Winder Ludwig NASTĘPCA TRONU POWIEŚĆ O FRANCISZKURDYNANDZIE

LUDWIG WINDER

Następca tronu




Księżniczka María Annuncjata z sycylijskiej linii Burbo- nów miała dokładnie dwanaście lat, gdy po raz pierwszy u- słyszała przezwisko swego ojca: „Re Bomba”. Benedyktyni, którzy kierowali jej wychowaniem, zaznajomili ją przed siedmiu laty z jego oficjalnymi tytułami: Ferdynand II, król Obojga Sycylii, król Jerozolimy, książę Parmy, Piacenzy i Castro, dziedziczny wielki książę Toskanii. Księżniczka ja­ko pięcioletnie dziecko wiedziała już więcej niż większość poddanych króla. Wiedziała, że Królestwo Obojga Sycylii obejmuje południową część Półwyspu Apenińskiego, wyspę Sycylię i ponad dwadzieścia mniejszych wysp. W języku urzędowym obie części składowe monarchii nazywały się Dominio al di qua del Faro i Dominio al di la del Faro. To przyswoiła sobie księżniczka rok później. A jeszcze rok póź­niej musiała wyuczyć się na pamięć jak wiersza nazw piętna­stu prowincji leżących na kontynencie. Stopniowo opano­wała historię królestwa, poczynając od objęcia władzy przez Karola III Burbona, który osadził na tronie Neapolu

i Sycylii dynastię Burbonów hiszpańskich; poznała też wiele innych nudnych rzeczy. Ale dopiero w swoje dwunaste uro­dziny, 24 marca 1855 roku, usłyszała po raz pierwszy prze­zwisko, które całe królestwo i cała Europa nadały królowi, jej ojcu: „Król Bomba”.

Pobożny król, który trzy razy dziennie odmawiał Anioł Pański, kazał w dniu urodzin córki celebrować poranną mszę don Placidowi, najsławniejszemu kaznodziei Neapolu. Niezwykle wyrośnięta księżniczka klęczała między rodzica­

mi w wąskiej pałacowej kaplicy; ojciec sapał astmatycznie, matka poruszała wargami w cichej modlitwie; bezkrwiste policzki dziewczynki zaogniły się od płomienistego żaru wy­sokich żółtych i czerwonych świec, które ustawione gęsto płonęły tuż przed klęczącymi, tak że nikt nie ośmielił się po­ruszyć. Wreszcie księżniczce wolno było usiąść. Odurzona chmurami kadzidlanego dymu, słuchała grzmiących słów, które wypowiadał don Placido. Dotyczyły jej, dwunastolat­ki. Don Placido mówił tylko do niej. Błyszczące, czarne, otwarte szeroko oczy księżniczki spoglądały urzeczone w jego ogniste, wielkie czarne oczy. Kapłan wołał:

Święty January i święta Rozalia kazali moim w poko­rze wypełniającym posłannictwo ustom obwieścić księżnicz­ce Marii Annuncjacie, że zawsze będą stać przy jej boku, jeśli w swym sercu zdecydowana jest kochać naszego Zba­wiciela Jezusa Chrystusa ponad wszystko, co ziemskie. Dwunaste urodziny to koniec dzieciństwa. Od dziś księż­niczka jest w pełni odpowiedzialna za ślub pobożności, któ­ry składa w tym znamiennym dniu. Musi wziąć sobie do serca to, że demoniczną, pierwotną siłę plującego ogniem Wezuwiusza powstrzymuje jedynie moc świętego Januare­go i że mór zacznie się szerzyć, skoro święta Rozalia cofnie swe opiekuńcze ramię!

Ta groźba przestraszyła księżniczkę nie mniej niż potęż­ny dźwięk kapłańskiego głosu, który brzmiał posępnie, taje­mniczo i mocno jak organy. Maria Annuncjata nie przeżyła nigdy wybuchu plującej ogniem góry, a morowe powietrze znała zaledwie ze słyszenia. Król i królowa jednakże drgnęli przestraszeni. Maria Teresa, królowa, rzuciła mnichowi pełne wyrzutu spojrzenie. Czy musiał przypominać jej i kró­lowi nieszczęsny rok 1837, kiedy to kilka dni po ich weselu wybuchła w królestwie cholera? Czternaście tysięcy ofiar pochłonęła zaraza w stolicy, dwadzieścia cztery tysiące w Palermo, trzydzieści tysięcy na Sycylii. Udręczony, bliski szaleństwa lud mordował, palił, grzebał żywcem bezsilnych lekarzy i królewskich urzędników, którzy nic nie mogli po­móc; w Syrakuzach zastrzelono intendenta i pozabijano wszystkich członków lokalnego rządu. Winą jednak obar­

czał lud króla i królową, dumną Habsburżankę, która była tak zuchwała, że w rok po śmierci cudami słynącej królowej Marii Krystyny zajęła małżeńskie łoże i tron nieboszczki, której zwłoki w cudowny sposób pozostawały nienaruszo­ne,

Don Placido z zadowoleniem obserwował efekt dobrze obmyślanej groźby. Ród Habsburgów był mu drogi, ale nie ta chciwa Habsburżanka, która zazdrościła monacim, szla­chetnym benedyktynom, książęcego przepychu, złota, mar­murów klasztoru San Martino w Neapolu i La Cava obok Nocery. Jeszcze raz kazał królewskiej rodzinie uklęknąć; potem zniknął w rosnącym grzmocie organów.

Król sapiąc skierował się ku wyjściu, rzucając na wszystkie strony żwawe spojrzenia. Królowa sztywno jak manekin kroczyła po jego prawicy. Za królewską parą szły milczące, przygnębione dzieci: solenizantka Maria Annun- cjata, jej czternastoletni brat Alfonso i szczupły dziewiętna­stoletni następca tronu Francesco, ich przyrodni brat, któ­rego królowa Maria Krystyna, czczona jako święta, urodzi­ła na tydzień przed śmiercią.

Na urodzinowym stole piętrzyły się prezenty: lalki, książki, maskotki, złoty krzyżyk na złotym łańcuszku.

Zadowolona? — spytał król, głaszcząc krótkimi gru­bymi palcami chude ramiona księżniczki. Skinęła lekko gło­wą. — Don Placido przestraszył cię — ciągnął, obserwując w zamyśleniu chorobliwie blade policzki wyrośniętej nad wiek córki — dlatego możesz sobie jeszcze czegoś życzyć. Chcę sprawić ci radość. Zastanów się i powiedz, jakie mia­łabyś jeszcze życzenie.

Wielkie czarne oczy dziewczynki zaświeciły się, ale księżniczka pozostała milcząca: obecność matki zamknęła jej usta. Kiedy rodzice opuścili pokój, dziewczynka pobieg­ła za nimi i szarpnęła króla ukradkiem za rękaw. Zatrzymał się. Gdy królowa zniknęła z horyzontu, roześmiał się:

Rozumiem, rozumiem. Tajemnica.

Księżniczka przymilając się zarzuciła chude ramiona na jego gruby kark, wbity w okazały mundur:

Mam prośbę. Życzenie, które już od dawna...

Spojrzała błagalnie. Duży brzuch króla utrudniał jej przytulenie się do ojca.

No, powiedz, córeczko. Twoje życzenie jest już jakby spełnione.

Tak? -I zdjęła ręce z jego szyi, lecz jej błagalne spoj­rzenie spoczywało nadal na dobrodusznie uśmiechniętej twarzy ojca. Powiedziała cicho, szeptem: — Zabierz mnie dzisiaj w południe. Do lazaronów.

Król osłupiał. Podrapał się, potarł nos i rzadkie boko­brody, które poniżej wygolonych policzków tworzyły wą­ską, kędzierzawo ząbkowaną wstęgę.

Wiesz, malutka, to nie dla ciebie. To szaleństwo. Nie, niemożliwe.

Dlaczego niemożliwe?

Mama nie zezwoliłaby na to.

Gdybyś ty jednak zezwolił...

Jej Królewska Mość byłaby bardzo zagniewana. La­zarom są włóczęgami i żebrakami. To nie jest towarzystwo dla małej księżniczki. Prowadzą plugawe rozmowy. I cuch­ną. Cuchną po prostu obrzydliwie. Padłabyś zemdlona.

Będę dzielna. Nie mdleję tak łatwo.

Gdybyś zapytała matki, wiesz, co by ci odpowiedzia­ła: „Nie zapominaj, że jesteś nie tylko córką króla i królo­wej, ale także wnuczką wielkiego arcyksięcia Karola, który zwyciężył złego Napoleona”.

Ponieważ ona jest córką arcyksięcia Karola, to mnie nie wolno iść do lazaronów? A ty? Ty chodzisz do nich co­dziennie z wybiciem dwunastej. Jeśli chodzi król, ja też mo­gę iść. Ty z pewnością nie poszedłbyś, gdyby to było poniżej twojej godności.

Król z trudem skrywał uśmiech, natomiast księżniczka uśmiechnęła się tryumfująco:

Zezwalasz mi! Zabierzesz mnie!

Nie powinienem, ale nie chcę odmawiać twemu uro­dzinowemu życzeniu. Pójdziemy razem do lazaronów. Ale nie w samo południe, tylko trochę później. Mama nie musi

o tym wiedzieć. Poczekamy na jej południową drzemkę i potem pójdziemy.

Do Iazaronów! Do lazaronów! — wykrzykiwała ra­dośnie księżniczka.

Król położył palec na ustach, nakazując milczenie, i po­szedł do swych apartamentów. Z chęcią wypełni życzenie księżniczki. Tylko weto królowej powstrzymywało go za­wsze od zaprowadzenia swych dzieci do lazaronów. To był błąd, że wierny królowi lud dotąd ich nie znał. Przynajmniej dziedzic tronu powinien był już dawno zawrzeć przyjaźń z lazaronami. Królowa po osiemnastu latach małżeństwa nie potrafiła zrozumieć, że jej habsburska dostojność jest w naj­wyższym stopniu nie na miejscu wobec lazaronów. Bo na kim może dynastia polegać? Na chwiejnej radzie państwa? Na czterech pułkach szwajcarskich żołnierzy najemnych, których lud nienawidzi jak zarazy? Na własnych oddzia­łach, tych czterdziestu pięciu tysiącach obdartych ludzi, co jeszcze nigdy nie okazali się przydatni, na ich prostackich oficerach, rekrutujących się w części z elementów rewolu- cyjnych? Na bogactwie kraju, które świetnie charakteryzo­wał dług państwa w wysokości osiemdziesięciu sześciu mi­lionów dukatów? Na monacich i berettantich, tych zbyt po­tężnych mnichach, do których należały buntownicze dusze poddanych? Na wielkich rodach szlacheckich: Caraffach, Mirandach, Pallianach, Policastrach, Rocca-Romanach, Ruffach, którym Józef Bonaparte zabrał wszystko, tak że teraz wynajmują pokoje lub są pucybutami? Nie, nie. Pole­gać można było tylko na cuchnących lazaronach, którzy kochali króla. Oni byli prawdziwą królewską gwardią. Jak długo trzymali z królem, dynastia była bezpieczna.

Do tego przekonania doszedł już dziad Ferdynanda II, przebiegły Ferdynand I, „król lazaronów”. Aby zapewnić sobie ich względy, nie tylko wiele godzin w ciągu dnia spę­dzał na sjeście wśród wałkoni wałęsających się przed kró­lewskim pałacem: wraz z nimi przeklinał i czkał, ramię przy ramieniu wystawiał wraz z nimi ryby na sprzedaż, zamieniał koronę i berło na fartuch i ręcznik i występował publicznie w Portici jako kucharz lazaronów.

Te czasy minęły. Zięć arcyksięcia Karola nie chciał sprzedawać ryb i serwować spaghetti. Ale mógł i musiał być

przyjacielem lazaronów, ich protektorem i protegowanym. Trzykrotnie ratowali dynastię, przywracali monarchię ab­solutną, z Wyszczerzonymi zębami i długimi rzeźniczymi nożami rzucali się na powstańczy Neapol. Oni, nie szwaj­carscy najemnicy, pokonali rewolucję, pięćdziesiąt tysięcy wyjących, strzelających, cuchnących próżniaków, nierobów

i żebraków.

Ich główna kwatera znajdowała się na placu Królew­skim, naprzeciw pałacu, pod wspaniałą kolumnadą kościo­ła San Francesco di Paola. Codziennie, kiedy w południe zaczynały bić dzwony, król wstawał od biurka i przeciąwszy plac przysiadał się do lazaronów pod jedną z dziesięciu wy­sokich kolumn obszernej, pełnej śmiechu, śpiewów i kłótni, wysuniętej części kościoła, ku uciesze cudzoziemców, któ­rzy widok króla wśród lazaronów uważali za cudowniejszy niż wszystkie piękności Neapolu.

Dziś król opuścił pałac dwie godziny później niż zwykle. Lazarom wypatrywali go spod zbudowanej na wzór kościoła św. Piotra kolumnady, przekształconej przez króla w o- krągłą budowlę w rodzaju Panteonu. Gdzież się podziewa ten tłuścioch Re Bomba? Czy znów dręczą go tak strasznie hemoroidy, że nie może ani siedzieć, ani chodzić? Albo ob- żarł się tak, że nie jest w stanie przetaszczyć wzdętego brzu­cha przez plac Królewski? Śmiali się, lżyli go, natrząsali się z niego. Nie kochali go, jak sądził; przykuwał ich do niego tylko wypróbowany układ, który z nim zawarli: Ty nas to­lerujesz, więc my tolerujemy ciebie. Wreszcie, pięć po dru­giej, gdy większość lazaronów już zasnęła, ktoś krzyknął:

Re Bomba!

Król szedł powoli przez plac Królewski i prowadził za rękę księżniczkę. Drżała nieco, trzymała się kurczowo jego wilgotnej dłoni, serce ciekawskiej biło gwałtownie, bo tro­chę się przecież bała; zbliżyli się do obdartych postaci, które z ironiczną, niezwykle przesadną dystynkcją przywitały króla.

Przyprowadziłem wam moją małą córkę, obchodzi urodziny — powiedział król jowialnie.

Księżniczka nie potrafiła zdobyć się na uśmiech. Zamie-

rżała być dzielna, ale smród tytoniu fajkowego, resztek ryb

i cuchnących od brudu mężczyzn, którzy wybałuszali na nią oczy i szczerzyli do niej zęby, przyprawiał ją o mdłości. Naj­chętniej uciekłaby stąd, szybko, jak najszybciej, na świeże powietrze placu Królewskiego, w bezpieczeństwo pałacu. Puściła rękę króla i szykowała się, by jednym zdecydowa­nym skokiem uciec od wstrętnego trajkotania, wycia i smrodu. Nagłe jednak poczuła, że chwyta ją jakaś krzepka, jasno owłosiona ręka i wciąga do wnętrza hali. Król, z oży­wieniem rozmawiający z jednym z tych okropnych męż­czyzn, niczego nie zauważył.

Prowadzę wam córkę Re Bomby, słodką małą księż­niczkę, milutką, niepokalaną dziewicę — zawołał męzczyz- na i z patetycznym gestem padł przed nią na kolana: — Udziel mi swego błogosławieństwa, najdroższa, ubóstwia­na!

Wielu lazaronów, którzy dopiero teraz obudzili się z po­łudniowej drzemki, wołało:

Córka Re Bomby?!

I to wołanie rozbrzmiewało, huczało i szemrało ze wszystkich stron, zuchwale i uniżenie, bezwstydnie i czule:

Córka Re Bomby!

Córka Re Bomby!

Córka Re Bomby!

Księżniczka przyszła do siebie. Przyzwyczaiła się do ha­łasu i do smrodu. Spoglądała w dobroduszne oczy. Jakiś młody człowiek z nagim torsem i w potarganych niebieskich spodniach przesłał jej dłonią pocałunek, sięgnął po ukrytą za kolumną gitarę i zaczął śpiewać tęskną pieśń miłosną. Wydawało się, że jego silny głos cieszy się dużym uznaniem, ponieważ mężczyźni zamilkli i słuchali. Także księżniczka słuchała, uprzejmie, w dystyngowanej postawie, którą uda­ło jej się na powrót odzyskać, ale duchem była nieobecna, myślała nieustannie: Córka Re Bomby? Dlaczego nazywają króla „Re Bomba”? Co to znaczy? Gdy pieśń dobiegła koń­ca, przezwyciężyła nieśmiałość i wstręt. Podała nisko kła­niającemu się śpiewakowi rękę, którą ten przewracając oczyma ucałował. Potem uciekła tak niespodziewanie, że

nikt nie zdążył jej zatrzymać. Dwie minuty później zadysza­na, z zaróżowionymi policzkami, znalazła się w swym po­koju.

Przy oknie siedziała piastunka, która przed dziewiętna­stu laty wykarmiła następcę tronu, a od dwunastu lat opie­kowała się Marią Annuncjatą. Miała czterdzieści lat, ale księżniczka widziała w niej uciążliwą stuletnią staruchę, która nie chce umrzeć. Od niej, zawsze tylko modlącej się i robiącej na drutach pończochy, niczego się z pewnością nie dowie. Ale to, co wiedzieli wszyscy lazaroni, musiała wie­dzieć także ona, chociaż nigdy niczego nie wiedziała, ta ograniczona istota, która nie umiała nawet czytać i pisać.

Księżniczka stanęła przed piastunką:

Słuchaj, co znaczy to „Re Bomba”. Dlaczego lazaro­ni, te brudne bydlęta, nazywają króla „Re Bomba”?

Dawna mamka przeżegnała się i odparła mocno prze­straszona:

g| Nie wiem tego... Nie znam takich nikczemnych wyra­żeń... Zaklinam cię, najmilszy aniołku, nie zaprzątaj sobie głowy takimi zdrożnościami i nie słuchaj, co prości ludzie mówią na ulicy, to nie nadaje się dla królewskiej córki, moje dziecko. Jej Królewska Mość nie posiadałaby się z gniewu, gdyby wiedziała, że księżniczka zna takie słowa.

Księżniczka odwróciła się od niej z lekceważącym ru­chem ręki. Przyległy pokój należał do Francesca, następcy tronu. Maria Annuncjata rzadko prowadziła poważne roz­mowy ze swym prawie dorosłym przyrodnim bratem, nie mieli sobie nawzajem wiele do powiedzenia, nie zwierzali wzajemnie swych tajemnych myśli. Teraz jednak księżnicz­ka chciała go zmusić, by wytłumaczył jej to dziwne przezwi­sko, które usłyszała u lazaronów. A może przed nim także zatajono, dlaczego lud nazwał króla „Re Bomba”?

Weszła do pokoju Francesca. Dziewiętnastolatek leżał w łóżku, ale nie spał. Leżał w łóżku zbyt często, dlatego stał się leniwy i flegmatyczny.

Francesco — zawołała rozgniewana - mamka, ta głupia baba, nie chce mi wyjaśnić, dlaczego lazaroni nazy­wają naszego ojca „Re Bomba”. Chcę to wiedzieć!

*t<*s

8—

Krancesco podniósł się z łóżka i powiedział uśmiechając

się:

Cóż tu jest do wyjaśniania? Król jest wielkim miota­czem bomb, dlatego nazywają go „Re Bomba”.

Rzucał bomby?

Bombardował swoich drogich poddanych. Nie wiesz

o tym, ty niedouczona dziewczyno? Nauczyciel historii nie zaznajomił nas wprawdzie z tymi bohaterskimi sztuczkami naszego rodzicieła. Ale poza nami wie o nich każde dziecko. Nasz ojciec w roku czterdziestym ósmym, a potem czter­dziestym dziewiątym zbombardował wszystkie objęte po­wstaniem miasta królestwa. Przede wszystkim Neapol, Me- synę i Palermo. Więcej niż dwadzieścia tysięcy ludzi ma na sumieniu.

Księżniczka milczała przez chwilę. Potem powiedziała powoli:

Nie wierzę w to. On, który podaje rękę każdemu że­brakowi?!

Następca tronu znów się uśmiechnął:;

Pokażę ci pewien, obrazek, wtedy mi uwierzysz. Tyl­ko nie wolno ci zdradzić, że ja go posiadam.

Pozamykał ostrożnie drzwi, otworzył szafeczkę wiszącą nad łóżkiem, wyjął z niej rysunek, który tkwił w dużej żółtej nie podpisanej kopercie, usiadł i szepnął:

Chodź tutaj.

Usiadła obok niego i zaczęła przyglądać się obrazkowi.

Zobaczyła pustą ulicę. Na pierwszym planie był balkon, na nim jej ojciec z koroną na głowie. Duży brzuch króla, przykryty szeroką wstęgą orderową, przelewał się przez brzeg balkonu. Pod balkonem na szubienicy wisiał czło­wiek. Przed każdym domem na długiej pustej ulicy wisiał na szubienicy człowiek. Pośrodku jezdni leżeli zabici. Wśród powieszonych i zamordowanych żywa była, poza królem, jeszcze tylko jedna postać: żołnierz, który nasadzonym na karabin bagnetem przebijał uciekającego mężczyznę. Pod rysunkiem był podpis: „Re Bomba”.

Miłe, nieprawda? — powiedział Francesco. — Tato jest wspaniale uchwycony. To litografia Daumiera. Natu-

ralnie nie wiesz, kim jest Daumier. To sławny francuski ar­tysta. Tę litografię rozpowszechniono w tysiącach egzem­plarzy. O jeden się wystarałem, ale trzymaj język za zębami, nie zdradź mnie.

Księżniczka długo, w milczeniu przyglądała się rycinie. Potem milcząc oddała ją przyrodniemu bratu.

No, wierzysz mi teraz? - spytał, kiedy włożył już ry­sunek do szafeczki i przekręcił klucz.

Maria Annuncjata wstała.

Więcej niż dwadzieścia tysięcy ludzi, mówisż?

Tak. Około dwudziestu dwóch tysięcy.

I on sam ich zbombardował?

No, nie własnoręcznie. Ale 12 stycznia 1848 roku, w swoje urodziny, i następnego dnia, kazał w Palermo z bal­konu pałacu zbombardować piękną główną ulicę Cassaro, którą znasz bardzo dobrze. A pułkownikowi Grosowi, któ­ry dowodził Szwajcarami, dał rozkaz, by z fortu Castella- mare co pięć minut rzucał bombę na miasto. Jeszcze bar­dziej srożył się we wrześniu 1848 roku w Mesyhie. Nas wy­wieziono wcześniej w bezpieczne miejsce. Do Gaety. Dlate­go nic o tym nie wiesz. Miałaś zresztą wtedy dopiero cztery czy pięć lat.

Skinęła głową i powiedziała marzycielsko:

Szkoda. Chętnie bym była przy tym.

Francesco spojrzał na nią zaskoczony. Teraz dopiero

spostrzegł, że jej oczy promienieją. Jeszcze nigdy nie widział takich promiennych oczu.

Ach tak — powiedział rzucając się na łóżko. — Za­pomniałem, że twym ulubionym zajęciem jest przepoławiać żywe motyle i wyrywać muchom nogi. Tobie naturalnie o wiele bardziej podoba się król, który każe rozstrzeliwać i wieszać swoich poddanych, niż władca, brzydzący się taki­mi bestialskimi czynami. Znikaj, proszę. — Odwrócił się do ściany i powtórzył zmęczony: — Idź już sobie! I pamiętaj: ja ci nic nie powiedziałem.

Księżniczka wyszła. Całe popołudnie siedziała rozma­rzona przy oknie. Gdy wieczorem przed pójściem spać po­całowała króla w rękę, uścisnęła go nadto z niezwykłą gwał-

\\\ \ \

townością i płonącymi wargami ucałowała jeszcze raz jego tłustą, spoconą dłoń. Sądził, że radosne przeżycia urodzino­wego dnia obudziły czułość w jego chorowitym i dumnym, rzadko zdradzającym uczucia, a przysparzającym kłopotów dziecku.

MARIA ANNUNCJATA

Lud głodował. Kochający wolność górale w Abruzzach, którzy cechowali się otwartością umysłu i byli skłonni do wesołości jak ich przodkowie Samnici przed tysiącami lat; namiętni Kalabryjczycy, dzielni i nieposkromieni jak ich praojcowie, Bruttowie i Lukańczycy; rolnicy i pasterze na wielkiej równinie apulijskiej nad Adriatykiem i na zachod­niej równinie lacko-kampańskiej nad Morzem Tyrreńskim; mieszkańcy rajskich wybrzeży obok Przylądka Circeo, obok Przylądka Miseno i obok Przylądka Minerwy; miesz­kańcy wysp Ischia, Procida, Nisida i Capri; lud na Sycylii; ludzie w miastach; głodowali wszyscy. Kraj był urodzajny, ale okrutne moce, które nim władały, zabierały ludowi wszystko i nie pozostawiały nic. Tego zaś, kto chciał mu po­móc, skuwano z jakimś innym towarzyszem niedoli łalńcu- chem długim na sześć stóp lub skazywano na śmierć. Prawa nie były niesprawiedliwe; ale minister policji decydował „al- la gendarmesca”. Istniały trzy uniwersytety; ale bardzo nie­wielu mieszkańców królestwa uczyło się czytać i pisać. Król był dobrym człowiekiem; ale lud był zuchwały, nie chciał być źle traktowany, nie pozwalał sobą spokojnie rządzić. Król nie był wyniosły, rozmawiał codziennie z najnędzniej­szymi obywatelami państwa, którymi każdy krawiec pogar­dzał, obcował z nimi jak z równymi sobie; ale bezwstydny lud buntował się, to tu, to tam, chciał konstytucji zniesionej przez króla, chciał rozkoszować się owocami nadzwyczaj bogato obdarzonej, wyróżnionej przez naturę ziemi, chciał najeść się do syta. Krzyczał: „Evviva la lega italiana!”

Na co się przydawała królowi cała jego pobożność? Poś­cił surowo w każdy piątek i w każdą sobotę, spowiadał się częściej i bardziej skruszony niż którykolwiek z jego podda­nych, czuł się mały przed swym bezwzględnym spowiedni­kiem, arcybiskupem Patras, Celestino Cocle, członkiem za­konu San Alfonso. Król czynił jesżcze więcej, by usposobić przychylnie świętych, pod których opieką czuł się najbar­dziej bezpieczny: jeździł na odpust świętej Rozalii do Paler­mo i na uroczystości ku czci Sankt-Paulinusa do Noli, klę­czał godzinami podczas procesji w dzień święta Piedigrotta w Neapolu, wydał prawo, które zezwalało rodzicom mło­dych dziewcząt zamykać swoje córki siłą w klasztorze, do­starczał żeńskiemu konwentowi Santa Chiara w Neapolu bogatej zdobyczy: nieposzlakowanych szesnastolatek z za­możnych domów.

Jednakże zły, niewdzięczny lud był z króla niezadowolo­ny. A on przecież kazał strzelać do ludu tylko w chwilach konieczności, kiedy czuł, że jest zagrożony, on sam i jego panowanie; wolałby zaś być umiłowanym przez wszystkich ojcem kraju. Lud jednak nie pozwalał się wychować. Krzy­czał: „Chleba!” Krzyczał: „Wolności!” Krzyczał: „Evviva la lega italiana!” Chciał się uwolnić od swego króla, którego fałszywie oceniał oraz fałszywie i niesprawiedliwie nazwał „Re Bomba”. Król musiał nieustannie zapełniać więzienia, przeciążać galery, dawać robotę katowi, musiał w podzie­miach więzień na Nisidzie, Ventotene i Tremiti torturować przestępców, którzy powstawali przeciwko państwu; musiał to czynić, chociaż wrogo usposobieni ludzie, jak Anglik Gladstone czy reporter „Risorgimento” w Turynie, który zakradł się do jednego z tych więzień, zaprzeczali koniecz­ności stosowania takich środków.

Czasem król przyznawał rację nikczemnej tajnej prasie, na przykład kiedy pisała, że rada państwa jest śmieszna, a żaden minister nie jest przyzwoity i sprawiedliwy. Del Car- retto odgrywa Nerona, Santangelo grabi, Ferri robi oszczędności, by napełnić własną kieszeń - to była praw­da. Król nie mógł tego zmienić, nie znał człowieka, który byłby mu oddany i zasługiwał na zaufanie. Był bardzo sa­

motny. Nawet na łonie rodziny nie czuł się bezpieczny. Kłótliwa królowa wyobrażała sobie, że jej rodzina, ród Habsburgów, jest bez porównania znamienitsza niż ród Burbonów; przeciw takiemu obłędowi nie sposób było coś zdziałać racjami rozumowymi. Królowa unikała kontaktu z ludem, ponieważ chodził w łachmanach, bała się jego dzi­kiej mowy i pełnych temperamentu gestów. Nienawidziła lazaronów, jedynych przyjaciół dynastii. Następca tronu zaś, leniwy, uparty chłopak, był zupełnym błaznem, który nie wiedział, czego chce. Drżał przed niebezpieczeństwem rewolucji, która skończyłaby z dynastią; mimo to nie po­chwalał bombardowania Mesyny i wszystkich radykalnych środków bezpieczeństwa podejmowanych przez króla. Francesco nie ośmielał się wystąpić otwarcie przeciw ojcu, zwierzał natomiast potajemnie swe myśli fałszywym przyja­ciołom, którzy wszystko opowiadali królowi. Chłopak był niebezpiecznym intrygantem, chociaż całymi dniami leżał leniwie w łóżku. Z małych miasteczek i wsi na Sycylii poli­cja donosiła, że ludzie, którzy tam znieważają króla, chętnie piliby zdrowie następcy tronu. To bolało.

Król miał tylko jedną pociechę: Marię Annuncjatę. Dwunastoletnia ukochana córka przytulała się do niego z dnia na dzień czulej. Wydawało się, że od swych dwuna­stych urodzin nabrała rozumu; chciała wiedzieć dokładnie wszystko, czego dokonał w bogatym w wydarzenia życiu, i nie musiał przed nią nic zatajać, gdyż podziwiała zarówno jego, jak i wszystko, co uczynił. Złośliwi ludzie opowiedzieli jej o „okrucieństwach” „Re Bomby” — kto to mógł być? Francesco? — ale księżniczka domyślała się i pojmowała le­piej niż dorośli, że król nie był żadnym okrutnym tyranem, lecz oddanym wielkim sprawom bohaterem i mężem stanu, który zdecydowaną ręką prowadził swoje ludy, a nieustępli­wie i niezmordowanie plewił chwast, aby wspaniała ojczyz­na, ten czarujący ogród Europy, nie została stratowana i zniszczona czy to przez surowe siły natury, czy to przez na­miętności ludu. Po raz pierwszy król miał przed sobą czło­wieka, przed którym mógł się wypowiedzieć, nie musząc obawiać się zdrady. Nie nudził córki matactwami swojej

polityki, nieciekawymi szczegółami, których jeszcze nie mogła zrozumieć; opowiadał jej tylko o swych największych

i najdzielniejszych czynach. Ale tego akurat było mu po­trzeba, to przynosiło mu ulgę. Celestino Cocle, jego spo­wiednik, jedyny człowiek, którego obawiano się w całym królestwie, miał ambicję być tajnym królem i papieżem 12 800 mnichów, 10 500 zakonnic i 30 000 świeckich duchow­nych, którzy żyli w państwie; obalał ministrów i rozstrzygał wielkie polityczne procesy, przy jego konfesjonale człowiek znajdował się w wirze wszystkich ziemskich namiętności i walk. Kiedy król opowiadał córce historię swego panowa­nia, widział w oczach słuchającej z zachwytem dziewczynki otwierające się niebo. Chciała znać nazwiska wszystkich spiskowców. Chciała słuchać o tym, jak torturowano i tra­cono przywódców rewolucji. Musiał jej opisywać dokładnie wszystkie szczegóły: zapowiadające szturm bicie dzwonów, kanonadę, grzmot dział, rozerwane ciała kobiet i dzieci, które pomagały mężczyznom przy budowie barykad. Prze­milczał przed nią, że na początku rewolucji, przestraszony, uległ żądaniom zbuntowanych Sycylijczyków i przyznał im odrębną administrację i wymiar sprawiedliwości; przemil­czał także, że po klęsce oddziałów rządowych przywrócił konstytucję z 1812 roku, aby po burzy znowu ją znieść. Za to godzinami opisywał świetne zwycięstwo, które odniósł nad ludem Neapolu. Wrześniowe bombardowanie Mesyny było punktem kulminacyjnym jego opowieści.

Księżniczka przysłuchiwała się oczarowana, z chorobli­wą zachłannością. Każde jego słowo skwapliwie przecho­wywała w pamięci. Kiedyś powiedział jej, że w roku 1851 uwięziono dwa tysiące politycznych przestępców. Poprawi­ła:

Było więcej: niedawno mówiłeś o dwóch tysiącach dwudziestu czterech!

Nie pozwalała sobie zabrać żadnego więźnia, jak dziec­ko nie pozwala sobie zabrać żadnej lalki.

Nie uważał, że to upajanie się dwunastolatki okrucień­stwami, krwią i mordem jest nienaturalne i chorobliwe. W jego oczach nie były to okrucieństwa, lecz konieczne środki,

które miały na celu wprowadzić zbałamucony lud na drogę prawa i wierności państwu. Że wielu złośliwie krytykowało królewskie metody rządzenia, było mu obojętne. Robili to Indzie, którzy nie byli zdolni pojąć ciężaru powołania mo­narchy. Maria Annuncjata, dwunastolatka, zrozumiała go; królewska krew zrozumiała go. To była nieoczekiwana ła­ska niebios. Dopiero teraz, w czterdziestym szóstym roku życia, w dwudziestym piątym roku panowania, opłaciła mu się pobożność.

Ale to niespodziewane szczęście nie trwało długo. W li­stopadzie 1856 roku znów wybuchło powstanie na Sycylii. W Catanei plakaty na murach głosiły: „Chcemy się wyzwo­lić! Król musi abdykować! Niech żyje następca tronu! Niech żyje konstytucja z 1812 roku!” W Palermo i Mesynie lud szturmował więzienia. W Calatafimi wywieszono cho­rągwie z 1848 roku.

Król rozkazał swym Szwajcarom wejść do zbuntowa­nych miast, nie wziął jednak tej rewolty poważnie: jej zasięg wydawał się mniejszy niż wielu poprzednich.

8 grudnia uczestniczył wraz z królewską rodziną w mszy polowej na placu Parad w Neapolu. Po nabożeństwie wsiadł na konia i dokonywał przeglądu wojska. W czasie defilady wyskoczył ■z szeregu żołnierz trzeciego batalionu strzelców i wbił bagnet we wzdęty brzuch króla.

Wydawało się, że zamachowiec, który nazywał się Age- silao Milano i pochodził z Kalabrii, źle trafił.

Nic się nie stało — powiedział król, lekceważąc dają­cy się wytrzymać ból. Pocieszał przede wszystkim płaczącą Marię Annuncjatę: — Nie bój się, żyję, nie jestem ranny. Lub prawie nie jestem ranny. No popatrz, znów pojadę konno, nic się nie stało.

Wsiadł ostrożnie na konia. Ból zwiększył się, ale król trzymał się w siodle, nie okazując, że rana boli. W powozie jechała za nim królewska rodzina.

Sąd wojenny skazał zamachowca „na czwarty stopień publicznego przykładu”. Przed frontem batalionu zdjęto z niego mundur, i odziano w czarną koszulę. Na głowę na­ciągnięto czarny welon. Potem bosego powieziono wózkiem

na miejsce straceń. Torturowano go przez dwie godziny. Umierając krzyknął: „Niech żyje wolność!”

Następnego dnia w kościele San Francesco di Paola od­prawiono dziękczynne nabożeństwo z okazji uratowania króla od śmiertelnego niebezpieczeństwa. W momencie gdy król wchodził do kościoła, wyleciał w powietrze magazyn prochu na końcu nowego mola. Król, ogłuszony grzmotem eksplozji, stracił przytomność i upadł. Po kilku minutach przyszedł do siebie.

To głupstwo — powiedział, gdy lekarz przyboczny zalecił mu odpoczynek w łóżku.

W czasie eksplozji zginęło dwadzieścia osób. Dwaj męż­czyźni, których podejrzewano o dokonanie tego czynu, zo­stali straceni. Król kazał obwieścić, że ostatni epigoni rewo­lucji pociągnęli za sobą ostatnie ofiary, odtąd zapanuje spo­kój i pokój.

Po kilku dniach uznał, że rana się zagoiła. Ale wkrótce znów nagle stracił przytomność, chociaż nie wstrząsnął nim żaden huk wybuchu. Jego ciało odniosło szwank. Żołnierz Agesilao Milano nie chybił swej ofiary. Król marniał. Po­woli umierał, był zgubiony. 22 maja 1859 roku lud cieszył się skrycie: Re Bomba nie żyje!

Księżniczka Maria Annuncjata w ostatnich dniach nie odstępowała od jego łoża. Modliła się całe noce, między modłami zaś w zapalczywości hardego serca oburzała się na moce niebieskie, które chciały jej zabrać ubóstwianego ojca. Po jego śmierci podniosła się pokorna i poszła do spowie­dzi.

Królem był teraz flegmatyczny Francesco. Nazwał się Franciszkiem II. Trzy miesiące wcześniej poślubił osiemna­stoletnią bawarską księżniczkę Marię, siostrę austriackiej cesarzowej, i miał nadzieję, że dynastia Habsburgów będzie go bronić skuteczniej niż lazaroni, którzy bronili jego ojca. Miał zamiar robić wszystko lepiej niż ojciec, ale nie udało mu się przeprowadzić swych niejasnych planów, wydarze­nia przerosły go. Garibaldi zdobył Sycylię i Neapol i złożył Królestwo Obojga Sycylii u stóp Wiktora Emanuela, przyszłego władcy zjednoczonego Królestwa Włoch. Gdy

wszystko już było stracone, pobity młody król bronił się dzielnie jeszcze trzy miesiące w twierdzy w Gaecie. 13 lutego 1861 roku skapitulował.

Dynastia Burbonów sycylijskich została zdetronizowa­na. Lazaroni jej nie pomogli. Dynastia Habsburgów nie powstrzymała katastrofy. Francesco udał się do Rzymu. Wojowniczy papież Pius IX przyjął jego i całą królewską rodzinę po ojcowsku. 24 listopada 1848 roku papież, atako­wany przez uzbrojony lud, musiał uciekać. Przyjął go wów­czas gościnnie w Gaecie pobożny Re Bomba i udzielał schronienia przez dwa lata. Teraz papież mógł się odwdzię­czyć za gościnność dzieciom i wdowie zmarłego przyjaciela.

Francesco rozmyślał przez kilka tygodni nad dwoma fa­talnymi błędami, które popełnił. Cavour, podstępny dyplo­mata, który dla dynastii sabaudzkiej uzyskiwał kraj po kra­ju, po śmierci Re Bomby zaproponował młodemu Frances­co przymierze; to byłby może ratunek dla sycylijskiej linii Burbonów. Młody król odrzucił jednak propozycję; z ca­łych sił chciał zapobiec powstaniu wielkiego państwa pod wodzą Wiktora Emanuela. To był jeden błąd. Drugi bolał Francesca jeszcze mocniej. Fałszywie ocenił uczucia swoich poddanych. Jego przyjaciele, ale również prefekci policji z wielu gmin, twierdzili od lat, że niezadowolony z Re Bomby lud kocha następcę tronu. Kto jednak teraz zdetronizował młodego króla? Nie Cavour i nie Garibaldi, ale lud. Plebis­cyt w Neapolu i na Sycylii wykazał, że nikt nie stoi za zaśle­pionym młodym królem. Oszukano go. Sam się oszukał. Opór, który na koniec stawił w twierdzy w Gaecie, urato­wał poniekąd jego reputację. Był może głupcem, ale nie tchórzem. Pozostała mu, przynajmniej w jego wyobrażeniu, aureola bohaterstwa. Pomogła mu przetrwać pierwsze mie­siące wygnania. Potem aureola zbladła, ale nawet wyrzuty, które sobie robił, nie przekreśliły jego zdolności myślenia. Pogodził się z rolą króla na wygnaniu, wchodził w nią stop­niowo, nie bez pewnej przyjemności. W ciągu dwu ciężkich lat od swego wstąpienia na tron stracił pięć kilo, chciał je znów odzyskać. Było rzeczą niezbyt chlubną, ale do zniesie­nia, by w charakterze wygnanego króla reprezentować w

Rzymie znakomity ród. Rodzina Burbonów sycylijskich nie głodowała, a spacer ulicami Rzymu w dworskim powozie i słuchanie, jak ludzie szepczą: „To wygnany król Obojga Sy­cylii” — nie należały do rzeczy przykrych.

Przy boku młodego króla lubił siadywać jeden z jego przyrodnich braci, którym życie w Rzymie nadzwyczaj przypadło do gustu. Czasami Francesco pokazywał się z ambasadorem któregoś z mocarstw lub z jakimś posłem nad­zwyczajnym: zdetronizowany król Obojga Sycylii nie ab- dykował, od czasu do czasu wysyłał noty protestacyjne do głów państw i odnawiał wciąż ślubowanie, że uwolni swój kraj i swój lud od dyktatury uzurpatorów. Mianował wi­ceadmirała del Re swym ministrem spraw zagranicznych i omawiał z nim teksty protestów, Kupił w Rzymie pałac. Po­godził się z losem, jednakże nie przyznawał się do tego.

Nigdy nie widziano przy jego boku w królewskim po­wozie księżniczki Marii Annuncjaty, ukochanego dziecka Re Bomby. Wciąż jeszcze opłakiwała śmierć ojca. Pamięta­ła, że powiedział jej kiedyś: „Ty jedna masz zrozumienie dla wielkości, wszyscy inni są nic niewarci. Francesco w ciągu kilku miesięcy obróci wniwecz to, co ja żelazną ręką i z bożą pomocą stworzyłem i utrzymałem”. Co przepowiedział, sta­ło się rzeczywistością. Królestwo było stracone, dynastia wypędzona, skończył się sen o wielkości i władzy. To co ro­bił Francesco, by odzyskać utracone dziedzictwo, było po prostu farsą. Jego protestów nikt nie brał poważnie, wy­śmiewano je, był po prostu małym, pogardzanym człowie­kiem. Chorobliwie blada twarz Marii Annuncjaty zabar­wiała się suchotniczym rumieńcem, gdy patrzyła na przy­rodniego brata. Czekała niecierpliwie pierwszej okazji, by się uwolnić od tego znienawidzonego widoku.

Okazja wkrótce się nadarzyła. W czerwcu 1862 roku za­czął się o nią starać młodszy brat austriackiego cesarza, ar- cyksiążę Karol Ludwik. Leciwie go znała, widziała go prze­lotnie kiedyś w Wenecji, może nawet z nim rozmawiała, nie pamiętała tego. Nie chciała o niczym wiedzieć, chciała tylko uciec. Nie oglądać więcej karykatury ubóstwianego ojca. Nie mieć więcej przed oczyma, dzień po dniu i godzina po

23

godzinie, upadku, niedorzecznej formy bez treści, ironicz­nego uśmieszku dyplomatów, którzy kłaniali się upokorzo­nej Nie-Królewskiej Mości. Nie być więcej wśród złego ro­dzeństwa, tracącego czas na głupie miłostki, jedyną osobą, która nie może się pogodzić z haniebnym poniżeniem wiel­kiego nazwiska. Lepiej zacząć nowe życie w obcym kraju i przy boku cudzoziemca, który nie przeczuwa bezmiaru jej roszczeń do wielkości.

W ostatnich tygodniach rzymskiego wygnania przeżyła księżniczka małą satysfakcję: Garibaldiego, zdobywcę Sy­cylii i Neapolu, w chwili gdy zdecydował się na własną rękę poprowadzić ochotnicze oddziały na Rzym, otoczyli żołnie­rze Wiktora Emanuela i broczącego krwią od rany postrza­łowej uwięzili. Z uśmiechem złośliwej radości czytała księż­niczka opublikowane w gazetach pismo, które Mazzini, przyjaciel Garibaldiego z lat młodzieńczych, skierował do ministerium w Turynie: „Całe Włochy są wraz z Garibal­dim zranione i uwięzione. Żądamy uwolnienia Garibaldie­go w imieniu Włoch, w imię wdzięczności, które my i pan jesteśmy mu winni”. Po tym epizodzie mniej nieznośny był fakt, że król Sardynii „per grazia di Dio e della volonta del popolo” ogłosił się królem Włoch. Rozszarpcie się, hieny! Pokażcie światu, czym jest wasza „zjednoczona’’ Italia, od­kąd nie żyje wielki król!

Kiedy poseł austriacki zjawił się na audiencji u Frances- ca, aby omówić ceremoniał uroczystości weselnych, eks-król był zajęty nową notą protestacyjną do dworów europejskich.

Tym razem — powiedział — protestuję także przeciwko rabunkowi mojego majątku prywatnego. Ogła­szam wszystkie przywłaszczenia majątków rodowych i dzie­dzicznych mej królewskiej dynastii za niebyłe i nieważne. — Złożył pismo opatrzone własnym podpisem i kontrsygno- wane przez ministra spraw zagranicznych, wręczył je posło­wi i powiedział: — Proszę od razu zabrać ten świstek!

Poseł nie drgnął, wetknął dokument do teczki i zaczął omawiać ceremoniał weselny. Francesco przerwał mu:

Niech pan posłucha, mój drogi, mam ważniejsze

sprawy na głowie niż ten cały weselny ceremoniał. Szczegó­ły omówi pan z wiceadmirałem del Re. Ja zastrzegam sobie tylko przejrzenie listy zaproszonych.

Poseł skłonił się. Ustalono, że ślub per procura odbędzie się w Rzymie, a pięć dni później w obecności narzeczonego w Wenecji.

Zaślubiny per procura miały miejsce wyznaczonego dnia w Rzymie. Maria Annuncjata pojechała przy boku hrabie­go von Trapani, który zastępował narzeczonego, do Kwiry- nału. Przed pałacem stał nieprzejrzany tłum ciekawskich rzymian i rzymianek, którzy chcieli zobaczyć weselny strój księżniczki. Pokazała się na balkonie. Piękna blada twarz dziewiętnastolatki nie zdradzała żadnego uczucia. Słyszała, jak lud krzyczy i woła, podziękowała krótkim, dumnym skinieniem głowy. Pomyślała: Do takiego tłumu kazał mój ojciec strzelać z balkonu królewskiego pałacu. Jak długo świat będzie istnieć, nie odważy się na to żaden inny król.

W czasie podróży do Wenecji studiowała genealogię dy­nastii habsbursko-lotaryńskięj. Wiedziała, że nie ma sensu budzić w sobie nowych nadziei. Chciała się strzec przed ma­rzeniami, które nie mogły się ziścić. Już nic o wielkości i władzy! Ale jej myśli, poruszane chorobliwą ambicją wbrew jej woli i bez względu na jej zdrowy rozsądek, błądziły w sfe­rze marzeń. Dlatego wyuczyła się na pamięć nazwisk, dat urodzenia i porządku starszeństwa wszystkich członków ro­du panującego w Austrii. Nie męczyło jej to studiowanie. Cesarz Austrii był jeszcze młody, miał trzydzieści dwa lata. Posiadał syna i dziedzica, czteroletniego następcę tronu Ru­dolfa. Nawet gdyby obydwaj zmarli, cesarz i następca tro­nu, rozważała, mój małżonek nie byłby jeszcze pierwszym pretendentem; jest o rok młodszy od swego brata Ferdy­nanda Maksa, który jest młodszy o dwa lata od cesarza. Ża­dnej nadziei! Więc po co jeszcze żyję? Aby rodzić dzieci, które skazane są na niepotrzebne życie bez sławy?

Arcyksiążę Karol Ludwik wyjechał jej naprzeciw do Malamocco. Wszedł na statek w mundurze feldmarszał- ka-lejtnanta i pochylił się nad piękną wąską dłonią księż­niczki. Zaklinał się, że Maria Annuncjata jest piękniejsza

25

ł W\ \ W2.

niż jego najpiękniejszy sen o pięknej kobiecie.

Będzie wielki weselny rwetes — opowiadał z zapałem

ogromnie dużo gości, dla których nie wystarczy cztery­stu pokoi cesarskiego pałacu w Wenecji!

Uczynnie wyliczał nazwiska austriackich, bawarskich i hiszpańskich krewnych, którzy oczekiwali na młodą parę w Wenecji.

Cóż za gaduła! pomyślała. Bez munduru wyglądałby jak mydlarz.

O piątej zostali zaślubieni w kaplicy cesarskiego pałacu. Matka narzeczonego, pochodząca z Bawarii, mądra, ener­giczna arcyksiężna Zofia, podczas uroczystości zaślubin przyglądała się bez przerwy narzeczonej: z troską i podejrz­liwie. Zaraz po ślubie przywołała do siebie skinieniem ręki austriackiego posła i szepnęła do niego:

Czy ona nie jest chora? Wygląda, jakby miała sucho- ty. ¡N ■■HH

Proszę wybaczyć, Wasza Cesarska Mość — odpowie­dział jeszcze ciszej poseł — nie miałem polecenia ani pełno­mocnictw, aby co do tego zasięgnąć informacji.

NARODZINY

Arcyksiążę Karol Ludwik przywykł słuchać matki bez sprzeciwu. W dzieciństwie nie ośmielił się nigdy zlekcewa­żyć jej polecenia, nie ośmielił się tego zrobić również jako dorosły. Poddawał się jej kierownictwu jak dziecko. W jego oczach nie był to żaden wstyd i żadna słabość, gdyż nawet jego panujący brat, cesarz Franciszek Józef, pozostawał całkowicie pod wpływem despotycznej matki, która chcia­ła być drugą Marią Teresą, chociaż poślubiła człowieka pozbawionego wpływów, pochłoniętego bez reszty ambi­cją, by posiadać najpiękniejsze siwki w cesarstwie.

Arcyksiężna Zofia z bezprzykładnym poświęceniem przygotowywała swego najstarszego syna do zawodu wład-

cy. Młodszym synom okazywała mniej miłości i mniej uwa­gi; przekazano ich wychowawcom, którzy byli zobowiązani wpoić młodym książętom tylko i wyłącznie posłuszeństwo. Drugi syn arcyksiężnej Zofii, Ferdynand Maks, już jako dziecko wrażliwy, ambitny, marzycielski, skłonny do fan­tazjowania i nie bez talentu, cierpiał z powodu takiego upośledzenia. Karol Ludwik, prymitywniejszy od niego, nie zauważył, że jest traktowany przez matkę jak przez nieczułą macochę. Wymagano od niego, żeby był posłuszny i poboż­ny. Stał się posłuszny i pobożny. Było wygodnie być po­słusznym i pobożnym, natomiast sprzeciwiać się i snuć roz­ważania o Bogu i świecie było rzeczą niewygodną. W wieku dwudziestu trzech lat ożeniono go z niepozorną, szesnasto­letnią saską księżniczką, zahukanym dzieckiem, które nie mogło wydać na świat potomka i zmarło po dwu zaledwie latach małżeństwa. Aby zająć czymś młodego arcyksięcia, cesarz mianował go namiestnikiem Tyrolu. W górach, wśród dobrodusznych Tyrolczyków, młody małżonek, a później młody wdowiec, czuł się dobrze. Miłośnik polowań, nad podziw cierpliwy wędkarz, namiętnie chodzący do koś­cioła, spędził w lasach, nad brzegami rzek i strumieni, w kościołach i mrocznych winiarniach Innsbrucku i Bolzano piękne chwile, nie zdając nikomu rachunku poza cesarzem i matką. Potem cesarz był zmuszony dać państwu nową kon­stytucję, która odbiła się również na życiu arcyksięcia: od­tąd każdy namiestnik był odpowiedzialny nie tylko przed cesarzem, ale także przed premierem. Na skutek tego Karol Ludwik musiał opuścić swoje stanowisko, ponieważ było nie do pogodzenia z godnością domu cesarskiego, by był podwładnym jakiegoś gorzej urodzonego cywilnego urzęd­nika. Ponieważ arcyksiążę nie nadawał się do służby woj­skowej — nosił mundur generalski nie będąc właściwie żoł­nierzem — matka postanowiła ożenić go powtórnie. Życie rodzinne miało go ustrzec przed nudą i złym towarzystwem.

Maria Annuncjata była dla niej jako synowa mile wi­dziana z wielu powodów. Habsburgowie wchodzili już w związki małżeńskie z Burbonami, to była dobra stara trady­cja. Siostra pozbawionego wszelkiej władzy, zdetronizowa­

nego króla nie mogła stać się niebezpieczna; z drugiej strony należało się spodziewać, że będzie miała pełne zrozumienie dla dynastycznych roszczeń domu Habsburgów i dla au­striackiej racji stanu. Surowe rządy, które pod wpływem matki wprowadził w Austrii Franciszek Józef, nie różniły się w istocie od metod rządzenia Re Bomby. Przymuszony młody cesarz tak jak Re Bomba podarował państwu kon­stytucję; wkrótce potem tak jak Re Bomba konstytucję cof­nął. Młody cesarz tak jak Re Bomba zdecydował się rządzić za pomocą policyjnych przepisów, zamiast rządzić z ludem. Młody cesarz tak jak Re Bomba miał na względzie dwa ce­le: umocnienie rządów autokratycznych i jako najwyższą zasadę rozszerzenie władzy dynastii; Młody cesarz tak jak Re Bomba podpisał w latach rewolucji dwa tysiące wyro­ków śmierci, a przywódców rewolucji, hrabiów, kazał, po­wiesić jak włóczęgów. Re Bomba był mądrym, energicznym suwerenem; on z pewnością wychował swoją córkę tak dob­rze, że ze strony jej charakteru nie należało się obawiać ża­dnych przykrych niespodzianek. Krnąbrna, własnymi dro­gami chodząca synowa napawała matkę cesarza odrazą. Zofia miała już dwie synowe, które jej się nie podobały. Ce­sarzowa Elżbieta sprawiała coraz więcej kłopotu; swym ro­mantycznym usposobieniem, pogardą dla tradycji, niepo­hamowaną skłonnością do drwin, które nie oszczędzały ani cesarza, ani jego matki, budziła ustawicznie zgorszenie. Na razie jednak cesarzowa była przynajmniej politycznie nie­szkodliwa; dużo niebezpieczniejsza wydawała się matce ce­sarza druga synowa, Belgijka Charlotta, która swego mał­żonka, arcyksięcia Ferdynanda Maksa, podżegała do poli­tycznych wybryków. Zofia nienawidziła tych źle wychowa­nych synowych, które były niesforne, ponieważ w ojcow­skim domu nie zaznały surowego rygoru, czyniącego z po­słusznych dzieci posłuszne żony i synowe. Surowy król Fer­dynand, przed którym drżeli poddani, był bez wątpienia su­rowym ojcem. Żona arcyksięcia Karola Ludwika miała za zadanie zabawiać swego małżonka, rodzić dzieci i, nie po­strzeżona przez wielki świat, prowadzić bogobojne życie skromnej wiejskiej szlachcianki, której nie powinno uderzyć

do głowy szczęście, że została wprowadzona do rodziny ce­sarskiej.

Mała, biedna księżniczka Małgorzata z Saksonii, pierw­sza żona Karola Ludwika, uchyliła się od tego zadania, wy­zionąwszy swą bojaźliwą duszyczkę w drugim roku małżeń­stwa. Arcyksiężna Zofia nie życzyła nigdy swemu nie wy­magającemu synowi chorowitej, niezdolnej do życia mał­żonki. Życzyła sobie, żeby w wiejskim ustroniu żył szczęśli­wie, bez pragnień. Dlatego przestraszyła się, gdy przy ślub­nym ołtarzu w Wenecji ujrzała bezkrwiste policzki dziewięt­nastoletniej Marii Annuncjaty, wstępujący na te blade po­liczki suchotniczy rumieniec, błyszczące gorączką, posępne, duże, czarne oczy. W energicznej, świadomej celu arcyksięż- nej odezwały się macierzyńskie uczucia. Rozgniewała się. Dlaczego nikt jej nie powiadomił, że neapolitanka wygląda na osobę chorowitą? Czyżby należało księżniczkę, która miała zostać żoną, kazać lekarzowi zbadać jak wystawione­go na sprzedaż wyścigowego konia, aby nie zostać oszuka­ną? Teraz nie można już było niczego zmienić. Nie pozosta­wało nic innego, jak zalecić młodej parze dłuższy pobyt w ciepłej, zwalczającej chorobę okolicy.

Arcyksiężna Zofia wybrała kraj koronny Gorycję; tam młoda para miała spędzić pierwszą zimę. Posłuszny arcy- książę pojechał ze swą młodą małżonką do Gorycji.

Maria Annuncjata nie wiedziała, że jest poważnie cho­ra. Na jej częste, krótkie, ostre pokasływania ani w Neapo­lu, ani w Rzymie nie zwracano szczególnej uwagi. Wszyst­kie dzieci króla Ferdynanda pokasływały, wszystkie skarży­ły się od czasu do czasu na kłucie w piersiach — także na­stępca tronu, który później jako oblężony król w twierdzy w Gaecie stracił pięć kilo — i' nie umierały od tego. Karol Ludwik powiedział swej młodej małżonce, że Gorycja jest najpiękniejszym austriackim krajem koronnym z oddaną dynastii ludnością. Maria Annuncjata nie sprzeciwiała się. Uwolniła się od żenującego widoku wyzutego z godności przyrodniego brata, nie żyła więcej na wygnaniu, wszystko inne było nieważne. Nie tęskniła do Wiednia, wielce sławnej stolicy cesarstwa, do dworskiego życia w cieniu ambitnych i

zawistnych kobiet, które zajmowały wyższe miejsca w hie­rarchii. Nie chciała być ustawiana za cesarzową, matką ce­sarza i olśniewająco piękną żoną arcyksięcia Ferdynanda Maksa. Wolała samotność wiejskiego życia w Gorycji. Mó­wiła: Wszystko albo nic. Chwała jej królewskiej dynastii stała się pośmiewiskiem, jej rodzinę upokorzono, pamięć ojca zhańbiono. Nie miała władzy, by temu przeszkodzić. Musiała skapitulować. Nikt nie powinien tego widzieć.

Stroniła od ludzi. Nie zdradzała swych uczuć. Była sa­motna i chciała być samotna. W zamkniętym na głucho ser­cu miała jeszcze zebrane wszystkie marzenia, które obudził w niej ojciec. Były to ciemne, posępne sny, bohaterskie sny, ciężkie od krwi i gwałtów. Słychać w nich było kanonady z Neapolu i Palermo, bombardowanie Mesyny. Śniła.o tym, co opowiedział jej ojciec. Śniła o nim, o jego tryumfie, o je­go wielkości, potędze i wspaniałości. Była jedyną osobą, która tę wspaniałość dostrzegła i pojęła.

Trzymała swe marzenia, jak również swe uczucia, w ta­jemnicy. Jej małżonek nie powinien wiedzieć, mało tego, nigdy nie powinien się domyślić, że posiada tylko jej ciało, nic więcej, ani jej miłości, ani nawet szacunku. Nie mogła szanować ani kochać tego spokojnego, niefrasobliwego człowieka, który beztrosko i z lekkim sercem wstąpił w ten związek małżeński. Mówił dużo, mówił zawsze tylko o lu­dziach i rzeczach, które niewarte były słowa. Objaśniał jej, dlaczego pstrągi uwijają się w jednym strumieniu, a w in­nym nie. Pokazywał jej na mapie sztabu generalnego grani­ce terenów łowieckich, które stały do jego dyspozycji. Roz­wijał przed nią plan urządzenia kurzej farmy i -hodowania pewnego określonego gatunku kur, mianowicie w czar­no-białe prążki. Wyjaśniał różnicę między tyrolskim i dal- matyńskim winem. Czytał jej przemowy, które jako cesar­ski namiestnik wygłaszał przy uroczystych okazjach, pod­czas otwarcia jakiejś wystawy lub poświęcenia sztandaru weteranów. Zbierał znaczki pocztowe i wytrwale próbował zarazić ją tą kolekcjonerską pasją, robiąc całymi dniami wykłady na temat cennej rzadkości wszystkich posiadanych znaczków. Okazało się, że o ojcu swej żony nie wiedział nic,

poza tym, że zmarły król wydawał piękne sycylijskie znacz­ki, które w kręgach zbieraczy cieszyły się dużym uznaniem. Dobroduszny, gadatliwy mężczyzna nie przypuszczał, że Maria Annuncjata uważa wydobywający się z niego mono­tonny potok słów za nieznośny. Łagodne, błękitne jak wo­da oczy spoglądały na nią przyjaźnie i pogodnie, rzadka jas­na broda, którą zawsze wysuwał do przodu, drażniła ją jak żółte rżysko na polach, które ciągnęły się aż do nagich gór. Za górami było morze. Morze było już tylko w snach.

Kiedy nadeszła zima, w księżniczce wszystko zamarło. Monotonia dni i nocy była straszna. Przebywali w prze­grzanych pokojach, zegary tykały głośno; były to jedyne dźwięki, które słyszała oprócz potoku słów arcyksięcia. Sie­dział w wygodnej bonżurce przy szerokim piecu, nie kazał się golić, żółte rżysko jego brody drapało nieprzyjemnie Marię Annuncjatę, gdy ją całował. Zamykała oczy, znosiła wszystko, pocałunki, uściski, naiwne opowiadania, które już znała, senną tonację niezmordowanego męskiego głosu, prostodusznie i poczciwie powtarzającego wciąż to samo.

Pewnego dnia cierpliwość księżniczki wyczerpała się. Spadł śnieg, błyszczał za oknami, świat stał się jeszcze cich­szy, zegary tykały jeszcze głośniej . Zrobiło się już nie do wy­trzymania. Maria Annuncjata leżała bezsennie w ciemności nocy pośród ciemnego tykania wysokiego, starego, wahad­łowego zegara. Podniosła się, obudziła nic nie przeczuwają­cego męża i powiedziała:

Nie wytrzymam tego. Nie wytrzymam. Chcę wyje­chać.

Wyjechać? Dlaczego? Czy tu nie jest pięknie? Tak mi­ło i spokojnie.

Wyjechać! Wyjechać z tego pustkowia.

Dokąd?

Zastanowiła się.

Wszystko jedno. Byle wyjechać. Do... do Wiednia.

Wyjechali następnego dnia. Arcyksiążę rozważał pod­czas całej podróży, co ma powiedzieć surowej matce. Kraj koronny Gorycja został mu wskazany jako miejsce pobytu, po raz pierwszy przedsięwziął coś na własną rękę. Z trwogą

wystąpił przeciwko matce. Z trwogą oświadczył jej, że Ma­ria Annuncjata źle znosi zmiany kapryśnej pogody, gwał­towność porywów bory. Chciałaby żyć w Wiedniu.

Arcyksiężna Zofia zastanowiła się i zadecydowała:

Pojedziecie do Grazu.

Cesarz zgodził się. Karol Ludwik był zachwycony. Graz, miasto generałów w stanie spoczynku, był miejscem, które najbardziej lubił. W Grazu nie był już jedyny, który nosi generalski mundur i nic nie robi. Graz to miasto duże i spokojne, wystarczająco duże, aby szalonej żonie zaofero­wać różne rozrywki, i wystarczająco spokojne, by zadowo­lić jego potrzebę idyllicznego żyda.

Pojechali do Grazu. Maria Annuncjata zauważyła, że na dworze wiedeńskim jest niepożądanym gościem. Prześla­dowały ją taksujące spojrzenia despotycznej teściowej. Nie było sensu walczyć z tą złą, starą kobietą, gdyż nie było nic do wywalczenia. Panowanie Zofii było pewne. Jej najstar­szy syn był cesarzem. Cesarz miał syna. Cesarz miał ponad­to ambitnego brata, który był starszy niż małżonek Marii Annuncjaty. Zofia nie miała się czego obawiać ze strony ambitnej neapolitanki. Jednakże nie chciała znosić córki Re Bomby na wiedeńskim dworze. Na prowincji, w Gorycji, w Grazu, ambitna księżniczka była nieszkodliwa. Ograniczo­ny Karol Ludwik nie domyślał się, dlaczego nie może zostać w Wiedniu. Maria Annuncjata nie wyjaśniała mu. Po co wyjaśniać? Nie domyślał się, kim ona jest.

W Grazu zajęli pałac u stóp Góry Zamkowej, starą ba­rokową budowlę, przytuloną do skalistego zbocza. Budy­nek znajdował się na końcu ślepej ulicy. Maria Annuncjata pomyślała: Znalazłam się ostatecznie w ślepej uliczce. Po­myślała: To była moja wola, wybrałam dobrowolnie tego mężczyznę, tę ślepą uliczkę.

W nowym otoczeniu arcyksiążę był szczęśliwy. Zagady­wał życzliwie do każdego generała w stanie spoczynku, zo­stał protektorem wszystkich balów, wszystkich wystaw, wszystkich stowarzyszeń weteranów, wygłaszał łaskawe przemowy; ludność polubiła go. Mówiono: arcyksiążę jest miłym, zacnym panem. Miał znów dobre dni. Dni były pię-

kniejsze niż noce.. Maria Annuncjata przysparzała mu trosk. Nie jej chorobliwy wygląd; nie skarżyła się nigdy na dolegliwości cielesne. Przerażał go jej niespokojny duch. Nie rozumiał, dlaczego nie chce być szczęśliwa. Matka po­wiedziała mu kiedyś: „Do szczęścia małżeńskiego potrzeb­na jest wspólna sypialnia”. Młoda para miała wspólną sy­pialnię. Ale wydawało się, że Maria Annuncjata nie czuje się dobrze. Czasami Karol Ludwik budził się głęboką nocą i słyszał, jak jego żona szepcze:

Ślepa uliczka. — Nie poruszał się i nasłuchiwał. Wte­dy słyszał znów szept: — Ślepa uliczka. Ślepa uliczka.

Czego ona chce? myślał wzburzony. Przecież to nie jest żadna ślepa uliczka, ale najznakomitsza dzielnica i jeden z najpiękniejszych pałaców w mieście. Naprzeciwko znajdo­wał się pałac rodziny Attems; czy urocza młoda hrabina At- tems żaliła się kiedykolwiek na ślepą uliczkę? Mógłbym się założyć, że jej nigdy nie przyszło do głowy, by tak nazwać naszą ulicę. Czasem przebudzony słyszał Jak leżąca bezsen­nie żona szepcze:

To jest nie do wytrzymania!

Tak samo jak w Gorycji. Rozgniewał się. Tutaj, w tym pięknym, przyjemnym mieście! Jest bardzo wymagająca, pomyślał. Aż za bardzo. Żeby wreszcie miała dziecko! Skończyłyby się te fumy.

Wiosną Maria Annuncjata zaszła w ciążę. Arcyksiążę tryumfował. Gdy usłyszał wiadomość, pierwszemu żebra­kowi, którego spotkał, dał pięć guldenów. Od tego dnia ty­godniami myślał o synu, którego sobie życzył, i o roztrwo­nionych pięciu guldenach; był skąpy, w ciągu roku wszyst­kim żebrakom razem dawał niewiele więcej. Wyrzucał sobie lekkomyślność, ale nie żałował tych roztrwonionych pięciu guldenów. Modlił się każdego ranka za młodą żonę, za u- pragnione dziecko. Nie przeszedł koło żadnego kościoła, ko­ło żadnej kaplicy, nie pomodliwszy się za młodą żonę i za upragnione dziecko. Lżej znosił teraz wszystkie humory, wszystkie fumy trudnej do zrozumienia żony, ponieważ te­raz łatwiej to było pojąć. Księżniczka źle znosiła ciążę, nie starała się tego ukryć, zamykała się na klucz w sypialni i nie

wpuszczała męża, w czasie posiłków była milcząca, a kiedy zadał pytanie i nie otrzymawszy odpowiedzi pytał, dlaczego nie odpowiada, rzucała mrukliwie:

Nie słyszałam.

On zaś każdej nocy słyszał szepty i jęki:

- Ślepa uliczka! To jest nie do wytrzymania!

Ciężarna kobieta to ciężarna kobieta, myślał. Zatroska­li) nakłaniał ją do ostrożności przy każdym kroku; była sła­ba i delikatna, a nie oszczędzała się, jeździła na narowistych koniach, popędzała je tak nierozważnie, że nikt nie mógł wyprzedzić szalonej amazonki. Ma w sobie diabła, myślał arcyksiążę. coraz bardziej zatroskany. Zaprzestał ją upomi­nać. Zrezygnowany myślał: Wszystko w ręku Boga.

I raptem nastąpiła gwałtowna zmiana. Nadszedł list od arcyksięcia Ferdynanda Maksa. Ten list spowodował gwał­towną zmianę. Karol Ludwik nie pojął i nie odgadł tej za­leżności. Jego brat Ferdynand Maks pisał, że jest już spra­wą zadecydowaną, iż pojedzie do Meksyku, aby tam zostać cesarzem. W Miramare deputacja z Meksyku zapropono­wała mu oficjalnie koronę, a ponieważ cesarz Francuzów wziął na siebie wszystkie wymagane gwarancje, także Fran­ciszek Józef zaaprobował decyzję. W ostatnim akapicie listu Ferdynand Maks pisał, że przed rozpoczęciem podróży uroczyście zrzeknie się wszystkich praw i przywilejów, które mu przysługują jako członkowi dynastii Habsburgów; tylko pod tym warunkiem Franciszek Józef zezwolił na przyjęcie meksykańskiej korony.

Karol Ludwik przeczytał uważnie, wręczył list żonie i powiedział:

Do Meksyku, do Indian? To nie w moim guście.

Księżniczka przeczytała list dwa lub trzy razy, podnios­ła się i spytała:

Czy możesz mi ofiarować ten list?

Roześmiał się. To był najtańszy podarunek, jakiego kie­dykolwiek od niego zażądała.

Zamknęła się z listem na klucz. Czytała go wciąż. Czyta­ła wciąż miejsce: „... uroczyście zrzeknę się...” Myślała: Je­den odpadł. Teraz pozostaje już tylko następca tronu Ru-

dolf, poza tym nikt więcej, kto by nas wyprzedzał jako pre­tendent do tronu. A następca tronu Rudolf jest słabym, chorowitym dzieckiem. Kto wie, czy pozostanie przy życiu.

Jej czoło, ciężkie od myśli, skłoniło się nad listem. Pło­nęła. Myślała: Nie chcę się oddawać przesadnym oczekiwa­niom, ale świta jakaś daleka nadzieja. Mój syn zostanie mo­że cesarzem. To zależy już tylko od tego, który będzie bar­dziej-zdolny do życia: on czy następca tronu.

Myślała: Dopiero od dziś jestem przy nadziei. Podeszła do okna, spojrzała na górę, na ulicę i powiedziała: Góro, już cię nie nienawidzę. Uliczko, już cię nie nienawidzę. Nie jesteś już ślepą uliczką. Nie żyję już w ślepej uliczce. Do­strzegam nadzieję. Niechby tylko mój syn już się urodził! Nie nienawidzę już niczego, nienawistny jest teraz jedynie czas, który mija zbyt wolno. Chciałabym, żeby mój syn był już tutaj i żebym widziała, jak rośnie i staje się duży; i że­bym widziała, jak umierają wszyscy, którzy mu stoją na drodze; i żebym widziała, że mój syn jest wielkim księciem, cesarzem, jakiego nie było jeszcze w tym starym państwie; i żebym widziała, że staje się podobny do mego ojca i z jego umysłem i jego wolą ujarzmia i poskramia wszystkich swoich wrogów. Święta Mario, Matko Boża, pozwól memu synowi stać się tak mocnym i zdrowym, żeby przeżył wszystkich Habsburgów, którzy mogliby zagrodzić mu dro­gę do chwały. Święta Mario, Matko Boża, pozwól mu stać się mądrym, aby przejrzał i pokrzyżował wszystkie podstę­py i intrygi swych nieprzyjaciół. Pozwól mu być okrutnym, bo świat jest okrutny i kto chce panować, musi być okrut­niejszy od niego. Pozwól mu dorównać memu ojcu, a będzie wielkim władcą, rozszerzy swe cesarstwo i odzyska króle­stwo mego ojca, które stracił mój niegodny przyrodni brat. Niechaj stanie się największym i najpotężniejszym władcą w Europie, przed którym wszyscy będą drżeć.

Później jednak Maria Annuncjata nie zawsze tak się cie­szyła nadzieją i była dobrej myśli. W niektóre dni oceniała sytuację trzeźwo i ze smutkiem. Każda nowa ciąża cesarzo­wej może już w zarodku unicestwić moje nadzieje. Marzę, a moje marzenia są być może szaleństwem. Ale to, że przynaj­

mniej w swych marzeniach mogła mieć nadzieję, dawało jej siłę żywotną. Zachowywała swe marzenia w tajemnicy.

Nie jeździła już konno. Nie mówiła już przez sen, nie mruczała i nie wzdychała. Wargi miała mocno zaciśnięte. Na troskliwe pytania swego dobrodusznego męża o jej zdrowie odpowiadała każdego dnia cichym głosem, aby oszczędzać płuca. Gromadziła wszystkie siły, zachowywała całą moc na wielki dzień błogosławionego, acz nienawistnie wolno przemijającego 1863 roku, w którym z radosnym o- krzykiem bólu miała dać życie synowi.

Urodził się 18 grudnia. Otrzymał imię dawnego cesarza Austrii Franciszka, pradziadka ze strony ojca, i imię Ferdy­nand, po Re Bombie, dziadku ze strony matki.

Franciszek Ferdynand.

TRYUMF 1 ŚMIERĆ MATKI

Maria Annuncjata nie była szczęśliwa. Wprawdzie Święta Maria łaskawie pozwoliła błagającej gorąco o syna księż­niczce tegoż syna urodzić, ale wysłuchała modlitwy tylko w połowie, nie w pełni użyczyła młodej matce swej łaski, po­mieszała szcżęście z nieszczęściem, łaskę z niełaską: nowo narodzony syn był przerażająco słaby, przedstawiał godny politowania widok. Lekarze nie wierzyli, że będzie żył.

Arcyksiężna Maria Annuncjata obserwowała swe dziec­ko z przepełniającą ją miłością i zabójczą nienawiścią. Dla ciebie chcę złamać przysięgę, bełkotała, patrząc w niebie­skie jak woda oczy nowo narodzonego, który leżał na po­duszce i kwilił. Złożyłam ślubowanie na ręce don Placida, sługi bożego, że niczego na ziemi nie będę kochać bardziej niż naszego Zbawiciela Jezusa Chrystusa. Dotrzymałam przysięgi, do dzisiejszego dnia nie kochałam żadnego czło­wieka tak jak naszego Zbawiciela, nawet mojego ubóstwia­nego ojca. Ciebie jednak chcę kochać miłością, która po­winna mnie wypełnić do tego stopnia, bym nie mogła nic in-

nego mocniej kochać. Moja miłość do naszego Zbawiciela będzie odtąd jedynie odbiciem mojej miłości do ciebie. Bóg i Matka Boża, i nasz Zbawiciel Jezus Chrystus mi wybaczą. Moje życie jest dla mnie niczym, chcę żyć tylko dla ciebie, aby widzieć, jak rośniesz i dojrzewasz do spełnienia moich życzeń. Jeśli mi jednak sprawiasz zawód i drwisz ze mnie, jeś­li mi grozisz, że nie pozostaniesz na ziemi, jeśli nie masz siły, aby podjąć walkę o życie, jeśli mnie wtrącasz do piekła nie­pewności i zmuszasz mnie, abym godzina za godziną, minuta za minutą drżąc nasłuchiwała, czy twoje serce jeszcze bije, jeśli się ze mnie naigrawasz, bo żądam, abyś przeżył wszyst­kich naszych wrogów — będę musiała cię znienawidzić, jak nigdy dotąd matka nie znienawidziła swego dziecka.

Także arcyksiążę nie był szczęśliwy, chociaż narodziny syna napełniły go dumą. Bał się wielkich czarnych oczu swej żony. Po rozwiązaniu miała oczy obłąkanej. Wstała po kil­ku dniach i chodziła wokół kołyski, wciąż dookoła, skrada­jącym się krokiem drapieżnego zwierzęcia. Klękała przed dzieckiem jak przed wizerunkiem Zbawiciela. Potem woła­ła:

Zabierzcie go, nie chcę go widzieć! — I mówiła do ar- cyksięcia: — Jeśli nie jest zdolny do życia, niech lepiej zaraz skona.

Przerażony radził się lekarzy. Nieśmiało pytał, czy dla bezpieczeństwa nie należałoby przenieść dziecka w inne miejsce. Lekarze zdecydowali się na duże ryzyko. Oświad­czyli arcyksiężnej Marii Annuncjacie, że nie istnieje żadne niebezpieczeństwo dla życia dziecka. Wysłuchała ich nieuf­nie. Nie uwierzyła im. Ale gdy mijały dni i tygodnie, a dziec­ko pozostawało przy życiu, jej oczy utraciły ów niesamowi­ty błysk szaleństwa i zajaśniało w nich szczęście macierzyń­stwa. Tylko w niektóre dni pojawiały się jeszcze błyski stra­chu i gniewu bądź rozjarzała się błyskawica nieufności i śmiertelnego przerażenia.

Ach, wy chude, sinawe, żałosne rączki! I ty, kruchy, bez- krwisty szkieleciku, co wyglądasz jak mała śmierć! 1 ty, mi­zernym jasnym puszkiem pokryta główko, ty cieniuteńka jak papier skóro, która grozisz pęknięciem, kiedy cię doty-

'*»y^y^Awwww.wyt

kam! Masz przetrwać, mój synu, wiele dziesiątków lat i w rosnąć w stulecia jak olbrzymie drzewo, które będą chwa- lić pokolenia — a twoje siły żywotne są tak mizerne, że z biedą przeżyłeś miesiąc i jeden dzień!

Takie były jej myśli nad kołyską dziecka. Sądziła, że nikt nie może tych myśli odgadnąć. Ale tajemnica strachu i nieufności leżała ponurym cieniem na jej twarzy. Nawet ni­czego nie podejrzewający arcyksiążę, który lubił spoglądać na świat pogodnymi oczami i wyobrażał sobie, że on i jego bliscy są bezpieczni, dobrze strzeżeni puklerzem jego żarli­wej wiary, widział ten ponury cień, który przesłaniał koły­skę, dom i świat. Niechętnie siadywał w dziecinnym pokoju przy boku posępnej żony. Wolał być z dzieckiem sam. Gdy żona opuszczała pałac i jechała na spacer — na co się decy­dowała rzadko — siadał przy kwilącym dziecku i mówił u- spokajająco: — Jestem tutaj, Franzi! — i czuł się o ćwierć wieku młodszy. Przed dwudziestu pięciu laty jego najstar­szego brata, Franciszka Józefa, nazywano „Franzi”. Imię dawnego arcyksięcia Franciszka Józefa było teraz imieniem nowo narodzonego Franciszka Ferdynanda. Dawny arcy­książę Franciszek Józef już jako ośmioletni chłopiec dawał odczuć swym młodszym braciom dystans, jaki dzielił przyszłego cesarza od nie liczących się młodszych arcyksią- żąt. Ajo primo, hrabia Bombelles, i aja, baronowa Sturm- feder, opowiadali codziennie małemu Franziemu o godnoś­ci jego przyszłego zawodu władcy; młodsi arcyksiążęta mieli wrażenie, że Franzi jest czymś wyższym, lepszym niż oni. Raz w tygodniu w pokojach dziecinnych pojawiał się kanc­lerz, stary książę Metternich o imponującej posturze, aby kształcić Franziego w naukach politycznych; kiedy przy­chodził kanclerz, ajo primo i guwernerzy młodszych książąt szeptali:

Chodźcie, stąd, teraz nie możemy przeszkadzać.

Cały rozkład dnia książąt był przykrojony do potrzeb najstarszego brata. Matka pytała zawsze tylko o jego postę­py i życzenia. Młodsi książęta znajdowali się w cieniu. Mu­sieli uznać faworyzowanie Franziego za oczywisty porzą­dek świata. Karol Ludwik już jako dorosły człowiek słyszał

jeszcze ze wszystkich stron we wszystkich korytarzach i we wszystkich pokojach odbite szepty „Franzi!”

Teraz przed zatroskanym arcyksięciem leżało żałośnie bezradne dziecko, o wiele za słabe i za delikatne na ten świat. Zatroskany ojciec myślał: Ma moje niebieskie oczy, ale nie ma mojego zdrowia, biedny chłopak. No, może się opierzy. Dałby Bóg! Może stanie się jeszcze całkiem zgrab­nym chłopakiem. Co mogę w tym względzie zrobić, to zro­bię. Powinien mieć dobrze. Dostanie ode mnie wspaniały zbiór znaczków, którego każdy chłopak powinien mu za­zdrościć! Uczyć się nie musi, a jeśli już, to niewiele; tylko rzeczy najkonieczniejsze. Ambicja jest tępotą. Nie musi ni­czym zostać, tak czy siak niczym więcej niż arcyksiążę nie będzie. A więc po co go dręczyć? Tutaj w Grazu mogę ro­bić, co chcę, tutaj mogę również sam zadecydować, jak ma być chowany. W Wiedniu musiałby się poddać tresurze babki. To wcale nie jest konieczne. Nie potrzebuje żadnego wykształcenia i żadnej mądrości. Mądrzy ludzie są nieznośni.

Młody ojciec pilnował się, by swych zamysłów nie zwie­rzyć księżniczce. Nie musiała też wiedzieć, że on z powodu słabowitości dziecka nie zawsze potrafi być pogodny. Jej strach i bez tego był przesadny i graniczył z szaleństwem. Karol Ludwik nie chciał podsycać tego szaleństwa. Gdy skarżyła się, że dziecko jest nienaturalnie słabe, bardziej z tamtego niż z tego świata, pocieszał ją:

Jakoś to będzie, jakoś to będzie!

Kiedy ostrymi słowami wytykała mu jego beztroskę i niezachwiany spokój, z jakim śledził rozwój syna, kiedy na­zywała go ograniczonym, kiwał głową i uśmiechał się chy­trze:

No, już dobrze.

Ponieważ ja, myślał, ja jestem normalny, a ona nie; i te­go ona właśnie nie wie.

Nie próbował już od dawna zrozumieć sensu jej dziw­nych humorów i nastrojów. Dlatego była dla niego również niezrozumiała osobliwa nerwowość, z jaką usiłowała się do­wiedzieć nowości o cesarzowej Elżbiecie. Zmuszała go, by co miesiąc wywiadywał się wszystkiego u krewnych: czy ce-

sar/owa w najbliższym czasie będzie bawić za granicą lub na Węgrzech, czy wędrująca po Europie piękna szwagierka nie zamierza znów przyjechać do Wiednia, czy jej małżeń­stwo jest teraz szczęśliwsze niż w ostatnich latach, czy nie mówi się po cichu o jakiejś ciąży... Arcyksiążę zasięgał su­miennie żądanych wiadomości, nie domyślał się jednakże, dlaczego Maria Annuncjata w tak niezwykłym stopniu inte­resuje się życiem cesarzowej, która nigdy nie troszczyła się o młodszych braci swego męża.

Latem Maria Annuncjata zaszła po raz drugi w ciążę.

Musiała przezwyciężyć przykre nudności, ale śmiała się:

Nic nie szkodzi! Wytrzymam to!

Jedynie troska, czy drugie dziecko także będzie chłop­cem, bardzo ją dręczyła. Przed urodzeniem pierwszego dziecka małżonkowie ani przez chwilę nie wątpili, że niebo podaruje im syna. Teraz zaś arcyksiążę życzył sobie córki.

Gdy nic nie podejrzewając spokojnie o tym powiedział, księżniczka zaczęła szaleć, krzyczeć i płakać:

Pragniesz mojej śmierci!

Może znów będzie chłopiec — uspokajał ją — będę się cieszył także chłopcem, co Bóg da.

Potrzebujemy synów — wołała. — Wielu synów!

Każdego roku chcę mieć syna!

Wzdychał skrycie. Ciężko było żyć z tą kobietą. Ciężko było tę kobietę zrozumieć. Zmuszał się, by zachować spo­kój, ale było to trudne. Ciężarną trzeba było chronić, lekarz przyboczny kiwał głową nad nową ciążą, ostrożnie i deli­katnie wyłuszczył arcyksięciu, że arcyksiężnej nie należy już więcej osłabiać przez dalsze ciąże. Czy jest chora, chora na płuca? Lekarz nie chciał na to pytanie dać jasnej odpowie­dzi. H

Jest słaba i trzeba ją oszczędzać — oświadczył.

Więcej nie chciał powiedzieć. Ostrożnie dał do zrozu- mienia, że byłby wskazany pobyt na Południu, może w Me- I rano. : n-r:. jjją

Maria Annuncjata wzbraniała się opuścić Graz. Wyglą- | j dała mizernie. Blade, zapadnięte policzki, na których czasa- i mi pojawiał się suchotniczy rumieniec, zdradzały chorobę i

jeszcze wyraźniej niż częste pokasływanie; twierdziła jed­nak, że nie czuje się chora. Ciąża wbiła ją w dumę, a to po­zwoliło jej przejść do porządku nad cielesnymi cierpieniami. Wiosną 1865 roku powiła drugiego syna. Otrzymał imiona Otto Franciszek Józef.

Nowo narodzony arcyksiążę ważył wprawdzie po uro­dzeniu dwadzieścia deko więcej niż arcyksiążę Franciszek Ferdynand w dniu swego przyjścia na świat, ale mimo to był słabowitym, delikatnym dzieckiem, którego żywotność wydawała się niewielka.

Żyję między niebem a piekłem — powiedziała arcy- księżna do swego męża kilka dni po rozwiązaniu, nie wyjaś­niając tego ponurego stwierdzenia, którego on nie potrafił zrozumieć.

Miała dwu synów: to było niebo. Często siadała w ogro­dzie i zapomniawszy o sobie słuchała głosów dzieci; myślała wtedy tryumfująco: Dwaj synowie! Dwaj synowie! Potem jednak, kiedy patrzyła na dzieci, na biedną, bezkrwistą twa­rzyczkę pierworodnego, na mizerną, pokrytą jasnym pusz­kiem główkę nowo narodzonego, wpadała w przerażenie: Czy oni mi się uchowają? Czy przeżyją rok? Nie wiem. To jest piekło. Modliła się wiele godzin dziennie, jej nadzieją była Dziewica Maria, Matka Boża, jej opiece powierzała życie dzieci. Dziewica Maria była dla niej łaskawa, ale dla­czego ona, pobożna, dumna arcyksiężna, która zginała kark i jak najlichsza dziewka służyła z pokorą służebnicy Pańskiej, Królowej Niebios, dlaczego właśnie ona nie mog­ła cieszyć się spokojnie szczęściem macierzyństwa, dlaczego rzucono ją między niebo a piekło, między łaskę i niełaskę, dlaczego musiała oczekiwać z drżeniem każdego nad­chodzącego dnia? To oczekiwanie czaiło się w mroku rozża­rzającym się chorobliwie w wielkich czarnych oczach mło­dej matki. Wobec mrocznego żaru tych oczu zamierała wszelka pogoda i radość życia.

Łaska i niełaska przeplatały się jak promień słońca i deszcz, nie poddając się żadnym wpływom, wedle zagadko­wych praw, które były posłuszne niezbadanym wyrokom nieba. Łaskawy był dla księżniczki rok 1867: Obydwaj sy­

nowie pozostali przy życiu, a w czerwcu przyszła z Meksyku wiadomość, że arcyksiążę Ferdynand Maks, który jako ce­sarz Meksyku wciąż jeszcze miał możliwość powrotu do Austrii, został rozstrzelany. Ten ambicjant zmarł bezdziet­nie. Maria Annuncjata podziękowała za tę łaskę Zbawicie­lowi i Najświętszej Pannie. Ale kwartał później spadł na nią najcięższy dopust, wydarzenie, którego obawiała się od lat: cesarzowa była w ciąży. Księżniczka długo nie chciała dać wiary straszliwej pogłosce rozpowszechnianej przez krew­nych. Czyż nie stwierdzali wciąż z przyjemnością, że mał­żeństwo cesarza jest nieszczęśliwe, że cesarzowa ucieka przed małżonkiem i wzbrania się znosić jego uściski? To, i jeszcze dużo więcej, opowiadali wszyscy: szwagrowie, kuzy­ni, ciotki i dworacy; a teraz rzekomo wiedzą, że cesarzowa w kwietniu lub maju będzie rodzić. Pogłoski zagęszczały się z tygodnia na tydzień, nie można było dłużej wątpić w ich prawdziwość. Cesarzowa pomogła cesarzowi pogodzić się z Madziarami, ósmego czerwca zostali w Peszcie oboje uko­ronowani, cesarz miał wobec cesarzowej niezmierny dług wdzięczności. Maria Annuncjata szalała. Całymi dniami nie rozmawiała z arcyksięciem, przez wiele dni nie obdarzyła swych dzieci jednym spojrzeniem. W odosobnieniu odda­wała się swym rozszalałym myślom. Wydawało się jej, że nie potrafi znieść tych katuszy. Życzyła sobie śmierci. Nikt się nie domyślał, co uczyniło ją nieszczęśliwą. Skrywała swą trwogę, która była o wiele straszniejsza niż trwoga przed śmiercią, podobnie jak skrywała swoje nadzieje. Biła się w piersi: za bardzo, zbyt beztrosko zaufała łasce niebios, zbyt bliski już wydawał się jej dzień tryumfu, zbyt pewnie liczyła na zgubę swych wrogów. Po śmierci cesarza Maksa nie wąt­piła ani przez moment, że łaskawa Dziewica Maria spełni również jej każde inne życzenie, nawet największe: że łaska niebios może już w najbliższych tygodniach zrządzi, iż u- mrze chorowity następca tronu Rudolf, aby z duszy pobożnej matki arcyksięcia Franciszka Ferdynanda i arcyksięcia Ot­tona zdjąć najbardziej trapiącą ją troskę.

Pobożność pomogła jej po tych dniach zwątpienia na­brać nowej otuchy. Przypomniała sobie pobożnego ojca:

zarówno łaskę, jak i niełaskę niebieskich mocy przyjmował pokornym sercem. W czasach niełaski, w czasach rewolucji, ufając w pomoc Zbawiciela, szukał i znajdował we własnej piersi siłę, by rozbić wszystkich nieprzyjaciół. Jeszcze nic nie było stracone; jeszcze istniała możliwość, że cesarzowa uro­dzi córkę albo że jej ciąża skończy się poronieniem. Ponie­waż cesarzowa była heretyczką, nie mogła oczekiwać łaski Matki Bożej. Wszyscy krewni opowiadali, że cesarzowa wzbraniała się udać do spowiedzi lub przyjąć spowiednika, wielokrotnie chwaliła się swym światłym umysłem i czytała poezje tego frywolnego Żyda Heinego. Taka zuchwałość nie mogła być nagrodzona. Maria Annuncjata modliła się: Święta Mario, Matko Boża, oddaj sprawiedliwość mnie i jej! Święta Mario, Matko Boża, wynagródź ją i mnie wedle naszych zasług! Niech cesarzowa wyda na świat córkę, a ja każdego roku syna!

Arcyksiążę, pamiętając o ostrzeżeniu lekarza, nie chciał mieć więcej dzieci. Tegoż roku jednak księżniczka ku zasko­czeniu męża zapałała do niego zaplanowaną czułością, po raz pierwszy zaczęła dręczyć nie kochanego człowieka cięż­ką bronią swej subtelnej, fascynującej urody, żarem chore­go pożądania. Pokusa była potężniejsza niż ostrzeżenia. Kiedy gazety doniosły, że Jej Cesarska Mość udała się z Gódólló do Budy, aby tam oczekiwać bliskiego radosnego wydarzenia, Maria Annuncjata miała już pewność, że rów­nież ona jest znów przy nadziei.

Cesarzowa urodziła córkę. Gdy Maria Annuncjata usły­szała tę pomyślną wieść, rzuciła się na ziemię przed obra­zem Najświętszej Dziewicy i wyjęczała:

Ach, Święta Mario, słodka Dziewico, umieram ze szczęścia! Zabijasz mnie swoją łaską.

Modliła się długo; w nie kończącej się dziękczynnej modlitwie stłumiła pobożnie radość swego serca. Kiedy klę­czała, było jej tak lekko, że miała wrażenie, iż się unosi, wie­rzyła, iż się unosi w górę, w błogosławiony błękit nieba, gdzie króluje łaskawa Dziewica Maria; wydawało się jej, że jest tak wysoko wyniesiona ponad rodzaj ludzki, iż czuje całkiem blisko oddech świętej Dziewicy i oddech Zbawicie­

la. I wiedziała, że jest wyróżniona spośród innych kobiet i obdarzona łaską, i była teraz pewna, że niepobożna cesa­r/owa została odtrącona i potępiona i nie urodzi już więcej syna.

Maria Annuncjata wstała i popatrzyła wokół: znajdo­wała się jeszcze na ziemi. Ale jak pięknie było teraz przeby­wać na ziemi, mając niebo w sercu! Ucałowała wiele małych figurek i obrazków świętych, które ze wszystkich ścian i ze wszystkich kątów i nisz spoglądały łaskawie na szczęśli­wą księżniczkę. Wiedziała, że jeszcze w tym roku urodzi syna.

Klęska, jaką cesarstwo poniosło przed dwoma laty, nie­szczęśliwy koniec wojny pruskiej z jej zgubnymi skutkami bardzo księżniczkę przygnębiły, w odróżnieniu od arcyksię- cia. któremu mocarstwowa pozycja monarchii mniej leżała na sercu niż udanie się balu oficerskiego w garnizonie; wia­ra w wielką przyszłość synów była jednak u znów ciężarnej kobiety tak mocna, że traktowała to osłabienie cesarskiej władzy tylko jako stan przejściowy. Miała nadzieję, nie, by­ła prawie pewna, że jeden z jej synów, może Franciszek Fer­dynand, może Otto, może ten jeszcze nie narodzony, ty­siąckrotnie powetuje sobie wszystkie klęski i stanie się naj­większym cesarzem świata chrześcijańskiego, potężniejszym niż Karol V.

Ale jakże daleka była jeszcze droga, jak nielitościwie wolno mijał czas! W tych miesiącach Maria Annuncjata czuła we krwi gorączkę i niecierpliwość swej choroby. La­tem leżała całymi dniami w ogrodzie i spała, chciała prze­spać zbyt wolno upływający czas. W końcu września, kiedy do miasta nadciągnął od gór zimny wiatr i rozpalona go­rączką księżniczka nie mogła już siedzieć w jesiennie chłod­nym ogrodzie, przestraszyła męża gwałtownym żądaniem: chciała z całą rodziną natychmiast przenieść się do Wied­nia. Arcyksiążę nienawidził raptownych decyzji, niechętnie i z ociąganiem godził się na wszelkie zmiany. Myśl, że ma porzucić piękne ciche miasto Graz z jego powolnym ryt­mem życia, który tak odpowiadał pragnącym spokoju eme­rytom, była mu nienawistna. Nieuniknionego starcia z mat­

ką — a od jej woli zależało, czy cesarz zgodzi się na przenie­sienie do Wiednia — bał się jak uczniak, który coś prze­skrobał. Już dwa razy zabroniła pobytu w Wiedniu swemu zastraszonemu synowi i wymagającej synowej; bał się, ocze­kiwał, że nie ulegająca wpływom matka będzie chciała i tym razem narzucić swą wolę bardzo drażliwej, schorowanej, a bez reszty zdecydowanej stawić opór Marii Annuncjacie. Wysłał do Wiednia ostrożny list, bojaźliwie dotykający sprawy przeniesienia, i zamierzał czekać odpowiedzi. Ale księżniczka oświadczyła już po dwu dniach, że nie ścierpi żadnej zwłoki, nie pozwoli sobie niczego zabronić, wyrusza­ją nazajutrz. I tak się też stało.

W kilka godzin po przybyciu do Wiednia arcyksiążę i przygotowana do walki, gorączkująca księżniczka stali przed starą, despotyczną arcyksiężną Zofią. Karol Ludwik był zdecydowany chronić Marię Annuncjatę; ze względu na ciężarną żonę zamierzał podjąć walkę i, jeśli już tak być mu­siało, wytoczyć wobec matki cały arsenał argumentów. Wiedział, że walka będzie ciężka: czuł strach przed nie dają­cą się wyobrazić, a jednakże niezbędną koniecznością przeciwstawienia się matce. Zacinając się i jąkając zaczął wyliczać przygotowane wcześniej argumenty, które już w swym liście szczegółowo wyłożył. Stara arcyksiężna prze­rwała mu:

Zamilcz — powiedziała. — Wiem wszystko lepiej od ciebie.

Badawczo, ważąc wszystko, z nieprzeniknioną twarzą spoglądała długą chwilę na ciężarną synową, bez miłości i bez nienawiści. Miała przed sobą kobietę chorą, zgubioną, naznaczoną przez śmierć. Niezwykle cichym głosem oświadczyła:

Mnie to odpowiada. Cesarzowi także będzie odpo­wiadało. Urządzajcie się, zaraz się dowiem, gdzie dałoby się znaleźć dla was wygodny dom.

Zmusiła gorączkującą synową, aby na pół godziny po­łożyła się odpocząć na kanapie. Gdy matka i syn zostali sa­mi, ofuknęła go:

Czy ty nie masz rozumu? Kobieta jest ciężko chora i

już znowu w ciąży. Nie wiesz, że tyloma ciążami wpędzisz ją szybko do grobu?

Arcyksiążę nabył dom przy Favoritenstrasse, kazał go szybko przebudować i urządził się na stałe. Tam też po Bo­żym Narodzeniu Maria Annuncjata wydała na świat trze­ciego syna. Otrzymał imiona Ferdynand Karol Ludwik. Ten syn wyglądał jak przedwcześnie urodzone martwe dziecko. Wszyscy byli przekonani, że dożyje najwyżej dnia chrztu; tylko Maria Annuncjata, całkowicie wyczerpana i bliska śmierci, powiedziała:

Będzie żył, wiem o tym.

Tak się istotnie stało. Ona zaś, tak uważali lekarze, ofia­rowała nowo narodzonemu ostatnie siły żywotne. Jeszcze tylko potworna siła woli trzymała ją przy życiu. Stara arcy- księżna Zofia sądziła, że wypełnia ostatnie życzenie skaza­nej na śmierć księżniczki. Lekarz przyboczny stwierdził, że chora na płuca jest niechybnie zgubiona. Tylko sama chora nie wiedziała albo nie chciała wiedzieć, że jej energia życio­wa została wyczerpana. Po rozwiązaniu musiała leżeć kilka tygodni. Gdy wstała po raz pierwszy, chwiejąc się, zatacza­jąc, tak słaba, że ledwie mogła utrzymać się na nogach, po­wiedziała do męża:

Jestem naturalnie jeszcze słaba, ale czuję się dobrze. Poród był lekki. Chcę mieć jeszcze wielu synów!

Przestraszył go mroczny blask jej oczu.

Jeszcze raz zatryumfowała jej wola życia. Maria Annun­cjata pojawiła się na dworze. Stała naprzeciwko cesarzowej i mierzyła rywalkę płomiennym spojrzeniem. Skazana na śmierć księżniczka uważała się za zwycięzczynię. Myślała: Partia przebiega pomyślnie, przebiega cudownie: jeden do trzech.

Mówiła mężowi, podobnie jak wszystkim, z którymi się stykała, że szczęśliwie przezwyciężyła groźną chorobę. Nie chciała przyjąć żadnego lekarza, chodziła na wielkie bale, pokazywała się często w Burgtheater i w Operze, każdy wie­deńczyk znał wkrótce mroczny blask jej oczu. Nie całowała jednak nigdy swych dzieci. Żadnemu z nich nie wolno było jej dotknąć. Izolowała się jak trędowata.

Późnym latem ponownie zaszła w ciążę. Arcyksiążę był słabym człowiekiem, wszystko działo się wedle jej woli, zgodnie z jej planem. Spędzali lato w dalekim małym pała­cyku w Artstetten koło Póchlam w Dolnej Austrii. Było ła­godne lato, łagodna jesień, w łagodności tego lata i tej jesie­ni księżniczka poczuła, że wkrótce umrze. Ale przed śmier­cią chciała urodzić jeszcze jednego syna. Wyobrażała sobie, że jej ojciec spogląda ku niej z nieba czule i zachęcająco. Rozmawiała z nim odosobniona w swym pokoju, przy otwartym oknie, szczęśliwie zagubiona w widoku chmur: Bronię się dzielnie, ojcze, będę się bronić do ostatka. Bom­barduję dom Habsburgów synami, tak jak ty bombardowa­łeś Mesynę.

W Artstetten zległa po raz ostatni. Urodziła córkę, któ­ra wydawała się tak samo niezdolna do życia jak jej bracia po przyjściu na świat. Nowo narodzona arcyksiężniczka otrzymała imiona Małgorzata Zofia.

Maria Annuncjata nie chciała najpierw wierzyć, że ma córkę. W ostatnich latach żyła w przekonaniu, że Zbawiciel i Święta Dziewica postanowili ofiarowywać jej wyłącznie synów. Czyż teraz, gdy czuje coraz bliższą śmierć, łaska nie­bios została jej odjęta? Czyżby moce niebieskie uznały, że stała się zbyt dumna, zbyt pewna łaski i wyboru? Czyż kie­dykolwiek mogła zapomnieć, patrząc na swych chorowi­tych, wątłych synów, na bezkrwiste twarzyczki, mizernym jasnym puszkiem pokryte główki, że łaska była niepełna, że każdy podarunek niebios nosił widoczne znaki nietrwałości i o każdej porze groził okrutnym zniknięciem? Ach, próby były twarde i ciężkie. Rozczarowana księżniczka zmuszała się, by pozostać pobożną. Zmuszała swe dumne serce do pokory, okrywała pokorą swą nienasyconość, swe nie­zmierne roszczenia. Pokornie prosiła Zbawiciela i Świętą Dziewicę: Dajcie mi jeszcze czas!

Żyła jeszcze rok. Jej nienasyconość, bezmiar jej ambicji trzymały ją jeszcze rok przy życiu. Była zdecydowana wyłu­dzić od niebios pobożnym fortelem jeszcze jednego syna. Ale uciekające ze świstem ze zniszczonych płuc resztki sił nie wystarczyły już dla podtrzymania jej niezniszczalnej wo­

li Otulona w cieple pledy pojechała na Południe, miesiąca­mi leżała nieruchomo w śmiertelnej pościeli z zakonnicą po lewej i prawej ręce. Zakonnice były dobrotliwe, ale bez­względne, nie odstępowały dniem i nocą od łoża chorej. Ar- cyksiążę odetchnął szczęśliwy, że nie musiał być sam z umierającą, lękał się powolnego umierania, lękał się brzmiącej niejasną groźbą, niezrozumiałej, tajemniczej mo­wy umierającej księżniczki. Powiedziała:

- Musisz abdykować, jeśli kiedyś do tego dojdzie, nie staniesz swym synom na drodze, obiecaj mi to!

Obiecał.

Przysięgnij! — zażądała.

Przysiągł. Sądził, że ona majaczy; ale jej myśli były do ostatniej chwili jasne, a wola mocna.

Zmarła 4 maja 1871 roku mając dwadzieścia osiem lat, piękna niczym nieziemska zjawa.

PRZESTRACH

Arcyksiążę Karol Ludwik odetchnął. Długo żył w oparach choroby i depresji, w trwodze przed obłędem, który odkrył w oczach chorej żony. Wiedział, że nie była obłąkana; ale nie dająca się wyjaśnić jej lodowata nieczułość, podobnie jak chorobliwe pożądanie były gorsze od szaleństwa. Teraz był wolny. Jeszcze całymi miesiącami po jej śmierci lękał się zatrutego tchnienia choroby, lękał się męczącego spojrzenia nieboszczki, która straszyła go w snach. Nie był sentymen­talny, miał mocne nerwy, jego flegmatyczny temperament bronił go przed nadwrażliwością; ale to powolne umieranie trwało za długo. Teraz wszystko w nim wołało o świeże, zdrowe powietrze. Mógł swobodnie podjąć decyzję i wrócić do ukochanego niegdyś Grazu, ale obrzydło mu to miasto. Czuł w sobie odrazę, która kazała mu unikać wszyst­kich pokoi, wszystkich domów, wszystkich miejsc, które przypominały Marię Annuncjatę. Nie był bogaty; mimo

to polecił zbudować u podnóża Raxalpe, obok Reiche­nau, pałac Wartholz. Tam pragnął zamieszkać, ponieważ z tym miejscem nie wiązało się żadne wspomnienie o zmarłej.

Ale dzieci — te przypominały mu zmarłą zawsze i wszę­dzie. Nie były do niej podobne, ale odziedziczyły jej choro- witość, jej fizyczną wątłość. Lekarz twierdził wprawdzie, że nie są chore na płuca, ale mówił przy każdej okazji, że dzieci osoby chorej na płuca muszą być ze szczególną troskliwoś­cią chronione przed chorobą. Arcyksiążę był prostym czło­wiekiem i nie lubił problemów. Zaczął głowić się, jak mógł­by rozwiązać sprawę ojcowskich obowiązków w sposób mi­ły Bogu i sumienny. Po kilku dniach znalazł rozwiązanie, które uspokoiło jego sumienie. Postanowił każdego ranka modlić się o zdrowie swoich dzieci. To było najważniejsze. Ponadto postanowił żyć wraz z nimi w zdrowym powietrzu na wsi. Wyszukał krowy, które miały dostarczać dzieciom mleka. Pomoc boża, zdrowe powietrze i dobre mleko: jeśli to nie pomoże, nie pomoże już nic.

Arcyksiążę chętnie mieszkał na wsi. Chętnie rozmawiał | chłopami, z myśliwymi i gajowymi, był przystępny z we­wnętrznej potrzeby serca. Ranek w lesie, skuteczny obchód myśliwski, flaszka czerwonego wina w czasie odpoczynku były lepsze niż sława i lepsze niż miłość kobiet. Z obydwo­ma starszymi chłopcami chodził z przyjemnością po polach i mówił im:

Popatrzcie, dzieci, dobry Bóg pozwala temu wszyst­kiemu rosnąć, jakże dorodna jest ta pszenica. A wieśniacy, którzy nas tak pobożnie pozdrawiają i spoglądają życzliwie, lubią nas, to są zacni ludzie. Natura jest wspaniała i ludzie są dobrzy, bądźcie więc wdzięczni Panu Bogu i starajcie się zostać także dobrymi ludźmi.

Po kilku tygodniach dzieci zauważyły, że wieśniacy już się do nich nie uśmiechają. Ośmioletni Franciszek Ferdy­nand zauważył to wcześniej niż ojciec i niż sześcioletni Otto, który na spacerach swawolnie skakał wokół ojca i poważ­nego starszego brata. Chłopi dawali drapaka, kiedy ich spo­strzegali. Pozdrawiali zaś uniżenie, jeśli na czas nie mogli się

49

iilil i im pi

'ÄÄllli fc| M i l J

L L L - . u ... ., WŁjkśk iM / / / /

oddalić, szybko jednak wracali do swej pracy na roli i uda­wali głuchych. Ojciec nie ganił tego dziwacznego zachowa­nia się wieśniaków, lecz mówił wyjaśniająco:

Oni muszą ciężko pracować, nie jest im tak dobrze jak wam.

Franciszek Ferdynand zauważył także, że ojciec w swym gabinecie traktuje ludzi mniej uprzejmie niż na space­rze. Kiedy podskarbi lub nadleśniczy zdawali arcyksięciu Karolowi Ludwikowi sprawozdanie, bystro obserwujący chłopiec czuł w powietrzu wręcz podniecające napięcie. Oj­ciec czytał papiery, które mu wręczano, i mówił prawie za­wsze do czekających w postawie na baczność urzędników:

Nie zgadzam się. Trzeba oszczędzać.

Ojciec mówił spokojnym głosem, bez zdenerwowania. Mimo to Franciszek Ferdynand dostrzegał często na twa­rzach czekających ludzi wyraz oburzenia, które z trudem tłumili.

Proszę wybaczyć, Wasza Cesarska Wysokość, to są biedni ludzie, zbiorą tylko odrobinkę drzewa — powiedział kiedyś nadleśniczy, zdający sprawozdanie.

Przykro mi, ale nie pozwolę się okradać — odparł ar- cyksiążę. — Jest pan przede mną odpowiedzialny za każdy kawałeczek drewna, niech pan o tym pamięta.

Nadleśniczy zrobił niechętny ruch ręką, opanował się jednak szybko i powiedział uniżenie:

Wedle rozkazu, Wasza Cesarska Wysokość.

Tak trzeba robić — powiedział arcyksiążę do swego ośmioletniego syna, gdy leśniczy wyszedł — zawsze dobrze uważać, w przeciwnym razie okradną cię z przodu i z tyłu. To są nawet całkiem przyzwoici ludzie, ale nikomu nie wol­no ufać. Zapamiętaj sobie, Franzi: nikomu nie wolno ufać.

1 nigdy nie wolno na nikim polegać, a już w ogóle nie na jednym jedynym człowieku, to jest jeszcze ważniejsze. Za­pamiętaj to sobie już teraz, bo jest to złota życiowa reguła.

Aha, więc to tak, pomyślał ośmiolatek. Ludzie są fałszy­wi i podstępni. Kiedy stoją przed nami, robią przyjemną minę; jeśli się jednak nie uważa, oszukują nas i nie życzą nic dobrego. To trzeba wiedzieć.

Czy Degenfeldowi też nie można ufać? — spytał.

Hrabia Degenfeld jest dżentelmenem — odpowie­dział ojciec. — Panowie, którzy was wychowują, są bez wy­jątku dżentelmenami. Mówię ogólnie, że nie można ufać ża­dnemu człowiekowi. Na przyszłość. Teraz nie musisz się je­szcze o to martwić; w twoim otoczeniu są tylko sami dżen­telmeni, których musisz słuchać.

Hrabia Degenfeld, rotmistrz hrabia Nostitz i podpo­rucznik hrabia Wallis mieli za zadanie wychować chłopców według jednego, wszystkich książąt cesarskiego domu obo­wiązującego schematu.

Ale nie dręczcie chłopców zbyt dużą ilością wiedzy — miał zwyczaj mawiać arcyksiążę. — Jest rzeczą najważniej­szą, żeby byli zdrowi i uczyli się dobrych manier. Poza tym trzymajcie się, panowie, dokładnie schematu.

Tradycyjny rozkład godzin wypełniał bez reszty cały dzień. Ośmioletni Franciszek Ferdynand uczył się religii, niemieckiego, pisania, rachunków, geografii, historii, fran­cuskiego, rysunków, tańca, gimnastyki, szermierki, jazdy konnej, pływania i musztry. Uczył się niechętnie, na wykła­dach nie uważał, a wychowawcy nie wiedzieli, czy iść za ży­czeniem ojca i nie „dręczyć młodych książąt zbyt dużą iloś­cią wiedzy”, czy też obciążyć ich balastem nauki przepisa­nym przez plan nauczania. Hrabia Degenfeld, który spra­wował najwyższy nadzór, znalazł wyjście: nauczyciele wy­kładali zalecony materiał, napominali jednakże książąt bar­dzo opieszale, by śledzili tok nauki. Było rzeczą niemożliwą traktować surowo te uderzająco źle rozwinięte, słabowite dzieci. Było także rzeczą niemożliwą poprawić ich wątłą po­stawę, co sprawiało udrękę dziarskim, eleganckim ofice­rom. Te zbyt delikatne dziecięce ciała groziły wciąż złama­niem. Nawet nieco silniejszy Otto, który był ciągle w szalo­nym ruchu i wywijał koziołki, wieczorem zdradzał często oznaki wyczerpania.

Franciszek Ferdynand był bardzo trudnym dzieckiem. Jego wodniście niebieskie, pozbawione wyrazu oczy iryto­wały nauczycieli, którzy nie wiedzieli, czy uważa na lek­cjach. Często marzył, lecz jego oczy tego nie zdradzały; cza­

sem przysłuchiwał się z wielkim napięciem, ale w jego oczach również nic się nie dało wyczytać. Niekiedy nagle wpadał w gniew. Zrywał się i z wściekłością tupał nogami albo trzęsącymi się z wściekłości rękami targał zeszyt czy książkę. Gdy pytano go, czemu szaleje, milczał uparcie lub daw ał odpowiedź, która niczego nie tłumaczyła. Każdą ka­rę przyjmował z ostentacyjną obojętnością, która źle skry­wała gniew.

Jeszcze większe kłopoty były z jego młodszym bratem Ottonem. Franciszek Ferdynand bywał czasami ambitny i żądny pochwały; dlatego od czasu do czasu ze szczególną pilnością przyswajał sobie lekcję. Otto nie uczył się z zasa­dy niczego. Przed każdym egzaminem oświadczał po pro­stu:

Nie umiem nic, niczego się nie uczyłem.

Mimo to wychowawcy woleli go od kapryśnego, poważ­nego, posępnego Franciszka Ferdynanda. Swawolność Ot­tona zniewalała wychowawców, chociaż cierpieli od jego figlów. Pewnego dnia wszystkie książki i zeszyty młodego księcia zniknęły. Kiedy wielogodzinne poszukiwania, w których uczestniczył cały dwór, zakończyły się niczym, Otto śmiejąc się powiedział, że wszystko spalił. Raz podsłuchał w parku rozmowę jednego z guwernerów z ładną młodą po­kojówką, która obiecała młodemu oficerowi, że przyjdzie o dziewiątej wieczorem do jego pokoju. Po kolacji sześciolet­ni Otto zniknął, szukano go w całym pałacu, był nie do od­nalezienia. Leżał ukryty pod łóżkiem oficera. O dziewiątej, gdy pokojówka przyszła i miała się właśnie poddać czułoś­ciom swego amanta, mały arcyksiążę wypełzł spod łóżka i ryknął: „Huuuh!” Jego głośny śmiech groził zwabieniem mieszkańców pałacu. Jednakże Otto zaraz przestał się śmiać, przekornie pokiwał ręką wytrąconemu z równowagi oficerowi i pobiegł, przez nikogo nie zauważony, do pokoju dziecinnego, do łóżka.

Otto był ulubieńcem ojca. Rzadko słyszano, żeby śmiały się pozostałe dzieci. Na niezbyt jeszcze wyrazistych dziecię­cych twarzyczkach widniał posępny rys; odnosiło się wraże­nie. że dziedzictwo posępnej matki przytłacza je od urodzę-

nia. Otto był wesoły. Jego śmiech wnosił radość życia do pałacu, w którym arcyksiążę też nie mógł się uwolnić od dręczących cieni przeszłości: cień był zawsze, ponieważ za­wsze były posępne dzieci. Wydawało się, że tylko swawolny Otto nie odziedziczył ciężkiej krwi matki i owej posępności po budzącej zgrozę chorej księżniczce.

Szkoda, że on też jest chudy jak szczapa — mawiał zazwyczaj ojciec i z żalem stwierdzał, że na żadnym z jego dzieci nie widać znaczącej poprawy.

Tego lata ośmioletni Franciszek Ferdynand podsłuchał rozmowę, którą w sąsiednim pokoju prowadził ojciec z hra­bią Degenfeldem.

To jest po prostu krzyż pański — mówił ojciec — dzieci nie nabierają sił. Boli mnie serce, kiedy na nie patrzę. Same szczapy, same anemiczne twarze, jedna w drugą. Tu­tejsze zdrowe powietrze nie przydaje się na nic. Nie wiem już, co mam począć.

Ale jednak nie są chore, Wasza Cesarska Wysokość

powiedział hrabia — może zbyt delikatne, ale nić chore.

Tak, Bogu dzięki — westchnął arcyksiążę — ma pan rację. Z tego właściwie należy się cieszyć. Jeśli się pomyśli, że matka była ciężko chora na płuca... Niedawno śniło mi się, że ona znów tutaj jest i grozi mi: Zabiorę dzieci! To był potworny sen, wystraszyłem się śmiertelnie, ona tak okrop­nie wyglądała... Często podobno się zdarza, że choroba przechodzi na potomstwo, dlatego żyję w ustawicznym strachu. Przecież nigdy nie można wiedzieć, czy choroba nie ukryła się we krwi i dziś lub jutro się nie ujawni. Biedne dzieciaki! Piękny spadek zostawiła im nieboszczka!

Franciszek Ferdynand słuchał z rozszerzonymi oczyma. Szeroko otwartymi oczyma widział znów matkę, zapadnię­te policzki i suchotniczy rumieniec chorej, która patrząc na niego posępnie pożegnała się z nim bez słowa. Zobaczył sie­bie, jàk siedzi przy łóżku i czuje uchwyt jej ręki: raz dłoń by­ła gorąca jak płonące polano, raz lodowato zimna, tak że drżał przy dotknięciu.

W pokoju obok rozmowa umilkła; ojciec i hrabia De- genfeld oddalili się. Franciszek Ferdynand wstał i stanął

przed lustrem. Nie dostrzegł swego odbicia; oślepiły go łzy, które napłynęły mu do oczu. Widział czerwoną mgłę, w tej czerwonej mgle rysowała się ostro zapadnięta twarz matki, tak jak wyglądała w ostatnich tygodniach życia. Nie pojmo­wał tego. co usłyszał. Śmierć matki niewiele go poruszyła; matka była surowsza niż wszyscy wychowawcy, nigdy go nie pocałowała, nigdy po matczynemu czule nie uścisnęła. Gdy po śmierci matki powiedziano mu, że ona jest teraz w niebie, raczej jej zazdrościł, niż jej żałował. Do dzisiaj nie bał się także chorób. Chorować było pięknie i przyjemnie; kiedy się chorowało, nie trzeba się było uczyć, wolno było leniwie leżeć w łóżku i wypowiadać każde życzenie, które kiedy indziej było zabronione. Kiedy się chorowało, wszys­cy stawali się od razu milsi, a ojciec siadywał przy łóżku i mówił czule: „Nie będziesz mi przecież chorował, mój ko­chany chłopcze... Jeśli szybko wstaniesz, przyniosę ci coś ładnego”. Dziś jednak przy słowach ojca Franciszek Ferdy­nand poczuł jakiś trudny do wyjaśnienia niepokój, jakąś od długiego czasu przeczuwaną niejasną groźbę, która szła od zmarłej matki. Otto niejeden raz mówił, kiedy matka po­ciągnęła go z wściekłości za włosy: „Mama jest czarowni­cą”. Trwożliwy ton, jakim ojciec wypowiadał się teraz o matce, zbudził w podsłuchującym Franciszku Ferdynan­dzie niezrozumiały strach. Może rzeczywiście była czarow­nicą, pomyślał. Ojciec tak straszliwie się boi, że ona jeszcze dzisiaj, chociaż już dawno odeszła, może nam coś zrobić...

Nagle zaczął krzyczeć. Przybiegł ojciec i wychowawcy, położono go do łóżka. Kiedy zobaczył zatroskaną, dobrą twarz ojca, uspokoił się, ale drżał jeszcze długo jak w febrze. Ojciec i wychowawcy spoglądali na siebie przestraszeni, sta­nęli przed zagadką. Nic się przecież nie wydarzyło. Franci­szek Ferdynand od wczesnych godzin rannych siedział na­przeciwko swych nauczycieli obojętny, cichy, jego pozba­wione wyrazu oczy nie zdradzały żadnego uczucia. Na lek­cji historii przysłuchiwał się nieco żywiej wykładowi, pod koniec ucieszył nawet nauczyciela, zadawszy kilka pytań. Potem poszedł na spacer z hrabią Nostitzem i Ottonem. Ot­to wypatrzył ptasie gniazdo i dlatego nie zdążył posprzeczać

się ze starszym bratem. Następnie wychowawca pozwolił zmęczonemu Franciszkowi Ferdynandowi odpocząć przez chwilę samemu w pokoju. Na późne godziny popołudniowe przewidziana była lekcja religii i nauka szermierki, nie były to żadne denerwujące rzeczy.

Co się stało? — nagabywał ojciec i wychowawcy przebudzonego arcyksięcia, który po zagadkowym wypad­ku, wyczerpany, zasnął. Pozbawione wyrazu, niebieskie jak woda oczy ośmiolatka nie zdradzały niczego. Patrzył drę­two na ojca. Zagryzł wargi i milczał. Sprawa pozostała nie wyjaśniona.

Od tego dnia zaczął nienawidzić zmarłej matki. Od jej śmierci rzadko o niej myślał, nigdy zaś nie mówił. Od tej chwili musiał często myśleć. Bał się jej. Wstydził się jednak wyznać swe obawy ojcu lub któremuś z wychowawców. Ukrywał swój strach także przed Ottonem. Tylko raz spytał go z napięciem:

Powiedz, myślisz jeszcze czasem o... o mamie?

Otto odpowiedział bez namysłu:

Dlaczego mam o niej myśleć. Ona przeęież umarła! Jeśli ktoś umarł, żyje tylko jeszcze w niebie!

Późną jesienią Karol Ludwik wrócił z dziećmi do Wied­nia. Wezwała go arcyksiężna Zofia. Życzyła sobie, żeby się ożenił po raz trzeci. Miał trzydzieści osiem lat; w tym wie­ku, stwierdziła, zdrowy mężczyzna nie może rezygnować z uregulowanego życia małżeńskiego, nawet wdowiec z czwórką dzieci! Bezradnym sierotom musi dać matkę, lep­szą niż ta, której śmierć, jak się wydaje, nie bardzo opłaku­ją, co bystra babka uznała za zrozumiałe. Rozejrzała się już za odpowiednią żoną dla Karola Ludwika. Wybrała znowu księżniczkę ze zdetronizowanego królewskiego rodu. Pole­ciła synowi, aby zacżął się starać o rękę infantki Marii Tere­sy, księżniczki Braganzy, córki byłego króla Portugalii Mi­guela.

Karol Ludwik nie miał w zasadzie nic przeciw powtór­nemu ożenkowi, chociaż żartując powiedział, iż boi się, że każda jego żona po krótszym czy dłuższym małżeństwie bę­dzie gryzła ziemię; ale nie jego w tym wina, nie jest przecież

Sinobrodym. Tą uwagą chciał matce dać do zrozumienia, że wyszukiwała mu dotychczas niewłaściwe żony. Tym ra­zem chciał być ostrożniejszy. Infantka Maria Teresa była córką człowieka, który zagarnął tron portugalski; wielkie mocarstwa zaprotestowały uroczyście przeciw zagarnięciu tronu. Karol Ludwik, już teraz bardziej ostrożny, zebrał dokładne informacje o rodzinie młodej dziewczyny, która miała zostać jego trzecią żoną. To, czego się dowiedział, by­ło dostatecznie odstraszające. Ojciec księżniczki nie tylko że zagarnął tron, ale w czasie swego krótkiego panowania sza­lał jak obłąkany i pozbawił życia piętnaście tysięcy ludzi. Prawdopodobnie jeszcze więcej, mówiły niektóre sprawo­zdania. Także koniec jego rządów był mało chwalebny: po klęsce własnych oddziałów najemnych podpisał akt kapitu­lacji. który mu zapewniał rentę w wysokości 375 000 fran­ków. Dom Miguel zmarł w 1866 roku; ale czy jego okru­cieństwo, brak skrupułów, jego szachrajska dusza nie żyły nadal w jego dzieciach? Wzdragając się przed nowym związkiem z niesympatyczną kobietą, Karol Ludwik wypo­wiadał śmielej niż zazwyczaj swoje wątpliwości. Arcyksięż- na Zofia nie zgadzała się z synem.

Czy wiesz — zapytała — że ojciec twojej drugiej żo­ny, nazywany przez pospólstwo „Re Bomba”, miał również bardzo złą reputację?

Arcyksiążę nie wiedział o tym.

Mimo to — mówiła arcyksiężna — Maria Annuncja- ta była doskonałą żoną, dzielną kobietą, która dała ci czwo­ro dzieci. Szkoda, że zmarła tak młodo.

Starając się za wszelką cenę urzeczywistnić swój plan, arcyksiężna Zofia zapomniała w tym momencie, że jeszcze niedawno traktowała Marię Annuncjatę kwaśno i nieżyczli­wie.

Ty doprowadziłaś małżeństwo z nią do skutku — od­parł Karol Ludwik — ale doprawdy nie wiem, czy był to właściwy wybór. Obawiam się, że nie. Nie byłem z nią zbyt szczęśliwy.

Ponieważ była chora. Twoja przyszła małżonka jest z innego gatunku. Zdrowa jak ryba. Rozumna, świeża, zdro-

.........

SkS f^sTi* fV * Wr Hf} nWI* i If >4%fj

If t^liifwt^ni

!%, **»$ f * ? a

w#f

'> v1> %#

»>

1 1 - i”il i'llll'•* 06.-‘^ '* £■'•!

wa jak ryba szesnastoletnia dziewczyna. Możesz się cieszyć, jeśli ją dostaniesz. Ostatecznie w porównaniu z nią jesteś już starym koniem. Wkrótce czterdziestka. Bogu możesz dzię­kować na kolanach, jeśli cię weźmie. Kiedy się kończy two­ja żałoba?

W maju.

A więc poczekajmy do maja. W maju się ożenisz.

Jego sprzeciw podwoił energię starej arcyksiężnej. Złoży­ła wraz z Karolem Ludwikiem wizytę w pałacyku w Klein- heubach. Żyła tam owdowiała Adelajda, księżna Braganzy, ze swym siedmiorgiem dzieci, infantem Miguelem i sześcio­ma córkami, które były król Miguel spłodził po pięćdziesiąt­ce: Marią das Neves, Marią Teresą, Marią Józefą, Adelgun- dą, Marią Anną i Marią Antoniną. Z tych sześciu córek tyl­ko najstarsza, Maria das Neves, była zamężna. Szesnastolet­nia infantka Maria Teresa matkowała młodszym siostrom — najmłodsze miały dziesięć i dziewięć lat — arcyksięciu podo­bała się jej skromna mądrość, którą nie chciała mu impono­wać. Podobało mu się również to, że księżniczka nie była ani piękna, ani brzydka. A przede wszystkim podobało mu się, że mimo dużej różnicy wieku nie traktowała go z szacunkiem jak wuja. Lubiła dzieci, musiał jej godzinami opowiadać o swoich; słuchając go nie była wcale zmęczona.

Podczas gdy on siedział w kręgu młodych dziewcząt i był już na pół zdecydowany natychmiast po okresie żałoby poślubić miłą młodą dziewczynę, arcyksiężna Zofia w ma­łym salonie uszczęśliwiła owdowiałą księżnę Braganzy, któ­ra w ciągu jednego dziesięciolecia urodziła siedmioro dzieci, obietnicą, że wesele odbędzie się w maju. Czterdziestoletnia wdowa promieniała. Sześć córek, które nie miały żadnych pieniędzy, było wielką zgryzotą jej życia. Teraz pozostają jeszcze tylko cztery, pomyślała.

Przygotowano kontrakt małżeński. Odnowiono pałac arcyksięcia Karola Ludwika przy Favoritenstrasse w Wied­niu. Arcyksiążę poinformował dzieci, że w maju przyjedzie nowa mama. Ale na krótko przed ustalonym terminem we­sela stara arcyksiężna Zofia zachorowała i zmarła 28 maja. Wesele trzeba było przesunąć.

Dopiero w następnym roku arcyksiążę Karol Ludwik przywiózł swym dzieciom macochę. Nie miała jeszcze osiem­nastu lat.

Obchodź się z nimi dobrze, mają dotąd czyste konto, ich matka była dla nich jak macocha — powiedział arcy­książę otwarcie.

Nie chcę być macochą, chcę być ich matką — odpo­wiedziała Maria Teresa.

MACOCHA

Tydzień po weselu Karol Ludwik skończył czterdzieści lat.

Właściwie nie powinienem obchodzić urodzin — po­wiedział, gdy młoda arcyksiężna uściskała go tego ranka. — Jestem wprawdzie jeszcze młody, ale przecież o wiele star­szy od ciebie!

Zwróć uwagę, że za dziesięć lat będziesz młodszy ode mnie, mężczyźni zachowują dużo dłużej młodość — odpar­ła i postanowiła, że nie da mu poznać, iż jest już bardzo sta­ry, czego, jak się zdawało, nie wiedział. Była dla niego do­bra. Litowała się nad nim. Miał złą, despotyczną, kapryśną, chorą żonę. Ta znienawidzona kobieta zatruła mu życie. Temu dobremu, przyzwoitemu mężczyźnie-dziecku! Maria Teresa poznała od razu, że to mężczyzna-dziecko. Poznała, chociaż sama była jeszcze prawie dzieckiem. Nie była jed­nakże dziecinna. Gdy arcyksiążę w porannej poczcie otrzy­mywał od dobrego przyjaciela lub jakiegoś handlarza rzad­ki znaczek, nadbiegał zaraz promieniejąc radością i promie­niał godzinami. Jak dziecko, myślała Maria Teresa. Kiedy zapowiedziała się deputacja z Reichenau, arcyksiążę postę­kując i uśmiechając się skrycie układał godzinami życzliwą odpowiedź, którą po przemowie burmistrza lub naczelnika weteranów chciał wygłosić. Jak dziecko, myślała Maria Te­resa. Gdy któryś z synów zadawał mu pytanie, a on nie

umiał odpowiedzieć, nie odsyłał go do wychowawcy, lecz mówił: „Pozwól mi się zastanowić”, otwierał ukradkiem encyklopedię, uczył się na pamięć odpowiedzi i raczył nią rozwlekle, jakby czerpiąc ze źródła swych doświadczeń i wspomnień. Kiedy mówił o odkryciu Ameryki, według en­cyklopedii, ale swobodnie, dzieci musiały odnieść wrażenie, że był przy tym obecny. Zaledwie osiemnastoletnia arcy- księżna dostrzegła w nim dziecko i starca. Jego jasna broda i rzadkie włosy zaczęły już siwieć. Maria Teresa pozwalała mu spoczywać na swej dziewczęcej piersi jak starcowi, który marzy o swej młodości, jak dziecku, które leży przy matce.

Była doświadczona i wyćwiczona w zastępowaniu opu­szczonym dzieciom matki. W Kleinheubach już jako dwu­nastoletnia dziewczynka stała się małą panią domu. Jej matka, która w wieku dwudziestu lat poślubiła pięćdziesię­cioletniego byłego króla Portugalii, kochała jedynie Boga i nienawidziła świata. Pięćdziesięcioletni mężczyzna, który siedemnaście lat przed ślubem stracił zagarnięty tron i nie uratował nawet przywłaszczonego tytułu króla, był dzielny tylko w płodzeniu dzieci. Po dziesięcioletnim małżeństwie wyczerpana ustawicznymi ciążami kobieta czuła nienawiść do rodzaju ludzkiego. Jak się pozbyć tak wielu dziewcząt? Takie myśli przetaczały się jej ustawicznie przez głowę, bez­radną i nieczułą; mąż i liczne dzieci runęły na nią jak lawi­na, leżała przytłoczona tym ciężarem i znosiła to nędzne ży­cie jedynie dlatego, że miała nadzieję, iż kiedyś, na starość, zostanie mniszką w jakimś opactwie benedyktyńskim.

Sześcioro dzieci było dla niej ciężarem, jedno wszelako, urodzona jako trzecie dziecko Maria Teresa, jej błogosła­wieństwem, jedynym oparciem. Ta dziewczyna miała cu­downą zdolność opanowywania chaosu i wprowadzania na jego miejsce porządku. Dwunastoletnia Maria Teresa wzię­ła pod swą opiekę matkę oraz starsze i młodsze rodzeństwo i by zapobiec ruinie, dokonywała cudów, gospodarując szczupłymi środkami, jakie po śmierci ojca pozostały tej niegdyś panującej portugalskiej linii domu Braganza. Mło­da dziewczyna zastępowała rodzeństwu, starszemu jak i młodszemu, matkę i wychowawczynię. Utrzymywała w do-

59

\\ i \mm

-'■ V ; »7,V s\

brym sianie ubrania starszego o dwa lata brata, infanta Mi­guela. dbała o sukienki i bieliznę pięciu sióstr, prowadziła księgi gospodarskie, ale znajdowała również czas, by bawić się z rodzeństwem, być jego powiernicą, dzielić i łagodzić w sposób siostrzano-macierzyński ich drobne troski i kłopoty. Na wszystkich dworach, które natrząsały się z nędznego położenia mieszkańców Kleinheubach, mówiono z szacun­kiem o dzielnej infantce Marii Teresie. Dlatego mądra arcy- księżna Zofia wybrała tę młodą dziewczynę na trzecią żonę arcyksięcia Karola Ludwika.

Nowo poślubiona księżniczka przeniosła miłość do ro­dzeństwa, któremu matkowała, na dzieci swego małżonka. Maria Teresa była tylko osiem lat starsza od najstarszego pasierba, Franciszka Ferdynanda; ani na początku, ani później nie uświadamiał on sobie jednak tej stosunkowo niewielkiej różnicy wieku. Ona zaś uważała, że Franciszek Ferdynand jest fizycznie słabo rozwinięty i mało rozgarnię­ty, podobnie jak reszta rodzeństwa. To jej zresztą nie zmar­twiło. Uznała wychowanie tych czworga dzieci za wspania­ły obowiązek, za życiowe zadanie. Nie pragnęła rodzić własnych dzieci, chwilowo przynajmniej. A ponieważ mnie­mała, że poślubiła starego mężczyznę, bez mała starca, po­stanowiła zostać prawdziwą matką swych czworga pasier­bów.

Nie mogła ich kochać całym sercem, także jej ofiarne oddanie nie było oddaniem całego serca. Kochała przede wszystkim swój ciężki obowiązek, swe życiowe zadanie. Kiedy opuściła Kleinheubach, aby iść za wybranym męż­czyzną, ostygło z dnia na dzień macierzyńskie uczucie, któ­re nieustannie okazywała rodzeństwu. Wyjechała i nieczę­sto już myślała o matce, o rodzeństwie, o potrzebach ro­dzinnego domu, o chaosie, który tam znowu mógł zapano­wać, kiedy zabrakło opiekunki i osoby pilnującej porządku. Odpowiadała rzadko i nadzwyczaj obojętnie na listy z Kleinheubach, nie pozwalała się wzruszyć widocznymi mię­dzy wierszami łzami matki, bezradnym bełkotem pozba­wionych pomocy sióstr, dawała im praktyczne rady i nauki, które brzmiały trzeźwo i obco jak słowa jakiejś obcej osoby.

Traktowała swą przeszłość w Kleinheubach jako zadanie przerwane, od którego musiała się na zawsze uchylić, ponie­waż nałożono na nią inne, korzystniejsze, ważniejsze i cięż­sze. Podjęła to nowe zadanie śmiało, radośnie, ze wszyst­kich sił, wszystkimi zmysłami. Lubiła swe nowe zadanie, jak lubiła stare, ale nowe czyniło ją szczęśliwszą, ponieważ było najtrudniejsze, jakie zaledwie osiemnastoletnia dziewczyna mogła przejąć. Maria Teresa potrzebowała całej siły serca, by zaznać szczęścia przy boku mężczyzny, który w jej oczach nie był mężczyzną, lecz starcem i dzieckiem; poznała także wkrótce złośliwość losu, który zmusił ją do zostania matką czworga dzieci, choć nie urodziła żadnego.

Złośliwość tkwiła przede wszystkim w charakterach dzie­ci. Dzieciom powiedziano: Macie teraz matkę. Maria Tere­sa zajęła się nimi z macierzyńską czułością. Z mądrością i czułością szczodrego serca dążyła do tego, aby nie grać roli dobrej matki, ale być dobrą matką. Była dostatecznie mąd­ra, żeby badać starannie cechy dzieci, chciała przeniknąć w głąb ich dusz, ponieważ uważała, że jest rzeczą ważną uzna­wać odrębność każdego dziecka; ten zamiar świadczył o dojrzałości umysłowej, która daleko wyprzedzała ówczesną dojrzałość umysłową młodych kobiet. Z początku wszystko wydawało się proste. Najłatwiej przyszła jej opieka nad naj­młodszym dzieckiem, trzyletnią pasierbicą Małgorzatą Zo­fią. Młoda arcyksiężna nie uczyła się nigdy obchodzenia z małymi dziećmi; posiadała jednak naturalną zdolność, któ­ra opiekę nad małym dzieckiem, odgadywanie jego potrzeb i życzeń czyniła zabawą. Kobiety przydzielone do trzylet­niej księżniczki zdumiewała gorliwość i zręczność młodziut­kiej dziewczyny, która, ledwie wtajemniczona w obowiązki i godność żony, doglądała pasierbicy jak matka od dawna doświadczona w obcowaniu z małymi dziećmi i własnoręcz­nie wykonywała wszelkie czynności, których nie wymagano od żadnej damy dworu. Pasierbica przyzwyczaiła się po kil­ku dniach do nowej twarzy i płakała, jeśli chciała się nią za­jąć inna opiekunka.

Doglądanie najmłodszego dziecka nie powodowało w żadnej mierze zaniedbywania trojga pozostałych. Maria Te­

resa po kilku tygodniach wyrobiła sobie zdanie o charakte­r/e pasierbów: dziesięcioletni Franciszek Ferdynand był po­ważnym. nieprzystępnym, łatwo denerwującym się, nieza­dowolonym z siebie chłopcem, którego serce musiała o- st rożnie zdobywać; bardziej szczodrze obdarzony był przez naturę ośmioletni Otto, swawolne, pogodne, przymilne dziecko z poczuciem humoru; czteroipółletni Ferdynand Karol był najłagodniejszy z całej trójki, wdzięczny za każde słowo, jednakże umysłowo i fizycznie słabo rozwinięty jak rzadko które dziecko w jego wieku; Maria Teresa była wo­bec niego prawie całkowicie bezradna. Mimo to sądziła, że klasyfikacja, do której doszła po wnikliwej obserwacji, po­zwoli jej uniknąć podstawowych błędów w obchodzeniu się z dziećmi.

Wkrótce jednak stało się dla niej jasne, że jej psycholo­giczne rozpoznanie i wnioski mają jedynie niewielką war­tość. Co wczoraj było prawdziwe, dziś okazywało się fałszy­we; co przed południem wydawało się oczywiste, po połud­niu nie miało już żadnego znaczenia. Franciszek Ferdynand był poważnym dzieckiem; ale bywały godziny, kiedy zacho­wywał się bardziej po błazeńsku niż swawolny Otto; a ulu­bieniec ojca, pogodny Otto, który wydawał się zdrowszy od rodzeństwa, miewał złe dni czyniące ze swawolnika nieprzy­stępnego i złośliwego chłopca. Dlatego Maria Teresa zre­zygnowała wkrótce ze swych teorii; stało się dla niej jasne, że jest, podobnie jak w Kleinheubach, raczej doświadczoną siostrą powierzonych jej opiece dzieci. To jej nie wystarcza­ło. Chciała być matką. Jeśli pragnęła nią być, musiała prze­nieść dzieci, które nie poznały macierzyńskiej miłości, w no­wy, nieznany świat, przekształcić je w nowe istoty.

Czy było to możliwe? Zamierzała przynajmniej spróbo­wać. Pobyt na wsi, w samotności pałacyku Wartholz lub w zamku Artstetten koło Pöchlarn, zapuszczonej posiadłości rodzinnej, którą Maria Teresa lubiła najbardziej, sprzyjał zbliżeniu z dziećmi. Arcyksiążę nie chciał chwilowo zawozić młodej żony do Wiednia. Wystawa światowa, która zwabiła tam ogromną rzeszę poszukujących uciech cudzoziemców, zmieniła niekorzystnie oblicze miasta; arcyksiążę uważał, że

m

æww é%à' «qj'ji y,

iïfà&Ufikiü

Wl&tf I* fc **3{. <%4* •&*. ¿îîîfeî?4®»''^

lÉ^^Sj

mmê:

Cmjraf§|fK#ï3

^iii

lif fV |jf W« | ¿X t gS» i f|V" J% ff iv ;

f Ht /'*li if j| % mtev%

) * *4± i#3 ;9%*;»f'«

Wiedeń powinien należeć do wiedeńczyków, że gorączkowy ruch zeszpecił piękną, dostojną stolicę. Pisano mu także, iż krach na giełdzie, który pewnego czarnego piątku w maju tego roku zrujnował wielu drobnych ciułaczy, stał się dla Wiednia nieszczęściem boleśniejszym niż przegrana wojna. Na ulicach widziało się rozbawionych cudzoziemców, wie­deńczycy zaś byli rozgoryczeni, jeden nienawidził drugiego, jeden zrzucał na drugiego winę za pauperyzację. Był to przykry stan; kto nie musiał teraz żyć w Wiedniu, powinien wedle możności unikać miasta, które straciło swe pogodne oblicze.

Maria Teresa kazała sprowadzić z Wiednia wydaną wiosną książkę, którą chwaliło jej młodsze rodzeństwo, i za­częła ją czytać Franciszkowi Ferdynandowi i Ottonowi. Książka nosiła tytuł Podróż naokoło świata w 80 dniach, jej autorem był Juliusz Verne. Młoda kobieta, która najpierw przeczytała kilka stron swemu mężowi, spodziewała się, że lektura porwie obu chłopców i da lektorce pierwszą okazję, by poznać tajemne życzenia, marzenia i skłonności swych pasierbów. Ośmioletni Otto słuchał zaledwie kwadrans, po­tem zaczął przewracać oczami, stroić miny i naśladować wyraz twarzy macochy. Zauważyła to, przeczytała rozpo­czętą stronę do końca i zapytała:

Nie chcesz już dłużej słuchać?

Wyswobodzony zerwał się i oświadczył:

Wolę się iść bawić. To co czytasz, jest za nudne.

No więc idź — powiedziała spokojnie. Zamyślona przerwała lekturę, uśmiechając się spoglądała za oddalają­cym się pośpiesznie Ottonem, a potem powiedziała do Franciszka Ferdynanda:

To oczywiście musi go nudzić. Jest jeszcze za mały. Gdybym tylko wiedziała, jak pozyskać jego miłość! Jest tak miłym chłopcem.

Franciszek Ferdynand zerwał się i krzyknął:

Ja też nie chcę już słuchać!

Maria Teresa, która miała wrażenie, że śledził lekturę z wielkim napięciem, była zaskoczona. Franciszek Ferdy­nand zachowywał się dotychczas wobec macochy nadzwy-

czaj grzecznie, zwracał się do niej zawsze cichym, zjednują­cym głosem.

Dlaczego krzyczysz, Franzi? — spytała. — Czemu się denerwujesz?

Franciszek Ferdynand straszliwie zbladł. Chciał mówić i nie mógł wydobyć z siebie głosu. Przełknął ślinę, stłumił płacz. W końcu wyrzucił ze ściśniętego gardła:

On może robić, co chce, a zawsze jest miłym chłop­cem. Nawet gdy jest obrzydliwy, jest miłym chłopcem. Mo­że sobie na wszystko pozwolić, jemu wszystko się zaraz wy­bacza! Jest miłym chłopcem, ty przed chwilą też tak powie­działaś. A to przecież nieprawda!

Dlaczego nie? Jest naprawdę miły! Tak samo jak ty. Bardzo was lubię, obydwu.

A więc proszę, czytaj jeszcze chwilę — powiedział i przybrał bardzo wyniosłą minę.

Czytała dalej, ale zarówno ona, jak i on byli roztargnie­ni. Franciszek Ferdynand wyraźnie usiłował być spokojny, sprawiać wrażenie, że jest spokojny; złościło go, że się zdra­dził. A młoda kobieta nagle zrozumiała, co się działo w du­szy najstarszego pasierba. Był zazdrosny. Młodszy brat, którego wszyscy lubili, przytłaczał go. Poważne, pozbawio­ne poczucia humoru dziecko czuło, że ustępuje pogodnemu, często besztanemu, ale ulubionemu przez ojca i wyróżnia­nemu przez wychowawców bratu. Franciszek Ferdynand bał się teraz, że także nowej matce swawolny Otto jest mil­szy niż on. Tego wszystkiego Maria Teresa dotąd nie wie­działa.

Postanowiła zapewnić mu psychiczną równowagę. Od­tąd faworyzowała go. Nie obawiała się, że będzie niespra­wiedliwa wobec innych dzieci; obojgu najmłodszym nie od­bierała niczego, a Otto, który mógłby odczuć niesprawiedli­wość, był bardzo daleki od zazdrości. Ustawicznie psocił, bez przerwy coś majsterkował lub niszczył, wymyślał nie­ustannie nowe figle; i cokolwiek by zbroił, zawsze łajano go i wyśmiewano z czułą pobłażliwością, nie czuł się też nigdy pokrzywdzony czy niedoceniony. Jego serce nie przywiązy­wało się nigdy długo do jednego człowieka lub jednej rze-

czy; zapominał łatwo o każdej przysłudze, którą mu wy­świadczono, ale również o każdej urazie. Tylko niekiedy, bez żadnego powodu, stawał się uparty i krnąbrny, znajdo­wał zadziwiająco złośliwe i obrażające słowa i gesty, który­mi wyrażał swą pogardę dla otoczenia, prowokując gniew i karę; następnego dnia nie pamiętał już o niczym.

Franciszek Ferdynand ulegał nie mniej niż inni czarowi, który dzięki swej beztrosce i swawoli roztaczał Otto; przece­niał ten czar i z tego przeceniania wypływały wszystkie męt­ne i zatrute źródła jego zazdrości i nienawiści. Co musiał przede wszystkim podziwiać u Ottona, to naturalną ła­twość, | jaką młodszy brat, który miał ciało tak samo jak on delikatne i słabowite, lekceważył tę fizyczną słabość. Franciszek Ferdynand uważał, że nie jest słabszy od Otto­na; mimo to młodszy brat nie męczył się nigdy podczas za­bawy czy jazdy konnej, w każdym razie dużo mniej niż star­szy, który zbyt często zmuszony był oświadczyć: „Nie mogę dłużej”. Mieli wspólne lekcje jazdy konnej. Franciszek Fer­dynand jeździł niechętnie, każdy koń był dla niego niebez­pieczny, strach zatruwał mu całą przyjemność jazdy: Otto jeździł szaleńczo jak huzar, nauczyciel jazdy musiał mu czę­sto przypominać o ostrożności. Kiedy go koń zrzucił, Otto śmiał się. Kiedy koń zrzucił Franciszka Ferdynanda, ten także chciał się śmiać, a musiał płakać, choć bardzo się przed tym bronił. Otto górował również nad starszym bra­tem na lekcjach szermierki. Zachowywał się wprawdzie ja­ko szermierz niezdarnie, ale fechtował beztrosko, fechtowa- nie sprawiało mu przyjemność, gdy tymczasem ambitny Franciszek Ferdynand ze śmiertelną powagą przestrzegał wszelkich reguł, chciał się wyróżnić, a mimo to cofał się bo- jaźliwie przed każdym rzekomym niebezpieczeństwem. Oburzał się, że nauczyciel nie chwali jego gorliwości, nato­miast wykraczającą przeciw regułom swawolę Ottona ła­godnie wyśmiewa, zamiast go zwymyślać.

Maria Teresa wiedziała już, co czuje Franciszek Ferdy­nand. Odgadła, że źle zabiegała o jego miłość, mówiąc mu, iż lubi go tak samo jak Ottona. On potrzebował człowieka, który go woli od Ottona. Chociaż jej, podobnie jak wszyst-

łfcteifiu i#11

-Pff WjM* IV ł%41

^ Hw w •; filSm i jiWf 31 * *

p*i M ■ *■ w.:

> 4> , 4

i®*» V

TOk* y MBWf *£4 ¡JM } \ _ł ąJill

kim. Otto podobał się bardziej, postanowiła zrobić z Fran­ciszka Ferdynanda swego ulubieńca. Młodsze dzieci mogły poczekać; nie potrzebowały miłości matki, jeszcze nie lub już nie. ponieważ nie poznały tego uczucia. Franciszek Fer­dynand potrzebował tej miłości. Maria Teresa chciała mu dać. czego potrzebował. Podniesienie go na duchu było wy­ra/nie najważniejszą częścią jej życiowego zadania. Musiała pozyskać chłopca, musiała zdobyć jego serce. Była mądra, ale niecierpliwość młodości nie pozwoliła jej oczekiwać na­turalnego rozwoju uczucia. Tygodniami przecież nie do­myślała się swego zadania lub je źle wykonywała, a teraz chciała szybko, szybko wszystko wyrównać, dozwolonymi i niedozwolonymi środkami. Nie potrafiła, może tylko na ra­zie. pokochać dziesięcioletniego, mrukliwego, kapryśnego, posępnego pasierba; dlatego okłamywała siebie i jego, wie­rzyła. że to jej obowiązek. Powiedziała mu, że jest jej bliż­szy. bliższy sercu niż inni, ale nie może tego nikomu powie­dzieć. Uderzyła w nią fala gorącej wdzięczności. Zobaczyła, że oczy Franciszka Ferdynanda błyszczą i promienieją. Ale zobaczyła także szybkie cofnięcie się tego uczucia, obudze­nie się nieufności, która pojawiła się po impulsywnych wy­buchach czułości. Odgadywała jego myśli. Myślał: Czy to możliwe, że ktoś woli mnie od niego? Dlaczego ma mnie woleć? Jak mógłbym wystawić jej miłość na próbę? Dlacze­go nie mogę jej uwierzyć, co mnie powstrzymuje i czyni nie­ufnym?

Marzył o dniu, w którym będzie miał odwagę zasypać nową matkę tymi pytaniami. Obawiał się jednak, że ten dzień nie nadejdzie nigdy.

Mimo to wzrastało jego przywiązanie do młodej kobie­ty, którą nazywał matką. Wołał na nią: „Mamo”. Nazywał ją w swych myślach matką. To była już pewna ulga, pro­mień światła w jego życiu. Szukał jej patrzących na niego dobrotliwie oczu częściej niż dobrotliwych, lecz obojętnych oczu ojca. Nie wybaczał ojcu faworyzowania młodszego brata, ponieważ je rozumiał.

Wychowawcy byli mu obojętni. Mogli sobie Ottona wy­różniać; pokrzywdzony mścił się, zamykając przed nimi ser­

ce. Istniał mur chłodu i obcości między nim i światem. Ten mur mógł przebić tylko ktoś jeden jedyny: Otto, ten sam, który był winien rozgoryczenia starszego brata. Otto nie za­biegał o uczucie Franciszka Ferdynanda, nie troszczył się o ponure nastroje starszego brata, nie wiedział, że starszy mu zazdrości i czuje się pokrzywdzony. W uroczy sposób Otto narzucał mu swoją radość życia, tutaj nie istniał żaden mur, nie było żadnej powściągliwości, żadnej przeszkody, żadnej wątpliwości, działo się to nieświadomie, bez zamysłu i bez celu. Otto nie chciał niczego osiągnąć i dlatego udawało mu się częściej to, co zabiegającej w tym względzie macosze udawało się tylko połowicznie i rzadko. Franciszek Ferdy­nand zapominał często, że zazdrości Ottonowi. Obaj bracia byli razem szczęśliwi, dalecy od złych pokus, które się roz­wijały z przeciwieństwa ich skłonności. Kiedy te chwile wspólnego szczęścia, wspólnego zachwycenia mijały, Fran­ciszek Ferdynand nienawidził siebie, ponieważ znowu uległ czarowi brata.

Ten czar legł cieniem na dzieciństwie Franciszka Ferdy­nanda.

18 sierpnia 1874 roku w pałacu Wartholz obchodzono jak zwykle urodziny cesarza. Karol Ludwik włożył paradny mundur feldmarszałka-lejtnanta i zaszczycił w Reichenau swą obecnością uroczystości ku czci cesarza. Jeden z wy­chowawców książąt, rotmistrz hrabia Nostitz, chciał spra­wić arcyksięciu niespodziankę. Rotmistrz, esteta, napisał hołdowniczy wiersz, który arcyksiążęta Franciszek Ferdy­nand i Otto mieli wyrecytować przed zgromadzonymi członkami rodziny i gośćmi. Cztery zwrotki: pierwszą i trze­cią miał deklamować Franciszek Ferdynand, drugą Otto; wiersz był ułożony w formie dialogu i zaczynał się od pyta­nia, czy może istnieć szczęśliwszy kraj niż cesarstwo rządzo­ne przez Franciszka Józefa; czwartą zwrotkę, jako zakoń­czenie będące apoteozą dynastii cesarskiej, mieli wyrecyto­wać obaj książęta. Franciszek Ferdynand, który nie przepa­dał za uczeniem się na pamięć, zabrał się do nauki równie niechętnie jak leniwy Otto, stopniowo jednak stał się pilny i ambitny i postanowił zadziwić rodziców i wszystkich słu-

67

W 1 Pfl

chaczy niezrównaną deklamacją; że Otto mniej się przykła­dał do rzeczy i jeszcze na próbę generalną w dniu 17 sierp­nia nie opanował dostatecznie tekstu, nie przeszkadzało marzącemu o sukcesie Franciszkowi Ferdynandowi, który nawet skrycie miał nadzieję, że im gorzej Otto będzie dekla­mował. tym pełniejszym blaskiem zalśni jego recytacja.

Uroczystość urodzinowa zaczęła się od krótkiej patrio­tycznej oracji arcyksięcia Karola Ludwika, który wpraw­dzie swego cesarskiego brata wcale gorąco nie kochał, ale nie pomijał żadnej okazji, aby wygłosić patriotyczną mowę. Po okrzykach „niech żyje”, które nastąpiły po przemowie, Karol Ludwik chciał, żeby odśpiewano pieśń ku czci cesa­rza. Hrabia Nostitz ubiegł go jednak szybko, łagodnie wy­pychając obu książąt na środek, i poprosił o wysłuchanie „dwu małych deklamatorów”. W pełnej oczekiwania ciszy, która natychmiast zapadła, słychać było zdradzający zde­nerwowanie oddech Franciszka Ferdynanda. Drżąc zaczął deklamować swoją zwrotkę, zaciął się po drugim wierszu, jednak straszliwym napięciem woli przezwyciężył tremę i kontynuował deklamację z emfatycznym patosem, tak jak ją przygotował. Zdenerwowanie przeszkadzało mu zwracać uwagę na właściwą interpretację, ale nie zauważał tego, o- władnięty całkowicie gorącym pragnieniem, aby zaćmić Ot­tona. Kiedy skończył swoją zwrotkę, Otto zaczął deklamo­wać drugą. Promienny uśmiech, z jakim wypowiedział pierwszy wiersz, odbijał uderzająco od napiętej powagi, z jaką starszy brat stał przed zebranymi. Hrabia Nostitz pod­powiadał i Otto bezczelnie powtarzał podpowiadane wier­sze, przy czym każdy wers ilustrował swawolnym gryma­sem, tak że towarzystwo z trudem tylko tłumiło śmiech. Gdy potem znowu przyszła kolej na Franciszka Ferdynan­da i ten wyrecytował patetycznie trzecią zwrotkę, kontrast był tak komiczny, że arcyksiążę Karol Ludwik nie mógł się już dłużej opanować: w milczeniu śmiał się do łez, podno­sząc do oczu chusteczkę. Franciszek Ferdynand z każdym słowem peszył się coraz bardziej, gniew pozbawił go opa­miętania, zamilkł w środku wiersza.

Teraz obaj! Czwarta zwrotka! — szepnął hrabia No- stitz.

Ale było za późno. Franciszek Ferdynand już zaczął łkać; iskrzącymi się gniewem oczyma spojrzał w figlarne oczy i otwarte usta Ottona i uciekł. Arcyksiążę Karol Lud­wik zawołał:

Otto, ty niegodziwy chłopaku! Zepsułeś Franziemu piękną deklamację!

No właśnie, zepsułem — zawołał Otto z tak ucieszną skruchą, że całe towarzystwo roześmiało się szczerze.

Maria Teresa poszła śpiesznie do pokoju Franciszka Ferdynanda, aby pocieszyć wrażliwego chłopca. Znalazła go na łóżku. W ręku trzymał kurczowo chusteczkę, którą z wściekłości potargał.

Bardzo pięknie deklamowałeś, Franzi — powiedziała Maria Teresa i pochyliła się nad nim czule.

Objął ją ramionami i przestał szlochać. Dyszał jeszcze, z trudnością chwytał oddech. Jego wykrzywiona gniewem twarz była przerażająco blada. Zawył:

Ja mu jeszcze pokażę! Ja im wszystkim jeszcze poka­żę!

A ja będę ci zawsze pomagać — powiedziała Maria Teresa, wycierając jego mokrą od łez twarz.

W tej godzinie zdobyła jego serce.

