Bulyczow Kir Guslar Neapol (zbior)

Kirył Bułyczow


Guslar-Neapol


(Zbiór opowiadań)


Przełożyli Tadeusz Gosk i Anita Tyszkowska



Guslar-Neapol


Szary brzask zastał Korneliusza Udałowa na zarośniętym krzakami brzegu rzeczki Czurmień, wpadającej do jeziora Kopenhagen. Udałow położył wędki na trawie i rozejrzał się. Pusto. Ani śladu żywej duszy.

Pogoda była paskudna, wilgotna i grypowa, więc wszyscy wędkarze postanowili widocznie siedzieć w domu. Tym lepiej. Więcej będzie dla Korneliusza.

Rozplatał żyłki, założył przynętę i zarzucił pierwszą wędkę. Wokół spławika rozeszły się kręgi wody, gdzieś niedaleko chlupnęła ryba. Czuł się świetnie, potężniała w nim żądza czynu.

I nagle Udałow zobaczył dym. Dym unosił się nad lasem w odległości mniej więcej pół kilometra. Widocznie ktoś, kto przyjechał tu jeszcze wczoraj, rozpalił ognisko.

Po godzinie, w czasie której złapał niewielkiego leszczyka, Udałow rzucił okiem w stronę ogniska. Płonęło dalej. Słup gęstego dymu sięgał nisko wiszących chmur, gdzie rozganiał go mokry wiatr.

Żeby tylko lasu nie podpalili – powiedział Udałow cicho, nie chcąc płoszyć ryb.

Minęła jeszcze godzina. Ognisko paliło się w dalszym ciągu, a słup dymu jakby jeszcze urósł.

Koło jedenastej Udałow pozbierał wędki, wziął wiaderko ze złowionymi rybami – nie było ich tak wiele, jakby się Korneliuszowi marzyło – i poszedł w stronę dymu, choć do szosy trzeba było iść w zupełnie innym kierunku. Dym niepokoił go.


* * *


Droga była trudna. Wędziska zaczepiały się o leszczynowe witki, kalosze ślizgały po mokrej trawie. Grupki kurek i samotnie stojące muchomory w przyjemny sposób ożywiały ogólnie ponury krajobraz, ale Udałow nie wybrał się na grzyby, i te jaskrawe plamy uchodziły jakoś jego uwagi.

Przeszedł już prawie kilometr, a dym jakby wcale się nie zbliżał. Mocno go to dziwiło.

Rzeczka została daleko w tyle. Trzeba było skakać z kępy na kępą. Udałow żałował, że nie zostawił wędek nad wodą. Przejdą jeszcze sto kroków, powiedział sobie, i jeżeli nie dojdę, zawracam.

W tym momencie z nieba posypał się popiół.

Udałow nie od razu domyślił się, że to popiół. W pierwszej chwili zwrócił uwagę na to, że pada dziwnie brudny deszcz. Krople pozostawiały na twarzy i ubraniu szare plamy, zupełnie jakby z nieba padał ptasi pomiot. Zauważywszy, że brud leci od ogniska, Udałow uświadomił sobie, że pali się las i lepiej stąd jak najszybciej uciekać, póki jeszcze jest cały i zdrowy, a jak z miasta przyślą helikopter, to się w tym wszystkim połapią.

Zatrzymał się i po raz ostatni spojrzał na dym. Dym zakrywał już pół nieba.

Rozdarty wewnętrznie między strachem a ciekawością, zrobił jeszcze parę kroków.

Stał na skraju wielkiej błotnistej polany, której brzegi porośnięte były czarnymi jagodami. Ze środka walił w niebo słup dymu. Ale ogniskiem nie pachniało tu nic. To musiało być zupełnie inne zjawisko przyrodnicze.

Na środku polany wznosił się niewielki wulkan. Nie sięgał jeszcze wierzchołków drzew, ale tak na oko przypominał potężne i groźne wulkany Jawy i Kamczatki. Strugi lawy płynęły po jego pofałdowanym zboczu, a nad kraterem huczał stabilny płomień, tak jakby w środku palił się prymus.

Widok wulkanu nie przeraził Korneliusza. Niejedną dziwną rzecz przyszło mu w życiu oglądać. Ale serce Udałowa wypełniło się podziwem dla wszechmocy natury. Przysiadł na zwalonym pniu sosny i zaczął się przyglądać wulkanowi.

Przedtem nie udało się zaobserwować wulkanów w okolicy Wielkiego Guslaru. Rejon jest asejsmiczny i o żadnych erupcjach i trzęsieniach ziemi mowy być nie może. Ale przecież w sumie tam, gdzie teraz wznoszą się dyszące ogniem góry, rozciągały się kiedyś spokojne, równiny...

Obdarzony żywą fantazją Udałow wyobraził sobie, jak wulkan rośnie, potężnieje, robi się ogromny jak góry Kaukazu, grzebie pod warstwami wulkanicznego popiołu Wielki Guslar, którego mieszkańcy uciekają z miasta, tuląc do piersi nieletnie dzieci i skromną chudobę, starając się ukryć pod prześcieradłami i płaszczami, podobni nieszczęśnikom, namalowanym przez artystę Briułłowa na obrazie „Ostatni dzień Pompei”. Przy czym najbardziej mu było żal nie miasta, ale siebie samego, Korneliusza Udałowa, kierownika Miejskiego Przedsiębiorstwa Budowlanego... Gdyby bowiem wiedział wcześniej, jaki los czeka Wielki Guslar, nie musiałby walczyć o przekroczenie planu w asfaltowaniu. Ale z drugiej strony Udałow rozumiał, że obecność wulkanu na równinie środkoworosyjskiej daje wspaniałe możliwości nauce i pozwoli zaoszczędzić wiele państwowych pieniędzy – teraz, kiedy prawdziwy wulkan będzie sobie stał na wyciągnięcie ręki, nie trzeba będzie wysyłać specjalistów na jakże odległą Kamczatkę.

Wulkan jęknął i wyleciała z niego fontanna pomarańczowych iskier. Udałow poczuł, jak wdziera mu się w nozdrza zapach rozpalonych trzewi Ziemi. Podniósł się, żeby móc w razie czego szybko uskoczyć. Wulkan wypluł wielki okrągły kamień, który poturlał się po zboczu. Kamień upadł w błoto, a woda zakipiała i otoczyła go kłębami pary.

Ileż istnieje możliwości wykorzystania w gospodarce wulkanicznego ciepła, myślał wstrząśnięty głęboko Udałow. Na przykład do prania bielizny...

Wulkan wypluł jeszcze kilka kamiennych kul. Pomarańczowe płomyki wirowały nad jego szczytem. Dosięgnie zaraz górnej granicy lasu i wtedy na pewno zauważą go w mieście.

Nie, wulkan wcale nie był straszny. Działał leniwie i bardzo pięknie. Popiół zmieszany z deszczem osiadał na płaszczu Udałowa i ten pomyślał o wszystkich nieprzyjemnych słowach, jakie przyjdzie mu wysłuchać w domu. Ksenię raczej mało obchodzą wulkany i inne przyczyny obiektywne...

Płomień nad wulkanem rozjarzył się, lśniąc zielonkawo i biało, a Korneliuszowi wydało się, że w jego blaskach igrają ogniste jaszczurki. No tak, myślał Udałow, ludzie, pierwotni wpatrywali się w ogień, aż wymyślili diabła... Buchał żar, płaszcz Korneliusza obsechł.

Co jakiś czas z krateru wylatywały kamienie, ale póki co nie zagrażały jeszcze Udałowowi. Gdzieś tam w środku, pod nogami, rozległ się głuchy huk i ziemia lekko zadrżała, tak jakby ogromne zwierzę usiłowało się wydostać na swobodę.

Udałow nie mógł zdecydować się na odejście od wulkanu. W czasie jego nieobecności ktoś inny może zauważyć wulkan i zebrać laury jego odkrywcy. To byłoby niesprawiedliwe. Lepiej poczekam, przekonywał sam siebie Udałow, aż z miasta przyleci helikopter, popilnuję, żeby las się nie zapalił.

Strzępki ognia tańczyły i wirowały jak żywe nad szczytem wulkanu i patrząc na nie Udałow wyobraził sobie, że gdzieś tam, we wnętrzu rozpalonej ziemi, żyją dziwne ogniowe istoty. Kiedyś właśnie one były panami Ziemi i krążyły jak iskry nad jej rozżarzoną powierzchnią, ale kiedy Ziemia ostygła, musiały zamieszkać w jej wnętrzu. A właściwie dlaczego nie? Przecież formy życia są tak różnorodne... Trzeba by nawiązać z nimi kontakt, pogadać, co i jak, wymienić informacje. Przecież dla tych wewnętrznych mieszkańców Ziemi wulkany to okna na świat. Być może nawet nie podejrzewają, że na powierzchni ktoś żyje. A może sądzą, że ludzie to uzurpatorzy, bo Ziemia wedle starego prawa należeć powinna do mieszkańców wulkanów. I kiedy tylko mają możliwość, wyskakują w potokach lawy i palą ludzi, tylko po to, żeby udowodnić swoje prawa.

Białe ogniki wciąż wirowały nad kraterem. Udałow, który już zdążył je uznać za mieszkańców wulkanu, powiedział głośno:

No, jeszcze nie wiadomo, kto był na Ziemi pierwszy. Być może Ziemia była najpierw zimna, a dopiero potem się rozgrzała.. Jest taka teoria.

Liczba białych ogników zwiększyła się. Udałow naliczył ich coś z dziesięć. Trudno było określić ich kształt – ale jaki właściwie kształt może mieć płomień?

O co chodzi? – zapytał Udałow. – Dajcie przynajmniej jakiś znak.

No i dały. Ustawiły się w zgrabne kółeczko. Po chwili kółeczko się rozsypało.

Aby pokazać, że wszystko zrozumiał, Udałow narysował palcem kółko.

Wtedy płomieniaki ułożyły się w krzyż.

Udałow narysował w powietrzu krzyż.

Kontakt zaistniał! Wulkan sapał i rozżarzał się.

Żeby ostatecznie przekonać Udałowa, płomieniaki ułożyły się na moment w trójkąt równoramienny, co w żadnym wypadku nie mogło być igraszką natury, a świadczyło o ich rozumie i pojętności.

I co dalej? – zapytał Udałow. – Kontakt bezpośredni nie wchodzi w rachubę. Mówiąc uczciwie, nie wytrzymałbym tego bez azbestowego ubrania. A ogólnie rzecz biorąc, chciałbym uścisnąć wasze dłonie na dowód braterstwa w przyrodzie.

Wtedy płomieniaki przy pomocy swych kolegów, którzy wyskoczyli właśnie z rozpalonego gardła wulkanu, ułożyły napis SOS. I Udałow zrozumiał:

Ratujcie nasze dusze – powiedział. – Znana na całym świecie prośba o ratunek. No cóż, nie wy pierwsi zwracacie się z czymś takim do mnie. Nigdy nie odmówiłem!

I rozsiadł się wygodnie, oczekując, co jeszcze wymyślą płomieniaki na okoliczność kontaktu z ludzkością.

W kłębie ogników błysnęło coś ciemnego. To coś wyleciało z wulkanu i wylądowało u nóg Udałowa. Była to kula o średnicy jakichś dziesięciu centymetrów, błyszcząca i rozpalona. Kręciła się i syczała.

Nie wybuchnie? – zapytał Udałow.

Ale płomieniaków już nie było. Ogień nad kraterem zmniejszał się i wygasał. Korneliusz zrozumiał, że jego obawy, iż pod bokiem Wielkiego Guslaru wyrośnie góra potężna jak szczyty Kaukazu, są pozbawione podstaw.

Wulkan zdychał. Huk i drżenie ziemi skończyły się. Zaczęło lać. Udałow zebrał się na odwagę i podszedł do kuli. Po dziesięciu minutach można ją było wziąć do ręki, przerzucając jak gorący kartofel z dłoni na dłoń.

Kulę otaczał czarny paseczek. Kiedy wystygła, Udałow próbował ją rozkręcić, sądził bowiem, że w środku może być coś ciekawego. Ale nagle usłyszał nad sobą lekki trzask i w strugach deszczu zmaterializował się helikopter.

Badaniem kuli Korneliusz zajął się w domu. Cały w nerwach czekał, aż jego żona, Ksenia, którą opowieść o wulkanie w okolicach miasta wcale nie wzruszyła, natomiast zabrudzony popiołem płaszcz ukochanego męża doprowadził do prawdziwie krasomówczych wystąpień, położy się spać. Udałow poszedł do kuchni, zapalił światło i na kuchennym stole rozkręcił kulę. Z kuli wyskoczyła sprężyna, która napędziła Korneliuszowi porządnego stracha. Sprężynka, zrobiona z wąskiego płaskiego pasemka jakiegoś metalu, rozwinęła się i spoczęła na kuchennym stole. Na sprężynce był napis następującej treści:

Prośba. Przekazać zawartość kuli do krateru wulkanu Wezuwiusz (Italia). Cierpimy z niedogrzania. Są ofiary.

Udałow przeczytał posłanie. Potem schował sprężynę do kieszeni marynarki narzuconej na podkoszulek.

Tak, nie jest im lekko. Rzeczywiście są nie dogrzane, pomyślał. Być może zostało im wszystkiego dwa, trzy tysiące stopni... Udałow nie potrafił powstrzymać uśmiechu, kiedy pomyślał, że przy takiej temperaturze płomieniaki trzęsą się z zimna.

No cóż, trzeba stworzeniom pomóc. A jak to zrobić? Przecież płomieniaki starały się, znalazły Udałowa, może na ten cel zużyły ostatnie ciepło z wulkanu? Ale jak teraz przesłać kulkę do Włoch? Wysłać pocztą pod adresem Włoskiej Akademii Nauk? Poprosić jej członków, żeby list od radzieckich mieszkańców wulkanu przekazali włoskim mieszkańcom wulkanu? Najprawdopodobniej włoscy uczeni stwierdzą, że w Związku Radzieckim wariatów nie brakuje... Ostatecznie na ich miejscu Udałow pomyślałby tak samo. Nie, nie ma innego wyjścia. Trzeba samemu jechać do Włoch.


* * *


Rankiem, niewyspany po spędzonej na rozmyślaniach nocy, Udałow powiedział do Kseni:

Słuchaj, Ksiusza, co sądzisz o mojej podróży za granicę?

