światło umarło, Wiele martwych świateł
leży przede mną, w tym bezkształtnym mroku.
Ze wszystkiego się zawsze uda robić wiersze,
z martwego światła także. Nawet jest pożytek
z ujadania sąsiadek. Z pana kierownika,
który się niebezpiecznie w Pana Boga bawi.

(„37 wierszy o wódce i papierosach” 1996)

Nobel dla Ibisza

Monika opowiada jak nie dopuszczono
jej do Wisławy Szymborskiej, kiedy miała zrobić
z wyż. wymienioną wywiad na temat Nagrody
Nobla dla Dario Fo.

Andrzej Franaszek i Ryszard F. Kozik
poradziliby sobie w takiej sytuacji.
Tak myślę.

Krzysztof Ibisz (całkiem nowy imicz:
hiszpańska bródka, donosiły o tym
wcześniej kobiece pisma) pyta Justynę Steczkowską
- A powiedz mi, Justyno, co naprawdę kręci

cię intelektualnie? Jakie filmy? Nie musisz wymieniać
tytułów. Wystarczy wymienić gatunek.

WYSTARCZY WYMIENIĆ GATUNEK !!!

(„Pieśni profana” 1998)

Golenie

Od wielu dni grzeszyłem, dziś poraz niezdarnych
prób odkupienia, wykupywania
duszy i ciała wprost z przepaści. Siadam
przed lustrem, pianę kładę na twarz.

Ręce drżą. Przytrzymałem ręką drżącą rękę
i - nie drżyj - powiedziałem. Potem wykonałem
wszystko odwrotnie. Przez żaluzje wszedł cień.

Zdzieram maszynką starość i śmierć z twarzy,
na chwilę, na pół doby najwyżej. To jeszcze
się okaże. Jeszcze się okaże

(„Czynny do odwołania” 2001)

JAN TWARDOWSKI (1915-2006)

O spacerze po Cmentarzu Wojskowym

Że też wtedy beze mnie
przewracali się w hełmie
lecąc twarzą bledziutką na bruk

Jurku z Wojtkiem i Jankiem
klękam z lampką i wiankiem
z czarnym kloszem sutanny u nóg

Przeminęło, odeszło w milczeniu
jak pod kocem na wycieczce ziemia---

świecę lampkę rękoma obiema
gdzie pod hełmem dawnych oczu nie ma

(1947)

Sprawiedliwość

Profesor Annie Świderkównie

Gdyby wszyscy mieli po cztery jabłka
gdyby wszyscy byli silni jak konie
gdyby wszyscy byli jednakowo bezbronni w miłości
gdyby każdy miał to samo nikt nikomu nie byłby potrzebny

Dziękuję Ci że sprawiedliwość Twoja jest nierównością
to co mam i to czego nie mam
nawet to czego nie mam komu dać
zawsze jest komuś potrzebne
jest noc żeby był dzień
ciemno żeby świeciła gwiazda
jest ostatnie spotkanie i rozłąka pierwsza
modlimy się bo inni się nie modlą
wierzymy bo inni nie wierzą
umieramy za tych co nie chcą umierać
kochamy bo innym serce wychłodło
list przybliża bo inny oddala
nierówni potrzebują siebie
im najłatwiej zrozumieć że każdy jest dla wszystkich
i odczytywać całość

(1970)

Śpieszmy się

Annie Kamieńskiej

Śpieszmy się kochać ludzi tak szybko odchodzą
zostaną po nich buty i telefon głuchy
tylko to co nieważne jak krowa się wlecze
najważniejsze tak prędkie że nagle się staje
potem cisza normalna więc całkiem nieznośna
jak czystość urodzona najprościej z rozpaczy
kiedy myślimy o kimś zostając bez niego

Nie bądź pewny że czas masz bo pewność niepewna
zabiera nam wrażliwość tak jak każde szczęście
przychodzi jednocześnie jak patos i humor
jak dwie namiętności wciąż słabsze od jednej
tak szybko stąd odchodzą jak drozd milkną w lipcu
jak dźwięk trochę niezgrabny lub jak suchy ukłon
żeby widzieć naprawdę zamykają oczy
chociaż większym ryzykiem rodzić się niż umrzeć
kochamy wciąż za mało i stale za późno

