Fragment orzucone, Stephenie Meyer


Jest to wycinek z Księżyca w Nowiu, około strony 49.

Opadłam na poduszkę. Miałam przyspieszony oddech, a świat wirował mi przed oczami. Ręka mnie już nie bolała, ale nie wiedziałam, czy to z powodu tabletek przeciwbólowych, czy pocałunku. Coś mi się przypomniało, ale skojarzenie było zbyt ulotne...

- Przepraszam. - Edwardowi także brakowało tchu. - Przeholowałem.

Ku własnemu zaskoczeniu, zachichotałam.

- Jesteś zabawny - wymamrotałam i ponownie zachichotałam.

Skrzywił się w ciemności. Wyglądał tak poważnie. Dostałam napadu histerycznego śmiechu. Zasłoniłam sobie usta, by stłumić śmiech, żeby Charlie mnie nie usłyszał.

- Bello, zażywałaś kiedykolwiek wcześniej Percocet?

- Nie sądzę - odpowiedziałam, wciąż chichocząc. - A co?

Wywrócił oczami. Nadal nie mogłam się przestać śmiać.

- Jak twoja ręka?

- Nie czuje jej. Mam ją jeszcze?

Westchnął przy akompaniamencie moich chichotów.

- Spróbuj zasnąć, Bello.

- Nie, chcę, żebyś mnie znów pocałował.

- Przeceniasz moją samokontrolę.

Parsknęłam śmiechem.

- Co jest dla ciebie bardziej kuszące - moja krew czy moje ciało?

Rozbawiło mnie własne pytanie.

- Pół na pół. - Uśmiechnął się wbrew sobie. - Nigdy nie widziałem cię na haju. Jesteś bardzo zabawna.

- Nie jestem na haju. - Spróbowałam powstrzymać chichoty, by to udowodnić.

- Lepiej się prześpij - zasugerował.

Zdałam sobie sprawę, że robię z siebie idiotkę, co nie było niczym niezwykłym, ale wciąż było żenujące, więc spróbowałam pójść za jego radą. Wtuliłam głowę w jego ramię i zamknęłam oczy. Co jakiś czas jeszcze dostawałam nawrotu chichotów, ale zdarzało się to coraz rzadziej, aż w końcu leki uśpiły mnie.

***

Obudziłam się w strasznym stanie: ręka mnie piekła, a głowa bolała. Edward powiedział, że to skutki uboczne zażycia leków i polecił mi stosować Tylenol zamiast Percocatu, po czym pocałował mnie niedbale w czoło i wyskoczył przez okno.

To, że jego twarz wydawała mi się odległa i bez wyrazu, wcale mi nie pomogło. Niepokoiłam się, do jakich wniosków mógł dojść w nocy, gdy obserwował, jak spałam. Im bardziej się tym gryzłam, tym dotkliwiej pulsowały mi skronie.

Wzięłam podwójną dawkę Tylenolu, a buteleczkę z Percocatem wyrzuciłam do kosza w łazience.

Tłumaczenie by: Luthien

Tekst ten powinien być około strony 179 w Zmierzchu.

Oczywiście nie odbyło się bez wpadki. Starałam się nie zbliżać do Mike'a, by ten mógł w spokoju grać, ale trener Clapp podszedł do nas i kazał mu trzymać się swojej strony kortu, bym również mogła uczestniczyć w grze. Sam stanął obok i przyglądał się nam, upewniając się, że wypełniamy jego polecenie.

Z westchnieniem stanęłam w bardziej centralnym miejscu kortu, trzymając przed sobą ostrożnie rakietę. Dziewczyna z przeciwnej drużyny uśmiechnęła się złośliwie podczas wykonywania serwisu - musiałam jej coś uszkodzić podczas koszykówki - i posłała lotkę kilka metrów za siatkę, prosto we mnie. Skoczyłam niezgrabnie w stronę nadlatującego pocisku, mierząc rakietą w jego kierunku, ale zapomniałam uwzględnić siatkę w swoich rachubach. Moja rakieta odbiła się od siatki z zadziwiającą siłą, wypadając mi z ręki i zahaczając przy tym o moją głowę, zanim uderzyła w ramię Mike'a, który podbiegł, by odbić lotkę, którą ja przepuściłam.

Trener Clapp zakasłał lub próbował zamaskować śmiech.

- Przepraszam, Newton - mruknął, oddalając się wolnym krokiem, byśmy mogli powrócić do naszych poprzednich, mniej niebezpiecznych, pozycji.

- Wszystko w porządku? - spytał Mike, rozcierając sobie ramię, podczas gdy ja masowałam sobie czoło.

- Tak, a ty jesteś cały? - spytałam łagodnie, biorąc znów do ręki swoją broń.

- Chyba dam sobie radę. - Wykonał ręką pełen obrót, upewniając się, że jest w pełni sprawna.

- Będę się trzymać z tyłu. - Odeszłam do tylnego narożnika kortu, trzymając ostrożnie rakietę za plecami.

Tłumaczenie by: Luthien

Ten fragment tekstu został wycięty z epilogu Zmierzchu.

Zaskoczyło mnie dziwne pokrewieństwo, które utworzyło się między mną a Emmettem, szczególnie że kiedyś to on wydawał mi się najbardziej przerażający z nich wszystkich. Musiało to mieć coś wspólnego z tym, jak zostaliśmy wybrani, by dołączyć do rodziny. Oboje zostaliśmy pokochani i odwzajemniliśmy to uczucie, będąc ludźmi, choć w jego przypadku trwało to bardzo krótko. Jednak Emmett pamiętał to. On jeden naprawdę rozumiał, jakim cudem był dla mnie Edward.

Rozmawialiśmy o tym po raz pierwszy pewnego wieczoru, gdy nasza trójka wyłożyła się na kanapie w salonie. Emmett po cichu zapoznawał mnie ze wspomnieniami, które były lepsze niż bajki. Uwaga Edwarda była skoncentrowana na programie kulinarnym. Zdecydował, ku mojemu niedowierzaniu, że musi nauczyć się gotować, co mogło stanowić pewien problem, gdy się nie miało odpowiedniego wyczucia smaku i zapachu. Mimo wszystko istniało coś, co nie przychodziło mu łatwo. Zmarszczył swoje idealne brwi, gdy znany kucharz doprawiał kolejną potrawę do smaku. Ukryłam uśmiech.

- Wtedy kończył się już ze mną bawić i wiedziałem, że za chwilę umrę - wspominał Emmett ze spokojem, kończąc opowieść o swoim ludzkim życiu przygodą z niedźwiedziem. Edward nie zwracał na nas uwagi. Słyszał już wcześniej tę historię. - Nie mogłem się ruszyć. Traciłem przytomność. Wówczas usłyszałem coś, co, jak sądziłem, było innym niedźwiedziem, walczącym z tamtym o pożywienie. Nagle poczułem się, jakbym leciał. Uznałem, że umarłem, ale mimo to spróbowałem otworzyć oczy. Wtedy ją zobaczyłem... - Powrócił myślami do tego wspomnienia, jego mina wyrażała niedowierzanie. Rozumiałam go doskonale. - ... i wiedziałem już, że nie żyję. Nie miałem nawet nic przeciwko bólowi. Walczyłem ze sobą, by nie zamknąć powiek i nie stracić z oczu twarzy anioła. Majaczyłem oczywiście, zastanawiając się, dlaczego nie dostaliśmy się jeszcze do nieba. Uznałem, że musi być ono dalej, niż się spodziewałem. Czekałem, aż anioł mnie opuści. A wówczas ona zaniosła mnie przed oblicze Boga.

Zaniósł się swoim tubalnym śmiechem. Bez trudu mogłam wyobrazić sobie, iż ktoś wysunął takie przypuszczenie.

- Sądziłem, że to, co nastąpiło później, było sądem nade mną. W swoim dwudziestoletnim życiu bawiłem się aż nazbyt dobrze, więc ognie piekielne mnie nie zaskoczyły. - Znów się zaśmiał. Mimo to zadrżałam. Edward nieświadomie wzmocnił uścisk wokół mnie. - Jednak zdziwiło mnie to, że anioł mnie nie zostawił. Nie potrafiłem zrozumieć, jak coś tak pięknego mogło przebywać ze mną w piekle, ale byłem za to wdzięczny. Za każdym razem gdy Bóg przychodził mnie skontrolować, obawiałem się, że zabierze ją ode mnie, ale nigdy tego nie uczynił. Zacząłem myśleć, że ci wszyscy kaznodzieje, którzy rozprawiali o miłosiernym Bogu, mogli mieć mimo wszystko rację. I wtedy ból ustał, a oni wyjaśnili mi wszystko. Byli zdziwieni, że nie przejąłem się zanadto tą całą przemianą w wampira. Ale skoro Carlisle i Rosalie, mój anioł, byli wampirami, czy mogło być aż tak źle?

Skinęłam głową, całkowicie się z nim zgadzając.

- Trochę więcej problemów miałem z zasadami... - Zachichotał. - Miałeś ze mną na początku pełne ręce roboty, prawda? - Szturchnął żartobliwie Edwarda w ramię, przez co zakołysało nami wszystkimi. Edward prychnął, nie odwracając wzroku od telewizora. - Widzisz, piekło nie jest takie złe, jeśli możesz zatrzymać przy sobie anioła - zapewnił mnie Emmett wesołym tonem. - Kiedy on w końcu zaakceptuje nieuniknione, poradzisz sobie.

Pięść Edwarda przemknęła obok mnie tak szybko, że nawet nie zauważyłam, co wbiło Emmetta w oparcie kanapy. Edward ani na moment nie spuścił wzroku z telewizora.

- Edward! - krzyknęłam na niego przerażona.

- Nie przejmuj się tym, Bello - powiedział Emmett niewzruszenie, sadowiąc się z powrotem na swoim miejscu. - Wiem, gdzie go znaleźć. - Spojrzał ponad mną na profil Edwarda. - W końcu będziesz musiał ją na chwilę zostawić - zagroził. Edward ledwo słyszalnie warknął, nie podnosząc wzroku.

- Chłopcy! - Z piętra dobiegł nas upominający głos Esme.

Tłumaczenie by: Luthien

Jest to rozmowa Edwarda z Rosalie, w której Edward dowiaduje się o śmierci Belli. Pewnie wiele z was jest ciekawych jak przebiegła ta rozmowa, więc proszę:

Telefon w mojej kieszeni znów zaczął wibrować. Po raz dwudziesty piąty w ciągu ostatnich dwudziestu czterech godzin. Pomyślałem, żeby otworzyć go i przynajmniej sprawdzić, kto próbuje się ze mną skontaktować. Może to było coś ważnego. Może Carlisle mnie potrzebował.

Pomyślałem o tym, ale się nie ruszyłem.

Nie byłem całkiem pewien, gdzie się znajdowałem. Chyba na jakimś ciemnym, ciasnym strychu, pełnym szczurów i pająków. Pająki ignorowały mnie, a szczury trzymały się ode mnie z daleka. Powietrze przepełniała woń smażonego oleju, zjełczałego mięsa i ludzkiego potu oraz niemalże stała warstwa zanieczyszczeń unosząca się jak czarna mgiełka nad wszystkim. Pode mną były cztery piętra sypiącej się kamienicy w getcie tętniącej życiem. Nie zadawałem sobie trudu, by oddzielać myśli od głosów - razem tworzyły głośną, hiszpańską wrzawę, której się nawet nie przysłuchiwałem. Pozwalałem, by odbijała się ode mnie. To bez znaczenia. Wszystko było bez znaczenia. Moja egzystencja była pozbawiona znaczenia.

Cały świat był pozbawiony znaczenia.

Przyciskałem czoło do kolan, zastanawiając się, jak długo jeszcze będę w stanie to znosić. Może to było bezsensowne. Może jeśli moja próba i tak była skazana na niepowodzenie, powinienem przestać się torturować i po prostu wrócić...

