Wywiady, Dziennikarstwo i komunikacja społeczna UŁ, gatunki dziennikarskie prasowe


Seks dzikich zwierząt - z Andrzejem Kruszewiczem, dyrektorem warszawskiego zoo rozmawia Wojciech Staszewski [Gazeta Wyborcza, Duży Format 2011]

Wszystko, co chcielibyście wiedzieć o seksie zwierzęcym, ale wstydzicie się zapytać. Rozmowa z dr. Andrzejem Kruszewiczem, dyrektorem warszawskiego zoo

Czy zwierzęta się całują?

- Całują się ryby, ptaki w pewnym tylko sensie, bo nie mają ust. U ssaków to wyraz przyjaźni, miłości, pożądania. Pierwotniaki nie potrafią.

Ale seks uprawiają wszystkie?

- U najprostszych organizmów trudno doszukiwać się seksu, takie orzęski stykają się ze sobą i wymieniają jądrami. U pluskwy kopulacja polega na tym, że samiec wbija swój sztyletowaty narząd w dowolne miejsce samicy. Jego nasienie dostaje się do jej krwiobiegu i zapładnia jej jajeczka.

Czy to dla niej przyjemne?

- Nie sądzę. Wśród owadów seks jest najobrzydliwszy. Wystraszony samiec pająk wyciągniętą łapką podaje samiczce spermatofor, drugą łapką podsuwając jej coś do jedzenia. Bywa, że ona zjada przy tym samca. U pająków samica jest znacznie większa od samca, żyje dłużej.

Pełny matriarchat.

- U modliszek prowadzący aż do dekapitacji samca, czyli obcięcia mu głowy. Od dawna wiemy, że samica modliszki zjada samca, ale nowe badania pokazują, że dekapitacja pomaga samcowi w ejakulacji. Tu samiec się nie liczy. Ma tylko zapłodnić i zginąć.

A samiec nie mógłby się powstrzymać od zapłodnienia i przeżyć?

- To po co miałby żyć?

U mrówek samica jest ogromna i zapładnia się w locie godowym, a potem spada, gubi skrzydełka i całe życie produkuje jaja z tego zapłodnienia.

Czyli ma jeden stosunek w życiu?

- Jedną orgietkę.

Mamy jeszcze ślimaki, które są obupłciowe. W czasie aktu każdy osobnik ma jednocześnie kopulację męską i żeńską.

Skoro nie budujemy mrówczych kopców ani nie mieszkamy w skorupach, to znaczy, że ewolucyjnie te modele nie okazały się najlepsze. Lepszy jest równoprawny, a nawet silniejszy samiec, tak?

- W procesie ewolucji pojawienie się samca jest milowym krokiem. Samce ssaków czy ptaków dopadają wszystkiego, co przed nimi nie ucieka. Ich strategia to wyprodukować jak największą liczbę potomstwa. Są większe, kolorowe, bo muszą konkurować o względy samic. Ponieważ to samice dokonują wyboru. Samice bowiem inwestują nie w liczbę potomstwa, tylko w jakość.

Tu jest niesprawiedliwość społeczna, bo u ludzi samice są i piękniejsze, i dokonują wyboru.

Powinniśmy być ładniejsi od samic.

- Mamy brodę, wąsy, bokobrody. To elementy, które u małp funkcjonują jako ozdoby samców. Ale myśmy się wszystkiego, co zwierzęce, wyparli.

Ale do ssaków jeszcze dojdziemy, na razie ryby. U niektórych ryb głębinowych po pierwszym zbliżeniu samiec wrasta w organizm samicy i do końca życia trwa permanentna kopulacja. Bo w świecie głębinowym trudno się spotkać po raz drugi.

Inną strategią jest orgia. U naszych karasi trą się wszyscy, woda się aż gotuje, totalne szaleństwo, wszyscy wyrzucają z siebie jaja i plemniki, woda jest gęsta od nasienia. A wielkie ławice śledzi rozsiewają po morzu miliardy ziaren ikry.

U płazów też mamy orgie. Ropuchy obłapiają samice i nie tylko. Dlatego nie należy wrzucać butelek do wody, bo jak taką butelkę dopadnie ropuszy samiec, to zmarnuje z nią całą wiosnę.

U gadów ciekawostką są węże, które mają dwa penisy. Kopulacja jest tak skomplikowana, że jeśli trzeba uciekać, nie da się tak łatwo wycofać. Wtedy samiec urywa sobie tzw. hemipenis, ale ma jeszcze drugi. Prawdziwe związki partnerskie zaczynają się dopiero u ptaków.

Bo?
- Bo jaja ptaków muszą być ogrzewane i chronione przez rodziców. Młode muszą być karmione przez ileś dni czy tygodni. Więc strategie seksualne muszą związać ze sobą pary.

Zaczyna się wątek feministyczny - o samicach wysiadujących jajka i samcach na polowaniu?

- Niekoniecznie. U ptaków najlepiej widać, że to samica wybiera. Im bardziej ekstrawaganckie ozdoby zobaczymy u samca i im większa różnica wielkości między dużym samcem i mniejszą samiczką - tym większa skłonność do poligamii. Najbardziej ekstremalny przykład to paw albo bażant. Dobry kogut jest w stanie zmonopolizować 95 proc. samic w okolicy.

To tak jakby wszystkie kobiety miały dzieci z Arnoldem Schwarzeneggerem.

- Muchołówki żałobne, które badałem w Norwegii, wybierają według strategii: najlepszy z dostępnych. A samce? Dokładnie pilnują samicy, kiedy ona jest płodna. Jak złoży jaja i je wysiaduje, nikt jej nie może zapłodnić, samiec ma zaklepaną tę samicę na 14 dni. Stara się w tym czasie zdobyć inną. Zaczyna śpiewać, ale zmienia głos, żeby nie rozpoznała go pierwsza samica.

Żona.
- Tak. Jeden rekordzista miał drugą samicę, powiedzmy, kochankę, 500 m od pierwszej. Musiał latać przez całą dolinę. Kiedy ją zapłodnił i ona zaczynała wysiadywanie, on się przełączał znów do pierwszej, bo tam miał większą szansę na sukces.

Dlaczego samica, która ma świadomość, że ten samiec nie jest kawalerem, decyduje się na bycie jego drugą samicą?

Bo ma świetne geny i dobre terytorium.

- Dobrze. Lepiej być szóstą żoną szejka niż pierwszą żoną biedaka. Nie każda samica ma szanse związać się z najlepszym samcem. Więc wiąże się z byle jakim, ale dzieci ma po najlepszym samcu w okolicy. A ten jej partner może jakieś jajo zapłodnić, ale niekoniecznie.

Taka samiczka wymyka się na skoki w bok?

- Tak. Mało kto to widzi, a wszyscy wiemy, że tak się dzieje. I wśród muchołówek, i wśród ludzi.

A co z tym Schwarzeneggerem?

- Mój znajomy badał podróżniczki. Na tokowisko przyleciał pierwszy samiec i zaczął śpiewać. Kolejne przyleciały, też śpiewały. Każdy zwabił samicę i jej pilnował, poza tym pierwszym. On cały czas śpiewał, a jego samica gdzieś tam sobie siedziała na jego terytorium, miała dzieci. Pozostałe samce się włączały w wychowywanie potomstwa.