Nie pisz o tym zbyt często lecz pisz raz na zawsze
a będziesz jak delfin łagodny i mocny

Śpieszmy się kochać ludzi tak szybko odchodzą
i ci co nie odchodzą nie zawsze powrócą
i nigdy nie wiadomo mówiąc o miłości
czy pierwsza jest ostatnią czy ostatnia pierwszą

(1971)

Na wsi

Tu Pan Bóg jest na serio pewny i prawdziwy
bo tutaj wiedzą kiedy kury karmić
jak krowę doić żeby nie kopnęła
jak starannie ustawić drabinkę do siana
jak odróżnić liść klonu od liścia jaworu
tak podobne do siebie lecz różne od spodu
a liści nie zrozumiesz ani nie odmienisz

tu wiedzą że konie stają głowami do środka
że kos boi się bardziej w ogrodzie niż w lesie
że skowronek spłoszony raz jeszcze zaśpiewa
kukułka tutaj żywa a nie nakręcona
pszczoła wciąż się uwija raz w prawo raz w lewo
a mirt rozkwita tylko w zimnym oknie
ptaki też nie od razu wszystkie zasypiają
zresztą mogą się czasem serdecznie pomylić
jak ktoś kto bije żonę by zranić teściową
i wiadomo że sosny niebieskozielone
a dziurawiec to żółte świętojańskie ziele

tu Pan Bóg jest jak Pan Bóg pewny i prawdziwy
tylko dla filozofów garbaty i krzywy

(1975)

Ostrobramska

to nie to
to wrona
to nie koniec
to wróci
nie ma nigdy na zawsze

Ostrobramska w serdecznym mieście
odpukuje nieszczęście

(1982/3)

Wiersz z dedykacją

Zbigniewowi Herbertowi

Tu znowu jest tak samo i nic się nie zmienia
trójkątne liście brzozy i olchy okrągłe
akacja pachnie jak za czasów Prusa
obowiązkowo bo zawsze przed deszczem
altana niby bliska a woła z daleka
młodej kobiety bój się, przed starą uciekaj
leszczyna rodzi swój orzech laskowy
tak sobie dla zagadki nazwany tureckim
ogórki jak wiadomo rosną tylko nocą
pszczoła staroświecka jak z carskiego złota
na trzeciej parze nóżek trzyma swój koszyczek

Poznasz tu łatwo jak się kto uśmiecha
koń rży, pies merda, wół w dobrym humorze
żeby było zabawnie ustawia się bokiem
cień drzewa w samo południe wskazuje na północ
święta cebula krewna zdechłej lilii
strip-tease przyzwoity zasłania swym płaszczem
chamka czapla bezczelna coraz bliżej wody
denerwuje bociana bo ma palce żółte
znów Pan Bóg kocha żabę nie za to że skrzeczy
żaba skrzeczy dlatego, że Pan Bóg ją kocha
a Pan Bóg jest tak prosty, że musi być duchem

Pan Cogito zdumiony meandrami świata
niech wybaczy wiersze rwane prosto z krzaka

(1984)

ADAM ZAGAJEWSKI (1945-)

Miasto

Miasto jest poczekalnią w której codziennie

umierasz na szczurzą chorobę przymykania oczu

Miasto jest poczekalnią pełną krzeseł ruchomych

w twardym żołądku stołówki, kłamiesz donosisz

i zdradzasz przyjaciół

Nie jesteś głodny ale nie jesteś najedzony

nie jesteś uczciwy ale nie jesteś świnią

Jesteś w połowie drogi mówisz słodkim głosem

poproszę trybunę ludu wchodzisz na nią

i nagle zapominasz co chciałeś powiedzieć

Wtedy plujesz różową śliną i myślisz że to jest krew

Obmywa cię dopiero Wisła ta limfatyczna rzeka

która przypomina ci poetów dorzecza Bałtyku

Rano kradniesz wieczorem pijesz wódkę

jesteś dobrym człowiekiem który ma swoje zasady

Jedyną wzniosłością na jaką sobie pozwalasz

jest twoja wypróbowana miłość

Od dziesięciu lat oszukujesz swoją żonę

w nocy waszym starym łóżkiem małżeńskim

wypływacie na jezioro Genezaret

To są twoje najdalsze podróże

w biało-czerwonym pokrowcu poduszek

(„Komunikat” 1972)