20 listopada 1875 roku zmarł w Wiedniu arcyksiążę Franci­szek V d'Este, ostatni z panujących niegdyś władców Mo- deny. Był bogaty, a chciał być jeszcze bogatszy. Ściągał więc podatki najwyższe w Europie. W roku 1848 rewolucja w Modenie przebiegała gwałtowniej niż we wszystkich innych objętych rewoltą krajach. Franciszek V musiał opuścić Mo- denę, przekupił jednak wojsko, które przytarło rogów ludo­wi. i książę po kilku miesiącach wrócił do swego kraju. Po­tem bez przeszkód panował jedenaście lat. W 1859 roku wy­stawił pokaźną armię przeciwko Napoleonowi 111, którego panowania nigdy nie uznał, ale po bitwie pod Magentą znów musiał opuścić kraj, by już do niego nie powrócić, chociaż traktat pokojowy z Villafranca mówił o przywróce­niu jego rządów. Wiktor Emanuel II ogłosił połączenie księ­stwa Modeny z Królestwem Sardynii. Franciszek V zapro­testował, ale jego protest wywołał tylko śmiech dynastii z Piemontu. Zagniewany, knując zemstę, udał się zdetronizo­wany książę do Wiednia. Tam był nie tylko księciem Mode­ny, ale arcyksięciem Österreich-Este, potomkiem arcyksię- cia austriackiego Ferdynanda, który poślubił Marię Beatri- ce d’Este i przybrał jej rodowe nazwisko. Wypędzony książę nie dał zginąć swojej sprawie. Miał pieniądze. Spodziewał się, że za pomocą pieniędzy wcześniej czy później odzyska Modenę. Zabrał swych żołnierzy najemnych do Wiednia, gdzie chciał czekać na pierwszą okazję do odzyskania kraju. Jego wojsko. Brygadę Esteńską, trzeba było dobrze opła-

cać. Żołnierze księcia Modeny upijali się codziennie w przedmiejskich gospodach. Po dwu latach Franciszek V zrozumiał, że jego Brygada jest bardzo kosztowną prywat­ną zabawą. Rozwiązał Brygadę.

Arcyksiążę miał pałace w Wiedniu, w Rzymie i w Wene­cji, miał dobra w Czechach i Bawarii, miał także pieniądze w bankach, chociaż przeklęta Brygada pochłonęła dużą część jego dochodów. Wszystko, co posiadał, mógł przejeść i przepić, żona Adelgunda nie dała mu dziecka, jedyny zaś brat umarł. Franciszek V jadł wszelako niewiele i pil niewie­le, bo miał kiepski żołądek. Ponadto marzył wciąż o odzy­skaniu Modeny. Liczni krewni marzyli natomiast o jego pieniądzach.

Testament Franciszka V był najulubieńszym tematem rozmów niecierpliwych członków dynastii Habsburgów, Wittelsbachów i Burbonów-Anjou, z którymi Franciszek V był spokrewniony. Wymarcie linii d’Este było wielką na­dzieją wielu osób pochodzenia książęcego. Franciszek trzy­mał swoich krewnych w niepewności; to była jedyna radość, która mu jeszcze pozostała. Ale w skrytości ducha od daw­na był zdecydowany zostawić swe pieniądze jakiemuś Habsburgowi, który byłby gotów przybrać nazwisko d’Este i dążyć do odzyskania władzy w Modenie. Książę nie znosił myśli, że nigdy nie odzyska wpływów w tym kraju. Skoro zaś cesarz miał tylko jednego syna, który jako przyszły władca Austrii nie wchodził w rachubę, Franciszek V uczy­nił w swoim testamencie jedynym spadkobiercą najstarsze­go bratanka cesarza, dwunastoletniego arcyksięcia Fran­ciszka Ferdynanda. W liczącym pięćset stron dokumencie testator stawiał warunek, że Franciszek Ferdynand musi przybrać nazwisko d’Este. W rozumieniu tegoż testamentu spadkobierca powinien odziedziczony majątek obrócić na odzyskanie księstwa Modeny, a dokonawszy tego wstąpić na tron jako Franciszek VI.

Do śmierci księcia testament pozostawał w tajemnicy. Franciszek V zmarł nieoczekiwanie, atak apopleksji zakoń­czył jego życie. W Wiedniu był nie łubiany prawie tak samo jak w swoim dawnym księstwie. Gdy zmarł, w agonii leżał

właśnie kardynał Józef Rauscher, arcybiskup Wiednia. O śmierci ostatniego księcia Modeny gazety poinformowały w trzech suchych, urzędowo brzmiących wersach. O śmierci arcybiskupa Rauschera donosiły czarno obramowane nad­zwyczajne wydania. W uroczystościach pogrzebowych księ­cia Modeny wzięło udział dwudziestu członków rodziny ce­sarskiej i kilku urzędników dworu. Za trumną arcybiskupa Rauschera szło czterdzieści tysięcy wiedeńczyków.

W dniu pogrzebu berlińska „Germania” podała, że książę Modeny, arcyksiążę Franciszek V d’Este, zostawił swoje pałace w Wiedniu, Palazzo d’Este w Rzymie i dwa pa­łace w Wenecji, jak i wielkie majątki ziemskie na Węgrzech, swojej bratanicy, arcyksiężnej Marii Teresie Dorocie, mał­żonce panującego w Bawarii księcia Ludwika, natomiast posiadłości w Czechach i dużą część pozostałego majątku swym burbońskim siostrzeńcom, infantom don Carlosowi i don Alfonso z Hiszpanii. Cztery dni później zaczęła przecie­kać prawda. 15 grudnia berliński „National-Zeitung” do­niósł, że księżniczka Maria Teresa Dorota złożyła przez ba­warskiego posła na dworze wiedeńskim protest przeciwko testamentowi. Półoficjalny wiedeński „Fremdenblatt” zde­mentował to doniesienie i wyjaśnił, że otwarcie testamentu jeszcze nie nastąpiło.

Tymczasem arcyksiążę Karol Ludwik złożył już i podpi­sał uroczyste oświadczenie, że jego dwunastoletni syn Fran­ciszek Ferdynand przyjmuje spadek i nazwisko d’Este. Za­rząd odziedziczonego majątku i odziedziczonych dóbr objął ojciec nieletniego, jedynego spadkobiercy. Karol Ludwik żył do tej pory wystarczająco dostatnio, posiadał obok apa- naży i pensji generalskiej małe, ale dobrze zagospodarowa­ne dobra, pałace i domy, niemniej uważał się za biednego człowieka, ponieważ inni członkowie rodziny cesarskiej byli od niego bogatsi. Spadek d’Este byl tłustym kąskiem. Karol Ludwik kazał odprawić wiele mszy za zmarłego księcia Franciszka i dziękował Bogu każdego ranka i każdego wie­czora za to niespodziewane szczęście. Testament zawierał wprawdzie kilka klauzul, które budziły niesmak Karola Ludwika, ale arcyksiążę był pełen radosnej ufności, że po­

siada dostateczną siłę, by je unieszkodliwić. Wdowa po te- statorze, księżna Adelgunda, miała, według postanowień testamentu, nienaruszalne prawo do udziału w wysokości miliona guldenów; na tę klauzulę nie było rady. Innej wszakże, dużo gorszej, arcyksiążę chciał zaraz wydać walkę i przy bożej pomocy pozbawić ją właściwości trujących. Dotyczyła ona papieża Piusa IX, przyjaciela Re Bomby i księcia Franciszka V d’Este. Testament ostatniego księcia Modeny postanawiał, że jego spadkobierca musi trzy pro­cent dochodów z esteńskiego spadku przekazywać papieżo­wi, jak długo Jego Świątobliwość będzie się znajdował w kłopotach finansowych. Ta klauzula przyczyniała arcyksię- ciu Karolowi Ludwikowi ciężkiej udręki. Jego pobożność walczyła na śmierć i życie z jego chciwością. Był bogoboj­nym człowiekiem, gorąca wiara stanowiła dla niego oparcie i ratunek we wszystkich ciężkich sytuacjach życiowych, sza­nował ojca świętego i rokrocznie pojawiał się w Rzymie, by ucałować rękę namiestnika Chrystusa. Mimo to zwyciężyła chciwość. Arcyksiążę wyruszył po raz drugi tego roku do Rzymu i przekonał się o pomyślnym dla siebie polepszeniu sytuacji finansowej papieża, który jednak to polepszenie kwestionował. Sekretarz stanu Stolicy Apostolskiej udo­wadniał, że w ciągu pięciu lat, które minęły od zniknięcia państwa kościelnego, dochody Watykanu zmniejszały się z miesiąca na miesiąc. Doszło do denerwujących sporów, które nie dały żadnego wyniku, ponieważ papież rozchoro­wał się. Nic nie wskórawszy, arcyksiążę musiał wyjechać. Na skutek tego niepowodzenia on także się rozchorował i musiał w drodze powrotnej przerwać podróż w Trieście. Maria Teresa została tam wezwana telegraficznie i czule pielęgnowała chorego, który przyszedł do siebie dopiero po Bożym Narodzeniu.

Wróciwszy do domu stwierdził, że jest wystawiony na złośliwe ataki. Niedobrzy ludzie rozpowszechniali pogło­skę, że spadek szacuje się na setki milionów i że rodzinie Karola Ludwika spadły z nieba niesłychane bogactwa. Ma­jątek w gotówce, który odziedziczył Franciszek Ferdynand, wynosił jednak niewiele ponad osiem milionów guldenów.

Wszystkie dobra dawały rocznie czterysta tysięcy. Krewni, którym testament sprawił zawód, wytaczali procesy. Każda poczta przynosiła stos proszalnych listów. Wśród piszących znajdował) się wysoko postawione osobistości, które od dziesiątków lal zaliczały się do przyjaciół rodziny. Karol Ludwik zatykał uszy. Karol Ludwik trzymał się za kieszeń. Odrzucał wszelkie żądania zawiedzionych, nie podarował ani grajcara. Wszystkim, którzy chcieli od niego pieniędzy, dawał do zrozumienia, że nie czuje się uprawniony do naru­szenia odziedziczonego mienia. Nie on, lecz jego nieletni syn jest spadkobiercą, obecnym właścicielem majątku d’E- ste. On zaś, biedny arcyksiążę Karol Ludwik, nie ma nic do podarowania. Będąc zarządcą majątku syna ma obowiązek, aż do osiągnięcia pełnoletności przez Franciszka Ferdynan­da. opiekować się spadkiem jako nienaruszalnym dobrem, które z czasem powinno służyć celom, jakie testatorowi sta­ły przed oczyma. Takie stanowisko z prawnego i ludzkiego punktu widzenia było nie do zaatakowania, było oczywiste, chociaż sprawiło zawód niektórym osobistościom, które Karol Ludwik nadzwyczaj wysoko cenił. Tak, gdyby nie je­go syn. lecz on sam, Karol Ludwik, był spadkobiercą, z ra­dosnym sercem pozwoliłby wszystkim, którzy by do niego przyszli, mieć udział w tym niespodziewanym bogactwie, którego zresztą w żaden sposób nie można nazwać nad­miernie dużym. Pełnymi rękami rozdawałby krewnym, przyjaciołom, fundacjom, stowarzyszeniom, klasztorom, zakonom, osobom zasługującym na to, biednym, wdowom i sierotom.

Franciszek Ferdynand nie wiedział na razie o tych zmia­nach. Powiadomiono go wprawdzie, że jego nazwisko bę­dzie dłuższe o jedno słowo, włoskie słowo d’Este, ale nie ob­jaśniono mu znaczenia tej zmiany. Zdawał sobie sprawę, że ma właściwie wiele imion: Franciszek Ferdynand Karol Ludwik Józef Maria; mimo to nazywano go tylko Franzi. Także Otto miał równie wiele imion, a mała siostrzyczka miała ich jeszcze więcej. Kto by sobie zaprzątał tym głowę, kto by to wszystko spamiętał. Ojciec powiedział:

D’Este jest starym nazwiskiem, nosić je to żaden

wstyd; ale nasze jest lepsze, nie musisz się więc troszczyć o to nowe.

Chłopiec nie musi wiedzieć, jaki jest wokół niego szum, myślał Karol Ludwik; dowie się o wszystkim we właściwym czasie. Maria Teresa nie oponowała; rozumiała, że jest je­szcze za wcześnie, by wyjaśniać chłopcu wartość pieniędzy. Ale wydawało się jej sprawiedliwe, że nie kto inny, tylko Franciszek Ferdynand został bogatym spadkobiercą; miała nadzieję, że bogactwo, którego siły biedna cerowaczka poń­czoch z Kleinheubach nie lekceważyła, wzmocni za kilka lat pewność siebie dojrzewającego chłopca, podniesie jego zna­czenie, przyjdzie z pomocę jego potrzebie kontaktu z ludź­mi, co da mu przewagę nad szczęśliwiej wyposażonym przez naturę, łatwiej pozyskującym przyjaciół Ottonem.

Zamysł młodej kobiety, aby w najbliższych latach po­święcać się nieustannie chłopcu, którego miłość zaczęła po­zyskiwać, natknął się na nieoczekiwaną przeszkodę: Maria Teresa zaszła w ciążę. Z mieszanymi uczuciami przyjęła ten nowy stan. W gruncie rzeczy naiwnie sądziła, że mężczyzna tak stary i siwy jak jej Karol Ludwik nie może już stać się ojcem; zwierzyła się ze swych wątpliwości lekarzowi, który stwierdził ciążę. Uśmiechnął się. Z uśmiechem powiedział, że Jego Cesarska Wysokość ma czterdzieści dwa lata i bę­dzie mógł jeszcze przez dziesięć, a może nawet dwadzieścia lat powiększać jaśnie oświeconą rodzinę. Maria Teresa od­parła, że się cieszy; to bardzo pięknie, nie wiedziała o tym.

Nadzieja na własne dziecko była radością, o którą nie prosiła niebios tylko ze względu na swych pasierbów. Ale zarazem czuła strach. Lękała się, że obowiązki macierzyń­skie mogą jej przeszkodzić we wzorowym wypełnieniu ży­ciowego zadania, i przyrzekała codziennie, że to się nie sta­nie. Gdy w czwartym roku małżeństwa urodziła dziewczyn­kę, poczuła, na przekór swym intencjom, że istnieje różnica między dzieckiem, które sama wydała na świat, a tamtymi, których nie urodziła. To jest moje ciało i krew, czuła w swej naturalnej macierzyńskiej dumie; ono nie powinno mnie jednak uczynić gorszą, oddalić od świętego obowiązku, który mnie wiąże z pozostałymi dziećmi.

Młoda matka zaskoczyła arcyksięcia życzeniem, by swą córkę, zdrowe, mocne dziecko, nazwać Marią Annuncjatą.

Jeśli nieboszczka straszy cię jeszcze niekiedy w drę­czących snach, mała zatrze jej obraz — powiedziała. — Już po kilku dniach, gdy będziesz na nią patrzył, imię nie będzie brzmieć okropnie. A ja spłacę dług wdzięczności: Gdyby ona nie zmarła, ja nie dostałabym ciebie.

Arcyksiążę zgodził się.

Gdy Maria Teresa dwa lata później urodziła jeszcze jed­ną córkę, arcyksiężnę Elżbietę, powiedziała do promienieją­cego szczęściem ojca, że dała mu dwoje dzieci, ale nie chce mieć już więcej; prosi także jego, aby nie chciał już więcej, przy całej pobożności, wdzięczności i pokorze wobec bożej łaski.

Podczas drugiej ciąży Maria Teresa zauważyła, że dwu­nastoletni Otto już się zaczyna zajmować dziewczętami. Szpiegował każdą pokojówkę, podkuchenne, córki o- dźwiemego w pałacu Wartholz. Kiedyś leżąc w ogrodzie zo­baczyła, że chłopiec zatrzymał jedną z tych dziewcząt. Dzie­wczyna nie broniła się i śmiała, gdy dwunastolatek niezdar­nie głaskał i obmacywał krągłości osiemnasto- czy dziewięt­nastolatki. Maria Teresa przywołała go i zaczerwienionego ze wstydu zganiła. Roześmiał się zażenowany i powiedział:

Ależ ja jej nic nie zrobiłem, mamo.

Wystarczy to, co widziałam — odparła Maria Teresa

co można jeszcze więcej zrobić?

Otto wyszczerzył zęby. Marię Teresę przeraził ten szy­derczy grymas dwunastolatka, który wyglądał jak wątły dziesięciolatek, mały i chudy, o niezdrowej żółtej cerze, po­dobnie zresztą jak mały, tykowaty Franciszek Ferdynand, tyle że był ładniejszy, bardziej pociągający; młodszy z braci miał promienne, szelmowskie oczy i ładne rysy twarzy, gdy tymczasem zupełnie pozbawione wyrazu oczy Franciszka Ferdynanda, w których niekiedy skrzyły się przytajone bły­ski, odpychały większość ludzi. Maria Teresa obawiała się, że nie znający hamulców Otto, którego swoboda i nieoby- czajność podobały się wszystkim, po pierwszych sukcesach u płci odmiennej wywoła znów nieszczęsną zazdrość przy­

gnębionego starszego brata. Ponadto oficerowie zbyt już fa­woryzowali Ottona. Maria Teresa wyszukała więc nowych nauczycieli, ludzi, którzy przykre usposobienie Franciszka Ferdynanda potrafiliby zrozumieć lepiej niż arystokraci.

Spośród nowych wychowawców dwaj uzyskali istotny wpływ na Franciszka Ferdynanda. Doktor Onno Klopp, nowy nauczyciel historii, raczej duchowny niż badacz dzie­jów, starał się wpoić książętom wysokie mniemanie o god­ności dynastii Habsburgów, czego nie robił nikt przed jego pojawieniem się. Wprawdzie arcyksiążę Karol Ludwik za­chłystywał się bez mała patriotycznymi wynurzeniami przy okazji poświęcania sztandarów czy nadawania odznaczeń, ale jak każdy Austriak krytykował uszczypliwie wszystko, co się w Austrii działo i co istniało: dwór, rząd, urzędników państwowych, każdy postęp i każdy regres w życiu publicz­nym. O cesarzu mówił co prawda z należytym szacunkiem, ale ton, jakim to czynił, pozwalał przypuszczać, że arcyksią­żę nie uważa swego brata za najmądrzejszego sternika nawy państwowej. Nigdy arcyksiążę nie uważał cesarza za istotę wyższą, nigdy Karol Ludwik nie mówił swym dzieciom, że jako członkowie rodziny cesarskiej stoją wyżej niż wszyscy inni ludzie. Także Maria Teresa nie miała żadnych skłon­ności, by wszczepiać dzieciom wyniosłość i dumę z posiada­nego nazwiska.

Tak więc dopiero doktorowi Kloppowi było dane uka­zać książętom po raz pierwszy aureolę ich nazwiska i po­chodzenia. Wykładał im tygodniami o wielkim powołaniu rodu Habsburgów, o przymierzu, które Bóg zawarł z cesa­rzem z bożej łaski, aby uszczęśliwić ludy monarchii. Nakła­niał książąt do pobożności i wyjaśniał im, że każde zdarze­nie w dziejach świata jest bożym zrządzeniem, pochodzi z wyroku Boga. Bóg pozwolił dynastii Habsburgów stać się wielką i potężną, gdyż Habsburgowie byli zawsze pobożny­mi katolikami, bogobojnymi, prawdziwymi chrześcijanami. Ponieważ Bóg kocha Habsburgów, zsyła na nich niekiedy ciężkie i surowe próby, które bezbożnicy tłumaczą fałszy­wie; w rzeczywistości zaś każda z tych prób umacnia i po­głębia miłość ludów do swego cesarza i do cesarskiej dyna­

stii. Urodzić się członkiem jaśnie oświeconego arcyksiążęce- go rodu jest z góry daną przez Boga łaską; natomiast stać się godnym tej łaski powinno być celem życia młodych ksią- żąt.

Otto w czasie tego wykładu bezczelnie szczerzył zęby; nie miał żadnego zrozumienia dla z góry danej przez Boga godności Habsburgów. Nie znał żadnego, który mógłby w zbudzać jego szacunek. Całkiem niedawno ojciec lamen­tował godzinami, ponieważ kupił za ciężkie pieniądze rzad­ki znaczek, który się okazał fałszywy; było to komiczne. Także lamenty ojca po każdym polowaniu, kiedy to uciekł mu jeleń, uważał Otto za komiczne. A jak komiczny był ży­jący na Majorce wuj Ludwik Salwator, mały, gruby męż­czyzna z psem wyhaftowanym na torbie podróżnej! Cesarz

tak, cesarz był człowiekiem, przed którym wszyscy ludzie mieli respekt. On był imponującym Habsburgiem. Ale przed niewielu dniami Otto podsłuchał rozmowę rodziców, która jego szacunkowi dla cesarza zadała cios. Ojciec po­wiedział do matki: „Pięknych rzeczy dowiadujemy się zno­wu z Wiednia! Tego, co cesarz znosi od Sissi, nie da się spi­sać na wołowej skórze!” Otto wiedział, że cesarzową nazy­wano Sissi, okazało się więc, że nawet cesarz nie był niety­kalną istotą. Otto przysłuchiwał się z drwiną wykładowi pełnego wiary profesora historii.

Franciszek Ferdynand jednak, który zawsze był złym słuchaczem, chłonął teraz chciwie każde słowo nowego na­uczyciela. To co mówił pobożny profesor, upajało zawsze trzeźwego, zawsze jakby przyczajonego chłopca. Wiedza nie interesowała go, nudziły go wszystkie przedmioty, nie wyuczył się żadnego obcego języka i nawet w niemieckiej ortografii i gramatyce robił niewielkie postępy; ćwiczenia cielesne, do których nie dorosło jego słabe ciało, oznaczały tylko męczarnię i gwałt, nawet jazda konna i szermierka by­ły dla niego uciążliwe; lekcje historii doktora Kloppa oka­zały się natomiast objawieniem. Niezwykle piękne wydało się poważnemu młodemu arcyksięciu stwierdzenie, że dzięki swemu urodzeniu zdobył wyjątkową pozycję, której musi bronić przez zachowanie godności i przedstawienie się we

właściwym świetle. Przykrą wprawdzie była mu myśl, że także Otto dzięki swemu urodzeniu zdobył tak samo wyjąt­kową pozycję; ale było jasne jak na dłoni, że nieodpowie­dzialny młodszy brat nie jest zdolny strzec godności wielkie­go nazwiska i nie zdaje sobie sprawy z obowiązków, które zabraniają prawdziwemu Habsburgowi lekkomyślnego nie- zważania na siebie. Franciszek Ferdynand był zachwycony, gdy doktor Klopp wyrzucił wszystkie podręczniki historii, których dotychczas używali, ponieważ żadna z tych książek nie oddawała w dostatecznym stopniu sprawiedliwości Habsburgom. Doktor Klopp prosił książąt przede wszyst­kim o to, żeby wymazali z pamięci rozdział o reformacji i kontrreformacji, którego wyuczyli się w „błędnej interpre­tacji”. Na pierwszych lekcjach historii wygłosił płomienne kazania przeciw arcykacerzowi Lutrowi, nazwał go złym duchem ludzkości i przebiegłym diabłem, który pojawił się, aby chrześcijaństwo wystawić na próbę i zniszczyć.

Fanatyk Klopp nieświadomie wspierał słuchającego za­chłannie Franciszka Ferdynanda, nieświadomie podnosił pewność siebie pozbawionego radości życia czternastolat­ka. Historyk nie wyróżniał żadnego z braci, nie pozwalał sobie uznać któregoś z nich za bardziej sympatycznego; je­go ambicją było, by wszystkim trzem książętom z taką sa­mą dobitnością pokazać szlak, jaki przebyli Habsburgowie od roku 898, to znaczy od urodzenia antenata dynastii Eberharda III, oraz opisywać drogi, na których jakiś Habs­burg okazał się godny sławy i szlachetności rodu.

Wpływ, jaki wywarł na Franciszka Ferdynanda doktor Klopp, był duży, jednakże mniej trwały niż wpływ innego człowieka, który jednocześnie przejął wychowanie książąt. Tym człowiekiem był nowy nauczyciel religii, prepozyt dok­tor Gotfryd Marschall.

Kiedy Franciszek Ferdynand ujrzał duchownego po raz pierwszy, poczuł natychmiast, że temu wysokiemu, impo­nującemu mężczyźnie, który z poważnym uśmiechem schy­lił się ku niemu i długo do niego mówił, może zaufać. Młod­si bracia stali obok Franciszka Ferdynanda — duchowny nie zwracał na nich uwagi. Powiedział Franciszkowi Ferdy­

nandowi, że chce stać się jego doradcą i powiernikiem. Po­wiedział. że dostrzegł w oczach Franciszka Ferdynanda ta­jemne signum ducha, ukryte nieustające światło, którym Bóg oświeca najgodniejsze dusze. Powiedział, że Franciszek Ferdynand nie musi się bać tego, iż Bóg strzeże surowo i za­zdrośnie dusz, które kocha; nie, Bóg chce, żeby brać życie jako piękny, przyjemny podarunek. I on, nowy nauczyciel, pragnie pokazać swym uczniom, że życie jest radością i że trzeba się tylko nauczyć poznawać wartość i radość życia.

Prepozyt, zwracając się do mile zaskoczonego arcyksię- cia. spoglądał mu głęboko w oczy. Jeszcze więcej niż pod­niecające słowa mówiły oczy wysokiego jasnowłosego męż­czyzny: Zawrzemy sojusz, ty i ja. Sprzymierzymy się prze­ciwko światu. Chcę cię prowadzić tak łagodnie i przyjaźnie, żebyś się nigdy nie potknął i nigdy nie mógł zbłądzić. Wi­dzę, że mnie potrzebujesz, ponieważ nikt cię nie rozumie. A ja cię rozumiem. Odgaduję twoje najgłębsze życzenia i pochwalam je.

Przemówiwszy do Franciszka Ferdynanda słyszalnie i niesłyszalnie, prepozyt podszedł z dystynkcją światowca do uśmiechającego się drwiąco Ottona i powiedział krótko, że także z nim — jak również z nieśmiało, marzycielsko spo­glądającym Ferdynandem Karolem — chce spędzić piękne godziny; nauka religii nie będzie z pewnością nudna. Tylko że te wiele obiecujące słowa powitania nie brzmiały serdecz­nie, lecz uprzejmie. Franciszek Ferdynand miał wyczulony słuch, który pozwalał to odróżnić.

Ze mną rozmawiał inaczej, pomyślał. Z Ottonem właści­wie w ogóle nie rozmawiał. Tylko ze mną.

Doktor Marschall długo przygotowywał się do tej chwi­li. Pełen ambicji, czuł się powołany do wielkich zadań. Był jeszcze młody, ale pierwsze zderzenie ze światem pozwoliło mu poznać samego siebie. Jak wielu młodych zdolnych kap­łanów chciał służyć Bogu w oddalonej od świata głuszy. Ży­cie w jakiejś biednej górskiej wiosce w charakterze najnędz­niejszego sługi bożego, wiernego pomocnika biednych dusz, wydawało mu się kwintesencją ziemskiej szczęśliwości. Było jego życzeniem sprawować święty urząd kapłański w ma-

łym górskim kościółku, wśród niesłychanych trudności. Z narażeniem życia wspinał się przy huku lawin na trudno do­stępne grzbiety górskie, aby dotrzeć do szałasu, gdzie ktoś umierający potrzebował ostatniego namaszczenia. Jakiś czas żył w ten sposób pobożnie i samotnie. Wkrótce jednak poznał, że Bóg nie zaszczepił mu w sercu prawdziwej poko­ry. Samotność napawała go trwogą. Góry przytłaczały. Na­gość ścian biednego kościoła zmuszała, by marzył o wspa­niałości sławnych katedr w wielkich miastach. Wybrane ży­cie w ubóstwie i samotności odpychało. Poznał omyłkę, która groziła mu zniszczeniem. Marzenie o miłym Bogu, pełnym wyrzeczeń życiu przerodziło się w grzeszne rojenia. Wkrótce marzył już tylko o przepychu katedr, okazałości władzy kościelnej, o magii błogosławiącej kapłańskiej ręki, ku której w głębokiej ciszy ogromnej świątyni spoglądają tysiące ludzi, wielcy władcy świata i piękne grzeszne kobie­ty; marzył, że ta kapłańska ręka jest jego własną ręką, która w wiejskim kościele rozpaczliwie obejmuje stoczone przez robaki drzewo krzyża. Ręką, która na mrozie niegościn­nych wiejskich zim zrobiła się brzydka i bez czucia. Musiał obrać inną drogę służenia Bogu. Szukał i znalazł drogę do wielkiego świata. Pojechał do Wiednia, przywrócił zadbany wygląd swoim dłoniom i zamówił u znakomitego krawca drogą sutannę, w której było mu do twarzy. Zdjął ciężkie chłopskie buty i w błyszczących lakierkach poszedł składać wizyty. Zajął się nim pewien biskup, pewna arystokratka wstawiła się za nim, pomógł mu jego pięknie brzmiący ba­ryton — i były wiejski kapłan zaczął wygłaszać kazania przed dostojnymi i bogatymi. Pewnego zaś dnia spełniło się jego marzenie: celebrował mszę w najwspanialszej katedrze, ku jego błogosławiącej kapłańskiej ręce spoglądały w głębo­kiej ciszy tysiące ludzi, wielcy panowie, piękne kobiety; a na samym przedzie, zaledwie dziesięć kroków od niego, sie­dział cesarz.

Miesiąc później doktor Marschall został prepozytem.

Jednakże nie osiągnął jeszcze celu. Chciał iść w górę, miał wysokie aspiracje. Pragnął zostać arcybiskupem Wied­nia i kardynałem. Tylko łaska cesarza i przychylność dworu

mogły go przybliżyć do tak ambitnego celu. Na przeszko- dzie stał jego młody wiek. ale on też miał mu dać przewagę nad innymi, choć ich ranga i zasługi były większe. Dawny marzyciel z górskiej samotni przekształcił się w duchowne- go-światówca; który wielkim panom i pięknym damom uła­twia! i upiększa) pobożność. Kazał swym oczom ciskać bły­skawice i promienieć. Był wesoły wobec lubiących humor arystokratów i marzycielski w obecności marzycielskich księżnych i hrabin. Został spowiednikiem pewnej arcyksięż- nej. która obiecała mu, że będzie wychowawcą następcy tronu. Rudolfa. Gdy ten plan się nie powiódł — każdy suk­ces był zadośćuczynieniem za dziesięć niepowodzeń, o któ­rych nikt nie musiał wiedzieć — wystarał się o miejsce du­chowego wychowawcy w domu arcyksięcia Karola Ludwi­ka. Ponieważ nie mógł wychowywać jedynego syna cesarza, spadkobierca rodu d’Este był dla niego mile widzianą re­kompensatą.

Na temat majątku d’Este, który Franciszek Ferdynand odziedziczył, krążyły fantastyczne baśnie. Zwłaszcza kler, który dobrze znał pałace zmarłego księcia Franciszka z Modeny, wierzył w przyprawiającą o zawrót głowy wiel­kość majątku, który teraz należał do Franciszka Ferdynan­da. Mówiono, że nieletni arcyksiążę jest bogatszy niż cesarz i bogatszy niż Rothschild. Ogromnie nęciło ambitnego pre­pozyta, by pozyskać i oczarować bogatego księcia. Pobożne sny i niepobożne rojenia dawnego wiejskiego duszpasterza, które rozpłynęły się w wirze nazbyt doczesnych spraw, za­fascynowały go znowu, przekształciły się w wielką ideę: po­bożny marzyciel postanowił olbrzymią fortunę d’Este uczy­nić służebną Kościołowi. Franciszek Ferdynand w jego mniemaniu powinien zostać księciem, którego chwaliłyby jeszcze przyszłe stulecia: wielkim budowniczym kościołów, protektorem najgodniejszych zakonów i klasztorów, potęż­nym umysłem, od którego powinno wyjść przywrócenie władzy Kościoła rzymskokatolickiego w Austro-Węgrzech mimo wszelkich prześladowań religii ze strony wrogich jej nowych czasów. Duchowy wychowawca pragnął cichaczem poprowadzić księcia ku temu wysokiemu celowi. Gdyby

pewnego dnia swój zamiar osiągnął, nie obyłoby się to bez nagrody.

Franciszek Ferdynand widział w oczach prepozyta nie­zmierzoną nadzieję. Zaufał mu, radował się wewnętrznie: Ktoś, kto mnie rozumie, kto mnie ceni wyżej niż uroczego Ottona, wybitny, pełen nadzwyczajnej godności człowiek, który ubiega się o moją miłość — pierwszy przyjaciel!

NIEPODOBNI BRACIA

Czternastoletni Franciszek Ferdynand został mianowany porucznikiem w 32 Pułku Piechoty. Węgierski pułk, który należał do ostatniego księcia Modeny, nosił nazwę d’Este. Oficerowie nie znali swego najmłodszego pułkowego kolegi, ale mieli mu dużo do zawdzięczenia: Pułk przeniesiono z. Węgier do Wiednia.

Franciszek Ferdynand natomiast zawdzięczał nominacji swój pierwszy mundur. Nosił go z dumą, ponieważ Otto nie otrzymał jeszcze żadnego. Był to wprawdzie tylko mundur podporucznika piechoty, a Otto twierdził, że piechota jest gorszym rodzajem wojska, ale Franciszek Ferdynand po­dejrzewał, że młodszy brat tylko z zawiści wyraża się uje­mnie o lśniącym czystością paradnym mundurze, który uzupełniała szabla, noszona na tak długich rapciach, że wlokła się po ziemi. Czternastolatkowi przyniósł ulgę fakt, że wreszcie i Otto czegoś mu zazdrości.

Właściwie — powiedział Otto do niezwykle chełpią­cego się długimi oficerskimi spodniami brata — właściwie powinieneś był zostać pułkownikiem. Arcyksiążę, który nie jest na to za głupi, zostaje zawsze od razu pułkownikiem. Ale tato powiedział, że ty nie jesteś jeszcze zbyt mądry, wy­starczy, gdy zostaniesz podporucznikiem.

Franciszek Ferdynand zagryzł wargi. Był przekonany, że twierdzenie Ottona jest prawdziwe. Niedawno ojciec,

niezadowolony z wyników Franciszka Ferdynanda w gi­mnastyce, pozwoli! sobie na uwagę:

I coś takiego chce zostać oficerem!

Matka — że jest macochą, Franciszek Ferdynand bez mała już zapomniał — była nieosiągalna. Od dwu tygodni bawiła u krewnych za granicą, brakowało mu jej na każdym kroku. Miał zwyczaj pisać do niej codziennie. W ostatnich dniach przed mianowaniem na podporucznika nie miał jed­nakże ochoty zabrać się do listu. Dopiero po rozmowie z Ottonem usiadł w swoim pokoju i napisał:

Kochana Mamo!

Proszę o wybaczenie, że już trzy dni nie pisałem. W Nie­dzielę Wielkanocną robiłem, zdaje się, zadania. W Ponie­działek Wielkanocny byliśmy w Reichenau, a wczoraj bola­ła mnie głowa i musiałem napisać do cesarza, ponieważ, jak już z pewnością wiesz, zostałem podporucznikiem.

Wczoraj otrzymałem wiadomość. Powinienem był zo­stać pułkownikiem w 32 PP, ale tato był przeciwny i zosta­łem tylko podporucznikiem.

Teraz, kiedy piszę do Ciebie ten list, mam na sobie dłu­gie spodnie”.

Odłożył pióro i przyglądał się zachwycony długim spod­niom oraz wąskiemu czerwonemu lampasowi, zwanemu passepoil, który oznaczał, że są to spodnie oficerskie. Tam­ten musi jeszcze dwa lata czekać na mundur, myślał z satys­fakcją. Wcześniej cesarz nie mianuje go podporucznikiem, nawet gdyby tato tego chciał. A za dwa lata ja już chyba przecież będę pułkownikiem. Wtedy mu pokażę! Sto razy dziennie będzie musiał przede mną salutować; a ja tylko wy­dam mu komendę: biegiem marsz! sto razy, raz po raz: bie­giem marsz! póki nie upadnie. Ale on mnie nie posłucha, wyśmieje moją komendę, a ojciec stanie po jego stronie i bę­dzie się śmiał razem z nim.

Na pozbawionej energii twarzy chłopca pojawił się wy­raz oburzenia, smutku i uporu. Potem przypomniał sobie: Jest jeszcze czas, jeszcze dwa lata. Teraz musi dokończyć list. Zastanawiał się, co mógłby jeszcze matce napisać. W ostatnich dniach widział nowy gatunek róż, o tym musi

wspomnieć, matka nauczyła go kochać róże; a w wiejskim kościele widział bardzo stary ołtarz. Opisał szczegółowo oł­tarz i róże. Kiedy skończył list, zaczął marzyć. Marzył o swych przyszłych kolekcjach, które powinny być pełniejsze i bardziej wartościowe niż zbiory ojca. Otto nie zbierał nic, był głupi. Otto nigdy nic nie będzie mieć, myślał zadumany; ja będę miał najpiękniejsze kolekcje, a on nic.

Na razie Franciszek Ferdynand zbierał znaczki, listy, guziki z jelenich rogów i pierwsze poroża. W zeszycie, który był czymś w rodzaju katalogu, notował liczbę zebranych skarbów. Dzień, kiedy nie mógł zanotować przyrostu swoich dóbr, uważał za stracony. Mania powiększania zbioru znaczków doprowadziła go do tego, że był coraz mniej wybredny. Wiedział, że zwyczajne austriackie znacz­ki, które przychodziły z każdą pocztą, nie są wzbogaceniem zbioru; mimo to zbierał je, bo zależało mu tylko na ilości. Notował także liczbę listów, które napisał. Czasami siadał do listu tylko z chęci powiększenia zbioru. Nie wiedział o tym nikt; ale prepozyt, który obserwował go nieustannie, domyślał się przyczyn tej żądzy rekordów. Nie hamował jej, popierał ją: chciał, żeby ociężały umysł przekonanego o swej krzywdzie wychowanka był zajęty niewinnymi rzecza­mi. Już po niewielu dniach zorientował się, że Franciszek Ferdynand cierpi z powodu sympatii, jaką cieszy się młod­szy brat. Znając się na ludziach postanowił zapobiec nie­bezpieczeństwu, którym groziła tak dobrze uzasadniona za­zdrość. Dlatego chwalił pasję kolekcjonerską Franciszka Ferdynanda, a ledwie już skrywane upodobanie Ottona do rubasznych przekomarzań się z dziewczętami nazywał nie­okrzesanym i płaskim.

Gdy Otto dwa lata później został mianowany podpo­rucznikiem, Franciszek Ferdynand ledwie mógł ukryć gniew. Nie miał teraz wyższej rangi od brata i nie mógł się poskarżyć. W ciągu ostatnich dwu lat wyrósł szybko, po­dobnie jak Otto; także najmłodszy brat, marzycielski Fer­dynand Karol, zaczął się rozwijać i próbował brać udział w zabawach starszych braci, co mu się jedynie rzadko udawa­ło, ponieważ Franciszek Ferdynand przepędzał go zazwy­

czaj opryskliwie. Franciszek Ferdynand znosił raczej towa­rzystwo małej siostry Małgorzaty, której serce pozyskał, gdyż dawał jej posłuch, kiedy żaliła się na diabelskie sztucz­ki Ottona. Otto straszył ją często, wsadzał jej chrabąszcze za dekolt bądź wkładał martwego zaskrońca do łóżka; trwożliwa mała księżniczka wciąż musiała mieć się na bacz­ności. Franciszek Ferdynand lubił występować w roli jej obrońcy i dlatego często bił się ze swym swawolnym bra­tem.

Jednakże podjęta przez prepozyta próba przedstawienia kontaktów Ottona z płcią odmienną jako dziecinnej chełpli­wości nie przyniosła pożądanego rezultatu. Im Franciszek Ferdynand był starszy, tym zazdrośniej obserwował sku­teczne wypady młodszego brata, który jako piętnastolatek stał się postrachem i ulubieńcem wszystkich służących w majątku dziewcząt. Franciszek Ferdynand trząsł się z gnie­wu, gdy widział, jak Otto śmieje się i żartuje z którąś z nich. Teoretycznie żaden z braci nie miał nigdy okazji być sam, a cóż dopiero sam na sam z dziewczyną. Plan lekcji obejmo­wał tak wiele przedmiotów, że książęta nie mieli prawie w ogóle wolnego czasu; uczyli się religii, literatury niemiec­kiej, pisania, statystyki, historii, geografii, łaciny, matema­tyki, fizyki, historii naturalnej, wiedzy wojskowej, francu­skiego, rysunków, tańca, gimnastyki, szermierki, jazdy konnej, pływania, musztry. Także na spacerach prawie nig­dy nie byli bez towarzystwa. Jeśli chcieli spędzić jakąś go­dzinę bez nadzoru, musieli wymyślać wciąż nowe wykręty i kłamstwa, co zwłaszcza Ottonowi znakomicie się udawa­ło. Okłamywał i oszukiwał nauczycieli i wychowawców z prawdziwą pasją, nawet jeśli nie miał żadnego celu. Nato­miast starszego brata nie okłamywał nigdy, miał do niego zaufanie. Dokuczał mu często, chętnie się z niego wyśmie­wał, ale był mu oddany. Nie zauważył, że Franciszek Fer­dynand mu zazdrości. Nie przypuszczał, że można mu za­zdrościć. Że znajdował upodobanie w dziewczętach i rzad­ko kiedy natrafiał na opór, gdy się do nich zbliżał, było wedle jego przekonania czymś zupełnie naturalnym. Prze­chwalał się chętnie przed Franciszkiem Ferdynandem suk­

cesami u płci odmiennej, ale byłby okropnie przestraszony, gdyby się domyślił, że zadaje tym starszemu bratu cios w serce. Przy całej chęci do naśmiewania się i trywialności uczuć Otto był nadzwyczaj dobroduszny; nie znał ani żądzy zemsty, ani zawiści. Że Franciszek Ferdynand nie zajmował się dziewczętami, chociaż był o dwa lata starszy, tego nie uważał Otto za rzecz dziwną. Właściwie każdy człowiek ma swój gust, myślał; tamtemu sprawia przyjemność zbie­ranie wszelkiego rodzaju głupstw i pisanie listów, mnie sprawia przyjemność chwytanie ładnej dziewczyny za biust.

Franciszek Ferdynand z niemą, skrytą rozpaczą za­zdrościł bratu sztuki „podbijania” dziewcząt. Przechwałek szczęśliwca słuchał ze znamionującym wyższość uśmie­chem, którym pokrywał zazdrość i zawiść. Nie ganił też ni­gdy nieprzyzwoitych dowcipów i grubiańskich wyrażeń, któ­re Otto przyswoił sobie w zagadkowy sposób; wydawało się nawet, że znajduje w nich upodobanie, ponieważ się z nich śmieje. Postanowił nigdy nie zdradzić, co czuje w swym ser­cu; temu zamiarowi chciał pozostać wiemy, chociaż był bardzo porywczy i kiedy znajdował się sam w pokoju, w u- dręce wściekłości, gniewu, rozpaczy darł wiele chustek do no­sa. Ale Otto nie mógł się domyślić, że ma nad nim przewa­gę, że jest szczęśliwszy; to było jedyne mocne oparcie Fran­ciszka Ferdynanda w bagnie zawiści, w którym się pogrą­żał.

Jednakże na kilka miesięcy przed ukończeniem osiem­nastu lat Franciszek Ferdynand stracił pewnego dnia z trudem konstruowaną podporę i pozwolił sobie na wybuch wściekłości, który miał złe następstwa. Do pałacu Wartholz przybyła bona, pochodząca ze zubożałej szlacheckiej rodzi­ny młoda dziewczyna, mająca dotrzymywać towarzystwa małym księżniczkom. Była tak biednie ubrana, że Maria Teresa poczuła się zmuszona podarować jej kilka swych znoszonych sukien. Bona sprawiła na Franciszku Ferdy­nandzie oszałamiające wrażenie; uznał, że jest piękniejsza niż wszystkie dziewczęta mieszkające w pałacu Wartholz, pragnął gorąco rozpocząć z nią swobodną rozmowę, wy­

obrażał sobie, jak musiałoby być cudownie całować tę uro­czą istotę, której jasna subtelna linia karku po prostu go oczarowała! Następnego popołudnia bona przyszła z mały­mi księżniczkami do parku w jednej z sukien otrzymanych od arcyksiężnej. Wyglądała wzruszająco, dumna i nieśmia­ła; Franciszek Ferdynand nie mógł od niej oderwać wzro­ku Pod drzewami nakryto stół do kawy, ale rodzice i wy­chowawcy jeszcze się nie pojawili, Franciszek Ferdynand był z nieznajomą sam. Chciał podjąć rozmowę, ale nie umiał znaleźć pierwszego słowa; również bona nie odważyła się odezwać do młodego arcyksięcia, którego poważna twarz miała ostry, nieprzyjazny wyraz. Po kilku minutach milczenia Franciszek Ferdynand pragnął, żeby wszyscy już nadeszli i wybawili go z kłopotu. Wtedy pojawił się Otto, promienny, z wyrazem swawoli w błyszczących oczach. Wiedział, że suknia, którą nosiła bona, jest podarunkiem matki. Doskoczył do nieznajomej, zlustrował ją okiem znawcy i powiedział:

Jest na panią jak ulał, ten stary łach, tylko tutaj nie leży jeszcze jak trzeba... — Jednocześnie głaskał ręce i ra­miona zaskoczonej dziewczyny, przytrzymał ją i powiedział muskając jej kark: — Ale poza tym leży wspaniale. Z przo­du i z tyłu, po prostu cudownie

Nieznajoma zarumieniła się. Franciszek Ferdynand oczekiwał w ogromnym napięciu, co się teraz stanie. Miał nadzieję, że młoda dziewczyna odepchnie Ottona z oburze­niem. Ale ona roześmiała się nagle, spokojnie odsunęła od siebie jego ręce, które wciąż manipulowały przy sukni, i po­wiedziała:

Ależ młody pan zna się na rzeczy!

Potem położyła kres tej scenie, wracając z małymi księż­niczkami do pałacu.

Otto patrzył za nią uśmiechając się z zadowoleniem. Franciszek Ferdynand zawołał do niego:

Słuchaj, chodź na naszą aleję, muszę ci coś powie­dzieć!

Zaraz podadzą kawę, powiesz mi później — odparł Otto, spoglądając wciąż za niewidoczną już dziewczyną.

Nie, to musi być natychmiast! - krzyknął Franci­szek Ferdynand tak rozdrażnionym tonem, że Otto zdziwił się i odwrócił do brata.

Takie pilne? No to już, szybko, avanti, bo nam prze­szkodzą — powiedział i pobiegł w stronę ciemnej bocznej alei, która zazwyczaj była miejscem spotkań braci, jeśli nie chcieli być obserwowani.

Franciszek Ferdynand ruszył za nim nieco wolniej. Otto czekał pośrodku alei i wołał:

No, pospieszże się, bo inaczej zawołają nas i wszyst­ko skończone!

Franciszek Ferdynand szedł jednakże coraz wolniej. W końcu stanął przed Ottonem.

Teraz uważaj — powiedział cichym, drżącym głosem. Powoli podniósł rękę i uderzył młodszego brata w twarz tak mocno, jak potrafił.

Nos Ottona zaczął natychmiast krwawić, ale Franciszek Ferdynand nie widział i nie słyszał nic, błyskawicznie zadał bratu następny cios, zaraz potem zamachnął się drugą ręką i obiema rękami walił z wściekłością po policzkach i krwa­wiącym nosie brata, który był tak straszliwie zaskoczony, że się nie bronił. Potem dopiero oprzytomniał, odparł atak i pchnął szalejącego starszego brata tak mocno w pierś, że obaj zatoczyli się, a Franciszek Ferdynand upadł. Akurat w tym momencie rozległo się wołanie; rodzice i wychowawcy wołali braci głośno po imieniu. Franciszek Ferdynand pod­niósł się dysząc, gdy tymczasem Otto, który dopiero teraz poczuł, że nos mu krwawi, powiedział:

Ty perfidny psie! Jeszcze nie jesteśmy kwita! Teraz pożycz mi chustkę, moja jest całkiem zakrwawiona.

Franciszek Ferdynand rzucił mu swą chustkę pod nogi.

Potem jeszcze ci to wyjaśnię, w razie gdybyś nie wie­dział, dlaczego cię ukarałem — oświadczył drżąc i ruszył szybkim krokiem w kierunku stołu. Zaraz za nim nadszedł Otto i powiedział śmiejąc się, że nagle dostał krwotoku z nosa.

Tego dnia nie nastręczyła się braciom okazja, by zakon-

czyć rozprawę bez świadków. Nie rozmawiali ze sobą i oj­ciec uśmiechnął się pełen zrozumienia:

Aha, panowie lejtnanci znowu są na siebie źli, znowu się pokłócili. Co się właściwie stało?

Bracia niczego nie zdradzili. Następnego dnia Otto cza­tował na starszego brata, złapał go za ręce i krzyknął:

Teraz mów! Chcę wiedzieć, dlaczego na mnie napad­łeś!

Franciszek Ferdynand szepnął gniewnie:

Nie wrzeszcz, nie potrzebujemy świadków. Ukarałem cię, ponieważ tę nową pannę do towarzystwa zaczepiłeś jak dziewkę od krów! Sądzisz, że ci wszystko wolno? Wszystkie są tutaj tylko dla twojej przyjemności? — Zapomniał, że miał szeptać, nie zważał na ostrożność i ryczał nieopanowa­ny: — Czy wszystkie dziewczęta to twoje ladacznice?

Wytrącony z równowagi Otto gapił się na brata. Wytrą­cony z równowagi wyjąkał:

A więc... dlatego?

Dlatego! — ryczał Franciszek Ferdynand. — 1 nie je­stem jedyny, którego to irytuje, także przewielebny doktor Marschall mówił, że się zachowujesz jak bydlę!

Franciszek Ferdynand odetchnął głęboko. Nareszcie powiedział wszystko, co zawsze pozostawało nie wypowie­dziane. Teraz było mu lżej na sercu. Ale jednocześnie czuł, że odkrył swoje karty. Bał się, że Otto ciśnie mu teraz w twarz potworne słowo, którego się lękał: „Zazdrość! Za­zdrościsz mi!" Tylko nie to, tylko nie to! Rzucił się przed siebie, biegł, biegł, z trudem łapiąc oddech, aby nie usłyszeć tego słowa.

Zachowanie Ottona było godne podziwu. Po tej scenie odzywał się nadal zwykłym koleżeńskim tonem, brał do­brodusznie pod uwagę nastrój Franciszka Ferdynanda i od­grywał swobodnie rolę młodszego brata, który uznał więk­szą dojrzałość i mądrość starszego. Dopiero kilka dni póź­niej, gdy wydawało się, że również Franciszek Ferdynand nie myśli już o zajściu, Otto powiedział do niego:

Słuchaj, Franzi, nie chcę już więcej wracać do tej sprawy, wiesz, której, ale jedno muszę ci przecież powie-

dzieć: To wcale nie tak! Dziewczęta nie obrażają się, jeśli się jest wobec nich zuchwałym. Dziewczęta chcą, żeby być bez­czelnym! Im bezczelniej, tym lepiej! Obrażają się raczej, jeśli się nie chce na nie patrzeć! Tak to jest. Wedle mojego do­świadczenia oczywiście. Tak, a teraz już więcej o tym nie mówmy.

Franciszek Ferdynand został unicestwiony. Myślał: Ja to przecież wiem, wiem to przecież od dawna! On ma rację, to jest właśnie tak, stanowczo tak. Świat jest tak prostacki, tak nikczemny, wiem przecież, że to jest tak. Przewielebny prepozyt może mówić, co chce — Otto ma rację. Kto chce być szczęśliwy, musi być zuchwały, bezczelny, bezwstydny jak on. A ja tego nie potrafię, nie potrafię, choćbym stanął na głowie. Tkwi we mnie pożądanie, takie prostackie, naj­chętniej byłbym jeszcze bardziej prostacki niż on, prostacki aż do bezwstydu, ale nie potrafię. Wmawiam sobie, że dzie­wczęta się mnie boją, a może rzeczywiście się mnie boją. to bez znaczenia, w każdym razie nie odważę się do nich zbli­żyć i jestem głupcem.

Tego wszystkiego jednakże do tej chwili nie wiedział, lecz tylko niejasno, niewyraźnie podejrzewał. Otwarte sło­wa, które wypowiedział Otto, wtargnęły do serca Francisz­ka Ferdynanda z całą mocą prawdy i za jednym zamachem usunęły nagromadzone latami samooszukiwanie się. które go podtrzymywało. Teraz zdał sobie sprawę, że żaden du­chowny, że nikt nie może mu pomóc. Niepewny samego sie­bie postanowił podjąć śmiałą próbę i zbliżyć się do dzie­wczyny bezczelnie i beztrosko jak Otto, ale wiedział, że się zblamuje. Mimo to zrobił tę próbę już następnego dnia.

Wynik był tak druzgocący, jak przewidywał: dziewczyna, którą objął — celowo wybrał prostacką, niezbyt ładną słu­żącą — nie broniła się wprawdzie, ale wyglądała na zasko­czoną i przestraszoną niż uszczęśliwioną tym zbliżeniem i patrzyła na niego z takim lękiem, że puścił ją. dławiąc się z wściekłości i wstydu, i długo nie odważył się na następną próbę. f1

W tym czasie prepozyt stał się jego zbawcą. Zatroskane­go wychowawcę uderzyła wzrastająca nerwowość i roztarg-

nienie Franciszka Ferdynanda. Uderzyło go również, że je- go wychowanek przyjął wobec niego powściągliwszą, pra­wie nieprzyjazną postawę, która dziwnie kontrastowała z entuzjastyczną wręcz otwartością, jaką posępny książę oka- zywał poprzednio duchownemu. Każde bezpośrednie pyta­nie o przyczynę tej przemiany było bezsensowne, ponieważ Franciszek Ferdynand, chłodny i zamknięty, dawał nic nie mówiące, wymijające odpowiedzi. Doktor Marschall spró­bował więc ostrożnie wybadać Ottona; może młodszy brat zna przyczynę zmienionej postawy Franciszka Ferdynanda. Otto nie wahał się ani chwili i wyjawił prawdę.

Franzi — powiedział — jest komiczny. Dostał nie­dawno napadu szału, ponieważ umizgałem się do pewnej dziewczyny. Powiedział mi, że jestem podły i że Wasza Przewielebność ma o mnie podobnie jak on złe mniemanie. Twierdził, że to po świńsku zadawać się z dziewczyną. Nie jestem jednak na niego zły. To tylko zawiść, nic więcej. Jest po prostu niezdarny. Taki strachajło. Dlatego jest ostatnio tak źle usposobiony.

Dla prepozyta wszystko stało się jasne. Posępna skłon­ność Franciszka Ferdynanda, o której doktor Marschall słyszał jeszcze przed pierwszym spotkanien z księciem, wy­dawała mu się już wówczas najpoważniejszym problemem, z którym wychowawca musi się uporać. Dlatego postano­wił pobudzić w arcyksięciu przede wszystkim chęć do życia, przekonać go, jaką radością jest życie. Za pomocą tej nie­chrześcijańskiej dewizy pragnął uczynić swego wychowan­ka prawdziwym człowiekiem i dobrym, mężnym chrześcija­ninem. To, co Otto teraz zdradził, wyjaśniało wszystkie za­gadki; zgadzało się z obserwacjami prepozyta. Franciszek Ferdynand słuchał radośnie, gdy doktor Marschall mówił o wspaniałości życia, ale jeszcze chciwiej, gdy duchowy prze­wodnik, domyślając się uczuć samotnika, nazwał erotyczne eskapady Ottona nieokrzesanymi i płaskimi. Teraz doktor Marschall przekonał się, że jego plan, aby podobnymi wer­dyktami stłumić zazdrość i zawiść Franciszka Ferdynanda, chybił. Wyraźnie niełatwo było odciągnąć uwagę wycho­wanka od kłopotów dojrzewania. Wybrana przez doktora

Marschalla metoda, która miała zbagatelizować udręki te­go okresu, przedstawić je jako coś nieokrzesanego i płaskie­go, zemściła się: młody chłopak, który nie mógł się od tych udręk uwolnić, poczuł urazę do wychowawcy i przestał mu wierzyć. Doktor Marschall nie lekceważył doniosłości tej decyzji. Chciał odzyskać zaufanie arcyksięcia za wszelką ce­nę: mądrością, podstępem, chytrością, szczerością. Było niewypowiedzianie trudno odgadnąć, jaka droga jest właś­ciwa. Wiedział tylko, że teraz rozstrzygnie się, czy ma dość siły, by otworzyć i na trwałe pozyskać zamknięte serce Franciszka Ferdynanda. Doktor Marschall spędził na roz­myślaniach kilka bezsennych nocy. W końcu zdecydował się powiedzieć arcyksięciu:

Nie każdemu człowiekowi jest dane cieszyć się ła­twym, powierzchownym szczęściem. Niektórzy już w mło­dych latach, przed czasem i przed osiągnięciem dojrzałości spożywają wszystkie leżące na drodze radości życia i nazy­wają to spożywanie szczęściem. Inni ociągają się; tym jest ciężko na sercu. Ale w życiu nic nie idzie na marne i z tru­dem, późno zdobyte szczęście smakuje lepiej i tylko ono jest trwałe. Kto przedwcześnie bierze wszystko, co się nadarza, potem, gdy przyzywa go prawdziwe szczęście, nie umie go rozpoznać i nim się rozkoszować, bo już od dawna wszyst­ko jest w nim zdruzgotane i zniszczone: siła przeżywania tak serca, jak i ciała. Tym ludziom, którzy duchowo i cieleś­nie jeszcze niedojrzali i niewyrobieni chcą niecierpliwie wy­czerpać wszystkie przyjemności świata i uzyskać jedynie ra­dość chwili, nie sposób zazdrościć, można im tylko współ­czuć. Kto się umie powstrzymać i oczekuje cierpliwie, aż prawdziwe szczęście dojrzeje, wybiera lepszą część. Nie gło­szę wyrzeczenia, nie, nie mogę i nie chcę tego; ale radzę każ­demu młodemu człowiekowi wierzyć w swe przyszłe szczęś­cie i nie roztrwonić go swą niecierpliwością. Miłość do ko­biety nie jest niczym niskim, niczym brudnym, jest rzeczą cudowną w życiu mężczyzny. Ale staje się brudna i niska, jeśli się ją w sposób lekceważący miesza po prostu ze zwie­rzęcym popędem, który młodego, owładniętego żądzą czło­wieka skłania do niecierpliwości i marnowania własnych sil.

Cała tajemnica szczęścia tkwi w umiejętności czekania; po­nieważ szczęście chce dojrzeć jak szlachetny owoc. Kto swej niecierpliwości nie umie poskromić, ten pozbawia się tego, co najlepsze.

Odtąd systematycznie, każdego dnia taką prostą filozo­fią urabiał prepozyt młodego arcyksięcia. To była gra va banque; doktor Marschall brał pod uwagę możliwość, że Franciszek Ferdynand, którego chciał przywiązać do siebie, odrzuci go jako podstępnego głosiciela błędnej nauki. Ale pobożny podstęp, który właściwie nie był żadnym podstę­pem. powiódł się. Franciszek Ferdynand dał się pocieszyć. To. co powiedział doktor Marschall, pomogło mu, odjęło zazdrości i zawiści ostre żądło i pozwoliło posępnemu mło­demu człowiekowi jaśniej patrzeć w przyszłość. W ten spo­sób przyjaźń między prepozytem a arcyksięciem, szukają­cym na niepewnych nogach drogi między dzieciństwem i wiekiem młodzieńczym, została pogłębiona i przypieczęto­wana. Doktor Marschall ucieszył się zaś, że znalazł rozwią­zanie, które nie tylko on, lecz każdy, kto dobrze życzył Franciszkowi Ferdynandowi, musiał uznać za najlepsze, może nawet za jedyne wyjście.

DWAJ ZATROSKANI OJCOWIE

Franciszek Ferdynand miał już osiemnaście lat, kiedy do­wiedział się, że wraz z nazwiskiem d’Este odziedziczył wielki majątek. Ojciec jeszcze teraz chciał zataić przed nim ten fakt. Wszystkim, którzy mieli kontakt ze spadkobiercą for­tuny d'Este, zabroniono mówić o dziedzictwie. Wyjawiła mu to Maria Teresa. Wierzyła, że świadomość bogactwa i przywilejów przysługujących pierworodnemu synowi arcy­księcia Karola Ludwika napełni smutnego, posępnego, źle usposobionego do ludzi młodzieńca, który nikogo nie ko- chał, nowymi siłami, a może nawet radością życia. Doktor Marschall, u którego szukała rady, zgodził się z nią. On też

uważał, że już pora, by wskazać młodemu arcyksięciu na­leżną pozycję, co da mu przewagę nad Ottonem, któremu zazdrościł.

Franciszek Ferdynand przyjął wiadomość z głęboką po­wagą i surową, posępną twarzą. Nie było po nim widać ra­dości. Nie uśmiechnął się, uniósł brwi do góry i powiedział:

Już od dawna coś takiego przeczuwałem. - Siedział ponury naprzeciwko rodziców, jego jasnoniebieskie, prze­słonięte jakby szarą mgiełką oczy patrzyły w próżnię. Nagle zerwał się i zapytał z ożywieniem: — Ile tego właściwie jest? Czy mogę wszystko zobaczyć? Jest to chyba dokładnie zapi­sane?

Karol Ludwik uśmiechnął się:

Możesz wszystko zobaczyć, jeśli chcesz. Chodź ze mną do zarządu swych dóbr i przeczytaj sobie, co cię intere­suje.

Tak, tak będzie najlepiej — powiedział Franciszek Ferdynand śpiesznie. — Czy możemy to zrobić zaraz?

Ojciec zaprowadził go do zarządu dóbr i polecił poka­zać młodemu arcyksięciu wszystkie księgi i dokumenty.

Tylko nie zamęcz się tym, i tak nic z tego nie zrozu­miesz — powiedział uśmiechając się i wyszedł.

Franciszek Ferdynand zamęczał jednak siebie i adminis­tratora całymi godzinami, i następnego dnia, i w następ­nych tygodniach. Kazał sobie przedłożyć i objaśnić wszyst­kie księgi, żądał niezliczonych wyjaśnień i pytał nieustannie:

Czy w rzeczywistości wszystko jest tak, jak zostało zapisane? Czy rzeczywiście wszystko się zgadza? Czy ra­chunki i sprawozdania tak wielu ludzi o stanie dóbr są su­miennie kontrolowane?

Urzędnik zapewnił, że wszystko zgadza się co do joty, wszystko jest każdego dnia sprawdzane z niezwykłą skru­pulatnością, ale Franciszek Ferdynand nie wydawał się u- spokojony, ciągle powtarzał:

Widzi pan, nie ufam nikomu. Kto polega na innych, jest zgubiony.

Będzie miłym szefem, pomyślał administrator i urzęd­nicy; wydaje się jeszcze bardziej nieufny niż jego ojciec.

d

A Jego Cesarska Wysokość arcyksiążę Karol Ludwik jest już przecież wystarczająco nieufny.

Testament zmarłego arcyksięcia Franciszka V d’Este przeczyta} Franciszek Ferdynand kilka tygodni później. Studiował dokument o objętości grubej książki nadzwyczaj wnikliwie i długo myślał o poszczególnych fragmentach. Kazał sobie drobiazgowo objaśnić paragraf, który mówił, że właściciel majątku jest uprawniony do pozbycia się nie­ruchomości, ale musi oddać żyjącym jeszcze potomkom dy­nastii modeńskiej pewien procent od ceny sprzedażnej, jeśli zbywany majątek przynosił dochód. W przeciwnym wypad­ku. gdyby dobra wedle brzmienia testamentu były „infrutti- fere", dochód ze sprzedaży miał należeć niepodzielnie do właściciela.

W ten sposób może mi mnóstwo przepaść! — stwier­dzi! Franciszek Ferdynand, bardzo zdenerwowany. Ojciec uśmiechając się uspokoił go:

Nie martw się, te wszystkie sprawy zostały dawno za­łatwione. — Karol Ludwik, który nie wiedział, że sam ma reputację skąpca i nieufnego pana, ze zdumieniem rozpoz­nał u swego najstarszego syna niezwykle mocno rozwiniętą żądzę posiadania. — Ale jest jeszcze coś — powiedział z po­godną kpiną do spadkobiercy — jeszcze jeden punkt, który ma związek z testamentem: Właściwie w myśl postanowień testatora masz obowiązek wypowiedzieć wojnę królowi Włoch, zdobyć księstwo Modeny i wstąpić tam na tron jako Franciszek VI.

Franciszek Ferdynand nie pojął od razu śmiertelnie po­ważnej gry wyobraźni testatora i kpiny ojca.

Zaraz, jak to jest? Jak ma to wyglądać? — spytał.

Ojciec roześmiał się:

Musisz po prostu wyciągnąć szablę i pięknie poprosić ludzi w swoich dobrach, żeby stawili się pod twoją komen­dę; potem pomaszerujesz z nimi do Włoch i wypowiesz woj­nę.

W oczach Franciszka Ferdynanda pojawiła się iskierka gniewu. Ojciec opamiętał się:

Nie znasz się na żartach? To wszystko są przecież

brednie, mój drogi Franzi. Nie musisz się tym w ogóle przej­mować. Ważne jest tylko, żeby majątki dobrze prospero­wały i żeby patrzono ludziom na ręce. Wszystko inne to brednie.

Po tej rozmowie Franciszek Ferdynand nie myślał już więcej o księstwie Modeny ani o politycznym przesłaniu te­stamentu, któremu zawdzięczał majątek dynastii d’Este. Tron księstwa Modeny wydał mu się niewart zabiegów. Nie był to w jego oczach żaden szczególny honor i wyróżnienie władać małym kraikiem. Że ów tron już nie istniał, wcale go nie smuciło. Boleśnie natomiast odczuł upokorzenie, które, jak sądził, przypadło mu w udziale jako oficerowi. Był wciąż podporucznikiem. W kwietniu 1879 roku, z okazji srebrnego wesela cesarskiej pary, awansowano kilku mło­dych arcyksiążąt; on pozostał podporucznikiem. W maju 1881 roku jedyny syn cesarza, następca tronu Rudolf, po­ślubił belgijską księżniczkę Stefanię. Także to uroczyste wy­darzenie było okazją do licznych awansów w armii; Franci­szek Ferdynand ponownie został pominięty. Zapytał rodzi­ców, dlaczego musi tak długo pozostawać podporuczni­kiem i tak długo siedzieć przy rodzicach; i dlaczego nie po­zwala mu się przynajmniej zwiedzić jego dóbr i pałaców i za­cząć nadzorować zarządzanie. Ojciec, wyraźnie zakłopota­ny, nie dał zadowalającej odpowiedzi.

Masz czas, nic nie stracisz — powiedział tylko.

Maria Teresa położyła ręce na ramionach niecierpliwe­go pasierba i poprosiła:

Miej cierpliwość, Franzi, najpierw musisz się wzmoc­nić, okrzepnąć.

Nie chcieli mu powiedzieć, że niepokoi ich jego delikat­na konstytucja. Maria Teresa martwiła się, że dziedzictwo d’Este dało mu niewiele radości życia. Czyż nie wyglądało na to, że strach, by nie zostać oszukanym, jest w nim silniej­szy niż radość z posiadania, z bogactwa, ze wspaniałych pa­łaców, dóbr, zbiorów sztuki, które do niego należały? Ma­ria Teresa nie rozumiała, co się z nim dzieje. Nie rozumiała, że władza, którą dawało mu posiadanie, rozdrażniła go ra­czej, niż uczyniła szczęśliwym, ponieważ nie mógł z niej ko-

In W1« ĘĘ:%4

f* ti

2 *,-?‘»'f, *1 Uli™# -

i-i t

A UWMT #1.7

i ' ^ A dklh. - F ‘¿ł. .v 2k

rzystać. Dlaczego trzymano go na uwięzi? Dlaczego nie wolno mu było udać się do pułku i zwyczajnie pełnić służby jak każdemu innemu oficerowi? Dlaczego nie pozwalano mu wypróbować sił w charakterze oficera, właściciela wiel­kich dóbr, szefa wielu ludzi, którzy jedli jego chleb? Stryj, cesarz Franciszek Józef, już jako osiemnastolatek wstąpił na tron. A on, bratanek, nie mógł zostać nawet poruczni­kiem. ani nawet jako podporucznik, jak każdy najzwyklej­szy podporucznik, który po ukończeniu szkoły kadetów zo­staje powołany, nie mógł pełnić służby w pułku? Ojciec po­wiedział, że obowiązków podporucznika wyuczy się szyb­ko, ważniejsza jest nauka, którą młody arcyksiążę pobiera w domu. Może coś w tym jest, zgoda. Doktor Marschall był wspaniałym człowiekiem, u niego można się było wiele na­uczyć; także doktor Klopp był nauczycielem, od którego niejednego można się było dowiedzieć. To, co mówił doktor Klopp przeciwko nowoczesnej wiedzy, zwłaszcza przeciwko filozofii, aby wykazać dominujące znaczenie dogmatu, przemawiało Franciszkowi Ferdynandowi całkowicie do przekonania. A wiara doktora Kloppa w dziejową misję dy­nastii Habsburgów była słuszna i stanowiła prawdziwe po­cieszenie serca. Ale właśnie dlatego nie wolno było młodego Habsburga traktować gorzej niż każdego innego młodego człowieka, który chciał być aktywny, chciał dać upust swej żądzy czynów, chciał spróbować, czego może dokonać.

To wszystko powiedział Franciszek Ferdynand pewne­go dnia matce.

Rozumiem cię bardzo dobrze, Franzi — odparła — nie wiem jednak, co mam zrobić. Porozmawiam z ojcem.

Rodzice naradzali się długo. Nie chcieli i nie mogli po­wiedzieć niecierpliwemu Franciszkowi Ferdynandowi, dla­czego na razie trzymają go z daleka od służby wojskowej. Postanowili jednak nie wzbraniać mu dłużej zwiedzenia ma­jątków i pałaców, rozejrzenia się po lasach, posiedzenia w kancelariach, jeśli już absolutnie chce się czymś zająć. Ale do obowiązków twardej służby nie wolno go było jeszcze zaprząc, ponieważ zagrażało mu dziedzictwo po matce. Le­karze, którzy go badali, kiedy miał grypę czy anginę,

oświadczali rodzicom, że nie jest chory na płuca i że na razie przynajmniej nie wygląda na to, by odziedziczył po matce gruźlicę. Jednakże gdy ich pytano, czy zatem młody arcy- książę jest w pełni zdrów, zaczynali długo i szeroko mówić o skłonnościach i krytycznym wieku, radzili nadzwyczajną ostrożność i oszczędzanie się. Podnosili, że nie wszystkie dzieci chorych na płuca rodziców są zagrożone w tym sa­mym stopniu. Na przykład młody arcyksiążę Otto, który podobnie jak jego brat w okresie dzieciństwa budził troskę swym wyglądem, jest już, jak się zdaje, poza niebezpieczeń­stwem; jego można już chyba uważać za definitywnie zdro­wego, płuca ma mocne, ciało odporne. Niestety zdrowia ar- cyksiążąt Franciszka Ferdynanda i Ferdynanda Karola nie można uznać za ostatecznie wzmocnione. Chorobliwy wy­gląd obu książąt odpowiada wątłości ich organów, zwła­szcza płuc. Płuca są szczególnie zdradliwym organem. Ob­ciążonemu dziedzicznie młodemu człowiekowi nie dają o sobie znać przez długie lata, aby pewnego dnia niespodzie­wanie ściąć go z nóg. W latach dojrzewania może to nastą­pić w każdej chwili. Dlatego trzeba nieustannie zwracać uwagę na wszystkie symptomy.

Franciszek Ferdynand w godzinach depresji przypusz­czał niekiedy, co rodzice wobec niego przemilczają. Roz­mowa ojca z hrabią Degenfeldem, którą podsłuchał jako ośmioletnie dziecko, zatroskane wynurzenia ojca na temat niebezpieczeństwa grożącego dzieciom, bo ich zmarła mat­ka była chora na płuca, nie mogły chłopca przestraszyć na trwałe; czuł tylko trwogę przed zmarłą, wyciągającą po nie­go ręce matką, ale nie strach przed chorobą. Chorować by­ło wówczas pięknie i przyjemnie; co za wspaniała okazja, by dać się rozpieszczać i odsunąć na bok naukę. Później jed­nak, kiedy się dowiedział, że matka już w młodych latach zapadła na chorobę płuc, przypomniała mu się ta rozmowa. Niejeden wyblakły obraz i niejedno zapomniane słowo z dzieciństwa stały się po dziesięciu latach zagadkowo żywe. Winę za to zmartwychwstanie dzieciństwa ponosił ojciec, który nie cierpiał zapalczywości i wybuchów gniewu Fran­ciszka Ferdynanda. Kilka razy Franciszek Ferdynand sły­

szał, jak ojciec mówił cicho do Marii Teresy: „Tę poryw­czość ma po matce!” Niekiedy Franciszek Ferdynand myś­lał: „Może jeszcze niejedno mam po matce. Może byłbym całkiem innym człowiekiem, gdyby urodziła mnie moja dru­ga matka, którą traktuję jak prawdziwą”.

Latem 1883 roku ojciec uległ naciskom Franciszka Fer­dynanda i pojechał do cesarza, aby prosić o awansowanie dziewiętnastoletniego podporucznika. Karol Ludwik bar­dzo rzadko pojawiał się na audiencjach u brata. Żyjący w wiejskim zaciszu arcyksiążę bywał raz do roku na polowa­niu gościem cesarza, ale nigdy jego powiernikiem. Cesarz miał tylko jednego powiernika, którego kochał po brater­sku: króla Alberta z Saksonii, swego kuzyna i przyjaciela młodości, którego zapraszał na każde polowanie w górach. Z nim cesarz rozmawiał godzinami szczerze i przyjaźnie. Brata natomiast traktował z chłodną uprzejmością. Dlate­go Karol Ludwik starał się bardzo rzadko o audiencję. Tym razem zastał cesarza w wyjątkowo złym humorze i roztarg­nionego; wydawało się, że monarcha z trudem ukrywa swo­je zdenerwowanie.

Dobrze, zgoda, powinien niebawem awansować — powiedział cesarz, kiedy Karol Ludwik przedstawił uniżoną prośbę swego syna Franciszka Ferdynanda.

Potem cesarz jakby zapomniał, że jest u niego brat, pa­trzył drętwo przed siebie i wzdychał ciężko. Takie nieopa­nowanie monarchy zaskoczyło arcyksięcia; od dzieciństwa istniała cicha umowa, że bracia nie zdradzają sobie nawza­jem uczuć, trosk i nadziei. Cesarz był wielkim panem, który każdego człowieka, także swych braci, onieśmielał; jego nad­zwyczaj subtelnie rozwinięte poczucie taktu oszczędzało każdemu petentowi zbytecznych upokorzeń, ale nikt nie o- śmielił się przekroczyć granicy, którą zakreślał chłód monar­chy.

Że cesarz wzdychał w milczeniu i zapomniał bądź kon­tynuować rozmowę, bądź zakończyć audiencję, było wyda­rzeniem, które napełniło arcyksięcia niepokojem i cieka­wością. Przeszło kilka minut. W końcu cesarz jakby się obudził z zamyślenia. Spojrzał poważnie na brata i zapytał:

Czy jest dobrym chłopakiem, ten twój Franzi?

Arcyksiążę przytaknął radośnie i z dumą. Cesarz wstał.

dotknął ramienia Karola Ludwika, co równało się poufa­łości niebywałego rodzaju, i powiedział cicho:

Ciesz się, to wielkie szczęście. O moim synu nie mogę tego niestety powiedzieć. Przysparza mi wielu zmartwień.

Karol Ludwik oświadczył szczerze, że on wprawdzie nie wie, co się dzieje z Rudolfem, ale z pewnością nie jest tak źle; od ubiegłego roku Rudolf jako młody małżonek spo­ważniał i ustatkował się, małżeństwo jest zadziwiającą szkołą. Cesarz wrócił za biurko, stał przez chwilę nierucho­mo i odezwał się cicho:

Gdybyś wiedział... — Potem zdenerwowany zaczął chodzić przed biurkiem tam i z powrotem i w końcu stwier­dził: — To okropne, że nie ma człowieka, z którym można by porozmawiać. — W końcu zdecydował się. — Jesteś przecież moim bratem — rzucił śpiesznie — i jesteś ojcem, masz syna jak ja, nawet wielu synów. Chciałbym wiedzieć, co na to powiesz. Przysłano mi mianowicie list, który mój syn napisał do dziennikarza Szepsa, to znaczy kopię listu... Masz, czytaj.

Wręczył bratu list.

Czytaj miejsca zakreślone na czerwono — dodał.

Karol Ludwik zaczął czytać:

. „Czekają nas ponure, ohydne czasy, można nieomal są­dzić, że stara Europa się przeżyła i zdąża ku upadkowi. Mu­si przyjść wielka gwałtowna reakcja, przewrót socjalny, z którego po długiej chorobie rozkwitnie całkiem nowa Euro­pa”.

Karol Ludwik przeczytał te wiersze dwa razy, oddał ce­sarzowi list i powiedział:

Wasza Cesarska Mość, muszę przyznać, że jestem trochę zakłopotany... Austriacki następca tronu nie powi­nien naturalnie pisać takich rzeczy, a już absolutnie nie do takiego... takiego dziennikarzyny. Ale w końcu... może nie jest tak źle. Rudi jest po prostu idealistą. Z pewnością mu to przejdzie.

No nie, coś takiego! myślał Karol Ludwik. Pisze takie

głupoty i nic krępuje się zwierzać najtajniejszych myśli pis­makowi. To wyłącznie wina Sissi, która powinna była wię­cej się troszczyć o jego wychowanie. Matka ma się troszczyć

o wychowanie, a nie włóczyć po świecie. U nas coś takiego byłoby niemożliwe.

Cesarz ubolewał nad synem. Karol Ludwik spojrzał współczująco na wzburzonego brata. Gęste wąsy i starannie wypielęgnowane bokobrody cesarza drżały. On już też za­czyna siwieć, pomyślał Karol Ludwik. No cóż, jest przecież starszy ode mnie. 1 ma więcej trosk niż ja.

Cesarz dostrzegł współczucie w pospolitych rysach twa­rzy brata i zaczął żałować, że go wtajemniczył w całą spra­wę.

Może masz rację — powiedział — może jest to tylko lekkomyślność. — Potem jednak zmógł go znowu gniew. Uderzy! pięścią w stół i powiedział podniesionym głosem:

- Jeśli się unosi i nie chce być posłuszny, rozprawię się z nim. Na tronie niepotrzebny jest buntownik. Jeśli dalej bę­dzie tak postępował... to według mnie twój syn powinien zostać moim następcą! Nie pozwolę ze sobą żartować!

Ależ Wasza Cesarska Mość — wyjąkał Karol Lud­wik, skonsternowany — on już... on się uspokoi. On już... stanie się rozsądniejszy. Z całą pewnością.

Cesarz spojrzał z roztargnieniem, potem potrząsnął gło­wą, podszedł powoli do Karola Ludwika, podał mu rękę i powiedział:

Bardzo ci dziękuję. Niepotrzebnie cię niepokoiłem. Zapomnij o tym i nie mów o niczym swojej żonie, żadnej kobiecie nie powinno się powierzać tajemnic, milczenie jest trudną sztuką. Tak. A twój Franzi otrzyma wkrótce awans. Przeniesiemy go do kawalerii, powinien zostać szykownym dragonem. A teraz bądź zdrów. Z Bogiem.

Arcyksiążę wracał do domu zamyślony. Słowa cesarza o następcy tronu zaniepokoiły go głęboko. Były to wprawdzie tylko w gniewie wypowiedziane słowa, o których cesarz z pewnością już w tej chwili zapomniał, ale kto może wie­dzieć, do czego jeszcze posunie się następca tronu? Słyszy się o nim niejedno; na ogół rzeczy niekorzystne i niewesołe.

Babskie historie, które Karol Ludwik miał za zle młodemu małżonkowi. Rzeczy przykre o upodobaniach następcy tro­nu do ludzi, z którymi arcyksiążę nie powinien obcować. Że zaś teraz następca tronu eksponował się również politycz­nie, było po prostu haniebne. Karol Ludwik mógł zrozu­mieć gniew swego brata. Ale ze współczuciem mieszała się także satysfakcja z powodu bezsilności cesarza, który uwa­żał się za wyniesionego ponad wszystkich ludzi, także po­nad własnych braci. Jakże głęboko musiał być zraniony Franciszek Józef, że mówił o możliwości uznania Francisz­ka Ferdynanda za następcę tronu! No cóż, była to rzucona w bezgranicznym rozgoryczeniu uwaga, która nic nie zna­czyła i nic nie mogła znaczyć, ale prawdopodobnie cesarz wiedział więcej, aniżeli zdradził. A jeśli z następcą tronu by­ło jeszcze gorzej, niż mimo wszystkich plotek i całej gadani­ny powszechnie przyjmowano? A jeśli cesarz nie po raz pierwszy brał pod uwagę, że Franciszek Ferdynand może kiedyś zostać następcą tronu zamiast arcyksięcia Rudolfa?

Miejmy nadzieję, że nie, pomyślał Karol Ludwik. Na ra­ny Chrystusa, miejmy nadzieję, że nie. Arcyksiążę poczuł nieokreślony strach przed przyszłością najstarszego syna. Charakter Franciszka Ferdynanda był zbyt podobny do charakteru nieboszczki Marii Annuncjaty. Im stawał się starszy i dojrzalszy, tym bardziej ujawniało się to podobień­stwo. Posępny charakter, nieokiełznana porywczość młode­go arcyksięcia, jego demonstracyjnie wystawiana na pokaz nietowarzyskość, jego wyniosłe stanie z boku — jak bardzo to wszystko przypominało zmarłą! Dlatego Karol Ludwik obawiał się, że Franciszek Ferdynand odziedziczył po niej także chorobę płuc. Jeśli Franzi kiedyś miałby zostać cesa­rzem, myślał Karol Ludwik, jeśli Bóg chciałby czegoś takie­go, wcale by mi to nie odpowiadało. To oznaczałoby dla niego nieszczęście, to z pewnością nie byłoby dla niego do­bre. On nie nadaje się do tak ciężkiego zadania. Ale po co te bezsensowne rozmyślania? To przecież śmieszne. Cesarz rozgniewał się z powodu wypadów Rudiego, zbeszta go przyzwoicie i jutro będzie wszystko w największym porząd­ku. Małżonka następcy tronu jest już w ósmym czy nawet

dziewiątym miesiącu. Rudi powinien spłodzić z nią jeszcze paru synów, a nawet jeśli będzie miał tylko jednego, następ­stwo tronu jest zapewnione na następne pięćdziesiąt lat. Franzi powinien się zaś oszczędzać i stopniowo przejmować swoje dobra. Jeśli pociąga go zabawa w wojsko, nie mam nic przeciw temu. Jeśli swoją porywczość wyładuje na rek­rutach i leśniczych, również nie mam nic przeciw temu.

Karol Ludwik nie potrafił zataić przed Marią Teresą rozmowy z cesarzem. Mądra kobieta uspokoiła zdenerwo­wanego męża.

Cesarz nie zmieni nigdy praw dynastycznych, nawet gdyby świat ginął — powiedziała. — Musimy tylko zabie­gać o to, by Franzi pozostał zdrowy. W garnizonie trzeba będzie bardzo uważać, nie był jeszcze nigdy sam, może bę­dzie chciał się wyszumieć, to mogłoby zaszkodzić jego zdro­wiu. Ale nie może też być mizantropem i hipochondrykiem. Będziemy go często odwiedzać.

Kilka dni później żona następcy tronu urodziła córkę, księżniczkę Elżbietę Marię. W tym samym tygodniu Franci­szek Ferdynand został mianowany porucznikiem w gór-, noaustriacko-salzburskim 4 Pułku Dragonów im. Arcyksię- cia Albrechta. Radośnie pożegnał się z rodzicami i rodzeń­stwem i pojechał do miasta garnizonowego Enns w Górnej Austrii.

MAŁY GARNIZON

Enns, najstarsze miasto Austrii, żyło z garnizonu. Dziewięć- setletnie mury i wieże strzegły cichych jak na wsi małomia­steczkowych domów, które każdego ranka budził dźwięk trąbki. Trzy tysiące mieszkańców miasteczka patrzyło z po­dziwem na oficerów i kochało żołnierzy. Czerwone spodnie dragonów przydawały barwy szarym ze starości ulicom i uliczkom, dziewczętom zaś radości życia. Nad brzegiem Anizy, która na widok miasta uciszała swe wody — nie sza­lejąca już w dolnym biegu górska rzeka marzyła tylko o bli­

skim Dunaju, i którym się połączy — spacerowały z żołnie­rzami w piękne wieczory młode mieszczanki, a która nie miała swego skarbu wśród dragonów, nie liczyła się w to­warzystwie i była godna pożałowania.

Oficerowie siedzieli wieczorem w kasynie lub jechali na noc do Linzu. Istniały bardziej szykowne pułki dragonów: w Enns wielu oficerów pozwalało sobie tylko raz na trzy, cztery tygodnie na wyprawę do teatru w spokojnej stolicy Górnej Austrii i żyło skromnie jak mieszczanie. Bogaci ary­stokraci, którzy byli dragonami: Starhemberg i Kinsky, Schaumburg-Lippe i Waldstein, Auersperg i Taxis, woleli służyć w innych pułkach.

Dwudziestoletniego zaledwie Franciszka Ferdynanda oczekiwano w Enns z wielkim napięciem. Garnizon kawale­rii, do którego nie należał żaden członek rodziny cesarskiej, był wytworną kolonią karną; dopiero arcyksiążę mógł do­dać mu prawdziwego splendoru. Oficerowie, także nosiciele wielkich nazwisk, którzy bywali na dworze, w ogóle nie znali Franciszka Ferdynanda. Gdy go zobaczyli, rozczaro­wali się. Blady, szczupły młody człowiek, którego malo sprężysta, niewojskowa postawa rzucała się w oczy, pod­szedł do promieniejących oficerów, lecz gdy spostrzegł, że zrobił złe wrażenie, stał się wyniosły, rozzłościł się na swoją wyniosłość, która jemu samemu się nie podobała, chciał być koleżeński i serdeczny, i nie mógł trafić w żaden sposób w odpowiedni ton. Imponowała mu swoboda młodych ofice­rów szlacheckiego pochodzenia. Mówili prawie zawsze o koniach, o zawodach jeździeckich, o konnych wyprawach myśliwskich oficerów i jednorocznych ochotników, o prze­szkodach na wyścigach konnych; jednakże nigdy się nie nu­dzili. Zachwyceni czytali Tresurę koni Fillisa, rzadko jakąś inną książkę; ale słuchali z pobożnym wyrazem twarzy, gdy jakiś wykształcony jednoroczny ochotnik mówił o Goe- them lub Kleiście. Byli zachwyceni miłym prepozytem, dok­torem Marschallem, którego Maria Teresa prosiła, żeby w początkowym okresie znajdował się blisko Franciszka Fer­dynanda. Duchowny światowiec nie rozmawiał z nimi o niebiańskiej, lecz o ziemskiej miłości; był mistrzem słucha­

nia. pełnym /rozumienia spowiednikiem. Nieustannie starał się jednać sympatię dla młodego arcyksięcia.

- Nie wiecie, co w nim tkwi. ukrywa swoją mądrość ze skromności — mówił oficerom. Albo: — Szuka przyjaciela; kto nim zostanie, może się uważać za szczęśliwca, Franci­szek Ferdynand pójdzie za przyjacielem w ogień.

Dlatego o względy arcyksięcia starali się zwłaszcza star­si oficerowie. Próbowali go pozyskać zarówno prostaccy karierowicze, chcący szybko zrobić karierę, jak również ry­cerscy. bezinteresowni koledzy, którzy ostrożną powściągli­wość Franciszka Ferdynanda tłumaczyli po prostu nieśmia­łością i oderwaniem od życia samotnego arcyksięcia, znaj­dującego się po raz pierwszy poza kręgiem rodziny. Ale wszystkie próby przezwyciężenia jego obcości nie udawały się. Każdy, kto siadał przy stole Franciszka Ferdynanda, po kilku dniach lub tygodniach stwierdzał:

Jest nieufny. Trzeba się z nim obchodzić jak z suro­wym jajem; w len sposób nie może zrodzić się żadna sympa­tia.

Podobnie nie udało się arcyksięciu spodobać załodze i cywilom. Często zapytywał siebie, gdzie tkwi przyczyna je­go niepowodzeń. Miał dobre chęci, by nie ustępować żadne­mu ze świetnych oficerów, na których spoczywały pełne po­dziwu spojrzenia prostych ludzi. Ale jego niewojskowa po­stawa, której żaden z wyższych oficerów nie ośmielił się wy­tknąć, wywoływała zakłopotane zdumienie. Franciszek Ferdynand próbował zbliżyć się do mieszczan i stać się po­pularny, używając grubiańskich wyrażeń, które zasłyszał. Ale ponieważ stosował je w nieodpowiednim miejscu, brzmiały obraźliwie, a czasami były niezrozumiałe jak obca mowa, której nikt nie znał.

Zawiódł go instynkt. Instynkt nie ostrzegł go, żeby nie pozwalał towarzyszyć sobie stale świetnemu oficerowi, któ­ry został mianowany jego ochmistrzem. Ten oficer, hrabia Leon Wurmbrand, wyglądał obok chorobliwie bladego, wątłego arcyksięcia jak książę z bajki. Był najurodziwszym i najelegantszym oficerem garnizonu. Na tle jego ciemnej, śmiałej twarzy z ognistymi oczami i czarnych jak u Cygana

włosów widać było, jak niepokaźne są bezbarwne blond włosy arcyksięcia, jego pozbawione wyrazu, wodniście nie­bieskie oczy, niedojrzałość i niepewność postaci. Każdy, kto ujrzał obydwu oficerów, musiał pomyśleć: jakże piękny i imponującej postawy jest ten czarny, jakże niepozorny przy nim arcyksiążę! Gdy obaj pojawiali się w swej loży w teatrze w Linzu, spojrzenia wszystkich kobiet i dziewcząt zwracały się ku hrabiemu w szykownym mundurze huzara. Franciszek Ferdynand wydawał się tego nie zauważać. On, który nie znosił, by młodszy brat usuwał go w cień, został przez hrabiego w sposób o wiele bardziej widoczny ze­pchnięty na drugi plan i jakby o tym nie wiedział. Hrabia umiał „brać” arcyksięcia jak przeszkodę.

Odnosimy dziś znowu wielki sukces — szeptał, kiedy zajęli miejsca w loży, a rozpłomienione kobiety i dziewczęta spoglądały ku nim.

Idzie za nami kilka młodych dam — oznajmiał szep­tem na ulicy.

Urządzają nam już promenadę pod oknami — śmie­jąc się wołał rankiem w domu.

To „my” interpretował Franciszek Ferdynand błędnie. W jego tłumaczeniu znaczyło to: Ty, ty, Franciszku Ferdy­nandzie, odnosisz sukces, za tobą tęsknią kobiety i dzie­wczęta, to dla ciebie te ogniste spojrzenia i promenady pod oknem. Tak rozumiał Franciszek Ferdynand to „my" hra­biego. Mimo to był świadom braków w swoim zachowaniu. Sądził, że podziw dotyczy tylko jego wysokiej pozycji. To. co mówił o Habsburgach profesor historii, doktor Klopp. że są dynastią wybraną przez Boga, przybrało tera/ kształt, ponieważ Franciszek Ferdynand był w tym kraju, w Górnej Austrii, jedynym Habsburgiem. Uważał, że należy mu się cześć, podziw i miłość ludności, że są one jego uczciwym prawem, są nie mniej oczywiste niż wielbienie Boga. Chciał pić miłość dziewcząt i kobiet, smakować ją, odwzajemniać całym sercem. Ale ona jeszcze nie mogła przedrzeć się do niego, odbijała się od muru, który istniał między jego wyso­ką pozycją a innymi ludźmi. Miesiącami żył oszukując sa­mego siebie.

Polem nagle zdumiał się. Dokonał przykrego odkrycia. Hrabia, czując się bezpieczny, nabrał przekonania, że arcy- ksią/ę jest spokojnym młodym człowiekiem, któremu spra­wiają przyjemność obowiązki reprezentacyjne, że jest nie przebudzoną, naiwną istotą, nie znającą jeszcze namiętnoś­ci i nie pragnącą przygód miłosnych. Ponieważ arcyksiążę nie wydawał się zazdrosny, ochmistrz zostawiał liczne listy miłosne, które do niego kierowano, porzucone niedbale w pokojach, na biurku, na dywanach. Arcyksiążę znajdywał je. czytał, zaczął bystrzej obserwować hrabiego. Okazało się. że to hrabia miał powodzenie, za nim biegały wszystkie kobiety i dziewczęta. Jemu przesyłano ogniste spojrzenia, urządzano promenady pod oknami, on był przez wszyst­kich wielbiony i podziwiany.

Franciszek Ferdynand zrozumiał dopiero teraz, że do chwili tego odkrycia żył w szczęśliwej gorączce wielkiego oczekiwania. Miłość ludzi, miłość kobiet nie wtargnęły je­szcze do jego świata wyobraźni, on zaś miesiącami żył iluz­ją, że wystarczy mu tylko mrugnąć i otoczy go bezmiar mi­łości, wywiedzie z jego samotni na morze czułości i oddania. Teraz był nie tylko zwyczajnie rozczarowany, jak już często przedtem, ale miał wrażenie, że został wydrwiony i zawsty­dzony przez diabelską zjawę. Jego wstyd stał się nie do wy­trzymania, gdy stwierdził, że hrabia ledwie zwracał uwagę na kobiety i dziewczęta, które mu oferowały swe wdzięki, że nie odpowiadał na bełkotliwe listy miłosne.

W pierwszym napadzie gniewu, w przygniatającej mgle zawstydzenia Franciszek Ferdynand chciał hrabiego zwol­nić, przepędzić ze stanowiska. Wiedział, że takie zwolnienie nieposzlakowanego kawalera, który wzorowo wypełniał obowiązki i w praktyce daleko poza nie wykraczał, takie zwolnienie jedynie dla dobrego samopoczucia arcyksięcia byłoby niesprawiedliwe, byłoby wstrętną, oburzającą nie­sprawiedliwością, choć właśnie dlatego ugodzonemu w sa­mo serce księciu byłoby nieopisanie miło wymierzyć taki cios. Polem jednak doszedł do wniosku, że taki czyn mógł­by mu dać tylko krótką radość i satysfakcję, natomiast na czas dłuższy, być może na zawsze, pozostawiłby cierń, mę­

czące przyznanie się, że jest niezdolny do pogodzenia się z rzeczywistością. Rzeczywistość jest szpetna, pomyślał, moje życie jest szpetne — a wszystko przez moją nieudolność. Byłoby z mej strony niegodne mścić się na człowieku, który mi nie chciał zrobić nic złego; i graniczyłoby i obłędem za­mykać oczy na rzeczywistość, na życie. Muszę postąpić ina­czej; nie jak przekorne dziecko, ale jak mężczyzna, który zna swoje wady.

Hrabia pozostał ochmistrzem Franciszka Ferdynanda i stałym towarzyszem. Arcyksiążę nie zdradził mu, że między nimi powstała przepaść; polecił mu tylko, aby lepiej prze­chowywał listy miłosne i energiczniej zapobiegał „naprzyk­rzaniu się”, na jakie byli narażeni na spacerach. Franciszek Ferdynand pogrzebał wielką iluzję. Nie gniewał się na po­czciwego profesora historii, że wzbudził w nim tę iluzję, sko­rygował tylko nieporozumienie: To nie urodzenie mogło dać Habsburgowi przywilej, na którym budował i którym chełpił się arcyksiążę, to dopiero własna wola, własna siła życiowa musiały ten przywilej przekształcić w narzędzie, mające jego życiu nadać formę i treść.

Chciał odtąd żyć zgodnie z tym zamierzeniem. Ale dzie­dzictwo i przykład były rzeczami nie dającymi się absolut­nie pogodzić i zniweczyły ten zamiar. Bezmierna ambicja matki oddziaływała w nim dalej, wprawdzie jeszcze niejasna i przez niego nie uświadamiana, ale z nieustępliwą mocą; i wszystkie ciemne, ponure, ciężkie prądy krwi habsburskich przodków, które zostały oszczędzone wielu setkom urodzo­nych pod szczęśliwszą gwiazdą synów, wnuków i prawnu­ków rodu, szumiały w ociężałej, a zarazem niespokojnej krwi tego potomka. Krew posępnej burbońskiej matki i krew melancholijnego Habsburga — to razem było za wie­le. Bezradny Franciszek Ferdynand zadawał sobie pytanie: Dlaczego jestem samotny? Dlaczego odpycham ludzi? Dla­czego nie mogę być wesoły i śmiać się jak inni? Dlaczego wytrąca mnie z równowagi przykład, który dają inni? Dla­czego nie mogę być lekkomyślny i szczęśliwy bez skrupułów jak mój brat Otto i jak prawie wszyscy inni Habsburgowie, którzy cieszą się życiem jako weseli, butni oficerowie? Dla-

czego każdy nisko urodzony człowiek, każdy oficer pocho­dzenia mieszczańskiego i każdy prosty żołnierz jest szczęś­liwszy ode mnie? Każdy ma swą dziewczynę, przyjaciół, krąg lud/i. którzy go kochają, dlaczego ja nie mogę iść za ich przykładem i doznać, jak wszyscy inni, małego skro­mnego szczęścia, dlaczego między mną a światem istnieje ten przerażający mur?

Wciąż na nowo usiłował przebić ten mur. Nie udawało się to nigdy, nie mogło się udać. W zamglonym błękicie jego oczu kryla się przyczajona iskierka wyniosłości, która ludzi odpychała. W jego gotowości do poświęcenia był przez nie­go nie uświadamiany, a przez wszystkich innych wyraźnie widoczny opór, który tłumił każdą sympatię. W jego krwi tkwiło przekleństwo. Nikt nie mógł mu pomóc. Stwierdza­no trzeźwo i z ubolewaniem: „Arcyksiążę Franciszek Fer­dynand jest nie łubiany”. Nie łubiany: zimne, powierzchow­ne, nic nie mówiące słowo wystarczało ludziom, by streścić ich sąd. Nie domyślali się jego potrzeby miłości i przyjaźni, jego samotności, jego rozterek, bezmiaru jego ambicji.

Ponieważ samotny Franciszek Ferdynand widział, jak szczęśliwi są wszyscy inni, oburzał się skrycie. Całe szczęś­cie, które przypadało innym, należało się właściwie jemu, zostało mu skradzione, zrabowane. Niezmierna ambicja rozpalała jego krew i zatruwała uczucia i myśli. Nienawidził małych wymagań, które znajdowały łatwe spełnienie. Nie­nawidził zadowolenia i szczęścia innych aż do żądzy mor­du.

Swoją żądzę mordu wyładowywał na polowaniach z na­gonką. Dowódca pułku przestraszył się, gdy przyjrzał się młodemu arcyksięciu na polowaniu. Za Franciszkiem Fer­dynandem klęczał strzelec z dwoma dwulufowymi karabi­nami Mannlichera. Z lasu wybiegło stado złożone z piętna­stu jeleni i w szalonym pędzie uciekało przez łąkę. W ciągu niespełna minuty Franciszek Ferdynand rozprawił się z całą piętnastką. Oczy mu płonęły. Dowódca pułku nie widział nigdy tak rozpłomienionych oczu.

- Żeby tylko było naprawdę dużo — wołał rozgorącz­kowany Franciszek Ferdynand.

Dużo jeleni. Dużo dzikiej zwierzyny, do której można strzelać: to była rekompensata za wszystkie nie spełnione pragnienia. Zbierał poroża, wisiały we wszystkich koryta­rzach i na wszystkich ścianach jego domu tak ciasno jedno obok drugiego, że dotykały się końcami.

Dowódca pułku obawiał się. że osamotniony arcyksiążę poniesie szkodę na duchu w małym garnizonowym mieście,

i napisał śmiało do doktora Marschalla, że coś trzeba zro­bić.

Prepozyt przyjechał do Enns i przywiózł swemu ucznio­wi radosną wiadomość: Franciszek Ferdynand awansował, cesarz mianował go rotmistrzem. Jeszcze w czasie pobytu prepozyta w Enns armijny dziennik rozporządzeń opubli­kował rozkaz o awansie. Doktor Marschall prosił arcyksię- cia Karola Ludwika, by zwrócił się do cesarza z prośbą o ten awans; miał to być nowy impuls pobudzający radość ży­cia Franciszka Ferdynanda. Ale mądry duchowy przewod­nik przeżył rozczarowanie: radość Franciszka Ferdynanda była niewielka.

To nie może mnie zadowolić — oświadczył pogardli­wie nowo mianowany rotmistrz, wskazując na trzy gwiazd­ki przy swoim mundurze.

Był to zły znak. Doktor Marschall traktował ambicję Franciszka Ferdynanda jako siłę napędową, która wątłe­mu, nazbyt delikatnemu księciu miała przyjść z pomocą we wszystkich opałach młodości. Teraz prepo/yt zrozumiał, że potrzebny jest silniejszy bodziec. Z wahaniem zdecydował się na niebezpieczny eksperyment. Powiedział arcyksięciu, że świat zaczął się nim interesować. Następca tronu ma tyl­ko córkę i nie będzie już miał dzieci, ponieważ jego małżeń­stwo, aczkolwiek nieoficjalnie, lecz się rozpadło. Rudolf prowadzi rozwiązłe życie i rujnuje się. Niedawno podczas polowania dostał ataku serca. W kręgach dworskich mówi się o straszliwych scenach, jakie się rozgrywają między nim a cesarzem. Bierze się absolutnie pod uwagę możliwość, że Franciszek Ferdynand zostanie nagle pewnego dnia dzie­dzicem tronu cesarskiego.

Prepozyt wiedział: była to bardzo odważna gra. Istniało

i*

jT'

'Ml»' M

A W’ w BO 'tKnMWll

min?'

niebezpieczeństwo, że myśl o przyszłej władzy — władzy, którą doktor Marschall uważał za nieziszczalną mrzonkę, ponieważ był przekonany, iż Rudolf zostanie mądrym, do­brym cesarzem, śmiejącym się pobłażliwie z ekscesów daw­nego następcy tronu — opanuje rozum i serce Franciszka Ferdynanda i zanurzy je w trawiącym żarze oczekiwania. Prawdopodobniejsze jednak wydawało się prepozytowi, że dzięki tej wielkiej nadziei arcyksiążę może przekształcić się w pełnego wiary, ufającego swojej gwieździe człowieka, któ­ry wzniesie się ponad swą małoduszność i zwątpienie i uf­nie. nie dając się zbić z tropu, skieruje wzrok w przyszłość.

Z napięciem, nie bez obaw, oczekiwał doktor Marschall wynurzeń Franciszka Ferdynanda. Młody arcyksiążę długo kazał czekać na pierwsze słowo. Jego oczy patrzyły drętwo w pustkę, bawił się nerwowo porcelanową figurką stojącą na stole, potem zerwał się, przeszedł kilka razy szybkim krokiem przez amfiladę pokoi, zatrzymał się w końcu przed prepozytem i powiedział:

To wszystko oczywiście przychodziło mi już często do głowy. Ale lepiej, gdy nie będę tym naprzód zaprzątał sobie myśli. Chcę pozostać trzeźwy i widzieć sytuację taką, jaka jest w rzeczywistości. Następca tronu jest tylko pięć lat starszy ode mnie, trochę alkoholu i miłości nie zabije go. Do tego cesarz nie jest jeszcze stary. Kto mi zagwarantuje, że go przeżyję? I jeszcze o jednym nie może Wasza Przewie- lebność zapominać: Kto powiedział, że ojciec zrezygnuje z tronu na moją korzyść, jeśliby kiedyś do tego doszło? Sądzę nawet, że nigdy tego nie zrobi. A więc proszę nie siać we mnie niepokoju. Wiem: to było pomyślane w dobrej inten­cji. Ale zbyteczne, i na nic się nie przyda. Nie mówmy więcej

o tym, raz na zawsze.

Doktor Marschall zawstydził się. Nie próbował się sprzeciwiać. Cieszył go rozsądny tok myśli arcyksięcia. Franciszek Ferdynand spostrzegł, że jego nauczyciel zaczer­wienił się.

To miło, że Wasza Przewielebność chciał mi dodać odwagi — powiedział serdecznie. — Wasza Przewielebność podtrzymuje mnie zawsze na duchu jak nikt inny. Proszę mi

wierzyć: nigdy tego nie zapomnę. I proszę się nie martwić, nie załamię się, mam jeszcze pewien zasób energii, z pew­nością wyjdzie mi to na dobre.

Po odjeździe prepozyta oficerowie zauważyli, że Franci­szek Ferdynand żywiej i z większym zadowoleniem niż przedtem bierze udział w życiu garnizonu. Dowódca pułku, który zawezwał prepozyta, tłumaczył zmianę wpływem doktora Marschalla. Ten duchowny to prawdziwy zuch, pomyślał, Bóg raczy wiedzieć, co wmówił arcyksięciu.

Franciszek Ferdynand od tej wizyty stał się wewnętrznie swobodniejszy, bardziej pewny siebie. Od dzieciństwa, od pierwszych upokorzeń i rozczarowań myślał skrycie: Mimo wszystko jestem czymś więcej niż wy wszyscy! I choć zaska­kująco trzeźwo i rozważnie dał prepozytowi dowód rozsąd­ku i realizmu, odrzucając wszelkie samooszukiwanie się i urojenia, po raz pierwszy od czasów dzieciństwa w jego pło­nącym wnętrzu zbudziła się znowu myśl: Jestem czymś wię­cej niż wy wszyscy! W ten sposób prepozyt osiągnął zamie­rzony cel, i nie wiedział o tym.

Franciszek Ferdynand dojrzał, stał się mężczyzną. Bez żalu pożegnał się z latami niedojrzałości, z młodością, choć był w wieku, który okres braku umiaru, pełnego używania sil życiowych zazwyczaj dopiero inicjuje. To, że zaczynał godzić się ze swoją samotnością, że nie kaleczył już rąk o mur, który powstał między nim a światem, uczyniło go doj­rzałym, uczyniło go mężczyzną. Uświadomił sobie tę prze­mianę z okazji pewnego zdarzenia, które kazało mu spoj­rzeć na swoją młodość jak na oddalający się koszmar senny. Jego brat Otto, dopiero dwudziestojednoletni, poślubił w Dreźnie saską księżniczkę Marię Józefę, córkę księcia sa­skiego Jerzego. Swawolny, tryskający życiem Otto, służąc w ułanach pozwalał sobie na takie szaleństwa, że rodzice wi­dzieli w małżeństwie jedyną możliwość uratowania go przed całkowitą demoralizacją. Lekkomyślnie dał się Otto namó­wić do ożenku z ładną, cichą i pozbawioną temperamentu Saksonką.

W życiu Franciszka Ferdynanda to wesele było niezwy­kle znaczącą datą, wielkim dniem. Przyszła kolej na ciebie,

mój swawolny ulubieńcze bogów, myślał. Teraz zostaniesz poskromiony i zamknięty, musisz stać się panem domu, głową rodziny, ostoją przyzwoitości i surowej dyscypliny. Zatroszczy się już o to purytański teść. Odtąd nikt nie u- śmiechnie się do ciebie zachwycony, jeśli będziesz uwodził dziewczęta, bałamucił kobiety, rzucał szklanką wina w sufit

i śpiewał pijackie piosenki. To się skończyło. Tej zmory się pozbyłem.

Lata młodości minęły. Nie były piękne. Nie ma czego żałować.

NIEPOKÓJ

Jesienią 1888 roku Franciszek Ferdynand został awanso­wany na majora i przeniesiony do Pragi do 102 Pułku Pie­choty imienia Barona von Catty. Był szczęśliwy uciekając od ograniczonego, nudnego życia w małym gómoau- striackim mieście garnizonowym. Piękna stolica Czech bar­dzo go pociągała. Stare miasto nad Wełtawą nie mogło wprawdzie rywalizować z Wiedniem, który w splendorze dworu cesarskiego stawał się wielką, szykowną stolicą, ale było wielu oficerów, którzy woleli Pragę jako miasto garni­zonowe. Można było tam zażywać przyjemności dużego miasta prowincji, które bez wielkomiejskich ambicji miało świadomość, że jest sławnym centrum kultury. Położone w sercu bogatego, dużego kraju miasto przyciągało wielu lu­dzi i siły polityczne mniej zniewieściałe, mniej skłonne do rezygnacji niż w przypadku wiedeńczyków. W Pradze trwa­ła walka: Pojedynek między obydwiema narodowościami, które zamieszkiwały kraj, Niemcami i Czechami, wciąż roz­grywany i nigdy nie rozstrzygnięty. Walka chroniła miasto od senności, która opanowywała nawet duże ośrodki pro­wincji. Oficerowie obserwowali tę walkę jak interesujące, chętnie oglądane przedstawienie, które ich nie dotyczyło.

Franciszek Ferdynand zamieszkał w starym wspania­

łym zamku na górujących nad miastem Hradczanach. Na­uczyciel historii doktor Klopp przed dziesięciu laty wiele opowiadał chciwie słuchającemu uczniowi o dziwnym cesa­rzu Rudolfie II, który w praskim zamku spędzał dni jakby w ciężkim, niezwykle rozwiązłym śnie. O tym Habsburgu, którego dzieje przestraszyły i oczarowały młodego arcyksię- cia, o Tycho de Brahe i Keplerze, o artystach, uczonych i magikach na dworze chorego cesarza mówił doktor Klopp mieszając przestrogę z podziwem. Młody arcyksiążę myślał odtąd często o tym wielkim przodku. Teraz dreszcz za­chwytu przeniknął dwudziestopięciolatka przy wjeździe na Hradczany: poruszyło go wielce, że w najbliższym czasie bę­dzie rezydował w zamku Rudolfa II. Rezydować. Nie, tego nie pasującego do rangi majora, prawie śmiesznego słowa nie użył Franciszek Ferdynand wobec hrabiego Wurmbran- da, to tamten je właśnie, kiedy wjeżdżali, na pół ironicznie wymówił, ale gdy arcyksiążę po raz pierwszy spojrzał z okna na prastary dziedziniec zamkowy i zobaczył katedrę św. Wita, pałace Małej Strany, olbrzymie ogrody siedzib szlacheckich, rzekę, mosty i morze domów po drugiej stro­nie mostów, pomyślał z dumą: Tu będę rezydował, w za­mku Rudolfa II.

Już pierwszego dnia stało się jednak jasne, że to nie duch Rudolfa II, lecz zupełnie innego Rudolfa był zadomowiony w tych salach, pokojach i korytarzach: niepobożny, szydzą­cy z wszelkiej tradycji, oświecony duch następcy tronu Ru­dolfa, który przed siedmiu laty mieszkał tutaj jako pułkow­nik. Pomieszczenia, które teraz porządkowano dla Fran­ciszka Ferdynanda, następca tronu kazał przebudować i na nowo urządzić. Wszystko stało i leżało jeszcze dokładnie w tym samym porządku lub nieporządku, jaki następcy tronu przypadł do gustu. Urzędnicy i służba byli mniej uniżeni niż personel Karola Ludwika i jego synów; wszyscy mieszkań­cy Hradczan mówili nie proszeni o Rudolfie i opowiadali, co lubił lub czego nie znosił, co pochwalał lub co odrzucał; na każdym kroku Franciszek Ferdynand natrafiał na ślady życia, jakie następca tronu prowadził w Pradze, życia znacznie odbiegającego od norm stosowanych przez Habs­

burgów. Pokazywano dopiero co przybyłemu Franciszkowi Ferdynandowi schody zarezerwowane dla oficjalnych gości Rudolfa i schody przeznaczone dla innych, częstszych goś­ci: ci inni. jak zaraz dodawano, byli to śmieszni ludzie, z którymi następca tronu filozofował, politykował i zawierał przyjaźnie.

W ciągu pierwszych dwudziestu czterech godzin Franci­szek Ferdynand znosił ten niestosownie poufały ton, któ- iym odzywał się personel. Następnego dnia krzyknął wście­kle na urzędnika, który nie proszony zaczął mówić o przy­jaciółkach następcy tronu. W mig rozeszła się po zamku wieść, że arcyksiążę życzy sobie wprowadzenia surowej ety­kiety wiedeńskiego dworu. Nikt nie ośmielił się odtąd mó­wić głośno. Umilkł śmiech służby. Ludzie unikali poważne­go, chorobliwie bladego młodego pana. Przyjmował to z wyniosłością. Nie wolno się pospolitować, myślał, także tu­taj już po dwudziestu czterech godzinach nie łubiany.

Przybył do Pragi z zamiarem, by skończyć z samotnoś­cią. Otto i następca tronu, rozważał, nie są samotni, bo za­dają się z byle kim. Kto się pospolituje, naraża się na nie­bezpieczeństwo, że sam stanie się prostakiem. Snucie tych rozważań sprawiało księciu udrękę. To nie pospolitość go odpychała, nie pospolitości się obawiał, lecz obcowania z ludźmi. Jeśli wierzyć opowieściom, następca tronu nienawi­dził tego, co pospolite; ale jak mógł uciec od samotności nie pospolitując się? Czy w tym tkwi cała sztuka życia? Czyż każde obcowanie z ludźmi nie jest nierozdzielnie związane z pospolitowaniem się?

Franciszek Ferdynand nie chciał długo pogrążać się w tych przykrych rozmyślaniach. W głębi serca czuł, że jest bliższy posępnemu, zniszczonemu przez nienawiść do same­go siebie, marzącemu o wielkości cesarzowi Rudolfowi II niż następcy tronu Rudolfowi, który obcuje z dziennikarza­mi, opozycyjnymi politykami i inną hołotą i, jak się wydaje, nie ma żadnego zrozumienia dla godności swego wielkiego nazwiska. Jemu to nie przeszkadza, wiadomo, kim jest, myślał Franciszek Ferdynand. Ale kim jestem ja? Gdzie tkwi sens mojego życia|

Nie zastanawiał się nigdy nad sensem życia. Myśli, któ­re go w starym praskim zamku przytłoczyły, były dla niego nowe i obce. Chciał je szybko przepłoszyć, one nie mogły mu pomóc. Chciał coś zrobić, czegoś dokonać, aby te nie­potrzebne myśli przepędzić. Ale służba w pułku nie odpo­wiadała jego potrzebie czynu. Następca tronu, który osiąg­nął już najwyższy stopień wojskowy, wydał duże dzieło o monarchii austro-węgierskiej; w ostatnich dniach gazety za­powiedziały nowe dzieło Rudolfa, opis sportu. Franciszek Ferdynand także chciał coś wydać; ale nie było żadnej dzie­dziny, w której mógłby spróbować sił, nauczył się wszyst­kiego i niczego, niczego od niego nie oczekiwano, był jed­nym z wielu książąt, którzy pobierają apanaże, piastują swoje stanowiska w wojsku i są niepotrzebni, zbędni; niepo­trzebni i zbędni posiadacze wielkiego nazwiska, które noszą nie dla przyszłych dokonań ani wiązanej z nimi nadziei.

Potrzebował przyjaciela. Pełen oczekiwania przyjął ary­stokratów, którzy mu złożyli uszanowanie. Pojawili się książęta: Karol Schwarzenberg, Carlos Auersperg i Alain Rohan, hrabiowie: Józef Nostitz, Edmund Palffy, Franci­szek Thun, Rudolf i Ferdynand Chotkowie, St. Quentin, Schaafgotsche; gdy odeszli, arcyksiążę poczuł pustkę w gło­wie i niezmierzoną pustkę w sercu. Oni byli inni niż on. Stał bezradnie jakby w pozbawionym powietrza pokoju. Na­stępnego dnia spędził kilka godzin ze swym dowódcą, puł­kownikiem von Plönnies. Z nim Franciszek Ferdynand mógł przynajmniej swobodnie rozmawiać, prostoduszna szczerość tego oficera sprawiała mu ulgę. Franciszek Ferdy­nand zaprosił go na polowanie: jakiegoś pięknego jelenia da się chyba wypłoszyć. Plönnies powiedział prostacko: Nie mówi się: piękny jeleń. Jeleń jest dobry, ale nie piękny. Ko­bieta jest piękna, jeleń jest dobry.

Plönnies dokonał selekcji wśród swoich oficerów; młody arcyksiążę potrzebował wesołego towarzystwa, wesołych młodych ludzi, którym nawet na rauszu nie wolno zapo­mnieć, kogo mają przed sobą, i którzy mimo wszystko „nie zrobią głupstwa’". Poszli do zimowego ogrodu przy Grand Hotelu; odbywał się tam koncert w stylu schrammelow-

skini. w artystycznym gwizdaniu produkował się „Baron Jean", siedziały piękne kobiety. Gdy Franciszek Ferdynand wszedł ze swym orszakiem, usłyszał wesołą muzykę, rzę­polenie skrzypieć i śpiew, goście także śpiewali i nucili, oczy mężczyzn i kobiet błyszczały, wszyscy byli szczęśliwi. Kiedy ujrzeli arcyksięcia, wstali, uśmiech zastygł im na ustach.

- Niech sobie nie przeszkadzają — szepnął arcyksiążę do hrabiego Wurmbranda.

Ochmistrz szedł od stołu do stołu i szeptał oficerom:

- Zachowujcie się tak, jakby go tu nie było, on także chce się zabawić.

Skrzypce odezwały się znowu, na nowo zabrzmiał śpiew. Franciszek Ferdynand chciał śpiewać razem ze wszystkimi. Nie mógł. Gardło miał ściśnięte. Dlaczego nie mogę śpiewać razem z nimi? myślał zrozpaczony. Dlaczego nie mogę być wesoły jak inni? Ale ci inni nie byli już tak we­seli jak przed jego przyjściem, paraliżował ich jego smutek, paraliżowała jego sztywność, paraliżowała jego ponura twarz, paraliżowały bezradne, szeroko otwarte oczy arcy­księcia. który chciał się śmiać i nie mógł. Kim jestem? myś­lał zrozpaczony. Czy mając dwadzieścia pięć lat nie jestem już młodym człowiekiem? Jestem bardzo stary, starszy niż stary dowódca pułku i starszy niż ten łysy starzec, po dru­giej stronie, który doprowadza do śmiechu tamtą blondynę. Chcę zapomnieć, kim jestem. Chcę sobie wyobrazić: Jestem Ottonem. Chcę raz być Ottonem, może pójdzie wszystko le­piej, jeśli to sobie wyobrażę. Zamknął oczy i z zamkniętymi oczami usiłował wyobrazić sobie Ottona, gwałtownie-deli- katny ruch ręki, którą Otto obejmował jakąś kobietę, roz­mach ramienia, uniesiona szklanka z winem, błękitne ogni­ki w oczach, swawolny śmiech. Franciszek Ferdynand z trudem otworzył oczy, chwycił szklankę wina i opróżnił ją. Muszę dużo wypić, postanowił, wtedy będę mógł się śmiać. Szybko opróżnił drugą i trzecią szklankę, ta trzecia już mu nie smakowała, budziła w nim wstręt, nie czuł się odurzony, mimo to pomyślał: Wypiłem dużo wina, teraz mogę się śmiać. I zaczął się śmiać. Jego sąsiedzi przy stole, dowódca

pułku i ciemny jak Cygan, piękny hrabia Wurmbrand za­wtórowali mu i zaczęli mrugać na innych, oficerów i kobie­ty: Śmiejcie się razem z nami! Franciszek Ferdynand odchy­lił się na oparcie krzesła. Dopiero teraz poczuł działanie wi­na, głowa zrobiła mu się ciężka i zaczęła go boleć, w środku głowy kłuła nieustannie jakaś szpila, ściany chwiały się, sto­ły zaczęły się kręcić, ale arcyksiążę śmiać się nie mógł. Po­myślał: Nie jestem Ottonem. Szarpnął Wurmbranda za rę­kaw i szepnął:

Chodźmy.

Wstał, wówczas wstało całe towarzystwo i nagle zapadła cisza. Franciszek Ferdynand skłonił się i ruszył dużym nie­pewnym krokiem do drzwi, hrabia pobiegł przodem, aby je otworzyć. Gdy Franciszek Ferdynand przekroczył próg i był już na zewnątrz, znów odezwała się schrammelowska kapela, a cala sala zaczęła śpiewać, śmiać się, radosna mu­zyka wylewała się aż na ulicę. Hrabia Wurmbrand spojrzał zakłopotany na bladego arcyksięcia i odezwał się cicho:

Następnym razem będzie już swobodniej. Wasza Ce­sarska Wysokość.

Franciszek Ferdynand patrzył drętwo przed siebie i od­powiedział pogardliwym machnięciem ręki.

Palił go wstyd z powodu nieudanej próby małpowania swego wesołego brata. Nie nienawidził już Ottona, którego rzadko teraz widywał, ale pogardzał nim. Czyż to nie hańba zazdrościć Ottonowi, chcieć mu dorównać? Przed trzema laty wesołego brata Ottona ożeniono ze spokojną, ładną kobietą, która go ubóstwiała, przed rokiem zaś urodziła mu syna; teraz zostaniesz okiełznany i zamknięty, mój swawol­ny ulubieńcze bogów, myślał Franciszek Ferdynand, mu­sisz stać się panem domu, głową rodziny, ostoją przyzwoi­tości i surowej dyscypliny. Tak myślał nie tylko Franciszek Ferdynand, tak myśleli też wszyscy inni: rodzice, przyjacie­le, kobiety. Otto jednak śmiał się ze wszystkiego, było mu całkiem obojętne, co się o nim myśli i co się o nim mówi, żył nadal swoim dawnym życiem. Szczęście rodzinne, przy­zwoitość, surowa dyscyplina, to było nie dla niego, nie po­zwolił się zamknąć i przykuć łańcuchem, wyrywał się, jego

życiem była rozrzutność i upojenie, był człowiekiem nie do uratowania: sam mówił do swej cichej żony, która go ubó­stwiała:

- Jestem człowiekiem nie do uratowania. Powinnaś by­ła poślubić mojego poważnego brata Franziego, lepiej by do ciebie pasował.

Franciszek Ferdynand dowiadywał się, że Otto wygła­sza takie mowy, bezwstydne i bluźniercze. Pogardzał nimi, pogardzał też człowiekiem, który je wygłaszał; a teraz po­gardzał sobą, ponieważ przynajmniej przez jeden wieczór, przez jedną godzinę, przez jedno tchnienie próbował do­równać Ottonowi.

Kim jestem? Gdzie tkwi sens mego życia? zadawał sobie pytanie. A może lepiej nie szukać żadnego sensu i po prostu wykonywać obowiązki, pełnić służbę, swą codzienną pracę zaczynać przed wschodem słońca i przerywać tylko podczas nocnego spoczynku, jak czyni to cesarz?

Franciszek Ferdynand rzucił się w wir służby.

Żołnierze bledli, gdy stawał przed nimi i patrzył surowo, jakby chciał ich wychłostać, gdy biegał od jednego oddziału do drugiego i otwierał szeroko usta, jakby chciał krzyczeć, ale nie krzyczał i chłostał tylko szpicrutą cholewy swych bu­tów. Nie znajdował nic do wytknięcia, nic do zarzucenia. Jednakże żołnierze bledli i cieszyli się, gdy odchodził. Także oficerowie bledli, gdy do nich mówił, czuli w jego obecności nieokreślony lęk, chociaż nigdy nie użył aroganckiego sło­wa i nie uczynił nic, czego nie wolno było i czego nie wypa­dało robić majorowi. Sądzili, że z cesarzem dałoby się ła­twiej mówić niż z arcyksięciem; tylko niewielu wiedziało, jak trudno było stojąc przed cesarzem dotrwać do końca audiencji. Surowe, zamglone spojrzenie arcyksięcia było postrachem oficerów i żołnierzy; złośliwie stwierdzali, że Franciszek Ferdynand ma wygląd niewojskowy, cała jego postawa i powierzchowność jest żałosna, byle rekrut wyglą­da bardziej dziarsko. Ale czuli, że w tym mało sprężystym ciele, w chorobliwie bladej twarzy, w surowo patrzących za­mglonych oczach arcyksięcia ukryta jest potworna wola, ja­kiś obcy człowiek, co z tym, którego widzą, nie jest tożsa-

my, jakaś niebezpieczna, gotowa do wybuchu siła i jakaś je­szcze bardziej niebezpieczna bezsilność.

Wkrótce znał go cały pułk. Nazywano go: D’Este. Gdy się zbliżał, przez szeregi przechodził dreszcz, jeden szeptał do drugiego: ,,D’Este”. Każdy ze strachem sprawdzał swoje umundurowanie. Czy nie poluzował się guzik, czy pas zało­żony jest regulaminowo, czy karabin błyszczy, czy na mun­durze nie ma jakiegoś pyłku? Ale arcyksiążę zwracał nie­wielką uwagę na te zewnętrzne formy, każdy podporucznik kontrolował je surowiej niż on. Wyjaśniał młodym ofice­rom:

Chodzi o ducha oddziału, tylko o ducha! Każdy żoł­nierz musi mieć pojęcie o strategii!

Starsi oficerowie uśmiechali się za jego plecami. Strate­gia! Jak można żołnierzowi wytłumaczyć, co to jest strate­gia. Młodsi oficerowie wygrzebywali podręczniki strategii. Feldfeblowie ryczeli na każdego żołnierza:

Strategia! Wiecie, co to jest? Z głową musicie ćwi­czyć! Rozumnie! To jest to, o czym myśli Jego Cesarska Wysokość. Ale kto z was ma głowę i rozum? Nędzna zgraja!

Na szczęście wytrwałość arcyksięcia była niewielka. Po kilku tygodniach podręczniki strategii znów zniknęły, Franciszek Ferdynand nie pojawiał się już każdego dnia na podwórzu koszar, służba nie dawała mu zadowolenia. Jego niepokój nie pozwalał poruszać się bez przerwy w małym kręgu obowiązków służbowych. Dzień za dniem według niezmiennego regulaminu, według uderzeń zegara; za wąski był ten krąg, zbyt rażąca dysproporcja pomiędzy Chcieć i Móc. Zmęczył go ograniczony zasięg obowiązków służbo­wych. Służbę, w którą go wtłoczono, mógł pełnić bez zarzu­tu każdy bałwan, każdy niższy umysł, któremu naszyto zło­tą gwiazdkę na srebrnym kołnierzu. Franciszek Ferdynand pozostawał teraz chętniej na Hradczanach i przemierzał ko­rytarze i sale, przemierzane niegdyś przez Rudolfa M, w tych salach i korytarzach nie czuł ograniczoności i małości losu, który go chciał zmusić, by zadowolił się służbą majo­ra. Nie zamierzał się zadowolić. Nigdy! Ale, myślał, jak udowodnię sobie i innym, że mogę rościć prawo do czegoś

li j

£4 |li

| '•%>#arwS f

\ \ V, i a * <vM

HCfR 3»nmllNHł

nłyf łłt «sza

im 4

i ii # fi ^

IM ff* "i?;';*"'!«'«'

i

wyższego, większego, nie dlatego, że jestem arcyksięciem, lecz dlatego, że czuję w sobie powołanie? Jak udowodnię, jak udowodnię, jak udowodnię?

To, co go pędziło, to nie był niepokój jego dwudziestu pięciu lat; to był niepokój rozwijającej się ze zdradziecką powolnością, lecz nieustępliwie choroby, to był niepokój prastarych rodów, które zderzyły się w jego krwi, to byl nie­pokój chorej matki, która zostawiła mu w spadku wszyst­ko, co czyniło ją dumną, chorą i nieszczęśliwą: ducha i krew. Jej bezmierna ambicja żyła w nim dalej, a Franciszek Ferdvnand nie wiedział o tym. Nie wiedział, co w nim pło­nie. szaleje, marzy, huczy, kłóci się. Wiedział tylko, że jest nie taki jak inni. Widział: inni byli szczęśliwsi. Nie mógł te­go zmienić, nie mógł zmienić siebie. Tylko ze strzelbą w ręce na polowaniu z nagonką, gdy drgało trafione śmiertelnie zwierzę, czuł urodę życia. Ową urodą było samozapomnie- nie. Kiedy kula trafiała, kiedy rozpryskiwało się oko zwie­rzęcia, czuł urodę życia.

NASTĘPCA TRONU

30 stycznia 1889 roku, o czwartej po południu, Franciszek Ferdynand przyjechał do zamku, wraz z hrabią Wurmbran- dem. z oficerskiej ślizgawki, która znajdowała się obok woj­skowej szkoły pływania. Nie zdążył jeszcze odpiąć szabli, gdy przekazano mu wiadomość, że rano w Mayerlingu zna­leziono następcę tronu martwego.

Franciszek Ferdynand wręczył hrabiemu Wurmbrando- wi telegram i wyjąkał:

Czy to... możliwe? — Potem wyrwał mu telegram z ręki: — Wurmbrand! Niechże pan powie: Jest to do pomyś­lenia? Czy to może być prawda? — Drżały mu dłonie. Upuścił telegram i krzyknął załamując ręce: — Jezus Maria! Jezus Maria!

Hrabia powiedział:

Wasza Cesarska Wysokość, wiadomość jest oficjal-

na. Z urzędu wielkiego ochmistrza dworu Jego Cesarskiej Mości. Tak nieprawdopodobne to zresztą nie jest.

Gdzie jest telegram?

Ochmistrz podniósł telegram z dywanu i zaczął nasłu­chiwać. Na zewnątrz dał się słyszeć gwar. Franciszek Fer­dynand podszedł do okna, zobaczył spory tłum ludzi przed bramą zamku i polecił:

Niech, pan zobaczy, co się tam dzieje.

Wurmbrand wyszedł. Franciszek Ferdynand poczuł się

szczęśliwy, że jest w końcu sam. Usiadł i zaczął mamrotać:

Jezus Maria, to jest przecież... to jest przecież...

Zamknął oczy. Pomyślał: Teraz zostanę... teraz zosta­nę...

Potarł czoło i usiłował zebrać myśli.

Przytłoczony potworną wiadomością zapomniał na mo­ment, że pierwszym pretendentem do tronu jest jego ojciec. Przytłoczony potworną wiadomością zapomniał na mo­ment, że cesarz jeszcze żyje. Przytłoczony potworną wiado­mością myślał przez moment: Teraz zostanę cesarzem.

Ochmistrz wrócił śpiesznie i zawołał:

Wasza Cesarska Wysokość, w mieście wiadomo o wszystkim już od trzeciej; gazety przygotowują dodatki nad­zwyczajne! A na dworze, na dole stoi tłum ludzi i gapi się tutaj. Wasza Cesarska Wysokość powinien może pokazać się na chwilę w oknie.

Franciszek Ferdynand podszedł do okna i otworzył je. Wtargnęło lodowate powietrze. Ludzie na dziedzińcu za­mkowym spoglądali w górę ku oknu, mężczyźni odkryli głowy. Franciszek Ferdynand podziękował skinieniem gło­wy i zamknął okno. Tłum zamilkł.

Arcyksiążę chodził z dziesięć minut dużymi kołyszącymi się krokami po pokoju, od okna do drzwi, od drzwi do okna, bez przerwy, coraz szybciej.

Hrabia przyniósł nadzwyczajne wydania gazet.

Piszą, że następca tronu dostał ataku apopleksji, Wa­sza Cesarska Wysokość — powiedział zatrzymując się przy drzwiach. — Tojest jednak nieprawdopodobne. Niedawno, w czasie polowania na Węgrzech, wyglądał przecież kwitną-

125

co, nieprawda; Wasza Cesarska Wysokość? Z całą pewnoś­cią nie był chory. Tam musi jeszcze coś być, coś się na pew­no za tym kryje.

Niechże pan już przestanie! To jest przecież teraz cał­kiem bez znaczenia!

Franciszek Ferdynand nie zdawał sobie sprawy, że krzy­czy. Czuł uderzenia krwi do głowy, nieznośny w niej ucisk, nie mógł się skupić, myśli pędziły jedna za drugą, krążyły nieustannie, nie mógł żadnej ująć, żadnej zatrzymać, żadnej doprowadzić do końca. Zastanawiał się: Teraz muszę... Te­raz chcę... Dalej nie mógł się posunąć. Nie potrafił dojść do tego. co musi, czego chce, wir myśli spowodował u niego za­wrót głowy. Usiadł.

Tak, mój drogi, teraz trzeba mieć jasną głowę! — po­wiedział, zmuszając się gwałtownie do spokoju. — Niech pan pokaże ten dodatek nadzwyczajny!

Czytał dodatek; kciukiem obmacywał szeroką żałobną ramkę gazety.

Niech pan poleci, by postarano się zaraz o krepę — powiedział.

Ochmistrz wyszedł i wrócił po minucie.

Nadszedł właśnie jeszcze jeden telegram, Wasza Ce­sarska Wysokość.

Arcyksiążę przeczytał telegram, oddał go hrabiemu i za­czął znowu w szybkim tempie swój nieustanny marsz od okna do drzwi, od drzwi do okna.

Pojedziemy dziś wieczorem do Wiednia — zarządził.

Pospiesznym, którym zawsze jeździmy. Niech pan przy­gotuje wszystko! Może to być dłuższy pobyt. A teraz niech mnie pan zostawi samego! Muszę chwilę pomyśleć, niech mi nikt nie przeszkadza. Tylko gdyby coś nowego przyszło z Wiednia, proszę mnie zaraz poinformować.

Hrabia wyszedł. Franciszek Ferdynand podjął na nowo swą wędrówkę.

A teraz spokojnie, spokojnie pomyśleć, rozkazał sobie. Spokojnie pomyśleć, bez emocji, w spokoju da się wszystko lepiej rozważyć. A więc jak to jest? Spokojnie pomyśleć. Jak to jest. Najpierw muszę wiedzieć... nie, nie tak. Jedno jest

pewne: następca tronu nie żyje. To jest oczywiste. Wszystko jedno, na co zmarł, atak serca czy coś innego, to obojętne. W każdym razie nie żyje. Wedle prawa tato jest teraz pierw­szym pretendentem do tronu. Jeśli będzie chciał, może zre­zygnować na moją korzyść. Może, ale nie musi. Jeśli zrezyg­nuje, będę przyszłym cesarzem Austrii. Omawialiśmy tak wiele zbędnych rzeczy, tak wiele głupstw, godzinami deba­towaliśmy na temat znaczków pocztowych, mówiliśmy o ja­kimś pomocniku leśniczego w Chlumecu, o wszystkim, co możliwe, tylko o tym nigdy ani słowa. Śmieszne! Nigdy sło­wa o tym, czy ma zamiar zrezygnować. Ani pół słowa o tym! I mama, to jest przecież naprawdę dziwne, mama rów­nież nigdy ani pół słowa. Ani najmniejszej wzmianki! Jakby taki przypadek nigdy nie mógł się zdarzyć. Rudi był też istotnie zdrowy jak rydz. To z pewnością jakaś nienaturalna sprawa. W ostatnich miesiącach pozostawał w intymnych stosunkach z małą Vetserą, może to ona... Wróć! Co mnie obchodzi Vetsera, co mnie obchodzi przyczyna śmierci Ru- diego, przecież teraz to jest zupełnie nieważne! Że nie żyje: to jest ważne. Pomyśleć spokojnie. Pomyśleć logicznie, nie mieszać wszystkiego jak grochu z kapustą. Żeby tylko coś wiedzieć! Głupio, że się w ogóle nic nie wie. Jutro będzie już więcej wiadomo. Ale jak ja wytrzymam do jutra, tak wiele godzin, cała noc w pociągu, jak to wytrzymać? Może przed odjazdem przyjdzie jeszcze jakaś wiadomość. Tato mógłby przecież zatelegrafować, co teraz będzie. Albo mama. Ona prawdopodobnie nie może, w przeciwnym razie zrobiłaby to. Przypuszczalnie też jeszcze nic nie wie. Ale żeby oboje nigdy ani słowa... Tato jest przecież... policzmy jeszcze raz. Teraz jest rok 1889, cesarz skończy w tym roku pięćdziesiąt dziewięć lat. Tato jest o trzy, nie, o dwa, nie, zgadza się, o trzy lata młodszy od cesarza. Jego urodziny są 30 lipca. Pięćdziesiąt dziewięć minus trzy daje pięćdziesiąt sześć, a więc tato będzie miał 30 lipca pięćdziesiąt sześć lat. Pięć­dziesiąt sześć lat! Wygląd czyni go starszym, ten jego bujny siwy zarost. W meloniku i szerokim białym krawacie, który teraz zawsze nosi, wygląda jak stary wiejski nauczyciel. Czy to jest zaawansowany wiek, pięćdziesiąt sześć lat? Mnie tato

wydaje się już strasznie stary. W tym wieku nie można prze­cież myśleć o wstąpieniu na tron! Bóg wie, jak długo będzie żył cesarz, jest tak czerstwy, zupełnie dobrze może dożyć siedemdziesięciu lat albo jeszcze więcej, załóżmy, że dożyje siedemdziesięciu, to znaczy, że następca tronu dopiero za jedenaście lat zostanie cesarzem. Za jedenaście lat ja będę miał ponad trzydzieści sześć. Także już ładny wiek. Ale tato za jedenaście lat będzie miał sześćdziesiąt siedem. A więc to całkiem, całkiem niemożliwe, następca tronu, który w sześćdziesiątym siódmym roku życia nie jest jeszcze panują­cym. On przecież także musi o tym wiedzieć, musiał to już dawno rozważyć. Wykluczone, żeby o tym nigdy nie po­myślał. Ach, mój Boże, jestem czarnowidzem. Tato nie bę­dzie chciał mi stawać na drodze. Nie zrobi mi tego. Wie przecież... ależ nie! Jezus Maria, jak mogę się spodziewać, że on wie, co we mnie tkwi? Nikt tego nie wie, nawet mama. Nikt, nikt, żaden człowiek na całym świecie. Każdy sądzi, że jestem młodym arcyksięciem jak wszyscy inni, nikt nie wie, kim jestem naprawdę. A ja sam — czy wiem? Ale czuję, już od dawna tak przerażająco jasno czuję, że coś we mnie tkwi, czego nikt się nie domyśla, coś, co mnie uczyni wiel­kim, mnie i cesarstwo, jeśli Bóg da mi okazję ujawnić, co we mnie tkwi. Pewnie Bóg pozwolił umrzeć następcy tronu właśnie dlatego, abym ja przyszedł na jego miejsce i doko­nał rzeczy wielkich, których wedle woli Boga mam doko­nać. Ale o tym nikt nie wie! O tym przecież nie wie jeszcze nikt. Można oszaleć: nikt nie wie, nikt nie może wiedzieć! Jednak chyba nie to jest najważniejsze; ale żebym wiedział: najważniejsze jest to! Jak mam postąpić, jaki ma być począ­tek i jak muszę ująć całość, tego jeszcze nie wiem, ale to się okaże, odgadnę wszystko instynktownie, jeśli rzeczywiście tkwi we mnie to, co czuję. W ciągu lat, które cesarz ma je­szcze do przeżycia, mogę się dostatecznie przygotować i — wróć! Na to jest czas. Jest czas, czas, czas! Teraz muszę się zastanowić, co mam jutro do zrobienia. Czy cesarz we­zwie mnie na audiencję? Jeśli nie — będzie to zły znak! Jeśli mnie wezwie — to dobrze. Sprawa będzie już prawdopo­dobnie rozstrzygnięta na moją korzyść. Muszę się pilnować.

żeby zrobić dobre wrażenie. Może uważa mnie za durnia, muszę- udowodnić, że nie jestem żadnym durniem. Udo­wodnić... udowodnić... naturalnie w ciągu pięciu minut, lub w najlepszym wypadku w ciągu kwadransa, nie mogę nic udowodnić. A dobrego wrażenia nie robię, o tym wiem do­skonale. Nie umiem pięknie mówić jak niejeden, dużo mniej wart ode mnie. Gdybym tylko wiedział, o co mnie zapyta. Może odbędzie się wszystko bardzo prosto i naturalnie, może powie tylko: „Od tej chwili jesteś następcą tronu, po­stępuj zgodnie z tym i ucz się jak najwięcej”. To możliwe. Albo w ogóle nie będzie o nic pytał, przynajmniej nie zaraz jutro, kiedy jest jeszcze przytłoczony nieszczęściem. Tak prędko nie może przyjść do siebie. Niewykluczone, że wszystko rozstrzygnie się dopiero później, po pogrzebie. Byłoby to straszne. Tak długo czekać na rozstrzygnięcie - okropne.

Może tato zatelegrafuje jeszcze teraz, jeszcze przed moim odjazdem, że rezygnuje. Z pewnością zrezygnuje, po prostu nie może być inaczej. Pewnie już jutro zostanę ofi­cjalnie następcą tronu. Przyszły cesarz Austro-Węgier. Przyszły cesarz! Widocznie było to zawsze moim przezna­czeniem. I nikt o tym nie wiedział. Teraz jest dla mnie jasne, dlaczego byłem zawsze taki samotny. Tkwił w tym głęboki sens! Tak długo martwiłem się moją izolacją, murem. który stoi między mną a innymi... a tak właśnie było dobrze. Przyszły cesarz nie powinien się pospolitować, powinien być samotny i samotny pozostać... To było przeznaczenie, niebo tak chciało, tylko ja nie wiedziałem, dlaczego tak być musi i czemu tak właśnie jest dobrze. Następca tronu nie odpowiadał powołaniu władcy, podobnie jak na przykład Otto. Wszystko zostało naprawdę rozumnie i celowo urzą­dzone i z góry zaplanowane przez niebo. To pojmuję dopie­ro teraz. A ja, czarnowidz, już sądziłem, że moje życie nie ma żadnego sensu, że moje życie nie jest warte, by je prze­żyć. Teraz wiem, po co żyję i dlaczego jestem tym, kim je­stem. Już ja im pokażę, kim jestem! Dopiero zrobią oczy! Wszystko musi być zbudowane na nowo, musi zostać oczy­szczone z austriackiej niechiujności, i to gruntownie! Teraz

dopiero widzę sens. żeby się czegoś uczyć. I wiem, po co. Na drogę wezmę ze sobą kilka słowników. Od tej chwili wszyst­ko będzie inaczej, to muszę zaraz Wurmbrandowi powie­dzieć. Albo lepiej nic nie mówić, póki nie zostanę oficjalnie następcą tronu. Zresztą Wurmbranda nie będę już dłużej znosił w swoim otoczeniu. Poszukam sobie kogoś nie zna­nego mi do dzisiaj. A może powinienem zatrzymać na razie Wurmbranda? Jest całkiem niezłym człowiekiem, ale musi być posłuszny. Nie jestem już niedojrzałym chłopcem, któ­rego poznał w Enns. W każdym razie później wyszukam całkiem nowych ludzi. Potrzebuję dzielnych ludzi, energicz­nych. dzielnych ludzi, którzy mi będą ślepo oddani. Cesarz przegrywa wojnę za wojną, także wewnątrz kraju robi się coraz większy zamęt, tu jedynie młody człowiek może zro­bić porządek. Oczyścić stajnię! Co z tą krepą? Cesarz uważa nienaganne umundurowanie za rzecz najważniejszą na świecie, Wurmbrand powinien wydać polecenie, by umoco­wano krepę we właściwym miejscu; cesarz nie może mi nic zarzucić. I guziki muszą być porządnie wyczyszczone. Na­wet gdyby cesarz był na pół ślepy od łez, zawsze dostrzeże, czy guziki błyszczą należycie. Może tato pójdzie ze mną na audiencję. Wolałbym jednak, żebym został zawezwany sam, bez taty. Otto będzie także w Wiedniu. Co on powie na to, że jestem teraz następcą tronu? Ale na razie nie jestem, nie mogę jeszcze czuć się bezpieczny. Może jutro będzie już o tym w gazetach? Gdy cesarz umiera, następca tronu w tym samym momencie staje się cesarzem. A więc jeśli umiera na­stępca tronu, trzeba natychmiast wyznaczyć nowego. To przecież logiczne! Że też nie ma dalszych wiadomości z Wiednia... Muszę zaraz zapytać. I przebrać się, najwyższy czas, gdzie się podziewają ludzie? O siódmej, jak mi się zda­je, odchodzi pociąg. Jest prawie szósta. Najwyższy czas!

Kazał się ogolić. Nie przyszedł już żaden telegram. Prze­bierając się arcyksiążę powtarzał ustawicznie:

Proszę sprawdzić, czy nie doręczono depeszy!

Na dworcu im. Franciszka Józefa kazał przywołać na­czelnika poczty kolejowej.

Nie ma dla mnie depeszy?

Żaden telegram już nie nadszedł. O siódmej dwadzieścia pociąg ruszył.

Hrabia Wurmbrand siedział naprzeciwko arcyksięcia. Pociąg z hukiem mijał przedmieścia, na większości domów wywieszono flagi żałobne; wisiały ciężko i nieruchomo w żółtym świetle gazowych latarń. Potem za oknem przesunął się ostatni dom, ostatnia żałobna flaga, ostatnie światło. Pociąg zwiększył szybkość i hucząc pędził w nieprzeniknio­ną ciemność nocy. Hrabia zaciągnął zasłony.

Powoli jedzie — powiedział arcyksiążę — gdzie je­steśmy?

Jeszcze niedaleko Pragi, Wasza Cesarska Wysokość

odparł Wurmbrand.

Gdyby dało się teraz zasnąć, byłoby to najrozsądniej­sze — powiedział arcyksiążę — zaraz spróbuję.

Nie mógł zasnąć. Zacisnął powieki i postanowił nie otwierać oczu aż do Wiednia.

Niech pan się także położy — polecił.

Pociąg jechał nieznośnie wolno. Ależ tu potworny upał, myślał, potem się wysiada i przeziębia w lodowatym powie­trzu. Ja zresztą jestem tak czy tak przeziębiony, rano zawsze się pocę. Czy przyślą mi dworski powóz na dworzec? Nie­dawno nie było żadnego powozu. Nieprzyzwoitość. Au­striackie niechlujstwo. Oni mogą to zrobić i nie przysłać mi powozu na stację. No nie, tym razem chyba nie. Może na dworcu będą czekali rodzice. Może tato powie na powita­nie; „Chcesz zostać cesarzem, Franzi? Czy mam zrzec się tronu na twoją korzyść?” — A może powie; „Wiesz, że twój ojciec na stare lata został jeszcze następcą tronu? Siedź pro­sto, siedzisz obok przyszłego cesarza”. Tato jest w stanie tak zrobić i powiedzieć. Jeśli tak powie, mama zaraz doda: „Tato tylko żartuje. Ty zostaniesz następcą tronu, to jest od dawna uzgodnione, weźmiesz jednak na siebie ciężkie brze­mię, mój biedny Franzi”. Tak w każdym razie powie, znam mamę, ona już teraz się martwi, czy rządzenie nie będzie dla mnie zbyt wielką męką. Mama zawsze mi życzy najlepiej. Poza tym nikt.

Pociąg zatrzymał się. Franciszek Ferdynand wstał,

uchyli) zasłonko i wyjrzał. Padał śnieg. Chłostane wiatrem łopotały żałobne flagi. Jakaś mała stacja. Wsiadły wszyst­kiego trzy osoby, pasażerowie trzeciej klasy. Z powodu tych trojga ludzi muszę podróżować pięć minut dłużej, pomyślał Franciszek Ferdynand niezadowolony. Odwrócił się i zoba­czywszy hrabiego, który również wstał walcząc ze snem, po­wiedział:

Niech pan śpi spokojnie, jeżeli o mnie chodzi, może pan spać do Wiednia.

Lokomotywa zawyła. Pociąg jechał teraz w pięknym, mocnym, dumnym rytmie. Żelazo dźwięczało głośno. Cicho dźwięczało szkło okiennych szyb. Dźwięczało, rozbrzmie­wało, huczało. Czuło się w tym rytmie rozległość kraju. Po­ciąg pożerał kraj i pożerał noc. To był duży kraj. To było duże państwo. Po lewej i po prawej stronie spały pola, lasy, domy. fabryki, wsie i miasta, miliony ludzi. Wszędzie Aus­tria. Aż do rosyjskiej granicy na wschodzie, aż do morza na' południu. Franciszek Ferdynand zasnął. Śnił. Słyszał we śnie piękny, mocny, dumny rytm pociągu: ce-sarz, ce-sarz, ce-sarz. Mała, ubrana na biało uczennica wsiadła do wago­nu. przyklękła i szepnęła: ce-sarz. Nagle arcyksiążę znalazł się na peronie, wokół setki ludzi, wszyscy w galowych mun­durach i frakach. Mała dziewczynka przyklękła przed nim i podała mu bukiet kwiatów. Wszyscy ludzie milczeli pełni szacunku, jednak za nim, w głębokiej dolinie, rozbrzmiewał donośny chór: Cesarz! Cesarz! Franciszek Ferdynand po­myślał: Lud się cieszy, już od dawna tęsknił do silnego cesa­rza. Muszę powiedzieć parę słów podziękowania. Wtedy na kobiercu, który od dalekich gór przez całą dolinę sięgał aż do peronu, ujrzał dwóch oficerów, którzy zbliżali się chwiej­nym krokiem, gestykulując, zachowując się bez respektu, wyjątkowo swawolnie. Podchodzili coraz bliżej, stawali się coraz więksi, teraz rozpoznał ich: to był następca tronu Ru­dolf i Otto, szli pod rękę, zataczali się, Rudolf wziął jakby od niechcenia bukiet kwiatów, który leżał na stoliku obok Fran­ciszka Ferdynanda, i powiedział: „Serwus, Franzi, znowu ży­ję, nie musisz się trudzić z mego powodu, wracaj do Pragi, Otto pojedzie ze mną do Wiednia”. Franciszek Ferdynand

obudził się zlany potem, ale natychmiast zasnął znowu i przespał kilka godzin głęboko i bez snów.

W Wiedniu czekał powóz dworski, jednakże nie było ro­dziców. Zaspany arcyksiążę pojechał na Favoritenstrasse. Flagi żałobne wisiały w stolicy dużo gęściej niż w Pradze. Na pałacu rodziców wywieszono dwie flagi żałobne, ponad­to czarno-żółtą, opuszczoną do połowy masztu. Franciszka Ferdynanda zaprowadzono do sypialni, którą w Wiedniu, mniej więcej raz w miesiącu, zazwyczaj zajmował; rodzice spali, rodzeństwo spało, czuwała tylko służba. Franciszek Ferdynand pożegnał hrabiego Wurmbranda i poszedł do łóżka. Ta noc nie chciała się skończyć. Ciężka czarna flaga uderzała od czasu do czasu w okno. Franciszek Ferdynand był straszliwie zmęczony i śpiący. Mimo to nie mógł już za­snąć. Z dręczącą powolnością mijały godziny. Zapomniał, że już nie siedzi w przedziale, odmierzał rytm jadącego po­ciągu, dźwięk żelaza i okiennych szyb. Zamkniętymi oczami widział, jak powietrze staje się mlecznie jasne, nieskończe­nie wysoko i szeroko sklepia się nad nim mlecznie jasne nie­bo. Myślał: To jest wielka noc. To jest niebo, jakiego nigdy nie widziałem. Tato śpi. Nie mogę go budzić, muszę leżeć spokojnie aż do rana. Spokojnie leżeć, z zamkniętymi ocza­mi, spokojnie czekać. Ale niecierpliwość dławiła go, podry­wał się z łóżka, trząsł się i krążył po pokoju.

Wiele godzin później, przy śniadaniu, ujrzał wreszcie oj­ca. Arcyksiążę Karol Ludwik nosił długi kwiecisty szlafrok. Matka była już ubrana, gotowa do wyjazdu. Franciszek Ferdynand pochylił się z szacunkiem ku jej dłoni.

Jesteś na dziesiątą wezwany do cesarza — szepnęła

mu.

Zjedz porządnie śniadanie — powiedział ojciec — wyglądasz mizernie po podróży. Jesteś strasznie blady. Co nowego w Pradze?

Franciszek Ferdynand czekał. Ojciec mówił o błahych sprawach, nie wiedział, że jego syn ledwie może oddychać w gorączce oczekiwania. Czy był to zamysł, czy beztroski brak wyczucia? Ojciec mówił o ostatnim polowaniu następ­cy tronu. 9 stycznia pojechał razem z cesarzem do Neuberg.

lak. A więc dziś rano zezwolono gazetom napisać, że Ru­dolf nie umarł na skutek apopleksji, lecz popełnił samobój­stwo.

- Samobójstwo? — wykrzyknął Franciszek Ferdy­nand.

Tak. niestety samobójstwo, potwierdził ojciec. Ale że w sypialni następcy tronu znaleziono także martwą baronów­nę Vetserę. o tym naród nie będzie powiadomiony. Bo i po co? Skandal jest i bez tego wystarczająco duży. Cesarzowa trzymała się wspaniale, wspaniale. Po prostu świetnie. Moż­na mówić, co się chce, ale wczoraj trzymała się nadzwyczaj­nie.

Po śniadaniu ojciec powiedział:

A więc przyszykuj się, Franzi, na dziesiątą jesteś we­zwany na audiencję. Nie denerwuj się, cesarz cię nie zje. Ode­śle cię po kilku minutach.

Teraz o tym powie, pomyślał Franciszek Ferdynand. Teraz jest odpowiednia chwila. Z błyszczącymi oczami spojrzał pełen oczekiwania na ojca. Ojciec jednakże wstał, zapalił cygaro i oświadczył:

Teraz muszę się ubrać. Zatem bądź zdrów, Franzi. Na audiencję niech z tobą jedzie Wurmbrand. A więc bądź zdrów, niech cię Bóg ma w swojej opiece.

Wyszedł. Matka została. Mamo! chciał krzyczeć, wyć Franciszek Ferdynand. Mamo! dlaczego on nic nie mówi? I dlaczego ty nic nie mówisz? Czy on zrezygnuje, czy nie zre­zygnuje? Można oszaleć! Serce Franciszka Ferdynanda wa­liło jak żelazny młot. Zląkł się milczenia matki, zląkł się je­szcze bardziej własnego milczenia. Nie mógł pytać. Nie mógł, nie mógł... Gniew zamykał mu usta, wstyd zamykał mu usta. Matka spojrzała na niego łagodnie.

Przyszykuj się, Franzi — powiedziała spokojnie — do cesarza nie wolno się spóźnić, jest bardzo pedantyczny. I nie bój się, nic się nie stanie. — Mówiła jak ojciec, nie po­mogła mu, nie wiedziała, że wszystko w nim woła o pomoc. Ucałował jej rękę, wstał, zaczął się szykować.

Dodawał sobie odwagi. Mówił do siebie: Wszystko jest przecież dobrze! Rodzice nie mówią nic, ponieważ sami je­

szcze nic nie wiedzą. Cesarz podejmuje prawdopodobnie decyzję. Cesarz zadecyduje, kto ma zostać następcą tronu. A ja jestem zawezwany na audiencję. Ja, ja sam, bez ojca. To dobry znak. Bardzo dobry. Za godzinę wszystko będzie rozstrzygnięte.

Za dziesięć dziesiąta jego powóz przybył do Hofburga. Zabrzmiała komenda: Prezentuj broń! Rozległ się warkot werbli. W sali, do której go wprowadzono, miał dziesięć mi­nut, aby się skupić. Obok w gabinecie siedział cesarz. Adiu­tanci, (biuraliści z urzędu wielkiego ochmistrza dworu prze­chodzili cicho, na palcach przez pokój. Franciszek Ferdy­nand ledwie sobie uświadamiał, kto z nim rozmawia, kto chce mu dotrzymać towarzystwa, ledwie zauważał, że wszystkie spojrzenia, napięte, ciekawe, zjednujące, nieśmia­łe, czatują na niego, obejmują jego wysoką, szczupłą postać. Gorąco pragnął rozstrzygnięcia, a jednocześnie odczuwał strach, którego nie znał nigdy, strach przed surową, ciężką, decydującą próbą. Nie umiem nic, myślał przygnębiony, nie wiem nic, jestem strasznym ignorantem. Jeśli mnie o coś za­pyta... nie mam żadnego pojęcia, o niczym nie mam pojęcia. Jak się nazywa austriacki premier? Z potwornym napięciem badał swą pamięć. Austriacki... aha! TaafFe! Hrabia TaafTe, przypomniał sobie, że widywał go przy uroczystych okaz­jach, kilka razy nawet z nim rozmawiał, Taaffe wyglądał jak brunatna małpa. A kto, u licha! kto jest węgierskim pre­mierem? Węgierskim... węgierskim... Hrabia Tisza! Bogu dzięki. Węgierski premier: Tisza. Łatwo zapamiętać, oba nazwiska zaczynają się na T. Franciszek Ferdynand poczuł pewną ulgę, jakby przyjazny przypadek podsunął mu odpo­wiedzi na najcięższe pytania egzaminacyjne. A jak nazywa się minister spraw zagranicznych? Minister...

Wybiła dziesiąta, drzwi otworzyły się. Z uderzeniem ze­gara Franciszek Ferdynand został wprowadzony do gabi­netu cesarza.