Piłeś wczoraj? – zapytała Ksenia.

Mówię poważnie.

Ja też!

Ksenia Udałowa planowała na niedzielny poranek wielkie pranie i pomysły Korneliusza, które niczym dobrym dla domu skończyć się nie mogły, działały jej wyraźnie na nerwy.

Na przykład do Włoch – powiedział Udałow. – Do Rzymu, a nawet Neapolu. Miasta milionerów.

Jakeś milioner, to jedź! – rzuciła zgryźliwie. – Maksymce trzeba kupić spodnie. Ten chłopak niemiłosiernie wszystko drze.

Udałow tylko westchnął. W sumie nie oczekiwał niczego innego. Ale poddawać się nie miał zamiaru. Zszedł więc piętro niżej do swego starego druha, Aleksandra Grubina.

Cześć, Sasza – przywitał Grubina, który w chwilach wolnych od zajęć rył pracowicie w ziarnku ryżu „Pieśń o wieszczym Olegu”. – Jakie jest twoje zdanie na temat życia we wnętrzu Ziemi?

Grubin, nie odrywając się od okularu mikroskopu, odpowiedział krótko:

Pozytywne.

Grubin odnosił się pozytywnie do każdego życia. Niech sobie ono nawet będzie we wnętrzu Ziemi, na Marsie czy w Rowie Mariańskim.

Wczoraj byłem na rybach – powiedział Udałow. – Nad Czurmienią. I nagle zobaczyłem wulkan.

To niemożliwe! To nie jest rejon wulkaniczny!

Nie kłóć się! – twardo powiedział Udałow. – Jak mówię wulkan, to wulkan. Już go odkryli. Nie dziś, to jutro będą tam uczeni. Z Kamczatki.

Czynny?!

Jasne, że czynny! A jak bym go znalazł? – zdziwił się Udałow. – Dopiero kiedy odchodziłem, to zgasł.

I nic mi nie powiedziałeś?

Stary, wybacz, tu nie chodziło o ciebie.

Nie rozumiem?

Po prostu płomieniaki prosiły mnie, żebym coś dla nich załatwił.

Płomieniaki???

Grubin wstał i rozprostował się na całą swoją wysokość. Wydawał się zresztą jeszcze wyższy niż był, a to z powodu chudości i potarganej czupryny.

Ja je tak nazywam. Te, co mieszkają w wulkanie.

Przecież nikt nie może mieszkać w wulkanie!

Grubin próbował się jeszcze spierać. Jego zdrowy rozsądek buntował się przeciw opowieści Udałowa. Chociaż bardzo by chciał, żeby w wulkanie ktoś mieszkał.

Mieszkają w wulkanie. I strasznie marzną – upierał się przy swoim Udałow. – Coś im tam w ogrzewaniu nawaliło. Prosiły mnie, żebym pojechał do Włoch. Tam niedaleko Neapolu jest wulkan Wezuwiusz. Słyszałeś o tym? Trzeba, żeby tamci z Włoch podrzucili naszym węgla.

Poczekaj! A jakie one są, te płomieniaki?

Płomieniaki? Jak ci to powiedzieć? Takie jak białe płomyki. Szybko biegają. I zmieniają kształty.

A może ich wcale nie było?

I wtedy Udałow wyjął kulę.

A to widziałeś?

Rozkręcił kulę, a kiedy wyskoczyła z niej sprężynka, Grubin podskoczył. Udałow uśmiechnął się, bo już zdążył zapomnieć, jak w nocy sam się tej sprężynki wystraszył.

Przeczytaj! – powiedział do Grubina.

Kiedy wreszcie Grubin uwierzył, że we wnętrzu Ziemi żyją istoty rozumne, przyjaciele zasiedli pisać podanie, w którym uprzejmie prosili, aby im, jako przodującym pracownikom, przyznano za gotówkę dwa turystyczne skierowania do Włoch. Napisawszy owe podania, zaopatrzyli je w odpowiednie pieczęcie, opinie, a nawet prośby o dopłatę z funduszu związków zawodowych, i wszystkie te papiery wysłali do władz wojewódzkich. Teraz pozostawało tylko czekać.

Po trzech miesiącach przyszła odpowiedź. Przez całe trzy miesiące Udałow i Grubin bardzo się denerwowali, chodzili do lasu, żeby sprawdzić, czy wulkan się nie przebudził, ale wulkan dawno już zamienił się w sterczący z błota wzgórek i trudno sobie było nawet wyobrazić, że w rozżarzonym kraterze żyją płomieniaki.

Udałowowi udzielono odpowiedzi pozytywnej. Jeżeli chodzi o Grubina, zaproponowano, aby poczekał jeszcze rok, bo liczba skierowań jest ograniczona. Tak więc Grubin, wprost usychając z rozpaczy, ostatniego dnia przed wyjazdem Udałowa zwrócił się do przyszłego globtrotera tymi oto słowy:

Posłuchaj, Korneliuszu! Wiem oczywiście, że skierowanie jest imienne i nie mogę pojechać zamiast ciebie, choć polecenie płomieniaków wypełniłbym na pewno lepiej!

A to dlaczego? – zdziwił się Udałow. – Nawet na oczy ich nie widziałeś! One mogą ci po prostu nie dowierzać. Przecież wybrały mnie!

Byłeś pod ręką, to wybrały – wzruszył ramionami Grubin, który chciał mówić zupełnie o czymś innym.

Nie, nie sądzę – odparł Udałow. – Jestem prawie przekonany, że dopasowały porę erupcji do czasu mojej wyprawy na ryby.

Nie to miałem na myśli – powiedział Grubin. – Sądzę, że spełniamy obowiązek wobec nauki.

Co proszę?!

Powinniśmy poinformować akademię nauk o spotkaniu z płomieniakami.

Udałow usiadł na walizce, żeby ją zamknąć, i ironicznie przymrużył oczy:

Gdyby sobie tego życzyły, powiedziałyby mi o tym. Widocznie uważają, że jest na to jeszcze za wcześnie. I sądzę, że jeżeli godnie wypełnię powierzone mi zadanie, to będzie dalszy ciąg. Dzięki mojej osobie pozostanie im wiara w ludzkość.

I co z tego?

A czy ty w ogóle sobie wyobrażasz, ile jest w środku Ziemi pożytecznych kopalin? Pokażą je nam. A do tego mogą dla nas pracować w najgorętszych miejscach.


* * *


Kiedy grupa turystyczna dotarła do Neapolu, proces zaprzyjaźnienia się Korneliusza Udałowa z przewodnikiem był już mocno zaawansowany. Carlo, młodzieniec wątłej dość postury, był studentem rusycystyki, a w lecie dorabiał sobie, oprowadzając turystów. Plan wycieczki nie przewidywał wspinania się na Wezuwiusz i dlatego dobre stosunki z przewodnikiem mogły się bardzo Korneliuszowi przydać.

Przed obiadem cała grupa obejrzała sobie Zatokę Neapolitańską. Nad Wezuwiuszem wznosił się pióropusz dymu. Rozmawiano o losie Pompei, lecz Udałow widział nie Wezuwiusz, ale swój niewielki wulkan, nad którym unosiła się taka sama strużka dymu. Na wieczór załatwione były bilety na występ pewnego neapolitańskiego śpiewaka i między obiadem a śpiewakiem było trochę wolnego czasu. Upragniony przez Korneliusza Wezuwiusz zaglądał prawie przez hotelowe okno. Korneliusz aż dygotał z niecierpliwości.

Dopadł w korytarzu studenta Carla i powiedział:

Chodź, burżuju! Chlapniemy jednego!

Student klasnął w dłonie:

Nie można. Jeszcze jest dzień! Dopiero po teatrze.

Po teatrze też. Jasna sprawa – odpowiedział na to Udałow. – No, wchodź!

A ponieważ jego głos brzmiał twardo i zdecydowanie, student tylko spojrzał na krzepkiego radzieckiego turystę i posłusznie wszedł do pokoju.

No – powiedział Udałow, nalewając kieliszek z przywiezionej butelki. – Pij!

A ty?

Ja też wypiję.

Udałow doszedł do wniosku, że nic nie stoi na przeszkodzie, żeby się ciut, ciut napić.

Mam do ciebie prośbę – zwrócił się do Carla, nalewając mu drugi kieliszek. – Skoczmy na Wezuwiusz!

Carlo posłusznie wychylił kielich do dna, postawił oczy w słup i coś niezrozumiale zamamrotał po włosku. Potem odezwał się po rosyjsku:

Na Wezuwiusz nie można.

Czemu?

Niebezpiecznie.

Zostaniesz na dole.

Nie, nie można.

Czemu?

Nie ma czasu.

Weźmiemy taksówkę.

Radziecki turysta jest niezbyt bogaty – zauważył przezornie Carlo.

Przecież wiesz, studencie, że nie robiłem żadnych zakupów. Nawet żonie nic nie wiozę. Chcę spełnić marzenie całego swego życia – spojrzeć z bliska na wulkan. Wszystkie pieniądze, jakie zostaną po zapłaceniu taksówki, są twoje.

O, co to, to nie! – powiedział Carlo, który był zacnym młodzieńcem.

Pij – zapraszał Udałow, dolewając z butelki.

Pieniądze, nie! – powiedział student i wypił.

Pokój i przyjaźń – załagodził Udałow. – Jedziemy!

Carlo dopił i pojechali taksówką, a Udałow wpatrywał się w licznik błagając go w duchu, aby nie obracał się tak szybko.


* * *


Taksówka oczywiście nie dojechała do szczytu. Trzeba było wysiąść. Udałow pognał po wydeptanej ścieżynce na wierzchołek.

Carlo szedł za nim i przekonywał, że dalsza droga jest niebezpieczna. Krok Udałowa świadczył jednak o takiej determinacji, że Carlo coś tylko wykrzykiwał na temat Matki Boskiej i dreptał za Korneliuszem, dziwiąc się mocno, jak ekscentryczni potrafią być przybysze ze Związku Radzieckiego.

Był upał, powietrze ciężkie jak przed burzą. Jakieś trzysta metrów przed szczytem Carlo, zmordowany, przysiadł na kamieniu. Może bał się wybuchu? Ale Udałow nie zwracał na niego uwagi. Szczyt był tuż, tuż... Czuł w kieszeni ciężar kuli.

W tym momencie wierzchołek otulił mały szary obłoczek i resztę drogi Korneliusz przebył na oślep. Nie bał się, chęć wypełnienia obowiązku pchała go do przodu.

Carlo siedział pod obłoczkiem, trochę niepokoił się o los radzieckiego turysty i patrzył na cudowną Zatokę Neapolitańską. Myślał, jak cudownie jest chodzić piechotą i jak pożyteczna jest praca fizyczna. W wulkanie coś cicho hurgotało, ale Carlo doszedł do wniosku, że erupcji dzisiaj nie będzie. Madonnie Najwyższej dzięki!

Rosjanin nie wracał.

Hej! – krzyknął Carlo. – Gdzie jesteś?

Udałow nie odpowiadał.

W tej właśnie chwili zobaczył przez prześwit w szarej chmurce krater i wrzucił weń kulę. Ciężka kula wpadła w jezioro lawy i zniknęła. Udałow postanowił poczekać – może będzie jakaś wiadomość?

Wiadomości nie było. Pachniało siarką.

Dotarła? – zapytał Udałow głośno, mając nadzieję, że usłyszą go tubylcze płomieniaki.

Żadnej odpowiedzi.

Co przekazać naszym? – krzyknął Udałow. Ale wulkan nie odpowiedział.

I wtedy Udałow zrozumiał, że włoskie płomieniaki po prostu nie rozumieją po rosyjsku.

Krzyknął w stronę Carla:

Hej! jesteś tam?!

Usłyszawszy dobiegający z chmury daleki, ale wyraźny głos, student odpowiedział:

Tu jestem!

Zapytaj po włosku, czy nie będzie odpowiedzi. Czekam.

Kogo zapytać? – zdziwił się student.

Powiedz tym. W wulkanie. Zresztą, gdzie ty, u diabła, jesteś? Chodźże tutaj!

Wtedy student naprawdę się przeraził. Pognał w stronę Udałowa.

Chodźmy już – powiedział miękko.

Nie, najpierw zapytaj.

Carlo pomyślał, że kłótnia z takim typem na skraju krateru Wezuwiusza nie jest dobrym pomysłem, i o coś tam po włosku zapytał.

Źle! – powiedział Udałow. – Głośniej! Żeby słyszeli!

Student wpadł w lekką panikę, ale gromkim głosem ryknął w krater:

Odpowiedź będzie?! – ryknął oczywiście po włosku...

Ale odpowiedzi mimo to nie było.

Droga powrotna minęła im w milczeniu.

Udałow był głęboko rozczarowany i myślał, że lepiej było kupić żonie modne pantofelki. Carlo także milczał i przysięgał sobie w duszy, że już nigdy nie będzie prowadził radzieckich turystów na szczyt Wezuwiusza.


* * *


Na lotnisku w Guslarze Ksenia, nie mająca jeszcze pojęcia, że mąż nie przywiózł żadnych prezentów, witała Korneliusza ciepło, a nawet gorąco. A potem do Udałowa podszedł Grubin i potrząsnąwszy jego spracowaną prawicą, zapytał szeptem:

No i co? Udało się?

Wypełniłem swój obowiązek.

Wieczorem, uchodząc przed pretensjami Kseni, która doszła do wniosku, że mąż przehulał całą walutę z pięknymi włoskimi gwiazdami filmowymi, Udałow zszedł do umierającego z ciekawości Grubina.

Dziwna ta moja żona – powiedział Korneliusz do Grubina. – Jakie gwiazdy filmowe mogą się przytrafić turyście?

Słusznie! – zgodził się prostoduszny Grubin. – Po co miałyby się z tobą zadawać?

Nie w tym rzecz! – tłumaczył przyjacielowi Udałow. – Może by się i zadały, ale nie było za co. Wszystkie pieniądze wydałem na taksówkę. Pojechałem na Wezuwiusz.

Czyli wszystko w porządku?

Obawiam się właśnie, że nie. Nie było odpowiedzi. Wyrzuciłem kupę forsy na darmo. A Maksymce potrzebne są spodnie...

Grubin wysłuchał ponurej historii wyprawy Udałowa. Pod oknem rozległ się nagle głos emeryta Łożkina:

Grubin! Jest u ciebie Udałow?