Sklepy mięsne

Afrykanin a nie Murzyn
nie słyszy się już dziś o Murzynach
którzy zginęli w kopalni węgla
to robotnicy afrykańscy ze zmiażdżonymi
czaszkami spoczęli pod zwałami mózgu
nie słyszy się już dziś o rzeźniku
starym rycerzu krwi
sklepy mięsne oto muzea nowej wrażliwości
urzędnik a nie kat
nie słyszy się już dziś o hyclu
którego nienawidziły dzieci
W dwudziestym wieku pod rządami nowej władzy rozumu
pewne rzeczy już się nie zdarzają
krew na ulicy na maskach samochodów
i na samochodach bez maski
człowiek biały z przerażenia
Europejczyk oko w oko ze śmiercią
nie słyszy się już dziś o śmierci
zgon a nie śmierć
to jest właściwe słowo
Wymawiam je i nagle spostrzegam
że moje usta wyścielono tekturą
którą dawniej nazywano milczeniem

(„Sklepy mięsne” 1975)

Jechać do Lwowa

Rodzicom

Jechać do Lwowa. Z którego dworca jechać
do Lwowa, jeżeli nie we śnie, o świcie,
gdy rosa na walizkach i właśnie rodzą się
ekspresy i torpedy. Nagle wyjechać do
Lwowa, w środku nocy, w dzień, we wrześniu
lub w marcu. Jeżeli Lwów istnieje, pod
pokrowcami granic i nie tylko w moim
nowym paszporcie, jeżeli proporce drzew
jesiony i topole wciąż oddychają głośno
jak Indianie a strumienie bełkocą w swoim
ciemnym esperanto a zaskrońce jak miękki
znak w języku rosyjskim znikają wśród
traw. Spakować się i wyjechać, zupełnie
bez pożegnań, w południe, zniknąć
tak jak mdlały panny. I łopiany, zielona
armia łopianów, a pod nimi, pod parasolami
weneckiej kawiarni, ślimaki rozmawiają
o wieczności. Lecz katedra wznosi się,
pamiętasz, tak pionowo, tak pionowo
jak niedziela i serwetki białe i wiadro
pełne malin stojące na podłodze i moje
pragnienie, którego jeszcze nie było,
tylko ogrody chwasty i bursztyn
czereśni i Fredro nieprzyzwoity.
Zawsze było za dużo Lwowa, nikt nie umiał
zrozumieć wszystkich dzielnic, usłyszeć
szeptu każdego kamienia, spalonego przez
słońce, cerkiew w nocy milczała zupełnie
inaczej niż katedra, Jezuici chrzcili
rośliny, liść po liściu, lecz one rosły,
rosły bez pamięci, a radość kryła się
wszędzie, w korytarzach i młynkach do
kawy, które obracały się same, w niebieskich
imbrykach i w krochmalu, który był pierwszym
formalistą, w kroplach deszczu i w kolcach
róż. Pod oknem żółkły zamarznięte forsycje.
Dzwony biły i drżało powietrze, kornety
zakonnic jak szkunery płynęły pod
teatrem, świata było tak wiele, że musiał
bisować nieskończoną ilość razy,
publiczność szalała i nie chciała
opuszczać sali. Moje ciotki jeszcze
nie wiedziały, że je kiedyś wskrzeszę
i żyły tak ufnie i tak pojedynczo,
służące biegły po świeżą śmietanę,
czyste i wyprasowane, w domach trochę
złości i wielka nadzieja. Brzozowski
przyjechał na wykłady jeden z moich
wujów pisał poemat pod tytułem Czemu,
ofiarowany wszechmogącemu i było za dużo
Lwowa, nie mieścił się w naczyniu,
rozsadzał szklanki, wylewał się ze
stawów, jezior, dymił ze wszystkich
kominów, zamieniał się w ogień i w burzę,
śmiał się błyskawicami, pokorniał,
wracał do domu, czytał Nowy Testament,
spał na tapczanie pod huculskim kilimem,
było za dużo Lwowa a teraz nie ma
go wcale, rósł niepowstrzymanie a nożyce
cięły, zimni ogrodnicy jak zawsze
w maju bez litości bez miłości
ach poczekajcie aż przyjdzie ciepły
czerwiec i miękkie paprocie, bezkresne
pole lata czyli rzeczywistości.
Lecz nożyce cięły, wzdłuż linii i poprzez
włókna, krawcy, ogrodnicy i cenzorzy
cięli ciało i wieńce, sekatory niezmordowanie
pracowały, jak w dziecinnej wycinance
gdzie trzeba wystrzyc łabędzia lub sarnę.
Nożyczki, scyzoryki i żyletki drapały
cięły i skracały pulchne sukienki
prałatów i placów i kamienic, drzewa
padały bezgłośnie jak w dżungli
i katedra drżała i żegnano się o poranku
bez chustek i bez łez, takie suche
wargi, nigdy cię nie zobaczę, tyle śmierci
czeka na ciebie, dlaczego każde miasto
musi stać się Jerozolimą i każdy
człowiek Żydem i teraz tylko w pośpiechu
pakować się, zawsze, codziennie
i jechać bez tchu, jechać do Lwowa, przecież
istnieje, spokojny i czysty jak
brzoskwinia. Lwów jest wszędzie.