Zbadano DNA. Okazało się, że ten pierwszy samiec był ojcem wszystkich dzieci w swoim gnieździe i ojcem większości piskląt w okolicy. On nie musiał niczego pilnować. To samice musiały wiedzieć, gdzie on jest.

Czyli najbardziej prymitywne wzorce macho zaczynają się w świecie ptaków.

- U morneli jest dokładnie na odwrót. Tu samica jest ozdobna, uwodzi samca, składa mu jaja, on te jaja wysiaduje, a ona idzie dalej i szuka kolejnego samca. To dlatego, że w tundrze składanie jaj jest bardzo kosztowne. Gdyby samica złożyła tylko cztery jaja, mogłaby stracić sezon, jeśli coś by się z nimi stało.

Zawsze przechlapane ma ten, kto wysiaduje jaja? Musi siedzieć i wiernie czekać.

- Ptakom nie chodzi o wierność, tylko o potomstwo. Przechlapane to mają kaczki. U nich narzeczeństwo trwa tylko do momentu, kiedy samica złoży jaja. Potem samice je wysiadują, a samce tworzą kluby męskie, polują, stroszą piórka i nie interesują się samicami aż do następnego roku.

W świecie ssaków jest inaczej - mamy ciążę u samicy i młodym trzeba się opiekować. Stąd rozwinięty system zachowań seksualnych, żeby partnerów związać ze sobą na czas potrzebny do odchowania potomstwa. Są zwierzęta, których kopulacja jest zjawiskiem trudnym, np. słonie. Sztuczki cyrkowej stawania na tylnych nogach można nauczyć wyłącznie samca, bo to jego naturalna pozycja kopulacyjna.

Jak wygląda seks u słoni?

- Wejście do pochwy słonicy jest ukryte bardzo nisko. Penis samca jest wygięty, musi przyjąć odpowiednią pozycję, żeby tam trafić. Zachowuje się, jakby miał własny rozum i oczy, szuka drogi. To duży narząd, półtorametrowy, bo kanał pochwowy jest długi.

U nosorożców pancernych zaloty to gonitwy, walki. Dopiero kiedy obydwa są zmęczone, może dojść do kopulacji. W naszym zoo przeżywamy to już drugi rok i nie możemy się doczekać, żeby się zmęczyły. Chodzi o zahamowanie agresji, bo inaczej nosorożce mogłyby się zabić.

U zwierząt stadnych jak wilki, hieny, likaony rozmnaża się tylko samiec alfa i samica alfa. Pozostałe mają tylko pomóc zdobyć pokarm, obronić.

A nie mają popędu?

- A widział pan kiedyś stado wilków? Tam cały czas coś się dzieje, zęby są na wierzchu. Te samce są wykastrowane psychicznie, nie są w stanie pomyśleć o seksie. Mogą być przyjaźnie, koalicje, ale na seks są zablokowane.

Seks tylko dla wybranych? A u jakich zwierząt seks się demokratyzuje?

- Tam, gdzie zwierzęta żyją w parach. Weźmy za przykład kotowate, łaszowate, nawet niektóre gryzonie. U naczelnych są prawdziwe pary, odpowiedzialność za rodzinę, ale warto pamiętać, że u większości zwierząt seks ma charakter sezonowy, krótkotrwały, przelotny.

U dużych kotowatych każda próba stosunku może się skończyć źle, bo jedno potrafi drugie zabić jednym ruchem. Tu nie może być nic na siłę, potrzebny jest cały rytuał. Jak tygrysy u nas kopulowały, to były całodniowe zabawy, festiwal seksualny. On wchodził na nią, pokręcił się chwilę, odszedł, ona mu się przewracała. Feromony płciowe, zapachy w powietrzu.

Cała seksualność u ssaków rozgrywa się w sferze zapachów. U tygrysów to ważne, bo samiec musi mieć jednoznaczną informację, że można. Ale ssaki w ogóle komunikują się przez zapach. My jako homo sapiens to wyłączyliśmy.

Nie jesteśmy przecież zwierzętami.

- Jesteśmy, i to bardziej, niż nam się wydaje. Amerykanie w piśmie "Animal Behavior" opublikowali szokujące badania przeprowadzone wśród studentów. Np. liczba plemników w porcji nasienia jest wprost proporcjonalna do masy ciała partnerki. Im potężniejsza partnerka, tym mocniej nas stymuluje.

Od czasów rzymskich żyjemy w kulcie młodości i smukłości, ale podświadomie ciągle jesteśmy jaskiniowcami. Wielka klocowata samica, jaką była Wenus z Willendorfu, była atrakcją dla samców, bo gwarantowała przetrwanie potomstwa. Jesteśmy zatem potomkami mężczyzn, którzy mieli skłonność do pulchnych kobiet.

Dzisiaj wiemy, że otyłość nie oznacza zdrowia.

- Tak, ale kiedy panował głód, trudno było zdobyć pokarm, pulchne kobiety miały większe szanse.

Albo masturbacja - u ludzi zjawisko powszechne. A u zwierząt? Też.

Po co zwierzętom masturbacja?

- Żeby samiec, kiedy będzie mógł zapłodnić samicę, dysponował świeżą porcją nasienia. Dlatego co jakiś czas musi się pozbyć starego zapasu.

Tylko ssaki się masturbują?

- W naturze praktycznie tak. W warunkach hodowli robią to jeszcze ptaki. Na patyku, na żerdce. Samice też, dla satysfakcji.

Zwierzęta przecież także mają orgazm. To silny bodziec, żeby uzależnić samice od tych doznań i żeby się chciały rozmnażać. Okazuje się też, że wszystko, co się dzieje w ciele samicy podczas orgazmu - ruchy szyjki macicy, zmiana ustawienia pochwy - to wszystko sprzyja zapłodnieniu.

Instynkt rozmnażania po zaspokojeniu głodu i pragnienia jest najsilniejszym instynktem.

To tylko przymus rozmnażania czy też kwestia przyjemności?

- U szympansów bonobo cały dzień się toczy wokół seksu. Znajdą coś do jedzenia - z radości orgietka. Nie znajdą - orgietka ze smutku. Któryś jest zdenerwowany - to odbywa kontakt seksualny i zaraz inne się dołączają.

Co z młodymi u bonobo?

- Wszystkie dzieci nasze są. To bardzo mądra strategia. U wielu małp - u szympansów, pawianów, ale też u lwów albo likaonów - jeśli zmienia się król, to zabija wszystkie dzieci. Zapładnia samice i dba dopiero o swoje potomstwo. A u bonobo nikt nie wie, które dzieci są czyje, bo samica ma kontakty ze wszystkimi samcami.

Hipisiarska komuna.

- Dokładnie. I to się u zwierząt sprawdza.

Emerytury seksualnej zwierzęta nie mają, bo jej nie dożywają?

- Im starszy samiec, tym bardziej atrakcyjny dla samic. Bo to znaczy, że jest bardzo silny, wiele przeżył, ma dobre geny. To okaz, supersamiec, póki może. A jak hormony przestają funkcjonować, to zwierzę zostaje przepędzone ze stada i koniec.

A w zoo?

- Nasz szympans Szymi w ogóle nie interesuje się samicami. Ma wzwody, masturbuje się nogą, czasem próbował zaszaleć z jakąś samiczką, ale się szybko wycofywał i dokańczał nogą. Nie jest to impotencja, ale coś innego mu się podoba.