Cesarz, który siedział przy biurku, wstał i wyszedł Fran­ciszkowi Ferdynandowi naprzeciw. Arcyksiążę nieczęsto dotąd widywał cesarza, i zawsze w dużym towarzystwie, za­wsze prowadzony przez rodziców, otoczony przez rodzeń-

siw o Nigdy jeszcze cesarz nie przyjął go samego. Franci­szek Józef wykazywał dalekie podobieństwo do ojca; mimo to Franciszkowi Ferdynandowi nie towarzyszyło uspokaja­jące uczucie, że stoi przed krewnym, bratem ojca. Młody ar- cyksiążę był onieśmielony, dławiło go w gardle. Czuł re­spekt jak każdy austriacki oficer wobec majestatu cesarza. Trudno było znieść surowe spojrzenie niebieskich oczu. Franciszek Ferdynand czekał na pierwsze słowo. Cesarz podał mu rękę. Franciszek Ferdynand pochylił się nad małą delikatną dłonią i ucałował ją. Potem odważył się spojrzeć na cesarza. Gęste, krzaczaste, siwe wąsy, siwe bokobrody, „cesarskie”, szeroki, nieforemny nos, pomarszczone czoło, zbyt szeroki, duży podbródek, cała twarz wydała się arcy- księciu nieładna; mimo to był zaskoczony godnością, która promieniowała od cesarza. Jakże pospolita była postać ojca w porównaniu z cesarzem! Cesarz-stał przed bladym bra­tankiem nadzwyczaj swobodnie, w postawie ani zbyt wy­prężonej, ani zbyt niedbałej. To nie był przybity, zdruzgota­ny nieszczęściem ojciec; to był opanowany mężczyzna, któ­ry starannie maskował swój ból i drżenie rąk, co tej nocy nieraz chwytały i całymi godzinami skrywały ciężkie od zgryzoty czoło. Już tak wiele zmarszczek! pomyślał Franci­szek Ferdynand. Tak wiele zmarszczek, chociaż nie ma je­szcze sześćdziesięciu lat!

Ale wtedy cesarz zaczął mówić i młody człowiek, nie­zmiernie zdenerwowany, ledwie rozumiał sens słów.

Chciałem cię już dawno widzieć u siebie — powie­dział cesarz. — Już dawno przed tą smutną okazją.

Smutna okazja”, zrozumiał Franciszek Ferdynand. Wygląda na bardzo opanowanego, ale teraz zadrżał mu głos. 1 dlaczego nie mówi dalej? Zapytał o coś? Zrozumiał tylko: „Smutna okazja”.

Wasza Cesarska Mość — powiedział cicho. Jego głos drżał bardziej niż głos cesarza.

To nieszczęście — ciągnął cesarz — wcześniej czy później... odbije się także na twoim życiu.

Oczy Franciszka Ferdynanda rozbłysły. Szybko opuścił wzrok.

Ów błysk wodniście niebieskich, zamglonych oczu nie uszedł uwagi cesarza.

Trzeba zawsze... — zaczął mówić dalej i urwał.

Postać chorobliwie bladego arcyksięcia irytowała go.

Młody człowiek nie podobał mu się. Cesarz nie wiedział, dlaczego bratanek jest odpychający, ale pomyślał: Każdy obcy młody oficer, który przychodzi na audiencję, wydaje mi się bliższy. Chyba jest chorowity, nie ma sprężystej po­stawy. Nie powinienem teraz myśleć o Rudim. Nie mogę w ogóle w najbliższym czasie myśleć o Rudim, muszę podjąć ważne decyzje.

Trzeba zawsze — powtórzył — o każdej porze być na wszystko przygotowanym. — Spojrzał badawczo na Fran­ciszka Ferdynanda. — Czy często... przebywałeś... z następ­cą tronu?

Rzadko, Wasza Cesarska Mość. Moja służba w Pra­dze...

Tak. A więc co chciałem powiedzieć. Cieszę się. że je­steś oficerem gorliwym w pełnieniu obowiązków. Służba jest rzeczą najcenniejszą dla mężczyzny. Jesteś zadowolony z praskiego garnizonu?

Bardzo. Bardzo zadowolony, Wasza Cesarska Mość. Pułkownik von Plönnies...

Von Plönnies, znam go od dawna. Dzielny oficer.

Cesarz odwrócił się nieco, wydawało się, że się zastana­wia.

W Pradze — powiedział ożywiając się nieco — powi­nieneś pobyt wykorzystać. Tam masz najlepszą okazję, by nauczyć się drugiego języka krajowego. Myślę: nie tylko kuchennej czeszczyzny, ale prawidłowej. Znasz w ogóle ja­kiś obcy język?

Trochę francuski, Wasza Cesarska Mość. Tak jak można nauczyć się u guwernerów.

Węgierski! Powinieneś opanować węgierski. On jest u nas ważniejszy niż francuski. Masz przecież jeszcze dużo czasu, jesteś jeszcze młody. Ile właściwie masz lat?

Wasza Cesarska Mość... W grudniu skończyłem dwadzieścia pięć.

137

4 i ' • mm

l É ł / lii I

Cesarz skinął głową. 1 jakby nagle się zmienił: miał wy­gląd zniszczonego, zgrzybiałego człowieka. Zmęczonym kro­kiem ruszył powoli przez wielki gabinet, podszedł do okna i wyjrzał.

Franciszek Ferdynand czekał, błyszczącymi gorączko­wo oczyma wpatrywał się w plecy cesarza. Teraz to nastąpi, przemknęło mu przez głowę. Przychodzi mu to z trudem. Pewnie myśli: Ten tu zajmuje teraz miejsce, które należy do mego syna. len tu staje się moim następcą. Nic to nie pomo­że. nawet jeśli przychodzi mu to z trudem. Dotąd, jak mi się zdaje, nie powiedziałem nic głupiego. Nic mądrego także nie. ale nie było po temu okazji. Jak długo każe mi jeszcze lak stać?

Chrząknął.

Cesarz odwrócił się, w milczeniu, długo patrzył na mło­dego arcyksięcia, podszedł ku niemu powoli i powiedział, próbując słabo się uśmiechnąć:

O czym mówiliśmy? Od wczoraj jestem nie całkiem... skoncentrowany...

O moim wieku, Wasza Cesarska Mość. A przedtem...

o językach krajowych.

Słusznie. No więc ucz się pilnie, znajomość języków zawsze może być potrzebna. 1 po prostu bądź dzielny w puł­ku. Czy kazałeś się zapowiedzieć do cesarzowej? Nie? To le­piej. Ona nie chce dziś przyjmować żadnych wizyt.

Zastanowił się przez chwilę, potem podał młodemu ar- cyksięciu rękę:

A więc cieszę się, że cię zobaczyłem. Każę cię powia­domić, kiedy znów powinieneś przybyć.

Franciszek Ferdynand pochylił się do ręki cesarza, zło­żył w milczeniu ukłon i wyszedł.

Huczało mu w głowie. Myśli wwiercały się żelaznymi ostrzami w czaszkę. Szedł śpiesznie do powozu, salutując odruchowo kilka razy. Usłyszał komendę: Prezentuj broń! Nie widział nic, nie wiedział, kto go pozdrawia, wsiadł do powozu nie zwracając uwagi na wsiadającego jednocześnie hrabiego Wurmbranda. Konie zaczęły iść kłusem, powóz potoczył się ku Favoritenstrasse.

Franciszek Ferdynand był bardzo blady. Targał chus­teczkę i zagryzał wargi, nie mogąc wyładować wściekłości.

Szybciej! — polecił hrabiemu. — Niech jedzie szyb­ciej!

Powóz skręcił w Favoritenstrasse. Flagi żałobne wisiały nieruchomo i ciężko; dzień był ponury. Przechodnie, którzy dostrzegli powóz dworski, kłaniali się z szacunkiem. Pojazd zatrzymał się przed pałacem Karola Ludwika.

Na schodach Franciszek Ferdynand dostrzegł Ottona.

Franzi! — zawołał Otto, pośpieszył bratu naprzeciw i uściskał go. — Serwus! No, co powiesz na to? Wciąż ledwie mogę uwierzyć, jestem całkowicie skołowany.

Skacowany — powiedział Franciszek Ferdynand.

Ależ co ci przychodzi do głowy? Z lumpowaniem te­raz koniec, miesiącami będzie żałoba. Byłeś u cesarza, prawda? No więc mów, jak tam było? Czy oznajmił ci już oficjalnie, że jesteś następcą tronu? W całym mieście opo­wiada się, że tato zrezygnował na twoją rzecz. Rodziców nie ma w domu, a ja jestem okropnie ciekawy. No więc jak, czy to się zgadza?

Nie wiem. W ogóle nic nie wiem.

Jak to? Cesarz nic ci nie powiedział?

Ani słowa o tym.

Otto zrobił zdziwioną minę, potem klepnął Franciszka Ferdynanda po ramieniu;

Ale to się rozumie samo przez się! To przecież jasne jak słońce. Tato nie myśli wcale o tym, że mógłby kiedyś pa­nować. W jego wieku i w ogóle. Cieszy się, gdy ma spokój i może u weteranów odgrywać protektora. Większe obowiąz­ki to nie dla niego, od tego ucieka! Więc oczywiste, że ty je­steś następcą tronu. Słuchaj, tak się cieszę. Franzi, tak ogromnie się cieszę, że nie masz pojęcia! Będziesz wspania­łym cesarzem! Na tronie potrzebny jest młody człowiek, energiczny, ambitny, rozumny, poważny człowiek. A więc cudownie. Będziesz znakomity.

Oczy Ottona promieniały i śmiały się. Franciszek Fer­dynand patrzył zdumiony, mile zaskoczony tą prawdziwą, bez cienia zawiści, niezwykłą radością i serdecznością. Myś­

lał: Jakiż on dobry! Wcale nie zazdrosny! Bardziej dobro­duszny niż ja. Nic dziwnego. Lekkomyślni ludzie są zawsze dobroduszni.

Otto chwycił brata za rękę i zaczął roztrząsać romans następcy tronu z baronówną Vetserą. Franciszek Ferdy­nand. który słuchał tylko jednym uchem, przerwał mu:

Słuchaj, Otto, ty mógłbyś spytać ojca. Wiesz, całkiem dyskretnie spytać, czy będzie oficjalnie następcą tronu, czy też zrezygnuje na moją korzyść. Sam nie chcę go pytać... Rozumiesz.

Chętnie, Franzi! Jak tylko przyjdzie, zaraz go zapy­tam.

Bracia usiedli w czerwonym salonie, pozostałe rodzeń­stwo przysiadło się do nich. Dwudziestoletni Karol Ferdy­nand westchnął:

Teraz całymi miesiącami nie będzie można pójść do teatru.

Straszne nieszczęście — zakpił Otto. — Przestań z tym twoim nudnym teatrem. Tak więc, moje dzieci, Vetse- ra...

Był niezmordowany w opowiadaniu o Vetserze. Po go­dzinie zjawił się wielki ochmistrz dworu arcyksięcia Karola Ludwika i poinformował, że Jego Cesarska Mość zawezwał Jego Cesarską Wysokość na audiencję. Arcyksiężna Maria Teresa też jeszcze nie wróciła do domu. Otto pożegnał się. Wzdychając oświadczył, że musi „do żony i dziecka”, ale że po obiedzie jeszcze wpadnie.

Po południu hrabia Wurmbrand przyniósł gazetę, którą uśmiechając się wręczył Franciszkowi Ferdynandowi. Na pierwszej stronie było wydrukowane:

Arcyksiążę Franciszek Ferdynand d’Este został dziś przyjęty przez cesarza na niezwykle długiej audiencji. W czasie tej audiencji cesarz powiadomił arcyksięcia, że odtąd uważa go za następcę tronu. Arcyksiążę Karol Ludwik zre­zygnował z następstwa tronu na rzecz arcyksięcia Francisz­ka Ferdynanda”.

Także Otto, który przyszedł kilka minut później, przy­niósł bratu tę gazetę i powiedział promieniejąc:

No widzisz, Franzi. Nie wysłuchałeś porządnie, co ci cesarz powiedział. Ja też nie słyszę nic, kiedy jestem zdener­wowany. A więc wspaniale! Cudownie! Właściwie było to przecież oczywiste. Gdzież jest nasz starszy pan? Gdzież się podziewa papcio?

Rodzice przybyli dopiero pod wieczór. Karol Ludwik spojrzał zatroskany na swego najstarszego syna. Także Ma­ria Teresa była bardzo poważna.

Otto nie dostrzegł zatroskanych min.

Widziałeś, tato, jest już o tym w gazecie — powie­dział. — Masz rację. Rządzeniem powinien się męczyć właś­nie Franzi. To musi być wspaniałe uczucie stanąć przed ce­sarzem i oświadczyć: Nie chcę być następcą tronu.

Ojciec uśmiechnął się z zażenowaniem i rzekł:

Niestety, to nie jest prawda. Jutro ukaże się urzędo­we dementi. Już jest w drodze.

Potem wyjaśnił, że cesarz życzy sobie, aby na razie dać spokój roztrząsaniu sprawy następstwa tronu.

Zrezygnować możesz także później, kiedy mnie już nie będzie — powiedział cesarz.

Otto spojrzał współczująco na straszliwie bladego Fran­ciszka Ferdynanda.

To jest praktycznie bez znaczenia — dorzucił Karol Ludwik, spoglądając bojaźliwie z ukosa na Franciszka Fer­dynanda. — Mam prawie tyle lat co cesarz, a on jest dużo zdrowszy ode mnie. Kolej na Franziego, to pewne.

Franciszek Ferdynand nie mógł się dłużej opanować. Wstał i opuścił pokój.

Sądzisz, że on już teraz chciałby zostać następcą tro­nu? — spytał ojciec spoważniałego Ottona.

On jest po prostu człowiekiem obowiązku — odparł Otto. — Najchętniej obarczyłby się setką różnych spraw. Ja na jego miejscu wolałbym się porządnie zabawić.

Robisz to przecież — uśmiechnął się Karol Ludwik.

Zaraz jednak stał się znów poważny i zatroskany. Od

ostatniej nocy prześladowała go zjawa, ciemne ponure wspomnienie. Czy był to sen? Majaczyło mu się, że Maria Annuncjata na łożu śmierci odebrała od niego przysięgę:

musiał przysiąc, że w razie potrzeby „abdykuje”, że nie sta­nie swym synom na drodze. Przypominał sobie wyraźnie, że usłyszał z jej ust to osobliwe słowo ,,abdykować”. Czyżby umierająca księżniczka napełniona została w delirium pro­roczym duchem? A może śniło mu się jedynie to wszystko? Musiało mi się przyśnić, pomyślał. I to dopiero dziś w nocy. W przeciwnym razie w ciągu tak wielu lat pomyślałbym chociaż raz o tej przysiędze.

Karol Ludwik pozwolił, aby ten sen, to wspomnienie, ta zjawa utonęły jak kamień wrzucony do morza. Czarny anioł przeszedł przez pokój. Czarny anioł przeszedł przez jego życie. Ale to życie było od dawna minione i zapomnia­ne. Przed piętnastu laty rozpoczął nowe życie, piękniejsze, milsze, życie bez anioła i bez diabła, życie ze zdrową, mąd­rą. kochaną kobietą. Karol Ludwik był szczęśliwy. Nie miał pragnień. Nie tęsknił do cesarskiej korony. Nie chciał nic wiedzieć o sławie, odpowiedzialności, polityce i surowym obowiązku. Ale raczej chętnie zdecydował się wystąpić w roli następcy tronu. Wyobraził sobie, jak to będzie miło je­szcze częściej niż dotychczas być protektorem balów, po­święcać sztandary, otwierać wystawy, przyjmować deputa- cje.

Modlił się tego wieczoru dłużej niż zwykle. Modlił się: Panie Boże, daj, aby wszystko dobrze się skończyło i oszczędź nam nowych ciosów! Daj mnie i moim zdrowie, niczego więcej nie pragnę! Dla Franziego wiernie zacho­wam miejsce. Moja dusza jest zasmucona, ponieważ zrozu­miałem, że Franzi musi kiedyś zostać cesarzem. Jeśli wybra­łeś dla niego tak wielkie zadanie, to proszę cię, Panie Boże, na kolanach: Daj mu potrzebne zdrowie! Inaczej nie za­znam spokoju, czy tego dożyję, czy nie. Nie zaznam spoko­ju, jeśli będę wiedział, że jest chory i musi dźwigać tak cięż­kie jarzmo. Ostatnio coraz częściej dziwnie kaszle, mam na­dzieję, Panie Boże, że to nic groźnego? Proszę cię na kola­nach, dobry Boże, i ciebie, Panie Jezu, i ciebie, Święta Dzie­wico, i wszystkich świętych proszę na kolanach: Niech wszystko dobrze się skończy! Żebym nie musiał dożyć tak straszliwych rzeczy jak mój brat, cesarz. Amen.

W tej samej godzinie modlił się w swej sypialni również Franciszek Ferdynand. W niemym skupieniu klęczał przed wizerunkiem Ukrzyżowanego. Ale skupienie modlącego się było zatrute niemym buntem i bezsilnym gniewem jego ser­ca. Ten gniew dotyczył cesarza. Franciszek Ferdynand po­myślał sobie, że cesarz chciał go upokorzyć, obrazić i wysta­wić przed światem na pośmiewisko jak błazna, który nie poznał swej miernoty i zuchwale, bezwstydnie pcha się do przodu. Gniew dotyczył jednak także ojca. Franciszek Fer­dynand był przekonany, że ojciec przeciwstawiłby się woli cesarza i zrezygnował z następstwa tronu, gdyby najstar­szym synem, a tym samym kolejnym pretendentem, był Ot­to. Gniew na cesarza i na ojca nie pozwolił Franciszkowi Ferdynandowi zasnąć tej nocy. Wstał i dużymi kołyszącymi się krokami chodził godzinami po pokoju.

Maria Teresa miała sypialnię pod pokojem Franciszka Ferdynanda. Słyszała gniewne, niezmordowane kroki. Weszła cicho po schodach na górę i zapukała do drzwi pa­sierba. Otworzył. Zarumieniła się jak niewinna dziewczyna, która podjęła decyzję, by po raz pierwszy odwiedzić uko­chanego. Zapytała:

Nie możesz zasnąć, Franzi? Martwisz się?

Skinął głową.

Powiedziała:

Nie martw się i bądź dzielny, będziesz potrzebował swych sił. Czyż nie jest dla ciebie jasne, jak straszliwie zmie­nił się od wczoraj twój los? Cały świat widzi dziś w tobie przyszłego cesarza. Że tato oficjalnie nie zrezygnował, jest bez znaczenia, ponieważ gotów jest we właściwym czasie ustąpić ci miejsca. Rzeczywistym następcą tronu jesteś ty, nawet jeśli urzędowo nie zostało to stwierdzone. Wiele od ciebie zażądano. Dlatego musisz wzmocnić się i pozostać zdrowym, to jest warunek. A więc oszczędzaj się i szykuj bez pośpiechu i bez niecierpliwości do swego wysokiego urzędu. Spodziewam się i wierzę, że jesteś powołany do wielkich rzeczy. Czekaj cierpliwie na swą godzinę! Nie bądź nieszczęśliwy i wierz w siebie! Chcę cię widzieć szczęśliwym; raczej szczęśliwym niż sławnym i wielkim.

Uściskał ją z wdzięcznością. Pocałowała go rumieniąc sio i opuściła pokój. Położył się do łóżka.

Nie zasnął już. ałe po tej perswazji jego czuwanie prze­stało być męką. Poszedł cicho do biblioteki i przyniósł atlas. Odszukał mapę monarchii austro-węgierskiej i zaczął przyglądać się swemu przyszłemu państwu, przyjaznym krajom Dolnej i Górnej Austrii, Karyntii, Styrii, górom i dolinom Salzburga, Tyrolu i Vorarlbergu, żyznym równi­nom i lasom Czech, Moraw i Śląska, obmywanej przez mo­rze Dalmacji. Wyobrażał sobie trudno dostępną piękność lsirii. Krainy i Gorycji, ogromną, brudną i tajemniczą Gali­cję, bujne, lesiste krajobrazy Bukowiny. Obmacywał chci­wymi palcami rzeki Węgier, odczytywał bogate w samogło­ski nazwy węgierskich miast i rozmyślał nad obszarami Chorwacji i Sławonii, Bośni i Hercegowiny. Jakie to wszyst­ko było obce, jakie to wszystko było wielkie! Wyszukiwał niecierpliwym palcem, gdzie mieszkają Niemcy, Czesi, Węgrzy, Polacy, Chorwaci, Serbowie, Słowacy, Słoweńcy, Rusini, Rumuni, Włosi — wwiercał się wzrokiem w tereny przez nich zamieszkane, dziwił się: Tak wiele ludów! Tak wiele milionów ludzi! I żadnego nie znam, i żaden nie zna mnie. Ale pewnego dnia wszyscy się dowiedzą, kim jestem, te liczne kraje, te ludy, wszyscy poczują, kim jestem. Ja sam jeszcze nie wiem, kim jestem. Ale wiem, czego chcę. Chcę odnowić stare cesarstwo, chcę skończyć z polityką słabości, chcę rządzić mocną ręką, chcę odzyskać stracone prowin­cje, chcę powiększyć władzę dynastii Habsburgów, chcę na­prawić to, co zepsuł i psuje Franciszek Józef, chcę zjedno­czyć wszystkie ludy monarchii i bezlitośnie wyciąć w pień wszystkich, którzy mi staną na drodze, chcę wyplenić gnuś­ność i nieobowiązkowość, i austriacką swojskość, która przynosi nam tylko drwiny i szkodę, chcę, żeby każdy z moich poddanych przetarł oczy ze snu i powiedział wraz ze mną: Chcę!

Tak śnił z otwartymi oczyma do rana. Rano, jak co dzień, miał gorączkę. Jego ciało było słabe i wyczerpane tą gorączką znamionującą chorobę, która z okrutną powol­nością, uporczywie brała go w posiadanie.

KONOPISZT

Arcyksiążę Franciszek Ferdynand przebywał znów w sta- rym cesarskim zamku na Hradczanach; wrócił, życie toczy­ło się jak dawniej. Nie wrócił jako następca tronu, podjął na nowo swe nieliczne obowiązki służbowe; był majorem, ce­sarz nie kazał już zawezwać majora Franciszka Ferdynan­da. Ale dziedzic tronu Rudolf leżał w krypcie Kapucynów, a młody człowiek, który wrócił na praski zamek, do poko­jów zamieszkiwanych niegdyś przez samobójcę, prowadził dialog z duchem innego Rudolfa, wielkiego przodka, co w tych starych murach śnił ciężko i wspaniale, prowadząc roz­wiązłe życie. Każdy ślad, jaki pozostawił następca tronu Rudolf, został zatarty i zniszczony. Franciszek Ferdynand został sam z antenatem. Duże, brodate, ciężkie od marzeń oblicze cesarza Rudolfa nie było już nieme, nie było już nie­obecne, odkąd przestał żyć jego szyderczy imiennik i poto­mek. Franciszek Ferdynand miał wrażenie, że duch marzy­cielskiego cesarza przemawia do niego, że pyta go:

Kim jesteś?

Odpowiadał:

Będę tym, kim ty byłeś. Jestem przyszłym cesarzem.

Słyszał, jak duch zmarłego cesarza pyta:

Czy wiesz, dlaczego ja, obłąkany, musiałem uciec w życie podobne do snu? Czy wiesz, jak samotny może być człowiek, i czy wiesz, że moja samotność i opuszczenie dla­tego były tak potworne, ponieważ byłem cesarzem?

Arcyksiążę odpowiadał:

Wiem.

I wszyscy, którzy go widzieli w starym cesarskim zamku na Hradczanach, byli przygnębieni, ponieważ czuli, że mło­dy człowiek jest inny niż oni. Między nim a nimi stał mur, nikt nie był jego przyjacielem. 12 lutego „Politische Corres- pondenz” doniosła: „Arcyksiążę Franciszek Ferdynand d’Este pozostaje jak przedtem w Pradze na swym stanowi­sku w randze majora i w tym względzie nigdy zmiany nie zamierzano”. Franciszek Ferdynand, zaskoczony tym urzę­dowym obwieszczeniem, zapytał prepozyta Marschalla, który go odwiedził:

Co to jest?

Prepozyt odpowiedział uśmiechając się:

Zła niemczyzna.

Prepozyt tryumfował. Miał szczęście i był mądry. Omal nie postawiłem na złego konia, myślał, i wychwalał łaskę niebios, które nie spełniły jego życzenia, by został wycho­wawcą następcy tronu. Omal nie oddałem najlepszych lat, myślał, najcenniejszych lat temu nieszczęśnikowi, który te­raz nie żyje i którego stronnictwo ma złą reputację; dziś był­bym skończony, byłbym załatwiony. Nikt nie mógł zrozu­mieć, dlaczego chciałem wychowywać i pozyskać sobie aku­rat nikomu nie znanego i przez nikogo nie zauważanego Franciszka Ferdynanda, i proszę: dziś mój uczeń jest już czymś więcej, niż się tego niegdyś spodziewałem, jutro bę­dzie grał najważniejszą rolę na dworze, a przypuszczalnie niedługo zostanie cesarzem. Moje plany, które mnie ku nie­mu pociągały, były w zasadzie skromne; łaskawa opatrz­ność prowokuje wręcz moją nieskromność. Jednakże nie chcę dobroci bożej źle rozumieć, nadużywać łaski; jesteśmy jeszcze daleko od celu.

Franciszek Ferdynand niechętnie mu zezwolił na po­wrót do Wiednia, prosił, by wkrótce znów przybył. Nie cho­dziło jednak wcale o przyjaźń między nimi. Arcyksiążę do­myślał się ambitnych planów doktora Marschalla; nie znał ich i choć wiedział, że nigdy nie będą skierowane przeciw niemu, czuł jednak, że życiem duchowym skądinąd bardzo miłego i pełnego taktu człowieka kieruje przenikliwy ro-

147

\ \ \

/um. i ta świadomość przeszkadzała mu uznać w dawnym nauczycielu przyjaciela' któremu mógłby bez wahania ofia­rować swe serce. Przyjaźń jest samookłamywaniem się, mvślał samotnik. Do dziś nie miałem przyjaciela, jako przyszły cesarz tym bardziej nie mogę pozyskać żadnego. Wielu będzie próbowało ofiarować mi przyjaźń, a ja niko­mu nie mogę ufać.

Czujnie, skrywając nieufność, dopuszczał do siebie lu­dzi. którzy pochlebczo zbliżali się do przyszłego cesarza. Chciał ich poznać, chciał poznać świat. Chciał się uczyć, uczyć, uczyć. Mało wiedział o ludach zamieszkujących pań­stwo, nie wiedział nic o partiach politycznych, które w Wiedniu. Budapeszcie, Pradze, Zagrzebiu, Trieście, Lwowie prowadziły walkę, nazwaną austro-węgierską kwestią naro­dowościową. Chciał sobie stworzyć jeden obraz, a pokazy­wano mu wiele obrazów, które przeczyły sobie nawzajem; nie mógł się w tym rozeznać. Odnosił wrażenie, że państwo znajduje się w stanie straszliwego chaosu, że jest źle rządzo­ne. Często oburzał się, jeśli gdzieś wychodziły na jaw brud­ne sprawy i potworne, szachrajskie interesy, prowadzone za kulisami polityki; zżymając się stwierdzał, że polityka zaku­lisowa jest właściwą polityką partii, narodowości i państwa. Ale wszystkie te polityczne interesy i kręte drogi były tak nie­jasne, tak pełne sprzeczności, że nie mógł dojść do żadnego klarownego wniosku. Potrzebne było wieloletnie doświad­czenie, aby wniknąć w gąszcz austro-węgierskiej polityki. Zmęczony przestał po kilku tygodniach przysłuchiwać się poplątanym głosom, których dysharmonia go odpychała.

Nie wiedział, że przyczyna zmęczenia tkwi w jego ciele, które było chore. Sądził, że to ludzie są winni jego zmęcze­niu, jego wstrętowi do nieładu świata. Ludzie byli szczura­mi, myszami, wężami, obrzydliwym robactwem; gdy w ja­kiejś twarzy ludzkiej odkrywał podobieństwo do lisa, wilka, dzika, byl przyjemnie zaskoczony, ponieważ większość lu­dzi napełniała go obrzydzeniem jak niższe, budzące odrazę zwierzęta, do których nikt się nie składa ze strzelby. W nie­które dni nie wychodził, aby nie widzieć nikogo. Przeglądał

książki, bronił się przeciwko swej pogardzie dla rodzaju ludzkiego, wiedział, że są, lub niegdyś byli, wielcy, godni podziwu ludzie, ich umysły ogarniały świat, przenikały wszystkie tajemnice i wyzwalały tajemne siły twórcze, nie­poznawalne dla zwykłych śmiertelników. Książki jednak nie powiedziały mu nic, wielcy poeci nudzili go, podobnie jak wielcy myśliciele. Próbował więc swą niechęć, swój wstręt do ludzi przezwyciężyć; rzucił się jak do lodowatej wody w wir zabaw oficerów, pił z nimi, aby się rozgrzać, śmiał się z nimi, śpiewał szlagiery z operetek, znosił towa­rzystwo kobiet, które mu przyprowadzali, hulał całe noce, rozpalał swoją żądzę chłodem szczupłego, dziecinnie deli­katnego karku pewnej szesnastolatki, chłodził swoją żądzę w żarze potężnych, pełnych, złoto połyskujących ud pewnej trzydziestolatki, na której dużym, ciężkim biuście znikało jego zmęczenie — i chwytał się bezradnie za bolącą pierś, którą dręczył suchy dokuczliwy kaszel.

Gardził tymi kobietami, one nie były ludźmi, były tylko piersiami i udami. W każdym razie były zabawniejsze niż wielkie damy, które przyszłemu cesarzowi prawiły gorliwie pochlebstwa, a tak źle grały komedię, że w ich gorliwych pochlebczych słowach i pochlebczych spojrzeniach czytał osąd: On mi się nie podoba, jest niesympatyczny.

Wszyscy słyszeli jego ostry, męczący kaszel. Wszyscy byli przekonani, że jest chory. Dziwili się jego beztrosce, z jaką lekceważył ten kaszel i nie chciał dostrzec niebezpie­czeństwa, które musiało dawać znać o sobie i go niepokoić, gdy spoglądał do lustra. Wyraźnie nie chciał widzieć zagro­żenia, nie wierzył w nie. Złościł się, kiedy lekarz nadmieniał ostrożnie:

Wasza Cesarska Wysokość powinien się oszczę­dzać.

Nie uszło jednak jego uwagi niebezpieczeństwo, które groziło młodszemu bratu, nieśmiałemu Ferdynandowi Ka­rolowi. Młodszy brat odwiedził go w Pradze, mówił z egzal­tacją o teatrze, opowiadał, że w Wiedniu bywa co wieczór w Burgtheater.

Śmiejesz się z tego, Franzi, prawda? A przecież nie ma nic piękniejszego od sztuki.

Franciszek Ferdynand nie śmiał się. W zamyśleniu spoglądał na blade policzki brata, na których pojawiał się czasami suchotniczy rumieniec, w zamyśleniu słuchał su­chego. ostrego, męczącego kaszlu w wydaniu marzycielskie­go młodego oficera, na którego chudym ciele mundur wisiał jak na wieszaku.

Słuchaj, czy ty nie jesteś chory? Kaszlesz straszliwie

powiedział Franciszek Ferdynand.

Młodszy roześmiał się:

Ty kaszlesz dokładnie tak samo.

Franciszek Ferdynand opuścił go wściekły. Później stwierdził opanowując gniew:

Powinieneś coś zrobić z tym kaszlem.

To przejdzie z czasem — odparł Ferdynand Karol. Pojechał potem do rodziców i opowiedział, że Franzi

kaszle okropnie i wygląda mizernie.

Rodzice postanowili z oboma kaszlącymi synami wyje­chać na Południe. Ferdynand Karol zgodził się po krótkim wahaniu, chociaż nie mógł sobie wyobrazić, jak będzie ty­godniami żył bez teatru. Maria Teresa perswadowała mu łagodnie:

Czy jest piękniejszy teatr niż zachód słońca nad mo­rzem albo zorza alpejska w Dolomitach? Każde artystyczne oko tęskni do tego widoku.

Franciszek Ferdynand nie dał się tak łatwo przekonać. Oburzył się, gdy rodzice i lekarze powiedzieli, że musi je­chać na Południe, aby pozbyć się kaszlu. Kto mu zwracał uwagę na niebezpieczeństwo zachorowania, obrażał go.

Więc jedź z nami jako człowiek zdrowy, chciałabym kiedyś spędzić z tobą kilka tygodni — powiedziała w końcu Maria Teresa. Ojciec znęcił go wzmianką o doskonałych okazjach do polowań, jakie się nastręczą w czasie podróży. W końcu Franciszek Ferdynand zgodził się.

Zamieszkali w Merano, pływali po morzu, młody Fer­dynand Karol oglądał zorzę alpejską, zachody słońca na morzu, piramidy. O siódmej wieczorem zaś wzdychał:

Gdybym mógł teraz siedzieć w Burgtheater!

Franciszek Ferdynand nie widział nic. Wściekły, w każ­dej miejscowości, nawet na statku, brał strzelbę i mierzył, wściekły strzelał do każdego zwierzęcia, które zobaczył, dręczyła go niecierpliwość, codziennie groził:

Długo już nie wytrzymam, ucieknę wam!

Ale kaszel męczył go teraz mniej. Obaj książęta po kilku

tygodniach wyglądali zdrowiej. Rodzice wrócili z nimi u- spokojeni. Franciszek Ferdynand przywiózł do Pragi w wiel­kich skrzyniach skóry zabitych zwierząt, setki poroży i orła morskiego, którego zestrzelił.

Zastał w domu awans na podpułkownika, nie było jed­nakże zaproszenia do Wiednia. Skrycie spodziewał się, że cesarz każe go zawezwać, że po uciszeniu się pierwszego wielkiego bólu odnajdzie siłę ducha, by uporządkować sprawę następstwa tronu i młodego bratanka uroczyście za­prezentować światu jako przyszłego cesarza. Ojciec, nie py­tany, powiedział w czasie podróży:

Muszę czekać na znak cesarza, nim złożę rezygnację.

Franciszek Ferdynand zrozumiał, że cesarz tego znaku

nie chce dać i że ojciec nie zrezygnuje.

Arcyksiążę był rozczarowany. Jego służba wojskowa, mimo wysokiej rangi, mimo ojcowskiej wyrozumiałości, z jaką stary Plónnies zezwalał mu troszczyć się o rzeczy, które należały właściwie do powinności dowódcy pułku, była służbą podległego oficera.

Ponieważ nie przypadła mu do gustu, przypomniał so­bie o swych dobrach i przedsięwziął podróże inspekcyjne. Odwiedzał pałace, majątki i lasy, które do niego należały, polował, kazał sobie przedkładać sprawozdania, ryczał z wściekłości. Nie pozostawał długo w żadnym miejscu. Tyl­ko trzy dni zatrzymał się w posiadłości Chlumec w połud­niowych Czechach, którą odziedziczył po księciu Modeny. Zastanawiał się, czy nie powinien także odwiedzić w Kono- piszcie zamku i dóbr, które nie tak dawno odkupił za sześć milionów guldenów od księcia Franciszka Lobkowitza. Nie miał właściwie ochoty tam jechać, jego majątki irytowały go, przynosiły mały dochód, był .przekonany, że go wszę­

dzie okradano. Ponieważ z Chluniecu do Konopisztu łatwo się było dostać, postanowił przez parę godzin poirytować się także nową posiadłością i pojechał.

Kiedy ujrzał wysoko położony zamek i rozległe lasy, wydało mu się. jakby tego kawałka ziemi nigdy jeszcze nie widział. Wydało mu się, jakby nigdy jeszcze nie widział za­mku. jakby nigdy jeszcze nie widział lasu, tak magicznie po­działał na niego ten widok. Dlaczego? I dlaczego dopiero te­raz? 1 dlaczego akurat dziś? Nie wiedział tego. Odwiedził Konopiszt już kilka razy, nigdy nie czuł się tam szczególnie dobrze. Dziś ten zamek przyciągał go w sposób tajemniczy. Tajemnicze głosy szeptały: Tutaj jest twoje miejsce na zie­mi.

Ten zamek należał kiedyś do Wallensteina, człowieka, którego profesor historii, doktor Klopp, określał mianem ..nikczemnego łotra”. Franciszek Ferdynand znał wiele portretów „nikczemnego łotra”, nienawidził małych, mąd­rych. chytrych oczu wodza, które na niektórych obrazach spoglądały na patrzącego dziwnie obco i melancholijnie. Franciszek Ferdynand najpierw nie chciał kupić zamku, bo należał on niegdyś do Wallensteina. Potem jednakże wielkie rewiry łowieckie znęciły go i dobił targu. Polował kilka razy w lasach Konopisztu jak w obcym rewirze. Dopiero dzisiaj poczuł, że to wszystko należy do niego.

Na Hradczanach zatarł wszelkie ślady, jakie pozostawił następca tronu Rudolf. Dziś postanowił zatrzeć w Kono- piszcie wszelkie ślady Wallensteina. Widział te ślady, któ­rych nikt nigdy nie zdołałby odkryć, w melancholii zanie­dbanego parku, w dzikości bezdrożnych lasów, ale jeszcze wyraźniej w brzydocie browaru, zbudowanego w bezpo­średnim sąsiedztwie zamku długo po śmierci Wallensteina, i w szkaradzieństwie dopiero od kilku lat istniejącej cukrow­ni, która należała do kompleksu budynków. Te szpetne, przynoszące dochód budowle, które nabyłem wraz z za­mkiem i wszystkimi nieruchomościami w okolicy, podoba­łyby się temu spekulantowi Wallensteinowi, myślał Franci­szek Ferdynand.

Tylko kilka minut trwała irytacja z powodu wstrętnego

otoczenia. Szum lasów Konopisztu napełniał go tak swoj­skim uczuciem, jakiego jeszcze nigdy nie doświadczył. O pół godziny drogi leżało małe miasteczko Beneszów. Arcyksią- żę kontemplował uroczy krajobraz. Nie był on tak wspania­ły jak krajobrazy alpejskie, wśród których spędził dużą część swego życia, nie był tak baśniowy jak krajobrazy po­łudniowe, które oglądał podczas ostatniej podróży i który­mi się nie rozkoszował; ale tutaj było jego miejsce na ziemi. To odczucie było przemożne. Wierzył, że znajdzie tu spo­kój.

Franciszek Ferdynand był pobożny, ale nie wierzył w głosy pochodzące z nieba, nie wierzył także gwiazdom. Dziewica Orleańska, która słyszała głosy niebieskie, była dla niego postacią niemiłą; smuciło jego pobożne serce to, że znaleźli się dostojnicy kościelni, którzy angażowali się poważnie w kanonizację mądrej wiejskiej dziewczyny. Że Wallenstein zabobonnie wierzył w potęgę gwiazd, powięk­szało tylko niechęć Franciszka Ferdynanda do dawnego właściciela Konopisztu. Dziś jednak słyszał głos z góry. Chciał mu wierzyć; ten głos zresztą mówił do niego nie tyl­ko z góry, był w szumie drzew i w powiewach wiatru. I mó­wiły także kamienie. Mówiły do niego wieże zamku i stare mury. Pola i lasy, ziemia i niebo, wszystko mówiło do nie­go: Tu jest twoje miejsce na ziemi. To uczucie było nie mniej rzeczywiste niż szorstkość kory, gdy opierał rękę o drzewo, i chłodna wilgoć liści, których dotykał w lesie, a wszelako złudne jakby we śnie. Myślał: Tak rzeczywiste i tak nierze­czywiste mogły być najpiękniejsze marzenia mego przodka, cesarza Rudolfa.

Pamiętał niepokój, który od dzieciństwa pędził go z miej­sca na miejsce. W dobrach ojca, w garnizonach, w czasie podróży, wszędzie gnał go niepokój, w żadnym miejscu nie czuł się jak w domu. Wszędzie miał uczucie: Jestem tutaj obcy, nie pasuję do tego otoczenia, muszę się wynosić. Dziś myślał po raz pierwszy: Tu mógłbym zostać, tu mógłbym żyć. Przemierzał wszystkie pomieszczenia zamku, hrabia Wurmbrand szedł za nim krok w krok, milczący, znudzony. Hrabia sądził, że arcyksiążę jest w szczególnie złym humo-

r

rze, ma jeden ze swych najgorszych dni. Wtedy najlepsze było milczenie, nieme oczekiwanie.

Nagle Franciszek Ferdynand zawołał żywo:

Gdzie jest Janaczek? Niech przyjdzie Janaczek!

Hrabia kazał przywołać młodego człowieka, którego ar­cyksiążę od pewnego czasu wyróżniał w sposób rzucający się w oczy. Janaczek, do niedawna jeszcze pracujący w leś­nictwie hrabiego Trauna w Maria Elend, dopiero co podjął służbę u Franciszka Ferdynanda. Arcyksiążę zwrócił nań uwagę w tamtej naddunajskiej miejscowości. Niecierpliwe­go, rzadko z kogoś lub czegoś zadowolonego Franciszka Ferdynanda oczarowała zwinność młodego Strzelca, który zdawał się odgadywać wszelkie życzenia surowego, niewy- rozumiałego, łatwo wpadającego w gniew pana. Janaczek odgadywał, do jakich zwierząt pan chce strzelać i kiedy znudzi się polowaniem, jakich potraw będzie sobie życzył w lesie i czy dzień pragnie zakończyć sam, czy w towarzystwie; jasnowidzący młody człowiek odgadywał także zagadkowo, czyjego towarzystwa może sobie pan życzyć. Nadto prowa­dził rozmowę w sposób, jaki arcyksięciu najbardziej odpo­wiadał: pełną szacunku, zarazem jednak swobodną, zawsze wnikającą w sedno sprawy, przede wszystkim praktyczne rzeczy roztrząsającą rozmowę, która czasami mogła być śmiała, nigdy jednak nie zabrzmiała tonem zbyt poufałym czy wręcz bezczelnym. Arcyksięciu podobała się zwłaszcza zwinność, z jaką bez mała niezauważalnie pracowały ręce Janaczka. Gdy Franciszek Ferdynand chciał wyjechać, strzelec pakował w okamgnieniu mnóstwo walizek. Zaraz po przybyciu na miejsce dzięki jego zwinności wszystko by­ło wypakowane. W minionych latach przy każdym wyjeź- dzie brakowało arcyksięciu różnych przedmiotów, których służący zapomniał zapakować. Janaczek nie zapominał nig­dy o niczym. Odkąd pojawił się, wszystko, czego sobie ży­czył Franciszek Ferdynand, pojawiało się w jego dłoni jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Także w pokojach dzięki intuicji Janaczka panował ład, jakiego sobie życzył arcyksiążę; nie było to łatwe zadanie, bowiem Franciszek

Ferdynand lubił porządek często zmieniać; co dziś było uporządkowane, jutro mogło już oznaczać nieporządek; i Janaczek odgadywał to. Dlatego krótko był strzelcem przy­bocznym. Tak niezwykle użytecznego człowieka arcyksiążę zrobił swym kamerdynerem. Od tej chwili Janaczek przejął nadzór nad całym personelem. Ryczał jak jego pan, a jego ryk przybrał tak łudząco barwę głosu Franciszka Ferdy­nanda, że służba nigdy nie wiedziała, czy zbliża się poryku­jąc arcyksiążę, czy Janaczek.

Nie tylko zręczność i zwinność Janaczka pociągały arcy- księcia; kamerdyner był mu pokrewny duchem. Janaczek był jedynym człowiekiem, który był mu pokrewny duchem. Mieli podobny gust, podobne sympatie i antypatie. Kiedy Franciszek Ferdynand udawał się na wystawę z zamiarem zakupienia obrazu, zabierał ze sobą Janaczka; oglądał wszystkie obrazy, dokonywał wyboru i nie zdradzając, jaki obraz podoba mu się najbardziej, pytał Janaczka:

No, Janaczek, który obraz powinniśmy wziąć?

Janaczek, idący za swoim panem od ściany do ściany z

pozoru obojętnie, jak towarzyszący wierny pies, z reguły od razu podchodził do obrazu wybranego przez Franciszka Ferdynanda i mówił:

Ten, Wasza Cesarska Wysokość.

Jeśli Janaczkowi podobał się inny obraz, Franciszek Ferdynand zaczynał się wahać i odkładał zakup. Po przy­wiezieniu obrazu powstawało pytanie, gdzie ma on wisieć. Tej sprawie poświęcał Franciszek Ferdynand na ogół wiele godzin. W końcu znajdował miejsce, które przeznaczał dla obrazu. Wtedy pytał Janaczka, gdzie byłoby najlepiej po­wiesić obraz. Zagadkowo często Janaczek wskazywał do­kładnie to miejsce, które wyszukał arcyksiążę. Jeśli jednak Janaczek uważał inne miejsce za bardziej odpowiednie, Franciszek Ferdynand dawał się prawie zawsze przekonać argumentom, jakie przedkładał kamerdyner. Handlarze obrazów, do których uszu szybko dotarło, że zdanie Ja­naczka rozstrzyga przy zakupie, zaczęli mu pochlebiać; ni­gdy jednak nie uległ ich wpływom.

Gdy hrabia Wurmbrand wspomniał kiedyś ostrożnie, że Janaczek ../a wiele sobie pozwala”, Franciszek Ferdynand stwierdził:

- Nie mam żadnego przyjaciela. Teraz mam przynaj­mniej dobrego służącego. Dobry służący jest może nawet cenniejszy niż dobry przyjaciel.

Tego dnia wielki zastęp służących, strzelców, urzędni­ków i robotników w Konopiszcie usłyszał po raz pierwszy ryczący głos Janaczka; wszyscy ulegli złudzeniu i sądzili, że to ryczy arcyksiążę. Gdy poznali pomyłkę, roześmiali się. Wkrótce miał im przejść ten śmiech.

Przywołany przez hrabiego Wurmbranda do arcyksięcia Janaczek pojawił się z zagniewaną twarzą, wściekły, ponie­waż w czasie spaceru inspekcyjnego zastał nieporządek na wieży, skąd Franciszek Ferdynand obserwował okolicę. Kamerdyner dostrzegł natychmiast, że jego pan jest zato­piony w myślach, jednakże raczej przyjemnych.

Janaczek, jak się panu podoba Konopiszt? — spytał arcyksiążę.

Podoba mi się, Wasza Cesarska Wysokość. Jest tu pięknie, ale mogłoby być jeszcze piękniej. Wszystko jest opuszczone, zaniedbane. Żadnego porządku.

Miałbym ochotę założyć tu wielki, piękny park, Ja­naczek.

Dobra myśl, Wasza Cesarska Wysokość. Ziemia jest tutaj wspaniała.

Ale browar szpeci okolicę. I ta obrzydliwa cukrownia także. I ta buda, tam na dole, skąd dochodzi hałas.

Gospoda, Wasza Cesarska Wysokość. A obok stare baraki. Wszystko to jest szkaradne. Tfu, do diabła, jakie szkaradne, Wasza Cesarska Wysokość.

Dałoby się coś z tym zrobić, Janaczek?

Janaczek spojrzał chytrze na swego pana, wyszczerzył zęby i ryknął:

Zburzyć, Wasza Cesarska Wysokość!

Browar?

Zburzyć!

Cukrownię?

Zburzyć!

I gospodę? I sąsiadujące domy?

Zburzyć! Wszystko zburzyć, Wasza Cesarska Wyso­kość!

Franciszek Ferdynand roześmiał się:

Byłaby to droga zabawa, Janaczek. Konopiszt nie przynosi prawie nic. Browar i cukrownia przynajmniej coś dają.

Browar i cukrownię można zbudować na nowo. Po tamtej stronie, Wasza Cesarska Wysokość. W Beneszowie. Tam jest dość miejsca.

Franciszek Ferdynand poklepał kamerdynera po ramie­niu.

To prawda, Janaczek. Postanowiłem tutaj zamiesz­kać. Założę park, który musi być piękniejszy niż słynny park w Pruhonicach. Te wstrętne budy przed zamkiem, które szpecą okolicę, znikną.

Znikną! — powtórzył jak echo Janaczek.

Przywołaj piwowara! I dyrektor cukrowni ma także zaraz przyjść. I administrator.

Janaczek sprowadził administratora, dyrektora cukrow­ni i naczelnego piwowara. Franciszek Ferdynand przyjął ich na wieży.

Proszę panów — powiedział do nich — postanowi­łem przeprowadzić zmiany. Browar zostanie zburzony! Cukrownia zostanie zburzona! Gospoda również. Wraz z całą osadą wokół. Rozbiórka zacznie się w przyszłym ty­godniu. Adieu, moi panowie!

SOPRON, NIE ÓDENBURG

Od niepamiętnych czasów gospoda w Konopiszcie stanowi­ła niedzielną rozrywkę ludności Beneszowa. Mieszkańcy małego miasteczka ciągnęli każdego niedzielnego popołud­nia przez łagodne wzgórza do Konopisztu. W ogrodzie gos­

pody grała muzyka, o czwartej zaczynały się tańce, nocą, zataczając się. dobrze podchmieleni obywatele wracali do swych domów, a pary zakochanych szły do lasu za za­mkiem.

Nagle w miasteczku rozeszła się pogłoska, że gospoda zostanie zamknięta. Jednocześnie przerażeni urzędnicy cuk­rowni i browaru oznajmili swym żonom, rodzicom i dzie­ciom. że cukrownia i browar zostaną zburzone. Robotnicy jeszcze o tym nie wiedzieli. Słyszeli pogłoski i śmiali się: Kto byłby tak głupi, żeby burzyć cukrownię, która przynosi wy­soki zysk? I browar, który zaopatruje cały region w dobre piwo. tak dobre, że pije się je także w sąsiednich regionach?

W niedzielę mieszkańcy Beneszowa poszli jak zwykle do gospody w Konopiszcie. Pili dobre lekkie piwo. Spoglądali ku starym wieżom zamku i myśleli: Tutaj nie zmieni się nic. Gdzieś, w świecie, może się niejedno zdarzyć, może kiedyś umrze cesarz, może d’Este, nasz nowy pan, zostanie kiedyś cesarzem, czemu nie? Ale tutaj, u nas, w Beneszowie i w Ko­nopiszcie, tutaj nie zmieni się nic. Zamek, fabryka, browar, cały Konopiszt, wszystko przeszło w jego ręce i nic się nie zmieniło.

Pod wieczór oberżysta powiedział:

Pijcie, ludzie, siedzicie dziś w tej gospodzie po raz ostatni.

Pili, upijali się z rozpaczy. Jeżeli d’Este każe zburzyć gospodę, może także kazać zburzyć fabrykę i browar, po­myśleli. I pytali:

Gdzie jest ten d’Este? Czy jest tutaj w Konopiszcie? Spoglądali ku zamkowi, który zmienił nagle swój wy­gląd, nagle zaczął im się wydawać groźny, złowieszczy. Wie­że sterczały ku niebu jak pięści dusiciela.

Arcyksięcia nie było w Konopiszcie, gdy oznajmiono robotnikom, że cukrownia i cała miejscowość Konopiszt zostanie zburzona, oni wszyscy zaś są zwolnieni; tylko bro­war będzie jeszcze przez krótki czas pracował. Franciszek Ferdynand był w Pradze. Robił często wycieczki do pobli­skich Pruhonic; tamtejszy sławny park zamkowy miał słu­żyć za wzór jego własnemu, który zamierzał założyć. Właś-

ciciel zamku w Pruhonicach, hrabia Sylva-Taroucca, był je­go doradcą. Do Konopisztu przybyli ogrodnicy i architekci ogrodowi i zaczęli pracować. Dostali polecenie, aby teren o powierzchni pięciuset mórg przekształcić w najpiękniejszy park Europy.

Założyli ogród różany. Franciszek Ferdynand życzył so­bie, by hodowano najrzadsze gatunki róż. Założyli zwierzy­niec. Franciszek Ferdynand zażądał, by posadzono egzo­tyczne drzewa i krzewy. Cały teren, który do niego należał, kazał ogrodzić, miedze obsadzić kwitnącymi krzewami i dziką różą. Aby chronić ten żywopłot, zostawiano obo­wiązkowo między obsadzoną miedzą a polem nieuprawny pas ziemi szerokości jednego metra. Woły zaś idące w za­przęgach musiały mieć nałożone kagańce. Tak troszczył się o piękno swej posiadłości.

W czerwcu zaczął urządzać pokoje. Na korytarzach i we wszystkich pomieszczeniach polecił zawiesić poroża jeleni, które zastrzelił. Było ich już więcej niż tysiąc. Chodził od wieńca do wieńca i własnoręcznie umocowywał karteczki z datami myśliwskich trofeów. Potem zbliżył się do okna i wyjrzał. To, co zobaczył, było jego dziełem, dziełem jego fantazji: dzieło to rosło, stawało się piękne. Już kwitły pierwsze róże, najszlachetniejsze gatunki, najcenniejsze. Eg­zotyczne drzewa przyjęły się, a park powoli przybierał zary­sy, jakie majaczyły przed oczyma Franciszka Ferdynanda. Zielona plama rozciągała się w nieskończoność.

Tutaj chciał pozostać i roztoczyć opiekę nad swym ma­łym państwem aż do momentu przejęcia dużego państwa. Sarkanie ludności nie docierało do niego. Z uporem nie chciał zaprzątać sobie głowy światem. Tutaj był panem, tu­taj pragnął pozostać.

Cesarz zniweczył ten plan, nim jeszcze skończyło się la­to. Franciszek Ferdynand został awansowany na pułkowni­ka i przeniesiony do 9 Pułku Huzarów im. Hrabiego Na- dasdy w Ódenburgu na Węgrzech. Otrzymał rozkaz, aby natychmiast podjąć tam służbę.

Próbował to przeniesienie cofnąć. Cesarz odmówił chłodno i grzecznie, uzasadniając, że Franciszek Ferdynand

musi przenieś*» się do węgierskiego garnizonu, aby nauczyć się po węgiersku.

Było słabą pociechą, że do Ódenburga dało się dojechać / Wiednia w ciągu niewielu godzin. Tej korzyści przeciwsta­wiały się duże straty. Franciszek Ferdynand obawiał się, że Ódenburg będzie trochę większym niż Enns, małym nud­nym garnizonem, do tego jeszcze w kraju, którego język był mu obcy.

Że w tym garnizonie będzie musiał toczyć ciężką walkę, tego nie podejrzewał.

Ódenburg w Burgenlandzie leżał przy granicy austriac­kiej. Miasto, większe i okazalsze niż Enns, było stolicą ko­mitatu o tej samej nazwie, zamieszkanego w połowie przez Niemców, w połowie przez Madziarów. Franciszek Ferdy­nand nastawił się na monotonne życie w nowym garnizonie. Już sama nazwa Ódenburg doprowadzała go do wściekłoś­ci.

Zaraz po przybyciu zauważył, że znalazł się nie w garni­zonie Ódenburg, lecz w garnizonie Sopron. Miasto nazywa­ło się po węgiersku Sopron. Oficerowie mówili nie o Óden- burgu, ale o Sopronie.

W garnizonie stacjonowali tylko madziarscy oficerowie. Załoga była niemiecka i madziarska, ale żołnierze niemiec­cy musieli mówić po węgiersku. Na ulicy słyszało się oba ję­zyki, w kasynie oficerskim ani słowa po niemiecku.

Franciszek Ferdynand był zaskoczony i oburzony. Wyznał oficerom zaraz po przybyciu, że nie opanował wę­gierskiego; zrobił więcej, niż należało; oświadczył, że chce nauczyć się języka, że spodziewa się go szybko nauczyć. Oficerowie odpowiedzieli na pytania, które postawił, po niemiecku, jednak po kilku zdaniach przeszli na węgierski. Nie rozumiał ani słowa. Kiedy wyraził życzenie, aby rozmo­wę kontynuować po niemiecku, przetłumaczyli kilka słów i umilkli.

Nie spodobał im się. I oni mu się nie spodobali. Była to wzajemna antypatia od pierwszego wejrzenia. W twarzach oficerów czytał żądanie: Mów naszym językiem! Jesteś na Węgrzech, austriacki arcyksiążę! Czytał jeszcze więcej:

yimWMśf i&łmmw p'%

Chcesz zostać kiedyś nie tylko cesarzem Austrii, lecz także królem Węgier. Przyszły król Węgier musi z nami mówić naszym językiem. Czytał jeszcze więcej: Nie chcemy żadne­go Austriaka za króla. Jeśli mielibyśmy coś do powiedzenia, tylko Madziar mógłby być królem Węgier.

Po kilku dniach był nie tylko oburzony, był przerażony. Myślał gorączkowo: Dlaczego nie powiedziano mi, że Wę­gry są samodzielnym państwem, które o Austrii nie chce nic wiedzieć? Węgry są do nas bardziej wrogo usposobione niż zagranica. Dla tych oficerów monarchia austro-węgierska, dynastia, wspólne siły zbrojne nie znaczą nic, oni nie znają i nie kochają nic poza swą narodowością, poza dumną ma- dziarszczyzną. Czy w Wiedniu o tym nie wiadomo?

Był zmieszany i niezdecydowany. Przypomniał sobie, że uczył się o Węgrzech dziwnych rzeczy, które teraz zaczynał rozumieć. W roku 1707 węgierskie stany próbowały zdetro­nizować dynastię Habsburgów. O tej nieudanej próbie ode­rwania się, którą nazywano powstaniem kuruców, mówił oburzony i rozgniewany doktor Klopp na lekcjach historii. Doktor Klopp z żalem wykładał, że po śmierci Józefa II ce­sarz Leopold II ustąpił Węgrom, uznał, że ich kraj jest wol­nym, żadnemu innemu państwu bądź wspólnocie nie pod­porządkowanym królestwem, które, nie jak inne prowincje, ale wyłącznie według własnych zwyczajów i praw może być rządzone. Jednocześnie doktor Klopp wskazał na węgier­ską sankcję pragmatyczną, dzięki której posiadłości Habs­burgów na Węgrzech były i pozostały „niepodzielne i nie- rozdzielne”. Doktor Klopp scharakteryzował też krótko węgierską rewolucję z 14 kwietnia 1849 roku. W tym dniu na sejmie w Debreczynie Kossuth ogłosił detronizację dyna­stii Habsburgów. Profesor historii mówił również o ugodzie z Węgrami, przez którą monarchia została rozerwana na dwie części: na „reprezentowane w Radzie Państwa króle­stwa i kraje” i na królestwo węgierskie. Ale doktor Klopp nie powiedział, że także po tej ugodzie utrzymała się głębo­ka przepaść między Austrią i Węgrami. Ponadto nigdy nie mówił o rewolucji narodowej, lecz o rewolucji kilku błaz­nów i przestępców, którzy skończyli swój haniebny żywot

MMpiAiK

iljfl

wam aiipK

V?fl tf? * mlKi : . -■ ... .

1 «U

I'M jmm

i

I

V

na szubienicy. Może powiedział jeszcze coś więcej, może przedstawiał szczegóły z historii Węgier. Franciszek Ferdy­nand nie pamiętał. Nie zawsze słuchał pilnie wykładu, raz przysłuchiwał się bardzo uważnie, innym razem w ogóle nie. Teraz naszły go wątpliwości, czy profesor historii pra­widłowo przedstawiał sprawy, o czym nigdy dotąd nie wąt­pił. W swojej bezradności nie ośmielał się wyrokować, czy oficerowie służą niechętnie cesarzowi i całej dynastii Habs­burgów, czy też patrzą krzywo tylko na niego, ich nowego pułkownika, który nie potrafi powiedzieć jednego zdania po węgiersku. Ale czy jedno nie było równie złe jak drugie?

Franciszek Ferdynand ujrzał teraz okres swej służby w Enns w innym świetle. Tam nie był pułkownikiem, którego musiał słuchać cały pułk, lecz zaledwie dwudziestoletnim porucznikiem, najmłodszym, najbardziej niedoświadczo­nym porucznikiem w armii. Mimo to spotkał się z bezgra­nicznym oddaniem i miłością. Bratanek cesarza dla każde­go oficera, dla każdego żołnierza, dla każdego cywila był, można powiedzieć, osobą świętą. Cała miejscowość uważa­ła za wielki zaszczyt, że ma w garnizonie arcyksięcia. Myśl, że jakiś oficer mógłby sobie pozwolić na stawienie skrytego oporu członkowi domu cesarskiego, była po prostu nie do wyobrażenia. Dla oficera w Enns nie istniało nic godniejsze­go uwielbienia jak cesarz i państwo. Nikt tam nie pamiętał, że to państwo składa się z dwu części, z wielu krajów, w któ­rych mówi się wieloma językami. Językiem urzędowym był niemiecki, a kto odważyłby się uznać inny język za urzędo­wy, potraktowany byłby jako zdrajca stanu.

W niedługim czasie Franciszek Ferdynand został mia­nowany dowódcą pułku. Postarał się o audiencję, aby po­dziękować cesarzowi i przy tej okazji poinformować o obu­rzających stosunkach w Ódenburgu. Według przekonania Franciszka Ferdynanda w monarchii mogła bowiem istnieć tylko jedna armia, a w armii jeden język. Także w Pradze, gdzie żyły dwa narody, nigdy o niczym innym nie słyszał.

Gdy stanął przed Franciszkiem Józefem, owładnęła nim znów nieśmiałość, która go zawsze w obecności cesarza pa­raliżowała. Monarcha przyjął go uprzejmie, ale niedostępna

godność, którą promieniował, była nie do zniesienia. Nie­śmiało, zacinając się, niepewnie przedstawił arcyksiążę swo­je spostrzeżenia i żale.

Cesarz przysłuchiwał się spokojnie. Potem powiedział:

Stosunek Węgier do Austrii i do monarchy jest praw­nie określony. Podobnie wszystko, co dotyczy armii. Języ­kiem w armii jest i pozostanie niemiecki tak na Węgrzech, jak i w Austrii. Przed rokiem Węgrzy chcieli wprowadzić egzaminy oficerskie w języku węgierskim. Tego nie będzie! W tym względzie nie zrobię żadnych ustępstw. Ale ty nie możesz rozkazać oficerom, by prywatnie, w kasynie oficer­skim mówili po niemiecku. Gdybyś tego spróbował, postą­piłbyś niesłusznie. Nie mógłbym tego tolerować. Proszę, troszcz się jak najmniej o politykę. Jesteś oficerem i tylko oficerem. Oficerowi nie wolno się mieszać do polityki. A ar­cyksiążę, który służy w armii, musi świecić przykładem. A więc proszę: poświęć się całkowicie swoim obowiązkom wojskowym i staraj się w tym zakresie czegoś nauczyć. Przykro mi, że nie czujesz się dobrze w Ódenburgu, ale pe­wien czas musisz tam jeszcze wytrzymać. Ucz się pilnie wę­gierskiego, to jest przecież właściwy cel twojego przeniesie­nia. — Po tych słowach cesarz uśmiechnął się, podał bra­tankowi rękę i powiedział: — Może zobaczymy się kiedyś na Węgrzech na polowaniu.

Audiencja była skończona.

Arcyksiążę wrócił do garnizonu przygnębiony. Sądził, że cesarz zmieni natychmiast radykalnie tę niesłychaną sy­tuację w Ódenburgu, oburzony na zuchwałość madziar­skich szlachciców, którzy czuli się panami kraju nie zdają­cymi przed nikim rachunku. Cesarz zestarzał się. A może w młodości był również tak cierpliwy, tak pobłażliwy? O tym doktor Klopp nie mówił nic.

Franciszek Ferdynand zapragnął teraz poznać lud wę­gierski. Podróżował po wsiach lekkim myśliwskim powo­zem. Granica austriacka była tak blisko, że jadąc drogą czę­sto nie wiedział, czy znajduje się w Austrii, czy na Węg­rzech. Gdy jednak wjeżdżał do wsi, poznawał to natych­miast. W Austrii witano go uroczyście, dzieci szkolne usta­

wiał\ się i na znak nauczyciela śpiewały Boże wspieraj, Boże ochroń... Także na Węgrzech ten i ów z wójtów i nauczycie­li. którzy rozpoznali arcyksięcia, kazał uczniom śpiewać; ale to. co dzieci śpiewały, było obcą pieśnią, brzmiało har­do. Także mowa wójtów i nauczycieli często brzmiała har­do. nawet jeśli mówili po niemiecku. Mówili bez obawy o swym prawie państwowym, o swej idei państwa. Byli pa­triotami. ale patriotami madziarskimi. W czasie tych po­dróż) arcyksiążę niejedno zrozumiał. Do tej pory nie wie­dział nic o Węgrzech. Dlatego nie wiedział także nic o Au- stro-Węgrzech. Okropnie trudno było się w tym rozeznać. Jaka właściwie była sytuacja Niemców na Węgrzech? Za­chowywali się powściągliwie, tak że ledwie można było od­gadnąć. w jakim są położeniu. Pewien niemiecki nauczyciel twierdził, że Niemcy są na Węgrzech uciskani, podobnie jak Chorwaci, Serbowie, Słowacy, Rumuni, Rusini. Czy była to prawda? A jeśli była to prawda: dlaczego Madziarzy mogli sobie na wszystko pozwalać?

Takie pytania nasuwały się Franciszkowi Ferdynando­wi; postanowił, że pójdzie ich śladem, że je rozwiąże, skoro tylko znajdzie się u władzy. Teraz jednak nie mógł zrobić nic. cesarz związał mu ręce. Głuchy gniew ogarniał niecierp­liwego arcyksięcia. Czyż Franciszek Józef nie wiązał rąk wszystkim, którzy chcieli silnej Austrii? Wedle jakiego pla­nu rządził? Co chciał osiągnąć, dokąd chciał zaprowadzić swoje ludy? Franciszek Ferdynand zaczynał się obawiać, że w momencie jego wstąpienia na tron wiele rzeczy będzie bezpowrotnie zniszczonych i zgubionych.

Miał ochotę incognito, jako skromny podróżny w cywil­nym ubraniu, przejechać całe Austro-Węgry, aby poznać kraje i poddanych. Miał ochotę rozmawiać z nimi, zapisy­wać w notesie wszystkie skryte życzenia i nadzieje podda­nych i zaskoczyć tą wiedzą polityków, ministrów, dorad­ców cesarza. Ale nie wolno mu było zajmować się polityką, był oficerem.

Służył dwa lata jako oficer w Ódenburgu, w Sopronie, w mieście mu wrogim i w korpusie oficerskim też mu wrogim. Beształ oficerów, nie mógł ich ścierpieć, tak najstarszego

podpułkownika, jak i najmłodszego podporucznika. Wszyscy oni tęsknili do innego dowódcy pułku, do Madzia­ra, który mówiłby ich językiem, podzielał ich dumę narodo­wą, rozumiał ich serca.

Mieli dobre maniery. Nie zawinili żadnym uchybieniem przeciw oficerskiemu honorowi. Byli nie do zaatakowania, nienaruszalni jak ich honor. Byli uprzejmi i rycerscy, duch koleżeństwa był dla nich święty. Byli wspaniałomyślni, pie­niądze nie grały u nich żadnej roli. Koledze nie pozwolili się pogrążyć. Kolegę, który znalazł się w tarapatach finanso­wych, wspierali wszyscy, żyli jak bracia, którzy się wzaje­mnie kochają.

Ale kto do nich nie należał, był wyklęty. Mieli szatański sposób okazywania w służbie i poza służbą, kto do nich nie należy. Nie prowokowali wyklętego, odnosili się do niego z jeszcze większą uprzejmością niż do swych kolegów. Ale ta uprzejmość była bardziej obraźliwa, była cięższa do zniesie­nia niż otwarty opór i jawne szyderstwo.

Franciszek Ferdynand był wyklęty. Gdy podchodził do grupy oficerów, rozmowa milkła. Każdy oficer, którego za­gadywał, odpowiadał z wielką uprzejmością, z szacunkiem. Ale ta uprzejmość i szacunek były tak lodowate, że Franci­szek Ferdynand często tracił opanowanie. Miał ochotę sprowokować oficerów obraźliwie ostrym tonem. Pod ich błyszczącymi, a przecież zimnymi, opanowanymi spojrze­niami zawsze w ostatniej sekundzie porzucał ten zamiar. Oficerowie byli mocniejsi od niego.

Ożywiał ich zgodny duch, który się rozprzestrzeniał po całym kraju. Czyżby ośmielali się knuć spisek przeciw przyszłemu cesarzowi i królowi? Było to wątpliwe, do tego nieprawdopodobne. Po prostu nie było potrzebne. Franci­szek Ferdynand zauważył w czasie swojej podróży po Węg­rzech, że nie było potrzebne, ponieważ wszędzie, gdzie przy­bywał, napotykał lodowatą uprzejmość, która go wyklucza­ła i eliminowała z wszelkiej społeczności.

W Budapeszcie poznał wielkich panów władających krajem, magnatów, dumnych członków arystokracji. Przyj­mowali go uprzejmie, z szacunkiem. Ale wyraźnie odnosił

wrażenie: każdy sam czuł się królem, który nikomu nie pod­lega. uprzejmość była maską noszoną jak na balu. A nie­którzy panowie zaproszeni przez niego nie zjawili się, wyje­chali do swych dóbr, byli nie do odnalezienia.

W ciągu tych dwu lat. które Franciszek Ferdynand spę­dził na Węgrzech, zaczął Węgier nienawidzić. Właściwie to wielcy panowie i oficerowie prowokowali jego gniew, ale nienawiść czyniła go ślepym, nieufność rozciągnęła się na cały kraj. Nienawidził obcego języka, którego nie rozumiał. Nienawidził ciemnych brodatych twarzy, które zdawały się jarzyć dumą. Nienawidził śmiałych spojrzeń, które jakby mówiły: Jesteśmy rycerzami, co przed nikim się nie uginają. Także ty nas nie ugniesz, ale być może my ugniemy ciebie.

Ten kraj, którego nienawidził, obejmował połowę jego przyszłego państwa. Opanowała go nie znana mu nigdy trwoga. Przed swym przeniesieniem do Ódenburga czuł po­wołanie, by stać się wielkim władcą, skończyć z rządami sła­bymi i ustępliwymi, poprowadzić ludy monarchii ku sław­nej, szczęśliwej przyszłości. A teraz, przy pierwszym zderze­niu z rzeczywistością, okazał się słaby, niezdolny zrozumieć ludzi i z nimi właściwie postępować. Chciał zjednać sobie przyjaciół, a narobił sobie wrogów.

Uciekał do Konopisztu. Tam był spokój. Drzewa rosły cicho i powoli, park prezentował się wspaniale, las w Kono- piszcie był najpiękniejszy na świecie, był też najpiękniej­szym rewirem łowieckim. Jednak po kilku dniach Franci­szek Ferdynand musiał wracać do Ódenburga, do Sopronu, wzywała go służba.

Przybywam z raju do piekła — mówił do hrabiego Wurmbranda.

Hrabia także nie czuł się dobrze w Ódenburgu. Kobiety nie biegały już za nim. Nosił „cesarskie” bokobrody, które zaczynały siwieć. Madziarscy oficerowie o spalonych słoń­cem twarzach i z zabójczymi czarnymi wąsami byli piękniej­si, bardziej podobali się kobietom.

Wasza Cesarska Wysokość powinien zaprząc do ro­boty lekarza i na podstawie jego świadectwa zażądać prze­niesienia do Wiednia — doradzał hrabia.

Franciszek Ferdynand poszedł za tą radą. Odkasłał przed madziarskim lekarzem całą komedię i powiedział, że ten kaszel to bagatela, ale w świadectwie musi być określo­ny jako poważny symptom choroby.

Lekarz zbadał arcyksięcia i oświadczył:

Wasza Cesarska Wysokość powinien wyjechać na Południe, do Egiptu. Albo jeszcze lepiej do Szwajcarii. Do Davos.

Davos? Czy to nie jest kurort dla chorych na płuca?

Tak jest, Wasza Cesarska Wysokość.

Chce pan przez to powiedzieć, że mam suchoty? — krzyknął Franciszek Ferdynand.

Lekarz nie dał się zastraszyć.

Tak źle wprawdzie nie jest — odrzekł — ale istnieje dyspozycja. Płuca są zaatakowane. Jak daleko posunął się proces, można by stwierdzić dopiero po dokładnych bada­niach. W każdym razie nawet lekką gruźlicę należy leczyć.

Nonsens! Absolutnie nie czuję się chory! — zawołał Franciszek Ferdynand.

Nie zmieszany, patrząc spokojnie na przewracającego oczyma arcyksięcia, lekarz zapytał, czy Jego Cesarska Wy­sokość jaśnie oświecony rodzic lub Jej Cesarska Wysokość jaśnie oświecona rodzicielka nie cierpieli na dolegliwości płucne.

Po tym pytaniu Franciszek Ferdynand załamał się. Mu­siał usiąść.

Moja matka — wyjąkał — moja matka... zmarła młodo.

Wasza Cesarska Wysokość musi jechać do Davos — powtórzył lekarz. — I Wasza Cesarska Wysokość musi na­tychmiast przestać palić.

Po tym badaniu Franciszek Ferdynand czuł się przez kilka godzin śmiertelnie chóry. Miał wrażenie, że nieznoś­nie bolą go piersi. Sądził, że ma wysoką gorączkę. Ale ter­mometr pokazywał tylko trzydzieści siedem stopni. Także u lekarza miał trzydzieści siedem.

Tego wieczoru Franciszek Ferdynand poszedł do kasy­na oficerskiego, którego długo unikał. Napił się szampana i

wypalił trzy mocne cygara. Oficerowie rozmawiali cicho, arcyksiążę mówił głośno, głośne mówienie przeszło w krzyk. Wykrzykiwał szyderczo:

- Dumne Węgry! Rządzone przez samych wielkich pa­nów! Rządzone przez samych wytwornych panów! Dystyn­gowanych panów! Wytwornych panów!

Prowokująco popatrzył dookoła. W sali zapanowało grobowe milczenie. Oczy wszystkich błyszczały, oficerowie pozostawali jednakże opanowani. To są moi wrogowie, myślał. Gdyby mogli, zabiliby mnie. Także lekarz jest Ma­dziarem. Nienawidzi mnie. Dlatego chce mi wmówić, że je­stem ciężko chory. Chce mnie odstawić ciupasem do Davos. Chcą się mnie pozbyć. Prawdopodobnie obiecał już ofice­rom, że wkrótce umrę. Jestem zdrowy. Czuję się zdrowy. Smakuje mi palenie. Nie brakuje mi nic. I chociażby stanęli na głowie, będę ich cesarzem i królem. Upokorzę ich, tych dumnych Madziarów. Uporam się z nimi.

Wstał i poszedł do domu. Wino sprowadziło sen. Nad ranem zbudził się zlany potem i przerażony: Jestem chory, umrę! Umrę wcześniej niż ojciec i wcześniej niż cesarz, zginę marnie. Obudził hrabiego Wurmbranda i kazał mu nadać telegram do ojca. W telegramie zażądał natychmiastowego powiadomienia cesarza i bezzwłocznego odwołania z powo­du choroby. Następnego dnia Franciszek Ferdynand został telegraficznie urlopowany i wezwany do Wiednia.

CHORY WZBRANIA SIĘ BYĆ CHORYM

Tej ciepłej, słonecznej jesieni 1892 roku ludzie wyglądali na szczęśliwych. Także w domu rodziców zastał Franciszek Ferdynand pogodny nastrój. Jego siostra Małgorzata zarę­czyła się z księciem Albrechtem von Württemberg; ślub miał się odbyć na początku nowego roku. Małgorzata, któ­ra najstarszego brata kochała bardziej niż pozostałe ro­dzeństwo — nigdy nie zapominała, że w dzieciństwie bronił

jej, gdy swawolny Otto straszył ją i znęcał się nad nią — okazywała wiele serdeczności przybyłemu arcyksięciu. Książę von Württemberg spodobał się Franciszkowi Ferdy­nandowi, obaj młodzi ludzie rozumieli się nawzajem i chęt­nie zostaliby przyjaciółmi. Franciszek Ferdynand żałował, że nie poznał wcześniej przyszłego szwagra. Teraz czas nie był odpowiedni, by kosztować szczęścia przyjaźni, ponie­waż Franciszek Ferdynand, który w Ödenburgu próbował traktować diagnozę węgierskiego lekarza tylko jako nie- przyjaźnie-złośliwą próbę wzbudzenia niepokoju, w ostat­nich dniach doszedł do przekonania, że jest poważnie cho­ry. Każdego ranka miał koszulę tak mokrą od potu, że klei­ła się do ciała, a lekka gorączka, która nie chciała ustąpić, napełniła przestraszonego nagle arcyksięcia wielką troską.

W Ödenburgu planował, że w Wiedniu pozostanie tylko dwa dni i zaraz pojedzie do Konopisztu, który go przycią­gał coraz mocniej. Złe doświadczenia z Odenburga wstrząs­nęły nim chyba mniej niż uświadomienie sobie, że zapadł na poważną chorobę. Postanowił w przyszłości unikać ludzi i tolerować w swoim otoczeniu tylko wiernego Janaczka i kilku strzelców. Matka i siostry nakłaniały go jednakże tak długo, aż zgodził się pozostać w Wiedniu kilka lygodni i umożliwić lekarzom codzienną obserwację swego stanu zdrowia, aby wreszcie uzyskać jasność co do prawdziwej natury choroby. Całe otoczenie usiłowało coś zrobić, aby rozerwać arcyksięcia, przestraszonego, opanowanego nagle obawą o swoje życie. Został awansowany na generał-majo- ra i przez kilka dni doznawał dziecięcej radości na widok czerwonych generalskich lampasów na spodniach, do czego już od dawna tęsknił. Cieszył się, że został poważnie potrak­towany przez swego szwagra, któremu zwierzył się z poli­tycznych planów na przyszłość i nie został źle zrozumiany.

Lekarze wszelako niepokoili chorego i pogrążali w roz­terce. Przeczyli sobie nawzajem, żaden nie chciał zgodzić się na metodę leczenia zalecaną przez innego. Jeden uważał, że niezastąpionym środkiem jest stała wieloletnia kuracja w Davos; drugi polecał pobyt zimą w Egipcie jako wystarcza­jący dla uleczenia zaatakowanych płuc; jeszcze inny twier-

;IW»' 1 KAt ii 1V* t

Iw™

MS»!*

1

d/il. że o chorobie płuc w ogóle nie może być mowy, rzadko kto ma dziś mocne, całkiem zdrowe płuca, parę tygodni w Merano to absolutnie dość dla wzmocnienia organizmu.

Franciszek Ferdynand, którego te sprzeczne opinie ziry­towały. chciał najpierw wszystkich lekarzy „posłać do diab­ła". Ponieważ jednak obawiał się o swe życie, więc niecierp­liwy i oporny, pozwalał się leczyć wszystkim, których mu polecano. Zrobił nawet więcej niż trzeba: ubrany po cywil­nemu był u wielu lekarzy, którzy go nie rozpoznali jako członka rodziny cesarskiej; oczekiwał, że od nich usłyszy prawdę. Ale także ci lekarze, przed którymi zataił swe na­zwisko, przeczyli sobie wzajemnie i radzili pacjentowi: żyć na wsi, pojechać do Merano, próbować w Wiedniu mlecz­nej kuracji, przenieść się na dłużej do Davos. Wściekły, ale mimo to z ulgą, opuszczał eleganckie i biedne gabinety sławnych i nieznanych lekarzy, coraz bardziej pocieszając się myślą, że choroba nie może być niebezpieczna dla życia, gdyż było wielu lekarzy, którzy nawet pobytu na Południu nie uważali za niezbędnie potrzebny.

Arcyksiążę zamieszkał w odziedziczonym pałacu przy Beatrixgasse. W tym cichym domu chciał spokojnie oczeki­wać polepszenia lub pogorszenia stanu zdrowia i dopiero z początkiem zimy zdecydować, gdzie spędzić tę zdradliwą porę roku.

Gdy kilka dni po wprowadzeniu się wrócił koło północy do swej rezydencji, powitał go hałas i muzyka. Wszystkie pokoje były jasno oświetlone. Nie umiał sobie wyjaśnić przyczyn tego hałasu, muzyki, uroczystego oświetlenia. Służba, na którą wrzasnął na klatce schodowej, nie ośmieli­ła się odpowiedzieć. Na stopniach rzucił się ku niemu Otto, uściskał go i powiedział wstydliwie, a zarazem bezczelnie, prosząc o wybaczenie, a jednakże ze swawolną chłopięcą przekorą, której nie wyzbył się jako dojrzały mężczyzna, że zaprosił „kilka uroczych dziewcząt, głównie baletnic”, aby spędzić z bratem wesoły wieczór; ponieważ jako ojciec ro­dziny nie mógł ich zaprosić do własnego pałacu w Augar- ten, zabrał je po prostu na Beatrixgasse, gdzie znajdują się tak piękne, nie używane salony i przytulne kąciki. Spodzie-

wa się, że Franciszek Ferdynand nie będzie z tego powodu zły, zaangażował „cudowną” kapelę cygańską, ale do fig­lów postarał się o „coś naprawdę ekstra”. Franciszek Fer­dynand chciał wyładować gniew i wyrzucić całe towarzy­stwo za drzwi, ale Otto złapał go za ręce i zaczął prosić:

- Franzi, nie psuj zabawy! Raz tylko bywa się młodym! Ciesz się, że nie jesteś biednym małżonkiem i ojcem rodziny jak ja!

Franciszek Ferdynand pozwolił się ułagodzić, wziął udział w zaimprowizowanej zabawie i bawił się nie najgo­rzej. Dopiero przy pożegnaniu wpadł znowu w złość, gdy Otto wyznał, że nie ma „ani grajcara” i że „kochany bogaty braciszek” musi być tak dobry i zapłacić cały rachunek.

Odtąd prawie każdej nocy przyprowadzał Otto do pała­cu wesołe towarzystwo. Poważne pomieszczenia, gdzie za dnia było cicho jak w kościele, bo nikt — z wyjątkiem Ja- naczka, który jednak jako zaufany człowiek Franciszka Ferdynanda odbywał często podróże inspekcyjne do Kono- pisztu i Chlumecu — nie ośmielił się głośno wypowiedzieć słowa, przekształcały się nocą w miejsce rozrywki wypełnio­ne artystkami, damami z półświatka i lekkoduchami. Otto, który wciąż musiał łagodzić gniew i niechęć Franciszka Fer­dynanda do tych improwizacji, twierdził, że urządza te za­bawy nie tylko dla własnej przyjemności, ale także, a może nawet przede wszystkim, dla rozweselenia Franciszka Fer­dynanda, który stał się okropnym hipochondrykiem i nie umie cieszyć się życiem. Naturalna serdeczność, z jaką Otto traktował źle usposobionego do ludzi brata, rozbrajała bę­dącego nieustannie w złym nastroju, zgorzkniałego Fran­ciszka Ferdynanda, gardzącego lekkomyślnością i marno­trawstwem młodszego, który pozostał wielkim dzieckiem. Życzy mi dobrze, myślał Franciszek Ferdynand; nic mi nie pamięta; życzy mi bez uczucia zazdrości wszelkiego szczęś­cia, sukcesu i awansu. Rozbrajająca bezceremonialność, z jaką Otto wyznawał surowo spoglądającemu, niezwykle po­rywczemu bratu zawstydzające figle i prosił wciąż o pienią­dze, o „małą pożyczkę”, nie pogarszała braterskich stosun­ków, zwłaszcza że młodszy nie odgrywał już roli człowieka

posiadającego przewagę, ale uznał wyższość starszego. Otto często opowiadał przysłuchującemu się w milczeniu bratu, jak ciężko jest w charakterze małżonka zachować radość życia. Maria Józefa to zacna, szlachetna, bardzo dobra żo­na. Kocha swego złego męża tak bardzo, że mu wszystko wybacza; i ta miłość i dobroć są właśnie diabelnie przykrym ciężarem. Otto każdego wieczoru zostaje w domu tak dłu­go. póki ona trzymając jego rękę nie zaśnie. Wtedy uwalnia ostrożnie dłoń z jej uścisku, opuszcza na palcach sypialnię i wykrada się z domu.

- Popatrz, Franzi — wzdychał — przecież nigdy je­szcze nie byłem wolnym człowiekiem, nawet dwadzieścia cztery godziny. Najpierw guwernerzy trzymali mnie na łań­cuchu, a zaraz potem wpędzono mnie w to małżeństwo. Nie masz pojęcia, jak jestem godny pożałowania.

Chociaż ta skarga nie była całkiem poważna, gdyż Otto od dzieciństwa pozwalał sobie na wszystko i nigdy nie dał się ujarzmić, Franciszek Ferdynand podejrzewał, że jego swawolny brat wcale nie jest tak szczęśliwy, na jakiego wy­gląda. Często po szalonej nocy jego oczy zdradzały przesyt, wstręt do świata, głęboką rozpacz.

Jednakże światu ukazywał tylko promienny uśmiech, bo miał ambicję być „pięknym arcyksięciem”, „pięknym Otto­nem”, którego uwielbiają dziewczęta i kobiety, a obawiają się ojcowie i mężowie. Niekiedy po szaleństwach jakiejś kończącej się kacem nocy przychodziło mu na myśl, że jest bezużytecznym człowiekiem, ale pobiłby bez zastanowienia każdego, kto by mu powiedział, że to używanie życia, ta rozrzutność i hulatyki, to bezmyślne dogadzanie sobie jest niezasłużonym przywilejem. Nie przypuszczał, że istnieją miliony ludzi we wszystkich miejscach świata, na wszyst­kich drogach ziemi, których uszczęśliwiłyby najmniejsze odpadki z jego stołu, że wszędzie są zrozpaczeni, którzy gło­dują, nieszczęśliwi bezdomni spod mostów wielkich miast, którzy nocują w podziemnych cuchnących kanałach. „Pię­kny arcyksiążę” nie był gorszy od innych „wielkich pa­nów”, którzy mniej naiwnie zagarniali nieprzyzwoicie dużą część ze stołu życia. Nie był gorszy niż chciwi arcyksiążęta i

wielcy posiadacze ziemscy, którzy każdą biedną kobietę, co wyniosła z lasu kawałeczek drewna, oskarżali i kazali wię­zić, był mniej niebezpieczny niż dyplomaci, generałowie, fa­brykanci amunicji we wszystkich krajach, którzy przygoto­wywali wojnę.

W pięknym Wiedniu arcyksiążęta szlifowali bruki, ucz­towali w gabinetach Hotelu Sacher, pili i cieszyli się życiem. Była pogodna, słoneczna jesień, świat wyglądał miło i szczęśliwie. Biedni, którzy nie mieli co jeść, byli stąd niewi­doczni, bezdomni żyli ukryci w podziemnych kanałach, wi­działo się tylko zadowolonych, szczęśliwych ludzi. Świat, gdy się go oglądało z okna Hotelu Sacher, był cudowny, mi­ły i szczęśliwy. Zdawano się na cesarza, on przecież chciał całą swoją mocą chronić pokój, doprowadzić do wiecznego pokoju, jego największym pragnieniem było szczęście wszystkich ludów cesarstwa, dla szczęścia swoich ludów pracował od trzeciej rano do późna w noc, opracowywał dziennie setki dokumentów, troszczył się nie tylko o wielkie sprawy państwa, lecz także o awans najskromniejszego urzędnika w jakimś leśnictwie. Świat został tak pięknie urządzony, że nie uchodziło za grzech żyć beztrosko. Stary arcyksiążę Karol Ludwik był beztroski, arcyksiążę Otto, „piękny Otto”, żył beztrosko i swawolnie, nawet chorowity arcyksiążę Ferdynand Karol zachowywał się beztrosko i urządzał ładnym modystkom małe wytworne sklepiki. Wszyscy mówili zatroskanemu Franciszkowi Ferdynando­wi, który psuł im dobry nastrój: „Nie martw się". On nie mógł jednak spać, myślał o swej chorobie, nie mógł jeść, choroba odebrała mu apetyt, nie mógł chwili spokojnie usiedzieć, zmartwienia pędziły go z miejsca na miejsce, jak on pędził jelenie i dziki; to nie było jedno zmartwienie, ist­niało ich wiele, a każde straszliwe, prawie nie do zniesienia. Największe zmartwienie stanowiła choroba, złośliwa i nie­widzialna. W niektóre dni była nierzeczywistą zjawą, ponu­rą groźbą węgierskiego lekarza, którego być może namówili węgierscy patrioci, aby przepędził znienawidzonego au­striackiego arcyksięcia. Kiedy indziej czuł ją straszliwie moc­no we krwi, w nocnym pocie, w dyszących piersiach, nie­

powstrzymanym kaszlu. Czasem oddychał lekko, nie czuł płuc. miał nadzieję, że choroba była urojeniem lub zniknęła bez śladu, tak jak się pojawiła. I znów były dni, gdy wraca­ła. ścinała go z nóg, rzucała w otchłań rozpaczy, lekka tem­peratura wydawała mu się ciężka i wysoka, tak że sądził, iż wkrótce musi umrzeć. Nie wiedział, co powinien uczynić, matka nakłaniała go do wyjazdu, uważała, że powinien podjąć leczenie w Davos, także ojciec doradzał mu tę kura­cję, ale arcyksiążę nie chciał,_ponieważ nie chciał być chory, nie chciał pogodzić się z tym, że jest chory. Chciał raczej wierzyć lekarzom, którzy go uspokajali, którzy kurację w Davos uważali za zbędną; przysłuchiwał się chciwie radom osób nie zainteresowanych, które mówiły, że nie powinien dać się ogłupiać przemądrzałym lekarzom.

Tego chciał słuchać, tylko tego. Nie do zniesienia bo­wiem była dla niego nie tylko pewność, że jest chory, ale także wyobrażenie, że inni dostrzegą w nim chorego czło­wieka, kandydata na śmierć, który nie ma żadnych wido­ków, by kiedykolwiek dojść do władzy, by kiedykolwiek wstąpić na tron, na czym koncentrowała się cała jego uwa­ga od 30 stycznia 1889 roku. Czyż nie było dostatecznie po­niżające, że nie został oficjalnie następcą tronu? Czyż nie było haniebne, że Madziarzy, i nie tylko oni, także niektó­rzy wpływowi politycy w Austrii, nie zwracali na niego uwagi, jakby nigdy nie miał zostać cesarzem? Jakże zuch­wali staliby się wówczas, gdyby z ust do ust poszła wieść o jego chorobie, gdyby w gazecie pojawiła się informacja, że udał się do Davos! Ta myśl była prawie tak samo męcząca jak choroba. I nikt nie umiał mu doradzić, nikt nie potrafił mu pomóc.

W potrzebie serca zwierzył swe zmartwienie człowieko­wi, któremu ufał bardziej niż innym, chociaż nie byli przyja­ciółmi i nie mogli nigdy przyjaciółmi zostać: prepozytowi doktorowi Marschallowi, dawnemu wychowawcy. Du­chowny przestraszył się, gdy ujrzał zapadnięte policzki swe­go byłego ucznia, usłyszał podejrzane pokasływanie, musiał wytrzymać gorączkowy blask wodniście niebieskich, zwy­kle zamglonych oczu. Młody człowiek w generalskim mun-

durzę był chory, być może zgubiony bez ratunku. W czasie, który prepozyt miał do namysłu, nie dłuższym niż tchnie­nie, niż trzeba było na zaczerpnięcie głębokiego oddechu, uświadomił sobie całe niebezpieczeństwo, w jakim znalazł się Franciszek Ferdynand, a wskutek tego i on sam. Czyż jego z trudem rozpoczęte dzieło, które myślał zakończyć w najbliższych latach, miało przepaść, jego dumny plan wzmocnienia i rozwoju potęgi Kościoła katolickiego w Austrii, może w całej Europie, dzięki jego wpływom, dzięki energii i dyplomatycznemu kunsztowi przyszłego kardynała metropolity Wiednia, miał stać się po prostu chimerą, niezi- szczalnym życzeniem, marzeniem wodzonego za nos czło­wieka, który zawsze stawia na złego konia? Nie wolno do tego dopuścić, trzeba ratować arcyksięcia, rozważał doktor Marschall. Przestrach, refleksja i postanowienie, żeby na­rzucić choremu pewną decyzję, przemknęły mu błyskawicą przez głowę. Prepozyt zresztą tak dobrze panował nad swą twarzą, że nie zdradził przerażenia. Uśmiechnął się. W tej samej chwili uśmiechając się znalazł wyjście, które jemu i choremu powinno pomóc.

Powiedział, że o prawdziwej chorobie, a już w ogóle o niebezpiecznej, nie może chyba być mowy. Lekka gorączka musi jednak bezwarunkowo zniknąć, a kaszel ustąpić. Wy­jazd do Davos nie jest konieczny; tam leczy się ciężkie przy­padki, do których Franciszek Ferdynand na szczęście nie należy. Że arcyksiążę nie zdecyduje się pojechać do Davos, prepozyt zrozumiał natychmiast, dlatego nie brał tej ewen­tualności w ogóle pod uwagę. Coś trzeba jednak zrobić; w Wiedniu czy Konopiszcie Franciszek Ferdynand nie może się przecież kurować. Najlepsza byłaby długa podróż. Po­dróż dookoła świata. Powietrze morskie ma walory leczni­cze. Wydaje mu się, że arcyksiążę mógłby najpierw odwie­dzić kraje południowe, a potem, z nowymi siłami, podróżo­wać dalej, zobaczyć świat, baśniowe lądy. odległe konty­nenty, legendarne morza i wyspy. Tak dałoby się połączyć przyjemne z pożytecznym: poznać dobrze wiele krajów i części świata, przeżyć godne zazdrości przygody i powrócić zdrowym.

1

1

Bk»

Franciszek Ferdynand z miejsca zapalił się do tego pla­nu. Otworzył atlas i zachwycony patrzył na mapę pokazują­cą wszystkie morza i części świata.

Wspaniały pomysł! — zawołał.

Wodził palcem po morzach, po ogromnych krajach. Myśl, żeby te morza przepłynąć, te kraje przemierzyć, oszo­łomiła go.

Do Indii także pojadę. Już od dawna pragnąłem zo- baczyć Indie z powodu bajecznych polowań.

Prepozyt skinął głową uśmiechając się.

Indie? Ależ tak! Do Indii musi Wasza Cesarska Wy­sokość popłynąć koniecznie. Cały świat stoi otworem przed W aszą Cesarską Wysokością, wszędzie Wasza Cesarska Wysokość będzie się czuł dobrze, świat przecież jest taki piękny!

Niepokój Franciszka Ferdynanda znalazł nagle ujście, z całą energią przystąpił do przygotowywania podróży doo­koła świata. Czuł, że w czasie tej podróży będzie mógł uciec od choroby, uciec od samego siebie, że w innych krajach stanie się innym człowiekiem, że wszystko, co uciążliwe, zo­stawi w ojczyźnie. W pierwszym odruchu radości uścisnął hrabiego Wurmbranda, który podobnie jak on został nie­dawno awansowany na generał-majora.

Żeby tylko cesarz zezwolił na podróż! — powiedział zatroskany hrabia. — Wiem, że zawsze są trudności, gdy ktoś z najjaśniejszej rodziny Jego Cesarskiej Mości prosi o zezwolenie na podróż za granicę.

Ale w tym wypadku nie powinien robić kwestii — za­uważył Franciszek Ferdynand — jest to przecież podróż ze względów zdrowotnych!

Wasza Cesarska Wysokość chce jednak oficjalnie określić podróż jako ekspedycję naukową — dorzucił hrabia w zamyśleniu.

No tak — zastanowił się Franciszek Ferdynand — racja; ale cesarzowi można powiedzieć prawdę. Tato musi natychmiast poprosić o audiencję i przynieść zezwolenie.

Następnego dnia Karol Ludwik był u cesarza i przedło­żył prośbę Franciszka Ferdynanda. Cesarz oświadczył, że

nie może się zgodzić na tę podróż. Nie miał dobrych do­świadczeń, jeśli chodzi o zagraniczne podróże arcyksiążąt. Franciszek Ferdynand nie jest uczonym, nie musi podejmo­wać żadnych naukowych ekspedycji. Jeżeli jednak chce się tylko kurować, to wystarczy chyba dłuższy pobyt w Mera- no, gdzie leczy się ze znakomitym skutkiem najcięższe przy­padki tuberkulozy. A ponieważ Franciszek Ferdynand nie jest poważnie chory, zapewne cierpi jedynie na chwilowe za­ziębienie, Merano z pewnością wystarczy.

Karol Ludwik wrócił do domu przygnębiony tą decyzją. Franciszek Ferdynand szalał:

On nie chce, żebym wyzdrowiał — krzyczał — chce, żebym umarł! Ponieważ jego syn nie żyje, chce, żebym ja także umarł, to jasne, przejrzałem go, on nie może mnie ścierpieć, nie znosi myśli, że ja kiedyś mam zostać jego na­stępcą!

Odbyto naradę rodzinną. Maria Teresa wpadła na pe­wien pomysł.

Gdyby cesarzowa zechciała się zaangażować w spra­wę podróży — mówiła — umiałaby wymusić zezwolenie, poza tym nikt.

Małgorzata, której cesarzowa przesłała gratulacje z okazji zaręczyn, chciała natychmiast iść do cesarzowej, po­dziękować za życzenia i przekazać prośbę Franciszka Fer­dynanda. Plan został przyjęty i od razu zrealizowany. Cesa­rzowa nie podejrzewała, że nie zawiniwszy, jest winna od­mowy cesarza; jej zagraniczne podróże były dla Franciszka Józefa zawsze niepożądane i bolesne. Obiecała zmienić na­stawienie cesarza. Jeśli Franciszek Ferdynand jest chory, cesarz musi się zgodzić na wszystko, co może ułatwić zlik­widowanie choroby, oświadczyła zdecydowana na zażartą walkę.

Kilka dni później powiadomiono Franciszka Ferdynan­da, że może przedsięwziąć podróż. Cesarz rozporządził, że arcyksiążę uda się w drogę w połowie grudnia na krążowni­ku taranującym „Cesarzowa Elżbieta”.

Cesarzowa umożliwiła podróż. Okręt, który postawio­no do dyspozycji Franciszka Ferdynanda, nosił jej imię. Ar-

v\^WVAW\\\W

% W v' -'Q+ t*4w

|#■#**• SJ»%*

>\\X0

c\ książę poprosił ją o audiencję pożegnalną. Ledwie ją znał, czuł jednak przed nią bezmierny lęk. Jego lęk przed cesa­rzem był także wielki, ale gdy mówił z monarchą, stał moc­no na ziemi: co cesarz powie lub czego będzie sobie życzył, dało się zawsze, albo przynajmniej często, przewidzieć. Ce­sarzowa była nieobliczalna. Mówiono, że nie zawsze jest ła­skawa. lubi wzbudzać niepokój, wprowadzać ludzi w zakło­potanie.

Audiencja pożegnalna była jednak aktem kurtuazyjnym i nie powinna chyba przynieść niespodzianek.

Franciszek Ferdynand przekazał cesarzowej słowa po­dziękowania, których się wyuczył. Słuchała w roztargnie­niu, a potem powiedziała, bez mała niecierpliwie:

Zrobiłam to z przyjemnością.

Chw ilami wydawała się wciąż jeszcze piękna, choć miała już pięćdziesiąt pięć lat i była cierpiącą kobietą o wyostrzo­nych rysach. Posiadała jakby dwie twarze: jedną zniszczoną zgryzotą, chorobą i wiekiem i drugą niezniszczalną, nerwo- wo-melancholijną twarz młodej dziewczyny, która czasami wydawała się przesłaniać tamtą, rzeczywistą. Kiedy mówiło się z cesarzową, jakaś niewidzialna ręka zamieniała niekie­dy obie twarze. Było to niesamowite i nieznośne. Franciszek Ferdynand miał nadzieję, że cesarzowa wkrótce go odpra­wi.

Tymczasem nagle roześmiała się:

Prawda, mam przecież jeszcze jedno polecenie. Po­winnam, nim udasz się w podróż, wystąpić wobec ciebie w roli swatki. — Niezniszczalna, nerwowo-melancholijna twarz młodej dziewczyny rozjaśniła się.

Uśmiechnął się zażenowany. Jej twarz stała się znów stara, wyrażała roztargnioną powagę, którą cesarzowa za­wsze miała na pokaz, kiedy musiała się uwolnić od jakiegoś znienawidzonego obowiązku.

Mówiąc bardzo szybko, niecierpliwie wyjaśniła, że pro­szono ją, by wysondowała go, czy po powrocie z podróży nie zechciałby poślubić jej krewnej, pewnej bawarskiej księżniczki, która teraz ma szesnaście lat.

Nie powiem ci jednak nawet, kto to jest, nie dora­

dzam ci — ciągnęła dalej niecierpliwym tonem. - Należy poślubić tylko tę kobietę, którą się kocha, w przeciwnym razie będzie się mrało brzydkie dzieci.

Nie wiedział, co odpowiedzieć.

A więc załatwione — dodała tym samym niecierpli­wym tonem. Potem uśmiechnęła się i powiedziała serdecz­nie: — Szczęśliwej podróży. Wracaj zdrów.

Kiedy wychodził, spostrzegł, że odprowadza go jej współczujące spojrzenie. Zawsze słyszał, że nie jest osobą współczującą. Pomyślał: Prawdopodobnie wyglądam jak kandydat na śmierć. To współczujące spojrzenie przestra­szyło go bardziej niż bezwzględna diagnoza węgierskiego le­karza. Odetchnął głęboko, gdy już siedział w powozie i zo­stawił za sobą Hofburg. Ścigało go wciąż współczujące spojrzenie cesarzowej.

Cesarzowa wygląda jak stara baba — powiedział do hrabiego Wurmbranda, aby dać upust swej niechęci i przy­gnębieniu.

Gdy to mówił, miał jednak nieczyste sumienie. Zajaśnia­ła mu bowiem przed oczyma niezniszczalna, nerwowo-me- lancholijna twarz młodej dziewczyny, która nagle wyparła tamtą starą, pełną zgryzoty twarz kobiety w podeszłym wie­ku. Zaczerwienił się nagle, ponieważ zaczął się obawiać, że nie sprostał cesarzowej w rozmowie. Nie zrobił dobrego wrażenia. Nie dał ciętej odpowiedzi. Wygłosił swoje dwa wyuczone na pamięć zdania, a potem milczał. Pomogła mi w sprawie podróży, muszę być jej wdzięczny, myślał. Zasta­nawiał się jednak, chciał coś znaleźć, co przemawiałoby przeciw niej. Była przyjaciółką Madziarów, spowodowała, że cesarz zawarł ugodę z Węgrami, dał Madziarom zbędne prawa. Ja będę musiał to odpokutować, będę musiał to zmienić, pomyślał Franciszek Ferdynand. Uczyniła mi wię­cej złego niż dobrego. Nie chcę, żeby spoglądano na mnie współczująco. Nie potrzebuję współczucia. Po podróży nikt już nie powinien patrzeć na mnie współczująco. Liczył dni i godziny do wyjazdu.

Dwa okręty wojenne stały przy molo w Trieście: „Cesarzo­wa Elżbieta" i „Gryf’; W wielkim salonie „Gryfa” koncer­towała okrętowa kapela. Oficerowie, z „pięknym arcyksię- ciem" Ottonem na czele, zaprowadzili Franciszka Ferdy­nanda. który właśnie zajął przeznaczone dla niego pomie­szczenia na krążowniku „Cesarzowa Elżbieta”, do salonu „Gryfa”. Znajdował się tam uroczyście nakryty stół pożeg­nalny. a zarazem urodzinowy. W ten wiosennie łagodny, grudniowy wieczór rodzice, rodzeństwo i przyjaciele Fran­ciszka Ferdynanda obchodzili cztery dni wcześniej jego dwudzieste dziewiąte urodziny, a jednocześnie go żegnali.

Popatrzył dookoła. To więc byli jego krewni, przyjacie­le. Nie miał przyjaciół, nie miał żadnego przyjaciela. Miał tylko jedną przyjaciółkę: matkę, macochę. Siedziała obok niego i napominała czule, jak napominają matki:

Uważaj na siebie. Myśl zawsze o swym zdrowiu. Zo­stań na pokładzie, jeśli statek przybije do niebezpiecznych wybrzeży, do okolic malarycznych w Afryce czy w Azji. Bądź ostrożny, nie wolno ci się przeziębić i zgrzać. Nie prze­męczaj się nadmiernie polowaniami i dużymi wycieczkami. Wracaj zdrowy. Wszystko inne jest nieważne. Tylko wracaj zdrowy!

Słuchał uprzejmie, trzymał się na wodzy, napomnienia niecierpliwiły go. Niecierpliwiły dowcipne opowieści Otto­na. Niecierpliwiły gorliwe przemowy oficerów, którzy wznosili toasty. Wyniósł się wkrótce do swej sypialni na krążowniku „Cesarzowa Elżbieta”.

Czerń morza ciągnęła się w nieskończoność. Na brzegu lśniły światła, dochodził stamtąd śpiew, od morza płynęło łagodne powietrze. Ono także go niecierpliwiło. Jego nie­spokojne serce biło niecierpliwie, nienawidził nastroju po­żegnań, nienawidził nastroju urodzin, liczył godziny, nie­cierpliwość ledwie pozwoliła mu spać.

Następnego dnia zagrzmiały działa. Kapele okrętowe „Cesarzowej Elżbiety” i „Gryfa” odegrały hymn narodo-

wy, a na pożegnanie marsz O moja Austrio. Dziewięć tysię­cy koni mechanicznych okrętu liniowego zaczęło pracować. W grzmocie dział, w huku maszyn Franciszek Ferdynand niecierpliwie przesyłał ręką pożegnalne pozdrowienia rodzi­com, rodzeństwu, przyjaciołom, którzy stali na pokładzie „Gryfa”. Musiał jeszcze długo poskramiać swą niecierpli­wość, „Gryf’ towarzyszył mu aż do Piranu.

W końcu „Gryf’ zmienił kurs. „Cesarzowa Elżbieta" popłynęła w kierunku Kanału Sueskiego. Franciszek Fer­dynand odetchnął głęboko. Biorąc głęboki oddech postano­wił: W tej chwili zaczynam nowe życie. Niepokój, choroba, zmartwienia pozostały za mną, zaczyna się życie zdrowe, życie, które ma być bogate i pełne sensu. W czasie tej po­dróży chcę przede wszystkim wyzdrowieć, ale chcę także uło­żyć plan mego życia, chcę zdać sobie jasno sprawę ze swych zamierzeń, ze swych sił. Jestem przyszłym władcą dużego państwa, które jest źle rządzone. Chcę uświadomić sobie, jak może być rządzone dobrze. Daję sobie rok czasu, by wyzdrowieć i naszkicować plan odbudowy, którą przepro­wadzę po wstąpieniu na tron. Rok, może nawet dwa lata. Jak długo żyje stary cesarz, nie mam nic innego do roboty.

Siedział godzinami i rozmyślał. Marszczył czoło i łamał sobie głowę: Od czego zacząć? Od Madziarów? Nie wiedział

o nich nic, wiedział, że nic nie wie. Niektórzy oficerowie w Sopronie, nie, w Ódenburgu, na jego odezwania się po nie­miecku odpowiadali uparcie w swym języku, niektórzy wój­towie i nauczyciele nie bali się mówić przy nim o węgier­skim prawie państwowym, o prawno-państwowych żąda­niach Madziarów. To było wszystko. Więcej nic o nich nie wiedział. Jeszcze mniejsze pojęcie miał o innych narodach, które żyły w monarchii, o wielu narodach, które, jak sły­szał, czuły się uciskane. Chciał silnych, potężnych Au- stro-Węgier. Ale silne i potężne mogło być tylko państwo, którego mieszkańcy byli zadowoleni, nie różnili się w dąże­niach, nie czuli się uciskani. Tego nikt nie powiedział Fran­ciszkowi Ferdynandowi, to mówił mu zdrowy rozsądek. Uciskane ludy trzeba zadowolić. Czy są rzeczywiście uci­skane, czy też żyją w urojeniu, że są uciskane, było obojęt­

ne: trzebił im dać te swobody, których każdy naród i każdy człowiek potrzebuje, aby żyć w zadowoleniu. Wolność na­rodom! l a dewiza powinna odmłodzić i uratować zmursza­łe państwo. Wolność jednak musi mieć nienaruszalne grani­ce. które wyznacza wola życia monarchii. Każdy mieszka­niec cesarstwa ma być przede wszystkim Austriakiem, do­piero potem Niemcem, Czechem, Polakiem, Rusinem, Ser­bem, Chorwatem, Słowakiem, Słoweńcem, Włochem. Tak­że Madziarzy muszą w końcu pojąć, że nie może być dla nich żadnych wyjątkowych przywilejów. Ich wzrok musi być skierowany na Wiedeń, tam muszą się rozstrzygać ich losy. nie w Budapeszcie, nie w Sopronie, nie w żadnej nędz­nej wsi. która jest pełna dążeń niepodległościowych Ma­dziarów. Mogą domagać się swobód, ale nie większych niż inne narody monarchii. Muszą poczuć mocną rękę cesarza, który poskromi ich swawolę i utrzyma razem wszystkie na­rody. Musi być wspólny język urzędowy, wspólny język w wojsku. W armii i w urzędach państwowych nie można to­lerować żadnego zamętu językowego. Bez języka urzędowe­go nie ma państwa. 1 językiem urzędowym musi być nie­miecki. To trzeba panom Madziarom wbić do głowy. Ta zasada musi zwyciężyć, a to zwycięstwo trzeba odnieść własnymi siłami, a nie na przykład przy pomocy obcego żołdactwa, jak w pierwszym okresie rządów Franciszka Jó­zefa. Niemcy nie mogą jednak sądzić, że są z tego powodu uprzywilejowanym narodem. Lincki program Niemców austriackich, który żądał niezależności dla Galicji i Dalma­cji. aby wyodrębnić również dawne niemieckie kraje związ­kowe, był ostrzeżeniem. Trzeba wpoić wszystkim narodom, że państwo pod rządami Habsburgów jest europejską ko­niecznością i że dążą do samobójstwa, jeśli chcą pogrzebać jedność i trwałość monarchii. Ale jak można umocnić tę ideę“? Jak z niezadowolonych narodów zrobić zadowolone? Jak wziąć się do tego? To było pytanie.

Rozmyślającemu arcyksięciu zabrakło wiedzy o wzaje­mnych zależnościach, zabrakło jasności, wyraźnego progra­mu. Mgliście tylko majaczyło mu się, że musi wszystko ro­bić inaczej niż Franciszek Józef. Rozmyślał całymi dniami,

nie widział morza, nie widział wybrzeży, wspaniałych kra­jów, do których widoku tęsknił, zapomniał nawet oddać się swej jedynej namiętności — polowaniu.

Lekarze śledzili go ze wszystkich stron. Badali skrycie kaszel, kolor twarzy. Niechętny, bronił im dostępu do sie­bie. Nieśmiało napominali go, aby mniej palił. Postanowił wyzdrowieć w czasie tej podróży, ale nie chciał porzucić pa­lenia, było mu potrzebne, gdy rozmyślał, a robił to nie­ustannie. Jego krewny, arcyksiążę Leopold Ferdynand, który pełnił służbę na krążowniku jako podporucznik, pró­bował czasami nawiązać lekką rozmowę, o kobietach, o wyścigach; Franciszek Ferdynand słuchał nieuważnie i da­wał skąpe, niechętne odpowiedzi. Oficerowie, którym hra­bia Wurmbrand zdawał codziennie sprawę z nastrojów Franciszka Ferdynanda, nie ważyli się przeszkadzać arcy- księciu, który najwidoczniej był w złym humorze. Nie chciał nikogo widzieć, rozmyślał. Ale rozmyślanie prowadziło do­nikąd. Im dłużej się zastanawiał, tym trudniejsze stawało się zadanie, które stało mu przed oczyma.

Pewnego dnia uświadomił sobie, że to prowadzi doni­kąd. Trzeba przede wszystkim przyswoić sobie wiedzę, któ­ra wyjaśni w szczegółach wszystkie problemy państwa. Trzeba poznać ludzi, którym ufają narody. Tu, na okręcie, nie może się niczego nauczyć. Pobiegł do dowódcy okrętu i rozkazał mu zawrócić, skierować się z powrotem do Trie­stu. Kapitan liniowca wyraził żal, że nie może spełnić tego życzenia, celowo nie powiedział: rozkazu. Krążownik tara­nujący „Cesarzowa Elżbieta” musi płynąć do Jokohamy, okręt wojenny nie może samowolnie zmieniać kursu. W Jo­kohamie, wyjaśnił kapitan liniowca, arcyksiążę musi się tak czy tak rozstać z krążownikiem; tam będzie mógł przerwać podróż dookoła świata i brytyjskim parowcem, który go oczekuje, wrócić do Europy.

Franciszek Ferdynand przyjął to pouczenie z gniewem, ale bez sprzeciwu. Był oficerem, wiedział, że rozkaz w każ­dym wypadku musi być wykonany; krążownikowi „Cesa­rzowa Elżbieta” nie wolno zlekceważyć rozkazu z powodu kaprysu arcyksięcia, który podróżował na nim incognito

pod nazwiskiem hrabiego von Hohenberg. Drżącą z gniewu ręką ujął strzelbę i szukał celu. Niedaleko, na wybrzeżu zo­baczył ogromne stado flamingów, plaża jaśniała od urokli- w ie lśniącej czerwieni pełnych wdzięku, baśniowo pięknych ptaków. Wycelował w jednego i... chybił. On, mistrz w strzelaniu, nie trafił stojącego flaminga. Na moment zapie­nił się z wściekłości. Ale ten chybiony strzał otrzeźwił go. Muszę się uspokoić, muszę stać się rozsądny, powiedział so­bie. A przede wszystkim wyzdrowieć; to jest właściwy cel mojej podróży.

Poszedł do salonu i zaczął spokojną, rozumną rozmowę z towarzyszami podróży. Całkiem zapomniał, że postano­wił napisać książkę o swojej podróży dookoła świata. Ze względu na tę planowaną książkę zabrał ze sobą geografów i badaczy, z którymi do tej pory prawie nie zamienił słowa. Chciał swą książkę napisać sam; tylko stylistyczne opraco­wanie pozostawić współpracownikom. Ach, ta książka, ta książka, to musi być przyjemność napisać taką książkę. Wieczorem zaczął zbierać swe wrażenia i pisać. Już przy pierwszym zdaniu odkrył, że jeszcze nic nie widział. Ruszył w podróż ślepy, jak ślepiec przepłynął obok wspaniałych wybrzeży i krajów. Czyż nie miał zrozumienia dla piękna natury? Roześmiał się: któż kochał naturę bardziej niż on, myśliwy, przyzwyczajony żyć w lasach ze strzelbą?

Mylił się. Nie kochał natury. Jego namiętność łowiecka stłumiła miłość do natury. Nie na widok lasu, kwitnącej łą­ki, lecz przy zdychaniu ubitego zwierza doznawał najwyż­szego szczęścia. Taki pozostał też w czasie podróży dookoła świata. Szczęśliwy bez reszty był w dzień Nowego Roku, gdyż udało mu się po raz pierwszy zestrzelić latającą rybę. W drodze na Cejlon, do Bombaju, na widok łańcucha Hi­malajów w Dardżyling, w czasie podróży z Kalkuty do Sin­gapuru. przez Archipelag Malajski do Sydney i z powrotem przez Borneo do Hongkongu, Kantonu i Jokohamy, na trwającej tygodniami wędrówce przez Japonię — zawsze i wszędzie pędziła go żądza, by upolować rzadkie zwierzę, za­bić możliwie wiele rzadkich zwierząt, wszędzie jego ręka składała się gorączkowo do pierwszego strzału; a po ostat­

nim strzale parł znów do podróży przez inne kraje, gdzie znajdowały się inne zwierzęta, inne trofea myśliwskie. Kraj, który zaoferował najlepszą zdobycz, był najpiękniejszy. Wprawdzie później dało się przeczytać w jego książce nieje­den pełen zachwytu opis budowli i krajobrazów, ale sławio­ny przez niego widok Tadż Mahal, wspaniałego grobowca w Agrze, czy „pięciu białych braci”, szczytów himalajskich, na których piękno zwrócili mu uwagę towarzysze podróży, poruszał go mniej niż radość z najmniejszej nawet zdobyczy łowieckiej. Podczas gdy w milczeniu przyglądał się najpię­kniejszym krajobrazom ziemi, wszystko w nim krzyczało: Strzelać! Strzelać! Strzelać! Kiedy strzelał, jego męskość wdzierała się w łono natury, a żądza tryskała mordem i śmiercią.

Trasa jego podróży usiana była żebrakami, jeden prze­kazywał drugiemu hasło: Uwaga, zbliża się książę z Zacho­du, trzeba mu wskazywać raje zwierząt; ciągle strzela, ciągle chce strzelać, ciągle strzelać. Jest skąpy, nie daje nic, ma wę­ża w kieszeni; ale płaci, gdy mu się wskaże zdobycz. Już w Egipcie zaczęło się to sprzysiężenie żebraków, tam powie­dzieli mu, gdzie znajdują się leża szakali, tam biegli za nim z okrzykiem „bakszysz”, a potem w każdym porcie, w każdej miejscowości Afryki, Azji, Australii czyhali na niego, na sławnego myśliwca, księcia z Zachodu, który chciał tylko strzelać, wciąż tylko strzelać. Czatowali na niego także dy­rektorzy variétés i właściciele burdeli, proponowali dzie­wczęta, ale bardzo rzadko dawał się skusić, by podziwiać taniec brzucha jakiejś natrętnej piękności. Budził się po ta­kich nocach z wyrzutami sumienia, zatrwożony i drżący, i oczekując pomocy spoglądał na lekarzy, niemiłych zrzę­dów, niepożądanych i niezbędnych dręczycieli.

To szkodzi, Wasza Cesarska Wysokość, to oczywiś­cie szkodzi — odpowiadali z poważnymi minami i dodawali uspokajająco, gdyż prosiło o to jego wystraszone spojrze­nie: — Ale tym razem, miejmy nadzieję, jeszcze nie zaszko­dziło.

Chcę wrócić zdrowy, chcę wyzdrowieć, przysięgał sobie po każdym ekscesie. Także polowania męczyły go, towarzy-

szące tm podniecenie, żądza mordu. Lekarze mówili, że po­winien odpoczywać, spokojnie leżeć, spokojnie podróżo­wać. On tymczasem nie znosił spokoju; kiedy odpoczywał, atakowały go dręczące myśli, mordercze myśli, które mu­siał) prowadzić do obłędu lub samobójstwa. Mógł odpo­czywać tylko pół godziny, nie dłużej, aby nie opadły go myśli, te szakale mózgu, które urządzały na niego polowa­nie. niezmordowani, wiecznie czatujący myśliwi, wytrwalsi i bardziej bezlitośni niż on.

W Jokohamie, gdy pożegnał się z „Cesarzową Elżbie­tą". pozwolił lekarzom zbadać się po raz pierwszy od po­czątku podróży. Stwierdzili lekką poprawę, jednakże nie trwałe wyzdrowienie. Odwrócił się, by ukryć rozczarowa­nie. Miał skrytą nadzieję, że pojawi się w domu jako zdrowy człowiek, skrycie oczekiwał, iż okaże się, że choroba nie by­ła żadną chorobą. Miał dość obcego świata, tęsknił do Au­strii, do Wiednia, do Konopisztu, do spojrzenia z okna za­mku na park i leżące wokół wsie. Także nostalgia była cho­robą, której się wypierał, a która teraz gwałtownie wybuch­ła. Usilnie nalegał na lekarzy;

Czego mi jeszcze brakuje? Nie czuję się chory! Czy chcecie, panowie, na przykład twierdzić, że mam suchoty?

Zakłopotani odpowiadali, że nie jest suchotnikiem, ale między suchotami a całkowitym zdrowiem istnieją stany pośrednie, których nie można lekceważyć.

Angielskim parostatkiem popłynął przez Ocean Spokoj­ny do Ameryki Północnej. Od długiej podróży morskiej le­karze oczekiwali leczniczego działania. Tym razem arcy- książę w czasie drogi wypoczywał. Tylko czasami siedząc na kanapie celował przez okno kajuty do jakiegoś ptaka i zadowolony przymykał oczy, gdy ten, trafiony, spadał do morza. Opanowało go paraliżujące znużenie. Wszystko, do czego dążył, wydało mu się niezmiernie odlegle, niemal tak samo niepożądane jak niezmiernie odległe: przejęcie wła­dzy, sen o przyszłej wielkości, plany życiowe, jasność. Sta­tek prul morze, ogromny błękitny klosz nieba płynął razem | ogromnym błękitem Oceanu Spokojnego, niekiedy leżący

arcyksiążę wmawiał sobie, że koniec tej podróży będzie końcem jego dni.

Ameryka obudziła go. Już przy pierwszym kroku, który zrobił na ziemi Stanów Zjednoczonych, zaniepokoił go ha­łas, tempo, rzeczowość i bezwzględność kraju podobnego do budzika, którego nie da się wyłączyć i który bezustannie dzwoni i huczy. Cóż za obrzydliwy kraj, cóż za obrzydliwi ludzie, powiedział i zdecydował jedynie krótko pozostać w Ameryce, i pierwszym parowcem popłynąć do Europy. Po­tem jednak urzekł go potężny rytm amerykańskiego życia, urzekł go także szczególny gatunek ludzi, ich świadoma ce­lu energia, ich nie dająca się zbić z tropu wiara we własne si­ły, ich wyższość w aktywnym pokonywaniu wszystkich ży­ciowych problemów. Wodospady Niagary, piękno parku Yellowstone, dzikość Gór Skalistych, olbrzymia skala na­tury, imponowały mu mniej niż ludzie, którzy wydawali mu się wstrętni i zarazem godni podziwu. Ameryka była młoda. Tutaj rodziła się przyszłość ludzkości. Starą Europę, stare szacowne rody, starą chwałę dynastii Habsburgów, wszyst­ko to, co Franciszek Ferdynand czcił zawsze z przekona­niem jako najwyższą wartość, spowijała tutaj aura nierze- czywistości. Ta świadomość przygnębiała. Myślał: Przysz­łość należy do tego, co nowe, co młode, co prze gwałtownie do przodu. Ta świadomość zarazem oswobadzała.

Tutaj, w Nowym Jorku, przyszła Franciszkowi Ferdy­nandowi do głowy myśl, która napełniła go nową nadzieją, nowym życiem. Poznał strukturę i konstytucję Stanów Zjednoczonych, porównał Stany Zjednoczone ze swą oj­czyzną. Pomyślał o niezadowoleniu narodów Austro-Wę- gier, o problemach wspólnego życia wielu narodów w sta­rym, trzymanym słabą ręką, ustawicznie narażonym na ciężkie wstrząsy, źle rządzonym państwie, problemach właściwie nie do rozwiązania. Błysnęła mu myśl: Czy nie dałoby się przekształcić monarchii austro-węgierskiej w państwo związkowe? Może byłoby to rozwiązanie starych problemów cesarstwa: Stany Zjednoczone Austro-Węgier. Każdy naród tworzyłby własne państwo w państwie, każdy

mógłby się swobodnie rozwijać, każdy byłby za siebie od­powiedzialny. jeden nie mógłby drugiego uciskać, jeden drugiego prześladować z zawiści i zazdrości, i wszystkie ra­zem byłyby jednym szczęśliwym cesarstwem, jednym wiel­kim państwem ze szczęśliwym cesarzem na czele.

Ta myśl oszołomiła Franciszka Ferdynanda. Miał już plan. porywający śmiałością .iowy plan, który stare cesar­stwo mógłby uratować przed upadkiem. Oszołomiony tą myślą zapomniał, że jest chory i słaby. Czuł tylko, że jest miody, że jego młodość należy do przyszłości. Spiesznie przerwał pobyt w Ameryce. Ten kraj dał mu więcej niż Egipt. Indie i Japonia: wrócił mu chęć życia. Być może, roz­ważał. być może nazwą moją ideę szaloną; ale będę o nią walczył, pomogę jej zwyciężyć. Cesarz kazałby mnie za­mknąć w domu wariatów, gdyby się dowiedział o moim planie. Ale cesarz jest stary, a ja jestem młody. Płynąc przez Atlantyk, arcyksiążę myślał dniem i nocą: Cesarz jest stary, a ja jestem młody.

Franciszek Ferdynand nie czuł już gorączki. Chciwie wciągał ostre morskie powietrze, gotów do walki zdążał do domu. Musi istnieć walka młodości ze starością, to jest od­wieczne prawo. A ja, ja jestem młodość, w imię młodości odmłodzę stare cesarstwo. Bez goryczy przypomniał sobie, że nigdy nie był młody. Już jako chłopiec czuł się stary w porównaniu ze swawolnym Ottonem. W Enns jako mło­dziutki porucznik czuł się stary obok urzekającego wszyst­kie kobiety hrabiego Wurmbranda, który był przecież o wiele starszy niż on. W Pradze, przy muzyce schrammelow- skiej, przy okrzykach wyrażających radość życia, także czuł się stary. Teraz wreszcie poczuł, że całe życie jest jeszcze przed nim. Postanowił je wykorzystać, wypełnić po brzegi czynami.

Chciał natychmiast po powrocie do kraju zacząć zjedny­wać ludzi dla swej idei, wezwać uczonych biegłych w prawie państwowym i wspólnie z nimi opracować przyszłą konsty­tucję monarchii austro-węgierskiej, pozyskać wszystkich wpływowych polityków, Niemców, Madziarów, a zwła­szcza małe narody, uciskane mniejszości. Spodziewał się, że

powitają go jak mesjasza i przyjmą jego plan z zachwytem. Że spotka się z poparciem Niemców, uważał za rzecz oczy­wistą; w każdym razie Niemcy powinni zrozumieć, że jest ich przyjacielem, ponieważ chce bronić niemczyzny jako ję­zyka urzędowego. Na Węgrzech czeka go ciężka walka; w tę walkę musi zaangażować wszystkie siły. Wprawdzie moż­na się obawiać, że podobnie jak Madziarzy także inne naro­dy będą zwalczać niemiecki język urzędowy jako ogranicze­nie ich praw, ale chce im nadać wiele innych praw, co bez wątpienia uczyni je ustępliwymi. Trzeba wyjaśnić, że jeden język urzędowy jest po prostu koniecznym symbolem. Au- stro-Węgry muszą stać się znowu wielkim państwem, jakim kiedyś były. Trzeba narodom wytłumaczyć, że małe pań­stewka, na które Austro-Węgry się rozpadną, jeśli przesta­nie istnieć wielkie państwo, będą narażone na samowolę go­towych do ekspansji wielkich mocarstw. To wszystko trze­ba powiedzieć politykom, przedstawicielom narodów, na­rodom, wszyscy muszą uświadomić sobie, że tylko potężne państwo Habsburgów może zapewnić im szczęśliwą przy­szłość. Wszyscy muszą zrozumieć, że ich obowiązkiem jest pracować wspólnie z przyszłym cesarzem dla tej obiecującej szczęście przyszłości. I muszą mieć cierpliwość, tak jak on musi mieć cierpliwość; muszą z nim czekać cierpliwie na wielki dzień, który go wyniesie na tron, a ich uczyni wolny­mi, uzyskującymi narodowe prawa obywatelami państwa.

Ten plan w oczach Franciszka Ferdynanda był większy niż wszystko, co uczyniono w dziewiętnastym stuleciu. Gdyby ten plan się powiódł, Austria stałaby się dostatecz­nie silna, by odzyskać dawną mocarstwową pozycję w Europie. Wtedy przyszły cesarz byłby też wystarczająco sil­ny, by naprawić błąd, jaki popełnił cesarz Franciszek, gdy zrezygnował z niemieckiej korony cesarskiej, i pomścić się za zuchwałość Bismarcka, który wywalczył dla Hohenzol­lernów pozycję, jaka była świętym prawem Habsburgów.

Nie Hohenzollern, ale Habsburg, nie Prusy, ale Austria: to był ostateczny cel, ukoronowanie dzieła, które przyszły cesarz traktował jako swą historyczną misję i do którego musiał się zabrać.

To był plan z rozmachem, wielki jak morze. Nieskoń­czoność morza czyniła go dobrym. Przepływając morze, z nieskończonością przed oczyma, Franciszek Ferdynand go­rączkowo dążył do ojczyzny, którą chciał przekształcić w potężne, pełne chwały państwo. Rozszalał się sztorm i cho­roba morska zwaliła z nóg rozgorączkowanego arcyksięcia. Leżał cierpiący podczas burzy i słuchał, jak jęczy statek i jak huczy morze; ale ten cierpiący na chorobę morską Franci­szek Ferdynand, któremu niepokój i niecierpliwość kazały zawsze obawiać się najgorszego, tym razem nie czuł stra­chu. Nie mógł zginąć, los musiał go zachować, bo on był przeznaczony, by dokonać wielkich czynów, urzeczywistnić wielki plan. Był przekonany, że ludzkość będzie święcić rok 1893. rok narodzenia wielkiego planu, jako historyczną da­tę. Po burzy arcyksiążę powiedział swym towarzyszom po­dróży. którzy również zapadli na morską chorobę:

Wiedziałem, że nic nie może się stać.

Przybili do lądu w spokojny jesienny dzień. Franciszek Ferdynand nadzorował wyładunek swych skarbów, swych myśliwskich trofeów; przywiózł do domu skóry dzikich zwierząt, które upolował, wiele skrzyń pełnych wartościo­wych i bezwartościowych rzeczy, które zdobył i które na­był. Nikt nie domyślał się, że przywiózł też pewien plan — prawdziwą zdobycz podróży dookoła świata.

Dziesięć miesięcy po wyruszeniu w świat Franciszek Ferdynand znalazł się znowu w Wiedniu. Mówił wszystkim, którzy go witali, że podróż była wspaniała. Powiedział mat­ce, że wrócił do zdrowia. Ona jednak słyszała, jak kaszle, więc zatroskana dociekała prawdy. Lekarze orzekli, że nie­stety stan zdrowia nie poprawił się w sposób decydujący. Arcyksiążę jest chory. Podróż dookoła świata nie była, jak się zdaje, właściwą kuracją.

HRABIANKA CHOTEK

Franciszek Ferdynand jeszcze przed zejściem na ląd posta­nowił, że najpierw przedłoży swój plan człowiekowi, po którym spodziewał się większej elastyczności niż po innych austriackich mężach stanu: premierowi hrabiemu Taaffe. Ten cynik, który wobec wszystkich partii i wszystkich naro­dowości szedł na połowiczne ustępstwa i z roku na rok, z dnia na dzień, małymi fortelami usiłował zażegnywać małe katastrofy, torujące drogę tej jednej wielkiej, nie był w grun­cie rzeczy człowiekiem, o jakim marzył arcyksiążę, chcący ze śmiertelną powagą wymusić sanację chorego organizmu państwowego; ale szkaradna mała „małpa” — tak więk­szość posłów nazywała hrabiego, stojącego od czternastu lat na czele austriackiego rządu — odwiedziła parę razy Franciszka Ferdynanda przed jego podróżą dookoła świata i potrafiła ujarzmić posępnego młodego człowieka i na­stroić go optymistycznie. „Wszystko jakoś idzie, wszystko da się jakoś zrobić” — te śmiałe słowa Taaffego podobały się Franciszkowi Ferdynandowi. Dotarłszy do Wiednia u- słyszał, że dni Taaffego są policzone. Wszystkie partie sprzysięgły się nagle przeciw politycznemu kuglarzowi, któ­ry im przez czternaście lat pokazywał sztuczki. Przyparty do muru, wystąpił nieoczekiwanie z planem reformy prawa wyborczego; przedłożył w parlamencie projekt ustawy dla swego w mistrzowski sposób zniszczonego powszechnego prawa wyborczego i myślał, że tym zaskakującym manew­rem jeszcze raz się uratuje. Tym razem jednakże wyczucie go zawiodło. Został obalony, a jego dymisja przyjęta przez cesarza, który przez tyle lat nie chciał się z nim rozstać.

Upadek Taaffego był wydarzeniem, które w całych Au- stro-Węgrzech wywołało wielkie poruszenie. Taaffe zdradził kiedyś swą receptę na rządzenie Austrią: „Trzeba wszystkie narodowości utrzymywać w jednakowym, dobrze tempero­wanym niezadowoleniu”. Przed czternastu laty cesarz, ziry­towany oporem niemieckich liberałów przeciwko okupacji Bośni, polecił hrabiemu Taaffe ogłosić przychylny dla Sło-

wian program. Rządy TaatTego tak bardzo nie zadowalały Słowian, że czeski polityk Gregr w imieniu ich wszystkich mógł powiedzieć: „Austria jest czymś gorszym niż państwo absolutystyczne; jest państwem ministerialnej, biurokra­tycznej samowoli pod płaszczykiem konstytucjonalizmu”. System TaatTego. który wygrywał jeden naród przeciwko drugiemu, był winien temu, że wszystkie narody czuły się oszukane, wszystkie były niezadowolone. Taaffe sądził jed­nak. że żaden inny system nie uzyska nigdy w monarchii powodzenia. Także cesarz po upadku Taaffego pozostał zwolennikiem tego systemu. Tylko nie uważał go, jak jego sceptyczny premier, za system hazardzisty, lecz za wagę sprawiedliwości: jeśli dało się, rozumował cesarz, kiedyś coś Niemcom, kiedyś coś Czechom, kiedyś coś Polakom, to wolno każdemu narodowi czasem także coś zabrać. Komu się coś zabiera, ten krzyczy; tego krzyku narodów cesarz już od dawna nie brał poważnie. Nawet najlżejszy ból wyzwala niezwykle głośny krzyk; panujący nie może być wrażliwy na ból i musi niewzruszony znosić cierpliwie krzyki bólu i wy­buchy gniewu. Gdy cesarz wreszcie zauważył, że nie tylko krzyk, ale i ból są prawdziwe, było za późno, by Taaffego, wynalazcę systemu, pociągnąć do odpowiedzialności, a tak­że za późno, by zmienić gruntownie system.

Niespokojny czas, który nastał w Wiedniu, zmusił Fran­ciszka Ferdynanda do zachowania swego planu na razie w tajemnicy. Po odejściu Taaffego, od którego elastyczności bardziej spodziewał się pomocy niż od biurokratycznego ograniczenia innych austriackich mężów stanu, nie przyszło do głowy niecierpliwemu arcyksięciu żadne nazwisko wpły­wowego polityka, który wchodziłby w rachubę jako sprzy­mierzeniec. Z doktorem Marschallem, z którym w tych kry­zysowych jesiennych dniach często się spotykał, nie chciał omawiać swoich politycznych planów. Matka nakłaniała go do wyjazdu do Merano, gdzie powinien poddać się kura­cji, gdyż kasłał bardziej niepokojąco niż przed podróżą dookoła świata. Cesarz jednakże, któremu arcyksiążę za­meldował tymczasem o swym wyzdrowieniu, kazał mu wra­cać do służby wojskowej. Franciszek Ferdynand poświęcał

się więc na zmianę kurowaniu i służbie, a przede wszystkim książce o podróży dookoła świata, która najbardziej odcią­gała jego uwagę od ponurych myśli o chorobie i koniecz­ności trzymania w tajemnicy swego wielkiego planu. Dzieło podróżnicze rosło wspomagane przez wiele pilnych rąk, wkrótce więc pierwszy tom był skończony i rozpoczęty dru­gi. Na książkę zwrócono dużą uwagę, przesadnie ją chwalo­no, Franciszek Ferdynand usłyszał wiele pochlebstw na te­mat swego pisarskiego talentu. Ale nie skryło się przed nim, że powszechnie szerzy się przekonanie, iż książkę od pierw­szego do ostatniego wiersza napisali jego towarzysze podró­ży i współpracownicy.

Ludzie zatem sądzą, że każdy arcyksiążę musi być durniem! — wołał wściekły.

Odebrano mu całą radość z dzieła.

To niepowodzenie ogromnie umocniło go w przekona­niu o bestialskiej nikczemności ludzi. Skarżył się na los, wa­dził się z Bogiem. Dlaczego Bóg zsyła na niego wszelkie możliwe zło? Chory arcyksiążę wściekał się na samego sie­bie. Po co jeszcze żyję? Wielki plan, by odmłodzić cesar­stwo, wydawał mu się w tych dniach nie tylko nie do prze­prowadzenia, ale wręcz niewart, by się nim zajmować. Lu­dzie nie zasłużyli, mówił sobie, żeby ze względu na nich ru­szyć choćby palcem. Co mnie oni obchodzą? Co mnie ob­chodzą Austro-Węgry, to zmurszałe cesarstwo, w którym nie ma jednego człowieka, co by się o mnie troszczył? Je­stem nie łubiany, szkaluje się mnie na każdym kroku; czy mam ubiegać się o łaskę ludzi? Czy mam im wrzeszczeć do uszu: Chcę was uszczęśliwić? Nie, nie będę się narzucał. Ce­sarstwo dojrzało do tego, by zginąć. Cały świat wart jest te­go, by zginąć. Sam sobie też nie życzę nic innego, jak możli­wie rychło zginąć.

W takim nastroju pojechał wiosną 1894 roku do Budzie- jowic. Cesarz mianował go dowódcą stacjonującej tam 38 Brygady Piechoty Wybór między Merano i Budziejowica- mi był dla. rozczarowanego arcyksięcia łatwy. W czasie po­dróży dookoła świata chciał wyzdrowieć. Teraz już nie. Nie troszcząc się o coraz groźniej występujące symptomy cho­

roby, podjął służbę brygadiera. Wszyscy drżeli przed nim, oficerowie i żołnierze. Był surowy i nieprzystępny. Nie wy­baczał żadnego błędu, żadnego wykroczenia. Zwłaszcza ofi­cerów starał się poniżyć i obrazić. „Tyran” — taka była opinia wszystkich o nowym brygadierze. Oficerowie starali się przenieść do innych garnizonów, nie znosili jego wynios­łości. wybuchów gniewu, upokarzających drwin, którymi obrzucał ich w obecności żołnierzy. Nie wiedzieli, że prowa­dzi wojnę nie przeciw nim, lecz przeciwko sobie. Chciał się zniszczyć. Zaczął prowadzić rozwiązłe życie. Po każdym ekscesie czuł się słabszy i myślał: Mój Boże, co ja robię? Jak się to skończy? Kiedy się to skończy?

Uroczo położone miasto Budziejowice w południowych Czechach nie było oddalone od Chlumecu i Konopisztu. Mimo to Franciszek Ferdynand rzadko odwiedzał swoje dobra. Widok parku w Konopiszcie nastrajał go żałośnie. W tym parku, w tym starym zamku, który w tajemniczy sposób przedstawił mu się od samego początku jako jego późno odkryte miejsce na ziemi, wszystko, co było pocie­szające i uspokajające w przeszłości, zmieniło się w drwinę i szyderstwo. Choremu arcyksięciu sprawiało przykrość wzrastanie egzotycznych drzew i połysk róż. Wszystko bę­dzie się stawało coraz piękniejsze, coraz wspanialsze, myś­lał, a mnie już nie będzie. Posiadłość przejdzie na Ottona, a później na jego syna. Nikt nie będzie pamiętał, albo nie bę­dzie chciał pamiętać, że to ja założyłem ten park, że ten ka­wałek ziemi miał się stać moim schronieniem. Polecił Ja- naczkowi, aby podobnie jak w innych majątkach, także w Chlumecu i w Konopiszcie doglądał porządku i nadzoro­wał urzędników, kazał surowo kontrolować dochody i wię­zić bez litości każdego złodzieja drewna. Na własne oczy nie chciał już nic widzieć. Gdy w Budziej o wicach nie mógł dłu­żej znieść swego przygnębienia, jechał nie do Chlumecu czy Konopisztu, lecz do Wiednia lub Pragi. Tam, zrozpaczony, szukał rozrywki.

Późną jesienią 1894 roku, uciekając przed samym sobą, udał się do Pragi na przyjęcie wydane przez namiestnika Czech. Otoczony wieloma ludźmi, grupującymi się pochleb-

czo i bojaźliwie wokół nieobliczalnego arcyksięcia, który nie ukrywając swych nastrojów, potrafił w ciągu jednego wieczoru być bardzo przystępny i bardzo niełaskawy, za­uważył, że śledzą go czyjeś oczy. Były to niezwykle piękne brązowe kobiece oczy, które nieustannie ku niemu się zwra­cały. Dziewczyna czy kobieta, której promienna para oczu przyciągnęła jego uwagę, nie była już całkiem młoda, a tak­że nie była piękna w potocznym sensie tego słowa, jednak jej grubokoścista twarz miała czarujący wyraz. Może to tyl­ko blask pięknych brązowych oczu przydawał nieznajomej tego uroku, może kapryśny podbródek, który podkreślał jakąś osobliwość tej poza tym zwyczajnej kobiecej twarzy

w każdym razie ta twarz zaciekawiła go. Nieustannie spoglądająca ku księciu nieznajoma, o bujnych ciemno- blond włosach sczesanych na niskie wąskie czoło, była bar­dzo smukła i dość wysoka. Franciszek Ferdynand zapytał, kim jest ta dama. Hrabia Wurmbrand poinformował go, że to córka hrabiego Bogusława Chotka, jedna z wielu córek hrabiego, który przed piętnastu laty jako namiestnik Czech gospodarzył w tym pałacu. Wcześniej, a także później, był posłem: w Madrycie, Brukseli i Dreźnie. Z ośmiorga dzieci hrabiego Zofia, dama, która się tutaj znajduje, jest piąta. Ociągając się Wurmbrand dodał, że Chotkowie są zresztą dalekimi krewnymi jego rodziny.

Hrabianka Zofia Chotek, z Chotkowej i Wognina, mia­ła dwadzieścia sześć lat, gdy tego wieczoru pokazano jej „przyszłego cesarza”. Już raz, przed wielu laty, jako trzyna­stoletnia dziewczynka marzyła o przyszłym cesarzu. Ojciec był wówczas austriackim posłem w Brukseli. Powierzono mu misję, by przedłożył królowi Belgów Leopoldowi proś­bę następcy tronu Rudolfa o rękę księżniczki Stefanii. Dzień po przybyciu Rudolfa do Brukseli wydano śniadanie zaręczynowe w zamku Laeken. Austriacki poseł, jego żona i dwie dorosłe córki wzięli udział w przyjęciu. Gdy młode hrabianki Chotek wróciły do domu, czyhała na nie z nie­cierpliwością trzynastoletnia siostra Zofia, najżywsza i naj­ambitniejsza z ośmiorga dzieci. Musiały jej opisać wszystkie szczegóły przyjęcia, przede wszystkim jednak następcę tro­

nu Rudolf;!. Zofia zazdrościła księżniczce Stefanii, że miała szczęście zostać żoną przyszłego cesarza. ,,Kto wie, czy to jest takie szczęście” — orzekły trzeźwo starsze siostry, które uważały Zofię za egzaltowaną i naprawdę dziecinną. O tym wieczorze pomyślała hrabianka, kiedy jej szepnięto, że przybył z Budziejowic arcyksiążę Franciszek Ferdynand. Spoglądała na niego bez ustanku, sądziła, że może to robić spokojnie, ponieważ on jej nie zauważy. Stwierdziła, że nie jest piękny, ale interesujący. Nie tylko jako przyszły cesarz; jego chorobliwie blada twarz z szaroniebieskimi zamglony­mi oczyma, które błyszczały gorączkowo, wydała się jej in­teresująca. Mogła go bez przeszkód obserwować; nikt się o nią nie troszczył. W salonach namiestnictwa zebrała się cała arystokracja Czech: rody Schwarzenbergów i Lobkowi- tzów, Windischgraetzów i Waldsteinów, Auerspergów i Rohanów, Clary i Furstenbergów, najelegantsze kobiety i dziewczęta promieniały i lśniły wspaniałością paryskich toalet wieczorowych, których koszt mógłby zapewnić na długi czas utrzymanie setkom biednych rodzin. Hrabianka Zofia Chotek była ubrana bardzo skromnie. Jej suknia po­chodziła z małej pracowni, szyjącej dla zamożniejszych, jed­nakże nie dla bogatych mieszczanek. Zofia nie nosiła ża­dnych ozdób. Nie rywalizowała z eleganckimi kobietami i dziewczętami i dlatego nie dziwiło jej, stojącej samotnie w kącie, że żaden z kawalerów o nią nie zabiega. Liczne córki hrabiego Chotka, który nie posiadał godnego wzmianki majątku, stały sobie nawzajem na zawadzie. Wiedziały, że nie są dobrą partią. Jednakże hrabianka Zofia nie czuła się zepchnięta do roli kopciuszka. Miała, bez widocznych po­wodów, silnie rozwinięte poczucie pewności siebie. Nie ży­wiła złudnych nadziei co do swej przyszłości. Wiedziała, że po śmierci chorowitego ojca — matka nie żyła już od wielu lat — będzie mogła zostać lektorką lub, w najlepszym wy­padku, damą dworu u jakiejś arcyksiężnej. Żeby znalazła męża równego sobie urodzeniem, wydawało się jej wątpli­we; w żadnym wypadku nie chciała poślubić człowieka niż­szego stanu. Ojciec pogodził się już właściwie z myślą, że Zofia zostanie niezamężna. Dziewczyna, która mając dwa­

dzieścia sześć lat jeszcze nie znalazła męża, uchodziła za sta­rą pannę. Rys staropanieństwa od wielu już lat odcisnął się wyraźnie na charakterze hrabianki. Ale żywość i swoboda bycia podkreślały naturalny wdzięk dziewczyny o pięknych brązowych oczach.

Nagle Zofia mocno się zaczerwieniła. Dostrzegła, że ar- cyksiążę zauważył jej spojrzenia i w sposób widoczny pyta hrabiego Wurmbranda, kim ona jest. Nie było przyjemne, że arcyksiążę wypytuje właśnie jej krewnego, „aroganckie­go Leona”, jak nazywała go zazwyczaj rodzina Chotków. Między Wurmbrandami i Chotkami istniały od dłuższego czasu napięte stosunki, które po przeniesieniu byłego posła w stan spoczynku nie poprawiły się. Chotek, noszący tytuł hrabiego Rzeszy, kiedyś ekscelencja, był wprawdzie w krę­gach szlachty naprawdę łubiany, ale Wurmbrandowie wi­dzieli w tej zbyt obfitującej w dzieci rodzinie raczej bied­nych niż znakomitych krewnych; nie bardzo dało się nimi popisywać. Chotkowie należeli do czeskiej szlachty rodowej i uchodzili za Czechów, chociaż żaden członek ich rodziny nie władał czeskim.

Hrabianka Chotek straciła pewność siebie, gdy zoba­czyła, że patrzy na nią nie tylko arcyksiążę, ale także lustru­je ją Wurmbrand. Na moment ogarnął ją radosny prze­strach: schlebiało jej, że zwróciła na siebie uwagę księcia. Ale była przekonana, że Leon Wurmbrand wyda o niej nie­przychylny sąd, i zrobiło jej się przykro, że może służyć za cel jego dowcipu. Odwróciła się i chciała opuścić salę, ale je­szcze nim weszła do sąsiedniej, poczuła, że ktoś za nią podą­ża. To Franciszek Ferdynand i hrabia Wurmbrand odłączy­li się nieoczekiwanie od grupy, której ośrodkiem był arcy­książę, i pośpieszyli za hrabianką. Usłyszała głos hrabiego; zwracał się do niej ze słowami powitania. Zatrzymała się i obok hrabiego zobaczyła arcyksięcia.

Po kilku minutach, które hrabia wypełnił nic nie mó­wiącymi frazesami, pozostawił ich samych. Odzyskała pew­ność siebie i słuchała Franciszka Ferdynanda z błyszczący­mi oczyma. Nie musiała na razie dużo mówić, ponieważ on prowadził zręczną rozmowę; władał tą sztuką zadziwiająco

dobrze, kiedy był szczęśliwy] co dosyć rzadko się zdarzało. Teraz czuł się szczęśliwy i nie wiedział, dlaczego. Na ban­kiecie w czeskim namiestnictwie było wiele kobiet piękniej­szych od niepozornej, niezbyt elegancko ubranej hrabianki Chotek. ale ona podobała mu się bardziej niż wszystkie in­ne. jej piękne brązowe oczy oczarowały go i wydawało mu się. jakby już znał ją od dawna, jakby jej rysy i brzmienie głosu nie były mu obce od długiego czasu. Kiedyś w Enns zrobił na nim wrażenie dziwny, tajemniczy wiersz, który w kasynie deklamował pewien poeta, powołany do wojska ja­ko oficer rezerwy. Młody arcyksiążę nie zrozumiał wówczas wiersza, nie wiedział też, że jego autorem był Goethe; ale zadziwiające brzmienie i sens utworu utkwiły mu w parnię ci. 1 dopiero dziś, bez świadomego przypominania sobii tamtego wiersza, odgadł tajemnicę owych wersów:

Powiedz, jakim losom mamy sprostać?

Co nas łączy więzią tak szaloną?

Ach, ty niegdyś, inną nosząc postać.

Siostrą moją byłaś albo żoną.

Usiadł z hrabianką w małym salonie.

| Tu. w tym pokoju — mówiła — maltretowano mnie jako małą dziewczynkę lekcjami gry ha fortepianie. Mój oj­ciec był tutaj wówczas namiestnikiem.

Wiem — uśmiechnął się arcyksiążę.

Prawdopodobnie od Leona Wurmbranda. Czy dużo złego naopowiadał o mnie, Wasza Cesarska Wysokość?

Ależ nie, w ogóle nic — odrzekł zażenowany i znów się uśmiechnął: — Co też mógłby złego opowiedzieć o pani? Nie ma przecież z pewnością nic, czego pani musiałaby się wstydzić.

Gdy się nic nie wie, zawsze można coś wymyślić — stwierdziła poważnie i na jej twarzy pojawił się ów rys sta­ropanieństwa. On jednak widział tylko piękne brązowe oczy, które spoglądały na niego badawczo.

Nie — uspokoił ją — nie powiedział o pani nic złego. 1 gdyby odtąd on lub ktoś inny pozwolił sobie na coś po­dobnego, wtedy... wtedy będzie miał ze mną do czynienia!

Szara mgiełka, przesłaniająca zazwyczaj jego oczy, ustą­piła, patrzyły na hrabiankę promiennie błękitne.

To miło, to mnie cieszy. Wasza Cesarska Wysokość — rzekła, zarumieniwszy się z radości — nie muszę się go już bać.

A gdzie był pani pokój? — spytał.

Wstała, rzuciła wzrokiem na amfiladę pokojów i wyjaś­niła:

Po drugiej stronie, Wasza Cesarska Wysokość. Tutaj są tylko salony. Wtedy też już tak było. Nie miałam zresztą własnego pokoju, było nas tyle rodzeństwa!

Roześmiała się, Franciszek Ferdynand zawtórował jej i oświadczył:

Wurmbrand mi o tym opowiadał. Ale to przecież nic złego!?

Ależ tak, w jego oczach z pewnością — odparła po­ważniejąc znowu — przed rodzinami, gdzie jest wiele córek, odczuwa się po prostu strach, Wasza Cesarska Wysokość.

A ja — wtrącił wesoło — ja nie czuję strachu.

Niektóre damy i panowie w sąsiednich pokojach rzucali

na siedzącą parę ciekawe spojrzenia. Franciszek Ferdynand zmarszczył czoło i zauważył:

Wydaje mi się, że wzbudzamy sensację. Wurmbrand też już na mnie czatuje. Prawdopodobnie mam jeszcze do spełnienia jakieś reprezentacyjne obowiązki.

Podniósł się, lecz nie miał zamiaru pożegnać hrabianki. Dobiegły ich dźwięki walca.

Czy mogę panią prosić do tańca, hrabianko? — spy­tał. — Ale jestem złym tancerzem, tańczę bardzo rzadko.

Przeszli do sali balowej i zaczęli tańczyć. Wszystkie spojrzenia skierowały się na wirującą parę.

Patrzcie, Soph, jaka zdolna — odezwał się hrabia Wurmbrand do kilku oficerów, którzy zgromadzili się wo­kół niego. — No, ta jest dziś w siódmym niebie. Nie mogła nawet o tym marzyć, biedulka. — Po tańcu podszedł do ar- cyksięcia i szepnął: — Wasza Cesarska Wysokość, żona do­wódcy korpusu chyba nam eksploduje; nie unikniemy tańca z nią.

W

m

SM

»wm we»

Franciszek Ferdynand uśmiechając się skinął głową. Zaczął tańczyć z żoną dowódcy korpusu, szukając usta­wicznie oczu hrabianki Chotek, która nagle zaczęła mieć wielkie powodzenie-. Dopiero po półgodzinie miał możli­wość znowu się do niej zbliżyć. Jednakże już z nią nie tań­czył. tylko poprosił cicho:

Hrabianko, chciałbym panią uprowadzić jeszcze raz do małego salonu, tam było tak miło.

Wrócili więc tam i usiedli. Powiedział:

To śmieszne, od lat nie czułem się tak dobrze. To pa­ni zasługa.

Och — roześmiała się — moja zasługa...

Naturalnie! Pani zasługa. Odkąd panią zobaczyłem, czuję się... nie wiem, jak to wyrazić.

To mi bardzo pochlebia, Wasza Cesarska Wysokość.

Nie, proszę mnie źle nie zrozumieć, hrabianko. Wiem, że to brzmi jak prostacki komplement. Ja jednak myślę tak naprawdę. Nie prawię komplementów, o tym wiadomo. Uchodzę nawet z tego powodu za szczególnie niemiłego protektora. Większość ludzi, nie wyłączając płci pięknej, uważa, że jestem raczej przykrym człowiekiem. Krótko mówiąc... obrzydliwy facet. Wiem o tym bardzo dobrze, proszę, niech pani nie zaprzecza, pani to też z pew­nością nieraz słyszała. Jestem nie łubiany. I jest mi z tym dobrze. Gdy ludzie działają mi na nerwy... staję się wtedy po prostu obrzydliwy. Nie umiem udawać.

Ależ to bardzo dobrze — wtrąciła żywo — to mi się właśnie podoba! Gdybym mogła sobie też na to pozwolić, myślę, że byłabym miła dla bardzo niewielu osób. Aleja nie mogę sobie na to pozwolić.

A więc znakomicie pasujemy do siebie, hrabianko. Widzi pani, od razu to sobie pomyślałem, gdy panią zoba­czyłem. Coś takiego czuje się po prostu instynktownie.

Spuściła wzrok. Obawiała się, że patrzy zbyt promien­nie, że zdradzi się w sposób widoczny, jak jest dumna i szczęśliwa. Czuła jego spojrzenie, które obejmowało ją tkli­wie i z podziwem. Czuła także spojrzenia ciekawskich, któ­rzy z sąsiednich sal obserwowali ukradkiem siedzącą parę.

Pomyślała: Wszyscy mi zazdroszczą! Wszyscy, wszyscy bez wyjątku. Gdybyż ten wieczór mógł trwać wiecznie! Nieste­ty, nie potrwa już długo, może tylko jeszcze kwadrans, mo­że pięć minut. Czy możliwe, że potem wszystko się skończy? Że on. wstanie, pożegna się i nigdy go więcej nie spotkam? To niemożliwe. Ale tak już jest. Jutro ten wieczór będzie w moich wspomnieniach tylko snem. Chciałabym go zatrzy­mać, zatrzymać całą siłą mej woli.

Jestem nieszczęśliwym, chorym człowiekiem — po­wiedział nagle arcyksiążę. — To znaczy: lekarze twierdzą, że jestem chory. Moje płuca podobno nie są całkiem zdro­we. Nie wiem, na dobrą sprawę, czy to prawda, właściwie nie czuję się źle, zwłaszcza dziś wieczór uważam po prostu za absurd, że miałbym być chory. Lekarze utrzymują, że powinienem się porządnie wykurować, ale brakuje mi cierp­liwości.

Spojrzała na niego badawczo:

Dziś wieczór Wasza Cesarska Wysokość nie wygląda jak człowiek chory. Jak pan wygląda kiedy indziej, nie wiem. Ale jeśli pan jest chory, musi się pan kurować. Wszystkiemu trzeba dać spokój, myśleć tylko o leczeniu i stosować się do tego, co lekarze ordynują! Czy Wasza Ce­sarska Wysokość naprawdę tego nie robi?

Nie, do dziś tego nie robiłem.

A więc proszę mi obiecać, że tak będzie.

Nie mogę obiecać — roześmiał się.

Och, Wasza Cesarska Wysokość musi mi to obiecać. Będę się codziennie modlić o pana zdrowie, ale musi mi pan to obiecać.

To trudna sprawa, hrabianko. Ponieważ jeśli coś obiecuję, to dotrzymuję słowa.

W to nie wątpię, Wasza Cesarska Wysokość. I ryzy­kując, że się pan na mnie rozgniewa i zachowa o mnie złe wspomnienie, zaklinam pana: Proszę mi to obiecać! Proszę zacząć zaraz od jutra żyć tak, by pan wkrótce wyzdro­wiał!

Piękne brązowe oczy błagały. Była w nich jakaś tajemna siła.

Pani mnie hipnotyzuje, hrabianko — uśmiechnął się.