Ten pomysł był tak pobudzający, tak ożywczy - jakby te słowa zawierały w sobie silny środek znieczulający, zmiatający z powierzchni ziemi tę górę cierpienia, pod którą byłem zakopany - że sprawił, iż wziąłem głębszy oddech, a świat zawirował mi przed oczami.

Mógłbym stąd odejść, mógłbym wrócić.

Twarz Belli, zawsze ukryta pod moimi powiekami, uśmiechnęła się do mnie.

To był zapraszający uśmiech, uśmiech pełen przebaczenia, ale nie wywołał on takiego efektu, jakiego prawdopodobnie spodziewała się moja podświadomość.

Oczywiście, że nie mogłem wrócić. Czymże było moje cierpienie w porównaniu z jej szczęściem? Powinna móc się uśmiechać, wolna od strachu i wszelkich zagrożeń. Wolna od tęsknoty za przyszłością bez duszy. Zasługiwała na coś więcej. Zasługiwała na kogoś lepszego ode mnie. Kiedy opuści już ten świat, pójdzie do miejsca, do którego miałem zakaz wstępu, nieważne jakie życie prowadziłem na ziemi.

Myśl o tej ostatecznej rozłące była dużo silniejsza niż ból, który do tej pory odczuwałem. Zadrżałem. Kiedy Bella pójdzie do miejsca, do którego należała, a ja nie, nie będę już przeciągał dłużej swojego życia. Będę potrzebował zapomnienia. Będę potrzebował ulgi.

To była moja nadzieja, ale nie miałem na to żadnych gwarancji. Spać - i śnić może? Ha, tu się pojawia przeszkoda, zacytowałem. Nawet gdy stanę się popiołem, czy wciąż będę odczuwać męki po jej stracie?

Ponownie wstrząsnęły mną dreszcze.

A poza tym, do diabła, obiecałem. Przyrzekłem jej, że nie pojawię się już nigdy więcej w jej życiu. Nie zamierzałem cofnąć danego słowa. Nie mógłbym choć raz zrobić czegoś dla jej dobra? Czegokolwiek?

Myśl o powrocie do pochmurnego miasteczka, które już na zawsze pozostanie moim prawdziwym domem na tej planecie znów zaświtała mi w głowie.

Tylko, żeby sprawdzić. Tylko, żeby upewnić się, że jest bezpieczna i szczęśliwa. Nie po to, by się wtrącać. Nigdy by się nie dowiedziała, że tam byłem...

Nie. Do diabła, nie.

Telefon znów zaczął wibrować.

- Niech to szlag - warknąłem.

Mógłbym tym odwrócić swą uwagę, pomyślałem. Otworzyłem telefon i skojarzyłem numer. Od pół roku nie przeżyłem takiego szoku.

Po co Rosalie miałaby do mnie dzwonić? Była prawdopodobnie jedyną osobą, która cieszyła się z mojej nieobecności.

Musiało się stać coś naprawdę poważnego, skoro chciała ze mną rozmawiać. Zmartwiony o swoją rodzinę, odebrałem telefon.

- Co? - spytałem spięty.

- Och, wow. Edward odebrał telefon. Czuję się zaszczycona.

Gdy tylko usłyszałem ton jej głosu, wiedziałem, że z rodziną wszystko w porządku. Musiała być po prostu znudzona. Trudno było domyśleć się motywów jej postępowania bez wglądu w jej myśli. Postępowanie Rosalie nigdy nie miało dla mnie sensu. Jej działania wynikały z najbardziej zawiłych rodzajów logiki.

Zatrzasnąłem telefon.

- Zostaw mnie w spokoju - wyszeptałem do nikogo.

Oczywiście telefon od razu znów zaczął wibrować.

Będzie do mnie wydzwaniała, póki nie przekaże mi tej wiadomości, która miała mnie zirytować? Prawdopodobnie. Ta gra nie znudziłaby się jej przez kilka miesięcy. Rozważyłem w myślach pomysł, by pozwolić jej wciskać przycisk powtórnego wybierania numeru przez następne pół roku... a potem westchnąłem i znów odebrałem telefon.

- Streszczaj się.

Rosalie zaczęła wyrzucać z siebie słowa.

- Pomyślałam, iż chciałbyś wiedzieć, że Alice jest w Forks.

Otworzyłem oczy i wpatrzyłem się w spróchniałe drewniane belki oddalone trzy cale od mojej twarzy.

- Co? - Mój głos był pusty i wyprany z wszelkich emocji.

- Wiesz, jaka jest Alice - myśli, że wszystko wie. Jak ty. - Rosalie zachichotała bez cienia wesołości. Jej głos przybrał bardziej nerwowy ton, jakby nagle była niepewna tego, co robiła.

Ale moja wściekłość utrudniała mi przejmowanie się tym, jaki problem miała Rosalie.

Alice przyrzekła mi, że podporządkuje się mojemu postanowieniu w odniesieniu do Belli, mimo że nie zgadzała się z moją decyzją. Obiecała, że zostawi Bellę w spokoju... przynajmniej, póki ja też się do tego stosowałem. Najwyraźniej uznała, że w końcu ulegnę. Może miała rację.

Ale nie uległem. Jeszcze. Więc co robiła w Forks? Zapragnąłem skręcić jej ten chudy kark. Nie żeby Jasper pozwolił mi zbliżyć się na tyle do niej, gdyby wychwycił ten podmuch furii wzbierającej we mnie...

- Jesteś tam jeszcze, Edward?

Nie odpowiedziałem. Ścisnąłem czubkami palców nasadę nosa, zastanawiając się, czy wampir może dostać migreny.

Z drugiej strony, jeśli Alice już i tak wróciła...

Nie. Nie. Nie. Nie.

Obiecałem. Bella zasługuje na lepsze życie. Obiecałem. Bella zasługuje na lepsze życie.

Powtarzałem te słowa jak mantrę, próbując oczyścić umysł z kuszącego widoku ciemnego okna Belli. Wejścia do mojego jedynego sanktuarium.

Bez wątpienia musiałbym się płaszczyć, gdybym wrócił. Nie przeszkadzałoby mi to. Mógłbym szczęśliwie spędzić następne dziesięciolecie na kolanach, gdybym był z nią.

Nie, nie, nie.

- Edward? Obchodzi cię chociaż, czemu Alice tam jest?

- Nieszczególnie.

Głos Rosalie poweselał trochę, bez wątpienia była zadowolona, że wymusiła na mnie odpowiedź.

- Cóż, właściwie, to ona nie łamie zasad. Rozumiesz, ostrzegałeś nas tylko przed tym, by trzymać się z daleka od Belli, tak? Reszta Forks się nie liczy.

Zamrugałem powoli. Bella wyjechała? Moje myśli skupiły się na tej niespodziewanej wiadomości. Jeszcze nie ukończyła szkoły, więc musiała wrócić do matki. To dobrze. Będzie żyła tam, gdzie jest mnóstwo słońca. To dobrze, że była w stanie zostawić za sobą cienie przeszłości.

Spróbowałem przełknąć ślinę, ale nie potrafiłem.

Rosalie wydała z siebie nerwowy chichot.

- Więc nie musisz się wściekać na Alice.

- W takim razie po co do mnie dzwonisz, Rosalie, jeśli nie po to, by wpędzić Alice w kłopoty? Po co zawracasz mi głowę? Eh!

- Czekaj! - zawołała, dobrze wyczuwając, że miałem zamiar przerwać połączenie. - To nie dlatego dzwoniłam.

- Więc po co? Mów szybko i zostaw mnie w spokoju.

- Cóż... - zawahała się.

- Wyduś to z siebie, Rosalie. Masz dziesięć sekund.

- Myślę, że powinieneś wrócić do domu - powiedziała w pośpiechu. - Jestem zmęczona Esme, która się ciągle smuci, i Carlisle'em, który się nigdy nie śmieje. Powinieneś się wstydzić tego, co im zrobiłeś. Emmett ciągle za tobą tęskni i to mi działa na nerwy. Masz rodzinę. Dorośnij w końcu i przestań myśleć tylko o sobie.

- Ciekawa rada, Rosalie. Pozwól, że ci opowiem o tym, jak to kocioł przygarniał garnkowi...

- Ja myślę o nich, w przeciwieństwie do ciebie. Nie obchodzi cię, jak bardzo ranisz Esme, nie mówiąc już o innych? Kocha cię bardziej niż resztę nas, wiesz o tym. Wracaj do domu.

Nie odpowiedziałem.

- Sądziłam, że gdy cała ta sprawa z Forks się skończy, zapomnisz o tym.

- Forks nigdy nie było problemem, Rosalie - powiedziałem, starając się być cierpliwym. To, co powiedziała o Esme i Carlisle'u poruszyło we mnie czułą strunę. - Tylko dlatego że Bella - trudno było wypowiedzieć jej imię na głos - wyprowadziła się na Florydę, to wcale nie znaczy, że będę w stanie... Zrozum, Rosalie. Naprawdę mi przykro, ale, zaufaj mi, to by nikogo nie uszczęśliwiło, gdybym tam był.

- E...

Znowu. Znowu to wahanie.

- Czego mi nie mówisz, Rosalie? Czy z Esme wszystko w porządku? A z Carlisle'em?

- Nic im nie jest. Po prostu... cóż, nie powiedziałam, że Bella się wyprowadziła.

Nie odezwałem się. Powtórzyłem w myślach naszą rozmowę. Tak, Rosalie powiedziała, że Bella się wyprowadziła. Powiedziała: „...ostrzegałeś nas tylko przed tym, by trzymać się z daleka od Belli, tak? Reszta Forks się nie liczy.” A potem: „Sądziłam, że gdy cała ta sprawa z Forks się skończy.”Więc Bella nie była w Forks. Co miała na myśli, mówiąc, że Bella się nie wyprowadziła?

I znów Rosalie wyrzucała z siebie słowa w pośpiechu, tym razem prawie ze złością.

- Nie chcieli ci powiedzieć, ale ja uważam, że to głupie. Im szybciej się z tym uporasz, tym szybciej wszystko wróci do normy. Po co miałbyś się szwędać po mrocznych zakamarkach tego świata, gdy nie ma takiej potrzeby? Możesz już wracać do domu. Możemy znów tworzyć rodzinę. To koniec.

Wydawało się, że mój umysł przestał pracować. Nie rozumiałem tego, co mówiła. Wyglądało na to, że było coś bardzo oczywistego w jej słowach, ale nie miałem pojęcia co. Mój mózg przetwarzał te informacje, układając z nich dziwne wzory. Absurdalne.

- Edward?

- Nie rozumiem, co do mnie mówisz, Rosalie.

Długie milczenie, długości kilku uderzeń ludzkiego serca.

- Ona nie żyje, Edwardzie.

Jeszcze dłuższe milczenie.

- Tak mi... przykro. Mimo to uważam, że miałeś prawo się dowiedzieć. Bella... rzuciła się z klifu dwa dni temu. Alice widziała to, ale było już zbyt późno, by coś zrobić. Chociaż myślę, że pomogłaby, łamiąc dane słowo, gdyby tylko miała czas. Wróciła, by zrobić co w jej mocy, aby pomóc Charliemu. Wiesz, że ona zawsze troszczyła się o niego...

Telefon zamarł. Potrzebowałem kilku sekund, by uświadomić sobie, że go wyłączyłem.

Siedziałem w ciemności przez bardzo długą chwilę. Wydawało mi się, że czas się skończył. Jakby wszechświat się zatrzymał.

Powoli, poruszając się jak staruszek, włączyłem z powrotem telefon i wybrałem jedyny numer, pod który przyrzekłem sobie, że już nigdy więcej nie zadzwonię.

Gdyby ona odebrała, rozłączyłbym się. Jeśli to będzie Charlie, zdobędę postępem informację, na której mi zależało. Udowodnię, że to był tylko chory żart Rosalie, a potem powrócę do swojej nicości.

- Dom państwa Swan - odezwał się głos, którego nigdy przedtem nie słyszałem. Ochrypły, głęboki męski głos, ale mimo to należący do kogoś młodego.

Nie zastanawiałem się nad tym, co to może oznaczać.