Może jest gejem?

- U zwierząt, zanim połączą się w pary, zdarzają się epizody homoseksualne. U kopytnych żyrafy tworzą grupy męskie. U gili - pierwsze pary są homoseksualne, potem to się przeradza w heteroseksualizm. To trening seksualności.

Było pomówienie słonia poznańskiego przez pewnego radnego z Poznania, że jest gejem, bo się nie interesował samicami, kiedy był u nas w Warszawie. A myśmy mieli wtedy dwa samce, razem dorastały, jeden zaczął się interesować samicami, więc ten drugi nie mógł, bo ten pierwszy mu na to nie pozwalał.

W przypadku słoni homoseksualny kontakt płciowy jest niemożliwy. To wszystko jest nie w tym miejscu.

Homoseksualizm praktykują jeszcze młode samce zwierząt stadnych. Takie zabawy można zobaczyć u męskich surykatek, młodych lwów. A np. u psów mają charakter rytualny i świadczą o podporządkowaniu innego osobnika, tego na dole.

A samiczki?

- U naczelnych zdarzają się takie zabawy. Ale orgazmów przy tym nie ma.

Mało na ten temat wiemy. Trudno na ulicy u ludzi rozpoznać parę homoseksualną kobiet albo mężczyzn, chociaż znamy ludzką psychikę, zachowania. U zwierząt jeszcze trudniej.

Czy zdarza się seks międzygatunkowy?

- W naturze rzadziej niż w hodowli. W zoo w Łodzi był mieszaniec niedźwiedzia brunatnego z niedźwiedziem polarnym. Wyszedł kawowo-mleczny.

W naturze to prawie niemożliwe. Chyba że gatunek w danym miejscu jest bardzo rzadki, jak np. głuszec w Polsce. Zdarza się, że samiec głuszca kopuluje z cieciorkami, czyli samicami cietrzewia. Udokumentowano też sytuację, że bażant kopulował z cieciorką.

Zdarza się, że suka psa jest kryta przez wilki. Póki jest atrakcyjna, to jej nie zjedzą.

Seksowi zwierząt towarzyszą pieszczoty?

- U kopytnych to sekundy. Gra wstępna, czyli obwąchiwanie, obsikanie terenu, skok - cyk - i wszystko.

A np. u takich wodniczek, tych małych ptaszków z wielkimi jądrami, samiec z samiczką potrafi twarzą w twarz siedzieć na ziemi przez 20 minut.

Papugi lubią to robić dla przyjemności. Raz tu u nas w zoo przybiegł ochroniarz, że papugi się strasznie drą, biją. Poszedłem z nim, a one się bawią: podchodzą, ogon pod ogon, on ją trzyma za głowę. Mówię: "To jest przecież normalny kontakt moczo-płciowy, prokreacja". A on: "Ale tak długo?".

Jak długo?

- Papugi mogą to robić przez 20 minut albo dłużej. Znają nawet pozycję 69 - na patyku w poziomie, a jak trzeba, to jedna jest głową w dół. To całodzienne pieszczoty, gmeranie się.

Napięcie przedmiesiączkowe - znam domy, w których to poważny problem. A u zwierząt?

- Nie ma miesiączek, więc nie ma napięcia. U zwierząt występuje ruja, ale to same pozytywne emocje. Odwrotnie niż u kobiet, u których napięcie oznacza dołek emocjonalny, złe samopoczucie.

Popęd u mężczyzn jest przez cały rok na niezmienionym poziomie. A u samców zwierząt?

- U ptaków jądra zwiększają się kilkakrotnie. Poza okresem rozrodczym ulegają niemal zanikowi. Samiec gatunku rozmnażającego się wiosną zimą nie jest w stanie zapłodnić samicy, bo jego jądra nie produkują nasienia.

I seks go wtedy nie interesuje?

- W ogóle. Aktywność hormonalna u wielu gatunków ma związek z okresem rozrodczym.

Dlaczego kobiety mają "ruję" raz w miesiącu, a nie raz w roku?

- Kiedy ludzie zaczęli mieszkać w jaskiniach, skończyła się epoka sezonowości rozrodu. Dla związania ze sobą partnerów rozbudowaliśmy swoją seksualność na cały rok.

Czy zwierzęta mogą wiele razy?

- Można spytać, ile razy może mężczyzna. I warto dodać: z iloma partnerkami. Gdyby miał pan kilkakrotnie w ciągu dnia odbyć stosunki płciowe z kilkoma partnerkami, to miałby pan większą motywację, niż gdyby to była za każdym razem ta sama partnerka.

Nie wiem, co na to moja żona, ale ma pan rację. Ale co ze zwierzętami?

- Kiedyś żartowałem, że mały ptaszek dużo może. Bo wróbelek robi to kilkanaście razy na godzinę, od świtu do zmierzchu. Ale tylko przez kilka-kilkanaście dni. Za to gryzonie nie myślą o niczym innym przez cały rok.

Jakie są zwierzęce fetysze? My najpierw patrzymy kobietom w oczy

- U większości zwierząt albo się widzi układ rozrodczy, albo oczy.

Ludzie inaczej dobierają partnera seksualnego, a inaczej kogoś do wychowywania potomstwa. Kochanki są zawsze smukłe i zgrabne. Natomiast partner życiowy ma zapewniać stabilizację. Matka powinna mieć ładną twarz.

A inne ssaki zwracają uwagę na zapach. Samiec się nie interesuje samicą, kiedy nie wyczuje z jej zapachu, że jest gotowa do kopulacji. A jak we wsi jest suka w rui, to wszystkie psy szaleją.

Samica naszego wilka grzywiastego pachnie przez cały ogród, dobre 800 m.

Czy rozmiar ma znaczenie?

- Penisa? Nie. On spełnia wyłącznie funkcję praktyczną. Tapir ma ogromny penis, jak ogier, prawie długości ludzkiej ręki. Osioł też, bo musi głęboko nim wejść. Nosorożec ma dziwny penis, kalafior z zawijasami. To ma uzasadnienie praktyczne - musi gdzieś wejść, coś wypełnić.

A u naczelnych? Goryl ma malutkie jądra, ukryte i prawie niewidoczne, a siusiaczka takiego małego, że masturbuje się jednym palcem.

Szympans ma ogromne wiszące jądra i sztywny, włóknisty, ale cienki penis. Zaś u człowieka jądra nie są duże w porównaniu z szympansem, ale penis wielki - do zabaw seksualnych.

Czy tylko ludzie mają kult penisa?

- Ludzie i hieny.

U hien w ogóle dominująca jest samica, która ma udawany penis. Kiedyś sądzono, że hieny są hermafrodytami. A ten penis spełnia pewną funkcję w kontaktach socjalnych, jest obiektem kultu innych samic. Samców zresztą też.

Czego możemy się nauczyć od zwierząt?

- Szczerości seksualnej. My kłamiemy w sprawie seksualności. Ukrywamy zapachy, zachowania seksualne traktujemy jako nieczyste. W świecie zwierząt wszystko jest jasne, a w świecie ludzi - zakamuflowane.

To jest właśnie kultura.

- Jesteśmy jedynym gatunkiem zwierzęcia, u którego wychowanie seksualne nie polega na nauczeniu młodego osobnika, jak się robi dzieci, tylko jak się dzieci nie robi.

