Życie na miarę literatury, I ROK, Poetyka


Życie na miarę literatury

Kto nie płakał, gdy umierał Nemeczek, nie zapłacze już nigdy. Kto nie płynął z Marlowem w dół Konga, nie zrozumie nigdy przerażenia obcością. Literatura podsuwa nam język, za pomocą którego możemy zawiązywać przymierza przeciwko bezsensowi.

Słynne zdanie Horacego, które po łacinie brzmi „Nil admirari prope res est una, Numici, / Solaque quae possit facere et servare beatum”, zwykle przekłada się jako „niczemu się nie dziwić, Numicjuszu, to jedyne, co może uczynić nas szczęśliwymi”. Jest to zdanie, którym tłumaczy się stoicką filozofię wycofania ze świata. Tymczasem nil admirari to także „niczego nie podziwiać”. Niczego nie podziwiać to najbardziej być sobą, powiadają stoicy. Wątpię, by mieli rację. Niczego nie podziwiać to odcinać się od świata, to zapadać w obezwładniające milczenie. Niczego nie podziwiać to niczego nie czytać.

O przyjaźni

Całkiem niedawno jadłem kolację w Sztokholmie w gronie znajomych akademików. Towarzystwo było międzynarodowe i wielojęzyczne. W pewnym momencie moja przyjaciółka, Brazylijka wykładająca w Szwecji niemiecką filozofię, nachyliła się do filozofa angielskiego wykładającego w Nowym Jorku filozofię francuską i powiedziała: „Jeśli chcesz, żebyśmy zostali przyjaciółmi, musisz czytać Pessoę”. Nie znałem kontekstu ich rozmowy, zrozumiałem jednak od razu, co chciała powiedzieć: przyjaźnie definiują się poprzez te same przeczytane książki, poprzez podobną wrażliwość wpisaną w literaturę. Moja brazylijska przyjaciółka mówiła swojemu anglojęzycznemu koledze: jeśli chcemy się porozumieć, czytaj poetę, który umie powiedzieć o moim doświadczeniu coś, czego ja sama wysłowić nie potrafię. Czytaj pisarza, który jest blisko mojej skóry.

Istnieje taka sfera pośrednia, w której ludzie, niezależnie od rasy, języka i kultury, mogą się spotykać, starając się wzajemnie porozumieć. Tą sferą właśnie jest literatura, a jej przedstawicielami - emisariuszami porozumienia - są pisarze i tłumacze. Mogę rozumieć Chińczyka, kiedy wytłumaczy mi swój świat, ale mogę też zrozumieć moją przyjaciółkę, kiedy każe mi czytać Fernanda Pessoę. Nie chodzi tu o rozumienie w sensie ścisłym. Raczej o porozumienie, które jest możliwe także z kimś kompletnie obcym i niezrozumiałym.

Inna anegdota, o tym samym.

Richard Rorty, filozof, który zrobił dla literatury więcej niż setki wydawców i tysiące pisarzy, zmarł 8 czerwca 2007 r. na nieuleczalnego raka trzustki. Jeden z ostatnich jego tekstów, opublikowany już po jego śmierci na łamach miesięcznika „Poetry”, zatytułowany był „Płomień życia”. Rorty opowiada w nim, jak to poznawszy śmiertelną diagnozę, siedział w kawiarni ze starszym synem i swoim kuzynem, duchownym baptystą. Ten ostatni spytał go, czy jego myśli zwracają się teraz ku religii. „Nie” - brzmiała odpowiedź. „A może ku filozofii?” - spytał syn. „Nie”. „Czy z niczego, co czytałeś, nie masz teraz pożytku?” - upierał się syn. „Mam - odpowiedział bez wahania Richard Rorty - z poezji”. I zacytował dwa stare wiersze: „Ogród Prozerpiny” Swinburne'a oraz „Na Jego Siedemdziesiąte Piąte Urodziny” Landora, w którym pojawiają się następujące linijki: „Kochałem naturę, a zaraz po niej - sztukę; / Ogrzałem obie ręce przy płomieniu życia / On niknie, a jam gotów do odejścia” (przekładam dosłownie). I swój króciutki esej na odejście Rorty kończy tak: „żałuję teraz, że nie spędziłem więcej czasu w moim życiu z wierszami.