- Mówi doktor Carlisle Cullen - przedstawiłem się, perfekcyjnie naśladując głos ojca. - Mogę rozmawiać z Charliem?

- Nie ma go tutaj - odparł głos, mgliście zaskoczył mnie pobrzmiewający w nim gniew. Te słowa były niemalże warknięciem. Ale to nie miało znaczenia.

- W takim razie gdzie on jest? - zapytałem, tracąc cierpliwość.

Nastąpiło krótkie milczenie, jakby nieznajomy chciał zataić tę informację przede mną.

- Jest na pogrzebie - odpowiedział w końcu chłopak.

Ponownie zatrzasnąłem telefon.

Tłumaczenie by: Luthien

Stypendium

To największy fragment, który wycięłam z New Moon. Zawiera większą część oryginalnego rozdziału szóstego (pierwotnie zatytułowanego "Wyciąg z konta") i siedem krótkich scen, które kontynuowały wątek "stypendium" przez całą książkę. Uważałam, że jest całkiem zabawny, ale moi redaktorzy się ze mną nie zgodzili. Nie był potrzebny, więc został poświęcony na ołtarzu redakcji.

Scena pierwsza: dzień po tym, jak Bella była z Jessicą na filmie o zombie

Nadal tęskniłam za Phoenix przy rzadkich okazjach, kiedy coś mnie do tego sprowokowało. Na przykład teraz, kiedy szłam do Forks Federal Bank zdeponować moją wypłatę. Czego bym nie dała za elektroniczny wpłatomat. Albo przynajmniej za anonimową osobę za biurkiem.

- Dzień dobry, Bello - powitała mnie matka Jessiki.

- Dzień dobry, pani Stanley.

- Jak dobrze, że wyskoczyłaś wczoraj wieczorem z Jessicą. Tyle już czasu minęło...

Zacmokała językiem i uśmiechnęła się, żeby zabrzmiało to przyjaźniej. Coś musiało być nie tak z moją miną, bo nagle jej uśmiech stał się sztuczny, a jej ręka powędrowała nerwowo do włosów i utknęła w nich na minutę. Miała takie same włosy jak Jessika, które spryskała lakierem, by tworzyły sztywną fryzurę, złożoną z mocno skręconych loczków.

Odwzajemniłam uśmiech o sekundę za późno. Miałam zbyt wolny czas reakcji.

- Tak. - Starałam się przybrać odpowiednio towarzyski ton. - Wie pani, byłam bardzo zajęta. Szkoła... praca... - Usilnie zastanawiałam się, co jeszcze mogę dodać do tej listy, ale nic nie wymyśliłam.

- Rozumiem. - Uśmiechnęła się ciepło, jakby była zadowolona, że moja odpowiedź jest normalna i pasuje do kontekstu.

Nagle uświadomiłam sobie, że to rzeczywiście mógł być powód jej uśmiechu. Kto wie, jak Jessica skomentowała wczorajszy wieczór. Cokolwiek powiedziała, miało to pewne potwierdzenie w rzeczywistości. Byłam córką ekscentrycznej eks-żony Charliego, a szaleństwo może być dziedziczne. Przez pewien czas trzymałam się też z miejskimi dziwakami - na tę myśl drgnęłam i szybko ją zablokowałam. A aktualnie zachowywałam się tak, jakbym chodziła w śpiączce. Stwierdziłam, że istnieją wystarczające przesłanki, by uznać mnie za wariatkę, nawet bez brania pod uwagę głosów, które słyszałam w swojej głowie. Zastanawiałam się, czy pani Stanley naprawdę tak o mnie myśli.

Musiała dostrzec w moich oczach zamyślenie. Odwróciła szybko wzrok, wyglądając przez okna za mną.

- Praca - powtórzyłam, żeby zyskać jej uwagę, i położyłam czek na kontuarze. - I to jest oczywiście powód, dla którego tu jestem.

Uśmiechnęła się ponownie. Jej szminka ścierała się wraz z upływem dnia i było jasne, że mocno obrysowywała usta, aby wydawały się pełniejsze niż w rzeczywistości.

- Co tam u Newtonów? - zapytała pogodnie.

- Dobrze. Rozpoczyna się sezon - powiedziałam automatycznie, mimo że - skoro codziennie przejeżdżała obok parkingu sklepu Olympic Outfitter's - na pewno widziała obce samochody. Prawdopodobnie wiedziała więcej ode mnie na temat wzlotów i upadków w prowadzeniu biznesu turystycznego.

Kiwnęła nieobecnie głową, uderzając palcami w klawiaturę komputera. Powędrowałam wzrokiem wzdłuż ciemnobrązowego blatu, zwracając uwagę na jaskrawo pomarańczowe linie w stylu lat siedemdziesiątych, które zdobiły jego krawędzie. Kolor dywanu i ścian został zamieniony na neutralną szarość, ale kontuar był świadectwem oryginalnego wystroju budynku.

- Hm... - mruknęła pani Stanley wyższym tonem niż zwykle. Zerknęłam na nią bez zainteresowania, zastanawiając się, czy to pająk na biurku tak ją wystraszył.

Jednak jej wzrok wciąż był utkwiony w ekranie komputera. Przestała poruszać palcami, a wyraz jej twarzy wskazywał na zaskoczenie i zakłopotanie. Czekałam, ale nie powiedziała nic więcej.

- Czy coś nie tak? - Czyżby Newtonowie zapłacili mi czekiem bez pokrycia?

- Nie, nie - wymamrotała szybko, spoglądając na mnie z dziwnym błyskiem w oczach. Wyglądało na to, że usiłuje zwalczyć podekscytowanie. Skojarzyła mi się z Jessicą, która umierała z pragnienia, by podzielić się nową plotką.

- Czy chciałabyś, żeby wydrukować twój bilans? - zapytała z entuzjazmem. Nie miałam tego w zwyczaju. Stan mojego konta rósł tak powoli i przewidywalnie, że nie miałam większych kłopotów, żeby policzyć wszystko w myślach. Ale zmiana w jej głosie mnie zaciekawiła. Co takiego było na ekranie, że tak ją zafascynowało?

- Jasne - zgodziłam się.

Uderzyła w klawisz, a drukarka szybko wypluła krótki dokument.

- Proszę bardzo.

Wyszarpnęła kartkę w takim pośpiechu, że rozerwała ją na dwie części.

- Ups, bardzo przepraszam.

Rozejrzała się po biurku, wciąż unikając mojego spojrzenia, aż znalazła rolkę taśmy klejącej. Skleiła dwa kawałki papieru w jeden i podała mi go.

- Eee, dziękuję - mruknęłam.

Z kartką w dłoni skierowałam się do wyjścia, zerkając szybko na nią, żeby przekonać się, co tak bardzo zdziwiło panią Stanley.

Myślałam, że kwota na moim koncie powinna wzrosnąć do tysiąca pięciuset trzydziestu pięciu dolarów. Myliłam się - końcówka wynosiła trzydzieści sześć i pół, a nie trzydzieści pięć.

No i było tam jeszcze dwadzieścia kawałków ekstra.

Zastygłam w miejscu, próbując podliczyć pieniądze. Na koncie było dwadzieścia tysięcy dolarów więcej jeszcze przed moją dzisiejszą wpłatą, którą dodano prawidłowo.

Przez minutę rozważałam, czy nie zlikwidować natychmiast konta. Ale westchnęłam i znów podeszłam do kasy, gdzie z zainteresowaniem w oczach czekała na mnie pani Stanley.

- Chyba zaszła jakaś pomyłka, pani Stanley - powiedziałam, podając jej z powrotem kartkę. - Powinno być tylko tysiąc pięćset trzydzieści sześć i pół.

Zaśmiała się konspiracyjnie.

- Też pomyślałam, że to troszkę dziwne.

- Ja chyba śnię, prawda? - Też się zaśmiałam, zaskoczona normalnością własnego tonu.

Pisała szybko.

- Już patrzę... trzy tygodnie temu nadszedł przelew od... hm, chyba z innego banku. Myślę, że ktoś pomylił numer konta.

- W jakie kłopoty wpadnę, jeśli to wypłacę? - zażartowałam.

Zachichotała nieobecnie i wróciła do pisania.

- Hm... - odezwała się znowu, a jej czoło przecięły trzy głębokie zmarszczki - Wygląda na to, że był to przelew telegraficzny. Nie otrzymujemy takich wiele. Wiesz co? Poproszę panią Gerandy, żeby rzuciła na to okiem...

Urwała, odwracając się od komputera i wyciągając szyję w stronę otwartych drzwi za nią.

- Charlotte, jesteś zajęta? - zawołała.

Nie było odpowiedzi. Pani Stanley wzięła wyciąg z konta i znikła za tylnimi drzwiami, gdzie musiały znajdować się biura.

Spoglądałam za nią przez minutę, ale nie pojawiła się. Odwróciłam się i wyjrzałam nieobecnym wzrokiem przez frontowe okna, obserwując, jak deszcz spływa po szkle. Krople tworzyły nieprzewidywalne strumyczki, czasem skręcając na ukos z powodu wiatru. Nie zwracałam uwagi na to, ile czekałam. Chciałam zmusić umysł, żeby błądził swobodnie, nie myśląc o niczym, ale nie umiałam wrócić do poprzedniego stanu półświadomości.

W końcu usłyszałam za sobą głosy. Odwróciłam się i obserwowałam, jak pani Stanley i żona doktora Gerandy'ego wchodzą do głównego pomieszczenia z takimi samymi uprzejmymi uśmiechami na twarzach.

- Przepraszam cię, Bello - powiedziała pani Gerandy. - Powinno mi się udać to wyjaśnić jednym krótkim telefonem. Możesz poczekać, jeśli chcesz. - Wskazała ręką rząd drewnianych krzeseł przy ścianie. Wyglądały, jakby razem ze stołem stanowiły komplet z czyjejś jadalni.

- Okej - zgodziłam się.

Podeszłam do krzeseł i usiadłam na środkowym. Nagle pożałowałam, że nie mam ze sobą książki. Od pewnego czasu nie czytałam nic, co nie było zadane w szkole. A nawet wtedy, gdy w programie nauczania przewidziana została jakaś śmieszna historia miłosna, korzystałam ze streszczeń. Ku mojej uldze przerabialiśmy teraz Folwark zwierzęcy. Ale musiały istnieć inne bezpieczne książki. Thrillery polityczne. Zagadkowe zbrodnie. Makabryczne morderstwa nie stanowiły problemu, jeśli w fabułę nie były wplecione jakieś naiwne wątki romantyczne.

Rozmowa trwała wystarczająco długo, żebym zdążyła się zirytować. Zmęczyło mnie wpatrywanie się w nudny, szary pokój bez żadnego obrazka, który ożywiałby nagie ściany. Nie mogłam obserwować pani Stanley, gdy przerzucała stertę papierów, co jakiś czas wpisując coś do komputera - spojrzała na mnie jeden raz, a kiedy nasze oczy spotkały się, wyglądało na to, że poczuła się niezręcznie i upuściła jakiś dokument. Słyszałam głos pani Gerandy, słabe mamrotanie dobiegające z drugiego pokoju, ale nie było ono wystarczająco wyraźne, żebym mogła stwierdzić cokolwiek poza faktem, że kłamała na temat czasu rozmowy telefonicznej. Trwała ona na tyle długo, że zaczęłam mieć problemy z utrzymywaniem pustki w głowie. Jeśli szybko się nie skończy, nie będę w stanie nic na to poradzić. Zacznę myśleć. Wpadłam w panikę, usiłując znaleźć bezpieczny temat do rozmyślań.

Ocaliło mnie ponowne pojawienie się pani Gerandy. Uśmiechnęłam się z wdzięcznością, kiedy wystawiła głowę za drzwi. Jej grube, śnieżnobiałe włosy natychmiast przyciągnęły moją uwagę.

- Bella, czy możesz do mnie dołączyć? - zapytała, zdałam sobie sprawę, że przyciskała do ucha telefon.

- Oczywiście - wymamrotałam, a ona znikła.