(„Jechać do Lwowa” 1985)

Owoce

Nieuchwytne jest życie i tylko

we wspomnieniu odsłania swoje rysy,

tylko w nieistnieniu. Nieuchwytne są

popołudnia, dojrzałe i głośne, liście

pełne soku, wypukłe owoce, szeleszczące

jedwabie kobiet, idących po drugiej stronie

ulicy, okrzyki chłopców, którzy wracają

ze szkoły. nieuchwytne. Nawet zwykłe

jabłko pozostaje tajemnicze i okrągłe.

Korony drzew drżą w ciepłych prądach

powietrza. Nieuchwytne góry na widnokręgu.

Tęcza niedotykalna. Wielkie skały obłoków

płyną powoli po niebie. Nieuchwytne,

bogate popołudnie. Moje życie,

wirujące i nieuchwytne, wolne.

(„Jechać do Lwowa” 1985)

O północy

Rozmawialiśmy długo w noc, w kuchni;

lampa naftowa miękko świeciła

i przedmioty, ośmielone jej delikatnością,

wyłaniały się z mroku, zdradzając

swoje imiona: stół, krzesło, solniczka.

O północy powiedziałaś, żeby wyjść

przed dom. Nagle zobaczyliśmy niebo

i wybuchły gwiazdy, gwiazdy sierpnia.

Jasny ogień nocy sierpniowej drżał

nad nami, nieposkromiony, wieczny.

Świat palił się, bezgłośnie, objęty

białym pożarem, w którym spały wioski,

kościoły i stogi siana, pachnące miętą

i koniczyną. płonęły drzewa i wieże,

woda i powietrze, wiatr i płomienie.

Czym jest cisza tej nocy, skoro wulkany

mają szeroko otwarte oczy, a przeszłość

jest obecna i groźna, wynurza się z ukrycia

tak samo jak księżyc lub krzak jałowca?

Chłodne są twoje usta i chłodny będzie świt,

ręcznik rzucony na rozpalone czoło.