A bo co?

Ludzie zebrali się w administracji! Chcemy posłuchać, jak nasz przedstawiciel zwiedzał słoneczną Italię...

Jeszcze tego brakowało... – jęknął zgnębionym głosem Korneliusz. – Przecież ja nawet na tę słoneczną Italię nie patrzyłem. Najpierw się denerwowałem, że ominę Wezuwiusz, a potem, że nie wszystko wyszło jak powinno...

Westchnął ciężko i poszedł opowiadać o Włoszech. Dobrze, że coś tam jeszcze pamiętał z encyklopedii. Największe kłopoty miał, gdy go pytali o sytuację polityczną...


* * *


Przez dwa dni Udałow chodził jak chmura gradowa. Z żoną nie rozmawiał. Wystąpił z odczytami w swoim przedsiębiorstwie budowlanym, a potem w szkole nr 1. Na trzeci dzień przywykł już trochę do roli specjalisty od problemów włoskich. Grubin chodził z nim na wszystkie odczyty i też się już zupełnie nieźle znał na Włoszech.

Próbując jakoś ukoić smutki Korneliusza, w sobotę nadmienił coś o łowieniu ryb.

Udałow najpierw odmówił, ale potem przyszli z przedszkola i fabryki garmażeryjnej i zażądali, żeby u nich wystąpił. I Udałow zadecydował, że lepsze ryby niż jeszcze jeden odczyt.

Wczesnym rankiem znaleźli się nad rzeczką.

Ledwie rozłożyli wędki, Korneliusz wyprostował się, wciągnął powietrze, wsłuchał się w biegnące z głębi Ziemi drżenie i powiedział cicho:

Zaczyna się...

Grubin podniósł głowę i spojrzał. Nad lasem wznosił się słup dymu.

Erupcja – powiedział uroczyście. Tak uroczyście, jakby to był jego wybuch.

Tym razem wulkan rozwarł się bliżej, nad samym brzegiem rzeki, tak że łatwo było się do niego dostać.

A co, nie mówiłem?! – wykrzyknął Grubin. – Pokaż mi teraz tych twoich przyjaciół.

To właśnie oni – powiedział Udałow.

I rzeczywiście, nad szczytem wulkanu w pomarańczowym płomieniu wirowały białe ogniki. Na widok Korneliusza, nie tracąc ani sekundy, ułożyły się w obwarzanek, przypominający literę „D”.

Potem z pewnym wysiłkiem zbudowały z siebie zygzak – dwie pałeczki równoległe połączone trzecią skośną. To było podobne do litery „Z”. Z literką „I” nie miały większych kłopotów.

Udałow poruszał wargami. Grubin literował głośno:

D... Z... I...

Płomieniaki zebrały się w kupkę, wierciły nerwowo, jakby zapomniały, jaka jest następna litera.

Ę – podpowiedział im Grubin.

Płomieniaki złożyły się w „ę”


DZIĘKUJEMY


Nie ma za co – powiedział cicho Udałow.

Wulkan powoli wygasał.



Miłość do milczącego stworzenia


Tego czerwcowego poranka Korneliusz zbudził się wcześniej. Czuł się cudownie, rozpierała go radość życia. Przeciągając się podszedł do okna, żeby zobaczyć, jaka pogoda.

Pogoda była wspaniała, świeciło słońce i w człowieku wszystko rwało się do czynu. Omiótłszy wzrokiem niebo, Korneliusz spuścił oczy ku ziemi.

Pośrodku podwórza stał niewielki hipopotam. Miarowo otwierał różowiutką paszczękę, obgryzając kwitnącą gałąź bzu.

Hej – powiedział Korneliusz niezbyt głośno, żeby nie obudzić domowników. – To nieładnie!

Bez kwitnął wyjątkowo pięknie, a dla hipopotama taka gałąź to na jeden ząb.

Hipopotam nie usłyszał Udałowa i dlatego Korneliusz Iwanowicz w samej tylko piżamie wyskoczył z mieszkania, pognał po schodach i dopiero przed drzwiami na podwórze zastanowił się: rany boskie, co ja robię?! Lecę na dwór w samej piżamie, jakby zjawił się u nas hipopotam! Jak to komuś opowiem, to umrze ze śmiechu! Przecież na naszym podwórku nigdy nie było hipopotamów!!

Udałow stanął w progu i nie mógł się zdecydować. Należało albo otworzyć drzwi i przekonać się, że nie jest to złudzenie optyczne, albo wrócić do domu, umyć się i ubrać.

I w tej pełnej niezdecydowania pozie zastał Udałowa Aleksander Grubin, sąsiad z parteru, który usłyszał kroki na schodach i zainteresował się, kto to o tak wczesnej porze tupie po klatce schodowej.

Co ty? – zapytał.

Stoję – odpowiedział zgodnie z prawdą Udałow.

Ale biegłeś!

Dokąd?

Na dwór. Coś się stało?

Udałow o mały figiel nie powiedział, że tam na dworze jest hipopotam, ale w ostatniej chwili się powstrzymał.

Nic – powiedział. – Jak nie wierzysz, idź, zobacz.

A co! Zobaczę! – odparł Grubin, odsuwając Udałowa od drzwi. Otworzył je, a Korneliusz cofnął się. Wspaniała kosmata czupryna Saszy, podświetlona porannym słońcem, powiewała w otwartych drzwiach.

Teraz – pomyślał Udałow – Grubin odwróci się i powie: „Rzeczywiście, nic nie ma!”

Hipopotam – powiedział, odwróciwszy się, Grubin. – Zaraz obeżre nam cały bez. A jak na złość nie mamy nawet żadnego kija...

Przepędź go ręką, wygląda łagodnie. – Korneliuszowi spadł kamień z serca: lepszy hipopotam niż dom wariatów.

Grubin wyszedł na słońce. Udałow pospieszył za nim. Grubin wielkimi krokami podszedł przez podwórze do hipopotama. Udałow pozostał pod ścianą.

Hej, ty! – powiedział Grubin – mało ci trawy?

Hipopotam powoli spojrzał na niego. Z pyska sterczała mu gałązka bzu.

Grubin stanął trzy kroki przed hipopotamem.

No, sio, sio! – krzyknął.

Na pierwszym piętrze otwarło się okno.

Czyj to inwentarz? – zapytał stary Łożkin.

Sam się przypętał – odpowiedział Udałow. – Właśnie go przeganiamy.

To tak się przegania hipopotamy? – zainteresował się stary Łożkin.

A jak?

Chwileczkę, rzucę okiem w Brehma – powiedział stary Łożkin i znikł.

Mamo! – wrzasnął syn Udałowa, Maksymka, który także znalazł się w oknie. – Mamo! Popatrz, na podwórku jest hipopotam!

Marsz do łazienki! – dobiegł z wnętrza domu głos Kseni Udałowej. – Gdzież tego Korneliusza poniosło z rannym brzaskiem?

Głos Kseni zbliżył się do okna. Udałow wtulił się w ścianę: w swym niekompletnym stroju czuł się jakoś niezręcznie...

Oj! – pisnęła przeraźliwie Ksenia.

Hipopotam przestraszył się, otworzył pysk i gałązka bzu upadła na ziemię.

Czy on zjadł tatusia? – zapytał Maksymka.

Korneliuszu! – wrzasnęła Ksenia, wychylając się z okna i zaglądając hipopotamowi do paszczy, jakby miała nadzieję ujrzeć tam nogi Udałowa.

Ksiusza – powiedział Udałow, odrywając się od ściany – jak powszechnie wiadomo, hipopotamy są trawożerne!

Łobuz! – wykrzyknęła Ksenia. – To ja cię szukam w hipopotamie, a ty z gołkiem latasz po podwórzu?! Czy na nim napisali, że żre trawę? A może on cię ma za zielsko? Widzisz, jaki sobie bandzioch wyhodował! Grubin, pogoń mu kota!... Dzieci muszą iść do szkoły!

Chwileczkę – wmieszał się w dyskusję emeryt Łożkin, który pojawił się w oknie z brązowym tomem Brehma. – Hipopotamy są zupełnie niegroźne, jak się ich nie drażni. Poza tym stoi przed nami osobnik niepełnoletni, wyrostek. Grubin, zmierz jego długość!

Czym mam go mierzyć?

Rękami – poradził emeryt Łożkin.

Nie będę go ruszał. W sumie to dzikie zwierzę!

Skąd się wzięło na naszym podwórku dzikie zwierzę? – zastanawiał się stary Łożkin. – Czy ty wiesz, co mówisz, Grubin? Co, piechotką z Afryki przyleciał?

Nie mam pojęcia!

Ano właśnie! On jest po prostu z cyrku. Widziałem w telewizji, jak hipopotamy występują w cyrku.

Słusznie! – dorzuciła stara Łożkina. – Pracują tam zamiast słoni. Rozmiary mają ekonomiczniejsze. A ty, Grubina poszedłbyś i spodnie włożył. W samych gaciach po publicznym placu latasz! To się odnosi i do pana, Korneliuszu Iwanowiczu!

Yhm! – poparła starą Łożkinę Ksenia. – Doigrałeś się!

Ale przecież na podwórzu jest hipopotam... – pokornie wymamrotał Udałow i skierował się do domu.

Kiedy po dziesięciu minutach wrócił, obok hipopotama stali Łożkin, Wasylij Wasylicz i nawet obywatelka Gawriłowa. Zastanawiali się, co robić. Łożkin dzierżył w dłoniach Brehma. Wasylij Wasylicz miał w ręku kij, którym szturchał hipopotama w pysk, ratując krzak bzu.

Jest? – zapytał Udałow.

A niby gdzie miał się podziać?

Mówiłeś, że występował w cyrku? – zapytał Wasylij Wasylicz. To znaczy, że tresowany?

Sprawdź!

Siad! – rozkazał hipopotamowi Wasylij Wasylicz.

Hipopotam przysunął się do krzaka i znów trzeba było lekko stuknąć go w łeb.

Gdzie jest jego cyrk? – zapytał Udałow.

Może być wszędzie, tylko nie w naszym Guslarze – powiedział Grubina który właśnie wrócił. – Wiem dokładnie. Już miesiąc minął, jak u nas cyrk zamknięty na głucho.

Mężczyźni! Kiedy go wreszcie przegonicie?! – krzyknęła z góry Ksenia Udałowa. – Mam lecieć po milicję?

Z zoo. Wiem dokładnie – oznajmiła Gawriłowa.

Najbliższe zoo jest jakieś trzysta kilometrów stąd. I to lasem... – zauważył Grubin. – Najprawdopodobniej to zwierzę jest syntetyczne, chemia teraz doszła do wspaniałych wyników. Być może pracuje tu gdzieś cała fabryka. Robią wiewiórki z aminokwasów.

Hipopotam spojrzał na Grubina smętnym, pełnym pokory wzrokiem. Grubin speszył się i umilkł.

Udałow wziął od Wasylija Wasylicza kij i zaczął szturchać hipopotama w bok. Robił to niezbyt energicznie, za to delikatnie. Do tej pory jakoś nie musiał wyganiać z podwórza hipopotamów.

Moja cierpliwość się kończy! – oznajmiła wszem i wobec Ksenia.

Hipopotam patrzył na Udałowa. Z malutkich ślepek płynęły obficie wielkie łzy...

Poczekaj, Korneliuszu – powiedział Wasylij Wasylicz. – Trącasz go kijem w pysk jak krowę. To nie wypada.

Z dala od domu, od rodziny... – zmartwiła się stara Łożkina. Samotny malec, co on będzie robił w lesie?...

Przepuśćcie mnie – rozległ się dziecięcy głosik.

Przez ciasną grupę mieszkańców przebił się syn Udałowa, Maksymka. W ręku trzymał bochenek chleba. Zrównawszy się z ojcem, Maksymka zatrzymał się i spojrzał Korneliuszowi w oczy. Ten kiwnął głową...

Dwiema rękami Maksymka podał hipopotamowi bochenek i zwierzę, po chwili wahania, jakby nie od razu uwierzyło w ludzką życzliwość, otworzyło paszczę i przyjęło poczęstunek.

Potem Maksymka wyjął z kieszeni czystą chustkę do nosa i otarł hipopotamowi łzy. Udałow głośno chrząknął i oznajmił sąsiadom:

Moja krew...

Do wieczora wyprzątnięto stojącą w kącie podwórza komórkę. Kiedyś stał tam motocykl Petrosjana, ale potem Petrosjan wyjechał z Guslaru i w komórce zrobiono skład rzeczy różnych, czyli takich, które są nikomu niepotrzebne, ale szkoda wyrzucić.

Do starego koryta nalano wody, a dziecięcą wanienkę wypełniono jedzeniem – w domu było sporo nie dojedzonej zupy i warzyw. Drzwi od komórki pozostawiono otwarte, żeby się stworzeniu nie nudziło.

Wieczorem już pół miasta wiedziało, że do domu przy Puszkina 16 przybłąkał się hipopotam nieznanego pochodzenia i że hipopotam nie gryzie, a żywi się resztkami warzyw i owoców. Przychodzili go oglądać mieszkańcy innych ulic. Trud oprowadzania wycieczek spadł na barki Łożkina. Jako emeryt miał więcej czasu od innych.

Następnego dnia w miejskiej gazecie pojawiło się następujące ogłoszenie:

Znaleziono młodego hipopotama. Kolor szary, nie reaguje na żadne imię. Właściciel proszony jest o zgłoszenie się pod adresem: Wielki Guslar, u1. Puszkina 16, wejście od podwórza.

Na ogłoszenie nikt nie odpowiedział. Wysłano telegram do wojewódzkiego ogrodu zoologicznego. Pytano, czy przypadkiem nie zgubili tam hipopotama. Bo jakby zgubili, to jest do odebrania w stanie nie naruszonym.

Mijały dni. Hipopotam jadł – dużo! – spał, przechadzał się, poznawał Maksymka i chodził z nim pod hydrant, gdzie Maksymka polewał go wodą i tarł szczotką. Gdzieś tak po tygodniu Grubin i Wasylij Wasylicz zabrali stworzenie na plażę. Sensacja! Hipopotamowi bardzo się nad wodą podobało, właził do rzeki Guś aż po same nozdrza. Dzieci wdrapywały się na jego szeroki grzbiet i nurkowały. Ratownik Sawielij, napinając od niechcenia muskuły, powiedział do Grubina:

Może wypożyczysz go nam zamiast delfina? Będzie ratował tonących.