Gdy pani tak na mnie patrzy, nie mogę powiedzieć „nie’\

A więc Wasza Cesarska Wysokość przyrzeka — stwierdziła tak poważnie, z takim naciskiem, że już nie po­trafił się uśmiechnąć. Przytaknął:

Tak. przyrzekam. Ale tylko ze względu na panią.

Dziękuję, Wasza Cesarska Wysokość — szepnęła tak cicho, że ledwie dosłyszał. Ale czytał wyraźnie w jej oczach oddanie i niewymowną czułość.

Hrabia Wurmbrand przez ostatnich kilka minut próbo­wał dość wyraźnie zwrócić na siebie uwagę arcyksięcia. Franciszek Ferdynand nie dostrzegał go jednak. Teraz hra­bia podszedł ku niemu i powiedział:

Proszę wybaczyć, Wasza Cesarska Wysokość, ale nie możemy już dłużej zostać. Wasza Cesarska Wysokość za­rządził na jutro inspekcję. Jeśli Wasza Cesarska Wysokość chce być punktualnie, musimy zaraz jechać.

Dobrze, już idę. — Popatrzył za odchodzącym hra­bią i powiedział: — To prawda, na mnie, niestety, czas. Służba to służba. — Nagle stał się zażenowany, zaczerwienił się, jego nieśmiałość, od której się w ostatnich latach uwol­nił, raptem wróciła. — Mam prośbę, hrabianko — powie­dział niepewnie, zacinając się. — Chciałbym... chciałbym do pani napisać. Chciałbym panią ponownie zobaczyć. Czy mogę do pani napisać?

Czy to możliwe, Wasza Cesarska Wysokość? — spy­tała pełna wątpliwości.

O to właśnie panią pytam. Czy w najbliższych dniach pozostanie pani w Pradze?

Jeszcze tydzień, Wasza Cesarska Wysokość.

Zastanowił się:

Napiszę do pani na poste restante. I pani odpowie mi na poste restante w Budziejowicach. Żeby nikt pani listu nie przeczytał. Moją pocztę otwiera właśnie Wurmbrand. Pani list odbierze mój służący Janaczek. Zgoda?

Skinęła głową uśmiechając się.

Schylił się do jej ręki. Potem zerwał się i oddalił dużymi, spiesznymi krokami.

W drodze do Budziejowic był tak podniecony, że nie mógł ani usiedzieć, ani uleżeć spokojnie. Zmusił się do leże­nia, zamkął oczy i chciał bez przeszkód porozmyślać o hra­biance. Ale jednocześnie czuł nieprzepartą potrzebę, by o niej mówić. Nic o niej nie wiedział, znał tylko jej nazwisko, poza tym nic. Myślał: Więc tak to wygląda. Miłość od pierwszego wejrzenia. Uważałem zawsze „miłość od pierw­szego wejrzenia” za zakłamany frazes. W ogóle traktowa­łem miłość jako zakłamanie; jako poetycki opis zwierzęcego popędu. I teraz, śmieszne, mając bez mała trzydzieści jeden lat, jestem po raz pierwszy zakochany. Nie, nie jestem zako­chany. Kocham. Kocham ją. Oszalałem z miłości. Muszę ją wkrótce zobaczyć.

Podniósł się i zaczął obserwować hrabiego Wurmbran- da, który dopiero co zasnął. Spoglądał na niego drwiąco. We śnie hrabia wyglądał jak człowiek stary. To musi być okropne, pomyślał Franciszek Ferdynand, przeokropne być tak starym. Biedak, niedawno skończył pięćdziesiąt cztery lata. Jakże ja mu jeszcze przed dziesięciu laty za­zdrościłem! Wówczas był ulubieńcem bogów. Kochały go i uwielbiały wszystkie kobiety. Dziś jest stary i siwy, a ja, ja jestem młody i kocham po raz pierwszy. Teraz ja jestem go­dzien zazdrości, a on pożałowania. Ale mimo to go obudzę. Musi mi powiedzieć wszystko, co o niej wie.

Obudził hrabiego i spytał:

Czy nie dojeżdżamy już przypadkiem do Budziejo­wic?

Hrabia spojrzał na zegarek i odparł:

Ależ nie, jeszcze daleko. Wasza Cesarska Wysokość.

Franciszek Ferdynand był skrępowany. Musiał swe za­żenowanie pokryć przesadną dziarskością, gdy zdecydował się zapytać Wurmbranda:

Nie wie pan naprawdę nic bliższego o swojej krew­nej? Kiedy indziej nie jest pan przecież tak lakoniczny.

Wurmbrand zastanowił się i powiedział:

Ona jesl bardzo pobożna, Wasza Cesarska Wyso­kość.

Pobożni jesteśmy wszyscy. Co pan jeszcze wie oprócz

t££0.

Przez cale swoje życie nie opuściła jeszcze porannej aiszy. Was/a Cesarska Wysokość. Z tego powodu o szóstej rano stawia na nogi cały dom. Nawet dziewięćdziesięciolet­ni sługa, który od siedemdziesięciu lat jest w rodzinie, musi iść na poranną mszę. Hrabianka komenderuje bezlitośnie.

Arcyksiążę zmarszczył brwi.

Wydaje mi się, że pan jej nie cierpi.

Wasza Cesarska Wysokość, ja naprawdę nic o niej nie wiem. Widuję ją tak rzadko. Raz na wiele lat.

Ale zna ją pan przecież już bardzo długo.

Tak, od dawna. Wasza Cesarska Wysokość.

Ile ona właściwie ma lat?

Myślę, że już koło trzydziestki, Wasza Cesarska Wy­sokość.

Wykluczone, Wurmbrand. To była znowu złośli­wość.

Proszę wybaczyć, Wasza Cesarska Wysokość. Sądzę, że potrafię ustalić jej wiek. Chwileczkę. W tym samym ro­ku. kiedy się urodziła, żenił się mój najstarszy brat, Hellwig. Było to więc w roku sześćdziesiątym ósmym, zgadza się. Ona ma zatem dwadzieścia sześć lat. Przypadkiem byłem na jej chrzcie i wkrótce potem na ślubie Hellwiga.

Widzi pan! A więc nie trzydzieści, lecz dwadzieścia sześć. Dlaczego chce ją pan postarzyć? Co pan ma przeciw niej?

Ależ nic, Wasza Cesarska Wysokość. Z całą pewnoś­cią jest bardzo miła. Z całą pewnością.

Mój drogi hrabio, ton, jakim pan to mówi, nie podo­ba mi się. — Franciszek Ferdynand spurpurowiał nagle i ryknął: — Zabraniam panu tym tonem mówić o hrabiance! Zabraniam...

Chwycił się za gardło.

Wasza Cesarska Wysokość... — wyjąkał hrabia, skonsternowany.

Niech pan śpi! Nie chcę nic więcej słyszeć! — ryknął arcyksiążę.

Hrabia posłusznie zamknął oczy.

ZAKOCHANI

Franciszek Ferdynand napisał swój pierwszy miłosny list. Pisał w tonie pełnym szacunku. Pisał, że w ów wieczór w praskim namiestnictwie był bardzo szczęśliwy, teraz zaś jest bardzo nieszczęśliwy. Pisał, że tylko ponowne ujrzenie hra­bianki może go znów uczynić szczęśliwym. Ale nie chce na­legać, by spełniła jego prośbę; będzie czekać cierpliwie, choćby mu było nie wiem jak ciężko. To od niej zależy, kie­dy znów się zobaczą. Wciąż myśli o niej; nie może mu tego zabronić. Nie wolno jej sądzić, że on chce natrętnie zbliżyć się do niej. To nie leży w jego charakterze. Nie wie, czy mo­że jej zdradzić, co dla niego znaczy tamten wieczór w Pra­dze. Mimo to powie, ryzykując, że ją rozgniewa. Tamten wieczór podarował mu pierwszą dobrą godzinę w jego ży­ciu. Od tamtego wieczoru jest całkiem odmieniony, całkiem zaczarowany. Wszystko inne stało mu się obojętne, nawet służba wojskowa, którą przywykł pełnić bardzo sumiennie. Prosi ją, żeby napisała kilka słów. Ledwie może doczekać chwili, która go obdarzy jej listem.

Ten list był rezultatem długich rozmyślań. Franciszek Ferdynand dwa dni rozważał, czy powinien napisać do hra­bianki Chotek. Rano, po nocy spędzonej w praskim pałacu namiestnika, chciał pierwszym pociągiem wrócić do Pragi. Był przekonany, że nie może już żyć ani dnia dłużej, nie zo­baczywszy hrabianki. Potem jednak ogarnął go strach przed rozczarowaniem. Ten strach był tak wielki, że stłumił nie tylko gwałtowne pragnienie, by natychmiast zobaczyć hrabiankę, ale także spowodował wahanie, czy pisać list. Bał się, że dostanie odpowiedź, która go rozczaruje. Miał wiele obaw; z godziny na godzinę wydawały mu się coraz

bardziej uzasadnione; Czy było prawdopodobne, że hra­bianka nie oddała jeszcze nikomu swego serca? Miała dwa­dzieścia sześć lat. była więc przynajmniej od dziesięciu lat adorowana przez wielu mężczyzn — piękniejsza, bardziej urocza i warta pożądania niż wszystkie inne kobiety. Nie mógł sobie wyobrazić, żeby urok jej osobowości mógł ujść uwagi jakiegoś mężczyzny. Że hrabia Wurmbrand wyrażał się o niej z wielką rezerwą, omal nieżyczliwie, dałoby się pewnie wytłumaczyć tym, że kiedyś wcześniej bezskutecznie zabiegał o jej łaski. Prawdopodobnie hrabianka uznała, że hrabia jest niesympatyczny. Ale czy Franciszek Ferdynand nie jest jednak szalony, żywiąc nadzieję, że w ciągu tych dziesięciu lat nie spodobał się jej żaden z wielu mężczyzn, wśród których byli z pewnością świetni kawalerowie? Ta obawa była najbardziej męcząca. Ponadto lękał się, że hra­bianka tylko z litości ofiarowała mu współczujące słowa i tkliwe spojrzenia; gasiło to teraz całe jego szczęście. Opo­wiedział jej o swej chorobie. Jako człowiek chory wzbudził jej litość. Okropne, nieznośne myśli! Bał się także innych niebezpieczeństw. Bał się, że hrabianka nie będzie się chcia­ła zadawać z arcyksięciem, nawet jeśli jej serce jest jeszcze wolne. Arcyksiążę to mężczyzna, który nie może poślubić hrabianki. Ponadto bywali niestety arcyksiążęta, przed któ­rymi ostrzegano każdą przyzwoitą kobietę i każdą dbającą

o swą reputację dziewczynę. Dziewczyna, zadająca się z arcyksięciem, niełatwo znajdowała męża, który cenił nie­poszlakowaną przeszłość. Po hrabiance Chotek, Franciszek Ferdynand już to wiedział, nim rozpoczęła z nim rozmowę, nie mógł się spodziewać, że nawiąże z nim bliższe stosunki. Myślał o stosunkach, jakie utrzymywał następca tronu Ru­dolf z baronówną Vetserą. Był przekonany, że również hra­bianka będzie myśleć o tragedii tej pary kochanków. A nie była z pewnością głupią dziewczyną jak baronówna Vetse- ra, a tym bardziej któraś z frywolnych arystokratycznych dam, co łatwo się decydowały zostać kochankami jakiegoś arcyksięcia, ponieważ po kilku dniach czy tygodniach rów­nie łatwo decydowały się, wdzięczne i radosne, uważać taki romans za skończony.

Wszystkie te obawy i rozważania czyniły Franciszka Ferdynanda nieszczęśliwym. Mimo to był szczęśliwszy niż kiedykolwiek przedtem. Próbował wyobrazić sobie twarz i postać hrabianki. Widział jej twarz przed sobą niezbyt wy­raźnie, ale kochał ją już tak bardzo, że świat, w którym nie byłoby jej twarzy, nie znaczyłby dla niego nic. Zadawał so­bie pytanie: Jak mogłem dotąd żyć, jak mogłem niekiedy^ być nawet wesoły i śmiać się, jak mogłem interesować się p;

czymś na tym świecie, mimo że nie znałem tej dziewczyny? H Jakże puste i smutne byłoby życie, gdyby ona nie istniała!

Po co się żyje, po co się wstaje i idzie między ludzi, spełnia swe obowiązki, troszczy o przyszłość, jeśli się nie kocha?

Byłem dotychczas nieszczęśliwy i nie wiedziałem, dlaczego.

Zresztą nie byłem aż tak bardzo nieszczęśliwy, właściwie powinienem był być bardziej nieszczęśliwy. Może zobaczę ją już w przyszłym tygodniu. Dobry Boże, nie daj mi u- mrzeć w najbliższych dniach! W nadmiarze szczęścia obawiał się poważnie, że może umrzeć przed następnym spotka­niem.

Nie przyszło mu do głowy, że jego myśli w tych godzi­nach były podobne myślom wszystkich zakochanych i od tysięcy lat i w każdym miejscu wprawiały w zachwyt, prze­rażały, czyniły niepoczytalnym każdego zakochanego. Ko­chał po raz pierwszy, więc kochał tak, jakby przed nim ża­den mężczyzna nigdy jeszcze nie kochał żadnej kobiety.

Uczucie, które go wypełniało, owładnęło nim tak niespo­dziewanie, że nie potrafił znaleźć związku między swą po­przednią a obecną formą egzystencji. Nie istniał taki zwią­zek. Dotychczasowy świat przestał istnieć. Był jeszcze tylko niewiele znaczącym bezładem ludzi i rzeczy, krążących wo­kół ukochanej dziewczyny. Gdyby przestało istnieć wszyst­ko, ludzie i rzeczy, i tylko ona mi pozostała, byłoby to dość, byłbym najszczęśliwszym człowiekiem, myślał. Marzył:

Znów zobaczę jej twarz. Znów usłyszę jej głos. Będę czuł jej oddech. Będę trzymał jej rękę, będę mógł jej dotknąć. Nie mogę o tym wszystkim myśleć, bo oszaleję. Nie mogę sobie wyobrazić, że moje usta zbliżą się kiedyś do jej ust, że ją kie­dyś obejmę. I że ona powie mi „ty". I że do niej pojadę. Bę-

207

i ... f i | ^ ^ - 1

J/ic stać na jakimś peronie lub gdzieś za jakąś wsią, lub w losie, i na mnie czekać. Będzie iść przy mnie, siedzieć przy mnie W powozie będzie tuż obok mnie, kolano przy kola­nie.

Wysłał list. Trzy dni później — w ciągu tych trzech dni bvł chor}' z niecierpliwości i tęsknoty — przyszła odpo­wiedź. Hrabianka pisała, że dziękuje mu za list i cieszy się, że on nie wspomina niechętnie tego pięknego wieczoru w namiestnictwie. („Niechętnie!”, pomyślał, nie podejrzewa, co ten wieczór ze mnie zrobił). Także ona dużo myślała o rozmowie z nim. Jest szczęśliwa, ponieważ jej obiecał zrobić wszystko, co konieczne dla wyzdrowienia. Musi jednak za­cząć natychmiast układać życie zgodnie z żądaniami leka­rzy. Niech pomyśli, jak to będzie wspaniale znowu poczuć się zdrowym. Żadna ofiara nie powinna być dla niego za wielka. Gdyby to było w jej mocy, czuwałaby z największą surowością nad tym, żeby ten cel osiągnął. Niestety, w naj­bliższych dniach musi jechać do chorego ojca, by go pielęg­nować. Byłoby jednak pięknie, gdyby arcyksiążę zechciał wcześniej przybyć do Pragi. Mógłby podać godzinę przyjaz­du, czekałaby w pobliżu dworca, najlepiej w parku miej­skim.

Zatelegrafował natychmiast, że nazajutrz o godzinie trzeciej będzie jej szukał w parku. Postanowił wybrać się do Pragi sam. Hrabia Wurmbrand był zaskoczony. Arcyksiążę od dziesięciu lat kazał sobie towarzyszyć w każdej podróży. Chociaż o spotkaniu wiedział tylko kamerdyner Janaczek, który podjął list hrabianki z poste restante i nadał do niej telegram, Wurmbrand podejrzewał, że arcyksiążę chce zo­baczyć się ponownie z hrabianką Chotek. Dla hrabiego by­ło rzeczą przykrą, że jego kuzynce udało się, jak się wydaje, zrobić na arcyksięciu duże wrażenie. Uważał ją za niezwy­kle dumną i energiczną osobę, po której wszystkiego można się spodziewać. Jednakże nie ośmielał się już wspomnieć o hrabiance. Arcyksiążę od ostatniej rozmowy w czasie po­wrotu do domu zamienił ze swym ochmistrzem tylko kilka ściśle służbowych słów.

Następnego dnia Franciszek Ferdynand, ubrany po cy­

wilnemu, pojechał do Pragi. Był to deszczowy, niezbyt zi­mny, ale ponury listopadowy dzień. Otulony ciepłym fu­trem, siedział Franciszek Ferdynand w przedziale pierwszej klasy. Było mu zimno, ogrzewanie funkcjonowało źle. Nie skarżył się jednak, ponieważ nie chciał, by go rozpoznano. Miał tylko jedno zmartwienie: czy pociąg przybędzie do Pragi punktualnie, bez opóźnienia, za pięć trzecia. Było mo­że nierozsądne umawiać się w listopadzie na spotkanie pod gołym niebem; ale rozumiał, że hrabianka wybrała park, gdyż obawiała się, że na dworcu czy w jakiejś kawiarni mógłby zostać rozpoznany. Gdyby pociąg się spóźnił, myś­lał, musiałaby czekać na mnie w parku przy tej szkaradnej pogodzie, na deszczu, w listopadowym wietrze; byłoby to straszne. W normalnej podróży mógłbym wysłać Wurm- branda do maszynisty i kazać mu powiedzieć, że będzie pie­kło na ziemi, jeśli pociąg spóźni się choćby tylko minutę. Ale to nie jest normalna podróż. To jest najwspanialsza podróż mego życia.

Pociąg przybył do Pragi bez opóźnienia, za pięć trzecia. Franciszek Ferdynand opuścił spiesznie dworzec i popędził do pobliskiego parku. Już po pierwszych krokach zobaczył w szerokiej alei hrabiankę. Serce zabiło mu gwałtownie. O- durzony szczęściem, pragnął ukochaną postać zamknąć w ramionach i mocno do siebie przycisnąć, chciał ją otulić cał­kowicie swoją czułością, zapomnieć, że się ledwie znają, że się dopiero raz spotkali, i to na oficjalnym przyjęciu, w obecności wielu osób, śledzeni przez wiele oczu. Nadzieja niewyobrażalnego szczęścia oszołomiła go. Gdy stanął przed hrabianką, pochylił się do jej ręki i pocałował szarą skórę rękawiczki.

Mamy wstrętną pogodę — powiedział zadyszany — dziękuję, że pani mimo to przyszła.

Jeśli coś obiecuję, zawsze dotrzymuję słowa — u- śmiechnęła się.

Potem umilkli zakłopotani. W nagich gałęziach drzew szumiał wiatr, mżył zimny listopadowy deszcz, Franciszek Ferdynand drżał bezwiednie, bezwiednie też zdradził, że ma dreszcze.

Żeby tylko Wasza Cesarska Wysokość się nie prze­ziębił — powiedziała hrabianka, rzucając zatroskane spoj­rzenie na jego bladą twarz. W czarnym futrze, które nerwo­wo rozpiął, wyglądał bardziej chorowicie niż w mundurze noszonym w pałacu namiestnika.

Ach. proszę, niechże pani nie mówi do mnie „Wasza Cesarska Wysokość", to brzmi tak urzędowo — poprosił. Uśmiechnęła się, ale nic nie odpowiedziała. Otto, pomyślał, Otto na moim miejscu nie robiłby ceregieli, po prostu przy­ciągnąłby ją do siebie i całował tak gwałtownie, że straciła­by przytomność. Nie umiem tak. To potrafi prawdopodob­nie tylko ktoś, kto jest rutyniarzem w miłości, ale tak na­prawdę nie wie, co to miłość. W tej samej chwili pomyślał, że byłby zdolny zabić, gdyby Otto lub jakiś inny mężczyzna chciał objąć hrabiankę.

Dotarli tymczasem do końca alei. Zapytał wahając się:

A teraz dokąd? Do kawiarni nie możemy chyba iść?

Myślę, że nie, Wasza Cesarska Wysokość — odpo­wiedziała i uderzyła się w usta, ponieważ znowu jej się wy­rwał zwrot „Wasza Cesarska Wysokość”. — Nie będę już mówić „Wasza Cesarska Wysokość” — dodała i spojrzała na niego kokieteryjnie — ale nie wiem, jak inaczej mogę pa­na nazywać.

Już miał na końcu języka: Najbliżsi mówią mi „Franzi”. Ale nie powiedział tego. Nie odważył się jeszcze. Aleja par­kowa wychodziła na skrzyżowanie, gdzie stało kilka doro­żek.

Jeśli to pani odpowiada — zaproponował — weźmy fiakra i przejedźmy się trochę.

Zgodziła się. Wsiedli do krytego pojazdu, dorożkarz na­rzucił im na nogi czerwony pled i zapytał, dokąd ma jechać.

Dokąd pan chce. Gdzieś za miasto.

Jechali nie wiedząc dokąd.

Czy nie jest panu zimno? — spytała hrabianka i prze­sunęła trochę czerwony pled, tak że okrył całkowicie jego kolana.

Niech pani zostawi, tak się cieszę, że siedzimy pod jednym pledem — odparł — wystarczy dla nas obojga.

Przesunął pled z powrotem, ułożył na kolanach hra­bianki i zadrżał ze szczęścia przy tym dotknięciu.

Czy nie zirytował się pan moim listem? — spytała. — Ośmieliłam się napisać, że gdybym miała możliwość kon­trolować, czy pan rozsądnie żyje, pilnowałabym tego bar­dzo surowo. To była właściwie zuchwałość, nieprawda?

To było bardzo miłe — odpowiedział. — Wszystko, cc| pani napisała, było bardzo miłe. I wszystko, co mi pani w namiestnictwie powiedziała, było bardzo miłe. Od tamtej chwili nie myślałem o niczym innym. I nie wie pani nawet, jaki jestem szczęśliwy, że teraz tutaj siedzę, tutaj, obok pani, całkiem sam w tym starym, okropnym powozie, który nas gdzieś wiezie. Ale pani nie gniewa się, że powiedziałem to tak sans faęoril

Nie gniewam się — odrzekła.

Jeśli się pani nie gniewa, hrabianko, to bardzo pro­szę, niech pani wyjmie z mufki chociaż jedną rękę — popro­sił.

Uśmiechając się położyła jedną rękę na kolanach, ściąg­nął rękawiczkę ż jej zimnej jak lód dłoni i ujął ją między swoje.

Taka zimna, taka zimna, biedna, mała rączka — stwierdził i przycisnął usta do zsiniałych, różowo pulsują­cych palców. — Te kochane małe paluszki, zaraz je rozgrze­ję. — Tuląc jej dłoń powiedział: — Jestem taki szczęśli­wy.

Nie poruszyła się. Nie wiem przecież, pomyślał, nie wiem przecież wcale, czy jestem dla niej w ogóle sympatycz­ny. Być może przyszła tylko dlatego, że jestem arcyksię- ciem, może uważa, że jestem niesympatyczny i że byłoby przyjemniej siedzieć w powozie z kimś innym zamiast z nie­sympatycznym arcyksięciem, którego małej prośbie nie wy­pada niestety odmówić. Spojrzał na nią i zobaczył, że jej oczy są wesołe i szczęśliwe. Nie, nie jestem dla niej nie­sympatyczny, pomyślał uszczęśliwiony, może mnie nawet troszkę lubi. Pogłaskał czule jej rękę i powiedział jeszcze raz:

Jestem tak szczęśliwy.

Znowu milczała chwilę, potem jednak odezwała się ci­cho. tak cicho, że ledwie usłyszał:

Ja także.

Tak szczęśliwa jak ja nie może pani być — oświad­czył. objął ją i pocałował w usta. Powóz trząsł tak mocno, że dotknięcie warg trwało tylko moment i Franciszek Fer­dynand został ciśnięty na swoje miejsce. — Ten wehikuł — roześmiał się z zażenowaniem — może przyprawić o mor­ską chorobę.

Pomyślał: Pocałowałem ją. Pocałowałem. To nie był je­szcze prawdziwy pocałunek, aleją pocałowałem.

Nie kochałem jeszcze żadnej kobiety. Pani jest pierw­sza — wyznał.

Kochałam kiedyś pewnego mężczyznę — powiedzia­ła uśmiechając się.

Kto to był? — wybuchnął.

Mój nauczyciel śpiewu, były tenor, który uczył nas, dziewczęta. Miał z pewnością powyżej sześćdziesiątki, śnieżnobiałe włosy i bardzo wiele zmarszczek, a może nawet przekroczył siedemdziesiątkę. Miałam wtedy trzynaście czy czternaście lat. Śnieżnobiałe włosy bardzo mi się wówczas podobały. I naturalnie głos. Byłyśmy wszystkie zakochane w jego głosie i w długich białych włosach, ja i moje siostry. Ale pachniał niezbyt ładnie, chyba czasami pił wódkę, moja najstarsza siostra pocałowała go kiedyś i ona to opowiada­ła.

Ależ mi pani napędziła strachu — roześmiał się. — Już uwierzyłem, że pani rzeczywiście kogo innego...

Sprawiło to panu taką przykrość?

Skinął głową i wyjąkał:

Pani tego może nie rozumie... Ja przez całe moje ży­cie właśnie na panią czekałem.

Na mnie? Przecież pan w ogóle nie wiedział, że ja ist­nieję.

Na panią, na panią, na pierwszą kobietę, którą ko­cham.

Wyjęła drugą rękę z mufki i obydwiema rękami zaczęła głaskać jego dłonie.

O Boże, panu jest zimno. Panu nie wolno się przezię­bić — powiedziała cicho — nie możemy długo zostać w tym powozie. Może się pan nabawić przeziębienia, i to z mojego powodu. A ja przecież chcę pana wyleczyć!

Objął ją i przycisnął namiętnie usta do jej ust. Czuł po­całunek w całym ciele. Jej twarz stała się raptem gorąca, war­gi płonęły.

Boże mój, jesteśmy szaleni. Wasza Cesarska Wyso­kość — szepnęła.

Całował jej szyję i prosił:

Proszę, mów mi „Franzi”. Nigdy więcej „Wasza Ce­sarska Wysokość”. A jak mogę mówić do ciebie?

Mam na imię Zofia. Ale ładniej jest Soph.

Kocham cię, Soph.

Ja też jestem szczęśliwa, Franzi.

Jak pięknie to brzmi, kiedy mówisz: Franzi. Teraz podoba mi się moje imię. Dzięki tobie stało się piękne.

Musimy wracać. Było cudownie. Ale boję się, że tutaj jest za zimno.

Wyjrzał przez okno powozu i próbował się zorientować, gdzie się znajdują. Widział niewyraźnie pola i jakieś komi­ny, jechali prostym jak strzelił gościńcem. Zawołał na do­rożkarza; tamten zszedł z kozła i w siąpiącej wciąż mżawce otworzył drzwiczki fiakra.

Przyjacielu, czy jest tu gdzieś w pobliżu jakaś gospo­da, gdzie można by dostać herbaty i trochę się ogrzać?

Niedaleko, parę minut stąd jest oberża, łaskawy pa­nie. Niecałe pięć minut.

Dorożkarz wrócił na kozioł, a kilka minut później za­trzymał się przed gospodą, która stała samotnie przy dro­dze.

Wysiedli, dorożkarz zaprowadził ich do dużej, ciepłej wiejskiej izby i przywitał się z oberżystką, która robiąc na drutach siedziała przy buchającym żarem piecu.

No, pani mamo — powiedział — państwo życzą so­bie herbaty, a ja wypiję w kuchni piwo. — Znikł z młodą je­szcze, może trzydziestoletnią gospodynią.

Franciszek Ferdynand i hrabianka usiedli na ławce w

213

| ¡¡¿fe. , ; . ,C JHHI \ \ >\»\

pobliżu pieca. Hrabianka przewiesiła swoje stare futro przez poręcz krzesła. Miejmy nadzieję, pomyślała, że nie za­uważył, jak mocno wytarty jest już kołnierz. Arcyksiążę także zdjął swoje futro bobrowe i spoglądał rozpromienio­ny na hrabiankę.

Tu jest całkiem przytulnie — stwierdził i rozejrzał się dookoła. W środku pomieszczenia stał duży stół bilar­dowy.

Jest tu także kotek — odezwała się hrabianka — tuż za nami, zwinięty w kłębek, śpi. Jest mu tu bardzo dobrze.

Tutaj jest wspaniale — powiedział.

Czy już się pan rozgrzał? — spytała.

Pan? Za każde „pan” będę cię teraz karał pocałun­kiem — oświadczył i pocałowali się.

Wróciła oberżystka, przyniosła dwie szklanki herbaty i siadła przy piecu ze swą robotą na drutach.

Dokąd państwo chcą jechać? — spytała z zaciekawie­niem, po czesku.

Herbata jest już posłodzona, ale za dużo — stwier­dziła hrabianka, skosztowawszy. — Mimo to niech pan wy­pije, przynajmniej rozgrzeje.

Nie musi nam pani dotrzymywać towarzystwa, pani gospodyni — powiedział arcyksiążę, ale oberżystka nie zro­zumiała albo nie chciała zrozumieć. Hrabianka przeszła na francuski.

To dobrze, że została, ponieważ musimy być rozsąd­ni i omówić bardzo ważne rzeczy.

Franciszek Ferdynand roześmiał się.

Moja francuszczyzna jest tak okropna, że ledwie mnie można zrozumieć. Nie mam zdolności do języków. Ale gospodyni z pewnością nie rozumie ani słowa po nie­miecku. Jakie ważne sprawy powinniśmy omówić? Jestem zbyt szczęśliwy, nie mogę teraz myśleć o poważnych spra­wach.

Trzeba — podjęła znów hrabianka. — Chcę pana... Proszę wybaczyć, nie potrafię się tak szybko przyzwyczaić do „ty”, cała sytuacja jest wystarczająco niezwykła... Czy mogę na razie, jak długo tu jesteśmy, przestać mówić „ty”?

W przeciwnym razie będę się ustawicznie rumienić, a obe- rżystka gapi się na nas bez przerwy.

Skinął głową uśmiechając się.

Dziękuję — powiedziała i zamknęła oczy. — Przy­szłam, chociaż było to bardzo nierozsądne; i nie zadaję sobie pytania, co z tego wyniknie. Nie pytam także pana, nie chcemy o tym wiedzieć. Nie chcemy myśleć o trudnościach, które taka... przyjaźń, w naszym szczególnym przypadku, ma do przezwyciężenia. Nie chcę myśleć, kim pan jest, i pan nie powinien myśleć, kim ja jestem.

Pragnąłem powiedzieć dokładnie to samo — wtrącił z zapałem.

Otworzyła oczy i mówiła dalej:

Ale teraz muszę powiedzieć coś bardzo ważnego. Jeś­li pan jest rzeczywiście chory i chce pan dotrzymać danego mi przyrzeczenia, musi pan na jakiś czas zostawić służbę w wojsku i nie zajmować się niczym poza kuracją. Zastana­wiałam się nad tym całymi dniami. Sądzę, że jest to nie­odzownie koniecznie.

A ja mam nadzieję, że to nie jest konieczne — wtrącił.

Wówczas także niech pan to zrobi, nawet jeśli to nie jest bezwarunkowo konieczne. Nie będę miała spokojnej chwili, jeśli pan tego nie uczyni. Niech pan to zrobi dla mnie. Niech pan uważa tę decyzję za ofiarę, którą mi pan składa. Jeśli traktuje pan poważnie to, co mi pan dzisiaj po­wiedział i co mnie — spuściła oczy — uczyniło bardzo, bar­dzo szczęśliwą.

Wszystko, wszystko — wyjąkał. — Obiecuję wszyst­ko. Chcę wszystko zrobić, wszystko, wszystko... Zaraz ju­tro wezmę długi urlop.

Patrzyli na siebie. Nie mówili już nic. Oberżystka pod­niosła się ociężale i wyszła do kuchni. Wstali i objęli się. Hrabianka zarzuciła mu ręce na szyję i szepnęła:

Teraz długo nie będziemy się mogli widzieć... ale za­wsze będę o tobie myśleć.

Potem weszła gospodyni z dorożkarzem.

Musimy wracać — uśmiechnęła się hrabianka.

W powozie opowiedziała, że chory ojciec zawezwał ją

£

pilnie już wczoraj, będzie chyba musiała rano wyjechać. Oj­ciec jest bardzo cierpiący, obawia się o jego życie. I akurat teraz jest taka szczęśliwa. Czy to nie ciężki grzech? Ale mo­że Bóg tak zrządził. Uzgodnili, że będą często pisać do sie­bie. Obiecała spotkać się z nim tak szybko, jak tylko się da. Zapytała, czy będzie jej wierny. Zapytał, czy ona będzie mu wierna. Przyrzekli sobie nawzajem wierność. Dorzucił:

Wierność do śmierci.

Pojechali do miasta. Za mostem Karola na Małej Stra- nie hrabianka wysiadła.

Tutaj w pobliżu mieszkają moi krewni — poinformo­wała. Choć zmierzch ściemnił już ulice, a w pobliżu powozu nie było żadnej gazowej latarni, trzymała przezornie rękę przed kołnierzem futra, aby arcyksiążę nie zobaczył wytar­tych miejsc jej okrycia. On jednak widział tylko jej niespo­kojne, a mimo to promienne brązowe oczy. Kazał dorożka­rzowi czekać. Patrzył za nią długo. Potem skierował się na dworzec.

Przed północą był z powrotem w Budziejowicach. Poje­chał do domu i poszedł cicho do sypialni; obawiał się, że hrabia Wurmbrand będzie na niego czekał, a on nie chciał już dziś widzieć żadnego obojętnego mu człowieka. Nie chciał widzieć nawet kamerdynera, wiernego Janaczka. Gdy Janaczek, czekający na niego od wielu godzin, powitał go w korytarzu gotów do pełnienia obowiązków, dał mu do zrozumienia, że dziś nie będzie już potrzebował żadnego u- sługiwania. Rzucił się na fotel i pomyślał: Jakże piękne jest życie! Jakże piękny jest świat! Zanucił melodię, której już od długiego czasu nie słyszał; zastanowił się, tę melodię gra­ła kapela schrammelowska, dziś przypomniała mu się ona po raz pierwszy. Ponieważ jestem szczęśliwy, pomyślał zno­wu. Niegdyś zazdrościłem wszystkim ludziom, musiałem być zupełnie zielony z zazdrości, zazdrościłem nawet jakie­muś łysemu starcowi, który siedział koło blondyny, widzę jeszcze oboje przed sobą, jakby to było wczoraj. Z całego te­go towarzystwa nikt nie był nawet w połowie tak szczęśliwy jak ja dzisiaj.

Następnego ranka wysłał list do ojca. Prosił go, aby po­

szedł natychmiast do cesarza i wyjednał możliwie najdłuż­szy urlop chorobowy. Pisał, że teraz z całą energią będzie dążył do zwalczenia choroby. Chciałby w Wiedniu wyszu­kać dobrego, godnego zaufania lekarza, który zaręczyłby, że zlikwiduje chorobę w określonym w przybliżeniu termi­nie. Zresztą choroba w ostatnim czasie raczej osłabła, niż przybrała na sile, nie ma żadnego powodu do niepokoju.

Spodziewał się, że najpóźniej po trzech dniach otrzyma urlop. Po odprawieniu przesyłki do Wiednia napisał do hrabianki. List był długi na sześć stron. Każdy wiersz zdra­dzał, jak jego autor jest szczęśliwy. Doniósł jej, że już po­prosił o urlop i że odtąd zawsze będzie robił wszystko, co ona uzna za dobre. Ten list nadał własnoręcznie. Potem poje­chał do koszar. Rozmawiał z wieloma oficerami i wieloma żołnierzami, chwalił wszystkich, żartował ze wszystkimi, ledwie go poznawali. Także w następnych dniach był naj­bardziej uroczym brygadierem, jakiego kiedykolwiek znał budziejowicki garnizon.

To tak nie zostanie — mówili oficerowie.

Cztery dni później otrzymał ulop. Pojechał do Kono- pisztu z długim listem hrabianki w kieszeni. Wciąż czytał go na nowo. W Konopiszcie wytrzymał tylko dwa dni; zaczął padać śnieg, zaśnieżony krajobraz czynił arcyksięcia nie­cierpliwym. Pojechał do Chlumecu. Dotarłszy tam, zastał znowu list hrabianki. Pisała, że w najbliższym czasie nie może opuścić ojca, ale myśli zawsze, zawsze o swym kocha­nym przyjacielu, na jawie i we śnie. Prosi go. żeby jechał do Merano. W zimie ta miejscowość jest w każdym razie bar­dziej godna polecenia niżChlumecczy Konopiszt. W Mera­no powinien zaprzedać się duszą i ciałem jakiemuś dobremu lekarzowi. Że to jest tak daleko od jej miejsca pobytu, z tym trzeba się pogodzić. Ona jest stanowczo zdecydowana spot­kać się z nim gdzieś w pobliżu Merano, skoro tylko stan zdrowia jej ojca choć trochę się poprawi.

Następnego dnia pojechał do Merano.

Franciszek Ferdynand czekał. Zofia nie przyjeżdżała. Pisa­ła do niego często. Gdyby nie otrzymywał jej czułych listów, byłby zrozpaczony. Ale ona sama nie zjawiała się, nie mog- ła przybyć; i tłumaczyła mu, że on także nie powinien się do niej wybierać. Nie może przyjechać. Musi najpierw wyzdro­wieć. Ale nawet gdyby był już zdrowy, w najbliższym czasie

i tak by nie doszło do spotkania. Chory ojciec nie może obejść się bez niej ani godziny. Mimo to ona jest najszczęś­liwszym człowiekiem na świecie. Czeka cierpliwie i chętnie, właściwie nie jest oddzielona od ukochanego, ponieważ wciąż widzi go przed sobą, wciąż o nim myśli, wciąż czuje jego obecność. Modli się do Boga, by zechciał także jemu dać cierpliwość, która ułatwiłaby mu wierne wytrwanie.

On jednak nie miał cierpliwości. Nie siedział, jak Zofia sądziła, spokojnie i cierpliwie w Merano. Chodził na polo­wania, polował, goniony i szczuty przez własną niecierpli­wość. Nie wracał do sił. Nie miał zaufania do lekarzy. Zi­mą, w gęstej zadymce pojechał do Budziejowic i napisał do Zofii, że dłużej nie wytrzyma, musi ją znów zobaczyć. Spot­kali się w małej miejscowości, mieli dla siebie tylko trzy go­dziny. Zasypał ją wściekłymi pocałunkami, hamowała jego namiętność, mówiła, że musi być „rozsądna za dwoje”. Miała świadomość, że nie wyzdrowiał. Żądała przede wszystkim jego wyzdrowienia. Gdy to mówiła, znów poja­wił się u niej rys staropanieństwa; Franciszek Ferdynand widział jednak w zmizerniałej twarzy Zofii, która też miała za sobą ciężkie dni, tylko odbicie własnej namiętności. Wy­jąkał:

Niech będzie, jak chcesz.

Przemilczał jednak, że wciąż jeszcze nie złożył dowódz­twa brygady w Budziejowicach. Jego urlop zbliżał się do końca. Nie chciał wyrzec się służby całkowicie. Merano by­ło wygnaniem. W Budziejowicach mimo wszystkich trud­ności mógł mieć nadzieję, że od czasu do czasu zobaczy Zo­fię. Pojechał wprawdzie z powrotem do Merano, ale gdy

przeszła zima, pojawiał się prawie co miesiąc w Budziejowi- cach i za każdym razem błagał Zofię o spotkanie. Spełniała zawsze jego życzenie, ale wyglądała na udręczoną, bo do szczęścia tych rzadkich godzin mieszała się gorycz udręki, która ją przepełniała, gdy patrzyła na jego zapadnięte po­liczki i błyszczące gorączką oczy.

W Budziejowicach był teraz o wiele bardziej łubiany niż w ubiegłym roku. Z nikim nie mógł mówić o swej miłości; ale przed krótkimi spotkaniami z Zofią był zawsze tak szczęśliwy, że chciał widzieć wokół siebie tylko szczęśliwe twarze. Szczególnie wyróżniał pewnego młodego oficera, barona Alberta von Margutti, który był pełnym zrozumie­nia słuchaczem. Temu ambitnemu młodemu oficerowi, po­siadającemu, jak się wydawało, rozsądne poglądy na sytua­cję polityczną monarchii, zwierzył swój wielki plan: sfedera- lizowania Austro-Węgier na wzór Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej. Margutti powiedział, że jest to wspa­niała idea, ale jego zdaniem Węgrzy nie zgodzą się nigdy na taką reformę na drodze konstytucyjnej.

Jeśli nie zechcą dobrowolnie — zawołał Franciszek Ferdynand — przeprowadzimy to siłą! — Margutti prze­straszył się tego słowa i tej żarliwej stanowczości, która dźwięczała w głosie Franciszka Ferdynanda. — Monarchia

ciągnął arcyksiążę — podobna jest do chorego, którego życie jest w najwyższym stopniu zagrożone. Tylko operacja może ją uratować. Bez operacji śmierć jest pewna. Gdy kie­dyś dojdę do władzy, przeprowadzę tę operację bezwarun­kowo.

Złościła go polityka zagraniczna młodego cara Mikoła­ja Ił, który przed niewielu miesiącami wstąpił na tron rosyj­ski. Ponieważ Rosja sprzymierzyła się z Francją, Austria jesi zmuszona wiązać się coraz mocniej z Niemcami, powie­dział arcyksiążę; z Hohenzollernami trudno jednak praco­wać. Austria i Rosja powinny być sprzymierzone; dopiero taki sojusz umożliwiłby zdrową europejską politykę. Młody car, który uczepił się Francji, przeszkadzał takiemu zdrowe­mu rozwojowi.

Czy nie jest głupie ze strony tego żółtodzioba — po-

wiedział Franciszek Ferdynand — dać się złapać francu­skim wolnomularzom i Żydom?

Hohenzollernowie to parweniusze. Franciszek Ferdy­nand był przekonany, że Prusy zniszczą Niemcy. Rzesza Niemiecka posuwa się wprawdzie do przodu „pod ciosami pruskiego bata”, ale ten szybki ruch do przodu jest fatalny, ponieważ niepokoi sąsiadów Niemiec. Niemcy robią sobie automatycznie wrogów. Hegemonia Prus w Niemczech jest równie szkodliwa i zgubna jak hegemonia Węgrów w mo­narchii austro-węgierskiej. W obu cesarstwach chorobliwe powiększenie jednego organu, tu Węgier, tam Prus, spowo­duje śmierć całego organizmu.

W maju polski hrabia Agenor Gołuchowski, którego oj­ciec jako minister spraw wewnętrznych propagował niegdyś pozorny federalizm, został ministrem spraw zagranicznych. Franciszek Ferdynand słyszał o zapomnianych już od daw­na federalistycznych dążeniach starego Gołuchowskiego; miały one pewne podobieństwo do jego przyszłościowych planów. Dlatego arcyksiążę zainteresował się młodym Go- łuchowskim, który zdobył teraz zaufanie cesarza. Od upad­ku Taaffego Franciszek Ferdynand często żałował, że nie zna godnego zaufania polityka, do którego mógłby się zwrócić. Po mianowaniu Gołuchowskiego ministrem spraw zagranicznych zastanawiał się: Może to jest mój człowiek. Chociaż obiecał Zofii myśleć tylko o wyzdrowieniu, poje­chał do Wiednia i kazał powiadomić Gołuchowskiego, że chętnie by się z nim spotkał. Nowy minister, nieświadom je­szcze tego, że lekarze zapatrują się nader pesymistycznie na stan zdrowia Franciszka Ferdynanda, starał się oczarować arcyksięcia, który odniósł wrażenie, że hrabia nie tylko pochwala plan federalizacji, ale z niecierpliwością oczekuje nowej ery, jaka nastąpi z objęciem rządów przez przyszłego cesarza. Że Gołuchowski radził arcyksięciu na razie nie wtajemniczać w plan nikogo, a ich rozmowę także zacho­wać w głębokiej tajemnicy, nie dziwiło Franciszka Ferdy­nanda. Wierzył, że znalazł sprzymierzeńca. Nie podejrze­wał, że Gołuchowski nałożył na twarz swą najuprzejmiejszą maskę, aby zmylić młodego arcyksięcia. Polskiemu hrabie­

mu nie podobała się niezwykle drętwa powaga, z jaką Fran­ciszek Ferdynand przedłożył swoje plany.

Arcyksiążę to niebezpieczny człowiek — zwierzył się Gołuchowski swej żonie — zarozumiały, uparty, bardzo so­bą przejęty; z takim lepiej nie zaczynać.

Franciszek Ferdynand tymczasem powiedział do Wurmbranda:

Ten Gołuchowski to zachwycający człowiek; praw­dziwy dżentelmen, który nie próbuje udowodnić, że pozja­dał wszystkie rozumy. Z takim łatwo się dogadam.

Przed wyjazdem, aby uspokoić swoje sumienie, Franci­szek Ferdynand kazał się zbadać sławnemu wiedeńskiemu lekarzowi, profesorowi Schrötterowi, który go już kilka ra­zy leczył. To badanie miało dla chorego decydujące znacze­nie. Schrótter oznajmił pacjentowi, że chorobę trzeba zwal­czać inaczej niż dotąd. Radził arcyksięciu oddać się w ręce dobrego osobistego lekarza. Franciszek Ferdynand zasko­czony spytał, czy profesor mógłby mu przysłać takiego le­karza. Schrótter obiecał.

W klinice Schróttera pracował wówczas młody asystent, Wiktor Eisenmenger. Jako człowiek chorowity i biedny przyjął on właśnie posadę osobistego lekarza u pewnego węgierskiego magnata, ale stanowiska jeszcze nie objął. Te­mu asystentowi, o którego zdolnościach miał wysokie mniemanie, dał Schrótter pewnego lipcowego ranka do zbadania flaszeczkę, która zawierała plwocinę Franciszka Ferdynanda. Doktor Eisenmenger znalazł w niej niezliczo­ne bakcyle tuberkulozy. Profesor Schrótter zaproponował wtedy asystentowi, by zamiast do węgierskiego magnata pojechał do arcyksięcia Franciszka Ferdynanda i podjął się jego leczenia. Młody lekarz był gotów przyjąć ofertę.

Franciszek Ferdynand wybrał się z Wiednia nie do Me- rano, lecz do Chlumecu. ponieważ chciał się zobaczyć z Zo­fią. Zatem doktor Eisenmenger również tam się udał i zba­dał arcyksięcia. Orzeczenie brzmiało; Wysoka gorączka, szybki spadek wagi, w szczycie prawego płuca dość rozległe zmiany gruźlicze. Również szczyt lewego płuca był zaatako­wany.

Doktor Eisenmenger nie należał do lekarzy, którzy wy­soko postawionego lub bogatego pacjenta traktują wyrozu­miałej niż jakiegoś biedaka leczonego bezpłatnie. Nie posia­dał także zdolności ujmowania sobie pacjentów. Był za to dobrym lekarzem. I chciał być tylko dobrym lekarzem. Nie miał ambicji, ogłady i doświadczenia w obchodzeniu się z książętami i milionerami.

Nie dał się zastraszyć ani wysoką pozycją księcia, ani dotyczącymi etykiety pouczeniami hrabiego Wurmbranda. Niezwykle wysoki, bardzo chudy młody lekarz popatrzył spokojnie na stojącego przed nim w zrezygnowanej posta­wie arcyksięcia, na błyszczące gorączką niebieskie oczy cho­rego i oświadczył, że choroba jest bardzo poważna, jednak­że uleczalna. Żeby to osiągnąć, arcyksiążę musi poddać się surowej kuracji, która będzie trwać przynajmniej rok, a prawdopodobnie dłużej. Potrzebny jest całkowity fizyczny i duchowy spokój, starannie uregulowane odżywianie i stały pobyt w czystym powietrzu: taką kurację najlepiej byłoby przeprowadzić w jakimś sanatorium.

Ponieważ arcyksiążę nie chciał słyszeć o sanatorium, doktor Eisenmenger zaproponował leczenie na Południu. Wszelako tylko wówczas przyjmie odpowiedzialność, po­wiedział, jeżeli arcyksiążę zechce postępować ściśle według wszystkich zaleceń.

Po dłuższym wahaniu Franciszek Ferdynand postano­wił odbyć kurację i oddał się w ręce młodego lekarza. Dok­tor Eisenmenger rozwiązał umowę z węgierskim magnatem

i został przybocznym lekarzem Franciszka Ferdynan­da. Nie było to stanowisko do pozazdroszczenia. Otrzy­mywał miesięcznie sto koron oraz wyżywienie i mieszka­nie.

Kuracja rozpoczęła się na przełęczy La Mendola w Po­łudniowym Tyrolu. Właściwie rozpoczęła się uporczywa walka między lekarzem a pacjentem. Arcyksiążę wzbraniał się leżeć spokojnie. Tylko przy pisaniu listów siedział nieru­chomo całymi godzinami. Pisał codziennie do hrabianki Chotek długi list. Każdego dnia oczekiwał z niecierpliwoś­cią jej listu. Gdy czasem upragniony list nie nadchodził, ar-

cyksiążę szalał, godzinami biegał po pokoju. Wurmbrand powiedział do lekarza:

Za tym kryje się kobieta i nawet wiem, kto. To moja krewna. Ale ja jej już pomieszam szyki.

Lekarz ucieszył się z romansu arcyksięcia. Korespon­dencja przerywała nudę, która dręczyła Franciszka Ferdy­nanda. Listy hrabianki Chotek uspokajały go, koiły. Przed nadejściem poczty wrzeszczał na lekarza:

Tego żaden człowiek nie wytrzyma! Zamyka mnie pan jak dzikie zwierzę!

Po otrzymaniu listu stawał się wzorowym pacjentem.

W sierpniu jego cierpliwość wyczerpała się. Dlatego po­jechali do Lussinpiccolo. Walka między lekarzem i arcy- księciem trwała tam nadal. Lekarz zmusił niecierpliwego, często szalejącego pacjenta do pozostania na wyspie Lussi- no aż do jesieni. W małej, osłoniętej od wiatru zatoce, w ogrodzie oliwnym nad brzegiem morza spędził Franciszek Ferdynand jesienne tygodnie. Zimą planowano pobyt w Egipcie. Franciszek Ferdynand przyzwyczaił się do lekarza. Rozmawiał tylko z nim i z Janaczkiem. Hrabia Wurmbrand był w niełasce. Podejrzewał nie bez racji, że hrabianka Cho­tek przyspieszy jego odprawę. Obawiał się, że arcy książę nie zechce go zabrać do Egiptu, i prosił młodego lekarza, by udaremnił hrabiance osiągnięcie takiego sukcesu. Lekarz nawiązał rozmowę o hrabim Wurmbrandzie. Franciszek Ferdynand oświadczył szorstko:

Niech Wurmbrand zostawi mnie w spokoju. — Po­nieważ lekarz zwrócił uwagę na długoletnią wierną służbę i oddanie hrabiego, Franciszek Ferdynand dodał: — Jeśli rzeczywiście jest mi tak oddany, to powinien zostawić mnie w spokoju. Nie potrzebuję ochmistrza, który miesza się do moich spraw. Do Egiptu nie zabieram nikogo. To, czego potrzebuję, bardzo dobrze może pan sam załatwiać. Jana- czek też orientuje się we wszystkim doskonale, on panu w tym pomoże.

Tymczasem wiadomość o zachorowaniu Franciszka Ferdynanda dostała się na Węgrzech do gazet. Wielki dziennik napisał w listopadzie, że trudno oczekiwać, by

choroba arcyksięcia, przyszłego króla Węgier, mogła wzbu­dzić na Węgrzech współczucie, skoro chory jest zaprzysięg­łym w rogiem narodu. Pewien węgierski arystokrata przesłał tę gazetę arcyksięciu. Franciszek Ferdynand odpowiedział mu bardzo poirytowany, że „chełpliwa, często tak zwana homagialna wierność Węgrów wobec króla” istnieje tylko w języku, lecz nie w sercu narodu, któremu dynastia Habs­burgów' była zawsze cierniem w oku. Od Madziarów nie oczekiwał nigdy nic innego, jak tylko zniesławiania i pod­łości. „W razie gdyby tej zimy”, tak kończył się list, „nie do­sięgła mnie oczekiwana przez Węgrów śmierć — otrzyma­łem tymczasem pewien węgierski dziennik, gdzie to życzenie znowu wypowiedziano bez ogródek — będę się cieszył, mo­gąc z Waszą Ekscelencją, Węgrem, którego wysoko cenię i szanuję, osobiście omówić tę sprawę, jak tylko wrócę do oj­czyzny”.

Podobne listy napisał również do innych osobistości. Gniew, nienawiść, wstręt niweczyły dobroczynne działanie czystego powietrza i kuracji. Lekarz widział, że szanse na wyleczenie maleją, i stał się grubiański, co nie przychodziło mu z trudem. Powiedział do Franciszka Ferdynanda:

Jeśli Wasza Cesarska Wysokość nie uspokoi się i nie będzie stosować się do moich zaleceń, nie gwarantuję nicze­go. Czy Wasza Cesarska Wysokość chce Węgrom sprawić tę radość?

W Egipcie lekarz zamierzał wynająć statek nilowy, któ­ry zimą miałby dać schronienie arcyksięciu. Taki statek — nazywano je dahabije — płynął Nilem z reguły od Kairu aż do pierwszej katarakty i z powrotem. Podróż trwała zazwy­czaj dwa do trzech miesięcy. Dahabije miała na celu chronić pacjenta przed niebezpiecznym pyłem i brudem Egiptu.

Franciszek Ferdynand oświadczył, że jest gotów wyna­jąć dahabije. Przed wyjazdem do Egiptu dał się namówić, by zabrać hrabiego Wurmbranda: bardzo rzadko jednak zaszczycał go rozmową. Miejsce hrabiego zajął baron Bronn, syn księcia Hohenlohe z morganatycznego małżeń­stwa.

Przybywszy do Kairu, Franciszek Ferdynand odmówił

wejścia na dahabije. Znalazł wesołe towarzystwo. W Kairze zatrzymał się arcyksiążę Eugeniusz i hrabia Feliks Thun; znali oni wszystkie bazary, wszystkich antykwariuszy, wszystkie miejsca rozrywki. Franciszek Ferdynand rzucił się w wir życia niezwykle różnorodnego miasta. Listy od hrabianki Chotek przychodziły teraz rzadziej. Także wpływ lekarza zaczął słabnąć. Franciszek Ferdynand chciał „je­szcze raz we wszystkim wziąć udział”. Żądania lekarza, aby się udać na dahabije, odrzucał ze słowami: Widziałem dahabije, nic z tego. Nie pozwolę się zamknąć w takiej klatce.

Po kilku dniach temperatura podskoczyła. Franciszka Ferdynanda zaczął prześladować męczący kaszel. W szczy­cie drugiego płuca nastąpiły niekorzystne zmiany. Ponadto laryngoskopia wykazała podejrzanie gruźliczy nieżyt krta­ni. Lekarz uznał, że Franciszek Ferdynand nie przeżyje ro­ku 1896, który tak fatalnie rozpoczął.

Z powodu zaatakowania krtani arcyksiążę już ledwie co mówił. Teraz dopiero oprzytomniał. Zapytał lekarza:

Sądzi pan, że muszę umrzeć?

Prawdopodobnie nie, jeśli Wasza Cesarska Wyso­kość jest gotów żyć na dahabije — odpowiedział lekarz.

Franciszek Ferdynand udał się na statek. Baron Bronn zajął się organizowaniem rozrywek. Urządził polowanie z nagonką na szakale. Ściągnął na dahabije dwie tancerki wy­konujące taniec brzucha; cuchnęły jednak tak nieznośnie, że widzowie uciekli. Kazał przyprowadzić dwie tresowane egipskie kozy, które rozweselały arcyksięcia cyrkowymi sztuczkami.

Gorączka spadła. Lekarz mógł znowu mieć nadzieję. Ponieważ jednak obawiał się, że Franciszek Ferdynand ucieknie z dahabije, by ponownie szaleć w Kairze, poprosił arcyksiężnę Marię Teresę, żeby zechciała wybrać się do Egiptu. Natychmiast napisała do pasierba, że przyjeżdża z jego ojcem i młodszymi siostrami. Franciszek Ferdynand odpowiedział: „Cieszę się niezmiernie na Twoje przybycie, które uratuje mnie od szału!” Wkrótce rodzice i przyrodnie siostry zjawili się. Maria Teresa naradziła się z lekarzem.

który uważał dłuższy pobyt na dahabije za konieczny. Wo­bec tego łagodnie zmusiła pasierba do pozostania na statku. Czuwała nad jego życiem. Kiedy żegnała się z Franciszkiem Ferdynandem, jego stan nie był już beznadziejny.

Rodzice wybrali się do Palestyny. Pobożny ojciec chciał pomodlić się w Ziemi Świętej za zdrowie syna. Modlił się w Jerozolimie. Kazał się zaprowadzić do rzeki Jordan, pochy­lił się nisko i pił świętą wodę. Wierzył, że modlitwa poboż­nego człowieka, który napił się wody z Jordanu, zostanie wysłuchana.

Po odjeździe rodziców Franciszek Ferdynand nie chciał dłużej siedzieć w Egipcie. Rozpoczęła się znowu gwałtowna walka między lekarzem i pacjentem, który tak już miał do­syć Egiptu i kuracji, że jak uparte dziecko lekceważył wszystkie zalecenia doktora Eisenmengera. W końcu pogo­dzili się: Franciszek Ferdynand nie musiał już dłużej pozo­stać w Egipcie, ale nie wolno mu było także pojechać do Konopisztu, którego ostrego klimatu nie mógłby jeszcze znieść. Wrócili do Europy. W Territecie Franciszek Ferdy­nand postanowił czekać na odpowiedź hrabianki. Napisał do niej, że sprawia mu przykrość chcąc przesunąć spotka­nie. Groził, że stanie się dla niego obca. Ledwie już pamięta, jak ona wygląda.

Odpowiedziała telegraficznie tylko jednym słowem: „Przyjedź!”

Równocześnie jednak nadszedł drugi telegram. Ojciec Franciszka Ferdynanda był umierający. Pijąc wodę z Jor­danu nabawił się tyfusu, którego blisko sześćdziesięciotrzy- letni mężczyzna nie mógł zwalczyć.

Franciszek Ferdynand wyjechał natychmiast ze swymi towarzyszami. Specjalnie wynajętymi pociągami jechał bez przerwy do Wiednia. W St. Pólten czekała na niego Maria Teresa. Ojciec już nie żył.

Franciszek Ferdynand nie wiedział, że ojciec przyprawił się o śmierć, pijąc wodę z Jordanu. Maria Teresa zataiła to przed synem. Bała się o jego życie. Był chory, wyglądał źle. Dużo kasłał. Sądziła, że jest zgubiony.

Także on sądził, że jest zgubiony.

Miesiącami żył na dahabije, widok wyspy Elefantyny doprowadzał go do pasji, znosił niewolę jak dzikie zwierzę, które już nie próbuje wyłamać żelaznych prętów klatki. Tłumił okrzyki niecierpliwości, wściekłości, chciał wyzdro­wieć. Nie wyzdrowiał.

Patrzył na zmarłego ojca. Myślał: Przeżyłem cię. Ale po co? Jestem teraz następcą tronu. Ale cesarza nie przeżyję. Nigdy nie zostanę cesarzem.

Rysy zmarłego ojca były łagodne i miękkie. Niewyraźna twarz starego człowieka spoczywała zatroskana w blasku wysokich, białych, płonących świec. Odnosiło się wrażenie, że zmarły wciąż jeszcze nie przestał martwić się o chorego syna.

Franciszek Ferdynand nie wiedział, że ojciec martwił się

o niego. Myślał: Nie chciał zrezygnować na moją korzyść. Teraz musiał to zrobić. Ale za późno; teraz już nic mi z tego nie przyjdzie.

Czytał w myślach ludzi, którzy cisnęli się do niego: osób składających kondolencje, gości w orszaku pogrzebowym. Wszyscy oni myśleli: Franciszek Ferdynand jest następcą tronu, ale nie dożyje tego, by zostać cesarzem.

Po pogrzebie ofuknął lekarza:

Tak mnie pan udręczył! A rezultat? Wszyscy patrzą na mnie jak na trupa. Pan przecież sam nie wierzy w to, że wyzdrowieję!

Doktor Eisenmenger powiedział:

Wasza Cesarska Wysokość, za rok będzie pan zdro­wy. Krtań już jest wyleczona. Nastąpiła poprawa w szczycie jednego płuca. Uporamy się także z drugim. Ręczę dziś, że Wasza Cesarska Mość wyzdrowieje.

Franciszek Ferdynand nie wierzył mu. Wierzył wyrazo­wi twarzy obcych ludzi, którzy patrzyli na niego jak na nie­boszczyka. Wpływowi mężowie stanu Austrii pojawili się po pogrzebie Karola Ludwika w pałacu następcy tronu. Czytał w ich twarzach: Kandydat na nieboszczyka! Czytał to w twarzy austriackiego premiera Badeniego, którego za­gadnął o przygotowywaną przez niego reformę prawa wy­borczego. Premier oświadczył, że w nadchodzącym roku

musi być odnowiona umowa z Węgrami, dla której trzeba pozyskać narodowości i partie. Reforma prawa wyborcze­go powinna przytrzeć rogów kilku ważnym partiom. W nad­chodzącym roku zostanie też wydane rozporządzenie języ­kowe dla Czech. Każdy sąd i każda władza w Czechach bę­dzie z Czechami porozumiewać się po czesku, tak że w przyszłości wszyscy urzędnicy państwowi w Czechach mu­szą opanować oba języki krajowe. Dzięki tej innowacji rząd pozyska Czechów. Tę ofiarę trzeba ponieść dla ugody z Wę­grami.

Z Węgrami nie powinno się robić wielkich ceregieli

powiedział Franciszek Ferdynand niechętnie. — Każdy Węgier jest rebeliantem. To był naprawdę nietakt ze strony tych panów, że przybyli do Europy. Czy zna pan właściwie tę hołotę? Taki Madziar ember składa się po prostu tylko z wąsów.

Jeśli Bóg pozwoli, będę miał jeszcze sposobność przed rokowaniami w dziewięćdziesiątym siódmym wejść w kontakt z Waszą Cesarską Wysokością — odpowiedział wymijająco hrabia Badęni.

Sądzi, że nie dożyję następnego roku, pomyślał Franci­szek Ferdynand.

Minister spraw zagranicznych Gołuchowski nie pojawił się u Franciszka Ferdynanda. Przysłał krótkie pismo kon­dolencyjne. Franciszek Ferdynand kazał go poprosić o zło­żenie mu wizyty. Gołuchowski przyszedł, skłonił się i mil­czał. Nie drgnąwszy, pozwolił arcyksięciu długo mówić. Wreszcie Franciszek Ferdynand stracił cierpliwość.

Ekscelencjo — powiedział. — Miał pan dość cza­su, aby zastanowić się nad moimi planami federalizacji, którymi swego czasu był pan zachwycony. Czy mogę te­raz jako następca tronu przyjąć, że przystosuje pan od­powiednio swą politykę i pomoże przygotować federaliza­cję?

Gołuchowski odpowiedział z chłodną uprzejmością:

Wasza Cesarska Wysokość, jest to niestety niemożli­we. Mam za zadanie prowadzić taką politykę, jaka wydaje się słuszna Jego Cesarskiej Mości. Cesarz nie myśli o zmia-

nie struktury państwowej. Wobec tego jest za wcześnie, by już teraz czynić coś dla idei federalizmu.

Przedtem mówił pan inaczej.

Wówczas Wasza Cesarska Wysokość był prywatną osobą, a nie następcą tronu.

Franciszek Ferdynand odprawił go z lodowatą twarzą. Rozstali się jak śmiertelni wrogowie. Nie chce się narażać z powodu człowieka nieuleczalnie chorego, pomyślał.

Dławił go wstręt. Był wreszcie następcą tronu, prawowi­tym dziedzicem cesarskiego tronu. A we wszystkich twa­rzach czytał: Nie jesteś nim! Jesteś zgubionym człowiekiem. Nie musimy się z tobą liczyć.

Znienawidził Wiedeń, znienawidził cały świat. Swój gniew wyładował na hrabim Wurmbrandzie. Poprosił cesa­rza, aby mianował wielkiego ochmistrza dworu następcy tronu, i zaznaczył, że dotychczasowy ochmistrz hrabia Wurmbrand nie posiada kwalifikacji do pełnienia tego sta­nowiska.

Wurmbrand został zwolniony. Wielkim ochmistrzem dworu następcy tronu został mianowany hrabia Franciszek Thun, dotychczasowy namiestnik Czech. Franciszek Ferdy­nand był niezadowolony z tego wyboru. Obawiał się ambi­cji Thuna.

Nie potrzebuję guwernera — powiedział rozczaro­wany — potrzebuję człowieka, który wypełni dokładnie to, co mu rozkażę, i będzie pilnował, czy kobiety porządnie wy­cierają schody.

Maria Teresa opłakiwała swego dobrego męża. Nie mogła kochać go całym sercem, więc także jej żal nie był ża­lem śmiertelnie zasmuconego serca. Kochała zawsze tylko swój ciężki obowiązek, swe życiowe zadanie. Kochała obo­wiązek, który sprowadzał się do troski o szczęście rodziny i męża. Ponieważ teraz nie żył, opłakiwała go bardzo spokoj­nie. Zmarły mąż nie nakładał już na nią żadnego obowiąz­ku; dlatego wdowa mogła nie rozpływać się w żalu. Przejęta była troską o chorego syna, pasierba, któremu jako młoda kobieta tuż po swym ślubie obiecała, że będzie mu zawsze pomagać. To był wiecznie jej kłopot, także i dziś. Uczepiła

się Franciszka Ferdynanda, nie chciała go wypuścić, jego niecierpliwości przeciwstawiała swą nieskończoną cierpli­wość. Chciał wyjechać do Konopisztu, do Chlumecu; co go pędziło, co gnało bez przerwy? Pragnęła odtąd poświęcić się całkow icie opiece nad nim, pojechać z nim do Merano lub do Davos, znosić jego wybuchy gniewu, być zawsze przy nim. na zawsze przy nim pozostać; a ponieważ on niecierp­liwie. w ręcz z gniewem oświadczył, że chce być sam, że nie potrzebuje żadnej pomocy i żadnego matkowania, poświę­ciła swą nieskazitelną uczciwość i zaczęła odgrywać, jak prawdziwa artystka wdowiego bólu, nieutuloną w żalu wdowę, nad którą trzeba czuwać, której nie można pozo­stawić jej rozpaczy. Franciszek Ferdynand napisał do Zofii, że nie może jeszcze przyjechać, musi pomóc matce. Pojechał z nią do Reichenau. Tam, w pałacyku Wartholz, strzegł Franciszek Ferdynand bólu i rozpaczy matki, tam matka czuwała nad zagrożonym życiem syna, skrycie, dyskretnie, by nie mógł tego zauważyć. Po kilku dniach jednak zauwa­żył. Maria Teresa była sama z lekarzem, nie wiedziała, że chory znajduje się w sąsiednim pokoju i podsłuchuje. Mó­wiła o nim, twierdziła, że wygląda trochę lepiej, miała nagle żywy, radosny głos.

Tego samego dnia Franciszek Ferdynand wyjechał do Czech. Przejazdem zatrzymał się na pół dnia w Wiedniu. W drodze z dworca na Beatrixgasse jego pojazd musiał stanąć: mrowie ludzkie zagradzało drogę. Wrzeszczano: „Niech ży­je Lueger!” Trzeba było skręcić w boczną uliczkę i przepuś­cić wyjący tłum.

Wymachujący kapeluszami, rozentuzjazmowani krzy­kacze otaczali poruszający się wśród ciżby powóz, za któ­rym szły tysiące ludzi. W powozie znajdował się mniej wię­cej pięćdziesięcioletni uśmiechnięty mężczyzna. Nosił buj­ną, wypielęgnowaną, ondulowaną brodę, co świadczyło o jego próżności. Małe chytre oczy śmiały się. Obydwiema rę­kami pozdrawiał tłum.

To jest Lueger — powiedział hrabia Thun, który sie­dział obok Franciszka Ferdynanda.

Arcyksiążę spojrzał zaciekawiony na barczystego, po­

stawnego mężczyznę, o którym słyszał wszędzie od chwili powrotu do kraju. Przed kilkoma dniami doktor Lueger zo­stał po raz czwarty wybrany burmistrzem Wiednia, a cesarz po raz czwarty odmawiał zatwierdzenia tego wyboru.

Dlaczego właściwie cesarz nie chce się zgodzić, żeby Lueger został burmistrzem? — zapytał Franciszek Ferdy­nand.

Hrabia Thun, pełen odrazy, nie spojrzawszy nawet na tłum wyjaśnił:

Jego Cesarskiej Mości nie podobają się demagogicz­ne metody Luegera. Mogę to zrozumieć. Wyjątkowy anty­semityzm Luegera także dla mnie jest niesympatyczny. Po­nadto wykracza przeciw konstytucji. 1 ta nienawiść Luegera do Węgrów... mój Boże, czy to potrzebne? Mamy tak skomplikowane stosunki w monarchii, że nie ma najmniej­szego powodu, aby je jeszcze gmatwać przez orgie nienawiś­ci. Ze Lueger chce stworzyć wielką partię chrześcijańską, to bardzo pięknie, ale te podszczuwania, dzięki którym robi się popularny, są dla mnie bardzo contrę coeur.

Myślę — odparł Franciszek Ferdynand — że to cał­kiem zdrowo przytłumić węgierską butę.

Hrabia Thun wetknął monokl do kieszonki kamizelki i zamknął oczy. Otworzył je, gdy pochód przeszedł.

Niesympatyczny człowiek, pomyślał Franciszek Ferdy­nand. Długo nie pozostanie moim wielkim ochmistrzem dworu. Co zaś tyczy się Luegera... podoba mi się. Nie krę­puje się prezentować Węgrom otwarcie swego poglądu. Gdy o mnie chodzi, może codziennie pożreć jakiegoś Żyda na śniadanie, może także zostawić Żydów w spokoju, jest mi to obojętne. Jeśli jest prawdą, że Żydzi i wolnomularze chcą opanować świat, trzeba ich przycisnąć do muru. Sam to już często mówiłem. Ale pod tym względem nie jestem kompetentny, nie znam żadnych Żydów, jeszcze nigdy nie rozmawiałem z Żydem. A o wolnomularzach także właści­wie nic nie wiem. Węgrzy zaś... tych znam! To musi być cu­downie powiedzieć bez skrępowania tej madziarskiej hoło­cie soczyste słowa prawdy. Lueger może sobie na to pozwo­lić. Ja nie. Co ma cesarz z tego, że tak broni Węgrów? Dziś

Lueger jest w Wiedniu znacznie popularniejszy niż on. Tyle mu z tego przyszło.

Twarz Franciszka Ferdynanda zasępiła się. Popular­ność Luegera wydała mu się nagle niebezpieczna. Pomyślał: Ten demagog działa nie tylko na szkodę cesarstwa, ale całej dynastii Habsburgów, a więc także moją. Jako przywódca dużej, chrześcijańskiej, antywęgierskiej partii może urzeczy­wistnić wiele idei, które właściwie należą do mnie. Ja muszę jako następca tronu milczeć, a on będzie zbierał śmietankę. Ale może to już mnie nie powinno obchodzić? Może za rok będą mnie już jadły robaki? Może mam jeszcze tylko trochę czasu, żeby pożegnać się z Zofią?

Ledwie już pamiętał, jak ona wygląda. Posiadał kilka jej portretów, ale żaden nie wydawał mu się udany. Tego, co go w jej twarzy oczarowało, nie mógł odnaleźć na żadnym portrecie. W ostatnich miesiącach miał niekiedy wrażenie, że już jej tak gwałtownie nie kocha i nie pożąda jak w pierw­szych tygodniach ich znajomości. Wiedział jednak, że bez niej nie mógłby już żyć.

Dwa dni po przyjeździe do Konopisztu zobaczył ją zno­wu. Oczekiwała go na polnej drodze; powietrze było wilgot­ne, całą noc padał deszcz. Pobiegli sobie naprzeciw i padli w ramiona. Zofia głaskała jego policzki, jego włosy. Droga wiła się ku pobliskiemu lasowi. Zaczęło mżyć. Z łąk podno­sił się mocny zapach.

Poszli w kierunku lasu.

Przeziębisz się — odezwała się po chwili. Ale nie po­wiedziała, że powinni zawrócić. W lesie zatrzymali się. Za­rzuciła mu ręce na szyję. — Tyle miesięcy — westchnęła.

On nie mógł mówić. Zapomniał, jak można być szczęśli­wym. Przycisnął ją do siebie, z całej siły.

Teraz przeszkody między nami stały się jeszcze więk­sze — powiedziała.

Potrząsnął głową. Chciał o wszystkim zapomnieć. Chciał przede wszystkim zapomnieć, że jest chory. Ale nie wypowiedziane pytanie wisiało między nimi.

O nic nie pytać, pomyślał. O nic nie pytać, pomyślała. Ale przed pożegnaniem zadała jednak pytanie:

Co mówi lekarz?

Od razu zesztywniał:

Doktor Eisenmenger? Jakżeż on mnie dręczył! A mi­mo to nie wyzdrowiałem. Teraz mówi: Za rok! Za rok, mó­wi, będę zdrowy, ręczy za to. Ale nie pozwolę mu się już maltretować!

Och, Franzi! Musisz pozwolić jeszcze się maltreto­wać. Tylko ten jeden rok, jeśli on ręczy, że potem będziesz zdrowy! Zrobisz to dla mnie, wiem o tym.

On chce mnie jesienią znowu wlec do Merano.

Powinien to zrobić. Błogosławię każdy dzień, kiedy cię nie ma, jeśli każdego dnia stajesz się zdrowszy. A potem, gdy ten rok minie...

Co będzie potem?

Potem już nic nie będzie mogło nas rozdzielić.

A jeśli umrę?

Umrę razem z tobą. Ale wyzdrowiejesz. Mogę sobie doskonale wyobrazić, jak będziemy szczęśliwi! Wiem, że za rok będziemy tak szczęśliwi, jak dwoje ludzi nigdy jeszcze nie było.

Poszli z powrotem pod rękę.

Nie mówmy już więcej o chorobie — poprosił.

Skinęła głową z poważnym uśmiechem. Jakże długo cie­szyłem się na ten spacer, pomyślał. Ten spacer w deszczu, przez świerkowy las i przez łąki, z Zofią pod rękę gwarantu­je, że pozwolę się dręczyć doktorowi Eisenmengerowi. Chcę mu dać jeszcze rok. Chcę dać sobie jeszcze rok.

A kiedy minie ten rok — zapytał — czy będziesz wów­czas całkowicie do mnie należeć?

Tak. Musisz tylko wyzdrowieć.

Tylko jeśli będę zdrowy?

Tylko jeśli będziesz zdrowy.

Odsunął się od niej gwałtownie.

Pogłaskała jego rękę:

Nie gniewaj się, Franzi. Muszę postawić ten waru­nek. W przeciwnym razie nie pozwolisz lekarzowi, by cię wyleczył.

Franciszek Ferdynand spoczywał na leżaku ustawionym na wschodnim tarasie zamku w Konopiszcie, czytał listy od ukochanej i pisał do niej. Świat tonął w ciszy. Czasami tylko rozbrzmiewała w pobliżu katarynka. Franciszek Ferdy­nand lubił katarynkę, wiedzieli o tym okoliczni żebracy. Ale nie wszyscy przychodzili, bo powszechnie było wiadomo, że arcyksiążę jest skąpy. > '■<(> «1 n

Kiedy nie pisał bądź nie czytał listów, zajmował się urządzaniem pokojów. Rząd włoski wciąż jeszcze nie zdecy­dował się wydać mu wszystkich esteńskich arcydzieł, które odziedziczył jako dwunastoletni chłopiec. Musiał walczyć o każdy obraz, o każdy przedmiot z kolekcji. Włosi odmawia­li zgody na wywóz. Dyplomatyczne pertraktacje bardzo wolno prowadziły do celu. Franciszek Ferdynand nienawi­dził Włochów prawie tak samo namiętnie jak swych anta­gonistów Madziarów. Włochy nie robiły żadnej tajemnicy z dążeń do zajęcia Południowego Tyrolu i Pobrzeża, a Włosi mieszkający w Austrii oczekiwali niecierpliwie wyzwolenia spod austriackiego jarzma, co z roku na rok obiecywała im „Lega Nazionale”. Na zamieszkanych przez Włochów tere­nach monarchii, w Trieście i na Pobrzeżu, irredenckie sto­warzyszenia „Trento e Trieste” i „Dante Alighieri” prowa­dziły, nie kryjąc się, propagandę równoznaczną ze zdradą stanu. Franciszek Ferdynand w czasie wycieczki po Pobrze­żu słyszał na własne uszy okrzyki „Evviva Italia!” i „A bas­so IAustria!” Trząsł się z wściekłości, kiedy nazywano go d’Este.

Nie jestem żaden d’Este — krzyczał — nie jestem ża­den makaroniarz!

Bezczynność podsycała jego marzenia o zemście i sła­wie. Włochy to odwieczny wróg. Sojusz Austro-Węgier z Włochami był bezcelową farsą. Arcyksiążę marzył o zni­szczeniu Królestwa Włoskiego, o odbudowaniu Królestwa Obojga Sycylii, które należało do jego dziadka. Marzył o odzyskaniu Lombardii i Wenecji. Chciał włączyć osiem mi-

lionów Włochów do swego przyszłego państwa. Marzył wiele i ciężko.

Większość obrazów z Włoch kazał zawieźć do Wiednia. W zamku w Konopiszcie chciał mieć wokół siebie tylko rze­czy, które lubił Tego, co przychodziło z Włoch, lubić nie mógł, nawet drogocennych obrazów z kolekcji d’Este. Lu­bił zwierzyniec, który założył. W zwierzyńcu skubały trawę oswojone jelenie, sarny i daniele. Obok potężnych roślin tropikalnych szło się do ogrodu różanego. Franciszek Fer­dynand był dumny ze wspaniale prezentujących się róż, bez mała tak samo dumny jak ze swych myśliwskich trofeów. Te trofea wypełniały cały zamek. We wszystkich koryta­rzach, we wszystkich pokojach wisiały rogi zwierząt, które arcyksiążę zastrzelił: ekspozycję rozpoczynało poroże jego pierwszego rogacza, poroże tysięcznego było uwieńczone kwiatami. Podłogę i ściany pokrywały skóry niedźwiedzi, afrykańskich i azjatyckich lwów, wśród nich znalazły się też skóry pantery i lamparta, wszystkie będące jego zdobyczą. Za popielniczkę w gabinecie służyła olbrzymia stopa słonia upolowanego w Indiach. W Sali Rycerskiej wisiał żyrandol, oświetlający niegdyś jakąś galicyjską synagogę. W tyrol­skiej chłopskiej izbie zgromadzone były przedmioty sztuki snycerskiej, które Franciszek Ferdynand, jeszcze jako oficer w Górnej Austrii, nabył od chłopów za bezcen. W maure­tańskiej palarni leżały dywany i opony, o które targował się całymi dniami na Wschodzie. Trzecie piętro zajmowały zbrojownie: w jednym pomieszczeniu zgromadzono same rogi na proch, w następnym odziedziczone włócznie, piki, lance i halabardy; w sąsiedztwie znajdowała się wielka sala, a w niej wspaniałe okazy z esteńskich zamków: złote i srebr­ne zbroje i puklerze, uformowane i ozdobione ręką Benve- nuta Celliniego, wysadzane drogimi kamieniami strzelby, miecze, pistolety, ciężkie karabiny i topory katowskie. Dom wypełniały przedmioty służące zaspokajaniu żądzy mordu. Był także „gabinet osobliwości”, którego sufit zdobił fryz ułożony z wypchanych głów leśnych puszczyków, na ścia­nach zaś umocowano najpiękniejsze poroża rogaczy, peru- karzy, ósmaków, dziesiątaków i dwunastaków.

s

Mały sztucer Colta — Franciszek Ferdynand lubiłznie- go strzelać w Konopiszcie — odpoczywał całymi dniami, chory poskramiał swą namiętność myśliwską dla większej namiętności, która go zmuszała, by słuchał lekarza. Czasem tylko zdarzały się dni. kiedy odpoczywający mężczyzna za­pominał o wszystkim i musiał strzelać. Nie chciał, ale mu­siał. potrzebował odurzenia, które mu dawało polowanie. Obiecał Zofii, że tego lata nie będzie polował w Konopisz­cie. Dlatego jeździł do cudzych rewirów i tam polował. W rew irze barona Ringhoffera ustrzelił jednego dnia 2140 ku­ropatw i bażantów.

Gdy pełnia lata przyniosła nieznośne upały, chory udał się do Karyntii. Niedaleko miejscowości Lólling nad Móse- Ią posiadał pałacyk myśliwski. Zagospodarował się w szała­sie położonym na wysokości 1600 metrów, w rewirze powy­żej Lólling. Niekiedy jeździł na ośle w dolinę i z powrotem. Lekarz doradził mu, aby najgorętsze dni spędził w tej sa­motni. Jesienią przewidywano pobyt na Południu.

Do samotni owej wtargnęły jednakże wiadomości, które doprowadziły chorego do pasji. Wydawało się, że wszystko sprzysięgło się przeciw niemu. Węgrzy zawarli z hrabią Go- luchowskim przymierze skierowane przeciwko Franciszko­wi Ferdynandowi. Polski hrabia zjawił się u cesarza w Ischl i przedłożył monarsze prośbę, aby ze względu na ciężką chorobę Franciszka Ferdynanda rozważyć na nowo uregu­lowanie sprawy następstwa tronu; ponieważ wyzdrowienie Franciszka Ferdynanda jest raczej nieprawdopodobne, stwierdził hrabia, następstwo tronu będzie chyba musiało przejść na arcyksięcia Ottona. Cesarz oświadczył, że zasta­nawiał się już nad tym problemem; proponowanego przez Gołuchowskiego uregulowania trudno będzie uniknąć. Urząd wielkiego ochmistrza dworu cesarza zadziwiająco szybko zaczął uważać zmianę następstwa tronu za już zaist­niały fakt. Odmawiano odtąd, bez podawania powodu, spełniania jakichkolwiek życzeń Franciszka Ferdynanda. Wkrótce wiedziała już cała szlachta, ba, wkrótce wiedziało całe cesarstwo, że nie Franciszek Ferdynand, ale prawdo­podobnie Otto odziedziczy tron.

236

JM

Franciszek Ferdynand był wobec tych intryg bezradny. Gryzł się w bezsilnej złości. W niemej rozpaczy położył się na łóżku w swym myśliwskim szałasie i zamknął oczy.

A więc oszukał mnie pan! — krzyczał do doktora Ei- senmengera — jestem od dawna stracony, a pan ośmiela mi się wmawiać, że może mnie pan wyleczyć!

Lekarz powtórzył to, co powiedział w Wiedniu po śmierci Karola Ludwika: ręczy, że Franciszek Ferdynand przed upływem roku będzie zdrowy; właśnie w ostatnim czasie stan płuc uległ dużej poprawie. Franciszek Ferdy­nand nie chciał temu wierzyć. W bezsilnej złości, w niemej rozpaczy leżał w myśliwskim szałasie i oczekiwał na śmierć.

Pewnego dnia nadszedł list od Ottona. „Piękny arcy- książę”, „piękny Otto” pisał, że w węgierskich gazetach można przeczytać bzdury o mającej nastąpić zmianie na­stępstwa tronu. Spieszy zapewnić Franciszka Ferdynanda, że nawet w marzeniach nie myśli grać roli następcy tronu. Ma nadzieję, że pogłoski o stanie zdrowia brata są złośliwie przesadzone. Franciszek Ferdynand musi starać się teraz odzyskać zdrowie, aby nareszcie położyć im kres. On, Otto, nie ma w każdym razie ambicji, by zostać cesarzem czy na­stępcą tronu. Nie jest także prawdą, że cesarz oznajmił mu, iż ma się uważać za następcę tronu. Cesarza od bardzo dłu­giego czasu w ogóle nie widział.

Franciszek Ferdynand przeczytał list zgrzytając zębami. Wątpił w uczciwość intencji tego listu. Być może było praw­dą, że Otto nie miał udziału w podłościach Gołuchowskie- go; ale wszyscy wiedzieli, że Otto ostatnimi czasy zdradza przedziwną ambicję. Niedawno podczas prażącego skwaru przeganiał pewien pułk od trzeciej rano do późna w nocy; chciał pokazać, że jest przodującym oficerem, który stawia wojsku najwyższe wymagania. Czy ta ambicja nie była po­dejrzana? Chory myślał z wściekłością: Otto jest moim nie­szczęściem. Od dzieciństwa cierpiałem z jego powodu. Kto zniszczył moją młodość? Kto zawsze spychał mnie w cień? Kto jest teraz przeznaczony, by zająć moje miejsce, wzmoc­nić tyły nieprzyjaciół, przyspieszyć moją śmierć? Wciąż Ot-

Chory czuł. że krzywdzi Ottona. Przypomniał sobie, że brat po śmierci następcy tronu Rudolfa powiedział z roz­brajającą szczerością, iż ojciec musi zrezygnować z następ- siwa tronu na rzecz Franciszka Ferdynanda. Jeszcze teraz brzmiały mu w uszach słowa, które Otto wówczas wypo­wiedział: „To przecież jasne, że ty jesteś następcą tronu. Słuchaj, tak się cieszę, Franzi, tak ogromnie się cieszę, że nie masz pojęcia! Będziesz wspaniałym cesarzem! Na tronie po­trzebny jest młody człowiek, ambitny, energiczny, rozu­mny, poważny człowiek. A więc cudownie. Będziesz znako­mity". Tak powiedział Otto. I odtąd nie mówił nic innego, nigdy nie zdradził uczucia zazdrości. Że ostatnio poważnie potraktował żołnierskie obowiązki to żaden powód, by po­dejrzewać go o obłudę w kwestii dziedzictwa tronu. Otto ma teraz trzydzieści jeden lat; w tym wieku właśnie nawet lekkomyślny człowiek ma skłonność, by się potwierdzić i czegoś dokonać.

Mimo tych rozważań złość we Franciszku Ferdynandzie nie opadała. Po długim namyśle wydało mu się prawdopo­dobne, że Otto był tylko narzędziem, którym chciał się po­służyć Gołuchowski, aby zabić chorego arcyksięcia. Gołu- chowski to jego wielki wróg. Co ja mu zrobiłem? myślał Franciszek Ferdynand. Dlaczego chce mnie zabić? Nawet jeśli nie pochwala moich planów i uważa mnie za niebez­piecznego przeciwnika swoich własnych, to czy wolno mu wmawiać światu, że ja zaliczam się już do umarłych?

Tak spierał się Franciszek Ferdynand z wrogiem, z czło­wiekiem, którego uważał za swego wroga. Chciał zobaczyć znienawidzone węgierskie gazety, o których Otto wspomi­nał w liście. Hrabia Thun oświadcżył, że w ostatnich dniach nie nadszedł żaden węgierski dziennik. Franciszek Ferdy­nand wysłał do doliny posłańca, żeby odebrał ze stacji wę­gierskie pisma. Posłaniec wrócił, nic nie wskórawszy; nie przyszły żadne węgierskie dzienniki. Franciszek Ferdynand zdecydował się sam pojechać w dolinę na ośle i odebrać ze stacji gazety, które wyraźnie przed nim ukrywano. Kiedy wsiadł na osła, roześmiał się wściekle:

Gołuchowski! Osioł nazywa się od dziś Gołuchow-

ski! — Popędził osła: — Wio, Gołuchowski! — Zjechał w dolinę, przybył na stację, gdzie liczni letnicy czekali na po­ciąg wiedeński. Wobec zdumionych letników, którzy powi­tali arcyksięcia z szacunkiem, krzyknął na osła: — Prr, Go­łuchowski! Tu dostaniesz obrok, Gołuchowski! Dziesięć minut postoju, Gołuchowski!

W stacyjnym urzędzie pocztowym leżał stos węgierskich gazet. Zawiadowca stacji trzęsąc się wyznał, że nie kazał ich wysyłać do szałasu myśliwskiego; Janaczek wydał polece­nie, żeby z pocztą arcyksięcia nie przekazywać żadnych wę­gierskich pism. Zaraz po powrocie do szałasu Franciszek Ferdynand kazał skierowane przeciwko sobie napastliwe publikacje przełożyć na niemiecki. Tego samego wieczoru czytał obelżywe artykuły, które ze złośliwą satysfakcją in­formowały, że wróg narodu jest człowiekiem skończonym, że Franciszek Ferdynand jest umierający i w najbliższym czasie arcyksiążę Otto zostanie oficjalnie następcą tronu.

Franciszek Ferdynand dał gazety do przeczytania wszystkim osobom ze swej świty. Również lekarz musiał je przeczytać. Doktor Eisenmenger obawiał się, że zdenerwo­wanie znów pogłębi chorobę i całkowicie zniechęci arcy­księcia do leczenia. Ale okazało się, że nadzwyczaj niena­wistny ton prasy naładował chorego nową energią. Szary ze złości wołał:

Teraz muszę wyzdrowieć! Teraz będę robił wszyst­ko, co chce Eisenmenger, teraz chcę bezwarunkowo wy­zdrowieć, aby im pokazać, że cieszyli się przedwcześnie.

Lekarz zdawał sobie sprawę z wielkiej energii arcyksię­cia. Gdyby chory całą tę energię przeciwstawił chorobie, sprawa byłaby wygrana. Franciszek Ferdynand był mu od­tąd ślepo posłuszny. Kiedy minęło lato, arcyksiążę oświad­czył nieoczekiwanie, że chce spędzić zimę w Sankt Moritz i Davos. Przeciwko Davos bronił się zawsze rękami i noga­mi. Teraz wysłał lekarza i Janaczka do Szwajcarii i polecił im wynaleźć odpowiednie mieszkanie. Tymczasem postano­wił odzyskiwać siły na zamku Rottenstein koło Merano, gdzie mieszkał Ferdynand Karol. Janaczek nie był zadowo­lony ani z Sankt Moritz, ani z Davos.

Fu taj arcyksiążę nie wytrzyma nawet tygodnia — powiedział.

Wobec tego lekarz doradził zimowy pobyt w Ajaccio na Korsyce i w Algierze.

Gdy Franciszek Ferdynand szykował się do podróży, w Görlitz zmarł hrabia Bogusław Chotek. Zofia była teraz sa­ma na świecie. Ojciec nie zostawił jej żadnego majątku. Nie chciała być ciężarem dla rodzeństwa. Krewni radzili jej wstąpić do klasztoru. Henryka, najmłodsza z sióstr, została już przyjęta do żeńskiej fundacji dla szlachcianek. Wszyscy przyjaciele rodziny dziwili się, że Zofia nie chce usunąć się do klasztoru bądź żeńskiej fundacji. Hrabia Wurmbrand powiedział wprawdzie swym przyjaciołom, którzy przed dwoma laty obserwowali Zofię i następcę tronu na przyję­ciu w praskim pałacu namiestnictwa, że arcyksiążę i hra­bianka korespondują ze sobą, ale nikt nie chciał wierzyć w taki związek. Wiedziano, że Franciszek Ferdynand jest cięż­ko chory i w dalekich krajach spędza ostatnie miesiące ży­cia.

Zofia także słyszała ze wszystkich stron, iż lekarze uzna­li następcę tronu za straconego. Słyszała, że w Wiedniu dworacy i cała szlachta cisną się do arcyksięcia Ottona, któ­rego urząd wielkiego ochmistrza dworu cesarza traktował jak dziedzica tronu. Franciszek Ferdynand napisał jej wprawdzie, że stan płuc uległ istotnej poprawie, że lekarz robi mu nadzieję na wyleczenie, a on jest absolutnie zdecy­dowany wrócić jako całkowicie zdrowy albo nie wracać wcale, lecz Zofia przypuszczała, iż lekarz przyboczny chce nieuleczalnie choremu księciu ułatwić pobożnym kłam­stwem ostatnie chwile życia. Był to ciężki czas. Dwudzie- stoośmioletnia hrabianka sądziła, że jej krótki, piękny sen jest skończony. Czasem myślała nawet, że Franciszek Fer­dynand wie, iż nie pożyje już długo. Po śmierci jej ojca pytał w długim liście kondolencyjnym, co ona teraz zamierza po­cząć i gdzie w przyszłości będzie mieszkać. Miała nadzieję, że arcyksiążę napisze, iż jej przyszłość jest nierozdzielnie związana z jego przyszłością i gdzie będzie mieszkał on, tam również będzie mieszkać ona. Widocznie w ostatnich

miesiącach stracił wszelką nadzieję na powrót do zdro­wia.

Modliła się przez wiele dni o jego wyzdrowienie. Do śmierci ojca trzy razy dziennie modliła się o wyzdrowienie obu chorych, którzy byli jej drodzy, teraz jej modlitwa była nie kończącym się krzykiem do Boga, prośbą o łaskę dla Franciszka Ferdynanda. O sztuce lekarskiej nie miała wy­sokiego mniemania. Tylko cud mógł uratować chorego ar- cyksięcia. Modliła się, by Bóg zechciał uczynić cud. Wierzy­ła, że Bóg ten cud uczyni. Oświadczyła przyjaciołom rodzi­ny, że nie wstąpi ani do klasztoru, ani do żeńskiej fundacji dla szlachcianek.

Co chcesz więc począć? — pytało rodzeństwo.

Wzruszała ramionami.

Napisała arcyksięciu, że po śmierci ojca wszystkie myśli i wszystkie modlitwy może poświęcić ukochanemu, innego sensu i celu jej życie już nie ma. Bóg uleczy Franciszka Fer­dynanda, obiecała jej to Najświętsza Maria Panna. Ona wlała jej w serce nieskończoną pociechę, ofiarowała nie­skończoną nadzieję. On musi wytrwać cierpliwie, wierzyć i ufać w pomoc Świętej Dziewicy. Wprawdzie długie czeka­nie i cierpienia rozłąki są bolesne, ale ona modli się do Boga i Świętej Dziewicy, żeby ukochany miał nadal silną wolę i wytrwał w swym postanowieniu, i żeby powrócił dopiero wtedy, gdy będzie całkowicie zdrowy. Zapytywała, czy po­dobnie jak ona korzysta z łaski, która pozwala rozłąkę choćby duchowo zlikwidować; ona cieszy się takim szczęś­ciem, moc jej tęsknoty przybliża dalekiego przyjaciela tak bardzo, że czuje tuż obok jego oddech, czuje, jak jego usta płoną na jej wargach, i słyszy jego głos. Gdzie będzie ocze­kiwać na jego powrót, nie umie jeszcze powiedzieć: to zresz­tą nieważne. Ponieważ jest przy nim wszędzie. Zbawiciel i słodka Święta Dziewica będą z nimi. Dlatego jest obojętne, co czyni wrogi świat; niech ukochany, ufny w opiekę Zba­wiciela i Matki Bożej, po prostu ignoruje ten wrogi świat bez obawy. Znienawidzone węgierskie gazety mogą pisać, co chcą, to jest bez znaczenia. Wrogowie ukochanego mogą życzyć sobie jego śmierci, mogą ogłosić go martwym, jest to

bez znaczenia, ponieważ zaślepieni są nieświadomi prawdy.

Ten list zastał arcyksięcia w Ajaccio, gdzie w ogrodzie Grand Hotelu, ze wzrokiem skierowanym na zatokę, oddy­chał dziwnie lekko. Zdziwiony, ba, zdumiony, dopuścił do siebie myśl. że wraca do zdrowia. Z tygodnia na tydzień od­dychał lżej. Podczas gdy w Wiedniu rozeszła się pogłoska, że Franciszek Ferdynand jest umierający, doktor Eisen­menger powiedział arcyksięciu pewnego ranka po dokład­nym badaniu:

- Sądzę, że najgorsze mamy już za sobą.

Franciszek Ferdynand nadal mu nie ufał. Nie ufał swe­mu szczęściu. Myślał: Muszę zupełnie wyzdrowieć, wcześ­niej nie mogę się cieszyć. Zapomniał, że jeszcze przed nie­wielu tygodniami zadowalał się dużo mniejszym polepsze­niem i nadzieją. Nie umiał się cieszyć, nie czuł się wybawio­ny. oswobodzony od dźwiganego tak długo ciężkiego brze­mienia. Ale gdy każdego dnia spluwał setki razy i ani razu już nie zobaczył krwi, zaczął skrycie tryumfować. Nie mó­wił: „Jestem szczęśliwy”. Nie pomyślał tego nawet. Tylko skrycie tryumfował: „Już nie ma krwi, nawet najmniejszego śladu, wyzdrowieję, wyzdrowieję, wyzdrowieję!" Pojechał do Algieru i każdego dnia czuł, że wraca do zdrowia. W marcu udał się do Cannes. Tam doktor Eisenmenger powie­dział, że oczekuje, iż jeszcze przed nadejściem lata całkowite wyzdrowienie uczyni obecność stałego lekarza zbędną.

W pobliżu Cannes, na Cap St. Martin, zatrzymała się cesarzowa. W końcu marca przyjechał do niej cesarz. Fran­ciszek Ferdynand otrzymał zaproszenie, by odwiedzić ce­sarską parę. Natychmiast zapowiedział swoją wizytę. Para cesarska spodziewała się, że nie będzie mógł przybyć. Czyż nie był umierający? Czyż wszystkie sprawozdania nie mówi­ły, że jest zgubiony bez ratunku? Dlaczego lekarze nie po­zwalają mu spokojnie umrzeć?

Przyjechał. Wyglądał zaskakująco dobrze. Twarz mu się zaokrągliła, policzki zarumieniły. 1 nie był to już suchotni- czy rumieniec, który czasami powlekał chorobliwie bladą twarz, ale kolor zdrowia. Ciało arcyksięcia było jeszcze wy­

czerpane i słabe, ale nie robiło już wrażenia wątłości. Cesa­rzowa ucieszyła się, gdy zobaczyła go tak odmienionego, uśmiechnęła się do niego, a po kilku minutach odwróciła się znudzona. Rekonwalescent jej nie interesował.

Cesarz nie dał po sobie poznać, czy się ucieszył. Powie­dział:

A więc masz się znacznie lepiej, to miło. W Wiedniu obawiano się, że sprawa przedstawia się dużo gorzej. Tym­czasem wyglądasz świetnie.

Franciszek Ferdynand odparł:

Wasza Cesarska Mość, mam się nie tylko znacznie lepiej, ale już zupełnie dobrze. Całkowicie przezwyciężyłem chorobę. Moi wrogowie, którzy ogłosili mnie już niebo­szczykiem, będą się pienić ze złości.

Cesarz uśmiechnął się uprzejmie i podszedł do cesarzo­wej, otoczonej przez wiele osób.

Franciszek Ferdynand postanowił przy tej okazji zapo­wiedzieć cesarzowi rozpoczęcie działalności rozciągającej się nie tylko na dziedzinę wojskową. W St. Petersburgu oczekiwano wizyty cesarza. Arcyksiążę wiele ostatnio myś­lał o polityce sojuszy Austro-Węgier. Uważał, że Austria musi możliwie szybko zerwać sojusz z Włochami i sprzy­mierzyć się | Rosją. Tę myśl, którą już często wypowiadali austriaccy mężowie stanu, gwałtownie zwalczał Gołuchow- ski. Już choćby dlatego Franciszek Ferdynand chciał przy­czynić się do sojuszu z Rosją.

Poprosił cesarza o rozmowę i zapytał, czy Goluchowski będzie towarzyszył monarsze do St. Petersburga.

Oczywiście, jest przecież moim ministrem — odrzekł cesarz.

Franciszek Ferdynand nie wytrzymał surowego spojrze­nia niebieskich oczu.

Gołuchowski — powiedział nieśmiało, chociaż po­stanowił sobie mówić wyraźnie i energicznie — Gołuchow­ski jest, jak wiadomo, przeciwnikiem Rosji, prowadzi anty­rosyjską politykę; w ten sposób nigdy w życiu nie dojdzie do poprawy stosunków z Petersburgiem. Gdybym ja na ra­

zie nie wymaga) jeszcze opieki, prosiłbym Waszą Cesarską Mość o zabranie mnie do Petersburga.

- O tym nie ma co myśleć — oświadczył cesarz i uchy­li! się od kontynuowania rozmowy.

Wróciwszy do Cannes, Franciszek Ferdynand robił so­bie wyrzuty, że nie bronił sprawy dość energicznie. Cesarz wyraźnie nie chciał z nim rozmawiać o polityce. Mimo to powinienem był. myślał Franciszek Ferdynand, wyłożyć wszystko, co mi leży na sercu. W Petersburgu mówi się o Gołuchowskim tylko per „ce cochon de Golu”; całkiem niedawno wspomniał o tym Murawjew. Polak nie może reprezentować interesów Austrii, lecz tylko swoje, polskie interesy; podobnie jak Węgier. Gołuchowski najchętniej dziś lub jutro zacząłby wojnę z Rosją. My, Habsburgowie, mamy jednak większy interes w przymierzu z Rosją, ponie­waż jesteśmy zdani na siebie. Mamy się oprzeć na angiel­skiej demokracji lub może na francuskiej republice? To by­łoby szaleństwo. Cesarz jakby tego nie pojmował, dał się omotać Gołuchowskiemu. Ja nie będę się jednak spokojnie przyglądał, jak państwo jest rujnowane. Obym tylko parę lat był zdrowy, wtedy zobaczycie, wy Gołuchowscy!

Musiał się oszczędzać. Był jeszcze tak słaby, że z ko­nieczności spędzał dni na leżaku. Ale już wzrastała jego siła woli, już było mu trudno opanować żądzę czynu. Listy pisał jeszcze ołówkiem, ponieważ zbyt go męczyło trzymanie pió­ra. Ale ten ołówek szkicował już dalekosiężne plany; miały one przygotować główny plan, którego nie mógł urzeczy­wistnić przed wstąpieniem na tron. Jego energia rosła z każ­dym dniem. Przeprowadził to, że hrabia Thun, wielki pan, który umiał tylko rozkazywać, ale nie potrafił słuchać, zo­stał odwołany; na jego miejsce wielkim ochmistrzem dworu został uległy, szanujący każde życzenie arcyksięcia hrabia Traun. Z dalszymi życzeniami Franciszek Ferdynand nie zamierzał na razie występować; rekonwalescent pragnął od­tąd systematycznie umacniać swoją pozycję i władzy cesa­rza przeciwstawiać własną władzę, którą chciał powoli zdo­bywać. Postanowił być niewygodnym następcą tronu i stop­

niowo pozbawiać władzy starego biurokratę, który siedział na tronie.

Nadszedł tydzień wielkiego badania, które doktor Ei­senmenger przeprowadził wspólnie z kilkoma lekarzami, aby dać arcyksięciu pewność całkowitego wyzdrowienia. Badanie dało oczekiwany, z trwożnym biciem serca oczeki­wany wynik. Lekarze oświadczyli, że Franciszek Ferdy­nand jest zdrowy. Radzili mu, dla ostrożności, zimną porę roku jeszcze przez kilka lat spędzać na Południu, ale stwier­dzili zdecydowanie, że choroba minęła bez śladu. Nadzór lekarski był odtąd zbędny.

Franciszek Ferdynand pożegnał lekarza, który urato­wał mu życie. Potem napisał do Zofii. Był przekonany, że nie lekarz, ale ona uratowała mu życie. Napisał jej, że wyzdro­wiał i że teraz ona musi dotrzymać przyrzeczenia i bez reszty do niego należeć.

Część czwarta

WALKA O ŻONĘ

DAMA DWORU

Franciszek Ferdynand został przywrócony życiu. Powoli zaczynał to pojmować. Powoli, z trudem zaczynał się cie­szyć. Powoli zaczynał wierzyć w swoje szczęście. Męczący kaszel nie wyrywał go już ze snu jak w minionych latach. Budził się oddychając spokojnie i widział, czuł ze zdumie­niem, z zachwytem, że koszulę ma suchą, nie przesiąknię­tą nocnym potem świadczącym o chorobie. Wspaniałe było to nowe życie bez nocnego potu, bez kwaskowa- to-wilgotnego zapachu zagrażającej mu śmierci. Pierś po­szerzyła się, wszystkie organy uzdrowionego ciała wzmoc­niły się dzięki przepływającej przez nie zdrowej krwi. Ozdrowiały arcyksiążę głaskał po przebudzeniu czułą rę­ką kochanka suchą koszulę i zdrowo oddychającą pierś. Długo siebie nienawidził, teraz zaczynał siebie kochać. Kochał swe zdrowe ciało, z tygodnia na tydzień mocniej­szy oddech, pewnie bijące serce, które brało świat w po­siadanie. Spoglądał nań inaczej niż przedtem. Zaczynał kochać drzewa w Konopiszcie. W ostatnich latach niena­widził ich, gdyż bał się, że nie dożyje świeżej zieleni na­stępnej wiosny. Zaczynał kochać wodę, rzeki i stawy, w których zalękniony, chory, śmiertelnie przerażony nigdy się nie kąpał. Zaczynał kochać powietrze, uważane latami za wroga, powietrze, w którym do niedawna skrywała się niewidzialna śmierć, niebezpieczne powietrze, w którym niewidzialne krążyły wszystkie przeziębienia i wszystkie przegrzania, wszystkie bakcyle choroby i zwiastuny śmier­

ci, osaczając jego chore płuca. Teraz już się go nie oba­wiał. Kąpał się w nim, oddawał mu się, igrał z nim. cało­wał je i pozwalał się całować. Godzinami chodził po par­ku w Konopiszcie i myślał: Żyję! Będę żył! Jestem zdro­wy!

Nikt się nim nie interesował. Nikt nie wiedział, że wrócił do zdrowia. Człowiek, wokół którego w tych dniach podniosła się wielka wrzawa, nazywał się Badeni. Premier hrabia Badeni wydał rozporządzenia językowe, zezwalające Czechom używać ojczystej mowy przy zała­twianiu spraw w urzędach. W Wiedniu, w Pradze, w Gra­zu przeciągali ulicami studenci o orientacji niemieckona- rodowej i wołali: Precz z Badenim! W gmachu parlamen­tu wyli pangermańscy posłowie: Precz z Austrią! Niech żyje Bismarck! W Czechach, w miastach o zdecydowanej przewadze Niemców, nazywano ulice i place imieniem Bismarcka. Wszechniemcy głosili hasło: Precz z Austrią! Pangermański poseł Schönerer wyraził w austriackim par­lamencie życzenie, by niemiecka armia zechciała wkroczyć do Austrii i położyć kres staremu zmurszałemu cesarstwu.

Franciszek Ferdynand śledził te wydarzenia z gnie­wem, ale zarazem z satysfakcją. Z niepokojem uświada­miał sobie, że jego przyszłe państwo zmierza ku rozpado­wi, ponieważ nie ma w nim żadnego austriackiego, utoż­samiającego się z państwem narodu, lecz same wrogie państwu ludy, które wchodzą sobie w paradę i próbują nawzajem się zdławić. Jeśli już nawet na Niemcach nie dało się polegać — czego można się było jeszcze spodzie­wać po przyszłości monarchii? Trzęsąc się ze złości mó­wił, że sprawiłoby mu przyjemność, gdyby własnoręcznie wychłostał tego rzecznika rebelianckich wszechniemców. Ale z gniewem mieszała się satysfakcja: Teraz cały świat widzi, że słaba ręka starego cesarza nie jest zdolna rzą­dzić państwem, unieszkodliwić bezczelnych elementów, utrzymać porządku. Teraz kolej na mnie, myślał Franci­szek Ferdynand, teraz mógłbym pokazać, co się we mnie kryje.

Nie miał prawa działać. Musiał milczeć. Cesarz zabro-

nił mu zajmować się polityką. Hrabianka Chotek trzyma­ła w ramionach posępnego, zamyślonego amanta. Niebo miało dobre zamiary wobec kochanków, aprobowało na­miętną energię ukochanej chorego arcyksięcia, która ze staropanieńską zawziętością przeprowadziła swój plan. Dało hrabiance molestowanej przez gorączkującego i mi­łośnie rozgorączkowanego kochanka siłę, by go doprowa­dzić do pełnego wyzdrowienia, poskromić jego niecierpli­wość. ujarzmić skłonność do samozniszczenia. Teraz jed­nak. w dniach szczęścia, Zofia była rozczarowana. Ozdro- wiały Franciszek Ferdynand obejmował ją czule, zaręczał, że dzięki niej jest niewypowiedzianie szczęśliwy, powtarzał wciąż, że ona go uratowała, że jej zawdzięcza życie. Ale nie należał do niej bez reszty. Jedynie jego serce; myśli natomiast błądziły nie wiadomo gdzie, oczy patrzyły w pustkę, dostrzegały poprzez spokój cichego parku tumult miast, groźne gesty rebeliantów, ciemną chmurę demons­trującego tłumu w Wiedniu, w Pradze, w Grazu. Tysią­cem ramion chciałby to wszystko uchwycić, gdy tymcza­sem jego dwoje jeszcze bezsilnych rąk tuliło zaniepokojo­ną, rozczarowaną kochankę.

Nie dała mu poznać swego rozczarowania. Bo czy mogła być rozczarowana? Oddał jej całe serce. Chciał być z nią szczęśliwy, chciał ją uczynić szczęśliwą, mówił, że będzie ją kochał i pozostanie jej wdzięczny do końca ży­cia. Mimo to była rozczarowana. Nie przyznawała się do swych nadziei i oczekiwań. Niebo dało jej więcej, niż się spodziewała: kochanka całkowicie uzdrowionego. Ale on nigdy nie mówił z nią o przyszłości. Wydawało się, że nie zastanawia się nad tym, co się ma stać z jego i jej miłoś­cią. Wiedziała, że nie pozostanie przy niej długo, czekały na niego wielkie zadania, największe, jakie mogły czekać na jakiegokolwiek mężczyznę. A on był niecierpliwy, chciał wziąć się do tych zadań, pokazać, że do nich do­rósł, zespolić się z nimi. Co jednak miało się stać z nią, prawie trzydziestoletnią kobietą, która z trwogą czuła zbliżającą się starość? Za dwa, trzy lata będzie po mojej pięknej figurze, myślała, wszystkie kobiety w naszej rodzi­

nie zaczynają po trzydziestce przybierać na wadze, upo­dobniają się do otyłych wieśniaczek. Dwa, trzy łata miną szybko — a co potem? Czy on, mimo wszystkich miłos­nych przysiąg, nie opuści, nie pozbędzie się postarzałej kochanki, która na koniu nie wygląda już młodzieńczo? Nie przyznawała się nawet sama przed sobą, że skrycie marzyła, iż ją poślubi, chociaż prawo dynastyczne Habs­burgów nie zezwalało na taki związek.

Nie odważyła się mówić z nim o swej przyszłości. Na­wet w chwilach najbardziej intymnego zespolenia nie mogła się na wszystko odważyć. On sądził, że nie ma już między nimi żadnych tajemnic, żadnej obcości, nawet cie­nia jakiegoś nie wypowiedzianego pytania. Był jej ko­chankiem, ona była jego kochanką — uważał, że osiągnę­li ostateczny cel swych pragnień. Zofia jednak widziała cel bardziej odległy, który mimo wyzdrowienia ukochane­go wcale się nie przybliżył. Arcyksiążę nie podejrzewał, o czym marzy ambitna hrabianka. Myśl o małżeństwie nie przyszła mu do głowy. Jego myśli krążyły wokół codzien­nych wydarzeń w polityce. Lękał się o bezpieczeństwo pa­nowania Habsburgów. Bał się, że państwo nie przetrzyma wstrząsów, na jakie codziennie było narażone, że monar­chia zginie jeszcze przed śmiercią cesarza. Miał uczucie, że powinien wkroczyć teraz, natychmiast, bez zwłoki, aby zapobiec dalszym błędom rządzenia. Pojechał do Wied­nia, chciał mówić z cesarzem, zaoferować mu swą współpracę, zostać jego doradcą, domagać się prawa współdecydowania o kształcie przyszłości.

Cesarz był zatroskany, w złym nastroju. Walki, jakie rozpętały rozporządzenia językowe Badeniego, nie traciły na sile. Niezmiernie wstrząsnęło cesarzem i przestraszyło go to, że wśród demonstrantów, podjudzających przeciw­ko rządowi, znajdowali się oficerowie rezerwy. Rozgnie­wało cesarza niezmiernie, że po raz piąty burmistrzem Wiednia wybrano doktora Luegera, chociaż monarcha już czterokrotnie odmawiał zatwierdzenia tego wyboru. Setki tysięcy wiedeńczyków przeciągały przez miasto i wyły: Niech żyje Lueger! Cesarz jeździł ulicami i słyszał

to wycie. Uświadomił sobie, że Lueger jest od niego moc­niejszy i nie ma już sensu odmawiać zatwierdzenia wybo­ru. Ta świadomość obrażała poczucie sprawiedliwości ce­sarza. Gdy przegrał wojnę, bez gniewu przyjął to jako zrządzenie opatrzności. Ale nie mógł być zrządzeniem bo­żym fakt. że Jego Apostolski Majestat, z bożej łaski ce­sarz. uległ demagogicznemu adwokatowi, schlebiającemu najniższym instynktom tłumu. A jednak tak było.

Pogorszyło zły nastrój cesarza to, że wyleczony na­stępca tronu pojawił się w Wiedniu i prowadził irytujące rozmowy z mężami stanu i arystokratami nie mającymi stanowisk urzędowych. Cesarz dowiadywał się o wszyst­kim. Informowano go codziennie, z kim rozmawiał i jakie uwagi czynił żądny działania arcyksiążę. Franciszek Fer­dynand jeszcze nie poprosił o audiencję, gdy cesarz do­wiedział się, że jego bratanek oświadczył, że anglofilska polityka hrabiego Gołuchowskiego jest szaleństwem; Au- stro-Węgry muszą dążyć do zawarcia sojuszu z Rosją. Ce­sarz dowiedział się też, że Franciszek Ferdynand napisał do austriackiego ambasadora w St. Petersburgu, księcia Franciszka Liechtensteina, długi list treści politycznej, w którym była mowa o tym, że „Gołuchowski chce ko­niecznie doprowadzić do wojny z Rosją i porusza wszel­kie możliwe sprężyny, aby osiągnąć swój cel... Trudno so­bie wyobrazić, jak się podżega na Ballplatz. To bratanie się z Anglią, które on inscenizuje, uważam za nadzwyczaj niebezpieczne lub, by nazwać rzecz po imieniu, za absur­dalne, ponieważ Anglia jest najbardziej wyrachowanym, fałszywym i zawodnym sojusznikiem”.

Sam Gołuchowski wsuwał cesarzowi do ręki sprawo­zdania donoszące o politycznych wynurzeniach Franciszka Ferdynanda. Gdy arcyksiążę pojawił się u cesarza, aby jako wyleczony zameldować się do służby w armii, obaj mężczyźni stanęli naprzeciwko siebie gotowi do obrony, a zarazem agresywnie usposobieni. Cesarz, rycerski, wielki pan nawet w chwilach gniewu, nie zrobił żadnej sceny niezbyt jeszcze silnemu, chociaż już dążącemu do próby sił bratankowi. Powiedział uprzejmie, z chłodną łaska­

wością, że niebawem w pewnej ważnej sprawie skorzysta | usług ozdrowiałego arcyksięcia, który teraz z pewnością pragnie być oficjalnie przedstawiony opinii publicznej ja­ko następca tronu. Franciszek Ferdynand musi się jednak zobowiązać do politycznych wystąpień tylko tam, gdzie będzie tego wymagała jego specjalna misja. Zwłaszcza te­raz, gdy jest konieczne, by w miarę sił popierać politykę Gołuchowskiego, cesarz musi prosić arcyksięcia, aby nig­dy się nie wdawał w polityczne rozmowy, a zwłaszcza nie pisał żadnych listów o treści politycznej.

Franciszek Ferdynand nie był z tej audiencji niezado­wolony. Cesarz wprawdzie wyraźnie postanowił uniemoż­liwić mu każdy samodzielny objaw woli, każde wywiera­nie wpływu na politykę, ale starszy pan nie wzdragał się dłużej oficjalnie przedstawić światu niecierpliwego arcy­księcia jako następcy tronu. Jaka też może być ta ważna misja, którą mu cesarz przeznacza?

Odpowiedź nie kazała długo na siebie czekać. Po kil­ku dniach Franciszek Ferdynand został ponownie zawe­zwany na audiencję. Cesarz oznajmił, że jego reprezentant musi udać się do Londynu i wziąć udział w uroczystoś­ciach przygotowywanych z okazji jubileuszu sześćdziesię- ciolecia panowania królowej Wiktorii. Tym reprezentan­tem ma być Franciszek Ferdynand. Cesarz wyjaśnił, że wybór padł na arcyksięcia z dwu powodów: po pierwsze

rekonwalescent, którego świat jeszcze nie zna, powi­nien po raz pierwszy wystąpić publicznie jako następca tronu w widocznym, zwracającym uwagę miejscu, po dru­gie — zagraniczna polityka państwa wymaga, by pokazać Anglikom, że Austro-Węgry przykładają wielką wagę do przyjaźni z Anglią; dlatego cesarz nie wysyła do Londynu jakiegoś mało znaczącego arcyksięcia, ale następcę tronu.

Było to piekielnie chytre posunięcie Gołuchowskiego. Franciszek Ferdynand zastanawiał się przez moment, czy nie powinien oświadczyć, iż nie pochwala anglofilskiej polityki ministra spraw zagranicznych i dlatego nie może przyjąć tej zaszczytnej misji. Po kilku sekundach namysłu zdecydował się jednak milczeć i pojechać do Londynu.

Gołuchowski dążył prawdopodobnie do skłócenia cesarza z następcą tronu; podróż do Londynu miała być kamie­niem probierczym lojalności Franciszka Ferdynanda wo- bec monarchy. Gdyby arcyksiążę, obdarzony tą misją, odmówił jej przyjęcia, konflikt byłby widoczny od same­go początku. Tego należało uniknąć.

Franciszek Ferdynand pojechał do Londynu i repre­zentował cesarza na uroczystościach jubileuszowych. W uroczystym orszaku, wśród zaproszonych suwerenów, je­chał konno w galowym mundurze huzara do katedry św. Pawła. Z nieprzeniknioną twarzą uczestniczył na pokła­dzie okrętu królowej w paradzie angielskiej marynarki wojennej. Po powrocie do domu złożył cesarzowi meldu­nek. Cesarz był zadowolony. Następca tronu został po­stawiony „do dyspozycji cesarskiego naczelnego dowódz­twa”. Urzędowy dziennik opublikował cesarskie pismo odręczne, które określało wojskowy zakres działania na­stępcy tronu. W piśmie tym cesarz wyraził życzenie, żeby następca tronu, „nie będąc skrępowany wymogami okreś­lonego stanowiska dowodzenia, czasowo przejmował do­wództwo różnych korpusów armijnych na większych ma­newrach, zapoznał się z całokształtem problemów armii z wyższego punktu widzenia, a w ogóle uzyskał należyty wgląd we wszelkie problemy sił zbrojnych tak lądowych, jak i morskich, co z czasem powinno być z korzyścią dla ogólnego dobra”.

Dopiero teraz uwierzono w wyzdrowienie Franciszka Ferdynanda. We wszystkich krajach monarchii rozpo­wszechniona była wieść o jego bliskiej śmierci, teraz gazety pisały, że został wyleczony. Ottonowi, „pięknemu arcy- księciu”, wymówiono kredyty, których mu udzielano ja­ko domniemanemu następcy tronu. Śmiejąc się prosił ozdrowiałego brata o pieniądze. Wielu uważało wyzdro­wienie Franciszka Ferdynanda za wielkie nieszczęście. Nieufny arcyksiążę budził nieufność. Nieuprzejmy naty­kał się na nieuprzejmość. Zdumiewająco wiele osób o- śmielało się unikać przyszłego cesarza. Zdumiewająco szybko zakorzeniło się przekonanie, że Franciszek Ferdy­

nand jest wrogiem zarówno dworu, jak i narodu. Na Węgrzech szykowano się do wzmożonego oporu. Było oczywiście także wielu ludzi, którzy ubiegali się o łaski następcy tronu; on jednak nie lubił ani prostackich, ani subtelnych pochlebstw, nie dawał się nimi przekupić. Nie szukał już przyjaciela, ponieważ miał przyjaciółkę.

Widywał ją teraz rzadko, bo cała jego uwaga skon­centrowała się na tym, jak uzyskać znaczący wpływ na losy państwa. Musiało się to dziać skrycie, ostrożnie, nie­widocznie, skoro cesarz zabronił mu wszelkiej politycznej działalności. Tymczasem konflikty polityczne wewnątrz kraju zaostrzały się; cesarz poczuł się przyparty do muru. Badeni musiał ustąpić, premierem i ministrem spraw wewnętrznych został hrabia Franciszek Thun. Franciszek Ferdynand nie uważał za stosowne nawiązać kontaktu ze swym byłym wielkim ochmistrzem dworu i wbrew woli cesarza wywierać wpływu na nowego premiera. Zresztą Thun nie ulegał wpływom. Dumny arystokrata nawet rozkazy cesarza przyjmował jako przykre ograniczenie swego samowładztwa. Cesarz i premier stali naprzeciwko siebie jak dwaj wielcy panowie, co wspólnie muszą podjąć próbę ujarzmienia dzikich hord szalejących w wiedeńskim parlamencie. Obstrukcja Niemców, którzy po ustąpieniu Badeniego żądali zniesienia rozporządzeń językowych, doprowadzała Franciszka Ferdynanda do wściekłości. Pieniąc się ze złości potargał, jak w dzieciństwie, wie­le chustek do nosa. Był pewien, że potrafi lepiej niż ce­sarz i lepiej niż Thun rozwiązać wszystkie konflikty; a miał mniejsze kompetencje od najmniej znaczącego sta­rosty.

Tęsknił do siły. Był zdecydowany wbrew woli cesarza stać się określoną siłą. Pozostał w Wiedniu, chociaż serce ciągnęło go do Zofii, do Czech; tylko w Wiedniu mógł zdobyć pozycję, która mu się marzyła. Rozłąka z Zofią stanowiła pożywkę dla jego niecierpliwości i porywczości. Tylko ukochana mogła go uspokoić, tylko ona mogła u- śmierzyć jego gniew, jego wściekłość, jego furię.

Gdybym zawsze miał cię pod ręką — skarżył się.

255

i... 4 W \ \ \ Y*>\

To byłoby przecież możliwe, gdybyś tylko zechciał

odpowiadała.

Jak to? — pytał.

Zastanów się nad tym — mówiła.

Nie odgadł pragnienia jej serca. Nie mógł go odgad­nąć. Małżeństwo z kobietą nierówną mu urodzeniem po­zostawało poza wyobraźnią arcyksięcia. Wysokie mnie­manie o godności dynastii Habsburgów, które nauczyciel historii, doktor Klopp, wpoił chłopcu, wiązało również dojrzałego mężczyznę z przesądem ugruntowanym w pra­wie dynastycznym Habsburgów po wszystkie czasy. Co­kolwiek powiedział doktor Klopp o wielkim powołaniu Habsburgów, o przymierzu, które Bóg zawarł z bożej ła­ski cesarzem, weszło na trwałe w ciało i krew chciwie słu­chającego ucznia. Doktor Klopp nauczył go, że jest z gó­ry daną przez Boga łaską urodzić się członkiem cesarskie­go domu; stać się godnym tej łaski powinno być celem życiowym każdego Habsburga. Ta nauka dała chłopcu niezawodne oparcie; trzymał się jej mocno. Cokolwiek ro­bił — działo się to dla honoru i sławy nazwiska Habsbur­gów. Nie chciał pozwolić na uszczuplenie praw, jakie da­wało mu nazwisko, ale równie poważnie, wiernie i su­miennie pragnął wypełniać obowiązki, jakie to nazwisko na niego nakładało, nawet jeśli były one uciążliwe. Zwią­zek małżeński z osobą nierówną mu urodzeniem był we­dle habsburskiego prawa dynastycznego niedozwolony, a więc możliwość takiego związku nie przychodziła na myśl arcyksięciu związanemu tym prawem. Była mu równie dale­ka jak pomysł, że mógłby wystąpić nago na dworskim balu. Zofia nie domyślała się nawet, jak dalece skostniały jest ten zakorzeniony przesąd. Sądziła, że Franciszek Fer­dynand kocha tajemnicę, którą była okryta ich miłość. Sądziła, że on nie wie, iż tajemnica ta napawa obawą jego przyjaciółkę, którą uważa za niepomiernie szczęśliwą.

Zastanów się — powiedziała mu.

Zastanawiał się. W Wiedniu, w jego pałacu Zofia nie mogła zamieszkać; ani przez godzinę nie mogła być jego gościem. Także w innym domu w Wiedniu nie mógł jej

umieścić; plotka dworska rozciągnęła w mieście gęstą sieć; uwagi żądnych plotek pieczeniarzy nie uszło nic, co się działo w Wiedniu. O każdym związku miłosnym hoło­ta dworska była poinformowana, wiedziała o każdym rendez-vous któregokolwiek z arcyksiążąt. Dwór żywił się plotkami, a mieszczanie nie znali nic piękniejszego jak przyjemność słuchania dworskich plotek. Przyjaciółka ce­sarza, aktorka Schratt, dostarczała najulubieńszego tema­tu rozmowy. Ale także przyjaciółki arcyksiążąt były z nie zaspokojonym nigdy upodobaniem krytykowane, chwalo­ne, ganione; każdy znał ich słabości, każdy wiedział, gdzie i kiedy, i jak często ten czy ów arcyksiążę spotyka się ze swoją przyjaciółką. Franciszek Ferdynand, który złościł się tygodniami, gdy niedawno pewien poseł poru­szył w parlamencie skandaliczne afery pewnego „wysoko urodzonego pana” — miał na myśli „pięknego Ottona”

nie chciał w żadnym wypadku narazić siebie i Zofii na publiczną gadaninę. Dlatego nie życzył sobie, aby Zofia mieszkała w Wiedniu, chociaż tylko w te dni, które mógł z nią spędzić, był szczęśliwy. Szukał rozwiązania tego trudnego problemu swej miłości. Marzyło mu się, żeby Zofia zamieszkała gdzieś w pobliżu stolicy, jednakże w nieposzlakowanym otoczeniu, aby plotkarki nie mogły znaleźć nic niestosownego w jego wizytach u niej. Tak się złożyło, że w tym czasie arcyksiężna Izabela, żona jedne­go z jego krewnych, arcyksięcia Fryderyka, który wraz ze swą liczną rodziną mieszkał w Bratysławie jako dowódca Piątego Korpusu, generał służby czynnej, poszukiwała da­my dworu. Bratysława leżała wprawdzie na terenie znie­nawidzonych Węgier, ale niedaleko od Wiednia. Między Wiedniem a Bratysławą kursowały niezwykle dogodne pociągi. Gdy Franciszek Ferdynand usłyszał, że w Braty­sławie chcą przyjąć damę dworu, natychmiast pomyślał o Zofii. Pojechał do przyjaciółki i podsunął jej myśl, by na­pisała list do arcyksiężnej Izabeli. Promieniejąc z radości powiedział, że do bratysławskich krewnych mógłby bez rzucania się w oczy jeździć raz, dwa razy w tygodniu. Aby odwrócić wszelkie podejrzenia, zagra komedię i bę-

I \\ \ i flfti

dzie się zalecał do jednej z licznych córek arcyksięcia Fry­deryka. żeby uwierzono, iż nosi się z zamiarem małżeń­stwa i dlatego jest tak częstym gościem. Będą wprawdzie w Bratysławie ustawicznie pilnowani i rzadko znajdą okazję przebywać sam na sam, ale kilka czułych słów w cztery oczy będą mogli za każdym razem zamienić.

Zofia ukryła rozczarowanie. Zabolało ją, że ukochany wierzy, iż spełnia jej marzenia, gdy ambitną hrabiankę, której ambicji nie znał, pragnie widzieć na służbie u swoich krewnych. Uśmiechając się jednak obiecała zaraz napisać do arcyksiężnej Izabeli, a ponadto poprosić o po­moc kilka wpływowych osobistości, aby wyrugować kon­kurentki. Uśmiechając sję napominała ukochanego, że nie powinien mieszać się do tej sprawy, ponieważ jedno nie­ostrożne słowo mogłoby dać wiele do myślenia przywy­kłej do intryg arcyksiężnej Izabeli. Radziła mu, aby zaraz nazajutrz złożył wizytę w Bratysławie. Powinien pokazać się u swych krewnych, których dotąd zaniedbywał, na kil­ka dni lub tygodni przed nią. Mądra, wspaniała, pełna zrozumienia Zofia! Franciszek Ferdynand był zachwyco­ny jej gotowością. Wiedział, że to ofiara z jej strony, gdyż nie było tajemnicą, iż arcyksiężna Izabela nie jest przyje­mną osobą i wystawia czasem na ciężką próbę cierpliwość swoich dam dworu. Uważał za swój obowiązek zwrócić Zofii od razu uwagę na tę przykrą okoliczność; odparła, że nie gra to żadnej roli, ważne jest tylko, że on może często przyjeżdżać do Bratysławy.

To bardzo miło z twojej strony — powiedział — możesz mi jednak wierzyć, że ja także jestem gotów po­nieść każdą ofiarę i przełknąć każdą nieprzyjemność, jeśli tylko będę mógł zobaczyć cię od czasu do czasu.

Następnego dnia wybrał się do Bratysławy. Arcyksią­żę Fryderyk i arcyksiężna Izabela przyjęli go z zachwy­tem. Niski, gruby, krępy arcyksiążę Fryderyk zapraszał go na polowanie na Śląsku, gdzie znajdowały się naj­znaczniejsze dobra tego bardzo bogatego wielkiego posia­dacza ziemskiego, gdy tymczasem arcyksiężna Izabela na­kłaniała go serdecznie, aby możliwie często robił „małą

wycieczkę” z Wiednia do Bratysławy. Franciszek Ferdy­nand uśmiechając się w duchu zajął miejsce przy ogro­mnym familijnym stole i zapewnił, że nie widział nigdy nic bardziej uroczego od sześciu córek arcyksiążecej pary. Z tej szóstki, biorąc pod uwagę wiek, jedynie najstarsza, osiemnastoletnia arcyksiężniczka Maria Krystyna, nada­wała się do przeprowadzenia jego planu. Była, podobnie jak rodzice, niezbyt piękna, ale wydawała się mądrą, inte­ligentną dziewczyną; przed jej roztropnym, dojrzałym, ironicznie-pytającym spojrzeniem musiał się mieć na bacz­ności. W czasie posiłku i po nim zajmował się wyłącznie arcyksiężniczką, tak że rodzice odnieśli wrażenie, że inte­resujący gość zapałał do niej uczuciem. Przy pożegnaniu z widoczną radością przyjął zaproszenie do rychłych odwie­dzin; arcyksiężna Izabela ledwie mogła skryć uśmiech sa­tysfakcji. Gdy Franciszek Ferdynand przyjechał znów po trzech dniach i zaprosił natychmiast Marię Krystynę na partię tenisa, bogata w córki arcyksiężna wydała polece­nie, by nie przeszkadzać „młodym ludziom”.

Zofia otrzymała stanowisko damy dworu. Arcyksięż­na zlustrowała bardzo skromnie ubraną hrabiankę i za­oferowała jej od razu kilka znoszonych sukien, nie biorąc pod uwagę, że ten podarunek może nową damę dworu upokorzyć. Zofia przyjęła suknie. Dotąd, jak się zdaje, jej ukochany nigdy nie zauważył, że jest biednie ubrana. W domu bogatego arcyksięcia Fryderyka nie chciała rzucać się w oczy z powodu nędznego ubioru. Zachowywała się bardzo skromnie i starała się ze spokojem ducha przecho­dzić do porządku nad udrękami służby. Arcyksiężna Iza­bela umiała w sposób pomysłowy nieustannie zatrudniać nową damę dworu. Zofia była najbardziej chętną służeb­ną swojej pani. Znosiła równie chętnie kaprysy dzieci, które nie widziały wielkiej różnicy między damą dworu a pierwszą lepszą garderobianą. Stała z boku z uśmiechem i obojętnym wyrazem twarzy, gdy przybył jej przyjaciel i z przesadną serdecznością został przywitany przez wielką rodzinę. Ukrywała swe rumieńce i blednięcia, w pełnej za­chwytu postawie, jakiej od niej oczekiwano, stała skro-

259

mnie przed Franciszkiem Ferdynandem, gdy kierował do trzech dam dworu kilka żartobliwie-łaskawych słów. Ob­serwowała z nieprzeniknionym, uprzejmym zainteresowa­niem wysiłki arcyksięcia Fryderyka i arcyksiężnej Izabeli, aby następcy tronu i osiemnastoletniej Marii Krystynie stworzyć okazję do bycia sam na sam. Wystrzegała się odpowiadania na chytre, swawolne spojrzenia Franciszka Ferdynanda, które rzucał jej grając w tenisa z niezgrabną arcyksiężniczką. Gdy mu się udało niepostrzeżenie spot­kać z ukochaną, śmiali się z komedii, którą musieli zain- scenizować, aby zaznać skąpych minut szczęścia. Te pota­jemne spotkania miały dla poważnego, zawsze przez coś gdzieś pędzonego i wzburzonego mężczyzny urok nie od­powiadającej jego charakterowi przygody. Czuły i wdzięcz- czny, trzymał w ramionach czułą i wdzięczną kochankę. Wciąż pytał ją, czy jest szczęśliwa. Wciąż odpowiadała, że tak.

Nigdy nie zdradziła mu, że jej duma broni się namięt­nie przed tą komedią, że ona w domu arcyksięcia Fryde­ryka cierpi męki, czując wyraźniej niż przedtem ów nie do pokonania dystans, jaki ją dzieli od ukochanego. Czu­ła się upokorzona jak służąca, która musi milczeć i być posłuszna, a panu domu, zaszczycającemu ją w ciągu dnia rzadko tylko rzuconym życzliwym słowem, nocą otwierać drzwi alkowy. Umierała ze wstydu i gniewu, jed­nak panując nad sobą skrywała ten wstyd i gniew, kiedy jej przyjaciel przy grze w fanty całował młode arcyksięż- niczki, gdy tymczasem trzy damy dworu, stojąc poza krę­giem, musiały być gotowe na każde skinienie młodych dziewcząt. Arcyksiężna Izabela siedziała na leżaku w ogrodzie, obserwowała zabawy następcy tronu i arcy- księżniczek, zaszczycając konwersacją stojącą obok niej Zofię.

Jak dobrze pasują do siebie, Maria Krystyna i Je­go Cesarska Wysokość — mówiła dumna matka do uprzejmie uśmiechniętej hrabianki.

Pasują cudownie — odpowiadała dama dworu.

SKANDAL W PEWNYM WYTWORNYM DOMU

Dwa razy w tygodniu Franciszek Ferdynand jeździł do Bratysławy. Dwa do trzech razy w tygodniu jeździł także do Bratysławy wierny Janaczek, starał się, jak na polowa­niu, podejść nie zauważony do hrabianki Chotek, wręczał jej listy miłosne swego pana i przejmował takież przezna­czone dla Franciszka Ferdynanda. Arcyksiężna Izabela oczekiwała niecierpliwie, żeby następca tronu zaczął się starać o jej córkę. Perspektywa zostania teściową przy­szłego cesarza była teraz treścią i sensem jej życia. Urodziła się jako księżniczka Croy-Dulmen; nie pochodziła więc z panującej dynastii i ta „skaza” spowodowała, że jej pycha szlachecka była większa niż u innych arcyksiężnych, które dostały się do domu Habsburgów z wielkich panujących rodów. Ogromne bogactwo arcyksięcia Fryderyka, pana życia i śmierci tysięcy górników, nie dało jego żonie prze­wagi nad innymi arcyksiężnymi, do czego nieustannie dą­żyła. Takie pierwszeństwo spodziewała się teraz osiągnąć. Już po kilku tygodniach zadbała o rozpowszechnienie pogłoski, jakoby następca tronu miał poślubić jej najstar­szą córkę. Tej pogłosce dano na dworze wiarę; o tym, że hrabianka Chotek, której od dłuższego czasu nie widzia­no w Wiedniu, została w Bratysławie damą dworu, plot­karze bardzo długo nie mieli pojęcia. Niektórzy arystok­raci dowiedzieli się w końcu, z czyjego powodu następca tronu podróżuje tak często do Bratysławy, wystrzegali się jednak wyjaśnienia arcyksiężnej Izabeli jej pomyłki.

Janaczek traktował przyjaciółkę swego pana z głębo­kim szacunkiem i surowością. Dziewczynie, która była droga jego panu, przyznawał prawo do najwyższego miej­sca w hierarchii, do najwyższej oceny. Ale przyjaciółka jego pana miała również obowiązek tak długo zwalczać nieuniknione słabości, które, wedle doświadczeń Janacz- ka, posiada każdy człowiek — a więc i kobieta — aż nie­omal anielskim istotom podobna, wyróżniająca się naj­subtelniejszym umysłem i najpowabniejszą postacią, znie-

walająca uprzejmością, pełna najuczciwszej bezinteresow­ności oraz najdoskonalszego taktu, stanie u boku arcy- księcia. Dlatego Janaczek spoglądał na hrabiankę suro­wo; a ponieważ ona wiedziała, że sąd Janaczka znaczył wiele u arcyksięcia. traktowała stojącego przed nią z wy­razem szacunku i surowości posłańca dużo lepiej i z więk- szyrni względami niż innych służących, którzy często ska­rżyli się na wyniosłość i bezwzględność damy dworu. Ja­naczek był bystrym obserwatorem; widział jej wady i ce­chy godne przygany.' których Franciszek Ferdynand za­kochanymi oczyma nie mógł dostrzec. Ale skoro sługa wiedział, że arcyksiążę tę dziewczynę kocha ponad wszystko, zatroskany o dobre samopoczucie swego pana nie wypowiadał swych wątpliwości. Gdy pan ofiarował komuś miłość, słudze godzi się obiektowi tej miłości oka­zywać tylko i wyłącznie głęboki szacunek.

Janaczek, od miesięcy odurzony szczęściem, ponieważ jego pan wyzdrowiał, zauważył, że dawna nerwowość i niecierpliwość znowu opanowują następcę tronu. Ten rok miał odświętny charakter. W Wiedniu szykowano się do wielkich uroczystości, które z okazji jubileuszu pięćdzie­sięciolecia panowania cesarza miały się odbyć pod koniec roku. Franciszek Ferdynand był proszony przez niezliczo­ne komitety obchodów i komisje jubileuszowe, by swym udziałem zechciał podnieść świetność tych uroczystości; zagniewany skarżył się wiernemu Janaczkowi, jak uciążli­we są dla niego te obowiązki reprezentacyjne. Janaczek wiedział jednak, że arcyksiążę jest roztargniony i niezado­wolony z innych powodów. Zakaz cesarza, nie pozwalają­cy mu wyrażać własnego zdania i wywierać wpływu na politykę, niecierpliwy arcyksiążę odczuwał z dnia na dzień gwałtowniej jako nieznośne paraliżowanie jego siły. Także brak swobody w obcowaniu z kochanką ciążył mu coraz bardziej. Ponieważ nie miał godnego zaufania przy­jaciela, zdecydował się pod koniec lata powiedzieć Ja­naczkowi to wszystko, czego nikt nie mógł wiedzieć. Ja­naczek stał się jego pocieszycielem; wiara Janaczka w szybką zmianę — przecież cesarz miał już nieomal sie­

demdziesiąt lat — podnosiła upadającego na duchu arcy- księcia.

Coś musi się wreszcie zdarzyć i wszystko zmieni się za jednym zamachem — mawiał zwykle Janaczek.

Jubileuszowy rok 1898 miał nieoczekiwany przebieg. 10 września została skrytobójczo zamordowana w Gene­wie przez anarchistę cesarzowa Elżbieta i to nieszczęście, jak się zdawało, wpędziło cesarza na kilka tygodni w apa­tię. Tylko niewiele osób wiedziało, że kochał swą żonę aż do jej tragicznego końca, nieszczęśliwie i bez wzajemnoś­ci. To nie pogodna, uczuciowa, wesoła, zgodna pani Schratt, jego długoletnia przyjaciółka, ale sceptyczna, nie­uprzejma, cierpieniem i namiętnościami gnana po świecie piękna cesarzowa, nazywająca go wyniośle feldfeblem, była wielką miłością jego życia, nieosiągalną istotą, której serca nie zdobył nigdy. Jej śmierć ścięła go z nóg, chociaż otoczenie pogrążonego w żałobie monarchy mogło zgod­nie z prawdą informować, że wiadomość o śmierci przyjął z podziwu godnym opanowaniem. Życie wydało mu się nagle biedne i jałowe, praca, której się trzymał, bezowoc­na i bezsensowna.

W tym nastroju dał się cesarz po raz pierwszy nakło­nić do ustępstwa i zezwolił następcy tronu włączyć się ak­tywnie do polityki. Franciszkowi Ferdynandowi zwróco­no uwagę na antyaustriacki ruch rozszerzający się w po­łudniowej Dalmacji. Dalmacja, której zapleczem była Bośnia i Hercegowina, odgrywała w południowosłowiari- skiej polityce wyjątkową rolę. Ruch dążący do oddziele­nia wszystkich południowosłowiańskich terytoriów Au- stro-Węgier od monarchii habsburskiej zwalczano w stoli­cy krótkowzrocznie, niemądrymi i nieskutecznymi środ­kami. W Wiedniu stawiano na Chorwatów, a tolerowano fakt, że w Budapeszcie czyni się wszystko, by ich wyle­czyć z austriackiego patriotyzmu. A tymczasem Serbowie zabiegali skutecznie o przeciągnięcie chorwackich braci na swoją stronę. Już w 1879 roku, z okazji przewiezienia zwłok chorwackiego narodowego poety Petara Preradovi- cia z Wiednia do Zagrzebia, serbski poeta Jovan Jovano-

263

Do czynów, poeto,

H zywasz nas z zaświatów,

Tych. co cię kochają.

Serbów i Chorwatów!

Bluszcz ojców już splata Na twym krzyżu zwoje.

To wystarcza prochom —

Lecz nie duszy twojej.

Nie zazna spokoju Zaziemskiego świata.

Aż się w wiecznej zgodzie Chorwat z Serbem zbrata.

Chorwat i Serb? Cesarz czuł się pewny wiernych Chorwatów, którzy nawet pisma Serbów, cyrylicy, nie potrafili przeczytać. W Serbii największe wpływy miał król Milan, chociaż abdykował na rzecz swego młodego syna Aleksandra. Milan, którego cesarz uratował niegdyś przed najazdem Bułgarów, który do Wiednia pisał, do Wiednia przyjeżdżał, kiedy potrzebował pieniędzy, był najbardziej niezawodnym wasalem wiedeńskiego dworu. Czyż wola króla nie znaczyła więcej niż wola narodu? Z Belgradu nie mogło grozić niebezpieczeństwo.

Franciszek Ferdynand, skrycie badający ogniska kon­fliktów w południowych prowincjach państwa, dowiedział się, że agitatorzy, którzy służą południowosłowiańskiej propagandzie, starają się w Dalmacji, zwłaszcza w Du­browniku i Kotorze, pozyskać prawosławną ludność. Wszystkie nici ruchu wychodziły z Cetinje. Gdy czarno­górski następca tronu pojawił się pewnego dnia w Du­browniku i został z zachwytem powitany przez ludność, niektórzy austriaccy politycy w Wiedniu żądali ukarania i wypędzenia antyaustriackich elementów. Ponieważ cesarz nie uczynił nic w tym kierunku, austriaccy patrioci nawią­zali kontakt z następcą tronu. Franciszek Ferdynand po­

szedł do cesarza i poprosił o zezwolenie na podjęcie po­dróży inspekcyjnej do Dalmacji. Cesarz miesiącami odma­wiał prośbie. Po śmierci cesarzowej oznajmiono wreszcie gwałtownie nalegającemu arcyksięciu, który nigdy nie tra­cił z oczu swego wielkiego politycznego celu, to jest pogo­dzenia niezadowolonych narodów i prowincji na drodze federalizacji, że może szykować się do podróży, musi jed­nak spokojnie czekać na ustalenie terminu. Czekał, nie miał nic do roboty, nawet obowiązki reprezentacyjne ma­ło go absorbowały, ponieważ wielkie uroczystości jubileu­szowe zostały odwołane. Miał nadzieję, że najpóźniej w listopadzie wolno mu będzie wyjechać. Ale dopiero w marcu 1899 roku cesarz zdecydował się zezwolić na po­dróż.

Franciszek Ferdynand pojechał do Dalmacji. Pierw­szym etapem jego podróży był Dubrownik. To, co tam przeżył, było druzgocące. Miasto, które przed niewielu miesiącami witało owacyjnie czarnogórskiego następcę tronu, austriackiego przyjęło nienawistnym milczeniem. Główną ulicę przystrojono wprawdzie flagami, ale wszyst­kie okiennice były zamknięte. Mieszkańcy miasta pozo­stali w domach. Franciszek Ferdynand trzęsąc się z wście­kłości spoglądał w twarze zakłopotanych urzędników, którzy mu towarzyszyli.

A więc to jest wrogi kraj! — wołał do nich — a więc to prawda, że cała ludność jest dobrze usposobiona do Czarnogóry, a nas nienawidzi!

W czasie dalszej podróży, przez Val Canale, został za to rozczarowanie do pewnego stopnia wynagrodzony; tam gdzie mieszkali Chorwaci, był uroczyście witany. Przedstawiciele chorwackiej ludności powiedzieli mu, że Chorwaci są nastawieni proaustriacko i mieliby tylko jed­no życzenie, by wewnątrz państwa móc kształtować swo­bodnie swą narodową odrębność. Gdy Franciszek Ferdy­nand spytał jednego z chorwackich przywódców, czy cała ludność chorwacka jest nastawiona proaustriacko, otrzy­mał odpowiedź:

Wasza Cesarska Wysokość, Madziarzy chcą wy­

plenić u ludności chorwackiej austriacki patriotyzm. Chorwa­ci. którzy kochają Austrię, są przez panów w Budapeszcie nienawidzeni i z całą mocą uciskani. Kto trzyma z Au­strią. uchodzi w oczach węgierskich despotów za zdrajcę stanu! ¡M J/Syo | fb

Franciszek Ferdynand twierdził, że to Madziarzy sprzyjają rozpadowi wszędzie tam, gdzie państwo było za­grożone. Cesarz popełnił fatalny błąd, skazując wiernych sobie Chorwatów na tyranię Budapesztu. Madziarzy wpę­dzali ich w szeroko otwarte ramiona Serbów. O tym wszystkim Franciszek Ferdynand pragnął powiedzieć ce­sarzowi.

W długich rozmowach z nastawionymi przychylnie do dynastii politykami i wrogimi Madziarom austriackimi i chorwackimi urzędnikami chciał jednakże najpierw usły­szeć, czy jego plan federalizacji Austro-Węgier uważają za możliwy do przeprowadzenia. W tych rozmowach wyszło na jaw, że wszyscy wrogowie Madziarów uważają zgod­nie dualizm, dzielący monarchię habsburską na dwie nie­nawistne sobie nawzajem części, za raka, co trwale osła­bia państwo. Jednakże wobec daleko idącej federalizacji wyrażano wątpliwości, którym Franciszek Ferdynand przy­słuchiwał się z wielką uwagą. Pojawiło się nowe słowo ma­jące zażegnać południowosłowiańskie niebezpieczeństwo: trializm. Franciszek Ferdynand rozważył wspólnie z pro- dynastycznie nastawionymi Chorwatami plan zastąpienia dualizmu trializmem, podzielenia państwa na trzy auto­nomiczne obszary: austriacki, węgierski i południowosło- wiański. To rozwiązanie miało na celu oswobodzenie au­striackich południowych Słowian spod budapeszteńskiej tyranii i danie im niezależności, której żądali od 1848 ro­ku i nigdy nie otrzymali.

Trializm był ponętną ideą. Plan habsburskiego pań­stwa związkowego na wzór Stanów Zjednoczonych Ame­ryki Północnej - każdy z żyjących wewnątrz monarchii narodów miałby otrzymać w ramach wielkiego planu fe­deralizacji, oczywiście w granicach zakreślonych ogólno- państwowymi i dynastycznymi racjami, polityczny samo­

rząd i swobodę rozwoju kultury — musiałby pozostać wielkim celem ostatecznym; jednakże idea trializmu wy­dawała się godna rozważenia.

Tej idei w żadnym razie nie zamierzał przedkładać ce­sarzowi; radykalnych zmian nie wolno proponować sie­demdziesięcioletniemu człowiekowi. Franciszek Ferdy­nand chciał najpierw doprowadzić tylko do zwolnienia rozwiązłego namiestnika Dalmacji i innych zmian perso­nalnych oraz zażądać energiczniejszego tłumienia połud- niowosłowiańskiego, skierowanego przeciw Austrii ruchu.

Cesarz wysłuchał spokojnie sprawozdania oraz żądań następcy tronu i powiedział, że skomplikowanych spraw nie wolno rozpatrywać jednostronnie; zastrzegł sobie wy­korzystanie „w tym konkretnym przypadku" inicjatywy następcy tronu.

I na tym się skończyło. Namiestnik Dalmacji, obwi­niony przez Franciszka Ferdynanda o to, że jest człowie­kiem niepewnym, pozostał na stanowisku. Wszyscy urzędnicy proponowani do odwołania pozostali na stano­wiskach. Natomiast urzędników, od których arcyksiążę uzyskał informacje, przeniesiono do innych krajów ko­ronnych.

Cesarz, jak się zdaje, żałował, że zezwolił następcy tronu na podróż do Dalmacji. W całym państwie mówio­no o tej podróży, o konferencjach, o żądzy czynu następ­cy tronu. Węgierskie gazety skierowały przeciw niemu gwałtowne ataki, upatrując w nim śmiertelnego wroga Węgier. Gołuchowski przedłożył te gazety cesarzowi i dał wyraz obawie, że gwałtowna aktywność „młodego pana”

który bądź co bądź rozpoczynał już trzydziesty szósty rok życia — może utrudnić rządzenie. Cesarz uspokoił ministra i obiecał, że w najbliższym czasie nie powierzy już następcy tronu żadnej misji.

Franciszek Ferdynand był zdecydowany nic pozwolić sobie na trwałe związanie rąk. Przyjął wiele osobistości, co nie zgadzały się z prowadzącym donikąd traktowa­niem kwestii narodowościowej. Zamierzał zatruć życie doradcom cesarza i podjąć energiczną walkę przeciw Ma-

dziaróm, jak również przeciw wszystkim partiom, grupom i związkom, których nie darzył zaufaniem.

Wykonanie tego planu zostało udaremnione przez nie­oczekiwane zajście w Bratysławie. Spowodowało ono w życiu następcy tronu decydujący zwrot.

Mimo iż poświęcał codziennie całe godziny na rozmo­wy polityczne, nie zaprzestał jeździć dwa razy w tygodniu do Zofii, do Bratysławy. Polityczne rozmowy z ludźmi, którzy w nim pokładali nadzieję, zadowalały jego żądzę czynów, nie dawały jednakże odprężenia jego wciąż nie­spokojnemu duchowi, ponieważ nikomu do końca nie ufał. Szczęśliwy był tylko wtedy, gdy spoczywało na nim czułe spojrzenie ukochanej. Z reguły mógł być z nią sam na sam jedynie przez kilka wykradzionych minut. Ale po­trzebował tych minut, tych spiesznych uścisków, nie mógł być ich pozbawiony. Rozmawiając z arcyksięciem Fryde­rykiem i arcyksiężną Izabelą lub grając w tenisa z niezbyt ładną, lecz mądrą, niepokojącą go nieprzyjemnie dojrza­łym, ironicznym spojrzeniem Marią Krystyną, czyhał na skąpe chwile samotności z Zofią, żądny znalezienia w ob­jęciach kochanki krótkiego oszołomienia, odprężenia uszczęśliwiającego ciało i duszę; to czyniło mu życie znoś­nym. Było rzeczą trudną, męczącą, odbijać z pogodną mi­ną piłki, ukrywać przed przyjmującą z podejrzaną obojęt­nością jego zaloty partnerką do tenisa swą niecierpliwość, wewnętrzny żar, przeznaczone dla damy dworu, i czekać, aż w jakiejś przerwie w grze znajdzie się dyskretną spo­sobność, by niepostrzeżenie wycofać się z Zofią. Znosił wszystkie nieprzyjemności, jego wizyty w Bratysławie były nieustannym czekaniem, wręcz czyhaniem na dogodną chwilę. Roztargniony, zmęczony, jednakże szczęśliwy opuszczał po każdej wizycie gościnny dom.

Podczas jednej z wizyt, w roztargnieniu, przebierając się przed podróżą, pozostawił w oddanej mu do dyspozy­cji ubieralni swój zegarek. Znalazł go służący i natych­miast zaniósł arcyksiężnej Izabeli. Był to złoty zegarek kieszonkowy bez łańcuszka, ale z licznymi brelokami. Ar- cyksiężna zamierzała schować zegarek, nie był bowiem

wartym oglądania klejnotem, przedtem jednakże obejrza­ła wisiorki, które wzbudziły jej ciekawość. W jednym z nich znajdowała się fotografia hrabianki Chotek.

Zaskoczona arcyksiężna gapiła się w osłupieniu na medalion. Dla dumnej kobiety wszystko nagle stało się jasne. Nagle zdała sobie sprawę, dlaczego następca tronu nie zabiega o rękę jej córki. Nagle uświadomiła sobie, że celem jego wizyt nie jest Maria Krystyna, lecz dama dwo­ru. Śmiertelnie obrażona, ciężko rozczarowana matka ję­knęła. Jej zraniona duma obruszyła się na tę obrazę. Gdy trzęsąc się z gniewu trzymała jeszcze medalion w drżącej ręce, weszła Maria Krystyna.

Chodź no tu! — zawołała matka. — Popatrz! Ar- cyksiążę Franciszek zapomniał zegarka. A to nosi przy zegarku!

Dziewiętnastolatka popatrzyła na podobiznę damy dworu i nie drgnąwszy powiedziała:

Wiem już od dawna, że on przyjeżdża do nas nie z mego powodu, lecz z powodu Chotkówny.

I nie powiedziałaś mi o tym?

Córka wzruszyła ramionami.

Ta niezrozumiała obojętność młodej księżniczki, która nie wydawała się ani obrażona, ani zmartwiona, wzmogła gniew arcyksiężnej Izabeli; nie mogła pohamować wście­kłości. Jej mąż, arcyksiążę Fryderyk, znajdował się na po­lowaniu w jednym ze swych majątków. W arcyksiążęcym pałacu były tylko dzieci, damy dworu i pozostały perso­nel.

Gdzie ona jest? — krzyknęła nie hamując się arcy­księżna.

W ogrodzie. Z innymi damami dworu.

Maria Krystyna spojrzała zaniepokojona na purpuro­wą twarz matki i poprosiła:

Proszę cię, mamo, nie mów nic. Albo przynajmniej nie przy ludziach.

Arcyksiężna Izabela wyszła gwałtownym krokiem. Hrabianka Chotek stała z jedną z dam dworu, z węgier­skim nauczycielem młodych arcyksiężniczek i z ogrodni­

kiem u stóp schodów pałacowych prowadzących do ogro­du. Arcyksiężna podbiegła do hrabianki i wrzasnęła:

Wie pani, kim pani jest?

Wasza Cesarska Wysokość... — wyjąkała napad­nięta.

To niesłychana bezczelność! — krzyczała arcyksięż­na. — W moim domu urządza sobie pani schadzki z ko­chankiem! Niech sobie pani swe brudne przygody przeży­wa gdzie indziej, zrozumiano?

Nie rozumiem, Wasza Cesarska Wysokość. Muszę orosić...

Chce pani może wszystkiemu zaprzeczyć? Na szczęście mam dowód. Proszę!

Wściekła arcyksiężna podsunęła damie dworu pod nos zegarek z otwartym medalionem i krzyknęła:

Czy pani kochankiem jest arcyksiążę, czy nie, jest mi obojętne! Nie ścierpię żadnego nieobyczajnego stosun­ku w moim domu! Jest pani zwolniona! Proszę natych­miast spakować swoje rzeczy. I niech się pani wynosi!

Dyszała ciężko. Także hrabianka Chotek dyszała cięż­ko. Inni spuścili głowy, dyskretni, ale chciwi sensacji.

Arcyksiężna Izabela odwróciła się i gwałtownym kro­kiem ruszyła z powrotem do domu. Hrabianka Chotek patrzyła za nią ze łzami gniewu w oczach. Gdy rozejrzała się wokół, spostrzegła, że jest sama. Inni ulotnili się szyb­ko i cicho.