(„Płótno” 1990)

Szybki wiersz

Słuchałem śpiewu gregoriańskiego
w pędzącym samochodzie
na autostradzie, we Francji.
Drzewa śpieszyły się. Głosy mnichów
chwaliły niewidzialnego Pana
(o świcie, w drżącej od chłodu kaplicy).
Domine, exaudi orationem meam,
prosiły męskie głosy tak spokojne,
jakby zbawienie rosło w ogrodzie.
Dokąd jechałem? Gdzie schowało się słońce?
Moje życie leżało rozdarte
po obu stronach drogi, kruche jak papier mapy.
Razem ze słodkimi mnichami
zmierzałem w stronę chmur, sinych,
ciężkich, nieprzeniknionych
jak opaska na oczach skazańca,
w stronę przyszłości, otchłani,
połykającej twarde łzy gradu.
Daleko od świtu. Daleko od domu.
Zamiast murów - cienka blacha.
Ucieczka zamiast czuwania.
Podróż zamiast zapomnienia.
Zamiast hymnu - szybki wiersz.
Przede mną
biegła mała, zmęczona gwiazda
i błyszczał asfalt szosy,
wskazując, gdzie jest ziemia,
gdzie ukryła się brzytwa horyzontu,
a gdzie czarny pająk wieczoru
i noc, wdowa po tylu marzeniach.

(„Ziemia ognista” 1994)

Elegia

To był szary krajobraz, domy niewielkie
Jak tatarskie koniki albo bloki z betonu
Olbrzymie, martwe od urodzenia; dużo mundurów, deszczu,
Ospałe rzeki, które nie wiedziały, dokąd płynąć,
Kurz, sowieccy bogowie o spuchniętych powiekach,
Kwaśny zapach benzyny, słodki zapach nudy
Brudne pociągi, świt o czerwonych powiekach.

To był mały krajobraz, nie kończące się zimy,

w których jak w koronach starych lip mieszkały

wróble i noże i przyjaźń i listki zdrady;

łuki wiejskich ulic, wąskie łąki; na ławce

w parku ktoś grał na akordeonie jakby od niechcenia

i przez chwilę można było oddychać powietrzem

lżejszym niż zmęczenie.

To była poczekalnia o brązowych ścianach,

to był sąd, to była klinika; pomieszczenie,

gdzie stoły uginały się pod ciężarem akt

a popielniczki wypełnione były popiołami.

To było milczenie albo megafony pełne złości.

To była poczekalnia, w której trzeba było

czekać przez całe życie, żeby się urodzić.

Nasze szybkie miłości, które długo trwały,

nasze wielkie śmiechy, ironie, tryumfy

może jeszcze gasną w jakimś komisariacie

na granicy mapy, na skraju wyobraźni.

To są głosy umarłych, to są włosy umarłych.

To były chronometry naszych pragnień,

to był czas pełen próżni.

To był czarny krajobraz, tylko góry były błękitne

i tęcza ukośna. Nie było obietnic ani nadziei,

ale żyliśmy tam i nie byliśmy cudzoziemcami.

To było życie, które nam przyznano.

To była cierpliwość, blada jak lodowiec.

To był lęk, pełen winy. To była odwaga,

pełna niepokoju. To był niepokój, pełen siły.

(„Ziemia ognista” 1994)

Mistyka dla początkujących

Dzień był łagodny, światło przyjazne.

Ten Niemiec na tarasie kawiarni

trzymał na kolanach niedużą książkę.

Udało mi się zobaczyć jej tytuł:

Mistyka dla początkujących.

Od razu zrozumiałem, że jaskółki,

które, przenikliwie gwiżdżąc,

patrolowały ulice Montepulciano,

i ściszone rozmowy onieśmielonych wędrowców

z Europy Wschodniej zwanej Środkową,

i białe czaple, stojące - wczoraj, przedwczoraj? -

w polach ryżowych jak zakonnice,

i zmierzch powolny i systematyczny,

zacierający kontury średniowiecznych domów,

i drzewa oliwne na niewielkich wzgórzach,

poddane wiatrom i pożarom,

i głowa Nieznanej księżniczki,

którą widziałem i podziwiałem w Luwrze,

i witraże w kościołach jak skrzydła motyli

pomazane pyłkiem kwiatów,

mały słowik, który ćwiczył recytację

tuż przy autostradzie,

i podróże, wszystkie podróże,

to była tylko mistyka dla początkujących,

wstępny kurs, prolegomena

do egzaminu, który odłożony został

na później.

(„Pragnienie” 1999)

30



Wyszukiwarka