Pani Stanley musiała odblokować drzwiczki przy kontuarze, żebym mogła wejść. Miała nieobecny uśmiech i unikała mojego wzroku. Byłam absolutnie pewna, że miała zamiar podsłuchiwać.

Idąc szybko do biura, rozważałam możliwe wyjaśnienia. Ktoś prał brudne pieniądze, używając mojego konta. A może Charlie brał łapówki, a ja stanowiłam jego przykrywkę. Ale kto mógł mieć tyle pieniędzy, żeby go przekupić? Może Charlie był członkiem mafii, brał łapówki i używał mojego konta, by prać brudne pieniądze. Nie, nie mogłam wyobrazić sobie Charliego w gangu. Może to Phil. W końcu jak dobrze znałam Phila?

Nadal wisząc na telefonie, pani Gerandy wskazała brodą na metalowe składane krzesło naprzeciw jej biurka. Notowała coś w pośpiechu na odwrocie koperty. Usiadłam, zastanawiając się, czy Phil ma jakieś mroczne sekrety z przeszłości i czy trafię do więzienia.

- Dziękuję, tak. Cóż, to chyba wszystko. Tak, tak... Bardzo dziękuję za pomoc. - Pani Gerandy uśmiechnęła się bezsensownie do swojego rozmówcy przed odłożeniem słuchawki.

Nie wyglądała na wściekłą i ponurą. Była raczej podekscytowana i zmieszana. Przypomniało mi to o pani Stanley na korytarzu. Bawiłam się przez chwilę myślą, żeby wyskoczyć zza drzwi i ją przestraszyć.

Pani Gerandy odezwała się:

- Wygląda na to, że mam dla ciebie świetne wiadomości... chociaż nie mogę pojąć, dlaczego nikt cię jeszcze nie poinformował.

Spojrzała na mnie krytycznie, tak jakby spodziewała się, że walnę ręką w czoło i wykrzyknę: "Och, to TE dwadzieścia kawałków! Zupełnie wypadło mi to z głowy!".

- Świetne wiadomości... ? - powtórzyłam. Sugerowało to, że problem okazał się dla niej zbyt zawikłany i że rzeczywiście myślała, że jestem teraz bogatsza niż jeszcze parę minut temu.

- Ty chyba naprawdę nic nie wiesz... cóż, gratuluję! Zostałaś nagrodzona stypendium przyznanym przez... - zerknęła na swoje notatki - Towarzystwo Pacific Northwest.

- Stypendium? - powtórzyłam z niedowierzaniem.

- Tak. Czy to nie jest wspaniałe? Będziesz mogła pójść do każdego collegu, do jakiego zechcesz.

W momencie, kiedy promieniała z powodu mojego szczęścia, dotarło do mnie, skąd pochodzą pieniądze. Stłumiłam nagły przypływ gniewu, podejrzliwości, oburzenia i bólu, i starałam się mówić spokojnie.

- Stypendium, które zostało przelane bezpośrednio na moje konto - zauważyłam - zamiast na konto szkoły. Bez żadnej możliwości upewnienia się, czy na pewno przeznaczę te pieniądze na studia.

Moja reakcja ją zdenerwowała. Czuła się osobiście obrażona tym, co powiedziałam.

- Bello, kochanie, byłoby bardzo niemądrze wydać pieniądze inaczej niż na ten cel. Taka szansa zdarza się raz w życiu.

- Oczywiście - odparłam kwaśno. - A czy to Towarzystwo Pacific Northwest wyjaśniło, dlaczego wybrali właśnie mnie?

Znowu zajrzała do notatek, marszcząc delikatnie brwi w odpowiedzi na mój ton.

- Jest bardzo prestiżowe. Nie przyznają tego stypendium co roku.

- Tego akurat jestem pewna.

Zerknęła na mnie i szybko odwróciła wzrok.

- Bank w Seattle, który zarządza funduszami towarzystwa, skierował mnie do człowieka przydzielającego stypendia. Powiedział, że pieniądze są przyznawane na podstawie zdolności, płci i miejsca zamieszkania. Stypendium jest przeznaczone dla studentek z małych miejscowości, z mniejszymi możliwościami niż w wielkich miastach.

Komuś chyba wydawało się, że jest bardzo zabawny.

- Zdolności? - zapytałam powątpiewająco. - Mam średnią trzy przecinek siedem. Mogę wymienić trzy nazwiska dziewczyn z Forks, które mają lepsze stopnie, a jedną z nich jest Jessica. Poza tym nigdy nie składałam podania o stypendium.

Zdenerwowała się jeszcze bardziej. Wymachiwała długopisem i zaczęła bawić się wisiorkiem, który włożyła przedtem pomiędzy kciuk i palec wskazujący. Znowu przejrzała notatki.

- Wspominał o tym... - Oczy nadal miała utkwione w kopercie, niepewna, jak postąpić wobec mojego nastawienia. - Nie akceptują aplikacji. Analizują odrzucone podania o inne stypendia i wybierają uczniów, którzy zostali według nich niesprawiedliwie potraktowani. Zdobyli twoje nazwisko z aplikacji o stypendium dla dobrych uczniów z Uniwersytetu Waszyngtona.

Czułam, jak kąciki moich ust kierują się ku dołowi. Nie wiedziałam, że podanie zostało odrzucone. Wypełniłam je tak dawno temu…

I nie rozglądałam się za żadnymi innymi możliwościami, mimo, że terminy składania papierów mijały. Nie potrafiłam skupić się na przyszłości. Uniwersytet Waszyngtona był jedyną uczelnią blisko Forks i Charliego.

- Jak zdobywają odrzucone podania? - spytałam beznamiętnie.

- Nie jestem pewna, skarbie. - Pani Gerandy była bardzo nieszczęśliwa. Spodziewała się podniecenia, a otrzymywała wrogość. Chciałabym jej jakoś wyjaśnić, że moja niechęć nie była skierowana do niej. - Ale człowiek rozdzielający stypendia zostawił swój numer telefonu i jeśli masz jakieś pytania możesz do niego zadzwonić. Na pewno przekona cię, że pieniądze są przeznaczone właśnie dla ciebie.

Co do tego nie miałam wątpliwości.

- Chciałabym dostać jego numer.

Zapisała go szybko na skrawku papieru. Zapisałam w pamięci, żeby podarować anonimowo bankowi bloczek karteczek do notowania.

Numer był międzymiastowy.

- Pewnie nie podał adresu e-mail? - zapytałam sceptycznie. Nie chciałam, żeby Charlie płacił duży rachunek.

- Ależ podał. - Uśmiechnęła się, zadowolona, że ma coś, na czym mi zależy. Sięgnęła ręką przez biurko, żeby dopisać coś na moim kawałku papieru.

- Dziękuję. Skontaktuję się z nim, kiedy tylko wrócę do domu.

Moje usta zacisnęły się w cienką linię.

- Skarbie - powiedziała z wahaniem pani Gerandy - Powinnaś się z tego cieszyć. To wspaniała okazja.

- Nie zamierzam przyjąć dwudziestu tysięcy dolarów, których nie zarobiłam - odparłam, starając się pohamować gniew w moim głosie.

Zagryzła wargę i spuściła wzrok. Pewnie też myślała, że jestem wariatką. Cóż, w takim razie niech powie mi to prosto w twarz.

- O co chodzi? - zapytałam.

- Bello... - przerwała, a ja czekałam z zaciśniętymi zębami. - To znacznie więcej niż dwadzieścia tysięcy.

- Słucham? - wykrztusiłam. - Więcej?

- Dwadzieścia tysięcy to pierwsza wpłata. Od tej pory będziesz otrzymywała pięć tysięcy co miesiąc, aż do momentu, gdy ukończysz college. Jeśli zapiszesz się na studia, wpłaty będą kontynuowane, żeby pokryć czesne.

Kiedy mi to mówiła, znów była podekscytowana.

Na początku byłam zbyt wściekła, żeby cokolwiek powiedzieć. Pięć tysięcy miesięcznie przez nieokreślony okres czasu. Miałam ochotę coś rozwalić.

- Jak? - wydusiłam w końcu.

- Nie rozumiem, co masz na myśli.

- W jaki sposób mam dostawać te pięć tysięcy miesięcznie?

- Będą przelewane na twoje konto tutaj - odpowiedziała zakłopotana.

Przez chwilę panowała cisza.

- Chcę zlikwidować konto - oświadczyłam stanowczo.

Piętnaście minut zabrało mi przekonanie jej, że mówię poważnie. Miała niekończący się zapas powodów wyjaśniających, dlaczego jest to zła decyzja. Kłóciłam się zawzięcie, aż w końcu do mnie dotarło, że bała się wypłacić mi dwadzieścia tysięcy. Czy mieli tyle na miejscu?

- Proszę posłuchać, pani Gerandy - zapewniałam - chcę po prostu wypłacić swoje tysiąc pięćset. Byłabym bardzo wdzięczna, gdyby odesłała pani resztę pieniędzy tam, skąd przyszły. Wyjaśnię wszystko z tym... - zerknęłam na swój skrawek - panem Isaakiem Randallem. To naprawdę pomyłka.

To ją chyba uspokoiło.

Piętnaście minut później, ze zwitkiem piętnastu setek, jedną dwudziestką, jedną dziesiątką, jedną piątką, jedną jedynką i pięćdziesięcioma centami w kieszeni, uciekłam z ulgą z banku. Pani Stanley i pani Gerandy stały obok siebie przy kontuarze, gapiąc się na mnie szeroko otwartymi oczami.

***

Scena druga: ten sam wieczór, po zakupie motocykli i pierwszej wizycie u Jacoba

Zamknęłam za sobą drzwi i wyciągnęłam z kieszeni fundusze na studia. Nie było tego wiele; zwinięte banknoty mieściły się w mojej dłoni. Włożyłam je do skarpety, która nie miała pary, i wsadziłam ją na dno szuflady z bielizną. Może nie była to szczególnie pomysłowa kryjówka, ale nad lepszym schowkiem pomyślę później.

W mojej drugiej kieszeni spoczywała kartka z numerem telefonu i e-mailem do Isaaca Randalla. Wyciągnęłam ją i położyłam na klawiaturze komputera, a następnie go włączyłam, wystukując stopą rytm, w czasie gdy ekran powoli budził się do życia.

Kiedy połączyłam się z siecią, zalogowałam się na mojej darmowej poczcie. Musiałam usunąć jeszcze tony spamu, który pojawił się od czasu, kiedy ostatni raz pisałam do Renee. W końcu mogłam utworzyć nową wiadomość.

W e-mailu widniało słowo "irandall", więc założyłam, że otrzyma go bezpośrednio człowiek, do którego pisałam.

Drogi panie Randall, napisałam.

Mam nadzieję, że pamięta Pan rozmowę, którą odbył Pan dzisiejszego popołudnia z panią Gerandy z Forks Federal Bank. Nazywam się Isabella Swan i wygląda na to, że jest Pan przekonany, że otrzymałam wysokie stypendium od Towarzystwa Pacific Northwest.

Przykro mi, ale nie mogę przyjąć stypendium. Poprosiłam, aby pieniądze, które dotychczas otrzymałam, zostały odesłane na konto, z którego nadeszły. Zamknęłam też swoje konto w Forks Federal Bank. Proszę przyznać stypendium innemu kandydatowi.

Dziękuję,

I. Swan

Musiałam kilkakrotnie przeredagowywać e-mail, żeby brzmiał jak trzeba - formalnie i jednoznacznie. Przeczytałam go dwa razy przed wysłaniem. Nie wiedziałam, jakie polecenia otrzymał pan Randall w sprawie rzekomego stypendium, ale w swojej odpowiedzi nie dostrzegłam żadnych błędów.

***

Scena trzecia: parę tygodni później, zaraz przed "randką" Belli i Jacoba z motocyklami

Kiedy wracałam, chwyciłam po drodze pocztę. Odrzuciłam szybko wszystkie rachunki i reklamy, aż w końcu dokopałam się do listu na samym końcu stosiku.