Godzinę później zwolniona dama dworu siedziała w pociągu pospiesznym do Wiednia. Nie udało jej się w dniu przybycia do stolicy spotkać z przyjacielem. Dopiero następnego przedpołudnia mogła mu przedstawić całe za­jście.

Zachował się jak rozgniewane dziecko. Z wściekłością tupał nogami, z wściekłością targał chustkę do nosa i chciał natychmiast jechać do Bratysławy, aby „skarcić” arcyksiężnę Izabelę. Krzyczał nieustannie:

Muszę ją skarcić! Muszę ją skarcić!

Zofia pozwoliła, by dał upust swej wściekłości. Wie­działa, że jest rzeczą niemożliwą postawić tamę jego po-

rywczości. Trzeba mu było pozwolić wyszaleć się do koń­ca.

Cieszyła ją jego wściekłość, jego rozhukana niepoczy­talność. Czyniło ją dumną i wesołą to, że wychodził z sie­bie z jej powodu.

Kiedy przeszedł mu pierwszy atak złości, upadł przed milczącą dziewczyną na kolana i wyjąkał:

Co zrobimy... co powinniśmy uczynić?

Zofia milcząc zaczęła płakać. Powoli, jakby z wyrzu­tem toczyły się łzy po jej bladych policzkach.

Nie płacz, nie mogę patrzeć, jak płaczesz — szep­nął.

Skinęła głową. Osuszył jej łzy potarganą chusteczką.

Zaszlochała:

Zostaw! Tak jest dobrze! Nie wolno ci się już o mnie troszczyć. Będą mnie pokazywać palcami... Muszę umrzeć dla świata... Nic innego już mi nie pozostało...

Ta cicha skarga wstrząsnęła nim do łez.

Przysięgam ci: uzyskam dla ciebie satysfakcję! Przysięgam ci!

Nie możesz tego zrobić — szepnęła i przestała pła­kać.

Mogę zrobić wszystko, co zechcę — powiedział zdecydowanie. — Uzyskam dla ciebie satysfakcję, choćby nie wiem co się działo! I choćbym musiał zgładzić całą bratysławską rodzinę.

Nic by mi z tego nie przyszło, Franzi. Bądź roz­sądny i nie troszcz się więcej o mnie. Gdy powiesz swoim krewnym, że nie masz już ze mną nic wspólnego, nie bę­dą robić skandalu. Jako następca tronu nie możesz być wplątany w skandaliczną aferę. To rzecz najważniejsza. Wszystko inne jest drugorzędne. Co tam ja!

Zerwał się, dużymi kołyszącymi się krokami zaczął chodzić po pokoju i wciąż wołał:

Uzyskam dla ciebie satysfakcję! Choćby cały świat miał zginąć! Uzyskam dla ciebie satysfakcję!

Poprosiła wyciągając ręce:

Franzi. chodź tutaj!

I kląkł przed nią i ucałował jej dłonie.

Powiedziała:

- Franzi, musimy być teraz rozsądni. Słyszysz? Być rozsądni, to wszystko nie zda się na nic... Nie możesz uzyskać dla mnie satysfakcji... Nie możesz mnie przecież poślubić... Habsburskie prawo dynastyczne zabrania te­go... Wiesz o tym dobrze... A więc pozwól mi spokojnie zniknąć i nie myśl o mnie więcej.

Wstrzymała oddech. Nie mógł się dowiedzieć, że na­pięcie tej chwili przerasta jej siły. Zamknęła oczy. Nie wolno mu było dostrzec, że jej oczy błyszczą i płoną nie­zrównanym blaskiem w przeczuciu tryumfu. Poślubić — to słowo zostało po raz pierwszy wypowiedziane.

Klęczący mężczyzna nie poruszył się. Czyż nie dosły­szał słowa, które jemu, więźniowi tradycji, habsburskiego prawa dynastycznego, nigdy nie przyszło do głowy, słowa decydującego o jej zwycięstwie lub klęsce, tryumfie bądź rezygnacji? Dlaczego nic nie mówi? Dlaczego się nie ze­rwał? O czym teraz myśli? Postawiła wszystko na jedną kartę. Nie miała pojęcia, czy wygrała, czy przegrała.

Podniósł głowę. Powiedział cicho:

Soph. — Powiedział: — Soph, kocham cię. Nie wiesz, jak bardzo'cię kocham.

Nie poruszyła się. Czekała.

Powiedział:

To jest jedyne wyjście. Pobierzemy się.

Zerwał się. Wydawało się, że słowo, które wymówił, przestraszyło go tak bezmiernie, iż zaczął biegać. Biegał po pokoju, słyszała jego głośny, nieregularny oddech. Nie poruszyła się.

Ze szczęścia zastygła bez ruchu. Do tej chwili parali­żował ją strach. Była dosłownie zdrętwiała ze strachu. Te­raz nie poruszała się, ponieważ kipiące w niej, w samym sercu kipiące szczęście czuła w całym ciele jak słodki ból.

Nie może już tego odwołać, pomyślała. Nie może się już cofnąć. Zwyciężyłam. Pomyślała: Dzięki ci, słodka Dziewico Mario! Dziękuję ci, Boże, dziękuję ci, słodki

Drżała.

272

Panie Jezu, nigdy nie przestanę ci dziękować!

Pomyślała: Jestem winna wdzięczność także arcyksięż- nej Izabeli, aczkolwiek jej nienawidzę. Tak, także jej je­stem winna wdzięczność.

Pomyślała: Jemu zaś się odwdzięczę, czyniąc go szczęśliwym. Chcę go uczynić szczęśliwym, jak jeszcze nigdy kobieta nie uczyniła mężczyzny szczęśliwym. Dam mu nie tylko miłość, dam mu także siłę. Zespolony ze mną będzie miał siłę, by złamać każdy opór, pokonać każdego nieprzyjaciela. Staniemy się silniejsi niż cesarz, silniejsi niż cały świat.

Wstała, uścisnęła go, pocałowała w rękę, którą wy­rwał jej przestraszony. Szepnęła:

Tego nie możesz przecież zrobić, Franzi... Nigdy bym tego od ciebie nie zażądała... To jest marzenie... Nie mów już więcej o tym, nie chcę o tym marzyć... Musiał­byś o mnie walczyć, cierpieć z mego powodu... Nie chcę tego.

Powiedział, zmuszając się do uśmiechu:

Nie bój się. Ja to wywalczę. To już zadecydowane, nic nie może mnie od tego odwieść.

Gdy wyszła, opadł wyczerpany na fotel. Dopiero teraz dotarło do jego świadomości, że zobowiązał się do cze­goś, co było w jego oczach straszliwe i niewyobrażalne. Nienaruszalność habsburskiego prawa dynastycznego to przecież rzecz świętsza niż religia, która była dla niego święta.

Pomyślał o nauczycielu historii, doktorze Kloppie. Dopiero potem pomyślał o cesarzu.

Pomyślał o niebezpieczeństwie, że będzie musiał zre­zygnować z tronu. Wiedział, że nie zdecyduje się nigdy zrezygnować z tronu. Wiedział jednak także, że nie zdecy­duje się nigdy zrezygnować z Zofii.

Ogromnie wzburzony zatopił się w studiowaniu habs­burskiego statutu familijnego.

OPÓR

Śmiertelnie obrażona arcyksiężna Izabela nie zadowoliła się zwymyślaniem i natychmiastowym zwolnieniem swej damy dworu, ale pojechała do Wiednia i powiadomiła ce­sarza o tym, co zaszło. Jako głowa domu arcyksiążęcego, monarcha miał prawo i obowiązek każdego członka ro­dziny, który w czymś zawinił, pociągnąć do odpowie­dzialności.

Cesarz nie uważał, że Franciszek Ferdynand dopuścił się przewinienia zasługującego na karę. Arcyksiężna Iza­bela popełniła większy błąd niż następca tronu. Opowie­działa niektórym członkom domu arcyksiążęcego i przyja­ciołom, że następca tronu poślubi jej najstarszą córkę. Następca tronu przez swe częste wizyty wzbudził i pod­trzymywał taką nadzieję, ale arcyksiężniczce Marii Kry­stynie nigdy nie powiedział, że ją kocha i pragnie poślu­bić. Wolał od młodej arcyksiężniczki nie całkiem już mło­dą, ale widocznie bardziej pociągającą hrabiankę Chotek. To był stan rzeczy, który w żadnym wypadku nie wyma­gał kary i zadośćuczynienia. W gruncie rzeczy cesarz nie współczuł arcyksiężnej Izabeli, mówiącej o nieobyczajnoś- ci. Miał świadomość jej rozczarowania i blamażu. Jednak obiecał potraktować jej zażalenie zgodnie z przepisami.

Franciszek Ferdynand został zawezwany na audiencję. Cesarz, który niewiele interesował się prywatnym życiem następcy tronu, pozbył się z ulgą swego obowiązku, na­kłoniwszy bladego, dziwnie niespokojnego bratanka, by ułagodził rodzinę arcyksięcia Fryderyka w jakiejś grzecz­nej, do niczego nie zobowiązującej formie. Poza tym, stwierdził cesarz, nie chce już o sprawie Chotkówny wię­cej słyszeć.

Franciszek Ferdynand skłonił się. Cesarz chciał go po­żegnać. Gdy już całkiem życzliwie wyciągnął do niego rę­kę, Franciszek Ferdynand zebrał całą odwagę i powie­dział drżącym głosem, zacinając się, jednakże gotów wy­powiedzieć decydujące zdanie do końca, że prosi cesarza.

głowę arcyksiążęcego domu, o zezwolenie, by mógł poślu­bić hrabiankę Zofię Chotek.

Cesarz zdrętwiał.

Poślubić? — spytał po przerwie, która arcyksięciu wydala się wiecznością.

Wobec surowych, niebieskich, starczych oczu Franci­szek Ferdynand poczuł z całą wyrazistością, jak niedopu­szczalne i wyzywające jest jego życzenie. Więcej: pod tym spojrzeniem uznał swoje plany małżeńskie za nieomal zbrodnicze. Miał wrażenie, że z niepojętą śmiałością zdra­dził cesarzowi zamiar popełnienia przestępstwa. Było dla niego absolutnie jasne, że na tę straszliwą prośbę cesarz musi odpowiedzieć nieugiętym NIE. Ale właśnie ta jas­ność dodała proszącemu arcyksięciu siły, aby walkę — co do jej ciężaru nie miał złudzeń — podjąć z męstwem czło­wieka, który nie pozwoli się zwieść w kwestii swego ży­ciowego szczęścia. Zrozumiał, że bez Zofii nie może żyć. Zrozumiał, że zniewagę, jaką jej wyrządzono, może powe­tować jedynie zawarcie małżeństwa. Zrozumiał, że nie ma innego wyjścia, aby w przyszłości ochronić Zofię przed szkalowaniem. Zebrał całą swą energię.

Powiedział cesarzowi, że Zofię kocha. Jego drżący głos nabrał mocy i stanowczości. Oświadczył zdecydowa­nie, że obiecał Zofię poślubić; jako mężczyzna i członek domu arcyksiążęcego czuje się zobowiązany dotrzymać słowa. Dotrzyma go w każdych okolicznościach. Zna trudności, jakie stoją na przeszkodzie jego związkowi małżeńskiemu z osobą według statutu familijnego nierów­ną mu urodzeniem; zamierza zdecydowanie przezwyciężyć te trudności. Ma nadzieję, że Jego Cesarska Mość przy rozstrzyganiu sprawy pokieruje się swym dobrym sercem.

Cesarz z nieruchomą twarzą słuchał namiętnych słów. Przy apelu do jego dobrego serca cofnął się nieznacznie, przykro dotknięty uderzeniem w fałszywy ton.

Nie — powiedział. — To małżeństwo jest niemożli­we.

Franciszek Ferdynand nie pytał o powody, znał je. Wiedział, że to bezwzględne NIE zostało podyktowane

przez nadwrażliwe dynastyczne poczucie tradycji, które i nim władało w niewiele mniejszym stopniu niż Francisz­kiem Józefem. Dochodziło do tego poczucie odpowie­dzialności cesarza i obawa przed komplikacjami.

Franciszek Ferdynand potrafił docenić te powody. Był zdecydowany tym energiczniej przeprowadzić swoją wolę, im mocniejszy opór będzie miał do przełamania. Z bły­szczącymi oczami oświadczył, że jego decyzja jest nieod­wołalna. Dlatego musi ponowić swą prośbę, aby monar­cha przynajmniej oswoił się z tą myślą.

Nie chcę przed tobą ukrywać powodów mej odmo­wy — stwierdził cesarz i zaczął szczegółowo przedkładać wszelkie motywy, które go skłaniają, by nie dopuścić do zawarcia tego małżeństwa.

To, co mówił cesarz, było słuszne, bezsporne; Franci­szek Ferdynand przestudiował dokładnie wszystkie posta­nowienia statutu familijnego, wszystkie prawne przepisy dotyczące następstwa tronu i praw sukcesyjnych. Na jego miejscu nie postąpiłbym inaczej, myślał arcyksiążę, ledwie mogący sprostać tej próbie nerwów. Ale przecież musi wi­dzieć, że ja mimo wszystko jestem absolutnie zdecydowa­ny przeprowadzić swoją wolę! Czy sądzi, że po prostu dam mu się przekonać? Nie zna mnie. Pozwolę mu mó­wić, jak długo zechce; w końcu jednak będzie musiał ustąpić.

Cesarz, który zaczął mówić z niezwykłą gwałtownoś­cią, stopniowo się uspokoił. Potem jął się rozwodzić szczegółowo nad paragrafem pierwszym statutu familijne­go zawierającym postanowienie, że warunkiem zasadni­czym i wstępnym odpowiedniego do stanu, zatwierdzone­go przez najwyższą głowę rodu małżeństwa jest — otwo­rzył statut familijny i przeczytał powoli w dosłownym brzmieniu — „aby pochodzące z takiego związku małżeń­skiego potomstwo zostało uznane za należące do najjaś­niejszego domu arcyksiążęcego i zgodnie z tym mogło ko­rzystać | przysługujących członkom tegoż praw, przywile­jów, zaszczytów, tytułów, herbów i tak dalej”.

To postanowienie wydawało się cesarzowi tak przeko­

nywające, że jak życzliwy sędzia, który wyjaśnia niepełno­letniemu skutki popełnionego z nieznajomości prawa wykroczenia, chciał nużącą przemowę zakończyć uwagą, iż w tych okolicznościach arcyksiążę nie będzie się chyba dłużej upierał przy swojej woli. Na co tamten jeszcze raz powtórzył, że nie pozwoli się odwieść od małżeństwa.

Teraz monarcha nie mógł się już dłużej opanować. Uderzył ręką w stół i oświadczył, że jeśli tak, to Franci­szek Ferdynand będzie musiał zrezygnować z praw do tronu.

Dopiero tą groźbą postawił się cesarz w sytuacji czło­wieka, który nie ma racji. Żadne prawo ani sankcja prag­matyczna, ani statut familijny nie zawierały postanowie­nia, że dziedzic tronu, który poślubi nierówną mu uro­dzeniem kobietę, musi zrezygnować z następstwa tronu. Franciszek Ferdynand odparł, akcentując ironicznie każ­de słowo, że ta groźba go nie przestraszy, gdyż nikt nie może z powodu zamierzonego przezeń małżeństwa pozba­wić go tronu. Z ironiczną uprzejmością poprosił Francisz­ka Józefa, aby wskazał mu miejsce w statucie familijnym lub w sankcji pragmatycznej, na które można by się po­wołać, grożąc mu taką karą.

Nie chcę już nic więcej słyszeć — zawołał cesarz.

Drżały mu nogi. Musiał usiąść. Żaden człowiek nie

ośmielił się nigdy wobec niego na taki ton; jedynie oesa- rzowa odpowiadała niekiedy ironicznie. Jej pozwalał na wszystko, we wszystkim pobłażał. Ale bratanek, ten nie­bezpieczny błazen, jak mógł się tak dalece zapomnieć? Władca zakończył audiencję mówiąc;

Zostawiam ci osiem dni na wyrzeczenie się swego planu. Zgłoś się po ich upływie na audiencję.

W ciągu tych ośmiu dni cesarz poświęcił wiele czasu problemowi sukcesji tronu. Bardziej niż wszystkie prawne i statutowe postanowienia umacniało sprzeciw cesarza przekonanie o godności cesarskiej. Następca tronu nie mógł uczynić hrabianki Chotek równą mu urodzeniem małżonką. A jeśli zawrze małżeństwo morganatyczne — myśl nie do pojęcia! — to ani jego żona, ani dzieci nie

będą mogły nigdy stać się członkami arcyksiążęcego do­mu Monarchę przejmowała zgroza na myśl o takim chaosie. Ponadto niektóre ważne postanowienia prawa dynastycznego stały w sprzeczności z równoległymi posta­nowieniami sankcji pragmatycznej: austriacka sankcja pragmatyczna była nawet sprzeczna w jednym ważnym punkcie z węgierską. Prawo węgierskie, w przeciwieństwie do austriackiego, nie znało pojęcia nierówności urodzenia w odniesieniu do królowej Węgier. Gdyby cesarz chciał upodobnić prawo węgierskie do austriackiego, musiałby prosić Węgrów o zmianę prawa. Cesarz nie wątpił, że ta­ka zmiana wymagałaby wielkich ofiar na rzecz ugody austriacko-węgierskiej. Przerażenie cesarza nie potrzebo­wało jednakże tego rodzaju odstraszających motywów, które je tylko jeszcze powiększały. Cesarz mający żonę nierówną mu urodzeniem — to była anarchia. Cesarz, którego synowie nie byli mu równi urodzeniem, nie byli uprawnieni do dziedziczenia — to był koniec dynastii Habsburgów, bardziej haniebny niż jakakolwiek przegra­na wojna, niż strata najbogatszych prowincji i krajów.

Również Franciszek Ferdynand w ciągu tych ośmiu dni studiował niezmordowanie statut familijny. Potem stanął znowu przed cesarzem i powtórzył prośbę. W sta­tucie znalazł zdanie, na które się teraz powołał. Cesarski austriacki statut familijny z roku 1839 ustalał wyraźnie, że najjaśniejszy dom arcyksiążęcy składa się z cesarza ja­ko jego głowy, z małżonki tegoż, z żyjących jeszcze wdów po jego panujących poprzednikach, jak również z arcy- książąt i arcyksiężnych. Zatem, oświadczył Franciszek Ferdynand, hrabianka Chotek jako małżonka cesarza, mimo iż nierówna mu urodzeniem, stanie się automatycz­nie członkiem domu arcyksiążęcego.

Cesarz odparł, że to zdanie statutu familijnego, które­go niejasnego brzmienia Franciszek Ferdynand pragnie nadużyć, będzie niebawem wyjaśnione w aneksie. Jest rze­czą oczywistą, że hrabianka nigdy nie będzie mogła zo­stać członkiem domu arcyksiążęcego, a cóż dopiero cesa­rzową.

Jeśli inaczej się nie da, zawrę małżeństwo morgana- tyczne — oświadczył w końcu Franciszek Ferdynand.

Temu nieszczęściu chcę zapobiec — odpowiedział cesarz.

Czuł z bolesną jasnością nierówność sił w tej rozpo­czynającej się walce między młodością i starością. We Franciszku Ferdynandzie dostrzegł bezlitosną, brutalną twarz młodszej generacji, która bez skrupułów zamierzała przejść do porządku nad życzeniami i rozkazami starego cesarza. W tej chwili starzec miał tylko jedno życzenie: nie oglądać tej znienawidzonej twarzy.

Widzę — powiedział zmęczony — że dziś nie jesteś jeszcze w stanie ocenić skutków swej decyzji. Daję ci rok do namysłu. Jeśli po roku wciąż będziesz się przy niej upierał, możemy dalej rozmawiać.

Przez cały rok nie będę go musiał oglądać, pomyślał z ulgą. Przez rok może sprzykrzy mu się ta hrabianka. Przez rok znajdą się też środki i sposoby, aby uświadomi­ła sobie szaleństwo swych ambicji. Rok jest długi.

Rok jest długi, myślał Franciszek Ferdynand. Zofia i ja przetrwamy ten rok, nie dając się zbić z tropu. Cesarz jest stary. Kto wie, czy za rok będzie jeszcze żył.

Zofia po skandalu w domu arcyksięcia Fryderyka szu­kała schronienia w Dreźnie, u swej siostry, która poślubi­ła saskiego majora von Wuthenau-Hohenthurm. Franci­szek Ferdynand pojechał do Drezna, aby powiadomić ukochaną o wyniku ostatniej audiencji. Spędźmy cierpli­wie i szczęśliwie narzucony nam czas oczekiwania, chciał jej powiedzieć; zdaj się na moją energię, na moją wytrzy­małość, na moją miłość i wierność. Za rok będziesz moją żoną.

Zofia przyjęła go zapłakanymi oczyma. Nigdy nie wi­dział jej tak trwożliwej i zniechęconej jak przy tym spot­kaniu. Drżącą ręką wręczyła mu list z Wiednia, który te­go właśnie dnia otrzymała.

Był to list od księcia Alfreda Montenuovo, drugiego wielkiego ochmistrza dworu Franciszka Józefa. Zofia przez zmarłą matkę, z domu hrabinę Kinsky, była spo­

krewniona z rodziną Montenuovo. List księcia powoływał się na to pokrewieństwo. Fakt pokrewieństwa, tak zaczy­nało się dyplomatyczne pismo, dodaje księciu odwagi, by całkiem prywatnie zwrócić się do niej z pewną prośbą, której ona, ma nadzieję, zatroskanemu o jej dobro nie weźmie za złe. Po tym wstępie książę porzucił rodzinny ton i ukazał się już jako wielki ochmistrz dworu, zaufany człowiek i uległy sługa ciężko doświadczonego starego ce­sarza, na pół upełnomocniony pośrednik, którym monar­cha raczył się łaskawie posłużyć, aby uporać się ze spra­wą. będącą ostatnio powodem głębokiego zaniepokojenia

i zmartwienia Jego Cesarskej Mości. Arcyksiążę Franci­szek Ferdynand, powołany, by kiedyś z woli bożej wstą­pić na tron, powiadomił cesarza o zamiarze poślubienia hrabianki i prosił o zezwolenie na zawarcie tego związku małżeńskiego. Rodzinę Chotków, hrabiów Rzeszy, Naj­jaśniejszy Pan bardzo ceni i szanuje, co wystarczająco swego czasu udowodnił, mianując świętej pamięci ojca hrabianki namiestnikiem Czech, potem zaś posłem na różnych europejskich książęcych dworach. Uświęcony zwyczaj, prawo, a zwłaszcza godność panującej dynastii Habsburgów wskazują jednakże, że jest niedopuszczalne, aby arcyksiążę Franciszek Ferdynand upierał się przy swojej woli, ponieważ tylko latorośl panującej dynastii jest zdolna jako równa urodzeniem małżonka zapewnić w przyszłości prawowitość dziedzictwa tronu. Z tego wzglę­du, wskazując niechętnie na to nienaruszalne prawo, peł­nomocnik Jego Cesarskiej Mości odwołuje się do poczu­cia sprawiedliwości i taktu hrabianki, której z pewnością lepiej niż komukolwiek innemu uda się przekonać następ­cę tronu o niewykonalności jego małżeńskiego planu. W tej nadziei łącząc przyjazne i rodzinne pozdrowienia, ście­le się uniżenie do stóp hrabianki.

Zaczyna się nagonka — powiedział Franciszek Ferdynand. — Być może Montenuovo napisze również do mnie jako swego krewnego. Ale będzie wtedy długo czekał na odpowiedź.

Wyjaśnił Zofii: Montenuovo, wywodzący się ze strony ojca z hrabiowskiego rodu Neippergów, jest wnukiem Habsburżanki, cesarzowej Marii Luizy, drugiej żony Na­poleona 1. Poślubiła ona hrabiego Neipperga, swego ko­chanka z okresu małżeństwa z Napoleonem.

To naprawdę nie do wiary — roześmiał się złośli­wie Franciszek Ferdynand — że właśnie ten Montenuo­vo, którego ojciec przyszedł na świat jako bękart, jako nieślubne dziecko, ma czelność oświadczyć ci, że ty nie je­steś godna zostać moją żoną.

Prosił zrozpaczoną hrabiankę, by napisała do księcia, że arcyksiążę Franciszek Ferdynand zastrzegł sobie prawo do odpowiedzi na skierowane do niej miłe pismo.

Kiedy Franciszkowi Ferdynandowi udało się uspokoić Zofię, pojechał do Blühnbach. W swoim zamku, wspania­le położonym w dolinie Blühnbach między grzbietem Hochkönig i masywem Hagen, chciał zapomnieć o udręce ostatnich tygodni i poświęcić się całkowicie przyjemności polowania. Przedtem jednak wysłał dwa listy do Wiednia. Napisał do księcia Montenuovo, że do obowiązków wiel­kiego ochmistrza dworu Jego Cesarskiej Mości nie należy odgrywanie roli pośrednika między następcą tronu i hra­bianką Chotek; tego rodzaju pośrednictwo jest absolutnie niepożądane, co książę raz na zawsze zechce przyjąć do wiadomości. Jednocześnie Franciszek Ferdynand napisał do cesarza, że prosi najuniżeniej, aby nie było dozwolone żadnej osobie trzeciej mieszać się do wiadomej sprawy, która przecież teraz zgodnie z umową ma być przez rok po­zostawiona w spokoju.

Odpowiedź, jaką otrzymał kilka dni później, dopro­wadziła go do furii. Cesarz kazał go powiadomić, że zgodnie z cesarskim życzeniem arcyksiążę-następca tronu jest proszony, by w przyszłości w pisemnych kontaktach 1 monarchą korzystał z pośrednictwa wielkiego ochmistrzi- dworu, Alfreda księcia von Montenuovo.

To było wypowiedzenie wojny ze strony Montenuovo, pierwsza zemsta obrażonego dworaka, mającego od lat

przywilej i obowiązek oddalać wszystkie nieprzyjemności od uświęconej osoby cesarza. Franciszek Ferdynand po­darł list na drobne kawałeczki.

Gniew rozwścieczonego arcyksięcia wyładował się w osobliwy sposób. Jego nienawiść do ludzi, w ostatnim czasie w pewnej mierze przytłumiona dzięki Zofii i dzięki wielbiącej go jako przyszłego zbawcę ojczyzny kamaryli, która się wokół niego gromadziła, wybuchła od nowa. Rozgniewany arcyksiążę wydał surowy rozkaz, by wszel­ką hołotę trzymać od niego z daleka. Ścieżka prowadząca obok zamku Bliihnbach była zawsze pełna turystów; każ­dy, kto chciał wejść na jakąś górę w okolicy, musiał przejść koło zamku. Większość turystów szła od Kónigsee przez szczerbę w murze. Franciszek Ferdynand kazał drogę za­grodzić. Żandarmi i strzelcy krążyli teraz dookoła i prze­pędzali tych, co chcieli kontynuować wędrówkę przez do­linę Bliihnbach. Kto się opierał, tego aresztowano i „w ;e!u sporządzenia protokołu” doprowadzano do najbliż­szych koszar żandarmerii.

W parze z przepędzaniem turystów szło bezlitosne ści­ganie biedaków, zbierających w arcyksiążęcych lasach ka­wałki drewna, żeby je zanieść do domu. Franciszek Fer­dynand rozkazał aresztować natychmiast każde dziecko, każdą staruchę, jeśli przywłaszczą sobie suchy, leżący na ziemi konar lub choćby gałązkę. Jednocześnie przesłał pismo okólne administratorom swych dóbr i polecił naj­drobniejsze nawet kradzieże, wszędzie, bez wyjątku, karać jak najsurowiej.

Biedni ludzie przeklinali bezlitosnego arcyksięcia. Nie śmieli przeklinać głośno, przeklinali go w swych nędznych lepiankach, aby nikt obcy nie mógł ich usłyszeć. Bali się srogiej górskiej zimy, niesłychanie okrutnej, jeśli się nie miało opału. Ale jeszcze bardziej bali się arcyksięcia: on był o wiele okrutniejszy. Wiedzieli, że posiada mnóstwo lasów, zamków, bogactw, i oburzało ich to, że odmawia im najdrobniejszych odpadków z obfitego leśnego bogac­twa. Mówili, że jeśli ten zły człowiek zostanie kiedyś cesa­rzem, jeśli cały kraj, całe państwo będzie do niego należeć

to jak im przyjdzie żyć? I modlili się, aby stary cesarz żył jeszcze długo i żeby dobry Bóg zechciał ukarać złego arcyksięcia i nie dopuścił nigdy do jego rządów.

Także turyści przeklinali arcyksięcia. Studenci, którzy bez grosza przy duszy odwiedzali w czasie ferii Alpy; członkowie towarzystw alpejskich, którzy niezmordowa­nie wędrowali przez góry i doliny; weseli wiedeńczycy, którzy od lat kochali uroczą dolinę Bliihnbach; Sasi, Pru­sacy. Anglicy, którzy przyjeżdżali z daleka, gdyż o pię­kności tej doliny i otaczających ją gór marzyli przez cały rok — wszyscy zostali przepędzeni przez żandarmów. Wszyscy byli oburzeni i przeklinali. Kto był tak nieo­strożny, że przeklinał arcyksięcia głośno, tego wleczono do koszar żandarmerii. Po kilku tygodniach dolina opusto­szała.

Franciszek Ferdynand wyruszył na polowanie. Za­strzelił jednego dnia pięćdziesiąt trzy kozice. Naganiacze drżeli, kiedy na nich spoglądał. Napawał ich trwogą. Oni także go przeklinali.

Nie wiedział o tym. Nie wiedział też, że pogardza ludźmi. Był tylko jeden człowiek, którego kochał: Zofta. Jeden, którego szanował: macocha. Jeden, któremu ufał: Janaczek. Jeden, którego się bał: cesarz. Kilku, których bezmiernie nienawidził: lżący go węgierscy politycy i dziennikarze, hrabia Gołuchowski, nędzni zbieracze drze­wa, ci złodzieje, i ostatnio książę Montenuovo. Na wszystkich innych ludzi nie zwracał uwagi. Nie chciał o nich słyszeć. Nie chciał ich widzieć. Zamierzał zostać sprawiedliwym, dbającym o dobro swych narodów wład­cą. Ale nie zastanawiał się nad tym, że narody składają się z ludzi, którzy pragną żyć w spokoju, jeść, pić, zaspo­kajać popędy, wyżywić dzieci, oddawać się bez przeszkód swym zajęciom i być wolnymi, przede wszystkim być wol­nymi. To zaś, co jemu jako ich dobro stało przed oczami, było czymś zupełnie innym: wielkość cesarstwa, wzmoc­nienie władzy Habsburgów, odzyskanie utraconych pro­wincji. Ponadto chciał swym ludom dać autonomię, jak dalece pozwalała na to jedność państwa i interesy dyna­

stii; wspaniały podarunek, jak sądził, wspanialszy, niż o- smielano się marzyć. Czy to jego wina, że te ludy nic o tym nie wiedziały? A czy wśród czterdziestu pięciu milio­nów poddanych żyjących w monarchii był choć jeden człowiek będący obiektem tak strasznej zazdrości, a zara­zem tak zniewolony jak on? Jedyny, któremu przeszka­dzano wykonywać swój zawód, wykorzystywać swe siły, realizować plany, połączyć się z ukochaną, jako blisko trzydziestosześcioletniemu mężczyźnie założyć rodzinę i przynajmniej we własnych czterech ścianach być swoim panem.

Tak widział siebie i świat. Jego duma, wielka i chora jak duma jego zmarłej matki, upokorzonej córki Re Bomby, nie pozwalała mu zazdrościć ludziom. Dlatego nie chciał ich widzieć. Między nimi a nim był mur, wyż­szy niż jego wielka ambicja.

A miał ambicję stać się wielkim władcą i uczynić szczęśliwymi ludy wielkiego państwa. Ponieważ jednak nie zwracał uwagi na ludzi i nie znał ich, nie przyszło mu na myśl, że ma tylko jednego nieprzejednanego wroga, który go nieustannie dręczy i wodzi za nos; wroga, który go pozbawia każdej radosnej godziny, każdego sukcesu i każdego szczęścia. Tym wrogiem był on sam.

NAGONKA

Książę Alfred Montenuovo, wielki ochmistrz dworu i taj­ny radca cesarza Austrii, honorowy kawaler suwerennego zakonu maltańskiego, kawaler Orderu Złotego Runa, był najwierniejszym sługą Franciszka Józefa. Ród Montenuo­vo zawdzięczał cesarzowi wszystko, także nazwisko. Ojcu wielkiego ochmistrza dworu, hrabiemu Wilhelmowi von Neipperg, urodzonemu jako nieślubne dziecko, pozwolił cesarz nazwisko Neipperg, czyli Neuberg, które zyskało niepożądany rozgłos, przetłumaczyć na Montenuovo; po­

nadto hrabiego z przetłumaczonym nazwiskiem podniósł Franciszek Józef do stanu książęcego. Syn pierwszego księcia Montenuovo, Alfred, stał się powiernikiem cesa­rza. Wielki ochmistrz dworu był o dwadzieścia cztery lata młodszy od Franciszka Józefa; jednakże czterdziestosześ- cioletni książę umiał patrzeć na świąt oczami siedemdzie­sięcioletniego cesarza. Czytał .mu z oczu, jaki musi być świat, jeśli uwielbiany pan-ma znaleźć w nim upodobanie. Montenuovo nie mógł Wprawdzie świata zmieniać i zapo­biegać katastrofom, które od czasu do czasu wdzierały się w spokojne, uregulowane według zegara życie monarchy, ale mógł wpływać na ludzi, którzy znajdowali się w sferze władzy dworu, mógł ich pouczać, w jakich formach poda­wać te nieuniknione przykre wiadomości, by stały się dla cesarza łatwe do zniesienia lub niewidoczne. Czynił to nieustannie, zawsze gotów poświęcić każdego człowieka, każdą sprawę, każde przekonanie dla spokoju ducha ce­sarza. Spokój ten był dla niego rzeczą najważniejszą i naj­świętszą.

Większość ludzi, którzy poznali sposób działania i myślenia Montenuovo, nazywała księcia ograniczonym. Ale ta ograniczoność była dobrowolna, nie wstydził się jej

i z pełnym przekonaniem o jej celowości wystawiał ją na pokaz z bezwstydnością wielkiego pana, który stoi ponad osądem świata. Ziemia była podzielona na dwie połowy: na jednej znajdował się cesarz i on, na drugiej mrowiła się reszta ludzkości; jego zadaniem było przeszkodzić lu­dziom w przekroczeniu linii granicznej. W tym mrowiu po tamtej stronie mieścił się nie tylko naród, który sto­sunkowo łatwo dało się trzymać na wodzy, ale również wiele niewygodnych osobistości, z racji swego urodzenia roszczących sobie prawo, by przeszkadzać cesarzowi, by go niepokoić. Ze wszystkimi Montenuovo zawsze się rozprawiał. Pewien swej siły ufał, że rozprawi się także z następcą tronu, który ze wszystkich wysoko urodzonych panów, jacy naprzykrzali się cesarzowi, był najbardziej krnąbrny.

Pomysł, aby Franciszek Ferdynand czekał przez rok

na odpowiedź, zrodził się w głowie Montenuovo. Po tym prowizorycznym sukcesie, który zagwarantował cesarzowi spokój na przeciąg jednego roku, Montenuovo zażądał od monarchy, by udzielił mu pełnomocnictwa do podjęcia wszelkich kroków, jakie wydałyby się stosowne dla zła­mania woli następcy tronu i jego ambitnej przyjaciółki. List, który nakazywał następcy tronu zwracać się do ce­sarza nie bezpośrednio, ale okrężną drogą przez księcia Montenuovo, rozgniewany Franciszek Ferdynand pozo­stawił bez odpowiedzi. Odczekawszy kilka dni, Monte- nuovo napisał do arcyksięcia bardzo uprzejmy, utrzyma­ny w tonie pełnym szacunku list, który miał wyjaśnić i usprawiedliwić powściągliwość cesarza i jego, Montenuo- vo, pośrednictwo. W liście była przede wszystkim mowa

o podeszłym wieku Franciszka Józefa, co wielkiemu och­mistrzowi zawsze służyło za pretekst, gdy jakaś wysoko postawiona osobistość stawała się niewygodna. Przedło­żone przez następcę tronu życzenie z pewnością nie natra­fiło u najjaśniejszego pana na absolutny brak zrozumie­nia; przeciwnie — cesarz potrafi docenić poczucie obo­wiązku, które, jak widać, nakazuje następcy tronu do­trzymać przyrzeczenia danego wybrance swego serca. Monarcha nie widzi wszakże żadnej możliwości, by pogo­dzić obowiązek, który pragnie wypełnić następca tronu, z daleko wyższymi powinnościami, jakie oczekują przyszłe­go cesarza. Także pełen szacunku niżej podpisany nie umie na razie znaleźć zadowalającego rozwiązania proble­mu, choć trudzi się nieustannie, by takie rozwiązanie zna­leźć. Uważałby się za człowieka szczęśliwego, pisał Mon- tenuovo, gdyby Jego Cesarska Wysokość zechciał mu po­wiedzieć, jak mógłby tę sprawę doprowadzić do pomyśl­nego końca w sposób, który uspokoiłby najjaśniejszego pana i zadowolił arcyksięcia. Ponieważ cesarz nie życzy sobie zajmować się poszczególnymi fazami tych rokowań, pełen szacunku niżej podpisany prosi arcyksięcia, aby ze­chciał łaskawie istotę sprawy omówić z jego skromną osobą i był zarazem przekonany, że najgorętszym prag­nieniem urzędu wielkiego ochmistrza dworu, upoważnio­

nego do takich rozmów przez najjaśniejszego pana, jest ułatwić arcyksięciu decyzję zgodną z cesarskim życzeniem.

Franciszek Ferdynand odpowiedział, że jest przekona­ny o bezcelowości wdawania się w tę sprawę urzędu wiel­kiego ochmistrza dworu, wobec czego dopiero po upływie roku porozumie się bezpośrednio z cesarzem.

W następnych dniach pokaźna liczba arystokratów austriackich rozjechała się w świat. Pojawili się wszędzie, gdzie dało się znaleźć rodzeństwo Zofii Chotek. Hrabia Wolfgang Chotek, jedyny brat hrabianki, przyjął wiele wizyt wielkich panów, którzy okazywali się wysłannikami księcia Montenuovo. W bardziej lub mniej naglącej for­mie kierowali prośbę do hrabiego, który jako radca stanu przydzielony był rządowi krajowemu w Opawie, żeby ze­chciał swoją siostrę odwieść jak najszybciej od jej planów małżeńskich. Wysłannicy Montenuovo molestowali sześć sióstr hrabianki Zofii: Zdenkę, damę Orderu Gwiaździste­go Krzyża, w zakonie Najświętszego Serca Jezusowego w Pradze; Marię i jej męża, hrabiego Jarosława Thun-Ho- hensteina na zamku Kvasice na Morawach; Karolinę i jej męża, hrabiego Leopolda Nostitz-Rienecka na zamku Perglas w Czechach; Oktawię i jej męża, hrabiego Joachi­ma Schönburga, w Glauchau w Saksonii; Antoninę i jej męża, saskiego majora von Wuthenau; Henrykę z żeń­skiej fundacji dla szlachcianek w Pradze. Rodzeństwu schlebiano i grożono. Bratu, który jako radca rządu kra­jowego obawiał się pójścia w odstawkę i spensjonowania

miał trzydzieści dziewięć lat — dano się najenergicz­niej we znaki. Jego najwyższy przełożony, minister spraw wewnętrznych, zawezwał go do Wiednia i przemawiał mu do sumienia. Kardynał metropolita wiedeński odwiedził hrabianki Zdenkę i Henrykę i zaklinał je, by przywiodły swą siostrę do opamiętania. Jednocześnie na Zofię zwró­ciły uwagę liczne klasztory i żeńskie fundacje dla szlach­cianek. Biskupi, opaci, przeorysze, austriackie i bawarskie księżniczki znajdowali do niej drogę, osaczali ją, doradza­li jej. — nikogo nie proszącej o radę — rezygnację, od­wrócenie się od butnej myśli, zjednoczenie z Bogiem, na-

kłaniali. b\ w chrześcijańskiej ponurze stała się oblubieni­ca niebios. Zofia była pobożna, więcej niż pobożna; jej pobożność przewyższała pobożność biskupów, opatów, przeorysz i zakonnic; płakała dużo, gdyż wszyscy mówili, że jej odmowa jest grzeszna, jej upór co do planów mał­żeńskich haniebny. Mimo to nie ustępowała. Nie obiecy­wała niczego. Płakała skruszona i uparcie potrząsała gło­wą. gdy chciano wyciągnąć od niej słowa rezygnacji.

Rodzeństwo, któremu groziła niełaska cesarza, połą­czyło się dla wspólnego działania. Zwołano radę familijną i postanowiono wywrzeć na Zofię presję. Wszyscy byli tak zastraszeni, że nawet perspektywa spowinowacenia z przyszłym cesarzem nie mogła już być pokusą. To, co ich siostra określała jako swe szczęście i jedyny cel życia, by­ło czynem karygodnym i mogło im przynieść tylko nie­szczęście.

Któregoś dnia Zofia dała się namówić, by pewnej przeoryszy, co złożyła jej wizytę, towarzyszyć w powrot­nej drodze pociągiem do niedalekiej miejscowości. Wy­siadły na małej stacyjce. Oczekiwał na nie powóz. Pociąg, którym Zofia miała wrócić do swej siostry, przychodził dopiero za trzy godziny. Zofia nie mogła więc po prostu odmówić zaproszeniu przeoryszy, by korzystając z okazji odwiedziła pobliski klasztor. Tuż po przybyciu na miejsce zauważyła, że została uprowadzona. Powitał ją krąg szlachcianek, które już wstąpiły do zakonu. Przeorysza pociągnęła zaskoczoną hrabiankę do położonej na uboczu celi i powiedziała;

Modliłam się przez trzy noce, żeby Święta Dziewi­ca zechciała cię, droga córko, doprowadzić do tego klasz­toru i tutaj cię oświecić oraz pokazać drogę do prawdzi­wej szczęśliwości. Pierwsza część mego życzenia została już spełniona. Nie przestanę się modlić, póki nie spełni się druga.

Wzięła pobladłą hrabiankę za rękę i poprowadziła do klęcznika. Tam uklękła i skłoniła łagodnym przymusem myślącą o ucieczce dziewczynę, by uczyniła to samo. Po raz pierwszy w życiu Zofia nie potrafiła się modlić. Wsta-

la, oświadczyła, że chce wracać i prosi o powóz. Przeory­sza odparła z dobrotliwą powagą, że najpierw moc wspólnych modłów musi opromienić zatwardziałe serce hrabianki. Wszystkie pobożne istoty, którym klasztor udziela gościny, klęczą teraz modląc się żarliwie, wszyst­kie zaś modlitwy kierują się ku jednemu celowi, aby od­mienić serce i umysł zbłąkanej duszy, która nie rozpozna­je drogi do prawdziwej szczęśliwości i pokory. Po tych słowach przeorysza pożegnała się.

Zofia została uwięziona. Pobiegła do furty klasztor­nej. Była zamknięta. Błagała każdą napotkaną mniszkę, by otwarła bramę; każda powoływała się na zakaz. Zażą­dała, by ją zaprowadzono do przeoryszy, tam prosiła, żą­dała, w końcu zaczęła krzyczeć. Jej serce przestraszyło się pozbawionego należnego szacunku tonu, jakim odzywała się do przeoryszy.

Pozwól nam przez tydzień, droga córko, poszukać właściwej drogi we wspólnej modlitwie — odpowiedziała przeorysza.

W nocy, która nastąpiła po tym okropnym dniu, Zo­fia popadła w rozpacz; zwątpiła w swe prawo do zawar­cia małżeństwa, które tak wielu pobożnym, przez cale ży­cie służącym Bogu ludziom wydawało się zdrożne i grzeszne. Wszyscy mówili, że to małżeństwo uczyni nie­szczęśliwym człowieka, którego kocha; że obarczy go cię­żarem nie do zniesienia; że zmusi go do rezygnacji z wyż­szych celów, do pogrzebania wielkich planów. Cesarz no­si się poważnie z myślą, by na nieposłusznym arcyksięciu wymóc zrzeczenie się dziedzictwa tronu. Żałujący później arcyksiążę aż do śmierci robiłby jej wyrzuty, że zniszczyła mu życie. Jaka kobieta potrafiłaby mimo tak potwornej winy czuć się szczęśliwą? To mówili wszyscy, o to pytali wszyscy, chór to rozbrzmiewał przeraźliwie, to szeptał w uszach zrozpaczonej hrabianki. Poczuła się nagle niepew­nie. Stała się mała i bezwolna. Nagle ogarnęła ją niecierp­liwość. Chciała oznajmić, że nie ma racji, wyznać swe grzechy, uwolnić się od zła, którego pragnęła, wyrzec się go. Tęskniła do spokoju, do szczęśliwości rezygnacji. Po­

zwoliła swej decyzji rosnąć, stać się przemożną; zbliżyła się chwiejnym krokiem do drzwi, chciała rzucić się do nóg przeoryszy i jeszcze tej nocy ślubować, że wyrzeka się wszystkich ziemskich radości.

Przeorysza przyjęła ją z otwartymi ramionami. W jej starych oczach promieniał tryumf. Powiedziała;

Odniosłaś wielkie zwycięstwo, moja córko. Zechciej to podpisać.

Na stole leżał przygotowany list. Przeorysza powiada­miała w nim następcę tronu, że Zofia zdecydowała się wstąpić do klasztoru i poświęcić życie Bogu. Pod listem, który przeorysza już podpisała, znajdował się dopisek; ..Takie jest moje życzenie i wola, od czego nic nie może mnie odwieść”. Zofia trzymała kartkę w drżących rękach.

Podpisz i cała męka będzie poza tobą — powie­działa przeorysza.

Zofia podniosła wzrok i napotkała tryumfujące oczy przeoryszy. Wyprostowała się i podarła list.

Pozostała w klasztorze osiem dni, nagabywana proś­bami, zaklęciami i cichymi groźbami przeoryszy. Wszyst­kie prośby, zaklęcia i groźby odbijały się od jej stanow­czości. Słabość, która ją zmogła w pierwszą noc, nie powróciła. Szóstego dnia poprosiła przeoryszę, by wysłała list, który ona kieruje do następcy tronu. Przeorysza przeczytała list. Zofia pisała, że usunęła się do klasztoru, bo chciała zdobyć się na rezygnację ze swego szczęścia. Nie chce, nie może, nie wolno jej uczynić ukochanego nieszczęśliwym, on nie może z jej powodu zostać pozba­wiony swej wielkiej misji. Przeorysza była zachwycona, własnoręcznie, z radością wrzuciła list do skrzynki pocz­towej.

Dwa dni później pojawił się Franciszek Ferdynand; zaklinał Zofię, by odwołała nieszczęsną decyzję, nie okła­mywała swego serca. Długo pozwoliła się molestować, w końcu uległa. Była szczęśliwa. Dopięła tego, że ukochany nigdy nie będzie mógł uważać, iż ona z ambicji pragnęła wymusić małżeństwo. To on teraz na niej wymusił, by

przystała na zawarcie związku małżeńskiego. To ona ka­zała się prosić i zaklinać, by zechciała zostać jego żoną. Radując się wróciła do Drezna.

Franciszek Ferdynand zrozumiał, że zarzucono wielką sieć spisków przeciw zamierzonemu przez niego małżeń­stwu. Zestawił listę osób, które odwiedziły Zofię i w cha­rakterze wysłanników dworu molestowały ukochaną, by wyrzekła się miłości i małżeństwa. Były to wielkie nazwi­ska; nazwiska arystokratów, których rycerskość była bez zarzutu, nazwiska książąt Kościoła, których pobożność chwalono we wszystkich austriackich krajach. Do niego nie ośmielili się zwrócić; Zofię, słabą, bezbronną, bezrad­ną chcieli zdobyć przez zaskoczenie. Wrył nazwiska tych wrogów głęboko w pamięć. Bał się powrotu do Wiednia. W Wiedniu — czuł to — czekała na niego cała potęga zjednoczonego oporu. Już przychodziły niecierpliwe listy, zapytania, kiedy zamierza przybyć do stolicy. Doborowe oddziały księcia Montenuovo, które nie odważyły się za­atakować go w Bliihnbach czy Konopiszcie, oczekiwały w Wiedniu.

Rzucił się w wir pracy. Od półtora roku pozostawał „do dyspozycji cesarskiego naczelnego dowództwa”. Tej wojskowej randze chciał nadać treść. Zaczął dokonywać przeglądu pułków. Nie zapowiadając swego przybycia jeź­dził do miast garnizonowych, pojawiał się w koszarach, badał przydatność dowódców jednostek, obowiązkowość oficerów, niezawodność żołnierzy. Rzadko był zadowolo­ny. Jeśli wśród stu gorliwie pełniących obowiązki ofice­rów znalazł się jeden nieobowiązkowy, arcyksiążę, zawsze rozdrażniony i wzburzony, dawał ujście swej złości. Każ­dy pułkownik groził swym oficerom:

Poczekajcie tylko, niech no zjawi się d’Este!

W czasie jednej z tych podróży inspekcyjnych przybył do Opawy. Inspekcja dotyczyła 1 Pułku Piechoty. Dotarł nie zapowiedziany do cichej, miłej stolicy austriackiego kraju koronnego, Śląska, o wpół do szóstej wieczorem; już na dworcu, rozpoznany przez oficerów, kazał powia­

domić dowódcę pułku, że ten ma go o szóstej oczekiwać wraz z oficerami w hotelu przy rynku.

Przed szóstą oficerowie zgromadzili się w sali bankie­towej hotelu wokół dowódcy, pułkownika barona Fran­ciszka Conrada von Hötzendorf. Bali się i drżeli; ich zde­nerwowanie rosło z minuty na minutę. Tylko pułkownik nie drżał, ale zaczął się złościć, gdy po półgodzinie arcy­książę jeszcze się nie zjawił. Minęła siódma, wpół do ós­mej. arcyksiążę nie przychodził.

Podczas gdy oficerowie czekali w sali bankietowej ho­telu, Franciszek Ferdynand dokonywał inspekcji w kosza­rach. Bite dwie godziny, od szóstej do ósmej, zwiedzał wszystkie pomieszczenia i wypytywał żołnierzy. To były pierwsze koszary, które mu się podobały. Imponowała mu panująca wszędzie czystość. Prawie we wszystkich ko­szarach, gdzie przedtem dokonywał inspekcji, było wiele brudu i smrodu. Tutaj podobał mu się także duch żołnie­rzy. Wyszkolenie było wzorowe.

Gdy kilka minut po ósmej wszedł do hotelu przy ryn­ku i przyjmował meldunek dowódcy pułku, patrzył w dwoje dużych, szaroniebieskich, iskrzących się gniewem oczu. Mały pułkownik Conrad von Hötzendorf, którego choleryczny temperament znalazł już w ciągu ostatniej godziny upust w ostrych słowach o niepunktualności na­stępcy tronu, nie drgnął teraz, gdy arcyksiążę śmiejąc się opowiedział, że z zamysłem zgromadził oficerów w hote­lu, aby móc bez przeszkód przeprowadzić inspekcję w ko­szarach i wybadać żołnierzy. Pułkownik miał czterdzieści siedem lat, ale ciskające błyskawice oczy należały do nie­opanowanego dwudziestolatka. Franciszek Ferdynand pomyślał: Ten dzielny, poniekąd komiczny pułkownik wygląda jak obrażony podporucznik, któremu wyrządzo­no krzywdę. Kiedy Franciszek Ferdynand z prawdziwym zachwytem oświadczył, że nigdy jeszcze nie spotkał tak inteligentnych żołnierzy i tak nienagannego porządku jak w opawskich koszarach, młodzieńcze oczy dowódcy puł­ku zaczęły błyszczeć dumą; miało się wrażenie, że cały

pułkownik zaczął nagle promienieć. Promieniejąc powie­dział:

Wiem, Wasza Cesarska Wysokość: moi żołnierze są najlepsi w Austrii. Nawet Prusacy nie mają lepszych.

Ten niski mężczyzna jest bardzo pewny siebie, pomyś­lał Franciszek Ferdynand.

Pozostał i oficerami długo w noc i gawędził z baronem Conradem. Ten dowódca pułku, którego nazwisko do dziś było mu nie znane, zaciekawił go. Wydał mu się jednym z niewielu oficerów mających własne poglądy na temat za­dań armii. Pułkownik, który po trzecim kieliszku wina wyzbył się nieśmiałości wobec gościa wysokiej rangi, ubo­lewał w gorzkich, ostrych słowach nad „karygodnymi za­niedbaniami” w zakresie siły obronnej. Austro-Węgry mają za mało żołnierzy, mówił, za mało przydatnych, rozumieją­cych nowoczesne prowadzenie wojny oficerów, za mało też bierze się w rachubę postęp techniki w dziedzinie dział i karabinów, a przede wszystkim za mało jest twierdz.

Na razie nie grozi nam wojna — zaoponował Franciszek Ferdynand, na co mały pułkownik zdecydo­wanym tonem oświadczył, że Austria w bardzo bliskim czasie zostanie zmuszona do prowadzenia wojny.

Przeciw komu? — spytał Franciszek Ferdynand zdumiony.

Przeciwko Włochom, Wasza Cesarska Wysokość.

Mały pułkownik twierdził, że Włosi, odwieczny wróg,

od lat przygotowują się do wojny przeciw Austrii. Nie wolno dopuścić, aby to oni wybrali moment wybuchu wojny, trzeba ich ubiec. Jak długo jednak na granicy wło­skiej w najważniejszych punktach nie ma żadnych twierdz, na nic się nie przyda najlepsza armia. Armia au­striacka zaś wcale nie jest, niestety, najlepsza. Panowie posłowie, którzy nigdy nie są gotowi przyznać niezbęd­nych środków dla wzmocnienia armii, są prawdziwymi wrogami Austrii, z którymi należałoby się rozprawić.

Zwłaszcza na Węgrzech — powiedział Franciszek Ferdynand.

Z pewnością i na Węgrzech — dodał Conrad — ale także w Austrii.

Arcyksiążę zapytał pełnego temperamentu oficera, skąd czerpie swoją wiedzę o włoskich przygotowaniach do wojny. Conrad odparł, że każdego roku spędza urlop nad włoską granicą, ponieważ ten niepokojący problem interesuje go bardziej niż wszystko inne. Bezsilnie obser­wuje rok po roku, jak po włoskiej stronie robi się olbrzy­mie postępy, gdy tymczasem austriackie szablonowe po­stępowanie wskazuje, że się tego nie zauważa, a mądrzy panowie politycy są porażeni ślepotą.

Franciszek Ferdynand spojrzał z zainteresowaniem na małego oficera. Myśli pułkownika od długiego czasu były jego własnymi. Włoskie niebezpieczeństwo, zaniedbanie armii, lekkomyślność i beztroska panów w Wiedniu, któ­rzy obcinają budżet wojskowy, kontyngent rekruta akcep­tują niechętnie i w niepełnym wymiarze — to wszystko jakże często złościło następcę tronu. Z zachwytem przyta­kiwał szczerym wynurzeniom oficera.

Ale rakiem, który nas toczy, jest granicząca ze zdradą stanu postawa Węgier — zawołał arcyksiążę.

Conrad zastanowił się i spytał:

Czy mogę coś szczerze powiedzieć, Wasza Cesarska Wysokość? Toczącym nas rakiem jest kierowanie całoś­cią. Przede wszystkim, jak się wydaje, sztab generalny nie widzi niebezpieczeństw, jakie nam grożą.

Ja też się tego obawiam — westchnął Franciszek Ferdynand. — No cóż, poczekajmy, to wszystko kiedyś się zmieni. Zrobię porządek z tym zgrzybiałym towarzy­stwem. Żeby tylko wówczas nie było już za późno!

W podniosłym nastroju opuścił Opawę. Z takimi ofi­cerami da się przedsięwziąć niejedno, pomyślał. Szkoda tylko, że nie znam wszystkich; z pewnością jest ich więcej tak dobrej sorty. Postanowił mieć na uwadze małego do­wódcę pułku.

Napełniony nową nadzieją, zdecydował się pojechać do Wiednia. Długo trwająca nieobecność w stolicy osłabi­ła bez wątpienia jego pozycję. Podróże inspekcyjne po

garnizonach umocniły w nim przekonanie, że najpierw musi spróbować uzyskać decydujący wpływ na armię. Przypuszczał, że cesarz, pragnący trzymać go z daleka od wszelkiej politycznej działalności, w normalnych warun­kach nie zabroniłby mu ściślejszego kontaktu z armią, która była korporacją apolityczną. Teraz jednak walka o żonę nie pozwalała niecierpliwemu arcyksięciu wystąpić ze swymi życzeniami dotyczącymi armii. Nie mógł iść do cesarza. Ponieważ w żadnym wypadku nie chciał korzy­stać z pośrednictwa księcia Montenuovo, musiał czekać cierpliwie, bezczynnie do końca rozstrzygającego roku. Przede wszystkim jednak należało osłonić Zofię przed dalszymi atakami.

Zastanawiał się, jaką powinien obrać taktykę. Przyjął, że świeccy i duchowni wysłańcy księcia Montenuovo, usi­łujący wpłynąć na Zofię, nie zdobędą się na odwagę, by zaatakować go osobiście. Oczekiwał wizyty księcia, który wyraźnie postanowił złożyć u stóp cesarza oświadczenie Zofii o rezygnacji z małżeństwa. Po przybyciu do Wied­nia Franciszek Ferdynand odwiedził macochę. Uścisnęła go i powiedziała:

Franzi, przygotuj się na ciężką walkę.

Kto się ośmieli...

Wszyscy. Każdy, Franzi. Każdy, kto cię atakuje, jest pod najwyższą ochroną.

Franciszek Ferdynand chodził gniewnie po pokoju. Potem zatrzymał się przed Marią Teresą:

A ty, mamo? Jesteś po mojej stronie? Czy również chcesz przeszkodzić temu małżeństwu?

Potrząsnęła głową.

Nie, Franzi. Jestem oczywiście z tobą. Jeśli wie­rzysz, że żadna inna kobieta nie może cię uszczęśliwić, wszystkie skrupuły muszą ustąpić. Chcę ci pomóc, ile tyl­ko będę mogła. Ale nie na wiele się to przyda... Sam zo­baczysz.

Jeszcze tego samego wieczoru zobaczył, jak starannie był zorganizowany opór. Złożył mu wizytę Otto. „Piękny Otto", lekkoduch. swawolnik, który niczego na świecie

nie brat poważnie, niczego oprócz zabawy, zjawił się z za­troskaną twarzą. Franciszek Ferdynand nigdy nie widział swego lekkomyślnego brata z tak poważną miną.

Dobrze, że już jesteś — powiedział Otto — omal nie pojechałem cię szukać. Czy to prawda, Franzi, że ty wciąż jeszcze myślisz o poślubieniu Chotkówny?

1 Chotkówny?! — przerwał mu Franciszek Ferdy­nand rozgniewany. — Zabraniam ci mówić tym tonem o mojej przyszłej żonie!

Ależ proszę cię, Franzi! To okropne... więc to prawda! Słuchaj, to przecież absolutnie niemożliwe. Dali­bóg, tego bym się po tobie nigdy nie spodziewał!

Co cię to właściwie obchodzi?

Za pozwoleniem! Ostatecznie jesteśmy przecież Habsburgami! Obchodzi mnie, nawet bardzo! Wiesz, że jestem tolerancyjny, znam się na żartach. Nie robię się lepszym, niż jestem. Nie bałem się nigdy błazeńskich ka­wałów, to rzecz dobrze znana. Nie jestem z pewnością święty, popełniłem wszystkie możliwe grzechy i bez prze­rwy przynosiłem wstyd. Ale istnieje jakaś granica... która dla każdego z nas musi być święta. Jej nie wolno takim jak my przekroczyć. Nie tylko dlatego, że zabrania tego prawo dynastyczne... Jeśli ktoś naszego pokroju zawiera małżeństwo nie odpowiadające jego stanowi — odczu­wam to po prostu jako... jako... nie wiem, jak mam się wyrazić... jako bluźnierstwo. Raczej dałbym sobie uciąć nogę, niż zdecydowałbym się na coś takiego. 1 przy tym jestem zwykłym arcyksięciem, ty zaś przyszłym cesarzem. Zastanów się, proszę cię! To przecież szaleństwo! Cesarz Austrii nie może mieć za żonę hrabianki Chotek!

Czy jest to twój prywatny pogląd, czy też mówisz na polecenie...

Nikt mi nic nie polecał. Ale my wszyscy, naturalnie wyjąwszy mamę, a więc wszyscy bez wyjątku jesteśmy oburzeni twoją decyzją. My wszyscy, bez wyjątku, nigdy nie uznamy hrabianki Chotek za twoją prawowitą mał­żonkę. I wiem, że nawet maman, która zawsze jest po twojej stronie, też cierpi straszliwie, ponieważ wszystko w

niej buntuje się przeciw temu, by uważać hrabiankę za twoją przyszłą żonę.

Gwiżdżę na to, czy wy ją uznacie, czy nie! Ale jed­no ci powiem, Otto: Jeśli sobie tylko pozwolicie na naj­drobniejszy afront wobec niej, będę umiał się bronić! Na­wet gdybym się musiał pobić z całą rodziną!

Otto wyszedł. Nawet nie naciągnął mnie na pienią­dze... jest to więc dla niego poważna sprawa, pomyślał Franciszek Ferdynand. Przypomniał sobie wszystkie skandaliczne afery, w które był zamieszany jego brat, wszystkie skandaliczne afery pozostałych krewnych. Za­wsze wszystkim wszystko w mig wybaczano. Zawsze wszyscy stali na stanowisku, że Habsburgowi wszystko wolno. Nawet Otto, który często całkiem otwarcie kom­promitował dom arcyksiążęcy, nigdy nie był atakowany przez swoich krewnych; nikt nie pokusił się o to, by robić mu wyrzuty z powodu rozwiązłego trybu życia, i teraz zjawia się ten Otto, którego wybryki były przedmiotem przykrej interpelacji w parlamencie, i protestuje przeciw jego małżeństwu!

Franciszek Ferdynand wściekł się.

Janaczek! — wołał. — Szczują mnie jak zwierza! Wszyscy sprzysięgli się przeciwko mnie! Chcą mnie wpę­dzić do domu wariatów!

Nie uda im się, Wasza Cesarska Wysokość. Jesteś­my mocniejsi — odpowiadał Janaczek.

Franciszek Ferdynand widział dookoła czerwoną mgłę. Bał się. Odczuwał strach przed światem. Odczuwał strach przed swym losem, który go skazał na to, by za­wsze budził wrogość, by zawsze był wrogiem wszystkich ludzi. Nie nowych wrogów się obawiał, nie tego, że brat, rzekomi przyjaciele i nieznajomi, całkiem mu obojętni, okazali się wrogami; przerażało go, że od samego począt­ku prześladuje go wrogość. Urodził się jako wróg ludzi, chciał o tym zapomnieć. Los zmuszał go, by o tym nie zapominał. Odczuwał strach przed losem. Odczuwał strach przed światem.

SUFRAGAN

Znający świat kapłan, doktor Gotfryd Marschall, został sufraganem w katedrze św. Stefana w Wiedniu. Wielu mu zazdrościło; wielu duchownych wywodzących się ze szlachty rodowej starało się go wyprzeć z pola walki. Nie­gdysiejszy wiejski kapłan wyrugował wszystkich, ponie­waż cesarz był mu przychylny, a następca tronu go cenił. Rozeszła się pogłoska, że Marschall jest jedynym człowie­kiem, którego następca tronu zaszczyca swoją przyjaźnią. Marschall nie zaprzeczał tej pogłosce. Nowy sufragan, opanowany i mądry, przybierał minę człowieka skromne­go, którego nie oszołomiły korzyści płynące ze stanowi­ska będącego przedmiotem zazdrości. Jego ambicja wcale jeszcze nie została zaspokojona. Cierpliwie i- pokornie chciał doczekać śmierci kardynała, metropolity wiedeń­skiego. Mógł być pewny, że zostanie następcą księcia Kościoła. Już teraz uchodził za jednego z najpotężniej­szych ludzi w Austrii. Arcyksiążęta i arcyksiężne zasięgali u niego duchowej porady. Dumne arystokratki, żadnemu człowiekowi ze stanu mieszczańskiego nie podające ręki, klękały przy jego konfesjonale. Burmistrz Wiednia, dok­tor Lueger, który pokonał cesarza, przystojny, okazały mężczyzna, uwielbiany przez kobiety, założyciel i zwierz­chnik potężnej partii chrześcijańsko-społecznej, .zabiegał

o przyjaźń faworyta wysoko postawionych panów:’ • i Gdy Marschall usłyszał, że następca tronu z powodu hrabianki Chotek popadł w poważny, konflikt z cesarzem, jako człowiek mądry dostrzegł od razu straszliwe niebez­pieczeństwo, które mu groziło. To, że cesarz mu sprzyjał, a następca tronu go cenił, stanowiło podstawę jego sukce­su, rękojmię jego- wielkiej kariery. Był mądry, ale nie mądrzejszy od niejednego skromnego dziekana w jakimś prowincjonalnym miasteczku. Był wykształcony, § ale ist­niało wielu znanych i nieznanych kapłanów, z których wykształceniem, erudycją, biegłością w naukach nie mógł rywalizować. Był pełnym taktu, miłym towarzyszem,.

światowcem, a jego pogodna, sycona prawdziwą miłością do Boga i świata pobożność pozwalała mu żyć w zado­woleniu, nie musiał jej udawać trzy razy dziennie; ale wśród mężczyzn pożądających kapelusza kardynalskiego niejeden miał te przymioty naprawdę we krwi. Nie liczył zatem na swą duchową przewagę, dobre formy towarzy­skie, na swą wiedzę i pobożność. Wszystko zależało od przychylności cesarza i laski następcy tronu. To, co za­wsze robił, miało ¡przede wszystkim na celu zachować dla niego przychylność monarchy i łaskę arcyksięcia.

Wybuchły gwałtownie konflikt między cesarzem a na­stępcą tronu był jaskrawą błyskawicą, która przeraźliwie jasno oświetliła niebezpieczeństwo, jakie zawisło nad dok­torem Marschallem. Groziło mu, że będzie musiał zająć stanowisko. Obawiał się, że cesarz lub następca tronu pewnego dnia zażądają od niego pomocy. Obawiał się zwłaszcza, że obaj zechcą skorzystać z jego usług. Już by­ło wiadomo, że kardynał metropolita wiedeński otrzymał od cesarza misję, by wydobyć od hrabianki Chotek oświadczenie o jej rezygnacji z małżeństwa. Już chełpili się inni, mniej znakomici dostojnicy kościelni, że zostali zaszczyceni przez urząd wielkiego ochmistrza dworu cesa­rza współudziałem w tym patriotycznym dziele. Już ucho­dziło wśród kleru za zły znak, jeśli książę Montenuovo nie zażądał od jakiegoś, ordynariusza czy sufragana, by w miarę swych sił współpracował nad udaremnieniem pla­nowanego przez Franciszka Ferdynanda małżeństwa. Marschall każdego dnia nerwowo oczekiwał zaproszenia od gorliwego wielkiego ochmistrza dworu, nie pomijają­cego na dobrą sprawę żadnej osobistości, po której inter­wencji spodziewał się choćby najmniejszego ożywienia na­dziei na sukces.

Niebezpieczne zaproszenie od księcia Montenuovo nie nadeszło. Nadeszło daleko niebezpieczniejsze. Został za­wezwany na audiencję do cesarza.

Doktor Marschall był na audiencji niedawno. Po po­wołaniu na sufragana spędził dziesięć minut w sali au- diencyjnej, opromieniony łaską sędziwego cesarza. Pod­

iM

czas tamtej audiencji niezwykle uprzejmy, życzliwy mo­narcha wydał się zaledwie pięćdziesięcioletniemu sufraga- nowi nadzwyczaj stary i bardzo zmęczony. Gdy teraz, pa­rę miesięcy później, przestraszony kapłan znowu stanął przed cesarzem, znalazł się nagle wobec odmłodzonego, naładowanego energią władcy. W czasie poprzedniej au­diencji cesarz postawił kilka pytań dotyczących spraw Kościoła, jego zaś właściwie niezbyt interesujących, i z roz­targnioną uprzejmością, milcząc przysłuchiwał się odpo­wiedziom, póki nie upłynęło przewidzianych dziesięć mi­nut. Dzisiaj cesarz przyjął Marschalla niespokojnym pyta­niem:

Czy to prawda, że arcyksiążę Franciszek wysoko ceni zdanie księdza biskupa? Opowiadano mi. że ksiądz biskup ma na niego niezwykły wpływ.

Marschall rozważał błyskawicznie, co powinien zro­bić. Odpowiedź twierdząca była bez wątpienia rzeczą bar­dzo niebezpieczną i zobowiązującą. Odpowiedź przecząca była równie niebezpieczna, ponieważ cesarz w tym za­przeczeniu mógłby dopatrzyć, się odmowy podjęcia się misji przewidzianej dla rzekomego przyjaciela następcy tronu. Powiedział:

Wasza Cesarska Mość. miałem swego czasu jako dawny wychowawca arcyksięcia pewien wpływ na niego. Ale skoro następca tronu bardzo rzadko już korzysta z mojej rady, nie wiem, czy ten wpływ istnieje jeszcze choć­by w skromnym wymiarze.

Ależ na pewno, na pewno — stwierdził cesarz. — Ksiądz biskup przecież wie, że Franciszek Ferdynand z braku zaufania rzadko przywiązuje się do jakiegoś czło­wieka, którego dobrze nie zna. Mówiono mi, że często, także w ostatnich latach, zasięgał rady księdza biskupa. Jeśli w ogóle istnieje jakiś człowiek, któremu pozwoli coś sobie powiedzieć, to właśnie ksiądz biskup.

Po tych nerwowo wypowiedzianych słowach cesarz zaskakująco gwałtownie dał wyraz swemu przerażeniu z powodu planowanego małżeństwa następcy tronu i we­zwał sufragana, aby „z całą energią” odwiódł swego daw­

nego wychowanka od tego niefortunnego planu.

Oczekuję — zakończył cesarz — że ksiądz biskup podejmie interwencję zręczniej i skuteczniej niż panowie, którzy do tej pory, całkowicie bez rezultatu, usiłowali wpłynąć na arcyksięcia. Jest to drażliwe, ale niezwykle ważne zadanie. Będę śledził wysiłki księdza biskupa z naj­wyższym zainteresowaniem i mam nadzieję, że wkrótce usłyszę pomyślną wiadomość.

Kilka dni później Franciszek Ferdynand zjawił się w Wiedniu. Było od dawna w zwyczaju, że doktor Mar- schall każdorazowo po przybyciu arcyksięcia, które było skrupulatnie rejestrowane przez gazety, zapytywał, czy może przyjść z wizytą. W odpowiedzi otrzymywał zawsze zaproszenie do odwiedzin tego samego bądź następnego dnia. Tym razem sufragan nie wykonał ruchu, chociaż obawiał się, że cesarz już w najbliższych dniach będzie chciał wiedzieć, jaki skutek przyniosła interwencja, której sobie życzył. Doktor Marschall nie był trwożliwym czło­wiekiem; często ośmielał się mieć inne zdanie niż poryw­czy arcyksiążę. Ale tym razem mądry sufragan czuł, że nie dorósł do zadania, którym go obarczono. Znał na­stępcę tronu lepiej niż wszyscy inni. którzy sądzili, że go znają. Kto chciał zachować łaskę zawsze rozdrażnionego, zawsze wzburzonego arcyksięcia. musiał iść za nim w ogień. Franciszek Ferdynand rzadko pozwalał się odwieść od jakiegoś uprzedzenia czy jakiejś decyzji; nigdy, jeśli dotyczyły prywatnej sfery jego życia. Ponadto doktor Marschall obawiał się, że podejrzliwy następca tronu weź­mie mu za złe już samo milczenie, które dawny nauczy­ciel, piszący przedtem długie listy, nakazał sobie z chwilą pojawienia się pogłosek o zaistniałym konflikcie z cesa­rzem. Było rzeczą straszną wzniecić gniew następcy tronu. Było rzeczą jeszcze straszniejszą popaść w niełaskę u cesa­rza. Możliwość, aby być usłużnym obu wielkim panom, nie istniała. Mądrością, dyplomatycznymi wybiegami, o- strożnym lawirowaniem nie dało się nic osiągnąć; o tym doktor Marschall wiedział aż za dobrze. Dlatego zdecy­dował się nie podejmować żadnych kroków i dopiero po

I

pierwszym napomnieniu cesarza poprosić o audiencję u następcy tronu. Ale ta decyzja niepokoiła go, ponieważ sprzeciwiała się jego zamiłowaniu do porządku i jasności. Szukał ucieczki w modlitwie, i nie zawsze pobożne były te modlitwy, które słał do nieba w nadziei, że boska opatrz­ność upora się może z nierozwiązywalnym problemem za pomocą nagłej choroby lub jakiegoś nieoczekiwanego śmiertelnego wypadku.

W tydzień po przybyciu następcy tronu sufragan zo­stał poproszony o złożenie mu wizyty. Wielki ochmistrz dworu przekazujący to zaproszenie miał powściągliwy wyraz twarzy i na pytanie, jak się czuje dostojny pan i w jakim nastroju go zastanie, odpowiedział wiele mówiącym wzruszeniem ramion.

Franciszek Ferdynand przyjął dawnego nauczyciela wesół ponad wszelkie oczekiwania. Poważny, posępny mężczyzna, którego oczy odstraszały ludzi uporczywym blaskiem, śmiejąc się wyszedł do swego gościa i zawołał:

No cóż? Odważył się wreszcie ksiądz biskup wejść do jaskini lwa? Nie gryzę, mógł ksiądz spokojnie już daw­no przyjść!

Usiedli. Sufragan przyjął cygaro i zaczął mówić o dawnych czasach. Nie ufał dobremu humorowi arcyksię- cia. W minionych latach często był naocznym świadkiem przykrych metamorfoz, jakim w ciągu niewielu minut podlegał porywczy, nieobliczalny arcyksiążę. Często miał dla swego rozmówcy miłą, rozluźnioną twarz, aby nagle, bez wcześniejszych oznak, wybuchnąć z wulkaniczną furią wobec osłupiałego, nie przygotowanego człowieka. Dok­tor Marschall gawędził z właściwą mu wirtuozerią, zaj­mująco i na. pozór bez trudu o rzeczach, które zdarzyły się przed dziesiątkami lat. Próbował udawaną być może wesołość arcyksięcia przekształcić w prawdziwie pogodny nastrój. Franciszek Ferdynand nie przerywał mu, wyda­wało się, że słucha z zainteresowaniem; ale sufragan za­uważył ze strachem, że palce uśmiechającego się wciąż z zachętą arcyksięcia bębnią nerwowo po stole, jak u kiep­skiego komedianta. Kilka minut później uśmiech znikł z

twarzy następcy tronu. Doktor Marschall przerwał:

Nudzę Waszą Cesarską Wysokość tymi starymi hi­storiami.

Absolutnie nie — odpowiedział Franciszek Ferdy­nand żywo. — Ale właściwie chciałem z księdzem bisku­pem porozmawiać o czymś innym.

A więc w imię boże: niechaj się rozstrzyga mój los. pomyślał doktor Marschall.

Franciszek Ferdynand przysunął swój fotel bliżej i za­czął opowiadać o intrygach, na jakie on i Zofia są nara­żeni. W ostatnich dniach, jak mówił, zostawiono Zofię w spokoju, za to jego dręczą wszelkiego rodzaju nieproszeni doradcy. Zwłaszcza wyższe duchowieństwo daje mu się we znaki. Jeśli tak dalej pójdzie, jeszcze mu obrzydzą całą pobożność i szczery, od młodości, stosunek do Kościoła. Im dłużej Franciszek Ferdynand mówił, tym bardziej da­wał się ponosić gniewowi. Że jego własna rodzina go opuściła, to żaden dziw, wyrzucił z siebie wściekły; w tym wypadku liczy się tylko wola cesarza. Ale także ducho­wieństwo zajmuje się z prawdziwą zawziętością interesami kamaryli dworskiej i strzela do niego z najcięższych dział, jakby zamierzał popełnić straszliwe przestępstwo.

A to przecież, Bóg świadkiem, żadne przestępstwo!

zawołał gwałtownie gestykulując. — Jeśli chcę poślu­bić kobietę o nieskazitelnej reputacji, pochodzącą ze szlachty rodowej, to przecież nikt nie może twierdzić, że bluźnię tym przeciw Bogu!

Na jego czole pojawiły się duże krople potu. Twarz doktora Marschalla także pokryła się potem. Nie odwa­żył się najmniejszym gestem zaznaczyć swego stanowiska. Nieubłaganie przybliżała się chwila decyzji i ten kiedy in­dziej niezwykle pewny siebie duchowny światowiec wciąż nie wiedział, co powie arcyksięciu. Wiedział tylko, że mu­si wybrać między niełaską arcyksięcia i niełaską cesarza.

Nigdy nie kochał Franciszka Ferdynanda. Traktował go zawsze jedynie jako ważną personę, która została wy­brana przez opatrzność, aby skromnemu wiejskiemu kap­łanowi utorować drogę do najwyższych kościelnych god-

iiości, a prześladowanemu przez nieprzychylność czasów Kościołowi przywrócić jego dawną potęgę i świetność. By! zawsze tylko świadomym celu politykiem, który arcy- księcia prowadził, kierował nim. doradzał mu; od pierw­szego spotkania przewodnik duchowy czul się politykiem. Jako polityk nie kierował się żadnym sentymentem. Za­wsze starał się arcyksięciu jak najlepiej doradzić i jak naj­lepiej się nim opiekować. Było mu żal młodego człowieka, którego los poruszał niekiedy jego serce; ale wytrwałe za­interesowanie zagrożonym chorobą życiem wychowanka wypływało nie z miłości, nie ze współczucia, ale wyłącznie z ambicji, z oddania wielkiemu celowi, jaki doktor Mar- schall ustawicznie miał na oku. Teraz jednak, w tej roz­strzygającej chwili, zdał sobie sprawę, że ogarnia go fala uczucia, któremu nigdy nie pozwalał sobą zawładnąć. Wi­dział przed sobą nieszczęśliwego człowieka oczekującego od niego pomocy. Widział go jako chłopca, uświadomił sobie nagle, że nieszczęśliwy chłopiec, który stał się nie­szczęśliwym mężczyzną, nie miał nigdy przyjaciela, nie miał nigdy towarzysza. Gdybym go pokochał, byłby mniej nieszczęśliwy, pomyślał doktor Marschall; moje ka­mienne serce nigdy nie było dla niego otwarte, nie jest otwarte nawet dziś. Nie wolno mi myśleć tylko o moich planach, nie wolno mi dbać tylko o swoją korzyść, jeśli nieszczęśliwy człowiek szuka u mnie pomocy. Całe moje życie stanie się plugawe, jeśli teraz zaniecham swego ludz­kiego obowiązku. Ale jednocześnie poruszony szczerym uczuciem sufragan zatonął w powodzi ciężkich jak zły sen myśli, które od czasu audiencji u cesarza nie dawały mu spać. Ten człowiek, który staje mi się coraz bardziej ob­cy, może zniszczyć sens mego życia, myślał; dla niego ważna jest tylko kobieta, którą kocha, wszystko inne jest mu obojętne. On nie ma prawa z powodu kobiety, którą prawdopodobnie za trzy, cztery lata przestanie kochać, bo będzie już wtedy stara i przekwitła, unicestwić niezwy­kłych planów związanych z jego osobą. Nie jest prywat­nym człowiekiem, któremu wolno folgować każdej sła­bości. Mogę się tylko za niego modlić, ale nie mogę

przyznać mu racji. Będę go zaklinał, żeby nie poślubiał tej kobiety. Postąpię wedle woli cesarza. Nieszczęśliwy ar- cyksiążę nazwie mnie judaszem; muszę to znieść. Trud i praca trzech dziesięcioleci poszły na marne, są stracone, trzeba się z tym pogodzić. I akurat teraz, w tej straszliwej chwili wydaje mi się, że mógłbym pokochać tego nie­szczęśliwca, który mnie uczyni nieszczęśliwym. Najchęt­niej upadłbym mu do nóg i błagałbym: Wasza Cesarska Wysokość, proszę nie unieszczęśliwiać siebie i mnie!

Doktor Marschall kazał zatrzymać się swym myślom; przez ostatnie minuty nie słuchał arcyksięcia, który bar­dzo podniecony mówił bez przerwy. Teraz duchowny nie wiedział, czy arcyksiążę postawił już decydujące pytanie. Nagle w pokoju zaległa głucha cisza.

Franciszek Ferdynand spoglądał na niego wyczekująco.

A więc? — zawołał przeraźliwie głośno.

Sufragan nie poruszył się.

Dlaczego ksiądz biskup nie odpowiada?

Był znów nieopanowanym, krzyczącym chłopcem z dawnych czasów. Doktor Marschall przyglądał się buj­nym wąsom rozzłoszczonego mężczyzny. Gdyby był je­szcze dzieckiem, które często uspokajałem, myślał, mógł­bym mu odpowiedzieć; ale z dziecka wyrósł straszliwy mężczyzna. Boję się go.

Sufragan miał już tylko jedno pragnienie, by skończy­ła się udręka tej godziny. Opuścił wzrok i powiedział:

Wasza Cesarska Wysokość zna mnie już bardzo długo...

Franciszek Ferdynand zrobił niecierpliwy ruch ręką i oznajmił drwiąco, z pozoru o wiele spokojniej:

Dopiero dziś poznam księdza biskupa naprawdę.

Wasza Cesarska Wysokość zna mnie już dostatecz­nie długo — zaczął sufragan jeszcze raz — aby wiedzieć, że zawsze miałem na względzie wyłącznie jego dobro. Także w tej chwili mogę za miarodajny czynnik uważać wyłącznie to dobro i od niego uzależnić rozstrzygnięcie. Jeśli Wasza Cesarska Wysokość obdarza mnie zaufa-

- Proszę, dajmy temu spokój. Niech ksiądz biskup powie wprost, czy jest po mojej stronie, czy przeciwko mnie?!

- Oczywiście po stronie Waszej Cesarskiej Wysokoś­ci. cokolwiek by się stało. Właśnie dlatego byłbym szczęś­liwy. gdyby Wasza Cesarska Wysokość zechciał porzucić nieszczęsny plan małżeństwa.

- A więc ksiądz biskup jest przeciwko mnie. Mógł sobie ksiądz oszczędzić długiego wstępu. Czy to Monte- nuovo rozmawiał z księdzem biskupem w tej sprawie?

- Niedawno zostałem przyjęty na audiencji przez Je­go Cesarską Mość...

- To wystarczy.

Franciszek Ferdynand wstał.

Sufragan podniósł się także.

Nie ośmielił się przerwać ciszy. Oczekiwał ze strony arcyksięcia wybuchu gniewu. Powinien się wyszaleć, po­myślał; kiedy minie atak szału, być może mnie wysłucha. Zawsze pozwalałem mu spokojnie się wyszaleć i osiąga­łem potem z reguły to, co chciałem. Może dzisiaj uda mi się przynajmniej uzyskać to, że nie zerwie ze mną osta­tecznie.

Jednakże Franciszek Ferdynand milcząc opuścił po­kój. Sufragan czekał jeszcze kilka minut. Potem przyszedł Janaczek i bez słowa, spoglądając ponuro, odprowadził go do bramy.

W drodze powrotnej do domu doktor Marschall myś­lał: To było pożegnanie na zawsze. Nie będę już nigdy miał sposobności, by z nim porozmawiać. Będzie się straszliwie mścił. Jest przecież straszliwie mściwy. Ale nie mogłem postąpić inaczej. Nie mogłem się sprzeciwić woli cesarza. To jest czarny dzień. Nie pozostawia mi żadnej nadziei. Następca tronu jest od dziś moim wrogiem. Tak­że cesarz nie będzie ze mnie zadowolony, gdyż nic nie osiągnąłem. Zbliża się dla mnie okropny czas. Obym nig­dy nie wracał byl do wielkiego świata. Obym pozostał był skromnym, pobożnym wiejskim kapłanem. Obym nie poznał był nigdy nic poza wiejskim kościołem w górach.

nie szukał nigdy innego oparcia i ostoi jak biedny drew­niany krzyż w tamtejszym kościele. Przeklinam moją mądrość, która szydzi ze mnie w tym czarnym dniu. Bę­dzie wielka radość wśród całego duchowieństwa z powo­du mego upadku. Wywodzący się z arystokracji biskupi i arcybiskupi, którym chciałem sprzątnąć sprzed nosa kar­dynalski kapelusz, będą się śmiać ze mnie do rozpuku, z głupiego, wystrychniętego na dudka chłopa. Bóg karze mnie, ponieważ zawsze byłem zbyt mądry. Mądrością da się wiele osiągnąć, ale w wielkich, rozstrzygających chwi­lach życia ona nigdy nie pomaga.

Poprosił w urzędzie wielkiego ochmistrza dworu cesa­rza o audiencję, aby powiadomić monarchę, że następca tronu odmówił wysłuchania prośby swego dawnego na­uczyciela. Prawie jednocześnie z wezwaniem, by w naj­bliższy poniedziałek zjawił się u cesarza, doktor Mar- schall otrzymał z urzędu wielkiego ochmistrza dworu na­stępcy tronu zaskakujące zaproszenie do złożenia jeszcze raz wizyty Franciszkowi Ferdynandowi.

Kapłan był mile zdziwiony. Kto stracił laskę arcyksię- cia, nie mógł się spodziewać, że mściwy mężczyzna, jeśli nic go do tego nie zmusi, wyciągnie rękę do zgody. O kimś, kto popadł w niełaskę, nie wolno było w obecności arcyksięcia mówić całymi dniami, tygodniami, miesiąca­mi. Wystarczyło wspomnienie nazwiska kogoś, kto był w niełasce, żeby rozgniewać następcę tronu. Co się więc zdarzyło? Komu zawdzięcza sufragan zaskakujące zapro­szenie? Czyżby Franciszek Ferdynand chciał mu wyba­czyć, puścić w niepamięć doznany zawód, mając na względzie przymierze, jakie zawarł niegdyś z posępnym chłopcem gotów do pomocy prepozyt? A może — doktor Marschall ledwie ośmielał się tego oczekiwać — może uparciuch pozwolił się przekonać swemu dawnemu na­uczycielowi? W wielkim napięciu przekroczył próg pałacu następcy tronu.

Nie zaprowadzono go — jak w czasie ostatniej au­diencji — do gabinetu, lecz do małego salonu, którego je­szcze nigdy nie widział. Kilka minut później w pokoju

zjawił się gospodarz. Uśmiechnął się do sufragana, który, nie ukrywając radości, skłonił się głęboko. Franciszek Ferdynand spojrzał na niego chytrze, szybkim krokiem wrócił do drzwi i powiedział:

Wejdź, proszę.

W saloniku ukazała się hrabianka Zofia Chotek. Ra­dość sufragana zmieniła się w przerażenie. Pomyślał: Ze­chcą wymóc na mnie opór przeciwko cesarzowi. Wiedzą, że w poniedziałek będę u niego na audiencji, dlatego pragną mnie dzisiaj przeciągnąć na swoją stronę.

Wywiązała się urywana, z zażenowaniem prowadzona rozmowa. Arcyksiążę mówił o częstych kryzysach rządo­wych w ostatnim czasie, o ostatniej zmianie gabinetu. Po­tem skierował rozmowę na sprawy kościelne i robił gwał­towne wycieczki przeciwko niemieckim politykom, którzy stali na czele ruchu wrogiego Kościołowi. Zofia sekundo­wała mu z temperamentem, ale nagle powiedziała:

Właściwie nie powinnam rozprawiać o tych rze­czach. Sprawy publiczne nie są domeną kobiet; króle­stwem kobiety powinna być rodzina.

Zgadzam się całkowicie — powiedział śmiejąc się Franciszek Ferdynand. — Dlatego pomówmy teraz o ro­dzinie.

Jego zakochane, pełne podziwu spojrzenie zawisło na postaci przyjaciółki, wciąż jeszcze szczupłej, choć już z pewną inklinacją do otyłości. Przestrach sufragana z po­wodu pojawienia się hrabianki pogłębił się podczas tej wprowadzającej rozmowy. Spojrzenia następcy tronu o wiele bardziej niż słowa zdradzały, czego się spodziewa po tej rozmowie. Spojrzenia zdradzały, że przekonany o nieprzepartym uroku Zofii wierzy, iż sufragana przekona już sam widok hrabianki. Spojrzenia mówiły: Jest rzeczą niemożliwą, żeby jakiś człowiek, który ją widzi, słyszy, jak ona mówi, który wyrobi sobie pojęcie o jej piękności, prawym charakterze, szlachetności, mądrości, jej niepo­równanym powabie mógłby bronić poglądu, że nie jest godna poślubić przyszłego cesarza. Spojrzenia mówiły: Czyż jest postać bardziej książęca niż jej? Jeśli się jej nie

zna, można być tak głupim, żeby mnie odwodzić od mał­żeństwa. Kto jednak zna tę kobietę, nie może być jej wro­giem. Spojrzenia mówiły: Czyż nie jestem godzien za­zdrości? A wy, przeklęte błazny, wyobrażacie sobie, że potraficie mnie od niej oddzielić! Gdybym mógł pokazać ją cesarzowi i całemu światu, wtedy od razu skończyłaby się ta cała pożałowania godna gadanina o nierówności urodzenia. Mądry kapłan rozumiał mowę tych zakocha­nych spojrzeń i jego przerażenie rosło z minuty na minu­tę, ponieważ nie widział pięknej dziewczyny, książęcej po­stawy, młodzieńczego uroku, wdzięków i zalet, które ośle­piły arcyksięcia, lecz przekwitłą dziewczynę, już dojrzałą, jak się zdawało, by wkrótce, prawie bez przejścia, prze­kształcić się w niepowabną, nie posiadającą żadnego wdzięku matronę. Domyślał się goryczy niezliczonych rozczarowań na wąskich, staropanieńskich wargach. Roz­poznawał runy niezmiernej ambicji w staropanieńskich rysach z trudem do uprzejmości zmuszającej się twarzy. Przerażony myślał: Z powodu tej podstarzałej dziewczyny taka potworna walka? Nie było nigdy bardziej zaślepio­nego kochanka! Jak mógłbym mu otworzyć oczy?! Dopie­ro teraz jest dla mnie jasne, że z tego czaru nikt i nic go nie uwolni poza bezlitosnym czasem. Jakimiż błaznami je­steśmy jednak my, mężczyźni! Szkoda go — i szkoda mnie. Ponieważ widzę, że również mnie nic nie może po­móc.

Hrabianka chciała poznać księdza biskupa — po­wiedział Franciszek Ferdynand gorliwie — ponieważ spo­dziewamy się, że będzie on wiernym przyjacielem naszego domu. Dużo jej o księdzu biskupie opowiadałem, zwła­szcza z okresu mego dzieciństwa. Nie przemilczałem też, że ksiądz biskup podziela skrupuły dworu wobec naszego związku. „Pozwól mi go poznać", powiedziała, „nie bę­dzie niesprawiedliwie wyrokował, jeśli mnie pozna, nie powie cesarzowi o nas nic fałszywego, zdam się na jego pobożne serce”. Szczerze mówiąc, nie chciałem już właści­wie prosić księdza biskupa o złożenie wizyty, ponieważ akurat od niego nie oczekiwałem wrogiego stanowiska.

Ale zgadzam się z hrabianką, że ksiądz biskup ma prawo przekonać się na własne oczy, czy jego osąd jest słuszny. A więc proszę się dobrze przyjrzeć! 1 powiedzieć cesarzo­wi. jakie ksiądz biskup odniósł wrażenie. Tylko tyle. Je­stem przekonany, że cesarz osłupieje, gdy usłyszy, że mo­ja przyszła żona jest inna, niż mu ją opisano. Kto wie, co ta hołota, którą Montenuovo zmobilizował, o nas naopo­wiadała! Potrzebujemy człowieka dobrze do nas usposo­bionego, przyjaciela, który księciu Montenuovo pomiesza szyki. To ksiądz biskup powinien nim być, nikt inny. Czy mogę się zdać na księdza biskupa? A może ksiądz biskup ma coś hrabiance do zarzucenia? Proszę o całkowitą szczerość i uczciwość.

Sufragan położył rękę na sercu:

Ponieważ Wasza Cesarska Wysokość na to mi ze­zwala, mogę wyznać, że urok i mądrość hrabianki uwa­żam za godne podziwu. Proszę mi wybaczyć, hrabianko, że mówię to w pani obecności. Brzmi to jak prostacki komplement, ale jest po prostu prawdą. A prawdę trzeba mówić zawsze. — Hrabianka uśmiechnęła się. Sufragan spojrzał jej w oczy z surową stanowczością i ciągnął dalej:

Czuję się jednak w obowiązku powiedzieć całą praw­dę. Dlatego ośmielam się w obecności Jego Cesarskiej Wysokości zaapelować do pani mądrości, hrabianko. Z najpoważniejszych powodów związanych z racją stanu ce­sarz uważa za niezbędne, by nie dążyła pani do zajęcia miejsca, które wedle nienaruszalnych postanowień statutu familijnego nie może być pani przyznane. Proszę więc pa­nią jak najusilniej: Niech pani uczyni z miłości to, czego z respektu wobec woli cesarza nie chce pani uczynić!

Franciszek Ferdynand zerwał się.

Zofia uspokajająco położyła rękę na jego ramieniu.

Nie denerwuj się, Franzi — powiedziała i pogładzi­ła go po ręce. — Proszę cię, proszę, nie mów nic. I po zwól mi z... z twoim dawnym przyjacielem zamienić kilka słów w cztery oczy.

Franciszek Ferdynand spoglądał na sufragana trzęsąc się z wściekłości. Doktor Marschall obawiał się, że nie­

opanowany arcyksiążę rzuci się na niego za chwilę i go po­bije.

Proszę cię, Franzi — powtórzyła Zofia. — Odejdź, proszę cię.

Franciszek Ferdynand przeciągnął ręką po czole, od­wrócił się i wyszedł.

Zofia zbliżyła się do sufragana i rzekła ostrym gło­sem:

Mówiono mi, że ksiądz biskup jest bardzo ambit­ny. Chce zostać arcybiskupem Wiednia. Zapewniam księ­dza biskupa, że tego celu nie osiągnie nigdy.

Nim sufragan zdobył się na odpowiedź, hrabianka opuściła salon.

28 CZERWCA

Franciszek Ferdynand dowiedział się, że cesarz postano­wił bronić zasady legitymizmu siłą i zmusić bratanka do rezygnacji albo z małżeństwa z hrabianką Chotek, albo z następstwa tronu. Po licznych bolesnych klęskach swe­go długiego życia Franciszek Józef chciał odnieść przy­najmniej to jedno zwycięstwo. Dlatego sprawa małżeń­stwa nabrała w oczach dworu i austriackiego oraz węgier­skiego rządu takiego znaczenia, które osobom postron­nym musiało wydawać się przesadne, ba! śmieszne. Ary­stokraci zakładali się: Kto przeprowadzi swoją wolę, Franciszek Józef czy Franciszek Ferdynand? Lud jednak, nie wyłączając mieszkańców Wiednia, kiedy indziej na­miętnie słuchających dworskich plotek, w ogóle nie tro­szczył się o „aferę Chotkówny”. Franciszek Ferdynand nie był łubiany. Czeska hrabianka, którą chciał poślubić, nie podobała się nikomu, kto ją widział na własne oczy. Mówiono, że jest bardzo dumna, bardzo skąpa, bardzo ambitna i nie pozwala z siebie żartować. Czy następca tronu dostanie swoją hrabiankę, czy nie, było ludowi obojętne. Zaskakiwało wszystkich, którzy znali mental-

nośe wiedeńczyków, że ci nie okazują cienia sympatii ko­chankom. których chciano siłą rozłączyć.

Kochankowie nie mieli sojuszników. Nikt nie oparł się pokusom i groźbom księcia Montenuovo. Tylko Jana- czek nie pozwolił się zbić z tropu. W pierwszych tygod­niach ostatniego roku stulecia zaczęły się groteskowe za­loty dostojnych panów do wiernego kamerdynera. Sam książę Montenuovo zaszczycił go zaproszeniem i prosił, by odwiódł następcę tronu od idei małżeństwa, po tym, jak liczni hrabiowie, generałowie, biskupi, hrabiny, damy dworu daremnie próbowali na polecenie Montenuovo bardziej lub mniej zręcznie przekonać zacnego sługę o złym charakterze hrabianki Chotek. Uważano Janaczka, obdarzonego przez następcę tronu wyjątkowym zaufa­niem, za jedynego człowieka, któremu uparty arcyksiążę pozwala na siebie wywierać wpływ. Proponowano nie­uprzejmemu, podobnie jak jego pan, kamerdynerowi duże pieniądze i piękną posiadłość ziemską, do której od daw­na tęsknił. Nic nie odniosło skutku. Janaczek pozostał niewzruszony. Woła jego pana była dla niego najwyższym przykazaniem.

Gdy czas do namysłu, jaki zastrzegł sobie cesarz, do­biegł końca i Franciszek Ferdynand słyszał ze wszystkich stron, że monarcha odmówi zgody na zawarcie małżeń­stwa, Zofii przyszedł do głowy zbawczy pomysł. Podsunę­ła ukochanemu myśl, żeby skorzystać z pomocy ojca świętego. Słowo papieża znaczyło u Franciszka Józefa du­żo. Gdyby papież dał się wzruszyć i zaaprobował związek małżeński przyszłego cesarza z nierówną mu urodzeniem kobietą, wiele, a być może wszystko, byłoby wygrane. Zofia uważała, że trzeba powiedzieć ojcu świętemu, iż wielkie katolickie państwo pozyska w osobie przyszłego cesarza bardzo pobożnego, po dziecięcemu oddanego pa­pieżowi władcę; że kobieta, którą przyszły cesarz pragnie poślubić, przewyższa pobożnością i wiarą wszystkie arcy- księżniczki, księżniczki i członkinie fundacji; że przyszły cesarz postanowił po wstąpieniu na tron wytępić bezlitoś­nie wrogów Kościoła katolickiego, a klerowi przyznać

władzę, którą Rzymowi zabrano w Austrii za czasów pa­nowania Józefa II. To nie planowane małżeństwo następ­cy tronu, lecz pozbawienie go praw, niesprawiedliwe przyznanie komu innemu sukcesji, wyrządziłoby katolic­kiej ludności oraz Kościołowi niezmierzone szkody i być może na zawsze przeszkodziłoby supremacji wiary rzym­skokatolickiej w środkowej Europie. To wszystko, twier­dziła Zofia, należało niezwłocznie powiedzieć ojcu święte­mu.

Dla Franciszka Ferdynanda stało się jasne, że ta dro­ga jest jedyną, która może doprowadzić do celu. Maria Teresa, po matczynemu zatroskana macocha, która w tych miesiącach po raz pierwszy gorzko skarżyła się, że nie posiada na dworze żadnego znaczenia, żadnego wpły­wu, była gotowa natychmiast jechać do Rzymu i przedło­żyć ojcu świętemu prośbę Franciszka Ferdynanda. Odzy­skujący znów nadzieję arcyksiążę z wdzięcznością przyjął tę ofertę.

Papież Leon XIII przyjął arcyksiężnę z ojcowską życz­liwością. Z subtelnym uśmiechem słuchał, jak chwaliła i wysławiała pobożność Franciszka Ferdynanda i hrabianki Chotek, i miłość tej macochy, która dla każdej matki mogła być przykładem i zachętą, zmusiła go do rezygna­cji z ironii, którą lubił przeciwstawiać politycznym peten­tom, rozszyfrowując bezbłędnie każde dyplomatyczne po­sunięcie. Tu jednak walczyła prawdziwa matka o szczęś­cie swego syna. A ponieważ polityczne motywy, którymi Maria Teresa podpierała swą prośbę, od razu wydały się papieżowi przekonywające, nie miał nic przeciwko temu, by podjąć się roli-mediatora. Leon XIII miał wówczas dziewięćdziesiąt lat; mimo to nie zaprzątała go myśl, że nie będzie już długo żył. Miał raczej nadzieję, że po śmierci siedemdziesięcioletniego cesarza, który był wier­nym synem Kościoła, ale niedostatecznie energicznym przeciwnikiem jego wrogów, doczeka się nowego rozkwi­tu świetności Kościoła w naddunajskiej monarchii. I po­wiedział sobie, że następca tronu, z powodu kobiety sku­tecznie przeciwstawiający się woli starego cesarza, zdobę­

dzie się na upór. który jest niezbędny do stłumienia wro­giego Kościołowi ruchu w Austro-Węgrzech. Uduchowio­na twarz papieża, twarz dyplomaty, promieniowała uprzedzającą uprzejmością; pomarszczone, pergaminowo żółte, delikatne jak u kobiety, starcze ręce błogosławiąc spoczęły na głowie czterdziestopięcioletniej arcyksiężnej, przyjmującej z wdzięcznością i pokorą błogosławieństwo. Maria Teresa, która z egzaltacją mówiła o miłości swego pasierba, chociaż sama nigdy nie doświadczyła, czym jest miłość, nie widziała przebiegłego, mądrego uśmiechu star­ca; czuła się otoczona aurą świętości. Jeszcze długo po opuszczeniu sali audiencyjnej płynęła jak w chmurze.

Kilka dni później nuncjusz papieski w Wiedniu prze­kazał cesarzowi odręczne pismo ojca świętego. Wzruszo­ny Franciszek Józef patrzył na drogi mu charakter pisma, na delikatne pociągnięcia pióra, które zdradzały drżenie dziewięćdziesięcioletniej ręki, ale mimo wszystko świad­czyły o godnej podziwu jasności i sile niezwykłego umys­łu. Franciszek Józef czuł, czytając ten list, że prawdopo­dobnie przegra także ostatnią walkę swego życia; bo sko­ro papież w ciepłych słowach wstawiał się za legalnym za­warciem małżeństwa przez następcę tronu i z nieubłaganą logiką obalał, lub przynajmniej wydawało się, że obala, wszystkie zarzuty, na których cesarz opierał swą odmowę, wola następcy tronu zyskiwała przewagę, której monar­cha się nie spodziewał. Odczuł głęboką urazę i głęboki ból. Jednakże odręczne papieskie pismo wzbudziło w nim także miłe uczucie. Myślał z podziwem: Tak jasno i lo­gicznie pisze dziewięćdziesięciolatek! A ja — w sierpniu będę miał dopiero siedemdziesiąt. Mam jeszcze dużo cza­su, daleko jeszcze do mojego końca. Odpowiedział papie­żowi bez ociągania się: Udzielone przez ojca świętego błogosławieństwo pozwoliło mu zdobyć się na decyzję, przed którą zarówno jako odpowiedzialna głowa dynastii Habsburgów, jak i panujący monarcha dotąd się wzdra­gał. Dzięki łaskawemu wstawiennictwu ojca świętego na­stępca tronu otrzyma zezwolenie, by w formie, która zo­stanie jeszcze bliżej określona, poślubić hrabiankę Cho-

tek, chociaż nie będzie możliwe, żeby tej kobiecie i jej ewentualnym dzieciom przyznać rangę członków domu arcyksiążęcego.

Po tej odpowiedzi, którą wykoncypował wedle wska­zówek cesarza książę Montenuovo wspólnie z ministrem spraw zagranicznych, nastąpiły liczne konferencje natury prawno-państwowej. Przewodniczył im cesarz. Postano­wiono, że następca tronu będzie mógł zawrzeć z hrabian­ką Chotek małżeństwo morganatyczne, jednakże przed wstąpieniem w związek małżeński musi uroczyście przy­siąc, że jego naturalni spadkobiercy zostaną wyłączeni z sukcesji tronu. Postanowiono również paragraf pierwszy habsburskiego statutu familijnego, na który powoływał się Franciszek Ferdynand, uzupełnić aneksem wykluczają­cym niejasną interpretację: ażeby Franciszek Ferdynand nie mógł po swym wstąpieniu na tron podnieść hrabianki do godności cesarzowej, postanowiono, że w przyszłości odpowiednie do stanu są jedynie małżeństwa członków domu cesarskiego z członkami domów panujących lub tych książęcych rodzin, które w suplemencie wyraźnie o- kreślono jako równe urodzeniem. Aneks kończył się nastę­pującymi słowami: „Wszelkie inne związki małżeńskie nie mogą być uważane za odpowiednie do stanu. Tym sa­mym uchodzą jedynie za małżeństwa morganatyczne i ta­kim małżeństwom nie przysługują skutki przewidziane dla małżeństw odpowiednich do stanu. Te postanowienia do­tyczą także małżeństw zawieranych przez głowę najjaś­niejszego domu arcyksiążęcego”.

Dokładnie w rok po upływie czasu do namysłu Fran­ciszek Ferdynand stał znowu przed cesarzem. Ta decydu­jąca audiencja trwała krótko: Wynik już przed posłucha­niem był wiadomy, ponieważ zarówno cesarz, jak i na­stępca tronu znali granice gotowości przeciwnika do kompromisu. Obaj mieli świadomość klęski: cesarz, po­nieważ nie udało mu się przeszkodzić małżeństwu, na­stępca tronu, ponieważ nie mógł zawrzeć prawowitego małżeństwa, lecz tylko morganatyczne. Dialog przebiegał wedle formułek. Cesarz spytał, czy następca tronu upiera

się przy swojej woli. Następca tronu przytaknął. Cesarz oświadczył, że może udzielić zgody tylko na małżeństwo morganatyczne, nie na prawowite małżeństwo następcy tronu z hrabianką Chotek. Następca tronu stwierdził, że chce zawrzeć małżeństwo morganatyczne. Cesarz zapytał,, czy następca tronu jest gotów przed zawarciem małżeń­stwa podpisać i zaprzysiąc oświadczenie o zrzeczeniu się praw, które wszystkich ewentualnych naturalnych spad­kobierców wyłączy z sukcesji tronu. Następca tronu od­parł. że podpisze i zaprzysięgnie takie oświadczenie. Ce­sarz powiedział, że w dniu zawarcia małżeństwa nada hrabiance Chotek, która nigdy nie będzie mogła stać się członkiem domu arcyksiążęcego, tytuł księżnej von Ho­henberg. Następca tronu podziękował za tę łaskę. Nazwi­sko Hohenberg przybierał zawsze w czasie swych podró­ży. Cesarz wyznaczył 28 czerwca 1900 roku jako dzień, w którym Franciszek Ferdynand dokona uroczystej renun- cjacji. Franciszek Ferdynand przystał na tę datę. Audien­cja dobiegła końca.

Teraz jeszcze trzeba było pogodzić postanowienia wę­gierskiego prawa państwowego z analogicznymi postano­wieniami austriackiego. Węgierskie prawo państwowe nie znało różnicy między małżeństwem równych i nierównych urodzeniem, cesarz za radą austriackich znawców prawa oparł się więc na zapomnianej umowie spadkowej, pac­tum mutual lub communis successionis, wedle której jedy­nie członek dynastii Habsburgów, który w Austrii miał prawo do tronu, mógł także na Węgrzech dziedziczyć tron. Rząd węgierski zakwestionował ważność tego zapo­mnianego postanowienia i zażądał odrębnego, w nowej węgierskiej ustawie zawartego zapisu o nierówności uro­dzenia hrabianki Chotek. Taką ustawę rząd węgierski za­mierzał wydać jednakże tylko pod warunkiem, że jedno­cześnie zostanie prawnie stwierdzone, iż węgierska sank­cja pragmatyczna nie ustala wspólnego z Austrią prawa do sukcesji tronu, ponieważ jest ona wyłącznie węgierską ustawą konstytucyjną. Cesarz musiał się zgodzić, chociaż bardzo się przez to rozluźniał związek Węgier z dynastią i

Austrią; powstawała bowiem możliwość sekundogenitury dynastii Habsburgów, czyli panowania na Węgrzech kró­la, który nie musiał być cesarzem Austrii. Przez to stawa­ła się również problematyczna ugoda z Węgrami oparta na sankcji pragmatycznej i przybliżała możliwość wyła­mania się Węgier ze struktury monarchii.

Madziarscy szantażyści! — zawołał Franciszek Fer­dynand, gdy dowiedział się o tych warunkach. — Jako cesarz nigdy nie uległbym takiemu szantażowi!

Cesarz uległ. Prawie nie żywił urazy do węgierskich polityków; zrezygnowany sumował ofiary, które musiał ponieść na rzecz dziedzica tronu. Prawie nie żywił urazy do czeskiej hrabianki, której nie znał i nie chciał poznać. Żywił urazę do następcy tronu. Wiedział, że będzie ją ży­wił do śmierci. Siedemdziesięcioletni monarcha nie był mściwy, a rzadko bywał nieprzejednany; życie nauczyło go coraz wyrozumiałej osądzać ludzkie słabości. Dystans, jaki istniał między nim a innymi ludźmi, wydawał mu się tak niezmierny, że spoglądał z góry na czyny, zapatrywa­nia i postępki ludzi jak rozczarowany, wszelako niedo­stępny dla ich podłości, daleki bóg. Następcy tronu nie mógł jednak i nie chciał wybaczyć. Małżeństwo Francisz­ka Ferdynanda traktował jako potworną obrazę dynastii Habsburgów, jako niewybaczalną zniewagę godności i honoru cesarza. Zarządził, że uroczystość złożenia przez Franciszka Ferdynanda oświadczenia o rezygnacji z. praw powinna przebiec w jak najsurowszej formie. Następcy tronu nie miało być w tym dniu oszczędzone żadne upo­korzenie.

Książę Montenuovo przystąpił z radością do wypeł­nienia cesarskiego rozkazu. 28 czerwca 1900 roku miał się stać pamiętną datą. Tego dnia chciał się zemścić za siebie i cesarza, uzyskać zadośćuczynienie za całą arogancję i bezwzględność pysznego, upartego następcy tronu, który ośmielił się naruszyć spokój cesarza.

Montenuovo sporządził własnoręcznie listę osób, któ­re miały uczestniczyć w tym uroczystym akcie. Była to długa lista, a gdy już była gotowa, książę znajdował co­

raz to nowe nazwiska, które szybko do niej dołączał, pre­teksty. aby krąg zaproszonych jeszcze bardziej rozszerzyć. Do kompetencji ministra spraw zagranicznych jako mi­nistra do spraw cesarskiej dynastii należało sprawdzenie i zatwierdzenie listy. Montenuovo uśmiechając się wręczył ja hrabiemu Gołuchowskiemu ze słowami:

Mam nadzieję, że nie zapomniałem żadnego nazwi­ska. ekscelencjo.

Minister rzucił okiem na zdumiewająco długi spis i za­akceptował go, stwierdzając jednocześnie z uznaniem:

Jestem o tym przekonany, Wasza Książęca Mość.

Wysłano zaproszenia. Jednocześnie następca tronu po­wiadomił oficjalnie urząd wielkiego ochmistrza dworu ce­sarza, że jego ślub odbędzie się w trzy dni po uroczystej renuncjacji, 1 lipca, w miejscowości Reichstadt na terenie Czech.

Cesarz wyraził życzenie, żeby możliwie żaden z człon­ków domu arcyksiążęcego nie był obecny przy akcie ślub­nym; budziło wszakże jego opór, by im wyraźnie zabronić podróży do Reichstadt. Aż do 19 czerwca książę Monte­nuovo nie wiedział, w jaki sposób nie wypowiedziany za­kaz cesarza ubrać w jakąś bezsporną, a nie rzucającą się w oczy formę. Wieczorem 19 czerwca zmarła księżna Jó­zefina von Hohenzollern, która należała do nie panującej linii dynastii Hohenzollernów i z panującą nie była spo­krewniona, tak że dwór austriacki nie miał żadnego po­wodu oficjalnie opłakiwać jej śmierci. Montenuovo zarzą­dził jednakże 23 czerwca, po krótkiej naradzie z cesa­rzem, dwunastodniową żałobę dworu. W prywatnym piś­mie okólnym do arcyksiążąt i arcyksiężnych, które towa­rzyszyło wiadomości o zarządzeniu żałoby, prosił człon­ków domu arcyksiążęcego, by podczas żałoby dworskiej nie uczestniczyli w ewentualnych uroczystościach o rados­nym i pogodnym charakterze.

Ta prośba zupełnie wystarczyła. Członkowie domu ar­cyksiążęcego unikali następcy tronu jak banity i wyklęte­go. Niektórzy — na przykład arcyksiążę Fryderyk i arcy- księżna Izabela — mścili się za wyrządzoną im zniewagę.

Inni starali się jedynie wypełnić wolę cesarza. Najmniej zdobyło się na prawdziwe oburzenie z powodu mezalian­su, który zmusił cesarza do skrajnego oporu. Najbardziej oburzony był Otto, „piękny Otto”. Najmłodszy brat Franciszka Ferdynanda, chorowity, ciągle marzący o Burgtheater Ferdynand Karol, wcale nie był oburzony; małżeństwo z miłości pozwalało mu ujrzeć charakter naj­starszego brata w milszym świetle. Ale chorowity arcy- książę, który dla swych braci zawsze pozostał obcy, nie miał odwagi wyłamać się z szeregu gotowych do oporu członków domu arcyksiążęcego i otwarcie stanąć po stro­nie Franciszka Ferdynanda. Maria Teresa, macocha, i jej córki — to byli jedyni członkowie domu arcyksiążęcego, którzy odważyli się uczestniczyć w uroczystości ślubnej.

Przedtem jednak trzeba było przetrwać dzień 28 czerwca, akt uroczystej renuncjacji.

Franciszek Ferdynand spędził noc przed dniem upo­korzenia na czuwaniu i rozmyślaniach. Przysięga, którą miał złożyć, ciążyła mu mocno na sercu. Nie zachwiał się w czasie pertraktacji, jego duma buntowała się mniej niż przy dużo błahszych okazjach. Mówił sobie bezustannie: będę cesarzem, a Zofia będzie moją żoną; więcej nie prag­nę. Teraz jednak gryzł się i wyrzucał sobie, że poświęcił dzieci, które mu Zofia urodzi. Lękał się ludzi radujących się i cudzego nieszczęścia, którzy ledwie się mogli docze­kać, by zobaczyć go podczas składania przysięgi. Lękał się upokorzeń, które jego i Zofię oczekiwały po ślubie. Czy było pewne, że dumna, bardzo wrażliwa hrabianka będzie zdolna mądrze i spokojnie zamknąć oczy na nie­uniknione zniewagi, które jego i ją będą spotykać? A on sam — jakże mało mógł polegać na swojej rozwadze i opanowaniu! Rozmyślał: Moje dzieci nie będą moimi dziedzicami, moje dzieci nie będą mogły przybrać mojego nazwiska. Moja żona będzie się zawsze czuła poniżona, wciąż będą przykrości i zniewagi. Żeby tylko minął ten jutrzejszy dzień! I zrobiło mu się ciężko na duszy: wszyst­ko w życiu osiągał z większym trudem niż inni. Myślał o swoim nieszczęśliwym dzieciństwie i o zdradzieckiej cho­

robie, która zatruła jego młodość aż do wieku dojrzałego. Zrobiło mu się ciężko na duszy, dlatego że niebo nie było mu przychylne. Każdą przykrością i nieszczęściem obda­rzało go szczodrze i bez ograniczeń. Gdy pragnął szczęś­cia. udzielało mu go z ociąganiem i nigdy w pełni, zawsze tylko w połowie. Czy można połowiczne szczęście w ogó­le nazwać szczęściem? Czyż połowiczne szczęście nie jest raczej na poły nieszczęściem — i czy to na poły nieszczęś­cie nie jest w gruncie rzeczy trudniej znieść niż całkowite?

Te ponure myśli zaprowadziły go znów do praskiego garnizonu; na Hradczanach, w ponurych salach, które niegdyś zamieszkiwał jego posępnie marzący przodek Ru­dolf II, opadała go, jak dziś, melancholia, która wywoły­wała przeczucie wspólności losu z marzycielskim cesa­rzem. Wówczas tę melancholię bez mała lubił; wypierała ona z praskiego zamku ducha innego Rudolfa, żyjącego jeszcze wówczas następcy tronu; wypierała z pomieszczeń, które ten plebejski syn Franciszka Józefa zamieszkiwał jak hotel, wymagający zmian, napełniony stęchlizną mi­nionych lat i stuleci. Znów, jak wówczas, Franciszek Fer­dynand czuł: Jestem bliższy tamtemu przodkowi, marzy­cielskiemu cesarzowi Rudolfowi II, niż następcy tronu, który skończył jako samobójca. I rozmyślającego posęp­nie w pół śnie, a pół jawie arcyksięcia napełniło gwałtow­ną radością to, że tej nocy zbliżyły się do niego postacie obu Rudolfów, którzy go przy każdej zmianie losu brali między siebie i żądali od niego, by swój los porównywał z ich losami. Jeśli świat jest mi wrogi, rozmyślał i marzył, będę urzeczywistniał bezwzględnie, jak posępny przodek, moje ukryte przed ludźmi marzenia. Jeśli skończę jak mój antenat w ciemnościach, otoczony ludzką nienawiścią, nie będę się skarżył, ponieważ jest to wielki, całkiem godny cesarza i Habsburga los. Tego drugiego Rudolfa jednak, tego samobójcę, już zwyciężyłem, pozostawiłem za sobą. Nie mam zamiaru skończyć z sobą tak jak on. Za trzy dni wprowadzę narzeczoną do domu, a pewnego dnia za­siądzie obok mnie na tronie — wszystkiemu i wszystkim na przekór.

Nad ranem Franciszek Ferdynand zasnął wreszcie na kilka godzin spokojnie i bez marzeń. Blady, ale opanowa­ny, z postanowieniem, że wszystkie upokorzenia przyjmie z godnością, podniósł się przed południem z łóżka i wło­żył paradny mundur. Z wybiciem dwunastej miał się roz­począć uroczysty akt renuncjacji.

Okolice Hofburga były oblężone przez tłumy ludzi, którzy się cieszyli na widowisko, jakie zapowiadał przy­jazd tylu znakomitości. Był piękny, słoneczny, letni dzień. W powozach dworskich, które wtaczały się na dziedziniec zamkowy, błyszczały olśniewająco mundury i ordery. Tworzący szpaler wiedeńczycy szeptali sobie na ucho:

Tam jedzie piękny Otto!

Arcyksiążę Ferdynand Karol, biedaczysko, jakże chorowicie wygląda!

A ten to kto?

Leopold Ferdynand.

Nie, to Józef Ferdynand, tamten, w następnym po­wozie, to Leopold Ferdynand!

A teraz, Jezus Maria, tylu arcyksiążąt naraz, trze­ba byłoby mieć tysiąc oczu! Tu: Ludwik Wiktor, starszy. Za nim wielki książę Ferdynand z Toskanii, arcyksiążę Piotr Ferdynand, z tylu Henryk Ferdynand, Leopold Sal­wator, Franciszek Salwator. Mały grubas z wyłupiastymi oczami to arcyksiążę Fryderyk. Teraz nadjeżdża Euge­niusz! Tam, ten wysoki, elegant! Ten całkiem stary za nim to arcyksiążę Rainer.

Pst! Jedzie arcybiskup. 1 Gołuchowski w następ­nym powozie. Jezusie, żeby tak wolno było wejść!

Teraz nadjeżdża d’Este! Teraz! Ludzie, d’Este je­dzie! Ale ma minę, jak kot w czasie burzy!

Tuż przed dwunastą Franciszek Ferdynand wszedł do sali audiencyjnej w wielkich apartamentach. Wszyscy ar- cyksiążęta już się tutaj zebrali. Chłodno, z przesadnie obojętnym wyrazem twarzy spojrzeli na przybywającego, pozdrowili go w milczeniu i nad wyraz pilnie podjęli z są­siadami rozmowy, których nie zaczynali, odwracali się też nader gorliwie jeden ku drugiemu, aby nie zostać zagad-

( \ V \- V > V

niętym przez następcę tronu. Z posępnym uśmiechem spojrzał na zegar. Jeszcze dwie minuty. Dwie ciągnące się w nieskończoność minuty.

Sala Tajnej Rady była szczelnie wypełniona. Kardynał metropolita wiedeński, doktor Gruscha, przysłuchiwał się dochodzącym go szeptom w roztargnieniu, nerwowo i myślał o roli, jaką miał odegrać w wielkim akcie pań­stwowym. Austriaccy, węgierscy i wspólni ministrowie rozmawiali przytłumionymi głosami. Najwyższe rangi dworskie: generałowie, biskupi, tajni radcy, tworzyły małe grupy. Wszyscy starali się zachowywać naturalnie. Wszystkie spojrzenia były zwrócone ku drzwiom, przez które miał wejść cesarz.

Zegary wybiły dwunastą. Na dziedzińcu zamkowym rozległa się komenda zwiastująca zmianę wachty, warkot bębnów, dźwięk trąbek, muzyka. Pojawił się drugi wielki ochmistrz dworu, książę Montenuovo, i dał znak, że wszyscy mają być w pogotowiu. W głębokiej ciszy urzęd­nicy i generałowie skubali swe uniformy, a dostojnicy kościelni sutanny. Pierwszy wielki ochmistrz dworu, feld- marszałek-lejtnant Rudolf, książę Liechtenstein, zajrzał do sali Tajnej Rady, skinął głową, udał się do cesarza i zameldował, że wszystko jest gotowe.

Cesarz wyszedł na korytarz, arcyksiążęta, którzy ocze­kiwali jego przybycia w wielkiej sali audiencyjnej, dołą­czyli do niego. Zasalutował, skinął głową, lecz nie spoj­rzał na żadnego. Nie spojrzał też na nikogo, gdy wszedł do sali Tajnej Rady. Zbliżył się powoli do stojącego pod wspaniałym baldachimem tronu i usiadł. Pierwszy wielki ochmistrz dworu podszedł do Franciszka Ferdynanda i poprosił go, by stanął na podwyższeniu na prawo od tro­nu. Na lewo od tronu zajęli miejsca pozostali arcyksiążę­ta. W środku stanął minister spraw zagranicznych i do spraw cesarskiej dynastii, hrabia Gołuchowski, w niewiel­kiej odległości od niego kardynał metropolita wiedeński. Przed frontem arcyksiążąt prężyła się wytworna, szczupła postać drugiego wielkiego ochmistrza dworu, księcia Montenuovo. Poniżej podwyższenia stali, ciasno stłocze­

ni, pozostali goście: generałowie, biskupi, ministrowie, tajni radcy, szambelanowie, wysocy urzędnicy.

Jakże wielu wrogów! pomyślał Franciszek Ferdynand. Panowali nad wyrazem swych twarzy, nie chcieli okazy­wać nienawiści i tryumfu, ale zdradzały ich oczy. Nie chcę widzieć ich oczu. Szukał punktu oparcia dla niespo­kojnie błądzącego spojrzenia. Na ścianie, na prawo od tronu, wisiał obraz. Znał go, widział go już, czy to nie dziwne, że właśnie ten obraz wisiał tutaj i że akurat teraz wpadł mu w oczy? Obraz L’Allemanda, który już kilka razy w tej sali oglądał, nazywał się Przybycie kirasjerów Dampierrea. Przedstawiał szwajcarski dziedziniec wiedeń­skiego Hofburgu. Kirasjerzy w czarnych stalowych zbro­jach, z zamkniętymi przyłbicami, pędzili na ognistych ko­niach. W górze, przy trakcie szwajcarskim pootwierano okna; postacie w oknach, krzycząc radośnie, z ulgą witały kirasjerów, którzy nadciągnęli w ostatniej chwili, by ura­tować cesarza Ferdynanda II.

Co działo się na górze, ku której oknom spoglądali kirasjerzy, przedstawiał drugi, wiszący w Belwederze obraz; Franciszek Ferdynand często przed nim rozmyślał

i marzył. W centrum tego obrazu stał cesarz Ferdynand II. Na stole, obok prawicy monarchy, leżał rozwinięty pe­rgamin, dokument, który cesarz miał podpisać. Odmawiał podpisania. Otaczający go ze wszystkich stron mężczyźni żądali, grożąc mu, by złożył swój podpis pod dekretem gwarantującym protestantom pełną wolność religijną i równouprawnienie. Protestanccy panowie, którzy uwięzili cesarza, wołali do niego: „Podpisz, Ferdl! Poddaj się, Ferdl!” Cesarz już sądził, że musi ulec przemocy, gdy roz­legły się dźwięki trąbek, tętent koni, głosy komendy. Gwardia cesarska, niema dotąd wobec przemocy napast­ników, rozwarła okna wołając: „Kirasjerzy przybyli!” Ce­sarz był uratowany.

Franciszek Ferdynand nie spuszczał wzroku z malo­widła. Dookoła czuł urągliwe, szydercze spojrzenia wro­gów, którzy jego upokorzenie obchodzili jak wielkie świę­to. Dostrzegł na prawo od tronu, na stole, krucyfiks,

przed którym miał zaprzysiąc zrzeczenie się praw w imie­niu swych nie narodzonych dzieci; był to czczony przez Habsburgów krucyfiks, przed którym Ferdynand II miał był złożyć przysięgę; atakowany ze wszystkich stron spoj­rzeniami, arcyksiążę zobaczył na drugim stole pióro do podpisania aktu zrzeczenia. Niedosłyszalny szept wypełnił cały pokój; „Podpisz, Ferdl! Poddaj się, Ferdl!” Ja, po­myślał Franciszek Ferdynand, nie będę miał tego szczęś­cia, mnie w ostatniej chwili nie uratują kirasjerzy. Dla mnie nie poruszy się żadna ręka. Ja podpiszę.

Cesarz wstał. Surowe, niebieskie, starcze oczy spoglą­dały wokół i badały wyraz twarzy arcyksiążąt, duchow­nych, generałów, wysokich urzędników. Tylko spojrzenia następcy tronu cesarz unikał. Godność, która zazwyczaj promieniowała z postaci cesarza, była w tej chwili mniej wyczuwalna niż jego surowość, niecierpliwa, prawie gniewna surowość zdradzająca nastrój monarchy. Ja, ce­sarz, jestem zmuszony ujawniać wobec tylu ludzi tę przykrą sprawę rodzinną, którą powinienem właściwie za­łatwić najwyższym rozkazem danym w cztery oczy! To było to, co mówił niecierpliwy, surowy, prawie gniewny wyraz twarzy, co mówiły surowe niebieskie oczy. Niezwy­kle ostro brzmiącym głosem zaczął cesarz odczytywać oświadczenie. Wyjaśnił, że zwołał to gremium, aby obec­nych tu powołać na świadków uroczystego zrzeczenia się praw przez arcyksięcia-następcę tronu Franciszka Ferdy­nanda. Po tej krótkiej przemowie wszyscy skłonili się, z wy­jątkiem następcy tronu, który skinął głową. Cesarz usiadł.

Minister spraw zagranicznych i do spraw cesarskiej dynastii, hrabia Gołuchowski, zbliżył się teraz do stopni tronu, skłonił głęboko przed cesarzem i wziął od notariu­sza dokument zrzeczenia się praw. Z lekkim, prawie iro­nicznym ukłonem przed Franciszkiem Ferdynandem po­prosił Gołuchowski o wysłuchanie treści aktu, który wej­dzie w życie dzięki przysiędze i podpisowi następcy tronu. Bezosobowym tonem, na pozór wewnętrznie nie zaintere­sowany, minister zaczął czytać; „My, arcyksiążę Franci­szek Ferdynand...”

Nie akcentując żadnego ze słów, przeczytał wstęp, z którego wynikało, że następca tronu „przestrzegając od dawien dawna istniejącego w najjaśniejszym domu arcy- książęcym prawa zwyczajowego i postanowień wiążącego nas prawa dynastycznego” starał się otrzymać zezwolenie cesarza na zawarcie małżeństwa z hrabianką Zofią Cho- tek. Po wielce zawiłych frazesach tego w urzędowym stylu sporządzonego wstępu Gołuchowski zrobił długą pauzę i delektował się pełną oczekiwania ciszą. Gdy po kilku se­kundach zaczął czytać dalej, jego głos zabrzmiał inaczej: donośniej, z patosem. Takim donośnym, deklamatorskim głosem miał zwyczaj w parlamencie w środku spokojnej, nudnej mowy, niejako „syty suchego tonu”, obwieścić na­gle rezolucję wielkiej wagi. Teraz deklamował:

Nim jednak przystąpimy do zawarcia związku mał­żeńskiego, poczuwamy się do obowiązku oświadczyć, po­wołując się na wspomniane prawo dynastyczne najjaśniej­szego domu arcyksiążęcego, którego postanowienia, zwła­szcza ze względu na zamierzone przez nas małżeństwo, uznajemy za słuszne i wiążące, że nasz związek z hrabian­ką Zofią Chotek nie jest małżeństwem osób równych uro­dzeniem, lecz małżeństwem morganatycznym i za taki dziś i po wsze czasy będzie uważany, wskutek czego ani nasza małżonka, ani z błogosławieństwem bożym oczeki­wane z tego małżeństwa dzieci i ich potomstwo nie będą mogły i nie powinny zgłaszać roszczeń do praw, godnoś­ci, tytułów, herbów, przywilejów i tak dalej, które przy­sługują małżonkom równego rodu i pochodzącym z takich małżeństw potomkom arcyksiążąt".

Zwrot „dziś i po wsze czasy” podkreślił Gołuchowski w sposób zwracający uwagę. Potem jego głos porzucił de- klamatorski ton i wrócił do używanego na wstępie tonu bezosobowego, jakby czytający chciał zaznaczyć, że od­czuwa jako przykry obowiązek, iż musi zaznajomić obec­nych z tym bolesnym stanem rzeczy. Znów pozwolił sobie zrobić oratorską pauzę, która trwała tak długo, że wielu słuchaczy sądziło, iż oświadczenie jest skończone. Wszyst­kie spojrzenia skierowały się na następcę tronu. Także

Gołuchowski. który do tej pory zwracał się w wyrażającej głęboki szacunek postawie do cesarza, spojrzał teraz na następcę tronu. Franciszek Ferdynand, znający treść do­kumentu. wiedział, że najbardziej upokarzająca część nie została jeszcze odczytana. Wiedział też, iż Gołuchowski przeżywa w tej chwili oczekiwany od dawna z utęsknie­niem tryumf, że może się zemścić za osła w Lólling. Cały Wiedeń śmiał się, gdy Franciszek Ferdynand wołał na os­ła, którym przyjechał na stację w Lólling:

- Prr, Gołuchowski! Tu dostaniesz obrok, Gołu­chowski! Dziesięć minut postoju, Gołuchowski!

Mścij się do woli! myślał Franciszek Ferdynand. Wygrzmij, wyśpiewaj do końca to nikczemne oświadcze­nie, które mi narzucono! Także dla mnie przyjdzie kiedyś dzień zemsty.

Lecz Gołuchowski, który swój tryumf ograniczył do spojrzenia zdradzającego coś, czego nie dało się wypowie­dzieć, stał się po tym interludium, godnym wielkiego ak­tora, znowu chłodnym, dostojnie i rzeczowo spełniającym swój obowiązek mężem stanu. Z wielką czcią zwrócony ku cesarzowi przeczytał, akcentując wyraźnie każde sło­wo, wszelako rezygnując z aktorskiej deklamacji, końco­wą część oświadczenia:

W szczególności uznajemy i oświadczamy nadto wy­raźnie, że naszym, z wyżej wymienionego małżeństwa po­chodzącym dzieciom i ich potomstwu, skoro nie są człon­kami najjaśniejszego domu arcyksiążęcego, nie przysługu­je prawo do sukcesji tronu w królestwach i krajach repre­zentowanych w Radzie Państwa, a przeto również w kra­jach Korony węgierskiej, i tym samym z dziedzictwa tro­nu są one wyłączone. Zobowiązujemy się tymi słowami, że obecne oświadczenie, którego znaczenia i doniosłości w pełni jesteśmy świadomi, uznajemy za wiążące po wsze czasy zarówno dla nas, jak i dla naszej małżonki i na­szych z tego małżeństwa zrodzonych dzieci i ich potom­stwa, i że nigdy nie będziemy próbowali odwołać dzisiej­szego oświadczenia lub podjąć czegokolwiek, co miałoby

zmierzać do tego, by wiążącą moc niniejszego osłabić bądź unieważnić”.

Gołuchowski skończył czytanie głębokim ukłonem przed cesarzem. Potem książę Montenuovo podszedł do następcy tronu i szepnął mu po cichu kilka słów. Franci­szek Ferdynand skinął głową, zrobił krok do przodu, skłonił się głęboko przed cesarzem i zbliżył do stojącego na prawo od tronu stołu, na którym znajdował się krucy­fiks. Kardynał metropolita wiedeński już przedtem stanął przed tym stołem. W momencie kiedy miała się zacząć ce­remonia złożenia przysięgi, przy drzwiach wejściowych zrobiło się zamieszanie, które nadzwyczaj zaniepokoiło obu wielkich ochmistrzów dworu. Prymas Węgier, który z kilkoma biskupami zatrzymał się w głębi, w pobliżu drzwi, przecisnął się teraz do przodu, skłonił przed cesa­rzem i stanął obok wiedeńskiego kardynała metropolity. Węgierscy panowie uśmiechnęli się pod wąsem. Urząd wielkiego ochmistrza dworu cesarza ustalił wspólnie z Gołuchowskim, źe kardynał metropolita wiedeński jako jedyny przedstawiciel Kościoła ma przyjąć przysięgę na­stępcy tronu. W Budapeszcie natomiast wrodzy następcy tronu magnaci postanowili, że nie tylko kardynał metro­polita Wiednia, ale także najwyższy dostojnik kościelny Węgier musi odbierać przysięgę. Montenuovo, któremu zakłócono świąteczny nastrój największej godziny jego ży­cia, zatrząsł się z gniewu: na kontrowersje było jednakże za późno. Trzeba było dać wolną rękę prymasowi Wę­gier.

Blady, drżąc na całym ciele, położył Franciszek Fer­dynand dwa palce prawej ręki na Ewangelii, którą wy­ciągnął ku niemu kardynał metropolita wiedeński, w lewą rękę wziął kartkę z formułą przysięgi i odczytał ją cichym głosem. Prymas Węgier dotknął krucyfiksu, aby zadość­uczynić formie, jakiej życzyli sobie budapeszteńscy polity­cy, i wycofał się. Wtedy Franciszek Ferdynand podszedł do drugiego stołu, usiadł i podpisał leżące przed nim do­kumenty w niemieckim i węgierskim języku. Powoli, ocię­

żale wstał i wrócił na poprzednie miejsce, gdy tymczasem notariusz odciskał na dokumentach pieczęć następcy tro­nu.

Uroczysty akt renuncjacji był skończony. Cesarz, od­prowadzany przez obu wielkich ochmistrzów dworu, opuścił salę. Arcyksiążę Ferdynand Karol zbliżył się do Franciszka Ferdynanda, ścisnął mu rękę i zaklinał się za­żenowany, że głęboko żałuje, iż z powodu ogłoszonej na dw'orze żałoby nie będzie mógł uczestniczyć w uroczystoś­ciach ślubnych w Reichstadt. Franciszek Ferdynand chłodno przyjął słowa usprawiedliwienia najmłodszego brata i wolnym, kołyszącym się krokiem wyszedł z sali. Ciężka godzina była poza nim. Nie chciał więcej myśleć o przysiędze. Pojechał do swego pałacu, rzucił się na łóżko

i zatopił w poduszkach płonącą gniewem twarz. Później udał się na Rennweg i obejrzał prace adaptacyjne w Bel­wederze, który po ślubie miał się stać jego wiedeńską sie­dzibą. Oględziny rozpogodziły go. Belweder podobał mu się. To była piękna perspektywa: żyć z Zofią w tym wspaniałym barokowym pałacu, walkę o żonę mieć za so­bą i w końcu móc znowu pomyśleć o wielkich planach, od których na cały długi rok został odciągnięty. Tutaj wszystkie plany dojrzeją, niektóre prawdopodobnie wkrótce staną się rzeczywistością, pomyślał. Stary cesarz w Schönbrunnie powinien wkrótce zauważyć, że mimo zrzeczenia się praw jestem niezwyciężony. Nie tylko on, wszyscy powinni to zauważyć. Wszyscy będą mogli od­czuć, że w Belwederze rządzi żelazna wola. Wszystkich zmuszę, by wybrali: Schönbrunn lub Belweder. Cesarz nie podarował mi nic, nie oszczędził żadnego upokorzenia, nic mu nie zawdzięczam, nie jestem mu winien żadnego względu. Mam wolną rękę. Stanę się bardzo aktywny. Zacznę zdobywać władzę, do której mnie bezprawnie nie dopuszcza.

Ta myśl rozweseliła go. Rozpogodzony pojechał do Drezna, aby przywieźć narzeczoną do Reichstadt, gdzie w zamku, który cesarz niedawno przyznał swojej szwagier- ce, Marii Teresie, jako wdowią rezydencję, czyniono przy-

328

gotowania do wesela następcy tronu. Maria Teresa życzy­ła sobie, aby cała miejscowość była uroczyście udekoro­wana flagami, ale niewielu właścicieli domów zastosowało się do tego życzenia. Starosta, jak się zdaje, otrzymał „wskazówkę z góry”, aby nie traktować ślubu jako ofi­cjalnego, uroczystego wydarzenia, które ma być uczczone wywieszeniem flag. Gdy Franciszek Ferdynand ze swoją narzeczoną wysiadł na małej stacyjce miasteczka, starosta nie pojawił się, co ludności musiało się rzucić w oczy. Za­miast starosty następcę tronu powitał niższy urzędnik, sekretarz starostwa, przy boku komendanta posterunku żandarmerii. Aż do tego czeskiego zakątka sięga władza Montenuovo, pomyślał Franciszek Ferdynand.

Pierwszy lipca był pochmurnym dniem. Deszcz siąpił na dach pałacowej kaplicy. Sędziwemu dziekanowi z Reichstadt polecono udzielić ślubu. Kapłan wiedział, że udzielenie ślubu następcy tronu jest przywilejem kardyna­ła metropolity wiedeńskiego. Zdenerwowany duchowny z ulgą przyjął do wiadomości, że arcyksiążę nie życzy sobie żadnej mowy przy ślubnym ołtarzu. Starzec musiał się nad­to zobowiązać, że zaniecha wszelkich aluzji do rangi na­rzeczonego i narzeczonej. Kaplica zamkowa wypełniła się. W skromnym, ciasnym pomieszczeniu zabrakło braci ar- cyksięcia; przybyło jedynie rodzeństwo i szwagrowie na­rzeczonej oraz kilku radnych z Reichstadt.

Zaczęły bić dzwony. Franciszek Ferdynand wszedł do kaplicy w galowym mundurze generała kawalerii, ozdo­bionym wstęgą Wielkiego Krzyża Orderu św. Stefana oraz Orderem Złotego Runa. Wszystkie spojrzenia spo­częły na Zofii, która miała na sobie białą atłasową suknię z długim trenem. We włosach hrabianki, opleciony mir­tem i kwiatami pomarańczy, lśnił brylantowy diadem. Na suknię i tren spływał długi welon. Stary dziekan nabrał odwagi. Mocnym głosem odmawiał modlitwy i wypowia­dał formułę ślubnego przyrzeczenia. Franciszek Ferdy­nand z powagą spoglądał mu w oczy. Zofia uśmiechała się. Jej tryumfujący uśmiech zmieszał dziekana bardziej niż głęboka powaga w smutnych oczach następcy tronu.

Część piąta

BELWEDER I SCHÓNBRUNN

I

-1

fffl

Fjt

NIEWIDZIALNA WAGA

Nowożeńcy pojechali do Konopisztu. Wydawało im się rzeczą cudowną, że nie są już potrzebne żadne tajemnice, że nie muszą już ukradkiem, szczuci, mając się na bacz­ności przed szpiegującymi ich oczyma, łapczywie chwytać szczęścia przelotnych uścisków, ale mogli przebywać w Konopiszcie i należeć do siebie jak mężczyzna i kobieta. To ciężko wywalczone szczęście kazało im zapomnieć o wszystkim. Odpoczywała ambicja, zasnęła niecierpliwość i żądza walki; piękny Belweder i brzemię świata mogły po­czekać. Jednak podświadomie Franciszek Ferdynand pa­miętał, że opatrzność z ociąganiem udzielała mu szczęś­cia, i zawsze tylko w połowie, drugą połowę rozkładała w ługu nieszczęścia, aby radość nigdy nie była pełna. Chciał o tym zapomnieć. Szedł pod rękę z ukochaną kobietą przez odświętnie przystrojone pokoje zamku, przez park, przez wspaniały ogród różany, a przymilne spojrzenia, które kierował do uśmiechniętej Zofii, mówiły: Tutaj je­steś panią.

Była teraz księżną von Hohenberg. Wprawdzie oczeki­wała i dążyła do świetniejszego tytułu, ostrożnie, prawie niezauważalnie zachęcała ukochanego, by nie ustępował i zarówno dla niej, przyszłej żony, jak i dla spodziewanych dzieci koniecznie żądał przyznania swojej rangi, swego ty­tułu i swych przywilejów; jednakże i mniej zaszczytny ty­tuł, którym ją cesarz łaskawie obdarzył, wydał jej się tak piękny, że słuchała go wciąż z przyjemnością. Myślała:

Moje następne tytuły będą brzmieć jeszcze piękniej. A pewnego dnia, na przekór wszystkim deklaracjom o zrze­czeniu się praw, będą mi musieli dać jego tytuł. Jak wy­musiłam zawarcie małżeństwa, tak będę się kiedyś nazy­wać nie małżonką cesarza, lecz cesarzową.

Trzydziestodwuletnia Zofia była uszczęśliwiona, że mąż nie zauważa drobnych ubytków piękności, które za­czynały już niszczyć smukłe proporcje jej ciała. Biodra stały się ostatnio nieco zbyt rozłożyste, także szczupła twarz o pięknych brązowych oczach, która zyskała jej mi­łość Franciszka Ferdynanda, ukazywała już pierwsze śla­dy niepomyślnych zmian: podbródek, którego subtelny owal nadawał frapujący wdzięk obliczu nie całkiem odpo­wiadającemu kanonowi piękna kobiecego w potocznym rozumieniu tego słowa, zrobił się szeroki i tłusty, okrągłe zaś policzki nie miały już owego kapryśnego, przez kości policzkowe ledwie podkreślonego, specyficznego powabu, jaki nie uchodził uwagi nawet tych mężczyzn, którym się hrabianka nie podobała, lecz budziły wrażenie zdrowia i jędrności. To wszystko nie miało znaczenia, skoro jej wygląd zachwycał Franciszka Ferdynanda. Już po pierw­szych tygodniach Zofia pozbyła się lęku, ogarniającego każdą kobietę, której ciało i charakter po raz pierwszy codziennie, bez przerwy, wystawione są na spojrzenia ukochanego mężczyzny. Po pierwszych tygodniach była pewniejsza swego niż kiedykolwiek i ta pewność dała jej swobodę i odprężenie wewnętrzne, co było jej potrzebne, aby przepędzić obcość, która od dnia ślubu istniała mię­dzy nią a posępnym, przez krew swych przodków zaskle­pionym w sobie arcyksięciem. W tydzień po ślubie szczęś­liwy małżonek pisał do macochy: „Jesteśmy oboje niewy­powiedzianie szczęśliwi: zawdzięczamy to przede wszyst­kim Tobie! Gdzie bylibyśmy dziś, gdybyś nie zachowała się wobec nas tak szlachetnie i wzruszająco! Mówimy też nieustannie o Tobie i nasza wdzięczność nie zna granic. Nie możemy Ci zaoferować nic prócz zapewnienia, że zrobiłaś dla nas bardzo wiele i że dwoje swych dzieci uczyniłaś na całe życie szczęśliwymi... Soph nie czyta tego

333

listu, gdyż porządkuje właśnie korespondencję z prośbami

o wsparcie. A więc mogę Ci, najukochańsza Mamo, po­wiedzieć w cztery oczy, że Soph to skarb, a ja jestem nie­opisanie szczęśliwy! Ona tak się troszczy o mnie, że żyje mi się wspaniale, jestem zupełnie zdrów i dużo mniej ner­wowy. Czuję się jak nowo narodzony... Jestem w głębi mej duszy absolutnie przekonany, że będziemy oboje nie­opisanie szczęśliwi do kresu naszych dni. Dobra, kochana Mamo, Ty odgadłaś, że mi w ten sposób pomożesz! Niech dobry Bóg, do którego dwa razy dziennie modlę się z Zofią w kaplicy, nagrodzi Ci, kochana Mamo, w szystko, co dla nas uczyniłaś”.

W ciszę tych szczęśliwych dni wtargnęła zaskakująca wiadomość z Węgier. Franciszek Kossuth, przywódca opozycyjnej Partii Niezawisłości, która od lat z jeszcze większą nienawiścią niż rządząca magnateria nazywała następcę tronu najniebezpieczniejszym wrogiem Madzia­rów, złożył w imieniu swej z dnia na dzień potężniejszej partii oświadczenie, że naród węgierski nie traktuje re- nuncjacji Franciszka Ferdynanda jako prawnie obowiązu­jącej. Jeśli Franciszek Ferdynand po śmierci Franciszka Józefa zostanie cesarzem Austrii i królem Węgier, to wed­le starego węgierskiego prawa jego małżonka, której nie­równość urodzenia nie jest na Węgrzech przeszkodą, zo­stanie królową Węgier; naród węgierski uważa również przyszłe dzieci Franciszka Ferdynanda zrodzone z tego małżeństwa za pełnoprawnych dziedziców na Węgrzech. Franciszek Ferdynand wiedział dobrze, że oświadczenie Kossutha w żadnym razie nie oznacza kresu wrogości między nim a opozycyjnymi Madziarami, którzy podob­nie jak przedtem byli zdecydowani przy pierwszej nada­rzającej się okazji wyrzucić za burtę dynastię Habsbur­gów, a przede wszystkim jego. Zaskakujące oświadczenie nie było politycznym zwrotem na korzyść następcy tronu, ale wyzwaniem rzuconym Wiedniowi, cesarzowi, który się wzbraniał dopuścić, zgodnie z życzeniem Madziarów, za­miast niemieckiego węgierski jako język komend w od­działach honwedów. Partia Niezawisłości żądała ponadto,

żeby w Zalitawii wolno było stacjonować jedynie jednost­kom I madziarskimi oficerami. Ponieważ cesarz sprzeci­wiał się tym życzeniom. Partia Niezawisłości mile witała każdą okazję, by go rozzłościć i zmartwić. Pragnęła mu codziennie na nowo udowadniać, że cesarz Austrii nie jest absolutnym władcą Madziarów.

Obrzydliwa komedia — powiedział Franciszek Fer­dynand do Zofii, kiedy przeczytał relacje o sensacyjnej postawie partii Kossutha. Zofia wszelako dostrzegła w oświadczeniu Partii Niezawisłości pomyślny znak. Uzna­ła, że ta madziarska deklaracja w pierwszym tygodniu jej małżeństwa jest początkiem korzystnego zwrotu w opinii publicznej i ukochany małżonek powinien, przezwycięża­jąc wszelkie stare resentymenty i wszelkie uzasadnione i nieuzasadnione antypatie, przyjąć każdą wyciągniętą rękę, która grozi jego wiedeńskim wrogom.

Może myślą uczciwie, może życzą sobie szczerze, żeby nasze dzieci i potomkowie rządzili na Węgrzech — oświadczyła rezolutnie.

Jego oczy, które zawsze spoczywały na niej tylko czu­le, z miłością i pożądaniem, pociemniały; ich jasny błękit przesłoniła szara mgła.

To jest o wiele bardziej skomplikowane, niż myś­lisz — odpowiedział, zmuszając się do możliwie niezbyt przykrego tonu. — Ci plugawcy nienawidzą mnie bardziej niż cesarza, ich oświadczenie jest czystą kpiną.

Bałam się jedynie, żebyśmy nie przeoczyli jakiejś szansy. Jeśli sprawa tak wygląda, nie chcę naturalnie wię­cej o tym myśleć.

Tak, nie myśl o tym więcej — powiedział kończąc rozmowę.

W złym nastroju opuścił pokój.

Och, jest naprawdę trudnym człowiekiem, pomyślała, nie będzie mi z nim lekko. Ma straszliwe uprzedzenia. Kobiecie nie wolno — takie jest jego przekonanie — inte­resować się polityką, wiedzieć cokolwiek o polityce. Nie zgodzi się nigdy uznać mnie za swego politycznego do­radcę, chociaż nasze małżeństwo i problemy dziedziczenia

muszą hyc najważniejszymi punktami jego polityki. No eóż. będę wywierać na niego wpływ powoli, ostrożnie, krok po kroku i udowodnię mu, że nie jestem pozbawio­na zdolności politycznego rozumowania.

W następnych dniach wystrzegała się, by nie poruszyć drażliwego tematu. W miodowych tygodniach musi mu dawać tylko radość, czynić go szczęśliwym. Zrozumiała, że potrzebne jest zrównoważenie temperamentów. On był niecierpliwy, dlatego ona musiała być cierpliwa. On zbyt łatwo dawał się ponosić nierozwadze, dlatego ona powin­na działać rozważnie, usuwać wszelki materiał wybucho­wy powodujący jego nerwowość i dążyć ze spokojem, ale uporczywie, do trwałej harmonii współżycia. Franciszek Ferdynand nie mógł wiedzieć, że jej ambicja aż za dobrze rozumie jego ambicję, a nawet ją przewyższa. Czuła, że ta cecha nigdy nie pozwoli jej spocząć; ale ambicja musiała płonąć niewidocznie, Zofia chciała ukochanego męża utwierdzić w przekonaniu, że jej namiętność znajduje peł­ne zaspokojenie w miłości. W ten sposób chciała nim kie­rować, prowadzić go, uczynić szczęśliwym. I Franciszek Ferdynand był szczęśliwy.

Także ona była szczęśliwa. Obcość, skrytość, posęp- ność w jego spojrzeniu, w jego naturze pociągały ją ogro­mnie. Pociągało ją ogromnie to, że nie całkiem rozumiała jego zaskakujące sposępnienia, które spadały jak piorun z jasnego nieba. Mężczyzna był istotą pełną tajemniczości, nigdy nie miała żadnego, nigdy żadnego nie znała. Choć nigdy nie zdecydowała się, jak jej najstarsza i najmłodsza siostra, wstąpić do klasztoru, była zawsze gotowa — po- bożniejsza niż wszyscy, gorliwsza od innych w wielbieniu Boga — spędzić życie u stóp Jezusa i swe pożądliwe serce pozbawić wszystkiego, co ziemskie. Teraz spacerowała po wspaniałych alejach cudownego parku z wysokim, wy­twornym mężczyzną, spała z nim, czuła się z nim zespolo­na całym ciałem; czyż to nie było dość, by wypełnić wszystkie myśli, wszystkie zmysły samotnie starzejącej się dziewczyny? To był wielki czas jego i jej życia.

Ale nie minął jeszcze miesiąc od ślubu, gdy spokój

miodowych tygodni w Konopiszcie został ponownie za­kłócony. Po owej przykrej wymianie zdań młoda para nie mówiła już więcej o Kossucie; także w Wiedniu niewiele uwagi poświęcono deklaracji madziarskiej Partii Nieza­wisłości. Cesarz spędzał lipiec w Ischl, pod jego nieobec­ność dworska polityka odpoczywała. Montenuovo jed­nak, który nie chciał dopuścić, by ostygło jego nie dość jeszcze zaspokojone uczucie zemsty, znalazł nawet w tym politycznie spokojnym lipcu okazję do kontynuowania nagonki na Franciszka Ferdynanda. Tę okazję dało wy­darzenie, które Montenuovo osobiście i Austrię mało ob­chodziło. Dwudziestoczteroletni król Serbii, Aleksander, napisał do żyjącego w Wiedniu ojca, eks-króla Milana, że zamierza się zaręczyć z wdową, Dragą Masin. Milan znał tę podstarzałą już kobietę, która od ćwierćwiecza była kochanką licznych oficerów belgradzkiego garnizonu. Na­pisał synowi, oddanemu damie z półświatka, że protestuje przeciw zaręczynom, a zawarcie tego małżeństwa uważa za bezdenną głupotę, która napsuje krwi w narodzie i może zagrozić bezpieczeństwu dynastii Obrenoviciów. Gdy Aleksander odpowiedział na ten ojcowski protest oficjalnym ogłoszeniem zaręczyn, Milan wysłał z Karlo- vych Varów do swego syna następujący telegram: „Jako ojciec ubolewam nad krokiem, który uczyniłeś, jako do­wódca armii ustępuję”.

Następnego dnia w wielu austriackich i węgierskich gazetach pojawiły się wywołujące zdziwienie artykuły wstępne, które zajmowały się zaręczynami króla Ale­ksandra i protestem jego ojca. W artykułach tych pod­kreślano, że nie tylko ojciec Aleksandra, ale także serbski korpus oficerski i cały naród protestują przeciwko związ­kowi Aleksandra z Dragą Masin; decyzja króla, by tę ko­bietę, co poraziła jego zmysły, uczynić królową, jest nie do pojęcia. Każdy zdrowo myślący człowiek, nie chcący widzieć symboli, jakimi są tron i ojczyzna, unurzanych w błocie, musi głęboko ubolewać, że znajdują się dziś w Europie wysoko urodzeni, zrządzeniem bożym powołani do kierowania losami narodów mężowie, u których zmys-

Iowa namiętność tłumi, jak się wydaje, poczucie godności ich wysokiego urzędu i wzniosłą wielkość ich obowiąz­ków wobec uświęconej tradycji. Monarcha, depczący po­jęcie legitymizmu przez nieodpowiednie do swego stanu małżeństwo, wstrząsa podwalinami państwa. W takim enigmatycznym tonie pisały gazety, zwłaszcza półoficjal- ne, całymi dniami i nie trzeba było wyjątkowej bystrości, aby poznać, że te inspirowane rozprawy mniej godzą w króla Serbii niż w austriackiego następcę tronu.

Franciszek Ferdynand, który pieniąc się ze złości przeczytał kilka tych artykułów, chciał natychmiast jechać do Ischl i wnieść do cesarza zażalenie na te bezczelne ata­ki. Zofia odradziła mu to i skłoniła szalejącego małżonka do pozostania w Konopiszcie.

Pozwól im mówić i pisać, co chcą — rzekła — we właściwym czasie odpłacisz im pięknym za nadobne.

Franciszek Ferdynand dał się ułagodzić i pozostał. Zgodził się nawet, by przez resztę letnich tygodni w Ko­nopiszcie nie czytać żadnych gazet, chociaż był przyzwy­czajony zaraz po śniadaniu poświęcać godzinę na ich lek­turę. Kilka dni później chwalił już mądrość Zofii i rozwa­gę, ponieważ teraz dopiero przeżywał najpiękniejsze dni swego życia przy spokojnej pracy w ogrodzie i na szczęś­liwych wieczornych przechadzkach u boku ukochanej, która odgadywała wszystkie jego myśli i spełniała wszyst­kie życzenia. Ona zaś trzy razy dziennie modliła się gorą­co, żeby Bóg zechciał ukarać i zdruzgotać ich nieprzyja­ciół. Żądza zemsty rosła w Zofii z każdym nowym cio­sem, jaki wrogowie Franciszka Ferdynanda kierowali przeciwko niej, niewidzialnej, która jednak bacznie i z mocną wiarą w kończące wszelkie walki własne zwycię­stwo czytała chciwie wszystkie listy i gazety, zdradzające, kto należy do nieprzyjacielskiego obozu.

Po dniach spędzonych w Konopiszcie nastąpił krótki, poświęcony zwłaszcza polowaniu pobyt w dolinie Bliihn- bach, po czym młodzi małżonkowie wprowadzili się do nowego wiedeńskiego mieszkania w Belwederze.