Nie dlatego, że boję się, iż przegapiłem prawdy, których nie wyrazi proza. Nie ma takich prawd. Ani Landor, ani Swinburne nie mówią o śmierci niczego, czego nie wiedzieliby Epikur czy Heidegger. Raczej dlatego, że żyłbym pełniej, gdybym miał w głowie więcej starych kawałków, tak jak chciałbym mieć więcej bliskich przyjaciół”. Umierający filozof czyta stare kawałki, bo wie, że nie wiedza jest tu ważna - tę wszyscy mamy mniej więcej taką samą, zwłaszcza o śmierci - lecz poczucie, że nikt nie powinien umierać w samotności, choć jedynie śmierć jest czymś dla nas najbardziej własnym.

O ludziach

W eseju zatytułowanym „Redemption from Egotism” (Odkupienie z egotyzmu), poświęconym przemieniającej roli literatury w naszym życiu, Rorty pisał tak: „powieści sprawiają, że wiemy, jak ludzie, którzy się od nas całkiem różnią, myślą o sobie samych, jak obmyślają swoje działania, by wypaść w dobrym świetle, jak nadają sens swojemu życiu. Problem, jak żyć własnym życiem, zmienia się w problem, jak zrównoważyć własne potrzeby z ich potrzebami i ich opisy samych siebie z opisami, jakie tworzymy o nas samych. Być człowiekiem bardziej wykształconym, rozwiniętym i wyrafinowanym to umieć uchwycić większość z tych potrzeb i rozumieć większość z tych opisów”.

Ten cytat z wykładu Rorty'ego o znaczeniu literatury w naszym życiu doskonale dopełnia opowiedzianą wyżej anegdotę. Literatura - i poezja, i proza - mówi nam coś o ludziach i ich potrzebach, niezależnie od tego, czy potrzeby te dotyczą języka, śmierci czy piękna. Nie jest zwykłym układem słów na stronie, ale układem znaczącym, który pozwala czytelnikowi wyjść z własnej skóry i choć na chwilę poszerzyć granice świata, który dotąd zamieszkiwał. Czytanie literatury nie jest czytaniem martwych, obojętnych znaków, lecz otwieraniem drzwi, przez które wchodzą inni ludzie ze swoimi problemami, zachwytami, ze swoim sposobem mówienia, ze swoimi gestami, ze swoimi przerażeniami. Niektórzy z nich zostaną na dłużej, niektórzy szybko wyjdą, w popłochu lub w nudzie, albowiem nie wszystkie światy do siebie pasują, nie wszyscy goście bawią się w swoim towarzystwie równie dobrze. W 1876 r. Gustaw Flaubert pisał do George Sand: „Jak trudno się zrozumieć! Oto dwóch ludzi, których bardzo kocham i których uważam za wielkich artystów: Turgieniew i Zola. Nie przeszkadza to im jednak nie podziwiać wcale prozy Chateaubrianda, a jeszcze mniej Gautiera. Zdania, które mnie zachwycają, im wydają się puste. Kto ma rację? I jak tu się podobać publiczności, gdy twoi najbliżsi są tak daleko? Wszystko to mnie bardzo smuci. Nie śmiej się”.

Nikomu tu do śmiechu. Przyjaciele czytają te same zdania w takim samym zachwycie, jak zdumieni kochankowie, którzy uzgadniają ulubione potrawy i filmy. Właściwie po to jest literatura: powiedz mi, co czytasz, a ja ci powiem, czy będziemy się spotykać. Jeśli czytałaś Pessoę, Chateaubrianda i Rorty'ego (albo Gautiera, Flauberta i Amosa Oza), szanse są naprawdę bardzo duże. Oczywiście można liczyć na spotkanie i bez literatury. 16 czerwca 1904 r. (w dniu, w którym Leopold Bloom będzie wędrował ulicami Dublina w „Ulissesie”) James Joyce spotyka na ulicy Norę Barnacle, swoją przyszłą żonę. Ona zagaduje go, bo dziwią ją jego niebieskie oczy. On oczywiście robi aluzję do Ibsena z powodu jej imienia. Ona nie rozumie, ale przychodzi na randkę drugiego dnia (pierwszego nie przychodzi). Spotykają się, pobierają, mają dzieci. Biografowie do dziś dnia nie są pewni, czy Nora rozumiała, co robił na co dzień jej mąż, dla którego na samym początku była jedynie aluzją do dramatu skandynawskiego dramatopisarza. Może to nic nie znaczyć, ale może też znaczyć bardzo wiele.