Na swoim przeklętym miejscu - z Markiem Kondratem rozmawia Martyna Bunda [Polityka]

Martyna Bunda: - W przyszłym tygodniu pański jubileusz. A pan jest smutny.

Marek Kondrat: - Dałem wywiad do pewnego popularnego tytułu i z aktorskiej próżności nie wziąłem pod uwagę, co stanie się, gdy ruszy machina reklamowa. Oraz co z takim wyznaniem będą mogły zrobić tabloidy.

Napisali, że jest pan w depresji.

Jestem smutny, ale to nie depresja. Znalazłem się teraz w tym okresie życia, gdy po raz pierwszy w życiu czuję się idealnie na swoim miejscu. Więc depresja mi nie grozi.

Odszedł pan z zawodu, z aktorstwa. Odmówił pan zagrania u Marka Koterskiego, choć z waszej współpracy artystycznej wychodziły dotąd najlepsze rzeczy. Ważne także dla pana.

Odszedłem z aktorstwa, ale to nie znaczy, że poszedłem na emeryturę. Pracuję, nawet sporo. Wstaję rano, siadam na łączach, bo moi kontrahenci od wina są rozsiani po świecie. Zżymam się na sprawy praktyczne. I w tym moim drugim zawodzie znalazłem pewien rodzaj szczególnej wiedzy o życiu i o samym sobie. Szanuję czas wolny - pusty, niezagospodarowany. Lubię tę wolną przestrzeń. Ale mam go o tyle, o ile.

Co to za wiedza o sobie?

Ludzie, od których kupuję wino, to ludzie osiadli od wielu pokoleń w tych samych miejscach. Patrzę, jak żyją, bez potrzeby błądzenia po świecie, w poczuciu, że on jest wielki i potężny, i za każdym załomem kryje się coś nowego. Na przykład: jadamy razem śniadania, bo po tylu latach to już prywatne, prawie rodzinne więzi. Bierzemy więc rano stolik rozkładany i wynosimy na górkę za domem. Na stolik - oliwę, czosnek, kawę, pomidory i wino musujące - a o 9 rano to jest brawurowy zestaw - i czuję, że wchodzę w tę ich normalność jak w masło. To są rolnicy. Oni wiedzą, że to powtarzalność daje poczucie bezpieczeństwa. Że każde zaburzenie cyklu powoduje wytrącenie z rytmu, a to nie jest dobre - szczególnie niedobre dla wina. To jest tak krańcowo inne od tego, co robiłem w swoim poprzednim wydaniu.

Stał pan na scenie.

Bez końca przychodziło mi spotykać się oko w oko z kilkuset ludźmi. Wciąż w gotowości do przemiany, uniesienia. Kiedyś, u zarania tego zawodu, był choć koturn: w antycznym teatrze wchodzono na ten koturn, zakładano maski, żeby życie nie zlewało się ze sceną. A dzisiejszym aktorom się to zlewa. Wymaga się od nas jakichś postaw, śledzi się nasze stany. Byle czasopismo może to zinterpretować w sposób tak straszliwie dowolny. To jest ciśnienie. I z tym ciągłym ciśnieniem pani wychodzi przed ludzi. I musi pani wszystko odłożyć, przestroić się na trzy cztery, bo sama jest pani dla siebie przedmiotem tworzenia. Diabelnie trudne.

I uciekł pan od tego do rutyny?

Szukam teraz w życiu powtarzalności - ale w tym głębszym i szerszym sensie niż rutyna. To powtarzalność w sensie wręcz genetycznym. Dzisiejszy Włoch nie jest Rzymianinem, tak jak dzisiejszy Grek nie ma w sobie Apolla, ale w nich jest ten łańcuch, który składa się na urodę życia, na harmonię. Oni nie traktują muzealnie miejsc, po których chodził Oktawian czy Antoniusz, ale z tego korzystają. Nie grodzą sobie Krakowskiego Przedmieścia słupkami jak my. Producenci wina, ludzie, którzy tworzą teraz moje środowisko, żyją i pracują w tym samym miejscu od nawet 25 pokoleń! Czuje pani tę skalę? To gdzieś przy Krzywoustym! Jestem przekonany, że takie tło, ta wielość punktów odniesienia zmieniają całe spojrzenie człowieka na życie. Niespieszność, posiłki o tej samej porze, uśmiech, zwykła rozmowa, w której nie porusza się fundamentalnych spraw. Jeśli zaakceptujemy, że każde życie składa się z powtarzalnych sekwencji - przenieść jakiś papier, coś zjeść, odbębnić jakiś seks - to życie może być bardzo miłe. W końcu do czego tu się spieszyć, skoro koniec jest mniej więcej wiadomy? Dlaczego człowiek jest nieustannie skonfliktowany, przeżywa katusze - że musi iść do pracy, komuś zupę podać? To właśnie widzę, gdy stamtąd wracam.

Więc dziś czuje się pan bardziej Włochem niż Polakiem?

Wie pani, to nie są moje kategorie. Ja się nie czuję, ja się poczuwam - i wówczas są to bardzo intymne, osobiste stany. Na przykład jak wtedy, gdy przy śniadaniu na rozkładanym stoliku mój przyjaciel z Hiszpanii, Jordi Casanovas-Bohigas, rzucił mi mimochodem: widzisz tę bodegę, tam na horyzoncie, na szczycie? Kiedy moi przodkowie budowali ją w XII w., za tą górką przebiegała granica między chrześcijaństwem a islamem. A ja poczułem tę przynależność. Poczułem, że jestem po tej samej stronie - chrześcijaństwa, nawet jeśli z kwestiami wiary i Kościoła nie ma to nic wspólnego. To było piękne uczucie.

A potem wrócił pan spod tej bodegi do domu i posmutniał.

Nie wiem, jak to powiedzieć, ale mam w sobie teraz taki rodzaj zgorzknienia, który nie wynika ani z czasu, ani z miejsca - a jedynie z wrażliwości. Inni się przystosowują, a ja widzę, choć wolałbym nie widzieć. Wracam i ciąży mi bezsens pustych, bezrefleksyjnych słów. My tutaj nie znamy środka. Nie ma rozmów mimochodem, bo trzeba się spieszyć, trzy razy zmienić pas, za to w sferze publicznej wciąż rozmawiamy o jakichś szczytach: o niesłychanie niecodziennych, odświętnych, niedzielnych, intymnych sprawach, rozmawiamy w sposób potoczysty.

Patriotyzm nam się leje z lewa i z prawa. Ojczyzną, Polską - wycieramy sobie buty w tę i z powrotem. A dla mnie to jest tak jak zdjąć majtki w sypialni. W mojej wrażliwości to nie jest codzienne. I we mnie ten dyskurs wbija się jak jakiś kołek. Bezsens abstrakcji, której poświęca się niesłychanie dużo uwagi, a z której nic nie wynika. Ja lubię abstrakcję - ale tę mrożkowską, w postaci skrótu, żartu. Lecz Mrożek właśnie wyjechał z kraju i dla mnie to jest niesłychanie ważne wydarzenie. Oszukuję się, że to z powodów zdrowotnych, ale sam nie wierzę.

Mrożek też nie wytrzymał?