Tę barokową budowlę wzniósł na granicy dwu dziel­

nic: Landstrasse i Wieden, architekt Johann Lucas von Hildebrandt na życzenie księcia Eugeniusza Sabaudzkie­go, dla którego Franciszek Ferdynand miał wręcz naboż­ną cześć. Z Rennwegu wchodziło się na dziedziniec gwar­dii, któremu pawilon ogrodowy wodza dodawał piękności

i wdzięku. Od rozczłonkowanej z wielkim artyzmem bu­dowli Dolnego Belwederu ciągnął się w kierunku połud­niowym ku wzniesieniu z pałacem, nazywanym Górnym Belwederem, tarasowato położony ogród. Podłużny, pro­stokątny pałac z kopulastą mansardową nadbudową w środku i czterema narożnymi wieżami zdobnymi w okrąg­łe kopuły zachwycił młodą parę o wiele bardziej niż ogród, który, zbyt artystycznie ukształtowany, ledwie pozwalał się domyślać czegoś ze wspaniałości natury nie zdanej na ludzką pomoc; mimo to nowożeńcy chodzili godzinami wzdłuż wymodelowanych na kształt liściastych korytarzy klonowych, bukowych i kasztanowych alei, sie­dzieli godzinami na brzegach tarasowych sadzawek i pa­trzyli na nereidy, bóstwa, geniuszy i herosów, którzy po­łyskując odbijali się od potężnych skalnych bloków. Zofię cieszył przepych nowych pomieszczeń mieszkalnych. W Konopiszcie przeszkadzały jej skromne rozmiary więk­szości pokoi. We wspaniałym, zapełnionym dziełami sztu­ki Belwederze znalazła rezydencję godną przyszłego cesa­rza i przyszłej cesarzowej. Na widok imponującego pod­jazdu i obliczonego na wielkie przyjęcia westybulu, z któ­rego szerokie schody prowadziły na parter, a oskrzydlają­ce je boczne schody na pierwsze piętro, Zofia zapewne odczuła ból, że w tym pięknym pałacu, niegdysiejszej sie­dzibie księcia Eugeniusza, szlachetnego rycerza, będzie przyjmowała jedynie gości drugiej rangi, nie należących do najlepszego dworskiego towarzystwa. W tym momen­cie po raz pierwszy przeszył ją także strach, że Franciszek Ferdynand wcześniej czy później odczuje boleśnie brak niektórych przyjaciół z dawnych czasów, których stracił z jej powodu. Ale ten strach minął, gdy Zofia weszła do pałacowej kaplicy, znajdującej się w narożnej wieży. Jeśli ma Boga i mnie, jeśli kocha Boga i mnie, nie będzie po­

trzebował nikogo innego, pomyślała. Na mnie może się zdać. A ja będę się modlić trzy razy dziennie, żeby zdał się także na Boga. Jeśli Bóg okaże się dla nas łaskawy, za rok będziemy mniej samotni niż dziś. Dziecko zastąpi mu wystarczająco braci i dworskie towarzystwo.

Franciszek Ferdynand wiedział od chwili ślubu, że kli­ka księcia Montenuovo będzie przy każdej okazji naduży­wać nierówności urodzenia Zofii, aby małżonków upoko­rzyć. Był przygotowany na najgorsze. Jednakże jesienią, na początku sezonu, rzeczywistość przeszła wszelkie jego oczekiwania. Że Zofia była czasowo wykluczona z przyjęć u cesarza i u wszystkich członków domu arcyksiążęcego, z kameralnych uroczystości na cześć cudzoziemców po­chodzenia książęcego, z „Balu na Dworze”, niezbyt go bolało. Było przecież jego własnym życzeniem, aby krew­nych, którzy odnieśli się wrogo do jego małżeństwa, spo­tykać możliwie rzadko. Sprawiało mu jednak przykrość, że zabroniono mu siedzieć przy boku Zofii w loży dwor­skiego teatru; nawet w prywatnych teatrach nie wolno było Zofii zajmować miejsca w dworskiej loży zarezerwo­wanej dla członków domu cesarskiego. Tak samo nie miała prawa korzystać z dworskiego powozu, wyróżniają­cego się dzięki pozłacanym szprychom. Franciszek Ferdy­nand czuł na każdym kroku, że ma być poniżany i obra­żany. Jego wrogowie czyhali bacząc chciwie, by stać się świadkami jego poniżenia. W loży dworskiej najmłodsze księżniczki kierowały lornetki na górne loże balkonowe i galerię, bo rozeszła się pogłoska, że dostrzeżono następcę tronu i jego żonę na galerii wśród studentów, subiektów i panien sklepowych.

Nowożeńcy bronili się dumą; ale ani porywczość Franciszka Ferdynanda, ani ambicja Zofii nie znosiły ła­two tego wyjęcia spod prawa. Wycofali się, odcięli od świata; ale to odcięcie było niestety doskonałą pożywką dla ich zgorzknienia. Oboje byli nieufni, oboje podejrze­wali nieprzyjaźń i złośliwą radość tam, gdzie starano się pokazać prześladowanym, że się ma dla nich życzliwe uczucia. Gdy młodszy brat Franciszka Ferdynanda, pro­

stoduszny Ferdynand Karol, pojawił się po raz pierwszy w Belwederze i próbował zabawić osamotnionych gospo­darzy teatralnymi plotkami, małżonkowie przybrali tak lodowaty wyraz twarzy, że gość doszedł do przekonania, iż jest niemile widziany. Nawet na temat macochy Fran­ciszka Ferdynanda Zofię nachodziły zatrute nieufnością myśli; w każdym słowie, które dobrotliwa, pełna macie­rzyńskich uczuć Maria Teresa do niej kierowała, dopatry­wała się podejrzliwa kobieta ukrytego ostrza, jakiegoś tyl­ko być może dla jej męża zrozumiałego ataku. Marzyła o przyszłej władzy w lepszych dniach. Oświadczenie ma­dziarskiej Partii Niezawisłości, którym się w obecności Franciszka Ferdynanda nie mogła cieszyć, dodało dumnej kobiecie bodźca, by przygotować się do przyszłego stano­wiska, o jakim marzyła. Z wdzięczności wobec opozycyj­nych Madziarów nakłoniła następcę tronu do przyjęcia nauczyciela języka węgierskiego, który miałby małżonków nauczyć tej trudnej obcej mowy. Do Belwederu przybył madziarski duchowny, doktor Józef Lanyi, i zaczął uczyć Zofię. Został także jej spowiednikiem. Zadręczała go przesadnymi wymaganiami co do jego pobożności. Zadrę­czała także służbę, której nakazywała trzy razy dziennie zachodzić do kaplicy i nieustannie przystępować do spo­wiedzi. Belweder stał się najpobożniejszym domem w Wiedniu.

W swych modłach Zofia błagała o łaskę, aby hanieb­ny dzień 28 czerwca został kiedyś przekreślony, a zaprzy­siężone przez Franciszka Ferdynanda zrzeczenie się praw uznane za niebyłe i nieważne. Narody zamieszkujące ce­sarstwo nie pozwoliły jednakże, podobnie jak książę Montenuovo, popaść w zapomnienie deklaracji o zrzecze­niu się praw. Zwłaszcza czescy politycy, rozzłoszczeni sze­roko rozpowszechnianymi bajkami o „czeskiej żonie” na­stępcy tronu, zażądali, aby renuncjacja jeszcze przed koń­cem roku została przedłożona czeskiemu sejmowi krajo­wemu do zatwierdzenia. Konserwatywni wielcy posiada­cze ziemscy w Czechach, wśród których Franciszek Fer­dynand znalazł kilku stronników, sprzeciwiali się temu

oświadczając, że renuncjacja nic nie obchodzi sejmu kra­jowego. Rząd austriacki podzielał punkt widzenia konser­watywnych wielkich posiadaczy, wszelako wkrótce po Nowym Roku przedłożył renuncjację Radzie Państwa. W czasie .burzliwego posiedzenia austriackiego parlamentu poseł doktor Kramar zażądał w imieniu młodoczechów, żeby przedłożono renuncjację czeskiemu sejmowi krajo­wemu. ponieważ prawno-państwowe kompetencje co do następstwa tronu w historycznie czeskich krajach należą do sejmu czeskiego. Młodoczeski poseł skorzystał z okaz­ji, by pojawiło się na tapecie czeskie prawo państwowe, którego cesarz, wzbraniający się koronować w Pradze na króla Czech, nie uznawał.

Franciszek Ferdynand, podobnie jak cesarz i każdy austriacki rząd, był przeciwnikiem czeskiego prawa pań­stwowego, chociaż nie nienawidził Czechów. Postawa cze­skich polityków, którzy chcieli jego oświadczenie o zrze­czeniu się praw przypieczętować w czeskim sejmie jako po wsze czasy wiążący obowiązek, przekształciła go we wroga Czechów. Znienawidził posła doktora Kramara i młodoczechów, a jeszcze bardziej znienawidził profesora Masaryka, najwybitniejszego myśliciela czeskiego narodu. Masaryk był co prawda przeciwnikiem młodoczechów, ale niedawno założył własną partię, partię realistów, któ­ra wydawała się następcy tronu bardziej zdradziecka od każdej innej czeskiej partii, gdyż Masaryk wyraźniej, niż to było w młodoczeskim programie, wysuwał na plan pierwszy czeskie prawo państwowe w najgłębszym powią­zaniu z zagadnieniami językowymi oraz gospodarczymi i społecznymi potrzebami narodu czeskiego. Masaryk, któ­ry jako polityk, filozof i wychowawca narodu propago­wał humanizm pozbawiony wszelkich frazesów, był w oczach następcy tronu nie tylko godnym nienawiści przeciwnikiem jedności Austrii, ale także najniebezpiecz­niejszym wrogiem Kościoła.

Czeskie prawo państwowe było żądaniem Czechów, przeciwko któremu Habsburgowie bronili się całą mocą władzy państwowej od czasu bitwy pod Białą Górą. Cze­

si, którzy po tej nieszczęsnej bitwie stracili swą państwo­wą, polityczną, narodową i kulturalną niezależność, żąda­li od Habsburgów, którzy ich pozbawili wolności, przy­znania, w ramach monarchii, politycznej, narodowej i kul­turalnej autonomii dla historycznych krajów korony cze­skiej. Orędownicy czeskiego prawa państwowego życzyli sobie, żeby cesarz Austrii, na znak uznania tegoż prawa, koronował się w Pradze na króla Czech. Te żądania, od­rzucane zawsze przez rząd i na pozór uśpione, odżyły na przełomie wieku. W pierwszych dniach ostatniego roku stulecia został w Austrii premierem człowiek zdolny, od­rzucający wszelkie skostniałe systemy rządzenia, doktor Ernest von Koerber. Nowy szef rządu, który starał się opanować trudności polityki wewnętrznej Austrii, chciał podjąć poważną próbę zawarcia układu z Czechami, speł­niając niektóre istotne żądania czeskie, ale bez narażania państwa na osłabienie i irytowania Niemców. Franciszek Ferdynand przed swoim ślubem obserwował milcząco wy­siłki Koerbera, posiadającego zaufanie cesarza. Gdy mło- doczesi zażądali przedłożenia renuncjacji następcy tronu czeskiemu sejmowi, rozgniewany arcyksiążę zaczął ze straszliwą zaciętością walczyć przeciwko czeskim praw- no-państwowym żądaniom. „Jeśli teraz ustąpimy Cze­chom”, pisał do austriackiego premiera, „będziemy z ni­mi paktować i poczynimy im ustępstwa w kwestii naro­dowościowej, wszystko będzie stracone..." W długich li­stach i telegramach Franciszek Ferdynand domagał się od premiera, aby zwrócił cesarzowi uwagę na czeskie nie­bezpieczeństwo. Cesarz, pisał Franciszek Ferdynand, mu­si oprzeć się na Niemcach. „Czesi powrzeszczą, ale w końcu muszą dać spokój, zwłaszcza jeśli będą izolowani".

Koerber nie osiągnął żadnego sukcesu i nie przybliżył rozwiązania kwestii narodowościowej. Franciszek Ferdy­nand pozostał za kulisami; jego współwina za niepowo­dzenie rokowań była nie do udowodnienia. Ponieważ jed­nak Koerber, jeśli wymagała tego dyplomatyczna takty­ka, w razie potrzeby grał w otwarte karty, Franciszek Ferdynand wkrótce pozyskał sławę człowieka szalenie

nienawistnego Czechom. Gdyby następca tronu zastano­wi) się. jak niepomyślnie zaczął kształtować się jego sto­sunek do narodów monarchii, musiałby go ogarnąć strach. Jego wielki plan federalizacji, który od czasu po­bytu w Ameryce stał mu przed oczyma, już w momencie powstania opierał się na z gruntu fałszywej koncepcji; by­ło rzeczą niemożliwą obiecać narodom językową i kultu­ralną niezależność, a jednocześnie utrzymać niemiecki w charakterze języka państwowego i wojskowego. Franci­szek Ferdynand chciał jakoś przerzucić pomost między tymi nie dającymi się pogodzić przeciwieństwami, ale nie­określone ,jakoś” oznaczało przecież tylko niejasność i niewykonalność idei, dzięki której chciał narody Au- stro-Węgier zadowolić i uszczęśliwić.

Nie miał na razie żadnej możliwości wystąpienia ze swą ideą i przedstawienia narodom monarchii swego poli­tycznego credo. Musiał pozostać niewidzialny, ponieważ cesarz sobie tego życzył. Zmuszony koniecznością powie­rzenia rzeczy ich biegowi, musiał pozostać nie zapisaną kartą, człowiekiem bez władzy, bez wpływów, bez twarzy. Niczego jeszcze nie uczynił, niczego jeszcze nie dokonał. Jednakże już teraz prawie wszystkie narody monarchii uważały go za swego wroga: Madziarzy, Czesi, Polacy, którym Gołuchowski ustawicznie napędzał strachu przed przyszłym cesarzem, Włosi i południowi Słowianie, prag­nący się uwolnić od habsburskiego panowania, Niemcy, którzy słuchali hasła „Oderwać się od Rzymu!” — wszys­cy oni nienawidzili go lub traktowali nieufnie, wszyscy oni bali się, że po śmierci starego cesarza zasiądzie na tronie niebezpieczny dla nich człowiek, średniowieczny despota. Nikt go jeszcze nie znał, ale wszyscy już się go bali. Nie zaczął jeszcze publicznej działalności, a już był wrogiem publicznym znienawidzonym przez wszystkich.

Jak do tego doszło? Jak to się mogło stać? Tej zimy, pierwszej, jaką spędzał w Belwederze, zastanawiał się czę­sto w długie wieczory nad swym losem. Nie wierzył w moc przeznaczenia, był pobożny, wierzył w boską opatrz­ność. To właśnie opatrzności chciał się pobożnie poddać.

Nad losem jednak pragnął panować. Był teraz zdrowym, mocnym, rasowym mężczyzną o szerokich barkach i kar­ku; rosnąca siła czyniła go coraz bardziej nieokiełznanym. To wstyd i hańba, że musi znosić bezczynnie zakorzenio­ne w państwie niedbalstwo! Niecierpliwy, nieokiełznany czekał na śmierć cesarza. Niecierpliwy, nieokiełznany szkicował plany, które narodom monarchii miały zgoto­wać szczęśliwą przyszłość. Chciał zrobić porządek, chciał być człowiekiem porządku. Ale niecierpliwy, nieokiełzna­ny czuł niejasno, że jego własne serce i głowa, i jego myśli są w nieładzie. Był w nim chaos, który jego przodka, ży­jącego w świecie urojeń cesarza Rudolfa 11. skłonił do niebezpiecznych eksperymentów z truciznami. Ciemny i niebezpieczny był świat napełniony jadem, nasycony nie­nawiścią i wrogością. Istniało tylko jedno oparcie w tym ciemnym, niebezpiecznym świecie: Zofia, ukochana kobie­ta. Franciszek Ferdynand siedział przy kominku i mocno trzymał jej dłoń. Śledził niewidzialną wagę opatrzności, nierówno obciążone szale: na jednej piętrzyła się przera­żająco nienawiść całego świata, na drugiej spoczywała mi­łość kobiety. Miłość kobiety przeważała szalę.

ŚMIERTELNY GRZECH

Sufragan, doktor Marschall, popadł w niełaskę. Jego an­tagoniści i zawistnicy wśród wysokiego kleru konstatowa­li z niesmakiem, że do Belwederu nie zawezwano żadnego innego dostojnika kościelnego, aby zastąpił dawnego po­wiernika i nauczyciela następcy tronu. Nie austriacki du­chowny, ale Madziar żył w Belwederze, działał jako spo­wiednik i nauczyciel, umacniał swoją pozycję. Kler au­striacki wiedział wprawdzie, że to nie arcyksiążę, lecz jego żona zaprosiła do Belwederu madziarskiego prałata, dok­tora Lanyia — głównie dla nauki języka — ale dlatego właśnie groźba, że austriackie duchowieństwo nie odzyska

już wpływu na przyszłego cesarza, była całkiem realna. Tymczasem książęta Kościoła, którzy podtrzymywali ce­sarza w jego walce przeciw hrabiance Chotek, nie chcieli zrezygnować z Franciszka Ferdynanda. W stosunku na­stępcy tronu do Kościoła katolickiego nie zaszła właści­wie żadna zmiana, gdyż Franciszek Ferdynand pozostał pobożnym katolikiem, a jego arcypobożna żona miała gorące pragnienie, by umacniać go w tej pobożności. Zbawiciel i Matka Boża byli jedynymi siłami, jakim ufali pan i pani z Belwederu; ich jedynym oparciem w walce przeciw wrogiemu światu była modlitwa. Nie wolno było klerowi stracić tak pobożnego, wierzącego pana.

Ale jak go odzyskać? Jak mu udowodnić, że on i Kościół nie mogą żyć w niezgodzie? Kościół był zagrożo­ny, jego nieprzyjaciele nie próżnowali, zachęcani i gnani do przodu przez niebezpiecznego ducha nowych czasów. Wprawdzie znienawidzony przez klerykałów liberalizm nie miał już takich wpływów jak jeszcze za czasów na­stępcy tronu Rudolfa, najwyższego protektora liberałów, ale nowi wrogowie, których kler musiał się obawiać, wy­dawali się daleko groźniejsi. Wszechniemcy, Austriacy o orientacji niemieckonarodowej i socjaldemokraci, chociaż nawzajem uparcie się zwalczali, mieli jednak istotny, wspólny zamiar, jeden wspólny interes: ograniczyć władzę Kościoła. Robotnicza socjaldemokratyczna partia Austrii, która na zjeździe w Wiedniu zastąpiła stary program z Hainsfeld „Programem wiedeńskim”, zyskiwała pod świa­domym celu kierownictwem swego przywódcy, doktora Wiktora Adlera, coraz większe wpływy wśród mas robot­niczych. Dla źle opłacanych robotników, którym przed­siębiorcy z zimną krwią kazali głodować, jeśli tamci zda­wali się bez walki na samowolę swych wyzyskiwaczy, by­ło jasne, że Bóg im nie pomoże, jeśli sami sobie nie po­mogą. Wielkie niebezpieczeństwo, które groziło klerowi w Austrii, pochodziło jednak w mniejszym stopniu od so­cjaldemokratów niż od wszechniemców. Socjaldemokra­tyczni robotnicy nie nienawidzili Kościoła, tylko wyzyski­waczy, którym nie chcieli być dłużej wydani na łup; wal­

czyli | głodem, nędzą, niedolą niegodnego człowieka by­towania. Wszechniemcy natomiast — a wraz z nimi Au­striacy orientacji niemieckonarodowej — nienawidzili Koś­cioła katolickiego. Ich hasło brzmiało: „Oderwać się od Rzymu!” Masowo występowali z Kościoła katolickiego i przechodzili na protestantyzm. Oni to byli wrogami Au­strii; oni nie chcieli katolickiej Austrii, lecz jednych, obej­mujących wszystkie niemieckie obszary w Europie Wiel­kich Niemiec lub, jak je nazywali, Wszechniemiec. Te Wielkie Niemcy, jak sobie życzyli, miały się stać potęż­niejsze od wszystkich państw świata i zająć w Europie przodujące, budzące szacunek miejsce.

Przeciwko tym partiom walczyła tymczasem skutecz­nie niemiecka partia chrześcijańsko-społeczna, której przywódcą był burmistrz Wiednia, doktor Lueger. Bar­wami tej partii były barwy Austrii: czarna i żółta. Wie­deński burmistrz, którego wyboru nie chciał cesarz za­twierdzić przez lata, bronił Austrii i cesarza przed wroga­mi. Lueger był ostoją cesarza, przede wszystkim jednak ostoją zagrożonego Kościoła.

Natarcie, któremu Kościół opierał się, groziło również wstrząsem potężnej partii chrześcijańsko-społecznej; dlate­go Kościół i partia z lękiem patrzyły w przyszłość. Kler i partia chrześcijańsko-społeczna nie mogły w tak ciężkim położeniu rezygnować z życzliwości przyszłego cesarza. Skoro ich pośrednik, sufragan doktor Marschall, nie miał już wstępu do Belwederu, trzeba było stworzyć inne połą­czenie między partią i następcą tronu. Lueger, którego popularność była dla następcy tronu równie mało przyje­mna jak dla cesarza, nie mógł przyjąć roli pośrednika. Kilku przedstawicieli kleru i partii chrześcijańsko-społecz­nej, niepewnych wyniku, udało się do Belwederu przed zwołaniem zjazdu katolików i poprosiło następcę tronu, by został protektorem Katolickiego Towarzystwa Oświa­towego, w którego rozwoju partia chrześcijańsko-społecz- na była żywotnie zainteresowana. Gdyby Franciszek Fer­dynand przyjął ten protektorat, byłby z partią głęboko związany.

347

;'/ i H HIż'i: i i

y

Franciszek Ferdynand oświadczył, że przyjmie protek­torat. Jeszcze hardziej zaskakująca niż ten sukces, które­go ani kler, ani Lueger nie oczekiwali, była polityczna przemowa wygłoszona przez następcę tronu do przybyłej delegacji. Powiedział, że nie tylko chętnie przyjmie pro­tektorat, ale nadto będzie energicznie wspierał Katolickie Towarzystwo Oświatowe w koniecznej walce przeciw wszystkim wrogom katolicyzmu. Stanie też w pierwszym szeregu bojowników przeciwko ruchowi głoszącemu hasło „Oderwać się od Rzymu”, co oznacza: „Oderwać się od Austrii”. Dlatego ruch pod hasłem „Oderwać się od Rzy­mu” jest winny zdrady stanu.

Ta przemowa, za zezwoleniem następcy tronu opubli­kowana w gazetach, była wypowiedzeniem wojny. Wszystkie partie austriackie, które zwalczały program chrześcijańsko-społecznych, gwałtownie zaatakowały na­stępcę tronu. Wszystkie oświadczyły w austriackim parla­mencie, że następca tronu nie miał prawa zostać protek­torem Katolickiego Towarzystwa Oświatowego, które chce organizować szkoły wyznaniowe, co w myśl konsty­tucji nie jest dozwolone. Ostry język, jakiego używano w stosunku do następcy tronu w interpelacjach poselskich i w prasie, był tylko wówczas zrozumiały, gdy się wiedzia­ło, że napastnicy mogą liczyć na niepopularność atako­wanego arcyksięcia u najjaśniejszego pana.

Cesarz nie interweniował. Wprawdzie zabronił następ­cy tronu wszelkich politycznych wystąpień, ale za tę wal­kę na rzecz katolicyzmu nie chciał go ganić, tym bardziej że Franciszek Ferdynand tym postępkiem zyskał cały le­gion nowych nieustraszonych wrogów. Od tego dnia był w oczach opinii publicznej zdeklarowanym członkiem partii, szermierzem chrześcijańsko-społecznych. Znów zdradził swój wielki przyszłościowy program, którego na­rody jeszcze nie znały, ponieważ odtąd nikt nie mógł mu już uwierzyć, że jego pragnieniem jest pogodzić wszystkie partie i wszystkie ludy monarchii, wszystkim dać równe prawa, wszystkie krnąbrne elementy pozyskać dla wiel- koaustriackiej idei.

Ci, co go nie znali, zapytywali ze zdumieniem, dlacze­go tak zuchwale rzuca wyzwanie partiom; dlaczego nie woli zachować ponadpartyjności swego stanowiska i oka­zywać powściągliwości wobec wszystkich partii; cesarz u- znawał to za najwyższe prawo monarchy. Franciszek Fer­dynand ulegał niejasnej skłonności. Porwany ekstatyczną pobożnością żony, czuł wewnętrzną potrzebę, by pogrozić pięścią bluźniercom i wrogom Kościoła katolickiego. 1 czuł potrzebę, by wszystkim wrogom Austrii, zwłaszcza zaś wszechniemcom, którzy państwo Habsburgów chcieli wydać Bismarckowi i wcielić do założonego przez niego państwa, już teraz niedwuznacznie powiedzieć, że jako ce­sarz nie zniesie ich knowań.

Chrześcijańsko-społeczni nie lekceważyli wielkości sukcesu, odniesionego zresztą bez trudu; ale Franciszek Ferdynand nie stał się ulubieńcem mieszczaństwa, które wstępowało do partii chrześcijańsko-społecznej. Pozostał dla ludu obcy, niewidoczny. Ulubieńcem ludu był i pozo­stał Lueger. Franciszek Ferdynand mniej był żądny popu­larności niż cesarz; nie łubiany arcyksiążę nie zabiegał u ludu o przychylność, której mu odmówiono z tajemni­czych, nie znanych dlań powodów. Ale zazdrościł innym popularności. Zazdrościł jej także burmistrzowi, doktoro­wi Luegerowi, którego musiał teraz uważać za swego so­jusznika i współtowarzysza walki. Gdy „piękny Karol"

tak nazywały burmistrza wiedenki, które do „pięknego Ottona”, „pięknego arcyksięcia", wzdychały, ale się go bały, do Luegera zaś wzdychały i go kochały — gdy pię­kny, postawny, pewny siebie doktor Karol Lueger zjawił się w Belwederze, aby jako przywódca partii chrześcijań- sko-społecznej podziękować następcy tronu za okazanie nieocenionej pomocy, Franciszek Ferdynand poczuł, sam sobą zdumiony, że w jego sercu gorzeje bezmierna za­zdrość. Stał przed nim pięćdziesięciosiedmioletni mężczyz­na, od którego był dziewiętnaście lat młodszy. Trzydzie- stoośmioletni następca tronu, imponująco barczysty, o kwitnącym wyglądzie mężczyzny w pełni życia, stojąc na­przeciw zbliżającego się już do wieku starczego burmi-

strza miał tymczasem męczące, zawstydzające uczucie, że gra rolę słabszego. Franciszek Ferdynand pocieszał się tłumacząc sobie, że nigdy nie zabiegał o łaski ludu jak tamten i że jest rzeczą niegodną Habsburga zazdrościć politycznemu kuglarzowi taniego sukcesu czy niestałej mi­łości pospólstwa. Ale w głębi serca czuł jednakże zawiść, zazdrość, zawstydzenie, a jego krytycyzm chciwie po­chwycił okazję, aby wziąć pod lupę wielce sławiony urok tej osobistości, u której stóp od wielu lat leżał namiętnie za­kochany, kapryśny Wiedeń.

Lueger stał w swobodnej postawie przed następcą tro­nu. Ondulowana z próżności, starannie uczesana broda burmistrza przykuła wzrok krytycznie obserwującego ar- cyksięcia, który zdziwił się, że pięćdziesięciosiedmioletni mężczyzna tylko tak nieznacznie posiwiał. Prawdopodob­nie farbuje włosy, pomyślał Franciszek Ferdynand i za­chwyciła go myśl, że tamten nie ma ani jednego prawdzi­wego włosa. Został w tym przekonaniu umocniony, gdy usłyszał gładkie, swobodne wystąpienie burmistrza, które zbyt swobodnie, zbyt gładko, przez bezbłędny wiedeński dialekt miło modulowanym głosem przeszło w bardziej serdeczną mowę. Franciszek Ferdynand pomyślał: Ten człowiek przygotował na dziś pewną pozę: męska duma przed królewskim tronem, ale na podstawie intymnego równouprawnienia, do którego, jak sądzi, wolno mu roś­cić sobie prawo jako królowi ludu. Mów tak pięknie da­lej, mnie tym nie.ujmiesz, prostacki plebejuszu. Burmistrz uśmiechał się; jego chytre oczy — czyżby to było złudze­nie? — mrugały do arcyksięcia, wydawały się mówić: Wiem, że nie potrafię cię otumanić, nie chcę też tego; ale wszyscy inni pozwalają mi się otumanić, dlatego jestem ulubieńcem ludu. Grajmy więc bez obawy swoje role, ty swoją i ja swoją; moja podoba mi się bardziej.

Lueger mówił o najbliższych celach partii, o przycią­gającej sile wielkoaustriackiej idei i o nadziejach, z jakimi cała Austria śledzi każdy krok następcy tronu. Jest szcze­gólnie chwalebne, gawędził coraz lżejszym tonem bur­mistrz, że dostojny pan wobec opinii publicznej nie tylko

użyczył swego poparcia Katolickiemu Towarzystwu Oświatowemu, lecz pragnie z nim rzeczywiście współ­pracować. Błahostkami codziennej polityki nie będą natu­ralnie obciążać wysokiego protektora, ale przy ważnych okazjach ośmielą się zapukać do Belwederu; już sama świadomość, że można polegać na takiej pomocy, potęż­nie wzmocni partię. Panowie przeciwnicy, „schónerianie” tak samo jak socjałowie, ci śmieszni ludzie wszelkiej maś­ci są tacy odważni, bo cesarz życzy sobie, żeby się z nimi obchodzono w rękawiczkach. Partia wierzy teraz, że na­stępca tronu — pardon, to brzmi może jak pochlebstwo, znana jest niechęć Jego Cesarskiej Wysokości do pochleb­czych frazesów, ale co prawda, to prawda i trzeba to po­wiedzieć — partia wierzy więc, że następca tronu jest oso­bowością niezwykle energiczną i dlatego będzie sobie ży­czył, żeby uderzyć bezwzględnie i bez skrępowania, jeśli ta banda stanie się bezczelna. I w tej myśli...

...wznoszę swój kielich, dodał w myśli Franciszek Fer­dynand i uśmiechnął się; burmistrzowi zdawało się rze­czywiście brakować tylko kielicha z szampanem, aby przemycić do sali audiencyjnej nastrój wesołego, od daw­na już nieoficjalnego bankietu.

Drogi panie burmistrzu — powiedział Franciszek Ferdynand — nie wolno panu zapominać, że z powodu mego stanowiska jestem zmuszony pozostać tymczasem niemym obserwatorem.

Oczywiście, Wasza Cesarska Wysokość, o tym wszyscy wiemy. Ale to przecież nie będzie trwało wiecz­nie. Cierpliwość jest panią rzeczy.

Jakże on mnie poklepuje po ramieniu, pomyślał Fran­ciszek Ferdynand. I jak pochlebczo zjednuje mnie swym głosem. Wyobraża sobie zapewne, że jego nieprzeparta si­ła upoi mnie jak sklepikarzy i ich córki, których jest bo­żyszczem.

Jak pan to właściwie robi — spytał, na pół ziryto­wany, na pół rozbawiony — jak pan dochodzi do tego, że może pan wyczyniać z ludźmi, co pan chce?

Mój Boże, Wasza Cesarska Wysokość — Lueger

roześmiał się schlebiająco — mówię ludziom, co myślę, bez ogródek. Prosty człowiek rozpoznaje we mnie proste­go człowieka z ludu, dlatego mi ufa.

To bezczelność powiedzieć mi coś takiego, pomyślał Franciszek Ferdynand. Rozdrażniony, ałe wciąż jeszcze uśmiechając się, zauważył:

- Ja nie myślę teraz o pańskich zwolennikach, raczej

o ludziach, którzy powinni być pańskimi przeciwnikami. Przyszło mi na przykład do głowy, że pan, w przeciwień­stwie do mnie, w pewnych żydowskich gazetach ma sto­sunkowo dobrą prasę. A przecież ze swego antysemityz­mu nie robi pan żadnej tajemnicy; antysemityzm zawarty jest przecież w pańskim programie.

Zgadza się, Wasza Cesarska Wysokość — zaśmiał się Lueger — nie mogę się skarżyć na żydowskie gazety. To jednak łatwo wyjaśnić. Nie wiem, czy Waszej Cesar­skiej Wysokości wiadomo, co zazwyczaj mówię Żydom, którzy do mnie przychodzą: „Jeśli ktoś tutaj jest Żydem, to z pewnością ja!”

Franciszek Ferdynand zawtórował mu śmiechem.

Po tej audiencji miał gorzkie uczucie, że szczwanemu, zarozumiałemu ulubieńcowi wiedeńczyków zgotował no­wy tryumf. Nigdy nie będę próbował stać się łubianym, postanowił. Za mną nigdy nikt nie pójdzie dobrowolnie, jak idzie za tym plebejuszem. Mnie nie będzie lud kochał, mnie będzie się bał. To jest rola przeznaczona dla mej na­tury. Miłość znajdę tylko u Zofii.

Pojechał z nią do Konopisztu. Jeszcze raz, jak często dotąd, Wiedeń go rozczarował. Jego polityczne wystąpie­nie było rzeczą chybioną, przysporzyło mu miliony wro­gów, doktorowi Luegerowi zaś przyniosło wielki sukces. Rozczarowany arcyksiążę chwytał strzelbę i polował cały­mi dniami, zabijając tysiące zwierząt. Gdy jego żądza mordu została zaspokojona, wziął nożyce ogrodowe i za­jął się różami w Konopiszcie. W ciepłe wieczory wiosenne siadywał z Zofią w parku i zapominał, że jest niezadowo­lony.

Zofia w rok po ślubie powiła mu córkę. Cieszył się, że

pierworodne dziecko nie jest synem. Myśl o tym, że syn jest wyłączony z dziedzictwa tronu, przygnębiała go. Cór­ka była symbolem domowego spokoju, szczęścia rodzin­nego, co musiało mu wynagrodzić wszystkie rozczarowa­nia.

Czule ogarniał spojrzeniem obraz: matka i dziecko. Czule obejmował ramieniem ukochaną kobietę, która go skłoniła, by jeszcze przed początkiem lata wycofał się z nią w wiejskie zacisze. Niepokoiła się stanem jego ner­wów; w pierwszym roku małżeństwa poznała jego wybu­chy wściekłości, eksplozje porywczości i była głęboko przerażona, bo rozpoznała zimny, poza zmysłami i zmys­łowością gorejący ogień jego ciężkiej krwi, krwi posęp­nych przodków, ową straszliwą obcość, która pojawiała się i znikała, znikała i wracała znowu. Ogarnęło ją niejas­ne podejrzenie, że jest za mało wrażliwa, za mało ma fan­tazji, by wniknąć w ognistą ciemność jego obcości; że ja­ko kochanka jest zbyt przyziemna, zbyt po chłopsku ocię­żała, by wyrwać go z samotności. Ale swą macierzyńską czułością mogła mu pomóc, mogła go uszczęśliwić. Nie rozpaloną i rozpalającą kochanką, ale istotą pełną macie­rzyńskich uczuć mogła dla niego być i pozostać. Do jej macierzyńskiej natury powinien się uciekać jego niecierp­liwy, głęboko przez niepokój odziedziczonej krwi w/bu­rzony duch. Franciszek Ferdynand uciekał do matki i dziecka i pozwalał się ukoić.

Robił pocieszające porównania. Cesarz — czy cieszył się kiedykolwiek szczęściem rodzinnego życia? Nigdy. A następca tronu, Rudolf? Nigdy. A Otto, biorący życie lekko, niefrasobliwy brat, który unieszczęśliwial swą żonę od pierwszego dnia małżeństwa? Nigdy nie zakosztowali tego szczęścia, by w osobach żony i dziecka objąć cały świat. Był szczęśliwszy niż oni wszyscy. Szczęście rodzinne stanowiło najwyższą, jedyną prawdę.

Ale dni były długie i długie były noce. W ciągu dłu­gich dni, w ciągu długich nocy często czuł się przesycony rodzinnym szczęściem. Niepokój krwi okazywał się potęż­niejszy niż spokój cichego rodzinnego szczęścia. Tkwię tu­

taj. myślał, przede mną ogromne zadania, a niczego je­szcze nie dokonałem. Nie mogę się poruszyć. Siedzę na wygnaniu, odgrywam szczęśliwego ojca rodziny i muszę przyglądać się bezczynnie, jak moje państwo, którym źle zarządza starzec dbający tylko o swój regularny stolec, jest rujnowane przez bezwzględnych, agresywnych wro­gów. Czyż jestem psem, któremu można nałożyć kaga­niec? Czyż nie jestem człowiekiem, którego Bóg powołał, by odnowił chwałę starego panującego rodu i wielkiego cesarstwa? Moja młodość minęła, nie jestem już młodym człowiekiem, co stało się z moimi nie wykorzystanymi si­łami? Czyż nie zostały stracone jak moje nie wykorzysta­ne lata, jak moja nie wykorzystana młodość? Czy mam tak siedzieć i czekać bezczynnie, aż będę stary i zrezygno­wany? Raczej umrzeć!

Zofia słyszała jego skargi, rozumiała go dobrze. Ubo­lewała nad jego niezadowoleniem, nie zaspokojoną pasją tworzenia. Nigdy nie opuszczała jej dręcząca myśl, że ona jest wielką przeszkodą na jego drodze życiowej. Z jej po­wodu poróżnił się ze światem, z jej powodu nie mógł się poruszać, zdobywać krok- po kroku władzy, którą cesarz być może oddałby sam, gdyby Franciszek Ferdynand miał więcej przyjaciół, a mniej wrogów. A jak bezczelni byli ci wrogowie! Jak bezwstydnie lekceważyli i wyszydza­li pragnienia i przekonania przyszłego cesarza! Jak złośli­wie współpracowali ze sobą, aby go trzymać z daleka od wszelkiej działalności!

Czego mu przede wszystkim brakowało, to działalnoś­ci. Zastanawiała się: Czym mógłby się zajmować? Polo­wanie, pielęgnacja ogrodu różanego to nie były zajęcia, które mogły wypełnić mu czas. W Wiedniu oczekiwały go tylko zmartwienia i przykrości, tam nie można było na razie liczyć na sukces. Zastanawiała się: Co robię, by go czymś zająć, by go rozerwać, by stworzyć wentyl dla jego niepokoju i niecierpliwości?

Czasami znajdowała okazję, by jego myśli skierować w inną stronę. Czeska Akademia, której był protektorem, przysłała z Pragi listę osób, jakie proponowano powołać

na członków Akademii. Tę listę Franciszek Ferdynand miał zaaprobować. Zofia odkryła na liście nazwisko pisa­rza, o którego kacerstwie donosiły niedawno gazety. Pi­sarz nazywał się hrabia Lew Tołstoj. Wystąpił on przeciw Kościołowi katolickiemu, przeciw armii, przeciw istnieją­cemu porządkowi świata. Zofia porozmawiała z Francisz­kiem Ferdynandem o heretyckim rosyjskim pisarzu, któ­rego chciała uczcić czeska Akademia. Franciszek Ferdy­nand skreślił nazwisko Tołstoja z listy i napisał do Pragi, że bluźnierca nie może być powołany na członka Akade­mii. Czeska Akademia musiała się zastosować do jego ży­czenia. Szwagier Zofii, hrabia Jarosław Thun-Hohenstein, powiadomił ich kilka dni później, że w Akademii panuje oburzenie i bezgraniczna wściekłość. Franciszek Ferdy­nand roześmiał się. Zofia tryumfowała: ukochany mąż miał rozrywkę.

Ale takie okazje nadarzały się rzadko.

Arcyksiążę mówił często pochlebnie o pułkowniku Conradzie von Hötzendorf, któremu zawdzięczał w Opa­wie kilka przyjemnych godzin. Z okazji podróży inspek­cyjnej na manewry odbywające się na Pobrzeżu spotka! znów tego oficera, który tymczasem został brygadierem w Trieście, miał jednak mało czasu, by z nim porozmawiać. Wkrótce potem znów został rozłączony z Zofią w czasie cesarskich manewrów na Węgrzech i wśród generałów, z którymi spędzał dni ćwiczeń, czuł się osamotniony i nie­szczęśliwy. Pisał do Zofii listy, które zdradzały wielkie przygnębienie. Podsunęła mu myśl, żeby spróbował się dowiedzieć, czy przypadkiem ten osobliwy baron Conrad,

o którym mówił niezwykle ciepło, nie przebywa gdzieś na terenie manewrów. Była to dobra rada. Conrad odnalazł się w nędznej wiosce. Franciszek Ferdynand pojechał lam natychmiast i zaprosił zaskoczonego oficera na przejażdż­kę powozem.

Podczas tej przejażdżki rozstrzygnął się los Conrada. Opowiedział arcyksięciu, że w ostatnich latach na wło­skiej granicy wiele się zmieniło, włoskie przygotowania do wojny znów zrobiły duży postęp, a irredenta podejmuje

wciąż nieskrępowane wypady przeciw Austrii. Wyciągnął notatnik i naszkicował przerażający obraz zbrojeń i bu­dowli fortyfikacyjnych po drugiej stronie granicy.

Gdybyśmy mieli takiego człowieka w Wiedniu, na wpływowym stanowisku... pomyślał Franciszek Ferdy­nand. I powiedział:

- Wierzę panu, ale jak długo mamy w monarchii tak wiele skłóconych narodowości, nie możemy wykonać ża­dnego ruchu. Kto właściwie byłby godny zaufania, gdyby doszło do wojny? Co sądzę o Madziarach, wie pan dob­rze. O południowych Słowianach i Włochach opowiada mi pan teraz te budzące zgrozę historie. Na Czechach też właściwie trudno polegać; niech pan tylko pomyśli o tej wstrętnej komedii, którą młodoczesi ustawicznie odsta­wiają w Wiedniu. Teraz dochodzi jeszcze to, że Niemcy swym hasłem „Oderwać się od Rzymu” chcą nam zepsuć nawet naszych dzielnych niemieckich żołnierzy. A więc skąd właściwie mamy wziąć niezawodny element na wy­padek wojny?

Conrad uśmiechnął się.

Wasza Cesarska Wysokość, w przypadku wojny oni wszyscy będą posłuszni, jeśli się ich jak trzeba potrak­tuje. Stary Grillparzer napisał o tym kiedyś nadzwyczaj rozumnie; jeśli Wasza Cesarska Wysokość pozwoli, przy­toczę fragment tego wiersza, wyuczyłem się go na pamięć, bo niezwykle mi się spodobał:

Gdy dobry Bóg stwarzał Madziarów i Słowian,

Nie wiedli o słowa złych sporów, o nie!

/ pójdą, choć Niemca poderwie ich mowa.

Bo: „Naprzód”, rozumie i Węgier, i Czech.

Bardzo pięknie; ale niech pan to powie Madzia­rom, drogi panie! Nie, dopóki kwestia narodowościowa nie będzie rozwiązana, widzę naszą przyszłość w czarnych barwach.

Mimo to. Wasza Cesarska Wysokość, nie będziemy mogli uniknąć wojny. Potrzebujemy silnej armii, to naj-

ważniejsze. Najwyższy czas zacząć reorganizację. Jak dłu­go nie mamy silnej armii, wrogowie za granicą i we­wnątrz kraju pozwalają sobie na każdą nikczemność.

Po tej przejażdżce Franciszek Ferdynand był zdecydo­wany powierzyć w przyszłości baronowi Conradowi naj­wyższe stanowisko w armii. Ale kiedy to nastąpi? Na ra­zie następca tronu nie mógł przedłożyć cesarzowi nawet dużo błahszych propozycji.

Monarcha zawsze z ociąganiem i niechętnie wypełniał życzenia Franciszka Ferdynanda. Kto pojawił się u cesa­rza, by się pożalić na następcę tronu, wysłuchiwany był łaskawie. Gdy cesarz musiał rozstrzygnąć konflikt między następcą tronu a jakimś jego przeciwnikiem, ten ostatni mógł być raczej pewny wygranej.

Na Węgrzech wiedziano o tym. Tam też znajdowano łatwo sporną materię. Każda zagraniczna podróż następ­cy tronu była dla Madziarów mile widzianą materią spo­ru. Czepiali się arcyksięcia nie tylko z nienawiści, ale tak­że z samej radości zabawy. Niebezpieczna zabawa w kot­ka i myszkę z przyszłym królem Węgier cieszyła każde madziarskie serce, każdy nowy konflikt urastał do rangi rycerskiej sprawy honorowej, bardziej zajmującej niż po­jedynek na najtrudniejszych warunkach.

Podróże zagraniczne, które Franciszek Ferdynand po­dejmował przedtem chętnie i z lekkim sercem, stały się po jego ożenku najwygodniejszym pretekstem do upokorzeń. Żona nie mogła mu nigdy towarzyszyć, ponieważ wszyst­kie europejskie dwory stanowczo odmówiły żądaniu, by jego morganatyczną małżonkę przyjmować z pełnymi ho­norami. Zofia, która w Wiedniu i Konopiszcie starała się zachować mądrą powściągliwość wobec wrogiego świata, cierpiała bardzo z tego powodu, że ukochany małżonek sam podróżował do cudzoziemskich stolic. Czyżby skry­cie spodziewała się, że obcy suwerenowie, bardziej wspa­niałomyślni niż stary cesarz, nie będą zważać na nierów­ność urodzenia małżonki swego gościa? Czyżby wierzyła, że obcy suwerenowie stworzą precedens i dadzą dobry przykład wiedeńskiemu dworowi? Być może. I skoro tak

się nie stało. Zofia była bezgranicznie rozczarowana.

A nie mogło się stać, bowiem Franciszek Ferdynand na razie nie odważał się zabrać ze sobą żony za granicę. Miała mu za złe tę ostrożność, która była przecież naka­zem mądrości. Każdy plan podróży zagranicznej sprawiał ambitnej kobiecie boleść i zgryzotę. Że musiała zostać w domu. było upokorzeniem, które po kilku dniach zazwy­czaj przebolała. Bardziej ciążyła jej pewność, że mąż w czasie zagranicznych podróży mocniej niż w kraju odczu­wa różnicę, którą nawet życzliwi mu ludzie jego stanu czynią między małżeństwem równych i nierównych uro­dzeniem. Musiał ukrywać swą żonę, wszędzie trwożliwie i w sposób przykry wystrzegano się przyjęcia do wiado­mości faktu istnienia tej żony — to uprzytomniało mu wciąż na nowo, że nie tylko jego wrogowie uważali, iż popełnił nieprzyzwoity, poniżający czyn, który należy pokryć uprzejmym milczeniem.

Każda podróż za granicę przynosiła jeszcze inne przykrości. Było w zwyczaju, że cesarzowi, a także jego oficjalnemu przedstawicielowi, towarzyszyła w podróżach zagranicznych jednoosobowa madziarska asysta honoro­wa; miało to przypominać światu, że dostojny gość z nad- dunajskiej monarchii reprezentuje nie tylko cesarstwo austriackie, ale także królestwo węgierskie. Gdy Franci­szek Ferdynand niedługo po swym ślubie jechał do St. Petersburga, do cara, który go mianował dowódcą Nad- bużańskiego Pułku Dragonów, magnaci w Budapeszcie podnieśli larum, ponieważ ich wróg powołał do węgier­skiej asysty honorowej człowieka z opozycji, prezydenta Katolickiej Partii Ludowej. Rządzące partie w Budapesz­cie potraktowały ten wybór jako szyderstwo. Ich repre­zentanci udali się do cesarza i zażądali, żeby w miejsce klerykalnego faworyta Franciszka Ferdynanda powołano do asysty honorowej jednego z nich. Cesarz zabronił na­stępcy tronu zabierać do St. Petersburga opozycyjnego polityka. Franciszek Ferdynand uszanował ten zakaz — i pojechał do Rosji bez madziarskiego towarzysza. Gniew Madziarów z powodu tego wyzwania jeszcze wzrósł, gdy

Franciszek Ferdynand wkrótce potem, przed swą podró­żą do Londynu, gdzie miał reprezentować cesarza na ko­ronacji Edwarda VII, stanowczo odmówił wybrania do asysty honorowej któregoś z rządzących magnatów. Ci uznali następcę tronu za zdeklarowanego wroga. Wy­buchła więc otwarta wojna między arcyksięciem i ma­dziarskimi potentatami.

Niezdolny utrzymać dłużej na wodzy swej nienawiści, Franciszek Ferdynand zaprosił do Belwederu kilku znaw­ców prawa państwowego oraz polityków i opowiedział im, co zamyśla zrobić, aby ukarać Madziarów. Zażądał od owych mężów, których dopuścił do tajemnicy, by wy­razili opinię co do wykonalności jego planów. Biegli z wielkim trudem ukryli przerażenie wywołane pomysłami przyszłego cesarza i króla. Oznajmił im bowiem, że zdecy­dował się, natychmiast po śmierci starego cesarza, zadać Węgrom decydujący cios. Król Węgier jest zobowiązany w ciągu pół roku po objęciu panowania złożyć przysięgę, która go wiąże na zawsze. Dlatego Franciszek Ferdynand zamierza dobrze wykorzystać czas między wstąpieniem na tron a złożeniem przysięgi; w ciągu tych sześciu miesięcy przed koronacją w Budapeszcie chce znieść dualizm i wę­gierski parlament. Uzasadnienie dla tej zmiany znalazł w sankcji pragmatycznej, która jasno i niedwuznacznie orze­ka o niepodzielności monarchii. Niepodzielność monar­chii i dualizm są nie dającymi się pogodzić sprzecznościa­mi; dlatego nie poczuwa się do obowiązku respektowania ugody zawartej przez cesarza z Węgrami w 1867 roku.

Zakłopotanie zaproszonych panów było nie do opisa­nia. Nie mieli wątpliwości, że przeprowadzenie tych pla­nów oznaczałoby rewolucję. Skoro magnaci rządzący na Węgrzech rozporządzali siłą militarną, rezultat był nie­trudny do odgadnięcia. Mężowie, których zgodnego orze­czenia Franciszek Ferdynand oczekiwał, byli prawie bez wyjątku Niemcami. Mogło im zależeć na ograniczeniu władzy węgierskich magnatów. Mimo to literalnie zanie­mówili z przerażenia. Najbardziej przeraził ich zamysł Franciszka Ferdynanda, aby swe plany, zmierzające do

359

skończenia z niezależnością Węgier, wprowadzić w czyn przed złożeniem przysięgi. To był — łagodnie mówiąc — podstęp, którego żaden z nich nie mógł zaaprobować. Nie powiedzieli tego następcy tronu, wskazali tylko na to w ostrożnych omówieniach. Nie przejął się zbytnio ich skrupułami: był w swych planach tak niezwykle zacięty, że nie przekonywał go żaden argument. Z konferencji na konferencję jego plany wydawały mu się ponętniejsze, rozbudowywał je, stawał się coraz bardziej pomysłowy. Planował, że najpierw koronuje się w Wiedniu tylko na cesarza Austrii i na tę koronację zaprosi wszystkich euro­pejskich suwerenów. Natomiast na koronację na króla Węgier nie myśli zapraszać ani żadnej głowy' państwa, ani w ogóle żadnego przedstawiciela zagranicznych władz. Aby jeszcze mocniej podkreślić, że koronacja na króla Węgier nie ma żadnego znaczenia, planował po uroczy­stościach w Budapeszcie ukoronować się także w Pradze na króla Czech; ta trzecia koronacja powinna Madziarom pokazać, że w strukturze uwolnionej od ciężaru dualizmu monarchii mają do odegrania rolę nie większą niż Czesi i każdy inny naród w państwie Habsburgów. Niemieccy politycy, którym Franciszek Ferdynand zdradził ten plan, oponowali, że koronacja w Pradze to po prostu uznanie historycznego czeskiego prawa państwowego, 1 czym Habsburgowie zawsze walczyli, a więc bezprzykładny tryumf i zwycięstwo Czechów. Franciszek Ferdynand od­parł, że to będzie humbug; ani mu w głowie uznać to „śmieszne czeskie prawo państwowe”. Koronacja w Pra­dze będzie tylko demonstracją skierowaną przeciwko Wę­grom. Wszystko, co planuje, ma na celu odebranie Madziarom ich stanowiska mocarstwowego i danie praw uciskanym przez Madziarów narodom Węgier, praw, któ­rych magnateria bezprawnie ich pozbawiła. Reformy chce zresztą rozpocząć nie dopiero po wstąpieniu na tron, ale możliwie dużo wcześniej. Wszędzie słyszy się wołanie o reformę prawa wyborczego, zarówno w Austrii, jak i na Węgrzech. W Austrii będzie się energicznie przed tym bronił; na Węgrzech zaś chce możliwie szybko taką refor­

mę wymusić. Im starszy będzie cesarz, tym bliższy stanie się moment, który będzie sprzyjał temu przedsięwzięciu. Franciszek Ferdynand wskazał na fakt, że Madziarzy wedle swej własnej statystyki stanowią na Węgrzech mniejszość, zaledwie czterdzieści pięć do czterdziestu sześ­ciu procent ludności. Mimo to posiadają w węgierskim parlamencie nie mniej niż osiemdziesiąt procent wszyst­kich mandatów. Nowe prawo wyborcze powinno dać pokrzywdzonym Chorwatom, Niemcom, Rumunom, Sło­wakom, Serbom i Rusinom sprawiedliwy udział we wła­dzy na Węgrzech, a madziarski naród panów przekształ­cić w mniejszość, w jakiej się rzeczywiście znajduje.

Wśród znawców prawa państwowego i polityków, wtajemniczonych przez Franciszka Ferdynanda w jego plany, znajdował się tylko jeden, który go zachęcał. Byl to człowiek znany następcy tronu od dawna: baron Maks Włodzimierz von Beck. Ten dobry urzędnik — siedział w wiedeńskim ministerstwie rolnictwa — przed wieloma laty wykładał młodemu arcyksięciu podstawy prawodawstwa. Od tej pory był często zapraszany do Konopisztu, aby in­terweniować w procesach między porywczym, upartym arcyksięciem a administratorami jego dóbr. Beck był spo­kojnym człowiekiem, mądrym człowiekiem, człowiekiem kompromisu. On, którego świat prawniczy cenił i uzna­wał za jednego z najzdolniejszych i najbardziej wykształ­conych znawców i interpretatorów prawa, uważał to pra­wo za zdolną do przystosowania się instytucję, która je­dynie pozostając w stanie rozwoju może się okazać praw­dziwie przydatna. Skostniałe prawo, czyli trzymanie się tylko litery prawa, było w oczach Becka przeżytkiem i dopustem bożym; ponieważ takie prawo mogło ewentual­nie być lub stać się skostniałą nieprawością, a przed tym pobożny katolik odczuwał religijną obawę. Wiedza praw­nicza nie była w ujęciu Becka żadną wiedzą, ale sztuką: sztuką interpretowania prawa; sztuką wprawdzie czysto rozumową, ale laką, która wymagała najsubtelniejszego dotyku i poczucia taktu. Był prawnym doradcą następcy tronu w jego walce o Zofię; to on doradził Franciszkowi

Ferdynandowi, aby powołał się na ustęp statutu familij­nego. który mówił, że najjaśniejszy dom arcyksiążęcy składa się z cesarza, jego małżonki, z żyjących jeszcze wdów po jego panujących poprzednikach, jak również z arcyksiążąt i arcyksiężnych; że przeto hrabianka Chotek jako małżonka cesarza, mimo jej nierówności urodzenia, musi automatycznie stać się członkiem domu arcyksiążę- cego. Cesarz uczynił tę wykładnię nieskuteczną, dodając jeszcze przed ślubem Franciszka Ferdynanda aneks do statutu familijnego; ale zakłopotanie, o jakie wykładnia Becka przyprawiła monarchę i księcia Montenuovo, było jedną z niewielu radości, jakich doznał szczuty następca tronu w walce o żonę.

Także i teraz Beck okazał się przydatny. Podczas gdy wszyscy mężowie, których Franciszek Ferdynand prosił o wypowiedzenie się co do wykonalności jego planów, oszańcowali się setką zastrzeżeń, Beck oświadczył, że wszystkie zamierzenia jego protektora są możliwe do przeprowadzenia. Wcześnie posiwiały jurysta był eleganc­kim, wysokim, szczupłym mężczyzną o dużych ciemnych oczach, które zwracały uwagę nieugiętością spojrzenia. Zaprzeczeniem tej nieugiętości była jednak obrotność i żywość jego umysłu. Zofia, wdzięczna temu zręcznemu światowcowi, ceniła przede wszystkim jego pobożność. W nieugiętym spojrzeniu odnajdywała pokładaną w Bogu ufność średniowiecznego mnicha, którego boska opatrz­ność przeznaczyła, by pomagał Franciszkowi Ferdynan­dowi. W poufnych rozmowach z księżną pobożny jurysta wskazywał, że nie tylko plany Franciszka Ferdynanda uważa za pełne widoków, ale także marzenia jego mał­żonki uznaje za możliwe do spełnienia. W delikatnej aluz­ji do nowej ciąży Zofii dał wyraz nadziei, że papież po­zwoli się ubłagać i uzna za niebyłą przysięgę, którą Franci­szek Ferdynand złożył 28 czerwca 1900 roku, tak że syn Franciszka Ferdynanda i Zofii, mimo renuncjacji, będzie chyba kiedyś mógł zostać cesarzem.

Ta perspektywa nad wyraz Zofię uszczęśliwiła. W rok po urodzeniu córki powiła syna, a półtora roku później

drugiego. Franciszek Ferdynand, który początkowo nie życzył sobie chłopca, był najszczęśliwszym ojcem. Po uro­dzeniu synów patrzył na świat promieniejącymi szczęś­ciem oczyma Zofii. Zwierzyła mu się, że baron von Beck mówił o możliwości anulowania przysięgi. Zbył to milcze­niem; nie zdradził, że on także zwrócił już kiedyś uwagę na taką możliwość. Ale zapewnił żywo, że czuje się szczęśliwy. Wyznał, co czyni go szczęśliwym. Przede wszystkim ukochana żona; potem troje dzieci; i w końcu przyjemna myśl, że znalazł dwóch ludzi, których może obdarzyć pełnym zaufaniem i którzy wspólnie z nim, po śmierci starego cesarza, zaczną wielkie dzieło odbudowy. Conradowi chciał powierzyć reorganizację armii, Beck zo­stałby premierem. Z dwoma tak zdolnymi, ślepo mu od­danymi ludźmi, stojącymi na czele armii i rządu bez tru­du urzeczywistni wszystkie wielkie plany przyszłości.

W tym szczęśliwym nastroju pisał do macochy: „Bogu dzięki mamy się wszyscy bardzo dobrze, Zofia zrobiła się gruba i tłusta, Pinki, nasza pierworodna, jest tak miła, że chciałoby się ją zjeść, Maksi to rozumny, wspaniały chło­pak, a Ernstl jest bardzo dzielny i staje się beaute. Ty nie wiesz, droga Mamo, jak jestem z moimi szczęśliwy i jak nie mogę się dość nadziękować Panu Bogu za całe moje szczęście! A po Panu Bogu muszę zaraz podziękować To­bie, ponieważ we wszystkim pomogłaś mi do mojego szczęścia. Najrozumniejsze, co zrobiłem w swoim życiu, było to, że poślubiłem Zofię; ona jest dla mnie wszyst­kim, moją żoną, moim doradcą, moim doktorem, moim towarzyszem, słowem — całym moim szczęściem. Teraz, po czterech latach, kochamy się jak w pierwszym dniu naszego małżeństwa i ani przez sekundę nasze szczęście nie było zmącone. A nasze dzieci! One stanowią całą mo­ją rozkosz i dumę. Cały dzień siedzę przy nich i podzi­wiam je, bo tak bardzo je kocham. A te wieczory w do­mu, kiedy palę cygaro i czytam gazety, Zofia robi na dru­tach, dzieci baraszkują i zrzucają wszystko ze stołu, to jest takie wspaniałe i miłe! A Ty, kochana Mamo, by­łaś jedyną osobą, która mnie nie opuściła, gdy mi się

nie wiodło: tak bardzo mi dopomogłaś do mego szczę­ścia!”

Złośliwy świat może go lżyć, on w kręgu rodziny po­czeka spokojnie na swój czas. Szydercze porównania, któ­rymi go obrażano, okazały się fałszywe. Przed czterema laty porównywano go zjadliwie do króla Serbii Aleksand­ra. który poślubił damę z półświatka. Teraz serbski król i jego dama nie żyją, zostali zamordowani, on zaś, pan w Belwederze, mający odwagę stawić czoło panu w pałacu cesarskim Schónbrunn, żyje i może mieć nadzieję, że za wszystkie upokorzenia Zofii, którą ta dworska zgraja o- śmiełiła się postawić w jednym rzędzie z belgradzką dziw­ką, kiedyś po cesarsku odpłaci. Ta zgraja odważyła się również wymieniać go jednym tchem z arcyksięciem Leo­poldem Ferdynandem, który przed rokiem poślubił pannę Adamović. Teraz arcyksiążę Leopold Ferdynand, noszący już nazwisko Wólfling, został sromotnie wydalony z do­mu cesarskiego i z armii; i znowu ta zgraja zobaczyła, że podłość porównania, którym próbowano obrazić następ­cę tronu i jego małżonkę, zwraca się przeciwko obrażają­cemu. Zwłoki Aleksandra i Dragi Masin serbscy oficero­wie rzucili na kupę gnoju, żona pana Wólfiinga pozostała mieszczanką. Ranga zaś Zofii poczęła rosnąć. Od dnia ślubu przysługiwało jej prawo do tytułu „Jaśnie Wielmoż­nej Księżnej”. Teraz z łaski monarchy otrzymała tytuł ..Jej Książęcej Mości”. Cesarz, jak się zdaje, pojął, że po­ra już zacząć dostosowywać się do woli następcy tronu. Franciszek Józef chyba się go już bał. Koniec z krępowa­niem woli, koniec z liczeniem się ze wszystkim! Szczęśliwy ojciec rodziny, Franciszek Ferdynand, chciał udowodnić światu, że na wygnaniu w Konopiszcie nie pali bezmyśl­nie cygar i nie bawi się tylko ze swymi dziećmi. Cesarz nie chciał go widzieć, nie chciał nic o nim słyszeć, nic o nim wiedzieć — Franciszek Ferdynand nie zamierzał z te­go powodu zestarzeć się bezczynnie. Pisał do monarchy listy, żądając udziału we władzy. Chodził do cesarza, któ­ry widywał go niechętnie, ale widywać musiał, i to coraz

częściej. Bali się siebie, nienawidzili, przeklinali nawzajem. Cesarz narzekał:

Co za człowiek, co za potwór, co za niebezpieczny błazen!

Franciszek Ferdynand śmiał się szyderczo.

Sprawiłem sobie grubą skórę — mawiał.

Zofia utyła. Franciszek Ferdynand sprawił sobie gru­bą skórę. Jeśli cesarz nie odpowiedział na któryś z jego li­stów, niecierpliwy arcyksiążę, który postanowił z nieskoń­czoną cierpliwością i uporem wyrywać starcowi po kawał­ku władzę, pisał list drugi, trzeci i czwarty; kiedy wszyst­kie listy pozostawały bez odpowiedzi, szedł na audiencję. Gwałtownie wkraczał do gabinetu cesarza. Z twarzą bru­tala, z potężnie sklepioną szeroką piersią, wysoki, barczy­sty czterdziestolatek stał jak góra przed coraz mniejszym, kurczącym się, kruchym starcem, który czepiał się blatu biurka. Niekiedy sędziwy człowiek podnosił głos i wołał donośnie, z gniewem: „Tego nie ścierpię!” lub: „Na to nie zezwalam!” lub: „Tego nie chcę!” Następca tronu zaś wrzeszczał: „Ale tak musi być!” Cesarz słysząc, jak wyso­ki, mocny mężczyzna krzyczy potężnym głosem, odma­wiał ostatnim wysiłkiem woli; potem straszliwy, budzący trwogę, okropny przeciwnik odchodził, a cesarz siadał i stwierdzał, że ziemia się nie chwieje, wahadło ściennego zegara porusza się spokojnie i równomiernie, jakby nic się nie stało. Monarcha przyciskał ręką serce i rozkazywał mu, by biło spokojniej. Czasem pisał mocną ręką na do­kumencie, który mu następca tronu przedłożył: „Odma­wiam!” Czasem zaś, właściwie coraz częściej, pisał drżącą ręką: „Zgadzam się”.

Drżącą ręką przyjmował pisma książę Montenuovo. Franciszek Józef był jeszcze jedynym panem w monarchii, ale przyszły władca stał już groźnie w drzwiach i przymie­rzał się, by starych faworytów cesarza otaczających tron złapać za kołnierz i wyrzucić na ulicę. Jeszcze nic takiego się nie zdarzyło, nie mogło się zdarzyć, jak długo żył ce­sarz, ale twierdza, której z szacunku i bojaźni wobec

uświęconej osoby sędziwego monarchy nikt nie odważył się zaatakować, drżała już od niecierpliwego tupotu kro- ków przyszłego pana. Franciszek Ferdynand nie zamie­rza) być dłużej uległy, nie chciał dłużej milczeć. Kiedy był rozgniewany, krzyczał tak głośno, że go słyszano w całym cesarstwie.

Gwałtownym głosem wykrzykiwał swoje pogróżki pod adresem Węgrów. Na Węgrzech zaczęto już przygotowy­wać się do tego, by dać odpór przyszłemu królowi. Wę­gierski premier, hrabia Stefan Tisza, oświadczył w jednym z wystąpień, że Węgry mogłyby ugodę z 1867 roku zmie­nić bez aprobaty Austrii, ponieważ ten układ jest porozu­mieniem wyłącznie między królem a węgierskim sejmem. Austriacki premier, doktor von Koerber, oprotestował ten pogląd w austriackim parlamencie, na co Tisza w wę­gierskim określił protest jako „dyletancką wypowiedź pewnego dystyngowanego cudzoziemca”.

Franciszek Ferdynand uznał oświadczenie Tiszy za bezwstydny atak przeciwko przyszłemu królowi Węgier. W liście do Koerbera wyrażał swe oburzenie na Madzia­rów: „To jest przecież najwyższy stopień bezczelności i nikczemności... Zaprawdę, dalej nie można się już posu­nąć, a ja mogę siebie w mym słusznym, lecz niestety bez­silnym gniewie pocieszyć tylko przysłowiem: «Póty dzban wodę nosi, póki się ucho nie urwie». Teraz Bóg jeden wie, jakie jeszcze nieszczęścia się zdarzą i co ci pa­tentowani zdrajcy stanu podejmą dla zniszczenia monar­chii, nim wreszcie nastąpi pilnie pożądany krach!”

Nim wreszcie nastąpi pilnie pożądany krach... Kiedy umrze cesarz... Wszystkie myśli Franciszka Ferdynanda zaczynały się i kończyły tym samym: „Kiedy umrze ce­sarz...” Wszystkie myśli Zofii zaczynały się i kończyły tym samym: „Kiedy umrze cesarz...” Wszystkie poważne rozmowy Franciszka Ferdynanda z Zofią zaczynały się i kończyły tym samym: „Kiedy umrze cesarz...”

To ona, ambitna i pobożna, pierwsza się tego prze­straszyła. Wielka była jej ambicja, ale pobożność jeszcze większa. Bojaźń boża ugięła kolana ambitnej kobiety.

Wyznała na spowiedzi swój grzech śmiertelny. Rzuciła się na kolana przed ołtarzem, przed krzyżem, przed wizerun­kiem Dziewicy Marii i jęczała:

Życzyłam cesarzowi śmierci... Popełniłam śmiertel­ny grzech... Pomóż mi, Boże, pomóż mi, mój Zbawicielu, pomóż mi, święta Mario! — Objęła ramionami ukochane­go męża i jęczała: — Nie wolno nam życzyć cesarzowi śmierci... To śmiertelny grzech...

Szepnął:

To prawda... To śmiertelny grzech...

Była głęboka noc. Słyszeli, jak szumią drzewa, tykają zegary. I słyszeli w szumie drzew, w tykaniu zegarów, w szepcie ścian, w oddechu śpiących dzieci: Śmiertelny grzech! Nasłuchujący, roztrzęsieni, trzymając się mocno za ręce, skierowali się do klęcznika. Padli na kolana i modlili się żarliwie o łaskę i wybaczenie.

PIĘKNY OTTO” UMIERA

Arcyksiążę Otto miał czterdzieści lat, gdy ludność Wied­nia przestała go nazywać „pięknym Ottonem”, „pięknym arcyksięciem”. W owej podziwianej jeszcze do niedawna twarzy zaszły tak straszliwe zmiany, że uczyniły ją prawie nie do poznania. Jak piękna męska głowa z gipsu, która spada na ziemię z postumentu i ze zniekształconym, roz­bitym nosem ledwie daje się rozpoznać, tak nagle, bez przejścia, „piękny arcyksiążę” wydawał się zmieniony przez chorobę, bezlitosną, budzącą u ludzi strach, uważa­ną za najpodlejszą.

Ale, prawdę mówiąc, metamorfoza ta nie nastąpiła nagle. Już dawno spostrzegł Otto na swym ciele pierwsze oznaki choroby. Nie zwalczał ich, wzbraniał się brać po­ważnie. Uczucie przesytu, które go już od wielu lat ogar­niało, przeszło stopniowo w cichą rezygnację. Łagodna saska księżniczka, słuchająca z niewyczerpaną cierpliwoś­

cią wszystkich skandalicznych historii o swym mężu, ..pięknym Ottonie", i zawsze je ignorująca, powoli stała się łagodną wdową, która niechętnie pozwalała sobie przypominać, że jej niegdyś ukochany mąż jeszcze żyje. On sam przeprowadził się z „dworskiej klatki”, jak nazy­wał swój pałac w Augarten, do położonego w odludnej okolicy pałacu Schönau. Wiedeńczycy opowiadali, że w tej starej, zrujnowanej budowli, już nie zamieszkanej — Otto kazał w ogrodzie pałacowym wybudować willę, któ­ra mu służyła za rezydencję — żyje z pewną aktorką; ta potrafiła na trwałe go do siebie przywiązać i do tego jest tak pewna jego miłości, że sama czasem zaprasza tam ca­łą hordę baletnic. Wtedy ożywia się wszystko w Schönau, płynie szampan, „piękny Otto” przechodzi zataczając się od dziewczyny do dziewczyny, a po przehulanej nocy, na­gi i pijany, jeździ konno po błoniu. Wiedeńczycy nie mieli mu za złe tych ekscesów. Mieszczanie, którzy uważali się za lekkomyślnych, gdy w niedzielę wypili kieliszek wina za dużo, śpiewali zachwyceni sentymentalną piosenkę: Schönau, me drogie Schönau...

Ale Schönau przestało być miejscem kultu radości ży­cia. Damy z baletu nie otrzymywały już zaproszeń. „Pię­kny Otto”, zdziwiony uporczywością choroby, siedział z przyjaciółką i niechętnie dał się nakłonić do sprowadzenia z Wiednia lekarzy. Czyż jego wysokie, mocne ciało, tak okazałe, że było w Wiedniu sławniejsze niż jakiekolwiek dzieło w Kunsthistorisches Museum, miałoby zostać zni­szczone przez głupią chorobę? Śmieszne! Tak myślał w pierwszych miesiącach. Potem kazał przyjechać lekarzom. Gdy chcieli go nastraszyć i z ponurymi minami wskazy­wali na złośliwość i niebezpieczeństwa choroby, postawił im szampana i zmusił, by z nim pili. Szampana, którym przedtem ugaszczał baletnice, musieli teraz pić lekarze. Chciał ich widzieć podchmielonych, tych nieprzyjemnych ludzi, którzy mu przepowiadali złe rzeczy, zatkał im szampanem usta, hulał z nimi do rana. W Wiedniu opo­wiadano szeptem:

„Pięknemu Ottonowi” nic nie jest w stanie pomóc.

Pewnego dnia przybyli lekarze z arcyksiężną Marią Teresą. Otto patrzył z zażenowanym uśmiechem w dobre matczyne oczy przerażonej macochy. Prosiła go, by po­słuchał lekarzy. Ech, co tam, zżymał się, czemu mam przy­wiązywać wagę do jej gadania? Czego ode mnie chce? Nie byłem nigdy jej ulubieńcem. Był i jest nim Franzi. On bę­dzie się cieszył z mojej choroby. A przede wszystkim jego żona, Chotkówna, ona mnie nienawidzi, gdyż byłem przeciw ich małżeństwu. Niesympatyczna osoba, ta Chot­kówna. Maria Teresa mówiła nieustannie. Nie słuchał. To wszystko jest przecież nieważne, myślał. Żyłem wesoło, a teraz po prostu koniec. To mi odpowiada. Mam po uszy wesołego życia, aż nadto. Budzi we mnie wstręt. Wszyst­ko budzi we mnie wstręt. Wino, kobiety — a co dopiero inni ludzie. Niech mnie zostawią w spokoju! Nic więcej nie chcę. Nie mam wcale ochoty dać się wyleczyć. Bo po co? Jeśli się nie jest już młodym, życie nie ma sensu. Wciąż wszystko się powtarza, a im częściej się powtarza tym bardziej staje się nudne. Dosyć, dosyć, dosyć!

Posłuchaj więc lekarzy i podejmij kurację na Po­łudniu — usłyszał głos macochy.

Kuracja na Południu. Pięknie. Zdechnąć tutaj czy na Południu, to przecież obojętne! Wszystko jedno. U- śmiechnął się:

Dobrze, mamo, podejmę kurację na Południu.

Żeby już tylko sobie poszła. Nie wytrzymuję tego

spojrzenia. Widzę, że jej dosłownie serce pęka. Do stu piorunów, to okropne. A przecież nie mogę jej powie­dzieć, że się niepotrzebnie troszczy. Że wszystko jest mi obojętne. Że więc także jej może być obojętne, co się ze mną stanie. Jak ona na mnie patrzy... To jest najgorsze. Gorsze niż cała ta przeklęta choroba. Nie powinna już tak na mnie patrzeć! Nie powinna już tutaj przychodzić! Nie chcę widzieć więcej żadnego człowieka!

Nie patrz tak na mnie, mamo — poprosił. — Nie mogę tego znieść, kiedy się tak na mnie patrzy.

Drgnęła.

Co powinnam zrobić... — wyjąkała.

369

4 \vvv.\ ,y%v- §■

Zrobiłaś już wszystko, co możliwe. Pojadę na Po­łudnie i podejmę kurację. Wszystko inne jest w ręku Bo­ga. mamusiu. A teraz, bardzo proszę, wracaj do Wiednia. A może jedziesz prosto do Reichstadt? Proszę, proszę cię, mamo, jedź już. Nie znoszę żadnego towarzystwa. Nie gniewaj się.

Wyjechał w towarzystwie lekarza na Południe. Choro­ba czyniła postępy, zaatakowała krtań, chory zaczynał się dusić. Przywołany sławny specjalista oznajmił opiekujące­mu się arcyksięciem lekarzowi:

Trzeba zrobić tracheotomię. Zresztą i to niewiele już pomoże.

Chorego przetransportowano do Wiednia. Jego uko­chana nie odstępowała go na krok. Dwór wiedeński, oba­wiający się nowego skandalu, wynajął ustronną willę w stylu cottage w Währing. W tej willi arcyksiążę, z dala od oczu ludzkich, miał umrzeć.

Nie mógł już chodzić. Ale nie mógł też leżeć. Dusz­ności zmusiły go, by resztę życia spędził na siedząco w fo­telu. Siedząc zasypiał i gdy głowa opadała na piersi, wprowadzona do tchawicy rurka przesuwała się, co grozi­ło uduszeniem.

Wymiana rurki tchawicznej, coraz trudniejsza do przeprowadzenia, była gorsza niż śmierć. Chory nie na­rzekał. Mówił tylko:

Już nie mogę.

Ale śmierć nie chciała nadejść. Śmierć niezwykle ocią­gała się z przyjściem, tak że chory był zmuszony nieskoń­czenie długo żegnać się ze światem.

Kilku jego starych przyjaciół i kilka baletnic chciało go odwiedzić, zawrócili jednak szybko spod drzwi poko­ju, rzucili się do ucieczki, wypadli na ulicę. Odpychający smród zgangrenowanych tkanek zatruwał tak nieznośnie powietrze w pobliżu chorego, że nikt z odwiedzających nie mógł przezwyciężyć wstrętu.

Ukochana Ottona siedziała przy jego fotelu i nie od­ważyła się zasnąć. Nie wolno było dopuścić, by rurka tchawiczna przesunęła się. Aktorka czuwała noc w noc i

bała się, że zaśnie, a wówczas stanie się nieszczęście. Gdy chory zobaczył, że ukochana jest u kresu sił, polecił jej napisać do macochy.

Odkąd czekał na śmierć w stylowej willi w Wahring, Maria Teresa często zapytywała, czy może przyjść i go pielęgnować. Nie chciał. Wierna kochanka cieszyła się z tego. Czyż nie było wystarczająco okropne, że ten wspa­niały, swawolny mężczyzna, w którym się zakochała, sie­dział bezradnie w fotelu zeszpecony, okaleczony, w o- dorze własnego, za życia zaczynającego się rozkładać cia­ła i nie mógł ani żyć, ani umrzeć? Czyż miała teraz, może na kilka godzin przed jego śmiercią, dać się przepędzić od łoża umierającego? Jednakże usłuchała.

Przybyła Maria Teresa. Przezwyciężyła słabość, która ją ogarnęła, gdy poczuła morowe tchnienie choroby, prze­zwyciężyła zgrozę, jaką napełniał ją widok tego niegdyś pięknego człowieka w jego niesamowitej metamorfozie. Usiadła przy chorym i powiedziała:

Jestem i teraz mnie już nie odprawisz.

Zaproponowała przyjaciółce chorego, żeby pielęgno­wały go na zmianę. Aktorka przystała na to z wdzięcz­nością. Ale po dwudziestu czterech godzinach trzeba było siłą odciągnąć arcyksiężnę od łoża Ottona i nakłonić, by się przespała kilka godzin. Sufragan, doktor Marschall, jedyny przyjaciel domu, który jeszcze czasami odwiedzał chorego, i aktorka zawlekli Marię Teresę do sypialni i zmusili, by odpoczęła i przyszła do siebie.

Nie mogę zaniedbać mego obowiązku — powie­działa arcyksiężna.

W końcu miała znów obowiązek do spełnienia. Wró­ciła myślą do śmierci męża, łagodnego, prostego Karola Ludwika. Zmarł łagodnie i prosto, tak jak żył, z łagod­nym, pogodnym czołem zasępionym troską o zagrożone życie najstarszego syna, o którego wyzdrowienie modlił się nad brzegiem Jordanu. Troska o zagrożone życie Franciszka Ferdynanda przeszkadzała Marii Teresie przez wiele lat prowadzić własne życie. Po wyzdrowieniu pasier­ba, wolna od wszelkich obowiązków, jedynie z daleka po­

święcała uwagę wirowi świata. Pomoc, jaką okazała Franciszkowi Ferdynandowi, udając się z prośbą do pa­pieża. była ostatnim czynem, który nadał sens jej ofiarne­mu życiu. Teraz znów pochłonął ją obowiązek, najcięższy w życiu.

Sufragan, zmęczony, złamany człowiek, pocieszał ją. Mówił, że trzeba być wdzięcznym Bogu za wszystko, za dobre i za złe. Otto miał piękne życie, był ulubieńcem lu­dzi i zapewne także ulubieńcem bożym. Bóg podarował mu urodę, uprzejmość, pogodny umysł, wesołe usposobie­nie, Bóg wyznaczył go, by stał się dzieckiem szczęścia. Teraz zaś, gdy szczęście odwróciło się od rozpieszczonego arcyksięcia, zbliża się już także wybawienie. Za kilka dni chory będzie wolny od swych cierpień. Także za to trzeba być Bogu wdzięcznym.

Maria Teresa nie odpowiedziała. Myślała: Czy tak musiało się stać? Czy nie mogło być inaczej? Jest jeszcze młody, dlaczego musi już umrzeć? I dlaczego musi w tak odrażający sposób kończyć życie, piękne jak mało które?

Zadała sobie gwałt, żeby się nie sprzeciwić sufragano- wi. Za wszelką cenę chciała być wdzięczną Bogu także za nieszczęście, za ten ciężki dopust, za straszliwą karę, ja­ką musiał ponieść Otto, który może i zgrzeszył przeciwko świętości życia. Ale młodej aktorce, nie odstępującej od łoża chorego, arcyksjężna była wdzięczna bardziej niż Bo­gu. Była jej wdzięczna, bo wiedziała, że miłość kobiet znaczyła dla chorego więcej niż miłość Boga i miłość mat­ki. Dopóki młoda, ładna kobieta trwała przy nim, znosił każdy ból i każdą karę. Może ta aktorka go kochała; w każdym razie mógł się oddawać złudzeniu; nawet jeszcze teraz, w piekle tych ostatnich dni życia, że jest kochany przez ładną, młodą kobietę. Może nie kochała go, lub tyl­ko trochę, i przezwyciężała dzielnie naturalny wstręt wo­bec gnilnego odoru, ponieważ spodziewała się nagrody, pieniędzy, renty, domu, drogocennego klejnotu. Także tę możliwość brała Maria Teresa w rachubę, chociaż młoda, ładna kobieta pielęgnowała chorego z nie ustającą delikat­nością i czułością, na którą potrafi się zdobyć jedynie ko-

chające serce. Może jest tylko dobrą aktorką, myślała ar- cyksiężna. Mimo to była jej wdzięczniejsza niż Bogu, któ­remu, jak mówił sufragan, także za ten dopust powinna być wdzięczna.

Chory mówił chaotycznie, majaczył, aktorka czasem już nie wiedziała, o czym on mówi i czego chce. Maria Teresa rozumiała go. Im bardziej chaotyczna i ciemna stawała się jego mowa, tym lepiej rozumiała go Maria Teresa. Teraz nie mówił już o kobietach, o libacjach, o rozrywkach, lecz o swoim dzieciństwie. O niej mówił, o macosze, i słyszała uszczęśliwiona, że w jego wspomnie­niach pojawia się jako matka, która nigdy nie była suro­wa, lecz szczodra w pomocy, i raczej sama cierpiała, niż sprawiała cierpienie. Mówił o zmarłym ojcu, przemienio­ny w dziesięcioletniego chłopca, co przed pobłażliwymi rodzicami ukrywał swe wesołe figle i przyłapany, śmiejąc się obiecywał, że się opamięta. Mówił o wychowawcach i towarzyszach młodości, o słonecznych dniach w Artstet- ten i Reichenau, o dawno zmarłej siostrze Małgorzacie; nie pamiętał już, że zmarła, widział ją jako małą dzie­wczynkę i szczerząc zęby wtykał jej żabę za dekolt. Naj­częściej jednak w jego majaczeniach pojawiał się Franci­szek Ferdynand. Gorączkujący Otto przywoływał go. roz­mawiał z nim godzinami; kiedy budził się z gorączkowych snów, jego mętny wzrok szukał tamtego, a bredzące usta, które potrafiły artykułować już tylko bez związku urywa­ne słowa, bełkotały: „Fran-zi!”

Jeszcze raz jego spojrzenie, przesłonięte już rozpinają­cą się czarną siecią śmierci, stało się przejrzyste i jasne. Poszukał po omacku ręki matki. Szepnął:

Fran-zi. Niech... przyjdzie... Fran-zi.

Maria Teresa ledwie mogła opanować przerażenie. Od siedmiu lat, od dnia, kiedy Otto powiedział Franciszkowi Ferdynandowi, że nigdy nie uzna hrabianki Chotek za prawowitą małżonkę starszego brata i że raczej dałby so­bie uciąć nogę niż wziąć za żonę „mieszczankę, hrabiankę czy coś jeszcze dziwniejszego”, od tej pory rokrocznie próbowała po matczynemu zatroskana arcyksiężna pod­

stępem i błagalną perswazją, i mądrymi łzami doprowa­dzić do pojednania obu braci. To się nie udało; każda próba przywrócenia zgody rozbijała się o zaciętą, rozgo­ryczoną obronę Franciszka Ferdynanda, nieprzejednanie Zofii i upór Ottona. Teraz przestrach radości walczył z przestrachem zwątpienia w sercu arcyksiężnej, która na­wet w tej upiornej chwili rozważała rzecz najistotniejszą. Przyniosło jej niewymowną ulgę, że Otto przed śmiercią był gotów pojednać się z Franciszkiem Ferdynandem. Po­ruszyło niewypowiedzianie jej serce, że zapomniał o wszystkim, co braci dzieliło, i stęskniony gorąco pragnie ręki starszego brata, który mu już jako dziecko zazdroś­cił. a może go nawet nienawidził. Maria Teresa wiedziała, że Franciszek Ferdynand nie przyjdzie. Dobrze znała obronną moc jego nienawiści, od trzech dziesiątków lat była obeznana z jego lodowatą stanowczością, by nic nie zapomnieć, nic nie wybaczyć. Maria Teresa znała też dobrze nieprzejednaną żądzę zemsty ambitnej Zofii; spoj­rzenie w piękne brązowe oczy dumnej, upokorzonej hra­bianki, która przed ślubem po raz pierwszy pochyliła się nad macierzyńską ręką chętnej do pomocy teściowej, było tak pouczające, że starsza kobieta po tym doświadczeniu nie odważyła się nigdy mówić z młodszą o pojednaniu z jej dawnym antagonistą. Franciszek Ferdynand i Zofia byli zgodni we wszystkim, jednomyślni także w swej nie­nawiści, jednomyślni w żądzy zemsty, niezmiennej aż do śmierci.

Nad tym wszystkim zastanawiała się Maria Teresa, gdy usłyszała, jak umierający Otto bełkocze, przyzywając imienia Franciszka Ferdynanda. Nie zastanawiała się jed­nak długo. Wyprawiła posłańca z listem do Belwederu.

Posłaniec wrócił z krótką odpowiedzią. Franciszek Ferdynand informował, że żałuje, ale nie może spełnić ży­czenia matki.

Rozczarowana, choć nie zaskoczona, obudziła śpiącą kamiennym snem ze zmęczenia i wyczerpania aktorkę i poprosiła ją, by czuwała przy chorym. Sama ubrała się szybko i pojechała do Belwederu.

Małżonkowie przyjęli ją ze złowieszczymi minami. Maria Teresa poznała, że oboje ślubowali nie dać się wzruszyć i przekonać. Niemiłe, nieprzychylne twarze, wy­pierające się wszelkiego uczucia oczy Franciszka Ferdy­nanda i Zofii były obce dla śmiertelnie smutnej matki, o- słabionej długotrwałym nocnym czuwaniem, zmęczonej, zbliżającej się na drżących nogach do fotela. Jakże inaczej przyjmowano ją kiedy indziej w Belwederze! Franciszek Ferdynand, którego posępna twarz rozjaśniała się tylko w kręgu rodziny, witał niezmiennie matkę radosnym śmie­chem lub uśmiechem i zawsze promieniejącymi szczęściem oczyma; także Zofia, nieufna, próbowała jednak przynaj­mniej udawać, że wizyta czyni ją szczęśliwą i wesołą. Dziś twarze małżeńskiej pary mówiły: Po co ta przykra wizyta, która nie ma sensu? Dlaczego zmuszasz nas do powiedze­nia jeszcze raz nie? Dlaczego żądasz od nas rzeczy nie­możliwej? Gdybyś zechciała raczej milczeć i oszczędzić so­bie i nam tej niemiłej rozmowy!

Maria Teresa nie dała się odstraszyć tym zapowiada­jącym opór minom. Ale nie od razu udało się jej zacząć mówić. Spojrzenia Zofii paraliżowały ją. Nigdy przedtem Maria Teresa nie czuła, jak obca pozostała dla niej ta sy­nowa, dla której walczyła przeciw wszystkim, przeciw ce­sarzowi i wszystkim możnym cesarstwa. Nie, nie dla niej, pomyślała w milczeniu, spoglądając w oczy milczącej Zo­fii, nie dla niej walczyła, ale wyłącznie dla niego. Czy to jednak nie wszystko jedno? Czy nie jedno i to samo? Oni są jednej myśli, są tak jednomyślni, że nic by mi nie po­mogło, gdybym go poprosiła o rozmowę w cztery oczy.

Wreszcie udało się jej przerwać milczenie:

Nie naprzykrzałam ci się jeszcze nigdy żadną proś­bą, Franzi. Dziś przychodzę cię prosić. On chce cię wi­dzieć, majaczy wciąż, mówi jeszcze tylko o tobie. Kocha cię. Zależy mu na tobie bardziej niż na kimkolwiek in­nym. On umiera, nie możesz odmówić jego życzeniu. Jedź ze mną natychmiast, nie zastanawiaj się długo, w przeciw­nym razie przybędziesz za późno.

Franciszek Ferdynand zamknął oczy i nie poruszał

się. Gdy się odezwał, wydawało się, że mówi jak we śnie:

Nie mogę, mamo.

Maria Teresa wstała i położyła mu ręce na ramio­nach. Przestraszył się dotknięcia i otworzył oczy.

Spojrzała w nie głęboko i rzekła:

Musisz.

Zerwał się.

Nie chcę go widzieć! — krzyknął. — Wiesz, jaką krzywdę mi wyrządził! Szczuł wszystkich przeciw Zofii. Zachowywał się, jakby ona była jedną... jedną z jego ulicznic! A teraz ja mam do niego iść, do jego domu, tam gdzie on, który Zofii nigdy nie chciał podać ręki, mieszka z jedną z tych kobiet! Wystarczająco smutne jest już to, że ten bezwstydnik nie oddali tej kobiety, kiedy ty jesteś przy nim i go pielęgnujesz!

Maria Teresa długo jeszcze słuchała skargi gniewne­go głosu, nim znowu nastała cisza. Nie miała nic więcej do powiedzenia. Ze spuszczoną głową stała przed Fran­ciszkiem Ferdynandem i Zofią. Dostrzegł spazmatyczne drgnięcie jej twarzy. Także on opuścił głowę. Powiedział cicho:

Wybacz, mamo. Czuję się okropnie, że nie mogę spełnić twego życzenia, Wierz mi: oddałbym chętnie parę lat życia, gdybym mógł oszczędzić ci tego rozczarowania. Ale nie mogę... Nie mogę.

Maria Teresa skinęła głową i powiedziała:

Tak. I twoja pobożność też ci nic nie pomoże.

Te słowa, jak się zdawało, dotknęły Zofię. Teraz do­piero otworzyła usta. Powiedziała:

On rzeczywiście nie może do niego iść. Ale będzie się za niego modlił. Będziemy się codziennie za niego modlić.

Gorzki uśmiech był odpowiedzią Marii Teresy. Gdy wsiadała do powozu i odjeżdżała do willi w stylu cottage, na jej smutnej twarzy pojawił się grymas obrzydzenia, który znikł dopiero wtedy, gdy weszła do pokoju chorego i uderzy! w nią odór poczynającego gnić żywego trupa.

Otto żył jeszcze tydzień. Arcyksiężna i aktorka zmie­

niały się; gdy jedna siedziała przy umierającym, druga usiłowała spać, by zebrać siły na następne godziny. Ża­den lekarz nie mógł nakłonić którejś z nich, by wyszła przed dom i zaczerpnęła świeżego powietrza.

Od czasu do czasu w pokoju kamerdynera odzywał się telefon: niektóre współczujące przyjaciółki umierające­go dowiadywały się o jego stan.

Maria Teresa miała nadzieję, że Franciszek Ferdy­nand kiedyś zadzwoni. Nie zadzwonił. Również Ferdy­nand Karol, najmłodszy z braci, przebywający na Połud­niu, nie dawał znaku życia. Tylko kilku ludowych śpiewa­ków i muzykantów, których Otto często zapraszał do Schónau, pukało cicho do drzwi mieszkania i odchodziło z wilgotnymi oczyma, gdy wieści brzmiały niepocieszają- co. „Piękny Otto” dawał im zawsze bardzo hojne napiw­ki.

Sufragan Marschall udzielił konającemu arcyksięciu ostatnich sakramentów. W godzinę po zgonie pojawił się posłaniec wielkiego ochmistrza dworu cesarza i polecił aktorce, by niezwłocznie opuściła willę.

Maria Teresa uściskała odchodzącą kobietę, której za­ledwie pozostawiono czas na spakowanie walizek. Posła­niec wielkiego ochmistrza dworu cesarza zameldował swe­mu szefowi, że teren jest czysty. Kwadrans później nadje­chały przed dom Ottona pierwsze dworskie powozy. Po­kój zmarłego zapełnił się arcyksiążętami. Zjawiła się cała arystokracja, wielcy generałowie, najwyżsi dostojnicy koś­cielni. Książę Montenuovo, od niedawna pierwszy wielki ochmistrz dworu cesarza, zarządził, by wszystko odbywa­ło się z przepychem, jaki nakazywał hiszpańsko-habsbur- ski ceremoniał dworski.

Ze wspaniałą pompą przewieziono zwłoki do krypty Kapucynów. Cesarz i następca tronu odmówili przy kata­falku krótką modlitwę. Przez godzinę biły w Wiedniu wszystkie dzwony. Przez jedno popołudnie wiedeńczycy z uśmiechem ubolewania rozprawiali o „pięknym Ottonie” i jego szalonych eskapadach. Tylko w rejonie Ottakring, w kwaterach robotników dawało się słyszeć: „Jednego pa­

sożyta mniej". Potem nikt już o nim nie mówił. Został zapomniany, jakby nigdy nie istniał.

ŚWIĘTY JERZY

Święty Jerzy, pogromca smoka, był ulubionym świętym Franciszka Ferdynanda. To upodobanie zrodziło się przypadkowo, gdy jako młody człowiek czystym trafem wszedł w posiadanie kilku obrazów i figur świętego. Nie­spokojny arcyksiążę, wówczas młody oficer w Górnej Austrii, włóczył się nieustannie po kraju i często widywał w chłopskich chatach i w wiejskich gospodach świętego Jerzego: proste, nieudolne wytwory snycerskie, naiw- nie-nieokrzesane wizerunki o niewielkiej wartości arty­stycznej, dosadne w wyrazie. Pewien bogaty wieśniak po­darował mu przepysznie szkaradną drewnianą rzeźbę, bo­gato zdobione wyobrażenie smokobójcy, które młody ar­cyksiążę pochwalił, żeby ucieszyć właściciela. Wkrótce po­tem handlarze zaoferowali młodemu arcyksięciu piękniej­sze obrazy i obrazki, figury i figurki świętego; Franciszek Ferdynand kupił je, jego pasja zbieracka, raz pobudzona, rzuciła się na te przedmioty kultu, które dla serca kolek­cjonera znaczyły niewiele.

Nie wiedział wiele o tym świętym, o innych wiedział więcej; nie o to zresztą chodziło. Nuda była wielka, nie zawsze mógł ją przepędzić polowaniem na zwierzęta, wpadł więc na pomysł, by urządzić polowanie na święte­go Jerzego. Święty Jerzy od stuleci był przez artystów i amatorów niezliczoną ilość razy malowany, rzeźbiony: w kamieniu, glinie, żelazie, srebrze, złocie, brązie, przede wszystkim jednak przedstawiany w drewnie. W każdej miejscowości, często w najbiedniejszym domostwie, moż­na się było natknąć na młodzieńca, który zabił smoka. Franciszek Ferdynand kupował każde wyobrażenie świę­tego, jakiego jeszcze nie było w jego kolekcji. Chciał po­

siadać zbiór jedyny w swoim rodzaju; i chciał także naj­cenniejsze okazy do zbioru pozyskać jak najtaniej. Mania oszczędzania, którą odziedziczył po swoim ojcu, nie mog­ła stanąć na przeszkodzie manii kolekcjonerskiej, lecz mu­siała upodobanie do każdego nabytku uzupełnić i pod­nieść. Arcyksięciu sprawiały prawdziwą przyjemność do­piero te przedmioty, które otrzymał na pół darmo.

Zbierał bez wyboru, podobnie jak bez wyboru zbierał jako chłopiec znaczki i listy. W pewnej chłopskiej chału­pie odkrył łóżko, które było ozdobione wizerunkiem świętego; kupił je i dał właścicielowi niewielką kwotę, wy­starczającą na zakup nowego łóżka w warsztacie wiejskie­go stolarza. Czasami wydawał także bardzo dużą kwotę na jakiś egzemplarz odkryty u antykwariusza. W jego ko­lekcji znajdowały się wspaniałe dzieła sztuki obok niedo­rzecznych bohomazów, rzeczy wyszukane obok szkarad­nych. Jedne i drugie były mu miłe, pociągała go tylko wielka liczba zebranych przedmiotów. Kiedy zgromadził 3750 sztuk, zaczął myśleć o wybudowaniu muzeum świę­tego Jerzego, ponieważ budynek oficjalistów w Konopisz- cie, gromadzący w trzech pokojach kolekcję, okazał się za mały. Tymczasem zyskała ona rozgłos, nie zawsze chwa­lebny; każdy, kto oglądał ten osobliwy rezultat osobliwej pasji zbierackiej, chwalił właścicielowi w oczy bezwartoś­ciowe, szkaradne okazy, tak samo jak drogocenne i pię­kne, pierwsze jednak dłużej zachowywał w pamięci i o nich przede wszystkim mówił z obcymi, którzy chcieli się dowiedzieć, jakim człowiekiem jest następca tronu.

Franciszek Ferdynand przez wiele lat ściągał do Ko- nopisztu ze wszystkich muzeów świata, z antykwariatów, z domów chłopskich w Alpach, z mieszkań biedaków cze­skich, bawarskich, polskich wyobrażenia pogromcy smo­ka. W ciągu ćwierćwiecza tworzył kolekcję, chciwy każde­go nowego okazu, choć nigdy nie posiadał żadnego kon­taktu ze świętym — ani duchowego, ani umysłowego. Jakżeż inna, jak miła jego naturze, jak głęboko swojska była mu każda sztuka i jego zbioru poroży! Dopiero po latach, pewnego dnia przed jego zdumionymi oczyma

święty Jer/y zaczął ożywać. Nie zdarzył się żaden cud, zdarzyła się natomiast rzecz cudowna: Franciszek Ferdy­nand znalazł człowieka, który go nauczył inaczej patrzeć na smokobójcę. I to nowe spojrzenie, nowy punkt widze­nia miały tak ożywcze działanie, że obrazy i obrazki, fi­gury i figurki świętego po raz pierwszy swojsko, choć za­razem tajemniczo, przemówiły do swego właściciela, po raz pierwszy zdradziły, że pomiędzy nim i nimi istnieje ta- jemniczo-swojski związek i że to opatrzność boska pokie­rowała arcyksięciem, by obrał za swego ulubionego świę­tego i patrona pogromcę smoka.

Człowiek, któremu Franciszek Ferdynand miał do za­wdzięczenia to uświadomienie, nie był żadnym hochsztap­lerem, żadnym oszustem, żadnym poszukiwaczem szczęś­cia, jacy podchodzą wysoko urodzonych panów, aby ich omamić, przesłonić im rzeczywistość i zaćmić rozum; był tylko trzeźwym młodym oficerem, który został mianowa­ny przybocznym adiutantem następcy tronu. Major Ale­ksander Brosch von Arenau miał za zadanie opracowy­wać wojskowe dokumenty przychodzące do arcyksięcia. Było ich tak mało, że major się zadziwił. Stanowisko woj­skowe, jakie cesarz powierzył następcy tronu, by go od­wieść i trzymać z daleka od wielkiej politycznej działal­ności, było bowiem tak znaczące, że dzienny wpływ do­kumentów powinien być dużo większy, gdyby wszystko szło normalnym trybem. Brosch, ambitny, ogarnięty nie­zwykłym zapałem do pracy, zbadał sprawę i doszedł do wniosku, że większość urzędów wojskowych unika kon­taktu z następcą tronu. Nowy adiutant przyboczny spy­tał, czy to pomijanie arcyksięcia, sięgające tak daleko, że nawet raporty, których żądano od urzędów wojskowych, były składane z wielkim opóźnieniem i w bardzo wymija­jącej formie, odpowiada życzeniu dostojnego pana. Fran­ciszek Ferdynand gwałtownie zaprzeczył, poskarżył się, że ministerstwo wojny i sztab generalny wręcz go bojkotują i że wskutek tego musi zrezygnować z najważniejszych in­formacji. Brosch oświadczył, że ten stan rzeczy trzeba zlikwidować: obok kancelarii wojskowej cesarza należy

zorganizować kancelarię wojskową następcy tronu, do której powinny przychodzić wszelkie raporty ministerstwa wojny, sztabu generalnego i wszystkich attaches wojsko­wych za granicą, podobnie jak do kancelarii wojskowej cesarza.

Wspaniała myśl — zawołał Franciszek Ferdynand

ale co zrobić, jeśli szefowie urzędów wojskowych pra­wie nie przyjmują do wiadomości mego istnienia?

Brosch zaproponował, żeby następca tronu zaczął bezwzględnie zabiegać o utworzenie kancelarii wojskowej następcy tronu, której zakres działania i sfera władzy mu­szą być możliwie duże i sięgać daleko; wszystko inne wy­niknie samo z siebie. Kancelaria wojskowa będzie trzy­mać w szachu ministra wojny i szefa sztabu generalnego, jak również wszystkie podporządkowane im instancje.

Myśli pan? — spytał powątpiewając Franciszek Ferdynand.

Wasza Cesarska Wysokość nieprzypadkowo prze­cież założył kolekcję świętego Jerzego — odpowiedział major — pod znakiem świętego pogromcy smoka Wasza Cesarska Wysokość z pewnością zwycięży na całej linii. Nie powinno być zbyt ciężko pokonać nasze smoki, które zioną tylko atramentem.

Ta rozmowa odbyła się w Konopiszcie. W oddalonym od świata czeskim zamku majorowi von Brosch udało się już po kilku tygodniach pozyskać zaufanie następcy tro­nu. Często przesiadywali razem godzinami, a niedostępna żadnemu gościowi intymność życia domowego umożliwiła oficerowi sprowadzić niekiedy rozmowę o sprawach woj­skowych na inne, prywatne tory i mądrze zbadać życze­nia następcy tronu, co w trakcie rozmów w Belwederze byłoby nie do pomyślenia. Kiedy rozpierany żądzą czynu Brosch swoją myśl dotyczącą urządzenia kancelarii woj­skowej związał nieoczekiwaną interpretacją z upodoba­niem Franciszka Ferdynanda do świętego Jerzego, pobu­dził tym samym niezwykle mocno fantazję swego szefa, a zarazem dodał mu też pewności siebie. Nie domyślając się tego, adiutant przyboczny wykorzystał tajemne pokre­

wieństwo Franciszka Ferdynanda z Rudolfem II, z ma­rzycielskim cesarzem, który żądał od swoich astrologów i magików wykładni życia, jaką dziś trzeźwy major, pół ża­rtem, odważył się zaoferować niezadowolonemu następcy tronu. Franciszek Ferdynand jako namiętny myśliwy, za­spokajający na polowaniu swą żądzę mordu, został nagle oczarowany słowem „smokobójca”. Okrutna forma zabi­cia smoka, która mu stała przed oczyma, szansa, by unieszkodliwić swych wrogów za pomocą niszczącej kry­tyki ich poczynań i uzdolnień, zmusić do odwrotu, pogrą­żyć, ostrzelać ołówkiem zamiast ołowiem, była tak kuszą­cym obrazem, że udał się natychmiast do cesarza, by uzy­skać zgodę na urządzenie wojskowej kancelarii.

Pomysł Broscha był nadzwyczaj mądry. Określenie „kancelaria wojskowa” brzmiało tak niewinnie, że cesarz, który chciał, żeby następca tronu działał tylko na obsza­rze apolitycznym, wojskowym, bez wahania zgodził się na jej powstanie. Odtąd istniała kancelaria wojskowa cesarza i kancelaria wojskowa następcy tronu, a gdy Brosch nie­zwłocznie powiadomił ministerstwa, wojskowe biura i urzędy, attaches wojskowych i sztab generalny, że wszyst­kie sprawy, które są przedkładane kancelarii wojskowej cesarza, mają być odtąd przekazywane jednocześnie rów­nież do kancelarii następcy tronu, był to początek dwu­władzy wprowadzonej gładko i szczęśliwie.

Wszystkim wysokim wojskowym było wiadomo, że Franciszek Ferdynand oddawał się zazwyczaj impulsyw­nie sprawie, która go zainteresowała, ale był niezbyt pilny i wytrwały. Dlatego powstaniu kancelarii wojskowej na­stępcy tronu władze wojskowe poświęciły początkowo niewiele uwagi. Gdy jednak po dwu tygodniach wszystkie wydziały sztabu generalnego i ministerstwa wojny, jak również bez mała wszyscy attaches wojskowi otrzymali energiczne upomnienia z dokładnym wykazem dokumen­tów, które skierowano do kancelarii wojskowej cesarza, a które nie nadeszły do kancelarii wojskowej następcy tro­nu, we wszystkich kancelariach, także wielkich panów w ministerstwie wojny i sztabie generalnym, zapanowało

zdumienie i przerażenie. Kilka tygodni później panowie ci nie mieli już większego zmartwienia niż kancelaria woj­skowa następcy tronu. Kancelaria ta żądała bowiem „w ciągu dwudziestu czterech godzin” decyzji, które każdy szef resortu lubił z zasady zostawiać do następnego roku. W Konopiszcie zresztą badano i opracowywano nie wszystkie akta, jak to czyniła pracująca dużo wolniej, ale | pedantyczną dokładnością kancelaria wojskowa cesarza. W kancelarii wojskowej następcy tronu wybierano jedynie te akta, które wydawały się ważne. Brosch zastał w Ko­nopiszcie tylko jednego pomocnika, podoficera. Po trzech miesiącach zatrudniał już czternastu oficerów, którzy pra­cowali dzień i noc. W kancelarii wojskowej cesarza pra­cowało szesnastu oficerów. Ponieważ kancelaria wojsko­wa następcy tronu podejmowała decyzje, które wyprze­dzały decyzje kancelarii wojskowej cesarza, we wszystkich urzędach wojskowych, zobligowanych do składania bez­pośrednich sprawozdań najwyższym kancelariom wojsko­wym, powstał nieopisany zamęt. Mówiono wszędzie:

Teraz mamy w monarchii nie tylko dwie połowy państwa, dwie armie i trzy parlamenty: austriacki, węgier­ski i wspólny, ale także dwu cesarzy.

Franciszek Ferdynand zaś stwierdzał:

Ten błogosławiony rok 1906 powinien dobrze za­pamiętać każdy Austriak; odtąd Austria będzie się stawać rzeczywiście wielkim mocarstwem.

Ten rok, w którym arcyksiążę Otto, zdrowy, tryskają­cy siłą mężczyzna skończył marnie, gdy tymczasem Fran­ciszek Ferdynand, kiedyś dziecko ledwie zdolne do życia i aż do wieku dojrzałego nękany gruźlicą kandydat na śmierć, teraz zdrowy i mocny, barczysty i brutalny zaczy­nał wypierać bardzo starego, kurczącego się cesarza, ten bogaty w wydarzenia rok przyniósł wiele rozstrzygnięć, do jakich niecierpliwy arcyksiążę tęsknił od wielu lat, wie­le zmian, jakie jeszcze niedawno uważał za niemożliwe.

Wielkie sukcesy, osiągnięte w tym roku przez Fran­ciszka Ferdynanda, poprzedziło niepowodzenie, przykra niespodzianka, która poruszyła go do głębi, a szczęście.

co wydawało się teraz ku niemu zwracać, nie tylko po­mniejszyła. lecz przesunęła w sferę rzeczy wątpliwych, bu­dzących nieufność. Franciszek Ferdynand został zdruzgo­tali) przez to przykre przeżycie, jednakże mniej zaskoczo­ny niż inni. On, zawsze nieufny, nie wpuszczał do swego serca i do swego domu szczęścia, które mu się wydało na­gle zbyt sprzyjające — w przeciwieństwie do kogoś, kto przez szczęście był rozpieszczany, z uczuciem bycia szczęśliwym i posiadania szczęścia w zażyłości — aby fala szczęścia nie mogła go zranić swym uderzeniem. Gdy zaś otrzymał ranę, miał bolesną satysfakcję, że potwierdza to słuszność jego postawy, jego nieufności.

Ranę zadał mu baron Maks Włodzimierz von Beck, człowiek, któremu arcyksiążę zaufał tak jak nikomu inne­mu. dobry jurysta, wspomagający kiedyś jego i Zofię w walce o zgodę na zawarcie małżeństwa, jedyny, co po­chwalił wszystkie przyszłościowe plany osamotnionego na­stępcy tronu, oddany przyjaciel, który umocnił Zofię w nadziei, że papież anuluje przysięgę z 28 czerwca 1900 ro­ku i że jej pierworodny syn może kiedyś zostanie cesa­rzem. Ten właśnie pobożny światowiec — w jego nieugię­tym spojrzeniu odkryła Zofia pokładaną w Bogu ufność średniowiecznego mnicha, przeznaczonego przez opatrz­ność do pomocy Franciszkowi Ferdynandowi — zgoto­wał arcyksięciu najbardziej przykrą niespodziankę. Na­stępca tronu znajdował się jako przedstawiciel cesarza w Madrycie, aby uczestniczyć w ceremonii ślubnej króla Al­fonsa XIII, kiedy zdarzyła się ta nieoczekiwana historia. W ów piękny majowy dzień Franciszek Ferdynand był w wesołym nastroju, choć niewiele kroków od niego rzuco­no na orszak weselny bombę. Zabiła ona młodą ładną kobietę i kilku lokajów. Arcyksiążę przestraszył się wprawdzie, kiedy rozległa się detonacja i powstała pani­ka, ale zaraz potem ogarnął go bez mała swawolny na­strój człowieka, co uniknął śmiertelnego niebezpieczeń­stwa i bardziej świadomie niż przedtem cieszy się życiem. Gdy po uroczystościach weselnych wrócił do małego pa­łacyku będącego jego rezydencją, Janaczek wręczył mu te-

legram, który właśnie nadszedł. Franciszek Ferdynand otworzył go gwałtownie i spojrzał najpierw na nazwisko nadawcy: Maks Włodzimierz von Beck. Baron przysłał długi, kosztowny, zatem ważny telegram, ponieważ dobry Beck, o czym wiedział Franciszek Ferdynand, był nie tyl­ko spokojnym i mądrym, lecz także oszczędnym człowie­kiem, co jego podobnie oszczędny protektor nie bez zro­zumienia zauważał przy różnych okazjach.

Franciszek Ferdynand czytał i ręce zaczęły mu drżeć. Zdrada! Zmiął telegram, jak zazwyczaj w chwilach gnie­wu miął chusteczkę, rozprostował papier i przeczytał tele­gram jeszcze raz. Treść była jasna, niedwuznaczna. Beck telegrafował, że wezwał go cesarz, by powierzyć mu misję utworzenia nowego gabinetu, a on nie chce podjąć się te­go bez uzyskania zgody następcy tronu. Nowy gabinet będzie miał za zadanie przeprowadzić reformę prawa wy­borczego i doprowadzić do końca rokowania w sprawie ugody z Węgrami. Beck ma nadzieję, telegrafował, że uda mu się wykazać, iż dorósł do tego trudnego zadania, któ­rego wszelako chce się podjąć jedynie za przyzwoleniem swego wysokiego protektora.

Franciszek Ferdynand zatelefonował do austriackiego poselstwa i zapytał, czy nadeszły tam z Wiednia jakieś nowe wiadomości. Przypadkowo przed kilkoma godzina­mi wrócił do Madrytu radca poselstwa, który w ostatnich dniach przebywał służbowo w Wiedniu; opowiedział, że w stolicy dopiero co nastąpiła zmiana gabinetu. Nowy pre­mier nazywa się baron Beck. Chodzi o Maksa Włodzi­mierza von Becka, szefa departamentu w ministerstwie rolnictwa. To zresztą „śmieszna historia". Śmieszna? Franciszek Ferdynand poprosił radcę poselstwa, żeby go zaraz odwiedził i opowiedział tę „śmieszną historię”. Kwadrans później radca poselstwa stał przed następcą tronu i relacjonował, jak to przed trzema dniami austriac­ki premier, książę Konrad zu Hohenlohe, z powodu no­wej węgierskiej taryfy celnej, która, jak zażądali Madzia­rzy, powinna zostać wprowadzona w miejsce taryfy wspólnej, podał się do dymisji. Gdy wielu polityków od­

mówiło podjęcia się próby utworzenia gabinetu, wymie­niono w końcu cesarzowi nazwisko szefa departamentu, barona Becka. Cesarz polecił księciu Hohenlohe przysłać go natychmiast. Hohenlohe wezwał od razu Becka i kazał mu udać się bezzwłocznie do cesarza. Beck przestraszył się okropnie i oświadczył, że prosi o czas do namysłu. Gdy Hohenlohe wyjaśnił, że o tym nie może być mowy, ponieważ monarcha czeka, Beck wysunął słuszny argu­ment, że w swym niebieskim ubraniu nie może chyba iść do cesarza. Hohenlohe bardzo dobrze wiedział, że nawet lekarz przyboczny musi odbyć codzienną poranną wizytę u monarchy we fraku, zatelefonował więc do adiutanta cesarza. Minutę później cesarz kazał odtelefonować:

Beck ma przyjść tak, jak jest.

Baron pojechał więc do cesarza w swym niebieskim ubraniu i przyjął misję utworzenia rządu. Po dwudziestu czterech godzinach przedłożył już cesarzowi listę nowych członków gabinetu. Mianowanie nowych ministrów ma nastąpić jeszcze w tym tygodniu.

Franciszek Ferdynand podziękował i odprawił radcę poselstwa, który niezmierne wzburzenie następcy tronu wytłumaczył sobie zamachem bombowym. To, co zdruz­gotany arcyksiążę przed chwilą usłyszał, było więcej niż przykrą niespodzianką, było w jego zaślepionych oczach najgorszą zdradą, było nieszczęściem. Bo jeśli Beck jest zdrajcą, to gdzie wobec tego szukać człowieka, co nie jest zdrajcą? Jeśli nawet ktoś najbardziej godny zaufania jest zdrajcą, to czym są wszystkie przyszłościowe plany? Rze­czą nic niewartą, bzdurą, urojeniem; najlepszy plan nie ma sensu, jeśli wszyscy ludzie, bez wyjątku, okazują się zdrajcami. Może baron Conrad nie jest zdrajcą; ale nikt nie był bardziej godny zaufania niż Beck, nawet Conrad. Franciszek Ferdynand ujrzał swój świat w gruzach.

Im dłużej zastanawiał się nad tym wydarzeniem, tym perfidniejsza wydawała mu się zdrada Becka. Wprawdzie Franciszek Ferdynand nigdy niczego z Beckiem nie u- zgadniał, nigdy również nie napomknął, że traktuje dorad­cę jako swego przyszłego premiera, tak że dobry jurysta

nie mógł podejrzewać, iż egoizm jego protektora nie tylko weźmie mu za złe oczywiste posłuszeństwo, które był wi­nien cesarzowi, oczywistą gotowość, by wypróbować swe talenty przy realizacji wielkich zadań, lecz również zin­terpretuje to jako zdradę, co poniekąd było absurdalne i niesprawiedliwe; ale następca tronu żył w przekonaniu, że Beck bez słowa, bez wcześniejszego porozumienia zechce oszczędzać siły, aby w chwili wstąpienia Franciszka Fer­dynanda na tron wedle swych najlepszych umiejętności współpracować nad urzeczywistnieniem wspólnie prze­dyskutowanych planów. Beck musiał — tak sądził Franci­szek Ferdynand — tę cichą, nie wyartykułowaną słowami umowę właściwie zrozumieć, ponieważ w przeciwnym ra­zie nie wysłałby przecież telegramu do Madrytu. Ten tele­gram uznał Franciszek Ferdynand za niezbity dowód wi­ny: wysyłając telegram Beck przyjął już misję utworzenia gabinetu, w telegramie natomiast była mowa o tym. że tylko za przyzwoleniem następcy tronu chce podjąć się zlecanej przez cesarza misji. To można było — tak myślał Franciszek Ferdynand — nazwać nie tylko dwulicowoś­cią, ale po prostu zdradą, a wszystko, co przedtem było wspólnie omówione: rzeczą nic niewartą, bzdurą.

Franciszek Ferdynand wrócił do domu, do Konopisz- tu. Planował zostać w Hiszpanii kilka dni dłużej, zwiedzić Alhambrę, nad brzegiem Gwadalkiwiru nacieszyć się pię­knem Andaluzji, zobaczyć corridę w Sewilli. Po tym, co zaszło, nie chciał już niczego widzieć. W drodze powrot­nej nie wyglądał z okien salonki. Myślał: Wszystko bzdu­ra, nic niewarte. Był tak głęboko zraniony i zatruty, że nawet przy wjeździe do Beneszowa jeszcze mruczał:

Bzdura, nic niewarte.

Dopiero zobaczywszy ukochaną żonę i dzieci oczeku­jące go na peronie, poczuł pewną ulgę, pewne oczyszcze­nie duszy. Wzruszony zamknął żonę i dzieci w ramio­nach. Ale na widok oczekującego w gotowości służbowej majora von Broscha, który go powitał z błyszczącymi oczyma, zachmurzyło się znowu strapione oblicze głębo­ko zranionego arcyksięcia. Ten człowiek ma uczciwą

twarz, myślał; ale czy Beck nie miał również uczciwej twarzy? Okazuje się, że faktycznie nie wolno ufać żadne­mu człowiekowi! Jakże słusznie postępował mój niebo­szczyk ojciec, który mi jako dziecku wbijał do głowy: ..Nic wolno nikomu ufać. Nie wolno nigdy na nikim po­legać".

Zofia, prawie tak samo głęboko dotknięta zdradą Becka, chciała odwrócić uwagę ukochanego męża od za­ćmiewającego jego duszę rozczarowania. Dla wzywającej boskiej opatrzności księżnej pomocna okazała się podróż cesarza: monarcha, który postanowił odwiedzić miasto Liberec w Czechach, musiał przejechać przez stację Bene­szów. Gdy Zofia otrzymała wiadomość o planie tej po­dróży, powiedziała ukochanemu mężowi, że nadarza się okazja, by zaskoczyć cesarza: otóż zjawi się w Beneszowie na peronie i u boku małżonka pokłoni się władcy. Fran­ciszek Ferdynand, gdy to usłyszał, roześmiał się po raz pierwszy od powrotu z Madrytu. Śmiejąc się zatelegrafo­wał do cesarza, że powita go z największym szacunkiem w Beneszowie. Cesarz odtelegrafował uprzejmie, że cieszy się, iż przejazdem zobaczy bratanka.

Gdy pociąg specjalny zatrzymał się w Beneszowie, ce­sarz znalazł się nagle przed swym bratankiem i jakąś nie całkiem już młodą, ale niebrzydką, choć w żadnym razie nie przyciągającą wzroku damą. Chotkówna, pomyślał, przez sekundę skonfundowany; niespodzianka! Nie lubił niespodzianek. Żył — nie bez podstaw — w wierze i z wiary, że zachowanie ustalonego precyzyjnie we wszyst­kich szczegółach programu jest cudownym eliksirem, któ­ry go trzyma przy życiu. W podróży zachowanie progra­mu było równie ważne, jak nie zakłócone funkcjonowanie systemu trawienia. Jakie osobistości mogły na dworcu po­witać cesarza i w jakim porządku rang te dopuszczone do powitania osobistości miały skorzystać z tej łaski, było ustalone na całe tygodnie wcześniej przez urząd wielkiego ochmistrza dworu. Że księżna Hohenberg znajdzie się na stacji w Beneszowie, nie było przewidziane w programie. Mimo to monarcha przezwyciężył natychmiast gniewne

zdumienie i zmusił się do uprzejmego uśmiechu. Zdrę­twiali z przerażenia dworzanie towarzyszący cesarzowi widzieli, że żona następcy tronu w czasie parominutowej rozmowy czyniła wszystko, by spodobać się cesarzowi, który po rycersku zdawał się nie pamiętać, jak niepożąda­ny jest ten kontakt. Kazała mówić swym pięknym brązo­wym oczom, a sama odpowiedziała na kilka łaskawych pytań cesarza z żywą i taktowną gorliwością, wyraźnie zdradzającą zamiar, by wszystkim bajkom o jej arogancji

i niegrzeczności zadać kłam. Wśród dworzan, którzy w pełnym respektu oddaleniu oczekiwali zakończenia tego zaimprowizowanego spotkania, znajdował się baron von Margutti. Następca tronu jako młody oficer przez jakiś czas zaszczycał go zaufaniem.

Niebezpieczna kobieta — szepnął Margutti do sta­rego hrabiego Paara, generalnego adiutanta cesarza. Paar odpowiedział uśmiechając się:

Gdy Franciszek Ferdynand wstąpi na tron, księżna przestanie wzbudzać obawy, podobnie jak morganatyczna żona Wiktora Emanuela II, komtesa Mirafiori, o której prawie nikt już nie wie, że ona istnieje.

Ta uwaga w zagadkowy sposób dotarła do uszu Zofii. Gdy Margutti po jakimś czasie zjawił się w Belwederze, Zofia oświadczyła:

Hrabia Paar porównał mnie z komtesą Mirafiori. Wiem o tym. Proszę mu powiedzieć, że porównanie kule­je i że ciężko mnie obraził. Hrabia Paar zapomniał, że między moim urodzeniem i wychowaniem a komtesy Mi­rafiori istnieje różnica i nie wolno jej nie zauważyć. A fe! Nie jestem żadną komtesą Mirafiori i nigdy nie będę!

Te dumne słowa, z rozkosznym upodobaniem przeka­zane dalej przez barona. Marguttiego, dodały wiedeńskie­mu dworowi bodźca do wzmożonej czujności. Wzmożona czujność i bez tego wydawała się dworakom wskazana, zwłaszcza w czasie, kiedy przedsiębiorczość Franciszka Ferdynanda i jego zwracającego uwagę adiutanta przy­bocznego Broscha przynosiła im nieoczekiwane sukcesy. Powiodło się obrotnemu Broschowi, posługującemu się

osobliwie dużo wiedzącymi szpiegami, odkryć wszystkie słabości wysokich i najwyższych władz wojskowych. Nie­pozorny major, któremu Franciszek Ferdynand pozosta­wił wolną rękę, miał wszędzie swoje oczy; te bystre oczy przenikały wszelkie mury. Zręczność Broscha wydawała się graniczyć z czarodziejstwem; jednakże nie kryło się za tym nic nadprzyrodzonego. Brosch pozyskał w minister­stwie wojny, w sztabie generalnym, a także w kancelarii wojskowej cesarza zaufanie wyższych oficerów; dali się oni nakłonić, by w swych urzędach i kancelariach odgry­wać rolę konfidentów. Jako nagrodę obiecywał im tylko podziękowanie i przychylność następcy tronu. Zaryzyko­wali swój honor i całą egzystencję. Ze to zrobili, zachęca­ło następcę tronu i majora do śmiałych wypadów przeciwko wrogim mocom. Konfidentami nie byli w ża­dnym wypadku niezadowoleni, pominięci czy obrażeni lu­dzie, jacy znajdują się w każdym urzędzie, ale zimni kal­kulatorzy, co w porę chcieli zwrócić na siebie uwagę przy­szłego cesarza. Skalkulowali, że obecny cesarz będzie pano­wał jeszcze najwyżej kilka lat, przyszły cesarz zaś przypu­szczalnie kilkadziesiąt; i wydało im się rzeczą głupią, żeby z powodu krótkiego czasu będącego jeszcze do dyspozycji starego cesarza przegapić wielką szansę, która im się na­stręcza i być może nigdy nie powtórzy. W ten sposób Brosch dowiadywał się najtajniejszych rzeczy; w ten spo­sób Franciszek Ferdynand poznawał wszystkie plany i in­trygi swych przeciwników; w ten sposób dowiedział się również, że najbardziej zawzięty opór jego kancelarii woj­skowej stawia szef sztabu generalnego.

Szef sztabu generalnego nazywał się baron Fryderyk von Beck. Ów przypadek, że szef sztabu nosił nazwisko, jakiego od czasu zdrady premiera Maksa Włodzimierza von Becka nie wolno było w obecności następcy tronu wymienić, stanowił w oczach Franciszka Ferdynanda znak boskiej opatrzności. Premier Beck nie był z szefem sztabu generalnego Beckiem ani spokrewniony, ani za­przyjaźniony; mimo to gdy Brosch określił szefa sztabu generalnego jako najniebezpieczniejszego antagonistę Bel­

mMTfry * w rrii1

Ki

W

wederu, Franciszek Ferdynand i Zofia nie mieli wątpli­wości, że istnieje spisek baronów von Beck; zwłaszcza Zo­fia, równie zabobonna, co wierząca. Zbieżność nazwisk obu śmiertelnych wrogów stała się dla niej tak wymow­nym dowodem diabelskiego sprzysiężenia wszystkich pie­kielnych mocy, że sprawozdania konfidentów, które słu­żyły Broschowi dla wykazania i udowodnienia wrogości szefa sztabu generalnego, uważała prawie za zbędne po­twierdzenie prawdy.

Bardzo stary szef sztabu generalnego, baron von Beck, nie był zgoła diabelskim zjawiskiem. Jako bardzo młody oficer znalazł się w najbliższym otoczeniu młodego Franciszka Józefa; wcześnie nauczył się przystosowywać szczerze do monarchy, tak że stawał się do niego coraz bardziej podobny. To właśnie on w tamten brzemienny w skutki czarny dzień w czerwcu 1866 roku przekazał jako adiutant cesarza nieszczęśliwemu generałowi Benedekowi cesarski rozkaz, by maszerował na Berlin. Odtąd mógł bez mała codziennie spędzać godzinę z cesarzem, przeżył z nim dobre i złe czasy i wraz z nim zestarzał się i potrze­bował odpoczynku. Cesarz ufał mu jak mało komu, dla­tego zrobił go szefem sztabu generalnego. Żaden specjali­sta wojskowy nie miał wysokiego mniemania o talentach von Becka. Ale Beckowi wcale to nie szkodziło; nie szko­dziło także, jak sądził cesarz, armii i cesarstwu. Przez kil­kadziesiąt lat nie było wojny, a cesarz nie miał zamiaru kiedykolwiek jeszcze wojny prowadzić. Był pokojowym cesarzem; tak samo towarzysz jego młodości był pokojo­wym szefem sztabu generalnego. Ten obdarzony wysokim urzędem i wysoką godnością, pasjami lubiący grać w ta- roka starszy pan uważał za nietakt wiedzieć więcej i rozu­mieć więcej niż cesarz, od którego różnił się tylko zdu­miewającym, szczególnie gdy chodziło o słodycze, apety­tem.

Beck słyszał już od wielu lat. jak cesarz skarży się na niesforność oraz przykre żądania następcy tronu. Wierny sługa, który był bliższy sercu cesarza niż równie wierny, ale nieco za młody książę Montenuovo, przyjmował te

(rei

W

skarci pełen serdecznego współczucia. Radził, żeby ata­ków ..młodego pana w Belwederze” nie brać poważnie. Cesarz był cesarzem; Franciszek Ferdynand zaś był ni­czym. kompletnie niczym, jak długo żył cesarz. Po co więc podniecenie? Po co wrogość i nienawiść, po co głę­boki gniew i poważne zabiegi, by młodego pana ująć w szranki? Co młody pan wyprawia na swoim podwórku, nie ma żadnego znaczenia. Takie było zapatrywanie Bec­ka na pozycję następcy tronu; w myśl tego dał wskazówki sztabowi generalnemu, jak życzenia i inicjatywy wycho­dzące z Belwederu powinny być załatwiane. Sztab gene­ralny przyjmował uprzejmie pisma majora Broscha — i odkładał ad acta. Były to prawie zawsze pisma, które zwracały uwagę na ciężkie szkody i zaniedbania sztabu generalnego oraz opaczne środki zaradcze. Brosch oma­wiał te niedostatki, wymagające reformy sztabu general­nego, z Franciszkiem Ferdynandem, którego obawy zna­lazły teraz pełne potwierdzenie. Arcyksiążę wyobrażał so­bie rozmowy obu sędziwych ludzi, obu „mumii”, cesarza

i szefa sztabu generalnego: siedzieli razem milcząc, myśleli

o dawnych czasach i nie chcieli nic wiedzieć o nowym czasie, gardzili nowym czasem, mocno trzymali drżącymi, ale twardymi, żylastymi, starczymi rękoma władzę i po­zwalali, by stare cesarstwo, którego przyszłość wciąż zale­żała od nich, ginęło i usychało.

Cesarski majestat był nietykalny; ale szef sztabu gene­ralnego Beck musiał zniknąć: to był nakaz chwili. Franci­szek Ferdynand i Brosch naradzali się całe tygodnie nad sposobem doprowadzenia Becka do upadku. Wreszcie wpadli na rokujący powodzenie pomysł; później nie wie­dzieli, w czyjej głowie wylągł się ów cenny pomysł, który za jednym zamachem zmienił wszystko: w inspirowanej namiętną żądzą zemsty głowie następcy tronu czy też w spokojnej, beznamiętnej, funkcjonującej z matematyczną precyzją głowie majora. Franciszek Ferdynand zapropo­nował cesarzowi, żeby polecił przeprowadzić w Dalmacji kombinowane manewry lądowo-morskie. Zadaniem floty było przeszkodzić wylądowaniu na wybrzeżu nieprzyja­

cielskich oddziałów. Sztab generalny miał po raz pierwszy wypróbować przydatność marynarki wojennej. Franciszek Ferdynand od dawna darzył sympatią marynarkę; jako protektor ligi morskiej podjął wiele daremnych prób, by rozbudować małą austriacką flotę. Opór sztabu general­nego, który stał na stanowisku, że monarchia nie jest po­tęgą morską jak Anglia czy Niemcy, przekreślił wszystkie morskie plany. Także cesarz nie wierzył w konieczność wzmocnienia marynarki. Upodobanie Franciszka Ferdy­nanda do „okręcików” uważał za jedno z wielu błazeństw swego błazeńskiego bratanka. Mimo to, a może właśnie dlatego, zgodził się na przeprowadzenie zaproponowa­nych przez Franciszka Ferdynanda kombinowanych lądo- wo-morskich manewrów. Sztab generalny zarządził ma­newry desantowe koło Dubrownika-Trebinje. Przebiegały tak żałośnie, że obecni attaches wojskowi obcych mo­carstw z trudem tłumili śmiech. Franciszek Ferdynand, który jako przedstawiciel cesarza uczestniczył w manew­rach, obraził szefa sztabu generalnego przed zakończe­niem tej „krotochwilnej” gry wojennej, mówiąc przy śnia­daniu wobec wszystkich oficerów:

Mogę zdradzić już dziś, jak zacznę krytykę manew­rów: „Przybyłem o piątej rano na teren manewrów i... ni­czego nie zobaczyłem. Poczekałem godżinę i... nadal ni­czego nie widziałem. Poczekałem jeszcze godzinę i... dalej nic się nie działo”.

Niepowodzenie Becka przyjęło tak groteskową formę, że nie było możliwe temu zaprzeczyć czy czegokolwiek tuszować. Franciszek Ferdynand wrócił do Wiednia jako zwycięzca i oświadczył cesarzowi, że szef sztabu general­nego musi ustąpić, fizyczne i umysłowe siły Becka nie do­rastają już do wymagań jego urzędu. Zaatakowany szef sztabu generalnego odczuwał taki wstręt, że miał już tyl­ko jedno pragnienie: móc zniknąć. Cesarz był zmuszony zdymisjonować towarzysza młodości. Podniósł go do godności hrabiego i odprawił.

A teraz sprowadź mi geniusza, który wszystko zro­bi lepiej — powiedział drwiąco do Franciszka Ferdynanda.

Następca tronu oznajmił, że jest gotów sprowadzić ge­nius/a. najlepszego oficera w armii. Nazywa się Conrad von Hötzendorf i w roku 1905 wyróżnił się na manew­rach w Południowym Tyrolu jako dowódca partii połud­niowej. Ten człowiek napisał wspaniały podręcznik takty­ki. Ponadto w ubiegłym roku z fantastyczną stanowczoś­cią i zręcznością stłumił powstanie w Trieście. Obecnie jest dowódcą dywizji w Innsbrucku.

Cesarz nie odpowiedział od razu. Pożegnanie z Bec­kiem bardzo go przygnębiło. Czyżby rzeczy zaszły już tak daleko, że Franciszek Ferdynand może swego pupila wsa­dzić na miejsce starego, wiernego, zaufanego przyjaciela i sługi? Ten baron Conrad, protegowany Franciszka Fer­dynanda, jest najprawdopodobniej jakimś młodym ofice­rem, który mu schlebia; to zapewne pozer, co może tylko narobić szkody, człowiek bez doświadczenia, nie mogący się równać ze starym generałem Beckiem. Ale dobrze, po­myślał cesarz, spróbujmy.

Zasięgnął informacji i był zaskoczony: starzy genera­łowie, którzy znali Conrada, wystawili faworytowi na­stępcy tronu znakomite świadectwo.

Franciszek Ferdynand tryumfował. Cesarz chciał po­znać barona Conrada, mianować nie znanego sobie czło­wieka szefem sztabu generalnego.

Conrada wezwano telegraficznie do Belwederu. Nie przeczuwający niczego dowódca dywizji przestraszył się, gdy usłyszał, że ma zostać szefem sztabu generalnego, zbladł, wyjąkał:

To... niemożliwe.

Czego ja chcę, musi być możliwe — odpowiedział Franciszek Ferdynand, który przyjął z uśmiechem fakt, że zaskoczony oficer nie może pojąć szczęścia, które mu się oferuje.

Conrad jednak powtarzał z uporem, że nie może przy­jąć stanowiska, do którego, jak czuje, nie dorósł. Jest tyl­ko dowódcą liniowym, może nawet dobrym dowódcą li­niowym, ale niczym więcej.

Franciszek Ferdynand stracił cierpliwość. Przez godzi­

nę spierał się z Conradem, potem opuścił pokój i wysłał do upartego generała majora Broscha. Brosch przyszedł z rozkazem. Franciszek Ferdynand nakazywał baronowi Conradowi posłuszeństwo; cesarz przyjął propozycję arcy- księcia po ciężkiej walce; jeśli Conrad zrobi teraz unik, następca tronu się zblamuje. Nie wolno do tego dopuścić.

Conrad poprosił o krótki czas do namysłu. Jako am­bitny fachowiec pragnął zawsze być w swej dziedzinie nie­dościgniony. Tę dziedzinę stanowił włoski teren przygra­niczny. Teren, nad którym musiał panować szef sztabu generalnego, był sto razy większy. Conrad kalkulował: Jeśli zawiodę teraz jako szef sztabu generalnego, będę skończony na zawsze.

Ale ogromna misja budząca jego obawy była także je­szcze ogromniejszą pokusą.

Conrad został szefem sztabu generalnego. Jednocześ­nie złożył dymisję minister wojny baron Pitreich, zalicza­ny do antagonistów następcy tronu. Ministrem wojny zo­stał generał baron von Schönaich, którego uważano za zaufanego człowieka Franciszka Ferdynanda.

Gdy w kilka dni później także najstarszy wróg Fran­ciszka Ferdynanda, minister spraw zagranicznych, hrabia Gołuchowski, został obalony, a na jego miejsce przyszedł austriacki ambasador w St. Petersburgu, baron Alojzy Lexa von Ährenthal, Brosch powiedział do Franciszka Ferdynanda:

Smoczy pomiot został wytępiony.

Franciszek Ferdynand zaśmiał się:

Największe smoki zostały zabite. Mniejsze zosta­wiam panu do odstrzału.

Będę się starał dobrze wykonać zadanie, Wasza Cesarska Wysokość, i nie wątpię w powodzenie, jeśli bę­dzie mnie wspomagał święty Jerzy — odpowiedział Brosch.

Święty Jerzy obiecuje panu wszelką pomoc — u- śmiechnął się Franciszek Ferdynand.

Błogosławił pełen chwały rok 1906, rok pierwszych wielkich sukcesów, rok szczęścia, chociaż Maks Włodzi­

mierz von Beck okazał się zdrajcą i jeszcze pod koniec roku był premierem. Franciszek Ferdynand zdobył sztab generalny i ministerstwo wojny, siły zbrojne należały do niego. Spodziewał się, że teraz opanuje również minister­stwo spraw zagranicznych. Wrogi szef sztabu generalne­go. wrogi minister wojny, wrogi minister spraw zagranicz­nych. wszyscy trzej zostali jednocześnie odsunięci — czyż to nie było szczęście? Ostrożny, wciąż nieufny, wciąż obo­lały od uderzenia fali szczęścia w tym szczęśliwym roku, wymówił Franciszek Ferdynand wielkie słowo: szczęście. Od momentu zdrady dobrego jurysty Maksa Włodzimie­rza von Becka nieufnemu arcyksięciu wszystko się uda­wało. Zofia wyraziła przekonanie, że to boska opatrzność stała się wreszcie dla niego i dla niej łaskawa. Franciszek Ferdynand przytaknął i wraz z Zofią dziękował na kola­nach za łaskę, za korzystny zwrot. Skrycie, tak skrycie, że nawet Zofii tego nie wyjawił, zaczął wierzyć, że opatrz­ność wzmocniła jego serce, pobudziła męstwo, ożywiła wiarę, zahartowała ramię, skierowała całe przyszłe życie na płomienną drogę zwycięskiego parcia do przodu, że objawiła mu świętego Jerzego, smokobójcę, który w trzech pokojach budynku oficjalistów w Konopiszcie cze­kał w milczeniu na ten rok ponownych narodzin.

Franciszek Ferdynand zachował w tajemnicy te zuch­wałe myśli. Podobnie jak jego matka, chora, naznaczona śmiercią Maria Annuncjata, po zrzeczeniu się sukcesji tronu przez wyjeżdżającego po śmierć do Meksyku arcy- księcia Ferdynanda Maksa, zobaczyła w skrytości ducha swego nie narodzonego jeszcze syna jako wielkiego zdo­bywcę, jako władającego światem cesarza, jakiego w sta­rym cesarstwie jeszcze nie było, jako pozostającego pod opieką Matki Bożej największego Habsburga, który miał przeżyć wszystkich stojących mu na drodze Habsburgów

tak samo Franciszek Ferdynand wierzył teraz w skry­tości ducha, że opatrzność zesłała mu świętego Jerzego, aby zwyciężył smoki, które chciały zniszczyć stare cesar­stwo. Jak najbardziej serio czuł się zespolony ze świętym Jerzym, kiedy uśmiechając się mówił do majora Broscha:

Święty Jerzy obiecuje panu wszelką pomoc.

Major Brosch uśmiechnął się gorliwie. Nie wierzy! w cudotwórczą siłę świętego Jerzego. Wierzył w cudotwór­czą moc swojej kancelarii wojskowej, której wkrótce nie miało już wystarczyć opanowanie armii.

WROGOWIE

Gabinet mumii — tak nazywał Franciszek Ferdynand starszych panów, którzy otaczali cesarza — pozostawał długo pod wpływem szefa sztabu generalnego barona Becka, reprezentującego pogląd, że następcą tronu nie trzeba się przejmować. Także cesarz, w którego oczach bratanek był coraz niebezpieczniejszym błaznem, zdawał się podzielać zapatrywanie starego generała, towarzysza młodości. Hasło, jakie rzucił szef sztabu generalnego, by­ło wygodne. Brzmiało: „Ignorować całkowicie d’Este!” Po nagłym upadku Becka, którego wyniesienie do god­ności hrabiego nie mogło pocieszyć, gabinet mumii zdu­miał się. Było wyraźnie błędem ignorowanie następcy tro­nu; to nie stary generał, ale książę Montenuovo miał ra­cję, uważając nieustanną walkę z następcą tronu za pierwszy obowiązek wiernego sługi cesarza. Franciszek Józef, który za późno zorientował się, że kancelaria woj­skowa następcy tronu jest po prostu rządem opozycyj­nym, krok po kroku usiłującym zdobyć władzę, nie mógł się już cofnąć. Uznana już kancelaria wojskowa następcy tronu nie mogła zniknąć z powierzchni ziemi. Sędziwy monarcha padł ofiarą swego zmęczenia. Znużony walka­mi, potrzebujący spokoju, żądny spokoju, spełnił życzenie Franciszka Ferdynanda, mając nadzieję w ciszy swego ga­binetu w Schónbrunnie, że „bawienie się żołnierzykami” następcy tronu ani w ministerstwie wojny, ani w sztabie generalnym nie zostanie wzięte poważnie, a niemiłego bratanka odciągnie od niebezpiecznych przedsięwzięć i planów.

Major von Brosch wzbudzał większy strach niż na­stępca tronu. Bali się go wszyscy, którzy bali się następcy tronu, ale także wielu, co się następcy tronu nie bało. Brosch był nie tylko duszą budzącej strach kancelarii wojskowej następcy tronu, ale też bezdusznym motorem, który ustawicznie popędzał Franciszka Ferdynanda, od­dającego się niekiedy bezczynności. Niezliczone pomysły Broscha zmierzały do tego, by w monarchii zmienić wszystko. Ponieważ jego kancelaria wojskowa mogła wy­wierać wpływ jedynie na osoby wojskowe i wojskowe pla­cówki i urzędy, poradził następcy tronu, żeby ważne sta­nowiska w kierownictwie cywilnym kazał obsadzać woj­skowymi. To nie była łatwa robota; Franciszek Ferdy­nand nie miał władzy, by doprowadzić do mianowania oddanego sobie generała namiestnikiem jakiegoś kraju koronnego. Mimo to udało mu się przemycić oficerów do licznych urzędów, tak że po pewnym czasie wpływ kance­larii wojskowej także we władzach cywilnych zrobił się znaczący. Była to zacięta, organiczna praca, którą Brosch wykonywał z fanatyczną gorliwością. Jego kancelaria wojskowa przeciwdziałała z niesamowitą zręcznością i czujnością mianowanemu przez cesarza rządowi. Rząd wiedeński zaczynał odczuwać ten opór.

Premier nie wzywał pomocy cesarza. Maks Włodzi­mierz von Beck zdawał sobie sprawę z gniewu następcy tronu. Arcyksiążę mu zaufał i na nim budował. Baron nie czuł się jednak zdrajcą, lecz człowiekiem niesprawiedliwie prześladowanym, ofiarą nieporozumienia, którego nie da­ło się wyjaśnić. Poprawny urzędnik uważał, że w swym sercu dochował wierności następcy tronu. Widział we Franciszku Ferdynandzie jedynego człowieka, który może kiedyś uratować chwiejącą się w posadach monarchię; po­lecenie cesarza było jednak rzeczą świętą i nie można go było odrzucić z powodu związku uczuciowego. W ten sposób Maks Włodzimierz von Beck został „zdrajcą”. Wiedział, że następca tronu nazwał go zdrajcą; przyjął to spokojnie. Zmienne i chwiejne było prawo; jakże nie mia­ła być zmienna łaska wielkiego pana, który prawem nazy­

wał to, co było dla niego słuszne? Maks Włodzimierz von Beck nie żywił urazy do następcy tronu. Niebo tak zrzą­dziło, że nie został premierem Franciszka Ferdynanda, lecz Franciszka Józefa. Jako premier Franciszka Józefa miał obowiązek rozwiązywać zadania, jakie przed nim postawiono, nie troszcząc się o następcę tronu, dążącego do przeciwnych celów. Uczucie musiało milczeć. Z na­miętną wytrwałością — podobnie jak cesarz — zabrał się do roboty.

Inaczej Montenuovo. Miłośnik sztuki, obeznany z dziełami klasyków, pierwszy wielki ochmistrz dworu cesa­rza chętnie przytaczał słowa: „Wszystko jest uczuciem”. Miłość i nienawiść wypełniały go bez reszty. Z miłości do cesarza nienawidził następcy tronu i podsycał tę niena­wiść. Cesarz, sędziwy, potrzebujący spokoju, żądny spo­koju, mógł część swej władzy przekazać następcy tronu

wierny sługa nie miał prawa tej ustępliwości krytyko­wać. On sam jednak pozostawał nieugięty. Franciszkowi Ferdynandowi nie wolno było sądzić, że ustępliwość cesa­rza położyła kres wrogości dworu. Sukcesy roku 1906 wydawały się uderzać następcy tronu do głowy. Po raz pierwszy odważył się oojawić na dworskim balu wraz ze swą nierówną mu urodzeniem małżonką. Montenuovo stał gotów do skoku przy drzwiach sali, do której wcho­dzili goście cesarza, i czuwał nad ceremoniałem: za cesa­rzem wkroczył Franciszek Ferdynand pod rękę z jakąś arcyksiężną, potem szli inni arcyksiążęta i arcyksiężne w surowo ustalonym porządku rang; i dopiero za ostatnią, najmłodszą arcyksiężniczką weszła do sali Zofia przy bo­ku czeskiego hrabiego. Musiała się pogodzić z tym po­ślednim miejscem, niczego tu się nie dało zarzucić, tak nakazywał dworski ceremoniał.

Na następnym balu zdarzył się jednakże incydent, który wystawił ją na pośmiewisko dworu i wszystkich gości. Gdy znalazła się przed salą balową, okazało się, że nie ma mężczyzny, przy którego boku mogłaby się włą­czyć do orszaku wkraczających gości. Żaden szambelan, żaden najskromniejszy hrabia, żaden z zaproszonych

urzędników dworskich nie był bez damy. Stała za ostat­nią parą. czekała tłumiąc łzy gniewu, rozglądała się szu­kając pomocy i nikt, jak się zdawało, nie chciał zauwa­żyć. że „zapomniano" przydzielić jej kawalera. Franciszek Ferdynand, któremu ceremoniał nie pozwalał wybawić jej z kłopotu, poskarżył się następnego dnia cesarzowi na księcia Montenuovo, który ponosił za to odpowiedzial­ność. Montenuovo wyjaśnił, że podległy mu organ popeł­nił ubolewania godny błąd. Książę złożył dymisję jako pierwszy wielki ochmistrz dworu. Cesarz dymisji nie przy- jął.

Franciszek Ferdynand i Zofia obrażeni opuścili Wie­deń. Incydent na balu był straszliwym ciosem, po którym długo nie mogli ochłonąć. Sukcesy ubiegłego roku po­zwoliły Franciszkowi Ferdynandowi uwierzyć, że odtąd będzie miał szczęście. Major von Brosch pozwolił mu uwierzyć, że Belweder jest już potężniejszy od Schönbrun- nu. Franciszek Ferdynand poczuł nagle strach, że jego nadzieje były znowu złudne. Maks Włodzimierz von Beck stał jeszcze na czele wiedeńskiego rządu, prowadził roko­wania z Madziarami, szykował się do wprowadzenia zre­formowanego austriackiego prawa wyborczego i do roz­pisania wedle niego nowych wyborów, co Franciszek Fer­dynand uważał za fatalny błąd. Gołuchowski wprawdzie upadł, ale Ahrenthal, nowy minister spraw zagranicznych, na którego uległość arcyksiążę liczył, wydawał się nie przywiązywać żadnej wagi do łaski następcy tronu. Rów­nież Schönaich, nowy minister wojny, ociągał się niezwy­kle z obraniem antywęgierskiego kursu, który mu Franci­szek Ferdynand zalecił. Cesarz, który w minionym roku zmęczony, potrzebujący spoczynku, żądny spoczynku, umożliwił przez swą ustępliwość sukcesy następcy tronu, znów, jak się zdawało, nabrał odwagi i zaczął na pocho­dzących z Belwederu dokumentach, podobnie jak w ubiegłych latach, kaligrafować swym delikatnym dam­skim pismem „Odmawiam!” i „Nie!” Każda choroba, na którą zapadał, zdawała się go odmładzać. Będzie żył wiecznie, myślał Franciszek Ferdynand, ale nie wypowia­

dał tego, bojąc się śmiertelnego grzechu. Będzie żył wiecz­nie, myślała Zofia, ale nie wypowiadała tego, bojąc się śmiertelnego grzechu. Franciszek Ferdynand mówił do Zofii:

Jesteśmy wciąż samotni mimo wszystkich pozor­nych sukcesów. Czy to nie straszne? Cesarz, choć stary i słaby, wciąż jest dużo mocniejszy ode mnie. Montenuovo otworzył mi oczy.

Osoba cesarza była święta. Państwo było rozrywane walkami narodowościowymi, otoczone wrogami, zamiesz­kane przez wrogów — jedynie czcigodna osoba sędziwego cesarza wydawała się jeszcze powstrzymywać rozpad. Wobec czcigodnej osoby sędziwego cesarza milkły wojow­nicze krzyki narodów i partii. Nawet za granicą czcigod­na osoba sędziwego cesarza rzadko była narażona na ata­ki. Wzbudziło więc wielką sensację, gdy w Udine przy okazji antyaustriackiej demonstracji wyszydzano sędziwe­go cesarza. Wyjący tłum uderzeniami kijów popędzał osła przez ulice miasta i wrzeszczał: „Ewiva Francesco Giu­seppe!”

Ta demonstracja dała nowemu szefowi sztabu general­nego, Conradowi von Hötzendorf, dogodną okazję, aby przekazać cesarzowi memoriał, w którym ubolewał nad „stagnacją i zacofaniem armii”. „Pozostaje więc”, stwier­dzał w memoriale, „albo natychmiast zdecydowanie przy­stąpić do rozbudowy armii, a opór, jeśli to konieczne, złamać siłą, albo, im wcześniej, tym lepiej, uderzyć na Włochy. Choć jest to doniosła decyzja, musi być podję­ta”.

Cesarz wystraszył się, gdy przeczytał ten memoriał. Przestraszył go język, do którego nie był przyzwyczajony. Przeraziło go żądanie rozpoczęcia wojny prewencyjnej. Przerażony przekazał memoriał ministrowi spraw zagra­nicznych.

Franciszek Ferdynand wiedział, że Ährenthal będzie musiał teraz odkryć swe prawdziwe oblicze. Każdemu by­ło wiadomo, że Conrad dzięki wpływom Franciszka Fer­dynanda stanął na czele sztabu generalnego i że należał

do stronnictwa następcy tronu. Ährenthal jako ambasa­dor w St. Petersburgu popierał prorosyjską politykę Franciszka Ferdynanda, dlatego Franciszek Ferdynand, po ustąpieniu Gołuchowskiego, z aprobatą przyjął powo­łanie ambasadora na szefa ministerstwa spraw zagranicz­nych. Jednakże nowy minister w żadnym wypadku nie skwitował życzliwych, z początku nawet niezwykle ser­decznych prób zbliżenia ze strony następcy tronu stwier­dzeniem. że każde życzenie wysokiego protektora będzie dla niego rozkazem, lecz z bez mała obraźliwą uprzejmoś­cią podkreślał, że jest chłodnym, trzeźwym dyplomatą. Urodzony w Czechach, Ährenthal wykorzystywał w sto­sunkach z St. Petersburgiem nie prorosyjską politykę Franciszka Ferdynanda, lecz panslawistyczną politykę młodoczecha, doktora Kramara. Sojusz z Niemcami nie leżał Ährenthalowi na sercu, chociaż Franciszek Ferdy­nand uważał przymierze trzech cesarzy za najbardziej godny dążenia cel austriackiej polityki zagranicznej i po­wiedział wyraźnie nowemu ministrowi, że ententa cesarzy Austrii, Niemiec i Rosji jest warunkiem sanacji Europy. Ährenthal unikał ściślejszego związania się z Francisz­kiem Ferdynandem. Zamknięty w sobie dyplomata, od­powiadający zazwyczaj na pełne temperamentu listy na­stępcy tronu kilkoma nic nie mówiącymi zdaniami, które przy całej grzeczności wyraźnie sugerowały, że minister stanowczo nie pozwoli na siebie wpływać, uważał, jak się zdaje, związek z Belwederem za zbyteczne obciążenie.

Ährenthal mnie rozczarował — oświadczył Franci­szek Ferdynand już po kilku tygodniach.

Antysemiccy politycy, których przyjął w Belwederze, twierdzili, że Ährenthal jest z pochodzenia Żydem. Gdy Franciszek Ferdynand dowiedział się ponadto, że Ähren­thal ma za żonę pewną węgierską arystokratkę, spowino­waconą lub zaprzyjaźnioną z wieloma magnatami, nieuf­ność rozczarowanego arcyksięcia zmieniła się w rosnącą z dnia na dzień antypatię.

Stanowisko ministra wobec memoriału Conrada mu­siało teraz przynieść jasność co do stanu rzeczy.

Szpiedzy Broscha już po kilku dniach donieśli, co Ähren­thal doradził cesarzowi. Ährenthal był zdania, że memo­riał Conrada należy odłożyć ad calendas Graecas.

Cesarz polecił odłożyć memoriał Conrada ad calendas Graecas. Conrad czekał niecierpliwie, dopominał się nie­cierpliwie odpowiedzi od cesarza, szturmował niecierpli­wie następcę tronu błagalnymi prośbami o pomoc. Powo­li, później niż każdy niższy oficer, niż każdy starosta, za­czął Conrad pojmować, że każdy austriacki urzędnik pań­stwowy musi być przede wszystkim żonglerem; zwłaszcza zaś szef sztabu generalnego, jeśli nie chce popaść w nieła­skę cesarza ani następcy tronu. Franciszek Ferdynand, sam niecierpliwy, musiał napomnieć niecierpliwego szefa sztabu generalnego, żeby miał cierpliwość. Zdeprymowa­ny Franciszek Ferdynand musiał niechętnie wyznać, że sędziwy cesarz w decydujących -chwilach nigdy nie czyni tego, czego sobie on, następca tronu, życzy.

Czy jednak następca tronu życzy sobie wojny? Także to nie było dla Conrada jasne. Po długich intymnych roz­mowach prący do wojny szef sztabu generalnego sądził, że Franciszek Ferdynand pragnie jej tak samo namiętnie jak on. Tydzień później arcyksiążę był jakby odmieniony, wyraził tysiąc wątpliwości, cofnął wszystko, co powiedział przed tygodniem. Conrad zauważył, że Franciszek Ferdy­nand pozostaje pod silnym wpływem żony, księżnej von Hohenberg. Gdy ona była w pobliżu, znikał zapał arcy- księcia do wojny. Księżna bała się wyraźnie, że państwo po przegranej wojnie nie będzie już zdolne do życia, a ukochany mąż jeszcze przed wstąpieniem na tron straci koronę.

Conrad, opętany niecierpliwością, żeby poprowadzić wojnę przeciwko Włochom i je zwyciężyć, poznał, że dla wojowniczego planu musi pozyskać cesarza, wyłącznie ce­sarza. Monarcha miesiącami nie odpowiadał na memo­riał, nie przyjmował szefa sztabu generalnego na audien­cji, pozostawał niewidzialny.

Jesienią Conrad przeprowadził w Karyntii pierwsze, na szeroką skalę zakrojone manewry. Cesarz pojechał do

St. Veit, aby obserwować ćwiczenia. Conrad sądził, że wreszcie nadeszła wielka godzina. W małej miejscowości St. Veit musi się w końcu znaleźć okazja, by wymusić de­cydującą audiencję. Gdy Conrad poprosił o nią, okazało się, że cesarz wyjechał już do Klagenfurtu. Gdy Conrad w Klagenfurcie zabiegał o audiencję, powiedziano mu, że cesarz właśnie ruszył dalej. Conrad pojechał za nim, nie ustąpił, śledził go jak detektyw przestępcę, który wciąż się wymyka. Wreszcie udało mu się przedrzeć do cesarza.

Władca, któremu nie podobała się niecierpliwość, nie­pokój i nerwowość szefa sztabu generalnego, zapytał go, jakie ma życzenia. Conrad, ani dyplomata, ani dworza­nin, odpowiedział bez ogródek, że trzeba wypowiedzieć wojnę Włochom.

Odpowiedzią tą, która stanowiła przecież podstawowe żądanie memoriału, cesarz nie był zaskoczony, ale niemile dotknięty. Szczupły, niepozorny generał, odkryty przez Franciszka Ferdynanda, posiadał, jak się zdawało, wiele wspólnych nieprzyjemnych rysów ze swym protektorem: stanowczość, z jaką stawiał nieprzemyślane żądania, bez­względność, z jaką zdążał do celu, nerwowy pośpiech, nieszlachetną brutalność ataku. Franciszek Józef nie chciał wojny. Myślał, że kiedyś musi, być może, dojść do niej; ale w żadnym wypadku nie przed jego śmiercią. Zbliżał się do osiemdziesiątki; myśl, że w tym wieku je­szcze raz mógłby prżegrać wojnę, była nie do zniesienia. Przeżył już zbyt wiele nieszczęść, zbyt głęboko dotknęła go niełaska wyższych mocy, które stały ponad każdym cesarskim życzeniem i ponad każdym planem sztabu ge­neralnego. One go nauczyły być spokojnym i roztropnym. Spokój i roztropność były najwyższymi cnotami. Spokój był lepszy niż odwaga, roztropność lepsza niż talent. Mo­że nieroztropny szef sztabu generalnego był nadzwyczaj zdolny; manewry przebiegły świetnie, temu nie dało się zaprzeczyć. Ale ten zdolny generał był człowiekiem bez­kompromisowym, podżegaczem do wojny, hazardzistą. Jeśli chce się wdać w awanturę wojenną, to niech się trzy­ma swego równie nieroztropnego protektora, następcy

tronu. To chciał cesarz odpowiedzieć szefowi sztabu gene­ralnego.