Nie – powiedział Grubin. – Dziękuję za propozycję.

A dlaczego nie? – zdziwił się Sawielij. – Dostanie pensję, będziecie mieli na uporządkowanie waszego podwórza.

Po pierwsze – odparł Grubin – hipopotam nie jest nasz. Po drugie, w porównaniu z delfinem to kretyn. Jeszcze kogoś przytopi. Czytałeś gdzieś, że hipopotamy ratują tonących?

Niczego nie czytałem. Nigdy – przyznał sil Sawielij. – Mam kupę spraw na głowie...


* * *


Następne dni były pełne emocji: nocą hipopotam uciekł i trzeba go było z latarniami szukać nad rzeką. Następnego dnia nadepnął na kota, wskutek czego potrzebna była interwent ja weterynarza, a w czwartek dopadł Gawriłowa, porwał jej siatkę z zakupami i połknął w całości, nie wyłączając paczki proszku do prania lotos, przez co cały dzień hipopotam się pienił. W piątek zawędrował do kuchni Wasylija Wasylicza i wychłeptał wrzącą zupę z rondelka – potem trzeba było smarować mu język masłem: W sobotę zmartwieni obrotem rzeczy mieszkańcy domu nr 18 spotkali się na naradzie.

Rozumie się – zaczął emeryt Łożkin – że prowadzimy cenny dla nauki eksperyment i robimy...

Powąchajcie, sąsiedzie – przerwał mu Udałow.

Na podwórzu mocno ciągnęło chlewem. Hipopotam, jak każde żywe stworzenie, nie tylko jadł.

Szkoda, że on nie jest sztuczny, jak przypuszczał Grubin.

Wcale nie wyrzekłem się swojej teorii – powiedział Grubin. Nie macie w ogóle pojęcia, co potrafi współczesna chemia!

I karmienie go nie jest takie proste – zauważyła żona Łożkina. Teraz to już musimy sobie od ust odejmować.

A co z nim zrobić? – zapytał Udałow. – Pytam, gdzie go upchnąć? Co odpowiedział ogród zoologiczny?

Zapadło milczenie. Odpowiedź wszyscy czytali i wszyscy się oburzali, ale pracowników zoo też można zrozumieć. Co mogli odpowiedzieć mieszkańcom północnego miasteczka, którzy pytają, co zrobić z hipopotamem? Wiadomo, co mogli odpowiedzieć. No i odpowiedzieli!

A ja dzisiaj byłem w fermie hodowlanej – powiedział Wasylij Wasylicz.

Hipopotam wysunął się z chlewika i cichutko zamyczał. Chciał, żeby poszli z nim pod hydrant. Udałow odpędził go.

I co na fermie?

Odcięli się. Definitywnie! Hipopotam, mówią, mleka nie daje, a walory smakowe mięsa stoją pod wielkim znakiem zapytania...

Pod jakim znakiem zapytania? – zdziwił się Grabin. – Zarżnąć go chcieli, czy co?

Za nic bym nie dał! – oburzył się Wasylij Wasylicz. – Za kogo mnie masz! Ale ogólnie rzecz biorąc, to oni za materiał do hodowli uważają tylko to, co daje mleko, mięso albo wełnę. Czwarta możliwość dla nich nie istnieje.

Hipopotam wyszedł z chlewika i zbliżył się do obradujących.

O Boże, znowu chce żreć! – jęknął Łożkin.

Na podwórze wyszła Gawriłowa z miską barszczu. Hipopotam zauważył ją i potruchtał w stronę żarcia, kołysząc tłustym zadem.

Wiecie co? – powiedział Udałow. – Pójdę jutro do administracji i wezmę zaświadczenie, że u nas mieszka hipopotam. Z tym zaświadczeniem Łożkin pojedzie do województwa i zaprosi pracowników zoo. Przecież dokumentowi powinni uwierzyć...

Tak też zdecydowano. Tego wieczoru hipopotam musiał obejść się bez kąpieli. A Udałow położył się spać targany mieszanymi uczuciami. Długo wzdychał i przewracał się z boku na bok.

Wstał w liliowej mgle, wściekły i rozbity. Przypomniał sobie, że dzisiaj jego kolej sprzątać u hipopotama. Wziął z korytarza zapaskudzone wiadro, miotłę i udał się do chlewa.

Pewnie się byczysz – powiedział, zaglądając do ciepłego, pachnącego hipopotamim nawozem wnętrza. Czekał, aż usłyszy znajome chrapanie, ale w chlewiku panowała głucha cisza.

Udałow od razu spojrzał w głąb podwórza – może ktoś zapomniał zamknąć bramę? Jeszcze tego by brakowało, żeby hipopotam wyskoczył na ulicę i sam poszedł się kąpać. Jeszcze potrąci jakiś samochód...

Ale brama była zamknięta.

Hej, tłuścielu! Gdzieżeś się schował? – zapytał Udałow.

Żadnej odpowiedzi.

Strach ścisnął Udałowa za gardło.

Na podłodze, na przewróconym korycie, leżała kartka:


Drodzy Przyjaciele!

Wybaczcie mi, że z powodu nieznajomości języka nie mogłem Wam wszystkiego wyjaśnić i od razu podziękować za troskę, jako otoczyliście mnie, nieme stworzenie, za ludzkie ciepło, jakiego nie szczędzili mi mieszkańcy Waszego skromnego domu. Jak to miło, że nie bacząc na różnice w kształcie i gabarytach ciała zechcieliście przygarnąć mnie pod swój dach i podzielić się ze mną wspaniałym jedzeniem. Cóż za cudowny przykład galaktycznej przyjaźni! Nie rozumiałem ani słowa z tego, o czym w mojej obecności rozmawialiście, ale wystarczyła sama intonacja, abym się przekonać o Waszej życzliwości i współczuciu. Błogosławię los za to, że mój statek kosmiczny uległ awarii właśnie nad Waszym domem! Teraz przylecieli po mnie przyjaciele i to właśnie oni przetłumaczyli moje jakże niedostateczne wyrazy wdzięczności na Wasz język. Spieszę połączyć się z nimi. Ale nie na długo. Jak tylko wyjaśnię im sytuację, przybędę do was w gościnę, ponieważ chcę im udowodnić, że najlepsze i najhojniejsze istoty w całej galaktyce mieszkają właśnie w domu przy ulicy Puszkina 16.

Szczerze oddany

Trimbukauln-pru


Ładny gips – jęknął Udałow, przeczytawszy karteczkę. – Może to i lepiej, że hipopotam niczego nie rozumiał... Mieliśmy go przecież za idiotę. A tego nikt nie lubi.

Trzeba było obudzić sąsiadów, opowiedzieć im, co się zdarzyło i cieszyć się razem z nimi. Ale w tym momencie brama zatrzeszczała i upadła. Na podwórze wtaczało się całe stado hipopotamów. Różnego wzrostu i tuszy hipopotamy tłoczyły się i spieszyły, aby jak najszybciej nacieszyć oczy widokiem najlepszych ludzi w galaktyce.

Poczekajcie! – krzyknął Udałow, rozkładając ręce. – Przecież mnie zdepczecie!

Dwa hipopotamki rzuciły się już w stronę bzu i zaczęły dojadać pachnący krzew. Potężny hipopotam w niebieskich okularach złamał brzózkę i chrupał ją jak słomkę, a pozostałe zwierzaki zapełniły podwórze i grzecznie czekały, kiedy zaczną je częstować śniadankiem.

Udałow poczuł, że traci przytomność.

Słońce świeciło. Był ranek. Za oknem – cisza.

Sen. Po prostu sen. No i cacy. Coś miałem zrobić? A, prawda, dzisiaj moja kolej sprzątać u hipopotama.

Udałow zszedł na dół, wziął z korytarza zapaskudzone wiadro i miotłę i udał się do chlewa.

Hipopotam jeszcze spał. Leżał na boku i głośno chrapał.

Udałow zaczął sprzątać nawóz i myślał, że trzeba będzie dzisiaj obejść się bez śniadania, bo musi przed pójściem do pracy zdobyć zaświadczenie, że na podwórzu domu nr 16 mieszka hipopotam, a nie płód zbiorowej halucynacji. A Łożkin niech szykuje się do podróży do zoo. Zwierzątko nudzi się w samotności, a i dom nie wytrzyma długo takiego gościa.

Hipopotam chrząknął przez sen i przewrócił się na drugi bok. Udałow zamarł, oparłszy się o miotłę. Przyszła mu do głowy smutna myśl: No i zawieziemy do zoo, a tu przylecą jego koledzy. Co im powiemy? Że oddaliśmy kosmonautę do zwierzyńca, zamknęli w klatce i pokazujemy ku uciesze gawiedzi?

I co oni nam na to odpowiedzą?



Silniejszy od żubra i słonia


Miszeńka, jest do ciebie list! – pisnęła redakcyjna sekretarka, bielutka puszysta istotka, celnie przezywana Pisklęciem.

Misza Standal zmarszczył czoło. Siedział u niego ze skargą emeryt, prowadzili poważną rozmowę o wodociągach, emeryt zwracał się do Miszeńki z szacunkiem, traktował z imienia ojca, a sposób, w jaki zwracało się do niego Pisklę, był zupełnie nie na miejscu.

Proszę położyć na biurku, Antonino Panfiłowna! – powiedział Misza.

Pisklę zapłoniło się od takiego afrontu i wyszło obrażone stukając obcasikami. Misza westchnął i zwrócił się do emeryta:

Proszę, niech pan mówi dalej!

A sam zerknął na list. Był to list prywatny.

Wielki Guslar. Redakcja gazety „Guslarski Sztandar”, red. M. A. Standal.

Ale najważniejszy był adres nadawcy. Standal przestał nawet słuchać emeryta, tylko potakiwał i czekał, kiedy wreszcie będzie mógł przeczytać list. Adres nadawcy brzmiał następująco: Powiat guslarski, leśnictwo Zabłocie, Terencjusz Arturowicz Zajka.

Terencjusz Zajka był starym znajomym Standala, przedstawicielem rodziny utalentowanych wynalazców. Przed trzema miesiącami Zajka przyjechał do miasta samobieżnym rosyjskim piecem swojego wynalazku i wtedy Standal napisał błyskotliwy esej, który potem – w skróconej wersji – przedrukowała gazeta wojewódzka.

Standal od dawna marzył o wizycie w domu Zajków i tylko czekał na zaproszenie. I oto jest list.

W końcu emeryt wyszedł. Misza od razu rzucił się na list, rozdarł kopertę i przeczytał, co następuje:


Witaj, drogi przyjacielu, Michale Balzak!

Słowo „Balzak” było starannie wykreślone, a nad nim napisano „Standal”. Terencjusz wiecznie zapominał, z którym z wielkich pisarzy Misza ma zaszczyt dzielić nazwisko. Roztargnienie, jakie można samorodnemu geniuszowi wybaczyć...

Pisze do Ciebie Terencjusz Zajka, jeżeli jeszcze pamiętasz, kto to jest. Spokojnie u nas, przyroda zaczyna, budzić się do życia z zimowego snu, chociaż do wiosny jeszcze daleko. Okres zimowy był dla naszej rodziny mocno wypełniony pracą. Trzeba przygotować się do lata, do zwalczania leśnych pożarów, brudnicy mniszki, wyścielnika jesionowca i turystów. Musimy zajmować się dokarmianiem zwierząt, dbać o sprawy bieżące, a przy tym niemało czasu poświęcamy na działalność wynalazczą. Jak wiesz, Misza, nasz tata, Artur Iwanowicz, mój brat Wasylij i ja skłonni jesteśmy do rozmyślań. Dwa razy przyjeżdżali dziennikarze, szkoda, że Ciebie z nimi nie było. W stosunkach z obcymi ludźmi zachowujemy należyty dystans, bo niektórzy z nich są zwykłymi łowcami sensacji. Piec też w porządku, nie skarżymy się. Poprzednie trzy miesiące poświęciliśmy naukom biologicznym. Coś tam udało się nam osiągnąć. Gdyby Cię to zainteresowało, wpadnij do nas w sobotę albo niedzielę. Czekamy z niecierpliwością! Adres znasz.

Twój oddany przyjaciel Terencjusz


Podróż autobusem do Zabłocia trwa półtorej godziny, a z Zabłocia do leśniczówki idzie się leśną drogą godzinę, oczywiście jeżeli nie trafi się jakaś okazja.

Kiedy otępiały po długiej jeździe i z lekka przyduszony panującą w autobusie duchotą Standal wysiadł, już na niego czekano.

Był piękny, mroźny marcowy dzień i wszystko skrzyło się w słońcu. Liliowe cienie bezlistnych drzew kładły się na srebrzysty śnieg, a pośrodku placu stał wielki, bielony. – ledwie go było na bieli śniegu widać – rosyjski piec. W piecu trzaskał ogień, z komina unosiła się strużka dymu, a obok pieca stał Terencjusz Zajka we własnej osobie, w ciemnym garniturze, pod krawatem i w błyszczących jak lustro butach.

Hej! – ucieszył się dziennikarz. – Terencjusz! Skąd się tu wziąłeś? Przeziębisz się!

Witaj, Misza – odpowiedział Terencjusz. – Ja po pana. – Przez placyk przechodzili ludzie, biegały po nim dzieci, ale nikt nie zwracał uwagi na rosyjski piec, którym przyjechał Terencjusz. W okolicy przywykli już do dziwactw rodziny Zajków. Ze względu na zdolności i nienaganne prowadzenie cieszyła, się ona powszechnym szacunkiem.