Bo tutaj nigdzie nie da się schować. Powstania warszawskiego też nienawidzę z roku na rok coraz bardziej, bo za dużo mnie ono kosztuje. A właśnie mamy rocznicę, głośno odtrąbianą, i nie da się od tego uciec.

Drażni pana powstanie warszawskie?

Smuci. Od pewnego rodzaju zazdrości i podziwu, który czułem przez lata na myśl o tym powstaniu, nieodwołalnie przechodzę na stronę kompletnego niezrozumienia: jaki to pomnik - nieszczęście, morze trupów, ból ludzi, którzy zostali, a potracili bliskich, domy, całe życie?

Opowiem to tak: pamiętam, gdy chodziłem na studium wojskowe z Tomkiem Jastrunem i kolegami z uniwersytetu, bo nas łączyli, takich frajerów z uczelni artystycznych i polonistyki, jako jeden chłam nienadający się do niczego. Niech to sobie pani wyobrazi: my w tych czapkach spadających na uszy, w za długich płaszczach, z wyrazem kompletnej nieprzynależności na twarzy, u tego wojska prawdziwego wywoływaliśmy niesłychanie silne emocje radości i pobłażania. A teraz niech pani sobie wyobrazi takich samych dziarskich chłopaków z wąsikami, strzelających w powstaniu oficerkami, poniewierających takich lewusów, jak na przykład Krzysztof Kamil Baczyński. Może pani ich sobie wyobrazić? Ja mogę. I mogę też sobie wyobrazić jego poczucie braku wyjścia z sytuacji. Poczucie bezsensu, braku wyboru, szantażu, bo poeci nie są po to, by strzelać, ale strzelać muszą, ometkowani słowem patriotyzm.

Jako dziecko poznałem wielu poetów, ale nie poznałem Krzysztofa Kamila Baczyńskiego. I ta właśnie nieznajomość burzy jakoś moje życie. Czuję złość. Potrzeba było czasu, żebym zrozumiał też, jak bardzo pomnik małego powstańca jest dla nas obraźliwy. Patrzę i słucham. Ale w sferze publicznej takiej wrażliwości jak moja nie odnajduję.

Dlaczego mały powstaniec jest obraźliwy?

Zajęło mi parędziesiąt lat, by to sobie uświadomić: gdy dziś widzę w telewizji jakieś afrykańskie małe dziecko z karabinem na szyi, to myślę sobie: cóż za zbrodniarz mu ten karabin założył. A myśmy takiemu dziecku postawili pomnik. Pewnie znów się narażę.

Narazi się pan.

Ostatnio naraziłem się, gdy zacytowałem Oskara Wilde'a, że patriotyzm jest cechą ludzi chorych na nienawiść. Wieczorem już miałem mejle od naszych patriotów, niesłychanie silne w emocjach. Nie traktowałem ich osobiście. Nie mam złudzeń, wielu ludzi o swojej przeszłości potrafi myśleć tylko w jednej kategorii - i jest to właśnie ta kategoria, z której ja próbuję się wyzwolić.

To ten ometkowujący, szantażujący nacjonalizm?

Pod Monte Cassino nie było możliwości, żeby nie być patriotą. Bo jakby pani zgłosiła chęć niebycia patriotą, to oni by panią rozstrzelali tam, na miejscu. Potem ładnie to brzmi, gdy się mówi, że oni walczyli o Polskę z poczucia patriotyzmu, który jest naszym dziedzictwem narodowym, a tymczasem tak rozumiany patriotyzm to jest jedynie sfera wymyślona w systemie armijnym - w którym nie można nie wykonać zadania. A ten patriotyzm, który ja rozumiem i w który wierzę, jest niesłychaną intymnością. O tym, w moim pojęciu, mówić nie wypada. Ale nie mogę się przebić z takim rozumieniem świata.

To chyba nie jest pańskie miejsce na ziemi - tutaj.

Jest. I w tym cały problem. Obchodzi mnie, choć wolałbym, żeby nie obchodziło. Więc się szarpię.

A wie pan, dlaczego na pańską wrażliwość nie ma miejsca w tym publicznym dyskursie?

Na tym najbardziej naskórkowym poziomie rozumiem to, jak nie wiem co, bo sam to przez całe lata przerabiałem na sobie. To jest przymus pokazywania się innym ludziom. Pokazywanie się to przeraźliwie mocny motor działania. Lampa wyłącza się, ale człowieka nie da się wyłączyć. Nie da się zgasić organizmu tak jak reflektora. Ciało wymaga dalej tego samego nastroju, a wychodzi się do ludzi, którzy są w zupełnie innym nastroju, normalnym. To boli, męczy, wycieńcza, to jest paskudne poczucie pustki. Więc człowiek walczy o reflektor.

Ale z tego wynika o wiele poważniejsza sprawa: nastrój się rozpełza. Czy zauważyła pani, że przed kamerami, nawet mówiąc o wielkiej tragedii, jak wtedy, gdy spada ogromny samolot, uprawia się rodzaj gry? Przed kamerą człowiek nie przeżywa traumy w taki sposób, jakby tej kamery nie było. Jak ja znam te środki wyrazu! W aktorstwie ta gra też sprowadza się do rozkręcania emocji. Aż mnie to boli. Ci, co biorą pieniądze za uprawianie polityki, nie biorą pod uwagę swojego wpływu na poziom emocji, takt rozmowy. To jest grzech. Bo i my idziemy za nimi w te ciemne korytarze i podbijamy kartę przynależności.

A w tym głębszym sensie? Nienaskórkowym? Dlaczego to tak działa?

Myślę, że w kolejnych pokoleniach pierwsze rozpoznanie samego siebie brzmiało zawsze: my Polacy - i to wisi wciąż nad nami jako ciężar niepozbywalny. Całe nasze życie - a życie moje i księcia Poniatowskiego pod tym akurat względem niewiele się różni - upłynęło pod jarzmem.

Jarzma, zabory minęły, a my dalej mówimy o sobie per Polacy, bo nie mamy zielonego pojęcia, kim jesteśmy naprawdę. Tej wiedzy wciąż nie posiedliśmy. Bo i skąd? Nikt nas tego nie uczył. Weźmy nieszczęsną literaturę romantyczną: stawał ktoś na Mont Blanc i z Panem Bogiem zasuwał w imieniu narodu. Ale kim on był? Jaką osobą? „Wiara dziecięca padła na papieskich progach, gorzkie pocałowania kobiety kupiłem” - i to jest cały rys postaci. Reszta to mgła, zasłona. Nie ma człowieka, człowieczeństwa. Nie ma kobiet w literaturze! Więc gdzie się mieliśmy tego o sobie nauczyć? Rozpoznać siebie? Nie mówimy: ja kobieta, ja mężczyzna. Ja krawiec, ja wielbiciel wina. Jest polskość i jest patriotyzm. I z tą niewiedzą tak panicznie chcemy zająć jakieś miejsce. Określić się i coś wyraźnie powiedzieć. Samolot spadł. Z banalnych powodów, które było widać już na samym początku, bo była mgła, a koniecznie chcieliśmy tam wylądować. Ale my już wiemy, ogłaszamy i krzyczymy.

Że zamach.