Conrad widział chłodną, spokojną gotowość do obro­ny w niebieskich, surowych, starczych oczach cesarza i zaczął mówić nerwowo, bardzo spiesznie, niezdyscyplino­wanie. Mimo nerwowości, która nim owładnęła, szybko zdecydował, że cesarzowi musi przedłożyć inne argumen­ty niż następcy tronu. Tamtemu mówił zawsze, że Wło­chy od długiego czasu szykują się do wojny; że Włochy budują twierdzę za twierdzą i wyposażają armię w nowo­czesną broń i działa, tak że Austrii grozi niebezpieczeń­stwo, iż w którymś momencie nie będzie już mogła spro­stać przewadze nieprzyjaciela, zwłaszcza im dłużej odsu­wa się reorganizację armii i pozostawia czas wrogowi. Ce­sarzowi powiedział, że będzie dziecinną zabawą zwyciężyć Włochy: przestarzała włoska artyleria nie jest niebezpiecz­na; w Górnych Włoszech istnieje tylko jeden jedyny zdol­ny do oporu fort — koło Werony; włoskie forty nad gra­nicą są tak słabe, że każdy można zburzyć działami 150 mm w ciągu dwudziestu czterech godzin. Potrzeba tylko szybkiej decyzji o natychmiastowym wkroczeniu do doli­ny Padu. Po kilku dniach armia mogłaby wkroczyć do Mediolanu i Wenecji.

Cesarz słuchał spokojnie, w skupieniu. Mówiąc o We­necji, szef sztabu generalnego dotknął jeszcze nie całkiem zaleczonej rany. Tylko przelotnie, na sekundę, uważnie przysłuchujący się cesarz oddał się pięknemu marzeniu o ponownym zdobyciu Wenecji. Potem przeciągnął pomar­szczoną starczą ręką po pomarszczonym czole i potrząs­nął głową. Opanowany, roztropny, zdecydował się odpo­wiedzieć temu raptusowi całkiem krótko, w ogóle poważ­nie nie uzasadniając odmownej odpowiedzi. Spokojnie oświadczył:

Nie mogę wypowiedzieć wojny sprzymierzeńcowi.

Tę odpowiedź przekazał Conrad następcy tronu. Franciszek Ferdynand roześmiał się gorzko. Czy było możliwe, żeby cesarz brał poważnie przymierze z Włocha­mi? Conrad spojrzał na swego protektora z wyrzutem.

- Musimy być cierpliwi, drogi generale — powiedział Franciszek Ferdynand. — Musimy zdobyć się na cierpli­wość i próbować nie wyjść ze skóry.

Pełen wyrzutu, na pół nieufny, na pół współczujący wzrok Conrada wzbudził we Franciszku Ferdynandzie pewne podejrzenie. Ten człowiek mnie nie kocha, on ko­cha tylko swoją ideę, pomyślał, zapomniawszy, że Conrad już przy pierwszym spotkaniu mówił tylko o idei, która była treścią jego życia, tylko o sprawie, która była dla niego święta.

To były złe dni, to był zły rok. Maks Włodzimierz von Beck zawarł dziesięcioletnią ugodę z Węgrami. Fran­ciszek Ferdynand szalał, oburzony koncesjami, jakie po­czyniono Węgrom. Dziesięć lat! Beck nie mógł zakładać, że sędziwy cesarz będzie żył jeszcze dziesięć lat. Odnowio­ny układ o ugodzie miał więc związać ręce przyszłemu ce­sarzowi. Tę ugodę określił Franciszek Ferdynand jako szczyt perfidii. Także wynik wyborów do austriackiej Ra­dy Państwa, wedle nowego prawa wyborczego, uważał za nieszczęście, którego przyczyną był Beck. Po tych wybo­rach socjaldemokraci stali się potężną partią. Chociaż wielka liczba mandatów socjaldemokratycznych w no­wym parlamencie zaskoczyła premiera tak samo jak na­stępcę tronu, Franciszek Ferdynand był przekonany, że zdrajca Beck celowo umożliwił socjaldemokratom to zwy­cięstwo, aby przekreślić dalekosiężne plany przyszłego ce­sarza. Nikt przecież nie wiedział lepiej od Becka, że przyszły cesarz chce wprawdzie zakończyć walki narodo­wościowe na drodze federalizacji monarchii, ale żadnego stanu — a w żadnym wypadku robotników — nie zamie­rza dopuścić do władzy. Kierować losami sfederalizowa- nego habsburskiego państwa jako absolutny władca — to był najwyższy cel Franciszka Ferdynanda. Czy opatrz­ność aprobowała ten cel? Cel nie przybliżał się, droga by­ła coraz trudniejsza. Na miejsce starych wrogów przycho­dzili nowi, niepowodzenia oddziaływały dłużej i zacie­mniały przyszłość, sukcesy pozostawiały ledwie zauważal­ny ślad. Ze szczęścia, w które uwierzył Franciszek Ferdy­

nand w pełnym chwały roku 1906, pozostało już po kil­kunastu miesiącach tylko rozczarowanie i zgorzknienie. Rzekomi przyjaciele okazali się wrogami: Schónaich, mi­nister wojny, paktował bezczelnie z Madziarami, Ahren- thal dawał następcy tronu i szefowi sztabu generalnego coraz wyraźniej do zrozumienia, że jest wiernym sługą ce­sarza, i z zimną krwią nie zwracał uwagi na życzenia Bel­wederu. Także Conrad nie okazał się przyjacielem, na którym można było polegać, lecz człowiekiem opętanym. Chciał służyć temu, kto pozwoliłby mu prowadzić wojnę. Obojętne: Schónbrunn czy Belweder. Major Brosch — ten był niezawodny. Ale jaki sens miała jego niezmordo­wana organiczna praca? Tysiąc małych sukcesów, które osiągał, niweczył gwałtownie jeden wielki sukces potęż­nych przeciwników.

Pobożna Zofia modliła się trzy razy dziennie o boską pomoc w tej biedzie. Błagała ukochanego męża, by ukląkł przy jej boku, modlił się, zaufał Wszechmogącemu. Klę­kał, modlił się, ale jego ufność do Boga była zachwiana. Gniewał się na Stwórcę, jego wierzące serce oburzało się na Boga, który sędziwego cesarza ratował z każdej opres­ji, po każdej chorobie pozwalał mu wstawać niezłomnym

i odmłodzonym. Zofia nie wiedziała, nie podejrzewała na­wet, co dzieje się w sercu klęczącego obok niej z ponurą twarzą, w milczeniu Franciszka Ferdynanda. Przeciągała pobyt w kaplicy, czuła się tutaj najlepiej, lepiej niż w ra­mionach męża, lepiej niż wśród wesołego koncertu dźwięcznych głosów, które dochodziły do niej z dziecin­nego pokoju. Żarliwie prosiła w swych modłach o pomoc Boga, Zbawiciela, świętą Matkę Bożą. Pomoc była ko­nieczna. Straszliwie wzrastała porywczość Franciszka Fer­dynanda, straszliwe były jego wybuchy gniewu, straszliwa rozpacz jego posępnej, daremnym, długim czekaniem na łaskę i światło sposępniałej duszy. Straszliwy był jego strach przed starością, która chciała mu odebrać energię, wiarę, nadzieję na spełnienie życzeń. A jeszcze straszliw­sze było to — miewał czasem takie chwile olśnienia — że nie widział już wyraźnie celu, tak jak widział go w po­

przednich latach. Tysiąc prac, którymi wypełniał razem z Broschem dni, z pasją, twardo, zawzięcie, tysiąc półuda- nych lub nieudanych prób, by przeciwnika obalić, by wroga poniżyć, by dostrzec podstęp, broniły wadzącego się skrycie z Bogiem arcyksięcia od obłędu i samounice­stwienia. Ale wielkie czyny, o których marzył, zaczęły się rozpływać; małe pragnienia, za którymi gonił, zajmowały miejsce dużych, pomagających mu przecież wierzyć w je­go wielkie posłannictwo. Pozwalał się pędzić. Bezradnie, chciwymi rękoma szukając po omacku dróg i punktów oparcia, poruszał się jak w zaczarowanym kole.

BOŚNIA

Franciszek Ferdynand, złamany długim oczekiwaniem, szukając po omacku, uderzał chciwymi rękami w pustkę. Nie posiadał się z oburzenia, ponieważ jakaś komisja bu­dowlana chciała zburzyć kościół w Heiligenblut. Pisał gniewne listy, bo dowiedział się, że dwaj politycy, których przyjął na audiencji, są masonami. Sprzysięgał się z przy­wódcami partii chrześcijańsko-społecznej, by zastawić sid­ła na znienawidzonego Maksa Włodzimierza von Becka, pobożnego premiera, sprzyjającego chrześcijańsko-spo- łecznej partii.

Gdy czterdziestopięcioletni następca tronu z obłędem w oczach stał w swym muzeum świętego Jerzego i skarżył się gniewnie, że smoczy posiew, którego słabe rządy Franciszka Józefa nie wykorzeniły, wschodzi wszędzie tak bujnie, że żaden smokobójca nie wiedziałby, gdzie naj­pierw powinien wkroczyć, minister spraw zagranicznych, Ahrenthal, nakłonił cesarza i radę ministrów, by dokonać aneksji Bośni i Hercegowiny i włączyć te kraje do starego cesarstwa.

Że tu wzejdzie smoczy posiew, który spowoduje ko­niec starego habsburskiego państwa, nikt, jak się wydaje, nie podejrzewał.

Nie dostrzegał tego także Franciszek Ferdynand. Aneksja przyniosła nieoczekiwaną radość. Maks Włodzi­mierz von Beck musiał ustąpić, ponieważ w radzie minis­trów wypowiedział się przeciwko aneksji. Co nie powiod­ło się Franciszkowi Ferdynandowi, udało się Ährenthalo- wi, który był daleki od tego, by pomóc następcy tronu w zwycięstwie nad Beckiem. Franciszek Ferdynand ode­tchnął. Znowu upadł jeden z wrogów. Znowu świat wy­dał mu się jaśniejszy, życie łatwiejsze, przyszłość milsza. Ährenthal mógł chełpić się swym sukcesem, ważne było jedno: Beck zniknął.

Jeśli aneksja okaże się niewypałem, również Ährenthal musi zniknąć, myślał Franciszek Ferdynand. To byłoby cudownie.

Aneksję uważał Franciszek Ferdynand za niezbyt ważną, ale rozumną akcję. Czyż nie było rzeczą szaloną, że oba kraje, które wprawdzie formalnie należały do Tur­cji, ale od trzydziestu lat, od kongresu berlińskiego, znaj­dowały się pod administracją austro-węgierską, wysyłały jeszcze swych posłów do parlamentu tureckiego? Ten zwariowany stan był nie do zniesienia. Także nagłość, z jaką Ährenthal ogłosił aneksję, nawet się arcyksięciu po­dobała. Mimo to cieszył się, gdy minister, który sprzy­mierzeńców Austro-Węgier postawił przed faktem doko­nanym, wywołał gniew przychylnie do Turcji usposobio­nego cesarza Niemiec; Wilhelm II dopiero w dniu ogło­szenia aneksji dowiedział się o akcji i napisał do kancle­rza Rzeszy, Bülowa: „Wiedeń zostanie obwiniony o dwu­licowość, i to nie bez racji! Niesłychanie z nas zakpiono. Jestem osobiście zraniony do głębi w moich uczuciach ja­ko sojusznik. To jest po prostu felonia. Podzięka domu Habsburgów!"

Trzy tygodnie wcześniej Franciszek Ferdynand, będąc gościem Wilhelma, uczestniczył w niemieckich manewrach na zachód od Metzu, niedaleko granicy francuskiej. W kwaterze głównej, w cesarskim pałacu letnim Courcel- les-Urville, Wilhelm i Franciszek Ferdynand nawzajem się szpiegowali i nawzajem okazywali sobie serdeczną przy­

jaźń. Franciszek Ferdynand był zobowiązany do wdzięcz­ności wobec niemieckiego cesarza: w ciężkich czasach ata­ków przeciw hrabiance Chotek Wilhelm popierał opu­szczonego przez wszystkich przyjaciół arcyksięcia, upada­jącemu na duchu dodawał odwagi, próbował zmienić na­stawienie starego upartego cesarza. Ta interwencja na nic się wprawdzie nie zdała, ale Franciszek Ferdynand nie za­pominał nigdy, że u Wilhelma znalazł zrozumienie i przy­jaźń. Co do motywów tej przyjaźni arcyksiążę nie miał żadnych złudzeń: Wilhelm chciał zobowiązać wobec siebie przyszłego cesarza. O rzeczywistej przyjaźni między obu mężczyznami nie mogło być mowy, gdyż nie czuli do sie­bie sympatii. Franciszek Ferdynand podziwiał wprawdzie cesarza, którego witalność mu imponowała, skrycie jed­nak natrząsał się z bezczelności nietaktownego władcy, który był tak niebaczny, że posępnego arcyksięcia, o któ­rego przyjaźń zabiegał, poklepywał po ramieniu. Pełnemu temperamentu cesarzowi nie podobała się zaś drętwa po­waga, z jaką traktował świat nie po austriacku ponury Austriak: Wilhelm odgadł też, że ambicja Franciszka Fer­dynanda może być bardziej niebezpieczna niż równie god­na pożałowania, obojętna dystynkcja starego Franciszka Józefa. Mimo to Wilhelm, kiedy spotkał się z Francisz­kiem Ferdynandem, starał się zawsze pokazać z najlepszej strony i chytrze wyróżniał żonę następcy tronu, która, wciąż wyklęta, wdzięczna była berlińskiemu charmeur za każde miłe słowo. Przed trzema tygodniami, w dniach manewrów, Wilhelm sprawił radość następcy tronu, nazy­wając Zofię znakomitą, godną uwielbienia kobietą, praw­dziwą arystokratką, zasługującą na to, by została ozdo­biona koroną i purpurą; jeśli o niego chodzi, powiedział, gotów jest przyjąć Zofię jak najprędzej w swym zamku w Berlinie, uroczyście, z wszelkimi honorami, które przysłu­gują małżonce przyszłego austriackiego cesarza i sprzy­mierzeńca. Gdy Franciszek Ferdynand usłyszał teraz, że Wilhelm jest oburzony na potajemne poczynania Ahren- thala, napisał z Sankt Moritz do polującego w Puszczy Rominckiej Wilhelma, że potępia podstęp Ahrenthala nie

mniej niż dostojny sprzymierzeniec; że Ahrenthal jest złym człowiekiem, którego należałoby wreszcie przepę­dzić, i że dla nadawcy listu byłoby wielce pożądane, gdy­by Wilhelm zechciał podsunąć cesarzowi myśl o usunięciu podstępnego ministra.

Ten list pokazał Wilhelm swemu kanclerzowi, a Bu­lów uśmiechając się odłożył go ad acta. Potajemne poczy­nania Ahrenthala mogą być w Niemczech jedynie mile widziane, zauważył, gdy teraz można Turkom i wszyst­kim przyjaciołom Turków powiedzieć ze spokojnym su­mieniem, że Niemcy zostały tak samo zaskoczone i o- kpione jak oni.

Turcy zbroili się i żądali konferencji europejskiej, na którą mieliby być zaproszeni wszyscy sygnatariusze ukła­du berlińskiego. Ahrenthal nie brał protestu młodotur- ków poważnie; był zdecydowany zaproponować im parę milionów złotych franków jako odszkodowanie, a ponad­to zwrócić Turcji, również od trzydziestu lat znajdujący się pod wojskową okupacją austro-węgierską, sandżak Novi Pazar, chociaż nie było rzeczą bezpieczną usunięcie tego klina spomiędzy Serbii i Czarnogóry.

Turcy nie byli niebezpieczni. Niebezpieczni byli Serbo­wie. Z Belgradu, lecz także z zamieszkanych przez Ser­bów prowincji monarchii i z okupowanych, a teraz już zaanektowanych, krajów dochodziły niepokojące wieści. Serbowie, przeciw którym Austro-Węgry prowadziły od długiego czasu morderczą wojnę celną, dostrzegli w aneksji Bośni i Hercegowiny wielkie niebezpieczeństwo dla egzystencji królestwa serbskiego. Serbscy politycy jeź­dzili z miejscowości do miejscowości i przekonywali ludzi, że Austro-Węgry chcą podbić Bałkany i unicestwić Ser­bię.

Serbski niepokój był na rękę wojowniczemu szefowi sztabu generalnego. Zawsze marzył o wojnie z Włochami; skoro ten sen nie chciał się spełnić, zadowolił się myślą, że najpierw musi pokonać Serbię. Zażądał zamknięcia granicy i mobilizacji. Cesarz nie chciał wojny. A następca tronu? Aby nastroić go wojowniczo, Conrad napisał do

niego do Sankt Moritz, że armia byłaby szczęśliwa, gdyby Franciszek Ferdynand zechciał w nieuniknionej wojnie przyjąć naczelne dowództwo. Wojna przeciwko Serbii nie jest żadnym ryzykiem. Rosja, jedyne wielkie mocarstwo, które chroni i osłania niepodległość Serbii, nie jest przy­gotowana do wojny i nie może się na razie ruszyć, osła­biona klęską w wojnie japońskiej i nękana prądami rewo­lucyjnymi.

Franciszek Ferdynand całymi dniami zastanawiał się w Sankt Moritz nad tym listem. Zofia, ostrożna, trwożli­wa. powiedziała kiedyś: „Nie słuchaj Conrada!” Nie myś­lała przy tym o narodach, które się w wojnie wykrwawią, nie myślała o młodych ludziach, którzy w boju oddadzą życie, nie myślała o matkach, które na froncie stracą swych synów. Myślała wyłącznie o niebezpieczeństwie, ja­kie groziło ukochanemu mężowi i jej, gdyby opatrzność tak zrządziła, że nieprzyjaciel znalazłby nieoczekiwaną pomoc i odniósł zwycięstwo. Myślała o wielkim dniu od­wetu i tryumfu, o jakim marzyła od swego ślubu, o dniu, w którym Franciszek Ferdynand zasiądzie wreszcie na tronie, a ona przy jego boku. Myślała o dniu, w którym Franciszek Ferdynand, na przekór wszystkim deklara­cjom o zrzeczeniu się praw, włoży jej na głowę koronę. Marzyła o dniu, w którym jej pierworodny syn, na prze­kór wszystkim deklaracjom o zrzeczeniu się praw, zosta­nie nazwany następcą tronu. Czuła, że może urzeczywist­nić te marzenia. W starym cesarstwie powinna w przy­szłości liczyć się jedynie wola nowego cesarza. Wolę nowe­go cesarza chciała hartować ogniem swej miłości, wypró­bowanym czarem, dzięki któremu potrafiła zdobyć ko­chanego mężczyznę, złamać opór starego cesarza i wszyst­kich wrogów, zmusić serce kochanego mężczyzny do wierności, odstręczyć na zawsze wszystkie inne kobiety. Gdyby zaś nie było już państwa, nie byłoby już także ża­dnego cesarza i końcem wszystkiego stałaby się hańba i obłęd. Dlatego trzeba nieustannie ostrzegać Franciszka Ferdynanda. Wprawdzie Zofia tak samo chętnie jak on ukarałaby i zniszczyła hardych Serbów, którzy ośmielali

się grozić potężnemu habsburskiemu cesarstwu, ale kto mógł z całą pewnością powiedzieć, że małe słowiańskie królestwo zostanie w wojnie z Austro-Węgrami bezradne i opuszczone? Czy to pewne, że Rosja nie będzie w stanie pomóc swemu małemu faworytowi? A nawet jeśli Conrad ma rację, czy nie jest wyjątkową lekkomyślnością nie sły­szeć ostrzegawczych, zagniewanych głosów, które docho­dziły z Anglii i Francji?

Rozważ to wszystko, nie daj się poszczuć — szep­tała codziennie Zofia rozmyślającemu, niezdecydowane­mu mężowi. — Jak długo panuje pokój, na drodze nasze­go awansu stoi tylko stary cesarz; gdy zostanie wypowie­dziana wojna, zachwieje się wszystko.

Były jeszcze inne argumenty, które Zofia wytaczała przeciwko wojnie. Prosiła zastanawiającego się, niezdecy­dowanego męża, by zechciał pomyśleć, że wojna w każ­dym przypadku, czy skończyłaby się zwycięstwem, czy klęską, przyniosłaby w następstwie jedynie straty, jeśli nie katastrofę. Gdyby Austro-Węgry zwyciężyły, mówiła do Franciszka Ferdynanda, byłoby to zwycięstwo starego ce­sarza, który u kresu pełnego klęsk i porażek życia, ozdo­biony wawrzynem zwycięzcy, jeszcze zza grobu rzucałby cień na swego następcę. Gdyby zaś Austro-Węgry wojnę przegrały, to nie stary cesarz ponosiłby konsekwencje, lecz właśnie Franciszek Ferdynand, omamiony wawrzyna­mi przyszłości i już na zawsze bez szans, by ujawnić swe siły i udowodnić swoją wielkość.

Franciszek Ferdynand słuchał jej słów. Były to słowa miłości. Nie były to głupie, bezsensowne słowa miłości, które zachwycają kochanków tym bardziej, im brzmią głupiej i bezsensowniej — jakże to było dawno, gdy upa­jał go głupi bełkot miłosny, a on sam bełkotał równie głupio! — słowa Zofii były mądre i rozważne, jakkolwiek były słowami miłości. Czy miłość była mniejsza, ponieważ nie znała już nieprzytomnego oszołomienia, nie odczuwa­ła miłej bezsensowności, miłego bełkotu zatracenia się ja­ko prawdziwego sensu życia? Nie, także mądrość, rozwa­ga, z jaką teraz Zofia prosiła go i namawiała, były miłoś­

cią. Miłość uczyniła Zofię bystrą i przenikliwą, miłość przywróciła jej wzrok. Widziała niebezpieczeństwo i arcy- książę musiał przyznać, że było rzeczą mądrą i rozsądną nie przeoczyć niebezpieczeństwa, zastanowić się nad nim. Ale obok ostrzegawczego, mądrego, rozsądnego głosu Zofii, pobrzmiewającego trwogą płynącą z miłości, słyszał w swej piersi inny głos, który go podburzał i zagłuszał tamten ostrzegawczy, mądry i rozsądny. Był to głos po­wstrzymywanej z roku na rok, nie dającej się znieść nie­cierpliwości, głos nie dającego się znieść rozczarowania straconą młodością i zbliżającym się już straszliwie ku starości nie przeżytym życiem, głos złości, gniewu, wście­kłości, wzburzenia wobec przymusu bezsilnego, bezczyn­nego czekania z dnia na dzień, z roku na rok. Czyż nie­bezpieczeństwo, niebezpieczna przygoda nie były lepsze niż to nie do zniesienia czekanie? Czyż wojna nie była je­dyną możliwością, by przerwać śmiertelny spokój, zakoń­czyć męczący bezruch, a stary porządek, który został za­prowadzony nie przez Boga, lecz przez znienawidzony ga­binet mumii, wezwać na sąd boży? Dręczony takimi pyta­niami słuchał Franciszek Ferdynand tych głosów, niezde­cydowany, a wszelako już radośnie ożywiony myślą, że coś musi się zdarzyć, że coś się zdarzy. Napisał do nale­gającego Conrada, którego z oddalenia znowu polubił, że myśl, by się porachować z bezczelnymi Serbami, ma w sobie coś ponętnego i jeśli sztab generalny jest pewny wy­granej, nie ma żadnego przymusu, by traktować wrogów z pobłażliwością. Cesarz będzie się wprawdzie bronił przed wojną, on jednak, Franciszek Ferdynand, przybę­dzie niebawem do Wiednia i tam poprze plany Conrada. Jest również gotów przyjąć naczelne dowództwo w nad­chodzącej wojnie.

Ten list napisał bez wiedzy Zofii. Nigdy nie powie­dział jej, że jest zdecydowany prowadzić wojnę i że apro­buje pragnienie wojny Conrada. Powiedział natomiast, że wszystko, co przeciw wojnie wysunęła, jest mądre i roz­sądne; powiedział też, że byłoby straszne z powodu tych „serbskich świń” poróżnić się z Rosją, ponieważ przyjaźń

| Rosją należy do jego programu tak samo jak sojusz z Niemcami. Zofia jednak znała wszystkie tajemne myśli i pragnienia ukochanego męża. Gdy widziała, jak szalał z byle powodu, niezręczności sługi lub złej pogody, wie­działa, że to jego nie dająca się wytrzymać niecierpliwość, nie dający się znieść przymus czekania czyni go szalonym. Wiedziała, że życzy sobie wojny z rozpaczy. Serce jej się ściskało. Mądrą przebiegłością, jak przed ślubem, prowa­dziła go po wszystkich drogach. Chciała przeszkodzić spotkaniu i rozmowie z Conradem na pół już zdecydowa­nemu na wojnę Franciszka Ferdynanda, dlatego starała się różnymi fortelami przeciągnąć jak najdłużej pobyt w Sankt Moritz, chociaż nieopanowany generał nie był je­dynym człowiekiem, który miał za złe następcy tronu, że w czasie kryzysu pozwala się zatrzymywać w szwajcar­skim kurorcie. Zofia chytrze namawiała zastanawiającego się arcyksięcia, by przyglądać się z daleka wydarzeniom, jak w teatrze, i pozostawić cesarzowi całą odpowiedzial­ność. Czyż nie było zabawniej i mądrzej siedzieć w Szwaj­carii i czytać, jak jubileusz sześćdziesięciolecia panowania, który Franciszek Józef świętował tej zimy, obraca się w szyderstwo? Gdy stary cesarz przyjmował hołd szlachty, demonstrująca ludność Triestu krzyczała: „Precz z Au­strią!” Gdy przedstawiciele parlamentu przekazywali cesa­rzowi życzenia od narodów, ludność Pragi wyrywała kostki bruku i wznosiła barykady. Gdy w przeddzień ju­bileuszu iluminowano odświętnie Wiedeń, policja w Pra­dze strzelała do tłumu, który rewoltował przeciwko rzą­dowi i cesarzowi. Gdy drugiego grudnia, w dniu jubileu­szu sześćdziesięciolecia panowania cesarza, we wszystkich szkołach śpiewano Boże, wspieraj..., w Pradze wprowa­dzano sądy doraźne, w Brnie Niemcy walczyli z Czecha­mi na śmierć i życie, we Lwowie zaś Polacy urządzili na­gonkę na Rusinów. Czyż nie był zabawny ten jubileusz i czy nie było mądrzej siedzieć w Sankt Moritz i pozosta­wić starucha z jego biedami?

Zabawne? — żachnął się Franciszek Ferdynand.

Byłoby zabawne, gdyby nie było tak smutne. Przecież

to o moje państwo idzie gra, i to moje narody rewoltują.

Conrad czekał. Następca tronu nie przyjechał. Cesarz oświadczył: „Nie chcę żadnej wojny”. Ahrenthal zapew­nił. że ta mała afera z Serbią zostanie załatwiona na dro­dze dyplomatycznej w sposób pożądany dla Austrii. Con­rad nie dał się zastraszyć. Poszedł do cesarza i wykazał, że Serbia chce wojny, że każdy Serb, także zamieszkały w monarchii, wyśmiewa słabość wiedeńskiej dyplomacji i że bezczelność Serbów można ukarać tylko wojną. Słabość dyplomacji będzie winna zagładzie monarchii. Au- stro-Węgry zostaną pewnego dnia napadnięte i unicestwio­ne, jeśli się przeoczy odpowiednią chwilę i pozostawi wro­gom wybór momentu uderzenia; nie wolno czekać na wzmocnienie Rosji, która dziś nie jest jeszcze zdolna przystąpić do wojny. Cesarz powiedział:

Ährenthal uważa, że sztabowi generalnemu zwidu- ją się duchy.

Conrad odparł:

Wasza Cesarska Mość zobaczy wkrótce te duchy zmaterializowane.

Cesarz potrząsnął głową i uśmiechnął się z niedowie­rzaniem:

Nawet mój bratanek, następca tronu, ten wieczny pesymista, nie widzi sprawy w tak czarnych barwach. W przeciwnym razie nie siedziałby spokojnie przez całą zimę w Szwajcarii.

Conrad wyciągnął z kieszeni list Franciszka Ferdy­nanda:

Wasza Cesarska Mość, następca tronu, podobnie jak ja, jest przekonany o konieczności wojny i spodziewa się, że w takim przypadku zostanie mianowany naczel­nym dowódcą.

Cesarz zdumiał się, wstał i oświadczył podniesionym głosem:

To jest absolutnie wykluczone.

Ta rozmowa odbyła się pierwszego marca. Conrad poinformował natychmiast następcę tronu o wyniku au­diencji. Napisał: „Za kilka tygodni minie sto lat od dnia.

w którym arcyksiążę Karol zwyciężył Napoleona pod As- pern. Wtedy Austria nie potrafiła dostrzec jedynej w swoim rodzaju szansy, by wykorzystać osłabienie nieprzy­jaciela i unieszkodliwić go ostatecznie. To był rok 1809. Teraz mamy rok 1909 i Austria popełnia jak wówczas fa­talny błąd. Wasza Cesarska Wysokość, nie ma już ani dnia do stracenia!”

Ten list przyszedł do Sankt Moritz trzeciego marca i w tym samym dniu Franciszek Ferdynand wyjechał do Wiednia. Podjął podróż w wielkim pośpiechu, zostawił w kurorcie żonę i dzieci. Zofia nie potrafiła go zatrzymać. Wieczorem przyjął już Conrada, szalał, ponieważ cesarz nie chciał jemu, następcy tronu, powierzyć naczelnego do­wództwa, podejrzewał, że kryje się za tym intryga Ahren- thala i Schónaicha, i zaręczał, że z całą energią poprze Conrada. Wszelako jednocześnie oświadczył, że sztab ge­neralny, który w zmowie z Ahrenthalem prowadziłby podwójną grę, byłby zmuszony traktować jak podstępne­go wroga. Conrad przestraszył się chorobliwą nadwrażli­wością niespokojnego, dużymi, kołyszącymi się krokami przemierzającego pokój następcy tronu, który krytykował każde słowo generała, pragnął zmienić plan wymarszu i ryczał:

Gdy zostanę naczelnym dowódcą, zrobię, co będę chciał! Biada temu, kto uczyni coś innego! Wszystkich ta­kich każę rozstrzelać!

Pełen napięcia, skierował Franciszek Ferdynand do oszołomionego szefa sztabu generalnego podejrzliwe pyta­nia, dotyczące jego kontaktów z cesarzem i z Ahrentha­lem. Wreszcie arcyksiążę uspokoił się i rzekł:

Chciałem tylko sprawdzić, czy pan mi wszystko mówi.

Conrad, z trudem ukrywając rozdrażnienie, odparł urażony:

Mówię wszystko, co wolno mi powiedzieć.

Parę dni później przybyła do Wiednia Zofia. „To ma istotne znaczenie”, zapisał Conrad w swym dzienniku, „bo gdy przedtem wypowiadał się wobec mnie za wojen­

nym rozwiązaniem, od momentu przybycia małżonki zmiana w jego poglądach jest oczywista”.

Pod koniec marca niebezpieczeństwo wojny było za­żegnane. Zdławiona przez Austro-Węgry, nastraszona przez Niemcy, ułagodzona przez Rosję, musiała Serbia oświadczyć, że przez aneksję Bośni i Hercegowiny, czemu się nie sprzeciwia, nie poniosła uszczerbku. Cesarz nadał Ahrenthalowi, zwycięzcy, godność hrabiego.

Upokorzeni Serbowie zaprzysięgli Austrii zemstę. Za­przysięgli zemstę przede wszystkim następcy tronu, o któ­rym mówiło się, że jest przywódcą stronnictwa wojenne­go. Austria nie obawiała się zemsty Serbów. Czym była Serbia bez pomocy Rosji? Małym bałkańskim państwem, które, opuszczone przez przyjaciół, musiało dać za wygra­ną. Któż miałby się go bać?

Także Franciszek Ferdynand nie podejrzewał, że przy­gotowania do katastrofy, której obawiał się zawsze i wszędzie, wchodzą w rozstrzygające stadium. Po załago­dzeniu konfliktu z Serbią nie myślał już o serbskim nie­bezpieczeństwie. Myślał o innych niebezpieczeństwach. Doszło do niego, że koszary w Wiedniu mają być prze­niesione z centrum na peryferie; ta planowana przepro­wadzka przyprawiała go o bezsenne noce. „Bardzo się martwię”, pisał do Broscha, „że śródmieście, a tym sa­mym Hofburg i jego otoczenie, zostanie ogołocone z woj­ska i jeśli nagle i szybko potrzeba będzie większej liczby oddziałów, nie będzie tu żadnych, a zamiejscowe (z Prate- ru, Breitensee etc.) mogą przybyć o wiele za późno. Obec­nemu ministrowi wojny jest to oczywiście całkiem obojęt­ne..., ale mnie przyszłość nie jest obojętna i muszę mieć dość wojska w pobliżu centrum i Hofburga”. Podejrzliwy arcyksiążę bał się, że kiedyś zostanie zaatakowany nie przez Serbów, ale przez wiedeńczyków. Wiedeńczycy nie lubili go. Starzy wrogowie, Madziarzy, nie spoczywali, szukali sprzymierzeńców. Franciszek Ferdynand wietrzył wszędzie wrogość. Z Konopisztu, gdzie spędzał wiosnę, pisał do Broscha, do Wiednia: „Proszę nawiązać zręcznie kontakt z prezydentem policji; niech każe dokładnie ob­

serwować, czy któryś z węgierskich ministrów nie zacho­dzi do pałacu arcyksięcia Fryderyka, do arcyksiężnej Iza­beli. Muszę to wiedzieć”. Arcyksiężna Izabela, niegdysiej­sza pani Zofii, była jego zajadłym wrogiem.

Załamanemu długim czekaniem następcy tronu znika­ły z oczu wielkie cele. Ambitna, z ambicji ostrożna i trwożliwa Zofia odciągała go skuteczniej niż cesarz od wszelkich politycznych, ryzykownych przedsięwzięć. Pro­siła, by nie myślał więcej o Serbach. Prosiła, by myślał o złej arcyksiężnej Izabeli, o tym ich zajadłym wrogu.

Powinieneś teraz zrobić coś dla mnie — przymilała się — zrobić coś ładnego dla swojej Soph.

Ciężkie od trosk czoło rozmyślającego arcyksięcia wygładzało się, pytał z uśmiechem:

Co mógłbym dla ciebie zrobić?

Och, jest niejedno... miałabym kilka życzeń... — przymilała się.

Spełniał jej życzenia. W stoczni San Marco koło Trie­stu wodowano wielki austriacki pancernik „Radetzky”. Zofia pragnęła odegrać rolę, jaka przysługiwała władczy­ni kraju: dokonać chrztu okrętu. Franciszek Ferdynand spełnił to życzenie, Zofia ochrzciła pancernik. Pragnęła, by ją wreszcie z honorami przyjęto na którymś z europej­skich dworów. Franciszek Ferdynand długo łamał sobie głowę, aż wymyślił, jak spełnić to dawne marzenie mał­żonki. Napisał do królowej Rumunii, że chciałby przybyć ze swą żoną do Sinaia. Rumuńska królowa, pisząca wier­sze pod pseudonimem Carmen Sylva, była utalentowaną, romantyczną damą, która dla romantycznej historii mor- ganatycznego małżeństwa Franciszka Ferdynanda mogła mieć więcej zrozumienia niż wszystkie inne koronowane głowy. Rumuńska para królewska zaprosiła Franciszka Ferdynanda i Zofię do Sinaia. Zofia została tam przyjęta jak cesarzowa i królowa. Fotografowie porobili zdjęcia dostojnej czwórki: rumuńskiej pary królewskiej i austriac­kiej pary książęcej. Przy boku rumuńskiego króla Zofia jechała przez udekorowane odświętnie flagami ulice Bu­karesztu. Nareszcie była bezgranicznie szczęśliwa.

- Teraz cesarz nie może dłużej odmawiać podniesie­nia mojej rangi — oświadczyła ukochanemu mężowi.

A rcy książę niechętnie prosił cesarza o jakąkolwiek ła­skę; czy nie było lepiej przyjmować z dumną godnością upokorzenia, których Zofia od dziewięciu lat doznawała, nie zwracać uwagi na lekceważenie? Spełnił jednak i to życzenie Zofii i poprosił cesarza, by podwyższył jej rangę. Cesarz przyznał dotychczasowej księżnej von Hohenberg godność herzogin von Hohenberg i jednocześnie tytuł „Jej Wysokości”.

Teraz muszę być przyjęta także na dworze berliń­skim — powiedziała Zofia.

Jej tryumf doprowadził do rozpaczy arcyksiężnę Iza­belę i księcia Montenuovo. Do tej pory cesarz Wilhelm nie zaprosił następcy tronu i jego żony do Berlina, ale czy rumuńska para królewska nie stworzyła precedensu? Wil­helm byl nowoczesnym monarchą, człowiekiem bez uprzedzeń, odwiedził już kilka razy Franciszka Ferdynan­da i Zofię, całował z uszanowaniem jej rękę. Franciszek Ferdynand powiadomił niemieckiego cesarza o pragnieniu Zofii. Wilhelm przesłał nadzwyczaj uprzejme zaproszenie, skierowane do Franciszka Ferdynanda i Zofii. Zaproszeni pojechali do Berlina i zostali na Dworcu Anhalckim uro­czyście powitani przez cesarza. Jednakże cesarzowa Au­gusta Wiktoria odmówiła powitania byłej hrabianki Cho- tek jak równej sobie urodzeniem. Zamiast cesarzowej wi­tała gości jej najmłodsza synowa. Zofia zagryzła wargi. Postanowiła nie ustępować, nie dać się odstraszyć. Po wstąpieniu na tron króla Anglii Jerzego Franciszek Fer­dynand został wydelegowany jako przedstawiciel Fran­ciszka Józefa do Londynu, by wziąć udział w uroczystoś­ciach koronacyjnych. Zofia chciała mu towarzyszyć. Franciszek Ferdynand poprosił ambasadora austriackie­go, by przekazał to życzenie angielskiemu dworowi. Na­deszła sprawiająca zawód odpowiedź: dwór angielski wy­jaśniał z żalem, że na uroczystości koronacyjne zostali za­proszeni tylko panowie (monarchowie, głowy państw i ich

przedstawiciele). Dwór wiedeński śmiał się ze złośliwą sa­tysfakcją.

Dopóki cesarz żyje, będziemy mieli zawsze tylko połowiczne sukcesy i całkowite niepowodzenia — powie­dział Franciszek Ferdynand do Zofii — musimy się z tym w końcu pogodzić!

Ale sam się z tym nie godził. Jego „nie umotywowa­ne” wybuchy gniewu przerażały każdego, kto się z nim stykał. Coraz trudniej przychodziło Zofii go uspokoić.

Cesarz zachorował. Tym razem choroba wydawała się poważna. Franciszek Ferdynand polecił von Broschowi, który został mianowany podpułkownikiem, opracować obszerny program rządzenia, który natychmiast po śmier­ci cesarza miał być wprowadzony w życie. Zgodnie z tym programem zaanektowane prowincje Bośnia i Hercegowi­na stałyby się królestwem, podobnie jak Węgry lub Cze­chy, a na Węgrzech wprowadzono by natychmiast, je­szcze przed koronacją, powszechne prawo wyborcze, któ­re powinno przekształcić Węgry w prowincję wolną od madziarskiej hegemonii. O wielkim planie federalizacji, który od czasu podróży dookoła świata traktował Franci­szek Ferdynand jako swe życiowe zadanie, w tym progra­mie rządzenia nie było już mowy. Następca tronu zrywał także z trializmem. Rozczarowanym zwolennikom trializ- mu, z którymi często się naradzał, oświadczył, że trializm nie byłby korzystny dla dynastii i Austrii, ponieważ po­łudniowi Słowianie, wszyscy bez wyjątku, są politycznie niepewni i nikt nie może zaręczyć, że stworzone z Chor­wacji, Bośni i Hercegowiny, Dalmacji i Pobrzeża trzecie terytorium państwowe monarchii, do którego należałoby także dołączyć Krainę i może kawałek Styrii, trzymałoby zawsze z Austrią.

Długie czekanie zabrało Franciszkowi Ferdynandowi wiarę w swoją ideę. Chorwaccy politycy, którzy mu za­ufali, ponieważ uznał ideę trializmu, czuli teraz, że sprze­niewierzył się sobie i im. Przypomnieli mu, że zaakcepto­wał trializm, ponieważ stało się dla niego jasne, że połud-

niowosłowiańska, trzecia część państwa może rozwiązać niebezpieczny problem Słowian południowych.

- Słusznie — odpowiedział niezdecydowany — toteż nie twierdzę, że odrzucam trializm ostatecznie. Zastrze­gam sobie podjęcie decyzji później.

Stał się niepewny. Kiedyś palił się do federalizmu. Po­tem grzał się ideą trializmu. Teraz jego serce było zimne, żar dawno wygasł. Nie kochał już żadnej wielkiej idei. Tylko jego nienawiść była niezmienna i żądza zemsty, tęsknota, by odpłacić wrogom za wszystko, co mu uczy­nili. ' q

Ledwie wspólnie z Broschem opracował do końca «ma­nifest do swych narodów, który chciał wydać jako cesarz Franciszek II, a także pierwszy rozkaz do armii, gdy ce­sarz wyzdrowiał. Franciszek Ferdynand, z którego los za­drwił jeszcze raz, drżącymi rękoma zamknął projekty w sejfie. Gdy dołączał je do tajnych dokumentów, jego wzrok padł na pierwszą stronę przygotowanego manife­stu. Było tam napisane:

Spodobało się Wszechmogącemu, by Naszego do­stojnego stryja, Jego Cesarską i Królewską Mość Fran­ciszka Józefa I, powołać do siebie po więcej niż sześć dziesiątków lat trwającym, błogosławionym panowaniu.

Powołani mocą sankcji pragmatycznej do włożenia na Naszą głowę korony Naszego państwa, ogłaszamy uro­czyście wszystkim narodom monarchii Nasze wstąpienie na tron.

Targane najgłębszym bólem stoją narody monarchii przy marach świętej pamięci cesarza i króla, wspominając najwdzięczniejszym sercem Jego ojcowską miłość, Jego światły umysł, Jego obowiązkowość, Jego dobroć i łagod­ność.

Niechaj będzie naszym życiowym zadaniem kroczyć Jego drogami i poświęcić się wyłącznie szczęściu i dobru Naszych narodów”.

Po tym zdaniu Franciszek Ferdynand przestał czytać. Jego drżące palce ścisnęły kurczowo papier. Chciał go ro­zerwać na strzępy. Serce biło mu głośno. Położył rękę na

głośno bijącym sercu i wygładził papier, zmięty drżącymi palcami.

Cesarz szybko przyszedł do siebie. Cały świat zdumiał się tajemniczą siłą życiową osiemdziesięcioletniego monar­chy, który odważył się pojechać do Sarajewa, do zaanek­towanych prowincji, do wrogiego kraju. Fakt, że w czasie przejazdu przez Bośnię chronił monarchę podwójny kor­don wojska i że mieszkańcom bośniackiej stolicy zabro­niono opuszczać domy w czasie pobytu cesarza, gazety przemilczały. Franciszek Ferdynand powiedział zrezygno­wany do Zofii:

Jemu nie trzeba żadnego kordonu, Serbowie nic mu nie mogą zrobić, pozostaje pod boską opieką. Bóg jest po jego stronie, a przeciw nam.

Zofia potrząsnęła głową:

Bóg nas nie opuści. Bóg żąda tylko, żebyś mu ufał i nie tracił cierpliwości.

POWSTRZYMYWANI

Doktor Karol Lueger, burmistrz Wiednia, zmarł w strasz­liwych męczarniach. Cesarz przyjął wiadomość o śmierci z kamienną twarzą mówiąc:

A więc wiedeńczycy, to znaczy: wiedenki, pobiegną teraz za nim po raz ostatni, kiedy będzie wieziony na cmentarz.

Franciszek Ferdynand zapomniał, że zazdrościł ulu­bieńcowi wiedeńczyków. Pomyślał: Tego więc cesarz prze­żył. Przeżyje i mnie.

Nikt nie żałował zmarłego bardziej niż sufragan, dok­tor Marschall. Lueger, niegdyś często korzystający z dy­plomatycznego talentu sufragana, nie potrafił popadłemu w niełaskę biskupowi wyjednać wstępu do Belwederu, jednakże z roku na rok łudził ambitnego kapłana, który stracił nadzieję na kardynalski kapelusz, pocieszał go, do­dawał mu wciąż wiary, że mściwa Zofia, a z nią i następ­

ca tronu, pewnego dnia przywrócą do łask dawnego przy­jaciela i powiernika.

Chwilowo d'Este trzyma mnie na dystans, ale kie­dy będę mu znów potrzebny, wszystko się ułoży — ma­wiał często Lueger.

Teraz Lueger był martwy, a nic się nie ułożyło. Dok­tor Marschall, który wprawił w ruch także innych po­średników. bezskutecznie próbujących doprowadzić do po­jednania między nim a Belwederem, nie mógł wciąż pogo­dzić się ostatecznie z myślą, że jego kariera jest skończo­na. Cesarz nigdy go nie faworyzował, ale nie był jego wrogiem. Od czasu nieudanej interwencji u Franciszka Ferdynanda sufragan nie otrzymał żadnego znaku cesar­skiej łaski, ale wpływowi dostojnicy z otoczenia monar­chy twierdzili, że władca z pewnością nie postawi weta, jeśli po śmierci kardynała Gruschy doktor Marschall bę­dzie kandydatem na arcybiskupa Wiednia.

W rok po Luegerze zmarł kardynał. Przyjaciele dokto­ra Marschalla rozpowszechnili pogłoskę, że sufragan jest przewidziany na następcę Gruschy. Marschall ożył, oc­knęła się jego dawna energia, a kiedy przeczytano w ga­zetach, że cesarz przyjął go na audiencji, nikt nie wątpił, iż ten światowiec w sutannie, który kiedyś oczarował nie­jedną arcyksiężnę, teraz wreszcie osiągnie życiowy cel, do którego od dawna dążył. Kręgi wtajemniczone zwracały wprawdzie uwagę, że następca tronu nigdy jeszcze nie wy­baczył żadnemu przeciwnikowi i użyje z pewnością wszel­kich środków, by udaremnić sukces Marschalla, ale łaska cesarza mogła chyba rzecz przeważyć.

W tygodniu, kiedy miała zapaść decyzja, Franciszek Ferdynand i Zofia przyjechali z Konopisztu do Wiednia. Następca tronu poszedł do cesarza i zaprotestował przeciwko awansowaniu Marschalla.

Nie zależy mi na nim — powiedział cesarz — ale właściwie dlaczego nie ma zostać arcybiskupem?

Franciszek Ferdynand wyjaśnił, że doktor Marschall podle oczernił Zofię, mówiąc do barona Marguttiego, że ona chce zostać cesarzową. Sufragan podejrzewa więc je­

go, następcę tronu, o zamierzone krzywoprzysięstwo. Mar- gutti odpowiedział sufraganowi, że tego typu ocena he- rzogin von Hohenberg jest z gruntu fałszywa, że ona na­wet w marzeniach nie myśli o takich rzeczach, Marschall jednak odparł:

Ależ strasznie się pan myli! Aspiracje tej kobiety są niebotyczne, a inteligencja pozwoli już jej znaleźć środki do ich urzeczywistnienia. To prawdziwe szczęście, że się nie wie wszystkiego, co się dzieje w jej głowie. Że jednak mierzy wysoko, dowodzi najlepiej fakt, iż ustawicznie, ur- bi et orbi, twierdzi, że przypadła jej w monarchii najbar­dziej znacząca misja, że ma do spełnienia posłannictwo, które dla przyszłości państwa Habsburgów jest najwyższej wagi.

Cesarz zastanowił się chwilę i stwierdził:

Jeśli on tak powiedział, to rzeczywiście obraził twoją żonę.

Tak jest, Wasza Cesarska Mość. Zofia zwłaszcza pozwala sobie prosić najuniżeniej, żeby nie został arcybi­skupem. Myśl, że to mogłoby się zdarzyć, przyprawia ją po prostu o chorobę.

Możesz ją więc uspokoić — oświadczył cesarz koń­cząc audiencję — Marschall nie zostanie arcybiskupem.

Sufragan Marschall nie został arcybiskupem.

Żądza zemsty Zofii została zaspokojona, jednocześnie jednak jej duma otrzymała nowy cios. Najmłodszy brat Franciszka Ferdynanda, wciąż chory na płuca Ferdynand Karol, poznał w Pradze, gdzie mieszkał dłuższy czas jako oficer korpusu inżynierii, dziewczynę z domu mieszczań­skiego, Bertę Czuber, córkę profesora szkoły wyższej. Dziewczyna nie opierała się długo konkurom arcyksięcia, ale jej ojciec sprzeciwił się związkowi i zażądał, żeby Fer­dynand Karol albo poślubił ukochaną, albo zostawił ją w spokoju. Zakochany arcyksiążę był gotów Bertę po­ślubić. Ponieważ jednak nie miał odwagi zwrócić się do ce­sarza o zgodę na małżeństwo, pojechał do Konopisztu i prosił Franciszka Ferdynanda o poparcie. Obaj bracia za­wsze byli sobie obcy. Następca tronu wyśmiewał nie­

ustannie entuzjazm Ferdynanda Karola dla Burgtheater; natomiast młodszy brat nie mógł zrozumieć barbarzyń­skich skłonności starszego. Franciszek Ferdynand często dawał wyraz przekonaniu, że Burgtheater jest „piekielnie nudny”. Z okazji odsłonięcia pomnika Goethego w Wied­niu zauważył:

Goethe i Schiller mają swe pomniki, a wielu au­striackich generałów, którzy bardziej się przysłużyli naszej ojczyźnie, odchodzi z kwitkiem.

Te i podobne wynurzenia Franciszka Ferdynanda od­pychały i obrażały Ferdynanda Karola, który nigdy nie mógł przeboleć, że nie wolno mu było zostać intendentem teatru dworskiego. Jednakże wytrwałość, z jaką Franci­szek Ferdynand wywalczył swoje szczęście małżeńskie, wydała się młodszemu bratu rzeczą tak piękną, że uznał, iż nie docenił niesympatycznego brata. Na sztuce wpraw­dzie Franciszek Ferdynand nic się nie rozumie, ale nie może być taki nieczuły, jak się powszechnie sądzi, myślał Ferdynand Karol i od czasu do czasu pojawiał się w Ko- nopiszcie i Belwederze, zabiegając o przyjaźń, spodziewa­jąc się zrozumienia. Opuszczał brata i bratową zawsze rozczarowany, postanawiał już im się więcej nie narzucać

i wciąż zapominał o swym postanowieniu. Teraz, gdy zamierzał zawrzeć małżeństwo z mieszczanką, zaślepiony miał nadzieję, że Franciszek Ferdynand bardziej niż kto­kolwiek inny z domu arcyksiążęcego zrozumie taką de­cyzję. Pełen ufności przedłożył następcy tronu swoją prośbę.

To szaleństwo! — wykrzyknął Franciszek Ferdy­nand. — Panna Czuber! Takiej się przecież nie poślubia!

Franzi, to jest subtelna, wykształcona dziewczyna. Proszę cię, Franzi, pomóż mi. Tak się boję cesarza. Po­radź mi, jak się mam zabrać do tej sprawy. Wiesz to przecież najlepiej. Jak wtedy zacząłeś, jak przedstawiłeś cesarzowi, że ty...

Franciszek Ferdynand mierzył go ponurym spojrze­niem.

Poczekaj chwilę — powiedział.

Poszedł do Zofii i zrelacjonował jej rozmowę z Ferdy­

nandem Karolem. Zofia zbladła z gniewu.

To bezdenna podłość! — zawołała. — Na miłość boską, czy on nie czuje, że mnie niesłychanie obraża? Jak może mnie porównywać z jakąś tam panną Czuber? Czy nie wie, że moja rodzina wywodzi się ze szlachty rodo­wej? Musisz mu to wszystko wyjaśnić.

Franciszek Ferdynand wrócił do brata i powiedział:

Moja żona jest nie bez racji głęboko obrażona i dotknięta, bo porównałeś ją z twoją dziewczyną. Jeśli chcesz usłyszeć moje zdanie... uważam, że arcyksięcia, który chce poślubić mieszczkę, należy zamknąć w domu wariatów. Nic więcej nie mam do powiedzenia. O tej głu­piej sprawie nie chcę więcej słyszeć.

Ferdynand Karol wyszedł. Nie ośmielił się po tej roz­mowie pójść do cesarza, lecz wziął potajemnie ślub. Gdy cesarz dowiedział się o tym małżeństwie, zarządził na­tychmiast, żeby Ferdynanda Karola, który zapomniał o obowiązkach, wykluczyć z domu arcyksiążęcego, a jego imię wymazać z genealogii dynastii cesarskiej. Ponadto ogłoszono, że generał - major, arcyksiążę Ferdynand Ka­rol, zostaje skreślony ze stanu armii i pozbawiony orde­rów i odznak honorowych. Zezwolono mu mieszkać w swoim zamku Rottenstein koło Merano, jednakże całe te­rytorium monarchii, poza okolicą zamku, zostało dla nie­go zamknięte. Były arcyksiążę przyjął nazwisko Burg i wraz z żoną opuścił ojczyznę. Cesarz nakazał wypędzone­mu wypłacać roczne apanaże w wysokości 45000 koron.

Franciszek Ferdynand, który wciąż się obawiał, że za­soby familijne domu arcyksiążęcego maleją w zastraszają­cym tempie, poprosił cesarza o wprowadzenie nowego sy­stemu oszczędnościowego, który okazał się skuteczny już w Konopiszcie. W szczegółowym memorandum zatroska­ny arcyksiążę pisał o „trwonieniu dóbr familijnych” i o niekorzystnych umowach dzierżawnych, co wskazuje na złą gospodarkę. Memorandum rozzłościło cesarza, który swoich urzędników darzył pełnym zaufaniem. Miesiącami nie dawał odpowiedzi. W końcu napisał następcy tronu, że jako stróż familijnych zasobów majątkowych nie zde­

cyduje się zachwiać przez zmiany wypróbowanego syste­mu zarządzania.

Wkrótce potem cesarz zadał niesfornemu bratankowi ciężki cios. Gdy Włochy wypowiedziały wojnę Turcji i rozpoczęły trypolitańską zdobywczą kampanię wojenną, Conrad ponownie chciał zaatakować Włochy. Cesarz, który nie życzył sobie wojny, stracił cierpliwość, a ponie­waż także Ährenthal miał zastrzeżenia wobec polityki sztabu generalnego i pragnął zmiany w kierowaniu nim, Conrad został zwolniony ze stanowiska. Franciszek Fer­dynand poczuł się obrażony zwolnieniem Conrada. Że ce­sarz jednocześnie spełnił gorące życzenie Franciszka Fer­dynanda, dymisjonując także ministra wojny Schónaicha, było aktem łaskawości, którego obrażony następca tronu nie umiał w swej złości docenić.

Ährenthal niedługo cieszył się swym ostatnim zwycię­stwem nad Conradem i Franciszkiem Ferdynandem. Człowiek, którego arcyksiążę w ostatnich latach nienawi­dził namiętniej niż znienawidzonego Gołuchowskiego, zmarł w pół roku po odsunięciu od władzy Conrada.

Czasem niebo, mimo wszystko, życzy mi dobrze — powiedział po śmierci ministra Franciszek Ferdynand do Zofii — cała polityka Ährenthala była jednym wielkim pasmem złośliwości, którymi chciał mnie doprowadzić do obłędu. Teraz nie mam już właściwie żadnego niebez­piecznego wroga.

Zofia pogładziła go po ręce i uśmiechnęła się. Pomyś­lała: Jakże źle zna samego siebie! Teraz uważa, że jest szczęśliwy, ponieważ jego wróg nie żyje. Nie zdaje sobie sprawy, że jest najnieszczęśliwszy wtedy, gdy nie widzi wroga, którego wietrzy zawsze za każdym drzewem i za każdym pismem, jakie mu wpadnie w ręce. Nie potrwa długo i odkryje nowego wroga; będzie go nienawidził po­dobnie jak Gołuchowskiego czy Ährenthala.

Przypuszczenia Zofii już po kilku tygodniach znalazły potwierdzenie. Nowym wrogiem odkrytym przez Fran­ciszka Ferdynanda okazał się jego stary antagonista, były premier węgierski, hrabia Stefan Tisza, żarliwy madziar-

ski patriota, założyciel niedawno powstałej Narodowej Partii Pracy. Tisza jako prezydent węgierskiego parlamen­tu przy głosowaniu nad nową ustawą wojskową kazał po­licjantom usunąć wszystkich opozycyjnych posłów i oświadczył arogancko, że na Węgrzech liczy się tylko jego wola; mniejszości mają milczeć. Wola Tiszy była wolą rządzącej magnaterii, której Franciszek Ferdynand niena­widził od czasu pobytu w ódenburskim garnizonie.

To jest wyjątkowo niebezpieczny przeciwnik - oświadczył arcyksiążę — jego muszę ustrzelić.

Tisza znał gniewny list, napisany przez Franciszka Ferdynanda dziewięć lat temu do pewnego węgierskiego arystokraty, kiedy ówczesny węgierski premier, dziś jako prezydent parlamentu pragnący kierować losami Węgier, planował wrogą wobec Austrii zmianę układu o ugodzie, a oponującego przeciwko temu zamiarowi austriackiego premiera Koerbera nazwał „dystyngowanym cudzoziem­cem, którego dyletanckim wypowiedziom nie należy przy­pisywać żadnego znaczenia”. „To jest już przecież naj­wyższy stopień bezczelności i nikczemności”, napisał wów­czas Franciszek Ferdynand. „Zaprawdę dalej nie można się już posunąć, a ja mogę siebie w mym słusznym, lecz niestety bezsilnym gniewie pocieszyć tylko przysłowiem: «Póty dzban wodę nosi, póki się ucho nie urwie»”. I teraz ten węgierski magnat w asyście policji przeprowadza nową ustawę wojskową, chce także wymusić przyjęcie wę­gierskiej ustawy wyborczej, która zapewniałaby magnate­rii nienaruszone panowanie na Węgrzech, i jest znowu przewidywany na węgierskiego premiera, chociaż Franci­szek Ferdynand — w zgodzie z partiami opozycyjnymi Węgier — nazywa go zdrajcą stanu.

Tisza był niebezpiecznym przeciwnikiem, człowiekiem energicznie i śmiało wprowadzającym w czyn swoje pla­ny. Jego odwaga imponowała nawet wrogom. Przygoto­wany na niego zamach nie przestraszył go, ale umocnił je­go nieugiętość. Kochał pojedynki, które musiały się odby­wać na najcięższych warunkach, odpowiadał przeciwni­kom chętniej szablą niż równie dobrze wyostrzoną bronią

polemicznych słów. Miał potężnych przyjaciół, którzy go uważali za najbardziej znaczącą głowę w monarchii. Jed­nym z tych przyjaciół był niemiecki cesarz. Ilekroć w ostatnich latach Franciszek Ferdynand spotykał się z Wilhelmem, cesarz zawsze zachwycał się Tiszą, tą „zna­komitą głową”, tym „rycerskim Węgrem”. To było przykre. Wszystkie zarzuty, które Franciszek Ferdynand wytaczał przeciwko Tiszy, odpierał Wilhelm słowami:

To są uprzedzenia; musisz go po prostu dobrze poznać.

Franciszek Ferdynand odpowiadał, że Tisza chce opa­nować nie tylko Węgry, ale także Austrię, a skoro do energii żądnego władzy magnata nikt nie dorósł, wszyst­ko w Wiedniu przed nim drży. Kiedy Tisza pojawia się w stolicy, wszystko pada plackiem.

Tisza nie obawiał się wrogości Franciszka Ferdynan­da. Wiedział, że wysoko urodzonego wroga może ugodzić w najczulsze miejsce. Poszedł do cesarza i oświadczył, że antywęgierska postawa następcy tronu od lat utrudnia pożądane, przyjazne załagodzenie konfliktu między Au­strią a Węgrami. Następca tronu rości sobie prawa, któ­rych może się domagać tylko cesarz. Także armia cierpi od humorów i aspiracji następcy tronu. Zwolnienie minis­tra wojny Schónaicha, które Franciszek Ferdynand prze­prowadził, uważane jest przez armię za niedobry symp­tom. Złym duchem następcy tronu jest wszelako podpuł­kownik Brosch, kierownik kancelarii wojskowej w Belwe­derze. Ta kancelaria stanowi publiczne niebezpieczeń­stwo; jej ambitny szef wyrządza ustawicznie wiele złego. Jak długo Brosch jest w Austrii potężniejszy od ministra wojny, nie powiedzie się żadna konstruktywna polityka pokojowa. Dobro monarchii wymaga, żeby zmusić na­stępcę tronu do rozstania się z Broschem.

Cesarz nie wahał się pójść za radą Tiszy. Brosch zo­stał dowódcą 2. Pułku Strzelców Cesarskich w Bolzano i polecono mu natychmiast podjąć swe obowiązki. W bez­silnej furii musiał się Franciszek Ferdynand z tym pogo­dzić.

To wojna między Schónbrunnem a Belwederem — powiedział, gdy żegnał Broscha. — Schónbrunn zabiera mi najlepszego człowieka, ale świat się jeszcze nie koń­czy.

Następca Broscha, pułkownik Bardolff, starał się po­zyskać zaufanie Franciszka Ferdynanda i kierować kan­celarią wojskową równie skutecznie jak Brosch. Franci­szek Ferdynand musiał uznać gorliwość nowego adiutan­ta przybocznego, wciąż jednak mówił do Zofii:

Brosch jest nie do zastąpienia.

Brosch był wierny i niezawodny. Ponadto nadzwyczaj ambitny. Jego apibicją było odgadnąć każdą myśl następ­cy tronu, spełnić w mig każde życzenie kapryśnego szefa, nawet życzenie prawie niespełnialne. Nie miał żadnej in­nej ambicji. Dopiero pożegnawszy wiernego adiutanta, poczuł Franciszek Ferdynand cały ciężar straty, jaką po­niósł. „Ach, gdyby Brosch był tutaj”, takie westchnienia wyrzucał z siebie wiele razy w ciągu dnia. A właśnie po pożegnaniu Broscha potrzebował jego rady i pomocy pil­niej niż kiedykolwiek.

Działy się wielkie rzeczy. Bałkany zbuntowały się. Dwanaście dni po śmierci Ahrenthala Serbia i Bułgaria zawarły tajne przymierze zaczepno-odporne, do którego przyłączyła się wkrótce Grecja i Czarnogóra. Chrześcijań­skie państwa bałkańskie, niegdyś wspólnie z Turcją two­rzące związek bałkański pod hasłem „Bałkany dla naro­dów bałkańskich”, zaczęły teraz niszczycielską wojnę przeciw Turcji. Następca Ahrenthala, hrabia Berchtold, zaniepokoił Europę oświadczeniem, że Austria nie zezwoli Serbom przedrzeć się do Adriatyku. Jednak cesarz dawał raczej posłuch pokojowo nastawionym doradcom, którzy mieli nadzieję,, że nawet zwycięska Serbia wyjdzie z wojny bałkańskiej tak osłabiona, że Austria nie ma się co oba­wiać serbskiego niebezpieczeństwa. Conrad, zdymisjono­wany szef sztabu generalnego, blady, ledwie tłumiąc bez­silny gniew, przesiadywał często w gabinecie następcy tro­nu. Obaj mężczyźni przeklinali swój los. Obaj wierzyli, że jest ich misją dziejową obronić stare habsburskie cesar-

siwo. obaj widzieli w Serbii mordercę, a mordercy temu nikt nie mógł przeszkodzić, ponieważ sędziwy cesarz pragnął mieć spokój i przed niebezpieczeństwem, którego nie chciał dostrzec, zmęczony zamykał oczy.

Następca tronu i były szef sztabu generalnego zmienili się w ostatnich latach nie do poznania. Conrad już od dawna nie był człowiekiem cofającym się przed wielkimi zadaniami, uważającym się tylko za dobrego dowódcę li­niowego. Armia stanowiła instrument, którym zamierzał władać po mistrzowsku, jak nikt inny. Ten instrument mu zabrano. Sądził, że państwo Habsburgów dlatego właśnie zginie. Uważał się za jedynego człowieka, który może uratować Austrię. Zdecydowanym chwytem, twier­dził. należy Serbię zdusić, teraz, zaraz, bez wahania i bez namysłu. Wzmocniona Serbia, poparta przez wzmocnioną Rosję, uśmierci Austrię. Każdy dzień, schodzący w Wied­niu bezczynnie, wpływa zgubnie na końcowy rezultat, który może być straszny.

Podobnie jak Conrad, również Franciszek Ferdynand stał się inny. Wprawdzie on także nadal uważał wojnę za najlepsze lekarstwo; z roku na rok nienawidził Serbów tym bardziej, im skuteczniej się umacniali; zamachy serb­skich patriotów na austriackich i węgierskich urzędników, na naczelnika Bośni w Sarajewie, na komisarza rządu w Zagrzebiu pogłębiły jego wściekłość i nienawiść, a spra­wozdania szpiegów o działalności antyaustriackich orga­nizacji w Serbii i Bośni przekonywały do reszty o powa­dze niebezpieczeństwa. Długie oczekiwanie jednak osłabi­ło energię wiecznie przeżywającego rozczarowania arcy- księcia, jego niegdyś żarliwa wola wypaliła się w wybu­chach furii, która znajdowała ujście przy byle okazji. Tyl­ko jego nieufność pozostała niezmienna. Po odejściu Broscha nie ufał już nikomu. Dlaczego Conrad przycho­dził teraz tak chętnie i tak często do Belwederu? Ponie­waż cesarz go zwolnił. Jeśli ja pomógłbym jeszcze raz te­mu ambitnemu generałowi w zdobyciu władzy, myślał Franciszek Ferdynand, znowu zapomni, że jest moim

tworem, znowu będzie dążył do celu w Schönbrunnie, a mnie będzie traktował jak wielkość drugiej rangi.

Jest tyiko jedno wyjście: natychmiast wkroczyć do Serbii! Wypowiedzieć wojnę, dopóki Serbowie prowadzą wojnę z Turcją! — powtarzał wciąż Conrad.

Franciszek Ferdynand podzielał to przekonanie. Nie­kiedy kładł ręce na ramionach małego nerwowego genera­ła, którego płomienna stanowczość wciąż go jeszcze za­chwycała, i ta jakby milcząca przysięga wydawała się czy­nić z nich przyjaciół.

Gdybym miał władzę, dałbym panu wolną rękę i w mig zrobilibyśmy porządek w Serbii — mówił następca tronu spoglądając na Conrada.

Przy następnym spotkaniu wydawał się jednak nie­obecny duchem, słuchał z roztargnieniem i skończył nie­cierpliwie dyskusję stwierdzając:

Gdybyśmy teraz przystąpili do wojny, bylibyśmy po stronie Turków przeciwko Serbom. A my nie możemy przecież łączyć się z innowiercami!

Conrad wytłumaczył sobie tę zmianę nastroju, związa­ną z religijnymi skrupułami, wpływem bigoteryjnej herzo- gin von Hohenberg i odparł:

Wasza Cesarska Wysokość, nawet arcychrześcijań- ski król Ludwik XIV zawarł przymierze z Turkami.

Zmartwiony i bliski rozpaczy, generał opuścił Belwe­der. Nie będę się o nic więcej troszczyć! zadecydował. Ce­sarz mnie odprawił, następca tronu jest kapryśnym pro­tektorem, siedzącym całkowicie pod pantoflem żony. Czyni to, co chce Chotkówna, czy mam może tę dewotkę uczyć rozumu? Idźcie wszyscy do diabła! Niech dostojni państwo robią, co im się podoba, nic mnie to nie obcho­dzi. Serce mi krwawi, kiedy widzę tę nieudolność i niezde­cydowanie, jakie tu panują, ale nie mogę tego zmienić. Nie chcę już o całym tym gównie więcej słyszeć.

24 października Serbowie odnieśli pod Kumanowem wielkie zwycięstwo; Turcy musieli się cofnąć, by bronić Konstantynopola. Grecy zdobyli Saloniki; Serbowie do­

tarli do Durazzo. Conrad śmiał się szaleńczo. Macedonia i północna Albania w rękach Serbów! Kto może teraz przeszkodzić zwycięzcom w proklamowaniu dostępu do Adriatyku jako ich świętego prawa? Przestraszona wie­deńska dyplomacja szybko uciekła się do fortelu i zaczęła działać na rzecz stworzenia niezależnego państwa albań­skiego, aby odciąć Serbię od morza. Ale zwycięstwo Ser­bów było tak wielkie, że minister spraw zagranicznych obawiał się, iż zwycięzcy nie dadzą się już zastraszyć przy zielonym stole. Franciszek Ferdynand szalał. Do tego więc dopuścił cesarz wraz ze swym gabinetem mumii! A wystraszony gabinet mumii pytał:

Co teraz?

Co teraz? — pytał zmęczony cesarz.

Franciszek Ferdynand krzyczał:

Pokazać pięść tej zgrai! Zagrozić wojną! Conrad musi znów stanąć na czele sztabu generalnego!

Wielkie mocarstwa zmusiły uczestników konfliktu do zawieszenia broni, w Londynie ambasadorowie wszyst­kich wielkich mocarstw próbowali pośredniczyć przy za­warciu pokoju, jednocześnie zaś Franciszek Józef powołał po raz drugi Conrada na stanowisko szefa sztabu gene­ralnego. Ten wręczył cesarzowi natychmiast memoriał, w którym wyłuszczał, że nie wolno przeoczyć ostatniej chwi­li do uderzenia, trzeba natychmiast wypowiedzieć wojnę Serbii. Cesarz nie dał odpowiedzi. Franciszek Ferdynand też był niezdecydowany. Po dwu tygodniach Conrad na­pisał do następcy tronu: „Kryzys zmusza do rozstrzygają­cego czynu... Serbię trzeba powalić drogą wojny!” Franci­szek Ferdynand znowu nie odpowiedział. Conrad popro­sił o audiencję, nakłaniał go żarliwie, próbował przekonać

o konieczności natychmiastowego uderzenia. Franciszek Ferdynand żywo, kilkakrotnie przytaknął, omówił wszystkie szczegóły przygotowań wojennych i uszczęśli­wionego szefa sztabu generalnego, który uwierzył, że wreszcie pozyskał swego protektora dla idei wojny, po­żegnał zaskakującymi słowami:

A więc... zobaczymy, jak się sprawa rozwinie. Nie

możemy robić nic w pośpiechu. Niech pan zachowa zi­mną krew, a przede wszystkim niech pan zostawi w spo­koju Berchtolda!

Conrad, purpurowy z gniewu, opuścił Belweder.

ChotkóWha! pomyślał. Chotkówna jest przeciwko mnie, jest mocniejsza niż ja. Jeśli ona nie chce wojny, wojny nie będzie. Kilka dni później doszło do Conrada, że cesarz niemiecki miał oświadczyć, iż „z powodu paru albańskich miast” żadne wielkie mocarstwo nie rozpocz­nie wojny. Franciszek Ferdynand wezwał zagniewane­go Conrada jeszcze raz do Belwederu. Czego właści­wie chciał następca tronu? Mówił o odległych spra­wach, przez godzinę pozostawił generała w niepewności co do celu rozmowy, w końcu powiedział uśmiechając się:

Nie wygląda pan dobrze, mój drogi. Czego panu. brakuje?

Proszę wybaczyć, Wasza Cesarska Wysokość — odrzekł Conrad — oczekuję decydującego słowa w spra­wie rozwiązania kryzysu. Nie wiem, na czym stoję. Czy wypowiemy wojnę? — Franciszek Ferdynand potrząsnął głową. — Conrad trzęsąc się spytał: — Po co więc, po co właściwie mamy armię przygotowaną do wojny? Armia to nie zabawka!

Franciszek Ferdynand spojrzał ponuro na małego ge­nerała i powiedział drwiąco:

Pański poprzednik w sztabie generalnym twierdzi, że armia absolutnie nie jest przygotowana do wojny i przedstawia się gorzej niż w roku 1866!

Znam się na tym lepiej! — zawołał Conrad. — Jeś­li mówię, że armia jest dobra, trzeba mi wierzyć! Albo zrezygnuję ze stanowiska!

Nie tak gorączkowo! — upominał Franciszek Fer­dynand. — Ależ z panem ciężko się porozumieć!

Ciężko, ze mną! pomyślał Conrad. Czy to ja, czy on jest zmienny? Każdego dnia mówi co innego! Obrażony poszedł do cesarza z zamiarem złożenia dymisji. Dymisji nie złożył. Został kilkakrotnie wezwany do Schónbrunnu

i Belwederu na audiencję, konferował parę razy z hrabią Berchtoldem i ustawicznie napominał:

- Dziś jest ostateczny termin, musimy dziś wypowie­dzieć wojnę!

Pozwalano mu mówić, szaleć, prosić, dąsać się; tak naprawdę to nie wierzono w siłę armii. Nie wierzono też w wierność sprzymierzeńców. Zwłaszcza cesarz wyrażał wciąż obawy, że nie tylko Włochy, ale i Niemcy zawiodą w krytycznej chwili. Cesarz życzył sobie, aby został za­chowany prestiż — ale bez wojny.

Wojny bałkańskie zmierzały ku końcowi, zwycięscy Serbowie wcale się już nie obawiali, że są bezbronni i zdani na łaskę Austro-Węgier. Słabość wielkiej naddunaj- skiej monarchii nie była już tajemnicą. Odpowiedzialni mężowie stanu Serbii zapewnili świat, że Serbia chce w spokoju cieszyć się zwycięstwem i pragnie odtąd wszyst­kie siły poświęcić jedynie pielęgnowaniu rodzimej kultury. W Wiedniu nikt nie chciał wierzyć w tę wolę pokoju. Niepewność, która panowała w austriackiej stolicy, zatru­wała atmosferę tak samo, jak judzenie serbskich patrio­tów, którzy chcieli wiedzieć o najtajniejszych ofensyw­nych planach Austro-Węgier. Rozpowszechniali pogłoskę, że następca tronu Franciszek Ferdynand, przywódca wie­deńskiego stronnictwa wojennego, chce stworzyć we­wnątrz monarchii austro-węgierskiej wielkie południowo- słowiańskie państwo i wcielić doń także królestwo Serbii; taki jest prawdziwy cel trializmu, który Franciszek Ferdy­nand od wielu lat uważa za jedyne rozwiązanie problemu południowosłowiańskiego.

Conrad pozostał szefem sztabu generalnego. Cesarz nie lubi! Conrada. Nie lubił żadnego człowieka, którego następca tronu cenił i osłaniał. Nie lubił zaciętości szefa sztabu generalnego, nieuprzejmej bezwzględności, z jaką Conrad nieustannie zakłócał spokój, lekceważył potrzebę spokoju osiemdziesięciotrzyletniego władcy. Cesarzowi nie podobało się to namiętne, niespokojne podniecenie gene­rała. Cesarz kochał akta; one nie krzyczały, lecz czekały cierpliwie na podpis, który monarcha po dojrzałym na­

myślę spokojnie składał lub którego odmawiał. Akta były mu milsze niż ludzie. Czy w ogóle jeszcze istnieli ludzie, z którymi dało się rozmawiać? Nieliczni, jacy mu się podo­bali, z małymi wyjątkami zmarli lub zniknęli. Nowa gene­racja, prąca do przodu, była wstrętna. Brutalny następca tronu, nerwowy, bezwzględny szef sztabu generalnego — nie było przyjemnie z nimi rozmawiać, mieć z nimi do czynienia. Berchtold, nowy minister spraw zagranicznych, miał przynajmniej ogładę towarzyską, ale także ten zbyt młody, nieprzyjemnie uperfumowany człowiek o miękkich rysach światowca szukającego życiowych uciech nie był starcowi sympatyczny. Z kim właściwie dało się jeszcze rozmawiać jak w dawnych czasach? Ze starym Paarem, z lekarzem przybocznym, doktorem Kerzlem, i ze starą przyjaciółką, dobroduszną, pogodną Katarzyną Schratt. Najlepiej jednak czuł się cesarz przy biurku ze swymi ak­tami. Jakże przyjemnie było trzymać pióro nad jakimś czystym, niemym dokumentem i zastanawiać się, czy za­sługuje na to, by cesarskim podpisem uzyskał wartość i ważność! Kiedy zjawiał się szef sztabu generalnego i ki­piąc temperamentem oświadczał, że wszystko, co się dzie­je w monarchii, jest bez wartości, jest samooszukiwaniem się, dopóki wojna nie oczyści atmosfery, cesarz broniąc się opierał drżące ręce na stosie akt, który pokrywał biur­ko, potrząsał głową i zmuszał się, aby temu człowiekowi odpowiadać uprzejmie.

Jednakże pozwalał mu wciąż przychodzić i napełniać cichy gabinet niepokojem i niecierpliwością. Starzec uwa­żał za swój obowiązek ćwiczyć cierpliwość wobec szefa sztabu generalnego, który, jak wszyscy twierdzili, lepiej niż ktokolwiek inny zna wojenne rzemiosło. Cesarz był dużo cierpliwszy niż następca tronu, który również uwa­żał za swój obowiązek wysłuchać od czasu do czasu Con­rada. Franciszka Ferdynanda i Conrada jednoczyła tro­ska o przyszłość. Niekiedy rozmawiali jak starzy przyja­ciele. Nigdy już jednak w czasie wizyty Conrada nie rado­wało się serce następcy tronu jak niegdyś w Opawie, w czasie ich pierwszego spotkania. Skromny pułkownik

zdobył wówczas jego serce. Pewny siebie szef sztabu gene­ralnego. który uważał, że wszystko wie najlepiej, i często z trudem panował nad sobą, aby nie zdradzić się z wy- r/utami czynionymi w skrytości ducha zmiennemu pro­tektorowi, pozostawiał po wizytach w Belwederze prawie zawsze zły nastrój, wyładowujący się w wybuchach gnie­wu Franciszka Ferdynanda. Arcyksięcia rozgoryczał nie tylko źle skrywany zarzut zmienności i niezdecydowania; nierzadko do poróżnienia obu mężczyzn prowadziła także zawiść. Następca tronu chciał być jedynym człowiekiem, u którego szef sztabu generalnego powinien zasięgać ra­dy: ponieważ Conrad równie często prosił o audiencję w Schónbrunnie, jak w Belwederze, Franciszek Ferdynand czuł się oszukany. Mścił się, kiedy bardzo wrażliwego, ła­two obrażającego się generała beształ ostrymi słowami, które musiały ranić poczucie godności Conrada. W roku

1913 Conrad bardzo często cierpiał wskutek wybuchów gniewu arcyksięcia. Okazję do tego dała afera szefa szta­bu VIII Korpusu Armijnego w Pradze, pułkownika Red­lą, którego zdemaskowano jako rosyjskiego szpiega. Franciszek Ferdynand krzyczał do wytrąconego z równo­wagi Conrada:

Pięknie jest armia przygotowana, rosyjskim szpie­gom powierza się najważniejsze zadania! Ludzie mają ra­cję, kiedy twierdzą, że my nie możemy zacząć żadnej woj­ny! Wróg znałby wszystkie nasze plany wcześniej niż ja!

Jeśli Wasza Cesarska Wysokość mi nie ufa, mogę ustąpić — odpowiedział Conrad.

Ach tak — rzucił Franciszek Ferdynand trzęsąc się z gniewu. — Bzdura! Pan przecież nie ustąpi!

Następcę tronu oburzyła nie tylko zdrada, ale także sposób „zlikwidowania” afery Redlą. Zmuszono szpiega, aby niezwłocznie popełnił samobójstwo. Franciszek Fer­dynand był przeświadczony, że nawet pospolity zbrod­niarz ma prawo do posługi religijnej przed śmiercią.

Co mieliśmy z Redlem zrobić? — spytał Conrad.

Franciszek Ferdynand wrzasnął:

Nie wolno mu było odmówić ostatniego nama-

¡zczenia! Potem należało go powiesić na oczach całej armii!

Conrad złożył dymisję. Cesarz dymisji nie przyjął. Franciszek Ferdynand, który już po kilku godzinach ża­łował, że obraził Conrada, napisał do urażonego generała bardzo serdeczny list, zawierający liczne słowa przepro­sin. Ale już we wrześniu doszło znowu do poważnego za­targu między oboma mężczyznami, którzy się na siebie gniewali, a mimo to szukali się nawzajem. Franciszek Ferdynand brał udział w manewrach w południowych Czechach. Wszedłszy do kwatery głównej, kazał przywo­łać Conrada i zawołał:

Jaki dziś dzień, ekscelencjo?

Niedziela, Wasza Cesarska Wysokość.

Wie pan zatem, że dziś niedziela. Dlaczego wobec tego nie był pan w kościele?

Przeszkodziły mi zajęcia służbowe, Wasza Cesarska Wysokość.

Franciszek Ferdynand ryknął drżąc na całym ciele:

Znam przecież pańskie religijne poglądy! Ale jeśli ja idę do kościoła, pan także ma iść!

Franciszek Ferdynand, nie pytając Conrada, kazał na­gle manewry przerwać. Znów- Conrad zagroził ustąpie­niem, znów cesarz dymisję odrzucił, znów Franciszek Ferdynand napisał do obrażonego szefa sztabu generalne­go przepraszający list, utrzymany w serdecznym tonie. Miesiąc później, po odsłonięciu pomnika Bitwy Narodów w Lipsku, Franciszek Ferdynand ponownie wrzasnął na szefa sztabu generalnego, który szykował się, by przedsta­wić niemieckiemu cesarzowi delegację oficerów:

Co się tu dzieje?

Conrad otoczony przez cudzoziemskich generałów i dyplomatów bał się skandalu i odpowiedział spokojnym tonem:

Cesarz niemiecki polecił mi przyprowadzić naszych pułkowników.

Franciszek Ferdynand krzyknął:

To moja rzecz! Czy pan jest dowódcą armii? Wy­praszam sobie!

Conrad, nie całkiem panując nad sobą, powtórzył:

Proszę wybaczyć. Wasza Cesarska Wysokość, ale cesarz niemiecki dał mi polecenie!

Franciszek Ferdynand ryknął nie panując nad sobą:

To powinien mi pan o tym zameldować!

Także po tej scenie Franciszek Ferdynand prosił szefa sztabu generalnego listownie o wybaczenie.

Co się dzieje z waszym następcą tronu? Jest chory?

pytali barona Conrada niemieccy panowie.

Ależ skąd! — odpowiadał. — Dostojny pan jest tylko trochę zagniewany, ponieważ jego zdaniem w czasie uroczystości za mało podkreślono współudział Austrii w obaleniu Napoleona.

Niemieccy panowie uśmiechnęli się skrycie. Uznali, że Austriacy są zarozumiali i komiczni. Conrad pomyślał: Lepiej zarozumiali i komiczni jak zwariowani i niepoczy­talni. Gdyby Prusacy wiedzieli, jak ciężko pracować z na­stępcą tronu, nie mieliby dalej ochoty pozostać naszymi sprzymierzeńcami.

Wilhelm II, do którego uszu doszło, że Franciszek Ferdynand nie jest zadowolony z obchodów rocznico­wych w Lipsku, odwołał rozdrażnionego arcyksięcia na bok i powiedział:

Drogi Franciszku, te uroczystości działają mi tak samo na nerwy jak i tobie! Każda uroczystość rocznicowa z konieczności musi być zakłamana, w przeciwnym razie ludzie nie pojmą znaczenia wielkich wydarzeń. Dziś oczy­wiście należałoby uczcić przede wszystkim jednego Au­striaka: waszego Mettemicha, tego wielkiego męża stanu. Ale lud woli czcić zwycięskich wodzów. No cóż, nam obu może to odpowiadać, nieprawda?

Nie uważam Mettemicha za wielkiego męża stanu

odparł Franciszek Ferdynand chłodno.

Wilhelm zdziwił się:

Naprawdę? Interesujące! Dlaczego właściwie nie?

Franciszek Ferdynand wzruszył ramionami.

Po powrocie do Wiednia opowiedział generałowi Mar-

guttiemu o rozmowie z Wilhelmem i stwierdził:

Nie mogłem cesarzowi po prostu powiedzieć, że uważam Metternicha za ograniczonego człowieka. I ce­sarz Franciszek, i Metternich popełnili fatalne błędy. Franciszek miał ograniczone horyzonty, a Metternich nie był mądrzejszy. Habsburg i Napoleon mogli wspólnie przeszkodzić wzrostowi Prus. Cesarz Franciszek w 1806 roku nie docenił dziejowego zadania Austrii, a jednocześ­nie zburzył niemiecką jedność; gdyby nie złożył godności cesarza rzymskiego narodu niemieckiego, nie doszłoby później nigdy do Bismarckowskiego, małoniemieckiego rozwiązania. Pruski egoizm odciął gałąź, na której sie­dzieliśmy, ale ten egoizm nie przyniesie szczęścia Hohen­zollernom. Świadomy celu, metodyczny niemiecki duch, ze swą nigdy nie słabnącą, godną podziwu energią, powo­łany był do rzeczy największych; ale prusko-imperiali- styczna myśl o władzy sprowadza go na niebezpieczne drogi. Pruskie zwycięstwo było nieszczęściem, gdyż po­grzebało ideę federacji, a przecież federalizm pod panowa­niem Habsburgów mógł być zasadą polityki wewnętrznej Niemiec i w efekcie rozszerzyć się na Austrię, która przez to stałaby się silna i potężna.

Margutti nie ośmielił się postawić pytania, które zaj­mowało wszystkich towarzyszy młodości Franciszka Fer­dynanda: Co pozostało z planu federalizacji wymyślonego przez następcę tronu? Od lat, załamany długim czeka­niem, arcyksiążę nie wspominał już o swych dawnych pla­nach. Od lat już nikt nie uzyskał wglądu w przyszłościo­we plany starzejącego się, porywczo przeklinającego upły­wający czas, zrzędnego następcy tronu.

Po lipskich uroczystościach Franciszek Ferdynand po­jechał z Zofią do Windsoru; król angielski zaprosił ofi­cjalnie następcę tronu z żoną na polowanie. Król przyjął austriackich gości uprzejmie, królowa jednakże zachowała rezerwę wobec herzogin von Hohenberg. Ambitna Zofia znów przeżyła zawód, którego nie oszczędzono jej po­przednio w Berlinie. Wkrótce potem Franciszek Ferdy­nand i Zofia odwiedzili polskiego arystokratę, księcia Po­tockiego. Wśród gości znajdowała się wnuczka Francisz­

ka Józefa, córka zmarłego następcy tronu Rudolfa, księż­na Elżbieta Windischgratz. Zofia podeszła do niej i za­gadnęła ją. Wnuczka cesarza odpowiedziała coś ironicz­nie, a kilka minut później zwróciła się do gospodarzy tak głośno, że wszyscy obecni usłyszeli:

Proszę sobie wyobrazić, ona mnie zaliczyła do swe­go towarzystwa!

Franciszek Ferdynand, przygnębiony, obchodził w Belwederze swe pięćdziesiąte urodziny. Nikt nie święcił te­go dnia. Zofia z dziećmi ledwie się odważyła złożyć ży­czenia przygnębionemu arcyksięciu.

Pięćdziesiąt lat! — westchnął, gdy Zofia go uścis­nęła. — Czy jeszcze może się coś zdarzyć? Na wszystko jest już za późno!

Po uroczystościach urodzinowych uciekł ze znienawi­dzonego Wiednia do Konopisztu. Po przybyciu do cze­skiego zamku, który stał się dla niego domem rodzinnym, jego spojrzenie padło na drogocenne, pochodzące z esteń- skich zbiorów burgundzkie gobeliny; od dziesięcioleci tak dobrze je znał, że od dawna nie zwracał na nie uwagi. Tym razem nagle zawołał:

Soph! Widzisz, co te gobeliny przedstawiają? Mo­tywy z Don Kichota! Te gobeliny muszą zniknąć!

Są przecież piękne! — zdumiała się Zofia. Napot­kawszy jego gniewne spojrzenie, wyjąkała: — Nigdy je­szcze o tym nie pomyślałam, co one właściwie przedsta­wiają.

Nie chcę ich więcej widzieć — krzyknął.

Polecił przywołać administratora i kazał mu usunąć gobeliny.

Co z nimi zrobić? — spytał administrator.

Spalić! — wrzasnął Franciszek Ferdynand.

Administrator nie ośmielił się sprzeciwić i wycofał się

wśród głębokich ukłonów.

Albo nie! — zawołał w ślad za nim Franciszek Ferdynand. — Sprzedać! Są warte dobre parę sztuk złota. Niech pan zapyta, ile za nie zaoferują!

Kilka dni później zjawili się w Konopiszcie frankfurc­

cy antykwariusze, obejrzeli gobeliny i zaproponowali sześć milionów złotych koron. Administrator zapytał na­stępcę tronu, czy ma przyjąć ofertę handlarzy. Franciszek Ferdynand znów wrzasnął:

Niczego nie sprzedaję! Pewnie są warte dziesięć ra­zy tyle!

Gobeliny zostały na ścianach, ale Franciszek Ferdy­nand nigdy już na nie nie patrzył.

1914

Pięćdziesięcioletni Franciszek Ferdynand, otyły, barczysty mężczyzna o potężnej klatce piersiowej, niskim czole i szczotkowatych włosach, z szeroką twarzą, sumiastymi wąsami i mocnym głosem, przypominający feldfebla, był bardziej osamotniony niż w latach młodości, którą prze­cież zatruła choroba i samotność. Ludzie unikali arcyksię- cja, bojąc się jego porywczości. Tylko Zofia głaskała go po ręce, gdy zaczynał ryczeć bez opamiętania, i to zba­wienne głaskanie przywracało mu spokój. Ale i ona ze smutkiem zauważyła, że ukochany mąż coraz bardziej po­grąża się we wrogości do świata, z której go przed ślubem wyrwała. Pojawiła się znów nieufność do własnego ciała. Krzepki mężczyzna, od szesnastu lat wyleczony, zaczął się bać, że choroba wraca, by dopełnić jego nieszczęścia. Po­dejrzliwy, przygnębiony arcyksiążę popadł w hipochond- rię. Wezwał doktora Eisenmengera, swego dawnego leka­rza przybocznego, kazał się zbadać i spytał przejęty śmiertelną trwogą, czy choroba płuc nie wróciła. Lekarz uspokoił go. Franciszek Ferdynand zażądał:

Niech mi pan napisze na kartce, że jestem całkowi­cie wyleczony i że już nigdy nie będę miał do czynienia z tą chorobą. Tę kartkę chcę zawsze nosić przy sobie i od­czytywać, jeśli znowu dostanę napadu hipochondrii.

Miesiąc później arcyksiążę zawezwał byłego lekarza przybocznego do Chlumecu i pełen troski pokazał mu

pryszcz na języku. Był to niewinny pryszcz; lekarz zapew­nił. że po kilku dniach zniknie. Po odjeździe lekarza prze­straszony Franciszek Ferdynand napisał do niego, że po­dejrzewa. iż wyprysk na języku to rak. „Nie mogę teraz pozbyć się tej myśli. Proszę, niech mi Pan napisze otwar­cie i uczciwie dwa słowa na ten temat, ale niech pan nie przemilczy niczego, jeśliby Pan miał jakieś podejrzenia. Oczekuję jak najrychlej Pańskiego listu!”

Gdy rozpoczął się nieszczęśliwy rok 1914, do Belwede­ru i do zamku w Konopiszcie zawitała trwoga. Pan Bel­wederu i Konopisztu trwożył się o swoje życie i o swoje państwo. Nie było to jeszcze jego państwo; sędziwy cesarz siedział dalej przy swym biurku w Schónbrunnie i podpi­sywał dokumenty, niezmordowanie, od czwartej rano do dziewiątej wieczorem, jakby zamierzał żyć wiecznie. Fran­ciszek Ferdynand bał się, iż rządy cesarza doprowadzą państwo do zguby. Zwolennicy następcy tronu, którzy chcieli pozyskać przyszłego cesarza, umacniali go w tych obawach i biadali, że monarchia z roku na rok coraz nie­bezpieczniej słabnie. Biadoląc i zarazem podniecając Franciszka Ferdynanda wskazywali na krecią robotę za­stępów nieprzyjaciół, którzy podobno ze wszystkich stron szykowali atak na stare państwo Habsburgów, trzymali gotowe miny i czekali na sposobną chwilę, by cesarstwo wysadzić w powietrze. Zwolennicy arcyksięcia mówili też

o przygotowaniach wojennych coraz butniejszych Serbów,

o zdradzieckich planach niezadowolonych narodów Au- stro-Węgier, które chcą się uwolnić spod jarzma Habsbur­gów.

To nie było kłamstwo: narody były niezadowolone, wszędzie w monarchii znajdowali się ludzie, którzy życzyli sobie jej rozpadu, ale olbrzymią większość stanowili ci, co pragnęli jedynie spokoju, pokoju i chleba. Byli skromni, łatwo było ich zadowolić. Kto mógł zjeść do syta, był szczęśliwy; nawet kto tylko czasami mógł zjeść do syta, był pogodzony z własnym losem. Robotnicy, którzy po­znali, że dobra tego świata są dzielone niesprawiedliwie, organizowali opór przeciw bezczelnej samowoli, z jaką

posiadacze oferowali minimalną zapłatę za najwydajniej­szą pracę. Ale nie życzyli sobie, żeby władcy i generało­wie zmieniali świat. Większości ludzi było wszystko jed­no, jak nazywa się władca, który rządzi krajem, było im obojętne, czy ich państwo jest duże, czy małe, niechętnie słuchali oficerskiego pobrzękiwania szabelką, niechętnie patrzyli na zaaferowanie dyplomatów. Nikt nie był skłon­ny troszczyć się o chwałę dynastii i o wielkość ojczyzny. Własna rodzina była światem, dla którego się żyło i pra­cowało. Dyplomaci i oficerowie coś tam bredzili o ko­nieczności jakiejś wojny i zagrożeniu ojczyzny. Ale czyż wojna nie była barbarzyństwem z dawno minionych cza­sów, co może jeszcze tylko bałkańskim ludom sprawiało przyjemność? Chłopi uprawiali rolę, ziemia była błogosła­wiona, każdego lata ciężko i wysoko załadowane zbożem drabiniaste wozy kołysząc się zmierzały do stodół. Pach­niało siano, nad krajem rozpościerało skrzydła szczęście i zadowolenie, smakował chleb po pracy, a kiedy nadcho­dziła niedziela, wspaniała była lampka wina i spacer przez pole. Więcej nie pragnął nikt.

Ludzie nie podejrzewający niczego czytali codziennie w gazetach, że sytuacja jest poważna, że po kryjomu dzie­je się coś, co zagraża pokojowi; konferencje mężów stanu i sztabów generalnych w Wiedniu, Berlinie, Paryżu, Lon­dynie, St. Petersburgu, Belgradzie wskazywały na nie­znośne napięcie, które musiało się rozładować w jakiejś wojnie, potęgi były zmuszone zbroić się przeciwko ewen­tualnej ekspansji innych potęg. Ludzie, niczego nie podej­rzewając, czytali o tym jak informację o jakimś morder­stwie na tle rabunkowym, w głębi duszy zaś wierzyli, że jest to gra, która ich nie dotyczy. Czytano codziennie, że Austro-Węgry są zagrożone przez zewnętrznych i we­wnętrznych wrogów. Ile w tym było prawdy? Mieszkańcy monarchii roztrząsali w gospodach niepokojące wystąpie­nia polityków, podniecali się przyjemnie, bili pięściami w stół i byli przekonani, że Austria będzie istnieć wiecznie, że walki narodowościowe będą prowadzone tak jak dotąd jeszcze przez całe stulecie, że zewnętrzni wrogowie nie są

niebezpieczni, bo wielka wojna wysoko cywilizowanych krajów i narodów nie może w dwudziestym wieku wy­buchnąć.

Tymczasem w salach konferencyjnych sztabów gene­ralnych, ministerstw i ambasad, w salonach fabrykantów amunicji, w pałacach i na wycieczkowych jachtach przy­wódców państw, w pokojach klubów poselskich, w salach gry oficerskich kasyn, w biednych mansardowych izdeb­kach młodzieńczych spiskowców wylęgały się plany, które miały prowadzić do wojny. Lekkomyślni dyplomaci, am­bitni generałowie, zbrodniczy geszefciarze i niedorośli pa­trioci, których nacjonalistyczne odurzenie zmieniało się raptem w odurzenie krwią, nie wiedząc o tym, pomagali sobie nawzajem. Napędzali sobie strachu, aby zabić roz­sądek, chcieli napełnić świat strachem, aby usprawiedliwić zbrodnie, które planowali. Mówili narodom, że wróg nie pozwala im żyć i chce zmniejszyć ich przestrzeń życiową. Prowokowali wroga do pierwszego strzału, który miał być sygnałem do wielkiego masowego mordu. Czuli strach przed tym pierwszym strzałem, a przecież gorąco go pragnęli.

Sędziwy cesarz w Schónbrunnie chciał w pokoju żyć i w pokoju umrzeć. Pragnął jeszcze żyć długo, starość wy­dawała mu się piękniejsza niż młodość; każdy rok, który był mu dany, pozwalał coraz bardziej zblednąć wspo­mnieniom klęsk i niepowodzeń jego młodości. Osiemdzie- sięciotrzyletni cesarz był silniejszy niż pięćdziesięcioletni ludzie, którzy jako znienawidzeni zwiastuni nowych, nie­szlachetnych, niepięknych czasów pchali się do jego gabi­netu i tłumaczyli pragnienia tych nowych czasów. Szef sztabu generalnego powtarzał wciąż: Wojna musi nadejść! Uperfumowany hrabia Berchtold, zniszczony życiem mło­dzieńczy łysielec, minister spraw zagranicznych i do spraw cesarskiej dynastii, nie sprzeciwiał się władcy, który chciał pokoju; robił jednak oko do wojowniczego szefa sztabu generalnego: Niech pan tylko pozwoli mi działać! Sędziwy cesarz słuchał spokojnie, pozwalał im godzinami wygłaszać wykłady, z niewzruszonym spokojem ducha

znosił nieprzyjemne głosy i nie poddawał się wpływom. Pchający się do niego ludzie, z trudem trzymający na wo­dzy swą niecierpliwość, często nie wiedzieli, czy starzec śpi, czy słucha, kiedy oni mówią, nierzadko podejrzewali, że ich nie rozumie, że nie może już zrozumieć, ponieważ znużenie starości zmusza jego umysł do odpoczynku. Ale po każdym wykładzie Franciszek Józef był majestatycznie panującym władcą, który przeprowadzał swoją wolę. A było jego wolą zakończyć życie jako cesarz pokoju i uf­ność pokładana w Bogu, która nigdy go nie opuszczała, dawała mu pewność, że żadna siła tego świata nie potrafi złamać jego woli. Nie obawiał się żadnej ziemskiej potęgi: ani wielkiej Rosji, o której mówiono, że chce zniszczyć naddunajską monarchię, ani Serbów, liczących na rosyj­ską pomoc. Nie ulegając wpływom straszliwych obrazów, jakie rysował Conrad, ani kokieteryjnym, dyplomatycz­nym posunięciom Berchtolda postanowił, że ma panować pokój i od tego postanowienia nie było żadnego rekursu. Bał się tylko jednego człowieka: następcy tronu. Kiedy Franciszek Ferdynand wkraczał do gabinetu, starzec do­strzegał w oczach wchodzącego morderczą furię do głębi rozczarowanego i niejeden raz wystrychniętego na dudka człowieka. Bali się siebie jak dwaj mocni bogowie, którzy rozstrzygają walkę wysoko ponad rodzajem ludzkim, i bali się siebie jak dwaj słabi ludzie, którzy ostatkiem sił parują śmiertelny cios. Nie zawsze Franciszek Ferdynand zdradzał się ze swą morderczą furią; czasem przychodził łagodny, pełen szacunku i usiłował z fałszywą skromnoś­cią pozyskać cesarza dla sprawy, która była z góry prze­grana, bo była sprawą następcy tronu. Ta fałszywa ła­godność była dla cesarza jeszcze bardziej nieprzyjemna niż mordercza furia. Starzec nie dawał się oszukać fałszy­wą łagodnością, jego wola opierała się tak fałszywej ła­godności, jak i morderczej furii otwarcie płonącej w oczach arcyksięcia. Następca tronu krzyczał:

Mam tutaj nie większy wpływ niż ostatni paro­bek!

Cesarz odpowiadał:

Póki ja żyję, nikt nie będzie się mieszał do rządów!

Franciszek Ferdynand kontrował wrzeszcząc:

Doskonale, ale to ja będę musiał płacić za twoje błędy!

Tę rozmowę podsłuchali roztrzęsieni dworacy na po­czątku 1914 roku; przeklinali następcę tronu, który za­graża) zdrowiu starca, obawiali się, że po wizycie brutal­nego arcyksięcia znajdą monarchę chorego, nieprzyto­mnego na ziemi, ale gdy weszli, cesarz trząsł się jedynie lekko w swym fotelu, potem drżącą ręką chwycił za pióro

i pochylił się nad aktami. Kilka minut później już nawet się nie trząsł. Od papierów szedł dobroczynny czar, przywracały spokój, odczyniały urok złych spojrzeń bra­tanka, płynęła z nich siła, która się cudownie rozchodziła po całym ciele starca. Wiedział: Dopóki będzie mógł po­chylać się nad aktami, nie umrze.

Ministrowie mieli dwu panów: cesarza i następcę tro­nu. Cesarzowi składali sprawozdania ostrożnie, pełni względów, trwożliwie unikając przekazywania mu nie­przyjemnych wiadomości. Wielki ochmistrz dworu, adiu­tanci cesarza surowo nakazywali każdemu ministrowi, który wchodził do gabinetu:

Tylko proszę nie mówić nic nieprzyjemnego!

Rzeczy nieprzyjemne wolno było mówić następcy tro­nu, który chciał znać wszystko, o wszystkim się dowie­dzieć, o wszystkim być powiadomiony. Ale nikt nie od­ważył się iść ślepo za wskazówkami następcy tronu, po­nieważ ostateczna decyzja należała do cesarza. Wszyscy wzdychali:

Nie można służyć dwóm panom.

I wszyscy służyli. I biadali:

Dokąd to prowadzi?

Conrad nie miał wątpliwości:

To prowadzi do wojny, nawet jeśli cesarz jej nie chce.

Berchtold uśmiechał się:

Gdyby nie istniały rzeczy, o których cesarz nie chce wiedzieć... jakże nudne byłoby życie! Ale Serbia jest

rzeczywistością, chociaż cesarz nie chce nic o Serbii sły­szeć.

Największy problem monarchii nazywał się: Serbia. Wysuwał się coraz bardziej na plan pierwszy, przerastał wewnętrzne walki narodowościowe. Serbia nie kończyła się na granicach Serbii, wpływ Belgradu sięgał w głąb monarchii habsburskiej, w Sarajewie i w każdej bośniac­kiej dziurze wielkoserbska służba propagandowa miała swoich ludzi. Południowosłowiańska propaganda rozcią­gała się na wszystkie słowiańskie narodowości monarchii. W lutym 1914 roku trzy południowosłowiańskie związki studenckie: serbski — „Sumadija”, chorwacki — „Hrvat”

i słoweński — „Adria” utworzyły w Pradze jednolitą gru­pę bojową, która się nazwała „Jugoslavija”. Grupa oświadczyła: „Występujemy pod wspólną nazwą połud­niowych Słowian i czynimy wiadomym, że nasz nacjona­lizm nie jest nacjonalizmem separatystycznym: serbskim, chorwackim, słoweńskim, lecz południowosłowiańskim. Ze Serbowie, Chorwaci i Słoweńcy są jednym narodem, jest dla nas faktem. Jesteśmy nie tylko południowymi Sło­wianami, chcemy być także Południowosłowianami”. Pra­ska policja przesyłała'do Wiednia co miesiąc sprawozda­nia o działalności związku „Jugoslavija".

Austriacki poseł w Belgradzie, baron Giesl, przesyłał co tydzień do Wiednia sprawozdania o działalności wiel- koserbskiej organizacji „Obrona narodowa” („Narodna odbrana”), która powstała w Serbii po aneksji Bośni i Hercegowiny. Poseł obserwował skrycie piętnaście głów­nych i piętnaście tajnych komisji, kierowanych przez wy­sokich serbskich oficerów i urzędników. Informował, że „Obrona narodowa” organizuje walkę przeciwko Au- stro-Węgrom, werbuje ochotników, którzy współpracują z południowymi Słowianami o orientacji wielkoserbskiej za­mieszkałymi w monarchii.

Poseł przesyłał co tydzień do Wiednia sprawozdanie o działalności związku „Czarna ręka” („Crna ruka”), który nazywał się także „Zjednoczenie lub śmierć” („Ujedinjen- je iii smrt”). O tym związku poseł nie umiał jednakże wie­

le powiedzieć, chociaż określał go jako niebezpieczniejszy. Przywódca „Czarnej ręki", pułkownik Dragutin Dimitri- jević. w Belgradzie zwany Apisem, wiedział, jak przeszko­dzić wszelkiej zdradzie. Wszyscy członkowie „Czarnej rę­ki” składali przysięgę, zobowiązującą do ślepego posłu­szeństwa i wiecznego milczenia na temat działalności związku. Kto złamał to milczenie, szedł pod sąd kapturo­wy. Dimitrijević, w 1903 roku organizator morderczego spisku przeciwko królowi Aleksandrowi i Dradze Masin, otoczył się nimbem wodza spiskowców i człowieka, który obalił dynastię. Wysoki, postawny mężczyzna miał ambi­cję wymusić zjednoczenie wszystkich południowych Sło­wian gwałtownymi czynami lęgnącymi się w jego głowie. Był osobistością bardzo kontrowersyjną. Grupa oficerów belgradzkich, członków „Czarnej ręki”, czciła go jak du­chowego zwierzchnika, swego bohaterskiego, nieustraszo­nego, śmiałego wodza. Ale była w Belgradzie druga gru­pa oficerów, co się go bała i nienawidziła. Ta grupa na­zwała się „Białą ręką”. Serbski następca tronu wiedział, że Apis jest jego wrogiem, związał się więc z oficerami, któ­rzy Apisowi nie ufali i mieli i nim zatarg. Również stary, mądry premier Palić był przeciwnikiem „Czarnej ręki”, widział w niej rebelianckie stronnictwo wojskowe. Po człowieku, który zainscenizował królobójstwo, można się było spodziewać, że nie cofnie się również przed następ­nym; co do tego Paśić i następca tronu byli zgodni. Dla­tego pilnowali Apisa; pułkownik opierał się głównie na swym dawnym pomocniku; był nim major Voja Tanko- sić, który brał udział w zamordowaniu króla Aleksandra. Ale ani następca tronu, ani Pasić, ani poseł austriacki nie mieli możliwości uzyskania wglądu we wszystkie plany „Czarnej ręki”. To, co austriacki poseł przesyłał do Wiednia, było z reguły półprawdą, pogłoską, wyrazem je­go niejasnych obaw i złych snów.

Także w Bośni istniała antyaustriacka, wielkoserbska organizacja „Młoda Bośnia” („Mlada Bosna”). Naczel­nik kraju, generał Potiorek, ścigał jej członków zaciekle, postanowiwszy „wytępić ich jak wszy”: Ale Wiednia o

niej nie informował. W stolicy głównym urzędnikiem, któremu podlegał zarząd zaanektowanych krajów: Bośni i Hercegowiny, był cywil, minister finansów, Biliński, Po­lak, z którym generał z Sarajewa niechętnie korespondo­wał. Potiorek chciał, uniezależniony od Wiednia, „wy­sprzątać Bośnię żelazną miotłą i zrobić porządek”. Unice­stwienie „Młodej Bośni” wydało mu się łatwe. Któż do niej należał? Niedorostki, żółtodzioby, wygłodzone prole­tariackie dzieci, gimnazjaliści, terminatorzy. Potiorek ka­zał żołnierzom i żandarmom „wysprzątać” gimnazja w Sarajewie i Tuzli. Gimnazjaliści w Tuzli, jak informowali siepacze, byli wyjątkowo szczwaną bandą. Nie dało się skończyć z tymi żółtodziobami. Pozwalali się relegować bez mrugnięcia okiem, pozwalali się aresztować, pozwala­li się bić i torturować i nie zdradzali współspiskowców. Czasami zdarzało się, że jakiś gimnazjalista znikał pewne­go dnia. Rodzice nie wiedzieli, gdzie jest, koledzy nie chcieli wiedzieć. Ci gimnazjaliści jechali do Belgradu. Nie mieli pieniędzy, nie mieli przyjaciół w obcym kraju, ale byli szczęśliwi, gdy wkraczali do miasta ich tęsknot, stoli­cy przyszłego wielkoserbskiego państwa. W małych ka­wiarenkach Belgradu widywało się na pół zagłodzonych osiemnasto-, dziewiętnastolatków, którzy płonącymi oczy­ma patrzyli w dal i marzyli o przyszłości.

To była „Młoda Bośnia”.

Generał Potiorek nie obawiał się, że „serbskie wszy”

tak nazywał nastawionych antyaustriacko młodych Bośniaków — staną się groźne dla monarchii. Uważał, że Serbowie mogą się naprzykrzać wielkiemu habsburskiemu państwu, ale nie mogą mu zagrozić. Generał czuł jednak strach przed zamachami. Wciąż myślał o zamachu, które­go w roku 1910 dokonał w Sarajewie student Bogdan Że- rajić. Strzelił on do ówczesnego naczelnika Bośni, genera­ła Varesanina, chybił i popełnił samobójstwo. Myślał o zamachu na węgierskiego komisarza rządowego von Cu- vaja, w Zagrzebiu, w 1912 roku. Dokonał go bośniacki student Luka Jukić. Myślał o zamachach na chorwackie­go bana, barona Skerlecza, które się nie udały. Myślał:

Strzelają źle, ale nie przestają strzelać. Wiedział, że go nienawidzą. Wiedział, że jego życie jest zagrożone. I bał się, że w niego jednak trafią. Dlatego był zdecydowany ich wytępić. Ale gdy polski minister w Wiedniu pytał, czy zdradziecki ruch w zaanektowanych krajach rozszerza się, dawał uspokajające informacje. Nie chciał, by się ktokol­wiek do tego mieszał; walka przeciw zdrajcom stanu była jego sprawą i nie powinna obchodzić wiedeńskich panów.

Polski minister w Wiedniu nie protestował. To, że ja­ko minister finansów miał w swym resorcie zarząd za­anektowanych krajów, stanowiło prawdziwie austriackie biurokratyczne rozwiązanie, nie przysparzające wielu kło­potów. Dziedziną Bilińskiego były finanse. Ściganie rebe­liantów i zdrajców stanu chętnie pozostawiał generałowi. Generał miał karabiny. Biliński ufał, że w Wiedniu nie będzie słychać strzałów. Myślał: Broń swojej skóry, gene­rale, zrób użytek ze swych karabinów, ale, bardzo proszę, niewidocznie i niedosłyszalnie, ponieważ nie wolno prze­straszyć cesarza.

Potiorek miał szczęście. Wielu członków „Młodej Boś­ni’’ zaprzysięgło mu zemstę i nic mu się nie stało. I gdy w końcu jeden z wrogów zdecydował się dokonać zamachu na generała, z Wiednia nadeszła wiadomość, że austriacki następca tronu będzie wiosną uczestniczył w manewrach w Bośni i odwiedzi Sarajewo. Wiadomość ta uratowała Potiorka. Następca tronu był niebezpieczniejszy i ważniej­szy od generała. W Sarajewie, w Tuzli, w Belgradzie, wszędzie, gdzie istnieli ludzie nienawidzący Austrii, znaj­dowali się też ludzie nienawidzący następcy tronu; niektó­rzy nienawidzili go bardziej niż znienawidzonej monar­chii. On nie był tą „na pół zdechłą Austrią”, był nową Austrią, którą zamierzał zbudować po śmierci starego ce­sarza. Był głową stronnictwa wojennego, które pragnęło zniszczyć Serbię. Był Habsburgiem, który chciał stworzyć wewnątrz monarchii wielkie południowosłowiańskie kró­lestwo, jednoczące wszystkich południowych Słowian. Był wrogiem, który zamyślał Serbię podbić i zlikwidować. Był niebezpieczniejszy niż wszyscy Habsburgowie i wszyscy

generałowie razem wzięci, ponieważ jego plan mógł osta­tecznie przeszkodzić w stworzeniu wolnego, niezależnego, obejmującego wszystkich Słowian państwa. Członkowie belgradzkiej kliki oficerskiej, należący do „Czarnej ręki”, szeptali jeden drugiemu:

Franciszek Ferdynand przyjeżdża do Sarajewa! Nie powinno mu to wyjść na zdrowie!

Członkowie „Młodej Bośni” szeptali jeden drugiemu:

Franciszek Ferdynand przyjeżdża do Sarajewa, nie może wrócić żywy do Wiednia!

Członkowie organizacji „Obrona narodowa” szeptali jeden drugiemu:

Franciszek Ferdynand przyjeżdża do Sarajewa. Czyż nie wie, że zmierza ku swej zgubie?

Członkowie „Obrony narodowej” byli rozważnymi ludźmi, wśród nich nie było żadnego Apisa i żadnych gi­mnazjalistów. Ale rozważni ludzie uznali, że nie jest ich obowiązkiem powstrzymywanie tych nierozważnych.

Wydaje się, że w Austrii nie było rozważnych ludzi, którzy przeczuliby nieszczęście. Cesarz siedział spokojnie przy biurku i wyraził zgodę na odbycie manewrów w Bośni i na podróż następcy tronu. Generał Potiorek chciał wykorzystać okazję, by udowodnić, że jest mocnym człowiekiem, który zaprowadził spokój i porządek w za­anektowanych krajach. Szef sztabu generalnego i minister spraw zagranicznych wiedzieli, że każdy Serb potraktuje manewry w Bośni i podróż następcy tronu jako wyzwa­nie; ale czyż nie był najwyższy czas pokazać, że wielkie habsburskie państwo nie boi się rozzuchwalonego małego sąsiada? Prestiż zabraniał mówić o niebezpieczeństwie.

Nie istniało żadne niebezpieczeństwo. Panował pokój, była piękna, ciepła wiosna, zapowiadał się urodzaj.

SPISKOWCY

Daniło Ilić z Sarajewa, dwudziestoczteroletni kandydat na nauczyciela, jeden z założycieli związku „Młoda Boś­nia”, postanowił położyć kres terrorowi generała Potior- ka i zabić tego kata rewolucyjnej młodzieży bośniackiej, by pomścić jego ofiary. I wtedy w gazetach pojawiła się wiadomość, że w czerwcu odbędą się w Bośni manewry armii austro-węgierskiej i zamierza w nich wziąć udział następca tronu, arcyksiążę Franciszek Ferdynand, który ma przybyć do Sarajewa. Ilić został natychmiast wciąg­nięty w wir wywołany tą wiadomością. Zaufany człowiek „Czarnej ręki” w Bośni, Vladan Gaćinović, i dwaj muzuł­manie z Hercegowiny, Mustafa Golubić i Mohamed Mehmedbasić, spotkali się potajemnie w Tuluzie. Meh- medbaśić wrócił do Bośni, aby nawiązać kontakt z „Mło­dą Bośnią”. Franciszek Ferdynand musiał zginąć: chcieli tego wszyscy, którzy poświęcili swoje życie południowo- słowiańskiej idei. Wszyscy byli także zgodni co do tego, że inicjatywa nie może wyjść z Belgradu, lecz z Bośni. Wy­słaniec tuluskich spiskowców udał się do Ilicia, który po­stanowił zabić generała Potiorka.

Ilić nienawidził Potiorka. Bośniacki fanatyk odczuł więc boleśnie fakt, że znienawidzony naczelnik prowincji nie może już być jego zdobyczą. Rozumiał jednak: Nie śmierć Potiorka, ale następcy tronu może odwrócić nie­szczęście, grożące wszystkim południowym Słowianom.

Potiorek nie został ułaskawiony, to tylko odroczenie

wyroku, myślał Ilić. Najpierw trzeba wykonać wyrok na arcyksięciu. Musimy być realistami, nasza polityka wy­maga, aby najpierw usunąć następcę tronu, który pragnie nas unicestwić.

Ilić zatonął w posępnych myślach. Dotąd, niestety, nie wykazał się, karygodnie długo ociągał się z unieszkodli­wieniem Potiorka, wyrzucał to sobie, wstydził się przed samym sobą. Ale teraz, postanowił, teraz pokażę, że nie jestem tchórzem. Pokażę, że nie z tchórzostwa pozostawi­łem generała przy życiu. Zamach na następcę tronu jest moją sprawą.

Kiedy w swym biednym domu marzył o czynie, czuł spoczywające na sobie badawcze spojrzenie matki. Za­mknął oczy. Ciężko było wprowadzać w błąd matkę, mieć przed nią tajemnice. To właśnie matka odbierała mu siły potrzebne do zabicia Potiorka. Ze względu na matkę wciąż ten czyn przesuwał. Matka zamartwiała się od lat, ponieważ Daniło, kandydat na nauczyciela, nie został na­uczycielem. Wzdrygnęła się przerażona, gdy pewnego dnia oświadczył, że nie chce być nauczycielem, że nie mo­że wstąpić na służbę państwową. Ze względu na matkę nie wyemigrował do Belgradu. Ze względu na nią żył ja­ko drobny urzędnik bankowy w Sarajewie. Musiał jej przyrzec, że nie zrobi nic nierozsądnego.

Zostaw niebezpieczne sprawy gimnazjalistom — żądała — nie masz już osiemnastu lat. nie wolno ci być lekkomyślnym.

Bardzo kochał matkę. Myślał: Jestem człowiekiem o słabym charakterze. Gdybym nie był taki słaboduszny, nie myślałbym o matce; kto chce dokonać wielkiego czy­nu, nie może myśleć o sobie i bliskich, musi wykreślić prawo do własnego życia i stać się jedynie beznamiętnym narzędziem zemsty. Od dziś chcę być inny. Matkę musi napełnić dumą to, że poświęcę siebie, jej duma musi być większa niż ból po utracie syna. To powiem jej po doko­naniu czynu, jeśli mi pozwolą z nią mówić przed wykona­niem wyroku.

Z myślą o egzekucji był od dawna oswojony. Żeby już

Hi

1

tylko nadszedł ten czas! Żeby czyn się powiódł, a to nędz­ne życie dobiegło końca; to nędzne życie, pod koniec pię­kne. skuteczne, sensowne dzięki wielkiemu zbawczemu czynowi! Ma rzył. że zamach powiódł się, arcyksiążę zo­stał zabity. Marzył o sławie. Zabić Habsburga, jedyną na­dzieję wrogów, to było więcej niż zabicie jakiegoś tam ge­nerała. Marzył: Jestem jedyny, który tego czynu może do­konać. O tym wiedzą w Belgradzie; dlatego przesłali mi wiadomość.

Matka stała przy niecce z praniem. Prała dla obcych ludzi. Daniło wzrastał w oparach balii. Przerażona matka broniła się, gdy jako ochotnik pociągnął na wojnę, aby wspomóc serbskich braci. Gdy po wojnach bałkańskich wrócił do domu, z przerażeniem spostrzegła, że ma kon­takty ze spiskowcami, że siedzi z nimi szepcząc w kącie kuchni i tylko prosi przyjaciół, by mówili bardzo cicho, bo matka nie powinna usłyszeć ani słowa.

Co zamierzacie, czym się zajmujecie? — pytała matka od lat, przerażona każdą wizytą szepczących mło­dych ludzi.

Nic szczególnego, mamo...

Ukrywasz coś przede mną, Daniło, czuję to... Nie chcę, żebyś się mieszał do niebezpiecznych rzeczy, które mogą doprowadzić cię do nieszczęścia... Nie mam nikogo na świecie, tylko ciebie... wiesz o tym. Przyrzeknij mi, że pozostawisz innym niebezpieczne sprawy! Gdyby ci się coś przytrafiło, nie przeżyłabym tego. Przyrzeknij mi, że się w nic nie wdasz!

Przyrzekł. Przyrzekał wciąż, często. Myślał: Muszę ją okłamywać, wymaga tego nasza święta walka; dowie się w swoim czasie, że ją okłamałem. Jednak przyrzeczenie dane matce było sznurem, który wiązał mu ręce. Przyrze­czenie paraliżowało siłę jego woli; dlatego generał Potio- rek pozostawał jeszcze przy życiu. Kto wie, może tak by­ło dobrze, zastanawiał się Ilić; może było dobrze, że za­oszczędziłem sił, by dokonać rzeczy większej. Teraz nie po­zwolę się już zatrzymać, wielki czyn usprawiedliwi mnie przed matką. Dokonam tego, nawet jeśli to złamie jej serce.

Matka wzięła tłumok z bielizną i powiedziała:

Idę oddać pranie, za chwilę będę z powrotem.

Gdy tylko opuściła dom, drzwi otwarły się gwałtow­nie i weszli trzej przyjaciele, należący do komitetu wyko­nawczego „Młodej Bośni”. Któryś spytał:

Szybko wróci? No więc raz dwa, musimy wszystko omówić, nim się zjawi.

Urzędnik miejski Michajło Puśara przysiadł się do lli- cia i powiedział:

Podjęliśmy decyzję, Daniło. Zwróciliśmy się do Ne- delki Ćabrinovicia do Belgradu.

Napisaliście do niego? Po co?

Nie pisaliśmy... to nie było konieczne. Wycięliśmy z gazety wiadomość o manewrach i podróży arcyksięcia i wysłaliśmy mu wycinek. Wystarczy, to umówiony znak. Ćabrinović porozumie się z Principem i innymi. Sprawa jest w toku.

Daniło zerwał się.

Co to znaczy? Belgradczycy mnie powierzyli orga­nizację, mnie i nikomu innemu! Zamach jest moją rzeczą, postanowiłem dokonać go na własną rękę!

Pusara milczał chwilę. Potem oznajmił chłodno:

Usiądź i wysłuchaj spokojnie. Miałeś zastrzelić te­go zasranego generała i co z tego wyszło? Nic. Potiorko- wi nie spadł włos z głowy. Jesteś zbyt miękki, chcesz chronić matkę... Dobrze, rozumiemy to. Ale ty też musisz zrozumieć, że tak wielkiej sprawy nie możemy ci powie­rzyć.

Drukarz w Belgradzie... jest pewniejszy niż ja?

Tego nie wiem, tego nie twierdzę. Ale wiem, że zrobi to Princip. Nie znamy jego adresu, dlatego musieliś­my skierować list z wycinkiem do Cabrinovicia. Polega­my jednak tylko na Principie. Cabrinovic i inni pomogą mu. Także my mu pomożemy. I ty mu pomożesz. Nie ma znaczenia, kto to zrobi. Najważniejsze, aby to się stało. I żeby się powiodło. Tak, teraz wiesz, co się dzieje. No to my już pójdziemy, twoja matka niechętnie nas widz'

Tego dnia, kiedy drukarz Nedelko Cabrinovic zjawił

się w swoim miejscu pracy, w belgradzkiej państwowej drukarni, wręczono mu list. Otworzył kopertę i znalazł naklejony na pustej kartce papieru wycinek z zagrzebskiej gazety „Srbobran”. Nadawcy nie było. Ćabrinović prze­czytał:

..Manewry w Bośni — Następca tronu w Sarajewie. W czerwcu odbędą się w Bośni manewry armii austro-wę- gierskiej. W manewrach weźmie udział generalny inspek­tor wszystkich sił zbrojnych, arcyksiążę Franciszek Ferdy­nand d’Este. Przy tej okazji następca tronu odwiedzi sto­licę Bośni, Sarajewo”.

Drukarz wetknął kopertę z wycinkiem do kieszeni. Pomyślał: To przysyła Ilić. A może Pusara? Zaczyna się. To już poważna sprawa. A może zastawiają na mnie pu­łapkę?

Trwożnie rozejrzał się dokoła. Zatrwożony przystąpił do pracy. Wciąż się bał, że kierownik drukarni go zwolni. Był tylko pomocnikiem, każdego dnia mógł być wyrzuco­ny na ulicę, nie wolno mu było pozwolić sobie na żadną opieszałość. Pomyślał: Właściwie jestem głupi. Marzy mi się stałe stanowisko w drukarni, a wdaję się jednocześnie w takie rzeczy, które muszą mnie zaprowadzić na szubie­nicę. Nie, nie muszą mnie zaprowadzić na szubienicę. Bę­dziemy postępowali ostrożnie, nie możemy dać się złapać. Nie mam ochoty młodo umierać.

Pracował, ale jego myśli krążyły wokół pytania, czy po zamachu ma szansę żyć dalej na wolności, bezpiecznie, w charakterze pracownika państwowej drukarni. Pomyś­lał: Gdyby Princip wiedział, co mi chodzi po głowie, gar­dziłby mną. Ryknąłby:

Nie trzeba nam człowieka, który drży o swoje ży­cie! Kto myśli o sobie, jest zdrajcą!

Ćabrinović bał się fanatyzmu gimnazjalisty Principa, wokół którego grupowała się bośniacka młodzież w Bel­gradzie. Princip jest ulepiony z całkiem innej gliny, myślał zecer. Ja jestem nieodrodnym synem mego ojca, chociaż mym ojcem pogardzam.

Ćabrinović od dzieciństwa starał się zwalczać cechy,

jakie odziedziczył po ojcu. Ojciec był człowiekiem god­nym pogardy, zdrajcą, austriackim szpiclem. Matka dłu­go o tym nie wiedziała. Ale domyślała się tego. Jako pię­cioletnie dziecko Nedelko Ćabrinović był świadkiem burzliwej rozmowy między rodzicami.

Jesteś czarno-żółty od wewnątrz i z zewnątrz - powiedziała matka szyderczo i z wściekłością.

Nedelko przypomniał sobie, że miesiącami odczuwał obawę przed ojcem, nieomal wstręt do niego, ponieważ pięcioletniego chłopca przejmował zgrozą fakt, że ojciec od wewnątrz jest czarno-żółty. Może ma czarną krew i żółte żyły, myślał. Albo żółtą krew i czarne żyły? Jedno było równie niesamowite jak drugie. Nie ośmielił się jed­nak zapytać ojca bądź matki. Z zewnątrz ojciec był czar­no-żółty: czarne stare wojskowe spodnie nosił do żółtej alpakowej marynarki. Wreszcie ojciec zaciął się kiedyś przy krojeniu chleba i z palca zaczęły się sączyć czerwone krople krwi. Ten widok ulżył niewymownie sercu chłop­ca. Miał teraz nadzieję, że matka się pomyliła: jej podej­rzenie, że ojciec jest czarno-żółty od wewnątrz, okazało się fałszywe. Dopiero dużo później Nedelko dowiedział się, że czarny i żółty to barwy austriackiego cesarstwa, a nazwanie ojca czarno-żółtym było szyderstwem. Matka jako Serbka patrzyła krzywo na jego stosunki z austriac­kimi urzędnikami. Pewnego dnia Nedelko dowiedział się, że ojciec jest szpiclem rządu w Sarajewie. Wtedy wyrzekł się ojca. Wkrótce potem z kilkoma młodymi Bośniakami wyemigrował do Belgradu.

W Belgradzie nie od razu mógł pozyskać zaufanie młodych ludzi, którzy tworzyli tam miejscową grupę „Młodej Bośni”. Haniebne zajęcie ojca skłaniało ich do rezerwy wobec syna, chociaż Nedelko często opowiadał, że czynnie znieważył rodziciela-zdrajcę i nie żałuje tego. Gimnazjalista Princip nawiązał kontakt z Cabrinoviciem, aby go wypróbować. Rozmawiał z nim całymi nocami o nędzy Słowian uciskanych w monarchii habsburskiej. Princip, wróg alkoholu, nigdy nie mający pieniędzy, kupił wódkę i kazał pić Cabrinoviciowi. Pod wpływem trunku

zdradza się prawdziwe myśli. Po nocy, w czasie której pi­jam drukarz posunął się do stwierdzenia, że jest gotów udusić każdego pomocnika Austrii, nawet własnego ojca, został przyjęty do grona sprzysiężonych. Ale i teraz Prin- cip traktował Nedelkę gorzej niż innych przyjaciół, choć nie żywił już do niego nieufności. Ćabrinović kurczowo trzymał się życia. Ponadto miał długi język i mimo swej bojażliwości był nieostrożny. Cechowała go także próż­ność, był próżnym młodym człowiekiem, co chętnie się przechwala. Ale nienawidził monarchii habsburskiej dzi­ką, erotyczną nienawiścią swej matki i ta nienawiść była godna zaufania i wiele wyrównywała.

Princip, Ćabrinović, gimnazjalista Trifko Grabeż, naj­lepszy przyjaciel Principa, ich przyjaciele w lokalnej gru­pie „Młodej Bośni”, wszyscy byli w tym samym wieku: żaden nie miał mniej niż osiemnaście, żaden więcej niż dziewiętnaście lat. Wszyscy uważali gimnazjalistę Gavriłę Principa za najmądrzejszego, najpoważniejszego i najdoj­rzalszego bojownika. Princip, chłopski syn, uciekł do Bel­gradu, bo nie mógł znieść ciężkiej atmosfery, jaka istniała w zasięgu władzy generała Potiorka; w Belgradzie głodo­wał, mówił mało, nie wyżywał się przy szynkowym stole jak jego przyjaciele w wyszydzaniu wrogów i bezsilnych pogróżkach, lecz stwierdzał:

Frazesy i natchnione słowa nic nie pomogą; tylko czyn może nam pomóc!

Czyn? Jaki czyn? Nie działo się nic, nie zmieniało się nic, jaki czyn miał Princip na myśli? Z posępną twarzą słuchał tych pytań i nie odpowiadał. Ale wszyscy byli przekonani, że on prędzej niż inni wystąpi z inicjatywą koniecznego czynu. Był niskim, szczupłym, nieładnym, głodnym, mrukliwym chłopakiem. Nigdy nie chodził z ża­dną dziewczyną. Niechętnie widział swych przyjaciół podchmielonych i wplątanych w miłostki, upominał ich jak stary zrzędny nauczyciel, żeby nie trwonili sił, nie rozpraszali swego zapału. Mimo to jemu zostawiali de­cyzję, jeśli należało coś rozstrzygnąć. Kto dowiedział się o czymś ważnym lub coś zamierzał, szedł do niego.

Natychmiast po zakończeniu pracy Cabrinovic udał się do małej cafè-restaurant, gdzie spodziewał się spotkać Principa.

Dostałem to dzisiaj — zawołał do gimnazjalisty, wyciągając z kieszeni wycinek z gazety.

Princip, surowym spojrzeniem wzywając zecera do o- strożności, pociągnął zawstydzonego Cabrinovicia do ką­ta.

Wiesz przecież — ofuknął go — że kelner jest szpiclem; mimo to robisz wszystko na jego oczach. Jesteś niepoprawny.

Nie wierzę, że Bajić jest szpiclem — odparł półgło­sem Cabrinovic.

Princip rzucił z wściekłością:

Ale ja to wiem. Jest szpiclem! Opłacanym przez „Białą rękę”! Poza tym może nawet szpiclem austriackim! Jeśli chcesz, żeby „Biała ręka” poznała nasze tajemnice, wystarczy, żebyś w pobliżu Bajicia wspomniał o naszych sprawach. A teraz pokaż, co dostałeś.

Cabrinovic wręczył mu wycinek z gazety. Kelner zna­lazł się nagle przy nich i odezwał poufale:

Aha, to oddano dziś u nas dla Cabrinovicia. Prze­słałem list dalej do drukarni. Pomyślałem, że to może być pilne.

Princip i Cabrinovic nie zaszczycili go odpowiedzią. Mimo to kelner nie odszedł, ale spytał:

Czytaliście o tym, że Austriacy przeprowadzą ma­newry w Bośni i że austriacki następca tronu przyjedzie do Sarajewa? Ta bezczelność musi być ukarana! To jest okazja, żeby ustrzelić to czarno-żółte bydlę. Jeśli coś po­dejmiecie, koniecznie chciałbym z wami współdziałać!

Kto myśli o takich bredniach! Zostaw nas w spo­koju i skończ z tą głupią gadaniną! — odpowiedział Prin­cip. — Zajmij się gośćmi i nie troszcz się o nas.

Kelner uśmiechnął się i odszedł.

Widzisz — powiedział Princip gniewnie. — Ten drań otworzył list, a potem zakleił. W tym lokalu nie wolno nam już w ogóle niczego omawiać.

Wyszli. Byt zimny marcowy dzień, w podmuchach po­wietrza nie czuło się jeszcze wiosny, zimowo lodowaty wiatr przeciągał uliczkami. Obaj młodzi ludzie unikali szerokich ożywionych ulic z rozmachem rozwijającej się po wojnach bałkańskich stolicy; w wąskich uliczkach i za­ułkach starego Belgradu wymieniali cicho, namiętnym szeptem swoje poglądy. Ćabrinović, tak samo jak Ilić w Sarajewie, był wrogiem generała Potiorka. Nienawidził go bardziej niż każdego Habsburga. Generał szykował zgubę bośniackiej młodzieży. Członków „Młodej Bośni” wysyłał na szubienicę, innych zaś młodych ludzi, którzy jeszcze nie przejrzeli, jeszcze nie nosili w sercu żaru nienawiści i gniewu, gubił kupując ich, robiąc czarno-żółtymi urzędni­kami państwowymi.

Ach, co tam — zaoponował Princip — naczelnik jest tylko figurą, którą da się łatwo zastąpić. Zginie Po- tiorek, to przyjdzie inny generał i będzie kontynuował szlachetną tradycję. Natomiast arcyksiążę Franciszek Fer­dynand to zjawisko niepowtarzalne. Zastanów się: Jako następca tronu jest głową stronnictwa wojennego. Jako cesarz zdławi natychmiast wolnościowe aspiracje wszyst­kich południowych Słowian. Położy areszt na wszystkim, co południowosłowiańskie. Zaanektuje Serbię, jak za­anektował Bośnię. Szkoda gadać! Arcyksiążę jest człowie­kiem, którego musimy obawiać się najbardziej. Jeśli przy­będzie do Sarajewa i da nam okazję, by wziąć go na cel, byłoby nonsensem rezygnować z zamachu. Ja chętnie się poświęcę. A ty, jeśli masz skrupuły i nie chcesz poświęcić życia, powiedz od razu! Znajdę innego pomocnika, a w razie konieczności dokonam tej sztuki sam i zastrzelę tę bestię.

Obrażasz mnie — odpowiedział Ćabrinović. — Je­stem tak samo zdecydowany jak ty. Jeśli ojczyzna...

No więc dobrze. Ojczyznę, proszę cię, wyłącz z gry.

O ojczyźnie nie musimy mówić. Teraz mamy na głowie tylko sprawy techniczne.

Kelner Bajić odszukał urzędnika kolejowego Milana Ciganovicia, któremu za opłatą miał zwyczaj przekazy­

wać informacje. Były komitadżi Ciganović nie był zwy­kłym urzędnikiem kolejowym. Pozostawał w ścisłym kon­takcie z „Czarną ręką”, potrafił jednak tak dobrze się maskować, że również przez przeciwników „Czarnej rę­ki”, a nawet przez starego szczwanego premiera Pasicia był używany do różnorodnych tajnych zadań. Ciganović był Bośniakiem, odznaczył się w wojnach bałkańskich i tak przekonywająco stwarzał wrażenie godnego zaufania bojownika, że wzbudzał respekt nawet podejrzliwego Principa. Kelner poinformował mile zaskoczonego Ciga- novicia, że gimnazjalista Princip, drukarz Ćabrinović i prawdopodobnie jeszcze inni ludzie z „Młodej Bośni" po­zostają w łączności ze spiskowcami w Sarajewie, którzy postanowili zabić austriackiego następcę tronu.

To była wieść, która napełniła Ciganovicia bezgra­niczną radością. Przywódcy „Czarnej ręki” pytali go nie­dawno, czy nie zna młodych bośniackich patriotów, któ­rzy byliby gotowi podjąć się dokonania zamachu. Apis polecił mu wynaleźć odpowiednich młodych ludzi: Boś­niaków, ale obywateli austriackich, ponieważ Belgrad nie może mieć nic wspólnego z zamachem. Także major Tan- kosić, niezależnie od Apisa, prosił urzędnika kolejowego, aby stworzył pomost między nim a emigrantami należący­mi do „Młodej Bośni”. Ciganović zaczął wałęsać się w pobliżu domu Principa. Do mieszkania nie chciał iść, „przypadkowe” spotkanie na ulicy wydawało się do­świadczonemu człowiekowi korzystniejsze.

Nie musiał długo czekać. Gdy zobaczył, że Princip pojawił się w wąskiej uliczce, podszedł do niego powoli, uścisnął mu rękę i zaczął niewinną rozmowę. Po półgo­dzinie wyciągnął z odpowiadającego monosylabami gi­mnazjalisty wszystko, co warto było wiedzieć. Wreszcie Ciganović zatrzymał się i powiedział:

Mój drogi Gavro, powiem w zaufaniu: Właściwie spóźnił się pan ze swym planem, bo Apis również zdecy­dował się na zamach.

Nic mnie to nie obchodzi — odparł Princip ponu­ro. — Pan pułkownik — wypowiedział słowo „pułków-

nik" z bezgraniczną pogardą — może robić, co chce. Ja robię, co ja chcę. Polegam tylko na sobie.

Pięknie, mój kochany, to mężne słowa. Ale po co dwie różne akcje? Gzy nie może się wtedy zdarzyć, że jed­na przeszkodzi drugiej? Tego naprawdę należy się oba­wiać. Moim zdaniem byłoby dobrze, gdybyście zechcieli podjąć współpracę. „Czarna ręka” byłaby z pewnością gotowa pozostawić wam, Bośniakom, dokonanie zama­chu. Jest przecież absolutnie niemożliwe, żeby podjął się go serbski oficer. Serbskiemu korpusowi oficerskiemu nie wolno się skompromitować.

Więc niech panowie oficerowie trzymają się od te­go z dala.

Zrobią to, jeśli się z nimi porozumiecie. Zalecał­bym usilnie współpracę dla dobra sprawy. Sami nie mo­żecie przecież nic przedsięwziąć. Nie macie broni. A umiecie w ogóle strzelać?

Ja nie — odpowiedział Princip półgłosem, dorzucił jednak zarozumiale: — Strzelać... tego się można szybko nauczyć. To moje najmniejsze zmartwienie.

Ale nauczyć się trzeba! I broni również nie zdobę­dziecie, jeśli nie pomoże wam „Czarna ręka”. A jak chce­cie przedostać się przez granicę? Już dziś kontrola jest tak ostra, że na granicy każdy jest badany po dziesięć razy. A co będzie później? Jeśli „Czarna ręka” wam nie pomoże, nie będziecie w stanie podjąć czegokolwiek. Dlaczego re­zygnować z pomocy, jeśli oficerowie chcą dokładnie tego samego, co i wy? Takim uporem można tylko pomóc ar- cyksięciu. Przybędzie do Sarajewa, by was wyśmiać, i cały

i zdrowy wróci do Wiednia.

W miarę jak Ciganović wyłuszczał swoje racje, nieład­na twarz Principa stawała się coraz bardziej ponura. Myśl

o współpracy z oficerami doprowadzała go do wściekłoś­ci. Pogardzał „rewolucyjnym duchem” oficerów. Bo cze­góż pragnęli ci rewolucyjni oficerowie? Obalić niewygod­ny dla siebie rząd i zagarnąć władzę. Tak, o to chodziło, oficerowie chcieli opanować kraj; ci wymuskani panowie w błyszczących złotem mundurach, spędzający noce przy

r

stolikach do gry i kobietach, pragnęli być jeszcze większy­mi panami, niż byli. Principowi robiło się niedobrze, kie­dy spotykał na ulicy uperfumowanego, pewnego siebie, podkręcającego kokieteryjnie wąsa oficera. Z pewnością byli między nimi ludzie żarliwie kochający ojczyznę; Prin- cip nie chciał być niesprawiedliwy. Ale oni myśleli o wła­dzy, on zaś o ludzie. Pochodził z ludu i chciał dokonać wielkiego czynu, aby lud uczynić szczęśliwym. Dla wol­ności wszystkich południowych Słowian zamierzał popeł­nić mord, wszelako nie w charakterze sługi urzeczywist­niającego ambitne plany popijającej szampana oficerskiej kliki, która chciała widzieć w głodnym studencie tylko wykonawcę swej woli. My, głodni gimnazjaliści, nie po­trzebujemy was, delikatnych, uperfumowanych panów, snuł rozważania Princip. My jesteśmy ludem, ta świado­mość daje nam siłę, sami chcemy dokonać czynu, nie myślimy oddać się pod waszą komendę. I nie zamierzamy także odstąpić wam sławy uratowania naszych braci, jeśli zamach się powiedzie. Jesteśmy gotowi umrzeć. Ergo, | mamy prawo robić, co uważamy za słuszne. A wam by

odpowiadało tak: My pozwolimy się zlinczować i powie­sić, wy zaś potem przy szampanie odegracie wielkich bo­haterów i oswobodzicieli!

Ciganović widział w postawie Principa zdecydowany opór i wystrzegał się, by nie obrazić dumnego gimnazjali­sty pobłażliwym uśmiechem dorosłych łub lekceważącym słowem. Kcmitadżi, który nie po raz pierwszy omawiał z emigrantem-gimnazjalistą sprawy związane ze spiskiem politycznym, wiedział, że ci młodzi Bośniacy są bardziej wrażliwi niż jakikolwiek oficer. Łatwo było wzbudzić ich podejrzenie, łatwo stracić przyjaźń. Ciganović postanowił podejść do rzeczy nadzwyczaj ostrożnie. Powiedział do milczącego uparcie Principa:

Jestem oczywiście daleki od tego, aby się panu na­rzucać z moimi radami. Uważałem tylko za swój obowią­zek zwrócić pana uwagę na analogiczne plany „Czarnej ręki”. Poza tym, Gavro, nie mówię panu tego wszystkie­go z powodu pańskich pięknych oczu. Nie może pan

przeceniać mojego zainteresowania pańską szanowną oso­bą. Mnie interesuje jedynie powodzenie zamachu. Za­mach jest konieczny, dlatego życzę sobie z całego serca, żeby się powiódł. Wszystko inne jest mi obojętne. Obojęt­ne także to, kto się poświęci. Najważniejsze, żeby się ktoś poświęcił. I do tego: nie poświęcił na darmo.

Ta przemowa spodobała się Principowi i ułagodziła go. Odezwał się:

Wiem, że pan ma dobre zamiary... Proszę, niech mnie pan nie uważa za uparciucha czy błazna. Ale ja chcę rzecz przeprowadzić sam. Nie z oficerami, ale z moi­mi przyjaciółmi. Uważam to za słuszne. Głupio tylko, że, jak pan słusznie podejrzewa, faktycznie nie posiadamy broni i przejście przez granicę też będzie rzeczą ciężką. To jest właściwie najtrudniejsze w całym przedsięwzięciu. Gdybym po prostu znalazł się w Sarajewie, uzbrojony w rewolwer i bomby... reszta z pewnością by mi się powiodła.

Musi się pan nauczyć strzelać — wtrącił Ciganović.

To nie jest wcale takie proste, jak by się panu wyda­wało. Pan musi umieć nie tylko strzelać, pan musi umieć dobrze strzelać. Tak dobrze, żeby pan trafił w cel. Gdzie pan się chce tego uczyć, żeby nie zwrócić na siebie uwagi? To wszystko jest dużo trudniejsze, niż pan sądzi. A było­by całkiem proste i łatwe do zrealizowania, gdyby pan miał pomoc oficerów. Zresztą... nie wiem nawet, czy wol­no mi robić panu obietnice. Być może Apis już dawno przygotował swój plan i opracował wszystkie szczegóły tak, że może was nie potrzebować. W każdym razie bar­dzo proszę, żeby pan wszystko, o czym mówiliśmy, za­chował w najgłębszej tajemnicy. Gdyby „Czarna ręka” wiedziała, że omawiałem z panem plan, byłbym zgubiony. No więc, jak będzie? Czy mam postarać się o pełnomoc­nictwa, żeby coś z wami uzgodnić? Czy byłby pan ewen­tualnie skłonny odwiedzić wraz ze mną majora Tankosi- cia? Naturalnie nie dziś i nie jutro; ale na tyle wcześnie, żebyście mieli dość czasu nauczyć się strzelać.

Z Tankosiciem — odpowiedział Princip gwałtow­nie — nie chcę mieć nic do czynienia. Poznałem go. Za­

chował się podle wobec mnie. Przy zaciągu do wojska. Chciałem iść na wojnę jako ochotnik. Wyśmiał mnie. Szydził z powodu mojej fizycznej słabości. „Jesteś niedo- karmionym niemowlęciem, nie żołnierzem”, powiedział.

Może był pan wówczas faktycznie jeszcze za słaby, za młody. Ale proszę... jeśli pan nie chce iść do niego... może przyjmie pana sam Apis. Jest wprawdzie bardzo wielkim panem, ale jeśli ja...

Niech pan się nie trudzi. Nawet w największej po­trzebie nie poszedłbym do Apisa. Omijam go z daleka, jeśli spotkamy się na ulicy. Nie mogę znieść tej brzęczącej ostrogami oficerskiej arogancji, budzi we mnie wstręt. To już raczej pójdę do Tankosicia.

Pięknie. Przyjmuję to do wiadomości. Skoro tylko będę coś wiedział, dam panu znać. I jeszcze raz proszę: absolutna tajemnica! Tylko bezpośrednim uczestnikom może pan przekazać to, o czym mówiliśmy. 1 także ich musi pan surowo zobowiązać do najgłębszej tajemnicy. Gdyby rząd czy policja wyniuchali, natychmiast by was wszystkich zamknęli.

Po tej rozmowie Ciganović odszukał majora Tankosi­cia. Major zwymyślał go wściekle:

Dlaczego pan zdradził tak wiele temu człowiekowi? Nie powinien był się dowiedzieć, że my za tym stoimy! To idiotyzm! Po co młodym ludziom informacja, kto aranżuje sprawę? Czemu, do diabła, nie poczeka! pan na nasze instrukcje? Odtąd niech pan nic nie robi na własną rękę, zrozumiano?

Proszę wybaczyć, nie wiedziałem... Nieporozumie­nie... Musiałem źle zrozumieć pułkownika.

Apis nie ma z tym nic wspólnego. Tę całą sprawę prowadzę ja, niezależnie od Apisa. I bardzo proszę: Api- sowi ani słowa. W żadnym wypadku niech mu pan nie wspomina, że nawiązał pan kontakt z „Młodą Bośnią”. Przygotowania będą prowadzone wyłącznie przeze mnie. Przeze mnie, nie przez Apisa.

Rozumiem. A teraz, wracając do samej sprawy... Co mam powiedzieć młodemu Principowi? Oczekuje wia­

domości, spodziewa się, że będzie pan z nim rozmawiał.

Niech czeka.

On ma nadzieję, że sprawa szybko ruszy z miejsca. Po prostu nie umie strzelać. Ani on, ani jego przyjaciele; ci emigranci umieją wszystko, tylko nie umieją strzelać. Chcą się teraz szybko nauczyć.

Niech czekają. Mamy czas.

Jak pan uważa.

Niech pan zwodzi chłopaków, Ciga. Muszę naj­pierw zasięgnąć dokładnych informacji o tych młodych ludziach. Nie tylko tutaj, także w Sarajewie. Muszę po­mówić z Gaćinoviciem. Wyślę także zaufanego człowieka do Ilicia. Gimnazjalista musi być cierpliwy. Skoro tylko wszystko się wyjaśni, będziemy rozmawiać.

Ciganović wracał do domu zamyślony. Zastanawiał się: A to co znowu za innowacje? Tankosić chce praco­wać na własną rękę i wyłączyć Apisa? Co się za tym kry­je? Czy tylko zawiść, urażona próżność? W każdym razie trzeba o tym zameldować Apisowi. Tankosicia nie muszę się obawiać. Za parę dni przypomni sobie, że Apis jest głową, która za niego myśli. A może nie meldować? Jest mi to właściwie obojętne. Teraz natomiast muszę zaraz poinformować Paśicia.

Następnego dnia sędziwy premier Paśić przyjął swego szpicla Ciganovicia. „Czarna ręka” wiedziała, że urzędnik kolejowy bywa czasami u Paśicia, nie wiedziała jednak, że jej łącznik ma zwyczaj dokładnie informować jej dawnego

i potężnego antagonistę. Pasić był tak przebiegły, że po­dwójnej gry szpicla nie dało się przejrzeć i nigdy nie wzbu­dziła ona podejrzeń.

Mały urzędnik kolejowy poinformował premiera, że „Czarna ręka” nawiązała kontakt z bośniackim gimnazja­listą Gavriłą Principem, który z kilkoma emigracyjnymi członkami „Młodej Bośni” planuje w Sarajewie zamach na austriackiego następcę tronu; szczegóły planu nie są jeszcze ustalone, ale jest już pewne, że „Czarna ręka” za­mierza zaopatrzyć zamachowców w broń i przerzucić ich przez granicę.

Paśić gładził długą białą brodę i zatonął na chwilę w rozważaniach.

Czy to rzeczywiście pewne? Może to wytwór fan­tazji? — spytał wreszcie.

Ciganović zaręczył, że informacje są absolutnie pewne i dokładne. Paśić podziękował bardzo uprzejmie. Szpicel uśmiechając się opuścił gabinet premiera.

Paśić nie uśmiechał się. Jego stara mądra twarz stała się po tej wizycie poważna i zatroskana. Obawiał się cięż­kich, może zgubnych następstw takiego zamachu. Przez długi czas rozmyślał intensywnie. Nie chciał aresztować bądź wydalać młodych Bośniaków, ponieważ bał się wzbudzenia podejrzeń „Czarnej ręki”. „Czarna ręka” nie mogła wiedzieć, że on zna jej zamierzenia. Coś jednak na­leżało zrobić. Po długim namyśle doszedł do wniosku, że może, a nawet musi działać w dwu kierunkach. Postano­wił, że każe wracających do Bośni emigrantów wyłapać na granicy i internować; po wizycie arcyksięcia w Saraje­wie zwróci im wolność. To był pierwszy środek, na który się zdecydował. Drugi był delikatniejszej natury. Postano­wił mianowicie powiadomić serbskiego posła w Wiedniu

o planowanym zamachu. A już sprawą posła będzie ostrzec bardzo ostrożnie właściwe placówki w Wiedniu przed ewentualnymi konsekwencjami podróży Franciszka Ferdynanda do Sarajewa.

Princip w następnych dniach widział kilkakrotnie urzędnika kolejowego, który przechodził obok niego mil­cząc, jakby go w ogóle nie znał; tylko ledwie dostrzegalne mrugnięcie mówiło gimnazjaliście: Cierpliwości! Trzeba czekać! Princip czekał. Drukarz Cabrinović spędzał z nim wszystkie wieczory i denerwował go. Ćabrinović był cał­kowicie pewnym i możliwym do wykorzystania pomocni­kiem, ale jego nieostrożna gadanina w lokalach, jakie od­wiedzali, a jeszcze bardziej patetyczny ton używany przez zecera były niemiłe dla milczącego, mrukliwego Principa.

Z utęsknieniem oczekiwał powrotu swego najlepszego przyjaciela, gimnazjalisty Grabeża, spędzającego ferie wielkanocne u krewnych w Bośni. Wreszcie, kilka dni po

Wielkanocy, Trifko przyjechał. Był synem bośniackiego popa; miał opinię spokojnego, wesołego gimnazjalisty. Je­go czarna kędzierzawa głowa podobała się dziewczętom, biegały za nim, zajmował się nimi chętnie, wydawało się jednak, że równie chętnie zajmuje się nauką, nie dało się go wrzucić do jednego worka z innymi emigracyjnymi gi­mnazjalistami. Jego rodzice nawet nie podejrzewali, że należy do „Młodej Bośni”. Ale nikt tak jak Gavriło Prin- cip nie znał jego prawdziwej twarzy. Princip wiedział, że Trifko żyje tylko dla świętej sprawy, która ich połączyła. Żyli i mieszkali razem, rozumieli się bez słowa, od dawna byli zdecydowani dokonać wspólnie wielkiego czynu, któ­ry powinien oswobodzić uciemiężonych braci.

Gdy Trifko Grabeż wrócił do Belgradu, opowiedział przyjacielowi, że w Sarajewie rozmawiał z Daniłą Iliciem; kandydat na nauczyciela, który robił sobie wyrzuty, że nie dokonał we właściwym czasie zamachu na generała Potiorka, pogodził się już z myślą, że nie on, który żałoś­nie zawiódł, pokieruje akcją, ale Princip.

Wiem — powiedział Trifko — czuję, że wszystko pójdzie dobrze.

Princip oznajmił przyjacielowi, że będzie z nimi współ­działał zecer Ćabrinović; trudności przedsięwzięcia były tak wielkie, że nie można było uzależniać wyniku od dwu ludzi. Prawdopodobnie trzeba będzie jeszcze wciągnąć również innych członków „Młodej Bośni”. Jeśli zawiedzie jedna bomba, na następnym rogu ulicy musi wybuchnąć druga. Jeśli jeden pistolet nie trafi w cel, dziesięć kroków dalej musi być przygotowany drugi, a w razie potrzeby trzeci i czwarty.

Ćabrinović... — powiedział Grabeż — no, nie wiem... nie sądzę, że może nam wiele pomóc.

Jest pewny. Musimy go tylko wychować. Ale ty, Trifko... ty jesteś moim wielkim zmartwieniem.

Ja?

Tak, ty. Wiesz, mnie nie ma co żałować. I tak żyję niezbyt chętnie, nikt mnie nie kocha, nikt się o mnie nie troszczy. Ty zaś... Kiedy myślę o tych wspaniałych latach,

które byłyby ci przeznaczone! Dziewczęta i kobiety ubó­stwiałyby cię, już teraz biegają za tobą... Nie wiesz, jakie­go szczęścia się pozbawiasz. Ja, widzisz, domyślam się. Być może dlatego, że wiem, iż mnie takie szczęście nigdy nie przypadnie w udziale. Ty poniesiesz dużo większą ofiarę niż ja.

Gavro, o czym ty mówisz?! Jak możesz pleść tak niewiarygodne brednie? Wiesz, że nie mam żadnych in­nych myśli oprócz naszego czynu. Czy jestem mniej god­ny od ciebie, żeby się poświęcić? Poświęcenie jest zresztą okropnie patetycznym, obrzydliwym słowem; o ofierze może mówić nasz patetyczny Ćabrinović, ale nie ja czy ty! A więc proszę cię, Gavro, nigdy więcej takich senty­mentów, które w najmniejszym stopniu do ciebie nie pa­sują. A co z bronią? Nie ma jeszcze żadnej wiadomości od Ciganovicia?

Urzędnik kolejowy nie dawał o sobie znać. Wiosna przyozdabiała kraj, drogocenny czas uciekał. W pierw­szych dniach maja Princip i Grabeż zastanawiali się nad tym, czyby nie zrezygnować z pomocy Belgradu i już te­raz nie przedostać się do Bośni. Wiedzieli jednak, że w Sarajewie będzie im ciężko zdobyć broń. I gdzie w Bośni będą mogli nauczyć się strzelać w tajemnicy, żeby nikt ni­czego nie zauważył? Bośnia była naszpikowana żandar­mami i żołnierzami Potiorka; żandarm przyglądał się na­wet, kiedy na polnej drodze załatwiało się potrzebę. Po­nadto granica była tak ostro strzeżona, że jakiś incydent, mogący zagrozić przedsięwzięciu, wcale nie był niepraw­dopodobny. Teraz dopiero przyjaciele uznali, że nie mogą zrezygnować z belgradzkiej pomocy.

Princip poszedł do mieszkania urzędnika kolejowego. Ciganović był zakłopotany, ale oznajmił uspokajającym tonem:

Nie bądźcież niecierpliwi! Jest mnóstwo czasu. Ar- cyksiążę przyjeżdża do Sarajewa dopiero w końcu czerw­ca!

Dlatego właśnie jest już niewiele czasu — odpowie­dział Princip. — Pan wie, że nie umiemy strzelać. Za dwa

dni się tego nie nauczymy. A więc: albo — albo! Niech pan powie swojemu majorowi, że nie pozwolimy się dłu­żej zwodzić.

Ciganović obiecał zrobić, co w jego mocy. Poszedł do majora Tankosicia i oświadczył, że młodzi ludzie stali się nerwowi, nie można im już kazać dłużej czekać. Major wpadł we wściekłość.

Mają czekać! — krzyczał. — Jak tylko będę mógł, dam im broń, ale nie pozwolę się popędzać! Panowie gi­mnazjaliści powinni przyjąć łaskawie do wiadomości, że wiem lepiej niż oni, co musi być zrobione!