Na miarę literatury

Czytelnicy i krytycy powiadają najczęściej tak: literatura powinna sprostać życiu, nie zostawać za nim w tyle, a wreszcie dopaść je i ostatecznie wyrazić. Może to być życie pojedynczego człowieka, może też być życie społeczeństw i narodów. W roszczeniu tym wszelako życie poprzedza literaturę, jest daleko przed nią, a na pewno się od niej zasadniczo różni. Literatura nie mogłaby naśladować życia, gdyby nie przychodziła po nim i gdyby nie była czymś całkiem od niego różnym. Kiedy więc mówimy, że literatura powinna sprostać życiu, to mówimy też, że tak naprawdę literatura jest słabsza od życia albo nawet że do niego nie należy. Najpierw świat, potem literatura, najpierw prawdziwe życie, potem dopiero jego opisy. Najpierw rzeczy, potem słowa.

Pogląd taki - szeroko rozpowszechniony - kryje w sobie zadziwiającą przesłankę. Jeśli literatura przychodzi po życiu, już na gotowe, to znaczy, że kiedy mówimy - a literatura to przecież tylko osobliwy sposób mówienia - to nie tkwimy w samym życiu, tylko gdzieś poza nim, w szczelnie odizolowanej przestrzeni, która z życiem nic wspólnego nie ma. Jeśli literatura ma naśladować życie, to sama życiem być nie może, jeśli słowa mają opisywać rzeczywistość, to same nią być nie mogą. Wydaje się to całkiem oczywiste, ale tylko do czasu. Wystarczy bowiem zmienić perspektywę, zmienić język, a literatura przestanie być na miarę życia, życie przestanie być miarą literatury. Co się wtedy stanie? To przede wszystkim, że życie zbliży się do literatury, literatura zaś okaże się niezbędna w naszym życiu.

Niezbędna? Z jakiego powodu? Rorty i moja brazylijska przyjaciółka mówią jasno: literatura ułatwia przyjaźń. Dokładniej: literatura pokazuje nam światy, które nie są naszymi światami, a które warto poznać, by lepiej zrozumieć samych siebie. Ale to przekonanie można też odwracać: bez przyjaźni nie ma literatury. Literatura bowiem to nie szafa z książkami, po które sięgamy znudzeni, lecz możliwość innego życia, którego czujemy potrzebę, bo ciasno nam w swoim domu, bo chcielibyśmy poznać coś więcej, bo chcielibyśmy być z kimś innym, bo chcielibyśmy coś zmienić we własnym życiu. Tak o literaturze można myśleć tylko wtedy, gdy znajdziemy w sobie samych gotowość do naruszenia skorupy, która nas otacza, do pogadania z kimś, kto mówi i myśli inaczej, do zachwycenia się cudzym zachwytem. Gotowość do czytania świata to gotowość do przyjaźni, bez której o czytaniu literatury mowy być nie może.

Sens i bezsens

A więc to literatura miałaby być miarą życia? Owszem, choć trzeba mocno podkreślać: rzecz nie w tym, by teraz życie naśladowało literaturę. Kiedy do tego dochodzi, życie i literatura nadal trwają w odosobnieniu, tyle że to życie nabiera wtórnego charakteru i stara się sprostać literaturze. Nic nudniejszego pod słońcem niż takie dziecinne przebieranki. Kiedy sugeruję, że życie powinno być na miarę literatury, że literatura może być miarą dla życia, to nie chcę oczywiście wpisywać życia w książkę, nie chcę przemieniać życia w papier, miłości w operetkę, a mięsa w bladą fantazję. Jest całkiem na odwrót: literatura jest miarą życia właśnie dlatego, że nie da się od niego oddzielić, że bez niej życie nie ma sensu. Takie bezwstydne twierdzenie wymaga natychmiastowego uzasadnienia, które mogłoby wyglądać tak oto.