W historii ludzkości można spotkać genialnych wynalazców, którzy czasami zamykają się w swoich pracowniach, gdzie w ciszy i samotności szykują zgubę wszystkiemu, co żywe, a czasami od tej samotności wariują. Ale w wypadku Zajków sprawa wygląda zupełnie, ale to zupełnie inaczej. Ta spokojna rodzina składa się z Artura Iwanowicza, jego synów Wasylija i Terencjusza, a także z żony Wasylija, Kławdii. W codziennym życiu rodzina ta niczym się od innych rodzin nie różni. Terencjusz i Wasylij ukończyli w Zabłociu średnią szkołę, odbyli służbę wojskową, pracują, studiują zaocznie na Akademii Rolniczej. Wasylij będzie w tym roku bronił pracy dyplomowej. Artur Iwanowicz nie ma wyższych studiów wojna przeszkodziła. Jest jednak bardzo oczytany i ma talent do języków. W leśnej głuszy nauczył się angielskiego, francuskiego, japońskiego, hindi, sanskrytu, łaciny i paru innych. Poliglotyzm Artura Iwanowicza służy szlachetnym celom – Artur Iwanowicz czyta gazety i literaturę naukową. Wasylij i Terencjusz to wierni współpracownicy ojca, a poza tym – złote ręce. Działając w zgodnym kolektywie dokonali wielu wynalazków, które są bardzo nie na rękę wszystkim, instytutom naukowo-badawczym zarówno w kraju, jak i za granicą. Kława w tym zespole pełni rolę zdrowej opozycji i mądrej myśli krytycznej. Jeżeli wyrazi się o nowym pomyśle pozytywnie, można oczekiwać dynamicznego rozwoju tego pomysłu. Jeżeli coś nie wzbudziło aprobaty Kławdii, należało to raczej odrzucić.

Ale działalność Zajków ma też pewien minus – mianowicie mało komu jest znana. Przyczyną tego jest zbytnia skromność całej rodziny. Czasem nawet rozumowali – oczywiście błędnie! – w sposób następujący: jeżeli nam udało się to wynaleźć, to na pewno ktoś już to przed nami wynalazł w dużym mieście.

Terencjusz odebrał z rąk gościa ciężką teczkę z gościńcami i pokiwał głową:

Ależ po co się było wykosztowywać, Misza...

Standal usadowił się na przeznaczonym do spania miejscu, okutał nogi kożuchem, a Terencjusz podrzucił drew do ognia. Piec uniósł się nieco nad ziemią na poduszce powietrznej i lekko się przechylił. Zapachniało dymem. Terencjusz siedział z przodu, zwiesiwszy nogi, i kierował zgrabnie wyrzeźbionymi z drzewa dźwigniami.

Piec jechał miękko, jakieś czterdzieści na godzinę, nie więcej. Jodełki uderzały go ciemnymi łapami gałęzi, wesołe wiewiórki wybiegały na drogę i machaniem puszystych ogonów pozdrawiały leśniczego.

O! – wykrzyknął Standal. – Popatrz!

Na skraju drogi stał niedźwiedź brunatny w kolorze pomarańczowym. Niedźwiedź skrzyżował łapy na brzuchu i ryczał kiwając głową.

Ładny, co? – zapytał Terencjusz, przyhamowując.

Ładny? Przecież ten niedźwiedź jest pomarańczowy!

Jasne, że pomarańczowy! Widzę, nie jestem daltonistą.

Terencjusz cisnął w niedźwiedzia obwarzankiem, zwierzak złapał poczęstunek i udał się w głąb lasu.

Przyświecały nam dwa cele – wyjaśniał Terencjusz dodając gazu. – Po pierwsze, kontrola nad wielkimi drapieżnikami. Widać go z daleka, chcesz, to obserwujesz, chcesz, możesz kontrolować liczebność.

A po drugie? – Pomarańczowa plamka mignęła w prześwicie między pniami i znikła.

Po drugie, wytworzenie nowych futer. Zobaczysz, mamy jeszcze dwa zielone wilki.

Wspaniałe! – krzyknął Standal. – I kolor się nie spiera?

Kolor jest naturalny. Innych nie trzymamy. A jeżeli chodzi o to, czy wspaniałe, czy nie, to w rodzinie są zdania podzielone.

Dlaczegóż to?

A dlatego, że taki niedźwiedź musi jeść. Na samych jagodach nie przeżyje, a teraz wygląda w lesie jak sygnał ostrzegawczy. Musiał się więc zwrócić do ludzi o pomoc. Dokarmiamy. Albo jeżeli wziąć zielone wilki...

Nagle Standal zobaczył, że za piecem biegną z wyciągniętymi szyjami i wyprężonymi jak struna ogonami dwa zielone wilki. Widok był jeszcze bardziej obłędny niż pomarańczowy niedźwiedź.

Oto one!

One, oczywiście. Nie bój się, nie gryzą. Lecą na obiad. I rzeczywiście – wilki minęły piec i popędziły dalej.

Latem to taki wilk ma dobrze, najlepsze tradycje maskowania. A w zimie wygląda jak plama na śniegu. Też trzeba je było zaprowiantować.

Takimi to rozmówkami skracali sobie drogę.

A czemu ty, Terencjuszu, jesteś w samym garniturze? – zapytał Standal. – To też jakiś wynalazek?

Domyślał się, że w niebieskim garniturze Terencjusza są wszyte jakieś elektryczne nitki albo tworzy się wokół niego pole siłowe.

Od dzieciństwa – odpowiedział Terencjusz – mamy zwyczaj oblewać się zimną wodą. Tata zawsze nas krótko trzymał. Wasylij to przedtem przerębel sobie wycinał i się kąpał, ale teraz Kława mu zabroniła.

Za bardzo splatało się w Zajkach to, co postępowe i naukowe, z tym, co zupełnie zwyczajne.

Piec wjechał w otwarte wrota.

Proszę wybaczyć! Czym chata bogata. Niech pan skosztuje naszego prostego domowego jadła – powiedział Artur Iwanowicz, zapraszając do uginającego się od jadła stołu.

Ładniutka Kławdia, ubrana w szerokie dżinsy i haftowaną w wielkie kwiaty koszulę, spłoniła się zmieszana, kiedy Standal pochwalił potrawy – cielęcinę w galarecie, karczochy, krem malinowy, przecieraną zupę cebulową i inne osiągnięcia domowej sztuki kulinarnej.

A ty się, Kława, nie pesz – powiedział Wasylij. Był bardzo podobny do młodszego brata – tak samo złotowłosy, szczupły i schludny. Gość oddaje ci sprawiedliwość. Nie ma się czego krępować.

Po deserze Kławdia podała mężczyznom kawę.

Kawę hodujemy sami. W cieplarniach – powiedział Terenejusz. Uprawa hydroponiczna. Szkoda, że przyjechałeś tak wcześnie, ananasy jeszcze nie dojrzały. Pierwsze będą w kwietniu.

Poślemy mu do miasta – oznajmił Artur Iwanowicz. – Niech się rozpieszcza witaminami.

Serdeczne dzięki – odparł Standal. Rozkoszował się przytulnością domu i wspaniałą gościnnością Zajków. Od kominka ciągnęło ciepłem, nogi zagłębiały się w puszyste futra różnobarwnych zwierząt doświadczalnych leżące na podłodze. A w sercu czuł słodkie oczekiwanie nadchodzących cudów.

Artur Iwanowicz jakby czytał w duszy Standala.

Słyszeliśmy o panu, Misza, proszę wybaczyć, że tak się bezpośrednio zwracam, od Tereszki. Bardzo ciepło o panu mówi.

Misza spłonił się.

I dlatego postanowiliśmy pokazać panu wyniki naszych badań. Niech pan sam zadecyduje, czy są już one godne opublikowania na łamach naszej prasy, czy lepiej jeszcze z tym poczekać.

Jestem gotów! – Standal poderwał się z miękkiego fotela. Rozpierała go żądza czynu.

Zajkowe wyprowadzili Standala na zasypane śniegiem podwórze. Zmierzchało. Chwytał mróz. Słońce wisiało nad wierzchołkami sosen.

Za wysokim ogrodzeniem z siatki widać było kilka ciemnych wzgórków.

Taa... – powiedział Artur Iwanowicz. – Przepraszam, ale sądzę, że to może pana zainteresować. Chodź tu, zabijako!

Jeden ze wzgórków poruszył się i wyciągnął długą szyję z dziobem na końcu. Ukazały się szklane ślepia, głupawo spoglądające na świat. Struś podniósł nogi i powoli, jakby robił wielką łaskę, zbliżył się do ogrodzenia. Struś wyglądał niecodziennie – sprawiał wrażenie, że ubrano go w puchate futro, tak gruba była warstwa piór (a może rzeczywiście futra?) – nawet nogi miał porośnięte! Czuł się na mrozie doskonale i trudno było uwierzyć w jego tropikalne pochodzenie.

Artur Iwanowicz poczęstował strusia cukierkiem, który został przyjęty z majestatyczną uprzejmością.

Inne nie wstają – Artur Iwanowicz wskazał ręką pozostałe wzgórki, z których wysunęły się długie szyje i uprzejmie zwróciły głowy w kierunku ludzi. – Siedzą na jajkach. To nasze największe osiągnięcie, są mrozoodporne. Wiele nas to kosztowało, ale to, że nauczyły się wysiadywać jaja na śniegu, to ogromny sukces. Skrzyżowaliśmy z pingwinami. Wygląd zewnętrzny i rozmiary strusia, a obyczaje pingwinie.

Standal odważnie wetknął rękę przez siatkę, poklepał ptaka po dziobie i omal nie stracił palca.

Ostrożnie! – powstrzymał jego zapędy Wasylij. – Nie uznaje obcych! To nieposkromione ptaszysko!

To znaczy – podsumował Artur Iwanowicz – pracowaliśmy na dwa fronty. Pierwszy widziałeś, to różnobarwne zwierzęta. A drugie zadanie, jakie przed nami stoi – kontynuował Artur Iwanowicz – to przystosowanie niektórych tropikalnych, że tak nawet powiem, egzotycznych zwierząt do naszych warunków.

Wspaniale! – wykrzyknął Standal. – Pozwoli pan, że o tym napiszę w naszej gazecie?

Pisz, kochany – odparł Artur Iwanowicz. – Pisz. Pomożesz zwalczać trudności z wrażeniem.

Przecięli podwórze i ruszyli duktem.

A teraz, jeżeli zechcesz, pokażemy ci doświadczenie w toku powiedział Artur Iwanowicz. – Nie do publikacji, tylko jako ciekawostkę.

Dukt kończył się na polanie. Znajdowała się tu zagroda, otoczona ciężkimi balami.

Pośrodku zagrody stał żubr, jakiego Standal nie widział nawet w zoo. Był wyższy od Standala, miał ze trzy metry długości i tępy, okrutny pysk. Przedpotopowy stwór. Co prawda w kolorze naturalnym. Misza, choć nie był tchórzem, cofnął się od ogrodzenia.

Wzbudza szacunek, co? – zapytał Terencjusz. – Nazywamy go Belzebub.

Belzebub obejrzał sobie obecnych malutkimi złymi oczkami i zupełnie bez dania racji schylił łeb i zaszarżował. Bale, z których była zbudowana zagroda, drgnęły, a po całym lesie rozległ się potężny huk. Z drzew posypał się śnieg, poderwały przerażone kruki. Żubr nieco się cofnął – przygotowywał się do następnego ataku.

Pierwotna siła – powiedział z szacunkiem Artur Iwanowicz. Był najmniejszy ze wszystkich, nawet mniejszy i niższy od Kławy, ale jedyny nie odskoczył, kiedy żubr szturmował drewnianą przeszkodę.

Kława, jesteś gotowa?

Tak.

Pamiętaj, ostrożnie!

Coś się będzie działo, pomyślał Standal.

Kława podeszła do ogrodzenia, oparła rękę o bal i lekko wskoczyła do zagrody.

Stój! – wyrwało się Standalowi. Ale nikt go nie poparł.

Żubr powoli odwrócił głowę, próbując pojąć swym maleńkim móżdżkiem, kto śmiał naruszyć jego królestwo.

Ty się, Misza, nie denerwuj. Nie jesteśmy potworami – uśmiechnął się Terencjusz. – Kochamy Kławę.

Niech pan zwróci uwagę, przedstawicielu mass mediów – rzekł Artur Iwanowicz. – Oto widok godny obejrzenia.

Kława spokojnie czekała, aż żubr się do niej zbliży. A zwierzę cofnęło się, żeby nabrać rozpędu, i zaczęło kopytami ryć ziemię.

I nagle z głuchym rykiem żubr rzucił się na Kławę.

Dziewczyna stała prosto, kożuszek się jej rozchylił, czapeczka lekko zsunęła na bok.

Uciekaj! – błagał bezdźwięcznie Standal.

Ale Kławoczka ani myślała uciekać. Dotknęła czubkami palców rogów pędzącego Belzebuba. Wydarzenia potoczyły się tak szybko, że Standal miał ochotę wrzasnąć, jak przy oglądaniu w telewizji meczu hokejowego: „Powtórka! W zwolnionym tempie!”

A wszystko dlatego, że Kława, chwyciwszy żubra za rogi, nie tylko zatrzymała pędzący ogrom, ale i zupełnie niezauważalnym dla oka ruchem powaliła go na śnieg.

Standal otrząsnął się z oszołomienia. Kława stała nad potężnym cielskiem i przytrzymywała drobną rączką głowę swego przeciwnika:

Puścić go? – krzyknęła.

Puść, po co zwierzę upokarzać – odkrzyknął Artur Iwanowicz i wracaj tutaj, zanim się połapie.

Już lecę! – Kława odeszła od żubra i lekko podbiegła do ogrodzenia. Żubr ani myślał się podnieść, leżał, mrugał oczkami i głęboko przeżywał. Zupełnie jak bandzior, któremu słuszny odpór dało niewinne dziecię.

Kławdia stała już obok mężczyzn.

No i co o tym myślisz, Misza? – zapytał Terencjusz.

Nic nie myślę – przyznał się Misza. – Ona wie, gdzie żubr ma wyłącznik?

Kława roześmiała się. Podeszła do dziennikarza, dotknęła cienkimi paluszkami jego piersi i w tym momencie Standal poczuł, że unosi się w powietrze. Ziemia znalazła się gdzieś strasznie daleko, a do tego była jakaś krzywa. Tam, na dole, stali Zajkowie i szczerzyli się w uśmiechu. A Kława jedną ręką trzymała Standala nad głową i widocznie robiła to bez żadnych trudności, bo zapytała spokojnie:

Misza, niech mi pan powie, czy to prawda, że do domu towarowego w Guslarze rzucili składane japońskie parasolki?

Niech mi pani wybaczy, nie jestem zorientowany – wytwornie odkrzyknął z góry Standal, choć sytuacja, w jakiej się znajdował, raczej nie skłaniała do wymiany poglądów na temat japońskich parasolek, zwłaszcza składanych.