Był to typowy list firmowy, zaadresowany do mnie. Moje nazwisko zostało napisane ręcznie, co było zaskakujące. Z ciekawością spojrzałam na adres nadawcy.

Zainteresowanie szybko przemieniło się w nerwowe ściskanie w żołądku. List pochodził z Biura Przyznawania Stypendiów Towarzystwa Pacific Northwest. Pod nazwą brakowało adresu.

To prawdopodobnie formalne przyjęcie mojej odmowy, powiedziałam sobie. Nie było żadnego powodu do zdenerwowania. No, może oprócz tego, że zbyt długie myślenie o tej sprawie może strącić mnie z powrotem w przepaść, do krainy zombie. Nic więcej.

Położyłam resztę poczty na stole dla Charliego, zebrałam swoje książki z podłogi w salonie i pobiegłam na piętro. Kiedy tylko znalazłam się w swoim pokoju, zamknęłam drzwi i rozerwałam kopertę. Musiałam pamiętać, że mam być wściekła. Złość była kluczem.

Droga pani Swan,

Chciałbym pani oficjalnie pogratulować przyznania Pani prestiżowego stypendium imienia J. Nichollsa przez Towarzystwo Pacific Northwest. To stypendium jest przyznawane rzadko i powinna Pani być dumna, że komisja jednogłośnie wybrała właśnie Panią.

W wypłacaniu funduszy wystąpiły pewne niewielkie trudności, ale nie ma powodu do zmartwienia. Osobiście zająłem się tym, aby odbiór pieniędzy sprawiał jak najmniej kłopotu. Do listu załączony jest czek na dwadzieścia pięć tysięcy dolarów: początkową kwotę i pierwszą miesięczną wypłatę.

Jeszcze raz gratuluję Pani osiągnięć. W imieniu całego Towarzystwa Pacific Northwest życzę Pani sukcesów w przyszłej karierze naukowej.

Z poważaniem,

I. Randall

Złość nie była problemem.

Zerknęłam do wnętrza koperty i, rzeczywiście, w środku znajdował się czek.

- Kim są ci ludzie? - wydusiłam przez zaciśnięte zęby, zgniatając list w niewielką kulkę.

Z furią podeszłam do mojego kosza na śmieci, żeby wygrzebać numer telefonu pana Randalla. Nie obchodziło mnie już, że mieszkał daleko - nasza rozmowa miała być naprawdę krótka.

- O, kurcze - syknęłam. Kosz był pusty. Charlie wyrzucił śmieci.

Rzuciłam kopertę z czekiem na łóżko i rozprostowałam zgnieciony list. Był napisany na firmowym papierze. U góry widniał ciemnozielony napis "Wydział Przyznawania Stypendiów Towarzystwa Pacific Northwest", ale poza tym nie było żadnej informacji, żadnego adresu, ani numeru telefonu.

- Kurcze.

Przysiadłam na krawędzi łóżka, starając się myśleć rozsądnie. Najwyraźniej zdecydowali się mnie ignorować. Nie mogłam jaśniej sprecyzować moich odczuć, więc nie było mowy o nieporozumieniu. Nawet gdybym zadzwoniła, prawdopodobnie nie zrobiłoby to różnicy.

Mogłam więc zrobić tylko jedno.

Znowu zgniotłam list, jak również kopertę z czekiem, i zeszłam po cichu na dół.

Charlie siedział w salonie przed głośno grającym telewizorem.

Podeszłam do zlewu kuchennego i wrzuciłam do niego zgniecione w kulkę kartki. Potem przeszukałam szufladę z drobiazgami, aż znalazłam pudełko zapałek. Zapaliłam jedną i przysunęłam ostrożnie do krawędzi papieru. Zapaliłam drugą i zrobiłam to samo. Chciałam wyjąć trzecią, ale papier palił się wesoło, więc nie było potrzeby.

- Bella? - Charlie przekrzyczał telewizor.

Szybko odkręciłam kurek, czując satysfakcję, kiedy silny strumień wody zgasił płomienie, zamieniając wszystko w płaską, szarą papkę.

- Tak, tato? - Wsadziłam zapałki z powrotem do szuflady i zamknęłam ją cicho.

- Czujesz dym?

- Nie.

- Hm...

Spłukałam zlew, pilnując, żeby cały popiół spłynął do odpływu, a potem wszystko dokładnie oczyściłam.

Trochę spokojniejsza wróciłam do swojego pokoju. Mogą mi wysyłać tyle czeków, ile chcą, pomyślałam ponuro. Zawsze mogę kupić więcej zapałek.

***

Scena czwarta: w czasie, kiedy Jacob jej unikał.

Na schodach wejściowych leżała paczka z FedExu. Podniosłam ją z ciekawością, spodziewając się adresu zwrotnego z Florydy, ale pochodziła z Seattle. Na wierzchu pudełka nie było nazwiska nadawcy.

Była adresowana do mnie, a nie do Charliego, więc położyłam ją na stole i zdarłam taśmę z kartonu, żeby ją otworzyć.

Kiedy tylko zobaczyłam ciemnozielone logo Towarzystwa Pacific Northwest, poczułam się, jakbym miała nawrót grypy żołądkowej. Opadłam na najbliższe krzesło bez patrzenia na list. Moja złość powoli narastała.

Nie mogłam się nawet zmusić, żeby go przeczytać, chociaż nie był długi. Wyjęłam go, położyłam na stole treścią do dołu i niechętnie spojrzałam na pudełko, żeby zobaczyć co leżało pod spodem. Była to gruba, wypchana koperta. Bałam się ją otworzyć, ale jednocześnie byłam dostatecznie wściekła, żeby ją wyciągnąć.

Moje wargi zacisnęły się w cienką linię, kiedy rozrywałam papier, nie zadając sobie trudu odklejenia skrzydełka koperty. I tak miałam w tej chwili wiele problemów. Nie potrzebowałam przypomnienia ani dodatkowej złości.

Byłam zszokowana, a mimo to w jakiś sposób nie czułam się zaskoczona. Czego innego mogłam się spodziewać - były tam trzy stosiki banknotów, schludnie obwiązane szerokimi gumkami. Nie musiałam patrzeć na nominały. Wiedziałam dokładnie, ile pieniędzy próbują mi wcisnąć. Było to trzydzieści tysięcy dolarów.

Wstałam i ostrożnie podniosłam kopertę, żeby wrzucić ją do zlewu. Zapałki leżały na samym wierzchu szuflady z drobiazgami, tam gdzie zostawiłam je ostatnio. Wyciągnęłam jedną i zapaliłam.

Paliła się coraz bliżej i bliżej moich palców, kiedy gapiłam się na okropną kopertę. Nie mogłam się zmusić, by ją upuścić. Zgasiłam ją z pełnym obrzydzenia wyrazem twarzy, zanim mnie oparzyła.

Wzięłam ze stołu list, zgniotłam go w kulkę i wrzuciłam do drugiej części zlewu. Zapaliłam kolejną zapałkę i przytknęłam do papieru, patrząc z ponurą satysfakcją, jak płonie. Rozgrzewka. Sięgnęłam po następną zapałkę. Znowu trzymałam ją, płonącą, nad kopertą. I znowu niemal poparzyła mi palce, zanim rzuciłam ją na popioły listu. Nie mogłam się zmusić do spalenia trzydziestu tysięcy dolarów.

Co miałam w takim razie zrobić? Nie miałam adresu zwrotnego, żeby oddać przesyłkę. Byłam prawie pewna, że towarzystwo nie istniało.

A potem zrozumiałam, że miałam jeden adres.

Włożyłam pieniądze z powrotem do pudełka FedExu, zdzierając etykietkę - gdyby ktoś kiedyś znalazł karton, nie mógłby powiązać tej sprawy ze mną. Zaniosłam pudełko do mojej furgonetki. Przez całą drogę przez moją głowę przebiegały niespójne myśli. Obiecałam sobie, że w tym tygodniu podczas jazdy na motorze będę wyjątkowo nieostrożna. Spróbuję nawet wykonać jakiś kaskaderski skok, jeśli będę musiała.

Nienawidziłam każdego centymetra drogi, gdy mijałam ponure drzewa, zaciskając zęby tak mocno, że bolała mnie szczęka. Po tym, co teraz robiłam, nocne koszmary na pewno będą straszne. Drzewa ustąpiły miejsca paprociom. Ze złością w nie wjechałam, pozostawiając za sobą dwa pasy zmiażdżonych, wilgotnych łodyg. Zatrzymałam się przy schodach wejściowych i zostawiłam samochód na jałowym biegu.

Dom był tak samo dotkliwie pusty. Martwy. Wiedziałam, iż odbieram go tak dlatego, że przerzucam na niego swoje własne uczucia, ale ta wiedza nie zmieniła jego wyglądu. Uważając, żeby nie patrzeć na nic przez okna, podeszłam do drzwi wejściowych. Marzyłam, aby przez minutę znów stać się zombie, ale odrętwienie już dawno odeszło.

Ostrożnie położyłam pudełko na progu opuszczonego domu i odwróciłam się, żeby odejść.

Zatrzymałam się na najwyższym stopniu. Nie mogłam tak po prostu zostawić stosu gotówki przed drzwiami. To prawie tak, jakbym ją spaliła.

Z westchnieniem i spuszczonymi oczami odwróciłam się i chwyciłam kłopotliwe pudełko. Może powinnam oddać je anonimowo na jakiś szczytny cel. Przeznaczyć na ludzi z chorobami krwi albo coś w tym stylu.

Ale kiedy szłam do furgonetki, potrząsnęłam głową. To były jego pieniądze i powinien je zatrzymać, do cholery. Gdyby ukradziono je z jego werandy, winien byłby on, nie ja.

Okno w samochodzie było otwarte, więc zamiast wysiąść, rzuciłam po prostu przesyłkę w stronę drzwi tak mocno, jak umiałam.

Nigdy nie umiałam dobrze celować. Pudełko uderzyło z hukiem w przednie okno, pozostawiając po sobie dziurę tak wielką, jakby trafiła w nie pralka.

- O kurcze! - krzyknęłam głośno, zakrywając twarz dłońmi.

Powinnam wiedzieć, że nieważne, co zrobię, tylko wszystko pogorszę.

Na szczęście znów poczułam złość. To jego wina, przypomniałam sobie. Ja tylko zwracałam jego własność. To przez niego miałam z tym takie trudności. Poza tym dźwięk tłuczonego szkła był całkiem fajny. W pewien perwersyjny sposób sprawił, że poczułam się trochę lepiej.

Nie udało mi się do końca siebie przekonać, ale mimo to wrzuciłam inny bieg i odjechałam. To był najlepszy możliwy sposób, żeby odesłać pieniądze tam, skąd przybyły. Poza tym miałam teraz wygodny sposób, żeby oddać kolejną miesięczną ratę. To było wszystko, co mogłam zrobić.

Wiele o tym myślałam po powrocie do domu. Przewertowałam książkę telefoniczną w poszukiwaniu szklarzy, ale nie znalazłam nikogo obcego, kogo mogłabym prosić o pomoc. Jak wyjaśniłabym adres domu? Czy Charlie musiałby aresztować mnie za wandalizm?

***

Scena piąta: pierwszy wieczór, kiedy Alice wróciła po tym, jak zobaczyła "próbę samobójczą" Belli.

- Jasper nie chciał z tobą przyjechać?

- Nie pochwala tego, że się wtrącam.

Pociągnęłam nosem.

- Nie tylko ty się wtrącasz.

Zamarła, a potem się rozluźniła.

- Czy ma to coś wspólnego z dziurą w przednim oknie mojego domu i pełnym banknotów pudełkiem na podłodze salonu?

- Zgadza się - powiedziałam ze złością. - Przepraszam za okno. To był wypadek.

- Jak zwykle, kiedy ma się do czynienia z tobą. Co zrobił?

- Coś o nazwie Towarzystwo Pacific Northwest nagrodziło mnie bardzo dziwnym stypendium, którego nie dało się odrzucić. Kiepski kamuflaż. Na pewno nie chciał, żebym wiedziała, że to on za tym stoi, ale miałam nadzieję, że nie uważał mnie za aż tak naiwną.