Życie bez literatury nie ma sensu. To znaczy nie ma sensu samo w sobie, bo sens pochodzi od nas, to my nadajemy sens (czyli zrozumiałość) ślepemu żywiołowi, którego nie sposób zrozumieć (a więc wytrzymać), dopóki nie umieścimy go w jakichś ramach, dopóki nie oswoimy jego nieoswajalnego dygotania. Trudno to zaakceptować, bo przecież świat, jaki znamy, pełen jest porządku i jasnych znaczeń i jest już dla nas obłaskawiony przez innych, którzy nie po to nas wychowywali, byśmy nie wiedzieli co i jak. Rozmaicie nazywa się to oswajanie. Niektórzy mówią tu o „mityzacji rzeczywistości”. Inni - o zaczarowywaniu świata. Jeszcze inni - o zbieraniu poszarpanych kawałków i składaniu z nich pięknej całości. Człowiek bez mitu wyżyć długo nie może i dlatego przezorne matki opowiadają dzieciom bajki na dobranoc. Trzeba od samego początku zagadywać życie, gadać do niego za pomocą bajek, opowiastek, plotek, zmyśleń, by miało od razu jakiś sens, by nie bełkotało do nas w nieznanym narzeczu.

Każdy z nas ma swój zestaw opowiastek, które pozwalają mu orientować się w świecie. Dla jednych są to opowiastki prywatne, o tym, jak to tato brał nas na mecze piłkarskie, jak to mama przytulała do fartucha, jak to siostra odsłaniała swoją dziewczęcą płeć, jak wielki bernardyn ciągnął sanki po śniegu, a zimne ognie świeciły się dookoła. Dla drugich opowiastki te daleko wykraczają poza cztery ściany dziecinnego domu. Kadzidło pachnie w zatłoczonym kościele, Anders śmiga na białym koniu, człowiek ląduje na księżycu. To są punkty orientujące w życiu, bez których nie sposób się w nim poruszać, bez których życie nie ma sensu. Prywatne z publicznym miesza się jednak bez przerwy, i to nie całkiem tak, jak chcemy: pies wbiega do kościoła ujadając, księżyc staje się miejscem seksualnych fantazji, żołnierze gwałcą siostrę: w spokojnym życiu pojawiają się nagle sceny niewygodne, przerażające, trudne do zaakceptowania przez innych. Sens zaczyna się gmatwać, ale nadal jest, nadal życie samo nic nie mówi, tylko posługuje się językiem, jakiego mu chętnie dostarczamy. Opowieści zaczynają być coraz bardziej - jak by powiedział Joseph Conrad - niepokojące, lub - powiedzmy za Edgarem Allanem Poe - niesamowite.

Nagle okazuje się, że nie wiemy, co można znaleźć we własnym domu, jak to było w przypadku wiejskiego lekarza z opowiadania Kafki, który poszukując koni potrzebnych do wizyty, odnajduje je nie w stajni, gdzie powinny być, lecz w chlewie. Chlew także należy do naszego domu, nie tylko salon. Opowieści z salonu są - jak wiemy od Chamforta, Balzaka, Prousta, Jamesa - pouczające. Kto jednak nie był nigdy w chlewie (takim śmierdzącym, brudnym i zaświnionym), opowieści tych naprawdę nie pojmie, albowiem życie ludzkie nie ogranicza się jedynie do gładkich sal salonu.