Opuść go, Kława – powiedział Artur Iwanowicz. – Już się przekonał. A w ten sposób nauka trąci tanim dowcipem...

Kława ostrożnie postawiła Standala na śniegu.

Chodźmy do domu – powiedziała. – Powinnam odpocząć.

Żubr powoli dźwigał się na nogi, odwracając głowę od ludzi, którzy tak okrutnie sponiewierali jego żubrzą godność osobistą.

Kława, idź przodem z Wasylijem – zakomenderował Artur Iwanowicz. – Pamiętasz, gdzie leży glukoza?

Sekundkę – powiedziała młoda kobieta – tu trzeba jeszcze coś uporządkować, a ja ciągle nie mam do tego głowy.

Zeszła z drogi i stanęła obok rosochatego pnia, tak wielkiego, że aby go objąć, trzeba by ze trzech chłopa.

Ostrożnie, nie zniszcz sobie kożuszka – ostrzegał Artur Iwanowicz.

Kława leciutko rozchwiała pień, tak jak dentysta obrusza chory ząb, nim zabierze się do niego z kleszczami. Pień głośno zaskrzypiał.

Połóż go tu, na skraju drogi – powiedział Wasylij. – Potem go porąbię.

Kława wyrwała pień, ogłuszająco zapiszczały wyszarpywane z ziemi korzenie. Dziewczyna poturlała pień tam, gdzie wskazał Wasylij.

No, już możemy iść – oznajmiła zapinając kożuszek.

Kława i Wasilij opuścili towarzystwo. Pozostali wrócili do białej izby i usiedli przed kominkiem.

Jak ci się podobają, Misza, osiągnięcia Kławy? – zapytał Terencjusz.

Z niecierpliwością oczekuję wyjaśnień – powiedział Standal popijając z kubka kwas na ostudzenie emocji.

To jasne jak słońce – odparł Terencjusz. – Trzeba tylko pomyśleć. A my, Zajkowie, bardzo lubimy myśleć...

Artur Iwanowicz kiwnął głową aprobująco.

Zastanowiłeś się kiedyś, na jakiej zasadzie działają mięśnie? – No, kurczą się... I rozkurczają...

To nie jest zasada – westchnął Terencjusz. – A zasada jest taka, jak w każdym silniku: spalają paliwo, wydzielają energię, wykonują pracę.

No jasne – zgodził się – Standal.

Ano właśnie, czego tu nie rozumieć. Ty, na przykład, możesz podnieść dwadzieścia kilogramów.

Więcej! – zaoponował Misza z oburzeniem.

A sportowiec podniesie sto albo i dwieście. I dlatego hoduje na sobie taką masę muskułów, że aż strach patrzeć! Wszystko po to, żeby podnieść jakieś żałosne dwieście kilo. Jesteśmy głupio skonstruowani.

W tym punkcie, Teresza – wybacz, że się wtrącam – nie masz racji – błękitne oczy Artura Iwanowicza błyszczały. – Skonstruowani jesteśmy mądrze, tylko nasza maszyna ma ogranicznik. Żeby na dłużej starczyło paliwa. Mądry człowiek pięćdziesiąt kilogramów zwali sobie na plecy i przez cały dzień drepce. A paliwo w mięśniach spala się, glukoza znika, wytwarza się kwas mlekowy... O innych szczegółach nie warto wspominać, wybacz, ale i tak ich nie zrozumiesz.

Nie rozumiem – pokornie zgodził się Standal.

A jeżeli musimy zużyć na raz całe paliwo – rozpalić ognisko? Przecież mięśnie są do tego zdolne! Ich włókna są tak elastyczne i mocne, że ty, wybacz, Standal, nawet nie potrafisz sobie tego wyobrazić. Pamiętasz może szkolne doświadczenie: drażnisz łapkę żaby prądem i unosi ona wielki ciężar. Wyobraź sobie, żeśmy podrzucili mięśniom fosforan kreatyny, czyli zajęli ogranicznik. I niech całe paliwo spłonie w ciągu dziesięciu minut. Rezultat będzie imponujący!

A co potem? – zapytał Standal. – Przecież natura okrutnie karze tych, którzy łamią jej prawa!

Popatrz, popatrz, jak się rozwinął! – ucieszył się Terencjusz. – Nie naigrawaj się z niego! – upomniał go Artur Iwanowicz. Zrób, co do ciebie należy, zaraz potem do łóżeczka, zażyj coś na wzmocnienie i przestrzegaj zaleceń. Cóż to by był za wynalazek, gdyby mógł człowiekowi zaszkodzić? Dopóki nie wynajdziemy środka wyrównującego szybko ubytek sił, nie będziemy puszczać naszego odkrycia w lud, nie obawiaj się!

A kiedy zakończycie doświadczenia? – zapytał rzeczowo Standal. Oczami duszy widział już artykuł, który rozsławi jego imię wśród całej dziennikarskiej braci.

Nie spiesz się. To może trwać jeszcze rok, dwa. Albo wyjdzie nam wielki wygłup, albo...

Strasznie żałuję, że nie wziąłem aparatu fotograficznego. – Jeszcze zdążysz!

Standal nie słuchał. Wyobrażał sobie nowe, wspaniałe możliwości, jakie się otworzą przed ludzkością.

Bo przecież jeżeli w mózgu człowieka też są mięśnie” to można będzie w ciągu minuty wymyśleć to, nad czym bezskutecznie człowiek łamie sobie głowę całymi miesiącami. Co prawda, nie udostępnił obecnym swoich rozważań: nie był stuprocentowo pewny, czy mózg jest umięśniony.

Jak sądzicie, kiedy będzie można napisać o waszych eksperymentach?

Przyjedź w końcu lata, pogadamy. A co, strusie i futra nie nadają się do publikacji?

Standalowi zrobiło się wstyd. Czuł się, jakby spostponował pozostałe wynalazki.

Wcale tak nie myślałem! Obowiązkowo napiszę o waszych wspaniałych odkryciach!

Ale zagadnienie ogranicznika muskułów tak opanowało wyobraźnię dziennikarza, że myślenie o czymkolwiek innym sprawiało mu duże trudności...

Autobus przyjechał do Guslaru o północy. Stanął na placyku i nieliczni pasażerowie wysiedli na skrzypiący śnieg. Standal skurczył się z zimna, podniósł kołnierz i pospieszył do domu.

To był wspaniały dzień. Dzień wielkich odkryć i obcowania z niezwykłymi ludźmi. Minie miesiąc, dwa, Zajkowie przyślą umówiony telegram. Wtedy Standal z miejsca opublikuje w gazecie artykuł o antyograniczniku. Będzie pierwszym dziennikarzem na świecie... Taką przewagę ma człowiek obdarzony zaufaniem przez wybitnych wynalazców. A póki co, trzeba napisać artykuł o gospodarstwie domowym leśników. I będzie tam promienny obraz odważnej i pracowitej Kławy...



Sublokatorzy


Grubin pracował nad wynalezieniem telewizora przestrzennego.

W swoim czasie zmajstrował zwykły, potem zbudował kolorowy, kiedy ich jeszcze nie sprzedawali w sklepach. Ów kolorowy aparat pokazywał w całej wspaniałości barw dowolny program czarno-biały.

A teraz zapragnął stworzyć telewizor przestrzenny. Była to i tak sprawa niedalekiej przyszłości – za jakieś bowiem dziesięć do piętnastu lat można będzie taki kupić na raty. Po co więc czekać?

Grubin męczył się od pół roku. Wszystkie zarobione pieniądze wydawał na tranzystory, kable i kryształy, sąsiedzi trzykrotnie skarżyli się na milicji, że nie mogą oddychać z powodu nieustannych przecieków gazów szlachetnych, że trudno im spać ze względu na nocne wybuchy, a w dodatku często przepalają się korki. Grubin tłumaczył się, dyskutował, opierał się, ale nie ustępował.

Profesor Minc, sam wybitny uczony, zszedł kiedyś do Grubina na parter i powiedział:

Sasza, specjalnie przejrzałem całą dostępną literaturę przedmiotu. Na obecnym poziomie nauki ten problem jest praktycznie nierozwiązywalny. Minc stał pośrodku pokoju, zasłonięty po pas odrzuconymi modelami, schematami, uszkodzonymi częściami, narzędziami i materiałami izolacyjnymi. Grubin zwijał się w kącie – prąd go kopnął – opędzał się lutownicą i oponował:

Ktoś musi pierwszy wynaleźć. Pan potknął się o niemożliwość i uwierzył w nią. Ja nie wierzę i wynajdę.

Pańska rzecz – westchnął profesor Minc. – Ja jednak zostawię panu ostatnie czasopisma na ten temat. Proszę je sobie w wolnej chwili przejrzeć. Gdzie mam je położyć?

Gdzie pan chce. I tak ich nie będę czytał. Myśli pan, że Galileusz wyczytał w czasopiśmie, że Ziemia się kręci?

Wówczas nie było czasopism. Sądzę jednak, iż Galileusz był dociekliwym uczonym o szerokich horyzontach.

Z pewnością nie wyczytał. Od dzieciństwa wiedział, że Ziemia się nie kręci, i chciał dowieść czegoś wręcz przeciwnego.

Minc jednak zostawił czasopisma, bo uważał, że Grubin zwyczajnie żartuje. Pachniało spaloną izolacją.

Wieczorem tego samego dnia Grubin demonstrował częściowe sukcesy sąsiadowi i przyjacielowi, Korneliuszowi Udałowowi. Obraz na ekranie dwoił się i był nieostry. Czasami jednak wydawało się, że część ekranu wyraźnie puchnie, wyginając się w stronę pokoju. Wtedy Udałow mówił:

Patrz, objętość!

Widzę – odpowiadał Grubin. – To znaczy, że w zasadzie jest to osiągalne. Grunt to nie czytać tych czasopism.

Kłopot polegał na tym, że przestrzenna mogła się stać na przykład ręka spikera, jego kołnierz lub krawat albo wreszcie jedno z pięter domu. Kosztem wypukłości w ekranie wytwarzało się zapadlisko. Kineskopy nie wytrzymywały i pękały.

Pożycz stówkę – powiedział Grubin. – Jestem bez grosza.

Przecież wiesz – powiedział Udałow – że Ksenia zaczęła już chować przede mną pieniądze.

Ale doświadczenia trwały. Na początku listopada Grubin zaprosił Udałowa na prezentację kolejnego sukcesu. Spiker czytający ostatnie wiadomości do połowy wylazł z ekranu. Przerwał i rozejrzał się na boki, jakby zrozumiał, że znalazł się w innym pokoju. Udałow zbliżył się do ekranu i zajrzał z boku. Nos spikera wystawał z telewizora.

Sasza – powiedział. – Jaka to przestrzenność? On naprawdę wyłazi na zewnątrz.

A czegoś się spodziewał?

Powinno się tylko wydawać.

No to ci się wydaje.

No, chodź tutaj i zobacz!

Co mam patrzeć? Już się napatrzyłem. Prawdziwa przestrzenność powinna być widoczna ze wszystkich stron.

W tym momencie rozległ się wybuch i kineskop rozleciał się na kawałki. Nikt nie ucierpiał. Udałow poszedł na kolację.

Ostateczne zwycięstwo przyszło do Grubina w piątkowy wieczór, kiedy nie było się przed kim pochwalić. Wszyscy udali się do kina. Grubin włączył pierwszy program. Nadawali balet. Widać było, jak daleko w głąb sięga scena i jak z tej głębi wybiegają naprzód baletnice. Jedna z rozbiegu wyskoczyła za ramkę, ale widać zorientowała się, że spada ze sceny, chwyciła za krawędź i wskoczyła z powrotem.

Epizod z baletnicą tak Grubina podniecił, że natychmiast wyłączył telewizor i zamyślił się. Przecież marzył o pełnej przestrzenności obrazu i dopiął swego. Powstał jednak efekt uboczny: dla tych, którzy znajdowali się wewnątrz telewizora, pokój Grubina też okazał się realnym światem. Baletnica wyszła poza ekran, ale zdołała wrócić.

Trzeba było pójść do Minca i poradzić się, zapytać, jakie są podstawy fizyczne tego zjawiska. Ale Minc poda wszystko w wątpliwość, powoła się na autorytety i w rezultacie udowodni, że po prostu zjawiska być nie może.

A więc trzeba przekonać się samemu.

Grubin położył przed ekranem poduszkę, żeby nic się nie stało, i znów włączył telewizor.

Balet już się skończył. Pokazywali cyrk. Elegancka pogromczyni w błyszczącym kostiumie chodziła w głębi ekranu i popędzała kijkiem wielkie drapieżniki: tygrysa, lwa i niedźwiedzia. Drapieżniki skakały z podstawki na podstawkę, ryczały i stawały na tylnych łapach. Pogromczyni nie podchodziła do krawędzi ekranu, zwierzęta też pozostawały w głębi. Grubin zmartwił się – pogromczyni mu się spodobała. Przez chwilę zamarzył mu się los Pigmaliona, który stworzył rzeźbę i pokochał ją. Gdyby pogromczyni wyszła z telewizora i pozostała u niego przez jakiś czas, Grubin dowiedziałby się, jak się dziewczyna nazywa, zaprzyjaźniłby się z nią. Pogrążony w marzeniach, przegapił moment, w którym pogromczynię ujęła inna kamera, wskutek czego dziewczyna stanęła plecami do niego.

Lew zbliżał się do niej, a ona, cofając się, jakby wabiła go ku sobie. Grubin sięgnął do przycisku, żeby wyłączyć telewizor. Zgadzał się na pogromczynię, ale lwów w domu nie znosił. Nie zdążył wyłączyć telewizora: w tej samej chwili, kiedy jego ręka dotknęła przycisku, pogromczyni potknęła się o krawędź ekranu i lew, wyczuwszy jej chwilową słabość, skoczył, bydlak, na swoją panią. Pogromczyni zrobiła jeszcze jeden szybki krok do tyłu i naturalnie zwaliła się na poduszkę pod ekranem, a za nią śmignął lew... I zaraz eksplodował kineskop, posypały się odłamki szkła i nastąpiła cisza. Potem w telewizorze coś zasyczało, syk przeniósł się na ogromną przystawkę, zajmującą niemal pół pokoju, rozległ się trzask i zrobiło się ciemno – poleciały korki.