Ciganović znał powód tego ociągania się. Tankosić nie pozostał wierny swemu zamierzeniu, by przeprowa­dzić akcję na własną rękę. Omówił plan z Apisem, jednak nie całkiem otwarcie. Major, pełen buty biorącej się z je­go przywództwa w obaleniu dynastii, nie chciał rezygno­wać z inicjatywy, bał się jednak wzroku szefa „Czarnej ręki”, wzroku żądającego zdania rachunku, i zwlekał.

Urzędnik kolejowy odwiedził więc samego szefa.

Sprawa przebiega jak należy — oświadczył z nie­przeniknioną twarzą Apis.

Kilka dni później, 23 maja, urzędnik kolejowy szepnął na ulicy obu gimnazjalistom:

A więc jutro! Jutro jeden z was powinien złożyć wizytę majorowi. Jutro o piątej.

Tego wieczoru Princip, Grabeż i Ćabrinović siedzieli razem i naradzali się, który z nich powinien iść do majo­ra. Drukarz dał do zrozumienia, że on chętnie pójdzie; je­go krasomówstwo przydałoby się przy pertraktacjach.

Nie — zdecydował Princip. — Ty nie pójdziesz. Nie możemy polegać na twoim nieszczęsnym tempera­mencie. Ja także nie mogę iść; ten człowiek prawdopo­dobnie zaraz by zauważył, że jest dla mnie niesympatycz­ny. Grabeż pójdzie. Tak, Trifko, ty pójdziesz. Ty wszyst­ko z nim uzgodnisz. Upoważniamy cię.

Dlaczego on, a nie ja? — spytał Ćabrinović.

Poważna, jakby postarzała, nieładna twarz Principa

drgnęła nerwowo. Potem powiedział uśmiechając się:

Ponieważ nie wygląda na wygłodzonego tak jak my. I ma porządne ubranie.

Nazajutrz Grabeż poszedł do Tankosicia. Major nie był sam; obok niego siedział urzędnik kolejowy, który skinął Trifce głową.

Major nie podał ręki przystojnemu, w żadnym razie nie zakłopotanemu czy przestraszonemu gimnazjaliście, poprosił jednak, by usiadł i, taksując go bacznym spojrze­niem, zaczął:

Chcecie więc... Pan, Princip i drukarz Ćabrinović. Czy jest to wasza niewzruszona decyzja?

Tak.

Czy jest dla was jasne, że narażacie życie?

Tak.

I że już nie możecie się cofnąć, jeśli się dziś zobo­wiążecie?

Oczywiście.

Jeśli dziś podejmiecie zobowiązanie, wasze życie tak czy tak iest stracone. Czy jesteście tego w pełni świa­domi?

Tak, panie majorze.

Dobrze. Niech mi pan poda rękę. Tym przybiciem ręki zobowiązujecie się wszyscy: pan i Princip, i Ćabrino- vić. Czy tak?

Tak. Uzgodniłem to z obydwoma.

Dobrze. Wszystko inne zarządzi Ciganović. Od niego otrzymacie broń, wskazówki co do podróży, on poprowadzi naukę strzelania, słowem: od dziś macie się kontaktować wyłącznie z nim. Znamy już też dokładny program podróży następcy tronu. 28 czerwca odwiedzi Sarajewo.

28 czerwca? Grabeż przestraszył się.

Rozmowa dobiegła końca. Powoli, głęboko pogrążo­ny w myślach, wracał Trifko do domu. 28 czerwca... Czy nie był to dziwny przypadek? 28 czerwca to jego urodzi­ny. 28 czerwca był również dla Serbów najuroczystszą rocznicą; był to dzień świętego Wita, czyli „Vidovdan”:

28 czerwca 1389 roku Serbowie przegrali bitwę na Koso-

wyin Polu i od tego dnia stali się wasalami Turków. Każ­dego roku w dniu 28 czerwca każdy serbski patriota ślu­bował wywalczyć wolność dla każdego uciśnionego roda­ka. W tym roku Serbowie mogli po raz pierwszy obcho­dzić swe wielkie święto na oswobodzonym Kosowym Po­lu. 1 właśnie w ,.Vidovdan” ten głupi szwab, ten bezczel­ny Habsburg chciał odwiedzić bośniacką stolicę? Czy była to jedynie głupota, niewiedza, czy też niesłychane wyzwa­nie? Teraz to już obojętne, myślał Grabeż; zapłaci życiem za tę głupotę bądź za tę bezczelność.

W moje urodziny... A więc najprawdopodobniej umrę w moje dziewiętnaste urodziny. W jakich prostackich efektach kocha się czasem przypadek... Śmieszne.

Potem już o tym nie myślał. Cieszył się na naukę strzelania. Także Princip i Ćabrinović cieszyli się na na­ukę strzelania.

Następnego dnia trzej przyjaciele poszli za miasto do parku Topćider, gdzie ich oczekiwał urzędnik kolejowy i jakiś podoficer. W parku była strzelnica wojskowa i sta­nowiska strzelnicze belgradzkiego Towarzystwa Strzelec­kiego. Niegdysiejszy komitadżi Ciganović był znakomi­tym nauczycielem, podoficer zaś najlepszym strzelcem belgradzkiego garnizonu. Rozpoczęła się nauka.

OSTRZEŻENIA

Wcześniej niż zazwyczaj, kilka tygodni przed nastaniem wiosny, Franciszek Ferdynand opuścił Wiedeń i zamiesz­kał z rodziną w Konopiszcie. Nie wytrzymał dłużej w sto­licy, zawiodły go nerwy, wygnał go codzienny gniew wy­woływany wrogimi atakami, na jakie był, lub wydawało mu się, że był, narażony. Jego stary przeciwnik, hrabia Stefan Tisza, został w ubiegłym roku premierem i stop­niowo nie tylko na Węgrzech, lecz i w Austrii tak swo­bodnie wykazywał znaczenie swej potęgi, że to, jak ma­

wiał Franciszek Ferdynand, „było hańbą”. Z powodu Ti- szy rozgoryczony następca tronu miał również nadzwy­czaj przykrą rozmowę z niemieckim cesarzem. Wilhelm, od wielu lat zachwycony „szaloną energią” i „fantastycz­ną bystrością umysłu” madziarskiego hrabiego, próbował znowu zmienić nastawienie Franciszka Ferdynanda i u- śmiechnął się niedowierzająco, gdy z trudem hamujący gniew arcyksiążę stwierdził, że Tisza chce punkt ciężkości monarchii przenieść na Węgry, a zatem zrujnować pań­stwo i dynastię. Po tym spotkaniu wszystkie wrogie Au­strii gazety napisały, że Franciszek Ferdynand uzgodnił z Wilhelmem, iż wkrótce wypowie wojnę Serbii i podzieli Bałkany. Także z powodu tych gazetowych plotek Fran­ciszek Ferdynand całą zimę był atakowany przez swych wrogów na wiedeńskim dworze. Teraz chciał wypocząć. Niedawno Wilhelm zapowiedział na czerwiec kolejną wi­zytę w Konopiszcie, na czerwiec też przewidziane były manewry w Bośni, w których Franciszek Ferdynand miał wziąć udział jako przedstawiciel cesarza. Zanosiło się na męczące dni. Oczekiwał ich z niepokojem i niechęcią. Dlatego gorąco pragnął, by aż do tych przykrych termi­nów mógł przez nikogo nie nagabywany żyć spokojnie w Konopiszcie i zbierać siły.

Ledwie się zadomowił w swej rezydencji, gdy z Wied­nia przyszła wiadomość, że cesarz zachorował. Pułkownik Bardolff informował z Belwederu, że choroba ze względu na podeszły wiek pacjenta jest niebezpieczna, dlatego na­leżałoby rozważyć, czy następca tronu nie powinien prze­rwać pobytu w Konopiszcie i wrócić do Wiednia. Lekarz przyboczny cesarza, doktor Kerzi, oznajmił natomiast, że cesarz przechodzi jedynie lekką grypę, a właściwie katar; niedyspozycja monarchy zostanie zlikwidowana w ciągu kilku dni.

Pojedziesz? — spytała Zofia.

Franciszek Ferdynand wahał się, kazał pakować wa­lizki, potem je znów rozpakowywać.

Wierzę raczej Kerzłowi — powiedział. — Kerzl wie, że cesarz będzie żył wiecznie. Nie chcę już w ogóle

czytać informacji o chorobie, to nie ma żadnego sensu.

Mimo to oczekiwał w gorączkowym napięciu telefo­nicznych meldunków BardolfTa, które jeszcze przez kilka dni brzmiały podniecająco, aż pewnego dnia skończyły się. Na pytanie Franciszka Ferdynanda, co słychać w Schónbrunnie, Bardolff odpowiedział, że cesarz jest znów zdrowy.

Cesarz był znów zdrowy, natomiast Franciszek Ferdy­nand czuł się chory. Spał źle, wmawiał sobie, że płuca da­ją znać o dawnej chorobie, serce zaczyna zawodzić, a gło­wa chce rozpaść się na kawałki. Zofia słyszała często, jak szaleje, skarży się, szepcze pełen strachu: „Głowa mi pę­ka”. Głaskała go po ręce, uspokajała kroczącego wol­nym, kołyszącym się krokiem przez amfiladę pokojów męża, przed którym wszystko drżało: urzędnicy, służba i słabo umocowane obrazy na ścianach. Dla zabicia czasu zdejmował ze ścian obrazy i wynajdywał dla nich nowe miejsca. Następnego dnia znów je zdejmował; nie podo­bał mu się żaden nowy układ, nawet rady Janaczka wy­dawały się złe. Zawezwano z Wiednia pewnego architek­ta, żeby zaprojektował na nowo udekorowanie ścian. Franciszek Ferdynand przyglądał się jego poczynaniom; niecierpliwy, trzęsąc się z gniewu wrzeszczał na niego:

Pan jest idiotą! Idiotą!

Zmęczony arcyksiążę znajdował ukojenie tylko w zam­kowej kaplicy przy modlitwie. Pobożność Zofii zwycięży­ła: arcyksiążę, wprawdzie zawsze pobożny, ale mimo to nawet w sferze religijnej uparty i kapryśny, czuł się teraz w kaplicy szczęśliwszy niż na polowaniu. Zofia, obawiają­ca się, że narażony na wieczne rozczarowanie Franciszek Ferdynand straci ufność do Boga i popadnie w konflikt z Kościołem, jak nieomal ze wszystkimi ludźmi, zobaczyła, że to niebezpieczeństwo minęło. Pobożna hrabianka nie mogła zapomnieć, że małżonek nie tak dawno, gdy kuria rzymska, obsadzając wakujący urząd biskupa na Węg­rzech, zaaprobowała kandydata rządu węgierskiego, skie­rował do nuncjusza papieskiego kacerski list. Pisał w nim: „Jestem z pewnością dobrym synem Kościoła rzymskoka­

tolickiego, ale tam, gdzie chodzi o zagwarantowanie ele­mentarnych praw narodów, których losami, jeśli Bóg pozwoli, mogę kiedyś kierować, nie znam żadnych wzglę­dów i nie boję się zerwania stosunków nawet z ojcem świętym, jeśli jego poczynania będą zdążać w takim kie­runku, który jest diametralnie przeciwny moim zamierze­niom powziętym jedynie dla dobra mych przyszłych pod­danych”.

Były nauczyciel języka węgierskiego w Konopiszcie, doktor Józef Lanyi, został biskupem w Wielkim Warady- nie, do Konopisztu zaś zaproszono nowego duchownego i spowiednika. Porywczy następca tronu pełen skruchy wyznawał swoje grzechy, jego porywczość znikała, gdy przekraczał próg kaplicy. W pierwszej ławce siedzieli w czasie mszy oficerowie i Janaczek, w drugiej administra­torzy majątków, urzędnicy i nadleśniczowie z żonami, w trzeciej zarządcy, w czwartej garderobiane, za nimi pozo­stały personel. Przed pierwszą ławką stały czerwone plu­szowe fotele dla rodziny następcy tronu. Oficerowie i urzędnicy musieli zająć miejsca, nim wszedł Franciszek Ferdynand z Zofią i dziećmi. Kiedy otwierały się żelazne drzwi obok wieży i zbliżały kroki książęcej rodziny, ze­brani podnosili się. Przed rozpoczęciem mszy Zofia od­wracała głowę i kontrolowała, czy nikogo nie brakuje. Wszyscy mężczyźni nosili wąsy podkręcone jak u Fran­ciszka Ferdynanda, wszystkie kobiety czesały się skro­mnie jak Zofia. Nie zdarzyło się, żeby kogoś brakowało.

Wiosna była piękna i ciepła, już w pierwszej połowie kwietnia park zdobiła bujna roślinność błogosławionego roku, ogrodnicy byli dumni z rzadkich róż, które w tym sezonie po raz pierwszy miały zakwitnąć. Franciszek Fer­dynand pragnął, żeby niemiecki cesarz zobaczył w czerw­cu całą wspaniałość różanego ogrodu. Przygnębiony, po­trzebujący wypoczynku arcyksiążę mało jednak tej wiosny zajmował się ogrodem. Postanowił całą wiosnę i całe lato wypoczywać w Konopiszcie i BJuhnbach, ale wkrótce za­czął ponosić go niepokój; nie mógł wypoczywać, nie wy­trzymywał ciszy Konopisztu i chętnie wyjeżdżał, chociaż

podróże, które podejmował, nie należały wcale do przyje­mnych. Był w Wiedniu na pogrzebie jakiegoś starego ge­nerała. wybrał się do Budapesztu na otwarcie obrad par­lamentu. jeździł na inspekcje swych dóbr. Wszędzie, gdzie się pojawiał, budził zdenerwowanie i strach; tylko w Bu­dapeszcie nie było strachu i zdenerwowania, ale milcząca wrogość. Magnaci i posłowie z nieruchomymi twarzami trwali w demonstracyjnym milczeniu, jak długo następca tronu znajdował się wśród nich, z nieruchomymi twarza­mi słuchali jego tradycyjnego przemówienia na otwarcie sesji. Zaraz po posiedzeniu opuścił węgierską stolicę. Tyl­ko z jednym magnatem, któremu ufał od młodości i do którego kierował często oburzone listy na temat madziar­skiej wrogości, zamienił kilka słów. I nawet ten magnat, wiernie mu oddany, pogłębił zły nastrój chorobliwie roz­drażnionego arcyksięcia, zadając męczące, pełne troski py­tanie. Magnat spytał, czy jest prawdą, że następca tronu chce w czerwcu pojechać do Bośni na manewry.

Franciszek Ferdynand niechętnie pozwalał sobie przy­pominać o bośniackiej podróży. Uważał, że musiał zgo­dzić się na osobisty udział w manewrach, ponieważ to był jego pomysł, by obrać Bośnię za teren manewrów. Zresz­tą nie wiedział już dokładnie, czy ten pomysł rzeczywiście zrodził się w jego głowie, czy też przypadkiem Conrad nie zasugerował mu tej idei, aby rzucić wyzwanie Serbom. Nikt oczywiście nie wątpił, że bośniackie manewry wywo­łają gniew Serbów. Zaplanowano wprawdzie, że ćwiczenia nie odbędą się bezpośrednio nad granicą serbską, co moż­na by postawić na równi z nie skrywaną groźbą, lecz nad granicą Hercegowiny, daleko od Serbii; mimo to natych­miast po zatwierdzeniu planu manewrów Zofia wyraziła przekonanie, że Franciszek Ferdynand nie powinien wziąć w nich udziału, bo taka podróż jest zbyt niebez­pieczna. Franciszek Ferdynand śmiejąc się odparł, że na­wet cesarz, który z zasady nigdy nie naraża się na niebez­pieczeństwo, tuż po aneksji, w burzliwym czasie, jako osiemdziesięciolatek odważył się na podróż do Sarajewa

i nic się nie stało, wrócił cały i zdrowy. Zresztą jest je­

szcze bardzo dużo czasu; podróż można oczywiście w każdej chwili odwołać.

Franciszek Ferdynand był jednak już wtedy zdecydo­wany tak czy tak wziąć udział w bośniackich manewrach; obawiał się, że zarzucono by mu tchórzostwo, gdyby nie pojechał. Dlatego próbował rozproszyć wątpliwości Zofii. Powiedział, że ta podróż, jeśli rozpatrywać rzecz z punktu widzenia prestiżu, jest także dla niej koniecznością. Gdyż po raz pierwszy mogłaby wystąpić publicznie na terenie monarchii, w stolicy jednego z krajów cesarstwa, przy bo­ku następcy tronu jako jego prawowita małżonka; hono­ry, które będą oddane przyszłemu cesarzowi, mogłaby po raz pierwszy przyjąć również ona, przyszła władczyni, na przekór Franciszkowi Józefowi i wszystkim wrogom na wiedeńskim dworze.

To była pokusa, której ambitna kobieta nie tak łatwo mogła się oprzeć. Wyobraziła sobie bowiem osłupiałe twarze swych wrogów na dworze wiedeńskim, którzy z butą i złośliwą satysfakcją inspirowali i rejestrowali wszystkie upokorzenia, wciąż spadające na nią jako nie­równą urodzeniem, ilekroć pojawiała się w stolicy. Fran­ciszek Ferdynąnd zamierzał samodzielnie ustalić program wizyty w Sarajewie, nie troszcząc się o życzenia cesarza, nie dbając o przepisy habsburskiego statutu familijnego, który zabraniał Zofii pokazywać się publicznie w charak­terze równoprawnej małżonki następcy tronu. Że Franci­szek Ferdynand z jej powodu czternaście lat po ślubie chciał wywołać gniew cesarza i dworu, było tryumfem, który czterdziestosześcioletnia, korpulentna kobieta o wyglądzie matrony przyjęła z wdzięcznością i nabożnie jak drogocenną nagrodę za małżeńską miłość i swą po­bożność. Wszelako nie dała się odwieść od oporu przeciwko podróży. Czuła, że ten opór wychodzi w grun­cie rzeczy naprzeciw uczuciu, które również Franciszka Ferdynanda zmuszało, by z niechęcią i niesmakiem myś­leć o wyjeździe na manewry. Jest przekonany, że musi je­chać, myślała Zofia. Cóż za nonsens! Niczego w ogóle nie musi. Jest panem siebie; nikt nie może mu powiedzieć:

musisz. Nawet cesarz. Ale odnosiło się wrażenie, że Fran­ciszek Ferdynand traktuje tę podróż jako obowiązek, który na niego nakłada poczucie honoru. Obawiał się, że jeśli zrezygnuje z podróży, będzie się mówiło: „Nie odwa­żył się”. To była wielka trudność, którą Zofia dostrzegła, gdy postanowiła odwieść męża od niebezpiecznego zamia­ru. Ta podróż była w oczach Franciszka Ferdynanda „sprawą honoru”. Jakie głupie, jak okropne były te wszystkie „sprawy honoru”! Ale czy wolno było to po­wiedzieć? Jej na pewno nie. Kiedy ją pytał, dlaczego właś­ciwie chce go odwieść od wyjazdu do Bośni, mogła jedy­nie stwierdzić:

Taka podróż jest zawsze niebezpieczna.

To nie była należyta odpowiedź; ponieważ właśnie niebezpieczeństwo podróży zmuszało go przecież, by trzy­mać się planu; strach przed oczywistym zarzutem tchó­rzostwa był większy niż strach przed możliwymi niebez­pieczeństwami. Może te niebezpieczeństwa nie istnieją. Generał Potiorek pisał w każdym raporcie, że w Bośni panuje spokój i porządek, wszyscy przestępcy polityczni są trzymani pod kluczem, rządowi znane są wszystkie nie­pewne elementy, usuwa się je radykalnie.

Napięcie między Austro-Węgrami a Serbią było coraz większe. W parlamencie mówiono wiele o serbskim nie­bezpieczeństwie, gdy tymczasem minister Berchtold w swym exposé w komisji spraw zagranicznych zapewniał, że monarchia austro-węgierska pragnie wydatnie popierać pomyślny rozwój ambitnego królestwa serbskiego i przy­kłada jak największą wagę do dobrego z nim sąsiedztwa. Oświadczenie ministra, który kokietował wojenne plany szefa sztabu generalnego, Conrada, nadzwyczaj nie podo­bało się następcy tronu.

Nie wolno innych uważać za głupszych, niż są — mówił — to, co się rozgrywa między nami a Serbią od czasu aneksji, nie jest przecież teatrem marionetek!

Berchtold zaś, któremu bardzo zależało na życzliwości następcy tronu, przekazał zagniewanemu arcyksięciu przekonywające uzasadnienie „przyjaznej wobec Serbów”

mowy. Powiedział, że miała ona na celu danie Serbom poczucia bezpieczeństwa; tą metodą osiąga się więcej niż groźbami, za którymi nie idzie czyn. Zagrozić można je­szcze we właściwym czasie, na sekundę przed nieuniknio­nym konfliktem.

Być może, pomyślał Franciszek Ferdynand; Berchtol- dowi trzeba w każdym razie policzyć na plus, że nie chce mnie obrazić jak jego poprzednicy. Przyjazna wobec Ser­bów mowa ministra mogła być także bez wątpienia poży­teczna.

Ta mowa, która najpierw mnie rozzłościła — po­wiedział do Zofii — przychodzi właściwie w samą porę. Teraz nie będzie się chyba w Serbii uważało naszych boś­niackich manewrów za bezwzględnie wrogi akt.

W Serbii nikt nie da wiary słowom Berchtolda — odparła Zofia.

W maju odwiedził Sarajewo członek dynastii cesar­skiej, arcyksiążę Leopold Salwator.

Popatrz, on się odważył — powiedział Franciszek Ferdynand do Zofii — przejechał z Potiorkiem przez miasto w samochodzie i nic mu się nie stało.

Zofia odparła:

To jest członek dynastii cesarskiej nie mający zna­czenia, podobnie jak wielu innych; nikt go nie zna, nikt go nie nienawidzi. Ciebie zaś się boją. Ty jesteś przyszłym cesarzem, ciebie uważa się za niebezpiecznego człowieka. Uchodzisz za głowę stronnictwa wojennego. Prawdopo­dobnie jesteś jedynym Habsburgiem, przed którym czują strach.

Trzy dni później w teatrze w Zagrzebiu, w pobliżu lo­ży, gdzie siedział Leopold Salwator z banem chorwackim Cuvajem, ujęto studenta, który zamierzał dokonać zama­chu. Zofia, śmiertelnie przestraszona, przyjęła to wyda­rzenie jako przestrogę niebios i błagała ukochanego męża, by teraz ostatecznie zrezygnował z planów podróży.

Widzisz — mówiła — chcieli zastrzelić nawet tego nie liczącego się Leopolda Salwatora, co miał być niezwy­kle łubiany przez Chorwatów.

- Prawdopodobnie nie chodziło o niego, lecz o bana Cuvaja. faworyta Tiszy — oświadczył Franciszek Ferdy­nand. — Była to chyba demonstracja przeciw Tiszy. To rzeczywiście wstyd, jak podle traktuje on Chorwatów. Proszę cię, nie doprowadzaj mnie do szału swoją trwogą. Pojadę do Bośni i zobaczysz, że wszystko przebiegnie gładko.

Wydawało się, że nieudana próba zamachu w Zagrze­biu nie zrobiła na nim żadnego wrażenia. W głębi serca był jednak równie mocno przerażony jak Zofia. Gdybym tylko nie musiał jechać! myślał. Dlaczego obiecałem, że przybędę do Bośni? To było nierozważne. Nie powinie­nem był w ogóle proponować tam manewrów. W ubieg­łym roku odbyły się w Czechach, w tym roku można je było przeprowadzić w Alpach.

Kilka dni później doręczono Franciszkowi Ferdynan­dowi ze zwykłą pocztą również anonimowy list, który obok wyzwisk i obelg zawierał groźbę, że arcyksiążę zo­stanie niebawem zamordowany. Znaczek był krajowy, stempel pocztowy nieczytelny. Ten list bardzo wzburzył Franciszka Ferdynanda. On i Zofia otrzymywali często podobnie obelżywe listy, ale w żadnym nie było zapowie­dzi morderstwa. Że akurat teraz, tuż przed podróżą do Bośni, nadszedł ten list, było rzeczą dziwną. Franciszek Ferdynand nie pokazał go Zofii; ale od tego dnia myślał nieustannie: ona ma rację, nie powinienem tam jechać, nie powinienem...

Nie wytrzymał dłużej w Konopiszcie. Wybrał się do Bliihnbach. Dopiero tuż przed zapowiedzianą wizytą nie­mieckiego cesarza chciał wrócić do Konopisztu. W Bliihnbach podnieconemu arcyksięciu przeznaczone było równie mało spokoju co w Konopiszcie. Z wojskowej kancelarii nadeszła informacja, że w Wiedniu wyraża się pewne wątpliwości dotyczące podróży do Bośni; znawcy tego kraju twierdzą, że raporty Potiorka są pisane różo­wym atramentem, że w rzeczywistości zaanektowane pro­wincje są nasycone antyaustriackimi, radykalnymi ele­mentami, po których wszystkiego można się spodziewać;

może dostojny pan raczyłby ewentualnie zarządzić kon­trolę urzędowych raportów, jeśli nie woli wobec przedsta­wionej sytuacji zrezygnować z podróży.

Nie mogę się wycofać, myślał Franciszek Ferdynand ze złością. Mógłbym się wycofać jedynie wtedy, gdyby ce­sarz...

Tylko cesarz mógł go zwolnić z obowiązku podróży do Bośni. Gdyby zechciał zarządzić, żeby ktoś inny repre­zentował go na manewrach, problem byłby szczęśliwie rozwiązany.

Franciszek Ferdynand zdecydował się pojechać do Wiednia i porozmawiać z cesarzem. Przybywszy do stoli­cy, odwiedził najpierw hrabiego Berchtolda i zapytał mi­nistra, czy można polegać na raportach Potiorka.

Myślę, że tak — odpowiedział Berchtold — przy­najmniej do moich uszu nie dotarło nic przeciwnego. Po- tiorek zabrał się tam trochę ostro do dzieła, ale wyraźnie ze skutkiem. Wydaje się, że absolutnie opanował sytuację.

Franciszek Ferdynand wyciągnął z kieszeni list z po­gróżkami, który niedawno otrzymał, i pokazał go minis­trowi. Berchtold uśmiechnął się:

Wasza Cesarska Wysokość, takie listy z pogróżka­mi otrzymuję co chwila... — Otworzył szufladę biurka i wyciągnął kilka listów. — Tutaj, Wasza Cesarska Wyso­kość... najświeższej daty... I tutaj, i tutaj... Także premier otrzymuje podobne liściki... Myślę, że to nie ma znacze­nia. Zwłaszcza w tym wypadku, Wasza Cesarska Wyso­kość, sprawę, jak mi się zdaje, należy rozumieć tak: Ktoś, kto planuje zamach, z pewnością nie pisze listu z pogróż­kami, ponieważ każdy taki list jest z natury rzeczy zara­zem ostrzeżeniem. Jeśli ktoś rzeczywiście byłby tak szalo­ny, żeby myśleć o zamachu... wystrzegałby się napisania przedtem listu z pogróżkami.

To nie było to, co Franciszek Ferdynand chciał usły­szeć. A więc podróż zależy jeszcze tylko od cesarza, po­myślał i zgłosił w Schónbrunnie swą wizytę. Cesarz był gotów przyjąć go natychmiast.

Franciszek Ferdynand wkroczył do gabinetu bardziej

zakłopotany niż kiedy indziej. Wprawdzie w Schónbrun- nie pojawiał się zawsze z żądaniami, z życzeniami, z proś­bami. ze skargami, ale te żądania i życzenia nie dotyczyły prawie nigdy jego osoby. Tym razem było inaczej; i łatwo było odgadnąć, co chce wyprosić, a nie może prosić o to w sposób wyraźny. Wszystko zależało od dobrej woli mo­narchy. Franciszek Ferdynand wątpił w tę dobrą wolę. Zażenowany podjął rozmowę.

Zaczął od ważności manewrów w Bośni i miał świa­domość, że zaczął źle. Nie o tym należało mówić. Zwie­rzył się wówczas, że tej wiosny nie czuje się szczególnie rześko. No, teraz było jak trzeba, pomyślał. Cesarz, który przed kilkoma tygodniami cierpiał na bronchit, przyta­knął:

Tak, w tym roku wiosna jest niebezpieczna. To może od tego ciepła... Za szybko zaczęło się robić gorąco.

Tak, to właśnie jest jego dużym utrapieniem, pod­chwycił, żywo zgadzając się z cesarzem, Franciszek Ferdy­nand. Mówi się powszechnie, że lato ma być wyjątkowo upalne. Dlatego tym razem, aczkolwiek zawsze cieszy się na każde manewry, myśli niechętnie o mających się odbyć ćwiczeniach w Bośni. Ponieważ tam, na Południu, jest na­turalnie jeszcze wyższa temperatura niż tutaj. W upalne lata skwar w Bośni jest nie do zniesienia. I dlatego do­prawdy nie wie, czy wytrzyma tamtejszy klimat i czy nie by­łoby lepiej, gdyby pozostał w domu.

Cesarz dawno odgadł życzenie następcy tronu. Roz­koszował się zakłopotaniem bratanka, który dziś w ża­dnym razie nie wyglądał jak człowiek gwałtowny.

Trudno mi coś radzić — powiedział starzec uprzej­mie — to zależy całkowicie od ciebie. Jedź tam albo zo­stań w domu, absolutnie według swego uznania.

Franciszek Ferdynand uśmiechnął się. Nie chciał zdra­dzić gniewu i rozczarowania. Myślał: Pozwala mi wpako­wać się w kabałę. Nie chce zabronić mi podróży. Cieszy się, że muszę jechać. Jak mogłem być tak naiwny, by choć przez chwilę mieć nadzieję, że mi pomoże!

Rozczarowany i zatroskany wrócił do Konopisztu. Od

wielu tygodni myślał z niesmakiem o Bośni, a z niechęcią

o czekającej go wizycie niemieckiego cesarza. Wizyty Wil­helma były męczące: pełen temperamentu, zbyt ruchliwy cesarz był wymagającym gościem. Wprawdzie na polowa­niu zachowywał się zazwyczaj miło, nie przejawiał za­zdrości; w czasie ostatniego polowania na dziki, gdy Franciszek Ferdynand ustrzelił w mig pięćdziesiąt dzie­więć z sześćdziesięciu wypuszczonych dzików, Prusak bez cienia zawiści, z absolutnym podziwem zawołał:

Do pioruna! Umiesz trzymać strzelbę!

Za to rozmowy lubił cesarz ciągnąć w nieskończoność, były one straszliwie męczące, a wyższość, którą miał zwy­czaj podkreślać, zupełnie nieznośna. Ponadto od pewnego czasu ze szczególną ostrożnością unikał problemów nad­zwyczaj ważnych dla Austrii. Nie chciał się wiązać.

Po audiencji w Schónbrunnie z mniejszą niechęcią oczekiwał Franciszek Ferdynand wizyty niemieckiego ce­sarza. Prawie cieszył się, że najbliższe dni musi spędzić z ruchliwym, wymagającym gościem. Czas minie szybko, myślał przygnębiony. Wilhelm nasunie mi inne myśli. Roze­rwie mnie, miewa czasem całkiem zabawne pomysły. Także poważne sprawy, które chce ze mną omówić, skie­rują mnie w inną stronę. Histeryczna trwoga Zofii dopro­wadziła mnie do szaleństwa. Potrzebuję po prostu roz­rywki. Wilhelm wprawi nas w pogodny nastrój. Włóczy się od dziesiątków lat po całym świecie i nie boi się. Wy­śmiałby mnie, gdyby wiedział, jak niechętnie jadę do Boś­ni.

Wilhelm przybył z dużą świtą. Towarzyszył mu kanc­lerz Rzeszy Bethmann-Hollweg i admirał Tirpitz; dlatego przez dwa dni świat spoglądał z napięciem i nieufnie na Konopiszt. Niemiecki cesarz i austriacki następca tronu, szef niemieckiego rządu i dowódca niemieckiej floty — cóż oni planują? Co zamierzają uknuć? Kogo dotyczy atak, który prawdopodobnie uzgadniają? Dyplomaci w stolicach Europy wstrzymali oddech, gazety gubiły się w domysłach, nie dowiedziano się niczego. Nawet wysocy urzędnicy i oficerowie z najbliższego otoczenia konferują­

cych nie mieli pojęcia, o czym mówiono w gabinecie Franciszka Ferdynanda. Dopiero tuż przed odjazdem ga­datliwemu Wilhelmowi wyrwało się przy stole kilka słów, które zezwalały na snucie wniosków co do treści tajnych rozmów. Z kilku jego żartobliwych uwag można było wnosić, że cesarz i następca tronu rozmawiali wiele o Rosji i o Tiszy; że stara ulubiona idea następcy tronu, aby na miejsce Włoch pozyskać Rosję jako sprzymierzeń­ca, napotkała sceptyczny opór niemieckiego cesarza; że Wilhelm był jak zawsze oczarowany Tiszą, którego Fran­ciszek Ferdynand obwiniał o to, iż właśnie ostatnio pro­wadzi z gruntu fałszywą, nadzwyczaj niebezpieczną poli­tykę, która popycha gwałtownie Rumunię do przeciwne­go obozu. Co zaś poza tym przebąkiwano jeszcze o nowej polityce bałkańskiej Niemiec i Austro-Węgier oraz oma­wianiu planów wojennych, było tylko pogłoską. Żaden zwracający uwagę protokół nie został po tych rozmowach przyjęty, żaden zwracający uwagę telegram nie został wysłany.

Zwrócono natomiast uwagę, że w niedzielę po odjeź- dzie cesarza następca tronu kazał po raz pierwszy otwo­rzyć bramy parku w Konopiszcie i zezwolił miejscowej ludności na wejście. Czy to Wilhelm podsunął posępnemu gospodarzowi myśl, by szukał kontaktu z narodem, by zrezygnował z wrogiego odosobnienia, by miał dla ludzi uprzejmą twarz? Tak przypuszczano. Mieszkańcy Bene- szowa pielgrzymowali do Konopisztu, wkraczali po raz pierwszy do wspaniałego zamkowego parku, podziwiali ogród różany, zwierzyniec, egzotyczne drzewa. Ojcowie rodzin wlekli ze sobą dzieci, po darniowych ścieżkach skrzypiały kółka wózków dziecinnych, w alejach siedziały piry zakochanych. Mocno grzało czerwcowe słońce.

Minęło południe, słońce zaszło, a następca tronu nie pokazał się. Dopiero wieczorem, kiedy zwiedzającym za­powiedziano, że park będzie otwarty jeszcze pół godziny, arcyksiążę wsiadł do powoziku myśliwskiego i ruszył przed siebie. Jechał powoli i odpowiadał z wymuszoną grzecznością na pozdrowienia beneszowian.

Komendant żandarmerii zameldował, że ostatni goście odeszli i bramy zamknięto. Franciszek Ferdynand skinął głową i ruszył głębiej w park, do lasu. Pojawiając się w parku był zdecydowany zagadnąć kilku zacnie wyglądają­cych mieszczan, powiedzieć ich żonom jakieś miłe słowo, kazać poczęstować dzieci owocami; nie przemógł się. Nie potrafił przezwyciężyć nieśmiałości. Zaciął konie, chciał jechać szybciej, szybciej, aby uciec od swoich myśli. Uga­nianie się za popularnością to nie dla mnie, myślał. Nigdy nie umiałem obchodzić się z ludźmi i nigdy nie będę umiał. Wilhelm prawdopodobnie to potrafi. Jest zawoła­nym komediantem. Ja komediantem nie jestem. Dobrze, że już wyjechał; jego wesołość drażni mnie. Wilhelm jest zarozumiały, jest zarozumiałym, chełpliwym człowiekiem. Klepie mnie po plecach i sądzi, że muszę być pod jego urokiem. Przyjeżdża do nas jak wielki pan do potrzebują­cego wsparcia sąsiada, który ma obowiązek czuć się za­szczycony tą wizytą. Kto dał Prusakowi prawo, by czuł się tak silny? Wielka pozycja, którą ma w Europie, należy się nam, Prusacy ją zrabowali. Ale nic nie jest niezmien­ne. Może jeszcze nie za późno, może nie jestem jeszcze za stary, by urzeczywistnić moje dawne plany. Może mimo wszystko zmartwychwstanie Święte Cesarstwo Rzymskie Narodu Niemieckiego pod wodzą Habsburgów. Pod mo­ją wodzą, jeśli Bóg mi pomoże.

Zrobiło się ciemno, konie poruszały się coraz wolniej po szerokiej leśnej drodze, przez niewidzialną gęstwinę liści ciągnął wieczorny chłód. Franciszek Ferdynand wzdrygnął się, zawrócił, pojechał w kierunku parku. Je­stem pasierbem bożym, pomyślał. Nie z bożej łaski, lecz z bożej niełaski. Nigdy mi się nic nie udało, nigdy mi się nic nie uda. Gdyby przynajmniej ta bośniacka podróż by­ła już za mną...

Zofia przyjęła go w zamku z nienaturalną wesołością. Zauważyła, że jest zmęczony wizytą, i chciała, by się od­prężył.

Jak to dobrze, że znów jesteśmy sami — powie­działa — teraz nie wolno już nikomu zakłócić nam lata.

Roześmiał się z przymusem:

Wiesz przecież: od dziś za dwa tygodnie muszę być w Sarajewie.

Nie pozwolę ci jechać, Franzi. Już mi przecież na pól obiecałeś, że odwołasz tę podróż.

To niemożliwe. Proszę cię, nie męcz mnie, to nie ma najmniejszego sensu. Muszę się tam udać, czy chcę, czy nie. Ale pojadę sam. Po manewrach wybierzemy się razem do Blühnbach.

Nie, nie przestanę cię prosić. Wiesz przecież, że jeś­li nie zechcesz pojechać, nikt cię do tego nie zmusi. Jeśli jednak pojedziesz, bezwarunkowo będę ci towarzyszyć.

O tym jeszcze porozmawiamy.

W następnych dniach Konopiszt był cichy i zapo­mniany przez świat. Doskwierał upał, Franciszek Ferdy­nand pocił się i czuł nieswojo. Dlatego wyprawił się z Zo­fią do Nameśtu, do hrabiego Haugwitza; miało się tam odbyć wielkie strzelanie do rzutków. Przez trzy dni Fran­ciszek Ferdynand nieprzerwanie strzelał. Potem pojechał do Chlumecu, by podjąć ostatnie przygotowania do po­dróży.

Tego samego dnia serbski poseł w Wiedniu, doktor Joca Jovanovic, zjawił się w ministerstwie finansów, prag­nąc omówić z ministrem, doktorem Bilińskim, naglącą sprawę. Poseł otrzymał od Paśicia delikatną misję, aby zwrócić uwagę w Wiedniu na niebezpieczeństwa, na które może być narażony następca tronu w czasie podróży do Bośni. Rosyjski poseł w Belgradzie, Mikołaj von Hartwig, ostrzegł ostatnio bardzo poważnie starego przyjaciela Pa­śicia przed „Czarną ręką” i jej planami zamachu. Ten przeklęty Apis przedłożył je rosyjskiemu attache wojsko­wemu w Belgradzie, Artamonowowi, z pytaniem, czy Ser­bia może liczyć na zbrojną pomoc Rosji, w przypadku gdyby planowany zamach w Sarajewie spowodował woj­nę z Austrią. Stronnictwo wojenne w St. Petersburgu szyfrowaną depeszą upoważniło attache wojskowego do powiadomienia „Czarnej ręki”, że Serbia otrzyma rosyj­ską pomoc wojskową w wypadku wojny. W przeciwień­

stwie do stronnictwa wojennego rząd rosyjski nie był w żadnym wypadku skłonny obiecywać Serbom takiej po­mocy, ponieważ Rosja nie była dostatecznie przygotowa­na do wojny. Dlatego chory na serce rosyjski poseł prosił stanowczo serbskiego premiera, by udaremnił plany „Czarnej ręki” i związał ręce Apisowi. Ale czy Apis po­zwoli sobie związać ręce? Pasić, który już wiele tygodni te­mu postanowił przestrzec Wiedeń przed planowaną po­dróżą następcy tronu do Bośni, po rozmowie z Hartwigiem polecił serbskiemu posłowi w Wiedniu, by niezwłocznie skierował to ostrzeżenie do osobistości lub urzędów, ma­jących prawo kontaktować się bezpośrednio z zagrożo­nym następcą tronu. Poseł, postawiony przed wyborem, czy iść do dumnego hrabiego Berchtolda, czy do Biliń­skiego, wolał odwiedzić ministra finansów.

Jovanović nie mógł zdradzić, że podejmuje ten krok na polecenie serbskiego rządu; ponieważ temu nie wolno było wiedzieć i nawet podejrzewać, że planowany jest ja­kiś zamach na Franciszka Ferdynanda. Poseł postąpił bardzo prosto; poprosił o widzenie z ministrem finansów, któremu powierzono sprawy bośniackie, aby jako pry­watny człowiek podzielić się z nim pewnymi obiekcjami, do których okazję daje zapowiedziana podróż następcy tronu. Serbia, powiedział poseł, na skutek „rozwiązania albańskiego”, zrodzonego z inicjatywy wiedeńskiej dyplo­macji, została pozbawiona znacznych korzyści, które wy­grana wojna gwarantowała zwycięzcom. Dlatego u części serbskiego społeczeństwa panuje przekonanie, że Au- stro-Węgry okazują Serbom mało życzliwości. Odbycie manewrów w graniczącej z Serbią Bośni odczuwa ta część serbskiej ludności, i bez tego przekonana o wrogości Au­strii, jako prowokację. Z pewnością ci podejrzliwi ludzie nie mają racji; manewry odbędą się przecież nie nad gra­nicą serbską, lecz w głębi terytorium Bośni. Niemniej trzeba się liczyć z temperamentem zwłaszcza młodych lu­dzi, którym gorąca krew łatwo pozwala się porywać na rzeczy nieroztropne. Teraz czyta się w gazetach, że au­striacki następca tronu postanowił uczestniczyć w manew­

rach i odwiedzić stolicę kraju Sarajewo, do tego jeszcze 28 czerwca, w „Vidovdan”, serbskie święto narodowe, które u każdego serbskiego patrioty wywołuje uczucia, ja­kie tylko Serb może zrozumieć. Nasuwa się myśl, że w tych okolicznościach może wydarzyć się coś, czego nie da się naprawić. Dlatego poseł uważa za swój obowiązek zwrócić uwagę ministra na to niebezpieczeństwo, które z pewnością nie zaistnieje, jeśli następca tronu zechce prze­sunąć swą wizytę w Bośni.

Czy nie mógłby pan, ekscelencjo, bliżej sprecyzo­wać tego niebezpieczeństwa, o którym pan mówi? — spy­tał Biliński.

Jeszcze bliżej? Ekscelencjo, nie tylko mnie, także ekscelencji Potiorkowi jest wiadome, jak łatwo w niespo­kojnych czasach może wypalić broń. Zresztą wszystko, co właśnie powiedziałem, opiera się jedynie na domniema­niach.

Biliński podziękował i zastanawiał się,, co powinien zrobić. Następca tronu nie darzył go sympatią; minister był faworytem gabinetu mumii w Schónbrunnie. Kilka razy został niegrzecznie potraktowany przez Franciszka Ferdynanda. Ani kancelaria wojskowa, ani urząd wielkie­go ochmistrza dworu następcy tronu nie uznały za warte zachodu, by oficjalnie bądź nieoficjalnie powiadomić mi­nistra o planowanej podróży arcyksięcia do Bośni. Dlate­go nie uważał za swój obowiązek przekazać ostrzeżenia do kancelarii wojskowej czy też do urzędu wielkiego och­mistrza dworu arcyksięcia. Biliński poinformował o treści swej rozmowy z serbskim posłem ministra spraw zagra­nicznych. Jeśli Berchtold chce, może ostrzec następcę tro­nu.

Berchtold uśmiechając się przyjął sprawozdanie do wiadomości. Ci Serbowie, uśmiechnął się, są jednak za­bawni! Jeśli oni nas ostrzegają, z pewnością nie istnieje żadne niebezpieczeństwo. Nie będę niepokoił arcyksięcia takimi głupstwami. Potiorek powinien dobrze uważać, to wystarczy.

Berchtold napomniał generała Potiorka, żeby „dobrze

uważał”. Potiorek szydził: Ci przemądrzali panowie w Wiedniu myślą, że pozjadali wszystkie rozumy. „Dobrze uważać!” Jakbym tego tak czy tak nie robił! I jakby cała odpowiedzialność nie spoczywała na mnie!

PODRÓŻ DO SARAJEWA

Urzędnik kolejowy Ciganović był zadowolony ze swoich uczniów. Princip, Grabeż i Ćabrinović uczyli się strzelać z niezwykłym zapałem. Już po dwu dniach pistolet stał się dla nich czymś swojskim, przestał być rzeczą budzącą obawę i krnąbrną. Trzej młodzi ludzie byli pojętni; nawet surowy podoficer, zastępujący urzędnika kolejowego w nauce, docenił ich zręczność. Strzelnica należała do nich, zadbano, aby nikt im nie przeszkadzał. Princip i Grabeż mogli przez kilka godzin dziennie uczyć się strzelać. Ća- brinović, pracujący jeszcze w drukarni, przychodził dopie­ro po pracy, zmęczony i zgoniony. Widok broni i towa­rzyszy przepędzał jednakże zmęczenie. Brał się w garść. Princip i Grabeż strzelali w milczeniu i z zaciętością. Ze- cer był zmuszony ograniczyć swe gadulstwo, które dla tamtych było przykre; przychodziło mu to trudniej niż strzelanie. Obaj gimnazjaliści odmawiali wszelkich roz­mów z Ciganoviciem i z podoficerem. Chcieli nie tylko milczeć, chcieli także nie myśleć. Nie myśleć o niczym, nad niczym się nie zastanawiać, niczego nie rozważać; je­dynie ćwiczyć oko i rękę.

Mieli nadzieję, że zostawi im się dość czasu, by stali się doskonałymi strzelcami. Ale już 28 maja przed świtem w mieszkaniu Principa i Grabeża — obaj gimnazjaliści dzielili wspólny pokoik i łóżko — zjawił się Ciganović i powiedział, że nauka strzelania nie może być dłużej kon­tynuowana, gdyż pewien oficer, członek „Białej ręki”, wpadł, jak się zdaje, na trop wizyt na strzelnicy. To nie jest nieszczęście, Princip i Grabeż mają już wystarczająco

pewne ręce; Cabrinovic, jeszcze nie w pełni wyuczony, może działać tylko w nadzwyczajnej potrzebie. Po tym oświadczeniu Ciganovic dodał:

Jutro musicie zniknąć.

Jutro? Już jutro? Na sekundę obu gimnazjalistom za­marły serca. Opanowali się zaraz. Przyjęli, broń przynie­sioną przez Ciganovicia: sześć bomb i cztery pistolety. Otrzymali paczuszkę zawierającą cyjankali: komu po za­machu nie udałoby się zbiec, miał obowiązek natychmiast zażyć truciznę. Dostali także pieniądze; mało, o wiele za mało. Urzędnik kolejowy nie chciał ich widocznie przed wielkim dniem odzwyczaić od głodu. Otrzymali wreszcie kartkę; znajdowały się na niej dwie litery: M.C. Milan Ci- ganovic zapewniał, że ta kartka otworzy im tajny tunel, który ich zaprowadzi do Sarajewa. Pierwszym etapem był Sabac, gdzie mieli się tą kartką wylegitymować majorowi Popo vicio vi.

Następnego ranka rozpoczęli podróż, bladzi, milczący, wstrząsani dreszczami, choć zapowiadał się piękny wio­senny dzień. Małym parowcem popłynęli w górę Sawy do Sabacu; wokół siedziało i stało wielu ludzi, chłopi i za­spani mieszczanie. Cabrinovic nie wytrwał długo w odrę­twieniu, ożywiony ruch na parowcu nastroił go wesoło, chciał też rozweselić obu towarzyszy.

Dlaczego jesteście smutni? Jeszcze mamy czas, je­szcze nie wisimy — powiedział nie zniżając głosu.

Stul gębę! — szepnął Princip, na co zecer zrobił obrażoną minę i wdał się w rozmowę z jakąś chłopską ro­dziną.

Grabeź powiedział do spoglądającego ponuro w wodę Principa:

Działa mi na nerwy tą swoją słowną biegunką. Jest w stanie każdemu obcemu człowiekowi opowiedzieć, ja­kiej zaszczytnej misji się podjął. Rozzuchwali się i wszyst­ko nam zepsuje.

Princip przytaknął:

Pozbędziemy się go. Albo już w Sabacu, albo przed granicą. Przez granicę w żadnym wypadku z nim

nie przechodzimy. Powiemy mu, że zbyt rzucałoby się w oczy, gdybyśmy podróżowali we trzech. Może się do nas później znowu gdzieś przyłączyć, jeśli będzie chciał. Na przykład w Tuzli. Ale nie musi. Może się ucieszy, że ma okazję dać drapaka, póki jeszcze czas.

W Śabacu opuścili statek, odszukali majora i pokazali kartkę z literami M.C. Wszystko się zgadzało. Oficer dał im dowody tożsamości, bilety kolejowe i list, który mieli przedłożyć oficerowi służby granicznej w Łożnicy. Tam również wszystko odbyło się bez przeszkód. Na polecenie oficera służby granicznej jakiś żołnierz przeprowadził obu studentów przez Drinę, gdy tymczasem Ćabrinovicia, któ­ry musiał się z nimi rozstać, skierowano z listem polecają­cym do Zvornika.

Spotkamy się w Tuzli — powiedział mu Princip — stamtąd możemy znów razem podróżować do Sarajewa.

Zecer był głęboko urażony. Zarozumialcy! myślał. Są wykształceni, więc chcą się ode mnie odseparować. Czy nie narażam życia tak samo jak oni? Zobaczymy, kto się okaże lepszy: oni czy ja.

Obok bagien, omijając koszary żandarmerii szerokim łukiem, przedzierali się przez Bośnię. Wszystko szło dob­rze, chociaż nie tak gładko jak na serbskiej ziemi. Celni­cy, nauczyciele, chłopi, przemytnicy i parobcy byli ich po­mocnikami, jeden przekazywał drugiemu młodych ludzi szukających drogi do Tuzli, wszyscy mieli odpowiednie instrukcje. Niektórzy pomocnicy byli bojaźliwi, bardziej przygnębieni niż Princip i Grabeż, bojaźliwsi nawet niż zecer, który sypiał w chłopskich łóżkach i figlował z wiej­skimi dziewczętami; obaj gimnazjaliści zaszywali się raczej w odosobnionych stodołach i martwili, bo krąg osób wta­jemniczonych wydawał im się zbyt duży. W każdej miej­scowości, do której trafiali, oczekiwało na nich kilku lu­dzi; po co Ciganović wtajemniczył tak wiele osób? Nie­ustannie myśleli: żeby już być w Tuzli! Tam zamierzali zostawić niebezpieczne ładunki, pistolety i bomby, z któ­rymi sami nie odważyli się udać do Sarajewa. Przed „Vi- dovdanem” chcieli posłać po broń zaufanego człowieka.

W końcu dotarli do Tuzli. Tutaj dowiedzieli się, że rząd serbski wysłał za nimi pościg do Łożnicy i Leśnicy, ale oficerowie graniczni „nie widzieli” trzech poszukiwa­nych i powiedzieli żandarmom, że to raczej austriackiej niż serbskiej służbie granicznej powinno zależeć na tym, by uniemożliwić podejrzanym przejście granicy. Princip i Grabeż roześmiali się; był to ich pierwszy śmiech, odkąd wyruszyli w drogę. Ale śmiech im przeszedł, gdy zaufany człowiek, do którego się zwrócili w Tuzli, zamożny ku­piec i właściciel kina, Misko Jovanović, zawahał się, czy przyjąć broń na przechowanie.

Jestem tutaj zbyt znany, zna mnie tutaj każde dziecko, jestem prezesem kilku' stowarzyszeń — lamento­wał. — Dlaczego przychodzicie akurat do mnie?. Chcecie mnie unieszczęśliwić?

Nie, proszę pana — powiedział Princip — w po­rządku, nie będziemy pana obciążali, proszę wybaczyć, że zakłóciliśmy panu spokój, dano nam niewłaściwy adres.

Odwrócił się i chciał odejść. Jovanović zaczerwienił się, przytrzymał odchodzącego, wyjąkał słowa przeprosze­nia. Przyjął broń i powiedział:

Człowiek, który ją przyjdzie odebrać, powinien mi pokazać otwarte pudełko papierosów „Stefania”; to bę­dzie znak rozpoznawczy.

Tchórzliwy pies! — rzucił Princip do Grabeża, gdy opuścili dom — tacy ludzie pragną odgrywać jakąś rolę, przewodniczyć posiedzeniom stowarzyszeń, wygłaszać uroczyste przemówienia; ale gdy się od nich zażąda cze­goś niebezpieczniejszego, robią w portki. Gdyby się nas nie bał, nie wiem, czyby nas nie wydał żandarmerii.

Na szczęście bał się nas — uśmiechnął się Grabeż.

Jestem jednak ciekaw, co się dzieje z Cabrinoviciem. Czy jeszcze go kiedykolwiek zobaczymy?

I w tym momencie, skręciwszy za róg, spostrzegli dru­karza.

Popatrz, Trifko — zauważył Princip — skrzywdzi­liśmy go, nie drapnął.

Podeszli do Cabrinovicia i przywitali się. Ćabrinović,

gaduła, był dziś milczący. Mrukliwie odpowiadał na pyta­nia o swe przeżycia w czasie podróży. Nie wybaczył je­szcze gimnazjalistom.

Cieszę się, że jesteś — odezwał się Princip. — Te­raz pojedziemy razem do Sarajewa.

Czwartego czerwca znaleźli się w stolicy. Princip po­żegnał się zaraz z towarzyszami.

Powinniśmy się możliwie mało pokazywać, kreatu­ry Potiorka czyhają na każdym rogu i w każdej gospo­dzie — powiedział.

Grabeż pojechał do Pale, do swego ojca popa. Także Ćabrinović odwiedził rodziców. Ojciec, z którym był po­różniony, przyjął go miło i, jak się wydawało, ucieszył się z powrotu syna marnotrawnego. Dziwne jest życie! Oj­ciec, który nienawidził syna, syn, który pogardzał ojcem, nagle siedzieli zgodnie obok siebie.

Nie zajmuję się już polityką — powiedział były szpicel — szczęśliwie i spokojnie żyje się tutaj, jeśli się gwiżdże na politykę. Wymazałem całą przeszłość. Zrób to również, synku! Zostań tutaj, poszukaj pracy i nie psuj sobie najpiękniejszych lat.

Drukarz wpadł w sentymentalny nastrój. To prawda, myślał. Marnuję najpiękniejsze lata, ryzykuję życiem, czy to konieczne? Mógłbym tak pięknie żyć... Dlaczego nie wróciłem do domu kilka tygodni temu? Przed tym nie­szczęsnym spiskiem, który mnie doprowadzi do zguby? Może udałoby mi się jeszcze wycofać... Biegał w kółko podniecony i myślał ze łzami w oczach: Może udałoby mi się jeszcze wycofać... Potem jednak przypomniały mu się fanatyczne, surowe oczy Principa, drwiące, dumne oczy Grabeża. Pomyślał: Nie wolno mi się cofnąć. Oni nie mo­gą mieć racji, ci zarozumialcy, nie mogą powiedzieć, że słusznie mieli o mnie złą opinię. Nie zawiodę w „Vidov- dan”.

Zaraz po przybyciu do Sarajewa Princip odszukał kandydata na nauczyciela, Daniłę Ilicia. Nie widzieli się od dawna. Cenili się nawzajem, ale też nawzajem podej­rzewali o przemożną, szaloną ambicję. Podejrzenia Princi-

pa były słuszne. Dwudziestoczteroletni Ilić opierał się przed przekazaniem kierownictwa gimnazjaliście. Gdyby ci gimnazjaliści pozostali w Belgradzie, załatwiłbym sam arcyksięcia, myślał jasnowłosy, tyczkowaty kandydat na nauczyciela. Princip jest stanowczym, energicznym chło­pakiem. przyznawał. Ale dlaczego akurat on musi kiero­wać całą akcją? Jestem starszy, bardziej doświadczony. Nie mogę uznać jego wyższości. Chłopcy, których tu zwerbowałem, pozostaną pod moją kontrolą, pod moim przywództwem. To powinienem zaraz sobie zastrzec.

Słuchaj, Gavro — powiedział — pozyskałem już kilku pomocników, którzy uzbrojeni w rewolwery będą stać w szpalerze w „Vidovdan”.

Gimnazjaliści?

Tak, uczniowie. Z seminarium nauczycielskiego, ze szkoły handlowej...

Jak się nazywają?

Znasz ich wszystkich. Dukić, Ćubrilović, Popović, Zagorac, Perin...

Czy to aby nie dzieci?

No tak. Szesnaście, siedemnaście lat. Ale przecież ty nie jesteś wiele starszy.

Potrafią obchodzić się z bronią?

Tak. — To TAK zabrzmiało bardzo niepewnie.

Zgoda, jeśli są pewni i potrafią trzymać język za zębami. Ale to niedobrze mieć zbyt wielu wtajemniczo­nych. Jedno nieostrożne słowo...

Polegaj na mnie. Ja ponoszę odpowiedzialność.

Dobrze, Daniło. Mam nadzieję, że żaden z nich nie będzie musiał strzelać; zajmę takie stanowisko, by arcy- książę nie mógł mi się wymknąć. Przedtem jednak czeka nas jeszcze trudne zadanie: transport broni, która została w Tuzli.

To biorę na siebie.

Doskonale, Daniło. Pistolety i bomby leżą w Tuzli na strychu u Miśki Jovanovicia, to kłopotliwy człowiek, tchórzliwy pies. Ustaliliśmy znak rozpoznawczy: gdy mu pokażesz otwarte pudełko papierosów „Stefania”, wyda

ci broń. Jeśli ze strachu będzie robił trudności, musisz mu zagrozić denuncjacją.

Czternastego czerwca Ilić pojechał do Tuzli. Bez trud­ności przywiózł pistolety i bomby do Sarajewa, żaden szpicel nie odgadł, co się ukrywa w pudle po cukrze, któ­re nerwowo obserwujący wszystkich towarzyszy podróży kandydat na nauczyciela wsunął pod ławkę, żaden szpicel nie zatrzymał go, gdy wieczorem z pudłem pod pachą spieszył do domu. Matki na szczęście nie było w mieszka­niu. Drżącymi rękami ukrył pudło pod łóżkiem. We­pchnął je głęboko, do samej ściany. A jeśli matka będzie myła podłogę, odsunie łóżko i znajdzie pudło? Przed „Vi- dovdanem” nie będzie myć podłogi, uspokoił się, przed „Vidovdanem” ma dużo roboty, całą górę prania.

Przyszła matka i spytała:

Dlaczego siedzisz po ciemku? Przestraszyłam się, nie wiedziałam, że jesteś w domu.

Zapaliła światło. Ilić drżał. Musiał ukryć to drżenie. Pomyślał: Co ja robię! Co ja robię, nieszczęsny! W mie­szkaniu matki ukrywam bomby. W zasięgu jej oddechu skrywam czarny plan, który ją zabije. Nie przeżyje tego, jeśli mnie powieszą. Jestem szalony. Wszyscy jesteśmy szaleni, Gavro i Trifko, a przede wszystkim ja. Tamci są jeszcze niedojrzałymi młodymi chłopakami, ja zaś mam dwadzieścia cztery lata, jestem dorosły i powinienem wie­dzieć, co robię. Cóż osiągniemy przez ten zamach? Arcy- książę zginie, ale jego śmierć nie przyniesie nam wolności. Mnie powieszą, zgoda, o tym wiedziałem już, gdy po­wstawał plan. Ale na co się przyda moja śmierć? Nikt nie będzie miał z tego korzyści, naszych braci będzie się trak­tować jeszcze okrutniej niż przedtem. Żandarmeria i au­striacka soldateska będą szaleć, wszędzie postawią szubie­nice, udekorują serbską granicę szubienicami... Taki bę­dzie efekt. I nic więcej.

Mamo, wyjdę jeszcze na dwór — powiedział.

Wyszedł na ulicę i odszukał Principa.

Masz broń? — spytał Princip cicho.

Ilić skinął głową.

Cieszę się — szepnął Princip i uścisnął Iliciowi rę­kę.

Ilić drżał w tę ciepłą, jakby w pełni lata, czerwcową noc.

Posłuchaj, Gavro — powiedział zacinając się — my... my nie powinniśmy tego robić. My nie powinniśmy tego robić! To szaleństwo. Czas jeszcze nie dojrzał, to się na nic nikomu nie przyda, nawet jeśli się nam wszystko powiedzie. Austriacy będą się straszliwie mścić. Wraz z nami powieszą wielu niewinnych ludzi, nasze matki i sios­try wtrącą do więzienia, taki będzie skutek, nic więcej. W Sarajewie wprowadzą stan wyjątkowy. Potiorek każe stracić co dziesiątego, a może co drugiego człowieka, któ­ry jest podejrzany o postawę antyaustriacką, taki będzie cały efekt. Sądzisz, że w Bośni podniesie się przeciw Po- tiorkowi choć jedna ręka? Ten Jovanović w Tuzli, który przechowywał broń... sam mi mówiłeś, że to tchórzliwy pies, ale powiedziałeś o wiele za mało. I nie tylko on: wszyscy tam...

Dość! — przerwał Princip głośno, nie panując nad sobą. Dławił go gniew. — Koniec! — powtórzył cicho; gniew wibrował w jego namiętnym szepcie. — Nie chcesz brać udziału, nie musisz. Jeśli ktoś nie ma odwagi, nie musi w tym uczestniczyć. — Jego głos brzmiał teraz szy­derczo. — Ty już przecież zawiodłeś w przypadku Potior- ka, nie sprawiasz mi więc niespodzianki. Twoje dzieciu- chy też nie muszą w tym brać udziału; ta asysta jest abso­lutnie niepotrzebna. Grabeż i ja, my dwaj — to wystar­czy. My nie zadajemy pytań, co będzie później; czynimy, co uważamy za słuszne. Zresztą to nieprawda, że jest wie­lu tchórzy takich jak Jovanović. Właśnie z Tuzli pocho­dzą najlepsi bojowcy.

Źle mnie zrozumiałeś i n.e chcesz mnie zrozumieć. Nie jestem żadnym tchórzem! Jeśli plan się nie zmieni, chcę w tym uczestniczyć i moja ręka z pewnością nie za­drży. Nie! Pytanie nie brzmi, czy ja wezmę udział, ale czy zamach ma teraz sens, czy czas już dojrzał!

O tym nie warto mówić.

Stwierdzasz to tak lekko, jakbyś wiedział, co przyszłość przyniesie. Jesteś lekkomyślny! Twoja odwaga, którą się chlubisz, jest po prostu młodzieńczą lekkomyśl­nością! Co ty wiesz... Sądzisz, że Austriacy przyjmą ze spokojem taki czyn? Jeśli nie sprawią w Sarajewie od ra­zu krwawej łaźni, wypowiedzą Serbii wojnę.

Proszę bardzo; dlaczego ma nam to nie odpowia­dać?

Ponieważ mają ogromną armię, która podbije Ser­bię w ciągu dwudziestu czterech godzin!

Nonsens. Zapominasz, że za nami stoi Rosja. Mam niewzruszone przekonanie, że nasz czyn będzie oznaczał koniec ucisku, koniec poddaństwa. Jeśli jesteś innego zda­nia, zostaw nas i idź swoją drogą! Krew mnie zalewa, gdy cię słucham.

Gavro...

Gavro już nie słyszał, uciekł, by dalej nie słuchać. Da- niło wrócił przygnębiony do domu. Skrycie zajrzał pod łóżko. Pudło leżało spokojnie, niewinnie pod ścianą. Powziął decyzję, żeby do Principa i innych członków spi­sku nic więcej nie mówić przeciw zamachowi, bo prze­szkodzić mu było już niemożliwością. Cokolwiek mówię, myślał Ilić, jest bezużyteczne. Umacnia ich tylko w prze­konaniu, że jestem tchórzem... Więc nic już o tym! Ko­niec z medytacjami, koniec z życiem! Może tak właśnie jest dobrze.

Szesnastoletni spiskowcy, których był przywódcą, roz­pierani dumą biegali po mieście, rozpierani dumą siedzieli w kawiarniach i cukierniach, oczekując niecierpliwie wiel­kiego dnia. Czy nikt nie widział i nie śledził tych szesna­stolatków? Czy nikt nie widział i nie śledził innych spi­skowców, gimnazjalistów Principa i Grabeża, drukarza Ćabrinovicia, kandydata na nauczyciela Ilicia? Czy nikt nie widział i nie śledził ich tajnych schadzek, ich zdradli- wie-ostrożnych spojrzeń, które ustawicznie bały się zde­maskowania? Nie, nikt, jak się wydawało, nie widział te­go i nie śledził; zbiry Potiorka, przez całe lata srożące się w Sarajewie, były ślepe i głuche.

Tylko prefekt policji w Budapeszcie zdawał się widzieć więcej i coś podejrzewać. Spytał swego szefa, ministra spraw wewnętrznych, czy nie byłoby wskazane otoczyć w Bośni następcę tronu kordonem ochronnym budapeszteń­skiej tajnej policji; chodzą słuchy, że pewne elementy sprzysięgły się przeciwko dostojnemu panu. Minister ski­ną! głową aprobująco i poleci! prefektowi wybrać trzech lub czterech najlepszych detektywów.

Trzech, czterech... to nie wystarczy — uśmiechnął się prefekt.

Ile kosztowałaby szeroko zakrojona ochrona? — spytał minister.

Co najmniej siedem tysięcy koron, ekscelencjo; mo­że nawet coś więcej.

Takiej kwoty ministerstwo spraw wewnętrznych nie może postawić do dyspozycji — stwierdził minister. — Ale zapytam wspólne ministerstwo finansów, które zarzą­dza Bośnią, czy zechce ponieść takie koszty.

Zwrócił się do Bilińskiego. Minister finansów skięro- wał pytanie do księcia Montenuovo; pierwszy wielki och­mistrz dworu cesarza miał rozstrzygnąć, czy dwór sfinan­suje środki bezpieczeństwa. Montenuovo odpowiedział szorstko, odmownie. Oburzony oświadczył, że podróż ja­kiegoś tam arcyksięcia nie jest podróżą cesarza. Prefekt w Budapeszcie otrzymał polecenie, by wysłać do Bośni trzech, czterech wysoko kwalifikowanych budapeszteń­skich detektywów.

Franciszek Ferdynand nie dowiedział się o tym epizo­dzie. Nie dotarło już do niego żadne ostrzeżenie; nikt się nie odważył ostrzec arcyksięcia, który w jak najgorszym humorze przygotowywał się do podróży. Także Zofia już go nie ostrzegała; z ciężkim sercem pogodziła się w końcu z koniecznością podróży. 23 czerwca Franciszek Ferdy­nand i Zofia pożegnali w Chlumecu swoje dzieci. Maks, dwunastoletni syn książęcej pary, miał w najbliższych dniach składać egzamin.

Mam nadzieję, że sprawisz mi radość — powiedział do niego Franciszek Ferdynand przy pożegnaniu. Uści­

skał całą trójkę. Po powrocie z Bośni zamierzał pojechać z dziećmi do Bluhnbach.

Postanowiono, że następca tronu uda się do Triestu, a stamtąd drogą morską przez Pulę, a potem Metković, Mostar do Sarajewa; Zofia miała podróżować przez Wę­gry. Do Wiednia mieli jechać razem.

Podróż rozpoczęła się pechowo. Franciszek Ferdy­nand nie mógł skorzystać ze swojej salonki, ponieważ za­grzała się jedna z osi. Para książęca otrzymała przedział pierwszej klasy w wagonie, który mieścił również pasaże­rów nie tak wysoko urodzonych. Franciszek Ferdynand skwitował to niepowodzenie uwagą:

No cóż, podróż zaczyna się bardzo obiecująco!

W Wiedniu, gdzie zatrzymał się tylko dwie godziny, pożegnał się z Zofią.

- Mam nadzieję, że teraz otrzymam salonkę — po­wiedział jadąc na Dworzec Południowy.

Dotarłszy tam dowiedział się, że jest tylko jedna sa­lonka, w której nie działa oświetlenie elektryczne. Naczel­nik stacji zameldował, że niestety nie pozostaje mu nic in­nego, jak zastąpić światło elektryczne świecami. Docho­dziło wpół do dziesiątej; był ciepły ciemny czerwcowy wieczór. Rozgniewany Franciszek Ferdynand wszedł do salonki. Widok płonących świec, które nie rozpraszały panującego w wagonie ponurego półmroku, przestraszył, jak się zdawało, następcę tronu. Zatrzymał się w drzwiach i powiedział do towarzyszących mu osób:

Co panowie powiedzą na takie oświetlenie? Jak w krypcie, nieprawdaż?

Tego wieczoru burmistrz Sarajewa, efendi Fehim Cur- ćić, kazał rozlepić odezwę do ludności bośniackiej stolicy. Odezwa dawała wyraz „głęboko zakorzenionym uczu­ciom synowskiej wdzięczności, oddania, wierności i lojal­ności” mieszkańców Sarajewa wobec cesarza i członków domu cesarskiego. Kończyło ją skierowane do mieszkań­ców wezwanie, aby przyozdobili odświętnie domy, zwła­szcza przy ulicach, którymi będzie przejeżdżał przez mia­sto automobil następcy tronu, to jest: Bahnhof- i Mastaj-

bergstrasse, Appelkai, Franz-Joseph-, Rudolf-, Ferhadi- ja-, Franz-Ferdinand (Ćemaluśa)-, Gor.-Hiseta-, Konak- i Bistrikstrasse.

Przed plakatami tworzyły się zbiegowiska. Ilić i Prin- cip przeczytali uważnie odezwę i poszli do mieszkania Daniły.

Teraz przynajmniej wiemy, gdzie trzeba się ustawić

powiedział Princip.

Uzgodnili, w jakich miejscach będzie stał każdy ze spiskowców. Ilić określił stanowiska, które chciał wyzna­czyć swoim szesnastolatkom. Princip zgodził się ze wszystkim, co zdziwiło Ilicia, ponieważ obawiał się opo­zycyjnego ducha gimnazjalisty.

Ja stanę na rogu, gdzie ulica Franciszka Józefa od­chodzi od bulwaru Appla — powiedział Princip.

Ilić uśmiechnął się. Popatrzcie no! Ten gimnazjalista, chełpiący się tak bardzo swą nieromantyczną, niesenty­mentalną trzeźwością, wybrał miejsce, z którego przed pięciu laty student Zerajić strzelał do generała Varesanina

i gdzie popełnił samobójstwo.

Kiedy rozdzielimy broń? — spytał Ilić.

Jeszcze nie teraz. Tuż przed zamachem. Nie trzeba, by u kogoś z nas przypadkiem coś znaleziono.

Podczas gdy w mieszkaniu Ilicia odbywała się narada, w Schönbrunnie szeptali do siebie jak spiskowcy członko­wie gabinetu mumii. Dopiero co otrzymali program po­dróży następcy tronu i herzogin von Hohenberg. Jak z te­go programu wynikało, następca tronu chciał, by go po­witano w Bośni zgodnie z najbardziej uroczystym ceremo­niałem, a Chotkówna miała skorzystać ze wszystkich ho­norów, jakie przysługiwały jedynie monarchini. Program do tej pory trzymano w tajemnicy przed wiedeńskim dworem. To był skandal, bezprzykładny afront. Sędziwy hrabia Paar i przerażony książę Montenuovo, który nig­dy nie zgłaszał cesarzowi „rzeczy nieprzyjemnych”, czuli się zmuszeni przedłożyć program monarsze. Nie mieli chwili do stracenia, gdyż książęca para znajdowała się już w drodze, i nikt poza cesarzem nie mógł zabronić zreali­

zowania ustalonego przez Franciszka Ferdynanda progra­mu. Adiutant generalny i pierwszy wielki ochmistrz dwo­ru cesarza nie wątpili, że Franciszek Józef, dla którego przestrzeganie habsburskiego ceremoniału dworskiego by­ło rzeczą świętą, natychmiast unieważni program. Ale ce­sarz rozczarował swe wierne sługi. Potrząsnął głową i po­wiedział tylko, że nieco wcześniej niż zazwyczaj, w każ­dym razie przed powrotem następcy tronu, wyjedzie do Ischl; nie chciał widzieć Franciszka Ferdynanda, który po bośniackiej podróży miał złożyć mu w Schónbrunnie sprawozdanie z manewrów.

Program, który ustalił Franciszek Ferdynand, został zrealizowany. Herzogin von Hohenberg powitano uro­czyście na granicy bośniackiej i w kurorcie Ilidża koło Sa­rajewa, gdzie zamierzała czekać na przybycie małżonka. Ubrane na biało dziewczęta wręczyły jej kwiaty, pocący się burmistrzowie wygłosili patriotyczne przemówienia powitalne, stojąca na peronie kapela wojskowa odegrała Boże wspieraj. Cudowny sen zdawał się spełniać. Na chwilę Zofia zapomniała, że przez wiele tygodni myślała o tej podróży ze strachem i drżeniem i że niebezpieczeń­stwo jeszcze nie minęło, lecz zbliża się z godziny na go­dzinę. Na chwilę zapomniała, że podróż przez Węgry podwoiła jej strach przed wizytą w Sarajewie. Na każdej stacji, ukryta w swym przedziale, widziała przepełnione pociągi, które z Serbii i Bośni toczyły się ku granicy Mo­raw: w tych przepełnionych pociągach siedzieli Serbowie i inni południowi Słowianie, udający się do Brna, aby 28 czerwca wziąć udział w tamtejszym wielkim kongresie „Sokoła”. 28 czerwca, w ten sam dzień, który my spędzi­my w Sarajewie, myślała Zofia. Coś potwornego!

W odświętnie udekorowanym hotelu „Bośnia” w Ili- dży Franciszek Ferdynand zobaczył znów żonę. Był w dobrym humorze, podróż nie zmęczyła go, przejazd stat­kiem odświeżył, przyjęcie w Mostarze zadowoliło. Potio- rek, który oczekiwał arcyksięcia na dalmatyńskiej gra­nicznej stacji Metkovic, promieniał. Generał czuł się zu­pełnie jak gospodarz, szczęśliwy, że może dostojnemu

gościowi pokazać wzorowo prowadzone gospodarstwo. Wyraz twarzy następcy tronu był życzliwy i przyjemny, a stawał się tym życzliwszy i przyjemniejszy, im bardziej przekonywająco opowiadał Potiorek, jak w tym zdzicza­łym kraju zrobił porządek, poskromił wszystkie buntow­nicze elementy, wyjaśnił różne niejasne sprawy, tak że pa­triotyzm i lojalność ludności, o czym była mowa w wystą­pieniach burmistrzów, nie są frazesami. Ale gdy Potiorek stał na balkonie pokoju hotelowego z następcą tronu i je­go małżonką, spojrzenie generała padło na serbskie flagi powiewające na wietrze obok austriackich, węgierskich i chorwackich.

Co za głupcy! — zawołał skinąwszy na adiutanta.

Serbskie natychmiast zdjąć!

Mocno zaczerwieniony poprosił następcę tronu, żeby nie wziął za złe tego niedopatrzenia. Franciszek Ferdy­nand zaprzeczył z uśmiechem.

Tak życzliwie i pobłażliwie usposobionego następcę tronu widywał Potiorek rzadko. Złoty człowiek, myślał generał. Że dziś obdarzył łaską nie mego starego rywala, Conrada, ale mnie, jest największym tryumfem mego ży­cia.

Szef sztabu generalnego, który przybył do Ilidży jed­nocześnie z następcą tronu, nie dziwił się chłodnemu traktowaniu ze strony Franciszka Ferdynanda. Od czasu spięcia w Lipsku arcyksiążę napisał już do szefa sztabu generalnego kilka uprzejmych listów, lecz także kilka bar­dzo gniewnych, składających się z wyrzutów i nagan. To jeszcze o niczym nie świadczy, myślał Conrad. Potiorek, który dziś tak wzruszająco grzeje się w promieniach łaski arcyksięcia, nie może mnie wyprzeć. Nawet jeśli następca tronu bywa czasami wobec mnie chłodny, wie, co jestem wart i czym się różnię od Potiorka.

Następnego dnia na manewrach Franciszek Ferdy­nand był bardzo zadowolony z osiągnięć ćwiczących od­działów; uznał także, że postawa ludności cywilnej — wszystkie domy w okolicy stołecznego miasta były udeko­rowane flagami — jest „bez zarzutu”. Jakże inaczej za­

chowywała się ludność w czasie jego dalmatyńskiej po­dróży inspekcyjnej przed wielu laty: Wrogo wówczas Uspo­sobieni mieszkańcy Dubrownika ukryli się w mieszka­niach, a patriotyczne przemówienia powitalne urzędników państwowych brzmiały upiornie w wymarłym mieście.

Wydaje się, że istotnie tutaj, 4ia Południu, wiele się zmieniło na lepsze — powiedział do Potiorka po powro­cie do hotelu.

Generał, któremu pochlebiła ta pochwała, zapytał książęcą parę, czy nie zechciałaby tego popołudnia wy­brać się — poza oficjalnym programem — na małą prze­jażdżkę do Sarajewa; życie i ruch w stolicy, ukazującej cały urok Wschodu, z pewnością zainteresują dostojnych gości. Zwłaszcza herzogin znalazłaby może coś, co warte jest obejrzenia, na orientalnym bazarze, który w niedzielę, w czasie oficjalnej, uroczystej wizyty dostojnych gości, bę­dzie zamknięty.

Nie, dziękuję — broniła się Zofia — chciałabym raczej tutaj spędzić popołudnie, w tym hotelu jest tak spokojnie i cicho.

Ale Franciszek Ferdynand, ujrzawszy zwrócone na siebie proszące spojrzenie generała, powiedział po krót­kim namyśle:

Soph, myślę, że możemy zrobić małą wycieczkę. — Spojrzenia Zofii błagały: Proszę cię, nie! Proszę, proszę cię, nie! Ale arcyksiążę odwrócił się już i zawołał wesoło:

No to już! Jedziemy!

Zofia poszła do apartamentu męża, gdzie mogła wreszcie pomówić z Franciszkiem Ferdynandem w cztery oczy. Prosząco spytała:

Chcesz teraz rzeczywiście jechać do Sarajewa? Czy nie wystarczy, że pojutrze musimy tam być? Czy powin­niśmy bez potrzeby dwa razy narażać się na niebezpie­czeństwo?

Ależ Soph — uśmiechnął się — naprawdę niczego nie pojmujesz? Jeśli teraz niespodziewanie przybędziemy do Sarajewa, z pewnością nic się nie stanie, ponieważ nikt nie jest przygotowany na nasze pojawienie się. Pojutrze

wizyta oficjalna, to zupełnie co innego. No i — zaśmiał się — może będziemy mogli w ogóle oszczędzić sobie nie­dzieli, jeśli dziś złożymy w mieście zaimprowizowaną wi­zytę. Potem nikt już bowiem nie będzie mógł twierdzić, że bałem się Sarajewa. I jeśli jutro po zakończeniu manew­rów zechcemy odjechać, odwoławszy wizytę oficjalną, ni­czemu to już nie zaszkodzi.

Ach, to byłoby wspaniale — zawołała Zofia z pro­miennym spojrzeniem. — Ale obiecaj mi, że jutro na pewno wyjedziemy!

Ty zawsze chcesz zaraz uroczystej obietnicy — za­śmiał się. — No więc: jeśli się to da jakoś zrobić, wyje­dziemy jutro. To mogę ci obiecać. Tylko nie denerwuj się, Soph, wydaje się, że tutejsza ludność jest faktycznie do­broduszna.

Pół godziny później siedział z Zofią i Potiorkiem w aucie. Przechodnie pozdrawiali ich z głębokim szacun­kiem. Z dużą szybkością wjechali do miasta. Przed baza­rem automobil zatrzymał się. Franciszek Ferdynand i Zo­fia ujrzeli nagle, że są otoczeni przez gęsty tłum, który wołał: „Żivio, żivio!” Następca tronu z małżonką zwie­dzili kilka sklepów, katedrę i jakiś meczet. Potem wsiedli do auta i odjechali w szybkim tempie z powrotem do Ili- dży. Kiedy Potiorek się pożegnał, Franciszek Ferdynand poszedł do salonu Zofii i powiedział wesoło:

No widzisz, Soph, wszystko poszło dobrze, nic się nie stało.

Jej piękne oczy promieniały szczęściem.

Następnego przedpołudnia manewry dobiegły końca. Franciszek Ferdynand i Zofia spędzili popołudnie w Ili- dży, spacerowali w strzeżonym przez detektywów parku zdrojowym i powtarzali bardzo często:

Bogu dzięki, wkrótce będzie to już za nami.

Zofia przynaglała:

Jedziemy więc jeszcze dzisiaj, zaraz po pożegnal­nym obiedzie, prawda?

Odpowiadał:

Mam nadzieję, że da się to zrobić.

Obiad odbył się o godzinie siódmej w hotelu. Po obie- dzie pożegnało się wielu generałów, którzy chcieli odje­chać nocnym pociągiem. Pożegnał się także Conrad; na­stępca tronu, który w tych dniach rozmawiał z nim tylko służbowo, pokiwał mu ręką przyjaźnie i zawołał:

Może także wyjadę już dzisiaj, zobaczymy się wte­dy na dworcu.

Panowie ze świty podchwycili żywo te słowa, stwier­dzając z ulgą, że dłuższy pobyt w tym kraju jest istotnie zbyteczny, ponieważ manewry się skończyły, a dostojny pan złożył już także wizytę w stolicy.

Tak sądzicie, panowie? — spytał Franciszek Ferdy­nand.

Z całą pewnością, Wasza Cesarska Wysokość — odparł wielki ochmistrz dworu, baron Rumerskirch, któ­ry znał skryte pragnienie następcy tronu.

Oczywiście! — zawtórowała mu żywo Zofia — ju­trzejsze odwiedziny można odwołać, nie sprawi to trud­ności.

Musimy się jednak szybko zdecydować — powie­dział Franciszek Ferdynand, już zdecydowany na wyjazd.

Adiutant generała Potiorka i otaczający go oficerowie przysłuchiwali się temu niemile zaskoczeni i naradzali po cichu. Wiedzieli, że Potiorek, pijący w jednej z sąsiednich sal kawę, od miesięcy marzył o dniu, w którym powiezie następcę tronu przez odświętnie udekorowaną stolicę. Programem tego dnia zajmował się intensywniej niż pro­gramem manewrów. Jeśli następca tronu odjedzie dzisiaj, będzie to ciężki cios dla generała, który chciał przyszłemu cesarzowi położyć u stóp zmuszoną do patriotyzmu stoli­cę. Oficerowie zdecydowali się poprosić następcę tronu, by swego wiernego, gorliwego gospodarza nie pozbawiał radości.

Uniżenie przedłożyli swą prośbę. Odmalowali nastrój Potiorka; ręczyli, że nagły, wcześniejszy odjazd następcy tronu głęboko unieszczęśliwi generała; także opinia pub­liczna może uznać, że naczelnik popadł w niełaskę. Fran­ciszek Ferdynand zawahał się. Potem wydało mu się, że

dostrzegł w oczach oficerów tajemnicze błyski. Aha, po­myślał. podejrzewają mnie, przypuszczają, że chcę zwiać ze strachu.

- Dobrze, moi panowie — powiedział i przeciągnął się — jeśli uważacie, że jego ekscelencja Potiorek mógłby się obrazić, dziś oczywiście nie wyjadę. Pozostajemy przy uprzednim programie.

W tej godzinie Ilić rozdzielił broń i ęyjankali szesna­stoletnim spiskowcom. Princip, Ćabrinović i Grabeż po­stanowili odebrać broń dopiero rano. Próżny Ćabrinović kazał się po południu sfotografować. Princip poprzednie­go popołudnia widział w Sarajewie następcę tronu i przez chwilę na widok przyszłej ofiary ogarnął go paniczny strach; potem jednak opanował się nadludzkim wysił­kiem, zatrzymał chłodne, badawcze spojrzenie na pokry­tej orderami piersi arcyksięcia i pomyślał: Ta szeroka pierś jest dobrym celem.

W nocy spiskowcy siedzieli w pokoju jednego z człon­ków „Młodej Bośni”, studenta Jevticia, i pili. Nieznośne napięcie nerwowe ostatnich dni osiągnęło apogeum. Tej nocy zachowywali się jak we śnie, obojętni wobec własne­go losu. Pili jak we śnie, śmiali się jak we śnie, pożegnali się jak we śnie. W ciemnym zaułku, po północy, w dro­dze do domu, Princip zatrzymał się i powiedział:

Właściwie szkoda, że już nie będę mógł zdać matu­ry. Dopiero teraz przyszło mi to do głowy.

O szóstej rano w Wielkim Waradynie były przewod­nik duchowy i nauczyciel Franciszka Ferdynanda, biskup doktor Lanyi, opowiedział trzem osobom: matce, służące­mu i swemu gościowi, sen, który natychmiast po przebu­dzeniu przeniósł na papier. Zapisał, co następuje:

28 czerwca 1914 roku, o wpół do czwartej rano, zbu­dziłem się ze straszliwego snu. Śniło mi się, że poranną godziną podszedłem do biurka, aby przejrzeć pocztę, któ­ra nadeszła. Na samym wierzchu leżał list z czarnymi ob­wódkami, czarną pieczęcią i herbem arcyksięcia. Od razu rozpoznałem jego pismo. Otworzyłem kopertę i ujrzałem w nagłówku papieru listowego utrzymany w błękitnym

tonie, jak na widokówkach, obrazek, który przedstawiał akąś ulicę i jakąś wąską uliczkę. Ich Wysokości siedziały w automobilu; naprzeciwko nich generał, obok szofera ja­kiś oficer. Po obu stronach ulicy tłumy ludzi. Dwaj mło­dzi chłopcy wyskakują z ciżby i strzelają do ich Wyso­kości. Tekst listu jest dosłownie taki, jaki zobaczyłem we śnie: «Wasza Ekscelencjo! Drogi doktorze Lanyi! Niniej­szym informuję księdza biskupa, że dziś wraz z moją żo­ną padnę ofiarą skrytobójczego mordu. Polecamy się po­bożnym modlitwom księdza biskupa oraz świętej ofierze mszy i prosimy, aby tak jak dotąd pozostał ksiądz biskup nadal oddany w swej miłości i wierności naszym biednym dzieciom. Pozdrawiam księdza biskupa jak najserdeczniej. Arcyksiążę Franciszek. Sarajewo, 28 czerwca 1914 roku,

o wpół do czwartej rano». Drżąc, cały we łzach wysko­czyłem z łóżka i spojrzałem na zegar: wskazywał wpół do czwartej. Pospieszyłem natychmiast do biurka i zapisa­łem, co we śnie przeczytałem i zobaczyłem. Przy zapisy­waniu zachowałem nawet kształt niektórych liter, tak jak napisał je arcyksiążę. Mój służący wszedł tego samego ranka trzy kwadranse na szóstą do gabinetu, ujrzał, jak siedzę blady i odmawiam różaniec. Spytał, czy nie jestem chory. Powiedziałem: Proszę zbudzić natychmiast moją matkę i mego gościa, chcę zaraz odprawić mszę za Ich Wysokości, ponieważ miałem straszliwy sen. Potem po­szedłem z nimi do domowej kaplicy”.

28 CZERWCA

28 czerwca, „Vidovdan”, zaczął się wesołym rozgwarem na stacjach kolejowych w okolicach Sarajewa. Uroczysty dzień przyciągał do pięknej stolicy kraju wielu ludzi. Ser­bowie i wszyscy, którzy czuli z nimi duchową wspólnotę, jechali pierwszymi porannymi pociągami do Sarajewa, aby obchodzić uroczyście największe święto narodowe, rocznicę bitwy na Kosowym Polu. Pobożni katolicy nato­

miast udawali się do stolicy, aby zobaczyć następcę tro­nu, protektora Kościoła katolickiego w kraju zamieszka­nym przez niewiernych. Także niejeden muzułmanin ciąg­nął do stolicy, która mimo nowych, zabudowanych bez polotu ulic usiłowała zachować czystość orientalnego sty­lu. Muzułmanie też chcieli zobaczyć następcę tronu; w tym uroczystym dniu Sarajewo nie miało należeć do Ser­bów.

Stacje kolejowe patrolowali żandarmi Potiorka i tajna policja. Po mieście krążyło niewielu szpicli; większość mogła odpoczywać aż do świtu ciężkiego dnia. Teraz tyl­ko pojedynczy cywile, którzy swój szpiclowski zaWód mieli wypisany na twarzy, spacerowali po głównych uli­cach,

Gdy Daniło Ilić wyciągnął pudło z bronią spod łóżka, słońce jeszcze nie wzeszło. Matka spała. Princip, nocujący za przepierzeniem obok kuchni, już się obudził, spał tej nocy równie mało jak Ilić. Daniło szykował się ostrożnie, bo matka miała lekki sen, on zaś chciał nie zauważony zniknąć razem z Principem. Jest czymś bolesnym opuścić dom bez pożegnania, a Ilić uważał za rzecz pewną, że już nigdy nie zobaczy matki. Była jedynym człowiekiem, któ­rego kiedykolwiek kochał. Jednakże nie spojrzał na śpią­cą matkę, nie przemógł się; czy nie było wystarczająco straszne, że słyszał jej oddech po raz ostatni? Drżały mu ręce. Drżącymi rękami ujął pudło i rozkazał sobie: Nie drżyj! Gdyby pudło z bombami wypadło mi z rąk... No i Princip nie może zobaczyć, że drżę.

Poszedł za przepierzenie i skinął na Principa. Gimnaz­jalista wstał spokojnie, wydawało się, że nie odgrywa spo­kojnego, ale jest naprawdę spokojny. Ilić zazdrościł mu tego spokoju i zimnej krwi. Wyszli. Cicho zamknęli za sobą drzwi. Ranek był wspaniały, bladoniebieskie niebo bez chmur. Obaj spiskowcy ruszyli szybko pustymi je­szcze ulicami. Ilić ukrył pudło z bronią pod płaszczem, który przerzucił przez rękę. Stawiał duże kroki, szeptał:

Szybko, żeby nas nikt nie zobaczył!

Zapukali cicho do cukierni Ylajnicia. Wtajemniczony

we wszystko, oczekujący spiskowców cukiernik wpuścił ich i zamknął drzwi.

Idź się jeszcze przespać, my już otworzymy pozo­stałym — powiedział Ilić.

Zaspany cukiernik kiwnął głową i poczłapał do sypial­ni.

Posilcie się ciastkami — zawołał do nich już zza drzwi — później przyniosę wam kawy.

Ilić i Princip jedli mało, ciastka im nie smakowały. Nie rozmawiali też, siedzieli w milczeniu, w milczeniu przyglądali się tortom i ciastkom, tacom z pieczywem migdałowym, piętrzącym się tabliczkom czekolady. Pach­niało syropem i pieluchami, choć w domu nie było nie­mowlęcia. Ilić poczuł mdłości. Chętnie wyszedłby na uli­cę, tęsknił za świeżym powietrzem promiennego letniego poranka, ale pozostał na miejscu. Po godzinie przyszedł Cabrinović, pożarł kilka ciastek i parę kawałków tortu, a żując gadał:

Wybiegłem tak jak jestem, bez śniadania, moi je­szcze śpią.

Gdy się nasycił, zaczął znów paplać, opowiadał, że wczoraj kazał się sfotografować dla potomności, w czar­nym garniturze i białym krawacie. Odbierze zdjęcia przed zamachem, fotograf obiecał, że koło dziewiątej będą go­towe.

Zamilcz wreszcie — ofuknął go Princip.

Obrażony drukarz postanowił nie zwracać więcej na

niego uwagi; przedtem jednak nie mógł sobie odmówić tego, by nie oznajmić patetycznie:

Wkrótce zamilkniemy wszyscy, na wieczne czasy.

Trifko Grabeż przybył pierwszym porannym pocią­giem. Był bardzo blady. Nie jadł śniadania, nie mógł jeść. Princip otworzył pudło i rozdzielił bomby i pistolety.

Truciznę już macie — powiedział — nie zapomnij­cie zażyć jej na czas. I to błyskawicznie, w przeciwnym razie ją odbiorą.

Rozmieścili broń po kieszeniach. Wszedł cukiernik, uśmiechając się podał wszystkim rękę i powiedział:

Zaraz będzie kawa, potem jednak musicie szybko zniknąć:

Kilka minut później przyniósł kawę, wszyscy pili, cu­kiernik również, wszyscy milczeli, wszystkim drżały ręce, nawet Principowi, który zawsze zachowywał zimną krew. Ćabrinović odezwał się:

Wyobrażam sobie, że jemy śniadanie przed wy­cieczką na wieś. Siedzimy w cukierni, zaraz zjawią się na­sze dziewczęta, wtedy pójdziemy, w promieniach słońca, do lasu, każdy pod rękę ze swą dziewczyną. — Nikt nie zwracał na niego uwagi. — I mogę się założyć — paplał dalej — że ja pierwszy pocałuję dziewczynę w rękę. I pierwszy cisnę bombę. Kto się chce założyć? Zakładam się o dziesięć koron. Kto zginie, nie musi płacić, nawet jeśli przegra zakład. Zgoda?

Idziemy — oświadczył Princip wstając. Podał cu­kiernikowi rękę:

Dziękuję za poczęstunek. Kawa była znakomita.

Przy drzwiach powiedział cicho:

Nie możemy wyjść wszyscy jednocześnie. W odstę­pach. Każdy idzie sam i spaceruje sam do wpół do dzie­siątej. O wpół do dziesiątej, albo nieco później, w zależ­ności od tego, kiedy zacznie się tworzyć szpaler, każdy zajmuje swoje miejsce. O dziesiątej przyjeżdża arcyksiążę. Kto ma niekorzystne miejsce, nie można tego przecież przewidzieć, nie robi w ogóle nic, to podstawowa sprawa. Tylko kto ma dogodne miejsce, może strzelać albo rzucić bombę. Tylko kto jest absolutnie pewien, że nie spudłuje. Kto wyceluje źle, zepsuje wszystko.

Wyszedł. Kilka minut później zrobili to inni. Cukier­nik sprzątnął filiżanki, wytarł stół i otworzył na oścież drzwi. Odświętnie wypucowani ludzie zaczęli pojawiać się na ulicach. Miasto budziło się.

Hotel „Bośnia” w kurorcie Ilidża był już o tej godzi­nie pełen ożywionego ruchu. Jeden pokój zamieniono na kaplicę. Wielki ochmistrz dworu zameldował następcy tronu, że ksiądz czeka. Franciszek Ferdynand wstąpił po Zofię, pocałowali się, przeżegnali wzajemnie i pod rękę,

na czele orszaku oficerów, poszli do kaplicy. Kapłan cele­brował mszę. Zatopiony w modlitwie, klęczał Franciszek Ferdynand wraz z Zofią przed ołtarzem. Po mszy zwrócił się do żony:

Dziwne, Soph, zupełnie nie mogłem się dziś skupić przy modlitwie. To nie zdarzyło mi się jeszcze nigdy. — Uśmiechnął się: — Dziś jest przecież rocznica.

Zofia powiedziała:

Wiem, Franzi. Ja także zaraz po przebudzeniu po­myślałam o tym, że dziś jest 28 czerwca.

Przytaknął:

Tak. Czternaście lat temu! Takiego dnia nie zapo­mina się nigdy.

Zofia wtrąciła:

Oby tylko dzisiejszy dzień minął szczęśliwie... 28 czerwca 1900 roku nie unieszczęśliwił nas. Mnie nie.

Mnie także nie — rzucił szybko Franciszek Ferdy­nand. — Ale że akurat teraz muszę myśleć o tym, jak Gołuchowski nikczemnie akcentując odczytał akt renun- cjacji, wiesz, to miejsce: „Rezygnuje na dziś i po wsze czasy”; ach! jakże pławił się w rozkoszy właśnie w tym miejscu! Najchętniej byłbym go spoliczkował!

Zofia pogładziła go po ręce:

Nie myśl już o tym, Franzi! Wszystko przecież sta­ło się piękne. Nie żałujemy tego.

Nie, Bóg świadkiem, nie żałuję tego.

Dziękuję ci, Franzi, milo, że to mówisz. I nie myśl już teraz więcej o renuncjacji i o Gołuchowskim. Dziś czeka nas przecież coś pięknego: jedziemy do domu, do dzieci. We wtorek Maksi składa ustny egzamin, musimy się temu przysłuchać.

Tak, również się na tó cieszę, Soph. Pisemny zdał przecież znakomicie, więc chyba także przy ustnym nie zawiedzie.

Na pisemnym dano mu piękny temat, nieprawdaż? „Ogród różany w Konopiszcie”. Chciał pewnie wszystko opisać. Z pewnością zrobił to bardzo ładnie.

Przeciągnęła ręką po czole; ten ruch ręki zdradził tak

1

wiele trwogi i nerwowości, że Franciszek Ferdynand spo­strzegł, iż tą pogodną rozmową Zofia pragnie jedynie pokryć prawdziwy nastrój.

Słuchaj. Soph, jesteś bardzo zdenerwowana. Po­mysł. to przecież nonsens. Potiorek wyraźnie zapewnia, że. nie istnieje żadne niebezpieczeństwo. A przedwczoraj... widziałaś, znaleźliśmy się w największym tłoku, naokoło nie było żadnej ochrony i nic się nie stało. Oklaskiwano nas z prawdziwym zachwytem. O dwunastej wszystko bę­dzie za nami i pojedziemy do domu.

Uczepiła się jego ramienia:

Tak, boję się... już od miesięcy... wiesz przecież... tak się boję.

Ale to na nic się nie przyda — powiedział nie wpadając w jej ton — musisz się kiedyś od tego uwolnić, dlatego jest o wiele rozsądniej powiedzieć sobie, że się nie boisz, i pomyśleć, że nic nie może się stać. Zdajmy się na Boga! A poza tym naprawdę trudno przecież przyjąć, że Potiorek ciągnąłby nas do Sarajewa, gdyby miał jakieś podejrzenie.

Przytaknęła smutno:

Masz rację, Franzi. Ale proszę cię o jedno: Chodź jeszcze raz ze mną do kaplicy. W czasie porannej mszy byłeś roztargniony przy modlitwie, teraz pomodlmy się zupełnie sami. To mnie uspokoi. To mi doda pewności.

Poszli jeszcze raz do kaplicy i długo trwali w niemej modlitwie. Franciszek Ferdynand zapomniał o wszystkim, zatopiony w kontemplacji stojącego na ołtarzu obrazu Świętej Dziewicy. Wyczuł ręką amulet noszony pod ko­szulą; był to medalik z Matką Boską, który arcyksiążę uważał za swój talizman. Zofia poruszała bezgłośnie wa­rgami. Ach, gdybyśmy mogli tak klęczeć i modlić się do samego odjazdu! myślała. Jakże chętnie zniosłabym rany na kolanach powstałe od klęczenia, jakże słodki byłby ból takich ran! Pomóż, Święta Dziewico, pomóż, słodki Jezu, chroń nas, Boże wszechmogący, bądź nam łaskaw w dzi­siejszym dniu!

Nad brzegiem Miljaćki, po bulwarze Appla, spacero­

wali spiskowcy. Przechodzili obok siebie jak obcy, którzy nigdy się nie widzieli, ostrzegali się nawzajem oczyma, jeśli pojawiał się detektyw. Princip sprawdził: byli wszys­cy, także szesnastolatki, te dzieciuchy llicia. Nie wiedział, czy powinien się z tego cieszyć, czy się o to złościć. Do­strzegł także studenta Mehmedbaśicia, mahometanina, którego zwerbowała „Czarna ręka”. Muzułmanin w spo­sób nić rzucający się w oczy zbliżył się do Principa i szep­nął:

Zajmuję stanowisko w pobliżu mostu Latyńskie-

g°.

Masz broń? — spytał szeptem Princip.

Tak — odparł cicho Mehmedbaśić.

Potem oddalił się. Princip pomyślał: Gdzie kucharek sześć... Ale może to dobrze, że także mahometanin jest wśród nas. W przypadku gdy rzecz się nie powiedzie i wszystkich nas wyłapią, zobaczą przynajmniej, że są także muzułmanie, którzy życzą Austrii unicestwienia.

Z naprzeciwka. nadchodził Cabrinovic. Chociaż dru­karz postanowił w cukierni nie rozmawiać więcej z Princi- pem, miał taką minę, jakby się chciał do gimnazjalisty przyłączyć. Princip odwrócił się porywczo; szedł dalej i wypatrywał, czy nie znajdzie jakiegoś bezpiecznego towa­rzysza, z którym mógłby spędzić ostatnią godzinę; ko­nieczny był towarzysz pozostający poza wszelkimi podej­rzeniami detektywów. Kilka minut później Princip znalazł takiego kompana. Pojawił się kolega szkolny, syn proku­ratora Svary; Princip przywitał go uprzejmie:

Ty też chcesz zobaczyć przejazd następcy tronu? Tak? Jeszcze jest dużo czasu, ma przybyć koło dziesiątej, tak jest w gazecie.

Oczywiście, Gavro. Chodź, poszukamy, dobrego miejsca — powiedział syn prokuratora — zdobędziemy je bez trudności, mam protekcję.

Przy boku prokuratorskiego syna, którego znali wszyscy policjanci i detektywi, Princip nie obawiał się ża­dnego nagabywania. Widział, jak jeden z detektywów za­trzymał drukarza. Cabrinovic wylegitymował się z uśmie-

chem. potem poszedł dalej. Princip odetchnął; obawiał się. że drukarz zachowa się niezręcznie.

Za dziesięć dziesiąta młody Svara powiedział:

No, czas już znaleźć miejsce. Arcyksiążę jedzie wprawdzie najpierw do koszar Philippovicia i dopiero stamtąd do ratusza, ale tuż przed dziesiątą może już...

Princip nie usłyszał ostatnich słów: ze wszystkich for­tów rozległ się grzmot dział. Zelektryzowany Svara po­biegł ku szpalerowi, aby się doń włączyć. Princip pospie­szył do mostu Latyńskiego, przy którym chciał oczekiwać na arcyksięcia. Włączył się do szpaleru, obmacał w kie­szeniach bombę, pistolet, truciznę. Pomyślał: będzie prze­jeżdżał obok kilku z naszych, nim przyjedzie do mnie. Właściwie obok kogo? Gdzie stoi Ćabrinović i gdzie Ilić? Już tego nie wiem. A gdzie Trifko? Myśli mi się plączą, nie wolno mi się tak denerwować. Potrzebuję pewnego oka i pewnej ręki. Nie mogę się troszczyć o innych. Nie rzucę bomby, będę strzelał. Będę celował w szeroką pierś. Spróbuję trafić w serce.

Na bulwarze porządek utrzymywał rzadki kordon po­licji. Działa grzmiały bez przerwy. Naprzeciw budynku banku austro-węgierskiego, przed mostem Cumurija, stał student Mehmedbaśić. Most Cumurija był pierwszym z trzech mostów przy bulwarze Appla, którym następca tronu musiał jechać do ratusza. W pobliżu mahometanina stał Ćubrilović, naprzeciwko Daniło Ilić, kilka kroków dalej Ćabrinović. Byli pierwszymi, obok których następca tronu musiał przejeżdżać. Byli pierwszymi, którzy z nie­wielkiej odległości, od strony liceum żeńskiego, usłyszeli okrzyki „Żivio”, zapowiadające zbliżanie się arcyksięcia.

W liceum żeńskim wszystkie okna były szczelnie wy­pełnione. Dźwięcznie brzmiały głosy młodych dziewcząt. Generał Potiorek nie zabronił ludności otwierania okien, chciał pokazać następcy tronu, że od strony mieszkańców miasta nie ma się czego obawiać. Ze średnią szybkością jechały w stronę mostu Cumurija oczekiwane przez tłum pojazdy. W pierwszym aucie siedział komisarz rządu obok burmistrza Sarajewa. W drugim Franciszek Ferdy­

nand obok Zofii, naprzeciwko książęcej pary Potiorek, obok szofera hrabia Harrach, właściciel auta. W trzech samochodach jadących za autem następcy tronu znajdo­wali się adiutanci i kilku oficerów. Szóste auto, jako re­zerwowe, było puste. Franciszek Ferdynand uśmiechał się z wysiłkiem i słuchał jednym uchem Potiorka, który żywo gestykulując pokazywał najciekawsze budowle. Także Zo­fia uśmiechała się z wysiłkiem. Przed wyjazdem Franci­szek Ferdynand wysłał do dzieci telegram, że cieszy się na spotkanie z nimi. Wsiadając do samochodu Zofia szybko się przeżegnała. Potem przybrała uprzejmie uśmiechniętą minę, którą, jak sądziła, monarchini winna była ludowi. Uprzejmy uśmiech przychodził jej z trudem. Nie w tryumfie bowiem jechała przez stolicę Bośni, ale w trwo­dze i przerażeniu; nikt jednak nie mógł tego zauważyć, nawet on, ukochany mąż, który wbrew woli cesarza i na przekór prawu dynastycznemu Habsburgów kazał jej, by usiadła po jego prawicy i odbierała hołdy należne tylko władczyni. Uśmiechała się dzielnie, ale w jej oczach widać było strach. Student Mehmedbaśić, mahometanin, do­strzegł strach w jej oczach i nie strzelił, zarozumiały Ću- brilović w momencie zbliżania się samochodu stracił opa­nowanie i nie strzelił, kandydat na nauczyciela Daniło Bić obejmował w kieszeni pistolet i drżał, zrobiło mu się cie­mno przed oczami, niewyraźnie widział powiewające zie­lone pióra dwóch generalskich kapeluszy: Potiorka i na­stępcy tronu, widział kobietę w białej sukni, z rozpiętą białą przeciwsłoneczną parasolką w ręce. Nie mogę! po­myślał. Nie mogę! Za sekundę przejadą, a ja nie mogę strzelić. W następnej sekundzie samochody już go minęły.

Kilka kroków dalej, koło mostu Ćumurija, stał dru­karz Ćabrinović. Postanowił, że przy tym moście arcy- książę musi umrzeć. Postanowił wyjąć z kieszeni bombę i jak jabłko rzucić na arcyksięcia. To całkiem proste, po­myślał. Nie Princip i nie Grabeź, ale ja to zrobię, ja, któ­rego tak mało cenili, zarozumialcy, ja to zrobię. Teraz — no chodź, jabłuszko!

Gdy pierwsze auto z burmistrzem i komisarzem rządu

przejeżdżało obok niego, wyciągnął bombę z kieszeni. Wszyscy stojący wokół mogliby zobaczyć, wszyscy detek­tywi i policjanci mogliby zobaczyć, jak trzyma w ręce bombę niczym jabłko, ale nikt nie patrzył na niego, wszyscy wlepiali oczy w nadjeżdżających, witając z wiel­kim szacunkiem następcę tronu i damę obok niego; wszyscy wołali: „Zivio!”

Cabrinovic podniósł rękę i cisnął bombę w kierunku auta.

Franciszek Ferdynand i Zofia zobaczyli nadlatujący mały czarny przedmiot. Mały czarny przedmiot przeleciał Zofii koło szyi, którą lekko musnął. Franciszek Ferdy­nand szybkim ruchem ręki odrzucił mały czarny przed­miot; pocisk potoczył się po opuszczonym dachu samo­chodu i spadł na ziemię. Szofer dodał gazu, auto skoczyło do przodu. W następnej chwili kilka metrów za pojazdem następcy tronu, pod kołami trzeciego auta nastąpiła eks­plozja.

Kto nie widział, jak leciała bomba, mógł w pierwszej chwili sądzić, że pękła dętka w kole. Adiutant generała Potiorka, pułkownik von Merizzi, leżał krwawiąc w tra­fionym przez bombę aucie. Cabrinovic, bez przeszkód ze strony zdrętwiałych z przerażenia widzów, przeskoczył ni­ski, żółty, lśniący w słonecznym blasku mur bulwaru, po­biegł do rzeki, zażył truciznę, zwymiotował ją od razu, ły­knął wody, którą zaczerpnął pełną garścią. Minutę póź­niej spadł na niego grad ciosów i uderzeń kolbami. Do­padli go policjanci i cywile, którzy za nim skoczyli.

Auto następcy tronu zatrzymało się. Hrabia Harrach pobiegł do samochodu, przy którym nastąpiła eksplozja, i dowiedział się, że pułkownik von Merizzi jest ciężko ran­ny. Dysząc zameldował następcy tronu:

Wasza Cesarska Wysokość, pułkownik Merizzi zo­stał trafiony, to była bomba, musimy szybko jechać dalej, jest chyba niebezpieczne zatrzymywać się tutaj dłużej.

Usiadł koło szofera i krzyknął:

Do ratusza! Jak szybko pan może!

Czy musimy jechać do ratusza? — spytała Zofia.

k

Wykrzywiona strachem twarz Zofii była biała jak jej bia­ła suknia.

Będziemy tam za dwie minuty, Wasza Wysokość — zapewnił Potiorek skruszony.

Jeśli dopisze nam szczęście! — zauważył Franci­szek Ferdynand szyderczo. — Na pańskich zapewnie­niach można przecież polegać!

Wasza Cesarska Wysokość, to doprawdy straszne, ale... — wyjąkał Potiorek — będziemy tam za minutę.

Wraz z odpychanymi przez kordon policyjny ludźmi, którzy próbowali dostać się do mostu Ćumurija, biegli także Princip i Grabeż. Szesnastoletni Popović, jeden z „dzieciuchów”, dostrzegł ich i szepnął:

To był Ćabrinović. Zlinczują go! Zatłuką na śmierć!

Grabeż chciał pozostać z Principem, ale ten odłączył się i dał mu do zrozumienia, żeby się o niego nie tro­szczył. Princip obejmował w kieszeni pistolet i myślał: Jeśli Ćabrinović nie zażył trucizny, muszę go zastrzelić! Muszę do niego dotrzeć i go zastrzelić, w przeciwnym ra­zie zdradzi nas wszystkich! Dysząc zbliżał się do mostu Ćumurija. Słyszał krzyki:

Tam go wloką!

Zatłuką go na śmierć!

Słusznie, taka bestia!

Niech pan patrzy, jak go obrobili!

Princip dostrzegł Ćabrinovicia; wciąż jeszcze ciosy i uderzenia kolb spadały jak grad na korpus i głowę skute­go już drukarza, ubranie, mokre i zakrwawione, wisiało na nim w strzępach, podarta koszula robiła się coraz bar­dziej czerwona. Ćabrinović coś krzyczał! Ale co? Princip nie mógł zrozumieć ani słowa, nie mógł też zbliżyć się do wklinowanego między oprawców towarzysza. Przybył za późno. Skutego drukarza policjanci odciągnęli wnet z po­la widzenia.

Rzucając wściekłe spojrzenia, następca tronu wchodził po zewnętrznych schodach prowadzących do westybulu ratusza. Biała jak jej biała suknia, szła Zofia przy jego

boku. Burmistrz, dwaj wiceburmistrzowie, członkowie ra­dy miejskiej skłonili się głęboko. Zdrętwiały ze strachu burmistrz szykował się, by wygłosić powitalną mowę. Na­stępca tronu spojrzał na niego wściekły, oburzony, spoj­rzał równie wściekle i z oburzeniem na generała Potiorka

i zrobił pół zwrotu, jakby chciał iść dalej — ale dokąd? Burmistrz myślał: Co robić? Czy mam wygłaszać mowę? Muszę przecież wygłosić mowę! Ale po tym wypadku nie mogę przecież wygłosić mowy! Moje przemówienie zosta­nie odebrane jak krwawe szyderstwo! Kto mi pomoże? Czy nikt nie zechce mi pomóc? Wtedy wydało mu się, że Potiorek — prawie niedostrzegalnie — skinął głową. Bur­mistrz zaczął drżącym głosem:

Wasza Cesarska Wysokość!

Franciszek Ferdynand zwrócił się ku niemu, otworzył usta, jakby do krzyku i... krzyknął. Wszyscy z przeraże­niem usłyszeli, jak krzyczy:

Panie burmistrzu! Przybywam do Sarajewa jako przedstawiciel cesarza i zostaję obrzucony bombami! To oburzające!

Zofia szarpnęła go za rękaw, pogłaskała po ręce i szepnęła:

Proszę cię, Franzi, nie krzycz!

Franciszek Ferdynand wlepił w nią oczy. Jego ciało wyprężyło się. Gniewnie, ale cichszym już głosem powie­dział:

Tak, teraz może pan mówić.

Burmistrz wygłosił mowę powitalną. Zacinając się, od­dychając ciężko wypowiadał zdania, których całymi ty­godniami uczył się na pamięć. Każde słowo tej mowy brzmiało jak złośliwa kpina i szyderstwo. Chętnie skrócił­by wystąpienie, ale bał się, że przy najmniejszym odchyle­niu od przygotowanego tekstu straci wątek i utknie w środku zdania. Wreszcie zbliżył się do końca przemówie­nia. Zacinając się, oddychając ciężko mówił:

Cała ludność stolicy kraju, Sarajewa, jest upojona szczęściem i wita najdostojniejszą wizytę Waszych Wyso­kości z najwyższym zachwytem, z najserdeczniejszym

pozdrowieniem i w najgłębszym przekonaniu, że pobyt Waszych Wysokości w naszym ukochanym mieście Sara­jewie zwiększy jeszcze łaskawą przychylność dla naszego postępu i dla naszego dobra, a nas zobowiąże do jeszcze głębszej wdzięczności i lojalności, która nasze wdzięczne serca powinna niezmiennie wypełniać i ustawicznie wzra­stać.

Gdy burmistrz skończył, wielki ochmistrz dworu, ba­ron Rumerskirch, chciał wręczyć następcy tronu manu­skrypt odpowiedzi, zawahał się jednak w ostatniej chwili, ponieważ dopiero teraz spostrzegł, że papier pokryty jest plamami krwi; wielki ochmistrz dworu jechał w aucie, które trafiła bomba, obok zranionego pułkownika von Merizziego. Rumerskirch chciał szybko oczyścić rękopis z krwawych plam swoją chusteczką do nosa. Franciszek Ferdynand wyrwał mu go jednak i zawołał:

Niech pan zostawi! Panowie powinni zobaczyć, że krew już popłynęła!

Potem odczytał swoją mowę. Łaskawe zapewnienia je­go przychylności, nieustannego starania o dobro ludności Sarajewa i najcieplejsze podziękowania za serdeczne po­witanie wyrzucał z siebie z taką wściekłością, że treść i forma wystąpienia tworzyły jaskrawy kontrast.

Po przemówieniu nastała przykra cisza. Burmistrz po­kornym ruchem ręki zaprosił następcę tronu do zwiedze­nia ratusza. W milczeniu, dużym, kołyszącym się krokiem wszedł Franciszek Ferdynand za drepczącym przed nim burmistrzem do wspaniałej, nakrytej potężną kopułą sali. Ubrana na biało mała dziewczynka wręczyła Zofii bukiet kwiatów. Księżna podziękowała, pochyliła się nad dziec­kiem i pogłaskała je po głowie. Deputacja mahometań- skich kobiet poprosiła Zofię, aby udała się na pierwsze piętro i zwiedziła tam małą wystawę, którą urządziło sto­warzyszenie kobiet dla uczczenia dostojnej wizyty. Zofia z ociąganiem pozwoliła się zaprowadzić do pomieszczeń wystawowych. Nie miała żadnej możliwości, by porozma­wiać z Franciszkiem Ferdynandem w cztery oczy. Chciała go prosić, zaklinać, by opuścili ratusz dopiero po całko­

witym opróżnieniu ulic. Nie chciała ustąpić, nie chciała... Moja wola jest tu bez znaczenia, myślała zrozpaczona, kiedy zmuszając się do uśmiechu siedziała w kręgu ko­biet. nie mogę nic uczynić, nie usłucha mnie, będzie chciał przejechać wzdłuż szpaleru, zbyt wielka jest jego obawa przed zarzutem tchórzostwa, nie pozwoli mi się powstrzy­mać. Pomóż, Święta Dziewico, pomóż mi jeszcze tylko ten jeden raz!

Poczuła nieprzyjemne pieczenie na szyi.

Co tu mam? Czy pani coś widzi? — spytała damy dworu.

Nie dało się dostrzec żadnego śladu zranienia. Ale skóra, którą musnął pocisk, nie przestawała piec.

Żeby tylko teraz już nic się nie zdarzyło — powie­działa Zofia, wróciwszy do Franciszka Ferdynanda.

Stał z Potiorkiem i kilkoma oficerami przy oknie; w pełnym szacunku oddaleniu trzymali się w głębi ojcowie miasta.

No więc, co teraz robimy? — spytał następca tro­nu, gdy Zofia podeszła do grupy. — Znowu nas przecież obrzucą bombami, a gdy się już mnie zgładzi, mordercę zamknie się na parę lat, w wyniku zaś politycznej inter­wencji puści wolno, podobnie jak to się stało z zabójcą hrabiego Potockiego.

Wasza Cesarska Wysokość! — powiedział hrabia Harrach przerażony.

Ależ tak! Ależ oczywiście! — zawołał Franciszek Ferdynand, znów wpadając w gniew. — Niech pan zwró­ci uwagę, że u nas takiego łobuza odznacza się jeszcze Krzyżem Zasługi!

Zofia stanęła obok następcy tronu. Pułkownik Bar- dolff zameldował, że ciężko ranny pułkownik von Meriz- zi został przetransportowany do szpitala garnizonowego.

A więc co się teraz robi, abyśmy bezpiecznie opuś­cili miasto? — spytała Zofia, na wpół zwracając się do Potiorka.

Naradzamy się właśnie, Wasza Wysokość — od­powiedział Potiorek. — Mam nadzieję, że nie istnieje już

żadne niebezpieczeństwo; zapewne nie ma już drugiego łotra, który by zamierzył taką zbrodnię, tamten zaś jest pod kluczem. Ale w przypadku gdyby Ich Wysokości pragnęły ze względów bezpieczeństwa raczej zrezygnować z dalszego zwiedzania, byłoby może najlepiej, jadąc z du­żą szybkością, wrócić do Ilidży.

Dlaczego do Ilidży, a nie prosto na kolej? pomyślał Franciszek Ferdynand. Ale nie chciał tego wypowiedzieć, aby nie uchodzić za tchórza.

Również Zofia pomyślała: Dlaczego do Ilidży, a nie prosto na kolej? Ale i ona nie chciała tego wypowiedzieć; bała się gniewu Franciszka Ferdynanda.

Wielki ochmistrz dworu, baron Rumerskirch, zapytał cicho generała Potiorka, odłączywszy się z nim od grupy:

Czy nie można opróżnić ulic, żeby auto bezpiecz­nie przejechało?

Generał, rozgniewany i obrażony, odpowiedział pyta­niem:

Sądzi pan, że miasto składa się z samych morder­ców? Ponieważ jeden przeklęty zbrodniarz próbował do­konać zamachu, należy podejrzewać całe miasto i cały kraj? To byłby skandal na miarę europejską!

Jak pan uważa, ekscelencjo. Z tym ewentualnym skandalem chętnie byśmy się pogodzili, gdyby się nic nie stało. Ale jeśli pan uważa tę ostrożność za absolutnie nie­potrzebną... miałbym jeszcze inną propozycję. Niech pan sprowadzi wojsko i każe obstawić całą drogę!

Ale po co? — zaperzył się Potiorek. — Poza tym jest to technicznie niemożliwe. Dziś w mieście nie mamy żadnego wojska. Ludzie nie wrócili jeszcze z manewrów do koszar. Wyobraża pan sobie, jak długo by to potrwa­ło, zanimby przyszli? A do tego... żołnierze w zabłoco­nych, zabrudzonych na manewrach mundurach mieliby tworzyć szpaler? Co powiedziałby Jego Cesarska Wyso­kość na taką paradę?!

Nic się nie da zrobić! Ten człowiek chce pozostać w łaskach u wiedeńskiej dworskiej kliki, dlatego nie pozwoli wojsku utworzyć tutaj szpaleru przed nierówną urodzę-

niem żóną następcy tronu i dlatego musimy wszyscy na­razić się na niebezpieczeństwo drugiego zamachu, pomyś­lał Rumerskirch zrezygnowany i wrócił przygnębiony do naradzającej się jeszcze książęcej pary.

W każdym razie muszę zaraz odwiedzić w szpitalu pułkownika Merizziego — powiedział Franciszek Ferdy­nand do Zofii, która, przezwyciężając wszystkie opory, prosiła go, by wraz z nią udał się prosto na dworzec. — Jestem mu to winien, musisz zrozumieć. Ale ty nie poje- dziesz ze mną.

Chcę być przy tobie, bezwarunkowo, nie puszczę cię samego ani na krok — powiedziała Zofia.

Franciszek Ferdynand uśmiechnął się i dotknął czule jej ręki.

Jak pan myśli, ekscelencjo — spytał Potiorka — czy możemy zaryzykować i wstąpić do szpitala garnizo­nowego?

Potiorek spurpurowiał..

Wasza Cesarska Wysokość, pozwolę sobie zapro­ponować, żebyśmy pojechali prosto bulwarem Appla do szpitala garnizonowego. Jeśli przewidywany przejazd przez śródmieście nie dojdzie do skutku, będzie to tylko sprawiedliwą karą dla miasta.

Ale gwarantować już pan teraz nie chce, prawda?

Potiorek spuścił głowę.

Pułkownik Bardolff i baron Rumerskirch wyszli przed ratusz, aby wydać odpowiednie dyspozycje. Para książę­ca, Potiorek i inni oficerowie ruszyli za nimi. Przed ratu­szem Franciszek Ferdynand zatrzymał się na najwyższym stopniu schodów, popatrzył na rozświetlony słonecznym blaskiem, ciągnący się w dal bulwar, na otaczające ratusz tłumy i powiedział z woskowobladą twarzą:

Mam wrażenie, że dostaniemy dziś jeszcze parę kuleczek.

Rumerskirch, który słyszał te ostatnie słowa, zebrał całą odwagę i powiedział cicho:

Wasza Cesarska Wysokość, myślę, że byłoby lepiej najpierw opróżnić ulice i dopiero potem jechać.

Franciszek Ferdynand patrzył drętwo przed siebie. Wydawało się, że nie słyszy ostrzeżenia. Twarz Zofii, bia­ła jak jej biała suknia, była wykrzywiona strachem. Pró­bowała się uśmiechać. Oczekujący tłum patrzył na dużą, woskowobladą twarz następcy tronu, na zniekształcony strachem uśmiech herzogin i nie poruszał się. Tylko kilka osób zawołało: „Żivio!”

Franciszek Ferdynand i Zofia wsiedli do auta. Hrabia Harrach stanął na stopniu pojazdu z lewej strony, by o- słaniać następcę tronu własnym ciałem.

Niech pan da spokój z tymi głupstwami, spadnie pan, jak pojedziemy szybko — powiedział Franciszek Ferdynand.

Hrabia pozostał na stopniu i odparł uśmiechając się:

Przytrzymam się mocno.

Samochody ruszyły.

Princip czatował na rogu bulwaru Appla i ulicy Fran­ciszka Józefa. Na tym miejscu przed pięcioma laty stu­dent Żerajić dokonał zamachu na generała Vareśanina i popełnił samobójstwo.

Po nieudanym zamachu drukarza Ćabrinovicia Prin­cip błądził bezradnie dookoła. Widok upadającego pod uderzeniami lasek i ciosami kolb, ociekającego krwią to­warzysza głęboko wzburzył gimnazjalistę. Wszystko nam zepsuł! myślał Princip. Wzburzony i wściekły wszedł do jakiejś knajpy i wychylił na stojąco kieliszek wina. Nigdy jeszcze nie pił, był wrogiem alkoholu. Myślał: Nie mogę już żyć. Nie chcę już żyć. Jestem błaznem! Idiotą! Chcia­łem oswobodzić mój naród, a lekkomyślnie dopuściłem do tego, żeby taki Cabrinović wszystko zepsuł! A teraz? Co jeszcze robię na świecie? Całe moje życie było jedynie przygotowaniem do tego czynu. A teraz?!

Wypił następny kieliszek wina. Pierwszy opróżnił duszkiem. Drugi pił powoli. I kiedy pił, błysnęła mu myśl: Może jeszcze nie wszystko stracone? Skoro arcy- książę wstąpił do ratusza, to po wizycie musi się znów pokazać. Musi wracać przez miasto. Musi wracać, nie może wiecznie tkwić w ratuszu!

Princip wybiegł z szynku.

Uff! Ulica nie była zamknięta. Uradował się. Gdy olś­niła go myśl o powrotnej jeździe arcyksięcia, jednocześnie zbudziła się w nim niejasna obawa, że właśnie w tej chwi­li zamyka się ulice. Zatrzymał się, spojrzał w kierunku rzeki. Bulwar Appla nie został zamknięty, droga była wolna.

W tym momencie Princip odzyskał pewność siebie. Pomyślał: Teraz już mi się nie wymknie. Zrobię to. Panu­ję nad sobą. Umrę chętnie za świętą sprawę, której po­święciłem życie. Moja śmierć oswobodzi mych braci. Otworzę im drogę. Staną się wielcy. Co tam moje życie...

Dostrzegł Grabeża, ukochanego przyjaciela. Grabeż podszedł ku niemu.

Idź dalej — szepnął Princip — czuję, że teraz się uda. Wyszukaj sobie inne miejsce i nie rób nic. Słyszysz? Nie rób nic, zdaj się na mnie.

Grabeż skinął głową. Nie podali sobie rąk. Grabeż odszedł, zmieszał się z tłumem. Princip popatrzył za nim. Pomyślał: Jeśli mi się powiedzie, nigdy go już nie zoba­czę. Bądź zdrów, Trifko, byłeś moim jedynym przyjacie­lem. Miejmy nadzieję, że Ćabrinović, ten papla, nie zdra­dzi twego nazwiska.

Princip zajął z dawna upatrzone miejsce. Jak obwieścił burmistrz, auto następcy tronu w drodze powrotnej z ra­tusza miało tutaj skręcić z bulwaru Appla w ulicę Fran­ciszka Józefa. Nikt nie wiedział, że szofer w ostatniej chwili otrzymał polecenie, żeby nie skręcał, lecz jechał da­lej bulwarem.

Nerwowe poruszenie przebiegło przez szpaler oczeku­jących. Pojazdy zbliżały się. Samochód burmistrza i ko­misarza rządu — wbrew dyspozycji — skręcił z bulwaru w ulicę Franciszka Józefa; auto następcy tronu pojechało jego śladem. Potiorek, który znów siedział naprzeciw książęcej pary, odwrócił się wściekły, trącił szofera w ra­mię i zawołał:

Co się dzieje? Mamy przecież jechać prosto!

Szofer przyhamował i szykował się, by zawrócić i

skierować pojazd z powrotem ku bulwarowi. Akurat w tym miejscu, gdzie auto zatrzymało się na moment, po prawej stronie ulicy stał Princip.

Skoczył w kierunku auta, które tylko z lewej strony było osłaniane przez hrabiego Harracha, i oddał dwa strzały.

Pierwszy trafił następcę tronu w szyję. Drugim Princip chciał zabić generała Potiorka; ale ktoś ze stojących ude­rzył strzelającego w łokieć, tak że zmienił się kąt strzału, pocisk przebił drewnianą karoserię wraz z obiciem i u- tkwił w podbrzuszu Zofii.

Cienki strumień krwi wytrysnął z ust następcy tronu na policzek hrabiego Harracha.

Na miłość boską, co się stało? — zawołała Zofia.

Sekundę później osunęła się z siedzenia na kolana

Franciszka Ferdynanda. Nikt nie wiedział, że ona także została trafiona; sądzono, że zemdlała. Tylko Franciszek Ferdynand, jak się zdaje, podejrzewał, że ona również od­niosła ranę. Powiedział słabym głosem:

Nie umieraj mi, Soph! Pozostań przy życiu, dla naszych dzieci!

Siedział nadal, gdy tymczasem z jego ust i szyi spły­wała krew na niebieski uniform. Order Złotego Runa zo­stał cały zbroczony krwią. Hrabia Harrach złapał Fran­ciszka Ferdynanda za kołnierz marynarki, by podtrzymać opadającą na piersi głowę umierającego, i spytał:

Czy Wasza Cesarska Wysokość bardzo cierpi?

Franciszek Ferdynand odpowiedział:

To głupstwo. — Tracąc przytomność wciąż powta­rzał, coraz ciszej: — To głupstwo. — Potem już tylko rzę­ził.

Do konaku! — ryknął Potiorek.

Gdy auto z umierającym arcyksięciem pędziło do ko­naku, na rogu ulicy Franciszka Józefa wywiązała się wal­ka o Principa. Trucizna, którą zażył natychmiast po za­machu, nie działała. Kilku cywilów i policjantów odebra­ło mu dymiący pistolet, z którego chciał się zastrzelić. Za­częli go bić, chcieli go zatłuc. Nagie rozległy się krzyki:

Uwaga! Bomba!" Wszyscy rozpierzchli się. Zobaczono, że u stóp Principa leży bomba. Nie dowierzając działaniu trucizny, chciał się zabić bombą. Ale ta leżała, nie wy­buchnąwszy, bo najpierw dotknęła ziemi podstawą; po­nieważ dno bomby było mocniejsze niż ściany boczne, punkt ciężkości pocisku leżał powyżej jego średniej wyso­kości, a bomba, która uderzyła szerszą stroną, nie eksplo­dowała. Princip przebiegł kilka kroków na drugą stronę ulicy. Poleciały za nim kamienie. I zaraz potem pochwy­ciło go wiele rąk. Spadły na niego straszliwe ciosy. Bronił się rozpaczliwie, a dwu młodych ludzi, których nikt nie znał, próbowało mu pomóc i wyrwać go z rąk atakują­cych. Jakiś podporucznik, należący do świty następcy tro­nu, wyciągnął szablę i zadał Principowi dwa ciosy.

Niech go pan nie tyka! I niech się pan wynosi! — krzyknął jeden z dwu obrońców Principa i walnął kijem w hełm podporucznika.

Policja zakończyła walkę. Principa, krwawiącego od wielu ran, wreszcie obezwładniono. Był tak ciężko pora­niony, iż przypuszczano, że nie przeżyje jednego dnia. Obaj jego obrońcy umknęli. Uciekli także pozostali spi­skowcy. Żaden z nich nie pokazał się już w Sarajewie.

Gdy auto następcy tronu zatrzymało się przed kona- kiem, Zofia była już martwa. Lekarze, po zbadaniu jej ra­ny w okolicy pachwiny, stwierdzili, że nastąpił wewnętrz­ny krwotok. Franciszek Ferdynand, któremu kula prze­rwała tętnicę szyjną, żył jeszcze kilka minut. Źrenice rea­gowały niezwykle słabo, puls był ledwie wyczuwalny. Z ust i rany na szyi bez przerwy płynęła krew. Gdy dziesięć minut później zjawił się arcybiskup Sarajewa, by udzielić umierającemu ostatniego namaszczenia, Franciszek Fer­dynand już nie żył.

Adiutant generalny cesarza, hrabia Paar, przebywający w willi cesarskiej w Ischl, został tak nagląco wezwany do te­lefonu, że on, który podobnie jak jego pan miał wstręt do tego wynalazku i nigdy go nie używał, musiał się zdecy­dować, by pierwszą niedzielę w wiejskiej rezydencji spro­fanować rozmową telefoniczną. Po tej rozmowie stare no­gi adiutanta generalnego poruszały się dziwnie sprężyście, gdy spieszył do gabinetu cesarza. Nawet w tę promiennie piękną niedzielę w Salzkammergut monarcha siedział przy biurku i przeglądał akta.

Adiutant generalny pozostał u cesarza pół godziny. Tymczasem w Ischl rozeszła się już wieść o zamordowa­niu następcy tronu i jego małżonki. Generał baron Ma- rgutti, przydzielony do adiutantury generalnej, i inni wy­socy oficerowie i urzędnicy dworscy oczekiwali w napię­ciu powrotu hrabiego Paara. W końcu zjawił się. We wszystkich twarzach dało się wyczytać: Co teraz będzie? Hrabia Paar rozejrzał się zadowolony i prawie wesoły.

Tak — powiedział. — Panowie już wiedzą. Sejour w Ischl zostanie jutro przerwany. Ale tylko na krótko.

Generał Margutti spytał, jak cesarz przyjął wiadomość z Sarajewa. Hrabia Paar milczał dość długo. Widać było, że intensywnie myśli. Wreszcie oznajmił:

Cesarz powiedział: „To straszne!” Potem Najjaś­niejszy Pan dodał: „Wszechmogący nie pozwala się pro­wokować... Siła wyższa przywróciła porządek, którego ja, niestety, nie potrafiłem utrzymać”.

Słuchacze z trudem powstrzymali się od uśmiechu. Wszyscy pomyśleli: Cesarz nie mówi tak napuszonym sty­lem. Taka patetyczna napuszoność nie przeszłaby mu przez usta. Ale teraz znano oficjalną wykładnię wiado­mości o śmierci, wykładnię, jakiej życzył sobie władca.

Kamaryla dworska odetchnęła. Nagła śmierć Fran­ciszka Ferdynanda uwolniła ją od wielkiego kłopotu. Odetchnęło bardzo wielu ludzi: wysocy dostojnicy dwors­

cy i biedne zbieraczki drewna w lasach zamordowanego arcyksięcia, wiele partii i wiele narodów. Opłakiwała go garstka osób. Płakały nieletnie dzieci, które jednego dnia straciły ojca i matkę. Pogrążył się w żałobie pułkownik von Brosch, który życzył sobie śmierci. Opłakiwała na­stępcę tronu wytrącona z równowagi arcyksiężna Maria Teresa, macocha, która stała się jego prawdziwą matką.

Serbowie oczekiwali zemsty Austrii. W Sarajewie przyszło im odczuć zemstę już kilka godzin po zamachu. Około szóstej wieczorem wyjący tłum otoczył hotel „Europa", siedzibę serbskich stowarzyszeń. W okna pole­ciały kamienie, tłum rycząc wyważył drzwi. Wyjąca tłu­szcza wtargnęła do środka,, rozbito lustra, talerze, szklan­ki, flaszki, zdemolowano wnętrza. Łóżka hotelowe, kana­py, szafy wyrzucono na ulicę. Kelnerzy i goście, którzy na czas nie uciekli, zostali pobici. Zaczęło się polowanie na Serbów.

Zatłuc na śmierć te serbskie świnie! — ryczał tłum i wdzierał się grabiąc do sklepów serbskich kupców, do warsztatów serbskich rzemieślników. Całą noc i cały po­niedziałek trwała grabież. W poniedziałek generał Potio­rek kazał wkroczyć wojsku. Wkroczyło opieszale, gdy już nie było wiele do splądrowania. Potem wprowadzono w Sarajewie sądy doraźne.

Już wieczorem 28 czerwca sędzia śledczy zaczął prze­słuchiwać gimnazjalistę Principa i drukarza Cabrinovicia. Wiele ich ran jeszcze krwawiło, ledwie przywrócono za­machowców do życia, gdy zaczęło się męczeństwo prze­słuchań. Byli codziennie dwa, trzy razy przesłuchiwani, całymi godzinami, głodzeni i często bici. Czasami trakto­wano ich również dobrze; sędzia śledczy chciał od nich szybko wydobyć nazwiska wszystkich spiskowców, to by­ła ciężka robota. Princip milczał z uporem, zdradził tylko motyw czynu: ucisk swych braci; następca tronu był naj­niebezpieczniejszym wrogiem południowych Słowian, dla­tego musiał umrzeć.

Kto ci pomagał? Cabrinovic wymienił już wszyst­kie nazwiska. Przyznaj się i ty!

Princip milczał. Kilka dni później, gdy aresztowano Daniłę Ilicia i sędzia śledczy dowiedział się od niego i Ća- brinovicia nazwisk wszystkich spiskowców, Princip o- znajmił swemu prześladowcy:

Ode mnie nie dowie się pan niczego, będę milczał do śmierci.

Sędzia śledczy wyciągnął z kieszeni gazetę, wskazał podkreślone na czerwono miejsce i powiedział:

Przeczytaj to!

Princip przeczytał: „Zamachowiec Gavriło Princip, podobnie jak jego towarzysze spiskowcy, jest pełen głębo­kiego żalu z powodu swego obrzydliwego czynu. Po wczorajszym przesłuchaniu Princip oświadczył łkając: «Gdybym mógł, pobiegłbym dziś ulicami Sarajewa i Bel­gradu i wołałbym: Żałuję mego przeklętego czynu!»”

Princip roześmiał się szyderczo.

Wieczorem 28 czerwca, kiedy w Sarajewie przesłuchi­wano po raz pierwszy Principa i Ćabrinovicia, w Wiedniu wysłannik Belwederu udał się do Schónbrunnu, by omó­wić z urzędem wielkiego ochmistrza dworu cesarza for­malności związane z pogrzebem. Pierwszy wielki och­mistrz dworu cesarza, książę Montenuovo, przebywał w Schónbrunnie. Wysłannik Belwederu wątpił, żeby prob­lem uroczystości pogrzebowych dało się łatwo rozstrzyg­nąć. Stary wróg Franciszka Ferdynanda okazał się jednak tego wieczoru zaskakująco uprzejmy i oświadczył, że wszystkie życzenia rodziny Franciszka Ferdynanda będą, oczywiście wedle możności, wzięte pod uwagę. Książę przemilczał, że jeszcze nie posiada cesarskiego pełnomoc­nictwa, by wedle własnego uznania ustalić ceremoniał pogrzebowy.

Następnego dnia Montenuovo otrzymał od Francisz­ka Józefa, który wrócił do Schónbrunnu, takie pełnomoc­nictwo. To był najpiękniejszy prezent, jaki mógł zrobić monarcha swemu wiernemu słudze.

Niemiecki cesarz zadepeszował w poniedziałek, że

wraz z dziewięcioma niemieckimi książętami Rzeszy przy­będzie do Wiednia, by zamordowanemu następcy tronu oddać ostatnie honory. Jednocześnie zapowiedziało swe przybycie wielu innych europejskich suwerenów. Monte- nuovo niezwłocznie odpowiedział wszystkim, że przez wzgląd na podeszły wiek cesarza prosi o odstąpienie od zamierzonego uczestnictwa w uroczystościach pogrzebo­wych; że zaś z powodu zaistniałych szczególnych okolicz­ności rezygnuje się ze zwykłego ceremoniału, nie oczekuje się również od głów państw przysłania przedstawicieli na tę mającą się odbyć całkowicie bez rozgłosu żałobną uro­czystość.

Podczas gdy w poniedziałek na wszystkich głównych ulicach Sarajewa dźwięk werbli zapowiadał wprowadzenie stanu wyjątkowego, z fortów rozległy się dwadzieścia czte­ry salwy armatnie dla uczczenia Franciszka Ferdynanda, którego zwłoki przewieziono na dworzec. Jacht wojenny „Dalmat” poniósł obie trumny z Metkovic do ujścia Ne- retvy. Tam stał na kotwicy, górując nad. morzem, pancer­nik „Viribus Unitis”, który przy salucie z dział przyjął trumny na pokład, aby przewieźć je do Triestu.

Osoby towarzyszące, przybyłe we wtorek wieczorem jednocześnie z trumnami do Triestu, oczekiwała dyspozy­cja księcia Montenuovo, że do czwartku trumny mają po­zostać na pokładzie; przewiezienie ich na wiedeński Dwo­rzec Południowy musi nastąpić w późnych godzinach wie­czornych. Wysłannik Belwederu, który w niedzielę rozma­wiał z Montenuovo, nie potrafił sobie wyjaśnić zatrzyma­nia trumien w Trieście i pojechał do Schönbrunnu. Mon­tenuovo, w niedzielę zdumiewająco przystępny, udzielił mu żądanego wyjaśnienia, ale nie był już teraz miłym star­cem. Oświadczył, że nierówna urodzeniem herzogin von Hohenberg nie może być złożona obok następcy tronu w kaplicy w Hofburgu; uroczyste przewiezienie obu tru­mien z Dworca Południowego z udziałem wojskowej asys­ty honorowej jest wykluczone; pochowaniu następcy tro­nu w krypcie Kapucynów nic nie stoi na przeszkodzie; skoro jednak herzogin von Hohenberg nie należy się po­

chówek w krypcie, która służy jako miejce wiecznego spo­czynku tylko członkom domu cesarskiego, nie może rów­nież być mowy o wspólnym pogrzebie. Dlatego trumna he- rzogin von Hohenberg musi być oddzielnie przewieziona do Artstetten, do grobowca rodzinnego następcy tronu.

Franciszek Ferdynand przewidział tego rodzaju trud­ności, dlatego w swej ostatniej woli wyraził życzenie, żeby nie pochowano go w krypcie Kapucynów, lecz w Artstet­ten. Ta dyspozycja nie mogła jednak całkowicie unice­stwić planu zemsty księcia Montenuovo.

Powołał się na nienaruszalny statut familijny dynastii Habsburgów, na nienaruszalny porządek rang. Oświad­czył:

Jeśli już wspólny pogrzeb, to pogrzeb dworski trzeciej klasy.

Ze generalnemu inspektorowi wspólnych sił zbrojnych odmówiono w jego ostatniej drodze wojskowych hono­rów, przysługujących każdemu zmarłemu żołnierzowi, i że zwłoki małżonki następcy tronu nie będą złożone obok jego zwłok w kaplicy w Hofburgu, oburzyło wielu ludzi, nawet tych, którzy nie cenili Franciszka Ferdynanda. Zwłaszcza korpus oficerski i magnaci dostrzegli w zarzą­dzeniach Montenuovo podły, nieludzki akt zemsty. Także najstarszy syn „pięknego Ottona”, młody arcyksiążę Ka­rol Franciszek Józef, który 28 czerwca został nieoczeki­wanie następcą tronu, uznał postępowanie Montenuovo za skandaliczne, postanowił więc pójść do cesarza i wsta­wić się za zamordowanym stryjem i zamordowaną stry­jenką.

Cesarz, nie zwracający dotąd na młodego arcyksięcia zbytniej uwagi, dokonywał mimo woli porównań, gdy bardzo skromny, z głębokim szacunkiem stojący przed nim nowy następca tronu prosił o zezwolenie na wojsko­wą asystę honorową przy pogrzebie i wspólne wystawie­nie zwłok obojga zmarłych. Ten dobrodusznie wyglądają­cy, miły, młody człowiek zyska chyba moją sympatię, po­myślał cesarz. Nie mogę odmówić jego pierwszemu życzę-

Szwadron ułanów towarzyszył karawanom w drodze z dworca do kaplicy w Hofburgu. Montenuovo, rozzłosz­czony. musiał na rozkaz cesarza pozwolić na wystawienie zwłok obojga małżonków w udrapowanej kirem kaplicy. Ale nawet tutaj dworski ceremoniał pozwolił mu wyraź­nie podkreślić nierówność urodzenia byłej damy dworu. Jej trumna w czasie egzekwii musiała stać trzydzieści pięć centymetrów niżej niż trumna następcy tronu. Na pod­wyższonej trumnie Franciszka Ferdynanda kazał Monte­nuovo położyć książęcą koronę, kapelusz generalski, szablę i ordery zamordowanego, na trumnie Zofii czamy wachlarz i białe rękawiczki, symbole damy dworu. Zabro­nił wszystkim tajnym radcom i szambelanom udziału w uroczystościach pogrzebowych. Wtedy sześćdziesięciu ary­stokratów oświadczyło, że zrzekną się godności szambela- nów i tajnych radców, jeśli Montenuovo zabroni im od­prowadzenia zwłok książęcej pary na Dworzec Za­chodni. Tych sześćdziesięciu panów w żałobnych strojach ustawiło się na rogu Babenbergerstrasse i Burgringu. Książęta różnych rang: Trauttmansdorff, Starhemberg, Schwarzenberg, Windisch-Graetz, Fugger, Liechtenstein, Thurn und Taxis, Lobkowitz, Hohenlohe i inni nosiciele samych dobrze brzmiących szlacheckich nazwisk ustawili się na ulicy i towarzyszyli karawanom do dworca. Była to pierwsza i ostatnia demonstracja austriackiej arystokracji.

Na Dworcu Zachodnim „pogrzeb dworski trzeciej klasy” dobiegł końca; dalszym transportem zwłok i ża­łobników zajął się miejski zakład pogrzebowy w Wiedniu i towarzystwo taksówkowe „Zig”, ponieważ Montenuovo oświadczył, że dworii nie obchodzą uroczystości pogrze­bowe poza Wiedniem.

Dostawię wam zwłoki do Dworca Zachodniego, każę je załadować do wagonu i przetoczyć na boczny tor; potem możecie z nimi robić, co chcecie — powiedział przedstawicielowi Belwederu.

Pociąg, który przewiózł zwłoki i żałobnych gości do Pöchlarn, ostatniej stacji kolejowej przed Artstetten, przy­jechał o drugiej w nocy. Noc była gorąca i parna. Egzek­

wie żałobne miały się odbyć na placu przed stacją. Zgro­madzili się tutaj wszyscy weterani i strażacy z Pöchlarn i okolicznych miejscowości. W ciemnościach płonęły po­chodnie. Nad górami wisiała burza. Wagon przewożący zwłoki przetoczono na boczny tor, otwarto przesuwane drzwi, wyjęto trumny. Kiedy pracownicy wiedeńskiego zakładu pogrzebowego szykowali się, by przenieść trumny przez tory, zerwała się burza, jakiej od wielu lat nie noto­wano w tej okolicy. Nad stacją rozszalała się nagle nad­zwyczaj gwałtowna nawałnica, pochodnie zgasły, spada­jące masy wody zabębniły o trumny. Tragarze, przemo­czeni w mig do suchej nitki, zostawili trumny i uciekli przed oberwaniem chmury pod zbawienny dach stacji.

Ponad godzinę stały trumny między torami, w szu­miącym deszczu, w porywach wichury, oświetlane błyska­wicami.

W ciasnej poczekalni małej stacji skryli się żałobni goście. Arcyksiężna Maria Teresa uspokajała czule dzieci książęcej pary, które bały się każdego uderzenia pioruna i półprzytomne przeżywały wydarzenia tej nocy jak kosz­marny sen. Młody Karol Franciszek Józef, przyszły ce­sarz, patrzył współczująco na sieroty, nie wiedział jednak,

o czym z nimi mówić. Potem stanął przy jedynym oknie mrocznego, zimnego pomieszczenia i przypomniał sobie, że na zewnątrz, na ciemnym choć oko wykol placu, stoją weterani. Podszedł do barona Rumerskircha i powiedział:

Weterani są prawdopodobnie w większości starszy­mi ludźmi, nie można pozwolić im stać godzinami na ta­kiej paskudnej pogodzie. Mogliby przecież poczekać w stacyjnej restauracji, tu wewnątrz.

Rumerskirch wyszedł przed drzwi i krzyknął do wete­ranów i strażaków, żeby weszli do środka. Onieśmieleni przechodzili obok żałobników do niewielkiej salki, która niestety mogła pomieścić jedynie małą część zebranych; pozostali, nie chcąc dłużej czekać na dworze podczas oberwania chmury, poszli do domu. W restauracji wete­rani i strażacy rozmawiali najpierw cicho, trwożliwie, onieśmieleni bliskością dostojnych i najdostojniejszych

państwa. Potem jednak okazało się, że szef lokalu przy­gotował się dobrze do masowej wizyty i trzymał w pogo­towiu piwo i zakąski. Weterani i strażacy zaczęli jeść i pić. z minuty na minutę poprawiał się im nastrój. Po półgo­dzinie wezwania barona Rumerskircha, który nawoływał ich do spokoju, odnosiły już niewielki skutek.

Maria Teresa przekazała sieroty pod opiekę guwer­nantki i opuściła poczekalnię, by zobaczyć, co się dzieje z trumnami. Zawiadowca stacji w.yszedł z nią przed drzwi, naprzeciwko których stały trumny.

Nie da się, niestety, nic zobaczyć — powiedział — ale stoją dokładnie vis-à-vis nas, na bocznym torze. Nic nie może się wydarzyć, przychodzi teraz jeszcze tylko je­den pociąg, który wjedzie niebawem na pierwszy tor.

Maria Teresa podziękowała i pożegnała go. Pozostała na zewnątrz nie całkiem chroniona przed szalejącą ulewą, która biła ją w twarz miotanym przez wiatr deszczem. Nagle błyskawica rozjaśniła tragiczny krajobraz i Maria Teresa dostrzegła obie trumny. Stały w wielkiej kałuży, która groziła dalszym wezbraniem. Więc taki jest twój koniec, pomyślała, takie więc są wasze wspólne ostatnie godziny na tej ziemi. Nie, dłużej nie mogą trumny stać na dworze, trzeba je przenieść do budynku. Odszukała pra­cowników zakładu pogrzebowego, którzy zmieszali się z pijącymi weteranami. Zawołała:

Proszę was, nie pozwólcie trumnom stać dłużej w strugach deszczu, to przecież okropne! — i wyszła za ni­mi przed stację.

Pracownicy zakładu pogrzebowego wnieśli trumny do poczekalni kolejowej. Kiedy je przenosili, nadszedł ostatni pociąg.

Wysiadł z niego jeden pasażer w żałobnym ubraniu; ruszył ku stacji powoli, pochylony, w strugach deszczu, a gdy znalazł się w poczekalni i zobaczył żałobnych gości, zatrzymał się zakłopotany. Dostrzegła go jednak Maria Teresa, podeszła do niego i uściskała. Ferdynand Burg — tak nazywał się teraz wyglądający na bardzo chorego, na­znaczony przez śmierć mężczyzna, w którym arcyksiężna

rozpoznała swego najmłodszego pasierba, dawnego arcy- księcia Ferdynanda Karola — pochylił się do macierzyń­skiej. ręki macochy. Miał czterdzieści sześć lat. ale spra­wiał wrażenie sześćdziesięciosześcioletniego człowieka zła­manego śmiertelną chorobą. Jego gruźlica płuc posunęła się tak daleko, że lekarz, rokujący mu jeszcze najwyżej rok życia, zabronił podejmowania tej podróży. Mimo to Ferdynand Karol, uzyskawszy od cesarza wyjątkowo ze­zwolenie na przyjazd do kraju, pojawił się, by wziąć udział w pogrzebie brata.

Jak ci się wiedzie? — spytała arcyksiężna i prze­straszyła się tego bezsensownego pytania, które zabrzmia­ło w tę noc upiornie. Źle, źle się wam wszystkim powiod­ło, myślała, tobie i Ottonowi, i temu tutaj, co leży teraz w trumnie, mojemu ulubieńcowi. Bez mała nie sposób sobie wyobrazić, jak źle się wam wszystkim powiodło. Gdy myślę o tym, z trudem przychodzi mi w pokorze serca wierzyć w boską dobroć.

Trumny oczyszczono z błota i osuszono. Baron Ru- merskirch uzgodnił z czekającym w przemoczonych sza­tach proboszczem z Pöchlarn, że egzekwie zostaną odpra­wione nie w ulewie przed stacją, lecz w poczekalni. Pra­cownicy zakładu pogrzebowego przynieśli wieńce, krzyże i kandelabry, dwunastu oficerów jako warta honorowa otoczyło obie trumny, wokół stali ciasno stłoczeni krewni zmarłych i wielu arystokratów, demonstrujących przeciw­ko Montenuovo. Ponieważ pomieszczenie było ciasne, nie wpuszczono żadnego przedstawiciela weteranów i straża­ków. Ksiądz odprawiał egzekwie, gdy tymczasem w od­dzielonej tylko drzwiami dworcowej restauracji pito dalej. Wdzierający się stamtąd odór piwa i dym tytoniowy mie­szały się z dymem kadzideł.

Po egzekwiach odczekano jeszcze z pół godziny, aż ulewa nieco osłabła. Wtedy kondukt żałobny ruszył przez uśpione ulice Pöchlarn w dół ku Dunajowi, gdzie znajdo­wał się prom.

Burza wciąż jeszcze szalała. Wprowadzono na prom karawany. Zaprzężone do nich konie chciały się zerwać i

/ trudem dało się je okiełzać. Żałobnicy stanęli zdenerwo­wani. zatrwożeni dookoła karawanów. Prom kołysząc się płynął do przeciwległego brzegu. Pośrodku rzeki potężne uderzenie pioruna wystraszyło kare konie, spłoszyły się, stanęły dęba, nie dały się powstrzymać, pchnęły karawan z trumną Franciszka Ferdynanda na skraj promu, tylne koło zawisło już nad Dunajem, kobiety zaczęły krzyczeć; w ostatniej chwili udało się rękom chwytającym za szpry­chy uratować pojazd przed runięciem do rzeki.

Gdy prom dobił do brzegu, burza minęła. Na drodze do Artstetten mżył jeszcze tylko słaby, latem pachnący deszcz. O dziesiątej przed południem zwłoki Franciszka Ferdynanda i Zofii złożono w rodzinnym grobowcu w Artstetten.

Po uroczystościach pogrzebowych austriaccy magnaci poprosili cesarza, by zdymisjonował księcia Montenuovo. Cesarz zawsze starał się wychodzić naprzeciw życzeniom arystokracji. Tym razem tego nie zrobił. 6 lipca w odręcz­nym piśmie, które opublikowały wszystkie gazety, wyraził księciu Montenuovo „gorące podziękowanie i szczerą wdzięczność za okazane z racji rozstania się ze światem arcyksięcia Franciszka Ferdynanda ofiarne oddanie i wierną służbę”.

Świat, który 28 czerwca z podnieceniem, ale bez nie­pokoju przyjął wiadomość o zamordowaniu Franciszka Ferdynanda, nie wierzył, że zamach w Sarajewie może mieć poważne następstwa. Na giełdach było spokojnie. 30 czerwca w sprawozdaniu berlińskiej giełdy pisano: „W przedstawionym już wczoraj, przeważającym na miaro­dajnych krajowych i zagranicznych giełdach poglądzie, że zamordowanie austro-węgierskiego następcy tronu nie przyniesie w efekcie żadnej głęboko idącej zmiany stosun­ków politycznych, nie nastąpiła żadna zmiana. Dominuje nadal silny zastój w handlu, a stan kursów, na ogół bio­rąc, można określić jako dobry. Zmiany utrzymują się przeważnie w granicach jednego procenta”.

W tym dniu szef sztabu generalnego, baron Conrad, i minister spraw zagranicznych, hrabia Berchtold, postano­

wili wypowiedzieć Serbii wojnę. Conrad uznał, że dogod­niejszego pretekstu do wypowiedzenia wojny nigdy się już nie znajdzie. Berchtold podzielił tę opinię; polecił posłowi nadzwyczajnemu ustalić winę rządu serbskiego za zamach w Sarajewie, zapewnił sobie zbrojną pomoc niemieckiego cesarza i zaczął szturmować Franciszka Józefa, by uzy­skać zgodę na „małą karną ekspedycję”, która powinna rzucić Serbię na kolana. Cztery tygodnie bronił się osiem- dziesięcioczteroletni monarcha przed wypowiedzeniem wojny z powodu Franciszka Ferdynanda, wreszcie poddał się stwierdzając:

Tak więc mój bratanek już zza grobu dopiął jed­nak swego.

Mała kama ekspedycja” przerodziła się w wielką wojnę, która wymazała z mapy Europy monarchię au- stro-węgierską, a miliony ludzi pozbawiła życia.

Spełniło się natomiast marzenie spiskowców o wiel­kim, niezależnym państwie wszystkich południowych Sło­wian. Ale tego tryumfu nie dożył ani Daniło Ilić, skazany przez austriacki sąd w Sarajewie na śmierć i powieszony, ani małoletni spiskowcy Princip, Grabeż i Ćabrinović, którzy podczas wojny ponieśli męczeńską śmierć w twier­dzy Terezin w Czechach. Po wojnie ekshumowano zwłoki Principa, przewieziono do Sarajewa i tam pogrzebano.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
540 Carleen Sally Następca tronu 5
Steward Sally Nastepca tronu
540 Carleen Sally Następca tronu
K Supernak Sprawa następstwa tronu po Bolesławie V Wstydliwym, księciu krakowskim i sandomierskim
Boswell Barbara Dzieci szczęścia Gwiazdkowe podarunki 01 Następca tronu
6 Następstwo tronu w okresie patrymonialnym
0540 Steward Sally Następca tronu
Uruszczak Wacław Następstwo tronu w księstwie krakowsko sandomierskim w Królestwie Polskim (1180 13
Marzenia Powieść współczesna Franciszek Gawroński ebook
Złotobrody emir Powieść ukraińska Franciszek Gawroński ebook
W jaki sposób talent pisarza rozsadził schemat socrealistycznej powieści w utworze Następny do raju
Marzenia powieść współczesna Franciszek Gawroński ebook
T7 NASTĘPSTWA PRAWNE NARUSZENIA PRZEPISÓW
15 Sieć Następnej Generacjiid 16074 ppt
Mukowiscydoza etiologia, zmiany narzadowe i ich nastepstwa[1]