A ja jestem wychowany na filmach rosyjskich. „Lecą żurawie”, „Los człowieka” powodowały u mnie niesłychanie silne emocje, które pozostały we mnie do dziś. I które nie pozwalają mi myśleć o Rosjanach wyłącznie w kategoriach wróg spod Katynia. Widzę tak samo cierpiących ludzi, ze swoim losem, z absurdem wojny, haseł, absurdem Boga przyszytego do naszej armii - bo przecież nie może być po tamtej stronie. Nie chcemy zrozumieć innych, a obrażamy się, kiedy świat jest zadziwiony nami.

A pan się tego wstydzi?

Ja się dziwię tak samo jak ci poza Polską. Dajemy znak, że będziemy głośno zabierać głos, więc nasłuchują - ale co palniemy, to nikt nie wie, o co chodzi. Dlaczego z takiej grubej rury? O czym? W najlepszych dziełach nikt nie przeczyta ja - Anglik, ja - Francuz, bo to są rzeczy bez znaczenia. A my: ja - Polak. Nikogo to nie obchodzi na świecie, naprawdę, i nas też nie powinno, wyjąwszy sferę absolutnie intymną. Cały czas to czuję w brzuchu.

Robię więc świadomy zwrot ku sobie. Ku cechom najprostszym, najpospolitszym. Staram się odwiedzać te same miejsca w tych samych sprawach. Nawet chodząc po zakupy, chodzę wciąż w te same miejsca, tylko po to, żeby się znów przekonać, że trwają. Boli mnie, gdy koledzy w banku mi się zmieniają. Jest takie motto w „Dniu świra” Koterskiego, zresztą z Mrożka. Najważniejsze jest najbliższe pięć minut. Reszta to wyobraźnia.

Dlaczego właściwie odmówił pan Koterskiemu?

On jest wyjątkowy, ale siłą rzeczy realizuje już jakąś inną myśl. A i ja teraz nie mam siły na kreację, na mierzenie się. Adasia Miauczyńskiego już zjadłem w sobie. Więc nie znajduję powodu.

Może boi się pan?

Po „Domu wariatów” odstawiłem Koterskiego - z bólu - na bardzo długo. Przy jego krytyce oczywiście, bo mnie ujeżdżał jak łysą kobyłę za tych wszystkich Halskich, za wszystkie rzeczy koniunkturalne. Wtedy ze swoją wrażliwością nie uradziłbym kolejnych jego filmów.

Ale jego filmy były dla mnie zbyt dotkliwe tylko do „Świra” i do „Chrystusów”, które ujawniły mi zupełnie coś innego, nowego. On wtedy po raz pierwszy zdradził się ze swoim największym cierpieniem - opowiedział o alkoholu, a ja zdałem sobie sprawę, że moja droga jest wprawdzie inna, ale przeżywanie pewnego rodzaju uwikłania podobne. Zrozumiałem, że to gen jest największym napędem w tym zawodzie. Gen aktorstwa. Wejście w buty ojca. Potrzebowałem 55 lat, żeby zdać sobie z tego sprawę.

Ojciec też był aktorem. Tadeusz Kondrat. Ikona swoich czasów.

Wie pani, że nawet dokładnie powtórzyłem fragmenty scenariusza? Też, jak on, swego czasu schodziłem w kapciach do teatru z mieszkania na górze.

Ojciec uległ wypadkowi, stracił przydatność zawodową w momencie swojego największego rozkwitu. Miałem wtedy pięć lat. Ojciec był wtedy niesłychanie rozpoznawalny - z tym swoim zapasem poczucia groteski, dystansem, ale i stylem wagabundy, bon vivanta jednak. Potem już tylko bywał przy swoim stoliku w Spatifie, grał jakieś małe rólki. Wyjąwszy rolę w „Sanatorium pod Klepsydrą” u Hasa, która to rola mnie rozwaliła, bo zobaczyłem pokłady wrażliwości, jakich u ojca wcześniej nie podejrzewałem. A ja przez całe życie obserwowałem ojca, który stracił swoje prawdziwe życie.

Ale to nie pańskie życie. I dlatego teraz już nic pana nie trzyma w aktorstwie?

Prawdopodobnie przestawałem być aktorem na raty, a ten proces zaczął się dużo wcześniej. Może na samym początku. Taką zawodową miarę sobie przyjąłem, możliwie najmniej ryzykowną; robiłem wszystko, jak leci, i robiłem najlepiej, jak umiałem. Nawet z pewnymi zasługami, bo niektóre rzeczy były całkiem, całkiem, bo „Zaklęte rewiry” lubię, ale potem była cała masa rzeczy, których nie pamiętam, a które z listy jakiejś mi wyskakują, bez wrażeń. A jednocześnie byłem niesłychanie krytyczny wobec praktycznie wszystkich rzeczy, które podejmowałem. Gdy miałem 40 lat, wszedłem na grań dość zmęczony.

To mniej więcej wtedy, gdy został pan reżyserem. Zrobił „Prawo ojca”.

Nie notuję tego filmu. Nikt tego nie chciał, ale tak wyszło, bo Lew Rywin, jako producent tego filmu, uznał, że to mu dobrze zrobi. Że koledzy pomogą mi (śmiech). To nie był znaczący film. To był film na przetrwanie.

Ale muszę pani powiedzieć, że ta ucieczka z zawodu była związana także z odchodzeniem punktów nalotu, że posłużmy się metaforą lotniska. Ja mogłem być na scenie tylko dla kogoś, nigdy natomiast nie traktowałem poważnie pieszczoty ogólnej, publicznej. To nie były moje punkty nalotu. Te punkty po kolei mi znikały.

Kto?

Gustaw Holoubek był ostatni. Zniknął Gustaw i całe jego otoczenie. Zniknął ten smak, powab, poler, ten tembr niespieszny. On odchodzi ze swoją epoką, ja z nią też odchodzę. Konwicki przy stoliku mawiał mi: pan ma najgorzej z nas wszystkich, bo pan musi łączyć te dwa światy. On to wyczuwał we mnie, że ja jedną nogą jestem tam z nimi. Dla mnie łączenie tych światów jest ciekawe, bo patrzę bez żalu na czas odchodzący, tak jak patrzę bez fascynacji na czas przychodzący, bo on mnie już nie dotyczy. Ja mam swoje najbliższe pięć minut i ono jest w mojej interpretacji - tylko i wyłącznie. Jest tylko moim dziełem. Jemu poświęcam uwagę, staram się zakomponować. Mniej więcej wiem, co z czego wynika.

Poza tym z Lindą w nowej Polsce mieliśmy taki istotny dla mnie epizod. Runęliśmy w nową ojczyznę, która nam otworzyła szansę, żeby już nie być aktorami. Mnie z tego czasu coś zostało w krwiobiegu: dyscyplina biznesu, poszukiwanie kryteriów, których nigdy w swoim aktorskim zawodzie nie miałem, bo tam nie da się zmierzyć niczego za pomocą centymetra.

A po latach jeszcze się okazało, że nowa dziedzina sprawia mi przyjemność. Moja firma liczy 60 osób, mam 10 sklepów i siedem w przygotowaniu do końca roku. Mam stronę internetową. To jest działalność niesłychanie dyscyplinująca. Jestem Brandem. Człowiekiem, który notuje miejsca, w których był, za pomocą kamery. Zresztą ten polopatriotyzm, o którym mówiliśmy, ma też swój aspekt przyziemny, powiedziałbym kontrastowy.