Grubin po omacku wydostał się z pokoju, wziął przygotowane zawczasu zapałki i świecę i zabrał się do naprawiania bezpiecznika. Dobrze, że nikogo nie było w domu. Nie dalej jak wczoraj Ksenia Udałowa uprzedzała go: „Sasza, jak jeszcze raz przepalisz korki, to zrobię wszystko, żeby wysiedlić cię z domu. Życia nie pożałuję, żeby to wielkie dzieło doprowadzić do końca”.

Wdrapując się na drabinkę, żeby dobrać się do umęczonego bezpiecznika, Grubin równocześnie przysłuchiwał się temu, co dzieje się w jego pokoju. Rozumiał, rzecz jasna, że cała historia z wizerunkami przestrzennymi to tylko fantom, zjawisko rzekome, ale mimo wszystko nie miał najmniejszej ochoty na spotkanie z lwem.

Światło się zapaliło. Grubin bez pośpiechu zszedł z drabiny, zdmuchnął świecę i z minutę postał przed swoimi drzwiami.

No – powiedział do siebie – ruszaj, wynalazco.

Uchylił drzwi na centymetr. W pokoju było cicho i pusto, czego się zresztą należało spodziewać. Ani pogromczyni, ani lwa... Grubin podszedł do telewizora i zmartwił się, bo dla kontynuacji doświadczeń trzeba będzie kupić nowy kineskop, a pieniędzy nie ma i nie ma od kogo pożyczyć.

Poduszka przed ekranem była zasypana odłamkami szkła i przypominała mu nie wiadomo czemu noworoczną choinkę. Grubin pomyślał, że na poduszce przyjdzie mu spać, więc chwycił za róg, żeby strząsnąć z pościeli szkło, ale w tej samej chwili jego wzrok padł na coś barwnego. Podniósł duży kawałek szkła i zobaczył, że na poduszce leży pogromczyni – martwa lub nieprzytomna, wielkości kurczęcia. Zresztą nic dziwnego w tym nie było. Wszak naturalne ludzkie rozmiary były płodem wyobraźni telewidzów, a jeśli obraz telewizyjny wypada z ekranu, to musi być on mniejszy od ekranu.

Uświadomiwszy to sobie, Grubin rozejrzał się za lwem. Chociaż lew przybrał gabaryty szczura, to jednak pod względem charakteru pozostał lwem. Lwa nie było widać.

Pogromczyni leżała na poduszce i była bardzo podobna do prawdziwej. Grubin zapragnął znów włączyć telewizor i zobaczyć, czy dziewczyna została na arenie, czy też tygrys z niedźwiedziem biegają tam bez dozoru.

Ostrożnie dotknął pogromczyni palcem, żeby sprawdzić, czy palec przejdzie przez nią na wylot. Nie przeszedł. Pogromczyni była ciepła i elastyczna w dotyku. Od dotknięcia otworzyła oczy. Oczy były ciemne.

No, nie spodziewałem się tego! – powiedział Grubin z lekkim wyrzutem w głosie. I rzeczywiście spodziewał się czegoś innego. Skoro już przestrzenność okazała się taka realna, to lepiej by było, gdyby pogromczyni miała nieco większe rozmiary.

Pogromczyni wydała się Grubinowi bardzo młodziutka. Aż zdziwił się, że takiej nieletniej powierzono tresowanie drapieżników.

No i co mam z tobą zrobić? – zapytał.

Dziewczyna otworzyła usta, ale żadnego dźwięku nie wydała. Rozpłakała się, ale bezdźwięcznie, jakby jej ktoś wyłączył fonię. Rozległo się pukanie do drzwi.

Kto tam? – zapytał Grubin. Zamiast odpowiedzi rozległ się krzyk.

Grubin odwrócił się. Udałow ze zbielałymi z przerażenia oczami stał w drzwiach na jednej nodze. W drugą, uniesioną, wczepiło mu się niewielkie żółte zwierzę.

Nie bój się – powiedział Grubin. – To tylko lew.

Pogromczyni łkała, a Grubin zastanawiał się, jak jej to wszystko wytłumaczyć. A nuż nie rozumie po rosyjsku, bo przyjechała z zagranicy na gościnne występy? I co będzie, jak zacznie się międzynarodowy skandal.

Jaki znów lew? – oburzał się Udałow, wymachując nogą, żeby strząsnąć z niej drapieżnika. Drapieżnik odleciał w bok wielkim łukiem i zniknął w stercie wybrakowanych tranzystorów. – Po co trzymasz szczury? Masz pojęcie, co będzie, kiedy Ksenia się o tym dowie?

To jej nie mów.

Nie da rady. Ona i tak się dowie. Jaki tam ze mnie konspirator. Co tam masz?

Udałow podszedł do Grubina i zajrzał mu przez ramię. – Mamusiu! – wykrzyknął. – Bawi się lalkami!

Pogromczyni uniosła się na łokciu i spróbowała usiąść. Spotkanie z lwem Udałow jeszcze jakoś przeżył, ale na widok ożywającej pogromczyni siły zupełnie go opuściły. Zwiesił głowę i cicho wyszedł z pokoju. Grubin powinien był go zatrzymać, wytłumaczyć naukowość zjawiska, ale był tak pogrążony w myślach, że wyjścia swego przyjaciela praktycznie nie zauważył.

Co się stało? – zapytał Grubin pogromczynię. Przeniósł poduszkę razem z nią na łóżko i kontynuował:

Właściwie nie ma w tym nic dziwnego. Przecież wszystko co żywe składa się z elektronów. Ty też jesteś z elektronów. Tak że jesteśmy oboje pod pewnymi względami jednakowi. Tylko ty się wydajesz, a ja jestem prawdziwy.

Pogromczyni zwróciła na Grubina błagalny wzrok i wyciągnęła do niego cieniutkie rączki.

Prosisz, żebym cię odesłał do telewizora? – zapytał Grubin. Pogromczyni energicznie kiwnęła główką.

Wybacz, ale aktualnie jestem pozbawiony środków na zakup nowego kineskopu. Poza tym obawiam się, że doszło do uszkodzenia przystawki. Będziesz musiała trochę poczekać. Chcesz jeść? A może pić? To znaczy, że jesteś pozbawiona tych funkcji? Dobra, na razie sobie trochę odpocznij.

Grubin znalazł stare pudełko po butach, wyścielił je szmatką i na wszelki wypadek wstawił talerzyk z wodą.

Kładź się – powiedział. – Jutro będzie lepiej. Przeniósł pogromczynię do pudełka i dodał:

Jeśli się krępujesz, to mogę zgasić światło.

Pogromczyni oczywiście nic na to nie odpowiedziała. Grubin podszedł do szafy, otworzył ją i zaczął się zastanawiać, co by tu jutro sprzedać – nowy garnitur czy płaszcz. Zdecydował, że jednak sprzeda garnitur, i zapakował go w papier. Potem zajrzał do pudełka. Pogromczyni nie spała.

Skaranie boskie z tymi babami! – powiedział. – Ja bym na twoim miejscu dawno już spał.

W nocy Grubina obudziło przerażenie. W pokoju coś szeleściło. Przypomniał sobie, że po pokoju buszuje wściekły lew. Dla niego nie przedstawiał żadnego niebezpieczeństwa, ale dla dziewczyny był straszliwym drapieżcą.

Grubin zerwał się z łóżka i na bosaka podbiegł do wyłącznika. Jeśli dziewczynę rozszarpano, to nieme biedactwo nie mogło nawet zawołać na pomoc.

Widok, który ujrzał, uspokoił go, a nawet rozweselił. Pogromczyni spała w ubraniu na szmatce z główką opartą na lwim brzuchu. Widocznie lew w ciemnościach odszukał swoją panią. I słusznie, lew przecież jest oswojony i rzuca się tylko na obcych...

Rano, kiedy goście jeszcze spali, Grubin podskoczył do pewnego faceta, sprzedał mu garnitur za pół ceny, doczekał się otwarcia domu towarowego, kupił kineskop, coś do zjedzenia i wrócił do domu.

Dom żył sobotnim porannym życiem. Profesor Minc siedział przy oknie i czytał czasopismo. Ksenia Udałowa trzepała na podwórku dywan, młody Gawriłow spacerował po podwórku z tranzystorem w ręku, a w korytarzu Grubinowi przebiegł drogę jakiś kot. Z początku wziął go za lwa, a potem przestraszył się, że kocur wywąchał jego sublokatorów.

Sublokatorom nic złego się nie przytrafiło. Obudzili się, siedzieli w pudełku, pogromczyni zaplatała lwią grzywę w warkoczyki, a na widok Grubina zerwała się i zaczęła wykonywać rękami wyraziste gesty, które Grubin zinterpretował następująco: „Jak długo to jeszcze będzie trwać? Oderwał mnie pan od bliskich i ukochanej pracy, więzi mnie pan w pudełku i znęca się. Jeśli stać było pana na to, żeby porwać człowieka w samym środku występu, to potrafi pan chyba również przywrócić mnie kolektywowi!”

Zaraz – powiedział Grubin. – Podejmiemy kroki. Nie bój się. W naszym fachu nie ma strachu. A ty nawet nie masz pojęcia, jaką wagę dla nauki światowej ma twoje istnienie.

Tego pogromczyni, jako człowiek sztuki, rzecz jasna nie zrozumiała. Do wieczora Grubinowi udało się naprawić telewizor. Pogromczyni niczego nie jadła i nie piła. Lew też nie domagał się pożywienia.

No, czas włączać. Zabrzęczały lampy, włączyły się obwody drukowane, zadrżały strzałki potężnej teleprzystawki i na ekranie pojawił się napis: Studio publicystyczne „Klub dyskusyjny”.

Zaraz potem pokazano pejzaż budowlany zastawiony jeden obok drugiego żurawiami wieżowymi, a na pierwszym planie stał młodzieniec z mikrofonem w ręku. Młodzieniec opowiadał widzom o bałaganie panującym na tej budowie. U nóg młodzieńca w porywach mroźnego wiatru wirowały tumany śniegu. Grubin chciał już nie tracąc czasu wrzucić sublokatorów do telewizora, ale zawahał się, bo pogromczyni i lew byli zbyt lekko ubrani jak na taką pogodę. Kiedy tak się zastanawiał, rozległ się huk, brzęk szkła i zaczęło migać światło. Grubin zobaczył przerażenie na twarzy pogromczyni. Odwrócił się do ekranu. Za późno...

Kineskop znów poleciał, telewizor przestał działać, a winny temu był młodzieniec, który wypadł z ekranu. Wciąż jeszcze ściskając w palcach mikrofon siedział na stole pod telewizorem i strzepywał z siebie drobne odłamki szkła.

Tego tylko brakowało! – powiedział z rozpaczą Grubin.

Kiedy Grubin przesadzał młodzieńca do pudełka po butach, ten wściekle się bronił i nawet zdołał capnąć Grubina za rękę, chociaż skóry nie przegryzł. Widocznie znajdował się w szoku i nie wiedział, co się dzieje. A dźwięków, tak samo jak dziewczyna, nie wydawał.

Na widok nowego lew potrząsnął grzywą, wyrażając w ten sposób niezadowolenie. Rozbeczana dziewczyna musiała trzymać lwa obiema rękami, a młodzieniec, nie zwracając na pozostałych sublokatorów najmniejszej uwagi, zaczął wyłazić z pudełka. Trzeba było go przesadzić w pustą skrzynkę po gwoździach. Młodzieniec zaczął miotać się po skrzynce i łomotać piąstkami w ścianki.

Grubin zmartwił się ostatecznie. Wpadł w finansową, naukową i moralną przepaść. Trzeba będzie zwrócić się o radę, i pomoc do profesora Minca. Wystarczyło podjąć taką decyzję, a już na progu pojawił się profesor Minc we własnej osobie, jakby rozpaczliwe myśli Grubina przeniknęły przez strop.

Jak się masz, kochany – powiedział profesor przeciskając się na środek pokoju. – Powiadają, że tu u pana dzieją się cuda.

Dzień dobry. Rozmawiał pan z Udałowem?

Co miałem robić, jeśli pan się przede mną kryje? Podobno hoduje pan żółte szczury i żywe lalki? Co naprawdę się stało?

Proszę spojrzeć – Grubin, podtrzymując profesora pod krągły łokieć, zaprowadził go do pudełka po butach.

Na widok ogromnej łysej głowy profesora pogromczyni rzuciła się w stronę lwa, jakby szukała w nim obrony. Minc znieruchomiał nad pudełkiem, leciutko drapiąc się w czubek nosa.

Skąd? – zapytał wreszcie.

Z telewizora – wyznał Grubin. – Przesadziłem z przestrzennością, no i zaczęli wypadać.

A, fantomy – uspokoił się profesor. – Bo już się przestraszyłem, że rozpoczął pan doświadczenia nad minimalizacją żywych ludzi. – Jak by to powiedzieć – podrapał się w głowę Grubin. – Coś z żywych ludzi w nich jest. Nawet się denerwują.

Ciekawe. Ale dajmy na razie pokój emocjom. – Profesor wyciągnął rękę, aby wziąć pogromczynię i przyjrzeć jej się bliżej. Lew uniósł się na tylne łapy i spróbował osłonić dziewczynę.

Bardzo ciekawe – powtórzył profesor, odrzucając lwa w kąt pudełka i zręcznie chwytając pogromczynię dwoma palcami. – Całkowite złudzenie realności.

Ale dlaczego tak się dzieje? – zapytał Grubin: – Nie uszkodzi jej Pan?

Niby dlaczego miałbym ją uszkadzać? Widzę, że jest pan zahipnotyzowany funkcjonalnością tych wizerunków i dlatego stacza się na poziom prymitywnego Udałowa.

Przecież oni przejawiają uczucia!

A czym się żywią?

Niczym.

Widzi pan! Pan, mój drogi, znalazł się w sytuacji telewidza, który wierzy w przygody mające miejsce na ekranie. A to zaledwie scenariusz i kunszt operatora.

A może to właśnie ona?

Nie rozumiem.

Ta, co występowała w cyrku i nagle się tutaj przeniosła...

Wybaczy pan, Sasza, ale przy takim mistycznym podejściu powinien pan raczej rozstać się z nauką. Nauka nie znosi sentymentów. Proszę zostać poetą, opiewać rusałki i wróżki, wierzyć w astrologię i zjawy.