- A to oszust - wymamrotała Alice.

- Dokładnie!

- A mnie zabronić patrzeć. - Z irytacją potrząsnęła głową.

***

Scena szósta: w pokoju Belli, z Edwardem, bo powrocie z Włoch.

- Zastanawiam się, dlaczego niebezpieczeństwo nie może ci się oprzeć, zupełnie jak ja...?

- Niebezpieczeństwo nawet nie próbuje - mruknęłam.

- Oczywiście wygląda na to, że aktywnie go poszukiwałaś. O czym ty myślałaś, Bello? Wyłapałem z umysłu Charliego, ile razy byłaś ostatnio na pogotowiu. Czy wspominałem, że jestem na ciebie wściekły?

W jego cichym głosie więcej było bólu niż złości.

- Dlaczego? To nie twoja sprawa - odparłam, zakłopotana.

- Tak? Pamiętam bardzo wyraźnie twoją obietnicę, że nie będziesz zachowywać się lekkomyślnie.

Moja riposta była błyskawiczna.

- A czy ty nie obiecałeś przypadkiem, że nie będziesz się wtrącał?

- W czasie kiedy ty łamałaś obietnicę - powiedział ostrożnie - ja trzymałem się swojej części umowy.

- Ach tak? Trzy słowa, Edwardzie: Towarzystwo. Pacific. Northwest.

Podniósł głowę, żeby na mnie spojrzeć. Jego mina była zdziwiona i niewinna. Zbyt niewinna. Zdradzała wszystko.

- Czy ma to coś wspólnego ze mną?

- To wręcz obraźliwe - poskarżyłam się. - Uważasz mnie za głupią?

- Nie mam pojęcia, o czym mówisz - powiedział z szeroko otwartymi oczami.

- Jasne - wymamrotałam.

***

Scena siódma, koniec tego wątku: ta sama noc/poranek, kiedy przybyli do domu Cullenów na głosowanie.

Nagle światło na werandzie się zapaliło i zobaczyłam stojącą w drzwiach Esme. Jej pofalowane, karmelowe włosy były zebrane z tyłu, a w ręce trzymała coś w rodzaju kielni.

- Wszyscy są w domu? - spytałam z nadzieją, kiedy wspinaliśmy się po schodach.

- Tak. - Kiedy odpowiadała, okna niespodziewanie się rozświetliły. Spojrzałam przez najbliższe z nich, żeby sprawdzić, kto nas zauważył, ale zaraz moją uwagę przyciągnęła puszka gęstej, szarej pasty na stołku naprzeciw. Zapatrzyłam się w gładką powierzchnię szyby i zrozumiałam, co robiła Esme na werandzie za pomocą kielni.

- Ojej, Esme! Przepraszam za to okno! Miałam zamiar...

- Nic się nie stało - przerwała mi ze śmiechem. - Alice opowiedziała mi wszystko i muszę powiedzieć, że nie winiłabym cię nawet, gdybyś zrobiła to celowo...

Spojrzała znacząco na syna, który patrzył na mnie.

Uniosłam brew. Odwrócił wzrok i wymamrotał niewyraźnie coś o darowanych koniach...

To jest fragment zakupów Belli z Alice ale bardziej brałabym to za inną (lepszą czy gorszą oceńcie sami) wersję przygotowań do balu 0x01 graphic
Miłego czytania. DRUGA WERSJA BALU Z TWILIGHT(lub zakupy z Alice, jak kto woli)

-Kiedy wreszcie zamierzasz mi powiedzieć, o co chodzi, Alice?
-Zobaczysz, bądź cierpliwa - rozkazała, szczerząc się przebiegle.
Byłyśmy w mojej furgonetce, ale to ona prowadziła. Jeszcze trzy tygodnie i ściągną mi gips, a wtedy wreszcie stanowczo sprzeciwię się szoferowaniu. Lubiłam jeździć. Był późny maj i jakimś cudem tereny wokół Forks znajdowały sposób by być jeszcze bardziej zielone niż są. Oczywiście, było to piękne i doświadczyłam czegoś swoiście godzącego z lasem, przede wszystkim mogło to być spowodowane tym, że spędzam tam dużo więcej czasu niż zwykle. Nie byliśmy jeszcze przyjaciółmi, ja i natura, ale zbliżyliśmy się do siebie.
Niebo było szare, ale to też było przeze mnie mile widziane. Była to perłowa szarość, wcale nie ponura, nie deszczowa i prawie wystarczająco ciepła jak dla mnie. Chmury były gęste i bezpieczne, był to ten rodzaj chmur, które stały się dla mnie przyjazne ze względu na wolność, jaką gwarantowały. Ale mimo przyjaznego otoczenia czułam się poirytowana, częściowo ze względu na dziwne zachowanie Alice. Stanowczo nalegała na babski wypad, akurat w ten sobotni poranek. Zawiozła mnie do Port Angeles w celu zrobienia sobie manicure i pedicure, odmawiając mi wybrania najskromniejszego odcienia różu, nakazując manicurzystce, aby zamiast tego pomalowała mi paznokcie ciemną, lśniącą czerwienią- posuwając się nawet to tego by nalegać na pomalowanie mojej nogi w gipsie. Później zabrała mnie do sklepu obuwniczego, mimo że mogłam przymierzyć tylko jeden but z każdej pary. Pomimo moich wyraźnych protestów kupiła mi parę najbardziej niepraktycznych, przecenionych szpilek. Te groźne wyglądające rzeczy, przytrzymywane były jedynie grubymi satynowymi wstążkami, które oplatały moja stopę krzyżując się na łydce i związując w kokardę nad kostką. Były koloru głębokiego, chabrowego błękitu i na próżno próbowałam wytłumaczyć, że nie mam nic, co mogłabym do nich założyć. Nawet z szafą pełną ubrań, które mi kupiła w Phoenix w czasie mojej rekowalenscezji - większość z nich wciąż była za lekka by nosić ja w Forks-byłam pewna, że nie mam nic w tym odcieniu. I nawet gdybym miała dokładnie ten kolor gdzieś w szafie, moje ubrania nie pasowałyby do szpilek. Ja sama zresztą nie pasowałam do szpilek - z ledwością chodziłam bezpiecznie nawet w skarpetkach. Moje dyplomatyczne argumenty do niej nie docierały. Nawet nie odpowiedziała.
-No cóż, nie są to Bivianno, ale muszą wystarczyć - wymamrotała zawiedzona. Nie mówiąc nic więcej odebrała swoja kartę kredytową od pracowników obsługi pełnych strachliwego szacunku. Później pojechaliśmy do Fast fooda, gdzie kupiła mi lunch przez okienko, mówiąc, że muszę jeść w samochodzie, ale nie wyjawiała przyczyny tego pośpiechu.

Co więcej w drodze powrotnej kilkakrotnie musiałam przypominać jej, że moja furgonetka to nie samochód wyścigowy - nawet po przeróbkach Rosalie - i, że musi dać jej odetchnąć. Zazwyczaj to Alice była moim ulubionym kierowcą. Nie wydawała się być zniecierpliwiona jechaniem zaledwie 20 lub 30 mil powyżej limitu prędkości, czyli w sposób, którego niektórzy ludzie po prostu nie byli w stanie znieść. Oczywiście tajemniczy porządek dni Alice był tylko połową problemu. Byłam niespokojna, ponieważ nie widziałam twarzy Edwarda przez prawie 6 godzin, co było rekordem ostatnich 2 miesięcy. Charlie był w tym okresie trudny, ale nie niemożliwy. Był pogodzony ze stałą obecnością Edwarda, kiedy wracał do domu, nie znajdując nic, na co mógłby narzekać, ponieważ siedzieliśmy nad naszą pracą domową przy stole w kuchni-wydawało się nawet, że jest zadowolony z towarzystwa Edwarda, kiedy krzyczeli razem podczas mistrzostw na ESPN. Ale nie stracił nic ze swojej pierwotnej srogości, kiedy nieubłagalnie przytrzymywał Edwardowi drzwi dokładnie o 22 każdego wieczora. Naturalnie Charlie był zupełnie nieświadomy zdolności Edwarda, dzięki którym odstawiał samochód do domu i wchodził z powrotem przez moje okno w mniej niż 10 minut. Był dużo bardziej ugodowy wobec Alice, czasem wręcz żenująco. Oczywiście, dopóki mój nieporęczny gips nie zostanie wymieniony na coś bardziej wygodnego potrzebowałam kobiecej pomocy. Alice była aniołem, siostrą, każdej nocy i każdego ranka pojawiała się, aby mi pomóc przy codziennych czynnościach. Charlie był jej ogromnie wdzięczny za uwolnienie go z horroru prawie dorosłej córki, która potrzebowała pomocy przy prysznicu - tego typu sprawy były daleko poza jego sferą komfortu i mojego zresztą też. Ale to było więcej niż wdzięczność, kiedy zaczął mówić do niej "Aniele'' i obserwować ją ogłupiałym wzrokiem, kiedy spacerowała po domu tanecznym krokiem rozświetlając go. Żaden człowiek nie mógłby uznać za sztuczne jej niesamowitego piękna i gracji, i kiedy wymykała się każdej nocy przez drzwi z czułym - Do jutra Charlie - zostawiała go oczarowanego.
-Alice, czy jedziemy teraz do domu? - zapytałam właśnie; obie wiedziałyśmy, że mam na myśli biały dom nad rzeką.
-Tak. - Uśmiechnęła się szeroko dobrze wiedząc, o co mi chodzi. - Ale Edwarda tam nie ma.
Zmarszczyłam brwi.
-A gdzie jest?
-Miał sobie kupić parę rzeczy.
-Wyprawa na zakupy? - Powtórzyłam pusto.- Alice - ton mojego głosu stał się pochlebny.
-Proszę, powiedz mi, co się dzieje.
Pokręciła głową wciąż się uśmiechając.
-Zbyt dobrze się bawię. - Wytłumaczyła.
Kiedy przyjechaliśmy do domu, Alice zabrała mnie prosto na górę do jej łazienki rozmiarów sypialni.