Jaki?

Mam sklep na rogu Wierzbowej, nieopodal Teatru Wielkiego. Boczna uliczka, którą nikt nie chodzi, ale można podjechać. Chodnik tam ma 10 m, na środku stoi parkometr. I jakiś pan sąsiad złożył skargę, że parkują. Pan sąsiad został wysłuchany, chodnik zagrodzony. Ja z tego sklepu płacę 50 tys. zł podatku, zatrudniam 60 osób, ale do mojego sklepu już nie można się dostać. Mój patriotyzm zakłada, że podatek też jest działalnością dla kraju. Ich patriotyzm to jest sprzyjanie temu, co życia nie rozwija.

Nie masz dzieci, tyraj za wszystkich - z dr Dorotą Merecz-Kot rozmawia Małgorzata Kolińska-Dąbrowska [Gazeta Wyborcza, Duży Format 2011]

Singielka to najniższy poziom w społecznej hierarchii roszczeń: najpierw są rodzinni z dziećmi, samotni rodzice, małżonkowie, single mężczyźni (bo oni mają wiele innych zajęć), a na samym końcu kobiety singielki

Aleksandra ma 26 lat. Jest zdeklarowaną singielką. - Na razie. Nie do końca życia. Dziś nie chcę się wiązać na stałe - mówi. Postawiła na pracę, karierę zawodową. Od dwóch lat ma etat w dużym banku. Najpierw była na stażu, potem zaproponowano jej umowę-zlecenie i wreszcie etat. Cały czas zajmuje się analizą wniosków kredytowych, pożyczek i gwarancji. - Badam je i oceniam ryzyko. Chyba robię to dobrze, bo ostatnio awansowałam. Szefowie cenią moją pracę. A ja mogę poświęcić jej dużo czasu. Mąż nie marudzi, dzieci nie płaczą, więc biorę nadgodziny i pracuję w domu. Ale czuję się dyskryminowana.

- Z jakiego powodu? - Bo jestem singielką, nie mam rodziny, dzieci. W dziale jest 11 osób. W całym pionie więcej. Oprócz mnie jest dwóch młodych facetów - kawalerów bez obciążeń. I zawsze gdy ktoś zachoruje, trzeba przejąć czyjeś zlecenie, zastąpić, to szef przychodzi do mnie lub do nich. Wcale to nie są nadgodziny i nikt mi za dodatkową pracę nie płaci. Mam wrażenie, że częściej dostaję takie zastępstwa. Ciągle odbierałam telefony od koleżanek: "Wiesz, Olu, mam chore dzieci, to zajmij się tym wnioskiem". Przychodzą wakacje, ferie, to urlopy w pierwszej kolejności dostają rodzinni. W zeszłym roku, kiedy się zbuntowałam i chciałam mieć wolne od 22 grudnia, usłyszałam, że chyba zwariowałam, bo ktoś musi być w dziale. Trzy koleżanki udowadniały mi, że muszą mieć urlop, bo przygotowują rodzinną wigilię. Nie ustąpiłam. Kwasy są do dziś. A przecież ja też miałam na święta gości. Do tego mam wrażenie, że kolegom jakoś łatwiej wymówić się od nadgodzin i dodatkowych zadań. Wystarczy, że umówili się na piwo z kumplami, na mecz czy z jakąś dziewczyną, a szef od razu rozumie ich problemy. A ja co? Nie mogę mieć życia osobistego? To dyskryminacja!

Z tą dyskryminacja to chyba jednak Aleksandra przesadza?

Nie przesadza. Amerykańskie badania pokazują, że 62 proc. pracujących singli doświadczyło odmiennego traktowania w pracy. Częściej niż osoby, które posiadają rodziny. A ta odmienność ma charakter dyskryminacji. Z tego powodu słychać ostatnio postulaty, by do przepisów antydyskryminacyjnych dodać zapis o zakazie dyskryminacji ze względu na sytuację rodzinną. Problem jest świeży, a sprawa poważna.

Dlaczego poważna?

Chociażby z tego względu, że singli jest coraz więcej. Na przykład w Ameryce tych zdeklarowanych, którzy nigdy nie byli w tzw. poważnym związku, jest aż 51 proc. A jeśli do tego dodać tych, którzy się rozwiedli lub owdowieli i nie są w nowym związku, to ten odsetek dochodzi do 80 proc. dorosłych.

Z powodu sytuacji rodzinnej Ola może czuć się dyskryminowana?

Tak. Choć, jak sądzę, szef dziewczyny i współpracownicy nie mają poczucia, że dyskryminują. W jej przypadku nadgodziny nie są wyjątkiem, tylko regułą, a zastępowanie w pracy matek przestało być przysługą dla koleżanek. Stało się jeśli nie obowiązkiem, to oczekiwaniem połączonym z presją psychiczną. Proszę pomyśleć: jeśli Ola odmówi wsparcia dla mamy gorączkującego malucha, to co o niej powiemy?

Wstrętna dziewucha.

Samolubna i wredna. To się samo narzuca. Dwie psycholożki Bella DePaulo i Wendy Morris nazywają taką sytuację 'presją ideologii małżeństwa i rodziny'. Bezwiednie zakładamy, że każdy zdrowy człowiek chce być w związku, chce założyć rodzinę, mieć dzieci i przez całe życie do tego dąży. Ci, co tego nie chcą i nie robią, są społecznie podejrzani i określani w kategoriach braku. No bo jak definiuje się singla? To 'człowiek bez' - bez pary, bez dzieci, bez obowiązków

I tak mamy w tym Oli biurze dwie kategorie konkurujących ludzi - 'rodzinni' i single.

Dwie kategorie, tak, lecz nie chodzi o konkurencję, ale stereotypowe spostrzeganie wynikające z owej ideologii małżeństwa i rodziny. To prowadzi do pojawiania się nieuzasadnionych roszczeń ze strony rodzinnych. Oni mają prawo się spóźnić, bo odwożą dziecko do szkoły czy przedszkola. A single mogą dyżurować w święta, bo jeśli są 'pojedynczy', to pies z kulawą nogą na nich nie czeka, nikomu nie sprawią przykrości swoją nieobecnością i mogą spokojnie poświęcić się dla dobra rodzinnych. Dla równowagi dodam, że i single potrafią ugrząźć w stereotypach na temat rodzinnych - np. szef singiel myśli: 'Jola zasługuje na awans, ale... jak sobie poradzi z nowymi obowiązkami i rocznym dzieckiem? Nie, lepiej awansuję Kasię, nie ma zobowiązań, więc będzie bardziej dyspozycyjna'.

Mnie zaskoczył ten podział na singli i rodzinnych. Pani nie?

Mnie jakoś nie. Ludzie identyfikują się bardziej z tymi, którzy są w podobnej sytuacji. Mogę przepadać za moją koleżanką singielką, ale jeśli sama jestem mamą, w sytuacji konfliktu interesów wezmę raczej stronę innej matki.

Czyli w relacjach w zespole współpracowników Oli jest coś, co nazwałabym solidarnością grupową - czyli facet faceta zrozumie, a kobiety już nie. Koledze łatwiej przekonać szefa mężczyznę. A młoda matka będzie trzymała stronę młodej matki.