W głosie profesora dźwięczała stal. Dla niego nauka była bogiem, rodziną, ukochaną, rodzoną matką – wszystkim. Wątpliwości w tym względzie traktował jak zdradę.

Ten holograficzny fantom zabieram do siebie – powiedział Minc. – Ma pan ich więcej?

Mam jeszcze jednego – odparł Grubin. – Siedzi w tej skrzynce. – Proszę postarać się jeszcze o kilka egzemplarzy. Winniśmy operować nie przypadkowymi zjawiskami, lecz szerokim asortymentem obiektów doświadczalnych.

Pogromczynię nadal trzymał dwoma palcami.

Ma pan tu pieniądze. Na trzy kineskopy: Potem się pan ze mną rozliczy. Nauka wymaga ofiar. A propos, proszę wpaść do mnie i wziąć argentyńskie czasopismo. Jest tam artykuł Rudolfa Pereiry na temat fantomizacji przy stereoefektach. Może pan wiele z niego skorzystać pod względem teoretycznym. I jeszcze jedno: gdy tylko uruchomi pan urządzenie, proszę natychmiast mnie wezwać:

Już przy drzwiach Minc odwrócił się i dodał:

Gratuluję, kolego. Dokonał pan wielkiej rzeczy.

Pogromczyni wyciągała do Grubina rączki. Drzwi za profesorem się zatrzasnęły. Grubin zajrzał do pudełka. Zrozpaczony lew leżał na dnie, położywszy głowę na łapach.

Nie! – wykrzyknął Grubin rzucając się za profesorem. Wpadł na krzesło, stłukł sobie kolano, przewrócił stos obwodów drukowanych. Proszę zaczekać!

Plecy profesora majaczyły już na końcu korytarza. – O co chodzi?

Niech dziewczyna zostanie na razie u mnie. Lew bardzo się martwi.

Jaki znów lew?

Niech mi pan ją odda.

Sasza, jestem nieprzyjemnie zaskoczony – powiedział Minc. Nigdy nie będzie pan prawdziwym eksperymentatorem, bo pozwala pan sobie na zbyt wielką uczuciowość.

Grubin podszedł do profesora i wyciągnął rękę.

Ach, tak – zachmurzył się profesor. – Rozumiem... Niech pan już bierze ten swój skarb.

Oddał Grubinowi dziewczynę i rozłożył ręce.

Przykro mi – powiedział surowo – że nie od razu pana rozgryzłem. Muszę jednak pana zapewnić, że nie miałem najmniejszego zamiaru dopisywać się do cudzej pracy i sławy. Pańskie obawy są zatem całkowicie bezpodstawne.

Wypowiedziawszy się, profesor zamaszystym krokiem wyszedł na schody.

Lwie Chrystoforowiczu! – krzyknął za nim Grubin. – Źle mnie pan zrozumiał!

Doskonale zrozumiałem! Nie po raz pierwszy stykam się z podobnymi nastrojami w kołach naukowych. Pieniędzy może pan na razie nie zwracać. Nie jestem mściwy.

Schody zatrzeszczały pod ciężkimi krokami profesora.

Ech! – machnął wolną ręką Grubin. – Nikt mnie nie rozumie. Jakby mucha przebiegła po dłoni: pogromczyni, siedząc tam, zachowała się nieuważnie i zadrapała go obcasem. No cóż, pomyślał Grubin, widać rzeczywiście nigdy nie będę prawdziwym uczonym. Szkoda.

Grubin odniósł pogromczynię do pudełka i powiedział:

Pójdę po nowy kineskop. Pamiętaj, że jeśli mi się nie uda, będziesz musiała zostać tu na zawsze. Środki finansowe mi się skończyły. Lew skakał po pudełku jak kociak, cieszył się z powrotu swojej pani...

Grubin wrócił po godzinie, uginając się pod ciężarem dwóch kineskopów i natychmiast sprawdził, jak czują się sublokatorzy. W pudełku wszystko było w porządku, natomiast dziennikarz zniknął. Drapnął ze skrzynki. Jak pech, to pech. Trzeba zabierać się do roboty, bo każda sekunda jest droga, a zamiast tego należy szukać uciekiniera. Inaczej może stać się ofiarą jakiegoś kota.

Co robić? – zapytał Grubin pogromczynię. Jako stary znajomy liczył na zrozumienie z jej strony.

Pogromczyni zerwała się na równe nogi, nie wiedząc, co się znów stało.

Zaginął twój kolega w nieszczęściu – wyjaśnił Grubin. – Uciekł i nie mam pojęcia, gdzie go szukać.

Pogromczyni zamyśliła się, a potem wskazała ręką lwa.

Proponujesz skorzystać z jego usług? Mądra z ciebie dziewczyna. Bo ja bez pomocy straciłbym na to co najmniej godzinę... Widzisz, jaki nieporządek? Żeby tylko lew nie zrobił mu krzywdy!

Wypuścił sublokatorów z pudełka, a sam wziął się do roboty. Dla pogromczyni i jej lwa pokój wyglądał jak miejskie wysypisko śmieci o powierzchni dobrych paru hektarów. Wolno przedzierali się przez gruzy i zawały i czasami Grubin tracił ich z oczu. Po chwili tak się intensywnie zajął ukochaną pracą, że zapomniał o sublokatorach. Minęło pół godziny, zanim się zainteresował, co też się z nimi stało. Poderwał się i ruszył przed siebie, ostrożnie przestawiając nogi, żeby przypadkiem kogoś nie nadepnąć.

Swoich sublokatorów zobaczył w niezwykłym miejscu. Siedzieli rządkiem na jego krawacie, który poniewierał się pod stołem. We trójkę. Pogromczyni dostrzegła jego zaniepokojoną twarz i pomachała mu rączką. Że niby pracuj, pracuj, my tu już bez ciebie jakoś sobie poradzimy.

Grubin wrócił do uszkodzonego urządzenia. Ale bywa tak, że trzeba się spieszyć, a robota jak na złość się nie klei. Tyrał bez skutku do późnego wieczoru. Nawet o jedzeniu zapomniał.

Nadeszła noc. Grubin nie kładł się, bo mu się wydawało, że sublokatorzy jakby trochę pobledli. Ich struktura elektronowa mogła w każdej chwili zawieść, a wtedy ludzie by zginęli. Nie pozostawało nic innego, jak tylko pracować i mieć nadzieję...

O pół do piątej Grubin nie wytrzymał i zwalił się na łóżko, a kiedy się ocknął, była już niedziela. Trzy godziny psu pod ogon! Rzucił się do pudełka, jak matka do kołyski chorego dziecka. Sublokatorzy spali – lew pośrodku, ludzie po bokach, przytuleni do drapieżcy.

Na widok tego żałosnego obrazka Grubin przełknął łzę wzruszenia, przyniósł frotowy ręcznik, którym przykrył śpiących, i podszedł do machiny.

Nie – wyszeptał. – Muszę cię pokonać!

Zacisnął zęby, chwycił śrubokręt jak karabin i w godzinę później opór telewizora został złamany. Zaczęły rozgrzewać się lampy, drgnęły wskazówki przyrządów i znajome buczenie wypełniło pokój.

Najważniejszą teraz rzeczą było nie przegapić właściwego momentu. Grubin rzucił się do pudełka, porwał je i z powrotem do telewizora. Od wstrząsu sublokatorzy obudzili się i patrzyli na niego z przerażeniem.

Trzymajcie się! – wykrzyknął Grubin. – Teraz albo nigdy!

Na rozjaśniającym się wolno ekranie ukazała się grupa śpiewających dzieci. Plecami do ekranu stał dyrygent. Znajdował się niebezpiecznie blisko rampy i dlatego wyciągając z pudełka jeńców i wrzucając ich bezceremonialnie do środka, Grubin nie spuszczał z oka dyrygenta.

Sublokatorzy do końca nie zorientowali się, o co chodzi, zanim jeden po drugim – pogromczyni, młodzieniec i lew – nie znaleźli się wewnątrz telewizora. Dzieci na widok lwa rozprysły się na wszystkie strony, dyrygent odskoczył, ale Grubin go ubezpieczał, chwycił w locie i odrzucił z powrotem... Dalszego ciągu tej dramatycznej sceny Grubin już nie zobaczył. Rozległ się ogłuszający huk. Dom zachwiał się w posadach. Na całej ulicy przepaliły się bezpieczniki, miejska stacja rozdzielcza uległa awarii, w pokoju zadźwięczały szyby i zapachniało spalenizną...

Grubin odetchnął z ulgą i opadł na podłogę koło telewizora. I natychmiast zasnął. Nie słyszał, jak awanturowali się sąsiedzi, jak dobijali się do niego i grozili milicją...

Na tym jednak historia się nie zakończyła.

Grubin przerwał doświadczenia, bo musiał najpierw opanować teorię. Pogodził się z profesorem, skwapliwie czytał podsuwane przez niego czasopisma. Mino tłumaczył mu niezrozumiałe miejsca z zagranicznych języków. Żeby spłacić długi, Grubin wiele pracował, oszczędzał na jedzeniu i z utęsknieniem czekał chwili, kiedy będzie miał już dostateczną bazę do nowych osiągnięć.

Dzięki takiemu trybowi życia Grubin na wiosnę wyglądał jak szczapa, włosy miał dziko zmierzwione, a oczy zapadnięte tak głęboko, że prawie ich nie było widać. Udałow, który wybierał się na wczasy, ulitował się nad przyjacielem i załatwił mu ulgowe skierowanie.

W ten sposób znaleźli się w Soczi.

Któregoś dnia przyjaciele spacerowali po mieście i nagle Grubin stanął jak rażony piorunem.

Korneliusz, popatrz! – zakrzyknął. – Co? Gdzie?

Spójrz na afisz! Poznajesz?

Na afiszu był wizerunek pogromczyni. Dziewczyna stała z ręką opartą o grzywę lwa. Poza odzieżą całkowicie zgadzała się z sublokatorką. – Co to za jedna? – zapytał Udałow.

Przecież ja ją wyciągnąłem z telewizora! A ty się bardzo dziwiłeś.

Niemożliwe!

Grubin już ciągnął Udałowa w stronę cyrku. Udałow nie opierał się, tylko mamrotał pod nosem:

Dlaczego niemożliwe? Całkiem możliwe... Powiedz, Sasza, ona mieszkała u ciebie w pudełku? Sasza, a może ona się na ciebie gniewa?

Im bliżej podchodzili do cyrku, tym mniej było w Grubinie pewności siebie. O co właściwie ma pogromczynię zapytać? I czy w ogóle ona ma pojęcie, że jej zmniejszona kopia zamieszkała przez trzy dni w pudełku po butach?

Grubin zwolnił. Ukazał się cyrk.

Korneliuszu – powiedział – może pójdziemy do domu?

Co to, to nie. Prawda przede wszystkim. Popatrz, to przypadkiem nie ona?

Grubin spojrzał. Przy tylnym wejściu stała dziewczyna.

Ona.

No to idź.

W żadnym razie.

W takim razie ja pójdę.

Może nie warto?

Udałow szybko przeszedł na drugą stronę placu. Grubin został na miejscu. Udałow podbiegł do dziewczyny, ale ona go nie zauważyła. Patrzyła w drugą stronę. Grubin też popatrzył w tym kierunku. Do dziewczyny spieszył wysoki młodzieniec w skórzanej kurtce. Ten sam młodzieniec!

Myśli Grubina krążyły w kółko, jak motocykliści na torze żużlowym. Trzeba było odwołać Udałowa, ale jak go odwołać, skoro on już trzyma dziewczynę za rękaw, a Grubin, stojąc sto kroków dalej, wyraźnie, widać powodowany nerwami, słyszał każde słowo.

Bardzo panią przepraszam, ale pani twarz wydaje mi się znajoma – to głos Udałowa.

Ja pana nie znam – to głos dziewczyny.

Co on od ciebie chce? – to głos młodzieńca.

Może widział mnie pan w cyrku? – to głos dziewczyny.

Nie, widziałem panią zupełnie gdzie indziej. Bywała pani może w domu numer szesnaście przy ulicy Puszkina? – to głos Udałowa.

Spieszymy się – to głos młodzieńca.

Skąd ona niby może wiedzieć o domu numer szesnaście? – to myśli Grubina.

I nie zna pani mojego przyjaciela Aleksandra Grubina? – to głos Udałowa.

Przykro mi, ale nie miałam przyjemności – to głos pogromczyni.

Skąd ona niby ma wiedzieć, jak ja się nazywam? – to myśli Grubina.

Wobec tego bardzo przepraszam – to głos Udałowa. – A lew na afiszu to pani zwierzę?

To jest Akbar.

A jakże, pamiętam, on mnie złapał za nogawkę.

Młodzi ludzie popatrzyli na niego dziwnym wzrokiem i pospiesznie się oddalili.

I nagle, jakby wyczuwszy uporczywy wzrok Grubina, dziewczyna spojrzała na przeciwległą stronę placu. Spotkawszy się z nią oczami, Grubin aż przysiadł ze strachu.

Sierioża – powiedziała dziewczyna. – Skąd ja znam twarz tego mężczyzny? Bardzo dobrze znam. Kojarzą mi się z nim bardzo przykre wspomnienia.

Młodzieniec zerknął na Grubina i wzruszył ramionami.

Ruszyli dalej, ale po paru krokach zatrzymał się z kolei młodzieniec.

Miałaś rację – powiedział. – Gdzieś go widziałem.

Udałow wrócił do Grubina.

Pudło – powiedział. – Zapomnij o tym.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Bułyczow Kirył Guslar Neapol
Bułyczow Kirył Guslar Neapol
Bulyczow Kir Nie draznic czarownika zbior
Bulyczow Kir Wielki Guslar i okolice
Bulyczow Kir Opowiadania guslarskie
Bulyczow Kir Nowi Guslarczycy
Bulyczow Kir Nie draznic czarownika (zbior)
Bulyczow Kir Pieriestrojka w Wielkim Guslarze
Bulyczow Kir Wielki Guslar i okolice
Bulyczow Kir Wielki Guslar i okolice
Bulyczow Kir Biala Smierc
Bułyczow Kir Miasto na Górze
Bulyczow Kir Listy z laboratorium
Bulyczow Kir Są wolne miejsca
Bulyczow Kir - Drugie dno baśni, Beletrystyka
Bulyczow Kir Jak zostac pisarzem fantasta
Bulyczow Kir - Cena krokodyla, Beletrystyka