Bezkrwawa kłótnia

Odo Marquardt postawił kiedyś tezę, że spory na temat tłumaczenia Pisma Świętego rozgorzały na dobre wtedy, kiedy starano się załagodzić spustoszenia poczynione przez wojnę domową w landach niemieckich na początku XVI wieku. Innymi słowy: były reakcją na traumatyczne doświadczenia dziejowe i zgodą na to, że istnieje wiele różnych punktów widzenia, których nie należy ujednolicać przemocą. Moim zdaniem to samo można powiedzieć o literaturze, która od końca XVIII wieku stała się miejscem krzyżowania się niedających się ujednolicić postaw, głosów, języków, odczuć, myśli. Można nawet zaryzykować tezę, że literatura odegrała taką samą rolę w stosunku do Rewolucji Francuskiej (i jej terroru), co spory hermeneutyczne w stosunku do wojen ludowych w Niemczech trzysta lat wcześniej. Była ni mniej, ni więcej niż próbą znalezienia takiej przestrzeni wspólnej, w której niezgoda i reakcja nie będą prowadzić do krwawych zamieszek. Takiego miejsca, w którym można się kłócić, nie skacząc sobie do oczu.

Oczywiście ta nowoczesna misja literatury jako bezkrwawej kłótni co jakiś czas przechodzi poważny kryzys. Najlepszym dowodem jest przypadek „Szatańskich wersetów” Salmana Rushdiego. Książka została opublikowana w Anglii w 1988 r. Dwa tygodnie później, na skutek inicjatywy parlamentarnej, wydano w Indiach zakaz jej importu z powodu świętokradztwa. W bardzo szybkim czasie wszystkie niemal kraje muzułmańskie przyjmują zakaz publikacji tej książki, a w grudniu 1988 r. 7000 muzułmanów publicznie pali „Szatańskie wersety” w Bolton (Anglia). Rozpętuje się prawdziwe piekło, w którego efekcie, 14 lutego 1989 r., tuż przed swoją śmiercią, ajatollah Chomeini rzuca na Rushdiego klątwę (fatwę), wzywając muzułmanów do zabicia wszystkich, którzy brali udział w publikacji książki, oczywiście z autorem na czele. Irańska fundacja religijna oferuje dla zabójcy Rushdiego milion dolarów. Pisarz zostaje objęty angielskim rządowym programem ochrony i choć - na żądanie - przeprasza publicznie, Chomeini wydaje następny edykt, w którym powiada się, że żadne przeprosiny nie zniosą wyroku śmierci. Stawka zostaje podbita: jeden z irańskich biznesmenów oferuje 3 miliony dolarów za głowę autora. W amerykańskich i angielskich księgarniach sprzedających „Szatańskie wersety” wybuchają bomby. W zamieszkach giną ludzie. W krajach muzułmańskich - z wyjątkiem Turcji - za samo posiadanie książki grozi więzienie i surowa grzywna. W Londynie tłumy palą kukłę pisarza.

W 1990 r. Rushdie podpisuje oświadczenie potwierdzające jego muzułmanizm, lecz pół roku później jego japoński tłumacz zostaje zasztyletowany, włoski ciężko ranny, zaś tłumacz turecki ledwo unika linczu i śmierci w płomieniach podpalonego hotelu. Nie zamierzam opisywać wszystkich szczegółów związanych z fatwą, wszystkich zamieszek i wszystkich śmierci. Wystarczy tylko powiedzieć, że kiedy niedawno Rushdie otrzymywał od królowej Elżbiety tytuł szlachecki i ta, klepiąc go po ramieniu, wypowiadała słowa: „Wstań, sir Salmanie”, byliśmy świadkami powrotu wiary w to, że absolutna swoboda wypowiedzi literackiej nadal obowiązuje w naszym świecie.

Paradoksalnie jednak, okropna historia „Szatańskich wersetów” pokazuje, jaką rolę odgrywa w naszym życiu literatura, skoro można o nią walczyć na śmierć i życie. Dla milionów muzułmanów na świecie książka Rushdiego obalała mit, który był ich własnością, burzyła opowieść, która definiowała ich życie. Nie chcieli, by ktokolwiek rujnował ich sens, którego nie chcieli za nic w świecie się pozbywać, i fakt, że w większości pewnie nie czytali samej książki, dowodzi tylko tego, jak obca była im potrzeba konfrontacji z tym, co obce. Jeżeli palenie książek i zabijanie pisarzy dowodzi niechęci do spotykania się i rozmawiania o tym, na co nie dajemy zgody, to literatura czasami jest jedyną szansą na uniknięcie nie tylko nieporozumienia, ale nawet - niestety - rozlewu krwi.