Byłam zaskoczona widząc tam Rosalie czekającą z niebiańskim uśmiechem, stojącą za niskim, różowym krzesłem. Niewyobrażalna ilość kosmetyków pokrywała całą długość blatu.
-Usiądź. - rozkazała Alice. Przyglądałam jej się z uwagą przez minutę, a potem stwierdzając, że byłaby gotowa w razie potrzeby użyć siły, pokuśtykałam do krzesła i usiadłam z całą gotowością, na jaką mogłam sobie pozwolić. Rosalie natychmiast zaczęła szczotkować moje włosy.
-Przypuszczam, że nie powiesz mi, o co w tym wszystkim chodzi? - zapytałam ją.
-Możesz mnie torturować - wymamrotała zajęta moimi włosami - ale i tak nie będę mówić.
Rosalie trzymała moją głowę w zlewie, podczas gdy Alice szorowała moje włosy szamponem, który pachniał miętą i grejpfrutem. Wściekle wytarła ręcznikiem mokre, splątane kosmyki a później wypsikała prawie całą butelkę czegoś innego - to pachniało jak ogórki - na wilgotną masę i wytarła ręcznikiem raz jeszcze.
Potem szybko przedarły się grzebieniem przez ten bałagan; czymkolwiek była ta ogórkowa rzecz, ułożyła moje splątane włosy. Mogłabym nawet chcieć to pożyczyć. Następnie każda z nich wzięła suszarkę i zabrała się do pracy.
W miarę upływu czasu odkrywały nowe sekcje wilgotnych kosmyków a ich twarze zaczęły się robić lekko zmartwione. Uśmiechnęłam się radośnie. Niektórych rzeczy nawet wampiry nie przyspieszą.
-Ma okropnie dużo włosów. - skomentowała Rosalie niespokojnym głosem.
-Jasper! - Alice zawołała go wyraźnie, ale nie głośno. - Znajdź mi następną suszarkę!
Jasper przybył im na pomoc, w jakiś sposób przynosząc jeszcze dwie suszarki, które umieścił mi nad głową głęboko rozbawiony, podczas gdy one kontynuowały swoje czynności.
-Jasper... - zaczęłam z nadzieją.
-Przepraszam Bello. Nie jestem upoważniony do mówienia czegokolwiek.
Wdzięczny uciekł, kiedy włosy wreszcie były suche - i puszyste. Odstawały na trzy cale od głowy.
-Co wy mi zrobiłyście? - zapytałam przerażona. Ale one mnie zignorowały wyciągając z pudełka gorące wałki. Próbowałam je przekonać, że moje włosy się nie kręcą, ale nie słuchały mnie paćkając czymś, co miało niezdrowy żółty kolor każdy lok przed nawinięciem go no gorący wałek.
-Znalazłyście buty? - zapytała Rosalie głęboko podczas pracy, jak gdyby odpowiedź była życiowo ważna.
-Tak - są idealne. - wymruczała Alice z satysfakcją.
Obserwowałam Rosalie w lustrze, kiwała głową jakby kamień spadł jej z serca.
-Masz ładną fryzurę.- zauważyłam. Nie to żeby kiedykolwiek nie była perfekcyjna - ale podniosła je tego popołudnia tworząc koronę miękkich złotych loków, na czubku jej idealnej głowy.
-Dziękuję. - Uśmiechnęła się. Zaczęły właśnie drugą sekcję loków.
-Co sądzisz o makijażu? - zapytała Alice.
-Masakra. - Zaoferowałam swoje zdanie. Zignorowały mnie.
-Nie potrzebuje dużo, jej skóra jest lepsza, gdy jest naturalna. - zadumała się Rosalie.
-Mimo wszystko szminka. - Zdecydowała Alice.
-I maskara oraz eyeliner. - Dodała Rosalie - tylko trochę.
Westchnęłam głośno. Alice zachichotała.
-Bądź cierpliwa Bello. Świetnie się bawimy.
-Cóż tak długo jak jesteś (jak Ci to odpowiada). - Wymamrotałam.
Przypięły wszystkie lokówki ciasno i niewygodnie na mojej głowie.
-Ubierzmy ją. - Głos Alice zadrżał w oczekiwaniu. Nie czekała na mnie aż wyszłam z łazienki własnymi siłami. Zamiast tego podniosła mnie i zaniosła do wielkiego pokoju Emmetta i Rosalie. Na łóżku była sukienka. Chabrowo niebieska oczywiście.
-I co myślisz? - Zaszczebiotała Alice.
To było dobre pytanie. Miała delikatne falbanki, najwyraźniej powinna być noszona bardzo nisko i ściągnięta z ramion, z długimi, podwójnymi rękawami zebranymi przy nadgarstkach. Przejrzysty stanik był podpięty przez następny bladokwiecisty, chabrowy materiał, plisowany razem i nastroszony w dół na lewą stronę. Kwiecisty materiał był długi z tyłu, ale otwarty na przedzie nad kilkoma dopasowanymi warstwami miękkich chabrowych marszczeń, rozjaśniając odcień w miarę jak dosięgały rąbku na wysokości 3-4 cali nad kostką.
-Alice - wyjęczałam - nie mogę tego założyć.
-Dlaczego? - Zażądała odpowiedzi twardym głosem.
-Góra jest zupełnie przezroczysta!
-To idzie pod spód. - Rosalie trzymała złowróżebnie wyglądającą część garderoby w niebieskim odcieniu.
-Co to jest? - Zapytałam przerażona.
-To gorset, głuptasku. - Powiedziała Alice niecierpliwie.- A teraz, czy zamierzasz to wreszcie założyć czy mam zawołać Jaspera i poprosić go żeby Cię przytrzymał, podczas gdy ja będę to robiła? - Zagroziła.
-Powinnaś być moją przyjaciółką. - Oskarżyłam ją.
-Bądź grzeczna, Bello - westchnęła - Nie pamiętam bycia człowiekiem i próbuję mieć jakąś zastępczą dla tego zabawę. Poza tym, to dla Twojego dobra.
Ciągle narzekałam i rumieniłam się, ale nie zajęło im to długo by mnie ubrać. Musiałam przyznać, że gorset miał swoje plusy.
-Wow. - odetchnęłam patrząc w dół. - Mam dekolt.
-Kto by pomyślał? - Zachichotała Alice zadowolona ze swego dzieła. Nie byłam jednak zupełnie przekupiona.
-Nie sądzisz, że ta sukienka jest trochę za...sama nie wiem, zbyt ekstrawagancka... jak na Forks? - zapytałam niepewnie.
-Myślę, że słowa, których szukasz to zaawansowane krawiecko. - zaśmiała się Rosalie.
-Ona nie jest dla Forks, tylko dla Edwarda. - nalegała Alice. - jest odpowiednia.
Potem wzięły mnie z powrotem do łazienki odwijając lokówki zwinnymi palcami. Ku mojemu zaskoczeniu wysypały się kaskady loków. Rosalie upięła większość z nich ostrożnie skręcając je końską grzywę spiralek, które spływały grubą linią na moje plecy. Kiedy pracowała, Alice szybko namalowała cienką kreskę wokół każdego mojego oka, pociągnęła mascarą i posmarowała ostrożnie moje usta ciemno czerwoną szminką. Potem rzuciła się z pokoju i wróciła bezzwłocznie z butami.
-Doskonale - odetchnęła Rosalie, kiedy Alice przytrzymywała je by mogła je podziwiać. Alice profesjonalnie zawiązała morderczy but, a potem spojrzała na mój gips z zamyśleniem w oczach.
-Myślę, że zrobiłyśmy wszystko, co mogłyśmy. -Pokręciła smutno głową. - Nie sądzisz, że, może Carlisle pozwoliłby nam...? - zerknęła na Rosalie.
-Wątpie. - odparła sucho. Alice westchnęła.
Obie nagle się ożywiły.
-Wrócił. - Wiedziałam, kogo miały na myśli i poczułam energiczne motylki w brzuchu.
-Może poczekać. Jest jeszcze jedna bardzo ważna sprawa. - powiedziała Alice stanowczo.
Podniosła mnie po raz kolejny - była to konieczność, bo byłam pewna, że nie byłabym wstanie iść w tym bucie-i zaniosła do swojego pokoju, gdzie delikatnie ustawiła mnie naprzeciw swojego szerokiego lustra ze złoconymi brzegami na całej długości.
-Proszę - powiedziała - widzisz?
Gapiłam się na obcą osobę w lustrze. Wyglądała na wysoką w butach na obcasie z długą smukłą linią lgnącej sukienki dodającej wrażenia. Wydekoltowany stanik-gdzie jej niezwykle imponująca linia biustu znów zwróciła moją uwagę - sprawiła, że jej szyja była niezwykle długa podobnie jak linia lśniących loków opadających na jej plecy. Chabrowy kolor tkaniny był idealny, podkreślał jej skórę w odcieniu kości słoniowej, róż zarumienionych policzków. Była bardzo ładna, musiałam to przyznać.
-Ok, Alice - uśmiechnęłam się - widzę.
-Nie zapomnij o tym.- Rozkazała.
Znów mnie uniosła i zaniosła do szczytu schodów.
-Odwróć się i zamknij oczy! - Skierowała się w dół schodów. - I trzymaj się z daleka od moich myśli - nie zepsuj wszystkiego.
Zawahała się idąc wolniej niż zwykle na dół dopóki nie zobaczyła, że jej posłuchał. Potem ”przefrunęła” resztę drogi. Edward stał przy drzwiach plecami do nas, bardzo wysoki i ciemny-nigdy wcześniej nie widziałam go w czerni. Alice postawiła mnie pionowo, wygładziła zawiniętą sukienkę, ściągając loki na miejsce, a później mnie tam zostawiła i ruszyła w stronę ławki przy pianinie żeby popatrzeć. Rosalie podążyła za nią by usiąść na widowni.
-Mogę spojrzeć? - jego głos był pełen wyczekiwania, co sprawiło, że moje serce zabiło nierówno.
-Tak... teraz.- wyreżyserowała Alice.

Odwrócił się natychmiast, a później zamarł rozszerzając swoje topazowe oczy. Mogłam poczuć ciepło płynące po szyi i występujące plamami na policzki. Był taki piękny; poczułam przebłysk starego strachu, że był tylko snem, niczym możliwie realnym. Miała na sobie smoking i należał bardziej do kinowego ekranu niż do mnie. Patrzyłam na niego z trwożnym niedowierzaniem. Podszedł do mnie wolno, z wahaniem odsuwając stopę, kiedy już mnie dosięgnął.
-Alice, Rosalie...dziękuję wam.- odetchnął nie odwracając ode mnie wzroku. Usłyszałam jak Alice zachichotała z przyjemnością.
Postąpił krok naprzód ujmując w zimną dłoń mój podbródek i schylił się by przycisnąć swoje wargi do mojego gardła.
-To Ty - wymruczał przy mojej skórze. Odchylił się i zauważyłam, że trzyma w drugiej ręce biały kwiat.
-Frezja. - poinformował mnie wpinając je w moje loki. - Zupełnie zbyteczny, dopóki odnosi się do zapachu, oczywiście. -Odchylił się znów na mnie patrząc. Uśmiechnął się zatrzymującym serce uśmiechem. -Wyglądasz niedorzecznie pięknie.
-Zabrałeś mi moją kwestię. - Starałam się, aby mój głos był jak najbardziej lekki.- Właśnie, kiedy udało mi się przekonać siebie, że jesteś prawdziwy,
pojawiasz się tak wyglądając i znów boje się, że śnię.
Szybko zgarnął mnie w swoje ramiona. Trzymał mnie blisko swej twarzy, jego oczy zapłonęły, kiedy przyciągnął mnie jeszcze bliżej.
-Uważaj na szminkę! - rozkazała Alice.
Zaśmiał się buntowniczo, ale zamiast tego opuścił swoje usta w zagłębieniu nad moim obojczykiem.
-Jesteś gotowa, żeby już iść? - zapytał.
-Czy ktoś zamierza mi w ogóle powiedzieć, co to za okazja?
Zaśmiał się znowu zerkając nad moim ramieniem na swoje siostry.
-Nie zgadła?
-Nie. - Alice zachichotała. Edward zaśmiał się z przyjemności. Spojrzałam na nich gniewnie.
-Co mi umknęło?
-Nie martw się, niedługo zrozumiesz. - zapewnił mnie.
-Puść ją, Edwardzie, żebym mogła zrobić zdjęcia. - Esme schodziła właśnie ze schodów z srebrnym aparatem w dłoni.
-Zdjęcia? - wymamrotałam, kiedy stawiał mnie na moją chwiejną, zdrową nogę. Zaczynałam mieć złe przeczucia, co do tego wszystkiego. - Pojawicie się na kliszy? - zapytałam sarkastycznie. Uśmiechnął się szeroko. Esme zrobiła nam kilka ujęć zanim Edward śmiejąc się zaczął nalegać, że się spóźnimy.
-Zobaczymy się na miejscu. - zawołała Alice, kiedy niósł mnie do drzwi.
-To Alice też tam będzie? Gdziekolwiek to jest? - poczułam się nieco lepiej.
-I Jasper, i Emmett i Rosalie.
Moje czoło zmarszczyło się w zamyśleniu, kiedy próbowałam rozwikłać tajemnicę.