Jak mawiają: bliższa koszula ciału. Warto tutaj zaznaczyć jeszcze jedno - singielka to najniższy poziom w tej społecznej hierarchii roszczeń: najpierw są rodzinni z dziećmi, samotni rodzice, małżonkowie, single mężczyźni (bo oni mają wiele innych zajęć), a na samym końcu kobiety singielki. Singielki w społecznym odczuciu tylko pozują na takie wyzwolone, a tak naprawdę co wieczór wysiadują same w domu. Są najbardziej niewiarygodne w swym pragnieniu życia w pojedynkę - i my, 'sparowani', dzieciaci, robimy im w gruncie rzeczy przysługę, umożliwiając zajęcie się czymś konstruktywnym, odrywającym od ponurych myśli. Bo jak wynika z badań, w opinii społecznej bycie singielką równa się byciu nieszczęśliwą.

A może w biurze powstała taka sytuacja, bo Aleksandra nie umie być asertywna i dała sobie wejść na głowę? Od początku pozwalała, żeby wszyscy zwalali na nią dodatkową robotę?

Asertywność nie jest lekarstwem na wszystko, często mylona jest nawet ze zwyczajnym chamstwem i skrajnym egoizmem. Czy dobrze by zrobiła, gdyby odpowiedziała twardo 'nie' na pierwszą prośbę koleżanki czy szefa? Jak by się z tym czuła? Jak oceniliby ją inni? Ola próbowała zachować proporcje między zrozumieniem dla trudnej sytuacji innych a własnymi potrzebami. Problem w tym, że tych innych jest więcej

I co teraz? Może się jedynie zbuntować?

To nie jest bunt. Ona tylko broni się przed nadużyciem. Nie odmawia pomocy. Nie chce, by to, że jest singielką, powodowało dodatkowe obciążenia zawodowe. Tak samo pracownica będąca matką nie chce, by sam ten fakt uniemożliwiał jej uzyskanie awansu. To normalne. Widzę tu natomiast problem z Oli szefem. Z jednej strony to cenne, że rozumie położenie matek, z drugiej - mam wrażenie, że nie jest podobnie wyrozumiały, jeśli chodzi o potrzeby singli. Idę o zakład, że gdyby potrafił zachować równowagę w tym względzie, nie zajmowałybyśmy się dziś historią Oli.

Piszę dużo o naszym rynku pracy i widzę, że generalnie pracodawcy patrzą na sprawę tak: pracownik bez obciążeń rodzinnych to świetny nabytek. Można w niego orać.

Nie można. Jednak rzeczywistość pokazuje, że tak jest. Do tego najczęściej nikt nie upomina się o takiego pracownika, ale to w perspektywie istnienia firmy działania krótkodystansowe. Szef tworzy klimat sprawiedliwości w firmie. Jeśli faworyzuje kogoś z zespołu lub kogoś nadmiernie obciąża, traci i on, i firma. Ludzie przestają być lojalni, gdy mają poczucie niesprawiedliwego traktowania. Stosowanie strategii 'wykorzystaj i porzuć' jest skuteczne na krótką metę. Opinia o pracodawcy przenika do otocznia społecznego. Rezultat jest taki, że na pracę u niego decydują się tylko desperaci, pracują krótko i odchodzą. Takie firmy cechuje duża rotacja, a pracodawcy, co zaskakujące, rzadko zdają sobie sprawę, jak dużo to kosztuje. A nowemu pracownikowi potrzeba średnio trzech miesięcy, by wdrożył się do pracy, i jeszcze kolejnych dwóch, by wykonywał ją na takim samym poziomie jak doświadczony pracownik. A on wtedy ucieka.

Ola nie dość, że jest singielką, to jeszcze jest młodą osobą, a najmłodsi pracownicy są bardzo często po prostu wykorzystywani. Szefowie wiedzą, że zależy im na pracy, zrobieniu kariery i pieniądzach, więc dociskają. Młodzi często nie znają kodeksu pracy. Nie protestują, bo wiedzą, że kolega będzie bardziej dyspozycyjny. Dopiero budują swoją pozycję w firmie i pozycję zawodową, więc zależy im na dobrych relacjach z szefami. Nie będą się buntować. Oczywiście trochę uogólniam, by pokazać mechanizm.

Tak, to szerszy problem, zależny od rynku pracy. Przy dużej stopie bezrobocia ludzie zmuszeni są do walki o pracę, a potem do walki o jej utrzymanie. Młodzi są w szczególnie trudnej sytuacji - by pozostać w firmie, muszą się wykazać zarówno przed szefem, jak i przed zespołem. Chyba nie ma na to antidotum. Taka jest przykra rzeczywistość, gdy popyt przewyższa podaż. Otarłabym się o śmieszność, apelując, by młodzi mniej się angażowali, wykazywali etc. Mogę tylko sugerować, by po ustabilizowaniu swojej sytuacji zawodowej, nabraniu doświadczenia pomyśleć o zmianie pracodawcy. W nowej pracy pozycja osoby z doświadczeniem zawodowym jest z reguły lepsza, a nowy szef nie ma pojęcia o tym, jak bardzo dawaliśmy się wykorzystywać wcześniej, więc mamy szansę na stworzenie zdrowszych relacji zawodowych. Trzeba od samego początku stawiać twarde warunki, ale to w moim odczuciu skuteczna strategia wyłącznie dla wybitnych, o wyjątkowych i cennych dla pracodawcy kompetencjach. Jeśli ich nie masz, to gdy postawisz mur, zanim dasz się poznać i sam rozpoznasz sytuację w firmie - potraktują cię jako kogoś, kto stwarza problemy. Z takimi nikt nie chce mieć do czynienia. Wszak liczy się pierwsze wrażenie, a w okresie próbnym może nie być drugiej szansy na jego korektę.

To jak rozmawiać w takiej sytuacji z szefem? Dziewczyna ma przecież prawo odmówić przyjęcia dodatkowej pracy, za którą nie dostanie pewnie pieniędzy.

Trzeba porozmawiać o ograniczeniach własnej dyspozycyjności. Rodzinnym wydaje się, że single nie mają żadnych obowiązków. Tymczasem badania pokazują, że większość singli ma rozmaite zobowiązania wobec swoich najbliższych, np. jedna czwarta stale opiekuje się kimś z rodziny. Ponadto znaczna część singli pracuje dodatkowo lub udziela się społecznie.

Warto też powiedzieć szefowi o swoich odczuciach w związku z zaistniałą sytuacją.

Ciekawa jestem, co by zrobił szef Aleksandry, gdyby powiedziała, że chce wieczorem iść na piwo lub z chłopakiem do łóżka i nie zostanie po godzinach?

Już widzę jego minę! Stan cudownego zaskoczenia Zaskakujące wypowiedzi często działają.

A jak wyjaśnić koleżankom, że jeżeli ktoś ma dzieci, to nie oznacza, że ma prawo do przywilejów? I jeszcze zrobić to tak, by nie przysporzyć sobie wrogów?

Porozmawiałabym z koleżankami właśnie o proporcjach. O tym, że rozumiem ich problemy, ale nie mogę sama jedna wykonywać pracy za każdą z nich, gdy tylko zajdzie taka potrzeba. Wyjaśnić, że nie mogę być jednoosobową grupą wsparcia dla dziewięciu matek, ponieważ mnie to obciąża.



Wyszukiwarka