Krótko

Co to znaczy więc, że życie jest, czy może powinno być „na miarę literatury”? Najpierw to, że życie samo, bez naszego udziału, nic nie mówi, a więc nie może być zrozumiałe. Dlatego literatura podsuwa nam język, za pomocą którego możemy zawiązywać przymierza przeciwko bezsensowi. Literatura w sensie szerokim, ba, najszerszym z możliwych: jako językowy opis naszej egzystencji, jako opowieść nadająca naszej egzystencji sens. Tak rozumiana literatura przypomina nam jednak i o tym, że czasami sens się rozpada i trzeba szukać nowego sposobu na jego odbudowanie. Literatura jednocześnie zaczarowuje nam świat i go odczarowuje, zachęca do życia w nim i odstręcza, mówiąc dokładnie to, co znamy z naszego własnego doświadczenia. W pewnych miejscach chcemy przebywać, w innych nie, z jednymi ludźmi chcemy podróżować, z innymi nie. Jedni nas bawią, inni odpychają. Czasem chcemy się zachwycać, czasami mamy wszystkiego dość.

Życie na miarę literatury oznacza też, że literatura pozwala poszerzać nasze rozumienie świata, innych ludzi, pozwala przejąć się losem słabszych i podziwiać mocniejszych. Pozwala dostrzec inne światy i innych ludzi w tych światach, do których częstokroć bronimy sobie dostępu. Kto nie płakał, gdy umierał Nemeczek, nie zapłacze już nigdy. Kto nie płynął z Marlowem w dół Konga, nie zrozumie nigdy przerażenia obcością. Kto nie stawał z Rastignakiem nad dachami Paryża, nie wie, czym jest resentyment. Lista jest nieskończona, każdy uzupełnia ją po swojemu.

Momenty rozpoznania swojego życia w książce nie oddzielają nas od świata. Wręcz przeciwnie: siła literatury tkwi w języku, którego nam dostarcza po to, byśmy umieli mówić innym o swoich uczuciach, byśmy dzielili się z innymi swoimi doświadczeniami, byśmy chcieli się przyjaźnić, cieszyć się i płakać z innymi ludźmi. Kto tego nie chce, na pewno nienawidzi literatury i będzie publicznie lub prywatnie palił książki, które będą mu o tym przypominać. Czas zaiste jest marny, literatura może jednak obdarzać nas radosną wiedzą o życiu.

Michał Paweł Markowski jest krytykiem literackim, eseistą, tłumaczem, publicystą. Profesor Uniwersytetu Jagiellońskiego, kierownik Katedry Międzynarodowych Studiów Polonistycznych, wykładowca na Harvardzie (2002-03), autor wielu książek poświęconych filozofii i literaturze.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Poetyka z elementami teorii literatury I, I rok, Poetyka
22.ANALIZA I INTERPRETACJA UTWORU LITERACKIEGO, Polonistyka, I rok, Poetyka
Teoria literatury - aktualny sylabus2, materiały na zajęcia, III rok, Teoria literatury, Saganiak
Motywacja szyta na miarę przyszłych pokoleń 7 luty 2009 (Naprawiony), psychologia UŚ, II rok, I seme
plan pracy na poetyke, filologia polska, ROK I, Poetyka
cos co ratuje zycie na geodezji xD, Studia, 1 rok, od Magdy, FIZYKA
konferencja prasowa na miarę firmy
Znaleziono życie na Marsie, W ஜ DZIEJE ZIEMI I ŚWIATA, ●txt RZECZY DZIWNE
1 Metodyka fonetyki 2 Konteksty muzyczne na lekcjach literackich
Lasy miejskie – przegląd wybranych zagadnień na podstawie literatury
Prezentacja uszyta na miare (2)
Farma -pytania na egzamin, Farmakologia 3 rok
pytania na makro, EKONOMIA, Rok 1, Podstawy makroekonomii
Zagadnienia na cwiczenia, Studia, Rok I, Psychologia ogólna
prelekcja na POZ, III rok V semestr, POZ III rok

więcej podobnych podstron