Parsknął śmiechem widząc moją minę.
-Bello, - zawołała za mną Esme. - twój ojciec dzwoni.
-Charlie? - Edward i ja zapytaliśmy równocześnie. Esme przyniosła mi telefon, ale on chwycił go, kiedy próbowała mi podać słuchawkę trzymając mnie bez wysiłku z dala jedną ręką.
-Hej! - zaprotestowałam, ale on już mówił.
-Charlie? To ja. Co się stało? - brzmiał na zmartwionego. Moja twarz zbladła. Ale wtedy jego wyraz stał się rozbawiony i nagle nikczemny.
-Daj mi go do telefonu, Charlie - pozwól mi z nim porozmawiać. - Cokolwiek się działo Edward bawił się dobrze, by Charlie był w niebezpieczeństwie. Rozluźniłam się nieco.
-Cześć Tyler, tu Edward Cullen. - jego głos był bardzo przyjazny, ale tylko pozornie. Znałam go na tyle dobrze by wyłapać delikatna nutę groźby. Co Tyler robił u mnie w domu? Okropna prawda zaczęła do mnie docierać.
-Przykro mi, jeśli wynikło jakieś nieporozumienie, ale Bella jest nieosiągalna dziś wieczór. Ton Edwarda uległ zmianie i groźba w jego głosie stała się nagle bardziej wyczuwalna, kiedy kontynuował. - Jeśli być zupełnie szczerym, będzie nieosiągalna każdego wieczora, tak długo jak dotyczy to kogoś innego niż ja, bez obrazy. I przykro mi, jeśli chodzi o Twój wieczór. Wcale nie brzmiało to jakby było mu przykro. A potem rozłączył się z trzaskiem i wielkim uśmiechem samozadowolenia na twarzy.
-Zabierasz mnie na bal! - Krzyknęłam gniewnie. Moja twarz i szyja zarumieniła się karmazynem z wściekłości. Mogłam czuć wywołanie złością łzy wypełniające mi oczy. Nie przewidział siły mojej reakcji, to było jasne. Zaciągnął wargi a jego oczy pociemniały.
-Nie bądź niemądra, Bello wszyscy tam idziemy. - zachęciła nagle Alice nad moim ramieniem.
-Dlaczego mi to robicie? - zapytałam.
-Będzie fajnie. - Alice wciąż była bardzo optymistycznie nastawiona. Ale Edward pochylił się by zamruczeć mi do ucha aksamitnym i poważnym głosem.
-Człowiekiem jest się tylko raz, Bello. Ustąp mi. Potem użył na mnie całej siły swojego złotego spojrzenia, rozpuszczając mój opór jego ciepłem. - Dobrze. - wydęłam wargi niezdolna do tak efektywnie wściekłego spojrzenia jak bym chciała. - Będę cicho. Ale zobaczysz - ostrzegłam ponuro. - Nie mów mi później, że Cię nie ostrzegłam. Prawdopodobnie złamie drugą nogę. Spójrz na te buty! To śmiertelna pułapka! - Wyciągnęłam moja zdrową nogę jako przykład.
-Hmmm - patrzył na moja nogę dłużej niż to było konieczne a później spojrzał na Alice błyszczącymi oczami. - ponownie dziękuję.
-Spóźnicie się do Charliego. - przypomniała mu Esme.
-Racja, jedziemy - przeniósł mnie przez drzwi. - Charlie wiedział o tym wszystkim? - Zapytałam przez zaciśnięte zęby.
-Oczywiście.- uśmiechnął się szeroko. Byłam tym zbyt pochłonięta, więc na początku nic nie zauważyłam. Byłam tylko niewyraźnie świadoma obecności srebrnego samochodu i z góry założyłam, że to Volvo.

Ale potem pochylił się tak nisko starając sie umieścić mnie w środku, że miałam wrażenie jakby sadzał mnie na ziemi.
-Co to jest? - zapytałam zaskoczona stwierdzając, że jestem w nieznanym mi wnętrzu. - Gdzie jest Volvo?
-Volvo to mój codzienny samochód. - powiedział ostrożnie obawiając się, ze mogłabym się ciskać. - A to jest mój samochód na specjalne okazje.
-Co sobie pomyśli Charlie? - potrząsnęłam głową z dezaprobatą kiedy wszedł do środka i odpalił silnik. Zamruczał. - Cóż, większość mieszkańców Forks myśli, że Carlisle jest zapalonym kolekcjonerem samochodów. - Pędził przez lasy w kierunku autostrady.
-A nie jest?
-Nie, to bardziej moje hobby. Rosalie też kolekcjonuje auta, ale ona woli wygłupiać się z ich bebechami niż nimi jeździć. Miała dużo roboty z tym dla mnie. Zastanawiam się, dlaczego wracaliśmy jeszcze do domu Charliego, kiedy zatrzymaliśmy się przed nim. Światło na ganku paliło się, mimo iż nie było jeszcze całkiem ciemno. Charlie musiał czekać prawdopodobnie wyglądając przez okno. Zaczęłam się rumienić zastanawiając się czy pierwsza reakcja mojego ojca na sukienkę będzie podobna do mojej. Edward przeszedł wokół samochodu - niezwykle wolno jak na niego-żeby otworzyć mi drzwi -potwierdzając tym moje podejrzenia, że Charlie cały czas patrzył. Wtedy, podczas gdy Edward wyciągał mnie ostrożnie z małego samochodu, Charlie -co było niezwykłe jak na niego - wyszedł na podwórze, żeby nas powitać. Moje policzki zapłonęły; Edward to zauważył i spojrzał na mnie pytająco. Ale niepotrzebnie się martwiłam, Charlie nawet mnie nie zauważył.
-Czy to Aston Martin? - zapytał Edwarda pełnym czci głosem.
-Tak - Vanquish. - Kąciki jego ust zadrgały, ale zapanował nad tym. Charlie wolno zagwizdał. - Chcesz wypróbować? Edward wyciągnął kluczyki. Oczy Charliego wreszcie ześlizgnęły się z samochodu. Spojrzał się na Edwarda z niedowierzaniem zabarwionym odrobiną nadziei.
-Nie. - powiedział niechętnie. - Co by powiedział Twój ojciec?
-Carlisle nie miałby nic przeciwko. - powiedział Edward zgodnie z prawdą śmiejąc się. - Śmiało. - wcisnął kluczyki w dłoń Charliego.
-Cóż, może tylko krótka rundka... - Charlie już gładził jedną ręką błotnik. Edward pomógł mi dokuleć do frontowych drzwi, podnosząc mnie, gdy tylko znaleźliśmy się w środku i zanosząc do kuchni.
-Zadziałało. - powiedziałam. - nie miał okazji czepiać się o sukienkę. Edward zamrugał. - Nie pomyślałem o tym. - przyznał. Jego oczy ponownie ostrzelały mnie wzrokiem z krytycznym wyrazem. - Myślę, że to dobrze, że nie wzięliśmy ciężarówki. Odwróciłam niechętnie wzrok od jego twarzy na wystarczająco długi czas by zauważyć, że kuchnia była niezwykle ciemna. Na stole stały świece, było ich pełno, może 20 lub 30 wysokich, białych świec. Stary stół był przykryty długim białym obrusem, tak samo jak dwa krzesła.
-Czy to jest właśnie to, czym się dzisiaj zajmowałeś?
-Nie - to zajęło mi tylko pół sekundy. To jedzenie zajęło mi cały dzień. Wiem, że uważasz luksusowe restauracje za przytłaczające, nie to żeby w tej okolicy można było znaleźć takie, ale uznałem, że nie możesz narzekać na swoją własną kuchnię. - posadził mnie na jednym z białych krzeseł i zaczął gromadzić rzeczy z pieca i lodówki. Zauważyłam, że było nakryte tylko dla jednej osoby.
-Nie zamierzasz nakarmić też Charliego? Zapewne wróci w końcu do domu. - Charlie nie byłby w stanie zjeść ani jednego gryza więcej - myślisz, że kto był moim królikiem doświadczalnym? Musiałem być pewien, ze to wszystko jest jadalne. - Postawił przede mną talerz pełen rzeczy, które wyglądały bardzo jadalnie. Westchnęłam.
-Jesteś cały czas zła? - Przystawił inne krzesło do stołu by móc usiąść koło mnie.
-Nie. No dobrze, tak, ale na to w tym momencie. Myślałam tylko - to była jedyna rzecz, jaką potrafiłam robić lepiej od Ciebie. Wygląda wspaniale. - Westchnęłam ponownie. Zachichotał.
-Jeszcze nie spróbowałaś - bądź dobrej myśli, może jest obrzydliwe. Wzięłam gryza, zamarłam, a potem zrobiłam minę.
-Jest okropne? - zapytał zaskoczony.
-Nie, jest wyśmienite, oczywiście.
-Co za ulga. - Uśmiechnął się tak pięknie. - Nie martw się, jest wciąż wiele rzeczy, w których jesteś lepsza.
-Wymień, chociaż jedną. Nie odpowiedział z początku, przesunął tylko delikatnie chłodnym palcem wzdłuż linii mojego obojczyka, przetrzymując mój wzrok gorącymi oczyma dopóki nie poczułam jak moja skóra płonie i czerwienieje.
-Proszę bardzo. - zamruczał, dotykając rumieńca na moim policzku. - Nigdy nie widziałem nikogo, kto rumienił się tak dobrze ja Ty.
-Wspaniale. - spojrzałam na niego gniewnie. - Mimowolne reakcje - coś, z czego mogłabym być dumna.
-Jesteś także najodważniejszą osobą, jaką znam. - Odważna? - zakpiłam.
-Spędzasz cały swój wolny czas w towarzystwie wampirów, to wymaga odwagi. I nie wahasz się przebywać w ryzykownej bliskości z moimi zębami...
Pokręciłam głową.
-Wiem, że nie mógłbyś wyskoczyć z czymkolwiek. Zaśmiał się.
-Mówiłem poważnie, wiesz o tym. Ale nieważne. Jedz, - Wziął za mnie niecierpliwie widelec i zaczął mnie karmić. Jedzenie było idealne, oczywiście. Charlie wrócił do domu, kiedy już prawie skończyłam.

Obserwowałam ostrożnie jego twarz, ale moje szczęście trwało, był oczarowany samochodem by zauważyć jak byłam ubrana. Oddał kluczyki Edwardowi.
-Dzięki Edwardzie. - uśmiechnął się rozmarzony. - To dopiero samochód.
-Proszę bardzo.
-No i jak wszystko poszło? - Charlie zerknął na mój pusty talerz.
-Idealnie. - Westchnęłam.
-Wiesz, co Bello, możesz mu jeszcze kiedyś pozwolić poćwiczyć gotowanie w naszej kuchni. - dał mi do zrozumienia. Rzuciłam Edwardowi ponure spojrzenie.
-Jestem pewna, że jeszcze spróbuje. Dopiero, kiedy doszliśmy do drzwi Charlie zupełnie się ocknął. Edward obejmował mnie ramieniem w talii, dla równowagi i wsparcia, podczas gdy ja kuśtykałam na niestabilnym bucie.
-Um, wyglądasz... Bardzo dojrzale Bella. - mogłam usłyszeć początek dalszej dezaprobaty wiszącej w powietrzu.
-Alice mnie ubierała. Nie miałam zbyt wiele do powiedzenia. Edward zaśmiał się tak cicho, że tylko ja go usłyszałam.
-Cóż, jeśli Alice... - ucichł trochę zmiękczony. - Wyglądasz ładnie, Bells. - przerwał z chytrym błyskiem w oczach. - Czy powinienem więc oczekiwać większej ilości młodych mężczyzn w smokingach pojawiających się tu dzisiaj? Jęknęłam a Edward parsknął. Nie mogłam zrozumieć, jak ktokolwiek mógł być tak mało spostrzegawczy jak Tyler. Co innego gdybyśmy ukrywali się jakoś w szkole z Edwardem. Przychodziliśmy i wychodziliśmy razem, prawie niósł mnie na wszystkie zajęcia, siedziałam z nim i jego rodziną każdego dnia na lunchu i wcale się nie krępował całując mnie na oczach świadków. Tyler z całą pomocą potrzebował specjalisty.
-Mam nadzieję. - Edward uśmiechnął się szeroko do mojego ojca.
-Lodówka jest pełna resztek - powiedz im żeby się poczęstowali.
-Nie ma mowy - one są moje. - Wymamrotał Charlie.
-Zapisz nazwiska dla mnie, Charlie. - resztki groźby w jego głosie były prawdopodobnie słyszalne tylko dla mnie.
-Dobra, wystarczy! - rozkazałam.
Na szczęście, wreszcie poszliśmy do samochodu i odjechaliśmy.



Wyszukiwarka